Professional Documents
Culture Documents
A.J.quinnell - Cisza
A.J.quinnell - Cisza
A.J. Quinnell
CISZA
Siege of Silence
Prolog
Peabody
San Carlo
Gdy przekraczam próg salonu, natychmiast wyczuwam niemalże namacalną wrogość,
która promieniuje i parzy. Dla mnie – wcale przyjemne uczucie.
Jaskrawą jasność zapewniają dwa monstrualnej wielkości świeczniki. Salon jest
wypełniony ludźmi i zapachami. Zapachy się łączą: dym z papierosów, perfumy, pot. Uderza
mnogość mundurów, orderów, długich sukien i brylantów. Są także wizytowe ciemne
garnitury. Wypucowane noski butów. W sumie: zwykłe znamiona dyplomatycznego przyjęcia,
tym razem wzbogaconego aurą nienawiści.
Zbliża się ambasador Wenezueli. Jego pulchny tors przecina na ukos czerwona szarfa;
wyciąga dłoń, do ust ma przyklejony regulaminowy uśmiech, który w każdej chwili można
oderwać niczym plaster.
– Witam, ekscelencjo! Jakże miło z pańskiej strony, że pan przyszedł. Prawdziwy
zaszczyt...
Jego uścisk dłoni jest wilgotny. Odwzajemniam się rytualną formułą:
– Dziękuję, ekscelencjo. Składam gratulacje z okazji uroczystego dnia... Proszę mi
wybaczyć tak późne przybycie, ale, rozumie pan, praca...
Ambasador niemalże radośnie potakuje głową. Moje spóźnienie jest mile widziane.
– Trudno, trudno – mówi. – Na szczęście pańska ambasada jest dobrze reprezentowana.
Ta informacja wcale mnie nie dziwi. W odróżnieniu od większości dyplomatów mój
personel jest zawsze gotów przebiec nawet boso kilometr po tłuczonym szkle wobec
perspektywy nielimitowanej ilości bezpłatnego szampana. Kątem oka dostrzegam Deana
Bowmana z żoną, stojących w towarzystwie Arnolda Tesslera, Martina Kerra i attache
wojskowego Argentyny. Bowman trzyma w jednej ręce kieliszek szampana i cienkie dymiące
4
– Nie ma pan racji, drogi ambasadorze. Decyzja, którą podejmę, będzie motywowana
wyłącznie sprawą bezpieczeństwa osobistego rodzin i personelu.
Wenezuelczyk jest rozczarowany. Wznawia spacer i swój wykład:
– Drugą konsekwencją decyzji o ewakuacji byłoby osłabienie ducha miejscowej władzy...
rządu i Gwardii Narodowej... a także w kołach biznesu. Spowodowałoby to przyspieszenie
tempa ucieczki kapitału. No i trzecia konsekwencja: podjęcie decyzji ewakuacji byłoby
odebrane przez chamarystów jako sygnał, zachęta...
Tak spacerując dochodzimy do zakrętu, za którym natykamy się na strażnika ochrony –
upiorny osobnik w pseudo-wojskowym mundurze staje z boku, żeby na przepuścić, wypręża
się, jakby miał zamiar oddawać wojskowe honory.
– Jest rzeczą dość istotną – kontynuuje mój Wenezuelczyk – iż oprócz pana żaden z
szefów misji dyplomatycznych nie myśli poważnie o konieczności ewakuowania
kogokolwiek. Wszyscy są zdania, że władze doskonale panują nad sytuacją... przy
amerykańskiej pomocy, rzecz jasna.
Kciukiem wskazuję przez ramię za siebie.
– Uzbrojeni strażnicy. Dzień i noc. Trudno to nazwać normalną sytuacją. Zapomina pan
też, że my Amerykanie, stanowimy główny cel, jesteśmy najbardziej zagrożeni. Zdaję sobie w
pełni sprawę ze wszystkich konsekwencji, jakie może mieć moja ewentualna decyzja
ewakuacji rodzin. Wytknął mi pan, że jest to moja pierwsza placówka, którą kieruję... ale
warto wiedzieć, że byłem pracownikiem ambasady w Hawanie w styczniu 1959 roku.
– Ooo? Ale jest chyba jakaś różnica między sytuacją tam, wówczas, i tutaj teraz?
– Oczywiście. Są jednak także bardzo niepokojące podobieństwa przypominające
sytuację w Nikaragui.
Ogrodowa ścieżka skręca ku światłom rezydencji. Zaczynają dochodzić słabe dźwięki
muzyki.
– Rozumiem señor. Przy tej całej wielkiej amerykańskiej pomocy i dzięki obficie
reprezentowanym amerykańskim służbom specjalnym jest pan z pewnością lepiej, dogłębniej
poinformowany, niż pozostali ambasadorzy.
Czyżbym wyczuwał protekcjonalność w jego głosie? Ten człowiek to większy głupiec,
niż przypuszczałem. Nie dostrzega nic poza ogrodzeniem własnej rezydencji i sprawami
dotyczącymi jego własnych interesów i przyjemności. Mam go po dziurki w nosie.
– Trafił pan w dziesiątkę, drogi panie ambasadorze... to też wszystkie decyzje będę
podejmował właśnie na bazie tych informacji. A jeśli podejmę decyzję, która pana tak
interesuje, to będzie pan pierwszym, któremu o tym powiem. Przed wszystkimi innymi.
Kurtuazja tego wymaga. Nie wydamy żadnego komunikatu... spokojne, stopniowe odsyłanie
zbędnego w obecnej sytuacji personelu.
Stoimy teraz na ścieżce twarzą w twarz. Jestem od niego o głowę wyższy. Stracił nieco
kontenans, przegrał w słownym fechtunku. Nieco spocona twarz ma zły wyraz człowieka
8
obrażonego. Otwiera usta, żeby dalej argumentować, ale ja mam już tego dość. Nachylam się
nisko i ucinam:
– I jeszcze jedno, ekscelencjo, chociaż jestem tu zaledwie od tygodnia i daleko mi do
rangi dziekana korpusu, pozwoli pan, że dam mu radę. Pański doradca ekonomiczny, señor
Borg, jest głównym dostawcą marihuany i kokainy dla tutejszej kolonii dyplomatycznej.
Zwykła kurtuazja nakazuje mi wierzyć, że nie jest pan tego świadom. Niemniej działalność
pana Borga jest plamą na pańskiej reputacji, reputacji pańskiej ambasady i pańskiego kraju.
Radzę więc, aby pan coś w tej sprawie zrobił. A teraz dziękuję za miłą pogawędkę i do
widzenia!
Odchodzę pozostawiając Wenezuelczyka na ścieżce. Stoi jak wryty. Jestem z siebie
zadowolony, chociaż nie uczyniłem nic, aby poprawić stosunki amerykańsko-wenezuelskie.
Ale to już należy do obowiązków naszego ambasadora w Caracas. Niech zapracuje na swoją
skromną pensję.
9
Jorge
Hawana
Czas nie powinien mieć dla mnie znaczenia. Jestem Latynosem podobnie jak mój ojciec,
dziadek i pradziadek. Chyba jedynie krew mojej szkockiej matki powoduje, że jestem z
zasady niecierpliwy.
Raz jeszcze spoglądam na zegarek. Brakuje tylko pięciu minut do drugiej. Kobieta
przygląda mi się. Miło się uśmiecha i wraca do pracy. Praca ta polega na przeglądaniu, kartka
po kartce, stosu zagranicznych gazet i zaznaczaniu od czasu do czasu wybranego fragmentu
czarnym pisakiem. Jest lingwistką, zna większość europejskich języków. Wybrane przez nią
fragmenty będą w nocy przetłumaczone i Fidel zapozna się z ich treścią podczas śniadania.
Kobieta nie jest ponętna, nie jest przystojna. W oczy rzuca się wielkie czoło i olbrzymi nos.
Ma zbyt krótką szyję i nazbyt szerokie, nietoperzowate ramiona. Ale jest bardzo inteligentna.
Ciekawe, czy chciałaby zamienić inteligencję na urodę. Oczywiście, że chciałaby. Głupcy
nigdy nie dostrzegają własnej głupoty. Ludzie piękni nigdy nie przestają radować się, że
zwracają uwagę innych. Jednakże apogeum radości przeżywa się tylko wtedy, gdy uroda
łączy się z inteligencją. Jest nas takich bardzo niewielu. Rozglądam się po pokoju. Pod
przeciwległą ścianą siedzi i czeka także Gomez z rolnictwa. Cierpliwie czyta jakieś pismo.
Znowu spoglądam na zegarek. Jest dokładnie druga. Nagle podejmuję decyzję i wstaję.
Kobieta za biurkiem podnosi głowę. W oczach ma pytanie.
– Proszę mu powiedzieć, że będę w moim gabinecie. Mam dużo pracy.
Kiedy już jestem przy drzwiach, kobieta, skonsternowana i zdumiona, zdobywa się na
jedno słowo:
– Ale...?
10
Niemalże ocieram się o strażników ochrony i pędzę do windy, która właśnie stoi
otworem. Gdy zasuwają się drzwi windy, widzę martwe spojrzenia ochroniarzy.
Już mijam biurko ochrony przy głównym wejściu na parterze, kiedy dzwoni telefon.
Staję, strażnik podnosi słuchawkę, słucha, kieruje wzrok na mnie. Nie odkładając słuchawki
wskazuje palcem ku górze.
– ON czeka na was, towarzyszu Calderon!
Wracając na górę analizuję moje postępowanie. Czy posunąłem się za daleko? Wścieknie
się? Z jego gabinetu wychodzą Moncada, Perez, Valdez i kilku innych funkcjonariuszy. Są
wyraźnie przestraszeni, ale witają mnie z szacunkiem. Sekretarka stoi przy biurku. Wskazuje
mi otwarte drzwi gabinetu. W jej oczach dostrzegam współczucie. Przekraczam próg i już
wiem, że posunąłem się za daleko. Fidel siedzi za olbrzymim biurkiem. Powietrze jest ciężkie
zarówno w przenośni jak i od dymu cygara. Twarz Fidela i jego postawa wyrażają
zniecierpliwienie i wściekłość. Zaczyna bez wstępów:
– Kazałem ci czekać obok na wezwanie, a tyś sobie wyszedł. To jest impertynencja! To
jest brak szacunku wobec mnie!
Znam dobrze mojego szefa i wiem, jaka pozostaje mi obrona.
– Nie, compañero, to wy nie okazujecie mi szacunku.
Fidel prostuje się w fotelu, głucho uderza pięściami w blat biurka. Zaraz nastąpi wybuch.
Widziałem jego podobne zachowanie wobec innych. Widziałem, jak się to kończyło.
Podnieca mnie ryzyko, na które się odważyłem. Ryzyko zawsze mnie podnieca. W chwilach
największego zagrożenia przypominam sobie zawsze ostatni egzamin na wydziale prawa.
Wspomnienie trwa zaledwie milisekundę. W wieczór poprzedzający ostateczny pisemny
egzamin powrócił z Angoli mój szkolny przyjaciel. Wrócił do Hawany po spełnieniu
obowiązku walki o tamtejszą rewolucję. Rano miał wyjechać na północ, do rodziny.
Poszliśmy na drinka, co wkrótce zamieniło się w wielkie pijaństwo. Poszedłem na egzamin
nie zmrużywszy w nocy oka i jeszcze po części pijany. Przez dwie i pół godziny
wpatrywałem się tępo w pytania, nie rozumiejąc ich treści. Kiedy się wreszcie otrząsnąłem i
mój umysł zaczął funkcjonować, pozostało mi zaledwie pół godziny. Ponieważ było to zbyt
mało, bym zdążył odpowiedzieć na pytania, napisałem list do przewodniczącego komisji
egzaminacyjnej. W liście wyjaśniłem mój stan i okoliczności. Przedstawiłem też tezę obrony:
właściwie powitanie powracającego na łono ojczyzny przyjaciela i patrioty, który ryzykował
życiem w obronie rewolucji, jest znacznie ważniejsze od egoistycznych pragnień uzyskania
dyplomu prawnika. Mój wywód był tak błyskotliwy, że dano mi dyplom.
Obecnie będę musiał zdobyć się na podobną błyskotliwość, jeśli zamierzam wygasić tlący
się w głowie Fidela lont. Odzywam się więc z kamiennym spokojem:
– Dwudziestego szóstego lipca 1969 roku, jako trzynastoletni chłopak po raz pierwszy
słuchałem waszego przemówienia, compañero, upamiętniającego natarcie na koszary
Moncada. Przemówienie trwało cztery godziny. Podczas tych czterech godzin stałem się
11
Fidel podchodzi do okna i wygląda na zewnątrz. Popołudniowe słońce przebija się przez
dym cygara unoszący się spiralą do góry. Odbieram wrażenie, że dym wychodzi mu z czubka
głowy. Fidel odwraca się i tylko pośrednio odpowiada na moje pytanie:
– Przetrwałem tu, gdzie jestem, przez ponad ćwierć wieku. Przeżyłem co najmniej
dwanaście zamachów na moje życie i tyleż prób zamachu stanu. – Przez gęstą brodę
dostrzegam wyszczerzone w uśmiechu zęby. Uśmiech jest ironiczny. – Gdyby nie skromność,
to pomyślałbym, że jestem nieśmiertelny i niezniszczalny. – Wznawia spacer. – Problem ma
wymiar demograficzny. Ponad połowa naszych obywateli urodziła się po wypędzeniu Batisty.
Przeszłość znają z opowiadań, które wraz z upływem czasu stają się coraz mniej prawdziwe.
Ci młodzi są niecierpliwi, mają dość permanentnej rewolucji i nieustannej walki, nie zdają
sobie bowiem sprawy, że w celu dokonania prawdziwej rewolucji potrzeba wielu pokoleń.
Dlatego też sytuacja staje się niebezpieczna. Zdrajcom wydaje się, że znajdą popleczników... i
jest to możliwe. Musimy więc ich zgnieść. Musimy się dowiedzieć, kim są. – Parokrotnie
wskazuje na mnie cygarem. Celuje. – Mam zaufanie do Raula... ale jest to ślepe zaufanie
wynikające z więzów krwi. Ufam tobie, Jorge Calderonie. Jest to zaufanie wynikające z
konieczności. Tylko Raul i ty znacie moje intencje. Mam informację, że chamaryści ruszą
lada chwila. Gdy tylko obejmą urzędy i opanują władzę, wyślemy swoich ludzi, podobnie jak
do Nikaragui. Wyślemy lekarzy, nauczycieli, inżynierów i tak dalej. Polecisz pierwszym
samolotem. Chcę, żebyś już dziś wieczorem udał się do Managui.
– A sprawa Cubelasa? To bardzo ważne.
– W porównaniu z tym, co się szykuje, nic nie jest ważne. – Pokręcił przecząco głową. –
Polecisz. Jesteś najlepszym oficerem śledczym, jakiego mamy. Złamałeś Friasa i Guijano, a
przede wszystkim Pazo. – Pokręcił z podziwem głową. – Aż nie mogłem w to uwierzyć.
Jesteś szczytem megalomanii, więc ci już nie zaszkodzi, kiedy dodam, żeś i nadmiernie
błyskotliwy. Teraz będzie mi bardzo potrzebna ta cała twoja błyskotliwość i przebiegłość.
Potrzebne nam jest jedno nazwisko. Jedno nam wystarczy. Od niego ślad poprowadzi do
pozostałych. Idź teraz do Raula. On ustali z tobą szczegóły i łączność.
– I będę bezczynnie siedział w Managui – odzywam się wstając z krzesła. – Bermudez
zwariował.
– Ja też byłem takim wariatem. – odpowiada z całą powagą Fidel. – Dokonałem rewolucji
z osiemdziesięcioma towarzyszami broni. A Bermudez ma więcej ludzi.
Przy drzwiach obracam się i mówię: – Mam nadzieję, że macie rację, compañero.
Fidel uważnie mi się przygląda. Przekrzywił głowę i patrzy. Jeszcze zanim z jego ust pada
pytanie, już wiem, że będzie bardzo istotne.
– Co to za dziewczyna?
Nie czuję się wcale zmieszany i odpowiadam bez chwili wahania:
– Inez Cavallo. O czym dobrze wiecie.
– Co ona robi?
14
Peabody
San Carlo
Luksusowe więzienie. Przez okno gabinetu, ponad dachami budynków mieszkalnych
pracowników ambasady, widzę wysoki mur. Reflektory oświetlają biegnące na nim druty oraz
kamery telewizyjne na rogach. W pokoju ochrony dyżurny urzędnik obsługuje konsolety i
sprzęt elektroniczny. Czy rzeczywiście robi to w tej chwili? Może zasnął, albo poszedł na
pokera? Muszę to doraźnie kontrolować. Jednakże jeszcze nie dziś wieczorem. Tak, to jest
więzienie. W obrębie ambasadzkich murów jest nas tu pięćdziesiąt dwie osoby. Nawet ta
szyba, przez którą patrzę jest kuloodporna. Okno się nie otwiera. Jakże wspaniale byłoby móc
opuścić to akwarium, przejść się wysadzanym drzewami Nadmorskim Bulwarem, poczuć
zapach fal ciemnego morza Karaibów i słyszeć jak pędzą ku piaszczystemu brzegowi. Jest to
niemożliwe bez dziesiątki strażników ochrony i jadącej dyskretnie z tyłu ciężarówki pełnej
żołnierzy Gwardii Narodowej plus pełna niepokoju twarz Fleminga z Ochrony – szefa
więziennych strażników. Brakuje mi długich spacerów. Na co mi przyszło? Jestem w tym
kraju najważniejszą osobą, ważniejszą niż sam prezydent. Jestem okazem w ogrodzie
zoologicznym. Ironia władzy. Moje stanowisko czyni ze mnie cel każdego zwariowanego
komucha. Nie tylko komucha, ale każdego szaleńca.
Szybko uporam się z moim zadaniem. Dzięki nowemu pakietowi pomocy, nowo
wyszkolonym ochotnikom i przy moim poszturchiwaniu, uprzątniemy teren. I to opasłe
prezydencisko ku własnemu zdumieniu będzie musiało stanąć do wyborów. Przy
odpowiednich naciskach i dobrym wykorzystaniu pieniędzy jakiś przyzwoity prawicowy rząd
lub przyzwoity prawicowy generał zacznie gospodarować w tym kraju w miarę przyzwoity
sposób. I wówczas przyzwoici ludzie będą mogli spokojnie spacerować Nadmorskim
Bulwarem w dzień i w nocy.
16
kilometrów na północny wschód od stolicy. Gage’owi jest bardzo przykro, że mnie obudził,
ale z tego, co wie, powstańcy jeszcze nigdy nie odważyli się działać tak blisko stolicy.
Zadaję mu oczywiste pytanie:
– Przedyskutował to pan z Flemingiem?
Brzemienna cisza i odpowiedź:
– Nie, sir. Fleming poszedł na przyjęcie do ambasady brazylijskiej. Zadzwoniłem tam i
dowiedziałem się, że wyszedł przed godziną. Nikt nie wie, dokąd poszedł.
Czuję wzrastającą falę oburzenia na Calpera. Jego zupełny brak odpowiedzialności
udzielił się personelowi. A przepisy są wyraźne: o pierwszej w nocy capstrzyk, wszyscy są w
swoich mieszkaniach, a od zachodu słońca do pierwszej cogodzinny kontakt telefoniczny z
ambasadą i informowanie o miejscu pobytu. Im wszystkim się zdaje, że przebywają na
ambasadzkiej synekurze w Luksemburgu. Słyszę dalsze słowa Gage’a wypowiadane dość
niepewnym głosem:
– Dzwoniłem do dowództwa Gwardii Narodowej. Powiedzieli mi, że to jakaś bzdura. W
Paras jest garnizon... mimo wszystko pomyślałem sobie, że będzie lepiej, jeśli pana od razu
zawiadomię, panie ambasadorze... zgodnie z pańską instrukcją...
– Dobrze pan zrobił, Gage. Niech pan będzie w kontakcie z Gwardią i przekaże
wiadomość do Langley. Proszę do mnie dzwonić, jeśli pojawią się jakieś nowe wieści. I
proszę powiedzieć Flemingowi, że ma zjawić się u mnie w gabinecie o ósmej rano.
Punktualnie o ósmej.
Odkładam słuchawkę, poprawiam poduszki i usiłuję zasnąć. Sen jednak nie przychodzi.
Nie tyle z powodu otrzymanej wiadomości, co z poirytowania. W ambasadzie panuje
absolutne rozprzężenie. Upłynie wiele tygodni, nim uda mi się zaprowadzić jakiś ład. Muszą
też nastąpić zmiany personalne. Zaczynając od Fleminga i Bowmana, mojego zastępcy. Gage
jest w porządku. Też jest tu dopiero od dziesięciu dni. Przylecieliśmy jednym samolotem. Ma
przynajmniej odwagę, by dzwonić w nocy do ambasadora z tak niepełną i niepotwierdzoną
informacją. Upiekł też dwie pieczenie przy jednym ogniu – przy okazji załatwił swego
zwierzchnika, Fleminga.
W ciągu następnych kilku minut poprzemieszczałem radców i starszych attache
dopasowując ich do przewidzianej przeze mnie nowej struktury placówki. Mój gniew
topnieje. W każdym razie zatrzymam attache wojskowego, pułkownika Sumnera – to dobry
oficer. Jego raport tego ranka był zwięzły, jasny i precyzyjny. Rozmyślając o pułkowniku i
jego raporcie czuję nagle ukłucie, jakby lekkie porażenie prądem. Coś sobie przypomniałem.
Siadam w łóżku, biorę słuchawkę i dzwonię do Gage’a. Polecam mu obudzić pułkownika
Sumnera i wyznaczyć mu spotkanie ze mną za piętnaście minut w “sterylnym pokoju”. A jeśli
w ciągu tych piętnastu minut pojawi się Fleming, to też ma tam natychmiast przyjść.
18
Sumnerowi wystarczyło dwanaście minut. Wydaje się zaspany, ale jest w wyprasowanym
garniturze i ma dobrze zawiązany krawat.
Zastaje mnie pod wiszącą na ścianie wielką mapą. W kółko obok nazwy Paras wbiłem
szpilkę z czerwonym łebkiem.
– Przepraszam, że zerwałem pana z łóżka, pułkowniku. Kawę już zamówiłem. – Stukam
palcem w mapę. – Mam niepotwierdzoną wiadomość, że oddział chamarystów
przemaszerował przez miasteczko posuwając się w kierunku stolicy.
Pułkownik kiwa głową, przecierając oczy.
– Gage mi już powiedział. I że Gwardia Narodowa zaprzecza. Miasteczko ma spory
garnizon i leży na skraju doliny. Mowy nie ma, aby mógł tamtędy przejść niezauważony
jakikolwiek oddział paramilitarny.
– Nie oddział paramilitarny, ale terroryści, Sumner – poprawiam go, nieco poirytowany. –
No, a jeśli zostali zauważeni?
Na twarzy pułkownika do zaspania dołącza zdumienie.
– Ale... – zaczyna.
Pukanie, drzwi się otwierają i wchodzi młody Metys niosąc na tacce dwa kubki kawy.
Stawia tackę na stole i wychodzi. Gestem dłoni wskazuję pułkownikowi kubek. Sumner z
zadowoleniem pije, a potem jakby z wahaniem zadaje pytanie:
– Sugeruje pan, ambasadorze, że garnizon z nimi współdziała?
– Jak pan sądzi, czy istnieje taka możliwość? Czy to są ludzi z brygady Lacaya?
W pełni rozbudzony Sumner potakuje energicznie. Jednocześnie spogląda na mapę.
Mówię dalej:
– Rano w swoim raporcie wymienił pan generałów Cruza i Lacaya. Ostatnio Cruz był w
większych łaskach Vargasa niż Lacay. Wspomniał pan, że Lacay jest rozgoryczony decyzją
Vargasa przydzielenia wszystkich absolwentów kursu w Fort Bragg do brygady Cruza. W
ubiegłym miesiącu CIA w poufnej informacji sugerowała, że gdybyśmy kiedykolwiek byli
skłonni poprzeć wojskowy spisek przeciwko Vargasowi, to można by było liczyć bardziej na
Laceya.
Widzę, że Sumner odnosi się do tego bardzo sceptycznie. Wypija parę łyków kawy i
powiada:
– Panie ambasadorze, zwolnijmy tempo, dobrze? Co mamy? Niepopartą informację o
przejściu para... przepraszam, terrorystów przez Paras. Tylko tyle. I sugerujemy od razu ich
potencjalne wsparcie przez Gwardię Narodową. To mi nie pasuje. Zbyt śmiałe skojarzenie. Ci
faceci wiedzą, Lacey i inni, że w wypadku przejęcia władzy przez chamarystów, z nimi
koniec. Idą do piachu. Współpraca, nawet cicha, z chamarystami, to tak, jak próba
przedostania się przez rzekę na grzbiecie krokodyla. W połowie drogi krokodyl pałaszuje
swoich pasażerów.
– Ale wiadomość...?
19
Tessler pojawia się dopiero po dwudziestu minutach. Włosy ma zmierzwione, cały jest
wymięty i w paskudnym humorze. Nic mnie to nie obchodzi. Niech sobie będzie ważny i
niech ma jeszcze ważniejszego ojca. Ja jestem ambasadorem. Nie zamawiam dla niego kawy.
Polecam mu sprawdzenie źródła informacji.
Spędza przy telefonie dziesięć nabzdyczonych minut. Następnie głośno wzdycha i mówi
dramatycznym głosem: – W większości mieścin mamy informatorów. Niskiej kategorii.
Otrzymują nominalną miesięczną pensję i premię, jeśli dostarczą coś wartościowego. Facet,
który dał znać z Paras, od ponad roku nie miał żadnej premii i bardzo się stara, żeby na nią
zarobić. Nasi regionalni agenci objeżdżają teren i zbierają wszystkie meldunki. Zgodnie z
regulaminem mają obowiązek każdy zarejestrować i dostarczyć nam. W każdym razie może
pan spokojnie spać, panie ambasadorze. Ta informacja jest bezwartościowa. Gdyby
chamaryści chcieli podejść pod stolicę, to z pewnością nie wybraliby drogi przez Paras. I nie
maszerowaliby zwartym oddziałem. Wysłaliby ludzi malutkimi grupkami, po kilku... ich
zwykła metoda.
Tessler z trudem tłumi pogardę w głosie. Jest młody, czupurny i pewny siebie, nawet nie
stara się specjalnie okazywać mi szacunku. Rzucam okiem na Sumnera, który z
zainteresowaniem wpatruje się w ścienną mapę. Dokładnie odczytuję, co obaj myślą:
dziesięciodniowy ambasador wpada w panikę. Już i tak zdobyłem niepopularność sugerując
możliwość odesłania do kraju rodzin. A teraz w środku nocy budzę ludzi, ponieważ obleciał
mnie strach. Zaczynam rozmyślać nad sposobami taktycznego wycofania się z całej sprawy,
kiedy Tessler postanawia zrobić mi mały wykład:
– Panie ambasadorze, mamy do czynienia z klasyczną sytuacją wojny partyzanckiej. Siły
chamarystów wynoszą maksimum sześć tysięcy ludzi. Mogą doskoczyć, uderzyć i zmykać.
To wszystko. Przed czterema dniami zajęli wioskę w prowincji Higo. Generał Cruz zebrał
całą brygadę “Marazon” wzmocnioną absolwentami z Fort Bragg i bez trudu wygnał
partyzantów. Teraz umykają co sił w nogach w góry, a Cruz depcze im po piętach. W tym
20
czasie Lacay ma tu w mieście i wokół miasta osiem tysięcy ludzi. Nie licząc Gwardii
Prezydenckiej, elitarnych oddziałów w liczbie tysiąca...
Niby to od niechcenia Tessler wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów, wyjmuje jednego i
zapala. Obraźliwa bezczelność. Zna nowy regulamin. Pilnie mi się przygląda, cieszy własną
zuchwałością. Już mam zamiar kazać im obu iść spać, kiedy dzwoni telefon. Sumner podnosi
słuchawkę, słucha przez minutę, a potem mówi: – Natychmiast zawiadomić, jeśli coś jeszcze
nastąpi.
Sumner odkłada słuchawkę, obraca się w stronę mapy i obwieszcza: – Wysadzono w
powietrze dwa mosty na rzece Tecax i jeden na Chetumalu.
– Nieustannie się to dzieje – odpowiada z dezynwolturą Tessler.
Sumner gestem dłoni nakazuje milczenie. Tessler się zaciąga i z głośnym świstem
wypuszcza dym. Wszyscy trzej wpatrujemy się w mapę. Sumner zaczyna mówić najpierw
powoli, z namysłem i wahaniem, ale szybko nabiera wojskowej pewności siebie, gdy
poszczególne elementy zaczynają mu się składać w całość:
– Trzy mosty o strategicznym znaczeniu... doskonale strzeżone... trzy poważne uderzenia
przy dużych stratach ze strony chamarystów... pora deszczów... rzeki przybrały... nie pokona
ich żaden pojazd... Cała brygada “Marazon”, połowa narodowych Sił Zbrojnych,
oczyszczająca południowo-zachodnią część kraju, została odcięta do czasu odbicia
przyczółków mostowych i odbudowania mostów. Potrzeba na to pięciu do siedmiu dni.
Transport lotniczy bardzo ograniczony. – Obraca się do stołu, podnosi słuchawkę telefonu i
wykręcając numer mówi do mnie: – Ten telefon... Dzwonił major Anderson, który stoi na
czele grupy naszych doradców wojskowych. Muszę jeszcze coś sprawdzić.
Jestem wściekły, że Sumner uważał za stosowne przypomnieć mi, kim jest major
Anderson. Odgrywam się na Tesslerze:
– Proszę zgasić papierosa.
Nie odrywając wzroku od Sumnera Tessler zgniata niedopałek w popielniczce. Jutro
wydam polecenie, aby je uprzątnięto z całego budynku.
– Paul, co robi Vargas? – Sumner jest wyraźnie zaniepokojony. Obraca głowę ku mapie.
Ruch jest nagły, niespodziewany. – O, psiakrew! Powinienem był się domyślić. Słuchaj, Paul,
czy mógłbyś mu to wyperswadować...? Dlatego, że to może być pułapka... Nie, nie jestem.
Spójrz na cholerną mapę. Teraz załóż, że zajęcie przez chamarystów San Pedro było jedynie
taktycznym manewrem w celu ściągnięcia w ten rejon brygady “Marazon”. Chamaryści
wycofali się w szyku, wsysając w teren całą brygadę. Chodziło o ściągnięcie Cruza w góry.
Kiedy to się udało, wysadzili w powietrze mosty. Cruz i jego brygada są odcięci od stolicy.
Vargas nakazuje teraz Lacayowi odbicie przyczółków. Lacay wysyła pół brygady. Po co aż
tyle do takiego zadania...? Że co...? Owszem, wiem, że to są tylko domniemania, ale oprócz
tego mamy raport o chamarystach przechodzących ubiegłej nocy przez Paras... tak, tak, od
przyjaciół... ty na pewno nie... więc sobie wszystko dobrze przemyśl, ale przedtem namów
21
Vargasa, żeby z powrotem przywołał te jednostki do stolicy. Niech Cruz sam troszczy się o
siebie... W żadnym wypadku, Paul! Nie podkręcaj Lacaya, nie kompromituj go, to wszystko
może być zbiegiem okoliczności. Powiedz tylko Vargasowi, że to byłaby zła taktyka. I
oddzwoń do mnie.
Sumner odkłada słuchawkę, a Tessler mówi z niedowierzaniem w głosie: – Jezu, Ross!
Chcesz się zakwalifikować do czubków? Twierdzisz, że Lacay się sprzedał?
Sumner wzdycha. – Nie, ale rozpatrzmy najgorszy scenariusz. Lacay nie cieszy się
obecnie wielkimi łaskami swego pana. Gdzieś w tej głowinie kołacze się sumienie. Krążą
plotki, że skarżył się i protestował u Vargasa na temat masakry Metysów w prowincji Higo w
ubiegłym roku. Wszystkich absolwentów z Fort Bragg Vargas przydziela brygadzie Cruza. I
przez ostatnie kilka miesięcy trzyma Lacaya na krótkiej smyczy. Istnieje możliwość, że
Bermudez się z nim dogadał.
Już otwieram usta, żeby coś powiedzieć, kiedy Tessler wybucha pogardliwym rechotem.
– Ross, Ross, zastanów się! Lacay jest skorumpowany jak oni wszyscy. Niech już będzie:
nawet my mu płacimy. Wszystko o nim wiemy, od rozmiaru jego kalesonów, aż po rozmiar
cipy jego nowej kochanki. Nie ma szansy, żeby mógł się kontaktować z Bermudezem lub z
kimkolwiek innym bez naszej wiedzy...
Tessler jest absolutnie obrzydliwy. Ucinam go krótko:
– Niech się pan zamknie, Tessler!
Wygląda na wstrząśniętego, jakby dopiero teraz zorientował się, że jestem w pokoju.
Pytam Sumnera: – Rozwijając dalej pański najgorszy scenariusz, pułkowniku, jaki może być
następny krok?
Sumner wskazuje na mapę: – Lacay znakomicie uszczuplił siły broniące miasta,
wysyłając zbędną w tym wypadku liczbę jednostek na południowy zachód w celu zdobycia
przyczółków mostowych. Wysłał te jednostki, których dowódcy okazują mu najmniejszą
lojalność. Natomiast lojalnymi jednostkami obsadza lotnisko i inne strategiczne obiekty.
Najlepszymi oficerami, najlojalniejszymi wobec niego, obsadził też oddziały, które będą
mogły zaangażować prezydencką gwardię, gdy powstańcy... terroryści natrą...
Tessler z niedowierzaniem potrząsa głową. Moja następna decyzja wydaje się oczywista.
Już mam ją wydać, kiedy wyręcza mnie Sumner. Złości mnie to.
– Musimy prowadzić nasłuch i obserwować ruchy wszystkich jednostek w mieście i
wokół miasta.
Kwaśno wyrażam zgodę.
Telefon dzwoni. I znowu Sumner wyciąga rękę po słuchawkę. W porównaniu ze szmerem
głosu podczas poprzedniej rozmowy, tym razem w słuchawce aż huczy. A może mnie się
tylko tak wydaje.
– Rozumiem, Paul... – Sumner słucha przez minutę. Mam wrażenie, że z każdą chwilą
pułkownik coraz bardziej kurczy się w fotelu. Wreszcie mówi: – Poczekaj, on tu jest. –
22
Zasłania mikrofon dłonią, oblizuje górną wargę i zwraca się do mnie bardzo zdenerwowany:
– Panie ambasadorze, mamy sytuację kryzysową. Oddziały Lacaya kierują się w stronę
lotniska, prezydenckiego pałacu, radiostacji i dowództwa policji. Strzelanina kilka
kilometrów na północny zachód od stolicy w Tandali, gdzie znajduje się “hacienda” Vargasa
strzeżona przez jednostki Gwardii Prezydenckiej.
W tej chwili potrafię myśleć jedynie o okropnej, godnej najwyższego otępienia
niekompetencji otaczającego mnie personelu i mojego poprzednika. Ogarniają mnie mdłości,
z trudem powstrzymuję się, żeby nie zwymiotować. Tessler, którego twarz zrobiła się szara,
odruchowo wkłada do ust papierosa.
– Nie będzie pan teraz palił! – krzyczę.
W skamieniałą ciszę wdziera się odgłos odległych strzałów. Mdłości mijają. Zwracam się
spokojnie do Sumnera:
– Pułkowniku, czas naciskać wszystkie guziki!
Jeszcze nigdy nie byłem w podobnej sytuacji. W 1959 roku w Hawanie sytuacja
dojrzewała powoli do logicznego zakończenia. Obecnie trudno doszukać się jakiejkolwiek
logiki. Nagle uświadamiam sobie, jak to dopracowywane przez lata do perfekcji plany nagle
się załamują i okazują bezużyteczne. Po Teheranie i Bejrucie najlepsze mózgi pracowały nad
systemami zabezpieczenia naszych ambasad. Wydano na to krocie. Jednakże nikt nie wziął
pod uwagę wspólnego mianownika ludzkiej głupoty.
Zaczęło się od stwierdzenia, że mój zastępca, szef ochrony oraz radca ekonomiczny –
wszyscy wraz z żonami – i kilku innych średniej rangi dyplomatów spędzają noc poza
murami terenu ambasady. Sumner, już nie zdenerwowany i roztrzęsiony, jak na początku, ale
bardzo wojskowy i pewny siebie, informuje mnie, że wszyscy oni są na wielkim przyjęciu w
nadmorskiej willi jakiegoś przemysłowca, o paręnaście kilometrów od stolicy. Jest to wbrew
wszelkim regulaminom.
Czynię sobie wyrzuty. To w pewnym sensie moja wina. Zaprowadziłem już jaki taki
porządek w rezydencji, a następnego ranka miałem zabrać się do reszty personelu ambasady.
Powinienem był zmienić porządek. Najpierw oni, potem ja. Pozwoliłem, aby górę wzięły
moje osobiste potrzeby i wygoda. Rzadko zdarza mi się mieć wyrzuty sumienia z powodu
własnej słabości, ale rzadko też przyznaję się do niej. To nieważne,że jestem tu dopiero kilka
dni. Miałem prawo myśleć, że od tych rzekomo dojrzałych i doświadczonych ludzi mogę
oczekiwać przynajmniej jakiej takiej samodyscypliny.
No cóż, stało się. W tej sytuacji jedynym paliatywem może być działanie. W ciągu kilku
minut uruchamiamy postępowanie przewidziane regulaminami. Rozpoczyna pracę zespół
kryzysowy. Z powodu nieobecności Fleminga, Gage i sierżant Piechoty Morskiej Cowder
biorą na siebie obowiązek zabezpieczenia terenu ambasady. Układam tekst pierwszej depeszy
do Departamentu Stanu. Mam satysfakcję, że jej treść każe wielu dostojnikom opuścić ciepłe
23
Jest nas teraz ośmiu w “sterylnym pokoju” i ciągle napływają nowe informacje. Jednostki
chamarystów połączyły się już z elementami brygady Lacaya i rozpoczęły natarcie na pałac
prezydencki oraz komendę policji. Cała akcja musiała być od dawna zaplanowana i dobrze
skoordynowana. Buntownicy zdobyli już radiostację i raz po raz nadawane są taśmy z
nagranym wystąpieniem Bermudeza, który obwieszcza rewolucję i nawołuje do zaprzestania
oporu. Dzwoni Dean Bowman, któremu udało się połączyć z nadmorskiej willi, gdzie się
bawi. Ucieka się do brawury, usiłując mnie przekonać, że wcześniejsze opuszczenie przyjęcia
uraziłoby bardzo wpływowego gospodarza, mającego bliskie kontakty z prezydentem
Vargasem. Teraz nie ma już wyboru, wszyscy muszą pozostać, gdzie są. Ograniczam się do
oświadczenia Bowmanowi, że jego kariera dobiegła końca, i odkładam słuchawkę. Następnie
łączy się z nami przez radio major Andersen i informuje, że dwóch członków jego GPM –
Grupy Pomocy Wojskowej– nie żyje, zostali zabici, i że pozostałym kazał natychmiast wracać
do siedziby GPM. Przez chwilę się zastanawiamy, czy nie powinniśmy ich ściągnąć do
ambasady, niech by spróbowali tu się przedostać, ale rezygnujemy z tego zamiaru.
Najprawdopodobniej na większości ulic są już wzniesione barykady i ustanowione punkty
kontrolne, i wszystko, co się rusza, jest ostrzeliwane. Przedmiotem mojej troski jest w tej
chwili sprawa fizycznego bezpieczeństwa osób na terenie ambasady. Dzięki Bogu pierwszą
rzeczą, jaką się zająłem po przyjeździe tutaj, było zweryfikowanie wszystkich regulaminów
dotyczących tego aspektu.
Piętnastoosobową drużyną Piechoty Morskiej dowodzi sierżant Cowder zwany przez
wszystkich Gunny1. Na dachu budynku administracyjnego – biurowca – umieszczono już
gniazda karabinów maszynowych. Podobne osłonięte workami z piaskiem stanowiska
ogniowe znajdują się na dachach jednego bloku mieszkalnego i rezydencji ambasadora. Pole
ostrzału rozciąga się na trzy otaczające teren ambasady ulice. Mury wokół ambasadzkiego
terenu są bez mała metrowej grubości, wzmocnione stalowym szkieletem. Szczytem muru
biegnie drut pod napięciem. Oprócz oddziałku Piechoty Morskiej mamy jeszcze dwunastu
1
Skrót od Gunnery Sergeant - starszy sierżant Piechoty Morskiej [przyp. red.].
24
Główna brama wiodąca na teren ambasady jest z grubej stali, a po jej lewej stronie
dobudowano do muru bunkier, w którym znajduje się karabin maszynowy. Po wewnętrznej
stronie bramy znajduje się wartownia Piechoty Morskiej, po zewnętrznej podobna wartownia
Gwardii Narodowej San Carlo. Otrzymuję informację, że gwardziści są nadal na swoich
posterunkach.
W obrębie ambasady przebywają w chwili obecnej czterdzieści dwie osoby, w tym
dwudziestu siedmiu obywateli amerykańskich, wliczając w to osiem kobiet. Przez chwilę
pluję sobie w brodę, że już wczoraj nie wydałem polecenia ewakuacji rodzin. Bardzo się
martwię o kobiety. Od czasu Bejrutu Kongres okazuje się hojny, uchwalając spore fundusze
na zabezpieczenie ambasad i ich personelu w tak zwanych “strefach zagrożenia”. Niestety
pieniądze dotarły zbyt późno i dopiero rozpoczęto pierwsze prace przy budowie schronu obok
mojej rezydencji. Ale tym razem winie za to Culpera. Właściwie pieniądze już są od kilku
miesięcy, ale Culper zwlekał, nieustannie zmieniając plany i kosztorysy. Jednakże “sterylny
pokój” jest względnie bezpieczny. Tuż obok niego znajduje się “pokój całopalenia”. Po
teherańskiej wpadce, kiedy to okazało się, że na zniszczenie tajnych i poufnych dokumentów
potrzeba by co najmniej dwudziestu czterech godzin, dokonano drastycznych usprawnień.
Fleming osobiście mnie zapewnił, że u nas na spalenie wszystkiego, co należy zniszczyć,
potrzeba teraz niespełna pół godziny. Piece przyspieszonego spalania czekają w gotowości.
Zarówno “sterylny pokój” jak i “pokój całopalenia” znajdują się w strefie bezpieczeństwa:
otaczają je ściany ze stalowych płyt i stalowe drzwi, powietrze jest pompowane przez
specjalne wentylatory. Oprócz obradującej w “sterylnym pokoju” grupy kryzysowej reszta
personelu i członkowie rodzin zgromadzili się w kafeterii. Poleciłem dostarczyć tam
odpowiednią ilość materaców i koców.
Czy grozi nam bezpośrednie niebezpieczeństwo? Nie sądzę. Chociaż łączność
telefoniczna została przerwana, otrzymujemy raporty drogą radiową. Ambasada brytyjska
znajdująca się w pobliżu komendy policji i koszar poinformowała, że w obrębie koszar opór
słabnie. Major Andersen zawiadomił, że zacięte walki toczą się wokół pałacu prezydenckiego,
jest wiele ofiar, ale chamaryści biorą powoli górę. Zdaniem majora pałac będzie zdobyty
jeszcze przed świtem, a w parę godzin później ustanie opór w pozostałych punktach stolicy.
Rozważam dalszy rozwój wypadków. Generał Cruz i jego brygada przez wiele dni nie
będą uczestniczyć w walce. A przez te dni terroryści umocnią się w San Carlo i Cruz nie
będzie miał dużych szans wobec chamarystów i brygady Lacaya.
Wydaje mi się oczywiste, że do rana stolica znajdzie się w rękach przeciwników reżimu.
Będą zbyt silni, aby Cruz potrafił ich wypchnąć z miasta i zmusić do odwrotu, chyba że...
Chyba że otrzyma aktywne wsparcie jednostek amerykańskich. W związku z tym stoję w
25
obliczu podwójnego problemu: jak sformułować moje zalecenie, aby skłonić Waszyngton do
czynnego amerykańskiego zaangażowania, oraz co zrobić, jeśli wrogie siły zdecydowały się
na użycie siły i próbę wdarcia na teren ambasady?
Ten drugi problem wydaje się najpilniejszy. Przedyskutowuję to z Sumnerem, Gage’em i
Gunny Cowderem. Wiele będzie zależało od podziału władzy, w pierwszym okresie,
pomiędzy Lacayem i Bermudezem, przywódcą chamarystów. Zdaniem Sumnera na samym
początku gwiazda Lacaya będzie wschodzić. Jedynie przy pomocy Lacaya Bermudez będzie
mógł się czuć bezpieczny, jeśli idzie o Cruza i brygadę Marazon. Później sytuacja może się
zmienić. Wszyscy jesteśmy w rezultacie zgodni co do tego, że nie należy obawiać się
skoordynowanego ataku na ambasadę. Ze wszystkich terrorystycznych ugrupowań
działających na terenie Ameryki Centralnej i Południowej chamaryści są formacją najbardziej
lewicową. Z drugiej strony, skoro dorwą się do władzy, nie będą z pewnością chcieli ani
obracać się plecami, ani wypowiadać wojny wszystkim gringo. Podobnie jak
Nikaraguańczycy, będą udawali miłośników odprężenia i kooperacji. Jedyne
niebezpieczeństwo grozi nam ze strony niezdyscyplinowanych jednostek, które w ogniu
walki, rozgrzane triumfem i przekarmione latami marksistowskiej propagandy, mogą
próbować zrobić coś głupiego.
Gage i Cowder nie widzą trudności w przeciwstawieniu się takim jednostkom nawet
przez wiele dni. Zwłaszcza, że tamci mogą mieć tylko lekką broń. Sumner natomiast jest
zdania, że ambasadzie raczej nic nie grozi. Bermudez z pewnością bardzo się w tej chwili boi
bezpośredniej amerykańskiej interwencji i nie zrobi nic, co mogłoby ją sprowokować.
Jestem skłonny zgodzić się z pułkownikiem. Znajdziemy się w niebezpieczeństwie
jedynie wówczas, jeśli prezydent wyśle do San Carlo oddziały amerykańskie. Ale to może
nastąpić dopiero po wielu dniach. Trzeba takie jednostki zorganizować, trzeba zorganizować
też ofensywę dyplomatyczną. Byłoby oczywiście znacznie lepiej, gdyby jednostki
amerykańskie mogły być “zaproszone” od wewnątrz, ale kto miałby teraz takie “zaproszenie”
wysłać? Jest rzeczą wątpliwą, by Vargas i jego kumple przeżyli tę noc. Od ponad dwu godzin
nie ma żadnej wiadomości z pałacu. Chwilowo postanawiam sprawdzić naszą obronę i w
towarzystwie Gage’a i Cowdera obchodzę cały teren. Mam teraz dużo lepsze samopoczucie.
Nasi żołnierze Piechoty Morskiej są czujni i pewni swej gotowości. Ochroniarze i goryle z
“trzeciego świata” – Nikaraguańczycy i Panamczycy są bardzo niespokojni, ale usiłują tego
nie okazywać. Gage zapewnia mnie, że w razie potrzeby będą walczyć. I to dobrze.
Zaglądam do kafeterii, co mi przypomina Londyn podczas bombardowania w okresie
minionej wojny. W jednej części sali rozłożone są na podłodze materace i koce. Sekretarki i
żony pracowników robią inwentaryzację zapasów żywności. Jedna z nich, Julia Walsh, żona
sekretarza od spraw administracyjnych, przynosi kawę i spogląda na mnie niespokojnymi
oczami. Poznaję! Te same oczy wpatrywały się we mnie na przyjęciu w ambasadzie
26
wenezuelskiej. Wtedy patrzyły wrogo. Teraz, kiedy słychać odgłosy strzałów w mieście, czuję
się zrehabilitowany. Kobiety otaczają mnie. Informuję je o sytuacji.
– Wiedzą panie, że na miasto napadli terroryści. Niestety współdziałają z nimi pewne
jednostki Gwardii Narodowej. Zamierzałem wysłać wiele z was do Stanów i żałuję, iż to się
nie stało. Nie spodziewam się jednak stanu bezpośredniego zagrożenia. Oczywiście nasze
życie będzie przez pewien czas zdezorganizowane. Wkrótce sytuacja powinna się wyjaśnić.
Teraz proszę o spokój i o wszelką pomoc, jakiej panie będą mogły udzielić.
Słyszę pomruki aprobaty, a jedna z kobiety pyta: – Czy są jakieś wieści na temat grupy,
która udała się na przyjęcie za miastem?
Rozpoznaję głos żony radcy do spraw politycznych.
– Od dwu godzin nie mamy żadnych wiadomości, pani Levy. A dlaczego pani tam się nie
udała?
Kobieta jest bliska łez, ale nie protestuje i odpowiada: – Ponieważ nic o tym nie
wiedziałam. Ten bydlak powiedział mi, że będzie musiał pracować do późnej nocy nad bardzo
delikatną sprawą. O tak, na pewno była delikatna!
