Professional Documents
Culture Documents
Przydryga Ewa - Nienarodzona
Przydryga Ewa - Nienarodzona
Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi
nas w przeszłość.
F. SCOTT FITZGERALD, Wielki Gatsby
(przeł. Ariadna Demkowska-Bohdziewicz)
17 lipca 2005
Niebo jest dziś czyste i błękitne, trochę jak topaz, ten jasny kamień, który nosi
na piersiach macocha. Nigdy się z nim nie rozstaje. Mrużę oczy i niebo po chwili
się zmienia, zlewa z jasnymi cętkami światła. Odwracam głowę i podążam
wzrokiem za znikającą między drzewami potężną sylwetką taty. Mamy iść razem
do lasu.
Schodzę z ganku. Biało-czarne płytki przypominające szachownicę lśnią
w słońcu. Za furtką są stare i wyszczerbione. Ale te lubię najbardziej.
Przypominają unoszące się na rzece szare kry. Staję przed pierwszą na jednej
nodze, a potem: raz, dwa, trzy, skaczę po swojej własnej ścieżce. Jedna szara kra,
druga, kolejna w prawo i na ukos. Z następnym przeskokiem wszystko wokół mnie
się chybocze. Nasz dom, wydłużony kremowy prostokąt, faluje razem ze mną
i opada. Balustrady przypominają wargi starca, wąskie okna są jak zmrużone
ślepia.
– Nina! Gdzie jesteś?! – Tata jest zaniepokojony. Zniknęłam mu z oczu. I ja go
nie widzę. Za żywopłotem przesuwa się jego czapka naciągnięta na czubek głowy.
– Idę, już idę! – odpowiadam i skręcam zaraz za ogrodzeniem na leśną ścieżkę.
Z okna na parterze naszego domu dolatuje przyjemny zapach smażonych przez
mamę naleśników. Zaciągam się nim. Jak na zawołanie w brzuchu słyszę głośne
burczenie. Wyciągam z kieszonki lizaka, odwijam go z papierka i wpycham sobie
do ust. Skok na trzy ostatnie kry, a potem już tylko las, chłodny i wilgotny, zupełnie
inny niż gorąc, który zostawiam po drugiej stronie płotu.
Wraz z kolejnym podskokiem podryguje także kołczan, który mam zawieszony
na plecach. Tato mi go powierzył. Ciężar odpowiedzialności każe mi iść wolniej.
Odpowiedzialność – słowo, którego wciąż się uczę. Bądź rozważna – dwa ulubione
słowa taty. W kołczanie mam ostre jak brzytwa, ale odpowiednio zabezpieczone
groty, aluminiowe promienie, lotki z piórek.
– Powtórz, o czym mówiliśmy – prosi tata stanowczym tonem. Stoi przede
mną, przypomina trochę mówiące ludzkim głosem drzewo. Nosi nawet podobne
kolory. Zielona bluza z naszywkami, brązowe szorty.
– Tato… – Chyba robię kwaśną minę. Nie lubię, kiedy mi nie ufa. Wyciągam
z ust lizaka, zawijam w papierek i wpycham do kieszeni. – Powtarzaliśmy to już ze
sto razy… – marudzę, nawijając na lepki palec kosmyk włosów.
Kiedy tata unosi daszek czapki, w jego wzroku widzę błysk podekscytowania.
Zawsze taki sam, kiedy idziemy do lasu postrzelać z łuku. Przeglądam się w jego
oczach, jak we własnym lustrzanym odbiciu. Mamy takie same oczy, brązowe
z zielonymi plamkami.
– To ważne, ważne, żebyś wiedziała, skarbie. – Tato kładzie mi rękę na
ramieniu. – Zasady i bezpieczeństwo. Od tego zaczynamy.
Wzdycham z rezygnacją. Nie lubię być przepytywana, przecież wiem,
naprawdę ćwiczyliśmy to już wcześniej. Ale odpowiadam posłusznie.
– Nie będę dziś strzelać, pokażesz mi, jak zamocować strzałę, a potem, kiedy ty
będziesz strzelać, ja będę obserwować i się uczyć.
– Gdzie wtedy będziesz stała? – Tato czujnie mi się przygląda.
– Obok. Nie będę się ruszać z miejsca – zapewniam.
Kiwa głową z aprobatą. Wiem, że zdałam egzamin. Lubię, kiedy mnie chwali,
nawet jeśli nie mówi mi tego wprost. Wsuwam rękę w jego ogromną gorącą dłoń.
Ściska ją delikatnie. Kiedy tak idziemy ramię w ramię, wydaje mi się, że ziemia
drży, a korzenie sosen skręcają się pod naszymi stopami. Sama też drżę
z ekscytacji. W oddali szumi rzeka, potem zupełnie cichnie. Czasem wydaje mi się,
że ten las to żywy organizm. Tak stale powtarza tato, który do lasu chodzi znacznie
częściej niż ja. Nieraz zostaje w nim aż do ciemnej nocy.
– Słyszałeś? – zwracam się do tatusia.
Odpowiada mi skinieniem głowy. Odwracamy się niemal równocześnie.
W wąskim korytarzu drzew, który zostawiliśmy już za sobą, nie ma nikogo.
Tylko podmuch wiatru rozrzucił po ścieżce suche liście. Zaciskam powieki, kiedy
znów je otworzę, może ktoś się jednak pojawi. Ktoś, kto nas śledzi.
Za jednym z drzew dostrzegam skrawek koszulki w czarno-białe paski. A więc
się nie myliłam. Ale kiedy znów zaciskam powieki i na powrót je otwieram,
koszulki już tam nie ma. Hokus-pokus.
Ruszamy więc w dalszą drogę. Ledwo nadążam za tatą, który gwałtownie
przyspiesza. Po kilku, a może kilkunastu minutach wąska ścieżka zanika
i przechodzi w gęstą darń. To już głębia lasu. „Jego czarne trzewia” – tak mówi
czasem tatuś. Przedzieramy się przez kolczaste pnącza, które drapią mi łydki
i chwytają za kostki. Wychodzimy na polanę. Jest jak jasna wyspa w tym ciemnym
lesie. Na jej skraju w równej linii rosną drzewa, środek jest porośnięty mchem
i trawą. Lubię ten zapach. Na wprost, oddalona od nas o kilkanaście metrów,
ustawiona jest tarcza. Przypomina mi składający się z trzech kolorów materac do
fikołków. Wcześniej stały tu słomiane maty, ale są zbyt słabe dla łuku
bloczkowego, który trzyma teraz w rękach tatuś.
– Chodź, zamocujesz pierwszą strzałę – mówi tata z zachętą w głosie.
W wysuniętych dłoniach trzyma łuk. Jego czarne ramiona są rozpięte jak skrzydła
drapieżnego ptaka. W krzakach, które porastają obrzeża polany, znów coś szeleści.
– Poczekaj tutaj – rozkazuje, a sam idzie tam, skąd dobiegał szelest. – Lepiej to
sprawdzę – dodaje poważnie.
– Sarna, to była sarna. Zobacz, tato! – Wskazuję sylwetkę umykającą między
drzewami.
Tatuś też ją zauważył, odprowadza wzrokiem oddalające się zwierzę. Wtedy
zawraca.
– Gotowa, by założyć strzałę? – pyta wreszcie.
Kiwam głową i szybkim ruchem zrzucam z siebie kołczan. To na ten moment
czekałam tak niecierpliwie. Ostrożnie wyciągam strzałę, jest długa i zimna
w dotyku. Mocuję ją na podstawce i cięciwie. Serce trzepocze mi w piersiach.
Wiem, co zaraz się wydarzy. Wiem, że łuk ożyje.
– Mogę przez niego spojrzeć? – Wskazuję na trójkolorowe piny, które są jak
czułe oko łuku. To celownik. Tatuś tuż przed oddaniem strzału zawsze przez niego
patrzy.
– Nie teraz, córeczko – mówi łagodnie, ale stanowczo. – Jest już naładowany.
Nie protestuję, staję z boku. Tatuś układa się do strzału. Dociąga cięciwę do
twarzy i naciska spust. Wtedy spod jego palca wydobywa się cichy świst, który
sunie dalej w stronę tarczy. Strzała wpada w żółte centralne pole i rozrywa
materiał. Zagnieżdża się w środku. Wyciągam kolejną i, tak samo jak poprzednio,
mocuję ją we właściwym miejscu. Strzała znów trafia w sam środek.
– Kiedy będę mogła spróbować sama, tato? – Niecierpliwie przebieram nogami.
– Łuk to niebezpieczna broń. Musisz wiedzieć nie tylko to, jak go trzymać
i obsługiwać, ale i jak z nim rozmawiać. Musicie się ze sobą oswoić. Powoli –
odpowiada. Potem wsuwa mi nienaładowany łuk w ręce. – Na dziś tylko tyle.
Spójrz przez przeziernik. – Wskazuje na niewielki ekranik. Nachyla się nade mną
i kieruje moją dłonią. – O, zobacz, idealnie.
Na początku, za sprawą ciężaru łuku, wszystko mi się rozmazuje, a serce bije
mi jak szalone. Ale wraz ze słowami zachęty taty stabilizuję dłoń i znów wszystko
się wyostrza.
– Podasz mi kolejną? – odzywa się po chwili tato, wskazując kołczan. Oddaję
mu łuk i powtarzam tę samą czynność. Załadowany strzałą łuk jest już gotowy do
użycia. Ale tym razem coś jest inaczej niż zwykle. Ręka taty lekko drga, wcześniej
drgała mu też powieka. Nim tato zdąży ją uspokoić, strzała i tak wypada z łuku
z taką jak zawsze ogromną siłą.
Szuuuuu…
Poleciała.
Świst, który tnie powietrze, jest inny, bardziej przypomina jęk, jest bardziej
rozpaczliwy, jakby strzała zgubiła właściwą drogę. Zamiast trafić w tarczę, grot
odbija się od pnia drzewa, na którym jest zawieszona. W miejscu, gdzie trafia,
zostawia po sobie odprysk kory, a strzała leci dalej, w przeciwną stronę. Potem
znów słyszę jęk, ale to nie jest jęk strzały. Jęk wyrywał się z czyjegoś gardła. Jakby
siłą ktoś wepchnął do środka zaciśniętą pięść i ten jęk z niego wyciągał. Zza
drzewa nieopodal tarczy, tam gdzie trafiła strzała, wysuwa się materiał w czarno-
białe paski.
Szuuuuuuu…
Tym razem to nie strzała świszczy. Świszczy w mojej głowie. Tato upuszcza
łuk. Chyba coś krzyczy.
Dopada miejsca, gdzie widać czarno-białe paski, do sięgającej szarego nieba
sosny. Pędzę za nim. Spod pasków wystaje mała dłoń, mniej więcej taka sama, jak
moja.
Szuuuuuuu…
Dobiegam do sosny, za którą ukrywa się ta biało-czarna koszulka i rączka, która
wije się jak wściekły wąż. Rośnie, wydłuża się, aż wreszcie przechodzi w ciało
chłopca z wbitą w jego szyję strzałą. Naszą strzałą. To nie jest zwykły chłopiec –
dociera wtedy do mnie.
Znam tę koszulkę z naszytą na niej głową Popeye’a. Widziałam ją nawet
dzisiaj, na naszym podwórku, nie dalej niż godzinę temu. Ubrany w nią chłopiec to
Franek, mój młodszy kolega ze szkoły. Ale Franek nie jest dziś sobą. Jego
nieruchome oczy wpatrują się pusto w twarz mojego taty. Z rozchylonych ust
ciurka coś czerwonego, chyba krew. Jego ciało jest wiotkie, jak moja szmaciana
lalka.
Franek nie leży już pod drzewem, tylko w ramionach mojego taty, który
z całych sił przyciska miejsce, gdzie wbił się grot. Tatuś jest blady, twarz ma spiętą
i wykrzywioną, trochę straszną. Twarz Franka jest taka sama. Z jego gardła dobywa
się świszczący oddech. Jego rączka już się nie wije, nie stara się wyciągnąć strzały.
Mimo że tatuś mocno uciska ranę, krew wciąż płynie. Przecieka przez palce
taty jak sprytny wodospad, który mimo tamy z dłoni i tak znajduje ujście. Chcę
cicho spytać, czy aby coś się tam nie poluzowało, tam, w tej ranie, ale to bez sensu,
bo grot nadal tkwi przecież w tym swoim przeklętym miejscu. Krew nadal płynie,
twarz Franka jeszcze bardziej bieleje, aż zupełnie traci kolor. Wreszcie głowa
Popeye’a znika pod powiększającą się plamą czerwieni. Potem znikają pod nią
kolejno biało-czarne paski. W końcu wodospad zamienia się w czerwone morze
krwi.
– Tatusiu, zrób coś!! On się nie rusza!! Ciągle tylko gubi krew! – słyszę
rozchodzący się nad polaną głos. Jest obcy, przypomina wycie dzikiego zwierza.
Ale to ja, to jednak ja, to mój własny głos – myślę ze zgrozą. – Tatusiu!!! Uratuj
go, proszę. Uratuj Franka!
Las szarzeje, rozmywa się i zupełnie blednie. Wraz z nim bledną tatuś i Franek.
Kiedy otwieram oczy, widzę szarość gęstniejącą nad moją głową. Nadal
pachnie lasem. Leżę na czymś, co przypomina ruchome łóżko. Jest miękkie i miłe
w dotyku. Raz po raz jasne światło razi mnie w oczy. Za tym światłem stoi młoda
kobieta w pomarańczowym uniformie. Ma zatroskaną minę. Kiedy dostrzega, że na
nią patrzę, uśmiecha się blado i bardzo smutno.
– A Franek? I tatuś? – pytam ją, bo nagle wszystko sobie przypominam.
Cisza. Nikt mi nie odpowiada. Widzę jeszcze dwóch panów w takich samych
jak jej uniformach, którzy poruszają się po polanie jak zjawy, jakby się nad nią
unosili.
Jeden z nich coś mówi, ale nie słyszę co, nie wiem, do kogo się zwraca.
Słyszę tylko szum.
Głowa mi pęka.
– Gdzie tatuś? – pytam panią kolejny raz, bardziej niecierpliwie. Ale ona wciąż
milczy i tylko chowa się za tym swoim jasnym światłem. Potem znika za
zasuwającymi się przed jej twarzą drzwiami, a nade mną pochyla się ktoś inny.
W półmroku to tylko wychudła postać bez twarzy. Z jej ust wypadają kolejne słowa
zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. W żadne z nich nie wierzę.
CZĘŚĆ 1
Rozdział 1
NINA
teraz (lipiec, szesnaście lat później)
– On wygląda trochę jak twój tatuś. – Słyszę nad uchem głośne parsknięcie. –
Zmieniło się na zielone! Nina, jedź! – Przed moimi oczami pojawia się wyciągnięta
ręka. Pobrzękuje na niej kilka kolorowych bransoletek.
W kłębach spalin przesuwamy się najwyżej o kilkanaście metrów. Potem znów
grzęźniemy w korku, na szczęście już przed samym wjazdem na parking Open’era.
Kiedy wyostrzam wzrok, widzę, jak Lilka, nowa koleżanka z pracy, bawi się
zawieszonym nad deską rozdzielczą zdjęciem z polaroida.
– Zostaw to, okej?! – mówię łagodnie i zatrzymuję kołyszące się zdjęcie.
– Chyba nie wkurzasz się o tego tatka, co? – Robi minę niewiniątka. – Teraz
tego nie widać, ale za dziesięć lat ty będziesz nadal gorącą trzydziestką, a on
wejdzie w kryzys wieku średniego. Pojawią się brzuszek i zakola. No i wtedy
będzie trochę jak tatuś. Just sayin’.
Z wyblakłego zdjęcia uśmiecha się mój starszy o dziewięć lat chłopak,
Nikodem. Nie ma brzuszka ani zakoli. Stoi na stromej górskiej grani.
Zaczynam żałować, że zaprosiłam na koncert dziewczynę, której praktycznie
nie znam. Tydzień w sąsiadujących ze sobą boksach to raczej niewiele, by się
poznać. Wspólny wypad na koncert miał to zmienić. I to już się chyba dokonało,
ale niestety nie na korzyść naszej znajomości. Lila nie wie też, że to nie jej
komentarz uwiera mnie tak bardzo, ale powtarzane przez nią słowa, które wciąż
bolą.
Tatko, tato, tatuś.
Każde jest jak wbijana pod skórę drzazga.
Lilka wzrusza ramionami, wyjmuje z torebki pomadkę i przeciąga nią usta.
Potem zwilża je lubieżnie językiem. Kiedy wreszcie udaje nam się zaparkować,
kierujemy się w stronę wejścia parku w Kolibkach. Tu odbywa się tegoroczny
Open’er. Po drodze oblepia nas zapach frytury, morskiej bryzy i kwiatowych
perfum.
– Mówisz, że kim on jest? – pyta Lilka.
– Kto?
– Ten twój Nikodem.
Wciskam jej w dłoń zawieszony na smyczy identyfikator, naszą przepustkę na
teren miasteczka festiwalowego.
– Załóż to na szyję. N. pracuje na FOH-u.
– Ma focha czy pracuje na fochu? – Lilka wybucha spazmatycznym śmiechem.
– A właściwie co to takiego ten cały FOH? – Układa usta w dzióbek, potem
poprawia spódniczkę, z której odpada kilka złotych cekinów.
Boże, za jakie grzechy?, myślę sobie.
– Jest akustykiem albo, jak wolisz, realizatorem dźwięku.
– Czyli że muzykiem? – Lilka nagle się ożywia.
– Zajmuje się nagłośnieniem koncertu. – Wzdycham, bojąc się tego, co może
chodzić jej po głowie. – Ma zadbać o możliwie najlepszy dźwięk.
Kolejny raz pociąga usta szminką, tym razem po omacku. Robi to
z zadziwiającą precyzją. Z tą samą wprawą, może nawet i większą, poprawia piersi
w miseczkach swojego push-upu. Nabieram przemożnej chęci, by zamknąć ją
w którymś z mijanych po drodze toi toiów.
Przed wejściem tłum gęstnieje. Przeciskam się do przodu. Za bramką ludzie
nieco się rozpierzchają. Część czeka już pod sceną na występ Brodki, inni stoją
w kolejce do food trucków. Wszyscy rozmawiają. Przez polanę przetacza się
radosny gwar. Przechodzimy przez centralną alejkę, potem przedzieramy się przez
kolejną bramkę w kierunku konsolety. Stoi za nią Nikodem. Widzę go już z oddali.
Gęste rozwichrzone włosy opadają mu niedbale na czoło. Luźna koszula i dżinsy
wpisują się w jego ulubiony styl – nieskrępowany luz. Skupiony na kolorowych
suwakach i przyciskach marszczy brwi. Zauważa nas dopiero wtedy, kiedy
dotykam jego ramienia. Witamy się pocałunkiem, jego ręce splatają się wokół
mojej talii i, jak zwykle wtedy, przeszywa mnie dreszcz podniecenia.
– Straszne korki – mówię przepraszająco, pocierając podrażniony jego zarostem
policzek. – Ile mamy czasu? – pytam. Miałyśmy przyjechać godzinę wcześniej.
– Ze trzy minuty – odpowiada N.
Jakiś facet w czarnej baseballówce rzuca mu naglące spojrzenie. N. odpowiada
mu skinieniem głowy.
– Mam tu teraz mały młyn, kotku. – Jego palce zsuwają się niżej, zatrzymują
się na moim udzie. – Stańcie przed FOH-em. Widzimy się zaraz po koncercie,
okej? – Patrzy na mnie przepraszająco.
W kieszonce mojej bluzki wibruje telefon. Postanawiam go zignorować, ale po
sygnale dzwonka poznaję, że to moja macocha. Jakiś wewnętrzny głos, chyba złe
przeczucie, każe mi odebrać. Przesuwam więc palcem nad zieloną ikonką. Słyszę
ciężki oddech, co istotnie nie zwiastuje niczego dobrego.
– Mamo, to pilne? – pytam. – Nie za bardzo mogę teraz rozmawiać.
– Twoja siostra…
Kolejne słowa macochy zakłóca głos konferansjera, który właśnie pojawił się
na scenie.
– Coś z Laurą? Czy to już? – pytam, choć do porodu siostry zostały jeszcze ze
trzy tygodnie.
– Laura… – Głos macochy zagłuszają dudniące werble i basy. Kątem oka
zauważam wchodzącą na scenę Brodkę. Kiedy staje przed mikrofonem, scena
wybucha feerią kolorów i jasnych świateł.
Schodzę na pusty skrawek polany. Nadal nic nie słyszę, więc taranuję barierkę
i przedzieram się przez tłum, byle z dala od muzyki i oklasków. Po chwili chowam
się za rosnącym opodal drzewem.
Głos macochy jest jeszcze mniej wyraźny. Szlocha. Chwilę wcześniej usiłowała
trzymać swój strach w ryzach, ale teraz rozlał się i na mnie. Zamieram
w oczekiwaniu.
– Laura zniknęła – słyszę.
Czuję w przełyku ołowianą kulę. Czuję, jak miażdży mi krtań.
– Co znaczy zniknęła?
Na moment wszystko zastyga i cichnie. Słyszę w głowie natrętne buczenie.
Żwirowana alejka i niebo zamieniają się miejscami. By nie upaść, chwytam się
kurczowo jakiejś gałęzi.
– Zaginęła. Od kilku dni nie ma z nią kontaktu.
– Od kilku dni? Do cholery, dlaczego ja nic o tym nie wiem?! – wybucham. –
Dlaczego mi nie powiedziałaś?!
Potem macocha łka spazmatycznie. Nigdy nie słyszałam jej takiej. Nigdy, poza
dniem, w którym mój ojciec miał wyjść z więzienia. W innych podłych sytuacjach,
a po śmierci Franka było ich w naszym życiu sporo, macocha była moją tarczą
przed wszystkimi strachami. Drugą taką tarczą była Laura.
– Nie wiem… Myślałam, że ją znajdziemy… Tracę zmysły, Nina… Policja
mówi, że… – Urywa. W tle słyszę odgłos zatrzaskiwanych drzwi i płacz Tosi. To
pięcioletnia córeczka Laury.
– Co mówi policja? – chcę się dowiedzieć.
– Twierdzą, że ona zrobiła to celowo. Że było jej tutaj źle i dlatego zniknęła. Że
zniknęła, bo zabiła siebie i to maleństwo, które w sobie nosiła…
Znów, tak jak kiedyś, słyszę ten sam przeklęty szum…
Wiem już, że tylko ukryłam go z tyłu głowy. Nie tylko szum, ale i stare strachy.
Teraz znów ze mnie wypełzną i nieprędko znikną.
Rozdział 2
Laura. Wciąż widzę jej smutne oczy. Po wypadku z łukiem i śmierci małego
Franka stały się jeszcze większe i jeszcze bardziej smutne. Myślała, że tego nie
widzę, i za wszelką cenę starała się mnie przekonać, że wszystko ma pod kontrolą,
także opiekę nade mną. Ale ja widziałam. Widziałam wszystko. Widziałam, że jej
oczy rozbłyskiwały tylko wtedy, kiedy była wśród roślin. Kiedy z nimi
eksperymentowała w swojej szklarni i marzyła o tym, by w przyszłości nimi
leczyć. Dzielnie znosiła upokorzenia, na które nie pomagał żaden roślinny lek,
który w tej szklarni hodowała dla innych. Taką ją dobrze znałam. Ale to było
kiedyś. Dawno temu.
O mojej starszej ode mnie o osiem lat przybranej siostrze wiem teraz niewiele.
Odkąd wyjechała na studia, nasze drogi powoli się rozchodziły. Teraz prowadzą
w zupełnie inną stronę.
Nie wierzę, że zniknęłaś, Lauro.
Niezłomna.
To pierwsze, co przychodzi mi do głowy, kiedy o tobie myślę.
Taka jesteś.
Sylwetka mojej przybranej siostry majaczy gdzieś na horyzoncie. Laura jest
taka, jak zawsze. Porażająco piękna, eteryczna, trochę nierzeczywista. Taka właśnie
była. Nieraz bałam się, że zniknie, że zniknie to emanujące z niej ciepło, przy
którym chciałam się ogrzać. Ta Laura, którą widzę teraz, uśmiecha się smutno.
Milczy. Trzyma coś w zamkniętych dłoniach. To pęk suszonych ziół. Jasną twarz
pokrywają piegi, sięgające pasa kasztanowe włosy unoszą się na wietrze. Taką ją
dobrze pamiętam.
Znowu słyszę w głowie szum. Rozmywa się majaczący przede mną obraz. Po
chwili Laura znika, jest tylko blaknącym powidokiem.
Po kilkugodzinnej jeździe docieram do Sowińca. Oddalone kilkanaście
kilometrów od Poznania miasteczko położone jest w leśnej otulinie nad Wartą. Od
domu Laury stojącego na obrzeżach dzieli mnie już krótki dystans. Mam jeszcze do
pokonania dwa kilometry nieutwardzonej drogi. Tego też nie rozumiałam. Nie
potrafiłam pojąć, dlaczego postawiła swój dom tuż przy tym przeklętym lesie,
który zniszczył nam obu dzieciństwo.
Dziwny jest ten las. Na wjeździe w ulicę Wodziczki mijam jasny, brzozowy gaj.
Zachęca, by przemierzać las dalej. Wiązki światła padają na błyszczącą korę drzew
i na drogę. Ale to trwa tylko chwilę. Zaraz las gęstnieje, grube pnie i korony sosen
pochłaniają światło, prowadząc mnie w mrok czarną ręką lasu.
Metalowa brama jest otwarta. Parkuję samochód przed niewielkim parterowym
domkiem z drewnianych bali. A więc jestem na miejscu.
Niewiele się tu zmieniło od ostatniego razu. Na podwórzu panuje porządek.
Niewielki plac zabaw, przykryte plandeką drwa. Kwiaty, mnóstwo kwiatów
w dwóch bliźniaczych rabatach. Tylko znajdująca się przy domu szklarnia jest
jakby większa. Roślinność wydaje się bardziej bujna i jakby bardziej zielona niż
poprzednio. Nie muszę stukać do drzwi, są uchylone. Popycham je i wchodzę do
środka. Barbara, moja macocha, niemal wyrasta spod ziemi. Stoi pośrodku
korytarza, załamana i pokonana. Boję się, że ona już się poddała. Dziś jeszcze
bardziej niż zwykle jej oczy są podobne do oczu Laury. Duże, zielone, z zapisanym
w spojrzeniu trudnym losem. To oczy, którym się ufa.
Milczymy obie. W naturalnym odruchu oplata mnie po prostu ramionami.
Robię to samo. Trwamy tak przez chwilę w uścisku.
– Żadnych nowych wieści? – odzywam się wreszcie, wyswobadzając się z jej
objęć. Wierzchem dłoni ocieram łzę.
Macocha kręci głową. Ma mokre policzki, tusz spływa po nich czarną smugą.
– Śledczy zaraz tu będzie. Chce i tobie zadać kilka pytań.
– Mnie? Od tygodni nie rozmawiałam z Laurą.
Przechodzimy do salonu pełnego drewnianych mebli, delikatnej porcelany
i kwitnących kwiatów. Są tam też sukulenty o ostro zakończonych liściach. Na
pomarańczowym dywaniku leżą rozsypane klocki. Dobrze znam ten widok. Ale
jedna rzecz jest tutaj nowa, jedna nie pasuje do dawnego obrazu. Pod oknem stoi
drewniana kołyska z baldachimem. Podchodzę do niej w milczeniu. Macocha też
milczy. Dotykam złożonych w kostkę białych śpioszków i tetrowych pieluszek.
Pachną świeżością. Musiały zostać niedawno uprane.
– Póki chcą szukać, jest nadzieja – odzywa się macocha.
– A co zrobili do tej pory?
– Przeszukują koryto Warty. Sprawdzili już odcinek długości dziesięciu
kilometrów.
– I czego tam szukają?
Macocha ciężko wzdycha. Siada na krawędzi sofy i kurczy się jeszcze bardziej.
– Laura wypożyczyła kajak o ósmej rano, tuż po tym, jak zostawiła mi pod
opieką Tosię. Minęły już cztery dni…
– I to niby ma dowodzić, że się zabiła? – pytam rozeźlona. – Niedorzeczne.
Spływy kajakowe to dla niej nie pierwszyzna. Potrafi wiosłować, ma silne ręce.
Dałaby sobie radę z nurtem Warty, nawet w zaawansowanej ciąży.
Macocha podnosi głowę. Dopiero teraz zauważam pod jej oczami czarne
pierścienie zmęczenia. Są dowodem rozpaczy i nieprzespanych ostatnio nocy.
– Nie przewróciłby się, gdyby ona tego nie chciała… – mówi cicho. – Kiedy go
znaleźli, kajak był odwrócony do góry dnem.
– Mamo, nie wierzysz chyba w teorię glin? Właśnie powiedziałaś, że póki chcą
szukać, to jest nadzieja – przekonuję, ale strach i tak piecze mnie w gardle.
Kątem oka zerkam na ścianę. Wisi tam kalendarz z odręcznymi notatkami
i rodzinne zdjęcie. Jest na nim Laura, trochę młodsza, dwuletnia Tosia i Igor, mąż
mojej siostry.
– A Igor? – pytam. – Gdzie on teraz jest?
Macocha bierze głęboki oddech. Mam wrażenie, że chciałaby połknąć własne
słowa.
– To trudny temat. Igor już tu nie mieszka. Rozstali się pół roku temu, tuż po
Bożym Narodzeniu. To miał być według śledczych jeden z powodów jej
zniknięcia. Że niby Laura nie mogła już dłużej…
Czuję ukłucie rozczarowania i żalu. Nie dlatego, że małżeństwo mojej siostry
najwidoczniej się rozpadło. Chodzi o to, że byłam poza kręgiem zaufanych osób,
które należało w to wtajemniczyć.
– Jest jeszcze coś, o czym powinnam wiedzieć? Jestem częścią tej rodziny… –
Wypowiadane przeze mnie słowa brzęczą w moich ustach jak fałszywe monety.
Słyszę w nich też wycelowane w macochę oskarżenie.
– Oczywiście, że jesteś. Ale czasem lepiej niektóre rzeczy przemilczeć. Nie na
zawsze, tylko na chwilę.
– Na chwilę? – prycham. – Pół roku to chyba jednak więcej niż chwila…
– Rozdrapywanie świeżej rany jest jeszcze gorsze. Lepiej, żeby się zabliźniła. –
Macocha powoli podnosi się z sofy. – Chodź, zrobię ci herbaty.
