You are on page 1of 213

Dla Marysi

Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi
nas w przeszłość.
F. SCOTT FITZGERALD, Wielki Gatsby
(przeł. Ariadna Demkowska-Bohdziewicz)

Każdy powinien mieć kogoś, z kim mógłby szczerze pomówić, bo choćby


człowiek był nie wiadomo jak dzielny, czasami czuje się bardzo samotny.
ERNEST HEMINGWAY, Komu bije dzwon
(przeł. Bronisław Zieliński)
Prolog

17 lipca 2005

Niebo jest dziś czyste i błękitne, trochę jak topaz, ten jasny kamień, który nosi
na piersiach macocha. Nigdy się z nim nie rozstaje. Mrużę oczy i niebo po chwili
się zmienia, zlewa z jasnymi cętkami światła. Odwracam głowę i podążam
wzrokiem za znikającą między drzewami potężną sylwetką taty. Mamy iść razem
do lasu.
Schodzę z ganku. Biało-czarne płytki przypominające szachownicę lśnią
w słońcu. Za furtką są stare i wyszczerbione. Ale te lubię najbardziej.
Przypominają unoszące się na rzece szare kry. Staję przed pierwszą na jednej
nodze, a potem: raz, dwa, trzy, skaczę po swojej własnej ścieżce. Jedna szara kra,
druga, kolejna w prawo i na ukos. Z następnym przeskokiem wszystko wokół mnie
się chybocze. Nasz dom, wydłużony kremowy prostokąt, faluje razem ze mną
i opada. Balustrady przypominają wargi starca, wąskie okna są jak zmrużone
ślepia.
– Nina! Gdzie jesteś?! – Tata jest zaniepokojony. Zniknęłam mu z oczu. I ja go
nie widzę. Za żywopłotem przesuwa się jego czapka naciągnięta na czubek głowy.
– Idę, już idę! – odpowiadam i skręcam zaraz za ogrodzeniem na leśną ścieżkę.
Z okna na parterze naszego domu dolatuje przyjemny zapach smażonych przez
mamę naleśników. Zaciągam się nim. Jak na zawołanie w brzuchu słyszę głośne
burczenie. Wyciągam z kieszonki lizaka, odwijam go z papierka i wpycham sobie
do ust. Skok na trzy ostatnie kry, a potem już tylko las, chłodny i wilgotny, zupełnie
inny niż gorąc, który zostawiam po drugiej stronie płotu.
Wraz z kolejnym podskokiem podryguje także kołczan, który mam zawieszony
na plecach. Tato mi go powierzył. Ciężar odpowiedzialności każe mi iść wolniej.
Odpowiedzialność – słowo, którego wciąż się uczę. Bądź rozważna – dwa ulubione
słowa taty. W kołczanie mam ostre jak brzytwa, ale odpowiednio zabezpieczone
groty, aluminiowe promienie, lotki z piórek.
– Powtórz, o czym mówiliśmy – prosi tata stanowczym tonem. Stoi przede
mną, przypomina trochę mówiące ludzkim głosem drzewo. Nosi nawet podobne
kolory. Zielona bluza z naszywkami, brązowe szorty.
– Tato… – Chyba robię kwaśną minę. Nie lubię, kiedy mi nie ufa. Wyciągam
z ust lizaka, zawijam w papierek i wpycham do kieszeni. – Powtarzaliśmy to już ze
sto razy… – marudzę, nawijając na lepki palec kosmyk włosów.
Kiedy tata unosi daszek czapki, w jego wzroku widzę błysk podekscytowania.
Zawsze taki sam, kiedy idziemy do lasu postrzelać z łuku. Przeglądam się w jego
oczach, jak we własnym lustrzanym odbiciu. Mamy takie same oczy, brązowe
z zielonymi plamkami.
– To ważne, ważne, żebyś wiedziała, skarbie. – Tato kładzie mi rękę na
ramieniu. – Zasady i bezpieczeństwo. Od tego zaczynamy.
Wzdycham z rezygnacją. Nie lubię być przepytywana, przecież wiem,
naprawdę ćwiczyliśmy to już wcześniej. Ale odpowiadam posłusznie.
– Nie będę dziś strzelać, pokażesz mi, jak zamocować strzałę, a potem, kiedy ty
będziesz strzelać, ja będę obserwować i się uczyć.
– Gdzie wtedy będziesz stała? – Tato czujnie mi się przygląda.
– Obok. Nie będę się ruszać z miejsca – zapewniam.
Kiwa głową z aprobatą. Wiem, że zdałam egzamin. Lubię, kiedy mnie chwali,
nawet jeśli nie mówi mi tego wprost. Wsuwam rękę w jego ogromną gorącą dłoń.
Ściska ją delikatnie. Kiedy tak idziemy ramię w ramię, wydaje mi się, że ziemia
drży, a korzenie sosen skręcają się pod naszymi stopami. Sama też drżę
z ekscytacji. W oddali szumi rzeka, potem zupełnie cichnie. Czasem wydaje mi się,
że ten las to żywy organizm. Tak stale powtarza tato, który do lasu chodzi znacznie
częściej niż ja. Nieraz zostaje w nim aż do ciemnej nocy.
– Słyszałeś? – zwracam się do tatusia.
Odpowiada mi skinieniem głowy. Odwracamy się niemal równocześnie.
W wąskim korytarzu drzew, który zostawiliśmy już za sobą, nie ma nikogo.
Tylko podmuch wiatru rozrzucił po ścieżce suche liście. Zaciskam powieki, kiedy
znów je otworzę, może ktoś się jednak pojawi. Ktoś, kto nas śledzi.
Za jednym z drzew dostrzegam skrawek koszulki w czarno-białe paski. A więc
się nie myliłam. Ale kiedy znów zaciskam powieki i na powrót je otwieram,
koszulki już tam nie ma. Hokus-pokus.
Ruszamy więc w dalszą drogę. Ledwo nadążam za tatą, który gwałtownie
przyspiesza. Po kilku, a może kilkunastu minutach wąska ścieżka zanika
i przechodzi w gęstą darń. To już głębia lasu. „Jego czarne trzewia” – tak mówi
czasem tatuś. Przedzieramy się przez kolczaste pnącza, które drapią mi łydki
i chwytają za kostki. Wychodzimy na polanę. Jest jak jasna wyspa w tym ciemnym
lesie. Na jej skraju w równej linii rosną drzewa, środek jest porośnięty mchem
i trawą. Lubię ten zapach. Na wprost, oddalona od nas o kilkanaście metrów,
ustawiona jest tarcza. Przypomina mi składający się z trzech kolorów materac do
fikołków. Wcześniej stały tu słomiane maty, ale są zbyt słabe dla łuku
bloczkowego, który trzyma teraz w rękach tatuś.
– Chodź, zamocujesz pierwszą strzałę – mówi tata z zachętą w głosie.
W wysuniętych dłoniach trzyma łuk. Jego czarne ramiona są rozpięte jak skrzydła
drapieżnego ptaka. W krzakach, które porastają obrzeża polany, znów coś szeleści.
– Poczekaj tutaj – rozkazuje, a sam idzie tam, skąd dobiegał szelest. – Lepiej to
sprawdzę – dodaje poważnie.
– Sarna, to była sarna. Zobacz, tato! – Wskazuję sylwetkę umykającą między
drzewami.
Tatuś też ją zauważył, odprowadza wzrokiem oddalające się zwierzę. Wtedy
zawraca.
– Gotowa, by założyć strzałę? – pyta wreszcie.
Kiwam głową i szybkim ruchem zrzucam z siebie kołczan. To na ten moment
czekałam tak niecierpliwie. Ostrożnie wyciągam strzałę, jest długa i zimna
w dotyku. Mocuję ją na podstawce i cięciwie. Serce trzepocze mi w piersiach.
Wiem, co zaraz się wydarzy. Wiem, że łuk ożyje.
– Mogę przez niego spojrzeć? – Wskazuję na trójkolorowe piny, które są jak
czułe oko łuku. To celownik. Tatuś tuż przed oddaniem strzału zawsze przez niego
patrzy.
– Nie teraz, córeczko – mówi łagodnie, ale stanowczo. – Jest już naładowany.
Nie protestuję, staję z boku. Tatuś układa się do strzału. Dociąga cięciwę do
twarzy i naciska spust. Wtedy spod jego palca wydobywa się cichy świst, który
sunie dalej w stronę tarczy. Strzała wpada w żółte centralne pole i rozrywa
materiał. Zagnieżdża się w środku. Wyciągam kolejną i, tak samo jak poprzednio,
mocuję ją we właściwym miejscu. Strzała znów trafia w sam środek.
– Kiedy będę mogła spróbować sama, tato? – Niecierpliwie przebieram nogami.
– Łuk to niebezpieczna broń. Musisz wiedzieć nie tylko to, jak go trzymać
i obsługiwać, ale i jak z nim rozmawiać. Musicie się ze sobą oswoić. Powoli –
odpowiada. Potem wsuwa mi nienaładowany łuk w ręce. – Na dziś tylko tyle.
Spójrz przez przeziernik. – Wskazuje na niewielki ekranik. Nachyla się nade mną
i kieruje moją dłonią. – O, zobacz, idealnie.
Na początku, za sprawą ciężaru łuku, wszystko mi się rozmazuje, a serce bije
mi jak szalone. Ale wraz ze słowami zachęty taty stabilizuję dłoń i znów wszystko
się wyostrza.
– Podasz mi kolejną? – odzywa się po chwili tato, wskazując kołczan. Oddaję
mu łuk i powtarzam tę samą czynność. Załadowany strzałą łuk jest już gotowy do
użycia. Ale tym razem coś jest inaczej niż zwykle. Ręka taty lekko drga, wcześniej
drgała mu też powieka. Nim tato zdąży ją uspokoić, strzała i tak wypada z łuku
z taką jak zawsze ogromną siłą.
Szuuuuu…
Poleciała.
Świst, który tnie powietrze, jest inny, bardziej przypomina jęk, jest bardziej
rozpaczliwy, jakby strzała zgubiła właściwą drogę. Zamiast trafić w tarczę, grot
odbija się od pnia drzewa, na którym jest zawieszona. W miejscu, gdzie trafia,
zostawia po sobie odprysk kory, a strzała leci dalej, w przeciwną stronę. Potem
znów słyszę jęk, ale to nie jest jęk strzały. Jęk wyrywał się z czyjegoś gardła. Jakby
siłą ktoś wepchnął do środka zaciśniętą pięść i ten jęk z niego wyciągał. Zza
drzewa nieopodal tarczy, tam gdzie trafiła strzała, wysuwa się materiał w czarno-
białe paski.
Szuuuuuuu…
Tym razem to nie strzała świszczy. Świszczy w mojej głowie. Tato upuszcza
łuk. Chyba coś krzyczy.
Dopada miejsca, gdzie widać czarno-białe paski, do sięgającej szarego nieba
sosny. Pędzę za nim. Spod pasków wystaje mała dłoń, mniej więcej taka sama, jak
moja.
Szuuuuuuu…
Dobiegam do sosny, za którą ukrywa się ta biało-czarna koszulka i rączka, która
wije się jak wściekły wąż. Rośnie, wydłuża się, aż wreszcie przechodzi w ciało
chłopca z wbitą w jego szyję strzałą. Naszą strzałą. To nie jest zwykły chłopiec –
dociera wtedy do mnie.
Znam tę koszulkę z naszytą na niej głową Popeye’a. Widziałam ją nawet
dzisiaj, na naszym podwórku, nie dalej niż godzinę temu. Ubrany w nią chłopiec to
Franek, mój młodszy kolega ze szkoły. Ale Franek nie jest dziś sobą. Jego
nieruchome oczy wpatrują się pusto w twarz mojego taty. Z rozchylonych ust
ciurka coś czerwonego, chyba krew. Jego ciało jest wiotkie, jak moja szmaciana
lalka.
Franek nie leży już pod drzewem, tylko w ramionach mojego taty, który
z całych sił przyciska miejsce, gdzie wbił się grot. Tatuś jest blady, twarz ma spiętą
i wykrzywioną, trochę straszną. Twarz Franka jest taka sama. Z jego gardła dobywa
się świszczący oddech. Jego rączka już się nie wije, nie stara się wyciągnąć strzały.
Mimo że tatuś mocno uciska ranę, krew wciąż płynie. Przecieka przez palce
taty jak sprytny wodospad, który mimo tamy z dłoni i tak znajduje ujście. Chcę
cicho spytać, czy aby coś się tam nie poluzowało, tam, w tej ranie, ale to bez sensu,
bo grot nadal tkwi przecież w tym swoim przeklętym miejscu. Krew nadal płynie,
twarz Franka jeszcze bardziej bieleje, aż zupełnie traci kolor. Wreszcie głowa
Popeye’a znika pod powiększającą się plamą czerwieni. Potem znikają pod nią
kolejno biało-czarne paski. W końcu wodospad zamienia się w czerwone morze
krwi.
– Tatusiu, zrób coś!! On się nie rusza!! Ciągle tylko gubi krew! – słyszę
rozchodzący się nad polaną głos. Jest obcy, przypomina wycie dzikiego zwierza.
Ale to ja, to jednak ja, to mój własny głos – myślę ze zgrozą. – Tatusiu!!! Uratuj
go, proszę. Uratuj Franka!
Las szarzeje, rozmywa się i zupełnie blednie. Wraz z nim bledną tatuś i Franek.
Kiedy otwieram oczy, widzę szarość gęstniejącą nad moją głową. Nadal
pachnie lasem. Leżę na czymś, co przypomina ruchome łóżko. Jest miękkie i miłe
w dotyku. Raz po raz jasne światło razi mnie w oczy. Za tym światłem stoi młoda
kobieta w pomarańczowym uniformie. Ma zatroskaną minę. Kiedy dostrzega, że na
nią patrzę, uśmiecha się blado i bardzo smutno.
– A Franek? I tatuś? – pytam ją, bo nagle wszystko sobie przypominam.
Cisza. Nikt mi nie odpowiada. Widzę jeszcze dwóch panów w takich samych
jak jej uniformach, którzy poruszają się po polanie jak zjawy, jakby się nad nią
unosili.
Jeden z nich coś mówi, ale nie słyszę co, nie wiem, do kogo się zwraca.
Słyszę tylko szum.
Głowa mi pęka.
– Gdzie tatuś? – pytam panią kolejny raz, bardziej niecierpliwie. Ale ona wciąż
milczy i tylko chowa się za tym swoim jasnym światłem. Potem znika za
zasuwającymi się przed jej twarzą drzwiami, a nade mną pochyla się ktoś inny.
W półmroku to tylko wychudła postać bez twarzy. Z jej ust wypadają kolejne słowa
zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. W żadne z nich nie wierzę.
CZĘŚĆ 1
Rozdział 1

NINA
teraz (lipiec, szesnaście lat później)

– On wygląda trochę jak twój tatuś. – Słyszę nad uchem głośne parsknięcie. –
Zmieniło się na zielone! Nina, jedź! – Przed moimi oczami pojawia się wyciągnięta
ręka. Pobrzękuje na niej kilka kolorowych bransoletek.
W kłębach spalin przesuwamy się najwyżej o kilkanaście metrów. Potem znów
grzęźniemy w korku, na szczęście już przed samym wjazdem na parking Open’era.
Kiedy wyostrzam wzrok, widzę, jak Lilka, nowa koleżanka z pracy, bawi się
zawieszonym nad deską rozdzielczą zdjęciem z polaroida.
– Zostaw to, okej?! – mówię łagodnie i zatrzymuję kołyszące się zdjęcie.
– Chyba nie wkurzasz się o tego tatka, co? – Robi minę niewiniątka. – Teraz
tego nie widać, ale za dziesięć lat ty będziesz nadal gorącą trzydziestką, a on
wejdzie w kryzys wieku średniego. Pojawią się brzuszek i zakola. No i wtedy
będzie trochę jak tatuś. Just sayin’.
Z wyblakłego zdjęcia uśmiecha się mój starszy o dziewięć lat chłopak,
Nikodem. Nie ma brzuszka ani zakoli. Stoi na stromej górskiej grani.
Zaczynam żałować, że zaprosiłam na koncert dziewczynę, której praktycznie
nie znam. Tydzień w sąsiadujących ze sobą boksach to raczej niewiele, by się
poznać. Wspólny wypad na koncert miał to zmienić. I to już się chyba dokonało,
ale niestety nie na korzyść naszej znajomości. Lila nie wie też, że to nie jej
komentarz uwiera mnie tak bardzo, ale powtarzane przez nią słowa, które wciąż
bolą.
Tatko, tato, tatuś.
Każde jest jak wbijana pod skórę drzazga.
Lilka wzrusza ramionami, wyjmuje z torebki pomadkę i przeciąga nią usta.
Potem zwilża je lubieżnie językiem. Kiedy wreszcie udaje nam się zaparkować,
kierujemy się w stronę wejścia parku w Kolibkach. Tu odbywa się tegoroczny
Open’er. Po drodze oblepia nas zapach frytury, morskiej bryzy i kwiatowych
perfum.
– Mówisz, że kim on jest? – pyta Lilka.
– Kto?
– Ten twój Nikodem.
Wciskam jej w dłoń zawieszony na smyczy identyfikator, naszą przepustkę na
teren miasteczka festiwalowego.
– Załóż to na szyję. N. pracuje na FOH-u.
– Ma focha czy pracuje na fochu? – Lilka wybucha spazmatycznym śmiechem.
– A właściwie co to takiego ten cały FOH? – Układa usta w dzióbek, potem
poprawia spódniczkę, z której odpada kilka złotych cekinów.
Boże, za jakie grzechy?, myślę sobie.
– Jest akustykiem albo, jak wolisz, realizatorem dźwięku.
– Czyli że muzykiem? – Lilka nagle się ożywia.
– Zajmuje się nagłośnieniem koncertu. – Wzdycham, bojąc się tego, co może
chodzić jej po głowie. – Ma zadbać o możliwie najlepszy dźwięk.
Kolejny raz pociąga usta szminką, tym razem po omacku. Robi to
z zadziwiającą precyzją. Z tą samą wprawą, może nawet i większą, poprawia piersi
w miseczkach swojego push-upu. Nabieram przemożnej chęci, by zamknąć ją
w którymś z mijanych po drodze toi toiów.
Przed wejściem tłum gęstnieje. Przeciskam się do przodu. Za bramką ludzie
nieco się rozpierzchają. Część czeka już pod sceną na występ Brodki, inni stoją
w kolejce do food trucków. Wszyscy rozmawiają. Przez polanę przetacza się
radosny gwar. Przechodzimy przez centralną alejkę, potem przedzieramy się przez
kolejną bramkę w kierunku konsolety. Stoi za nią Nikodem. Widzę go już z oddali.
Gęste rozwichrzone włosy opadają mu niedbale na czoło. Luźna koszula i dżinsy
wpisują się w jego ulubiony styl – nieskrępowany luz. Skupiony na kolorowych
suwakach i przyciskach marszczy brwi. Zauważa nas dopiero wtedy, kiedy
dotykam jego ramienia. Witamy się pocałunkiem, jego ręce splatają się wokół
mojej talii i, jak zwykle wtedy, przeszywa mnie dreszcz podniecenia.
– Straszne korki – mówię przepraszająco, pocierając podrażniony jego zarostem
policzek. – Ile mamy czasu? – pytam. Miałyśmy przyjechać godzinę wcześniej.
– Ze trzy minuty – odpowiada N.
Jakiś facet w czarnej baseballówce rzuca mu naglące spojrzenie. N. odpowiada
mu skinieniem głowy.
– Mam tu teraz mały młyn, kotku. – Jego palce zsuwają się niżej, zatrzymują
się na moim udzie. – Stańcie przed FOH-em. Widzimy się zaraz po koncercie,
okej? – Patrzy na mnie przepraszająco.
W kieszonce mojej bluzki wibruje telefon. Postanawiam go zignorować, ale po
sygnale dzwonka poznaję, że to moja macocha. Jakiś wewnętrzny głos, chyba złe
przeczucie, każe mi odebrać. Przesuwam więc palcem nad zieloną ikonką. Słyszę
ciężki oddech, co istotnie nie zwiastuje niczego dobrego.
– Mamo, to pilne? – pytam. – Nie za bardzo mogę teraz rozmawiać.
– Twoja siostra…
Kolejne słowa macochy zakłóca głos konferansjera, który właśnie pojawił się
na scenie.
– Coś z Laurą? Czy to już? – pytam, choć do porodu siostry zostały jeszcze ze
trzy tygodnie.
– Laura… – Głos macochy zagłuszają dudniące werble i basy. Kątem oka
zauważam wchodzącą na scenę Brodkę. Kiedy staje przed mikrofonem, scena
wybucha feerią kolorów i jasnych świateł.
Schodzę na pusty skrawek polany. Nadal nic nie słyszę, więc taranuję barierkę
i przedzieram się przez tłum, byle z dala od muzyki i oklasków. Po chwili chowam
się za rosnącym opodal drzewem.
Głos macochy jest jeszcze mniej wyraźny. Szlocha. Chwilę wcześniej usiłowała
trzymać swój strach w ryzach, ale teraz rozlał się i na mnie. Zamieram
w oczekiwaniu.
– Laura zniknęła – słyszę.
Czuję w przełyku ołowianą kulę. Czuję, jak miażdży mi krtań.
– Co znaczy zniknęła?
Na moment wszystko zastyga i cichnie. Słyszę w głowie natrętne buczenie.
Żwirowana alejka i niebo zamieniają się miejscami. By nie upaść, chwytam się
kurczowo jakiejś gałęzi.
– Zaginęła. Od kilku dni nie ma z nią kontaktu.
– Od kilku dni? Do cholery, dlaczego ja nic o tym nie wiem?! – wybucham. –
Dlaczego mi nie powiedziałaś?!
Potem macocha łka spazmatycznie. Nigdy nie słyszałam jej takiej. Nigdy, poza
dniem, w którym mój ojciec miał wyjść z więzienia. W innych podłych sytuacjach,
a po śmierci Franka było ich w naszym życiu sporo, macocha była moją tarczą
przed wszystkimi strachami. Drugą taką tarczą była Laura.
– Nie wiem… Myślałam, że ją znajdziemy… Tracę zmysły, Nina… Policja
mówi, że… – Urywa. W tle słyszę odgłos zatrzaskiwanych drzwi i płacz Tosi. To
pięcioletnia córeczka Laury.
– Co mówi policja? – chcę się dowiedzieć.
– Twierdzą, że ona zrobiła to celowo. Że było jej tutaj źle i dlatego zniknęła. Że
zniknęła, bo zabiła siebie i to maleństwo, które w sobie nosiła…
Znów, tak jak kiedyś, słyszę ten sam przeklęty szum…
Wiem już, że tylko ukryłam go z tyłu głowy. Nie tylko szum, ale i stare strachy.
Teraz znów ze mnie wypełzną i nieprędko znikną.
Rozdział 2

Laura. Wciąż widzę jej smutne oczy. Po wypadku z łukiem i śmierci małego
Franka stały się jeszcze większe i jeszcze bardziej smutne. Myślała, że tego nie
widzę, i za wszelką cenę starała się mnie przekonać, że wszystko ma pod kontrolą,
także opiekę nade mną. Ale ja widziałam. Widziałam wszystko. Widziałam, że jej
oczy rozbłyskiwały tylko wtedy, kiedy była wśród roślin. Kiedy z nimi
eksperymentowała w swojej szklarni i marzyła o tym, by w przyszłości nimi
leczyć. Dzielnie znosiła upokorzenia, na które nie pomagał żaden roślinny lek,
który w tej szklarni hodowała dla innych. Taką ją dobrze znałam. Ale to było
kiedyś. Dawno temu.
O mojej starszej ode mnie o osiem lat przybranej siostrze wiem teraz niewiele.
Odkąd wyjechała na studia, nasze drogi powoli się rozchodziły. Teraz prowadzą
w zupełnie inną stronę.
Nie wierzę, że zniknęłaś, Lauro.
Niezłomna.
To pierwsze, co przychodzi mi do głowy, kiedy o tobie myślę.
Taka jesteś.
Sylwetka mojej przybranej siostry majaczy gdzieś na horyzoncie. Laura jest
taka, jak zawsze. Porażająco piękna, eteryczna, trochę nierzeczywista. Taka właśnie
była. Nieraz bałam się, że zniknie, że zniknie to emanujące z niej ciepło, przy
którym chciałam się ogrzać. Ta Laura, którą widzę teraz, uśmiecha się smutno.
Milczy. Trzyma coś w zamkniętych dłoniach. To pęk suszonych ziół. Jasną twarz
pokrywają piegi, sięgające pasa kasztanowe włosy unoszą się na wietrze. Taką ją
dobrze pamiętam.
Znowu słyszę w głowie szum. Rozmywa się majaczący przede mną obraz. Po
chwili Laura znika, jest tylko blaknącym powidokiem.
Po kilkugodzinnej jeździe docieram do Sowińca. Oddalone kilkanaście
kilometrów od Poznania miasteczko położone jest w leśnej otulinie nad Wartą. Od
domu Laury stojącego na obrzeżach dzieli mnie już krótki dystans. Mam jeszcze do
pokonania dwa kilometry nieutwardzonej drogi. Tego też nie rozumiałam. Nie
potrafiłam pojąć, dlaczego postawiła swój dom tuż przy tym przeklętym lesie,
który zniszczył nam obu dzieciństwo.
Dziwny jest ten las. Na wjeździe w ulicę Wodziczki mijam jasny, brzozowy gaj.
Zachęca, by przemierzać las dalej. Wiązki światła padają na błyszczącą korę drzew
i na drogę. Ale to trwa tylko chwilę. Zaraz las gęstnieje, grube pnie i korony sosen
pochłaniają światło, prowadząc mnie w mrok czarną ręką lasu.
Metalowa brama jest otwarta. Parkuję samochód przed niewielkim parterowym
domkiem z drewnianych bali. A więc jestem na miejscu.
Niewiele się tu zmieniło od ostatniego razu. Na podwórzu panuje porządek.
Niewielki plac zabaw, przykryte plandeką drwa. Kwiaty, mnóstwo kwiatów
w dwóch bliźniaczych rabatach. Tylko znajdująca się przy domu szklarnia jest
jakby większa. Roślinność wydaje się bardziej bujna i jakby bardziej zielona niż
poprzednio. Nie muszę stukać do drzwi, są uchylone. Popycham je i wchodzę do
środka. Barbara, moja macocha, niemal wyrasta spod ziemi. Stoi pośrodku
korytarza, załamana i pokonana. Boję się, że ona już się poddała. Dziś jeszcze
bardziej niż zwykle jej oczy są podobne do oczu Laury. Duże, zielone, z zapisanym
w spojrzeniu trudnym losem. To oczy, którym się ufa.
Milczymy obie. W naturalnym odruchu oplata mnie po prostu ramionami.
Robię to samo. Trwamy tak przez chwilę w uścisku.
– Żadnych nowych wieści? – odzywam się wreszcie, wyswobadzając się z jej
objęć. Wierzchem dłoni ocieram łzę.
Macocha kręci głową. Ma mokre policzki, tusz spływa po nich czarną smugą.
– Śledczy zaraz tu będzie. Chce i tobie zadać kilka pytań.
– Mnie? Od tygodni nie rozmawiałam z Laurą.
Przechodzimy do salonu pełnego drewnianych mebli, delikatnej porcelany
i kwitnących kwiatów. Są tam też sukulenty o ostro zakończonych liściach. Na
pomarańczowym dywaniku leżą rozsypane klocki. Dobrze znam ten widok. Ale
jedna rzecz jest tutaj nowa, jedna nie pasuje do dawnego obrazu. Pod oknem stoi
drewniana kołyska z baldachimem. Podchodzę do niej w milczeniu. Macocha też
milczy. Dotykam złożonych w kostkę białych śpioszków i tetrowych pieluszek.
Pachną świeżością. Musiały zostać niedawno uprane.
– Póki chcą szukać, jest nadzieja – odzywa się macocha.
– A co zrobili do tej pory?
– Przeszukują koryto Warty. Sprawdzili już odcinek długości dziesięciu
kilometrów.
– I czego tam szukają?
Macocha ciężko wzdycha. Siada na krawędzi sofy i kurczy się jeszcze bardziej.
– Laura wypożyczyła kajak o ósmej rano, tuż po tym, jak zostawiła mi pod
opieką Tosię. Minęły już cztery dni…
– I to niby ma dowodzić, że się zabiła? – pytam rozeźlona. – Niedorzeczne.
Spływy kajakowe to dla niej nie pierwszyzna. Potrafi wiosłować, ma silne ręce.
Dałaby sobie radę z nurtem Warty, nawet w zaawansowanej ciąży.
Macocha podnosi głowę. Dopiero teraz zauważam pod jej oczami czarne
pierścienie zmęczenia. Są dowodem rozpaczy i nieprzespanych ostatnio nocy.
– Nie przewróciłby się, gdyby ona tego nie chciała… – mówi cicho. – Kiedy go
znaleźli, kajak był odwrócony do góry dnem.
– Mamo, nie wierzysz chyba w teorię glin? Właśnie powiedziałaś, że póki chcą
szukać, to jest nadzieja – przekonuję, ale strach i tak piecze mnie w gardle.
Kątem oka zerkam na ścianę. Wisi tam kalendarz z odręcznymi notatkami
i rodzinne zdjęcie. Jest na nim Laura, trochę młodsza, dwuletnia Tosia i Igor, mąż
mojej siostry.
– A Igor? – pytam. – Gdzie on teraz jest?
Macocha bierze głęboki oddech. Mam wrażenie, że chciałaby połknąć własne
słowa.
– To trudny temat. Igor już tu nie mieszka. Rozstali się pół roku temu, tuż po
Bożym Narodzeniu. To miał być według śledczych jeden z powodów jej
zniknięcia. Że niby Laura nie mogła już dłużej…
Czuję ukłucie rozczarowania i żalu. Nie dlatego, że małżeństwo mojej siostry
najwidoczniej się rozpadło. Chodzi o to, że byłam poza kręgiem zaufanych osób,
które należało w to wtajemniczyć.
– Jest jeszcze coś, o czym powinnam wiedzieć? Jestem częścią tej rodziny… –
Wypowiadane przeze mnie słowa brzęczą w moich ustach jak fałszywe monety.
Słyszę w nich też wycelowane w macochę oskarżenie.
– Oczywiście, że jesteś. Ale czasem lepiej niektóre rzeczy przemilczeć. Nie na
zawsze, tylko na chwilę.
– Na chwilę? – prycham. – Pół roku to chyba jednak więcej niż chwila…
– Rozdrapywanie świeżej rany jest jeszcze gorsze. Lepiej, żeby się zabliźniła. –
Macocha powoli podnosi się z sofy. – Chodź, zrobię ci herbaty.
– Nie chcę żadnej pieprzonej… – wybucham, a macocha kurczy się jeszcze
bardziej. By ochłonąć, robię krok do tyłu, staję w otwartym oknie. – Przepraszam,
jakoś nie mogę sobie tego ułożyć. – Zaciągam się powietrzem pachnącym żywicą.
– Nie było cię tu ładnych kilka lat…
– Byłam. Byłam parę miesięcy temu. Widziałyśmy się na Boże Narodzenie.
– Mamy lipiec. – Macocha udaje, że liczy coś na palcach i kiwa smutno głową.
– Nie byłaś, a tylko bywałaś.
Akurat tu macocha ma rację, ale dociera do mnie jeszcze jeden niepasujący
element. Miodowo-migdałowy zapach suszonych roślin, który zawsze wypełniał
ten dom swoją przyjemną wonią, zniknął wyparty przez smród. Czuję, że unosi się
wokół.
– Co tak cuchnie? – pytam.
– Chemikalia, których używali technicy – wyjaśnia macocha. – Zbierali
dowody. Oni naprawdę się starają. Dlatego snują różne teorie.
– Teoria to jeszcze nie rekonstrukcja wydarzeń. To nie obraz tego, co Laura
czuła ani kim była. Faktycznie ostatnio rzadko się tu pojawiałam, ale, Jezu,
rozejrzyj się choćby po tym pokoju. – Nie daję za wygraną. Podchodzę do kołyski
i zanurzam palce w miękkim kocyku. Kiedy zauważam na nim odcisk drobnej
dłoni, przeszywa mnie zimny dreszcz. – Myślisz, że ktoś, kto planował
samobójstwo, prał i prasowałby ciuszki dla swojego dziecka? Myślisz, że Laura
pozwoliłaby umrzeć dziecku razem z nią? Myślisz, że przyszły samobójca
wypełniałby szczegółowy plan zadań na najbliższy miesiąc? – Podchodzę do
kalendarza i zerkam na kilka wypełnionych odręcznie okienek. Odczytuję je na
głos.
Tosia – neurologopeda. Tosia – pediatra. Tosia – pływalnia.
Tosia – hipoterapia.
Ginekolog.
Targi kwiatowe.
Zamówienia do odbioru x 16.
Amniopunkcja – wyniki.
Urodziny Mamy. Warsztaty.
Czy to też wzięli pod uwagę? Czy wzięli pod uwagę te wszystkie ważne
skrawki jej codzienności?
Naszą rozmowę przerywa głośne pukanie do drzwi.
– Proszę wejść – odzywa się macocha. Teraz to nie ona będzie przepytywana.
Mężczyzna wchodzący do przedpokoju ma włosy zebrane w kucyk. Ledwie
mieści się w drzwiach, wygląda, jakby był na sterydach. Jest ubrany w szarą
kangurkę i czarne dżinsy. Zrolowana teczka, którą trzyma w masywnych dłoniach,
jest jak zmięty świstek papieru. Ale ta raczej toporna fizjonomia kłóci się
z łagodnymi rysami jego twarzy. Jeszcze nie potrafię powiedzieć, czy facet
wzbudza moje zaufanie. Macocha wprowadza go do salonu.
– To właśnie śledczy, który zajmuje się sprawą zaginięcia Laury – wyjaśnia
i staje pomiędzy nami. – Sierżant Staniszewski. Teraz tobie chciałby zadać kilka
pytań.
– Ja też mam kilka pytań. Mogę pierwsza? – rzucam zaczepnie.
Mężczyzna unosi czujnie brew. Rozprostowuje teczkę.
– Może usiądziemy? – proponuje macocha i wskazuje śledczemu sofę.
– Mama twierdzi, że wszystkie czynności, które są podejmowane, mają
dowieść, że Laura popełniła samobójstwo.
– Niestety. – Ton głosu Staniszewskiego jest nijaki. – Na tę wersję zdarzeń
wskazują zebrane do tej pory dowody.
– Jakie konkretnie dowody?
– Choćby dane dotyczące historii przeglądania uzyskane z komputera pani
Wagner. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy ośmiokrotnie odwiedzała fora dla
samobójców. Przeglądała głównie te posty, które dotyczyły utonięcia. Brała
aktywny udział w komentowaniu. Zadawała też pytania.
– Nie miała powodu, by się zabić – obruszam się. – Nie miała powodu.
Staniszewski kładzie na szklanym stoliku teczkę i pospiesznie ją rozsupłuje.
Dopiero wtedy zauważam, że czarnym markerem napisano na niej imię i nazwisko
mojej siostry.
Laura Wagner.
– Niestety miała. I to najwyraźniej niejeden – ciągnie Staniszewski. Teraz
wyczuwam w jego głosie nutę współczucia. Z teczki wyciąga dwustronicowy
dokument. Przesuwa go po blacie.
– „Wszczęcie postępowania egzekucyjnego” – odczytuję na głos. – Co to jest?
– zwracam się do macochy.
– Nie wiem. Nie mówiła mi o tym. Naprawdę – zarzeka się. – To znaczy nie
mówiła mi o tym, że od miesięcy nie spłacała kredytu. Zaciągnęła go na szklarnię,
na zakup nowych odmian roślin. Myślę, że przeinwestowała. Zresztą nie tylko
o szklarnię chodziło, ale i o Tosię. Laura chciała spróbować nowych metod terapii,
które dawały małej szansę na znaczną poprawę mowy. Chciała ją wysłać na turnus
integracyjny. To był wydatek rzędu dziesięciu tysięcy. Ostatnio wszystko było
podporządkowane Tosi. Poza tym przez całą ciążę Laura źle się czuła. Myślę, że
mogła stracić część klientów…
– A Igor? On jest ojcem, do cholery! Nie kiwnął nawet palcem?
Macocha milczy.
– To wszystko? – pytam i podnoszę wzrok na śledczego.
Czuję wypełniającą mnie dotkliwą pustkę. To wydarta ze mnie siłą część mojej
siostry. Przez lata była ze mną całkowicie zespolona. Potem nagle zniknęła. Wciąż
nie wiem dlaczego. Teraz czuję, że to otwierająca się na nowo rana.
Nie obwiniaj siebie. Nie chciałam cię martwić. I tak nic nie mogłabyś zrobić.
Siedząca na krawędzi sofy Laura nie otwiera ust. Słowa przepływają przez jej
półprzezroczyste ciało. Wnikają we mnie bezgłośnie, dopóki ona nie zniknie.
– O ósmej trzydzieści rano kamery zarejestrowały pani przybraną siostrę
w wypożyczalni sprzętu wodnego. Zapłaciła swoją kartą kredytową, okazała też
dowód osobisty. To jest nie do podważenia. Pół godziny wcześniej wyszła z domu.
Była sama. Dowodzi tego materiał z dwóch zamontowanych na zewnątrz tego
budynku kamer – ciągnie śledczy.
– A jej odciski palców? Powinny być na kajaku albo wiośle, jeśli tam
faktycznie była. Znaleźliście je?
– Kajak i wiosła przez dłuższy czas były zanurzone w wodzie.
– To znaczy nie znaleźliście. – Trzymam się kurczowo tej myśli.
– Nie znaleźliśmy. Proszę mi powiedzieć… Pani ojciec zaraz po odsiedzeniu
wyroku odszedł od pani macochy, zostawił także panią i przybraną siostrę. Czy tak
było?
Wzmianka o moim ojcu jest jak uderzenie w głowę.
– A co to ma do rzeczy?
Metalowa brama więzienia, szczęk otwieranych zawiasów. Potem już tylko
całkowite rozczarowanie. Powiewająca na wietrze kolorowa laurka.

Witamy w domu, tatusiu.


Koślawe literki napisane dziecięcą ręką.
Pamiętam to doskonale, mimo że upłynęło piętnaście lat.
Nie chcę tych wspomnień! Idźcie sobie do cholery, wypierdalajcie z mojej
głowy!
– W sytuacjach podbramkowych dawne traumy są czynnikiem spustowym –
znów mówi śledczy jakimś mentorskim tonem.
Wiercę się niespokojnie. Dawne wspomnienia rozlewają się w moich żyłach jak
trucizna. Infekują wszystko.
– Przyszedł tu pan tylko po to, żeby mi o tym przypomnieć? Czy chce mnie pan
jednak o coś spytać i posunąć dochodzenie naprzód?
– Sprawdzamy różne opcje. W tym momencie samobójstwo to najbardziej
prawdopodobny scenariusz. Ale nie wykluczamy także udziału osób trzecich. Czy
pani siostra mówiła o Wandzie Kachlickiej albo o innych ludziach, z którymi
pozostawała w konflikcie?
– Kim jest Wanda Kachlicka? – Przenoszę wzrok na macochę, na jej
przygaszoną twarz.
– To była jej klientka. Wariatka. Doszło tutaj do jakiegoś incydentu. Ze trzy
tygodnie temu.
– Jakiego incydentu? – dociekam.
Szum w mojej głowie znów przybiera na sile. Z porywistego wiatru przechodzi
w niszczycielskie tornado. Wsysa wszystko to, co napotyka na swojej drodze.
Informacje o niespłaconym kredycie, o odejściu Igora, o kajaku odwróconym do
góry dnem. O Laurze leżącej być może na dnie rzeki. A wreszcie o marach, które
dręczyły moją siostrę.
Kiedy się uspokajam, Staniszewskiego już nie ma. Zadał mi chyba jeszcze kilka
pytań, ale prawdę mówiąc, raczej mu nie pomogłam. Niewiele z tego pamiętam.
W sztywnej dłoni trzymam jego wizytówkę. Stoję teraz przed szklarnią. To azyl
mojej siostry.
Rygiel odskakuje z głośnym szczękiem. Po przekroczeniu progu szklanego
domku wchodzę w nasiąkniętą wilgocią zieloną światłość. Słyszę szkliste ciurkanie
wody po doniczkach, a w twarz uderza mnie oddech tropikalnego powietrza.
Liczba roślin ustawionych na regałach i uszeregowanych pod względem wielkości
i zastosowania oraz tych mniejszych, zwisających z doniczek, jest przytłaczająca.
Podchodzę do pierwszego regału. Stoi na nim albicja biało-różowa. Dotykam
pierzastych liści i gęstych główek różowych kwiatów. Jej kora ma łagodzić stany
lękowe i depresję. Cudowna roślina. Laura mi o niej opowiadała. Obok niej,
w drewnianej skrzynce rośnie niepozorna mierznica czarna.
Migreny, nudności, choroba lokomocyjna.
Przesuwam palcem po zaschniętym czarnym tuszu. Poznaję pismo siostry.
Białe kwiaty kolejnej rośliny, płonącej gwiazdy, zwieszają swoje podłużne główki,
a liście zwijają się w wyschnięte rurki.
Za plecami słyszę zbliżające się kroki.
– Jedźmy już do domu. Muszę odebrać Tosię – mówi macocha.
– Chcę tu zostać.
– Okej. Przyjedź, kiedy skończysz. Cokolwiek chcesz tu zrobić.
– Popatrz tylko. – Odwracam się do macochy. – Co widzisz? – Wskazuję dłonią
rośliny.
– Naprawdę nie mam teraz czasu, Nina. – Macocha wzdycha ciężko. – Rośliny
to ostatnia rzecz, którą teraz mam ochotę zaprzątać sobie głowę.
– Mylisz się. To nie są tylko rośliny. – Stroszę się. – To część Laury. Zginą bez
niej. Ich śmierć odbierze nam nadzieję na jej powrót. Rozumiesz?
Spojrzenie macochy jest jednoznaczne. Nie, nie rozumie.
– Zostanę tu, dopóki ona do nich nie wróci – dodaję po chwili.
W oczach macochy widzę jakąś niewypowiedzianą żałość, a może pretensję
o to, że budzę nadzieję, która już w niej umarła.
– Jak chcesz – mówi. Wzdycha ciężko i wciska mi w dłoń pęk kluczy. – Jutro
grupa ochotników, na razie mamy chętnych kilkanaście osób, będzie przeczesywać
teren na brzegach Warty. Mówię o kolejnym odcinku. Będziesz?
– Jej tam nie ma. Nie ma, mamo! – mówię sugestywnie. Staram się ją
przekonać. Ją i siebie.
Macocha kiwa bez przekonania głową.
Potem odchodzi wraz z pomarańczową kulą słońca, która powoli wsiąka za
horyzont.
Rozdział 3

LAURA
3 tygodnie przed zaginięciem

Mierznica czarna
Migreny, nudności, choroba lokomocyjna
Upewniwszy się, że tusz wystarczająco wysechł, umieszczam podpisaną
tabliczkę na skrzynce z roślinami. Z kolejnego naczynia zrywam łodyżkę
z kwitnącym rzepikiem. Potrzebuję tej i kilku innych bylin, by przygotować tonik
wspomagający leczenie ran. Prawoślaz i zawilec zrywam w niewielkiej glinianej
doniczce. Lista zamówień na nalewki, olejki i kremy z wykorzystaniem moich
roślin wciąż się wydłuża. Z ogromnym brzuchem i bolącym kręgosłupem ostatnio
jest mi coraz trudniej się poruszać, więc czarno widzę realizację kolejnych
siedemdziesięciu zleceń. Ale wizja zajęcia domu przez komornika sprawia, że to,
co niemożliwe, staje się realne. Musi być realne. Kiedy klękam i nachylam się nad
kolejną rośliną, zauważam bosą Tosię stojącą w drzwiach szklarni. Nie patrzy na
mnie, zresztą nigdy tego nie robi. Wzrok ma wbity w doniczki.
– Co tu robisz, skarbie? Chodź, włożymy buciki. – Wstaję i chwytam córeczkę
za rękę, a ona pozwala zaprowadzić się do domu. Ostrożnie sadzam ją sobie na
kolanie i na prawą nóżkę wkładam jej tenisówkę. Z gardła Tosi wyrywa się wtedy
okrzyk niezadowolenia. Wierzga nogami, przelewa mi się przez ramię. – Już
dobrze, mamusia tylko pomyliła kolejność. – Odkładam prawą i zlana zimnym
potem wsuwam jej lewą. Wtedy mała natychmiast się uspokaja, a ja wsuwam jej na
stopę prawą tenisówkę.
Kiedy kończę, leżący na stoliczku tablet Tosi wydaje z siebie dziesięć
pulsacyjnych dźwięków.
– Czas na zabawę w zwierzątka – mówię zachęcająco.
Ale mała nie podziela mojego entuzjazmu. Kręci się niespokojnie. To
zapowiedź trudnego dnia. Nie zawsze tak jest, ale nieprzyjemne poranki zwykle
zwiastują jeszcze gorsze popołudnia. Przechodzimy jednak do jej pokoju. Znajome
cyfry, powtarzalność, harmonogram – tego musimy się trzymać, bo dzięki temu już
udało nam się sforsować dziesiątki niedających się podobno pokonać barier.
Siadamy na podłodze, na patchworkowej macie, którą sama dla niej uszyłam.
Nad naszymi głowami kołyszą się kolorowe lampki, kolekcja dzwoneczków
i powycinanych z krepy szeleszczących wesoło kucyków. Ściągam z regału ręcznie
ozdabianą puszkę po kawie i nią potrząsam. Brzęczą w niej przymocowane do
rzepów plastikowe zwierzątka.
– Wybierz jedno – zachęcam małą.
Tosia bez oporów wsuwa dłoń do puszki. Słyszę, jak obraca w paluszkach
figurkę i ją wyciąga.
– Poznajesz to zwierzątko?
Tosia milczy, ale przygląda się figurce w skupieniu. Po chwili przymocowuje ją
w odpowiednie miejsce, na leżącej przed nami wykonanej z filcu mapie świata.
Przedstawiająca płaszczkę figurka ląduje w Ameryce Południowej.
– Brawo, kochanie! To płaszczka. Powtórzysz po mnie? Płaszcz-ka –
przeciągam sylaby.
Ale Tosia nie powtarza. Wyciąga z puszki kolejne zwierzątko, tym razem to
hiena. Przyczepia je na odpowiednim kontynencie, ale nie próbuje go nazwać.
Analogiczna sytuacja ma miejsce przy orangutanie, koali i rysiu.
– Płaszcz-ka, hie-na, o-ran-gu-tan, ko-a-la, ryś… – odzywa się niespodziewanie
Tosia. – Płaszczka, hiena, orangutan, koala, ryś… – artykułuje słowa głośno
i wyraźnie. Jej paluszek wskazuje przyczepione do mapy zwierzątka w takiej samej
kolejności, w jakiej się tam pojawiły.
Na twarzy mojej córki pojawia się nieśmiały uśmiech. I we mnie rozlewa się
fala szczęścia, kiedy dociera do mnie, że Tosia właśnie zrobiła swój kolejny
milowy krok.
– Mądra dziewczynka, brawo! – chwalę ją.
Wtedy Tosia wstaje. Podchodzi do nowego zestawu klocków Lego, który
niedawno dostała od Igora. Klocki leżą nieopodal nas, podzielone wcześniej przez
moją córeczkę na osiem równych rzędów, każdy w innym kolorze, w niemalże
identycznych dzielących je odstępach. Zamiast usiąść ze mną na macie, Tosia
zabiera się do segregowania klocków.
– Jeszcze tylko kilka zwierzątek, potem pobawisz się klockami – zwracam się
do córeczki. Ale nie reaguje. Wstaję więc i podchodzę do niej, siadam
naprzeciwko. – Jeszcze tylko kilka, skarbie. – Wysuwam przed siebie puszkę wciąż
wypełnioną plastikowymi figurkami.
Reakcja Tosi jest niemal natychmiastowa. Mała wyrywa mi puszkę z rąk i ciska
nią we mnie. Metalowe wieko odpada, boleśnie uderzając mnie w ramię.
Przerażona tym, co zrobiła, Tosia podnosi się z podłogi i podbiega do ściany. Kiedy
przy niej kuca, jej ciałkiem wstrząsają spazmy płaczu.
Instynkt każe mi pogładzić ją po głowie, ale nie robię tego. Ataki lęku, a także
związana z nimi agresja, przychodzą falami. I nie są celowe. Wstaję i podchodzę do
Tosi, wyciągam dłoń, by ją uspokoić, ale wiem, że nie mogę jej teraz dotknąć. To
odniesie odwrotny do zamierzonego skutek. Autyzm, szczególnie w tej postaci,
którą ma moja córka, wypacza znaczenie gestów. Dotyk jest odbierany przez nią
jak atak, podobnie jak niemal każda inna gwałtowna forma fizycznej bliskości.
Widok odwróconej ode mnie Tosi łamie mi serce.
Tak bardzo chciałabym zrozumieć, co się tam dzieje – co dzieje się w twojej
głowie, córeczko. Tak bardzo chciałabym ci pomóc…
I we mnie coś nagle rozwarstwia się i pęka. W tej chwili mam ochotę skulić się
i po prostu zniknąć…
Ale nie znikam, bo rzeczywistość znów głośno dopomina się o swoje.
Dudnienie we frontowe drzwi podrywa mnie z miejsca. Idę na korytarz. Patrzę
przez judasza, a kiedy widzę, kto stoi po drugiej stronie, mam ochotę nie otwierać.
Ale ona wie, że jestem w domu. Nie da tak łatwo za wygraną.
– Kto tam? – pytam, grając w ten sposób na zwłokę. Zastanawiam się, jak ją
spławić.
– Wanda Kachlicka.
– Słucham?
– Chyba nie będziemy tak rozmawiać przez drzwi? – Głos Kachlickiej jest
najeżony kolcami.
– Jestem teraz zajęta. A my nie byłyśmy umówione – oznajmiam twardo. Mam
nadzieję, że to wystarczy.
– Proszę otworzyć. – Kachlicka mówi łagodniej, wręcz zachęcająco. – Zalegam
pani za cztery ostatnie paczki. No i chciałam jeszcze coś dokupić.
Po chwili wahania wbrew sobie kładę rękę na zasuwie. Po awanturze, którą
Kachlicka mi ostatnio urządziła, nie spodziewałam się, że będzie chciała jednak
zapłacić. Ale niemal trzysta złotych, które jest mi winna, to w mojej sytuacji
nadzieja na szybsze spłacenie długów.
Kachlicka staje w drzwiach. Wygląda przerażająco. Od naszego ostatniego
spotkania ewidentnie popadła w jeszcze straszniejsze szaleństwo. Jej potargane,
zlepione w strąki włosy sterczą na wszystkie strony. Mimo zapowiadanego na dziś
upału włożyła wełniany sweter, a na dłonie ciepłe mitenki. Ma nieruchome źrenice.
W jej oczach czai się obłęd. Zaczynam żałować, że jednak jej otworzyłam.
– Rozliczmy zaległość tutaj, proszę – mówię uprzejmie, ale stanowczo.
– Ale ja nie tylko po to, przecież mówiłam. – Robi krok do przodu, ale nadal
nie wchodzi do środka. – Potrzebuję czegoś jeszcze. Wtedy zapłacę.
– Jeśli chodzi o zioła, to naprawdę nie mogę ich pani nadal sprzedawać. –
Przymykam drzwi, pozostawiając między nami tylko wąską szparę.
– Dlaczego? – Kachlicka udaje zdziwienie. Jej szkliste oczy wyglądają tak,
jakby trawiła ją gorączka.
– Skoro po ich przyjmowaniu czuje się pani gorzej, to wyjściem nie jest
przyjmowanie dawek większych niż zalecane. Będzie lepiej, jeśli zasięgnie pani
porady specjalisty. To nie leży w mojej kompetencji. Tłumaczyłam to już
wcześniej…
– Nie chodzi o zioła na sen. – Kachlicka wsadza rękę między futrynę a drzwi. –
Nie idzie o moje lęki – mówi i wchodzi, a tłuste strąki falują na jej głowie. Ciągnie
za sobą fetor, smród gnijącej ryby. – Potrzebuję innych ziół. Potrzebuję, rozumie
pani?!
Oniemiała, patrzę, jak Kachlicka mija garderobę i idzie dalej korytarzem.
W ostatniej chwili udaje mi się ją wyprzedzić i zagrodzić wejście do kuchni. Tuż za
kuchnią, w pokoju obok, nadal cicho płacze moja córka. Dzieli ją od Kachlickiej
tylko moja ręka.
Moja ręka i kilka szybkich kroków tej wariatki.
– To te! Tam je trzymasz! – Kachlicka wysuwa przed siebie prawą dłoń.
Paznokcie ma połamane, skórki obgryzione do żywej krwi. Jej ręce nigdy
wcześniej tak nie wyglądały.
Potem wcelowuje dłoń w zamkniętą na kłódkę, wiszącą nad kuchennym blatem
niewielką szklarenkę. Trzymam w niej silnie trujące rośliny. Przygotowuję z nich
tylko maści, czasem toniki.
– Tojad – szepcze złowieszczo Kachlicka. Jej wzrok utkwiony jest
w fioletowym kwiatku. – Potrzebuję kilku…
– Nie są na sprzedaż – mówię.
– Inaczej nie zapłacę za tamte zioła. Ani jednej cholernej złotówki! – warczy ze
zniecierpliwieniem.
Lewą ręką wskazuję jej otwarte drzwi.
– Proszę więc stąd wyjść! Natychmiast! – rozkazuję.
Ogień przeszywa moje prawe ramię, które wciąż stoi Kachlickiej na drodze.
Dopiero po chwili dociera do mnie, co tak naprawdę się dzieje. Wbija paznokcie
w moją skórę. Potem wykręca mi rękę. Ból przypomina bryłki rozżarzonego węgla,
promieniujące wszędzie, od czubka głowy, po same koniuszki nerwów.
Instynktownie osłaniam drugą ręką brzuch. Przypominam sobie przerażające
historie o kolejnych poronieniach Kachlickiej. Karmiła mnie nimi, kiedy przez
kilka tygodni przychodziła do mnie po zioła. Teraz jej mary, jedna po drugiej,
wybuchają mi w głowie jak błysk flesza. Zioła miały pomóc jej zasypiać, ukoić ból
kolejnych rozczarowań. Namawiałam ją, żeby skorzystała z pomocy terapeuty, ale
nigdy tego nie zrobiła. Kiedy staram się ją odepchnąć, po drugiej stronie kuchni
zauważam moją córeczkę. Stoi w przejściu oparta o drzwi. Jest przerażona.
– Tosiu, wróć do pokoju. Zaraz do ciebie przyjdę – mówię, ale głos mnie
zdradza. I ja jestem przerażona, a Tosia doskonale to wyczuwa. Wciska się w kąt
i tam kuca. Rączkami zasłania uszy.
Dobiegający zza okna szklisty brzdęk dzwonka odwraca uwagę Kachlickiej.
Zacisk na moim ramieniu puszcza, jej wzrok też nieco przytomnieje. Kątem oka
zauważam listonosza wprowadzającego rower przez furtkę. Zamocowany na
kierownicy dzwonek podzwania na wybojach. Kachlicka też go widzi. Widzi
i słyszy. Jeszcze przez chwilę mocuje się ze mną w milczeniu, ale potem puszcza.
– Jeszcze tego pożałujesz. Pożałujesz, suko! – rzuca wściekle i się wycofuje.
Potem Kachlicka znika. Rozpływa się w powietrzu, jakby nigdy jej tu nie było.
Zostaje po niej tylko ulatniający się powoli fetor.
Kiedy chwilę później w drzwiach pojawia się listonosz, pochylam się już nad
córeczką. Czuję, że cała dygoczę. Pan Cezary bacznie przygląda się mojemu
ramieniu, na którym wykwita podłużna purpurowa plama z zatopionymi w skórze
pięcioma zadrapaniami.
– Wszystko w porządku? – pyta, trącając ramieniem zamykające się drzwi, na
których telepie się wprawiony w ruch rygiel.
Rozdział 4