Wzruszam ramionami i zwracam się spokojnym głosem do pani Walsh: – Zdaję sobie
sprawę, że stosownie do regulaminu Departamentu Stanu nie mam prawa wydawać żadnych
poleceń żonom pracowników, niemniej byłbym bardzo wdzięczny, gdyby pani była łaskawa
objąć tutaj kierownictwo. Proszę wyznaczyć parę pań do pomocy w kuchni oraz do dbania o
czystość i higienę, oraz temu podobne sprawy.
Pani Walsh jest drobną kobietą o ptasiej twarzy. Z zapałem potakuje: – Oczywiście, panie
ambasadorze.
Wychodzę z kafeterii i zdążam przez ogród do rezydencji. Po wyjściu z pomieszczenia
klimatyzowanego powietrze wydaje mi się rozżarzone i przesycone wilgocią. Tylko od czasu
do czasu słychać strzały. Pocę się i postanawiam wziąć prysznic i zmienić koszulę. Na
wschodzie jaśnieje już niebo. Nad Kubą pewno już wzeszło słońce. Wyobrażam sobie, jaka
radość panuje w Hawanie.
rangi towarzyszy i od tej chwili wraz ze swoimi braćmi chamarystami stanowić będą “Armię
Wyzwolenia Narodowego”, której zadaniem jest zgniecenie rodzimej reakcji. Jezu, przecież ja
już to przedtem słyszałem. Strzepnął kurz ze starych podręczników Fidela Castro, otworzył i
czyta. Nienawidzę tego ślepawego drania. Gówniarza!
Tak, mówi głosem umiarkowanym, ale poglądy wyraża ekstremistyczne. Chwali Kubę,
chwali Nikaraguę, dziękuje obu za pomoc. Dziwne, że w żadnym kontekście nie wymienia
Stanów Zjednoczonych. Brak jest posłania nienawiści. Może w istocie chce porozumienia?
Następnie zabiera głos Lacay i wzywa oficerów oraz żołnierzy brygady “Marazon”, aby
złożyli broń w celu uniknięcia dalszego rozlewu krwi. Akurat!
Z Departamentu Stanu otrzymuję bardzo długą depeszę z klasyfikacją “ekstra pilne”.
Najwyraźniej tekst wyszedł spod pióra idioty. Może nawet redagował go sam sekretarz stanu,
który uważa,że każdą sytuację można ocenić “w granicach praktycznych i dopuszczalnych
parametrów”. Nie mam wątpliwości, że prezydent dał mu tę nominację jedynie w tym celu,
by na jego tle wypadać bardziej błyskotliwie. Dziesiątki pytań, na które mam dać
natychmiastowe odpowiedzi. Niektóre z pytań dowodzą choroby umysłowej pytającego. Na
przykład: “Jak w obliczu nowej sytuacji kształtuje się morale tubylczej ludności?” Morale! I
co mam zrobić? Wziąć zeszyt, wyjść na ulicę, zatrzymywać ludzi i pytać, jak się kształtuje ich
morale? Na depeszę wysyłam odpowiedź. Dwa słowa: “Zbieram informacje. Czekajcie”.
Po raz wtóry obchodzę teren ambasady. Wszędzie panuje przedziwna wesołość.
Wszystkie lęki przemieniły się w podniecenie. Coś, co miało się wydarzyć, wydarzyło się, a
co dalej? Co dalej? oto źródło podniecenia. Nadszedł poranek, a wraz z nim ekscytujące
uczucie, że się w czymś ważnym uczestniczy. Aktywnie. Ludzie będą potem wspominali: “Ja
tam wówczas byłem!” Dla zawodowych dyplomatów jeszcze jeden listek do wianuszka
doświadczenia. Dla innych pikanteria polega na uczestniczeniu w panicznym lęku. Wracam
do “sterylnego pokoju”, gdzie delegacja żon obczęstowuje obecnych kanapkami i kawą
przyniesionymi z kafeterii. Panuje swobodny nastrój bliski wesołości. Pani Walsh z pasją
odgrywa rolę opiekuńczej matki, jej mąż wydaje się przygnębiony. Właśnie przygotowuje
pełną odpowiedź na pytania Departamentu Stanu.
Nagle nastrój się zmienia. Obserwatorzy przy bramie zawiadamiają, że Aleją Santanda
zbliża się ku ambasadzie konwój pięciu ciężarowych pojazdów.
Pojazdy zatrzymują się przed główną bramą. Gunny, siedząc na dachu wartowni przy
bramie, podaje nam na bieżąco informacje przez radiotelefon. Ciężarówki pełne są żołnierzy
Gwardii Narodowej. Z szoferki pierwszego samochodu wysiada pułkownik. W “sterylnym
pokoju” mamy monitory. Sumner poznaje pułkownika: to zastępca Lacaya. – Rozsądny facet
– stwierdza Sumner. Pułkownik podchodzi do bramy i przez mikrofon w ścianie żąda
wpuszczenia do wewnątrz. Żołnierze pozostają na ciężarówkach. Sumner patrzy na mnie
spodziewając się decyzji. Daję przyzwolenie skinieniem głowy i Sumner poleca żołnierzowi
28
– Moździerz! – krzyczy z dachu Gunny. – Jakieś trzysta metrów stąd. Nad Santandą.
Strzelają ze stadionu.
Zwracam się do Gage’a: – Wszyscy do “bezpiecznej strefy”, szybko. Rozpocząć palenie
dokumentów... natychmiast... kobiety w opancerzonym pomieszczeniu.
Gage już biegnie w stronę biur ambasady.
Pułkownik jest zdenerwowany i podniecony. – Musimy wejść na teren ambasady,
ekscelencjo! Namawiam pana do opuszczenia flagi, która ich jedynie rozwściecza. Musimy ją
zastąpić naszą flagą.
Sama myśl jest mi wstrętna i gniewnym ruchem ręki odrzucam propozycję. Kolejny
odległy wybuch. Wszyscy obracamy w tym kierunku głowy. Po kilku sekundach następuje
druga eksplozja, tym razem jeszcze głośniejsza i bliższa.
– Sto metrów – zawiadamia lakonicznie z dachu Gunny. – Wstrzeliwują się. Proszę sobie
znaleźć jakieś schronienie.
Wchodzimy szybko do wartowni mijając stojącego przy drzwiach żołnierza Piechoty
Morskiej, który wydaje się spokojny, ale i śmiesznie młody.
Pułkownik chwyta mnie za ramię. Kiedy zaczyna do mnie mówić, czuję ostry zapach
czosnku: – Niech pan myśli o pozostałych. O kobietach. Ci fanatycy mają w rękach
kilkanaście moździerzy... i rakiety, którymi rozwalą waszą bramę. Señor, señor, jeśli
wciągniemy na maszt naszą flagę, przestaną strzelać! A jeśli każę moim żołnierzom bronić od
zewnątrz dostępu, to oni nie przestaną, señor! I nie wiem, czy moi żołnierze będą bronili
dostępu. Przykro mi, señor, ale nie będą chcieli poświęcać życia za Amerykanów!
Sumner klnie cicho pod nosem coś na temat bunkra, którego nie zdążono wybudować.
Wielka mi pomocy, bunkier! Słyszę wybuch z przeciwległego kierunku. Sumner stwierdza
ponuro:
– Wzięli nas z dwu stron. Wstrzelali się i teraz dopiero się zacznie.
Usiłuję zachować spokojną twarz, chociaż targa mną rozpacz. Miejscowy pułkownik
zaciska palce na moim ramieniu. Nie puszcza. Wyswobadzam się ostrym szarpnięciem i
zmuszam się do racjonalnego przemyślenia sytuacji. To prawda, że skoro Bermudez
potrzebuje Lacaya jako tarczy przed Gruzem, to nie może dopuścić do zabijania jego
żołnierzy bez względu na to, jak bardzo nienawidziłby Amerykanów. Wściekły na siebie, że
muszę tak postąpić, decyduję się na kompromis. Sumner bacznie mi się przygląda. Bardzo
mnie dziwi, że pułkownik gwardii stał się nagle spokojny. Nie jest wcale podekscytowany.
Miarowo bije laseczką po cholewie. Jakże bym chciał przeniknąć te ciemne szkła i spojrzeć
mu w oczy.
Sztywno go informuję: – Dobrze, pułkowniku. Pańscy ludzie mogą wejść w obręb
murów. Opuszczę z masztu flagę amerykańską, ale nie pozwolę na wciągnięcie żadnej innej. I
proponuję, aby pan wysłał do tych głupców oficera, który by im powiedział, żeby przestali
31
strzelać, jeśli nie chcą retorsji ze strony mojego rządu... Sumner! Dopilnuje pan
rozmieszczenia tych ludzi.
Wszyscy wychodzą szybko z wartowni. Ja zostaję. Przez chwilę chcę być sam, żeby
przemyśleć konsekwencje mojej decyzji. Słyszę wydawanie rozkazów, a potem grzechot
odsuwanych skrzydeł stalowej bramy i ryk silników na wysokich obrotach. Podchodzę do
drzwi, staję koło młodego żołnierza Piechoty Morskiej i widzę, jak ciężarówki wjeżdżają na
teren ambasady. Za bramą stoi pomalowany na kolor ochronny wóz sztabowy, siedzi w nim
tylko kierowca. Pułkownik coś mówi do Sumnera i Gunny’ego. Obaj wydają się zdziwieni.
Dwaj nasi ochroniarze powoli zamykają bramę. Pułkownik przeciska się między
zwierającymi się skrzydłami i wychodzi kierując kroki do wozu sztabowego. Jestem tym
zaskoczony. Patrzę na gwardzistów wyskakujących z ciężarówek. Uzbrojeni są w pistolety
maszynowe. Eksplozje ustają.
Nagle, zupełnie jak pod sam koniec rozgrywanej partii szachów, wszystko staje się jasne.
Gwardziści rozbiegają się w zdyscyplinowanych grupkach. Trzymają broń gotową do strzału.
No tak, wystrzelono trzy pociski, po trzecim pułkownik wyraźnie się uspokoił. Wiedział,
że więcej już ich nie będzie. Te trzy miały na celu umocnienie jego słownych argumentów.
Gunny i Sumner rozglądają się dokoła zupełnie zagubieni. Stojący obok mnie młody żołnierz
Piechoty Morskiej szepce: – Sir, cała sprawa śmierdzi. Oni są uzbrojeni w rosyjskie PPD.
Gwardziści posługują się naszymi M-16. – Widzę jego pełne niepokoju oczy. Żołnierz także
trzyma w rękach M-16. Z przeraźliwą jasnością zaczynam wszystko rozumieć: wpadłem w
pułapkę. Przez krótką chwilę mam ochotę wyrwać mu z kabury pistolet i strzelić sobie w łeb.
Rozbić w miazgę ten zwapniały, bezużyteczny, głupi mózg, który dał się oszukać pół-
inteligentnemu Metysowi. Nie czuję strachu ani gniewu, tylko głęboki wstyd i upokorzenie.
Patrzę na zakończenie aktu.
Sumner i Gunny znajdują się już w kręgu wycelowanych w siebie pistoletów
maszynowych. Sumner jest skonsternowany. Podnoszę wzrok i wadzę już gwardzistów na
dachu rezydencji i budynku biurowego. Mają pod ostrzałem nasze stanowiska ogniowe za
workami z piaskiem.
Słyszę hałas przed bramą. Kilku naszych ochroniarzy zaczyna ją pospiesznie otwierać.
Pada wydana po hiszpańsku komenda i grad pocisków odbija się rykoszetem od stalowych
odrzwi. Od hałasu brzęczy mi w uszach. Ochroniarze padają, jak zmieceni, krzycząc i wyjąc
w niebogłosy. Młody żołnierz ściąga mnie ku sobie. Siedzimy w kucki. Unosi broń, ale ja
łapię go za rękę. – Nie!
Sumner i Gunny padli na ziemię. Wciąż znajdują się w kręgu luf. Zapada cisza.
Spoglądam w stronę bramy. Na betonie leży sześć pokręconych ciał. Fascynujący widok. W
ciągu całego mojego długiego życia nie widziałem trupa. Ktoś coś wykrzykuje. Odrywam
wzrok od bramy. To Gunny, leży na boku, dłoń ma na rękojeści pistoletu w kaburze, na jego
32
twarzy maluje się strach i coś jeszcze... determinacja. Patrzy na mnie. Woła raz jeszcze: – Sir,
czy mamy walczyć?
Bez wahania odkrzykuję odpowiedź: – Nie!
Nawet się nie zastanawiałem. Nie musiałem. Partia szachów przegrana, nie ma sensu tłuc
figur.
Do wartowni zbliża się mężczyzna. Na epoletach insygnia porucznika. Jest wysoki, ma
szerokie ramiona i twarz boksera. Tę twarz chyba znam. Jasne krótko ostrzyżone włosy.
Rzadkość w Centralnej Ameryce. W lewej ręce trzyma niedbale pistolet maszynowy. Gęba
szeroko uśmiechnięta.
– Niech ekscelencja powie swoim żołnierzykom, żeby odrzucili broń, gdyż w
przeciwnym razie zginą. – Słowo “ekscelencja” ubrał w obraźliwy ton.
Rozsadza mnie wściekłość. Frustracja wygasła.
– Jesteście dowódcą tych morderców?
Potwierdza skinieniem głowy.
– Protestuję w imieniu mojego rządu, w imieniu ludzkości i...
– Zamknij pysk, świnio!
Żołnierz Piechoty Morskiej przykucnięty obok mnie sztywnieje i chce wstać.
Powstrzymuję go. – Będziecie tego żałować! Mój rząd się postara, żebyście gorzko tego
żałowali – mówię.
– Pieprzymy wasz faszystowski rząd. – Bydlak już się nie uśmiecha. Wymierza we mnie
lufę pistoletu maszynowego. Patrzę w jej czarny okrągły otwór i słyszę słowa: – Wydajesz
rozkaz, świnio, czy mam ci rozwalić łeb? Ach, jak bym chciał cię ubić, ekscelencjo!
Wiem, że on nie strzeli. Wiem to. Jestem pewien, że nie strzeli. Żywy – mogę być
wartościowym zakładnikiem. Martwy – to dopraszanie się o odwet ze strony mojego rządu.
Kary dla niego i jego bandyckich towarzyszy. Ale może pozabijać innych. Spoglądam na
Sumnera, który zrezygnowany siedzi na betonie podwórza obejmując ramionami kolana. Daję
mu znak głową i mówię:
– Pułkowniku, proszę z Gunnym obejść wszystkie posterunki i stanowiska ogniowe, i
kazać złożyć broń.
Sumner i Gunny wstają w asyście gwardzistów z bronią gotową do strzału i oddalają się
w kierunku budynku biurowego. Młody żołnierz Piechoty Morskiej ostrożnie odkłada
swojego M-16 na ziemię i wstaje. Po policzkach spływają mu łzy. Modlę się w duchu, żeby w
“palarni” udało się zakończyć niszczenie dokumentów, żeby pozostał tylko popiół. Muszę jak
najdłużej zająć czymś tego bydlaka, który przede mną stoi.
– Kim pan jest?
Wyszczerza zęby. Twarz ma ospowatą. Kłania się głęboko, kpiąco. – Carlos Fombona, do
usług!
33
– Niech pan się nic nie martwi, ekscelencjo – mówi. – Wkrótce się pan do tego
przyzwyczai. Będzie pan to nosił dzień i noc. – Cofa się parę kroków, ciągnąc za sobą drut
podłączony do plastikowego pudełka, które trzyma w ręku. Oddaje pudełko “studentowi”.
Drut ma około pięciu metrów długości. Wskazując na kamizelkę Fombona mówi:– To
ubranko, które pan teraz włożył, ma wszyte trzy kilo plastiku. Drut jest zakończony
detonatorem. Będzie to pan miał przez cały czas na sobie. Śpiąc i nie śpiąc, nawet w latrynie.
Wszyscy Amerykanie w ambasadzie dostaną takie same kurteczki. – Wskazuje na “studenta”.
– Pedro będzie zawsze z panem. Przy pierwszej próbie faszystów odbicia pana i reszty Pedro
obróci tę gałkę i już nikt nigdy nie znajdzie śladu ani pana, ani żadnego z pozostałych
Amerykanów.
To zupełny szaleniec. Wariat! Jest nas tu dwadzieścia siedem osób. Jeśli będą chcieli nas
zamordować w ten sposób, to jednocześnie zamordują dwudziestu siedmiu swoich własnych
“studentów”. Sprawia mi wielką przyjemność wytknąć to Fombonie, który ma twarz poważną
i potakuje.
– Pedro gotów jest zginąć za rewolucję – mówi. – Pozostali także. Wszyscy zgłosili się na
ochotnika. Kilkuset się zgłosiło. Jakie ma znaczenie życie dwudziestu siedmiu ludzi, kiedy
zginęły już tysiące?
Spoglądam na Pedra. Młodziutki, chudzina, prawie chłopaczek. Trzyma niemal nabożnie
plastikowe pudełko. Błyszczą mu oczy. Wierzę, iż gotów jest zginąć. Kamizelka mi ciąży,
jakby była z ołowiu. Potrafię sobie wyobrazić wyraz jego twarzy, gdy będzie obracał gałkę,
potrafię sobie wyobrazić nagłą unicestwiającą jasność.
Fombona uważnie mi się przygląda. Wie, że mu wierzę, i jest zadowolony.
– A teraz, ekscelencjo, musimy się upewnić, że ta najważniejsza świnia w waszym
Białym Domu też to rozumie. Wkrótce przyjdą tu fotografowie. Jutro stanie się pan sławny.
Pańska fotografia w pięknym nowym kubraczku wraz z pępowiną oraz pańskiego wiernego
sługi w mundurku znajdzie się na pierwszych stronach gazet całego świata.
Mam ochotę go opluć. Zrobię to, jeśli się teraz roześmieje. Jednakże nie robi tego.
Poważnie dodaje: – Będzie pan najsławniejszą świnią na świecie.
35
Jorge
Natychmiast po pacyfikacji San Carlo Bermudez osobiście uda się na Kubę i powtórzy te
słowa Fidelowi i kubańskiemu narodowi.
Mówił oczywiste rzeczy, ale zauważyłem, że obecni wpatrują się weń z uwielbieniem. On
ma to coś. Co do tego nie mam wątpliwości. Coś, co zapładnia wyobraźnię. Ten drobny,
podobny do wykolejeńca buntownik jest wielkim śpiewakiem, który potrafi swoim głosem
oczarować widownię. Ja jestem na to głuchy, ale inni stają się jego niewolnikami. Tak, ich to
zniewala. Zauważyłem, że nawet jemu oczy zwilgotniały. Widać to wyraźnie mimo grubych
szkieł, jakie nosi.
Wydobyłem z siebie kilka pasujących do tej okazji dźwięków, jednakże ograniczało mnie
zniecierpliwienie i on to zauważył. Wyrzucił wszystkich z gabinetu, pozostawiając tylko
Marię i rozpoczęliśmy poważną rozmowę.
Z Managui nadeszły właśnie gazety z różnych stron świata. Gestem sztukmistrza rozłożył
je na biurku. Na pierwszych stronach były fotografie zakładników z ich eskortą kamikadze –
“studentami rewolucji”. Opisywano szczegółowo zajęcie terenu ambasady amerykańskiej i
publikowano listę “studenckich” żądań, a także tekst głoszony przez Rewolucyjną Radę
chamarystów, odcinającą się od tego aktu gwałtu. Rada oświadczała, że jest bezsilna wobec
czynu “studentów” i może jedynie przemawiać do ich rozsądku. Najważniejszą sprawą jest
bezpieczeństwo życia zakładników – podkreślała Rada w swoim oświadczeniu. Gdyby
ktokolwiek usiłował siłą wedrzeć się na teren ambasady, to wszyscy natychmiast zginą.
Jednakże przez cały okres ewentualnych negocjacji Rada, w imię zasad humanitarnych,
zaopatrywać będzie zakładników i ich straże w lekarstwa i świeżą żywność.
Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że Bermudez obserwuje mnie z wyczekującym
uśmiechem na ustach. – Powiedziałem Fidelowi, że jesteś szalony. Powtarzam ci to teraz:
jesteś szalony. Wariat. No dobrze, masz ich. Ale nastroje w Stanach Zjednoczonych są teraz
zupełnie inne. Nie będą siedzieli przez miesiące na dupie, kwiląc tylko i wyrażając oburzenie,
bez żadnego działania.
Te słowa zmyły uśmiech z jego twarzy. – Nic mnie to nie obchodzi. Cokolwiek innego
bym zrobił, też by wetknęli swój nos i przeszkodzili. Nie mogą dopuścić, by San Carlo padło
jak Kuba. Co robi kot, kiedy grozi mu wielkie psisko? Atakuje oczy. Wydrapuje psu oczy.
Właśnie to zrobiłem. Jedynym sposobem było frontalne natarcie.
Nazywają to charyzmą. On ją ma. Maria pełna zachwytu głaszcze jego rękaw. A może on
ma rację. Z kolei mnie to mało obchodzi.
Bermudez powiada: – Rano i wieczorem jeździ do ambasady zakryta ciężarówka. Zawozi
żywność. Pojedziesz i wrócisz nią. Fombona otrzymał polecenie udzielenia ci wszelkiej
pomocy. Jeśli napotkasz jakiekolwiek trudności, przyjdziesz do mnie.
Kiwam głową. – Zacznę jutro. Dziś chciałbym rozmawiać z wszystkimi, którzy pracowali
na terenie ambasady. Ze służącymi, z każdym. Zwłaszcza z tymi, którzy mogli mieć styczność
z ambasadorem.
38
Peabody
dzieciaka, daj mu trąbkę. Problem ze wszystkimi studentami, rewolucji czy nie, to wprost
tragiczny brak dyscypliny.
Chyba to mi się naprawdę śni. Rzucam spojrzenie na mojego “studencinę rewolucji”.
Jego przerażone szeroko rozwarte oczy przemykają od Fombony do hipisa i z powrotem. W
spoconej prawej ręce trzyma pudełko z piekielnym wyłącznikiem. Hipis sięga teraz obiema
rękami. Twarz ma blisko mojej. Robię zupełnie irracjonalną obserwację, że nie używa wody
kolońskiej. Unosi nieco ciężką kamizelkę spoczywającą na moich ramionach. Opuszczam
obie ręce do tyłu, kamizelka ze mnie spada. Hipis łapie ją w locie i oddaje “studentowi”,
klepie go po plecach i mówi tym razem po hiszpańsku, łagodnym głosem:– Trzymaj, mały.
Pożyj sobie jeszcze jeden dzień, zobacz jeszcze jeden wschód słońca, weź sobie jeszcze jedną
dziewczynę. – Bierze chłopaka za ramiona, obraca go i wypycha z gabinetu. Nawet nie
spoglądając na Fombonę i jego pistolet wraca do biurka. Kowbojskie buty śmiesznie kłapią na
betonowej podłodze.
Fombonę aż zatyka z wściekłości. Cały się trzęsie. Wycelowując Uzi w pierś hipisa,
podchodzi dwa kroki w stronę biurka. Hipis czyta gazetę. A może udaje? Kiedy podnosi
wzrok, patrzy na mnie. Palcem wskazuje mi krzesło po drugiej stronie biurka.
– Proszę siadać, ekscelencjo. Mamy wiele spraw do omówienia, a czas może okazać się
ograniczony.
Zapada cisza. Prawie, słychać bowiem głośny wściekłością oddech Fombony. Czuję, że
zbliża się decydująca chwila. Lada moment może paść strzał. Jestem tego pewien. Spoglądam
w oczy hipisa, usiłując doszukać się w nich objawów strachu. Nie ma najmniejszego.
Spoglądają z ospałą obojętnością. Uświadamiam sobie nagle, że moje życie jest w rękach tego
człowieka. Powoli, ale zdecydowanie idę przed siebie, mijam wycelowany pistolet
maszynowy. Mam wrażenie, że posuwam się po lodzie. Siadam. Krzesło skrzypi. W moich
uszach brzmi to jak ochrypły łoskot. Hipis się uśmiecha i mówi ponad moją głową:
– Drogi towarzyszu, podczas tej niewygodnej jazdy w samochodzie dostawczym
zauważyłem parę worków waszej wspaniałej rodzimej kawy San Carlo. Załatwcie mi dwa
kubki kawy... mocnej. A potem raz jeszcze to samo po godzinie.
On najwidoczniej nie zna Fombony! Tym razem posunął się za daleko. Wczoraj
widziałem, jak Fombona prawie na śmierć zatłukł jednego ze swoich ludzi za błahe
przewinienie. Rozkoszował się tym, co robi. Teraz palec zaciska mu się na spuście. Czuję
ukłucie bólu w plecach. Chciałbym się odrobinę odsunąć od linii strzału, ale postanawiam
nawet nie drgnąć. Panuje absolutna cisza. Najwidoczniej Fombona też wstrzymał oddech.
Mijają sekundy, a może minuty. Szurnięcie buta, szpileczki przebiegają mi po całym
ciele, następnie kilka szybkich kroków i trzaśniecie drzwiami. Mam ochotę wypuścić
wstrzymywane powietrze, zacząć normalnie oddychać, ale czekam, a potem powoli, po
cichutku próbuję oddychać przez nos. Nie chcę okazywać, iż odczułem ogromną ulgę. Nie
chcę zdradzić, że byłem spięty. Zakładam nogę na nogę, poprawiam kant spodni. Hipis
41
dostrzega wszystko, uśmiecha się i mówi: – Nauczyłem się nie podejmować dyskusji z takimi
ludźmi. Daje im to fałszywe poczucie ważności.
Jestem zadowolony. Udało mi się opanować dygotanie palców. Mówię normalnym
głosem: – Gdybym wtedy nie podszedł, to by was zastrzelił.
– Bardzo możliwe.
Nie wiem, jak na to odpowiedzieć. Znowu mam wrażenie nierealności tego, co mnie
otacza. Ten człowiek otarł się o śmierć i zdaje sobie z tego sprawę. Może nawet
rozsmakowuje się w tym. Podobne myślenie jest mi zupełnie obce.
Cisza nabrzmiewa, gdy tak się sobie wzajemnie przyglądamy. Wreszcie on mówi: –
Nazywam się Jorge Calderon. – I mówi to tak, jak bym miał wiedzieć, kim jest Jorge
Calderon. Tak, jakby przedstawiał się Winston Churchill albo George Washington, albo Albert
Einstein, albo Zygmunt Freud, albo Karl Marx, albo... W mojej głowie eksploduje objawienie:
zdaję sobie sprawę, że wiem, kim jest Jorge Calderon...
Czy na mojej twarzy odzwierciedlił się doznany szok? Mam nadzieję, że nie. Dalej patrzę
na niego. On czeka. Czekam ja. Podnoszę brew. Jak to dobrze, że się tego nauczyłem. Tamten
wzrusza ramionami, pochyla się na biurkiem i mówi: – Jestem z...
Odnoszę drobniutkie, ale jakże miłe memu sercu zwycięstwo. Przerywam:
– ...kubańskiego wywiadu. Jorge Calderon, wschodząca gwiazda... cudowne dziecko... jedno
z paru...
Znów się uśmiecha i prostuje, plecami opada na oparcie krzesła. W dalszym ciągu jestem
zdumiony. Jako ekspert przedcastrowskiej i castrowskiej Kuby znam czołowe osobistości
rządu. Doskonale sobie przypominam naradę sprzed kilku tygodni. Jameson, główny ekspert
CIA od spraw kubańskich, długo się rozwodził na temat Jorge Calderona. Nie ma jeszcze
trzydziestki, ale wygląda na dużo więcej, rozwiązłe życie, jeden z przywódców nowej
generacji, których Castro przygarnął, by naoliwili trochę rdzewiejącą rewolucję. Pomyślałby
kto, że dureń nauczył się czegoś od Mao i jego czerwonogwardzistów. Ale jednocześnie zdaję
sobie sprawę, że ten człowiek po drugiej stronie biurka jest niezmiernie błyskotliwy i
niebezpieczny. Zrewolucjonizowany intelektualista – nie ma nic gorszego. Ojciec Hiszpan,
malarz, bogaty. Matka Szkotka. Ojciec wyjechał z Kuby wkrótce po rewolucji. Syn został z
matką. Ukończył prawo, następnie od razu trafił do wywiadu. Okazał się błyskotliwym
analitykiem i specjalistą od przesłuchań. Jameson określił go jako cynika i człowieka bardzo
niekonwencjonalnego... i marksistę z całym bagażem niewyczerpanego entuzjazmu neofity.
Cholera, wcale na to wszystko nie wygląda! Wygląda raczej na studenta-włóczęgę z
kalifornijskiego uniwersytetu.
Podrzuca mi gazetę. “Herald Tribune” z wczorajszego dnia. Patrzę na własną fotografię.
Jestem zadowolony z mojego wyrazu twarzy. Przebiegam oczami towarzyszący artykuł. Nie
mogę się powstrzymać i wykrzykuję: – To są szaleńcy!
42
– Zgadzam się.
Podnoszę wzrok. Twarz ma poważną.
– Ale pańska obecność tu dowodzi, że stoi za tym wasz maczający zawsze palce w
brudnej robocie rząd.
– Myli się pan. Moja obecność nie ma nic wspólnego z chamarystowską rewolucją czy
waszą ambasadą.
– Więc z czym?
Zbywa pytanie gestem dłoni. – Dojdziemy do tego. – Wskazuje gazetę. – Co, pańskim
zdaniem, zrobi Waszyngton?
Co za impertynencja. Mam mu dawać profesjonalną opinię, żeby zaraz poleciał do
Bermudeza i wszystko powtórzył? Mówię więc: – Istnieje wiele opcji, a każda z nich okaże
się bardzo nieprzyjemna w skutkach dla pańskich przyjaciół w San Carlo.
Bez emocji wzrusza ramionami, zabiera gazetę, przez chwilę ją czyta, potem mówi: –
Dwa i pół miliarda dolarów wydaje mi się zupełnie rozsądną sumą. Wasz deficyt budżetowy
w tym roku będzie stukrotnie większy.
– To jest szantaż.
– Zgadza się. – Przeciąga palcami przez włosy. Na ustach błąka się uśmieszek. Tę
manierę już kilkakrotnie obserwowałem. – Ale jedynie w części dotyczącej metody proszenia
o pieniądze... jeśli pan woli: “domagania się pieniędzy”. Istnieje bowiem pewne uzasadnienie
samej istoty rzeczy. Moralnie wasz rząd jest im winien te pieniądze.
– Bzdura!
Wskazuje palcem artykuł. – Trzy amerykańskie korporacje: Andana, General Metals i
Universal Foods, przez ponad pięćdziesiąt lat bezlitośnie grabiły ten kraj, tak jak i pozostałe
kraje regionu. I czyniły to przy aktywnej pomocy kolejnych amerykańskich rządów. Gdyby
korporacja Universal Foods zapłaciła uczciwą cenę za swoje dwieście tysięcy hektarów
najlepszej ziemi, gdyby General Metals płaciła godziwy procent od zysków za eksploatację
minerałów, gdyby nie oszukiwała Andana, to wówczas państwo San Carlo otrzymałoby co
najmniej o trzy miliardy dolarów więcej. Jednakże Bermudez ma szeroki gest. Gotów jest
darować pół miliarda. Zresztą większość złóż jest już wyeksploatowana... a banany już nie
sprzedają się tak jak kiedyś...
Zaledwie przed trzema dniami czytałem podobne bzdury wypisywane przez Henri
Webera. Czyżby minęły zaledwie trzy dni? Zimno odpowiadam: – Nie potrzebuję wykładów
na temat historii Centralnej Ameryki. Tak czy inaczej, mój rząd nie da Bermudezowi nawet
jednego centa.
– Bermudez nie liczy na to.
– Słucham?
– Przynajmniej nie liczy na bezpośredni transfer pieniędzy i nie oczekuje dwóch i pół
miliarda. Zgodzi się na jeden miliard. – Mój rozmówca uśmiecha się krzywo.
43
świerzbią palce, żeby nacisnąć guzik. Natychmiast zacznie nalegać na swego przyjaciela-
prezydenta, żeby ten był bardzo ostrożny w podejmowaniu decyzji, i prezydent go oczywiście
posłucha. W związku z tym nie spodziewam się w najbliższym czasie desantu Piechoty
Morskiej.
Przygląda mi się, czekając na reakcję. Jest sporo prawdy w tym, co mówi, ale nie sprawię
mu przyjemności, potwierdzając jego przypuszczenia. Zachowuję milczenie, on wzrusza
ramionami i mówi dalej:
– No i po pewnym czasie Bermudez, działając oczywiście przez pośredników,
zaproponuje rozwiązanie. Zaproponuje, że studenci zwolnią zakładników, jeśli zostanie
zorganizowana międzynarodowa pomoc w wysokości miliarda dolarów. Nie od razu, ale w
ciągu pięciu lat. Taka sugestia może paść od kogokolwiek, nawet od Międzynarodowego
Czerwonego Krzyża. Jest rzeczą jasną, że Stany Zjednoczone, ze względów politycznych i
ambicjonalnych, nie mogą w tym oficjalnie partycypować nawet jednym dolarem. Ale to
można załatwić. W rzeczywistości będą to wyłącznie, albo prawie wyłącznie, amerykańskie
pieniądze.
I znowu czeka na moją reakcję. Kusi mnie, ale postanawiam nie zdradzić się ani słowem.
Zresztą nie muszę, ponieważ on to doskonale wie i nawet mi to mówi:
– Pan dobrze zna swojego prezydenta. Pan doskonale wie, że on na to nie pójdzie.
Najpierw spróbuje gróźb, potem nacisków przez pośredników i wreszcie – raczej po kilku
tygodniach... nie będzie odczekiwał miesięcy – poleci przeprowadzić operację uwolnienia
zakładników z jednoczesnym zajęciem kraju. Z inwazją.
Trafił w dziesiątkę. Prezydent będzie się zadręczał, dostrzegał problem w perspektywie
obligacji moralnych, a jego delikatna jak figurka z porcelany żona będzie głaskała go po
ramieniu, spoglądała pełnymi zachwytu oczami w jego oczy i mówiła: “Wiem, kochanie, że
cokolwiek postanowisz, to będzie słuszne. Kraj będzie wiedział, że podjąłeś słuszną decyzję,
Bóg będzie wiedział, że podjąłeś słuszną decyzję”. Prezydent z ciężkim sercem wyda rozkazy
i pójdzie na zasłużony wypoczynek. Co więc ten długowłosy komuch tutaj robi, skoro zna
odpowiedzi na wszystkie pytania? Pytam go więc:
– Po co ta cała gadanina? Mówił pan, że pan z tym nie ma nic wspólnego.
– Bo i nie mam. Zaspokajam tylko własną ciekawość. Bermudezowi dobrze życzę, ale on
popełnił niewybaczalny błąd biorąc zakładników. Z błędu tego skorzysta jednak Kuba.
Odkłada gazetę i bierze czarną teczkę. Kładzie ją na biurku i zaczyna otwierać, kiedy
rozlega się pukanie do drzwi. Woła “wejść”. Czuję aromat kawy. Rozpoznaję młodzieńca
niosącego tackę – Metys zatrudniony w ambasadzkiej kuchni. Najwidoczniej “studenci” są za
leniwi, żeby przygotowywać sobie posiłki, i zatrudnili nasz personel pomocniczy. Raczej
zmusili go do pracy. Chłopak jest bardzo niespokojny i unika mojego wzroku. Po jego
wyjściu Calderon nalewa kawy. Z całym ceremoniałem. Nie pytając wrzuca do mojego kubka
dwie kostki cukru i dodaje mleka.
45
Jorge
śpiącej. Nie ma się żadnej satysfakcji, gubi się sztukę. Przesłuchiwanie to długi wspaniały
fechtunek. Szuka się otwarcia, rozpoznaje przeciwnika, a kiedy ma się już odsłonięte miejsce,
dokonuje się szybkiego pchnięcia. Przebija się na wylot. Ofiara szamoce się bezradnie jak
motyl wbity na szpilkę. Istotą sztuki jest osmoza i przenikanie. Najważniejsze jest wyssanie z
ofiary... przesłuchiwanego... jego procesu myślowego. Wyssanie wiedzy o jego wewnętrznej
sile i słabościach, ich źródle, ich motywacji. Konieczne jest zgłębienie i zrozumienie jego
lęków, pragnień i próżności. Trzeba go poznać lepiej, niż zna się własną matkę, dziecko czy
kochankę. Im więcej wie się o nim, tym on jest słabszy. A kiedy wreszcie obnaży się
wszystkie jego słabości, trzeba pokazać własną siłę, do której on zacznie podążać, lgnąć.
Kiedy przesłuchiwany zacznie wreszcie mówić, powinien łkać ze szczęścia, z ulgi. Wtedy się
wie, że mówi prawdę.
Od Peabody’ego chcę się dowiedzieć jednego nazwiska. W każdej konspiracji jedno
nazwisko prowadzi do wszystkich pozostałych. Peabody zna wszystkie nazwiska, ale z nim
sprawa jest bardzo trudna. W leżącej przede mną teczce znajduje się tylko jedno narzędzie,
jedna potencjalna dźwignia. Tym narzędziem uda mi się, być może, go złamać, ale użyć go
muszę w ściśle określonej chwili. Użyję zbyt wcześnie – nie zadam dość głębokiej rany.
Użyję zbyt późno – mogę go zabić. On musi być gotów do otrzymania ciosu, tak jak pacjent
w szpitalu musi być przygotowany do operacji.
Podczas gdy wszystkie te myśli przebiegają przez moją głowę, przyglądam się jego
twarzy. Widać na niej tylko wyraz nieznacznego zdziwienia. Jakby zdziwienia moją
obecnością, ale nie poruszoną przeze mnie sprawą. Innymi słowy, jego twarz jest tak jak jego
ubranie – w najlepszym porządku. Poza tym gładkie policzki, zaczesane przystrzyżone brwi,
brązowe oczy z identycznymi zmarszczkami w kącikach obu. Prościutki nos, który z całą
pewnością nie był nigdy złamany. Wąskie usta – teraz nieco rozchylone – odsłaniają
równiutkie, bardzo białe zęby. Szeroka szczęka z malutkim dołkiem na środku. Ciemne włosy
krótko przycięte, przyprószone siwizną i starannie zaczesane do tyłu. Ma sześćdziesiąt trzy
lata, ale wygląda o dziesięć młodziej. Przystojny, z pewnością podoba się kobietom.
Normalnie na jego twarzy maluje się wyniosłość i protekcjonalność, ale jednocześnie twarz ta
wyraża pewność siebie, siłę i wysoką inteligencję. Cechuje go pewna intelektualna arogancja,
którą podkreśla godność zajmowanej w życiu pozycji. Muszę podciąć tę godność, a wraz z
nią zawali się i arogancja. Podobnie jak każda inna twórcza sztuka przesłuchiwanie wymaga
inspiracji, natchnienia. Czasami, niespodziewanie, nagle przychodzi. Widzę oto ścieżkę
prowadzącą do punktu, w którym mogę wykorzystać moją broń, moją dźwignię. Wszystkie
moje zmysły zalewa fala gorąca. Nadchodzi natchnienie. Jest! Przez krótką chwilę pławię się
w zachwycie nad własnym intelektem, ale uświadamiam sobie element czasu. Nie pracuję w
luksusowych warunkach, gdzie czas nie ma znaczenia, gdyż jest nieograniczony. Jednakże w
przypadku tego człowieka pośpiech nie jest wskazany. W myślach daję sobie dwadzieścia dni
na osiągnięcie celu. Przydałoby się ich więcej i może mi się uda je zdobyć. Może też nie dane
48
mi będzie mieć dwudziestu dni, ale zakładam, że mnie i Peabody’emu wystarczy dwadzieścia
dni.
Otwieram leżącą przede mną teczkę i mówię: – Obaj należymy do kategorii
inteligentnych ludzi. Wiele wiem o panu i zakładam, że pan również wiele wie o mnie. Mam
nad panem pewną przewagę. Od wielu już dni zapoznaję się z pańskimi aktami.
Peabody wzrusza ramionami, jakby go to wcale nie obchodziło. Sięga po filiżankę i
wypija łyk kawy. Kontynuuję już ostrzejszym głosem: – Operacja KOBRA to kolejna
amerykańska próba obalenia mojego rządu. Liczba montowanych przez CIA operacji
przeciwko nam przekroczyła już dawno dwadzieścia. Wszystkie spaliły na panewce, spali i ta.
– Palcem walę w teczkę. – Był pan głównym ekspertem Departamentu Stanu od spraw
kubańskich. Obecna operacja CIA jest największym aktem agresji przeciwko Kubie od czasu
lądowania w Zatoce Świń. Nie ma wątpliwości, że operacja nie powstała bez pańskiego
udziału.
Odpowiada znudzonym głosem: – Jestem urzędnikiem Departamentu Stanu. Nie mam nic
wspólnego z CIA.
Przekładam dwie kartki i czytam: – Dwudziestego ósmego listopada obiekt zjadł lunch w
“Metropolitan Club” w towarzystwie Kirka Jamesona.
Podnoszę wzrok. Jego twarz nic nie wyraża. Mówię jeszcze o stopień ostrzejszym tonem:
– Pierwszy fakt: Jameson kieruje w CIA sekcją kubańską. Fakt drugi: przez siedem miesięcy
poprzedzających wysłanie do San Carlo był pan doradcą sekcji kubańskiej CIA, zwłaszcza w
sprawach kubańskich struktur rządowych i kadr kierowniczych. – Przerzucam jeszcze kilka
stron. – Podczas minionych trzech miesięcy uczestniczył pan w parunastu konferencjach w
Langley. Ściślej mówiąc spędzał pan w siedzibie CIA więcej czasu niż we własnym gabinecie
w Departamencie Stanu. – Czyżbym dostrzegł coś w jego oczach? Mignięcie, ledwo
zauważalne. Prę dalej: – My nigdy nie lekceważymy CIA, Peabody! Chociaż mielibyśmy
pełne do tego prawo, biorąc pod uwagę wszystkie kolejne wpadki tej organizacji. Natomiast
wy nas nie doceniacie. Mogę nawet panu powiedzieć, że osiemdziesiąt procent budżetu
naszego wywiadu idzie na departament amerykański. Ponadto KGB informuje nas o
wszystkich sprawach dotyczących Kuby. Mamy od nich masę materiału. Wiem dokładnie,
jaką pan pełnił rolę w minionych miesiącach, znam pańskie powiązania z CIA i z operacją
KOBRA. Jest pan inteligentnym człowiekiem, nie ma więc sensu temu zaprzeczać.
Widać, że jest zły. Doskonale. Wstaje i opiera się o biurko. Zaciska wąskie wargi. Celuje
palcem w moją twarz i cedząc słowa powiada: – Zaprzeczać? A dlaczego miałbym
czemukolwiek zaprzeczać lub cokolwiek potwierdzać? Jakim prawem zadaje pan w ogóle
pytania? Zgodnie z międzynarodowym prawem teren ambasady jest suwerennym obszarem
Stanów Zjednoczonych. Nie ma pan większego prawa tu przebywać niż to terrorystyczne
bydło. Na równi z nimi odpowiadać pan będzie za naruszenie obszaru Stanów
49
Zjednoczonych. Kiedy mój rząd się dowie o pańskiej tu obecności, wpadnie we wściekłość... i
jeszcze bardziej pogorszy to amerykańskie stosunki z waszą paranoiczną wysepką.
Wybucham głośnym śmiechem i widzę wściekłość na jego twarzy. Przez chwilę myślę, że
zamierza mnie uderzyć. I mam nadzieję, że to zrobi. Jednakże nie. Po paru sekundach obleka
twarz w welon absolutnego spokoju. Siada i wpatruje się w punkt na ścianie ponad moją
głową. Szkoda.
– Stosunki między naszymi krajami nie mogą już być gorsze, Peabody – mówię. – No i
co: w Stanach Zjednoczonych nastąpi wybuch słusznego gniewu. Co z tego wynika? Nic.
Stany Zjednoczone gniewają się na nas przez cały czas. A poza tym: nikt mnie tu nie widział i
mój rząd kategorycznie wszystkiemu zaprzeczy. Wracajmy lepiej do operacji KOBRA.
Pogardliwie odpowiada: – Jeśli ci się zdaje, Calderon, że masz jakiekolwiek prawo
przesłuchiwać mnie, to się mylisz. Jedyną rzecz, którą mogę wam powiedzieć, jako
oficjalnemu przedstawicielowi kubańskiego rządu, to kategorycznie zaprotestować przeciwko
waszej obecności na tym terenie.
I kontynuuje obserwowanie ściany powyżej mojej głowy. Usta ma zaciśnięte w linijkę,
jakby zaklejone przezroczystą taśmą. Wprost doskonale! Przesłuchanie dobrze się
rozpoczyna. Zwrócił się do mnie po nazwisku, a więc wstąpił na pierwszy szczebel drabiny. I
myśli, że dalej nie pójdzie. Najwyższy czas popchnąć go na następny szczebel. I najwyższy
czas wypróbować mój pomysł. Wstaję więc i podchodzę do drzwi sąsiedniego pokoju.
Otwieram drzwi. W pomieszczeniu są wysokie, okratowane okna. Najprawdopodobniej miał
to być w razie potrzeby tymczasowy areszt. Odwracam się. On mi się intensywnie przygląda.
Mówię mu: – Już nie będzie pan musiał chodzić w tej kamizelce. Będzie pan
odseparowany od pozostałych. I tu będzie pan mieszkał. Wskazuję na pokój. – Czyżbym w
jego oczach dostrzegł uczucie ulgi? A jeśli nawet, to nie chodziło o kamizelkę i materiał
wybuchowy. Pozostali zakładnicy przebywają w dwu wielkich pokojach w budynku
biurowym. Kobiety w jednym pomieszczeniu, mężczyźni w drugim. Peabody jest
samotnikiem. Miła jest mu myśl, że będzie mieszkał osobno. Wkrótce przestanie mu być
miło.
– Wrócę do pana za parę dni, Peabody. A teraz wydam polecenia Fombonie. Z pokoju
wyniesione będą łóżka, na ziemi położy się siennik. Drzwi do prysznica i ubikacji będą
zamknięte. Dostanie pan kubeł do załatwiania potrzeb osobistych. I drugi kubeł z wodą do
picia i do mycia... ale żadnego mydła. Jeden posiłek dziennie... I nie to, do czego jest pan
przyzwyczajony. Wodnista zupa, ryż, groch, kapusta i tym podobne. Od czasu do czasu
gotowane mięso albo ryba. – Jego twarz wyraża teraz nie obojętność, lecz niedowierzanie.
Ciągnę dalej: – Rozbierze się pan i ułoży ubranie na biurko. Może pan zatrzymać spodenki.
Jest zresztą zbyt gorąco na garnitur. Proponuję, żeby pan zrobił, co powiedziałem,
natychmiast po moim wyjściu. Fombona otrzyma rozkaz zdjęcia go siłą, jeśli je na panu
50
Peabody
zwierzak Fombona ryczał ze śmiechu. Do tego zawsze byłem przeczulony na temat moich
chudych jak patyczki nóg. Od dzieciństwa wstydziłem się ich.
To prawda, że nie zawiązywałem łatwo przyjaźni. Właściwie wcale. Naprawdę nie wiem,
dlaczego. Tak zawsze było. Samotnicy akceptują samotność, jako rzecz najzupełniej
normalną. On mnie pod tym względem przejrzał. Z pewnością rozmawiał z personelem
rezydencji, dowiedział się, jaką mi sprawia przyjemność odpowiednio podana filiżanka dobrej
kawy i właściwie wyprasowana koszula. Chce mnie więc teraz pozbawić godności. Wie, jaki
mogę odczuwać wstręt załatwiając się do kubła, jedząc jakieś świństwo i chłepcząc wodę z
wiadra. Popełnia jednakże błąd. Człowiek wytrzyma wiele, jeśli rozgrzewa go nienawiść.
On nie wie i nawet się nie domyśla, jak bardzo go nienawidzę. Jego i systemu, który
reprezentuje. Nie będę go prosił o poprawianie warunków bytowania. Będę się modlił, aby to
się szybko skończyło, jednakże on się o tym nie dowie.
Właśnie zjadłem kolejny wstrętny posiłek. Małe blaszane wiaderko stoi pełne już od
wielu godzin. Kiedy to zobaczył Fombona, powiedział, że nowej wody nie dostanę, póki nie
skończę tej, którą mam. Cieszy go moje upokorzenie. Logika nakazała mi wszystko zjeść, a
kiedy jadłem, byłem przez cały czas bliski zwymiotowania. Muszę zachować siły. Jadłem,
myśląc o Calderonie. Miałem przed oczami jego cyniczne oczy i aroganckie usta. Nienawiść
pozwoliła mi przełknąć wszystko. Później poczułem lekki skurcz. To świńskie pożywienie i
brudna woda mogą sprawić, że dostanę biegunki... cuchnący kubełek to kolejne upokorzenie.
On to wszystko dokładnie obmyślił.