– Nie chcę żadnej pieprzonej… – wybucham, a macocha kurczy się jeszcze
bardziej. By ochłonąć, robię krok do tyłu, staję w otwartym oknie. – Przepraszam,
jakoś nie mogę sobie tego ułożyć. – Zaciągam się powietrzem pachnącym żywicą.
– Nie było cię tu ładnych kilka lat…
– Byłam. Byłam parę miesięcy temu. Widziałyśmy się na Boże Narodzenie.
– Mamy lipiec. – Macocha udaje, że liczy coś na palcach i kiwa smutno głową.
– Nie byłaś, a tylko bywałaś.
Akurat tu macocha ma rację, ale dociera do mnie jeszcze jeden niepasujący
element. Miodowo-migdałowy zapach suszonych roślin, który zawsze wypełniał
ten dom swoją przyjemną wonią, zniknął wyparty przez smród. Czuję, że unosi się
wokół.
– Co tak cuchnie? – pytam.
– Chemikalia, których używali technicy – wyjaśnia macocha. – Zbierali
dowody. Oni naprawdę się starają. Dlatego snują różne teorie.
– Teoria to jeszcze nie rekonstrukcja wydarzeń. To nie obraz tego, co Laura
czuła ani kim była. Faktycznie ostatnio rzadko się tu pojawiałam, ale, Jezu,
rozejrzyj się choćby po tym pokoju. – Nie daję za wygraną. Podchodzę do kołyski
i zanurzam palce w miękkim kocyku. Kiedy zauważam na nim odcisk drobnej
dłoni, przeszywa mnie zimny dreszcz. – Myślisz, że ktoś, kto planował
samobójstwo, prał i prasowałby ciuszki dla swojego dziecka? Myślisz, że Laura
pozwoliłaby umrzeć dziecku razem z nią? Myślisz, że przyszły samobójca
wypełniałby szczegółowy plan zadań na najbliższy miesiąc? – Podchodzę do
kalendarza i zerkam na kilka wypełnionych odręcznie okienek. Odczytuję je na
głos.
Tosia – neurologopeda. Tosia – pediatra. Tosia – pływalnia.
Tosia – hipoterapia.
Ginekolog.
Targi kwiatowe.
Zamówienia do odbioru x 16.
Amniopunkcja – wyniki.
Urodziny Mamy. Warsztaty.
Czy to też wzięli pod uwagę? Czy wzięli pod uwagę te wszystkie ważne
skrawki jej codzienności?
Naszą rozmowę przerywa głośne pukanie do drzwi.
– Proszę wejść – odzywa się macocha. Teraz to nie ona będzie przepytywana.
Mężczyzna wchodzący do przedpokoju ma włosy zebrane w kucyk. Ledwie
mieści się w drzwiach, wygląda, jakby był na sterydach. Jest ubrany w szarą
kangurkę i czarne dżinsy. Zrolowana teczka, którą trzyma w masywnych dłoniach,
jest jak zmięty świstek papieru. Ale ta raczej toporna fizjonomia kłóci się
z łagodnymi rysami jego twarzy. Jeszcze nie potrafię powiedzieć, czy facet
wzbudza moje zaufanie. Macocha wprowadza go do salonu.
– To właśnie śledczy, który zajmuje się sprawą zaginięcia Laury – wyjaśnia
i staje pomiędzy nami. – Sierżant Staniszewski. Teraz tobie chciałby zadać kilka
pytań.
– Ja też mam kilka pytań. Mogę pierwsza? – rzucam zaczepnie.
Mężczyzna unosi czujnie brew. Rozprostowuje teczkę.
– Może usiądziemy? – proponuje macocha i wskazuje śledczemu sofę.
– Mama twierdzi, że wszystkie czynności, które są podejmowane, mają
dowieść, że Laura popełniła samobójstwo.
– Niestety. – Ton głosu Staniszewskiego jest nijaki. – Na tę wersję zdarzeń
wskazują zebrane do tej pory dowody.
– Jakie konkretnie dowody?
– Choćby dane dotyczące historii przeglądania uzyskane z komputera pani
Wagner. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy ośmiokrotnie odwiedzała fora dla
samobójców. Przeglądała głównie te posty, które dotyczyły utonięcia. Brała
aktywny udział w komentowaniu. Zadawała też pytania.
– Nie miała powodu, by się zabić – obruszam się. – Nie miała powodu.
Staniszewski kładzie na szklanym stoliku teczkę i pospiesznie ją rozsupłuje.
Dopiero wtedy zauważam, że czarnym markerem napisano na niej imię i nazwisko
mojej siostry.
Laura Wagner.
– Niestety miała. I to najwyraźniej niejeden – ciągnie Staniszewski. Teraz
wyczuwam w jego głosie nutę współczucia. Z teczki wyciąga dwustronicowy
dokument. Przesuwa go po blacie.
– „Wszczęcie postępowania egzekucyjnego” – odczytuję na głos. – Co to jest?
– zwracam się do macochy.
– Nie wiem. Nie mówiła mi o tym. Naprawdę – zarzeka się. – To znaczy nie
mówiła mi o tym, że od miesięcy nie spłacała kredytu. Zaciągnęła go na szklarnię,
na zakup nowych odmian roślin. Myślę, że przeinwestowała. Zresztą nie tylko
o szklarnię chodziło, ale i o Tosię. Laura chciała spróbować nowych metod terapii,
które dawały małej szansę na znaczną poprawę mowy. Chciała ją wysłać na turnus
integracyjny. To był wydatek rzędu dziesięciu tysięcy. Ostatnio wszystko było
podporządkowane Tosi. Poza tym przez całą ciążę Laura źle się czuła. Myślę, że
mogła stracić część klientów…
– A Igor? On jest ojcem, do cholery! Nie kiwnął nawet palcem?
Macocha milczy.
– To wszystko? – pytam i podnoszę wzrok na śledczego.
Czuję wypełniającą mnie dotkliwą pustkę. To wydarta ze mnie siłą część mojej
siostry. Przez lata była ze mną całkowicie zespolona. Potem nagle zniknęła. Wciąż
nie wiem dlaczego. Teraz czuję, że to otwierająca się na nowo rana.
Nie obwiniaj siebie. Nie chciałam cię martwić. I tak nic nie mogłabyś zrobić.
Siedząca na krawędzi sofy Laura nie otwiera ust. Słowa przepływają przez jej
półprzezroczyste ciało. Wnikają we mnie bezgłośnie, dopóki ona nie zniknie.
– O ósmej trzydzieści rano kamery zarejestrowały pani przybraną siostrę
w wypożyczalni sprzętu wodnego. Zapłaciła swoją kartą kredytową, okazała też
dowód osobisty. To jest nie do podważenia. Pół godziny wcześniej wyszła z domu.
Była sama. Dowodzi tego materiał z dwóch zamontowanych na zewnątrz tego
budynku kamer – ciągnie śledczy.
– A jej odciski palców? Powinny być na kajaku albo wiośle, jeśli tam
faktycznie była. Znaleźliście je?
– Kajak i wiosła przez dłuższy czas były zanurzone w wodzie.
– To znaczy nie znaleźliście. – Trzymam się kurczowo tej myśli.
– Nie znaleźliśmy. Proszę mi powiedzieć… Pani ojciec zaraz po odsiedzeniu
wyroku odszedł od pani macochy, zostawił także panią i przybraną siostrę. Czy tak
było?
Wzmianka o moim ojcu jest jak uderzenie w głowę.
– A co to ma do rzeczy?
Metalowa brama więzienia, szczęk otwieranych zawiasów. Potem już tylko
całkowite rozczarowanie. Powiewająca na wietrze kolorowa laurka.
LAURA
3 tygodnie przed zaginięciem
Mierznica czarna
Migreny, nudności, choroba lokomocyjna
Upewniwszy się, że tusz wystarczająco wysechł, umieszczam podpisaną
tabliczkę na skrzynce z roślinami. Z kolejnego naczynia zrywam łodyżkę
z kwitnącym rzepikiem. Potrzebuję tej i kilku innych bylin, by przygotować tonik
wspomagający leczenie ran. Prawoślaz i zawilec zrywam w niewielkiej glinianej
doniczce. Lista zamówień na nalewki, olejki i kremy z wykorzystaniem moich
roślin wciąż się wydłuża. Z ogromnym brzuchem i bolącym kręgosłupem ostatnio
jest mi coraz trudniej się poruszać, więc czarno widzę realizację kolejnych
siedemdziesięciu zleceń. Ale wizja zajęcia domu przez komornika sprawia, że to,
co niemożliwe, staje się realne. Musi być realne. Kiedy klękam i nachylam się nad
kolejną rośliną, zauważam bosą Tosię stojącą w drzwiach szklarni. Nie patrzy na
mnie, zresztą nigdy tego nie robi. Wzrok ma wbity w doniczki.
– Co tu robisz, skarbie? Chodź, włożymy buciki. – Wstaję i chwytam córeczkę
za rękę, a ona pozwala zaprowadzić się do domu. Ostrożnie sadzam ją sobie na
kolanie i na prawą nóżkę wkładam jej tenisówkę. Z gardła Tosi wyrywa się wtedy
okrzyk niezadowolenia. Wierzga nogami, przelewa mi się przez ramię. – Już
dobrze, mamusia tylko pomyliła kolejność. – Odkładam prawą i zlana zimnym
potem wsuwam jej lewą. Wtedy mała natychmiast się uspokaja, a ja wsuwam jej na
stopę prawą tenisówkę.
Kiedy kończę, leżący na stoliczku tablet Tosi wydaje z siebie dziesięć
pulsacyjnych dźwięków.
– Czas na zabawę w zwierzątka – mówię zachęcająco.
Ale mała nie podziela mojego entuzjazmu. Kręci się niespokojnie. To
zapowiedź trudnego dnia. Nie zawsze tak jest, ale nieprzyjemne poranki zwykle
zwiastują jeszcze gorsze popołudnia. Przechodzimy jednak do jej pokoju. Znajome
cyfry, powtarzalność, harmonogram – tego musimy się trzymać, bo dzięki temu już
udało nam się sforsować dziesiątki niedających się podobno pokonać barier.
Siadamy na podłodze, na patchworkowej macie, którą sama dla niej uszyłam.
Nad naszymi głowami kołyszą się kolorowe lampki, kolekcja dzwoneczków
i powycinanych z krepy szeleszczących wesoło kucyków. Ściągam z regału ręcznie
ozdabianą puszkę po kawie i nią potrząsam. Brzęczą w niej przymocowane do
rzepów plastikowe zwierzątka.
– Wybierz jedno – zachęcam małą.
Tosia bez oporów wsuwa dłoń do puszki. Słyszę, jak obraca w paluszkach
figurkę i ją wyciąga.
– Poznajesz to zwierzątko?
Tosia milczy, ale przygląda się figurce w skupieniu. Po chwili przymocowuje ją
w odpowiednie miejsce, na leżącej przed nami wykonanej z filcu mapie świata.
Przedstawiająca płaszczkę figurka ląduje w Ameryce Południowej.
– Brawo, kochanie! To płaszczka. Powtórzysz po mnie? Płaszcz-ka –
przeciągam sylaby.
Ale Tosia nie powtarza. Wyciąga z puszki kolejne zwierzątko, tym razem to
hiena. Przyczepia je na odpowiednim kontynencie, ale nie próbuje go nazwać.
Analogiczna sytuacja ma miejsce przy orangutanie, koali i rysiu.
– Płaszcz-ka, hie-na, o-ran-gu-tan, ko-a-la, ryś… – odzywa się niespodziewanie
Tosia. – Płaszczka, hiena, orangutan, koala, ryś… – artykułuje słowa głośno
i wyraźnie. Jej paluszek wskazuje przyczepione do mapy zwierzątka w takiej samej
kolejności, w jakiej się tam pojawiły.
Na twarzy mojej córki pojawia się nieśmiały uśmiech. I we mnie rozlewa się
fala szczęścia, kiedy dociera do mnie, że Tosia właśnie zrobiła swój kolejny
milowy krok.
– Mądra dziewczynka, brawo! – chwalę ją.
Wtedy Tosia wstaje. Podchodzi do nowego zestawu klocków Lego, który
niedawno dostała od Igora. Klocki leżą nieopodal nas, podzielone wcześniej przez
moją córeczkę na osiem równych rzędów, każdy w innym kolorze, w niemalże
identycznych dzielących je odstępach. Zamiast usiąść ze mną na macie, Tosia
zabiera się do segregowania klocków.
– Jeszcze tylko kilka zwierzątek, potem pobawisz się klockami – zwracam się
do córeczki. Ale nie reaguje. Wstaję więc i podchodzę do niej, siadam
naprzeciwko. – Jeszcze tylko kilka, skarbie. – Wysuwam przed siebie puszkę wciąż
wypełnioną plastikowymi figurkami.
Reakcja Tosi jest niemal natychmiastowa. Mała wyrywa mi puszkę z rąk i ciska
nią we mnie. Metalowe wieko odpada, boleśnie uderzając mnie w ramię.
Przerażona tym, co zrobiła, Tosia podnosi się z podłogi i podbiega do ściany. Kiedy
przy niej kuca, jej ciałkiem wstrząsają spazmy płaczu.
Instynkt każe mi pogładzić ją po głowie, ale nie robię tego. Ataki lęku, a także
związana z nimi agresja, przychodzą falami. I nie są celowe. Wstaję i podchodzę do
Tosi, wyciągam dłoń, by ją uspokoić, ale wiem, że nie mogę jej teraz dotknąć. To
odniesie odwrotny do zamierzonego skutek. Autyzm, szczególnie w tej postaci,
którą ma moja córka, wypacza znaczenie gestów. Dotyk jest odbierany przez nią
jak atak, podobnie jak niemal każda inna gwałtowna forma fizycznej bliskości.
Widok odwróconej ode mnie Tosi łamie mi serce.
Tak bardzo chciałabym zrozumieć, co się tam dzieje – co dzieje się w twojej
głowie, córeczko. Tak bardzo chciałabym ci pomóc…
I we mnie coś nagle rozwarstwia się i pęka. W tej chwili mam ochotę skulić się
i po prostu zniknąć…
Ale nie znikam, bo rzeczywistość znów głośno dopomina się o swoje.
Dudnienie we frontowe drzwi podrywa mnie z miejsca. Idę na korytarz. Patrzę
przez judasza, a kiedy widzę, kto stoi po drugiej stronie, mam ochotę nie otwierać.
Ale ona wie, że jestem w domu. Nie da tak łatwo za wygraną.
– Kto tam? – pytam, grając w ten sposób na zwłokę. Zastanawiam się, jak ją
spławić.
– Wanda Kachlicka.
– Słucham?
– Chyba nie będziemy tak rozmawiać przez drzwi? – Głos Kachlickiej jest
najeżony kolcami.
– Jestem teraz zajęta. A my nie byłyśmy umówione – oznajmiam twardo. Mam
nadzieję, że to wystarczy.
– Proszę otworzyć. – Kachlicka mówi łagodniej, wręcz zachęcająco. – Zalegam
pani za cztery ostatnie paczki. No i chciałam jeszcze coś dokupić.
Po chwili wahania wbrew sobie kładę rękę na zasuwie. Po awanturze, którą
Kachlicka mi ostatnio urządziła, nie spodziewałam się, że będzie chciała jednak
zapłacić. Ale niemal trzysta złotych, które jest mi winna, to w mojej sytuacji
nadzieja na szybsze spłacenie długów.
Kachlicka staje w drzwiach. Wygląda przerażająco. Od naszego ostatniego
spotkania ewidentnie popadła w jeszcze straszniejsze szaleństwo. Jej potargane,
zlepione w strąki włosy sterczą na wszystkie strony. Mimo zapowiadanego na dziś
upału włożyła wełniany sweter, a na dłonie ciepłe mitenki. Ma nieruchome źrenice.
W jej oczach czai się obłęd. Zaczynam żałować, że jednak jej otworzyłam.
– Rozliczmy zaległość tutaj, proszę – mówię uprzejmie, ale stanowczo.
– Ale ja nie tylko po to, przecież mówiłam. – Robi krok do przodu, ale nadal
nie wchodzi do środka. – Potrzebuję czegoś jeszcze. Wtedy zapłacę.
– Jeśli chodzi o zioła, to naprawdę nie mogę ich pani nadal sprzedawać. –
Przymykam drzwi, pozostawiając między nami tylko wąską szparę.
– Dlaczego? – Kachlicka udaje zdziwienie. Jej szkliste oczy wyglądają tak,
jakby trawiła ją gorączka.
– Skoro po ich przyjmowaniu czuje się pani gorzej, to wyjściem nie jest
przyjmowanie dawek większych niż zalecane. Będzie lepiej, jeśli zasięgnie pani
porady specjalisty. To nie leży w mojej kompetencji. Tłumaczyłam to już
wcześniej…
– Nie chodzi o zioła na sen. – Kachlicka wsadza rękę między futrynę a drzwi. –
Nie idzie o moje lęki – mówi i wchodzi, a tłuste strąki falują na jej głowie. Ciągnie
za sobą fetor, smród gnijącej ryby. – Potrzebuję innych ziół. Potrzebuję, rozumie
pani?!
Oniemiała, patrzę, jak Kachlicka mija garderobę i idzie dalej korytarzem.
W ostatniej chwili udaje mi się ją wyprzedzić i zagrodzić wejście do kuchni. Tuż za
kuchnią, w pokoju obok, nadal cicho płacze moja córka. Dzieli ją od Kachlickiej
tylko moja ręka.
Moja ręka i kilka szybkich kroków tej wariatki.
– To te! Tam je trzymasz! – Kachlicka wysuwa przed siebie prawą dłoń.
Paznokcie ma połamane, skórki obgryzione do żywej krwi. Jej ręce nigdy
wcześniej tak nie wyglądały.
Potem wcelowuje dłoń w zamkniętą na kłódkę, wiszącą nad kuchennym blatem
niewielką szklarenkę. Trzymam w niej silnie trujące rośliny. Przygotowuję z nich
tylko maści, czasem toniki.
– Tojad – szepcze złowieszczo Kachlicka. Jej wzrok utkwiony jest
w fioletowym kwiatku. – Potrzebuję kilku…
– Nie są na sprzedaż – mówię.
– Inaczej nie zapłacę za tamte zioła. Ani jednej cholernej złotówki! – warczy ze
zniecierpliwieniem.
Lewą ręką wskazuję jej otwarte drzwi.
– Proszę więc stąd wyjść! Natychmiast! – rozkazuję.
Ogień przeszywa moje prawe ramię, które wciąż stoi Kachlickiej na drodze.
Dopiero po chwili dociera do mnie, co tak naprawdę się dzieje. Wbija paznokcie
w moją skórę. Potem wykręca mi rękę. Ból przypomina bryłki rozżarzonego węgla,
promieniujące wszędzie, od czubka głowy, po same koniuszki nerwów.
Instynktownie osłaniam drugą ręką brzuch. Przypominam sobie przerażające
historie o kolejnych poronieniach Kachlickiej. Karmiła mnie nimi, kiedy przez
kilka tygodni przychodziła do mnie po zioła. Teraz jej mary, jedna po drugiej,
wybuchają mi w głowie jak błysk flesza. Zioła miały pomóc jej zasypiać, ukoić ból
kolejnych rozczarowań. Namawiałam ją, żeby skorzystała z pomocy terapeuty, ale
nigdy tego nie zrobiła. Kiedy staram się ją odepchnąć, po drugiej stronie kuchni
zauważam moją córeczkę. Stoi w przejściu oparta o drzwi. Jest przerażona.
– Tosiu, wróć do pokoju. Zaraz do ciebie przyjdę – mówię, ale głos mnie
zdradza. I ja jestem przerażona, a Tosia doskonale to wyczuwa. Wciska się w kąt
i tam kuca. Rączkami zasłania uszy.
Dobiegający zza okna szklisty brzdęk dzwonka odwraca uwagę Kachlickiej.
Zacisk na moim ramieniu puszcza, jej wzrok też nieco przytomnieje. Kątem oka
zauważam listonosza wprowadzającego rower przez furtkę. Zamocowany na
kierownicy dzwonek podzwania na wybojach. Kachlicka też go widzi. Widzi
i słyszy. Jeszcze przez chwilę mocuje się ze mną w milczeniu, ale potem puszcza.
– Jeszcze tego pożałujesz. Pożałujesz, suko! – rzuca wściekle i się wycofuje.
Potem Kachlicka znika. Rozpływa się w powietrzu, jakby nigdy jej tu nie było.
Zostaje po niej tylko ulatniający się powoli fetor.
Kiedy chwilę później w drzwiach pojawia się listonosz, pochylam się już nad
córeczką. Czuję, że cała dygoczę. Pan Cezary bacznie przygląda się mojemu
ramieniu, na którym wykwita podłużna purpurowa plama z zatopionymi w skórze
pięcioma zadrapaniami.
– Wszystko w porządku? – pyta, trącając ramieniem zamykające się drzwi, na
których telepie się wprawiony w ruch rygiel.
Rozdział 4
NINA
teraz (cztery dni po zaginięciu Laury)
Klucz szczęka wściekle w zamku. Obraca się parę razy, by wreszcie wrócić do
początkowej pozycji. Ale i wtedy blokujący drzwi rygiel nie wpuszcza intruza do
środka. Na palcach skradam się do judasza, co w gruncie rzeczy i tak mija się
z celem, bo zapalone w kuchni światła już wcześniej zdradziły moją obecność.
Z tłukącym sercem zerkam przez wizjer i klnę pod nosem. Przy zapadającym
właśnie zmierzchu postać widoczna po drugiej stronie jest tylko plamą bez twarzy.
Przez szpary w drzwiach czuję jej bliskość, słyszę przyspieszony oddech.
– Kto tam? – pytam.
– To chyba ja powinienem spytać, kto jest w moim domu, do cholery?! – Ktoś
pod drzwiami nerwowo się porusza.
Cisza. Chwila zupełnej konsternacji. Dociera do mnie wtedy, że znam ten męski
głos. Po chwili łączę go z twarzą.
– Igor?
Znowu cisza.
– Co ty tutaj robisz? – pyta. Chyba i on mnie rozpoznał.
Odblokowywany rygiel wydaje z siebie głośny zgrzyt, nienaoliwione zawiasy
skrzypią. Za otwartymi drzwiami w grafitowej eleganckiej koszuli i czarnych
dżinsach stoi mąż mojej przybranej siostry. Ma wyraźnie zarysowaną szczękę,
zadbane umięśnione ciało, symetryczną twarz i duże błękitne oczy. Są identyczne
jak oczy Tosi, jego miniaturowej kopii. I choć może uchodzić za atrakcyjnego,
mnie zawsze coś w nim przeszkadzało. W jego twarzy na pierwszy plan wysuwała
się arogancja. Jakaś buta, a może syndrom wyższości. Najpewniej wszystko naraz.
– Nocuję tutaj… Czekam na nią… Odchodzę od zmysłów… Myślę, co mogę
jutro zrobić… A ty? – pytam, słowa plączą mi się nerwowo.
Czekam, aż powie, że ma jakiś pomysł. Że skoro spotkał mnie tutaj, połączymy
siły i opracujemy sensowny plan działania, by ją znaleźć żywą i bezpieczną, a nie
jej zwłoki na dnie rzeki.
– Przyszedłem zabrać kilka drobiazgów – mówi Igor obojętnie. Spuszcza
wzrok, mija mnie i kieruje się w stronę sypialni. Rozczarowana drepczę za nim.
Z jednej z szafek Igor wyciąga złożone w kostkę rzeczy. Są malutkie i kolorowe.
Zakładam, że należą do Tosi. Z szafki nocnej wydobywa folder z jakimiś
dokumentami.
– Zostaniesz na noc? Może oboje coś wymyślimy – nie daję za wygraną. –
Może, jeśli powiesz mi, co tu się ostatnio działo, to… – Staję nad nim i patrzę mu
przez ramię.
– Wracam zaraz do Poznania – wchodzi mi w słowo, nadal szperając w szafce.
– To zawsze był tylko jej dom.
– Był? – Wzdrygam się.
– Nie oszukuj się. – Igor wzdycha, wreszcie odrywa się od szafki i niechętnie
rozgląda po sypialni. Potem wstaje i pierwszy raz patrzymy sobie w oczy. Jego
twarz przypomina beznamiętną maskę. – Był. To był jej dom – powtarza bez
zająknięcia. – Laura tutaj nie wróci.
Uderza mnie lekkość i pewność, z jakimi wypowiada te słowa.
– Czyli ty już odpuściłeś… – Słyszę rozczarowanie w swoim głosie.
– Jestem realistą. A to, że nie rwę sobie włosów z głowy, wcale nie oznacza, że
mnie to nie rusza. Że się nie martwię. Jutro przyłączam się do ekipy przeczesującej
rzekę i las. Rozstaliśmy się, owszem, ale Laura jest wciąż matką mojej córki.
– Nie tylko córki. Za moment ma się urodzić wasze drugie dziecko…
– No i doszliśmy do punktu wyjścia. – W oczach Igora błyska coś
nieprzyjemnego. – Nie zostawiłbym swojej ciężarnej żony.
– Zostawiłeś ją samą z wymagającym regularnej terapii dzieckiem, z długami,
w środku tego pieprzonego lasu. Więc co ma niby znaczyć, że byś jej nie zostawił?
– To nie był mój dzieciak – odpowiada twardo. W wyciągniętej z szafy torbie
upycha ciuchy i folder z dokumentami.
Potem kieruje się do wyjścia.
– O czym ty mówisz? – pytam zdumiona. Wyprzedzam go i zagradzam
przejście.
– Kiedy ja harowałem na statku, żeby mogła hodować te swoje roślinki
i prowadzić deficytowy biznes, ona przyprawiła mi rogi. Cholera ją wie, ile razy.
Może nawet masz rację. Może żyje, zwiała i teraz jest z nim, ze swoim kochasiem,
tatusiem swojego dziecka. Razem czekają na szczęśliwe rozwiązanie. Rzuciła to
wszystko w cholerę i zaczyna na nowo. Może…
Jego idealnie białe kwadratowe zęby błyskają w ostrym świetle halogenów,
kiedy z nienawiścią wypluwa kolejne słowa. Po chwili zamieniają się tylko
w szmer.
Słucham tych oskarżeń, a obraz Igora zaciera mi się przed oczami. Na miejscu
głowy pojawia się ziejąca z szyi czarna jama. W tej chwili jedynie to widzę. Igor
wydaje mi się tak samo parszywy, jak wszystko to, co mówi.
– Zawsze byłeś takim pierdolonym skurwielem czy tylko dobrze się
kamuflowałeś? – warczę. W skroniach czuję wściekłe pulsowanie i szumiącą krew.
To podsyca mój gniew, dyktuje słowa.
– Wyluzuj, okej? Naprawdę spuść ciśnienie. – Igor patrzy na mnie
lekceważąco. – Zresztą, co ty o niej wiesz? Kiedy ostatnio gadałyście?
Milczę. Na te pytania nie potrafię mu odpowiedzieć. Nie chcę. Nie pamiętam.
Miesiąc temu, może dwa? Bo czy desperacki esemes w ogóle się liczy?
– To, o czym mówię, to matematyka – ciągnie Igor.
– Co ty bredzisz? – prycham ze zniecierpliwieniem.
– Termin porodu przypada na czwartego sierpnia, czyli za ponad dwa tygodnie.
Nadal niczego nie rozumiem.
– Co z tego?
– Musiała zajść w ciążę jedenastego listopada, plus minus kilka dni. Zszedłem
ze statku dopiero pierwszego grudnia. Nie było mnie dwa miesiące, tyle co zwykle.
To jest właśnie matematyka. Muszę jaśniej?
– I tylko dlatego uznałeś, że Laura cię zdradziła? Niezgodność terminu porodu
z datą zajścia w ciążę? Może lekarz się pomylił w obliczeniach. Cholera, nie wiem.
Przecież to się czasami zdarza…
Igor idzie do wyjścia, kładzie rękę na klamce. Ale odwraca się w moją stronę.
Z jego twarzy zniknął wyraz arogancji, teraz maluje się na niej autentyczne
rozczarowanie.
– Ustaliliśmy, że Tosia będzie jedynaczką. U około dwudziestu procent dzieci
z autyzmem występuje specjalna mutacja genetyczna. A to znaczy, że jeśli
zdecydowalibyśmy się na kolejne dziecko, to istnieje dwudziestoprocentowa
szansa, że ono także urodzi się z tym zaburzeniem. Jedna piąta. To całkiem sporo.
Nie chciałem ryzykować. Kocham Tosię, ale jest ciężko. Czasami bardzo. A mnie
nie ma przez sześć miesięcy w roku. Normalna rodzina ma problem z takim
rozpieprzonym trybem życia, a co dopiero rodzina z dzieckiem o specjalnych
potrzebach. Pomnóż to razy dwa. Dwoje dzieci wymagających szczególnej uwagi
dwadzieścia cztery godziny na dobę… – Naciska klamkę, ale wciąż nie wychodzi.
Wślizgujące się przez uchylone drzwi wilgotne powietrze studzi nieco mój gniew.
Wraz z tym powiewem do środka wpadają szmery lasu. – A jeśli ci jeszcze mało,
jeśli chcesz wpakować się głębiej do naszej sypialni, to proszę, rozgość się – mówi.
Jego słowa ociekają sarkazmem. – Przez problemy z tarczycą Laura nie mogła brać
pigułek, ale zawsze używaliśmy gumek. A poza tym uważaliśmy. Nie, nie ma
innego wyjaśnienia… – Kręci głową, jakby usiłował sam siebie przekonać.
Otwiera bagażnik zaparkowanego pod domem ubłoconego suzuki, do środka
wrzuca torbę, nagle nieruchomieje. Odnoszę wrażenie, że chce mi jeszcze o czymś
powiedzieć.
– Jedna z jej klientek, chyba Kachlicka… – wołam za nim, wychodząc na
ganek. Pohukiwania sowy niosą się po podwórzu złowieszczym echem. – Słyszałeś
o niej, o jakimś incydencie?
– To, zdaje się, świeża sprawa – odpowiada, podzwaniając przedmiotem, który
trzyma w dłoniach. To chyba brelok. – Przez jakiś czas ta kobieta kupowała u niej
zioła. W którymś momencie Laura wyczuła, że babsztyl jest niezrównoważony
psychicznie. Oskarżyła Laurę, że ją truje, że ma przez nią wahania nastroju, a tak
naprawdę powinna chodzić do psychiatry. I leczyć się nie ziołami, a raczej
psychotropami. Ostatnio była agresywna. Skończyło się podobno na tym, że Laura
zawiadomiła policję. Kachlicka już później nie wróciła. Laura chyba mimo
wszystko się wystraszyła. Kiedy któregoś dnia przyjechałem po Tosię, zapytała,
czy znam kogoś, kto zainstalowałby tu monitoring. – Igor wskazuje umieszczoną
nad drzwiami wejściowymi niewielką kamerę z mrugającą czerwoną diodą.