NINA
teraz (cztery dni po zaginięciu Laury)

Klucz szczęka wściekle w zamku. Obraca się parę razy, by wreszcie wrócić do
początkowej pozycji. Ale i wtedy blokujący drzwi rygiel nie wpuszcza intruza do
środka. Na palcach skradam się do judasza, co w gruncie rzeczy i tak mija się
z celem, bo zapalone w kuchni światła już wcześniej zdradziły moją obecność.
Z tłukącym sercem zerkam przez wizjer i klnę pod nosem. Przy zapadającym
właśnie zmierzchu postać widoczna po drugiej stronie jest tylko plamą bez twarzy.
Przez szpary w drzwiach czuję jej bliskość, słyszę przyspieszony oddech.
– Kto tam? – pytam.
– To chyba ja powinienem spytać, kto jest w moim domu, do cholery?! – Ktoś
pod drzwiami nerwowo się porusza.
Cisza. Chwila zupełnej konsternacji. Dociera do mnie wtedy, że znam ten męski
głos. Po chwili łączę go z twarzą.
– Igor?
Znowu cisza.
– Co ty tutaj robisz? – pyta. Chyba i on mnie rozpoznał.
Odblokowywany rygiel wydaje z siebie głośny zgrzyt, nienaoliwione zawiasy
skrzypią. Za otwartymi drzwiami w grafitowej eleganckiej koszuli i czarnych
dżinsach stoi mąż mojej przybranej siostry. Ma wyraźnie zarysowaną szczękę,
zadbane umięśnione ciało, symetryczną twarz i duże błękitne oczy. Są identyczne
jak oczy Tosi, jego miniaturowej kopii. I choć może uchodzić za atrakcyjnego,
mnie zawsze coś w nim przeszkadzało. W jego twarzy na pierwszy plan wysuwała
się arogancja. Jakaś buta, a może syndrom wyższości. Najpewniej wszystko naraz.
– Nocuję tutaj… Czekam na nią… Odchodzę od zmysłów… Myślę, co mogę
jutro zrobić… A ty? – pytam, słowa plączą mi się nerwowo.
Czekam, aż powie, że ma jakiś pomysł. Że skoro spotkał mnie tutaj, połączymy
siły i opracujemy sensowny plan działania, by ją znaleźć żywą i bezpieczną, a nie
jej zwłoki na dnie rzeki.
– Przyszedłem zabrać kilka drobiazgów – mówi Igor obojętnie. Spuszcza
wzrok, mija mnie i kieruje się w stronę sypialni. Rozczarowana drepczę za nim.
Z jednej z szafek Igor wyciąga złożone w kostkę rzeczy. Są malutkie i kolorowe.
Zakładam, że należą do Tosi. Z szafki nocnej wydobywa folder z jakimiś
dokumentami.
– Zostaniesz na noc? Może oboje coś wymyślimy – nie daję za wygraną. –
Może, jeśli powiesz mi, co tu się ostatnio działo, to… – Staję nad nim i patrzę mu
przez ramię.
– Wracam zaraz do Poznania – wchodzi mi w słowo, nadal szperając w szafce.
– To zawsze był tylko jej dom.
– Był? – Wzdrygam się.
– Nie oszukuj się. – Igor wzdycha, wreszcie odrywa się od szafki i niechętnie
rozgląda po sypialni. Potem wstaje i pierwszy raz patrzymy sobie w oczy. Jego
twarz przypomina beznamiętną maskę. – Był. To był jej dom – powtarza bez
zająknięcia. – Laura tutaj nie wróci.
Uderza mnie lekkość i pewność, z jakimi wypowiada te słowa.
– Czyli ty już odpuściłeś… – Słyszę rozczarowanie w swoim głosie.
– Jestem realistą. A to, że nie rwę sobie włosów z głowy, wcale nie oznacza, że
mnie to nie rusza. Że się nie martwię. Jutro przyłączam się do ekipy przeczesującej
rzekę i las. Rozstaliśmy się, owszem, ale Laura jest wciąż matką mojej córki.
– Nie tylko córki. Za moment ma się urodzić wasze drugie dziecko…
– No i doszliśmy do punktu wyjścia. – W oczach Igora błyska coś
nieprzyjemnego. – Nie zostawiłbym swojej ciężarnej żony.
– Zostawiłeś ją samą z wymagającym regularnej terapii dzieckiem, z długami,
w środku tego pieprzonego lasu. Więc co ma niby znaczyć, że byś jej nie zostawił?
– To nie był mój dzieciak – odpowiada twardo. W wyciągniętej z szafy torbie
upycha ciuchy i folder z dokumentami.
Potem kieruje się do wyjścia.
– O czym ty mówisz? – pytam zdumiona. Wyprzedzam go i zagradzam
przejście.
– Kiedy ja harowałem na statku, żeby mogła hodować te swoje roślinki
i prowadzić deficytowy biznes, ona przyprawiła mi rogi. Cholera ją wie, ile razy.
Może nawet masz rację. Może żyje, zwiała i teraz jest z nim, ze swoim kochasiem,
tatusiem swojego dziecka. Razem czekają na szczęśliwe rozwiązanie. Rzuciła to
wszystko w cholerę i zaczyna na nowo. Może…
Jego idealnie białe kwadratowe zęby błyskają w ostrym świetle halogenów,
kiedy z nienawiścią wypluwa kolejne słowa. Po chwili zamieniają się tylko
w szmer.
Słucham tych oskarżeń, a obraz Igora zaciera mi się przed oczami. Na miejscu
głowy pojawia się ziejąca z szyi czarna jama. W tej chwili jedynie to widzę. Igor
wydaje mi się tak samo parszywy, jak wszystko to, co mówi.
– Zawsze byłeś takim pierdolonym skurwielem czy tylko dobrze się
kamuflowałeś? – warczę. W skroniach czuję wściekłe pulsowanie i szumiącą krew.
To podsyca mój gniew, dyktuje słowa.
– Wyluzuj, okej? Naprawdę spuść ciśnienie. – Igor patrzy na mnie
lekceważąco. – Zresztą, co ty o niej wiesz? Kiedy ostatnio gadałyście?
Milczę. Na te pytania nie potrafię mu odpowiedzieć. Nie chcę. Nie pamiętam.
Miesiąc temu, może dwa? Bo czy desperacki esemes w ogóle się liczy?
– To, o czym mówię, to matematyka – ciągnie Igor.
– Co ty bredzisz? – prycham ze zniecierpliwieniem.
– Termin porodu przypada na czwartego sierpnia, czyli za ponad dwa tygodnie.
Nadal niczego nie rozumiem.
– Co z tego?
– Musiała zajść w ciążę jedenastego listopada, plus minus kilka dni. Zszedłem
ze statku dopiero pierwszego grudnia. Nie było mnie dwa miesiące, tyle co zwykle.
To jest właśnie matematyka. Muszę jaśniej?
– I tylko dlatego uznałeś, że Laura cię zdradziła? Niezgodność terminu porodu
z datą zajścia w ciążę? Może lekarz się pomylił w obliczeniach. Cholera, nie wiem.
Przecież to się czasami zdarza…
Igor idzie do wyjścia, kładzie rękę na klamce. Ale odwraca się w moją stronę.
Z jego twarzy zniknął wyraz arogancji, teraz maluje się na niej autentyczne
rozczarowanie.
– Ustaliliśmy, że Tosia będzie jedynaczką. U około dwudziestu procent dzieci
z autyzmem występuje specjalna mutacja genetyczna. A to znaczy, że jeśli
zdecydowalibyśmy się na kolejne dziecko, to istnieje dwudziestoprocentowa
szansa, że ono także urodzi się z tym zaburzeniem. Jedna piąta. To całkiem sporo.
Nie chciałem ryzykować. Kocham Tosię, ale jest ciężko. Czasami bardzo. A mnie
nie ma przez sześć miesięcy w roku. Normalna rodzina ma problem z takim
rozpieprzonym trybem życia, a co dopiero rodzina z dzieckiem o specjalnych
potrzebach. Pomnóż to razy dwa. Dwoje dzieci wymagających szczególnej uwagi
dwadzieścia cztery godziny na dobę… – Naciska klamkę, ale wciąż nie wychodzi.
Wślizgujące się przez uchylone drzwi wilgotne powietrze studzi nieco mój gniew.
Wraz z tym powiewem do środka wpadają szmery lasu. – A jeśli ci jeszcze mało,
jeśli chcesz wpakować się głębiej do naszej sypialni, to proszę, rozgość się – mówi.
Jego słowa ociekają sarkazmem. – Przez problemy z tarczycą Laura nie mogła brać
pigułek, ale zawsze używaliśmy gumek. A poza tym uważaliśmy. Nie, nie ma
innego wyjaśnienia… – Kręci głową, jakby usiłował sam siebie przekonać.
Otwiera bagażnik zaparkowanego pod domem ubłoconego suzuki, do środka
wrzuca torbę, nagle nieruchomieje. Odnoszę wrażenie, że chce mi jeszcze o czymś
powiedzieć.
– Jedna z jej klientek, chyba Kachlicka… – wołam za nim, wychodząc na
ganek. Pohukiwania sowy niosą się po podwórzu złowieszczym echem. – Słyszałeś
o niej, o jakimś incydencie?
– To, zdaje się, świeża sprawa – odpowiada, podzwaniając przedmiotem, który
trzyma w dłoniach. To chyba brelok. – Przez jakiś czas ta kobieta kupowała u niej
zioła. W którymś momencie Laura wyczuła, że babsztyl jest niezrównoważony
psychicznie. Oskarżyła Laurę, że ją truje, że ma przez nią wahania nastroju, a tak
naprawdę powinna chodzić do psychiatry. I leczyć się nie ziołami, a raczej
psychotropami. Ostatnio była agresywna. Skończyło się podobno na tym, że Laura
zawiadomiła policję. Kachlicka już później nie wróciła. Laura chyba mimo
wszystko się wystraszyła. Kiedy któregoś dnia przyjechałem po Tosię, zapytała,
czy znam kogoś, kto zainstalowałby tu monitoring. – Igor wskazuje umieszczoną
nad drzwiami wejściowymi niewielką kamerę z mrugającą czerwoną diodą.
– Działa? – pytam. – Jest tu jakiś dysk, który rejestrował obraz?
– Nie wiem.
– Nie wiesz?
Igor wzrusza ramionami.
– Może to atrapa.
– Czyli to jednak nie ty załatwiłeś ekipę od monitoringu?
– Nie. Nie znałem nikogo z tej branży. Ale najwidoczniej Laura sobie jakoś
poradziła. Jak widzisz, kamera wisi.
Umieszczony w uchwycie samochodowym telefon Igora rozbłyskuje jasnym
światłem.
– Muszę lecieć. Na razie – rzuca śpiesznie i siada za kierownicą. – I dobrze ci
radzę, zarygluj wszystkie zamki. To leśna głusza. – Głos Igora brzmi jakoś
upiornie. Na przedramionach mam gęsią skórkę.
Kiedy światła suzuki, dwa czerwone punkciki, znikają po chwili w głębi lasu,
zaszywam się w domu. Zasuwam rygiel, sprawdzam wszystkie zamki, także te
w drzwiach wychodzących na ogród. W poszukiwaniu dysku rejestrującego obraz
z dwóch kamer – większej, zamontowanej na ganku, i mniejszej, obejmującej
zasięgiem boczne wyjście od strony ogrodu i alejkę prowadzącą do szklarni –
przetrząsam cały dom. Ale dysku nigdzie nie ma. Może zabrała go policja. Śledczy
chyba nawet wspominał o tym, że kamery zarejestrowały, jak Laura wychodzi
z domu w dniu zaginięcia. Podobno była wtedy sama.
Podchodzę do ściany, na której zawieszone są rodzinne zdjęcia, zachłannie
pragnąc wyłowić z nich jakiś znak, który pomoże mi posunąć się o krok dalej. Coś,
co wskaże mi trop. Na jednym z nich zauważam siebie, co jest dla mnie
zaskoczeniem. Wcześniej musiałam je przegapić. Zdjęcie jest już wyblakłe, a jego
narożniki lekko sfatygowane. Jesteśmy na nim obie, ja i Laura. Stoimy
uśmiechnięte nad rzeką, trzymając się za ręce, nieświadome tego, że wkrótce nasz
świat zatrzęsie się w posadach i runie. A wtedy wszystko nieodwracalnie się
zmieni, już tylko na gorsze. Kończę oglądać zdjęcia i przechodzę do zawieszonego
obok kalendarza. Z większą niż poprzednio uwagą odczytuję zapiski Laury. Biorę
pod lupę lipiec. Jeden z kwadracików, ten datowany na piątego, jest cały umazany
czekoladą. Maleńkie, powielone w wielu miejscach odciski palców świadczą
o tym, że kalendarz musiał wpaść w ręce Tosi. Nie jestem pewna, ale spod
rozmazanej czekolady wyłaniają się jakieś litery. Na razie nie próbuję ich odczytać.
Przechodzę za to do ostatniego z zapisków, datowanego na siedemnastego lipca,
przypadającego na jutro. Czarne litery w białym kwadracie są zaznaczone grubym
czerwonym markerem.
Amniopunkcja – wyniki.
Wiem, że to badanie inwazyjne, wymaga przekłucia igłą powłok brzusznych
i pobrania płynu owodniowego. Wykonuje się je, kiedy istnieje podejrzenie, że
z płodem może być coś nie tak. Chodzi głównie o wady genetyczne.
Dochodzi dwudziesta pierwsza. Nie jest jeszcze zbyt późno, by spytać macochę
o amniopunkcję, przede wszystkim o to, dlaczego Laura się na to badanie
zdecydowała.
Trzymam kurczowo w ręku wyblakłe zdjęcie i wybieram numer Barbary.
Rozdział 5

LAURA
trzy tygodnie przed zaginięciem

Tym, co mnie przeraża, nie jest fizyczny ból ani sam nawet moment wbicia igły.
Są rzeczy, które budzą we mnie znacznie większy lęk. Świadomość wiążącego się
z amniopunkcją ryzyka przedwczesnego porodu – to przede wszystkim, ale nie
tylko. Nie zawsze jestem twardzielką, czasami tylko nieudolnie ją udaję.
Przytłaczające mnie w tej zimnej poczekalni poczucie opuszczenia jest równie
straszne, co strach przed komplikacjami. Jestem jedyną pacjentką, która przyszła na
badanie sama. Zajmujące sąsiednie miejsca dwie pary trajkoczą wesoło. Mężowie
obejmują swoje żony bezpiecznym ramieniem, snują plany na spędzenie
dzisiejszego wieczoru. Masaż, Netflix, naleśniki z nutellą, sushi. Ja jestem sama.
Sama w centrum mnożących się dowodów wsparcia i miłości. To nie zmieni się
nawet wtedy, kiedy moje dziecko przyjdzie na świat.
Jakby na przekór moim rozterkom czuję pod sercem dobrze mi znane
wiercenie. Po chwili przechodzi w kilka silnych kopnięć. Kładę obie dłonie na
falującym brzuchu, dotykam pojawiających się na nim wypukłości. Gładzę je
dłonią i by się uspokoić, przez chwilę staram się rozrysować w głowie obraz tego,
że Igor jednak jest tutaj ze mną. Ale zamiast tej kruchej wizji wraca do mnie obraz
z przeszłości.
– Masz mnie za frajera? Myślałaś, że się nie połapię? – Igor patrzy na mnie
z obrzydzeniem. Ma rozżarzone gniewem źrenice. – Pierdolony rogacz. Jeszcze
tylko tego mi było trzeba!
– Nigdy cię nie zdradziłam! Nigdy! – mówię przez łzy. Z trudem łapię powietrze.
Na naszym łóżku leżą zmięte ubrania wyciągnięte przez Igora z szafy. Zdejmuje
je z wieszaków, które z głuchym łomotem lądują na posadzce.
Pośrodku tej sterty ubrań leży winny wszystkiemu plastikowy prostokącik. Test
ciążowy. Dwie kreseczki wyglądają jak para osądzających mnie oczu.
– Nawet tego nie próbuj, żadnych kłamliwych sztuczek! – Igor podnosi prawą
rękę, zakreśla nią nieprzekraczalną granicę dzielącego nas już dystansu.
– Kiedy miałam to zrobić? Niby kiedy miałam przespać się z innym facetem?
Wtedy, gdy godzinami walczę, by Tosia do nas wróciła, gdy walczę o jej
sprawność? A może wtedy, kiedy przez resztę dnia pielęgnuję, wyciskam, maceruję
i suszę rośliny? Jestem potem tak wycieńczona, że padam z nóg. Ledwo żyję.
Ostatnio nie mogę się nawet dobudzić, nie mam czasu o siebie zadbać. Na tym
mijają mi całe dni, kiedy ciebie nie ma. Nawet gdybym wyrwała z tego chaosu
jedną krótką godzinę dla siebie, to nie dla innego faceta. Nie, bo nie jestem jakąś
cholerną wywłoką! Nie, bo jestem wobec ciebie lojalna! Nie, bo brzydzę się
zdradą!
Moje słowa nie robią na Igorze żadnego wrażenia. Jego ruchy są takie jak
wcześniej – zdecydowane, gwałtowne, wiedzione ślepą furią. Zresztą on cały jest
teraz furią.
Wraz z ostatnią koszulą, którą mój mąż wpakowuje do swojej walizki, i we mnie
coś się blokuje, a zaraz potem pęka. Nie przekonuję go dłużej, nie tłumaczę się.
Narasta we mnie niesmak. Trochę też do siebie samej o to, że jak szczeniak skomlę
o jego uznanie, ale przede wszystkim mam pretensję do niego. Wychodzę z sypialni
w milczeniu. Stoję w kuchni, nachylona nad mokrym praniem, kiedy drzwi
wejściowe zatrzaskują się z hukiem.
– Pani Laura Wagner? Zapraszam do gabinetu. – Stojący przede mną
mężczyzna w okularach i białym kitlu rozprasza tamten obraz z przeszłości.
Wstaję i wchodzę do gabinetu wypełnionego sterylną bielą i wonią
antyseptyków. Wszystko tutaj jest nieskazitelnie czyste – wielki biały monitor
ultrasonografu, kozetka, ściany, a nawet ramy plakatów przedstawiających płody na
różnych etapach rozwoju.
– Proszę się położyć i spróbować zrelaksować. Proszę też podciągnąć bluzkę.
To potrwa tylko chwilę. – Lekarz wskazuje mi kozetkę, wkłada sterylne rękawice,
potem rozwija białą tkaninę. Jego głos jest lepki jak cukier. – Po zabiegu podam
pani jeszcze zastrzyk domięśniowy z immunoglobuliny. Tak jak mówiłem,
w przypadku konfliktu serologicznego to standardowa procedura. Czy chce pani
o coś spytać, zanim zaczniemy?
Kładę się na kozetce i odsłaniam brzuch. Ginekolog okrywa moje nogi
półprzezroczystą tkaniną.
– Jest dzisiaj bardzo ruchliwa. – Jakby na potwierdzenie moich słów dziecko
znów się we mnie porusza. – Czytałam o ryzyku, między innymi o tym, że igła
może nakłuć jej ciało.
– Proszę się nie obawiać. Będę miał wszystko pod kontrolą, a na monitorze
będziemy mieć stały podgląd na maluszka. – Coś w tonie jego głosu i jasnej,
łagodnej twarzy sprawia, że mu wierzę. – Może wreszcie pokaże nam, kim jest. Na
razie sprytnie się ukrywa. Widzę, że obstawia pani dziewczynkę – stwierdza lekarz
z uśmiechem.
– Wiem, że tak jest – odpowiadam. – Czuję to od samego początku.
Po kilkukrotnym dokładnym odkażeniu brzucha lekarz przykłada do niego
zimną i twardą głowicę ultrasonografu. Na czarnym ekranie pojawiają się wtedy
ruchome białe kształty układające się w ciało mojego dziecka. Słyszę rytmiczne
bicie jego serduszka. Dopiero wtedy oddycham z ulgą. Przy każdej kolejnej
wizycie patrzę na ekran z niepokojem. Czasami dopada mnie wręcz irracjonalna
myśl, że oprócz mojego dziecka zobaczę na monitorze coś jeszcze. Jakieś obce
ciało, smoliste i toksyczne, które zagnieździło się we mnie wraz z tą ciążą.
– Uparta z niego sztuka, tyle wiemy o nim na pewno – żartuje lekarz. – Nadal
nie chce nam zdradzić swojej płci. Ale to nic. Amniopunkcja da nam i tutaj
stuprocentową pewność. Będę potrzebował dwóch strzykawek, aby zebrać
odpowiednią ilość płynu owodniowego.
– Rozmawiałam z pana asystentką – mówię z wahaniem, może nawet pewnym
zażenowaniem. – O dodatkowej diagnostyce.
– Chodzi o ustalenie ojcostwa. – Lekarz kiwa głową. – Wiem, Ada przekazała
mi pani prośbę.
– Czy możemy do tego wykorzystać tę próbkę płynu, którą pan teraz pobierze?
– pytam.
– Naturalnie. Potrzebny mi będzie materiał genetyczny od domniemanego ojca.
Ma to pani ze sobą?
Kiwam głową. Szczoteczka do zębów należąca do Igora leży w mojej torebce
zamknięta w szczelnym plastikowym woreczku.
Zza pleców lekarza niespodziewanie wyłania się młoda kobieta z włosami
upiętymi w kucyk i twarzą, która nie wyraża nic poza chłodnym profesjonalizmem.
Biorę ją za jego asystentkę, może pielęgniarkę. Przypomina mi trochę tę
diaboliczną siostrę Ratched z Lotu nad kukułczym gniazdem. Podaje lekarzowi
długą igłę w przezroczystej osłonce. Jej wbicie jest jak ukąszenie żmii, przychodzi
gwałtownie, niosąc ze sobą promieniujący do środka ból. Kiedy ból nie mija, a igła
zapuszcza się coraz głębiej, penetruje wnętrze mojego brzucha, wyobrażenie
o jadzie żmii wydaje się przerażająco realne. Zaciskam dłonie, zbielałe knykcie
zapierają się o metalową ramę kozetki.
– Czy to normalne? – wyrywa się z moich ust. Targają mną jakieś złe
przeczucia. – Coś jest chyba nie tak!!
– Wszystko w porządku. – Lekarz wyczuwa moje napięcie. – Proszę tylko
spróbować się rozluźnić.
Odwracam wzrok od monitora, wdycham antyseptyczną woń unoszącą się znad
otwartej buteleczki. Kątem oka zauważam sterczącą wciąż z mojego brzucha igłę.
Przymocowana do niej strzykawka wypełnia się przezroczystym płynem.
– Jeszcze tylko jedna strzykawka i będzie koniec. Idealnie dwadzieścia
mililitrów, dokładnie tyle, ile nam trzeba. – Lekarz podaje napełnioną strzykawkę
pielęgniarce i w jej miejscu mocuje następną. Zaciskam powieki, a kiedy je
ponownie otwieram, wszystko wygląda zupełnie inaczej. Sala zabiegowa kurczy
się, a jej ściany zsuwają się do środka, pozostawiając tylko wąską prostokątną
przestrzeń, w której tkwię nieruchomo. Obniżający się sufit niemal spada mi na
głowę. Od stropu dzieli mnie teraz najwyżej kilka centymetrów. Ledwie oddycham
w tej trumnie zbitej ze sterylnej bieli. Namnożona przed moimi oczami biel
przepoczwarza się w sunące w moją stronę strzykawki, całą armię strzykawek. Ale
nie ma w nich igieł, wypełnia je tylko jakiś biały płyn. W końcu, kiedy prawie tracę
przytomność, znikają, wchłonięte przez moje ciało. Koniec nadchodzi wraz
z kilkoma kolejnymi wdechami. Słyszę już tylko tępy syk i czuję ogniskujące się
w moim wnętrzu ciepło. Wypływa ze mnie, wydostaje się na zewnątrz i tam szybko
się schładza. Sterylna biel tonie teraz w lepkiej gęstej czerwieni, która spływa po
wewnętrznej stronie moich ud. Na podłodze z białych płytek powiększa się kałuża
krwi.
– Pani Lauro! – Dobiegający skądś głos staje się bardziej wyraźny. Nie mogę
go jednak zlokalizować.
Kiedy kolejny raz otwieram oczy, siedzę sztywno na kozetce, wpatrując się
w swoje przykryte nogi. Nie jestem naga, mam na sobie zsunięte lekko dżinsy.
Nigdzie nie widzę krwi. Białe płytki są czyste. Lekarz patrzy na mnie z uniesioną
w dłoni igłą. W jego oczach ulga miesza się z niepokojem. W oczach stojącej obok
pielęgniarki widzę to samo.
– Skończyliśmy już? – pytam, czuję przetaczającą się przeze mnie falę gorąca.
– Prawie. – Lekarz przełyka nerwowo ślinę, ociera z czoła kropelki potu. –
Niewiele brakowało… – szepce do pielęgniarki. – Proszę się jeszcze położyć –
dodaje głośniej. – Chcę posłuchać serduszka.
Kilka minut później, po domięśniowym zastrzyku, pomiarze ciśnienia
i wręczeniu lekarzowi należącej do Igora szczoteczki do zębów, w milczeniu
czekam na wypisywaną mi receptę.
– Czy euthyrox, lek na tarczycę, może wejść w jakieś reakcje z lekami, które mi
pan przepisuje? Albo czy może sam mi zaszkodzić, niezależnie od innych leków,
które przyjmuję? – pytam.
Lekarz odsuwa od siebie klawiaturę i patrzy na mnie uważnie znad swojego
biurka.
– Euthyrox? Bierze go pani?
Kiwam głową.
– Od jak dawna?
– Od roku.
– Od roku? – Marszczy brwi. – Dlaczego nie powiedziała mi pani o tym
wcześniej?
– Mówiłam o tym swojemu endokrynologowi, a także o lekach, które mi pan
przepisał. Z nim to skonsultowałam. Nie widział przeciwwskazań. Z ulotki
dołączonej do leku też nie wyczytałam niczego niepokojącego.
– Ale ma pani jednak jakieś obawy?
Gestem ręki sygnalizuje pielęgniarce, że nie jest mu już potrzebna. By szybciej
zebrać się na szczerość, miętoszę mankiet swojej bluzki.
– Chodzi o to, że od dawna nie czuję się najlepiej. Właściwie to wszystko
zaczęło się mniej więcej wtedy, kiedy zaszłam w ciążę. Może nawet wcześniej, nie
wiem. W mojej pamięci wszystko z tego okresu jest jakby pokryte pajęczyną. I to
w zasadzie początkowo mnie jakoś bardzo nie niepokoiło. Mam kilkuletnią
córeczkę, która wymaga stałej uwagi. Najczęściej mogę pracować dopiero wtedy,
kiedy ona śpi, czyli po nocach. Czasem po południu, kiedy mała jest u swojego taty
albo mojej mamy. Dlatego się nie martwiłam zmęczeniem ani dziurawą pamięcią.
W początkowych tygodniach ciąży to jest przecież normalne. Ale było coś jeszcze,
coś, czego nie miałam w ciąży z Tosią. Chodzi o sen. Tym razem wielokrotnie nie
mogłam się dobudzić. Autentycznie. Dzwonił budzik, a ja go nie słyszałam.
Kończyło się na tym, że stawiałam na stoliku nocnym kilka budzików. Tylko kilka
potrafiło mnie wyrwać ze snu. Po takim przebudzeniu i tak czułam się skołowana.
Teraz jest lepiej, ale… Nie wiem, to nadal nie daje mi spokoju. Wydaje mi się, że
to, co działo się przez ten cały czas ze mną, ma wpływ na moje zachowanie. Na
lęki. Kiedy się denerwuję, to… – Urywam. Szukam właściwego słowa.
Nie muszę się silić, by je znaleźć. W oczach lekarza widzę zrozumienie. Wie,
co chcę mu powiedzieć.
– Ma pani na myśli to, co wydarzyło się dziś w gabinecie? Pani gwałtowną
reakcję na strzykawkę? Bo to o nią chodziło, prawda?
Wzruszam ramionami.
– Naprawdę nie wiem. Przed oczami stanął mi pewien obraz.
– Co na nim było? Może mi pani powiedzieć?
W jego oczach widzę autentyczną chęć zrozumienia.
– To moje wspomnienie, ale jakby odbite na kalce strachu. Rzeczywistość
i halucynacja w jednym. Naprawdę porąbane. – Zatapiam się na moment
w myślach. Ale szybko się otrząsam.
– I dlatego pytała pani o interakcję przepisanych przeze mnie leków
z euthyroxem… – kończy za mnie lekarz.
Drzwi gabinetu lekko się uchylają. Pojawia się w nich ciemnowłosa
recepcjonistka. Informuje mojego ginekologa, że musi po coś przyjść, zanim
przyjmie kolejną pacjentkę. Nie zagłębiam się w szczegóły.
– Euthyrox nie jest tutaj problemem. Może to zwyczajny lęk przed nowym
i nieznanym – zwraca się do mnie lekarz, kiedy drzwi się zamykają. – Ale
radziłbym pani porozmawiać z terapeutą. Może w tych ostatnich tygodniach ciąży
to jest naprawdę niezły pomysł. Pani aktualne wyniki krwi są w normie. Teraz
czekamy na wyniki amniopunkcji. Będą za trzy tygodnie, najpewniej
siedemnastego, ale lepiej jeszcze wcześniej zadzwonić i się upewnić. Przede
wszystkim proszę się nie martwić i zapewnić sobie kilka dni odpoczynku, tym
bardziej po dzisiejszym badaniu. Mówię poważnie. Żadnej pracy po nocach. –
Lekarz grozi mi palcem, co wygląda nieco groteskowo. – Zero stresu. Niech pani
na tych kilka dni powierzy małą mężowi – poleca mi i odsłania zęby w szerokim
uśmiechu.
Podnoszę się z krzesła, dziękuję i kieruję się w stronę wyjścia.
– Ma pani jeszcze swoje leki na nadciśnienie, prawda?
– Tak, obliczyłam, że starczą mi dokładnie na trzy tygodnie.
– W porządku, przepiszę je następnym razem. Niech pani kontroluje ciśnienie
przynajmniej trzy razy dziennie. Jeśli będzie działo się coś niepokojącego, proszę
od razu dzwonić. Może to stres po dzisiejszym badaniu, ale nie podoba mi się ten
pomiar. – Wskazuje na mrugające na wyświetlaczu ciśnieniomierza cyfry.
Kiedy wchodzę do poczekalni, jest wciąż tak samo. Zmieniły się tylko twarze.
Przemykam szybko obok trzech młodych par i wyciągam z kieszeni telefon. Mam
dwie nowe wiadomości. Pierwsza od mamy.
Już po? Wszystko okej? Jak się czujesz?
W porządku. Wracam do domu. A jak u Was? Jak Antosia?
Telefon natychmiast wibruje w moich rękach.
Zamiast nowej wiadomości widzę zdjęcie mojej córeczki, uśmiechniętej,
z buzią pomalowaną w kolorowe motylki. Wygląda na szczęśliwą. Wysyłam
emotkę serduszka. Druga wiadomość jest od Niny, mojej przybranej siostry.
Hej, będę kilka dni w Poznaniu w drugiej połowie miesiąca. Dawno nie
rozmawiałyśmy. Pomyślałam, że wpadnę. Może ci w czymś pomogę, co? Będziesz
już pewnie na ostatnich nogach.
Szybko wstukuję wiadomość.
Pewnie. Kocham cię i okrutnie za tobą tęsknię.
A potem dodaję jeszcze kolejną linijkę.
Już dawno powinnam ci to powiedzieć.
Ale zaraz ją kasuję i piszę:
Mniej więcej wtedy przypada termin porodu. Ale może uda nam się zobaczyć. U
ciebie okej?
Wysyłam.
Za każdym razem, kiedy tak jak teraz ważę słowa, tak bardzo nieadekwatne do
moich uczuć, czuję się jak wstrętny oszust. Ale robię to, bo taką mam pokutę.
Robię to, bo wciąż stąpam po potłuczonym szkle. Stąpam boso, a szkło jest
wszędzie…
Rozdział 6

NINA
teraz

Powodem, dla którego Laura miała zdecydować się na amniopunkcję, nie było
ryzyko wystąpienia defektu genetycznego u jej dziecka, ale ryzyko jego
ewentualnej anemii. Tyle dowiedziałam się od macochy, Laura podobno nie
wtajemniczała jej w inne szczegóły.
Za sprawą prześladujących mnie myśli o siostrze, a pewnie także pod wpływem
wizyty Igora, nie zmrużyłam nawet oka. Swoją rolę odegrał też najpewniej kręcący
się pod domem kot albo leśny stwór, bo nieprzerwanie słyszałam jakiś chrobot.
Spod drzwi wejściowych zwierzak przeniósł się na dach, gdzie chrobot zamienił się
w stukot poruszanych łapami dachówek. Boże, mam nadzieję, że to rzeczywiście
było tylko zwierzę!
Ale nadszedł nowy dzień, a wraz z nim szansa na zdobycie wyników badań
Laury, a jeśli to się nie uda, to przynajmniej na rozmowę z jej lekarzem. Według
macochy badanie przeprowadzano w NewMedzie, prywatnej lecznicy mieszczącej
się w centrum Poznania. Zwlekam się z łóżka i dzwonię do recepcji. Po drugiej
stronie odzywa się uprzejmy kobiecy głos.
– Chciałabym odebrać wyniki badań swojej siostry. Chodzi o przeprowadzoną
w waszym gabinecie amniopunkcję.
– Może je pani odebrać, oczywiście, o ile siostra panią do tego upoważniła. Jak
nazywa się pacjentka?
Cholera. Powinnam była wiedzieć, że to nie będzie takie proste.
– Laura Wagner.
W tle słyszę zakłócony ożywionymi głosami stukot w klawiaturę.
– Faktycznie, wyniki są w systemie od wczoraj – odzywa się recepcjonistka. –
Jak się pani nazywa?
Zastanawiam się, czy nie podać imienia i nazwiska macochy, wtedy szansa
będzie dużo większa, ale tego nie robię. Nie stawię się tam przecież z dowodem
Barbary w ręku.
– Nina Zalewska – odpowiadam z rezygnacją.
– W takim razie zapraszam. Siostra faktycznie wystawiła pani upoważnienie.
Czy mogę jeszcze w czymś pomóc?
Dziękuję recepcjonistce i rozłączam się. Od lat nie łączyła mnie z Laurą bliska
więź. Byłabym nawet skłonna uwierzyć, że jestem ostatnią osobą, której
powierzyłaby tak poufne informacje. A jednak, z jakiegoś nieznanego mi jeszcze
powodu, właśnie to zrobiła.
Ze ściany w przedpokoju ściągam kalendarz i zdrapuję z piątego lipca
zaschnięte resztki czekolady. Treść ukrytego tam zapisku też nie dawała mi tej nocy
spokoju. W miejscu plamy, pod moimi paznokciami, powoli zaczynają pojawiać się
kolejne litery układające się w imię.
Pablo.
Nie słyszałam tego imienia od piętnastu lat, dokładnie tyle nie widziałam jego
samego. Odległe wspomnienia eksplodują pobudzone słowami, które teraz
wypowiadam na głos.
Paweł, Pablo, Pablo, Paweł.
Pablo Sawicki.
A raczej Paweł Sawicki.
Zebrane w niedbałą kitkę blond włosy, dama pik, as karo, zapach morskiej soli,
chlupot wody, szelest żagla, on, kiedy stoi wyprostowany, a potem już nie. On,
złamany wpół, pochylony nad świeżym grobem Franka, wygięte w dół kąciki ust,
szary on, szara twarz, szare wszystko. Aloes, znów karty.
Wszystko zawsze kiedyś się kończy, mała!
Jego duża ciepła dłoń na moim ramieniu.
Nawał wspomnień jest jak tasujące się przed moimi oczami karty z talii, z którą
on sam nigdy się nie rozstawał.
Tylko nie mam pojęcia, co brat Franka, chłopca zabitego strzałą mojego ojca,
robi w kalendarzu Laury. I co robili razem piątego lipca?
Recepcja mieści się na końcu długiego wąskiego korytarza. Na ścianach wiszą
zdjęcia roześmianych młodych rodziców i noworodków.
– Nina Zalewska – przedstawiam się. Z torebki wyciągam dowód osobisty
i kładę go na drewnianym pulpicie.
Recepcjonistka jest młodą brunetką z fryzurą a la bob. Taką samą miała
filmowa Amelia.
– To pani dzwoniła w sprawie wyników siostry. – Kiedy mówi, na jej zębach
widać srebrny aparat ortodontyczny.
Kiwam głową. Dziewczyna wręcza mi cienką szarą kopertę.
– Proszę tutaj podpisać – mówi i przesuwa w moją stronę elektroniczny
czytnik.
– A lekarz prowadzący ciążę Laury? – pytam, składając podpis. – Zastanę go
dzisiaj?
Kątem oka dziewczyna zerka na drzwi oznaczone czwórką. Wisi na nich
tabliczka z wygrawerowanymi słowami Gabinet zabiegowy.
– Niestety pan Klimas dziś już pani nie przyjmie. Kończy właśnie ostatni
zabieg. Ale mogę umówić wizytę na… – Jej długie paznokcie stukają
o klawiaturę… – Na przyszły wtorek.
– Nie, w porządku, dziękuję.
Siadam na krześle dokładnie naprzeciwko gabinetu, w którym prawdopodobnie
przyjmuje teraz Klimas. Rozdarcie koperty i wydobycie z niej dokumentów
przypomina wkroczenie na zakazany teren tajemnic mojej siostry, do których nie
chciała mnie dotychczas dopuścić. Ale teraz mam jej zielone światło, tylko wciąż
jeszcze nie wiem dlaczego. Rozkładam kartki na kolanach i je przeglądam.
Początkowo niewiele z nich rozumiem. Wynik badania amniopunkcji opisany jest
tak zawiłym językiem, że trudno mi ocenić, czy jest pozytywny, czy może jednak
nie. Spodziewam się, że na kolejnej karcie znajdę jego dalszy opis albo choć
krótkie wyjaśnienie, ale niczego takiego nie ma. Natrafiam na wynik zupełnie
innego badania.
„Prenatalny raport testu DNA w kierunku ustalenia pokrewieństwa”.
Przedzieram się przez skomplikowane oznaczenia i nieznane mi terminy, by
wreszcie dotrzeć do sedna. Przeszywa mnie zimny dreszcz.
Przy każdym z pięciu badanych wskaźników dotyczących domniemanego ojca
widnieje ten sam wynik – „Wykluczenie”. Poniżej, jakby dla dobitniejszego
potwierdzenia, pojawia się krótka interpretacja.
„Prawdopodobieństwo ojcostwa 0%”.
Czyżby ten parszywiec Igor miał rację? Miałaś kogoś innego, siostrzyczko?
A może do badania przyniosłaś materiał genetyczny należący nie do twojego męża,
a kochanka? Jakkolwiek było naprawdę, wyniki tego badania są dowodem, że nie
byłaś wierna Igorowi.
Z zamyślenia wyrywa mnie zgrzyt otwieranych drzwi i stukot obcasów
pojawiającej się w nich rudowłosej kobiety. Wpycham dokumenty do koperty.
Jeden z nich, mała kwadratowa karteczka, wysuwa się i wpada pod dystrybutor
z wodą. Zauważam, że to informacja o wystawionej na nazwisko mojej siostry
recepcie. W drzwiach staje szpakowaty mężczyzna w białym kitlu. To zapewne
ginekolog Laury. Podnoszę się z krzesła.
– Jestem siostrą Laury Wagner – mówię, ciężko dysząc. – Właśnie odebrałam
jej wyniki. Czy możemy o nich chwilę porozmawiać?
– Dziś to niemożliwe – odpowiada lekarz, patrząc przed siebie nieobecnym,
zmęczonym wzrokiem. – Laury Wagner? – Zatrzymuje się zaniepokojony. – Czy
coś jej się stało?
– Dlaczego pan pyta?
– Proszę, usiądźmy tutaj. Tylko się przebiorę i zaraz do pani przyjdę – mówi
i wskazuje na przedsionek, w którym ustawione są donice z kwiatami i dwa fotele.
Siadam na jednym z nich. Kilka minut później lekarz dołącza do mnie, wcześniej
przez chwilę rozmawia z recepcjonistką. Może pyta ją o mnie, o to, czy faktycznie
jestem tym, za kogo się podaję. Nie wiem.
– Odniosłem wrażenie, że pani Wagner nie była ostatnio w najlepszej formie –
stwierdza, zajmując miejsce w drugim fotelu.
– Co ma pan na myśli?
– Chodziło o przebieg badania, ale nie tylko…
– Co się wtedy stało, podczas tego badania?
Widzę, że lekarz się waha, a może stara się sobie coś przypomnieć.
– W czasie badania pani Wagner podniosła się gwałtownie z leżanki. Moje
pacjentki czasami źle reagują na to badanie, nie należy ono do przyjemnych, ale tu
zaszło coś więcej. Pani siostra była w transie. Nie podałem jej znieczulenia, a była
na granicy utraty świadomości. Tak, chyba tak to można określić. – Kiwa
sugestywnie głową. – Zanim wstała, wiła się przez moment w konwulsjach, potem
krzyknęła: „Boże, nie! Puśćcie! Dlaczego mi to robicie?”, chyba właśnie to, ale nie
jestem pewien. Była śmiertelnie przerażona. Nie kontrolowała się do tego stopnia,
że gdybym nie wyciągnął z jej brzucha igły punkcyjnej kilka sekund wcześniej, to
z dużym prawdopodobieństwem wbiłaby się głębiej i zraniła dziecko. Ale nie
odpowiedziała pani na moje pytanie. – Jego głos nagle tężeje, zwężone źrenice
domagają się odpowiedzi. – Czy wszystko z nią w porządku?
– Tak, wyjechała na kilka dni do rodziny, żeby odpocząć – kłamię i spuszczam
głowę, by nie wyczytał śladu kłamstwa z mojej twarzy. – Nie wiem, jak
interpretować te wyniki – mówię i raz jeszcze wyciągam dokumenty. Wręczam je
lekarzowi.
Kartki szeleszczą w jego palcach. Z brązowego etui wyciąga okulary i nasuwa
je na nos.
– Nie ma powodu do niepokoju. Wyniki amniopunkcji są prawidłowe. Ze
względu na obecny u pani siostry konflikt serologiczny istniała konieczność
sprawdzenia, czy u dziecka nie rozwija się niedokrwistość. Gdyby tak się stało,
mogłoby dojść do niedotlenienia. Ale na szczęście wszystko w porządku.
– Konflikt serologiczny? Dochodzi do niego wtedy, kiedy grupy krwi matki
i ojca się różnią? – przypominam sobie z lekcji biologii.
– Tak, ale tylko wtedy, kiedy matka jest recesywna, czyli ma grupę krwi
oznaczoną jako RH-, a płód odziedziczył po ojcu krew Rh+. Naprawdę muszę już
iść. Za pół godziny przyjmuję w innej klinice. – Lekarz zerka na zegarek
i gwałtownie podnosi się z fotela. – Pani Wagner powinna się umówić na przyszły
tydzień. Koniecznie. Proszę przypilnować, aby to zrobiła. I niech pani wykupi jej te
leki. To bardzo ważne – podkreśla, wskazując receptę. Potem oddaje mi
dokumenty. – Te, które zapisałem poprzednio, już jej się kończą…
– Co to za leki? – pytam, bo nie rozpoznaję ich nazwy.
– Zapobiegają nadciśnieniu. W ostatnich tygodniach pani Laura miała je
znacząco podwyższone.
– A co by było, gdyby ich nie przyjęła? – pytam niby od niechcenia.
W rzeczywistości boję się odpowiedzi.
Lekarz rzuca mi podejrzliwe spojrzenie.
– A dlaczego miałaby ich nie przyjmować? Wie, że musi je zażywać.
– Widzę się z nią dopiero pojutrze. Pewnie jeszcze ma zapas, ale wolałam
wiedzieć… Tak na wszelki wypadek… – tłumaczę jakoś nieporadnie.
– Niech się pani tego dowie, a jeśli ich już nie ma, to proszę jej te leki jakoś
dostarczyć. Nie wolno robić przerwy, nawet jednodniowej. – W jego ustach ta
prośba brzmi jak rozkaz. – Stan przedrzucawkowy może być naprawdę groźny, dla
niej i dziecka. I proszę po leki pojechać do apteki na Wodną. Z tego, co wiem, tylko
tam je mają. To nowe niedające skutków ubocznych pigułki, na razie nie są jeszcze
powszechnie dostępne.
Szklane drzwi rozsuwają się, kiedy lekarz do nich podchodzi. Zatrzymuje się na
szczycie schodów.
– I jeszcze jedno. – Uśmiecha się tajemniczo. – Proszę powiedzieć pani Laurze,
że przeczucie jej nie myliło. Będzie miała córeczkę.