Co on miał na myśli mówiąc, że miłość jest torturą psychiczną i że ja dobrze to wiem.
Czy jest coś na ten temat w moich aktach...? To było tyle lat temu! Wątpię, aby miał to w
papierach. Nigdy nic nikomu o tym nie mówiłem. Nawet teraz myślenie o tym sprawia mi
ból.
Siedzę na sienniku, podciągnąłem nogi pod brodę. Duży palec mam spuchnięty. To
podagra. Boleśnie pulsuje. Spodziewam się większego ataku. Kiedy poprosiłem Fombonę o
moje lekarstwo, tylko się roześmiał. Gorąco mu życzę podagry, ospy i cholery z całym
bagażem bólu i cierpienia. Może Calderon da mi lekarstwo? Zjawi się dziś czy jutro? Jaki
będzie jego następny ruch? Rozmyślam o operacji KOBRA. Oczywiście, że znam wszystkie
jej szczegóły. Uczestniczyłem w przesłuchaniach ich ubiegającego się o azyl agenta
nazwiskiem Llovio. I natychmiast dostrzegłem rysującą się możliwość. Właściwie
zaplanowałem całą tę operację wraz z Jamesonem. Calderon ma rację. Jest to najpoważniejsze
przedsięwzięcie przeciwko Castro od czasu Zatoki Świń. W listopadzie Castro z pewnością
uda się do Moskwy na uroczystości rewolucji październikowej i bydlak wreszcie się
przekona, co to znaczy być po złej stronie barykady podczas zamachu stanu. Zobaczymy, jak
mu się spodoba jego własne lekarstwo. Ta myśl sprawia mi wielką przyjemność. Co za
bezczelność wysłanie tego cholernego hipisa, żeby zmusił mnie do mówienia. I żeby mnie tak
53
upokarzać! Zapłacą za to! Calderon dostanie za swoje. Po KOBRZE postaram się, żeby
dobrze oberwał.
Znowu będę mógł wrócić na Kubę. Nie potrafię o tej wyspie myśleć, by przed moimi
oczami nie pojawiała się jej twarz. Bardzo to dziwne, że w ostatnich latach jej wizerunek
uległ subtelnej zmianie, pewne fragmenty stały się wyraźniejsze, zwłaszcza usta i oczy.
Ostatnio, w sennych marzeniach widzę tylko oczy i usta. Zastanawiam się nad znaczeniem
tego zjawiska. Nienawidzę ludzi, którzy nieustannie interpretują sny i uwielbiają o tym
rozprawiać, jakby chodziło o coś istotnego, a nie o oderwane majaki podświadomości. Ale
chciałbym wiedzieć, dlaczego czasami widzę jedynie jej oczy i usta? Jakby reszta twarzy nie
tyle się rozpłynęła, co została wypalona jakimś przeraźliwie jaskrawym światłem. Te oczy
zawsze bacznie mi się przyglądały, zawsze były smutne. A jej usta, gdy całowały mnie, były
zawsze delikatne, nawet podczas ekstazy. Moja pamięć szpera w składnicy wspomnień sprzed
dwudziestu lat. Przeszywa mnie ból. Ten sam co zawsze, nigdy mniejszy. Dla mnie dar
pamięci jest przekleństwem.
54
Jorge
Gestem dłoni wskazuję telewizor: – Na pewno puszczą kilka filmów z kaset. Zamów
sobie kolację do pokoju. – Zupełnie zapomniałem o tym kelnerze.
Inez siedzi teraz na łóżku. Nastroszona, wroga. Wzrusza ramionami w stylu “Nic mnie to
nie obchodzi” i mówi: – Może pójdę coś zjeść na mieście.
– Nigdzie nie pójdziesz. Na ulicach jest jeszcze niebezpiecznie. Masz zjeść w restauracji
hotelowej albo w pokoju... albo jedź na lotnisko. Za godzinę odlatuje samolot do Managui.
Jeśli chcesz, załatwię ci miejsce. Przez dłuższy czas nie będzie już okazji.
Milczy. Czyżby się poważnie nad tym zastanawiała? A ja, czy chcę, żeby odleciała?
Kończę ubieranie, biorę brezentową torbę z dokumentami. Kiedy jestem już przy
drzwiach, obracam się ku niej. Klęczy na łóżku i przegląda się w lustrze.
Gdy już otwieram drzwi, słyszę: – Zostaw mi jakieś pieniądze.
– Po co ci pieniądze? W hotelu wystarczy podpisać rachunek.
Inez patrzy na mnie. Jesteśmy w klatce. Z jej wzroku wyczytuję, że zbliża się chwila
próby. Cichym głosem mówi: – Być może będę chciała zapłacić kelnerowi w gotówce... a nie
w naturze.
Szuka słabego miejsca! Obojętnie odpowiadam: – Mam mało pieniędzy. Dziesięć minut
to też niezbyt dużo.
Zamykam za sobą drzwi. Uszedłem zaledwie pięć kroków, kiedy słyszę łoskot i trzask
czegoś rozpryskującego się o drzwi. Z pewnością lustro. Drapieżnik zamierzył się pazurami i
trafił w pustkę. Tygrysica nadal siedzi w klatce.
58
Slocum
Wyobrażałem sobie wojskową machinę szykującą się do akcji. Tuż przed opuszczeniem Fort
Bragg usłyszałem prezydencką proklamację obwieszczającą całkowitą blokadę San Carlo.
Dobry ruch. Właściwe posunięcie. Ukrywając teraz wzrastające podniecenie pytam: –
Potrzebuje mnie pan do tej operacji?
– Nie, pułkowniku. Od Teheranu mamy powołane do tego celu specjalne jednostki.
Chyba pan o nich wie?
– Miałbym nie wiedzieć! Agencja Operacyjna Specjalnych Sił Połączonych. Więc po co
ja?
Komlosy wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów. Częstuje mnie, odmawiam. On zapala,
zaciąga się i wypuszcza dym w kark kierowcy, ale kark kierowcy chroni gruba szyba.
Komlosy wzdycha, jakby rozczarowany.
– Ubiegłej nocy Przewodniczący Kolegium Szefów Sztabów przedstawił prezydentowi i
mnie plan uwolnienia zakładników. Kiedy tego słuchałem, przypomniały mi się pańskie
pijackie wypowiedzi przed paru laty. Z wykształcenia jestem prawnikiem i w zasadzie brak
mi fachowej wiedzy, by wypowiadać się na temat proponowanej operacji lub żeby ją ocenić.
Mówię to jedynie panu. Plan wydawał mi się bardzo chytry, ale nieco skomplikowany.
Nie potrafię się powstrzymać od śmiechu. – Nie wątpię, że skomplikowany. Jeśli wyszedł
z kuchni operacyjnej Szefów Sztabów, to w porównaniu z nim operacja OVERLORD
lądowania w Normandii może się wydać zadaniem z pierwszej klasy podstawówki. W
dalszym ciągu nie wiem, do czego jestem panu potrzebny.
Komlosy jeszcze parę razy dmucha dymem, a potem ze zniecierpliwieniem wygasza
papierosa.
– Pułkowniku, obecnie cieszę się pełnym zaufaniem prezydenta. Jestem bardzo blisko
niego. Ale kto wie, jak długo jeszcze. Po prezentacji prezydent spytał swych wojskowych
doradców, co sądzą o planie. Wszyscy bez wyjątku wypowiedzieli się entuzjastycznie.
– Jakże mogło być inaczej! Nie są na tyle głupi, by krytykować Przewodniczącego
Kolegium Szefów Sztabów.
– Otóż to. Przekonałem prezydenta, że potrzebna jest nam niezależna fachowa opinia.
– Rozumiem., i na scenę wkracza Slocum.
– Właśnie. I w obecnej sytuacji nie może pan sobie już zaszkodzić, urażając dumę
generała Granta.
Zaczyna mi to odpowiadać.
– Czy spotkam się z prezydentem?
– Wątpię. Narada została nagrana. Przejrzy pan cały materiał, przesłucha, a potem zrobi
swoje uwagi.
Po moim głosie można chyba poznać, że jestem rozczarowany: – Po czym wracam do
Fort Bragg, kładę głowę na pieńku i czekam, żeby spadł topór?
– To jeszcze zobaczymy.
61
Brama jest pilnie strzeżona przez gromadkę facetów wyglądających na policjantów, choć
są to z pewnością ludzie z Biura Ochrony. Jeden z nich zagląda przez szybę, rozpoznaje
prezydenckiego doradcę, z szacunkiem skłania głowę i daje znak kierowcy, żeby jechał dalej.
Podjeżdżamy pod markizę, jaką można widzieć przed wejściem do eleganckiej restauracji.
Tuż przy drzwiach siedzi za biurkiem jeszcze jeden ochroniarz. Oddaje półwojskowy salut i
mówi: – Dobry wieczór, sir!
Komlosy kwituje powitanie skinieniem głowy. Nie zatrzymując się idzie dalej, ja za nim.
Jestem zdumiony brakiem ściślejszej kontroli. Komlosy zatrzymuje się pod drzwiami po
prawej stronie korytarza. Na drzwiach jest cyfrowy zamek. Komlosy coś przy nim
manipuluje, słychać stuknięcie, energicznie pchnięte drzwi otwierają się. Wchodzę za doradcą
prezydenckim do pomieszczenia przypominającego biurową salę operacyjną niewielkiej
korporacji. Kilka sekretarek coś pisze na maszynach, jakiś gość rozmawia przez telefon, a
drugą słuchawkę trzyma w gotowości pod pachą. Wszyscy tylko musnęli mnie spojrzeniem.
Przechodzimy do drugiej sali z komputerami i kopiarką, przy której stoi dziewczyna. Właśnie
do niej zwraca się Komlosy: – Cześć, Gail. Powiedz Rogersowi, żeby przyszedł do Sali
Sytuacyjnej.
Sala Sytuacyjna znajduje się za następnymi drzwiami. Jestem rozczarowany. I to ma być
centrum operacyjne Białego Domu? Całego wielkiego państwa? Wyłożone boazerią
pomieszczenie jest małe, zatłoczone. Zmieści się tu najwyżej dwadzieścia kilka osób. Wokół
polerowanego drewnianego stołu stoi tuzin krzeseł. Jedna ściana zastawiona jest wielko
ekranowymi monitorami telewizyjnymi. Wszędzie porozstawiane są konsolety telewizyjne i
trójnogi do zawieszania map. Na drugiej ścianie znajduje się wielka mapa świata. Wygląda
zgrzebnie. Powietrze jest przesycone dziwnym zapachem. Jakby perfum.
– Pachnie tu jak u fryzjera – mówię do Komlosy’ego.
Ten uśmiecha się: – Facet z administracji jest chyba homo.
Pukanie do drzwi i wchodzi krępy mężczyzna. Ma na nosie grube szkła bez oprawek.
Garnitur okropnie wygnieciony. Węzeł krawata opuszczony. Sprawia wrażenie bardzo
zmęczonego i inteligentnego. Komlosy wskazuje nań ręką. A może tak go wita.
– Ken Rogers z mojego zespołu. Obsługuje sprzęt. Ken, przedstawiam ci pułkownika
Slocuma.
Podajemy sobie ręce. Jego dłoń jest miękka i wilgotna. Krzywi się, gdy mocno ją
ściskam.
Komlosy patrzy na zegarek i mówi: – Prezentacja trwa około czterdziestu minut.
Spotkamy się po niej w moim gabinecie. – Wychodzi.
Rogers wskazuje mi fotel u szczytu stołu. Leży tam blok żółtych poliniowanych kartek i
stoi srebrny kubek z paroma długopisami. A tuż obok karafka z wodą i szklanka. Siadam,
Rogers podchodzi do jednego z monitorów i włącza go.
62
Na ekranie pojawia się generał Mathew Grant. Za nim po lewej widać szczegółowy plan
określony dwoma słowami “Teren Ambasady”. Z prawej wyziera mapa San Carlo. Grant to
przystojniak. Twarz kwadratowa, włosy siwiejące, wprost spod nożyczek fryzjera o twórczej
pasji. Wspaniałe zęby, wysunięta szczęka. Mundur bez najmniejszej zmarszczki, a mówi
głosem, który jest symbiozą słodyczy miodu ze spiżowym dzwonem. Przez dziesięć minut
słucham jak zaczarowany i oczarowany. Kiedy jednak zaczynam dobrze rozumieć sens
poszczególnych słów, zaczynają mi włosy stawać dęba na głowie. Rogers siedzący obok mnie
po lewej strome stołu ma błogi wyraz twarzy, jakby słuchał kazania na Górze Oliwnej. Po pół
godzinie jestem bliski skrętu kiszek. Gdy prezentacja się kończy, proszę Rogersa o sześć
aspiryn i pozostawienie mnie na dwadzieścia minut w spokoju.
Rogers przynosi aspiryny. Nalewam sobie wody do szklanki, połykam pastylki i popijam.
Patrzy zafascynowany, a następnie stwierdza apodyktycznie: – Sześć to za dużo.
– Ile by pan wziął?
– Najwyżej trzy.
– Ile pan waży?
– Siedemdziesiąt kilo.
– Pigułki się bierze w zależności od wagi. Ja ważę prawie sto trzydzieści, więc niech się
pan odczepi.
Odczepia się i wychodzi, a ja wpatruję się w blok żółtych poliniowanych kartek. Nie
zrobiłem ani jednej notatki. Patrzę na ciemny ekran i wyobrażam sobie prezydenta siedzącego
przy tym stole wraz z doradcami, wsłuchującego się w to, czego sam przed chwilą
wysłuchałem. Ból mija, wstaję i zaczynam się przechadzać. Staram się zmyć ze świadomości
wszystko, co widziałem i słyszałem. Spoglądam na mapę na ścianie. San Carlo jest takie
malutkie, że jego nazwę trzeba było wydrukować na tle karaibskiej toni.
Pojawia się myśl. Jeszcze nie sprecyzowana i nie uporządkowana. Wraz z nią znika do
reszty ból. Ale kto to kupi? Z pewnością nie Grant i jego generałowie. Może Komlosy, ale on
jest jak niewinne dziecię, jeśli idzie o sprawy wojskowe. Prezydent jest chyba tego świadomy.
I będzie raczej słuchał swoich generałów, chyba że...
Rogers otwiera drzwi, staje na progu i znacząco stuka w zegarek. Prowadzi mnie do
gabinetu Komlosy’ego. Prezydencki doradca siedzi przechylony do tyłu w skórzanym fotelu,
nogi ma na biurku, w jednej ręce słuchawka telefonu, w drugiej papieros. Gestem dłoni
wskazuje fotel po drugiej stronie biurka i mówi do słuchawki:
– Jasne, oczywiście, Hal, ale nie zapominaj o jednym cholernym szczególe: Tessler!
Oczywiście, że nieustannie o tym myśli...
Zamykają się za mną drzwi. Komlosy opuszcza nogi na ziemię, odkłada słuchawkę
telefonu, gasi papierosa w przepełnionej niedopałkami popielniczce.
– Kawy?
– Nie, dziękuję.
63
się znalazł na głównym torze. W charakterze lokomotywy. Więc przed następną konferencją
na temat planu operacji ściąga mnie pan tutaj odrzutowcem, helikopterem i limuzyną, żebym
się wszystkiemu przyjrzał. Następnie postanawia pan mnie wysłuchać, odnotować moje celne
uwagi, co pozwoli panu zabłysnąć podczas kolejnej narady z udziałem prezydenta. Będzie
pana podziwiał. Ale jaki jest ostateczny cel operacji? Chce pan odzyskać zakładników
żywych czy w trumnach?
Komlosy puszcza w moim kierunku strugę dymu.
– Nieuczciwe pytanie. Brzydkie.
– Jest pan politykiem.
– I to ma oznaczać, że ludzie mnie nie obchodzą?
– Jeśli pana obchodzą... to załatwi mi pan spotkanie z prezydentem.
Spodziewam się jakiegoś szyderstwa lub pustego śmiechu. Otrzymuję pełne
zastanowienia spojrzenie. – I co wtedy?
– I wtedy dokładnie powiem prezydentowi, co nie gra w jego Siłach Zbrojnych. –
Podnoszę dłoń – Wiem, wiem dobrze, że sam jest Naczelnym Dowódcą tych sił. Wiem, że to
człowiek, który przywrócił dużą literę słowu “patriotyzm”, rozbudował Siły Zbrojne w
stopniu, o jakim nikt nawet nie marzył od trzydziestu lat. Ale prezydent jednocześnie myśli,
że tyłki jego generałów i admirałów promienieją czystym słonecznym światłem. Może tak
myśli. I jeśli rzeczywiście tak uważa, to mamy siedemdziesiąt procent szans, że zakładnicy
zginą. Niech pan mi szczerze powie: czy prezydentowi pan to wszystko powie? Oczywiście,
że nie. Ale ja powiem, ja mogę, ja nie mam już nic do stracenia.
Jestem bardzo zły i chyba to po mnie widać. Nic mnie to nie obchodzi. Myślę o
wszystkich przeżytych w wojsku latach. I całej tej głupocie, o jaką się ocierałem.
Marnotrawstwo! Komlosy nadal mi się przygląda, a jednocześnie gra palcami po blacie
biurka. – Pan mu rzeczywiście to powie?
– Bez chwili wahania. Jestem żołnierzem. On jest moim najwyższym dowódcą. Moim
obowiązkiem jest wszystko mu powiedzieć. Ściągnął mnie pan tu za dupę, jestem teraz od
niego o parę metrów. Co ma pan do stracenia? Swoje wpływy...? Powiedział pan, że wtedy w
Raleigh nawet po pijanemu mówiłem z sensem. I dlatego teraz tu jestem. Niech mi pan więc
pozwoli porozmawiać z moim prezydentem.
Komlosy spogląda w jakiś punkt na ścianie. Rozważa sprawę. Naprawdę ją rozważa!
Powolutku, aby nie przerwać toku jego myśli, siadam z powrotem. Mimo krańcowego
wyczerpania z tego człowieka emanuje siła i autorytet. Niedawno stuknęła mu pięćdziesiątka,
ale wygląda dużo młodziej. Ma ruchliwą, niemalże chłopięcą twarz, mizerne blond włosy.
Tacy jak on rodzą się z większymi zasobami energii niż inni. Dzieci sukcesu. Zawsze są
pierwsi w szkole i na uczelniach. I zawsze odnoszą sukces w wybranej przez siebie karierze
życiowej. Mamy generałów podobnych do niego. Tam, gdzie są, docierają własnym
65
wysiłkiem i pracą. Nieważne, czy to jest wojsko, polityka czy biznes. Na szczęście ten, na
przeciwko którego siedzę, umie słuchać, a czasami i myśleć.
Mam jedną szansę na dziesięć, ale warto było spróbować.
Znowu zapala papierosa. – Niech pan mi powie, pułkowniku, czy ten plan operacji jest
niedobry z tych wszystkich powodów, jakie pan wówczas wymienił w Raleigh? – pyta.
– I jeszcze paru innych.
Wzdycha. – I mnie pan wszystkiego nie powie?
– Nie ma sensu, chyba że panu chodzi o punkty na cenzurce, jaką panu wystawi
prezydent.
Znowu westchnienie. Jednakże tym razem towarzyszy mu skinięcie głową.
– Dobrze, pułkowniku. Spróbuję. Być może prezydent będzie chciał porozmawiać
przedtem z generałem Graniem.
– Jeśli to zrobi, to nic z tego nie wyjdzie.
– Zdaję sobie sprawę. – Komlosy wstaje i przeciąga się. – Niech pan tu czeka. Ale bez
budowania zamków na lodzie.
Gdy jest już przy drzwiach, odzywam się: – Teraz to bym się chętnie napił kawy.
Kiwa głową i wychodzi. Wstaję i zaczynam myszkować. Wspaniały gabinet z fotelami
obciągniętymi prawdziwą skórą. Stoją w rogu wokół stolika ze szklanym blatem. Obrazy na
ścianie. Są takie okropne,że muszą dużo kosztować. Jest dużo oprawionych i pod szkłem
fotografii z autografami i dedykacjami: Komlosy z głowami państw, Komlosy z członkami
gabinetu. Jest nawet Komlosy z papieżem. Jestem pod wrażeniem! Komlosy to naprawdę
ważny człowiek. Dwoje drzwi w ścianie. Otwieram jedne. Prowadzą do pokoiku z szafą i
wojskowym łóżkiem. Koce są też wojskowe. Z kolei otwieram drugie drzwi. Łazienka
wyłożona ceramicznymi płytkami. Wchodzę do łazienki i przemywam sobie twarz zimną
wodą. Ręczniki są bielutkie, mięciutkie, z reprodukcją prezydenckiej pieczęci. Wracam do
gabinetu i oglądam oprawioną w skórę fotografię. Uśmiechnięta ładna kobieta, po jednej
stronie chłopiec, po drugiej młodsza od chłopca ładna dziewczynka. Człowiek dobrze sobie
zorganizował życie. Wygląda, że udało mu się nawet z dziećmi.
Otwierają się drzwi sekretariatu i wchodzi młoda kobieta z tacą. Ma uśmiech
zapożyczony prosto od lalki Barbie. A może było odwrotnie. Stawia tacę na stoliku ze
szklanym blatem. Podchodzę i siadam. Kobieta pochyla się nade mną i nalewa kawę z
dzbanuszka opatrzonego prezydencką pieczęcią. Ma wspaniały biust.
– Śmietanka? Cukier?
– Nie, dziękuję. Pijam taką czarną jak ja, proszę pani.
Kobieta śmieje się nieco zdetonowana. Ja uśmiecham się do niej.
– Ludzie wyrabiają tu duże nadgodziny? – pytam.
– O, tak. Biedny pan Komlosy prawie nie bywa w domu, od kiedy powstała ta sytuacja w
San Carlo.
66
– Widziałem pryczę. – Wskazuję palcem na fotografię na biurku. – Żona musi bardzo się
martwić.
– Rodziny przeważnie rozumieją. – Wzrusza ramionami.
Co do tego nie ma wątpliwości. Muszą. Jednakże zwróciłem uwagę, że kobieta mocno
zaakcentowała słowo “przeważnie”.
– Tak, tak, wszyscy muszą teraz pocierpieć. I wszyscy mają polowe łóżka?
Kobieta zaprzecza ruchem głowy i wycofuje się w stronę drzwi. Chyba się troszkę
zaczerwieniła. Nawet na pewno. Czyżby Komlosy oprócz wielkiej władzy czerpał jeszcze
uboczne korzyści?
– Proszę dać mi znać, jeśliby pan czegoś potrzebował.
– Oczywiście.
Wyszła. Kawa jest bardzo dobra. Wypijam jedną filiżankę i nalewam drugą. Zaczynam
sobie porządkować w głowie. Muszę być gotów, jeśliby Komlosy’emu udało się przekonać
prezydenta.
Po dwudziestu minutach otwierają się drzwi i Rogers kiwa na mnie palcem.
Komlosy’emu udało się.
Rogers mnie prowadzi. Idzie godnym krokiem, jakby na sprężynach, głowa to podskakuje
mu, to opada. Nie jestem w pełni świadomy, którędy idę, ani co mnie otacza. Jakieś schody,
parę korytarzy. Podchodzimy do potężnych dębowych drzwi, przed którymi stoi ochroniarz.
Otwiera je, Rogers życzy mi powodzenia, obraca się na pięcie i umyka tym samym
sprężynującym krokiem. Wchodzę do małego pokoju, w którym znajduje się tylko Komlosy.
W małej przestrzeni jego głos brzmi nienaturalnie głośno.
– Idziemy do prezydenta, pułkowniku. Ponieważ jest to jeden z nielicznych wieczorów,
które prezydent miał spędzić z żoną, tylko z nią zjeść kolację, to niech pan stara się mówić
zwięźle i krótko.
Przyjmuję pouczenie skinieniem głowy. Komlosy otwiera drzwi. Wchodzimy. Rany!
Gabinet naprawdę jest owalny. Spory, ale posiada aurę intymności.
Jednakże ledwo ją dostrzegam. Odbieram tylko wrażenie przestrzeni i widzę człowieka
siedzącego za biurkiem, na tle wysokiego okna i ciemnobłękitnej flagi. Coś czyta, w prawej
ręce trzyma pióro. Komlosy odchrząkuje i mówi: – Pułkownik Slocum, panie prezydencie!
Prezydent podnosi wzrok. Dziarsko salutuję. Widzę krótki błysk zdumienia w
prezydenckich oczach. Jestem tym zaskoczony, ale szybko zdaję sobie sprawę z powodu
reakcji człowieka za biurkiem: Komlosy nie powiedział mu, że jestem Murzynem. I to jakim!
O hebanowej skórze. Tak jest, Naczelny Wódz właśnie zobaczył największego,
najczarniejszego żołnierza swojej armii. Ujrzał coś, czego absolutnie nie oczekiwał. Ciekawe,
czy Komlosy tylko przeoczył tę informację, czy też przemilczał świadomie.
Jednakże prezydent szybko odzyskuje panowanie, rzuca krótkie spojrzenie
Komlosy’emu, jakby spode łba, wstaje, wychodzi zza biurka. Otwarcie się uśmiecha i podaje
67
mi rękę. Ma mocny uścisk. Drugą dłonią bierze mnie za łokieć i kieruje ku zgrupowaniu
niskich foteli. Siadamy. Jestem podniecony, ale nie zdenerwowany. Prezydent patrzy na kilka
rzędów kolorowych baretek na moim mundurze i mówi:
– Pańskie odznaczenia, pułkowniku Slocum, wyraźnie dowodzą, że od bardzo dawna jest
pan bohaterskim obrońcą naszej ojczyzny. Zastanawiam się jednak, czy jest rzeczą właściwą
podejmowanie przeze mnieżołnierza, którego ma wkrótce sądzić sąd wojskowy. – Lekko się
uśmiecha.
Nie jestem pewien, co powinienem odpowiedzieć. Słyszę po chwili własny głos:
– My... Tak jest, panie prezydencie.
– No, bo widzisz, synu, uderzenie generała to jest dość poważne przewinienie.
Jestem bardzo zmieszany. Głos prezydenta brzmi surowo, z drugiej strony już nie
pamiętam, kiedy ktoś po raz ostatni zwrócił się do mnie per “synu”. Przez chwilę się
zastanawiam, a potem zabieram głos już nieco rozsądniej:
– Sir... panie prezydencie, usiłowałem żałować tego, co zrobiłem, ale mi się nie udaje.
Zginęło ośmiu ludzi... moich ludzi!
Prezydent ze smutkiem kiwa głową. – To była wielka tragedia, ale ty wiesz chyba
najlepiej, synu, że konieczne są manewry... I podczas manewrów zdarzają się wypadki.
– Tak jest, panie prezydencie. Wiem o tym. Ale ta tragedia nie musiała się wydarzyć.
Została przekroczona dozwolona granica. W prawdziwej walce dałbym ludziom kopniaka
wyrzucając ich z samolotu i sam skoczyłbym za nimi. Ale on chciał się popisać, jaki jest
opanowany w myśleniu. A przez cały czas siedział w cieplutkim schronie na ziemi... Krew
zalała mi oczy. Przykro mi, ale nie żałuję tego, co zrobiłem... Trudno, panie prezydencie,
niech mnie sądzą. Wiem, że ryzykowałem robiąc to, co zrobiłem.
– Rozumiem. Mike powiedział mi, że pewne aspekty planu operacji mającej na celu
uwolnienie zakładników w San Carlo budzą pańskie wątpliwości. Słucham.
Jest mi bardzo niewygodnie w tym fotelu. Zbyt niski i zbyt miękki. Prawie dotykam
brody kolanami. Nie wysiedzę tu długo. Więc mówię: – Panie prezydencie, czy bardzo by
panu przeszkadzało, gdybym wstał? Lepiej mi się myśli na stojąco.
Daje mi przyzwolenie ruchem dłoni. Dźwigam się do góry, staję, ale sytuacja niewiele się
poprawia. Z kolei prezydent musi zadzierać wysoko głowę, by mnie widzieć. Uśmiecha się i
wraca za biurko.– Dobrze, tu będę siedział, a pan może sobie nawet spacerować, jeśli pan
chce. A, i jeszcze jedno, widzę, że ma pan pewne kłopoty z wyborem “sir” czy “panie
prezydencie”. Myślę, że “sir” będzie łatwiejsze.
– Tak jest, sir, panie prezydencie... sir.
Komlosy przysunął krzesło do biurka i usiadł po mojej lewej stronie. Postanawiam
wreszcie zacząć mówić to, co mam do powiedzenia. Patrzę prezydentowi prosto w oczy i
mówię: – Sir, pan Komlosy prosił,żebym się streszczał. Wkrótce ma pan kolację z żoną. Więc,
sir, albo kolację zje pan zimną, albo usłyszy pan tylko część tego, co mam do powiedzenia.
68
Patrzę prezydentowi w oczy: – Historycy tak to oceniają i nadal będą. Nasi żołnierze też
tak to ocenili. A znałem ich wielu. – Podnoszę drugi palec. – Rok 1961. Zatoka Świń. Zgoda,
to była operacja CIA, ale nasi wojskowi zaangażowali się w planowanie. Kolejna porażka.
Popełniono klasyczne błędy przy lądowaniu z morza. Bez osłony lotnictwa. Bez zapasowych
punktów zaopatrzenia w amunicję, oburzająca indolencja wywiadu. – Trzeci palec. –
Wietnam. Przy miażdżącej przewadze we wszystkich rodzajach broni i właściwie pod każdym
względem przegraliśmy, ponieważ nasi generałowie w Pentagonie postanowili zachować
sześciomiesięczną rotację oddziałów. Sześciomiesięczne wycieczki, sir! Spędziłem w
Wietnamie sześć lat, sir, widziałem te wszystkie odjazdy i przyjazdy. Przez pierwsze trzy
miesiące uczyli się. Przez następne trzy miesiące dbali, aby podejmować minimalne ryzyko.
Nie było żadnej więzi między jednostkami, nie było ducha oddziałów bojowych. Taka już jest
ludzka natura, że wymaga trwałych więzów. Kiedyś dawno temu Brytyjczycy walczyli na
Borneo przeciwko Indonezyjczykom. Zupełnie podobna wojna. Ale wysłano wojsko i
powiedziano mu, że pozostaną na wyspie, póki nie odniosą zwycięstwa. Wykonano zadanie w
niespełna trzy lata.
Prezydent spogląda z pytaniem w oczach na swojego doradcę do spraw bezpieczeństwa,
Komlosy potwierdza moje słowa skinieniem głowy. Podnoszę czwarty palec. – Rok 1968,
sprawa USS “Pueblo”. Marynarka wysyła bez eskorty, prawie nie uzbrojony okręt
wywiadowczy na sam skraj północnokoreańskich wód terytorialnych. Niebezpieczny wrogi
obszar. Koreańczycy napadli na okręt. Kiedy dowódca prosi drogą radiową o pomoc,
napotyka na niesprawny system dowodzenia. Żadnej pomocy nie otrzymuje. Ponadto
dowódca nie zatapia okrętu, co było jego obowiązkiem. Okręt wpada w ręce wroga. Klęska.
Prezydent słucha mnie teraz bardzo uważnie. Stoję przed nim wyprężony. Podnoszę palec
drugiej ręki. – Rok 1970, wyprawa na Son Tay. Błyskotliwie zaplanowana misja w celu
uwolnienia amerykańskich jeńców wojennych z obozu w Północnym Wietnamie. Kiedy
komandosi docierają na miejsce, stwierdzają, że... nie ma żadnych Amerykanów. Nie ma już
ich tam od wielu miesięcy. Fatalny wywiad. Kolejna porażka. – Podnoszę drugi palec drugiej
ręki i wznawiam spacer. – Rok 1975. “Mayaguez”. Kambodżanie przechwytują amerykański
frachtowiec. Statek i załogę. Zawodzi naprędce zorganizowana próba odbicia więźniów.
Znowu zawiódł wywiad. Wszystkie rodzaje broni usiłują maczać palce w planowaniu i
wtrącić swoje trzy grosze. Lądujemy na wyspie i stwierdzamy... że załoga statku została już
zwolniona. Mogłoby to być komiczne, gdyby nie koszt przedsięwzięcia: czterdziestu jeden
zabitych.
Rezygnuję z podnoszenia palców. Zaraz zacznie mi ich brakować. – Rok 1979. Próba
odbicia zakładników w Iranie. Chyba największa wpadka ze wszystkich. Pułkownik Beckwith
i jego żołnierze należeli do prawdziwej elity. Wspaniali. Po pięciu miesiąca przygotowań i
szkolenia niepowodzenie z powodu złego zaplanowania. Niekompetentnego. Już od początku
Beckwith nie miał najmniejszej szansy. Planowanie, miast uwzględniać najprostsze
70
rozwiązania, było tak złożone, iż aby je zrozumieć, trzeba było być szachowym mistrzem
ekstraklasy. Wszystko rozumiem. Wielkie odległości, poważne problemy logistyczne, ale...
źle to przećwiczono, błędna była struktura dowodzenia. Właściwie nie było nikogo, kto w
razie potrzeby potrafiłby improwizować. Nie przewidziano żadnych rezerw materiałowych i
ludzkich. A komputery twierdziły,że wszystko jest cacy. A czy komputerom powiedziano, że
w tym rejonie bywają burze piaskowe? Czy uwzględniono możliwość błędu pilotów? Czy
pomyślano o przypadkowo napotkanym autobusie z Irańczykami? Czy pomyślano o
właściwym doborze śmigłowców? Wysiadały jeden po drugim, bo wysłano maszyny Sikorsky
HH-3 Sea King w wersji... morskiej, pozbawionej systemu dynamicznego oddzielania cząstek
kurzu. Jeden wielki bajzel. – Obracam się na pięcie. Prezydent utkwił ponury wzrok w blat
biurka. Spoglądam na Komlosy’ego, który z kolei studiuje pilnie odległą ścianę. – Niemalże
cichym głosem mówię: – 1983 rok, Bejrut. – Prezydent podnosi głowę. Jest mi go prawie żal.
– Bejrut, sir. Dwustu czterdziestu jeden żołnierzy Piechoty Morskiej zginęło głównie z
powodu zaniedbań dowódców. Tak więc, sir, za dwa dni mam stanąć przed sądem
wojskowym za uderzenie generała. Generał ma siniaka na szczęce. Mam pytanie, sir: ilu
generałów stanęło przed sądem wojskowym za Bejrut?
Prezydent wzdycha i opiera plecy w fotelu. Tym razem cisza trwa bardzo długo. Czuję
ból w głowie. Czy do niego dotarłem? Prezydent spogląda na zegarek, następnie na
Komlosy’ego. I jaką teraz podejmie decyzję? Wzdycha po raz wtóry, pochyla się, podnosi
słuchawkę, naciska guzik na konsolecie.
– Połącz mnie z żoną, Julio – mówi i chwilę czeka. – Słuchaj, kochanie, tylko się nie
wściekaj, dobrze... Troszeczkę się spóźnię. Tak, kochanie, chodzi o San Carlo... wiem,
kochanie. Poczekaj chwilkę... – I do mnie: – Ile to zajmie czasu, pułkowniku?
– Około pół godziny, sir.
– Pół godziny, kochanie – mówi prezydent do żony. – ...oczywiście. Zrobiłaś to?
Wspaniale... Naprawdę jestem... I ja też, kochanie! – Odwiesza słuchawkę. – Doskonale,
pułkowniku. Wysłucham wszystkiego, co ma pan do powiedzenia. W takich sprawach ważne
jest szczęście, los czy jak pan to nazwie. Ale niech mi pan przedtem powie, co złego pan
widzi w operacji na Grenadzie.
– No więc tak, sir. Teoretycznie odnieśliśmy sukces. Nie mieliśmy przecież innego
wyjścia. Ale to było zastosowanie drogowego walca do rozbijania orzechów. I przy okazji
uszkodziliśmy walec.
– Jak to?
– Ponieśliśmy zbędne straty. Powtórzyła się sytuacja, że wszyscy, wszystkie służby
chciały mieć w tym swój chwalebny udział. Sprawę powinniśmy byli załatwić tysiącem
spadochroniarzy. A tymczasem wpakowaliśmy na wyspę tyle wojska, że poszczególne
jednostki nieustannie wchodziły sobie w drogę. Oficjalnie wkroczyliśmy po to, żeby
zapewnić bezpieczeństwo naszym studentom medycyny. Osiągnęliśmy to w czterdzieści
71
osiem godzin, a powinniśmy w dwie. Raz jeszcze okazało się, że mamy wywiad do niczego.
Nasza artyleria i śmigłowce największą skuteczność osiągnęły przy ostrzeliwaniu...
miejscowego szpitala dla umysłowo chorych. Jedyne mądre posunięcie panów generałów
polegało na niedopuszczeniu prasy. Dzięki temu uniknęliśmy skandalu.
Prezydent blado się uśmiecha i wstaje. Podchodzi do szafki, otwiera ją. Wewnątrz są
szklanki i butelki. Nie odwracając głowy mówi: – Zwykle o tej porze lubię łyknąć dry
martini. Mike mi często towarzyszy. Przyłączy się pan do nas?
– Tak, chętnie. Dziękuję, sir.
Wolałbym piwo, ale przecież nie powiem tego prezydentowi, który teraz starannie
przygotowuje koktajle. Komlosy podchodzi i zabiera swojego drinka. Prezydent podaje mi
szklankę i siada na skraju biurka.
– Za pomyślność naszych planów! – mówi podnosząc szklankę.
Upijam łyk. Ale martini! Czysty dżin i zaledwie parę kropel wermutu.
– Doskonałe martini – powiadam.
– Dziękuję, synu – replikuje prezydent i uśmiecha się. – A teraz mi powiedz... jednym
zdaniem. Dlaczego te wszystkie wpadki i niepowodzenia?
– Mogę odpowiedzieć jednym słowem, sir. Technologia.
Prezydent patrzy w zamyśleniu na swoje martini, kołysze płyn, zatacza kółka
szklaneczką. Czeka na rozwinięcie tematu. Więc rozwijam:
– Zbytnio się fascynujemy nowymi technologiami, zbyt na nich polegamy. Przeniknęło to
w myślenie wyższych dowódców, spaczyło ich myślenie. Zaczęto zapominać o najprostszej i
podstawowej zasadzie prowadzenia wojny: bitwy wygrywają żołnierze na ziemi. W
Wietnamie dostaliśmy w skórę od nieprzyjaciela, którego armia składała się wyłącznie z
piechoty. Mimo iż mieliśmy absolutną przewagę w powietrzu i na morzu. Potrzeba nam było
dziesięciu milionów pocisków, żeby zabić jednego Wietnamczyka. Zaślepiła nas i zmąciła
nasze myślenie obsesja na temat komputerów, sensorów, noktowizorów, elektroniki,
nawigacji satelitarnej i innych tam najnowszych wynalazków. Trwa to już od drugiej wojny
światowej. Dowódcy zapomnieli, że ich podstawowym zadaniem jest nawiązanie kontaktu z
wrogimi siłami w najlepszych dla własnych jednostek warunkach. To jest pierwsza i ostatnia
zasada. Dowódcy zaczynają bitwy na ślepo. Usiłują pokonać nieprzyjaciela nie mając z nim
kontaktu. Owszem, można tak robić, ale jedynie przy użyciu bomb nuklearnych.
– Rozumiem pana, pułkowniku – stwierdza prezydent. – Ale teraz powiedz mi wobec
tego, synu, co widzisz złego w planie operacji uwolnienia zakładników w San Carlo?
Dopijam resztę dżinu. – Sir, proszę mi wybaczyć niewyparzony język, ale jak już
powiedziałem panu Komlosy’emu, ten plan to jedno wielkie gówno...
72
Peabody
kilkunastoletni chłopak o okrągłej buzi. Pistolet maszynowy trzyma w gotowości. Widzi mnie
skulonego w rogu. Wskazuję mu na naczynie. On kieruje w tym kierunku lufę.
– Szczur!
– Co?
Szczur rusza. Pędzi w moim kierunku. Rzucam się w bok, na podłogę. Bólu nie czuję.
Dłońmi zasłaniam twarz. Przez palce widzę, jak szczur przeciska się przez małą dziurę w
rogu, w którym przed chwilą tkwiłem. Przez chwilę wydaje się, że szczur utknął, jednakże
porośnięta krótkim włosem masa zostaje jakby wessana w otwór. Ostatni znika czarny ogon.
Teraz dopiero czuję ból obojczyka, którym trzepnąłem w beton podłogi. Młody strażnik
zatacza się ze śmiechu. Z trudem podnoszę się na nogi. Dłonie mam mokre od potu
oblewającego mi twarz. Dzika wściekłość zastępuje przerażenie. Wrzeszczę na strażnika:
– Zamknij gębę!
Strażnik spogląda na mnie i najwidoczniej coś, co widzi w mojej twarzy, powoduje, że
nagle milknie. Kieruje lufę pistoletu na mnie i o krok się cofa.
Złośliwie krzywi usta. – Przestraszył go mały szczur! Niech pan się nie boi, szanowna
ekscelencjo, jest pan zbyt chudy. Nie wystarczy na obiad dla szczura.
Zastanawiam się nad ripostą, kiedy w drzwiach pojawia się Fombona. Strażnik z
rozbawieniem opowiada mu o szczurze i demonstruje, jak to szamotałem się po pokoju.
Fombona jest rozbawiony. Parodiując kurtuazyjny ukłon podaje mi swój pistolet maszynowy.
– Masz, świnio, będziesz mógł walczyć ze smokiem. A może wolałbyś działko polowe?
Stoję o metr od niego. Kusi mnie, żeby się rzucić i wyrwać mu broń. On tylko na to
czeka. Prostuję się sztywno i oświadczam:
– To jest niedopuszczalne traktowanie. Domagam się uprzątnięcia tego pomieszczenia. Są
tu również karaluchy. Cała masa karaluchów. – Wskazuję mu brunatną kupkę w rogu.
Karaluchy poległe w prowadzonej ze mną od dwu dni walce. – W magazynie ambasady są
pestycydy i trutki na szczury... w magazynie, który z pewnością już spenetrowaliście i
okradliście.
Rozweselony kręci głową.
– Zapomnij o trutkach, świnio. Otrzymałem ścisłe polecenie. Tylko Kubańczyk może
zmienić dyspozycje co do traktowania twojej osoby.
– Wobec tego żądam zobaczenia się z nim... natychmiast!
– Nie ma go tutaj.
– Kiedy ma się pojawić?
Fombona wzrusza ramionami. – Kto to wie? I co to mnie obchodzi? Zjawi się, kiedy
będzie chciał.
– To proszę mu przekazać wiadomość.
Obrzuca mnie pogardliwym spojrzeniem. – Nie jestem twoim posłańcem, świnio.
Duszę w sobie wściekłość i wskazuję na naczynie do pożywienia.
74
10
Jorge
Z trudem powstrzymuję się, żeby nie biec i nie zwymiotować po drodze. Łazienka
podobna do hotelowej, tylko większa. Ceramiczne płytki i lustra. Zrzucam z siebie dżinsy i
koszulę i podaję je strażnikowi. Bierze je w dwa palce, na twarzy ma niesmak.
– Niech mi to wypiorą i wysuszą... a tymczasem muszę się w coś ubrać. Znajdźcie mi coś
w odpowiednim rozmiarze.
Strażnik szybko odchodzi. Puszczam prysznic. Po paru sekundach wydarza się cud:
płynie gorąca woda. “Studenci” pewno nie wiedzieli, jak wyłączyć instalację.
Biorę prysznic tak gorący, że aż parzy mi skórę. Ale jednocześnie czuję rozkosz, gdy
zmywa ze mnie cuchnące wydzieliny. Na półeczce stoją butelki i rządkiem leżą mydła.
Odnajduję szampon i rozkoszuję się gęstą pianą. Trzykrotnie pokrywam nią całe ciało.
Wreszcie czuję, że jestem już czysty.
Na umywalce leży oprawna w srebro, opatrzona monogramem szczotka do włosów.
Masuje mi miło głowę. Bermudez musiał być bardzo przekonujący w groźbach, skoro nie
ukradli choćby tej jednej szczotki. Owijam się ręcznikiem i idę do sypialni. Dziwnie
bezosobowa. Wielkie łoże, miękki niebieski dywan, nowoczesne jasnobeżowe meble,
natomiast ani śladu indywidualności. Ani śladu osobowości człowieka, który tu mieszkał.
Sypialnie przeważnie odzwierciedlają charakter swoich właścicieli. W pewnym sensie i ta
sypialnia też to odzwierciedla: obojętna czystość. Żadnych fotografii rodzinnych, żadnych
osobistych drobiazgów. Ot, miejsce do spania.
Wraca strażnik. Niesie parę czystych dżinsów i bardzo brudną bawełnianą podkoszulkę.
Wkładam dżinsy. Są ciut, ciut za luźne. Podkoszulkę odrzucam strażnikowi. Otwieram kilka
szuflad, wreszcie trafiam na stos koszul. Białe albo niebieskie. Jedyny wybór. Decyduję się na
niebieską. Miękka bawełna z przypinanymi na guziczki rogami kołnierzyka. Pasuje jak ulał.
Zawijam rękawy i przeglądam się w lustrze. Ta kombinacja garniturowej koszuli z dżinsami
prezentuje się wcale dobrze. Wygładzam mokre włosy. Jaśniejsze pasemka zaczynają szarzeć.
Potrzebują kąpieli w cytrynie i słońca. Kątem oka dostrzegam wyszczerzone zęby strażnika.
– Będę tu dziś spał – oświadczam.
– Ale wódz nakazał, towarzyszu, żeby...
– To się do mnie nie stosuje. Kiedy moje ubranie będzie suche, przynieście je tu. –
Odwracam się i wychodzę. Widzę, że strażnik jest zaniepokojony.
W wartowni Peabody siedzi przed biurkiem. Jego wzrok spoczywa na “mojej” koszuli.
– Doskonale skrojona. Brawo dla pańskiego dostawcy – mówię.
Nie odpowiada. Ma kamienną twarz. Zaglądam do celi. Jest czysta, w miejscach dziur
widać białe ślady gipsu. Strażnicy zabrali się do bielenia ścian. Zamykam drzwi i siadam za
biurkiem. Przygląda mi się w milczeniu, gdy otwieram kluczykiem szufladę i wyjmuję
dokumenty. Rozkładam teczki na blacie i mówię nie podnosząc głowy:
78
– Jest pan, Peabody, ekspertem, jeśli idzie o mentalność i temperament Latynosów. Zdaje
pan sobie w pełni sprawę, że to, co pan zrobił, jest dla Latynosa najgorszą obrazą. Niemalże
równą z uwiedzeniem jego żony, zgwałceniem matki czy córki. I proszę sobie zapamiętać:
jeśli raz jeszcze coś podobnego pan zrobi, odpokutuje pan bardziej, niż zdolny jest to sobie
pan wyobrazić. Fombona błaga mnie, żebym go na kilka godzin zostawił z panem sam na
sam. Jednakże to, co on by zrobił, byłoby błogosławieństwem współczującego kapłana w
porównaniu z tym, co zrobiłbym ja.
Dopiero teraz podnoszę głowę. Ten bydlak ma na twarzy uśmieszek wyższości.
– Podobno nie stosuje pan tortur.
– Jeszcze nigdy nie próbowałem, ale pamiętam, co mi powiedział jeden Chińczyk: “Raz
mnie obrazisz, wstyd przyniesiesz sobie. Obrazisz mnie po raz drugi, wstyd przyniesiesz
mnie”. A ja nie mam zamiaru wstydem oblewać się z powodu pana.
Peabody z dezynwolturą macha ręką w kierunku celi. – Wiem dobrze, Calderon, co
chcesz osiągnąć. Przejrzałem twoją metodę.
– A mianowicie?
– Kij i marchewka. To ci się nie uda. Wydaje ci się, że jesteś cholernie chytry, ale ja w
tobie czytam jak w otwartej księdze. – Przeszedł ze mną na ty! – Jesteś przezroczysty jak
szkło.
– Słucham dalej.
– Tak, tak. Najpierw w łeb, chcesz mnie zmiękczyć. Teraz zebrało ci się na uprzejmość.
Jeśli nie okażę właściwej reakcji, to znowu zastosujesz pierwszą metodę. Raz twardym
narzędziem, razłagodne traktowanie. Typowa technika stosowane przez was wszystkich, żeby
człowieka zdezorientować i złamać. Ciebie nie obchodzi, czy cela będzie pełna szczurów i
czy mnie zagryzą, czy nie. Nagle wkładasz maskę miłego człowieka mając nadzieję, że coś ci
w zamian dam.
– Wszystko to nieprawda.
– Czyżby?
I nagle zaczynam mu mówić prawdę:
– Przed laty pracowałem przy zbiorach trzciny cukrowej. Studenci zawsze pomagają przy
żniwach. Mieszkałem u chłopskiej rodziny. Wszyscy w tej rodzinie pracowali z wyjątkiem
jednego słabego starca. Miał już ponad dziewięćdziesiąt lat. Któregoś wieczoru w sąsiedniej
wiosce była zabawa. Wszyscy na nią poszli z wyjątkiem starego i mnie. Byłem okropnie
zmęczony. Nie przyzwyczajony do ciężkiej, fizycznej pracy. W nocy wstałem, żeby zrobić
siusiu, oczywiście na dworze. Starzec spał na sienniku na werandzie. Tak, musiał umrzeć
chyba przed paroma godzinami. Kilka szczurów obsiadło już jego ciało i pożywiało się.
