Professional Documents
Culture Documents
mocy.
Historia mojego życia to historia ciągłego bujania się.
Bujania się we wszystkich kierunkach. Bujania się z boku
na bok, z lewa na prawo. Tak jak bujam się w hamaku. Albo
od przodu w tył i z powrotem. Tak bujam się w fotelu na
biegunach.
Bujanie może zaczynać się od wschodu, a kończyć na
zachodzie. Może zdążać od północy ku południu –
i odwrotnie. Bujałem się we wszystkich kierunkach świata,
na wszystkich poziomach i pionach, o każdej porze dnia
i nocy.
Bujałem się we wszystkich stanach emocjonalnych mojej
świadomości, na wszystkich poziomach swojego ciała
i wszystkich dostępnych mi poziomach mojego mózgu
i jaźni.
Bujałem się pod wpływem różnych stabilizatorów
emocjonalnych. Tych naturalnych i tych syntetycznych.
Tych z głowy i tych, które podawałem sobie doustnie
w formie płynów różnej maści, w różnej ilości, ale zawsze
z pewną liczbą procentów. Tych, które wdychałem, ale
zawsze z pewną zawartością nikotyny lub THC.
Jedno w moim bujaniu było i jest stałe. Bujam się zawsze
bez kompromisu. Bez bariery bezpieczeństwa. Bez
trzymanki. Takie bujanie podoba mi się najbardziej.
Bujam się zawsze czarno-biało. Bez odcieni szarości, bez
kolorów, a zwłaszcza bez koloru brunatnego, którego
nienawidzę od dziecka.
Samo bujanie się w życiu nie jest złe. Bujamy się od
dziecka. Na huśtawce, koniku na biegunach, na kolanach
rodziców. Sprawia nam to przyjemność. To wycisza, to
pobudza.
Gorzej, gdy bujanie wejdzie nam w krew. Przestanie być
przyjemnością życia, a stanie się jego stylem. Bujają się
marynarze, chłopaki w bramach, hip-hopowcy, gitowcy,
dresiarze. Bujają się lodziary na dyskotekach, porządne
dziewczyny w supermarketach i na prywatkach. Bujanie
stało się stylem i mnie nie ominęło. Dałem się mu wciągnąć
i pochłonąć.
Bujanie z jednej strony wciągało mnie w mroczne zaułki
życia pospolitego. Z drugiej – wypluwało na sam szczyt fali
przez moment niosącej, by po chwili z powrotem wciągnąć
mnie pod wodę, przemielić i wypluć tysiące kilometrów
dalej. Gdzie indziej.
Moje bujanie jest jak usprawiedliwienie w dzienniczku
ucznia, które piszemy sobie sami w tajemnicy przed
rodzicami. Przynajmniej tak je sobie tłumaczę. Bujam się,
bo tego chcę (to nie do końca jest prawda). Bujam się, bo
tego się ode mnie oczekuje (to też nie jest prawdą do
końca, ale jest prawdą bardziej prawdziwą). Bujam się,
żeby mieć lepsze samopoczucie. Żeby się wybielić,
usprawiedliwić, poczuć lepszym, pożyteczniejszym. Bujam
się, by przekonać siebie i innych, że moje życie ma sens. Że
jest po co żyć.
Ktoś powie, że łatwo jest opisywać siebie, kiedy przeżyło
się pięćdziesiąt lat. Kiedy zwyciężało się szesnaście razy
w mistrzostwach Polski w skokach do wody (choć ja wolę
pisać: w skokach na główkę i zawsze do basenu
wypełnionego wodą). Kiedy było się fotoreporterem przez
dwadzieścia pięć lat. W czasach gdy życie łapało się na
gorąco. W których gdziekolwiek bym odwrócił aparat, tam
coś się działo. A zdjęcie trudniej było spieprzyć, niż zrobić
je dobrze.
Nie jest mi łatwo. Moim marzeniem było po prostu
pracować. Mieć zadanie i wykonywać je najlepiej, jak
potrafię. Los chciał, że to fotografia zawładnęła moim
organizmem. Ciałem i duszą. I tak jest do dziś. Obrazek
opisujący świat mi współczesny. Oglądany i podglądany.
Stał się moim zadaniem, celem, wartością.
Bujam się, by zatrzymać się w życiu na ułamek sekundy.