Zabytkowy cmentarz na Nowinie przypomina martwy, pogrążony w wiecznej


ciszy podziemny mikroświat, siłą wciśnięty w tętniącą życiem dzielnicę. Stare,
odrestaurowane nagrobki kontrastują z tymi zupełnie opuszczonymi
i zaniedbanymi. Pokrytemu mchem kamiennemu aniołowi czas odebrał skrzydła
i przekuł ramię. Wycelowana we mnie dłoń jednej z figur pozbawiona jest jednego
palca. Czas i postępująca tu degradacja – wszędzie to widać. Ale jest i życie, tylko
w innej niż ludzka formie. Stare drzewa, zamieszkujące w nich ptaki i pleniąca się
tu roślinność przełamują tę martwotę. Im bardziej zbliżam się do kapliczki, tym
bardziej wyraźny staje się dźwięk trąbek i ciągnący się za nim przemarsz smutku.
Czarne buty, czarne garsonki, czarne garnitury, szare twarze – zlewają się przed
moimi oczami w korowód czerni. Trafiłam na jakiś pogrzeb.
– Masz chwilę? – szepcę w słuchawkę, kiedy Igor wreszcie odbiera.
– To nie jest dobry moment, Nina. Jestem zajęty – mówi zniecierpliwionym
tonem. W tle słyszę zgrzyt, po którym nadchodzi łomot, coś, co brzmi jak wycinka
karczowanych drzew. – Jesteśmy nad rzeką, szukamy.
Na moment wstrzymuję oddech. Zupełnie zapomniałam o poszukiwaniach,
a może zwyczajnie to wyparłam.
– Nad rzeką?
– Niczego nowego nie mamy. – Igor dyszy w słuchawkę, chyba przez coś się
przedziera. – To o co chodzi?
– Jaką masz grupę krwi? – pytam bez ogródek.
Cisza. Chwila konsternacji.
– A dlaczego chcesz to wiedzieć?
– Proszę, po prostu powiedz.
– Rh– A. – Znów cisza. – Mam nadzieję, że mi to potem wyjaśnisz… – dodaje
po chwili.
Tyle mi wystarczy. To nie ty jesteś ojcem tej mającej się urodzić dziewczynki,
teraz to już pewne… Mam te słowa na końcu języka, ale milczę. Rozłączam się po
szybkim „na razie”. Staję przed grobem rodziców – starym, secesyjnym
nagrobkiem z kwiatowym ogródkiem porastającym jego wnętrze. Na jednej
z kamiennych rzeźb siada kos. Mieszkam w Trójmieście, więc nieczęsto tutaj
bywam. Czyżby to Barbara dbała o nagrobek i regularnie podlewała kwiaty?
Zapalam znicz, wkładam do wazonu bukiet białych róż, ulubionych kwiatów mojej
mamy.
Straciłam ją, kiedy byłam jeszcze w zerówce. Przez dwa lata rak piersi odbierał
nam ją dzień po dniu, choć robiła wszystko, abyśmy wierzyli, że nic złego się nie
dzieje. Kłamstwa, kłamstwa. Do ostatniego dnia snuła plany na przyszłość,
w śniadaniówkę wsadzała mi za każdym razem inną niespodziankę, choć sama
ledwo trzymała się na nogach. Mając sześć lat, czułam się przeżutą i strawioną
przez życie dorosłą, w pełni świadomą tego, czym jest ból, cierpienie i śmierć.
Towarzyszyły mi przez niemal połowę mojego krótkiego życia.
Z moją macochą, Barbarą, ojciec związał się po niecałych dwóch latach. Nie
wiem, dlaczego tak szybko ją zaakceptowałam. Może byłam spragniona namiastki
matczynej czułości, a może stało się tak dlatego, że Barbara nijak nie wpisywała się
w obraz złej macochy z baśni. No i była z nią Laura, nastolatka, która zamiast
traktować przybraną siostrę z dystansem, pokazała mi, czym jest prawdziwa
siostrzana czułość i troska. Nie znałam ich wcześniej. Laura była czuła
i opiekuńcza także wtedy, kiedy mój ojciec i ta przeklęta strzała zrujnowały i jej
świat.
Nie mogę się skupić, żeby porozmawiać z rodzicami, mijam więc kolejne rzędy
nagrobków. W ręku trzymam jeszcze jeden znicz – biały lampion z cherubinkiem.
Z oddali widzę, że przy grobie, do którego się kieruję, stoi jakieś dziecko, na oko
dziesięcioletni chłopiec. Po chwili zauważam, że chłopak nie jest sam. Nad białą
nagrobną płytą pochyla się ktoś jeszcze, jakiś mężczyzna.
Poznaję go, poznaję ten sam luzacki styl, ten sam sprężysty chód. Ale
piętnaście lat przyniosło też widoczne gołym okiem zmiany. W niedbale spiętym
blond kucyku widać niteczki siwizny, a umięśnione niegdyś ramiona zapadły się
i zwiotczały.
Pablo.
Paweł.
Paweł Sawicki.
Pablo nie tylko z kartki twojego kalendarza, ale i z naszego odległego życia,
siostrzyczko.
Nie czekając, aż mężczyzna i dziecko odejdą, podchodzę do nagrobka. Staję za
plecami Pawła, słyszę jego oddech i wypowiadane przez niego słowa modlitwy.
Nie odchodzę. I tak miałam przecież się dowiedzieć, co robi w kalendarzu mojej
siostry.
Odwraca się prawie natychmiast, chyba wyczuwa moją obecność. Wygląda na
zmęczonego, w kącikach jego oczu pojawiła się siateczka zmarszczek, a policzki
pokrywa kilkudniowy zarost. Ale to wciąż ten sam Pablo. On i jego niedbały urok.
– Antek, zmykaj do auta, zaraz do ciebie przyjdę – zwraca się do chłopca
w piłkarskim stroju, kiedy mnie poznaje. W rękę wciska mu kluczyki.
– Ale, tato, chodź już, spóźnię się na trening – marudzi mały, robi kwaśną minę
i czubkiem buta drąży w ziemi dziurę.
Z kieszeni spodni Paweł wyciąga telefon i wręcza go dziecku.
– A co powiesz na bonusowy czas na Cali of Duty? Dziesięć minut ekstra.
Nie odzywając się ani słowem, mały odwraca się na pięcie i oddala w stronę
bramy. Po odejściu chłopca stoimy przez chwilę w zupełnym milczeniu.
– Przykro mi – odzywa się Paweł, spoglądając za synem. – Widzieliśmy się
z Laurą niedawno. Wydawała się jakaś przygnębiona i przestraszona. Ale nie
zauważyłem w tym tego, co miało nadejść.
– Może nie nadeszło… – mówię z przekonaniem, ale czuję w dołku uścisk
narastającego niepokoju.
Paweł marszczy brwi, rzuca mi pytające spojrzenie.
– Nie rozumiem. To jednak nie było samobójstwo?
Podpalam znicz i stawiam go na płycie. Znad kilku innych zapalonych
lampionów rozchodzi się jasne światło.
– Nie wiem – odpowiadam. – Moja siostra miała jakieś tajemnice, które
skrzętnie przed wszystkimi ukrywała. Piątego lipca. Wtedy się widzieliście,
prawda? – Zmieniam nagle temat.
– Skąd wiesz?
– Zapisała twoje imię w kalendarzu.
Paweł kiwa głową, jakby coś sobie przypominał.
– Nie wiem, czy to było na pewno piątego lipca, ale chodziło pewnie o ekipę od
monitoringu. Prosiła mnie o pomoc. Byłem tam, kiedy oni montowali jej kamery.
– Rozmawialiście wtedy?
– Zdawkowo. Miała potem jechać z Antosią na terapię. Wyglądała na
zmęczoną. Ale nie zauważyłem niczego szczególnego. W trakcie naszej rozmowy
pakowała saszetki z ziołami, które miała potem wysłać. Pomagałem jej to zanieść
do samochodu. Było wtedy spore zamieszanie.
– Dlaczego poprosiła o pomoc akurat ciebie?
Paweł rzuca mi zdziwione spojrzenie. Może nawet czai się w nim
zniecierpliwienie.
– Od jakiegoś czasu utrzymywaliśmy kontakt. Może dlatego. A dlaczego ty
mnie o to wszystko pytasz?
– Bo nie wierzę, że to zrobiła. Szukam jakichś luk, punktów zaczepienia. Chyba
też obwiniam się o to, że w porę nie zauważyłam, że coś u niej nie gra. Ostatnio
rzadko tu bywałam… – stwierdzam z autentycznym smutkiem.
– Nie katuj się tym. Poczucie winy jest jak toczący zdrowe komórki rak. –
Paweł się zamyśla. Błądzi wzrokiem po nagrobkach. – Wysysa energię, dosłownie.
Sam się tym trułem latami. Katowałem się myślą, że sprawił to mój egoizm. Że to
nie strzała twojego ojca, tylko mój egoizm zabił Franka.
– Nie rozumiem.
– To ja zacząłem ten łańcuch. Głupi, niedojrzały szczeniak… – Urywa.
Nerwowo przełyka ślinę.
Nie ponaglam go, cierpliwie czekam. Czuję, że Paweł zbiera się, by powiedzieć
mi o czymś, co dręczyło go przez te długie lata.
– Tamtego dnia miałem się nim zająć przez kilka godzin, aż do powrotu naszej
mamy. – Paweł podejmuje po chwili przerwany wątek. – Zamykała sklep
o osiemnastej. Ale koło siedemnastej, na godzinę przed jej powrotem, dostałem
informację o tym, że zwolniło się miejsce w regatach. Miałem dostać dziką kartę,
o ile dotrę tam natychmiast, w ciągu godziny. Zamiast pograć tamtego dnia
z Frankiem w nogę, tak jak mu obiecałem, wcisnąłem mu w rękę pilota, włączyłem
pierwszą lepszą debilną kreskówkę i wyszedłem. Zostawiłem go bez opieki. Nasza
mama miała wrócić za godzinę. Myślałem, że w tym czasie przyklei się do
telewizora. Ale on się nudził. Był tylko małym chłopcem. Wyszedł z domu. Resztę
już znasz. I tylko do siebie mogę mieć o to pretensję. Wiesz, że dokładnie dzisiaj
mija szesnaście lat?
Patrzący na nas z porcelanowego zdjęcia niebieskooki chłopiec uśmiecha się
smutno. Zamiast dorosnąć, zamienił się w szkielet. Poza tym nie mogę oprzeć się
wrażeniu, że Franek z cmentarnego zdjęcia jest niemal dokładną kopią chłopca
w piłkarskim stroju. Tego, który gra teraz pewnie w Call of Duty.
Geny.
Krzywo przycięta blond grzywka, błyszczące oczy i pulchne, rozchylone lekko
usta. Nie wypływa z nich krew. Nie wyrywa się z nich odbity na zawsze w moim
mózgu przeraźliwy krzyk konającego dziecka.
– Myślisz, że wszystko byłoby inaczej, gdyby nasi ojcowie mniej się
nienawidzili? – pytam. Na chwilę znów jestem tym samym przerażonym
dzieckiem, którym byłam wtedy, w dwa tysiące piątym.
– To nie twój stary zionął nienawiścią, tylko mój. Był, a raczej nadal jest żywą
frustracją, którą sieje w innych. Tym się karmi. Toksyczny człowiek, a z wiekiem
tylko mu się to nasiliło. Nasiąkasz tym, z kim żyjesz. Tym się stajesz. A on wciąż
karmi się potworami z przeszłości. Dlatego trzymam swoich synów z dala od
niego. Ja jestem już odporny, a oni jeszcze nie.
– Kiedy to wszystko się zaczęło? Pamiętasz? Czy to było wtedy, przed
monopolowym? – Wciąż błądzę myślami po tych zatartych w mojej pamięci
wspomnieniach.
Paweł zerka w bok, jakby i on starał się coś sobie przypomnieć.
– Nie było mnie tam wtedy. Awantura przed sklepem to był chyba tylko
pretekst. Tak naprawdę mojemu ojcu chodziło o twoją macochę, o jego urażoną
męską dumę. Jakieś stare zaszłości…
– O moją macochę? – pytam i wzdrygam się. – A co ona ma z tym wspólnego?
Na brukowanej ścieżce, w odległości kilku metrów od nas, stoi ubrany w strój
piłkarski chłopiec. W ręku trzyma podniesiony telefon, z którego wydobywa się
wysoki, kobiecy głos.
– Tato, mama dzwoni. Mówi, że to pilne. Chodzi o ciocię Alinę.
W Pawle momentalnie coś się zmienia, prostuje się i jaśnieje. Jakby z tej
dręczącej go wizji przeszłości wyrwała go zdrowa i lepsza teraźniejszość, którą
sam z mozołem zbudował. Na odchodne mówi mi, że prowadzi salon
oświetleniowy na ulicy Rynkowej w Sowińcu i że tam go w razie czego znajdę.
Potem wraz z synem znika za cmentarną bramą.
CZĘŚĆ 2
Rozdział 7

LAURA
czerwiec 2005 (miesiąc przed śmiercią Franka Sawickiego)

– Jak go nazwiemy? – pytam ojczyma, gładząc długi, kosmaty pysk psa.


Kundelek niespokojnie wierci się na moich kolanach, wciąż przestraszony tym,
że został wyrwany z jedynej znanej mu ostatnio rzeczywistości – zza krat
schroniska. Spędził tam dwa lata. Kilka poprzednich wegetował na łańcuchu, który
wrósłszy mu w skórę, pozostawił po sobie grubą pręgowaną bliznę. Czuję ją teraz
pod palcem, na jego szyi pozbawionej sierści. Ją też ostrożnie gładzę, a pies mi na
to pozwala. Jego ciepły język liże wierzch mojej dłoni.
– Może niech Nina zdecyduje. Ale pod warunkiem, że to nie będzie jakieś
pokręcone imię z kreskówki. Bo jak go wtedy będziemy wołać? – Wybucham
śmiechem. – Czy to czasem nie wóz Sawickich? – Marszczę brwi i wzdrygam się
na widok zaparkowanej pod sklepem ubłoconej furgonetki z poobijanym
niebieskim zderzakiem. Z odklejającej się od tylnych drzwi wlepki uśmiecha się
różowa świnka. Wygląda jakoś upiornie. – Musimy robić te zakupy tutaj? –
Wykrzywiam usta z niesmakiem.
– Kupię tylko zgrzewkę wody i zaraz wracam. Może to jego pracownik. Zresztą
pracownik czy nie, nie możemy bać się wejść do sklepu. Potrzebujesz czegoś? –
pyta mnie ojczym. Jego głos emanuje spokojem.
– Nie. – Kręcę głową. – Ale wyjdę z nim na moment. – Poklepuję delikatnie
grzbiet psa. – Może wtedy trochę się uspokoi. – Wysiadam z samochodu
i zatrzaskuję za sobą drzwi. Pies posłusznie podąża za mną na smyczy.
Lejący się z nieba żar prawie natychmiast skleja moją wilgotną skórę
z sukienką na cienkich ramiączkach. Poprawiam zsuwający się z głowy słomkowy
kapelusz i patrzę za ojczymem znikającym we wnętrzu sklepu. Pies ciągnie mnie
w jego stronę, a raczej w kierunku rosnących przed sklepową witryną krzaków.
Kiedy się do nich zbliżamy, drzwi się otwierają, a ze sklepu wychodzi blady
chłopiec z blond włosami, krzywo przyciętą grzywką i lizakiem w ręku. To Franek
Sawicki, brat Pawła. Olbrzymi lizak z kolorową posypką ledwie mieści mu się
w ustach. W drugiej rączce mały trzyma paczkę żelków i czekoladę. Za chłopcem
kroczy brzuchaty facet z ogoloną głową i wielkim pieprzykiem nad linią brwi. Jego
oczy to wąskie szparki, wargi są wydęte, brzuch nieproporcjonalnie wielki
w stosunku do reszty ciała. Stawia niezgrabne kroki, a jego nogi wyglądają jak
drewniane pieńki, są krępe i sztywne. W rękach mężczyzny podzwaniają
wypełnione po brzegi siatki z zakupami. Ich główną zawartością są szklane butelki.
Marian Sawicki. Mdli mnie na jego widok.
Nie wiem, czy psu udziela się moja niechęć do tego typa, czy raczej wyczuł
woń alkoholu, która latami wsiąkała w jego skórę. Tak czy inaczej, kundelek
zaczyna ujadać. Dopiero co odebraliśmy go ze schroniska, nie potrafię jeszcze nad
nim zapanować. Mija chwila, może kilka sekund, nim udaje mi się zablokować
smycz. Tyle wystarczy, by pysk psa znalazł się w odległości metra od nogi
Sawickiego, dokładnie na wysokości jego łydki.
– Zabierz ode mnie to bydlę! – wrzeszczy Sawicki. Jego twarz robi się
purpurowa.
Odciągam psa, ale nie udaje mi się go uspokoić. Wymachujący siatkami,
ciskający we mnie kolejne przekleństwa Sawicki tylko bardziej go rozjusza. Ale
stoję wraz z psem we względnie bezpiecznej odległości. Od Sawickiego
i schowanego za jego plecami syna dzielą mnie jakieś trzy metry, może więcej.
Nachylam się nad psem, by go uciszyć, a wtedy Sawicki posuwa się o krok dalej.
A raczej robi kilka kolejnych kroków. On i podążający za nim jak cień,
pochlipujący cicho chłopczyk. Dzielący nas dystans gwałtownie maleje… Są tuż
nade mną…
Nagle powietrze przeszywa głośny świst. Kiedy podnoszę wzrok, dosłownie
o włos mija mnie wsunięta w bucior wielka stopa. Jest uniesiona i wprawiona
w gwałtowny ruch, przypomina pędzące na oślep wahadło. Wtedy już wiem, wtedy
to wszystko do mnie dociera. Sawicki nie trafia i traci równowagę, ale ta chwila
porażki nie trwa długo. Pięć, może dziesięć sekund, dokładnie tyle mu wystarcza,
by wziąć kolejny zamach, tym razem celny. Czubek ciężkiego buta wbija się w psa,
cios przyjmują jego żebra, może brzuch. Nie wiem, nie widzę, bo na moment
martwieję. Porażony bólem kundelek zwija się w kłębek i głośno skamle.
– Przestań! Robisz mu krzywdę! Wariat! – krzyczę przez łzy.
Instynktownie szukam jakiegoś wsparcia, ale poza mną i Sawickimi nikogo nie
ma. Gniew dyktuje mi kolejny ruch. Kucam przed psem. Rozpościeram ramiona,
ciało zamieniam w żywą tarczę. Osłaniam psa całą sobą, by uniemożliwić
Sawickiemu kolejny cios.
Tracę wtedy kontrolę nad smyczą, która wyślizguje mi się z rąk. Jest jak wąż,
chociaż umyka znacznie szybciej. W mgnieniu oka staje się rozprostowaną
naprężoną liną. Zupełnie zdezorientowana, gubię się w dalszym biegu zdarzeń. Nie
wiem, dokąd zmierza lina. Wszystko wokół wiruje. Wraz z moim przyspieszonym
oddechem przyspiesza też czas. Potem gwałtownie się zatrzymuje. A ja tkwię
nieruchomo w samym środku, zaś naprężona smycz trafia wreszcie do celu, do
łydki Sawickiego. Rozjuszony pies dopada nogawki jego spodni i wyszarpuje z niej
kawałek materiału.
Wtedy drzwi sklepu się otwierają. Staje w nich mój ojczym z zakupami.
Natychmiast przytomnieję. Chwytam smycz i kolejny raz odciągam psa od
Sawickiego.
– Co tu się dzieje?! – Głos ojczyma jest twardy, nieustępliwy. Chyba jeszcze
nie do końca rozumie, co zaszło.
Jego obecność odwraca uwagę Sawickiego ode mnie i od psa. Na szczęście.
Sawicki koncentruje się teraz na moim ojczymie. Jego oczy zmieniają się
w rozsierdzone innym, jeszcze potworniejszym gniewem czarne źrenice.
– Ucisz wreszcie tego kundla! – Sawicki znów niespodziewanie odwraca się do
mnie. – A za to masz mi zapłacić! – Teraz łypie na ojczyma. Schyla się i wpycha
palec w poszarpaną dziurę swoich spodni.
– To on go kopnął… Z całej siły… Z premedytacją. To on go sprowokował! –
tłumaczę urywanym głosem. Ledwie łapię powietrze. – Pies sam by tego nie
zrobił…
– Jaki on? Naucz tę małą jędzę grzeczności! – Tłusty paluch Sawickiego
wycelowany jest we mnie. Teraz Sawicki syczy zupełnie jak wąż.
Ojczym nie spuszcza z niego wzroku. Zbliża się do nas szybkim, sprężystym
krokiem. Nie do końca wiem, czego powinnam się teraz spodziewać.
– Z czym ty, człowieku, masz ciągle problem? Z własną frustracją?
Jego ciało jest napięte jak struna, gotowe do skoku, ale głos ma opanowany.
Wiem, że nie rzuci się na Sawickiego. Tego jednego jestem pewna. Brzydzi się
przemocą.
– Problem? Taki z ciebie kozak? – Sawicki rechocze. – Na te twoje gładkie
gadki to ja się nie biorę. Przyjechał ciul z dużego miasta i myśli, że będzie się tu
panoszyć – dodaje kpiąco. – Pokaż wreszcie, że nie tylko w gębie dobry jesteś…
Stać cię na to, hę? A może jesteś panienką i większego nerwa to ma nawet ta twoja
dziewucha – mówi prowokacyjnie, wskazując na mnie.
Wiem, że gdyby ojczym dał się sprowokować, Sawicki byłby gotów go
uderzyć. Widzę wzbierającą w nim agresję. Wystarczy byle iskra, by u kogoś
takiego jak on spowodować wybuch. Ale ojczym tego nie robi. Nie prowokuje go.
Wymija go obojętnie, skinieniem głowy sygnalizuje mi, żebym wsiadała do
samochodu. Otwieram drzwi od strony pasażera, staram się przy tym uspokoić psa,
ale on wciąż jest pobudzony. Kręci się niespokojnie wokół moich nóg, ale nie
warczy. Wciąż cicho skamle. Udaje mi się zdobyć jego zaufanie na tyle, aby
pozwolił się podnieść. Delikatnie umieszczam go na tylnym siedzeniu. Gramolę się
tam i ja.
– Jesteś żałosny, wiesz? – Ojczym rzuca Sawickiemu konfrontacyjne
spojrzenie. – Odwróć się i popatrz, co robisz. Znowu niszczysz. Tym razem nawet
własne dziecko się ciebie boi.
Za plecami Sawickiego wciąż chowa się przerażony i cały skurczony Franek.
Z jego zaciśniętego wciąż w palcach lizaka odpadła cała posypka. Po ubrudzonych
policzkach chłopca płyną łzy.
– Nie ośmieszaj się, choćby ten jeden raz, choćby przez wzgląd na niego –
mówi mój ojczym.
– Wara od mojego syna! Jego w to nie mieszaj! Ze swoimi rób, co chcesz! –
warczy wściekły Sawicki. – A mój niech wie, jak się obronić. Niech się uczy!
A dokąd to się wybierasz? – dodaje zaczepnie, z jakimś niebezpiecznym błyskiem
w oku, widząc, że i ojczym zamierza wsiąść do samochodu. – Nie skończyliśmy
jeszcze!
Kolejne sekundy znów zlewają mi się w jeden poszarpany obraz. Sawicki wbija
w ojczyma rękę, która wczepia się w niego jak ostry hak. Kiedy ojczym go z siebie
zrzuca i odpycha, Sawicki traci równowagę. Wtedy zupełnie mu odbija. Jego pięść
trafia w szczękę mojego ojczyma. Ale tylko się o nią ociera, potem cios gładko
wchodzi w powietrze i traci cały impet.
– A teraz?! – ryczy Sawicki. – Masz jaja czy wciąż tylko smutną cipę?
Po raz pierwszy widzę, że ojczym się waha, że naprawdę mógłby oddać mu
cios. Ale jego dezorientacja trwa tylko sekundę, nie więcej. Chęć odwetu znika,
gdy ojczym zerka na małego Franka. Zresztą na agresję Sawicki zareaguje tylko
jeszcze większą agresją. Ojczym dobrze to wie. Wiem ja, wiedzą też sprzedawca
i klienci, którzy znikąd pojawili się przed sklepem. Tylko że oni stoją z boku,
patrzą na rozgrywającą się na ich oczach scenę bez żadnej reakcji, bez próby
interwencji. Milczą. Jesteśmy dla nich wyłącznie tanią sensacją, o której będą
potem opowiadać. Tych ludzi trawi bierność i znieczulica.
– Pożałujesz, kiedyś naprawdę tego wszystkiego pożałujesz – rzuca mój
ojczym. Siada za kierownicą i zatrzaskuje za sobą drzwi.
Ruszamy z miejsca. Sawicki wali pięściami w karoserię. Przywarł do niej i nie
chce się odkleić. Ale samochód toczy się już zbyt szybko, dlatego w końcu
puszcza. W lusterku widzę, że stoi w szarych tumanach kurzu. Wznosi pięści do
nieba, coś wykrzykuje, ale nienawistne słowa cichną wreszcie, pochłonięte przez
warkot silnika.
– Co z psem? – pyta ojczym, kiedy Sawicki stał się już tylko czarnym
punkcikiem na drodze.
Kundelek leży wyciągnięty na siedzeniu, strzyże uszkami.
– Nie wiem. Chyba w porządku. – Biorę głęboki oddech, w środku cała jeszcze
się trzęsę. – Ale może niech weterynarz go obejrzy.
– Okej. Podjedziemy do niego teraz.
Kiwam głową. Potem nastaje chwila ciszy.
– Dlaczego on nas tak nienawidzi? To oszołom, ale dlaczego uparł się akurat na
nas? – pytam ojczyma.
Tym razem cisza trwa jeszcze dłużej niż poprzednio, jest jeszcze bardziej
złowieszcza.
– Myślę, że nie pogodził się ze stratą twojej mamy.
Ta informacja detonuje we mnie kolejną bombę.
– Mojej mamy? A co ona ma z nim wspólnego?
Ojczym wrzuca trójkę i dodaje gazu. Mijane po drodze drzewa coraz szybciej
mkną w ciemnozielonym pędzie. Wtedy ojczym zaczyna snuć swoją opowieść.
Rozdział 8

NINA
teraz

Ubrana w błękitną pidżamkę Tosia zwrócona jest do nas bokiem. Mały


konstruktor w ferworze pracy. Dokładnie tak teraz wygląda. Przekrzywia główkę,
kiedy podejmuje w ciszy kolejną decyzję, i wsuwa dłonie w opadające jej na
ramiona włosy. Potem znów się prostuje. Małe rączki zwinnie chwytają i obracają
niewielkie elementy, na końcu do czegoś je dopasowują. Siedzimy we trójkę
w salonie, w mieszkaniu macochy mieszczącym się w przedwojennej kamienicy na
poznańskich Jeżycach. Zdążyłam jej już powiedzieć o wynikach badań Laury, także
o tym dotyczącym ustalenia ojcostwa. Od Barbary dowiedziałam się za to, że
dzisiejsze przeczesywanie Warty i pobliskiego terenu nie przyniosło rezultatu. Taki
impas biorę za dobry znak, który napełnia mnie nową nadzieją. Jutro z samego rana
Barbara ma stawić się na komisariacie. A to może znaczyć, że policja podjęła jakiś
inny trop.
– Co cię łączyło ze starym Sawickim? – pytam siedzącą obok mnie macochę.
W rękach trzymam filiżankę z parującym naparem. Pociągam cierpki łyk.
– Nie teraz, zaraz położę ją spać – odpowiada Barbara, zbywa mnie
machnięciem ręki. Wodzi wzrokiem za bawiącą się na podłodze wnuczką. – Wtedy
porozmawiamy.
Wstaję z kanapy i powoli zbliżam się do Tosi.
– Ostrożnie, ona nie lubi, kiedy się to robi – ostrzega mnie Barbara. – Nie lubi,
gdy ktoś zagląda, jeśli nie skończyła układać.
Kiwam głową, dając znak, że wiem, co robię. Siadam naprzeciwko małej
w bezpiecznej odległości, żeby jej nie wystraszyć. Wydaje się, że Tosia nie
zauważa mojej obecności.
– Co budujesz, kochanie? Mogę popatrzeć? – pytam łagodnie.
Klocki sprawnie przesuwają się w palcach milczącej małej. Ze starannie
poukładanych w czterech stosikach klocków Tosia zabiera kolejne elementy.
Mocuje je w jednym z pomieszczeń skomplikowanej, niedokończonej jeszcze
budowli, która zaskakuje mnie swoją złożonością. Robi to na mnie tym większe
wrażenie, że Tosia nie posiłkuje się instrukcją. Uderza mnie podobieństwo budowli
do rzeczywistego miejsca. Dobrze mi znanego. To dom Laury, nie mam
wątpliwości. Ten sam układ pokoi, podobne wyposażenie pomieszczeń, tylko że
w miniaturowej wersji z plastiku.
– Czy to twoja mamusia? – pytam i wskazuję na leżącą w łóżku figurkę Lego.
Tosia nie odpowiada, ale unosi figurkę i sadza na kuchennym krześle
zbudowanym z brązowych klocków. Niewielkie plastikowe rośliny wpycha w ręce
ludzika, kilka innych umieszcza na parapecie.
– To mamusia, rozumiem. A gdzie jest Tosia?
Z jednego z zamkniętych woreczków dziewczynka wyciąga oddzielne elementy
– białe nogi, czerwony tułów, żółtą, uśmiechniętą głowę i blond czuprynę. Łączy je
i umieszcza złożonego ludzika na krześle, obok pierwszej figurki.
– Czy w domku zamieszka ktoś jeszcze? Kto tam jeszcze przychodzi? – pytam
zachęcająco.
Tosia nie patrząc na mnie, bierze z woreczka następny element. To czarne nogi.
Najpierw je obraca, a potem rozcapierza w palcach. Z pewnym wahaniem sięga po
kolejny klocek. Jest nim czarny tułów. Z innego woreczka, zawierającego klocki
z kolekcji Lego Ninjago, mała wysypuje na dywan całą zawartość. Wtedy coś
zmienia się w jej zachowaniu. Z dziecka, które do funkcjonowania koniecznie
potrzebuje ładu, przeradza się w wyznawczynię totalnego chaosu. Przeszukuje
klocki z zapalczywością graniczącą z obłędem. Odrzucane przez nią elementy
fruwają w powietrzu. To samo dzieje się z pozostałymi, starannie dotychczas
posegregowanymi elementami. Podłoga przypomina kolorowe pole minowe.
W końcu Tosia znajduje to, czego szukała. Czarną maskę. Kładzie trzy wybrane
przez siebie elementy na dłoni, ale ich ze sobą nie łączy. Zamyka je w rączce
i zaciska dłoń. Rozprostowuje ją chwilę później z porażającym krzykiem. Odwraca
się i ciska elementy przed siebie, prosto w znajdującą się przed nami ścianę.
– Spróbujemy jeszcze raz? – pytam oniemiała. – Spróbujemy zbudować tego
ludzika? Ciocia chciałaby go zobaczyć.
– Nie, wykluczone! Kończymy! – Nad dywanem pojawia się macocha zgięta
wpół. Jej ton jest kategoryczny. Oczy ma szkliste, zmęczone. Zmęczenie wypisane
jest także na jej twarzy. – Nie widzisz, co się z nią dzieje? – szepce mi do ucha.
Mała nadal wydaje z siebie jakieś nieartykułowane dźwięki, choć już nieco
stłumione. Nie wiem, co doprowadziło ją do tego stanu. Kiedy wstaję i zbieram
z parkietu trzy czarne klocki, jej krzyk przeradza się w nowe spazmy, znacznie
gorsze niż poprzednie. Zasłaniając oczy, Tosia wybiega z salonu wprost do
mieszczącej się naprzeciwko sypialni Barbary.
– Świetnie, teraz tak łatwo jej nie uspokoję. – Macocha wstaje, piorunując mnie
oskarżycielskim spojrzeniem. Idzie za Tosią.
Kiedy i ja chcę wejść za nią do sypialni, Barbara zatrzymuje mnie w przejściu.
– Lepiej zostań – mówi jakimś udręczonym głosem. – Przepraszam, ale
naprawdę jestem skołowana. – Spuszcza głowę. Potargane kosmyki wyswobadzają
się z jej ciasno upiętego koka. – Zrozum, Tosia bardzo przeżywa to, że jest
w innym domu, bez mamy. Wyczuwa też mój niepokój. A do tego nie jest
dzieckiem, jak wszystkie inne. To dla nas trudne.
– Jak dla wszystkich – dodaję, ale się wycofuję. Tak faktycznie będzie lepiej.
Drzwi sypialni zamykają się za macochą. Szloch nie ustaje jeszcze przez dłuższą
chwilę, ale powoli słabnie. Kilkadziesiąt minut później, kiedy Barbara wychodzi
z sypialni, w pokoju panuje absolutna cisza.
– Wreszcie usnęła – oddycha z ulgą, siadając obok mnie na sofie. – Co się
właściwie stało?
– Tosia pokazywała mi siebie i Laurę. Są ułożone z klocków. – Wstaję
i podchodzę do tej konstrukcji. – Zbudowała też ich dom. Zobacz.
Macocha podnosi się z sofy i nachyla nad domkiem.
– Faktycznie, nie zauważyłam tego wcześniej. – Ożywia się, w jej oczach po
raz pierwszy pojawia się dziś nieśmiała iskra. – Jest podobny – przyznaje.
– Identyczny, ale niedokończony. Brakuje tylko pokoju Tosi, łazienki
i korytarza – mówię z przejęciem. Liczę, że wzbudzę tym entuzjazm macochy.
– Ale jak to się ma do jej ataku? – pyta.
– Chodziło o kolejnego ludzika. Chciała użyć trzech czarnych elementów,
w tym maski. Myślę, że to mógł być ktoś, kto budził w niej niepokój.
Macocha patrzy na mnie z niedowierzaniem, może też z rezygnacją.
– Nina, wiem, że kurczowo trzymasz się nadziei. – Wzdycha. – Ja też. Ale
szukajmy tam, gdzie czegoś się faktycznie dowiemy. Nie w tych klockach. –
Wskazuje dłonią domek. – I nie w głowie Tosi.
– Więc jak to wszystko wytłumaczysz?
Barbara przygryza dolną wargę. Robi to zawsze, kiedy stara się wymyślić
sensowne wyjście z patowej sytuacji.
– Ona po prostu wyczuwa, że dzieje się coś złego. Czarna postać to pewnie
w jej rozumieniu coś, co zabrało jej mamusię – mówi i kiwa sugestywnie głową.
– To wykluczone – obruszam się.
– Wykluczone?
– Z tego, co wiem, u dzieci autystycznych myślenie abstrakcyjne jest
zaburzone. Czarny ludzik nie jest personifikacją zła. Nie może nią być. Myślmy
dosłownie, tak, jak myśli Tosia. Czarny ludzik to człowiek w czarnym stroju,
ewentualnie ktoś, kto pojawia się nocą. To ktoś, kto fizycznie reprezentuje czerń.
Ktoś, kto burzył jej porządek. Ktoś, kogo, sądząc po jej reakcji, bardzo się bała.
Macocha ciężko wzdycha. Kładzie mi rękę na kolanie i delikatnie je poklepuje.
Przez cienki materiał spodni czuję, że jej dłoń jest zimna, wręcz lodowata.
– Musisz mi obiecać, że nie będziesz do tego wracać. Nie pozwolisz Tosi znów
przez to przechodzić. Proszę… – Patrzy na mnie błagalnie, ale jej ton jest twardy
i kategoryczny.
– Mamo, to może być ważne. Przecież…
– Obiecaj mi to… – Barbara nie ustępuje.
Milczę. W końcu niechętnie kiwam głową. Z reguły nie łamię składanych
obietnic. Ale tym razem zamierzam to zrobić.
– Pytałaś o Sawickiego. – Macocha zmienia temat. – Miejmy więc to już za
sobą.
Siadamy przy stole naprzeciwko siebie. Sterczące z kamionkowego wazonu
białe gladiole przywiędły i zgubiły część płatków. Zawieszam na nich swój wzrok,
czekam, aż Barbara zacznie mówić.
– Miłość nie jest delikatna, rzadko bywa łagodna. I na pewno nie jest taka, jak
opisują ją poeci. Miłość ma zęby, które gryzą. Zadaje rany, które nigdy się nie
zamykają.
Marszczę brwi.
– Chyba nie rozumiem – mówię.
– Marian Sawicki był właśnie takim destrukcyjnym epizodem w moim życiu.
Za jego wizją miłości stały wybuchy agresji, najpierw werbalnej, a w końcu też
i fizycznej. Spotykałam się z nim przez rok, na przełomie liceum i pierwszego roku
obecnego ASP, zanim poznałam ojca Laury.
– Sorry, ale chyba nie rozumiem. Jak mogłaś czuć pociąg do takiego
obrzydliwego typa? To jest wulgarny i tępy idiota! – Wykrzywiam z obrzydzeniem
usta.
Barbara chowa się za jakimś enigmatycznym uśmiechem. Podnosi jeden
z płatków i owija go sobie wokół palca. Zupełnie nie potrafię jej teraz
rozszyfrować.
– Nie zawsze taki był, a przynajmniej nie na samym początku. Ujęła mnie
w nim ta jego szorstkość i drapieżność. Syndrom bad boya. Zafascynował mnie. Ja
też w tamtym czasie lubiłam stąpać po krawędzi. Ale z czasem, głównie wtedy,
kiedy zaczął pojawiać się alkohol, Marian zaczął przekraczać kolejne granice.
Przestało mi to odpowiadać. Takim punktem zwrotnym w jego życiu była niezdana
matura. Bez niej nie mógł pójść na studia. Brak wykształcenia to często też brak
pieniędzy. Tak było w jego przypadku. A ojciec nie chciał dłużej go utrzymywać.
Zmusił syna do pracy w ich rodzinnej masarni. I tam Marian już został. Tam
z biegiem czasu utonął we własnej frustracji i w alkoholu.
– Okej, ale gdzie w tym wszystkim jesteś ty? – pytam. W głowie mam chaos.
– Byłam, ale tylko przez krótką chwilę – prostuje Barbara.
– A mój ojciec?
– Pozwól mi dokończyć, proszę… – Barbara unosi dłoń. – Na koniec
pierwszego semestru studiów w poznańskiej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych
mieliśmy sesję egzaminacyjną. W ramach zaliczenia musieliśmy przygotować
wernisaż albo minirecital w oparciu o wyraz artystyczny jakiegoś współczesnego
artysty wizjonera. Wybrałam Marinę Abramović. Prezentacja miała się odbyć
w Berlinie, w Akademie der Künste.
– Abramović to ta dziwna Serbka, która przeprowadza prowokacyjne
eksperymenty ze swoim ciałem? Mówisz o ASP, tak? – pytam i znów wchodzę jej
w słowo. – Mój ojciec też tam studiował.
– I właśnie tu w tej historii pojawia się on. Zaraz ci to wyjaśnię. Ale wróćmy na
razie do Sawickiego. Już wtedy mój związek z Marianem wisiał na włosku.
Właściwie się nie widywaliśmy. A kiedy już się spotkaliśmy, zawsze kończyło się
to awanturą. W tym czasie zbliżyłam się do twojego ojca.
– Zbliżyłaś? – pytam i prostuję się na krześle. – Co to znaczy?
– Dokładnie to, co myślisz. Studiowaliśmy na jednym roku, byliśmy sobą
zauroczeni. Ale nie, nie zdradziłam wtedy Mariana, bo może tak pomyślałaś.
Zostaliśmy z twoim tatą parą dopiero wtedy, kiedy zerwałam z Sawickim, a to stało
się tuż po wernisażu. To, do czego tam doszło, było głównym punktem zapalnym
między twoim ojcem a Sawickim.
– Nie mogę sobie tego ułożyć. – Krzywię się. Nie mogę pozbierać myśli. –
Przecież na studiach urodziłaś Laurę. Jej ojcem nie był mój ojciec, tylko twój
pierwszy mąż. Bo tak było, prawda?
Barbara podnosi filiżankę. Wypija łyk naparu. Odchrząkuje i wraca do swojej
opowieści. Jej głos jest matowy i opanowany.
– Zgadza się. Ja i twój ojciec to była wtedy taka szczeniacka miłostka, która nie
przetrwała próby czasu. Byliśmy ze sobą tylko przez kilka miesięcy. Potem
związałam się z ojcem Laury i to z nim zaszłam w ciążę. A twój ojciec niedługo
później poznał twoją mamę i się w niej zakochał. Zeszliśmy się dopiero po latach,
po tym jak oboje straciliśmy swoich małżonków. Ale to już wiesz.
– Mówiłaś, że na wernisażu zdarzyło się coś, co definitywnie zakończyło twój
związek z Sawickim. Co się stało? – dociekam.
– Wspomniałam już o Marinie Abramović, inspirowałam się jej pokazem
Performance Rhytm 0. Słyszałaś o nim?
Kręcę głową.
– To pewnego rodzaju eksperyment, otwarty dla publiczności – ciągnie
macocha. – W wersji oryginalnej, którą tylko nieznacznie zmieniłam, Marina stała
nieruchomo przez kilka godzin. Na stole obok niej leżały siedemdziesiąt dwa
przedmioty i kartka ze skierowaną do publiczności informacją, a raczej
pozwoleniem. Każdy, kto tam wtedy przyszedł, mógł użyć dowolnego
z przedmiotów, nawet ostrego, także przeciwko Marinie. Artystka dawała
publiczności wolną rękę. Brała pełną odpowiedzialność za swoją decyzję, a tym
samym za wszystko, co miało się tam wtedy wydarzyć.
– Dlaczego powieliłaś ten eksperyment? To brzmi jak jakaś chora
masochistyczna jazda… – Wzdrygam się.
– Mówiłam ci, że lubiłam kiedyś balansować na krawędzi.
Może mi się zdaje, ale widzę w oczach macochy jakiś tęskny błysk. Nie znam
jej takiej. Zawsze była opanowana, pragmatyczna. Zawsze była dla mnie oparciem.
– Byłam młoda, żądna wrażeń – przyznaje. – Ale nie tylko o to chodziło.
Wtedy postrzegałam to jako wyzwanie, test człowieczeństwa. Chciałam sprawdzić,
czy w obliczu mojej bezbronności ludzie będą brutalni. Czy nie tak się czasami
dzieje? Pod wpływem ekstremalnych bodźców ludzie zwracają się przeciwko
sobie, mimo że w teorii zawsze to potępiają. Ich prawdziwe instynkty wypływają
dopiero w sytuacjach krytycznych. I bywają niebezpieczne, co potwierdziła próba
Mariny. Wypadła fatalnie.
– Fatalnie, czyli jak? – pytam, wstaję od stołu i otwieram okno. Od namiaru
wyznań i natłoku emocji nagle robi mi się strasznie duszno. Kręci mi się w głowie,
a przed oczami tańczą mi mroczki. Oblewająca mnie fala gorąca miesza się
z uczuciem dotkliwego chłodu.
– Dobrze się czujesz? – Barbara zauważa zmianę w moim zachowaniu. Gestem
pokazuję, że wszystko w porządku. Odpinam kilka górnych guzików bluzki
i wracam na miejsce. Mroczki powoli blakną, wirujące przedmioty powoli wracają
na swoje miejsce. – Na początku eksperymentu Mariny niby nic bardzo złego się
nie działo – kontynuuje Barbara. – Ktoś oblał jej ciało farbą, ktoś inny uderzał ją
ciernistą gałązką róży. Ale im dłużej trwał eksperyment, tym ludzie posuwali się
dalej. Ktoś ponakłuwał igłami jej ciało, zdarł z niej ubranie, ściął włosy, a wreszcie
pewien mężczyzna przyłożył do jej skroni naładowany pistolet… Po sześciu
godzinach Abramović stała naga, poraniona, ze łzami w oczach…
Mdli mnie już sama wizja takiego eksperymentu.
– A jak było z tobą? – pytam z niesmakiem.
– Z początku nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Ludzie tylko mi się
przyglądali. A nieliczne interakcje były nawet dość przyjemne – ktoś przyniósł
kwiat, jakaś dziewczyna zamoczyła mój palec w miodzie. Wtedy na wernisażu
zjawił się Marian. Wiedziałam, że skoro zadał sobie trud, by dotrzeć do Niemiec,
i jakimś sposobem dowiedział się o moim performansie, to nie zwiastuje to niczego
dobrego. Nie myliłam się. Wziął w rękę scyzoryk, podszedł do mnie, naciął nim
moją skórę i zlizał z uda krew. Tak po prostu. To nie była głęboka rana, ale
przestraszyłam się… Nie wiedziałam, do czego w tamtym momencie był zdolny…
Twój tato też tam był. Wywiązała się między nimi awantura. Kiedy próbował
odebrać Marianowi nóż, zrobiło się naprawdę niebezpiecznie… Sawicki nie
poniósł żadnej kary. W końcu zgodziłam się na to, co mi zrobił… Po tamtym
zdarzeniu zerwałam z Marianem. Potem na kilka krótkich miesięcy związałam się
z twoim tatą. Odtąd nienawiść Sawickiego zaczęła narastać. Nawet wtedy, kiedy
wszyscy troje założyliśmy własne rodziny. Winił nas zresztą za wszelkie swoje
niepowodzenia, a jeszcze bardziej, kiedy twój tato i ja znów się zeszliśmy i po tych
wszystkich latach zamieszkaliśmy w Sowińcu. Potem z ręki twojego taty zginął
Franek. Nieważne, że to był nieszczęśliwy wypadek. Wiesz, co się stało… Furia
Sawickiego sięgnęła wtedy zenitu…
– Czy zniknięcie Laury mogło być jego zemstą na tobie, na moim ojcu? Na nas
wszystkich? – pytam, łącząc w głowie wszystkie niteczki tych nowych informacji.
Naprawdę jestem skłonna w to uwierzyć.
– Nie, nie sądzę. – W głosie Barbary nie ma wahania. – Przecież o ósmej
trzydzieści, czyli dokładnie wtedy, kiedy kamery monitoringu zarejestrowały Laurę
wypożyczającą kajak, on był za ladą w swoim sklepie. Potwierdzą to klienci,
którzy tam byli. O tej porze Sawiccy zawsze mają spory ruch.
– Całkiem wygodne alibi, gdyby chciał je sobie zapewnić – wypowiadam swoje
myśli na głos. – Widziałam się wczoraj z jego synem, Pawłem – mówię i badam
reakcję macochy. Na jej twarzy maluje się ciekawość zmieszana z lękiem. – On
chyba cały czas obwinia się o śmierć brata.
– Dlaczego? – pyta.
– Miał tamtego popołudnia przypilnować Franka, ale pojechał na regaty
i zostawił małego bez opieki. A tak naprawdę wszyscy mu to zrobiliśmy! –
wypalam. Po raz pierwszy chcę się tym z kimś podzielić. – Wszyscy wbiliśmy mu
tę strzałę, nie tylko mój tato i pośrednio Paweł, ja też miałam w tym swój udział.
Twarz Barbary przesłania ledwie zauważalny cień. Widzę wstępującą w nią
obawę, że usłyszy kolejne złe wieści, na które nie jest gotowa.
– O czym ty mówisz? – pyta. Kąciki jej ust drżą lekko.
– Spotkałam go tamtego poranka – odpowiadam, trzymając w dłoniach swoją
zimną już filiżankę. Chyba po prostu chcę czymś zająć ręce. – Były wtedy wakacje,
słoneczny poranek. Franek przyszedł na nasze podwórko, na plac zabaw.
Pochwaliłam mu się, jak to dzieciak, że tato będzie mnie uczył strzelania z łuku.
Wspomniałam chyba, że zabiera mnie do lasu. Nie pamiętam, ale raczej nie
podałam mu dokładnej godziny. On miał zresztą siedem lat, pewnie nawet nie znał
się na zegarku. Nie mógł połączyć faktów. Naprawdę nie wiedziałam, że za nami
wtedy pójdzie. – Wraz z wypowiadanymi słowami słyszę budzące się we mnie na
nowo poczucie winy. Wciąż we mnie jest, jest i było, tylko mniej lub bardziej
uśpione. Słowa zbijają się w grudy, palą w przełyku, a w końcu odbierają mi głos.
Spodziewam się kolejnych pytań Barbary, w zasadzie jakiejkolwiek jej reakcji.
Ale ona milczy. Ze spuszczoną głową podpartą na wychudłych dłoniach wygląda
jak smutny manekin. Chyba obie mamy dość na dzisiaj. Zbieram się więc do
wyjścia. Barbara proponuje mi nocleg, tłumacząc, że jest już późno i będzie lepiej,
jeśli z nią zostanę. Ale coś każe mi wrócić do domu Laury. Natychmiast. Żegnam
się więc z macochą i pospiesznie wychodzę.