Długo musiałem walić kijem, nim zrezygnowały z posiłku. Od tamtej nocy nienawidzę
szczurów. Pojawiają mi się w sennych majakach. Byłoby dla mnie torturą, gdyby mnie ktoś
zamknął w jednym pomieszczeniu ze szczurami. I dlatego też nie zamierzam skazywać na
79
podobną torturę. – Palcem wskazuję drzwi do celi. – To, co kazałem zrobić, nie miało być
żadną marchewką. To nie z mojego arsenału pomysłów.
Ciekawe, czy mi uwierzył. Przyglądam się twarzy Peabody’ego. Jest dla mnie istotne, czy
uwierzył. Nie pokazuje nic. Ani drgnięcia powieki.
– A jakiż to jest ten pański arsenał?
Jest reakcja: przeszedł z powrotem na “pan”.
– To właściwie nie arsenał. Po prostu lubię ludzi przekonywać. Nawet im wyjaśniać...
Cyniczne prychnięcie.
– A cóż to ma mi pan zamiar wyjaśnić?
Otwieram teczkę i czytam: – “Spędziłem trzydzieści trzy lata i cztery miesiące w służbie
czynnej, w Korpusie Piechoty Morskiej stanowiącym najsprawniejszy element naszych Sił
Zbrojnych. Przez większość czasu byłem po prostu wysokiej klasy ochroniarzem wielkiego
biznesu, Wall Street i bankierów. Jednym zdaniem: byłem rakieterem kapitalizmu... W 1914
roku zabezpieczałem Tampico, a właściwie cały Meksyk, dla amerykańskich koncernów
naftowych. Uczestniczyłem w zagospodarowywaniu Kuby i Haiti w interesie Citibanku, by
mógł ściągać stamtąd dochody... Wspomagałem akcję wypucowania Nikaragui z myślą o
interesach Braci Brown w latach 1909-1912. Oświecałem mieszkańców Republiki
Dominikańskiej, w 1916 roku, a czyniłem to w imieniu i interesie amerykańskich
cukrowników. Już w 1903 roku dla amerykańskiego przemysłu przetwórstwa owocowego
“przygotowywałem” Honduras. – Podnoszę wzrok. – Drogi ambasadorze, ekscelencjo, czy
pan wie, kto to napisał?
– Oczywiście, że wiem. Generał Smedley D. Butler.
– No i...?
– No i co?
– Nie ma komentarza?
Wzrusza ramionami i mówi: – Pewno był niezadowolony z emerytury.
Z trudem się hamuję.
– Nie sądzi pan, że jest to absolutne potępienie amerykańskiej polityki?
– Nie. Ot, po prostu, wypadki kapitalistycznego wyzysku... Jesteśmy państwem
kapitalistycznym, a polityką rządu było zawsze wspieranie amerykańskich interesów
handlowych na arenie międzynarodowej, i niegdyś, w przeszłości, zdarzały się poważne
wypaczenia... Ale to już historia. Na przestrzeni kilku dziesięcioleci kapitalizm się zmienił.
Teraz mamy do czynienia z oświeconym kapitalizmem. – Pochyla się ku mnie.– A przez te
same dziesięciolecia komunizm uległ całkowitej degeneracji. Przekształcił się w psychiczny
ucisk i przemoc.
Przeglądam kartki i spokojnym głosem cytuję: – “Nie jest odległy dzień, kiedy trzy flagi
amerykańskie w trzech jakże odległych od siebie miejscach, określać będą jedną ziemię,
jedno państwo. Jedna flaga na biegunie północnym, druga powiewając nad Kanałem
80
Obraca się ku mnie. Teraz wygląda na swoje lata, a nawet starzej. Wraca i siada na
krześle. Mówi normalnym głosem:
– Zabili jej ojca, ponieważ był blisko Batisty. Zabili ją, ponieważ była blisko mnie. Miała
dziewiętnaście lat.
Muszę się teraz do niego zbliżyć, a jednocześnie szybko zmienić temat.
– Z pańskiej reakcji na jej nazwisko widać, że bardzo ją pan kochał. Do głębi. – Czekam
na jakąś kolejną reakcję, ale on patrzy w przestrzeń. Twarz ma martwą. – Moja rodzina znała
jej rodzinę. Mówiono mi, że była bardzo piękna...
Zupełnie nic, czas ruszyć w innym kierunku:
– Batista miał rozbudowaną sieć szpiegowską. Odziedziczyliśmy większość akt. Niektóre
są naprawdę fascynujące. Informacje z różnych źródeł. Od pokojówek, szoferów,
przyjaciółek, właścicieli barów i burdeli. Czy wie pan, na przykład, że jeden z waszych
ambasadorów utrzymywał jednocześnie cztery kochanki? – Jedyną reakcją jest obojętne
wzruszenie ramion. Ciągnę dalej:– I zadowalał wszystkie cztery. Oficer, który sporządzał na
ten temat raport, był pod wielkim wrażeniem. Znaleźliśmy też raport na pański temat.
Pozwolę sobie zacytować. – Przekładam kilka stron. Zerkam na Peabody’ego i widzę nagłe
zainteresowanie w jego oczach. Taka już jest natura ludzka. Zaczynam czytać: – “10 listopada
1958 roku. Jason R. Peabody, radca polityczny ambasady Stanów Zjednoczonych. Otrzymano
dalsze informacje (lista informatorów w załączeniu), że w czasie spotkań towarzyskich
Peabody w dalszym ciągu wygłasza pozytywne uwagi na temat bandytów Castro. Wiemy
także z innych źródeł, że udziela negatywnych rad ambasadorowi Smithowi, który jednak nie
bierze ich pod uwagę”.
Zamykam teczkę i patrzę na niego.
– Batista był głupcem, a z tego, co pan przeczytał, widzę, że jego kontrwywiad także –
mówi.
Potrząsam głową. – O nie, Peabody. Niektórzy z oficerów kontrwywiadu byli świetni. Już
wówczas pracowali dla Castro. Poza tym były inne źródła informacji. Bardzo interesujące z
psychologicznego punktu widzenia. Przybył pan na Kubę w 1956 roku. Młody urzędnik
Departamentu Stanu, idealista, biegle mówiący po hiszpańsku. Nie będę twierdził, że
reprezentował pan lewe skrzydło myśli politycznej, z pewnością nie. Ale centrum tak.
Zakochuje się pan w miejscowej pięknej dziewczynie i chce pan ją poślubić. Nadchodzi
rewolucja. Pańska narzeczona jest aresztowana. W tym czasie wasz rząd usiłuje jeszcze
ustabilizować robocze stosunki z Castro, chce zatrzymać Kubę w strefie swoich wpływów.
Zrozpaczony aresztowaniem narzeczonej traci pan zdolność obiektywnej ocen sytuacji na
Kubie. Dla własnej ambasady staje się kłopotliwym bagażem. Zostaje pan odwołany. Zbyt
wielu przeciwko panu protestowało. Wydawało się wtedy, że pańska kariera jest skończona. I
wówczas pogarszają się stosunki amerykańsko-kubańskie. Fidel wybiera marksizm. Wybiera
też przyjaźń z Rosją. Pańska kariera odbija się od dna, ale tym razem jest wyraźna różnica:
83
11
Peabody
przyzna się. Świadomie. Żeby mnie utrzymać w niepewności. Rozchwiać. Nawet te typy
przynoszące mi jedzenie mają zakaz mówienia czegokolwiek.
Ta ich strategia przynosi rezultaty. Jestem zagubiony i rozchwiany. Miałem w życiu
chwile, kiedy pragnąłem samotności. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że narzucona
samotność wygląda zupełnie inaczej. Już po kilku dniach zaczynam rozumieć, jakim
horrorem jest pozbawienie człowieka wolności.
No i Amparo. Jestem rzeczywiście rozchwiany. Na chwilę straciłem poczucie
rzeczywistości, zamarły mi zmysły. Wtedy, gdy z jego ust padło jej imię. Wymówione z
hiszpańskim akcentem. Było w tym coś obrzydliwego. Z jego ust! A ten szczur! Calderon
powiedział prawdę o swojej fobii. Dlaczego mu wierzę? Ten szatan potrafi przecież wymyślić
wszystko. Ale w tym wypadku mu wierzę. I tym razem, teraz, dostrzegam groźbę. Ten
mężczyzna, jeszcze właściwie młodzieniec, jest niesłychanie przebiegły. Nadzwyczaj
przebiegły. Intelekt najwyższej klasy. Gatunek ekstra. Kryje w sobie przedziwną siłę. Gdyby
przed kilkoma godzinami ktoś mi powiedział, że ten chłopak wydobędzie ze mnie
jakiekolwiek informacje, roześmiałbym mu się w nos. Powiedziałbym, że zwariował. Dzięki
Bogu uświadomiłem sobie jednak grożące mi niebezpieczeństwo. Muszę być nieustannie
czujny psychicznie i emocjonalnie.
Upijam trochę kawy. Nieco więcej niż przedtem.
Mówi do mnie zadumany:
– Całą swoją karierę, całe swoje życie poświęca pan walce z komunizmem, kładąc
specjalny akcent na Amerykę Łacińską, a zwłaszcza na Kubę. Ale słaby jest start do tej
kariery, loty niskie. Zamienia się pan w samotnika. Nos wetknięty w dokumenty, w książki.
Studiuje pan. Nie ma pan przyjaciół. Pisze pan antykomunistyczne książki witane oklaskami
waszej kapitalistycznej inteligencji. Kariera pańska to obumiera, to powracają jej rumieńce.
Wszystko zależy od ideologicznych przechyłów tej czy innej administracji. Wreszcie zostaje
pan ambasadorem w kraju, którego rząd zostaje po tygodniu obalony. Niech pan mi powie,
Peabody, kiedy spał pan po raz ostatni z kobietą?
Nieco się uspokoiłem podczas cynicznego opisu mojej kariery. Teraz doznałem wstrząsu.
Szukam repliki. Widzę półuśmiech na jego ustach.
– A pan, dlaczego farbuje sobie włosy? Kiedy po raz ostatni przeglądał się pan w lustrze?
Nie nosi pan kieszonkowego lusterka? – zadaję mu szybko serię pytań.
Uśmiecha się pogodnie. Gdybym go nie znał, to pomyślałbym nawet, że przyjaźnie.
– Nie farbuję włosów. Wyciskam na nie sok cytrynowy. To je wybiela, kiedy wysychają
na słońcu.
– Po co pan to robi?
– Sam nie wiem. Może lubię cytrynowy sok.
– Pan dobrze zrozumiał sens pytania. Po co pan to robi?
– Bo mi to odpowiada. Pasuje do...
86
ożywiam. I od razu raźniej się czuję. Ale on miał rację. Fombona najprawdopodobniej zabiłby
mnie od razu. Jestem wstrząśnięty nagłym zdaniem sobie sprawy, że kiedy to robiłem, wcale
mi na życiu nie zależało. Oto, co potrafi zrobić z człowiekiem jeden czarny oślizły szczur.
Jestem bezgranicznie wyczerpany, opuściły mnieżywotne siły. To być może rezultat
doznanego szoku. Muszę skierować myśli na jakiś konkretny temat.
Mniej więcej przed dwoma tygodniami czytałem książkę o szachowym maratonie
Karpowa z Kasparowem. Zaintrygowała mnie trzydziesta piąta partia. Kasparow walczył o
oddech. Karpow był niczym lodowaty komputer. Przypominam sobie konkretne posunięcia.
Nie, gubię się. Wszystko mi się plącze. Amparo grała w szachy. Była bystra, ale nadto
ryzykowała. Karpow rozpływa się, już go nie widzę. Widzę teraz Amparo. Siedzi na
przeciwko mnie, po drugiej stronie stolika. Marszczy nosek. Zawsze to robi, kiedy
intensywnie myśli. Podnosi głowę i widzę złoto-oliwkowy owal jej twarzy, oprawiony czarną
jedwabistością włosów. Ten obraz zawsze powraca. Nigdy nie blednie. Co Calderon może
wiedzieć? Co rozumieć? Przed wyjazdem na Kubę nie miałem nigdy kobiety. To, co
przeżyliśmy z Amparo, było wspaniałe. Nie da się z niczym porównać, nie da opisać, nie da
zniszczyć, zbrudzić słowem. Czyż po tym przeżyciu i po niej mogła mi być potrzebna inna
kobieta? Wystarczają wspomnienia.
Mimo gorąca wzdrygam się z chłodu. Źródłem chłodu jest wspomnienie przeżytego
szoku. Szoku związanego z pytaniem na temat moich wypraw na lotnisko. Jego spojrzenie
zdradziło, że pytanie nie jest tak niewinne, jakby na to wskazywał ton. Poczułem przedziwny
młodzieńczy wstyd, że ktokolwiek, a zwłaszcza Calderon, mógł się wedrzeć w moje myśli i
wspomnienia, zadać mi to pytanie. I to tyle lat po śmierci Amparo, kiedy to po raz pierwszy w
życiu na własne oczy mogłem rozpoznać i obejrzeć dokładnie wroga i jeszcze bardziej
utrwalić się w przekonaniu słuszności swoich poglądów. Tak silna była wiara w ów cel, że nie
potrzebowałem nikogo, żadnej podniety, żadnego uczucia, niczyjego duchowego wsparcia.
Był jednak jakiś zakątek mojej świadomości, który odmawiał ugięcia przed tym celem.
Opierał się zdecydowanie. I właśnie wówczas, kiedy najsilniej odczuwałem tę odmowę,
jechałem na lotnisko Dulles, niby nocny włóczęga. I potem przez długi czas, przez całe dni
odczuwałem wyrzuty sumienia z powodu własnej słabości. Wyrzuty sumienia
długodystansowca, który biegnie sam i czasami ukradkiem się zatrzymuje, by zaczerpnąć
powietrza. Czasami, kiedy nikt go nie widzi, biegnie na skróty. Ktoś jednak widzi – jego
własne sumienie. Starałem się bardzo, Bóg mi świadkiem, ale nie udało mi się pokonać tej
jednej słabości. A teraz rodzą się nowe wątpliwości. Czy powinienem był się na to
decydować? A może samotny wyścig był bezużyteczny?
Pięć dni w celi! Jakże doskonale pasuje tutaj słowo “piekło”. Pięć dni w odosobnieniu
wyostrzyło wszystkie zmysły. Patrzę na moje stopy. Czarny brud między palcami... Słowo
“brud” też pasuje... Cały obrastam brudem. Czy człowiek nie mogący się umyć mierzy czas
grubością pokładów brudu na ciele? Chyba nie. Wraz z upływem czasu człowiek przestaje
88
zwracać uwagę na nędzę, brud, plugastwo. Oto jeszcze jedna moja słabość... ja zwracam
uwagę. Słabością jest też nie zwracanie uwagi. Calderon dobrze mnie rozszyfrował. Nie
wolno mi o tym zapominać. Każdego dnia warstwa brudu rośnie. Jestem coraz bardziej
upokorzony. Minęło pięć dni. Ile mnie jeszcze czeka?
Usiłuję powrócić do trzydziestej piątej partii Karpowa z Kasparowem, ale gubię wątek.
Ciekawe, czy Calderon gra w szachy?
Czy wróci tu jutro, pojutrze, czy dopiero za trzy dni?
89
12
Slocum
potęgowanie możliwości spieprzenia całej roboty, przemnażanie jej przez cztery czy pięć,
skoro ryzyko i tak jest wielkie, zwłaszcza że będą ze sobą konkurowały wszystkie rodzaje
broni i służby. Komlosy chrząknął przy słowie “spieprzenie”, ale prezydent wcale nie
zareagował. I nadeszła chwila szczerości. Prezydent powiedział: – Szefowie Sztabów
podkreślali, że to jest wielkie przedsięwzięcie wojenne.
Wciągnąłem głęboko oddech. – Nie, sir. Z całym szacunkiem, sir, ale wielkim wojennym
przedsięwzięciem była ostatnio druga wojna światowa. W tym wypadku mamy do czynienia z
malutkim, malusieńkim przedsięwzięciem.
No i właśnie, ten wyraz jego twarzy, kiedy to powiedziałem. Szybko zacząłem mówić
dalej: – Jest to malutka operacja, której jedynym celem jest odbicie malutkiego skrawka
terenu ambasady tuż nad morzem i to w odległości zaledwie dwudziestu kilometrów od
operacyjnej bazy, jaką jest lotniskowiec “Nimitz”. Sprawa polega na uwolnieniu dwudziestu
siedmiu ludzi pilnowanych przez bandę niedoszkolonych młodziaków i na przewiezieniu tych
pierwszych śmigłowcami do bazy.
– Mówi to pan, jakby to było głupstwo.
– Bo to jest głupstwo. Prosta sprawa.
Prezydent posłał spojrzenie Komlosy’emu i zauważył sceptycznie: – A materiał
wybuchowy, jakimi są opakowani nasi ludzie?
– Nie ma żadnych materiałów wybuchowych – odpowiedziałem pewnym siebie głosem.
– Co takiego?
– Nie ma, sir. To tylko zasłona dymna.
– Skąd pan to może wiedzieć?
– Mam dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności. Od wielu lat szkolę
południowoamerykańskie jednostki, a także żołnierzy z Ameryki Centralnej. Przeszkoliłem
ich tysiące. Zarówno w Panamie, jak i w Fort Bragg. To nie są fanatycy religijni. Na dziesięć
tysięcy można znaleźć jednego albo dwu szaleńców gotowych rozerwać się na drobne
kawałki, ale nie dwudziestu siedmiu. Oni nie wierzą w wieczny raj w nagrodę za religijne
męczeństwo, religijne samobójstwo. Poza tym oni nie są głupi! W sytuacji, gdy ładunki
wybuchowe przyczepione są do dwudziestu siedmiu ludzi, z którymi strażnicy połączeni są
drutami, prawdopodobieństwo przypadkowej detonacji jest niemal nieuchronne. I na pewno
zdają sobie sprawę, że nawet jedna detonacja wywoła natychmiastowy odwet z pokładu
“Nimitza”. Po co więc ryzykować? W tych kamizelkach jest tylko trochę waty.
– Jednakże nie ma pan stuprocentowej pewności?
– Nie, sir. Ale tak czy inaczej ten plan pańskich sztabowców pozostawia im sześćdziesiąt
sekund na powzięcie decyzji. I nawet jeśli w kamizelkach nic nie ma, to zdążą naszych
wystrzelać. Przy zastosowaniu mojego planu mieliby nie sześćdziesiąt, ale najwyżej dziesięć
sekund. A właściwie dużo mniej. Byłaby godzina czwarta rano. Większość spałaby. Najpierw
91
kilka sekund chaosu i hałasu, a potem nasi mieliby już cały teren pod kontrolą. Dopiero wtedy
można przysyłać kawalerię, jeśli kto chce. Resztę naszych jednostek.
Komlosy doszedł do wniosku, że musi jakoś podkreślić swoją obecność. Zapytał mnie
więc:
– A jak zamierzałby się pan dostać na teren ambasady?
Nie odrywając oczu od prezydenta odparłem:
– Po cichu. Ultralight.
– Ultralight? – Prezydent nie orientował się, o czym mowa.
– Superlekkimi motolotniami. Start z “Nimitza”, wzniesienie się na pułap dwu i pół
tysiąca metrów, wyłączenie silników i bezszelestne lądowanie na terenie ambasady.
Prezydent nadal miał wątpliwości. – Ale te motolotnie to tylko metalowe szkielety,
obciągnięte płótnem. Widziałem je w telewizji... Wyglądają jak rowery ze skrzydłami i mają
silniczki chyba od maszyn do szycia.
– Tak jest, sir. Wyglądają dokładnie jak pan to opisał. – Zdawałem sobie sprawę, że
muszę użyć całej siły perswazji. – Ale spadochrony też są z płótna, sir. A są bardzo cenione
przez wojskowych planistów jako przydatny ekwipunek. I spadochroniarze są cenieni...
Uczestniczą w licznych operacjach wojskowych. Od kilku miesięcy przeprowadzam próby z
Ultralight. Proste w konstrukcji, a skuteczne w terenie. Właściwie nic nie może się im
przytrafić złego.
– Ilu potrzebowałby pan ludzi? – spytał prezydent po chwili namysłu.
– Najwyżej dwudziestu.
– Ale tamci mają ponad stu na terenie ambasady?
– Za pozwoleniem, sir, ale każdy z moich ludzi wart jest dziesięciu tamtych. Albo i
więcej. I w tym sensie jest nas już dwóch na jednego. Poradziłbym sobie nawet z
dziesięcioma. I poradzę. Druga dziesiątka będzie stanowiła wsparcie.
Zapanowała długa cisza, po której prezydent mruknął:
– Takie to się wydaje proste... dwudziestu ludzi...
– Przeciwieństwem prostoty są komplikacje, sir – odparłem. – A w słowniku wojskowym
słowo “komplikacje” powinno właściwie oznaczać przekleństwo.
Prezydent zerknął na zegar, a do Komlosy’ego powiedział: – Mike, przemyślę to przy
poduszce. Jutro rano przedyskutujemy całą sprawę na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa
Narodowego. Pułkownik Slocum niech będzie pod ręką... Incognito!
– Tak jest, panie prezydencie. A co z sądem wojskowym?
Prezydent obrócił się w moją stronę. Lekko się uśmiechnął i powiedział: – Sprawa
odłożona. Rozkazem prezydenckim.
– Dziękuję, sir... panie prezydencie.
No i wysłano mnie do tego hotelu i na drogę dano plan ambasady, plan miasta San Carlo i
kilka dużych arkuszy białego kartonu. Sporządziłem na nich szkic mojej operacji, co zajęło
92
mi dwadzieścia minut. Od dwu dni zbijam bąki. Komlosy powiedział mi, że jeśli wyjdę z
pokoju albo gdzieś zatelefonuję, to on się postara, żebym był sądzony za zdradę stanu.
Dzwoni do mnie raz dziennie. Pewnożeby sprawdzić, czy jestem. Na moje pytania odpowiada
jednym słowem: “czekać!”.
Tego akurat nigdy się nie nauczyłem.
Znam tu w Waszyngtonie jedną dziewczynę. Doskonale ją znam. Co za nogi i w ogóle, a
buzia taka, że wszyscy się obracają, jakby mieli głowy na naoliwionym sztyfcie. Przeniesiono
ją z Fort Bragg do Pentagonu, gdzie pracuje jako analityk. Pierwsza klasa, nieskomplikowane
stworzenie. Nie robi problemu z pójściem do łóżka. Poważnie się zastanawiam, czy do niej
nie zadzwonić. Pomogłaby mi zapełnić jakoś czas. Jednakże lepiej tego nie robić. Gdyby
dowiedział się o tym Komlosy, straciłbym jakąkolwiek szansę.
Biorę do ręki “Washington Post” i po raz trzeci czytam wiadomości. Wszystko jest na
pierwszej stronie. Rezolucja ONZ, deklaracje solidarności, cisza z Moskwy. Ma to smak
starych filmów telewizyjnych. Tylko miejsca i daty inne. Od Teheranu do San Carlo! To
samo. Odrzucam gazetę. Zastanawiam się właśnie, czy zadzwonić po hamburgera z frytkami
już teraz, czy też odłożyć tę cenną inicjatywę na godzinę, kiedy słyszę ostre pukanie do drzwi.
Otwieram i widzę Komlosy’ego z papierową torbą.
– Cześć!
Wpada jak burza, rozgląda się po pokoju i pędzi do łazienki. Wraca z dwiema
szklankami, stawia je na stoliku, siada obok na łóżku. Wskazuje mi palcem jedyny fotel i z
torby wyjmuje butelkę Johnnie Walkera z czarną etykietą.
Siadam i przyglądam się, jak nalewa do szklanek hojne porcje. Podaje mi jedną szklankę,
drugą podnosi do ust.
– No to siup, pułkowniku, za nasze zdrowie!
– Za nasze! – wtóruję.
Piję i sztucznie obojętnym głosem pytam: – Mamy zgodę?
On się krzywi, bo whisky jest bez kropli wody. – Niezupełnie. Jeszcze nie. Oba plany do
realizacji jednocześnie. W późniejszej fazie prezydent zdecyduje, z którym do akcji.
– Rozumiem. Więc co teraz?
Komlosy nalewa sobie drugiego drinka i podaje mi butelkę. Odmawiam. Pije sam i mówi:
– Wraca pan dziś do Fort Bragg. Wybiera sobie ludzi i zaczyna z nimi ćwiczyć. Zamelduje się
pan u brygadiera Simmonsa, jasne?
– Jasne. Al Simmons to swój chłop. Zna się na rzeczy. Dobrze się rozumiemy.
Komlosy uśmiecha się. – Tak też słyszałem. On będzie pańskim parasolem i zapewni
sprzęt, materiały oraz pomoc saperską, żeby zbudować replikę ambasady. Jest tylko jeden
problem: żadnych ludzi z jednostki “Delta”.
– To marnie. Znam tam kilku dobrych facetów.
93
– Słuchaj no, mój pułkowniku Slocum. Pan prezydent będzie w najbliższych dniach
szarpany w różne strony. We wszystkie możliwe, żeby tylko nie poszedł tą naszą ścieżką.
Z niepokojem pytam: – Natrą na niego hurmem generałowie?
Wypija prawie wszystko, co ma w szklance i odpowiada: – Najprawdopodobniej. Ale nie
daj się, mój drogi, wprowadzić w błąd jego pozorną uległością. Prezydent umie podejmować
samodzielne decyzje. A kiedy je podejmie, to trwa przy nich do końca. Potrafi być twardy jak
granit.
Wysącza ostatnie krople ze szklanki, spogląda na zegarek i wstaje. – Muszę wracać do
mojego szpitala wariatów – powiada. – Nie muszę ci, braciszku, przypominać, żebyś trzymał
buzię na kłódkę i z daleka obchodził kłopoty. Nie muszę, ale lepiej, że ci to teraz
przypomniałem. O szóstej przyjedzie tu po ciebie samochód i zawiezie na wojskowe lotnisko
Andrews. Stamtąd polecisz do Fort Bragg. – Podaje mi bilet wizytowy z eleganckim
wypukłym drukiem. – Simmons otrzymał specjalne pełnomocnictwa. Powinien sobie ze
wszystkim dać radę. Z niespodziankami też. A jeśli nie, to ma zadzwonić pod ten numer na
wizytówce. Do zobaczenia za kilka dni.
– Tak jest, sir – odpowiadam. – Jest tylko jeszcze jedna sprawa... – Pokazuję mu artykuł
w gazecie, mówiący o tym, że “Nimitz” sterczy na horyzoncie jako groźny symbol
amerykańskiej potęgi. – Jest to również sposób nieustannego przypominania tym wariatom,
że muszą być przez cały czas czujni. No i latanie Hornetami nad San Carlo. Przynosi
odwrotny efekt. Niech pan postara się maksymalnie to stonować, panie Komlosy.
Zastanawia się przez chwilę, a potem zgadza z moim punktem widzenia. – Postaram się
przekonać o tym prezydenta – obiecuje.
Odprowadzam go do drzwi i towarzyszę wzrokiem, gdy odchodzi korytarzem ku windzie.
Staje przy niej, obraca się w moim kierunku i żartobliwie salutuje. Rewanżuję mu się tym
samym. Wyszczerzam nawet zęby. Jestem zadowolony. Widać, że Komlosy czułby się
najszczęśliwszym w generalskim mundurze z czterema gwiazdkami.
Wracam do pokoju, sprawdzam godzinę. Pozostało mi sześćdziesiąt minut do odjazdu.
Podchodzę do okna, deszcz trochę zelżał, ale ścielący się o dziesięć pięter niżej Waszyngton
wydaje się przemokły do szpiku kości i smutny. Zaczynam przypominać sobie nazwiska.
Potrzeba mi czterech dobrych dowódców. Szybko ich wybieram. Najpierw muszę pogadać z
nimi, a potem skompletujemy całą grupę. Usiłuję sobie wyobrazić aktualną sytuację na
terenie ambasady. Minął tydzień od jej opanowania przez terrorystów. Jeśli wszystko idzie
zwyczajowym trybem, to strażnicy z każdą godziną stają się bardziej rozmemłani i niechlujni.
Po trzech tygodniach będą mieli wszystkiego dość, znudzeni na śmierć.
Czy przypadkiem nie podchodzę do całej sprawy zbyt niepoważnie? Czy z prostoty nie
robię największej z cnót?
Usiłuję sobie wyobrazić, co czują po tygodniu zakładnicy. Dwudziestu mężczyzn, siedem
kobiet. Towarzyszą im przez cały czas dwie myśli. Jedna to wydobyć się z tego piekła. Druga
95
to lęk przed śmiercią, która stanie się zupełnie prawdopodobna, jeśli podejmiemy jakąkolwiek
akcję.
Mam głęboką nadzieję, że nie mylę się sądząc, iż w kamizelkach nie ma żadnych
ładunków wybuchowych.
96
13
Jorge
zbyt poważnie. Pozostał grzeczny do ostatniej chwili, choć widziałem, że jest poirytowany
moimi uwagami. A grzeczny był dlatego, że po prostu musiał. Potrzebuje nas.
Jestem z powrotem w hotelu. Po namiętnych chwilach ze mną Inez leży na plecach i
patrzy w sufit. W pewnej chwili odzywa się:
– On decyduje o życiu i śmierci.
– Kto?
– Bermudez. Przynoszą mu orzeczenia trybunału. Może je podpisać albo nie. Podpisał już
ponad sto. I podpisze jeszcze setki. A może tysiące.
Inez jest zadumana. Spogląda w moją stronę i widzę lęk w jej oczach. Ale to może być
równie dobrze rodzaj bezgranicznego zachwytu, fascynacji.
Chyba fascynacji. Gdy patrzę na tę twarz o pozornie anielskiej niewinności, dochodzę do
wniosku, że tego rodzaju władza, jaką uzurpował sobie Bermudez, może ją fascynować.
Jestem dziwnie niespokojny. Wkładam do torby magnetofon kasetowy i wychodzę. Po drugiej
stronie korytarza siedzą na stołkach dwaj strażnicy. Obaj wsparli głowy o ścianę. Obaj śpią.
Przydzielono mi ich przed dwoma dniami. Po mieście krąży pełno plotek na temat
amerykańskich szpiegowi agentów. Bermudez uważa, że gdyby dowiedzieli się o mojej
obecności, to mogą próbować mnie zabić. Fidel byłby wtedy wściekły. Ci dwaj na korytarzu,
nie ma co mówić – wspaniała ochrona. Nie siląc się na uprzejmość budzę ich kopniakami i
odchodzę. Obaj zrywają się nieporadnie i pędzą za mną, gorąco przepraszając. W windzie
proszą, aby nic nie mówił Bermudezowi. Nawet nie odpowiadam. Przy furgonetce każę im na
siebie czekać w tym samym miejscu. Odjeżdżam zdenerwowany i zły. Gdyby Amerykanie
naprawdę wiedzieli, czego ja tu szukam, to w istocie mogliby próbować mnie zabić.
Na workach z fasolą siedzi jeszcze jeden pasażer, młody Metys zatrudniony w
ambasadzkiej kuchni. Wita mnie zmieszany, skinięciem głowy.
– Wypuścili cię? – pytam.
– Tak, panie... moja matka... jest chora.
Podskakujemy na wyboistej drodze. Chłopak jest drobny, chudy. Trudno mi ocenić jego
wiek, ale przypuszczam, że poniżej dwudziestki. Ma długie, proste, czarne włosy, nierówno
przycięte. Opadają mu na ramiona jak czarne płatki chryzantem. Chłopak unika mojego
wzroku.
– Nie podoba ci się praca w ambasadzkiej kuchni?
Na krótko przenosi wzrok w moim kierunku, po czym go szybko odwraca.
– Dlaczegoś nie uciekł?
Zwilża językiem wargi. – Bo rodzina, proszę pana.
– Aha. Więc też jesteś zakładnikiem?
Niepewnie kiwa głową i pyta: – Zostanie pan długo, proszę pana?
– Nie wiem. Ale chyba niedługo.
99
Furgonetka zatrzymuje się, ktoś otwiera drzwi. Chłopak chce wziąć moją torbę, ale go
powstrzymuję.
W wartowni wyjmuję tylko magnetofon, pozostawiając w torbie teczki z aktami.
Ustawiam magnetofon na środku biurka. Otwieram drzwi do celi i nie patrząc do wnętrza
wracam do biurka, siadam.
On pojawia się w drzwiach. Ma większy zarost.
– Dzień dobry, ekscelencjo.
Patrzy na magnetofon.
– Nieczęsto przeklinam, Calderon, ale jeśli włączysz to urządzenie, usłyszysz z moich ust
wyłącznie brzydkie słowa.
100
14
Peabody
nie żywić wioskę Metysów przez co najmniej pięć lat. Albo uzbroić batalion gwardzistów w
karabinki M-16.
Gdy odczekałem pięć minut, bocznymi drzwiami wszedł Vargas. Wstałem, a on
wypowiedział zadowolonym z siebie głosem to jedno słowo: Sebagos.
Przez ułamek sekundy nie miałem pojęcia, o co chodzi, ale szybko zrozumiałem i
odruchowo spojrzałem na moje obuwie.
– Tak, panie prezydencie, zawsze je noszę – odparłem.
Promieniał. – Ja też – stwierdził. – Oczywiście wtedy, gdy nie chodzę w mundurze.
Najlepsze obuwie na świecie. Jaki nosi pan rozmiar?
– Czterdzieści trzy. Trzy E.
– Świetnie. Moja ambasada w Waszyngtonie przysyła mi je regularnie. Powiem im, żeby
dołączyli kilka par pańskiego rozmiaru.
Zacząłem coś wybąkiwać o regulaminie służby dyplomatycznej, ale on to zbył
machnięciem ręki i podszedł, by się przywitać.
Gdy już uścisnęliśmy sobie dłonie, poszedł za biurko, a ja powróciłem do mojego fotela.
Vargas był postacią z komiksu Mc Nally’ego. Gruby, krępy, krótka szyja, krótkie nóżki.
Obcisły niebieski mundur bogato szamerowany złotem i pierś obwieszona medalami. Na
krótkich grubych palcach złote pierścienie. Do tego rozdęta, jakby opuchnięta, twarz, małe
zwężone oczy, ledwo dostrzegalne za obowiązkowymi ciemnymi szkłami. Brakuje tylko
czarnych wąsów, aby mieć pełny obraz dyktatora bananowej republiki. Przypominam sobie,
że zastanawiałem się wówczas, dlaczego większość dyktatorów to bardzo niscy mężczyźni.
Dwie rzeczy sprawiają mi w życiu prawdziwy ból. Cholerna podagra i fakt, że nazbyt często
pierwszą linią obrony przed komunizmem są w Ameryce Łacińskiej ludzie pokroju Vargasa.
Powiedział wówczas do mnie: – Bardzo mi się podobała pańska książka na temat
współczesnej literatury Ameryki Łacińskiej.
Byłem niepomiernie zdziwiony, że Vargas w ogóle cokolwiek czyta, nie mówiąc już o
moich książkach.
– Zaskoczyło mnie jednak potraktowanie przez pana postaci Marqueza. Zwłaszcza, że jest
pan autorem “Zła komunizmu”. Czy dlatego, że otrzymał on właśnie nagrodę Nobla?
– Nie – odparłem. – Tak jak to wyjaśniłem w książce, ujęło mnie piękno języka, które
przesłania filozofię.
Vargas wzruszył ramionami, jakby piękno było rzeczą banalną. – To jest niebezpieczny
wywrotowiec. Chcę panu powiedzieć, że bardzo się cieszę z pańskiej nominacji. Szczerze
powiem, że poprzednik pana niezbyt dobrze rozumiał naszą bardzo specjalną sytuację i rolę
oraz niezbyt właściwie przekazywał waszemu rządowi nasze stanowisko i odczucia. Mam
dobre opinie na pański temat, no i oczywiście pańskie obrzydzenie do komunizmu jest rzeczą
powszechnie znaną na podstawie pańskich publikacji.
102
Wstał i zaczął się przede mną przechadzać. Jasność bijąca od kryształowych świeczników
odbijała się w jego wysokich czarnych butach migotliwym rojem świetlistych punkcików.
Zaczął mówić wolniej, bardziej urzędowym tonem:
– Jest obecnie rzeczą nieodzowną otrzymanie pełnego pakietu pomocy wojskowej i
cywilnej obiecanego przez wasz rząd... przez waszego prezydenta. Dywersanci stają się
silniejsi. Terroryzują ludność, dezorganizują gospodarkę, rozprzestrzeniają raka komunizmu i
na dłuższą metę stanowią zagrożenie tak dla nas, jak i dla was. – Zamilkł, pochylił się i
spojrzał mi poważnie w oczy. – I są uzbrajani, zaopatrywani i indoktrynowani przez waszego
największego wroga, Rosję, za pośrednictwem jego lokajskich reżimów na Kubie, w
Nikaragui i przez innych jeszcze. Nawet w obecnej chwili, kiedy wasz Kongres debatuje
wysłuchując kłamstw, upuszczają nam krwi wampiry marksizmu.
Odparłem:
– Ekscelencjo, nasz rząd robi wszystko, co można, aby cały pakiet pomocy jak
najszybciej uchwalić. Jak pan to dobrze wie, układ sił, zwłaszcza w Senacie, czyni sytuację
trudną i skomplikowaną. Prezydent spędza wiele czasu przekonując poszczególnych
senatorów. Problem leży w prawach człowieka...
– Prawa człowieka! – prycha Vargas, jakby wypluwał złamany ząb. – Sam wasz
prezydent oświadczył, że istnieje poprawa.
– To prawda, ale niektórzy senatorowie temu nie wierzą. Inni zaś sądzą, że poprawa jest
zbyt nikła.
– Co oni mogą wiedzieć! – Ze złością wznowił spacer. – Wolą wierzyć zdrajcom i
lewakom! Prostytutkom takim jak Lopez!
Nie czując najmniejszego współczucia dla sytuacji Vargasa odparłem: – Był waszym
ambasadorem w Waszyngtonie, i jest pańskim szwagrem.
Przełknął, by się opanować. – Tak, ale chciał zająć moje miejsce. Spiskował wraz z
innymi... Uciekł dopiero wtedy, kiedy go odwołałem. Zdrajca. A oni zapraszają go do
Kongresu i wysłuchują jego bredni.
– W istocie jego świadectwo poważnie szkodzi. Ale jeszcze bardziej szkodzą polityczne
morderstwa i znikanie ludzi bez śladu.
– I na tym odcinku sytuacja uległa poprawie.
– Bardzo marginesowo. Ze stu pięćdziesięciu dwu ludzi w ubiegłym miesiącu, liczba
spadła do stu trzydziestu jeden zamordowanych i zaginionych w bieżącym. A zostały jeszcze
cztery dni do końca miesiąca.
Vargas wzruszył lekceważąco ramionami. – Na to potrzeba czasu. W kraju jest zbyt duże
napięcie, rozbuchały się pasje... Naród nienawidzi wywrotowców. Nie zawsze łatwo jest
opanować ludzkie pasje i gniew.
103
ci komuniści, którzy w swej ohydnej arogancji ośmielili się nazwać swój ruch imieniem
założyciela państwa – Estebana Chamarro. Z pewnością obraca się on teraz w swym
katedralnym grobie. Zszargali nazwisko człowieka, który walcząc o wolność kąpał się we
krwi Hiszpanów. Teraz wysmarowali go czerwienią marksizmu, wykorzystują dla niecnych
celów propagandy kierowanej do analfabetów.
A Bermudez! Syn biednej rodziny, dzięki hojności innej rodziny, właśnie Vargasów,
otrzymał uniwersyteckie stypendium. I jak się odpłacił? Ugryzł rękę, która go karmiła. I chce,
żeby gryźli inni, przygotowuje do tego swoich wspólników. Ostrzy im zęby!
Fombona! Ni mniej, ni więcej tylko syn pułkownika. Z pewnością narkoman. Nienawidzi
swego ojca. Urzeczony Bermudezem zostaje jego prawą ręką. Jest od niego jeszcze bardziej
fanatyczny. Wykształcony na tym właśnie uniwersytecie.
Carranza. Wiedźma. Prostytutka. Suka! I wszystko to są absolwenci uniwersytetu w San
Carlo. Uniwersytetu, który otrzymał Fundację Vargasów! A on, Vargas, ma ponownie
otworzyć ten uniwersytet, otworzyć ranę i wykrwawić się na śmierć?
– Komunizmu nie można zwalczyć ignorancją – odpowiedziałem krótko. – Uniwersytet
musi zostać ponownie otwarty – Pojedynkujemy się wzrokiem. I Vargas zaczyna rozprawiać o
Szwadronach Śmierci. Argentyna zdusiła komunistyczną zarazę obracając przeciwko
komunistom ich własną broń – stosując terror. Podobnie zrobiły Urugwaj i Chile. I udało się.
To jest jedyna metoda. To jest walka z robactwem.
Odpowiedziałem: – Morderstwa muszą ustać. Zabijając jednego komunistę zabija pan
przy okazji pięciu niewinnych. Zabijając jednego niewinnego sprawia pan pojawienie się
pięciu nowych komunistów. Zdąża pan do katastrofy.
Vargas zmienił temat: – Jakże można oddawać pod sąd oficerów za wierne wykonywanie
rozkazów? Metysi w Higo ukrywali komunistów, wspomagali ich. Byli wspólnikami
komunistycznych morderstw i zasłużyli tym samym na śmierć.
Lodowatym głosem przypomniałem mu: – Osiemdziesięcioro pięcioro dzieci poniżej
dziesięciu lat. Nie chcieli nawet marnować amunicji i rozbijali im głowy głazami. Dzieci nie
mają żadnej ideologii, nie wyznają żadnej, nie mogą więc być komunistami.
Vargas zrezygnował z dalszych wyjaśnień, jego gniew przerodził się w zimną, formalną
postawę.
– W dniu jutrzejszym mój ambasador w Waszyngtonie wyrazi moje rozczarowanie i
głębokie niezadowolenie z powodu pańskiej nominacji. I oświadczy, że nie widzę możliwości
współpracy. Departament Stanu to nie Kongres, to nie żadne prymitywne głosowania. Jestem
pewien, że zostanie pan odwołany. – I uśmiechnął się pewny siebie i swojej władzy.
– Być może zostanę odwołany i zaraz po powrocie do Waszyngtonu będę wezwany przez
komisję senacką w celu złożenia wyjaśnień. Zwracam uwagę, ekscelencjo, że tutaj, w San
Carlo, jestem jedynie tykającą bombą. W Waszyngtonie bomba wybuchnie.
– Pańska kariera będzie skończona.
105
Patrzę teraz na malutki magnetofon po środku biurka i słyszę moje ostatnie słowa przed
wyjściem.
Gdy zbliżyłem się wtedy do drzwi, spojrzałem raz jeszcze na Vargasa. Stał na czerwonym
dywanie. Iskrzący się złotem dyktator pod świecznikami.
– Niech pan pamięta, Vargas, że świat skrajności nie jest płaski. Świat jest okrągły,
skrajności się stykają i stapiają. I pan tkwi właśnie w miejscu, gdzie się stapiają.
Taśma magnetofonowa zarejestrowała jeszcze trzaśniecie drzwi. Dalej jest tylko szum.
Wreszcie Calderon wstaje i wyłącza magnetofon.
Potem opada na swój fotel. Nabrzmiewa cisza. Podnoszę głowę i patrzę na niego. On
patrzy na mnie. Ma dziś na sobie rozpiętą do połowy piersi białą koszulę obszytą falbanką
wzdłuż gorsu. Wygląda jak cyrkowy sztukmistrz, który za chwilę wyjmie skądś kule i zacznie
nimi żonglować. Mówię mu to. On nadal się we mnie wpatruje. Wreszcie mówi:
– Kto by uwierzył, że takie słowa padły z ust Jasona R. Peabody’ego, ambasadora Stanów
Zjednoczonych w San Carlo? Człowieka, którego poglądy polityczne plasują go na prawo od
Dżyngischana.
– Niby dlaczego tak jest trudno w to uwierzyć?
Calderon wstaje i leniwie się przeciąga. Czuję dotkliwie moje zdrętwiałe kończyny. Od
tygodnia nie robię żadnych ćwiczeń, nie wdycham świeżego powietrza, nie odbywam
spacerów. Jednakże nie będę o nic prosił. Calderon siada.
– Jest pan dla mnie enigmą, Peabody. Na całym świecie macie rozsianych ambasadorów,
którzy coś tam bełkocą o prawach człowieka. Jest pan najmniej prawdopodobnym materiałem
na człowieka, który by w to naprawdę wierzył. Ale jak wynika z tego nagrania, to właśnie pan
wierzy. Nieprawdopodobne.
– Dlaczego nieprawdopodobne?
Uśmiecha się. – Może pan sam siebie nie rozumie. Niech pan mi teraz powie: jaki byłby
rezultat pańskich argumentów, gdyby Vargas nie został obalony?
– Nikły. Ograniczyłby prześladowania zaledwie na jakiś czas.
– Otóż to. Po pańskim wyjściu wezwał brata. Rozmowa z nim też jest nagrana. Kazał mu
wstrzymać krwawą działalność na dwa tygodnie, otworzyć uniwersytet, ale pilnować każdego
106
słowa wykładowców, i znaleźć dwa kozły ofiarne, które zapłaciłyby głową za masakrę
Metysów.
Wierzę Calderonowi. Bardzo logiczne posunięcie.
Calderon mówi dalej, zafascynowany: – Ale pan go naprawdę nienawidzi, pogardza nim.
Czy gdyby nic nie zrobił, to także nalegałby pan na przyznanie mu pakietu pomocy? Chyba
tak. Dlaczego?
Wskazuję na magnetofon. – Słyszał pan. On jest dla mnie wstrętną kreaturą, ale uważam
komunizm za jeszcze bardziej wstrętny.
Kręci głową zupełnie zdezorientowany. Mierzy we mnie palcem.
– Peabody, musimy o tym porozmawiać. Teraz. Może zajmie to nam wiele godzin. Tylko
niech się pan przede mną nie zamyka. Niech pan zajmie pozytywne stanowisko. Niech pan
nie szuka ucieczki we własnej fałszywej godności. Pan jest właściwie zadowolony, że
przyszedłem. Czuje pan potrzebę rozmowy. Już po trzech dniach cieszył się pan na moje
przyjście. Proszę nie zaprzeczać. Potrzebne mi jest jedno nazwisko i otrzymam je od pana,
ponieważ będzie pan sam chciał mi je dać.
– Pan, panie Calderon, szuka z kolei ucieczki w złudzeniach.
– Nie, Peabody. Najpierw musi pan zrozumieć o co chodzi. Nazwisko, które mi pan poda,
doprowadzi mnie do innych. Niech pan nie rozdziera nad nimi szat. Nie umrą. Zostaną
jedynie reedukowani.
Śmieję się, gdyż jestem szczerze rozbawiony. – O tak, jestem tego pewien. Tak, jak został
reedukowany pański imiennik, Jorge Arrango.
Calderon wpada w złość. – On był plantado. Nie chciał zrozumieć, nie chciał ustąpić. Nie
chciał dostrzec postępu osiągniętego dzięki Fidelowi. Nawet jego wiersze były marne.
Ja też wpadam w złość.
– I za złe wiersze otrzymał dwadzieścia lat więzienia, zasłużył na tortury fizyczne i
psychiczne?
Calderon pochyla się i mówi z pełnym przekonaniem:
– Peabody, musi mnie pan wysłuchać. I zrozumieć. Każda rewolucja ma swoje ofiary. Po
to, żeby można było znaleźć lekarstwo na zapalenie opon mózgowych, musiało zginąć około
pół miliona małp. Postęp wymaga ofiar. Po rewolucji aresztowano tysiące ludzi. Większość z
nich zareagowała odpowiednio na logikę i perswazję. I większość z nich jest teraz aktywnymi
członkami naszego społeczeństwa.
– A ci, którzy nie zareagowali, jak tego po nich oczekiwano?
– Było ich niespełna dwustu.
– I zapewne nie wiodą wspaniałego życia?
Calderon wzrusza ramionami. Z wielką obojętnością. Mówię z sarkazmem: – Powiada mi
więc pan, że jeśli podam panu nazwisko, którego, na marginesie, nie znam, to osoba ta
107
dostanie jedynie klapsa. Zmyje się jej głowę i wyjaśni logicznie, przekona, żeby odrzuciła
zdrożne myśli? Calderon, obraża pan moją inteligencję i przynosi ujmę swojej.
Przez chwilę się zastanawia i skinieniem głowy przyznaje mi rację. – Ale nie będzie
torturowana. Ja sam będę ją przesłuchiwał. Zresztą to nieważne. Zajmijmy się lepiej
korzeniami, z których wyrosła pańska obsesyjna ideologia. Ale jeszcze przedtem: po co pan
jeździł na lotnisko, Peabody?