– Działa? – pytam. – Jest tu jakiś dysk, który rejestrował obraz?
– Nie wiem.
– Nie wiesz?
Igor wzrusza ramionami.
– Może to atrapa.
– Czyli to jednak nie ty załatwiłeś ekipę od monitoringu?
– Nie. Nie znałem nikogo z tej branży. Ale najwidoczniej Laura sobie jakoś
poradziła. Jak widzisz, kamera wisi.
Umieszczony w uchwycie samochodowym telefon Igora rozbłyskuje jasnym
światłem.
– Muszę lecieć. Na razie – rzuca śpiesznie i siada za kierownicą. – I dobrze ci
radzę, zarygluj wszystkie zamki. To leśna głusza. – Głos Igora brzmi jakoś
upiornie. Na przedramionach mam gęsią skórkę.
Kiedy światła suzuki, dwa czerwone punkciki, znikają po chwili w głębi lasu,
zaszywam się w domu. Zasuwam rygiel, sprawdzam wszystkie zamki, także te
w drzwiach wychodzących na ogród. W poszukiwaniu dysku rejestrującego obraz
z dwóch kamer – większej, zamontowanej na ganku, i mniejszej, obejmującej
zasięgiem boczne wyjście od strony ogrodu i alejkę prowadzącą do szklarni –
przetrząsam cały dom. Ale dysku nigdzie nie ma. Może zabrała go policja. Śledczy
chyba nawet wspominał o tym, że kamery zarejestrowały, jak Laura wychodzi
z domu w dniu zaginięcia. Podobno była wtedy sama.
Podchodzę do ściany, na której zawieszone są rodzinne zdjęcia, zachłannie
pragnąc wyłowić z nich jakiś znak, który pomoże mi posunąć się o krok dalej. Coś,
co wskaże mi trop. Na jednym z nich zauważam siebie, co jest dla mnie
zaskoczeniem. Wcześniej musiałam je przegapić. Zdjęcie jest już wyblakłe, a jego
narożniki lekko sfatygowane. Jesteśmy na nim obie, ja i Laura. Stoimy
uśmiechnięte nad rzeką, trzymając się za ręce, nieświadome tego, że wkrótce nasz
świat zatrzęsie się w posadach i runie. A wtedy wszystko nieodwracalnie się
zmieni, już tylko na gorsze. Kończę oglądać zdjęcia i przechodzę do zawieszonego
obok kalendarza. Z większą niż poprzednio uwagą odczytuję zapiski Laury. Biorę
pod lupę lipiec. Jeden z kwadracików, ten datowany na piątego, jest cały umazany
czekoladą. Maleńkie, powielone w wielu miejscach odciski palców świadczą
o tym, że kalendarz musiał wpaść w ręce Tosi. Nie jestem pewna, ale spod
rozmazanej czekolady wyłaniają się jakieś litery. Na razie nie próbuję ich odczytać.
Przechodzę za to do ostatniego z zapisków, datowanego na siedemnastego lipca,
przypadającego na jutro. Czarne litery w białym kwadracie są zaznaczone grubym
czerwonym markerem.
Amniopunkcja – wyniki.
Wiem, że to badanie inwazyjne, wymaga przekłucia igłą powłok brzusznych
i pobrania płynu owodniowego. Wykonuje się je, kiedy istnieje podejrzenie, że
z płodem może być coś nie tak. Chodzi głównie o wady genetyczne.
Dochodzi dwudziesta pierwsza. Nie jest jeszcze zbyt późno, by spytać macochę
o amniopunkcję, przede wszystkim o to, dlaczego Laura się na to badanie
zdecydowała.
Trzymam kurczowo w ręku wyblakłe zdjęcie i wybieram numer Barbary.
Rozdział 5
LAURA
trzy tygodnie przed zaginięciem
Tym, co mnie przeraża, nie jest fizyczny ból ani sam nawet moment wbicia igły.
Są rzeczy, które budzą we mnie znacznie większy lęk. Świadomość wiążącego się
z amniopunkcją ryzyka przedwczesnego porodu – to przede wszystkim, ale nie
tylko. Nie zawsze jestem twardzielką, czasami tylko nieudolnie ją udaję.
Przytłaczające mnie w tej zimnej poczekalni poczucie opuszczenia jest równie
straszne, co strach przed komplikacjami. Jestem jedyną pacjentką, która przyszła na
badanie sama. Zajmujące sąsiednie miejsca dwie pary trajkoczą wesoło. Mężowie
obejmują swoje żony bezpiecznym ramieniem, snują plany na spędzenie
dzisiejszego wieczoru. Masaż, Netflix, naleśniki z nutellą, sushi. Ja jestem sama.
Sama w centrum mnożących się dowodów wsparcia i miłości. To nie zmieni się
nawet wtedy, kiedy moje dziecko przyjdzie na świat.
Jakby na przekór moim rozterkom czuję pod sercem dobrze mi znane
wiercenie. Po chwili przechodzi w kilka silnych kopnięć. Kładę obie dłonie na
falującym brzuchu, dotykam pojawiających się na nim wypukłości. Gładzę je
dłonią i by się uspokoić, przez chwilę staram się rozrysować w głowie obraz tego,
że Igor jednak jest tutaj ze mną. Ale zamiast tej kruchej wizji wraca do mnie obraz
z przeszłości.
– Masz mnie za frajera? Myślałaś, że się nie połapię? – Igor patrzy na mnie
z obrzydzeniem. Ma rozżarzone gniewem źrenice. – Pierdolony rogacz. Jeszcze
tylko tego mi było trzeba!
– Nigdy cię nie zdradziłam! Nigdy! – mówię przez łzy. Z trudem łapię powietrze.
Na naszym łóżku leżą zmięte ubrania wyciągnięte przez Igora z szafy. Zdejmuje
je z wieszaków, które z głuchym łomotem lądują na posadzce.
Pośrodku tej sterty ubrań leży winny wszystkiemu plastikowy prostokącik. Test
ciążowy. Dwie kreseczki wyglądają jak para osądzających mnie oczu.
– Nawet tego nie próbuj, żadnych kłamliwych sztuczek! – Igor podnosi prawą
rękę, zakreśla nią nieprzekraczalną granicę dzielącego nas już dystansu.
– Kiedy miałam to zrobić? Niby kiedy miałam przespać się z innym facetem?
Wtedy, gdy godzinami walczę, by Tosia do nas wróciła, gdy walczę o jej
sprawność? A może wtedy, kiedy przez resztę dnia pielęgnuję, wyciskam, maceruję
i suszę rośliny? Jestem potem tak wycieńczona, że padam z nóg. Ledwo żyję.
Ostatnio nie mogę się nawet dobudzić, nie mam czasu o siebie zadbać. Na tym
mijają mi całe dni, kiedy ciebie nie ma. Nawet gdybym wyrwała z tego chaosu
jedną krótką godzinę dla siebie, to nie dla innego faceta. Nie, bo nie jestem jakąś
cholerną wywłoką! Nie, bo jestem wobec ciebie lojalna! Nie, bo brzydzę się
zdradą!
Moje słowa nie robią na Igorze żadnego wrażenia. Jego ruchy są takie jak
wcześniej – zdecydowane, gwałtowne, wiedzione ślepą furią. Zresztą on cały jest
teraz furią.
Wraz z ostatnią koszulą, którą mój mąż wpakowuje do swojej walizki, i we mnie
coś się blokuje, a zaraz potem pęka. Nie przekonuję go dłużej, nie tłumaczę się.
Narasta we mnie niesmak. Trochę też do siebie samej o to, że jak szczeniak skomlę
o jego uznanie, ale przede wszystkim mam pretensję do niego. Wychodzę z sypialni
w milczeniu. Stoję w kuchni, nachylona nad mokrym praniem, kiedy drzwi
wejściowe zatrzaskują się z hukiem.
– Pani Laura Wagner? Zapraszam do gabinetu. – Stojący przede mną
mężczyzna w okularach i białym kitlu rozprasza tamten obraz z przeszłości.
Wstaję i wchodzę do gabinetu wypełnionego sterylną bielą i wonią
antyseptyków. Wszystko tutaj jest nieskazitelnie czyste – wielki biały monitor
ultrasonografu, kozetka, ściany, a nawet ramy plakatów przedstawiających płody na
różnych etapach rozwoju.
– Proszę się położyć i spróbować zrelaksować. Proszę też podciągnąć bluzkę.
To potrwa tylko chwilę. – Lekarz wskazuje mi kozetkę, wkłada sterylne rękawice,
potem rozwija białą tkaninę. Jego głos jest lepki jak cukier. – Po zabiegu podam
pani jeszcze zastrzyk domięśniowy z immunoglobuliny. Tak jak mówiłem,
w przypadku konfliktu serologicznego to standardowa procedura. Czy chce pani
o coś spytać, zanim zaczniemy?
Kładę się na kozetce i odsłaniam brzuch. Ginekolog okrywa moje nogi
półprzezroczystą tkaniną.
– Jest dzisiaj bardzo ruchliwa. – Jakby na potwierdzenie moich słów dziecko
znów się we mnie porusza. – Czytałam o ryzyku, między innymi o tym, że igła
może nakłuć jej ciało.
– Proszę się nie obawiać. Będę miał wszystko pod kontrolą, a na monitorze
będziemy mieć stały podgląd na maluszka. – Coś w tonie jego głosu i jasnej,
łagodnej twarzy sprawia, że mu wierzę. – Może wreszcie pokaże nam, kim jest. Na
razie sprytnie się ukrywa. Widzę, że obstawia pani dziewczynkę – stwierdza lekarz
z uśmiechem.
– Wiem, że tak jest – odpowiadam. – Czuję to od samego początku.
Po kilkukrotnym dokładnym odkażeniu brzucha lekarz przykłada do niego
zimną i twardą głowicę ultrasonografu. Na czarnym ekranie pojawiają się wtedy
ruchome białe kształty układające się w ciało mojego dziecka. Słyszę rytmiczne
bicie jego serduszka. Dopiero wtedy oddycham z ulgą. Przy każdej kolejnej
wizycie patrzę na ekran z niepokojem. Czasami dopada mnie wręcz irracjonalna
myśl, że oprócz mojego dziecka zobaczę na monitorze coś jeszcze. Jakieś obce
ciało, smoliste i toksyczne, które zagnieździło się we mnie wraz z tą ciążą.
– Uparta z niego sztuka, tyle wiemy o nim na pewno – żartuje lekarz. – Nadal
nie chce nam zdradzić swojej płci. Ale to nic. Amniopunkcja da nam i tutaj
stuprocentową pewność. Będę potrzebował dwóch strzykawek, aby zebrać
odpowiednią ilość płynu owodniowego.
– Rozmawiałam z pana asystentką – mówię z wahaniem, może nawet pewnym
zażenowaniem. – O dodatkowej diagnostyce.
– Chodzi o ustalenie ojcostwa. – Lekarz kiwa głową. – Wiem, Ada przekazała
mi pani prośbę.
– Czy możemy do tego wykorzystać tę próbkę płynu, którą pan teraz pobierze?
– pytam.
– Naturalnie. Potrzebny mi będzie materiał genetyczny od domniemanego ojca.
Ma to pani ze sobą?
Kiwam głową. Szczoteczka do zębów należąca do Igora leży w mojej torebce
zamknięta w szczelnym plastikowym woreczku.
Zza pleców lekarza niespodziewanie wyłania się młoda kobieta z włosami
upiętymi w kucyk i twarzą, która nie wyraża nic poza chłodnym profesjonalizmem.
Biorę ją za jego asystentkę, może pielęgniarkę. Przypomina mi trochę tę
diaboliczną siostrę Ratched z Lotu nad kukułczym gniazdem. Podaje lekarzowi
długą igłę w przezroczystej osłonce. Jej wbicie jest jak ukąszenie żmii, przychodzi
gwałtownie, niosąc ze sobą promieniujący do środka ból. Kiedy ból nie mija, a igła
zapuszcza się coraz głębiej, penetruje wnętrze mojego brzucha, wyobrażenie
o jadzie żmii wydaje się przerażająco realne. Zaciskam dłonie, zbielałe knykcie
zapierają się o metalową ramę kozetki.
– Czy to normalne? – wyrywa się z moich ust. Targają mną jakieś złe
przeczucia. – Coś jest chyba nie tak!!
– Wszystko w porządku. – Lekarz wyczuwa moje napięcie. – Proszę tylko
spróbować się rozluźnić.
Odwracam wzrok od monitora, wdycham antyseptyczną woń unoszącą się znad
otwartej buteleczki. Kątem oka zauważam sterczącą wciąż z mojego brzucha igłę.
Przymocowana do niej strzykawka wypełnia się przezroczystym płynem.
– Jeszcze tylko jedna strzykawka i będzie koniec. Idealnie dwadzieścia
mililitrów, dokładnie tyle, ile nam trzeba. – Lekarz podaje napełnioną strzykawkę
pielęgniarce i w jej miejscu mocuje następną. Zaciskam powieki, a kiedy je
ponownie otwieram, wszystko wygląda zupełnie inaczej. Sala zabiegowa kurczy
się, a jej ściany zsuwają się do środka, pozostawiając tylko wąską prostokątną
przestrzeń, w której tkwię nieruchomo. Obniżający się sufit niemal spada mi na
głowę. Od stropu dzieli mnie teraz najwyżej kilka centymetrów. Ledwie oddycham
w tej trumnie zbitej ze sterylnej bieli. Namnożona przed moimi oczami biel
przepoczwarza się w sunące w moją stronę strzykawki, całą armię strzykawek. Ale
nie ma w nich igieł, wypełnia je tylko jakiś biały płyn. W końcu, kiedy prawie tracę
przytomność, znikają, wchłonięte przez moje ciało. Koniec nadchodzi wraz
z kilkoma kolejnymi wdechami. Słyszę już tylko tępy syk i czuję ogniskujące się
w moim wnętrzu ciepło. Wypływa ze mnie, wydostaje się na zewnątrz i tam szybko
się schładza. Sterylna biel tonie teraz w lepkiej gęstej czerwieni, która spływa po
wewnętrznej stronie moich ud. Na podłodze z białych płytek powiększa się kałuża
krwi.
– Pani Lauro! – Dobiegający skądś głos staje się bardziej wyraźny. Nie mogę
go jednak zlokalizować.
Kiedy kolejny raz otwieram oczy, siedzę sztywno na kozetce, wpatrując się
w swoje przykryte nogi. Nie jestem naga, mam na sobie zsunięte lekko dżinsy.
Nigdzie nie widzę krwi. Białe płytki są czyste. Lekarz patrzy na mnie z uniesioną
w dłoni igłą. W jego oczach ulga miesza się z niepokojem. W oczach stojącej obok
pielęgniarki widzę to samo.
– Skończyliśmy już? – pytam, czuję przetaczającą się przeze mnie falę gorąca.
– Prawie. – Lekarz przełyka nerwowo ślinę, ociera z czoła kropelki potu. –
Niewiele brakowało… – szepce do pielęgniarki. – Proszę się jeszcze położyć –
dodaje głośniej. – Chcę posłuchać serduszka.
Kilka minut później, po domięśniowym zastrzyku, pomiarze ciśnienia
i wręczeniu lekarzowi należącej do Igora szczoteczki do zębów, w milczeniu
czekam na wypisywaną mi receptę.
– Czy euthyrox, lek na tarczycę, może wejść w jakieś reakcje z lekami, które mi
pan przepisuje? Albo czy może sam mi zaszkodzić, niezależnie od innych leków,
które przyjmuję? – pytam.
Lekarz odsuwa od siebie klawiaturę i patrzy na mnie uważnie znad swojego
biurka.
– Euthyrox? Bierze go pani?
Kiwam głową.
– Od jak dawna?
– Od roku.
– Od roku? – Marszczy brwi. – Dlaczego nie powiedziała mi pani o tym
wcześniej?
– Mówiłam o tym swojemu endokrynologowi, a także o lekach, które mi pan
przepisał. Z nim to skonsultowałam. Nie widział przeciwwskazań. Z ulotki
dołączonej do leku też nie wyczytałam niczego niepokojącego.
– Ale ma pani jednak jakieś obawy?
Gestem ręki sygnalizuje pielęgniarce, że nie jest mu już potrzebna. By szybciej
zebrać się na szczerość, miętoszę mankiet swojej bluzki.
– Chodzi o to, że od dawna nie czuję się najlepiej. Właściwie to wszystko
zaczęło się mniej więcej wtedy, kiedy zaszłam w ciążę. Może nawet wcześniej, nie
wiem. W mojej pamięci wszystko z tego okresu jest jakby pokryte pajęczyną. I to
w zasadzie początkowo mnie jakoś bardzo nie niepokoiło. Mam kilkuletnią
córeczkę, która wymaga stałej uwagi. Najczęściej mogę pracować dopiero wtedy,
kiedy ona śpi, czyli po nocach. Czasem po południu, kiedy mała jest u swojego taty
albo mojej mamy. Dlatego się nie martwiłam zmęczeniem ani dziurawą pamięcią.
W początkowych tygodniach ciąży to jest przecież normalne. Ale było coś jeszcze,
coś, czego nie miałam w ciąży z Tosią. Chodzi o sen. Tym razem wielokrotnie nie
mogłam się dobudzić. Autentycznie. Dzwonił budzik, a ja go nie słyszałam.
Kończyło się na tym, że stawiałam na stoliku nocnym kilka budzików. Tylko kilka
potrafiło mnie wyrwać ze snu. Po takim przebudzeniu i tak czułam się skołowana.
Teraz jest lepiej, ale… Nie wiem, to nadal nie daje mi spokoju. Wydaje mi się, że
to, co działo się przez ten cały czas ze mną, ma wpływ na moje zachowanie. Na
lęki. Kiedy się denerwuję, to… – Urywam. Szukam właściwego słowa.
Nie muszę się silić, by je znaleźć. W oczach lekarza widzę zrozumienie. Wie,
co chcę mu powiedzieć.
– Ma pani na myśli to, co wydarzyło się dziś w gabinecie? Pani gwałtowną
reakcję na strzykawkę? Bo to o nią chodziło, prawda?
Wzruszam ramionami.
– Naprawdę nie wiem. Przed oczami stanął mi pewien obraz.
– Co na nim było? Może mi pani powiedzieć?
W jego oczach widzę autentyczną chęć zrozumienia.
– To moje wspomnienie, ale jakby odbite na kalce strachu. Rzeczywistość
i halucynacja w jednym. Naprawdę porąbane. – Zatapiam się na moment
w myślach. Ale szybko się otrząsam.
– I dlatego pytała pani o interakcję przepisanych przeze mnie leków
z euthyroxem… – kończy za mnie lekarz.
Drzwi gabinetu lekko się uchylają. Pojawia się w nich ciemnowłosa
recepcjonistka. Informuje mojego ginekologa, że musi po coś przyjść, zanim
przyjmie kolejną pacjentkę. Nie zagłębiam się w szczegóły.
– Euthyrox nie jest tutaj problemem. Może to zwyczajny lęk przed nowym
i nieznanym – zwraca się do mnie lekarz, kiedy drzwi się zamykają. – Ale
radziłbym pani porozmawiać z terapeutą. Może w tych ostatnich tygodniach ciąży
to jest naprawdę niezły pomysł. Pani aktualne wyniki krwi są w normie. Teraz
czekamy na wyniki amniopunkcji. Będą za trzy tygodnie, najpewniej
siedemnastego, ale lepiej jeszcze wcześniej zadzwonić i się upewnić. Przede
wszystkim proszę się nie martwić i zapewnić sobie kilka dni odpoczynku, tym
bardziej po dzisiejszym badaniu. Mówię poważnie. Żadnej pracy po nocach. –
Lekarz grozi mi palcem, co wygląda nieco groteskowo. – Zero stresu. Niech pani
na tych kilka dni powierzy małą mężowi – poleca mi i odsłania zęby w szerokim
uśmiechu.
Podnoszę się z krzesła, dziękuję i kieruję się w stronę wyjścia.
– Ma pani jeszcze swoje leki na nadciśnienie, prawda?
– Tak, obliczyłam, że starczą mi dokładnie na trzy tygodnie.
– W porządku, przepiszę je następnym razem. Niech pani kontroluje ciśnienie
przynajmniej trzy razy dziennie. Jeśli będzie działo się coś niepokojącego, proszę
od razu dzwonić. Może to stres po dzisiejszym badaniu, ale nie podoba mi się ten
pomiar. – Wskazuje na mrugające na wyświetlaczu ciśnieniomierza cyfry.
Kiedy wchodzę do poczekalni, jest wciąż tak samo. Zmieniły się tylko twarze.
Przemykam szybko obok trzech młodych par i wyciągam z kieszeni telefon. Mam
dwie nowe wiadomości. Pierwsza od mamy.
Już po? Wszystko okej? Jak się czujesz?
W porządku. Wracam do domu. A jak u Was? Jak Antosia?
Telefon natychmiast wibruje w moich rękach.
Zamiast nowej wiadomości widzę zdjęcie mojej córeczki, uśmiechniętej,
z buzią pomalowaną w kolorowe motylki. Wygląda na szczęśliwą. Wysyłam
emotkę serduszka. Druga wiadomość jest od Niny, mojej przybranej siostry.
Hej, będę kilka dni w Poznaniu w drugiej połowie miesiąca. Dawno nie
rozmawiałyśmy. Pomyślałam, że wpadnę. Może ci w czymś pomogę, co? Będziesz
już pewnie na ostatnich nogach.
Szybko wstukuję wiadomość.
Pewnie. Kocham cię i okrutnie za tobą tęsknię.
A potem dodaję jeszcze kolejną linijkę.
Już dawno powinnam ci to powiedzieć.
Ale zaraz ją kasuję i piszę:
Mniej więcej wtedy przypada termin porodu. Ale może uda nam się zobaczyć. U
ciebie okej?
Wysyłam.
Za każdym razem, kiedy tak jak teraz ważę słowa, tak bardzo nieadekwatne do
moich uczuć, czuję się jak wstrętny oszust. Ale robię to, bo taką mam pokutę.
Robię to, bo wciąż stąpam po potłuczonym szkle. Stąpam boso, a szkło jest
wszędzie…
Rozdział 6
NINA
teraz
Powodem, dla którego Laura miała zdecydować się na amniopunkcję, nie było
ryzyko wystąpienia defektu genetycznego u jej dziecka, ale ryzyko jego
ewentualnej anemii. Tyle dowiedziałam się od macochy, Laura podobno nie
wtajemniczała jej w inne szczegóły.
Za sprawą prześladujących mnie myśli o siostrze, a pewnie także pod wpływem
wizyty Igora, nie zmrużyłam nawet oka. Swoją rolę odegrał też najpewniej kręcący
się pod domem kot albo leśny stwór, bo nieprzerwanie słyszałam jakiś chrobot.
Spod drzwi wejściowych zwierzak przeniósł się na dach, gdzie chrobot zamienił się
w stukot poruszanych łapami dachówek. Boże, mam nadzieję, że to rzeczywiście
było tylko zwierzę!
Ale nadszedł nowy dzień, a wraz z nim szansa na zdobycie wyników badań
Laury, a jeśli to się nie uda, to przynajmniej na rozmowę z jej lekarzem. Według
macochy badanie przeprowadzano w NewMedzie, prywatnej lecznicy mieszczącej
się w centrum Poznania. Zwlekam się z łóżka i dzwonię do recepcji. Po drugiej
stronie odzywa się uprzejmy kobiecy głos.
– Chciałabym odebrać wyniki badań swojej siostry. Chodzi o przeprowadzoną
w waszym gabinecie amniopunkcję.
– Może je pani odebrać, oczywiście, o ile siostra panią do tego upoważniła. Jak
nazywa się pacjentka?
Cholera. Powinnam była wiedzieć, że to nie będzie takie proste.
– Laura Wagner.
W tle słyszę zakłócony ożywionymi głosami stukot w klawiaturę.
– Faktycznie, wyniki są w systemie od wczoraj – odzywa się recepcjonistka. –
Jak się pani nazywa?
Zastanawiam się, czy nie podać imienia i nazwiska macochy, wtedy szansa
będzie dużo większa, ale tego nie robię. Nie stawię się tam przecież z dowodem
Barbary w ręku.
– Nina Zalewska – odpowiadam z rezygnacją.
– W takim razie zapraszam. Siostra faktycznie wystawiła pani upoważnienie.
Czy mogę jeszcze w czymś pomóc?
Dziękuję recepcjonistce i rozłączam się. Od lat nie łączyła mnie z Laurą bliska
więź. Byłabym nawet skłonna uwierzyć, że jestem ostatnią osobą, której
powierzyłaby tak poufne informacje. A jednak, z jakiegoś nieznanego mi jeszcze
powodu, właśnie to zrobiła.
Ze ściany w przedpokoju ściągam kalendarz i zdrapuję z piątego lipca
zaschnięte resztki czekolady. Treść ukrytego tam zapisku też nie dawała mi tej nocy
spokoju. W miejscu plamy, pod moimi paznokciami, powoli zaczynają pojawiać się
kolejne litery układające się w imię.
Pablo.
Nie słyszałam tego imienia od piętnastu lat, dokładnie tyle nie widziałam jego
samego. Odległe wspomnienia eksplodują pobudzone słowami, które teraz
wypowiadam na głos.
Paweł, Pablo, Pablo, Paweł.
Pablo Sawicki.
A raczej Paweł Sawicki.
Zebrane w niedbałą kitkę blond włosy, dama pik, as karo, zapach morskiej soli,
chlupot wody, szelest żagla, on, kiedy stoi wyprostowany, a potem już nie. On,
złamany wpół, pochylony nad świeżym grobem Franka, wygięte w dół kąciki ust,
szary on, szara twarz, szare wszystko. Aloes, znów karty.
Wszystko zawsze kiedyś się kończy, mała!
Jego duża ciepła dłoń na moim ramieniu.
Nawał wspomnień jest jak tasujące się przed moimi oczami karty z talii, z którą
on sam nigdy się nie rozstawał.
Tylko nie mam pojęcia, co brat Franka, chłopca zabitego strzałą mojego ojca,
robi w kalendarzu Laury. I co robili razem piątego lipca?
Recepcja mieści się na końcu długiego wąskiego korytarza. Na ścianach wiszą
zdjęcia roześmianych młodych rodziców i noworodków.
– Nina Zalewska – przedstawiam się. Z torebki wyciągam dowód osobisty
i kładę go na drewnianym pulpicie.
Recepcjonistka jest młodą brunetką z fryzurą a la bob. Taką samą miała
filmowa Amelia.
– To pani dzwoniła w sprawie wyników siostry. – Kiedy mówi, na jej zębach
widać srebrny aparat ortodontyczny.
Kiwam głową. Dziewczyna wręcza mi cienką szarą kopertę.
– Proszę tutaj podpisać – mówi i przesuwa w moją stronę elektroniczny
czytnik.
– A lekarz prowadzący ciążę Laury? – pytam, składając podpis. – Zastanę go
dzisiaj?
Kątem oka dziewczyna zerka na drzwi oznaczone czwórką. Wisi na nich
tabliczka z wygrawerowanymi słowami Gabinet zabiegowy.
– Niestety pan Klimas dziś już pani nie przyjmie. Kończy właśnie ostatni
zabieg. Ale mogę umówić wizytę na… – Jej długie paznokcie stukają
o klawiaturę… – Na przyszły wtorek.
– Nie, w porządku, dziękuję.
Siadam na krześle dokładnie naprzeciwko gabinetu, w którym prawdopodobnie
przyjmuje teraz Klimas. Rozdarcie koperty i wydobycie z niej dokumentów
przypomina wkroczenie na zakazany teren tajemnic mojej siostry, do których nie
chciała mnie dotychczas dopuścić. Ale teraz mam jej zielone światło, tylko wciąż
jeszcze nie wiem dlaczego. Rozkładam kartki na kolanach i je przeglądam.
Początkowo niewiele z nich rozumiem. Wynik badania amniopunkcji opisany jest
tak zawiłym językiem, że trudno mi ocenić, czy jest pozytywny, czy może jednak
nie. Spodziewam się, że na kolejnej karcie znajdę jego dalszy opis albo choć
krótkie wyjaśnienie, ale niczego takiego nie ma. Natrafiam na wynik zupełnie
innego badania.
„Prenatalny raport testu DNA w kierunku ustalenia pokrewieństwa”.
Przedzieram się przez skomplikowane oznaczenia i nieznane mi terminy, by
wreszcie dotrzeć do sedna. Przeszywa mnie zimny dreszcz.
Przy każdym z pięciu badanych wskaźników dotyczących domniemanego ojca
widnieje ten sam wynik – „Wykluczenie”. Poniżej, jakby dla dobitniejszego
potwierdzenia, pojawia się krótka interpretacja.
„Prawdopodobieństwo ojcostwa 0%”.
Czyżby ten parszywiec Igor miał rację? Miałaś kogoś innego, siostrzyczko?
A może do badania przyniosłaś materiał genetyczny należący nie do twojego męża,
a kochanka? Jakkolwiek było naprawdę, wyniki tego badania są dowodem, że nie
byłaś wierna Igorowi.
Z zamyślenia wyrywa mnie zgrzyt otwieranych drzwi i stukot obcasów
pojawiającej się w nich rudowłosej kobiety. Wpycham dokumenty do koperty.
Jeden z nich, mała kwadratowa karteczka, wysuwa się i wpada pod dystrybutor
z wodą. Zauważam, że to informacja o wystawionej na nazwisko mojej siostry
recepcie. W drzwiach staje szpakowaty mężczyzna w białym kitlu. To zapewne
ginekolog Laury. Podnoszę się z krzesła.
– Jestem siostrą Laury Wagner – mówię, ciężko dysząc. – Właśnie odebrałam
jej wyniki. Czy możemy o nich chwilę porozmawiać?
– Dziś to niemożliwe – odpowiada lekarz, patrząc przed siebie nieobecnym,
zmęczonym wzrokiem. – Laury Wagner? – Zatrzymuje się zaniepokojony. – Czy
coś jej się stało?
– Dlaczego pan pyta?
– Proszę, usiądźmy tutaj. Tylko się przebiorę i zaraz do pani przyjdę – mówi
i wskazuje na przedsionek, w którym ustawione są donice z kwiatami i dwa fotele.
Siadam na jednym z nich. Kilka minut później lekarz dołącza do mnie, wcześniej
przez chwilę rozmawia z recepcjonistką. Może pyta ją o mnie, o to, czy faktycznie
jestem tym, za kogo się podaję. Nie wiem.