Noc. Mam nad sobą kopułę ciemności. Czerń, wszędzie atramentowa czerń.
Rozlewa się wokół, tonę w niej. Zaciskam powieki, potem szybko je otwieram, ale
wzrok nie potrafi przebić ciemności nocy. Przewracam się z boku na bok,
rozpaczliwie szukając odpowiedzi na pytanie, co się tu właściwie dzieje. Czym jest
ten szmer przechodzący w łomot i skąd dochodzi?
Targane wiatrem gałęzie drzew rzucają na szyby ponure cienie, które
przypominają śliskie powykręcane ramiona. Należą do czegoś, co chce wedrzeć się
do pokoju. I tylko szklana bariera to coś powstrzymuje. Z nieba leją się strugi
deszczu. Powietrze świszczy w szparach okien.
Ale to nie nadchodząca burza wyrwała mnie ze snu. Zagrożenie nie pochodzi
z zewnątrz. Nie jest spacerującym na dachu kotem ani drapiącym w drzwi leśnym
stworem. A już z pewnością to nie iluzja. Powtarzający się odgłos przypomina
toczącą się po podłodze ciężką kulę. Dochodzi z wnętrza domu, poraża mnie swoją
realnością. Po omacku szukam telefonu, by uruchomić latarkę. Oczy wciąż nie
mogą się przyzwyczaić do wszechogarniającej ciemności. Mózg także stawia opór,
bo tabletki nasenne, które wieczorem zażyłam, nie pozwalają mi się dobudzić.
Rozpaczliwie usiłuję połączyć strzępki wspomnień z ostatniego wieczoru.
Rozmowa z Nikodemem na WhatsAppie. Leżę na łóżku, przykryta kocem. Potem
musiałam odpłynąć, bo nadal jestem w tych samych ciuchach. W końcu znajduję
zaplątany w koc telefon, uruchamiam latarkę. Kieruję jasną łunę światła na
metalową ramę łóżka, widzę zamocowane na niej żeliwne kulki. To pokój gościnny
u Laury. Powinnam być sama, ale nie jestem. W domu panoszy się intruz.
Odgłos toczonej po podłodze kuli przechodzi w ciężko stawiane kroki. Słyszę,
jak skrzypią na drewnianej podłodze, jak nerwowo krążą po całym domu. Chcę
utonąć w bezpiecznej ciemności, gaszę latarkę. Tak będzie bezpieczniej. Kątem oka
zauważam, że drzwi mojego pokoju są zamknięte. Z pewnością to nie ja je
zamknęłam, bo nigdy nie zasypiam przy zamkniętych drzwiach. Pozostaje jeszcze
jedno sensowne rozwiązanie.
Igor.
Znów po coś tutaj przyszedł i nie chciał mnie obudzić. Wybieram jego numer,
ale nie odpowiada. Pięć sygnałów i nic. Próbuję jeszcze raz. Tym razem odbiera.
– Wiesz, która jest godzina? – pyta zaspanym, zachrypniętym głosem.
– Jesteś teraz w Sowińcu? Przyjechałeś po coś do domu? – szepcę w telefon na
jednym wdechu.
– O czwartej nad ranem? – Słyszę, jak przeciągle ziewa. – Nie. Jeszcze kilka
sekund temu spałem. Tobie też to radzę. Zaraz, a dlaczego w ogóle o to pytasz? –
W jego głosie słyszę wyostrzającą się czujność. Igor przytomnieje.
– Ktoś jest w domu.
– Jak to jest w domu?
– Musiał się włamać.
Chwila ciszy.
– Jesteś pewna?
– Zamknął drzwi pokoju gościnnego – szepcę. – Nigdy nie zasypiam przy
zamkniętych drzwiach. Teraz kroki ucichły, ale ktoś tu jest. Kto jeszcze ma klucz?
– Barbara – odpowiada Igor bez wahania. – O nikim innym nie wiem.
Ale w mojej głowie nie pojawia się myszkująca po nocy macocha, raczej
Wanda Kachlicka.
– A co jeśli to ta wariatka, która chciała kupić trujące rośliny?
Igor nie odpowiada, tylko wzdycha ciężko, przez co serce omal nie staje mi
w piersi.
– Igor, jesteś tam?
– Zaryglowałaś drzwi wejściowe?
– Nie wiem, nie pamiętam – odpowiadam, żołądek zwija mi się boleśnie
z przerażenia. – Wróciłam skonana późnym wieczorem. Położyłam się na łóżku.
Rozmawiałam przez chwilę ze swoim chłopakiem. Tyle pamiętam.
Mija kilka kolejnych sekund. Oddech Igora nerwowo świszcze w słuchawce. Za
oknem wyje wiatr. Ale w domu panuje teraz złowieszcza cisza.
– Dobra, słuchaj. Pewnie to nic takiego, ale się nie rozłączaj. Mówiłaś, że jesteś
w pokoju gościnnym, tak?
– Tak.
– W szafie na najwyższej półce Laura przechowuje trzy bagnety. Te, które
dostała od twojego ojca. Włożyła je do szarego kartonu po butach.
Wiem, o jakie bagnety mu chodzi. Mój ojciec kolekcjonował różne rodzaje
broni białej. Wisiały wyeksponowane na ścianie naszego poprzedniego domu. Po
śmierci ojca Laurze przypadła kolekcja bagnetów, a mnie szabli. Tak się nimi
podzieliłyśmy.
– Weź jeden z nich – ciągnie Igor. – Może ktoś faktycznie się włamał, jeśli
będzie trzeba, bądź gotowa, by go użyć. Zostań na linii i nigdzie się stamtąd nie
ruszaj. Mów, co się dzieje, okej? – instruuje mnie.
– Okej – odpowiadam.
Podchodzę do szafy w absolutnej ciszy. Nawet mój oddech na chwilę zamiera,
uspokaja się szalejący w skroniach puls. Maksymalna koncentracja. Otwieram
szafę i świecąc sobie latarką, znajduję na górnej półce szary karton. Staję na
palcach i go stamtąd ściągam. Wydobywam z niego ciężką, chłodną broń. Kątem
oka wciąż zerkam na zamknięte drzwi. Na razie nic się nie dzieje. Chwytam za
drewnianą rękojeść i naciskam na dławik, który po lekkim szarpnięciu pozwala mi
zsunąć pochwę. Odbezpieczam broń. Przez ułamek sekundy tracę nad sobą
panowanie i bagnet kaleczy mi palec. Czubek mojego palca wybucha ogniem,
chyba nadziewa się na dławik. Pod palcem prawej dłoni czuję pulsujące miejsce
wkłucia i widzę skapującą na podłogę krew. Syczę z bólu. W ciemności wszystko
jest takie nieporadne.
– Co jest? – pyta Igor. Musiał usłyszeć mój jęk.
– Nic. Zraniłam się w palec. Idę pod drzwi, żeby lepiej słyszeć, co się dzieje –
szepcę w słuchawkę.
Za drzwiami nic się nie porusza, ale dom coś przede mną ukrywa. Intuicja
podpowiada mi, że wciąż ktoś tam jest. Ściskam bagnet w dłoniach, w każdej
chwili gotowa odeprzeć atak. Niemal niesłyszalny dźwięk z głębi domu znów się
nasila, chociaż nikt nie naciska klamki. Ale czyjaś obecność z każdą chwilą staje
się coraz bardziej namacalna. Ten ktoś jest tuż obok. Deski na korytarzu znów
cicho skrzypią.
Cicho skrzypią też wprawione w ruch zawiasy. Po chwili do mojego pokoju
wpełza powiew chłodnego powietrza. Ktoś właśnie wyszedł z domu. Wyszedł i nie
zamknął za sobą drzwi. Ściskając bagnet w dłoniach, dopadam do okna, które
wychodzi na ganek. Gałęzie wciąż wiją się w szaleńczym tańcu. Podwórze tonie
w strugach deszczu. Nie widzę nic więcej. Tylko ciemność.
Nagle niebo przecina skrząca się jasnym światłem błyskawica.
Nieprzepuszczalna ciemność na ułamek sekundy się rozprasza. Widzę człowieka
biegnącego alejką, która prowadzi do bramy. Kolejna błyskawica rozdziera niebo.
– Co jest grane? – W słuchawce znów słyszę zaniepokojony głos Igora.
– Był tutaj, ale wybiegł już z domu. Pójdę za nim.
– Zostań tam, gdzie jesteś. On może wrócić – słyszę ostry, ostrzegawczy głos. –
Rozłączmy się i zadzwoń lepiej na policję. Potem połączmy się jeszcze raz.
– Okej – mówię i przesuwam palcem nad czerwoną słuchawką.
Głos Igora wsiąka w ciemność, wsiąka w nią także jego ostrzeżenie. Tym razem
nie zamierzam go słuchać. Naciskam klamkę, zdecydowana, by podążyć za
włamywaczem, ale drzwi nie chcą się otworzyć. Próbuję raz jeszcze, gwałtowniej
szarpię za klamkę. Nic. Ktoś musiał zamknąć je od drugiej strony. A to oznacza, że
miał właściwy klucz. Wiedział, że tu jestem, i wszystko zaplanował.
Rezygnuję z kolejnej próby sforsowania drzwi. Z okna na parterze wydostaję
się na zewnątrz. Wyskakuję z parapetu wprost na ganek. Biegnę w stronę
majaczących na horyzoncie dwóch czerwonych punkcików. To tylne światła
ruszającego samochodu. Słyszę jego warczący wściekle silnik. Jest coraz dalej.
Wreszcie światła samochodu znikają w zupełnej ciemności.
Przemoknięta do suchej nitki, wracam do domu. W ręku wciąż trzymam
zaciśnięty bagnet. Adrenalina sprawiła, że zapomniałam o skaleczeniu i bólu ręki,
która nadal krwawi. Uchylone drzwi wejściowe otwieram łokciem, staram się
pamiętać, żeby nie zatrzeć śladów, choć obawiam się, że deszcz już to zrobił.
Wchodzę do kuchni i się rozglądam. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda
jak wcześniej. Ale jeden detal przykuwa moją uwagę. Zwitek papieru. Wygląda jak
zwykły paragon. Nie było go tam wcześniej. Sięgam po żółte gumowe rękawiczki,
które wiszą na zlewie. Schylam się i biorę zwitek w rękę. Kiedy się prostuję,
dostrzegam, że jedna z szuflad, ta, pod którą leżał zwitek, jest minimalnie
wysunięta. Nie obiecując sobie zbyt wiele, karcę siebie w myślach i staram się
powstrzymać drżenie rąk. Ciągnę za uchwyt, by sprawdzić zawartość szuflady. Są
w nią wsunięte dwie plastikowe przegródki. Obie wypełniają starannie poukładane
lekarstwa. Część z nich to popularne ziołowe pigułki. Są tam też leki
specjalistyczne. Ich nazwy niewiele mi mówią. Zostawiam szufladę otwartą,
rozwijam karteczkę, którą podniosłam przed chwilą z podłogi. Litery tańczą mi
przed oczami. Dociera do mnie, że to ulotka informacyjna leku. Szukam na niej
jakichś zapisków, śladów, ale niczego takiego nie znajduję. Rozczarowana,
odkładam ją na blat. I dopiero wtedy, widziane z tej dalszej perspektywy, tworzące
nazwę leku litery nabierają sensu. Nifediac CC.
Więc to jest powód włamania!
Przeczesuję szufladę raz jeszcze. Nie dbam, by zachować porządek. Pudełka
z lekami mieszają się ze sobą. Ale nifediacu tam nie ma. Z ulotką w ręku wbiegam
do pokoju gościnnego, gdzie zostawiłam kopertę z numerem recepty i wynikami
badań Laury. Wyciągam, a raczej wyszarpuję z niej karteczkę z nazwą leku
zapobiegającego nadciśnieniu. Trudno dostępnego leku, którego moja siostra miała
bezwzględnie nie odstawiać. Przypominam sobie słowa ginekologa. Bez
przyjmowania stałych dawek leku Laurze i jej dziecku miało grozić śmiertelne
niebezpieczeństwo.
Nifediac CC.
Skoro intruz wdarł się do domu Laury, żeby zabrać z niego ten lek, to znaczy,
że Laura wciąż żyje. Nie tylko w tym widzę nadzieję. Ten, z kim Laura teraz jest,
stara się utrzymać ją i jej dziecko przy życiu. Nie czekam ani chwili dłużej. Ze
ściśniętą w dłoni kartką dzwonię na policję.
Rozdział 9

LAURA
dwa tygodnie przed zaginięciem

Tej nocy sypialnia pełna jest syczących szumów. Dźwięki są tak odrażające, że
przez moment biorę je za odgłosy gnieżdżącego się w moim pokoju robactwa.
Syczenie dobiega spod klepek drewnianej podłogi. Jeszcze głośniejsze dźwięki
niosą się z wnętrza drewnianych ścian. Wyobrażam sobie wijące się w ciągłym
ruchu odwłoki. Widzę, jak drążą ciemne korytarze. Ten obraz znika, a pojawia się
inny, rzeczywisty. Narasta wraz z bólem głowy ogniskującym w okolicach potylicy.
Podobny szum słyszę, kiedy gwałtownie rośnie mi ciśnienie.
Chcę się podnieść z łóżka, by je zmierzyć. Ciśnieniomierz leży na biurku, to
ostatnio stały element mojej codzienności. Sięgam po niego przynajmniej trzy razy
dziennie. Ale teraz moje ciało nie współpracuje. Mózg przetwarza informacje, dąży
do konfrontacji z ciałem, lecz ono ani drgnie. Przyspawany do prześcieradła
kręgosłup, przyspawane plecy i nogi, wsunięte w fałdy pościeli nieruchome dłonie.
Trzymam się jej kurczowo, ale nie jestem nią okryta. Kołdra leży skotłowana na
ziemi, jak opuszczone gniazdo.
Nie mogę pozbyć się uczucia narastającego przerażenia. Z moich zmartwiałych
ust zamiast krzyku wydobywa się tylko świst. Brzmi jakoś karykaturalnie, jest jak
ta skrzywiona rzeczywistość. Słyszę tłukące się w piersiach serce. Ale nie czuję
ruchów dziecka. Na myśl o tym moje wnętrze wypełnia znów coś czarnego
i smolistego. Martwego.
Senny koszmar. Tak podpowiada mi mój mózg. Bo rzeczywisty świat jest tuż
obok. Wciąż czuję go i widzę, tylko nie mogę do niego sięgnąć. Jestem jak
sparaliżowana. W tym tkwi problem. Kontury mebli ledwie rysują się w słabym
świetle nocy. Moje rozwieszone na suszarce pranie, wciąż jeszcze wilgotne,
pachnie świeżym powietrzem…
Ale moja sprawność wciąż nie wraca. Paraliż nie słabnie.
Boże, niech ona da mi chociaż znać, że z nią wszystko dobrze! Niech moja
córeczka się we mnie poruszy! Boże, proszę!
Zmuszam głowę do współpracy. Chcę znów poczuć swoje dziecko. Kiedy
wreszcie udaje mi się dźwignąć głowę i lekko ją przechylić, płuca eksplodują
z wysiłku, choć z ust nie wydobywa się żaden dźwięk. A przecież krzyczę,
przeraźliwie krzyczę!
Bo jej tam nie ma!
Brzuch jest płaski, koszulka nocna przylega ciasno do pozbawionego
wypukłości ciała. Białe prześcieradło leży pode mną. Jest idealnie czyste. Nie
rozumiem. Nie rozumiem kolejny raz. Dlaczego nie krzyczę? Dlaczego nie
krwawię? Gdzie jest moje dziecko? Gdzie ja w ogóle jestem?
U moich stóp, tuż za ramą łóżka, coś się lekko porusza. Liczę, że wyrwie mnie
z tej udręki. Ale tak się nie dzieje. Wyrastający zza moich stóp długi cień uparcie
milczy. A w tym milczeniu kryje się coś złowieszczego. Po chwili cień wyostrza
się i przybiera ludzkie kształty. On się porusza, zwinnie i sprawnie, ja wciąż leżę
nieruchomo. Jesteśmy jak dwie ścierające się siły, ale on ma nade mną przewagę.
Coś ze sobą przyniósł, coś znaczącego, dlatego wciąż rośnie w siłę. W jego
zbliżających się do mnie rękach błyska mały przedmiot wypełniony ruchomą bielą.
Strzykawka.
Jest coraz bliżej, aż w końcu jego ręka przebija barierę mojego ciała. Znów
krzyczę, a mój głos kolejny raz zawisa w próżni. Ciepła biel staje się mną, a ja staję
się nią. Mieszamy się. Łączymy w jedno. Moment scalenia ze strzykawką boli, ale
nie tak bardzo, jak się tego spodziewałam. Jest jak przykładana do skóry świeżo
zerwana pokrzywa. Ale to ziele leczy, wypędza choroby. Zawartość strzykawki
służy zupełnie innemu celowi. Jeszcze go nie znam, ale czuję, że wraz z tą płynną
bielą w moim ciele gnieździ się coś obcego.
To, co on ze mną robi, nie trwa długo. Kilka chwil, nie więcej. Kiedy kończy,
kiedy wyciąga ze mnie strzykawkę, znika. Tak po prostu. Wsiąka w wilgotne
powietrze, jakby go nigdy nie było. I we mnie coś się wtedy zmienia. Prawa ręka
pulsuje jednostajnie na wysokości łokcia. W końcu ożywa. Kiedy zaciskam
powieki i na powrót je otwieram, w sypialni nadal rozlewa się aksamitna czerń
nocy. Ale czuję też znajome ciepło, znajomy zapach. I, co najważniejsze, wreszcie
mogę go dotknąć.
Po chwili ciepło przybiera znajome kształty. Tosia. Ubrana w błękitną koszulę
nocną córeczka stoi przy moim łóżku. Klepie mnie po ramieniu, w ten sposób chce
mnie obudzić. Ma zimne palce i dłonie.
Nagle przypominam sobie strzępy niedawnego koszmaru. Jednym ruchem
zrywam kołdrę, by sprawdzić, czy brzuch wciąż jest. Bogu dzięki! Kładę na nim
dłonie i gładzę go. Jest ciepły, jego obecność daje mi poczucie bezpieczeństwa,
jeszcze bardziej namacalne, kiedy dziecko znów się we mnie porusza.
– Co się stało, kochanie? – pytam, wstaję po chwili z łóżka i nachylam się nad
wyraźnie zaniepokojoną Tosią. Mała stoi nieruchomo, wskazuje palcem otwarte
drzwi sypialni. – Też miałaś zły sen, tak jak mamusia?
Tosia nie odpowiada, tylko nadal uparcie wskazuje drzwi. Bije stamtąd niesiony
wiatrem chłód wilgotnej nocy.
– Zamkniemy okno. Pewnie otworzył je przeciąg. – Wsuwam ostrożnie rękę
w dłoń córeczki. – Chodź. – Mała się nie opiera. Jeszcze mocniej zaciska rączkę
w mojej dłoni. Idziemy do łączącego się z moją sypialnią korytarza.
Wszystkie światła są zgaszone, ale i tak zauważam, że drzwi wejściowe są
otwarte na oścież. Dlatego jest tutaj tak przeraźliwie zimno. Przesuwam włącznik
światła. Lampa zapala się z cichym sykiem, powoli wypełniając korytarz ciepłym
światłem. Wtedy zauważam masywne, rzeźbione krzesło, które podarowała mi
kiedyś mama. Stoi przy drzwiach, których rygiel został odsunięty.
– Kochanie, to ty je otworzyłaś? – pytam Tosię i kucam. Nadal trzymam ją za
rączkę.
Mała patrzy w pustkę spowitego mrokiem ganku. Mruży oczy, jakby usiłowała
coś z niej wyczytać. Potem dalej wodzi wzrokiem za czymś, co wciąż wygląda
tylko jak ciemność, nic więcej.
– Nie będę zła, obiecuję. Mamusia tylko chce to wiedzieć.
Wtedy Tosia potrząsa zdecydowanie główką. Nie pytam po raz drugi. Wiem, że
ona tego nie zrobiła. Stare drewniane krzesło, z wielką poduchą umocowaną na
sfatygowanych sprężynach, byłoby dla niej zbyt ciężkie. To niemożliwe, żeby
potrafiła je przesunąć, tym bardziej że na lakierowanym parkiecie nie ma ani jednej
świeżej rysy. Zostało przez kogoś przyniesione pod drzwi.
Ktoś wdarł się do mojego domu. Rygluję drzwi frontowe. Sprawdzam też te,
które prowadzą do szklarni. Są zamknięte. Dławi mnie niepokój. Ciągnąc córeczkę
za rękę, dokładnie przeczesuję każde z pięciu pomieszczeń. Dobrze znam rozkład
domu, ale teraz przypomina kręty labirynt. Gubię się, cofam, ponawiam próbę.
Zapalam wszystkie światła, zaglądam za każde drzwi, zerkam do wnętrza każdej
skrytki, sprawdzam wszystkie okna. Nie ma nikogo. Intruz zniknął. Co dziwne, nie
wyczuwam śladów jego fizycznej obecności. Zapach unoszący się w domu jest
taki, jak zawsze.
By wydobyć z Tosi jakieś informacje, prowadzę ją do kuchni. Zachęcam, by
usiadła przy stole. Raz po raz nerwowo zerkam w okno. Wiem, że u mojego
dziecka strach jest zapalnikiem jej niekontrolowanego wybuchu. Nastrój mojej
córeczki jest bardzo często związany z moim samopoczuciem. Dlatego staram się
nie okazywać jej swojego niepokoju.
– Widziałaś tutaj kogoś, kiedy się obudziłaś? Przypomnij sobie… – Uśmiecham
się nieudolnie. W moim głosie wciąż słychać zdenerwowanie.
Tosia nie odpowiada, ale jak zawsze, kiedy się czegoś boi, wierci się
niespokojnie na krześle. Wpatruje się w miseczkę wypełnioną suszonymi jabłkami.
Chwyta dwa chrupkie plasterki i drze je na części. Potem bierze jedną do ust.
– Co widziałaś, zanim przyszłaś obudzić mamusię? – Podejmuję kolejną próbę.
Przynajmniej mój głos nieco się uspokaja. – Czy drzwi były już wtedy otwarte? –
pytam. – Tosieńko, to ważne…
Tosia zeskakuje z krzesła, co odbieram jako chęć uniknięcia odpowiedzi na
pytania, na które odpowiedzieć najwyraźniej nie ma ochoty. Ale zamiast zaszyć się
w swoim pokoju, staje przed prowadzącymi do niego drzwiami. Z jej ust
wydobywa się wtedy jakiś dźwięk. Nie są to słowa ani nawet sylaby, z których chce
zbudować zdania. Ale znam moje dziecko, więc wiem, że dźwięki niosą ze sobą
jakiś komunikat. Wiem to, tylko jeszcze go nie rozumiem. Tosia wypuszcza
powietrze z głośnym sykiem podobnym do tego, który jeszcze przed chwilą
słyszałam przez sen. Potem wsuwa palec w dziurkę od klucza i próbuje go obrócić.
Może się mylę, ale z tą dodatkową wskazówką powtarzany przez Tosię wciąż
dźwięk wydaje się nagle zrozumiały. To odgłos zgrzytającego w zamku klucza.
Nie zamykam drzwi w pomieszczeniach wewnątrz domu, nie jest mi to
potrzebne, ale uniwersalny klucz, który pasuje do każdego z zamków, wisi
w korytarzu. Przechodzę tam, by sprawdzić, czy jest na swoim miejscu. Klucz
nadal wisi tam, gdzie zawsze, na metalowym haczyku.
Zakradający się strach, o siebie i swoje dzieci, każe mi nie pytać córki o nic
więcej, tylko wziąć w rękę telefon. Wybieram numer alarmowy policji i informuję
dyspozytorkę o włamaniu. Zamiast od razu kogoś do mnie wysłać, zasypuje mnie
mnóstwem szczegółowych pytań. Może chodzi o to, że jestem zdenerwowana
i tłumaczę jej wszystko nieskładnie. Rzeczywiście trudno uwierzyć, że ktoś
sforsował zaryglowane drzwi, nie uszkadzając przy tym zasuwy.
W końcu to, co mówię, wystarcza. W oczekiwaniu na przyjazd policji włączam
Tosi bajkę, ale nadal czuję zagrożenie, więc nie spuszczam córki z oka. Sięgam po
ciśnieniomierz. Siadam przy stole, uruchamiam go i sprawdzam aktualny pomiar
ciśnienia krwi. Okazuje się, że tamten ból głowy nie był tylko senną marą. Przez
ostatnie minuty rozrósł się jeszcze bardziej, uciska mnie w skroniach, pulsuje z tyłu
głowy.
152/93 mmHg.
Taki wynik komunikuje mi wyświetlacz, wydobywając z siebie przeciągły,
ostrzegawczy pisk. Wstaję od stołu, z szuflady wyciągam listek z przepisanymi mi
przez Klimasa pigułkami. Wkładam jedną z nich do ust i popijam szklanką wody.
Kilkanaście minut później znowu obchodzę dom, szukając ukrytych śladów
intruza albo wskazówki, co mógł stąd zabrać. A tak naprawdę chyba kręcę się
w kółko, by jakoś wypełnić czas oczekiwania. W końcu widzę policyjny radiowóz
wjeżdżający na teren mojej posesji.
Rozdział 10

NINA
teraz

– Ponad dwa tygodnie temu dostaliśmy z domu pani Wagner bardzo podobne
zgłoszenie. Wtedy też chodziło o włamanie – zwraca się do mnie Staniszewski,
kiedy kończę mu relacjonować przebieg dzisiejszej nocy i wczorajszego wieczoru.
Niczego nie pominęłam, także tego, czego dowiedziałam się w klinice.
Powiedziałam też o nifediacu, przekazałam mu znalezioną ulotkę leku.
– Jak to włamanie? Nie wspominał pan o tym wcześniej… – mówię z pretensją
w głosie.
Na czole Staniszewskiego pojawia się pionowa zmarszczka.
– Nie ja byłem przydzielony do tamtego wezwania – tłumaczy.
Splata ze sobą dłonie i pochyla się do przodu. Nasze spojrzenia się spotykają.
Stanowczość, którą widzę w jego oczach, jest odbiciem mojej własnej determinacji.
Chcę wierzyć, że to dobrze wróży naszej rozmowie.
– Zapoznałem się z tą notatką dopiero niedawno – kontynuuje. – Interwencja
została przeprowadzona prawidłowo. Na miejscu nie stwierdzono śladów
obecności intruza. Nic nie zginęło. Drzwi wejściowe, które podobno sforsowano,
były nietknięte. Brakowało jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Poza krzesłem, na
które tak naprawdę mogła wspiąć się dziewczynka, by samodzielnie odblokować
rygiel. Była noc, a pani Wagner została wyrwana przez córkę ze snu. Zaspany
umysł czasami wypacza rzeczywistość. Zdaniem pani Wagner jej córka była
świadkiem wtargnięcia. Ale od dziewczynki nie udało się dowiedzieć niczego.
W kontekście obecnych zdarzeń widzę to inaczej, ale wezwani wtedy na miejsce
funkcjonariusze nie mieli podstaw, by…
– Tosia cierpi na autyzm – przerywam mu. Nie obchodzą mnie jego nieporadne
tłumaczenia. – Nie zawsze komunikuje się przez słowa. Mówiłam już panu
o człowieku ubranym na czarno, którego próbowała zbudować z klocków Lego. To
mógł być tamten włamywacz. Macocha nie pozwoli mi namawiać Tosi do
zwierzeń. Ja też nie chcę, żeby to znów przeżywała. Ale może Tosia otworzy się
przed psychologiem.
Staniszewski nie podchwytuje mojej sugestii. Skupia się na otwarciu szuflady
w swoim biurku. Szpera w niej, a po chwili wydobywa z niej cienką szarą kopertę.
– Co z kamerami? – pytam. – Laura zainstalowała je pewnie po tamtym zajściu.
Tym razem musiały coś zarejestrować.
– Kamery nie mogły nic zarejestrować, bo dysk jest poddawany nowym
czynnościom…
Wyczuwam w jego głosie nutę ekscytacji. O czymkolwiek chce mi powiedzieć,
ma to pewnie związek z szarą kopertą.
– Dlaczego? – pytam z nadzieją. – Jest tam coś, co przeoczyliście wcześniej?
– Chodzi o to, że teoria o samobójstwie interesuje mnie mniej niż kiedyś. –
Staniszewski odchrząkuje. – Pojawiły się nowe dowody – mówi z werwą, nawet
z pewnym optymizmem. – To także o nich chciałem z panią porozmawiać.
– Dowody? – Prostuję się na krześle. – O czym pan mówi?
Nie spuszczam wzroku z koperty. Staniszewski odkłada ją na stół. Potem
podnosi ze swojego biurka pilota i uruchamia niewielki telewizor. To stary model
z dużym kineskopem, który nie pasuje do reszty wpisujących się tu w minimalizm
przedmiotów. Pod telewizor podpięte są kable i jakieś niewielkie urządzenie. To za
jego sprawą ekran rozbłyska jasnym światłem. Pojawiają się na nim cyfry
i biegnący przez środek szary pasek. Tylko tyle.
– Zanim pokażę to nagranie, chciałbym, żeby rzuciła pani okiem na te zdjęcia. –
Staniszewski przesuwa kopertę po blacie. – Proszę otworzyć – zachęca.
Nerwowo chwytam kopertę. W środku może być wszystko, fotografie mojej
siostry żywej albo…
Nie pozwalam sobie na czarne myśli ukryte z tyłu głowy. Na blat biurka
wypada kilka zdjęć. Na pierwszym z nich widzę tylko las. Nic więcej.
– Rozpoznaje pani to miejsce? – pyta Staniszewski.
– Wygląda jak las… Podobne drzewa rosną w pobliżu domku mojej siostry, na
obrzeżach miasteczka. To miejsce znajduje się nieopodal wjazdu, na styku lasu
brzozowego i iglastego – stwierdzam. – Ale chyba nie byłabym w stanie określić,
gdzie dokładnie… Ten odcinek ciągnie się przez kilkaset metrów.
Biorę w rękę następne, które jest przybliżeniem tego samego ujęcia. Moją
uwagę przykuwają teraz nie drzewa, ale gęste krzewy. Poprzednio je
zignorowałam. Widzę kawałek zagiętego metalu. Wygląda na rączkę albo laskę.
– Kolejne zdjęcie zrobione zostało pod innym kątem, w jeszcze większym
przybliżeniu. Proszę na nie spojrzeć – instruuje mnie Staniszewski.
Fotografia, o której mówi, przedstawia złożony i wciśnięty w krzaki wózek
inwalidzki. Dopadają mnie złe przeczucia.
– Co to jest? – pytam zaniepokojona.
– To miejsce położone w odległości trzystu metrów od domu pani Wagner, przy
jednej z rzadko uczęszczanych dróg dojazdowych do leśniczówki.
– Pytam raczej o wózek. – Moje dłonie stają się wilgotne, po karku spływa mi
strużka potu. – Co on ma wspólnego z Laurą?
– Na jego podłokietniku znajdowały się ślady biologiczne. Należą do pani
siostry.
– Ślady biologiczne?! – W głowie mam gonitwę myśli. – Czyli co dokładnie?!
– Krew – oznajmia Staniszewski beznamiętnie.
Przed moimi oczami pojawia się gęsta, pulsująca czerwień. Najpierw tylko
trochę, potem zalewa sobą cały horyzont, a w końcu przelewa się przeze mnie.
Dopada mnie nagła słabość. Jest tak, jak ostatnio u macochy, a właściwie jeszcze
gorzej. By nie upaść, chwytam się blatu.
– Czy może pan otworzyć okno… Strasznie tu duszno… – zwracam się do
Staniszewskiego.
Niby siedzi za biurkiem, a jakby się nad nim unosił. Jego głowa rozwarstwia się
i rozmywa po bokach.
– Pani siostra nie straciła wtedy dużo krwi. Taka ilość mogła być wynikiem
lekkiego krwotoku z nosa bądź niewielkiej rany. – Próbuje mnie chyba uspokoić.
Otwiera okno i wraca za biurko. – W tym samym miejscu znaleziono też to…
Z pliku zdjęć wysuwa kolejną fotografię. Jest na niej zerwany rzemyk, na który
nawleczone są dwa drewniane koraliki oddzielone od siebie niewielką zieloną
bryłką.
– Rozpoznaje go pani? – pyta śledczy.
Biorę zdjęcie w rękę, z czułością przesuwam po nim palcem. Mój wzrok trochę
się wyostrza, a słabość odpływa.
– Nie wiedziałam, że ją jeszcze nosiła. – W moim głosie słychać wzruszenie. –
Dałam jej tę bransoletkę całe wieki temu, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Od
rodziców, to znaczy od macochy i taty, na dziewiąte urodziny dostałam zestaw do
samodzielnego robienia biżuterii. Ta bransoletka to była pierwsza rzecz, którą
zrobiłam. Podarowałam ją Laurze piętnaście lat temu.
– Jest pani pewna, że to ten sam przedmiot? – pyta śledczy.
Kiwam sugestywnie głową. Wskazuję na zielony kamyczek.
– Awenturyn, tak się nazywa. Było ich w tamtym zestawie sporo. Są ładne,
błyszczące. Dlatego je najczęściej wykorzystywałam. Łączyłam je z większymi
koralikami lub drewnem.
– No dobrze… – Staniszewski odchrząkuje. – Proszę spojrzeć na dwa ostatnie
zdjęcia.
Dokładnie przyglądam się przedstawionym na nich detalom. Nie chcę niczego
pominąć.
– To leśna droga i pozostawione na korze drzew odpryski kremowej farby –
opisuję je na głos. – Drzewa rosną po obu stronach drogi naprzeciwko siebie.
Musiał je zostawić przejeżdżający tamtędy samochód – wnioskuję.
– Ze względu na to, jak bardzo ta droga jest wąska, została praktycznie
wyłączona z ruchu. Jeżdżą tamtędy rowery, quady albo spacerują piesi. Zdjęcie
zostało zrobione nieopodal miejsca, w którym go znaleziono. – Staniszewski
wskazuje na poprzednie zdjęcie, to, na którym jest ten przeklęty wózek. – Odpryski
farby są świeże. Z dużym prawdopodobieństwem zostawił je na drzewie ten sam
samochód, którego kierowca porzucił wózek w krzakach. Odległość między
drzewami wynosi metr dziewięćdziesiąt. A to oznacza, że auto, które się o nie
otarło, miało spore gabaryty. To mógł być van, SUV, auto terenowe albo pick-up.
Skonfliktowana z pani siostrą osoba, która ma taki samochód. Kto przychodzi pani
na myśl?
– Nie wiem, jakim autem porusza się Kachlicka, ale zakładam, że ją już pan
sprawdził? – Przeszywam Staniszewskiego wzrokiem.
Śledczy kiwa od niechcenia głową.
– Wanda Kachlicka przebywa w ośrodku zamkniętym od ponad dwóch tygodni.
Czy jest ktoś jeszcze?
– Zamierzchłe czasy. Od lat jesteśmy skonfliktowani z rodziną Sawickich,
a konkretnie z Marianem Sawickim. Wiem od macochy, że rozmawiał pan z nią na
jego temat. Nie wiem, jakimi samochodami poruszają się jego pracownicy ani on
sam, ale kiedyś w ich flocie było kilka kremowych dostawczaków.
Potem Staniszewski zadaje mi parę dodatkowych pytań. Odnoszę jednak
wrażenie, że to, co chciał usłyszeć na temat Mariana Sawickiego, uzyskał już od
mojej macochy. Nie drąży tematu.
– Zostawmy na razie zdjęcia – mówi stanowczo. – Czy pani przybrana siostra
wspominała coś o zabezpieczeniu na wypadek swojej śmierci?
Jego pytanie zupełnie zbija mnie z tropu.
– To znaczy?
– Mówię o polisie, a dokładnie o ubezpieczeniu małżeńskim – wyjaśnia. –
Dotyczy odszkodowania w przypadku śmierci któregoś z małżonków, choroby lub
nieszczęśliwego wypadku. Pani Laura oraz jej mąż, pan Igor Wagner, wykupili je
dziewięć miesięcy przed zaginięciem pani Wagner. Czy siostra mówiła, dlaczego
zdecydowała się na taki krok? I z czyjej inicjatywy wyszła chęć posiadania takiej
polisy?
– Nie. Nie rozmawiałyśmy o tym – stwierdzam kategorycznie. – Ale chyba nie
myśli pan, że Igor mógłby ją skrzywdzić? Zachował się w stosunku do niej podle,
owszem, ale…
– Podle? Co to znaczy? – podchwytuje Staniszewski. – Jaka była ich relacja?
Proszę mi powiedzieć coś więcej… – Determinacja, z jaką drąży ten wątek,
sprawia, że kolejny raz na moment gubię się w swoich domysłach.
Kiedy odzyskuję rezon, opowiadam mu o tym, co wiem. A wiem w sumie
niewiele. Raz jeszcze staram się przypomnieć sobie wszystko, co Igor mówił mi
w ostatnich dniach. Nie pomijam też tego, o czym mi nie mówił, a co zdradzał
swoim zachowaniem. Staniszewski skrzętnie notuje, kiwając zagadkowo głową.
Kolejna karta jego notatnika w całości się zapełnia.
W którymś momencie Igor przestaje go interesować. Staniszewski skupia
w końcu uwagę na ekranie telewizora. Jednym z przycisków na pilocie wybudza go
z uśpienia. Początkowo jedynie cyfry zmieniają swoją wartość. Posuwają się do
przodu. Mija chwila, nim orientuję się, że wskazują datę i godzinę zaginięcia
Laury.

13/07/2021 8:31 a.m.

– Czy to nagranie z wypożyczalni kajaków? – pytam.


Staniszewski kiwa głową.
– Proszę mu się uważnie przyjrzeć. Zaraz zobaczy pani na nim siostrę.
Zamieram w oczekiwaniu. Chwilę później szary pasek znika. Na jego miejscu
pojawia się nieruchomy obraz w odcieniach czerni i bieli. Sądząc po kącie
nachylenia obrazu, kamera została zamontowana gdzieś na ścianie, wysoko nad
ladą. W kwadratowym okienku widzę fragment podłogi i kasę. Są tam jeszcze
stojaki z napojami i kamizelkami. Po chwili nagranie ożywa. Rosnący cień
zamienia się w ciężarną kobietę. Wchodzi do pomieszczenia i staje przed ladą.
Pewne detale sugerują, że to Laura. Ale gdyby ich tam nie było, mogłaby to być
każda kobieta w zaawansowanej ciąży. Obraz jest nieostry, a twarz odwrócona
bokiem do kamery. Nie widziałam siostry od kilku miesięcy, a w jej stanie to
przecież cała wieczność. To też nie pomaga mi w jej identyfikacji. Rozpoznaję
jednak buty Laury, jej ulubione converse’y na grubej białej podeszwie. Przełożona
przez ramię niewielka torebka z metalową klamrą i asymetrycznym zapięciem też
wygląda znajomo. Jeansy i oversize’owy T-shirt, w które jest ubrana, nie mają
w sobie niczego charakterystycznego. Mógłby je nosić każdy.
Nagranie nie ma dźwięku. Po drugiej stronie lady pojawia się pracownik
wypożyczalni. Nie widzę jego twarzy, tylko owłosione, dobrze umięśnione ręce. Na
palec nasunięty ma masywny sygnet. Po krótkiej chwili, najprawdopodobniej
wypełnionej rozmową, kobieta grzebie w torebce, wyciąga z niej dwa niewielkie
prostokąty, przypominające dowód osobisty i kartę kredytową, ewentualnie portfel.
Pracownik bierze jeden z nich w dłoń, obraca go w palcach, aż wreszcie coś
z niego spisuje. Wstukuje informacje do komputera. Potem podaje klientce
skoroszyt albo arkusz papieru. Trudno mi to ocenić. Kobieta składa podpis
i przykłada kartę do terminalu płatniczego. Jej twarz jest teraz ukryta w cieniu, ale
to nie ma żadnego znaczenia. Nie ma, bo wiem, że to tylko mistyfikacja.
Pierdolona ścierna!
– Ta kobieta nie jest moją siostrą! – Z ust wyrywa mi się okrzyk triumfu. – To
nie ona!
Staniszewski pauzuje nagranie. Jego brwi wyginają się w dwa ostre łuki.
– Dlaczego tak pani sądzi? – pyta. Jego głos nie wyraża żadnej emocji.
– Proszę spojrzeć na jej rękę! – Zrywam się z miejsca, podchodzę do telewizora
i wskazuję na wyciągniętą w stronę terminala dłoń kobiety. Stukam w ekran. – Przy
składaniu podpisu nie użyła leżącego na blacie długopisu. Z torebki wyciągnęła
swój własny i to jego użyła. To po pierwsze. – Wyraz twarzy śledczego pozostaje
nieprzenikniony. Odnoszę wrażenie, że dobrze to wie, przecież jest gliną, a oni
widzą takie rzeczy, i tylko testuje moją spostrzegawczość albo bada reakcję. – Po
drugie, i najważniejsze, Laura jest leworęczna – mówię z przejęciem. – A ta
kobieta wciąż używa wyłącznie prawej ręki. I przy składaniu podpisu, i przy użyciu
karty płatniczej.
Nie wiem, czy podobną wersję Staniszewski usłyszał już wcześniej od macochy
i tylko faktycznie mnie sprawdzał, ale kolejny raz zachowuje stoicki spokój. Siedzi
za biurkiem nieruchomy, ze skrzyżowanymi na blacie dłońmi.
– Czy wie pani, kim jest właścicielka mieszczącej się w Niwce wypożyczalni
kajaków? To tam zarejestrowano nagranie.
– Nie. – Kręcę głową. – Nigdy z niej nie korzystałam. Nie pamiętam, by była
tam wcześniej, czyli zanim wyjechałam na studia.
– Sara Kawecka.
Nie reaguję. W oczach Staniszewskiego zauważam niebezpieczny błysk.
– Czy to nazwisko coś pani mówi?
– Nie.
– To może Sara Waszkiewicz? Tak się nazywała, zanim wyszła za mąż.
Sara Waszkiewicz.
Kizi.
Sara. Saruś.
Znów wszystko to, o czym tak bardzo starałam się zapomnieć, do mnie wraca.
Zalewa mnie fala niechcianych i niekontrolowanych wspomnień.
Rzeka, rozlany w piórniku cuchnący muł. Wodorosty owinięte wokół zdartego
kolana. Płonący w obu ranach ogień. Zawilgocone książki i zeszyty, rozmazany
czarny tusz. Wprawiony w ruch łapacz snów. Bransoletki, dużo kolorowych
bransoletek. Szeroki uśmiech, białe zęby, piercing w dolnej wardze.
– Nie martw się, mała. – Inny piercing, tym razem w języku. Srebrna kulka
pojawia się i znika, kiedy Sara otwiera i zamyka usta. A robi to często, ona zawsze
trajkocze.
– To tylko idioci. Sporo takich palantów spotkasz jeszcze na swojej drodze. Oni
słabną, ty obrastasz w siłę. Pamiętaj, mała! Kiedyś to ty pokażesz takim jak oni, że
są nikim.
Duszna woń wczesnej jesieni. Dym rozpalanych w ogrodach ognisk, zapach
podpiekanych na kijach kiełbasek. Apetyczny, ale mnie mdli. Mdli ciągle, bo wciąż
boję się, że znów przyjdą. Nie tylko tych troje, ale inni do nich podobni. Są
wszędzie, rozpełzają się jak robaki. Ich słowa ranią, prawie tak głęboko, jak
strzała. Franek już nie czuje bólu, a ode mnie ból się nie odkleja. Słowa, rzeka, ich
ręce, to one mi to wszystko robią. To samo robią Laurze i Barbarze. Tylko dlaczego
tak nas nienawidzą? Dlaczego? Boję się, że przyjdą i znów rozerwą tę ranę. A ona
nigdy już się nie zagoi. Szelest unoszonych na wietrze suchych liści. One też nią
pachną tamtą jesienią sprzed szesnastu lat.
To ten moment, kiedy moje dzieciństwo weszło w upiorną fazę „Po”. Czasami
wydaje mi się, że wciąż w niej tkwię, że nadal nie wydostałam się z tamtej
jesieni…
– Sara Waszkiewicz była przyjaciółką mojej siostry – odpowiadam,
wyswobadzając się z przeszłości. – Ale to były dawne czasy. Chodziła z Laurą do
jednej klasy. Do ogólniaka. Teraz nie utrzymywały kontaktu. Z tego, co wiem –
dodaję.
Wymowne milczenie Staniszewskiego mówi mi, że może wiem jednak
niewiele. Nic mnie już nie zaskoczy.
– Co może mi pani o niej powiedzieć, o Sarze Kaweckiej? – pyta.
Staniszewski przekłada długopis między palcami. Potem otwiera kolejną czystą
kartę swojego notatnika.
Rozdział 11