Natychmiast tracę kontenans. Dziecko przyłapane na czymś, czego nie powinno robić.
Szybko odpowiadam: – Niech pan zmieni temat, albo kończymy rozmowę.
108
15
Slocum
W osłupienie wprowadził Komlosy’ego nie fakt, że są to oficerowie czy Latynosi, ale ich
wygląd. Zdaniem prezydenta ja wyglądam groźnie, ale jestem laleczką w porównaniu z tymi
facetami, na których widok zawróciłaby z drogi dywizja pancerna.
Sacasa jest niski i drobny. Wygląda, jakby się chwiał na nogach z powodu silnego wiatru.
Ale twarz! Zamroziłaby na kamień ropę. Musiał już zacząć od niezbyt urodziwej buzi, ale po
sam Pan Bóg wie ilu walkach i przypadkowym spotkaniu ze źle skierowanym strumieniem
napalmu mógłby zarabiać krocie występując w horrorach. Moncada także jest niewysoki, ale
deformują go przesadnie rozwinięte ramiona i bicepsy ciężarowca. Dodatkowo “zdobi” go
szrama idąca od lewego oka przez całą twarz poza podbródek. Ma niskie czoło i takie oczy,
jakie od czasu do czasu malował Picasso. Castaneda jest za to wysoki i szczupły. Ma
wąziutkie czarne wąsiki i przez cały czas tak wygląda, jakby krzywił twarz w okrutnym
uśmiechu. Ale to tylko złudzenie, bo na twarzy pozostała mu dziura po odłamku szrapnela.
Gomez nie ma zniekształconej twarzy. I nawet można by go zaliczyć do przystojnych
mężczyzn, gdyby nie pewna kombinacja rysów, która powoduje, że na widok takiego
człowieka przechodzi się na drugą stronę ulicy.
Mówię do tej czwórki:
– Wiecie dobrze, kim jest pan Komlosy. Przyjechał obejrzeć nocne ćwiczenie. Oczekuję
od was absolutnej precyzji. Od was i od waszych ludzi.
– Tak jest, sir! – odpowiada chórem cała czwórka.
Komlosy ogranicza się do kulawej zachęty: – Róbcie tak dalej, chłopcy. Liczymy na was.
Odprawiam ich i z Komlosym wracamy do dżipa. W drodze na kwaterę Komlosy
wyjękuje: – Jezu, gdzieś ty ich znalazł? W wojskowym więzieniu w Fort Levenworth?
– To są zawodowcy, Mike! Od wielu lat w czynnej służbie. Sacasa i Gomez są
Meksykanami. Moncada i Castaneda to krew kubańska... wszyscy biegli w hiszpańskim.
– I dlatego ich wybrałeś?
– Tylko częściowo. Głównie dlatego, że są twardzi jak stal, doświadczeni, sprawdzeni,
umieją dowodzić.
– Reszta jest im podobna?
– Mniej lub bardziej.
– Wszystko Latynosi?
– Ależ skąd – mówię rozbawiony. – Mam dwu Murzynów, jednego pełnej krwi Indianina
i dwóch Portorykańczyków.
– Co to ma być: grupa desantowa mniejszości etnicznych?
Głośno się śmieję. – Ależ nie, Mike, połowa to białasy. Nie są to wprawdzie porządni
biali protestanci pochodzenia anglosaskiego, ale etnicznie zapewniają równowagę sił w naszej
jednostce uderzeniowej.
– Ta czwórka, coś mi ją teraz pokazał, wygląda rzeczywiście groźnie. Gdzieś ich znalazł?
112
z obciętą lufą. Jest to broń, której w pewnych sytuacjach nic nie dorówna. – Spoglądam na
zegarek. Komlosy pyta:
– Lada chwila powinni się zjawić?
– Tak jest, sir. Lada chwila. Zobaczymy, z jak daleka ich pan dostrzeże.
Przez następne dwie minuty Komlosy wybałusza wzrok w nieprzeniknione ciemności.
Raz patrzy w jednym kierunku, raz w innym. Wreszcie robi uwagę: – Spóźniają się.
Odpowiadam mu spokojnie: – Nie, sir. Już wylądowali.
Wskazuję mu palcem budynek biurowy. Dwie czarne sylwetki mkną bezszelestnie w
kierunku bramy. Wskazuję po raz wtóry: czarne sylwetki biegną ku rezydencji, a inna grupka
ku budynkowi mieszkalnemu.
– Jakże oni, do cholery...? – Przerywa, gdy dwa cienie prześliznęły się w powietrzu o
paręnaście metrów przed naszymi nosami.
– Jak, do cho...?
Pierwszy strzał. Dwa następne. Nad naszymi głowami pojawiają się silne snopy światła,
szukają dachów, znajdują je. Słychać głośne wybuchy, widać błyski. Komlosy chowa głowę
poniżej balustrady.
– To tylko petardy, sir. Nie ma się czego obawiać.
Po kilku sekundach reflektory gasną. Wskazuję palcem miejsce, gdzie ląduje ostatnia
grupka, tuż przed ciemniejszą plamą przedstawiającą basen kąpielowy. Słychać strzelaninę na
terenie całej ambasady. I widać błyski. Po dwu minutach rozbłyskuje flara oświetlając całą
przestrzeń w promieniu stu metrów. Słyszymy nad głowami terkot. Z ciemnego nieba spada
śmigłowiec, jakby miał zaraz się roztrzaskać. Niemalże w ostatniej sekundzie zawisa jakby na
sznurku i lekko siada. Ze wszystkich kierunków wychodzą w krąg światła flary ludzie.
Czarno odziani, zbierają się wokół śmigłowca. Łopaty wirnika śmigłowca zwalniają, cichną,
zatrzymują się. Panuje teraz absolutna cisza. Nagle dwadzieścia par rąk wznosi ku górze
pistolety maszynowe. I ryk z dwudziestu gardeł:
– Wampiry!
– Jezu drogi! – Komlosy spogląda w dół, jest zafascynowany. Widzę jak Allen i Newman
szeroko się uśmiechają. Wiedzą dobrze, że tu i ówdzie coś podreżyserowałem na dzisiejszy
wieczór.
– Co miał znaczyć ten okrzyk “wampiry”? – pyta Komlosy szeptem.
– Tak się określamy, sir. Nasz symbol. Wampiry! Czarne wampiry, latające nocą, w
poszukiwaniu krwi... świetnie robi na morale...
W godzinę później jesteśmy zajęci pustoszeniem baru na mojej kwaterze. Nie pijam
często, ale kiedy już piję, to lubię trzymać się na nogach. Zrobiłem ten barek sam z
sosnowego drewna. Lada odpowiedniej wysokości, stołki też, mają podparcie na stopy. Jest to
cywilizowane centrum alkoholowe. Newman i Allen wypili z nami po jednym drinku i
114
– No więc, jakie mamy szansę powierzenia nam tego zadania? Co pan powie, panie
prezydencki doradco do spraw bezpieczeństwa? Jakieś są nasze szansę?
Jego nastrój ulega gwałtownej zmianie. Obraca bursztynowym płynem w szklance,
wciąga głęboko powietrze, robi wydech.
– Prezydent ma o tobie bardzo wysokie mniemanie. Był głęboko wstrząśnięty długą listą
naszych wojskowych niepowodzeń i stawianymi przez ciebie zarzutami. Zadał panom
generałom i admirałom sporo kłopotliwych pytań. Jeszcze bardziej urośniesz w jego oczach,
kiedy mu opowiem, co tutaj widziałem. Jeśli operacja w ogóle będzie przeprowadzona, to
masz ponad siedemdziesiąt procent szans, że zostanie powierzona tobie. Jeśli w ogóle...
Ostatnie słowa wymawia ponurym jak noc głosem. Trzyma już pustą szklankę. Dolewam
mu.
– Dlaczego operacja nie miałby być przeprowadzona, Mike? Przecież to jest oczywiste
rozwiązanie.
– Tak, tylko że popieprzyły się wszystkie opcje.
Czuję, że Mike w końcu się otworzy. Ale muszę być ostrożny. Nie wolno mi go popędzać.
Idę do stereo i nastawiam płytę Theloniusa Monka. Może podziała.
Wracam do baru i imitując Wuja Toma parodiuję mowę murzyńskiego rekruta z Południa.
Zapewniam, że jestem prostym i posłusznym żołnierzykiem czekającym na rozkazy.
Komlosy podnosi głowę i głupawo się uśmiecha. Stoi właśnie na progu dwu stref. Za
sobą ma trzeźwość, przed sobą stan zamroczenia.
– Wiesz co, Jerry – powiada. – Ja to ci właściwie zazdroszczę. Kiedy tak na ciebie
patrzyłem dziś wieczorem, to naprawdę zazdrościłem. Robisz właściwie to, co chcesz. To, w
czym jesteś naprawdę doskonały.
– Z ciebie też niezły zawodowiec, Mike.
Wzdycha. – I wykonuję pracę cholernie skomplikowaną, która jednak powinna być
logiczna. Powinna. Ty nic nie wiesz, Mike. Pojęcia nie masz, co to polityka. Kupa gówna.
– Chyba masz rację. Ale przecież nasze przedsięwzięcie nie ma nic wspólnego z polityką.
Na jego twarzy pojawia się przykry grymas. – Znasz faceta o nazwisko Conrad Tessler?
– Słyszałem. Wielki przemysłowiec. Szara eminencja za naszym prezydentem.
Finansował od początku jego karierę. Zrobił z niego gubernatora, a potem prezydenta.
– No właśnie. I on ma trzech synów. Najstarszy jest z nim w biznesie. Drugiego napuścił
na politykę. A najmłodszego, Arnolda, umieścił w CIA. Tatuś wie dobrze, że informacja to
potęga. I ten Arnold jest jednym z zakładników.
– Aaa! Widziałem na liście nazwisko, ale nie skojarzyłem.
– Proszono masowe środki, żeby zachowały dyskrecję i nie trąbiły, że to jest synek
tatusia.
– A tatuś jest zaniepokojony, że próba odbicia zakładników może narazić życie synusia, i
naciska na prezydenta, żeby zrezygnował?
116
Komlosy nie czeka, aż ja to zrobię, i sam sobie dolewa whisky. Trzęsie już mu się trochę
ręka.
– Naciski to skromnie powiedziane, drogi Jerry. Chyba ze sto razy podkreślał w
rozmowie z prezydentem, że chociaż trwało to czternaście miesięcy, amerykańscy zakładnicy
w Teheranie przeżyli wszyscy i zostali uwolnieni bez uszczerbku. Jest niesłychanie
przekonujący i cholernie dba o życie swego chłopaka.
Wzrasta we mnie gniew. – I prezydent zaczyna ulegać tej presji? Mimo głębokiego
przekonania, że byłoby to błędem?
– Taka jest siła pieniądza. Tak to się ukształtowało od wielu pokoleń. Tak wygląda
polityka i towarzyszące jej zakulisowe gierki. Ale nie upadaj na duchu, Jerry, ponieważ
pojawił się jeszcze jeden element, który skłania prezydenta w przeciwnym kierunku.
Absolutne cacko. Nie uwierzysz!
Nie przerywam, o nic nie pytam. Chcę, żeby mówił dalej. Komlosy zapala papierosa i
wdmuchuje dym do szklanki.
– Chodzi o naszego ambasadora w San Carlo. Jest ekspertem od spraw Kuby... doradcą
CIA. Otóż CIA przygotowuje kolejną operację przeciwko Castro. Ma ona wkrótce nastąpić.
Wmieszani są w nią wysocy funkcjonariusze kubańskiego rządu. Peabody był konsultantem
w tej sprawie. Zna nazwiska tych ludzi.
– Zgoda, ale ich przecież nie wypapla chamarystom. A oni go nie będą w tym celu
torturować.
Komlosy rozparł się łokciami na barowej ladzie. Kiwa głową. – Oni nie. Ale pojawia się
kolejna komplikacja. Chamaryści mają wielki dług wobec Kuby. I dopuścili do Peabody’ego
człowieka Fidela.
– Co to znaczy?
– W San Carlo mamy dziesiątek agentów, a jeden z nich przebywa nawet w ambasadzie.
Nawiązaliśmy z nim wreszcie kontakt. Mamy także swojego człowieka na lotnisku. Udało mu
się zrobić trochę zdjęć pasażerów, którzy przylecieli już po przewrocie i obaleniu Vargasa...
nim jeszcze obwieściliśmy blokadę. Kilka dni trwało, nim otrzymaliśmy te zdjęcia. Jedno z
nich przedstawia człowieka o nazwisku Jorge Calderon...– Przeciąga się, prostuje kark i
spogląda mi prosto w oczy. – Główny oficer śledczy kubańskiego wywiadu. Niesłychanie
skuteczny facet.
Ogarnia mnie uczucie zadowolenia, że jestem tylko żołnierzem. Jednocześnie
zainteresowała mnie bardzo ta opowieść.
– I ów Calderon znajduje się na terenie ambasady?
– Przyjeżdża tam co parę dni ukryty w samochodzie dostawczym.
– Czy wasi ludzie nie mogą go załatwić?
– Jest pilnowany dzień i noc. Ale nawet gdyby to się udało, to Castro przyśle kogoś
innego.
117
– No dobrze, ale przecież nawet ten Kubańczyk nie będzie torturował ambasadora? Czy
też...?
– Torturować nie będzie, on stosuje metody bardziej wyrafinowane. Psychologię. To jego
specjalność. I siła. Upokarza Peabody’ego. Trzyma go w izolacji w wartowni przy bramie.
Prawie nagiego. Nie ma tam żadnego sanitariatu. Karmią go raz na dzień jakimś
paskudztwem.
– Bydlaki...! Ale słuchaj, Mike. Ambasador jest chyba człowiekiem mojego pokroju. Te
metody go nie złamią.
Komlosy wzdycha i zapala kolejnego papierosa.
– Pełny profil psychologiczny Peabody’ego przekazano zespołowi psychiatrów i
psychologów. Daliśmy im absolutnie wszystko, co o nim wiemy. Wczoraj przekazali nam
swój raport i od tej chwili w całym Waszyngtonie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe.
– Aż tak jest źle?
– Posłuchaj, kolego. Przed paroma dziesiątkami lat ten facet przeżył jakąś tragedię
osobistą. Zamknął się w sobie, zatrzasnął skorupę jak ostryga. Nigdy się nie ożenił... nie ma
żadnych przyjaciół... bardzo niewielu znajomych. Ma błyskotliwy umysł, zagrzebał się w
pracy i w książkach. Nawet sam napisał kilka. Jego nienawiść do komunizmu przekształciła
się w obsesję... W życiu osobistym stał się pedantem. Więcej niż pedantem, fetyszystą ładu,
porządku i przyzwyczajeń starokawalerskich. Nasi eksperci są zdania, że taki człowiek jest
wymarzonym okazem dla skalpela tego Calderona. I raport kończy się następującymi
słowami, jeśli dobrze sobie przypominam: “Dłuższe przebywanie w podobnych warunkach
może, łącznie z presjami psychologicznymi, wpłynąć ujemnie na stan jego umysłu”.
Długą ciszę przerywa brzęk szkła. Komlosy raz jeszcze uzupełnia braki w szklance.
Stwierdzam, że prezydent ma trudny wybór. – Spędza zapewne bezsenne noce. Dręczy się
tym?
– Na pewno się dręczy, ale śpi dobrze. – Komlosy zdobywa się na uśmiech. – Nauczył się
włączać i wyłączać kontakt. Potrafi oderwać się całkowicie od problemów. Jedno jest pewne,
nie chciałby narazić tej operacji kubańskiej. Paskudzący nam na wycieraczkę przed drzwiami
Castro jest dla niego nieustającym wyzwaniem. Czasami myślę, że mając wybór wolałby
skończyć z Kubą niż Rosją.
– Jaką więc podejmie decyzję?
– Żadnej nie podejmie.
– Żadnej?
Uśmiech, jakim mnie obdarza, jest całkowicie pozbawiony humoru.
– Przez najbliższe dni żadnej. Przez jakieś sześć dni będzie na ten temat cicho. Przez ten
czas CIA ma przeprowadzić jedną drobną operacyjkę. – Spogląda ponuro w szklankę. –
Wiesz, co ci powiem, Jerry, jeśli wkrótce nie nauczę się od prezydenta tej umiejętności
118
włączania się i wyłączania na żądanie, to wkrótce stan mojego umysłu ulegnie poważnemu
pogorszeniu.
– Więc co CIA ma zrobić przez ten czas?
– Cholera! Co się ze mną dzieje? Znają mnie wszyscy jako faceta z zasznurowaną gębą.
Co ja tu robię mieląc ozorem jak najęty? Co mnie opętało?
– Boisz się, że zacznę paplać? – pytam spokojnie. Wspiera brodę na dłoniach. Jego
czyste, bezbłędne oczy zachodzą nagle mgłą.
– Niczego się nie boję, Jerry! Niczego. Ale nie powinienem ci tego wszystkiego mówić.
Biorę głęboki oddech. – Być może, być może. Ale jeśli prezydent zdecyduje się na
wysłanie ekspedycji ratunkowej, to ja pofrunę pierwszy z chłopakami. I może będę
pierwszym, który zginie. Mam prawo wiedzieć wszystko.
Znowu długa cisza, następny papieros. Doszedł do punktu, w którym musi się z kimś
podzielić tajemnicą. W każdym razie mam głęboką nadzieję, że musi.
– Okej! Chcą wykorzystać do tego agenta, którego mają w ambasadzie, i otruć go.
– Kubańczyka?
– Peabody’ego.
Przez chwilę nie wierzę własnym uszom. Wpatruję się w jego twarz, w oczy. Niestety,
muszę uwierzyć. Zbiera mi się na wymioty. Komlosy prostuje się, kiwa. – Muszę iść do
ubikacji– powiada.
Kłębią mi się myśli. Kiedy Mike wraca, nieco się chwiejąc, pytam ze złością: – Chcesz
mi wmówić, że prezydent mojego kraju podjął decyzję zamordowania jednego ze swoich
ambasadorów?
Twarz Mike’a przybiera wyraz oburzenia. Energicznie zaprzecza:
– Ależ nie, nie, nie! Bóg mi świadkiem, że nie!
– Więc CIA robi to bez jego zezwolenia?
To samo oburzenie i potrząsanie głową.
– Oczywiście, że nie!
– Mówisz bez sensu, Mike!
– Mówię z wielkim sensem. – Pochyla się nad ladą barową. – Znasz gościa o nazwisku
Thomas Becket?
Nie ukrywam sarkazmu: – Jak bym miał go nie znać! Ten co grał w drużynie Kowbojów
z Dallas?
Jego wzrok przestaje być nagle zamglony. Prostuje się i skonsternowany odpowiada: –
Przepraszam. Dziękuję za ironię... W każdym razie bardzo królowi przeszkadzał. Król Henryk
II w obecności rycerzy i w głębokiej rozpaczy powiedział: “Czy ktoś pomoże mi się pozbyć
tego cholernego klechy?” A może nieco inaczej, ale coś podobnego powiedział. Rycerze
spojrzeli po sobie porozumiewawczo i pognali posiekać Becketa. Król, kiedy się o tym
dowiedział, był przerażony. A może tylko udawał? W żargonie CIA mówi się o
119
16
Jorge
samouwielbienie niczym dobrze skrojony garnitur. Że jak małe dziecko zareagował na utratę
niezasłużonych przywilejów. Jak przekształcił swoją urazę i złość w broń przeciwko mojej
matce. Oczywiście robiłem paralele, nawiązywałem do kapitalizmu. Mój ojciec spijał
śmietankę kapitalistycznego systemu, a następnie rozbeczał się jak dziecko, kiedy śmietanki
zabrakło. I kiedy o tym opowiadałem, poczułem nagle ze zdumieniem, że zaczynają wzbierać
we mnie emocje. Kiedy na przykład wspomniałem o mojej wielkiej radości, gdy nadeszła
chwila opuszczenia Hiszpanii, ogarnęła mnie właśnie radość. Kiedy dzieliłem się otrzymaną
niedawno informacją o śmierci ojca w wyniku wypadku samochodowego, gdy prowadził po
pijanemu, poczułem tę samą obojętność co wówczas.
Peabody przez cały czas był w natarciu. Wskazując na złoty sygnet, jaki mam na palcu,
spytał: – To chyba nie jest sygnet pańskiego ojca?
Odparłem, że to po dziadku. I zacząłem mówić o dziadku. Też był kapitalistą i wielkim
posiadaczem ziemskim. Ale nie jęczał, kiedy los obrócił się przeciwko niemu. To był dobry
człowiek, któremu głęboka mądrość pozwoliłaby – gdyby do tego czasu dożył – akceptować
szykujące się zmiany.
Gdy go zapytałem o jego własnych rodziców, mówił o nich krótko, jak o bezdusznych
portretach wiszących na ścianie. Bez najmniejszego uczucia, bez pasji. Po prostu byli. Ojciec
i matka. Tak jak jest prawa i lewa noga.
Rozprawialiśmy głównie o ideologii. Przypomniałem mu jego ostatnie słowa
wypowiedziane do Vargasa. O tym, że świat skrajności nie jest płaski. Że skrajności się
spotykają i stapiają.
Wybrałem to jako punkt wyjścia. Wyjaśniłem mu, że my, Kubańczycy, nie jesteśmy
podobni do Koreańczyków z północy czy Albańczyków ani nawet do Rosjan. Idziemy drogą
socjalizmu będącą zarazem drogą humanizmu. Opisałem moje życie i doświadczenia jako
ilustrację tej tezy. Wyliczyłem nasze osiągnięcia i wykazałem, jak bardzo nasze dzisiejsze
społeczeństwo różni się od tamtego przed rewolucją. Wypatrywałem w jego oczach iskierki
sympatii. Lub choćby zrozumienia. Nadaremnie. Byłem świadom, że jestem z człowiekiem,
który kiedyś szaleńczo kochał. Który tak niedawno potępił ekscesy Vargasa i praktycznie
zakwalifikował go do gatunku podludzi. Raz jeszcze wysłuchałem wraz z nim całego
nagrania. Wsłuchiwałem się w jego słowa na taśmie. O dzieciach mordowanych w krwawym
amoku, o zabijaniu niewinnego, podejrzanego o komunizm, i że to rodzi pięciu nowych
komunistów. I nagle zmroziło mnie odkrycie, że ten głos na taśmie jest jakby pozbawiony
wszelkich emocji. Peabody po prostu wyliczał i ustanawiał warunki, na jakich dyktator może
być łatwiej akceptowany jako pożyczkobiorca.
Przez chwilę jestem bliski rozpaczy. Mam jeden potężny instrument. Jeśli go jednak
niewłaściwie wykorzystam, to raz na zawsze przepadnie. Jednakże po to, abym mógł go
wykorzystać właściwie, Peabody musi poczuć pewną wspólnotę ze mną, zacząć na mnie
polegać. Musi być jakiś sposób, żeby to osiągnąć. Raz jeszcze powracam w myślach do
122
sprawy jego wypraw na lotnisko. Musiał mieć jakiś istotny powód. Tracił na to godziny.
Poprzedniej nocy siedziałem długo nad ogólnokrajowym amerykańskim rozkładem lotów.
Chciałem znaleźć jakiś wzorzec, wspólny mianownik, choćby wskazówkę na kogo czekał.
Lub co obserwował.
Rozsuwają się za mną drzwi, czuję na plecach chłodne klimatyzowane powietrze. Inez
podchodzi i wspiera łokcie na balustradzie. Niebo czerwienieje i barwi morze. Różowy
odblask pada na jej twarz. Ona jest drugą przyczyną mojej zgryzoty. Dochodzę do wniosku,
że ją kocham i z przerażeniem zdaję sobie sprawę, że ona to wie. Absurdalność sytuacji
pogrąża mnie w głębokim wstydzie. Wiem, kim ona jest. Widzę, jak coraz bardziej wysuwa
pazury. Wczoraj wieczorem już je mogłem wyraźnie dostrzec.
Bermudez nabrał zwyczaju przeciągania późno w noc roboczych kolacji. Gromadzi
swych wiernych poddanych, którzy tworzą jego dwór. Jedzą i rozmawiają. A najczęściej
słuchają wodza, Roberta Bermudeza, który będzie nowym Fidelem. Poprzedniego wieczoru
byliśmy zaproszeni. Tego także jesteśmy. Bermudez pławi się we władzy i lubi się nią
popisywać. I współzawodniczy ze mną o względy Inez. Subtelnie, ale i bez ogródek. Wobec
mnie zachowuje się z przesadną grzecznością graniczącą z parodią. Tytułuje Inez
“towarzyszką”, nadając słowu zmysłową barwę. Ona odpowiada mu z lubieżnym
wykrzywieniem ust, zerkając przy tym w moim kierunku. Odczuwam wówczas bolesne
ukłucie. I to ja! Przeżywam agonię ponieważ wykazuję słabość ujawniając ból ukłucia. Fidel
miał rację. Powinienem był go posłuchać.
– Czy nie uważasz, że to jest okropnie podniecające? – pyta mnie Inez.
– Co jest podniecające?
– To, co widzimy, co nas otacza, czego jesteśmy częścią. Przekształcanie się kraju.
Podniecające jest przebywanie w samym środku, zdawanie sobie sprawy, co jest realizowane,
planowane. Tworzy się historia!
Odpowiadam jej ze złością, że historia tworzy się też na Kubie. – Nigdy się tym
specjalnie nie interesowałaś – dodaję.
– Bo tu wszystko jest inaczej. Tu widać młodość. Tu wszystko jest nowe! – Kładzie dłoń
na moim ramieniu. – Wiem, że to z powodu tego Amerykanina jesteś taki nieswój i
zdenerwowany. Niełatwo ci z nim idzie. On jest twardy, musisz mocniej napierać. Wczoraj
wieczorem Roberto powiedział mi, że ma nadzieję, iż ci się uda. Chodź, musimy już iść, bo
się spóźnimy.
Odpowiadam jej bardzo łagodnie: – Muszę jeszcze trochę pomyśleć, Inez. Wracaj do
sypialni i czekaj na mnie. Wkrótce przyjdę.
Inez ściska mi pieszczotliwie ramię i całuje w ucho. Nigdy nie używa perfum, mam w
nozdrzach delikatny zapach jej skóry. Kołacze się we mnie wstyd. Usiłuję się od tego oddalić
powracając myślami do Peabody’ego. Przychodzi mi to z trudem, gdyż myśli tkwią uparcie
przy tej czarownicy tam za mną, w sypialni. Wreszcie udaje mi się ponownie skoncentrować
123
na sprawie wyjazdów Peabody’ego na lotnisko. Stały się dla mnie kluczem do jego
osobowości. Rozmyślam nad tym intensywnie, ale nagle powraca jej twarz. Jej twarz w
chwili, gdy patrzy na Bermudeza. Jej usta uśmiechają się do niego. Piekło! Piekło zazdrości. I
ta samotność.
Zaraz, zaraz! Coś mi błysnęło w zakamarkach skołatanego mózgu. Zbitka! Zazdrość i
samotność! Bezradna zazdrość, a właściwie żal!
Twarz Inez zostaje wymazana!
Już wiem!
Ogarnia mnie wielkie podniecenie. Otworzyły się drzwiczki. Jestem z powrotem Jorge
Calderonem! Rozsuwam drzwi balkonowe, wchodzę do pokoju. Inez nie ma. Wołam ją.
Pojawia się w drzwiach łazienki.
– Jadę do ambasady.
Jej oczy rozbłyskują złym światłem.
– Teraz? Za pół godziny mamy być w pałacu.
– Pieprzyć pałac! Jadę do ambasady. Muszę...
Podchodzi sztywno.
– Sama tu nie zostanę. Jadę do pałacu.
– Jedź sobie, gdzie chcesz. – Biorę torbę.
Gdy już jestem przy drzwiach, słyszę:
– Pożałujesz tego!
Stoi na szeroko rozstawionych nogach. Dostrzegam pazury. Jej oczy sygnalizują
jednoznacznie zapowiedź tego, co się stanie. Przestałem być nieszczęśliwy, jestem tylko
niewypowiedzianie smutny.
– Tak, Inez, wiem o tym.
Widząc mnie, Peabody jest bardzo zdziwiony, ale chyba i zadowolony. Jednakże dość
nieufnie wychodzi z celi. Siwy zarost na brodzie zaczyna się już kłaść. Jego twarz wydaje się
przez to chudsza, bardziej wyciągnięta. Ma zmoczone spodenki. Robię jakąś uwagę na ten
temat. Natychmiast się nastrosza.
– Uprałem je w resztce wody, jaka mi pozostała po napiciu się i umyciu. – Potem
następuje cała litania skarg i protestów w imieniu własnym i jego rządu.
Mam jednak wrażenie, że tym razem czyni to bardziej dla formy, niż z przekonania.
Zamawiam kawę i kiedy na nią czekamy, informuję go zwyczajowo, że wszyscy zakładnicy
czują się dobrze i są w dobrej formie. Odpowiadam ogólnikowo na jego pytania dotyczące
sytuacji. Tak, oczywiście rząd amerykański ogłosił sankcje i zamroził aktywa. Nie mówię
jednak nic o blokadzie ani o wycofaniu “Nimitza” poza horyzont jak również o ograniczonej
liczbie patrolujących samolotów.
124
Młody Metys przynosi kawę. Peabody upija łyk. Nie potrafi zamaskować zadowolenia. W
jego oczach widzę oczekiwanie. Na dalszą rozmowę? Przyglądam mu się. Czyżbym miał
rację? Miałem intuicję? Jeśli tak, to ten siedzący na przeciwko mnie stary człowiek odsłoni
przede mną swoje wnętrze, zawartość swojego mózgu. Dokonam na nim operacji psychicznej
lobotomii. I wtedy będzie gotów do ostatniej fazy. Mam nadzieję, że się uda, w przeciwnym
bowiem wypadku wyjdę w jego oczach na idiotę, a moje zadanie stanie się tysiąckroć
trudniejsze. Jestem zmuszony zaryzykować. Nim to uczynię, muszę doprowadzić go do
właściwego stanu ducha, do pełnej równowagi psychicznej. Chcę, żeby poczuł się pewny
siebie i był zadowolony, że dominuje. Wiem dokładnie, jak to osiągnąć. Zagram z nim tak,
aby mu się zadawało,że to on osiąga nade mną przewagę.
Wznawiam więc dialog ideologiczny od miejsca, w którym poprzednim razem urwaliśmy.
Tym razem podejmuję debatę powołując się na licznych pisarzy Ameryki Łacińskiej.
Dyskutujemy przez godzinę. Staram się być odprężony – to też należy do gry! – i mówić
ciepłym głosem. Żadnej pasji ani żarliwości jak poprzednio. On stoi na twardym gruncie, w
każdym razie we własnym przekonaniu, i chyba jest z siebie bardzo zadowolony. Rzucam mu
w twarz słowa Marqueza, on mi odpowiada Borgesem. Nacieram argumentami Galeana, a on
odparowuje naszym własnym Cabrerą Infante. Po godzinie Peabody wyraźnie jest górą i wie
o tym. Zaczyna przeciwko mnie jeszcze częściej wykorzystywać Marqueza, a nawet Llosę.
Jest mistrzem na poletku swojej specjalności, potrafi z pamięci cytować całe strony i jest
niesłychanie sprawny w interpretacji ich tez na swoją własną korzyść. Parokrotnie się nawet
uśmiecha puentując ten czy ów wniosek. Sądzę, że nadeszła właściwa chwila. Peabody ma
wygląd zadowolonego z siebie profesora, który właśnie skończył pięknie skonstruowany
wykład.
Wołam do strażnika, by przyniesiono nam więcej kawy. Świadomie milczę do chwili
przyjścia Metysa z tacką i do chwili jego wyjścia. Udaję, że czytam dokumenty. Jestem spięty,
zdając sobie w pełni sprawę z wagi chwili. Gdy Peabody podnosi kubek z kawą, mówię niby
to mimochodem, nadal pozornie pogrążony w materiałach: – Już wiem, po co pan jeździł na
lotnisko.
Podnoszę głowę i widzę kubek znieruchomiały w połowie drogi do ust, widzę
zaskoczenie w spojrzeniu. Czas się zatrzymał. Peabody opuszcza wzrok na teczki, ginie
wyraz zaskoczenia, pojawia się odprężenie. Kubek wznawia drogę ku ustom, moja ofiara pije.
Z pewnością sądzi, że to, co wiem, znajduje się w teczce. Wie również, że teczka nie może
zawierać informacji o motywach lotniskowych eskapad. Pije więc spokojnie, potem odstawia
kubek i cierpliwie czeka na moją kompromitację. Zamykam teczkę i odzywam się
współczującym głosem:
– Nie zdawałem sobie sprawy, i nigdy bym w to nie uwierzył, że istota ludzka, tak
inteligentna i oczytana, znająca tak świat, może odczuwać podobną... samotność.
125
Nagłym szarpnięciem odrzuca do tyłu głowę, kuli się cały, jakby chciał się przede mną
schować. Jego oczy zwężają się jakby w straszliwym bólu. Trafiłem. Moje własne uczucie
jest stopem podniecenia i litości. Patrzę na niego i podniecenie się ulatnia, wytapia.
– Nie jeździł pan na lotnisko w celu spotkania się z jakąś konkretną osobą. Dziwnym
zbiegiem okoliczności bywał pan tam w porach przylotów z Madrytu i Rzymu. Latynosi są
ludźmi emocjonalnymi... przyglądał się pan witającym... Rodzicom tulącym dzieci...
Dzieciom obcałowującym rodziców... dziadków... Obejmujących się mężów i żony... i
kochanków. Co tydzień przez krótką chwilę, był pan, Peabody, u samego wlotu na ścieżkę
uczucia i miłości... Siedział pan i patrzył na objęcia i pocałunki. Chwilami płakał pan z
radości. Nigdy nie odwiedzał pan sali odlotów. Nigdy nie poszedł pan oglądać łez smutku...
Pochylił głowę, spogląda w przestrzeń i między chudziutkimi kolanami. Żaden artysta,
największy nawet rzeźbiarz, nie potrafiłby oddać głębi tej melancholii.
– Peabody...!
Podnosi głowę, jego oczy są ranami duszy.
– Peabody, który wie wszystko, który nawet wie, w jaki sposób należy uporządkować byt
ludzkiego gatunku, który jest tak silny i zahartowany, że nikogo wokół siebie nie potrzebuje!
Pan! Musiał pan zakradać się chyłkiem w obręb aury miłości ludzi zupełnie sobie obcych.
Niby zwierzę, które kryjąc się w nocnym mroku podkrada się do ognia płonącego ogniska,
chociaż się go boi, by odczuć tak potrzebne mu ciepło.
Jeszcze niżej opuszcza głowę. Odpycham fotel i wstaję. Powolutku obchodzę biurko i
staję obok zmiażdżonego człowieka. Jest jak skamieniały. Nie mogę dostrzec jego oczu.
Kucam koło niego. On obraca w końcu głowę i widzę błaganie w oczach. Błaganie jest
skierowane nie do mnie, chociaż o mnie chodzi. Błaganie, bym w ogóle zniknął. Bym został
unicestwiony, rozpłynął się w powietrzu. A może błaganie o coś zupełnie innego?
Jego dłonie spoczywają na kolanach. Kładę na nich moją dłoń. Pod wysuszoną skórą
wyczuwam poszczególne kości. Mijają sekundy. On tkwi bez ruchu. Dławiącym szeptem
pyta: – Jak... Skąd pan to wie? Jakże mógł się pan tego dowiedzieć?
Nie mam na to prostej odpowiedzi. Doszedłem do takiego wniosku i do tego skrawka
wiedzy drogą nie prowadzącą przez żaden system logiczny. Tak, logika nie miała z tym nic
wspólnego. Jak odgadłem? Zdaję sobie sprawę, że po prostu okazałem się zdolny do myślenia
tak, jak myślał on. Musi być coś we mnie, co posiada i on. Odgadłem, ponieważ mimo
diametralnych różnic, które nas przeciwstawiają, mamy obaj uderzająco podobne rdzenie
naszej osobowości. Wyjaśniam mu.
– Zgadłem chyba jedynie dlatego, że muszę posiadać tę samą zdolność odseparowywania
intelektu od emocji. Potrafię podsycać ogień jednego, a wygaszać drugiego. Pan doprowadził
tę umiejętność do absolutnej perfekcji, ale i do skrajności. Ale ma pan ponad dwakroć moje
lata, odbył pan znacznie dłuższą drogę życia, powoli wypalały się uczucia, wreszcie wygasł
126
pożar, w popiele skrzą się tylko iskierki. To, co się z panem stało, przeraża mnie. Jeśli
przytrafiło się panu, może przytrafić się i mnie.
Spoglądam w twarz Peabody’ego. Nie zmieniła wyrazu. Ale on równie dobrze jak ja wie,
co się stało. Właściwie od samego początku zakładałem, że osiągnę rezultat, który
osiągnąłem. Założyłem, że przebiję tę jego skorupę i pokażę mu, co pod nią jest. Osiągnąłem
wielki sukces. Błyskotliwy. Tylko że inny od oczekiwanego: rozbijając jego skorupę,
rozbiłem własną. Czy miał z tym coś wspólnego wpływ Inez na mnie? Muszę czym prędzej
stąd odejść i wszystko przemyśleć w samotności.
Wyciągam dłoń i podnoszę się.
– Wrócę tu, Peabody, za dwa dni. Do tego czasu niech pan zastanowi się nad jedną
rzeczą. Czy człowiek, który przez lata zagłusza swoje prawdziwe pragnienia i pokazuje
światu fałszywą twarz, nie wyznaje przypadkiem również fałszywej filozofii, wykoślawionej
podobnie jak i jego naturalne skłonności? Niech pan to dobrze przemyśli. Porozmawiamy o
tym następnym razem.
Spoglądamy na siebie. Wstaje z lekkim uśmieszkiem na ustach. Odchodzi. Już przy
drzwiach celi obraca się i mówi:
– Zrozumienie to jedno, Calderon. Wykorzystanie tego w celu wyciągnięcia informacji to
zupełnie inna sprawa. Dobranoc!
Zamyka za sobą drzwi celi.
Idę przez teren ambasady i zastanawiam się, kiedy powinienem użyć ostatecznej broni,
instrumentu, który go ogłuszy, zdewastuje. Peabody już właściwie dojrzał. Może przy
najbliższym spotkaniu? Następnym po nim? Decyduję się na to drugie. A teraz niech sobie
przez dwa dni porozmyśla w samotności. Długo czekałem na tę ostatnią rozgrywkę.
Oczekiwałem jej z niecierpliwością, rozsmakowywałem w jej przewidywaniu. A teraz, kiedy
mam ją w zasięgu ręki, odkładam. Zniknęły niecierpliwość i smakowanie.
Przy wejściu do rezydencji Fombona rozmawia ze strażnikami. Mówię mu, że zostaję na
noc i do hotelu wracam dopiero rano.
Potrząsa głową. – Ani dziś, ani jutro nie ma furgonetki dostawczej. Dopiero pojutrze.
– Co to za głupstwa? – pytam.
– Jutrzejszy kurs skreślony.
– Przez kogo?
Tym razem jego wzruszenie ramionami jest obraźliwe. – Przez kogoś w mieście. Niech
się pan nie martwi. Mamy sporo jedzenia.
Zdaję sobie sprawę, że to Bermudez. Chce mnie izolować, odciąć. Jest zbyt sprytny, aby
zdobywać Inez jeszcze tego wieczoru. To byłoby zbyt brutalne i bez taktu. Zdaje sobie
sprawę, że brutalność i brak taktu bardzo by ją zdegustowały. I wie także, że przyciągnie ją do
niego ujawniony spryt i chytre izolowanie mnie w ambasadzie. Opowie jej, co zrobił.
Bermudez zna dobrze jej charakter.
127
17
Peabody
nadzwyczajną umiejętność dzielenia się nią. Po raz pierwszy spotykam się z czymś
podobnym.
Raz jeszcze przeprowadzam analizę samego siebie usiłując dociec, czy to podziw kazał
mi się do niego zbliżyć.
Nie, to nie był podziw. W życiu podziwiałem wielu mężczyzn i wiele kobiet za ich cechy
zarówno naturalne jak i nabyte, lecz nigdy nie czułem emocjonalnego powinowactwa z nimi,
nic mnie do nich nie przyciągało. Tym razem wydarzyło się to po prostu dlatego, że ten
człowiek potrafił mnie zrozumieć. Z lękiem zdaję sobie nagle sprawę, że moje uczucie jest
ojcowskie. On mnie rozumie tak, jak czasami syn potrafi zrozumieć ojca. Gdy usiłuję bardziej
zgłębić ten problem, czuję chaos w głowie. Cóż mnie to wszystko ostatecznie obchodzi.
Dosyć grzebania w duszy!
Przed chwilą wzeszło słońce. Światło dzienne wyparło światło żarówki. Ponownie się
zastanawiam, co dzieje się za murami ambasady. Calderon był świadomie ogólnikowy. Może
teraz się zmieni. Z pewnością czynione są przygotowania do uwolnienia nas. Specjalne
jednostki prowadzą ćwiczenia. Sama obserwacja satelitarna wystarczy, by można było
umiejscowić straże i miejsce przebywania zakładników. Szansę powodzenia operacji są z
pewnością duże. Wiele się nauczono od nieszczęsnej próby teherańskiej. “Nimitz” znajduje
się dość blisko. Przez chwilę tęsknię za wygodami mojej rezydencji, która przywróciłaby mi
godność. Przypominam sobie o Tesslerze. Dość istotny czynnik. Wyobrażam sobie, jaką
presję wywiera teraz jego ojciec-miliarder. Czy prezydent potrafi się jej oprzeć? Myśli
powracają do Calderona. Jeśli będzie znajdował się na terenie ambasady podczas operacji
uwalniania zakładników, to zginie lub zostanie aresztowany. Ciekaw jestem, jaki będzie miał
wówczas wyraz twarzy. Na pewno zachowa absolutny spokój.
głowę w moim kierunku również z uśmiechem na twarzy. I w tym momencie to się stało.
Przygniotła mnie nagle fala miłości.
Gdy kończę, Calderon ma ponurą minę.
– Tak nagle?
– Tak nagle.
– Przedtem kochał się pan z nią?
Jestem głupio szczęśliwy, że zapytał delikatnie, że nie użył ordynarnego słowa.
– Przedtem nie. Ale już po godzinie... kochaliśmy się.
Calderon wzdycha, jakby ta odpowiedź jeszcze bardziej komplikowała jego problem.
Moja ciekawość coraz bardziej rośnie.
– O co tutaj chodzi, Calderon? Jest pan w tym kraju od niespełna dwu tygodni. Czyżby
się pan zdążył zakochać w miejscowej dziewczynie?
– Nie – odpowiada smętnie. – Mój problem przyleciał ze mną z Hawany.
– Przyleciałeś tu z kobietą? Castro wyraził na to zgodę?
Jego uśmiech pasowałby świetnie szkieletowi.
– Fidel ostrzegał mnie przed nią.
Jestem naprawdę zaintrygowany.
– Fidel ją zna?
– Dużo o niej wie. Pozwolił mi na mój kaprys, ale ostrzegł.
– Jest aż taka...?
– Jest niepodobna do dziewczyn, z którymi chadzał pan na randki w średniowieczu.
– Co panu zrobiła?
Calderon patrzy na zegarek i wzdycha. – Mniej więcej o tej porze wstaje być może z
łóżka Bermudeza. A jeśli dziś rano z niego nie wychodzi, to bez wątpienia wieczorem będzie
się do niego gramoliła.
Zupełnie, jakby mi ktoś opowiadał streszczenie nie napisanej jeszcze tragedii
szekspirowskiej. Postacie są całkiem ciekawe, mają koloryt. A postać siedząca na przeciwko
mnie wcale nie jest podobna do emanującego pewnością siebie aktora, którego dotychczas
znałem. I taki człowiek przebity jest najpierw strzałą amora, a potem dźgnięty przez kobietę
sztyletem zdrady. Jest tylko pewien błąd w scenariuszu. Wskazuję mu nań:
– Powiada pan, iż jest prawdopodobne, że spędziła noc z Bermudezem. Jeśli to nie jest
takie pewne, to dlaczego nie pojedzie pan i nie sprawdzi? Nie przeszkodzi temu?
Jego wyraz twarzy natychmiast się zmienia. Smutek zastąpiony przez nienawiść.
– Ponieważ ten bydlak, ten kieszonkowy dyktatorek nie pozwolił na przyjazd wozu
dostawczego. Nie mam żadnej możliwości wydostania się stąd aż do jutra. I żadnej
możliwości porozumienia się z miastem.
Ładny scenariuszowy chwyt. Autor był w dobrej formie. Calderon dyszy ze złości. Nie
ma dziś pokerowej twarzy. Gdyby Bermudez zobaczył teraz jej wyraz, z pewnością
134
odechciałoby mu się śmiać. Mam przed sobą człowieka, którego jedyną reakcją na
ewentualność śmierci jest fascynacja. On uwielbia poruszać się na skraju przepaści. Z drugiej
strony ta kobieta musi coś w sobie mieć, coś nadzwyczajnego, skoro udało się jej ściągnąć go
na skraj. Jednakże w dalszym ciągu wszystkiego nie rozumiem.
– Calderon, dam panu prosty sposób, jak się z tym rozprawić. Kiedy się stąd
wydostaniesz, to jedź z nią prosto na lotnisko i oboje wracajcie do domu. A przedtem wydaj
polecenie, żeby mnie z tego chlewu zwolniono i pozwolono przebywać z pozostałymi
zakładnikami.
– Nie mogę tego zrobić. Nie ma żadnych samolotów.
Aaa! Potęga kobiety! Jest taki rozstrojony, że potknął się, wypadła mu z dłoni niska para.
“Nie ma żadnych samolotów!” A więc jest blokada, jak to przewidywałem. Podejrzewam, że
chętnie odgryzłby sobie teraz język. Usiłuje odzyskać równowagę.
– Niech pan mnie słucha, Peabody. Zrobię coś więcej niż połączenie pana z resztą
Amerykanów. Niech pan mi poda jedno nazwisko, a za pół godziny będzie pan już ogolony,
po świeżej kąpieli, w najlepszym garniturze będzie pan siedział w jadalni własnej rezydencji
pałaszując delikatny stek z własnej kuchni. Stek będzie obłożony przysmażoną cebulką, a
obok góra frytek. Pomyślże, człowieku! Chodzi tylko o jedno nazwisko.
Dysponuję dostateczną siłą woli, aby stępić moje zmysły i nie pozwolić wchłaniać im
wyobrażenia smacznego dania na białej porcelanie. Odpowiadam zimno:
– Wyjdę z tej celi, kiedy będę miał prawo dołączyć do pozostałych obywateli
amerykańskich, za których odpowiadam. Czy pan rzeczywiście sądzi, że zdradziłbym mój
kraj za kawałek mięsa?
Uśmiecha się i potrząsa głową. – Nie. Ale gdyby pan dobrze zastanowił się nad moimi
ostatnimi słowami wczoraj wieczorem, to podałby mi pan to nazwisko. Pan wie, że z
moralnego punktu widzenia byłaby to jedyna słuszna decyzja.
Odmawiam wzruszeniem ramion. Calderon pochyla się w moim kierunku i mówi z
wielkim naciskiem: – To byłoby słuszne z moralnego punktu widzenia. Nie musi pan nawet
nic mówić. Ja wymienię kilka nazwisk. Gdy trafię na właściwe, pan niech tylko stuknie
palcem. Peabody, tylko jeden drobny ruch...!
– Calderon, Calderon! Judasz miał więcej wyobraźni... a poza tym bębnienie palcami to
pańska specjalność.
135
18
Slocum
19
Jorge
teraz Bermudeza: w niespełna dwadzieścia dni po dokonaniu przewrotu już patrzy na kraj
niczym sęp. Żąda miliarda dolarów od Amerykanów. Ile z tego otrzyma naród?
Inez odwraca się od okna, powraca, rozsiada się na łóżku krzyżując nogi. Z jej oczu
wyziera niechęć.
– Jesteś po prostu o niego zazdrosny. Myślisz, że jesteś bardzo chytry, ale on jest
chytrzejszy. Jesteście w tym samym wieku, ale on już zdobył kraj, podbił go. Jest już
przywódcą narodu. On jest bardzo chytry i mądry. Wiedziałeś o tym, że wysłał generała
Lacaya w pogoni za brygadą Cruza? Ale wysłał go jako dowódcę korpusu chamarystów. I
obiecał, że po powrocie Lacay otrzyma nominację na kandydata na stanowisko prezydenta.
Podczas najbliższych wyborów. I ten głupiec mu uwierzył. Tu w mieście mianował swoich
najbliższych współpracowników na zastępców dowódców w dawnej Gwardii Narodowej.
Wkrótce dawni oficerowie utracą wszelką kontrolę. Lacay zginie w nieszczęśliwym wypadku
i nikt i nic już nie będzie zagrażało Robertowi.
– Powiedział ci to wszystko?
– Oczywiście.
– Jest skończonym głupcem.
