You are on page 1of 436

Patrycji, która za rękę przeprowadziła mnie na jasną stronę

mocy.
Historia mojego życia to historia ciągłego bujania się.
Bujania się we wszystkich kierunkach. Bujania się z  boku
na bok, z lewa na prawo. Tak jak bujam się w hamaku. Albo
od przodu w  tył i  z  powrotem. Tak bujam się w  fotelu na
biegunach.
Bujanie może zaczynać się od wschodu, a  kończyć na
zachodzie. Może zdążać od północy ku południu  –
i  odwrotnie. Bujałem się we wszystkich kierunkach świata,
na wszystkich poziomach i  pionach, o  każdej porze dnia
i nocy.
Bujałem się we wszystkich stanach emocjonalnych mojej
świadomości, na wszystkich poziomach swojego ciała
i  wszystkich dostępnych mi poziomach mojego mózgu
i jaźni.
Bujałem się pod wpływem różnych stabilizatorów
emocjonalnych. Tych naturalnych i  tych syntetycznych.
Tych z  głowy i  tych, które podawałem sobie doustnie
w  formie płynów różnej maści, w  różnej ilości, ale zawsze
z  pewną liczbą procentów. Tych, które wdychałem, ale
zawsze z pewną zawartością nikotyny lub THC.
Jedno w moim bujaniu było i jest stałe. Bujam się zawsze
bez kompromisu. Bez bariery bezpieczeństwa. Bez
trzymanki. Takie bujanie podoba mi się najbardziej.
Bujam się zawsze czarno-biało. Bez odcieni szarości, bez
kolorów, a  zwłaszcza bez koloru brunatnego, którego
nienawidzę od dziecka.
Samo bujanie się w  życiu nie jest złe. Bujamy się od
dziecka. Na huśtawce, koniku na biegunach, na kolanach
rodziców. Sprawia nam to przyjemność. To wycisza, to
pobudza.
Gorzej, gdy bujanie wejdzie nam w krew. Przestanie być
przyjemnością życia, a  stanie się jego stylem. Bujają się
marynarze, chłopaki w  bramach, hip-hopowcy, gitowcy,
dresiarze. Bujają się lodziary na dyskotekach, porządne
dziewczyny w  supermarketach i  na prywatkach. Bujanie
stało się stylem i mnie nie ominęło. Dałem się mu wciągnąć
i pochłonąć.
Bujanie z jednej strony wciągało mnie w mroczne zaułki
życia pospolitego. Z drugiej – wypluwało na sam szczyt fali
przez moment niosącej, by po chwili z powrotem wciągnąć
mnie pod wodę, przemielić i  wypluć tysiące kilometrów
dalej. Gdzie indziej.
Moje bujanie jest jak usprawiedliwienie w  dzienniczku
ucznia, które piszemy sobie sami w  tajemnicy przed
rodzicami. Przynajmniej tak je sobie tłumaczę. Bujam się,
bo tego chcę (to nie do końca jest prawda). Bujam się, bo
tego się ode mnie oczekuje (to też nie jest prawdą do
końca, ale jest prawdą bardziej prawdziwą). Bujam się,
żeby mieć lepsze samopoczucie. Żeby się wybielić,
usprawiedliwić, poczuć lepszym, pożyteczniejszym. Bujam
się, by przekonać siebie i innych, że moje życie ma sens. Że
jest po co żyć.
Ktoś powie, że łatwo jest opisywać siebie, kiedy przeżyło
się pięćdziesiąt lat. Kiedy zwyciężało się szesnaście razy
w  mistrzostwach Polski w  skokach do wody (choć ja wolę
pisać: w  skokach na główkę i  zawsze do basenu
wypełnionego wodą). Kiedy było się fotoreporterem przez
dwadzieścia pięć lat. W  czasach gdy życie łapało się na
gorąco. W  których gdziekolwiek bym odwrócił aparat, tam
coś się działo. A  zdjęcie trudniej było spieprzyć, niż zrobić
je dobrze.
Nie jest mi łatwo. Moim marzeniem było po prostu
pracować. Mieć zadanie i  wykonywać je najlepiej, jak
potrafię. Los chciał, że to fotografia zawładnęła moim
organizmem. Ciałem i  duszą. I  tak jest do dziś. Obrazek
opisujący świat mi współczesny. Oglądany i  podglądany.
Stał się moim zadaniem, celem, wartością.
Bujam się, by zatrzymać się w życiu na ułamek sekundy.
Kiedyś bujałem się, żeby moja głowa otworzyła się
podprogowo na rozkminienie, zrozumienie podniebnej
ewolucji zakończonej wyprężonym jak cięciwa wejściem do
wody. Z  dziesięciometrowej wieży skakałem półtora salta
z  potrójną śrubą, dwa salta ze stania na rękach w  pozycji
łamanej, trzy i pół salta w przód, dwa i pół salta Auerbacha
w pozycji kucznej, dwa i pół salta delfina. Te słowa nic wam
nie mówią, ale na zawodach były moim programem
obowiązkowym. Tak samo jak teraz, w  pracy fotoreportera
robiącego zdjęcia na wojnie, moim programem
obowiązkowym jest śmierć, linia frontu, walka żołnierzy,
cierpienie uchodźców nie ze swojej winy wplątanych
w wojenną zawieruchę.
Moje bujanie zatrzymało się dziś na 1/125, 1/250, 1/500
czy innej części sekundy. Na czasowo-przysłonowym
algorytmie opisuję życie czy bez-życie świata. Moim
zawodem jest nacisnąć migawkę aparatu fotograficznego.
Zaobserwować swój / nie swój świat. Aby na ułamek
sekundy zatrzymał się on przed siatkówką mojego oka,
synapsami mózgu, soczewkami obiektywu. Żebym go
naświetlił, obejrzał jeszcze raz i pokazał Wam.
WOJNA NA KILOMETRZE
KWADRATOWYM
Gruzja

Aleja Szoty Rustawelego, chyba numer 11. Stoję


przylepiony plecami do framugi witryny. Jeszcze niedawno
ekskluzywnego sklepu promującego gruzińskie wina
i  koniaki. Teraz witryna jest rozbita, towaru, czyli butelek,
w  sklepie nie ma.  Ewakuowano je wcześniej albo
rozprowadzono po organizmach. Lepię się płasko do ściany,
bo kryje mnie przed ostrzałem. Po tej stronie nic mi nie
grozi. Chyba że rykoszet. Albo frendly fajer, czyli strzały
prowadzone w przeciwną stronę. Przez niby to „moich”. Do
tych, którzy strzelają do mnie. Od tych strzałów też mogę
zginąć, ale zagrożenie jest mniejsze. Przyklejam się do
ściany, a  trzy metry przede mną przeciwległa framuga co
chwilę pyka. Trzask marmuru i jego mała część odpryskuje,
odpada pod naporem metalu. Metal, który kruszy marmur,
jest miękki. Jak pacnie, wykruszy dziurę, odbije się,
spadnie, to w  formie gwiazdki albo słoneczka z  dziurką
pośrodku oraz promieniami. Słoneczka, które gdy trafi
w  człowieka, to on nie wyżyje. Słoneczka podkalibrowego.
Wystrzeliwanego z  kałacha skonstruowanego specjalnie na
takie okazje.
Naboje są niby takie same. Ale broń, która je wypluwa,
już nie. Prawie bez lufy. Obciętej. Na końcu
przypominającej lejek. Więc pocisk nie leci daleko i  celnie.
Za to zatacza kręgi. Te kręgi to śmierć. Rotująca kulka, gdy
napotka przeszkodę, zmienia trajektorię lotu. Przykładowo:
trafia nas w  obojczyk. Gdyby była normalną kulką, być
może wyszłaby pod łopatką. Przeszyłaby nas na wylot.
Mielibyśmy szansę przeżyć. Ale ta podkalibrowa to franca
i  menda, która zrobi sobie przez nasze ciało wycieczkę.
Odbije się od obojczyka, zawadzi o  kręgosłup, przywita
z  płucami, by zadomowić się w  wątrobie. Do tego, gdy
napotyka opór, daje mu odpór. Wypuszcza żelazne
promienie, żeby trudniej było wyjąć ją z  ciała. Żeby się
w  ciele zadomowiła, zakleszczyła, zagnieździła.
Doprowadziła do zakażenia, sepsy, martwicy, śmierci.
Zwykłą kulkę dużo łatwiej wyjąć z  ciała. Ale wyjmij taką
metalową gwiazdkę. Wyjmij rozpromienione słoneczko
z ciała. Nie naruszając tętnic, żył, tkanki.
Taki kałach to idealna broń do partyzantki miejskiej.
Wygodna. Bo krótka. Krótsza od zwykłego kałacha.
Biegnąc, klucząc, strzelając, nie musimy wciąż nią
manipulować. Przekładać jej, przerzucać, uważać, gdy
przeciskamy się między murami, oknami, winklami. O  nic
nie zahaczy, nie spowoduje, że się potkniemy, nie spowolni
naszego pędu do zwycięstwa. Nawet nie musimy dobrze
celować, bo zataczająca kręgi kulka ma więcej możliwości
trafienia na krótkim dystansie. No i kałach prawie bez lufy
mniej waży. Zasuwając z  nim, nie spocimy się tak bardzo.
Nie dostaniemy zapalenia płuc i  – nie daj Boże  – nie
umrzemy. Ideał.
Antidotum na niego, odpowiedzią jest karabin
snajperski. Przy nim też się nie spocimy. Nie przeziębimy
się i  nie dostaniemy zapalenia płuc. Trwa rywalizacja
między nimi. Ze snajperskim kładziemy się gdzieś daleko,
wygodnie. Albo mniej wygodnie. W  każdym razie gdzieś
dalej. I  czekamy. Czekamy na tego, który zacznie szybko
biec, ostrzeliwując się z  lufy wyglądającej niczym lejek. Po
czym próbujemy humanitarnie, powiedzmy, wyeliminować
go z  dalszej gry. Humanitarnie, bo sprawiając mu mniej
bólu, niż on chce sprawić nam.
Stoję więc przyklejony do ściany, a  od przeciwległej
odpadają podkalibrowe słoneczka i  gwiazdki. Grudzień,
zimno. Ja w  puchowej kurtce. Sinofioletowej. Jaki drań
namówił mnie na kupienie puchówki w takim kolorze! Dziś
bym go zabił, choć wczoraj byłem z  niej dumny. Modna.
Obfita i  ciepła. Gęsim puchem wypasiona. Ale dziś mam
gdzieś modę. Chcę żyć, przeżyć. Jestem spocony. Albo przez
tę puchówkę, albo po prostu się boję.
Ci, co mieli mi dać osłonę ogniową do przebiegnięcia
alei Rustawelego, już ją parę sekund temu przebiegli.
Strzelając z biodra, spod pachy. Wiadomo, że niecelnie. Nie
o  celność przecież chodziło. Ich strzały miały zmusić tych,
którzy na widok mojej fioletowo-sinej kurtki chcieliby
pociągnąć za cyngiel, by się uchylili. Schowali, skulili,
spuścili wzrok i przegapili mnie. Ich cel. Ale ja nie mogłem
oderwać się od ściany. Pal licho wsparcie. Bałem się i  nie
przebiegłem w  takt ich kroków oraz serii z  karabinów.
Bałem się, zawahałem i  zostałem. Przegapiłem właściwy
moment, a  teraz oni są już tam. Drugiego wsparcia nie
będzie.
Wiem, że zaraz ruszę. Jeszcze się zbieram w  sobie.
Pieszczę się. Przekomarzam. Ale decyzję już podjąłem.
Jestem to winny temu w  półkożuszku i  kraciastym
kaszkiecie, przynależnym w  moim mieście chłopakom
z ferajny. Z długim kałachem i podwójnym, sklejonym taśmą
magazynkiem. Magazynkiem szybszym w  wymianie na
nowy. Umożliwiającym niemalże ciągłe prowadzenie ognia.
Jestem to również winny temu w  botkach podobnych do
sofiksów. W zawadiacko narzuconej na głowę czapce, która
po rozwinięciu może służyć za kominiarkę. Przebiegając
przez aleję, właśnie z  podkalibrowego siekł serię za serią.
Chłopaki charakterne, nie pękają. Biorę więc głęboki
wdech. Powoli, jak podczas medytacji, wypuszczam
powietrze. Wypowiadam proste zaklęcie: „Miller, a  chuj”.
I  z  pochyloną głową, minimalizując swoje gabaryty,
przesuwając środek ciężkości ciała do przodu, zaczynam
biec, gnać, pędzić. Nic mnie nie zatrzyma, chyba że śmierć.
Jest ryzyko, jest zabawa. Tylko że w  tej chwili zabawy nie
ma, a  ryzyko jest. Nie słyszę nic. Nie wiem, czy strzelają,
czy nie. Przez moment jestem w bez-jestestwie.
Trzy sekundy i  meta. Chyba rekord świata
w przebieganiu alei Rustawelego. Raczej nieoficjalny. Łapią
mnie, żebym nie wpadł w  ogień, którym zajął się już
klasycystyczny, ekskluzywny westybul hotelu „Tbilisi”. Hol,
w  którym konsjerż normalnie oferowałby lokalne atrakcje,
palił się. Ciężkie, bordowe, dające poczucie intymności
draperie zajęły się ogniem. Smażyły się, dymiły, tliły.
Wypuszczały zdradziecki smog. Gdy jednocześnie w  innym
miejscu, w  innej sali z  kryształowych żyrandoli,
kandelabrów, lamperii ciurkała i  kapała woda. Lała się
z  poprzestrzelanych na piętrach rur i  kanalizacji,
wypełniała pokoje, przenikała przez sufit. Też prawie siekła
nas seriami, leciała na głowy. Paradoks hotelu „Tbilisi”: gdy
płonie fułaje, to salon topi się w  wodzie. Jakby na tym
ograniczonym terytorium walczyły ze sobą żywioły.
O  ciężkie draperie, o  kryształowe żyrandole, o  figurki
barokowych puttów, chłopców unoszących lampiony po obu
stronach schodów. Schodów zapraszających do wejścia na
górne piętra hotelu. Do pokoi, w których człowiek chciałby
odetchnąć, wypocząć, zrelaksować się.
Nie miałem się tu relaksować przy cygarze czy
szklaneczce żółtego alkoholowego płynu na lodzie.
Podjąłem ryzyko, bo tylko z  hotelowych okien mogłem na
żywo zobaczyć płonący parlament. Parlament, w  którym
broni się z  garstką wiernych pretorianów pierwszy
wybrany  w  demokratycznych wyborach prezydent Gruzji
Zwiad Gamsachurdia.
Parlament płonął. Serie siekły. Ja fotografowałem.
Poprzez ciemny dym drapiący gardło i  drażniący oczy,
unoszący się z  purpurowych draperii. Purpurowych.
O  takim samym kolorze jak mozaiki, którymi
w  pompejańskich świątyniach określano, graniczono
przestrzeń, czyli boskość. Purpura jako boski kolor
przynależała najpierw cesarzom, dziś biskupom. Tu płonęła
po prostu ludzko. Gorąco, smrodliwie, przysmażając się
i  przypiekając. Ale musiałem tu być, bo on jest tam.
W  ostrzeliwanym parlamencie. Poeta. Niegdyś
opozycjonista. Teraz prezydent, chyba słaby. Jego ojciec
Konstantine był wielkim pisarzem. Gruzińskim wieszczem
historii i  tradycji. Nacjonalistą i  bohaterem. A  on, po ojcu
także bohater, teraz w pułapce.
Serie sieką. Ja, w  ogóle nie bohater, fotografuję.
Pochylony. Od dymu załzawiony, zakrwawiony przez krew
płynącą z  rozbitego nosa. Dobrze, że wybite okna hotelu
osłania wrak czołgu, chyba T-52. Spłonął, kiedy jeszcze
mnie tu nie było. Teraz daje mi złudne poczucie
bezpieczeństwa. Złudne i niepewne, ale potrzebne. Kucając
i  kryjąc się za żelastwem, naciskam migawkę. Naświetlam
klatkę po klatce, choć wiem, że te zdjęcia i  tak nie pójdą.
Bo to dokumenty. Martwe natury, bezludne widoki. Że tam
byłem, dotarłem, że wokoło płonęło. Fotografie-dokumenty
potrzebne mi do opisu innych zdjęć. Które zostaną
wykorzystane i  opublikowane. Na  których akcja jest
dynamiczna, wartka, przykuwająca uwagę. Świat czasami
już martwy, ale akcja żywa. Fotografie, na których poza
martwą naturą miasta, jego pejzażem, jest jeszcze żywy,
a czasem też martwy już człowiek. Bo człowiek na zdjęciu,
uwikłany w  historię, strzelający, biegnący, przerażony,
rozradowany, dla mnie jest najważniejszy. Takie ludzkie
fotografie idą do publikacji.
Nocą, pod osłoną ciemności, przyjechał po nas
transporter opancerzony SKOT. Za jego plecami
wycofujemy się z hotelu. Ewakuacja jest szybka i niedaleka.
Tyci, tyci. Za róg, winkiel. Tam gdzie serie nie sieką. Nie
grożą. Nie podbijają niepotrzebnie ciśnienia. Ale
transporter miał też inne zadanie. Za rogiem zatrzymał się.
Wysypali się z niego bojowcy. Każdy dźwigający inną część
od maszyny prostej w obsłudze jak cep. Składali moździerz.
Nie taki do pieprzu czy tłuczenia morskiej soli. Wojenny
moździerz. Rurę na podstawce. Gdy do niej wrzucisz
odbezpieczony pocisk, ten nadziewa się na bolec, proch
eksploduje i  wynosi go wysoko w  górę. Aby potem szybko
opadając, mógł dopaść celu. Wybuchnąć i  sieknąć
odłamkami. Zabić albo zranić. Ale bojowcy mają problem.
Jak ustawić moździerz trzysta metrów od parlamentu? Jeśli
za bardzo go pochylą, pocisk poleci daleko ukosem i  trafi
w  pozycje ich zuchów  – wraz z  nimi, ale z  drugiej strony,
zaciskających śmiertelną pętlę wokół prezydenta. I  ich
wybije, a ma nie wybić. Znowuż jak ustawią maszynerię za
pionowo, pocisk – nie daj Boże – wróci do nas. Do nich i do
mnie. By roznieść nasze członki po alei, jak długa i szeroka.
Jakbyśmy popełnili zbiorowe samobójstwo. Tego też nie
chcemy.
Nastąpiło cyzelowanie. Wykraczanie poza mierniki
nieprzewidujące walenia z  moździerza na tak krótkim
dystansie. Przeliczanie algorytmu: ilość prochu kontra
masa pocisku. Chyba tak jak ja byli kiepscy z matmy, bo nic
im nie wychodziło. Pociski ciągle przelatywały nad
parlamentem. Trafiały w  ziemię niczyją. A  oni stawiali
moździerz coraz bardziej pionowo i  pionowo. Od dawna
byliśmy poza skalą dalmierza. Stopniowo kładliśmy nasze
głowy na szafot.
I wtedy – na szczęście – pociski się skończyły.

Wycofaliśmy się do Poczty Głównej. Nie zamierzałem


wysyłać z  Tbilisi pocztówek, nadawać telegramu ani
depeszy. Na poczcie był sztab, punkt dowodzenia rebelią.
Długie schody prowadzące do wnętrza tętnią o  tej późnej
porze życiem. Mijają się na nich wojskowi w  różnych
mundurach. Ci wychodzący z  konkretnymi rozkazami idą
w  pośpiechu. Ci wchodzący po rozkazy lub z  meldunkami
z  pola walki, zmęczeni, powoli zmagają się z  mnogością
stopni. Wchodzi po nich ważny watażka. Niby otoczony
swoimi wojakami, ale oni jednak odrobinę za nim.
Z szacunku do niego. Ich mundury sterane. On na mundur
zarzucił tradycyjną kaukaską karakułową szubę. Czarną,
długą do samej ziemi, z  podniesionymi wysoko ramionami.
Na głowę nałożył wysoką czapę, też z  czarnego futra
jagnięcia. A  za pasek wetknął barwny prosty gruziński
kindżał. Odlot! Podziwiam.
Do sztabu mnie nie wpuszczono, ale za to mogłem pójść
do kina. Odkryłem je, błądząc długimi korytarzami po
budynku. Piętro poniżej poczty, w  piwnicy, fułaje
z  ogromnymi drzwiami prowadzi do sali kinowej. Dziś nie
muszę płacić za bilet. Seans za darmo. Jest ekran. Są fotele.
Ludzie siedzą twarzą do ekranu. Na ścianach ogromne
portrety. Cała trójca, a  właściwie czwórca: Marks, Engels,
Lenin. I Stalin – Gruzin. Puszczają niemy czarno-biały film.
Chyba zdobył wiele Oscarów, bo ludzi w  sali dużo. Niby
wszystko normalnie, tylko w  rękach widzów zamiast
torebek popcornu broń. Kałachy, kałachy innej maści,
wyrzutnie ppanc., granaty, pistolety. A  oczy widzów
wpółprzymknięte albo i  na amen zamknięte. Kiepski grają
film. Film nic. Nudny. Usypiający. Niewart Oscarów.
Kręcę się po korytarzach, szukając kawy, herbaty. Jest
światło, więc wchodzę. A  tam wrze. Ludzie w  białych
kitlach skupieni na precyzyjnej robocie, innej jednak niż ta,
którą wykonuje się na poczcie. Nie stemplują, nie lepią, nie
ważą, nie wysyłają. Grzebią nożyczkami w pośladku. Wstyd
przyznać, facet dostał w dupę. Więc cierpliwie leży i czeka,
aż mu ten pocisk bez znieczulenia wyjmą. Bo jak by to było,
gdyby wrócił do domu z kulą w rzyci? Czyby nie pomyśleli,
że dostał w  tyłek, uciekając? Bo się przestraszył? Albo
wroga zlekceważył? Dał się podejść? Wypiął na niego,
chcąc go upokorzyć? W  naprędce przygotowanym przy
sztabie szpitalu polowym trwa więc trochę żenująca
operacja. Nie ratuje czyjegoś jestestwa. Ratuje czyjąś
godność. A  na łóżkach polowych karnie czekają w  kolejce
lżej ranni. Mogą poczekać.
Nie znajduję kawy ani herbaty, więc wracam do hotelu.
Świta grudniowy poranek, koło siódmej. Hotel, w  którym
kwateruję, też stoi przy alei Rustawelego, ale trochę po
skosie od ognia prowadzonego wzdłuż głównej ulicy miasta.
Tutaj kule nie trafiają. Nie tylko tutaj. Tbilisi o poranku żyje
swoim rytmem. Jak przed przewrotem. Jak co dzień.
Rytmem nadawanym przez częstotliwość kursów
trolejbusu, którym dojeżdża się do pracy, do szkoły, na
uniwersytet. Rytmem narzucanym przez poranne dostawy
chleba, mleka, mięsa do lokalnego sklepiku. Rytmem
wyznaczanym przez godziny otwarcia restauracji, kiosków,
warsztatów. Wojna trwa. Życie trwa. Poza okolicami
parlamentu wszystko normalnie funkcjonuje. Transport,
handel, usługi. Działają fabryki i  stacje benzynowe. Wojna
toczy się na jednym kilometrze kwadratowym. Wojna
z  użyciem ciężkiego sprzętu. Czołgów, transporterów
opancerzonych, dział, działek przeciwlotniczych (tutaj
strzelających na wprost), rakiet, rakietnic, rusznic,
moździerzy, wyrzutni granatów, ręcznej broni. Na jednym
kilometrze opasującym parlament. Może trochę
niesymetrycznie, ale przecież nie o  symetrię i  estetykę
chodzi. W  tej wojnie chodzi o  zmianę. Zmianę
przyspieszoną, wymuszoną, wywalczoną. Zmianę władzy.
Zmianę prezydenta. Zmianę, która zmieni przyszłość Gruzji.
Czy następny prezydent ma być lepszy, bardziej
demokratyczny, bardziej ludzki? Nie orientuję się. Ma być
inny.
Miasto wojną jakby się nie przejmuje. Żyje swoim
pospolitym, przeciętnym życiem. Nie zwróconym ku
nachalnym politykom, lecz od nich odwróconym. Od ich
prywatnych armii. Ich interesów. Huk wybuchów i  odgłosy
walk słychać wszędzie. Więc ludzie może są skołowani.
Może rozczarowani. Zawiedzeni. Ale chcą żyć jak zwykle.
Rutynowo. Normalnie. Życie jest ciężkie, ale nikt nie
obiecywał, że będzie lekko. Najważniejsze, żeby było
przewidywalnie. Żebyśmy nie byli zaskakiwani. A  jak
zaskakiwani, to żebyśmy do zaskoczki mogli się
przygotować. Żeby zaskoczka przynajmniej odrobinę,
ociupinkę, choć na centymetr była przewidywalna. A  nie
wyskakiwała jak filip z konopi.
Doszedłem do hotelu. Akurat podawali śniadanie.
Kelnerki serwowały jajka na szynce, sery, kiełbasy,
miniaturowe mięsne gołąbki na zimno. Jest kawa. Mocna.
Biorę gorącą kąpiel i  z  powrotem wracam na aleję
Rustawelego.

Pod sztabem zaznajamiam się z  lokalnym watażką


Kondorem. Taką ma ksywkę. W  plutonie trzyma wyłącznie
swoich kumpli. Na co dzień też się strzelali, za co mogło
spotkać ich więzienie. Dziś strzelają bezkarnie. Mało tego:
to, że strzelają, czyni ich bohaterami.
Kondor prezentuje się stylowo. Znaczy swojsko stylowo,
a  nie po gruzińsku stylowo. Czarny jest jego ulubionym
kolorem, więc wszystko ma czarne. Czarny ogromny
kapelusz jak z  argentyńskiej pampy. Pod kapeluszem, żeby
było cieplej, ale nie mniej szykownie, czarna wełniana
czapka. Uszy przynajmniej nie zmarzną. Czarny płaszcz.
W walce trochę niewygodny, ale też szykowny. Na płaszczu
doczepione, wymalowane godło. Skrzydło. Żeby nie było
wątpliwości  – podpisane: „Nike sportswear”. Skrzydło
zwycięstwa! Płaszcz zwycięstwa! Płaszcz przepasany
czarnym pasem i  czarne rękawiczki. Wyglancowane. Jakby
co, nie będzie odcisków palców. A  do tego czarne oczy,
czarna broda, czarne wąsy, w  ręku podkalibrowy kałach
(niestety  – tylko częściowo czarny). Zaprzyjaźniłem się
z  nim od razu. Tym bardziej że przyjaźń została
przypieczętowana trzema bulami – bul, bul, bul – bimbru ze
słoika.
Kondor ma w oddziale samotnego wilka. Nocnego łowcę,
tropiciela, myśliwego, który jednak nie tropi zwierza. Jego
specjalnością jest zasadzanie się na prezydenckich
bojowców, snajperów pod osłoną nocy przenikających na
ziemię niczyją wokół parlamentu. Żeby stąd razić, kąsać,
uziemiać zaskoczonego przeciwnika. Wilk na łowy wyruszał
odrobinę po zmroku. Znał tu każdą klatkę schodową. Każdą
bramę, podwórko, bezpieczne przejście, trasę ewakuacji.
Tu się urodził. Jak kiedyś umykał przed milicją, tak dziś
podchodził wrogów. Zaczajał się tam, gdzie kiedyś, ale już
nie na pijanych lokalersów, zabłąkanych turystów. Po świcie
oddział Kondora wyruszał do niego ze wsparciem.
Tak było i dzisiaj. Tym razem samotny wilk założył wnyki
na bocznej ulicy przy parlamencie. Dobrej do
zaskakującego, niespodziewanego ostrzału alei
Rustawelego. Wprowadzającego chaos w  atakujących
parlament szeregach. Wilka zobaczyliśmy już z daleka. Stał
w  uliczce wysoki, szczupły, z  erkaemem w  ręku. Dłuższe
włosy zaczesane na bok i  odrobinę szpakowata broda.
Wojskowa bluza wciśnięta w spodnie przeorane wojskowym
pasem z ładownicami, nabojami. I buty – nie wojskowe, nie
sportowe, ale białe. Coś jak mokasyny. Takie cichobiegi.
Przed nim pod ścianą kamienicy stało dwóch mężczyzn
w mundurach, z opaskami na ramionach. Białymi. Dla ludzi
Kondora wrażymi. Ale dla ludzi prezydenta swojskimi.
W  chaosie umundurowania i  z  jednej, i  z  drugiej strony te
wstążki były znakiem. Hasłem, na które otwierały się drzwi
oblężonego parlamentu. Pozwalały na bezpieczny powrót do
bazy.
Ale tych dwóch już nie miało wrócić do bazy. Stali twarzą
do ściany, rozkraczeni, z  dłońmi założonymi na kark.
Dygotali ze strachu. I słusznie. Bo gdy do jeńców podszedł
Kondor, nie przywitał się z  nimi trochę nudnym, ale
klasycznym: „Dzień dobry”. Nie zagaił: „Co słychać? Jak
tam u  was?”. Sieknął najpierw lewym, potem prawym
sierpem. Upadających poniewierał z otwartej dłoni, a potem
jeszcze z  laczka. Przerażeni jeńcy na wszelki wypadek nie
wstawali z asfaltu. Kolejne kopniaki i kilka krótkich komend
poderwało ich do góry.
Ciekaw byłem, co będzie z  nimi dalej. Ale przyjaźń
przyjaźnią, a  nienawiść nienawiścią. Wygrała ta druga.
Bezlitosna, głęboka do trzewi. Więc odprawiono mnie wcale
nie delikatnie. Umówiono się ze mną na potem i  gdzie
indziej. I  poprowadzono łup swoją drogą, a  ja poszedłem
swoją. Dokąd z  nimi poszli? Co z  nimi zrobili? Mogli
wszystko. Nigdy się tego nie dowiem.

Ja poszedłem pod prąd wyznaczany przez trajektorię lotu


pocisków wystrzeliwanych z  parlamentu. Bliżej alei. Pod
ścianami domów. I  trafiłem na jakieś podwórko. Tylko ono
oddziela mnie teraz od płonącego urzędu, który z  kolei
przez ulicę sąsiaduje z  parlamentem. Tam cały czas się
dzieje. Huczy, grzmi, terkocze. A  tu biba, impreza,
powiedziałbym domówka, gdyby bardziej nie była
podwórkówką. Pośrodku stolik przykryty wzorzystą ceratą.
Taką bardziej świąteczną, z  dużą ilością złota
w ornamentyce. Na stoliku szkło. Głównie. W różnej formie:
a  to słoik z  bimbrem, butelki słynnej wody mineralnej
Borżomi, na wpół pełne szklanki, plastikowy bukłak
z winem. Pośrodku mała świąteczna choinka przyozdobiona
czerwoną girlandą. Na podwórku płonie grill, a  za rogiem
płonie urząd. Ale kto by się przejmował urzędem? Będzie
się przejmował, jak z  organizmu zejdzie dawka alkoholu
podana doustnie.
Sąsiadów zgrillowanych jest koło dziesiątki. Pełny
przekrój społeczny. Od starych do młodych, szalone artystki
i  skromne mieszczki, biznesmeni w  błękitnych tureckich
kurtkach dżinsowych i  starsi w  skórzanych. Trochę się
martwią, czy iskry, płomienie z sąsiedztwa nie przeniosą się
na ich dachy, krużganki, mieszkania. Ale im mniej płynów
wyskokowych w  słoikach, butelkach, bukłakach,
szklankach, tym ich i moje zmartwienie jest mniejsze.
Jeden ze starszych sąsiadów zaprasza mnie do siebie, na
górne piętro, żebym mógł popodziwiać, jak obok pięknie
płonie urząd. Chwali się centralnie zawieszonym w  pokoju
portretem najbardziej znanego na świecie Gruzina – Józefa
Wissarionowicza. Stalina. Rodak urodził się kilkadziesiąt
kilometrów od Tbilisi, w  mieście Gori. Choć dla mnie
i  moich rówieśników najbardziej znanym Gruzinem był
Grigorij Saakaszwili. Kierowca czołgu „Rudy” 102.
Dziewczyny w  podstawówce natychmiast podzieliły się na
dwa obozy. Jeden, znacznie liczniejszy, kochał się w  Janku
Kosie. Czołgowym strzelcu, blondynie. O  nieznanym mi
kolorze oczu, gdyż telewizor miałem wtedy czarno-biały.
Drugi, znacznie mniejszy obóz koleżanek, podkochiwał się
właśnie w  Grigoriju. Przystojnym brunecie z  czarnymi
wąsami. Huncwocie i  podrywaczu. Romantycznym
i  egzotycznym, nieustraszonym wesołku. Sojuszniku.
Znanym również przez moich podwórkowych gospodarzy,
bo Czterej pancerni i  pies wielokrotnie byli pokazywani
w radzieckiej telewizji.
Wraz z  dopalaniem się pobliskiego urzędu dopalała się
i  podwórkówka. I  dobrze, bo byłem zmęczony. Przyjemnie
nastukany. Musiałem odrobić senne lekcje.
Chciałem wrócić nazajutrz, ale podwórko było już zajęte.
Zarezerwowane na inną imprezę, która właśnie trwała
w  najlepsze. Spod sztabu, czyli dawnej poczty, strzelano
w  stronę domu, na którego podwórku biesiadowałem. Tak
jakby ci z  parlamentu przeszli do kontrofensywy.
Zdobywali, poszerzali, odbijali terytorium. Więc oblegający
parlament się przyczaili. Może zaskoczeni, zdziwieni. Ni to
się bronili, ni to atakowali. Trwali na pozycji. Ja nie
chciałem trwać. Teraz ja poszedłem na łowy.
Nie wiem, jakie macie doświadczenie
w  dokumentowaniu strzelaniny. Ja jakieś miałem.
Wiedziałem, że nie wystarczy mieć na zdjęciu podniesiony
karabin. Musi być jeszcze atrybut dynamiczny. Wylatująca
łuska, dym z lufy. Wtedy wiadomo, że zarejestrowany obraz
to nie ściema. Nie fałszerstwo. Że to, co wylatuje z lufy, to
prawda i  absolut. Który dobrze wycelowany, gdy dosięgnie
i trafi, to skończy. Skończy coś, kogoś. Przerwie jakąś myśl,
marzenia, troski i  rozterki. Nie będzie już odwrotu jak
w  komputerze, gdzie mamy wiele żyć. Jak ktoś pociskiem
wyłączy, to na amen. Więc się zasadziłem. Zasadziłem się
na niego, partyzanta siekącego wroga seria za serią zza
filaru poczty. Przymierzyłem, wycelowałem, próbowałem
uchwycić. I  trafiłem. Trafiłem na zdjęciu w  rozpryskujące
się drobiny prochu. Drobiny, które jeszcze się palą, ale już
wypchnęły kawałek metalu w  kierunku wroga. Ułamek
sekundy, który nadaje zdjęciu autentyczność. Żeby go
zarejestrować, trzeba przez obiektyw uważnie obserwować
strzelającego. Wejść w  jego głowę. Poczuć jego intencje.
Wymedytować i przewidzieć, kiedy naciśnie spust karabinu.
By, przewidując to, nacisnąć spust migawki setną sekundy
wcześniej. Wstrzelić się w  niego aparatem wtedy, gdy on
strzeli. I zatrzymać ten moment.
Dwóch knajaków. Jeden z  petem w  ustach. Chowają się
za trolejbusem z przestrzelonym, pozrywanym drutem sieci
trakcyjnej. Wcześniej wóz woził. Dziś robi za barykadę. Oni
osłaniają tych, którzy przebiegają przez aleję Rustawelego.
Szybcy, skupieni, uważni. Karabiny na wysokości ramion.
Czujni. Jak coś dostrzegą, wystarczy odrobinę pochylić
głowę, ustawić oko na wysokość szczerbinki i  zgrać ją
z muszką, a potem już tylko pociągnąć za spust. Nie wiem,
czy swoje karabiny mają nastawione na ogień ciągły, serie
po trzy naboje czy pojedyncze strzały. Jeden przykucnięty
za plecami drugiego. Tego z  ładownicami na biodrach
i  petem w  ustach. Wspartego o  brzeg trolejbusu. To jest
dopiero podzielność uwagi! Palić i  strzelać. Jestem pełen
podziwu. Nie potrafię palić, gdy fotografuję.
Łatwo było Henriemu Cartier-Bressonowi, ojcu
fotoreportażu, mówić o właściwym momencie, decydującym
momencie zrobienia zdjęcia. Na przykład, gdy ktoś
przeskakuje przez kałużę. Trudniej złapać ten moment, gdy
ktoś celuje. Gdy on strzela i  oni strzelają. Także w  ciebie.
Gdy trzeba uważać na plecy. Musisz wpierw przekroczyć
psychologiczną granicę strachu. Powiedzieć sobie jak ja:
„Miller...”, i  tak dalej. Wtedy, niczym w  transcendencji,
w medytacji, robisz to. Fotografujesz.

Z okazji sylwestra i  zmiany roku Pańskiego 1991 na 1992


Gruzini ogłosili wstrzymanie ognia. Więc zaopatrzeni
w  białą flagę, szurnęliśmy z  dziennikarką, z  którą
przyjechałem, do parlamentu. Do prezydenta oblężonego,
okopanego, ostrzelanego. Poszliśmy z  białą flagą, bo to
w  międzynarodowym wojennym języku znaczy: poddają się
albo chcą pertraktować. My nie chcieliśmy ani jednego, ani
drugiego. Chcieliśmy zrobić ekskluzywnego niusa. Zdobyć
sławę i  mir u  rodaków, a  może nawet i  za granicą. Mieć
wywiad i  portrety oblężonego prezydenta w  jego jaskini.
Chcieliśmy dać mu szansę, której był pozbawiony przez
wojnę na jednym kilometrze kwadratowym. Szansę
wypowiedzenia się na Nowy Rok. Złożenia rodakom
noworocznych życzeń. Wygłoszenia orędzia do narodu.
Więc podbudowani świadomością misji, brnęliśmy
w zgliszcza dalej i dalej.
Zawieszenie ognia funkcjonowało. Nie strzelano. My z tą
nędzną białą chustko-prześcieradło-flago-szmatą szliśmy.
Minęliśmy ostatni posterunek rebeliantów. Okazało się:
wcale nie ostatni. Bo był jeszcze jeden, jeszcze bardziej
skitrany. Ubrana całkowicie na czarno zjawa, babcia.
Z  wyciągniętym do mnie, nie wiadomo dlaczego,
czerwonym proporczykiem. Z  wydrukowanym na nim
półprofilem Lenina i  napisem: „Gruziński Republikański
Klub Sportowy Spartak”. Babcia żyła na ziemi niczyjej.
Najtrudniejszej do przeżycia, bo narażającej człowieka
podwójnie. To z  jednej, to z  drugiej strony jak gamonie źle
wycelują, to pocisk nie trafi, gdzie ma trafić. Ale w  ziemię
niczyją trafi. I  żyj na takiej ziemi. Najbardziej ostrzelanej,
sponiewieranej, rozburzonej. Zuch babcia. W  czarnej
chuście, czarnym płaszczu. Z  drewnianą laseczką,
w  eleganckich botkach. Jedyne, co trochę drażni w  jej
wizerunku, to rękawiczki. Jedna brązowa, druga granatowa.
I  na cholerę jej ten proporczyk klubowy Spartaka Tbilisi
z Leninem?
Do parlamentu tak łatwo nie weszliśmy. Musieliśmy na
bramie swoje odstać. Do pancernej klapki w  drzwiach,
teraz otwartej, podchodzili różni, ale zawsze z coraz wyższą
rangą. Dziwili się. Oglądali nas i  podglądali. Wietrzyli
podstęp. Nie wierzyli w  głupotę, która nas tu przywiodła.
Czujni, nieufni. Aż wreszcie jakiś podpułkownik otworzył
nam na krótko drzwi. Wbiliśmy się do środka. Do miejsca,
które do tej pory razem z  rebeliantami otaczaliśmy,
izolowaliśmy, obserwowaliśmy. Które oni ostrzeliwali, a  ja
fotografowałem.
Wyłuszczyliśmy, po co przyszliśmy. Udawali, że nas
zrozumieli, ale chyba nie rozumieli siebie i  swojej sytuacji.
Tu okopani, zaryglowani, zabunkrowani. Odcięci od świata
i wiadomości, nie wiedzieli, co się w kraju dzieje. Dlaczego
obiecywana przez prezydenta odsiecz narodu nie
przychodzi? Wpuścili nas bardziej po to, żeby nas wypytać,
a  nie żebyśmy my ich wypytali. Ciekawi, ale z  widocznym
już strachem w oczach. Jeszcze nie w ciele, ale w oczach na
pewno. Poprowadzili nas do piwnic. Poniżej poziomu
gruntu. Gdzie bezpieczniej. Gdzie usłyszymy tąpnięcie
trafiającego pocisku, rakiety, granatu, ale nic nam nie
będzie.
Przewodnikiem był jeden taki w  mocno nasyconej
zielenią panterce. Nie wiadomo dlaczego w hełmofonie, bo
nie siedział przecież w  czołgu. Obwieszony ze trzema
metrami kulek o  barwie miedzi tkwiących w  taśmie do
ciężkiego karabinu maszynowego. Obok niego w  białej
sukience pop. Smutny, chyba pogodzony z  losem. Długa
siwa broda i  klejnoty w  srebrze na piersi. Ten najbardziej
okazały to ukoronowana Matka Boska w purpurowej szacie
z  Dzieciątkiem Jezus. Matka tak uwielbiana przez moich
rodaków.
Czekamy. Na noworoczną mszę ma przyjść prezydent
Gamsachurdia. Przyszedł, a  właściwie przeszedł. Niemalże
przepłynął. Nie zatrzymał się. Chyba w  jakimś swoim
świecie. Świecie, którego granice wyznaczał ściśle
kaszmirowo-wełniany płaszcz zapięty pod szyję. Ręce
głęboko zatopił w  kieszeniach. Sam zamknięty, zatopiony
w  sobie. Nie wiedział chyba, co tu robią i  czego chcą ci
dziwni przybysze, zwłaszcza ten w  sinofioletowej kurtce.
Przeszedł, przepłynął, kątem oka nas przyciął, zauważył,
ale nie przystanął. Jego trener od wizerunku nie byłby
z niego zadowolony.
Diabli wzięli posłanie, orędzie. Diabli nadali wywiad.
Sława znów poszła inną niż my drogą. Była blisko, ale pies
ją polizał. Nie sprzedamy gazecie i zagranicznym agencjom
prasowym ekskluziwu. Ja jeszcze mogę. Jakbym się uparł,
tobym prezydenta ładnie wykadrował. Z  bodygardami
i  kałachami w  tle. Ale Maria Wiernikowska co napisze?
Przecież nic nie powiedział.

Nie wiedziałem, że głowa świni ma aż szesnaście gatunków


mięsa. Ale dowiedziałem się. W sylwestra. W hotelu. Innym,
nie moim. Na strzały bardziej wystawionym, więc pustym.
Z  mieszkańców i  turystów ogołoconym. Ale teraz nie
strzelają. Pokojowo witają Nowy Rok. Zawieszeniem walk.
Wygaszeniem ognia. Hotel jest bez wody, bez ogrzewania,
droga do niego normalnie wystawiona jest na kulki. Dziś
jednak przyszliśmy. Bo impreza. Bo jesteśmy specjalni
zaproszeni. Więc gdzieś obok, tam gdzie życie proste żyje
prostym życiem, nabyliśmy koniak.
Apartament nie został opłacony. Skonfiskowano go,
a  właściwie przywłaszczono. Bez wiedzy właściciela, bo go
tu nie ma.  Zawładnięto pokojami dla nas. Bardziej dla niej
niż dla mnie. Dziennikarki, z  którą tu jestem. To ona jest
celem i  powodem tej imprezy. Będzie się potem tego
zarzekała. Ale to długie rude loki Marii. Ekstrawaganckie
jak na tę szerokość geograficzną. Wzbudzą podziw,
szacunek, a  na koniec ciekawską erotyczną podnietę.
Sytuację dla mnie nie bardzo wygodną.
Głowa świni wjechała do apartamentu pod pachą.
Owinięta w  gazetę. Przetłuszczoną. Tłuszczem
podbarwioną. Wpłynęła razem z  tym w  wojskowej kurtce.
Postawnym, silnym, pełnym feromonów, które zebrał
w  ciele, tutaj idąc. Rozmarzając się. Trzymając pod pachą
uprażoną, zgrillowaną, ponętną  – ale jednak! Głowę świni!
Która teraz jopi na mnie swoimi małymi świńskim oczkami.
Hepi Niu Jer! Hepi Niu Jer, Pigi! Chyba nie mówi po
angielsku. Nie mówi w  żadnym języku. Już nie musi. Jej
uprażony język, podobnie jak uszy, to w  tym kraju
afrodyzjak. Ja jednak oczami omijam jej oczy. Pałaszuję
najbardziej neutralne dla mojej głowy policzki. Byłyby
nawet smaczne, gdyby nie te wjopione we mnie oczka.
Małe, wyłupiaste świńskie oczka. Trochę jak guziczki
przyszyte mojemu ulubionemu w  dzieciństwie misiowi.
A trochę niczym kauczukowe piłeczki. Gdy się nimi rzuciło,
skakały wielokrotnie jak opętane.
Chyba się zrzygam. Ale nie wypada. Organizator imprezy
nakręcony obecnością rudych loków informuje mnie
poważnie, że głowa świni to gruzińskie suszi. Szesnaście
gatunków mięsa, powtarza. Trochę zgrillowanego, trochę
surowego. Przysmak, przekonuje. Ale te świńskie oczy!
Szkliste naparstki, kulki, guziki! Więc napierdalam szklankę
koniaku za szklanką. Popijam szampanem. I wreszcie mogę
się zrzygać. Wojskowi przyjmują to z  wyrozumiałością.
Koniak popijałem szampanem i  na odwrót, więc jestem
usprawiedliwiony. A  rzyganiem wystawiam sobie
usprawiedliwienie. Głowy z wjopionymi we mnie świńskimi
oczkami więcej jeść nie będę.
Nareszcie Hepi Niu Jer. Szczęśliwy albo i  nieszczęśliwy.
Ale Niu Jer. Więc wszyscy, czy z  alei Rustawelego, czy
z  wrażego parlamentu, kroją niebo nabojami. Ci bardziej
artystowscy co trzeci nabój w  magazynku, poprawiający
celność, wstawiają czerwony. Smugowy. I  teraz kroją nimi
niebo jak tort. Pozazdrościłem im.  Więc też fotografiami
kroję niebo. I kroję tych, którzy kroją niebo jak tort.

Rebelianci wreszcie ulitują się nad Zwiadem Gamsachurdią


i  jego świtą. Nocą 4  stycznia podstawią pod parlament
autobusy. Otworzą w alei Rustawelego bezpieczny korytarz.
Żeby go nie upokarzać. Samemu się nie wywyższać.
Prezydent wraz ze swoją świtą będzie mógł odjechać w siną
dal.
Nie będę tego świadkiem. Będzie to skrywane
w  tajemnicy przed światem. Ale przed wschodem słońca
obudzi mnie chrapanie ciężkich dizli napędzających pojazdy
na jeszcze cięższych gąsienicach. I  to chrapanie, donośne,
gardłowe, ciemne od dymu wypuszczanego przez rurę bez
tłumika, nałoży się na moje chrapanie. Przez sen nie będzie
dawało odetchnąć. Zagłębić się w  surrealistyczne senne
historie. Zatopić się w nich. Aby synapsy i komórki mojego
mózgu, poddawanego w  ostatnich dniach trudnym
sprawdzianom, odpoczęły i  wytchnęły. Zrelaksowały się
i  zregenerowały. Chrapanie czołgów mijających hotel
i  jadących w  stronę sztabu, poczty, kina wybudzi mnie.
Pozwoli zorientować się w  nadzwyczajnej sytuacji. Więc
szybko wskoczę w  kalesony, spodnie i  tę cholerną
sinofioletową puchówkę. Popędzę w  dół, na ulicę i  pod
pocztę, ścigając się z tankami.
Przed sztabem poruszenie. Gromadki rebeliantów
ustawione plutonami, czołgi zagrzane ropą. Ja zagrzany
krótkim sprintem. Wszyscy już wiedzą. Gamsachurdia
opuścił parlament! Wierni mu żołnierze wyjechali wraz
z  nim. Więc to chyba koniec. Koniec jednej historii,
początek drugiej. Innej. Nie wiem, czy lepszej. Ale na razie
przyjmuję wyciągniętą w  moim kierunku dłoń i  wdrapuję
się na pancerz rozgrzanego dizlem czołgu. Jest już ekipa
Kondora, jest samotny wilk. Jestem ja. Jest słoik z bimbrem.
Tank, wypuszczając z  tyłu chmurę dymu, rusza aleją
Rustawelego. Samym jej środkiem. Świta. Wreszcie mogę
się po niej rozejrzeć. Szeroka, zadrzewiona kasztanowcami.
Po ostrzale z  broni ciężkiej i  lżejszej poranionymi,
poturbowanymi, pozbawionymi konarów. Same kikuty.
Rozłupane, metalem przeorane. Dobrze mi znane
z  fotografii. Tych starych, z  drugiej wojny światowej.
Bliźniaki drzew na Westerplatte. Drewniane kaleki. Za nimi
stylowe kamienice. Frontony poorane kulami. Witryny
eleganckich restauracji i  sklepów chwilowo puste,
powybijane. Jeszcze nie otwarte na turystów.
Toczymy się z  hukiem gąsienic. Niespiesznie. Jak na
defiladzie. Tyle że nikt jej nie ogląda. Nie ma wiwatujących.
A my wciąż napięci. Ten siedzący okrakiem na lufie czołgu
na wszelki wypadek odbezpieczył broń. Bo co, jeśli
w  parlamencie został jakiś maruder? Spóźnił się na
autobus, a  następnego nie będzie. Albo zaczaił się na
wyższym piętrze i wieść, że to już koniec, fajrant, szlus, do
niego nie dotarła? I  ciągle jeszcze wypatruje, celuje, może
zabić?
Podjeżdżamy pod parlament godnie i  dumnie, choć
trochę na wyścigi z  innymi czołgami. Pierwsi zawsze
bardziej są bohaterami. Przez płonący dziedziniec
wbiegamy do środka. Ostrożnie, z  bronią jeszcze gotową
zadać śmierć, aparatem gotowym dać świadectwo. Badając,
szukając, myszkując. Coraz mniej ostrożnie. Zaglądam do
kolejnych sal. Jakiś gabinet. Przewrócony szezlong, pod
ścianami materace. Na podłodze kartony i  powywalane
rzeczy. Chaos i  bałagan. Pośrodku, na  skórzanej kanapie  –
może jego, prezydenta?  – siedzi żołnierz. Jeszcze zakutany
w  bojowy strój, ale już z  zadowoleniem na twarzy. Trzyma
postawionego na sztorc kałacha, jakby wyciągał rękę ze
znakiem wiktorii. Obok, częściowo pod flagą, leży drugi
karabin. Flaga jest wielka, błyszcząco wiśniowa, z  czarno-
białym prostokątem wszytym w  górny róg, tuż przy
drzewcu. Narodowa i  historyczna była flagą wolnej Gruzji,
zanim kraj podbili Sowieci. Żołnierz założył nogi jedna na
drugą i  zarzucił na nie tę purpurę. Spływa na ziemię
w obfitych fałdach jak cesarski płaszcz. Oto on. Zwycięzca.
Schodzę do piwnicy, bunkra. Tam gdzie nie tak dawno
byłem z  ludźmi prezydenta. Gdzie pop odprawiał
noworoczną mszę, na którą mnie nie zaproszono. Teraz są
tam inni ludzie. Świętują zwycięstwo. Odbywa się wielkie
butelek odbijanie i  odkorkowywanie. Mógł bronić się
jeszcze długo. W  dziesiątkach drewnianych skrzyneczek
wypełnionych siankiem ukolebione czekają butelki
najprzedniejszych gruzińskich koniaków. Więc fotografuję.
I  napełniam torbę. Lekką, uwolnioną od aparatów,
napełniającą się butelkami, znów ciężką. A  potem
przejmuję otwartą butelkę wyciągniętą przez kogoś w moim
kierunku. I  ciągnę przeraźliwie długiego, smacznego
grzdyla. O  tak! Ekskluzywny alkohol zgromadzony dla
przywódcy Gruzji rozchodzi się ciepło po moich tętnicach,
żyłach, komórkach.
Woła mnie ktoś od Kondora. Kręci palcami młynka.
Mówi, tłumaczy, pokazuje. Obok pełnej alkoholu piwniczki,
pod sufitem, przyczepione do metalowej rurki wiszą
kajdanki. Oplecione dwoma czerwono-czarnymi kablami,
podpięte do ręcznego generatora prądu. Tu przesłuchiwano
jeńców, bólem i  torturami wyciągano z  nich odpowiedzi.
A jeszcze obok, w kolejnej spiżarni, czekają rakiety. Pociski
i  granaty. Ich stosy i  skrzynki. Chyba naprawdę był już
zmęczony. Zrezygnowany. Więc wsiadł do autobusu
i odjechał.
Wraz z  innymi wysypuję się przed parlament z  torbą
pełną koniaków. A  tu już tłum gapiów. I  tłumek
zapobiegliwych. Wchodzą do środka i  wychodzą szeregiem
jak pracowite mrówki. Każdy coś dźwiga. Coś innego
wynosi. Na pamiątkę czy do prywatnego użytku.
Przedziwne są potrzeby człowieka. Jeden zarzucił na ramię
rakietę. Inny dźwiga długi na metr pocisk. Jeszcze inny
biegnie ze skrzynką koniaków. To rozumiem. Cygara, wódki,
radia, obrazy, dywany. Rozumiem i nie potępiam. Ale po co
komu pocisk do działa? Do wyrzutni, której nie ma. A może
ma?

Trzy dni potem zwolennicy przepędzonego ze stolicy


prezydenta Gamsachurdii jeszcze raz zbiorą siły. Z  dala od
centrum, alei Rustawelego i  parlamentu zorganizują
demonstrację. Przyjdzie na nią kilka tysięcy Gruzinów.
W  rękach portrety ich idola i  narodowe flagi, na ustach
hasła. Atmosfera napięta. Ale zanim oficjalnie się
rozpocznie, rozlegną się strzały. Ktoś zapuka w  szybę
samochodu zaparkowanego w  pobliżu zbierającego się
tłumu. W  wozie siedzą ci, którzy mają demonstrację
chronić, więc wyciągnie broń i  ich rozstrzela. Z  zimną
krwią dokona egzekucji. Na odgłos strzałów tłum zacznie
uciekać. Z pobliskich uliczek wypadną zamaskowani cywile
z  kałasznikowami gotowymi do strzału. Nadjedzie
samochód innych ochroniarzy i  z  jego okien w  kierunku
tamtych padną serie z  karabinów. Ale są bez szans.
Rozpocznie się krwawa jatka.
Napastnicy otwierają ogień do bezbronnego tłumu.
Krzyk strachu. Ludzie w chaosie rozbiegają się po szerokiej
ulicy, porzucając transparenty, flagi, portrety Gamsachurdii.
Po kilku próbują chować się za czymkolwiek. Za latarnią,
betonowym śmietnikiem, drzewem, innymi ludźmi. Skuleni,
przykucnięci jeden za drugim, żeby tylko zmniejszyć ryzyko
bycia trafionym.
Obok mnie kula trafia młodą kobietę, która bezwładnie
osuwa się na ziemię. Białe botki, ciemne rajstopy i  długa
watowana kurtka, teraz rozerwana. Kula dosięgła ciała
w okolicy lewej łopatki. Strzał w plecy. Płacz, chyba matki.
Starsza kobieta mocno ogarnia ramionami młodszą, wtula
ją w swoją pierś. Nie wiem, czy tamta oddycha. Jej otwarte
oczy są wpatrzone niebo. Fotografuję ją razem z  czarnym
brodaczem w  białej narciarskiej czapce. W  geście
pocieszenia chce położyć na trafionej kobiecie rękę. Ale na
zdjęciu jego dłoń zastyga kilka centymetrów od leżącego
ciała. Kadr od góry zamyka pochylony starszy mężczyzna.
Ubrany w  porządny płaszcz, spod którego wystaje szalik
w  kratę, przygląda się kobietom. Jego pięści są bezsilnie
zaciśnięte. Facet zamykający kadr od lewej strony podniósł
rękę. Coś wskazuje. Każdy mógł dostać.
Pochylony, przeskakuję pod osłonę latarni i  wtedy
dostrzegam napastników. Na twarzach mają kominiarki
i  bandany. Tylko jeden, chyba najstarszy, nie. Ubrany po
cywilnemu w  długi rozpięty płaszcz. Broń niesie nisko
w prawym ręku, przygotowaną do kolejnych strzałów. Palec
położył na cynglu. Podchodzi do grupy kilku osób kryjących
się jedna za drugą za solidnym pniem kasztanowca.
Przykucniętych, klęczących, wtulonych w  siebie,
z  dramatycznymi grymasami na twarzach. Dwie kobiety
z końca tej dziwnej kolejki do przeżycia chcą chyba wycofać
się do tyłu, uciec gdzieś w  głąb opustoszałej już ulicy. Ten
z  kałachem coś krzyczy do grupy, więc tamci, spoglądając
ukradkiem, próbują odgadnąć jego intencje.
Fotografuję tę scenę, kucając przy innej kilkuosobowej
grupce. My mamy szczęście. Na nas, chowających się za
latarnią, nie spoczęła uwaga napastników. Aparat uniosłem
niecały metr nad ziemię. Nie chcę, żeby tamci dostrzegli
mój sprzęt i przenieśli na niego, na mnie swoją agresję.
I wtedy na chodniku, spokojnie krocząc, pojawia się
schludnie ubrana babcia. W  szarym palcie z  brązowym, ze
sztucznego misia, kołnierzem. W  czarnej wełnianej czapce.
W  czarnych butach, z  czarną lakierowaną torebką. Idzie
spokojnie, powoli, godnie, jakby wracała z  cerkwi. Jakby
sytuacja, którą musi widzieć, jej nie dotyczyła. Jakby
uznała, że nie potrzebuje się poddawać dyscyplinie strachu
wszystkich, których mija. Podszedł do niej jeden
w  kominiarce. Z  postawy młodziak. Nie wiem, czy coś do
niej powiedział. Czy ona odpowiedziała. Widziałem, jak
błyskawicznie podniósł broń i  wypalił prosto w  nią. Jedną
ręką. Z  wysokości swojej piersi w  jej pierś. Dokonał
egzekucji z  premedytacją. Bez powodu. Absurdalnej.
Zaskoczony, zamarłem. Zacząłem naciskać spust migawki
dopiero, kiedy zabójca, z  opuszczonym już karabinem,
jeszcze oglądając się na babcię, odchodzi. Dostała w  lewą
stronę klatki piersiowej, ale ciągle żyje. Chyba się dusi, bo
prawą ręką próbuje rozpiąć płaszcz pod szyją. Lewą ma
uniesioną. Ale po sekundzie obie ręce bezwładnie opadają.
Ciało zastyga w  formie krzyża. Obok leży jej elegancka
lakierowana torebka.
Napastnicy przepadli w  bocznych uliczkach. Chyba
poszli do domów. Jest po akcji. Ale ja jeszcze jestem
w  pracy, więc wraz z  grupą innych fotoreporterów
i  operatorów fotografuję pobojowisko. I  wtedy tamci
pojawiają się po raz drugi. Tym razem skupieni tylko na
nas. Dwóch zamaskowanych facetów, szachując mnie
kałachami, odbiera mi filmy. Zabierają świeżo załadowany
do aparatu i wszystkie z torby. Jeszcze nie naświetlone. Bo
już zrobione zdążyłem ukryć głęboko pod tą pierdoloną
fioletową, aż siną, puchówką. Może jednak nie taką złą.

Fanga trafiła Anglika prosto w  nos. Zaskoczony,


niespodziewający się ciosu, przyjął go pokornie. Wszystkimi
zmysłami. Osunął się na kolana i  tak, na wpół przytomny,
klęcząc, dał sobie odebrać torbę ze  sprzętem
fotograficznym. Niesiona wieloma ramionami, popłynęła
zaraz do włazu kierowcy czołgu. Jeszcze przed chwilą na
zakorkowanej, zatkanej drodze tank rozpychał się
i  panoszył, spychając do rowu osobowe zawalidrogi bez
benzyny. Spierdalał on, jego załoga i  ci, co na pace się
zmieścili. Spierdalali wszyscy. Obie armie gruzińskie. Ta od
byłego prezydenta Gamsachurdii i  ta od obecnie
panującego prezydenta Szewardnadzego. Napierali
Abchazowie.
Anglikowi poprawiono. Dostał fangę w  szczękę. Lżejszą
niż poprzednia, ale nie trzymał gardy i  to go zgubiło.
A  przecież boks jako styl walki wymyślili Anglicy. Chwilę
wcześniej jechałem z  nim, dopiero co poznanym, oraz
z  naszym kierowcą-przewodnikiem, kiedy Anglik zobaczył,
jak czołg spycha samochody do rowu. Byle szybciej uciec,
przejechać, wymanewrować się na bezpieczny teren.
Trzecią fangę Anglik dostał w  okolice lewego oka. Tego
było dla niego za dużo. Na chwilę jakby się rozprostował,
ale potem złożył się i padł centralnie na twarz. Niby Anglik,
a  pada na ryj jak każdy. Niby szef, współzałożyciel agencji
fotograficznej Network, a upada na twarz jak każdy. Trochę
był pod moją opieką. Nie mówił po rosyjsku. Nieco mu
naobiecywałem, a  on finansował. Więc po trzeciej
trafiającej go fandze ujawniłem się. Chytrze ukryty po tej
stronie drogi, po której oni nie spodziewali się nikogo.
Mogłem skitrany tam poczekać, aż czołg odjedzie. Bo on,
Anglik, nie musiał wychodzić z  samochodu i  ich
fotografować. Nagrodę World Press Photo dostanie za
zupełnie inne zdjęcia. Zrobione trochę potem i  w  miejscu
trochę innym. Kilkadziesiąt kilometrów dalej położonym.
Był kwiecień 1993  roku. Znów trafiłem do Gruzji.
Przylecieliśmy z  dziennikarzem relacjonować wojnę
Gruzinów o Abchazję. Nie o zdobycie jej, lecz o utrzymanie
w  ich państwie. Bo Abchazowie, wciśnięci między Morze
Czarne a  góry Kaukazu, wzięli przykład z  Gruzinów.
Zamarzyła im się niepodległość. Wolność od właśnie
uwolnionej od Rosjan Gruzji. Własny naród we własnym
państwie. I  tę wojnę wygrywali. Nie sami, wspomagani
trochę przez braci Rosjan, Czeczenów, Inguszów.
Wynajętym samochodem pojechaliśmy więc z  Tbilisi
w kierunku Megrelii, regionu, o który toczono bój. Nie taki
jak w  grze w  szachy. Przeciwników było nie dwóch, tylko
trzech. Abchaska armia kontra armia gruzińska rządzącego
prezydenta Eduarda Szewardnadzego i  armia obalonego
rok wcześniej prezydenta Gamsachurdii. Ale armie
gruzińskie, sobie niechętne, też były kontra. Potykały się ze
sobą. Niby zjednoczone w  obliczu wspólnego wroga, ale
tylko tyci, tyci. Kiedy można wetknąć szpilę lokalnemu
rywalowi, to ją wetkną. Kiedy można rozbroić żołnierza
konkurenta, to rozbroją. A  nierzadko też wybatożą,
upokorzą, sponiewierają. Więc front gruziński wystawiony
przeciwko abchaskim wojskom jednolity nie był. Nie było
w nim współpracy, jednolitej taktyki, skutecznych operacji.
Ostatnim dużym miastem przed terenami, na których
toczyły się walki, była Oczamczyra. Szukaliśmy z Wojtkiem
Jagielskim sztabu Gamsachurdii, który powinien się tu
znajdować. I  był. Wtedy spotkałem byłego prezydenta po
raz drugi. Stał pochylony nad mapą. Otoczony brodatymi
sztabowcami. W wojskowym kamuflującym mundurze, spod
którego wystawała pasiasta podkoszulka. Kultowa biało-
niebieska koszulka rosyjskiego desantnika. Już nie
ignorował dziennikarzy. Roztoczył przed nami scenariusze
wojny z  Abchazją. Ich perspektywy i  możliwości. Nie
gdybał. Planował. Miał swoją, trochę kulawą, ale zawsze
jednak własną armię. Wyłuszczał plany kontrofensywy,
która rozbije w  puch wraże formacje zbrojne. A  Gruzinom
pozwoli pozostać w  krainie winoroślami i  mandarynkami
płynącej. Z której on, Megrel, pochodził. W której jego ród
od pokoleń mieszkał. Która od wieków do Gruzji
przynależała, przekonywał. Na pożegnanie dał nam swoje
autografy na kawałkach papieru. Glejt dla nas, wojennych
dziennikarzy. Że się zgadza. Akceptuje. Pozwala nam pisać
i fotografować. Bo mamy jego osobiste poparcie i zaufanie.
Kiedy podszedłem do czołgistów stojących nad
powalonym Anglikiem, natychmiast mnie z  nim skojarzyli.
Nietrudno im było kojarzyć, bo tak jak on miałem aparaty
fotograficzne. Więc fanga. Byłem na to przygotowany. Więc
moja wysoka garda. A im głupio, bo z olimpijskim spokojem
paruję cios i  mimo że mogę kontrować byle jakim
szczurzym prostym  – tamten jest odsłonięty  – opuszczam
pięści. Ignoruję napastnika. Nic mnie niby nie obchodzi, ale
jednak zaczynam się bujać. Z  prawej nogi na lewą
przenoszę ciężar ciała i  odwrotnie. To bujanie jest poza
mną. Siedzi w mojej krwi. Podobno zmienia się wtedy kolor
moich oczu. Z  błękitnych robią się stalowe. Pełne
nienawiści. Zimne. Takie bujanie w  moim ukochanym
mieście jest szanowane. Budzi respekt. Bo jak się ktoś
w  moim mieście tak rozbuja, nic dobrego dla osoby
obserwującej z tego nie wyniknie.
Wiedziałem, że jeśli trafię go krótkim prostym, to go
upokorzę. A  jak go upokorzę, upokorzę też całą załogę
spierdalającego czołgu wraz z  tymi, którzy czmychają na
jego pace. Gdy wyprowadzę krótkiego prostego, w walce na
pięści bardzo skutecznego. I  trafię tam, gdzie chcę. To
chrząstka z  haczykowatego, ciemnego gruzińskiego nosa
podlegnie kinetyce mojej pięści. Zwinie się i  skurczy.
Stłamsi i wbije w jego twarz, czaszkę, może nawet w mózg.
Tam wybuchnie wielkim bólem. Uczyłem się tego na
sportach walki podczas studiów na warszawskim AWF-ie.
A  tamten nawet nie krzyknie. Bo przestanie działać część
jego mózgu odpowiedzialna za mowę.
Miałem nad nim przewagę taktyczną, którą mógłbym
wykorzystać. O  fizycznej nie było mowy. Masę ciała miał
z  półtora raza większą niż ja.  Do tego mundur, hełm,
kamizelka kuloodporna. A  ja chudzina, chuderlak. Wysoki,
ale szczupły. Przez szesnaście lat uprawiania sportu
wyczynowego wyżyłowany. Mam jednak wunderwaffe.
Najprostszą, jaką człowiek dysponuje od urodzenia. Siłę
kinetyczną moich pięści. Ale teraz je opuszczam. Więc ten
z  niedowierzaniem, lękiem, a  może i  wstydem  – więcej nie
próbuje. Bierze mnie do niewoli jak sponiewieranego
wcześniej Anglika. Odbiera mi torbę ze sprzętem, która jak
poprzednia, niesiona wieloma rękami, ląduje we włazie
kierowcy czołgu. Popychają, wpychają, podnoszą nas na
pakę. Na pancerz – i w drogę.
Normalnie, gdybym uciekał przed Abchazami, byłbym
zadowolony. Szczęśliwy wręcz. Darmowa podwózka,
wywózka, ewakuacja. Ale oni zaczynają gadać między sobą,
że jesteśmy rosyjskimi szpiegami. Brednie. Jak Anglik może
być rosyjskim szpiegiem? Tym bardziej Polak. Żenada. Ale
oni dalej, że egzekucja szpiegów! I  coraz bardziej na
poważnie! Z początku to olewałem, ale im głębiej jesteśmy
w Gruzji, im dalej od frontu, im oni czują się bezpieczniejsi,
tym dla mnie i Anglika niebezpieczniej.
Kim mogą być? Którą z  gruzińskich armii? Mundury
mają podobne. Jak wyskoczę z  akredytacją podpisaną
osobiście przez byłego prezydenta Gamsachurdię, to armia
Szewardnadzego na pewno nas zabije. Jeśli jest odwrotnie,
a  ja pokażę akredytację od Szewardnadzego, to też kaput.
Dobrego wyjścia nie ma.  Trzeba czekać. Jechać na pace
czołgu i czekać.
Dowódca tkwiący we włazie wieżyczki obraca się do
mnie i  po rosyjsku zagaja. Kto był największym polskim
wieszczem? Skoro ty Polak, to wiesz. I patrzy na mnie, a ja
myślę. Myślę Mickiewicz, ale milczę. A  jeśli to liberał albo
co gorzej  – konserwa? Może lepiej powiedzieć Słowacki?
A  jeśli lewak, to może Miłosz? Mówię: „Mickiewicz”,
i  obserwuję reakcję. Jak nie zdam sprawdzonka, to Anglik
i  ja mamy przejebane. I  życie, i  – ewentualnie  – nieżycie.
Ale dowódca już pęka. Chyba się przekonał, żem Polak
z  Polski. Bo on w  cywilu jest wykładowcą literatury. Więc
gadamy. Czekam, aż mu się wymsknie to, na co czekam.
„Szewardnadze to faszysta”, mówi. A ja wiem, który papier
mam wyciągnąć. Ten z autografem Gamsachurdii. A ten od
Szewardnadzego skitrać jak najgłębiej. Więc sięgając do
kieszeni, czuję już nad nimi przewagę. Przewagę, bo ich
ukochany prezydent osobiście podpisał mi się na skrawku
ostemplowanego papieru. Świstku skromnym, ale
ratującym życie. O wadze podwójnego życia.
Czując przewagę, robię się spokojniejszy. Bardziej
bystry. Mózg uwolniony od obawy zaczyna kombinować: jak
wykorzystać tę przewagę? Może poproszę, żeby odwieźli
nas tam, skąd nas zabrali? Leniwym ruchem wyciągam
świstek. Ale nie mówię: „Macie przechlapane”. Ani: „Mój
przyjaciel prezydent dobierze wam się do dupy”. Ani:
„Zdrajcy. Tchórze. Powiem mu, jak szybko zwiewa jego
armia”. Nie mówię nic. Nie prowokuję, nie zaogniam, znów
odpuszczam. Nie eskaluję konfliktu niczym, co w  ramach
retorsji za sponiewieranie nas przychodzi mi do głowy.
Precyzyjniej oceniam sytuację. A on czyta. Czyta i wciąż nie
wierzy. Jest nauczycielem literatury, więc czytać na pewno
potrafi. Obraca świstek. Dalej nie wierzy, że trzyma w ręku
oryginalny autograf ukochanego prezydenta, syna
ukochanego wieszcza. Tak czy inaczej: Gamsachurdii.
Szczeknięcie dowódcy w  głąb włazu powoduje
gwałtowne hamowanie czołgu. Ten, który przed chwilą
chciał odebrać mi zegarek, twierdząc, że nie będzie mi już
potrzebny, głupio się uśmiecha. Teraz jesteśmy
przyjaciółmi. Przepraszają i  tłumaczą, że nie wiedzieli.
Z  paki zganiają, torby ze sprzętem oddają. Ale Anglikowi
rachunek aparatów się nie zgadza. Były trzy, są dwa. Więc
krzyczę do dowódcy, a  on krzyczy w  głąb czołgu. I  oto
z  włazu wyłania się ręka z  trzecim aparatem. Bo Anglik,
tłumaczy kierowca, ma aż trzy, a on nie ma żadnego. A tak
samo jak my jest pasjonatem fotografii. Ruszają z  piskiem
gąsienic rwących asfalt. Dowódca macha na pożegnanie.
Ten, który chciał mój zegarek, nie macha. Chyba mu się
spodobał.

Wracamy z  Anglikiem tam, skąd nas porwali. Może nie aż


tam, bo podnajęty przez Anglika samochód zdążył się już
przesunąć. A  przez chwilę naszej nieobecności przesunął
się także front. Wszystko płynie, zmienia się, przekształca
i  bądź tu człowieku czegoś pewnym. Pod prąd uchodźców
dojeżdżamy do mostu na rzece Inguri.
Przed mostem tłum uchodźców, a  za rzeką abchaskie
czołgi kręcą piruety. Taniec zwycięstwa. Kolejny i  kolejny
transporter, czołg podjeżdża do mostu i na jednej gąsienicy
kręci się w  kółko. Na oczach tych przed chwilą
przepędzonych, sponiewieranych, przegnanych ze swoich
domów. Którzy ze strachem, z  szarymi twarzami
przyglądają się temu wojennemu teatrowi. Teatrowi
przesądzającemu o  przyszłości ich życia, niegruzińskości
tych ziem. Niemi stoją i  patrzą. A  ci triumfują. Bo rozbili
dwie armie. Tę od Gamsachurdii i  tę od Szewardnadzego.
Wspomagani co prawda przez Czeczenów i  Rosjan, ale
jednak. Bezsprzecznie. Więc prężą muskuły. Puszą się
i  tańczą taniec zwycięstwa. Przed bezradnym tłumem
uchodźców, który stoi i  patrzy. I  myśli, choć może jeszcze
nie, bo tkwi w głębokim szoku. Tam za rzeką, za mostem są
ich domy, pola, gaje drzew mandarynkowych i  krzewów
winorośli. Co z tym wszystkim będzie? I jak przyjdzie im żyć
bez domów, bez gajów? W wolnej Gruzji, ale bez domu?
My z  Anglikiem jesteśmy tu obcy. Może swoi, ale obcy,
więc myślimy inaczej. Zawieszamy na kiju białą szmatę
i  idziemy na most. Na drugą stronę rzeki. Żądni niusa.
Chciwi pierwszych zdjęć nowo powstającego kraju. Potem
przez mało kogo uznanego, ale kraju. Na nasz widok
lokalersi pukają się w  głowę. „Wariaci”, mówią. Ale
z  zaciekawieniem obserwują nasz marsz przez długi most.
Nasz chód trochę na wyrost, może trochę bojaźliwy, ale
służbowy i  wytrwały. Podparty aparatami dyndającymi na
piersi. Popychany chęcią dokumentowania.
„Stój, bo strzelam!” Po drugiej stronie rzeki zatrzymuje
nas krzyk. Ale kto i  skąd krzyczy, nie widać. Nie wiem
nawet, skąd padła komenda. Gdybym wiedział, tobym się
odwrócił, zagaił, rozpoczął konwersację. Więc tylko w pustą
przestrzeń przede mną w miarę płynnym rosyjskim, na tyle,
na ile pozwala mi piątka na maturze, krzyczę: „Swoi”. Może
trochę ich to zdziwiło, ale zadziałało. Zza krzaka, z  trawy
podnoszą się żołnierze z  bronią precyzyjnie w  nas
wycelowaną. Niespecjalnie napięci, nie pod ciśnieniem.
Przeciwnie, rozluźnieni, można rzec: odbezpieczeni. Nie
kazali nam położyć się twarzą do ziemi. Nie kazali założyć
rąk na kark. A  mogli. Więc oceniam, że są przyjaźnie
nastawieni. Może nie tak bardzo przyjaźnie, żeby opuścić
lufy karabinów, ale na tyle, by podjąć ze mną dialog, już
tak. A jak człowiek rozmawia z człowiekiem, wszystko jedno
jakiej narodowości, koloru skóry, typu broni, którą posiada,
to już dobrze. Można pertraktować, tłumaczyć,
przekonywać do swojej racji. Więc przekonuję ich do swojej
racji. Że mają nas wpuścić. Na terytorium właśnie zdobyte,
wygrane. I że tylko oni, nikt inny, może to zrobić. Ta decyzja
ma ich wyróżnić i wywyższyć.
Zdębieli. Co robić? W  końcu innostrańcy. Nie-Gruzini.
Więc służbowo do kapitana. Pojawia się starszy rangą.
Starszyna, jak tu się mówi. Ale nie dość stary, więc po nim
jeszcze starszy. Ten ostatni ze mną i Anglikiem niemalże już
zafrendlowany, w dobrej komitywie. Mówi, że on by chciał,
naprawdę, szczerze, od serca, ale jeszcze nie może. Nie
może nas wpuścić do kraju, który właśnie powstał,
z banalnej i prozaicznej, ale decydującej przyczyny. Nie ma
pieczątki, którą podbiłby nam paszporty! A  bez pieczątki
nie uchodzi mu nikogo witać, przyjmować, gościć. Ale kiedy
tylko przybędą pieczątki, on z  wielką frajdą, z  prawdziwą
przyjemnością, na całą szerokość swoich szeroko otwartych
ramion przywita nas i ugości. Lecz niestety potem. Jeszcze
nie teraz. Może za chwilę. Więc da swidania. Uwidimsja.
Poszliśmy z Anglikiem z powrotem przez długi most. Ku
wpatrzonym w  nas  – oraz w  zostawioną za rzeką
ojcowiznę – szarym twarzom.

Trzy dni wcześniej pojechaliśmy z  Wojtkiem Jagielskim na


front gruzińsko-abchaski. Tam gdzie teraz są Abchazowie.
Zobaczyć, jak wygląda sytuacja. Już wtedy na moście, za
rzeką i  przed nią tłoczyli się uchodźcy. Setki ludzi
uciekających w  sposób w  najwyższym stopniu
improwizowany. Potężny traktor ciągnął na metalowej linie
cztery różnokolorowe łady, żiguli, gazy. Popsute lub  – co
bardziej prawdopodobne  – brakowało im benzyny.
Przejeżdżały motocykle z wyładowanymi bocznymi koszami
i bez nich. Zaprzęgi wołów siłowały się z dobytkiem całego
życia ich gospodarzy. Taczki, taczanki i  ręce tych, którzy
uciekali na piechotę, uginały się pod ciężarem tobołków.
Byle dalej od frontu. Dalej od zagrożenia. Od śmierci.
Chaos!
Długi gwizd pocisku, detonacja. Potem druga, trzecia,
czwarta. Jedziemy w  kierunku ostrzału. Aż w  końcu najęty
przez nas kierowca odmawia dalszej jazdy. Wysadza nas na
drodze i spierdala jak inni. Więc dalej musimy na piechotę.
W miejscu ostrzału gęsty czarny dym. Płoną
zabudowania gospodarstwa. Ktoś ratuje z  płomieni krowę,
ktoś inny świnię, telewizor, dokumenty, pamiątki...
Optymiści wiadrami wody próbują ogarnąć nieogarniony
pożar. Trzask płomieni, krzyki, swąd. W  szkolnej świetlicy
na noszach leżą zwłoki dwóch kobiet. Obie ubrane na
czarno, w  domowych fartuchach. Jedna w  butach, druga
bez. Poszatkowane odłamkami.
Stacja kolejowa. To ona była celem ataku rakietowego.
Stoi na stacji... kilka wagonów. Osobowe już pozajmowane.
Przerażeni pasażerowie wyglądają przez otwarte okna,
szlochają, modlą się. Do towarowych ciągle trwa załadunek.
Jeszcze z rąk do rąk podawane są klatki z kurami, skrzynie,
kartony, walizki. Byle szybko, byle zdążyć przed ponownym
atakiem. Ratować się, uciekać. Szkopuł w  tym, że
lokomotywy nie ma.  Nie stoi, nie sapie. Miała być, ale nie
ma.  Nikt nie wie dlaczego. Nikt nie wie, kiedy będzie. Czy
będzie. Za to nowy ostrzał pewnie będzie. Więc pat. Co
robić? Zostać w  pociągu? Ewakuować się z  niego? A  co
dalej? Jaką formę ma przyjąć odwrót? Jakimi środkami ma
przebiegać? Więc czekają. Nerwowo palą, wystają, rozłażą
się i złażą, wyglądają. A upragnionej lokomotywy, stalowego
wybawienia, wciąż nie ma.
Nie czekamy na lokomocyjny finał. Wracamy na
piechotę. Za rzekę, przez most. Potem samochodem do Poti.
Front coraz bardziej się zbliża, przybliża, nadchodzi, ale do
tego miasta jeszcze ma spory kawałek. A  tam rozprężenie
dwóch gruzińskich armii. Skoncentrowanych w  parku
nieopodal siedziby władz miasta. Skoncentrowanych, choć
właściwie zdekoncentrowanych. Podzielonych niewidoczną
w trawie granicą na dwa – w tej chwili może nie wrogie, ale
na pewno nie sprzyjające sobie  – obozy. W  cieniu palm
z  jednej strony parku na rozkazy oczekiwała armia
prezydenta Eduarda Szewardnadzego. Z  drugiej strony  –
armia byłego prezydenta Zwiada Gamsachurdii. Leżą,
siedzą, jedzą, szlugi palą, czyszczą broń. Rozmawiają,
dyskutują, przewidują najbliższą przyszłość, nic nie robią.
Przed zamkniętym, na czerwono pomalowanym
kioskiem, w  którym normalnie turystom i  autochtonom
serwowano by lemoniadę, schłodzony sok z  wyciskanych
mandarynek czy lody, widzę przedziwną trójkę. Żołnierz
przykucnięty, może zmęczony, wyciąga dłoń i  podaje
siedmioletniej na oko dziewczynce zielony granat. Dziecko,
uśmiechnięte, radosne, wyciąga swoją małą dłoń po zieloną
limonkę, jak nazywają tu tę broń przeciwpiechotną. Między
nimi chyba dziadek dziewczynki. Starszy gość z  siwymi
wąsami i  przylizaną czupryną, wsparty na dwóch kulach.
Tak jak dziewczynka uśmiecha się od ucha do ucha. Scena
niczym ze świąt, kiedy bliscy obdarowują się prezentami.
Tyle że prezent dla dziewczynki, celnie rzucony, kilka
istnień może pozbawić życia, a kilka innych okaleczyć.
Idziemy ku wybrzeżu, plaży, morzu. A  tam, pomiędzy
krępymi iglakami i  wzniosłymi palmami, opalają się
wojskowe sprzęty ciężkiego kalibru i  najróżniejszego typu.
Twarzami luf wszystkie skierowane ku granatowemu
morzu. One jeszcze je obserwują wszystkimi swoimi
czujkami, ale ci, którzy ich dosiadają, już nie. Działka
wielolufowe i  wielokalibrowe, armaty, czołgi i  transportery
jeszcze czekają na desant morski, uzbrojone i  w  pełnej
gotowości. Lecz ci, którzy je obsługują, z ruchów na froncie
oraz wiadomości już wiedzą, że wróg nie nadciągnie od
morza. Ale nadciągnie. Więc nie wiadomo, po co tu sterczą?
Dlaczego na plaży marnuje się ich śmiercionośny potencjał?
Może wykorzystany gdzie indziej, mógłby spowolnić,
powstrzymać napastnika? Ale żadne rozkazy nie
przychodzą. Więc obrońców nic nie rusza. Zalegają
w  cieniu palm. Ich twarze są znudzone, pogodzone. Żeby
zabić czas, palą ognisko z  drewnianych skrzynek po
amunicji. Sądząc po stercie metalowych zawiasów, których
ogień nie wytapia, ich letarg trwa już długo. Kąpiel,
szaszłyk, drzemka – i z powrotem. Zabijają nudę.

Zatykam palcami uszy. Czasoprzestrzeń rotuje, tak jak


rotują wirniki śmigłowca. Śrubki w  moim aparacie też
rotują. Helikopter to prezent. Instrument od nowego
prezydenta Eduarda Szewardnadzego. Dla zagranicznych
żurnalistów i  fotoreporterów. Żebyśmy zobaczyli,
sfotografowali, opowiedzieli. Dalej przekazali. Że źle się
dzieje w państwie duńskim. Tylko że w tej grze nie o Danię
chodzi, lecz o  Gruzję. Wtykam palce głęboko w  uszy.
Zamykam oczy. Dudni, wytrząsa, ale jest przyjemnie. Się
dzieje. Przed chwilą oderwaliśmy się od płyty rządowego
aeroportu. Helikopter wypluje nas na jakimś polno-
polowym lądowisku. U  podnóża gór wysokiego Kaukazu.
Plan jest prosty. W  przepięknych okolicznościach przyrody
mamy sfotografować rozgrywającą się tragedię. Zobaczyć,
jak naród gruziński cierpi. Wrócić do Tbilisi. I  jak na tacy
podać światu niusa. Historię. Ludzką osobistą tragedię.
Żeby ów świat przejąć. Zainteresować. Wzruszyć. Wrogo
nastawić do wrogów państwa duńskiego. Czy tego chcemy,
czy nie.