LAURA
trzy miesiące po śmierci Franka Sawickiego

– No i wtedy pomyślałam, że właśnie to przygotuję na konkurs. Biało-czarny


gorset z połączonych ze sobą rękawic ze skaju. Idea recyklingu plus cholernie
seksowny design. To prototyp. Co myślicie? – pyta Sara.
Jej oczy wciąż błyszczą. Kiedy mówi o tym, co kocha, czyli o projektowaniu,
widzę w nich tę samą iskrę. To coś pierwotnego, a jednocześnie niepokojącego,
zwierzęcego nawet. Błysk w jej oczach wygląda tak, jakby trawiła ją gorączka.
Czasem wydaje mi się wręcz, że moja przyjaciółka jest kosmitką. Albo dzieckiem
wychowanym w hipisowskiej komunie, bez jakichkolwiek zasad, które trzymałyby
ją w ryzach. To, jak wygląda, i to, co robi, jest zupełnym zaprzeczeniem
jakichkolwiek reguł.
Sara przybliża zapisane w swoim telefonie zdjęcie. Pokazuje je najpierw
Pawłowi, potem mnie. Połączone ze sobą skórzane rękawice pną się wzdłuż talii
manekina, oplatają go na wysokości piersi. Udrapowane palce rękawic tworzą
iluzję łabędzich piór. To jeden z jej kilku awangardowych projektów. Dwa
poprzednie zdobyły wyróżnienia na studenckich konkursach w Berlinie
i Warszawie. To ogromny sukces, zważywszy, że Sara jeszcze nie jest studentką.
– Naprawdę czasami zastanawia mnie to, co dzieje się w twojej głowie – mówi
Paweł. Widzę w jego oczach autentyczny podziw.
– Lepiej, że nie wiesz, tak jest bezpieczniej. – Sara zanosi się śmiechem. W jej
języku błyska srebrny piercing. Rozwiewane przez wiatr, długie, wijące się niczym
czarne wodorosty włosy odsłaniają tunele w jej uszach. – Słuchajcie, a może
skoczymy wieczorem nad rzekę? – proponuje, wsuwa telefon do kieszeni dżinsów.
– Do pustelni, od strony ZHP. Żadna balanga, myślałam raczej o browarze nad
brzegiem. Odetniemy się na moment od tego syfu – przekonuje. – Ostatnio w ogóle
się nie widujemy.
– Dzisiaj nie mogę – odzywa się pierwszy Paweł. – Stary chce, żebym pomógł
mu przywieźć drewno… Za godzinę muszę być na miejscu. Pewnie zejdzie nam do
wieczora. – Z kieszonki bojówek wyciąga fajkę, podpala ją i zaciąga się dymem. –
Ale jutro, czemu nie… – dodaje, ale bez przekonania.
– W końcu kiedyś on się dowie – odzywam się cicho. – Nie będziemy przecież
wiecznie ukrywać, że się spotykamy, wiecznie zbaczać z trasy do domu. Może
lepiej, żebyśmy na razie… – Urywam.
– Żebyśmy na razie co? – Paweł zatrzymuje się przede mną, rzuca mi
prowokacyjne spojrzenie. Jego atletyczna sylwetka zagradza mi przejście.
– Żebyśmy odpuścili sobie spotkania. I te nad rzeką, i te wspólne powroty do
domu… W zasadzie… wszystkie – ledwie przechodzi mi przez gardło.
– Nie jestem moim starym – odburkuje Paweł i pochmurnieje. Nie rusza się
z miejsca. – Jeśli chce, niech dławi się nienawiścią. Niech sam się sobą udławi.
Ode mnie mu wara. A już na pewno nie obróci nas przeciwko sobie.
Mówisz tak, jakby to było takie proste. Żyjemy w pieprzonym małym
miasteczku. Tu nie ma gdzie uciec ani się schować, mam na końcu języka, ale
milczę.
– Myślisz, że tego nie zrobi? – wtrąca się Sara. Wysuwa Pawłowi papierosa
z ręki i wkłada go sobie do ust.
– Powiedziałem już przecież. Wara mu od tego, z kim spędzam czas.
Sara potrząsa głową. Bierze kolejnego macha.
– Nie chodzi mi o to, czy was ze sobą skłóci. Ale groził przecież, że wyrzuci
cię z chaty na zbity pysk, jak nie będziesz karnie trzymał się z dala. Co wtedy?
Na twarzy Pawła pojawia się krzywy grymas, który wyraża jakąś bolesną
satysfakcję.
– Za pół roku zaraz po maturze zawijam się stąd. Nie będę ciągnął tej
pierdolonej tradycji zarzynania świń – mówi ze złością. – A do maja mnie nie
wyrzuci. Nie znajdzie drugiego takiego taniego robola do brudnych spraw.
Idziemy dalej w milczeniu wzdłuż rzeki w szarej chmurze papierosowego
dymu. Po drodze mijamy leśną kapliczkę. Kiedyś zatrzymywałam się przy niej.
Potrzebowałam tej chwili sam na sam ze sobą, ze swoimi myślami, z modlitwą. Od
trzech miesięcy nie mogę się na to zdobyć. Nawet nie patrzę w tamtą stronę.
Kolejno przekazujemy sobie fajkę. Papieros krąży z ust do ust. Z początkiem
września zmieniliśmy naszą zwykłą trasę na tę leśną ścieżkę. Zamiast wracać
autobusem albo iść pieszo ulicą, zbaczamy w głąb lasu. Stamtąd przedzieramy się
nad rzekę. Powodem były incydenty, do których zaczęło dochodzić, odkąd mój
ojciec trafił do aresztu. Tutaj jest raczej bezpiecznie.
Docieramy wreszcie na skraj dzikiej plaży. Korzenie sosen, wypłukane przez
wodę, sterczą metr ponad ziemią. Często przesiadują tutaj wędkarze albo
uczestnicy szkoleń, którzy przychodzą z pobliskiego ośrodka. Teraz nikogo nie
widzę, ale z oddali słyszę niepokojące głosy. Nasłuchuję ich. Głośny rechot miesza
się z płaczem dziecka i głuchym pluskiem, jakby coś ciężkiego wrzucano do wody.
Dźwięki mieszają się ze sobą, łączą w jedno i niosą po wodzie.
Jeśli słowa i myśli mogą ściągać kłopoty, to my właśnie to zrobiliśmy.
Otworzyliśmy puszkę Pandory. Bo głos dziecka nie jest ani przypadkowy, ani
nieznajomy. Zatrzymuję się, wyostrzam słuch, licząc na to, że jednak się mylę. Bo
jaka jest szansa na to, że nawet tutaj nas dopadli? W lesie? No jaka?
– Czy to nie głos Niny? – Wątpliwość Sary jest tylko potwierdzeniem moich
własnych obaw.
Potem wszystko dzieje się błyskawicznie. Zrywamy się z miejsca, biegniemy.
Pod naszymi stopami szybko unoszą się kłęby gryzącego pyłu. Kiedy wzbijają się
w powietrze, tworzy się szara nieprzepuszczalna kurtyna. Opada i znów się
podnosi. Nogi z przerażenia stają się nieporadne. Twarde szyszki wykręcają stopy.
Wszystko zlewa mi się w jedno. Zieleń gna w nieokiełznanym pędzie. To ja
podkręcam jej tempo.
Po chwili już nie widzę Pawła. Znika za leśnym zakrętem. Biegnie szybciej niż
ja i Sara. Tracę oddech, płuca palą mnie od środka. Paraliżuje mnie to, nie mogę
postawić kolejnego kroku. Opieram się o korę drzewa. Las też się wtedy
zatrzymuje, a ja powoli wyrównuję oddech. Głupia, słaba ja. Ale płacz dziecka nie
ustaje, wciąż mnie przyzywa. W pewnym momencie z ust dziecka padają słowa.
Wtedy znika nawet i ten cień wątpliwości.
Moja siostra. Teraz wiem to już na pewno. Poznaję jej głos.
– Wszystko okej? – Na ramieniu czuję ciepły, miękki dotyk. To Sara. – Chodź,
jeszcze tylko kawałek. Może to nic takiego. – Obie wiemy, że kłamie.
– Zostaw to! Wyjdź stamtąd!
Rozpoznaję głos Pawła. Ale nie wiem, do kogo się zwraca. Jeszcze go nie
widzę.
Sara biegnie pierwsza, ja tuż za nią, trzymając ją za rękę. Kiedy przedzieramy
się przez krzaki na dziką plażę, oni już tam są. Byli wcześniej, na długo przed
nami.
Alan, Dawid i Sebastian – ci, którzy nienawidzą nas najbardziej. Ci, którzy
razem z Marianem Sawickim podsycają ogień nienawiści.
– A ty co? Ruchasz się z córką tego cwela, że tak się do niej kleisz? Że tak za
nią łazisz jak pies za suką! – wrzeszczy ten najwyższy, z rudą czupryną. Rękę
przykłada do swojego krocza i je ugniata. Z jego ust wypełza język, odklejają się
od niego kolejne brudne słowa.
Sebastian. To z nim szamocze się Paweł. Początkowo tamtych dwóch tylko
patrzy i szyderczo się śmieje. Ale kiedy pięść Pawła trafia w szczękę przeciwnika,
śmiech ustaje.
Ale te dranie mnie teraz nie obchodzą. Koncentruję się na rzece, ale ona płynie
sobie wartko, jakby nic wokół się nie działo. Głos dziecka zupełnie ucichł. Boże,
niech Nina tam będzie. Raz jeszcze gorączkowo przebiegam wzrokiem rzekę.
Wtedy zauważam siostrę. Na szczęście jest nieopodal brzegu. Klęka, więc
wydaje się, że jest do pasa zanurzona w wodzie. Dlatego początkowo jej nie
zauważyłam. Ręką szuka czegoś pod powierzchnią. W drugiej ręce trzyma
ociekający wodą granatowy tornister. Wokół unoszą się jakieś niewielkie
przedmioty, które z niego wypadły, może piórnik albo jej mazaki. Nie widzę dobrze
z tej odległości. Biegnę w jej stronę. Wchodzę do rzeki w ubraniu, a na plaży wciąż
słyszę nienawistne głosy. Dudnią mi w uszach.
– Stary, co z tobą?! Odwracasz się od ziomali dla kogoś, kto zabił ci brata?
Masz ciśnienie, kumam. Jesteś wkurwiony, bo jest słabo, kumam! Ale weź
wyluzuj! Ogarnij się!
– Rozwaliłeś mu nos, man\ To były tylko wygłupy, a ty na serio!?
Kątem oka widzę, że Sebastian krwawi. Alan i Dawid stają między nimi.
Próbują ich rozdzielić. Kotłowanina trochę się uspokaja, wiszące w powietrzu
napięcie opada.
– Ta mała sama tam wlazła. Nie wpychaliśmy jej siłą.
– Wypierdalajcie stąd! No już, wypierdalajcie! – krzyczy rozwścieczony Paweł.
Nie wiem, czy faktycznie się wycofują. Już ich nie słyszę. W końcu docieram
do Niny, pochylam się nad nią i pomagam jej wstać. Drży z zimna i przerażenia.
Cała jest lodowata. Wyprowadzam ją na brzeg. Przytulam, by trochę ją uspokoić
i ogrzać. Kiedy rozpaczliwie zatapia się w moich ramionach, jej spięte ciało trochę
się rozluźnia.
– Kazali mi go oddać. – Zerka na plecak, wciąż pochlipuje. – A potem wrzucili
do rzeki. Ja tylko chciałam go wyłowić, ale wszystko zdążyło już zamoknąć.
Klucze od szafki i domu chyba tam wpadły. Szukałam ich. Przepraszam.
– Nie przepraszaj. Nic się nie stało. Niczemu nie jesteś winna. Nie ty, skarbie.
Ja poszukam kluczy, a ty zostań z Sarą, okej? – Patrzę w jej wielkie, smutne oczy.
– Okej. – Nina kiwa głową, trochę się rozchmurza.
– Ściągaj spodnie – mówi Sara rzeczowo do Niny. – Mam ze sobą legginsy na
wf. Będą za duże, ale przynajmniej nie zamarzniesz.
Wyciąga z torby czarne, ozdobione kolorowymi kryształkami joggersy. Sama je
uszyła, jak większość swoich ciuchów.
– Nie martw się, mała. To tylko idioci. Sporo takich palantów spotkasz jeszcze
na swojej drodze.
Słyszę jej głos, kiedy brodzę w rzece, próbując wyłowić klucze. Po chwili
znajduję te najważniejsze, czyli klucze do domu.
– Oni słabną, ty obrastasz w siłę. Pamiętaj, mała! Kiedyś to ty pokażesz takim
jak oni, że są nikim. Fuck! Skąd to masz? – Głos Sary nagle się zmienia. Teraz jest
ostry, przeszywający.
Podnoszę głowę, by sprawdzić, co się dzieje. Moja siostra nadal stoi na brzegu
rzeki, już bez mokrych spodni. Z jej zdartego prawego kolana leci krew.
– Uklęknęłam chyba na szkle albo kamieniu, kiedy szukałam kluczy. Nie wiem,
ale przez chwilę zapiekło – wyjaśnia z powagą.
Zza drzew wyłania się Paweł. Jest sam, głosy tamtych już dawno ucichły. Ma
potargane włosy, lekko rozciągniętą koszulkę, ale nic poza tym. I, co
najważniejsze, nie jest ranny.
– Wszystko w porządku? – Podchodzi do nas, wydaje się zmieszany. Nie patrzy
mi w oczy.
– Okej, trochę skaleczyłam się w kolano – odpowiada Nina. – Ale to nic. Tylko
tam są ciągle te klucze… – Wskazuje rzekę i na miejsce, w którym stoję.
– Chyba powinnaś jej to jak najszybciej odkazić – mówi Sara, oglądając ranę
Niny.
– Dasz radę sama iść? – Wychodzę z wody i dokładnie przyglądam się
skaleczeniu. Nie jest głębokie, ale ewidentnie zabrudzone.
– Uhm, ale powoli, bo wciąż trochę piecze.
– Wskakuj mi na plecy – proponuje Paweł. – Zaniosę cię do domu.
Zapominam o kluczyku do szafki. Nie jest teraz ważny. Można go przecież
dorobić. Pomagam Ninie ostrożnie włożyć legginsy, by nie uwierały rany, zbieram
jej rzeczy i powoli ruszamy w drogę do domu. Nina na plecach Pawła, ja i Sara
obok. Nie wiem, co musi czuć moja siostra, to bezbronne dziecko, kolejny raz
poniżone, skoro ja, ta starsza i silniejsza, jestem pokonana. I choć nie mam sił na
kolejną walkę o nią i o siebie, nie mogę jej tego okazać.
Zastanawiam się, jak długo będą się ciągnąć te szyderstwa i nienawiść. Jest
jeszcze coś, czego boję się chyba bardziej. To jakiś wewnętrzny niepokój o to, że
któregoś dnia wybuch agresji, taki jak ten dzisiaj, skończy się kolejną tragedią.
Może ci trzej albo jacyś inni odpuszczą dopiero wtedy, kiedy wymyślą coś, co
zrównoważy śmierć Franka.
A może już nawet nie chodzi im o Franka, po prostu poczuli krew.
Na kogo padnie następnym razem?
Na Ninę, moją mamę, ojczyma?
Na mnie?

Nie dotarliśmy do domu. Ogródki działkowe, na których terenie mieści się


moja szklarnia, są położone znacznie bliżej. Leżą w odległości około kilometra od
tamtego brzegu rzeki. Mam tu wszystko, czego trzeba, żeby zdezynfekować ranę.
Rośliny. Ale nie tylko. Są też i pierwsze antyseptyczne specyfiki przygotowane
przeze mnie na bazie roślin.
Niewiele brakowało, a moja szklarnia trafiłaby na wysypisko. Paweł ją znalazł
przy drodze, rozebraną i porzuconą, mniej więcej pół roku temu. Sam ją przyniósł
i tutaj złożył. Wiele się w niej od tamtego czasu zmieniło. Ożyła. Z pustej
ośmiokątnej bryły stała się miniaturową wersją wypełnionego jasnym światłem
domku, tylko że ze ścianami i dachem ze szkła. W nim zamieszkały moje rośliny.
Zaanektowały sobie całą przestrzeń poza wąską drewnianą ławeczką i niewielką
szafką. Ale tego właśnie chciałam. Tak miało to wyglądać.
Ściągam kłódkę, która otwiera się ze zgrzytem. Wchodzę do środka i chłonę
wypełniające szklarnię wilgotne powietrze. Od wczoraj znów coś się tutaj zmieniło.
Rośliny pachną jeszcze intensywniej.
– Posadź ją na ławce, a ja zaraz oczyszczę ranę. – Paweł wchodzi za mną
z Niną na plecach.
Przemywam skaleczone miejsce pod strumieniem zimnej wody. Nina siedzi
spokojnie na ławce.
Kiedy wyjmuję z szuflady płyn odkażający na bazie etanolu i przywrotnika,
który sama przygotowałam, zauważam, że Paweł wydobywa coś z portfela. To
moneta.
– Masz długopis? – pochyla się nad Niną.
Znam go. Wiem, że w ten sposób chce odwrócić jej uwagę od nieprzyjemnej
dezynfekcji rany. Zawsze tak robił ze mną, kiedy działo się coś złego. Nie tylko
o fizyczny ból chodziło. Wiedział też, jak łagodzić inne rany.
Mała wzrusza ramionami. Po chwili sięga do plecaka, który przez całą drogę
trzymała kurczowo pod pachą.
– Pewnie nie pisze – mówi z rezygnacją i wręcza Pawłowi długopis. Nie
spuszcza monety z oka. Oczy jej błyszczą.
– Popatrz. Skup na niej całą swoją uwagę. Oddaj jej swoje myśli – przemawia
Paweł sugestywnie. Kładzie monetę na knykciach prawej dłoni i zwinnie ją między
nimi przesuwa. – Zaraz zniknie z mojej ręki i znajdzie się w tej drugiej. A to nie
koniec. Wypadnie z twojej zatyczki – obiecuje.
– Ściemniasz! To się nie uda! – wykrzykuje moja siostra oskarżycielsko. Na
moment zapomniała o tym, co stało się przed chwilą. Znów jest tylko radosnym,
ciekawskim dzieckiem.
Kiedy Pawłowi udaje się to, co zamierzył, i moneta faktycznie wypada
z trzymanej w drugiej dłoni zatyczki, ja odkażam siostrze ranę, a potem nacinam
łodygę aloesu i przykładam do zdartego kolana. Klarowny i lepki sok przylega
dokładnie do skaleczenia, niemal się z nim scala, kojąc podrażnienie. Nina siedzi
spokojnie.
– Skoczymy jeszcze na szybką fajkę? – proponuje Paweł, kiedy kończę. –
Muszę się zaraz zwijać. – Rzuca dwuzłotową monetę prosto w otwartą dłoń mojej
siostry. – Poradzicie sobie?
– Jasne – odpowiadam. – Zaraz będziemy w domu.
– Trzymaj się, mała. – Paweł jej salutuje i wychodzi ze szklarni. – Widzimy się
niedługo.
– Ale jak to zrobiłeś? – pyta Nina i podnosi się z ławki. – Nie powiedziałeś mi.
Jak przeniosłeś tę monetę?
– Czary – odpowiada Paweł tajemniczo.
Wsuwam jej telefon w rękę, żeby się czymś przez chwilę zajęła. Rzucam jej
wymowne spojrzenie. Zna mnie, więc wie, jak je odczytać.
– Zaraz wracam, okej?
Nina kiwa głową. Wychodzę na zewnątrz. Staję razem z Pawłem w bezpiecznej
odległości od szklarni, żeby Nina niczego nie słyszała. Fason, który jakoś przed nią
trzymaliśmy, też nagle gdzieś znika. Podpalamy papierosy.
– Nie powinienem im pozwolić odejść. – Na twarzy Pawła nie ma już śladu
radosnego magika. Znów jest szara, spięta.
– I co byśmy zrobili? Poszlibyśmy do ich starych? Czy na policję? Dobrze
wiesz, ile tego było ostatnio – mówię i zaciągam się dymem. – Nie chodzi tylko
o nich, o te przytyki i o ich agresję. Chociaż rośnie i tego się boję. Ale to nie tylko
oni. Robią to nam także nasi sąsiedzi.
– Którzy? – pyta Paweł.
– Nie wiem. – Wzruszam ramionami. – Ale to nie jest tylko jedna rodzina.
W nocy walą do drzwi i uciekają, zostawiają kolejne kartki z groźbami. A piszą
głównie o tym, co zamierzają zrobić, kiedy tato wyjdzie z aresztu. Nie chcesz znać
szczegółów. Ich pomysłowość mnie przeraża. Pewne rzeczy już zrobili. Oblali
farbą naszą wycieraczkę, a potem drzwi. Ostatnio ktoś wbił mamie gwóźdź
w oponę. A to naprawdę nie wszystko…
– Nie mówiłaś mi wcześniej… – Paweł patrzy na mnie z wyrzutem.
– Masz swoje problemy, my mamy swoje – ucinam.
– Nie macie zamiaru nic z tym zrobić? – Paweł nie ustępuje.
– Próbowałyśmy – przyznaję bez entuzjazmu. – Byłyśmy na policji. Raz, drugi
i trzeci. Ale ich to nie obchodzi. Nie zajmują się pierdołami. Tak to mniej więcej
ujęli.
– To będą bezkarni – stwierdza Paweł. – Jak drapieżnik raz zwęszy krew,
zawsze wraca w to samo miejsce…
Gwałtowny podmuch wiatru wprawia w ruch wir złotawo-czerwonych liści.
W powietrzu unosi się zapach ogniska i pieczonych na nim kiełbasek. To
normalność, od której dzieli mnie tak niewiele, a jednak prawie w ogóle już jej nie
pamiętam. Paweł wyciąga z plecaka butelkę wina. Podaje mi ją.
– Domowej roboty? – Obracam butelkę w palcach. Nie ma żadnej etykiety. –
To z waszej piwniczki?
Paweł śmieje się i odbiera ode mnie butelkę. Wkręca korkociąg i usuwa korek.
– Made by Sawicki enterprise.
Pociągamy z butelki kilka łyków, najpierw Paweł, potem ja.
– Mama chce się stąd wynieść, ale na razie nie wiemy dokąd – tłumaczę. –
Przeprowadzka na drugą stronę miasteczka też niewiele da. Tam jest i zawsze
będzie to samo…
– A twój ojczym?
– Co masz na myśli? – Tym pytaniem gram na zwłokę. Dobrze wiem, o co
Paweł pyta.
– Wiesz przecież.
– Nadal siedzi w areszcie tymczasowym. Czekamy na wyrok. Wy też na niego
czekacie… – Podnoszę głowę, sonduję jego reakcję wzrokiem.
W oczach Pawła widzę iskrę wzburzenia.
– Nie wrzucaj mnie do jednego wora ze starym i z matką, okej? Gadają tylko
o Franku, o sprawiedliwej karze, już tym rzygam. Chciałbym, żeby dali mu
w końcu spokojnie umrzeć – mówi, a jego głos najeżony jest kolcami.
Milknie na chwilę, ale potem znów się odzywa.
– Słyszałem, że twój ojciec ma szansę na zawiasy?
– Tak mówi jego obrońca – potwierdzam. – Zastanawiam się, co będzie, kiedy
tato wyjdzie. Co będzie za miesiąc, dwa, rok, a może nawet kilka lat. Sowiniec nie
zapomina. Tu nikt niczego nie zapomina.
Zatykam butelkę i oddaję ją Pawłowi. Opróżniliśmy więcej niż połowę. Znów
milczymy przez chwilę. Zaciągam się dymem z palonego drewna. Ciężki zapach
drażni mi gardło i nos.
– Myślisz, że nienawidzą nas, bo są przekonani, że ojczym zrobił to celowo? –
pytam.
– Co masz na myśli?
– Byłam tam wtedy, przed sklepem, kiedy wybuchła afera o psa. Twój ojciec
kopnął Tajfuna, potem chciał sprowokować mojego ojczyma. Byli tam też inni
ludzie, gapie. Na odchodne mój ojciec powiedział twojemu, że tego pożałuje.
A miesiąc później Franek zginął…
Paweł rzuca niedopałek na ziemię, gasi go czubkiem buta. Kiedy się nachyla,
dolatuje do mnie zapach jego włosów, wciąż jeszcze spoconych po biegu.
– Ciągle gadamy tylko o tym, co powiedzieli i zrobili twój stary, a potem znów
mój. Ciągle tylko oni. A może ja już nie chcę. Moje życie też się liczy. Wciąż
jeszcze żyję, ty też. Nasze życie dopiero się zaczyna…
Powietrze staje się wtedy dziwnie lepkie i gęste. Paweł chwyta mnie za rękę
i przyciąga do siebie. Wyczuwam w jego ciele napięcie, drży z podniecenia. I ja
czuję w brzuchu przyjemne pulsowanie. Szybko rozlewa się w środku. Wiem, że
niewiele dzieli mnie od tego, by przekroczyć kolejną granicę. Prawie nic.
– Wiesz, że nie możemy – mówię, kiedy jest już za późno. Nasze usta już się
złączyły. Na jedną krótką chwilę ekstazy. – Nie tutaj, nie teraz. Nie. Nigdy! –
Zlizuję z warg jego słodkawo-słony smak. Ocieram usta wierzchem dłoni.
– Nie to mam na myśli. – Paweł cofa się, nadal trzyma mnie za rękę, ale już
słabiej. Opór wyczuwam też w jego ciele. – Może spróbowalibyśmy po prostu
wyjechać…
– Ja nie mogę – oznajmiam z goryczą i patrzę na przelatującego nad naszą
głową kosa.
– Dlaczego? – dziwi się Paweł. – Co cię tu trzyma?
– Nie zostawię mamy samej. Nie zostawię Niny. Paweł, wiesz, że to nie ma
szansy się udać. Nie w tym świecie… – Kiedy kilka sekund później zupełnie
przytomnieję, wysuwam rękę z jego dłoni. – Bylibyśmy jak jacyś upiorni Romeo
i Julia. Żałosne ofiary dramatycznego przedstawienia naszych starych. Powinniśmy
się po prostu od tego wszystkiego uwolnić. Sami… Powoli… Kiedyś.
Spodziewam się, że zobaczę w jego oczach rozczarowanie. Ale nie ma go tam.
Jest za to jakaś niechętna akceptacja, taka jak moja.
Dzwonek telefonu zupełnie wygasza tę chwilę intymności. Znów jesteśmy koło
szklarni, w wirze jesiennych liści. Kiedy Paweł wyciąga swój telefon, zauważam na
wyświetlaczu numer jego ojca.
– Nie odbierzesz?
Paweł sztywnieje.
– Stary. Wiem, o co mu chodzi. Będzie się pieklił – odburkuje.
Ale kiedy telefon nie przestaje dzwonić, Paweł odbiera.
– Naprawdę chcesz tego posłuchać? – pyta.
Nie odpowiadam, ale on już podjął decyzję. Ze słuchawki od razu wydobywa
się chrapliwy głos.
– Co ty sobie myślisz, szczeniaku? I gdzie ty w ogóle się szlajasz? – Marian
Sawicki nie czeka na odpowiedź syna, rzuca kolejne komendy. – Weźże dupę
w troki, raz-dwa. Chcę cię tu widzieć za pięć minut. Już jesteśmy spóźnieni.
W tle słyszę dźwięk ryczącego na pełnych obrotach silnika. Głos Sawickiego
wcale tak bardzo się od niego nie różni i jest dosłownie wszędzie. Krąży dookoła
nas, rozłazi się po działce.
Paweł mu nie odpowiada. Wciska czerwoną słuchawkę. Kiedy Sawicki po
chwili znów dzwoni, Paweł nie odbiera.
Dotyka palcami czubka głowy, salutuje i tak po prostu odchodzi. Stojąca
w otwartych drzwiach szklarni Nina odprowadza go wzrokiem. W tych przydługich
legginsach, opadających na ramiona potarganych włosach i bosych stopach moja
siostra wygląda jak zjawa. Nie wiem, ile z tej rozmowy słyszała. Nie wiem, co
widziała. Zamykam szklarnię i w wymownej ciszy powoli wracamy do domu.
Rozdział 12

NINA
teraz

– Coś między wami było. Widziałam was wtedy przy szklarni. Całowaliście się
– mówię do siedzącego za biurkiem Pawła.
W rękach obraca jakąś niewielką część, którą chwilę wcześniej wydobył
z wnętrza smartfona.
Zażenowany kierunkiem tej rozmowy rozgląda się po swoim salonie. Stojąca
przy gablocie klientka przygląda się nam z zaciekawieniem. Grzebiący w pudłach
pracownik też łypie na nas wścibsko. Robię to specjalnie, prowokuję go. Chcę, by
poświęcił mi choć chwilę uwagi.
Tutaj. Teraz.
– Nina, pracuję. To nie jest najlepsza pora na takie rozmowy… – Paweł ścisza
głos i cedzi przez zaciśnięte zęby. – To, że podałem ci ten namiar, nie oznacza, że
możesz tu wparowywać i oznajmiać mi, że wieki temu podejrzałaś, jak całuję się
z twoją siostrą.
– To nie Laura wypożyczyła kajak – oznajmiam. – Ktoś to upozorował. Ktoś
miał cholernie dobry powód, żeby zniknęła. Pięć minut. Proszę. – Patrzę na niego
błagalnie.
Klientka stoi z rozdziawionymi ustami i czeka na reakcję Pawła.
Na wiadomość o Laurze coś drgnęło w jego spiętej twarzy. Jakby jej imię było
hasłem, które otworzyło to, co od wielu lat trzymał pod kluczem.
– Chodź na zaplecze. Tam porozmawiamy – proponuje i podnosi się
z obrotowego krzesła.
Słowo „zaplecze” to eufemizm. Miejsce, do którego Paweł mnie prowadzi, jest
istną graciarnią, którą po brzegi wypełniają większe i mniejsze kartony, z których
sterczy folia bąbelkowa, telefony i tablety, które czekają na naprawę lub odbiór.
– Skąd o tym wiesz? – pyta, wskazując mi krzesło. Opowiadam mu
o wszystkich ostatnich wydarzeniach. O wizycie na komisariacie, nagraniu
z monitoringu, o zdjęciach oraz ostatniej nocy z włamywaczem.
– Dlatego do ciebie przyszłam. Chcę wiedzieć, dlaczego wtedy przy szklarni
powiedziała ci, że mnie nie zostawi, a po maturze wyjechała i praktycznie się ode
mnie odcięła. Dlaczego wtedy zapewniłeś ją, że wyrwiesz się z Sowińca. A jednak
zostałeś w miasteczku, którego tak nienawidziłeś. Co się wtedy stało?
Coś w jego twarzy znów się zmienia, jakby moje słowa były igłą w rękach
niewprawnego krawca, która zamiast w materiale, porusza się pod jego skórą.
– To może po kolei. I najpierw ty. – Marszczy brwi, masuje policzek. – Co
wydarzenia sprzed szesnastu lat mają wspólnego z zaginięciem Laury?
– Punktem wspólnym jest Sara. Wasza kumpela z ogólniaka – odpowiadam bez
zastanowienia. – Wypożyczalnia, z której kobieta podszywająca się pod Laurę
wzięła kajak, należy do Sary Kaweckiej.
– Chyba nie ma w tym niczego dziwnego. Laura nieraz z niej korzystała.
– Jak się okazuje, dużo o niej wiesz… O Laurze… O jej zwyczajach…
– Mówiłem ci, że mieliśmy ze sobą kontakt. Co chcesz wiedzieć konkretnie? –
Paweł wzdycha, jakby właśnie zamierzał mi ulec. – Zostało nam dziesięć minut.
O siedemnastej mam odbiór towaru, więc lepiej się pospieszmy.
– Dlaczego ona wyjechała, a ty zostałeś? Miało być na odwrót.
– Tamto pod szklarnią to był raz, który zamiast początku był dla nas końcem –
wyjaśnia. – Dobrze to rozumieliśmy. Potem między naszymi rodzinami było już
tylko gorzej. To mam na myśli. Jesteś jej siostrą, powinnaś wiedzieć lepiej,
dlaczego wyjechała. Z tego, co ja wiem, twoja mama miesiącami odkładała
gotówkę, która miała starczyć na opłacenie stancji przez pierwszych kilka miesięcy,
dopóki Laura nie znajdzie sobie pracy albo dopóki wasza sytuacja finansowa się
nie ustabilizuje. Myślę, że Laura się zgodziła, wiedząc, że przeprowadzicie się do
Poznania i tam będziecie bezpieczne.
– A ty? Dlaczego tu zostałeś?
Paweł wzdryga się, jakbym wymierzyła mu policzek.
– Słuchaj, to już moja sprawa – mówi szorstko. Wydaje mi się, że na tym
zdawkowym stwierdzeniu poprzestanie. Ale on podnosi ze stołu monetę i tak jak
kiedyś, sprawnie przesuwa po wierzchu dłoni. Chyba to dodaje mu odwagi, bo po
chwili mówi dalej. – Jest inaczej, kiedy jedyną rzeczą, którą pozostawia ci ojciec,
to tylko kilka twoich ciuchów. Kiedy zostawia je przed drzwiami, na wycieraczce
jak worek ze śmieciami. Kiedy zmienia zamki i wmawia matce, że tak będzie
najlepiej. Kiedy mówi, że jej syn jest skurwielem i zdrajcą. A miejsce zdrajcy jest
za drzwiami. A najgorsze, że matka w to wierzy. Wierzy, bo przywykła do jego
agresji w każdej formie – psychicznej i fizycznej. Bo on stosuje je obie, czasem
jednocześnie. To jak lobotomia, tylko że bez mechanicznego uszkodzenia mózgu.
Taką dziurę w mózgu latami drąży ci człowiek, z którym mieszkasz pod jednym
dachem. Znam to, bo też próbował mi to robić. W takiej sytuacji studia to
naprawdę zbędny luksus. Wtedy chcesz tylko przetrwać. I robisz to, pracujesz
dorywczo, bo nikt nie zatrudnia do miłej i czystej roboty niewykształconych
chłopców z aspiracjami. Robisz to i nie narzekasz. I okazuje się, że paradoksalnie
jest milion razy lepiej, niż było, bo jesteś z dala od niego. Od toksycznego typa,
który latami niszczył ci życie. Miejsce po nim wypełniasz kobietą, którą kochasz,
i zakładasz z nią rodzinę. I wtedy wszystko trafia na swoje miejsce.
Kiedy Paweł kończy, jest inny niż na początku naszej rozmowy, jakby
speszony. Ale chyba czuje też ulgę. Może nie zakładał, że do tego stopnia dopuści
mnie do swoich wspomnień, do swoich wyborów. Zauważam, że kątem oka zerka
na zawieszony na ścianie zegar. Dochodzi siedemnasta.
– To tyle. – Paweł odzyskuje dawny rezon. Wstaje i zbiera się do odejścia.
Oczekuje, że zrobię to samo.
Podnoszę się z krzesła, ale nie ruszam się z miejsca. Jeszcze nie teraz.
– Dziecko, które ma urodzić Laura, nie jest Igora. Wiedziałeś o tym?
Paweł potrząsa stanowczo głową.
– To, że utrzymywaliśmy kontakt, nie znaczy, że zwierzaliśmy się sobie
z intymnych spraw. To, co było między nami intymne, skończyło się wraz
z tamtym popołudniem przy szklarni – mówi twardo. – Jeśli naprawdę myślisz, że
Sara coś wie, to po prostu ją o to spytaj.
– Szefie, dostawa przyjechała. – W drzwiach pojawia się młody chłopak. Ten
sam, który wcześniej grzebał w kartonach. – Trzeba podpisać papiery.
Paweł sygnalizuje mu ręką, że zaraz do niego przyjdzie.
– Jeśli czegoś się dowiesz o Laurze, to koniecznie daj mi znać, okej? – mówi
i nie czekając na mnie, wraca do sklepu.

Poza moim skaleczonym kolanem i zniszczonym plecakiem niby nic się wtedy
nie stało. Ale od tamtego dnia na dzikiej plaży już zawsze bałam się rzeki. Bałam
się jej mulistego dna, wyobrażałam sobie, że zamieszkują je wodne poczwary
z ostrymi szczypcami ze szkła. Bałam się, że znów mnie nimi skaleczą. Śniły mi
się po nocach, a wtedy wszystko wyglądało jeszcze bardziej sugestywnie, jak to
w sennych koszmarach. Drażnił mnie nawet zapach Warty. Zgniły fetor rozkładu,
połamane gałęzie, które ze sobą niosła. A teraz znów tu jestem, tyle że na innym
odcinku rzeki, bardziej oddalonym od granic miasteczka. Nie mogę oprzeć się
wrażeniu, że historia zatoczyła koło. Rzeka wtedy i rzeka teraz. W oba te miejsca
wpisana jest Sara. Idę o zakład, że to wszystko nie jest przypadkowe, jak moja
obecność tutaj.
Wypożyczalnia kajaków jest nijaka, podniszczona i dawno nieremontowana.
Kajaki, na oko kilkunastoletnie, wciągnięte są na wypaloną trawę. Nikt od dawna
jej nie strzygł ani nie podlewał. Stelaże, na który które nasunięte są łódki, nie
wyglądają o wiele lepiej. Są miejscami zardzewiałe, tylko niedbale pociągnięte
farbą. Obraz z kamery pokazał budynek łaskawiej, niż wygląda w rzeczywistości.
To tylko drewniana chatka ze spadzistym dachem i okalającym go płotkiem.
Inaczej wyobrażałam sobie miejsce, w którym będzie pracować Sara. Wtedy,
w dzieciństwie, oczami wyobraźni widziałam ją za szybą szykownego butiku,
którego będzie właścicielką. Sklepu wypełnionego zapachem drogich perfum
dystyngowanych klientek, pełnego wieszaków z autorskimi ciuchami. Naprawdę
potrafiła to robić. Naprawdę wierzyła, że jej się uda, miała w sobie potrzebną do
tego determinację. Teraz, po mojej długiej nieobecności w Sowińcu, nabieram
coraz większego przekonania, że w miasteczku zaszyła się gnuśność. Albo coś, co
wysysa witalność jego mieszkańców, co z czasem odbiera im nastoletnie marzenia.
– W czym mogę pomóc? – Z zamyślenia wyrywa mnie ciemnowłosa
dziewczyna, która krząta się na ganku.
– Chciałam porozmawiać z Sarą Waszkiewicz, właścicielką tego miejsca.
– Mama już od lat się tak nie nazywa. – Wyraźnie rozbawiona dziewczyna
wybucha śmiechem. – No i tu nie pracuje. Czasem tylko wpada na moment.
– Mama?! – Niemal się krztuszę.
Szybko kalkuluję w myślach dokładny wiek dziewczyny. Dopiero teraz
zauważam uderzające podobieństwo do Sary. Ta sama androgeniczna uroda,
migdałowe brązowe oczy. Dziewczyna ma czternaście, najwyżej piętnaście lat.
Sara musiała ją urodzić zaraz po tym, jak przeprowadziłyśmy się z mamą do
Poznania.
– Nie jest pani pierwszą osobą, która tak dziwnie na mnie patrzy. – Nastolatka
wybucha śmiechem. – Wiele osób bierze nas za siostry. Mogłybyśmy nimi być.
Mama urodziła mnie krótko po maturze – mówi otwarcie. – Jest pani jej starą
znajomą czy co? – pyta i przygląda mi się z ciekawością.
– Sara przyjaźniła się kiedyś z moją siostrą, więc chyba można tak powiedzieć.
A chłopak, który tu pracuje? Może mężczyzna. – Zmieniam temat. – Nie wiem, jak
się nazywa. Ale był tu trzynastego lipca, kiedy zaginęła moja siostra – mówię
gorączkowo. – Wypożyczył jej kajak.
– Pani jest siostrą tej Laury? – pyta wyraźnie podniecona tą informacją
nastolatka. – Marka nie ma, jest na urlopie. Wróci w przyszłym tygodniu. Ja też
tutaj wtedy byłam. Widziałam ją – oznajmia jakoś chełpliwie.
– Moją siostrę?
– No mówię przecież.
– Jak wyglądała? I co mówiła? – pytam niecierpliwie.
– Wejdźmy do środka – proponuje dziewczyna i przekracza próg domku. –
Muszę ometkować butelki z wodą, zanim wróci ojciec.
Dziewczyna staje za ladą, nachyla się nad jedną z leżących na podłodze
zgrzewek i rozcina ją nożykiem. Staję naprzeciwko niej, opieram się o wystający
blat. Niechcący strącam stojącą tam skarbonkę na jakąś charytatywną zbiórkę.
Skarbonka uderza o ziemię i się otwiera. Wypadają z niej monety, z brzękiem toczą
się po podłodze. Podnoszę ją i sprawdzam, czy aby nie pękła, ale jest wykonana
z pleksi. Poza drobnymi zarysowaniami jest cała. Siła upadku otworzyła tylko
wieko, nic więcej.
Kiedy obracam skarbonkę w palcach, z jednej z plastikowych ścianek zerka na
mnie uśmiechnięta dziewczyna. Ale ten uśmiech nie pasuje do jej wyniszczonego
chorobą ciała. Podkrążone, zmęczone walką oczy, chustka na głowie i przebijające
przez jej bladą papierową skórę niteczki żył. Łóżko szpitalne i plastikowe rurki
przyczepione do jej wychudłych ramion. Widok cierpiących dzieci zawsze łamie
mi serce. Jest też inne zdjęcie, sprzed choroby. Dziewczyna z chustką i ta druga,
jeszcze z długimi włosami i inną, autentycznie emanującą z jej uśmiechu radością,
są jak dwie różne osoby. W rzeczywistości dzieli je pewnie tylko kilka miesięcy.
Obie mieszkają w tej samej dziewczynie, Gai Andrzejczak. Takie imię i nazwisko
widnieje na przytwierdzonej do skarbonki wlepce.
– To zbiórka na Gaję, moją koleżankę ze szkoły – wyjaśnia nastolatka.
– Przepraszam – mówię, zbierając na czworakach monety. Jak na złość
rozpełzły się po całej podłodze. Po chwili dziewczyna do mnie dołącza. Po kilku
minutach wszystkie lądują w zamkniętej skarbonce.
– Może też chce się pani dorzucić? – Dziewczyna patrzy na mnie wymownie,
kiedy wraca za ladę. – Gaja choruje na ostrą białaczkę szpikową. Wciąż czeka na
dawcę, już drugi rok, a leczenie jest drogie i trudne. Kiepsko z nią – dodaje
z obawą w głosie. – Każdy grosz się przyda.
Wyciągam z portfela banknot i w milczeniu wrzucam go do skarbonki.
Zamykam wieko i odstawiam ją na miejsce. Ale to wcale nie odgradza mnie od
Gai. Jej smutne oczy wciąż na mnie patrzą.
– To jak się wtedy ta kobieta zachowywała? – pytam. Z trudem znów się
koncentruję na tym, po co tu przyszłam.
– W sensie pani siostra? – Dziewczyna rzuca mi czujne spojrzenie. Bierze
w rękę czerwoną metkownicę i zaczyna znakować butelki.
Kiwam głową. Nie mam zamiaru wtajemniczać jej w to, że tak naprawdę
rozmawiamy o kimś, kto wtedy podszył się pod Laurę.
– No całkiem normalnie. Ale pomyślałam sobie, że babka ma trochę nierówno
pod sufitem. Z całym szacunkiem dla pani siostry. – Rzuca mi przepraszające
spojrzenie. – No bo kto z takim brzuchem ładuje się na kajak? Ale są różne schizy.
Rozumiem. Niektóre ciężarne to nawet biegają w maratonach, więc nie pytałam, bo
co mnie to w końcu obchodzi. – Córka Sary wzrusza ramionami.
– Czy coś mówiła? Coś poza załatwianiem formalności związanych
z wypożyczeniem kajaka?
– Nie było mnie, kiedy Marek z nią rozmawiał. Pomogłam jej tylko zwodować
kajak.
Wyciągam z torebki telefon i pokazuję dziewczynie ostatnie zdjęcie Laury
zrobione pół roku temu.
– Czy to na pewno ona? – pytam.
Zdjęcie zrobił Igor. To było w Boże Narodzenie, tuż po wigilijnej wieczerzy.
Stoimy na nim we czwórkę, uśmiechnięte i przytulone do siebie. Ja, moja macocha,
Laura, nawet Tosia nie wyrywa się z moich objęć. Jest spokojna, zadowolona.
Uśmiech mojej siostry jest niewymuszony. Laura promienieje tak, jakby ta chwila
wypełniała ją światłem, jakby dawała jej autentyczną radość. Wzdrygam się.
Przypominam sobie, że pod jej sercem rośnie już wtedy dziecko jakiegoś obcego
faceta.
– Nie wiem. Chyba tak. – Dziewczyna wzrusza ramionami. – Miała okulary
przeciwsłoneczne, takie z dużymi kwadratowymi szkłami. Noszą je teraz wszystkie
fashionistki. Poza tym nie przyglądałam się jej za bardzo.
– I nic nie zwróciło twojej uwagi, absolutnie nic? – dopytuję i naciskam, bo
koniecznie chcę coś z niej wydobyć.
– No w sumie była jedna taka rzecz. – Nastolatka mruży w słońcu powieki.
Odkłada metkownicę na ladę. Widzę, że stara się sobie coś przypomnieć.
Kiwam głową zachęcająco.
– Miała na twarzy grubą warstwę pudru – przypomina sobie. – To była
naprawdę solidna tapeta. Jakby chciała coś pod nią ukryć, jakieś straszne wypryski,
siniaka albo coś. No bo tak na dobrą sprawę, to po co się pacykować wczesnym
rankiem? – Dziewczyna przygryza dolną wargę, nadal się nad czymś zastanawia. –
Wydaje mi się, że podkładem wysmarowała też swoje ramiona. Były takie jakby…
– szuka właściwego słowa – …matowe – mówi i pstryka triumfalnie palcami. –
Miała też inny kolor końcówek niż na tym zdjęciu – wskazuje na mój telefon.
Ekran wciąż rozbłyskuje jasnym światłem, a Laura wciąż promiennie się uśmiecha.
– Inny kolor? – Marszczę brwi. – Co masz na myśli?
– Jej włosy były błyszczące i równe. Tylko w jednym miejscu, z tyłu, jakby na
końcówkach, nakładały się na siebie niepasujące do reszty pasma. Miały nieco inny
odcień. Jej włosy były brązowe, a tamte pasma były rude, taki zajebiście
marchewkowy odcień.
Czuję pełznące po kręgosłupie ciarki.
– Mówiłaś o tym policji?
– Nie. Nikt mnie o nic nie pytał. Gadali tylko z Markiem i z mamą. Ja tu
oficjalnie nie pracuję – szepce nastolatka konspiracyjnie. – Pomagam tylko.
Dorabiam w wakacje do kieszonkowego. Mama im nic o mnie nie mówiła.
– Te pasma, które kontrastowały z resztą, czy to mogła być peruka? – drążę
temat.
– Chyba nie. Skojarzyłam to z końcówkami, które pofarbowała na inny kolor.
Ombre. Masa dziewczyn tak robi. Zresztą niby po co miałaby wkładać perukę?
Wiem, że Laura nigdy nie pofarbowałaby sobie końcówek na inny kolor, a już
na pewno nie na wściekły rudy, to jest zupełnie nie w jej stylu.
Na żwirowatym podjeździe słychać głośny chrzęst kół, który przerywa naszą
rozmowę. Obie spoglądamy w tamtą stronę. Przed wypożyczalnią parkuje ubłocona
terenówka z otwartym szyberdachem. Wysiada z niej dobrze umięśniony
wytatuowany mężczyzna.
– Fuck! Ojciec mnie zabije. Nie ometkowałam nawet jednej zgrzewki. –
Dziewczyna wpada w panikę. Gorączkowo układa na ladzie butelki, które tworzą
chwiejną piramidę. Wygląda, jakby zaraz miała runąć. – Proszę już iść. Będę mieć
kłopoty.
– Podasz mi numer do swojej mamy? Muszę z nią porozmawiać.
– Niech mi pani napisze swój i zostawi – odpowiada dziewczyna, metkując
kolejną butelkę. – Poproszę, żeby do pani zadzwoniła.
Kiedy w progu sklepu pojawia się jej ojciec, przesuwam po ladzie karteczkę
z zapisanym numerem. Dziewczyna wsuwa ją do kieszonki szortów.
– Proszę jej powiedzieć, że to ważne – podkreślam. – Że chodzi o Laurę.
Mijając się chwilę później z mężczyzną, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że już
go kiedyś widziałam. Dawno temu, niemal w innym życiu. On był wtedy
nastoletnim chłopakiem, a ja jeszcze dzieckiem. Na razie tylko tyle pamiętam.
Rozdział 13

LAURA
cztery miesiące po śmierci Franka Sawickiego

– Proszę jej powiedzieć, że chodzi o Laurę. Biernik – kogo? co? – Laurę. Będę
lukrować ciasteczka z Laurą. Narzędnik – z kim? z czym? – z Laurą. Wczoraj
rozmawiałam ze swoją koleżanką o Laurze. Miejscownik – o kim? o czym? –
o Laurze.
Nina odczytuje zapisane przez siebie zdania. Potem z dumą prezentuje mi swój
zeszyt. Jej pismo jest staranne, zdania otoczone są kolorową ramką.
– Widzę, że zostałam gwiazdą twojego zadania domowego. – Wybucham
śmiechem. Z czułością mierzwię jej włosy. – Zapomniałaś kropki. – Wskazuję ręką
jedną z linijek. W drugiej ręce trzymam łyżkę ze ściekającą z niej rozpuszczoną
czekoladą.
– Te przypadki są strasznie nudne. – Nina wykrzywia usta. – Jak ty będziesz ich
częścią, to lepiej je zapamiętam – oznajmia z powagą.
– Skończyłaś?
– Yhy.
– To pomożesz mi je oblać czekoladą, skoro już to opisałaś? – Przenoszę wzrok
na stygnące na tacce muffinki. – Mama zaraz będzie. Po obiedzie zaniesiemy je
tacie.
Jakby tylko na ten sygnał czekała, Nina natychmiast zamyka zeszyt i odkłada
go na komodę. Z wieszaka ściąga zbyt duży fartuch i myje ręce. Jest gotowa, by
wypełnić zadanie. Instruuję ją, jak bezpiecznie to zrobić, bo czekolada wciąż jest
gorąca.
– Poradzisz sobie sama? – pytam, zostawiając ją z rondelkiem w ręku. – Muszę
tylko wysłać eskę.
Zaaferowana zadaniem Nina kiwa głową, nawet na mnie nie patrzy. Po chwili
pierwsza owocowa muffinka znika pod gęstą warstwą czekolady.
Zaszywam się w najciemniejszym kącie kuchni z kartką papieru w dłoni. To
sprawdzian z matematyki. Nabazgrany na nim czerwonym długopisem
niedostateczny i wynik dwudziestu czterech procent aż kłują mnie w oczy. Test nie
należy do mnie, tylko do Pawła, który jest matematycznym geniuszem, a także
ulubieńcem naszej matematycy. Coś się musiało stać, że tak go zawalił.
Wciskam się jeszcze głębiej w kąt. To nie ma znaczenia, że nikt mnie nie widzi.
Myśli o Pawle, a w szczególności o tym, co tracimy teraz i co jeszcze stracimy
w przyszłości, wywołują we mnie irracjonalne poczucie winy. I pustki. Nawet nie
wiem, od czego to wszystko się zaczęło. Od mojej mamy, od jej zaliczeniowej
prezentacji w Berlinie czy od Franka, od tamtej strzały? A może to wszystko sięga
jeszcze głębiej, aż do starego Sawickiego, który też kiedyś był dzieckiem. Może nie
jest potworem, a tylko skrzywdzonym chłopcem, który powiela schemat tego, co
sam zna, bo nie umie inaczej? Pieprzone nitki powiązań, którymi wszyscy jesteśmy
opleceni, jak w pajęczej sieci. Pogrążona w myślach niemal nie zauważam, że
zdążyłam już wstukać wiadomość i ją wysłać. Owca
Mam twój test z matmy. 24%… Wszystko w porządku? Znów nie było cię
w szkole…
Wpatruję się w telefon, ale on milczy. W tym czasie Nina zdążyła już oblać
wszystkie babeczki czekoladą. Teraz dekoruje je kolorową posypką. Kiedy kończy,
wkłada palec w gęstą czekoladową kałużkę, która zebrała się wokół babeczek.
Zlizuje ją z głośnym mlaśnięciem. Wtedy telefon ożywa.
Jest OK. Mam nową robotę. Musiałem się przyuczyć, dlatego mnie nie było.
W poniedziałek jestem.
A co? Tęskniłaś?
Po dwóch pierwszych wiadomościach szybko przychodzi kolejna.
Wiem, zawaliłem sprawdzian. Stereometria to jakiś koszmar. Poprawię…
Wstukuję wiadomość w okienko.
Nie pracujesz już u ojca?
Odpowiedź Pawła przychodzi od razu.
Nie. I już z nim nie mieszkam. Zmiany… zmiany… Ale na lepsze.
Wpisuję kolejną wiadomość.
To gdzie teraz mieszkasz? U siostry?
Trzy sygnały informują mnie o nadejściu kolejnych wiadomości. Wszystkie są
od Pawła.
Nie, Alina mieszka z mężem w klitce. No i jest w ciąży. Nie będę im siedział na
głowie.
Ogólnie jest spoko. To, co zarobię, jakoś mi chyba starczy. Nie ma starego, a to
luksus. Serio!
Mieszkam z chłopakami z polibudy, dzielimy się kosztami we czterech.
Sporo u niego zmian jak na jeden tydzień. Ale mu tego nie powiem ani nie
napiszę. Wiem, że za tym jego luzackim tonem stoi pewnie milion problemów,
także finansowych. Musi się teraz sam utrzymać, chyba że pomaga mu jego mama.
W co szczerze wątpię, bo stary Sawicki całkowicie ją od siebie uzależnił. Waham
się przez chwilę, starannie ważę słowa, ale ostatecznie wysyłam mu kolejną
wiadomość.
Może wpadnę do ciebie wieczorem? Stereometria nie jest taka straszna.
A potem jeszcze jedną.
Pouczymy się wspólnie.
Tym razem odpowiedź Pawła nie nadchodzi przez kilka minut. Słyszę za to
charakterystyczny metaliczny brzdęk, to sygnał domofonu. Mama wraca z nocki.
Tajfun, nasz psiak, doskonale to wyczuwa. Podbiega pod drzwi wejściowe
i radośnie popiskuje. Nalewam zupę do rozstawionych wcześniej miseczek,
posypuję ją posiekaną pietruszką, by była gotowa, gdy zmęczona mama wejdzie do
domu. Kiedy słyszę w zamku zgrzyt klucza, przychodzi kolejna wiadomość od
Pawła.
Przed 18 jestem na chacie. Dworcowa 14/3. Wpadaj!
Stojąca w otwartych drzwiach mama wygląda jak cień samej siebie. Przez
ostatnie tygodnie stała się jeszcze bardziej krucha, jej cera zszarzała nawet bardziej,
ciemne pierścienie pod oczami tylko się pogłębiły. Mam wrażenie, że przed
każdym widzeniem u ojczyma ten stan tylko się pogarsza. Poza jej pełnoetatową
pracą, czyli szyciem kostiumów dla aktorów Teatru Nowego i Wielkiego, mama
ostatnio dorabia w szwalni. W prostych, niewymagających finezji czynnościach
trochę jej pomagam, ale nie mam tej smykałki, którą ma ona. Ona ma rękę do
ubrań, a ja do roślin. Każda z nas ma swój własny azyl. Za jej fizycznym
zmęczeniem stoi jeszcze napiętnowanie przez sąsiadów, ale nie tylko ich. Czasem
wydaje mi się, że mamy przeciwko sobie całe miasteczko.
– Upiekłyśmy je dla tatusia! – wykrzykuje triumfalnie umazana czekoladą
Nina. Trzyma w dłoniach tacę z babeczkami. Rozprasza tym moje myśli. – Kiedy
do niego idziemy?
Do osadzonego w areszcie ojczyma wychodzimy cztery godziny później. Idąc
przez klatkę schodową, spodziewam się docinków albo nienawistnych spojrzeń, bo
taką też formę przybierają zadawane nam tu ciosy. Są też szepty i pohukiwania,
skrzypiące drzwi i szpary, przez które pojawiają się naznaczone nienawiścią
twarze. Głównie starsze, pomarszczone, ale młodzi potrafią być w swoich słowach
po stokroć bardziej okrutni. Tym razem jednak klatka schodowa jest pusta. Idziemy
nią tak po prostu. To komfort, którego dawno nie miałyśmy.