Jej oczy ciskają błyskawice. – On jest głupcem! Ha! A kimże ty jesteś? Gadasz o tym, co
on zrobił przez dwadzieścia dni. A ty coś zrobił? Czy ten twój Amerykanin zaczął śpiewać?
Nie! Masz choć jedno nazwisko? Nie! Roberto mówi, że kiedy upłynie dwadzieścia dni i
tobie się nie uda, to on to zrobi. Winien jest to Fidelowi.
– O czymże ty opowiadasz?
Inez widzi moją wściekłość, pochyla się, jakby z rozkoszą ją wdychała.
– Mówię o tym, że Roberto uważa, iż jesteś mięczak. Tracisz czas. Po co ci aż
dwadzieścia dni? Pytał mnie, po co.
– Tyś mu powiedziała o dwudziestu dniach?
– Oczywiście. Dlaczego miałam nie powiedzieć? Dlaczego utrzymywać to przed nim w
tajemnicy? On chce tego samego, co ty. On doskonale wie, co robisz. Otrzymuje meldunki.
– I on to powiedział? Powiedział, że po dwudziestu dniach przejmie sprawę? I co zrobi?
Inez przegląda swe cynobrowe paznokcie i cieszy się, że może mi pokazać, ile wie.
Rozkoszuje się wiedzą.
– No więc, co chce zrobić?
– Jest bardzo mądry. Spodziewa się, że Amerykanie wkrótce wystąpią z ofertą pakietu
pomocy. Dużo się już mówi o tym, że koniec kryzysu jest bliski. Roberto wie, że jeśliby
torturował Peabody’ego, to kryzys stanie się jeszcze głębszy i może dojść do inwazji. Z
drugiej strony wie, że bez tortur nie otrzyma informacji. Więc musi torturować. Zleci to
Fombonie. Fombona zrobi to tak, żeby nie było żadnych śladów tortur. Kiedy z niego
wszystko wyciągną, zrobią mu zastrzyk. On umrze. Mają taki środek. Vargas go używał.
Może go nawet dostał od Amerykanów. Będzie wyglądało jak atak serca. Nawet najlepsi
141
lekarze nic innego nie znajdą. Bermudez powie, że jest mu bardzo przykro. Wszystkim będzie
bardzo przykro. Wyrażą głęboki żal. Z honorami przekażą ciało. Roberto wie,że Fidel będzie
mu bardzo wdzięczny.
Cały ten scenariusz przemyka mi przez głowę raz jeszcze. Szukam w nim dziur. Jaka
będzie reakcja Fidela? Żadna. To znaczy zaakceptuje sytuację. Desperacko potrzebuje tego
nazwiska. Amerykanie usiłowali go zlikwidować już z dziesięć razy. Nie będzie żałował
Peabody’ego. Nie okaże najmniejszego współczucia czy żalu. Wszystko równoważy wisząca
nad nim groźba. Poza tym zrobią to chamaryści, a nie on. Dla niego to wygrany los. Być
może mógłbym mu to osobiście wyperswadować, ale jestem tu izolowany. Żadnej łączności.
Co prawda, istnieje łącze radiowe, ale nawet gdyby Bermudez pozwolił mi na uruchomienie
nadajnika, to wszystko rozszyfrowałyby amerykańskie komputery. Amerykanie prowadzą
pełny nasłuch. W San Carlo nie ma jeszcze żadnej zaprzyjaźnionej ambasady z bezpiecznymi
kanałami komunikacyjnymi. Jestem pozostawiony sam sobie. Peabody także. Musi mi podać
nazwisko w ciągu najbliższych czterech dni. Wierzę temu, co mi powiedziała Inez. Bermudez
gotów jest to zrobić. Jest pijany sukcesem. Chodzi w chmurach. Nawet pieprzy moją kobietę.
Wszechwładny pan. Wszyscy leżą u jego stóp. Znam to dobrze, znam to uczucie. Zarazem
podziwiam i nienawidzę go. Jego pewność siebie i zarozumiałość zabiją go. Do Inez mówię:
– Nawet torturowany Peabody nie piśnie słowa.
– Fombona twierdzi, że wszystko powie.
– Fombona to głupiec. Bermudez także.
– Ale osiąga założony cel.
Inez ma na sobie bawełnianą bluzkę z cienkiej materii. Jedna sutka wypchnęła materiał.
Inez dostrzega moje spojrzenie. Podnosi prawą dłoń i palcem zatacza kółko po środku drugiej
piersi. Natychmiast pojawia się druga sutka. Inez mówi dalej: – Wystarczy, że na mnie
spojrzy, a mój malutki penis już staje. Tobie nigdy nie udało się tego osiągnąć spojrzeniem. I
wspaniały jest z niego kochanek... lepszy od ciebie.
Jestem w klatce, ale klatka jest pusta. Usiłuję odzyskać kontrolę.
– To po co wróciłaś? – pytam.
Inez opuszcza stopy na ziemię, staje nade mną.
– Jesteś skończony, Jorge Calderonie! Jesteś nieudacznikiem. Ja lubię silnych mężczyzn.
Chcę porzucić słabość dla siły. Coś się z tobą dzieje złego, Jorge. Coś złego się stało w ciągu
ostatnich dni. Nie mam pojęcia, co. Może to chodzi o tego Amerykanina. Roberto mówi, że
Amerykanin jest silniejszy od ciebie. Mocniejszy. Przyszłam tylko w celu zabrania moich
rzeczy. Czeka na mnie samochód. Stałeś się... nudny, Jorge.
Pluje mi w twarz.
Już nie panuję nad sobą. Minęły sekundy. Ledwo do mnie dochodzą jej krzyki. Nie słyszę
otwieranych drzwi. Czuję jedynie moje palce na jej gardle. Nie słyszę głosów tamtych, nie
czuję uchwytu ich dłoni, gdy mnie odciągają. Widzę jedynie jej rozbłysłe triumfem oczy w
142
zaczerwienionej twarzy. Uwalniam się od trzymającej mnie ręki i walę w twarz nasadą dłoni.
Słyszę trzask łamanej kości. Oszałamia mnie cios w głowę i Inez się uwalnia. Leżę na
dywanie policzkiem do ziemi. Inez głośno się śmieje. Moi ochroniarze pomagają mi wstać.
Przepraszają, mamroczą, tłumaczą, że nie mogli dopuścić do tego, żebym ją zabił. Inez siedzi
na ziemi, plecami do łóżka. Przestała być piękna. Ma złamany nos, z którego skapuje krew.
Na brodę, na bluzkę. Inez nawet nie usiłuje jej zatamować. Łka, ale jest to łkanie triumfalne.
Mam wielki guz na głowie. Potykam się idąc w stronę stołu, z którego zabieram teczki z
dokumentami. Mija wieczność, nim udaje mi się wpakować je do torby. Ochroniarz usiłuje mi
pomóc. Walę go na odlew. Obaj ochroniarze ustępują mi z drogi, gdy idę ostrożnie do drzwi.
Nie odwracam głowy, ale kiedy wychodzę, pękają mi bębenki od jej szatańskiego chichotu.
W furgonetce po raz drugi spotykam Metysa. Rzuca okiem na moją twarz i odwraca
głowę. Jeszcze trzęsą mi się ręce. I prawdę powiedziawszy, mam roztrzęsiony mózg. Czuję
straszliwy ciężar wstydu. Taki jestem słaby, że nie potrafię kontrolować własnych odruchów.
Peabody spojrzy tylko na mnie i odgadnie prawdę. Będzie wiedział, że ta kobieta mnie
pokonała. Przestanie mieć dla mnie podziw. Po tym, co zobaczy... Jak mu wmówię nawet
malutkie kłamstwo, skoro wyczerpała się moja energia?
Kiedy wjeżdżamy na teren ambasady, jestem już spokojniejszy, ale nie na tyle spokojny,
by móc stanąć z nim twarzą w twarz. Idę więc prosto do rezydencji, do jego apartamentu.
Najpierw biorę prysznic, zastanawiając się nad ironią losu. Kiedy oblał mnie odchodami,
zapanowałem nad sobą. Kiedy ona oblała mnie słowami, nerwy puściły.
Po prysznicu przechodzę do salonu. Przy ścianie stoi szafka barowa. Wyszukuję butelkę
Royal Salute. Bardzo typowe dla Peabody’ego. Pije mało, ale kiedy pije – to najlepsze trunki.
Smakuję whisky i przez chwilę zamierzam się upić. Nie...! Dość ze słabością! Muszę
odzyskać siły i napęd. Do odzyskania tego, co straciłem, potrzebny jest mi Peabody. Musi mi
podać nazwisko! Bermudez czyha w kącie. Ta wiedźma też tylko czyha. Fidel. Nie, Fidel nie
czyha, ale czeka. Czeka na rezultaty. Jeśli ja zawiodę, a Bermudez dostarczy nazwisko, to
będę skończony w oczach Fidela i w moich własnych.
Dopijam szklankę i podejmuję postanowienie, że nie zawiodę Fidela i że mi się uda.
Nigdy już nie utracę panowania nad sobą. Biorę torbę i idę szybko w kierunku wartowni przy
bramie. Odprawiam zaspanego strażnika, wyjmuję akta i otwieram drzwi celi. Jestem
pochylony nad dokumentami, kiedy Peabody wychodzi z celi i staje przed biurkiem.
Przechylił głowę i bacznie mi się przygląda. Widzę niepokój w jego oczach. Niepokój o mnie!
I nagle uświadamiam sobie, co czuję do tego człowieka. To jest coś więcej niż afekt czy
słabość do niego. To jest nawet coś więcej, niż uczucie, jakie żywiłem dla mojego dziadka.
Ten mężczyzna, ten kapitalistyczny świętoszek jest mi bliższy, niż ktokolwiek, kogo w życiu
znałem. Z wyjątkiem matki. Ale to nie jest miłość. Na to uczucie trudno jest znaleźć właściwe
określenie, i nawet nie chcę go szukać.
143
mówię: – Peabody, moja sytuacja nie jest tu istotna. Obaj niepotrzebnie poddajemy się
emocjom. Dość mazgajstwa. Okoliczności zupełnie się zmieniły. Jest rzeczą niesłychanie
istotną, zarówno dla pana jak i dla mnie, aby mi pan podał potrzebne mi nazwisko.
Bardzo spokojnie i zdecydowanie odpowiada mi: – Bez względu na to, co się stanie i co
mnie czeka, nigdy tego nie zrobię.
Mam kłopot ze spojrzeniem mu w oczy. Kładę przed sobą teczkę, otwieram. Moja
ostateczna broń, mój instrument działania leży dokładnie między nami.
– Peabody, pan zna to nazwisko, i inne nazwiska. Doradzał pan w tej sprawie CIA. Był
pan ich ekspertem, ponieważ przez te wszystkie lata hodował pan w sobie nienawiść do
mojego kraju... do mojego przywódcy. Nienawiść rosła na pożywce wspomnień tragicznego
incydentu. Incydentu, którego nie było...
Patrzę na niego. Wydaje się zaskoczony.
– Nigdy go nie było?
– Nie. Amparo Flores nie umarła w kubańskim więzieniu. Amparo Fores umarła przed
dwoma laty w najlepszym kubańskim szpitalu... i jak na ironię z powodu wylewu krwi do
mózgu.
W pokoju panuje olbrzymie napięcie. Wszystkie łącza między nami są zerwane.
Cokolwiek mógł przedtem wobec mnie czuć, znika z jego głosu.
– Jest rzeczą niegodną tak kłamać.
Dopiero teraz muszę skłamać. Ale to jest malutkie kłamstwo. Od razu mi nie uwierzy.
Wszystkie jego wspomnienia będą sygnalizowały “kłamstwo”, ale ja mam poważne
argumenty – dowody, które go przekonają. Z głębokim smutkiem mówię mu: – W miesiąc po
wstąpieniu na hawański uniwersytet Amparo Flores została agentką Fidela Castro. Głęboko
wierzyła w rewolucję.– Stukam palcem w teczkę. – Jej pierwszym zadaniem było uwiedzenie
pułkownika batistowskiej Gwardii Narodowej w celu zdobycia informacji o dyspozycjach w
sprawie obrony miasta. Wywiązała się z tego błyskotliwie. Jej drugim zadaniem było
uwiedzenie doradcy politycznego ambasady Stanów Zjednoczonych... w celu zapewnienia
jego przychylności naszej sprawie...
Jak półprzytomny porusza głową, potrząsa nią, spogląda na mnie zaskoczonym
wzrokiem. Jest zdumiony, że opowiadam mu jakieś tam kłamstwa. Że w ogóle kłamię.
Przecież byliśmy już tak blisko? Musi zadawać sobie w tej chwili pytanie, dlaczego uciekam
się do taniego, niegodnego oszustwa. Zmuszam się do mówienia dalej:
– I to zadanie wykonała bezbłędnie. – Znowu stukam palcem w teczkę. – Stał się pan
niemalże naszym orędownikiem. I zakochał się pan w niej. Wiele jej pan powiedział na temat
amerykańskiej strategii politycznej. I krytykował pan ją. Aby móc kontynuować
informowanie Fidela, zgodziła się na zaręczyny. Kiedy niespodziewanie Hawana padła,
Flores odetchnęła z wielką ulgą sądząc,że jej zadanie skończyło się. Jednakże w owym czasie
Castro nie chciał, by Amerykanie obrócili się przeciwko niemu. Nie chciał też sobie pana
145
piękna. Po lewej stronie siedzi jej mąż, Raul Gomez. Natomiast po prawej ręce Amparo siedzi
Fidel Castro i patrzy z uznaniem na twarz sąsiadki.
Peabody w dalszym ciągu tkwi bez ruchu, nie wydaje żadnego dźwięku. Teraz wiem, że
właściwa chwila nadeszła. Przez głowę przebiega mi irracjonalna myśl, że jeśli Peabody to
przeżyje i wytrwa w milczeniu, to wyda na siebie wyrok śmierci. Zginie. Aby żyć, musi
zacząć mówić. Z tego też powodu, nie myśląc o własnej korzyści, koncentruję cały swój
talent, aby skłonić go do mówienia. Muszę go wyrzucić poza skraj milczenia, ale tak, aby
spadł mi w ramiona. Powiadam współczującym głosem, jak bym mówił do ofiary wypadku: –
Wie pan dobrze, że są to autentyczne fotografie.Żadna technika, żadna sztuczka nie
potrafiłaby zafałszować jej twarzy i jej wyrazu... Nie zabiliśmy jej, Jason!... Cała twoja
doktryna opiera się na kłamstwie...
Ani nawet drgnienia oka. Wzrok ma wtopiony w fotografię. W jedyną kobietę, którą
kochał. Jedyną osobę, którą opłakiwał. Patrzy też na jej męża i na Fidela Castro.
Chwila niesłychanie delikatna. Nie ośmielam się powiedzieć teraz ani słowa więcej.
Ogarniają mnie wątpliwości, gdy słyszę pierwszy pojedynczy odgłos. Szloch. Jeden krótki
szloch, następny. Porusza głową, ramiona mu drgają, mokre krople padają na błyszczącą
gładź fotografii, na jej twarz. Głowa mu opada. Przelatuje przeze mnie burza uczuć, gdy
widzę, jak całym ciałem pada na biurko, a coraz głośniejszełkanie jest modlitwą o odpowiedź,
dlaczego. Zwyciężyłem. Uwierzył we wszystko. Człowiek, który od wieków nie płakał, który
przez wiele dziesiątków lat trzymał uczucia hermetycznie opakowane, teraz się załamał,
rozkleił. Nie rozpiera mnie duma, nawet jej ślad, czuję jedynie wielką ulgę. Chciałbym móc
wyciągnąć dłoń i pomóc mu. Pocieszyć, przejąć dotykiem część jego bólu i odprowadzić go
gdzieś daleko. Nie mogę tego zrobić. Muszę dokończyć sprawę. Łkanie ustało. Peabody leży
dalej na stole z policzkiem na mokrej fotografii. Rękami objął głowę, jakby chciał zapobiec
jej rozsadzeniu lub izolować się od świata.
– Zbudowałeś swoje życie na kłamstwie, Jasonie. Twoja logika została zniekształcona
przez nienawiść. Teraz jest już po wszystkim. Wiesz to dobrze. Jestem naprawdę wstrząśnięty
tym, przez co musiałeś przejść. Nie mówię o tych dniach tutaj, ale o wszystkich latach.
Zmuszałeś się do życia w wyimaginowanej rzeczywistości. Ale to się skończyło.
Jednakże sięgam i łapię go za łokieć. – Posłuchaj mnie, Jasonie. Przeżyjesz ból i znów
będziesz mógł być sobą. Tym, kim byłeś przed trzydziestu laty. Tym, kim usiłowałeś być
podczas ostatniej rozmowy z Vargasem. Będziesz mógł odnaleźć ideały i uczucia, które
uparcie w sobie gasiłeś... Daj mi jedno nazwisko, Jason! Pozbądź się ciężaru!
Peabody podnosi głowę. Patrzę na obrośnięty zarostem szkielet. Tak wyglądał Cubelas,
kiedy się ostatecznie załamał i zaczął mówić.
Odpowiedzi przychodzi do mnie szeptem, ale głosem równym:
– Bez względu na to, kim się stanę po tym wielkim kłamstwie, bez względu na to, co
zrobiłem, co mi uczyniono, nigdy ci nie podam tego nazwiska, Jorge! A znam je wszystkie.
147
Ale ich nie zdradzę. Nie zdradzę mojego kraju. Bez względu na to, co to kłamstwo ze mnie
zrobiło. Bez względu na to, jaką drogą poszedłem. Wierzę w to, że mój kraj, bez względu na
wszystkie popełnione błędy i zadane innym krzywdy, jest siłą występującą na świecie w
imieniu dobra... Tego kraju nie zdradzę.
20
Peabody
– Trzeba stawić czoła rzeczywistości, Jason! Najwyższy czas. Znalazłeś się w trudnej
sytuacji. Zaraz ci to wyjaśnię. Rozpatrzysz problem i podejmiesz decyzję. Nie ma już czasu
na fechtunek słowny. Chcę z tobą porozmawiać poważnie. Musisz mi uwierzyć.
Mam pustkę w głowie. Nagle mój wstrętny siennik wydaje się miłą alternatywą.
Wyczuwam jednak niezwykłą intensywność w jego słowach. Usiłuję się skoncentrować.
– Dlaczego miałbym ci uwierzyć?
– Ponieważ od tego zależy twoje życie. Więc słuchaj. Muszę akceptować fakt, że bez
względu na to, co bym jeszcze zrobił czy powiedział, nie zdradzisz mi nazwiska. Nie usiłuję
teraz cię ani oszukać, ani podejść. Nie jest to ciąg dalszy przesłuchania. To, co robię, robię
wyłącznie dla ciebie.
– To po co to robisz?
On jest nie mniej odrętwiały niż ja. Widać to w jego oczach. Odpowiada: – Ponieważ nie
chcę, żebyś umarł.
– Dlaczego?
Odwraca głowę i patrzy na ścianę, wreszcie podejmuje decyzję: – Ponieważ nie mogę
znieść myśli o twojej śmierci... nie pytaj dalej, proszę.
Nie pytam. Wiem dlaczego. On czuje to samo, co ja. Usiłuję zachować resztki rozsądku.
Kurczowo się ich trzymam.
– Dlaczego miałbym umrzeć?
Wyjaśnia mi bardzo dokładnie.
– Powiedziałem Inez, że wyznaczyłem sobie dwadzieścia dni, żeby cię złamać. Inez
powtórzyła to Bermudezowi.
– Inez?
– Ta wiedźma. Bermudez cierpi na manię wielkości. Władza go skaziła. Postanowił, że
jeśli po dwudziestu dniach nie wydobędę z ciebie nazwiska, to przyśle do ciebie Fombonę,
żeby je wydobył... torturami.
Brzmi to nieprawdopodobnie, ale Jorge mówi bardzo poważnie. Nim zdążę coś
odpowiedzieć, ciągnie dalej: – Wysłuchaj wszystkiego. Sytuacja szybko się zmienia.
Bermudez jest sobą zachwycony, I nie myśl,że przemawia przeze mnie zazdrość. Chce mieć
prezent dla Fidela. To nazwisko. Jednocześnie chce mnie zniszczyć. Nie mam możliwości
przeprowadzenia bezpiecznej rozmowy z Fidelem. Mam tylko ustalony kod w celu
przekazania nazwiska czy nazwisk.
Teraz powinienem zacząć coś podejrzewać. Ale nie podejrzewam.
– Co by Castro postanowił, gdybyś mu o tym powiedział?
– Moim zdaniem zaakceptowałby pomysł Bermudeza. Od ponad dwudziestu lat wasi
ludzie raz po raz organizują na niego zamachy. Wiemy, że Kennedy dał na to przyzwolenie.
Podobnie Johnson i Nixon. I jestem pewien, że ich następcy także. Wiesz to zresztą lepiej ode
150
mnie. Fidel doskonale wie, co oznacza operacja KOBRA. Fidel chce mieć każdą informację
na ten temat i mało go obchodzi, jakimi metodami ją zdobędzie.
Zaczyna to do mnie docierać, ale coś mi tu nie pasuje. Koncentruję myśli i zadaję pytanie:
– Czy naprawdę wierzysz w to, że Bermudez pozwoliłby na torturowanie mnie, ambasadora,
wiedząc dobrze o konsekwencjach jakie nastąpią, gdy mój rząd się o tym dowie, a dowie się
na pewno.
Posępnie uzupełnia obraz sytuacji i ujawnia zamiary Bermudeza.
– Powiedziałem już, że Bermudez cierpi na manię wielkości. Wydaje mu się, że jest
genialnym strategiem. W przeciwnym wypadku nie znajdowałbyś się w ogóle w obecnej
sytuacji. Powiedziałem Fidelowi,że Bermudez to szaleniec. Bermudez pozwoli Fombonie na
tortury, które nie pozostawiają śladu. Fombona wie, jak to zrobić. Następnie dadzą ci
zastrzyk. Będzie wyglądało, że dostałeś ataku serca. To jest zupełnie realne. Znam ten środek.
On istnieje, oni go mają. A potem “studenci rewolucji” obwieszczą ze smutkiem, że zmarłeś i
przekażą twoje ciało “władzom”, które z kolei zaczną się bić w piersi i z honorami przekażą
trumnę Amerykanom.
Przechodzi mnie zimny dreszcz, kiedy uświadamiam sobie, że Jorge mówi prawdę. W
dalszym ciągu jednak uważam cały ten scenariusz za absurdalny i niedorzeczny. Rozumuję
teraz normalniej. Rozsądek wziął górę.
– Mój rząd się dowie, Jorge. Czy Bermudez nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji?
Jorge wzdycha. – Przecież mówiłem, że cierpi na manię wielkości. Żyje w nierealnym
świecie. Jako marksista nie powinien wierzyć w Boga, a wierzy. Uwielbia swego stwórcę...
samego siebie!
Rozmyślam nad tymi torturami. Jak na nie zareaguję? Staram sobie wyobrazić ból.
Kiedyś w czasie wędrówek po stanie Maine potknąłem się na kamieniu i stoczyłem się
zboczem łamiąc nogę. Byłem zupełnie sam i czołgając się, czasami skacząc na jednej nodze
musiałem dobrnąć do drogi odległej o ponad półtora kilometra. Zalewa mnie wspomnienie
tamtego bólu – okropnego cierpienia. Czy tortury są gorsze? Najgorsze to fakt, że ból jest
świadomie zadawany przez drugą istotę ludzką. I to przez istotę, której zadawanie bólu
sprawia przyjemność.
Jorge przygląda mi się. Studiuje wyraz mojej twarzy. Wbija we mnie wzrok, dociera do
moich myśli, grzebie w nich.
– Nie zastawiam na ciebie żadnej pułapki, Jasonie. Musisz mi uwierzyć. Musisz mi dać to
nazwisko. Wykorzystam mój kod, prześlę je Castro i będziesz bezpieczny. Nie mogę osłaniać
cię, jeśli mi nie powiesz, kto.
Wyobrażam sobie wyraz twarzy Fombony, kiedy słucha moich ryków. Przez ułamek
sekundy jedno nazwisko, a potem następne przemykają z mojej głowy... już... już do moich
ust. W ostatnim mgnieniu oka świadomość reaguje. Potrząsam przecząco głową. – Nie mogę,
Jorge. – Sam jestem zdumiony pełnym zdecydowania brzmieniem mego głosu. Jorge nie jest
151
wcale zdumiony. W zamyśleniu kiwa głową. Zapada długie milczenie, podczas którego
rozmyślam nad czekającą mnie krótką przyszłością i nad tym, czy potrafię stawić jej czoła.
Nagle Jorge odzywa się stanowczym głosem:
– Nie będą cię torturowali.
Odczuwam wielką ulgę, ale towarzyszy jej gniew. A więc to był jednak podstęp i
niemalże dałem się nabrać! Wybucham: – Ohydne postępowanie. Nie mam na to słów!
Uśmiech Jorge’ego jest bledziutki. – Nie będą cię torturowali, ponieważ wrócę rano do
miasta i przekażę Fidelowi dwa zakodowane nazwiska. Tych, których najbardziej
podejrzewam: Pińedy i Samarriby.– Kiedy ich wymienia, czujnie mi się przygląda. Chociaż
udaje mi się zachować dotychczasowy wyraz twarzy, podziwiam jego dociekliwość. Jedno z
nazwisk jest właściwe. Wzruszam ramionami, jak bym chciał dać do zrozumienia, że to nie
oni. Jorge wyraźnie zrezygnowany kontynuuje: – Wraz z nazwiskami dodam słowa:
“Wstrzymać się do mojego powrotu”. Fidel poczeka. Nikomu innemu oprócz mnie nie
pozwoli ich przesłuchiwać. Pojadę drogą lądową do Managui, a stamtąd samolotem powrócę
do Hawany. Kto wie, może dobrze odgadłem nazwiska. Tym lepiej. Jeśli nie, to będę
przedłużał przesłuchanie. Kiedy ciebie uwolnią, a sądzę, że to nastąpi wkrótce, to ich zwolnię
i powiem Fidelowi całą prawdę, i niech diabli biorą konsekwencje.
Z moich myśli ulatnia się obraz Fombony. Prawie mnie paraliżuje głęboka wdzięczność.
Zdobywam się napytanie: – A jakie to mogą być konsekwencje?
Jego uśmiech rozjaśnia pokój. – Pojęcia nie mam, Jasonie. Znam Fidela, ale nie wiem, co
w tym wypadku zrobi. W każdym razie w najbliższych dniach będę miał o czym rozmyślać.
Muszę zamienić się w błyskotliwego adwokata i przygotować odpowiednią obronę.
Ogarnia mnie uczucie bezradności. On niszczy swoje życie, by ocalić moje. I mówi mi o
tym z uśmiechem na ustach. Gorączkowo czegoś szukam w myślach.
– Słuchaj, Jorge. Jeśli rzeczywiście masz rację, i ja wkrótce stąd wyjdę, to chyba będę
mógł ci pomóc. Do chwili obecnej nie udało się nam ani obalić, ani zabić Castro. Mogę ci
jedno zdradzić: już nie mamy zamiaru go zabijać. Strategia została zmieniona. Niemniej CIA
w dalszym ciągu ma dobrych agentów w Hawanie. Jest możliwość, żeby cię mogli przerzucić.
Mógłbyś rozpocząć nowe życie w Stanach.
Znowu się uśmiecha. – Dziękuję, ale nie. Moje niepowodzenie nie wpłynęło na zmianę
moich przekonań. Będę kontynuował dotychczasowe życie... Będę szedł tą samą drogą... bez
względu na to, gdzie mnie zaprowadzi. Zapomnij o tym. Wiele rzeczy wkrótce się zmieni.
Czuję to. Tak jak to mówią w dawnych westernach: “Cholernie cicho w tych górach!”.
Wkrótce będziemy świadkami wielu wydarzeń. Ty będziesz ciągnął swoje życie, ja swoje...
152
21
Jorge
gniew na siebie samego. Peabody zdejmuje ołowianą osłonę korka. Trzyma butelkę
nieruchomo, aby nie zmącić wina.
Patrzę zafascynowany. Peabody wyciąga korek, wącha go, akceptuje zapach i odkłada
korek na tacę, podnosi butelkę, do połowy napełnia kieliszek, bierze go w dwa palce, zatacza
nim parę kręgów, wino wiruje. Peabody wącha wino, wdycha aromat, rozkoszuje się
bukietem. Głowę bym dał, że wchłania go w calutkie ciało, od głowy do stóp. Mój gniew
rośnie, przenosi się jakby w głębi trzewi wyżej, coraz wyżej, zaczyna rozsadzać klatkę
piersiową. Wreszcie wściekłość dochodzi do głowy. Peabody próbuje wina, skinięciem głowy
wyraża aprobatę i dopiero wtedy odzywa się skruszonym głosem:– Zapomniałem się, Jorge.
Musisz się ze mną napić. Poproś o drugi kieliszek.
I wtedy wybucham. Słyszę własny głos wywrzaskujący:
– Niech cię szlag! Siedzisz sobie tutaj niby w jakimś cholernym prywatnym klubie
waszyngtońskim! Zachowujesz się jak jakiś... a przez cały czas trzęsą ci się ręce, żeby wziąć
do ręki nóż i widelec i zatopić zęby w steku. Zamiast tego pieprzysz się z korkiem, wąchasz,
jakby to było płynne złoto i tylko wewnętrznie mruczysz jak kocisko ze śmietnika szykujące
się do zjedzenia tłustego karalucha. Coś ty za człowiek! Pieprzę cię!
Przyciągam do siebie tacę, rozlewam część wina z kieliszka, który on zdążył odstawić. I
przez cały czas słyszę własny głos, słyszę słowa, które wyrzucam z frustracji:
– Pieprzę cię, pieprzę! To ja przez ciebie będę cierpiał! Nie dostanę pieprzonego
nazwiska, ty nie dostaniesz pieprzonego steku!
Łapię widelec i nóż, odcinam kawałek mięsa i pakuję go do ust. Właściwie robię to
bardzo powoli. Mięso jest czerwone i okapuje sosem. Peabody przygląda mi się zaskoczony.
Po pierwszym kęsie moja złość przygasa, podobnie jak i rozczulanie się nad sobą samy. Jak ja
nisko upadłem! Żuję mechanicznie, połykam i mówię już spokojnym głosem: – Nie martw
się. Pozwoliłem sobie raz jeszcze, ostatni popis mojej chandry.
Odsuwam tacę w jego stronę.
On patrzy na mnie podejrzliwie. Zachęcam go gestem dłoni. Peabody szybko łapie za nóż
i widelec, odcina kawałek mięsa i wkłada do ust.
Ale zaraz! Stek wcale nie jest taki wspaniały. Czuję dziwną gorycz w ustach i dziąsła są
jakby znieczulone. Przeszywa mnie ból. Niby pchnięcie nożem w brzuch. W mgnieniu oka
zdaję sobie sprawę, że to trucizna. Metys! Dwukrotnie zadał mi w kuchni pytanie: “Czy to dla
ambasadora? Dla Amerykanina?”.
A kiedy stawiał tacę na biurku, trzęsły mu się ręce. I parokrotnie opuszczał enklawę! Ktoś
do niego dotarł. Ktoś go zwerbował. Czuję kolejny spazm bólu. Uświadamiam sobie, że
Peabody gryzie kawałek mięsa. Wrzeszczę na całe gardło:
– Nie, nie! Nie jedz tego!
Odchyla się w krześle, w jego oczach widzę podejrzliwość i konsternację. Szybko żuje.
Rzucam się przez biurko odtrącam tacę i wino, uderzam Peabody’ego ramieniem. Przewraca
154
się, ja leżę na nim. Głową uderza o beton. Słyszę wyraźnie to uderzenie. Leży półprzytomny,
pakuję mu palce między zęby modląc się, by jeszcze wszystkie nie połknął. Jest, jest! Ale już
prawie w gardle. Udaje mi się wyciągnąć. Odrzucam paskudztwo w kąt pokoju. Przewrócona
butelka potoczyła się na skraj biurka, leje się z niej wino. Chwytam ją. Peabody ma teraz
szeroko otwarte oczy. Patrzy na mnie, jest w pełnym szoku. Pakuję mu szyjkę butelki do ust i
świszczącym szeptem mówię:
– Mięso było zatrute. Przepłucz szybko usta. Przepłucz i wypluj, nie połykaj.
Wsysa wino, ja się odtaczam po podłodze, straszliwy ból promieniuje już na całe ciało.
Podciągam kolana do brody.
W życiu nie zaznałem podobnego bólu. Z przeraźliwą jasnością zdaję sobie sprawę, że to
jest preludium śmierci. Pakuję dwa palce do gardła usiłując wywołać wymioty, ale już jest za
późno.
Peabody pochyla się nade mną, unosi moją głowę. Mówi z przejęciem: – Wezwę pomoc.
Zabiorą cię do szpitala.
Potrząsam smutno głową. – Już po mnie, Jason. To było przeznaczone dla ciebie. Metys.
Twoi postanowili cię zabić.
Czuję zbliżającą się śmierć. Maszeruje krok w krok razem ze spazmami, w tym samym
rytmie. On też to dostrzega. Wilgotnieją mu oczy. Teraz muszę mu powiedzieć:
– Kłamałem, Jason. Słuchaj uważnie. Musisz poznać prawdę... Amparo cię kochała. To
prawda, że nie umarła w 1959 roku. To prawda, że wyszła za Gomeza... i prawda, że umarła
przed dwoma laty... ale ona kochała ciebie, Jason... Wyszłaby za ciebie... chciała tego... Fidel
też tego chciał... żeby dostarczała mu informacje... była w jego rękach... mógł ją
szantażować... ale nie mogła znieść tego, że już cię zdradziła... nie mogła... nie chciała cię
dalej zdradzać... więc wybrała alternatywę... ale cię kochała... taka jest prawda, Jason... wierz
mi, Jason... kłamałem, bo musiałem... ale teraz nie muszę... wierz mi...
Cały już ogarnięty bólem czuję drugie obejmujące mnie ramię. Tuli mnie i mówi: –
Wierzę ci, Jorge.
Widzę jego twarz jak przez mgłę, ale dostrzegam rzecz najważniejszą: wiarę. On mi
wierzy. Ból przypomina teraz poczucie winy po spowiedzi, prawie go nie czuję. Wiem, że
poruszam nogami, ale też tego nie czuję... Czuję jedynie obejmujące mnie ramiona.
155
22
Peabody
ciągnie mnie za włosy do celi. Zostawia mnie za drzwiami. Stoi nade mną i twarz mu
promienieje.
– Pokrzyczysz ty jutro, świnio! Jutro przyniosę instrumenty i zaczniesz sobie krzyczeć.
Nie będziesz mógł przestać... I zaczniesz gadać.
Zamykają się drzwi celi.
Nie będę gadał.
157
23
Slocum
Komlosy swoje włosy. Kiedy wirnik nośny śmigłowca zatrzymuje się, podchodzę, żeby się
przywitać. Podaję rękę Komlosy’emu i szczerzę zęby do Simmonsa. Ma całą kupę gwiazdek
na mundurze i jest nimi jeszcze trochę zażenowany. Zadaję mu pytanie: – Czy teraz mam
zacząć całować ci tyłek, Al?
On też szczerzy zęby. – Posłuchaj no czarnuchu, tylko się zbliżysz do mojego tyłka, a
wyślę cię na golasa na Alaskę.
Komlosy jest zdenerwowany i spięty. – Co będzie z tym cholernym huraganem? – pyta.
Usiłuję go pocieszyć: – Faceci od meteo i święty Antoni mówią, że ta suka “Olga”
wkrótce ruszy na północny zachód, co nam bardzo pasuje. A jeśli zmieni zamiar i wybierze
sobie“Nimitza”, to możemy mieć trzy do czterech dni z głowy.
– Cholera! – odpowiada Komlosy.
Wyjaśniam mu: – W takich warunkach, sir, nawet śmigłowce nie mogą latać. Ja wiem, że
Grant puścił taśmę z nagraniem “A nie mówiłem!”, ale przecież zgodnie z jego własnym
oświadczeniem nie byłby i tak gotów przez najbliższe parę tygodni. Powinien mu pan to
przypomnieć, sir.
Komlosy uśmiecha się. – Nie muszę mu niczego przypominać. Już to zrobił prezydent.
Jestem zdenerwowany tylko dlatego, że w ogóle się zaczyna. Że wreszcie ruszamy. Tak czy
inaczej trzy czy cztery dni nie robią już w tej chwili wielkiej różnicy. Aha, Al ma dla ciebie
specjalne posłanie.
Simmons jest wysokim, dobrze zbudowanym facetem zbliżającym się do sześćdziesiątki.
Ma włosy koloru słomy i zawsze wygląda tak, jakby zaraz miał zamiar powiedzieć jakiś
dowcip. W tej chwili jest bardzo poważny. I zaczyna mówić cholernie poważnym głosem:
– Pułkowniku, Dowódca Sił Zbrojnych polecił mi powiedzieć, że ma pełne zaufanie do
pana i pańskich ludzi. Jest przekonany, że w wyniku operacji, którą pan wkrótce
przeprowadzi, nasi obywatele powrócą bezpiecznie do domów i honor naszego kraju będzie
uratowany. Liczy na to, że będzie mógł wkrótce powitać pana i jego ludzi w Białym Domu.
Usiłuję wymyślić coś równie uroczystego i poważnego, żeby właściwie odpowiedzieć,
kiedy podjeżdża dżip. Simmons powiada: – Jadę zabrać moje rzeczy, wracam za dziesięć
minut.– Wsiada do dżipa i odjeżdża.
Pytam Komlosy’ego: – A co się stało z operacją nikotynową?
Krzywy uśmiech. – Otruli nie tego, co potrzeba. Nasi agenci poinformowali, że to
Kubańczyka dostarczyli do kostnicy... Sztywnego jak deska.
– A co się stało z tym agentem na terenie ambasady?
Uśmiech z twarzy Komlosy’ego zniknął. – No cóż, trzeba założyć, że nie żyje. To był
młody Metys pracujący w kuchni.
Jestem zaskoczony. – Po cholerę podejmował podobne ryzyko? Wiedział chyba dobrze,
że przede wszystkim na niego padnie podejrzenie.
159
– Wiedział. Jedno z dwunastu dzieci w rodzinie. Bardzo biednej. Obiecaliśmy mu, że całą
rodzinę zabierzemy z miasta, gdzieś do jakiejś kryjówki, a potem... rozpoczną nowe życie w
Stanach... poświęcił się dla nich.
Ta wiadomość nie jest zbyt przyjemna. Komlosy odczytuje moje myśli i powiada: –
Zastanawiasz się nad tymi kamizelkami? Czy są w nich ładunki wybuchowe? Jeśli ten
szczeniak był gotów oddać życie, żeby rodzinie było lepiej, to może Bermudez też znalazł
dwudziestu siedmiu wariatów gotowych zginąć za rewolucję.
Odpowiadam z naciskiem, bardzo stanowczo, głównie po to, żeby siebie samego
przekonać: – Wykluczone, Mike! Kamizelki są atrapami. Poza tym... są czy nie są, to nie
zmienią planu. Lecimy tam zakładając, że kamizelki są wypchane materiałem wybuchowym.
I dlatego najpierw neutralizujemy domniemanych fanatyków.
Przytakuje zamyślony i szepce: – Jerry, jeśli ci się uda, to możesz prosić o gwiazdkę z
nieba. Wiesz to chyba?
Dzielę się z nim paroma myślami, które mi się pętały po głowie w ostatnich dniach:
– Uda się, uda. Może jestem zarozumiały mówiąc to, ale aż mnie roznosi. To jest
pierwsza operacja, którą od początku do końca obmyśliłem sam i którą będę również sam
realizował. Ale jak to się skończy, to powiem “cześć”. Przejdę sobie na wczesną emeryturę.
Twarz Komlosy’ego wyraża wielkie zaskoczenie.
– A niby po co? Masz zaledwie czterdzieści sześć lat. Nie chcesz zostać generałem?
– Nie, Mike. Jestem w tej cholernej armii od osiemnastego roku życia. Były lata dobre i
lata złe. Niczego nie żałuję. Przyszedłem znikąd, Armia zapewniła mi dobre życie, ale ta
operacja to mójłabędzi śpiew. Chcę robić coś innego.
– A mianowicie?
– Tylko się nie śmiej. Chcę zostać ranczerem. Prowadziłem oszczędne życie, zebrałem
sporą sumkę. Przed paroma laty kupiłem sobie małe ranczo w Wyoming. Nic wielkiego, ale w
sam raz dla mnie. Tuż u podnóża Góra Skalistych. Jest tam domek mieszkalny z sosnowych
bali. Sprawię sobie dwa psy, dobrych węszycieli i wieczorami będę za nimi latał.
Na twarzy Komlosy’ego pojawia się z kolei szeroki uśmiech.
– Co w tym takiego śmiesznego? – pytam.
Komlosy’ego aż rozsadza. – Wyobrażam sobie ciebie jako kowboja! Ot co. Gdzie
znajdziesz konia, który by cię udźwignął?
Brak mi dowcipnej odpowiedzi, Komlosy poważnieje.
– Jesteś dla mnie zagadką, Jerry. Czy masz bliskich przyjaciół? Prawdziwych przyjaciół?
– A co to takiego?
Komlosy marszczy czoło. Jestem pewny, że otrzymam filozoficzną odpowiedź. Zaczyna
wolno:
– Bo ja wiem... Jerry... Prawdziwy przyjaciel to chyba taka osoba... nieczęsto można ją
spotkać... która potrafi cierpliwie wysłuchać twoich zmartwień nie ciesząc się ani przez
160
chwilę, że wydarzyło się to tobie, a nie jej. To także ktoś, kto czuje się dobrze w twoim
towarzystwie w całkowitym milczeniu...
– To bardzo poetyczne, Mike!
– Może. Masz takich przyjaciół?
– Nie.
– Nigdy nie miałeś? Wydawało mi się, że życie w wojsku sprzyja powstawaniu
podobnych przyjaźni?
Czuję bezsensowność rozmowy. Mam za minutę wejść do samolotu i odlecieć, aby tam
gdzieś ryzykować własnym życiem, a on mi tu wpada w filozoficzny nastrój! Lubię tego
faceta, tylko że wprowadza mnie w zakłopotanie.
– Masz rację, wojsko sprzyja temu, tak reaguje większość. Ale ja chyba jestem
urodzonym samotnikiem.
Komlosy jest bardzo zdziwiony, niemalże dotknięty.
– Zgoda, zgoda. Ale nawet jednego przyjaciela? To nienormalne.
Wzdycham. – Raz, kiedyś. Był taki. Bardzo się zżyliśmy. Był dla mnie jak młodszy brat.
– I co się stało?
– Wietnam! Załatwił go jakiś nasz zakichany pilot. Źle odczytał współrzędne.
– Bardzo to przeżyłeś?
– Jeszcze jak. To ja zażądałem wsparcia z powietrza.
Komlosy spogląda w zamyśleniu na pole startowe. Właśnie odrywa się od ziemi para F-
16. W wylotach pojawia się płomień dopalaczy. Wspominam inne czasy, kiedy to faceci też
wpadali w filozoficzny nastrój wysyłając ludzi do akcji, z której wielu mogło nie wrócić. Tacy
faceci odczuwają wielkie pragnienie stworzenia więzów z idącymi do walki, chcą za wszelką
cenę w jakikolwiek sposób uczestniczyć w lękach i niebezpieczeństwach... a może w
podnieceniu? F-16 pozostawiły po sobie nabrzmiewający spokój. I jakby pustkę. Słyszę
zadane cichym głosem pytanie: – Biały czy czarny?
– Że co?
– Ten twój kumpel.
– Czarny.
Kolejna cisza i następne pytanie: – Czy sądzisz, że prawdziwa przyjaźń może pokonać tę
barierę koloru...
Łatwo mi odpowiedzieć. Przecież to suma mojej życiowej wiedzy.
– Nie.
Uśmiecha się, ale nie ma w tym uśmiechu nic zabawnego.
– Bardzo cyniczna odpowiedź, Jerry! Nie będziesz chyba usiłował mnie przekonać, że nie
może zaistnieć przyjaźń ludzi o różnych kolorach skóry?
– Wyjątki jedynie potwierdzają regułę.
– Dlaczego miałyby tu obowiązywać jakieś reguły?
161
Znowu czuję się nieswojo, proszę Boga, żeby Simmons szybko wrócił i żebym mógł
przerwać tę rozmowę. Komlosy jest naprawdę przejęty całym problemem. Usiłuję mu
wyjaśnić:
– Dlaczego są różne kolory skóry? Dlaczego ja muszę być czarny, a ty biały? Bóg,
natura... czy coś innego? Może za kilka milionów lat, albo i wcześniej, jeśli ci cholerni
genetycy postawią na swoim, wszystko to się zmieni i wszyscy będziemy jednego koloru
sinego błota, albo coś podobnego. Ale chwilowo, dlatego że jesteśmy różni, myślimy różnie.
Nie lepiej czy gorzej, ale po prostu różnie... To, o czym mówiłeś... te więzy. Ludzie ich
poszukują wśród swoich. To chyba naturalne.
Z rezygnacją wzrusza ramionami. Domyślam się, że jest rozczarowany.
– Ale tak, jak powiedziałem, Mike, bywają wyjątki.
Uśmiecha się gorzko. – Oczywiście.
Z ulgą słyszę zbliżanie się dżipa. Wóz staje przed nami, Simmons wyskakuje na ziemię.
Kierowca biegnie na tył, żeby zdjąć torbę generała, Simmons odsyła go skinieniem ręki i sam
bierze swój bagaż. Widzę, że trzy gwiazdki nie poszły facetowi bąbelkami do nosa.
Podchodzi do samolotu, wrzuca torbę do środka i wraca do nas.
– Jesteś gotów, Jerry?
– Tak jest, generale!
Piorunuje mnie spojrzeniem, które zapowiada, że mi da w ucho, jeśli będę sobie kpił z
jego gwiazdek. Będę miał dobrą zabawę z wtykaniem mu szpileczek. Al gorąco ściska dłoń
Komlosy’ego.
– Dziękuję ci za wszystko, Mike! Śpij spokojnie. Wkrótce z nimi wrócimy.
Komlosy klepie go po plecach. – Powodzenia, Al. Odwaliłeś niezłą robotę składając to
wszystko do kupy... wspaniałą robotę.
Simmons przerzuca wzrok z Komlosy’ego na mnie i z powrotem, odwraca się i idąc do
samolotu mówi: – Czekam na pokładzie, Jerry!
Komlosy wyciąga do mnie dłoń, chwytam ją i powiadam: – Dziękuję za danie mi szansy,
Mike! Nie zawiodę cię.
Komlosy odpowiada z uśmiechem: – To dość dziwne słyszeć podziękowanie od faceta,
któremu dałem szansę utracenia życia. – Uśmiech znika. – Żałuję tylko, że nie mogę dzielić z
tobą tej przygody i niebezpieczeństwa. Będę się czuł okropnie bezradny siedząc za biurkiem i
wykręcając sobie palce.
Widzę, że jest naprawdę poruszony. Udziela się to i mnie. Kiedy przełyka, śmiesznie mu
skacze jabłko Adama. Wzbudza we mnie ciepłe uczucia. Mówię wesoło: – Pamiętasz tego
faceta Miltona? Co to pracował w kancelarii tatusia zanim zajął się poezją i poszedł do
Cambridge? Kiedyś napisał: “Służą i ci także, co stoją jeno i czekają.” A może to było trochę
inaczej, w każdym razie coś takiego na pewno powiedział.
Klepię go po plecach i odchodzę w stronę samolotu.
162
już wracaliśmy śmigłowcem, zauważył: “Widziałeś, cholera, Slocum zachowywał się tak,
jakby w restauracji pakował do plastikowej torebki resztki dla swojego psa”.
Ale moi ludzie nie widzieli mnie tej nocy na kwaterze, kiedy twarde byczysko leżało na
pryczy i samo nie mogło zrozumieć, skąd się wzięły te łzy, które skapują mu z twarzy. I
dlaczego czuje ból przeszywający mu serce. I nie towarzyszyli mi podczas następnych nocy,
aż do owego wieczoru, kiedy to podjąłem postanowienie: facet taki jak ja nie ma prawa mieć
przyjaciół. Jest to emocjonalny ciężar, jakiego mi nie potrzeba na przyszłość. Zbyt mnie
kosztuje.
– Czegoś taki ponury, Jerry? Czymś się niepokoisz?
Te słowa odrywają mnie od wspomnień.
– Niczym, sir, generale... Tylko ten blask od pańskich gwiazdek pada mi w oczy i oślepia.
– Przestań się wygłupiać, Jerry. Twoja wina, że je dostałem. Ty mnie w to wpakowałeś.
Uwolnisz zakładników i też ich parę dostaniesz. Więc się odczep ode mnie, zrozumiano?
– Tak jest, Al. Wygłupianie wyłączone. I bardzo się cieszę z pańskich gwiazdek, panie
generale! Zasłużył pan na nie.