Spoglądam w  dół przez helikopterowy bulaj. Widzę, jak


strumyk, momentami potok, ciurka pod górę. Wbrew
prawom fizyki. Na przekór. Strumień żywych jeszcze istot
wolno, lecz nieustannie zmierza pod górę.
Na lądowisku odrywam się od blachy helikoptera ze
starodawnym napisem „CCCP”. W  tle widzę wyniosłe
pasmo górskie. Bliżej mniej wyniosłych wojskowych i cywili.
Jednych z bronią, drugich z dziećmi na ramionach. Biegną,
przepychają się. Do maszyny, która nas tu przeniosła. Jak
do mety, kto pierwszy. Nie kto ważniejszy, bardziej
potrzebujący. Ale kto będzie mógł ewakuować się
ekskluzywnie. Uciec wygodnie. Przestrzenią powietrzną na
skróty. A  nie powolnie i  męcząco, w  ciurkającym pod górę
strumieniu.
Idziemy. Szybko, bo musimy wrócić, zanim helikopter
ponownie przyleci. Z  lekkim plecakiem i  trochę cięższą
torbą fotograficzną. Poszedłem drogą tych, którzy nie mogli
liczyć na podwózkę darmowym prezydenckim
helikopterem. Czasu mam mało. Dlatego spiesząc się.
Precyzyjnie, po żołniersku naświetlam negatywy
i  rejestruję. Górski dukt zapchany ludźmi. Pieszo, na
traktorach, na kamazach. Na pakach oblepionych niczym
winogronami. Z  dobytkiem na koniach, osłach, wołach.
Uchodzą. Mozolnie pną się pod górę. Ja działam szybciej.
W  milczącym skupieniu. Mój cel: sfotografować jak
najwięcej w jak najkrótszym czasie. Jak najwięcej dramatu,
tragedii – i powrót.
Czas minął, więc zaczynam schodzić. A  tu widzę:
żołnierze. Ci sami, którzy pomagali mi wyjść z helikoptera.
Jeszcze przed paroma godzinami ochraniali lądowisko,
teraz wspinają się pod górę. W  rozsypce, ale z  bronią
gotową do strzału. Odwracają głowy, rozglądają się. Coś im
nie daje spokoju. Mnie też coś nie daje spokoju. Dlaczego
nie czekali na nas na miejscu? Wyszli po nas tak daleko?
Przecież zaraz odlatujemy. Wszystko zrobione.
Obfotografowane. Może nie wszystko, lecz na pewno to, co
było potrzebne.
I wtedy krótka informacja. Jak strzał między oczy.
Lądowisko zostało zajęte przez Abchazów, a  ja i  oni mamy
uciekać przez Kaukaz. Iść, piąć się, ciurkać pod górę. Nie
będzie wygodnego powrotu podniebną taksówką! Nie
będzie szybko, łatwo i  przyjemnie! Cholera! Ja pierdolę!
Rozejrzałem się wokół. Same kilkutysięczniki. Nienawidzę
gór od dziecka. Dla mnie ci, którzy wspinają się pod górę,
kiepsko pływają. Boją się wody i  uciekają przed nią byle
dalej. Byle pod górę. Ja wody się nie boję. Wodę kocham
w  każdej formie. Tej płaskiej i  tej rozfalowanej.
Nieograniczonej horyzontem i  ograniczonej ludzką
skłonnością do geometrii. Czułem się podle. Czułem się
oszukany. Zacząłem się bujać. Bo kto, do diabła, Abchazom
pozwolił! Dopuścił ich na poletko, skąd miałem z  małą co
prawda, ale zawsze tragedią odlecieć do Tbilisi. Do hotelu,
gorącej wanny, sznycla, gołąbka i  drinka. W  czym im
przeszkadzałem? A  teraz rozglądam się jak pijane dziecko
we mgle. I mocniej od strachu przeżywam gniew. Jestem po
prostu wkurzony. Wszędzie dookoła ośnieżone szczyty,
a pod nimi ja.
Innego wyjścia nie widać. Więc targam plecak, torbę
fotograficzną i  płynę. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Hasło jest z  kampanii reklamowej jakiejś naciągającej
prostego człowieka firmy ubezpieczeniowej, ale sprawdza
się. Moje ubezpieczenie stanowią lekki plecak, torba
suszonych, kalorycznych owoców i  puchowy śpiwór
wytrzymujący temperatury grubo poniżej zera. Wiedziony
chyba zwierzęcym instynktem, spakowałem go do pustego
plecaka, resztę rzeczy zostawiając w  hotelu. A  teraz płynę
z  nim ludzkim strumieniem pod górę. Płynę strumieniem,
do którego przed chwilą, jak sądziłem, wszedłem tylko na
moment. Wolno cedząc każdy krok. Cedząc każdy wysiłek.
Drapię się pod górę. Mam dużo łatwiej niż inni. Bo nie mam
garbu. Zbędnego bagażu, który oni jeszcze mają. Ale im
dalej pod górę, tym wszystkiego mają mniej. Mniej tlenu.
Mniej sił. Mniej bagażu. Pozbywają się rzeczy, które gdy
byli niżej, wydawały im się niepozbywalne. Dziedzictwa.
Polna górska droga. Nocą twarda, skuta. W  dzień
rozmarznięta, miękka, zabłocona. Zapadł się w  niej koń
niosący toboły. Opiera się brzuchem o  podłoże. Trzeba go
rozjuczyć, zdjąć misternie zapakowany na jego grzbiet
dorobek życia. Części życia się pozbyć. Nie przychodzi im
to łatwo. Przychodzi z  trudem. Ale innego wyjścia nie
ma.  Bo nie dojdą do przełęczy. Nie dotrą tam, dokąd
wszyscy tutaj dążą, i nie przeżyją.
O zmroku robię posłanie. Kilkanaście oberwanych
iglastych gałęzi kładę na zamarzającej ziemi. Na nich
mojego zbawcę. Śpiwór. Wysokogórski, nieprzemakalny,
dużo ciepła oddający. Niech ich szlag trafi. Miało być
pięknie i  jest pięknie. Ścigające nas czerwone smugowe
pociski penetrują niebo nade mną. Widząc je, mocno
zaciskam powieki i  jak przy spadających gwiazdach
wypowiadam w  myślach życzenie. Czuję się samotny. Jak
palec. Mały wobec szczytów, które muszę pokonać. Mały
tak po prostu i w ogóle.
Przed świtem budzi mnie zapach czaju. Sąsiedni wojenni
rozbitkowie rozpalili ognisko. Przysiadam się do nich. Bez
zbędnych słów, bez dzień dobry, hałarju i  tak dalej, podają
mi metalowy kubek mocnego wywaru. Wracam myślami do
wczorajszego dnia. Z  tropiciela zwierzyny stałem się
tropionym. Jestem tu na tych samych prawach co oni.
Z nimi uciekam, ewakuuję się. Tyle że ich rolą jest przejść.
A  moją i  sfotografować, i  przejść. Więc gdy ruszam, to
wchodzę, to podchodzę, zawracam, kadruję. Wszyscy
gramolimy się byle pod górę, ale na drodze ucieczki
pokonuję trzy razy dłuższą trasę niż oni. Bo zaciekawia
mnie fotograficznie to, zauważam tamto. Na przykład
dlaczego dzieci niosą broń? Karabin, strzelbę, granatnik.
A dorośli nie?
Dziewczynka ma z  dziesięć lat. Może odrobinę mniej.
Zaciekawiona moim podniesionym do oka aparatem,
odwraca się, patrzy. Ale ja jestem bardziej zdziwiony. Targa
na ramieniu kałacha tylko odrobinę mniejszego od siebie.
Przed nią idzie chyba jej ojciec. Z wypłowiałym, płóciennym
plecakiem, takim na ryby, wycieczkę, biwak. Z zakrwawioną
torbą, w  której niesie surowe mięso. Pożywienie, o  którym
ja zapomniałem. Ale on nie. Dziewczynka jest cała
w  czerwieni. W  czerwonej, chyba ciepłej, kurtce, w  takich
samych spodniach, sprawdzających się najlepiej w  górach.
Blond kucyk włosów wymyka się spod szala, którym
osłonięto jej głowę. Mogłaby być na górskim pikniku, gdyby
nie broń. Nie tornister z piórnikiem i czytanką, lecz kałach.
Odprowadzam ją wzrokiem. Dzielnie wspina się za ojcem.
Za płóciennym plecakiem, w  którym nie wiem, co jest. Za
plastikową torbą pełną mięsa. Upieczone nad ogniskiem, da
jej siłę. Widzę to. To, czego nie można zobaczyć na żadnym
zdjęciu. Jej miłość i absolutne zaufanie do taty. Jego miłość
to jej szansa, by przeżyć. Jedyna. Ona wie o  tym.
Odprowadza mnie wzrokiem. Chciałbym, żeby im się
powiodło.
Przy byle postoju, chwili wypoczynku, strzeleckie
treningi. Ojcowie ćwiczą dzieci w  obsłudze maszynek do
zabijania. Więc kursy trzymania, odbezpieczania,
celowania, naciskania. Teraz rozumiem. Rodzice niosą
dobytek, a  dzieci mają ich ochraniać. Mają się rozglądać,
czy nic ich rodzinie nie grozi, czy nikt ich nie osacza.
Wyprzedzam oddział żołnierzy. Niosą na zbitych z gałęzi
noszach rannego. Co jakiś czas się zmieniają. Ranny
przyjaciel kosztuje ich dużo wysiłku, a wokół jeszcze iglasty
las. Do przełęczy i szczytów gór daleko.
Wieczorem postój. Igliwie, dołek, śpiwór. Nie tylko ja
obrabiam choinki, więc drzewa obszarpane z  gałęzi.
Wszędzie płoną ogniska. Wchodzę ubrany do śpiwora
i  tracę przytomność. Zapadam się w  sobie. Przyjemnie.
Ciepło. Trochę głodno, ale naprawdę ciepło. A  nocą na
zewnątrz śpiwora kilka stopni mrozu.
Najbardziej zdradliwe były poranki, kiedy temperatura
spadała grubo poniżej zera. Wtedy osłabione, wymęczone
wspinaczką organizmy poddawały się. Umierały, gdy trzeba
było wstawać. Nie rozprostowywały już kości po
niewygodnym leśno-górskim śnie. Nie rozpoczynały swej
codziennej aktywności. Odpływały. To musiała być chyba
piękna śmierć. Choć nie wiem, bo nie umarłem. Ja
wstawałem. I ogarniałem wzrokiem tych, którzy nie wstali.
Następnie ogarniałem ich obiektywem. Bliscy, którzy
towarzyszyli im w ostatniej drodze pod górę, przykrywali im
twarze. Kładli przy zmarłych najbardziej eleganckie, czyste,
zaprasowane jeszcze tam, w  domu, ubrania. Suknie,
koszule, buty. I szli dalej. Zostawiając ich niepogrzebanych,
bo nikt nie tracił energii na grzebanie. Potrzebowali jej do
przeżycia.
Trzeciego dnia marszu skończyły się drzewa. Byliśmy
chyba trzy tysiące metrów z  hakiem ponad Morzem
Czarnym. Strumień uchodźców płynął pod górę
jednostajnym nurtem, chociaż coraz chudszy, węższy. Ja też
nie miałem siły iść dalej. Posuwałem się zrywami, już nie
podbiegając i  nie zbiegając. Musiałem zwrócić dług
tlenowy, jaki miałem wobec swojego organizmu. Ktoś
powie: ale cienias. Tylko trzy tysiące metrów, trzeci dzień,
a on pęka. Niech ten ktoś spieprza. Niechby ten ktoś tu był
i fotografował. Nie trafiłem w góry Kaukazu, żeby coś sobie
czy mojemu organizmowi udowodnić. Nie przyjechałem dla
przyjemności. Zjawiłem się na chwilę i  zostałem przez
przypadek. Ale skoro już tu byłem, chciałem jak najlepiej
wykonać swoją robotę.
Wysoko bacówka. Kurna chata z  ogniskiem pośrodku
i dziurą w dachu, przez którą wylatuje dym. W środku same
kobiety, dzieci i  ja. One siedzą, ja stoję. Przed chwilą tu
wszedłem. Kobiety wyglądają jak zwinięte w kłębek strzępy.
Zaropiałe, z  liszajami na twarzach, z  załzawionymi
i  opuchniętymi oczami. Dzieci są w  lepszym stanie.
Bezsilność nie mogła dopaść ich w jeden wieczór. Siedzą tu
od dawna. Sklinczowane. Zszachmatowane. Przerażone
i w przerażeniu osamotnione. Mężczyzn nie ma, poszli dalej
albo ich nie było. Dzieci pewnie też chciałyby dalej, ale
udziela im się przerażenie. Skłębione jak matki, patrzą na
mnie dzikimi oczyma zwierząt. Dokumentuję, więcej nic nie
mogę zrobić. Wychodzę śmierdzący dymem i  znów idę pod
górę.
Już tylko trawa, szczyt przełęczy blisko. Mijam coraz
więcej ciał, ale nie one absorbują moją uwagę. Skupiam się
na albumach fotograficznych, które porzucone leżą przy
ścieżce. Ich rozłożone lub nie stronice zapraszają mnie do
obejrzenia. Więc przysiadam, biorę je w  ręce i  pochłaniam
historię innych ludzi opowiadaną przez obrazki. Albumy ze
zdjęciami były ostatnimi atrybutami przeszłego życia, które
uchodźcy porzucali. Tuż przed przełęczą. Zmaltretowani,
wycieńczeni, niepewni. Nie mieli już sił, by choćby tylko je
wnieść, przenieść, uratować. Więc zostawiali.
Najcenniejsze, długo targane pod górę. Świadectwa. Znaki
pamięci. Zatrzymując się na odpoczynek, przeglądałem
je. Czytałem i rozumiałem. Bratałem się i solidaryzowałem.
Ale sił też nie miałem. Ani odwagi, by je stamtąd zabrać.
Były jak ciała, które mijałem.
Wreszcie szczyt, przełęcz. Dalej łatwiej, bo już z  górki.
Więc jak oni, uchodźcy, marszobiegiem w  dół. Tylko że oni
do rodziny, do Gruzji, a  ja do hotelu. Dla nich to tragedia,
którą opowiedzą bliskim. Dla mnie przygoda. Podczas
pracy, ale przygoda.
U podnóża gór, tam gdzie Gruzin Gruzinowi Gruzinem,
jest pomoc. Cerkiew i  ludzie. W  wielkich cynowych garach
gotują mleko. Każdy dostaje talerz, garnek, kubek gorącej
strawy. Piję, łykam, poję się zachłannie. Ale mój
wyniszczony organizm przyjmuje gorącą strawę z pogardą.
Lekceważy ją, a  nawet wypiera. Więc obok cerkwi, przy
górskim potoku, najpierw wyrzucam z  siebie to, co przed
chwilą zjadłem, a  potem oczyszczam się lodowatą, na
wskroś przenikającą mnie wodą. Ukryty za kamieniami.
Zawstydzony. Pełen pokory, czyszczę ciało i duszę.
Gruzjo, passo.
CZOŁGI U PŁOTU
Czeczenia

Głuche tąpnięcie, potem kolejne i  kolejne, tak chyba


kilkanaście razy. Pozycje Rosjan są półtora kilometra stąd.
Od południa. Z  przewodnikiem rzucamy się naprzeciw
dudnieniu. Biegiem pod jeden z  bloków robotniczego
osiedla Czernoriecze. Północna ściana postawionego
z wielkiej płyty domu to nasza nadzieja.
Czernoriecze, dzielnica Groznego, wita mnie katiuszami,
rakietami Grad, organami Stalina. Nie takimi typu nerki,
wątroba, serce, które można by wszczepić komuś innemu,
potrzebującemu. Takimi, które ból sprawiają i  śmierć
przynoszą. Co prawda nie za bardzo celnymi, ale jak spadną
gradem na teren wroga, to jednak mogiła. Podciśnieniem
wyssą, odłamkami pokryją, przemłócą wszystko, co na tym
terenie się znajduje. Więc pędzę, od ich wystrzału mam
kilka sekund. Ale już widzę, że nie zdążę. Mój przewodnik
wali się w  glebę. Ja za nim. Śnieg szura, drapie, ale też
odświeża mózg. Wtulam w  niego twarz. Jak podczas
golenia. Jakbym posmarował twarz balsamem, płynem,
kremem po goleniu. Adrenalina się wydziela, serce wali. Już
nic nie zrobię. Nie przebiegnę, nigdzie się nie skryję. Muszę
zostać tu i czekać, jak w ruletce, na zielone pole o numerze
zero. Nic ode mnie nie zależy. Zapadam się – i jeb, jeb, jeb,
detonacje rakiet roznoszą się po podwórku. Fale ciepła, fale
zimna, spowodowane wybuchami, ogarniają mnie co
chwila. W zimnym śniegu mi ciepło. Tulę się do niego jak do
kołdry.
Eksplozje są przeraźliwie głośne. Zapierają dech.
Odbierają tlen. Tylko się nie ruszać, bo siekną odłamki.
Więc leżę wtulony. Jeb! Strasznie blisko! Nic nie słyszę.
Dotykam ucha. Nie urwało, ale dłoń czerwona, lepka.
Dostałem? Z uszu cieknie mi krew. To dobrze, to znaczy, że
żyję. Ale obok ciągle jeb, jeb, jeb. Ile oni tego wystrzelili?
Przewodnik leży nieruchomo, może już martwy. Nie podnoś
głowy, zdaje się mówić. Zapomnij o  aparacie
fotograficznym. Udawaj, że cię tu nie ma.  Więc ja dalej
płasko. Zimno, gorąco. I dalej prawie nic nie słyszę. Miller,
ja pierdolę! Nie mam czasu nawet na swoją cholerną
medytację. Nie wciągam powietrza powoli i  nie
wypuszczam go ze świstem. Bo powietrza nie ma. Płuca jak
rozerwane. Oddechy głębokie. Brakuje mi tlenu wyssanego
przez detonacje. A  tu dalej jeb, jeb, jeb... I  koniec. Cisza.
Uszy krwawią. Nos krwawi. To dobrze. Przeżyłem.
Do Slepcowska w  Inguszetii doleciałem samolotem
z  Moskwy. To było ostatnie spokojne miasto przed
Czeczenią, gdzie od miesiąca trwała wojna. Był styczeń
1996  roku. Pod koniec  grudnia Rosjanie zaatakowali. Ich
generałowie postanowili skończyć z  rebelią w  małej
kaukaskiej republice, w której pasą się stada baranów i nie
wytwarza się nic poza baraniną. Ale która była tak butna,
że ogłosiła niepodległość, choć dla mocarstwa jest
strategiczna. Niewybaczalny błąd! Bo Czeczenia nie leży na
uboczu, jak Turkmenia czy Kirgistan. Jej przekleństwem
jest to, że leży wprost na szlaku. Ważnym. Transportującym
ropę z  Syberii gdzieś dalej, za granicę. A  ropy za granicą
zawsze mało i  jest droga. Zyskowna. Na dodatek Rosjanie
przetwarzali ją w  wielkiej rafinerii, którą zbudowali koło
Groznego. Wielka rafineria potrzebowała wielu robotników,
więc przygarnęła trochę Czeczenów, ale więcej
sprowadzono Rosjan. Przyjeżdżali, bo płaca była lepsza,
a  i  bloki na Czernorieczu z  pięknym widokiem na sztuczny
zlew. I  teraz Rosja miałaby to stracić? Rodaków zostawić?
Z kolejnego kawałka terytorium zrezygnować, gdy tak wiele
już oddała? Po trzech latach buntu, prawie na sylwestra,
posowieccy generałowie postanowili swojemu prezydentowi
niespodziankę zrobić. I  posłali do kaukaskiej republiki
długą kolumnę czołgów. Żeby zaprowadziły w niej w końcu
porządek.
Niestety  – sylwestrem poganiani, pijani już chyba
generałowie nie wzięli pod uwagę wojennych tradycji
i  godności czeczeńskiego, kaukaskiego plemienia. Wielu
zresztą rzeczy nie wzięli pod uwagę, bo po co? Przecież ich
armia to potęga. I  dostali prztyczka w  nos. Wprost pod
wielką, krągłą, generalską czapę. Do Groznego dojechali
jeszcze bez oporu. Ale jak rozwinęli prędkość, żeby
szybciej, prędzej zdusić tankami rebelię, to skucha.
Pomyłka. Rozpędzone czołgi wjechały w  pułapkę. Dostał
pierwszy i  zaraz po nim ostatni. Muchą, ręczną wyrzutnią
rakiet przeciwpancernych. Nie za ciężką i  łatwą do
ponownego nabicia. Więc rosyjskie czołgi znalazły się jak
na okrutnej defiladzie. Jeden za drugim na głównej alei
Groznego, w kolejce do rozwałki.
Wyobrażam sobie, co słyszeli w  hełmofonach
i  krótkofalówkach jeszcze nie trafieni muchą pancerniacy.
Jak przerażał ich krzyk kumpli, wyparowujących w eksplozji
pocisków zgromadzonych pod pancerzami ich maszyn.
Słyszeli ewryłan  – bo kontakt musieli mieć  – jak  kolejne
stalowe smoki pękają, nie wytrzymując wybuchu
prochu.  Jak poddają się kinetyce. Energii wszechwiecznej,
skończonej lub nieskończonej. Ale w takim wypadku zawsze
kładącej kres.
Prezydent Czeczenii Dżochar Dudajew może źle
zrozumiał słowa prezydenta Rosji Borysa Jelcyna: bierzcie
demokrację w  swoje ręce. Ale zrozumiał, jak zrozumiał,
i  wziął. Oddzielił swój kraj od Wielkiego Brata i  zaraził tą
wolnością swoich współplemieńców. Czeczenów dumnych.
Trudnych do ujarzmienia. Więc słowo się rzekło, kobyła
u  płotu. Czołgi u  płotu. Kiedy Rosjanie zaatakowali, każdy
Czeczen, czy to utożsamiający się z  Dudajewem, czy nie,
chwycił za kałacha, muchę, lionkę, czyli granat, i  dalej na
Ruska. Na czołgi wjeżdżające do  jego kraju, jego miasta.
Tak żeby implozja pocisków wybuchających wewnątrz
pancerza odrzuciła wieżyczkę czołgu jak najdalej. A załoga
czołgu zniknęła w tysiącach stopni Celsjusza rozrywającego
się prochu. Żeby Rosjanie w ogóle stąd zniknęli.
Do Slepcowska leciałem z  gromadą dziennikarzy.
Wszyscy spóźniliśmy się na sylwestra w  Groznym, choć
z  różnych powodów. A  teraz nikt nie miał pomysłu, jak
wjechać do okrążonego miasta. Koncepcji było wiele.
Wszystkie coraz bardziej absurdalne. Ja też rozważałem,
wybierałem. W  końcu postanowiłem poddać się niosącej
fali. Nie planować, nie nastawiać się i  nie nastrajać, tylko
popłynąć z  prądem wydarzeń. Poddam się przypadkowi
i zobaczymy.
Zaraz po wyjściu z  lotniska usiadłem z  lokalersami pod
budką z  piwem. Zajarałem z  nimi szluga, wypiłem jedno
piwo, drugie. Najpierw byli niemrawi, nieufni, ale po kilku
kolejkach języki im się rozwiązały. W  tutejszej szkole
podstawowej, w  sali gimnastycznej, nocują matki, tatki,
babuszki i  dziadzie rosyjskich żołnierzy, którzy dostali się
do czeczeńskiej niewoli albo zaginęli w  boju. Bliscy, ale
tylko szeregowych z  poboru. Niedoświadczonych w  boju
siedemnasto-, osiemnastolatków. Bo podoficerów, oficerów,
a  zwłaszcza najemników z  ościennych krajów, będących
wcześniej republikami ZSRR, do niewoli nie brano.
Zakładano im czeczeński kołnierz. Kozikiem do oprawiania
baranów cięto gardło od ucha do ucha. I  zostawiano ich
w  widocznym miejscu. Ku przestrodze. Lecz szeregowych
gamoni Czeczeńcy oszczędzali. Dawali im szansę. Drugie
życie. Pod warunkiem że z  niewoli odbierze ich najbliższa
rodzina. A  wypuszczany przysięgnie. Da uroczyste słowo
honoru. Że do wojaczki  – przynajmniej na czeczeńską
ziemię – nie wróci.
Poszedłem do szkoły, od lotniska kilka kroków.
Zagraniczni dziennikarze już się rozjechali, każdy według
swojej koncepcji. Nie spotkam już żadnego z nich na swoim
szlaku. Sala gimnastyczna typowa: bramki do piłki ręcznej,
kosze do koszykówki zawieszone na ścianie, wysokie słupki
do siatkówki po bokach. Na klepkowanej podłodze białe
linie ograniczające i  sugerujące, gdzie trzeba trafić.
Pociągnąć. Rzucić. Teraz między nimi w kilku rzędach stoją
polowe łóżka. Karnie jak batalion, zasłane tak, że od
prześcieradła moneta pionowo by się odbiła. Przygotowane
przez władze Inguszetii dla tych, którzy przyjechali synów,
wnuków, krewniaków z  niewoli wydostać. Całe rodziny na
jednym łóżku siedzą. Naradzają się. Półgębkiem
rozmawiają. Kiedy transport, kiedy oddanie, kiedy powrót.
Cisi, potulni, przestraszeni. Jak w  cerkwi, meczecie,
z  szacunkiem. By kłopotu swoją obecnością nie sprawić.
Nie przeszkodzić sobie w zadaniu. Nie zapeszyć.
Przemykam się między łóżkami, naciskam spust
migawki. Nikt nie zwraca na mnie uwagi. Bo wszyscy
zatopieni w  myślach, rozmowach, szacunkach reala
i  niereala. Co się uda, a  co nie. Gra toczy się o  życie.
A  kulka w  ruletce życia ich krewniaków ciągle wypada na
czerwone pole. To źle.
Robię dokument. Każdą wytypowaną przez rodzinę
osobę ustawiam na tle ściany w sali gimnastycznej. Olejno-
zielonej, emulsyjno-białej. Wytypowana matka, tatko,
babuszka, dziadzia staje sztywno, dzierżąc zdjęcie
w  dygających z  nerwów rękach. Pokazuje wziętego do
niewoli czy zaginionego syna. Wnuka. Siostrzeńca. Brata.
Zawsze żołnierza w mundurze. Mam córkę w amerykańskiej
armii i  też zrobiono jej takie zdjęcie. W  dwóch celach: na
pamiątkę oraz na wypadek śmierci w  boju i  zaginięcia
dokumentów. I  ci ludzie takie właśnie zdjęcia dzierżą na
wysokości piersi. A  ja fotografuję ich i  fotografie tamtych.
Nie chciałbym być w ich skórze, fotografowany ze zdjęciem
swojej córy. Robię to, starając się sprawić im jak najmniej
bólu swoim służbowym natręctwem. Bez żadnych
hopsztosów i  wygłupów. Bez dodatkowego oświetlenia.
Szybko. Nie jak Richard Avedon, legenda fotografii,
portretujący Amerykanów. Boję się, że się rozmyślą. Nie
rozstawiam tła, tylko na tle naturalnym, zastanym, zielono-
białym mierzę się ze sobą i z nimi. Z moimi emocjami, które
nie są ważne. Z ich emocjami, które są najważniejsze.
Nocuję z  nimi. Wieczorem odnajduję przynależne mi
polowe łóżko. Rozkładam się, a  tu co rusz podchodzi ktoś
z  obfotografowanych rodzin. A  to z  kompotem, a  to
z ogórkiem kiszonym, z pierogiem. Przyjmuję je. A oni mają
cichą nadzieję, że dobry uczynek nakarmienia i  napojenia
obcego, ale przychylnego im człowieka odwróci się ku nim.
Wróci do nich dobrą energią. Odda im krewniaka.
Autobusy wyruszają w  karnej kolumnie o  świcie. Wolno
jadą. Majestatycznie. W  przedostatnim autokarze, między
oddelegowanymi po zniewolonych bliskich, ja.  Posterunek
na granicy Inguszetii i  Czeczenii. Kontrola. Kobiety, wśród
których siedzę, spychają mnie pod fotele. Zasłaniają
torbami i  plecakami wypchanymi wałówką. Dla tych, co
z  niewoli wyjdą. Żeby ich od razu po słowiańsku, po
naszemu ugościć. Nakarmić. Więc leżę z  torbą pełną
sprzętu na podłodze między rajtuzami, spodniami,
kalesonami. Wśród pantofli, kaloszy, botków z  filcu i  ze
skóry. I  nie ruszam się. Puścili, ale szybko nowa kontrola.
Ostatni rosyjski wojskowy punkt przed oblężonym
Groznym. Styczeń. Zima. Zimno, ale chłodu nie czuję.
Dojdą, nie dojdą na tył autokaru? Znajdą mnie skitranego,
sprowadzonego do parteru podłogi? Czy nie?
Pojechałem dalej. Do celu konwoju: Czernoriecza.
Ostatniego rewiru Groznego, którego bronią jeszcze
Czeczeńcy. Po prawej mijamy sztuczny zalew, o  tej porze
roku zamarznięty. Po lewej bloki. Wysokie,
dziesięciopiętrowe, i  niższe. Z  dala widać rafinerię ropy
naftowej, ale my skręcamy. Do wydania krewniaków ma
dojść na placyku, podwórku między blokami osiedla.
Między murami sponiewieranymi od kul, pocisków, rakiet.
Oczy pasażerów autobusu wloką się za tymi atrybutami
wojny. Przytrzymywane przez nie. Ich twarze jakby się
ścięły, przestraszone, niepewne. Patrzą.
Podjeżdżamy wolno na miejsce. Kierowcy otwierają
pneumatyczne drzwi. I  wtedy odzywają się organy Stalina.
Zaczynają napierdalać. Grad nadlatuje nie zlodowaciały,
lecz  stalowy. A  z  autobusów nikt nie wychodzi. Nie rusza
się. Bo Czeczen w  białym jak śnieg kamuflażu, uszytym
chyba z  prześcieradła. Wyglądający trochę jak duch.
Odgania kierowcę ręką. Nie pozwala się zatrzymywać.
Zawieszenie broni na czas oddania jeńców Rosjanie złamali
i oddawanki nie będzie. Uchadi. Bystra, uchadi. Strielajet.
Autobusy robią odwrót, a ja wyskakuję w biegu. Obejrzę
się i  zobaczę szare twarze tych, którym dziś zobaczyć
krewnych nie było pisane. Przerażeni, pokurczeni na
fotelach autokaru ojcowie, babki, matki odjadą
z trzymanymi w portfelach i za pazuchami zdjęciami swoich
synów. Tych, którzy przepadli, dziś nie odzyskają. Może
kiedy indziej.
Wpadam na białą zjawę. A ona ciągnie mnie za sobą. Bo
coraz bardziej narasta świdrujący uszy gwizd. Do piwnicy
nie zdążymy. Walimy się na glebę, w śnieg, który otula mnie
jak ciepła kołdra. Jeb, jeb, jeb. Krwawią uszy. Krwawi nos.
To dobrze, żyję.
Dzień dobry, Grozny. Ale Grozny nie odpowie: „Dzień
dobry, Krzysiu”. Albo ja tego nie usłyszę, bo nie pozwolą na
to rozrywające się rakiety. Cholera, ile ich wystrzelili!
Jedynie one zapewniają Rosjanom skuteczny ogień, bo
potrafią przelobować bloki. Wystrzeliwane na wprost
pociski z  dział i  czołgów rady nie dają. Zatrzymują się na
murach tych prawie wieżowców i na podwórko nie spadają.
Nie ranią, nie okaleczają, nie poniewierają. Ale te lobujące
mają szansę trafić w okopany cel. I zabić.
Ciepła krew płynie, skapuje z moich uszu podrażnionych
przez podciśnienie wybuchów. Biały duch podrywa mnie.
Pędzimy do najbliższej klatki schodowej. Przed klatką leży
pierwszy, który dziś nie miał szczęścia, w  środku drugi.
Temu na zewnątrz do ocalenia zabrakło jakichś pięciu
metrów. W skromnym, schludnym płaszczyku w kratkę leży
w  kałuży świeżej, ciepłej jeszcze krwi. Siła wybuchu
nienaturalnie, pod kątem prostym zagięła mu nogę
w  kolanie. Fotografuję. Po pierwszym tego drugiego.
Ciekawskiego, który w  złym momencie wyjrzał z  klatki
schodowej. I  teraz leży tuż przy drzwiach. Jeszcze opiera
się o framugę.
Jestem w ich kraju, mieście, na ich ulicy i patrzę, jak się
wykrwawiają. Nie podam im już ręki. Nie pomogę, bo i nie
wiedziałbym jak, i  już nie mogę. Mogę nacisnąć spust
migawki. Na tyle tylko – czy aż – mnie stać.
Zbiegamy do piwnicy. Wreszcie wymieniamy
uprzejmości. Ahmad  – Krzysztof, Krzysztof  – Ahmad.
Zdziera białoprześcieradłową pelerynę, pod nią ma mundur.
Rebeliant. W  piwnicy mrok. Tłoczno. Matki z  dziećmi na
kolanach i  męska starzyzna. Młodych nie ma, bo zginęli
albo się biją. Ciemno. Cisza. Powaga. Tu przeczekamy. Bo
nalotów gwiżdżących, chłoszczących rakiet będzie dziś
więcej.
Ahmad prowadzi mnie do piwnicznego kącika
zarezerwowanego dla bojowców. Tam luźniej. Większość
powstańców na zewnątrz, ogarniają ruchy rosyjskich wojsk.
Raczej stacjonarnie, bo na kontrofensywę nie mają sił
i  środków. Rosjanie są już pod rafinerią. Ale wzdłuż
zamarzniętego zalewu i  przydomowych ogródków, pod
osłoną wałów można dojść do placu Minutka. Ostatniego
placu Groznego, który jeszcze się broni. Którego broni
ostatnia zorganizowana linia Czeczenów. Bo w  większości
walczy już tylko pospolite ruszenie i partyzantka.
Siedzę z  towarzyszami Ahmada. Zaznajamiam się. Na
zewnątrz kolejne detonacje, ale tu bezpiecznie. Chyba że
z  samolotu burzącą bombą by sypnęli. Zawalili klatkę,
piwnicę, cały dom. Ale na razie nikt o  tym nie myśli.
Odizolowani Czeczeńcy, głodni wiadomości, spijają słowa
z  moich ust. Chłoną wieści, że świat się nie godzi.
Protestuje. Odpór daje. Nie jestem pewny tego, co mówię,
bo kto podskoczy Rosji? Ale wypadam chyba dobrze.
Wyciągam chińskie zupki i  słoik z  kawą, która ma mi
starczyć do końca wyjazdu. Jemy jedno, pijemy drugie.
Kawa za kawą. Jakby czuli, że druga taka okazja szybko się
nie powtórzy. Jedna, druga, trzecia, czwarta. Chyba serce
mi wyskoczy. Wali od kofeiny jak dzwon Zygmunt. Ale nie
mam serca im odmówić. Na zewnątrz zapadł zmrok. Noc
idzie, a my na tę noc mamy kawę i razgawor. Czasami jakiś
szkrab się przyplącze, od paru dni żyjący w  piwnicy jak
szczur. Rozbawi partyzanta, targając ciężkiego kałacha
niczym zabawkę. Bez zrozumienia, bezpieczeństwa, ot,
zabawowo. Dla zabicia czasu. Bo dzieci, zwłaszcza te małe,
nie rozumieją, dlaczego w  piwnicy, a  nie na sankach czas
spędzają. Nie zjeżdżają z  wału na taflę zamarzniętego
zalewu. Przecież o tej porze roku zawsze tak robiły. A teraz
w ciemnicy.
Ahmad to sierota z niedalekiego Władyka, jak popularnie
nazywa się tu Władykaukaz, stolicę Osetii Północnej.
Największe rosyjskie miasto tuż przy granicy z  Czeczenią.
Jak miasta w  moim kraju przed drugą wojną światową,
wypełnione różnymi ludami i  kulturami. Tam Polacy,
Ukraińcy, Żydzi, Niemcy, Białorusini. Tu Rosjanie,
Osetyjczycy, Czeczeńcy, Ormianie, Ingusze. Takie
multipolis. Ahmad, pół Czeczeniec, pół Rosjanin, przed
wojną był w  Groznym milicjantem. Drogówkowym,
stójkowym. Praca ani ciężka, ani lekka. Poza tym żona, dwie
córki, mieszkanie w  bloku. Życie jak życie. A  żona
Czeczenka, więc Ahmad, pochodzenia dwojakiego, bardziej
Czeczenem się czuje.
Słuchając opowieści Ahmada i  niskiego w  brzmieniu
dudnienia dochodzącego z  podwórka, oswajam się z  tą
wojną.

Nocuję w  kuchni, w  której od gazu cieplej. Zapadam się


w  śpiworze zmęczony zmęczeniem, nerwami, historiami
dzisiejszymi. O  świcie zrywają mnie grzmoty. Znów
strzelają. Z czegoś cięższego. Pospać nie dadzą. Wyskakuję
ze śpiwora ubrany. Co będę się na noc rozbierał, kiedy nie
wiadomo, jak będzie. Jak się rozbiorę, a  nas trafią, to nagi
będę paradował do kostnicy. A to nie przystoi, nie uchodzi.
Śmieszne nawet: nagi fotoreporter! Więc na noc się nie
rozbierałem i rano się nie ubieram.
Ahmad chyba też, bo już stoi w  drzwiach kuchni
w  mundurze i  z  narzuconym na niego białym kamuflażem.
Na śniegu snajper go nie dojrzy, białe zleje mu się z białym.
Stara wojenna zmyłka. Idziemy na obchód dzielnika.
Wymija nas na motorynce dwóch szczawi, na oko
szesnastoletnich. Ciepłe wojskowe kurtki, dwa karabiny.
Ten z  tyłu wtulony w  plecy prowadzącego trzyma je
w rękach, swój i kierowcy. Jadą gdzieś na front. Gdzieś, bo
front wokoło. Rozlazły jak stare gacie. Nigdzie konkretny.
Będący i tu, i tam.

Wysuwamy się spomiędzy bloków i  biegiem przez


otwartą przestrzeń ulicy pędzimy nad zalew. Za zalewowe
wały, by pod ich osłoną dotrzeć do placu Minutka.
W  przeciwną stronę przemykają się kobiety z  wypchanymi
tobołkami, zarośnięci mężczyźni z  kałachami. Nocna
zmiana obrony się szlusuje. Idą wypocząć, najeść się,
przespać, by potem wrócić na linię frontu. Choć ta linia
coraz krótsza. Pętla wokół ostatnich enklaw broniącego się
miasta zaciska się. Ale jeszcze się nie zacisnęła. Nie
zadławiła. Truchtamy między działkowymi ogródkami,
owocowymi drzewkami. Padamy. Rozglądamy się.
Posuwamy. Z  naprzeciwka coraz głośniej słychać strzały.
Broń maszynowa lekka i  ciężka szyje powietrze niczym
maszyny do szycia. Lżejsze terkocą dźwiękiem wysokim,
ciężkie niskim basem. Ich ściegi rwą głuche tąpnięcia
granatników.
Plac Minutka jest jak każdy plac budowany za Związku
Radzieckiego. Krągły, szeroki, z  przejściem dla pieszych
pod ziemią i  dwiema przecinającymi się arteriami na
wierzchu. Jedną wiodącą do rafinerii i osiedla Czernoriecze,
drugą prowadzącą z  miasta w  kierunku Inguszetii.
Wpadamy w  przejście podziemne pod placem, a  tam
bojowcy. Ruch jak pod skrzyżowaniem Marszałkowskiej
z  Alejami Jerozolimskimi w  godzinach szczytu. Zgiełk,
przeładowywanie broni, czyszczenie jej, odpoczywanie.
Rosjanie nie atakują frontalnie. Raczej męczą bojowców
kąśliwym ogniem snajperów i  wypadami razwiedki.
Komandosów zwiadowców podchodzących do placu małymi
grupkami. Sprawdzających gotowość obrońców. Ich liczbę.
Zmęczenie trwającą obroną. Nie chcą ryzykować, jak
w grudniu. Narazić się na duże straty. Nabrali respektu dla
determinacji obrońców.
Zakładam bardziej czuły film, bo w przejściu oświetlenia
nie ma.  Stabilizuję aparat, by móc rozciągnąć czas
naświetlenia migawki. Wydłużyć go tak, aby w  tym
podziemnym braku światła wpadło go do obiektywu jak
najwięcej. Ale żeby z  tą jak gumka recepturka ustawką
czasu w  aparacie zdjęcia nie wyszły poruszone, rozmyte,
nieostre. Normalnie, jak fotografuje się na krótkich,
bezpiecznych czasach, migawka wydaje jeden klask i motor
przesuwa film na kolejną klatkę. Tu słyszę klask otwarcia
lamelek migawki i  trzask ich zamknięcia, a  dopiero potem
bzyk motoru ładującego kolejną klatkę filmu. Kocham to
w  analogowym aparacie fotograficznym. Nie mogę w  nim
sprawdzić efektu mojej pracy natychmiast, jak dziś na
ekranie cyfry. Poprawić, natychmiast skorygować ustawień.
Wycisnąć z  aparatu wszystkiego. Jestem skazany na swoje
doświadczenie. Na swoją dłoń, ramię, ciało, aby nie drgnęło
nawet na ułamek sekundy. Aby było ciężko marmurowe jak
pomnik i  się nie poruszyło. Gdzieś z  tyłu głowy noszę brak
pewności, że wszystko, co sfotografuję, wyjdzie. To też
kocham w  fotografii analogowej. Jest ryzyko, jest zabawa.
Dopiero gdy stąd wyjadę, wywołam film. Zrobię odbitkę.
Przekonam się, czy wszystkie moje decyzje i  ruchy były
skuteczne.
Głuche dudnienie wystrzałów, zwielokrotnione
mnogością odbić od ścian podziemnego przejścia, dociera
z  góry. Ciśnieniuje moją robotę, popędza. Nie wychylając
głowy ponad poziom ostatnich stopni schodów wiodących
na powierzchnię, fotografuję tego, który z  ręcznym
karabinem maszynowym zaopatrzonym w długą jak wstążka
gimnastyczki taśmę naboi wychodzi na pozycję. Na plecach
wojskowej kurtki naszył ogromnego tygrysa. Wychyla się,
lustruje teren i  niknie. Kieruje się tam, gdzie trwa
nieustanna wojenna sprawdzanka. Nieustanne podchody.
Kto kogo.
Z powrotem do Czernoriecza. Znów opustoszałe
przydomowe ogródki działkowe. Znów wał zalewowy, a pod
jego osłoną my.  Przykucnięci, schowani przed snajperami,
biegniemy. Jeszcze tylko skok przez szeroką aleję. Jesteśmy
z  powrotem między blokami. Na swoim. Dymi się
z dziesięciopiętrowca, który stoi przodem do frontu. Windy
nie działają. Żeby dotrzeć na ostrzelane piętra, trzeba na
piechotę. Wchodzimy. A tam dramaty większe i mniejsze.
Na piątym Czeczenka, sanitariuszka w białym kamuflażu
z  chlebakiem pełnym medykamentów. Sprawdza puls
leżącego na łóżku mężczyzny. Nie żyje. Odchyla czerwoną,
nieobciągniętą poszwą kołdrę. Trup leży na brzuchu.
W  szarym swetrze i  niebieskich dresowych spodniach.
Zimno było tej nocy. Odłamek sieknął go przez kołdrę
w plecy w czasie snu. Mnie inny odłamek, kawałek obrazu,
szczegół z tego skromnego, biednego mieszkania, utkwił na
zawsze w  głowie. Nie wiem dlaczego, ale już go nie
zapomnę. Ściana za pojedynczym sprężynowym łóżkiem
jest obita tapetą w  pomarańczowo-żółte kwiaty. Sama
tapeta beżowa, stonowana. Kawalerka, facet był samotny.
Wyżej słychać lament kobiet. Wspinamy się. Pocisk wybił
w  balkonowej ścianie ogromną dziurę. Meblościanka, taka
na wysoki połysk, przewrócona. Książki, bibeloty, precjoza
porozbijane na podłodze. Spod regału wystaje wyciągnięte
w  górę przedramię, dłoń. Kobiety. I  fragment burego
płaszcza. Guziki są urwane. Reszta osoby skryta,
niewidoczna pod powalonym meblem.
Wyszła ze schronu w  piwnicy zobaczyć, co się dzieje
z  mieszkaniem. Pech chciał, że trafiło i  zabiło. A  rodzina
ostrzegała, żeby nie wychodziła. Więc kobiety lamentują.
Mężczyźni w skupieniu palą papierosy.
Pogrzeb jest natychmiastowy. Kładą ją na drzwiach
wyrwanych z futryny przez wybuch. Przykrywają drzwi, ją,
bure paletko białym prześcieradłem. Trudno manipulować
takim nosidłem na wąskiej klatce schodowej. Czterech
mężczyzn. Trzech w  tak popularnych tu ciepłych czapkach
uszatkach. Balansując drzwiami, to podnoszą je nad
poręczą schodów, to opuszczają tak, żeby ciało się nie
zsunęło. Nie spadło. Dziesięcioosobowy kondukt rusza na
znajdujący się tuż za blokami cmentarz. Jakaś kobieta,
chyba sąsiadka, podtrzymuje córkę zabitej. W  ręku trzyma
bukiecik białych sztucznych kwiatów. Podniosła je z podłogi
sponiewieranego eksplozją mieszkania. Stały na regale.
Będą stać na grobie.
Kondukt przecina kondukt na tej samej alei. Pod
gwiazdą, taką radziecką, zawieszoną między latarniami. Na
święta, które już się odbyły. Nikt nie zdejmie tych ozdób,
chyba że snajper. Przyłączam się do drugiego konduktu,
ciekawszego fotograficznie. Człowiek w  czarnej futrzanej
czapce, z  zaciśniętymi ustami, ciągnie sanki. Nie wiezie
wnuczka na wał wokół zalewu, żeby sobie pozjeżdżał. Jedzie
z trupem.
Sanek jest dwoje, skręconych szmatami i  drutem. Trup
na nich się ślizga. Zjeżdża na cmentarz. Ja ślizgam się za
nim, bo mam śliskie buty. Towarzyszę mu, choć go nie
znam. Intryguje mnie historia jego pochówku. Nie
w  mercedesie, nie karawanem, nie choćby nawet lichą
furmanką. Na sankach, które normalnie służą dzieciom do
zjeżdżania z pobliskiego pagórka.
Mężczyźni biorą się za kopanie. Grzebią w zamarzniętej
ziemi. Wolno im idzie. Spoceni, zdejmują kurtki, zmieniają
się przy łopacie. To chyba męczące. Dużo bardziej męczące
niż fotografowanie. I  wtedy zaczyna napierdalać
on.  Snajper. Zanim wstrzeliłem się aparatem
w  niecodzienny kondukt, on wstrzelił się w  nas. Znów
przyklejam się do znowuż gorącego śniegu. Drzazgi lecą
z  nowiutkiego prawosławnego krzyża. Dopiero po trzech
sekundach słychać huk wystrzału. Jak uczono mnie na
fizyce, dźwięk roznosi się w  powietrzu z  prędkością 340
metrów na sekundę. To znaczy, że zaszył się jakiś kilometr
stąd. Podnoszę do oka aparat i  naciskam migawkę. Ale
snajper szachuje. Nie dam rady. Koniec tego na sankach
i  koniec mojego fotoreportażu. Na ten moment. Krótki był,
właściwie żaden.
Snajper szachuje, choć mata nie umie zastawić. Nie
trafia. Stara się jednak. Strzela rzadko, ale coraz celniej.
Może się dopiero uczy? Jakie to szczęście, że uczy się na
mnie i  na innych dookoła. Chyba nie wygrał żadnej
olimpiady w strzelaniu z karabinka. To dobrze. Jest szansa,
że przeżyję. Ukryty, stanąłby twarzą w  twarz! Zmierzyłby
się z  mokotowską muką! Wpierdol by dostał na
Rakowieckiej, jakby spróbował ze sprzedawcą tulipanów
czy sznurówek. By dygał po popielniczkę. Są jakieś reguły
nawet najbardziej podłej gry na świecie. Jest trybunał
w  Strasburgu. Ale on, skitrany jak dziś bankowcy za
reklamami zero procent za pożyczkę, tym się nie przejmuje.
Nienawidzę go i nienawidzę ich.
Znowu najpierw trzask kuli obijającej się o prawosławny
krzyż, dopiero potem huk wystrzału. Mam go dosyć. Ale nie
ja rozkładam tu karty. To nie gra w  tysiąca na wakacjach.
Jestem tu na musiku. Ze mną ci, którzy grzebią ciało.
Wszyscy jesteśmy w  tej samej podłej sytuacji. Gospodarze
Czeczeńcy nie mają jak odpowiedzieć na to zaskakujące
zaszachowanie. Nie mogą nawet powiedzieć „bomba”. To
jest w  rozgrywce w  tysiąca raz na partię dozwolone.
Bezsilni teraz. Normalnie pieprznęliby z  muchy rakiety
w  kierunku, z  którego prowadzony jest szachujący ogień.
Ale tu, na cmentarzu, muchy nie mają. Nie byli
przygotowani. Wydawało im się, że w  trakcie takiej
ceremonii, co z  tego, że na sankach, obowiązuje
zawieszenie ognia. Mylili się oni, myliłem się ja, mylił się
Ahmad.
Spierdalamy z  cmentarza, gdy snajper rezygnuje.
Odpuszcza sobie. Pozwala kontynuować grzebanie
zmarłego. Liczymy na to, że to finisz jego treningu. Że już
zdradziecko w  nas się nie wstrzeli. Nie zdobędzie nagle
olimpijskich kółek kwalifikujących na igrzyska
w dyscyplinie strzeleckiej.

Jestem głodny. Jeść mi się chce. Wiem, jest wojna, ale jeść
mi się chce. Zjadłbym cokolwiek. Stres i świeże czeczeńskie
powietrze wyssały ze mnie wszystkie witaminy, w  które
i tak nie wierzę. Wiem, jak się mają i jak się czują ci, którzy
teraz w  Ameryce chodzą do McDonalda. Nie mogę się
skupić na pracy, jestem głodem, a  właściwie burczeniem
w  żołądku rozkojarzony. Burczenie krępuje mnie, ale na
szczęście burczenie w brzuchu Ahmada krępuje też jego.
Między blokami Czernoriecza straganiki
z  najróżnorodniejszym asortymentem. Apteka pod niebem.
Bandaże, środki przeciwbólowe i pompy, znaczy strzykawki.
Dużo tu heroinistów. Dzieciaki w beznadziei wojennej coraz
chętniej sięgają po twarde narkotyki. Nie widzą przyszłości.
Jeszcze marycha, rozumiem. OK.  Przymknąłbym na to oko.
Sam lubię przypalić. Ale oni: kanał lewy, kanał prawy.

„Uważaj na nich – przestrzega mnie Ahmad. – Masz dużo


sprzętu wartego kilkadziesiąt działek. A  oni, jeśli są
w ciągu, nie będą się oglądali na ciebie i na to, co robisz”.
Nie wiem, dlaczego mnie przestrzega i  dlaczego od
momentu, kiedy wylądowałem tu, na księżycu, nie
odstępuje mnie na krok. Nie myślałem, że polubię
kiedykolwiek milicjanta. A  ja go lubię. Mam do niego
zaufanie. Czuję się z  nim, wbrew sytuacji, w  której się
znalazłem, w  miarę bezpiecznie. To, że tu jestem, to mój
wybór. Mogłem tu nie przyjeżdżać. On nie miał wyboru.
Żyje tu i tu go wojna dopadła.
Obok straganiku z  mięsem inny straganik, irracjonalny.
Właściwie tylko człowiek z  walizką i  z  wypisanym na
kartonie szyldem: „Naprawa maszyn do pisania
i kalkulatorów”. Kto tu jeszcze coś kalkuluje? Tu się nic nie
kalkuluje, więc kolejki do faceta nie ma.  A  do mięcha,
chabaniny jest. Kupujemy baraninę. Dziś serwujemy
baranie szaszłyki z grilla.
Jeb, jeb, jeb, znowu ostrzał. Towary znikają w walizkach
i  torbach straganiarzy. Błyskawicznie. I  wszyscy w  nogi,
w  bezpieczne miejsce, gdzie odłamek nie dosięgnie. Tym
razem to nie katiusze ani rakiety Grad. Zaczął się ostrzał
artyleryjski. Szybki. Prowadzony z  krótka, bo słychać
wystrzał i  niemalże natychmiast detonację pocisku. Kleimy
się do wysokiego ceglanego muru okalającego dwupiętrowy
budynek. Dom pogodnej starości i  szpital psychiatryczny
w  jednym. Pociski rozrywają się po jego przeciwległej
stronie, niedaleko bramy wejściowej i frontonu.
Na tym frontonie, gdy ostrzał ustanie i  do niego
podejdziemy, powita nas ogromny plakat. Na nim pogodna
twarz pielęgniarki w białym, okrągłym czepku z czerwonym
krzyżykiem pośrodku. Wmalowana w  pejzaż zieleni
i  wysokościowców. Nad nią hasło, slogan, myśl. „Nasz
kurs  – zabota o  zdarowie czeławieka”. Znaczy: troska
o  zdrowie człowieka. Tylko że biały personel w  czepkach
z  czerwonym krzyżykiem zbiegł. Uciekł przed wojną i  jej
konsekwencjami. I  teraz podopieczni, którzy zostali, snują
się jak duchy wokół budynku.
Przed wejściem mężczyzna na oko sześćdziesięcioletni,
w  czarnym płaszczu, spod którego wystaje kołnierzyk.
Kiedyś białej koszuli. Twarz nieogolona, w  ustach lolek  –
skręt z  tytoniu i  bibułki. Na głowie pękata czarna uszatka.
Pokryta dziesiątką kulek z  kolcami ostów. Na płaszczu też
ich pełno. To dowód, że walczył o  życie. Ostrzał dopadł go
na otwartej przestrzenni, a  on chronił je, glebiąc się
w pobliskich krzaczorach z zaschłych ostów.
Brama rozpieprzona. Personelu medycznego nie ma. Jest
wolność, ale gdzie iść? Gdzie się udać? Szpitalną rutynę
zastąpiła anarchia. Dlatego niektórzy pacjenci leżą pod
kołdrami w  łóżkach. W  całym ubraniowym dobytku.
Ogrzewania w  środku nie ma, a  na dworze mróz. Inni
w  miejscu najbezpieczniejszym, bo w  piwnicznej kuchni,
w ścisłym kręgu grzeją ręce nad kuchenką. Na piętrze ktoś
komuś pomaga wstać z  podłogi korytarza. Ostrzał
artyleryjski rozpoczął się, gdy ten, który leży, stał pod
oknem. Wokół niego na podłodze rozbite okienne szkło.
Poraniona dłoń krwawi.
Zjawy, duchy, cienie krążą po budynku o  błękitno-
zielonych ścianach. Kolorze wakacyjnym, uspokajającym,
odstresowującym. Jak kolor egzotycznego morza
z  wakacyjnego folderu. Ale oni nie są tu na wakacjach.
Jedzenia nie ma.  Lekarstw nie ma.  Każdy może robić, co
chce. Dziadzia szybko przebiega raz, drugi, trzeci długim
korytarzem. W  tę i  z  powrotem. Śmieje się, ale nie jest to
śmiech wakacyjnej radości. To śmiech przerażenia. Jego
mózg przestał sprawnie funkcjonować. Babcia w kolorowej,
mocno kwiecistej chuście ociera się o  mój bark. Idzie jak
zahipnotyzowana. Na jej twarzy nie ma emocji, tylko
dziwne skupienie. Groźne, niedające spokoju. W jej ruchach
być może jest jakiś cel, ale ona chyba o  nim zapomniała.
Więc kręci się. Krąży. Cicha.
Dom jak z  horrorów trzeciej klasy. Ale moje emocje nie
pozwalają mi fotografować. Chcę stąd uciec. Poddaję się.
Za dużo tego na ich i na moją głowę. Na moment przestaję
być profesjonalistą. Przewodnia myśl: „Miller, spierdalaj
stąd”, walczy jeszcze z obowiązkiem. Z zawodowstwem.
Z ratunkiem przychodzi Ahmad. Widząc moje zagubienie
i  fotograficzne spowolnienie, wyprowadza mnie
z  psychiatryka, domu spokojnej starości czy czym on tam
jest. Wracam na świeże powietrze. A  tam wraca energia,
a właściwie jej brak. Jestem głodny. To dobrze. To znaczy, że
organizm, mózg, żołądek walczą. Chcą przeżyć,
funkcjonować.
Wracamy między bloki Czernoriecza. Do mieszkania
Ahmada. Octem i  solą peklujemy baraninę. Usuwamy
tłuszcz i  włókna. Nadziewamy na długie grillowe szabelki
i  do lasu za bloki. Ahmad saperką obcina grubsze konary
drzewek. Ognisko, a  nad nim szaszłyk. Wreszcie spokój.
Taki ograniczony, ale spokój. Z  nadciśnieniem, bo wokół
cały czas gdzieś strzelają, ale jednak. Zapach prażonego
nad ogniem mięsa od wieków spowalnia, łagodzi ludzi, gdy
burczy im w  brzuchach. Pierwsze kawałki jeszcze
niedopieczone. Ale nam i tak smakują. Jak myśliwi w lesie,
siedząc na śniegu, jemy, wcinamy, a  nawet szybko
wpierdalamy. Baranina cudnie pachnie, kusząco swędzi nos
i drapie podniebienia. Jest tu przepięknie. Jest tu strasznie.
Kolejne szaszłyki pochłaniamy już wolniej. A  resztę
zostawiamy na jutro, pojutrze. Na zapas.

Ahmad zabiera kumpla z klatki obok, a właściwie to kumpel


zabiera jego i  mnie. Ranek jest zimny, kumpel zapomniał
rękawiczek, więc strzela w  balkon. W  balkonową płytę
osłaniającą od wiatru mieszkanie. Na dźwięk strzału
i  odpryskującego kawałku betonu na balkon wyskakuje
żona. „Rzuć mi rękawiczki”, krzyczy. Więc ona zawraca do
mieszkania i z czwartego piętra rękawiczki lecą w dół. Nie
takie zwykłe, raczej niezwykłe. Ciepłe, ale z  obciętymi
końcówkami palców. Broń Szamila, bo tak ma na imię
kumpel, też niepodobna do tej, z  którą tutaj się spotykam.
Długi karabin z  hebanową kolbą zaopatrzony jest
w precyzyjną machinę optyczną. Naboje, też jakby dłuższe,
opasują wojskową kurtkę Czeczena.
Szamil dopytuje mnie, czy aby na pewno chcę iść. Czy to
na pewno nie będzie dla mnie strata czasu? Zdjęcia raczej
nie zrobię. Przeżycie będzie, ale zdjęcia nie będzie. Idę, bo
jestem ciekaw. Jakie emocje mi zaaplikuje?
Posuwamy się opłotkami Czernoriecza. Przeciskamy
przez dziury w  murkach i  płotach aż do
najniebezpieczniejszego, bo pierwszego, frontalnego ciągu
dziesięciopiętrowych bloków. Klatki schodowe puste.
Mieszkania wymarłe. Diler od nieruchomości miałby raj.
Każdy mieszkaniec tego domu chciałby zamienić się na
lokum z  kuchnią w  innym miejscu świata. Może być
z  mniejszym metrażem, byle gdzie indziej. Gdzieś dalej.
Gdzie nie strzelają.
Drapiemy się po schodach na samą górę jednego
z  dziesięciopiętrowców. Na ostatnie piętro, ale bardzo
powoli. Aby nasz ruch nie zwrócił uwagi tych, którzy
interesują się takimi jak Szamil. Wokół kompletna cisza,
a my, jakby płynąc, wciągamy się na górę. Omijamy otwarte
przestrzenie, zwłaszcza te powstałe po wybuchach
pocisków. Ścienne dziury, naturalne pomniki wojny. Idziemy
po klatce schodowej, lepiąc się do cienia. Na ostatnim,
dziesiątym piętrze już bardzo powoli. Żeby nasz ruch nie
wyszedł na jaw. Nie został zauważony na zewnątrz.
Żebyśmy nie znaleźli się w  takiej samej długiej optycznej
lunecie, w jaką zaopatrzony jest Szamil.
Zasadzamy się w odległości kilku metrów od przepięknej
dziury zrobionej w  betonie przez ostrzał na wprost.
Wszystko jak w zwolnionym tempie. Żadnego gwałtownego
ruchu. Żadnej pospieszanki, nerwówki. Powoli kładziemy
się na korytarzowej podłodze z  widokiem na dziurę. Jest
niewygodnie i  zimno. Przeciąg. Szamil cyzeluje skalę
dalmierza. Sprawdza siłę i  kierunek wiatru. Temperatura
chyba nie gra roli, bo jej nie mierzy. Ale odległość, owszem.
Gdy w  snajperskiej lunecie wszystko ustawione, zapadamy
się w sobie. W bytowaniu. Czekamy.
Zdjęć nie robię, żeby się nie zdradzić. Ale po dwóch
godzinach zaczynam się nudzić. Zaczyna mi być ciężko bez
ruchu. Bez naciśnięcia czegokolwiek. Nawet spustu
migawki. Liczę barany w  myślach, a  Szamil obserwuje
przestrzeń przed blokiem. Nie nudzi się wcale. Próbuje
dostrzec jakikolwiek ruch w  swojej lunecie, by delikatnie
nacisnąć spust karabinu i  ten ruch wyeliminować. Ma
potrójną rolę. Ma dostrzec, wyeliminować i  ostrzec, jakby
coś się kroiło. Ja żadnej roli nie mam. Zimno mi.  Napięcia
trochę jest, ale ruszyć się, drgnąć, zmienić pozycji na
bardziej wygodną nie mogę. Obiecałem mu to.  Ostrzegał
mnie, że nie będzie nic ciekawego. I  nie ma.  Tkwię
w  bezruchu. Słońce powoli zmienia swoją pozycję. Szamil,
Ahmad i ja nie.
Po czwartej godzinie boli mnie wszystko. Głowa,
mięśnie, więzadła. Całe ciało płonie. Jestem przyzwyczajony
do ruchu, nie do bezruchu. Bezruch męczy mnie bardziej
niż najbardziej wyczerpujący ruch. Wolę się kręcić,
szwendać, podbiegać, szurać. Wówczas mój organizm dużo
lepiej funkcjonuje, niż gdy jest wprowadzony w  letarg. To
dla mnie stan niefizjologiczny, nienaturalny i  moje ciało
szybko przeciw takiej kolei rzeczy się buntuje. A  to
zdrętwieje mi prawa ręka, a  to lewa noga. A  to poczuję
ukłucie mięśnia w  okolicy łopatki, a  to zacznie świerzbieć
mnie w  stopie. Wszystko po to, żebym się ruszył, podniósł,
przeszedł. Ciało daje tajemne, tylko mnie znane sygnały. Że
basta. Koniec bezruchu. No, Miller, dalej. Wstawanko.
Szósta godzina. Żałuję, że poszedłem. Czujność i  szósty
zmysł mnie zawiodły. Zmierzcha. Choć łowy nieudane,
Szamil daje odbój zadowolony z siebie. Wykonał rozkazy. Ja
zadowolony, że nie wykonałem żadnego zdjęcia, nie jestem.
Spędzę w  zimnym Groznym dwa tygodnie. W  wolnej
czeczeńskiej enklawie, pułapce. W  nieustannym sparingu
ostatnich broniących z  atakującymi. Z  powrotem do
Inguszetii zabiorę się podczas kolejnego zawieszenia broni.
Chyba specjalnie nie wypertraktowanego, bardziej
wymęczonego zmęczeniem obu stron. Wyjdę, nie kryjąc się,
z  naświetlonymi zdjęciami. Między ostatnimi cywilnymi
uchodźcami, którzy opuszczą blokowany Grozny. Rosjanie
otworzą drogę. Utworzą bezpieczny korytarz z nadzieją, że
wraz z  cywilami miasto porzucą też bojowcy. Że zostawią
ziemię niczyją i nie będzie trzeba męczyć się w boju. A oni
wejdą do środka miękko jak w masło.
Ahmad i inni, których poznałem, zostaną na miejscu.

Cztery miesiące później Czernoriecze już się nie broni.


Wszędzie rosyjskie i najemne wojska. Nie tak, że absolutnie
wszędzie. Raczej skoncentrowane wzdłuż głównych dróg
i  traktów, w  posterunkach i  ziemiankach, które żołnierze
pobudowali i  obłożyli worami z  piaskiem. Taką dziwną
budowlę w żadnym (chyba że wojennym) stylu okala zawsze
drut kolczasty. Tylko lufa transportera czy czołgu wystaje
ponad wały i druty.
Okupacja. Ale rosyjskie patrole między bloki
Czernoriecza się nie zapuszczają. Bo to jak pójść na Pragę
w  moim ukochanym mieście. Na Stalową, Brzeską,
Ząbkowską. Tam trafić to jak w  trójkąt bermudzki się
zapaść. Turyści, ba, lokalersi, zwłaszcza ci z lewego brzegu
Wisły, zapuszczają się w  ten rejon tylko, gdy muszą. Gdy
mają ważny powód, przyczynę, interes. Interes często
nielegalny. Więc tu i  teraz Czernoriecze jest jak Praga
w  moim mieście. Ulice wasze, podwórka nasze. Ulice pod
kontrolą rosyjskich wojaków. Podwórka pod kontrolą
lokalersów. Nikt w  drogę sobie nie wchodzi. Rosjanie
omijają podwórka. Czeczeńcy posterunki rosyjskiego
wojska. Życie toczy się dalej, tak by jak najmniej krzywdy
sobie zrobić. Praktycznie i po prostu.
Po raz drugi przetarłem szlak ze Slepcowska do
Groznego. Tym razem z dziennikarką, która kilkanaście lat
potem zostanie panią minister. Joanną Kluzik, potem
Rostkowską. Jedziemy na pałę. Planu nie mamy, hotelu nie
mamy. Zapasy filmów, jedzenia i  kawy mamy. Dzień
Zwycięstwa się zbliża. Ale nie tego nad Czeczenią. 9 maja,
rocznica zwycięstwa w  Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Nad
Hitlerem. Więc generałowie rosyjscy dostali dedlajn, że
tego terminu w  wojnie z  niewielką, ale bitną Czeczenią
przekroczyć już nie mogą.
Łapiemy taryfę. Dużo łatwiej niż łapałem kilka miesięcy
temu. Za kasę, większą niż normalnie, zawiezie nas do
Czernoriecza. Taksówkarz jest starszy, na oko bardziej
doświadczony. Dziwi się tylko, że akurat tam chcemy
jechać. Po drodze zatrzymywanki, sprawdzanki,
dopytywanki. Patrole, patroliki i  to, co w  stopniowaniu
językowym jest jeszcze niżej. Punkty, grupki i diabli wiedzą
co.  Nie pomyliliśmy się. Kierowca widać nie raz i  nie dwa
takich jak my woził, bo spokojnie odkręca szybę wołgi
i  tłumaczy. Czasem wysiada i  w  papiery od samochodu
wkłada zielone papierki. Moja piątka z  rosyjskiego na
maturze go wspomaga. Pokornie wyjaśniam rosyjskim
wojakom, że my na ich święto. Rocznicę ich wojny. Wielkiej.
Ojczyźnianej. Rocznicę zwycięską, tutaj obchodzoną. I  oni
kupują ten bajer. Biorą i  przepuszczają, a  my wjeżdżamy.
Jedziemy prosto do Ahmada. Innego znajomka, druha,
kumpla tu nie mam. Wierzę, że przeżył. Ale jedziemy
w ciemno.
Czernoriecze jest zmasakrowane. Poobijane bronią
ciężką i  lżejszą. Kolory podkręcone zachodzącym już
słońcem. Złota godzina mija. Zmroku coraz więcej. Pranie
na podwórku się suszy. Białe prześcieradła, poszewki
i  poszwy dyndają na sznurku, a  w  tle blok z  czarnymi
dziurami. Kontrast bieli z  czernią. Dwóch barw. Tylko
w  kilku oknach migoczą światełka. A  to od gazu, a  to od
oliwnych lampek.
Wspinamy się mroczną klatką schodową na czwarte
piętro do Ahmada. Na delikatne pukanie nie reaguje. Na
mocniejsze też nie. Stukam do sąsiadki naprzeciwko. Cisza.
Sąsiadka, Rosjanka, wdowa po inżynierze z  rafinerii,
mieszkała na osiedlu z  osiemnastoletnią córką i  małym
białym pudlem. Ekstrawagancja, na którą było ją stać, gdy
mąż pracował. Poznałem ją w  styczniu, bo miała stragan,
w którym spod lady handlowała wódką. Zaopatrywałem się
u  niej w  pełne, nieakcyzowane banderolą szkło. Teraz nie
otwiera. Za to u  Ahmada coś drgnęło, szurnęło i  drzwi się
uchyliły. Patrzy i oczom nie wierzy, a to ja. Wpuszcza nas do
środka, ale się nie wita. Obserwuje ciemną klatkę
schodową. Nasłuchuje. Cicho zamyka drzwi, kręci
zasuwkami. I wreszcie się uśmiecha, obejmuje mnie.
Nie ma już munduru, nie ma kamuflażu, karabinu
w  ręce. Znów jest cywilem. I  zaprasza do kuchni, gdzie
ciepło, przytulnie i  pomarańczowo, bo cały czas płonie gaz
na kuchence. Ale zaprasza szeptem, jakby się ukrywał.
Przejmuję styl mówienia Ahmada i  też ściszam głos.
Wyciągam słoik kawy, parzymy, pijemy. Wpada
w  chaotyczny słowotok. Musi podzielić się z  kimś tym, co
się wydarzyło. Co się wydarza. Czemu jest ostrożny. Dwa
razy rosyjscy żołnierze przychodzili i  go sprawdzali.
Przygotował sobie trasę ewakuacji po balkonach pustych
mieszkań poniżej. Naoliwiony, zawinięty w  folię karabin
zakopał w pobliskim zagajniku. Jak będzie uciekał, odkopie.
Żywcem go nie wezmą. Sąsiadka, jej córka i biały pudel nie
żyją. Ktoś przyszedł w nocy i dokonał egzekucji. Dlaczego –
nie wiadomo.
Jak podczas mojego pierwszego przyjazdu pijemy kawę
i  gadamy prawie całą noc. Ale tylko on, ja i  dziennikarka.
Kumple z  oddziału poszli w  góry. Z  kilku tysięcy
mieszkańców osiedla zostało kilkuset. Głównie ci, którzy nie
mają rodzin na wsi. Nie mają gdzie się ewakuować. Albo
którzy zostali strzec, pilnować przed szabrownikami
dobytku życia. On na dowód, że był i jest cywilem, ściągnął
z  Władykaukazu żonę i  córki. Teraz żona z  córkami
u  rodziny za Groznym. A  on pilnuje majątku. Może wstąpi
z  powrotem do milicji. Wyglancowany milicyjny mundur
wisi w szafie.
Wreszcie kładziemy się spać. Leżę w  ciepłej kuchni, ale
nie mogę zasnąć. Coś mi nie daje spokoju. Cisza!
Zwyczajnie o  tej porze w  tym miejscu prowadzono ostrzał.
Teraz jest cisza. Spokój nienormalny, denerwujący,
niedający wypoczynku. Napięty.

Rano kawa, zupki rozpuszczalne z  wermiszelem, czyli


makaronem. I  rady. Dużo rad, bo Ahmad nie może iść ze
mną. Nie może się wystawiać na rosyjskie kontrole, bo po
kontrolach ludzie przepadają. Więc poradnik wojennego
turysty: jeździsz tylko komunikacją miejską. Zanim
wyjdziesz spomiędzy domów, zorientuj się, czy przystanek
autobusowy jest pełny. To znaczy, że autobus niedługo
przyjedzie, a  ty nie będziesz długo stał sam i  wzbudzał
zainteresowania patroli. Wybierasz zatłoczone autobusy, bo
tych nikomu nie chce się sprawdzać. Mówisz tylko po
rosyjsku i  pokazujesz tylko moskiewską akredytację. To
znaczy, że służbowo masz prawo tu być. Alibi z  obchodami
zwycięstwa Wielkiej Wojny Ojczyźnianej jest doskonałe.
Papierosami częstujesz pierwszy. Papieros tutaj to fajka
pokoju. Jak już zapalicie, nerwy przechodzą. Można
pogadać albo w  milczeniu wypalić. Poruszasz się raczej
wolno i  leniwie. Bo jak się spieszysz, nerwowo chodzisz,
wzbudzasz podejrzenie, że się boisz. A jak się boisz, dajesz
znać, że masz nieczyste sumienie. Coś przeskrobałeś. Więc
zwolnij kroku, snuj się. Bądź pewny siebie, nawet odrobinę
arogancki. Nie bój się ich, niech oni boją się ciebie.
Wychodzę na podwórko i  na drogę do autobusu, a  na
przystanku pusto. Więc zgodnie z  radą zawracam między
bloki. Rozejrzę się trochę po zdemolowanej infrastrukturze.
Zaciekawia mnie malec z  dwiema dużymi, plastikowymi
butelkami powiązanymi sznurkiem i  przewieszonymi przez
kark. Idzie w  kierunku skraju osiedla, do zagajnika
w  lichym lasku okalającym bloki. A  tam kolejka kilkunastu
mieszkańców-niedobitków przy ocembrowanym źródełku.
Czerpią wodę. Do beczek na wózkach, wiader, bukłaków,
butelek. Niespiesznie, bo spieszyć się nie ma gdzie.
W  kolejce gadają, plotkują. Dzieciaki śmieją się i  polewają
wodą. Żarty. Maj. Piękna pogoda. Wakacje, bo szkoły nie
działają. Czwórka szkrabów z  wystruganymi z  drewna
pistoletami i  karabinami ugania się, bawi w  wojnę.
Zawracam na przystanek, a  tu pod blokiem z  kanału
wyskakuje kolejnych dwóch dziesięciolatków. Jak chłopaki
z  Szarych Szeregów. Mali łącznicy w  Powstaniu
Warszawskim. Na murku za ich plecami, jak na szkolnej
tablicy, zrobiony kredą napis „Baia 1995”. Chyba czyjś
podpis, odwiecznie ryte na murach i drzewach: „tu byłem”.
I  wycyzelowana, starannie wpisana w  okrąg swastyka.
Przesłanie od Czeczenów dla Rosjan, od Rosjan dla
Czeczenów, od Czeczenów dla Czeczenów?
Przystanek już bezpieczny, pełen ludzi. Zapchany
autobus jedzie do placu Minutka. Tam gdzie czeczeńska
obrona trzymała się najdłużej, do lutego. Dalej ku centrum
idę na piechotę. Barykady z  betonowych bloków dzielą
ulicę. Wolny jest tylko jeden pas ruchu i tylko dla pędzących
transporterów typu SKOT. Na pace każdego kilku żołnierzy.
I pierwsza moja skucha, błąd.
Chciałem sfotografować transporter oraz wojaków na
nim z innej perspektywy. Od góry, a nie z boku. Ustawiłem
się na skarpie tuż za przejazdem podziemnym. Wszystko
widać jak na dłoni. Ale głupi byłem. Mój podniesiony do oka
aparat z  obiektywem przypomina przecież wycelowaną
broń. A oni będą mieli tylko ułamki sekund na reakcję. Więc
stoję z aparatem przy oku i słyszę narastający huk motoru.
Transporter zaraz wyjedzie. Jest, wyłania się, widzę go
i  naciskam migawkę. A  on, dowódca siedzący we włazie,
podrzuca broń do oka, przeładowuje... Nie strzelił.
Uratowała mnie jego zimna krew. Przez ułamek sekundy
mierzyliśmy się wzrokiem, on przez szczerbinkę, ja przez
obiektyw. Wóz nie zwolnił, odjechał.
Na zdjęciu transportera widać siedmiu żołnierzy nie
wiadomo jakiej formacji, bo każdy w  innym mundurze.
Siedzą i  obserwują cztery strony świata. Jeden trzyma
granatnik, drugi karabin snajperski, trzeci podkalibrowy,
czwarty cięższy karabin maszynowy. Reszta standardowe
kałachy. Trzech zaskoczonych moim widokiem patrzy
głęboko, z  czujnością i  napięciem w  obiektyw. Dowódca
w  hełmofonie obserwuje mnie przez gogle. Zdrętwiałem
i w tym zdrętwieniu nacisnąłem migawkę. Przez moje ciało
przeszła ciara. Na włazie dowódcy transportera czytam
japońskie, ale napisane cyrylicą, zagrzewające do walki
słowo: „banzai”. Czyli: „niech żyje”. Hurra. Przejechali,
odprowadzając mnie czujnym wzrokiem.
Idę ruinami miasta. Główna ulica, dawniej aleja Lenina,
teraz nie wiem kogo. Toczyły się przy niej najbardziej
zacięte walki. Posterunek. Betonowe zapory chronią stojący
za nimi transporter. Na warcie żołnierz w błękitnym hełmie
przypominającym hełmy wojsk rozjemczych ONZ, ale na
hełmie skrót „MCzS”, rosyjskiego Ministerstwa ds. Sytuacji
Nadzwyczajnych. Krótki karabinek, na ramieniu czerwona
opaska „Patrol”, na plecach radiostacja. W  zębach zapałka
kręci kółko. Zgodnie z radą Ahmada podchodzę, wyciągam
szlugi, częstuję i  pytam, czy ma zapałki. Ma.  Przypalam
i bez kontroli przechodzę dalej.
Wieżowce z  poobrywanymi frontonami. Można by
zobaczyć, jak mieszkańcy Groznego mieli pourządzane
mieszkania, gdyby nie to, że wszystkie wypalone, osmolone,
czarno-szare. Ciągną się przez setki metrów. Apokalipsa.
Na takim tle widzę dwie młode, rozmawiające
dziewczyny. Jedna w  niebieskiej bluzie, druga w  czarno-
pomarańczowym sweterku. Obie noszą chusty zawiązane
na szyi. Jedna blondyna, druga brunetka. Nie byłoby w tym
obrazku nic dziwnego, gdyby nie to, że i  jedna, i  druga
dzierżą w  ramionach zawinięte w  beciki, okręcone
dodatkowo kocykiem niemowlaki. Urodziły się
najprawdopodobniej już w  czasie wojny, teraz śpią
smacznie ze smokami w  buziach. A  uśmiechnięte
dziewczyny plotkują. Jedna drugą trzyma za dłoń. Wojna
wojną, a życie musi toczyć się dalej.
Przechodzę mostem przez rzekę Sunżę krojącą stolicę
Czeczenii na pół. Za rzeką wielki plac zasiany odłamkami,
fragmentami pocisków i  rakiet. Metalowe pole. Na nim
pojawia się duch. Wysoki mężczyzna w  brązowym
płaszczyku, za krótkich szerokich spodniach
i  zdezelowanych butach. Zmierzwione włosy, długa broda,
okulary. Prawą ręką ciągnie sklepany ze skrzynki niski,
pusty wózek. W lewej trzyma dwie torby z grubego płótna.
Dziś powiedzielibyśmy, że ekologiczne. Za jego plecami
rozstrzelany pałac prezydencki Dżochara Dudajewa. Tu
toczyły się najbardziej zacięte walki. Pałac, symbol
niepodległości Czeczenii, zostanie przez Rosjan dobity  –
wysadzony w  powietrze, aby nikomu nie przypominał
czasów niepodległościowego zrywu. Duch toczy się ze
swoim majdanem przez miejski majdan przed pałacem, a ja
kucam z aparatem przy oku. Fotografuję z tak zwanej żabiej
perspektywy. Aparat jak najbliżej ziemi, żeby w  kadrze
zmieścić pierwszy plan, czyli rozerwany pocisk, odłamki
gruzu. Drugi, czyli ducha oraz jego lichy wózek. I  trzeci,
powiększoną o  żabią perspektywę prezydencką siedzibę.
Wymarłą i straszącą.
Duch kroczy, nie dostrzegając mnie. Zaskoczony,
przystaje dopiero ze trzy metry przede mną. W  tym
księżycowym krajobrazie jestem dla niego pewnie takim
samym duchem jak on dla mnie. Lustrując mnie, ocenia, czy
mogę być niebezpieczny, ale chyba nie. Więc rusza dalej
przed siebie, klucząc pomiędzy rozerwanymi pociskami,
rakietami, gruzem. Targając swój wózeczek. Godność
człowieka tłamszonego bije aurą od jego oddalającej się,
przygarbionej sylwetki. Żywego ducha.
Na placu poznaję trzynastoletniego Miszkę. Sierotę,
fotografa, biznesmena. Zarabia na życie, robiąc zdjęcia
żołnierzom rosyjskim, chcącym na pamiątkę sfotografować
się przed pałacem. Ma popularnego w  latach
siedemdziesiątych polaroida. Dużego, takiego jakim
fotografował jeszcze Andy Warhol. Pop-ikona pop-artu.
Miszka żadną pop-ikoną nie jest, ale z  wyniesionym
z  płonącego sklepu fotograficznego polaroidem oraz
wkładami do niego radzi sobie niezgorzej. Na placu jest
koniunktura na portret pamiątkowy z  efektem
natychmiastowym. Zaletą polaroida nie jest jakość, ale
szybkość. Proces fotograficzny jest niemalże
natychmiastowy. Po minucie trzyma się w  ręce gotowe
zdjęcie. Oczywiście jego jakość jest odwrotnie
proporcjonalna do łatwości jego otrzymania. Ale kto by się
tu przejmował jakością. Ważne, żeby rodzina, gdy pokaże
się jej delikwenta, bohatera i  krewniaka, poznała,
a i rozpoznała to, co widoczne w tle.
Klientami Miszki są rosyjscy żołnierze. Podjeżdżają na
transporterach. Przychodzą grupami na piechotę.
I oczekują od Miszki natychmiastowej obrazkowej pamiątki
z  pałacem w  tle. Z  gmaszyskiem, o  które się bili i  przez
które tyle przelali krwi. Miszka konkurencji nie ma, więc
śrubuje cenę. Trochę jak u  nas w  Zakopcu za zdjęcie na
Krupówkach z misiem. Tylko że tu misiem jest roztrzaskany
pałac. Cena: pięć dolarów za sztukę. Andy Warhol byłby
z  Miszki dumny. Choć pop-art to nie jest. Bardziej tak
modna dzisiaj w  moim kraju strit fotografy. Miszka był jej
prekursorem.
Ustalamy z  Miszką reguły gry. On załatwia swój smol
biznes, a  potem wkraczam ja.  Fotografuję dla mojej
redakcji tych, których sfotografował Miszka, jak pokazują
siebie na pamiątkowych zdjęciach. Przybijamy piątkę, ale
papierosa Miszce odmawiam. Nie dlatego, że mam mało,
tylko dlatego, że jest smykiem. Nie powinien jeszcze palić.
Najpierw spieszeni się spieszą. Miszka każdemu robi
portret z  dramatem w  tle. Portret jakby Avedon, a  jednak
nie Avedon. Avedon fotografował na tle rozstawionej na
statywach białej szmaty. Tak żeby portrety Amerykanów,
socjologiczny dokument współczesnych mu czasów, miały
takie same tło. Żeby tych portretów nic nie rozpraszało.
Żeby współgrały i  były koherentne. Żeby od bohatera nie
odwracało uwagi nic, żadna licha chata czy przepiękny
krajobraz. Miszka ma i  łatwiej, i  trudniej. Nie musi targać
białej szmaty i  statywów. Nie musi tego przybytku
rozstawiać i  składać. Bohater portretu ma być tu, gdzie
jest, z naturą w tle. A natura wojenna, straszliwa i okrutna.
Im straszliwsza, tym lepsza. Więc Miszka ma swobodę
polaroida i oko, które ocenia, gdzie groźniejsze w Groznym
tło. Drugi plan dla portretu, by pamiątka najlepsza była.
Podsumowując: z  Miszki byłby dumny i  Warhol, i  Avedon,
a i ja jestem z niego dumny. Dumni są fotografowani.
Znowu grupa wojaków spieszonych. Każdy w  innym
mundurze. Najpierw Miszka inkasuje dwadzieścia pięć
dolców i  naciska pięć razy na swoją dokumentalną
maszynkę. Potem ja ustawiam razem tę piątkę trzymającą
w  rękach polaroidy, które Miszka przed chwilą im zrobił.
Trzech stoi, dwóch klęczy przed nimi. Jak drużyna
piłkarskich piątek przed meczem. Dwóch się uśmiecha na
moim zdjęciu, trzech ma zacięte twarze. Żadne z  nich
młodziaki. Wojenni zawodowcy. A  jednak reagują różnie.
Różne u  nich emocje. Jedni chcą być pogodni, drudzy
surowi. Paradoks psychologii. Kreują swoje przyszłe
postrzeganie poprzez obrazek, dokument zrobiony przez
Miszkę. Powiozą w  portfelach te dokumenty do swoich
miast, miasteczek, chutorów. Opowiedzą do nich swoje
historie. A Miszka nie zrobi z tych rozproszonych fotografii
wystawy jak Avedon. Nie wyda albumu, ale wyda zarobione
w ten sposób pieniądze.
Transporter zatacza koła przed pałacem  – wilczy taniec
zwycięstwa. Rozpędza się i  hamując, robi zwroty, zawroty,
wreszcie zatrzymuje się z  hukiem. Już takie piruety
widziałem. Przed mostem na rzece Inguri. Kręcone przez
Abchazów po zwycięskiej wojnie z Gruzją.
Chłopaki na pace morowi. Jeden z  bandaną na szyi,
drugi w  sanglasach, trzeci, chyba dowódca, w  goglach.
Wielka czerwona flaga przytwierdzona do pancerza łopocze
na wietrze. Na włazie tanku wymalowany as pik i  napis
„Poker”. Amerykańscy żołnierze, gdy palili wietnamskie
wioski, na odchodne, na pożegnanie rzucali asa pik.
Najbardziej mroczną kartę w  talii. Złą wiadomość. Ci kart
nie mają, więc na włazie do transportera wymalowali asa
pik. Przebijającego wszystko i wszystko zabijającego.
Nie wiem, czy Czeczeńcy rozumieją tę symbolikę, ale
mną wstrząsnęła. Rosjanie robią sobie pamiątkowe zdjęcia,
a  potem mnie zagadują. Rozluźnieni. Jeden zeskakuje do
włazu transportera i wyciąga z niego Sowietskoje Igristoje.
Szampanskoje. Korek z hukiem odpala i pierwszego grzdyla
za zwycięstwo ciągnie najstarszy, starszyna, jak tu się
mówi. Podaje flaszkę na lewo i młodziak nienawykły do tak
egzotycznych trunków, zachłyśnięty bąbelkami, wypluwa
go.  Kupa śmiechu. Atmosfera jak na pikniku. Dzień
Zwycięstwa. Gdyby nie ten wypalony pałac Dżochara
Dudajewa w tle.
Trzeci raz do Groznego przylecę w  styczniu 1997  roku.
Z  okazji wyborów prezydenckich. Bohater narodowy
Dżochar Dudajew, pierwszy prezydent Czeczenii, który
ogłosił jej niepodległość i zmienił nazwę na Iczkerię, został
zabity w  kwietniu rok wcześniej. Odebrał telefon
komórkowy gdzieś w  górach Kaukazu, gdzie ukrywał się
wraz ze swoim oddziałem. Rosyjscy spece od wywiadu czy
raczej kontrwywiadu musieli wcześniej poznać numer jego
telefonu. I  kiedy namierzyli satelitarnie, na którym metrze
czeczeńskiej ziemi prezydent odbiera satelitarną rozmowę,
odpalili potężną rakietę. Spadła precyzyjnie, a  z  Dudajewa
nie było co zbierać.
Nie spotkałem go osobiście, ale jak opowiadał mi
dziennikarz, który z  nim rozmawiał, nie nosił się
tradycyjnie. Z czeczeńska: w wysokiej czapie z karakułowej
skóry i  długiej do kolan czerkiesce przepasanej pasem.
Raczej włoskomafijnie. W  czarnym kapeluszu z  niedużym
rondem i wąsami jak delikatne, ostre szpileczki wepchnięte
pod nos. Był Czeczenem, który zaszedł najwyżej
w  hierarchii radzieckiej armii, bo został generałem
lotnictwa. A  dla Czeczena była to niesamowita kariera.
Sekretarze i  wojskowi im nie ufali. Zbyt dumni, zbyt
niezależni, a zarazem zależni od klanowych oraz rodzinnych
więzów, Czeczeńcy nie dawali pewności posłuszeństwa.
Radzieccy towarzysze mieli rację.
Przyleciałem obserwować kampanię wyborczą i  wybory
prezydenckie w  znów niezależnej Iczkerii  – jednocześnie
Czeczenii wciąż traktowanej jako część Rosji. Bo Czeczeńcy
po klęskach, jakie jedna za drugą ponosili w  wojnie,
w  końcu zszokowali Rosjan. Nie rosyjskich wojskowych
i  polityków, choć może ich też, ale Rosjan zwykłych,
przeciętnych, wciąż pewnych wojskowej potęgi swego
państwa. Szamil Basajew z  oddziałem liczącym ponad stu
ludzi wjechał w  głąb ich państwa-batiuszki, do Kraju
Stawropolskiego. Przeniknął mimo drogowych kontroli,
posterunków. I  zaatakował duże miasto Budionnowsk.
Najpierw pełen milicjantów budynek MSW, potem siedzibę
władz miasta, w końcu szpital, w którym wziął zakładników.
Czeczeńcy odparli tam ataki oddziałów specjalnych,
wymusili zgodę Rosjan na rozmowy pokojowe i  wciąż
zasłaniając się zakładnikami, wrócili do domu. Bezpiecznie!
Triumfalnie! Bezkarnie! Pokój, choć nie od razu, został
jednak zawarty i  w  Czeczenii-Iczkerii ogłoszono wybory
prezydenckie. A ja znów ląduję w Slepcowsku.
W ruinach Groznego trwa karnawał demokracji.
Kampania gorąca, kolorowa, bo każdy z  kandydatów chce
się pokazać. Pochwalić. Konkurentów w  walce o  władzę
przebić i  współbraci Czeczenów do siebie przekonać.
A  kandydatów głównych jest trzech: Zelimchan
Jandarbijew, Asłan Maschadow i  Szamil Basajew. Pierwszy
to wiceprezydent Dudajewa, który po jego śmierci został
prezydentem. Drugi  – szef sztabu sił czeczeńskich, teraz
premier. A  trzeci  – najsławniejszy dowódca polowy. Więc
zniszczone miasto żyje, jak może, i  agituje, jak umie. Na
wiecu jednego z  kandydatów występuje ściągnięty skądś
niedźwiedź. Podczas innego ducha zagrzewa człowiek
z  urwaną połową twarzy. Albo kobieta snajper. Wszędzie
plakaty, przemowy, tańce. Tańce plemienne. W  kole stoi
setka mężczyzn i tupie, wzniecając w niebo pył i kurz. Tupie
i  śpiewa, a  wokół biega starszyzna, wymachując kijowymi
lagami. Nie znam symboliki tego tańca i  jego elementów,
ale wygląda on poważnie i  groźnie, tak jak poważne
i  groźne są miny uczestników. Trochę szamańsko.
Mistycznie. Zabobonnie. Niedźwiedź ku uciesze gawiedzi
przegryza puszkę z  tuszonką. Staje na dwóch łapach,
prężąc muskuły. Przed bardziej niebezpiecznymi sztuczkami
na szczęście powstrzymuje go właściciel. Trzyma krótko
łańcuch przytwierdzony kółkiem do nosa misia. Przed
wyborczą publiką pojawia się sobowtór świętej pamięci
prezydenta Dudajewa. Tłum szaleje. Po co wybory, skoro
prezydent żyje? Dużo się dzieje w  przedwyborczym
rozkminianiu, próbie pojęcia, kto właściwie jest kim i  co
proponuje.
Znudzone wiecowaniem dzieci z  plastikowymi
karabinami naparzają się w  pobliskich ruinach. Wzorem
ojców, dziadów i  tego, co same przeżyły. Ja – ich wzorem  –
przemów nie słucham. Nie wiecuję i  nie gardłuję. Jak
zwykle mam tu być przechodniem. Okiem obiektywu.
Zwalniaczem spustu migawki. Mam fotografować
i  dokumentować dla moich rodaków. Żeby wiedzieli, co się
dzieje. Więc dokumentuję. Dzień wyborów. Tłum
dziennikarzy w  punkcie wyborczym, szkolnej sali. Głos
wrzuca Asłan Maschadow, najbardziej umiarkowany
z kandydatów. Szara karakułowa czapka kontrastuje z białą
kartką wrzucaną do urny. Kartka opada, pięść się podnosi.
Wybory się dokonały.
Maschadowa spotkałem osobiście dopiero podczas
drugiej czeczeńskiej wojny, w  październiku 1999  roku.
W  wyborach to on zostanie demokratycznie namaszczony
na prezydenta. Naród wybierze umiarkowaną przyszłość.
Nie tę radykalną, pełną zwrotów i szybkich przemian, a co
za tym idzie – konfliktową i agresywną. Czeczeńcy wybiorą
spokój i ugodę z Rosją. Bo konfliktów mają szczerze dosyć.
Są nimi zmęczeni. Ale okaże się, że nie wszyscy. I  że czas
nie tylko goi rany, czas je także otwiera. Po dwóch latach
politycznie lepsza będzie dla Rosjan kolejna wojna.
Pretekstu nie zabraknie i  prezydent Maschadow da nam,
dziennikarzowi i  mnie, wywiad w  znów okrążonym
Groznym. W pałacu prezydenckim, choć to nazwa może na
wyrost, bo budynek już nie tamten, Dudajewowski. Ale też
prawdziwy. Prezydent tam mieszka. Skromnie. W gabinecie,
bardziej przypominającym szkolną salę. Tu je i  śpi.
Naprzeciw biurka ma polowe łóżko. A  na takich samych
łóżkach, tyle że na korytarzu, śpią na zmianę jego
ochroniarze.
Asłan Maschadow da wtedy Wojtkowi Jagielskiemu
rozważny wywiad. Nadal nie będzie eskalował żądań wobec
Rosjan. Wie, że oni są rozważni inaczej. Po swojemu,
w  swoim interesie. Ale chyba przeczuwa, co się stanie.
Przygarbiony, pochylony, w wojskowej kurtce, długo będzie
cedził słowa. Tłumaczył nam czeczeńskie nieszczęścia. Nie
jest jeszcze stary. Poorana bruzdami twarz, ciepła wojskowa
kurtka, bo kaloryfery nie grzeją. Nie jesteśmy pierwsi. Jest
zmęczony wywiadami, z  których nic nie wynika. Jest
zmęczony historią, którą powtarza po raz któryś. Stąd te
bruzdy i zmarszczki. Jego też czeka okrutny los.
Więcej go nie spotkam. Zostanie prezydentem-
partyzantem skitranym, ukrytym w górach. Zginie w jakiejś
wiosce, w  2005  roku, gdy specjalna rosyjska razwietka
zaszturmuje bunkier, w  którym będzie ukryty. Okrążony,
osaczony, by nie wpaść żywcem w ręce wroga, pociągnie za
zawleczkę granatu.
Podczas wyborów w  ’97 spotkaliśmy się tylko
z Zelimchanem Jandarbijewem. Prezydentem po Dudajewie.
Bardziej radykalnym od Maschadowa. Proarabskim
w  słowie i  wyglądzie. Oskarżanym potem o  związki
z  terroryzmem islamskim. Przyjął nas w  swoim domu,
siedząc po turecku, w  długiej galabii, na dywanie. Długo
palcami czesał, rozczesywał swoją czarną brodę. Jakby
chciał się popisać swoim arabstwem, choć przecież Arabem
nie był. Na pytania dziennikarza ważył słowa w  głowie
i każde zdanie kończył zwrotem „Insza Allah”. Jak Bóg da.
To kolejny prezydent Iczkerii, który zginie. W 2004 roku
w  Katarze, gdzie znajdzie schronienie po wybuchu drugiej
wojny. Pod jego terenowym samochodem, zaparkowanym
przed meczetem, w  którym wznosił modły, dwaj rosyjscy
agenci zamontują bombę. Jandarbijew wyjdzie z  meczetu.
Przekręci kluczyk w  rozruszniku. I  wyleci w  powietrze.
Agentów zaaresztują i skażą na dożywocie, ale po pół roku
wrócą do Rosji. Gdzie bracia rodacy zamiast zapewnić im
godne odsiadywanie kary, przyjmą ich z  wojskowymi
honorami i wypuszczą na wolność.
I jeszcze jeden bojowiec, prezydent niedoszły, ale
komendant najsławniejszy, Szamil Basajew. Jego także
spotkam podczas drugiej wojny. Przyjmuje nas w  swojej
jurcie, chacie, a  tak naprawdę w  typowym, murowanym
czeczeńskim domu na przedmieściach Groznego. Nosi
wielką czarną brodę i  kamuflażową beretkę wciśniętą na
głowę. Na bakier, zawadiacko. Jak u  żołnierzy z  pancernej
brygady generała Maczka. Pod ceglanym murem leżą
cekaemy, a  wokół niego cała „wojaczkowa” świta. Jest
rozluźniony, pewny siebie. Choć to on wywołał tę nową
wojnę. Kilka miesięcy temu wkroczył ze swoimi ludźmi do
Dagestanu. Ogłosił się przywódcą republiki islamskiej. Dał
Rosji wymarzony pretekst. Ale czuje się swobodnie. Co
z  tego, że Rosjanie u  bram? On wierzy w  swoją dobrą
gwiazdę. Więc w  otoczeniu bojowców, bez strachu, raczej
z humorem, roztacza wizje przyszłości (czy raczej jej braku)
dla wspólnego, zakaukaskiego, islamskiego państwa.
I  plany niekonwencjonalnych, wojennych  – jak mówi,
terrorystycznych – jak stwierdzą Rosjanie, akcji.
Wydał mi się dużym dzieckiem. Pełnym optymizmu.
Nieskorym do przyjmowania połajanek rodziców,
dowódców, prezydentów, nawet prezydentów ościennych
państw. Nawet państw takich jak Rosja. Wydał mi się
entuzjastą i optymistą. Bo skoro udało się jeden raz? Skoro
udało się w Budionnowsku? Dlaczego nie ma udać się gdzie
indziej? To prawda, los mu sprzyjał. Ale do trzech razy
sztuka. Wreszcie przyszedł moment, kiedy dobra gwiazda
zgasła. Nagle. W  lipcu 2006  roku, gdy któryś z  jego
żołnierzy przenosił skrzynki. Na ciężarówkę. Niezbyt
ostrożnie, choć zawierały trotyl. Eksplozja rozerwie go tak,
że nikt nie będzie w stanie go rozpoznać. Powiedzieć, że to
on. Rosjanie stwierdzą to dopiero po zbadaniu kodu DNA.
Wcześniej Basajew zdąży jednak wysłać w  zaświaty
Ahmada Kadyrowa. Jeszcze jednego prezydenta Czeczenii,
już z namaszczenia Rosjan. W radzieckim Dniu Zwycięstwa
siedział na honorowej trybunie z  rosyjskimi generałami.
Pod trybuną, z  której Kadyrow ze świtą przyjmował
defiladę, też wybuchł trotyl.
Podczas tamtych pierwszych i  ostatnich
demokratycznych prezydenckich wyborów w  Czeczenii
ostatni raz spotkałem Ahmada. Mało tego: znów nocowałem
u  niego. Tym razem z  poważną figurą polskiego
Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Żona i  córki były przy
nim. Obnosił się szczęśliwy, wolny, swobodny. Jedna z  jego
córek w  różowej sukience pozowała mi do fotografii
z  ojcem. Nie dostał po raz drugi zatrudnienia w  milicji,
trudno. Takim go zapamiętałem.
Podczas drugiej czeczeńskiej wojny po Ahmada przyszli
Rosjanie. Nie zapukali, nie zaczekali, tylko wywalili drzwi
i Ahmad nie miał czasu spokojnie, po balkonach, na dół się
ewakuować. Opowie mi o tym jego sąsiad rozpalający przed
blokiem, na osiedlowym grillu, drewno. Obiad chyba
szykujący. Nie będzie to sąsiad wylewny. Raczej trochę
ściśnieniowany. Przestraszony. Powie, że Ahmad po prostu
skoczył z  czwartego piętra swojego mieszkania. A  może
z któregoś balkonu, na który zdążył zejść. I że z pękniętym
biodrem udało mu się ukryć w  przyosiedlowym zagajniku.
Przeczekał łapankę i  na piechotę, ranny, ruszył do
Władykaukazu. Dość miał wojny, a  tam jego sierociniec,
w którym się wychowywał. I kumple z sierocińca, którzy na
pewno mu pomogą, burknął spod wąsów sąsiad. Żona
Ahmada z  córkami u  rodziców na wsi siedzą. „Wiesz  –
ciągnął mrukliwie  – wojna czasem zbliża, ale częściej
rozdziela”.

Wybudzony na lotnisku w  Moskwie z  kacowego letargu.