Sala widzeń przypomina szkolną świetlicę. Nasiąknięta jest smrodem frytury,


który dolatuje z kantyny. Są tu kwadratowe stoliki, przy każdym cztery krzesła.
Zajmujemy ten przy oknie, najbardziej wciśnięty w kąt sali. Przez zamocowane
w ramie czarne kraty wpadają nieśmiałe promienie słońca. Poza tym jest tu
szaroburo. Oprócz nas w sali widzeń siedzi tylko jedna para. Chcieliby zapewne
być w łóżku, spleceni w ciasny węzeł. Widzę to w ich oczach, w łakomym
spojrzeniu, widzę w ruchach ich warg. Zamiast tego siedzą tylko w pomieszczeniu
pełnym paździerzowych desek i zimnego metalu. Tak jak my. My też w nim
tkwimy.
W zakratowanych drzwiach oddzielających salę widzeń od zamkniętej części
aresztu słyszę głośne brzdęknięcie. Przykuwa moją uwagę. Staje w nich mój
ojczym ubrany w swoje zwykłe ciuchy, dżinsy i sportową bluzę. Ale poza ciuchami
nie ma w nim nic zwyczajnego. Jest tak, jakby Krzysztof zmówił się z moją mamą
i gasł z nią wraz z każdym kolejnym spotkaniem. Nina wyrywa się do ojca
pierwsza. Ściska go długo i mocno. Tak mocno, że musi brakować jej tchu. Potem
witamy się z nim kolejno – najpierw mama, potem ja. Widzę, że drżą oboje. Są jak
w symbiozie, złamani i jednocześnie wzajemnie się podtrzymujący. Przez chwilę
odnoszę wrażenie, że stoją tylko dzięki temu. Siadamy we czwórkę przy stole, na
którym jest już plastikowa miska z ciepłym obiadem.
– Upiekłyśmy dla ciebie babeczki, tylko że nie pozwolili nam ich tutaj wnieść –
mówi Nina ze smutkiem w głosie. – Ale w kantynie kupiłyśmy ci obiad.
– Nic się nie stało. To też wygląda smacznie – mówi ojczym i dziabie widelcem
udko kurczaka. Ale nie jest głodny. – Co w szkole? Co u was?
Po kolei patrzy każdej z nas w oczy. Ojczym zawsze zaczyna od tych samych
pytań. To jego własny radar szczerości. Ja zawsze oblewam ten egzamin,
wymawiając się kłamstwem, które on i tak wychwytuje z mowy mojego ciała. To
samo dotyczy mamy. Ona też to zwykle robi – kłamie. Ale Nina nie potrafi
udawać. Jeszcze nie. Wciska się w krzesło, spuszcza głowę. Dziarska, odważna
dziewczynka, którą jeszcze niedawno była, zamieniła się w przetrąconego ptaszka.
– Co jest, skarbie? Co się stało? – pyta ojczym. Kładzie jej rękę na ramieniu.
– Nienawidzą nas, tatusiu. Ciągle tak samo – odpowiada mała i powoli podnosi
na niego wzrok. – Myślałam, że im przejdzie, bo przecież nikt z nas im niczego nie
zrobił. My tylko jesteśmy. A oni za to nas karzą. Tylko za to, że jesteśmy obok. Nie
słuchają nas. Tylko mówią. Mówią okropne rzeczy.
– Co na przykład? – pyta ojczym. Coś w jego krtani się zaciska, głos mu
twardnieje. – Śmiało, powiedz – zachęca Ninę.
Mała podpiera głowę na łokciach. Przez moment wydaje mi się, że robi tak, bo
trudno jej dźwigać wszystko to, czego ostatnio doświadczyła. Wszystko, co
zamieniło jej niewinne, niefrasobliwe myśli w ciężką ołowianą kulę, która ciągnie
ją w dół.
– Nie chcą, żebyś wrócił. Mówią, że nie przestaną…
– Ale czego? – Ojczym przełyka głośno ślinę. – Czego nie przestaną?
– Nieważne, tato – wtrącam się. – To tylko zgorzkniali ludzie. Tylko tyle. Damy
sobie z tym radę. Tak, jak dawałyśmy dotychczas. – W swoim głosie słyszę żelazną
determinację.
– To ważne. Chcę wiedzieć, co się dzieje. – Krzysztof mruży nerwowo oczy.
Jest nieustępliwy. Żąda wyjaśnień.
– Robią różne rzeczy – ciągnie Nina. – Ostatnio zniszczyli nasze pranie,
poprzecinali je nożyczkami. Moje koszulki i bluzę Laury. W szkole Darek cały czas
pluje we mnie karteczkami, które ślini i wydmuchuje z pustego długopisu. Asia
i Marta już nie chcą się ze mną przyjaźnić. Nikt nie chce, tatusiu…
Zapada między nami długie milczenie.
– To tylko ludzie i tylko słowa. – Teraz ciszę przerywa mama. – To nas nie
złamie, skarbie. Ani teraz, ani nigdy. Mamy siebie. – Patrzy na Ninę
porozumiewawczo. – A ci ludzie to tylko smutni przechodnie na naszej drodze.
Myślą, że jeśli swoją złość wyładują na nas, to smutek minie. Ale tak się nie stanie.
Po nas będą inni, na których będą próbowali się wyżyć.
Nina jeszcze bardziej kuli się w sobie.
– A ty? Czego ty chcesz? – Krzysztof znów zwraca się do córki. Patrzy na nią
z czułością.
– Tęsknię za tobą. Chciałabym, żebyś już do nas wrócił. Bardzo – mówi mała
stanowczo. – Chciałabym, żebyśmy zmienili tamten dom na inny. Bo wrócisz tam
niedługo, prawda?
Ojczym milczy. Nabija na widelec kawałek ziemniaka. Do tej pory nie włożył
ani kęsa do ust. Obiad zdążył już wystygnąć. Widzę, że nie wie, co jej
odpowiedzieć.
– Rozmawiałeś ze Starzewskim? – pyta mama. – Co mówił?
– Kto to Starzewski? – interesuje się Nina.
– To obrońca taty – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– Przyznałem się do winy. Mówił, że jest szansa na to, by wyrok zapadł na
kolejnym posiedzeniu. Może już za dwa miesiące. – Ojczym mówi to bez
przekonania, jego głos jest matowy.
– Co mówił o możliwych scenariuszach? Jak to się może potoczyć? Jest szansa,
że dostaniesz zawiasy? – Mama zasypuje go kolejnymi pytaniami.
Szarość odpływa wtedy z jej twarzy. Pojawiają się na niej nieśmiałe ślady
życia. Nadzieja.
– Mówi, że to całkiem prawdopodobne… Nie byłem wcześniej karany, nie
działałem z premedytacją…
Mama kiwa mechanicznie głową. Przypomina mi małego plastikowego pieska,
którego stawia w aucie na desce rozdzielczej.
– To dobrze. To bardzo dobrze – powtarza.
– Nie cieszysz się? – pytam ojczyma.
Wyraz jego twarzy jest wystarczająco wymowny. Maluje się na niej obojętność.
Na poprzednich widzeniach tylko czasami się tam zakradała. Dziś jest jak maska,
która na stałe przylgnęła do jego twarzy.
– Wciąż mam przed oczami tego chłopca. – Krzysztof patrzy pustym wzrokiem
w przestrzeń. Oczy ma szkliste. – Powinienem był sprawdzić dokładnie polanę.
Powinienem był zajrzeć za to drzewo…
– Nie. To był wypadek. Nie należy ci się kara za zabójstwo. A od kilku
miesięcy o niczym innym nie myślimy. – To znów moja matka. – Czas do domu,
Krzysiek. Czas już do domu…
Mama mówi to tak, jakby zaklinała rzeczywistość. Jakby bała się, że powrót to
ostatnia rzecz, na którą mój ojczym się zdobędzie, niezależnie od tego, jaki wyrok
zapadnie w sądzie.
Siedzimy z nim jeszcze pół godziny, potem nasz wspólny czas dobiega końca.
Najgorzej pożegnania znosi Nina. Tak jest i tym razem. Trzyma się kurczowo ojca,
pozwala się od niego oderwać dopiero wtedy, kiedy strażnik nas ponagla.
Widzenia mają służyć podbudowaniu rodzin, a my zawsze wychodzimy stamtąd
jak emocjonalne wraki. Dziś też nie wypełniliśmy tęsknoty, wręcz przeciwnie.
Każde z nas niechętnie wraca do swojego świata. My – do tego, w którym zza ścian
wyłaniają się wykrzywione nienawiścią twarze. Ojczym – do tego za zimnymi
więziennymi kratami.
W drodze powrotnej mama wchodzi do banku, potem dajemy się namówić
Ninie na lody. Mała ustawia się na końcu długiego ogonka, a my za nią. Czekamy.
– Co to jest? – Patrzę na szarą wybrzuszoną kopertę, którą mama ostrożnie
wyciąga z kieszeni wszytej wewnątrz płaszcza.
Tylko mi ją pokazuje, potem znów wpycha do środka.
– Dziesięć tysięcy złotych – szepce konspiracyjnie. Rozgląda się wokół, by
upewnić się, czy nikt nic nie widział. – Powinno ci wystarczyć na pierwszy
semestr, na opłaty za pokój. Może starczy też trochę na jedzenie – wyjaśnia.
Potrząsam kategorycznie głową.
– Wiesz, że tego nie zrobię. Już odpuściłam sobie Kraków.
– A myślisz, że po co wzięłam drugi etat? – W głosie mamy słyszę pretensję. –
Zasługujesz na coś lepszego niż to. – Krzywi z niesmakiem usta, znów rozgląda się
po ulicy. – Marzyłaś o psychotronice, tylko tam możesz ją studiować.
– Nie zostawię was samych – mówię stanowczo.
– I my też stąd wyjedziemy. Poczekam tylko, aż wypuszczą Krzysztofa – mówi
mama z przekonaniem. – To się w końcu stanie. Obiecaj mi, że pojedziesz.
Obiecaj! – W jej rozedrganym spojrzeniu widzę obawę, równie silną co jej
matczyna miłość.
Ale zamiast powiedzieć to, czego ode mnie oczekuje, zmieniam temat.
– Jestem umówiona. Zjemy lody, a potem muszę iść – oznajmiam.
– Nie powinnaś tego robić…
– Robić czego?
– Spotykać się z tym chłopakiem. Nie mam nic przeciwko niemu, to dobry
dzieciak. Inny niż jego ojciec. Lubię go. Ale to wszystko jest już wystarczająco
trudne i pogmatwane. Nie komplikuj tego bardziej.
Nie pytam, skąd wie. Matki podobno wiedzą wszystko. Teraz czuję się przed
nią naga, odarta z prawdziwych uczuć, jakimi darzę Pawła. Chowałam je zawsze
głęboko. Przede wszystkim przed innymi, ale także przed sobą. Myślałam, że to
wystarczy.
– Obiecałam, że pomogę mu z matmą – wyjaśniam, z pewnym zażenowaniem.
– Tylko to.
Nie wiem, czy mi wierzy, ale kiwa głową. Wyczytuję w tym cichą aprobatę.
– Nie chcę, żebyś chodziła po ciemku – mówi z obawą. – Dla niektórych tutaj
samotny spacer to wystarczająca prowokacja. Obiecaj mi, że zadzwonisz, kiedy
będziesz chciała wrócić do domu. Przyjadę po ciebie.
Tym razem składam jej tę obietnicę. Na kartce papieru zapisuję adres Pawła
i wsuwam go mamie do torebki. Potem jemy lody, zapominając o życiu, które toczy
się obok nas. Na chwilę przestajemy być tą napiętnowaną rodziną, a stajemy się
zupełnie normalną, która zwyczajnie je wspólnie lody. Chwila prosta.
Nieskomplikowana. Piękna. I niestety krucha. Rzeczywistość wkrótce nas zawoła.
A może już woła, tylko tkwiąc w tej ułudzie, jeszcze jej nie słyszymy.
Kwadrans później zegar wybija osiemnastą, a nad miasteczko powoli nadciąga
mrok. Rozdzielamy się przy najbliższym skrzyżowaniu.

Okolice dworca to niechlubny punkt na mapie Sowińca. Wysiadający z pociągu


podróżni nie chcą tutaj być. Szybko rozpierzchają się w inne, bezpieczniejsze
i milsze miejsca. Ma to swoją zaletę. Anonimowość. Ale tylko taki pozytyw
znajduję. Cała reszta jest cholernie brzydka. Brzdęk porozrzucanych na chodniku
butelek i wykwitające na szarych murach zacieki, głównie szczyny zmieszane
z rozlanym alkoholem, zdecydowanie do zalet nie należą. A plenią się tutaj jak
trawiąca to miejsce zaraza. Grzyb i wilgoć. Są tutaj dosłownie wszędzie.
Mieszkanie Pawła mieści się w jednej z takich zaniedbanych dwupiętrowych
kamieniczek. Przechodząc przez bramę, niemal potykam się o rozbitą butelkę.
Trącone butem odłamki szkła wpadają do wypełnionej petami studzienki
ściekowej.
Kiedy pochylam się, by sprawdzić, czy szkło nie wbiło mi się w podeszwę, coś
szorstkiego ociera się o moje plecy. Wysoki cień, z wyciągniętą w moją stronę
męską ręką, za którym suną dwa kolejne. Trzy czarne, zakapturzone postacie
i przyklejony do nich zapach fajek. Niemal siadają mi na plecach. Wydaje mi się,
że chcą mnie otoczyć, zamknąć w kleszczach. Przyspieszam kroku i wbiegam na
pierwsze piętro. Nie wiem, gdzie są. Nie wiem, czy poszli za mną. Niczego nie
słyszę. Może to strach wyolbrzymił rzeczywistość. Nie wiem, czy byli pijani
i któryś z nich tylko się potknął, dlatego na mnie wpadł. Czy może jednak znów
chodziło im o mnie…
O mnie, bo jestem córką mordercy…
Drzwi mieszkania numer trzy otwiera mi wysoki chłopak w dredach i spodniach
z kroczem opuszczonym do kolan. Kiedy pytam o Pawła, wciąż jeszcze nerwowo
łapię powietrze. Ale on nie zadaje mi żadnych pytań. Nawet o to, kim jestem ani po
co tutaj przyszłam. Po prostu wskazuje drzwi na końcu długiego korytarza.
Oddycham z ulgą, kiedy drzwi się za mną zamykają. Kątem oka zauważam
wypełnioną szarym dymem kuchnię i siedzących w niej kilku chłopaków. Skupieni
wokół stołu nawet mnie nie zauważają. Są na niezłym haju. Palą skręty i piją piwo
prosto z puszek albo butelek. Podłoga jest nim cała upaprana i na pewno lepi się
pod podeszwami ich ciężkich butów. To chyba nie tylko zaschnięte piwo, ale
zwykły brud zastygający warstwa po warstwie.
W pokoju wskazanym mi przez chłopaka panuje cisza. Stukam do drzwi. Potem
coś się za nimi porusza i skrzypi, aż wreszcie otwiera mi Paweł. Wygląda na
wyrwanego z drzemki. Włosy sterczą mu na wszystkie strony, rozpięte guziki
koszuli odsłaniają muskularny tors. W pomieszczeniu panuje półmrok, oświetla je
tylko zapalona na biurku lampka. Ale mimo słabego oświetlenia zauważam, że
pokój jest jak bezpieczna wyspa na tym morzu totalnego chaosu. Panuje tutaj
idealny porządek. Na szafie zawieszona jest pianka, którą Paweł zakłada, kiedy
pływa. Są i równo ułożone na regale książki i zeszyty. Na dwóch górnych półkach
leżą jego ciuchy. Ale poza tym nie ma tu wielu osobistych rzeczy.
– Przyniosłam ci coś. – Wręczam Pawłowi babeczki, które miał dostać ojczym.
– Gdzie teraz pracujesz? – pytam.
Biorę jedną.
– W piekarni. Na razie nic specjalnego. Przynieś. Podaj. Uruchom. Takie tam –
mówi Paweł z nonszalancją. Związuje sobie włosy. Jeden z kosmyków opada mu
na policzek. – Ale jest w porządku. Są pyszne – dodaje po chwili, kiedy zatapia
zęby w babeczce.
Z torby wyciągam złożoną na pół kartkę papieru.
– Mam twój test. – Wręczam mu sprawdzian. – Napisałeś go, zanim jeszcze
zacząłeś pracować w piekarni…
– I co chcesz, żebym ci powiedział?
– Prawdę. Dlaczego ostatnio w ogóle nie przykładasz się do nauki?
Paweł wzrusza ramionami.
– W domu był sajgon. Nie miałem do tego głowy. Teraz ciężko pracuję, ale
mam przynajmniej spokój. Nie nudź już, okej? Serio będziemy się bawić
w psychologa?
– Wyglądasz, jakbyś nie spał ze trzy noce. – Wciąż czujnie mu się przyglądam.
Paweł wybucha śmiechem.
– A jednak…
Teraz to on na mnie patrzy. Zbyt intensywnie. Zbyt długo. Czuję wtedy
przesuwające się wzdłuż kręgosłupa ciarki. Czuję też przejmujący lęk, rozrastający
się we mnie balon wypełniony strachem. Strach o to, że kiedyś przekroczę granicę,
której nie powinnam.
– Chodź, zaczniemy już lepiej, bo za chwilę niczego nie skumasz. – Podchodzę
do jego niewielkiego prowizorycznego biurka. Strząsam z siebie wszystkie myśli.
Głupie myśli. Bezczelne myśli. – Zapalimy lepsze światło? – pytam.
– Nie! – wykrzykuje Paweł. Gwałtowność jego reakcji mnie zaskakuje. – Te
żarówki podobno strasznie żrą prąd – tłumaczy. – Muszę teraz uważać, na co
przeznaczam hajs.
Wydaje mi się, że chodzi o coś innego. Paweł celowo chce być w tej ciemności.
Ale nie drążę tematu.
Siadam przy niewielkim biurku, kątem oka zerkam w okno. Jakiś ruch
przyciąga wtedy moją uwagę. Jest już zupełnie ciemno, ale światło latarni ujawnia
stojące przed kamienicą trzy zakapturzone postacie. Odnoszę wrażenie, że robią to,
bo chcą, żebym je widziała. Oni celowo wybrali jasne światło latarni, celowo
zwróceni są twarzami do linii okien. Z ich ust wystają żarzące się papierosy. Stoją
w jednym rzędzie. Ubrani w czerń, dokładnie tak, jak ci, których widziałam chwilę
wcześniej. Czerń z nich wypływa, to rodzaj mroku i niepokoju, jaki wzbudza we
mnie ich obecność. Nieważne, że dzieli nas szyba i odległość kilkunastu metrów.
Są postawni, wysocy. Zupełnie jak tamci. Wraz z chwilą wejścia w światło latarni
jeden z nich przestaje być anonimowy. Być może taki właśnie był ich zamiar.
Chora finezja wysyłanej mi w ten sposób groźby. Spod jednego z kapturów
wyswobadza się ruda czupryna i wysunięta do przodu, wyraźnie zarysowana
szczęka. Jest blada, niemal półprzezroczysta.
– Oni chyba za mną przyszli – mówię, wciąż wpatrując się nieruchomo w ten
sam punkt.
Paweł podnosi się z krzesła. Próbuje się przecisnąć obok mnie.
– Jacy oni? – pyta.
– Sebastian. A tamci dwaj to pewnie Alan i Dawid. Zjeby! – syczę ze złością.
Kiedy Paweł wreszcie staje przy parapecie, trzy zakapturzone sylwetki, jak na
komendę, ruszają z miejsca i wkraczają w rozlewającą się dookoła czerń. Po chwili
zupełnie się w niej rozpływają.
– Skąd wiesz, że to oni? Tutaj kręcą się różni żule. Czasami i typy z półświatka
– mówi, przyciskając nos do szyby. – Widziałem tylko trzy sylwetki, nic więcej.
– Wiem. Po prostu. Zresztą widziałam tamtego. Widziałam kawałek jego
twarzy i rude włosy.
– Poczekaj, wyjdę zobaczyć. Okej?
Nie czekając na moją reakcję, Paweł wkłada bluzę i pospiesznie wychodzi.
Potem pojawia się na dole, przed kamienicą, staje w jasnym świetle latarni. Jest
dokładnie tam, gdzie jeszcze przed chwilą byli oni. Rozgląda się wokół, ale nie
rusza się z miejsca. Potem i on wstępuje w czerń. Ale tylko na moment.
Kilkanaście sekund później wraca, kręcąc głową.
Kiedy kieruje się z powrotem do kamienicy, wychodzę z jego mieszkania.
Spotykamy się w połowie drogi, na jasno oświetlonej klatce schodowej. Ja stoję na
samym szczycie schodów, on u ich podnóża. Nie widzę niczego, co nas otacza. Nie
widzę tej cuchnącej brzydoty, tylko ją czuję. Wnika do krwi przez pory skóry.
Zapominam o tym, że wyszłam ciekawa tego, co mi powie. Zapominam o tym i o
wszystkim innym, bo zauważam, co Paweł chciał przede mną ukryć w ciemności
swojego pokoju.
Na jego twarzy, pod prawym okiem, rozlewa się spory siniak. Sądząc po
żółtawosinawym odcieniu, cios musiał zostać zadany kilka dni temu.
– To on ci to zrobił? To twój ojciec?
Paweł wzrusza ramionami, wierzchem dłoni pociera policzek.
– Tym razem przynajmniej mu oddałem.
Rozdział 14

NINA
sześć miesięcy po śmierci Franka Sawickiego

Ciężki zapach perfum roznosi się po pokoju, kiedy macocha nerwowo krąży po
mieszkaniu. Bursztynowy płyn we flakoniku ze słoniem stoi na parapecie. Barbara
używa tych perfum tylko na specjalne okazje. Dziś jest jedna z nich. Tatuś wraca
do domu.
– Dziewczynki, za pięć minut wychodzimy – woła macocha z łazienki. Jej
obcasy stukają na posadzce.
– Już kończę – odpowiadam.
Na laurkę przyklejam jeszcze kilka srebrnych gwiazdek i serduszek. Lepkie od
kleju palce wycieram w chusteczkę. Zeskakuję z taboretu. Obrazek jest skończony,
więc wychodzę na korytarz i wkładam buty. Laura też jeszcze nie jest gotowa do
wyjścia. Stoi na drabinie w przedpokoju i z rękami wyciągniętymi w górę mocuje
girlandę z literkami, które układają się w powitalny napis. Przygotowałyśmy go
wczoraj dla taty. Na palcach wciąż mamy ślady kolorowych mazaków.
Kilka minut później wychodzimy, zamykając w mieszkaniu zapach zrazów
i świeżo upieczonego sernika. Skórka pomarańczowa i cytrynowy lukier. Ten
zapach też wypełnia nasz dom. Obiad i deser są gotowe, tylko na nas czekają, na
nasz powrót z tatą. Kiedy klucz zgrzyta w zamku, patrzę, czy wszystkie drzwi na
naszym piętrze są zamknięte. Zawsze to robię, weszło mi to już w krew. Laura
wciąż każe mi iść dumnie z wypiętą piersią, ale widzę, że sama kątem oka też
sprawdza, czy ze szpar w drzwiach nie wylatują te wszystkie okropne słowa. Cisza
tutaj to znak, że jest dobrze, bezpiecznie. Stukot butów najczęściej zwiastuje
kłopoty – złe twarze, wściekłe twarze, groźne twarze. Zdarzają się też i te obojętne,
a trzy są nawet miłe, uśmiechnięte. One wszystkie są tutaj, mieszkają pod tym
samym dachem.
Wchodzimy do garażu. Usadawiam się na tylnym siedzeniu z laurką w ręku.
Barbara i moja siostra zajmują miejsca z przodu. Silnik warczy i wyjeżdżamy na
zaśnieżony podjazd. Na jego końcu samochód gwałtownie się zatrzymuje. W tej
samej chwili przez wentylacyjną kratkę do auta wpada dławiący zapach spalin.
Drapie mnie w gardło. Odwracam głowę i zauważam, co nas zatrzymało. Wyjazd
blokuje furgonetka z nalepioną na boku różową świnką. Kiedyś furgonetka była
kremowa, ale teraz coraz częściej jest szara, ubłocona. Na zderzaku ma wgniecenie.
Znam ten samochód. Znam kierowcę. Nie znoszę go.
– Jedziecie po tego mordercę? No, no… Luksusowy powrót do domu… – drwi.
Widzę tylko jego profil. Duży, brzydki nos, który wygląda jak kartofel. Kierowca
wybucha śmiechem. Bolą mnie od niego uszy. Brzmi jak zgrzytająca pod
paznokciem stara płyta.
Laura chce odpiąć swój pas i podnieść się z fotela. W lusterku widzę, że jej usta
zamieniły się w poziomą kreskę. Z kieszeni kurtki wyławia czarny flakonik
z czerwoną etykietą. Przesuwa coś pod palcem. Barbara powstrzymuje ją
gwałtownym ruchem ręki.
– Blokujesz nasz wyjazd, Marian. Odjedź… – mówi Barbara, wysuwa głowę
przez otwarte okno. Widzę, że jej noga drga na hamulcu.
– Marian? – Znów ten sam ohydny śmiech. – Czyli jednak pamiętasz, jak mam
na imię? Więc nie jestem już starym pijusem i psycholem?
– Nie zaczynajmy tutaj niczego, czego oboje będziemy potem żałować – mówi
Barbara. – Odjedź… – powtarza.
– Ja nigdy nie żałuję niczego. – Stara płyta wciąż zgrzyta tak głośno, że chyba
zaraz pęknie.
Laurka gnie mi się w palcach, zwija w rulon, aż wreszcie odpada z niej kilka
srebrnych gwiazdek. Podnoszę je z kolan, ale gwiazdki już nie chcą się przykleić.
– Podjechałem, bo, jak by nie było, to też dotyczy mnie. Ta wasza radosna
wycieczka. Mojego syna i starego kumpla, który myśli, że się wyłgał. Zawsze to
robił. Nieumyślne spowodowanie śmierci i wolność. Serio? – Płyta już nie zgrzyta.
Pękła i rozlała się z niej jakaś maź. Dorośli nazywają ją chyba goryczą. Słowa
wychodzą z niej jakieś pokrzywione i urywane.
– Czego chcesz? – Głos Barbary drży.
– Pogadać.
– Tematy do rozmowy już dawno się nam skończyły. Lata temu. Proszę ostatni
raz: odjedź!
Furgonetka stoi w miejscu. Jej silnik ucichł.
– Skończyły się? Czyżby? To w skrócie i na chłopski rozum. Lepiej, żeby mi
się na oczy nie pokazywał. Ani tutaj, ani nigdzie w mieście…
Czekam, aż w końcu ruszy. Ale on stoi i nadal blokuje nam wyjazd. Nie wiem,
na co czeka. We wnętrzu naszego samochodu słychać głośne zgrzytnięcie. To Laura
wypina srebrną klamrę. Jej drzwi otwierają się z głośnym łomotem, a do
samochodu wpadają chłód i płatki śniegu. Lądują na mojej laurce, po chwili
wsiąkają w papier. Potem moja siostra staje przy drzwiach kierowcy. Staje
i wpycha przez otwarte okno swoją rozprostowaną rękę. Trzyma w niej czarny
flakonik.
– Odpieprz się od nas wreszcie, chamie. Nie rozumiesz inaczej, to niech będzie
po twojemu. A teraz wyjedź stąd i daj nam wreszcie spokój – mówi Laura, a z jej
oczu sypią się iskry.
Szyba w samochodzie taty Franka idzie w górę, szybko pnie się coraz wyżej.
Jeszcze chwila, a zakleszczy w tej wąskiej szczelinie rękę mojej siostry. Kolejne
płatki śniegu wciskają się do środka, wsiąkają w laurkę.
Zamykam oczy. Barbara chyba coś krzyczy.
Potem stara płyta znowu zgrzyta. Zgrzyta głośno, ale krótko, bo szybko
zmienia się w wycie, przeraźliwe i wściekłe.
– Mała, pierdolona dziwka!
Kiedy otwieram oczy, nie bardzo wiem, co właśnie się stało. Mija chwila, nim
orientuję się, o co chodzi. Głowa kierowcy wystaje za szybę. Widzę, że tata Franka
trze pięściami oczy. Im bardziej trze, tym bardziej stają się czerwone.
– Wsiadaj! – Barbara krzyczy do stojącej na krawężniku oniemiałej Laury. –
Jedziemy!
Laura wraca posłusznie do samochodu i zatrzaskuje za sobą drzwi. Flakonik
wciąż tkwi w jej zaciśniętej dłoni, nadal odbezpieczony.
– Nie mamy miejsca. Nie mamy jak wyjechać – teraz to ja krzyczę. Wciskam
się w przestrzeń między siedzeniami Barbary i Laury.
Barbara ma widać inny plan. Wrzuca wsteczny. Potem skręca kierownicą
i dociska pedał gazu. Nasz samochód mozolnie brnie naprzód, przedziera się przez
klomb z ukrytymi pod śniegiem roślinami. Na chwilę koła grzęzną w grubej
warstwie mokrego śniegu. Ale potem się z niego wydostają.
– Nie daruję ci tego, kurwa! Mała dziwka! Nie daruję!
Głos taty Franka powoli wsiąka w mroźne powietrze.
Kiedy wjeżdżamy w ulicę Młyńską, przy której mieści się areszt śledczy, nadal
się do siebie nie odzywamy. Radość z powrotu taty zamieniła się w ciszę, w której
wciąż kryją się słowa kierowcy kremowej furgonetki ze świnką.
– To nigdy się nie skończy. Jak wróci Krzysztof, będzie tylko gorzej – mówi
Laura udręczonym głosem. – A tego już nie zniosę. Nie zniosę, mamo!
Cisza. Barbara nie spuszcza wzroku z drogi. Ale coś ją bardzo martwi.
W lusterku widzę jej poszarzałą twarz.
– Obiecaj mi, że stąd wyjedziemy – mówi moja siostra. Odwraca się do
Barbary. – Zamieszkamy w klitce, w suterenie, gdziekolwiek, byle z dala od tego
piekła.
Spodziewam się, że Barbara znów powie to, co zwykle. A zwykle mówi, że
porozmawiamy o tym trochę później, już niedługo. Ale tym razem jest inaczej.
Niedługo właśnie nadeszło.
– Obiecuję. Przekonam Krzysztofa do sprzedaży mieszkania. – Kiwa
stanowczo głową.
Laura nie pyta o nic więcej, ale wypuszcza z ręki czarny flakonik. Wrzuca go
do skrytki w aucie. Wysiadamy z samochodu w miejscu, z którego widać mury
aresztu. Z daleka budynek przypomina trochę statek. Tak to sobie kiedyś
tłumaczyłam, by wreszcie choć trochę go polubić albo chociaż się z nim oswoić.
Ale zawsze im bliżej byłyśmy bramy, tym mniej udawało mi się samą siebie
oszukiwać. Wtedy i teraz. Budynek jest szary i smutny, tylko jego dach i parapety
pokryte są grubą warstwą śniegu. Dzięki temu wydaje się choć trochę mniej
smutny. Przewieszone przez płot zasieki dzisiaj też stały się całe białe, mniej
straszne. Zwykle wyglądają jak ostre ciernie nawinięte na poskręcany drut. Nie ma
tutaj czego lubić. To naprawdę okropne miejsce.
Tak jak prosił tato, stajemy przed bramą i na niego czekamy. Dzisiaj faktycznie
brama wygląda jakoś milej, jak oprószony śniegiem wielki granatowy prostokąt
z czerwonym paskiem pośrodku. Bajkowe wrota. Podekscytowana czekam, aż się
rozsuną i przez czerwony pasek przejdzie tato. Dopiero dochodzi dziesiąta, a to
oznacza, że jesteśmy chwilę przed czasem. Musimy uzbroić się w cierpliwość.
– On tutaj nie przyjedzie. Nie martw się – mówi Barbara do rozglądającej się
nerwowo Laury, która boi się zobaczyć tutaj tatę Franka.
Siostra kładzie mi ręce na ramionach. Czuję ich ciepło. Czuję bezpieczeństwo,
które mi dają. Samochody suną tuż przed naszymi oczami, zasłaniając nam raz po
raz widok na bramę.
A potem wybija dziesiąta, upływa kilka kolejnych minut. Serce mocno mi bije.
Minuty zmieniają się w kwadrans, a potem jeszcze kolejny i nadal nic się nie
dzieje. Brama pozostaje zamknięta. Czerwony pasek wciąż tkwi nieruchomo w tym
samym miejscu.
– Dlaczego to tak długo trwa? – pytam Laurę ze zniecierpliwieniem i podnoszę
głowę.
– Pewnie tato załatwia formalności. Zaraz tu będzie – tłumaczy.
Na chwilę spuszczam bramę z oczu. Patrzę na zmoczoną śniegiem laurkę. Pada
tak obficie, że odpadły z niej prawie wszystkie gwiazdki. Zostało tylko kilka
serduszek. Ale my wciąż na niej jesteśmy, namalowana na niej flamastrami nasza
uśmiechnięta rodzina. Tajfun też tam jest, siedzi pod drzewem.
Stoimy nieruchomo najpierw tylko długo, a potem jeszcze dłużej. Nie ja jedna
wiercę się niespokojnie. Czuję napięcie Laury. Tymczasem Barbara zachowuje
spokój.
– Pójdę zapytać, czy jest jakieś opóźnienie. Poczekajcie tutaj, okej? – prosi
Barbara i patrzy najpierw na Laurę, a potem na mnie.
– Nie ma mowy – odpowiada Laura. – Idziemy z tobą.
Barbara nie protestuje. Wchodzimy do aresztu tą samą co zwykle drogą.
Stajemy w pierwszej sali, pod okienkiem, które przypomina zakratowany kiosk. Po
drugiej stronie krat siedzi funkcjonariusz ubrany w niebieską koszulę.
– Mój mąż miał dziś rano opuścić areszt – zwraca się do niego Barbara. –
O dziesiątej. Czy jest jakieś opóźnienie? Już prawie jedenasta.
Funkcjonariusz rzuca Barbarze niechętne spojrzenie znad biurka.
– Nie ja udzielam tych informacji. Nie ja wydaję świadectwo zwolnienia.
– A kto?
– Naczelnik – odpowiada obcesowo funkcjonariusz.
– Gdzie go znajdę?
Funkcjonariusz wzdycha ze zniecierpliwieniem.
– To nie takie proste. – Odkłada długopis, który trzymał w palcach. – Zresztą
oszczędzę pani fatygi.
– Co to znaczy?! – Barbara marszczy brwi.
Jej oczy niespokojnie poruszają się pod powieką.
– To znaczy, że pani mąż albo wyszedł o ósmej rano, albo dopiero wyjdzie
wieczorem.
– To niemożliwe. – Barbara kręci głową. – Rozmawiałam z nim wczoraj.
Dwukrotnie potwierdził, że zostanie zwolniony o dziesiątej.
Przez chwilę nie słyszę funkcjonariusza, bo w sali obok robi się bardzo gwarno.
– Zwolnienia z aresztu odbywają się zawsze o stałych porach, o godzinie ósmej
i osiemnastej. Te poranne odbyły się planowo, bez zakłóceń. Proszę wrócić do
domu. Pani mąż już pewnie tam czeka.
Barbara spogląda na Laurę. Ja też na nią patrzę. Wszystkie jesteśmy zagubione.
– Zadzwońmy do Starzewskiego – proponuje Laura po chwili. – On musi coś
wiedzieć. Może faktycznie przełożyli godzinę zwolnienia.
Barbara kiwa głową i energicznie oddala się w stronę wyjścia, wyciąga
z torebki telefon. Trzymając Laurę za rękę, podążam za macochą. Od ulicy dzieli
nas kilka kroków. Szybko je pokonujemy. Z mojej laurki niewiele już zostało.
Z nerwów zgniotłam ją w rękach. Topniejący śnieg wypłukał kolor z naszych
twarzy, rozmazał kontury ciał. Okropnie to wszystko wygląda. Nie ma nas.
Zaciskam obrazek jeszcze mocniej, kiedy słyszę, że Barbarze udało się połączyć.
Z jej telefonu dobiega męski głos.
– Piotr Starzewski. W czym mogę pomóc?
– Barbara Widerska, żona Krzysztofa, pana klienta – rzuca w słuchawkę. – Czy
wie pan coś na temat terminu jego zwolnienia? Czy coś się zmieniło? Jesteśmy pod
aresztem, czekamy, ale go tu nie ma.
– Pani mąż już wyszedł – odpowiada spokojnie Starzewski, obrońca taty. Jego
głos jest miły, uprzejmy.
– Wyszedł? Ale kiedy?
– Planowo, czyli dzisiaj o ósmej rano.
– Ale jak to planowo? – Barbara podnosi głos. – Wczoraj rozmawialiśmy.
Planowo miał wyjść punktualnie o dziesiątej. Tak mi powiedział.
– Musiała pani coś źle zrozumieć – odpowiada Starzewski. – Datę wyznaczono
już dwa tygodnie temu. Na godzinę ósmą. Nic się nie zmieniło. Byłem w areszcie
dziś rano. Odbierałem świadectwo zwolnienia.
Barbara chodzi w kółko, jej stopy wydeptują w śniegu niewielkie białe gniazdo.
– Widział się pan z Krzysztofem?
– Tak, rozmawialiśmy.
– Czy mój mąż mówił, dokąd się wybiera?
– Nie. Zakładałem, że jedzie do domu. Jeszcze tam nie dotarł? – Dopiero teraz
w głosie Starzewskiego słychać cień niepokoju.
– Muszę kończyć – mówi Barbara i się rozłącza.
Nie wiem, jak mija nam podróż do domu. Pędzimy, ledwie tyle zapamiętuję, bo
obrazy zlewają mi się w jeden ciąg niekończącej się bieli, która wciąż sypie
z szarych chmur. Barbara nie zatrzymuje się na żółtym świetle, potem doprowadza
do wściekłości dwóch kierowców, którym nie ustępuje pierwszeństwa. Kiedy
zajeżdżamy przed nasz dom, boję się, że powitają nas transparenty nienawiści.
Tego Laura spodziewa się po naszych sąsiadach. Ale nic tam nie ma. Tata Franka
też gdzieś zniknął.
Barbara nie parkuje w garażu, tym razem zatrzymuje się na chodniku i wbiega
na górę. Zapomina, że jesteśmy za nią, że też biegniemy, tylko trochę wolniej. Po
drodze gubi szal, który podnoszę ze schodów. Kiedy wpadamy do mieszkania, ona
już tam jest.
Sama.
Nic się tutaj nie zmieniło. W powietrzu nadal unosi się apetyczny zapach
obiadu i ciasta. Ale mdli mnie od niego. Nie dlatego, że taty tutaj nie ma. Mój
pobudzony wyobraźnią żołądek splata się w ciasny supeł. Sięgam jeszcze głębiej,
do ukrytej we mnie przerażającej myśli. Myśli o tym, że ta nieobecność taty nie jest
tylko tymczasowa. Jego nie ma i nigdy już tutaj nie będzie.
Rozdział 15

NINA
teraz

– To ty powiedziałaś o niej Staniszewskiemu, prawda?


W głosie Barbary wyczuwam pretensję i żal.
– O kim? Co masz na myśli? – pytam.
Barbara zamyka drzwi pokoju, w którym bawi się Tosia. Ścisza głos.
– Dostałam wezwanie na przesłuchanie Tosi – wyjaśnia, kiedy wchodzimy do
kuchni. – Mam się z nią stawić w poniedziałek w sądzie.
– Dlaczego tak bardzo się przed tym bronisz?
– Nie bronię się przed tym, tylko bronię jej – mówi stanowczo Barbara. – Bo
wiem, jak bardzo destrukcyjnie może to na nią wpłynąć. Pamiętasz, jak było z tobą,
kiedy odszedł od nas twój tato? Widziałaś stanowczo za dużo.
– Trudno jest odciąć się od wyborów ojca, jeśli one wywracają twój świat do
góry nogami – odwarkuję. – Udając, że nic się nie stało, nie uleczysz Tosi. Nie
ochronisz jej przed brakiem mamy. Nie sprawisz, że zacznie żyć normalnie.
Macocha nie odpowiada, a w mojej głowie znów pojawiają się obrazy i słowa
z własnego dzieciństwa. Słowa ojca – te, które zapisał na kartce papieru. A także te,
które wypowiedział mi prosto w twarz, kilka miesięcy później, kiedy ledwie go
poznałam.
– Myślisz, że odszedł, bo na naszych widzeniach w areszcie stale mówiłam
o tym, jak bardzo ludzie nas nienawidzą? – pytam Barbarę.
Tak, czasami wciąż czuję się winna.
– Nie. Nie przestraszył się tego, co może go czekać w Sowińcu – stwierdza. Ale
i ona wciąż się nad tym głowi. Przygryza dolną wargę. Robi to zawsze, kiedy się
nad czymś zastanawia.
– To o co chodziło? Ja nadal nie rozumiem…
Barbara zawiesza wzrok na otwartym oknie. Wpada przez nie radosny gwar
dzieci bawiących się na placu zabaw.
– Może w pewien sposób chciał nas chronić – mówi, jednak bez przekonania. –
Ale za jego decyzją stało głównie poczucie winy. Tak myślę. Twój tato nigdy sobie
nie wybaczył. Z czasem po prostu się poddał…
– Nie chcę go pamiętać takiego, jakiego widziałyśmy go ostatni raz, wtedy,
przed noclegownią – mówię, ale mój głos ginie w dziecięcym gwarze. – A prawie
zawsze, kiedy o nim myślę, to widzę go właśnie takiego. Pokonanego…
Wspomnienia sprzed ponad piętnastu lat znów tasują się przede mną jak karty.
Na każdej z nich jest tylko inny odcień tego samego. Wspomnienia, które pojawiają
się średnio raz w tygodniu. Ten najokropniejszy wycinek naszego życia przesłonił
wszystkie szczęśliwe lata. Niestety. Tato nigdy do domu nie wrócił, nie zjadł
powitalnego obiadu, nie wziął w rękę mojej laurki. Wszystko trafiło do kosza, całe
nasze życie tam wylądowało.
Poruszyłyśmy niebo i ziemię, by go znaleźć. Byłam świadoma absolutnie
wszystkiego, co działo się wokół poszukiwań ojca. Aktywnie w nich
uczestniczyłam. Podejrzewałyśmy, że za jego zniknięciem stał stary Sawicki.
Myślałyśmy, że mógł go skrzywdzić – pobić, ukryć albo nawet zabić. Ten człowiek
wielokrotnie pokazał nam, że jest zdolny do wszystkiego. Zgłosiłyśmy zaginięcie
taty, a policja rozpoczęła poszukiwania. Ale żaden z naszych scenariuszy się nie
sprawdził.
Mój ojciec odezwał się do nas kilka tygodni później. W krótkim liście napisał,
że nas kocha, ale musi odejść. Jego wytłumaczenie sprowadzało się do tych kilku
lakonicznych słów. By zagłuszyć swoje wyrzuty sumienia wobec nas, wysyłał nam
pieniądze. Jego aktualne miejsce pobytu odczytywałam z dostarczanych nam
przekazów pocztowych. Każdy kolejny przychodził z innej miejscowości.
Pieczątka poczty była jedynym drogowskazem. Jeździłyśmy do tych miejscowości
z pocztowych stempli, Barbara i ja, bo Laury już wtedy z nami nie było, ale nikt nic
nie wiedział. Nikt go nie rozpoznawał. Ojciec pewnie pracował dorywczo. Nie
zapuszczał korzeni. Co kilka tygodni ruszał w dalszą drogę. A my podążałyśmy za
nim.
W końcu udało nam się go odnaleźć. Ktoś rozpoznał go na zdjęciu i skierował
nas do noclegowni w Inowrocławiu. Ale radość i nadzieja trwały krótko, bo
zniszczony i zapuszczony człowiek w niczym nie przypominał mojego ojca, choć
to faktycznie był on. Nie chodziło tylko o zewnętrzne zaniedbanie. Nieobecny,
pogodzony z życiem, w którym dla nas nie było miejsca, nie chciał wracać z nami
do domu.
Barbara starała się o jego ubezwłasnowolnienie, po to tylko, by zmusić go do
terapii, której potrzebował, ale nawet to się nie udało. Sąd wciąż nie mógł ustalić
miejsca jego pobytu. Sędzia i biegły psycholog nawet go nie przesłuchali.
Procedura, pieprzona procedura. Życie mojego taty ugrzęzło w niewydolnym
systemie. Umarł niecały rok później w wyniku rozległego zawału serca. Sam,
w kolejnej noclegowni, na jakimś zadupiu pod Olsztynem. Ale jestem przekonana,
że to nie chore serce, to zgryzota go zabiła. Od chwili wypadku w lesie strzała,
która trafiła Franka, sączyła i jemu truciznę, kropla po kropli, wprost do
krwiobiegu.
Z zamyślenia wyrywa mnie głośne stukanie do drzwi. Kiedy zupełnie
przytomnieję, widzę znikającą w korytarzu wychudłą sylwetkę Barbary. Za
drzwiami, które otwiera, stoi jakiś starszy mężczyzna. Nie słyszę, o czym
rozmawiają.
– Zostaniesz z Tosią? – pyta mnie Barbara, kiedy odwraca się w moją stronę. –
Dosłownie na pięć minut. Przyjechał kontener. Muszę prędko przestawić samochód
– mówi i wyciąga z torebki kluczyki. W biegu wkłada rozpinany sweter.
– Jasne – wołam, kiedy Barbara już zatrzaskuje za sobą drzwi.
Przez całą naszą rozmowę Tosia cichutko bawiła się za zamkniętymi drzwiami
sypialni. Kiedy wchodzę do środka, nadal to robi, zupełnie mnie nie zauważa. Na
dywanie leży kilka plastikowych figurek psów i książeczka, ale nimi Tosia się teraz
nie zajmuje. Kończy domek z klocków Lego, który budowała wcześniej. Nad
wejściem mocuje teraz niewielką latarenkę.
Jedna z figurek, kobieta o długich, brązowych włosach, leży na łóżku, tak samo
jak poprzednio. Druga, nieco mniejsza, siedzi przy kuchennym stole. Ostrożnie
nachylam się nad Tosią, by jej swoją obecnością nie przestraszyć. Zaglądam do
pozostałych pomieszczeń budowli z nadzieją, że w którymś z nich pojawi się
czarna figurka w masce. Ale jej tam nie ma.
– Pobawimy się? – pytam zachęcająco. Siadam na dywanie obok małej.
Tosia nie odpowiada, ale przerywa swoją pracę. Z rozłożonych na dywanie
starannie pogrupowanych klocków zabiera kilka elementów i mi je wręcza. To
imitujące drewno części i roślinne elementy. Łodyżka, kwiatowe główki i liście.
– Mam zbudować klomb i posadzić kwiatki?
Tosia kiwa z przejęciem główką, a ja łączę elementy ze sobą.
– Pokażesz mi, gdzie mam ją umieścić? – pytam, pokazując małej gotową już
rabatkę.
Siostrzenica delikatnie wysuwa mi ją z rąk. Potem mocuje klocki w miejscu,
które jest wiernym odwzorowaniem ganku mojej siostry.
– Co zbudujemy teraz? – pytam, z trudem tłumiąc ekscytację.
Mała niespokojnie wierci się na dywanie, a potem prędko sięga po jakieś klocki
i zamyka je w dłoni. Przesuwa rączkę nad moje kolana i powoli otwiera. Na jej
nieruchomej buzi pojawia się jakiś tajemniczy wyraz, kiedy pokazuje mi te dwa
elementy. To czarne spodnie i czarna bluza. Brakuje jedynie głowy i maski.
– Mam je z sobą połączyć? – pytam najłagodniej, jak tylko potrafię. Nie chcę
wywierać na nią żadnej presji.
Tosia znów kiwa głową. Wstaje i podchodzi do stolika nocnego Barbary. Leżą
na nim cienkie kolorowe mazaki i blok rysunkowy. Mała zabiera stamtąd jeden
flamaster i kryje go w dłoniach. I choć nie widzę, jaki kolor wybrała, bo wszystkie
mają jednakowe uchwyty, czuję dudniący w skroniach puls. Tym razem Tosia chce
dokończyć to, co zaczęła wcześniej. Chce wskazać mi intruza, który wdarł się do
jej domu. Podpowiada mi to mój wewnętrzny głos, ten sam, który piętnaście lat
temu podpowiedział mi, że tato już nie wróci.
Tosia, odwrócona do mnie plecami, ponownie wybiera jakieś klocki.
Zauważam, że z mazaka ściągnęła skuwkę i używa go na jednym z plastikowych
elementów. Domyślam się, że coś na nim maluje. Nie ponaglam jej. Czekam.
Kiedy kończy, przesuwa swoją zamkniętą dłoń w moją stronę, ostrożnie i powoli,
dokładnie tak jak poprzednio. Potem ją otwiera i pozwala mi zabrać z niej dwa
kolejne klocki. Jednym z nich jest głowa. Z plastikowej twarzy emanuje wrogość.
Cwaniacki uśmiech, uniesiona brew. Ale poza tymi fabrycznymi detalami na
głowie znajdują się dodatkowe informacje. Naniesione cienkopisem pomarańczowe
kropki, całe mnóstwo niewielkich kropeczek. Na policzkach, czole i brodzie.
Piegi.
Zamiast spodziewanej maski drugi klocek okazuje się pomarańczowymi
włosami. Długie, proste uczesanie kolorem idealnie pasuje do piegów. Tym razem
nie pytam Tosi o pozwolenie, po prostu łączę oba elementy z resztą. Nie mogę się
powstrzymać. Kiedy figurka jest gotowa, dziewczynka wyciąga po nią swoją
rączkę. Ręce figurki nakrapia kolejnymi piegami.
W mojej głowie, jak błysk flesza, wybucha obraz, a wraz z nim wspomnienie
niedawnej rozmowy. Pojawia się na nim kobieta z nagrania, o której opowiadała mi
córka Sary. Gruba warstwa podkładu, także na rękach, mogłaby tuszować piegi.
– A gdzie postawimy tę panią? – pytam ostrożnie. W środku cała się trzęsę.
Tosia umieszcza figurkę poza domkiem, po drugiej stronie okna miniaturowej
wersji swojego pokoju. Paluszek małej przyciska twarz figurki do szyby.
Z zewnątrz wygląda to tak, jakby rudowłosa kobieta się o nią opierała. Znajdująca
się w środku dziewczynka musiałaby wziąć ją za zaglądającą przez okno postać.
Drzwi sypialni nagle się otwierają. Wpada przez nie wiązka jasnego światła.
– A, tutaj jesteście… – W przejściu staje Barbara. – Co robicie?
Marszczy brwi, kiedy widzi, że pochylamy się nad domkiem z klocków.
– Wszystko w porządku. Bawiłyśmy się tylko – odpowiadam, nieco speszona.
Barbara czujnie mi się przygląda. Bada też reakcję Tosi.
– W co? – W jej głosie czai się oskarżenie.
– Muszę zaraz lecieć.
Gwałtownie podnoszę się z podłogi. W sprawie figurki postanawiam milczeć.
Wtajemniczanie Barbary w coś, co znów pewnie podważy, nie ma sensu. Chcę jak
najszybciej porozmawiać ze Staniszewskim.
– Ale dopiero co przyszłaś… Myślałam, że wspólnie coś zjemy…
– Potem zadzwonię. Do widzenia, Tosiu. – Pochylam się nad siostrzenicą
i delikatnie całuję ją w czubek głowy.
Mała nie podnosi na mnie wzroku, nadal zajęta jest rozstawianiem ostatnich
detali w swoim domku. Oparta o szybę figurka tkwi w tym samym miejscu.
Przyglądam jej się jeszcze przez chwilę, a potem wychodzę na korytarz. Barbara
podąża za mną.
– Pamiętasz tamten dzień, kiedy pojechałyśmy po tatę do aresztu? – pytam ją,
wkładając pospiesznie trampki.
– Myślę, że wszystkie dobrze pamiętamy tamten dzień – odpowiada. Jej oczy
zachodzą mgłą. Dzieje się tak zawsze, gdy macocha zanurza się we
wspomnieniach.
– W tym wszystkim na dalszy plan zeszło to, co wydarzyło się chwilę
wcześniej. Przecież Laura potraktowała Sawickiego gazem łzawiącym. A on nigdy
nie szukał za to odwetu. Nie uważasz, że to dziwne? To psychopatyczny furiat, u
którego byle jaki zapalnik uruchamia najpodlejsze instynkty, a postępek Laury
przeszedł zupełnie bez echa.
– Co sugerujesz?
– Po prostu nie kupuję tego, że alibi, jakie zapewniła mu praca w sklepie,
całkowicie skreśla go z listy podejrzanych. Może komuś to zlecił… Może latami
szukał idealnej okazji do zemsty…
Odpowiedź Barbary zagłusza tupot małych stopek. Z pokoju po chwili wybiega
Tosia. Przybliża się do mnie i niespodziewanie oplata rączkami moje udo. Ale
kiedy chcę wykorzystać ten nietypowy dla niej moment czułości i ją przytulić,
wyślizguje mi się z ramion i gwałtownie odskakuje. Jakby mój dotyk ją parzył.
Jakby sprawiał jej ból.
– Nie szukaj z nim zwady – ostrzega mnie Barbara, odprowadzając wnuczkę
wzrokiem do sypialni. Tosia po chwili w niej znika. – To niebezpieczny człowiek.
Dobrze wie, że nie mogę jej tego obiecać. Ale nic nie mówię. By przerwać tę
niezręczną chwilę, żegnamy się i wychodzę.
Kilkukrotnie wybieram numer Staniszewskiego, ale jego telefon milczy. Jest
poza zasięgiem sieci.
W drodze powrotnej do domu Laury przejeżdżam przez centrum Sowińca.
Parkuję przed mieszczącym się przy głównej ulicy sklepem rzeźnickim Sawickich.
Ledwie go poznałam. Mały narożny sklepik rozrósł się i zmienił w luksusowe
delikatesy. Teraz zajmują przestrzeń trzech przylegających do niego lokali. Różowy
neon z uśmiechniętą świnką wisi nad nowoczesnym przeszklonym wejściem
obrotowym. Ta przeklęta świnka jest w zasadzie jedynym, co łączy nowe ze
starym. Dwa zaparkowane przed sklepem lśniące nowością dostawczaki nie mają
nic wspólnego z ubłoconą furgonetką, którą zapamiętałam z dzieciństwa. Nie są
kremowe, tylko srebrne. Ale to przecież nic nie znaczy, niczego nie przekreśla. Na
różowej wlepce rozpisane są siedziby pięciu sklepów firmowych Sawickich. To
kolejny znak, że ich firma dobrze prosperuje.
Po chwili ruch nieco maleje. Ostatnia z klientek wychodzi ze sklepu,
odsłaniając mi widok na ladę. Wtedy go zauważam. Nosi biały czysty kitel, a jego
twarz pokrywają bruzdy. Są tak głębokie i szpetne, że sprawiają wrażenie naciętych
scyzorykiem ran, ledwie zasklepionych. Wygolone miejsce na głowie zastąpiła
poprzetykana siwymi nitkami krótka, ale gęsta czupryna. Jedno się w nim nie
zmieniło. Jego ujawniająca się z każdym gestem arogancja i prostactwo wciąż są
takie same. Tym razem jego celem stała się skulona pracownica, młoda
dziewczyna, przed którą wściekle wymachuje zgrzewką z torebkami.
Wysiadam z samochodu i przyglądam się przez witrynę sklepową. Na chwilę
nasze spojrzenia się spotykają. Pracownica w tym czasie znika na zapleczu. Nie
wiem, czy Sawicki mnie rozpoznaje. Ale coś w jego oczach się zmienia. Zwężają
się, aż zostają z nich tylko wąskie szparki. Już mam wejść do środka, ale
w ostatniej chwili powstrzymuje mnie kobieta, która wpycha się przede mnie wraz
z czwórką swoich dzieci.
Jeszcze nie teraz.
Ale jeszcze tu przyjdę, skurwielu.
Przyjdę i wyciągnę z ciebie to, co starasz się ukryć.
Wycofuję się i wracam do samochodu. Muszę ochłonąć. Ostatnio trudno mi jest
oddzielić nagłe irracjonalne impulsy od trzeźwych myśli, którymi raczej powinnam
się kierować. Siadając za kierownicą, czuję, że coś mnie uwiera w kieszeni spodni.
Zapewne klucze. Wyjmuję jednak coś zupełnie innego. To figurka Lego, którą
złożyłam razem z Tosią. Domalowane na jej twarzy i rękach pomarańczowe piegi
trochę się już starły. Mała musiała mi ją podrzucić, kiedy stałyśmy na korytarzu,
a ona przytuliła się do mojej nogi.
Ściskając figurkę w dłoni, kolejny raz próbuję się połączyć ze Staniszewskim,
ale nadal bezskutecznie.
Cholera, co jest z nim?! Dlaczego nie odbiera?!