– Odniosłem wrażenie, że pani Wagner nie była ostatnio w najlepszej formie –
stwierdza, zajmując miejsce w drugim fotelu.
– Co ma pan na myśli?
– Chodziło o przebieg badania, ale nie tylko…
– Co się wtedy stało, podczas tego badania?
Widzę, że lekarz się waha, a może stara się sobie coś przypomnieć.
– W czasie badania pani Wagner podniosła się gwałtownie z leżanki. Moje
pacjentki czasami źle reagują na to badanie, nie należy ono do przyjemnych, ale tu
zaszło coś więcej. Pani siostra była w transie. Nie podałem jej znieczulenia, a była
na granicy utraty świadomości. Tak, chyba tak to można określić. – Kiwa
sugestywnie głową. – Zanim wstała, wiła się przez moment w konwulsjach, potem
krzyknęła: „Boże, nie! Puśćcie! Dlaczego mi to robicie?”, chyba właśnie to, ale nie
jestem pewien. Była śmiertelnie przerażona. Nie kontrolowała się do tego stopnia,
że gdybym nie wyciągnął z jej brzucha igły punkcyjnej kilka sekund wcześniej, to
z dużym prawdopodobieństwem wbiłaby się głębiej i zraniła dziecko. Ale nie
odpowiedziała pani na moje pytanie. – Jego głos nagle tężeje, zwężone źrenice
domagają się odpowiedzi. – Czy wszystko z nią w porządku?
– Tak, wyjechała na kilka dni do rodziny, żeby odpocząć – kłamię i spuszczam
głowę, by nie wyczytał śladu kłamstwa z mojej twarzy. – Nie wiem, jak
interpretować te wyniki – mówię i raz jeszcze wyciągam dokumenty. Wręczam je
lekarzowi.
Kartki szeleszczą w jego palcach. Z brązowego etui wyciąga okulary i nasuwa
je na nos.
– Nie ma powodu do niepokoju. Wyniki amniopunkcji są prawidłowe. Ze
względu na obecny u pani siostry konflikt serologiczny istniała konieczność
sprawdzenia, czy u dziecka nie rozwija się niedokrwistość. Gdyby tak się stało,
mogłoby dojść do niedotlenienia. Ale na szczęście wszystko w porządku.
– Konflikt serologiczny? Dochodzi do niego wtedy, kiedy grupy krwi matki
i ojca się różnią? – przypominam sobie z lekcji biologii.
– Tak, ale tylko wtedy, kiedy matka jest recesywna, czyli ma grupę krwi
oznaczoną jako RH-, a płód odziedziczył po ojcu krew Rh+. Naprawdę muszę już
iść. Za pół godziny przyjmuję w innej klinice. – Lekarz zerka na zegarek
i gwałtownie podnosi się z fotela. – Pani Wagner powinna się umówić na przyszły
tydzień. Koniecznie. Proszę przypilnować, aby to zrobiła. I niech pani wykupi jej te
leki. To bardzo ważne – podkreśla, wskazując receptę. Potem oddaje mi
dokumenty. – Te, które zapisałem poprzednio, już jej się kończą…
– Co to za leki? – pytam, bo nie rozpoznaję ich nazwy.
– Zapobiegają nadciśnieniu. W ostatnich tygodniach pani Laura miała je
znacząco podwyższone.
– A co by było, gdyby ich nie przyjęła? – pytam niby od niechcenia.
W rzeczywistości boję się odpowiedzi.
Lekarz rzuca mi podejrzliwe spojrzenie.
– A dlaczego miałaby ich nie przyjmować? Wie, że musi je zażywać.
– Widzę się z nią dopiero pojutrze. Pewnie jeszcze ma zapas, ale wolałam
wiedzieć… Tak na wszelki wypadek… – tłumaczę jakoś nieporadnie.
– Niech się pani tego dowie, a jeśli ich już nie ma, to proszę jej te leki jakoś
dostarczyć. Nie wolno robić przerwy, nawet jednodniowej. – W jego ustach ta
prośba brzmi jak rozkaz. – Stan przedrzucawkowy może być naprawdę groźny, dla
niej i dziecka. I proszę po leki pojechać do apteki na Wodną. Z tego, co wiem, tylko
tam je mają. To nowe niedające skutków ubocznych pigułki, na razie nie są jeszcze
powszechnie dostępne.
Szklane drzwi rozsuwają się, kiedy lekarz do nich podchodzi. Zatrzymuje się na
szczycie schodów.
– I jeszcze jedno. – Uśmiecha się tajemniczo. – Proszę powiedzieć pani Laurze,
że przeczucie jej nie myliło. Będzie miała córeczkę.
LAURA
czerwiec 2005 (miesiąc przed śmiercią Franka Sawickiego)
NINA
teraz
Noc. Mam nad sobą kopułę ciemności. Czerń, wszędzie atramentowa czerń.
Rozlewa się wokół, tonę w niej. Zaciskam powieki, potem szybko je otwieram, ale
wzrok nie potrafi przebić ciemności nocy. Przewracam się z boku na bok,
rozpaczliwie szukając odpowiedzi na pytanie, co się tu właściwie dzieje. Czym jest
ten szmer przechodzący w łomot i skąd dochodzi?
Targane wiatrem gałęzie drzew rzucają na szyby ponure cienie, które
przypominają śliskie powykręcane ramiona. Należą do czegoś, co chce wedrzeć się
do pokoju. I tylko szklana bariera to coś powstrzymuje. Z nieba leją się strugi
deszczu. Powietrze świszczy w szparach okien.
Ale to nie nadchodząca burza wyrwała mnie ze snu. Zagrożenie nie pochodzi
z zewnątrz. Nie jest spacerującym na dachu kotem ani drapiącym w drzwi leśnym
stworem. A już z pewnością to nie iluzja. Powtarzający się odgłos przypomina
toczącą się po podłodze ciężką kulę. Dochodzi z wnętrza domu, poraża mnie swoją
realnością. Po omacku szukam telefonu, by uruchomić latarkę. Oczy wciąż nie
mogą się przyzwyczaić do wszechogarniającej ciemności. Mózg także stawia opór,
bo tabletki nasenne, które wieczorem zażyłam, nie pozwalają mi się dobudzić.
Rozpaczliwie usiłuję połączyć strzępki wspomnień z ostatniego wieczoru.
Rozmowa z Nikodemem na WhatsAppie. Leżę na łóżku, przykryta kocem. Potem
musiałam odpłynąć, bo nadal jestem w tych samych ciuchach. W końcu znajduję
zaplątany w koc telefon, uruchamiam latarkę. Kieruję jasną łunę światła na
metalową ramę łóżka, widzę zamocowane na niej żeliwne kulki. To pokój gościnny
u Laury. Powinnam być sama, ale nie jestem. W domu panoszy się intruz.
Odgłos toczonej po podłodze kuli przechodzi w ciężko stawiane kroki. Słyszę,
jak skrzypią na drewnianej podłodze, jak nerwowo krążą po całym domu. Chcę
utonąć w bezpiecznej ciemności, gaszę latarkę. Tak będzie bezpieczniej. Kątem oka
zauważam, że drzwi mojego pokoju są zamknięte. Z pewnością to nie ja je
zamknęłam, bo nigdy nie zasypiam przy zamkniętych drzwiach. Pozostaje jeszcze
jedno sensowne rozwiązanie.
Igor.
Znów po coś tutaj przyszedł i nie chciał mnie obudzić. Wybieram jego numer,
ale nie odpowiada. Pięć sygnałów i nic. Próbuję jeszcze raz. Tym razem odbiera.
– Wiesz, która jest godzina? – pyta zaspanym, zachrypniętym głosem.
– Jesteś teraz w Sowińcu? Przyjechałeś po coś do domu? – szepcę w telefon na
jednym wdechu.
– O czwartej nad ranem? – Słyszę, jak przeciągle ziewa. – Nie. Jeszcze kilka
sekund temu spałem. Tobie też to radzę. Zaraz, a dlaczego w ogóle o to pytasz? –
W jego głosie słyszę wyostrzającą się czujność. Igor przytomnieje.
– Ktoś jest w domu.
– Jak to jest w domu?
– Musiał się włamać.
Chwila ciszy.
– Jesteś pewna?
– Zamknął drzwi pokoju gościnnego – szepcę. – Nigdy nie zasypiam przy
zamkniętych drzwiach. Teraz kroki ucichły, ale ktoś tu jest. Kto jeszcze ma klucz?
– Barbara – odpowiada Igor bez wahania. – O nikim innym nie wiem.
Ale w mojej głowie nie pojawia się myszkująca po nocy macocha, raczej
Wanda Kachlicka.
– A co jeśli to ta wariatka, która chciała kupić trujące rośliny?
Igor nie odpowiada, tylko wzdycha ciężko, przez co serce omal nie staje mi
w piersi.
– Igor, jesteś tam?
– Zaryglowałaś drzwi wejściowe?
– Nie wiem, nie pamiętam – odpowiadam, żołądek zwija mi się boleśnie
z przerażenia. – Wróciłam skonana późnym wieczorem. Położyłam się na łóżku.
Rozmawiałam przez chwilę ze swoim chłopakiem. Tyle pamiętam.
Mija kilka kolejnych sekund. Oddech Igora nerwowo świszcze w słuchawce. Za
oknem wyje wiatr. Ale w domu panuje teraz złowieszcza cisza.
– Dobra, słuchaj. Pewnie to nic takiego, ale się nie rozłączaj. Mówiłaś, że jesteś
w pokoju gościnnym, tak?
– Tak.
– W szafie na najwyższej półce Laura przechowuje trzy bagnety. Te, które
dostała od twojego ojca. Włożyła je do szarego kartonu po butach.
Wiem, o jakie bagnety mu chodzi. Mój ojciec kolekcjonował różne rodzaje
broni białej. Wisiały wyeksponowane na ścianie naszego poprzedniego domu. Po
śmierci ojca Laurze przypadła kolekcja bagnetów, a mnie szabli. Tak się nimi
podzieliłyśmy.
– Weź jeden z nich – ciągnie Igor. – Może ktoś faktycznie się włamał, jeśli
będzie trzeba, bądź gotowa, by go użyć. Zostań na linii i nigdzie się stamtąd nie
ruszaj. Mów, co się dzieje, okej? – instruuje mnie.
– Okej – odpowiadam.
Podchodzę do szafy w absolutnej ciszy. Nawet mój oddech na chwilę zamiera,
uspokaja się szalejący w skroniach puls. Maksymalna koncentracja. Otwieram
szafę i świecąc sobie latarką, znajduję na górnej półce szary karton. Staję na
palcach i go stamtąd ściągam. Wydobywam z niego ciężką, chłodną broń. Kątem
oka wciąż zerkam na zamknięte drzwi. Na razie nic się nie dzieje. Chwytam za
drewnianą rękojeść i naciskam na dławik, który po lekkim szarpnięciu pozwala mi
zsunąć pochwę. Odbezpieczam broń. Przez ułamek sekundy tracę nad sobą
panowanie i bagnet kaleczy mi palec. Czubek mojego palca wybucha ogniem,
chyba nadziewa się na dławik. Pod palcem prawej dłoni czuję pulsujące miejsce
wkłucia i widzę skapującą na podłogę krew. Syczę z bólu. W ciemności wszystko
jest takie nieporadne.
– Co jest? – pyta Igor. Musiał usłyszeć mój jęk.
– Nic. Zraniłam się w palec. Idę pod drzwi, żeby lepiej słyszeć, co się dzieje –
szepcę w słuchawkę.
Za drzwiami nic się nie porusza, ale dom coś przede mną ukrywa. Intuicja
podpowiada mi, że wciąż ktoś tam jest. Ściskam bagnet w dłoniach, w każdej
chwili gotowa odeprzeć atak. Niemal niesłyszalny dźwięk z głębi domu znów się
nasila, chociaż nikt nie naciska klamki. Ale czyjaś obecność z każdą chwilą staje
się coraz bardziej namacalna. Ten ktoś jest tuż obok. Deski na korytarzu znów
cicho skrzypią.
Cicho skrzypią też wprawione w ruch zawiasy. Po chwili do mojego pokoju
wpełza powiew chłodnego powietrza. Ktoś właśnie wyszedł z domu. Wyszedł i nie
zamknął za sobą drzwi. Ściskając bagnet w dłoniach, dopadam do okna, które
wychodzi na ganek. Gałęzie wciąż wiją się w szaleńczym tańcu. Podwórze tonie
w strugach deszczu. Nie widzę nic więcej. Tylko ciemność.
Nagle niebo przecina skrząca się jasnym światłem błyskawica.
Nieprzepuszczalna ciemność na ułamek sekundy się rozprasza. Widzę człowieka
biegnącego alejką, która prowadzi do bramy. Kolejna błyskawica rozdziera niebo.
– Co jest grane? – W słuchawce znów słyszę zaniepokojony głos Igora.
– Był tutaj, ale wybiegł już z domu. Pójdę za nim.
– Zostań tam, gdzie jesteś. On może wrócić – słyszę ostry, ostrzegawczy głos. –
Rozłączmy się i zadzwoń lepiej na policję. Potem połączmy się jeszcze raz.
– Okej – mówię i przesuwam palcem nad czerwoną słuchawką.
Głos Igora wsiąka w ciemność, wsiąka w nią także jego ostrzeżenie. Tym razem
nie zamierzam go słuchać. Naciskam klamkę, zdecydowana, by podążyć za
włamywaczem, ale drzwi nie chcą się otworzyć. Próbuję raz jeszcze, gwałtowniej
szarpię za klamkę. Nic. Ktoś musiał zamknąć je od drugiej strony. A to oznacza, że
miał właściwy klucz. Wiedział, że tu jestem, i wszystko zaplanował.
Rezygnuję z kolejnej próby sforsowania drzwi. Z okna na parterze wydostaję
się na zewnątrz. Wyskakuję z parapetu wprost na ganek. Biegnę w stronę
majaczących na horyzoncie dwóch czerwonych punkcików. To tylne światła
ruszającego samochodu. Słyszę jego warczący wściekle silnik. Jest coraz dalej.
Wreszcie światła samochodu znikają w zupełnej ciemności.
Przemoknięta do suchej nitki, wracam do domu. W ręku wciąż trzymam
zaciśnięty bagnet. Adrenalina sprawiła, że zapomniałam o skaleczeniu i bólu ręki,
która nadal krwawi. Uchylone drzwi wejściowe otwieram łokciem, staram się
pamiętać, żeby nie zatrzeć śladów, choć obawiam się, że deszcz już to zrobił.
Wchodzę do kuchni i się rozglądam. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda
jak wcześniej. Ale jeden detal przykuwa moją uwagę. Zwitek papieru. Wygląda jak
zwykły paragon. Nie było go tam wcześniej. Sięgam po żółte gumowe rękawiczki,
które wiszą na zlewie. Schylam się i biorę zwitek w rękę. Kiedy się prostuję,
dostrzegam, że jedna z szuflad, ta, pod którą leżał zwitek, jest minimalnie
wysunięta. Nie obiecując sobie zbyt wiele, karcę siebie w myślach i staram się
powstrzymać drżenie rąk. Ciągnę za uchwyt, by sprawdzić zawartość szuflady. Są
w nią wsunięte dwie plastikowe przegródki. Obie wypełniają starannie poukładane
lekarstwa. Część z nich to popularne ziołowe pigułki. Są tam też leki
specjalistyczne. Ich nazwy niewiele mi mówią. Zostawiam szufladę otwartą,
rozwijam karteczkę, którą podniosłam przed chwilą z podłogi. Litery tańczą mi
przed oczami. Dociera do mnie, że to ulotka informacyjna leku. Szukam na niej
jakichś zapisków, śladów, ale niczego takiego nie znajduję. Rozczarowana,
odkładam ją na blat. I dopiero wtedy, widziane z tej dalszej perspektywy, tworzące
nazwę leku litery nabierają sensu. Nifediac CC.
Więc to jest powód włamania!
Przeczesuję szufladę raz jeszcze. Nie dbam, by zachować porządek. Pudełka
z lekami mieszają się ze sobą. Ale nifediacu tam nie ma. Z ulotką w ręku wbiegam
do pokoju gościnnego, gdzie zostawiłam kopertę z numerem recepty i wynikami
badań Laury. Wyciągam, a raczej wyszarpuję z niej karteczkę z nazwą leku
zapobiegającego nadciśnieniu. Trudno dostępnego leku, którego moja siostra miała
bezwzględnie nie odstawiać. Przypominam sobie słowa ginekologa. Bez
przyjmowania stałych dawek leku Laurze i jej dziecku miało grozić śmiertelne
niebezpieczeństwo.
Nifediac CC.
Skoro intruz wdarł się do domu Laury, żeby zabrać z niego ten lek, to znaczy,
że Laura wciąż żyje. Nie tylko w tym widzę nadzieję. Ten, z kim Laura teraz jest,
stara się utrzymać ją i jej dziecko przy życiu. Nie czekam ani chwili dłużej. Ze
ściśniętą w dłoni kartką dzwonię na policję.
Rozdział 9
LAURA
dwa tygodnie przed zaginięciem
Tej nocy sypialnia pełna jest syczących szumów. Dźwięki są tak odrażające, że
przez moment biorę je za odgłosy gnieżdżącego się w moim pokoju robactwa.
Syczenie dobiega spod klepek drewnianej podłogi. Jeszcze głośniejsze dźwięki
niosą się z wnętrza drewnianych ścian. Wyobrażam sobie wijące się w ciągłym
ruchu odwłoki. Widzę, jak drążą ciemne korytarze. Ten obraz znika, a pojawia się
inny, rzeczywisty. Narasta wraz z bólem głowy ogniskującym w okolicach potylicy.
Podobny szum słyszę, kiedy gwałtownie rośnie mi ciśnienie.
Chcę się podnieść z łóżka, by je zmierzyć. Ciśnieniomierz leży na biurku, to
ostatnio stały element mojej codzienności. Sięgam po niego przynajmniej trzy razy
dziennie. Ale teraz moje ciało nie współpracuje. Mózg przetwarza informacje, dąży
do konfrontacji z ciałem, lecz ono ani drgnie. Przyspawany do prześcieradła
kręgosłup, przyspawane plecy i nogi, wsunięte w fałdy pościeli nieruchome dłonie.
Trzymam się jej kurczowo, ale nie jestem nią okryta. Kołdra leży skotłowana na
ziemi, jak opuszczone gniazdo.
Nie mogę pozbyć się uczucia narastającego przerażenia. Z moich zmartwiałych
ust zamiast krzyku wydobywa się tylko świst. Brzmi jakoś karykaturalnie, jest jak
ta skrzywiona rzeczywistość. Słyszę tłukące się w piersiach serce. Ale nie czuję
ruchów dziecka. Na myśl o tym moje wnętrze wypełnia znów coś czarnego
i smolistego. Martwego.
Senny koszmar. Tak podpowiada mi mój mózg. Bo rzeczywisty świat jest tuż
obok. Wciąż czuję go i widzę, tylko nie mogę do niego sięgnąć. Jestem jak
sparaliżowana. W tym tkwi problem. Kontury mebli ledwie rysują się w słabym
świetle nocy. Moje rozwieszone na suszarce pranie, wciąż jeszcze wilgotne,
pachnie świeżym powietrzem…
Ale moja sprawność wciąż nie wraca. Paraliż nie słabnie.
Boże, niech ona da mi chociaż znać, że z nią wszystko dobrze! Niech moja
córeczka się we mnie poruszy! Boże, proszę!
Zmuszam głowę do współpracy. Chcę znów poczuć swoje dziecko. Kiedy
wreszcie udaje mi się dźwignąć głowę i lekko ją przechylić, płuca eksplodują
z wysiłku, choć z ust nie wydobywa się żaden dźwięk. A przecież krzyczę,
przeraźliwie krzyczę!
Bo jej tam nie ma!
Brzuch jest płaski, koszulka nocna przylega ciasno do pozbawionego
wypukłości ciała. Białe prześcieradło leży pode mną. Jest idealnie czyste. Nie
rozumiem. Nie rozumiem kolejny raz. Dlaczego nie krzyczę? Dlaczego nie
krwawię? Gdzie jest moje dziecko? Gdzie ja w ogóle jestem?
U moich stóp, tuż za ramą łóżka, coś się lekko porusza. Liczę, że wyrwie mnie
z tej udręki. Ale tak się nie dzieje. Wyrastający zza moich stóp długi cień uparcie
milczy. A w tym milczeniu kryje się coś złowieszczego. Po chwili cień wyostrza
się i przybiera ludzkie kształty. On się porusza, zwinnie i sprawnie, ja wciąż leżę
nieruchomo. Jesteśmy jak dwie ścierające się siły, ale on ma nade mną przewagę.
Coś ze sobą przyniósł, coś znaczącego, dlatego wciąż rośnie w siłę. W jego
zbliżających się do mnie rękach błyska mały przedmiot wypełniony ruchomą bielą.
Strzykawka.
Jest coraz bliżej, aż w końcu jego ręka przebija barierę mojego ciała. Znów
krzyczę, a mój głos kolejny raz zawisa w próżni. Ciepła biel staje się mną, a ja staję
się nią. Mieszamy się. Łączymy w jedno. Moment scalenia ze strzykawką boli, ale
nie tak bardzo, jak się tego spodziewałam. Jest jak przykładana do skóry świeżo
zerwana pokrzywa. Ale to ziele leczy, wypędza choroby. Zawartość strzykawki
służy zupełnie innemu celowi. Jeszcze go nie znam, ale czuję, że wraz z tą płynną
bielą w moim ciele gnieździ się coś obcego.
To, co on ze mną robi, nie trwa długo. Kilka chwil, nie więcej. Kiedy kończy,
kiedy wyciąga ze mnie strzykawkę, znika. Tak po prostu. Wsiąka w wilgotne
powietrze, jakby go nigdy nie było. I we mnie coś się wtedy zmienia. Prawa ręka
pulsuje jednostajnie na wysokości łokcia. W końcu ożywa. Kiedy zaciskam
powieki i na powrót je otwieram, w sypialni nadal rozlewa się aksamitna czerń
nocy. Ale czuję też znajome ciepło, znajomy zapach. I, co najważniejsze, wreszcie
mogę go dotknąć.
Po chwili ciepło przybiera znajome kształty. Tosia. Ubrana w błękitną koszulę
nocną córeczka stoi przy moim łóżku. Klepie mnie po ramieniu, w ten sposób chce
mnie obudzić. Ma zimne palce i dłonie.
Nagle przypominam sobie strzępy niedawnego koszmaru. Jednym ruchem
zrywam kołdrę, by sprawdzić, czy brzuch wciąż jest. Bogu dzięki! Kładę na nim
dłonie i gładzę go. Jest ciepły, jego obecność daje mi poczucie bezpieczeństwa,
jeszcze bardziej namacalne, kiedy dziecko znów się we mnie porusza.
– Co się stało, kochanie? – pytam, wstaję po chwili z łóżka i nachylam się nad
wyraźnie zaniepokojoną Tosią. Mała stoi nieruchomo, wskazuje palcem otwarte
drzwi sypialni. – Też miałaś zły sen, tak jak mamusia?
Tosia nie odpowiada, tylko nadal uparcie wskazuje drzwi. Bije stamtąd niesiony
wiatrem chłód wilgotnej nocy.
– Zamkniemy okno. Pewnie otworzył je przeciąg. – Wsuwam ostrożnie rękę
w dłoń córeczki. – Chodź. – Mała się nie opiera. Jeszcze mocniej zaciska rączkę
w mojej dłoni. Idziemy do łączącego się z moją sypialnią korytarza.
Wszystkie światła są zgaszone, ale i tak zauważam, że drzwi wejściowe są
otwarte na oścież. Dlatego jest tutaj tak przeraźliwie zimno. Przesuwam włącznik
światła. Lampa zapala się z cichym sykiem, powoli wypełniając korytarz ciepłym
światłem. Wtedy zauważam masywne, rzeźbione krzesło, które podarowała mi
kiedyś mama. Stoi przy drzwiach, których rygiel został odsunięty.
– Kochanie, to ty je otworzyłaś? – pytam Tosię i kucam. Nadal trzymam ją za
rączkę.
Mała patrzy w pustkę spowitego mrokiem ganku. Mruży oczy, jakby usiłowała
coś z niej wyczytać. Potem dalej wodzi wzrokiem za czymś, co wciąż wygląda
tylko jak ciemność, nic więcej.
– Nie będę zła, obiecuję. Mamusia tylko chce to wiedzieć.
Wtedy Tosia potrząsa zdecydowanie główką. Nie pytam po raz drugi. Wiem, że
ona tego nie zrobiła. Stare drewniane krzesło, z wielką poduchą umocowaną na
sfatygowanych sprężynach, byłoby dla niej zbyt ciężkie. To niemożliwe, żeby
potrafiła je przesunąć, tym bardziej że na lakierowanym parkiecie nie ma ani jednej
świeżej rysy. Zostało przez kogoś przyniesione pod drzwi.
Ktoś wdarł się do mojego domu. Rygluję drzwi frontowe. Sprawdzam też te,
które prowadzą do szklarni. Są zamknięte. Dławi mnie niepokój. Ciągnąc córeczkę
za rękę, dokładnie przeczesuję każde z pięciu pomieszczeń. Dobrze znam rozkład
domu, ale teraz przypomina kręty labirynt. Gubię się, cofam, ponawiam próbę.
Zapalam wszystkie światła, zaglądam za każde drzwi, zerkam do wnętrza każdej
skrytki, sprawdzam wszystkie okna. Nie ma nikogo. Intruz zniknął. Co dziwne, nie
wyczuwam śladów jego fizycznej obecności. Zapach unoszący się w domu jest
taki, jak zawsze.
By wydobyć z Tosi jakieś informacje, prowadzę ją do kuchni. Zachęcam, by
usiadła przy stole. Raz po raz nerwowo zerkam w okno. Wiem, że u mojego
dziecka strach jest zapalnikiem jej niekontrolowanego wybuchu. Nastrój mojej
córeczki jest bardzo często związany z moim samopoczuciem. Dlatego staram się
nie okazywać jej swojego niepokoju.
– Widziałaś tutaj kogoś, kiedy się obudziłaś? Przypomnij sobie… – Uśmiecham
się nieudolnie. W moim głosie wciąż słychać zdenerwowanie.
Tosia nie odpowiada, ale jak zawsze, kiedy się czegoś boi, wierci się
niespokojnie na krześle. Wpatruje się w miseczkę wypełnioną suszonymi jabłkami.
Chwyta dwa chrupkie plasterki i drze je na części. Potem bierze jedną do ust.
– Co widziałaś, zanim przyszłaś obudzić mamusię? – Podejmuję kolejną próbę.
Przynajmniej mój głos nieco się uspokaja. – Czy drzwi były już wtedy otwarte? –
pytam. – Tosieńko, to ważne…
Tosia zeskakuje z krzesła, co odbieram jako chęć uniknięcia odpowiedzi na
pytania, na które odpowiedzieć najwyraźniej nie ma ochoty. Ale zamiast zaszyć się
w swoim pokoju, staje przed prowadzącymi do niego drzwiami. Z jej ust
wydobywa się wtedy jakiś dźwięk. Nie są to słowa ani nawet sylaby, z których chce
zbudować zdania. Ale znam moje dziecko, więc wiem, że dźwięki niosą ze sobą
jakiś komunikat. Wiem to, tylko jeszcze go nie rozumiem. Tosia wypuszcza
powietrze z głośnym sykiem podobnym do tego, który jeszcze przed chwilą
słyszałam przez sen. Potem wsuwa palec w dziurkę od klucza i próbuje go obrócić.
Może się mylę, ale z tą dodatkową wskazówką powtarzany przez Tosię wciąż
dźwięk wydaje się nagle zrozumiały. To odgłos zgrzytającego w zamku klucza.
Nie zamykam drzwi w pomieszczeniach wewnątrz domu, nie jest mi to
potrzebne, ale uniwersalny klucz, który pasuje do każdego z zamków, wisi
w korytarzu. Przechodzę tam, by sprawdzić, czy jest na swoim miejscu. Klucz
nadal wisi tam, gdzie zawsze, na metalowym haczyku.
Zakradający się strach, o siebie i swoje dzieci, każe mi nie pytać córki o nic
więcej, tylko wziąć w rękę telefon. Wybieram numer alarmowy policji i informuję
dyspozytorkę o włamaniu. Zamiast od razu kogoś do mnie wysłać, zasypuje mnie
mnóstwem szczegółowych pytań. Może chodzi o to, że jestem zdenerwowana
i tłumaczę jej wszystko nieskładnie. Rzeczywiście trudno uwierzyć, że ktoś
sforsował zaryglowane drzwi, nie uszkadzając przy tym zasuwy.
W końcu to, co mówię, wystarcza. W oczekiwaniu na przyjazd policji włączam
Tosi bajkę, ale nadal czuję zagrożenie, więc nie spuszczam córki z oka. Sięgam po
ciśnieniomierz. Siadam przy stole, uruchamiam go i sprawdzam aktualny pomiar
ciśnienia krwi. Okazuje się, że tamten ból głowy nie był tylko senną marą. Przez
ostatnie minuty rozrósł się jeszcze bardziej, uciska mnie w skroniach, pulsuje z tyłu
głowy.
152/93 mmHg.
Taki wynik komunikuje mi wyświetlacz, wydobywając z siebie przeciągły,
ostrzegawczy pisk. Wstaję od stołu, z szuflady wyciągam listek z przepisanymi mi
przez Klimasa pigułkami. Wkładam jedną z nich do ust i popijam szklanką wody.
Kilkanaście minut później znowu obchodzę dom, szukając ukrytych śladów
intruza albo wskazówki, co mógł stąd zabrać. A tak naprawdę chyba kręcę się
w kółko, by jakoś wypełnić czas oczekiwania. W końcu widzę policyjny radiowóz
wjeżdżający na teren mojej posesji.
Rozdział 10
NINA
teraz
– Ponad dwa tygodnie temu dostaliśmy z domu pani Wagner bardzo podobne
zgłoszenie. Wtedy też chodziło o włamanie – zwraca się do mnie Staniszewski,
kiedy kończę mu relacjonować przebieg dzisiejszej nocy i wczorajszego wieczoru.
Niczego nie pominęłam, także tego, czego dowiedziałam się w klinice.
Powiedziałam też o nifediacu, przekazałam mu znalezioną ulotkę leku.
– Jak to włamanie? Nie wspominał pan o tym wcześniej… – mówię z pretensją
w głosie.
Na czole Staniszewskiego pojawia się pionowa zmarszczka.
– Nie ja byłem przydzielony do tamtego wezwania – tłumaczy.