Kiedyś bujałem się, żeby moja głowa otworzyła się
podprogowo na rozkminienie, zrozumienie podniebnej
ewolucji zakończonej wyprężonym jak cięciwa wejściem do
wody. Z dziesięciometrowej wieży skakałem półtora salta
z potrójną śrubą, dwa salta ze stania na rękach w pozycji
łamanej, trzy i pół salta w przód, dwa i pół salta Auerbacha
w pozycji kucznej, dwa i pół salta delfina. Te słowa nic wam
nie mówią, ale na zawodach były moim programem
obowiązkowym. Tak samo jak teraz, w pracy fotoreportera
robiącego zdjęcia na wojnie, moim programem
obowiązkowym jest śmierć, linia frontu, walka żołnierzy,
cierpienie uchodźców nie ze swojej winy wplątanych
w wojenną zawieruchę.
Moje bujanie zatrzymało się dziś na 1/125, 1/250, 1/500
czy innej części sekundy. Na czasowo-przysłonowym
algorytmie opisuję życie czy bez-życie świata. Moim
zawodem jest nacisnąć migawkę aparatu fotograficznego.
Zaobserwować swój / nie swój świat. Aby na ułamek
sekundy zatrzymał się on przed siatkówką mojego oka,
synapsami mózgu, soczewkami obiektywu. Żebym go
naświetlił, obejrzał jeszcze raz i pokazał Wam.
WOJNA NA KILOMETRZE
KWADRATOWYM
Gruzja
Jestem głodny. Jeść mi się chce. Wiem, jest wojna, ale jeść
mi się chce. Zjadłbym cokolwiek. Stres i świeże czeczeńskie
powietrze wyssały ze mnie wszystkie witaminy, w które
i tak nie wierzę. Wiem, jak się mają i jak się czują ci, którzy
teraz w Ameryce chodzą do McDonalda. Nie mogę się
skupić na pracy, jestem głodem, a właściwie burczeniem
w żołądku rozkojarzony. Burczenie krępuje mnie, ale na
szczęście burczenie w brzuchu Ahmada krępuje też jego.
Między blokami Czernoriecza straganiki
z najróżnorodniejszym asortymentem. Apteka pod niebem.
Bandaże, środki przeciwbólowe i pompy, znaczy strzykawki.
Dużo tu heroinistów. Dzieciaki w beznadziei wojennej coraz
chętniej sięgają po twarde narkotyki. Nie widzą przyszłości.
Jeszcze marycha, rozumiem. OK. Przymknąłbym na to oko.
Sam lubię przypalić. Ale oni: kanał lewy, kanał prawy.
Teoria mówi, że jak porwie cię rzeczny wir, masz się nie
bronić. Powinieneś się skulić do pozycji kucznej, a kulkę
z ciebie wir wypluje gdzieś dalej, gdzie jest bezpieczniej.
Więc ja, choć nie w rzece, nie w nurcie, leżę w pozycji
kucznej. Ludzka kulka. Ograniczam gabaryty. Nie wiem, czy
zaciskać uszy, żeby huk rozrywających się obok mnie
pocisków nie rozerwał mi bębenków w uszach. Czy chronić
dłońmi czaszkę przed spadającymi na nią skwierczącymi
opiłkami metalu z rozrywających się pocisków. Grudkami
ziemi. Piachu. Kamieniami, w które te pociski trafiają.
Siedzę w dołku i jestem w dołku. Pociski moździerzowe
mają wysoką trajektorię lotu. Są trochę jak piłeczki na polu
golfowym: gdy nie trafisz w dołek, nie wygrasz. Mam
nadzieję, że oni nie trafią w dołek. We mnie. Że nie wygrają.
Ale artylerzyści rosyjscy szkolą się właśnie do tego, by
trafić. I celują w dołek, w którym akurat siedzę. Wiem, to
poniekąd przypadek, ale oni przypadkowi pomagają.
Krew zaczyna mi cieknąć z uszu. Masakra. Nie myślę
o zdjęciach. Myślę, jak przeżyć. Nie mogę się wyrwać,
rozpędzić i uciec. Bo właśnie wtedy siekną mnie odłamki.
Muszę wbrew woli być rozważny, ostrożny. Ale w moim
strachu czuję się osamotniony. Chcę poczuć strach innych
wokół mnie. Postanawiam: okopem przeczołgam się do
reszty. Do dziennikarza. Do Czeczenów. Do ochroniarza. Jak
zginąć, to nie samemu. Śmierć wśród swoich, mimo że nie
moich, stała się moim imperatywem. Jedynym celem życia.
Więc czołgam się okopem do dołka, gdzie siedzą cztery
osoby. Wiem, moja, tylko moja głupota. Ale łatwiej mi było,
gdy myślałem, że nie ma to jak umierać w doborowym
towarzystwie.
Docieram do nich i wkopuję się głęboko pod ich ciała.