Kiedy jego telefon wreszcie zaloguje się do sieci, Staniszewski znajdzie w nim
milion nieodebranych ode mnie połączeń. Odkąd wróciłam do domu Laury, wciąż
do niego wydzwaniam. Nienawidzę być bezużyteczna, szczególnie jeśli mam coś,
co mogłoby naprowadzić go na trop sprawcy. Ale z upływem kolejnych godzin
oczekiwania adrenalina powoli opada. Czuję zwykłe zmęczenie. Ostatnio
praktycznie w ogóle nie sypiam. Zamiast iść do pokoju gościnnego, kieruję się do
sypialni Laury. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego to robię. Może to z powodu
doskwierającej mi coraz bardziej tęsknoty. Po prostu chcę być bliżej Laury. I wcale
się przed tym nie bronię.
Kładę się na jej łóżko i zawijam w patchworkową narzutę. Moją uwagę
przykuwają niewielka granatowa szkatułka, która stoi na nocnej szafce, i wysunięta
z niej szuflada. Zaglądam do środka. Znajduję w niej kilka rzeczy – napoczętą
maść z antybiotykiem, dwie monety, gumkę do włosów, długopis i niewielki
kartonik, który okazuje się kalendarzykiem. Dwoma kolorami jest na nim
zakreślonych mnóstwo cyfr, po jedenaście w każdym miesiącu. Do wyróżnienia
dziesięciu użyto żółtego mazaka, do jednej jaskrawoczerwonego. Kolejne
wyróżnione na czerwono cyfry w każdym miesiącu dzieli od siebie dokładnie po
dwadzieścia osiem dni. Czyżbym znalazła kalendarzyk dni płodnych Laury? Poza
zakreśleniami nie znajduję na nim żadnych notatek. Odkładam go z powrotem do
szuflady i ją zamykam. W ręce biorę znajdującą się na nocnej szafce szkatułkę.
Spodziewam się w niej znaleźć biżuterię Laury. Jestem ciekawa, czy moja siostra
przechowuje jeszcze którąś z bransoletek, podarowanych jej przeze mnie przed
laty. Otwieram wieko i z pewnym oporem wyławiam z niej kilka przedmiotów.
Rozkładam je na narzucie i zapalam duże światło, by lepiej im się przyjrzeć.
Rozpoznaję je wszystkie. Jest tam sznur jej ulubionych korali, które miała na sobie
tamtej ostatniej Wigilii. Znajduję dwie pokryte patyną ażurowe broszki wysadzane
zielonymi kamykami i srebrną bransoletkę z wygrawerowanym na niej imieniem.
Jest też i jej obrączka.
Biorę szkatułkę do ręki, by odłożyć wszystko na miejsce. Nie mogę oprzeć się
wrażeniu, że przegródka, w której leżała biżuteria, jest węższa, niż wskazywałaby
na to pojemność szkatułki. Przeszukuję wszytą w nią aksamitną wyściółkę, ale nie
znajduję tam niczego, co ujawniłoby istnienie drugiej komory. Żadnego haczyka,
żadnej zasuwy. A jednak, kiedy potrząsam szkatułką, czuję, że coś się w niej
porusza. Cichutko, jak uwięziony w słoiku motyl.
Przymocowane do materiału niewielkie nity puszczają pod naporem mojej siły.
Pod wyściółką znajduję gładkie drewniane dno. Niczego tam nie ma. Kiedy
zrezygnowana odkładam szkatułkę na łóżko, jej drewniane dno podskakuje.
Odwracam szkatułkę do góry nogami i lekko uderzam w nią wierzchem dłoni.
Wraz z deseczką, która służyła jako prowizoryczne dno, na moją dłoń wypada
niewielki przedmiot. Obracam go w palcach. To, co początkowo biorę za
miniaturową bransoletkę, okazuje się zapinaną na zatrzask różową opaską
identyfikacyjną, którą zakłada się w szpitalu noworodkom. Na kartoniku
wydrukowane są cztery pola.

nazwisko, łóżko, płeć i data.


8, k, 13 marca 2007

Wszystkie pola, z wyjątkiem nazwiska, zostały wypełnione niebieskim


długopisem. Tusz nieco spłowiał, ale słowa i cyfry są czytelne. Miejsce, w które
wpisano nazwisko, zostało oderwane. Marzec dwa tysiące siódmy. Kolejny raz
umiejscawiam w swojej głowie tę datę. Dodaję cyfry, a potem znów je odejmuję.
Mama urodziła mnie krótko po maturze.
Śmiejące się oczy nastolatki z wypożyczalni kajaków.
Córka Sary.
Opaska z dużym prawdopodobieństwem mogłaby należeć do niej. Tylko po co
moja siostra przechowywałaby tak osobisty, należący do przyjaciółki przedmiot,
i to w miejscu, które chciałaby ukryć przed całym światem? Nie tylko nie pozbyła
się go przez czternaście lat, ale miała go zawsze pod ręką, choć głęboko ukryty. To
nie ma sensu.
Z zamyślenia wyrywa mnie dzwonek telefonu. Nie patrzę na ekran, bo jestem
pewna, że dzwoni Staniszewski. W słuchawce brzmi znajomy, choć dawno
niesłyszany kobiecy głos. Nic się nie zmienił. Jest tak samo dźwięczny i zadziorny
jak kiedyś.
– Kopę lat, mała.
Łapacz snów, za duże legginsy, ukryte w piwnicy manekiny. Igły, mnóstwo
powpinanych w nie igieł, zaraźliwy śmiech. Długie, spływające po ramionach
włosy. Błyszczące i ciężkie, jakby właśnie schły po zanurzeniu w atramencie.
Wijące się macki ośmiornicy. Z tym mi się zawsze kojarzyły.
– Sara?
– Podobno mnie szukałaś – mówi i głośno odchrząkuje.
– Pewnie się domyślasz, po co dzwonię.
– Julka mi mówiła. Chodzi o Laurę. – Sara oznajmia to jakoś wyczekująco. –
Powiesz mi, o co chodzi?
– Julka to twoja córka?
– Rozmawiałaś z nią.
– Z twoją córką?
– No przecież mówię. Nina, co jest grane? – W głosie Sary słyszę
zniecierpliwienie.
W głowie kłębią mi się podejrzenia związane z opaską wydobytą ze szkatułki.
Muszę je z siebie wyrzucić.
– Mam milion pytań. Na przykład o to, dlaczego szpitalna opaska twojej córki,
ta, którą zakłada się noworodkom, leży w szkatułce Laury? – wypalam.
W słuchawce zapada pełna napięcia cisza. Najwidoczniej trafiłam w jakiś czuły
punkt. Jej albo Laury. A najpewniej ich obu.
– Nie rozumiem – odpowiada Sara po dłuższej chwili.
– Znalazłam ją ukrytą w szkatułce. Twoja córka ma czternaście lat. Mówiła mi,
że urodziła się tuż po tym, jak zdałaś maturę. To mniej więcej pokrywa się z datą
wpisaną na opasce.
Ze słuchawki dochodzą stłumione głosy kłócących się dzieci. Potem dociera do
mnie rytmiczny stukot obcasów. Zgaduję, że Sara przechodzi do innego
pomieszczenia, by uciec od hałasu.
– A więc ją znalazłaś? – szepce z wyraźną obawą w głosie.
Nie mam pojęcia, o czym mówi. O opasce czy o Julce.
– Opaska, o której mówisz, nie należy do mojej córki – wyjaśnia, jakby czytała
w moich myślach.
– A więc do kogo?
– Musimy pogadać. – Wzdycha z rezygnacją. – Obiecałam jej, że nigdy nikomu
o tym nie powiem. Ale teraz już jej nie ma. A jeśli jest, to Bóg wie gdzie i z kim.
– Nie powiesz, ale czego?! – naciskam.
– Pamiętasz tamten czerwiec po maturze mojej i Laury? – Głos Sary staje się
nagle inny, jakby odległy. – To było w trakcie przesilenia letniego. Poprzedzające
czerwiec miesiące, te po odejściu twojego ojca, Laura przesiadywała w swojej
szklarence. To był jej azyl. Miała bzika na punkcie kwiatu, który miał zakwitnąć
tylko jednej konkretnej nocy. Długo czekała na ten moment przejścia. Zdaje się,
kilka miesięcy.
– Królowa Jednej Nocy. Kwitnący kaktus o dziwacznych poskręcanych pędach.
Pamiętam – przyznaję. – Chodziłam czasem z Laurą go podlewać. Ale nie było
mnie wtedy, kiedy zakwitł. To był pierwszy tydzień wakacji. Pojechałam do babci
na kilka dni.
– Mnie też tam nie było – przyznaje Sara ze skruchą. – A obiecałam jej, że
razem pójdziemy to zobaczyć.
– Co ten kaktus ma wspólnego z opaską? – pytam.
„Mamo! Antek mi zabrał kontroler. A teraz jest mój czas gry! Powiedz mu coś!
No powiedz!”
Głos małego chłopca jest teraz tuż przy słuchawce. Marudzenie szybko
przechodzi w odgłosy szamotaniny. A na końcu w głośny płacz.
– Nie mogę teraz. Mam tu rodzinną awarię – rzuca Sara pospiesznie
w słuchawkę, ale ledwie ją słychać w tym hałasie. – Masz czas jutro wieczorem?
Rozdział 16

LAURA
jedenaście miesięcy po śmierci Franka Sawickiego

Mama krząta się w kuchni. Ze stołu zbiera szeleszczące próbki kolorowych


materiałów i wkłada je do papierowej torby. Jej ruchy są szybkie, urywane,
nerwowe. Widać, że jest zmęczona, choć dopiero szykuje się do pracy, do swojej
ośmiogodzinnej zmiany. Upewnia się, że nie widzę, i do szuflady wpycha niewielki
prostokątny druk. Ale w naszej rodzinie żaden, nawet najpilniej strzeżony sekret
nie pozostaje przeze mnie niezauważony. Wiem, że druk jest potwierdzeniem
kolejnego, trzeciego przelewu, który wysłał nam ostatnio Krzysztof. Poprzednie
dwa ukryte są w różowej kopercie, którą otworzyłam równie dyskretnie, co
zamknęłam.
– Nie podoba mi się ten pomysł, córeczko. – Słyszę w jej głosie dezaprobatę. –
Nocne spacery na tym pustkowiu to kiepski pomysł. Wiem, że dbałaś o ten kwiat.
Ale zaraz wychodzę. Nie będę mogła po ciebie przyjechać. – Mama robi ten swój
grymas.
– Nie musisz. Nocuję u Sary. Do szklarni też idziemy razem. Robimy tam sobie
babski wieczór, tylko we dwie. Muszę to odreagować…
Mówiąc „to”, ściszam głos. I tak obie dobrze wiemy, co się za tym kryje.
Nawarstwiające się kolejne wyzwania, tęsknoty i braki. Do każdej z nas to
zakazane słowo przylgnęło jak druga skóra. Nawet do Niny. Moja biedna
siostrzyczka, wciąż jeszcze dziecko, przez ostatni rok zdążyła mentalnie
wydorośleć o kilkanaście lat.
– Babski wieczór? – podchwytuje mama. Unosi brew. – Nie będzie nawet
Pawła? – pyta. Ostatnio przestała się go czepiać. Może dlatego że widzi lekkie
rozluźnienie w naszej relacji. Paweł jest pochłonięty pracą, więc widujemy się
sporadycznie.
– Nie będzie go z nami – odpowiadam. – On też ma dziś nockę.
– Jesteś dorosła. – Mama wzdycha z rezygnacją. – Zdaje się, że nic nie
wskóram. Tylko weź ze sobą gaz i telefon, okej? I idźcie główną drogą, a nie przez
te leśne chaszcze. Daj mi znać, kiedy wrócisz do domu – instruuje mnie. – Czy jest
jeszcze coś, o czym powinnam pamiętać? – mówi teraz sama do siebie. Rozgląda
się po korytarzu, obraca wokół własnej osi. Myślami jest już w szwalni, na swoim
stanowisku, gdzie spędzi kolejną noc.
– Nie zapomnij o garsonce i kamizelkach. – Wskazuję na spakowane w folię
ochronną ubrania. Podnoszę je z fotela i jej wręczam. – Ponaszywałam patki przy
prawie wszystkich koszulach. Jutro będą gotowe.
Mama kiwa głową w zamyśleniu, ale wcale mnie nie słucha. Kwadrans później
zostaję w domu sama. Z piekarnika wyciągam gorące tartaletki z ricottą
i szpinakiem, a z szafy ciepły koc i aparat. Sprawdzam, czy bateria jest
naładowana. Kiedy zabieram się do pakowania tartaletek, dzwoni mój telefon. To
Sara. Przesuwam palcem nad zieloną słuchawką.
– Kiedy będziesz? – rzucam.
– Tylko się nie wściekaj – mówi Sara przepraszająco. – Nie dam rady.
– Jak to nie dasz rady? – pytam rozczarowana, w ręku wciąż trzymam gorące
tartaletki.
– Michał nie chce odpuścić imprezy – wzdycha.
– Masz na myśli ten bal przebierańców dla pieprzonych snobów? – Mój głos
ocieka sarkazmem. – Jeszcze przedwczoraj tak o nim mówiłaś.
– Nadal tak myślę.
– To o co chodzi? Co się zmieniło?
– Michał naciska, będą tam jego kumple – przyznaje Sara. – Nigdzie razem nie
chodzimy, a wiesz, że ostatnio nam się nie układa. Pójdę tylko na moment. Godzinę
i się zmywam. Chcę to dla niego odfajkować. Ostatnio naprawdę podle się czuję.
Najchętniej poszłabym spać i nie wstawała aż do rana.
– Trochę długo to trwa. To twoje kiepskie samopoczucie. Powinnaś iść do
lekarza. – Złość na Sarę trochę mi mija. Ostatnich kilka tygodni faktycznie szybko
się męczy, mało je i fatalnie wygląda.
– To nie to.
– Nie co?
– Lekarz nic na to nie poradzi… – Sara mówi to jakoś wymijająco.
– Czy jest coś, o czym nie chcesz mi powiedzieć? Dziwnie się ostatnio
zachowujesz. Martwię się.
– To zmęczenie. Stres. I takie tam… Nic więcej – wyjaśnia Sara pospiesznie
i nadal mało przekonująco. – Spotkajmy się w szklarni jutro, co? Obiecuję, że tym
razem nie nawalę.
– Jutro Królowa Jednej Nocy będzie już martwa.
Sara wybucha drwiącym śmiechem.
– Nie umrze, tylko co najwyżej przekwitnie. To roślina, a nie człowiek –
dodaje, wciąż wyraźnie rozbawiona.
– Ostatnio lepiej dogaduję się z roślinami. One przynajmniej mnie nie krzywdzą
i nie ma w nich nienawiści – mówię i nagle łapię się na tym, że powoli
przeistaczam się w zaszczute zwierzę. To uczucie, jeszcze rok temu zupełnie mi
obce, teraz dyktuje mi niektóre słowa i myśli. Takie jak te.
– Serio powinnaś wyjść czasem do ludzi. Zdziczejesz z tymi roślinami. – Sara
znów głośno się śmieje. – Nie wszyscy są tacy jak twoi porąbani sąsiedzi i paru
dupków ze szkoły. Zresztą już ich nie zobaczysz. Za moment się rozejdziemy,
każde w swoją stronę. Dobra, mam inny pomysł. Kompromis – mówi
z autentycznym entuzjazmem. – Wpadnij potem do mnie. Ty wrócisz ze szklarni, ja
z imprezy. Pogadamy i przenocujesz, tak jak było w planie.
Nie potrafię się na nią długo gniewać, choć tak, jest mi teraz cholernie przykro.
Wczoraj specjalnie dekorowałam szklarnię, zawiesiłam w niej lampki i girlandę,
w lodówce trzymam butelkę schłodzonego wina, którą zamierzałam ze sobą zabrać,
by wyrwać się na chwilę z tych wszystkich codziennych koszmarków.
Przygotowałam też kilka innych rzeczy, ale jej tego nie mówię. Żegnamy się jakąś
słabą, niezobowiązującą tym razem obietnicą, że będziemy tego wieczoru na
łączach.

Wciąż jeszcze nie wyleczyłam się ze strachu przed nocą. Kiedy jestem w domu,
nieważne – sama czy z Niną albo mamą, wiem, że noc się o mnie nie upomni.
Własna zamknięta przestrzeń jest kokonem bezpieczeństwa. To, czego się
obawiam, nigdy nie przeniknie przez grube ściany, nie wedrze się do mojego
pokoju. Ale w trakcie samotnego spaceru nocą wyobraźnia szepce same złe
zaklęcia. Tutaj, w tym morzu pustki i cienia, trudno o bezpieczne schronienie. Kulę
się wtedy jeszcze bardziej, odwracam za siebie znacznie częściej.
Mój lęk ma swoje źródło w tamtym wieczorze u Pawła. To wspomnienie
czarnych zakapturzonych sylwetek za każdym razem wystawia na próbę moją
czujność. Wydawało mi się, że potem widziałam tych trzech jeszcze dwukrotnie,
zawsze po zmierzchu. Jakby to mrokiem się karmili.
Jest jeszcze w miarę wcześnie, dochodzi dwudziesta pierwsza. Po Rynkowej
przechadza się kilka osób, słychać radosny szmer rozmów. Wszyscy mają na sobie
kolorowe przebrania. Rogata diabolina chichocze w towarzystwie dwóch drag
queen. Ich owłosione nogi chyboczą się na niebotycznie wysokich szpilkach.
Naprzeciwko mnie, po drugiej stronie ulicy, maszeruje trzech członków Ku– Klux-
Klanu. Wyglądają jak unoszące się nad chodnikiem, uformowane w szpic białe
prześcieradła. Za nimi podąża kilkanaście innych osób w kolorowych przebraniach,
wszyscy w tym samym kierunku. Wiem, dokąd idą. Ja zmierzam w przeciwną
stronę.
Boczna uliczka, w którą po chwili skręcam, jest zupełnie pusta. Światła latarni
ledwie się świecą, rzucają na chodnik słabą, rdzawą poświatę. Wbrew
oczekiwaniom mamy wybieram drogę na skróty, co zaoszczędzi mi kilka minut.
Poza tym w lesie czuję się bezpieczniej niż na pogrążonej w mroku wyludnionej
ulicy. Ale kiedy wchodzę w las, szybko zaczyna się ściemniać. Idę ledwie
widoczną ścieżką między sosnami a krzakami kaliny. Przyspieszam, wsłuchując się
w szeleszczące, szybko stawiane kroki. Są tylko moje czy ścieżką idzie ktoś
jeszcze? Nie odwracam się, nie sprawdzam, idę naprzód. Nie chcę się niepotrzebnie
nakręcać.
Kilkaset metrów dalej, kiedy las nieco się przerzedza, na tle stalowego nieba
odcina się już zarys mojej szklarni. Ścieżka nie prowadzi mnie pod główną bramę.
Mam własny skrót, muszę pokonać tylko niewielki płot. Biorę rozbieg i z łatwością
go przeskakuję.
Ozdobiona świetlną girlandą szklarnia wygląda jak baśniowy domek. Mgliste
opary wiją się w środku kłębami delikatnej, cukrowej szarości. Aż mam ochotę
zanurzyć w niej swoje palce. Mgła jest tak gęsta, że z zewnątrz nie widzę prawie
żadnych roślin. Są tylko wybujałe aż pod sam sufit bugenwille.
Ściągam kłódkę i wchodzę do środka. Przenikające mgiełkę kolory i zapachy są
tak przytłaczające, że z trudem łapię oddech. Zostawiam więc drzwi otwarte.
Przedzieram się przez te opary i rozstawione na ziemi donice, miejscami po
omacku, aż wreszcie docieram do niej. Królowa Jednej Nocy stoi na metalowym
stoliczku, oświetlona sznurem jasnych lampek. Od wczoraj zmieniła się nie do
poznania. Jest piękna i jednocześnie przerażająca, pełna sprzeczności. To, na co
czekałam miesiącami, już się zaczęło. I skończy się za kilka godzin tuż przed
świtem. Wtedy spektakularnie obumrze. Kilkanaście nabrzmiałych pąków już
pękło, dwubarwne kwiaty wykształciły swoją pełną postać. Z kielichów wydobywa
się przyjemny, lekko odurzający waniliowy zapach. Na jej zaostrzonych, silnie
unaczynionych płatkach pojawiły się czerwone przebarwienia. Wyglądają jak
krwawe wybroczyny. Przesuwam po nich dłonią. Płatki są delikatne, z ledwie
wyczuwalnym pod palcem szorstkim meszkiem. Są nieodporne na dotyk. Gdy je
gładzę, kurczą się i pękają pod palcami.
Wyciągam z torby cyfrówkę i zaczynam robić zdjęcia. Jedno, drugie, trzecie. Im
dłużej je robię, im częściej zmieniam pozycję, tym bardziej się w tym wszystkim
zatracam. Na każdym z ujęć Królowa Jednej Nocy wygląda inaczej. Momentami
niewinnie, innym razem niepokojąco.
Inny, rzeczywisty niepokój oblepia mnie nagle niczym gęsta masa. Jakiś
powtarzalny dźwięk przybiera na sile. Nie dobiega ze szklarni, tylko z zewnątrz.
Słyszę go coraz głośniej i wyraźniej. Odkładam aparat do torby, odwracam się
i niesiona złym przeczuciem idę w stronę otwartych drzwi szklarni.
Niewiele widzę w ciemności. Poruszające się cienie, które biorę za drzewa,
nabierają po chwili kształtów. To trzy sylwetki. Unoszące się na wietrze duchy,
białe prześcieradła i spiczasto zakończone głowy. Mijałam ich niedawno w centrum
miasteczka. Jeden z nich, ten najwyższy, wychodzi przed szereg i robi kolejny krok
do przodu. Dzieląca nas odległość niebezpiecznie się skraca.
– No proszę, proszę… Kogo my tu mamy? – Jego głos jest stłumiony przez
nasunięty na głowę kaptur Ku-Klux-Klanu. Nie wiem, czy słyszałam go wcześniej.
Nie potrafię go rozpoznać. – Wreszcie pogadamy twarzą w twarz. – Głośno
rechocze.
Robię krok do tyłu, najpierw ostrożnie i powoli, potem odwracam się i niczego
już nie kontroluję. Po prostu chcę chwycić torbę, w której schowałam flakonik
z gazem. Bez tego nie mam z nimi szans.
Ale on jest szybszy, dopada mnie już w połowie drogi. Jednym ruchem chwyta
mój nadgarstek, ściąga w dół i wykręca. Eksplozja bólu rozsadza mi ramię. Moje
ruchy są urywane, desperackie, defensywne. Napierająca na mnie siła mogłaby
połamać mi wszystkie kości. Mogłaby. Niewiele go przed tym powstrzymuje.
Kiedy ciągnie mnie za sobą, czuję jego niebezpieczne drżenie podsycone
alkoholem. Po drodze depcze rośliny i przewraca kilka doniczek. Moje nogi wloką
się za nim, zapierając się o ziemię i o połamane kwiaty. Kolejne doniczki toczą się
i roztrzaskują jedna po drugiej.
– Zamknij wreszcie japę – wrzeszczy i jednym pchnięciem rzuca mnie na
szklaną ścianę. Gdy w nią uderzam, szkło napręża się i wybrzusza. Ale nie pęka.
Wtedy dociera do mnie, że cały czas bezwiednie krzyczę. Dopiero teraz krzyk
odkleja się od mojego gardła. Z bólu pulsuje mi cała krtań.
Ręką zatyka mi usta. Drugą przyciska moją twarz do zimnej szyby. Ciężkie
kolano wczepia się we mnie jak hak, blokuje moje wierzgające nogi.
Po drugiej stronie szkła jest zupełnie inny świat.
– Stary, może już odpuśćmy, co? – odzywa się inny głos, tak samo
zniekształcony. Od tamtego pierwszego odróżnia go tylko jedno. Ten niesie w sobie
jakąś nadzieję.
Kciuk tego, który mnie przytrzymuje, zsuwa się do moich ust. Ma smak brudu,
alkoholu i fajek. Z całej siły zaciskam na nim zęby. Paznokieć zgrzyta mi w ustach.
Czuję metaliczny posmak krwi.
Jego krwi.
– Dziwka – syczy z bólu. Wyszarpuje palec, bierze zamach i otwartą dłonią
uderza mnie w twarz.
Wszystko wokół mnie wiruje. Szklane sklepienie wygląda jak w ruchomych
szkiełkach kalejdoskopu. Wirują zwisające nade mną bugenwille. Kolejne
fioletowe kwiaty wyłaniają się zza zielonych liści, inne za nimi chowają.
Niekończący się kalejdoskop zieleni i fioletu.
– Pomóżcie mi, do cholery! – wrzeszczy i popycha mnie na podłogę.
Potem wyrasta nade mną jeszcze potężniejszy, jeszcze okrutniejszy. Między
jego wściekle poruszającymi się wargami lśni nitka śliny.
Jak na komendę pojawia się jeden z tamtych dwóch. Związuje mi nadgarstki,
wije się wokół mnie jak wąż. Jest szybki i w tym, co ze mną robi, niewiarygodnie
sprawny. Jeśli chwilę wcześniej miał jeszcze jakieś wątpliwości, to zupełnie się ich
pozbył. Czuję to w jego drżącym z podniecenia ciele, w jego łakomym dotyku,
który ślizga się wzdłuż mojego ciała. Tamten trzeci stoi nieruchomo i tylko się nam
przygląda.
– Kostki i nadgarstki – instruuje ten pierwszy. – A potem usta.
– Czego ode mnie chcecie? – wyrywa się rozpaczliwie z mojego gardła, zanim
ten drugi wepchnie w nie kawał jakiejś szmaty.
A potem wszystko dzieje się szybko, bezgłośnie, jak na przesuwających się
w niemym filmie klatkach. Nie mam pojęcia, jak znalazłam się na zewnątrz. Pod
nagimi pośladkami mam chłodną, kłującą trawę. Spodnie i majtki zsunięte są do
połowy uda. Ten najwyższy je ze mnie zdarł. Nad sobą mam tylko szelest bieli
i jego twarde spojrzenie. Biały materiał faluje, rozpościera się nade mną, łopocze
jak żagiel. Nie wiem, kto się pod nim kryje. Może wciąż ten sam? Szum krwi
napiera mi na skronie z każdym kolejnym pulsującym ruchem mojego ciała, które
już nie umie się bronić. Nie może. Mózg też nie pozwala mi myśleć.
Chcę tylko umrzeć.
Nic więcej.
Umrzeć, byle nie czuć tego rozpychającego się we mnie bólu. Byle nie czuć ich
we mnie. Byle nie widzieć tych płonących gorączką oczu.
– Kurwa, zajuszyła mnie – słyszę.
Odrażający chichot niesie się w parnym cuchnącym nimi powietrzu.
– Ale nam się trafiło. Niewyjebka!
– Trafiło, poszczęściło.
– Co ty pierdolisz. Ohyda! Chcesz, to sam ją sobie bierz!
Na falującej bieli lśni krew.
Moja krew.
Spiczasta głowa odsuwa się ode mnie z odrazą. Ale nie trwa to długo. Na jej
miejscu zaraz pojawia się kolejna. Pierwsza, druga, trzecia. Nie wiem. Straciłam
już rachubę. Nie potrafię zliczyć wszystkich możliwych konfiguracji. A biel i tak
wciąż płynie w powietrzu, aż w końcu się zwęża i rozmazuje z czernią. Po czymś,
co trwało całą wieczność, czerń nareszcie zwycięża. Jest tak gęsta, że nic, co żywe,
nie wytrzymałoby w niej długo.
Ale ze mną jest inaczej. Chowam się w niej. Ukrywam. Zawsze ją lubiłam – tę
głęboką, nieprzepuszczalną czerń.

– Wstawaj – głos wraca na dawne miejsce. Czerń. Rozprasza ją słabe światło


księżyca.
Z moich kostek zniknęły liny, z ud spodnie i majtki. Do połowy jestem naga.
Nadgarstki nadal mam unieruchomione, a w usta wetkniętą szmatę. Pamiętam tylko
to, co było przed czernią. Kilka poszarpanych obrazów, poszarpana ja. Naprawdę
nie pamiętam nic więcej.
– Idziemy! – słyszę nad sobą wypowiadaną głośno komendę.
Któryś z nich chwyta mnie pod pachy i ciągnie ku górze. Stawia na ziemi jak
bezwolną kukłę. Początkowo moje ręce leją się przez jego ramiona, nogi są jak
z waty. Ale to wkrótce się zmienia. Ja tego nie chcę, ale moje ciało z jakiegoś
powodu reaguje. Z jakiegoś powodu pozwala mu się prowadzić. Jest we mnie
jeszcze dogasająca wola walki, która wciąż rozkazuje ciału, żeby próbowało im się
wyrwać. I ono to robi, faktycznie próbuje, ale jest już zbyt słabe. Szarpnięcia nóg
i rąk to tylko jakiś chwiejny, nieporadny taniec. Nic więcej.
W rozlewającej się dookoła nas ciemności niewiele widzę, praktycznie nic. Ale
wiem, że nadal jesteśmy w lesie. Pod bosymi stopami czuję szyszki. Słyszę
trzaskające gałązki. Powietrze pachnie żywicą i rzecznym mułem. Po chwili płaski
teren przechodzi w gwałtowny uskok, a potem wyrasta przede mną niewielki
nasyp. Poznaję go po charakterystycznym wzniesieniu i gwałtownym spadzie,
a także miękkiej, grząskiej glebie, z której go wzniesiono. To falochron postawiony
tutaj po powodzi, która kilka lat temu zalała miasto. Przechodzimy na drugą stronę,
ja przedzieram się mozolnie, oni pokonują go jednym przeskokiem. Jeszcze
kilkadziesiąt metrów i będziemy nad rzeką, tuż przy dzikiej plaży. Czuję za sobą
ich oddechy, ich nacierające na mnie ciała. Ale nie ma w nich tego co poprzednio,
zwierzęcego napięcia. Rozładowali je we mnie.
Do stężałej głowy na siłę tłoczę myśli. Co teraz dla mnie przygotowali? Będą
chcieli mnie utopić. Ta myśl przychodzi pierwsza. Przetrwałam najgorsze, nie
pozwolę im tego zrobić tutaj. Nie w rzece. Na brzegu powinny leżeć kamienie. Do
głowy napływa kolejna myśl. Pierwszy plan. Jeśli uda mi się wziąć jeden z nich do
ręki, odpowiednio duży i ciężki, i jeśli właściwie go wyceluję, to może…
No właśnie, co wtedy? Jeśli mi się poszczęści, trafię tylko jednego. Co
z pozostałymi?
– Zanurz się! Cała! – pada komenda.
Jeden z nich wyszarpuje mi z ust knebel. Biorę łapczywy oddech.
Dotarliśmy na miejsce. Poznaję to po szeleszczących na wietrze trzcinach.
Słyszę szum rzeki, czuję jej przenikliwy, organiczny zapach, który wypełnia mi
płuca.
Jeden z moich oprawców poluzowuje pętle na rękach i wpycha mnie do rzeki.
– Zanurz się, no dalej! – powtarza, kiedy stoję nieruchomo, zanurzona po kostki
w zimnej wodzie. – Bo ci w tym, kurwa, zaraz pomożemy!
W głowie błyska druga myśl. Chcą pozbyć się dowodów, chcą, by woda
wypłukała nasienie, by zmyła ich ślady.
– Głębiej!
– I odliczaj do dwudziestu!
Robię kilka kroków i kiedy się zanurzam, dłońmi przeszukuję muliste dno. Jest
idealnie gładkie, nie ma tam ani jednego kamienia, tylko drobne, zupełnie
bezużyteczne kamyczki. Potem pod palcami pojawia się kawałek szkła.
Zaokrąglone na brzegach do niczego mi się nie przyda. Kurwa!
Na brzegu wszystko ucichło. Wynurzam się z oplatającej mnie jak czarny całun
rzeki. Odwracam się w stronę plaży i próbuję z ciemności wyłowić trzy sylwetki.
Ale ich już tam nie ma. Zniknęli, pochłonięci przez ciemność i ciszę. Czekam
jeszcze chwilę, w skupieniu nasłuchuję, ale dookoła mnie nie ma żywej duszy.
Chwiejnym krokiem brodzę w rzece, aż wreszcie wydostaję się na brzeg. Nogi
uginają się pode mną, jakby moje ciało nagle się zdegenerowało, jakby napęczniało
i dlatego nie mogą go już dłużej podtrzymywać. Nie wiem, skąd biorę siłę, by
wrócić na teren ogródków działkowych. Ale robię to, a przynajmniej próbuję.
W drodze powrotnej nogi mi się plączą, jednak wciąż biegnę. Las nade mną dyszy,
dyszę w nim ja. Jesteśmy w tej strasznej symbiozie aż do linii graniczącego
z działką płotu. Kiedy go pokonuję, las znika. Zamiast niego pojawia się moja
szklarnia, polana i tamte przeklęte drzewa.
Drzwi szklarni wciąż są otwarte, wszędzie porozsypywana ziemia i zniszczone
kwiaty. Przedzieram się przez nie i dopadam do torby. Telefon wciąż w niej jest,
ukryty we wszytej kieszonce. Wybieram ostatni numer. Pięć wolnych sygnałów
przechodzi w głos automatycznej sekretarki.
– Odbierz, do cholery! – rzucam w milczący telefon.
Próbuję znowu. Tym razem Sara odbiera za trzecim sygnałem.
– Co jest? – Jej głos jest rozluźniony. W tle słyszę głośną muzykę i gwar
rozmów.
Wtedy pęka we mnie tama powstrzymująca wstyd i gniew. Tak po prostu.
Wybucham głośnym płaczem.
– Przyjedź po mnie… – szlocham. – Proszę… Przyjedź…
Rozdział 17

NINA
teraz

Spotkałyśmy się w lodziarni u Kostusiakowej, kultowym miejscu na mapie


Sowińca. Od sześćdziesięciu lat nieprzerwanie ściągają tutaj tłumy, głównie
rowerzystów i spacerowiczów. Lodziarnia ewidentnie poszła z duchem czasu, ale
sama nie wiem, czy wyszło jej to na dobre. W dzieciństwie to było jedno
z nielicznych miejsc, w których czułam się bezpiecznie. Było zawsze kameralne
i swojskie mimo tłumu klientów. Lodziarnię wypełniał gęsty zapach gorącego
karmelu, czekolady i pieczonego w gofrownicy chrupkiego ciasta. Zanim zatopiłam
w nim zęby, zawsze zanurzałam palce w bitej śmietanie, potem oblizywałam je
z namaszczeniem. To samo robiłam z karmelem i czekoladą, pochłaniałam je
w najróżniejszych konfiguracjach, z lodami i bez. Teraz karta menu jeszcze
bardziej się rozrosła, ale jest tutaj zbyt sterylnie. Bezzapachowo. Jedynie
usadowiony na daszku wypłowiały plastikowy lew jest jakimś nostalgicznym
łącznikiem z przeszłością.
Stukot pędzącego za naszymi plecami pociągu pochłania wszystkie otaczające
nas odgłosy, głównie ożywione rozmowy toczące się przy kawiarnianych stolikach.
Jest tak głośno, że ledwie słyszę siedzącą naprzeciwko mnie Sarę.
– Zadzwoniła do mnie tamtej nocy – mówi, przekrzykując hałas.
Jest spięta i skrępowana, co jest dla niej nietypowe. Pociąga łyk kawy
z papierowego kubka. Odwraca wzrok.
– Po co?
– Byłam wtedy na imprezie u Kosińskich, całe nasze miasteczko się tam zeszło.
– Ścisza głos, kiedy pociąg nas mija. – Przyszli głównie nasi z Paderka, maturzyści.
Ale wpadły też jakieś przypadkowe dzieciaki, które chciały się zabawić. U
Kosińskich drzwi zawsze są otwarte. I drzwi, i butelki z browcem… To znaczy
były… – poprawia się Sara, pociąga kolejny łyk. Nerwowo bawi się
mieszadełkiem. – W tym czasie Laura miała pójść do szklarni. Chodziło o tę jej
dziwaczną roślinę. Potem miałyśmy spotkać się u mnie. Taki był plan.
Czekając na więcej szczegółów, przyglądam się Sarze. Starsza o piętnaście lat
jest równie atrakcyjna jak ta czarnowłosa nastolatka, którą zapamiętałam ze
swojego dzieciństwa. Nie zmieniła się w stateczną żonę i matkę. Wręcz przeciwnie.
Przybyło jej kilka wyzywających tatuaży, głównie na szyi, plecach i ramionach.
Skóra lekko zszarzała, a na twarzy pojawiło się parę drobnych zmarszczek. Ale
niezmiennie emanuje z niej jakaś tajemnicza aura i towarzyszący jej niepokój. To
coś, co pozwalało jej wtedy tworzyć rzeczy unikatowe z niebywałą wręcz fantazją.
W czarnym gorsecie i spodniach, które ma dziś na sobie, widzę właśnie ten jej
ekstrawagancki ślad. Sama je uszyła.
– Miałaś tam z nią pójść. Tak mi powiedziałaś. – Przypominam sobie naszą
ostatnią rozmowę. – Co się stało?
– Nawaliłam – przyznaje Sara ze skruchą. Wyginane w palcach mieszadełko
w końcu pęka. – Zachowałam się jak egoistka. Do teraz mam do siebie pretensję.
Gdybym z nią wtedy była, może to by się nie stało… – Nagle urywa.
– A co się wtedy stało? – Wiercę się niespokojnie na krześle.
– Kiedy przyjechałam, siedziała skulona pod szklarnią. Wyglądała strasznie.
Szklarnia zresztą też. Laura miała potargane włosy, podartą na ramieniu bluzkę.
Ubrudzone ziemią, poranione stopy. Wiedziałam, że ktoś na nią napadł. Myślałam,
że tylko to się stało. Że ktoś zniszczył jej rośliny. I wywiązała się szamotanina. Ale
było znacznie gorzej… – Sara ścisza głos. Palce przesuwają się po krawędzi kubka.
Czuję, że zaraz powie coś strasznego.
– Co ty mówisz?
– Oni ją zgwałcili, Nina – mówi Sara i podnosi na mnie wzrok. Patrzy mi teraz
prosto w oczy. Widzę w nich odbicie tego, co musiała wtedy zobaczyć w oczach
mojej siostry. Przerażenie. – Zrobili to we trzech, jeden po drugim. A potem
zmusili ją do tego, by wykąpała się w rzece. By zmyła ich z siebie.
Kiedy z opowieści Sary wyłania się coraz więcej ohydnych szczegółów, czuję,
że się duszę. W gardle mam kłąb zbitej waty. Nie pomagają kolejne łyki kawy.
Kłąb wciąż pęcznieje i coraz mocniej zaciska mi krtań. Potem o nic już nie pytam,
tylko słucham. A w środku krzyczę z bezsilności i wściekłości. Chwilami chyba
nawet zupełnie się wyłączam, bo nie mogę już znieść tego okrucieństwa, które ktoś
zadał Laurze. Teraz ukrytego tylko w słowach, nieporównywalnego z tym, którego
ona musiała wtedy doświadczyć.
Dlaczego nic nie powiedziałaś, siostrzyczko?
Dlaczego milczałaś?
Byłabym twoją opoką. Tak, jak ty kiedyś byłaś moją.
– Co zrobiłyście potem? – pytam, kiedy udaje mi się wydusić z siebie jakieś
pierwsze kulawe słowa.
– Nic. I to jest właśnie najgorsze. Posłuchałam jej i nie zrobiłyśmy nic.
– Dlaczego nie pojechałyście na policję?! Dlaczego nie zadzwoniłaś do
Barbary?! – W moim głosie czai się oskarżenie.
Przechodząca obok nas grupka przedszkolaków je lody i głośno wymienia
ulubione smaki. Słychać wesołe okrzyki. Ale Sara ich nie zauważa. Jest całkowicie
pogrążona w swoich myślach.
– Laura mi zabroniła – odzywa się, kiedy dzieci znikają z pola widzenia. –
Wróciłyśmy do mnie. Siedziała pod prysznicem ze dwie godziny. Szorowała ciało
prawie do krwi. Było gorące od pary i strasznie czerwone, kiedy udało mi się
wreszcie do niej wedrzeć. Nie mogłam jej wyciągnąć z łazienki. Na moje prośby,
żebyśmy zadzwoniły chociaż do jej mamy, odpowiadała, że nie może tego zrobić.
Powtarzała to w kółko jak nakręcona.
– Ale dlaczego? – wciąż nie rozumiem.
– Bała się, że to kompletnie załamie Barbarę. Wtedy zniknął wasz ojciec, kilka
miesięcy wcześniej zginął Franek. Wasza rodzina wycierpiała już i tak wiele. Bała
się o ciebie i mamę. A poza tym mówiła, że nie ma dowodów. Rzeka
najprawdopodobniej zmyła wszystkie. Jeśli coś w ogóle zostało, to i tak wessał to
odpływ mojej łazienki.
– Przecież wiadomo, że to byli oni – wchodzę Sarze w słowo. – Alan, Dawid
i Sebastian. Pamiętam, jak Laura mówiła mi ze dwa albo trzy razy, że łazili za nią,
zawsze po zmierzchu. Podejrzewała, że to byli oni. Mieli powód, by się odegrać.
W spojrzeniu Sary widzę powątpiewanie.
– To wcale nie jest takie pewne.
– Niby dlaczego?
– Kiedy Laura do mnie zadzwoniła, wyszłam z imprezy. Ale wypytałam potem
znajomych, którzy zostali do samego końca. Widzieli na niej Dawida i Sebę.
Podobno świetnie się bawili. Mieli zupełnie inne przebrania niż tamte, które
opisywała mi Laura.
– Bo tamte pewnie ubrudzili ziemią albo krwią mojej siostry – stwierdzam. –
To oczywiste, że musieli je zmienić. Pojawienie się na imprezie, na którą przyszło
ze dwieście osób, było idealnym alibi. Musieli o tym wiedzieć. I dokładnie tak by
się zachowali, gdyby to faktycznie oni jej to zrobili.
– To nie mogło być tych trzech – upiera się Sara.
– Dlaczego?
– Alan był wtedy w szpitalu, dzień po operacji usunięcia wyrostka
robaczkowego. To też sprawdziłam. Wypuścili go do domu dopiero kilka dni
później.
– Były przecież inne dowody, nawet jeśli Laura część z siebie zmyła – nie
ustępuję. – Mówiłaś, że ugryzła jednego z nich w palec. Mocno, do krwi. Po takim
ugryzieniu musiał zostać głęboki ślad, przynajmniej przez tydzień czy dwa. Może
nawet do teraz na jego palcu została blizna…
Sara kręci głową.
– To były wakacje. Wszyscy wtedy powyjeżdżali. Sebastian i Dawid też. Nawet
gdyby policja chciała ich przesłuchać, to nie było ich na miejscu. A poza tym było
jeszcze coś, co ją wtedy powstrzymywało.
Patrzę na Sarę wyczekująco. Po chwili wahania podejmuje przerwany wątek.
– Laura nienawidziła Sowińca – stwierdza. – Chciała stąd wyjechać. Zgłaszając
gwałt policji, po raz kolejny stałaby się celem. Mieszkańcy znów wycelowaliby
w nią spojrzenia. Albo te nienawistne, albo współczująco. To znów byłaby loteria.
Mieszkańców naszego miasteczka od współczucia do nienawiści dzieli tylko cienka
linia. Sama wiesz o tym najlepiej.
– Nigdy nie wiadomo, po której stronie się znajdziesz. Łaski czy niełaski –
kwituję jej słowa.
Skinieniem głowy Sara przyznaje mi rację.
– Nic się nie zmieniło. Jak się nie wychylasz, jest okej. Inaczej biorą cię pod
lupę. A wtedy potrafią zauważyć to, czego wcale nie ma. Laura chciała uciec, ale
tak naprawdę nigdy jej się to nie udało.
– Skoro tak nienawidziła Sowińca, to dlaczego tutaj wróciła po tych wszystkich
latach? Nie potrafię tego zrozumieć.
– Tego nie wiem. – Sara wzrusza ramionami. Widzę w tym geście jakąś
bezradność. – Może wreszcie chciała pokazać, że na przekór wszystkiemu może
być tutaj szczęśliwa. Nasz kontakt po jej powrocie był naprawdę kiepski. Wiem
o niej mniej niż ty. Widziałyśmy się najwyżej kilka razy, zawsze w mojej
wypożyczalni. Zawsze przychodziła po ten sam kajak. Brała go na kilka godzin
i spływała nim rzeką. Obiecałyśmy sobie, że się spotkamy na jakimś neutralnym
gruncie, ale nigdy do tego nie doszło.
– Dlaczego? – dociekam. – Miała do ciebie żal o tamten wieczór?
– Nie wiem. Żadna z nas chyba tak naprawdę do tego nie dążyła.
– Mówiłaś, że nie udało jej się uciec. – Wracam do pewnego szczegółu, który
na moment mi umknął. – Chodziło ci o dręczące ją myśli, czy tak?
Palce Sary stukają o blat stołu. Zawsze bawiła się dłońmi, kiedy starała się coś
ukryć. Teraz jest tak samo.
– Nie tylko – przyznaje z pewnym oporem.
– Co masz na myśli?
– Tamto nie zakończyło się wraz z jej wyjazdem do Krakowa. Jeden z tych
skurwieli jednak zostawił w niej tamtej nocy swoje nasienie… Wtedy, przy
szklarni…
Szpitalny identyfikator noworodka. Różowa opaska, która wypadła ze szkatułki
mojej siostry głęboko w niej ukryta. Podejrzewam, że jest klamrą spinającą całą
moją rozmowę z Sarą. Do tego zmierzało wszystko, o czym mi powiedziała.
– Laura zaszła wtedy w ciążę. – Sara potwierdza moje przypuszczenia.
Czuję pełzające po kręgosłupie ciarki. Wzdrygam się.
– Co stało się z dzieckiem?
Sara obraca w dłoniach pusty już kubek i kolejny raz mówi mi dzisiaj coś,
czego wcale nie chciałabym usłyszeć.
Rozdział 18