Rozłożony horyzontalnie na plecaku, żeby nikt mi go nie
ukradł. Długo patrzyłem pod głęboko nasadzone na oczy
czapki z godłem moskiewskiej milicji. Ich usta coś do mnie
mówiły w  języku, który kumam. Ale musiałem napinać
mózg, by zrozumieć, o  co im chodzi. Dziennikarz trochę
w moich oczach rozmyty, a ja w jego pewnie też, próbował
sprzedać mi komunikat. Oni do mojego organizmu dobijają
się od dłuższej chwili, a sytuacja jest alarmowa. Rozumiem.
Ale nie rozumiem. Dlaczego do mnie piją? Przecież to
dziennikarz bardziej jest podobny do prezydenta Dudajewa
aniżeli ja.
Tak czy inaczej, druga wojna czeczeńska nie zaczęła się
dla mnie typowo. Wojennie. Choć typowe były działania
milicjantów. Powlekli mnie na lotniskowy komisariat na
sprawdzanki, ale nie alkomatowe. Bardziej łapówkowo-
kontrolne. Co mam w  bagażu? W  bagażu mam chemię do
wołania filmów, koreks, wywoływarkę, więc oni zdziwieni.
O  produkcję brudnej bomby nie spytali, bo w  tamtych
czasach wszystkie bomby były czyste. Ale tylko suszarka do
filmów, która była zwykłą suszarką do włosów, nie
wzbudziła ich kontrowersji.
Zalegliśmy na moskiewskim lotnisku, bo do odlotu
mieliśmy jeszcze dużo czasu. Dokładnie nie wiedzieliśmy
ile, bo nie wiedzieliśmy, kiedy odlecimy. Nasze plany
zmieniały się wraz z  konikami sprzedającymi bilety zza
pazuchy. Bo w kasach ich nie było. Więc koncepcji było tyle,
ilu było konikowych bileciarzy. A  to lecieć do
Władykaukazu. A to do dobrze mi znanego Slepcowska. A to
do Nazrania w Inguszetii. Paryża wśród propozycji nie było.
Decyzji też jeszcze nie. Dlatego na kacu i  w  letargu. Wpół
leżąc, relaksowaliśmy się. Kanapki z  czerwonym kawiorem
o  wielkich oczach i  z  cienko skrojoną pyszną wołowiną
położoną na czerstwym chlebie chłonęliśmy, zapijając je
a  to wódką, a  to piwem. Byłem w  siódmym niebie.
Rozluźniony sytuacją, ale czujny z  powodu
niebezpieczeństwa. Możliwości zaboru mojego
i redakcyjnego mienia.
Na komisariacie jak na komisariacie. Krata, drewniana
bariera i pytania. Głupie. Bo mój paszport Rzeczypospolitej
Polskiej obracali we wszystkie strony i  niczego trefnego
w  nim się nie doszukali. Choć mogli. Tym razem miałem
wizę wjazdową do Rosji. Ale kilka stron wcześniej, czyli
kilka lat wcześniej, gdy musiałem znienacka wjechać do
Rosji, nie miałem. To znaczy miałem, ale zrobioną
z ziemniaka. Kartofla. Precyzyjnie wystruganą i odbitą. Coś
się działo za wschodnią granicą, a  mój kumpel z  globalnej
agencji prasowej, laureat wielu fotograficznych nagród,
w  tym jednej z  największych, miał pożądaną pieczątkę AB
uprawniającą do wjazdu do Rosji. Więc zamiast stawać
w  kolejce do ichniego konsulatu, udałem się do kumpla na
kawę. Zmieniał nawet kolor tuszu, żeby podejrzenia nie
było. Ale tym razem przybyłem legalnie, więc spokojnie
tłumaczę na komisariacie, że ja, brat Słowianin, lecę do
Czeczenii, żeby korespondować jak ich korespondenci.
Okazali pełne zrozumienie. Głęboką powagę dla sytuacji
w Czeczenii, ale też powagę i słowiańską wyrozumiałość dla
stanu mojego organizmu.
Zwolniony, znowu walę się na plecak obok dziennikarza.
I znowu gadające czapki uszatki z godłem rosyjskiej milicji
podrywają mnie do wpół pionu. Wleką na komisariat.
Rozumiem, nowa zmiana. Jestem nawet zadowolony, bo
w tej lotniskowej nudzie przynajmniej coś się dzieje. Rytuał
sprawdzanki też ten sam, ale zanim zaczną na dobre,
palcem w  brulionie podejrzanych pasażerów wskazuję im
swoje nazwisko. Co, nie wierzycie tamtym, którzy kilka
dobrych chwil temu już mnie stąd zwolnili? Pytam trochę
z  przekory. Skonfundowali się. No bo jak to tak kumpla
milicjanta z poprzedniej zmiany podkablować?
Uwielbiam kreskówkę znaną w  moim kraju
z  dobranocek. „Nu zajac, pagadi”. Tak też było w  mojej
lotniskowo-odlotowej przygodzie. My wciąż nie
odlatywaliśmy, a  kolejna milicyjna zmiana po raz trzeci
mnie zatrzymywała. Na szczęście dyżurny w  komisariacie
się nie zmienił. Szczerym na kilka złotych zębów
uśmiechem machnął tylko na mnie ręką.
Wreszcie mamy bilety, chyba do Slepcowska. Nie
wnikam w  infrastrukturę podróży, bo Wojtek Jagielski,
z którym jadę, jest mistrzem ogarniania organizacji. Podróż
była planowana od pewnego czasu w  tajemnicy, bo
niebezpieczna. Mamy przeniknąć przez znów zaciskający
się wokół Groznego pierścień rosyjskich wojsk. Ale to nie
wszystko. Na niebezpieczeństwo jesteśmy narażeni również
ze strony Czeczenów. Bo pobili właśnie rekord świata
w  dochodzie PKB wypłacanym im przez demokratyczne
państwa, jak Francja czy Szwecja, za zakładników. Swoich
obywateli. Specjalistów od łączności, budowy dróg,
transportu paliw, geodezji i podobnych rzeczy. Dwie polskie
geodetki też zostały porwane przez lokalnego watażkę,
a  okup sięgał milionów dolarów. Ja pewnie nie miałem się
czego obawiać, bo chudy jestem i  może aparaty by mi
wzięli, ale Jagielski ze swoją wiedzą to łakomy kąsek.
Więc on ostrożnie. Na paluszkach przygotowywał
wyjazd. Dokładnie, precyzyjnie. W  Slepcowsku albo
Nazraniu, dziś nie pamiętam, już nas oczekiwano. Dwa
samochody. Siedmiu chłopa. Charakternych. Bujają się
i  kukają na boki jak chłopaki w  bramach w  moim mieście.
Ze spojrzeniem niby leniwym. Ale jak się coś albo, nie daj
Boże, ktoś poruszy o  milimetr! Kiwnie, dygnie grabą,
odwróci głowę, zrobi gest! Zaraz budzi ich czujne
skupienie. Uruchamia podprogową analizę. Niemal
zwierzęcą ocenę sytuacji. Co za tym gestem, poruszeniem,
skinieniem stoi? Jaka idea przyświeca tamtemu
kiwającemu, dygającemu, poruszającemu się? Bezpiecznie
jest czy niebezpiecznie? I  ważenie szans. My czy oni? Od
tego zależy przeżycie i  ich, i  nas. Ale i  honor rodowy, bo
wzięli nas sobie na garb. Komuś obiecali, że nic się nam nie
stanie. A  ten ktoś, powiem wam w  tajemnicy, jest bardzo
ważny w  czeczeńskiej rodzinie i  wiele może. Może ukarać
i  sponiewierać tych, którzy podjęli się zadania i  za nas
odpowiadają. Więc non stop czujni, niewiele mówiący. Jak
moje ukochane amstafy. Każdy obserwuje inny kierunek
otaczającego nas świata. Wspiera drugiego i ubezpiecza.
Tak ich zapamiętałem i  się nie zawiodłem. Granicę
przejeżdżamy dzięki zielonym wetkniętym w paszport. Nikt
się nie dziwi, każdy bierze. Za rosyjskimi posterunkami
kukacze stają się naszymi bodygardami. Z  innego
samochodu pobierają standardową tu broń: kałachy. Poza
tym noszą się też standardowo, by idealnie wtapiać się
w tłum. Taki kamuflaż bez kamuflażu. Dwóch chłopaków, na
oko szesnastoletnich, najmłodszych z  naszej ochrony,
sprawdza magazynki i  przeładowuje. Dowódca grupy
pobiera przepiękną skórzaną kaburę z kultowym pistoletem
Makarowa. Radziecką odpowiedzią na nie mniej kultowe
niemieckie parabellum i polskiego wisa. Przekłada skórzane
paski pod marynarką, opasuje czarny golf pistoletowymi
rzemieniami i  z  uśmiechem mówi: „Zdrawstwujtie”.
Witajcie. Na moje oko twardy jest. Jak z  filmów o  włoskiej
mafii. Ojciec rodziny.
Czterech z  nami w  samochodzie osobowym. W  sumie
trzy kałachy i  jeden makarow. A  samochód przed nami to
terenowa łada. Trzy kałachy. Walimy, na ile pozwala droga,
do ich bazy. Miejscówki, wioski plemiennej. Gdzie będą
mogli zagwarantować bezpieczeństwo nie tyle nam, ile
temu, któremu obiecali, że nic się nam nie stanie. Drogę do
wioski przecina roztrzaskany most. Nie całkiem zniszczony,
tyle tylko, żeby ciężki rosyjski sprzęt na niego nie wjechał.
Więc w  środku dziura. Ale my zasuwamy, bo słychać
rosyjskie samoloty, a samochód na drodze to łakomy kąsek.
Wbijamy się w  zabudowania wioski i  pod strzechę, wiatę,
gdzie auta z góry będą niewidoczne.
Rozpoczyna się wojenny teatr. A  my w  loży. Samoloty
nadlatują nad pozycje rebeliantów na wzgórzach. Niczym
na wojennym filmie z  bitwy o  Anglię. Wysoko kładą się na
skrzydło i  opadając, odpalają rakiety. Zostawiając białe
smugi przeoranego powietrza, pociski trafiają w  cele. Albo
i nie, nie wiem. Ale gdzieś trafiają. Potem kolejne samoloty
i  kolejne. Rakiety, dosięgając celu, rozpryskują się jak
fajerwerki.
Jestem niecały kilometr od teatru wojny. Tak to nazywają
stratedzy. Fotografuję, naciskam, pstrykam, jak
powiedzieliby ignoranci fotografii reportażowej czy
dokumentalnej. Pstrykać to można sobie na wycieczce do
lasu. Na rodzinnym pikniku albo szkolnym przedstawieniu.
Tu teatr jest prawdziwy, żywy, śmiercionośny. Jedni lecą
i odpalają, drudzy przyjmują i próbują przeżyć. Nic na niby.

Mocno weszliśmy w  drugą czeczeńską wojnę. Od razu jest


co nadawać, o  czym informować, czym wstrząsać. Mamy
telefon satelitarny i  skaner do negatywów. Na gorąco
puszczamy teksty i  obrazki w  świat. Na gorąco to może za
mocno powiedziane. Ale szybko jak na tamten czas. Tego
samego dnia. Choć w porównaniu z dzisiejszym internetem,
aparatami cyfrowymi, telefonią komórkową  – jednak
z  kilkugodzinnym opóźnieniem. Bo filmy trzeba wywołać,
wysuszyć, zeskanować i  przesłać przez łącze satelitarne,
które w transmisji danych nie było tak szybkie jak dziś. Tak
czy owak, informacja i  obrazek docierały do redakcji tego
samego dnia, co było wydarzeniem. Niesamowitym
postępem.
Śpimy z  dziennikarzem w  jednej izbie. Dom otacza
wysoki płot. Z  zewnątrz nie widać, co się dzieje na
dziedzińcu, podwórku, kto na nim przebywa. Wraz z  nami
pod drzwiami izby śpi dwóch najmłodszych z  ochrony.
Przytuleni do kałaszy. Żeby wyjść nocą do wygódki, trzeba
zrobić nad nimi duży krok. Ale oni czujni są.  Budzą się,
jeden podnosi się i  za mną z  kałachem do drewnianego
przybytku idzie.  Poczeka przed drzwiczkami przy płocie,
senny, ale z  bronią gotową do  strzału. Drugi zostaje
w  chałupie z  dziennikarzem. Tak będzie do końca naszej
podróży. Nie będą spuszczali nas z  oka. Daje to poczucie
bezpieczeństwa, ale jest też nieznośne. Nie możemy bez
ochrony dygnąć w bok nawet na centymetr. To oni oceniają
stopień bezpieczeństwa i  oni żądzą czasem naszej pracy.
Bez nich nie wyjdziemy i  nie wyjedziemy. Przylepili się jak
plastry, ale w dobrej wierze i w poczuciu obowiązku. Robotę
też organizują nam sumiennie. Tak żebyśmy czasu nie
tracili, a  i  na niebezpieczeństwo nie byli za długo
wystawiani. Więc wywiad z  prezydentem Asłanem
Maschadowem. Linia frontu. Wywiad z  najbardziej
poszukiwanym przez Rosjan Czeczenem Szamilem
Basajewem. Linia frontu. Szpital z  ludzką tragedią. Linia
frontu. Zbombardowana wioska. Linia frontu. I tak dalej.
Technologia zabijania poszła do przodu. Nie targają
ciężkich, skutecznych na krótkim dystansie granatników
mucha. Niosą nowszą technologicznie, szybszą i  bardziej
precyzyjną wyrzutnię rakiet zwaną osą. Idziemy pochyleni
na linię frontu nad rzekę Terek. Czeczeńcy mają łatwiej, bo
ich pozycje obronne wznoszą się nad rosyjskimi wojskami,
które rozbiły wojenne obozy po drugiej stronie rzeki na
nizinie. Więc Czeczeńcy z  nadrzecznego wzgórza szachują
ich pozycje. Nękają ostrzałem. Męczą tak, żeby rosyjskie
wojska nie miały oddechu, wypoczynku. Żeby przed
ewentualnym szturmem były zmęczone, wycieńczone jak
polscy piłkarze zawsze w  drugiej połowie meczu
o  wszystko. Żeby im się nie chciało. Żeby byli powolni
i tracili wiarę w zwycięstwo.
Idziemy w  piątkę pochyleni. Jeden niesie snajperski
karabin, drugi wyrzutnię osę, trzeci kałasznikowa. Ja
aparaty fotograficzne, a  dziennikarz długopis i  notatnik.
Dzień wcześniej poszliśmy do sztabu i  zostaliśmy
przydzieleni do jednostki jadącej ciężarówką na linię frontu
pod Grozny. Zatrzymano tam pochód rosyjskich czołgów.
Ichni generałowie już nie tak na pałę, jak w  grudniu ’94,
planują kolejne podbicie tego niepokornego narodu. Teraz
kombinują rozważnie. Powoli, acz stanowczo i  bez litości.
Wedle zaleceń sztabowców. Jak przeszkoda, to ją ominąć.
Jak wydaje się łatwo, to pewnie będzie trudno. Burza
mózgów. Nie mogą po raz drugi pozwolić sobie na
ekstrawagancję utraty tylu czołgów, transporterów i  siły
ludzkiej. Więc planują, którędy Grozny obejść i  jak
zdominować. Na razie zatrzymali się na rzece Terek.
Ten z  karabinem snajperskim niesie plecak wypełniony
rakietami do osy. Jak go Rosjanie trafią, to rakiety szlag
weźmie, ale samej wyrzutni, która cenna jest, już nie. Jak
trafią tego z  wyrzutnią, to przynajmniej rakiety ocaleją.
A  jak mnie albo dziennikarza ktoś trafi, to w  ogóle nie
będzie to miało znaczenia dla obrony Groznego.
Ciężkim kamazem dzień wcześniej wyjechaliśmy
z  miasta. Na skrzynkach nabojów, pocisków. Między
zmiennikami tych, którzy na drugą linię frontu wyjadą
odpocząć tym samym kamazem. Między ogromnymi
bidonami gorącej strawy dla tych, którym odpoczynek
jeszcze się nie należy i  mają zostać na pozycjach. Nie jest
wesoło. Na pace ciężarówki cisza. Nikt nie dowcipkuje, nie
rozmawia. To może być ostatnia podróż.
Do bazy przyczajonej przy jakimś zakładzie
przemysłowym dotarliśmy pod wieczór. Pierwsza linia
frontu kilometr dalej. Sama baza nieduża, ot, prosty
bunkier. Ktoś tłumaczy, że przeciwatomowy. Dla technicznej
obsługi zakładu, który stoi obok. Rzeczywiście, schody do
bunkra to nie są zwykłe schody. Korytarz ciągle skręca,
zagina się, zmienia kierunek. Na każdym zagięciu szerokie
na pół metra stalowe wrota z  zamykającym je kołem-
klamką. Teraz otwarte, bo atomówki nikt się nie spodziewa.
Wojna wojną, a realia realiami. Jak zamkną odrzwia, będzie
duchota, a  odłamków poprzecznie łamane schody
i korytarze i tak w dół nie wpuszczą.
Jemy z  obrońcami gorący barszcz. I  walimy się spać na
podłodze bunkra. Ja zasnąć nie mogę. Kusi mnie sytuacja.
W  bunkrze oprócz nas nocuje kilkudziesięciu chłopa.
Wojskowe buty i  militarne kurtki zastygły we śnie. Obraz
niezwykle rzadki. Wyjmę aparat i  naciskam migawkę, nim
ze spokojnym sumieniem zasnę. Wybudza mnie czasem
zmieniana warta. Ten, na którego przyszła pora, nim
wyjdzie z  bronią na zewnątrz, omiata pomieszczenie
latarką. Jakby upewniał się, co tu robi. Albo sprawdzał, czy
wszystko w  porządku. Ale na razie jest, jak było, świat
jeszcze istnieje. I zmiana warty jest skoordynowana niczym
rozkład jazdy PKP. A  działa nawet lepiej. Gdy ktoś
wychodzi, równocześnie ktoś inny przychodzi i zajmuje jego
legowisko. Nie ma przestojów, zagapień, opóźnień.
Wszystko bez słownych komunikatów. Ludzie znają swój
rozkład jazdy.
Dochodzimy wreszcie do pierwszej linii, każdy ze swoim
bagażem. Front wyznacza starorzecze rzeki Terek. Po
naszej stronie wzgórze. Po drugiej, rosyjskiej, jest dolina.
Ale nasze okopy okazują się bardzo płytkie. Sięgają
w  ziemię może na metr, żeby niewidoczny dla oka wroga
bojowiec przeczołgał się z  jednego stanowiska ogniowego
do drugiego. Zresztą stanowiska ogniowe nie lepsze. Dół
metr na metr szerokości i  półtora głębokości. Dziura po
prostu.
Kiedy Rosjanie pierdolnęli z  baterii moździerzy  – na
wprost z  dział nie mogli, bo byliśmy od nich wyżej  –
myślałem, że nerwy mi puszczą. Siedziałem w  dołku, bo
przed chwilą fotografowałem odpalenie wyrzutni rakiet osa.
Najpierw miało miejsce cyzelowanie celu przez lunetę
karabinu snajperskiego. Szukanie ofiary, długie omiatanie
drugiego brzegu rzeki optyką. Cel został namierzony.
Koordynaty koledze na ucho podane. Więc teraz pakowanie
rakiety do wyrzutni. A  ja się przeczołguję do stanowiska
ogniowego obok. Dłuższy obiektyw zakładam. I  trafiam
w wystrzał rakiety. Czeczeni też trafiają. Chyba boleśnie, bo
odpowiedź Rosjan jest nieadekwatna do ataku. Furiacka.
Przecież tu jest tylko pięciu ludzi! Dwóch bojowców, ja,
dziennikarz i  nasz ochroniarz. A  oni walą. Moździerze
wydają odgłos jak w  zamierzchłych latach mojego
dzieciństwa puszki karbidu odpalane na święta. Modne
wtedy w  moim kraju tuż po mszy o  północy. Ale pociski
rozrywają się już nie tak delikatnie. Właściwie bardzo
niedelikatnie. Rwą płuca od wysysanego tlenu. Stresują
gwizdem nadlatującego metalu. Więc kulę się. Przykrywam
rękoma głowę. Próbuję zniknąć w dołku, w którym siedzę.

Teoria mówi, że jak porwie cię rzeczny wir, masz się nie
bronić. Powinieneś się skulić do pozycji kucznej, a  kulkę
z  ciebie wir wypluje gdzieś dalej, gdzie jest bezpieczniej.
Więc ja, choć nie w  rzece, nie w  nurcie, leżę w  pozycji
kucznej. Ludzka kulka. Ograniczam gabaryty. Nie wiem, czy
zaciskać uszy, żeby huk rozrywających się obok mnie
pocisków nie rozerwał mi bębenków w uszach. Czy chronić
dłońmi czaszkę przed spadającymi na nią skwierczącymi
opiłkami metalu z  rozrywających się pocisków. Grudkami
ziemi. Piachu. Kamieniami, w  które te pociski trafiają.
Siedzę w  dołku i  jestem w  dołku. Pociski moździerzowe
mają wysoką trajektorię lotu. Są trochę jak piłeczki na polu
golfowym: gdy nie trafisz w  dołek, nie wygrasz. Mam
nadzieję, że oni nie trafią w dołek. We mnie. Że nie wygrają.
Ale artylerzyści rosyjscy szkolą się właśnie do tego, by
trafić. I  celują w  dołek, w  którym akurat siedzę. Wiem, to
poniekąd przypadek, ale oni przypadkowi pomagają.
Krew zaczyna mi cieknąć z  uszu. Masakra. Nie myślę
o  zdjęciach. Myślę, jak przeżyć. Nie mogę się wyrwać,
rozpędzić i  uciec. Bo właśnie wtedy siekną mnie odłamki.
Muszę wbrew woli być rozważny, ostrożny. Ale w  moim
strachu czuję się osamotniony. Chcę poczuć strach innych
wokół mnie. Postanawiam: okopem przeczołgam się do
reszty. Do dziennikarza. Do Czeczenów. Do ochroniarza. Jak
zginąć, to nie samemu. Śmierć wśród swoich, mimo że nie
moich, stała się moim imperatywem. Jedynym celem życia.
Więc czołgam się okopem do dołka, gdzie siedzą cztery
osoby. Wiem, moja, tylko moja głupota. Ale łatwiej mi było,
gdy myślałem, że nie ma to jak umierać w  doborowym
towarzystwie.
Docieram do nich i  wkopuję się głęboko pod ich ciała.
Tam bezpieczniej. Na dziennikarza spada gorąca,
skwiercząca metalowa skwarka. Strzepuje ją z  głowy.
Wszystko OK. To znaczy nic nie jest OK. Za to nasi Czeczeni
przy każdej eksplozji krzyczą na całe gardło: „Allahu
akbar”. Allah jest wielki. Zupełnie jak ja, kiedy staję pod
mostem kolejowym i  krzyczę na dźwięk nadjeżdżającego
pociągu. Przewalającego się nade mną jego huku.
Wyrzucam z siebie stres. Chciałbym mieć ich optymizm.
Moja krzepliwość krwi jest wyśmienita. Białe krwinki
wspomagane osypującym się z  nieba pyłem i  piaskiem
wiążą, lepią się do siebie. A brunatna skorupa wokół moich
uszu swędzi. Ale to dobrze. Żyję. Ruscy ciągle napierdalają,
a  ja ciągle żyję. I  w  głowie mi tylko jedna myśl: „Miller,
a  chuj!”. Koniec fotografii wojennej! Basta! Passo! Starczy
już! Każdy wybuch umacnia mnie w  moim postanowieniu.
Miller, nauczysz się obsługiwać lampy błyskowe. Flesze,
statywy. Ogarniesz studyjną fotograficzną wiedzę.
I będziesz do końca życia fotografował ubrane – albo lepiej
rozebrane  – modelki. Prodakt plejsmenty i  tym podobne
historie. Kreował będziesz, a nie dokumentował. Tak łatwiej
i przyjemniej. A przy odrobinie szczęścia zostaniesz jeszcze
celebrytą. Zaczniesz występować w  pytanie na śniadanie
czy kawa na ławę. I będziesz zbijał kasę.
Kolejna seria z  rosyjskich puszek też nie wpadła do
dołka. Za to oprószyła nas wilgotną i  rozgrzaną ziemią.
Więc znów „Allahu akbar”. Allah jest wielki. Ja chyba się nie
modlę, ale migawki też nie naciskam. Nie wiem, ile to trwa.
Jak długo Rosjanie strzelają. Moje i  Wojtka Jagielskiego
wspomnienia z  tamtych wydarzeń dość wyraźnie się
rozjadą. On będzie twierdził, że dłużej, ja  – że krócej, ale
bardziej intensywnie.
Wreszcie cisza. Nie taka zwyczajna. Cisza z  dzwonami,
dzwoneczkami i szumem w uszach. Rosjanie chyba zmęczyli
się nieustannym noszeniem pocisków, ładowaniem,
celowaniem i  wystrzeliwaniem. Albo uznali, że z  naszej
gromadki pozostał tylko puch i  pył. Ściana ognia, metalu
i  ziemi była tak duża, że gdybym to ja strzelał, też
uznałbym, że nikt nie zdołał przeżyć. My zdołaliśmy. Znów
nam się udało.
Wracamy do bazy, do bunkra. I  dowiadujemy się, że
byliśmy przynętą. Zanętą. Mięsem armatnim. Z pobliskiego,
bezpiecznego wzgórza dowódca Czeczenów obserwował,
skąd Rosjanie do nas strzelają. Nanosił na mapę pozycje
i układ moździerzy. Żeby potem rakietami je wyeliminować.

Pojechaliśmy coś zjeść do Groznego. Knajpka jak knajpka –


ani lepsza, ani gorsza. Szaszłyki baranie serwują, a  ja
szaszłyki, zwłaszcza z  baraniny, uwielbiam. Więc przy
stoliku gumowaną serwetą przykrytym siedzę cierpliwie.
Ochrona nasza rozsiadła się tak, żeby cztery strony świata
widzieć. I  piątą z  góry też. Szaszłyki, żeby były smaczne,
długo muszą się wędzić nad drewnianym żarem. Więc
cierpliwie czekamy nad ceratowym kraciastym obrusem.
Przejeżdżający obok knajpki dżip zwalnia i  czujemy na
sobie przeciągłe spojrzenia uzbrojonych brodaczy. Nasi
ochroniarze natychmiast podejmują decyzję: spierdalamy.
Ocenili bezpieczeństwo czy raczej niebezpieczeństwo. Nie
ma pytań: dlaczego?, po co?, co z szaszłykami? Zwijamy się
stąd. Pakujemy się szybko do naszych samochodów
i z powrotem do wioski.
To byli arabscy najemnicy, wyjaśnią potem. Właściwie
nie najemnicy, bo kasy za walkę nie dostają. Ale też nie są
wolontariuszami. Lubią porwaniem sobie dorobić,
a i materiał propagandowy z porwania wydać. Najlepiej, jak
porwany jest białym z  dużego europejskiego państwa.
Najlepiej, jak jest specjalistą od czegoś. Wtedy bogate
państwo wypłaci za niego okup. A  jak nie wypłaci, to na
wideo nagra się, jak na żywca odcina mu się palce. Film
wstrząśnie opinią publiczną, a  ta zacznie wywierać na
administrację presję. Domagać się, by zapobiegła
kolejnemu skracaniu członków delikwenta. Dlatego nasi
kukacze ocenili sytuację jako zagrażającą i  nam, i  im. Bo
jak przyjedzie więcej dżipów z  większą liczbą Arabów,
będziemy bez szans. Wyrywamy z powrotem do domu.
Przejeżdżamy przez targ, bo szaszłyki szlag trafił, a nam
brzuchy burczą. Postanawiam kulinarne sprawy wziąć
w swoje ręce. Na targu kupuję wermiszel, czyli makaron na
spaghetti. Chabaninę z  wołu, ale z  kością, mielone
z  barana, włoszczyznę, koperek. Przepędzam kobiety
z  kuchni i  dalej do garów, bo w  brzuchu coraz bardziej
burczy. Czeczeńcy wstrząśnięci, ale i  zaintrygowani. W  ich
kulturze nie do pomyślenia, żeby dorosły mężczyzna
w  kuchni jak baba robił. To rola kobiet. One rządzą
kuchnią, zajmują się dziećmi, ogarniają podwórko domu.
Spokojnie im tłumaczę, że najlepsi kucharze to mężczyźni.
Nie dowierzają.
Jestem fanatykiem gotowania. Więc staram się nie
zatracać smaków, kalorii, witamin (choć w te nie wierzę, bo
nigdy ich nie widziałem). Koperkowa to mój standard.
Najpierw gotuję rosół na wołowinie z kością. Jak mówiło się
po warszawsku: na bogato. Z  prawdziwymi warzywami,
a  nie branymi z  plastikowego woreczka. Babcia przed
wojną po ziemniaki z  jej i  mojego Mokotowa jeździła za
Warszawę, na Pragę. Bo tam kartofel najlepszy.
Przywieziony furmanką prosto z  piaszczystego
mazowieckiego pola. Klasa gleby najgorsza, ale kartofel
najlepszy. Potem robię baranie pulpeciki, które mają dużo
aromatu. I  spaghetti, którego nasi bodygardzi nigdy nie
widzieli na oczy. Makaron tu to bardziej długa rosyjska
klucha, ale zaprawiam go mielonym mięsem podsmażonym
na gorącej oliwie z  pomidorem i  czuszką, ostrą papryką.
Nie tylko tego nie widzieli, ale i nie jedli. Są wniebowzięci.
Czują się trochę jak w Polsce, trochę jak we Włoszech.
Biesiadujemy. Pęka flaszka kupiona na targu. Czeczeńcy
rozgadują się, toastują, wybuchają śmiechem. Nasza
ochrona to pełny przekrój społeczny. To znaczy niepełny. Bo
kobiet w izbie nie ma. Ale od młokosa po dziadka. Dziadek
kierowca, młokos celowniczy. Wspominamy, co dziś się
wydarzyło. Jest domowo, ciepło, syto, rozluźniająco.
Parę dni potem zabierają nas do Elistandżi. Wioska
jeszcze dymi, a  właściwie dymi jej brak. To, co rano było
wioską, teraz jest już zgliszczem. Paruje jeszcze energia
rakiet i bomb, które w nią trafiły. O tym, że to była wioska,
świadczą porozrywane dachówki. Stropowe belki. Cegły
i  deski wbite w  ziemię po horyzont. Nie wystają już nad
ziemię, nie ma już zabudowy. Nie ma infrastruktury.
Krajobraz księżycowy. Chociaż to stwierdzenie na wyrost.
Na Księżycu podobne historie wydarzyć by się nie mogły.
Pośród zgliszcz stoi ciężarówka Kamaz. Ogniem
i  odłamkami nie tknięta, choć to ona była praprzyczyną
nalotu. Bo co kamaz może robić w  wiosce? Musiała
przywieźć bojowców, żeby przenocowali. A  jak tak, to
walniemy w  wioskę z  czego się da.  Wyeliminujemy
bojowników z dalszej gry.
Nie wiem, czy w  wiosce nocowali bojowcy, czy
ciężarówka przyjechała, bo kierowca tu mieszkał.
Jakkolwiek by było, Elistandżi już nie istniała.
Dziennikarz rozstawia telefon satelitarny, żeby
opowiedzieć redakcji o  tym wydarzeniu. A  tu jak duchy ze
zgliszcz wyłaniają się ci, którzy przeżyli. Kobiety
w  kwiecistych, kolorami wysyconych sukienkach wtulone
jedna w  drugą płaczą. Mężczyźni w  skórzanych kurtkach
poważni, skupieni. Milczący. Podchodzą, spoglądają
i  pytają. Co to? Wyrwani nowoczesną technologią
z  wojennej tragedii. Patrzą na blachę rozstawionej anteny
telefonu satelitarnego i  powtarzają: „Co to?”. Więc Wojtek
spokojnie im tłumaczy, że nie musi do budki telefonicznej
biegać. Budki, której i  tak tu nie ma albo została
z  powierzchni ziemi zniesiona. Może wygodnie ze środka
zgliszcz tragedię opisać, prosto do redakcji.
Poruszenie. Kiwanie głowami, szuranie mokasynami.
Niczym Indianie na widok dymiących i huczących rur. „Czy
ja mógłbym do brata, do Niemiec z tego zadzwonić?”, pyta
jeden. Tak. Więc dzwoni i  co dziwniejsze, co powoduje
akceptujący pomruk reszty ocalałych, dodzwania się.
I bratu rozkminia, co w ich rodzinnej wiosce, której już nie
ma, się działo. Się stało. Kolejny telefonuje do kuzyna
w  Belgii. I  znowu jest połączenie. I  znowu zdawane są
relacje, kto przeżył, a  kto nie. Następny w  kolejce do
telefonu chce do szwagra w  Anglii. Podziwiam, ale też
rozumiem wytrzymałość psychiczną Jagielskiego.
Podziwiam, jak koordynuje kolejkę. Jak spokojnie rozdziela
słuchawkę telefonu. Bo przecież każdy ma dla rodziny
najważniejszą wiadomość. Że żyje.

Motor terkocze niskim tonem. Czterosów, jak nasze polskie


junaki czy amerykańskie harleje dawidsony. Wiezie trzech
bojowców. Ten, który prowadzi, kałach zarzucił na plecy.
Drugi, przygarbiony na siodełku, trzyma karabin w  ręce.
Trzeci, brodaty, z  kapturem kamuflażowej panterki na
głowie, w ręku dzierży osę. Usiadł w koszu odwrócony i od
tyłu ogarnia, ubezpiecza grupę. Walą na front. A  front tuż
obok.
Wyjeżdżamy z  Groznego za nimi, przez dzielnicę
Staropromyszlennaja. Do pobliskiej wsi, gdzie front i coraz
cięższe walki. Za wsią są wysokie wzgórza, właściwie już
góry, obronnie opasujące stolicę Czeczenii. Na grzbietach
okopy. Wczepiona w  ziemię i  skały linia obrony tuż przed
skoordynowanym szturmem rosyjskich wojsk. Góry nie są
tak wysokie jak Tatry, raczej jak Bieszczady. Ale jeśli je
zdobyć, to i  widok na stolicę Czeczenii ładniejszy,
i  ostrzeliwać ją łatwo. Dla zdobywcy bardziej komfortowo.
Z  poczuciem wojennej przewagi. Ten, kto wygra o  nie
batalię, będzie kontrolował to, co się dzieje w mieście. Więc
walki o nie zacięte.
Bojowcy jadą dalej, my parkujemy. W  zagajniku, żeby
z  nieba nie było widać samochodów. Kawałek dalej ukryta
wśród drzew gromadka wojskowych obserwuje górujące
nad Groznym pasmo. Wojskowi mrukliwi. Nie pozwalają
nam iść dalej, bo dalej już śmierć. Wysyłają tylko żołnierzy.
Idzie ten z brodą i osą, jego kumpel i kierowca motoru. Idą
chyłkiem, okopem, truchtem pod górę. Za nimi następni,
którzy przed chwilą dojechali. Utrzymać wzgórze to
priorytet obrony miasta. Priorytet ich życia. Priorytet
śmierci. Na wzgórzu, słyszę, są wykute w  skale okopy
i  bunkier. Czy zapewniają przewagę, nie wiem. Ale złudne
poczucie przewagi i bezpieczeństwa pewnie tak.
Skitrani we względnie bezpiecznym zagajniku, obok
dowódców czeczeńskich, podglądamy, co się dzieje.
Montuję w  aparacie dłuższy obiektyw. Świetny, jasny,
w  miarę nieciężki. Pogoda piękna, więc podkręcam
przysłonę. Teleobiektyw spłaszcza perspektywę. Rozmywa
tło, czego w  zdjęciach nie lubię. Ale podejść bliżej się nie
da, rady nie ma.  Nadlatują śmigłowce jak obiektyw jasne,
ale w  odróżnieniu od niego ciężkie, obficie uzbrojone.
Głęboki pomruk, jaki wydają łopaty wirników, dyga
powietrzem dotykalnie i namacalnie. Napięcie rośnie.
Dowódcy przez krótkofalówki wydają rozkazy.
Namierzają wroga i  oceniają szanse. Tych raczej nie
ma.  Chyba że cud. Na cud się jednak nie zanosi. Wygra
technika wojenna. Śmigłowce systematycznie, powoli
namierzają cele. Piloci wciskają czerwony guzik odpalający
rakiety. Trajektoria ich lotu znaczona jest wypalonym
tlenem. Eksplozje. Jedna, druga, trzecia, trzydziesta trzecia.
Trochę z  boku raz za razem trzaska moja migawka.
Przecież nikt nie może tego przeżyć. Ani ten brodaty, ani
pasażer, ani kierowca motoru. Ani ci, którzy poszli za nimi
na skaliste wzgórze.
Nawoływania dowódcy przez krótkofalówkę od
dłuższego czasu nikt nie odbiera. Nie łączy się z  nim. Nie
poszukuje wsparcia w  ocenach z  boku i  na chłodno. Tam
piekło. Ogień, metalowo-kamienne odłamki. Brak oddechu,
pewnie samotność.
W krótkich przerwach między nalotami kolejni straceńcy
ciągną pod górę. Krótkofalówka dowódców ożywa. Znowu
wymiana informacji. Pod osłoną nocy będą z  góry
ewakuować rannych i zniosą ciała zabitych. „Allahu akbar”,
kończą rozmowę. Ale do nocy jeszcze daleko. Kolejne fale
wypalających lotnicze paliwo śmigłowców nie robią już na
mnie takiego wrażenia. Opatrzyły mi się. Obfotografowane
zostały. Im to nie przeszkadza. Więc znowu tak samo powoli
nadlatują nad wzgórze i  walą w  nie z  czego się da.  Nuda.
Żeby chociaż Czeczeńcy z  jakiejś osy, muchy czy
czegokolwiek innego odpowiedzieli. Helikopter w  ogniu
postawili. Ale oni rosyjskie ciosy cierpliwie przyjmują na
klatę. Albo żeby śmigłowiec nadleciał nad lasek, w  którym
z czeczeńskim sztabem siedzimy zaszyci. Aż przestraszyłem
się tej myśli. Głupiej, złowróżbnej. Spluwam trzy razy przez
lewe ramię. Tyle samo pukam w  pień niemalowanego
drzewa.
Czeczeńcy nie dali rady utrzymać pozycji na wzgórzach.
Nazajutrz są już pod kontrolą Rosjan. Wioska, w  której
wczoraj parkowaliśmy samochody, także. W  nocy ranni
zostali ewakuowani, ciała zabitych zniesione. Albo i  nie.
Teraz rosyjskie czołgi ciągną po wzgórzu jeden za drugim.
W  długiej kolejce. Oddziały z  dołu zabezpieczają oddziały
na górze. Okrążają Grozny. Już nic ich nie powstrzyma.

Kolejny wjazd, bo już nie oficjalny wyjazd do Czeczenii,


zrobimy na nielegalu w  czerwcu 2003  roku. Znów poprzez
Jagielskiego. Złapał kontakt z  organizacją pomocy
humanitarnej. Medycznej. Dostarczającej medykamenty
i  sprzęt medyczny czeczeńskim szpitalom, domom dziecka
i  tym podobnym. Organizacja jest nieduża, złożona
z  dziewczyny i  jej chłopaka. Oboje Polacy. Siedzą
w  Inguszetii i  mają rosyjski propusk, glejt, papiery na
blachę. Codziennie mogą do Czeczenii wjeżdżać i  z  niej
wyjeżdżać. Mają też zieloną karetkę z  czerwonym
krzyżykiem, ot, takiego ogórka. Kempingowy wóz.
W  Ameryce malowany w  tęczę i  pacyfy. W  którym można
wszędzie się zatrzymać, przespać i  pojechać dalej. Tą
karetką z  nimi jeździmy, kitramy się w  niej w  białych
kitlach. Przebrani za służbę medyczną, bo inaczej do
Czeczenii nie wjedziemy. My papieru, aktualnej rosyjskiej
akredytacji, nie mamy. Więc nasi gospodarze, choć
spolegliwi i nam przychylni, są ostrożni. Bo jak Rosjanie nas
nakryją. Torbę z  moim sprzętem pod paczkami z  pomocą
schowaną odnajdą. To naszą dwójkę przymkną, a  ich
dwójce koncesję na pomoc odbiorą. Z  kraju wypierdolą.
I  koniec z pomocą, którą chcą nieść. Więc na wychodzenie
z wozu mamy szlaban.
Co dzień, co dwa robimy krótkie wypady do Groznego
i  w  miejsca, gdzie karetka dojechać może. Gdzie ma
pozwolenie. Gdzie chcemy, nie chcemy, ale możemy z kimś
pogadać. Cokolwiek zobaczyć. Gdy moje oczy nie widzą
wokół żadnych oczu rosyjskich wojaków. Żadnej
przydrożnej okupacyjnej kontrolki. Za to widzą coś
fotograficznego. Wyjmuję aparat, otwieram lufcik w  oknie
i naciskam migawkę.
Tuż za rosyjskimi posterunkami wzgórze. Jeszcze na
granicy niepodległego niedawno czeczeńskiego państwa.
Wjeżdżających wita, wyjeżdżających żegna, Czeczenów
gnębi. Ogromny napis z  białych kamieni ułożony przez
rosyjskich wojaków na zboczu. „Hollywood”.
Sierociniec gdzieś nad rzeką Terek. Dzieciaki trąbią
obiad. Zupę z  kluskami. Wychudzone. Głowy na pałę
ostrzyżone. Zajadają się, przegryzają często chlebem. Bo
drugiego dania nie będzie. Dużo ich. Sierot po tych, którzy
w  dwóch wojnach zginęli. Ja w  białym kitlu, niby opieka
medyczna, fotografuję obiektywem szerokokątnym. Trochę
na początku się dziwią, jak im pod nos, pod zupę podsuwam
aparat. Ale zupa chyba dobra, bo pochłania całą ich uwagę.
Grozny. Papierosów mi brakowało. Zajechaliśmy na
jakieś osiedle, kupuję w  kiosku i  palę. Osiedle to może za
dużo powiedziane. Ot, podwórko, domowy kwadrat
z  wielkiej płyty budowany. Jeden z  boków kompletnie
zawalony. Złożył się przepięknie, strasznie, jak domek
z kart. Wszędzie kwadraty ścian z oknami. Bez skrzydeł, ale
z  framugami. Zebrane na poziomie parteru. Może trochę
powyżej, bo gruzowisko na pięć metrów wysokie. Przed nim
dziewczyna na przemodnych koturnach. Biegnie. Chyba nie
ucieka? Łokieć uniesiony w  górę, obcisłe dżinsy, obcisła
koszulka khaki. Nie ma na głowie muzułmańskiej chusty.
Przepiękne kasztanowe włosy upięła w kok. Odwracam się,
a tam plac zabaw. Jak Bajkonur. Cały zardzewiały. Częstuję
papierosem mężczyznę o  kulach, bez nogi.
Ekwilibrystycznie, ale żeby nie stracić równowagi, zapala
go zapałką. W  tle, w  zardzewiałym Bajkonurze, wnuczek.
Być może pierwszy czeczeński kosmonauta. Kiedyś może
Rosjanie go wystrzelą. Z Bajkonuru w kosmos.
Szpital w  Groznym, oddział położniczy. Dopiero co
urodzone szkraby leżą po paręnaście w  jednym łóżeczku.
Jak sardynki. I  drą się wniebogłosy. Większość z  nich to
dziewczynki. Przełożona położna ma swoją teorię. Jeśli para
kocha się w  stresie (a  tu wojna i  tylko stres), to
prawdopodobieństwo poczęcia dziewczynki jest większe,
mówi. Ale dziewczynki to też znak. Wojna wkrótce się
skończy, tłumaczy. Chłopaków do bitki nie będzie, bo ich,
śledzików, sardynek, w łóżeczkach jak na lekarstwo.
Fotografowałem. Ale łapała mnie lekka wkurwa. Nie
taka mocna, ale jednak. Nasz nietuzinkowy optymizm kazał
mi i dziennikarzowi wierzyć, że wszystko będzie git. Ale nic
nie było git. Git nie było w Czeczenii. I git nie było z naszą
robotą. Robiliśmy, co mogliśmy. Ale to, co chciałem, nie
przekładało się na to, co mogłem. Tam gdzie się chciałem
zatrzymać, nie mogłem, a  tam gdzie mogłem, miałem  do
ogarnięcia tylko przestrzeń najbliższą mnie. Więc
opieraliśmy się na poszlakach. Na skrawkach i  ścinkach,
wycinkach poprzedniego życia odbudowywanego Groznego.
Obserwowanego przez lufcik otwarty w  karetce. Z  której
czasami wlazło mi w  kadr lusterko, czasami migacz.
Z  której nie zawsze zdążyłem sfotografować to, co
widziałem. To frustrujące utracić tyle dobrych zdjęć, bo
mam zakaz wjazdu do Czeczenii! Bo jestem w białym kitlu,
szlafroku służby medycznej, i mogę ogarniać tylko to, na co
pozwalają papiery agencji humanitarnej, z którą jeżdżę.
Historię Groznego tamtego czasu opisuję ze wszystkimi
atrybutami, dla mnie brudami, karetki pogotowia. To
dziwne. Może daliśmy się ponieść oficjalnej histerii? Może
sami się cenzurowaliśmy: gdzie będziemy, co zobaczymy, co
usłyszymy? Nie mnie to oceniać. Ale tak się wtedy
psychicznie czuliśmy. Zdominowani. Przez rosyjską władzę.
Jak Czeczeńcy. Więc pracowaliśmy ukradkiem, chyłkiem,
pod prąd, chyba ze strachu, bo widzieliśmy, co Czeczenom
się stało.
Centrum koło uniwersytetu. Mur stary, złuszczony,
posiekany kulami. Zgrabna dziewczyna w  obcisłej beżowej
bluzce i  czarnej spódnicy. Na wysokich obcasach. Idący
obok facet wpatruje się w nią, ona nie patrzy na niego. Na
murze graffiti. Angielski napis: „I want wife”. Chcę żony.
Wracamy. Na granicy czeczeńsko-inguskiej obóz
uchodźców. Taki sam jak w  Azerbejdżanie, Kongu,
Afganistanie. Białe namioty ustawione na baczność.
W  dwuszeregu zbiórka. A  między nimi życie. Zwykłe.
Nasze. A  to drew narąbią na ognisko. Na strawę. A  to
zahandlują starym butem.
Dwie dziewczynki na cztery ręce etiudę w  uchodźczym
namiocie klepią, grają. Prawie jak w  konkursie
chopinowskim. Zatopione w  grze jak ja kiedyś pod wodą.
Chyba nie czują tego, co na zewnątrz się dzieje. Nie
odwracają się na dźwięk migawki. Może czuć nie chcą.
Chcą oderwać się od wojny, która okrąża je wokół.
MUKA, MÓWIĄ GŁODNI
Kongo

Zmyłka tkwi we krwi. Albo ją masz i  czujesz, albo nie. Na


zmyłkę nie wiadomo, jak zareagować. Bo zmyłka ma za cel
oszukać cię i osaczyć. Masz się zakłopotać. Skonfundować.
By ten, który zaaplikował ci te emocje, poczuł nad tobą
przewagę. Poczuł się sprytniejszy i  mógł dyktować ci
warunki.
No więc muka. Gra jak w moim dzieciństwie. Tu bardziej
na dorosło. Mało dżentelmeńska. Zmyłka w  mylonym
powinna wzbudzić ambiwalentne postrzeganie
rzeczywistości. Trzepią cię w  bark i  czekają, jak
zareagujesz. Jest muka, jest ból. A  jak powiesz: nie było
muki, to klepną siedem dla nauki. I  bądź tu mądry. Wiedz,
jak zareagować. A mądry być musisz, bo gdy wjeżdżasz do
kraju, w którym toczy się wojna, od tego zależy twoje życie.
Wielki Kongijczyk w  mundurze, czyli Kongijczyk
służbowo, trzepie mi mukę. Nie wjadę, mówi, do jego kraju,
bo nie mam żółtej książeczki szczepień. Więc z  miejsca
zaczynam się bujać. Ale moje bujanie z  powodu jego muki
jeszcze jest przyjacielskie. Mokotowskie. Jak przyjemnie
zapraszające do zabawy morze. Przekomarzam się z  nim,
bo jeszcze nie wierzę, że mukę mi sprzedał. Ja albo on
możemy jeszcze pójść w  prawo lub w  lewo. Możemy się
rozejść i  zapomnieć. Tylko od nas zależy, jak wypadnie
muka. Czy muka będzie dla nas śniadaniem, obiadem czy
ostatnią kolacją.
To prawda, nie mam książeczki szczepień, ale nie mam
też wielu innych rzeczy, które by mi się przydały. Nie mam
łychola, kartonu szlugów; dolary mam, ale mało. Szkoda mi
ich, bo to początek wyprawy. Ale on twardo, że muka. Muka
nie taka klasyczna. Od kolesia z  cyną pod lewym okiem.
Z kropką grypsery. Źle trafił. U mnie w podstawówce muki
to była codzienność. Więc z  uśmiechem wielkiemu
Kongijczykowi w zielonym mundurze odpowiadam: „Muka”,
i  czekam, co on na to.  Zacukał się. Widzę, że mam
przewagę. Bo muka tylko i wyłącznie pokazuje twoją, moją,
jego kondycję psychiczną i fizyczną.
Był lipiec 1995  roku. Przyjechałem do Konga, wtedy
jeszcze nazywającego się Zair, bo rwandyjscy Hutu
przegrali właśnie wojnę w  swoim kraju i  uciekali. Spylali
z  Rwandy dwoma milionami. Na oślep. Przed siebie. Do
ościennych krajów. Byle dalej od pogromu, jaki zafundowali
sąsiadom. Też czarnym, ale z  plemienia Tutsi. Których
prawie milion w  niecałe cztery miesiące przenieśli na
wieczny spoczynek do nieba. I  dopiero pokonani
zorientowali się, że przesadzili. Przedobrzyli. Winni,
niewinni, nie wiem, co tam Hutu o  sobie myśleli, ale
zrozumieli, że będzie kara. Zemsta. Więc dalej masowo
spierdalać. Bo już nieważne, czy ja zarąbałem maczetą
sąsiada, czy zarąbał go inny mój sąsiad. Wojna to
odpowiedzialność zbiorowa. Zbiorowa wina i  zbiorowa
kara. Zawsze, więc i  wtedy. Dlatego dalejże uciekać przez
dżunglę do Konga, czyli Zairu. Do swoich współplemieńców,
kongijskich Hutu. Najwięcej, aż milion, doszło do prowincji
Kiwu Północne. Poupychano ich w  obozach, ale milion
żywych to większy kłopot niż milion zabitych. Obozy,
w  których koczowało najwięcej uchodźców na świecie,
ulokowano niedaleko miasta Goma i  przy Parku
Narodowym Wirunga. Rezerwacie największych na świecie
goryli. Największych cieleśnie, ale liczebnie niedużych.
Olbrzymów łagodnych, roślinożernych i  opiekuńczych
wobec swoich dzieci. Hutu, choć w  większości rolnicy, ani
roślinożerni, ani tak łagodni nie byli. Byli głodni, chorzy,
wymęczeni. Coś musieli jeść. Czymś się ogrzać. Więc
dalejże do rezerwatu. Bo tam chodzące mięso i  rosnące
drewno.
Oderwani od swojej wioski, poletka, warzywa. Głodujący
i umierający Hutu zaczęli się gubić. Zatracać. Oderwana od
korzenia najpierw została ich tożsamość. Potem ciało. A bez
tożsamości i  ciała człowiek nie wyżyje. Może się zapierać,
może przeorganizowywać i  przekwalifikowywać.
A ojcowskie poletko i tak będzie mu tkwić we krwi. Siedzieć
między krwinkami. Nie dawać spokoju. Bo jak ziemi nie
doglądnie, nie omiecie wzrokiem, to jakiś nerw w  głowie
nie da mu spokoju. I  organizm, choć przywykły do
ciężkiego, wytyczanego przez pory roku życia, z  tym
stresem nie wydoli. Nie pociągnie długo. Sam zmarnieje
i umysł pogrąży. Żyć człowiekowi nie da.
Nie przyjechałem do Konga dla frajdy. Przyjechałem,
żeby to sfotografować. Wykonać najlepiej, jak potrafię,
czarną robotę w samym centrum Czarnego Lądu. Czyli – jak
zawsze. A tu zmyłka. Muka. Więc jestem zły.
Stanęło na trzech filmach fudżi reala o czułości 100 ISO.
Filmów miałem w  bród. Mocno kolorowych. Mocno
kontrastowych. Pięknych w plastyce. Zapewniających frajdę
fotografowania. W  tak sprytnych tubkach, że idealnie
pochłaniają i  oddają  – gdy się je przechyli  – 50  mililitrów
alkoholu.
Murzyn podbechtany. Może trochę oszukany, wpuszcza
mnie do swego kraju bez żółtej książeczki szczepień. Obaj
jesteśmy zadowoleni. On dostał, ja dałem. I  kwita.
Antykorupcyjnych funkcjonariuszy przy tym nie było. Więc
bez konsekwencji ruszamy z  dziennikarzem, z  którym
przyleciałem, w  drogę. Mamy dokumentować poniżenie
i  cierpienie. Głód i  beznadzieję. Ale bez napinki. Ściemy.
Wyścigów do niusa. Atrybutów cywilizacji. Nie jesteśmy tu
pierwsi, ale też nie jesteśmy ostatni. Więc dawkujemy sobie
wysiłek niczym maratończycy z  Kenii. Bo jak za szybko na
początku, to wolniej pod koniec. My musimy rozważnie. Sił
ma nam starczyć do końca.
Nie odetchnąłem jeszcze od pierwszej muki,
a  w  lokalnym autokarze druga muka. Wici poszły w  eter.
Kontrola drogowa dostała cynk, że dwóch białych gamoni
jedzie. Więc kontrola paszportowa – i muka. Płacimy okup,
nie ma rady, i  dalej w  drogę. Ale przy trzeciej muce się
wkurwiam. Bo w  Gomie wysiadamy z  afrykańskiego
pekaesu prosto w  ręce kolejnych mukujących, pytających
o  to samo co poprzedni. Ich twarze wystające znad
zielonych mundurów robią się zdziwione, gdy tłumaczymy,
że mukę opłaciliśmy już parokrotnie. Dano nam słowo
honoru, że więcej ich nie będzie. Obiecano, że poprzednia
była ostatnią. Gdy zapłacimy, wici wybiegną w przyszłość –
mówiono – i już nikt od nas domagać się, wyłudzać, męczyć
nas i  straszyć nie będzie. A  tu znów przytrzymanie
i mukowanie. Mukowanie i czekanie.
Jestem zmęczony mukami. Jestem zmęczony ciągłym,
uważnym balansowaniem mojego białego i  ich czarnego
koloru. Ale oni, wieczni kontrolerzy, niczym kanary
w  miejskiej komunikacji, są nimi podjarani. Szachują nas
i matują. Mogliby dać za wygraną. Odpuścić sobie eskalację
łapówkową. Ale nie zamierzają. Bo dlaczego bakszyszu nie
ma dostać Y, skoro dostał X? A jak X spyta w wiosce Y-a, jak
mu się powiodło z  wycyckaniem białych? Więc Y  nie chce
być gorszy od X-a. Nie może dać plamy. Wrócić do wioski
bez łupu albo z łupem dużo gorszym niż X. Bo pójdą plotki,
że Y  się nie nadaje albo że jest gorszy od X-a. A  wtedy
pozycja Y-a w  rodzinnej wiosce osłabnie, zblednie, zacznie
się rozmywać. Bo najważniejszy jest sukces bieżący. Nie ten
z  kiedyś, ale ten tu i  teraz. Może Y, skoro tak słabo się
spisał, już nie jest tak władny, jak był jeszcze wczoraj?
Może sił już tyle nie ma, nie  dość jest sprawny? Albo, co
gorsza, sprzymierzył się z  ofiarami? Białymi dawcami? Już
nie pracuje na wioskę, plemię, rodzinę. Kombinuje coś na
boku. Dla siebie. Zachłanny jest. Chytry i cwany.
Oczywiście X-om i  Y-om nie przyjdzie do głowy, że biały
też pochodzi z jakiegoś plemienia, wioski, redakcji. I że tak
jak oni musi być sprytny i cwany, żeby przywieźć z dalekiej
zagranicy zdjęcia i  informacje. Nie może wyjść w  swoim
kraju na leszcza, którego nie opłaca się wysyłać, bo cały
redakcyjny majątek rozdaje na suweniry. A  w  zamian
niczego nie przywozi. Żadnego niusa ani ekskluziwu,
którymi można by się przed światem (a przynajmniej przed
rodzimym czytelnikiem i konkurentami) pochwalić.
Zmęczeni mukami, jedziemy do hotelu ONZ. Do
lokalnego ekskluziwu. A tam już na nas czeka kolejna muka.
Nie możemy przenocować, bo coś tam. Zdesperowany,
niewyspany, na granicy wytrzymałości nerwowej,
wyskakuję z  akredytacją ONZ, którą dostałem na wojnie
w  Chorwacji. Teraz ją wiozłem, bo zapomniałem wyjąć.
Muką zaskakuję mukujących. Spłoszona obsługa
luksusowego hotelu „Nur für ONZ” obraca legitkę ONZ  –
z  wojny w  Chorwacji co prawda, ale błękitne godło jest.
Podpis kogoś ważnego jest. Znaczy: sami jesteśmy ważni!
Jeszcze przez moment ktoś się waha, czy otworzyć przed
nami podwoje. Wpuścić do pokoju, do łóżka, przed
telewizor z kablówką. Zagonić kucharkę do roboty, bo hotel
prawie cały pusty, tylko my.  A  my, natrętni, przeszkodzimy
im w  wieczornej drzemce. Ale zaczynam się bujać i  oni to
widzą. I  boją się. Bo może to nie przelewki. Więc biorą
legitkę i  meldują nas w  ekskluzywnej enklawie pośród
biedy, uchodźstwa i  braku perspektyw. Dobrze mają ci
z ONZ.
Na drugi dzień fotografuję Gomę. Miasto zwykłe, teraz
tłoczne. Rdzennych mieszkańców w  nim niewielu, za to
uchodźców z  Rwandy znacznie więcej. Na ulicach jedni
i  drudzy nie do rozróżnienia, bo i  posturą, i  kolorem skóry
podobni. Za to na lokalnym targu, kto tubylec, a  kto
uchodźca, wiadomo od razu. Przybyszy zdradzają dialekt,
język, tembr głosu, inaczej rozłożone akcenty. Więc kiedy
taki podchodzi do kramu i  chce coś nabyć, jego mowa to
powód, żeby cena umowna za produkty spożywcze
poszybowała pod niebo. I  by współplemieniec kongijski
współplemieńca rwandyjskiego robił w  bambuko. By ten
musiał zapłacić więcej niż lokalersi. A  jeśli mu się nie
podoba: droga wolna! Niech wraca, skąd przyszedł.
Wszyscy wiedzą, że tam, skąd przyszedł i  dokąd miałby
wrócić, czeka go więzienie. Tortury, a  może i  śmierć. Więc
nie wróci.
Ja nie współplemieniec, ale becelować, czyli płacić, też
muszę. Bo znów wojacy. Rozpuszczeni w swojej bezkarności
pokazują, kto tu trzyma władzę. Na pewno nie władza.
Nonszalanccy, z  bronią leniwie zawieszoną na barku, żeby
sprawiała jak najmniej kłopotu. Bezczelnie wyłapują
wzrokiem mnie i dziennikarza z tłumu i dalej po nas jechać.
A  to dokumenty, a  to żółte książeczki, wizy, akredytacje...
Brak któregoś z  nich powoduje przeogromny, paszczasty
uśmiech. Muka! Jest powód do korupcji. Przyjęcia i  dania
łapówki. A  kieszenie w  mundurach duże, więc i  łapówki
zmieści się dużo.
Obiektywnie, z punktu widzenia bogatego Europejczyka,
potrzeb nie mają tak wielkich. Ale ja jestem
Europejczykiem raczkującym. W  powijakach dopiero. Z  tej
mniej zamożnej Europy. Oni tego nie rozróżniają, więc
celebruję każdą łapówkę. Spowalniam, jak mogę, ale się
męczę. Znów zniechęcony. Brak mi sił i  mam dość. Nie
muszę tu fotografować, dawać świadectwa, ogarniać
najpierw wzrokiem, potem obiektywem. To miała być
nadwyżka, dodatek do  i  tak drastycznych fotoreportaży,
jakie robiłem za miedzą, w Rwandzie i Burundi.
Pojmuję, że w  Gomie nie zrobię nic. Niczego nie
sfotografuję, nie pokażę, nie przekażę. Bo co chwila muka.
Ktoś się przypierdala i  czegoś chce, więc uwagę i  energię
odbiera mi opędzanie się od mukujących. Nie mam czasu
i  chęci na takie fotografowanie. Wojtek Jagielski też
zniechęcony. Też kasy i  gadżetów na łapówki, których nie
przewidzieliśmy, ma mało. Wkurza się jak ja.  Więc
podejmujemy decyzję: spierdalamy. Kongu dziękujemy.
Goma jest dla nas coma.

Dlaczego rosyjscy piloci zakupili taką masę cukierków


i dropsów? I poupychali je sobie w kieszenie bluz i spodni?
Nie rozumiem, ale pełen szacunku dla ich – no i dla mojej,
mniej mocnej głowy  – nie pytam. Jak będą chcieli,
powiedzą.
Wczoraj wieczorem my, bracia Słowianie, popiliśmy
sobie. Twardzi byli. I w głowach, i w fachu. Wynajęci piloci.
Żadni tacy w  granatowych mundurach, białych koszulach,
ze złotymi pagonami wyszytymi jedwabnymi nićmi na
mankietach marynarek. Kompletnie bez dystynkcji. Można
z  czystym sumieniem powiedzieć: najemnicy. Ale za to
z  dystansem i  naszym słowiańskim poczuciem humoru.
Wieczorem, niedaleko Kampali, stolicy Ugandy, było
wesoło. Piliśmy nad wielkim, granatowym o  tej godzinie
Jeziorem Wiktorii. Komary cięły, ale nie nas. Ilość alkoholu
w  naszej krwi przewyższała ich tolerancję i  poczucie
smaku. Ktoś opowiedział, jak to w  XIX czy XX  wieku
w  sąsiadujących ze sobą w  Afryce koloniach angielskiej
i  francuskiej umieralność z  powodu malarii różniła się aż
o  czterdzieści procent. Przez alkohol. Francuzi padali od
malarii jak muchy, bo pili wino. Anglicy po łycholu
przeżywali. Komary takich nie kłuły.
Rano spracowane beżowe mundury rosyjskich pilotów
wraz z  ich przepoconymi kołnierzykami i  wypchanymi
cukierkami kieszeniami wirowały mi w  głowie. Czy im coś
wirowało, nie wiem. Swojego ciężkiego transportowego
antonowa oderwali od pasa startowego nadzwyczaj lekko.
Ja miałem ciężko. Chyba dla żartu, zgrywy, posadzili mnie
pod kadłubem, w przeszklonym luku nawigatora. Był wolny,
bo nawigator, z którym wczoraj wymienialiśmy się toastami,
walnął się spać. Bardziej wprawiony w  boju, toasty miał
dłuższe. Teraz zaległ na jednej z pak pomocy humanitarnej,
którą wieźli do Konga. Byłem nawigatorem, fotografem
i chciało mi się rzygać. Zwłaszcza gdy dla żartów, a może ze
względów bezpieczeństwa schodzili z pułapem lotu tuż nad
zielone wzgórza Kenii, a  potem nad dżunglę Konga. To nie
była pierwsza ich misja. Trasę mieli oblataną i  lecieli na
blachę, jak mówili w swoim żargonie.
Czarna wstążka lotniska pojawiła się nagle po prawej
stronie rzeki Kongo. Samolot był duży, ciężki, taka
podniebna krowa. Lotnisko trochę jak polowisko  – cienka
linia asfaltu. Ale posadzili go płynnie. Podkołowali,
otworzyli okienko i pierwsze, co zrobili, to rzucili dropsami
i  cukierkami. Wokoło, obficie. Do wyciągniętych
dziesiątków dłoni. Małych lub większych, ale zawsze
czarnych, przygotowanych na ten rzut. I  dopiero wtedy mi
wytłumaczyli. To profilaktyka, żeby dłonie, w  tej chwili
zajęte zbieraniem słodkości z  pasa startowego, nie
zapragnęły urwać sobie czegoś z  integralnej masy
samolotu. Bo gdyby urwały, powrót byłby niemożliwy albo
bardziej niebezpieczny. A  dzięki cuksom i  dropsom ich
podniebny ptak był bezpieczny. Mogli wozić pomoc
humanitarną, tak tu oczekiwaną.

Był kwiecień 1997  roku. Byliśmy w  półmilionowym


Kisangani, dużym mieście pośrodku dżungli. Wróciłem do
Konga. Właśnie skończyła się pierwsza wojna domowa,
której praprzyczyną byli tamci rwandyjscy uciekinierzy
Hutu spod Gomy i  z  innych obozów. Buntownicy, kongijscy
Tutsi, obalili rządzącego krajem od trzydziestu lat
prezydenta Mobutu Sese Seko. Mordując przy okazji także
Hutu  – tych miejscowych, i  tych z  Rwandy. W  Kongu
zabijano, uciekano, głodowano.
W jedynym hotelu w  mieście przywitała mnie pusta,
starta gąbką czarna tablica z  francuskim nagłówkiem
„Menu toujours”. Jedzenia, które zawsze powinno być,
przynajmniej w  hotelu, nie ma.  Nie ma, bo skąd miałoby
być? Skąd miałoby się wziąć, skoro tuż obok, w  dżungli,
wyrosły trzy kolejne miasta. Miasta to może za dużo
powiedziane, bo to miasta bez atrybutów miasta. Nie mają
centrów biznesowych, handlowych, produkcyjnych.
Nastawione są wyłącznie na bezproduktywność
i  bezhandlowość. A  ludzi w  każdym z  nich tyle, ile
w  powiatowym mieście w  moim kraju. Ale są.  Wegetują.
Stopa bezrobocia wynosi w nich rekordową i nieprzebijalną
wartość stu procent. Rekord Guinnessa pobity
i niezagrożony. Więc gdy w okolicy pojawiło się tyle pustych
żołądków do wykarmienia, jedzenie w  stolicy regionu
zaczęło znikać. Jego znikanie kwadratowało się w  postępie
geometrycznym. Jak w  lodówce pod wpływem gazów
cieplarnianych albo jeszcze szybciej.
Kiedy przylecieliśmy, jedzenie jeszcze było. Drogie, bo
drogie, ale było. Obsługa hotelu trochę na ucho, trochę
w  nadziei na większego tipsa, większy napiwek,
informowała, że zdobyła kilka kurczaków. Specjalnie dla
zagranicznych żurnalistów ściągnęła je spoza regionu. Będą
pieczone potajemnie, by zapachem nie przyciągnęły gapiów,
których na nie i  tak nie stać. I  rzeczywiście. Do
wypieczonego kurczaka serwują odrobinę białego ryżu
i  smażone jak frytki krążki słodkiego, pastewnego banana.
Może nie najsmaczniejszego, ale jakże pożywnego. Tylko
zapasy piwa Primus były niewyczerpane, choć może to
dziwne, niewytłumaczalne.
Życie towarzyskie Kisangani toczyło się wokół tej
hotelowej restauracji. Tu można było zasięgnąć języka.
Poznać niusy. Znaleźć przewodnika. Zamówić spod lady
obiadokolację. Tu można było być naciągniętym albo kogoś
naciągnąć. Komuś coś obiecać albo być tym, komu
naobiecywano. Wszystko było opłacane w  jednej walucie:
ćwiartce pieczonego kurczaka. Dla dziennikarzy z bogatych
europejskich krajów, popularnie nazywanych Zachodem,
była to cena do łyknięcia. Pamiętam wielkiego Włocha
przypominającego posturą Jeana Reno z filmu Wielki błękit.
Wysoki, postawny, umięśniony, elegancko niedogolony
i  w  obcisłej koszulce. W  bojówkach khaki. Pracował dla
włoskiej stacji radiowej. Koszty się dla niego nie liczyły,
przynajmniej pierwszego wieczoru, gdy był gwiazdą
restauracji. Celebrował kolację. Przy jego stoliku co rusz
pojawiali się potencjalni przewodnicy, by po wtrąbieniu
ćwiartki kurczaka zniknąć. Zastępowali ich zaraz nowi,
z  coraz bardziej ekstrawaganckimi pomysłami na reportaż
radiowy.  Z  obietnicami załatwienia wszystkiego, dopóki
mieli puste brzuchy. By przy pełnych zwalniać miejsce
kolejnym, gotowym załatwić bardzo prostą podwózkę
ekskluzywną terenówką. Dzięki której Włoch jako pierwszy,
przed konkurencją, dotrze do najbardziej nieludzkich
miejsc. Zobaczy je.  Nagra dźwięki. Wygodnie wróci i  nada
wstrząsający materiał. Za który niechybnie w  jego
rodzinnym kraju czekać go będą Wiktory, Pulitzery,
a  przynajmniej Nagroda Nike. Więc Włoch, najedzony,
napity, rozmarzony, wciąż od nowa stawiał okolicznym
naciągaczom towar najbardziej tu deficytowy i  pożądany.
Jedzenie.
Następnego dnia, gdy z  dziennikarzem po zrobieniu
materiału wracaliśmy z  obozu uchodźców na szesnastym
kilometrze, zobaczyliśmy skacowanego, oszukanego
Włocha. Z zaciętą twarzą pedałował na rowerze piaszczystą
koleiną dżunglowej drogi, byle zrobić cokolwiek i wrócić do
Kisangani przed zmrokiem. Byle zdążyć na ostatnią kanu
przewożącą przez szeroką o tej porze rzekę Kongo. Byle nie
pozostać na noc po drugiej stronie rzeki, bo wtedy nie
wiadomo, co się stanie. Wrócić do hotelu. Do pokoju
z  łuszczącą się farbą w  kolorze pomarańczy. Zjeść
cokolwiek i położyć się pod bezpieczną moskitierą.
Ja i  Jagielski mieliśmy problem. Nie mieliśmy dość
pieniędzy, by pozwolić sobie na luksusowych przewodników.
A  może mieliśmy czuja, że to naciągacze. W  każdym razie
postanowiliśmy polegać na sobie. Przed świtem
przeprawiliśmy się przez rzekę Kongo łodzią przeładowaną
lokalersami oraz towarem i  – dalej spieszeni  –
podrałowaliśmy do najbliższego, oddalonego o  szesnaście
kilometrów, obozu uchodźców. Szesnaście kilometrów od
biedy można przejść w  tę i  z  powrotem. Nawet targając
ciężką torbę ze sprzętem. Idąc piaskową koleiną wydeptaną
przez uchodźców trzy godziny w  jedną i  trzy godziny
w  drugą stronę. Na miejscu jeszcze trzy godziny na
zbieranie materiału i  fotografowanie. Razem około
dziewięciu godzin. Liczyliśmy, że wyrobimy się z powrotem
przed zmrokiem, by przepłynąć rzekę ostatnią tratwą,
łódką, promem. A  po cichu jeszcze bardziej liczyliśmy na
jakąś darmową podwózkę. I  nie zawiedliśmy się. Wóz
Médecins sans Frontières, Lekarzy bez Granic, jadący
w  tym samym kierunku, zabrał nas na pakę. Zaczęliśmy
zagłębiać się w ludzki dramat.

Najbardziej rozbudowana była infrastruktura pierwszego


obozu wojennych wygnańców z  Rwandy. Był najbliżej
Kisangani, więc pomocy docierało do niego najwięcej.
Znajdowały się tu nawet polowe szpitale. Miejsca
ogrodzone świeżo przyciętymi, jeszcze wysyconymi zielenią
prętami bambusa. Jak palisadą z  prasłowiańskich grodów.
Z  namiotami pośrodku. W  jednym pomoc medyczna,
w  innym żywnościowa albo administracyjna.
W  administracyjnym właśnie ważą dzieci. Skrupulatnie, bo
to bardzo ważne. Od ich wagi zależy los ich rodzin. Im
małego człowieka mniej, tym pomocy, czyli jedzenia  –
więcej. Ale dzieciaki ważone i  mierzone wrzeszczą,
wyrywają się, nie chcą poznać najprostszych, najnowszych,
najbardziej humanitarnych i  demokratycznych sposobów
rozdziału dobra. Nie potrafią zrozumieć, że jak je
podwieszą pod chyba wytarowaną, zwierzęcą wagę
z  hakiem, jak zawieszone na szelkach, udowodnią swoje
chuderlactwo, to ich rodzina dostanie więcej manioku,
mąki, ryżu, oliwy. A  wtedy wszyscy z  rodziny będą mieli
większe szanse na przeżycie. Wszyscy na tym skorzystają.
Dlatego im przerażony malec bardziej się drze i  wyrywa,
tym bardziej matka go ściska, przyciska, tarmosi. Ze
skutkiem oczywiście odwrotnym, bo gamoń przywykły do
swobody, broniący się przed ingerencją w  jego cielesne
jestestwo, wije się jak piskorz. Coraz bardziej. Tembr jego
głosu sięga nieba. Aż zaczynają mu wtórować inne dzieciaki
czekające jeszcze w kolejce.

Szpital polowy różni się od administracyjnego. Tu cisza.


Wszyscy leżą na gołej ziemi. Od czasu do czasu
wolontariuszka podchodzi do leżącego ciała i sprawdza, czy
żyje. Jak ciało żyje, to podaje mu do ust pomarańczowy
plastikowy kubek pełen gęstej, wysokokalorycznej cieczy.
Przypominającej mi ni to mleko, ni kaszkę mannę. Ciała
przyjmują płyn w ciszy i w pokorze. Wymęczone, osłabione,
pogodzone z  losem. Nie jak dzieciaki z  poprzedniego
bambusowego grodu.
Kolejne miasteczko wewnątrz obozu zajmuje się
podziałem jedzenia. Jedna kolejka. Wstrząsająca. Same
małe dzieci. Zasmarkane nosy, zaropiałe oczy. Wśród tej
ropy, wokół spojówek muchy. Dzieci nie mają ich jak
przeganiać, bo w  rękach trzymają cynowe albo plastikowe
menażki, a  na plecach dźwigają mniejsze rodzeństwo.
Kolejka do darów z  humanitarnej pomocy jak od Świętego
Mikołaja. A  wokół siedzą kobiety. Matki. W  różnym wieku.
Młodsze i  starsze, a  nawet stare. Bo wielopokoleniowość
i wielodzietność, od momentu gdy kobieta może aż po kres
jej możliwości, to reguła. Normalność. Nikt tu nie cyzeluje,
nie ustala systemów rodzinnych na popularnym i  modnym
w moim kraju poziomie dwa puls jeden, dwa plus dwa albo
maksimum dwa plus trzy. I  te matki, w  różnym wieku
i  o  różnej kondycji, niby leniwie, ale czujnie zerkają na
swoje pociechy. Czy w  dobrym miejscu stoją? Czy nikt nie
chce im zrobić krzywdy? Ile brakuje im do mety? Czy nikt
nie przepycha się do przodu w  kolejce, w  której waży się
życie całej rodziny? Bo przecież ewentualną nadwyżką
jedzenia z paczki można pohandlować. Wymienić je na inne
towary, tu deficytowe. Więc matki, czujne jak zwierzęta,
trwają przykucnięte w  bezruchu. Niby nie patrzą,
a  kontrolują każdy ruch długiego, z  malców złożonego
ludzkiego węża.

Z południa zrobiło się wczesne popołudnie. Słońce nie


doskwiera już tak jak jeszcze chwilę temu, gdy było
w  zenicie. Punktowe cienie zaczęły odrobinę się wydłużać.
Zmieniam filmy z  bardziej kontrastowych i  czułych na
mniej, choć na niewiele to się zdaje. Bo słońce i tak mocne
i  na słońcu jasno. A  cienie w  nim ciemne. I  weź, zbalansuj
na fotografii światło. Nie ma mądrych. Bo jak jasne miejsce
dobrze naświetlisz, to ciemne będzie za ciemne i na odwrót.
Doświetlisz w  cieniu, to na słońcu będzie przejarane.
Mogłaby pomóc lampa błyskowa, bo zrównałaby
i  złagodziła ostre kontrasty. Ale ja lampy błyskowej nie
mam. Nie mam, bo nie używam. Mam trudniej i tracę część
zdjęć. To znaczy ich nie robię, bo wiem, że nie dałbym rady
wywołać z nich dobrych odbitek.
Między palmami, kilkaset metrów od obozu w  głąb
dżungli, wielki dół. Na lichym krzesełku siedzi nad nim
z  papierami funkcjonariusz administracyjny. Ma ważne
zadanie. Policzyć i  zapisać nazwiska wszystkich, którzy
przybywają tu na noszach, szczelnie owinięci w szare koce.
I  którzy zwalani są do długiego na kilkanaście, głębokiego
na kilka metrów dołu. To trupy. Znoszone z  całego obozu.
Jest ledwie wczesne popołudnie, a  facet zapisał już trzy
kartki. Porządnie. Drobnym maczkiem w  linijkach. Same
nazwiska i  podobne informacje. Żeby pomyłki nie było. Bo
to dokument. Oficjalne dane. Świadectwo tragedii
spisywane długopisem na kartkach w linię, żeby było prosto
i  porządnie. Ale pomyłki się zdarzają, bo na noszach dla
dorosłego człowieka mieszczą się czasem nawet trzy szare
kocyki z trzema małymi ciałkami. Trzeba uważać.
Na innym zdjęciu dwaj czarni mężczyźni kopią grób dla
kogoś z  rodziny. Są silni. Grób jest głęboki. Widać, że
ponadpięćsetkilometrowa przeprawa przez kongijską
dżunglę nie zrobiła na ich organizmach większego
wrażenia. Wprost przeciwnie: zmężnieli jeszcze bardziej.
Kopią na zmianę, bo mają jedną łopatę. Gdy jeden kopie,
drugi odpoczywa w  cieniu wielkiego liścia bananowca.
Zmarł im ktoś ważny, bo dla nieważnego nie zadawaliby
sobie trudu. Pochowaliby go zbiorowo, a  administrator
zapisałby jego imię i  nazwisko w  zeszycie w  linię. Ich
ciemna, hebanowa skóra w  czerwonych portkach
obryzgana jest na plecach ceglaną ziemią. Oderwała się od
przenoszonej ponad barkiem łopaty. Strużki potu spływają
po ich karkach. Teraz pierwszy odpoczywa, a drugi kopie.
Setki i tysiące zdjęć, które w życiu zrobiłem, nie zostały
nigdy wykorzystane. Każde opowiada czyjąś historię,
tragedię, dramat. Starczyłoby mi ich do publikacji do końca
życia. Wiem, że zalegają głęboko w przepastnym archiwum
gazety. Tam co prawda się nie kurzą, ale wraz z  upływem
czasu kurczą. Nie, nie kurczy się negatyw, na którym
utrwaliłem historie. Nie zwija się i  nie roluje. Jest
zarchiwizowany porządnie, bezpiecznie, w  dobrej
temperaturze i  wilgotności. Kurczą się wydarzenia, które
na nim zarejestrowałem. Zwijają się, rolują, maleją, tracą
na znaczeniu i  coraz mniej jest powodów, by do nich
wracać, pokazywać je i  przypominać. Niby dlaczego, skoro
od ich wykonania tyle się wydarzyło? Ale mnie w  sercu
kole, że nie można ich pokazać. Przecież po to je robiłem!
By przekazać informację, pokazać tragedię, problem. A  tu
zaaresztowała je prozaiczna przyczyna. Brak miejsca
w  gazecie. Gdy fotografowani ludzie mieli nadzieję, że ich
nieszczęście pokażę, wskażę, przybliżę. Może w ten sposób
pomogę.
Za mało miejsca dla tak wielu tragedii. A sama tragedia
wielokrotnie pokazywana traci na tragizmie. Opatruje się.
Ludzie mają jej dosyć. Woleliby inną, nowszą tragedię.
Tamtą skonsumowali jak hamburgera i  znowu są głodni.
Rozglądają się za nowym tragicznym daniem. Trzeba im je
w  kółko dostarczać. Codziennie świeże. Nie drugiej
świeżości, jak w kraju za moją wschodnią granicą. Najlepiej
tragedię wcina się jak ostrygi. Niby jeszcze żywa, ale
z fotografii, tekstu, skropiona cytryną, już nie krzyknie, nie
zapiszczy, tylko zasmakuje. Więc przeglądając dziesiątki
i  setki zdjęć z  obozów uchodźców, czuję, że śmierdzą. Nie
są świeże. Może by je do chłodni, zamrażarki? Może
przyjdzie jeszcze jakiś fanatyk ich smaków? Rozmrozimy je
i  odgrzejemy? Ale wiem, że jak  naprawdę przyjdzie klient,
to będzie chciał smaków świeżych, poruszających. Nie
będzie chciał odgrzewania, chociażby kucharz zapierał się,
że tragedia odgrzewana jest bardzo smaczna i  pożywna.
Klient i tak będzie chciał nowej. Więc ja, kucharz fotografii,
odgrzewam zamrożone na negatywie obrazki tylko w swojej
mózgowo-neuronowej mikrofali. Smakuję. Uznaję, że nikt
ich już nie zamówi. Że ich smaki pozostaną znane tylko
mnie. Staną się menu jedynie moim i  moich bohaterów.
Nikogo więcej. Osobiście. Cieleśnie. Dożywotnio.
Krańcowo.

Nazajutrz naszym celem są obozy numer dwa i  trzy. Na


czterdziestym drugim i  sto dziesiątym kilometrze. Obozy
były trzy, a  ich nazwy zależały od odległości od miasta
Kisangani: szesnasty kilometr, czterdziesty drugi kilometr
i  – najdalszy obóz  – sto dziesiąty kilometr. Na szesnasty
kilometr można było wybrać się pieszo i liczyć na szczęście.
No, ale sto dziesięć kilometrów to nie w  kij dmuchał.
Trzeba było załatwić podwózkę. Dogadać się z  jednym
z  przewodników, którzy pierwszy milion kongijskich
dolarów zarobili na takich jak my, spragnionych wiedzy
dziennikarzach. Więc wieczorem ustawianie się
z potencjalnymi podwozicielami. Badanie ich, na ile czarują,
konfabulują, piękne wizje roztaczają.
O świcie czekają na nas dwa motory enduro
z kierowcami. Będziemy śmigali terenowo z trzymanką. Ale
najpierw przeprawa przez rzekę. Pakujemy motory na
wąską łódkę. Kapitan odpala silnik długim lnianym
frędzlem i  płyniemy, żeby potem pojechać. Łódź długa,
wąska, chybotliwa, raczej łupina. Z  nami na pokładzie
dziewczyny jadące do roboty na drugą stronę rzeki. Fryzury
egzotyczne. Trochę jak wodne, przeciwokrętowe miny.
Kształtne okrągłe głowy z erotycznie wydętymi ogromnymi
ustami. Z głów we wszystkich kierunkach wystają misternie
splecione, jak z muliny, warkoczyki o różnych formach. A to
niby czujki, czujnie, ale symetrycznie rozproszone po
czaszce. A to niby wodospad spływający jedną stroną czoła.
A  to niby burza czarnego afro, modna w  czasach disco,
postawiona chyba na cukier. Ich właścicielki jeszcze senne,
ale już podminowane obecnością aparatu, motorów i innego
koloru skóry. Rechoczą, zaśmiewają się serdecznie, chyba
obgadują. Dyskretnie zerkają, ale nie tak z  podrywem.
Raczej z  ciekawości. Fajna rozkminka. Flirt bez flirtu. Na
wesoło.
Ruszamy przylepieni do pleców kierowców. Ja z chustką
na nosie i  ustach, bo już po pierwszych przejechanych
metrach piasek i kurzawka. W ustach chrzęści, do oczu się
wdziera. Wielkiej prędkości w  piaszczystych koleinach nie
rozwijamy. Co rusz kuper motoru zarzuca i  wtedy czujny
kierowca przygasza moc silnika, żebyśmy się nie
wykopyrtnęli. Nie zaryli, nie przeczołgali.
Jak w  Kambodży w  1992  roku. Wypożyczyliśmy wtedy
skuter. Bez problemów, na ksero paszportu i  50 dolarów
dziennie. Właściwie nie powinienem w to wplątywać Wojtka
Jagielskiego. Ale pierwszy przyleciałem do polskiej bazy
wojskowej, pilnującej porządku w  okolicy Siĕm Réap na
północy kraju. Żeby Czerwoni Khmerzy, partyzanci, którzy
wymordowali dwa miliony ludzi, gdy rządzili krajem, za
bardzo nie wychylali nosa z  dżungli. Więc czekam na
dziennikarza i  nie mogę usiedzieć w  bazie. Zafascynowany
buddyzmem, wiem, że niedaleko, w  środku dżungli, jest
miejsce, które muszę zobaczyć. Podejrzeć je, poczuć,
wymedytować. Angkor Wat, jedna z  najpiękniejszych,
najwspanialszych świątyń na świecie. Dwunastowieczna.
Dziś buddyjska, choć wtedy hinduistyczna.
Nie licząc się z  kosztami, pożyczam skuter.
Płomiennoczerwony. Z migaczami, które działają. Z fotelem
dla pasażera. Hamulcami i  bakiem pełnym paliwa. Więc
dumny pruję do buddyjskiej świętości. Kilkadziesiąt minut
przez wioski i  dżunglę. Klaksonem, który o  dziwo działa,
przepędzam spowolnione gęstym od wilgoci powietrzem
woły. Targające, ciągnące przedziwne ładunki, zawsze
upakowane w misterny sposób, wypełniające wóz po brzegi.
Po brzegi platformy, tak żeby drugi raz nie trzeba było
jechać. Do granic wytrzymałości bardzo wytrzymałego
wołu. Klaksonem poganiam ogromne, rogate, żywe machiny
transportowe. Wyprzedzam je i jadę jedną jedyną ważną dla
mnie drogą. I  nagle widok wysadza mnie z  siodełka.
Zwalniam.
Ogromne twarze patrzą mi prosto w  oczy. Spod
zielonych lian, liści, bluszczu, mchu spoglądają w  moją
twarz kamienne twarze. Płaskorzeźby z misternie wykutymi
w  kamieniu oczyma. Które gdziekolwiek bym stanął, pod
jakimkolwiek dziwnym kątem się pochylił, będą wwiercać
się we mnie. Gwoździć mnie. Spłaszczać. Psychicznie
poniewierać, choć też budować. Jestem tyci, tyci. Malutki
przed nimi ze swoją głową, cywilizacją, problemami,
aparatami fotograficznymi. Usta ich twarzy coś do mnie
szepczą. Dłonie posplatane w  pozdrowieniach
i  błogosławieństwach wynurzają się z  zieleni jasnej
i  ciemnej. Wysyconej i  wyblakłej. Skręconej, splątanej
i  wyprostowanej jak drut. Magia. Religia. Bóstwo. Jak
i  dlaczego? Po co w  tej dżungli wybudowano coś, co
pobudza moją energię sto razy bardziej niż egipskie
piramidy?
Przykręcam manetkę gazu i kilkakrotnie okrążam wokół
ten zamek tajemnic ducha. Zatrzymuję się i  fotografuję.
Zanurzam się w  tę architekturę i  dokumentuję. To żadne
wydarzenie medialne, więc mogę powoli. Z  szacunku
niespiesznie, pyr, pyr motocyklem. Wrzucam na luz, robię
kilka zdjęć, potem jedynka, dwójka i znów kilka zdjęć.
Ale dlaczego w rozdziale o Kongu piszę o Kambodży? Bo
i tu, i tam dżungla, ścieżka, motor i wyjątkowy cel. Tu i tam
różne formy zieleni. Choć w  Kongu powietrze suche,
a w Kambodży gorące, pocące, wilgotne.
Celebruję wejście do świątyni. Fotografuję wszelkie
atrybuty realu i  przedłużam nieuchronną konfrontację
z  przeszłością sprzed setek lat. Z  potęgą, która wywołuje
we mnie wyciszenie i  spokój. Wystarczy usiąść w  kucki,
złączyć palce w  formie koła i  popatrzeć głęboko w  oczy
którejś z  płaskorzeźb, aby poczuć się spokojnym, czystym,
wolnym. To w mojej robocie jest najlepsze. Mogę służbowo
spotkać się albo pozwolić sobie na spotkanie z człowiekiem
i jego historią. Przeżyć przygodę, ale też zetknąć się z tym,
co człowiek zrobił. Dziś czy kiedyś. Angkor Wat było tym
czymś.
Wchodzę do świątyni, a tam w półmroku rozłożone maty.
Na nich kobiety w  różnych fazach czynności zwykle
domowych. U  stóp figury pogodnego, błogosławiącego
złotego Buddy myją się, leżą, oporządzają małych gamoni.
Klimat świątynno-domowy. Dzieci z  piskiem wybiegają na
dziedziniec i  bawią się w  cieniu murów, wież, moździerzy
i działek przeciwlotniczych. Ustawionych na wprost zielonej
ściany dżungli, z  której mogą wyjść oni, wcale nie
czerwoni  – jak się nazywają  – raczej smagli z  koloru skóry
Khmerzy.
Dzień później w  Siĕm Réap, miejscowości oddalonej
o kilka kilometrów od świątyni Angkor Wat, będę czekał na
przylot śmigłowcem dziennikarza, z  którym mnie tu
wysłano. Przyleciał. Nasi żołnierze w  błękitnych hełmach
i  błękitnych jak suknia Matki Boskiej kamizelkach
kuloodpornych pilnują tu porządku. Żeby wybory, pierwsze
wolne wybory w  Kambodży, odbyły się fri end fer. Żeby
Khmerzy, którzy kryją się w  dżungli, nie wyszli z  niej i  nie
przestraszyli okolicznych mieszkańców i  wieśniaków. A  ci
żeby mogli wydać demokratyczny głos, wrzucając swoje
zdanie do urny. Wypowiedzieć się, jaką chcieliby dla siebie
przyszłość. W  spokoju postawić na białej kartce z  herbami
partii krzyżyk, wybierając tę jedną, ulubioną, która wedle
ich życzenia powinna dzierżyć władzę.
Lud po latach wojen i  władzy Czerwonych Khmerów,
zwolenników cywilizacji, a  właściwie bezcywilizacji
agrarnej, jest niepiśmienny. Nazwy partii na białej karcie do
głosowania nie przeczyta. Potrzebuje herbów, godeł partii,
których w  ostatnim roku pojawiło się mnóstwo.
A w herbach i godłach opowieści o tym, co dla danej partii
jest najważniejsze. Więc w  jednym lampka oliwna
symbolizująca oświecenie. W  drugim żarówka  – znak, że
partia bardziej nowoczesna, a  i  prąd do domu doprowadzi.
W  innych ptaszek jak słowik, rodło do orania,  trąbka,
wyprasowana koszula, oko, kwiatek, owoc. Ja, co
symbolizują trąbka czy kwiatek, nie wiem, ale miejscowym
niezorientowanym łatwiej będzie się zorientować, gdzie na
kartce krzyżyk mają postawić.
Polscy wojacy mieli bazę na wprost dżungli, w  której
Czerwoni Khmerzy, a  może nawet sam ich przywódca Pol
Pot, się schronili i z której wypadami, zbrojnymi najazdami
okolicę szachowali. Nasze zuchy nie w kij dmuchał, chociaż
trafić z  karabinu w  takiego małego smagłego trudno. Bazę
mają niezbyt okazałą, a  na pewno trudną do przejścia po
ciemku. Pooraną okopami, które służą do bezpiecznego
przemieszczenia się z  namiotu na pozycje strzeleckie.
Z  północy na południe, ze wschodu na zachód. A  także,
żeby wróg się nie zorientował, a  chytry jest  – po skosie.
Wokół bazy sterty worków z  piaskiem i  kontenery na
podwyższeniu. W  nich strzelcy wyborowi lustrujący przez
optyczne przyrządy zieloną ścianę dżungli wzdłuż i wszerz.
Z góry na dół.
Ja z  Wojtkiem Jagielskim zostaliśmy ugoszczeni w  bazie
modnym tu przeciwmalarycznym płynem o  nazwie tak
magicznej jak on sam. Dżin end tonik. Zasiedliśmy
i zabiesiadowaliśmy. Polska gościnność. To, co za tak daleką
granicą lubię najbardziej. W  jej trakcie opowiadania tych,
którzy przeżyli atak rakietowy Khmerów. A  przeżyli
wszyscy. Strat na tej misji w wyniku działań wojennych nie
mieliśmy. Za to w  wyniku innych działań i  owszem. Bo jak
mówią u nas w kraju: „Wojsko idzie, straty muszą być”. A to
jeden żołnierz, chyba z  misji bułgarskiej, podchmielony
i  rozochocony zginął w  wyniku obrażeń czaszki zadanych
mu podczas walki w  boksie tajskim. Popularnym tu
ringowym sporcie. Traktowanym tak samo serio, jak serio
są pieniądze, którymi te walki się obstawia. Może nie
wiedział, że nogą też można zadawać ciosy? Inny wojskowy
misjonarz, chyba również pod wpływem, skoczył na główkę
do basenu bez wody. Znaleziono go dopiero rano
następnego dnia. Kolejny skręcił sobie kark, schodząc na
siku z  kontenera, na którym trzymał nocną strzelecką
wartę. Nie wymieniam tych, którzy zmarli dużo później
i  wolniej na AIDS, bo za pięćdziesiąt dolarów miesięcznie
kupili sobie lokalne żony.
Obok polskiej bazy była baza wojsk chińskich. Chińczycy
usilnie prosili lokalne władze o przegrupowanie, bo bardziej
niż Czerwonych Khmerów bali się Polaków. Nasi, gdy
odpowiadali ogniem na zaczepki zdżunglowanych
partyzantów, potrafili wystrzelać miesięczny zapas
amunicji. Położyć zaporę ogniową tak szczelną, że tylko
owady przeżywały. Ścianę ognia tak twardą, że twardzi
Chińczycy zbazowani tuż obok nie wytrzymywali. Może
psychologicznie żołnierze chińscy nie byli przygotowani do
misji. Za to w infrastrukturze byli znacznie lepsi niż Polacy.
Którzy paradowali w  umundurowaniu na tę szerokość
geograficzną zbyt ciężkim. Wilgoci nieznoszącym. Więc tam
gdzie kołnierze i  mankiety, nosili krwawe liszaje,
owrzodzenia. A  przez to samopoczucie mieli gorsze
i sprawność bojową mniejszą.
Dżin z  menażki trąbimy i  chichramy się razem z  nimi.
A ja gadam z Wojtkiem o tym, co wczoraj, gdy go tu jeszcze
nie było, fotografowałem. O  Angkor Wat. Prahistorii tej
ziemi. Przepięknej i  ponętnej, jak tutejsze egzotyczne
kobiety. Skutecznie kuszę, bo podkręceni jakże skutecznym
płynem na malarię, podejmujemy decyzję. Wskakujemy na
czerwony skuter  – i  dalej. Jedziemy. Warta na warcie,
podnosząc szlaban, salutuje. Przerażona trochę, że my do
dżungli, do Khmerów, do świątyni się wybieramy. Przed
siebie brniemy, nie zważając na wysoko stojące czy może
nawet już nieco pochylające się kambodżańskie słońce.
Lecz my, zabezpieczeni procentem przed malarią,
wybieramy przygodę.
Nad sobą jeszcze panowaliśmy, choć chyba nie do końca.
Ale na pewno nie panowaliśmy nad krwawym rumakiem,
który nas wiózł. Właściwie to ja nie panowałem, bo to ja
kierowałem. Pierwsze salto dziennikarza przefruwającego
nad moim  – byłego skoczka do wody  – karkiem
zaimponowało mi.  Walnął w  piaszczystą glebę efektownie,
ale chyba nie efektywnie. Ja też prostą jaskółką zaryłem
ryjem w  koleinę, którą jechaliśmy. Motorowerowy rumak
pod oporem nierównej drogi wyrwał się z  cugli moich rąk
i się wykopyrtnął.
To było pierwsze ostrzeżenie od Boga. Bo po co,
dlaczego my tam brniemy? Może nie warto? Ale nam było
absolutnie warto. Więc dygamy skuter i  dalej podkręcać
manetkę gazu, byle szybciej, byle zdążyć wrócić przed
zmrokiem. Zaobserwować, wrócić i  nadać relację, że
w  przepięknej świątyni, jednej z  najpiękniejszych na
świecie, żyją uchodźcy. Uciekinierzy ze wsi leżących w głębi
dżungli. Mieszkają, bytują, włóczą się między mnichami i na
wybory pójdą albo i  nie. Jak im Khmerzy pozwolą. Więc
coraz szybciej popędzamy motorynką.
Drugie ostrzeżenie od Boga. W  przezłoconej z  wolna
zachodzącym słońcem dżungli łapiemy gumę. Możemy
jeszcze się cofnąć. Wrócić. Ale my w  swojej arogancji
brniemy dalej. Na motorynce bez powietrza w  kole. Nie
zważając na ostrzeżenia. Głupi jesteśmy. Może tylko ja
jestem głupi. Bo po kilkuset metrach dętka opadła z  koła.
Wkręciła się w  łańcuch napędzający, rozciągnęła w  swojej
wytrzymałości i usztywniła. Jakby chciała zastopować nasze
marzenia o dotarciu tam i wtedy.
Nad zdechłym rumakiem stoję i  z  przewieszoną
fotograficzną torbą zaczynam się bujać. Tak blisko celu
i  tak daleko, bo słońce zachodzi. Nie będziemy targali,
pchali, popychali go.  Ukryjemy go przy drodze, w  dżungli.
Liśćmi filodendronów czy fikusów zamaskujemy i  spieszeni
pójdziemy do świątyni. Tak naprawdę chciałem się chyba
popisać przed dziennikarzem, a i on chyba chciał świątynię
na własne oczy zobaczyć.
I zobaczył. Zrobiła wrażenie. Kamień, z  którego została
zbudowana, oddawał kolor i  ciepło zachodzącego słońca.
Święte twarze wyryte na jej murach hipnotyzowały,
spowalniały, absorbowały moją i  dziennikarza uwagę.
Przepięknie. Warto żyć dla jednej takiej chwili.
Fotografuję. Zakładam bardziej czuły film. 800 ISO. Bo
zmierzch zapada. Świątynia coraz bardziej tajemnicza. Nie
taka jak wczoraj, gdy przyjechałem tam przed południem,
sam. Coraz bardziej zamknięta w  tajemnicach swojego
dżunglowego bytowania. Chroniąca uczucia i  myśli, które
sprawiły, że powstała. Owinięta lianami, oblepiona
płaskorzeźbami bogów.
Wycofujemy się z  Angkor Wat popędzani zapadającym
zmrokiem. Czeka nas kilka kilometrów drogi pieszo, przez
dżunglę, a  potem ostatnia prosta do wojskowej bazy pod
Siĕm Réap. Marsz przez głęboką czerń dżungli trwa długo.
Co rusz nogi zapadają się nam w  piaszczystych koleinach,
potykają o wystające korzenie. Co jakiś czas gleba – to ja, to
dziennikarz.
Nagle latarka jebie mnie po spojówkach. Mrużę oczy
zaskoczony strumieniem światła tak nieoczekiwanym w tym
miejscu i  ono odwraca moją uwagę. Na nim koncentruję
swoje doznania, a  nie na zimnej lufie pistoletu
przystawionej do mojego czoła. To Czerwony Khmer albo
Czerwoni Khmerzy, bo w  mroku, oślepiony, nie widzę. Ale
sytuację rozumiem, choć wcześniej zagubiłem się w  swojej
fotoreporterskiej bezroztropności. I  w  tym zrozumieniu
naszego położenia jedyne, co przychodzi mi do głowy, to
wydukać: „Nicht schiessen!”. Zaklęcie znane mi
z  kultowego serialu. Nadawanego w  czasach mojego
dzieciństwa. „Nicht schiessen!” Nie strzelać!
Zaskoczyłem tym zdaniem najpierw siebie, potem
dziennikarza, a  na pewno Czerwonego, w  mroku
niewidocznego i latarką się osłaniającego, Khmera. I Khmer
w  dżungli zdębiał. Jeszcze chwilę szachował mnie zimną
lufą pistoletu, ale powtarzane jak w  amoku dwa słowa:
„Nicht schiessen!”, „Nicht schiessen!”, „Nicht schiessen!”,
spowodowały, że siły i  pewność zaczęły go opuszczać.
Zaklęcie działało. Ręka dzierżąca pistolet przystawiony mi
centralnie do czoła zaczęła mu ciążyć i wraz z tym brakiem
sił oraz pewności opadać. Co te białe gamonie robią
w  mojej dżungli i  to jeszcze o  tej porze? Jeden mały, drugi
duży. Jeden z wąsami, drugi bez. I dlaczego ten duży mówi
do mnie po niemiecku? Podobnych dziwolągów w  dżungli
chyba nigdy nie spotkał. Gdyż nie dość, że nie wziął nas do
niewoli ani nie sponiewierał, to jeszcze lufą pistoletu
pokazał kierunek, w  którym mamy iść, jeżeli chcemy
przeżyć.
Do bazy wróciliśmy przed świtem. A  tam alarm, bo
dwóch dziennikarzy zaginęło w  dżungli. Ale alarm
niespieszny, przeciągający się, wydłużający. Byle do świtu,
bo w  nocy w  światłach samochodu niewiele widać, za to
samemu jest się doskonale widzianym. Stanowi się pyszny
cel. Dlatego na nasz widok zaalarmowani odetchnęli. My
też odetchnęliśmy. Nazajutrz po południu wybyliśmy
śmigłowcem z  powrotem do Phnom Penh. Do stolicy
relacjonować te ich pierwsze wolne kambodżańskie wybory.