Splata ze sobą dłonie i pochyla się do przodu. Nasze spojrzenia się spotykają.
Stanowczość, którą widzę w jego oczach, jest odbiciem mojej własnej determinacji.
Chcę wierzyć, że to dobrze wróży naszej rozmowie.
– Zapoznałem się z tą notatką dopiero niedawno – kontynuuje. – Interwencja
została przeprowadzona prawidłowo. Na miejscu nie stwierdzono śladów
obecności intruza. Nic nie zginęło. Drzwi wejściowe, które podobno sforsowano,
były nietknięte. Brakowało jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Poza krzesłem, na
które tak naprawdę mogła wspiąć się dziewczynka, by samodzielnie odblokować
rygiel. Była noc, a pani Wagner została wyrwana przez córkę ze snu. Zaspany
umysł czasami wypacza rzeczywistość. Zdaniem pani Wagner jej córka była
świadkiem wtargnięcia. Ale od dziewczynki nie udało się dowiedzieć niczego.
W kontekście obecnych zdarzeń widzę to inaczej, ale wezwani wtedy na miejsce
funkcjonariusze nie mieli podstaw, by…
– Tosia cierpi na autyzm – przerywam mu. Nie obchodzą mnie jego nieporadne
tłumaczenia. – Nie zawsze komunikuje się przez słowa. Mówiłam już panu
o człowieku ubranym na czarno, którego próbowała zbudować z klocków Lego. To
mógł być tamten włamywacz. Macocha nie pozwoli mi namawiać Tosi do
zwierzeń. Ja też nie chcę, żeby to znów przeżywała. Ale może Tosia otworzy się
przed psychologiem.
Staniszewski nie podchwytuje mojej sugestii. Skupia się na otwarciu szuflady
w swoim biurku. Szpera w niej, a po chwili wydobywa z niej cienką szarą kopertę.
– Co z kamerami? – pytam. – Laura zainstalowała je pewnie po tamtym zajściu.
Tym razem musiały coś zarejestrować.
– Kamery nie mogły nic zarejestrować, bo dysk jest poddawany nowym
czynnościom…
Wyczuwam w jego głosie nutę ekscytacji. O czymkolwiek chce mi powiedzieć,
ma to pewnie związek z szarą kopertą.
– Dlaczego? – pytam z nadzieją. – Jest tam coś, co przeoczyliście wcześniej?
– Chodzi o to, że teoria o samobójstwie interesuje mnie mniej niż kiedyś. –
Staniszewski odchrząkuje. – Pojawiły się nowe dowody – mówi z werwą, nawet
z pewnym optymizmem. – To także o nich chciałem z panią porozmawiać.
– Dowody? – Prostuję się na krześle. – O czym pan mówi?
Nie spuszczam wzroku z koperty. Staniszewski odkłada ją na stół. Potem
podnosi ze swojego biurka pilota i uruchamia niewielki telewizor. To stary model
z dużym kineskopem, który nie pasuje do reszty wpisujących się tu w minimalizm
przedmiotów. Pod telewizor podpięte są kable i jakieś niewielkie urządzenie. To za
jego sprawą ekran rozbłyska jasnym światłem. Pojawiają się na nim cyfry
i biegnący przez środek szary pasek. Tylko tyle.
– Zanim pokażę to nagranie, chciałbym, żeby rzuciła pani okiem na te zdjęcia. –
Staniszewski przesuwa kopertę po blacie. – Proszę otworzyć – zachęca.
Nerwowo chwytam kopertę. W środku może być wszystko, fotografie mojej
siostry żywej albo…
Nie pozwalam sobie na czarne myśli ukryte z tyłu głowy. Na blat biurka
wypada kilka zdjęć. Na pierwszym z nich widzę tylko las. Nic więcej.
– Rozpoznaje pani to miejsce? – pyta Staniszewski.
– Wygląda jak las… Podobne drzewa rosną w pobliżu domku mojej siostry, na
obrzeżach miasteczka. To miejsce znajduje się nieopodal wjazdu, na styku lasu
brzozowego i iglastego – stwierdzam. – Ale chyba nie byłabym w stanie określić,
gdzie dokładnie… Ten odcinek ciągnie się przez kilkaset metrów.
Biorę w rękę następne, które jest przybliżeniem tego samego ujęcia. Moją
uwagę przykuwają teraz nie drzewa, ale gęste krzewy. Poprzednio je
zignorowałam. Widzę kawałek zagiętego metalu. Wygląda na rączkę albo laskę.
– Kolejne zdjęcie zrobione zostało pod innym kątem, w jeszcze większym
przybliżeniu. Proszę na nie spojrzeć – instruuje mnie Staniszewski.
Fotografia, o której mówi, przedstawia złożony i wciśnięty w krzaki wózek
inwalidzki. Dopadają mnie złe przeczucia.
– Co to jest? – pytam zaniepokojona.
– To miejsce położone w odległości trzystu metrów od domu pani Wagner, przy
jednej z rzadko uczęszczanych dróg dojazdowych do leśniczówki.
– Pytam raczej o wózek. – Moje dłonie stają się wilgotne, po karku spływa mi
strużka potu. – Co on ma wspólnego z Laurą?
– Na jego podłokietniku znajdowały się ślady biologiczne. Należą do pani
siostry.
– Ślady biologiczne?! – W głowie mam gonitwę myśli. – Czyli co dokładnie?!
– Krew – oznajmia Staniszewski beznamiętnie.
Przed moimi oczami pojawia się gęsta, pulsująca czerwień. Najpierw tylko
trochę, potem zalewa sobą cały horyzont, a w końcu przelewa się przeze mnie.
Dopada mnie nagła słabość. Jest tak, jak ostatnio u macochy, a właściwie jeszcze
gorzej. By nie upaść, chwytam się blatu.
– Czy może pan otworzyć okno… Strasznie tu duszno… – zwracam się do
Staniszewskiego.
Niby siedzi za biurkiem, a jakby się nad nim unosił. Jego głowa rozwarstwia się
i rozmywa po bokach.
– Pani siostra nie straciła wtedy dużo krwi. Taka ilość mogła być wynikiem
lekkiego krwotoku z nosa bądź niewielkiej rany. – Próbuje mnie chyba uspokoić.
Otwiera okno i wraca za biurko. – W tym samym miejscu znaleziono też to…
Z pliku zdjęć wysuwa kolejną fotografię. Jest na niej zerwany rzemyk, na który
nawleczone są dwa drewniane koraliki oddzielone od siebie niewielką zieloną
bryłką.
– Rozpoznaje go pani? – pyta śledczy.
Biorę zdjęcie w rękę, z czułością przesuwam po nim palcem. Mój wzrok trochę
się wyostrza, a słabość odpływa.
– Nie wiedziałam, że ją jeszcze nosiła. – W moim głosie słychać wzruszenie. –
Dałam jej tę bransoletkę całe wieki temu, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Od
rodziców, to znaczy od macochy i taty, na dziewiąte urodziny dostałam zestaw do
samodzielnego robienia biżuterii. Ta bransoletka to była pierwsza rzecz, którą
zrobiłam. Podarowałam ją Laurze piętnaście lat temu.
– Jest pani pewna, że to ten sam przedmiot? – pyta śledczy.
Kiwam sugestywnie głową. Wskazuję na zielony kamyczek.
– Awenturyn, tak się nazywa. Było ich w tamtym zestawie sporo. Są ładne,
błyszczące. Dlatego je najczęściej wykorzystywałam. Łączyłam je z większymi
koralikami lub drewnem.
– No dobrze… – Staniszewski odchrząkuje. – Proszę spojrzeć na dwa ostatnie
zdjęcia.
Dokładnie przyglądam się przedstawionym na nich detalom. Nie chcę niczego
pominąć.
– To leśna droga i pozostawione na korze drzew odpryski kremowej farby –
opisuję je na głos. – Drzewa rosną po obu stronach drogi naprzeciwko siebie.
Musiał je zostawić przejeżdżający tamtędy samochód – wnioskuję.
– Ze względu na to, jak bardzo ta droga jest wąska, została praktycznie
wyłączona z ruchu. Jeżdżą tamtędy rowery, quady albo spacerują piesi. Zdjęcie
zostało zrobione nieopodal miejsca, w którym go znaleziono. – Staniszewski
wskazuje na poprzednie zdjęcie, to, na którym jest ten przeklęty wózek. – Odpryski
farby są świeże. Z dużym prawdopodobieństwem zostawił je na drzewie ten sam
samochód, którego kierowca porzucił wózek w krzakach. Odległość między
drzewami wynosi metr dziewięćdziesiąt. A to oznacza, że auto, które się o nie
otarło, miało spore gabaryty. To mógł być van, SUV, auto terenowe albo pick-up.
Skonfliktowana z pani siostrą osoba, która ma taki samochód. Kto przychodzi pani
na myśl?
– Nie wiem, jakim autem porusza się Kachlicka, ale zakładam, że ją już pan
sprawdził? – Przeszywam Staniszewskiego wzrokiem.
Śledczy kiwa od niechcenia głową.
– Wanda Kachlicka przebywa w ośrodku zamkniętym od ponad dwóch tygodni.
Czy jest ktoś jeszcze?
– Zamierzchłe czasy. Od lat jesteśmy skonfliktowani z rodziną Sawickich,
a konkretnie z Marianem Sawickim. Wiem od macochy, że rozmawiał pan z nią na
jego temat. Nie wiem, jakimi samochodami poruszają się jego pracownicy ani on
sam, ale kiedyś w ich flocie było kilka kremowych dostawczaków.
Potem Staniszewski zadaje mi parę dodatkowych pytań. Odnoszę jednak
wrażenie, że to, co chciał usłyszeć na temat Mariana Sawickiego, uzyskał już od
mojej macochy. Nie drąży tematu.
– Zostawmy na razie zdjęcia – mówi stanowczo. – Czy pani przybrana siostra
wspominała coś o zabezpieczeniu na wypadek swojej śmierci?
Jego pytanie zupełnie zbija mnie z tropu.
– To znaczy?
– Mówię o polisie, a dokładnie o ubezpieczeniu małżeńskim – wyjaśnia. –
Dotyczy odszkodowania w przypadku śmierci któregoś z małżonków, choroby lub
nieszczęśliwego wypadku. Pani Laura oraz jej mąż, pan Igor Wagner, wykupili je
dziewięć miesięcy przed zaginięciem pani Wagner. Czy siostra mówiła, dlaczego
zdecydowała się na taki krok? I z czyjej inicjatywy wyszła chęć posiadania takiej
polisy?
– Nie. Nie rozmawiałyśmy o tym – stwierdzam kategorycznie. – Ale chyba nie
myśli pan, że Igor mógłby ją skrzywdzić? Zachował się w stosunku do niej podle,
owszem, ale…
– Podle? Co to znaczy? – podchwytuje Staniszewski. – Jaka była ich relacja?
Proszę mi powiedzieć coś więcej… – Determinacja, z jaką drąży ten wątek,
sprawia, że kolejny raz na moment gubię się w swoich domysłach.
Kiedy odzyskuję rezon, opowiadam mu o tym, co wiem. A wiem w sumie
niewiele. Raz jeszcze staram się przypomnieć sobie wszystko, co Igor mówił mi
w ostatnich dniach. Nie pomijam też tego, o czym mi nie mówił, a co zdradzał
swoim zachowaniem. Staniszewski skrzętnie notuje, kiwając zagadkowo głową.
Kolejna karta jego notatnika w całości się zapełnia.
W którymś momencie Igor przestaje go interesować. Staniszewski skupia
w końcu uwagę na ekranie telewizora. Jednym z przycisków na pilocie wybudza go
z uśpienia. Początkowo jedynie cyfry zmieniają swoją wartość. Posuwają się do
przodu. Mija chwila, nim orientuję się, że wskazują datę i godzinę zaginięcia
Laury.
LAURA
trzy miesiące po śmierci Franka Sawickiego
NINA
teraz
– Coś między wami było. Widziałam was wtedy przy szklarni. Całowaliście się
– mówię do siedzącego za biurkiem Pawła.
W rękach obraca jakąś niewielką część, którą chwilę wcześniej wydobył
z wnętrza smartfona.
Zażenowany kierunkiem tej rozmowy rozgląda się po swoim salonie. Stojąca
przy gablocie klientka przygląda się nam z zaciekawieniem. Grzebiący w pudłach
pracownik też łypie na nas wścibsko. Robię to specjalnie, prowokuję go. Chcę, by
poświęcił mi choć chwilę uwagi.
Tutaj. Teraz.
– Nina, pracuję. To nie jest najlepsza pora na takie rozmowy… – Paweł ścisza
głos i cedzi przez zaciśnięte zęby. – To, że podałem ci ten namiar, nie oznacza, że
możesz tu wparowywać i oznajmiać mi, że wieki temu podejrzałaś, jak całuję się
z twoją siostrą.
– To nie Laura wypożyczyła kajak – oznajmiam. – Ktoś to upozorował. Ktoś
miał cholernie dobry powód, żeby zniknęła. Pięć minut. Proszę. – Patrzę na niego
błagalnie.
Klientka stoi z rozdziawionymi ustami i czeka na reakcję Pawła.
Na wiadomość o Laurze coś drgnęło w jego spiętej twarzy. Jakby jej imię było
hasłem, które otworzyło to, co od wielu lat trzymał pod kluczem.
– Chodź na zaplecze. Tam porozmawiamy – proponuje i podnosi się
z obrotowego krzesła.
Słowo „zaplecze” to eufemizm. Miejsce, do którego Paweł mnie prowadzi, jest
istną graciarnią, którą po brzegi wypełniają większe i mniejsze kartony, z których
sterczy folia bąbelkowa, telefony i tablety, które czekają na naprawę lub odbiór.
– Skąd o tym wiesz? – pyta, wskazując mi krzesło. Opowiadam mu
o wszystkich ostatnich wydarzeniach. O wizycie na komisariacie, nagraniu
z monitoringu, o zdjęciach oraz ostatniej nocy z włamywaczem.
– Dlatego do ciebie przyszłam. Chcę wiedzieć, dlaczego wtedy przy szklarni
powiedziała ci, że mnie nie zostawi, a po maturze wyjechała i praktycznie się ode
mnie odcięła. Dlaczego wtedy zapewniłeś ją, że wyrwiesz się z Sowińca. A jednak
zostałeś w miasteczku, którego tak nienawidziłeś. Co się wtedy stało?
Coś w jego twarzy znów się zmienia, jakby moje słowa były igłą w rękach
niewprawnego krawca, która zamiast w materiale, porusza się pod jego skórą.
– To może po kolei. I najpierw ty. – Marszczy brwi, masuje policzek. – Co
wydarzenia sprzed szesnastu lat mają wspólnego z zaginięciem Laury?
– Punktem wspólnym jest Sara. Wasza kumpela z ogólniaka – odpowiadam bez
zastanowienia. – Wypożyczalnia, z której kobieta podszywająca się pod Laurę
wzięła kajak, należy do Sary Kaweckiej.
– Chyba nie ma w tym niczego dziwnego. Laura nieraz z niej korzystała.
– Jak się okazuje, dużo o niej wiesz… O Laurze… O jej zwyczajach…
– Mówiłem ci, że mieliśmy ze sobą kontakt. Co chcesz wiedzieć konkretnie? –
Paweł wzdycha, jakby właśnie zamierzał mi ulec. – Zostało nam dziesięć minut.
O siedemnastej mam odbiór towaru, więc lepiej się pospieszmy.
– Dlaczego ona wyjechała, a ty zostałeś? Miało być na odwrót.
– Tamto pod szklarnią to był raz, który zamiast początku był dla nas końcem –
wyjaśnia. – Dobrze to rozumieliśmy. Potem między naszymi rodzinami było już
tylko gorzej. To mam na myśli. Jesteś jej siostrą, powinnaś wiedzieć lepiej,
dlaczego wyjechała. Z tego, co ja wiem, twoja mama miesiącami odkładała
gotówkę, która miała starczyć na opłacenie stancji przez pierwszych kilka miesięcy,
dopóki Laura nie znajdzie sobie pracy albo dopóki wasza sytuacja finansowa się
nie ustabilizuje. Myślę, że Laura się zgodziła, wiedząc, że przeprowadzicie się do
Poznania i tam będziecie bezpieczne.
– A ty? Dlaczego tu zostałeś?
Paweł wzdryga się, jakbym wymierzyła mu policzek.
– Słuchaj, to już moja sprawa – mówi szorstko. Wydaje mi się, że na tym
zdawkowym stwierdzeniu poprzestanie. Ale on podnosi ze stołu monetę i tak jak
kiedyś, sprawnie przesuwa po wierzchu dłoni. Chyba to dodaje mu odwagi, bo po
chwili mówi dalej. – Jest inaczej, kiedy jedyną rzeczą, którą pozostawia ci ojciec,
to tylko kilka twoich ciuchów. Kiedy zostawia je przed drzwiami, na wycieraczce
jak worek ze śmieciami. Kiedy zmienia zamki i wmawia matce, że tak będzie
najlepiej. Kiedy mówi, że jej syn jest skurwielem i zdrajcą. A miejsce zdrajcy jest
za drzwiami. A najgorsze, że matka w to wierzy. Wierzy, bo przywykła do jego
agresji w każdej formie – psychicznej i fizycznej. Bo on stosuje je obie, czasem
jednocześnie. To jak lobotomia, tylko że bez mechanicznego uszkodzenia mózgu.
Taką dziurę w mózgu latami drąży ci człowiek, z którym mieszkasz pod jednym
dachem. Znam to, bo też próbował mi to robić. W takiej sytuacji studia to
naprawdę zbędny luksus. Wtedy chcesz tylko przetrwać. I robisz to, pracujesz
dorywczo, bo nikt nie zatrudnia do miłej i czystej roboty niewykształconych
chłopców z aspiracjami. Robisz to i nie narzekasz. I okazuje się, że paradoksalnie
jest milion razy lepiej, niż było, bo jesteś z dala od niego. Od toksycznego typa,
który latami niszczył ci życie. Miejsce po nim wypełniasz kobietą, którą kochasz,
i zakładasz z nią rodzinę. I wtedy wszystko trafia na swoje miejsce.
Kiedy Paweł kończy, jest inny niż na początku naszej rozmowy, jakby
speszony. Ale chyba czuje też ulgę. Może nie zakładał, że do tego stopnia dopuści
mnie do swoich wspomnień, do swoich wyborów. Zauważam, że kątem oka zerka
na zawieszony na ścianie zegar. Dochodzi siedemnasta.
– To tyle. – Paweł odzyskuje dawny rezon. Wstaje i zbiera się do odejścia.
Oczekuje, że zrobię to samo.
Podnoszę się z krzesła, ale nie ruszam się z miejsca. Jeszcze nie teraz.
– Dziecko, które ma urodzić Laura, nie jest Igora. Wiedziałeś o tym?
Paweł potrząsa stanowczo głową.
– To, że utrzymywaliśmy kontakt, nie znaczy, że zwierzaliśmy się sobie
z intymnych spraw. To, co było między nami intymne, skończyło się wraz
z tamtym popołudniem przy szklarni – mówi twardo. – Jeśli naprawdę myślisz, że
Sara coś wie, to po prostu ją o to spytaj.
– Szefie, dostawa przyjechała. – W drzwiach pojawia się młody chłopak. Ten
sam, który wcześniej grzebał w kartonach. – Trzeba podpisać papiery.
Paweł sygnalizuje mu ręką, że zaraz do niego przyjdzie.
– Jeśli czegoś się dowiesz o Laurze, to koniecznie daj mi znać, okej? – mówi
i nie czekając na mnie, wraca do sklepu.
Poza moim skaleczonym kolanem i zniszczonym plecakiem niby nic się wtedy
nie stało. Ale od tamtego dnia na dzikiej plaży już zawsze bałam się rzeki. Bałam
się jej mulistego dna, wyobrażałam sobie, że zamieszkują je wodne poczwary
z ostrymi szczypcami ze szkła. Bałam się, że znów mnie nimi skaleczą. Śniły mi
się po nocach, a wtedy wszystko wyglądało jeszcze bardziej sugestywnie, jak to
w sennych koszmarach. Drażnił mnie nawet zapach Warty. Zgniły fetor rozkładu,
połamane gałęzie, które ze sobą niosła. A teraz znów tu jestem, tyle że na innym
odcinku rzeki, bardziej oddalonym od granic miasteczka. Nie mogę oprzeć się
wrażeniu, że historia zatoczyła koło. Rzeka wtedy i rzeka teraz. W oba te miejsca
wpisana jest Sara. Idę o zakład, że to wszystko nie jest przypadkowe, jak moja
obecność tutaj.
Wypożyczalnia kajaków jest nijaka, podniszczona i dawno nieremontowana.
Kajaki, na oko kilkunastoletnie, wciągnięte są na wypaloną trawę. Nikt od dawna
jej nie strzygł ani nie podlewał. Stelaże, na który które nasunięte są łódki, nie
wyglądają o wiele lepiej. Są miejscami zardzewiałe, tylko niedbale pociągnięte
farbą. Obraz z kamery pokazał budynek łaskawiej, niż wygląda w rzeczywistości.
To tylko drewniana chatka ze spadzistym dachem i okalającym go płotkiem.
Inaczej wyobrażałam sobie miejsce, w którym będzie pracować Sara. Wtedy,
w dzieciństwie, oczami wyobraźni widziałam ją za szybą szykownego butiku,
którego będzie właścicielką. Sklepu wypełnionego zapachem drogich perfum
dystyngowanych klientek, pełnego wieszaków z autorskimi ciuchami. Naprawdę
potrafiła to robić. Naprawdę wierzyła, że jej się uda, miała w sobie potrzebną do
tego determinację. Teraz, po mojej długiej nieobecności w Sowińcu, nabieram
coraz większego przekonania, że w miasteczku zaszyła się gnuśność. Albo coś, co
wysysa witalność jego mieszkańców, co z czasem odbiera im nastoletnie marzenia.
– W czym mogę pomóc? – Z zamyślenia wyrywa mnie ciemnowłosa
dziewczyna, która krząta się na ganku.
– Chciałam porozmawiać z Sarą Waszkiewicz, właścicielką tego miejsca.
– Mama już od lat się tak nie nazywa. – Wyraźnie rozbawiona dziewczyna
wybucha śmiechem. – No i tu nie pracuje. Czasem tylko wpada na moment.
– Mama?! – Niemal się krztuszę.
Szybko kalkuluję w myślach dokładny wiek dziewczyny. Dopiero teraz
zauważam uderzające podobieństwo do Sary. Ta sama androgeniczna uroda,
migdałowe brązowe oczy. Dziewczyna ma czternaście, najwyżej piętnaście lat.
Sara musiała ją urodzić zaraz po tym, jak przeprowadziłyśmy się z mamą do
Poznania.
– Nie jest pani pierwszą osobą, która tak dziwnie na mnie patrzy. – Nastolatka
wybucha śmiechem. – Wiele osób bierze nas za siostry. Mogłybyśmy nimi być.
Mama urodziła mnie krótko po maturze – mówi otwarcie. – Jest pani jej starą
znajomą czy co? – pyta i przygląda mi się z ciekawością.
– Sara przyjaźniła się kiedyś z moją siostrą, więc chyba można tak powiedzieć.
A chłopak, który tu pracuje? Może mężczyzna. – Zmieniam temat. – Nie wiem, jak
się nazywa. Ale był tu trzynastego lipca, kiedy zaginęła moja siostra – mówię
gorączkowo. – Wypożyczył jej kajak.
– Pani jest siostrą tej Laury? – pyta wyraźnie podniecona tą informacją
nastolatka. – Marka nie ma, jest na urlopie. Wróci w przyszłym tygodniu. Ja też
tutaj wtedy byłam. Widziałam ją – oznajmia jakoś chełpliwie.
– Moją siostrę?
– No mówię przecież.
– Jak wyglądała? I co mówiła? – pytam niecierpliwie.
– Wejdźmy do środka – proponuje dziewczyna i przekracza próg domku. –
Muszę ometkować butelki z wodą, zanim wróci ojciec.
Dziewczyna staje za ladą, nachyla się nad jedną z leżących na podłodze
zgrzewek i rozcina ją nożykiem. Staję naprzeciwko niej, opieram się o wystający
blat. Niechcący strącam stojącą tam skarbonkę na jakąś charytatywną zbiórkę.
Skarbonka uderza o ziemię i się otwiera. Wypadają z niej monety, z brzękiem toczą
się po podłodze. Podnoszę ją i sprawdzam, czy aby nie pękła, ale jest wykonana
z pleksi. Poza drobnymi zarysowaniami jest cała. Siła upadku otworzyła tylko
wieko, nic więcej.
Kiedy obracam skarbonkę w palcach, z jednej z plastikowych ścianek zerka na
mnie uśmiechnięta dziewczyna. Ale ten uśmiech nie pasuje do jej wyniszczonego
chorobą ciała. Podkrążone, zmęczone walką oczy, chustka na głowie i przebijające
przez jej bladą papierową skórę niteczki żył. Łóżko szpitalne i plastikowe rurki
przyczepione do jej wychudłych ramion. Widok cierpiących dzieci zawsze łamie
mi serce. Jest też inne zdjęcie, sprzed choroby. Dziewczyna z chustką i ta druga,
jeszcze z długimi włosami i inną, autentycznie emanującą z jej uśmiechu radością,
są jak dwie różne osoby. W rzeczywistości dzieli je pewnie tylko kilka miesięcy.
Obie mieszkają w tej samej dziewczynie, Gai Andrzejczak. Takie imię i nazwisko
widnieje na przytwierdzonej do skarbonki wlepce.
– To zbiórka na Gaję, moją koleżankę ze szkoły – wyjaśnia nastolatka.
– Przepraszam – mówię, zbierając na czworakach monety. Jak na złość
rozpełzły się po całej podłodze. Po chwili dziewczyna do mnie dołącza. Po kilku
minutach wszystkie lądują w zamkniętej skarbonce.
– Może też chce się pani dorzucić? – Dziewczyna patrzy na mnie wymownie,
kiedy wraca za ladę. – Gaja choruje na ostrą białaczkę szpikową. Wciąż czeka na
dawcę, już drugi rok, a leczenie jest drogie i trudne. Kiepsko z nią – dodaje
z obawą w głosie. – Każdy grosz się przyda.
Wyciągam z portfela banknot i w milczeniu wrzucam go do skarbonki.
Zamykam wieko i odstawiam ją na miejsce. Ale to wcale nie odgradza mnie od
Gai. Jej smutne oczy wciąż na mnie patrzą.
– To jak się wtedy ta kobieta zachowywała? – pytam. Z trudem znów się
koncentruję na tym, po co tu przyszłam.
– W sensie pani siostra? – Dziewczyna rzuca mi czujne spojrzenie. Bierze
w rękę czerwoną metkownicę i zaczyna znakować butelki.
Kiwam głową. Nie mam zamiaru wtajemniczać jej w to, że tak naprawdę
rozmawiamy o kimś, kto wtedy podszył się pod Laurę.
– No całkiem normalnie. Ale pomyślałam sobie, że babka ma trochę nierówno
pod sufitem. Z całym szacunkiem dla pani siostry. – Rzuca mi przepraszające
spojrzenie. – No bo kto z takim brzuchem ładuje się na kajak? Ale są różne schizy.
Rozumiem. Niektóre ciężarne to nawet biegają w maratonach, więc nie pytałam, bo
co mnie to w końcu obchodzi. – Córka Sary wzrusza ramionami.
– Czy coś mówiła? Coś poza załatwianiem formalności związanych
z wypożyczeniem kajaka?
– Nie było mnie, kiedy Marek z nią rozmawiał. Pomogłam jej tylko zwodować
kajak.
Wyciągam z torebki telefon i pokazuję dziewczynie ostatnie zdjęcie Laury
zrobione pół roku temu.
– Czy to na pewno ona? – pytam.
Zdjęcie zrobił Igor. To było w Boże Narodzenie, tuż po wigilijnej wieczerzy.
Stoimy na nim we czwórkę, uśmiechnięte i przytulone do siebie. Ja, moja macocha,
Laura, nawet Tosia nie wyrywa się z moich objęć. Jest spokojna, zadowolona.
Uśmiech mojej siostry jest niewymuszony. Laura promienieje tak, jakby ta chwila
wypełniała ją światłem, jakby dawała jej autentyczną radość. Wzdrygam się.
Przypominam sobie, że pod jej sercem rośnie już wtedy dziecko jakiegoś obcego
faceta.
– Nie wiem. Chyba tak. – Dziewczyna wzrusza ramionami. – Miała okulary
przeciwsłoneczne, takie z dużymi kwadratowymi szkłami. Noszą je teraz wszystkie
fashionistki. Poza tym nie przyglądałam się jej za bardzo.
– I nic nie zwróciło twojej uwagi, absolutnie nic? – dopytuję i naciskam, bo
koniecznie chcę coś z niej wydobyć.
– No w sumie była jedna taka rzecz. – Nastolatka mruży w słońcu powieki.
Odkłada metkownicę na ladę. Widzę, że stara się sobie coś przypomnieć.
Kiwam głową zachęcająco.
– Miała na twarzy grubą warstwę pudru – przypomina sobie. – To była
naprawdę solidna tapeta. Jakby chciała coś pod nią ukryć, jakieś straszne wypryski,
siniaka albo coś. No bo tak na dobrą sprawę, to po co się pacykować wczesnym
rankiem? – Dziewczyna przygryza dolną wargę, nadal się nad czymś zastanawia. –
Wydaje mi się, że podkładem wysmarowała też swoje ramiona. Były takie jakby…
– szuka właściwego słowa – …matowe – mówi i pstryka triumfalnie palcami. –
Miała też inny kolor końcówek niż na tym zdjęciu – wskazuje na mój telefon.
Ekran wciąż rozbłyskuje jasnym światłem, a Laura wciąż promiennie się uśmiecha.
– Inny kolor? – Marszczę brwi. – Co masz na myśli?
– Jej włosy były błyszczące i równe. Tylko w jednym miejscu, z tyłu, jakby na
końcówkach, nakładały się na siebie niepasujące do reszty pasma. Miały nieco inny
odcień. Jej włosy były brązowe, a tamte pasma były rude, taki zajebiście
marchewkowy odcień.
Czuję pełznące po kręgosłupie ciarki.
– Mówiłaś o tym policji?
– Nie. Nikt mnie o nic nie pytał. Gadali tylko z Markiem i z mamą. Ja tu
oficjalnie nie pracuję – szepce nastolatka konspiracyjnie. – Pomagam tylko.
Dorabiam w wakacje do kieszonkowego. Mama im nic o mnie nie mówiła.
– Te pasma, które kontrastowały z resztą, czy to mogła być peruka? – drążę
temat.