Nic mu nie mówię o moim zamiarze przejścia na emeryturę ani o ranczu. Nie jestem w
nastroju do udzielania wyjaśnień. Zresztą cały ten pomysł mnie przeraża. Ale już taki jestem,
że kiedy raz podejmę decyzję, to klamka zapadła. Bo i tak powinno być: twardziele nie
zmieniają co chwila zamiarów. Przypominam sobie, jak kupowałem to ranczo. Usłyszałem o
nim od żołnierza, który pochodził z tamtych okolic. Dawny właściciel umarł i majętność
przejął bank. Dyrektor tego banku należał do tego typu facetów, co to popisują się
chodzeniem boso po kawałkach szkła, żeby udowodnić, jacy to są nowocześni i liberalni.
Pojechałem do niego w pełnej mundurowej gali, łącznie ze wszystkimi medalami. Zrobiło to
na nim wielkie wrażenie i dał mi dobre warunki. Nie miałem wówczas jeszcze zamiaru
opuszczenia armii, ale postanowiłem, że zrobię to, nim skończę pięćdziesiąt lat. Ranczo jest w
okolicy zamieszkałej głównie przez białych. Ale ja znalazłem czarnucha od paru lat bez pracy,
którego zatrudniłem, żeby mi wszystkiego pilnował. Powiedział mi, że biała społeczność –
ranczerzy i farmerzy – są cholernie wściekli, że to ranczo kupiłem. Tłumaczył mi, że w
zasadzie są to wszystko porządni ludzie, ale farmerzy mają już w sobie z mlekiem matki
wyssany konserwatyzm i trudno im sobie wyobrazić czarnego ranczera. I to wśród nich.
Dodał, że poważniejszych kłopotów na pewno nie będzie, ale do swojego towarzystwa chyba
mnie nie przyjmą.
Uśmiechnąłem się wtedy i odparłem, że mnie to nic nie obchodzi. Ale od tego czasu
zmieniłem pogląd. Kupiłem kilka książek na tematy ranczerskie, zaprenumerowałem kilka
fachowych periodyków. I dość szybko zrozumiałem, że ranczer to nie tylko facet, który siedzi
na werandzie swego rancza i dłubie słomką w gębie, a w wolnej trzyma puszkę piwa i
zadowolony patrzy, jak równie zadowolone krówki przeżuwają pokarm. Tak jak i we
wszystko inne wlazła tu technologia, od której takim prostym facetom jak ja gały na wierzch
164
24
Peabody
bolesnej agonii. Może pan potrafiłby to znieść. Może pański umysł jest tak oszałamiająco
wielki, że potrafi przekonać swoje ciało, iż ból jest jedynie złudzeniem, że końcówki nerwów
jedynie się oszukują. Ja jestem tylko zwykłym śmiertelnikiem. Będę wiedział, że nie żyję
dopiero wtedy, kiedy ustąpi ból. O tak, wtedy będę o tym całkowicie przekonany.
Noc minęła błyskawicznie. O świcie usłyszałem skrzypienie bramy, a następnie warkot
silnika samochodu dostawczego i głos Fombony wydającego rozkazy. Minuty ścigały się z
sekundami. Słyszałem głośne bicie własnego serca, a na ustach i dziąsłach czułem metaliczny
smak strachu. Potem obrócił się klucz w zamku i w drzwiach stanął Fombona z uśmiechem na
ustach i wyrazem zadowolenia w oczach.
– Dalej, dalej, przesuńcie to bliżej. Ale uważajcie, głupcy, żeby nie uszkodzić mojej
pięknisi. – Fombona nadzorował wnoszenie i instalowanie narzędzi tortur. Czynił to z miną i
radością właściciela domu, który wreszcie sprawił sobie nowe, dawno oczekiwane meble. –
Tu, tutaj! – wskazał właściwe miejsce dwóm strażnikom dźwigającym ciężki przedmiot
okryty płachtą. Strażnicy stękali z wysiłku przenosząc ciężar przez wąskie drzwi, a potem
idąc z nim w stronę przeciwległej ściany.
– Uważajcie, głupcy! – powtórzył Fombona.
Następnie wniesiono wysoki stół o wąskim blacie, brezentową torbę, kilka krążków
czarnej bawełnianej taśmy i dwa kubły wody. Gdy wszystko było już na miejscu, odprawił
strażników i zamknął drzwi. Jednakże klucza w zamku nie obrócił. Przez chwilę
rozpatrywałem irracjonalny pomysł ucieczki. Przeważyła trzeźwa ocena beznadziejności
sytuacji.
Fombona stał na środku pokoju i przyglądał mi się uważnie, przechyliwszy lekko głowę.
Wprost emanował radością.
– Wszystko gotowe, świnio. Więc jest tak: podasz mi nazwisko albo za kilka minut
zaczniesz doświadczać bólu, o jakim ci się nawet nie śniło.
Powoli przełknąłem napływającą ślinę i pokręciłem przecząco głową. Zauważyłem ulgę
w jego uśmiechu.
– Doskonale. Wobec tego podasz mi wszystkie nazwiska. Wszystkie! Ręczę ci, świnio.
Podniosłem rękę i ku własnemu zdumieniu stwierdziłem, że nie drży ani się nie trzęsie.
Uradowałem się także, iż mówię głosem pewnym siebie:
– Słuchaj, ty ludzki śmieciu. Znam scenariusz. Jeśli ci powiem, to natychmiast umrę.
Calderon mi wszystko powiedział. Zastrzyk. I potem niby to atak serca. Nie będzie śladu
tortur. Twoje obietnice o uldze, jeśli wymienię nazwiska, są kłamstwem.
Moje słowa nie zrobiły na nim żadnego wrażenia.
– Więc zacznij od razu gadać. I wtedy nie będziesz musiał przez to przejść. Żadnego bólu,
nic. Pozwolę ci wtedy dołączyć do pozostałych amerykańskich świń.
167
– Kłamiesz! Jeśli ci podam nazwisko, to też umrę. Te dwa kretyny Bermudez i Castro, nie
chciałyby, bym komukolwiek powiedział, że podałem nazwiska. Obaj chcą wyłuskać innych
dysydentów. Tak, jeślibym już teraz zaczął mówić, to też umrę.
Chrząknął rozbawiony. – Spryciula z ciebie, świnio. Nie bój się, zaczniesz gadać i to
szybko. – Zaczął teraz mówić tonem kawiarnianej rozmowy: – Przed paroma tygodniami
złapaliśmy kapitana Gwardii Narodowej. Wraz z moim przyjacielem Umberto zaczęliśmy go
przesłuchiwać. Po dwu dniach do celi przyniosłem rewolwer i powiedziałem, że jest w nim
tylko jeden nabój. Dałem mu ten rewolwer. Umberto i ja staliśmy w odległości dwu metrów.
Facet wiedział, że jednego z nas może zabić, ale ten drugi będzie go dalej torturował... Wolał
więc włożyć lufę w usta i pociągnąć za spust.
Fombona musiał coś dostrzec na mojej twarzy, gdyż wybuchnął śmiechem. – W
rewolwerze nie było oczywiście ani jednego naboju. Facet umarł po sześciu dniach, a przez
wszystkie godziny tych sześciu dni błagał nas, żebyśmy od razu go zabili. Ty też będziesz nas
błagał, żebyśmy ci zrobili ten zastrzyk... i nie będzie to trwało aż sześciu dni. Te nazwiska to
twój paszport na wyjazd z piekła. Głos ci będzie drżał radością, kiedy mi zaczniesz je
podawać.
Odwrócił się, zacierając ręce. – Zacznijmy przygotowania. Zaraz zawrzesz znajomość z
El Abrazo, z Zaciskaczem. Może wolisz nazwę Obejmowacz?
Teatralnym gestem zerwał prześcieradło z wielkiego przedmiotu. Patrzyłem z chorobliwą
fascynacją na przedmiot podobny do pociętej na segmenty beczki, umocowanej na podstawie.
Na ciemnym drewnie co jakieś dziesięć centymetrów lśniły metalowe guzy. Z podstawy
zwisały skórzane paski. Fombona pogłaskał pieszczotliwie beczkę.
– To nie jest naturalny kolor drewna – wyjaśnił. – To krew setek ludzi: mężczyzn, kobiet,
a nawet dzieci. Vargas lubił się temu przyglądać... czasami brał czynny udział. Ale niezbyt
dobrze to robił. Zawsze mu się spieszyło. Mnie się nigdy nie spieszy.
Krążkami czarnej tkaniny osłonił metalowe guzy. Narzekał przy tym, że mu niestety, nie
wolno dodać mojej krwi do już wsiąkniętej w drewno. – Ach, jakże bym chciał zobaczyć
twoją krew, amerykańska świnio! – jęknął. – Gdyby mi było wolno zostawić na twoim ciele
ślady, to bym przyczepił ci do dupy klatkę zgłodniałych szczurów. Oczywiście otworzyłbym
im drzwiczki. Wlazłyby ci przez odbytnicę do brzucha i wyjadły wszystko do cna. Teraz,
niestety, nie ubędzie ci nawet kropelka krwi, ale zapewniam, że podróż w El Abrazo nie
należy do przyjemności. Dobrze się poznacie, obiecuję.
Ze strachu sztywnieją mi nogi. Psychiczne tortury już się zaczęły. Fombona umiejętnie
dawkował zapowiedzi tego, co mnie czeka. Dygotanie i strach przemieniały się w ślepe,
obłędne przerażenie. Podszedł do drzwi, otworzył je i wezwał kogoś palcem. Odbył z nim
rozmowę szeptem. Potem zamknął drzwi i wrócił szczerząc zęby w uśmiechu. Z brezentowej
torby wyjął metalowe czarne pudło, z którego wychodziły trzy przewody. Jeden zakończony
wtyczką, a dwa, dłuższe i grubsze, żabkami.
168
Gestem dłoni dał znak strażnikowi. Ten obszedł beczkę, podniósł kota z ziemi, odczepił
żabki. Wyszedł bujając kota za ogon. Poczułem zapach nadpalonej sierści.
Fombona sięgnął do torby i wyjął z niej kilka bandaży, które położył na stole. Sięgnął raz
jeszcze. Zobaczyłem w jego dłoni białe zawiniątko. Gdy je rozwinął, w pierwszej chwili nie
pojąłem, co to jest. Dopiero kiedy włączył na siebie, zorientowałem się, że to kitel lekarski.
Uśmiechnął się rozbrajająco i po raz trzeci sięgnął do torby. Tym razem wyciągnął stetoskop.
Z dumą założył go sobie na szyję.
– Doktor Carlos Fombona do usług, ekscelencjo! Tak, przez rok byłem studentem
medycyny. Słabo się uczyłem, ale to i owo przylgnęło. Jak na człowieka
sześćdziesięciotrzyletniego jest pan wcale w dobrym stanie, ale bywa, że El Rompecabezas
szkodzi serduszku. Na pewno pana uspokoi fakt, że będę przez cały czas czuwał.
Wskazał na beczkę. Zmusiłem nogi do ruchu i cofnąłem się w kąt. Przyszło nagłe
olśnienie. Będą musieli zaciągnąć mnie siłą. A ja zacznę walczyć. Na ciele pozostaną znaki
zmagania. Może nawet zadrapania, posiniaczenia. Będzie dowód! Te bydlaki otrzymają
zasłużoną karę. Zacisnąłem dłonie w pięści i skuliłem się dygocąc z tłumionej wściekłości i
ze strachu. Fombona wzruszył ramionami i rzucił krótki rozkaz.
Weszło ich czterech do celi. Fombona powiedział głośno:
– Kto go choćby lekko zadrapie, zapozna się z El Abrazo.
Zbliżyli się ostrożnie. Jeden z nich trzymał derkę lekko przerzuconą przez ramię. Widać
było, że mają doświadczenie w tych sprawach. Jeden udał, że chce mnie chwycić za lewą
rękę. Moja pięść wystrzeliła i trafiła powietrze. Przy okazji straciłem równowagę. Nagle
przestałem cokolwiek widzieć. Moją głowę owijała derka, a jednocześnie chwyciły mnie silne
ramiona. Zacząłem kopać i najwidoczniej trafiłem, gdyż usłyszałem czyjś jęk bólu. Inne
dłonie pochwyciły mnie w pasie i w kostkach. Byłem bezradny, paniczny lęk wzrastał.
Podnieśli mnie, a potem położyli na plecach. Pod pokładami materii czułem metalowe
guzy. Wyobraziłem sobie ból, jakiego bym teraz doznawał, gdyby nie były pokryte czymś
miękkim. Zerwano mi z głowy koc, zobaczyłem światło i pochyloną nade mną twarz
Fombony. Jego oczy wyrażały dzikie upojenie.
– Najpierw kostki. Trzymajcie go mocno! – rozkazał.
Czułem, że coś mi owijają dokoła lewej kostki.
– Bandaże – wyjaśnił Fombona. – Chodzi o to, żeby skórzane paski nie zostawiły śladów
na delikatnych stopkach.
Fombona, który normalnie odzywał się pomrukami lub pojedynczymi słowami, stał się
nagle niesłychanie rozmowny. Skąd mi w takiej sytuacji przyszła podobna myśl do głowy? I
po co? Ta jego elokwencja jest rezultatem rozkoszy, jaką odczuwa podczas torturowania
ludzi...
Nie ruszałem się, gdy mi bandażowali nogi. To nieco uśpiło ich czujność. Kiedy zaczęli
bandażować mój prawy przegub, szarpnąłem się, obróciłem głowę i mocno ugryzłem ramię
170
trzymającego mnie strażnika. Zawył z bólu, szarpnął się pozostawiając na moich zębach
kawałek skóry. Widziałem, jak podnosi drugą rękę, żeby mnie uderzyć. Usłyszałem chrzęst,
gdy Fombona odtrącił mu dłoń, która odskakując uderzyła strażnika mocno w twarz. Z
łoskotem padł na ziemię. Fombona coś warknął. Pozostali trzej strażnicy wyciągnęli leżącego
na zewnątrz. Co za wspaniały odgłos ciągniętego po ziemi ciała! Teraz byli już czujni i
szybko skończyli bandażowanie. Niemalże jęknąłem z bólu, gdy mi wykręcili ręce do tyłu i
ułożyli wzdłuż deszczułek beczki. Fombona mruknął: – Już niedługo, świnio!
Leżałem rozciągnięty, powiązany skórzanymi paskami. Po kilku sekundach zacząłem
odczuwać silny ból rozchodzący się po całym ciele, od ramion w stronę karku, brzucha,
pleców. Fombona odprawił strażników. Słyszałem ich człapanie, zamykanie drzwi. Potem
zapadła cisza. Zaczyna się! Ból w plecach stał się nie do zniesienia. W panice usiłowałem
uspokoić i przygotować myśli. Przygotować je na najgorsze. Powtarzałem sobie bez przerwy,
że nie wypowiem ani słowa bez względu na to, co się stanie. Czułem i słyszałem bicie
własnego serca, czułem i słyszałem swój własny krótki oddech. Bezruch i cisza potęgowały
każdy odgłos. Nagle zobaczyłem nad sobą jego twarz, a przecież nie słyszałem, żeby
podchodził. Musiał poruszać się bezszelestnie jak kot. Zacząłem szybciej, urywanie
oddychać. Znowu przypomniała mi się teoria Sołżenicyna. To już jest śmierć, to już jest
śmierć, przestałem egzystować, nic już nie jest ważne, absolutnie nic!
Stetoskop kołysał się łagodnie o kilka centymetrów od czubka mojego nosa.
Hipnotyzował mnie. Metalowa słuchaweczka opadła mi na pierś. Ale nie sama, dociskał ją
palec Fombony. Co za okropna parodia: słuchał pilnie, przesunął krążek, znowu słuchał w
pełnym skupieniu, wargi na szerokiej smagłej twarzy ściągnięte, okrutne oczy zwężone w
pełnej koncentracji. Poniżej króciutko przyciętych włosów, na czole, perliły mu się krople
potu. Skinął głową.
– Bardzo dobrze. Bije może nieco zbyt szybko, ale mocno. Dobre serce, dużo wytrzyma.
Zniknął mi z pola widzenia. Wytężam uszy chcąc wyłowić jakiś szmer, ale nie usłyszałem
nic. Jest, jakby skrobnięcie! Nagle poczułem szarpnięcie brody i palce wpijające się boleśnie
w zawiasy żuchwy. Zmusiło mnie to do otwarcia ust. Coś twardego znalazło się pod
językiem. Zakrztusiłem się. Wyczułem smak: guma.
– Kość dla pieska – usłyszałem słowa wyraźnie wypowiedziane spokojnym głosem. –
Żebyś sobie nie przegryzł języka... I żeby stłumić twoje wrzaski. Teraz musimy to tylko
umocować...
Za włosy podniósł mi głowę. Kawałkami materiału zasłonił mi usta, końce związał ściśle
za uszami. Czułem jego palce na karku, gdy coś majstrował przy węźle. Jakiż wstrętny jest
ten smak gumy. Mowy nie było o oddychaniu przez usta. Tylko przez nos.
Kolejny atak nerwów, chęć wycia. A może nawet już wyłem w myślach. Zacisnąłem
mocno powieki zanosząc modły o siłę przetrwania. Poczułem coś na brzuchu i bezwiednie
otworzyłem oczy.
171
Stał koło mnie po prawej stronie, w białym płaszczu, z dyndającym stale stetoskopem. W
lewej ręce trzymał dwa grube popielate przewody. Usiłowałem bezskutecznie unieść głowę.
Bujał tymi przewodami. Metalowe końcówki muskały mój brzuch. Spojrzałem na Fombonę.
Miał twarz wręcz wniebowziętą.
Położył mi jeden przewód na piersiach. Żabkę drugiego zapiął na dużym palcu prawej
stopy. Oparłem głowę o deskę usiłując powstrzymać drżenie nóg. Naprężyłem się cały.
Szpileczki śmiertelnego przerażenia wędrowały wzdłuż kończyn. Rzemienie wpijały się
w ramiona. Byłem związany, unieruchomiony jak świnia szykowana na rzeź. Właśnie, świnia.
Oto kim dla niego jestem. Ale na szczęście już nie żyję, nic już nie jest ważne...!
Stanął teraz przy mojej lewej ręce. Założył metalową żabkę na kciuk. Leżałem
nieruchomo. Mówił do mnie głosem miękkim, z zażyłą intymnością:
– Zaraz zaczynamy. Kreska pozostanie na żółtym polu. Następnym razem spróbujemy
posunąć się dalej. Proszę to wziąć pod uwagę. I w tej chwili żabki są na stosunkowo dobrych
miejscach. Później wybierzemy inne. Na przykład penis, wargi, język. A może umieścimy
jedną w odbytnicy? Wtedy ekscelencja zrozumie, że obecna próba to po prostu nic.
Palcami delikatnie muskał moje ciało. Przesuwał je po brzuchu. Jakby wędrowały po
mnie oślizłe węże!
– Teraz to ja nawet nie chcę słyszeć żadnych nazwisk. Niech szanowny pan nie usiłuje mi
ich wmawiać. Obecna sesja ma na celu zapoznanie z El Abrazo i El Rompecabezas. Proszę
nie psuć zabawy podając mi jakiekolwiek nazwiska... uwaga, proszę czekać na pstryknięcie.
Przestałem czuć jego palce. Usłyszałem szurnięcie, po którym nastąpiła cisza.
Wciągnąłem głęboko powietrze i zatrzymałem. I trzymałem, trzymałem! Wreszcie
wypuściłem jak mogłem najgłośniej przez nos. Ale mimo to usłyszałem zapowiadane
klęknięcie.
Straszliwy ból, gdy wreszcie przeminął, stał się jedynie milisekundowym wspomnieniem.
Wspomnieniem zagłuszonym rykiem. Przenikającym wszystko do szpiku kości zimnym
wspomnieniem. Wrytym po wsze czasy, choć było tylko mgnieniem oka.
Kiedyś w Brazylii widziałem, jak wytapiano złoto. Spore naczynie żółtego, jakby
lepkiego żaru. Ktoś, kogo by wrzucono do takiego naczynia, miałby również podobne
milisekundowe doznanie. I byłby szczęśliwy, że jest ono ostatnim w jego istnieniu. Ryk ustał.
Nie od razu, powoli. Czułem, jak obumiera w mojej rozcharatanej krtani. Wspomnienie
pogrążyło się w fali ulgi. To nie ja, to moja krtań teraz łkała, zęby wpijały się w gumowy
klocek pod językiem. Osobno dygotał każdy milimetr kwadratowy skóry. Na całym ciele.
Szok. Potem przepływały fale wtórnych bólów: bolesność mięśni po skurczu. W porównaniu
z tym, co odczułem poprzednio, sprawiało mi to prawie przyjemność. A w każdym razie ulgę.
Znowu się nade mną nachylił, przyłożył mi stetoskop do klatki piersiowej i nasłuchiwał.
Nic nie widziałem, gdyż krople potu zalały mi oczy i piekły. Obróciłem na bok głowę i
dygocąc usiłowałem powstrzymać łkanie. Fombona długo słuchał, wreszcie się wyprostował.
172
Stał nade mną uśmiechnięty jak lekarz, który ma do zakomunikowania pacjentowi dobrą
nowinę:
– Świetnie. Wasza ekscelencja ma doskonałe serce. Na tyle silne, by mu pozwolić na
odwiedziny dna piekieł...
Bez jakiejkolwiek uprzedniej myśli z mojej strony skóra na całym moim ciele jakby się
zjeżyła, a on palcami muskał mi klatkę piersiową. – Teraz trwało to tylko dwie sekundy –
poinformował.– Ot, wprowadzenie. Następnym razem potrzymamy nieco dłużej. Może z pięć
sekund, może dziesięć... albo jeszcze dłużej. Uwaga, zaraz zaczynamy! Czekać na
pstryknięcie.
Usiłowałem zniweczyć w sobie zdolność słyszenia. Ale czekałem. Czekałem i czekałem
dygocąc przez cały czas. Nastąpiło to z hukiem wystrzału rewolwerowego. Po pierwszym
nastąpił drugi. Jedno pasmo bezgranicznego bólo-cierpienia. Jeden wielki spazm. Rosnący
ryk i... uczucie ulgi. Usłyszałem nawet jego rozbawione chrząknięcie. On jest stworem
gorszym od szatana. Wcielenie zła. On wcale nie chce żadnego nazwiska. Chce jedynie
odczuwać przyjemność.
Przez pół godziny na przemian torturował i pokpiwał sobie. Mojej agonii bez przerwy
towarzyszyła świadomość jego nikczemności. W pewnej chwili oblał mnie wodą z wiadra
tłumacząc tym chorym, sugerującym intymność głosem, że polepsza ona kontakt metalowej
żabki z ciałem, co powinno przynieść doskonałe rezultaty. Mówił to tak, jakby zachwalał mi
walory nowych perfum.
Kiedy to się wreszcie skończyło i wyjmowali mnie bezwładnego z beczki, Fombona
zmienił zachowanie. Byłem znowu amerykańską świnią. Przyglądał się, kiedy paskami
materiału wiązali mi nogi i ręce, zapowiadając przyniesienie pożywnego posiłku. I że będą
mnie karmili łyżką. A jeśli odmówię, to wsadzą mi sondę i będą karmić siłą. Fombona
powiedział, że muszę tryskać zdrowiem. I z szyderczym uśmiechem dodał, że nazajutrz mija
dwudziesty dzień. Ostatni z wyznaczonych sobie przez Kubańczyka. Kubańczyk zawiódł, ale
on, Fombona, nie zawiedzie. Dwudziestego dnia przejadę się na El Abrazo i będę długo na
nim jeździł. I już nie zejdę z niego żywy. Przedtem podam, oczywiście, nazwiska. Z torby
wyjął plastikowe pudełko, otworzył je i pokazał strzykawkę na poduszeczce z waty.
– Oto twoja przepustka do wieczystej wolności. Przepustka na wyjście z piekła... Jutro o
tej porze będziesz błagał, żebym ci zrobił zastrzyk.
Zjadłem, co mi podali. Dobra, gęsta jarzynowa zupa. Strażnikom zakazano odzywania się
do mnie. Bardzo dobrze. Ani słowa z ich ust, ani słowa z moich.
Przez cały czas był w pokoju strażnik. Siedział przy drzwiach na krześle. Przez cały czas
na mnie patrzył. Strażnika zmieniano co dwie godziny. Fombona nie chciał ryzykować, że coś
sobie zrobię i pozostaną ślady.
173
Obudziłem się przed mniej więcej godziną. Zdumiony, że w ogóle mogłem spać. Żałuję,
że nie spałem dłużej. Leżę na sienniku po środku celi, milczący strażnik siedzi o trzy metry
ode mnie. Całe ciało mam obolałe, pulsujące. A każda drgawka wysyła do mózgu stanowcze
żądanie: “Dość! Dość tego! Więcej nie wytrzymam!
Przez zakratowane okienko wpada skąpe światło. Wkrótce ponownie zjawi się Fombona.
Bez powodzenia usiłuję myśleć o czymś innym. Nieustannie powraca obraz beczki i pudła z
przewodami. Przeżywam chwile rozjuszonej goryczy. Dlaczego oni nic dla mnie nie robią, te
bydlaki w Stanach? Najpierw chcą mnie uśmiercić, a teraz pozostawiają własnemu losowi.
Przecież mamy, na miłość boską, trzymilionową armię? Dlaczego nie mogą tu wysłać choćby
jednego plutonu? Co oni, do cholery, robią?
Chwile goryczy przychodzą i odchodzą. Podobnie jak chwile roztkliwiania się nad własną
osobą. Są także momenty, kiedy potrafię oderwać się od myśli o czekających mnie torturach i
analizuję własneżycie. Wtedy gorycz i roztkliwienie zespalają się w jedno uczucie. Kpić
można z takiego życia. Prawie całkowicie zmarnowane. Dobrze uprasowany garnitur był dla
mnie ważniejszy niż troskliwe uczucie. Odrzuciłem ludzkie sympatie dla pozorów, dla dobrej
filiżanki kawy. Wolałem dobre białe wino od miłości. Teraz na wszystko jest za późno.
Nadchodzi dwudziesty dzień.
Na odgłos otwieranych drzwi trzepocze mi serce. Ale to nie są jego kroki. Otwierają się
drzwi do celi i wchodzi strażnik z miską i łyżką. Drugi strażnik sadza mnie. Obaj teraz kucają
obok i karmią jak małe dziecko. Przełykam z trudem, ale obojętnie. Nie myślę o jedzeniu.
Gardło, przełyk ciągle mnie jeszcze bolą po wrzasku. Mój wrzask, ryk, jest mechaniczny...
bezmyślny. Usiłuję pogodzić się z myślą o czekających torturach. Usiłuję pogodzić się z
myślą o śmierci. Buduję w sobie zapory i blokady chcąc stworzyć fortecę, z której będę mógł
spokojnie spoglądać na śmierć. Moje zapory przypominają łamigłówkę. Czy widziałem
kogokolwiek, kto umiał patrzeć śmierci w oczy? Przy ostatniej łyżce zupy rozwiązuję
łamigłówkę. Jorge! Stanę oko w oko ze śmiercią tak jak Jorge!
– Niech się pan nie niecierpliwi. Fombona powiedział, że wkrótce przyjdzie. – Strażnik
uśmiecha się. Wcale nie kpi. Ale mu nie odpowiadam. Będę się zachowywał tak, jak Jorge.
Odchrząkuję, zbieram ślinę i pluję strażnikowi prosto w tę małpią twarz.
Zrywa się wściekły i zamierza nogą. Chce mnie kopnąć. Nie robię najmniejszego uniku.
Drugi strażnik wrzeszczy na koleżkę: – Nie! Fombona!
Tamten powoli opuszcza but na ziemię. Patrzy na beczkę tortur i przenosi wzrok na mnie.
Ociera sobie twarz dłonią i powiada głosem nabrzmiałym nienawiścią:
– Modlę się, byś cierpiał i by śmierć nadchodziła wolno.
Co by w tej sytuacji zrobił Jorge? Uśmiecham się do drania i jakby mu dziękuję
skinieniem głowy. Odwraca się z pustą miską. W jego oczach widać zdziwienie. Zaczynam
rozumieć siłę mojego zachowania. Ta siła mnie rozpiera. A więc tajemnica polega na tym, że
174
trzeba być lepszym od tego, który czymś mi grozi. Na tym polegał sekret Jorge. Wierzył w to,
nim ta wiedźma zniszczyła go. Teraz ja będę w to wierzył. Żadna wiedźma mnie nie zniszczy,
żaden szarlatan w przebraniu Fombony. Jeśli mam umrzeć, to umrę w stylu Jorge’a: z pogardą
dla istot gorszego gatunku, które mnie dręczyły.
Fombona zostawia mnie jednak w spokoju przez wiele godzin. Nie potrafię zliczyć, ile.
Strażnicy często się zmieniają. Widocznie uważa, że potrzebny jest okres torturowania mojej
świadomości. Ale tym razem się myli. Przestaję się dręczyć, zbudowałem fortecę. Nie jestem
błogo spokojny, ale już nie dygocę ze strachu. Zwiędła, rozpłynęła się jego przewaga nade
mną. Kiedy wreszcie słyszę jego kroki, sam siadam i spoglądam w kierunku drzwi. Drzwi się
otwierają, nasz wzrok się spotyka i bez zwłoki wysyłam mu sygnał: “Ani słowa, gnojku!”
Fombona stoi, jakby odebrał informację i zastanawia się nad jej sensem. Potem wchodzi w
towarzystwie swoich służalców. Nie opieram się, kiedy mnie podnoszą, ale udaje mi się
podkurczyć nogi. Gdy mnie wloką w stronę beczki tortur, odbijam się i kopię. Jeden ze
służalców, który nie zachowywał ostrożności, otrzymuje cios w przyrodzenie. Udało się!
Facet zwija się i leci na ziemię kwicząc z bólu. Fombona wybucha śmiechem. A ja
uśmiecham się niewinnie do Fombony. Fombona przestaje się śmiać, jest zaskoczony.
Pokazałem moją wyższość. Teraz są już ostrożni. Uważają na moje nogi, na zęby.
Przygotowują mnie do śmierci, ale obawiają się mnie. Nawet wtedy, kiedy już jestem
uwiązany w beczce skórzanymi postronkami, zachowują wielką ostrożność. Gdybyś mnie
mógł teraz zobaczyć, Jorge, byłbyś dumny!
Jesteśmy sami. W ustach znowu mam kawał twardej gumy. Fombona pokazuje mi nóż i
przechodzi do nóg. Podnoszę głowę i widzę, że tnie moje szorty. Jestem teraz całkowicie
nagi. Fombona patrzy na mnie. Rewanżuję się twardym spojrzeniem. Na chwilę znika mi z
pola widzenia, a gdy się pojawia, trzyma oba grube przewody z metalowymi żabkami. Czuję
jego palce na moim penisie, potem uszczypnięcie, gdy zakłada żabkę.Śmieje się. – Malutki –
powiada. – Zaraz go ożywimy.
Nie odpowiadam, tylko przewiercam go spojrzeniem.
Drugą żabkę umieszcza mi na dolnej wardze. Znowu znika z pola widzenia. Chyba
podnosi wiadro, gdyż słyszę szurnięcie blachy o ziemię. Po chwili jestem zlany wodą.
Mrugam oczami, żeby spędzić krople; prycham, żeby oczyścić zatkany wodą nos.
Fombona stoi nade mną. Kameleon ponownie zmienił barwę. Zaczyna mówić miękkim,
prawie uwodzicielskim głosem: – Ekscelencjo, minęło południe dwudziestego dnia. Zaraz
zaczynamy i skończymy, kiedy poprosi pan o zastrzyk. Będziemy pracowali bez chwili
odpoczynku. Rozpoczynamy od niebieskiego pola. Od czasu do czasu wyjmę pieskowi kość.
Będzie pan miał pięć sekund, żeby poprosić o zastrzyk. Potem wracamy do roboty. Następnie
przeniesiemy się na zielone pole. Mogę pana zapewnić, ekscelencjo, że jeszcze przed północą
poprosi pan o ten zastrzyk.
175
Znowu palce muskają moje ciało, ale tym razem skóra się nie jeży. Jestem ponad to.
Fombona odchodzi mówiąc:
– Uwaga na pstryknięcie przełącznika, ekscelencjo!
Przygotowuję się. Czekam, ale nic się nie dzieje. Wyobrażam sobie, że w rogu stoi Jorge i
przypatruje się wszystkiemu. Ty byś mnie przed tym ocalił, Jorge! Ale patrz teraz, jak ja to
znoszę.
Pstryknięcie eksploduje mi pod czaszką. Agonia. Po trzykroć agonia. Życie jest
mgnieniem istnienia w kadzi rozpuszczonego złota. Niekończący się ryk.
Koniec. Niekontrolowane drganie ciała, spod czaszki nadal wydobywa się ryk. Może to
jest ryk myśli? Tysiąc razy gorzej niż przedtem. Milion razy. Czyż jest jeszcze coś gorszego
niż ta agonia? Jak przez mgłę dociera do mnie niewyraźny wizerunek Fombony pochylonego
nade mną i słuchającego przez rurki stetoskopu łomotania i pędu mojego serca. Fombona
prostuje się. Mgła się rozpływa. Fombona z zadowoleniem kiwa głową.
– Wspaniale. Bez żadnych trudności zabiorę pana, ekscelencjo, na wędrówkę przez
zielony sektor. A może i na skrawek czerwonego. Uwaga, czekamy na pstryknięcie! –
Odchodzi.
Boże Święty! Co ty byś teraz pomyślał, Jorge?
Już wiem: “Pieprzyć tego Sołżenicyna!”
176
25
Slocum
Kontradmirał zajmuje honorowe miejsce u szczytu stołu. Po jego prawej ręce siedzi Al
Simmons, a po lewej kapitan “Nimitza”. Tuż obok niego pierwszy oficer. Wszyscy mają
bardzo poważne miny. Kontradmirał wskazuje mi fotel po przeciwległej sobie stronie. Siadam
i rzucam niespokojne spojrzenie na Ala. Ten wzdycha i zwraca się do kontradmirała:
– Pan pozwoli, że ja mu to powiem.
Kontradmirał nie jest z tego zadowolony, ale przyzwala ruchem głowy. Sprawia mi ulgę,
że trzy gwiazdki Ala czynią go najstarszym stopniem spośród zebranych. Leży przed nim
kilka luźnych kartek. Przez chwilę je przegląda, porządkuje, raz jeszcze wzdycha i mówi:
– Nastąpił nieprzewidziany rozwój wypadków, Jerry... groźny rozwój wypadków. Jak ci
jest wiadomo, CIA jest obecna w San Carlo. Agencja mobilizuje tam coraz większą liczbę
informatorów. Coraz więcej wiadomości dociera do Langley. Liczne budynki w mieście są
pod naszą stałą obserwacją. Mówię o oficjalnych budynkach rządowych. Otóż przed dwoma
dniami rano zaobserwowano przybycie otwartej furgonetki na teren komendy policji przy
178
Simmons potrząsa głową. – Trzeba podjąć decyzję... sytuacja jest nieuczciwa. I dla
Wampirów, i dla torturowanego ambasadora. Daj mi procentowe szansę!
Newman i Allen spoglądają na siebie. Panuje długa przygnębiająca cisza. Wreszcie
Newman, nadal spoglądając na Allena, powiada: – Piloci są świetni. Cholernie dobrzy, prawie
wszyscy...
Allen przerywa i mówi spokojnym głosem: – Straty od czterdziestu do pięćdziesięciu
procent.
Newman obraca się w moim kierunku i smutno to potwierdza skinieniem głowy.
Allen jeszcze nie skończył: – Nie puściłbym jednak Brenda i w żadnym wypadku Kerra...
Reszta jest O.K. Ci dwaj, który wymieniłem, nie mają tego czegoś, co odróżnia świetnego
pilota od dobrego.
Simmons zwraca się teraz do mnie: – Ryzykujesz więc utratą połowy stanu, nim jeszcze
wylądujesz. Zostałoby ci dziesięciu ludzi.
– Nie, AL Mam jeszcze pięciu w rezerwie i zamierzam zabrać wszystkich. Zostawię
Brenda i Kerra, będę miał dwudziestu trzech przy starcie. Pozostanie mi co najmniej
jedenastu lub dwunastu na rozprawienie się z załogą w ambasadzie. To mi wystarczy.
Planowaliśmy taką sytuację. Przeprowadzaliśmy próby z dziesięcioma.
– Jeśli zapadnie decyzja na tak, to polecieć będą mogli jedynie ochotnicy.
– Co to za pomysły, do cholery! – Nie mogę się opanować. Zrywam się z fotela. – Jeśli
im rozkażę lecieć, to polecą!
Al także wstaje. Jego oczy i gwiazdki na epoletach błyszczą.
– Siadajcie, pułkowniku! – rozkazuje.
Zapada cisza, a my zabijamy się wzrokiem. Kontradmirał odprawia oficera meteo. Ten
zaczyna pospiesznie zwijać swoje wykresy i zgarniać papiery, a ja siadam. Simmons jeszcze
stoi i powiada: – Larry, Bryan, bądźcie łaskawi poczekać przez chwilę na zewnątrz.
– Oczywiście... oczywiście! – odpowiadają.
Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, Al wylewa mi na głowę kubeł zimnej wody. Jest
wściekły:
– Posłuchaj no, tłusty przerośnięty głupolu! Za kogo ty się masz? Głowa ci spuchła do
wielkości dupy! Co ja jestem, jakiś cholerny kapral? Zapominasz o moich gwiazdkach!
Zapominasz o sądzie wojskowym! Ale jeszcze nic straconego. Jeszcze raz się tak odezwiesz
w mojej obecności, to ci, kurwa, wkopię jaja do tego zakutego łba! Tam, gdzie powinny się
znajdować. Zrozumieliście, pułkowniku Slocum? Zrozumiałeś?
Wychrypiałem jedynie: – Tak jest, sir!
Marynarscy dostojnicy patrzą na siebie zdumieni. Widać, że w Armii nie znają się na
kodeksie korpusu oficerskiego rodem z Annapolis. Nie odrywając ode mnie groźnego
spojrzenia Al siada. Powoli, bardzo powoli. Kontradmirał dyskretnie odchrząkuje, Simmons
przeszywa go złym wzrokiem. Kapitan jest nagle bardzo zainteresowany stanem swoich
182
paznokci. Pierwszy oficer studiuje plamkę na stole. Simmons oddycha już nieco wolniej.
Zwraca się do kontradmirała:
– No dobrze. Teraz zadzwonię do Białego Domu i przedstawię sytuację doradcy do spraw
bezpieczeństwa. Nie ma nawet mowy, aby przy założeniu takich strat można było podjąć
operację bez oparcia się wyłącznie na ochotnikach. – Nie patrząc w moją stronę warczy: –
Mam nadzieję, że ten małpiszon na końcu stołu zgłasza się na ochotnika?
– Tak jest! – ryczę.
Czyżbym zauważył cień uśmiechu na ponurej twarzy? Jeśli nawet, to szybko zniknął.
Teraz Al kieruje pytanie bezpośrednio do mnie: – A co będzie, jeśli przed wylądowaniem
straty wzrosną do sześćdziesięciu lub siedemdziesięciu procent? Wtedy będziesz poniżej
własnego minimum. Jeśli z tym wejdziesz do akcji, to możesz wszystko spaskudzić i
uniemożliwić nam przeprowadzenie następnej operacji.
W mojej głowie ścigają się myśli.
– Nie ma żadnego problemu, sir. Wtedy na minutę przed lądowaniem przerywamy ciszę
radiową. Nawet jeśli nas wyłuskają w powietrzu, to znaczy dostrzegą, nie zdążą zaalarmować
tych w ambasadzie zanim wylądujemy. Policzymy się. Jeśli nas będzie mniej niż dziesięciu,
to zawrócimy... będziemy usiłowali dolecieć do lotniskowca... albo usiądziemy na wodzie...
Al świdruje mnie wzrokiem i ciska błyskawice. Ja je odrzucam w jego kierunku.
– Generale Simmons, jeśli nie będzie nas dziesięciu, to wracamy – powtarzam.
Długo jeszcze patrzy w moim kierunku, a następnie obraca się do kontradmirała. – No
dobrze. Wobec tego w wypadku, gdybyśmy otrzymali zgodę, a raczej rozkaz przeprowadzenia
operacji... i jeśli znajdzie się odpowiednia liczba ochotników... to proponuję wykonać zadanie
jeszcze tej nocy.
Al czeka teraz na reakcję kontradmirała. Ten wydaje się zupełnie oszołomiony. Mruga
parę razy i wreszcie powiada: – No... tak, tak. A nie myśli pan, że oni tam mają jakiś inny
plan?
– Nie mają – odpowiada Simmons potrząsając głową. – Owszem, pichcą coś z Deltą i być
może przyślą ją nam jutro jako wsparcie. Jednakże z powodu nadzwyczajnych okoliczności
związanych z bezpieczeństwem narodowym sądzę, że zdecydują się na operację WAMPIR.
Proszę mnie teraz połączyć z Białym Domem.
Kontradmirał daje znak kapitanowi, kapitan podnosi słuchawkę niebieskiego telefonu. W
niespełna minutę Simmons rozmawia już z Komlosym, który znajduje się w Sali Sytuacyjnej
Białego Domu. Lapidarnie przedstawia sytuację. Pięknie. Następnie odpowiada na kilka
pytań:
– Tak, Mike... – Obraca białkami. – Tak, można to tak określić. Slocum pali się do akcji...
Tego jeszcze nie wiem, będę wiedział za kilka minut... Tak, jak tylko włożą kombinezony...
Już ci powiedziałem, od czterdziestu do pięćdziesięciu procent... oczywiście, to muszą być
wyłącznie ochotnicy... Czekam... – Zasłania mikrofon dłonią i mówi do obecnych w kabinie:
183
– Jest tam i prezydent. Zaraz dostaniemy decyzję. Pułkowniku, Komlosy chce wiedzieć, ile
panu potrzeba czasu, żeby wystartować.
Z kolei ja pytam kapitana: – Czy dalej płyniemy ósemką?
– Tak.
– W związku z tym, kiedy teraz zaczniemy płynąć z wiatrem?
– Jimmy?
Pierwszy oficer podnosi słuchawkę, naciska guzik i powtarza do słuchawki moje pytanie.
Po chwili odkłada ją i odpowiada: – O godzinie zero dziesięć. – Spogląda na zegarek. –
Dokładnie za czterdzieści trzy minuty.
– A więc będziemy gotowi za czterdzieści trzy minuty, Al – odpowiadam zdecydowanym
głosem.
Simmons odsłania mikrofon telefonu i mówi: – Słucham, Mike? Tak, rozumiem, dobrze...
oczywiście. Słuchaj teraz. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to wystartują mniej więcej za
czterdzieści trzy minuty... Tak, oczywiście... doskonale... Natychmiast do ciebie zadzwonię.
Odkłada słuchawkę, patrzy na mnie, wzdycha i mówi: – No cóż, Slocum, jeśli znajdziesz
odpowiednią liczbę ludzi ze skłonnościami samobójczymi, to prezydent ci rozkazuje, żebyś
poleciał i uwolnił naszych ludzi.
Odczuwam ulgę i zarazem niepokój. Moi ludzie to bardzo różnorodna banda. Takich
sobie wybrałem. Wielu z pewnością powie: tak. Ale ilu? Czy dostateczna liczba? Jeśli nawet
tylko sześciu odmówi, to klapa. Odrzucam tę myśl.
– Większość z nich jest teraz w hangarze, sir. Każę tam zebrać się pozostałym... Zaraz się
dowiemy.
Kontradmirał decyduje się pozostać w kabinie. Wygląda na człowieka, który całkowicie
się zgubił w wirze wypadków. Natomiast kapitan i pierwszy oficer są chętni nam pomóc.
Idziemy za nimi labiryntem korytarzy. A po piętach depczą nam Newman i Allen, którzy
czekali przed drzwiami kabiny i z pewnością wszystko słyszeli. Obracam się do nich i
kciukiem wskazuję do góry. Odpowiadają skinieniem głowy. Na kciuki ich nie stać. Mają
poważne twarze. Lepiej niż ktokolwiek wiedzą o ryzyku latania Ultralight przy podobnej
pogodzie. Al szepcze do mnie kątem ust: – Sam się o to prosiłeś, co ci wygarnąłem w kabinie.
– Wiem. Przepraszam, Al.
– Już dobrze. Wiem, jak jesteś z tym emocjonalnie związany. Stało się to dla ciebie czymś
bardzo osobistym. Ale zapowiadam ci jedno, Jerry! Kiedy zejdziemy do hangaru, ani słowa.
Zrozumiano? Ja będą rozmawiał.
– Tak jest!
Kiedy wchodzimy do hangaru pierwszy oficer wydaje rozkaz, wszyscy przerywają pracę,
zapada cisza, słychać tylko szybkie kroki. Moi ludzie stoją już w szeregu przed Ultralight, w
czterech grupach, dowódcy każdej dwa kroki przed szeregiem. Kapitan Moncada ryczy
“Baczność!”.
184
– Dlaczego?
Pytanie, zadane tonem agresywnym, zaczepnym, pada z ust Brenda, białego faceta,
któremu nawet w wojsku udało się wyhodować włosy zasłaniające mu czoło i uszy.
Usiłuję złagodzić wyjaśnienie:
– Wasi instruktorzy potwierdzili umiejętności pilotowania was wszystkich.
Postanowiliśmy, że ci, których oceny wskazują na... ryzyko większe niż pięćdziesiąt procent,
powinni pozostać.
– Dlaczego?
Wzdycham i odrzucam dyplomatyczne wykręty: – Nie udawaj głupka, Brand. Ani ty, ani
Kerr nie jesteście rewelacyjni, jeśli idzie o pilotaż. Wiem, że pracowaliście ciężko, nabyliście
wszystkie potrzebne umiejętności, ale warunki atmosferyczne wymagają czegoś więcej niż ta
garść umiejętności. Nie lecicie!
Brand się wychyla z szeregu i patrzy na Kerra. Kerr jest młody, szczupły. Blondyn. W
zasadzie to twardy chłop, ale wygląda, jakby dopiero co przyjechał z farmy. Nawet ma
ograniczony zasób słów. Teraz tylko potakuje głową.
– Lecimy, pułkowniku!
Wściekam się:
– Nie lecisz, Brand. I masz, psiakrew, wykonywać rozkazy!
– Pieprzę rozkazy. Lecimy.
Teraz wrzeszczę:
– Zostaniesz na pokładzie tego okrętu, nawet jeśli bym miał ci rozwalić ten twój łeb!
Brand występuje jeszcze jeden krok do przodu. – Jazda, pułkowniku, niech pan wali. Jest
pan niezły, ale wielu ze mną próbowało i przegrali.
Kątem oka widzę, że Kerr także wystąpił. Jestem w rozterce, co teraz robić, i patrzę na
Simmonsa. Ale on wzrusza ramionami. Rozwiązanie problemu należy do mnie.
– Dobrze, kretyni. Chcecie popełnić samobójstwo, wasza sprawa. – Spoglądam na
zegarek. – Tracimy czas. Za dziesięć minut w sali odpraw.
186
26
Peabody
27
Slocum
miały “czyścić” cały teren dokoła ambasady. Inna jednostka wsparcia to śmigłowce
ewakuacyjne Sea King. Musiałem też zamienić parę stów z oficerem łączności i oficerem
odpowiedzialnym za wyławianie moich ludzi z morza, gdyby mieli pecha i wodowali. No i
ostatnia rozmowa z Simmonsem, który koordynuje całą akcję. Wreszcie nastąpił koniec
gadaniny.
Jesteśmy wszyscy po zawietrznej okrętu, tuż pod pomostem wyspowym, który wydaje się
sięgać nieba. Ultralight już stoją na pokładzie. Przy każdym dwóch marynarzy przytrzymuje
skrzydła, które łopocą w wietrze i dygocą w jego porywach. Wydają się delikatniejsze od
skrzydeł motyla.
Stosujemy tak zwany “koleżeński system”. Kolega sprawdza kolegę. Czy każdy ma to, co
powinien mieć. Wielokrotnie to ćwiczyliśmy i sprawdzanie idzie sprawnie:
– Nóż?
– Jest.
– Granaty ogłuszające. Cztery?
– Są.
– Granaty oślepiające. Flary. Cztery?
– Są.
– Granaty zaczepne. Cztery?
– Są.
– Pistolet maszynowy? Zabezpieczony?
– Jest, jest!
– Tłumik?
– Jest.
– Sześć magazynków?
– Są.
– Hełm? Przyłącza radiowe?
– Jest. Są.
– Kajdanki? Na przeguby i na nogi. Po pięć?
– Są. Są.
– Gumowa łódka?
– Jest.
Jest, są, jest, jest... Jestem nie do pary, sam więc sobie wszystko sprawdzam; odczuwam
samotność i ciężar dowodzenia. Zdaję sobie sprawę, że to ja wpakowałem wszystkich tych
ludzi w obecną kabałę. Mój pomysł, moje wykonanie. Jeżą się włosy. Przenoszę szybko myśli
na “mojego człowieka”, którego tam zadręczają. To działa jak ostroga i zmywa poczucie
winy. Operacja jest konieczna. Patrzę na zegarek. Pięć minut po północy. Wszyscy są gotowi.