Kilka lat później na zupełnie innej półkuli jadę wtulony


w  przepoconą koszulkę przewodnika, kierowcy, właściciela
motoru. Motoru terenowego, enduro, o  wysokim
zawieszeniu teleskopowej kierownicy łagodzącej wyboje
i o szerokich, mocno sfastrygowanych gumą kołach. Jestem
pasażerem. Przez pięć minut bacznie obserwuję kierowcę.
Czy podczas jazdy mogę mu ufać? Jest OK.  Kiedy może,
przyspiesza. Wymija nierówności łagodnie. Hamuje
rozważnie. Mogę mu zaufać. Wyjmuję aparat fotograficzny,
ustawiam czas i przysłonę. Jestem gotowy. Robię kilka zdjęć
mijanych, zmierzających w  przeciwnym kierunku
uchodźców.
Jazda. Uwielbiam ją jako pasażer, bo mogę
skoncentrować się na obrazkach. Jedne odpływają w  tył,
pojawiają się nowe, a ja patrzę. Patrzę wtedy stop-klatkami.
Nabyty zawodowy odruch. Nawet jak nie naciskam
migawki, wiem, kiedy bym ją nacisnął. Nie patrzę obrazem
ruchomym, przewijającym się w  mojej głowie jak taśma
filmowa. Patrzę pojedynczymi kadrami, które nieustannie,
wraz z  drogą, się zmieniają. Stop-klatka. Stop-klatka. Jak
widzę i czuję, że to jest to, naciskam.
Pędzimy dosyć szybko, bo przed nami sto dziesięć
kilometrów do najdalszego obozu w  dżungli. Po drodze
mijamy obozy na szesnastym i  czterdziestym drugim
kilometrze, ale nie zatrzymujemy się. Jeszcze wczoraj
fotografowałem tu ludzkie dramaty, codzienność
obozowego życia. Dziś jedziemy dalej. W  głąb dżungli.
Słońce, po świcie jeszcze niskie, zaczyna przebijać się przez
konary palm i drzew ostrymi igiełkami. Zostawia na tym, co
widzę i fotografuję, punktowe, wypalone luksami ślady.
Za obozem na czterdziestym drugim kilometrze nie ma
już drogi. Prowadzi nas wąska ścieżka wydeptana przez
tych, którzy mieli siłę iść dalej. Bliżej pomocy. Pędzimy nią,
gdy nagle spowalniają nas trzy ustawione przy ścieżce
terenowe motory. To inni fotoreporterzy, którzy przed
świtem wyjechali z  hotelu, zrobili sobie mały piknik. Nie
klasyczny, z jajkami na twardo i zgrillowanymi kiełbaskami.
Takich frykasów tu nie ma.  Zatrzymali się, żeby ściągnąć
parę buchów lokalnej samosiei: marihuany. Ona uśpi
organizmy domagające się konkretu. Żądające jedzenia,
którego tu nie ma. Organizmy zostaną dzięki niej oszukane
i  swoim burczeniem nie będą reporterom przeszkadzać.
Rozpraszać ich, odwracać uwagi, ścieśniać żołądka podczas
reporterskiej roboty. Więc i my się zatrzymujemy.
Częstują, a  ja przyjmuję. Wciągam trzy głębokie, na ile
pozwalają mi sportowe płuca, buchy. Od razu robi się
pięknie. To znaczy pięknie jest, ale robi się jeszcze piękniej.
Ten, który podaje mi batata, João Silva, kilkanaście lat
później straci nogi w  Afganistanie. Wejdzie na minę. Teraz
jeszcze z  nogami stoi koło mnie. To postój bez słów, bo
każdy wie, po co tędy jedzie. Słowa są niepotrzebne.
Żadnych hałarju. Żadnych hałdujudu. Milczymy pełni
szacunku dla historii, po które tu przyjechaliśmy. A  THC
rozchodzi się po organizmie. Znieczula. Daje poczucie
dystansu do rzeczywistości. Ośmiela.
I znów jestem na motorze, wtulony w plecy przewodnika,
z  aparatem gotowym do roboty. Po kilkunastu kilometrach
od postoju pojawiają się atrybuty tragedii. Najpierw
pojedynczo, potem coraz gęściej. To ciała tych, którzy tu
szli, ale na chwilę się zatrzymali. Jak ja na przerwę, oddech,
odpoczynek. Wysuszone, wypalone słońcem ciała
w  strzępach tego, co ich okrywało, leżą przy ścieżce.
Usiedli i  nie wstawali, a  pomóc im nie miał kto. Każdy
z  przechodzących był nieludzko zmęczony. Każdy usiłował
podejść ze swoim ciałem jak najbliżej pomocy.
Przy co bardziej kolorowo obleczonych ciałach
przystajemy, a  ja dokumentuję. Mój przewodnik przygląda
się wystawnemu odzieniu i biżuterii skomponowanej z lwich
zębów, które na rzemieniach oplatają szyję i  nadgarstki
jakiejś dziewczyny. „Księżniczka”, wyrokuje. Co jakiś czas
musimy schodzić z  motoru, przepychać go coraz węższą
ścieżką. Przenosić nad powalonymi kłodami,
przeprowadzać przez strumień. A  w  strumieniu stoi naga
kobieta. Żebra wystają spod jej hebanowej skóry. Piersi ma
małe, ze sterczącymi od chłodnej wody sutkami. Dłońmi
zasłania łono. Jest zaskoczona naszą obecnością tak samo
jak my jej. Kąpie się, pierze. W  swoim głodzie dostojna,
wyniosła, godna.
Obóz sto dziesiąty kilometr jest tuż-tuż.

Gdy przewodnik zgasił motor, zaskoczyła mnie cisza. Cisza


niemalże sterylna. Nie było słychać normalnego
dla  ludzkich zgromadzeń zgiełku. Nikt nie rozmawiał, nie
przekomarzał się, nie wykłócał. Szkraby nie robiły
rozgardiaszu. Nie prowokowały przepychanek, popychanek,
połajanek. Śmiechu ani płaczu. Nie było handlowych
dialogów, targowania się o byle co. Bo niczego nie było. Nie
było szczęku naczyń, pichcenia, gotowania, prażenia. Nie
było co pichcić. Nie było śpiewu ptaków, porykiwania
zwierząt. Bo nie było ptaków ani zwierząt. Zostały zjedzone
albo uciekły gdzieś dalej. W  dżunglę. Nawet insekty nie
bzyczały, nie furkotały. Tu i insekty były przysmakiem. Cisza
panowała niepokojąca, nieznośna, denerwująca.
W niej ludzie. Bytujący. Z  głodu otępiali. Nie pobierają
energii, więc starają się jak najmniej jej oddawać.
Niepotrzebnie jej nie tracić. Przeciągają swoje życie.
Wydłużają je, bo chcą istnieć. Bo może nadejdzie cud. Ale
cisza jest nienormalna. Deprymuje mnie. Trzask migawki
brzmi jak strzał z karabinu. Głośny. Dobitny. W tym miejscu
jest jednak na miejscu. Wydycham powietrze z płuc, mówię
sobie: „Miller, a  chuj”. Zamykam się w  sobie i  zaczynam
robić zdjęcia. Staram się w  tej prawie świętej ciszy nie
szurać trampkami, ale nieświęta migawka na to nie zważa.
Nie zaradzę jej. Nic na nią nie poradzę. Mogę jej nie
naciskać, ale przyjechałem tu po to, by naciskać. Skąd
mogłem wiedzieć, że mój aparat spotka się z martwą ciszą?
W ażurowym budynku z  cegły i  siatki magazyn. W  nim
ciała. Ciała ludzi, którzy z  medycznego punktu widzenia
jeszcze żyją. Oddychają. Ale od wielu tygodni nie trawią.
Umierają. Przechodzą z  tej strony świata na tamtą.
Uratować ich można tylko teraz, bo za chwilę będzie za
późno. Nie za dzień, za dwa, za trzy. Dosłownie za chwilę.
Tylko jak ich ratować, skoro ich tylu? Setki, może tysiące
w  obozie. Jak do nich dotrzeć z  ratunkiem, skoro ja tyle
godzin na terenowym motorze się przedzierałem? Może
śmigłowcami, ale w  tym kraju śmigłowców nie
ma.  Ciężarówkami, ale drogi nie ma.  Można by przez
dżunglę wykarczować drogę, ale chętnych do karczowania
nie ma.  Szach-mat. Więc oni w  ciszy beznadziejnej.
W  magazynie cień dającym zmagazynowani jak eksponaty
ponurego siewcy leżą. A przed budynkiem taczka stoi. Plon
zbiera. Na razie trzy szare kocyki z  małymi ciałkami, bo
jeszcze wcześnie. Południe.
Odchodzę na bok i  dobijam marychę z  fifki. Schładzam
organizm, czaszkę, mózg, myśli. Kierowca-przewodnik mnie
popędza, bo mamy mało czasu, droga powrotna przed nami
długa. Przed zmrokiem, przez rzekę, łódką do żywych
musimy się przeprawić. Ale ociągam się.
Ceglany budynek dla tych, co najsłabsi. Głównie kobiet
i dzieci. Szkielety i szkieleciki. Małe, kruche, niedotykalne,
bo się rozsypią. Nie dotykam. Pod ścianą pokoju stoi karton
z  dumnie wypasioną koroną gwiazd Unii Europejskiej.
Pomoc humanitarna od Wysokiego Komisarza. Karton już
pusty, więc służy za sracz tym, którzy leżą pod ścianami
i zdychają z głodu.
Trójca bynajmniej nie święta. Nie Ojciec, Syn i  Duch.
Same duchy. Trójca dzieci na oko po siedem, dziesięć lat.
Jedni z  tych, którzy już nie żyją, choć dopiero umierają
z  głodu. Ale ja wiem, że nie przeżyją. Bo na cud się nie
zanosi. Siedzą na kartonie z  kręgiem złotych gwiazd na
błękitnym tle i mają to w dupie. Dosłownie. Wypróżniają się
do niego. Po prostu, jeszcze po ludzku srają. Ale nawet to
sprawia im ból. Jakaż paradoksalna symbolika każe im się
wysrać na wtedy jeszcze pełną gębą bogatą i sytą Europę?
Ich ciała są już jak ciała owadów. Przypominają bardziej
ważki niż ciała ludzi. Surrealizm? Nie, gorzej. Surrealiści by
tego nie wymyślili. A  ja tkwię w  tym z  lajką i  fotografuję
najszerszym obiektywem, który mam.
Dwudziestojednomilimetrowym, ekstremalnie ostrym
i  jasnym. I  śmierdzę, bo oni śmierdzą. Ale siedzę, bo
fotografuję przechodzenie kogoś na tamtą stronę. Boli mnie
to.  Jakbym sam wetknął już Charonowi pieniążek w  dłoń,
w oko, żeby przewiózł mnie na drugą stronę rzeki.
Dziewczynka, na oko siedmioletnia, podchodzi do
framugi drzwi, uchyla je kawałek i  staje w  snopie
południowego światła. Wydęty z  głodu brzuszek wystaje
spod siermiężnej, podartej koszulki. Kobieta, prawie naga,
z głową opartą na ręku, nie próbuje nawet przykryć swoich
piersi. Wstydu nie ma.  Nie ma już nic. Obojętnie ogarnia
wzrokiem przestrzeń. Ten wzrok to jej jedyna życiowa
aktywność.
Piszczele, żebra, czaszka. Mógłbym wymieniać nazwy
poszczególnych kości prześwitujących przez ich skórę.
Imiona złączeń, więzadeł i  chrząstek. Uczyłem się tego do
egzaminu z  anatomii na warszawskim AWF-ie. Teraz
wszystko mam na żywo. Żywy jeszcze atlas anatomiczny
przede mną i  aparatem. Obraz, który śni mi się do dzisiaj,
tylko w  odrobinę innej formie. Nie mogłem tym ludziom
pomóc, choć wtedy byli dla mnie najważniejsi na świecie.
Zawsze mogę tylko podać informację o  tym, co gdzieś
z  ludźmi się dzieje. Zbulwersować świat brzydkim
obrazkiem. Żeby hamburger wypadł z  ręki. A  flaki po
warszawsku stanęły kołkiem w  gardle. Tylko tyle mogę.
Jeżeli komuś tym pomogę, to już na pewno nie im.  Oni
szansy nie mają.
Byłbym ostatnią szują, gdybym mówił, że znam głód.
Nie, nie doświadczyłem go.  Wprost przeciwnie. Mój
sportowy organizm, wyżyłowany nieustannym wpadaniem
do wody. W różnej formie, ale zawsze radykalnej. Jest silny.
Jeszcze wytrzymały. Jako tako przygotowany na
niespodzianki zaaplikowane przez moją głowę. O głód tylko
się otarł. Musnął po nim naskórkowo. Bo głód tylko
fotografowałem, więc nie mam prawa o nim pisać. Czy głód
zresztą jest opisywalny? Głód jest fotograficzny. Łatwiej
spojrzeć, nacisnąć i  odejść. Trudniej wejść w  ciało
i  w  głowę głodującego człowieka. Poczuć, jak jest
naprawdę, i  opisać tę prawdę. Więc muka  – mówią głodni
sytym, gdy ci próbują za nich mówić. Dlatego tylko
fotografowałem. Robiłem zdjęcia, chwytałem ich przed
śmiercią, by oni sami, milcząc, mówili. By nie zamilkli.

W ostatnim pokoju siedzi dziewczynka. Przytula się


plecami do ściany, bo chłodna. Głowę spuściła, ale oczy ma
zaciekawione. Co wyniknie z wizyty tego wysokiego białego
pana? Nic nie wyniknie. Pan wróci do kraju ze
świadectwem jej, ich tragedii. Opublikuje te świadectwa
w  największej gazecie w  swoim kraju i  w  największej
gazecie we Francji. Biuro prasowe Wysokiego Komisarza
Unii Europejskiej poprosi go o więcej świadectw, ale ich nie
opublikuje. Wytłumaczy, że są zbyt drastyczne.

Opalam fifkę z  resztek marychy i  wsiadam na motor.


W  drodze powrotnej nie fotografuję. Jestem wykończony
psychicznie i  fizycznie. Bardziej to pierwsze. Po
kilkudziesięciu kilometrach silnik zaczyna kasłać, rwać,
przygasać. Benzyna się skończyła. Trzeba zejść z  motoru
i  pchać go koleiną. Przenosić, wyciągać, targać. Obóz
czterdziesty drugi kilometr. Médecins sans Frontières
wielką terenówką humanitarnie wezmą tylko mnie.
Kierowca oraz enduro bez benzyny na noc zostaną
w  obozie. Z  moim przewodnikiem rozliczam się hojnie,
wskakuję na pikapa i wygodnie jadę nad rzekę.
Muszę poczekać na łódkę. Ale jest lokalny bar, choć bar
to słowo na wyrost. Ściany z  pofalowanej blachy
w  wesołych, jaskrawych kolorach. Skrzynki po piwie jako
fotele, kanapy, stołki. Dziura, w  której się zamawia,
i  wyciągnięta z  tej dziury ręka. Najpierw bierze pieniądze,
potem oddaje oszronioną brązową butelkę o  pojemności
0,75 litra. Z  sufitu na drucie dynda otwieracz,
odkapslowywacz. Pełna samoobsługa.
Pierwszy łyk jest najlepszy. Więc ciągnę długiego jak
droga, którą dziś przebyłem, grzdyla. Przeciągam
go.  Celebruję. Wpatrzeni we mnie lokalersi przyjmują to
z  wyrozumiałością. Po tym pierwszym grzdylu długim jak
trasa maratonu przestaję ich interesować. Wracają do
przerwanych na chwilę rozmów, obserwacji. A  ja czujnie,
żeby nie przegapić podwózki na drugą stronę rzeki, chłonę
zimny, pszeniczny płyn. Luzuję i  spowalniam swoje
dzisiejsze przeżycia. Medytuję nieabsorbowany niczym
i nikim.
W hotelu biorę długi, zimny prysznic. Strugą wody
spływa ze mnie smród ciał, które kilka godzin temu
fotografowałem. Ten smród jest wyimaginowany, ale obecny
w  moim nosie, mózgu, myślach. Przebija się nieznośnie na
wierzch. Więc z  całej siły trę mydłem ciało, aby się go
pozbyć. Zapomnieć. Spłukany, schodzę do hotelowej
restauracji. Dostanę garść ugotowanego ryżu i  kilka
pastewnych bananów usmażonych w  głębokim oleju. Są
dobre, słodkie i zabijają głód.
Po tym, co widziałem w  Kongu. W  Burundi. W  Sudanie
Południowym. Dziś nie jem łapczywie. Nie chapię. Nie
wpierdalam. W  ogóle mało jem. Dozuję łyki i  je celebruję.
Tyle, żeby starczyło do godnego życia. A kiedy jem, staram
się poczuć części pierwsze, podstawowe smaków.
Zrozumieć i pojąć kubkami smakowymi, czy wół miał wokół
siebie rozległą Pampelunę, czy żył ścieśniony i  w  stresie,
który teraz w  formie mięsnego białka mi oddaje. Sloł fud.
Po afrykańskich doświadczeniach jedzenie dla mnie to
święto.
W hotelowej restauracji walę browar za browarem, aż
zapomnę i  padnę nieprzytomny w  łóżku pod moskitierą.
Z kolegą dziennikarzem nie zamienię ani słowa. Moja głowa
ma dosyć tragedii. Zwariuje, jak będę poddawał ją ciągłym,
nieustannym sprawdzankom. Muszę złapać psychiczny
oddech. Zresetować ją innymi wrażeniami. Odwrócić jej
uwagę. Oszukać. Więc rano przystaję na propozycję
polecanego przez konsjerża przewodnika. Że zabierze nas
łodzią do wioski rybackiej. Że nie pożałuję wydanych na tę
ekstrawagancję pieniędzy. Że nawet „National Geographic”
korzystał wcześniej z jego usług. I byli zadowoleni.
Spadł mi z  nieba. Tak. Ładne widoczki, obrazki,
socjologia. Oddech. Ekstrawagancja i  kolor. Egzotyka,
a może hipokryzja. Ale dziś nie mam siły bić się z myślami.
Długą łódką płyniemy z prądem szerokiego Konga. Przed
niedużymi, ale niebezpiecznymi wodospadami z  naturalnie
narzuconych głazów dobijamy do brzegu. A  tam
rusztowanie z  pookręcanych lianami palm. Wielkie, utkane
z  witek kosze zanurzone w  rzece. Tradycyjne i  odwieczne
w tej formie polowanie na białe, pełne kwasów omega trzy
rybie mięso. Tak potrzebne tu, a  jeszcze bardziej
kilkanaście, kilkadziesiąt i ponad sto kilometrów dalej.
Na rusztowaniu siedzą obserwatorzy koszy, którzy gdy
już jakaś ryba, rybka, rybeńka nawet się w  nich zaplącze,
dalej targać kosz do góry. Łup, zdobycz oglądać, oprawiać,
na świeżo grillować, gotować, suszyć. Są też śmiałkowie. Ci
najlepiej zbudowani. Najsilniejsi. Najlepiej pływający.
Z  wartkim nurtem i  wirami zbratani. Ci wyprawiają się na
głazy wodospadowe. Niestraszna im biała piana pędzącej
w  tym miejscu rzeki. Na ramię mają zarzucone siatki, po
rozłożeniu okrągłe, po bokach obciążone ołowiem. Gdy taką
obciążoną i  ciągniętą siłą grawitacji siatką rzucić,
błyskawicznie zanurza się w  nurcie rzeki, przykrywa
przepływającą rybę, więzi ją i  deprymuje. Wtedy ta, wijąc
się, śmigając, przeciskając przez oka siatki, usiłuje uciec.
Ale to złudne. Im bardziej na oka napiera, tym bardziej się
pogrąża. Skrzela wejdą między sznury siatki i zaprą się. Nie
puszczą obłego, śliskiego ciała z  powrotem. Zakleszczą
i  uwiężą. A  siatka targana przez rybę dyga jak spławik.
Dzieje się to na moich oczach. Potężny tubylec
w  jaskrawokolorowych bermudach, śmiałek, który zapędził
się na niebezpieczne kamienie, zarzuca siatkę. Ta znika
w  nurcie rzeki, by po chwili ciągnięta z powrotem wynieść
na powierzchnię zaplątaną w  nią dużą rybę. Chwila
uważnego łuskania śliskości z  sieci. Tak żeby nie wypadła,
nie wymsknęła się, nie uciekła. I już ryba ręką niesiona jest
do buzi. Prosto w  duże, pulchne usta. Przytrzymana
mocnymi zębami, poczeka tam w  kolejce praktycznych
czynności. Powędruje do kieszeni kolorowych bermudów
i znów znajdzie się w wodzie. Bo Murzyn wskoczy do rzeki,
by wpław przetransportować ją na brzeg.
A na brzegu Konga małe smyki małymi siatkami łowią
małe rybki. Nie większe niż szprotki. Będą je jadły bez
patroszenia, na surowo. Zastrzyk białka do organizmu  –
i  znów nad brzeg. Powtarzać, naśladować, oddawać gesty
i  ruchy starszych. Ta wioska rybacka z  ryb słynie i  żyje.
„National Geographic” tu był. Dokumentował. Ja też tu
jestem. Polowaniem na ryby się wyciszam.

Do Konga wrócę jeszcze raz, w lutym 2003 roku. Nie będzie


już głodujących w dżungli. Wywiozą ich jeszcze w ’97, kilka
miesięcy po moim pobycie, na platformach kolejowych.
Ktoś się nad nimi zlituje i dojdzie do wniosku, że położenie
torów będzie najłatwiejszą i  najtańszą formą ewakuacji.
Znajdą się pieniądze dla karczujących. Znajdą się pieniądze
na doprowadzenie w  głąb dżungli szyn. Wyślą stalowego
smoka, który ich stamtąd zabierze.
W 2003  roku jestem w  zupełnie innym obozie
uchodźców. Kongijskich w  Kongu. W  prowincji Ituri, tuż
przy granicy z  Ugandą. Problemem w  nim nie jest głód.
Problemem są gwałty żołnierzy na kobietach. Właśnie
skończyła się kolejna wojna w  tym państwie. Wielka. Taka
afrykańska wojna światowa. Dżunglowa. O  władzę, ziemię,
kopalnie diamentów biło się osiem państw. Ćwierć setki
armii i partyzantek. Mordując, wyganiając, powodując głód
i  choroby. Zginęło pięć i  pół miliona ludzi. A  nowi wciąż
przybywali, bo umierali kolejni. Słabi, bezbronni, setki
dziennie.
Obóz w pobliżu Bunii, stolicy Ituri, różni się od tamtych
koło Kisangani. Ludzie w  nim nie mieszkają już na gołej
ziemi. Polepili gliniane, okrągłe, przykryte palmowymi
liśćmi chatynki. Wokół obozu założyli poletka warzywne.
Nie są samowystarczalni, dalej wspomaga ich pomoc
humanitarna. Ale tu jest już odrobinę lepiej. Z  głodu nikt
nie umiera. Tylko te gwałty. Żołnierze pilnujący obozu za
włosy ciągną kobiety w krzaki i tam folgują swym chuciom.
Bezproblemowo, bezkarnie. A  rodzinę straszą bronią.
Zresztą dokąd rodzina pójdzie się poskarżyć? Z  obozu
nikogo nie wypuszczą, a  jakby ktoś żołnierzy wyminął,
pieniędzy na transport nie ma.  Do urzędu ze skargą nie
dotrze. Na policji się nie poskarży, bo policji tu nie ma.  Tu
wojsko pilnuje porządku, łamiąc go.  Dlatego skarga
niewskazana. Niepolecana. Za skargę zemsta może cię
spotkać. Więc za włosy i w krzaki. Bezkarnie.
Przez gwałty coraz więcej dzieci się rodzi. Tylko jak tu je
kochać, skoro z gwałtu się poczęły? Jedyna pomoc, pewnie
złudna, to zagraniczni żurnaliści. Wiadomość o  przemocy
seksualnej dalej wywiozą, poślą, może roztrąbią. Może ktoś
w świecie nią się przejmie? Zainteresuje? Zareaguje?
Staram się nie słuchać tych osobistych tragedii.
Fotografuję. Co innego dziennikarz. On musi. Musi te
historie wytrzymać. Musi je poukładać w głowie. Przemielić
je.  Przetrawić. Wypluć w  formie tekstu. Chcąc nie chcąc,
strzępy skarg kolejnych zgwałconych kobiet docierają
jednak do mojej świadomości. A  ja, jak znieczulony ich
mnogością i intensywnością, naciskam migawkę.
Gdy wracamy samochodem, przewodnik funduje nam
lokalną atrakcję. Zawozi do wioski, gdzie schludnie ubrany
w  białą koszulę i  wełnianą marynarkę nauczyciel prowadzi
nas za opłotki. Wioska nie jest ani duża, ani mała. Ot,
zwyczajna. Przechodzi przez nią wędrowny kapłan.
W  brązowej tekturowej walizce niesie precjoza do
odprawiania polowej mszy. Towarzyszy mu dwóch grajków.
Jeden targa tubę, wielką, prawdziwą miedzianą trąbę.
Drugi nie mniejszy bęben. Tak, to będzie uroczysta msza ze
wszystkimi szykanami. Idą tam, skąd przyjechaliśmy.
W  stronę dżunglowych zabudowań i  zgwałconych kobiet.
A  my za eleganckim jak na tutejsze warunki nauczycielem
idziemy za wioskę. Mijamy zabudowania i  wchodzimy
w  pole wysokiej za kolana trawy. Właściwie na łąkę. Bo od
lat tu nie sieją i  nie zbierają. Wioska jest wyludniona,
częściowo opuszczona. Nauczyciel nie daje lekcji małym
gamoniom, bo ich nie ma.  Dorabia jako przewodnik po
lokalnej atrakcji. Prowadzi na pola śmierci.
Kiedy orientuję się, po czym chodzę, długo ważę każdy
krok. Łąka jest nawieziona, zasłana naturalnym wapnem
z  ludzkich kości. Co chwila nauczyciel przystaje i  podnosi
z trawy a to piszczel, a to czaszkę. Eksponuje je w dłoniach.
Dowody masowej egzekucji lokalnej społeczności. Dzisiaj
naturalny składnik ich ciał, wapno ich kości, nawozi pola.
Użyźnia je.  Dlatego trawa jest tu taka wysoka, dorodna,
zielona.
Nie wnikam, kto kogo, dlaczego, kiedy. Chyba dawno. Bo
kości białe, wytrawione przez insekty. Idealne do szkolenia
studentów akademii medycznej z  anatomii. W  nauczycielu-
przewodniku wielka powaga. Każda kość, czaszka, piszczel,
żebro to przecież jego sąsiad. Współplemieniec. Znajomek.
Nauczycielowi udało się zbiec pod osłoną nocy. Innym nie.
Wyciągnięci, ze snu odkopani, za chałupy na pole zostali
wyprowadzeni. Pod lufy wycelowanych karabinów
maszynowych. Dlaczego, po co, z  jakiego powodu  – nie
wiem. Pytania się nasuwają. Ale odpowiedzi nieważne.
Mord dla mordu. Więc wioska wyludniona nienaturalnie.
Prawie pusta. Niema. Strach wejść między chałupy, strach
wyjść na pole.
Trzy razy byłem w Kongu. Za pierwszym razem poraziło
mnie łapówkową muką i  nieprzystępnością. Opędzało
i  oganiało się przed moimi fotografiami. Nie chciało dać
świadectwa. Zarozumiałe. A może to ja byłem zarozumiały.
Niecierpliwy, zbyt pospieszny. Lukstorpeda fotografii.
Zrobić szybko i łatwo. Nie otworzyło się wtedy. A ja, młokos
fotografii, byłem zbyt niecierpliwy, nachalny, nieznośny.
Może nie Kongo mnie, tylko ja je mukowałem swoim
nieobyciem w  dramacie? Za drugim razem Kongo było
zmęczone. Znużone wojną i  przedłużającym się dramatem
uchodźców z  Rwandy. Współplemieńców Hutu. Dlatego
bardziej pokorne, dostępne, odkryte. A  ja je wraz z  jego
dramatem przeczekałem, oswoiłem, osiodłałem. Jak
w  portretach albo fotografii socjologicznej, gdzie i  tych,
którzy przed aparatem gwiazdorzą, i  tych, którzy są mu
niechętni, zamknięci w  sobie, introwertyczni  – trzeba
przeczekać. Oddało mi obrazy uchodźczych dramatów, a ja
brałem je jak swoje. Ciosałem i  rzeźbiłem światłem oraz
obiektywem.
Podczas ostatniej mojej przygody Kongo było tuż po
drugiej wielkiej wojnie. I  powoli, powolutku znów zaczęło
nabierać pewności siebie. A  ja zacząłem tracić zdrowie.
Zarażony malarią, chyba mózgową. Bo lekarze
zdychającemu człowiekowi w  przedziwnym, humanitarnym
odruchu nigdy nie powiedzą prawdy o  stanie jego
organizmu. Nie ostrzegą, nie zdradzą. Żeby organizm
z  chorobą się nie pogodził i  nie poddał. Żeby uśpiony
pozytywnymi rokowaniami, uwierzył w nie i wydobrzał.
W wielu wojennych filmach jest scena, gdy towarzysz
walki mówi do ciężko rannego: „Oddychaj, nie zamykaj
oczu. Dasz radę”. Wiem, o  co chodzi. Spowolnione bólem
ciało zapada się. Pogrąża. Odpływa i  tylko od naszej chęci
przeżycia zależy, czy Pani Śmierć zostawi nas w  spokoju
i  pójdzie sobie gdzie indziej. Czy też poddamy się jej. I  to
my pójdziemy gdzie indziej.
MOJA PIERWSZA ŚMIERĆ
Rumunia

Tabula rasa. Biała, ale nie niezapisana tablica. Nie


nietknięta przeżyciem. Wytarta. Może nie całkiem, ale
wytarta. Może nawet połamana na kawałki. Nie wiem kiedy
ani dlaczego. Moja pamięć stamtąd wiele nie pamięta.
Z  wyjątkiem pierwszej sfotografowanej śmierci. Choć
właściwie i ona żyje we mnie niczym zjawa, duch.
Wyjazd do Rumunii w  grudniu 1989  roku okrywa
w  moim umyśle gęsta mgła. Mgła, z  której wyłaniają się
nierealne postacie. Kiedy pamięć innych podróży pozostaje
ostra, kolorowa i  zapachowa  – Rumunia zanikła. Wyblakła
i zetlała. Rozmyła się i stała fantasmagoryczna. Więc chcąc
nie chcąc, sięgam do pamiętnika z  fotografii. Otwieram na
ekranie zdjęcia i  przywracam pamięć na siłę. Potrafię je
opisać, bo to ja je zrobiłem. Ale żeby przypomnieć sobie, co
pomiędzy nimi ze mną się działo? Z  tym już gorzej. Czy
dlatego, że było to tak dawno? Że po raz pierwszy otarłem
się o  śmierć? Że wyjazdy do straszliwszych miejsc wyparły
Rumunię z mojej głowy?
Wszystko, co się działo, działo się chronologicznie,
kolejno i  po sobie. Bo tak działa czas. Ale teraz wszystko
jest we mnie naraz. Bo tak działa pamięć. Są w niej dziury,
a  czasem zapadnie, w  które lepiej nie wpaść. Taka też jest
pamięć. Więc nie układam tej książki chronologicznie.
Chronologiczne są moje zdjęcia. Mój prawie że pamiętnik
z  życia mojego i  nie mojego. Z  wydarzeń ważnych
i  banalnych. Tę książkę piszę, jak czuję. Jak mi się chce.
Jaką mi się wydaje, że być powinna. A  teraz powinno być
o  niepamięci. I  o  wydobywanych z  niej kawałkach,
okruchach, strzępach pamięci.
Otwieram pierwsze zdjęcie. Zrobione w  Czerniowcach,
na radziecko-rumuńskiej granicy. Wiem, że jechałem
samochodem pełnym dziennikarzy. Żaden fotograf nie
chciał z  nimi jechać. Było Boże Narodzenie, czas dawania
prezentów. Ozdabiania choinki. Zabijania karpia. Więc
mówili: „Nie”. A  ja owszem, powiedziałem: „Jadę”.
Konsekwencje będą potem. Więc jechałem. Nocą, senny,
ogarniając wzrokiem pustkę Ukrainy. Stepy może
akermańskie. Ale i tak nudne. Przez nie droga prowadzi do
Rumunii, a  tam wrze. Gotuje się. Bulgocze. Nicolae
Ceauşescu, Słońce Karpat, zachodzi.
Na granicy rumuńscy pogranicznicy radzili nie wjeżdżać.
Bo niebezpiecznie. Ale przecież my właśnie dlatego. Bo się
dzieje. Zdesperowani. Kiedy poczuli, że do rozumu nam nie
przemówią, zaczęli dawać dobre rady. Wy jechać przez
miasta, ale nie przez centra. Rozumieć? Rozumieć.
W  centra bitwy. Walczą. Rozumieć? Rozumieć. Jak
przejeżdżać miasto, wyłączać reflektor samochoda, bo
snajper patrzeć, widzieć i  strzelać w  was. Rozumieć?
Rozumieć.
Więc my jechać z  wyłączona reflektor samochoda.
I  omijać centra. O  to zresztą nie było trudno, bo centra
płonęły. Poganiani salwami z  automatu, oddalaliśmy się od
płonących miast. Nie wiem, jakie to były miasta. Nie
zatrzymaliśmy się. Spieszyło nam się. Do centrum centrów.
Do Bukaresztu.
Dużo lepiej niż tamtą granicę i jazdę pamiętam historie,
które  – podobnie intensywne  – wydarzyły się dużo
wcześniej. Staję na dziesięciometrowej wieży. Zaraz sędzia
zagwiżdże i  będę miał kilka sekund na wykonanie ewolucji
o  dziwnej nazwie, znajdującej się w  programie igrzysk
olimpijskich. Stoję, przymykam oczy i  w  myślach wybijam
się w  górę. Wykonuję skok przed skokiem. Ruszam,
nabieram prędkości, odbijam się od krawędzi wieży,
wybijam. Rotacja wyprostowanych ramion nadaje rotację
mojemu ciału. Ważne, żeby nie pochylić głowy, bo wtedy
trajektoria lotu przesunie się do przodu, wybicie będzie za
niskie i  skucha. Z  podniesioną głową trzeba skoczyć jak
najbliżej wieży, ale nie tak blisko, by o  nią zawadzić. Więc
w myśli rozkminiam, tłumaczę sobie półtora salta do przodu
z  potrójną śrubą. Lubię ten trudny skok. Bo najpierw
w  błędniku podświadomie wyczuwam, że pode mną jest
dziesięciometrowa przestrzeń i  woda. Robię poprzeczną
rotację w  pozycji łamanej i  wchodzę w  pionową,
wyprostowaną, w której robię trzy śruby. Północ i południe
się kręcą. Słońce trzy razy jest z  lewej, trzy razy z  prawej
strony. Jeszcze szybko ustawiam ramiona bokiem nad głową
i  wchodzę do wody. Wyprężony, barki mam napięte,
nadgarstki usztywnione. Dłonie połączone w  siateczkę, tak
żeby woda spod nich nie wytrysnęła. W żargonie skoczków
mówi się: zgasić wodę. Zgasić tak, by za zanurzającym się
w  nią ciałem nie wypadła nawet kropelka. Żeby woda pod
wpływem twardości, ale też giętkości nadgarstków poddała
się. Nie wybuchła fontanną, lecz pochłonęła. Puściła
delikatne kręgi fal. I  zamknęła się nade mną. Tak stoję
i medytuję. A potem skaczę.
Pamiętam tę medytację do dziś, mimo że odbyła się na
długo przed Rumunią. A  moje ciało pamięta, jakie
naprężenie którego mięśnia odpowiada za poszczególną
część ewolucji. Ciało z mózgiem było zrośnięte. Zwierzęco,
podprogowo pamiętliwe. Może mózg osamotniony nie
wytrzymuje próby czasu?
Tak właśnie jest z  Rumunią. Nieswojo. Więc żeby o  niej
pisać, muszę zrobić spinkę mózgu. Urządzić mu
wspinaczkę. Przełamać opór. Nie wiem, na ile efekt będzie
uczciwy, na ile nie. Mogę opisać zdjęcia, ale czy rzetelnie
oddam atmosferę? Chciałbym. Dlatego posiłkując się
zdjęciami, opisuję, ale i dopisuję. Łatam i wypełniam.

Przed świtem jesteśmy w  Bukareszcie. Do centrum nie


można wjechać, to jedziemy do hotelu. Samochód na
parking. A ja na ulicę. Mija mnie kultowa rumuńska dacia,
robiona chyba na licencji Renault. Mocno już zużyta, ale
poza tym dacia jak dacia. Ot, taksówka z  czarno-białą
szachownicą na masce. Tyle że zamiast spieszących się do
pracy ludzi wiezie na dachu trumny. Siedem, może osiem.
Zapakowane na kaście. Przytwierdzone sznurami
i parcianymi pasami. Kiepsko, krzywo zbite ze sklejki. Jadą
po kogoś. Dla kogo rewolucja wszystko skończyła. Była jak
finis, di end, kaniec. Ten ktoś zalega teraz w  szpitalnych
chłodniach. Dojdę do niego, ale najpierw trafię na Piaţa
Palatului, na plac Pałacowy. Pod pałac Słońca Karpat.
Komitetu Centralnego Rumuńskiej Partii Komunistycznej.
Otoczony, oblężony, zajęty przez tłum i zbuntowane wojsko.
Smród płonących opon. Co z  tego, że śmierdzą, skoro
oddają ciepło? Grudniowy poranek wstaje ospały. Plac
osnuty jest sinobłękitnymi dymami wielu ognisk. Ludzie
stali przy nich przez całą noc. Zimną, mroźną noc. Wspólnie
cywile i  wojskowi w  długich zielonych szynelach.
Z  kołnierzami postawionymi na sztorc, z  sowieckimi
uszatkami pod hełmami. Eleganccy nie są, ale w  uszy
przynajmniej im ciepło. Wyciągają dłonie do smrodliwego
ognia. Grzeją się. Pilnują rewolucji. Choć potem niektórzy
będą mówić, że puczu. Że to nie była rewolucja, tylko
zamach stanu. Bo rządy przejmą dawni współpracownicy
Ceauşescu. Ale jakakolwiek byłaby prawda, ludzie, których
oglądam pod pałacem KC, to jednak rewolucjoniści.
Żołnierze z  ludźmi. Razem siedzą, palą, piją. Razem
okupują przeszłość i strzegą przyszłości. Choć ci drudzy jak
nędznicy. Nie szydzę z  nich. Wyglądają bardzo biednie.
Nawet w porównaniu z moim biednym krajem.
Nie było mnie w Bukareszcie, kiedy cywile i zbuntowani
żołnierze przypuścili szturm na budynki i wieżę telewizyjną
na północ od centrum miasta. Źli, rozwścieczeni na
kłamliwe informacje podawane w  wiadomościach. Na
telewizyjnych cenzorów i  informatorów, dziennikarzy
i  prezenterów. Walki trwały dość długo, ale gdy
przyjechałem, telewizja była już wzięta. Zbuntowani
żołnierze pilnowali zdobyczy. Już rozluźnieni, snuli się przed
gmachem.

Jeden w  uszatce i  w  hełmie, z  kałasznikowem


przewieszonym przez ramię, niesie na zdjęciu kilka
bochenków chleba. Wraca do kolegów ze zdobycznym
prowiantem. Inny narzucił na wojskową kurtkę szlafrok
w  purpurowym kolorze. Na szlafroku wyhaftowane inicjały
NC.  Nicolae Ceauşescu? Skąd on to wziął? Wygląda jak
zjawa z  kiepskiego filmu grozy. Raczej śmiesznie niż
strasznie. Surrealistycznie.
Wielki, zbudowany ze szkła i  stali telewizyjny biurowiec
był już tylko ze stali. Szkło oderwane od ścian chrupało pod
moimi butami.

Dziennikarzy w  budynku nie było. Albo było ich niewielu.


Nie wszyscy mieli odwagę przyłączyć się do zbuntowanych.
Ważyli w głowach albo w sumieniach: opłaca nam się to czy
nie? Czy to korzystne dla kariery, rodzin, życia? Lepiej
przeczekać czy już teraz iść z  prądem historii? Niektórzy
chyba po prostu się bali. Porzucili pracę i  zaszyli się
w domach. Wyjechali do rodzin poza stolicę.
Nie miał takich wątpliwości jeden ze znanych
rumuńskich aktorów. Komediant. Ulubieniec telewidzów.
Który stał się najbardziej rozpoznawalną twarzą rewolucji.
By za chwilę stracić tę twarz w  sposób dosłowny. We
właśnie zdobytym magicznym medium czytał na żywo
pierwsze komunikaty. Komunikaty powstańców. Inne od
podawanej wcześniej oficjalnej prawdy. Prawdy rządowej.
Partyjnej. Komunistycznej.
Jako aktor komediowy musiał mieć poczucie humoru.
Może wierzył, że jego zło nie dotyczy? Że jemu dużo łatwiej
będzie się z nim zmierzyć niż innym? Podjął ryzyko i ryzyko
przyszło. Ktoś na niego zapolował. Kiedy rano szedł
odczytać powstańcze informacje. Stanął na skraju ulicy, tuż
przed budynkami telewizji. Postawił nogę na pasach. Kula
dum-dum urwała mu pół czaszki. Nie usłyszał nawet
nadchodzącej śmierci. Zginął na miejscu trafiony przez
snajpera gównianym żelastwem. Czymś, co po napotkaniu
oporu rozrywa się, czyniąc spustoszenie. Taka śmierć,
precyzyjnie zadana, nawet nie boli. Jest zaskakująco cicha
i spokojna (tak twierdzą spece od batalistyki). Dla ofiary, bo
dla tych, którzy patrzą na skutki, raczej nie.
Snajpera nigdy nie widać, nie słychać. Można go chyba
tylko przeczuć. Zdać się na intuicję. Dobry los. Gdy snajper
strzela, to ten, który dostaje, najpierw czuje reakcję
organizmu zapadającego się w sobie, a potem chyba już nic.
Bo fala dźwięku towarzysząca wylotowi kuli z  lufy jest od
niej wolniejsza. Dociera do nas później. A jeżeli dociera, to
znaczy, że jesteśmy szczęśliwcami, których on nie namierzył
albo nie trafił. Jeżeli z  kolei strzału nie słyszymy, ale
widzimy, że ktoś obok zwija się trafiony albo że odpryskuje
kawałek muru, bruku czy pęka szyba, oznacza to tylko
jedno: snajper. Najlepiej zaszyć się wtedy na jakiś czas
w  odizolowanym od świata zewnętrznego miejscu.
Pomieszczeniu ze wszystkich sześciu stron świata
osłoniętym. Bo tak naprawdę nie wiemy, z  której strony
snajper osacza, namierza, celuje. Może mierzyć z  każdej.
A  skoro tak, nie wiemy również, za czym mamy się
schować. Każda skrytka może się okazać wystawiona na
precyzyjny celownik optyczny. Zza każdej skrytki może
wychylać się fragment naszego przerażonego,
przygwożdżonego ciała. A  gdy wstaniemy, a  on to
dostrzeże, czeka nas jeśli nie śmierć, to rana. Możemy
oczywiście unieść się honorem i  nie poddać presji. Ale nie
liczyłbym na wyrozumiałość i  zrozumienie strzelca.
Przecież nie po to przedzierał się na wraże pozycje.
Z  wielką pieczołowitością kamuflował. Przeczekiwał
i  oczekiwał celu. Żeby nas zaskakująco nie razić, żeby nas
wspaniałomyślnie zignorować. Dlatego gdy ktoś obok nas
pada, a  strzału nie słychać, trzeba zaszyć się tam, gdzie
światło nie dociera. Tam przeżyjemy.
Strzał padł krótko przed tym, nim ja tam doszedłem. Do
tej samej ulicy, tego samego przejścia dla pieszych. Ciała
aktora na asfalcie już nie było. Ściągnięto je, może próbując
je ratować. Ale czerwono-biała plama krwi, kawałków kości
i  rozbryźniętego mózgu była i  świadczyła. Że nie dotarł do
studia, nie usiadł przed kamerą. Nie wygłosił, nie
przeczytał, nie opowiedział. Był tak blisko, a  teraz go nie
ma. Ale wszyscy inni wokół jeszcze byli i byli zaalarmowani.
Skitrani i  zdenerwowani. Nie że rozjuszeni. Pochowani,
uziemieni. Przestraszeni. Każdy może być następny, więc
krzykiem dają mi rady. Nie wychylaj się. Nie przyglądaj. Nie
zwracaj uwagi. Broń Boże, nie fotografuj. Najlepiej udawaj
martwego.
Dopiero po kilku godzinach wyrwany z  tego letargu
pojechałem za aktorem do szpitala. Musiałem zmierzyć się
z jego twarzą. Ale nie w sposób sensacyjny, niusowy. Raczej
pokornie. W sposób autystyczny. Wycofany. Cichy.
Prowadzą mnie od razu do kostnicy. Ciało aktora już nie
ciepłe, ale jeszcze nie bardzo zimne, leży na noszach
pośrodku pachnącego formaliną pomieszczenia. Czeka
w  kolejce do chłodni. Bo chłodnie ciałami są przepełnione.
Spod szarego palta wystaje kołnierzyk zaprasowanej białej
koszuli. Patrzy na mnie pół normalnie spokojnej twarzy,
a  drugie pół to krwista, mięsno-koścista dziura. Wyrwa
w oczywistości.
Rumunia była moją pierwszą wojną. Pierwszym
wyjazdem za granicę w  strefę konfliktu ludzkiego, gdzie
byli ranni i zabici. Nie po raz pierwszy oglądałem ich przez
szkło (jak każdy oglądacz telewizji). Ale po raz pierwszy,
żeby zobaczyć ich w  szkle (mojego obiektywu), musiałem
zobaczyć ich na własne oczy. Zabity aktor to pierwsza
śmierć, którą sfotografowałem. Od razu z  bliska. Z  ful
kontaktu.
Mam nieco sprzeczne wspomnienia o  tym, co wtedy
czułem. A  może nie sprzeczne? Znów tabula rasa. Byłem
chyba tym ciałem przerażony. Trochę rozdygotany. Być
może wypuściłem wolno powietrze i  powiedziałem sobie
w  duchu: „Miller, a  chuj”? Jak nieraz później. Przyjąłem
jednak sytuację na klatę. Wchłonąłem widok tej twarzy
całym ciałem. Całym mózgiem. A  traumę odłożyłem na
przyszłość. Chciałem być absolutnym profesjonalistą.
Twardym fotoreporterem, który nie buja się, gdy chodzi
o  foto. O  uchwyconą historię. Moje wrażenia i  przeżycia
miały pozostać anonimowe. Znaleźć się poza obrazem, bo
tylko on się liczył. Taki wybrałem zawód i  to mnie
determinowało. Określało funkcjonowanie mojego
organizmu. Chciałem w  nim być rzetelny. Więc patrząc
wprost w  pół twarzy komediowego aktora, naciskałem
spokojnie spust migawki.
Fotografowałem w  poczuciu obowiązku. Konieczności
dania świadectwa. Zrobienia dokumentu. Profesjonalnie,
ale nie w  pogoni za sensacją i  niusem. Raczej
w  nieokreślonym obowiązku udokumentowania końca tego
życia. Jego historii. Robiąc zdjęcia, wiedziałem, że nie wyślę
ich do redakcji. Nie opublikuję. Nie rzucę światu na
pożarcie. Robiłem je po ludzku. Po prostu. Jak na
pogrzebie. Towarzyszyłem zabitemu w  jego ostatniej
drodze. Tego nieznanego mi człowieka, który rano jeszcze
żył, odprowadzałem aparatem fotograficznym w zaświaty.
Z kostnicy do hotelu wracam jak nieprzytomny. Nie czuję
ciała. Niczego nie czuję. Jestem nieobecny. Kontrole na
porozstawianych w  mieście posterunkach powstańców
spływają po mnie. Machinalnie podnoszę ręce i  daję się
obszukiwać. Otwieram torbę ze sprzętem i  tłumaczę, jak
działa i  po co go mam. Puszczają, więc idę dalej. W  hotelu
czeka sen. Ale nim zasnę, szczelnie zasuwam ciężkie
purpurowe kotary, żeby w mroku pokoju nie dostrzegł mnie
snajper. Będą tak zasłonięte już dzień i noc. A potem tracę
przytomność.

Pierwszy raz rumuńska telewizja puściła to nagranie


w  nocy. Nicolae Ceauşescu wraz z  żoną Eleną wchodzą do
transportera opancerzonego. Wchodzą sami, bez pomocy
eskortujących ich wojaków. Przez boczny właz
przeznaczony zwykle dla piechoty zmotoryzowanej. On
elegancki, w  płaszczu z  kołnierzem obszytym futrem. Na
głowie furażerka, również futrzana. Ona w  jasnym palcie,
jasnych rajstopach i  pantoflach. Musi im być niewygodnie.
Jeździłem takim transporterem rok później, podczas wojny
w Mołdawii. Nie mogli widzieć, dokąd jadą, bo transporter
nie limuzyna, nie ma panoramicznych okien, a jedynie małe
okrągłe otwory strzelnicze. Wystarczą, żeby przeszła przez
nie lufa karabinu maszynowego i  żeby coś zobaczyć przez
wizjer. Więc dyktator wieziony w takiej konserwowej puszce
z bardzo grubej blachy nic nie widzi, nic nie wie. Jakie mija
ulice, czy tłum na jego cześć wiwatuje, czy go przeklina, czy
w  ogóle o  nim wie. Przysiadł z  żoną na parcianej zielonej
ławce wzdłuż burty transportera i  wdycha zapach dizla.
Spaliny zwyczajowo przenikają przez pancerze tego typu
wozów, ale oni pewnie tego nie wiedzą. Pewnie im
niewygodnie. Są nieprzyzwyczajeni do takich niewygód
i  muszą się denerwować. Chyba że górę nad niewygodami
bierze strach.
Na pewno nic nie wiadomo, bo poza chwilami
pokazanymi w  telewizji ostatnie godziny życia Eleny
i Nicolae Ceauşescu są owiane tajemnicą. Przewieźli ich do
zapyziałej salki z kaflowym piecem i wzorzystymi firankami.
Może to prowincjonalna świetlica, może jakaś suterena.
Nieistotne, teraz to najważniejszy w kraju sąd. Usadzili ich
w  kącie, na ławie oskarżonych, za byle jakimi stolikami.
Siedzą w  płaszczach, jeszcze butni. I  chyba nie rozumieją.
Bo naprzeciwko nich, za stołem sędziowskim z  wiórowej
płyty, z  nogami z  żelaznych rur (niemal czuję, jak są
koślawe i  chybotliwe), zasiedli ludzie w  wojskowych
mundurach. W  garniturach i  cywilnych ciuchach. Ponoć
sędziowie i  prokuratorzy. Ponoć wojskowy trybunał.
Specjalny trybunał. Tylko dla nich. Ktoś go powołał, ale nie
wiemy kto. Niby stosuje procedury. Dyplomację i  etykietę
mniej. Prokurator w swetrze oskarża. Obrońca jest, ale nie
broni. Sędziom się spieszy, więc proces jest krótki. Z mowy
oskarżyciela wynika, że wyrok już zapadł. Cóż z  tego, że
dyktator odmawia uznania trybunału? Cóż z  tego, że nie
będzie odpowiadał na pytania? Cóż z  tego, że kwestionuje
taką sprawiedliwość? Może i  ma rację, ale górą są już nie
jego racje.
Po raz pierwszy oglądam to w  hotelu nieco przed
północą. Oglądam i  fotografuję ekran telewizora. Nie było
mnie tam, ale to też świadectwo. Muszę zgrać czas
i  przysłonę z  poprzecznymi pasami przebiegającymi przez
kineskop, żeby nie było ich widać na zdjęciach. Więc czas
poniżej jednej trzydziestej sekundy. Przysłona otwarta, bo
ciemno. A  w  telewizji sąd może nie kapturowy, ale tylko
dlatego, że nie mieli czasu założyć kapturów. I  epilog.
Morderczy, ale nie tragiczny. Nie antyczny, raczej byle jaki:
leżące pod brudnym, niechlujnie postawionym murkiem
rozstrzelane ciała. Bezwładne i pokrzywione, w dziurawych,
ale wciąż eleganckich ubraniach. Zauważam, że jego
jedwabisty halsztuk ukryty pod zapiętym wysoko płaszczem
wydobył się na zewnątrz.
Kilkanaście dni wcześniej, też w  grudniu 1989  roku,
fotografowałem aksamitną rewolucję w  Czechosłowacji.
Tam skończyło się inaczej, chociaż zaczęło podobnie.
W  październiku i  listopadzie. Od demonstracji. Oficjalnych
i  nieoficjalnych. Pojechałem do Pragi, by zrobić Václavowi
Havlowi zdjęcia do wywiadu. Akurat było święto,
28  października. Dzień Niepodległości. Siedemdziesiąta
pierwsza rocznica powstania Czechosłowacji.
Obchody były oficjalne. Władzowe. Pompatyczne.
Z  defiladą na głównym placu stolicy: Václavské náměstí.
Popularnym Václávaku. Na którym zbudowano
przeogromną trybunę obleczoną ciemnopurpurową
draperią. Na niej zawieszono pięcioramienną złotą gwiazdę.
A  na trybunie postawiono mnóstwo komunistycznych
oficjeli. W tym wszystkich najważniejszych.
Fotografowałem, jak kurczowo zaciskali dłonie na
balustradzie. Chyba przeczuwali, że gdy ją puszczą, to
spadną. Ale tego słonecznego październikowego dnia
jeszcze mieli nadzieję. Z pompą wygłosili orędzia i odebrali
wojskową defiladę. Przepyszną. Z  udziałem wszystkich
zdobyczy techniki służących do zabijania, ranienia
i  zadawania bólu. Które przejechały, przeturlały się
i przeczołgały po placu. Więc tanki i tankietki. Transportery
i wyrzutnie. Wozy i artyleria. Na nich lufy różnych kalibrów.
Między nimi maszerujące z  przytupem formacje żołnierzy
w  różnych mundurach. Oficjele na trybunie tuczyli tą
potęgą swoje oczy. Może chcieli nią postraszyć gawiedź?
Albo uspokoić siebie? Że przemiany, które właśnie pożerały
jedno po drugim bratnie im komunistyczne państwa, ich nie
dotyczą? Bo jak tu ich wymieniać, zmieniać, obalać, skoro
taka potęga na bruku Václávaka warczy, tupie i  chrzęści?
Jak tu się ich nie bać? Jak się nie zacukać przy przepięknie
smukłych rakietach na finał? O zadaniach innych aniżeli lot
na Księżyc. Doprawdy trzeba być wariatem, żeby zadrzeć
z  kimś, kto dysponuje takimi środkami! Kimś
niepoczytalnym, nieobliczalnym i głupim!
Kiedy wszystkie te potwory zniknęły z  Václávaka. Gdy
oficjele odjechali limuzynami święcić święto mniej
oficjalnie. Z  rozbieranej szybko trybuny zniknęła
pięcioramienna gwiazda i  zrolowano draperie. Na plac
wyszła gawiedź. Wyszła po swoje. Zaczęła się domagać
swoich praw. Nie składała się z  wariatów, głupków
i niepoczytalnych. Była odważna. A za tym tłumem na plac
wyszli też ci, którzy przed chwilą pilnowali porządku
defilady. W mundurach ze srebrną blaszką po lewej stronie
piersi. W kaskach na głowie, ale nie hokejowych. Z goglami
uszykowanymi pod brodą na wypadek użycia gazów
łzawiących. Z  długimi białymi pałami w  prawych rękach
i  tarczami w  lewych. Nawet eleganccy, nie powiem. Ci,
którzy wyszli świętować po swojemu, podnieśli wtedy
w górę ręce i pokazali, że są bezbronni. Ale to chyba tylko
rozsierdziło tych z  pałami. I  dalejże! Zaczęli spychać
demonstrantów w  boczne uliczki. Dzielić ich na mniejsze
grupki. Popychać, poszturchiwać, na koniec bez
zażenowania bić, walić. Przykładać aksamitnie
kauczukowymi pałami przez karki. Wyrywać narodowe
flagi. Wyłuskiwać prowodyrów. Ale tłum wyparty z  placu,
podzielony i  rozproszony, okazał się nie do ogarnięcia.
Demonstranci poszli w  miasto. Wycofywali się, wciąż
głosząc nowinę o  swoich niezbywalnych prawach
obywatelskich. Więc w stolicy chaos. Tu jakaś grupa siedzi
na bruku i  skanduje hasła. Tam przepychanka i  pałowanie.
Gdzie indziej gazowanie i  inne skandowanie. Ryk syren.
Krzyki. Huk petard.
Niecały miesiąc później wróciłem do Pragi raz jeszcze.
Na ulicach demonstrowały już setki tysięcy ludzi. Zaczęło
się od śmierci studenta, zabitego przez milicję podczas
legalnej manifestacji. Upamiętniającej innego studenta,
zabitego przez Niemców. Pięćdziesiąt lat wcześniej,
podczas antyhitlerowskiej demonstracji. Ta współczesna
manifestacja, choć dozwolona, też zaczęła być anty.
Antykomunistyczna. Wymknęła się spod kontroli. Więc
zaczęła być pałowana i  rozpraszana. Spychana
i  wyłapywana. Aż nagle jeden z  tego tłumu padł.
Zatłuczony! Zabity! Cały we krwi! W naród poszła wieść, że
zginął nowy Palach. I  ludzie wpadli w  gniew. Oburzyli się.
Wyszli na ulice. Zażądali. Zastrajkowali. Opozycja
skrzyknęła się w  Forum Obywatelskie. Z  ich Wałęsą,
Václavem Havlem.
Dużo później okazało się, że zabity nie był studentem,
lecz porucznikiem czechosłowackiej bezpieki. I że wcale nie
został spałowany na śmierć, tylko udawał. Bo część
czechosłowackich komunistów też chciała zrobić przewrót.
Jak potem w  Rumunii. Ale to nie miało już znaczenia.
Znaczenie miało to, że towarzysze źle sytuację oszacowali.
I przedobrzyli.
Kiedy znów wróciłem na Václávak, plac drżał, trząsł się
i  wibrował. Tłum wysypał się na grudniowe powietrze,
okupował plac i  ulice. Młodzi, jakby wzięła ich w  ramiona
historia praskiej wiosny ’68  roku, poubierani są stylowo,
według mody z  tamtych lat. Skórzane długie płaszcze,
berety włożone na bakier, oficerki. Okupują pomnik
Świętego Wacława na głównym placu stolicy. Obwiesili go
narodowymi flagami, transparentami, postulatami. I  wzięli
los kraju w  swoje ręce. Tak im się wydaje. Na jednym
z kartonów czytam: „Polska 10 lat, Węgry 10 miesięcy, NRD
10 tygodni, ČSRS 10 dni”. W  dochodzeniu do wolności.
Suwerenności. Głośne już hasło. Więc piękne dziewczyny
i  odważni młodzieńcy są dumni ze swojej skuteczności. Bo
oni tu, a ich koledzy na uczelniach. Które też strajkują.
Mózg rebelii, czyli opozycja, siedzi w  teatrze Laterna
Magica. I codziennie organizuje konferencje prasowe. Chce
pokojowego rozwiązania sytuacji. Stawia warunki.
Pertraktuje z władzą. Naradza się. Václav Havel, Alexander
Dubček, Jiři Dienstbier i  inni, których nazwisk nie
pamiętam. Krążę po ulicach, po teatrze. Zadekowany na
którejś z wyższych uczelni, nocuję w ciemni fotograficznej.
Świetnie wyposażona. Więc przedpołudniami fotografuję,
a  popołudniami siedzę w  laboratorium. Mój rytuał pracy
jest stały. Wkładanie czarno-białych filmów do koreksu.
Rozcieńczanie i podgrzewanie wywoływacza. Wywoływanie,
utrwalanie i suszenie. Robienie odbitki i marsz przez miasto
do Czechosłowackiej Agencji Fotograficznej. Żeby jeszcze
tego samego dnia wysłać zdjęcie do redakcji.

Pewnego dnia w  polskiej gazecie Havel łapie się za


głowę  – a  w  Pradze, na żywo, na konferencji prasowej
z  Alexandrem Dubčekiem, podnosi rękę z  palcami
ułożonymi w  literę V.  Zwycięstwo! Zdumionym
dziennikarzom, którzy zjechali tu z całego świata, oznajmia,
że właśnie dostał informację! Komuniści oddają władzę!
Istna laterna magica. Więc na widowni teatru długie brawa
i  bisy. Doskonała premiera. Niewiarygodny finał.
Historyczny moment. Aksamitne przejście z jednej epoki do
drugiej.
W Rumunii potoczyło się to inaczej. Siłowo.
Hewimetalowo i  hardkorowo. Z  trupami. A  przecież mogło
być inaczej. Nawet on, Słońce Karpat, Nicolae Ceauşescu,
mógł zrobić jak gdzie indziej. Jak w  Polsce. Na Węgrzech
albo w  Czechosłowacji. Ale nie zrobił. I  w  swojej arogancji
chyba nie zdążył nawet tego pożałować.

Zrewoltowana Piaţa Palatului w  Bukareszcie  – plac


Rewolucji, jak później nazwą to miejsce zwycięzcy  – ma
tego dnia zatętnić życiem. Koło południa zwołano wiec
poparcia dla przemian. Od rana dochodzą tu nowi ludzie.
Szaro i  biednie ubrani. Ale wyprostowani. Podniesieni.
Wyswobodzeni. Ci, którzy od kilku dni stąd nie odchodzą,
z  boku, pod drzewami rozpalili kilka ognisk. Na ogniu
bulgocą rozstawione na trójnogach pasterskie kociołki.
W  nich ciepłe strawy: czaje, kawy, zupy. Będą je rozlewać
do metalowych kubków i manierek.
Wszyscy już wiedzą, że Słoneczko zaszło i  nie wzejdzie.
Że Słońce Karpat i  jego żona przymusowo odeszli, zostali
z  Ziemi przepędzeni. Więc do tej pory niepewni, zacukani,
wyrzuceni na aut ludzie nabierają prędkości i  pewności.
Śmiałości i radości. Już wiedzą, że wygrali batalię o zmiany.
Nie wiedzą, jak będzie, i  chyba nawet jeszcze się nie
zastanawiają. Ale przecież gorzej być nie może. Ergo:
będzie lepiej. Dlatego są coraz silniejsi. Swoim
zwycięstwem coraz bardziej wewnątrz spokojni. Choć na
zewnątrz coraz głośniejsi. Od czasu do czasu krzyczący. Już
nie upokarzani, bo teraz to oni upokorzyli. Tłum gęstnieje
pod balkonem pałacu i  czeka. Ludzie chcą wiedzieć co
dalej. Co dalej z  rewolucją? Z  krajem? Z  nimi? Wiadomo
już: kary nie będzie. Ale to za mało. Chcieliby zacząć
konsumować swój sukces.
Fotografuję. Mój aparat jak jojo na gumce to podnosi się
do góry, to opada. Do oka, trach i na dół. Na ramię. Nigdy
nie epatuję sprzętem, gdy robię zdjęcia. A  aparat
przeszkadza mi, gdy dynda na piersi. Wolę schować go
zawieszonego na prawym ramieniu. Trochę jak karabin.
Żeby nie rozkojarzył bohatera ujęcia. Nie straszył go swoim
technologicznym jestestwem. Nie groził mu, nie
deprymował. Więc choć jestem wtedy odrobinę wolniejszy,
wiem, że bardziej skuteczny. Poza tym kiedy noszę go na
ramieniu, nie obija mi się, gdy biegnę. Nie zniszczy się. Nie
zabłoci, nie zatka śniegiem, nie zapiaszczy. Kiedy padnę na
ziemię, nie dozna uszczerbku na zdrowiu ani konstrukcji.
Będzie dalej funkcjonował i  mi służył. Fotografował. Więc
skitranego na ramieniu dociskam go do prawego boku.
Podczas mrozu czy zimna, ogrzewany przez moje ubranie,
moim ciałem, jest dużo bardziej wydajny. Baterie tak szybko
się nie wyczerpują. Mogę zrobić więcej zdjęć, nie tracąc
czasu na wymianę baterii, a co za tym idzie – mogę zabrać
ich mniej. Torba fotograficzna będzie lżejsza, a  ja szybszy.
Z lżejszą torbą dalej zajdę, mniej się zmęczę. Mój organizm
będzie bardziej wydolny, a  ja bardziej skupiony na
fotografowaniu. Ale to na mrozie. Gdy jest ciepło,
uwielbiam owinąć pasek aparatu ściśle na nadgarstku. Nie
wypada mi wtedy z dłoni. Nie muszę wykonywać zbędnego
ruchu sięgania po niego na pierś. Podnoszę go do oka jak
żołnierz pistolet i  strzelam. Lubię ten ruch, to jojo na
gumce: spod ramienia do oka i  z  powrotem. Do góry i  na
dół. Do góry i na dół.
A na balkonie, z  którego kilka dni temu przepędzili
dyktatora. Wygwizdali go i  wykrzyczeli. Wciąż nikogo nie
ma. Nikt nie wychodzi, nie peroruje, nie podbija emocji, nie
wygłasza orędzia, nie obiecuje świetlanej przyszłości. Tylko
żołnierze stoją na balkonach, na werandach, w  oknach
pałacu. Z długą bronią i snajperskimi karabinami w rękach.
Czujni. Bo może gdzieś zaczaił się snajper niedobitek.
Zrozpaczony funkcjonariusz odesłanego w  zaświaty
dyktatora. I  gdy nowi starzy przywódcy wyjdą na balkon,
zacznie strzelać. Zaatakuje. Więc stoją i patrzą. A pod nimi
z  balkonu zwisa na drzewcu ogromna niebiesko-żółto-
czerwona flaga. Z  dziurą pośrodku. Z  pustym kręgiem po
wyciętym nożyczkami komunistycznym godle. Zwisa,
łopocze i też czeka.
Niby wiktoria, a  tymczasem nuda. Nic się nie dzieje.
Więc napięcie tłumu z  powodu gasnącego napięcia ze
zwycięstwa rośnie. Bo ile można krzyczeć: „Rumunia
wolna”? Ludzie powoli przenoszą uwagę gdzie indziej. Na
siebie, na innych. Stojących obok, z  nimi zbratanych. Albo
podejrzanych. Bo może wrodzy jeszcze są wśród nas?
Naraz krzyk. Tłum niczym meksykańska fala pochyla się,
przesuwa w  lewą stronę. Nikt nic nie wie, ale tumult
przyciąga ludzi jak magnes. Mnie przyciąga ze zdwojoną
siłą. Z  aparatem podniesionym do góry na znak, że jestem
tu służbowo. Żeby ci, wśród których się przeciskam,
zrozumieli i mnie przepuścili. Przebijam się tam. Posuwam.
Toruję sobie drogę łokciami i  przekonaniem, że muszę. Aż
w końcu widzę. Kilku chłopa ustawionych w kółeczko kopie
laczkami mężczyznę na oko czterdziestopięcioletniego.
Ubranego dużo bardziej schludnie niż oni. W  czarnych
szpiczastych butach, dżinsach i  krótkiej skórzanej kurtce.
Też czarnej. Ale facet biały. Prawie siwowłosy. Krótko
ostrzyżony. Leży na ziemi i osłania głowę przed kopniakami.
A  ludzie krzyczą. Wrzeszczą coś do niego. Nie rozumiem
słów, ale wiem. Agent! Agent Securitate! Takiej ichniej
SB.  Służb bezpieczeństwa znacznie bardziej od naszych
znienawidzonych. Jeszcze przedwczoraj wzbudzających
śmiertelny lęk, dziś gniew. Pogardę. Zew odwetu i  zemsty.
Więc znów fotografuję. Ale już inny tłum. Agresywny. I  już
nie jojo. Jedno zdjęcie za drugim. Niemal odruchowo. Ale
zgodnie z  nieformalną instrukcją funkcjonującą niegdyś
w  Centralnej Agencji Fotograficznej: ogół, szczegół
i prezydium. Tłum, facet i laczkarze.
Do flekujących równocześnie ze mną podbiega wojskowa
ochrona komunistycznego KC pałacu. Przepychają się przez
graniaste kółko, łapią pod ręce siwowłosego, i  dalejże do
budynku. Do pałacu. Co tłum, niezadowolony, że zabierają
przynależną mu zdobycz, kontestuje pomrukiem. Więc
wojacy, jakby na odczepnego, zdejmują z głów hełmy. I dalej
okładać nimi siwego. Przez czerep. Po głowie. Winny czy
niewinny, nieważne. Ważne, żeby tłum uspokoić. Żeby
znowu nie zawrzał, nie zabulgotał. Żeby uwierzył w jedność
i słuszność przemian. A ludzie, żeby wypowiadali się raczej
pojedynczo i  od siebie, a  nie hurtowo i  powszechnie. Bo
jednostkę można zgarnąć. Tłum zaś trudniej ogarnąć
i  zgarnąć. Więc żołnierze ku uciesze wiecujących tłuką
tamtego zielonymi hełmami po łbie. I ciągną, targają go do
budynku. To my za nimi. Ja i  kilku fotoreporterów, których
zadyma też wyłuskała z tłumu. Których chemia wydarzenia
przywiodła do jego epicentrum. Gdy przed tamtymi
otwierają się drzwi, wbijamy się za nimi do środka. Nie
pytamy o pozwolenie. Korzystamy z sytuacji.
Zaskoczona warta poddaje się i nas wpuszcza. Chyba nie
wie, co robić. Siwego prowadzą w  dół, do podziemi, a  my
szybko przez szeroki, przestronny hol schodami na piętro.
Chcemy dostać się na balkon. Zobaczyć z  niego ten tłum.
Ogarnąć go, popodziwiać, obfotografować. Jak najszybciej,
bo może za chwilę nas stąd wyrzucą. Więc drzwi. Gabinet.
Ten z  balkonem. Ale tu cofka. Bo sala dużo ciekawsza niż
balkon, a nawet tłum. Przeogromna. Władcza. Przywódcza.
Z biurkiem, przy którym zasiadał on, tej nocy rozstrzelany.
Z  obrazem nad nim, który majestatyczny jest jak nasz
Batory pod Pskowem. Z  władcą na białym koniu, przed
którym się korzą i kłaniają. Poddańczy, hołdowniczy epizod,
dający świadectwo wspaniałych zaprzeszłych dziejów.
Nieznanej mi rumuńskiej historii. Malowany klasycznie,
patetycznie i budująco. Chyba nieprzypadkowo tu wiszący.
Teraz za biurkiem żołnierze. Zaskoczeni naszym
widokiem. Jeden, podoficer z wąsikiem, zrywa się i wyciąga
z  kabury pistolet. Zaczyna coś krzyczeć, na szczęście nikt
z  nas go nie rozumie. Nie wiemy, o  co mu chodzi, więc go
ignorujemy. On krzyczy. Koledzy fotografują. Ja spinka.
Zmieniam ustawienia w  aparacie ze światła dziennego na
gorsze oświetlenie gabinetu, ale film zostawiam. Kończy mi
się, lecz szkoda czasu. Więc tylko wydłużam ułamki
sekundy, odkręcam przysłonę i  podnoszę aparat do oka.
Celuję w  podoficera, który krzyczy i  macha ręką. Cywil za
nim idzie mu w  sukurs. Ostrzegawczo podnosi kałacha do
góry. Mnie to wisi. Robię swoje. Przerzucam się na piękną
dziewczynę, która siedzi pod oknem. Na klasycznym
szezlongu pod muślinową firanką. W  cywilnych ciuchach,
założonych trochę jak na dyskotekę. Ale z  hełmem na
głowie i karabinem w ręku.
Otwarty balkon zaprasza. Przyciąga pomrukiem tłumu
coraz bardziej zniecierpliwionego i  oczekującego. Aż ktoś
wreszcie wyda mu instrukcje, co dalej z  nim i  z  Rumunią.
Ale zanim tam wybiegnę, moją uwagę przykuwa scena
w rogu gabinetu. Tam gdzie stoi kolorowy telewizor i siedzą
skupieni wokół niego powstańcy. Palą papierosy, patrzą.
W  gabinecie dyktatora, na jego telewizorze, po raz kolejny
oglądają jego śmierć. Powstańcza telewizja w  kółko nadaje
to samo. Retransmituje, powtarza, odtwarza egzekucję,
a właściwie jej skutki. Bo samej egzekucji na zdjęciach nie
ma.  Nie zarejestrowano jej. Nie uwieczniono. Pokazano
tylko ciała. By ludzi przekonać, że małżeństwa Ceauşescu
już nie ma.  Udowodnić im, że nie żyją. Więc teraz
powstańcy, już rozluźnieni, oglądają ciała tych, którzy
jeszcze parę dni temu trzęśli krajem. Głośno komentują,
dyskutują, śmieją się.

Nie zapamiętałem dużo. Więcej pamiętają moje zdjęcia. Ale


przypominam sobie, że dzień po wiecu pod KC w  sklepach
pojawiły się pomarańcze. U  mnie w  kraju pomarańcze
pojawiały się wyłącznie przed świętami Bożego Narodzenia.
Specjalnie sprowadzane na tę okazję z  zaprzyjaźnionej
Kuby. Kolejki po nie były atrybutem świąt. Tak samo jak po
szynkę, masło, karpia. Po każdy z  tych produktów trzeba
było stać w  długiej kolejce. Ja ze sportowym zmysłem
rywalizacji, ale i z niechęcią na stratę czasu w konkurencji
„dochodzenie do lady”, byłem kolejkowym wicemistrzem.
Uwzględniając swój osobisty urok i  introwertyczność
organizmu niechętnego do bratania się z  kolejkowym
towarzystwem, zajmowałem równocześnie miejsce
w  kolejce jednej, drugiej, trzeciej. W  każdej odrobinę
postałem, posłuchałem, poopowiadałem. Kolejki przybliżały
się do celu, a moim zmartwieniem było jedynie to, żeby nie
finiszować w nich w tym samym czasie. Żeby kupno szynki
nie przeszkodziło w kupnie pomarańczy. A kupno masła nie
pokryło się z  kupnem karpia. Trzeba więc było osobiście
cyzelować każdą kolejkę. Wpływać na jej przyspieszenie
bądź spowolnienie. Bo jak tu wrócić do domu, nie
wykonawszy zadania na święta? Co to za święta bez karpia
czy pomarańczy? Bez szynki czy masła? Tu pewnie było tak
samo. Pomarańcze z  bratniej Kuby przypłynęły do
Bukaresztu. I  kolejki po nie stanęły na ulicach.
Prawosławna Rumunia dopiero miała obchodzić święta.
Więc świeżo poceauşescowski Bukareszt stanął
w kolejkach.
Nie wracałem do kraju z  dziennikarzami samochodem,
jak przyjechałem. Wracałem jakimś transportowym
samolotem. Czarterowym, poza rozkładem lotów. Chyba
wojskowym. Nie wiem, jakim cudem załapałem się na jego
pokład. Pewnie przyleciał z  pomocą humanitarną. Ale
zapamiętałem lotnisko. Opustoszałe. Zazwyczaj tętniące
życiem, teraz było wymarłe. Nie furkotały kołowrotki
z  informacjami na tablicy rozkładu lotów. Odprawa
paszportowa była żadna. Djuti fri rozpieprzone. Kawy kupić
nigdzie nie można. Ani śladu obsługi, tak w tych miejscach
normalnej. Wylatuję zielonym czteroturbinowym
transportowcem. Usadzony na ławce pod burtą, a  nie na
wygodnym  fotelu z  widokiem na lotnisko przez bulaj.
Rośnie huk turbin silników. Wraz z  nim wzmaga się
i  potężnieje wibracja kadłuba. Odruchowo zapinam pasy.
Przymykam oczy. W  moim umyśle pojawia się ostatni
powidok z  hali odlotów. Dwóch sennych wojaków
z  kałachami. Siedzą na jakby kinowych fotelach. A  za nimi
ogromny bilbord: zdjęcie przepięknego górskiego
krajobrazu Karpat. Ośnieżone drzewa, góry, jakiś hotel
i duży, żegnający mnie napis: „Welcome to Romania”.
Welcome dla wszystkich, nie dla mnie. Tacy jak ja,
wojenni korespondenci i  fotoreporterzy, lepiej żeby już
nigdy nie wracali.
KREW, KTÓRĄ PLUJĘ, MA
SMAK WYPALONEGO
PROCHU
Górny Karabach

Erywań, stolica Armenii, jest brzydki jak noc. Betonowe


aleje, betonowe osiedla, betonowe pomniki w  parkach. Ale
był czas, że jej nazwa  – jeszcze z  rosyjska, Erewań  – była
dla mnie egzotyczna. Pierwszy raz przyjechałem tu
w  1974  roku na mistrzostwa państw socjalistycznych
w  skokach do wody. „Wiesjennyje Łastoczi”, czyli
„Wiosenne Jaskółki”, tak nazywał się turniej. Wtedy  – do
Erywania  – odbyłem swoją pierwszą w  życiu podróż
samolotem. I  miasto zapamiętałem bardziej łaskawie.
Dawid Ambarcumian, potężny chłop, rozgrzewał się na
odkrytym basenie, wyciągając na jego brzegu po dziesięć
stójek na rękach. Osiemnaście lat później został
w niepodległej Armenii ministrem sportu. Silny był i budził
mój respekt. A  ja, dwunastolatek, sportowy szczaw, byłem
w  tej egzotycznej republice radzieckiej wszystkim
zafascynowany. Zmotywowany. Przejęty. Że tak betonowo
i  nowocześnie. Że basen ma ciepłą wodę. Że tyle słońca.
Niepewny jednak, czy dwa i  pół delfina z  trzymetrowej
trampoliny mi wyjdzie. Bo zacząłem ten skok wykonywać
krótko przed spartakiadą, na którą zostałem powołany.
Miałem biało-czerwony dres z  orzełkiem na piersi
i paradowałem w nim dumny szerokimi betonowymi alejami
Erywania.
W późniejszej młodości stolicę Armenii znałem
z  politycznych kawałów. Antykomunistycznych kawałów
o  Radiu Erywań odpowiadającym na pytania słuchaczy.
„Czy będzie trzecia wojna światowa?” – pytał dla przykładu
słuchacz. A wymyślone przez moich ziomków Radio Erywań
odpowiadało: „Trzeciej wojny światowej nie będzie. Będzie
taka walka o pokój, że kamień na kamieniu nie zostanie”.
Drugi raz zjawiłem się w  Erywaniu w  amerykańskich
wojskowych krótkich spodniach o  równie krótkiej nazwie
M-65. Zaopatrzonych w  wielkie boczne kieszenie, do
których wchodziło ze dwadzieścia tubek z filmami i szeroki
obiektyw. Mam je do dziś, tylko zieleń wyblakła, a  i  suwak
w rozporku się zepsuł. Mocne są.
Przylecieliśmy z  dziennikarką pod koniec  maja
1992  roku delegowani przez gazetę, bo Ormianie od roku
bili się z  Azerami o  Górny Karabach. Górski Karabach
właściwie, bo tak przepięknie ta kraina się nazywa, ale dla
mnie na zawsze już Górny. Taką jego nazwę po raz pierwszy
usłyszałem, takim go zaakceptowałem. Nieważne, że
nieznany mi rodak gdzieś kiedyś pomylił się w tłumaczeniu.
Wtedy gdy tam jeździłem, tak u  nas nazywano tę krainę.
Jeździłem do Górnego, nie do Górskiego Karabachu,
i  uznaję tylko Górny. Krainę ormiańską o  dwutysiącletniej
historii, od wieków jednak pozostającą poza granicami
Armenii. Też zresztą najczęściej niewolnej, podbijanej a  to
przez Bizancjum, a  to przez Persję, Arabów, Turków,
Rosjan. Związek Radziecki się walił i Ormianie z Karabachu
zapragnęli wolności. Bo enklawa, choć ormiańska
i  autonomiczna, należała do Azerbejdżanu i  przez azerskie
ziemie i lud zewsząd była otoczona. Lenin jeszcze, choć nie
wiem, czy również operujący ołówkiem chemicznym jak
jego następca, przyznał ją Azerom. Liczył na ekspansję
komunizmu do Turcji, ale się przeliczył. A  teraźniejszym
sprawił kłopot. Pasztet wojenny o ziemię podlany dla okrasy
religijnym sosem. Podtekstem wojny religijnej. Bo Azerowie
to muzułmanie, a  Ormianie chrześcijanie. I  nie dość, że
chrześcijanie. Bo Armenia to najstarsze chrześcijańskie
państwo świata! Starsze od chrześcijańskiego Rzymu! A  to
nie w  kij dmuchał. To pierwszeństwo, które zobowiązuje.
Więc oni dumni i  wierni. Tym bardziej że za przodka mają
Hajka, prawnuka Noego, którego arka zacumowała po
potopie na zboczu góry Ararat. Dlatego Ararat to ormiańska
święta góra. Historyczne centrum narodu. Symbol. Kotwica
tożsamości, przynajmniej jedna z.  Ośnieżony szczyt
wznoszący się pośrodku godła Armenii. Ale dziś wznosi się
w Turcji, choć blisko granicy. Przy dobrej widoczności górę
widać z Erywania.
Dla nas, dla mnie i  dla dziennikarki, z  którą
przyleciałem, Erywań był tylko miejscem tranzytu.
Samolotowej przesiadki. Chodziłem szerokimi alejami, ale
czujny, by w  porę wrócić na wojskową część lotniska,
z  którego śmigłowiec z  uzbrojeniem dla powstańców miał
zabrać i nas. Do Stepanakertu, stolicy Górnego Karabachu.
Tak się złożyło, że i  wtedy, i  zawsze potem lądowałem
w  Armenii pod koniec  maja lub w  czerwcu, kiedy pogoda
najlepsza. Kiedy w  tej górzystej jak Bieszczady krainie,
latem wypalanej przez słońce, nie czuć jeszcze upałów.
Wtedy był 28 maja i tu, w Erywaniu, w samym sercu stolicy,
na placu Republiki, czczono Święto Niepodległości. A  plac
przepiękny, obuty w  budynki stylizowane na historyczne:
z  krużgankami, kolumnami, łukami, mozaikami. Trwała
defilada. Była trybuna honorowa, na niej premier,
ministrowie, dostojnicy tacy i  siacy, przed którymi
kompaniami meldowały się formacje. Każda w  swoich
mundurach: specnazu, desantu, piechoty, pancerniaków. Ci
ostatni, cali w  czerni, też zasuwali piechotą, bo ich czołgi
wyeksportowano za róg, za winkiel, do obrony Karabachu.
Niedaleko, ale na defiladę stawiennictwo maszyn jest
niemożliwe. A i defilujący chyba też już czekają na przerzut
na front. Wfotografowałem się w  nich, a  najbardziej
w  kompanię weteranów. Co prawda radzieckiej Wielkiej
Wojny Ojczyźnianej, ale zawsze weteranów. O  pooranych
zmarszczkami twarzach, a  każda z  sumiastym wąsem.
Mundury na piersiach szarfami w  armeńskie barwy
narodowe przepasali. W  rękach drzewce historycznych,
bitnych chorągwi trzymali. I  szli. Wspaniale, dumnie,
przepięknie. W  jasne słońce spowici. Wreszcie wolni
i niepodlegli.
Ale tuż za placem kolejka. Potężna, do sklepu. Podobne
jeszcze niedawno ciągnęły się i  przez mój kraj. Ze trzysta
osób po chleb się ustawiło. Karnie jak tamci na defiladzie.
Tylko tamci do przodu prą, a ci w miejscu stoją. Sklep, choć
święto, otwarty. A że święto, chleb na pewno dowiozą. Więc
kolejka w  garniturach i  białych koszulach wytrwale stoi.
W sukienkach, spódnicach, kamizelkach, tużurkach. Biedna
Armenia. Godna, ale biedna. Elegancka, ale biedna. Każdy
po trzy bochenki może kupić. Defilady nie zobaczą, ale trzy
bochenki chleba zyskają. A  jak do następnej dożyją, może
i  nią oczy będą mogli napawać? Może będzie już lepiej?
Więc z  nadzieją. Powolutku. Defilują przed sklepem.
Zafrasowani jednak trochę, bo czy chleba dla wszystkich
starczy?