– Chyba nie. Skojarzyłam to z końcówkami, które pofarbowała na inny kolor.
Ombre. Masa dziewczyn tak robi. Zresztą niby po co miałaby wkładać perukę?
Wiem, że Laura nigdy nie pofarbowałaby sobie końcówek na inny kolor, a już
na pewno nie na wściekły rudy, to jest zupełnie nie w jej stylu.
Na żwirowatym podjeździe słychać głośny chrzęst kół, który przerywa naszą
rozmowę. Obie spoglądamy w tamtą stronę. Przed wypożyczalnią parkuje ubłocona
terenówka z otwartym szyberdachem. Wysiada z niej dobrze umięśniony
wytatuowany mężczyzna.
– Fuck! Ojciec mnie zabije. Nie ometkowałam nawet jednej zgrzewki. –
Dziewczyna wpada w panikę. Gorączkowo układa na ladzie butelki, które tworzą
chwiejną piramidę. Wygląda, jakby zaraz miała runąć. – Proszę już iść. Będę mieć
kłopoty.
– Podasz mi numer do swojej mamy? Muszę z nią porozmawiać.
– Niech mi pani napisze swój i zostawi – odpowiada dziewczyna, metkując
kolejną butelkę. – Poproszę, żeby do pani zadzwoniła.
Kiedy w progu sklepu pojawia się jej ojciec, przesuwam po ladzie karteczkę
z zapisanym numerem. Dziewczyna wsuwa ją do kieszonki szortów.
– Proszę jej powiedzieć, że to ważne – podkreślam. – Że chodzi o Laurę.
Mijając się chwilę później z mężczyzną, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że już
go kiedyś widziałam. Dawno temu, niemal w innym życiu. On był wtedy
nastoletnim chłopakiem, a ja jeszcze dzieckiem. Na razie tylko tyle pamiętam.
Rozdział 13
LAURA
cztery miesiące po śmierci Franka Sawickiego
– Proszę jej powiedzieć, że chodzi o Laurę. Biernik – kogo? co? – Laurę. Będę
lukrować ciasteczka z Laurą. Narzędnik – z kim? z czym? – z Laurą. Wczoraj
rozmawiałam ze swoją koleżanką o Laurze. Miejscownik – o kim? o czym? –
o Laurze.
Nina odczytuje zapisane przez siebie zdania. Potem z dumą prezentuje mi swój
zeszyt. Jej pismo jest staranne, zdania otoczone są kolorową ramką.
– Widzę, że zostałam gwiazdą twojego zadania domowego. – Wybucham
śmiechem. Z czułością mierzwię jej włosy. – Zapomniałaś kropki. – Wskazuję ręką
jedną z linijek. W drugiej ręce trzymam łyżkę ze ściekającą z niej rozpuszczoną
czekoladą.
– Te przypadki są strasznie nudne. – Nina wykrzywia usta. – Jak ty będziesz ich
częścią, to lepiej je zapamiętam – oznajmia z powagą.
– Skończyłaś?
– Yhy.
– To pomożesz mi je oblać czekoladą, skoro już to opisałaś? – Przenoszę wzrok
na stygnące na tacce muffinki. – Mama zaraz będzie. Po obiedzie zaniesiemy je
tacie.
Jakby tylko na ten sygnał czekała, Nina natychmiast zamyka zeszyt i odkłada
go na komodę. Z wieszaka ściąga zbyt duży fartuch i myje ręce. Jest gotowa, by
wypełnić zadanie. Instruuję ją, jak bezpiecznie to zrobić, bo czekolada wciąż jest
gorąca.
– Poradzisz sobie sama? – pytam, zostawiając ją z rondelkiem w ręku. – Muszę
tylko wysłać eskę.
Zaaferowana zadaniem Nina kiwa głową, nawet na mnie nie patrzy. Po chwili
pierwsza owocowa muffinka znika pod gęstą warstwą czekolady.
Zaszywam się w najciemniejszym kącie kuchni z kartką papieru w dłoni. To
sprawdzian z matematyki. Nabazgrany na nim czerwonym długopisem
niedostateczny i wynik dwudziestu czterech procent aż kłują mnie w oczy. Test nie
należy do mnie, tylko do Pawła, który jest matematycznym geniuszem, a także
ulubieńcem naszej matematycy. Coś się musiało stać, że tak go zawalił.
Wciskam się jeszcze głębiej w kąt. To nie ma znaczenia, że nikt mnie nie widzi.
Myśli o Pawle, a w szczególności o tym, co tracimy teraz i co jeszcze stracimy
w przyszłości, wywołują we mnie irracjonalne poczucie winy. I pustki. Nawet nie
wiem, od czego to wszystko się zaczęło. Od mojej mamy, od jej zaliczeniowej
prezentacji w Berlinie czy od Franka, od tamtej strzały? A może to wszystko sięga
jeszcze głębiej, aż do starego Sawickiego, który też kiedyś był dzieckiem. Może nie
jest potworem, a tylko skrzywdzonym chłopcem, który powiela schemat tego, co
sam zna, bo nie umie inaczej? Pieprzone nitki powiązań, którymi wszyscy jesteśmy
opleceni, jak w pajęczej sieci. Pogrążona w myślach niemal nie zauważam, że
zdążyłam już wstukać wiadomość i ją wysłać. Owca
Mam twój test z matmy. 24%… Wszystko w porządku? Znów nie było cię
w szkole…
Wpatruję się w telefon, ale on milczy. W tym czasie Nina zdążyła już oblać
wszystkie babeczki czekoladą. Teraz dekoruje je kolorową posypką. Kiedy kończy,
wkłada palec w gęstą czekoladową kałużkę, która zebrała się wokół babeczek.
Zlizuje ją z głośnym mlaśnięciem. Wtedy telefon ożywa.
Jest OK. Mam nową robotę. Musiałem się przyuczyć, dlatego mnie nie było.
W poniedziałek jestem.
A co? Tęskniłaś?
Po dwóch pierwszych wiadomościach szybko przychodzi kolejna.
Wiem, zawaliłem sprawdzian. Stereometria to jakiś koszmar. Poprawię…
Wstukuję wiadomość w okienko.
Nie pracujesz już u ojca?
Odpowiedź Pawła przychodzi od razu.
Nie. I już z nim nie mieszkam. Zmiany… zmiany… Ale na lepsze.
Wpisuję kolejną wiadomość.
To gdzie teraz mieszkasz? U siostry?
Trzy sygnały informują mnie o nadejściu kolejnych wiadomości. Wszystkie są
od Pawła.
Nie, Alina mieszka z mężem w klitce. No i jest w ciąży. Nie będę im siedział na
głowie.
Ogólnie jest spoko. To, co zarobię, jakoś mi chyba starczy. Nie ma starego, a to
luksus. Serio!
Mieszkam z chłopakami z polibudy, dzielimy się kosztami we czterech.
Sporo u niego zmian jak na jeden tydzień. Ale mu tego nie powiem ani nie
napiszę. Wiem, że za tym jego luzackim tonem stoi pewnie milion problemów,
także finansowych. Musi się teraz sam utrzymać, chyba że pomaga mu jego mama.
W co szczerze wątpię, bo stary Sawicki całkowicie ją od siebie uzależnił. Waham
się przez chwilę, starannie ważę słowa, ale ostatecznie wysyłam mu kolejną
wiadomość.
Może wpadnę do ciebie wieczorem? Stereometria nie jest taka straszna.
A potem jeszcze jedną.
Pouczymy się wspólnie.
Tym razem odpowiedź Pawła nie nadchodzi przez kilka minut. Słyszę za to
charakterystyczny metaliczny brzdęk, to sygnał domofonu. Mama wraca z nocki.
Tajfun, nasz psiak, doskonale to wyczuwa. Podbiega pod drzwi wejściowe
i radośnie popiskuje. Nalewam zupę do rozstawionych wcześniej miseczek,
posypuję ją posiekaną pietruszką, by była gotowa, gdy zmęczona mama wejdzie do
domu. Kiedy słyszę w zamku zgrzyt klucza, przychodzi kolejna wiadomość od
Pawła.
Przed 18 jestem na chacie. Dworcowa 14/3. Wpadaj!
Stojąca w otwartych drzwiach mama wygląda jak cień samej siebie. Przez
ostatnie tygodnie stała się jeszcze bardziej krucha, jej cera zszarzała nawet bardziej,
ciemne pierścienie pod oczami tylko się pogłębiły. Mam wrażenie, że przed
każdym widzeniem u ojczyma ten stan tylko się pogarsza. Poza jej pełnoetatową
pracą, czyli szyciem kostiumów dla aktorów Teatru Nowego i Wielkiego, mama
ostatnio dorabia w szwalni. W prostych, niewymagających finezji czynnościach
trochę jej pomagam, ale nie mam tej smykałki, którą ma ona. Ona ma rękę do
ubrań, a ja do roślin. Każda z nas ma swój własny azyl. Za jej fizycznym
zmęczeniem stoi jeszcze napiętnowanie przez sąsiadów, ale nie tylko ich. Czasem
wydaje mi się, że mamy przeciwko sobie całe miasteczko.
– Upiekłyśmy je dla tatusia! – wykrzykuje triumfalnie umazana czekoladą
Nina. Trzyma w dłoniach tacę z babeczkami. Rozprasza tym moje myśli. – Kiedy
do niego idziemy?
Do osadzonego w areszcie ojczyma wychodzimy cztery godziny później. Idąc
przez klatkę schodową, spodziewam się docinków albo nienawistnych spojrzeń, bo
taką też formę przybierają zadawane nam tu ciosy. Są też szepty i pohukiwania,
skrzypiące drzwi i szpary, przez które pojawiają się naznaczone nienawiścią
twarze. Głównie starsze, pomarszczone, ale młodzi potrafią być w swoich słowach
po stokroć bardziej okrutni. Tym razem jednak klatka schodowa jest pusta. Idziemy
nią tak po prostu. To komfort, którego dawno nie miałyśmy.
NINA
sześć miesięcy po śmierci Franka Sawickiego
Ciężki zapach perfum roznosi się po pokoju, kiedy macocha nerwowo krąży po
mieszkaniu. Bursztynowy płyn we flakoniku ze słoniem stoi na parapecie. Barbara
używa tych perfum tylko na specjalne okazje. Dziś jest jedna z nich. Tatuś wraca
do domu.
– Dziewczynki, za pięć minut wychodzimy – woła macocha z łazienki. Jej
obcasy stukają na posadzce.
– Już kończę – odpowiadam.
Na laurkę przyklejam jeszcze kilka srebrnych gwiazdek i serduszek. Lepkie od
kleju palce wycieram w chusteczkę. Zeskakuję z taboretu. Obrazek jest skończony,
więc wychodzę na korytarz i wkładam buty. Laura też jeszcze nie jest gotowa do
wyjścia. Stoi na drabinie w przedpokoju i z rękami wyciągniętymi w górę mocuje
girlandę z literkami, które układają się w powitalny napis. Przygotowałyśmy go
wczoraj dla taty. Na palcach wciąż mamy ślady kolorowych mazaków.
Kilka minut później wychodzimy, zamykając w mieszkaniu zapach zrazów
i świeżo upieczonego sernika. Skórka pomarańczowa i cytrynowy lukier. Ten
zapach też wypełnia nasz dom. Obiad i deser są gotowe, tylko na nas czekają, na
nasz powrót z tatą. Kiedy klucz zgrzyta w zamku, patrzę, czy wszystkie drzwi na
naszym piętrze są zamknięte. Zawsze to robię, weszło mi to już w krew. Laura
wciąż każe mi iść dumnie z wypiętą piersią, ale widzę, że sama kątem oka też
sprawdza, czy ze szpar w drzwiach nie wylatują te wszystkie okropne słowa. Cisza
tutaj to znak, że jest dobrze, bezpiecznie. Stukot butów najczęściej zwiastuje
kłopoty – złe twarze, wściekłe twarze, groźne twarze. Zdarzają się też i te obojętne,
a trzy są nawet miłe, uśmiechnięte. One wszystkie są tutaj, mieszkają pod tym
samym dachem.
Wchodzimy do garażu. Usadawiam się na tylnym siedzeniu z laurką w ręku.
Barbara i moja siostra zajmują miejsca z przodu. Silnik warczy i wyjeżdżamy na
zaśnieżony podjazd. Na jego końcu samochód gwałtownie się zatrzymuje. W tej
samej chwili przez wentylacyjną kratkę do auta wpada dławiący zapach spalin.
Drapie mnie w gardło. Odwracam głowę i zauważam, co nas zatrzymało. Wyjazd
blokuje furgonetka z nalepioną na boku różową świnką. Kiedyś furgonetka była
kremowa, ale teraz coraz częściej jest szara, ubłocona. Na zderzaku ma wgniecenie.
Znam ten samochód. Znam kierowcę. Nie znoszę go.
– Jedziecie po tego mordercę? No, no… Luksusowy powrót do domu… – drwi.
Widzę tylko jego profil. Duży, brzydki nos, który wygląda jak kartofel. Kierowca
wybucha śmiechem. Bolą mnie od niego uszy. Brzmi jak zgrzytająca pod
paznokciem stara płyta.
Laura chce odpiąć swój pas i podnieść się z fotela. W lusterku widzę, że jej usta
zamieniły się w poziomą kreskę. Z kieszeni kurtki wyławia czarny flakonik
z czerwoną etykietą. Przesuwa coś pod palcem. Barbara powstrzymuje ją
gwałtownym ruchem ręki.
– Blokujesz nasz wyjazd, Marian. Odjedź… – mówi Barbara, wysuwa głowę
przez otwarte okno. Widzę, że jej noga drga na hamulcu.
– Marian? – Znów ten sam ohydny śmiech. – Czyli jednak pamiętasz, jak mam
na imię? Więc nie jestem już starym pijusem i psycholem?
– Nie zaczynajmy tutaj niczego, czego oboje będziemy potem żałować – mówi
Barbara. – Odjedź… – powtarza.
– Ja nigdy nie żałuję niczego. – Stara płyta wciąż zgrzyta tak głośno, że chyba
zaraz pęknie.
Laurka gnie mi się w palcach, zwija w rulon, aż wreszcie odpada z niej kilka
srebrnych gwiazdek. Podnoszę je z kolan, ale gwiazdki już nie chcą się przykleić.
– Podjechałem, bo, jak by nie było, to też dotyczy mnie. Ta wasza radosna
wycieczka. Mojego syna i starego kumpla, który myśli, że się wyłgał. Zawsze to
robił. Nieumyślne spowodowanie śmierci i wolność. Serio? – Płyta już nie zgrzyta.
Pękła i rozlała się z niej jakaś maź. Dorośli nazywają ją chyba goryczą. Słowa
wychodzą z niej jakieś pokrzywione i urywane.
– Czego chcesz? – Głos Barbary drży.
– Pogadać.
– Tematy do rozmowy już dawno się nam skończyły. Lata temu. Proszę ostatni
raz: odjedź!
Furgonetka stoi w miejscu. Jej silnik ucichł.
– Skończyły się? Czyżby? To w skrócie i na chłopski rozum. Lepiej, żeby mi
się na oczy nie pokazywał. Ani tutaj, ani nigdzie w mieście…
Czekam, aż w końcu ruszy. Ale on stoi i nadal blokuje nam wyjazd. Nie wiem,
na co czeka. We wnętrzu naszego samochodu słychać głośne zgrzytnięcie. To Laura
wypina srebrną klamrę. Jej drzwi otwierają się z głośnym łomotem, a do
samochodu wpadają chłód i płatki śniegu. Lądują na mojej laurce, po chwili
wsiąkają w papier. Potem moja siostra staje przy drzwiach kierowcy. Staje
i wpycha przez otwarte okno swoją rozprostowaną rękę. Trzyma w niej czarny
flakonik.
– Odpieprz się od nas wreszcie, chamie. Nie rozumiesz inaczej, to niech będzie
po twojemu. A teraz wyjedź stąd i daj nam wreszcie spokój – mówi Laura, a z jej
oczu sypią się iskry.
Szyba w samochodzie taty Franka idzie w górę, szybko pnie się coraz wyżej.
Jeszcze chwila, a zakleszczy w tej wąskiej szczelinie rękę mojej siostry. Kolejne
płatki śniegu wciskają się do środka, wsiąkają w laurkę.
Zamykam oczy. Barbara chyba coś krzyczy.
Potem stara płyta znowu zgrzyta. Zgrzyta głośno, ale krótko, bo szybko
zmienia się w wycie, przeraźliwe i wściekłe.
– Mała, pierdolona dziwka!
Kiedy otwieram oczy, nie bardzo wiem, co właśnie się stało. Mija chwila, nim
orientuję się, o co chodzi. Głowa kierowcy wystaje za szybę. Widzę, że tata Franka
trze pięściami oczy. Im bardziej trze, tym bardziej stają się czerwone.
– Wsiadaj! – Barbara krzyczy do stojącej na krawężniku oniemiałej Laury. –
Jedziemy!
Laura wraca posłusznie do samochodu i zatrzaskuje za sobą drzwi. Flakonik
wciąż tkwi w jej zaciśniętej dłoni, nadal odbezpieczony.
– Nie mamy miejsca. Nie mamy jak wyjechać – teraz to ja krzyczę. Wciskam
się w przestrzeń między siedzeniami Barbary i Laury.
Barbara ma widać inny plan. Wrzuca wsteczny. Potem skręca kierownicą
i dociska pedał gazu. Nasz samochód mozolnie brnie naprzód, przedziera się przez
klomb z ukrytymi pod śniegiem roślinami. Na chwilę koła grzęzną w grubej
warstwie mokrego śniegu. Ale potem się z niego wydostają.
– Nie daruję ci tego, kurwa! Mała dziwka! Nie daruję!
Głos taty Franka powoli wsiąka w mroźne powietrze.
Kiedy wjeżdżamy w ulicę Młyńską, przy której mieści się areszt śledczy, nadal
się do siebie nie odzywamy. Radość z powrotu taty zamieniła się w ciszę, w której
wciąż kryją się słowa kierowcy kremowej furgonetki ze świnką.
– To nigdy się nie skończy. Jak wróci Krzysztof, będzie tylko gorzej – mówi
Laura udręczonym głosem. – A tego już nie zniosę. Nie zniosę, mamo!
Cisza. Barbara nie spuszcza wzroku z drogi. Ale coś ją bardzo martwi.
W lusterku widzę jej poszarzałą twarz.
– Obiecaj mi, że stąd wyjedziemy – mówi moja siostra. Odwraca się do
Barbary. – Zamieszkamy w klitce, w suterenie, gdziekolwiek, byle z dala od tego
piekła.
Spodziewam się, że Barbara znów powie to, co zwykle. A zwykle mówi, że
porozmawiamy o tym trochę później, już niedługo. Ale tym razem jest inaczej.
Niedługo właśnie nadeszło.
– Obiecuję. Przekonam Krzysztofa do sprzedaży mieszkania. – Kiwa
stanowczo głową.
Laura nie pyta o nic więcej, ale wypuszcza z ręki czarny flakonik. Wrzuca go
do skrytki w aucie. Wysiadamy z samochodu w miejscu, z którego widać mury
aresztu. Z daleka budynek przypomina trochę statek. Tak to sobie kiedyś
tłumaczyłam, by wreszcie choć trochę go polubić albo chociaż się z nim oswoić.
Ale zawsze im bliżej byłyśmy bramy, tym mniej udawało mi się samą siebie
oszukiwać. Wtedy i teraz. Budynek jest szary i smutny, tylko jego dach i parapety
pokryte są grubą warstwą śniegu. Dzięki temu wydaje się choć trochę mniej
smutny. Przewieszone przez płot zasieki dzisiaj też stały się całe białe, mniej
straszne. Zwykle wyglądają jak ostre ciernie nawinięte na poskręcany drut. Nie ma
tutaj czego lubić. To naprawdę okropne miejsce.
Tak jak prosił tato, stajemy przed bramą i na niego czekamy. Dzisiaj faktycznie
brama wygląda jakoś milej, jak oprószony śniegiem wielki granatowy prostokąt
z czerwonym paskiem pośrodku. Bajkowe wrota. Podekscytowana czekam, aż się
rozsuną i przez czerwony pasek przejdzie tato. Dopiero dochodzi dziesiąta, a to
oznacza, że jesteśmy chwilę przed czasem. Musimy uzbroić się w cierpliwość.
– On tutaj nie przyjedzie. Nie martw się – mówi Barbara do rozglądającej się
nerwowo Laury, która boi się zobaczyć tutaj tatę Franka.
Siostra kładzie mi ręce na ramionach. Czuję ich ciepło. Czuję bezpieczeństwo,
które mi dają. Samochody suną tuż przed naszymi oczami, zasłaniając nam raz po
raz widok na bramę.
A potem wybija dziesiąta, upływa kilka kolejnych minut. Serce mocno mi bije.
Minuty zmieniają się w kwadrans, a potem jeszcze kolejny i nadal nic się nie
dzieje. Brama pozostaje zamknięta. Czerwony pasek wciąż tkwi nieruchomo w tym
samym miejscu.
– Dlaczego to tak długo trwa? – pytam Laurę ze zniecierpliwieniem i podnoszę
głowę.
– Pewnie tato załatwia formalności. Zaraz tu będzie – tłumaczy.
Na chwilę spuszczam bramę z oczu. Patrzę na zmoczoną śniegiem laurkę. Pada
tak obficie, że odpadły z niej prawie wszystkie gwiazdki. Zostało tylko kilka
serduszek. Ale my wciąż na niej jesteśmy, namalowana na niej flamastrami nasza
uśmiechnięta rodzina. Tajfun też tam jest, siedzi pod drzewem.
Stoimy nieruchomo najpierw tylko długo, a potem jeszcze dłużej. Nie ja jedna
wiercę się niespokojnie. Czuję napięcie Laury. Tymczasem Barbara zachowuje
spokój.
– Pójdę zapytać, czy jest jakieś opóźnienie. Poczekajcie tutaj, okej? – prosi
Barbara i patrzy najpierw na Laurę, a potem na mnie.
– Nie ma mowy – odpowiada Laura. – Idziemy z tobą.
Barbara nie protestuje. Wchodzimy do aresztu tą samą co zwykle drogą.
Stajemy w pierwszej sali, pod okienkiem, które przypomina zakratowany kiosk. Po
drugiej stronie krat siedzi funkcjonariusz ubrany w niebieską koszulę.
– Mój mąż miał dziś rano opuścić areszt – zwraca się do niego Barbara. –
O dziesiątej. Czy jest jakieś opóźnienie? Już prawie jedenasta.
Funkcjonariusz rzuca Barbarze niechętne spojrzenie znad biurka.
– Nie ja udzielam tych informacji. Nie ja wydaję świadectwo zwolnienia.
– A kto?
– Naczelnik – odpowiada obcesowo funkcjonariusz.
– Gdzie go znajdę?
Funkcjonariusz wzdycha ze zniecierpliwieniem.
– To nie takie proste. – Odkłada długopis, który trzymał w palcach. – Zresztą
oszczędzę pani fatygi.
– Co to znaczy?! – Barbara marszczy brwi.
Jej oczy niespokojnie poruszają się pod powieką.
– To znaczy, że pani mąż albo wyszedł o ósmej rano, albo dopiero wyjdzie
wieczorem.
– To niemożliwe. – Barbara kręci głową. – Rozmawiałam z nim wczoraj.
Dwukrotnie potwierdził, że zostanie zwolniony o dziesiątej.
Przez chwilę nie słyszę funkcjonariusza, bo w sali obok robi się bardzo gwarno.
– Zwolnienia z aresztu odbywają się zawsze o stałych porach, o godzinie ósmej
i osiemnastej. Te poranne odbyły się planowo, bez zakłóceń. Proszę wrócić do
domu. Pani mąż już pewnie tam czeka.
Barbara spogląda na Laurę. Ja też na nią patrzę. Wszystkie jesteśmy zagubione.
– Zadzwońmy do Starzewskiego – proponuje Laura po chwili. – On musi coś
wiedzieć. Może faktycznie przełożyli godzinę zwolnienia.
Barbara kiwa głową i energicznie oddala się w stronę wyjścia, wyciąga
z torebki telefon. Trzymając Laurę za rękę, podążam za macochą. Od ulicy dzieli
nas kilka kroków. Szybko je pokonujemy. Z mojej laurki niewiele już zostało.
Z nerwów zgniotłam ją w rękach. Topniejący śnieg wypłukał kolor z naszych
twarzy, rozmazał kontury ciał. Okropnie to wszystko wygląda. Nie ma nas.
Zaciskam obrazek jeszcze mocniej, kiedy słyszę, że Barbarze udało się połączyć.
Z jej telefonu dobiega męski głos.
– Piotr Starzewski. W czym mogę pomóc?
– Barbara Widerska, żona Krzysztofa, pana klienta – rzuca w słuchawkę. – Czy
wie pan coś na temat terminu jego zwolnienia? Czy coś się zmieniło? Jesteśmy pod
aresztem, czekamy, ale go tu nie ma.
– Pani mąż już wyszedł – odpowiada spokojnie Starzewski, obrońca taty. Jego
głos jest miły, uprzejmy.
– Wyszedł? Ale kiedy?
– Planowo, czyli dzisiaj o ósmej rano.
– Ale jak to planowo? – Barbara podnosi głos. – Wczoraj rozmawialiśmy.
Planowo miał wyjść punktualnie o dziesiątej. Tak mi powiedział.
– Musiała pani coś źle zrozumieć – odpowiada Starzewski. – Datę wyznaczono
już dwa tygodnie temu. Na godzinę ósmą. Nic się nie zmieniło. Byłem w areszcie
dziś rano. Odbierałem świadectwo zwolnienia.
Barbara chodzi w kółko, jej stopy wydeptują w śniegu niewielkie białe gniazdo.
– Widział się pan z Krzysztofem?
– Tak, rozmawialiśmy.
– Czy mój mąż mówił, dokąd się wybiera?
– Nie. Zakładałem, że jedzie do domu. Jeszcze tam nie dotarł? – Dopiero teraz
w głosie Starzewskiego słychać cień niepokoju.
– Muszę kończyć – mówi Barbara i się rozłącza.
Nie wiem, jak mija nam podróż do domu. Pędzimy, ledwie tyle zapamiętuję, bo
obrazy zlewają mi się w jeden ciąg niekończącej się bieli, która wciąż sypie
z szarych chmur. Barbara nie zatrzymuje się na żółtym świetle, potem doprowadza
do wściekłości dwóch kierowców, którym nie ustępuje pierwszeństwa. Kiedy
zajeżdżamy przed nasz dom, boję się, że powitają nas transparenty nienawiści.
Tego Laura spodziewa się po naszych sąsiadach. Ale nic tam nie ma. Tata Franka
też gdzieś zniknął.
Barbara nie parkuje w garażu, tym razem zatrzymuje się na chodniku i wbiega
na górę. Zapomina, że jesteśmy za nią, że też biegniemy, tylko trochę wolniej. Po
drodze gubi szal, który podnoszę ze schodów. Kiedy wpadamy do mieszkania, ona
już tam jest.
Sama.
Nic się tutaj nie zmieniło. W powietrzu nadal unosi się apetyczny zapach
obiadu i ciasta. Ale mdli mnie od niego. Nie dlatego, że taty tutaj nie ma. Mój
pobudzony wyobraźnią żołądek splata się w ciasny supeł. Sięgam jeszcze głębiej,
do ukrytej we mnie przerażającej myśli. Myśli o tym, że ta nieobecność taty nie jest
tylko tymczasowa. Jego nie ma i nigdy już tutaj nie będzie.
Rozdział 15
NINA
teraz
Kiedy jego telefon wreszcie zaloguje się do sieci, Staniszewski znajdzie w nim
milion nieodebranych ode mnie połączeń. Odkąd wróciłam do domu Laury, wciąż
do niego wydzwaniam. Nienawidzę być bezużyteczna, szczególnie jeśli mam coś,
co mogłoby naprowadzić go na trop sprawcy. Ale z upływem kolejnych godzin
oczekiwania adrenalina powoli opada. Czuję zwykłe zmęczenie. Ostatnio
praktycznie w ogóle nie sypiam. Zamiast iść do pokoju gościnnego, kieruję się do
sypialni Laury. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego to robię. Może to z powodu
doskwierającej mi coraz bardziej tęsknoty. Po prostu chcę być bliżej Laury. I wcale
się przed tym nie bronię.
Kładę się na jej łóżko i zawijam w patchworkową narzutę. Moją uwagę
przykuwają niewielka granatowa szkatułka, która stoi na nocnej szafce, i wysunięta
z niej szuflada. Zaglądam do środka. Znajduję w niej kilka rzeczy – napoczętą
maść z antybiotykiem, dwie monety, gumkę do włosów, długopis i niewielki
kartonik, który okazuje się kalendarzykiem. Dwoma kolorami jest na nim
zakreślonych mnóstwo cyfr, po jedenaście w każdym miesiącu. Do wyróżnienia
dziesięciu użyto żółtego mazaka, do jednej jaskrawoczerwonego. Kolejne
wyróżnione na czerwono cyfry w każdym miesiącu dzieli od siebie dokładnie po
dwadzieścia osiem dni. Czyżbym znalazła kalendarzyk dni płodnych Laury? Poza
zakreśleniami nie znajduję na nim żadnych notatek. Odkładam go z powrotem do
szuflady i ją zamykam. W ręce biorę znajdującą się na nocnej szafce szkatułkę.
Spodziewam się w niej znaleźć biżuterię Laury. Jestem ciekawa, czy moja siostra
przechowuje jeszcze którąś z bransoletek, podarowanych jej przeze mnie przed
laty. Otwieram wieko i z pewnym oporem wyławiam z niej kilka przedmiotów.
Rozkładam je na narzucie i zapalam duże światło, by lepiej im się przyjrzeć.
Rozpoznaję je wszystkie. Jest tam sznur jej ulubionych korali, które miała na sobie
tamtej ostatniej Wigilii. Znajduję dwie pokryte patyną ażurowe broszki wysadzane
zielonymi kamykami i srebrną bransoletkę z wygrawerowanym na niej imieniem.
Jest też i jej obrączka.
Biorę szkatułkę do ręki, by odłożyć wszystko na miejsce. Nie mogę oprzeć się
wrażeniu, że przegródka, w której leżała biżuteria, jest węższa, niż wskazywałaby
na to pojemność szkatułki. Przeszukuję wszytą w nią aksamitną wyściółkę, ale nie
znajduję tam niczego, co ujawniłoby istnienie drugiej komory. Żadnego haczyka,
żadnej zasuwy. A jednak, kiedy potrząsam szkatułką, czuję, że coś się w niej
porusza. Cichutko, jak uwięziony w słoiku motyl.