Czarnuchy z mojej grupy chodzą dokoła i czernią sadzą twarze białych, starając się nie
190
okazywać wyższości. Obok mnie stoi czwórka dowódców czterech grup. Przypomniały mi się
nagle słowa Wellingtona wypowiedziane podczas jakiejś parady: “Nie wiem, co oni
zamierzają zrobić nieprzyjacielowi, ale, na Boga, ja już ich się boję”.
Wygląd moich czterech dowódców jest naprawdę morderczy. Poobwieszani granatami i
zapasowymi magazynkami amunicji. Przez ramię przewieszone śrutówki z obciętymi lufami.
Twarze uczernione. Noże w pochwach przy butach. W jednej ręce pistolety maszynowe, w
drugiej kaski z radiami i goglami noktowizyjnymi. Czekają na ostatnie rozkazy. Już ich
więcej nie mam. Powiedziałem wszystko, co było do powiedzenia, ale chociaż są twardzi i
zaprawieni, czekają na kilka słów zachęty. Chciałbym ich wszystkich zapewnić, że pójdzie
dobrze, doskonale, ale na to z kolei jestem zbyt twardy.
– Jeśli więc jesteście, obiboki, gotowi, to ładujcie swoich ludzi do latawców i do roboty!
– Tylko to mówię.
Widzę w mroku łyskające białe zęby. Odwracają się i już ich nie ma. Wiem, że się co do
nich nie mylę. Wybrałem odpowiednich ludzi. Podchodzi do mnie oficer pokładowy,
odpowiedzialny za starty.
– Cztery minuty, pułkowniku – powiada.
Biorę mój pistolet maszynowy, łódkę i kask, wołam głośno:
– Jazda, chłopcy!
Wychodzimy na pokład startowy, w dmący wiatr. Ultralight stoją nosami do rufy,
piątkami na całej szerokości skośnego pokładu. Mój jest w pierwszym rzędzie. Newman i
Allen kręcą się między aparatami jak kwoki czuwające nad stadkiem. Podchodzą do mnie,
klepią po plecach i życzą powodzenia. Odpowiadam mruknięciem i idę dalej. Szybko
sprawdzam maszynę. Skrzydła, lotki, naciągi, wzmacniające podpórki. Wszystko wydaje się
w porządku. Odkładam kask na siedzenie, przerzucam pistolet maszynowy przez ramię i
mocuję dmuchaną łódkę. Wtedy dopiero biorę kask i nasadzam go na głowę. Sprawdzam, czy
przełącznik nie jest przypadkiem w pozycji nadawania. Mikrofon mam o parę centymetrów
od ust. Nakładam gogle noktowizyjne i wszystko dokoła robi się nagle jaskrawoczerwone.
Obsuwam gogle i wszystko jest z kolei czarne. Ale to mi pozwoli mieć otwarte oczy i
wszystko widzieć, kiedy zapłoną flary i oślepią przeciwników. Podnoszę gogle i oglądam się
za siebie. Rodriguez już siedzi za mną w swojej maszynie. Po jego lewej Brand, po prawej
Kerr. Newman sprawdza Branda, a Allen czuwa nad Kerrem. Cholernie się o nich boję. Za
mną i za nimi jest siedem maszyn grupy Moncady. Dodałem mu paru ludzi. Skoro ja od razu
lecę najpierw do wartowni przy bramie, on musi przejąć poważny obowiązek uwolnienia
pozostałych zakładników. W każdym razie zapewnienia im bezpieczeństwa. Za jego zespołem
czeka grupa Sacasy. Pięć maszyn, następnie kolejne pięć Castanedy i wreszcie “eskadra”
Gomeza – cztery Ultralight.
Mam chwilowe wątpliwości. Może powinienem był przydzielić Gomezowi jeszcze jedną
załogę? Jego zadaniem jest zneutralizowanie gniazd karabinów maszynowych na wszystkich
191
dachach w obrębie całej ambasady. To jest również bardzo odpowiedzialne zadanie. Nie ma
co pieprzyć! Wszystkie zadania są odpowiedzialne i istotne. Poza tym on sam i jego piloci są
doświadczonymi facetami, jednymi z najlepszych i mają największe szansę dotarcia do celu.
Wszyscy zajęli już swoje miejsca. Podnoszę oba kciuki. Jest to znak, żeby zapuszczać
silniki. Oprócz dwóch marynarzy przy skrzydłach każdej maszyny jest jeszcze trzeci z
przodu. Ma dać znać, że silnik pracuje dobrze. Wszystko odbywa się prawie w ciszy, ledwo
słychać pracę silników. Po kolei podnoszą się wszystkie ręce. Dwadzieścia cztery ręce,
dwadzieścia cztery maszyny gotowe do startu. Rozsiadam się jak mogę najwygodniej w
siedzeniu, co nie jest łatwe przy mojej tuszy, i z kolei ja zapuszczam silnik. Złapał, pracuje.
Zmniejszam obroty, marynarze trzymają aparat w miejscu, ostatni rzut oka na nieliczne
instrumenty. Tachometr, pomiar prędkości wiatru, kompas, termometr i wskaźnik kąta
natarcia. Okej! Patrzę na zegarek. Północ plus dziesięć. Czas!
Przede mną i nieco na prawo widzę kopułkę z pleksiglasu, a pod nią głowę i ramiona
oficera. Podlegamy normalnej procedurze startowej. Gdy już będę gotów, dotknę dłonią
głowy. Zasalutuję. Oficer naciśnie guzik. Gdyby startował Tomcat, byłby to guzik
uruchamiający katapultę, a ja w pół sekundy byłbym w powietrzu, po dwóch zaś sekundach
pędziłbym z prędkością trzystu kilometrów na godzinę. Tym razem guzik tylko zmieni
światło z czerwonego na zielone. A ja ruszę o własnych siłach. Już za chwilę. Pozostali pójdą
w moje ślady. Patrzę w lewo, patrzę w prawo na przytrzymujących mnie marynarzy. Młodzi
chłopcy. Osiemnaście, może dziewiętnaście lat. Poruszają się im usta. Odczytuję słowo
“Powodzenia!”.
Teraz koncentruję się na wietrze i nagle oblatuje mnie strach. Strach o siebie czy o
powodzenie operacji? Znowu muszę przywołać obraz “mojego człowieka”, który czeka tam
na uwolnienie od tortur. Te tortury tak mnie rozjuszają, że zapominam o strachu i z ręką na
manetce gazu mogę znów się skoncentrować. Jeden silny poryw, drugi i chwila spokoju. Już
otwieram przepustnicę, kiedy następuje trzeci silny podmuch. Cofam dłoń. Cztery, pięć, sześć
sekund. Chwila spokoju. Pieprzę, nie ma co czekać, jazda!
Więc salutuję, zapala się zielone światło, daję cały gaz, maszyna leci przed siebie, jakby
ją goniło stado diabłów. Jestem już w powietrzu. W panice zaczynam walczyć z drążkiem, bo
zaczyna mnie znosić na lewo. Rufa “Nimitza” zapadła się i zniknęła gdzieś za mną, w dole.
Patrzę na rozjuszone spienione morze. Maszyna jakby podskakuje do góry, potem opada jak
kamień. Przepona włazi mi do gardła. Na dłoniach czuję morską pianę, niby prysznic, i przed
sobą widzę spienioną grzywę fali. Ściągam drążek i pnę się w górę. Czuję się, jakbym
podczas rodeo ujeżdżał dzikiego konia. Podciągam maszynę wyżej i wyżej. Przez dłuższą
chwilę wszystko idzie gładko. Ale co się dzieje z facetami za mną? Boże drogi! Przekręcam
korpus, wyginam szyję i znowu z maszyną lecę w lewo. Prostuję, powolutku wracam na kurs.
Cholera, Newman miał rację. Jazda jak kolejką górską w lunaparku. Dlaczego ustąpiłem tym
gówniarzom, Brandowi i Kerrowi? Dlaczego pozwoliłem im lecieć? Powinienem był
192
rozkwasić im łby, żeby sobie zasnęli na kilka godzin. Już nie będę ryzykował patrzenia za
siebie. Żeby utrzymać to paskudztwo i moją szacowną osobę w powietrzu potrzebny mi jest
każdy gram koncentracji.
Muszę jednak myśleć i o innych rzeczach. Według planu przez pierwsze osiem
kilometrów mamy się trzymać na wysokości trzydziestu metrów nad wodą. W praktyce
byłoby to samobójstwem. Podejmuję decyzję i wznoszę się na ponad sto pięćdziesiąt metrów.
Turbulencje są podobne, ale wpadanie w dziury powietrzne mniej groźne. Jeśli ktokolwiek z
lecących za mną przeżył, to zrobi to samo. Pieprzyć ten ruski okręt elektronicznego
szpiegowania.
Teraz idzie mi nieco łatwiej. Powoli się przyzwyczajam i nie szarpię drążkiem.
Przewiduję, co może się stać, a nie reaguję nerwowo, gdy już się dzieje. Sprawdzam godzinę i
prędkość w stosunku do ziemi. Między sto, a sto dwadzieścia kilometrów na godzinę.
Przeprowadzam kalkulację. Psiakrew, za trzy minuty trzeba będzie drapać się w górę! Jak tam
będzie? Zarówno oficer meteo jak i Newman oraz Allen przewidywali nieco mniejsze
turbulencje. Postanowiliśmy osiągnąć pułap tysiąca dwustu metrów. Decyduję się rozpocząć
wznoszenie. Ale powoli. Strzałka wysokościomierza ruszyła. Na trzystu metrach warunki są
już dużo lepsze. Kolejka górska mniej stroma.
Na sześciuset metrach dostrzegam ciemniejszą linię na purpurowym horyzoncie. Osiągam
wreszcie tysiąc dwieście metrów i przestaję piłować silnik. Postanowiliśmy – biorąc pod
uwagę warunki pogodowe, a także skuteczność naszych tłumików – lecieć na silnikach aż do
samego brzegu. A brzeg się zbliża, nabiera kształtów. Widzę już pierwsze światła. Niewiele,
gdyż w całym San Carlo panuje zaciemnienie z powodu blokady i braku dostaw ropy. Wiem
jednak, że zewnętrzne reflektory na murach ambasady działają. Usiłuję je wypatrzyć.
Powinny już być widoczne. Niczego nie dostrzegam. Są! Tuż na skraju mojego pola widzenia,
na prawo! Wiatr zagnał mnie dalej na południe, niż oczekiwałem. Skręcam na północ,
hamowany wiatrem. Walczę z drążkiem. Moje podniecenie wzrasta, kiedy orientuję się, że
reflektory wyznaczają czworobok ambasady. Zaczynam rozróżniać ciemne plamy
poszczególnych budynków w obrębie murów. Jest i wartownia przy bramie. Ten widok tak
mnie pochłania, że przez chwilę zapominam prawie o wszystkim innym. Widzę spienione fale
rozbijające się o linię brzegu. Czas, czas! W brzuchu czuję wielki blok lodu. Sięgam do kasku
i włączam radio na nadawanie. Modlę się, żeby za mną leciała przynajmniej dziewiątka.
– Wampir Jeden do Zielony Jeden, odezwij się.
Liczę sekundy... Trzy, cztery, pięć. Mam ochotę wyć, ale oto słyszę:
– Zielony Jeden do Wampira Jeden. Jest nas trzech. Ze mną czterech.
Dygocę i wołam:
– Wampir Jeden do Niebieski Jeden. Odezwij się.
Odpowiedź przychodzi natychmiast: – Tu Niebieski Jeden. Jest nas dwóch.
Niech to piekło pochłonie! Razem jest nas tylko sześciu.
193
Gestem dłoni nakazuję Brandowi osłaniać mnie i powoli, ostrożnie naciskam klamkę.
Otwieram, wsuwam w szczelinę lufę pistoletu maszynowego, otwieram drzwi szerzej. W
pomieszczeniu pali się jedna żarówka. Nie ma tu nikogo. Stoi biurko, fotel i krzesło. Po
przeciwległej stronie są drugie drzwi. W dziurce tkwi klucz. “Mój człowiek” jest chyba tam
właśnie.
Zza drzwi dobiega mnie nagle stłumiony, nieziemski krzyk. Jęk, wycie? Dźwięk z piekła.
Czuję gęsią skórkę na plecach. Szybko przemierzam pierwsze pomieszczenie. Mam gumowe
podeszwy, których prawie nie słychać na betonowej posadzce. Przykładam ucho do drzwi.
Słyszę przytłumiony głos, ale słowa dochodzą:
– Mów, świnio! Rozkazuję ci, mów! Podaj mi nazwisko!
Naciskam klamkę, kopniakiem otwieram drzwi i podnoszę lufę pistoletu.
Koszmarna scena: wysoki stół, na stole przedmiot podobny do beczki, w niej
przywiązany nagi chudzielec o twarzy zniekształconej cierpieniem. Nad tym wszystkim stoi
potężnie zbudowany facet z krótkimi jasnymi włosami, ma na sobie biały kitel i stetoskop na
szyi. Tuż przed twarzą golasa trzyma strzykawkę. Kciukiem przestawiam mój pistolet
maszynowy na pojedynczy ogień. Słyszę własny głos:
– Chcesz rozmowy, bydlaku? No, to porozmawiaj ze mną.
Bydlak otwiera szeroko usta, do których wpada pocisk z mojego pistoletu, odrzucając mu
głowę i całe ciało do tyłu. Widzę czerwono przed oczami i to wcale nie z powodu moich
gogli, bo są podniesione i spoczywają na czubku kasku. Facetowi głowa opadła śmiesznie na
bok, widać dziurę, przez którą pocisk wyszedł przez potylicę. Ciałem wstrząsają drgawki.
Wycelowuję lufę z tłumikiem. Płask, pocisk w brzuch. Płask, pocisk w krocze. Już mu nic nie
drga. Znowu słyszę własny głos:
– Właśnie otrzymałeś najnowsze informacje, i ostatnie, bydlaku. Od mojego Ingrama 10.
Smaż się w piekle!
Obracam się, znika mi czerwona mgiełka sprzed oczu. Mobilizuję się, jest jeszcze wiele
do zrobienia. Peabody przygląda mi się przez szparki oczu, ale sprawia wrażenie, jakby
myślami przebywał gdzieś bardzo daleko. Do wargi ma przyczepiony przewód. Drugi
przewód do łydki. Delikatnie odpinam obie metalowe żabki. Wyjmuję nóż, przecinam
wiążące go rzemienie. Zaczyna jęczeć. Pochylam się nad nim.
– Już po wszystkim, panie ambasadorze! Zabieramy pana do domu, Ale najpierw muszę
dopilnować uwalniania pozostałych zakładników. Muszę pana na parę minut zostawić. Będzie
pana pilnował mój człowiek. Za kilka minut wrócę. – Patrzy mętnymi oczami. – Chodzi o
pozostałych zakładników, sir. Muszę teraz iść!
Mruga powiekami, lekko poruszył głową. Delikatnie ściskam mu ramię, on wykrzywia
twarz w wielkim bólu i pojękuje. Powinienem dać sobie w pysk.
– Bardzo przepraszam, sir... Zaraz wrócę.
196
zasłaniająca oczy opada na pierś, a ofiara pada na plecy. Pistolet strażnika z łoskotem uderza
o podłogę. Moncada wykrzykuje teraz po hiszpańsku: – Położyć dłonie na głowie lub
zginiecie! Natychmiast ręce na głowie, bo strzelam!
Omiatam wzrokiem całe pomieszczenie. Sami mężczyźni. Wszyscy zakładnicy już leżą
na ziemi. Flary wygasają. Wybiegam na zewnątrz i widzę na schodach dwóch strażników.
Obaj strzelają. Słyszę wizg pocisku przelatującego mi nad głową. Padam na ziemię,
przestawiając pistolet na ciągły ogień, ściągam spust. Pociski kalibru 9 mm rzucają obu na
schody. Chwilę leżą nieruchomo, potem się staczają.
Leżę przy jakichś otwartych drzwiach. Zrywam się, wbiegam, w biegu wyrzucam pusty
magazynek i zakładam pełny. Plan budynku znam na pamięć. Wpadam w jeszcze jedne drzwi,
lecę korytarzem. Widzę blask i po dwu sekundach jestem za kolejnymi drzwiami. Tyłem do
mnie stoi trzeci członek grupki Moncady. Na kombinezonie ma naszytą dziesiątkę i stąd
wiem, że nazywa się Sam Shaw. Jest zastępcą Moncady. Całkowicie panuje nad sytuacją. Na
ziemi leży siedem kobiet. Dłońmi przesłaniają sobie oczy. Dwie z nich są w panicznym
strachu i piszczą. Trzecia łka. Siedem strażniczek też leży na ziemi. Ale nie zasłaniają sobie
oczu. Nie potrzebują. Są martwe.
Shaw słysząc szmer za plecami błyskawicznie się odwraca. W goglach zasłaniających
twarz wygląda jak przybysz z innej planety. Ja chyba też tak wyglądam. Flary przygasają,
podnosimy gogle. Opalona twarz Shawa wyraża zmieszanie. Więcej, głęboki konflikt
wewnętrzny.
– Byłem sam, sir. Nie mogłem ryzykować. Musiałem je wszystkie zlikwidować.
– Dobrze zrobiłeś, Shaw – odpowiadam. – Plan zakładał, że tu będzie trzech naszych
ludzi.
Wysoko nad głową dudni karabin maszynowy. A więc gniazda karabinów nie są
zlikwidowane. Słyszę też głośne serie z Ingramów, z których zdjęto tłumiki. Już są
niepotrzebne, skoro operacja stała się jawna. A gdzieś daleko terkoce działko pokładowe i
słychać grzmoty wybuchów bomb. I rakiet powietrze-ziemia. Samoloty A-6 i śmigłowce z
“Nimitza” dopilnowują, żeby nawet komar nie mógł dotrzeć do ambasady. Bardzo mnie to
umacnia na duchu, ale mam w tej chwili poważny problem do rozwiązania. Na razie
oświetlenie jest normalne – świecą się elektryczne lampy, a flary całkowicie wygasły. Mówię
do zakładniczek: – Mogą panie odsłonić oczy i wstać. – Powoli, jeszcze pełne niepokoju
opuszczają dłonie i usiłują się podnieść. Z przerażeniem patrzą na ciała strażniczek. Ciągnę
dalej: – Jestem pułkownik Slocum z Armii Stanów Zjednoczonych. Przybyliśmy tu, aby panie
uwolnić i zabrać do kraju. Wszyscy mężczyźni już są uwolnieni, ale nadal znajdujemy się w
niebezpiecznej sytuacji. Proszę zdjąć te kamizelki i iść za mną. Proszę się schylić jak najniżej.
– Kobiety patrzą na mnie półprzytomnie. – Jazda, drogie panie! Jazda! Szybko, nie marudzić!
198
– Zrozumiano.
Po parunastu sekundach robi się ciemniej, ale ja nadal wszystko doskonale widzę przez
moje gogle. Wdrapuję się. Kiedy już jestem pod dachem, zastanawiam się, czy znowu nie
poprosić o ogień zaporowy, który odwróciłby uwagę załóg gniazd karabinów maszynowych.
Ale rezygnuję. Jakiś zabłąkany pocisk mógłby mnie strącić. Łapię się biegnącej pod okapem
rynny. Rynna skrzypi. Na szczęście na terenie ambasady jest jeszcze sporo hałasu. Wysuwam
głowę nad rynnę i obrzucam wzrokiem dach. Są na obu jego skrajach, w rogach! Z lewego
gniazda wystaje łeb faceta tuż nad workami z piaskiem. Patrzy w dół na teren przed
budynkiem. Zaczyna odwracać głowę. Umykam pod rynnę. Rozważam sytuację. Gniazda
dzieli blisko trzydzieści; metrów. Jeśli zaatakuję jedno, to będę pod ostrzałem drugiego.
Rozwiązanie się narzuca: oba gniazda należy obezwładnić prawie jednocześnie. Jedno po
drugim. Slocum, głupolu, dlaczego kogoś ze sobą nie zabrałeś? No to jazda!
Właśnie kończy się seria głośnych eksplozji, więc się podciągam, rynna skrzypi,
wyskakuję prawie na dach, padam plackiem, przetaczam się, podrywam, obrzucam wzrokiem
oba stanowiska kaemów i sięgam po granat. Mam go już w prawej ręce, zawleczka wyjęta.
Przekładam granat do lewej ręki i sięgam po drugi granat. Kiedy wyciągam zawleczkę, słyszę
krzyk po lewej. Rzucam granat wysokim łukiem, ten pierwszy przerzucam z powrotem do
prawej ręki i padam plackiem. Głośna eksplozja pierwszego prawie mnie ogłusza. Nawet nie
patrzę, czy trafiłem. Natomiast widzę długą lufę w drugim gnieździe. Lufa obraca się w moim
kierunku. Rzucam drugi granat z pozycji leżącej. Cholera! Trafia w worki z piaskiem od
mojej strony, odskakuje i wybucha. Zrywam się na równe nogi i chwytam mojego Ingrama.
Lufa karabinu maszynowego jest już prawie wycelowana w pułkownika Slocuma. Biegnę w
kierunku gniazda, trzymając wysoko Ingrama, naciskając spust i spryskując gniazdo, tak jak
bym polewał drzewko wężem. Słyszę jęki, a jednocześnie terkot kaemu. Strzela za wysoko,
pociski przelatują mi nad głową. Jestem jeszcze w odległości pięciu metrów. Strzelec ma
czas, żeby skorygować. A więc zaraz zdechnę. Trzy metry. Nagle czuję, jakby mi ktoś
wpakował rozżarzony pręt w mięśnie brzucha. Ale z boku. Robię gigantyczny skok przez
worki. Mój pistolet przestał prychać pociskami. Magazynek jest pusty. Za workami jest ich
dwóch. Jeden ma twarz spryskaną krwią, drugi odskakuje od karabinu i chwyta za pistolet
przy pasie. Trafiam go ramieniem. Padamy obaj. On wyciągnął pistolet. Prawie mu
nadziewam gębę na krótką lufę mojego Ingrama. Raz i drugi raz. Ogarnia mnie szał.
Podnoszę faceta i zrzucam z dachu. Słyszę strzał i pocisk przewierca worek tuż obok mnie.
Kucam i ostrożnie wyglądam. Drugie gniazdo jest zupełnie rozwalone, ale leży tam żywy
facet za pojedynczym rozprutym workiem. Trzyma na nim lufę pistoletu. Sprawdzam karabin
maszynowy w moim gnieździe. To SAW. Jego lufa patrzy w niebo. Jest jednak załadowany,
zwisa mu z boku pełna taśma lśniących świeżością nabojów. Klękam za nim, łapię obie
rączki, ściągam, mam faceta w celowniku.
202
Ściągam spust i trzymam naciśnięty. Cholerny worek rozpryskuje się na tysiąc kawałków.
Jednocześnie rozpryskuje się facet. Pociskami zmywam szczątki poza dach.
Skończone. Odczekuję parę sekund, żeby odzyskać jaki taki oddech. Następnie wbijam
kciuk w guzik nadawania:
– Wampir Jeden do Bazy. Cała ambasada w naszych rękach. Wysyłajcie śmigłowce
ewakuacyjne.
W uszach brzęczy mi wniebowzięty głos Ala:
– Już lecą, Jerry. Dobra robota. Do zobaczenia.
Słyszę oklaski z odległego biurowca. Mówię do mikrofonu: – Wszystkie jednostki zapalić
flary dla śmigłowców. Moncada, przygotuj ludzi. Wyprowadź ich z budynku, gdy śmigłowce
wylądują. Najpierw kobiety. Następnie mężczyzn, potem Piechota Morska. Reszta Wampirów
pozostaje na stanowiskach zapewniając osłonę. Ja wyprowadzę ambasadora. Zachowujcie
czujność. Dopiero kiedy znajdziemy się na pokładzie “Nimitza”, będziemy mogli powiedzieć,
że jesteśmy w domu.
Wyłączam nadajnik i parę razy bardzo głęboko oddycham. Dobrze, teraz muszę iść po
“mojego człowieka”.
203
28
Peabody
Straszny hałas. Coś nade mną burczy i huczy. Coś się obraca. Głosy. Twarze ku mnie
zwrócone.
– Nie zostawię pana, sir. Pan jest “moim człowiekiem”. Nie zostawię pana.
Wszystko już jest w porządku. Wszystko! Pozwalam sobie na spokojny sen bez żadnych
majaków.
Znowu widzę i czuję. Widzę biały kitel i stetoskop, i strzykawkę. Z gardła wyrywa mi się
dziki ryk, odbija stukrotnym echem w uszach. Zaskoczona twarz wycofuje się. I słyszę głos:
– Odejdź, kretynie!
Pochyla się nade mną czarny Slocum, bierze moją dłoń. Widzę troskę w jego oczach.
– Niech pan się nie martwi, sir. To nie jest tamten. Tamten nie żyje. Ja go zabiłem. To jest
doktor. Prawdziwy. Da panu zastrzyk. Bardzo potrzebny, poczuje się pan lepiej.
Odwraca głowę i mówi:
– Zdejmij ten kitel, wszyscy zdejmijcie kitle. I wyślijcie depeszę do szpitala Waltera
Reeda, żeby mu się nie pokazał nikt w białym kitlu. Uduszę własnymi rękami durnia, który
będzie miał na sobie biały kitel. Powiedzcie im o tym.
Obraca się z powrotem ku mnie i uśmiecha. – Zabieramy pana samolotem do
Waszyngtonu, do wojskowego szpitala Waltera Reeda. Szybko powróci pan do zdrowia.
Bardzo szybko. Ale musimy panu zrobić ten zastrzyk.
Przyzwalam ruchem głowy, on odsuwa się na bok, ale nie puszcza mojej ręki. Stoi teraz
przy mnie koś inny. W ciemnym ubraniu. Mówi miłym głosem. – To potrwa tylko chwilkę,
sir. – Czuję coś zimnego na ramieniu, a potem lekkie ukłucie. Po chwili człowiek w ciemnym
ubraniu znika. Slocum się uśmiecha. – Zaraz pan zaśnie – mówi. – A my wstawimy nosze do
samolotu i poleci pan do domu.
– Pan też leci?
– Oczywiście. Całą drogę lecę z panem.
Jego twarz rozpływa się. I ja gdzieś płynę.
Pokój jest jasny i miły. Przez tiulowe firanki zagląda słońce. Obudziłem się z długiego
snu. Jak długiego? Przespałem dni? Nie! Całe lata. Umysł mam równie jasny jak ten pokój.
Albo jeszcze bardziej. Zupełnie konkretne myśli. I świadomość jakby oczyszczoną z
ubocznych, zbędnych spraw. Spoglądam na bielutki sufit. Obracam głowę i widzę czarniutką
twarz Slocuma. Nie jestem wcale zdziwiony. Siedzi w głębokim miękkim fotelu, ma głowę
odchyloną, spoczywającą na oparciu, i otwarte usta. Cicho chrapie. Obracam głowę w drugą
stronę. Do obandażowanej dłoni prowadzi rurka. Nigdy właściwie nie byłem chory. Teraz
dają mi kroplówkę. Jestem głodny i chce mi się pić. Przełykam. Krtań jeszcze trochę boli.
Wykręcam szyję w lewo i w prawo szukając wody. Nie ma. Cicho wołam:– Slocum!
205
Siada prosto jakby poderwany sprężyną, otwiera ze zdumienia oczy, całą twarzą się
uśmiecha. Dźwiga się z fotela i podchodzi.
– Jezu słodki, sir! Już myślałem, że nigdy się pan nie obudzi.
– A jak długo spałem?
– Przez sześć dni od chwili opuszczenia pokładu “Nimitza”.
Nie jestem zdziwiony. Wydaje mi się, jak bym przespał życie.
– Nie ma tu gdzieś wody? – pytam.
– Jest, oczywiście, ale najpierw muszę zadzwonić na przełożoną pielęgniarek.
Sięga do dzwonka przy łóżku.
– Nie można z tym poczekać?
– Absolutnie nie, sir. Zapowiedziano mi, że mam po nią zadzwonić, gdy tylko się pan
obudzi. Trzeba z nią ostrożnie. Doktorzy to nic w porównaniu z nią. Siostra Clay jest gorsza
od rozjuszonej lwicy.
Więc naciska guzik. Mówię do niego bardzo poważnym głosem: – Ma pan prawo mówić
mi po imieniu.
– Okej, Jason – odpowiada. – Jestem Jerry.
– No, to powiedz mi, Jerry, gdybyś był mną, to jak podziękowałbyś facetowi, który zrobił
to, co ty?
– Nie traciłbym czasu na żadne dziękowanie. Jestem żołnierzem, wykonałem, co miałem
wykonać. Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś był łaskaw to zapamiętać.
Usiłuję skomponować jakąś odpowiedź, kiedy otwierają się drzwi. Wpada niska, tęga
niewiasta w średnim wieku, o blond włosach.
– Zmykaj, pułkowniku!
Slocum tylko się odsuwa. Kobieta pochyla się nade mną i przygląda krytycznym
wzrokiem.
– Jak się pan czuje?
– Bardzo dobrze. Trochę słaby. Chciałbym się napić wody.
Pielęgniarka rzuca okiem na metalowy stolik przy łóżku i ze złością ściąga usta.
Parokrotnie ostro naciska guzik dzwonka.
– Za chwilę przyjdzie major Calper.
– Major Calper?
– Pański lekarz.
Zupełnie zapomniałem, że jestem w szpitalu wojskowym. Kobieta obraca się do Slocuma
i cierpko mówi: – Niech pan sobie już pójdzie, pułkowniku.
– Kiedy...
– Pułkowniku Slocum, solennie mi pan obiecał, że pan sobie pójdzie, jak tylko ambasador
się obudzi i będzie się czuł dobrze. Słyszał pan przed chwilą, co ambasador powiedział?
206
Zaczyna mnie badać szybko, ale dokładnie, i przez cały czas nie zamykają mu się usta.
Wreszcie prostuje się, cofa o krok i powiada:
– Panie ambasadorze, muszę posłuchać pańskiego serca, a to oznacza, że za chwilę
wyjmę z kieszeni stetoskop.
Uśmiecham się na wspomnienie wyszeptywanych na ten temat słów Slocuma, kiedy to
jeszcze na pokładzie “Nimitza” groził, co zrobi ludziom w kitlu i ze stetoskopem w ręku.
– Niech pan wyjmuje, majorze. I białe kitle też mi już nie przeszkadzają.
– Co za ulga. Wczoraj jeden z naszych młodych lekarzy wszedł tu w kitlu. Pułkownik
Slocum dosłownie zerwał mu go z pleców. W kawałkach.
Słucha mojego serca i z zadowoleniem kiwa głową.
– Czy orientuje się pan jak długo trwały te... tortury?
– O której mnie uwolniono?
– Wkrótce po północy.
– No to w takim razie bez przerwy przez blisko dwanaście godzin.
Poważnieje i mruczy: – Zwierzęta, po prostu zwierzęta. – Twarz jego rozpogadza się. –
Wspaniałe odrodzenie. Prawie całkowity powrót do normy. To jest coś, co nie mieści się w
medycznych parametrach. Trzeba jednakże pamiętać, że takie tor... traktowanie często działa
na korę mózgową... czasami następuje opóźniona reakcja. Poproszę pułkownika Elliota, żeby
tu do pana jutro wpadł. To jest nasz główny psychiatra.
– Nie potrzeba, dziękuję, majorze. Może przedtem byłby mi potrzebny, ale już nie teraz.
Jeśli te tortury wywarły jakiekolwiek piętno na mojej świadomości czy korze mózgowej, to
jedynie pozytywny. W szpitalach psychiatrycznych stosuje się terapię szokową, aby chorych
sprowadzić na ścieżkę normalności, prawda? Otóż coś podobnego wydarzyło się i mnie.
Major wydaje się zakłopotany i zaskoczony. Wzrusza ramionami.
– Jak pan sobie życzy. To już jest pańska decyzja. Jeśliby jednak odczuwał pan potrzebę
konsultacji psychiatrycznej w przyszłości, to proszę natychmiast dać nam znać.
– Z pewnością to uczynię, dziękuję. Czy mogę jeść, doktorze?
– Oczywiście. – I mówi do siostry Clay: – Kroplówkę można zdjąć. Lekka dieta i
żadnych wizyt do dnia jutrzejszego popołudniu, najwcześniej.
– Tak, doktorze. Tylko że pułkownik Slocum powiedział, że przyjdzie dziś wieczorem.
Major z rezygnacją wzrusza ramionami. – Pułkownika Slocuma należy raczej
zaklasyfikować do umeblowania niż do odwiedzających.
– Jak długo mam tu zostać, majorze?
– Chciałbym mieć pana pod obserwacją jeszcze co najmniej przez tydzień – odpowiada
po dłuższym zastanowieniu. – Poza tym musi pan nabrać sił. I lepiej, żeby pan ich nabierał
tutaj, gdzie ma pan spokój i nikt panu nie zawraca głowy. Przede wszystkim prasa.
Wieczorem jeszcze do pana wpadnę.
208
Wychodzi, a siostra Clay mówi: – Zaraz panu przyślę rosół z kury, siekany kotlet z
jarzynami i co jeszcze?
Major wspomniał prasę, a to mi przypomniało gazety.
– Mógłbym dostać jakieś dzienniki? Mam ogromne braki w wiedzy na temat ostatnich
wydarzeń.
– Przez minione sześć dni odkładałam dla pana “Washington Post”.
Budzi mnie otwieranie drzwi. Stoi w nich Slocum obładowany paczkami. Mimo zajętych
rąk udaje mu się podnieść palec do ust. Mruga porozumiewawczo. Kładzie paczki na
kanapce, wraca do drzwi, wychyla głowę i patrzy w obie strony korytarza. Cichutko zamyka
drzwi i konspiracyjnie się uśmiecha.
– Wszedłem wejściem służbowym, żeby umknąć uwadze szpiegów siostry Clay –
wyjaśnia.
Z toreb wyjmuje kolejno hamburgery od McDonalda, frytki, suche ciasteczka, butelkę
Johnny’ego Walkera z czarną etykietką i odświeżacz powietrza w aerozolu. W życiu nie
jadłem hamburgera pod nazwą Big Mac, uważając go zawsze za pożywienie plebejskie.
Zatapiam w nim zęby jak uczniak na wagarach. Jerry nalewa dwie gigantyczne porcje whisky
209
i dodaje do niej po parę kropel wody. Mój pierwszy drink od ponad trzech tygodni. Absolutny
nektar! Coś sobie przypominam. Wznoszę szklankę i mówię uroczyście: – Za twój medal,
Jerry! Dobrze na niego zasłużyłeś.
Jerry siedzi w nogach łóżka. Sączy whisky i powiada: – Dostałem, bo dowodziłem.
Powinni go dostać wszyscy moi chłopcy.
Uświadamiam sobie poniesione straty. Przed chwilą byłem beztroski, odprężony, teraz
ogarnia mnie poczucie winy. Mówię mu to, a on energicznie zaprzecza.
– A ja ci mówię, Jason, że biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, mieliśmy cholerne
szczęście. Tylko jeden zabity na terenie ambasady. Ranni czują się już zupełnie dobrze,
żadnego trwałego kalectwa. Wszyscy są tu, w tym szpitalu. Będzie bardzo dobrze, oczywiście
kiedy będziesz już mógł wstać, jeśli ich odwiedzisz. To ich bardzo ucieszy.
Dwóch rozbiło się przy starcie, jeszcze na pokładzie “Nimitza”. Jeden odszedł z miejsca
wypadku na własnych nogach, drugi ma nogę złamaną w kostce. Jedenastu wpadło do morza.
Ośmiu uratowano dzięki wspaniałej robocie Marynarki. Trzech się utopiło. W sumie mieliśmy
znacznie mniej śmiertelnych wypadków niż... zakładaliśmy.
Uświadamiam mu jednak fakty: – Zginęło czterech ludzi, żeby uratować jedno życie.
Cały czas o tym będę myślał...
Jerry wstaje i patrzy mi prosto w oczy.
– Dobrze ich wszystkich znałem. I musisz wiedzieć jedno: wstąpili do wojska, żeby
walczyć. Wszyscy to doświadczeni żołnierze. Byli w wielu sytuacjach, w różnych
potyczkach, uczestniczyli w różnych operacjach. Zdawali sobie sprawę, o co toczy się gra.
Znali ryzyko. Wszyscy zgłosili się na ochotnika. Teraz jedni w piekle grzeją tyłki, inni w
niebie podpatrują anielice. Obojętnie gdzie są, to jeśli choć trochę myślą, nie mają do ciebie
pretensji. Każdy z nich wolał tak umrzeć niż... w ogłupieniu starości... wierz mi.
Wierzę mu. Powiedział to tak prosto i szczerze. Dolewa whisky do obu szklanek, bo
wszystko już wyparowało. Pytam: – Kiedy i gdzie odbierasz ten medal?
Krzywi się. – Jutro rano w Białym Domu. Wszyscy moi ludzie też tam będą. Wielka
ceremonia. Telewizja, przywódcy Kongresu.
To nie żadna fałszywa skromność, że mówi z takim przekąsem. On naprawdę nie jest
zachwycony jutrzejszym wydarzeniem. Mówię mu: – Z tego wszystkiego jasno wynika, Jerry,
że skończysz jako najstarszy rangą czarny oficer w całej historii Armii Stanów
Zjednoczonych.
Wypija parę łyków whisky i odpowiada ponurym głosem: – Jeśli mnie jeszcze spytasz,
gdzie znajdę odpowiednio wielkiego konia, żeby uniósł mój tyłek, to mówię ci, Jasonie,
wpadnę w szał...
– A ranczo?
– No właśnie. Nawet nie będę się rozglądał za koniem. Będę pierwszym kowbojem na
zachodzie, który będzie pędził stado korzystając z Ultralight.
210
– Opowiedz mi o tym.
I zaczął opowiadać, ale przedtem napełnił szklanki whisky, bo poprzednia też
wyparowała. Potem zmienił temat.
– Lekarze ci gadają, żebyś nie pił alkoholu, kiedy jesteś na antybiotykach. Ale ci coś
powiem w tajemnicy – obwieścił. – To wcale nie jest niebezpieczne. To tylko zmniejsza
skuteczność lekarstwa. Tajemnica polega na tym, żeby po prostu podwoić porcję lekarstwa.
Ale nie mów pielęgniarce, że ja ci to powiedziałem. Ta okrąglutka damulka już rozważa
sposoby wykastrowania mnie. Jeszcze tylko nie znalazła odpowiednio tępego noża.
Dolewa jeszcze whisky do obu szklanek, chowa butelkę pod moje poduszki, omiata
przyniesionym aerozolem cały pokój, puste torebki wyrzuca do koszyka w łazience i powraca
do poprzedniego pytania na temat rancza. W jego głosie brzmi entuzjazm, ale i pewne obawy.
Zupełnie jakby zaczynał nowe życie. Pochyla się nagle nade mną i mówi: – Przyjechałbyś,
Jason do Wyoming, i odwiedził mnie któregoś dnia! Nawet zaraz po wyjściu ze szpitala.
Potrzebny jest ci okres rekonwalescencji. Jakież tam jest wspaniałe powietrze... Tylko że to
żadne luksusy, malutki dom – ostrzega. – Domek z bali i ganek... To nie miejsce, gdzie byś...
Przerywam mu i mówię: – Zapraszasz mnie, to przyjadę. Mówiłeś mi o rozpoczęciu
nowego życia. Ja też mam taki zamiar. Rzeczy, które przedtem wydawały mi się ważne, teraz
sprawiają wrażenie błahostek. Surowe życie bardzo dobrze mi zrobi. Myślę, że bardzo mi się
to spodoba.
– Nauczę cię latać na motolotni. Razem będziemy na nich pędzili bydło.
– W moim wieku?
– A niby dlaczego nie? Widać, że jesteś zdrowy, a za parę dni będziesz w pełni sił. Bardzo
łatwo pilotować taką maszynkę. I obiecuję ci jedno: nie wystartujemy, jeśli wiatr przekroczy
prędkość dwudziestu kilometrów na godzinę.
Zamykają mi się oczy. Zapada cisza, zasypiam.
Późny poranek zaczyna się bardzo źle. Wchodzi siostra Clay i pociąga nosem: –
Cytrynowy odświeżacz powietrza. Skąd to, dlaczego, panie ambasadorze? Cytrynowego
odświeżacza nie ma u nas w żadnym zestawieśrodków odkażających.
W ciągu paru sekund znajduje puste torebki w plastikowym pojemniku w łazience,
wącha. – Cebula, keczap, jadł pan hamburgery! – Z kolei wącha pustą szklankę na stoliku.
Jakże mogłem być taki głupi?
– Whisky! Jestem bardzo panem rozczarowana. Człowiek na takim stanowisku! Czy mam
prosić generała Mallory’ego, żeby przed drzwiami pokoju postawił żandarma?
Widzę obrączkę na jej palcu i postanawiam bronić atakując:
– Czy tym tonem przemawia pani do męża?
– Mój mąż umarł przed pięciu laty – odpowiada.
– Przepraszam... Bardzo mi przykro...
211
– Mnie też było przykro, kiedy umarł. To był wspaniały człowiek. Ale czas mija, życie
idzie dalej. – Kobieta bierze głęboki oddech. Spodziewam się dalszej tyrady. Wskazuję jej na
stojący w rogu telewizor:
– On jest teraz pewno w Białym Domu. Chciałbym oglądać.
Ona prycha: – I ma pewno piersiówkę w kieszeni.
Jednakże włącza telewizor i przysuwa fotel.
Wzruszająca uroczystość. Naturalny urok prezydenta przebija poprzez wyraźne
wzruszenie. Najpierw otrzymują medale ludzie Slocuma. Boże drogi, ich twarze budzą lęk.
Przychodzi kolej Slocuma. Pochyla głowę, a prezydent nakłada pułkownikowi wstęgę
niebieskiego koloru, po czym poprawia ją na jego szyi. Reflektory ekip telewizyjnych
wychwytują odbijający światło metalowy krążek, który symbolizuje najwyższe odznaczenie
za męstwo.
Wstęga jest krótka, medal spoczął tuż poniżej czarnego podbródka, wspaniale z nim
kontrastuje. Kamery robią zbliżenie. Hebanowa głowa i ramiona w ciemnej zieleni munduru
wypełniają ekran. Czarna twarz lśni potem. Mam głębokie przeświadczenie, że Jerry wolałby
być w tym momencie w Wyoming na swoim ranczu. Prezydent wygłasza krótkie wzruszające
przemówienie. Mówi o demokracji i poświęceniach, jakich wymaga wolność. Wreszcie
nabrzmiałym głosem wymienia i moje nazwisko, opowiada o moich przeżyciach. Prosi cały
naród o modlitwę za mój szybki powrót do zdrowia. Siostra Clay obdarza mnie spojrzeniem
pełnym zachwytu, a pod moją poduszką tkwi nadal półpełna butelka whisky. Transmisja z
Białego Domu nadawana jest na żywo i pod koniec powstaje pewne zamieszanie. Otóż na
zakończenie przewidziane jest najwidoczniej wystąpienie Slocuma z paroma słowami
podziękowania w imieniu odznaczonych, ale Slocum tego zdecydowanie nie chce zrobić.
Nawet podetknięty mu pod nos mikrofon wygląda na zawiedziony. W związku z tym reżyser
telewizyjny przenosi obraz do studia, gdzie dziennikarz plecie coś na temat męskiej
skromności. Siostra Clay wyłącza telewizor i stanowczym głosem oświadcza: – To samotny
człowiek.
– Kto?
– Pułkownik Slocum.
– Siostra tak myśli?
– Siostra tak wie – odpowiada mi.
I zaczyna krzątać się po pokoju. Poprawia mi prześcieradła, podwija je tak, jak powinny
być, a ja dociskam głowę do poduszki.
– Widziałam w tym szpitalu wielu takich jak on – ciągnie. – Pozornie twardzi, skorupa na
nich na centymetr, a pod spodem okropnie samotni. Mogę na nich do woli pokrzykiwać, bo
oni sami tego chcą. Aż się o to proszą, gdyż czasami mają już dość tej swojej udawanej
krzepy. Udają wtedy, że się mnie boją, ponieważ w ich samotności daje im to jakieś poczucie
bezpieczeństwa. Pułkownik Slocum do takich należy.
212
Siostra Clay stoi teraz w nogach łóżka, Wsparła dłonie o oparcie – twarz ma bardzo
smutną i jakąś taką... nieziemską. Bardzo mnie to intryguje i już chcę ją o coś zapytać, kiedy
ona sama odzywa się z wyzwaniem: – To bardzo dobrze, że to właśnie on ocalił pana i
pozostałych zakładników. To właśnie powinien być człowiek tego typu. I to dobrze, że teraz
nic nie powiedział. Dobrze, że jest taki.
Późnym popołudniem odwiedza mnie generał Mallory. Niski tęgi mężczyzna o nalanej
zmartwionej twarzy. Wymieniamy grzeczności, a potem on mówi: – Miałem telefon z Białego
Domu. Pan prezydent chce pana odwiedzić o siódmej.
Natychmiast ogarnia mnie niepokój. Wiem, że ta konfrontacja musiała nastąpić i nawet
się do niej przygotowywałem. Boję się tego spotkania. Ale odpowiadam: – Doskonale,
generale, ale bez prasy. Chcę, żeby to była prywatna wizyta.
Generał w pełni się ze mną zgadza. – Prezydent też nie chce prasy. Każę podać kawę.
Powraca pod okno, stoi wyprostowany. Nie odwracając głowy mówi: – Wiem o przyjaźni,
jaka się między wami zrodziła. W ciągu minionych kilku dni Slocum i ty wywarliście na mnie
i na kraju wrażenie... Nie, inaczej: byliście sumieniem... naszym sumieniem. Wysłuchajcie
więc obaj, razem, co mam do powiedzenia. Pułkownik Slocum jest na terenie szpitala. Mamy
razem odwiedzić jego ludzi. Zaraz tu przyjdzie.
Kolejna długa cisza, a ja gorączkowo się zastanawiam, co też takiego usłyszymy. Widzę,
że mój gość jest wyraźnie poirytowany i że z trudem to opanowuje. Obraca się gwałtownie,
gdy słyszy pukanie.
– Wejść! – mówi.
Wchodzi Slocum w galowym mundurze, służbiście salutuje. Prezydent wskazuje mu
fotel.
Slocum spogląda na mnie i grzecznie siada. Prezydent rozpoczyna mówić chodząc po
pokoju:
– Pułkowniku Slocum, dziś rano w Białym Domu prosił mnie pan o pozwolenie przejścia
na wcześniejszą emeryturę, aby móc hodować bydło w Wyoming. Powiedziałem panu, że się
zastanowię. No i zastanowiłem się. Moja odpowiedź brzmi “nie”. Pouczająca lekcja, jakiej od
pana wysłuchałem w Owalnym Gabinecie, i ostatnio przeprowadzona przez pana operacja
kazały mi dokonać dogłębnej analizy stanu gotowości naszych Sił Zbrojnych. Będzie pan mi
potrzebny. Oto moje rozkazy: weźmie pan teraz miesięczny urlop. Po powrocie otrzyma pan
awans na generała i dowództwo jednostek szybkiego reagowania, które, jak panu świetnie
wiadomo, stanowią być może najważniejszy trzon naszych Sił Zbrojnych. Zaszczepi pan,
poprzez szkolenie i własny przykład, swoją doktrynę wojskową i metody. Będzie pan to robił
przez cztery lata, a potem może pan sobie jechać na swoje ranczo. Do tego czasu i ja już będę
na emeryturze i chętnie przyjmę pańskie zaproszenie do Wyoming, żeby pana czegoś nauczyć
o hodowaniu bydła... Zrozumiano, pułkowniku?
– Tak jest, panie prezydencie!
Prezydenckie spojrzenie kieruje się teraz na mnie.
– Panie ambasadorze, jest pan funkcjonariuszem Departamentu Stanu posiadającym
olbrzymie doświadczenie. Moi eksperci powiedzieli, że załamie się pan pod presją. Ani nie
załamał się pan pod presją, ani nie uległ torturom. Oznacza to, że jest pan kimś bardzo
specjalnym. Prosił mnie pan o wczesną emeryturę. A oto moja decyzja: weźmie pan teraz
miesiąc urlopu. Musi pan regenerować siły. Następnie zgłosi się pan na Uniwersytet
Georgetown jako ambasador-rezydent. Jak panu wiadomo, nominacja ta jest uznawana w
służbie dyplomatycznej jako prezydenckie wyróżnienie za wybitne zasługi. Nie chciał pan
medalu, dostaje pan co innego. Jednocześnie otrzymuje pan funkcję specjalnego doradcy
prezydenta do spraw Ameryki Łacińskiej. Będzie pan tę funkcję pełnił do końca mojej
kadencji. I wtedy może pan sobie iść na emeryturę. Oto moja decyzja – powtórzył.
Słowa same wyskakują mi z ust:
215
KONIEC