Na lotnisko w porę wróciłem. W betonowych alejach się nie


pogubiłem. I  teraz z  dziennikarką Marią Wiernikowską do
Górnego Karabachu lecę. Z Marią nieświętą, a może świętą,
ale nie od pomocy humanitarnej. Ja też nie od tego.
Niewiele jej na pokładzie wojskowego śmigłowca Mi-8. Za
to jak węże. Pozwijane. Wiją się po podłodze metalowe
taśmy nabite pociskami do ciężkich karabinów
maszynowych. Obok grubsze pociski do działek
przeciwlotniczych. Dziesiątki skrzynek z  lżejszą amunicją.
Między nimi my.  W  blaszanej latającej skorupie nabitej
bronią jak w środku bomby.
Ormiański pilot przeżegnał się zamaszyście znakiem
krzyża i wskazującym palcem zaczął podbijać włączniki nad
głową. Silniki jęknęły, potem zaryczały. Śmigłowiec,
obciążony żelastwem i  skrytym w  nim prochem, zaczął się
bujać, podrygiwać, wirnik wpadał w coraz szybsze i szybsze
obroty. Aż wreszcie gdy silniki osiągnęły pełną moc, powoli
zaczął unosić się w  górę. Centymetr po centymetrze, metr
po metrze. Niespiesznie. Na wysokość solidnego drzewa.
By nagle na moment pochylić dziób w  dół i  z  pełną mocą
wyrwać do przodu. Nisko, tuż nad ziemią. Wydaje mi się, że
zaraz zawadzi o  czubek drzewa czy komin. Ale pilot
ostrzegał: pułap lotu będzie na granicy ryzyka. Poniżej
nawet, bo do ormiańskiej enklawy musimy przelecieć przez
azerskie pozycje i ziemie. Gdzie czai się wróg. Więc tuż-tuż
nad ziemią, by przeciwnika zaskoczyć. Żeby nie zdążył nas
namierzyć. Wycelować i walnąć. Z logo Aeroflotu i skrótem
CCCP  – państwa, do którego śmigłowiec rzekomo należy  –
wymalowanymi dla zmyłki na kadłubie. By tamten się
zawahał. Powstrzymał z  naciśnięciem cyngla. Stracił
rozeznanie i czas. A my żebyśmy nad nim przelecieli, zanim
ochłonie.
Niepowiązane skrzynie i  taśmy z  pociskami zaczęły
przesuwać się po podłodze jak po lodowisku. Drżąc
i poszturchując się, przemieszczały się, a ja zacząłem drżeć
wraz z nimi, żeby spłonka, zapalnik jednego nie nadział się
na drugie. Bo wtedy mogiła. Wielkie bum i  koniec. Ale
potem wyjrzałem przez bulaj, przy którym siedziałem,
i  o  niebezpieczeństwie samozapłonu amunicji kompletnie
zapomniałem. Pęd ziemi z wielką szybkością usuwającej się
do tyłu tak mnie zahipnotyzował, że skupiłem się tylko na
nim. I  na nietypowych, krągłych, bo ograniczonych
krągłością bulaja, widokach, które przynosił. Pode mną,
niemalże na wyciągnięcie ręki, uciekały, umykały, zostawały
za nami wszelkie atrybuty życia człowieka. Wpadały w moje
oko i  natychmiast od niego odpadały domki, drogi, płoty,
sady, ogródki. Ludzie zaskoczeni hukiem podrywali głowy
do góry, by zobaczyć, co się dzieje  – i  natychmiast je
pochylali owiani porywistym strumieniem powietrza
wyrzucanego przez łopaty śmigłowca. Przytrzymywali
czapki, żeby im nie spadły. Ściskali mocniej końskie cugle.
Bezradnie patrzyli na stada baranów rozbiegających się po
hali. Usiłowałem zatrzymać te znikające widoki, więc moja
głowa. Jak podczas obserwacji piłeczki mknącej nad siatką
w  rozgrywce ping-ponga. Obracała się z  prawa na lewo.
Z  lewa na prawo. Z  prawa na lewo. Tylko stołowi tenisiści
czasami skuszą i  w  grze następuje przerwa, a  nasz pilot
skusić nie mógł. W końcu zaczęła mnie boleć szyja.
Po kilkudziesięciu minutach lotu drugi pilot spojrzał na
nas przez otwarte drzwi kokpitu. Zrobił trzy szybkie ruchy
dłonią. Palcem wskazującym pokiwał w  dół, potem ten
palec przyłożył do ust w znaku: „bądźcie cicho”, a wreszcie
wyprostowaną dłonią przeciągnął sobie po gardle. Jasne.
W  dole niebezpiecznie. Jak nie będziemy cicho, jak nie
będziemy ostrożni, Azerowie gardła nam podetną, czyli
zestrzelą. Posłusznie zacząłem ciszej oddychać, bo innych
dźwięków i  tak nie wydawałem. Ale w  huku wirujących
łopat polecenie zachowania ciszy było tak absurdalne, że
cichutko uśmiechnąłem się do swoich myśli. Pilot zauważył,
jak kąciki ust podnoszą mi się w górę, i też się uśmiechnął.
Potem odwrócił się i zaczął obserwować teren.
Zaczęły się zielone pagórki, górki i góry, słabo zalesione.
Raczej trawiaste, krzaczaste. A  wraz z  nimi nowe atrakcje
lotu  – helikopterowe wesołe miasteczko. Bo śmigłowiec,
trzymając pułap lotu tuż nad zmiennym krajobrazem,
wspinał się w  górę, a  za chwilę spadał w  dół, skręcał
w  prawo, w  lewo i  znowu w  górę, i  znów w  dół. Nie
lecieliśmy na wprost, na krechę, niczym alpejscy narciarze,
tylko tyci, tyci ponad wzgórzem, między pogórkami, doliną,
wąwozem. I mój błędnik zwariował. Piloci z widokiem przez
przednią szybę byli jakoś przygotowani na następną
ewolucję, ale ja przy bulaju byłem tylko zaskakiwany. Więc
mój środek ciężkości zaczął gibać się wraz z  kolejnymi
skrętami, wzlotami, opadnięciami. Mordercze wesołe
miasteczko. Nie myślę już o  turlających się pod moimi
nogami pociskach, nie myślę o Azerach gdzieś tam na dole
może na nas polujących. Myślę, jak utrzymać się na ławce,
nie szurnąć siłą bezwładu między pociski i  skrzynki
z amunicją. Nogami zapieram się o towar tak w Karabachu
deficytowy, rękami kurczowo trzymam się ławki, torbę
przyciskam łokciem do boku, żeby nie obijała mi żeber.
Mięśnie ramion mam napięte do granic wytrzymałości,
a i tak gibie mną jak na kajaku podczas sztormu.
I nagle koniec. Wyrównanie lotu. Nawigator-drugi pilot
odwraca się do mnie z  szerokim uśmiechem i  wykonuje
czwarty, ostatni gest. Wyciąga kciuk w  górę. Jest
OK.  Azerowie za nami. Możemy nabrać wysokości, by już
spokojnie, po kilku minutach, nadlecieć nad miasto.
Stepanakert, stolica Górnego Karabachu, cała
pokancerowana, podrapana, ranna. Na ulicach ruch co
prawda byle jaki, ale ruch. Widzę z  góry ludzi, nieliczne
jeżdżące samochody, pranie w  ogródku. To, co widzę, to
nowe państwo. Takie samo jak inne, ale też inne niż tamte
inne. Bo rodzajów państw jest tyle ile państw. Mogą być
państwa stałe, ale mogą i  przechodnie. Uznane albo
nieuznane. Odradzające się z  niebytu, nawet po tysiącach
lat. Lub znikające w otchłani jak dziś niekiedy na oceanach.
A  każde musi mieć swoją masę krytyczną. Terytorium
i  człowieka. Ludzi w  czasie i  w  przestrzeni, którzy je
stanowią. Jestem tym i  tym. Tym, kto jest i  kto przynależy
do miejsca, w  którym jest. Tu i  tu. To moje niezbywalne,
choć przez różne armie zmywalne postanowienie. Prawo,
chęć i  prośba. Gorzej, kiedy różni ludzie do tego samego
kawałka miejsca mają swoje prawo. Zgłaszają do niego już
nie prośby, lecz postanowienia. Nie poddają się i walczą. Za
swoje racje. Ze sobą.
Przy ich problemach z  moimi problemami jestem
malutki. Nie mi się do nich wtrącać, rozstrzygać je.  Ale
mogę nieszczęście dokumentować. Światłem albo brakiem
światła je opisywać.
Śmigłowiec robi niespieszne koło nad miastem i  lecimy
dalej, jak taksówką, od razu pod linię frontu na północy,
koło miasta Szaumian. W  naszych sakwach, bagażach
amunicja dla ormiańskich bojowców. Cywile i wojskowi bez
ceregieli podbiegają pod kręcącymi się jeszcze wirnikami.
Błyskawicznie zabierają z  pokładu taśmy z  nabojami,
skrzynki z  amunicją i  ładują nowy bagaż. Rannych na
noszach czekających obok lądowiska. Pokrwawione
bandaże, pourywane stopy, poklejone plastrami oczy.
Przesyłka do szpitala w  Erywaniu, bo tu, przy froncie,
fachowej opieki medycznej nie ma.  Jeśli lot przeżyją, to
może przeżyją. Na dokładkę kilka plastikowych worków,
żeby helikopter na pusto nie latał. Niektóre nie całkiem
zasunięte, żeby bliscy od razu rozpoznali, że to syn, mąż,
ojciec. Twarzy innych poznać nie można, więc ich osobiste
rzeczy na zamkniętym na amen worku leżą. Kurtka, bluza,
portfel, jakiś drobiazg. Ale nie wszyscy się mieszczą, parę
worków zostaje na poboczu lądowiska.
Pakujemy się z  dziennikarką do wojskowego
transportera, na który ormiańscy partyzanci załadowali już
amunicję z nami przybyłą. To oddział specjalny. Bojowcy nie
w składanych mundurach, zielonych panterkach, cywilkach.
Tylko cali na czarno. Czarne bandany związali z tyłu głowy,
czarne sanglasy noszą. Kombinezony przewiązali pasem,
a  na lewym ramieniu i  na piersi, tam gdzie serce, godła
z  katolickim krzyżem mają. Tylko koszulki wystające spod
kombinezonu w  biało-niebieskie paski. Razwietka albo
desantniki.
Wóz rusza między wzgórza. Do wsi Kareninan, parę
kilometrów przed Szaumianem. Widzimy krajobraz na
pierwszy rzut oka trekingowy, turystyczno-rekreacyjny, ale
dziś turystów tu nie ma.  Bo miasto zajęte przez Azerów,
a  gdzieś między nim a  nami front. Strzałów nie słychać.
Tylko milczenie powstańców i  broń gotowa do strzału
określa jego bliskość. Mijamy opuszczony czołg T-72 z  lufą
zwieszoną jak nos na kwintę. Na pancerzu wymalowana
głowa wyjącego wilka i azerski napis „Szare Wilki”. Tureccy
najemnicy porzucili ten czołg, słyszę. Szare Wilki,
terrorystyczna organizacja, do której należał Mehmet Ali
Ağca. A  Turkom bliżej do azerskich braci muzułmanów niż
do chrześcijan Ormian, którym w  chaosie pierwszej
światowej wojny zgotowali krwawą łaźnię. Rzeź półtora
miliona. Na zachodnich ziemiach historycznej Armenii,
teraz wschodniej Turcji. Pierwsze nowożytne ludobójstwo.
Nic dziwnego, że Ormianie bardzo czujni. Solidarni.
Zdeterminowani. Gdy w  ’91 wybuchła wojna, bitne
karabaskie oddziały nie dały się zgnieść kilkakrotnie
większym azerskim siłom. Nie cofnęły się, ziemi nie oddały.
Zresztą cofać się nie miały gdzie. Bo Karabach tkwi
w  okrążeniu. Może w  trochę dziurawym, ale kotle wojny.
Jeśli pętla się zaciśnie, zadusi wszystkich. Nie ma ucieczki.
Chłopaki w  czarnych kombinezonach są olé.
W  porządku. Tarmoszą spod fotelika terenówki bukłak
z  winem i  puszczają w  ruch. Cywil, który pomagał
w  wyładunku amunicji ze śmigłowca, w  dłoniach wielkich
jak bochny chleba roluje skręta. Zamiast bibsów, bibułek
używa miejscowej gazety. Godnie i poważnie się prezentuje,
ale jak na swoje na oko pięćdziesiąt lat także zaskakująco
szelmowsko. Twarz poorana twardymi bruzdami
zmarszczek, niedogolona skryta jest częściowo pod
kaszkietem. Szara koszula z  postrzępionym kołnierzykiem
niedopięta. Za cienki pasek znoszonych spodni niechlujnie
wetknął pistolet. Zaciąga się wiadomościami ze skręta
i machorką.
Częstuje, więc biorę odrobinę tytoniu, rwę strzęp gazet
i  próbuję to zrolować. Samochód podskakuje na zrytej
pociskami drodze i  prawie już zrobiona misterna trąbka
wypada mi z rąk. Rozsypuje się po podłodze. Kupa śmiechu.
Wszyscy się śmieją. Śmieję się i  ja. Starszy skrupulatnie
zbiera tytoniowe wiórki z  podłogi i  bierze sprawy w  swoje
ręce. Chwila i skręt gotowy. Podaje z ogniem, a mnie świat
zaczyna wirować. Mocny tytoń, niechrzczony. Wiadomości
z  gazetowego bibsa się skracają i  skraca się wino
w bukłaku.
Dojeżdżamy. Kareninan, ostatnia miejscowość przed
frontem. Poprzyklejane do wzgórz domy z  obowiązkowymi
ogródkami. Każdy otoczony płotem. Między nimi koleiny,
piaskowe drogi. Dekujemy się w  szkole  – drewnianej
chałupie pociągniętej błękitnym tynkiem, z  małym
dziedzińcem. Tysiąclatka nasza to nie jest. W środku cztery
izby, w każdej metalowa koza na srogie górskie zimy. I zero
szkolnych atrybutów. Mapy, tablice, pomoce naukowe
ewakuowały się wraz z mieszkańcami wioski.
Nocować mam w  pokoju nauczycielskim. Zrzucam
plecak i  zaczynam szwendać się po dziedzińcu. Głodny
jestem, a  i  oni też. „Idziemy na polowanie”, zapraszają
mnie. Trochę się dziwię, że broni nie biorą. Ale to łowy
bezkrwawe. Przeskakujemy płotek ogródka i  dalej grzebać
w  ziemi w  poszukiwaniu warzywnych nowalijek
porzuconych przez właścicieli. Trochę marchewek
z  grządki, trochę młodych ziemniaków, pomidor, ogórek
i  inne dobra trafiają do szarego wora. Niczym archeolodzy
przekopujemy ogródek za ogródkiem, a  worek pęcznieje.
Wracamy. Ktoś na dziedzińcu doi owcę. Pysznie będzie.
Gotowane w  kotle ziemniaki z  owczym mlekiem, do tego
sałatka z  pomidora, ogórka, cebuli. Zdrowo, prosto,
smacznie. Przepijane lokalnym winem, a potem koniakiem.
Nie araratem, eksportowym trunkiem Armenii słynącym na
cały świat, tylko zwykłym, lokalnym. Ale też kręci na
maksa. Więc rozkręca się rozmowa przy ormiańskim
koniaku i machorkowym cygarze.
Chłopaki zacne. Jeden, w  brązowej obcisłej koszulce
z  krótkim rękawkiem, wpierw przepija do mnie koniakiem
ze słoika. Na moje oko sto pięćdziesiąt gramów za jednym
razem. Nie cyzeluje się tu płytkich łyczków. Tu koniak tani
i  życie tanie. Potem prezentuje mi swoje tatuaże. Nie
hipsterskie, takie modno-alternatywne, kolorowe dziary.
Jego tatuaże opowiadają o  fragmencie jego życia. O  jego
stosunku do życia w  ogóle. Gdy pręży i  rozluźnia prawy
muskuł, wytatuowany czołg T-72 rusza w  bój. Raz w  górę,
raz w dół, jakby jechał po wertepach. A lufa to podnosi się,
to opada, jakby namierzała cel. Nad czołgiem cyrylicą
wydziarane „GSWG”, pod tym „130”. Pod czołgiem, na
przedramieniu, wielka rozkwitnięta róża. Znów na lewej
ręce znaki niczym chińskie grafy. A  to cyna, kropka, a  to
krzyżyk, prostokąt, data 1964. Pewnie data urodzenia, czyli
o dwa lata młodszy ode mnie. Zaś na palcach lewej ręki już
prawdziwa grypsera: pięć cyn, dwie cyny przedzielone
krechą, dwie cyny puste. „Co to?”, pytam. „Ręka”,
odpowiada z  tajemniczym uśmiechem. I  przepija do mnie
koniak. Już wiem. Tematu mam nie drążyć. Więc chlust ze
słoika złocisty płyn.

O świcie czternastu chłopa z  bronią ładuje się na pakę


błękitnej przyczepy do przewozu świń czy baranów
podpiętej do podobnie błękitnego traktora. Nie są to siły
szybkiego reagowania, ale też reagować szybko nie trzeba,
bo front w  bezruchu. Wciągają i  mnie. Rozglądam się po
twarzach. Kozacka załoga. Nie że Kozacy znad Donu.
U mnie w mieście tak się określa chojraków, którzy strachu
nie znają. Zwłaszcza jak są u  siebie, na swoim kwadracie.
A ci są u siebie. Na swoim kwadracie. Umundurowani w co
popadnie, zwyczajowo w tej części świata. Byle tylko to coś
miało fragment zieleni lub czerni.
Traktor  – pyr, pyr, pyr  – grzeje silnik, bo czekamy na
dowódcę. Więc z  wysokości platformy, na której stoję,
rozglądam się po okolicy. A  w  okolicy wielki  – dzisiaj
powiedzielibyśmy  – bilbord reklamowy. Propagandowy.
Reklamuje komunizm. Lenin przez artystę porządnie
wymalowany. Podobny do siebie. A i malarz był uważny. Nie
popełnił błędu, który przydarzył się innemu artyście.
Tamten w  twórczej pasji wypędzlował na swoim plakacie
wodza rewolucji w czapce leninówce na głowie. A żeby było
dynamiczniej, taką samą czapkę wetknął mu w dłoń. Ale tu
nie. Tu nie ma mowy o  gafie. Wódz żadnej czapki nie nosi.
Stoi tylko w  rozwianym płaszczyku, szaliku, na pełnym
symboliki tle. Za nim konstelacja sierpa, młota i  gwiazdy.
Niestety, czasy się wzburzyły, gusta odbiorców sztuki
zmieniły. I  Lenin, i  tło teraz ostrzelani. Podziurawieni.
Krytycznie kulami ocenieni.
Turlamy się glinianą drogą pod górkę, na akcję,
w  kierunku ostatnich ormiańskich pozycji. W  ciszy, którą
pyrkanie wypełnia, więc ciszą już nie jest. Atmosfera też
nienapięta. I  inaczej niż w  wojennych filmach, nie
koordynujemy zegarków. Nie malujemy twarzy ochronnymi
barwami; one i  tak umorusane. Broń leniwie dynda na
ramionach bojowców. A oni w razgaworze sadzą sztubackie
dowcipy i  śmiechy. Pełna pogody dekoncentracja. Ktoś
komuś karabin chowa albo kuksańca sprzeda. Brudnym
palcem dotknie mojego obiektywu i  zostawi tłustą plamę,
którą przez parę minut, też ze śmiechem, będę ścierał.
Jakbyśmy na szkolną, klasową ekskursję jechali.
Ale wszystko ma swoje granice, więc przed kolejnym
wzgórzem traktor się zatrzymuje. Wysypujemy się z  paki,
dowódca wysiada z  traktora. I  jak nauczyciel, do którego
czujemy respekt, którego szanujemy, zaprasza nas do
odrobienia wojennych lekcji. Siada płasko na ziemi,
wyciąga mapę i  cyrklem mierzy odległość od celu. Od
pozycji azerskich w  Szaumianie. Mamy ostrzelać sztab
wojsk azerskich w  mieście, tłumaczy. Wyeliminować ich
dowódców. Więc mamy strzelać bez przerwy przez
piętnaście minut, a  potem chodu. Do kryjówki w  bunkrze
wkopanym w  ziemię obok dział. Powstańcy w  skupieniu
słuchają, kiwają głowami. Zrozumieli. Plan jest prosty,
a  proste plany często są najbardziej skuteczne. Jeden
z  chłopaków z  krótkofalówką zapierdala na ziemię niczyją.
Ma znaleźć dobry punkt obserwacyjny na wzgórzach wokół
miasta, z  widokiem na budynek ichniego sztabu.
A  przynajmniej na jego okolice. I  krótkofalówką ma
koordynować, naprowadzać ogień dział na cel. Na dotarcie
na pozycje dostaje dwie godziny. Jak będzie gotów, da
sygnał do odpalenia puszek, czyli dział. Trzy takie,
o  kalibrze na oko stu milimetrów, stoją przyczajone za
pagórkiem. Nie pierwszy raz w  użyciu, bo ziemia wokół
zaorana azerskimi pociskami.
Załoga, już w  skupieniu, rozbiega się w  różnych
kierunkach. Każdy wie, co ma robić, ja też. Najpierw
konsylium, czy wszystkie działa sprawne. Ale po ostatniej
azerskiej odpowiedzi ogniem na ormiańską zaczepkę żadne
sprawne nie jest. Więc chodzą, cmokają, oglądają,
konsultują się wzajemnie. Tu coś urwane, tam coś odpadło,
gdzie indziej przekrzywione albo jakaś część nie tak jak
trzeba się ślizga. Więc zafrasowane miny. Ale optymizm
w  nich ogromny, bo z  jednego działa coś odkręcą, do
drugiego przykręcą, trzepną młotkiem, nagną zgięte i  tak
z  trzech dział popsutych zrobili jedno. Za to sprawne.
Prostota wojennego konwencjonalnego sprzętu
radzieckiego zawsze robi na mnie wrażenie. Gniotsja, nie
łamiotsja. Tymczasem z  pobliskiego skalno-ziemnego
bunkra targają skrzynki z  amunicją. W  każdej, jak butelki
wina, leżakują dwa eleganckie srebrno-zielone pociski.
O  zapalnikach w  kolorze miedzi. Na pokrywie każdej
skrzynki wlepka z numerem kontrolera jakości. Chyba żeby
jakby coś. Jakby pocisk nie wybuchł. Nie zranił. Nie zabił.
Było wiadomo, do kogo z reklamacją pójść.
Dokumentuję teren wokół dział. Nasi recyklingerzy,
zbieracze puszek, mieliby tu raj. Nie dziesiątki, ale setki
ogromnych łusek poniewierają się na wzgórzu wokół armat.
Tysiące kilogramów metalu! Majątek! A  przecież to tylko
pozostałość po tym, co pofrunęło w  kierunku wroga.
Świadectwo na to, że wojna mniej się tu toczy, bardziej lata.
Pozycyjna, okopana.
Partyzanci uzbrajają zapalniki. Wyjmują metrowej
długości pociski ze skrzynek. I  delikatnie, jak dopiero co
zebrane w  kurniku jajka, układają je w  pryzmę obok
jedynego czynnego działa. Tak żeby po nie daleko nie
ganiać, nie męczyć się, nie spowalniać skuteczności, tylko
niemalże nieprzerwanym ogniem przez piętnaście minut
razić przeciwnika. Ten kwadrans to chwila bezwładu. Bo
wiadomo, że Azerowie na atak odpowiedzą atakiem. Ale
zanim ichni dowódcy się pozbierają. Rozkaz wydadzą.
Zanim ich artylerzyści ten rozkaz dostaną. Wystawią działa,
wycelują je, naładują i  z  nich wypalą. Minie właśnie
piętnaście minut. A  my wtedy będziemy już w  bunkrze.
A może nawet – jeżeli tamci z odpowiedzią się spóźnią – pyr,
pyr, pyr – oddalać się będziemy już traktorem.
Wszystko przygotowane do zadania metalowego ciosu.
Siadamy w leju po bombie i czekamy. Aż ten, który poszedł
z krótkofalówką, odezwie się z informacją, że zajął pozycję.
Że wszystko, co jego kompani chcą pokryć ogniem, ma
w  zasięgu wzroku, lornetki. Nie powiem, czekamy trochę
w  napięciu. Bo co, jeżeli w  tej samej chwili po drugiej
stronie frontu dzieje się to samo? Jeżeli azerscy dowódcy
również zapragnęli przerzucić ponad linią frontu
wypełnione prochem żelastwo? A  ich wysłannik na ziemię
niczyją teraz podgląda nas i  wydaje swoim koordynaty?
Więc w  leju przy dziale schowani, trochę rozmawiamy.
I  czujnym wzrokiem wpatrujemy się w  dowódcę. Który
z  krótkofalówką przy uchu, by informacji nie przegapić,
przysiadł i  też czeka. Na sygnał. Wieść, że wszystko pod
kontrolą i możemy zaczynać.
Nagle obok leja przechodzi z  osiołkiem dwóch
pastuszków. Chłopaki na oko trzynastoletnie. Schludnie
ubrane. W  butach. O  kruczoczarnych krótkich włosach,
gęstych, łukowatych brwiach i  prostych nosach. Niższy, bo
starszemu pewnie się nie chce, targa na ramieniu starą
myśliwską flintę, odrobinę tylko krótszą niż on sam. Flinta
może zabytkowa, ale przerobiona na współczesną wojenną
modłę. Z  podpiętym magazynkiem od kałasznikowa.
Zmyślna. Można z  niej strzelać bez ciągłego ładowania
pocisków do komory. Tylko pach-pach-pach-pach. Ale
dowódcy się nie podoba. I  ona, i  oni. Wyrwany
z nasłuchowego odrętwienia, krótkimi żołnierskimi słowami
każe im stąd natychmiast spierdalać. Jak najdalej.
I  chłopaki chcieliby nawet wprawić swoje dolne kończyny
w  świński trucht, ale osiołek się zaparł. Zaczęła się
mocowanka między tym, który ma ochotę poskubać świeżą
zieloną trawę, a tymi, którzy wolą nie narażać się więcej na
reprymendy tego z  krótkofalówką. Głupi nie są, wiedzą, że
w  leju bez powodu nie siedzimy. Postanowili przeżyć.
Starszy napręża sznurek i  ciągnie osła z  całych sił,
a  młodszy to kopniakiem, to patykiem perswaduje
opornemu zwierzakowi wolę odejścia. Komicznie to
wygląda. Wojenny humor. W końcu im się udaje.
Wreszcie sygnał od zwiadowcy. Adrenalina zaczyna
buzować, taśma naszych  – bo i  moich  – myśli i  działań
gwałtownie przyspiesza. Wszyscy wiedzą, co mają robić.
Dwóch na zmianę będzie ładować, dowódca celować, a ten
w hełmofonie i siatkowym kombinezonie specnazu odpalać.
Pierwszy pocisk jeszcze dopychają drążkiem, bo nie chce na
swoje miejsce w  ładownicy zaskoczyć. Jednocześnie
dowódca podkręca dalmierz w  celowniku. Gotowe. Tamta
trójka ucieka do leja po bombie, kurczowo dłońmi zaciska
uszy. Zostaje tylko ten, który odpala, zapobiegliwie
w hełmofonie, i ja, który fotografuję. Gołogłowy. Ale udziela
mi się ich reakcja i  tak jak oni uszy, ja kurczowo trzymam
aparat przy oku. Czekam i doczekuję się. W wizjerze widzę
ruch prawej ręki tego, który odpala. Ciągnie za wajchę
wystającą z  lewej strony komory pocisku, więc
równocześnie naciskam migawkę. Pierdolnęło! Aparat
strzela serię klatek. Nie słyszę motoru przesuwającego
taśmę, nic nie słyszę. Same dzwoneczki. Przez ciało
przechodzi paniczny dreszcz. Moje komórki, pory skóry
zamykają się i  kurczą. Nie chcą takich doznań. Aż
odruchowo przysiadam. Chyba poruszyłem zdjęcia. Ale
roztrząsać nie ma co. Ci z leja już się poderwali. Powtarzają
swoje czynności: ładują, celują. Ja też powtarzam swoje:
fotografuję. Tylko nic nie słyszę. Widzę same poruszające
się usta. Coś krzyczą między sobą. Znów uciekają do leja, ja
znów aparat do oka i  znów na ruch ręki odpalającego, jak
na hasło, daję odzew: naciskam swoją serię. Trochę
pochylony, przygarbiony, łokciami dociśniętymi do boków
stabilizuję aparat. Fotografowanie jak gra w lotto. Na chybił
trafił. Może któraś klatka wskoczy we właściwy moment.
Pierdolnęło! Ale mój organizm już wie, co go czeka. Już nie
reaguje z taką paniką. Nie kuca. Za to szeroko otwiera usta,
żeby odrobinę wyrównać ciśnienie w  uszach. Bo że jestem
ogłuszony, to jasne, ale może chociaż bębenki w uszach mi
nie popękają. W  wizjerze widzę najpierw rozchodzące się
na boki smugi ognia i  jego grzybek u  wylotu działa. Za
chwilę czarną chmurę dymu z  wypalonego prochu, który
wypchnął pocisk. A  potem wszystko się powtarza: wyskok
z  leja, ładowanie, celowanie. Kolejne pierdolnięcie.
I  kolejne. I  kolejne. Mój organizm sprężyście poddaje się
fali uderzeniowej po wystrzale, więc nie tracę równowagi.
Ale uszy dawno się poddały. Miller, mogłeś chociaż wziąć
stopery! Nie przygotowałeś się do zdjęć!
Fotografuję otępiały, ale coraz bardziej precyzyjny dzięki
wciąż tak samo powtarzanym wystrzałom. Chyba złapałem
rutynę. Inni też ponawiają swoje czynności jak
zahipnotyzowani, raz za razem. Mijający czas określam po
topnieniu piramidy pocisków. Chyba wstrzelili się tam,
gdzie chcieli, bo w komorze ląduje ten jeden jedyny pocisk,
leżący dotąd obok kurczącej się sterty konwencjonalnych
pocisków. Ten jest inny. Kumulacyjny. Podobnie duży, ale
z  płaskim czubkiem zakończonym wystającym czujnikiem.
Rurką z  czasowym zapalnikiem. Konwencjonalny po
uderzeniu od razu wybucha, czyniąc straty
konwencjonalne. W  pewnym sensie powierzchowne.
A  kumulacyjny przebija mur, ścianę, ochronę i  chwilę
odczekuje. By ze zdwojoną siłą rozerwać się wewnątrz
bunkra, domu, czołgu. I  to wnętrze spustoszyć, zrobić
masakrę. Ciśnienie wraz z eksplozją wysysa tlen i  rozpiera
siłą ściany, w  których przyczaił się przeciwnik. Implozja
burzy schron od wewnątrz. Sprytne. Okrutne.
To dlatego, żeby ten ponury kosiarz celnie poleciał do
celu, trzeba było wystrzelić poprzednie pociski. One też
narobiły krzywdy, ale przede wszystkim służyły temu,
czemu służą pociski smugowe w  karabinach. Swoimi
eksplozjami, słupami dymu naprowadzały ukrytego
obserwatora na cel, a  ten naprowadzał dowódcę ostrzału.
A  jak się wreszcie wstrzelili, zabrali się do poprawki. Tym
jednym jedynym kumulacyjnym. By dla tych, w  których
trafi, było po zabawie w  wojnę. Więc pakują go delikatnie
do komory i dopychają podwójną dawkę prochu w lnianych
kondomach. Szlifowanie celu przez dowódcę już
niepotrzebne, cel namierzony. Odpalają. Naciskam
migawkę. Widzę ogień obejmujący lufę armaty i  potężny
kopniak fali uderzeniowej wali mnie w  klatkę piersiową.
Zapadam się w  sobie, przewracam. Na moment tracę
przytomność. Gdy podnoszę powieki, widzę, jak bojowcy
biegną w  stronę działa. Mnie mijają, ich celem jest ten,
który odpalał. Leży niedaleko na wznak, z  rozrzuconymi
ramionami. Na piersiach tli mu się koszula. Gramolę się do
pionu i  chwiejnym krokiem też podchodzę. Podnoszę
aparat. Przeżył? Przeżył, ale nieprzytomny. Więc za szmaty,
pod ręce go chwytają i do bunkra.
Film mi się skończył, ale nie umiem go teraz zmienić.
Nie dam rady trzęsącymi się dłońmi otworzyć aparatu
i  delikatnie wyjąć naświetlonej rolki, tak żeby moje
dygające paluchy nie zawadziły o  znajdującą się pod nią
migawkę. A potem otworzyć plastikowy kubek, wyjąć nowy
film i  założyć go, powtarzając tę samą czynność
w  odwrotnej kolejności. Partyzanci krzyczą coś do mnie
i  machają rękami. Nie słyszę ich, w  głowie mi dudni.
Zataczając się, ruszam za nimi, w  kierunku bunkra. Krew,
którą pluję, ma smak wypalonego prochu. Aparat ze
skończonym filmem dynda mi na piersi. Tymczasowo
bezrobotny. Ja też przymusowo bezrobotny, muszę
opanować wpierw organizm. Uspokoić go. Uśpić.
Bunkier. Wszyscy już są.  Ktoś zapalił świeczkę. Ciemne
sylwetki pochylają się w  półmroku nad nieprzytomnym. Ja,
prawie też nieprzytomny, kładę się płasko na klepisku
z torbą fotograficzną pod głową. Przymykam oczy i próbuję
poskładać swoje ciało, swoją głowę, swoje nerwy w całość.
Znów zapadam się w  sobie. W  krótką drzemkę. Wytrąca
mnie z  niej dziwna aktywność klepiska, które co jakiś czas
drży pode mną. I  opadający mi na twarz pył ze sklepienia.
Widzę, jak bojowcy w skupieniu wpatrują się w skalny sufit.
Nareszcie! Zaczynają się do mnie przebijać jakieś dźwięki.
Moje bębenki dochodzą do siebie. Wszystko jak
z  zaświatów. Ale coraz bardziej realne. Dalekie, głuche
dudnienie, po którym klepisko znów drży. Azerowie
odpowiedzieli ogniem.
Bojownicy. Fedaini, powstańcy, mudżahedini, partyzanci,
peszmergowie. Kto ich tam zliczy. Małe oddziały
zakazanych armii działają w  grupie. Czasem mniejszej,
czasem większej, ale w  grupie. Fotoreporter, nawet jeśli
pracuje w  grupie, działa sam. Zdany tylko na siebie. Sam
z  historią, która przed nim się dzieje i  staje się jego
informacją, jego przesłaniem. Sam z  obrazem, który jego
oko widzi. Sam ze swoimi myślami i  wyobrażeniem o  tym,
co zaraz się stanie. Sam, choćby robił zdjęcia w  grupie
kilkunastu stojących ramię w  ramię z  nim kolegów
fotoreporterów. Sam, choćby dziennikarz, z  którym
przyjechał, trzymał go za ramię. Bo chce być sam. Bo
inaczej nie może. Bo tak naprawdę pragnie sfotografować
coś innego niż inni. Bo inni to konkurencja. Więc w  każdej
grupie i  z  każdym zdjęciem każdy fotoreporter zawsze
będzie sam. Sam, gdy sfotografuje, i  sam, gdy wróci do
domu. Sam z pamięcią i sam z myślami.
Bojowcy w  oddziałach peszmergów, fedainów,
mudżahedinów  – wszystko jedno jak się nazywają  – sami
nigdy nie są.  Oni walczą o  swoją słuszną/niesłuszną
sprawę  – gdy my, fotografowie, walczymy o  świadectwo.
Niektórzy też o  swoją sławę. Nie jest to walka prosta.
Pchamy się tam, gdzie nie tylko wióry lecą, więc bywa, że
i na nas. Ludziach z fotograficznym czy filmowym sprzętem.
Skupia się agresja, strach, gniew, chęć odwetu zranionych
w  swoich prawach i  marzeniach ludzi. A  my, jakkolwiek
bardzo byśmy chcieli się wtopić w tłum, do końca nigdy się
w  niego nie wtopimy. Nie zakamuflujemy się w  nim. Nie
skryjemy. Zawsze będziemy inni. I to jest trudnota naszego
fachu. Minimalizowana przez nas, jak tylko umiemy,
czujemy, potrafimy. Ale zawsze trudnota. Wśród swoich
zdjęć jestem sam.
W jaskini zaciekle poszukiwanej przez wystrzeliwane
z  azerskich dział pociski też leżę sam, choć nie sam. Od
momentu gdy wojak w  koszuli i  panterce specnazu
pociągnął za wajchę w armacie, wpadłem w bezczas. Mogło
minąć parę minut, mogło minąć parę godzin. Próbuję
zapalić papierosa, ale moje drżące ręce łamią kilka sztuk.
Proszę o  przysługę najbliżej siedzącego. Wkłada mi
papierosa do ust, a ja głęboko się zaciągam. Rozglądam się
po bunkrze-jaskini i  zamotany kołowrotek wspomnień
prostuje się. Myśli powoli zaczynają się zbierać. Co z  tym
rannym? Szukam go wzrokiem. Leży już przytomny.
Z mokrą szmatą na głowie i opatrunkiem pierwszej pomocy
na klatce piersiowej, którą zgrillował mu ogień. Wielki
płomień, który buchnął z  lufy po wystrzale pocisku
kumulacyjnego.
Czasem moją robotą rządzą kontrasty. Jest czas
wystrzelonej jak z  procy aktywności, a  zaraz potem czas
bezruchu. I  do jednego, i  do drugiego musisz się
dostosować. A  to zasuwać w  pełnym skupieniu, nie
zwracając uwagi na to, co może cię rozproszyć. Skupienie
niczym medytacja wciąga cię wtedy pod wodę i widzisz oraz
słyszysz jedynie to, na co ukierunkowuje cię twoja uwaga.
Bezruchowi z kolei musisz się poddać. Nie przyspieszać go
ani nie popędzać. Bo przyspieszaniem i  nerwowym
ponaglaniem niczego nie wskórasz, tylko nerwy sobie
skołatasz.
Kleję się więc w  bezruchu do dygającego co jakiś czas
klepiska i  czekam. Czas ciągnie się niczym makaron, ale
kompletnie mi to nie przeszkadza. Ba, czerpię z  tego
trwania i  nicnierobienia przyjemność. Zaciągam się
papierosem i  nawet myśli moje zwolniły. Nie analizują
sytuacji nanoszonych na siatkówki oczu. Nie stopklatkują
obrazów, nie poszukują kadrów. Zresztą film w aparacie mi
się skończył, a  na założenie nowego mój organizm jeszcze
nie jest gotowy.
Jakie to szczęście, że nie mam klaustrofobii. Bo bunkier
nieduży, za to ludzi w  nim sporo. Trochę wilgotny,
przepocony mundurowym potem tych, którzy niczym na
olimpiadzie dali z  siebie maksimum. Wysiłku i  skupienia.
Żeby jak najszybciej, w  jak najkrótszym czasie zrobić, co
mieli zrobić. Tylko ich dyscyplina nie jest olimpijska.
Kategoria, kaliber i  dystans strzelniczy nie ten. Ale tak to
bywa. „U  nas cały naród trenuje strzelectwo, a  medali na
mistrzostwach i  olimpiadach jak na lekarstwo”, powiedział
mi poprzedniego wieczoru jeden z partyzantów.
Ziemia już nie drży. Ucichła, uspokoiła się. Ja też się
trochę uspokoiłem. Wychodzimy na ziemię świeżą, przerytą,
pachnącą sobą i  prochem. Lufa armaty, z  której ormiańscy
powstańcy strzelali, znów zwieszona na kwintę,
nienaturalna. Znów trzeba będzie działa sztukować,
naginać, naprawiać, żeby choć jedna była sprawna. Ale to
w przyszłości. Na dzisiaj koniec. Fajrant. Szybkim marszem
idziemy do skrytego za kolejnym wzgórzem traktora i – pyr,
pyr, pyr – pyrkamy do bazy.

Cztery kobiety w  mundurach czekają na nasz powrót.


Z  daleka nerwowo lustrują przyczepę. Czy liczebność
powracającej wycieczki zgadza się z  liczbą tych, którzy
wyjechali? Czy nikogo nie brakuje? Nikt nie zginął? Bo huk
wystrzałów docierał i  tutaj. Więc trochę nerwowo,
w  karnym szeregu stojąc przed gąsienicowym
transporterem o  numerze 214, próbują policzyć jadących
na przyczepce. Bo to przecież mężowie, synowie, rodzina.
I lepiej, żeby w rachunkach przeżycia stan „było” ze stanem
„jest” się zgadzał. Obserwuję je. Im my bliżej, tym bardziej
topnieje w  nich napięcie. Wyglądają wojennie, ale miękko,
kobieco. Każda w panterce i każda z jakimś dodatkiem. A to
jednej spod kołnierza wystaje pomarańczowa muślinowa
koszulka, a to któraś błękitne klapki na gołe stopy włożyła,
a  jeszcze inna bambosze na nogach prezentuje, bo jej
wygodniej i  bardziej domowo. Cóż z  tego, że wojna? Nie
wygląda, żeby się szybko skończyła, więc dobrze, jeśli
w  bazie będzie trochę jak w  domu. Mundur, i  owszem, ale
i bambosze. Przecież zadania mają też domowe. Ugotować,
oporządzić, posprzątać. Żeby mężczyźni, gdy do bazy
wracają, trochę domowo się poczuli. O  wojnie na moment
zapomnieli. Jej rzeczywistość odstresowali. Oddech złapali.
Żeby, gdy do wroga znów będą strzelać, wypoczęci byli
i palec na cynglu im nie zadrżał.
A my głodni jesteśmy, bo robota na pusty żołądek była,
a  huk, dygotanie ziemi oraz wyczekiwanie nerwy
podrażniły, napięły. Teraz napięcie puściło i  głód
spotęgowało. Na obiad szaszłyki baranie będą.

Baranka trzeba wpierw ugłaskać. Poczochrać


pieszczotliwie po karku, tłumaczy mi wysoki, szczupły,
wyżyłowany Ormianin. Wojskową panterkę zawiesił na
wystającej ze ściany stodoły cegle, żeby nie zabryzgała się
krwią. Więc tarmosi białe futerko baranka na karku i  pod
szyją, ale jego nogi coraz mocniej ściskają baranie boki.
Nagle wprawnym ruchem zadziera głowę zwierzęcia
i  chlast, zakrzywionym kozikiem tnie po tętnicach na szyi.
Baranek jeszcze chwilę nieprzytomnie dyga, jego krew
rytmicznie, dwiema fontannami, ale z  coraz mniejszą siłą
leje się na klepisko. I  po baranku. I  po życiu. Ale zwierzę
śmierci się nie spodziewało. Nie bało się. A  to
najważniejsze, bo jak się spodziewa i  boi, mięso śmierdzi
strachem. Nie jest smaczne.
Teraz jego ciało za jedną nogę na sznurze pod powałą
zostaje podwieszone. Bojownicy ściągają z niego skórę wraz
z futrem. Czyszczą tuszkę z wnętrzności i dzielą, na kawałki
ćwiartują. Część peklują w  occie w  glinianych garnkach.
Część, oprawiona z  tłustych włókien, podzielona na
mniejsze kawałki, czeka na grillowanie na drewnie. To już
zadanie dla kobiet.
Kobiety już opamiętane. W  nerwowości uspokojone, bo
wszyscy wrócili. Jeden może pokiereszowany siłą detonacji
z armatniej lufy, ale przeżyje. A one w  tym spokoju, w  tym
przeszczęściu udały się tam, gdzie ich wojenne miejsce.
Gdzie rozkaz. W wojskowych mundurach przecież paradują.
Więc dalej młodego kartofla skrobać, do wiadra z  wodą
wrzucać, żeby na palenisku się zagotował. Miękki był. Przy
okazji coś tam między sobą szepczą, ale cichuteńko. By
powróconych z  frontu nie rozpraszać w  ich powrotnych
czynnościach. Przy czyszczeniu broni osobistej. One też
czyszczą ziemniaki. Rozładowaniu wyrzutni
przeciwpancernych. One teraz ładują szaszłyki na szpady.
Analizie ataku ogniowego na wroga. One analizują, czy
ogień pod szaszłykami dobrze wycyzelowany.
Rozstrzyganiu, co zrobić, by pociski za blisko albo za daleko
nie leciały. One ogień mierzą nie dalmierzem, ale na węch,
powonienie, by baranina z  baranka za sucha nie była. Jak
oni na pierwszym froncie, tak one na drugim, ale nie mniej
ważnym, się uwijają. Teraz tu jest front, a  kobiety jak
ładowniczy, celowniczy i  odpalający mierzą się z  mięsem
baranka, z  przyprawą i  z  ogniem. Bo chłop cały z  frontu
wrócił. Z  rana nic nie zjadł i  głodny jest. Dlatego pychotę
mu zrobimy. Przez żołądek do serca trafimy. Żeby miał
pewność kobiecych uczuć. Choćby on zasiadł,
zabiesiadował i  może nawet nic nie zagadał. Bo o  czym tu
gadać? Wojna jak gąsienica czołgu się toczy.

Dzisiaj przeganiamy pojazd przez ziemię niczyją. Dla mnie,


Polaka, to nie nowina. Moi krajanie w  przeganianiu
pojazdów przez granicę, zwłaszcza zachodnią naszego
kraju, są mistrzami. Ale i  Ormianie nie gorsi. Nawet od
moich rodaków bardziej bezczelni. Nie o  beemwicę czy
merola, mercedesa im chodzi, ale  o  transporter
gąsienicowy z działkiem czterdzieści pięć milimetrów, żeby
wzmocnił obronę Karabachu. Tutejsze pograniczne mrówki
nie targają alkoholu, szlugów czy żelkowych misiów, żeby
z  zyskiem odsprzedać je w  głębi kraju. Tu szmugluje się
transportery, czołgi, działa, olej napędowy, amunicję. Bo
zapotrzebowanie wielkie, a  helikoptery potrzeb nie
zaspokajają. Nastawione są raczej na niedochodowy
szmugiel fachowej siły ludzkiej  – szkolonej do zabijania
w jedną stronę, a już popsutej w drugą.
Jedziemy do granicy Karabachu w  trzy terenowe uazy.
W  jednym ja i  załoga przyszłego transportera: dowódca,
kierowca i  obsługujący działko. Radiotelegrafisty nie
bierzemy, bo kontakt mamy zapewniony przez ustawione na
właściwą falę łoki-toki. A w normalnym eterze ma być cisza.
W  dwóch pozostałych wozach młode chłopaki ubrane
w  czarne kombinezony z  wyszytymi małymi białymi
krzyżami. Śmiertelnicy, mówią na siebie, bo w  boju się nie
cofają, nie poddają, nie kalkulują ryzyka. Śmierć wrogom!
To, słyszę, często sieroty niemające nic do stracenia.
Śmiertelnicy będą osłaniać naszą kilkukilometrową
wędrówkę przez pas ziemi odcinający Górny Karabach od
Armenii. A  potem ubezpieczać nasz powrót
z transporterem.
Wyruszamy z  bazy przed świtem, w  rozgwieżdżony
mrok. Bez świateł, żeby nikt naszej skromnej kolumny nie
namierzył. Na granicy terenówki nas wysadzają i  wracają.
Mały postój na instrukcję obsługi wycieczki. Najpierw pójdą
zwiadowcy. Potem my za przewodnikiem, gęsiego. Co kilka
metrów, ale tak, żeby każdy widział plecy przed nim
idącego. Na końcu ubezpieczenie: na czarno ubrani
bojowcy. Zakaz zwalniania, rozmawiania, sikania i  palenia
papierosów. Ten ostatni da mi się najbardziej we znaki.
Tempo marszu nie jest wyczynowe. Taki nordik łoking,
modny dzisiaj, tylko że chłopaki zamiast dwóch kijków
przypominających narciarskie  – jeden grzmiący kij niosą.
Nawet się nie rozglądam na boki. Wpatrzony zgodnie
z  rozkazem w  plecy idącego przede mną kierowcy
transportera, maszeruję piaszczysto-kamienistym szlakiem.
Podobnym do starorzecza górskiej rzeki. Nie po prostej, na
krechę, ale kręcąc się zawijasami, jak kręci się nasze
koryto  – szlak szmuglu. Raczej dolinami. Szczyty omijamy,
bo po co wystawiać się na widok. Ziemię niczyją przejść
musimy przed świtem.
Skupiony, wpatrzony w  poprzedzające mnie plecy,
zatapiam się w  myślach, wspomnieniach. Nigdy nie byłem
harcerzem. Jako jedyny żywiciel rodziny, choć z  kategorią
A, zostałem zwolniony ze służby wojskowej. Jedyne moje
młodzieńczo-terenowe doświadczenie to nocne marszobiegi
albo podchody podczas letnich obozów Pałacu Młodzieży.
W  mazurskich Pieczarkach nad jeziorem Dargin.
Mieszkaliśmy w wielkich wojskowych namiotach, podzieleni
na zastępy zgodne z  pracowniami, do których w  Pałacu
chodziliśmy. Mój zastęp był sportowy. Skoczkowie do wody,
pływacy, tenisiści stołowi, szermierze. Średnia wieku
dziesięć lat. Zgrana paczka. Najlepiej sprawdzaliśmy się
w  nocnych podchodach. Gdy dostawaliśmy zadanie
ominięcia wart konkurencyjnego zastępu i  ściągnięcia
z  masztu ich flagi. Ale i  w  nocnych marszobiegach na
orientację zdobywaliśmy punkty, za które nagrodą było
pozakolejkowe pływanie na ogromnej żaglowej dezecie.
Podczas jednej z  zabaw w  wojnę, w  którą bawiliśmy się,
zamiast leżakować po obiedzie, kolega schował się do
betoniarki. Stała obok podmurowywanych latryn, a  on
chciał mieć z  góry lepsze rozeznanie sytuacji frontowej.
A  gdy chłopaki z  wrogiego zastępu podejdą, obrzucić ich
uformowanymi z  błota granatami. Miał pecha, bo wróg się
zorientował, włączył do prądu kabel odpalający betoniarkę
i  ta zaczęła się obracać. Ale kolega  – skoczek do wody
charakterny, twardy – poddał się dopiero, gdy puścił pawia.
Z tymi wspomnieniami szło mi się raźniej, chociaż
zapaliłbym papierosa. Nerwy mi nie grały, bo osłaniający
nasz marsz bojowcy wzbudzali zaufanie. Przebijanie się
przez ziemię azerską, teraz raczej niczyją, było dla nich
rutyną. Kamienisty dukt zmienił się w  piaszczysty. Zaczęło
świtać, potem gwałtownie jaśnieć. Słońce przebiło się
promienistą koroną zza gór, ale wraz z nim pojawił się las.
Liściasty, gęsty, osłaniający nasz marsz.
Zbiórka, ale bez odliczania. Wszyscy są. To już Armenia.
Nasza osłona zostaje. Ma się porozdzielać, cofnąć
i  rozlokować wzdłuż szlaku przejazdu transportera. Ale na
razie zaszyć w  leśnej gęstwinie i  czekać na nasz powrót.
Znikają, a  my idziemy dalej. Bardziej z  górki, więc
i szybciej. Po kilkunastu minutach z krzaków, które mijamy,
pada krótkie ormiańskie zdanie. Równie krótka odpowiedź
naszego dowódcy. Hasło  – odzew. Wszystko gra. Radosne
przybijanie piątek, uściski, klepanie po barkach. Krótka
rozmowa i  czujka wraca na stanowiska w  krzakach. A  my
leśnym duktem, rozjeżdżonym przez gąsienice, dalej przed
siebie.
Nagle wyłania się surrealistyczny obrazek. Na poboczu
walają się beczki z  olejem napędowym, opony, wiadra,
a  przy nich, na błotnistej drodze, stoi metalowe szpitalne
łóżko zasłane białym prześcieradłem i  czerwoną kołdrą.
W  łóżku, z  rękoma na głowie, chrapie potężny drab. Bluzę
munduru, żeby nie pognieść, starannie powiesił na ramie
u  wezgłowia. Chłopaki zarykują się ze śmiechu, ja
fotografuję. To nasz intendent. Magazynier. Dowódca dla jaj
wyjmuje pistolet i  strzela w  powietrze. Kolejna salwa
śmiechu, bo potężny intendent podrywa się z  łóżka wybity
ze snu, skołowany. Ku mojemu zdziwieniu spał
w  wojskowych spodniach i  butach. Udaje obrażonego, ale
na krótko.
Zagarnia nas do swojego szałasu. Zbity z desek stół, trzy
ławy i  koza z  krótkim kominkiem  – to wszystko. Na kozie
przeogromny, dymem okopcony srebrny czajnik. Śniadanie.
Herbata, ciemny czerstwy chleb, tuszonka z  puszki
i marmolada. Schodzą się żołnierze ciekawi wieści z frontu.
Kucają wokół ław, stołu, a  dowódca, krojąc szerokie na
palec plastry mięsa zatopionego w  galarecie, cierpliwie
odpowiada i  opowiada. Czasami, gdy coś niejasne,
niedopowiedziane, tamci zadają dodatkowe pytania.
A dowódca doprecyzowuje albo wzruszeniem ramion zbywa
pytającego. Zajadamy się, zapijając parującą z metalowych
kubków herbatą. Po kilkugodzinnym nocnym marszu
i  śniadaniu czuję się, jakby ktoś okroił mnie z  sił. Załoga,
z  którą przyszedłem, chyba też, bo dowódca zarządza czas
wolny w  podgrupach. Moja podgrupa nie jest liczna, to
tylko ja. Walę się obok szałasu na trawę i zasypiam.
Kiedy się budzę, mechanicy przygotowują transporter do
przerzutu. Jeszcze, obleczony maskującą siatką, stoi między
drzewami, ale już trwa sprawdzanie poziomu oleju. Przez
górny właz ciągnięte są długie na kilka metrów metalowe
taśmy uzbrojone w  pociski do działka. Dużo ich. Poza tym
kanistry z  ropą. Przecieranie wizjerów. Kalibracja, czyli
ustawianie sprzętu optycznego. Wyjechać mamy przed
zmrokiem. W  czasie wieczornej muzułmańskiej modlitwy.
Jeżeli nawet jest to okoliczność naiwna, niedużo
zmniejszająca ryzyko naszej ryzykownej z  gruntu misji,
warto ją wykorzystać. Na pełnym gazie, bez oszczędzania
paliwa, w  godzinę zamierzamy przeskoczyć drogę, którą
w  nocy pokonywaliśmy przez kilka godzin. Rozglądam się
po stanowisku radiotelegrafisty, na którym będę jechał. To
właz na wieżyczce, po lewej stronie. Miejsca mało. A  jak
zamknąć właz  – do tego ciemno. Światło sączy się jedynie
przez kuloodporne szkło wizjerów. Ale metalowe siodełko
fizjologicznie wyprofilowane nawet wygodne.
Dowódca zdjął bluzę od munduru, będzie dowodził
w  białej koszuli. Trochę mnie to dziwi, ale zapytać już nie
mogę. Dizle ryknęły, a  kłęby czarnych spalin szczelnie
otuliły stalowy pancerz, dowódcę, mnie i  moje aparaty.
Ruszamy wolno jak na defiladzie. To dobrze. Łatwiej
przyzwyczajam się do swojego pancernego mikrokosmosu.
Celowniczy siedzący obok instruuje mnie, czego nie mogę
dotykać. Instrukcja krótka: nie mogę niczego dotykać,
a tym bardziej szarpać czy ciągnąć. I jeszcze jedno: tak się
zamyka i  otwiera właz. To ważne, bo jak coś nas trafi, od
szybkości otwarcia i ewakuacji zależy twoje życie, tłumaczy.
A  tego możesz się trzymać, gdy będziemy jechali
w  przechyłach, dodaje. Ale na razie siedzimy na pace
w  otwartych włazach, a  ja, niczym tancerz brejk densu,
gibię się w  prawo i  w  lewo, uchylając się w  dół przed
zwisającymi gałęziami, żeby mnie nie trzepnęły po oczach.
Przystajemy przy ostatnim ormiańskim posterunku.
Żołnierze z  daleka witają nas machaniem. Ostatnie
konsultacje. Dowódca przez łoki-toki łączy się z bojowcami,
którzy będą osłaniać przetarganie transportera przez
granicę. Na froncie bez zmian, spokój. Ale nerwów trochę
jest. W końcu jedziemy bez odprawy celnej, a celnicy, jeżeli
się znajdą ukryci w  pasie ziemi niczyjej, paszportów,
papierów przewozowych, dowodu rejestracyjnego
sprawdzać nie będą. Od razu walną z  czegoś
przeciwpancernego. Ale może teraz modlą się do Allaha.
I może nas przegapią, nie zdążą, przepuszczą.
Zamykamy włazy. Robi się ciemno, a  w  tym mroku
zaczynają mrugać do mnie kolorowymi lampkami rzędy
przełączników. Niczym małe dziecko natychmiast chciałbym
któregoś dotknąć, popstrykać, zobaczyć, co się stanie.
Nerwowa ciekawość, ale nie można. Zakaz dotykania.
Czegokolwiek. Więc kręcę tylko wajchą od włazu. W  tę
i  z  powrotem. Tam i  nazad. Wyrabiając w  sobie
bezwarunkowy odruch. Żeby jeśli coś się stanie,
automatycznie otworzyć hermetyczną kapsułę. Po
pancerzu, zgodnie z  instrukcją, w  dół się zsunąć. I  od
pancernego domku, w  którym teraz mieszkam, wiać jak
najdalej.
Operator działka sprzedaje mi kuksańca i  kciukiem
wyciągniętym w  górę. W  kierunku zatrzaśniętych włazów.
Pyta, czy wszystko OK. Mogę się jeszcze wycofać
z wycieczki. Ale nie pękam. Kciukiem wyciągniętym w górę
odpowiadam: „OK”.
Ryk silników i od razu. Z pełną mocą. Zaczyna się jazda
po wojennym wesołym miasteczku. Dobrze, że wiem, gdzie
się przytrzymać, bo moje ciało na siodełku wraz
z  krzywiznami duktu gibie się we wszystkie strony. Prawo,
lewo, góra, dół. Jak na górskiej kolejce. Góry rzeczywiście
są, tylko kolejka ma jeden wagonik i  nie ma szyn. Staram
się zobaczyć coś w  kuloodpornych wizjerach. Ale obraz,
przesuwający się błyskawicznie w  tył, jakiś nierealny.
Jaśniejszy niż w  rzeczywistości i  bardziej spłaszczony,
jakbym patrzył przez lornetkę. Przez spłaszczenie pełen
szczegółów i detali. Nie do sfotografowania, niestety.
Zwolniony z  obowiązków zawodowych, zatapiam się
w  przeżyciach cielesnych. Zabawa: przewidzieć ruch
manetki w  rękach kierowcy i  w  odpowiednim momencie
przenieść ciężar ciała tak, żebym nie musiał się trzymać.
Nie jest to łatwe, bo transporter często zasuwa po skosie.
Jedna gąsienica wyżej, druga niżej, przód w  dole, a  kuper
w  górze. Więc dla ułatwienia staram się przyspawać czoło
do miękkiej wykładziny wizjera i  podglądam pędzącą do
tyłu drogę. A  teraz, Miller, znajdź w  wizjerowym obrazku
siedem szczegółów niepasujących do otoczenia. Wypalony
wrak czołgu T-72. Dobrze! Rozbita chałupa przy stoku.
Świetnie! Samochód osobowy, może nawet sprawny. Tylko
co on tutaj robi? Ta zabawa odwraca moją uwagę od
niebezpieczeństwa. Głowy nie atakują mi głupie myśli: co
się stanie, jeśli. Przeciwnie, stres się zmniejsza. Ciało
rozluźnia. A nawet mam z tego przyjemność.
Prujemy tak szybko, na ile pozwala nam górski trakt.
Wentylacja wewnątrz metalowej konserwy pracuje dość
sprawnie, choć część wypalanej przez silniki ropy dostaje
się pod pancerz, drapie oczy i gardło. Zapaliłbym. Zagadał.
Ale po pierwsze, huk, a po drugie, kolega sąsiad od działka,
skupiony, non stop lustruje pobocze drogi. Czy ktoś się nie
czai. Czy jest bezpiecznie. Jedną rękę trzyma na korbie
pozwalającej obrócić wieżyczkę wokół osi, drugą oparł na
przekładni odpalającej działko. Metalowa taśma
z  pociskami dynda zwieszona z  ładownicy. Ale los chyba
nam sprzyja. Azerskich celników i pograniczników ani widu,
ani słychu.
Wreszcie jest. Ormiański chutor, pierwsza mała wioska
w  Karabachu. Pejzaż pokancerowany lichymi chałupami,
a  liche chałupy pokancerowane kulami. Z  tych, które
kompletnie rozpirzone, życie przeniosło się do zabudowań
gospodarczych. Zatrzymaliśmy się na chwilę, otworzyliśmy
włazy, a  dowódca wyszedł i  jak przed uroczystą defiladą
zaczepił o  antenę trójkolorowy proporczyk. Czerwono-
niebiesko-żółty. Flagę Armenii. Żeby nie było wątpliwości,
do kogo transporter należy. Kogo ma bronić. Więc tak
z  proporczykiem, już niespiesznie, przez Karabach
jedziemy. Ludzie na dźwięk ryczących motorów wychodzą
przed zagrody. Pozdrawiają, machają, witają. My
odmachujemy. Ja raczej rzadko, bo podróż pobudziła mnie
do dokumentacji z  nowej perspektywy. Z  wieżyczki
transportera. Stan tego, co fotografuję, jest kiepski, ale
jeszcze do naprawienia. A  ludzie? Też do naprawienia?
Odbudowania? Nie zawsze to możliwe. Siwiuteńki jak
gołąbek siedzi przy drodze samotny staruszek. Może nie
taki aż staruszek, tylko sytuacją postarzały. Zrezygnowany,
niewidzący, podparł się na krześle, ćmika pali i  o  czymś
duma. Myśli. Głęboka bruzda zmarszczki przecina mu
w poprzek czoło, nadaje twarzy wyraz frasunku. Ormiański
Jezusik zafrasowany na poboczu, ale nie w  kapliczce,
przysiadł, ubrany tylko w  znoszony wełniany garnitur.
Ciepły, mam nadzieję, bo górskie noce zimne, a przecież już
się zmierzcha. Ale on chyba się poddał. Chyba nie ma już sił
dalej żyć. Obok całe jego życie popakowane. Złożone
w  siedmiu lnianych workach i  dwóch wiadrach po brzegi
wypełnionych domową drobnicą. Jeszcze metalowe korytko
i  biurowy wieszak na kurtki i  ot  – całe życie. Cały dorobek
na trzech metrach kwadratowych zmieszczony. Czekają na
podwózkę w głąb enklawy, bo tam bezpieczniej, ale czy tam
czeka nowe życie?
Kolejna wioska rozłupana wojennymi wydarzeniami.
Piękna, elegancko ubrana Ormianka kręci się bez celu.
Głowa zakutana w  czarną chustę, granatowy płaszczyk.
Twarz nieobecna, zamknięta, smutna. Na widok moich
aparatów wyciąga z  kieszeni paszport w  czerwonej
okładce  – radzieckie godło i  napis CCCP. Wysuwa z  niego
fotografię dwóch smyków, swoich synów. Czupryniaści,
ubrani w  pasiaste sweterki, patrzą prosto w  tego, który
aparat trzymał. Jeden siedzi, trochę przygarbiony, poważny,
rączki grzecznie położył na kolanach. Drugi obok stoi
i próbuje się uśmiechnąć, ale wychodzi mu dziwny grymas.
Trochę są spięci, jakby przeczuwali, czemu fotografia
będzie służyć. „Nie żyją”, mówi kobieta. Strasznie mówi,
bez emocji. Chowa zdjęcie i  znów nieobecna, zatopiona
w bólu, we wspomnieniach, odchodzi. Duch istny.
A nasz transporter przed bazą robi kółko na jednej
gąsienicy i  staje. Powstańcy wysypują się ze szkoły i  dalej
cmokać z zachwytu. Kiwać głowami. Obchodzić wóz wokół.
Jeden kopnie gąsienicę, czy dobrze napięta, drugi zajrzy do
lufy działka, trzeci w  głąb włazu. Ja, trochę dumny, że nim
przyjechałem. Z  rękami założonymi z  tyłu niczym dobry
gospodarz. Cierpliwie odpowiadam, jak było, jak udała się
wycieczka, czy Azerowie nas nie tarmosili. A  oni pytają,
choć widzą, że się udała. Bo wróciliśmy.

Rano zbiórka pod szkołą. Gdybym napisał, że partyzanci


stoją w  karnym szeregu, tobym skłamał. Wiadomo, jest
szarża dowódcza, ale są też więzy krwi. A  wszyscy oni to
ojcowie, synowie, kuzyni, bracia, szwagrowie. Powiązani ze
sobą niewidzialnymi sznurkami. Więc jak dyscypliny
wymagać? Jak wujkowi powiedzieć, żeby na zbiórce nie
palił? Albo że ojciec stoi sflaczały, a  nie prosty jak struna?
Ale choć na zbiórce rozprężenie, to w  boju naprężenie.
Rannego krewniaka na polu bitwy nikt tu nie zostawi.
A dziś idą na patrol wzdłuż linii frontu. Technika, czyli nowy
transporter, będzie ich ubezpieczać.
Ja jadę na pace, bo załoga w  komplecie. Już
z  radiotelegrafistą, a  przy okazji operatorem ciężkiego
karabinu maszynowego. Rano zamontowali go na
wieżyczce. Transporter staje na pozycji między
zadrzewionymi wzgórzami, a  ci ze zbiórki czmychają
między te drzewa, pagórki, na patrol. Na kontrolę. Czy
Azerowie jakiejś zaczepki nie szykują? Nie podglądają
z  ukrycia naszej bazy? Broń Boże, nas nie liczą, a  swoich
szans nie kalkulują? Wojenną, prostą kalkulacją. Czujnym
trzeba być, więc ci ze zbiórki kałachy w dłoń i cichutko. Bez
szmeru. Z  kapcia pod górę i  między wąwozy, gdzie wróg
może się czaić. A  my z  bezpiecznej przystani warownego
wozu kwartał obserwujemy, niczym chłopaki w bramach na
moim dzielniku. Żeby, jakby co, wsparcie ogniowe tamtym
dać. W mazak, czyli twarz, trzepnąć z działka intruza, który
na nie swój rewir się zapędził. Niech wraca, skąd przyszedł.
Fanty wojenne zostawi  – droga wolna. Będzie się stawiał  –
jego strata. Taka prosta filozofia lokalnej wojny tu
obowiązuje. I tego się trzymamy.
Nagle gdzieś na wzgórzach odzywają się karabiny
maszynowe. Odzywa się też krótkofalówka dowódcy.
Zwiadowcy proszą o  wsparcie ogniowe. Trzeba ostrzelać
ten i  ten kwadrat. Więc nasza czterdziestka piątka ożywa,
nawala szybkostrzelnie. W  co strzelamy, nie wiemy, bo cel
półtora kilometra przed nami. Zalesiony i  skryty. Ale efekt
rozrywających się między drzewami pocisków już widoczny.
I  chyba skuteczny, bo dowódca zadowolony. Konsultuje
efekty ze swoimi wojakami, którzy na wzgórzu siedzą.
Dla mnie jednak wojenna nuda. Bo ile można
fotografować dym uchodzący z  lufy działka? Kolesi
zasłaniających uszy? Rozrywające się gdzieś tam między
drzewami pociski? Owszem, sumiennie robię zdjęcia. Jest
broń, są strzelający, jest cel. Wszystko w  porządku, ale
gdzieś z  tyłu głowy wieje mi nudą. Zabijającą wojenną
nudą. Już bardziej zajmują mnie zapeklowane kawałki
baraniego mięsa, które po powrocie do bazy razem
z  kobietami będę wrzucał na grilla. One bardziej mnie
porywają.
Przyszła pora spadać z  Karabachu. Wracamy, jak
przybyliśmy, drogą powietrzną, helikopterową.
Z  dziennikarką ostrożnie stąpamy między rannymi
i  trupami złożonymi w  podniebnym karetko-karawanie.
Jeden z  rannych w  troskliwych objęciach żony. Plaster na
oku, bandaż na ramieniu. Nieprzytomny. Kobieta
podtrzymuje jego głowę. A mnie intryguje jej różowa gumka
frotka, którą elegancko związała włosy w  kucyk. Lustruję
jej srebrne kolczyki w  uszach. Mąż ranny został chyba
niedawno. Nie zdjęto mu nawet munduru. Szeroki brązowy
skórzany pasek niczym granica dzieli jego ciało na pół. Za
nim na noszach dwaj brodaci partyzanci. Też nieprzytomni.
Jeden z  bandażem na głowie, drugi przykryty kocem, nie
wiem, gdzie dostał. Sześciu innych rannych siedzi. Za nimi
zmiana. Z  szychty frontowej do domu lecą, do Erywania,
odpocząć trochę po walce. Za kilka dni znów do roboty
wojennej, na nową zmianę wrócą. Ale zadowoleni nie
są.  Grobowe miny. Surowo zacięte. Bo za ich plecami
jeszcze trzech w  plastikowych worach leży. Coś im się nie
powiodło. Poszli zbyt brawurowo? Wpadli w pułapkę? To już
nieważne. Widzę, jak wojskowa panterka leżąca na jednym
z zamkniętych suwakiem worków od wibracji wirnika zsuwa
się na podłogę. To jego koniec, tego w  środku. Ale też
początek nowego państwa. Początek jego życiem okupiony.
Ciekawe, co by powiedział: warto czy nie warto było?

Drugi raz do Karabachu poleciałem z  Bartoszem


Węglarczykiem. Z  misją. My misji poza zrobieniem
reportażu nie mieliśmy, ale lecieliśmy ze specjalną wyprawą
zorganizowaną przez baronessę Caroline Cox  – polityczną
figurę w Wielkiej Brytanii, która i Polsce w stanie wojennym
pomagała – oraz najbardziej na świecie znanego Ormianina,
piosenkarza Charles’a Aznavoura. Z  darami i  pomocą
humanitarną dla jego rodaków w  obleganej przez Azerów
prowincji. Był czerwiec ’93 roku. Do Zurychu przylecieliśmy
awionetką i przepakowaliśmy się do dużego transportowca.
Foteli pasażerskich w  nim nie było, za to stało mnóstwo
skrzynek, pakunków, kartonów, a nawet dwa – zaklinowane
na czas lotu, żeby się nie przemieszczały  – terenowe
mercedesy. Na swoich zielonych bokach miały wymalowane
czerwone krzyże. Tylko po co potrzebne im były luki
w dachu do montażu ciężkich karabinów maszynowych, nie
wiem.
Wojna między zbuntowaną enklawą Górnego Karabachu
a  coraz bogatszym dzięki eksportowi ropy naftowej
Azerbejdżanem trwa już drugi rok. Los podczas niej
nieodmiennie uśmiecha się do tych, którzy trzymają
z  Rosjanami. A  Rosjanie  – jak ów los  – na pstrym koniu
jeżdżą. Najpierw trzymali z  Azerami, ale gdy ci podpisali
kontrakt na wydobycie ropy z  Amerykanami z  koncernu
Amoco, rozeźleni Rosjanie obdarzyli strategiczną sympatią
Armenię i  Karabach. Wkrótce Ormianie będą w  tej wojnie
górą. Ale gdy zjawiamy się tam z dziennikarzem, Azerowie
jeszcze napierają na enklawę.
Godzinami włóczę się po Stepanakercie, stolicy
Karabachu, i  fotografuję. Centrum miasta jest rozbite.
Bomby burzące spadły z  nieba na urząd pocztowy. Ściany
nośne i  fronton budynku stoją, ale mury od środka są
wypalone. Wnętrze wypatroszone do piwnic, a  to był
postawny, dwupiętrowy gmach. To znaczy jest i  nawet
działa, bo pomiędzy rozbitymi drzwiami i  wybitymi oknami
granatowa skrzynka z  białym napisem „Poczta. Indeks 37-
430” (to tutejszy kod pocztowy) na ścianie wciąż wisi. Do
skrzynki podchodzi na czarno ubrana kobiecina z  torbą na
zakupy, wyciąga zaadresowaną kopertę i  wrzuca. A  potem
ku mnie idzie, zagaduje, na moje i swoje myśli, wątpliwości,
sama sobie odpowiada. „Tak, tak, poczta dziś nieczynna.
Ale wojna się skończy, wiecznie trwać nie może”, mówi.
Urząd odbudują. List ze skrzynki wyjmą i  do krewnych
dostarczą. A  wiadomości w  liście nienowe, bo żadnych
nowych nowin nie ma. Po prostu: „Żyjemy, a na froncie bez
zmian”. Więc list się nie spieszy. Dotrze, jak dotrze, też
będzie dobrze.
Wesołe miasteczko, a  w  tle bloki z  wielkiej płyty.
Wesołość co prawda nieczynna, bo prądu nie ma, ale
dzieciaki z  blokowiska i  tak przychodzą się bawić. Skaczą
po zastygłej jak stalagmity i stalaktyty kolejce górskiej albo
wdrapują się na diabelski młyn, żeby bawić się w  wojnę.
Nie bawi się tylko kilkuletni chłopczyk. Siedzi na kolanach
posiwiałej matki i  obserwuje, jak inni hasają. Nogę ma
zabandażowaną, dwie kule do podpierania się oparł
o ścianę karuzeli.
Miejski szpital, do którego przywożą rannych albo
zabitych. Zabitych bez różnicy, ale rannych tylko lżej, bo
medykamentów jak na lekarstwo. Tych bardziej rannych
śmigłowcem wywożą do naprawy w  Armenii. Operacje na
oiomie, oddziale intensywnej opieki medycznej, raczej
nieskomplikowane. Doraźne. Bo jak prądu nie ma, to
światła nie ma, rentgena nie ma, specjalistyczna aparatura
medyczna też niepotrzebna leży. To znaczy potrzebna, ale
martwa, czekająca na prąd jak na ducha
i  zmartwychwstanie. Okna do połowy zasłonięto workami
z piaskiem, żeby odłamki przypadkiem nie siekły tam, gdzie
się operuje. Słońca przez to w salach może mniej, ale za to
wola przeżycia w  oczach, głosach, twarzach leżących
w  szpitalnych salach obecna ponad normę. Są
zdeterminowani. Źle było, ale przeżyli. To najważniejsze.
Więc nadzieja im wraca.
Gorzej przed wejściem do szpitala. Brama metalowa,
duża, zamknięta, przed nią tłum skłębionych kobiet. Usta
w  bólu zaciskających, choć bandaży nie mają. Czytają trzy
zapisane nazwiskami kartki wyrwane z  brulionu. Na
kartkach nazwiska tych, którzy nie żyją. Tych, którzy
dopiero co za Górny Karabach oddali ducha. Ciała
zostawili. I  nie wiadomo, gdzie teraz są.  Czy są? A  po
drugiej stronie szpitalnej bramy kobiecina w  białym kitlu
i  tęczowych pantoflach. Salowa, choć teraz podwórkowa.
Na przemian, raz po noszach koloru khaki, płóciennych,
grubych, wodą z kubła leje. A raz czochra, szoruje materiał
miotłą z  gałązek splecioną. Próbuje krew tych, których na
nich tu przywieziono, z  wojennych noszy zmyć. Osiem
takich noszy, na sztorc opartych, przy płocie szpitalnym
stoi. Ośmiu rannych lub zabitych na nich przywieziono. I to
nie pierwszy raz. Więc kobiecina nie raz, nie dwa świeżą
wodą z  wiadra chlust na parciane płótno. I  od nowa
szorowanie zaczyna, żeby zastygła na nim brunatna farba,
która z  człowieka wyleciała, znikła. Ale tylu tych ludzi na
noszach już przywieziono, że ich włókna gorącej,
krzepnącej krwi się poddały. Wchłonęły ją.  Na wskroś nią
przesiąkły. Więc ich materiał nie jest już płowozielony. Jest
płowobrunatny. I taki zostanie, kiedy wyschnie.
Jak kobiety, które za płotem z  rozpaczą i  szlochem
czytają teraz nazwiska mężów, synów, ojców na kartach
odręcznie wypisane. I z myślą o tym, że więcej nigdy ich nie
zobaczą. Nie dotkną. Cieszyć i  martwić się nimi nie będą.
Zostaną.

Ktoś z drugiego brzegu zaczepił nas długą serią z ciężkiego


karabinu maszynowego. Pluton odpowiedział ogniem
nieadekwatnym, gęstszym i  cięższym. Bo choć chłopaki na
ryby się wybrały, żeby jadłospis wzbogacić o  kwasy omega
trzy, tak suto w  rybim mięsie rozlokowane, tak dzielnie
układ nerwowy, psychikę i  nasze mózgi przez wojnę
nadwyrężone wspomagające, to do zaskoczki byli
przygotowani. Na ewentualną zaczepkę zawsze gotowi. Jak
na dyskotece w Łebie, nad ukochanym Bałtykiem, w środku
letniego sezonu. Gdzie najbardziej zaczepnych
i  nieobliczalnych poznamy po braku fryzury. Złotym
kajdanie na ręku. Obroży na szyi z  tego samego
szlachetnego kruszcu. Gotowych martwić się o  naszą
kondycję niezmienną od lat formułą: „A  masz ty, kurwa,
jakiś problem?”.
Ryby próbowaliśmy łowić w  wielkim sztucznym jeziorze
Sarsang, blisko frontu i wioski, w której była nasza wojenna
baza. Nad wody zalewu góry wystawały takie trochę
bieszczadzkie, a  i  zakapiorów wszędzie było pełno. Nawet
połoniny były z  długą trawą, przez naturalne żuchwowe
kosiarki nie przyciętą. Normalnie wypasałyby się na nich
stada owiec i  bydła, ale dziś raczej wojenne ścieżki przez
nie prowadziły. Żaden pasterz się tu nie zapuszczał. Na
utratę swoich owiec, a  tym bardziej swojego jestestwa,
ochoty nie miał. Kiedy więc zaskoczyła nas długa seria
z  ciężkiego karabinu maszynowego, z  miejsca w  wysokiej,
dobrze skrywającej trawie się skitraliśmy. Zaskoczeni
i  rozgniewani, bo kto w  udanym połowie zechciał nam
przeszkodzić?
A zaczęło się wszystko niewinnie. Przez przypadek. Bo
przypadek często rządzi dziennikarską fotografią. Poprzez
przypadek my, fotoreporterzy, postrzegamy, a  co za tym
idzie  – opisujemy świat. Wydarzenia większe, mniejsze,
a  nawet brak wydarzeń. Możemy rzetelnie przygotowywać
się do wszelkich wyjazdów. Wchłaniać przydatne
wiadomości o  wydarzeniach, które w  interesującym nas
regionie się dzieją. A  i  tak od łutu szczęścia nasze
zawodowe szczęście będzie zależeć. Bo jakąkolwiek byśmy
posiedli wiedzę, jeśli źle skręcimy, nie podejdziemy albo
zejdziemy nie w  porę, cała budowana w  naszej głowie
infrastruktura podróży się rozleci. Można powiedzieć: głupi
ma szczęście. Tak, jestem bardzo głupi, bo po wielekroć
szczęście mi sprzyjało. I  żadna wiedza ani planowanie nie
pomogły mi w  fotografii tak jak szczęście. Nos. Intuicja.
Miller skręć w  lewo, nie w  prawo. Wejdź pod górkę, nie
z  górki, mimo że łatwiej. Usiądź, poczekaj, popatrz
spokojnie. Wydarzenie samo ciebie dopadnie.

Tak było i wtedy. Po Stepanakercie błąkałem się od wielu


godzin. Tu się pokręciłem, tam się pokręciłem,
pofotografowałem. Aż głodny się zrobiłem. I wszystkie pory
mojego ciała z  dokumentowania na przyokazyjne
poszukiwanie pokarmu się przestawiły. A  tu biesiada.
W  parku, w  centrum miasta. Przy chodniku zaparkowane
stoją trzy transportery opancerzone i  ciężarówka. Brygada
z  Martuni, z  południa Karabachu. Chłopaki młode i  stare.
Większość w  welwetowych beretach zawadiacko
przekrzywionych na głowach. Bohaterowie ostatnich walk
o  enklawę. Odparli szturm Azerów na ich miasto, ale mało
tego. Ze szturmu wroga swój szturm rozwinęli i  tak
zapędzili się na terytorium Azerbejdżanu, że główny sztab
z  Erywania, wojnę koordynujący, musiał ich zatrzymywać.
Ich jednostkę przerzucają teraz do obrony przeciwległej, bo
północnej części enklawy. A oni po drodze jak ja zgłodnieli,
więc w  centrum Stepanakertu, przy głównym parku,
zielonej enklawie wśród ruin zaparkowali. I  z  ciężarówki
dalej targać żywe barany, zakorkowane beczki,
porcelanowe zastawy do konsumpcji. Obrusy swoje nawet
mają. W  granatowym kolorze. Dobrze przygotowani do
wojny.
Celebrują obiad. Najpierw obrusy w  długi katolicki
granatowy krzyż na trawie parkowej układają. Może
przesądni są, a  może przy stole o  takim układzie lepiej się
jada? Lepiej posiłek smakuje? Ale wojskowe zaopatrzenie
chyba im nie smakuje, bo prowiant ze swojego rodzinnego
miasta wiozą. Matki i  ojcowie synów na front, w  inny kąt
Karabachu jadących troskliwie zaopatrzyli, więc na
ciężarówce baranki, beczki z  winem, mąka na chleb,
koniaki, oliwa. Panny i  żony pewnie płakały, jak z  Martuni
wyjeżdżali. Ale swoje obronili, a  teraz trzeba nie swoje,
choć też swoje bronić. Oddziały nie tak dobrze jak oni na
wojence sobie radzące wspomóc. A że zgłodnieli po drodze,
przerwę w  stolicy, na parkowej trawie sobie zrobili i  dalej
rzezać barana. Nadziewać krwawe jeszcze mięso na długie
grillowe szpady. Nad ognisko wrzucać, obracać. Beczkę
z winem odkorkowywać, chleb krajać.
Ja też głodny jestem, bo o  restauracjach podczas wojny
zapomnij. Więc z  głodu  – o  legendzie brygady z  Martuni
dowiem się później  – zaczynam biesiadę fotografować.
Z  bliska dokumentować, bo niecodzienna. Zauważyli mnie
i  zapraszają. Przy obrusach zastawionych jogurtami,
jarzynami, zaraz mającym wjechać mięsem sadzają. Co tu
ukrywać – na to liczyłem, wspinając się na ich transporter,
skąd też lepsze ujęcie miałem. I się nie pomyliłem. Gościna
brygady z  Martuni granic nie znała, a  ja, jako Słowianin
gościnny, ich gościny odrzucić nie mogłem. Bo to
niegrzeczne.
Chlust, pierwszy grzdyl. Kielich przypłynął do mnie
z  ręki do ręki przekazywany, wzdłuż obrusu. Myślałem, że
wino, ale to było coś innego. Mocniejszego. Bimbrowo-
koniakowego. Na górskiej wodzie pędzonego, więc na
pewno coś ekologicznego i  zdrowego. Dlatego dla zdrowia
poprawka, kolejna kolejka. Dym z  paleniska drażni nos,
apetyt wzrasta. Fotografuję już nawet nie z obowiązku, ale
żeby nie przepędzili mnie zza obrusu. Żebym miał szansę
przekąsić z  nimi cokolwiek, a  szaszłyk najlepiej. Ogórek
kiszony na przystawkę. Jakąś kiszoną trawę rosnącą tylko
w ich górach i w górach Czeczenii. Przepyszną. Peklowane
pomidory, paprykę i  długie na siedemdziesiąt pięć
centymetrów szpady grillowanej baraniny, które w końcu na
stół, na obrusy trafiają. Ale zanim podniosę szaszłyk do ust,
przepijają do mnie, a ja przepijam do nich.
Obiad na trawie. Pięknie na tej wojnie. Piękny park,
piękne transportery, piękne mundury i  welwetowe,
zawadiackie beretki na ich głowach. Wszystko w kadrze się
komponuje. Brygada z  Martuni jest piękna. Świat jest
piękny. Na chwilę od płynów wyskokowych i  szaszłyka
zwariowałem. Tylko peklowane w  occie warzywne sałatki
nie zrobiły na mnie optymistycznego wrażenia. Czuję, że
popijany jogurtem alkohol zaczyna robić spustoszenie
w moim organizmie.
Pytają dla żartu, czy pojadę z  nimi na front. A  ja po
szaszłyku i  płynnych używkach mówię, że pojadę. Bardzo
chcę. Co prawda fizycznie trochę jestem nieprzygotowany,
bo gdy rano wychodziłem z kwatery, nie wiedziałem, że na
front trafię. Dlatego moje majtki, skarpetki, spodnie i ciepły
śpiwór leżakują wygodnie w  plecaku na kwaterze. Ale
wiem, że takim chłopakom się nie odmawia. A  drugi raz
taka okazja się nie trafi. Więc po obiedzie pomagam zbierać
naczynia, dogaszać palenisko, zwijać obrusy. Martwię się
trochę o  dziennikarza, z  którym tu przyleciałem, ale jak
zobaczę jakąś budkę telefoniczną, na pewno do niego
zadzwonię. Usprawiedliwię swoją w  Stepanakercie
nieobecność. I  tak jak stałem, z  rykiem motoru
transportera, na którego pace siedziałem, ze Stepanakertu
odjechałem.
Nazwa przyfrontowej miejscowości, do której
zmierzaliśmy, brzmiała magicznie. Tytoniowo-
marihuanowo: Drum Bum. A  może tak tylko mi się zdaje?
Może inaczej się nazywała, a dla mnie, dla siebie, dla żartu
tak nazywali ją bojowcy z  okrytej sławą brygady Martuni?
A  ja za nimi? Mogło tak być. Nie zaprząta mi to głowy.
Więcej powiem: właśnie dla tej nazwy chciałem ją zobaczyć.
A konsekwencje niech diabeł strzeli.
Pierwsze gadki po drodze, na pace transportera.
Dlaczego dorosły mężczyzna w  krótkich spodenkach
chodzi? Co prawda krótkie, ale wojskowe, amerykańskie,
model M-65. Z dużymi kieszeniami, do których dużo filmów
wejdzie, wyjaśniam. Pytających moja odpowiedź nie
przekonuje, ale mi wystarcza. Mnie zadowala. Z  prawej
kieszeni wyciągam filmy nienaświetlone, zrobione wkładam
do lewej. W  tym samym kubeczku zatopione, ale żeby
odróżnić jedne od drugich końcówkę filmu zaginam. Dzięki
temu naświetlonego drugi raz do aparatu nie włożę. Na
podwójną ekspozycję go nie narażę. Choć gdybym tak
zrobił, kto wie, może zdobyłbym uznanie na jakimś
fotograficznym konkursie? W świecie sztuki zaistniał? Ale ja
dla gazety, dla niusa, dla informacji robię, a  nie po
akademickie laury. Więc rożek naświetlonego filmu mocno
zaginam, żeby jakaś sztuka bynajmniej z  mojej
dokumentalnej roboty nie wynikła. Bo wtedy się
pochlastam. I gazeta mnie pochlasta.
Magiczna nazwa miejscowości Drum Bum chyba
nieprawdziwa, bo kompletnie nie pokrywa się z  tym, co
widzę z  pancerza transportera. Ot, wiocha. Stoi, czasem
leży. Ogniem artylerii lub lotnictwa położona. Skryta za
górką, za którą nieprzyjacielskie pozycje się znajdują.
Z  lądowiskiem dla śmigłowców ze szkolnego boiska
wykrojonym. Dzieciaki i  tak lekcje wuefu na froncie
odrabiają. Życia w realu się uczą. Sporty raczej strzeleckie
i  walki są modne. Żadna lekkoatletyka, chyba że rzut
granatem zamiast piłeczką palantową. Tak modną w  mojej
podstawówce numer 239 imienia nieznanego mi wtedy
peruwiańskiego bohatera Tupaca Amaru. O  egzotycznym
dla mnie imieniu i  nazwisku, jak kraj, z  którego pochodził,
i powstanie przeciwko Hiszpanom, na czele którego stał. Tu
teraz też powstanie. Bunt. Rewolucja. Więc dzieciaki nie na
miękkich materacach, wypełnionych prawdziwym czy
sztucznym sianem, przepychają się z  rywalem. Najstarsi
rywalizują o żyć albo nie żyć tam, za górką. Na froncie.
Rozkładu jazdy tu nie ma, ale ormiański śmigłowiec
z  dostawą dla moich fedainów pojawia się punktualnie.
Punktualniej niż tramwaje na przystankach przy Puławskiej
w  moim rodzinnym mieście. Musimy przez szkolną bramę
z  buta szurnąć na lądowisko, bo już słychać furkot łopat
transportowca. Obok lądowiska, jak zwykle, zapakowane
rannymi nosze. Przyzwyczaiłem się już do tego widoku.
Znieczulica, ale nie fotograficzna. Więc uwieczniam kolejne
ofiary i tych, którzy może wyżyją, choć niekoniecznie. Ranni
i zabici idą jednak na razie na bok, bo to moi nowi kumple,
bohaterowie spod Martuni, są tu i  teraz do obsłużenia
najważniejsi. Wyładowują z  helikoptera amunicję, a  ja
dokumentuję. Wszystko szybko, na jednej nodze. To znaczy
oni szybko, targając pociski i  kule na ciężarówkę i  do
transporterów. Bo ja leniwie, niespiesznie, choć
skrupulatnie i rzetelnie.
Nie pomagam im, ale i nie przeszkadzam. Wtopienie się
w  tłum jest częścią zagadki dobrej fotografii. Częścią
powodzenia tematu, który fotograf robi. W  tym wtopieniu
aparat zawsze przeszkadza. A  aparaty fotograficzne nie
były wtedy tak małe jak dziś telefony komórkowe. Nie były
też tak oswojone i  opatrzone. One były jak siekiera. Jak
topór. Ludzie się ich bali, więc fotografując, trzeba było ich
oswajać. Przekonywać. A  w  moim przypadku po prostu
ignorować. Bo ja jestem chyba mistrzem ignorancji. Nie
pytam, czy mogę. Po prostu robię. Tu też: najadłem się,
napiłem, na front dojechałem i fotografuję.
Załadowaliśmy niezbędne nam atrybuty śmierci
zadawanej szybko i  odjechaliśmy. A  ci na pancerzu znowu
swoje: że mężczyźnie w  krótkich, nawet zielono-
wojskowych, ale jednak spodenkach na wojnie nie przystoi.
Zatrzymują transporter przy punkcie rozdziału pomocy
humanitarnej, z  którą od baronessy Cox i  Aznavoura może
przyleciałem. Jeden wbija się bez kolejki do środka i wynosi
długie beżowe spodnie z głębokimi kieszeniami po bokach.
Specjalnie dla mnie. Od ormiańskiego fedaina. I  od
Armaniego, jak wskazuje metka. Bo jestem skłonny wierzyć,
że ten słynny projektant rzeczywiście moje spodnie
zaprojektował. Modne były, suwak błyskawiczny miały, a jak
zwęziłem je igłą i  nitką szwem wyuczonym na zetpetach
w  mojej podstawówce, to naprawdę wygodne się stały. Co
z  tego, że z  szerokich beżowych sztanów po poprawieniu
Armaniego pankrokowe rurki wyszły? Ważne, że dobrze się
nosiły i w chłodne górskie noce ciepło dawały.
I tak z kwatery w Stepanakercie dojechałem nad jezioro
Sarsang. I  kitram się teraz w  wysokiej, niekoszonej
żuchwami baranów trawie. A  wojska niewiadome z  drugiej
strony zalewu odpuszczać nam nie zamierzają. Twardo do
nas strzelają. Choć Bogiem a  prawdą  – to my
sprowokowaliśmy ten ostrzał. Niechcący, kretyńsko, ale
my.  Konsekwencji nikt nie przewidział, bo konsekwencje
miały być tylko dla ryb. Odpaliliśmy granatnik
przeciwpancerny w  kierunku jeziora, ale było to odpalenie
z  założenia niewinne. Nie azerski wróg, lecz  ryba
otumaniona, ogłuszona detonacją miała się poddać.
Wypłynąć. A my mieliśmy świeże, smakowite płotki, karpie,
sielawy tylko zebrać. Na grilla wypatroszone położyć. Zjeść,
żeby kwasy omega trzy po organizmach naszych się
rozeszły. Żebyśmy na wojnie lepiej się poczuli.
Pech chciał, że rakieta w taflę wody jebnęła, ale zamiast
się w  niej zanurzyć, utonąć, eksplodować, jak rzucona
kamykiem „kaczka” od wody się odbiła. Zrykoszetowała,
pod złym kątem odpalona. Nasza wina, nasza wina, nasza
bardzo wielka wina. Bo odbiwszy się od błękitnej, lekko
pofalowanej powierzchni jeziora, poleciała niestety dalej.
I  pieprznęła w  wioskę po drugiej stronie zalewu. Nic
dziwnego, że Ormianie wioski broniący ogniem ciężkiego
karabinu odpowiedzieli. Skąd mogli wiedzieć, że granat
wystrzelony z  pancerfausta, by siatkę zapełnić rybami, to
przypadkowy frendly fajer, ostrzał swoich? A  nie
niespodziewany azerski atak na ormiańskich tyłach
dokonywany? A może ktoś od niego zginął, może ktoś został
ranny? Więc wkurwione chłopaki ogniem odpowiedziały na
tyle skutecznym, że my szczupakiem w  trawę szurnęliśmy.
Do połowu ogłuszonej ryby już przygotowani, więc do pasa
rozebrani. Z dętką napompowaną, teraz porzuconą. Ale jak
jest ogień, to jest i  odpowiedź. W  kaszę dmuchać nikomu
sobie nie damy. I  już bratobójcza wojna nadciąga. Bo ci
z naszych, którzy broń w pogotowiu mieli, dalej odpowiadać
metalem na metal. Całe szczęście, że dowódca środki
łączności miał skoordynowane z  tymi, którzy w  tamtej wsi
byli rozlokowani. Wstrzymano ogień z obu stron.
Strzałów nie ma, ale ryb też nie ma. A jutro przecież na
front idziemy. I jak tu z żołądkiem burczącym iść wojować?
Bo pogłoski o  tym, że w  bój lepiej z  pustym brzuchem iść,
niż będąc w  niego trafionym, dostać zakażenie, są tu
bagatelizowane. Chłop w  walce ma być silny. Czuć się
dobrze i  pewnie. Nie może burczeniem w  swoim wnętrzu
być rozstrojony. Dlatego dowódca komunikuje tamtym, że
do eksplozji jednak dojdzie. Ale chłopaki na zimne
dmuchają i  teraz tylko lemonkami, cytrynkami, granatami
ręcznymi taflę i  głębię zalewu okładają. Głuche podwodne
dudnienie nieukrywaną radość im sprawia. Słupy wody nad
wodę wynosi i  zwiewaną wilgotną mgiełką w  ten gorący
dzień nas owija. Są! Już wypływają! Ogromne leszcze,
płotki, szczupak. Operacja „Pełna micha” kończy się
sukcesem. Jeden duży i łysy, w granatowych kąpielówkach.
Z podbierakiem w  ręce. Na ogromnej czarnej dętce do ryb
podpływa i zgarnia srebrne cielska do siatki.
Taki jeden w  zielonym podkoszulku, który pojawił się nie
wiadomo skąd. Niepodobny do nikogo. Podchodzi do mnie
i  kategorycznym tonem mówi, że pojadę z  nim. Ja między
druhami, z  którymi spędziłem przyfrontowe ostatnie dni,
stawiam się. Nigdzie nie jadę. Bojówki uszyte z eleganckich
spodni od Armaniego dodają mi animuszu. Ręce w szerokie
kielnie wkładam i zaczynam się bujać. Ale tamten nic sobie
z  mojego bujania nie robi. Chłopaki też, choć zawadiaki,
nosy na kwintę pospuszczali. A ten w  podkoszulku nie lubi
chyba dyskutować, bo pistolet z  kabury wyciąga.
Przeładowuje na znak, że to nie żarty. I  do gazika każe mi
się pakować. Jeszcze mu nie wierzę. Jeszcze pytam
kompanów, czy ten, który mi każe, może mi kazać. Ale oni
małomówni, zgaszeni. To ich dowódca odcinka i  nikt inny,
tylko właśnie on kazać mi może. Normalnie stanęliby za
mną murem. Kontrolne bęcki spuścili intruzowi, a jakby nie
pomogło, toby poprawili. Ale w  tym wypadku nie. Bo to
znany dowódca. Nie legenda, ale twardy chłop. Miny
kumpli mówią, że czują przed nim mores. A może nawet już
legendą trochę się staje.
Aresztuje mnie chyba. Ale wyjścia nie mam. Do gazika ze
sprzętem się pakuję i  wioskę Drum Bum, w  której bum
i  owszem, było, ale drum za cholerę, opuszczamy. Długo
jedziemy w głąb interioru Karabachu. Atmosfera w szoferce
z  początku napięta. Rozluźnia się, gdy ten w  zielonym
podkoszulku, jakich tu pełno – bez dystynkcji, więc skąd
miałem wiedzieć, że dowódca  – wyciąga oryginalną flaszkę
koniaku Ararat, z  gwiazdkami, które lata leżakowania
symbolizują. Przepija do mnie i zagaja. On musiał, tłumaczy,
bo ja w  roli prezentu jadę. Obiecał jeszcze ważniejszemu
i  bardziej legendarnemu dowódcy jeszcze dłuższego
odcinka frontu, że na urodziny suwenir mu przywiezie.
I  gdy dotarła do niego informacja, że w  małej zapyziałej
wiosce Drum Bum z  jego wojakami zagraniczny
fotoreporter siedzi, postanowił mnie w  prezencie dla
swojego dowódcy zabrać. Urodziny akurat obchodzącego.
Żebym swoją egzotyczną bytnością i fotografią pamiątkową
prestiż ważnej uroczystości jeszcze podniósł. Bo w  tej
części świata rocznice urodzin to ważny pretekst do
biesiadowania. Najedzenia się, napicia, a  pogadania
najbardziej. O  inne powody do rozrywki w  dzisiejszych,
wojennych czasach trudno, tłumaczy mi.  Nikt się tu nie
rodzi, bo ciężarne do Armenii, do Erywania wyjeżdżają.
Chrzcin się nie wyprawia, bo dzieciaki chrzczone są za
miedzą. Tam bezpieczniej. A  wesel w  ogóle na razie nie
ma.  Dlatego urodziny i  stypy to jedyne powody do zabawy.
Do zapomnienia o tym, co tu się dzieje. A ja, fotoreporter, to
doskonały prezent, żeby uroczystość uświetnić, prestiżu
jubilatowi dodać, na fotografii całość uwiecznić. I  żeby
kolejny rok życia dało się przeżyć.
Jadę, piję, palę. Żal mi pozostawionych w  Drum Bum
chłopaków i  ich pancernych smoków, z  których grzbietów
wojenne życie podglądałem. Ale wojsko idzie, straty muszą
być. Wesoło było, choć wojenne napięcie też było czuć.
Długie stoły, na nich poustawiane w wojskowym szeregu
dymiące naftowe lampy. Bo w  Karabachu prądu nie
ma. Pośród nich ciasto mocno jabłeczne, jakąś ornamentyką
ormiańską ozdobione. Przy bocznym blacie strzały siekierą.
Kolejny szaszłyk na ognisko pocięty, gotowy, zaczyna
skwierczeć na ruszcie. Toasty są bardzo długie. Celebrujące
każdy grzdyl trunku. Wypowiadający je wojskowi
biesiadnicy myśl swoją umiejscawiają gdzieś w  niebie
i  w  zaprzeszłych, chrześcijańskich czasach. A  to o  dumnej
górze Ararat wspomną, dziś niestety na terytorium Turcji
się znajdującej. Co jednak koniakiem o nazwie „Ararat” jest
przepijane. A  to o  mądrych ormiańskich księgach w  tej
okolicy dawno pisanych. Hołdowanych kolejnym kieliszkiem
trunku. A  to o  Ormianach w  diasporze, którzy swój
rodzinny, korzenny kraj dzielnie wspierają. Więc ich
zdrowie! Ale wszystko raczej nostalgicznie, na smutno.
Nawet w  tańcu nie jest wesoło, bo wyłącznie mężczyźni.
Z rękami wzniesionymi ku górze, jakby się modlili, choć się
nie modlą.
Rano mojego dowódcy i  dowódców ważniejszych od
mojego dowódcy już nie było. Do Stepanakertu odwiózł
mnie jego kierowca, prosto pod szpital miejski. Ten,
w którym kilka dni temu spłukiwanie zakrwawionych noszy
fotografowałem. A  obok kobiety przed bramą, z  rękoma
złożonymi jak do modlitwy. Błagające o  to, by nazwiska
syna, męża, krewniaka nie wyczytać ze śmiertelnej listy.
Szorowanie noszy, jak parę dni temu, znów się odbywało,
ale świeżej listy nieżywych jeszcze nie było. Zresztą nawet
jakby była, rozczytać bym się w  niej nie rozczytał.
A  mojemu zaskoczeniu nic nie ubyłoby z  niewiary
i  niedowierzania. Bo w  szpitalu od razu na moich kumpli
z  bohaterskiej matruńskiej brygady trafiam. Na tych, na
których pace transportera szmat drogi przejechałem. Od
których moje spodnie od Armaniego dostałem. I  przed
którymi jeszcze wczoraj, w  Drum Bum, na ich dowódcę
mnie aresztującego się bujałem.
Kierowca zaprzyjaźnionego transportera nie żyje.
Dowódca czeka na transport do szpitala w  Erywaniu. Po
eksplozji pierwszego pocisku jakoś utrzymał się włazu.
Druga go z niego wyrwała i rzuciła za wozem na ziemię. Ma
przetrącony kręgosłup. Mojemu najlepszemu kumplowi
z  załogi, strzelcowi działka
czterdziestopięciomilimetrowego, porozrywało tętnice
udowe. Też czeka na lot tam, gdzie będą mogli mu je
pozszywać. „Miller, jak pierdolnęło! Poczułem tylko dym
i lepkie ciepło – mówi. – Dym rozerwanego granatu i ciepło
krwi spływającej mi po udach. I  pomyślałem, żeby pociski
obok mnie, pod maską transportera zmagazynowane, od
ognia się nie rozerwały. Chciałem wyjść, ale to ciepło mi
przeszkadzało. I  ogarniała mnie senność. Chłopaki
z  piechoty wyjęły nas ze środka. Dobrze, że cię z  nami nie
było”.
W nocy, kiedy ja na urodzinach legendarnego dowódcy
fotograficzne pamiątki robiłem, poszedł z  Drum Bum
i  innych wiosek szturm na okrążające Karabach pozycje
azerskie. Transporter, z  którego wojakami się
zaprzyjaźniłem, pierwszy wjechał na minę. Poprawiono mu
z  muchy  – ręcznej wyrzutni granatów przeciwpancernych.
Dowódca w  podkoszulku, który na urodziny daleko od
frontu mnie wywiózł, musiał wiedzieć, że szturm pójdzie.
Chronił mnie i uchronił? Wywiózł mnie nieświadomego, pod
byle jakim pretekstem? Czy prawdę mówił, że jestem jego
idealnym prezentem? Nie spotkałem go już więcej. Nie
miałem okazji zapytać.
Rok później przyleciałem do Górskiego, ale dla mnie na
zawsze Górnego, Karabachu już regularnym rejsem
z  Erywania. Stepanakert leczył rany. Wojna była wygrana,
choć trwała w  zawieszeniu. Ziemia ojców obroniona, choć
prawo do niej nierozstrzygnięte. Zagrożone. Życie miało się
teraz toczyć normalne, we względnym spokoju. Choć nie
w wiecznym pokoju. Fotografowałem to życie. W stolicy od
niedawna działała szlifiernia diamentów. Diamenty
przywożono specjalnie z  Antwerpii. Do szlifowania. Małe,
bez karatów, najtańsze. Ale zawsze. Z bogatego Zachodu do
nieuznawanego państwa trafiały i  znów jak bumerang
wracały na Zachód. Od braci Ormian z  diaspory, do
szlifierzy Ormian z  Karabachu, by dać im zarobek. Pomoc
w  jednym szlachetna i  interesowna, bo w  enklawie siła
robocza tania. Wozić najtańsze diamenty tam i z powrotem
się opłaca.
A potem polecieliśmy z  dziennikarzem do Baku, stolicy
Azerbejdżanu. Za miedzę, do Azerów, sąsiadów i  wrogów
Ormian. Połączenia bezpośredniego nie ma, bo oba państwa
w  stanie wojny. Więc z  Karabachu do Erywania lecimy,
z  Erywania do najbliższego w  Rosji miasta z  lotniskiem,
z  najbliższego w  Rosji miasta do Baku. Jakieś tysiąc
kilometrów nadkładamy, żeby za pobliską granicę się
dostać. Ale warto. Naszym celem są obozy dla uchodźców
z Górnego Karabachu. Karabachskich Azerów.
Do obozu jedziemy też dlatego, że jedzie tam nasz wielki
rodak. Zbigniew Brzeziński, były, bo były, ale ważny
doradca prezydenta USA. Jedzie chyba trochę tak, jak u nas
w kraju każda zagraniczna delegacja pod Grób Nieznanego
Żołnierza zachodzić musi. Tu też nowa tradycja mówi, że do
pomnika żywego, tarabaniącego się między białymi
namiotami, ważni przybysze muszą pojechać. A  my nie
tylko z  uchodźcami, także z  Brzezińskim chcemy
porozmawiać. Już wiadomo, że z  morza tryśnie ropa dla
Amerykanów, a to bardzo ciekawe.
Taksówkarz, który nas wiezie, kierując jedną ręką całą
drogę, odwraca się do nas i  mówi. Nawija. Rozprawia, co
oni, Ormianie, zrobili z  ich ziemią. My jesteśmy trochę
skacowani. Strzępić jęzora nam się nie chce. Uwagi
o  wojnie w  Karabachu usiłujemy puszczać mimo uszu.
Opowieść taksówkarza kompletnie nas nie interesuje, bo to,
co nas interesuje, to cisza i spokój. Relaks. Ale dla niego to
ważne doświadczenie, więc udajemy, że słuchamy. Nie
chcemy wzbudzić w opowiadającym poczucia lekceważenia.
Widocznie jednak za dobrze gramy, bo jego słowotok
wzrasta. I on dalej, i dalej. Głośniej i głośniej. Że Ormianie
Karabach najechali. Zabrali. Okupują. Oddać nie chcą. Więc
Jagielski w  rozpaczy wyrwanego z  letargu. Okrutny
w  ripoście mówi: „To weź karabin w  rękę i  odbierz
Ormianom Karabach”. Kierowca do końca drogi słowa nie
powiedział. Ale za kurs policzył uczciwie.
Obóz. Białe namioty poustawiane karnie w  szeregi.
Taksówka się zatrzymuje i  ktoś targa jej drzwi. Prowadzi
przed ustawiony między uchodźczymi namiotami stół.
Trochę się dziwię, ale i  nie dziwię. Ktoś inny powiadomił
starszyznę, że dziennikarze z  daleka jadą i  przyjadą. Więc
o  swojej krzywdzie mogą im opowiedzieć. Poskarżyć się.
Pokazać. Witają nas, czym chata, czyli ich obóz, bogata.
A  za bogata nie jest. Na stole samowar z  kipiatokiem stoi.
Będzie herbata. Oni wszyscy chłopy siwe. Jak Ormianie.
Brody i  wąsy mają jak Ormianie. Garnitury bardziej
wyświechtane, ale też jak u  Ormian. Za to bojowe medale
mają przypięte na piersiach inne, nie jak u  Ormian. Za
zdobycie Szaumianu. Za tę czy tamtą bitwę. Kobiety między
namiotami coś gotują, pranie wieszają, smyki małe się
bawią, pałętają. „Przepędzili nas z  Karabachu. Z  domu.
Ojczyzny  – mówią.  – Tu żyjemy na wygnaniu. A  nasz dom
tam” – i wskazują rękoma stronę świata.
A mnie głupio. Bo rzeczywiście. Karabach był domem
i tych, i tamtych.
KOSZULA W CZARNO-BIAŁĄ
KRATĘ
RPA