Przymocowane do materiału niewielkie nity puszczają pod naporem mojej siły.
Pod wyściółką znajduję gładkie drewniane dno. Niczego tam nie ma. Kiedy
zrezygnowana odkładam szkatułkę na łóżko, jej drewniane dno podskakuje.
Odwracam szkatułkę do góry nogami i lekko uderzam w nią wierzchem dłoni.
Wraz z deseczką, która służyła jako prowizoryczne dno, na moją dłoń wypada
niewielki przedmiot. Obracam go w palcach. To, co początkowo biorę za
miniaturową bransoletkę, okazuje się zapinaną na zatrzask różową opaską
identyfikacyjną, którą zakłada się w szpitalu noworodkom. Na kartoniku
wydrukowane są cztery pola.
LAURA
jedenaście miesięcy po śmierci Franka Sawickiego
Wciąż jeszcze nie wyleczyłam się ze strachu przed nocą. Kiedy jestem w domu,
nieważne – sama czy z Niną albo mamą, wiem, że noc się o mnie nie upomni.
Własna zamknięta przestrzeń jest kokonem bezpieczeństwa. To, czego się
obawiam, nigdy nie przeniknie przez grube ściany, nie wedrze się do mojego
pokoju. Ale w trakcie samotnego spaceru nocą wyobraźnia szepce same złe
zaklęcia. Tutaj, w tym morzu pustki i cienia, trudno o bezpieczne schronienie. Kulę
się wtedy jeszcze bardziej, odwracam za siebie znacznie częściej.
Mój lęk ma swoje źródło w tamtym wieczorze u Pawła. To wspomnienie
czarnych zakapturzonych sylwetek za każdym razem wystawia na próbę moją
czujność. Wydawało mi się, że potem widziałam tych trzech jeszcze dwukrotnie,
zawsze po zmierzchu. Jakby to mrokiem się karmili.
Jest jeszcze w miarę wcześnie, dochodzi dwudziesta pierwsza. Po Rynkowej
przechadza się kilka osób, słychać radosny szmer rozmów. Wszyscy mają na sobie
kolorowe przebrania. Rogata diabolina chichocze w towarzystwie dwóch drag
queen. Ich owłosione nogi chyboczą się na niebotycznie wysokich szpilkach.
Naprzeciwko mnie, po drugiej stronie ulicy, maszeruje trzech członków Ku– Klux-
Klanu. Wyglądają jak unoszące się nad chodnikiem, uformowane w szpic białe
prześcieradła. Za nimi podąża kilkanaście innych osób w kolorowych przebraniach,
wszyscy w tym samym kierunku. Wiem, dokąd idą. Ja zmierzam w przeciwną
stronę.
Boczna uliczka, w którą po chwili skręcam, jest zupełnie pusta. Światła latarni
ledwie się świecą, rzucają na chodnik słabą, rdzawą poświatę. Wbrew
oczekiwaniom mamy wybieram drogę na skróty, co zaoszczędzi mi kilka minut.
Poza tym w lesie czuję się bezpieczniej niż na pogrążonej w mroku wyludnionej
ulicy. Ale kiedy wchodzę w las, szybko zaczyna się ściemniać. Idę ledwie
widoczną ścieżką między sosnami a krzakami kaliny. Przyspieszam, wsłuchując się
w szeleszczące, szybko stawiane kroki. Są tylko moje czy ścieżką idzie ktoś
jeszcze? Nie odwracam się, nie sprawdzam, idę naprzód. Nie chcę się niepotrzebnie
nakręcać.
Kilkaset metrów dalej, kiedy las nieco się przerzedza, na tle stalowego nieba
odcina się już zarys mojej szklarni. Ścieżka nie prowadzi mnie pod główną bramę.
Mam własny skrót, muszę pokonać tylko niewielki płot. Biorę rozbieg i z łatwością
go przeskakuję.
Ozdobiona świetlną girlandą szklarnia wygląda jak baśniowy domek. Mgliste
opary wiją się w środku kłębami delikatnej, cukrowej szarości. Aż mam ochotę
zanurzyć w niej swoje palce. Mgła jest tak gęsta, że z zewnątrz nie widzę prawie
żadnych roślin. Są tylko wybujałe aż pod sam sufit bugenwille.
Ściągam kłódkę i wchodzę do środka. Przenikające mgiełkę kolory i zapachy są
tak przytłaczające, że z trudem łapię oddech. Zostawiam więc drzwi otwarte.
Przedzieram się przez te opary i rozstawione na ziemi donice, miejscami po
omacku, aż wreszcie docieram do niej. Królowa Jednej Nocy stoi na metalowym
stoliczku, oświetlona sznurem jasnych lampek. Od wczoraj zmieniła się nie do
poznania. Jest piękna i jednocześnie przerażająca, pełna sprzeczności. To, na co
czekałam miesiącami, już się zaczęło. I skończy się za kilka godzin tuż przed
świtem. Wtedy spektakularnie obumrze. Kilkanaście nabrzmiałych pąków już
pękło, dwubarwne kwiaty wykształciły swoją pełną postać. Z kielichów wydobywa
się przyjemny, lekko odurzający waniliowy zapach. Na jej zaostrzonych, silnie
unaczynionych płatkach pojawiły się czerwone przebarwienia. Wyglądają jak
krwawe wybroczyny. Przesuwam po nich dłonią. Płatki są delikatne, z ledwie
wyczuwalnym pod palcem szorstkim meszkiem. Są nieodporne na dotyk. Gdy je
gładzę, kurczą się i pękają pod palcami.
Wyciągam z torby cyfrówkę i zaczynam robić zdjęcia. Jedno, drugie, trzecie. Im
dłużej je robię, im częściej zmieniam pozycję, tym bardziej się w tym wszystkim
zatracam. Na każdym z ujęć Królowa Jednej Nocy wygląda inaczej. Momentami
niewinnie, innym razem niepokojąco.
Inny, rzeczywisty niepokój oblepia mnie nagle niczym gęsta masa. Jakiś
powtarzalny dźwięk przybiera na sile. Nie dobiega ze szklarni, tylko z zewnątrz.
Słyszę go coraz głośniej i wyraźniej. Odkładam aparat do torby, odwracam się
i niesiona złym przeczuciem idę w stronę otwartych drzwi szklarni.
Niewiele widzę w ciemności. Poruszające się cienie, które biorę za drzewa,
nabierają po chwili kształtów. To trzy sylwetki. Unoszące się na wietrze duchy,
białe prześcieradła i spiczasto zakończone głowy. Mijałam ich niedawno w centrum
miasteczka. Jeden z nich, ten najwyższy, wychodzi przed szereg i robi kolejny krok
do przodu. Dzieląca nas odległość niebezpiecznie się skraca.
– No proszę, proszę… Kogo my tu mamy? – Jego głos jest stłumiony przez
nasunięty na głowę kaptur Ku-Klux-Klanu. Nie wiem, czy słyszałam go wcześniej.
Nie potrafię go rozpoznać. – Wreszcie pogadamy twarzą w twarz. – Głośno
rechocze.
Robię krok do tyłu, najpierw ostrożnie i powoli, potem odwracam się i niczego
już nie kontroluję. Po prostu chcę chwycić torbę, w której schowałam flakonik
z gazem. Bez tego nie mam z nimi szans.
Ale on jest szybszy, dopada mnie już w połowie drogi. Jednym ruchem chwyta
mój nadgarstek, ściąga w dół i wykręca. Eksplozja bólu rozsadza mi ramię. Moje
ruchy są urywane, desperackie, defensywne. Napierająca na mnie siła mogłaby
połamać mi wszystkie kości. Mogłaby. Niewiele go przed tym powstrzymuje.
Kiedy ciągnie mnie za sobą, czuję jego niebezpieczne drżenie podsycone
alkoholem. Po drodze depcze rośliny i przewraca kilka doniczek. Moje nogi wloką
się za nim, zapierając się o ziemię i o połamane kwiaty. Kolejne doniczki toczą się
i roztrzaskują jedna po drugiej.
– Zamknij wreszcie japę – wrzeszczy i jednym pchnięciem rzuca mnie na
szklaną ścianę. Gdy w nią uderzam, szkło napręża się i wybrzusza. Ale nie pęka.
Wtedy dociera do mnie, że cały czas bezwiednie krzyczę. Dopiero teraz krzyk
odkleja się od mojego gardła. Z bólu pulsuje mi cała krtań.
Ręką zatyka mi usta. Drugą przyciska moją twarz do zimnej szyby. Ciężkie
kolano wczepia się we mnie jak hak, blokuje moje wierzgające nogi.
Po drugiej stronie szkła jest zupełnie inny świat.
– Stary, może już odpuśćmy, co? – odzywa się inny głos, tak samo
zniekształcony. Od tamtego pierwszego odróżnia go tylko jedno. Ten niesie w sobie
jakąś nadzieję.
Kciuk tego, który mnie przytrzymuje, zsuwa się do moich ust. Ma smak brudu,
alkoholu i fajek. Z całej siły zaciskam na nim zęby. Paznokieć zgrzyta mi w ustach.
Czuję metaliczny posmak krwi.
Jego krwi.
– Dziwka – syczy z bólu. Wyszarpuje palec, bierze zamach i otwartą dłonią
uderza mnie w twarz.
Wszystko wokół mnie wiruje. Szklane sklepienie wygląda jak w ruchomych
szkiełkach kalejdoskopu. Wirują zwisające nade mną bugenwille. Kolejne
fioletowe kwiaty wyłaniają się zza zielonych liści, inne za nimi chowają.
Niekończący się kalejdoskop zieleni i fioletu.
– Pomóżcie mi, do cholery! – wrzeszczy i popycha mnie na podłogę.
Potem wyrasta nade mną jeszcze potężniejszy, jeszcze okrutniejszy. Między
jego wściekle poruszającymi się wargami lśni nitka śliny.
Jak na komendę pojawia się jeden z tamtych dwóch. Związuje mi nadgarstki,
wije się wokół mnie jak wąż. Jest szybki i w tym, co ze mną robi, niewiarygodnie
sprawny. Jeśli chwilę wcześniej miał jeszcze jakieś wątpliwości, to zupełnie się ich
pozbył. Czuję to w jego drżącym z podniecenia ciele, w jego łakomym dotyku,
który ślizga się wzdłuż mojego ciała. Tamten trzeci stoi nieruchomo i tylko się nam
przygląda.
– Kostki i nadgarstki – instruuje ten pierwszy. – A potem usta.
– Czego ode mnie chcecie? – wyrywa się rozpaczliwie z mojego gardła, zanim
ten drugi wepchnie w nie kawał jakiejś szmaty.
A potem wszystko dzieje się szybko, bezgłośnie, jak na przesuwających się
w niemym filmie klatkach. Nie mam pojęcia, jak znalazłam się na zewnątrz. Pod
nagimi pośladkami mam chłodną, kłującą trawę. Spodnie i majtki zsunięte są do
połowy uda. Ten najwyższy je ze mnie zdarł. Nad sobą mam tylko szelest bieli
i jego twarde spojrzenie. Biały materiał faluje, rozpościera się nade mną, łopocze
jak żagiel. Nie wiem, kto się pod nim kryje. Może wciąż ten sam? Szum krwi
napiera mi na skronie z każdym kolejnym pulsującym ruchem mojego ciała, które
już nie umie się bronić. Nie może. Mózg też nie pozwala mi myśleć.
Chcę tylko umrzeć.
Nic więcej.
Umrzeć, byle nie czuć tego rozpychającego się we mnie bólu. Byle nie czuć ich
we mnie. Byle nie widzieć tych płonących gorączką oczu.
– Kurwa, zajuszyła mnie – słyszę.
Odrażający chichot niesie się w parnym cuchnącym nimi powietrzu.
– Ale nam się trafiło. Niewyjebka!
– Trafiło, poszczęściło.
– Co ty pierdolisz. Ohyda! Chcesz, to sam ją sobie bierz!
Na falującej bieli lśni krew.
Moja krew.
Spiczasta głowa odsuwa się ode mnie z odrazą. Ale nie trwa to długo. Na jej
miejscu zaraz pojawia się kolejna. Pierwsza, druga, trzecia. Nie wiem. Straciłam
już rachubę. Nie potrafię zliczyć wszystkich możliwych konfiguracji. A biel i tak
wciąż płynie w powietrzu, aż w końcu się zwęża i rozmazuje z czernią. Po czymś,
co trwało całą wieczność, czerń nareszcie zwycięża. Jest tak gęsta, że nic, co żywe,
nie wytrzymałoby w niej długo.
Ale ze mną jest inaczej. Chowam się w niej. Ukrywam. Zawsze ją lubiłam – tę
głęboką, nieprzepuszczalną czerń.
NINA
teraz
LAURA
dwanaście miesięcy po śmierci Franka Sawickiego
NINA
teraz
Sklep Sawickich wygląda prawie tak samo jak zawsze. Prawie, bo tym razem
z powodu deszczu klientów jest w sklepie znacznie mniej. Przy ladzie stoją dwie
starsze panie, które sprawnie obsługuje ciemnowłosa ekspedientka. Rozpoznaję
w niej dziewczynę, którą poprzednio zbeształ Sawicki. Pakuje towar w biały
papier, każdą z paczuszek okleja srebrną wlepką z różową świnką, której podobizna
wkomponowana jest także w wiszący nad wejściem neon.
Chyba zaczynam rozumieć, na czym polega fenomen tego sklepu. Na hakach
porozwieszane są sznury kiełbas – wędzone, parzone, surowe. Są też te
przeznaczone do gotowania, parzenia, smażenia i grillowania. Wybór przyprawia
o zawrót głowy. Ale nie tylko różnorodność jest atutem. W powietrzu unosi się
przyjemny zapach wędzarni, palonego drewna, czosnku i naturalnych przypraw.
Ułożone w ladach chłodniczych wędliny też wyglądają na smaczne i świeże. To
samo dotyczy ustawionej pod oknem lady z mięsem. W dobie sztucznie
barwionych i naszpikowanych konserwantami wędlin z marketów to miejsce
wydaje się po prostu apetyczne. A zarazem czyste.
– Czy mogę rozmawiać z właścicielem? – pytam ekspedientkę, gdy przychodzi
moja kolej.
– Pan Sawicki właśnie wyszedł. Ale może go pani jeszcze złapie. Tylko że
trzeba by wejść od strony podwórza. – Dziewczyna wskazuje przez okno
brukowaną alejkę biegnącą wzdłuż budynku. A zaraz potem robi przestraszoną
minę. Może boi się, że ta informacja będzie powodem niezadowolenia jej
pracodawcy. Pewnie już wie, jak niewiele potrzeba, by rozwścieczyć Sawickiego.
Dziękuję jej i pospiesznie wychodzę.
Deszcz zacina coraz mocniej. Zostawiłam parasol Barbary w samochodzie.
Z naciągniętym na głowę kapturem wbiegam w alejkę, którą wskazała mi
ekspedientka. Sawicki wciąż chyba jeszcze tam jest. Światła reflektorów jego wozu
padają na uliczkę wyjazdową, uruchomiony silnik głośno klekocze. W połowie
drogi do otwartej bramy gwałtownie się zatrzymuję. Dobiegający zza budynku
męski głos nie należy do Sawickiego. Ale znam go i błyskawicznie rozpoznaję. I to
mnie niepokoi. Przyczajona za bramą, z plecami przylegającymi do szorstkiego
mokrego muru, ostrożnie się wychylam. Ze swojej kryjówki mam widok na część
podwórza. Naprzeciwko opartego o białą furgonetkę Sawickiego, w odległości
kilkunastu metrów ode mnie, stoi Igor.
Co on tu, kurwa, robi?
Usiłuję zrozumieć, o czym rozmawiają, ale deszcz i pracujący silnik zupełnie
mi w tym nie pomagają. Słyszę tylko zniekształcony głos Igora. Z jego ust
wychodzi idiotyczny bełkot, nic więcej. Bla, bla, bla. Igor wciąż trajkocze,
a Sawicki stoi na rozstawionych szeroko nogach z rękami w kieszeniach. Stoi
i słucha. Na jego twarzy widzę to, co zawsze – butę przyklejoną do wykrzywionych
ust. Chwilę później Sawicki wykonuje pewien ruch. Prawą rękę wysuwa w stronę
Igora, który z kolei przestaje gestykulować. W zaciśniętej dłoni Igora znajduje się
jakiś niewielki przedmiot.
Zwitek papieru?
A może banknotów?
Stoję zbyt daleko, by mieć stuprocentową pewność, tym bardziej że szarość
deszczu trochę zniekształca obraz rzeczywistości. Krople osiadły mi na rzęsach,
spłynęły do nosa i ust, ściekają po policzkach. Sawicki odbiera od Igora to coś i od
niechcenia wsuwa do kieszeni spodni. Potem chwyta klamkę furgonetki i gramoli
się na miejsce kierowcy. Silnik na chwilę gaśnie, więc słyszę ostatnie wypowiadane
przez Igora słowa.
– Jesteśmy w kontakcie.
Mdli mnie na myśl o tym, w jakim celu ci dwaj mieliby się kiedykolwiek ze
sobą kontaktować. Sawicki odpala silnik i rusza z piskiem opon. Kiedy wyjeżdża
przez bramę, od maski jego furgonetki dzieli mnie nie więcej niż kilkanaście
centymetrów.
Igor stawia kołnierz wiatrówki, poprawia zsuwający się z głowy kaptur i rusza
w moją stronę. Ale nadal mnie nie widzi. Odklejam się od muru dokładnie wtedy,
kiedy on dociera do bramy.
– Co to znaczy, że będziecie w kontakcie?! – Zagradzam mu drogę. Czuję, że
gniew rozsadza mnie od środka i dyktuje mi kolejne słowa. – Ty i ten oślizły typ?
Igor odsuwa się ode mnie. Jest zupełnie zdezorientowany.
– Co ty tutaj robisz?! – pyta. Postępuje krok do tyłu.
– Może najpierw raczysz odpowiedzieć na moje pytanie?
– Zgaduję, że to samo, co ty. Pytałem go o Laurę.
– Nie pieprz. Za co mu zapłaciłeś? Widziałam, jak przekazujesz mu zwitek
banknotów. – Postanawiam go sprowokować. Chcę sprawdzić jego reakcję.
– Twoje węszenie zakrawa na paranoję. – Igor parska wymuszonym śmiechem.
– Nie wsunąłem mu żadnej kasy, tylko wizytówkę. Owszem, zaproponowałem mu
kasę, ale wtedy, kiedy ujawni, komu sprzedał furgonetkę. Policja jakoś nie kwapi
się, żeby to ustalić. Wziąłem sprawy w swoje ręce. I to tyle.
– Skąd wiesz, że furgonetka Sawickiego może mieć związek z zaginięciem
Laury?
– Wiem. Wbrew temu, co myślisz, ja też chcę ją odnaleźć żywą. I tak, obchodzą
mnie postępy w śledztwie.
– To naprawdę miła przemiana – mówię kpiąco.
Igor rzuca mi pełne niechęci spojrzenie i rusza w stronę głównej ulicy.
– Chcesz jeszcze o coś spytać? Śpieszę się do córki – pyta od niechcenia, nawet
na mnie nie patrząc.
– Mówisz o Tosi? To miło, że się nią interesujesz. Bo ostatnio zajmuje się nią
tylko Barbara. A spytać chcę, owszem. O ubezpieczenie. Kto tak naprawdę chciał
je wykupić, ty czy Laura? – wołam za nim.
Ale Igor nie zatrzymuje się, by mi odpowiedzieć. Jeszcze chwila, a dotrze pod
drzwi wejściowe rzeźnika, a wtedy zniknie mi z pola widzenia. Przyspieszam i po
chwili się z nim zrównuję.
– Ej, możesz mi odpowiedzieć? – pytam, z trudem łapiąc powietrze. Chwytam
go za rękaw wiatrówki.
Wychodząca ze sklepu młoda kobieta rzuca nam ciekawskie spojrzenie.
– Schowaj sobie gdzieś te swoje insynuacje, okej? – Igor mi się wyszarpuje.
Wyciąga szyję w moją stronę, przypomina koguta zbierającego się do ataku. – Nie
widziałaś Tosi przez pół roku, robisz z siebie teraz kochającą ciocię. I jeszcze
bardziej kochającą siostrę – mówi drwiąco. – Zrób sobie własny rachunek
sumienia. Ode mnie się odwal! – Jego oczy płoną gniewem.
– Nic o mnie nie wiesz.
– I vice versa. A teraz naprawdę spadaj.
Szybkim krokiem przechodzi na drugą stronę ulicy i otwiera drzwi swojego
samochodu. Nie zauważyłam go wcześniej, bo wcisnął się obok wiaty parkingowej,
między dwa rosnące tam rozłożyste drzewa. Uruchamia silnik i włącza się do
ruchu.
Przeszywający do szpiku kości chłód czuję dopiero wtedy, kiedy wsiadam za
kierownicę swojego beetle’a. Zrzucam z siebie mokrą bluzę, pod którą mam tylko
top. Na szczęście on nie przemókł. Przekręcam kluczyk w stacyjce i kieruję się do
położonego trzy ulice dalej serwisu GSM, którego właścicielem jest Paweł
Sawicki.
CZĘŚĆ 3
Rozdział 20
LAURA
teraz
NINA
teraz
Ten sam chłopak, który ostatnio grzebał w kartonach, teraz stoi za ladą. Do jego
bladej wymizerowanej twarzy przyklejony jest kurtuazyjny uśmiech.
– W czym mogę pomóc? – pyta, obracając w dłoniach plik kart startowych
SIM.
– Chciałam rozmawiać z Pawłem Sawickim, właścicielem. Byłam tutaj
niedawno.
Nie wiem, czy chłopak mnie rozpoznaje. Nawet jeśli mnie sobie faktycznie
przypomina, to nie daje tego po sobie poznać. Odkłada karty i rozkłada bezradnie
ręce.
– Niestety właściciela dzisiaj nie ma. Zatrzymały go sprawy rodzinne. Ale jeśli
potrzebuje pani pomocy, to zapewniam, że ja również…
– Nie idzie tu o żadną usługę – wchodzę mu w słowo. – Gdzie go zastanę?
Chłopak odruchowo drapie się po szyi. W miejscu zadrapania pojawiają się
czerwone plamy.
– Eee… Chyba nie wolno ujawniać mi takich rzeczy. Na pewno nie wolno.
Proszę spróbować jutro. Powinien już być w sklepie – odpowiada wymijająco.
I znów się drapie.
Przypominam sobie, że Paweł zostawił mi do siebie numer. Dlatego nie
wypytuję dłużej chłopaka. Dziękuję mu i kieruję się w stronę wyjścia. Wychodzę
ze sklepu i przeglądam listę swoich kontaktów. Znajduję numer Pawła i dzwonię.
Ale po każdej z pięciu kolejnych prób połączenia odzywa się automatyczna
sekretarka. Próbuję więc dodzwonić się do Sary. Odbiera po drugim sygnale.
– Masz jakieś nowe wieści? – pyta. Ledwie ją słyszę. Byłabym skłonna
podejrzewać, że wpadła do jakiegoś głębokiego podziemnego tunelu i stamtąd ze
mną rozmawia.
– Jeszcze nie. Wiesz, gdzie mieszka Paweł? – Od razu przechodzę do rzeczy.
– Wiem. Odwoziłam go niedawno do domu. Nieźle się wtedy urżnął.
– Urżnął? – dziwię się.
– W maju byliśmy na szkolnym zlocie. Piętnastolecie matury. Miłe wspominki,
ale i koszmarki z tamtego okresu. W pewnym momencie dopadły i jego. No i dał
sobie w palnik. Nie był w stanie prowadzić, więc go odwiozłam – wyjaśnia.
Jej kolejne słowa zagłusza dźwięk klaksonu.
– Cholerny dupek – przeklina Sara pod nosem. – To nie było do ciebie.
Prowadzę i jakiś palant właśnie wcisnął mi się przed maskę. Ale do rzeczy.
Brzechwy. Tak nazywa się ulica, na której mieszka Paweł. Nie pamiętam numeru,
ale nie powinnaś mieć kłopotu, by tam trafić. To nowe osiedle i taki niewielki
łososiowy dom. Ostatni dom pod lasem. Nina? – dodaje po chwili, kiedy już mam
jej podziękować i się rozłączyć.
– Hmm?
– Masz jakiś dziwny głos.
– Dziwny?
– Wkurwiony. Jakbyś chciała roznieść całe to miasto. – Sara wybucha
śmiechem. – Chyba nie masz zamiaru zrobić niczego głupiego, co? Jeśli tak, to
lepiej mi o tym powiedz.
– Nie bardzo wiem, co to „głupiego” miałoby znaczyć. Po prostu chcę z nim
pogadać. I w końcu dowiedzieć się, co stało się z moją siostrą. Chcę ją znaleźć.
Tylko to.
– Uważaj na siebie – mówi ostrzegawczo. Potem się rozłącza.
Powaga, z jaką wypowiada te słowa, sprawia, że budzi się we mnie autentyczny
niepokój.
LAURA
teraz
Przed oczami znów tańczą mi czarne plamy. Eksplozja bólu rozsadza nie tylko
głowę, teraz dołączył do niej żołądek. Moje wnętrzności są jak pełzające węże.
Kąsają mnie od środka, potem prześlizgują się dalej, torują sobie drogę ucieczki
przez płonący ogniem przełyk. Przetacza się przeze mnie kolejna fala torsji.
Przewracam się na bok i odchylam głowę za ramę łóżka. Od cuchnącej
wymiocinami posadzki dzieli mnie najwyżej kilkanaście centymetrów. Nie wiem,
ile takich razów już było. Kilka? Może kilkanaście? I tę falę wyrzucam z siebie
z głośnym pluskiem.
– Zadzwoń na pogotowie! Zadzwoń wreszcie! – krzyczę.
Przewieszona przez łóżko, w mojej stałej ostatnio pozycji, nie widzę Pawła. Ale
go słyszę. Z ramion chyba zrzucił kitel. Po jego nerwowych ruchach widzę, że
dawno stracił panowanie nad sytuacją. A ja nie mam już siły, by prowadzić z nim
ten bezcelowy pojednawczy dialog.
Nagle on niespodziewanie pojawia się przede mną. Pomaga mi ułożyć się na
łóżku, ja odpycham go od siebie. Uruchamiam pięści. Ale tym razem nie
odpuszcza, ewidentnie chce, abym go widziała. Z kieszeni spodni wyciąga mały
płaski przedmiot. Początkowo widzę go w zwielokrotnionej wersji. Ręce Pawła też
się mnożą i unoszą nad nim. Widocznie wzrok mi szwankuje, więc zniekształcony
obraz rzeczywistości już od jakiegoś czasu nie wraca na swoje miejsce.
Czymkolwiek ten przedmiot jest, on obraca go w palcach.
Telefon.
Boże, to musi być telefon. Zaklinam myślami rzeczywistość.
Potem prowadzi długą rozmowę z kimś, kto jest chyba dyspozytorem linii
alarmowej. Podaje naszą dokładną lokalizację. Jeśli mówi prawdę, jesteśmy
w letnim domku Sawickich. Tym, do którego przed laty miał zabrać mnie i Ninę.
Wiem, że wokół nie ma żadnych domów, jedynie ośrodek ZHP. Jesteśmy tylko my
i ta ciągnąca się kilometrami leśna głusza. Zawieszona między euforią a lękiem coś
sobie wtedy uzmysławiam. Jesteśmy pod ziemią. Kiedy mnie tutaj przenosili,
byłam na wpół przytomna. Pamiętam jednak, że słyszałam wtedy stukot butów.
Schodziliśmy coraz niżej. Według wszelkiego prawdopodobieństwa na tej
głębokości nie ma zasięgu. Telefon alarmowy Pawła równie dobrze może być
mistyfikacją.
Kiedy chcę na nim wymusić, by pokazał mi telefon, ponownie dopadają mnie
mdłości. Staram się tym razem je powstrzymać. Widzę, że Paweł znów się nade
mną pochyla.
– Wytrzymaj jeszcze trochę. Niedługo wrócę.
Z czoła ociera mi kropelki potu. A później znika. Po drugiej stronie głośno
szczęka blokująca drzwi zasuwa.
Nie zniknął bez powodu. Wyszedł na spotkanie z kimś, kto właśnie tutaj
przyjechał. Szybko to do mnie dociera. Zza ściany, którą mam naprzeciwko łóżka,
czasami dochodzą odgłosy świata zewnętrznego. Niewiele, głównie świergot
ptaków. Dźwięki przedostają się do piwnicy zapewne przez nieszczelny kanał
wentylacyjny. Teraz są na tyle wyraźne, że mogę rozpoznać chrzęst kół samochodu
i pracujący na wysokich obrotach silnik. Kiedy mnie tutaj przywieźli, na przemian
traciłam i odzyskiwałam przytomność.
Dźwięk teraz się zmienia. Jest głośniejszy i bardziej wyraźny. Trzask
zamykanych drzwi i kroki, długie i zdecydowane. Słyszałam je za drzwiami
piwnicy zawsze na chwilę przed tym, jak wparowywała tutaj ruda.
Jej obecność całkowicie dominuje Pawła. Nawet jeśli on ma jeszcze jakieś
resztki ludzkich odruchów, ona wyzuta jest ze wszystkiego. Zimna suka, naprawdę
trafnie ją określiłam. Jeśli znów przejmie stery, nie wyjdę stąd żywa. Być może
sama przypieczętowałam swój los, kiedy rozpoznałam Pawła. Nie wiem.
Poluzowane więzy stwarzają mi okazję do wyswobodzenia się. Na tym się
koncentruję. W piwnicy nie ma niczego, czym mogłabym się bronić.
A przynajmniej oni tak myślą. Kiedy ruda pakowała do torby wszystkie narzędzia,
których używała, by odebrać poród, upuściła parę nożyczek. Tych najmniejszych.
Wsunęły się w szczelinę między podłogą a jedną z metalowych skrzyń, a oni ich
nie zauważyli.
Nadal źle widzę. Ale wyrzut adrenaliny mobilizuje resztki sił, które we mnie
jeszcze zostały. Szukam tam klamry – najpierw tylko wargami, potem pomagam
sobie językiem. W pewnym momencie znów czuję mdłości i dreszcze. Zalewają mi
czoło i plecy falą zimnych potów. Wymioty udaje mi się powstrzymać, ale dreszczy
już nie. Wciąż dygoczę z zimna. To pewnie gorączka. Zębami chwytam za
fragment skórzanego paska i po kilku nieudanych próbach wreszcie udaje mi się go
wysunąć.