Tam bezpieczniej. Na dziennikarza spada gorąca,
skwiercząca metalowa skwarka. Strzepuje ją z głowy.
Wszystko OK. To znaczy nic nie jest OK. Za to nasi Czeczeni
przy każdej eksplozji krzyczą na całe gardło: „Allahu
akbar”. Allah jest wielki. Zupełnie jak ja, kiedy staję pod
mostem kolejowym i krzyczę na dźwięk nadjeżdżającego
pociągu. Przewalającego się nade mną jego huku.
Wyrzucam z siebie stres. Chciałbym mieć ich optymizm.
Moja krzepliwość krwi jest wyśmienita. Białe krwinki
wspomagane osypującym się z nieba pyłem i piaskiem
wiążą, lepią się do siebie. A brunatna skorupa wokół moich
uszu swędzi. Ale to dobrze. Żyję. Ruscy ciągle napierdalają,
a ja ciągle żyję. I w głowie mi tylko jedna myśl: „Miller,
a chuj!”. Koniec fotografii wojennej! Basta! Passo! Starczy
już! Każdy wybuch umacnia mnie w moim postanowieniu.
Miller, nauczysz się obsługiwać lampy błyskowe. Flesze,
statywy. Ogarniesz studyjną fotograficzną wiedzę.
I będziesz do końca życia fotografował ubrane – albo lepiej
rozebrane – modelki. Prodakt plejsmenty i tym podobne
historie. Kreował będziesz, a nie dokumentował. Tak łatwiej
i przyjemniej. A przy odrobinie szczęścia zostaniesz jeszcze
celebrytą. Zaczniesz występować w pytanie na śniadanie
czy kawa na ławę. I będziesz zbijał kasę.
Kolejna seria z rosyjskich puszek też nie wpadła do
dołka. Za to oprószyła nas wilgotną i rozgrzaną ziemią.
Więc znów „Allahu akbar”. Allah jest wielki. Ja chyba się nie
modlę, ale migawki też nie naciskam. Nie wiem, ile to trwa.
Jak długo Rosjanie strzelają. Moje i Wojtka Jagielskiego
wspomnienia z tamtych wydarzeń dość wyraźnie się
rozjadą. On będzie twierdził, że dłużej, ja – że krócej, ale
bardziej intensywnie.
Wreszcie cisza. Nie taka zwyczajna. Cisza z dzwonami,
dzwoneczkami i szumem w uszach. Rosjanie chyba zmęczyli
się nieustannym noszeniem pocisków, ładowaniem,
celowaniem i wystrzeliwaniem. Albo uznali, że z naszej
gromadki pozostał tylko puch i pył. Ściana ognia, metalu
i ziemi była tak duża, że gdybym to ja strzelał, też
uznałbym, że nikt nie zdołał przeżyć. My zdołaliśmy. Znów
nam się udało.
Wracamy do bazy, do bunkra. I dowiadujemy się, że
byliśmy przynętą. Zanętą. Mięsem armatnim. Z pobliskiego,
bezpiecznego wzgórza dowódca Czeczenów obserwował,
skąd Rosjanie do nas strzelają. Nanosił na mapę pozycje
i układ moździerzy. Żeby potem rakietami je wyeliminować.
Co z nią i z nimi się stanie, nie wiem. Nigdy się tego nie
dowiem. Wojna goni wojnę, wydarzenie goni wydarzenie,
zdjęcie goni zdjęcie. Trudne, a nawet niemożliwe jest dla
mnie, żebym w Karabachu zastanawiał się, co się dzieje
z bohaterami moich zdjęć w Burundi. Jak toczą się losy
muezina spod Kabulu, kiedy jestem w Kongu i fotografuję
zgwałcone kobiety. Co z Gruzinem Kondorem, kiedy
fotografuję człowieka bez nóg, na taczce, w tureckim
Kurdystanie. Zwariowałbym. Dlatego mój organizm, mózg
wypiera poprzednie wydarzenia. Kasuje je, żeby się w nim
znalazło miejsce na nowsze. Bardziej świeże. Chyba na tym
polega – choć do końca nie jestem przekonany –
zawodowstwo w moim zawodzie. Żeby bez sentymentu.
Zbędnego uczucia dla życia już obfotografowanego.
Zagłębić się w życie drugie, jeszcze nieobfotografowane,
a tak samo ważne jak tamte. Żeby je fotografią jak palcem
pokazać, przybliżyć. Wtargnąć fotografią w życie innych,
z butami. A potem wyjść.
Opieka redakcyjna
Damian Strączek
Korekta
Barbara Gąsiorowska
Aurelia Hołubowska
ISBN 978-83-240-2061-4