Najbardziej do przeglądania zdjęć lubię siadać w  domu,


przed komputerem, stykówkami, odbitkami, koło północy.
Kiedy nie wiem, czy dziś to dziś, czy dziś to już jutro. Wtedy
gdy na Rakowieckiej nie trąbią stojące w korku samochody.
A  inne, omijające korki, próbują moją ulicą Sandomierską
wbić się w  zakorkowaną Rakowiecką. Żeby sto metrów
dalej, szeroką ławą ulicy Puławskiej, rozjechać się na
północ i  południe do swoich mieszkań, apartamentów,
daczy, domów, rezydencji. Wkurwieni, zmęczeni, spieszący
się ludzie: żeby zjeść obiad, kolację, odebrać dziecko
z  przedszkola, szkoły, zrobić zakupy. Żeby zapaść się
w  fotelu przed telewizorem, z  gazetą. Przejrzeć na
komputerze strony Facebooka czy swoją Naszą Klasę.
Walnąć żonę czy gówniarza, opierdolić męża. Że nie
odrobili lekcji, i  tych domowych, i  tych szkolnych.
Pochłonąć wiadomości, a  najlepiej niusy. Oburzyć się
jednymi, a  wzruszyć drugimi. Szurnąć kapciem i  gdy te
niusy ich nie dotyczą – wyluzować.
Kiedy wszyscy ci ludzie spierdolą z  mojego
mokotowskiego mikrokosmosu. Kiedy przestaną, trąbiąc,
przepychać się i  wpychać swoimi furami do głównego
nurtu. Kiedy na Rakowieckiej róg Sandomierskiej ruch
ustanie. A moja ukochana pani cisza zawładnie kwartałem,
w  którym mieszkam. Kiedy mam jakieś zlecenie
fotograficzne, jak choćby to ostatnie, dla wydawnictwa. By
odszukać zdjęcia ze wspólnych wyjazdów z  Wojtkiem
Jagielskim do RPA i do Czeczenii. Ilustrujących jego książki
opisujące współczesną, tragiczną historię. Wtedy dopadają
mnie demony.
Pochylony z  lupą nad stykówkami, wpatrzony w  zdjęcia
pojawiające się na ekranie komputera, wertujący odbitki  –
pogrążam się w  swojej zaprzeszłości. Pogrążam się
w  świecie, który obserwowałem przez szkło swojego
aparatu. Pogrążam się w  detalu życia, ich i  mojego.
W  wycinku historii. Cząstce historii dużej i  globalnej, ale
przede wszystkim małej, lokalnej, prywatnej, osobistej.
Łączącej się, przecinającej, zbiegającej w  innym miejscu.
Zawsze opowiadającej o człowieku i o jego losach. O małym
człowieku wplątanym nie ze swojej winy w duże historie.
Tak też było w RPA, dokąd jeździłem parokrotnie. Ale ten
najważniejszy wyjazd to upadek apartheidu. Pierwsze
wolne wybory i  dojście do władzy ANC  – Afrykańskiego
Kongresu Narodowego. Rok 1994, druga połowa kwietnia.
Zdziwiłem się nad Johannesburgiem, że zamiast lądować
na Czarnym Lądzie, ląduję na czerwonym. Ziemia w  RPA
jest czerwona. Nie wiem, czy z powodu dużej ilości żelaza,
czy marsjańskiego pyłu, który upodobał sobie to miejsce
i  tu się osadzał. Wiedziałem, że podczas odprawy
w  Amsterdamie nie popełniłem żadnej pomyłki. Dobrze
ląduję. Na właściwym lotnisku. Była świetna pogoda:
dwadzieścia stopni Celsjusza, ósma rano. W  słońcu
zobaczyłem czerwony Czarny Ląd.
Leciałem sam. Dziennikarz, z  którym wspólnie
odwiedzaliśmy egzotyczne kraje (do których ani on, ani ja,
ani wielu innych nie poleciałoby na urlop), miał zjawić się
za pięć dni. Byłem podenerwowany, ale tylko lekko. Na
pokładzie hojnego jeszcze wtedy przewoźnika zamawiałem
każdą liczbę małych buteleczek, które mi zaproponowano.
Na wszelki wypadek, gdyż boję się latać. Kiedy wszedłem
do sali odpraw, złapałem się za guzik. To naturalny odruch,
gdy moi współplemieńcy zobaczą kominiarza. Ubranego
w  czarny uniform z  wielkimi srebrnymi guzikami.
Z  cylindrem na głowie. W  moim kraju jest symbolem
szczęścia. Przypominam sobie z  dzieciństwa, jak moja
mama pękała ze śmiechu, gdy jako gówniarz łapałem się za
guzik na widok każdego czarnego. Kominiarza, sokisty,
Murzyna, obojętnie. Zawsze na szczęście. Teraz też, widząc
salę odpraw pełną czarnych – z wyjątkiem ochrony z bronią
i  pograniczników skrupulatnie sprawdzających paszporty  –
odruchowo złapałem się za guzik.
Więc szczęście miało mi tu sprzyjać. I sprzyjało.
Podczas odprawy paszportowej okazało się, że tak jak
wielu moich rodaków emigrujących za chlebem kilka czy
kilkanaście lat wcześniej, nie potrzebuję wizy. Czy to przez
pomyłkę. Czy z  potrzeby białej, fachowej siły roboczej.
Z  zapotrzebowania na białych  – bo tacy rodzą się w  moim
kraju  – rodaków konserwatywnych. Zwłaszcza w  podejściu
do innych kolorów. Apartheidowski rząd nie wprowadził
nigdy wiz dla Polaków. Z  obozów azylanckich w  Austrii,
RFN, Francji, Włoszech chętnie wybierali jako kraj
docelowy Republikę Południowej Afryki. Bo tu
preferencyjne kredyty. Łatwość zdobycia mieszkania
i  pracy. Szansa urządzenia się na innym poziomie.
Wyższym.
Jeszcze nie wiedzieli, że ich dobry czas w  RPA już się
kończy.
Z lotniska odebrała mnie Polka. Pasjonatka fotografii
kreacyjnej. Robiąca przepiękne akty. Wysublimowane.
Piktorialnie oświetlone. Oszczędne w  konstrukcji, ale
intrygujące. Pochodziła z  Gorzowa. Fotografię studiowała
w  Berlinie. Dom znalazła w  RPA. Jako fotoreporter, potem
fotoedytor pracowała w  jednym z  ważniejszych
południowoafrykańskich dzienników. Miała się mną
zaopiekować. Z  Johannesburga, największego miasta RPA,
jechaliśmy do Pretorii, stolicy. Ale żeby dojechać do domu
znajomej, musieliśmy pokonać kolejne moje zdziwienia.
A  potem jeszcze kolejne i  następne. W  moim kraju Afryka
często postrzegana jest jako kontynent ubogi. Żeby nie
powiedzieć: lichy. Jakież było moje zdumienie, gdy
mknęliśmy wypasioną służbową furą mojej nowej koleżanki.
Śmigaliśmy czteropasmową autostradą. Mijaliśmy motele,
city, centra różnego typu i  charakteru. Finansowe
(największe, ale pogardzane), sportowe (imponujące),
rozrywki (zaciekawiające), ogrodnicze (mój graniczący
z nudą brak zainteresowania), motoryzacyjne (łooł!).
Wkurwiłem się.
Wcale w  tej Afryce nie jest tak źle. Powiem więcej: jest
zajebiście. Nie mają co prawda Warszawy, Krakowa,
Lichenia, Włocławka. Nie są tak starzy jak my. Ale może nie
trzeba być starym, żeby być fajnym. I  żeby największe
miasto nie było stolicą.
Pretoria. Mała, biała, zapyziała. Trzy, cztery razy
mniejsza od największego miasta w  kraju. Odgrodzona
murami i  drutem kolczastym  – od ulicy, od frontu,
z  każdego skraju, z  każdego boku. Z  ochroniarzami,
wyjącymi alarmami, pod napięciem, przestraszona
wieczorną pustką. Rządowo-ambasadowa. W  środku  – za
murem, płotem, ogrodzeniem, drutem  – przestronna
i  wygodna. Basenowa, ogrodowa, dinnerowa, cygarowo-
drinkowa, plotkowo-informacyjno-sensacyjna. Bezpiecznie
relaksacyjna. Niebo czyste, nie ma zasieków, można się
opalać. Choć ze względu na choroby przenoszone drogą
płciową nie tak bezpieczna. W  centrum miasta ruch.
Zakręt. Po włosku curva. Na nim dziewczyny.
Gdyby nie wybory, w  których wygra Afrykański Kongres
Narodowy, a  prezydentem zostanie czarny  – Nelson
Mandela – Wieczny Raj.

Z Polski trafiłem do Polski. Takiego


południowoafrykańskiego Jackowa. Ponieważ przyjechał
rodak, zorganizowano dla mnie braja, czyli tamtejszego
grilla. Gotowanie, obok fotografowania, to moja pasja.
Otwarty całą głową na smaki, byłem trochę zawiedziony.
Nie było kurczaka piri-piri. Nie było mamałygi ze słodkich
ziemniaków. Nie było tych zaskakujących prostotą
i  surowością egzotycznych potraw, które kojarzyłem
z  czytanej z  wypiekami lektury szkolnej W  pustyni
i  w  puszczy. Było za to dużo piwa, które ku mojemu
zaskoczeniu otwierało się, odkręcając kapsel. Dużo
kurczaka ćwiartowanego w tak przemyślny sposób, żeby się
nie najeść. Z kraju tego nie znałem. Wołowina tak ogromna
i  przycięta z  metra, że trudno było zmieścić ją na ruszcie.
Próbowałem przez moment wpłynąć na tok perforacji
cieplnej czy to kurczaka, czy wołu. Ale dałem za wygraną.
Za to karywurst, nawet jeśli to Afryka z  ducha niemiecka,
była pozytywnym zaskoczeniem. Kiełbasę w  Polsce
widziałem, ale żeby tak smakowała, to nie.
Rozentuzjazmowany, zacząłem chłonąć dla bezpieczeństwa
większą ilość browarów. Tym bardziej że niebezpiecznie
rosła temperatura otoczenia. Zimne piwo! Tak!
Wdałem się w  rozmowy. Grubszy mężczyzna,
w sandałach nonszalancko narzuconych na białe skarpetki.
Chyba Jacek ze Szczecina. Spod podkoszulka wystawała
jego ogromna, owłosiona szkatuła. Dobrze mu tu.  Pracuje
fizycznie. Czyli nadzoruje czarnych, żeby fizycznie
pracowali dobrze. Marek, który przyjechał nową beemwicą.
Inżynier z Poznania. Jego przeerotyczna i rozhisteryzowana
żona, chyba Ela, dopiero co wyrwała się z  łap okrutnego
stylisty. Blondyna. Z lepionymi, krwawymi paznokciami, jak
z  filmów Romana Polańskiego. Jadwiga z  Włocławka.
Przeżyła szok kulturowy, lecąc do RPA, pierwszy raz w życiu
samolotem. Samolot nie miał szyn. Wszyscy oni dali mi do
zrozumienia, że być może na grillu się znam, ale na braju
na pewno nie.
Moim najlepszym kumplem okazał się Marek. Chyba
miał dość żony. Zaproponował wycieczkę do największej
tutejszej jaskini hazardu i  luksusu dla nadzianych snobów:
Sun City. Miasta Słońca, jak to nazwali. Po drodze mógłbym
zrobić zdjęcia południowoafrykańskiej cepelii  – plemieniu
Ndebele. Tak kolorowemu, że fotograficzna tablica barw
tego nie wytrzymywała.
Do plemienia  – na wielkim kacu, ale i  z  wielkim
oczekiwaniem  – dojechaliśmy nazajutrz o  świcie. Plemię
było jeszcze zamknięte. Trzeba było długo trąbić. Ale biała
wypasiona beemwica jak spod niemieckiej singerowskiej
igły wzbudziła szacunek ciecia. Pobudziła jego oczekiwanie
na wyjątkową gratyfikację. Nie pomylił się. Marek był już
myślami związany jedną ręką z  jednorękim bandytą. Jak
każdy hazardzista liczący na łut szczęścia. Trąbił i  trąbił.
Gdy cieciowi posmarowano, pobechtano go i  pochwalono,
wyjął gwizdek. Ten dźwięk postawił mnie do pionu, choć do
zdjęć mi się nie spieszyło. W  ogrzewanym, skórzanym
beżowym fotelu odrabiałem jeszcze nocne, senne
zaległości. Odruchowo sprawdziłem, czy w  aparatach mam
filmy. Miałem. Najgorzej, gdy po skończonych zdjęciach
wracałem i  okazywało się, że w  mojej lajce czy nikonie nie
było założonego filmu. Frajer, mówiłem do siebie. Jeżeli to
było w  Polsce, to jeszcze OK.  Bo temat gonił temat. Ale za
granicą! Zwłaszcza za tak daleką granicą jak Afryka na
chwile słabości nie mogłem sobie pozwolić. Musiałem się
pilnować. Skoncentrować.
Gdy cieć zagwizdał piszczałką, z  glinianych, okrągłych,
przykrytych palmowymi liśćmi chatek jak na komendę
zaczęły wypełzać na światło dzienne obrazy Pieta
Mondriana. Nie na płótnie. Żywe. Ludzkie. Ruszające się.
Zgrafizowane, zgeometryzowane i zakolorowane. Wyłącznie
czyste kolory: granat, purpura, zieleń, żółty. Poprzecinane
cienkimi, białymi i  czarnymi paskami. Pionowymi
i  poziomymi. To z  tych kolorów i  z  tej geometrii powstała
najpiękniejsza flaga na świecie. Flaga RPA. Nazywana flagą
przyjaźni między ludami. Każdy z  nich ma w  niej miejsce.
Ale jeszcze coś w tych ludzkich abstrakcjach nie dawało mi
spokoju. Miały przeraźliwie długie szyje. Podtrzymywane
srebrnopodobnymi okuciami. Nienaturalne, przedziwne,
przepiękne, przesmukłe.
Kolory żywe ich ubrań, domów, płotów i  opłotków
zaczęły mi się rozjeżdżać i  zjeżdżać. Ta zbitka wrażeń
nakładająca się na nieustępującego kaca eksplodowała
w  mojej głowie. Zacząłem robić zdjęcia jak automat.
Najpierw wolno. Rozbiegówka. Potem coraz szybciej. Byłem
w swoim siódmym niebie. Feeria barw tak żywych, jak były
one i  opisujące je kolory. Kobiety. Bo na gwizdek wyszły
tylko kobiety. Mężczyźni mieli turystów w dupie albo poszli
z  wioski do swoich zajęć. Może nie byli fotogeniczni. Nie
pofatygowali się. Więc fotografowałem kobiety. Krótko
ostrzyżone. Z  szyjami podpieranymi kolejnymi kręgami
naszyjników. Wyniosłe i  godne. Przepięknie dumne. Trochę
zaspane, ale sumiennie wykonujące swój zawód. Zawód,
który polegał na byciu. Na byciu w tym miejscu, o tej porze.
Jak je skadrować? Żeby nie było cepelii. Żeby nie zepsuć.
Żeby mieć czyste sumienie. Żeby nazajutrz podczas golenia
nie plunąć w  lustro na swój widok. Robiłem. Naciskałem.
Kadrowałem. Analizowałem. Kondensowałem
i  rozpraszałem. Rozpraszałem bardziej. Popędzany przez
Marka popędzanego przez pasję do gier liczbowych
i  każdych innych. Każdych. I  przez ciecia, który
najwyraźniej nie dostał tyle, żeby długo przy nas stać.
Pilnować, nadzorować, kontrolować. Gwizdać i  się
popisywać.
Ocucił mnie z  mojej pasji Marek, podsuwając butelkę
zimnego piwa. Minęła półgodzina, choć mnie wydawało się,
że dłużej. Ocknąłem się. Pierwsza butelka smakuje
najlepiej. Tak było i  teraz. Potulnie dałem się zgarnąć do
samochodu i  powieźć ku kolejnej przygodzie, której nie
planowałem i  której moja gazeta kompletnie ode mnie nie
oczekiwała. Do Sun City. Sztucznego miasta wybudowanego
przez bogatego Żyda, ponoć o  polskich korzeniach, na
środku pustyni.
W Sun City rozdzieliliśmy się. On poszedł swoją drogą
chorobliwego hazardzisty. Ja swoją. Chorobliwego
postsportowca. On do hal wyglądających jak eleganckie
magazyny sprzedaży hurtowej. Ja, ubrany w  kąpielówki
Speedo, pobiegłem nad sztuczne jezioro wspomagane
generatorami sztucznych fal, ze sztuczną plażą
i  prawdziwymi palmami sztucznie nad nim posadzonymi.
Falę olałem. Zwłaszcza że sztuczna. Moją uwagę przykuła
zjeżdżalnia. Prawie pionowa, ale „prawie” robi różnicę.
Chyba ze dwadzieścia metrów. Trochę jak bandżi. Trochę
jak spadochron. Sporty ekstremalne to moje drugie imię.
Do tej pory tak mi się wydawało. Zastanawiałem się, czy
jeżeli w swojej nieroztropności radykalnie poszusuję w dół,
to nie oderwę się od ścianki plastikowej rynny. Okazało się,
że nie to jest moim głównym zmartwieniem. Kąpielówki
nawykłe do podniebnych ewolucji, salt, śrub i  auerbachów,
tu sobie nie radziły. Z  pędem, grawitacją, spadem.
A  zwłaszcza z  wpadem, z  lądowaniem w  wodzie. Prędkość
była tak duża, że moje reprezentacyjne niemalże, narodowe
majtki pod wpływem tarcia o  rynnę i  ataku alabastrowej,
wspomaganej przez sztuczną falę wody zwijały się,
rolowały, zakleszczały na pośladkach. Po wpadnięciu do
wody odruchowo obróciłem się, czy ktoś z tyłu na mnie nie
napiera. Nie napierał. Odetchnąłem. Tak mi się to
spodobało, że ewolucję powtarzałem do utraty tchu i  – co
dziwne  – do utraty śliny. Byłem rozanielony. Rozleniwiony
słońcem, wodą, falą, browsem, drinkiem zamówionym ze
skromnej diety. Rozmarzony toplesem. Głównie czarnym
(przeogromnym, jędrnym, dygającym jak sprężynka),
białym (tradycyjnie podniecającym, ale nieunoszącym,
raczej koszącym), żółtym (zbyt ekscentrycznym jak na moje
pochodzenie).
Niestety, po nonszalanckim wrzuceniu do różnorakich
szaf pieniędzy szafy nie były Markowi życzliwe. Grosza nie
tylko nie pomnożyły, ale także nie oddały. Więc Marek
wkurwiony powiedział, że jest zmęczony i  z  powrotem
prowadził nie będzie. To ja miałem usiąść za kółkiem
beemwicy pięćsetki i  dygnąć z  powrotem sto kilometrów
przepiękną autostradą. Na wszelki wypadek w  tajemnicy
przed Markiem zajarałem dahę, południowoafrykańską
marihuanę. Co mnie nie osłabi, to mnie wzmocni.
Wzmocniła, ale nie w  pełni. Zamiast zmieniać biegi,
nerwowo otwierałem okno. Gałka zmiany biegów była po
drugiej stronie fotela kierowcy. Ja pierdolę! Zabiłbym
każdego Anglika za to, że wymyślili ruch lewostronny. Za
kierownicę po prawej stronie. Za nerwy i puszczanie płynu
spryskującego zamiast migacza. Cholera, cholera, cholera!
Po kilkudziesięciu kilometrach uspokoiłem się. Daha
zaczęła działać. Ale dziwnie. Jakby śnieg zaczął padać. Tu,
w Afryce? Słyszałem w mediach o anomaliach pogodowych.
Ale żeby śnieg na pustyni? Marek chrapał, więc
postanowiłem zatrzymać się i  poprawić samopoczucie
kolejnym skrętem. Poskutkowało. Zacząłem bardziej
logicznie myśleć. To były świetliki, iskierki, takie naturalne,
pstrykalne, emocjonalnie doświadczane. Dużo ładniejsze od
Świetlickiego i  nie mruczały tych niespokojnych jego
wypocin. Popłynąłem hajłejem. Toczony kocimi oczami. Jak
na lotnisku rozluźniony, szczęśliwy, choć zawodowo
niezadowolony. Chyba nie po to redakcja wysłała mnie do
Afryki. A może po to? Kto wie.

Nazajutrz postanowiłem wziąć się w  garść. Soczyście


splunąłem w  lustro podczas golenia. Marek nie odbierał
telefonu. A  przecież wczoraj wieczorem, gdy wytaczał się
z  fury, jego żona zapewniała mnie o  swojej dozgonnej
przyjaźni. Zwłaszcza za to, że przywiozłem jego furę. Jego
także, ale to chyba nie było szczere, bo po kilku latach się
rozwiedli. Koło południa pojechałem do niego. Nie był już
tak wylewny jak dzień wcześniej. Nie był w ogóle wylewny.
Był zamknięty w sobie. Trochę siny, ale bardziej papierowy,
a  nawet pergaminowy. Powiedziałbym: zdezelowany
i  wypatroszony przez żonę. Chcący się poderwać do lotu.
Ale ktoś, pewnie żona właśnie, podciął mu lotki
w skrzydłach. Wreszcie spojrzał na mnie. Przypomniał sobie
i  pojął. To, co wczoraj na haju mi obiecał, kompletnie mu
się nie podobało. Nie pasowało. Ale przecież obiecał!
Udawał jeszcze, że nie pamięta. Wiedział jednak, że ja
pamiętam. Strasznie się bał. A  ja byłem zdeterminowany,
podminowany i  zajarany. Jedziemy do Soweto! Koniec
z  brajem, Sun City, Ndebele czy jak to się tam nazywa.
Zaczynamy fotoreporterkę. „Tylko dlaczego ja?”, papierową
twarzą pytał Marek. „Właśnie ty.  Nie po to zapierdalałem
wczoraj z tobą, żebyś mi dzisiaj odmówił”. Zezłościłem się.
Zrozumiał.
Nie ubrał się najlepiej. Właściwie ubrał się źle. Żeby nie
prowokować, nie absorbować spojrzeń mieszkańców
Soweto. Nie koncentrować na sobie ich uwagi. Mnie było
wszystko jedno. I tak jego beemwica pięćsetka na blachach
z Pretorii stanowiła nie lada kąsek. W końcu jechaliśmy do
najstraszniejszego snu białego człowieka mieszkającego
w  RPA. Do wylęgarni zła. Miasta buntu czarnych. Miasta
biedy i  przestępczości. Teraz także miasta walk o  przyszłą
władzę. Sen był straszny zwłaszcza dla białego człowieka
pochodzącego z mojego kraju. Nie po to wyjeżdżał z Polski
do Afryki, żeby być konfundowanym przez czarnego na jego
lądzie. Na jego polu. Terytorium dotychczas
zarezerwowanym dla tamtego, ewentualnie dla
ekstremalnych komiwojażerów. Ta przestrzeń po raz
pierwszy miała się otworzyć przed Markiem i  przede mną.
Na moją prośbę, błaganie, klątwy i przekleństwa.
Jechaliśmy długo i  nieszczęśliwie. Jakby los płatał nam
figla. To pobłądziliśmy. To autostrada nie chciała nas
wypluć na właściwym zjeździe. Na koniec dotarliśmy.
Przerażony Marek przesprytnie zaparkował swoją
beemwicę za wysokim, przeciwpancernym transporterem
patrolu interwencyjnego. Zaszył się za nim niczym
spłoszone zwierzę w  krzakach. Jak bokser przed nokautem
za podwójną gardą. W  pewnej odległości od wiecującego
stadionu. Nie chciał wyjść. Jak biali, którzy siedzieli
w  transporterze o  wdzięcznej ksywce Mamba. Z  bronią
długą, krótką i maszynową. Wóz o opatentowanym wysokim
zawieszeniu w  kształcie litery V  wyglądał śmiesznie.
Wysoki, pokraczny, nieforemny. Ale był minoodporny
i bardzo skuteczny.
Poszedłem. Nie przyjechałem tu w ciemno. Przyjechałem
na przedwyborczy wiec ANC. Partii Nelsona Mandeli. I  na
miejscowy stadion dotarłem w  samą porę. Ludzie byli już
uniesieni sobą. Nie bardzo skupieni na przemówieniu
noblowskiego arcybiskupa Desmonda Tutu. Czarnego, który
mówił o  symbiozie z  białymi i  takich tam rzeczach. Za to
zajarani przepięknymi plakatami z  wizerunkiem Chrisa
Haniego. Małego szefa ANC, współdowódcy Kongresu, gdy
Nelson Mandela siedział w więzieniu. Ale też szefa dużego,
bo bardziej radykalnego od Mandeli. Lidera Partii
Komunistycznej, przystojnego jak Che Guevara. Przed
rokiem ustrzelił go z  pistoletu nasz rodak. Góral z  gór.
Z  Zakopca. Waluś się nazywał. Janusz Waluś. Pech chciał,
że po morderstwie nie wyrzucił broni, z  której strzelał.
Leżała obok niego w aucie. Na siedzeniu pasażera. Policja,
która zatrzymała go do kontroli, nie mogła uwierzyć, że jest
tak głupi, i wietrzyła ściemę. Jednak chyba był głupi. Dostał
dożywocie.
Jako współplemieniec górala z  gór, Polaka z  Polaków,
sam Polak, na wiecu ANC czułem się nieswojo. Ale tylko
przez chwilę. Szybko zawładnęło mną poczucie misji i takie
tam, którego nie potrafię określić. Zwłaszcza takie tam.
Które zawsze dawało mi poczucie może nie wyższości i  na
pewno nie przynależności, ale za to koherentności mojej
bytności. Rozpływałem się w  fotografiach. Wreszcie tych
oczekiwanych, wyglądanych, wysyłanych, a  na koniec
publikowanych.
Na murawie boiska  – które kilkanaście lat potem, po
przebudowie, stanie się areną mistrzostw świata w  piłce
nożnej  – zamiast piłkarzy bohaterami byli szamani. Ubrani
w  skóry i  naturalne trofea. Wymachujący włóczniami,
tarczami, czarnymi hebanowymi buławami. W  swoim
plemiennym rytmie. Trochę powolnym, bo to starszyzna.
Gardłujący swoje zaklęcia i  wróżby. Przywołujący dobre
duchy. Żeby sprowadziły wielkie szczęście na plemię Kosa
i  na nowego prezydenta Nelsona Mandelę. Do tej pory tak
nieszczęśliwie doświadczanych. Najpierw przez handlarzy
niewolników, potem przez apartheid.
Tłum na trybunach był rozentuzjazmowany swoją mnogą
bytnością. Solidarny braterskością. Widać przewidujący
miażdżące zwycięstwo współplemieńca w  nadchodzących
wyborach. Ludzie poczuli krew. Że już zaraz. Za chwilę. Za
parę dni to oni zdobędą władzę. To oni białym będą stawiali
warunki. Po pierwszych w  tym kraju wolnych wyborach
skończą się apartheid i  trzystupięćdziesięcioletnie rządy
białych. I  już świętowali przyszłe zwycięstwo. Poszły
pierwsze strzały z  automatów. Biegając po trybunach,
wypuszczali w niebo długie, głośne serie z kałachów. A huk
następujący po pociągnięciach za cyngle potęgował
poruszenie. I  wiecujących, i  fotografujących.
Fotoreporterzy z całego świata rzucili się jak stado wilków.
Sfotografować huk jest trudno, dobrze, że lecące łuski
dodawały dramatyzmu.
To był największy przedwyborczy wiec ANC. Jak finały
mistrzostw świata w futbolówkę. Tylko na stadionie rządzili
demonstranci, a  nie oficjele z  FIFA i  kibice. Wracałem do
beemwicy pobudzony kolorowością, niezwykłością
i  pierwszymi zdjęciami, które zaraz wyślę do kraju. Do
redakcji. Pierwsze koty za płoty.
Kocham Afrykę.

Wreszcie przyjechał Wojtek Jagielski. Wieczorem w telewizji


oglądamy wiadomości. W  Tokozie, na czarnych, biednych
przedmieściach Johannesburga, wybuchły walki.
Bratobójcze. Kolejne w  ostatnich miesiącach. Strzelają do
siebie Zulusi z  partii Inkata i  Kosa z  ANC. Zulusi żądają
własnego państwa i  Inkata grozi bojkotem wyborów. Kosa
są rozwścieczeni. W  sumie zginęło już dziesięć tysięcy
ludzi. Teraz w  Tokozie fotoreporter Ken Oosterbroek. Jego
kolega Greg Marinovich został ciężko ranny. Obaj należeli
do głośnego południowoafrykańskiego Bractwa Bang-Bang.
Robili zdjęcia, włażąc z aparatem w sam środek zamieszek
i walk.
Nelson Mandela przeprosił za tę śmierć na specjalnie
zwołanej konferencji prasowej transmitowanej na żywo
przez stacje telewizyjne z  połowy świata. Wszystkie
wieczorne dzienniki informacyjne w  RPA podawały tę
wiadomość jako nius. Niusów oczekiwała od nas także
nasza gazeta. O  świcie, zaopatrzeni w  szczegółowe mapy,
wynajętym samochodem pojechaliśmy do Tokozy.
Nie wziąłem dużo sprzętu. Jedną z  niepisanych zasad
pracy fotoreportera jest zabieranie ze sobą tylko tego, co
niezbędne. Żeby nie przeszkadzało w  pracy, nie było
ciężarem i  nie spowalniało. Wystarczą dwa aparaty i  dwa
obiektywy, bym w trakcie zdjęć nie musiał ich zmieniać. Nie
tracił niczego z  tego, co dzieje się przede mną. Do zdjęć
szybkich, prasowych, nie nadają się atrybuty fotoreporterki.
Te wszystkie statywy, flesze, konwertery. Nie miałbym
czasu ich założyć i  rozłożyć, a  już na pewno ich złożyć,
zabrać i uciec.
Używam głównie obiektywów szerokokątnych.
Sztywnych. Bez zmiennej ogniskowej. Tych, które z  jednej
strony każą podejść jak najbliżej fotografowanego tematu.
Z drugiej – zagłębić, pogrążyć się w nim. Otrzeć się o niego
i  wymacać go.  Te sztywne, szerokie obiektywy bez
kompromisu zmuszają do ciągłej fizycznej aktywności. Nie
rozleniwiają jak obiektywy ze zmienną ogniskową. Biegasz,
kombinujesz, świadomiej kadrujesz. Przez sztywny
obiektyw czytasz fotografie, które zaraz zrobisz.
Jamajkowo-fankowy dresiarz. Gdyby nie biegł
z  kałachem, nie bałbym się go.  Chętnie zajarałbym z  nim
dahę. Marihuanę. Sprzedawaną po dwa giety, gramy,
w  pudełku po zapałkach. Mocną. Odrobinę gorszą niż
czarny afgan. Ale on biegnie, a  w  ręku ma kałacha. Jest
uczestnikiem historii, a  ja biernym jej obserwatorem. On
skupiony na swoim celu. Ja skupiony na zdjęciu. Na nim.
Moim celu. Przypomina mi reklamę obuwia sportowego.
Puma, tygrysy, czarne tygrysy. Biegnie, ale to nie olimpiada.
To nie zawody fer plej. Albo on, albo tamten. Jedyną
informacją umiejscawiającą tu i  teraz jest plakat wyborczy
ANC.
Kosa biegli szybko, jak popadnie. Ich szybki bieg miał
swój cel. Chcieli zaskoczyć okopanego w  hostelu
robotniczym przeciwnika. Zaatakować. Przestraszyć tak,
żeby tamci się poddali. Wyszli. Ujawnili się. Byli łupem
i trofeum. Tylko że sezonowi robotnicy z plemienia Zulu nie
mieli nic do stracenia. Na ulicy zaczynały płomieniami
rozgrzewać się opony. W  tym regionie zwyczajowo
podpalane w  proteście przeciwko czemuś. Płonące jak
naszyjnik, zakładano na szyję ofiary. Upokorzony wróg ginął
w  straszliwych męczarniach. Więc Zulu byli zdesperowani.
Nie mieli gdzie uciekać. Mogli tylko bronić swojej enklawy
na wrogim terytorium tałnszipu. Mogli jedynie walczyć na
śmierć o życie. Granicą życia i śmierci był dziurawy murek
z  betonowych komponentów. Oddzielał hostel od ulicy.
Kilkunastu bojowników Kosa wbiegło za murek. Za nimi
inni, wspomagający szturm: gapie i  ciekawscy, którzy nie
mogli odpuścić sobie wydarzenia. W  końcu nie tak
częstego. A  jeżeli, to nie na taką skalę. W  sumie
kilkadziesiąt osób uzbrojonych w  karabiny, pistolety,
maczety, noże, pięści i  odgłosy paszczowe. A  dodatkowo
tłum dziennikarzy, operatorów z kamerami, fotoreporterów.
Którzy normalnie ze strachu tu się nie zapuszczają. Ale od
wczoraj się dzieje, więc są.  I  być może już samą swoją
obecnością oraz transmisjami na żywo nieświadomie
zagrzewają tłum do akcji.
Ja, zaskoczony dynamicznym rozwojem sytuacji
i  nieznajomością topografii, spóźniłem się. Nie
przeskoczyłem za murek. Utknąłem pod nim w  korku. Za
dużo było chętnych do zobaczenia na własne oczy, co tam
się dzieje. Miałem pecha. Miałem szczęście. Bo w moje uszy
wtargnął huk krótkich, szybkich serii z  karabinów
maszynowych. Pochyliłem się odruchowo. Walnął granat.
Padłem na asfalt. Po drugiej stronie muru zaszurały
odłamki. I  tłum, który jeszcze nie dokończył transportu
siebie do centrum wydarzeń, rozpoczął chaotyczny odwrót.
Na kolanach, czołgając się, przeciskając i  przepychając.
Potrącając, omijając, wyprzedzając. Byle za bezpieczny
murek. Gdzie nie dosięgną kule czy odłamki, metalowe
atrybuty śmierci. Gdzie nie dosięgnie wzrok broniących się.
Którzy, nie daj Boże, dostrzegą cię, wycelują i trafią. Gwizd
kul, krzyk, przerażenie.
Wpół klęczę, wpół leżę pod murkiem i  co sekundę
naciskam spust migawki. Jak tamci cyngiel karabinu. Kątem
oka dostrzegam kryjących się za benzynowym
dystrybutorem, z  podniesionymi jak ja aparatami, dwóch
reporterów z  Japonii. Kilka sekund temu mijałem ich,
biegnąc w  kierunku niusa. Czeski fotograf z  tygodnika
„Respekt” leży pod kołami porzuconego na stacji
samochodu. Też naciska spust migawki. Przed nim do
asfaltu przywarł przerażony tubylec  – dla fotografa robi za
pierwszy plan historii, która rozgrywa się pod murkiem.
A  tam, za ciekawskimi, ale dużo wolniej od nich, uciekają
ci, którzy najbardziej wysforowali się do przodu. Teraz mają
najdalej, więc są najbardziej narażeni. Potykają się
o  pogubione buty, klapki, trampki. Zdzierane z  nóg ludzi
przez tych, którzy następują i  napierają na nich podczas
odwrotu. Podczas strzelaniny obuwie jest jedynym śladem
po ukrywających się. Zagubione i  osamotnione. Staje się
symbolem. A może wcale nie.
Ostatni uciekają najodważniejsi. Pochyleni, wynoszą
spod ognia nieprzyjaciela współplemieńców, krewnych,
sąsiadów, kumpli. Jakaś trójka ugina się pod ciężarem
jeszcze przytomnego chłopaka, któremu z uda tryska krew.
Postrzał pewnie w  tętnicę udową. Inna trójka, która
zaledwie przed sekundą była czwórką, wlecze po ziemi za
dwie ręce i  nogę nieprzytomnego. Dostał w  okolice lewej
strony klatki piersiowej. Pod pachą. Ten, co trzymał drugą
nogę i był czwartym niosącym, puścił ją ze strachu i ucieka
już przed nimi. Jest mu lżej i pewnie wydaje mu się, że jest
bezpieczniejszy. Im jest ciężej. Tylko temu, którego
dźwigają, może wszystko jest już obojętne. Podobnie jak
tamtemu, którego pocisk trafił w  głowę. Biały mózg świeci
w  szczelinie lewego górnego płatu czołowego. Oberwał
w  część mózgu odpowiedzialną za empatię i  procesy
twórcze. Inny ma tylko niegroźną ranę ręki. Kolejny pół
urwanej twarzy. Targają ich w  pośpiechu. Przed moim
aparatem. A  ja jak w  zwolnionym tempie naciskam,
naciskam, naciskam. Zmieniam film i  znów naciskam,
naciskam, naciskam. Już są za bezpiecznym murkiem. Już
bez pośpiechu, pochyleni, transportują nad ziemią
nieprzytomne, nieżywe ciała. Składają w  bezpiecznym
miejscu. Ułożone będą czekały na transport. Jedne do
szpitala, inne do kostnicy.
Przeglądając zdjęcia z  RPA, mogę przeżyć wszystkie te
wydarzenia, duże i  małe, jeszcze raz. Przypomnieć sobie
emocje moje i moich bohaterów.
Fotografia dziewczynek. Przed strzelaniną. Jedna skacze
ze sprężystej opony, jak kiedyś ja z  trampoliny. To nie jest
jakaś wyszukana sztuczka. Po prostu się odbija. Grawitacja
trzyma ją jeszcze na oponie, jednej z  tych, które za chwilę
zapłoną. Ciekawe, że dziś ubrała się pod ich kolor.
Atmosfera jak z  pikniku. Można by pomyśleć, że zaraz
zapłoną braje. Że zamiast opon ogień będzie opiekał
karywursty, żeberka, steki. Ale czuć już napięcie.
Obok niej druga z  dziewczynek. Pewnie koleżanka
akrobatki. Bardziej kolorowa. Patrząca w  szkło obiektywu,
którym ją fotografuję. Patrząca prosto w  moją duszę.
Założyła dziś klapki japonki. Będzie tego żałować, gdy
zgięta wpół, uchylająca się przed kulkami wystrzelonymi
z  kbk AK, uciekająca jak wielu jej współplemieńców, zgubi
je.
Na innym zdjęciu czarna kobieta, klęcząca i  pochylona.
Mocno erotyczna. Dla uchwyconej historii nie ma
znaczenia, czy pochodzi z plemienia Kosa, czy jest Zuluską.
Znaczenie ma to, że jej niezwykła pozycja wynika nie
z  erotycznej, uległej miłości, lecz  ze strachu. Jej czerwone
lakierowane szpilki, wypucowane na glanc, mocno
kontrastują z  czystymi, białymi piętami i  ciemnymi
hebanowymi łydkami. Obraz podbija jeszcze kolor lapis-
lazuli drzwi jej rodzinnego cytrynowokolorowego domu.
Licho zbitego ze sklejki. Feeria barw we wschodzącym
afrykańskim słońcu wali mnie po oczach. Nawet przez szkło
obiektywu. Kilometr dalej giną jej współplemieńcy.
Atakujący mieszkających w  hostelu robotników z  innego
plemienia. A ona na kolanach w pudroworóżowej sukience.
Przeciętej niebieskim paskiem koloru drzwi. Przerażona,
ale ciekawa, wygląda zza węgła swojej chatki. W  tej
obserwacji nie jest sama. Najodważniejsza, najbardziej
z  przodu, najbardziej wychylona i  narażona na kulkę
w  głowę jest stara kobieta. Samica alfa. Chyba jej matka,
może teściowa. W  czepku na głowie, takim, jakie w  Afryce
noszą stateczne kobiety. W  jasnej sukienko-koszulce
o kolorze nieba. Wyszła na front ganku i pochylona wsparła
się o  metalową rurkę stabilizującą kulawą siatkę. Zwykle
oddzielającą jej domowy mir od zgiełku ulicy. Ale dziś ulica
jest pusta. Kawałek dalej się strzelają. Strzelają się
naprawdę. Zabijają się.
Są jeszcze dwie osoby. Ona i  on. Ubrana w  żółto-
czerwone kolory, u  mnie w  kraju przynależne kibicom
Korony Kielce, kobieta. Z  białą regenerującą maseczką na
twarzy. Drze się. Drze się do stojącego za nią mężczyzny.
A  on patrzy. Poniżej popielatych, zaprasowanych w  kant
krótkich spodenek widać napięte mięśnie łydek. Sugerują,
że jest gotów wkroczyć do akcji. Może już zdecydowany. Ale
jeszcze kalkuluje. Jeszcze bada ryzyko. Ono może go wśród
współplemieńców zrobić bohaterem. Albo spowodować, że
jego ciało przestanie sprawnie lub w ogóle funkcjonować.
Nie opowiem, co zrobił. Co się z  nimi stało. Nie będę
zmyślał. Pojechałem dalej.
Konstrukcja zdjęcia nie jest porażająca. Właściwie
składa się z  samych fotograficznych błędów. To mnie nie
obchodzi. Nie przyjechałem tu, żeby zrobić poprawne
akademicko fotografie. Nie jestem artystą fotografikiem.
Jestem robotnikiem fotografii zapierdalającym fizycznie,
z ciężką torbą, po ulicy. Czy się strzelają na krańcu świata.
Czy pękła rura trzy przecznice od miejsca, gdzie egzystuję.

Strzelanina wraz z odwrotem napastników tak gwałtownie,


jak się rozpoczęła, tak nagle ucichła. Świsty ostre jak
brzytwa przestały przecinać powietrze. Ale ja, gdy
usłyszałem ciszę, poczułem się nieswojo. Czy to już koniec,
czy tylko przerwa? Adrenalina, która wraz z  krwią
przetoczyła się przez mój mózg i  ciało, nie chce dać za
wygraną. Gotowy na następstwa, jeszcze czekam. Organizm
domaga się dalszego ciągu aktywności zawodowej. Kiedy
byłem skupiony na wydarzeniu, szybkiej akcji  – nic nie
czułem. Ciało, głowa, mózg. Wszystko we mnie przerażone
tym, co się dzieje, najpierw za wszelką cenę chciało się
zapaść w sobie. Odwrócić i uciec. Nie patrzeć. Nie naciskać
migawki. Być gdzie indziej, byle nie tu.  Trwało to ułamek
sekundy. Do podniesienia aparatu do oka. Do podniesienia
ciała odrobinę w  górę. Ustabilizowania go w  pozycji
umożliwiającej fotografowanie. W  postawie nieszarżującej.
Może nie za wygodnej, ale minimalizującej destrukcję
mojego organizmu przez ciała obce, przeszywające czy
rwące. Tępe albo ostre. Gorące i dymiące.
Mam metodę, gdy zaczyna być groźnie. Wyniosłem ją ze
skoków do wody. Tych, których najbardziej się bałem. Kiedy
musiałem być maksymalnie skupiony na możliwościach
swojego ciała. Na otaczającej mnie czasoprzestrzeni. Wtedy
wielokrotnie i  głęboko wciągam powietrze nosem, a potem
powoli, ze świstem, wypuszczam je ustami. Następuje
równowaga między strachem a  ruchem. Między
niewiadomą, jaką jest to, co mnie spotka – a tym, co zrobię.
Natychmiast mój organizm się wycisza, oczyszcza,
uspokaja. Ale czasem, dla dodania sobie animuszu, mówię
w  myślach: „Miller, a  chuj tam”. Wtedy błyskawicznie się
zbieram i  przekraczam moją dysfunkcję na amen.
Przekraczam granicę, która innych paraliżuje, wbija
w  ziemię, dekoncentruje, demotywuje i  destruuje. U  mnie
odwrotnie. Zaczynam funkcjonować na zupełnie innych
obrotach. Obrotach nieznanych mi z  życia codziennego
i  pospolitego. Obrotach równomiernych jak bicie mojego
serca. Obrotach takich jak pompowana przez moje tętnice
i aorty krew. Spokojnych i stałych jak medytacja. Zatapiam
się w  sobie i  w  wydarzeniu. Wtedy aparat fotograficzny
staje się częścią mnie. Częścią ramienia, oka, mózgu. Nie
przeszkadza, nie odrywa, nie rozprasza. Wydaje mi się, że
powinienem się z  nim urodzić. Jest elementem mnie, który
usprawiedliwia moje przebywanie w  tym miejscu i  w  tym
czasie. Który mnie dopinguje, zmusza do użycia go  –
aparatu. Zmusza mój mózg do ułamkosekundowej,
podprogowej analizy zaobserwowanego obrazu. Stop-klatki
cudzego życia czy śmierci.
Aparat potrafi być chimeryczny jak kobieta. Trzeba
o niego dbać i go pieścić. Karmić bateriami i filmami. Lub,
jak dziś, kartami pamięci. „Kąpać”, przewijać, przecierać,
chuchać. Poświęci się za ciebie. Odda za ciebie swoje życie.
Jak niezawodny przyjaciel, kompan, druh będzie ci zawsze
towarzyszył na dobre i  na złe. Jeżeli tylko dobrze się
dobierzecie, będziecie ze sobą szczęśliwi, pełni ufności po
grobową deskę.
Aparat, również jak kobieta, może być wysoki i  smukły
lub niski, przysadzisty. Może być piękny i  wyzywający.
Skromny i  nierzucający się w  oczy. Kolorowy lub czarny.
Młody, z  gładką, przypudrowaną cerą. Lub stateczny, ze
zmarszczkami mówiącymi, że wiele w życiu przeszedł.
Miałem w  życiu niewiele aparatów. Zawsze je kochałem
i  trudno było mi się z  nimi rozstać. Nawet po ich śmierci
nigdy ich nie odsprzedawałem. Nie pozbywałem się ich.
Stoją u mnie na półce. Jak urny, w których przechowuje się
prochy zmarłych. Urny pełne pamięci. Pełne historii, które
z nimi przeżyłem.
W Tokozie słońce stało już wysoko, przebijając się zza
rozwiewanego szybko smolistoczarnego dymu z  płonących
opon. Dogasały. Za transporterem Mamba  – wojskowym,
gdyż błękitny korpus pokojowy stworzony do zapobiegania
walk nie potrafił ich opanować – leżało ciało. Ostatnie ciało
czekające na transport do kostnicy. Przed nim stali
fotoreporterzy znani mi z konkursów fotografii prasowej.
James Natchway trzymający aparat przy oku. Robiący
zdjęcie. Pochylony, przygarbiony. Komponujący poziome
plany kadru. Jak zwykle fotografuje w  białej koszuli.
A  w  symbolice koloru biel jest kolorem śmierci i  szacunku
dla ofiar. To w biel ubrana jest śmierć – kostucha, i białe są
całuny, w których grzebie się nieboszczyków.
Peter i  David Turnleyowie. Bracia bliźniacy. Stoją obok
siebie. Pierwszy po zrobieniu zdjęcia rozgląda się za
następnym. Drugi, też już po, zmienia film w aparacie.
Trzech niezidentyfikowanych przeze mnie
fotoreporterów. Co ciekawe, w  odróżnieniu od gwiazd
fotografii włożyli kamizelki kuloodporne. Kamizelka
kuloodporna według jednych chroni przed kulami. Według
drugich spowalnia ruch. Stajesz się wolniejszy. A  wtedy
metal przyciąga metal. Kinetycznie niebezpieczny metal
wystrzelony w twoim kierunku.
Pierwszy w  kamizelce robi zdjęcie w  tym samym
momencie co Natchway, ale aparat ma ustawiony pionowo.
To dziwne. Horyzontalnie ułożone ciało stara się ująć
kadrem wertykalnym. Drugiemu w  kamizelce wyraźnie
z  ciałem nie komponuję się ja.  Gwiżdże na mnie i  ruchem
ręki daje mi znak, żebym się odsunął. Odsunąłem się po
zrobieniu fotografii. I  wreszcie ostatni. Ze skupioną miną.
Patrzący nad ramieniem Natchwaya na trupa. Aparat ma na
wysokości szyi. Jeszcze uniesiony, ale już zrobił zdjęcie.
Odchodzi.
To najważniejsza fotografia, jaką zrobiłem w  RPA. Jest
jak pomnik fotoreportera wojennego w  różnych stadiach
jego pracy. Jest temat: trup, który stał się trupem w wyniku
ważnego wydarzenia. Są plany, które kryją się za moimi
plecami. Jedni jeszcze fotografują, kadrują. Inni skończyli.
Odchodzą. Zaraz te zdjęcia będą wywoływane, wybierane,
skanowane, wysyłane. A z drugiej strony już w bezpiecznym
miejscu. W  redakcjach na świecie. Będą znowu
przeglądane, wybierane, przygotowywane, ustawiane na
stronie, wpisywane w  tekst. Wreszcie drukowane.
Nazajutrz, w domach obywateli, w biurach, kawiarniach, na
ulicach  – po raz trzeci oglądane, komentowane. Przez
znawców, krytyków, amatorów. Czytane i  odczytywane a  to
wprost, a to wspak.
Bo moje fotografie mogą być różnie czytane. Wiem, co
sfotografowałem, ale nie wiem, co komu może siedzieć
w głowie. I nic na to nie poradzę.
Ja skorzystałem z  uprzejmości kolegi, Petera Andrewsa
pracującego dla agencji Associated Press. W  jego ciemni
wywołałem na szybko parę rolek i  wybrałem dwa zdjęcia.
To z fotoreporterami i to, jak trójka ciągnie ciało przy stacji
benzynowej. Fotoedytor wybrał to drugie. Mniej
symboliczne, bardziej niusowe. Z  większą dynamiką,
dramatem, tragedią. Bardziej pasujące do tekstu
dziennikarza. Dobrze wybrał.
To były ostatnie ofiary przedwyborczych
międzyplemiennych waśni. Jak każde bezsensowne. Ale te
bezsensowne podwójnie. Walczący nie wiedzieli, że kilka
godzin wcześniej podpisano umowę między partią Inkata
a ANC. Zulusi zgodzili się wziąć udział w wyborach.
Czekaliśmy na nie. Na pierwsze wolne wybory w  RPA.
Nelson Mandela miał głosować w  Durbanie, trzecim
największym mieście kraju położonym na przepięknym
wybrzeżu Oceanu Indyjskiego. Jagielski postanowił
obserwować wybory z  Pretorii, ja miałem sfotografować
głosującego Mandelę, legendę walki z  apartheidem.
I  zrealizować swoje marzenie: wykąpać się w  Oceanie
Indyjskim.
Nelson Mandela. Były bokser. Za walkę z  apartheidem
spędził w  więzieniu dwadzieścia siedem lat. Z  tego
osiemnaście w  ciężkim więzieniu na wyspie Robben. Po
uwolnieniu w  1990  roku powie: „Nad wyspą unosiły się
czarne chmury, ale po to, by się rozeszły, a światło wolności
oświeciło cały kraj”. Historycznego dnia wyborów
pomknąłem autostradą do Durbanu. Sto sześćdziesiąt
kilometrów na godzinę. Miał głosować w samo południe.
Do punktu wyborczego prowadziła mnie kolejka długa
chyba na kilometr. Czarnoskórzy stali karnie, spokojnie,
dumnie. Mnie po okazaniu legitymacji prasowej
i sprawdzeniu paszportu wpuszczono do środka bez kolejki.
Nie było męczących kontroli, długich formalności,
sprawdzanek. Przecież on jest jeszcze zwykłym
obywatelem. Legendą, bohaterem, ale ciągle tylko zwykłym
obywatelem. To prawda, nie będzie musiał stać
w  wielogodzinnej kolejce. Przyjedzie ze skromną grupką
ochroniarzy. Ubrany w  luźną jedwabną koszulę w  czarno-
białą kratę. Symboliczną. Pokazującą, że czarne i  białe
może żyć obok siebie. Że ta koegzystencja się sprawdza. Na
uśmiechniętej twarzy sanglasy. Krótko ostrzyżone, całkiem
siwe włosy. Taki wejdzie w  ten kocioł. Do punktu
wyborczego, gdzie kilkudziesięciu fotoreporterów,
operatorów i  dziennikarzy chce go zobaczyć na własne
oczy. Nagrać. Sfotografować. Jak wrzuca do urny kartę
wyborczą. Jak dzieje się historia. Jak zmienia się świat.
Trwało to krótko. Było spokojnie, bez zbędnego teatru.
Wyrwałem się na zewnątrz, przed niego, przed innych
fotografów i  operatorów. Wyszedł rozluźniony,
uśmiechnięty. Za chwilę był już otoczony wiwatującym
tłumem czekającym jeszcze na oddanie głosu. Wyciągał
rękę do wyciągniętych w  jego kierunku rąk. Przystanął
naprzeciw mnie i ponad moim ramieniem kogoś uściskał. Ja
naciskałem migawkę. Trochę szkoda. Gdybym nie miał
zajętych rąk, może uściskałby i moją dłoń.
Napięcie powoli ze mnie schodziło. Zdjęcia pomógł mi
wysłać nieznajomy, zagadnięty przeze mnie kolega po
fachu. Pojechałem nad Ocean Indyjski. Aparat, schowany
do torby, relaksował się. A  na plaży niecodzienny widok.
Dwóch mężczyzn ubranych w  błękitne szaty stoi wśród
załamujących się fal. Jeden trzyma drugiego za głowę
i  próbuje ją wepchnąć pod nadciągającą kolejną i  kolejną
spienioną, turkusową falę. Wreszcie mokrzy wychodzą na
plażę. To był chrzest. Nie taki jak u mnie w kraju. Kropelką,
strużką wody na czoło. Oni w  tym chrzcie się zatracali
i  powracali. Wykrzykiwali modlitwy. Ten podtapiany miał
trudniej. Ale podtapiający w pełni zaangażowany.
Znowu oglądałem historyczną chwilę. Znowu
fotografowałem. Przerwałem na chwilę spokój mojego
aparatu i  rejestrowałem już nie tę globalną, lecz  znacznie
prostszą, jednostkową historię. Historyczną chwilę
anonimowego człowieka, który przyjmuje nową wiarę.
Wiedziałem, że te zdjęcia nigdy się nie ukażą. Nikt ich nie
potrzebował, nie tak jak zdjęcia Mandeli. Mimo to
fotografowałem. Dla siebie. A potem też wszedłem do wody.
Oczyściłem się cieleśnie i duchowo. Zresetowałem.

Szesnaście lat później wróciłem do RPA na mistrzostwa


świata w  piłce nożnej. Tworzona w  1994  roku nowa
czarnoskóra władza już okrzepła. Kraj znormalniał. Został
wyróżniony prawem do organizacji futbolowego święta. Po
raz pierwszy w Afryce.
Zakwaterowaliśmy się z  Wojtkiem w  małym, rodzinnym
pensjonacie w  Pretorii. Gospodarze  – para żyjąca
w  konkubinacie. Ona świetna gospodyni. On trener piłki
nożnej na pobliskim uniwersytecie. Prócz nas kilku gości
z  całego świata. Fanatyków futbolu. Więc przy sutych
śniadaniach: jajkach na bekonie, fasolkach, grzankach,
twarogach, jogurtach, rozpoczynała się słowna
przepychanka. Rozważanie umiejętności piłkarskich drużyn
i  ich składów. Roztrząsanie szans i  bezszans. Analizowanie
piłkarzy indywidualnie i  grupowo. Lepsza lewa noga czy
prawa. Szybszy czy zwinniejszy. W  formie czy bez. Lepsze
ustawienie 4-4-2 czy 5-5-1. A potem komentowanie meczów.
Wyników, bramek, zagrywek, dośrodkowań, przerzutek
i  kiwek. Każde śniadanie było piłkarską agorą, w  której
biernie uczestniczyłem. Raczej przysłuchiwałem się. Moja
reprezentacja na tych mistrzostwach nie grała.
Moim zadaniem było fotografowanie atmosfery wokół
stadionów. Johannesburg, Pretoria, Soweto oszalały na
punkcie ich zbornej. Ich reprezentacji. Kiedy autobus z nią
wyjeżdżał z  hotelu, na ulicach Johannesburga piłkarzy
dopingowały i  zagrzewały do boju dziesiątki tysięcy ludzi.
Czarnych, białych, żółtych  – wszystkich. Zjednoczonych
w  piłkarskim szaleństwie. W  narodowej dumie. Znów
pojechałem do Soweto. W  jego biedniejszych częściach
ustawiono telebimy. Gdy rozpoczynała się transmisja na
żywo, robił się przed nimi tygiel. Kocioł. Istne piekło.
Tysiące kibiców niby diabły w gęstym dymie z rozpalonych
brajów. Popijających browary i  łychole. Dęciem w  tysiące
wuwuzeli wywołujących niesamowity huk. Z pomalowanymi
twarzami. W niekończącym się tańcu. Grupowo ściśniętym.
Po afrykańsku rytmicznym. Porywającym. Na głowach
modne kaski robotnicze przyozdobione w wymyślny sposób.
Zgiełk, rwetes i  szał, gdy z  piłką na murawie ich pupilom
wychodziło. Jęki zawodu i  rwanie włosów, gdy nie.
Fotografowałem i natychmiast wysyłałem do redakcji.
Miałem jeszcze jeden temat do zrobienia. Ligę babć.
Babcie, które powinny siedzieć cicho w  domu. Czekać na
innych z  rodziny, a  rodziny tu są wielopokoleniowe,
wielodzietne. Te babcie zamiast gotować, prać, pomagać,
często tylko być, skrzyknęły się. Wpadły na szalony pomysł,
że też chcą grać w  nożną piłkę. Stworzyły przez
mistrzostwami swoją ligę. Z  jednym tylko warunkiem:
musiały mieć chociaż sześćdziesiąt lat. Górnego limitu
wieku nie było. Więc babcie małe, duże, zasuszone, otyłe.
Przygarbione i postawne. Grały.
Przez prowincję Limpopo, wzdłuż rzeki Limpopo,
pojechaliśmy z  dziennikarzem do miasteczka Nkawankany.
Na sparing jednej z drużyn na lichym, piaszczystym boisku.
W  cieniu rozłożystego drzewa zbierała się drużyna. Na
piechotę, rowerami, samochodami. Powoli, nie spiesząc się.
Babcie w  długich kolorowych spódnicach, koszulkach,
bluzkach, naszyjnikach. Zrobiły odprawę i ustaliły założenia
taktyczne. Przeprowadziły rozgrzewkę. Trucht, rozciąganie,
slalom między kołkami. Wymachy ramion. Krążenie bioder.
Skłony. Wszystkie atrybuty treningu piłkarskiego.
Rozgrzane, bez wstydu zaczęły przebierać się w  cieniu
wielkiej akacji. Na wierzchu galoty, kalesony, majtki,
biustonosze różowe i  białe. Nie zwracały uwagi na
siedzących za linią boczną boiska młodziaków. Ci nie
komentowali i  nie podśmiechiwali się. Przeciwnie, byli
zadowoleni. Może dumni. To przecież ich babcie. Przebrane
na boisko. Podzielone kolorem strojów na dwie drużyny.
Wyjątkowo fotografowałem z  wnętrza boiska. Trener
pozwolił mi ganiać z aparatem za babciami, które goniły za
gałą. Gdy skończyły, byłem wykończony jak one. Szczęśliwe.
Rozgadane. Mówiące, że sport im służy. Że choroby, które
ze względu na wiek je dopadały, po kolei odeszły. Że czują
się potrzebne. Że nie powiedziały w życiu ostatniego słowa.
Nie postawiły jeszcze kropki nad i.
BYLE NIE CZUĆ ZAPACHU
CZŁOWIEKA
Afganistan

Tętent pędzących koni, a  ja pomiędzy nimi. Konie są


ochocze, spocone. Pędzą tuż obok, ocierając się o  mnie
swoimi przepoconymi bokami, a  ja uskakując, ocieram się
o  nie. Sędziowie pozwolili mi fotografować ze środka
boiska. Wyjątkowo, jak niegdyś na południowym krańcu
Afryki. Grozi to wypadkiem, zderzeniem groźnym, choć
nieumyślnym, ale nie mam wyjścia. Mam tylko szeroki
obiektyw. Muszę tu być, bo fotografować mogę jedynie
z bliska.
Grają w  buzkaszi. Dyscyplinę sportową, choć nie
olimpijską. W  Afganistanie narodową. Zakazaną przez
talibów, tak samo jak puszczanie latawców. Ale talibowie
w  dolinie Pandższiru nie rządzą. Tu królami życia są
Tadżycy. Talibów nie wpuszczają, bo im się nie podobają.
A  możliwości niewpuszczania na swoje terytorium mają
wiele. Przekonała się o  tym Armia Czerwona, gdy
Afganistan najechała. Przekonał ją o  tym Lew Pandższiru
Ahmad Szah Masud. Najsłynniejszy z  afgańskich
mudżahedinów. Bo terytorium Hindukuszu jest
zdradzieckie. Góry wysokie, dzikie, wąwozami posiekane.
Jak opowiadał nam  – dziennikarzowi właściwie, bo ja
fotografowałem  – Masud, wystarczyło wstrzelić się
w pierwszy i ostatni czołg w kolumnie, by przestała istnieć.
Zupełnie tak jak wiele lat potem w Czeczenii.
Buzkaszi jak buzkaszi. Zajebiste. Sport magiczny, jak
magiczna jest jego nazwa. Sport niełatwy. To nie parkur, nie
ujeżdżanie. Tu każdy dosiadający konia na koniu jeździ
rajdowo. Tuszę kozła czy wypchaną skórę barana musi
porwać z gleby i na stronę przeciwnika zawlec jak najdalej.
W  jego bramkę, koło na ziemi narysowane, taką piłkę
wrzucić. A  to niełatwe, bo przeciwnik bezlitosny podczas
zatrzymanki. Wolną amerykankę uprawia. Guza może nabić
lub podłożyć nogę. Pobić nahajką czy strącić z  konia.
Prawie wszystko może. Byle tylko kozła nam odebrać, na
naszą bramkę ruszyć. Cel ma ten sam  – piłkę bez głowy
i  nóg wrzucić w  krąg. A  my wtedy odwrotnie: wszelkimi
sposobami chcemy go zatrzymać. Więc zawodnicy muszą
być odporni na ciosy. Sprytni. Zręczni. Bitni. Pomyślunek
i refleks mieć. Sport to piękny. Piękne są konie, przepiękne
także siodła oplecione czarno-czerwono-białymi wzorami.
Geometryczne, misterne kompozycje. Na nich dzielni
brodaci jeźdźcy. Choć niektórzy nie brodaci, bo za młodzi.
Jeden na gniadym koniu, z nahajką w zębach, ubezpiecza
takiego, który właśnie porywa z  ziemi tuszkę.
Ekwilibrystyka, jak w  skokach do wody. Widzę tylko
strzemię przywiązane białym sznurem do siodła, but i nogę.
Jeźdźca nie widzę. Jeździec pogrążył się w fali kurzu i pyłu,
który konie wzbijają w  powietrze. Targa z  ziemi tuszkę,
o którą idzie cała gra. O którą widzowie się pozakładali. Ten
z  nahajką uśmiechnięty. Jak na wojnie, podczas walki,
pilnuje, żeby koledze w  podniesieniu zdobyczy nikt nie
przeszkodził. Nie odebrał jej. Z  tyłu jeszcze ciemne konie
z  młodszymi jeźdźcami próbują kontratakować, ale chyba
nie dadzą rady. Cudny sport, choć piasek wzbity
w powietrze kopytami chrzęści mi w ustach.
Dzieciaki i  starsi jak bombki na drzewach zawiśli.
Aplauzem lub gwizdem wyrażają emocje, a mają ich w sobie
multum. Jeden zwalił się z  drzewa, nie przytrzymał gałęzi.
Więc kupa śmiechu tych, którzy obok czy niżej zawiśli.
Wstaje trochę połamany i też się śmieje. Ot, kibole. Rac co
prawda nie mają, więc na stadion ich nie wniosą, ale też
stadion tutaj to nie stadion. Plac zwykły z kurzawką. A race
im na grzyba. Dobre dla dzieci. Od prawdziwego ognia oni
są tu specjalistami. Każdy z karabinem, rusznicą, stingerem
się nosi. Lepiej z  nimi nie zadzierać. Ale przecież
prześmiesznie gamoń z gałęzi spadł.
Wokół gawiedzi przypatrującej się narodowemu sportowi
tani wesołkowie. Sztuczki proponują, żeby drobne
z  kieszeni ciekawskich wyciągnąć. Siwiuteńki dziadek
z jadowitą zygzakowatą żmiją – to ludziska nią postraszy, to
ku ich uciesze jak szalik wokół szyi ją sobie zawinie. A taki
w turbanie lornetką teatralną zawody lustruje, sąsiadom jej
użycza i zakłady przyjmuje, kto wygra. Bo każdy na kasę tu
się zakłada.
Dziś miesięcznica w  wiosce Jangalak. Rodzinnej wsi
Ahmada Szaha Masuda. Dla niego wszyscy się tu zeszli. Dla
ich rodaka. Wojownika najsławniejszego. Obrońcy
i  bohatera, Tadżyka z  Tadżyków jak oni. Lew Pandższiru
miesiąc temu został zabity. Przyszło dwóch Arabów
podających się za dziennikarzy, z  kamerą wypełnioną
trotylem. Poprosili o  wywiad, ale odpowiedzi nie słuchali.
Owszem, pytanie zadali, ale Masud nie zdążył nawet
otworzyć ust, gdy wybuchła bomba. W  tym samym pokoju,
w  którym kilka miesięcy wcześniej go fotografowałem.
Operator, który ładunek odpalił, zginął na miejscu. Drugi,
podający się za dziennikarza, zaczął uciekać. Ochroniarze
Masuda dopadli go w krzakach. Przy rowie melioracyjnym,
w  którym wieczorami się kąpałem. Zastrzelili na miejscu.
Jego flaki roznieśli po otaczającym sadzie. W złości okrutnej
i  bezsilnej. Ale szybko swego postępku pożałowali. Przy
afgańskich metodach przesłuchań złapany chętnie
wyjawiłby, kto zlecił mu zamach na ich komendanta.
I  wiadomo byłoby, kogo winić. Na kogo klątwę zesłać. Na
kim się zemścić. A  tak brzydki trup nic nikomu nie powie.
Można się tylko domyślać, kto mógł zamachnąć się na
legendę Afganistanu. Kto śmiał i  nie bał się konsekwencji.
Po dwóch dniach runęły wieże World Trade Center.
I  zaczęła się wojna z  terrorystami Al-Kaidy, którzy
w  Afganistanie siedzieli. Teraz, w  październiku 2001, są tu
już pierwsi Amerykanie. Jest Navy SEALs – siły specjalne –
i  jest CIA. Są dolary, jest dozbrojenie. Ale nie ma już tego,
który mógłby tę wojnę najskuteczniej poprowadzić.
Jangalak to dziura. Żaden Waszyngton. Żadna Łódź.
Żadne Perpignan. Wiocha zwykła, jak każda tu.  Ale w  niej
się urodził, mieszkał i  wychowywał on, Lew Pandższiru.
Wdychał ten sam kurz i  pewnie kupował w  tych samych
sklepikach, w  których ja, żeby przepłukać gardło, kupuję
teraz cytrynową fantę. Pandższir położony jest wysoko
w  górach, ale jednak w  dolinie. Przez środek rzeka Pandż
płynie, a  ziemia tutaj  – choć to wąski pasek wciśnięty
między szczyty – jest żyzna i obfita. Zagospodarowana co do
milimetra. Zielona nawet dziś, w  październiku. Spichlerz
i  matka tutejszej ludności. Dlatego miasteczka, wsie,
wiochy i  osady wzdłuż rzeki nastawione są wyłącznie na
handel obfitością plonów. Frontem do głównej drogi stoją
w  nich sklepiki małe i  jeszcze mniejsze. Oferują zboże,
mąkę, jabłka. Pomarańcze i przesłodkie winogrona.
Dziś jednak żołnierze, komendanci, towarzysze walki,
ludzie obcy mu i  bliscy nie po jabłka czy pomarańcze tu
przyjechali, ale by modlić się za Masuda. Więc miejscowi,
sięgnąwszy po tegoroczne zbiory, gotują dla gości strawę,
bo po drodze są utrudzeni. A  nad duktowo-piaszczystą
główną uliczką wioski głos muezina wzywa wiernych do
modlitwy za bohatera. W  pełnym słońca i  kurzu dniu ci,
którzy teraźniejszości dożyli, klękają i  modlą się za tego,
który jej nie dożył. Potem idą przemyć dłonie, stopy i głowę,
kurzawkę gorącego dnia zdjąć z  siebie. I  chcą coś zjeść.
Więc niesione wieloma rękami między tłum wjeżdżają
patery z  ryżem. Naczynia są licho posrebrzane, ale ryż na
nich pierwsza klasa. Ozdobiony pieczystym ptakiem,
rodzynkami i  migdałem. Aż wreszcie, po modlitwie i  za
duszę zmarłego skonsumowanym posiłku, zaczynają
odprawiać pierwsze po wielu, wielu latach wojny  – wolne
buzkaszi.
Ahmad Szah Masud naprawdę nie żyje. Leży nieopodal,
w  ziemi na wzgórzu, spokojnie jak nigdy. W  kopcu
specjalnie na swoją cześć usypanym, na którym
w  przyszłości ma stanąć jego mauzoleum. Grób nie jest
udekorowany zwyczajnie, kwiatami, chociaż one też są. Jest
ozdobiony wrakami radzieckich czołgów, które do
Pandższiru wjechały. I  które z  doliny już nie wyjechały. Ich
ciągle dumnie wzniesione lufy poświadczają, że
przeganianie stąd tych, którzy nimi jechali, nie było proste.
Trzeba było odwagi, siły i  męstwa. Ale udało się. A  teraz,
zwyciężone, zapraszają do kontemplacji na grób tego, który
je pokonał.

Granica między Uzbekistanem a  Afganistanem zamknięta.


To znaczy most na rzece Amu-darii, koło miasta Termez,
jest zamknięty. Ale otwarty, bo jak podpatrujemy: coś
z  rzadka, lecz jednak po nim przejeżdża. Tam, po drugiej
stronie rzeki, jeszcze nie byliśmy. Więc też chcielibyśmy, bo
ciekawscy jesteśmy. Ale na razie siedzimy i  nigdzie się nie
spieszymy. We  trójkę: ja, dziennikarz i  ruda dziennikarka.
Za rzeką wojna trwa już od kilkudziesięciu lat. Ciągnie się
jak guma do żucia, więc tej gumy nie napinamy. Nie
chcemy, żeby nam pękła. Balonu też nie dmuchamy, choć
w  pierwszej chwili taką balonówę z  wielkim trzaskiem
zamierzaliśmy wypuścić. Bo przy moście stoją skośnoocy
uzbeccy pogranicznicy i  pilnują przeprawy. „Most
zamknięty, do Afganistanu nie przejdziecie”, mówią. Więc
trochę nas korci, ale rozum wstrzymuje nadymanie balonu.
Nakazuje nieco z  boku, by nie krępować celników, usiąść
i  rozgościć się papierosami. Ot tak, po prostu: ze smakiem
i niespiesznie ciągnąć dym w płuca. Pogranicznicy też sobie
przerwę na papierosa zrobić muszą, gdy ktoś obok
markowym dymem nosy im drażni. Zresztą od kiedy
ostatnia kolumna radzieckich czołgów przez most
przejechała, oni tu przerwę non stop mają. Granica na
rzece zamknięta. Most nieczynny. Choć przecież widzimy,
że co jakiś czas, co godzinę, coś jednak po nim przejeżdża.
Nie bardzo wierzyliśmy, że uda nam się rzekę
przepłynąć. Granicę pokonać. Afganistan zobaczyć. Nie
w tym celu zresztą redakcja w ten rejon świata nas wysłała.
Był rok 1992. Ja z  Marią Wiernikowską wojnę domową,
która w  Tadżykistanie wiosną wybuchła, mieliśmy
podglądać. Spotkaliśmy tam Wojtka Jagielskiego, który od
tygodnia dla gazety relacjonował domowy dramat
Tadżyków. Ale teraz już nic się nie działo, a  Afganistan
niedaleko. Rosjanie niedawno jak niepyszni z  niego się
wynieśli. Więc się zgadaliśmy. Postanowiliśmy za miedzę
spróbować się dostać. Dodatkowy materiał, którego nikt nie
oczekuje, redakcji przywieźć. Choć szanse,
przypuszczaliśmy, mamy marne.
Jeden z  pograniczników dał się skusić. Podchodzi.
Szlugów własnych chyba nie ma, a  chciałby zapalić. Albo
szlugów ma mało i  tutejsze, a  chciałby zapalić
zagranicznego. Więc swoim nosem nas namierza, a  my już
dygamy dla niego malborasa. Popielniczki nie mamy, ale
gdybyśmy mieli, to pod popiół z  papierosa też byśmy mu
podsunęli. Jest faja pokoju i  rozpoczyna się pokojowa
rozmowa. A kto my? Grzecznie się pyta, bo choć tu, na tym
moście, niejedno widział, nas nigdy nie widział. A  my
niespiesznie, żeby go nie zciśnieniować. Powolutku
i  cichutko, jakby z  naszej obowiązkowej nudy. Jakże
podobnej do jego zawodowej nudy. Wyłuszczamy mu, że my
na drugą stronę rzeki. Do jego współplemieńców, Uzbeków
z  Afganistanu, chcemy się dostać. Opisać i  obfotografować
to, co tam jest. Zobaczyć na własne oczy drugą dla szyitów
mekkę po Mekce: Niebieski Meczet w Mazar-i Szarif. Insza
Allah. I  jak Bóg da, jak pozwoli, zobaczymy. „Sam bym
chciał zobaczyć, ale rozumiecie, służba”, mówi nasz
pogranicznik. I  rozmarzony dymem, przymykając skośne
uzbeckie oczy i  znów się zaciągając, radzi nam. Most
i  granica co prawda zamknięte, ale oni mają rozkaz
przepuszczać białe terenowe tojoty. Bo w  nich
przedstawiciele ONZ-etu. „Jeśli któryś z międzynarodowych
oficjeli zabierze was na pakę, to my nie mamy prawa was
zatrzymać”, wyjaśnia.
Za dobre słowo drugiego szluga z  paczki mu targamy
i przenosimy się bliżej drogi, po której biała terenowa tojota
z  błękitnym godłem może przejeżdżać. W  nerwach, choć
pełni nadziei, stoimy. Pokornie, jak to w  naszym zawodzie
bywa, mierzymy się z losem i czasoprzestrzenią. Nie wiemy,
czy napotkany błękitny oficjel zgodzi się zabrać nas do swej
japońskiej terenowej fury. Dlatego determinacja w  nas jest
wielka. Ale przedstawiciel ONZ-etu, na którego nawet
długo nie czekaliśmy, kulturalny był. Wysłuchał i  do
klimatyzowanego wnętrza nas zabrał. Dla popisu, nie
szczędząc służbowej międzynarodowej wachy, paliwa, przez
most wypruł, paląc gumy. Z piskiem opon zahamował przed
drugim brzegiem, może żebyśmy zdążyli tamtemu
powiedzieć: „Do widzenia, aufwiderzejn”.
A po drugiej stronie kto? Też pogranicznicy. Też Uzbecy.
Ale nie tacy służbowi jak ich rodacy z  Uzbekistanu. Tu,
według muzułmańskiego kalendarza, jest rok 1422 czy
1423 i  czas płynie niespiesznie. Więc na szlabanie siedzą,
nogami od czasu do czasu sobie majtną. Nie całkiem
beztrosko, bo jakby co, to ubezpiecza ich taki zakutany
w  kraciastą chustę. Przycupnął w  kucki przed betonowym
klockiem podobnym do albańskich bunkrów grzybków. Ci
na szlabanie, nie powiem, nawet eleganccy. Zielone
munduro-kombinezony przepasane skórzanymi pasami
noszą i czapki polowe, mocno krągłe z daszkiem. Nie wiem,
czy ich tradycyjne, czy na radziecki sznyt szyte. Ciekawość
wydarzenia jest w nich wielka, ale nie tak wielka, żeby jakiś
ruch zrobić. Kontrolę paszportową przeprowadzają
pobieżną. Zaufanie mają do współplemieńców z przeciwnej
strony mostu. Skoro nas wpuścili, dalej możemy jechać.
Biała tojota z  klimą i  oficjelem pojechała dalej, nie
czekając na nas, ale ciśnienia nie ma. Zresztą szybko trafia
się nam odgraniczna podwózka do Mazar-i Szarif. Wojtek
Jagielski chciałby przeprowadzić tam wywiad z  Abdulem
Raszidem Dostumem. Najważniejszym Uzbekiem
w Afganistanie. Generałem i mudżahedinem groźnym. Więc
jako goście zagraniczni do generała Dostuma jadący
transport szybko znajdujemy. Z  dalekiej Poland czy
Holland  – bo tym, co nas podwożą, nazwa mojego
ukochanego kraju, o  którym oni nic nie słyszeli, trochę
jeszcze się myli  – na pace ciężarówki prujemy do przodu.
W głąb ichniego kraju, o którym wszyscy chyba słyszeli. Do
którego jednak mało kto sam chce przyjeżdżać. My swój cel
mamy, choć w  istocie płyniemy na fali i  zobaczymy, dokąd
szczęśliwa fala nas poniesie.
Na szczęście trwa pora deszczowa. Jest przyjemnie.
Wyjątkowo nawet, bo zielono. Wkrótce te tereny ogarnie
susza i wszyscy będą modlili się o deszcz. Ale teraz jeszcze
ogrody kwitną w  Mazar-i Szarif. Meczet w  kolorze lapis-
lazuli postawiony nad grobem kalifa Alego, zięcia
Mahometa, jest ogromny. Większy tutaj od czegokolwiek
innego. Magnetyczny. Przyciąga jak plus, ale nie odpycha
jak minus w magnesie. Nie mogę oderwać od niego swojego
obiektywu, a  potem zanurzam się we  wnętrzu i  dalej chcę
naciskać migawkę. Ale ktoś łagodnie, delikatnie-łabędzio
przesuwa mnie odrobinę i  mówi, że tu się nie fotografuje.
Bo to wbrew Koranowi. Więc przeprasza i  usuwa. Nie
zrażam się tym i na dziedzińcu, przed lapis-lazuli kopułami
dokumentuję partyzanta z  ciężkim karabinem
maszynowym. Broń przewiesił przez ramię i  z  dłoni karmi
ziarnem białe gołębie. Zauważa mnie i się uśmiecha. Gdyby
nie ten rkm na ramieniu, błękitno-kraciasta chusta
opasująca głowę i  skośne oczy, mógłbym pomyśleć, że to
figura z  Rynku w  Krakowie, gdzie karmienie gołębi z  ręki
jest jedną z turystycznych atrakcji. Mistyka. Historia. Duch.
Niewiarygodne. Podobnie czułem się w  kambodżańskim
Angkor Wat.

Żadnej magii nie było w  ogrodach generała Dostuma. Ot,


zwykły szary dzień. Fotografowałem, ale czułem się, jakbym
nie zrobił ani klatki. Owszem, podjął nas gościnnie,
herbatą. Ale usadził z  boku. Musieliśmy poczekać, aż
ogarnie wszystkie państwowo-gubernialne sprawy. Więc to
siorbałem napar, to naciskałem migawkę. I  nudziłem się,
gdy kolejni petenci podchodzili do niego z  prośbą czy
swoim problemem. Po każdym posłuchaniu siedzący przy
generale intendent wyrywał z brulionu szeroki na trzy palce
kawałek papieru, zapisywał na nim polecenie generała,
a  ten osobiście pod nim się podpisywał. Te ważne dla
petentów posłuchania fotograficznie dla mnie były
nieważne. Monotonne, nudne. Więc siorbałem herbatę i  co
jakiś czas niespiesznie naświetlałem jakąś klatkę. Żeby
jednak przydać, nadać wagę naszej dziennikarskiej przy
nim obecności.
Do wywiadu serca nie miałem, ale generał musiał chyba
być zadowolony. Od ręki załatwił nam podwózkę swoim
turbopłatowcem wprost do Kabulu. Z  uzbeckiej stolicy
prosto na lotnisko w stolicy, też będące w rękach Uzbeków.
„Welcome to Kabul!”, wita nas po południu
międzynarodowy szyld. Międzynarodowe samoloty od
dawna tu nie lądują, ale wykrzyknik na plakacie stoi, jak
stał. Niepotrzebny teraz, bo potęgować wrażenia już nie
potęguje. Lepiej robi to dwóch mudżahedinów
przykucniętych pod nim z bronią.
Mimo wojny wszystko działa jakoś zorganizowane. Mafii
taksówkowej przed lotniskiem nie ma, na podwózkę
łapiemy BRDM. Bojowy wóz piechoty. Chłopaki zapraszają
nas do środka, pod pancerz, ale ja na skorupie wolę
siedzieć, bo przynajmniej jakieś zdjęcia zrobię. Chrzęścimy
gąsienicami po bruku Kabulu i  zaczynam rozumieć kolor
khaki. Kolor wszędzie tu obecny. Ciepły w  tonacji
i  nierozpraszający uwagi. Dobrze skrywający. Wtapiający
się w tło. Pięknie szlachetny w swojej naturalnej prostocie.
W khaki jest cały Kabul. Szaro-gliniano-ceglany. Stąd nazwa
tego koloru. Bo khaki to kurz. Płowy, brązowo-żółto-
ziemisty pył tego kraju i  tej części świata. Zarozumiała
brytyjska armia, chcąc podbić Afganistan, weszła
w  XIX  wieku do tego kraju w  swoich przepięknych
purpurowo-granatowych mundurach. Była liczebniejsza,
lepiej uzbrojona i  zorganizowana, ale na tle afgańskiego
khaki pstrokate sylwetki żołnierzy odcinały się śmiertelnie.
W przenośni i dosłownie. Byli łatwym celem, a ich broń była
łatwym łupem. Po analizach przegranej batalii o Afganistan
Brytyjczycy zmienili umundurowanie swojej armii. Na
khaki.
Gdy do koloru khaki dodamy farbę droższą kiedyś niż
złoto, lapis-lazuli, wydobywaną tu od wieków w  formie
skalnej. Tłuczoną następnie i  mieszaną tak, żeby Michał
Anioł i  sam Leonardo da Vinci pędzel w  niej zanurzyli
i pokryli tym kolorem kawałek przestrzeni na płótnie. To już
wiecie, jak się czułem. Jak w niebie, mimo że siedziałem na
pace obok jednego brodatego w  goglach, trzymającego
w  garści muchę, ręczną wyrzutnię przeciwpancerną.
Naciskałem i  naciskałem migawkę. I  czułem się przez to
naciskanie lepszy. Rejestrowałem domy khaki
poprzylepiane do khaki pagórków. Setki ich wyłaniały się za
każdym skrętem kół pancernego wozu. A prawie każdy dom
jak u  Leonarda mistrza miał lapis-lazuli drzwi i  framugi
okien. Więc komponowałem tego z  granatnikiem na
pierwszym planie wraz z  khaki miastem o  lapis-lazuli
otworach na drugim. Nakładałem na siebie plany, póki
starczało głębi ostrości w moim aparacie.
Zataczamy się stalową furą na podjazd przed hotelem.
Konsjerża ani chłopaka od tobołków nie ma, ale my też
tobołków nie mamy. Ani nawet walizek. To dla nas nie
ekskursja, to robota. Nie ma również parkingowego, ale
nawet jakby był, nie dostałby kluczyków do naszej fury,
chyba pięć razy większej od fury gubernatora Kalifornii
Arnolda Schwarzeneggera. Który lubił sobie podjechać pod
urząd hammerem. Ale tu żadnej zgrywy nie ma. Tu na ulicy
jest ciężki sprzęt bojowy. Nie dla popisu, a  dla przejęcia
władzy. Prawdziwie, realnie, boleśnie dla oponenta.
Mudżahedini niedawno przejęli władzę od postsowieckich
aparatczyków i teraz się nią dzielą. Sami podzieleni.
Brodaty mudżahedin podaje mi na dzień dobry flaszkę.
Oryginal rasian wodka. „Pij dziś, bo jutro już nie będzie. Pij
na zdarowie”, zaciąga z  rosyjska. Wcześniej służył pewnie
w  reżimowej armii. A  ja jakbym czytał w  jego myślach.
Wbrew swoim ochotom odmawiam. „Alkoholu nie piję”,
oświadczam. Duma we mnie. Ale też w  nich,
mudżahedinach. Bo są dumni. Zwycięzcy.
Nazajutrz rano te same skrzynki z oryginal rasian wodką
będą kręciły kręgi, zanim wyrzucone z  hotelowego okna,
spadną i  roztrzaskają się o  betonowe koryto hotelowej
fontanny. Fontanny wyschniętej i  pustej teraz, bo środków
na utrzymanie podobnej ekstrawagancji nie ma.  Z  fułaje,
z  barków i  restauracji mudżahedini targają dziesiątki
pozostawionych jeszcze przez proradziecką administrację
kartonów. Targają demonstracyjnie, by ciach, szklanym
granatem walnąć o  betonkę. Procentowo-przejrzysta
materia rozbryzguje się dookoła i  tylko nalepki mogą
powiedzieć, ile litrów alkoholu tutaj zgromadzono ku
uciesze tych, którzy poprzednio rządzili. Prawdziwa
egzekucja przeszłości. Prawdziwe odcinanie dumnego
narodu od krępujących go sowieckich czasów.
Nie wytrzymuję. Serce z  powodu tego marnotrawstwa
mi się kraje. Torbę fotograficzną uwalniam od aparatów
i obciążam ją flaszkami.