Przy każdym ruchu nasłuchuję, co dzieje się za drzwiami. Ale nie dobiega
stamtąd żaden dźwięk. Jedną wolną ręką szybko udaje mi się wyswobodzić drugą.
Gorzej jest z próbą doprowadzenia się do pionu. Nie potrafię ustać, nogi mam jak
z waty. Czołgam się więc po zimnej posadzce w stronę, w której spodziewam się
znaleźć skrzynię.
Wtedy przewód wentylacyjny znów się odzywa. Ale nie to mnie martwi, tylko
docierający stamtąd zapach. Jest silny, wyrazisty. Taki sam jak wtedy, kiedy Paweł
uzupełniał paliwo w lampach i grzałce. Jest znacznie silniejszy. Pali moje nozdrza.
To jest smród nafty.
Rozdział 23
NINA
teraz
WEWNĘTRZNY (HEMATOLOGIA)
BUDYNEK B
PIĘTRO 1
KOMÓRKI MACIERZYSTE
– CUD WSZECHSTRONNOŚCI
Alina, starsza o kilka lat siostra Pawła. Byłam dzieckiem, kiedy się ostatnio
widziałyśmy, a i wtedy tylko przelotnie. Paweł pomagał jej wówczas
w przeprowadzce. Z tego, co pamiętam, to było tuż przed jej ślubem. Mam
nadzieję, że upływ czasu, a przede wszystkim to, że z dziecka zmieniłam się
w kobietę, nie pozwoli jej mnie rozpoznać. Poza tym jednym przelotnym
spojrzeniem nie było między nami żadnej interakcji. Alina pospiesznie zbiegła po
schodach.
W drodze powrotnej na dół dyskretnie podążam za Aliną, niemalże staję się jej
własnym cieniem. Panujące na podwórzu chwilowe zamieszanie pozwala mi ukryć
swoją obecność. Z samochodu dostawczego dwóch mężczyzn wyładowuje
zaopatrzenie dla szpitalnej kuchni. Alina prześlizguje się między kontenerami, tuż
za nią sunę ja. Kiedy wypadam na ulicę, widzę, że idzie w kierunku pobliskiego
parku. Wsiadam do swojego beetle’a, zaparkowanego po drugiej stronie ulicy.
Alina albo zaparkowała nieco dalej, albo nie przyjechała samochodem. Nie ruszam
się z miejsca i na razie tylko ją obserwuję.
Alina nie dociera do parku. Skręca w pierwszą uliczkę po lewej wprost
w otwartą bramę płatnego parkingu. Odpalam silnik i czekam, aż stamtąd wyjedzie.
Parking opuszczają kolejno dwa samochody, ale żaden nie jest Aliny. Znika mi
z pola widzenia na dłużej, niż się spodziewam. Mogła mnie rozpoznać i w obawie
przed konfrontacją zaszyła się gdzieś kilka ulic dalej.
Ten czarny scenariusz się nie sprawdza. Z parkingu wyjeżdża srebrny opel
zafira. Jego karoseria i koła ubrudzone są lepkim, niezaschniętym jeszcze błotem.
Tak samo wyglądają felgi i część podwozia. Samochód musiał niedawno
przedzierać się przez bagienny teren. Za kierownicą siedzi Alina z przyłożonym do
ucha telefonem. Prowadzi z kimś ożywioną rozmowę. Nie przeszkadza jej to
płynnie włączyć się do ruchu. Odczekuję chwilę i ruszam za nią.
Muszę być ostrożna. Wpuszczam przed siebie inny samochód, by nie
zorientowała się, że ją śledzę. Ta strategia sprawdza się tylko do mostu
Kosynierów, który jest umowną południową granicą Poznania. Mnie zatrzymuje
czerwone światło, ona przyspiesza na pomarańczowym, aż wreszcie znika za
sznurem samochodów. Kolejny odcinek trasy stwarza jej przynajmniej kilka
możliwości. Dwa kilometry dalej od głównej drogi odchodzi sieć splątanych ze
sobą dojazdówek. Alina mogła też pojechać prosto, alternatywną, choć nieco
dłuższą drogą do Sowińca. Mam dosłownie parę sekund na podjęcie decyzji. Nie
zmieniam pasa, nigdzie nie skręcam. Intuicja każe mi szukać u źródła.
Z głównej drogi zjeżdżam dopiero w Wirach, niewielkim miasteczku, przez
które trzeba przejechać, by dostać się do Sowińca. Przy wyjeździe na drogę 430
zauważam majaczące w oddali światła srebrnej zafiry i charakterystyczny uchwyt
na rowery zamontowany na drzwiach bagażnika.
Odtąd nie tracę jej z oczu. Ku mojemu zdziwieniu mijamy centrum miasta,
kilka kolejnych kilometrów jedziemy wzdłuż rzeki, aż wreszcie ją przekraczamy.
Kilkadziesiąt metrów dalej Alina skręca w lewo i znika między dwoma
parterowymi domkami. Pozwalam jej się oddalić.
Jeśli pojadę za nią, od razu mnie zobaczy.
Znam to miejsce, bo byłam tu parokrotnie, jeszcze za harcerskich czasów,
epizodu z mojego dzieciństwa. Był tu tylko ten dom, łowisko i jakieś czterysta
metrów dalej ośrodek ZHP. Jest jeszcze coś, z czym to miejsce kojarzę. Paweł
obiecał kiedyś podebrać ojcu klucze i zabrać nas – mnie, Laurę oraz Sarę – do
starego drewnianego domu letniskowego, który należał do jego dziadka. Ale nigdy
do tego nie doszło. Pamiętam ten dom, a raczej ogrodzoną działkę, na której się
znajdował, bo tylko tyle widziałam zza wysokiego, metalowego płotu.
Wiem, jak tam dojechać. Z trudem powstrzymuję się przed wciśnięciem pedału
gazu i ruszeniem za Aliną. Wszystko we mnie krzyczy, że ta droga prowadzi do
mojej uwięzionej siostry. Ale nie mogę się tam pojawić. Nie jestem przygotowana
na konfrontację.
Zamiast wjechać w ulicę Północną, parkuję na poboczu, wyciągam telefon
i wybieram numer Staniszewskiego. W słuchawce od razu odzywa się głos
automatycznej sekretarki.
Cholera, co jest z tym gościem? Dlaczego on nigdy nie odbiera?
Po kolejnej nieudanej próbie zostawiam mu wiadomość. Nie mam
wystarczających dowodów, a moje domysły mogą być przekombinowane. Ale co,
jeśli Laura jest w niebezpieczeństwie?
LAURA
teraz
W ręku uparcie ściskam nożyczki, jestem gotowa do ataku. Dym wpełza przez
kratkę wentylacyjną i coraz trudniej mi się oddycha. Usta i przełyk zalepia mi coś,
co przypomina płynną smołę, do głowy raz po raz wdzierają się kolejne majaki.
Pod plecami mam zimną, chropowatą posadzkę, mój główny i w zasadzie jedyny
punkt odniesienia. Raz jestem tutaj sama, uwięziona w zadymionej piwnicy,
a chwilę później gdzie indziej, we własnym domu, we własnym łóżku, ale tak samo
jak teraz nieruchoma. Oba te miejsca wydają mi się na wyciągnięcie ręki.
W którymś momencie pojawia się on, człowiek w czerni z mojego stale
powtarzającego się snu. Nie ma go tutaj w piwnicy. Nakłada się na obraz z mojej
sypialni. Tylko że teraz widzę go inaczej niż zwykle, znacznie dokładniej. Czarny
golf ma wydatne piersi. Kiedy się do mnie zbliża ze strzykawką w ręku, porusza się
tym samym sprężystym kocim krokiem, jaki widziałam u rudej. Bo to przez cały
czas była ona, wtedy i teraz.
– Każdy ma swoje słabe punkty – mówi do mnie, choć przecież wie, że nie
mogę jej odpowiedzieć. Sama do tego doprowadziła, ale nie mam pojęcia, w jaki
sposób.
Strzykawkę wypełnia ta sama biała ciecz. Wtedy myślałam, że to jakiś zastrzyk,
ale nie, strzykawka nie jest zakończona igłą. Dopiero teraz widzę ją na tyle
wyraźnie, by to zauważyć. Niczego to nie zmienia. Mogę tylko leżeć i patrzeć, jak
sprawnym ruchem zrzuca ze mnie kołdrę, unosi koszulę nocną i rozchyla mi uda.
Wciska między nie strzykawkę. Ciecz wlewa się we mnie bezgłośnie. Czas wlecze
się niemiłosiernie, a otumaniony i pogrążony w półśnie umysł zupełnie nie potrafi
go ogarnąć.
Ruda wciąż stoi nade mną, nieruchoma i rozmyta, jak senny majak. Bo tym
właśnie jest. Z gęstniejącego wciąż dymu powoli wyłaniają się jasne prześwity.
Światło nakłada się na czerń. Ale nie jestem pewna, czy to dobrze. Owszem, jest
bezpieczniej, zupełnie znika też ból, lecz jest w tym wszystkim coś
nierzeczywistego. Ostatecznego. Rozmyte rysy kobiety w czerni zastępują inne,
delikatne i jasne. Postać wyciąga do mnie ręce i coś mamrocze, najpierw łagodnie,
a potem natarczywie.
Chodź już!!!
Chodź wreszcie!!!
W końcu jej ulegam. A wtedy wszystko znika. Piwnica, ruda, nożyczki i ja.
Rozdział 26
NINA
teraz
NINA
cztery tygodnie później
Siedzący naprzeciwko mnie Paweł wygląda jak cień samego siebie. Widać, że
zżera go poczucie winy. Unika mojego wzroku i uparcie wpatruje się w swoje
dłonie. I ja na nie patrzę. Wzdrygam się na myśl o tym, co robił nimi mojej
siostrze.
– Jak ona się czuje? – pyta, jakby zwracał się do nich.
– Skrzywdziłeś wszystkie trzy. Laurę i dwie wasze córki. Którą z nich masz na
myśli? – wypalam. – Albo nie, lepiej nie odpowiadaj. Jeśli liczysz, że powiem coś,
co uznasz za rozgrzeszenie, to sorry, ale nie. Nie po to tu przyszłam – mówię
podniesionym głosem. Ściągam tym uwagę rodziny, która też przyszła na widzenie.
– Chciałaś wiedzieć, więc dłużej tego nie odwlekajmy. – Powoli podnosi na
mnie swój udręczony wzrok. Ale kompletnie mnie to nie rusza. Faktycznie
przyszłam tu tylko po to, by wypełnić w mojej wiedzy wszystkie luki.
– Skąd wiedziałeś, że Gaja jest twoja? Zrobiliście to we trzech. Bo to byli oni,
Sebastian i Dawid, prawda?
Paweł niechętnie kiwa głową.
– Kiedy ojciec wyrzucił mnie z domu, musiałem znaleźć jakąś robotę. Nie
miałem dokąd pójść ani za co żyć. Tylko ojciec Seby mi pomógł. Zatrudnił mnie
w swojej piekarni. A potem to przyszło naturalnie, znów zaczęliśmy z Sebą gadać.
– O tym, jak skrzywdzić moją siostrę – syczę.
– Nie. Nie planowaliśmy tego. Ja tego nie planowałem – podkreśla. – Mieliśmy
iść po prostu na imprezę. U Dawida zrobiliśmy sobie szybki bifor. Potrzebowałem
upuścić trochę pary. Tak, chciałem jak najszybciej zalać się w trupa. Chociaż raz.
Od miesięcy wszystko tylko się pieprzyło. Najpierw śmierć Franka. Potem
wariujący stary nastawiony tylko na zemstę. Matka, która się mnie wyrzekła, bo
naprawdę wierzyła, że to była moja wina. Otaczała mnie tylko nienawiść.
I wzajemne żale. A potem doszła do tego cholerna codzienność. Nie mogłem się
w niej odnaleźć. Nie miałem gdzie spać ani nawet za co kupić jedzenia. To
wszystko eksplodowało tamtej nocy. Wlaliśmy w siebie wódę i browar, co tylko się
dało. To miało zagłuszyć cały mój syf. Na moment mnie znieczulić. Mieliśmy już
dość picia, jeszcze zanim wyszliśmy na imprezę, a ja w szczególności. Dlatego
z tamtej nocy niewiele pamiętam. Ale niczego nie ustawiłem. Spotkanie z Laurą na
ulicy to był czysty przypadek – zarzeka się.
– I przypadkowo poszliście za nią na działki?
– Nie. Niczego, co było później, się nie wypieram. – Potrząsa kategorycznie
głową. – Zrobiłem to. Zachowałem się jak bydlę, ale wtedy siebie nie
kontrolowałem – mówi jakby z niesmakiem, ale nie wiem, czy prawdziwym.
– Nie kontrolowałeś siebie także kilka miesięcy temu. Zrobiłeś to drugi raz.
Zgwałciłeś ją. Tak bardzo boisz się tego słowa? – mówię wściekła.
Tym razem ściągam uwagę nie tylko siedzącej obok nas rodziny, ale także
jakiejś pary, która rzuca nam zaniepokojone spojrzenie. Ale jest mi teraz wszystko
jedno.
– Nie. Nie zrobiłem tego – mówi Paweł stanowczo. W jego głosie słyszę
skruchę.
– To przecież twoje dziecko. Więc niby jak zaszła w ciążę? – pytam ściszonym
głosem.
– Alina jest położną. Kiedy wyczerpały się wszystkie możliwości leczenia Gai,
zaproponowała to… – urywa, szuka właściwego słowa – …rozwiązanie.
Przeszczep komórek macierzystych rodzeństwa zapewnia stuprocentową zgodność
tkankową. To była polisa Gai na życie. Jej jedyny ratunek. Alina strzykawką
zaaplikowała Laurze moje nasienie – mówi z obrzydliwą lekkością.
– Tak po prostu?
– Naprawdę chcesz znać szczegóły?
Paweł patrzy na mnie z niedowierzaniem. Albo wstydem. Trudno mi to ocenić.
I nie wiem, czy tego chcę. Od domysłów robi mi się niedobrze. Ale chyba daję mu
twierdzącą odpowiedź, bo po chwili mówi dalej.
– To nie było takie trudne, biorąc pod uwagę to, że Laura była całymi nocami
zupełnie odurzona, a Tosia spała za zamkniętymi na klucz drzwiami. Ze stale
przyjmowanych przez Laurę kapsułek Alina wysypywała część ich właściwej
zawartości i zamieniała ją na jakieś opioidy.
Staram się zachować spokój po to tylko, by wyciągnąć z niego więcej.
W rzeczywistości ledwie hamuję się, żeby nie skoczyć mu do gardła.
– Nachodziliście ją tak codziennie?
– Alina była u niej trzykrotnie. Tyle samo razy próbowaliśmy. Ja zawsze
czekałem na zewnątrz. Dzięki kalendarzykowi dni płodnych, który Laura
prowadziła, a który przechowywała w szufladzie swojej szafki nocnej, wiedziałem,
kiedy Laura ma owulację.
Brzydzę się nim tak bardzo, że nie mogę nawet na niego spojrzeć. Coraz
bardziej burzy się we mnie krew.
– Po co zakradaliście się do domu mojej siostry teraz, na chwilę przed
porodem? I skąd w ogóle miałeś klucze?
– A co ci dadzą te wszystkie szczegóły? Spokój czy jeszcze większą nienawiść?
– pyta Paweł. – Już i tak masz mnie za potwora.
– Chcę zrozumieć. Odpowiedz.
– Wpadałem do Laury od czasu do czasu, więc dorobiłem jeden komplet. –
Paweł wzdycha. – Miała je zawsze na wierzchu, a zapasowe trzymała w otwartej
szafce. W trakcie samej ciąży Laury Alina była u niej tylko raz. Myśleliśmy, że
dom będzie wtedy pusty. Laura miała wyjechać na noc do waszej mamy. Alinie
chodziło o przejrzenie wyników badań lekarskich. Martwiła się o konflikt
serologiczny i nadciśnienie. Chciała mieć to wszystko pod kontrolą, tym bardziej
że to ona miała odebrać poród. Tosia się wtedy obudziła, a Alina spanikowała. Bała
się, że mała mogła coś widzieć albo usłyszeć. Zostawiła więc drzwi wejściowe
otwarte, żeby Laura pomyślała, że mała zmyśla, gdyby Tosia faktycznie ją
zaalarmowała. Miało wyglądać na to, że Tosia sama próbowała wyjść z domu. Ale
w popłochu Alina nie pomyślała o tym, że dziecko nie dałoby rady przeciągnąć
ciężkiego krzesła pod drzwi. I faktycznie Laura nabrała podejrzeń.
Zalega między nami ciężka, niewygodna cisza. Liczba kłamstw i skala
wyrządzonej mojej siostrze krzywdy jest tak przytłaczająca, że w żaden sposób nie
potrafię tego przetworzyć w głowie. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę potrafiła.
– Skąd wiedziałeś, że Gaja jest twoja? – odzywam się po chwili.
– Miałem wątpliwości. – Paweł zsuwa ze stołu swoje dłonie, ale nie zostawia
ich w spokoju. Pociera kolana. To był zawsze jego nerwowy tik, jeszcze z czasów,
kiedy wydawało mi się, że go znałam i szanowałam. – Ale na główce Gai było
znamię. Mała różowawa plamka. Z taką samą urodziłem się ja. Taką samą miał
Franek. Zrobiłem test na ojcostwo, który tylko potwierdził to, o czym już wtedy
byłem przekonany.
– Zamierzałeś w ogóle zostawić ją w oknie życia czy od samego początku
planowałeś oddać dziecko swojej siostrze? – pytam.
– Alina nie donosiła żadnej z czterech ciąż. Pierwsze poronienie zbiegło się
w czasie z informacją o ciąży Laury i jej prośbą. Powiedziałem o tym siostrze.
Alina chciała tego dziecka. Mój ojciec czekał na nie jeszcze bardziej. Stracił dla
Gai głowę.
– Czyli twój ojciec miał z tym porwaniem coś wspólnego? – podchwytuję. – To
była jego furgonetka, prawda?
– Nie. – Paweł kategorycznie zaprzecza. – Do teraz nie wiedział, że Gaja jest
moją córką. Pokochał ją także dlatego, że wypełniła mu lukę po Franku. Nie
miałem z nim kontaktu ani nie dopuszczałem go do swoich dzieci, ale Alina
mówiła, że odkąd pojawiła się Gaja, ojciec trochę się uspokoił. Wyciszył. A ta
furgonetka, którą przewoziliśmy Laurę, należała do Aliny. Ojciec podarował ją
Alinie lata temu. Samochód był praktycznie nieużywany, stał głównie w garażu.
Moja siostra nawet go nie przerejestrowała.
Czuję, że mam powoli dość. Chcę wyjść z powrotem na słońce, do siostry i do
swojego życia, byle dalej stąd.
– Co zamierzaliście z nią zrobić? – pytam, wstając z miejsca. – Myślisz, że
w imię ratowania jednego życia można niszczyć albo odebrać inne?
– A do czego ty posunęłabyś się, żeby ratować swoją siostrę?
Pytanie Pawła mrozi mi krew w żyłach. Nie dlatego, że nie potrafię na nie
odpowiedzieć. Wręcz przeciwnie. Mam w głowie całe spektrum niepokojących
mnie odpowiedzi. Myślę o tym, że gdybym wtedy zabrała ze sobą broń, a na szali
byłoby życie Laury, mogłabym jej użyć przeciwko nim. Nie zawahałabym się
nawet przez chwilę. W obronie Laury mogłabym zabić.
Rozdział 28
LAURA
Skrzydło, w którym mieści się izolatorium, jest jakby wymarłą częścią szpitala.
Przechodzę przez kolorowy korytarz lśniący czystością, pogrążony w absolutnej
ciszy. Szeleszczę tylko ja. Zgodnie z dyrektywą szpitala na twarzy mam maskę,
włożyłam fartuch i ochraniacze na buty. Z mieszczącego się na samym końcu
korytarza pokoju, przypuszczalnie tego, do którego się kieruję, słychać ożywioną
rozmowę. A potem chichot. Podchodzę bliżej drzwi, zza których dobiega serdeczna
rozmowa.
– Dziadku, daj już spokój! – Głos nastolatki jest rozluźniony, radosny.
Lekarz prowadzący Gai uprzedził mnie, że muszę chwilę poczekać na
korytarzu, bo w jej pokoju jeszcze ktoś jest. Myślałam, że to pielęgniarka albo
lekarz. Nie spodziewałam się, że przyjdę w trakcie odwiedzin, a już najmniej
spodziewałam się, że natrafię na Mariana Sawickiego. Wciąż mam nadzieję, że to
nie on jest tym, do którego Gaja zwraca się „dziadku”.
Gaja. Moja córka. Oswajanie zmian bywa trudne. Przez ostatnich czternaście
lat, wraz z postępującymi wyrzutami sumienia i zaskakującą dla mnie samej
tęsknotą za nią, a raczej za jej wyobrażeniem, snułam w myślach różne scenariusze.
Wszystkie dotyczyły tego samego – naszego spotkania. Lata temu nie byłam
gotowa na żadną z tych decyzji, które zaważyły na jej i moim życiu. Ale czy
kiedykolwiek można być pewnym właściwego wyboru, gdy wszystko wokół się
wali? I w ogóle, co na taką decyzję wpływa? Jakie wytyczne – dojrzałość, duma,
wsparcie kogoś, kogo uznajesz za swojego sprzymierzeńca. A może tylko
okoliczności, splot sprzyjających albo – wręcz przeciwnie – nieszczęśliwych
zdarzeń? W żadnym z moich scenariuszy nie było niczego, z czym musiałam się
zmierzyć przez ostatnie miesiące. A tym bardziej nie było tam śladu drzwi
z numerem jedenaście.
W kieszeni moich spodni wibruje telefon. Wyciągam go i przesuwam palcem
po wyświetlaczu. Tyle spraw wymaga jeszcze poukładania, tyle rozmów muszę
przeprowadzić, bym mogła odzyskać choć względną równowagę. Bym mogła ją
zapewnić swoim bliskim, w szczególności swoim trzem córkom i Ninie, którą tak
bardzo zaniedbywałam. Igor też jest jedną z tych odkładanych przeze mnie spraw.
Nie odpowiedziałam na żadną z jego czterech próśb o spotkanie. Wysyła mi je od
zeszłego weekendu. Nie odpowiedziałam, bo nie wiem, czy jestem gotowa na
kolejne próby. Stałam się jeszcze bardziej nieufna, nie wiem, co kryje się za zmianą
w jego nastawieniu do mnie. Jeśli faktycznie są to tylko dobre intencje, to nie
wiem, czy jestem gotowa na pojednanie. I czy w ogóle tego chcę. A Igor do tego
właśnie dąży.
Ale unikanie konfrontacji nigdy nie jest rozwiązaniem, a co najwyżej doraźnym
półśrodkiem, który w końcu i tak wymaga zdecydowanego działania.
Odpowiadam mu.
Dobrze. Może w piątek o siedemnastej?
Wysyłam wiadomość.
Wtedy drzwi jedenastki się otwierają. Marian Sawicki, równie zamaskowany
jak ja, rzuca mi szybkie spojrzenie. Potem odwraca głowę i odchodzi. Nie
rozpoznał mnie. Tak mi się początkowo wydaje. Jednak odgłos jego kroków
milknie w momencie, kiedy robię krok do przodu i zbieram się, by pchnąć drzwi
jedenastki. Waham się sekundę, może dwie. W głowie powtarzam kolejne słowa.
Ten moment zawahania Sawicki wykorzystuje, by podejść do mnie.
– To pani? – Staje tuż obok. Bacznie mi się przygląda.
Milczę. Nie chcę wszczynać tutaj żadnej awantury, ale dotychczas każda
konfrontacja z nim tylko tak się kończyła. Ale Sawicki nie posuwa się dalej, a moje
milczenie bierze za odpowiedź twierdzącą.
– Gaja to dobre dziecko. I wciąż jeszcze bardzo słabe – odzywa się tym swoim
nieprzyjemnym, chropowatym głosem. – Nie teraz, nie powinna poznać prawdy
teraz. Proszę. – Ostatnie słowo grzęźnie mu w ustach, jakby pierwszy raz go
używał, z nieśmiałością albo obrzydzeniem. Jakby pierwszy raz kogoś o coś prosił.
Nie odpowiadam mu, popycham drzwi i wchodzę.
Izolatka zupełnie nie przypomina szpitalnego wnętrza. Utrzymany
w przyjemnych jasnych barwach pokój kojarzy mi się bardziej z miejscem
noclegowym w jakimś skromnym pensjonacie. Na stoliku leży kilka książek, do
zawieszonej na ścianie tablicy przytwierdzone są szkice. Gejzery, zorza polarna,
pomarszczone dłonie, półprofil kobiety z wyeksponowanym w jej uchu tunelem,
biegające wokół ogniska aborygeńskie dzieci. Gaja siedzi na metalowym łóżku,
w centrum tego mikroświata ze swojej wyobraźni, z kolorową chustką zawiązaną
wokół głowy. Paznokcie ma pomalowane, każdy na inny neonowy kolor. Zupełnie
nie pasują do mizernej, zapadniętej twarzy i wychudzonego, wyniszczonego
wieloletnią chorobą ciała. Ale w jej dużych zielonych oczach, okolonych czarnymi
rzęsami, choroby już nie ma. Gaja patrzy na mnie z zaciekawieniem.
Przyglądam jej się chyba o chwilę za długo. Tylko dlatego, że nie mogę się
powstrzymać. Szukam w niej nie tylko siebie i Pawła, ale i śladów naszego
ostatniego spotkania. Ale w nastoletniej dziewczynie nie ma nic z tamtego
noworodka, którego wsunęłam w ręce Pawła tydzień po narodzinach. W ciągu tych
pierwszych dni coś się we mnie obudziło. Coś, do czego nigdy nikomu się nie
przyznałam. Instynkt macierzyński i miłość. Zaledwie jej zaczątek, który jednak
wbrew mnie szybko się rozwinął. Kiedy Paweł odchodził z nią tamtego dnia,
wyłam w czterech ścianach swojego pokoju. Byłam pusta w środku i przeraźliwie
samotna. Byłam jak ranne, dzikie zwierzę. A potem robiłam to samo bezgłośnie.
Nigdy nie bolało mniej niż wtedy, na samym początku. To nigdy nie boli mniej.
– To twoje? – odzywam się do Gai, wskazując na jej szkice.
Gaja kiwa na potwierdzenie głową.
– Dowiedziałam się, że rysujesz. Dlatego mam coś dla ciebie.
Z torby wyciągam i wręczam jej profesjonalny zestaw do rysowania zamknięty
w czarnym pokrowcu.
– Dziękuję. – Gaja otwiera pokrowiec. – Łaał! Są wiszery! Zestaw do
cieniowania i bloczek ścierny. – Jej oczy rozbłyskują. Gładzi każdy element smukłą
dłonią, która jest idealnym odlewem dłoni Pawła. – Ale to chyba ja powinnam się
odwdzięczyć. Proszę sobie wybrać ten, który się pani podoba. – Wskazuje na
zawieszone na tablicy szkice. – Oprócz tego mogę panią narysować. No może nie
dzisiaj. Niewiele będę widzieć. – Wybucha śmiechem, wskazując na mój strój
ochronny. Gdybym go nie miała, mogłaby zauważyć, jak bardzo podobne,
niebezpiecznie wręcz podobne, są nasze usta i kości policzkowe. – Bo to dzięki
pani, prawda? To pani szpik uratował mi życie? – pyta i patrzy na mnie
wyczekująco.
Potwierdzenie będzie wierutnym kłamstwem, zaprzeczenie z kolei tylko
odwlecze to, co nadejdzie któregoś dnia, prędzej czy później. Nawet jeśli nie ja jej
o tym powiem, dowie się od któregoś z „życzliwych” sąsiadów. Ot, przekleństwo
naszego miasteczka. Tam nawet te najpilniej strzeżone wieści szybko się
rozchodzą. Jednak Gaja nie czeka na moją odpowiedź.
– O co prosił panią dziadek, o jaką prawdę? – wypala niespodziewanie.
– Podsłuchiwałaś?
Gaja wzrusza ramionami.
– Wiem, że coś nie gra. Mama i wujek nie pojawili się u mnie od dawna.
Dzwonią, wymawiają się jakimiś bzdurami. Dziadek też ściemnia i nieporadnie ich
tłumaczy. Wiem, że w coś wdepnęli. – W jej oczach widzę smutek. W głosie też
coś się zmienia, staje się ciężki i matowy.
– Co nie gra? – pytam. Sprawdzam, ile wie.
– Moja mama nie była w ciąży. Mieszkamy razem, nietrudno było się
zorientować. Zanim trafiłam tutaj, widziałam ją kilka razy, kiedy myślała, że nie
patrzę. Jej brzuch nigdy wtedy nie rósł. Nie wierzyłam, że krew pępowinowa
nieistniejącego brata albo siostry mnie uratuje. Ale w sumie się nie dziwiłam. Nie
zastanawiałam się nad tym zbytnio. Myślałam, że taki był cel moich rodziców.
Dawali mi nadzieję, żebym się nie poddawała. Taka psychologiczna gra na czas. To
jak było naprawdę? – Gaja podnosi na mnie wzrok. Domaga się odpowiedzi.
– Za dwa tygodnie wychodzisz, prawda?
Kiwa głową.
– Nareszcie. Jutro przenoszą mnie na normalny oddział – mówi z wyraźną ulgą.
Jakby na tę chwilę czekała całe życie.
– Obiecałaś, że mnie narysujesz. Przyjadę po ciebie i porozmawiamy wtedy na
spokojnie, okej? Za te dwa tygodnie.
Obietnica, którą składam, tylko po części jest prawdą. Nie dopuszczę do tego,
by dowiedziała się, jak została poczęta. Nie chcę, by znienawidziła swojego ojca.
Nie chcę, by cokolwiek wpłynęło na jej samoocenę. Za wszelką cenę będę ją przed
tym chronić.
– To jak będzie? – pytam.
Gaja wydyma usta, odchyla głowę na bok i przewraca oczami. Robi dokładnie
to samo co ja, kiedy nie mam na coś ochoty, ale i tak się na to godzę.
Kilka minut później, kiedy opowiada mi o swoich szkicach i inspiracjach, które
przy nich wykorzystała, do jedenastki wchodzi lekarka i prosi mnie, żebym wyszła.
Tłumaczy, że zabiera Gaję na badania. Wychodzę, ale wkrótce oczywiście tutaj
wrócę.
Już zawsze będę do niej wracać.
Spis treści
Dedykacja
Motto
Prolog
CZĘŚĆ 1
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
CZĘŚĆ 2
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
CZĘŚĆ 3
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28