Dziewczynka wygląda uroczo. Na szyi dynda jej srebrny


łańcuszek, sukienkę ma czerwono-czarną, okraszoną
odrobiną błękitu i  beżu. Połączenie barw typowe dla
afgańskiej tradycji. Próbuje pisać coś w  zeszycie, ale pisać
jeszcze nie umie. Jest za mała. Uśmiecha się do aparatu, to
znaczy do mnie. Ogromne czarne oczy łypią spod długich
czarnych kudłów. Uśmiecha się, bo oceniła grozę sytuacji
i  ze mną jej niegroźnie. Ale mnie nie do śmiechu, gdy ją
fotografuję w  fabryce nóg. Ma wybity kawałek policzka
i świeżo obandażowane obie nogi.
Fabryka została zorganizowana, bo jest zapotrzebowanie
na nowe nogi. Bo nogi są tu problemem. Trzeba ich dużo
produkować. Ale dziewczynka ma szczęście: wybuch nie
urwał jej całkiem kończyn. Okaleczył, sprawił ból, ale
kompletnie nie odjął. Dlatego pewnie ma siłę uśmiechnąć
się do mnie spod kudłatego łba.
Przekleństwem Afganistanu są miny przeciwpiechotne.
To bardzo eufemistyczna nazwa, jeśli pomyśleć o bólu, jaki
sprawiają. Wojna z armią radziecką zostawiła po sobie kilka
ich gatunków. Są takie, które wyskakują, gdy się je
nadepnie. Te rozrywają nam brzuch, klatkę piersiową,
odejmują nogę albo nawet obie. Są takie, które
przypominają zabawkę albo gadżet, które chętnie z  drogi
czy pola podniesiemy, bo kolorowe, świecące, przyciągające
uwagę. Kłujące w  oczy, by realnie pokłuć ciało. Na taką
trafiła koleżanka dziewczynki. Koleżanki już nie ma,
a  dziewczynka z  nogami i  policzkiem ma problem. Dużo
dzieci ma tu z  tym problem. Bomba-zabawka niby ma
niedużą siłę rażenia, ale okaleczyć okaleczy, oszpeci.
Tysiące takich min pozostało w ziemi po Rosjanach.
Obok dziewczynki leży chłopiec. Jemu mina wyskoczyła
spod ziemi i  ani się obejrzał, a  rękę mu zabrała,
a  i  z  brzucha niewiele zostało. Ojciec go utula, ale on
nieprzytomny, z zastygłym na twarzy grymasem bólu.
Taśma produkcji nóg dla dorosłych toczy się powoli.
Dziecięcych nie widzę, bo ich nie ma.  Jak dziecko
podrośnie, dopiero dorosłą nogę będzie mogło sobie
odebrać. Robota jest powolna, bo precyzyjna. Nowa noga,
albo odwrotnie: brak starej nogi, musi sprawiać jak
najmniej kłopotów. Bo kłopot przecież jest. Dlatego
najpierw przygotowuje się formę utraconej nogi. Potem
wtryskarka pompuje do środka substancję, która po
zastygnięciu przybierze jej upragniony kształt. Jeszcze
pionowanie pionem na sznurku, czy noga podczas
chodzenia z  grawitacją ziemską się zgra. Mężczyźni
i  kobiety w  chustach w  skupieniu wykonują precyzyjną
robotę. Nikt ich nie pospiesza, nie ma rozmów, szeptów,
popijania herbatki. Jeszcze nałożyć na stopę sztucznej nogi
jakiś but, pantofel, a  jak ktoś młodszy, to adidas. I  można
uczyć się chodzić. Nowe życie z  nową nogą spróbować
zaczynać.
W fabryce nóg, także szpitalu dla tych, którzy przez
miny zostali poprzetrącani, sala operacyjna, taki oiom.
Przywieźli właśnie młodego chłopaka. Leży nieprzytomny
bez nogi, a lekarz w białym kitlu i białej chuście na twarzy
gmera nożyczkami w  drugiej, też pokancerowanej miną
nodze. Raczej zrezygnowany. Niespiesznie, ale
skrupulatnie. Tak żeby kawałka odłamka nie pominąć, nie
zostawić. Bo z  niego sepsa, gangrena, martwica może się
wywiązać. Ale tę pozostałą nogę też chirurgiczną piłą
będzie musiał odciąć. Więc pielęgniarka strzykawką już
pompuje chłopakowi płyny znieczulające i  usypiające, a  on
jak Jezus Chrystus na krzyżu na chirurgicznym stole
nieprzytomny wciąż dycha.
Druga sala oiomu też wrze, poważniej jeszcze. Bo tu
nogi są, ale krtani nie ma. Brzucha nie ma. Ręce okopcone
dymem rozrywającego się prochu wystają spod
chirurgicznego prześcieradła zakreślającego pole
operacyjne. Nożyczki zaciśnięto na tętnicy, tuż nad
nadgarstkiem. Wiszą bezwładnie, ale rolę mają ogromną.
Nie dopuścić do tego, żeby jeszcze więcej życia z  ciała
pacjenta uleciało. Czy to w formie krwi, ducha, czy woli.
Rozpieprzają mnie te sceny na atomy. Nie wiem już, jaki
duch i  jaka wola jeszcze we mnie siedzi i  czy zaraz nie
ucieknie. Kulę się w  swoim duchu i  w  swojej woli.
Wybiegam i  zapalam papierosa, ale potem wracam na
szpitalne sale. Bo wola jednak duża we mnie.
Znów dziewczynka. Bez dłoni. Z  opasko-bandażem na
oczach. Wypalający się proch je poranił, nie wiadomo, czy
będzie widziała. Jej ojciec w  tradycyjnej tadżycko-
mudżahedińskiej czapce unosi ku mojemu aparatowi kikut
jej rączki. A  ja, mimo że tych obrazków mam dosyć,
fotografuję. Kątem oka zauważam nad dziewczynką jakieś
kolory, chyba kwiatki na szpitalnej półeczce. I  rakiem,
powoli i cichuteńko, wycofuję się ze szpitalo-fabryki.

Lwu w  kabulskim zoo nie było dobrze, zwłaszcza że jakiś


wojak dla hecy i  zabawy granatem pieprznął na wybieg.
Więc lew zestresowany, poraniony, oko przez odłamek ma
wybite. Duży kot, król zwierząt, ale strasznie przerażony,
gdy ktoś do jego wybiegu posuwa. Siedem nieszczęść na
niego spadło. Nerwowo po wybiegu biega i świat w połowie
postrzega, bo drugiego oka nie ma.
Zwierząt nikt nie pilnuje, nie karmi. Jak ktoś chce, coś
im wrzuci, ale ostatnio wrzucił granat. Biletowy śpi na
podmurówce, bo nagrzana od słońca i  ciepła. Wilka nie
złapie. Korzonki nie będą go boleć. Dziwi się, że też ktoś tu
przyszedł i  za bilet chce zapłacić. Małpy, papugi, orły
przerażone tłuką się o siatkę klatek, bo wokół świat oszalał.
Świst kul zewsząd, strzelają się naokoło. Tylko gdy
zawieszenie broni nastaje, by rannych i zabitych pościągać
z przedpola, one odrobinę oddechu, spokoju mają. Choć tak
naprawdę spokoju i oddechu chyba już w życiu nie zaznają.
Nie rozumiem podejścia tutejszej gawiedzi do zwierząt. Dla
niej i pies jest brudny, religijnie nieczysty, i lis, i wilk, i lew.
Więc przypierdolić granatem w  wybieg to pestka. Kupa
śmiechu.
Niedaleko od zoo targ. Ludziska zarykują się i pokładają,
bo ktoś na sznurku lisa przytargał. Albo są przerażeni, bo
jakiemuś dziadkowi z  ramienia zwisa zygzakowata żmija.
Więc odsuwają się, żeby wąż zębami ich nie trzepnął, porcji
śmiertelnego jadu pod skórę im nie wtrysnął.
Obserwuję Wojtka Jagielskiego. Mimo naszych
szczupłych przecież diet jak przecinak idzie do skurwysyna,
który lisa w  pasie sznurkiem przewiązał. Bo lis nie pies,
głowę ma mniejszą, smukłą i  ze sznurko-obroży by się
oswobodził. A  między łapami, pod brzuchem przewiązany,
na dobre jest uwięziony, złapany. Lis w  oczach nie ma już
nawet strachu, tylko przerażające pogodzenie się z  losem.
Ale właściciel jest zdziwiony tym białym człowiekiem, który
chce go od niego odkupić. Targuje się o  cenę za żywą
jeszcze maskotkę, frajdę sprawiającą ludziskom na bazarze.
A  dziennikarz twardy, bo lis przerażony, lecz żywy,
przypomina mu jego psa. Kupuje i  dawaj, wracamy
samochodem do naszego gasthausu. Lis w  bagażniku coś
piszczy, co nie rozumiemy, ale wiadomo, że ma dość. Więc
w  gasthausie micha z  wodą dla lisa, ale kolejni tubylcy
przychodzą popatrzeć. Jeden krzyknie, drugi poszczuje.
Pognębi. Więc Wojtek furę wynajmuje. Z lisem na nowo do
bagażnika zapeklowanym obieramy kurs na pustynię.
Gdy nasz przewodnik w  powietrze strzelił. Żeby lis na
pustynię szybciej spierdalał, Jagielski chciał mu dać
w  mordę, w  ryj trzepnąć. Ja byłem o  ułamek sekundy
spowolniony przez fotografowanie, ale za kumplem
w  sprawie lisa bezwzględnie bym jebnął. Skulony rudy,
uwolniony ze sznurka opinającego go w  pas, nie wiedział,
gdzie podziać swoje wyswobodzone z niewoli jestestwo. Ale
kiedy walnął strzał, niewiele myśląc, między kamienie,
głazy, po piasku szurnął na wolność. Byle dalej. Byle
szybciej. Byle nie czuć zapachu człowieka.

Droga do piekła odtworzyła się nagle. Z  magnetofonu, ze


zwykłego kasetowca odtwarzany zabrzmiał Highway to
Hell. A  w  moim organizmie spustoszenie czynił już czarny
afgan. Haszysz tak sprawiedliwy i  mocny, jakim najlepszy
haszysz potrafi być. Zajaraliśmy go z  okazji spotkania.
Książę, ruda dziennikarka, dziennikarz i  ja. Przepijając
ruską wódą, której dużo zostawili radzieccy żołnierze.
W gościnie u książątka wraz z nami jest dwóch saperów,
deminerów z brytyjskiej The Hallo Trust. Która miny i broń
po wojnie pozostałe niszczy. Mają mocne głowy, bojówki
i  wojskowe buty. „Min pozostawionych w  polu wystarczy
wam na jakieś pięćdziesiąt lat”, mówią księciu. Jeśli jesteś
dorosły i  swoje trzecie życie przeżyłeś. Jeśli ci wybuchnie
pod stopą i  dalej oddychasz. To pal licho. Ale gdy
szkrabowi, malcowi, dziewczynce jedną albo dwie nogi
urwie. To wraz z  eksplozją koniec twoich marzeń. Jeśli
wyżyjesz  – huk, wybuch, detonacja nogi ci odejmująca do
innego życia cię przenosi. Przymusza. Więc ci z  The Hallo
Trust szkolą tu takich, którzy jeszcze pół wieku co najmniej
te niebezpieczne drobinki z  ziemi będą wykopywać. Żeby
mniej urwały. Mniej poraniły. Mniej żyć pozamieniały.
Highway to Hell AC/DC z  kaseciaka nawala, a  my po
czarnym afganie. Niedużo go było, ale buchy były zacne.
Nagle dziennikarka wpada na absurdalny pomysł. Lodów jej
organizm się domaga. Ale skąd tu lody? Książę podrywa
przyboczną gwardię, ochronę, która za drzwiami na jego
skinięcie oczekuje. I wysyła chłopaków w góry. Po lód. Bo ta
rudowłosa z  dalekiej Europy życzenie ma, żeby lody zjeść.
Więc wojacy, nie wiem, co tam sobie myśląc, na żądanie
swego afgańskiego księcia dalej truchtem, dżipem, pod
górę. Pod najbliższy ośnieżony szczyt lodu pełen. A  my
znów z  wodnej fai buch. Książę jest oświecony. Sajjed
Dżafar Naderi się nazywa. Do Ameryki papa go posłał, żeby
trochę popracował i  życia się nauczył. Więc on, mniejszy
książę, wózkiem widłowym na budowie jeździł. Nie wziął
pieniędzy od papy, tylko sobie składał. Harleja sobie kupił.
I  po robocie na harleju, hajłej tu hel, jeździł. A  potem
przywiózł tego purpurowego smoka. Czterosuwowego
potwora. Do domu, bo papa go wezwał, żeby na wojnie
pomógł. Siadał na swego smoka i  afgańską drogą ze
słuchawkami łokmena na uszach, hajłej tu hel, rzeczywisto-
realny się toczył. Gdy przez prowincję i  miasto Baghlan
przez jego papę zawiadywane radzieckie tanki się
przetaczały, a potem na zawsze z niej wytaczały.
To był najdziwniejszy powrót do kraju, jaki zafundował
mi kiedykolwiek sprzyjający los. Nie dość, że po czarnym
afganie i  lodach u  książątka, to jeszcze po uzbeckim
płaskowyżu. Na dowózkę do granicy gospodarz pożyczył
nam ciężarówkę z  kierowcą i  działkiem przeciwlotniczym.
Stało na pace w  miejscu, gdzie normalnie wozi się towar,
a my wciśnięci między wycelowane w niebo lufy a amunicję.
Skryci za szoferką. Zakutani, chustami zasłonięci,
w  sanglasach na oczach, bezskutecznie usiłowaliśmy
zmniejszyć swoje gabaryty. Zaczęły się właśnie zwyczajowe
o tej porze roku burze piaskowe. Ziarenka piasku wdzierały
nam się do ust, pod ubranie, w  oczy. Więc usiłowaliśmy
obronić się przed nimi, ale daremne to były środki. Złuda
i  iluzja tylko. Bo burze piaskowe to nie piasek znad Łeby
czy Ustki. Piasek, który przepięknie przesypywał się przez
dłonie, gdy jako dziecko siedziałem na plaży w oczekiwaniu,
aż tata czy mama pozwolą mi wreszcie pójść pokąpać się
w  Bałtyku. Poskakać z  falochronu. Pośmigać płasko na
brzuchu do brzegu na szybko załamującej się, ale jednak
odrobinę niosącej fali. Piasek pustyni to wszędzie
wdzierający się pył. Jakkolwiek szczelnie zamknąłbym
swoją torbę ze sprzętem fotograficznym, wszystko i  tak
miałem pokryte warstwą khaki. Kurzu. Afgańskiego pyłu.
Nawet papierosy mi nie smakowały, jakbym palił piasek.

Znów most na rzece Amu-darii. Afgańsko-uzbecka


granica. I  znów brak zainteresowania nami przez
mudżahedinów, bo przecież na armacie przyjechali. To
znaczy służbowo. Znaczy: mogą wyjechać. Ale wjechać na
drugą stronę już gorzej. Jest problem. Uzbecy robią
szczegółową kontrolę graniczną, a  ja mam dwa fałszywe
paszporty. Radzieckie. Skitrane w  mojej torbie
fotograficznej, w podwójnej, gąbczastej ochronie aparatów.
Kupiliśmy je z  dziennikarką na bazarze w  Moskwie. Ja
według radzieckiego jeszcze paszportu byłem Łotyszem,
Wiernikowska Tatarką. Pasowało, bo mówię po rosyjsku
z  twardym, niemal niemieckim akcentem. Tylko zdjęcie
zdecydowanie nie moje, ale za to na innej stronie niż
nazwisko podane. Odprawa na lotnisku się nie przyglądała,
więc w tę stronę bez problemów na fałszywych paszportach
polecieliśmy. A to ważne, bo jako obywatelom byłego ZSRR
bilety na samolot czy nocleg w hotelu jak dla miejscowych,
a nie innostrańców nam liczono. Czyli o trzy czwarte mniej.
Ale teraz problem może być, bo kontrola to nie
przelewki. Dziennikarza po szczegółowym przejrzeniu jego
rzeczy celnik pyta, dlaczego w  deklaracji celnej nie zgłosił
złotej ślubnej obrączki. I  szczerzy się w  paszczastym,
złotym uśmiechu, bo ma złote zęby. Dobrze mu się powodzi.
Ale Jagielski celnie ripostuje. Bo czy on, celnik, zgłasza
w  deklaracji złote zęby, jak za granicę wyjeżdża? Tamten
też nie da sobie w kij dmuchać. „Ja nie jeżdżę za granicę”,
odparowuje.
Teraz na mnie kolej. I na moje dwa trefne paszporty. Ale
szczęście mi sprzyja. Gdy wyjeżdżałem z  Uzbekistanu, nie
zadeklarowałem, że wywożę ruble. Zresztą nikt się o nie nie
pytał. Więc gdy wjeżdżam z powrotem, w deklaracji ich nie
ma.  Ale przy sobie je mam. Co znów wywołuje
paszczastozłoty uśmiech celnika. „Ruble rekwiruję”, mówi,
a ja delikatnie przesuwam do przodu torbę z fotograficznym
sprzętem i  trefnymi paszportami. Uff, udało się. Ruble co
prawda przepadły, ale ja z  dziennikarką nie spędzimy
wakacji w  tutejszym pierdlu. Tutejsze pierdle podobno
bardzo podłe.
Narastający furkot pocisku dudni mi w  uszach. Wywołuje
natychmiastową, odruchową reakcję mojego ciała. Jak
zwykle kulę się. Ale zaraz potem, gdy pocisk już wybuchnie,
umilknie, jak zwykle siłą woli się wyprostowuję. Bo ci, za
którymi stanąłem i  których fotografuję, już odpowiadają
ogniem i  blachą. Strzelają z  granatnika trochę jak
z karabinu maszynowego. Granaty nie są duże, ale za to jest
ich dużo. Mudżahedinów paru. Jeden z  rozbitej chałupy,
skąd prowadzą ogień, lustruje lornetką przedpole. Drugi
ma przez krótkofalówkę kontakt z  tymi, którzy biją się na
pierwszej linii. Trzeci robi za pomagiera. A  to pociski
przynieś. A  to łuski pozbieraj. Wodę podaj. Ale i  on zza
pleców tego, który trzyma granatnik, obserwuje przedpole.
Furkot kolejnego pocisku z tamtej strony znów mnie kuli
przy ziemi. Specjalnie nie piszę: wroga, bo ci z  drugiej
strony to dla mnie żadni wrogowie. Owszem, są wrogami
tych, którzy w tadżyckich czapkach strzelają obok mnie. Ale
nie moimi. Choć walą także we mnie. Nie musiałem tu
jednak być. Znalazłem się przez przypadek. Na froncie
przez Kabul przebiegającym w  poprzek i  wszerz. Tak
i  owak, zygzakiem. Bo różne oddziały mudżahedinów
o  stolicę się biją. Wojska prezydenta z  wojskami premiera.
Tadżycy i Uzbecy z Pasztunami. Tak mniej więcej. Cały kraj
podzielił się na strefy ambicji, wpływów, kontroli. Ale
największa władza w stolicy, więc kto Kabul zdobędzie, kto
go zawłaszczy? W tej wojnie dawnych sojuszników przeciw
niegdyś wspólnemu wrogowi. Mudżahedinów w  każdym
wypadku islamistycznych. Tylko odcieniami, natężeniami,
rozumieniem swej wiary się różniących. Chodziło o władzę.
Więc my z  dziennikarzem, wydelegowani przez gazetę,
w listopadzie ’94 znów trafiliśmy do Afganistanu.
Tu, na pierwszą linię frontu skierował mnie los, choć
mógł w  drugą stronę. Skręciliśmy z  Wojtkiem Jagielskim
w jakąś kabulską uliczkę i nagle zaskoczka. Bo w okazałym
budynku siedzą mudżahedini. Mogliśmy skręcić w trzy inne
strony świata, ale nie. Skręciliśmy właśnie w tę i trafiliśmy
na duży murowany dom pełen wojaków Masuda. A  jak
trafiliśmy, to podeszliśmy. Nie powitali nas wylewnie. Nie
dali herbaty w  małych szklanych dzbanuszkach. Zadali
pytania i czekali na odpowiedzi. Ostrożni. Bo kto my? Po co
tu? I  dlaczego? Zanim dotarliśmy do tych w  chacie
z  granatnikiem, przed tamtymi musieliśmy wyprztykać się
z odpowiedzi. A dziennikarz w  tym jest mistrzem. Cyzeluje
każde słowo. Nie będzie na darmo strzępił języka.
Z  komendantem chce mówić. Więc komendant mu
odpowiada. Tak, nasze prośby może spełnić, ale
w  kolejności odwrotnej do zaproponowanej przez
dziennikarza. „Dziś pojedziecie na front, bo niedaleko się
biją. A jutro na spotkanie z Masudem”, mówi. Zresztą i tak
transport po radę oraz z  opowieścią o  tym, co na froncie
słychać, pojedzie do szefa dopiero jutro.
Dlatego my dziś na froncie, bo tak nas poprowadzono.
Nie narzekamy. To było nasze marzenie. I  front, i  wywiad
z  Masudem. Dlatego zza pleców tego z  maszynowym
granatnikiem. Który odpala i  odpala. Starając się nie
potknąć o  sterty łusek leżących mu pod nogami. Starając
się nie wychylić. Fotografuję. Tych tu, bo tamtych tam i tak
nie widzę. Nie ogarniam, czy ostrzał stąd robi jakieś
spustoszenie w ich ciałach. Roznosi ich członki? Czy mocno
krwawią? Albo krzyczą z przerażenia? Tego nie widzę. Choć
mogłem być tam i stamtąd fotografować tę wojnę.
Dziennikarką i  fotografią, jak pociskami, zdecydowanie
rządzi przypadek. Ale fotografią bardziej. Jeśli dziennikarz
jest przygotowany, z  miejsca, do którego się wybrał,
napisze dobry tekst nawet na podstawie kawałków
informacji. Fragmentów rozmów. Depesz. Nie musi się
pchać na pierwszą linię frontu. A  jeśli jest dobrym
dziennikarzem, to bardzo dobrze napisze. Fotograf, żeby
zrobić zdjęcie o  tym, o  czym dziennikarz pisze, musi się
znaleźć na miejscu. Jakkolwiek wspaniale przygotowywałby
się do wyjazdu, wyjazd i  tak go zweryfikuje. Czy dojechał
i  zobaczył? Czy miał szczęście? Czy we właściwym
momencie nacisnął migawkę? Czy sfotografował?
Nie za późno ani nie za wcześnie. We właściwym
momencie. Ale jak ocenić, że to właśnie ten właściwy
moment? Można czekać dniami i tygodniami i nic. A czasem
po prostu wpada się na zdjęcia. Tak to już jest. Na pewno
spóźniałem się w  różne miejsca albo byłem w  nich za
wcześnie. OK, to jest wpisane w  mój zawód. Ale
największym, najgorszym grzechem fotografa jest grzech
zaniechania. Odpuszczenia, odejścia, olania tematu.
Nicnierobienia. Lenistwa. Jeżeli mój grzech zaniedbania
wynika z  oddechu, z  resetowania mózgu, przefiltrowania
myśli. To też wszystko OK.  Czasami muszę sobie na to
pozwolić. Znacznie gorzej, zawodowo najgorzej, jest wtedy,
kiedy jestem. Widzę. I  nie podnoszę do oka aparatu. Nie
naciskam, bo mi się nie chce. To jest prawdziwy grzech.
Czasami jest tak  – przynajmniej ja tak miałem  – że gdzieś
szedłem, jechałem, miałem albo nie miałem coś
sfotografować. I  po drodze widziałem inną historię. Ale
migawki nie nacisnąłem, bo pomyślałem: zrobię to
w  drodze powrotnej. A  w  drodze powrotnej tej historii już
nie było. I ją straciłem. Nikt mnie za tę stratę nie oceni. Nie
zgani, nie zruga. Bo nie będzie wiedział, co po drodze
widziałem. Jakiej historii nie zatrzymałem. Ale ja będę
wiedział. Więc samodyscyplina. Iber ales.

Następnego dnia po południu, o  ustalonej godzinie.


Trochę z niewiarą, ale sumiennie, żeby szansę dać szansie.
Wracamy do komendanta. Z  nadzieją, że się nie rozmyślił.
Że nie konfabuluje. Wczoraj nam obiecał, że do Ahmada
Szaha Masuda nas zawiezie. Ale trochę mu nie dowierzamy.
Więc kiedy pod budynek sztabu podjeżdżają radzieckiej
jeszcze produkcji zielone gaziki, jesteśmy zaskoczeni. Ale
szybko do środka się pakujemy, żeby jakikolwiek mniejszy
czy większy komendant się nie rozmyślił. I  jak trusie
siedzimy, żeby swoim jestestwem mudżahedinów nie
absorbować. Nie popędzać. Nie sprawiać wrażenia żądnych
sensacji. Choć apetyt na spotkanie z  Lwem Pandższiru
mamy wielki. Więc zastygamy. I  odstygamy dopiero, gdy
kolumna terenówek rusza w  kierunku doliny Pandższir.
Gdzie on między rodakami siedzi, sztabuje, dowodzi. Na
czterdzieści kilometrów wertepami nawet terenówki
potrzebują aż kilku godzin. Zmierzcha, gdy dojeżdżamy.
Prowadzą nas do niego, a  on w  meczecie siedzi. Po
turecku, na perskim dywanie, z wianuszkiem komendantów
wokół. Meczet murowany, ale skromny. Optymistycznie na
jasnozielono pomalowany. Pod sufitem zegar, a  z  sufitu
dyndają śmigła wentylatora. On skupiony, pochyla się, to
znów podnosi głowę. Ale nie modli się. Nad uwagami
podkomendnych się pochyla. Siedzi w  swojej tadżyckiej
czapce opatulony w  gruby wełniany kubrak jak w  łowicką
chustę. Bo kubrak w  pionowe wąskie paseczki: zielone,
żółte, czerwone. Pod nim czarny sweter i kołnierzyk lnianej
koszuli. Zimno jest, więc ubrał się na cebulę. O  czymś
rozmawiają, ale rozmowy nie słyszę. Podglądam go tylko
i fotografuję przez szybkę w oknie meczetu.
Narada z  komendantami się przedłuża, bo i  spraw
frontowo-politycznych jest mnóstwo. Już kompletnie
ciemno, a  tamci w  skupieniu wciąż zdają relacje
i  w  skupieniu potakująco kiwają głowami, gdy im
odpowiada. Wreszcie koniec. Wychodzą. Masud przez
chwilę szuka swoich butów, które zostawił przed wejściem
do meczetu, a potem na jednej nodze, pełen równowagi, je
wzuwa. W ciemnym widoku przed meczetem coś mu jednak
nie pasuje. Na nas zwraca uwagę. To my w dobrze znanym
widoku jesteśmy czymś nowym. Wojtek, ja i  mój aparat.
Wojtek zadaje pytanie, ale on, przepływając obok nas, mówi
tylko. „Spotkamy się jutro w Kabulu. Dziś jestem zmęczony.
Do jutra”.
Lecz jego doradca i  sekretarz doktor Abdullah Abdullah
szepcze mu coś na ucho. On potwierdzająco kiwa głową.
Wywiad jednak dziś w nocy, u niego w domu.
Wewnątrz dom jak na tutejsze warunki okazały. Czy na
zewnątrz także, nie wiem, bo ciemno. Przepiękne perskie
dywany na podłodze. Na ścianie obrazek jak z  raju,
z przerajskim widokiem. Na komodzie tradycyjne afgańskie
dzbany w  kolorze lapis-lazuli, kamienne zielono-niebieskie
albo szklane. Obok ultramarynowe fotele, stolik, na nim
patera ze świeżymi owocami. Winogrona, banany, jabłka.
Pod ścianą wąskie, niewygodne na pierwszy rzut oka łóżko.
Zasłane tak, żeby moneta odbiła się od prześcieradła.
I biurko. A na nim drobny chaos. Notatki i notatniki. Telefon
stacjonarny w podobnej do hebanu walizeczce. Ma korbkę,
więc jak jest problem z  prądem, można zakręcić i  telefon
działa. Przy biurku radiostacja do łączenia się bezpośrednio
z  komendantami na froncie. Łoki-toki. Pióro w  podstawce
i  zegar, który swoim tykaniem odmierza komendantowi
komendantów czas.
Wywiad dziennikarza jest ciągle przerywany przez
połączenia od tych, którzy chcą się z  Masudem
skontaktować. Więc on między fotelem, stolikiem ze
świeżymi owocami oraz dziennikarzem, który go o coś pyta,
a  telefonem i  radiostacją przy biurku krąży. A  ja krążę
razem z nim. Skupiony, żeby nie wejść mu w drogę. Żeby go
nie rozproszyć. Żeby jego rozproszenie nie wpłynęło
negatywnie na decyzje, które przez słuchawkę podaje. Ani
na wywiad, którego udziela dziennikarzowi.
Wychodzimy zadowoleni. Jagielski ze słów, które
usłyszał. Ja z  obrazów, które zrobiłem. Winogrona, banany
i  jabłka pozostały na stoliku, nietknięte. Na przyjemności
nie było czasu.

Pakistan. „Melody Market” w  Islamabadzie. Najbardziej


zajebiste cziken kary i  cziken tikka, jakie w  życiu jadłem.
Do tego mała miseczka jogurtu z pełnoziarnistym kminkiem
i  pepsikola ze słomką. Wszystko za pięć dolarów na dwie
osoby. Rodzinna knajpa. Pieką też płaskie, świeże chlebki,
które zawijaliśmy, ogarniając do środka jak farsz w gołąbku
ryż. Których resztkami wymazywaliśmy z  talerzy resztkę
sosu do gęby. Kochałem wyjazdy do Afganistanu przez
Pakistan, bo wiedziałem, że tak jak nic na świecie nie jest
pewne, tak chłopaki z  „Melody Market” dryfują ze swoją
knajpą między tymi niepewnymi czasy. I  że znów skosztuję
cziken kary i  cziken tikka najlepszych pod słońcem. A  oni,
skupieni, będą się przyglądać wyrazom i  grymasom naszej
twarzy. Czy smakuje i czy przepięknie, chociaż na moment,
jest na tym podłym świecie. Smakowało i było przepięknie.
Pięć dolarów za cztery dania plus pepsikola. Niech
burżuazyjne sieciówki nie wchodzą mi w  drogę ze swoim
podłym, genetycznie mutowanym żarciem.
W Pakistanie w  1994  roku długo czekaliśmy na wizę do
Afganistanu. A  jak ją wreszcie dostaliśmy, był kłopot
z wjazdem tam. Bo między jednym a drugim krajem granica
jest, i  owszem, ale są także terytoria plemienne. A  od
granicy, żołnierzy i  państwa ważniejsza na nich władza
plemienna. Pasztuńska. By tu przyjechać, specjalną
przepustkę od władz Pakistanu trzeba wydębić. My takiej
przepustki nie mamy. Ale wizy mamy, więc legalnie, choć
nielegalnie, targamy się do lokalnego transportu, który
z  Peszawaru jedzie w  kierunku Afganistanu. I  między
tubylców wplątani, dygamy w kierunku granicy.
Landi Kotal albo Landi Kokti. Pomieszała mi się nazwa
miejscowości. Zaniedbałem opisu zdjęć, a  właściwie nie
zaniedbałem, tylko zajarałem. W  każdym razie po paru
godzinach jazdy autobusem postój. I  widzę, że na ulicy,
jawnie, na moich oczach dyndają wielkie, oprawione w folię
kawały afgańskiego najlepszego haszyszu. Czarnego
afgana. A  obok nich dynda na wieszakach broń wszelkich
rozmiarów, gatunków i  w  każdym wieku. Ta bardziej i  ta
mniej konwencjonalna.
Koleżka odłamuje sztabę haszu wielkości kciuka i mówi,
że jak kupię resztę, to załatwi mi transport do miejsca
docelowego. Kiedyś Jedwabny Szlak tu był, ale teraz nie
takie jedwabne szlaki tędy przebiegają. Więc jaram. Skoro
on gościnny, gościny odmówić nie można. A  tuż za rogiem
jego koleś zdejmuje z  wieszaka oryginalnego stena
z  drugiej wojny światowej. I  też mi podaje. Białego
potencjalnego klienta mają tu rzadko, więc wokół nas
biegają i  zabiegają. Ważę stena w  ręce, a  obok wis,
makarow. Legendy jak nietknięte czasem. Koleś proponuje,
że wyprowadzi mnie za chałupę. Poprzestrzelam sobie
broń, sprawdzę.
Różnych stragano-chałup w  wiosce mnóstwo. Oferują
wojenne mydło i  powidło. Pistolety, mundury, granaty.
Karabiny cięższe i  lżejsze. Wyrzutnie przeciwpancerne,
a  spod lady nawet rakietowe. Jawnie i  bez obaw, bo to
terytorium lokalne. Własne. Policji tu nie ma, choć jest
lokalna milicja. Ale ta porządku pilnuje w wiosce rodzinnej,
w  której rodzina bliższa i  dalsza handluje i  z  handlu zyski
czerpie. Więc jak dla rodziny korzyść, w drogę nie wchodzi.
Dziennikarz ujarany, ja ujarany. Broń, nawet ta
zabytkowa, w  dłoń mnie kole, więc ją odkładam. Ale
handlarz niezrażony rusznicę proponuje. Wyrzutnię
przeciwpancerną ma, a  jak sypniemy groszem, także
stingera załatwi. Za chałupą odpalimy, proponuje.
Wypróbujemy, czy celna, mówi. Czy wagę ma dobrą, czy
w ręce leży, jak należy.
Ale ja, choć pogrążony w  słodkawym dymie, od broni
chciałbym jak najdalej.
Pieśń muezina niosła się daleko po turniach gór.
Zwielokrotniona odbiciem od skalistych wzgórz, wracała
echem. A  muezin przymknął oczy i  zatkał uszy. Głęboko
wepchnął palce w  dziurki, żeby powracające odbicia jego
głosu nie naruszały rytmu i sensu pieśni. Nie zakłócały mu
nawoływania do modlitwy. Tak odcięty od świata, zatapiał
się cały w  myśli przewodniej swojej modlitwy. Modlitwy
o  łaskawość dobrego Allaha. I  o  zwycięstwo nad
niewiernymi czy nie do końca wiernymi.
Czarno-szary turban sugeruje, że to Pasztun
z  Kandaharu na południu kraju. Strój też ma pasztuński:
białą galabiję, na którą narzucił elegancki brązowy serdak.
W  październiku wieczorami w  górach już chłodno. Tylko
kałasznikow zwisający z  lewego ramienia radziecki.
Zachodzące słońce potęguje jego nawoływanie talibskich
żołnierzy do modlitwy. Ale ich nie trzeba chyba prosić.
Sterali się dziś robotą przy działach. Siedmiu
przygarbionych ze zmęczenia powoli podchodzi do
rozłożonych na skalnym górskim żwirze modlitewnych
dywaników. Stają murem za muezinem, splatają ręce
z  przodu ciała, pochylają się. Z  zamkniętymi oczyma,
skupieni, wraz z nim recytują słowa modlitwy. Pochylają się
jeszcze bardziej, teraz ręce wspierając na kolanach.
I  recytują dalej. Klękają, biją pokłon. I  recytują dalej.
Powtarzają to, aż modlitwa się skończy.
Koniec modlitwy, koniec wojny na dzisiaj. A jeszcze kilka
chwil przedtem ładowali i  odpalali. Beznamiętnie.
Rutynowo fizycznie. Raz za razem, systematycznie stare
radzieckie sto piątki wypluwały pociski w  kierunku
przełęczy, którą śmiga szmaragdowa woda rzeki Pandższir.
Pięć Lwów inaczej. Rzeka jest czysto przezroczysta,
chłodna, pełna pstrągów. Nawadniająca w  dolinie o  tej
samej nazwie małe poletka. Uprawiane, jakby czas się
zatrzymał, motyką i  rodłem. Jak u  mnie w  kraju przed
dziesiątkami i  setkami lat. Choć dla mnie jest rok 1996, to
tu według kalendarza muzułmańskiego jest dopiero jakiś
1417 rok. Efektowna różnica, ale raczej nie dlatego jest tu
tak biednie.
Tak się złożyło, że modlitwa, którą odmawia się zawsze
w  kierunku Mekki, tym razem była także modlitwą
w  kierunku wroga. W  kierunku, w  którym jeszcze przed
chwilą lufy ich dział pluły ogniem i  stalą. Bo muezin i  jego
talibowie są już za zdobytym Kabulem. Talibska armia
opanowała większą część kraju. I  teraz szturmuje ostatnią
niepoddającą jej się ciągle ziemię. Tadżycki kąt
Afganistanu. Gdzie wojska Ahmada Szaha Masuda schroniły
się i bronią. Szturm jest trudny, bo kształt okolicy ataku nie
ułatwia. Przed talibami tylko starożytne miasto Bagram,
a dalej już żyzne ziemie w międzygórskiej dolinie. Droga do
nich prosto wiedzie, przez górski wąwóz, ale szkopuł
w  tym, że teraz została zawalona. Na rozkaz sławnego
tadżyckiego komendanta skały wysadzono, przejście
zatarasowano. A  prący naprzód od strony stolicy talibowie
wreszcie musieli się zatrzymać. Stanęli i  nie przeszli.
Doznali pierwszej wojennej porażki. Więc nie wiedząc
jeszcze, co robić. Jak do doliny się dobrać. Trochę
skonsternowani, a  trochę bezsilni, wroga za górskimi
graniami schowanego z dział opukują. Spokoju mu nie dają.
Aż tu doszli, choć ledwie dwa lata temu wyszli
z  przeciwległej strony kraju, z  Kandaharu. Tam podczas
lokalnych wojenek lokalnych watażków ktoś komuś
nadepnął na odcisk. Ktoś zablokował jakiś ważny transport,
legalny czy nielegalny, nieważne. Zamknął teraźniejszy
jedwabny szlak. A taki jedwabny szlak to źródło utrzymania
tych, którzy towary produkują, transportują, odbierają
i  sprzedają. Zamknięte koło dochodu dla dziesiątek, jeżeli
nie setek tysięcy ludzi. Więc jak ktoś zablokował drogę
wiodącą z  Pakistanu przez Afganistan do Iranu. Bądź
z  Afganistanu do Chin. Do Uzbekistanu i  Tadżykistanu,
i dalej w głąb Rosji. Albo w drugą stronę. Jak ktoś taki szlak
przymknął, to komuś innemu nadepnął na nogę. Bo
przejeżdżający przez czyjeś terytorium musieli lokalnym
watażkom becelować, płacić cło za przewożony towar. Bez
tego cła, myta, okupu, jak tu utrzymać armię? Małą, bo
małą, ale zawsze głodną, którą każdy watażka miał do
wykarmienia? Dlatego plądrowanie i  grabienie konwojów
z towarem się odbywało, jak kiedyś karawan. A ceny cła za
przewóz towaru, choćby to były trzydzieści trzy kilometry,
szybowały w  górę. Aż przestało się opłacać w  ogóle go
wysyłać, bo jego cena już nie była konkurencyjna.
W niedużej wiosce koło Kandaharu żył jednooki mułła
Omar. O ksywie Rakieta lub, jak inni twierdzą, Rusznica, bo
po mistrzowsku obchodził się z wyrzutnią przeciwpancerną.
Podczas wojny z  wojskiem radzieckim zaczajał się z  nią
gdzieś w  gajach, wysoko w  konarach drzew owocowych.
Gdzie dla wroga był niewidoczny, a  przez to bezlitośnie
niebezpieczny i  skuteczny. Pacnął w  radzieckiego tanka
i  udawał, że go nie ma.  A Rosjanie zaskoczeni odpowiadali
chaotycznym ogniem wokół. Szczęście miał. Raz tylko się
zdarzyło, że odłamek szrapnela wybił mu oko. Tak było
podczas wojny, a  po wojnie Omar pozytywizmem się zajął.
Kształcił młodych chłopaków w  lokalnej, wioskowej
medresie. Talibów znaczy, bo po persku talib to uczeń
medresy, koranicznej szkoły.

Któryś z lokalnych watażków nadepnął na odcisk komuś


ważnemu na jedwabnym szlaku. Ale poszło też o  to, że nie
tylko przejeżdżający, także lokalersi nie mogli u  siebie żyć
pełnią życia. Spokoju nie zaznawali, bo na drogach
rabunek, a  nawet gwałty rozwydrzonych wojaków. I  wtedy
mułła Omar nie wytrzymał. Wziął swoich uczniów, talibów,
z  medresy i  poszedł z  tą gromadką wprowadzać prawo.
Prawo koraniczne, oczywiście. Które na żadne rabunki,
gwałty, rozboje nie pozwala, a  przestrzegać modlitwy
według przykazań nakazuje. Podobno, bo nikt tego nie wie
na pewno, na początku niektórzy pukali się w  czoło.
Pomieszało mu się w głowie od tych wojennych ran, mówili.
Ale kiedy Omar ku przestrodze powiesił jednego z  drugim
watażkę na lufie czołgu, blady strach padł na innych.
Rozwiązane poprzez powieszenie dowódcy oddziały
przyłączały się do talibów, bo  alternatywy i  tak nie miały.
Wszyscy oni potrafili tylko walczyć, bo urodzili się w kraju,
w którym od kilkudziesięciu lat toczyła się wojna. Bitni byli,
waleczni. Teraz nową sprawą, przywracaniem porządku
w  kraju zarażeni. Więc w  okolicy pod dowództwem mułły
Omara spokój zapanował. Szlak jedwabny się otworzył
i  nikt już nikomu nie nastawał na odcisk. Ten albo ci,
którym na odcisk nadepnięto, sypnęli mulle kasą, byle szlak
był bezpieczny. Furgonetki terenowe podarowali, żeby jego
talibowie skuteczniej mogli szlak przecierać. Do tego broń
mocniejszą od tej, którą jego przeciwnicy mieli. I  tak
wioskowy mułła Omar ze swoimi talibami zaczął przecierać,
czyścić, po bożemu urządzać nie tylko jedwabny szlak, ale
cały zakurzony kurzem koloru khaki Afganistan.
Muezin na froncie za Kabulem skończył modlitwę.
Żołnierze-uczniowie-talibowie zaczęli zwijać czerwono-
czarne modlitewne dywaniki. I  wolnym, zmęczonym
krokiem poszli do zielono-wojskowych namiocików na
posiłek i  spoczynek. Nastrzelali się dziś. Odpoczynek jak
najbardziej im się należy.

Talibowie też ludzie. Minister kultury Kwadratullah Dżamal


łagodnie a  to głaszcze, a  to czesze swoją długą czarną
brodę. Jest postawnym mężczyzną w turbanie, ale przecież
obytym w  świecie ministrem, więc problemu ze zdjęciami
nie ma. Daje zezwolenie i mogę zrobić świadectwo, że ktoś
taki jak Dżamal, minister od kultury, edukacji i  występku
publicznego, istniał. Był na świecie i  swą czarną brodę
targał. Ale choć jego bez problemu fotografować mogę, to
problem ze zdjęciami jednak jest. Bo mimo zapewnień poza
jego gabinetem za fotografie ganiony jestem. Koran
zabrania. Religia zabrania uwieczniania istot żywych. Czy
to ptaka, czy człowieka, czy barana. Więc problem jest i jest
kontrolowany.
Dostaliśmy z  dziennikarzem przewodniko-tłumaczo-
cenzora. Żebyśmy mogli materiał zbierać, kłopotów nie
mieć. Więc kłopot z nim mamy. Zwłaszcza ja, bo dziennikarz
mniej. Gdziekolwiek pójdę, odwrócę aparat, nacisnę
migawkę  – on w  larum. Do Mahometa woła, że tak nie
wolno. Ale Mahomet mu nie odpowiada, niczego nie mówi.
Przewodnik nasz to starszy wiekiem chłop. Nauczyciel
przed wojną języka angielskiego. W  centrum Kabulu miał
chałupę. Poprowadził nas między kruchymi ruinami
i pokazał: tu stał dom, gdzie leży ta kupa kurzu i czegoś, co
trochę przypomina cegły. Te ruiny to pozostałość po wojnie
między mudżahedinami o  miasto. Jakbym zobaczył
rozstrzelaną Warszawę. Wszędzie gruzy i  sterczące
frontony kamienic. Między nimi dwie dziewczynki, które
węgiel drzewny z  do cna wypalonych belek stropowych
między gruzami zbierają. Zapinam w  aparacie bardzo
szeroki obiektyw i  szybko ruinę Kabulu obiektywem
obcinam. A  nauczyciel-przewodnik już na mnie krzyczy, że
nie wolno mi robić zdjęć.

W gabinecie ministra Dżamala dziennikarz wkracza


z kolejnym drażliwym pytaniem, więc przewodniko-tłumacz
musi je przetłumaczyć i  mu odpowiedzieć. Bo jak nie
odpowie, Jagielski ministrowi może się poskarżyć, że
tłumacz z  tłumaczeniem ściemnia. Że ma złą wolę i  nie
odpowiada, nie pomaga, choć do pomocy został wyznaczony
i  sowicie opłacony. Więc tłumaczo-cenzor skupia się na
swojej angielszczyźnie i  Jagielskiemu odpowiedzi ministra
tłumaczy, a  ja mam chwilę spokoju. Niech mnie w  pędzel
cmoknie. Ministra fotografuję i przewodnika fotografuję.
Chyba dwóm fotografom z  mojego kraju pozwolono za
talibów wjechać do Kabulu. Pierwszym był jeden krakus,
młody i zdolny, od koncepcyjnej fotografii niestroniący, więc
kiedy zabroniono mu fotografowania istot żywych skupił się
na śladach i  pośladach żywych organizmów. Ale mnie,
drugiemu, co po śladach i pośladach życia? Gazeta wysłała
mnie, żebym napierdalał migawką real. Nie kopcił sztuki,
tylko podchodził prasowo. Więc podchodzę, bo właśnie
latawiec widzę. A  latawca w  Afganistanie puścić wolno już
nie można, choć niektórzy w  Kabulu na zakaz ministra
Kwadratullaha nie zważają i  puszczają. Nie wiem, czy nie
wiedzą. Czy zakaz sobie lekceważą. Czy swoje
demokratyczne świadectwo przeciwko niedemokratycznej
władzy w  ten sposób dają. Ale skoro latawca nie wolno,
a  latawiec na niebie jest, to go obiektywem mierzę.
Tłumaczo-przewodniko-cenzor spod turbanu na mnie łypie,
ale udaję, że tylko mierzę światło przez obiektyw. On stary,
sterany chłop. Też nie ma siły ciągle się ze mną
przekomarzać. Czasami mi odpuszcza. Teraz odpuścił i swą
angielszczyzną tylko dziennikarza absorbuje.
Trzech talibskich młodzieniaszków stoi przy drodze
z Kabulu do doliny Pandższir, matecznika bitnych Tadżyków,
i  patroluje ulicę. We władzy jeszcze nie okrzepli, ale my,
choć przez nich niezatrzymywani, sami się zatrzymujemy.
Wyskakuję z  auta i  zaczynam robić zdjęcia. Koordynaty
ministra Kwadratullaha chyba jeszcze do nich nie dotarły,
więc pozwalają się fotografować. I  pozwalają fotografować
misję, którą tu mają. Misja jak misja, każda jest ważna. Ale
dla młodziaków to strasznie ważna misja, więc przykryci
grubymi wełnianymi kocami, bo poranek zimny, na drodze
stoją i  kontrolę samochodów z  Kabulu wyjeżdżających
robią. Ale nie szukają narkotyków. Broni. Latawców,
których ich mułła puszczać zabronił. Szukają, choć może to
dziwne, muzyki. Rozrywkowej, którą w  samochodach
w formie kaset się wozi. Bo to rok 1996, październik, czas,
kiedy samochody jeszcze na kaseciaki chodzą.
Miny mają surowe, jak surowe w kolorze czarnym są ich
turbany. Ale i  rutynę dużą. Jeśli nieostrożnemu
delikwentowi nacisną w  samochodowym kaseciaku enter
i  wyskoczy biała, czerwona, granatowa kaseta, ich twarze
rozjaśnia wielki uśmiech. Mam cię, bratku. I  mam twoją
muzykę rozrywkową. Bo rozrywka, zwłaszcza muzyczna,
zabroniona. Więc uzbrojeni młodzieniaszkowie, z  ciągle
rozświetlającym ich uśmiechem spełnienia. Zadowolenia
z  dobrze wykonanej misji, obowiązku. Rekwirują kasetę
i  jak dzieci targają z  niej wstążkę magnetyczną z  nagraną
na niej muzyką. A  potem wspinają się na spalony
transporter stojący przy drodze, obok ich kontrolnego
punktu. I  przypinają te wstążki do anteny, klamki, każdej
części i  kawałka, który od spalonego transportera wystaje.
Tysiące metrów muzyki rozrywkowej nie do odtworzenia
powiewa na afgańskim wietrze. Pięknie się komponują,
choć kompozytor tej powiewającej na wietrze muzyki
pewnie inny miał twórczy zamysł. O  co innego mu w  jego
kompozycji chodziło. A  na pewno nie chodziło mu
o  doznania wzrokowo-przestrzenne. Nie o  instalację
plastyczną na tle afgańskiego krajobrazu. Ale dzieło jak
dzieło, każde własnym życiem żyje albo nie żyje. Więc
wstążki magnetycznej taśmy z  muzyką na nich już nie do
odczytania. Niczym jakieś pismo klinowe, gdyby ktoś
próbował je odczytać. Pięknie się komponują z  pięknymi
górami w  tle i  nawet młodzieńcy je niszczący i  w  nie
wplątani są piękni. Okrutni i piękni.

Taka sama patera z  owocami, jaka stała na stole, gdy


pierwszy raz spotkałem Ahmada Szaha Masuda, będzie
stała przed nim podczas kolacji w  miasteczku Hodża
Bahauddin. W  listopadzie 2000  roku, gdy ostatni raz go
spotkałem. I  gdy pętla talibów zaciskać się będzie wokół
niezdobytej dotąd doliny Pandższir. Ostatniej enklawy
Afganistanu przeciwstawiającej się wojskom tych, którzy
w  dwa lata podbili cały kraj. Ale z  tą przeklętą doliną nie
dawali sobie rady.
Masud miał swoją główną kwaterę w  miasteczku
niedaleko granicy z  Tadżykistanem. Wielokrotnie już tu
bywaliśmy, przekraczając granicę tadżycko-afgańską
przeważnie helikopterem. Tym razem jednak helikoptery
zajęte. Trwa oblężenie przez talibów górskich wejść do
doliny Pandższir. Trwa atak od uzbeckiego Mazar-i Szarif,
przez islamistów już opanowanego, na tereny
przygraniczne z  Uzbekistanem i  Tadżykistanem. Talibowie
wojska Masuda chcą zamknąć w  dolinie. Od pomocy zza
rzeki odciąć. W  dwa ognie wziąć i  jak nie siłą, to brakiem
wszelkiego zaopatrzenia wycieńczyć. Nie w  smak to
Tadżykom z  Afganistanu. Nie w  smak wspierającym ich
Tadżykom z  Tadżykistanu. Nie w  smak to wreszcie Rosji,
której fort tuż przy rzecznej przeprawie, na granicznej
Amu-darii funkcjonuje. Bo Rosja i  Tadżykistan nie chcą
importu islamu w  głąb swoich krajów. A  gdy talibowie
zajmą dolinę, miasteczko i przeprawę, kto to zagwarantuje?
Kto przypilnuje, żeby przez rzekę, przez którą na tratwach
przeprawia się do Afganistanu stada bydła  – a  i  broni
pewnie niemało?  – w  drugą stronę nie popłynęła myśl
o  emiratach i  islamskich dogmatach? Nikt nie
zagwarantuje. Dlatego helikoptery na pełnej mocy pracują.
Ponad rzeką pomoc dla wojsk Masuda przenoszą. Wszystko
po to, żeby radykałowie-talibowie do rzeki, granicy, dostępu
nie mieli i eksportu myśli oraz poglądów dokonać nie mogli.
Resursy helikopterów mocno się nadwyrężają, ale nikt na to
nie zważa. Nikogo to nie obchodzi. Póki latają, broń i  siłę
ludzką wożą, niech latają. Będziemy się martwić, gdy któryś
spadnie. Na razie zmartwienia nie ma.
W takiej wojennej gorączce nietaktem byłoby prosić
o  darmową, wygodną podwózkę do mudżahedińskiego
miasteczka. Bo biorąc pod uwagę nasze gabaryty, ile to
amunicji musiałoby zostać po uzbeckiej stronie, żebyśmy
obaj z dziennikarzem w helikopterze się zmieścili. A z nami
jeszcze nasze plecaki. Ile koców potrzebnych wojakom na
froncie musiałoby ustąpić nam miejsca? Ile bandaży, leków,
jedzenia? Więc tym razem musimy przeprawić się przez
rzekę wpław.
Graniczna Amu-daria szeroka tu, górska, wartka,
zdradliwa. Żeby ją przekroczyć, do Afganistanu się dostać,
trzeba przełamać lęk wobec wody. Z  ludźmi jeszcze jakoś,
ale wytłumacz stadu bydła na tratwę zaganianemu, że flisak
tratwowy na robocie się zna. Że jak odbije od tego, to do
drugiego brzegu też przybije. A  bydło ryczy niespokojne,
nie chce się dać zagonić. My sami się zagoniliśmy, ale
płynęliśmy też trochę niespokojni. Jeszcze widzieliśmy
rosyjskich żołnierzy w  forcie, jak stają się coraz mniejsi
i mniejsi.
I teraz siedzimy z  nim podczas wspólnej kolacji w  jego
kwaterze w  Hodża Bahauddinie. On, z  krótką bródką,
podobny jest trochę do Che Guevary. Gdyby nie tak
egzotyczny, pewnie stałby się na Zachodzie kultowy.
Posplatane, długie włosy wystają mu spod tradycyjnej
tadżyckiej wełnianej czapki. Istnego czapko-chlebaka. Taką
czapkę w  drodze powrotnej z  targu możemy rozwinąć
i  spakować do niej cały zakupiony towar: jajka, mięso,
jabłka, mąkę. Ahmad Szah Masud w takiej beżowej czapie.
W  beżowej galabii, na którą nałożył czarny pulower bez
rękawów. W kucki na podłodze siedzi i zmęczony je powoli.
Kolację ma skromną: warzywo, jajka, trochę zimnego
mięsa. I  fanta mu bardziej smakuje, bo butelka kokakoli
nawet nie otwarta stoi. (Za prodakt plejsment tantiemy
niech nie wpływają, pierdolę je). A w sali obok z jednej misy
my z  dziennikarzem i  jego ochroną też się posilamy. Misa
postawiona pośrodku obrusu, a obrus ułożony na podłodze.
Cienkimi chlebkami nabieramy ryż z  rodzynkami
i  pakujemy prosto do ust, oblizując za każdym razem
unurzane w  sosie palce. Potem z  miniaturowych szklanych
dzbanuszków popijamy w  milczeniu czarną, mocno
osłodzoną herbatę.
Za plecami ochroniarzy, pod ścianami, stoi
odbezpieczona na wszelki wypadek broń. To mnie nie zraża.
Ja tu nie po to, by jeść, przyjechałem. Chyba się nie
spodziewał, że zacznę mu robić zdjęcia. Ochrona też się nie
spodziewała. Nawet ja jestem trochę zaskoczony. Mam
wobec niego straszny respekt, ale gdzieś z  tylu głowy
zawsze wiem, że cokolwiek by się działo, muszę nacisnąć
migawkę. Muszę sfotografować. Mam szansę tylko tu
i  teraz. Co zrobię, na zawsze moje. Tak samo jest w  tej
chwili. Więc Masud siedzi zaskoczony przeze mnie.
Zaskoczyłem go przy kolacji, ale pozwala sobie robić
zdjęcia. Patrzy w  mój obiektyw, a  ja patrzę w  jego talerz.
Widzę go, ale czy on mnie widzi, kiedy patrzy, nie wiem. Bo
kiedy potem, u siebie w domu podejrzę zdjęcia, które wtedy
mu zrobiłem, na dziesięć miesięcy przed jego śmiercią,
zobaczę, że on właściwie wzrokiem swoim przeczuwa.
A  może nawet jest pewien. Że różowo nie będzie. Fatalnie
raczej będzie. Koszmarnie i bez kompromisu.
Rzekomych arabskich dziennikarzy, którzy przyszli zabić
Masuda, dokładnie sprawdzano. Wiem, bo mnie i  Wojtka
Jagielskiego też sprawdzano, gdy chcieliśmy porozmawiać
z  Lwem Pandższiru. Wywiad z  nim to nie był wywiad za
pierwszym podejściem. Przy pierwszej próbie. Szybko,
sprawnie i  do domu. Do redakcji. To było czekanie.
Obwąchiwanie. Podglądanie. Tym razem nie przez nas
dokonywane, tylko nas dotyczące. Na zaufanie trzeba było
zapracować. Chcesz zobaczyć Masuda? Wszystkie
sprawdzanki musisz przejść celująco. Więc i  oni, i  my tak
samo wisieliśmy na klamce dniami i  tygodniami. Czekając
na informację, kiedy będzie można. Kiedy nas dopuszczą?
Słysząc: „Na razie nie wiemy”. Bo na razie płyn po goleniu
Hugo Bossa. W  butelce przypominającej trochę granat.
Wzbudzał w ochronie największe emocje.
Ostatnim razem gdy tak na niego czekaliśmy przez
ochroniarzy podglądani. Aż będzie miał czas, na spotkanie
zgodę wyda. Objeżdżaliśmy dolinę Pandższir. Wielką
przestrzeń z  opasującymi ją tak wysokimi górami, jakby to
był jakiś kanion. Urwiska przepięknie rozłożyły się
w  zachodzącym słońcu. Była złota godzina. Wieczorna
magia światła, a w niej magia, choć okrutna, tematu. Obóz
uchodźców fotografowałem, w  którym chyba parę tysięcy
ludzi. W  większości Tadżyków, uciekinierów z  osad poza
doliną położonych. Koczuje, mieszka. Meczet podczas
wieczornej modlitwy ludźmi jest wypełniony. Choć meczet
tu to nie solidna budowla, ale błękitna folia na ziemi koloru
khaki płasko rozłożona. Z nią się komponująca. Na tej folii
mężczyźni biją pokłony w  kierunku Mekki. A  ja widzę
i  fotografuję, że na piętach dziury w  skarpetkach mają. Bo
wszędzie bieda. Bieda codzienna z  biedą uchodźczą się
brata, a bieda ogólna aż piszczy. I oni w tej biedzie pokłony
biją. Choć jeden, który chyba jest usprawiedliwiony, bo jest
w  podróży, pokłonów nie bije. Może teraz bić nie musi,
może potem odrobi? Teraz karawanę wielbłądów prowadzi
przez pole pełne błękitnych namiotów. W  zachodzącym
słońcu. W złotej godzinie. Magia.
Jeszcze turkotanie maszyny do szycia słyszę, ale jej nie
rejestruję. Aparatu do fotografowania dźwięków zresztą nie
mam. I dizel terenowego samochodu oddala mnie, na pace
przykucniętego, od obozu. Ale zaraz samochód gwałtownie
hamuje, bo walę w  szoferkę pięścią. Pięciu smyków
przypięło się do burty terenówki i już za chwilę wyjechaliby
za teren tego kempingu. A  wyjechać im nie wolno, nawet
o złotej godzinie.
Podglądałem i  fotografowałem Masuda, choć nieczęsto.
Bo on niewiele miał czasu dla dziennikarzy. Jakby
przeczuwał, że dany mu przez Boga czas skraca się. Jadł
słabo i szybko, głównie w nocy. A od świtu do wieczora był
rozbiegany. Rozrywany przez innych. A to przez tych, którzy
do niego za radą przyszli. Pomocy oczekują. A  to przez
dowódców, którzy nie wiedzą, co robić. On wie lepiej. A  to
przez uchodźców z  opanowanych przez talibów terenów.
Którzy co robić, jak dalej żyć, też nie wiedzą. A  on wie
lepiej. Bo on wszystko wiedział. Na wszystko miał radę,
choć szkoły wojskowej nie kończył. To znaczy kończył, ale
to była wojenna szkoła życia. Od dwudziestu pięciu lat
ciągła wojna. Najpierw przeciwko Rosjanom, którzy
w  1979  roku wjechali tu na czołgach w  osiemdziesiąt
tysięcy żołnierzy. Potem bratobójcza wojna domowa
mudżahedinów o  władzę nad krajem. A  wreszcie wojna
z  talibami, młodymi fundamentalistami islamskimi, którzy
receptę na Afganistan znaleźli w  Koranie. Kilkadziesiąt lat
minęło, a Masud wciąż na froncie, całe dorosłe życie. Więc
i szkoła poważna.
Mam koszulkę z  jego portretem, który podczas tamtego
pobytu zrobiłem. Szybko, w  trakcie wywiadu, jaki dawał
dziennikarzowi. Siedział w  fotelu, w  którym zawsze
siedział, i  odpowiadał na pytania. Ja lajką się z  nim
ceregieliłem. Bez flesza, bo zwyczajowo flesza nie używam.
Żeby jak najwięcej naturalnego światła, o  tej porze już
gasnącego, przez mój obiektyw się przegoniło. I żeby on nie
poczuł się skonfundowany. Nie spiął się. Nie zagrał przed
obiektywem. Bo ja chcę mieć Masuda naturalnego.
Prawdziwego. Żywego.
Którejś nocy ma z  wiernymi sobie lokalnymi
komendantami naradę. Konferencję. Przy świetle lampy
naftowej w  bunkrze, ziemiance się naradzają, jak talibom
odpór dać. Masud wraz z  nimi się nachyla, wśród nich
króluje. Wielką matę na skale pokrytej kurzem i  piaskiem
rozłożyli. Na niej na całą szerokość mapę rozpostarli. Nad
nią siedzą, klęczą, pochylają się. Dyskutują i  gestykulują.
Palcami po płachcie, skupieni i  poważni, wodzą. Prostymi
środkami: linijką, ekierką, długopisem, strategię na kilka
dni określają. Jak ich, fanatycznych żołnierzy w  czarnych
i białych turbanach, powstrzymać? Jak odrzucić? Pokonać?
Tak naprawdę miarkują niezmierzalną przyszłość. Może
optymizmu w  nich niedużo, ale nadrabiają determinacją.
Wiedzą, że cofnąć się mogą już tylko za granicę. Ale co
wtedy z  dziesiątkami uchodźców, którzy przed reżimem
talibów do doliny zbiegli? Nie zostawią przecież
współplemieńców. Więc determinacja w nich przeogromna.
Zaciśnięte twardo usta i  burza mózgów, co zrobić, żeby
czarny scenariusz się nie spełnił.
Rano, gdy Masud trochę się przespał, zabrał nas ze sobą
na front. Jako marszałek polny swojego wojennego pola
dogląda codziennie. Obejście obejść musi. Front zlustrować
i z wiernymi dowódcami się naradzić. Sami współplemieńcy
Tadżycy przy nim zostali. Inni komendanci, sławni ze
zwycięskich bojów z  armią radziecką, przez talibów zostali
pokonani. Przekupieni czy przestraszeni, z  wrogiem się
dogadali. On jeden nie. Ale ta wojna jest trudniejsza niż
tamta z Sowietami. Bo nie jest tylko o miedzę, o ziemię. Jest
wojną z  innymi Afgańczykami. O  tradycję. O  historię.
O kulturę. Religię. I ich rozumienie.
Na froncie z  Masudem dużo mam roboty. Aktywny jest
nad wyraz. Ledwo przybył, od razu okopy lustruje, ocenia.
Kałasznikowa bierze w  rękę i  z  okopów przymierza
w  stronę talibów. Sprawdza komfort i  wygodę liniowego
żołnierza. Okazuje się, że żołnierz ma nie za wygodnie, bo
w jednym okopie kulić się musi, w drugim na palcach stać,
żeby we wroga przycelować. Źle okop skopany, to każe
poprawić. Za wysokie podsypać, za niskie podkopać. Sprzęt
cięższy dbałym okiem wojennego gospodarza szacuje.
Działko tak stać nie może, bo dla  wroga jest widoczne.
A  czołg ma dać krzyżowe wsparcie ogniowe, dlatego
przesunąć go trzeba. Pod innym kątem okopać, żeby wroga
jeszcze bardziej. Jeszcze skuteczniej zaskoczył. To znów
linijka, suwak logarytmiczny i  mapa. Pochylony nad nią,
z lokalnymi komendantami szanse lub brak szansy w wojnie
z  talibami analizuje. Bo talibowie dolinę Pandższiru od
strony Mazar-i Szarif zaczynają okrążać. Ciąg dalszy
inspekcji znów na linii. Pedał od ustawionego na wroga
szybkostrzelnego, dwulufowego działka przeciwlotniczego
naciśnie. Sprawdzi kierunek lotu pocisków. Jak jest
zadowolony, nic nie mówi. A  jak coś nie pasuje, tłumaczy
spokojnie, cichutko. Żeby ci, którzy słuchają, nad nim się
pochylili, w  jego słowa wsłuchali. Żeby się nie powtarzał.
Zabiegany jest. Prawdziwie wojenny gospodarz.
Rzeczywisty marszałek polny. Bo na ziemiach przeoranych
okopami, minami, niewybuchami jesteśmy.
Wieczorem modlitwa z  żołnierzami. „Allahu akbar”,
zaciąga z  tadżycka. Mały dywanik ma pod stopami. Klęka,
kuca, pokłony bije. Najwierniejsi z wiernych wtórują mu. To
samo robią. Przy każdym leży ręczny karabin maszynowy.
Na wyciągnięcie ręki. Nawet w  trakcie modlitwy gotowy
zadać śmierć. Jakby coś się stało. Ale na razie nic się nie
stanie. Na razie on jest tu głównym mułłą. Głównym
strategiem, rozjemcą, marszałkiem. Współplemieńcy
Tadżycy kochają go.  Widzę to nawet przez szkło mojego
szerokiego obiektywu.
Po modlitwie jeszcze jedna, ostatnia inspekcja frontu.
W  zachodzącym słońcu czarne sylwetki mudżahedinów
z  bronią na i  pod ramieniem idą wysłuchać uwag mistrza
wojny. A po zmroku powrót do Hodża Bahauddinu. Kolacja:
zimne mięso, sałatka i  fanta. Butelka koli znów nieotwarta
stoi na środku obrusu położonego prosto na podłodze.
Skromnie. Czysto. Prosto. Minął kolejny, pracowity dzień.
Gdy on je, ja kąpię się w  melioracyjnym rowie z  wodą.
Kurz całodziennej wyprawy z  siebie zmywam. Muszę
swojsko wyglądać, bo tadżycki pilot śmigłowca podchodzi
do mnie i  pyta, jakie są jego szanse. Żeby tę wysoką
dziennikarkę. Która z dalekich Czech przyleciała. Wziąć za
żonę. A mnie szczęka opada. Ja nie wiem. I dlaczego on ze
mną konsultuje ewentualne z  nią małżeństwo? Bo jestem
najwyższy? Tak dziennikarz potem mi tłumaczył. Ale czy ja
wiem, czy mnie nie oszukał?

Tyle jest koncepcji na opisanie wojny, ilu jest dziennikarzy.


A dziennikarzy jest multum, więc multum jest też koncepcji
na wojnę, która dopiero wybuchnie. Dla której wszyscy się
właśnie zjeżdżają. Ale na razie wojna trwa w  bezruchu, bo
nawet takie mocarstwo jak USA musi przegrupować swoje
siły. Zorganizować logistykę. Postawić infrastrukturę
wojenną. Znaleźć źródła finansowania i  sojuszników. A  że
wojna będzie, to pewne. Odwet, zemsta, gniew,
sponiewierana mocarstwowa duma, kara, szok. Może też
nagle lęk. Wszystko to jest oczywistością po 11  września.
Kiedy w wieże WTC i budynek Pentagonu wbiły się rakiety-
samoloty pasażerskie. Kierowane przez samobójców z  Al-
Kaidy, która życzliwej gościny zażywa w  Afganistanie.
Równanie tego rachunku to wojna. Ale zanim wojskowi się
przegrupują. Doładują. Przeflancują. Oszacują możliwe
z  niemożliwym. To dziennikarze już na miejscu się zjawią.
Nawet siły szybkiego reagowania nie reagują tak szybko jak
żurnaliści, fotoreporterzy, operatorzy. Więc zanim US Army
swoje krążowniki podciągnie. Sojusze wojenne zawiąże.
Plany przygotuje i  wdroży do realizacji. W  październiku
2001  roku w  hotelu „Duszanbe” w  Duszanbe. Stolicy
Tadżykistanu. Pełnym wysłanników redakcji z  całego
świata. Wiele międzydziennikarskich sojuszy się zawiązuje.
Wiele pomysłów, kombinacji, planów zaczyna być
realizowanych. Bo na wojnę więcej niż pewną czekać nie
możemy. Musimy tę wojnę zdybać na gorącym uczynku.
Ociekającą świeżością relację przekazać naszym
redakcjom. Sprzedać czekającym na nią ludziom. Być tam
gdzie trzeba, kiedy się zacznie.
My z Wojtkiem Jagielskim koncepcję mamy taką. Lecimy
śmigłowcem z  Duszanbe w  okolice ciągle opierającego się
talibom starego, zniszczonego kilkudziesięcioma latami
wojen Bagramu. To miasto to wrota na Kabul. Jak pójdzie
ofensywa Amerykanów i  Sojuszu Północnego, czyli
mudżahedinów Masuda już bez Masuda, to na pewno
stamtąd. W  Bagramie jest stare, bo stare, podziurawione
i  kulawe, ale zawsze lotnisko. Tam ze śmigłowca się
wysypujemy – planujemy sobie – i dawaj taliba obiektywem
z  frontu podglądać. Podobnie jak my myśli jedna, bardziej
optymistyczna grupa dziennikarzy w hotelu się kotłujących.
My z  dziennikarzem kiedyś z  Duszanbe już tak lataliśmy.
A  i  ambasador Afganistanu w  Warszawie dał nam glejt
obiecujący, że dzięki niemu zamustrować się na wymarzony
śmigłowiec nie będzie trudno. Więc z  tym glejtem
dygnęliśmy do Tadżykistanu i  szukamy śmigłowca, żeby
wojnę z  terroryzmem szybko mieć jak na dłoni. Ale inni
dziennikarze w  glejty i  w  śmigłowce jakoś nie wierzą.
Czekać na okazyjną podwózkę nie chcą. Wolą może
mozolnie jak mrówki, ale pewnie do celu zmierzać. Więc
powoli, systematycznie, z  hotelu w  Duszanbe do Hodża
Bahauddinu, głównej kwatery wojsk zabitego Lwa
Pandższiru, ciągnie się ich strumień.
Ale my z  dziennikarzem starzy weterani afgańscy, więc
nosy mamy zadarte. A to się w powietrzu od razu czuje. Do
naszego stolika w  barze z  pianinem, na którym gra
konsjerżka-artystka, każdy chce się przysiąść. Coś złotego
z  procentem postawić. O  prognozę na temat bieżącej
sytuacji wojennej wypytać. Co im dziennikarz radzi
dowiedzieć się, usłyszeć. A  my jak krezusi. Bo przecież
jutro helikopter z nami na pokładzie z furkotem zawinie nad
Tadżykistanem. Na ląd głęboko w Afganistanie nas wystawi.
Od marnowania czasu nas wybawi.
Nie wzięliśmy pod uwagę jednej rzeczy. Że kiedy wojna
zaczyna się rozpędzać, helikoptery bardziej potrzebne są do
innych zajęć. Więc kolejka do naszego stolika ewentualnych
kandydatów po rady się skracała. Odpływali do Afganistanu
jakimiś swoimi ścieżkami. A  my pierwszego dnia, kiedy
odmówiono nam przelotu, nie zwróciliśmy na to uwagi.
Drugiego i  trzeciego też nie. Czwartego dnia się
wkurwiliśmy, piątego i  szóstego byliśmy jak zmacerowane
warzywo. A  siódmego zamiast odpoczywać, ruszyliśmy.
Zresztą musieliśmy, bo zaraz za hotel nie mielibyśmy czym
zapłacić, a to dopiero początek podróży. Do zorganizowanej
grupy dziennikarzy się przyłączyliśmy, bo raźniej. I my, i oni
zdesperowani jesteśmy, więc jak przecinaki do celu
zmierzamy. W  małym konwoju wynajętymi terenówkami
przez granicę i  rzekę się pchamy. Kilku Japończyków
w  strasznie drogiej tojocie. Anglicy w  land kruzerze,
wiekowym, ale stabilnym. Serbowie i  dziennikarze innych
nacji w  reszcie wózków. Z  nami w  radzieckim uazie
reporter serbskiej telewizji, który do swojej terenówki się
nie zmieścił. Droga daleka, bo choć od granicy do Bagramu
sto kilkadziesiąt kilometrów, autostrady tu nie ma.
Nie zahaczyliśmy wtedy o  Hodża Bahauddin, w  którym
niecały rok wcześniej byłem, Masuda spotykałem
i  fotografowałem. Później dopiero oglądałem i  słuchałem,
co tam się działo. Bo żurnalistów przybyło tam pracować,
jako do wyjściowej bazy, tysiąc albo tysiące. A  każdy,
zwłaszcza stacje telewizyjne, z  maszynerią do
transmitowania na żywo wojny przeogromną. Prąd
w  miasteczku niby jest, choć nie wiadomo skąd, ale
większość dostępu do niego nie ma.  Zresztą nie
wystarczyłoby go dla tysięcy. Dlatego każdy z  własnym
generatorem prądu. Generatory dla dużych i  głośnych
tytułów prasowych. Generatory dla stacji radiowych, coby
opowiadały koleje losu. Generatory dla telewizji, najwięcej
prądu pożerających. Technika już zaawansowana, zgrabna,
urządzenia małe, bo tak zarządziła japońska myśl
konstrukcyjna. Z  każdego miejsca transmisję na żywo
można poprowadzić. Dramatem odbiorcę ująć lub
sponiewierać.
Determinacja tych, którzy mają informacje przekazywać,
także ogromna. Bo przyjechali tu pracować, ale pracować
w godnych warunkach. A Hodża Bahauddin nie z gumy. Nie
rozciągnie się, nie pomieści całego sprzętu i  wszystkich
ludzi tym sprzętem operujących. Co bogatsi powynajmowali
ostatnie do powynajmowania chałupy w  mieście, żeby
ceglano-gliniano-murowano mieć dookoła siebie, najlepiej
z wysokim murem. Całe rodziny z domów się wynosiły, żeby
tylko dziennikarze więcej centymetrów wolnej przestrzeni
za murem mieli. Dalej staruszkę matkę, babkę pacyfikować,
wuja ogarniać, żeby ich tylko w  chałupie było mniej. Bo
wtedy w  chałupie dziennikarza będzie więcej i  zarobek
większy. A jak dziennikarz, operator czy fotoreporter sypnie
dolarem, to do końca życia, a przynajmniej do końca wojny
z  terroryzmem kasy starczy. Ale chałupa nie z  gumy,
a  i  babcia czy wujek, którzy w  niej mieszkają, też nie
z  gumy. Nie da się jednego powiększyć, drugiego
zmniejszyć, dziennikarza na centymetr kwadratowy
zameldować. Więc z  miasteczka trochę obóz
koncentracyjny się zrobił. Wszyscy skoncentrowani na
niewielkiej powierzchni. Bardziej ekologiczni żurnaliści
targają śpiwory, namioty, grille. „Damy sobie radę sami”,
twierdzą, a tak naprawdę mniejsze budżety mają. I nie stać
ich na wynajęcie chałupy albo z  wynajęciem się spóźnili.
A teraz ceny poszybowały.
Obok Hodża Bahauddinu wyrosło drugie, o  wiele
potężniejsze dziennikarskie miasteczko. Namiotowe.
O  budżecie wielkości chyba mojej ukochanej stolicy.
Z  własnym handlem, własną gospodarką. Nie wystarczy
dziennikarzowi wystawić satelity i  wysłać przez niego, co
się słyszało, podsłuchało, zobaczyło. Dziennikarzowi do
pracy potrzebna jest ropa do generatorów prądotwórczych.
Cebula, baranina, ziemniak czy po prostu chleb, żeby głód
zabić. Papierosy, łyskacz, nawet papier toaletowy, bo
dziennikarz, nawet wojenny, też człowiek. Ale najbardziej
potrzebne jest mu wydarzenie. Bo wydarzenie ma magiczną
moc usprawiedliwiania w  redakcjach obecności tu ich,
dziennikarzy. Oraz usprawiedliwiania kosztów tej ich
obecności. Wiadomo, że kiedy występuje deficyt towaru,
cena za niego szybuje w niebo niczym znienawidzone przez
talibów latawce. A  teraz właśnie występuje deficyt
wydarzeń. Front się nie rusza i choć siły specjalne różnych
armii hulają po górach, niewiele się dzieje.
Po kilku, kilkunastu dniach na froncie wojny, która się
nie zaczęła, zniecierpliwione redakcje dają znać, że
przekraczamy budżet. I  jeżeli szybko czegoś
dramatycznego, poruszającego nie nadamy, oni z  opisu
globalnej historii nas odwołają. Do opisywania dziur
w  drogach powiatowego miasta nas przydzielą. Ciśnienie
w  związku z  tym w  dziennikarzach rośnie. Ile tak można
w  bezruchu w  miasteczku namiotowym trwać? Te same
twarze oglądać? Przystanek Łudstok to nie jest. Toteż jedni
ruszają stamtąd ku równinie uzbeckiej ukoronowanej
meczetem Mazar-i Szarif. Inni strasznie ciężką drogą przez
dolinę i  tunel Salang próbują wydostać się na jakieś inne
wydarzenia. Ci zaś, którzy na nic nie mogą się zdecydować,
czekają w dziennikarskim miasteczku na rozwój wypadków.
A do głów najbardziej zdeterminowanych przychodzą różne
głupie myśli. Jak przed redakcją się popisać. Swoją bytność
tu usprawiedliwić. Sławę i  honor zyskać. Przez to kulka
donikąd przez karabin wystrzeliwana osiąga astronomiczną
cenę. Bo i  fotoreporter wtedy naciśnie migawkę, zdjęcie
sobie zrobi. I  operator materiał do relacji dziennikarza
skręci. A dziennikarz radiowy efektowny dźwięk nagra. Ale
im dłużej ten bezruch przed burzą trwa, tym bardziej
stargana jest reporterska psyche. Siadać i  zawodzić nas
zaczyna, więc coraz głupsze, irracjonalne
i  ekstrawaganckie pomysły przychodzą żurnalistom do
głów. Dziennikarka szwedzkiego radia wynajęła transporter
opancerzony, żeby na pace do linii frontu podjechać
i nadać, że na froncie bez zmian. Ale pecha miała, bo załoga
transportera z  dziennikarką na pace pozycje talibów
przeoczyła. A  ci, nie zastanawiając się, w  transporter
walnęli, czym się dało. I  po szwedzkiej dziennikarce
radiowej nie został nawet dyktafon, na którym na żywo
nagrywała swoją relację.

Tak jak oczekiwanie na ekskluzywną podwózkę śmigłowcem


było stratą czasu, tak wynajęcie przez nas radzieckiego
uaza gazika też okazało się skuchą. Bo wóz to wysoki,
wąski, niestabilny. I to ja dziennikarza na niego namówiłem.
Wiedziałem, że kiedy radziecki sprzęt się popsuje,
zreperowanie go tym chociażby, co przy drodze się
znajdzie, jest pestką. I  rzeczywiście psuł się. Skrzynia
biegów padła, ale rozkręcenie jej i  złożenie było pestką.
Śrubka z  drzwi wykręcona i  w  skrzyni biegów dokręcona
świetnie działała. Nie to jednak było naszym problemem.
Naszym problemem był niedoświadczony wozak, kierowca,
którego dostaliśmy. Młokos, który z  prowadzeniem był
mocno na bakier. Gabarytów fury i  przestrzeni wokół niej
nie ogarniał, a może był niedowidzący. Gdy zakręt był przed
nim, przyspieszał, by na zakręcie hamować, a  gdy długa
prosta  – zwalniał. Z  biegami też miał problem. To znaczy
nie miał, bo prawie ich nie używał. Więc gdy wjechaliśmy
w  wysokie góry i  zaczęła się jazda skarpą wzdłuż rzecznej
doliny, siedząc za nim, odruchowo zacząłem hamować
i  ciężar ciała przekładać zgodnie z  warunkami jazdy.
Zdenerwowany, że ten, który prowadzi, moich jakże
skrupulatnych i  skutecznych w  prowadzeniu samochodu
ruchów nie powtarza. Ale jak mógł powtarzać, skoro
z  przodu siedział i  mnie nie widział? Choć i  drogi przez
płaską szybę uaza w ogóle chyba nie widział.
Wyjechaliśmy o  świcie, a  w  którejś godzinie jazdy,
w  nocy już, stało się, co się miało stać. Nagle czuję  – nie
jedziemy już, tylko przechylać się zaczynamy i  po prawie
pionowej ścianie wąwozu koziołkujemy w  głąb czarnej
rzeki. Staram się czegoś przytrzymać, żeby nie walało mną
po kabinie, ale nie mogę niczego uchwycić. Trzech
pozostałych pasażerów terenówki też niczego się nie
trzyma. Serb obok mnie z  tyłu siedzący wali się na mnie
swoim ciężarem przez grawitację doprawionym, a potem ja
walę się na niego. Bo góra  – dół, góra  – dół, góra  – dół
spadamy. Aż wreszcie jeb w  wodę, rzekę i  robi się
natychmiast mokro, ale żyjemy. Miękko wylądowaliśmy.
Chwała Bogu, że spadliśmy do niegłębokiej rzeki, a  nie na
skalne urwisko. Zatapiam się na chwilę, ale spokojnie, bo
żyję. Lecz Jagielski, który z przodu obok kierowcy siedział,
nie zatapia się spokojnie. Fura położyła się w rzece na bok
po jego stronie. Jest pod wodą i walczy o życie. Serb, który
z tyłu za nim siedział, też jest pod wodą i też walczy o życie,
bo kurczowo mnie się trzyma i  ciągnie pod wodę. Ale ja
patent ratownika mam, więc trzepię Serba po ryju
z  otwartej dłoni, plaskacza mu daję. I  na powierzchnię nie
tak przytomnego, lekko już sflaczałego, ale go wyciągam.
Drzwiczki z  mojej strony nagle w  górze umiejscowione
otwieram i przez nie na świeże powietrze go targam.
Kierowca najszybciej wyskoczył, bo był po tej samej
stronie co ja, czyli nie tak bardzo pod wodą. I  Jagielskiego
nie ratował, choć Jagielski zaklinował się pod wodą i  miał
najgorzej. Ale głowę też miał mocną. Wybił nią, wypchnął
przednią szybę i  wypłynął z  wnętrza karoserii. I  teraz
w  rzece stoi, kompletnie mokry i  trzęsący się z  zimna jak
Serb i  ja. Bo to jesień, a  spadliśmy przecież do górskiego,
lodowatego strumienia. Ale chwała Bogu, wszyscy żyjemy,
to najważniejsze. Tylko że nagle czuję smród rozlewającej
się z  kanistrów i  baku ropy. Kurwa, kurwa, dupa. Do uaza
się rzucam, ale to już na nic. Cały sprzęt przepadł. Satelita,
dwa laptopy, skaner, aparaty fotograficzne. Prawie
zapłakałem, ale jeszcze w nadziei, że może coś przetrwało,
na brzeg je wynoszę. Japońska myśl techniczna takich
przygód dla zaawansowanej technologii jednak nie
przewidziała. Wodą, ropą zalane wszystko. Wkuci byliśmy.
Bo tu wojna z  terroryzmem niespiesznie, ale nabiera
rozpędu.
Wozak, kierowca, młodziak próbuje dalej od nas cyckać
dolary, bo to przez nas, mówi, do wody się wykopyrtnął. Bo
gdybyśmy go nie zatrudnili. Z  rodzinnej wioski nie
wyciągnęli. Samochód sprawny dalej pod chałupą by stał.
A  tak jak śnięta ryba. Na boku położony. W  strumieniu się
odmacza. Myślałem, że go jebnę. Bo za te dolary
w  sprzęcie, które nam utopił, do samochodu karawanę
wielbłądów by sobie dokupił. I  powożenie wielbłądem
pewnie lepiej by mu szło niż samochodem.
Dziennikarz wyłowiony przez Serbów, bo cały konwój na
ratunek nam się rzucił, dołączył do ich wycieczki. A  mnie
Japończycy przygarnęli do swojego wozu. Tak im
przypasowaliśmy. Ja miałem większe gabaryty, Japończycy
mniejsze, a  Jagielski na odwrót. Łatwiej mu było u Serbów
się zmieścić, bo on mniejszy, a  oni więksi. Popakowaliśmy
nasz obciągnięty ropą i  wodą sprzęt, już niepozwalający
nam wygodnie na wojnie funkcjonować, i  pojechaliśmy
dalej.
Jest Afganistan, jest przygoda. Na dwa dni
z  dziennikarzem się rozłączyłem. Bo Serbowie, na których
jest zdany, spieszą się niespiesznie. Zafascynowani kulturą
Afganistanu, co rusz wysiadają, film to tu, to tam skręcają
i  podkręcają. A  Japończycy sumiennie zapierdalali do celu,
przystanków zbędnych nie robiąc. Zatrzymywali się tylko
wtedy, gdy widzieli ciężki sprzęt bojowy. Za ich namową
jeden czy drugi mudżahedin pedał działka
przeciwlotniczego cisnął i  seria z  hukiem szła w  niebo.
A  ich kolega w  tym czasie pamiątkowe wojenne zdjęcia im
robił. Dokument. Do Bagramu, celu naszej podróży,
dotarłem więc wcześniej. A  dziennikarz, zdesperowany,
Serbów w  końcu zostawił i  na piechotę ruszył. Wzięli go
jacyś wojacy na pakę ciężarówki i do szpitala podwieźli, bo
głowa, którą szybę w  samochodzie wybił, ciągle mu
krwawiła.

Pogrążamy się w  mnogości sprzętu. Laptop, satelitarny


transmiter, komórka, aparat. I  ładowarki do nich baterie
ładujące. Od aparatu, telefonu, laptopa, transmitera.
Wszystkim rządzi prąd, energia. I  uzależnienie. Bo puki
i piny. Loginy i kody dostępu. Hasła.
Miałem kiedyś dwa plecaki, mam jeden. Z  jednym dużo
łatwiej, lżej, wygodniej i  mobilniej. Koreks zastąpiły kabel
i  ładowarka. Wywoływarkę laptop. Antenę satelitarną
komórka. Więc łatwiej mi i  lżej. Tylko te cholerne piny do
każdego urządzenia, które co rusz wypadają mi z  głowy.
Muszę je zapisywać na drobnych karteczkach i  rozkładać
po wielu kieszeniach mojej fotograficznej torby i bagażu. Bo
tragedia, jak zapomnę, a  karteczka mi zaginie. Więc jak
w  Enigmie żyję, zmagając się z  zapisanymi cyfrowymi
kodami. A to zaloguj się do laptopa. A to zaloguj się na ftp
gazety. A  to zaloguj się na komórkę. Na gazetową pocztę.
Do internetu. Dziesiątki cyfr. Kto to spamięta? I ładowarka
do baterii (ale baterie już nie takie duże jak kiedyś).
Ładowarka do komputera. Ładowarka do telefonu. Na
szczęście ja nie potrzebuję ładowarki.
Szybciej niż dziennikarz pod linią frontu z  talibami się
zjawiłem, ale co z  tego? Mój sprzęt nie działa, utopiony.
Więc ja też nie działam. I  krew mnie zalewa, bo chętnie
bym podziałał. Czuję się, jakbym był bez ręki. Bez dwóch
rąk. Bez oczu. Bez aparatu jestem ślepy. Bez aparatu jestem
tu niepotrzebny. Zbędny. Sytuacja mi pokazuje: muszę żyć
z pinami i ładowarkami, żeby żyć i być w ogóle. A na razie
muszę zdać się na los i czekać, co się wydarzy. Na szczęście
albo brak szczęścia.
Wyrabiam akredytację w  takim trochę, a  nawet bardzo
na wyrost ministerstwie informacji Sojuszu Północnego.
U  mudżahedinów sierot po Masudzie, ale za to z  nowym,
potężnym sojusznikiem zaatlantyckim. Z  którym wspólnie
na wojnę z  talibami się szykują. I  tam ku mojemu
zaskoczeniu język polski słyszę. Koledzy z Krakowa robiący
relację dla jednej z  gazet! Mały, bo mały, ale jakiś cyfrowy
aparat mają i pożyczą, a i noclegiem mnie ugoszczą. Kupuję
jeszcze przeciepłą wełnianą chustę, bo wszystkie ciuchy
i  śpiwór cuchną ropą i  nie chcą wyschnąć. Ale to już nie
problem. Bo mam pożyczony na moment aparat o  nie
pamiętam jakiej nazwie. Fotografuję.
Wojacy, Tadżycy, pranie na lufie czołgu suszą. Czołg
stary, ale jary. Dzielny w  boju, po pooranych burtach to
poznaję. Niejedno na pewno przeszedł. Załoga z nim też za
pan brat, bo to ich drugi, a  może nawet pierwszy dom.
Jeden z  brodą i  trochę skośnymi oczami wiesza na lufie
wypraną w  rzece bluzę wojskową. Inny bieliznę. Leniwie
i spokojnie sobie poczynają, bo na froncie bez zmian.
Naciskam migawkę pożyczonego aparatu i  ich
fotografuję. Nagle, z  zaskoczenia, wszyscy odruchowo się
kulimy. Pod lufą, przy gąsienicy, w czołgu, gdzie kto stoi. Bo
huk i  gwizd potworny z  nieba nas ogarniają. A  po niebie
klucz za kluczem lecą jak klucze bocianów wylatujących
w  sierpniu z  mojego zimnego kraju do krajów ciepłych.
Ławica samolotów na niskim pułapie nas mija. Rakiety pod
skrzydłami mają podczepione, na końcach czerwone. Tymi
czerwonymi dziobami ostro drą powietrze. Niedaleko, na
wzgórzach, są okopani talibowie. I  kurczą się pewnie tak
samo jak my przy czołgu, bo to bezwarunkowo śmiertelny
albo nieśmiertelny odruch. Ale czy szczęście im przyniesie
ławica samolotów, nie bocianów? Pewny raczej jestem, że
nie.
Kiedy pojawi się dziennikarz, pojawią się też na mojej
drodze znajomi fotoreporterzy. Ze skupieniem wysłuchają
moich przygód i  ciężkiego losu fotoreportera bez sprzętu.
Ulitują się i  pożyczą mi coś małego, brzydkiego, co
odrobinę przypomina moją lajkę. Konika heksar się nazywa.
Ze świetnym, szerokim obiektywem o  jasnej przysłonie. To
wszystko, czym mogą mnie wspomóc. A  ja z  tym szerokim
obiektywem muszę się sporo nabiegać, nakadrować, by coś
zrobić. Bo samolotów huku nie sfotografuję. Efektu
ostrzałów, które godzinami się ciągną, też nie. Więc
kombinuję jak koń pod górę. Ale moja wdzięczność jest
wielka. Bo kiedy z  dziennikarzem pojedziemy robić
miesięcznicę-pamiętnicę po Ahmadzie Szahu Masudzie
w  jego rodzinnej wiosce. Przez ten szeroki obiektyw będę
musiał wejść między szalejące rumaki i  dosiadających ich
jeźdźców. To pierwsze od lat buzkaszi. Końskie boki ocierają
się o mnie. Grożą potrąceniem, zdeptaniem, stratowaniem.
Ale ja przeszczęśliwy jestem i  zatracam się w  robocie
między spoconymi grzbietami koni, między nahajkami
i tuszą barana. O którą trwa walka drużyn.

Albo wytrwale czekamy na nieoczekiwane. Albo


oczekiwanemu wychodzimy naprzeciw. A jak nam dalej nie
idzie fotografowanie, trzeba zrobić sobie przerwę.
Odwrócić aparat. Stanąć do tematu tyłem. Bokiem.
Okoniem. Spojrzeć zza węgła czy nawet zamknąć oczy.
Zobaczyć powidoki i zacząć jeszcze raz. Bo każdy organizm,
każda głowa potrzebuje dystansu. Do przeżycia, do
wydarzenia. Bo może wcale nie jest lepiej na wprost
ustawić obiektyw? Może lepiej po skosie? Okoniem właśnie.
I  może nie najszerzej, tylko wężej ująć obraz? Powiedzmy,
obiektyw pięćdziesiąt milimetrów standard, taki, jakim
widzi nasz wzrok. Ale co mamy robić, jak nam się przed
obiektywem tyle życia i  śmierci przewija? Wtedy właśnie
szerzej, a co za tym idzie – bliżej, z większą głębią ostrości
trzeba robić zdjęcia. Żeby plan nachodził na plan. Żebyśmy
za jednym naciśnięciem migawki podali jak najwięcej
informacji. A  jak rakiety odpalają dziesięć metrów od
ciebie, to przecież blisko nie podejdziesz. Bo cię osmali,
okopci, a  strumień odrzutu rakiety poruszy twoją rękę.
Wtedy bardziej z  boku trzeba się zaczaić. Albo może od
przodu, jeżeli to bezpieczne. A  może w  ogóle na moment
przestać fotografować? Na chwilę porzucić fotografię?
Zająć się czymś innym? Wypić herbatę, kawę. Walnąć
browar, chlapnąć wódę. Zajarać szluga. Dać odetchnąć
rozgrzanej głowie. I  dopiero wrócić do tematu. Albo
w  ogóle zająć się innym tematem, który spowoduje, że do
tamtego wrócimy z  nowymi pomysłami. Z  nową koncepcją
albo i bez koncepcji. Ale z większym szczęściem.
Tak jak czasem nie wychodzi mi fotografowanie, czasem
męczy mnie ten tekst. Też nie wychodzi. To dziwne, ale
bywa, że słowa spływają z mojej głowy jak wodospad. Piszę
naraz pięć, sześć stron. Sprawia mi to przyjemność.
Szczerą radość, jak fotografowanie. Tekst niby wstążka
gimnastyczki artystycznej rozwija się, zwija, kręci pętle.
Czuję się wtedy wspaniale. Dumnie, ważnie. Bo piszę. Ale
czasem się zacinam. Na dzień, dwa, trzy. Nie mogę patrzeć
na litery na klawiaturze komputera. Dłonie i  palce mi
drętwieją. Nie chcą śmigać, składać, budować zdań. Tekst
wzbudza we mnie niechęć jak praca domowa z  chemii,
fizyki czy matematyki w szkole podstawowej. Byłem kiepski
z  przedmiotów ścisłych. Nie najlepszy z  przyrodniczych
i  średni z  humanistycznych. Najlepszy byłem zawsze
z wuefu.
Męczy mnie ten tekst. Męczy mnie pisanie
o  Afganistanie, do którego wyjeżdżałem najwięcej razy.
Czyli najwięcej widziałem. Najwięcej sfotografowałem,
najwięcej przeżyłem. Byłem tam chyba, choć nie jestem
pewien, jedenaście razy. Policzyłbym wizy w paszporcie, ale
mam już czwarty, tyle tych wyjazdów w  świat było.
Mógłbym policzyć tylko z  ostatniego. Dlatego
z  Afganistanem mam ból i  kłopot. Kompletnie irracjonalny.
Biorący się z mnogości wyjazdów ponakładanych na siebie.
Mnogości wydarzeń i  mnogości obrazów. Nieraz łączą się
w konfiguracjach, które nie miały miejsca. Muszę zaglądać
do zdjęć, żeby ułożyły się w  chronologiczno-rzeczywiste
ciągi. W  logiczno-sensowne wydarzenia. Które na potrzeby
tej opowieści są niezbędne, ale czy niezbędne są w  moim
dalszym życiu? Choćbym nie wiem jak się starał, pamięci
nie da się prosto ogarnąć. Uporządkować. Opanować. Ona
żyje we mnie i  ściga mnie. A  ja ścigam ją, żeby przestała
mnie ścigać.

Raz tylko miałem styczność z  polskimi szturmenami


w  Afganistanie. Kiedy polski prezydent odwiedził nowego
prezydenta Afganistanu u  niego w  Kabulu. Był październik
2002  roku. Prezydent miał swoją ochronę z  BOR-u, ale
wsparcie logistyczno-ogniowe dawali gromowcy.
Superchłopaki. W  kaszę dmuchać sobie nie dadzą. Raczej
oni każą ci nadmuchać w  kaszę. Fotografuję ich
z  prezydentem naszego kraju, bo poprosił, a  jemu się nie
odmawia. Chce mieć fotkę z  tymi, którzy nigdy się nie
fotografują. Wszyscy oficjele już w  samolocie z  napisem
Rzeczpospolita Polska siedzą, a  on dziękuje chłopakom
w  antyodłamkowych goglach na oczach i  nakolannikach
jakby na turniej siatkówki jechali. W  mundurach w  ciapki
na nową amerykańską modłę, ale w  kolorze afgańskiego
khaki. Steranych walką, ale godnych i  dumnych.
Z  nietypowym dla naszej armii, na pewno lepszym niż
przeciętne uzbrojeniem. Prezydent obok samolotu stoi,
a oni wianuszkiem go otoczyli. To zdjęcie nigdy nie zostanie
opublikowane, bo tożsamości chłopaków wydać nie można.
Potem, jak będę miał pod górkę z  życiem, w  pewnym
miejscu spotkam szturmena, który z  izraelską kraw magą,
sztuką walki wręcz, był za pan brat. W  skarpę śniegu
powalał mnie w sekundę, gdy ja nawet gardy nie zdążyłem
podnieść. Nie było już po co. W bytowaniu na niegościnnym
terenie mistrzem był przeżycia i kamuflażu. I specjalistą od
optycznego sprzętu, który w kogoś lub coś wcelować potrafi
z bardzo daleka. Był w Afganistanie i na Wzgórzach Golan,
i pewnie gdzie indziej. On opowiedział mi, że kiedy cel idzie
w stronę warty, idzie też na twój optyczny celownik. Bo twoi
kumple wartują na warcie, a  ty kumpli z  orlego gniazda
z głębi bazy chronisz. On idzie, a ty przez optykę próbujesz
ocenić jego zamiary. Bo nie wiesz, co tamten kitra pod
tkaniną. Może nic nie chowa, a  może właśnie chowa?
Zastanawiasz się i wahasz. Ale kumple z bramy już nadają:
„Zdjąć cel”, i  więcej czasu na wahanie nie masz. Masz
rozkaz: wyeliminować cel. Trafiasz więc intruza w  czoło,
między oczy, nie dając mu czasu na reakcję. Na myśl, na
zdziwienie. Nawet huku wystrzału już nie usłyszy. Nie
odpali zawieszonej pod tkaniną bomby.
PROFESOROWIE OD TEORII
CHAOSU
Burundi, Rwanda

Listonosz puka dwa razy. Fotoreporter do skutku. A żołnierz


burundyjski ani razu. Rzuca przez drzwi, okno, lufcik
granat ręczny i  czeka. Wyczekuje, aż odłamki siekną
bezlitośnie tego, co z chałupy nie wyszedł. Dziesiątki takich
pourywanych ciał ludzkich. Wywleczonych na zewnątrz,
przed lichy dom. Fotografuję. Fetor krwi drażni nos.
Temperatura jest wysoka, wilgotność też, więc ciała szybko
się rozkładają.
A przecież dzień wcześniej wojskowi demokratycznie, bo
w komunikatach, podobno ostrzegali. Wyjść z chałupy musi
każdy! Inaczej będzie bolało.
Tych, którzy leżą, nic już nie zaboli. Wychodziły całe
rodziny. Niektórzy nie zdążyli się spakować, ogarnąć izby.
Albo na widok wojskowych z  jakichś przyczyn zaryglowali
się i  udają, że ich tam nie ma. Ale wojskowi nie w  ciemię
bici. Jak chałupa zamknięta, to znaczy, że ktoś się ukrywa
albo coś zostało ukryte. A  to nie uchodzi przed armią
tak  się skrywać, coś ukrywać. Dlaczego dom zamknięty?
Trzeba otworzyć. A  klucz do drzwi wojskowi mają
uniwersalny i niezawodny. Granat. Nie jakiś hukowy. Dobry,
by przestraszyć i  by ten, który w  chałupie się zaryglował,
z  niej wybiegł. Wyleciał może trochę okopcony, osmalony,
na pewno ogłuszony, ale wciąż żywy. Nie ma czasu na
półśrodki. Na wykurzanie, rozkminianie, wypytywanie
dlaczego. Czasu na to chyba w  ogóle nie przewidziano. Ci
w  chałupie mieli się dostosować. Teraz wojskowym nie
pozostaje nic innego, jak sieknąć po izbie odłamkami. Ciało
delikwenta wywlec na podwórze. Na ganek przed dom. Ku
przestrodze sąsiadów czy innych, którzy jeszcze się
ukrywają. Bo jeśli się ukrywają, pewnie mają nieczyste
sumienie. Coś ich gryzie. Albo coś, nie daj Boże, przeciwko
armii, rządowi knują. Swoim bytowaniem w  chałupie chcą
wojskowych przechytrzyć, oszukać, a  to znaczy ośmieszyć.
A  w  państwie demokratycznym, ale rządzonym silną ręką,
to nie uchodzi. Więc profilaktyka zapobiegawcza: granat
odłamkowy. Huk wybuchu, implozji  – bo w  zamkniętym
pomieszczeniu przecież. Chmura dymu wyłania się
z  wywalonych wybuchem drzwi i  okien. Chwila ciszy. Nie
można powiedzieć: nudy, bo nie wiadomo, co w  środku
się  działo. Czekamy, aż pył opadnie i  pozwoli na spokojne
rozejrzenie się po izbie. Żeby dym, drapiąc, nie zaatakował
nam oskrzeli, płuc, spojówek oczu. Bo to niezdrowe.
W armii burundyjskiej, która rozkazy wydaje, są
wyłącznie członkowie plemienia Tutsi. W  rządzie
i administracji są w większości Hutu. Nawet sam prezydent
kraju aktualnie  – w  czerwcu 1995  roku, kiedy tam się
zjawiliśmy  – był Hutu. Ale to wojskowi rządzą. Dlatego
Hutu zaryglowanych w  ich lichych obejściach, które
fotografuję. Na dalekich przedmieściach Bużumbury, stolicy
kraju. Żołnierze Tutsi potraktowali z  buta. Od razu
granatami. Odłamkami. Pokazowo. Bo w  kraju trwa wojna
domowa. Przepychanka, kto rządzi, kto ma rządzić. Więc
mniejszość Tutsi większości Hutu pokazuje. Straszy ją
i  podporządkowuje. Gdzie indziej na odwrót, Hutu Tutsi
pewnie pokazują. Ale ja tego nie widzę. Wszystkiego nie
rozumiem. Nie mam czasu i chęci, by w ich skomplikowane
wzajemne historie się wgryźć i je przegryźć. Wiem tylko, co
widzę. Że jedni zabijają drugich. Dla jakiegoś swojego
ważnego powodu. Jak w  sąsiedniej Rwandzie. Tylko tu
wolniej, nie na rekord nastawieni. Nie na milion ludzi
w  trzy miesiące. Tu mordują się trochę mniej morderczo,
trochę bardziej pełzająco. Sto tysięcy w  pierwszym roku,
potem dużo mniej. Ale wystarczająco, by wzajemne sobie
pokazywanie przez Hutu i  Tutsi, kto kogo, kto pierwszy,
mocniejszy, bezwzględniejszy, mnie, fotografa,
przyciągnęło. Bo ja też pokazuję. Innym, ciekawym
i bezpiecznym. Jak wojenne nieszczęście wygląda.
Kobieta w  izbie siedzi, a  przy jej ogromnym cycu wisi
szkrab. Niczego nie rozumie, ssie cyca. Obok leży ciało
męża, ojca. Ubrane raczej odświętnie, w  białą koszulkę
i  czarne spodnie. Zastygł pośmiertnie z  ramionami
wzniesionymi ku górze, jakby chciał się zasłonić. Kobieta
też jest ubrana odświętnie. Na elegancką pomarańczową
sukienkę w  czarne koła narzuciła czarny tużurek, na szyi
ma srebrny łańcuszek. A  w  kąciku oka wielką, ogromną,
rwącą moje serce łzę. Fotografuję. Ona, świadomością tu
i  teraz nieobecna, jedną ręką ściska cyca. Drugą głaszcze
nieżywego męża. Tylko szkrab, też odświętnie, na biało-
zielono ubrany. Pochłonięty przez swój instynkt łaknienia.
Mleko z cyca pochłania.
Stolarz ma pełne ręce roboty. Nie aż tak pełne, bo
zabitych grzebie się w  skromnych słomianych matach. Tak
taniej i szybciej. Ale krzyże, bo katolicy katolikom zgotowali
ten los, z lichej sklejki wystrugać i  zbić gwoździem trzeba.
Żeby nad świeżo skopaną ziemię wystawały. Kobieta
stolarza nie wiadomo gdzie, przy nim syn, a to ona powinna
się nim zajmować. Ale jej nie ma, dlatego dzieciak z ojcem.
Wpatrzony w  niego, ale i  w  swoją robotę. Ma za zadanie
ułożyć sklejkę w  krzyże, żeby ojciec nie musiał się tym
zajmować. Frasować. Tracić czas. Żeby tylko tłukł młotkiem
w gwoździe te krzyże stabilizujące. Żeby grób oznaczyły dla
rodziny godnie. Może nie uroczyście czy odświętnie, ale
zawsze jakoś.
Groby są kopane między chałupami, krzakami,
w  dookolnych zagajnikach. Mnóstwo. Na żywo wyrastają
przed moimi oczami i  pochłaniają zabite ciała. Cieśla się
spieszy w  zbijaniu krzyży, bo jak jest popyt, to jest
i zarobek. Może niewielki, ale zawsze.
Przed chałupą leżą zwłoki podwójne, ale pojedyncze. To
znaczy z  dwóch ciał można by uskładać jedno. Każde
skrócone siłą detonacji granatu. Tylko co po ciele z dwoma
głowami i płucami, ale bez nóg, żołądków, jelit? Bo połowy
ciał urwane, flaki na wierzchu, głowy skręcone na bok.
Powiedziałbym, że jedno leży w nogach drugiego, tylko nogi
urwane. Chyba babka albo żona pierwszego drze się
z  nieszczęścia. Obok kucnęła młodsza z  dzieckiem na
kolanach. Ręką podparła głowę. Otępiała i  zamarła. Zza
węgła glinianej chaty dwóch smyków podgląda sytuację.
Tyci, tyci wychylają się zza rogu, żeby ogarnąć tragedię
innych i  zaspokoić własną ciekawość. Jeden zatyka nos.
Smród rozkładających się ciał przeszkadza i  mnie. Ale to
nieważne. Moje doznania są drugoplanowe. Liczy się stan
tych, którzy przed szerokim obiektywem w śmierci zastygli,
oraz emocje tych, którzy przeżyli.
W innej chacie dziewczynka w  granatowej koszulce
dzierży w  ręku krzyż. Jej hebanowa twarz jest poorana
strużkami łez. I  nie komponuje mi się z  brudnozielonym
tynkiem domu. Ale to też nieważne. Wszystko jest w  tej
chwili nieważne, bo pod jej nogami leży kobieta. Jej matka.
Trup. Obok przysiadły dwie kobiety z czerwonymi od płaczu
spojówkami, a  szeroki obiektyw mojego aparatu ogarnął
jeszcze jakąś męską rękę, która wystaje z lewej strony. Nie
wiem czyją. Zbyt blisko byłem tragedii kobiet. Może ojca
dziewczynki, która trzyma ten krzywy krzyż? Krzyż
ociosany niechlujnie maczetą i  ześrubowany. Zrobiony
własnym sumptem.

Premier Burundi z plemienia Tutsi sprawia wrażenie nawet


kulturalnego mężczyzny. Ma białą uprasowaną koszulkę
z krótkim rękawkiem. I złoty, ze szczerego na wygląd złota,
zegarek.
Pojawił się na miejscu tragedii na krótką, zapowiedzianą
konferencję prasową. Dla nielicznych dziennikarzy, bo tylko
nieliczni dotarli. Nie przystaje nad ofiarami. Nie pochyla się
nad nimi. W  krótkich żołnierskich słowach tłumaczy, że
tragedii winni są ci, którzy nie żyją. Że demokratycznie
zostali komunikatem rządowym uprzedzeni o konsekwencji
niepodporządkowania się armii. Kto komunikatów władz nie
słucha, ten sam sobie winien.
Konferencja prasowa wyraźnie go krępuje. Bo w  tle na
pobliskie boisko szkolne do gry w  koszykówkę. W  asyście
zbrojnych wojaków. Idzie kolumna matek, dzieci,
młodzieńców i starców. Dzieciaki są oczywiście ciekawskie,
ruchliwe. Kukają, co się dzieje. Dorośli poważni, bo powaga
sytuacji duża. Niektórzy przerażeni, bo groza jeszcze
większa. Ale szkraby nie tak ściśnieniowane. Więc jeden tuż
obok boiska, przed dwoma żołdakami, robi fikołka. Od tego
przecież jest przyszkolne boisko. Od wuefu. Fikołka, jako
ktoś, kto w  życiu fikołków robił mnóstwo, oceniłbym
normalnie na ocenę dobrą. Ale sytuacja jest wyjątkowa,
więc stawiam celujący. Wojacy, przed którymi może chciał
się popisać. Tak jak ja popisywałem się przed swoim
trenerem. Na jego popisy nie zwracają uwagi.
A ludzie przez żołnierzy przytargani w  długiej kolumnie
karnie na boisku do kosza się rozgrzewają. To znaczy stoją,
ale słońcem, które jest już wysoko, rozgrzewają się.
Bardziej przezorni kolorowe parasolki przeciwsłoneczne
wzięli. I  wystają rodzinami. Walizki, tobołki, pakunki
i  paczki postawili obok siebie. Dobytku mogli zabrać tyle,
ile dali radę unieść i  nie spowalniać kolumny w  marszu.
Lichy to chyba dobytek. Tekturowe walizki, tymczasowe
tobołki. Przez żołnierzy popędzani, ustawiają się w  kolejki
do szkolnych stolików. Na boisku postawionych niczym na
szkolną odpytywankę, klasówkę. Za takim stolikiem,
szkolnym biurkiem, siedzi umundurowany wojak.
Egzaminator. Egzamin u niego trudny, bo z życia. Sprawdza
na podstawie jakiegoś dokumentu tożsamość osoby
wyrwanej z  chałupy. Sprawdza i  decyduje, segreguje tłum.
Jedni na prawo, drudzy na lewo. Jedni będą mogli wrócić do
domu, inni nie.
Wojakom czytanie sprawia chyba problem. Więc
kolumny do egzaminatorów powolne i  długie. A  oni
dokument tożsamości muszą zrozumieć. Przynależność
plemienną rozkminić. To ważne przy segregacji tłumu.
Rasowej, plemiennej, ziemnej. Dla mnie to trochę coś
niezwykłego, a  trochę zwykłego. Gdyż na moim terytorium
plemiennym siedemdziesiąt lat wcześniej, w  czasie drugiej
wojny, segregacja rasowa była na porządku dziennym. Dla
nich to też chyba coś zwykłego, bo bez pośpiechu
segregują. Jeden z  żołnierzy może z  powodów
psychologicznych. Może żeby podkreślić wagę sytuacji,
czyli swojej decyzji. Długo waży czyjś dokument w  ręku.
Obraca go.  Czyta, a  może tylko udaje, że czyta, bo czytać
nie potrafi. Chyba niewygodnie mu za biurkiem. Między
udami ściska kałasznikowa ze sklejonymi taśmą czterema
magazynkami. Czarne wojskowe buty, z  których wystają
porządne zielone skarpety, ma wypastowane na glanc.
Panterkę o przytłumionych, zduszonych kolorach przepasał
solidnym pasem. Zastanawiam się, czy do walki w  dżungli,
gdzie kolory są mocno nasycone, jest przydatna. Bo do
walki w  zakurzonym mieście wprost idealna. Tylko czarny
beret, spod którego spływają strużki potu, chyba
nieprzewiewny. Głowę męczący.
Malec na oko sześcioletni, wsparty na czerwonym
tobołku, właściwie w  niego wtulony. Trochę z  nudą
przygląda się chaotycznym czynnościom mundurowego.
Jasne pięty mu się świecą. Położył się w  pewnej odległości
od wojaka, żeby wszystko widzieć. Ale sytuacja
z  niegramotnym dorosłym za szkolnym biurkiem już go
znudziła. Więc opuścił wzrok, patrzy, ale chyba nie widzi.
Może obserwuje swoją przyszłość? Ona od decyzji wojaka
teraz zależy.
Utkwiła mi w  pamięci mała dziewczynka w  podartej
koszulce. Podkoszulku raczej; nie tyle podartym, ile dziurą
świecącym. Bawełnianym, ale z  dziurami rozlazłymi od
ciągłego prania, suszenia, noszenia. Dziewczynka ma
w  nosie kolczyk. Metalowe kółko. Podobnie jak niedźwiedź
zobaczony przeze mnie półtora roku później w  Groznym,
w Czeczenii, na wiecu wyborczym Szamila Basajewa. Kółko
przeplecione przez przegrodę nosową będzie bolesne,
dlatego skutecznie poskramiające. Żeby miś w  swoim
przeszczęściu zniewolonym się nie rozpędził. Nie
zaatakował kogoś, nie wytarmosił, nie poharatał. Nie zjadł
po prostu. Więc ta dziewczynka, jak później tamten
szarobrunatny miś, ma kolczyk w nosie. Nie tak modny jak
dziś u  nas w  kraju pirsing. Erogenny. Podobający się tym,
które sobie to robią, a widocznie i tym, dla których to sobie
robią. Bo przecież takie kolczyki w  ciele nie są bezbólowo
przyjemne. To moda, szajba, której z  racji swojego wieku
nie potrafię zrozumieć. Którą akceptuję, ale która mnie
dziwi. Jak baba z  brodą w  cyrku. Moja dziewczynka
Murzynka z  kolczykiem w  nosie dziwadłem nie jest. Ale
strach jej matki czy babki. Zza której się wychyla i  patrzy
na segregatora. I  jej się udziela. Widzę to w  jej czujnych,
zwierzęco wystraszonych oczach. Ciekawe, jak ją
zasegregują.

Co z nią i z nimi się stanie, nie wiem. Nigdy się tego nie
dowiem. Wojna goni wojnę, wydarzenie goni wydarzenie,
zdjęcie goni zdjęcie. Trudne, a  nawet niemożliwe jest dla
mnie, żebym w  Karabachu zastanawiał się, co się dzieje
z  bohaterami moich zdjęć w  Burundi. Jak toczą się losy
muezina spod Kabulu, kiedy jestem w  Kongu i  fotografuję
zgwałcone kobiety. Co z  Gruzinem Kondorem, kiedy
fotografuję człowieka bez nóg, na taczce, w  tureckim
Kurdystanie. Zwariowałbym. Dlatego mój organizm, mózg
wypiera poprzednie wydarzenia. Kasuje je, żeby się w  nim
znalazło miejsce na nowsze. Bardziej świeże. Chyba na tym
polega  – choć do końca nie jestem przekonany  –
zawodowstwo w  moim zawodzie. Żeby bez sentymentu.
Zbędnego uczucia dla życia już obfotografowanego.
Zagłębić się w  życie drugie, jeszcze nieobfotografowane,
a tak samo ważne jak tamte. Żeby je fotografią jak palcem
pokazać, przybliżyć. Wtargnąć fotografią w  życie innych,
z butami. A potem wyjść.

Do Bużumbury, stolicy Burundi, przyjechaliśmy


z  dziennikarzem z  Rwandy. Poszliśmy na stopa i  na pace
ciężarówki drogą przez dżunglę pojechaliśmy. Noc, więc
zawinięci w  śpiwory. Z  nami jeszcze kilkanaście czarnych
twarzy i  jakieś towary zakutane w  lniane wory. Czarne
twarze cmokały, dotykały, podglądały nasze śpiwory. Dla
nich będące cywilizacyjną zaskoczką, nowinką. Niby nic,
a w worek z suwakiem się wślizgniesz i już ciepło. Jakie to
proste. Noce tam zimne, więc czarne twarze zakutane
w  kocyki, szale, chusty. A  my jak w  biznesklasie
w śpiworach na pace uwaleni. Jeszcze po grzdylu łychola na
dobranoc i próbujemy zasnąć.
Jak dobrze, że jesteśmy we dwóch. Dwóm raźniej i,  po
prostu, bezpieczniej. Dwóch dwa razy trudniej
przestraszyć, osaczyć, na koniec sponiewierać. Są
przygody, jest robota, ale jest też zdrowy rozsądek. We
dwóch na niebezpieczeństwo z  głupoty nieprzewidzianej
trudniej się wystawić. Dlatego przeważnie podróżowaliśmy
z Wojtkiem Jagielskim razem. Zaufanie do siebie mamy. Jak
coś któremuś się przydarzy, drugi rękę poda. Jeden
u  drugiego może zasięgnąć rady, pocieszyć się. Jest się do
kogo odezwać i  odpowiedzi można się spodziewać. Prędzej
ze strony Wojtka, bo ja bardziej mrukliwy jestem. A  on
wygadany. Więc leżę w śpiworze, jest mi ciepło i zadaję mu
głupie pytania. A  to o  wszechświat. A  to po co tam się
pchamy. A  to o  szanse Arsenalu w  premier lig. A  on chyba
też nie może zasnąć, bo cierpliwie mi odpowiada. Zresztą
dizel ciężarówki tak głośno chrapie, że my zachrapać nie
możemy.
Po paru godzinach wymuszony postój. Nie taki: panowie
na lewo, panie na prawo. Coś się popsuło. Ale my z paki i na
lewo. Wracamy i  okazuje się: nasza ciężarówka złapała
gumę. Wydarzenie lokalne, ale zawsze jakieś, więc przy
zmieniającym oponę kierowcy duża część pasażerów
kucnęła, przygląda się, komentuje. Każdy, nawet
najdrobniejszy ruch zmieniającego koło z  uwagą jest
obserwowany. Przysiadamy się do nich i  nagle w  ręku
zakutanego w  koc sąsiada pojawia się faja. Puszcza ją
w  krąg. Delikatnie ściągam bucha, bo nie wiem, co to.  Ale
świetnie rozchodzi się po organizmie, tak że mamy
trudność ze spowrotaniem się na pakę. Ładujemy się
w  śpiwory i  już bez słów, bo słowa w  takich chwilach
niepotrzebne, gapimy się w  rozgwieżdżone niebo.
Ciężarówka rusza, a  ja czuję, jakbym płynął między
gwiazdami. Perspektywa odległości gwałtownie mi się
skróciła. Więc żabką, to znaczy stylem klasycznym, ale
takim bardziej prezesowskim, między gwiazdami płynę.
Wojtek też chyba płynie albo co innego robi, bo gały
szeroko otwarte i  wpatrzone w  głębię czerni nieba. Mocne
było to coś.
Odpływam w  czarne niebiosa i  budzę się dopiero, kiedy
dojeżdżamy do Bużumbury. Piękne zielone wzgórza. Do
nich poprzylepiane kolorowe, liche chatki. Świt. Przy
drodze pierwsze handlowo-kulinarne posterunki. Prażona
na drewnie kukurydza, banan, jakiś mleczny, gęsty płyn.
Zatrzymujemy się przy jednym ze stoisk i  bierzemy po
kolbie kukurydzy drewnianym dymem owianej, która
z  żółtej zrobiła się brązowa. Jest twardawa, słodka
i  wymaga od konsumenta nieustannego obracania oraz
gryzienia, a to wybudza zaspany organizm.
Przegryzając twarde ziarna, podglądam krajobraz
pięknie monotonny. Wszędzie zieleń i jak koraliki kolorowe
domki do niej przylepione. Samo centrum jak każde
centrum w afrykańskiej stolicy. Parę prostych wieżowców to
banki, trochę niższej zabudowy to urzędy. Ale wszystko
i  tak niższe, uboższe niż chociażby w  Kenii, Ugandzie,
Tanzanii. Za to na dworcu autobusowym zgiełk jak
wszędzie. Tłumy tych, którzy przyjechali, tych, którzy
wyjeżdżają, i  tych, którzy jednych i  drugich chcą skroić,
czyli okraść. Życie toczy się wartko i  bezproblemowo, bo
zawsze ktoś chciał stąd wyjechać. Ktoś przyjechać.
I  zdarzali się ci, którzy dorobić sobie chcieli rozbojem na
jednych i drugich. A wojny nie czuć, bo wojny po prostu tu
nie ma.  Wokół dworca autobusowego czysto nie jest, ale
czystki etnicznej też nie czuć. Ktoś trzyma władzę, a  ktoś
inny jej nie podważa. Godzi się z  nią albo się boi. Dopiero
wynajęty taksówkarz zawiezie nas tam, gdzie sprzątanie.
Zamiatanie. Strzelanie i  granatowanie. Gdzie czystka
etniczna się dokonała, dokonuje, a  kto wie. Może i  będzie
się dokonywać w przyszłości.

Dzień przed przyjazdem do Burundi wyszliśmy z  pierdla


w  Kigali. A  może w  Butare? Nie pamiętam, bo oba miasta
w Rwandzie i w obu więzienia. W każdym z dziennikarzem
czas jakiś spędziliśmy i oba w pamięci zlały mi się w jedno.
W jeden obraz rwandyjskiego pierdla. Innego niż ten, który
w  moim dzielniku przy Rakowieckiej stoi. Po tym, co tam
widziałem, niech mi rodzimi mafiosi, biznesprzekrętacze,
nie wyjeżdżają, że wyroki spędzają w  niehumanitarnych
warunkach. Że mało miejsca mają. Wysłałbym ich do
Rwandy na pierdlowe wakacje, toby im grucha zmiękła.
Miejsca nie mają? Dowiedzieliby się, co to znaczy miejsca
nie mieć. Jedzenie w zęby ich kole? Przekonaliby się, co to
jedzenie, które w zęby kole.
Z pierdli, pierdla wyszliśmy, ale w  nich nie siedzieliśmy.
To znaczy ja nie siedziałem, bo dziennikarz i  owszem. Jak
miał coś zapisać, przysiadał, ale ja nie. Pierdel był piękny,
ale nikomu go nie polecam. W  stylu trochę kolonialny,
z cegły zbudowany. Trochę jak pałac westminsterski, ale do
końca nie wiem, bo w Westminsterze nie byłem. W każdym
razie zamek czerwonoceglany z  wieżyczkami. Piękny nie
znaczy jednak wygodny. Piękno nie ma tu znaczenia.
Znaczenie ma to, że aby wnieść worki z  mąką, ryżem,
strawą, trzeba było wynieść ciało. Bo jak znaleźć wolną
przestrzeń, skoro Hutu aż tylu siedzi? Więc wewnątrz
przestrzeni jak na lekarstwo. Dopiero gdy ktoś zemrze,
wykopyrtnie jak stary gitowiec i  miejsce zwolni, worek
można postawić.
W środku więzienia, okrążone ceglastym murem, siedzą
tysiące. Czasami stoją, czasami leżą. Ci, którzy leżą, to
szczęśliwcy. Pojmani najszybciej po pogromie Tutsi, jaki im,
ale i  sobie urządzili. Więc korzystają z  prawa
pierwszeństwa. Najlepsze miejsca zajęli. Pod dachem leżą
i  siedzą, co prawda ściśnieniowani, lecz słońce tak ich nie
praży w  czachę, pod dekiel. Fetor większy, ale do
wszystkiego można się przyzwyczaić. Lepsze to niż stać,
siedzieć na wypełnionym słońcem spacerniaku z  setkami
innych. Myć się pod kranem w  dziesiątkę bez żadnej
intymności. Osobności. Dlatego Hutu najszybciej pojmani
lepiej mają niż później złapani. Jak chcą – siedzą, jak chcą –
leżą. A jak na spacerniak wyjść zechcą, to też wyjdą. Ale nie
bardzo im się chce, więc nie wychodzą.
Wielka hala, a  w  niej setki ludzi. Leżą na pryczach,
siedzą na ławkach, stoją między nimi, nawet pod nimi leżą.
Po kilku. Stłoczeni niczym sardynki. W  mroku, bo tylko
odrobina światła wpada przez sufitowe szczeliny. A ci tu jak
górnicy po szychcie, czarni. I  jak w  szatniach górników na
sznurkach, linkach, łańcuszkach. Podwieszone u  stropu.
Wiszą nad nimi tobołki, walizki, foliówki, wiadra. Dobytek
tych, którzy gnieżdżą się niżej. Praktycznie wisi, bo nie
zajmuje przestrzeni potrzebnej do bytowania na ziemi.
A  i  bytujący pod nimi dobytku swojego, zawieszonego nad
głowami, pilnować mogą. Z  oka go nie tracą. Bardziej
zapobiegliwi albo ci, którzy najdłużej przymknięci leżą,
z  kartonów po darach z  Czerwonego Krzyża małe siedziby
sobie pomontowali. Jopią w  krzyż Czerwonego Krzyża,
w nadruk na tekturze „Genewa” i może się rozmarzają. Bo
Genewa pewnie piękna, nad pięknym Jeziorem Genewskim
położona. Na pewno nie jest tam tak gorąco, a  i  pierdle,
czyli więzienia, bardziej humanitarne. Jak humanitarna jest
pomoc z  Genewy. Te ścianki, nie meblościanki, lecz
tekturościanki, kartonościanki. W  darze z  Genewy
otrzymane. Dają im złudne poczucie intymności.

Normalnie gdy fotografuję tak duże skupisko ludzi,


reakcje są różne. Od przerażenia przez obojętność do
radości. Ale ci tutaj tak nie reagują. Tu panuje ciężka
atmosfera. Nikomu w  głowie radość. Raczej zobojętnienie.
I powaga sytuacji, którą czytam z ich twarzy.
Szpital więzienny. Mocno więzienny. Higieny w  nim tyle
co brudnej wody w  wiadrze. Czasami, jak klawisz ma
ochotę, na odchody z betonki, na której pod murem chorzy
leżą, brudną wodą z  wiadra chluśnie, spłucze. Ale
generalnie się nie męczy, bo jeszcze się spoci. Więc higieny
tu tylko odrobina, jak dobrej woli u  klawiszy. Bierzmy
jednak poprawkę. Nie zapominajmy, dlaczego Hutu bez
higieny leżą i  stoją. W  trzy miesiące milion Tutsi,
współplemieńców tych, którzy ich teraz pilnują,
wymordowali.
Szpital z  pierdla jest wydzielony, na żółto pomalowany.
Ale mur od dołu czarny, z  liszajami, grzybem, bakterią.
Które coraz wyżej idą, tynk i żółć pożerają. Dlatego foliowe
torebeczki wypełnione glukozą. Rurki i kroplówki podające
życie ludziom leżącym półprzytomnie na zielonych matach.
Zawieszono na gwoździach powyżej. Tam gdzie żółć jeszcze
jest, a bakterii nie ma. Pod nimi, w kadrze, dwóch facetów
odkrytych, a dwóch zakutanych w szare koce, tak że ich nie
widać. Między nimi, pośrodku, przykryty do pasa jeszcze
jeden. Ten chyba popuszcza z  trzewi, bo blisko niego stoi
wiadro, żeby na betonkę móc chlusnąć i ją przepłukać.
Obrazek dramatyczny, ale symetryczny. Bo od tych
dwóch szczelnie owiniętych w  koce, leżących po lewej
stronie, żadnego życia nie czuć. Znów dwóm po prawej,
bardziej przytomnym, widocznie gorąco się zrobiło, bo
odkryci leżą. Przy ich głowach błękitne foliówki z wałówką.
Znaczy, że ich organizmy jeszcze trawią. A  oni
świadomością i  wzrokiem czasoprzestrzeń jeszcze
ogarniają. Świadomi chyba, jak bezlitośnie dla nich ona się
skraca. Lecz sił na tyle, by podnieść głowy, oczy szeroko
otworzyć, gdy ich fotografuję, nie mają. Ten środkowy
podaje bliższemu z odkrytych dłoń. Niczym Syn Bogu Ojcu
na fresku Michała Anioła w Watykanie. Symetria w chaosie.
Ale ja dostrzegę tę symetrię dopiero, gdy wrócę do kraju
i  wywołam mocno kolorowe, plastyczne filmy w  służbowej
wywoływarce. Zdziwię się wtedy.
Bakterie, grzyby, liszaje na żółtej ścianie wydają mi się
wypisanym wzorem na teorię chaosu wszechświata.
Wzorem skomplikowanym jak sama teoria chaosu. Ale może
się mylę i  jest to wzór opisujący czarną dziurę, w  której
leżący pod ścianą się znaleźli? A oni są jak profesorowie tej
teorii? Popróbowali teorii w  praktyce. Nie mieli strasznie
drogich laboratoriów. Nie mieli wielkich ani nawet małych
zderzaczy hadronów. Mieli to, co pod ręką, żeby teorię
chaosu rozkminić. A pod ręką człowieka Hutu o korzeniach
rolniczych maczeta do zbiorów zboża zawsze się znajdzie.
Tak samo młotek, siekiera, pałka. Bez wielkich nakładów
można teorię chaosu w  praktykę wprowadzić. Sprawdzić
ją. Zweryfikować.
Zobaczyć, jak ze wzorem rozpisanym liszajem na ścianie.
Nie zgadzają się. Powieszone ponad nim. Na gwoździach.
Kroplówki z życiodajnymi płynami.
Wracamy z  dziennikarzem za metalową kratę szpital
izolującą, oddzielającą, na więzienną promenadę. Do tych,
którzy w kucki, na stojąco, siedząco, pod słońcem stłoczeni,
spędzają swój wolny niewolny czas. A tam szeregi karne po
strawę stoją. Której mało, a  jak klawiszowi coś się nie
spodoba, to jeszcze mniej. Dlatego kolejki cierpliwie
i  w  skupieniu stoją, jak bale drewnianych falochronów
w morzu. Rozmowy też przytłumione, gwar ściśnieniowany.
Bo o czym tu gadać, kiedy wszystko jasne, choć przyszłość
niepewna? Albo jeszcze gorzej, bo właściwie pewna? Wzięci
obrońcy, adwokaci z renomowanych kancelarii za kaucją ich
stąd nie wyciągną. Tylko jeden z  tych bali, słupów, nie
wytrzymał. Między falochrony wyskoczył i z ciekawości, ale
i  stresu na mój widok za siurdaka się złapał. Na piersi
w  okolicach mostka, serca, ma pięć poziomych blizn po
pchnięciach nożem. Ale kuka w mój aparat jak wszyscy. Bo
tutaj to wydarzenie, że dwóch białych, jednego nawet
z aparatami do robienia zdjęć, do środka wpuścili.
Przechodzę między szeregami, fotografuję. I  próbuję
ukołatać skołatane nerwy, więc przeciskam się pod
krwawoceglany, kiedyś otynkowany mur. Muszę wziąć
oddech, bo kręci mi się w  głowie. Nie wiem, czy od myśli,
czy od obrazów. Ale pod murem oddechu nie ma.  Bo tam,
w  niebieskiej marynarce, ktoś leży. Na wznak,
z  zamkniętymi oczami i  rękami złożonymi jak do modlitwy.
Nie wiem, czy śpi, czy nie, chyba śpi, bo wokół brak nim
zainteresowania. Nad nim wiszą, stoją obok hebanowe
stopy. Brudne biało-niebieskie trampki. Na tak małej
przestrzeni około siedmiu osób, ale to nie on, leżący,
koncentruje ich uwagę, tylko ja.  Czuję, że z  oddechu nici,
naciskam migawkę.
Zauważam w dziedzińcowym tłumie fachowca. Łatwo go
zauważyć, bo jest potężny i  ubrany w  jaskrawoczerwony
rozpięty sweter. Z  tysiącem jaskrawych szlaczków
układających się w afrykańskie wzory. Zupełnie różny niż te
stonowane, biało-brązowo-beżowe swetry we wzory
kwiatów szarotki. Prawem chronionych. Sprzedawane
nielegalnie, z  podróżnych toreb, przez góralki na ulicach
mego miasta. Ten tu chroniony nie jest, ale działa legalnie,
bo pod okiem strażników. Na owłosionej klacie zawiesił
biały różaniec z  krzyżykiem i  jako jeden z  niewielu nie
zwraca na mnie uwagi. Pochyla się nad współwięźniem
i pięcioma palcami lewej ręki usztywnia jego głowę. Między
tymi palcami uwięzła pomarańczowa plastikowa
szczoteczka. Druga ręka operuje nożyczkami. Krótkimi,
dokładnymi cięciami podstrzyga siedzącemu modną,
hiphopową bródkę. Podstrzygany natychmiast mnie
zauważył, ale o  dziwo nie reaguje. Patrzy tylko z  jakimś
szczęściem w  oczach prosto w  obiektyw. Dobrze się czuje
podczas tego fryzjersko-higienicznego zabiegu.
Co innego w  części więzienia przeznaczonej dla kobiet.
Tam warunki dużo lepsze niż u  mężczyzn. Cele co prawda
też zatłoczone, ale pokoje kilku-, a  nie kilkusetosobowe.
A  przede wszystkim zgiełk i  rwetes. Bo kobiety, odwrotnie
niż mężczyźni, co robić mają. Nie topią się w  beznadziei,
bezruchu. Ogarnąć i  oprawić muszą swoje pociechy,
z  którymi je tu zamknięto. Coś im ugotować, wyprać,
wykąpać, wszy wyłuskać. Przypilnować, żeby
w  zabawowym uniesieniu krzywdy sobie nie porobiły.
A w międzyczasie z sąsiadką z celi obok mogą poplotkować.
Więc ich życie bliższe normy. Wesoły, bo przeważnie różowy,
jest kolor ich więziennych sukienek. Każda sukienka jakimś
drobnym detalem przyprawiona, żeby jeszcze bardziej
normalnie i  domowo było. Drzwi szeregu cel na mały
spacerniak pootwierały, na bawiące się szkraby oko mają.
A  tam bieganina, berek, chowany. Krzyki, śmiechy,
połajanki. Przez to choć więzienie ciężkie, atmosfera tej
części więzienia lżejsza.
Mały berbeć, chyba z  siostrą, podbiega do mnie na
spacerniaku. Szczerząc w  uśmiechu białe zdrowe zęby,
podnosi do oka dłoń zwiniętą w  rurkę. Mesje klik-klik  –
naśladuje moje fotoreporterskie ruchy i  dźwięk migawki.
Zarykuje się ze śmiechu, krok w  krok tropiąc na
spacerniaku i  w  celach moje poczynania. Trwa to dobrą
chwilę, aż ja też pękam. I  jak on zaczynam się z  tej
zabawnej sytuacji śmiać. Śmieją się też inni wokół.

Dziś niedziela, wielkie święto w  mieście. Wokół katedry


w  Kigali, stolicy Rwandy, tłumy gapiów. Ślub bierze
porucznik rwandyjskiej armii. Niby nic niezwykłego, ale to
syn pułkownika  – legendy partyzanckiej wojny przeciwko
Hutu. Więc wszyscy odświętnie ubrani. Nawet parkingowy
pilnujący limuzyn, którymi zjechali się bohaterowie dnia,
ubrał się w  prążkowaną marynarkę. Wyświechtaną co
prawda, ale za to przepasaną czerwonym plecionym
sznurkiem. Na głowę założył czarną krągłą czapkę
z  czerwonym daszkiem, ze sznurkiem się komponującym.
Gdy go fotografuję, z  powagą podnosi wyprężoną prawą
dłoń do skroni. Salutuje mi.
Każdy chce zobaczyć ceremonię na własne oczy. Sam
biskup udzieli młodej parze sakramentów. Dlatego
w katedrze tłum. Przepychanki bliżej ołtarza i posykiwanie,
gdy ktoś komuś, przepychając się, na odcisk nadepnie.
A  przepchać się chce prawie każdy. Żeby lepiej widzieć,
lepiej słyszeć, a potem opowiedzieć tym, którzy nie mogli tu
być, jak wystawnie i przepysznie ceremonia wyglądała. My
z  Jagielskim na chór się przepychamy, żeby na nich z  góry
spoglądać. Kolorowe proporczyki zawieszone w  poprzek
nawy rozpraszają mi kadry, z  kolei dźwięk migawki
przeszkadza tym, którzy zaraz zaśpiewają. Bo obok,
w  szeregach, stoją wyprężeni, dumni chórzyści. Ich głosy
zaraz podbiją wagę uroczystości.
Wychodzę na dziedziniec przed katedrą. Co miałem
zrobić w  środku, już zrobiłem. Jaram szlugi i  czekam
cierpliwie na finał ceremonii. Aż ustawiony przy drzwiach
katedry podwójny szpaler wojskowych w  galowych
mundurach. Z  czarno-czerwono-żółtym frędzlem
zwisającym z  prawego ramienia. Podniesie w  górę srebrne
szable o złotych rękojeściach.
Połączone po skosie szable tworzą wreszcie baldachim
i  wchodzi pod niego orszak. Chłopczyk ubrany w  mundur
bliźniaczy do munduru pana młodego. I  dwie dziewczynki
w  białych falbaniastych sukienkach, takich samych
rękawiczkach i  kapelutkach. Mali drużbowie. Za nimi para
młoda. Oficer, porucznik, pan młody surowy w obejściu. Jak
smyk podążający przed nim w  orszaku. Panna młoda
bardziej otwarta. Uśmiecha się. Wodzi oczami po tłumie.
Ocenia i  kontempluje. Jest zadowolona z  ceremonii, bo
paszczasty uśmiech z  jej twarzy nie schodzi. Idą powoli,
cedząc chwilę tak ważną w  ich życiu. Przeciągając każdy
krok. Jak na telewizyjnych powtórkach w  zwolnionym
tempie z  lekkoatletycznych zawodów. By się pokazać. By
zatrzymać tę chwilę w pamięci, w organizmie, dożywotnio.
Ja też zatrzymuję ich w  kadrze. Pod szablami. Jak
wsiadają do limuzyny. Odpływają nią. Szczęść Boże młodej
parze. Przepiękna ceremonia. Nie do zapomnienia. Chyba
taka pierwsza w rok po ludobójstwie ich współplemieńców.
Była Wielkanoc czy już po Wielkiej Nocy, rok po krwawej
rzezi Tutsich dokonanej przez Hutu. Chcieliśmy
z  dziennikarzem zobaczyć, jak ludzie tu żyją. Jak radzą
sobie z życiem. Z pamięcią, która jeszcze jest świeża i życie
zatruwa.
W drodze do miasta Butare po raz drugi wchodzę do
kościoła. Nie tak okazałego jak katedra w  stolicy. Zupełnie
nieokazałego. Wewnątrz pusto, tylko okopcone dymem
i  ogniem ściany. Pośrodku, w  snopie słońca, świeci
wypalony kamienno-gliniany ołtarz. Stoją na nim mszalne
precjoza. Stopiony w  wysokiej temperaturze, pochylony
kielich do wina, krwi Boga. Przekrzywiona monstrancja,
okopcony krzyż, dzbanuszek do mszalnego wina. Miseczka
na ciało Jezusa. Wszystko rdzawe, czarne, przepalone. Jak
ściany, jak napis na murze za ołtarzem. Wielkimi literami:
„DIEU EST AMOUR”. Ale w  Dieu środkowe litery giną
w  czarnej plamie. W  czarnej dziurze przez profesorów od
chaosu rozkminianej. Zamazane, niewidoczne, jedynie
domyślne. Kościół spalono rok wcześniej. Wraz z  ludźmi,
którzy przybiegli do Boga po schronienie. Wraz z Bogiem.
Postrzeganie mam ambiwalentne. Nie będą sceny
z kościółka mi się śniły.
A wokół jest przepięknie. Wzgórkowato, zielono, faliście.
Przed kościółkiem, przy drodze, ustawiono kramy
i  stragany. Proste, z  tektury i  koca, sprzedające mydło,
powidło. Nie dosłownie, bo powidła nie ma, ale mogę kupić
knot do naftowej lampy. Kilka gwoździ jak dłoń długich.
Czarną hebanową laleczkę wudu poprawiającą potencję.
Targ jak targ, coś jednak jest nie tak. Nie daje mi spokoju.
Wzrok. Ich spojrzenia. Tych, którzy sprzedają. Wymijające.
Uciekające. Jakby mieszkał w  nich ciągle strach
i niepewność.

Gówno mnie obchodzi popiół, gdy spada z  mojego


papierosa. Gówno mnie obchodzi, gdzie spada. Ale
obchodzi mnie popiół. Znów spadł.
Spalony kościół w  Rwandzie nie był pierwszą sakralną
budowlą. Pierwszą świątynią, z  którą w  milczeniu, pełen
szacunku, się mierzyłem. Wcześniej były Chorwacja czy
Bośnia w  nienawistnych walkach wyłaniające się
z  Jugosławii. Był grudzień 1991. Mój obiektyw przyciągnął
kościół w  Nuštarze. Koło Vukovaru. Szedłem i  zobaczyłem
krzyż. Duży, zwykły, z  Jezusem Chrystusem krzyż stojący
przed frontem kościoła. Frontem do ostrzału, który tutaj
był. Krzyż normalnie zapraszający do świątyni, ale teraz
świątyni nie było. Wokół ukrzyżowanego Jezusa walały się
belki stropowe, dachówki, blachy, cegły. Wszystko to, co
integralność stojącej z  tyłu świątyni jeszcze niedawno
budowało. Kościół nie ocalał, choć dziwnym trafem, cudem
chyba, ocalał krzyż. Pociski waliły obok, nad, pod, burzyły
i  niszczyły, ale jego ominęły. Nie tknęły, choć tu i  tam
porysowały. Wielki cyferblat zegara, zdobiący niegdyś
kościelną wieżę. Napominający i przypominający o upływie
czasu. Skończoności życia. Pokazujący czas modlitwy
i  misterium. Memento mori. Pogięty leżał obok krzyża.
Wskazówki zatrzymały się na godzinie trzeciej i  trzeciej
minucie po. Po południu? W nocy?
Był grudniowy świt, więc wszystko oszronione.
Niedaleko, na wznak, leżała na ulicy wieżyczka czołgu
z  długą lufą, odrzucona siłą detonujących w  pancerzu
pocisków. Mury kamienic bez wyjątku podziurawione,
ostrzelane. W  roztrzaskanej witrynie zakładu fotografii
artystycznej dyndały na mroźnym wietrze twarze
i  uśmiechy. Pozy i  kreacje. Świadectwa ślubu, chrztu,
komunii. Reklamowały fotograficzne umiejętności
właściciela zakładu. Teraz jak cały zakład porzucone.
Cztery miesiące później przyjechałem na wojnę
chorwacko-serbską po raz drugi. Dokumentowałem naszych
zuchów wojaków, którzy służbowo i  pokojowo.
Z  namaszczenia ONZ, więc w  błękitnych hełmach. Zjawią
się tu jako rozjemcy i obejmą warty w chorwackiej Krajinie,
słynącej z  pełnych pstrągów przepięknych Jezior
Plitwickich. Dziś Serbowie tu rządzą i  pstrąga grillują.
A nasi mają pilnować, żeby pozostawiony przez uchodźców
chorwackich dobytek. Ich domy. Nie płonęły nocą jak
złowrogie pochodnie. Podpalane przez nieznanych
sprawców, żeby Chorwaci domów i dobytku pozbawieni, nie
mieli gdzie wrócić. Podobnie z wiarą. Jak jej brakuje, wrócić
też trudniej. Więc przeogromny kościół w  Slunju Serbowie
bombami potraktowali. W  środku dachu nie ma, ale wiara
chyba nadal jest. Bo jego przestrzeń, powiększona
o błękitne niebo, przeogromna. Wypalony ołtarz oświetlony
snopem słońca kontrastuje z  wypalonymi, sadzą
osmalonymi ścianami. Nawami. Chórem.
Po przedmiotach ustawionych na ołtarzu łatwo się
domyślić, że bomby spadły po Bożym Narodzeniu.
Wypalone w  glinie aniołki, baranki, niosący dary Trzej
Królowie nadal tu stali, choć już Wielkanoc. Szopka
w  snopie świateł, reflektora zwykle wystawiona,
przyozdabiała teraz stojący w  snopie słońca wypalony
ołtarz. Trzej Królowie głów nie mieli. Tak samo Jezus.
Przybity do krzyża z  boku stojącego, wisiał bezgłowy. Jego
lewa ręka, podczas Męki Pańskiej przybita do drewna,
dyndała na gwoździu oderwana od ciała. A  głowy leżały
u  moich stóp. Oderwane, zniesione siłą wybuchów. Obok
opuszczonej szopki.
Tamtego dnia w  Slunju, zmęczeni po całym dniu zdjęć,
wczesnym wieczorem zameldowaliśmy się w  hotelu. Byłem
z  kolegą z  amerykańskiej odnogi agencji fotograficznej
SIPA. Hotel był ostatnią czynną noclegownią przed
pobliskim frontem serbsko-chorwackim. Kłóciliśmy się
z recepcjonistą o cenę pokoju, bo w budynku ani prądu, ani
ogrzewania, a  i  my środków na obfotografowanie ichniej
wojny mało mieliśmy. W  hotelowej restauracji poza piwem
i  kilkoma takimi jak my korespondentami nikogo i  niczego
nie było. Nie wiem, czy recepcjonista miał czarne poczucie
humoru, czy na ten pokój obowiązywała promocja, ale dał
nam w  końcu lokum za niższą cenę. Zmęczeni, po kilku
uprzejmościach wymienionych z tymi, którzy tak jak my byli
tu służbowo, walnęliśmy się spać. Śpimy. A ja w moim śnie
słyszę rozrywające się pociski. Coraz bliżej i  bliżej.
Podświadomie przekonany, że to mój, niespokojny, ale tylko
sen, śpię dalej. Aż pierdolnęło! Walnęło, wstrząsnęło.
Zerwałem się z  łóżka i  na korytarz. Co łatwe było, bo siła
wybuchu wywaliła drzwi z  futryny. Wokół zapach prochu,
czarny dym i  nadbiegająca hotelowym korytarzem ekipa
brytyjskiej telewizji z  pracującą kamerą. Włączyli, bo
myśleli, że już po nas. Więc jako pierwsi chcieli mieć niusa.
A tu cud. Pocisk trafił w balkon i odłamki zatrzymały się na
ścianie budynku. Tylko impet eksplozji poszedł przez okna
i  balkonowe drzwi. Ponad nami, śpiącymi. Na przeciwległą
ścianę i drzwi do pokoju. Tylko moja skórzana kurtka, którą
zawiesiłem na krześle przy balkonie. Wygodna, ciepła jak
kurtki amerykańskich lotników. Była jak sito.
A recepcjonista chuj. Dał nam pokój, którego nikt inny
nie chciał i  dlatego cena była niższa. Pokój od strony linii
frontu.

Meczetu pod Bihaciem w  Bośni nikt nie bronił, kiedy pod


niego podjechałem w  sierpniu ’92. Prawosławni Serbowie
oblegali miasto muzułmanów Bośniaków, ale ja nikogo nie
oblegałem. Zresztą meczet w  pobliskiej wiosce był już
zdobyty. Jego odłupany pociskami minaret położył się na
sąsiedniej chałupie. A  w  budynku, przy którym przedtem
stał, ziała czarna ogromna dziura. Świątynia poprzetrącana
pociskami. Skoszona nimi raz, drugi. Przygarbiona
i  przygięta, wyglądała, jakby sama chciała złożyć się do
snu. Nie próbowałem do niej wejść. Może powstrzymała
mnie jej chwiejna sylwetka? Fotografowałem z  zewnątrz.
Razem z boiskiem do koszykówki, na którym gruz i odłamki
meczetu zalegały pod tablicą. Ci, którzy kiedyś tu grali,
teraz bronili miasta. A może uciekli. Albo zginęli.
Serbowie bardzo chcieli wejść do Bihacia, więc
codziennym bombardowaniem usiłowali skłonić obrońców
do poddania się. Na próżno. Tamci, choć odcięci od świata –
nie tak jednak jak dla przykładu w  średniowieczu  – już
wiedzieli o  obozach koncentracyjnych, gdzie Serbowie
zamykają pojmanych i  tych, którzy im się poddali. Więc
zaciekle bronili swojej enklawy.
Trzy lata później obok Mostaru tylko miałem przejechać,
ale zatrzymałem się. Słynny półokrągły, kamienny most,
zbudowany przed wiekami przez Turków, nie wisiał już
wysoko ponad rzeką Neretwą rwącą w  głębokim wąwozie.
A  i  z  Mostaru niewiele zostało. Przed wojną zamieszkany
w tym samym stopniu przez Chorwatów i Bośniaków, naraz
miał zostać miastem tylko dla jednych lub drugich. Nie
został, ale za to teraz mógł być wielką atrakcją dla turystów
łaknących oglądać zniszczenia. W  zrujnowanym
śródmieściu, zmasakrowany przez katolików Chorwatów,
stał meczet. Przepiękny, bogaty nawet w  swojej ruinie.
Zaszedłem do niego. Błękit ostrzelanych, potrzaskanych
chorwackimi kulami ścian korespondował z błękitem nieba,
które nad nim się zamykało. Puste ostrołuki okien ślepiły
wywalonymi szybami, naruszonymi futrynami. Mihrab,
wnęka w  ścianie meczetu. Na wprost Mekki. Poznaczony
był ospą po kulach i  złuszczoną farbą. Obok tak samo
zrujnowany minbar, kazalnica. Z dziurami w schodach, bez
poręczy. Fotografowałem w skupieniu.
Bośniaccy muzułmanie odwet za swoje nieszczęścia
wzięli sobie w  Gradačacu. Niedużym miasteczku blisko
Tuzli. Na serbskiej cerkwi prawosławnej. Ale nie wiem, czy
byli potem bardziej szczęśliwi.
Mury cerkwi stały, dach był, na zewnątrz wszystko niby
w  porządku. Ale w  środku nic nie było w  porządku.
W  środku była zbezczeszczona, poraniona świątynia.
Ostrożnie zanurzyłem się w smrodzie fekaliów zalegających
posadzkę.
Freski na murach ze świętymi i  prorokami zostały
pochlapane. Pomalowane farbą. Pohańbione po prostu.
Dzieciątku Jezus krwistą farbą twarz zasmarowano. Złotą
aureolę okalającą jego głowę postrzelano. Święty Symeon
Bogoprimac, Szymon Boga przyjmujący znaczy, Dzieciątko
trzymał na rękach i  oko kulą miał podbite. Obok główki
Jezusa krwistą farbą wywalony napis „ALAHU EKBER”. Bóg
jest wielki. Z  błędem, ale wielki. Na innym fresku święty
Cyriak męczennik. Męczennik raz jeszcze, bo jego twarz
jako tarcza wprawkom strzeleckim służyła. Strzelcy dobrzy
byli, bo twarz świętego kulami dokumentnie zorana. Ale
chyba nie wierzyli, że ten, do którego celowali, broni przed
złymi duchami. Ratuje w ciężkich pokusach. W rogu cerkwi
święty Sawa Serbski czarną farbą zachlustany.
Z  czerwonym napisem EDO wielkimi kulfonami
wywalonym. Co to znaczy, nie wiem. Rękę ma podniesioną
w  błogosławieństwie i  w  pięknych liturgicznych szatach
stoi. Patrzy. Milczy. Obok prorok Illija, Eliasz, na którym
trupie czaszki ze skrzyżowanymi piszczelami wymalowano.
I „Smrt” napisano. Śmierć. Śmierć ten prorok rzeczywiście
przepowiadał. I się sprawdzało.
W ikonostasie płócienne ikony pocięte nożami,
powyrywane. Chrystus Zmartwychwstały chyba znów
wstąpił do piekieł, bo jego ciało poszarpane, z boków dziury
zieją. Rzymski żołnierz u  jego stóp budzi się bez twarzy.
I  Ostatniej Wieczerzy już nie ma.  Stół wydarty razem
z  połową apostołów. Tylko twarz Jezusa w  aureoli. Kolejna
odcięta jego głowa. Patrzy na mnie z daleka.
Cały śmierdziałem, bo cerkiew służyła Bośniakom za
wychodek. Buty najchętniej bym wyrzucił, ale drugich nie
miałem. W  hotelu ze wstrętem spłukuję je w  umywalce,
a potem długo, bardzo długo trę mydłem ręce. Tak jakbym
chciał zetrzeć skórę z  dłoni. Jakbym chciał zetrzeć
fotografowaną historię z oczu.
Najpierw były kościoły katolickie, jak ten w Nuštarze czy
w  Slunju. A  może nie? Może najpierw była cerkiew? Ale
tego nie widziałem, nie wiem. Cokolwiek było pierwsze,
poszła lawina niszczenia świątyń i  sakramentów. Obojętnie
kto komu. Zawsze innych. Nam obcych. Wrogich. Więc
prawosławni Serbowie katolikom Chorwatom kościoły
poniszczą. Bośniaccy muzułmanie Serbom sprofanują
cerkiew. Chorwaci pociski spuszczą na meczet. By za
chwilę Serbowie znów trotylem przetrącili minaret
meczetu. Wiem, trudno się w tym połapać. Mogłem pomylić
kolejność niszczenia. Ale kolejność nie ma tu znaczenia.
Ważne, że świątynia stała się celem. Zwyczajnym. Jak dom,
który wrogowi się burzy, pali. Nawet w  okrutnej
kambodżańskiej wojnie nikt nie podniósł ręki na buddyjską
świątynię Angkor Wat. Nawet Pol Pot nie odważył się jej
zaorać, choć społeczeństwo agrarne mu się marzyło. Ale tu
wszystkie strony mówią, że to wojna o  wolność
i  niepodległość. O  honor, ziemię, historię. Więc ludzie,
którzy przedtem obok siebie bytowali, mieszkali. Którzy
razem chodzili do szkoły, pili, pracowali. Nagle przeciw
sobie powstali. Jak Hutu przeciwko Tutsi w Rwandzie.
Nie rozumiem tego. Nie rozkminiam. Dokumentuję.

Z Bośnią pożegnam się w  sierpniu tamtego 1995  roku,


robiąc dokument z  cmentarza w  Tuzli. Groby są świeże.
Proste deseczki zieloną jak zieleń drzew farbą pomalowane,
wbite w zrytą, pulchną jeszcze ziemię, grobowymi kwiatami
ukwieconą. Na każdym zdjęcie. Te zdjęcia i  wypisane pod
nimi lata, w  których zmarli żyli, wstrząsnęły mną.
Zwłaszcza że rok śmierci był jeden. Ten sam. 1995.
Fotografia pogodnej dziewczyny w  białej koszuli. Vesna
Kurtalić 1979–1995. Indira Okanova 1980–1995. Stoi
oparta o ramię Vesny, bo zdjęcie to samo. Tak samo w białej
koszuli, pewnie z  promocji do następnej klasy albo
wycieczki. Samir Čirak 1977–1995. Na fotografii razem
z  drużyną juniorów pływackiej reprezentacji Tuzli. Między
grobowymi kwiatami klubowy proporczyk, brązowy medal
i  wycinek z  gazety  – artykuł o  nim. Selma Čaušević 1977–
1995. Uśmiechnięta, gęste czarne włosy i szklanka z sokiem
pomarańczowym przed nią. Adnan Hujdorović 1977–1995.
Zdjęcie z  legitymacji szkolnej. I  serduszko-maskotka
z  duszkiem zawadiacko puszczającym oko oraz napisem
„Seti me se kindetu”. Edisa Memić 1976–1995. Poważna,
z  zaczesanymi do tyłu długimi włosami. Do jej deseczki
przypięte białe szkolne kołnierzyki i  chusteczki. Pewnie
matka przypięła.
Mógłbym tak ciągnąć długo, ale nie mam siły. Robiłem te
zdjęcia, dokumenty, reprodukcje dla siebie. Wiedziałem, że
nikt ich nie opublikuje. Gazet nie interesują takie
fotografie.
To nie było moje pożegnanie z  wojną w  krajach byłej
Jugosławii. Bo była jeszcze Czarnogóra. Serbowie tym
razem z  Albańczykami z  Kosowa wojowali.
Z  dziennikarzem, ale już innym, pojechaliśmy służbowym
peugotem 405. Piątką kombi. Zajebiście mocna fura, a i na
pakę zabierze dużo. Zadekowaliśmy się w Podgoricy, stolicy
Czarnogóry, i  stamtąd wypadami, zajazdami jeździliśmy
robić relacje. Czasami się rozjeżdżaliśmy, ale to zawsze źle
wpływało na nasze samopoczucie. Bo jak ja pojechałem do
uchodźców, to Paweł Smoleński na lotnisko. I  on wpierdol
dostał, a  mnie prawie służbowy samochód odebrano.
Dlatego przysięgliśmy sobie, że razem bezpieczniej, raźniej
i  się nie rozdzielamy. Twarz Smolenia Serbowie
zmasakrowali. Nosił sine, niewidoczne oko i  miał
opuchnięte usta. Trochę mi go było szkoda, ale po co na
lotnisko sam się pchał? Chciał policzyć samoloty?
Zrobiliśmy wypad w  stronę frontu. Na jakiejś stacji
tankowaliśmy i  władował się do nas na podwózkę ktoś
w  wojskowej panterce. Wzięliśmy go, bo w  służbowej
gablocie wolnej przestrzeni było dużo. Siadł z  tyłu, cała
kanapa jego. A  on zmęczony. Goniłem szosą, na ile licznik
pozwalał. Trochę naginałem przepisy o  ruchu drogowym,
bo mieliśmy dojechać, sfotografować, zebrać informacje
i  nadać je do kraju, do gazety. Ale była wojna, więc
pomyślałem, że nagięcie przepisów drogowych nikomu nie
będzie wadziło. A  jednak wadziło. Trzech skurwysynów  –
i  nie jest to drogówka  – wystawia kałachy i  mierzy do nas.
Ja na hamulec. Pisk opon, stanęliśmy. Luknęli na naszą
rejestrację, a  ona zagraniczna. Wychodzić z  fury, mówią.
I wtedy z tylnej kanapy podniósł się ten w panterce. Trochę
niespiesznie, leniwie. Rozejrzał się, przyciął wzrokiem tych,
którzy nas wysadzić chcieli, i  szczeknął dwa razy po
serbsku. Nie wiem co, ale oficer chyba ważny, bo tamci
nawet nie odszczeknęli. Przeprosili, że nie chcieli. Choć
właściwie chcieli, tylko nie wiedzieli. Zawinęli ogony
i kałasznikowy pod siebie. I poszli.
Naszym celem były góry. Ale po drodze była jakaś wielka
fabryka czegoś tam. Więc zajechaliśmy. Na ścianie ogromny
portret marszałka Tity. A  w  fabryce obóz uchodźców.
Frezarki stały karnym rzędem, a między nimi koce, śpiwory,
karimaty. I  ludzie, którzy przeszli przez góry. Albańczycy
z Kosowa. Przed wojną umknęli i czekali tu na podwózkę do
Albanii. Tranzyt przez Czarnogórę. Nie taki prosty tranzyt,
bo wokół serbskie wojsko. Czarnogóra i  Serbia były
wówczas jednym państwem. A uchodźcza podróż do Albanii
nie od paszportu, nie od wizy zależała. Zależała od litości
wojaków.
Samochodem pod górę jeszcze bardziej podjechaliśmy.
Zaparkowaliśmy przy jakimś większym przystanku
z uchodźcami i  dalej na piechotę. Uchodźcy w  przeciwnym
kierunku szli niż my. Już byli za górskim szczytami, już mieli
z  górki, więc szybciej ciurkali strumykiem na dół. Chyba
wnuczek już dorosły, silny, babcię na barana znosił. Babcia
z  drewnianą laską w  ręku wtuliła się w  niego, a  on
ostrożnie, uważnie każdą stopę stawiał, żeby się nie
potknąć, nie przewrócić na śliskich kamieniach. Bagażu,
czyli babci, nie upuścić. Pod ośnieżonymi szczytami młoda
kobieta w ciepły koc owinięta. Rozchyliła go na chwilę, coś
pod nim poprawiła. A  tam niemowlę przepasane chustą,
przyssane do białego cyca. Matka idzie i  karmi je piersią,
żeby nie zapłakało, nie zakwiliło. Najadło się i  spokojnie
zasnęło. Nieświadome miejsca, okoliczności, historii. Więc
malutkie ciałko w  ciszy ssie, a  matka przez góry do
wolności je niesie. Przed wojną ucieka.
A tam, na samej górze, na samym gór grzbiecie: widok
na Kosowo. Niebo nad Kosowem pokrojone wysokimi
czarnymi słupami dymu. Wioski podpalone płoną.

Z Afryką wojenną żegnałem się w  Kenii. We wrześniu


2008  roku znów pojechaliśmy między plemienne walki.
Plemion i  ludów tam bez liku, ambitnych, z  ambitnymi
przywódcami, więc jak zwykle poszło o  władzę. O  wybory
prezydenckie uczciwe czy nieuczciwe, ale przez opozycję
zakwestionowane. Bito się w  głębi kraju, na zachodzie,
w  mateczniku opozycji, więc my z  dziennikarzem
oczywiście w  głąb, jak się da daleko na zachód. I  tam,
w  mieście Eldoret, zobaczyłem jeszcze jedną spaloną
świątynię. Zgliszcza niewielkiego kościółka. Domu Boga,
w którym ludzie znów szukali ratunku. A znaleźli śmierć.
Tragedia wydarzyła się zaledwie parę chwil wcześniej.
Miejsca nikt wysprzątać jeszcze nie zdążył. Nie poprawił,
jak dziś poprawia się zdjęcia w  Fotoszopie. Ilu w  kościele
schroniło się ludzi, można obliczyć, rachując stojące wokół
rowery. Pięćdziesięciu dorosłych, szacuję ostrożnie. A dzieci
raz, dwa razy tyle, wiezionych na bagażnikach, na
rowerowej ramie, biegnących obok z  matką, ojcem, którzy
rowerów nie mieli. Że dzieci były, wiem na pewno. Bo na
klepisku wokół świątyni walają się ciągle świeże pamiątki
spalonych tu ludzi. Szczątki wytopionych lalek. Ich główki
jak naleśniki usmażone na patelni. Zdeformowane ołowiane
żołnierzyki. Potopione żarem metalowe kubki. (One przydać
jeszcze się mogą). Plastikowe klapki, które u mnie w  kraju
nazywają japonkami. Numer roztopionej japonki wskazuje
na wiek ofiary. Jak klapek numer 25, to dziecko miało pięć
lat. Jak numer 31 czy 32, to lat sześć. Ale zardzewiała
i  okopcona maszyna do szycia marki Singer wieku już nie
wskazuje. Płeć tylko, bo mężczyźni tu nie szyją. Ale czy
kobieta stara była, czy młoda, nie wiem. Domyślam się
tylko, że maszyna do szycia była ważną częścią jej dobytku.
Że wiązała z nią swoją przyszłość, choć przyszłości dla niej
miało zabraknąć. Bo inaczej nie targałaby do kościółka
ciężkiego, nieporęcznego sprzętu. Może dość miała życia
w  tym miejscu? Może chciała je ułożyć gdzie indziej? Tam
gdzie bezpieczniej? I  gdzie maszyna marki Singer, dobrej,
solidnej firmy, ułatwiłaby jej początek?
A wokół kościoła te przepalone rowery. Stoją, otaczają
go, poustawiane w  karne szeregi. Jakby dopiero co wyszły
z  huty, z  fabryki. I  były gotowe do jazdy. Wszystkie
monochromatyczne, w  kolorze ognia. Ze stopionymi
oponami. Trwają tak. Są.  Czekają. Jak wierne psy na
właścicieli.
Się nie doczekają.
A ONI BUJAJĄ SIĘ ZE MNĄ
Warszawa-Mokotów

Na Polu Mokotowskim fotografuję bohatera nadanego mi


przez redakcję. „Zostałem niesłusznie skazany”, mówi. Ale
ja, jak tam naprawdę było, nie wiem. Nie wiem, za co
siedział, i  nic mnie to nie obchodzi. Jego matka znalazła
niedawno zdechłego szczura na przydomowej działce.
Ponoć włoska mafia podrzucała zdechłą rybę, gdy groziła
komuś śmiercią. Nie wiem, o  co chodzi, ale widzę, że
bohater mojego portretu jest zmęczony. Denerwuje się. Ja
też. On  – bo przed chwilą wyszedł z  pierdla, ja  – bo mam
chwilę na zrobienie portretu do tekstu. „Kończ szybko
zdjęcia, bo jestem spóźniony z  życiem”, mówi. Dwanaście
lat siedział. Więc się nie wpierdalam. Moje zadanie to tylko
szybki portret dla gazety, zadany mi godzinę wcześniej.
A  on, znużony, na moje oko nawet nie wie, o  co chodzi.
Kolejny wywiad, kolejny portret.
„Poczęstujesz mnie malborasem?”, pyta. Z  bratem
przyszedł, ale brat pali tylko cienkie szlugi. Wyciągam
dopiero co otwartą paczkę. Przypala mi papierosa, bo
zapomniałem ognia. Delikatnie wciągam dym. On też. I nie
że go popędzam. Ale tak samo jak on chciałbym ten portret
mieć już za sobą. Szlug stawia go, drętwego, na nogi.
Prowadzę go tu i tam, a właściwie tylko tu – i tam robię mu
portret. A  on: „Szybciej, szybciej, bo jestem spóźniony
z  życiem”. I  basta, stop! Minęło jakieś dziesięć minut, od
kiedy podaliśmy sobie ręce. I  koniec fotografii. Portretów.
Gazeta musi sobie z  tym poradzić. On z  życiem też musi
sobie jakoś poradzić, zwłaszcza że się spóźnia. A dwanaście
lat spóźnienia to nie w kij dmuchał.
To moja robota na dziś. Robota jak robota. Lepsza albo
gorsza od roboty w  fabryce śrubek. Tam śrubki, tu
fotografie. Czyjeś losy; przeszłość, teraźniejszość,
przyszłość. A w tej przeszłości, teraźniejszości, przyszłości –
ja.
Świat mojej czasoprzestrzeni zaczął się kurczyć,
ograniczać, skracać i  spłaszczać. Oczywiście pewnie tylko
w  mojej głowie, choć nie jestem pewien. Bo dla kogoś, kto
nie przeżył widoku rzezi pod Bużumburą, wolnego konania
z  głodu w  obozach uchodźców w  Kongu, żółtaczki
pokarmowej przy siódmym chyba wyjeździe na wojnę do
Afganistanu. Kto nie doświadczył szybkiej śmierci od
ostrzału w  Czeczenii, gór wysokiego Kaukazu w  Gruzji,
malarii przywiezionej z  południowego Sudanu. Strzałów
i  śmierci na przedmieściach Johannesburga czy rakiet
w  Bagdadzie trafiających w  hotel, w  którym mieszkałem.
Rakiet wystrzelonych z  platformy ciągniętej przez osiołka,
który – gdy paliwo napędzające rakiety zaczęło mu smażyć
sierść  – poniósł po ulicy. Więc wciąż wystrzeliwane rakiety
zamiast w  moim hotelu  – zaczęły się rozrywać na
frontonach stojących przy ulicy kamienic. Dla kogoś, kto
tego nie przeżył, świat może się nie zmniejsza. Ja nie
chciałbym się spóźnić na swoją śmierć, tak jak bohater
moich zdjęć spóźnia się ze swoim życiem. Dlatego pewnie
zawsze żyłem dosyć szybko. Ale świat mojej
czasoprzestrzeni, w  której żyłem i  pracowałem, zaczął się
kurczyć, spłaszczać i  ograniczać. Nie z  mojej winy. A  to
samo co mnie dosięgło i moją fotografię.
Dziwne, ale niczym w  Alicji w  krainie czarów zacząłem
się zmniejszać. Na początku niezauważalnie, delikatnie,
tyci, tyci, może ze starości się kurczyłem. Ale chyba nie. Bo
kurczyła się głównie fotografia. A  właściwie kurczyła się
przestrzeń, w  której można było ją publikować. Ilość zdjęć
oraz powierzchnia, jaką na zadrukowanym papierze
zajmują historie widziane i  przeze mnie opowiedziane. Nie
zilustrowane! Opowiedziane! A  co za tym idzie  – wraz
z  kurczącą się przestrzenią kurczyła się ilość pokazanych
problemów, dramatów i  może szczęścia. Ale nigdy nie było
i nie jest tak, że nie mam czego opowiedzieć. Było i jest tak,
że nie mam gdzie o nich opowiedzieć.
Nie narzekam na postęp cywilizacyjny jak robotnicy
w  czasach rewolucji przemysłowej, którzy próbowali
niszczyć maszyny odbierające im robotę. Wiedziałem, że
tego postępu się nie powstrzyma. Ale mój organizm  –
poddawany już nie stresom związanym z  pracą, tylko
stresowi związanemu z coraz mniejszą ilością pracy – zaczął
się poddawać. Bo po co wysyłać fotografa na rewolucję do
Iranu, skoro redakcja zaraz będzie miała stamtąd dziesiątki
zdjęć i filmów? Niezrobionych co prawda przez zawodowca,
ale zawsze jakichś. Technicznie może złych. Wydarzeniowo
może jednak lepszych, bo robionych przez samych
uczestników zajść. Z  samego środka jądra ciemności.
Darmowych lub dużo tańszych. Więc nieunikniona
degradacja pozycji zawodowca. Mojej pozycji. Zepchnięcie
mnie do podrzędnej roli tego, który poprawia po
lokalersach, gdy czegoś im się nie uda zrobić komórkami.
Ale jak ich poprawiać, skoro oni byli we właściwym
momencie we właściwym miejscu? Byli, bo zawsze tam
są. A ja, jakkolwiek bym się spinał, zawsze się spóźnię. Tak
jak na śmierć dyktatora Libii Muammara Kaddafiego.
Powstańcy go dopadli, osaczyli i  zabili, a  na dodatek
wszystko sfilmowali i  sfotografowali. Zdjęcia zamieściły
największe portale internetowe. Duże i  małe gazety. Każda
stacja telewizyjna. Bo nie było na co czekać. Nie było po co
wysyłać zawodowców. I tak byli spóźnieni. Nie o dwanaście
lat, ale już dożywotnio skazani. By spóźniać się na życie,
a  zwłaszcza na śmierć. Których fotografowanie do nich
dotąd należało.
Palce z  trudem śmigają mi po klawiaturze komputera.
Dużo łatwiej pisze mi się notatki w akademickim brulionie,
jednorazowym długopisem. Nachodzi mnie myśl i  muszę ją
zapisać. Zobaczę, usłyszę coś i muszę zapisać. Chyba starej
daty jestem, bo nie w  laptopie, nie w  komórce, nie
w  empetrójce zapisuję. W  papierowym brulionie chcę myśl
zostawić, żeby potem do niej wrócić. To rozwinąć, to
skrócić. Czasami zapominam, gdzie, w  którym miejscu, na
której stronie brulionu ją zapisałem. Bo nie jestem
systematyczny. Mam gdzieś systematyczność. Wiele takich
myśli po drodze, w  trakcie pisania tego tekstu pogubiłem.
Ale może nie były ważne? Bo gdyby były, pewnie bym ich
nie pogubił.
W ogóle pisanie tego tekstu sprawia mi ból. Może nie
fizyczny, ale ból. Winię o  to moją głowę, bo nie jest jak
kiedyś, gdy skakałem do wody, a  ona kontrolowała mnie
w  podniebnej ewolucji. Wtedy miałem cielesną spinkę.
Panowałem nad każdym centymetrem swojego ciała. Od
palców stóp zaciśniętych w  cechę, ściśle złączonych,
opływowo napiętych. Po dłonie wyprężone na maksa, ze
zblokowanymi łokciami i  usztywnionymi nadgarstkami.
Żeby przy wejściu do wody jak najmniej kropelek spod nich
wypadło. Żeby wodę zgasić. Dziś nie potrafię skontrolować
w  pełni mikrona swojego mózgu, choć kiedyś
kontrolowałem całe ciało.
W takiej chwili mój mózg wymyśla, że wszystko, co
przelałem na papier. Myśli towarzyszące mi, gdy
fotografowałem wojny  – a  niektóre trudniejsze towarzyszą
mi do dziś  – są nieprawdopodobne. Więc chcę je
uprawdopodobnić. Ale jak? Poprzez świadka oczywiście,
który co opowiadam, potwierdzi neutralnie. Z boku. Powie,
że też tam był. Widział. I  Miller również mógł widzieć.
A  nawet sfotografować. Dlatego wertuję książkę
telefoniczną z  nazwiskami, które mogłyby w  mojej książce
wystąpić. Podbić jej wiarygodność. Uczynić ją bardziej
prawdziwą, a  co za tym idzie  – poczytną. Otwieram księgę
na żółtych stronach i  wpada mi w  oko nazwisko niby
normalne, na przykład Kraśko. Niby dobre nazwisko, ale
jakoś bez rewelacji. Obok, bo też na k, jest Kret. Już widzę,
jak potwierdza, że na wielbłądzie Miller umie jeździć. Dalej
Pawlikowska, zupełnie jak Szelburg-Zarembina. Ale ja nie
chcę żadnych bajek uwiarygadniać. Ja chcę prawdziwą
prawdę uwiarygodnić. Wreszcie trafiam: Wiernikowska.
A  zaraz obok Węglarczyk. Wcześniej Jagielski. Smoleński.
Nazwiska statystycznemu Polakowi mało mówiące, ale do
tekstu je podciągam. Żeby w nim jakieś nazwiska mieć. Im
mniej znane, tym lepiej, tym bardziej są wiarygodne.
Chociaż dla sprzedaży książki może gorzej.
Najmniej problemu miałem z  wymyśleniem siebie w  tej
książce. Z imienia i nazwiska. Choć zdarzyło się kiedyś, gdy
przyszedłem na wernisaż moich zdjęć do zacnej,
artystowskiej galerii w  Łodzi. Że pani w  niej pracująca nie
chciała mnie wpuścić. „Wiem, wiem  – mówiła  – dzisiaj
każdy jest Krzysztofem Millerem. A  ja pana nie znam!
Miller jest niższy i bardziej przy kości. A poza tym jest łysy,
a  pan włosów ma dużo. Dziś każdy jest Krzysztofem
Millerem, bo se z  plakatu sczytał. Bo na wernisażu wino
gatunkowe za darmo. A jutro jak za bilet przyjdzie zapłacić,
to żaden Krzysztof Miller nie przyjdzie. Nie wpuszczę! Do
widzenia!”

Chyba byłem zbyt czupurny i  arogancki wobec tego, co


wydarzało się tam. Tam gdzie jeździłem i co obserwowałem
przez szkło mojego aparatu. Przy byle wywiadzie mówiłem:
„Czuję się z  moimi wojenno-fotograficznymi przeżyciami
OK.  Nie dobrze, lecz OK”. Ale Ziemia zeszła się pewnie
z  planetą Mars, bo z  czasem wszystko zaczęło być dalekie
od OK. W chuj dalekie od OK. Tak dalekie jak planeta Mars
jest daleka od Ziemi.
Na początku myślałem, że mój sportowy organizm jakoś
sobie z  moją głową poradzi. Że przezwycięży jej chwilowy
kryzys. Ale kryzys organizmu nałożył się na kryzys
fotografii prasowej i reportażowej. Wraz z nowymi mediami,
wraz z  postępem technologicznym, wraz z  internetem
i z coraz doskonalszymi telefonami komórkowymi, z których
można już nie tylko dzwonić. Którymi można też robić
zdjęcia i  kręcić filmy. Wraz z  ich nadejściem mój zawód.
Który był magią. Zaczął odpływać.
Fotel na biegunach wyrzuciłem. Ale wieczorami przy
Sandomierskiej, gdy frazy tego tekstu składają mi się
w  głowie, mam taki moment. Że na krześle jak na fotelu
zaczynam się bujać. Taka choroba, na pewno nie sieroca.
A  gdy przenoszę ciężar z  przodu do tyłu i  z  powrotem, oni
wraz ze mną zaczynają się bujać. Oni, ci, których
widziałem, ale których więcej już nie zobaczę. Którzy
zostali tylko w  mojej głowie i  na celuloidzie taśmy
fotograficznej. Spikslowani na ekranie komputera.
Bujają się ze mną ci wielcy i  ci mniejsi. Komendant
Masud rozerwany bombą. Nasz, mój i  Pawła Smoleńskiego
przewodnik, tłumacz i  kierowca Dżamal Salman. Zaraz po
naszym wyjeździe z  Iraku Al-Kaida podcięła mu gardło.
Może dlatego, że zadawał się z  nami. Z  nim buja się brat
Salmana, którego też nie ma.  Podczas sunnickiej rebelii
w  Al-Falludży amerykańska rakieta trafiła go w  plecy.
Zostawił przepiękną żonę i równie przepiękną córkę. Bujają
się bojownicy czeczeńscy. Asłan Maschadow i  Szamil
Basajew. I  dzieci zagłodzone w  Kongu, nawiedzające mnie
nocami, we śnie. Bujają się duchy innych, których nazwisk
już nie pamiętam albo których nigdy nie znałem. Którzy
ugrzęźli w mojej pamięci jak w bagnie.
Z aparatem jak z  butami wszedłem w  ich życie, a  teraz
już ich nie ma. Ja ciągle jestem. Więc ich duchy przychodzą
i  bujają się ze mną. Nic do mnie nie mówią, po prostu się
bujają. A  ja, gdy mam ich dosyć, idę przewietrzyć głowę
mokotowskim powietrzem. Z  psiarskimi, czyli dwoma
amstafami. Zakładam bluzę z kapturem i herbem klubu, na
którego mecze chodziłem jeszcze z  tatką w  latach
sześćdziesiątych. I  zostawiam duchy w  domu, a  sam
z  psiarskimi z  Sandomierskiej skręcam w  Rakowiecką.
Obok jadłodajni u  Chińczyka, w  której stołują się agenci
ABW, zawijam w  Wiśniową. I  nie podnosząc głowy,
ogarniam, czy kapliczka z  ukochaną w  moim kraju matką.
Matką Boską. Wisi na pniu coraz bardziej piłą koszonego
starego drzewa, które pamięta Powstanie Warszawskie.
Potem samolot odrzutowy. Srebrny, stojący przed surowo-
ceglano-czerwonym technikum mechanicznym, w  którym
kiedyś były klasy o  specjalizacji lotnictwo płatowe. Przy
kolejnej kapliczce na drzewie zapinam psy na smycz, bo to
skrzyżowanie Wiśniowej i  Batorego. Obok Stodoła, klub
politechniki, ale ja z  psiarskimi przez dziurę w  płocie
skracam sobie drogę na Pole Mokotowskie. Mijam
prawosławny krzyż, który na pustym placu stoi, nie wiem
dlaczego, i  już mam stadion Syrenki. Teraz politechniki.
Tam otwieram browar, bo tu straż miejska i policja wstępu
nie mają. A  moje amstafy tarzają się przeszczęśliwe
w świeżo skoszonej – albo i nie – stadionowej trawie.
A potem już z  górki. Dzikie Pole Mokotowskie, na które
po zmroku nikt się nie zapędza, bo krzywda może go
spotkać. Lecz ja z psiarskimi bezpieczny. One życzliwe, ale
osiem ton nacisku w paszczy mają. Młodszy Gufi od przodu
wycieczkę ubezpiecza. Siara to już psia babcia. Na ludzkie
miary wiekowe z moją mamą może się pościgać. Więc jako
matrona wycieczkę powoli ubezpiecza z tyłu. Jak jej się coś
nie podoba, tylko fuknie. Pochyli głowę, bo do walki była
szkolona. Ze schroniska wzięta. Bardzo w swojej brzydocie
piękna.
Tak w  trójcę po Polu Mokotowskim niespiesznie
drepczemy. Cel ogólnie mamy, ale żaden konkretny. I widzę
pierwszy wąski biały murek. Ścieżka Ryszarda
Kapuścińskiego po jego śmierci tu wytyczona. Trasą, którą
spacerował, bo mieszkał w  pobliżu. Zmierzcha, więc cytat
z  jego książki już nie do odczytania. Dotykam ręką i  jak
w  piśmie Braille’a opuszkami palców, dosłownie, wilgotno,
bo dziś na Mokotowie pada. Odcyfrowuję, co mi chciał
powiedzieć. Co powiedzieć chciał światu. Wydrążone
w kamieniu sentencje ręcznie wpuszczam do swojego ciała,
namacalnie składam litery w  zdania. Bardzo ważne dla
mnie albo jeszcze ważniejsze.
Książka, którą piszę, to przede wszystkim moje obrazy
i  moje emocje. Moja radość i  mój ból. On miał coś do
powiedzenia. Chodził tędy o  poranku, gdy chciał myśli
ułożyć w  głowie. Ja chodzę wieczorem i  myśli też chcę
ułożyć. Dlatego jego ścieżka jest mi potrzebna i  nią
spaceruję. Bo jak w  miejscach, w  których są czakramy
i energia wszechświata się kumuluje. Tak na tej ścieżce też
są czakramy i  myśli mi się prostują. A  psiarskie
zachwycone, bo mamy długi spacer. Kiedy wracamy do
domu, mniej już się bujam. I moje duchy mniej się bujają we
mnie. Coś w  głowie sobie ułożyłem, coś skonstruowałem.
Doszedłem do myśli, która w moim mózgu bujała się dotąd
wraz ze mną. Więc siadam i piszę.
Ale niedawno nie było tak łatwo. Czarny wrzesień do
mnie nadciągnął dwa, a może trzy lata temu, bo już mi się
myli. I  rzeczywiście był czarny. Bujałem się w  kuchni
w  fotelu na biegunach. Kotary były szczelnie zasłonięte,
żeby żaden snajper z  Bukaresztu roku 1989 mnie nie
dojrzał. Nie wychodziłem na ulice, żeby ostrzał rosyjskiego
moździerza mnie nie dopadł. Nie kupowałem jedzenia, żeby
głodni Hutu z Konga mi go nie zaiwanili. Bujałem się tylko,
a  myśli i  wspomnienia przelatywały przez moją głowę
setkami na minutę. Jak samoloty w  Afganistanie atakujące
pozycje talibów. Aż moi znajomi zrozumieli, że muszę pójść
po radę do fachowca od głowy. Szamana leczącego takich
jak ja wojennych rozbitków. Którzy ze wspomnieniami sobie
nie radzą. Trafiłem do kliniki stresu bojowego przy
Wojskowym Instytucie Medycznym, gdzie doktor pułkownik
wziął mnie pod opiekę. I najpierw mopem moje myśli zaczął
luzować. Potem szczotką zmiotką poprawiać. By gumką
myszką resztki zacierać, a  może raczej z  moją pamięcią
mnie oswajać. Wspominam tamten czas ambiwalentnie. To
znaczy jest OK.  Pomogło. Stabilizatory emocjonalne, jak
eufemistycznie nazywa się psychotropy, pomogły.
Indywidualne i  grupowe sesje psychologiczne, na których
mogłem się wygadać, ale przede wszystkim posłuchać tych,
którzy z  podobnych przeżyć wygadać się chcieli, pomogły.
Powoli. Krok za krokiem. Wychodziłem z  czarnej
psychicznej dziury na prostą. Wróciłem do życia.
Kiedy ktoś zaproponował mi napisanie książki,
zgodziłem się. Ale drugi, bardziej sceptyczny, spytał, po co
chcę napisać książkę. Odpowiedziałem, że nie wiem. Bo
naprawdę nie wiedziałem. Gdybym wiedział wcześniej, ile
emocji będzie kosztowała mnie ta książka, pewnie bym się
nie zgodził. Ale zgodziłem się, choć nie lubię pisać.
Naprawdę nie lubię. Kocham fotografię. Więc wszystko inne
wydaje mi się wtórne do historii, które przed aparatem
dopadły mnie najpierw cieleśnie. Osmotycznie. A  potem
pokiereszowały moje emocje.
Ta książka nie będzie miała zakończenia. Pisałem
o  wojnach, które obserwowałem, ale wojny toczą się dalej.
Nowe lub stare. Jak trzynaście nieszczęść, przekleństw,
katastrof, plag niemających końca. Trzynastka to diabelski
tuzin, więc nie ma trzynastego piętra w  co lepszych
hotelach. Nie ma trzynastych pokoi. Jest dwanaście, a  nie
trzynaście miesięcy, i  było dwunastu, a  nie trzynastu
apostołów. Harmonijnie, podzielnie, parzyście. A trzynastka
to wojna. Karta najbardziej mroczna i  bijąca wszystko. To
as pik wymalowany na transporterze przed pałacem
prezydenckim w  Groznym, na którym rosyjscy wojacy
opijali swoje szampanskoje zwycięstwo nad tym małym
narodem. To as pik w  talii kart, którą dostawali
amerykańscy żołnierze wyjeżdżający do Iraku. Był nim
Saddam Husajn. Trzynastka wypadła też bohaterom moich
zdjęć. Tym, którzy głodowali, ginęli, uciekali, byli
przerażeni. Mogła być może przypaść komuś innemu, ale
padła na nich. Trzynaście wojen było też dla mnie. Posłańca
wiadomości, gdy wraca do domu.
To chyba ostatnia moja wojna. Wojna ze sobą. Wojna ze
wspomnieniami, które  – pisząc  – musiałem jeszcze raz
ożywić. Jeszcze raz spojrzeć na uchwycone obrazy
i przeczytać je we wszystkich kierunkach świata. Z lewa na
prawo, jak się czyta w kulturze chrześcijańskiej. Z prawa na
lewo, jak czyta się w  kulturze muzułmańskiej. Z  góry na
dół, jak w  dalekowschodniej. By rozpętlić siebie i  moje
supełki wspomnień, które się zapętliły jak supełki w piśmie
Inków.
Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
WOJNA NA KILOMETRZE KWADRATOWYM Gruzja
CZOŁGI U PŁOTU Czeczenia
MUKA, MÓWIĄ GŁODNI Kongo
MOJA PIERWSZA ŚMIERĆ Rumunia
KREW, KTÓRĄ PLUJĘ, MA SMAK WYPALONEGO PROCHU
Górny Karabach
KOSZULA W CZARNO-BIAŁĄ KRATĘ RPA
BYLE NIE CZUĆ ZAPACHU CZŁOWIEKA Afganistan
PROFESOROWIE OD TEORII CHAOSU Burundi, Rwanda
A ONI BUJAJĄ SIĘ ZE MNĄ Warszawa-Mokotów
Karta redakcyjna
Projekt okładki
Katarzyna Ewa Legendź

Fotografia na pierwszej stronie okładki i zdjęcia wewnątrz


książki
Krzysztof Miller / Agencja Gazeta

Opieka redakcyjna
Damian Strączek

Korekta
Barbara Gąsiorowska
Aurelia Hołubowska

Copyright © by Krzysztof Miller, 2013

ISBN 978-83-240-2061-4

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl


Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul.
Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail:
czytelnicy@znak.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink


woblink.com

You might also like