LAURA
dwanaście miesięcy po śmierci Franka Sawickiego

W ustach wciąż czuję kwaśny posmak wymiocin. Wyrzucałam je z siebie przez


kolejny piąty już z rzędu poranek. Nocki mamy, a co za tym idzie, jej ciągła
nieobecność w domu, tylko odwlekają to, co tak naprawdę nieuchronne. Nie chodzi
nawet o to, że któregoś dnia nie uda mi się usunąć tego zapachu z toalety i ścianek
łazienki. Matki zawsze wiedzą wcześniej niż później.
Siedzimy naprzeciwko siebie na łóżku, ja i Sara – ona z plastikową torbą
w ręku, ja z zaciśniętym w dłoni testem ciążowym.
– Podle wyglądasz – stwierdza moja przyjaciółka. Z torby wyciąga żaroodporne
naczynie z wciąż jeszcze parującą lasagne. – Przyniosłam ci trochę.
Na widok jedzenia znów ogarniają mnie mdłości. Biorę naczynie i odstawiam je
na parapet, byle nie czuć unoszącego się stamtąd drażniącego zapachu. Kątem oka
sprawdzam, czy drzwi pokoju Niny są zamknięte. Na szczęście jeszcze śpi. Ona też
niczego nie podejrzewa. Na razie. Cicho zamykam za sobą drzwi sypialni i wracam
na łóżko.
– Jestem w ciąży – wyznaję ze wstydem i otwieram zaciśniętą dłoń. Na
plastikowym prostokąciku wciąż rysują się dwie niebieskie kreski. Robiłam to już
z dziesięć razy. Otwierałam i zamykałam dłoń jak wariatka, naiwnie licząc, że
jedna z nich zniknie. Do przedwczoraj łudziłam się jeszcze, że za moje fatalne
samopoczucie odpowiada jakiś wirus. Spóźniający się okres przypisywałam życiu
w ciągłym stresie. Nieregularne miesiączki czasem już mi się zdarzały, choć
znacznie wcześniej, parę lat temu. Kłamstwa, kłamstwa… Ale te dwie niebieskie
kreski wciąż tam były. Na tym i na pozostałych ośmiu testach, które ukryłam
w pudełku pod łóżkiem.
– Fuck! – reaguje Sara.
Zapada między nami cisza.
– No to siedzimy w tym obie – odzywa się znów po dłuższej chwili. Jej palce
nerwowo stukają o ramę mojego łóżka.
– O czym ty mówisz?
– Naprawdę myślałam, że wcześniej się pokapujesz. – Sara wzdycha i ściąga
fałdy swojej luźnej bluzki. Rysuje się pod nią niewielki, zaokrąglony już brzuszek.
Dotyka go dłonią. – Czwarty miesiąc – mówi niepewnie i bada moją reakcję.
– I co teraz? Co z ASP?
Sara wzrusza ramionami.
– Zamierzam je urodzić. Papiery złożę jeszcze raz w przyszłym roku. Chyba da
się to wszystko jakoś ogarnąć.
– Rodzice wiedzą? – pytam.
– Nie byli zachwyceni, ale nam pomogą. Będę szyć, tylko na razie w domu.
Michał też go chce. – Na jej twarzy pojawia się wyraz jakiejś niewyobrażalnej ulgi.
Jakby jej decyzja odnośnie do dziecka zależała od jego aprobaty. – Na początku też
byłam przerażona. Dzieciak w naszym wieku to jakaś pieprzona paranoja. Nadal
mam milion obaw. O to, co mnie ominie i czy w ogóle dam radę. Bycie matką to
jakaś niezła jazda. Ale to chyba można jakoś pogodzić z całą resztą. Ty też dasz
radę – mówi z jakąś zafałszowaną pewnością. Chyba nie do końca sama w to
wierzy.
– Żartujesz?! – Odskakuję od niej gwałtownie, przesuwam się na krawędź
łóżka. – Nie chcę go! Nie zamierzam go wychowywać! – Wzdrygam się. – Ty
nosisz w sobie dziecko Michała. Kochasz go. Ja noszę w sobie coś, co napawa
mnie tylko wszystkim, co najgorsze. Lękiem i obrzydzeniem.
Biała spiczasta głowa otoczona ciemnością. Jęk wydobywający się z jego ust
wraz z ciągnącą się z nich nitką śliny, kiedy we mnie dochodził. On i tamci dwaj.
Chyba dwaj, wciąż nie jestem pewna, bo ciągle tylko traciłam i na przemian
odzyskiwałam przytomność, a głowy były do siebie takie podobne. Oczy też, tak
samo puste. Mój krzyk zamknięty w środku. We mnie. Nie mógł się wydostać,
zablokowany stęchłą szmatą, którą we mnie wetknęli. Wciąż nie mogę wymazać
ich ze swojej pamięci. Ani ich, ani brudu, jaki we mnie zostawili. I chyba nigdy mi
się to nie uda.
– Ono nie jest winne temu, co stało się tamtej nocy – przekonuje mnie Sara.
– Wiem, ale nie potrafię przestać o nim w ten sposób myśleć. Po prostu nie
mogę… Nie mogę i nie chcę się do tego zmuszać. Tylko bym je skrzywdziła.
– Wiesz, że ono jest dla ciebie szansą… – W oczach przyjaciółki pojawia się
niepokojący błysk. Jest tam zawsze, kiedy Sara wpada na jakiś dziwny pomysł.
– Niby na co? – prycham szyderczo.
– Na twardy dowód. Wskaże tego, kto to zrobił. Są już chyba nawet jakieś
prenatalne badania ustalające ojcostwo. Tak słyszałam.
– I co? Mam dążyć do tego, żeby przebadano jedną trzecią miasta, bo
przypuszczalnie tylu mężczyzn mogło tam wtedy być?
Sara patrzy na mnie z politowaniem.
– Zaczęłabym od Seby i Dawida. To cholerni psychole. Nachodzili cię już
wcześniej.
Słysząc ciche kroki, przykładam palec do ust. Sara milknie. Wstaję z łóżka
i uchylam drzwi swojego pokoju. Na korytarzu stoi w pidżamie Nina. Oblewa mnie
fala gorąca. Nie mam pojęcia, co siostra słyszała z naszej rozmowy.
– Hej, mała! – Zmuszam się do uśmiechu. Kiwam do niej.
– Hej! – Odmachuje mi, pociera zaspane oczy, odwraca się i idzie do łazienki.
Oddycham z ulgą i wracam do Sary, ale zostawiam drzwi uchylone, by lepiej
słyszeć, co dzieje się na korytarzu. Ściszam głos.
– Rozmawiałyśmy już o tym. Sara, ja chcę stąd wyjechać. Muszę – mówię
z wyraźną paniką w głosie. – Ogarniam już stancję w Krakowie. Nie będę czekać
do września. Wkrótce będzie coś widać. Nie chcę, by ktokolwiek się zorientował.
– Nawet twoja mama?
– Nawet ona – mówię zdecydowanie.
– Okej. To co zamierzasz zrobić? Zamierzasz je usunąć, tak?
– Nigdy bym tego nie zrobiła – oznajmiam kategorycznie. – Na to ono niczym
sobie nie zasłużyło.
Sara potrząsa głową, jakby zupełnie mnie nie rozumiała. Wzdycha i opiera się
plecami o ścianę. Przygryza dolną wargę.
– Nic nie kumam. Uciekasz, ale nie chcesz go wychować. Sorry, ale nie zostaje
ci zbyt wiele opcji. Za kilka miesięcy ono się pojawi. Chcesz tego czy nie. I co
wtedy?
Wsłuchuję się w dobiegające z wnętrza domu szmery. To ciurkająca woda.
Drzwi łazienki nadal są zamknięte, ale szum wydobywa się stamtąd. Nina pewnie
bierze prysznic. A to oznacza, że mamy jeszcze kilka minut spokoju.
– Słyszałaś o oknach życia? – pytam Sarę.
– Chcesz je tam zostawić?
– Takie dzieci mają potem lepszą szansę na znalezienie kochających rodziców.
Zero ciągnącej się miesiącami papierologii, zrzekania się praw rodzicielskich i tego
wszystkiego – mówię z przekonaniem.
Staram się przekonać do tej decyzji nie tylko Sarę, ale głównie siebie. To
wszystko jest wciąż takie trudne.
– Nie podoba mi się to. – Sara robi kwaśną minę. Znów stuka palcami o ramę
łóżka. – Powinnaś powiedzieć mamie.
– Nie mogę.
– Dlaczego, do cholery? – Głos mojej przyjaciółki jest ostry jak szpikulec. –
Ona nie jest twoim wrogiem.
– I o to chodzi. Kocham ją, a to ją zupełnie zniszczy. Ona już jest cieniem samej
siebie.
– Ty masz syndrom jakiejś pieprzonej Joanny d’Arc czy co? – Głos Sary wciąż
jest najeżony kolcami. – Sama przeciwko światu. Dlaczego tylko ty masz się z tym
mierzyć? To jest chore. Nikt nie powinien być z tym sam. To znaczy masz mnie,
cokolwiek zrobisz, będę cię wspierać, ale twoją mamę zniszczy prędzej twoje
kłamstwo niż ta wiadomość. A tym draniom ujdzie to na sucho. Tego chcesz?
– Sara, już podjęłam decyzję – mówię jakoś bez emocji. Chociaż tak naprawdę
one wciąż we mnie buzują. – Chciałam prosić o pomoc ciebie. Tylko tobie ufam.
– Mnie? – pyta Sara z obawą. – Ale co masz na myśli?
– Pójdziesz tam ze mną? Zostawimy je w tym oknie życia razem? Boję się, że
stchórzę…
– To trochę za dużo jak na moją głowę teraz… Nie wiem, czy dałabym radę…
Sama będę wtedy tuż po porodzie… – Sara też ma gonitwę myśli. Widzę to w jej
rozedrganym spojrzeniu. Rozumiem ją. – Ale może on mógłby to zrobić, jeśli mu
ufasz. I jeśli naprawdę tego chcesz – dodaje po chwili. – Ufasz mu?
– Komu?
– Pawłowi. Wiem, że rozumiecie się bez słów.
– Wtedy musiałabym mu powiedzieć o wszystkim. Znienawidzi mnie.
– Nie bądź śmieszna. Prędzej będzie chciał rozwalić łby tym trzem ścierwom.
Nie wiem, co on w nich kiedyś widział. Zawsze byli z zupełnie innej bajki.
Zatopiona w myślach, tracę kontrolę nad tym, co dzieje się na korytarzu.
Uchylone drzwi otwierają się na oścież i do pokoju wparowuje ubrana w sportowy
dres Nina. Na głowie ma turban. Wokół jej stóp kręci się nasz psiak.
– Mamy jeszcze płatki? – pyta z uśmiechem. Macha w stronę Sary.
– Są w górnej szafce. Ale już tylko resztka. Nie jedz tego świństwa. Dasz nam
chwilę? Zaraz zrobię ci normalne śniadanie – zwracam się do siostry.
Mała uśmiecha się z aprobatą i idzie do kuchni, słyszę, że się w niej cichutko
krząta. Po posadzce rozchodzi się stukot psich pazurków. Tajfun nie odstępuje Niny
na krok, nie tylko teraz. Uznaje ją od samego początku za swoją panią. Po chwili
z gwizdka w czajniku wydobywa się głośny świst. Sara wychodzi kilka minut
później, wymuszam na niej obietnicę milczenia. Przygotowując śniadanie dla Niny,
parę razy zerkam na położony na blacie telefon, ale kończy się na tym, że omijam
go szerokim łukiem. Przyciąga mnie i jednocześnie odpycha. Ma być
przekaźnikiem najbardziej intymnej prośby, do której wciąż nie mam przekonania.
Między rozmową z siostrą a smarowaniem kolejnej kanapki i blendowaniem
owoców na jej smoothie biorę telefon do ręki. Wpisuję w niego wiadomość i ją
wysyłam. Tak po prostu. Bez analizowania treści, bez żadnego namysłu. Bo wtedy
na pewno bym się rozmyśliła. Po kilku sekundach dostaję potwierdzenie, że
wiadomość została dostarczona do Pawła.
Rozdział 19

NINA
teraz

– Jak mogłaś nie zauważyć, mamo?


Nie powinnam tego mówić. Żałuję swoich słów już w chwili, w której je
wypowiadam. Widzę wyraźnie, że Barbara faktycznie nie wiedziała. Zgarbiona,
z twarzą schowaną w dłoniach, wygląda jak porzucony na krześle płaszcz, a nie
człowiek. Kolejne dni niepewności znów coś jej odebrały. Cienie pod oczami
zmieniły się w smutne czarne sińce. Skóra zupełnie straciła kolor. Przybyło jej
zmarszczek, a wraz z nimi siwych włosów na skroniach.
– Ta dziewczyna równie dobrze może kłamać – mówi bez przekonania. Kładzie
dłonie na blacie dębowego stołu. Kręci z niedowierzaniem głową.
– Nie ma powodu, by to robić. W szkatułce Laury znalazłam opaskę. Była
powodem naszej rozmowy.
Wzrok Barbary utkwiony jest w błyszczącym parkiecie, jakby na nim szukała
jakichś wspomnień albo odpowiedzi.
– Tego roku, kiedy wyjechała do Krakowa, nie widziałyśmy się z nią przez
kilka miesięcy. Nie przyjechała nawet na Boże Narodzenie, wymawiając się grypą.
Pamiętasz?
– Widziałyśmy się z nią dopiero w maju. – Kiwam na potwierdzenie głową. –
Przyjechała na długi weekend.
– Wydawała się jakaś inna.
– Zupełnie inna – przyznaję, przypominając sobie, że mniej więcej wtedy nasza
bliska relacja zaczęła się gwałtownie psuć.
– Myślałam, że to studia ją tak zmieniły.
– A ona w tym czasie musiała urodzić i oddać dziecko. Jeśli faktycznie do tego
doszło. Bo tego nie wiemy. Może jednak przerwała ciążę…
– Rozmawiałaś z młodym Sawickim? – pyta Barbara. Podnosi na mnie wzrok.
– Nie – odpowiadam zgodnie z prawdą. – Ale zamierzam to z niego wyciągnąć.
Jeszcze dzisiaj.
– Czy to czasem nie twój telefon? – Barbara wyciąga szyję w stronę korytarza.
Widzę, że nasłuchuje.
Faktycznie dobiega stamtąd stłumiony dźwięk dzwonka mojego telefonu.
Schowałam go w wewnętrznej kieszeni kurtki.
– To Staniszewski – oznajmiam, kiedy wyciągam z kieszonki telefon.
Odbieram, zaszywając się w kącie korytarza.
– Przełącz na głośnomówiący i chodź tutaj – nawołuje mnie Barbara. – Tosia
jest u logopedy. Możemy rozmawiać swobodnie.
Przez ułamek sekundy przez głowę przebiega mi myśl, że nie spodoba się jej to,
co mam Staniszewskiemu do powiedzenia. Ale jest mi wszystko jedno. To nie
reakcją mojej macochy teraz się martwię.
Włączam tryb głośnomówiący. W pokoju słychać donośny głos
Staniszewskiego. Barbara gwałtownie się prostuje, zastyga w oczekiwaniu.
– Dzwoniła pani wczoraj. Przepraszam, byłem cały dzień w terenie.
– Mam kilka informacji, które być może pomogą w śledztwie – rzucam
w słuchawkę. Chcę, by jak najprędzej o wszystkim się dowiedział. – Myślę, że
Tosia, córeczka Laury, mogła widzieć sprawcę. Ułożyła go z klocków Lego.
A raczej ją. To ruda, piegowata kobieta. Najprawdopodobniej ta sama, która w dniu
zaginięcia wypożyczyła kajak, podszywając się pod moją siostrę. – Kątem oka
zerkam na Barbarę. Zamiast oburzenia na jej twarzy widzę niepewność
i wyczekiwanie. Mruży oczy, na szarych policzkach pojawiają się rumieńce,
pierwsze nieśmiałe ślady życia. Staniszewski milczy. Słychać tylko jego oddech. –
Od jej przyjaciółki, Sary Kaweckiej, dowiedziałam się też, że piętnaście lat temu
Laura w wyniku gwałtu zaszła w ciążę – kontynuuję. – Moja siostra nigdy tego nie
zgłosiła. Nie powiedziała o tym nikomu poza Kawecką i Pawłem Sawickim.
Podejrzewamy, że mógł jej to zrobić któryś z uczniów chodzących do jej szkoły.
Trzech z nich szczególnie prześladowało wtedy naszą rodzinę.
– Może pani przyjechać na komisariat jutro rano? Na ósmą? Chciałbym spisać
zeznania. Jest też jeszcze kilka rzeczy, o których powinniśmy porozmawiać – mówi
Staniszewski enigmatycznie. W jego głosie nie wyczuwam entuzjazmu. Jest nijaki
jak zawsze.
– Czy macie już coś nowego? – Barbara włącza się do rozmowy. – Tu jej
matka, Barbara Widerska.
Śledczy jest chyba zaskoczony obecnością Barbary. Odchrząkuje, ale
zachowuje profesjonalny ton.
– Wolałbym jeszcze za dużo nie mówić.
– Proszę, odchodzę od zmysłów. Odchodzimy. Ja i moja córka – poprawia się
Barbara, patrząc na mnie.
– To jeszcze nic konkretnego, wciąż łączymy luźne elementy.
– Bardzo pana proszę…
– No dobrze. – Staniszewski w końcu ulega. – Ale niech się panie zbytnio nie
przywiązują do tych informacji. One nadal poddawane są dalszej weryfikacji. Na
poboczu, kilka metrów od miejsca porzucenia wózka inwalidzkiego, znaleziono
fiolkę iniekcyjną.
– Czy jej zawartość wstrzyknięto mojej córce? – pyta Barbara.
– Istnieje takie prawdopodobieństwo, choć nie było na niej odcisków palców.
Ale tak, moim zdaniem fiolka jest powiązana z wózkiem inwalidzkim, a tym
samym z pani córką. Etykieta została usunięta, ale charakterystyczny kształt jej
aluminiowego uszczelnienia pozwala wnioskować, że to mógł być propofol.
– A co to takiego? – chcę się dowiedzieć.
– Krótko działający anestetyk dożylny stosowany do wprowadzenia
i podtrzymania znieczulenia ogólnego – objaśnia śledczy.
– Czy ten środek mógł zaszkodzić jej i dziecku? – dopytuję.
– Nie wiem, co ma pani na myśli, mówiąc „zaszkodzić”. Ale ktokolwiek go
wstrzyknął, na tamtym etapie nie chciał prawdopodobnie osiągnąć nic więcej poza
chwilowym odurzeniem i unieruchomieniem pani Wagner.
– Na tamtym etapie? Co to znaczy? – pyta wyraźnie zaniepokojona Barbara.
– Nie wiemy, co się działo z pani córką po tym, jak umieszczono ją
w samochodzie porywaczy. To nie jest ani zła, ani dobra wiadomość. Kolejne
z moich ustaleń dotyczą marki pojazdu, a konkretnie odprysków farby. Tych
znalezionych na drzewach. Rozmawialiśmy o nich wcześniej.
– I co? – pytam.
– Mikroślady chemiczne okazały się dosyć nietypowe. We wzorniku ten lakier
widnieje pod nazwą „biały nacre”. Wycofano go po dwóch latach produkcji ze
względu na jego defekt. Używano go tylko w dwa tysiące czwartym i piątym przy
produkcji nissana cabstara. Kojarzą panie ten model?
– Nie – odpowiadam.
Barbara milczy.
– To duży samochód dostawczy z chłodnią. Właścicielami takiej niewielkiej,
składającej się z czterech sztuk floty, byli przez kilka lat Marian i Dagmara
Sawiccy. Marian Sawicki twierdzi, że pozbył się wszystkich swoich cabstarów
dziesięć lat temu. Wymienił starą flotę na nową, większą. Tamte samochody
podobno sprzedał.
Barbara odchyla się na krześle. Jej twarz, zmęczona i blada, płonie teraz furią.
Usta drżą, prawa noga stuka nerwowo. Dawno nie widziałam takiej zmiany w jej
zachowaniu. Nie mam pojęcia, z czego wynika. Może między nią a Sawickim
doszło niedawno do jakiejś konfrontacji, o której mi nie powiedziała?
– Kłamie. Cokolwiek ten człowiek mówi, kłamie! – Barbara podnosi głos.
– Niestety nie – twierdzi śledczy. – Choć Sawicki utrzymuje, że nie dysponuje
dokumentami sprzedaży, do tej pory udało nam się już znaleźć troje spośród
czworga nabywców. Faktycznie dokonano transakcji kupna-sprzedaży we
wskazanym przez Sawickiego przedziale czasowym. Żadnego z nabywców nie
wiążemy jednak z porwaniem pani Wagner. Nadal poszukujemy czwartego
właściciela, o ile on w ogóle istnieje. Wygląda na to, że ten samochód nigdy nie
został przerejestrowany. Proszę jednak nie wyciągać pochopnych wniosków. To
dość popularny rocznik. W samym województwie wielkopolskim samochód tej
marki i w takim kolorze mają aż sześćdziesiąt dwie osoby. Sprawdzamy
wszystkich. A to potrwa. Na razie tyle. Naprawdę nie mogę zdradzić nic więcej.
Nie na tym etapie – podkreśla Staniszewski.
Nie przeciągam naszej rozmowy, wciąż myślę o czekającej mnie innej
konfrontacji. Barbara też nie zadaje więcej pytań. Chwilę później, po
potwierdzeniu jutrzejszego spotkania na komisariacie, rozmowa ze Staniszewskim
dobiega końca.
– Chcesz pojechać tam ze mną? – zwracam się do macochy.
– Na komisariat?
– Do Sawickich.
W oczach Barbary błyska strach.
– Za pół godziny odbieram Tosię. I nie chcę, żebyś tam jechała. – Kręci
kategorycznie głową. – Ani sama, ani ze mną. Nic z niego nie wydobędziesz.
Sprowokujesz go tylko do czegoś innego, znacznie gorszego. To już raz było,
identyczna sytuacja.
– Nie rozumiem. Co było?
Barbara podnosi się z krzesła. Z komody zabiera swoją torebkę i w niej szpera.
Z jednej z przegródek wyławia kluczyki i wsuwa do kieszeni swetra. Torebkę
przewiesza przez ramię. Odnoszę wrażenie, że jest niemal gotowa do wyjścia.
– Nie chciałam, żeby Laura szła tamtej nocy do szklarni. – Prostuje fałdy
swetra, nerwowo bawi się ściegiem. – Nie posłuchała mnie, choć jakieś złe
przeczucie tkwiło we mnie jak drzazga. Teraz też je mam. Nie jedź tam, proszę –
mówi i patrzy na mnie błagalnym wzrokiem.
Ale jej słowa wywołują odwrotny skutek. Kolejny raz tylko bardziej burzy się
we mnie krew.
– Ta bierność nam wszystko odbierała. Nie zamierzam wiecznie tchórzyć, byle
nie dać się im skrzywdzić. Sawickim i innym gnojom – mówię twardo. – Tym
bardziej, że albo ten glina tylko dawkuje nam informacje, albo ich zwyczajnie nie
ma. Dzięki temu, że drążę, my wiemy o Laurze znacznie więcej. Pojawiają się
powiązania. Któreś z nich w końcu nas do niej zaprowadzi. Może jesteśmy już
o krok. Sama słyszałaś. Sześćdziesiąt dwa wozy na całą Wielkopolskę, na trzy i pół
miliona osób! To nie jest żaden pieprzony zbieg okoliczności, że cztery spośród
tych dostawczaków należały do Sawickich. Może dla glin to oznacza wiele opcji.
Dla mnie nie! Nieważne, że stary Sawicki pozbył się ich lata temu. Coś tu nie gra,
on coś ukrywa.
Barbara zdaje się nie słyszeć. Mija mnie w milczeniu i dociera na korytarz
chwiejnym krokiem. Z wieszaka ściąga dwie parasolki. Jedną z nich wciska mi
w rękę. Słyszę dudniące o parapet krople. Wcześniej też padało, leje od rana, ale ja
zupełnie nie zwracałam na to uwagi. Świat zewnętrzny przestał mnie obchodzić.
Chwilowo przestał dla mnie istnieć.
Barbara kładzie dłoń na klamkę, ale jej nie naciska.
– Czy to oznacza, że nie zamierzasz mnie posłuchać? – pyta kontrolnie, ale
widzę, że dała już za wygraną.
– Nie, mamo, nie zamierzam.
Wychodzimy z kamienicy razem w zupełnym milczeniu, pogrążone pewnie
w tych samych myślach, targane podobnymi rozterkami, z tą samą, narastającą
tęsknotą za Laurą. Potem się rozdzielamy i każda z nas idzie w swoją stronę.

Sklep Sawickich wygląda prawie tak samo jak zawsze. Prawie, bo tym razem
z powodu deszczu klientów jest w sklepie znacznie mniej. Przy ladzie stoją dwie
starsze panie, które sprawnie obsługuje ciemnowłosa ekspedientka. Rozpoznaję
w niej dziewczynę, którą poprzednio zbeształ Sawicki. Pakuje towar w biały
papier, każdą z paczuszek okleja srebrną wlepką z różową świnką, której podobizna
wkomponowana jest także w wiszący nad wejściem neon.
Chyba zaczynam rozumieć, na czym polega fenomen tego sklepu. Na hakach
porozwieszane są sznury kiełbas – wędzone, parzone, surowe. Są też te
przeznaczone do gotowania, parzenia, smażenia i grillowania. Wybór przyprawia
o zawrót głowy. Ale nie tylko różnorodność jest atutem. W powietrzu unosi się
przyjemny zapach wędzarni, palonego drewna, czosnku i naturalnych przypraw.
Ułożone w ladach chłodniczych wędliny też wyglądają na smaczne i świeże. To
samo dotyczy ustawionej pod oknem lady z mięsem. W dobie sztucznie
barwionych i naszpikowanych konserwantami wędlin z marketów to miejsce
wydaje się po prostu apetyczne. A zarazem czyste.
– Czy mogę rozmawiać z właścicielem? – pytam ekspedientkę, gdy przychodzi
moja kolej.
– Pan Sawicki właśnie wyszedł. Ale może go pani jeszcze złapie. Tylko że
trzeba by wejść od strony podwórza. – Dziewczyna wskazuje przez okno
brukowaną alejkę biegnącą wzdłuż budynku. A zaraz potem robi przestraszoną
minę. Może boi się, że ta informacja będzie powodem niezadowolenia jej
pracodawcy. Pewnie już wie, jak niewiele potrzeba, by rozwścieczyć Sawickiego.
Dziękuję jej i pospiesznie wychodzę.
Deszcz zacina coraz mocniej. Zostawiłam parasol Barbary w samochodzie.
Z naciągniętym na głowę kapturem wbiegam w alejkę, którą wskazała mi
ekspedientka. Sawicki wciąż chyba jeszcze tam jest. Światła reflektorów jego wozu
padają na uliczkę wyjazdową, uruchomiony silnik głośno klekocze. W połowie
drogi do otwartej bramy gwałtownie się zatrzymuję. Dobiegający zza budynku
męski głos nie należy do Sawickiego. Ale znam go i błyskawicznie rozpoznaję. I to
mnie niepokoi. Przyczajona za bramą, z plecami przylegającymi do szorstkiego
mokrego muru, ostrożnie się wychylam. Ze swojej kryjówki mam widok na część
podwórza. Naprzeciwko opartego o białą furgonetkę Sawickiego, w odległości
kilkunastu metrów ode mnie, stoi Igor.
Co on tu, kurwa, robi?
Usiłuję zrozumieć, o czym rozmawiają, ale deszcz i pracujący silnik zupełnie
mi w tym nie pomagają. Słyszę tylko zniekształcony głos Igora. Z jego ust
wychodzi idiotyczny bełkot, nic więcej. Bla, bla, bla. Igor wciąż trajkocze,
a Sawicki stoi na rozstawionych szeroko nogach z rękami w kieszeniach. Stoi
i słucha. Na jego twarzy widzę to, co zawsze – butę przyklejoną do wykrzywionych
ust. Chwilę później Sawicki wykonuje pewien ruch. Prawą rękę wysuwa w stronę
Igora, który z kolei przestaje gestykulować. W zaciśniętej dłoni Igora znajduje się
jakiś niewielki przedmiot.
Zwitek papieru?
A może banknotów?
Stoję zbyt daleko, by mieć stuprocentową pewność, tym bardziej że szarość
deszczu trochę zniekształca obraz rzeczywistości. Krople osiadły mi na rzęsach,
spłynęły do nosa i ust, ściekają po policzkach. Sawicki odbiera od Igora to coś i od
niechcenia wsuwa do kieszeni spodni. Potem chwyta klamkę furgonetki i gramoli
się na miejsce kierowcy. Silnik na chwilę gaśnie, więc słyszę ostatnie wypowiadane
przez Igora słowa.
– Jesteśmy w kontakcie.
Mdli mnie na myśl o tym, w jakim celu ci dwaj mieliby się kiedykolwiek ze
sobą kontaktować. Sawicki odpala silnik i rusza z piskiem opon. Kiedy wyjeżdża
przez bramę, od maski jego furgonetki dzieli mnie nie więcej niż kilkanaście
centymetrów.
Igor stawia kołnierz wiatrówki, poprawia zsuwający się z głowy kaptur i rusza
w moją stronę. Ale nadal mnie nie widzi. Odklejam się od muru dokładnie wtedy,
kiedy on dociera do bramy.
– Co to znaczy, że będziecie w kontakcie?! – Zagradzam mu drogę. Czuję, że
gniew rozsadza mnie od środka i dyktuje mi kolejne słowa. – Ty i ten oślizły typ?
Igor odsuwa się ode mnie. Jest zupełnie zdezorientowany.
– Co ty tutaj robisz?! – pyta. Postępuje krok do tyłu.
– Może najpierw raczysz odpowiedzieć na moje pytanie?
– Zgaduję, że to samo, co ty. Pytałem go o Laurę.
– Nie pieprz. Za co mu zapłaciłeś? Widziałam, jak przekazujesz mu zwitek
banknotów. – Postanawiam go sprowokować. Chcę sprawdzić jego reakcję.
– Twoje węszenie zakrawa na paranoję. – Igor parska wymuszonym śmiechem.
– Nie wsunąłem mu żadnej kasy, tylko wizytówkę. Owszem, zaproponowałem mu
kasę, ale wtedy, kiedy ujawni, komu sprzedał furgonetkę. Policja jakoś nie kwapi
się, żeby to ustalić. Wziąłem sprawy w swoje ręce. I to tyle.
– Skąd wiesz, że furgonetka Sawickiego może mieć związek z zaginięciem
Laury?
– Wiem. Wbrew temu, co myślisz, ja też chcę ją odnaleźć żywą. I tak, obchodzą
mnie postępy w śledztwie.
– To naprawdę miła przemiana – mówię kpiąco.
Igor rzuca mi pełne niechęci spojrzenie i rusza w stronę głównej ulicy.
– Chcesz jeszcze o coś spytać? Śpieszę się do córki – pyta od niechcenia, nawet
na mnie nie patrząc.
– Mówisz o Tosi? To miło, że się nią interesujesz. Bo ostatnio zajmuje się nią
tylko Barbara. A spytać chcę, owszem. O ubezpieczenie. Kto tak naprawdę chciał
je wykupić, ty czy Laura? – wołam za nim.
Ale Igor nie zatrzymuje się, by mi odpowiedzieć. Jeszcze chwila, a dotrze pod
drzwi wejściowe rzeźnika, a wtedy zniknie mi z pola widzenia. Przyspieszam i po
chwili się z nim zrównuję.
– Ej, możesz mi odpowiedzieć? – pytam, z trudem łapiąc powietrze. Chwytam
go za rękaw wiatrówki.
Wychodząca ze sklepu młoda kobieta rzuca nam ciekawskie spojrzenie.
– Schowaj sobie gdzieś te swoje insynuacje, okej? – Igor mi się wyszarpuje.
Wyciąga szyję w moją stronę, przypomina koguta zbierającego się do ataku. – Nie
widziałaś Tosi przez pół roku, robisz z siebie teraz kochającą ciocię. I jeszcze
bardziej kochającą siostrę – mówi drwiąco. – Zrób sobie własny rachunek
sumienia. Ode mnie się odwal! – Jego oczy płoną gniewem.
– Nic o mnie nie wiesz.
– I vice versa. A teraz naprawdę spadaj.
Szybkim krokiem przechodzi na drugą stronę ulicy i otwiera drzwi swojego
samochodu. Nie zauważyłam go wcześniej, bo wcisnął się obok wiaty parkingowej,
między dwa rosnące tam rozłożyste drzewa. Uruchamia silnik i włącza się do
ruchu.
Przeszywający do szpiku kości chłód czuję dopiero wtedy, kiedy wsiadam za
kierownicę swojego beetle’a. Zrzucam z siebie mokrą bluzę, pod którą mam tylko
top. Na szczęście on nie przemókł. Przekręcam kluczyk w stacyjce i kieruję się do
położonego trzy ulice dalej serwisu GSM, którego właścicielem jest Paweł
Sawicki.
CZĘŚĆ 3
Rozdział 20

LAURA
teraz

Moje nadgarstki wczepione są w skórzaną obejmę. Oplata je i unieruchamia.


Metalowa sprzączka łączy pasy z chłodną ramą łóżka. Od kilku godzin, odkąd
jeszcze bardziej nasiliły się skurcze, jestem do niego przytwierdzona, jak pies do
łańcucha. Mam teraz minutę spokoju, najwyżej dwie. Potem znów wszystko
zacznie się od nowa…
Kucam przed łóżkiem w lekkim rozkroku, ze stopami mocno przylegającymi
do podłogi, w niezmiennej pozycji przez cały ten czas. Odkąd tutaj jestem, bardzo
napuchły mi nie tylko stopy, ale i ręce. Jestem zdrętwiała i przerażona, z każdym
kolejnym skurczem coraz bardziej. Bo zbliża się nieuchronnie. Rozrywający ból
wciąż przybiera na sile. Umościł się we mnie jak żarzące się bryłki węgla, stale
podsycane nowym, coraz silniej rozprzestrzeniającym się ku dołowi ogniem. Moje
dziecko rozpiera mnie od środka i wiem, że to już wkrótce. Chcę ją w sobie jak
najdłużej zatrzymać, bo tu jest bezpieczna.
Wokół wciąż słyszę złowieszczy szelest fartuchów. Są zawsze obok, nawet
kiedy zostawiają mnie samą, czuję, że wciąż węszą pod drzwiami i tylko czekają na
to, żeby mi ją odebrać. A ona pojawi się wtedy, kiedy nadejdzie czas, bez względu
na to, jak bardzo będę ją przed tym powstrzymywać. Bez względu na to, jak bardzo
chciałabym ją przed nimi chronić.
Jest ich dwoje, kobieta i mężczyzna. Są ubrani w identyczne białe kitle, mają
ochraniacze na buty. Wyglądają sterylnie i profesjonalnie. Na twarze mają
naciągnięte białe kominiarki. Podejrzewam, że jedno z nich, najprawdopodobniej
ona, pracuje w szpitalu albo przychodni. Widzę to w jej sprawnych ruchach
i akcesoriach, jakie ze sobą przyniosła. Poza lekami, którymi mnie faszeruje, na
stoliku rozłożyła podkłady i całe mnóstwo gazików. Są też zaciski pępowinowe
i kilka par nożyczek oraz wepchnięta w kąt żółta torba foliowa. Wolę nie znać jej
przeznaczenia. Wolę tam nie patrzeć, wolę nie wiedzieć nic więcej.
Ich obecność tutaj jest zaprzeczeniem opieki. Krążą wokół mnie jak drapieżcy
wyczekujący końca konającej zwierzyny. Robią to od kilku dni, odkąd mnie tutaj
zamknęli. Ale dziś, kiedy z samego rana odeszły mi wody, osaczyli mnie jeszcze
bardziej.
Szelest kitla znów się do mnie zbliża. Szorstka kłująca folia uwiera mnie
w nagie udo. To ona. Jestem prawie pewna, że ta suka wywołała wcześniejszy
poród. Teraz wyciąga rękę w lateksowej rękawicy, w której trzyma niewielkie
lusterko. Robi to dzisiaj kolejny raz. Wcześniej próbowałam je wytrącić nogami,
ale to była tylko żałosna próba z góry skazana na niepowodzenie. Co kilka minut
podsuwa to przeklęte lusterko pod moje krocze. Nigdy nie mówi, co widzi, ale na
jej ustach pojawia się wtedy jakiś uśmieszek, jakby wyraz cichej satysfakcji. Wiem,
co to oznacza…
To ona wydaje komendy temu drugiemu. Nie wiem o niej nic poza tym, że jest
ruda. Za którymś razem, kiedy się we mnie wkłuwała, zsunął się jej mankiet kitla.
Białą skórę ma nakropioną dziesiątkami maleńkich pomarańczowych piegów.
Ten drugi, mężczyzna, nie odzywa się ani słowem. Ani dzisiaj, ani nigdy
wcześniej. W ciągu tych siedmiu dni z jego ust nie padło żadne słowo. Kiedy syczę
pokonana kolejną falą napływającego bólu, on zachodzi mnie od tyłu. Słyszę ciche
szuranie jego stóp, szelest przesuwanej po posadzce folii. Na karku czuję jego
oddech. Po chwili jego ciepłe palce tańczą na moim kręgosłupie. Trafiają w te
najbardziej spięte i bolesne miejsca. To dzisiaj już kolejne takie podejście, kiedy
próbuje rozmasować mój ból.
– Odpierdol się – warczę jak zwykle. Stanowczym ruchem ramion strząsam go
z siebie.
Odchodzi w ciszy, pieprzonej ciszy, która przykleiła się do niego jak cień. Ale
za jakiś czas znów wróci. Snuje się jak milczący duch i tylko wykonuje komendy
rudej. Raz po raz próbuje okazać mi kolejny koszmarny wyraz czułości. Wcześniej
chwycił mnie za rękę, usiłował rozmasować kark, z mokrego od wysiłku czoła
odgarniał lepkie pasma włosów. Było w tym wszystkim coś obrzydliwego. Robił to
w taki sposób, jakby stanowiło to dla niego jakiś rodzaj podniety. Jakby widział
w tym pewien rodzaj łączącej nas więzi.
Wyrównuję oddech, bo ból odpływa. Czuję ten sam co zawsze stęchły smród
przyziemia, starych ciuchów, wilgoci, butwiejącego drewna. W ścianach nie ma
okien, oblepiają je ułożone w jodełkę drewniane klepki, z których zwykle układa
się parkiet. Ale te są zniszczone, latami nie były konserwowane. Na początku
starałam się zapamiętać szczegóły, licząc, że się uwolnię i wymknę. Ale wraz
z upływem kolejnych dni tylko traciłam siły, a oni nie spuszczali mnie z oczu. Boję
się, że dziś nadejdzie koniec. Kiedy ona się urodzi, ja umrę. Nie będę im już
potrzebna.
Wraz z tą straszną myślą uderza we mnie kolejna fala bólu, najsilniejsza
z dotychczasowych. Płonę nim cała. Ból jest tak silny, że tracę równowagę.
Upadam na kolana. Chcę zwinąć się w kłębek, ale nie mogę. Nawet na to nie
pozwala mi moje ciało. On znów staje przy mnie, jak mój własny, przetrącony cień,
wsuwa swoją rękę w moją unieruchomioną dłoń. Tym razem odruchowo wbijam
w nią paznokcie, byle przenieść na niego choć cząstkę tego, przez co teraz sama
przechodzę. Nie odsuwa ręki. Nawet wtedy, kiedy zaczyna krwawić. Jest zupełnie
nieczuły na ból. Odnoszę wrażenie, że autentycznie chce go ode mnie przejąć.
Ostrożnie mnie podnosi i pomaga mi wrócić do poprzedniej pozycji.
Przy tym skurczu dzieje się ze mną coś jeszcze. Coś dzieje się z moją głową,
jakby coś w niej pękło i się poprzestawiało. Czaszka pulsuje, tak jak zawsze, kiedy
nagle rośnie mi ciśnienie. Tylko że teraz dodatkowo nie mogę złapać ostrości.
Klepki na ścianie tworzą zupełnie inną mozaikę, przekrzywioną i pełną ubytków.
Falują mi przed oczami, ich barwa intensyfikuje się i na powrót blednie.
– Coś jest nie tak ze mną. Proszę, zawieź mnie do szpitala! – Próbuję znowu,
jak prosiłam już z milion razy. Ale on tylko stoi, milczy i pozwala ranić swoją rękę.
– Pierdolone pojeby!! Czego wy od nas chcecie?!
Wypluwam z ust kolejne nienawistne słowa. Czuję, że wargi mi krwawią.
Przygryzłam je zębami.
Jest jeszcze ona, ruda w białym kitlu. Na chwilę o niej zapomniałam. Teraz
porzuciła lusterko i usadowiła się pode mną. Na jej rękach też są ślady krwi.
Mojej krwi.
– Wyreguluj oddech. Napnij, a potem rozluźnij przeponę. Tak, jak ustaliłyśmy.
Teraz nie pomagasz dziecku. Nie dotleniasz go wystarczająco – mówi z jakąś
naganą w głosie.
– Zamknij się, suko! – warczę. – Niczego z tobą nie ustalałam.
Z bezsilności i skrajnego wycieńczenia opieram głowę o sztachety łóżka. Wtedy
rozpychający się we mnie ból nagle znika. Tak po prostu. Wraz z ulgą przychodzi
nowy strach. Lateksowe rękawice kurczowo trzymają moje dziecko.
– To dziewczynka – mówi ruda, kąciki jej warg się unoszą. W jej oczach budzi
się coś demonicznego.
– Zostawcie ją, błagam… – mamroczę pod nosem i osuwam się po metalowych
sztachetach łóżka.
Mój głos zupełnie traci moc, wsiąka w otaczające nas stęchłe powietrze. Mocy
nie ma też w moim ciele. Znów upadam na podłogę, ale resztką sił obracam się na
plecy, by widzieć swoje dziecko i upewnić się, że wszystko z nim w porządku.
Jej ubrudzone białą mazią rączki i nóżki wiją się niespokojnie. Z gardła
wydobywa się głośny krzyk. Oddycham z ulgą.
Od tamtej pory szybko przestaję ich obchodzić. Całą uwagę skupiają na moim
dziecku. On trzyma maleńką w rękach, ona wyciąga wsunięty pod komodę karton
i coś z niego wydobywa. Jej ruchy są bardziej nerwowe niż dotychczas,
niedokładne, podszyte ekscytacją albo lękiem.
Nadrukowane na białym kartonie litery rozmazują mi się przed oczami. Ale
kiedy zaciskam powieki i na powrót je otwieram, powoli układają się w sensowny
ciąg.

Zestaw do pozyskiwania i transportu


I i II frakcji krwi pępowinowej.

Nie rozumiem, do czego może im to być potrzebne. Niewiele teraz rozumiem.


Moje myśli są jak upchnięty w czaszce czarny kłąb.
Kiedy ruda odbiera od niego dziecko, ja wciąż próbuję coś im wykrzyczeć. Ale
moje myśli nie współpracują już z ciałem. Jedyne, na czym potrafię się skupić, to
pełzające przed moimi oczami urywane obrazy. Widzę, że teraz ona bierze moją
córeczkę na ręce, na niewielki odcinek pępowiny zakłada dwie czerwone klamry
zaciskowe. Potem pozwala mu ją przeciąć.
Wyraz chorej czułości, jaką mi okazywał, on i ten jego oblepiający dotyk,
nabierają teraz innego znaczenia. Patrzy na moje dziecko tak samo, jak patrzył na
mnie wcześniej. Z miłością. Napływa do mnie jakaś kolejna straszna myśl, że to on
jest jego ojcem. To on jest pojawiającym się w moich koszmarach mężczyzną
w czerni.
I ta myśl jest ostatnią, która do mnie dociera. Reszta zawisa w próżni. Kątem
oka widzę jeszcze tylko lateksowe ręce. Nie wiem, gdzie ruda odłożyła maleńką,
ale ją słyszę. Teraz moja córeczka kwili już bardzo cichutko. Chyba przegapiłam
kilka sekund, może minut. A najpewniej jeszcze więcej. Nie wiem. Wciąż mam
przed sobą rudą. Widzę, że wkłuwa się w ten fragment pępowiny, na który
wcześniej nałożyła zaciski. Krew ciurka do jakiegoś pojemnika.
– Coś jest z nią nie tak. Chodź do niej – słyszę przestraszony głos. Jego głos.
Dobiega stamtąd, gdzie kwili moja córeczka.
Znam go.
Boże, znam ten głos.
Kiedy to do mnie dociera, w głowie słyszę tępy syk przepalonego nadmiernym
obciążeniem bezpiecznika. Wtedy wszystko pochłania zupełna ciemność.

Nie klęczę już przy łóżku. Leżę na nim, z nadal unieruchomionymi


nadgarstkami. Moja głowa jest ciężka, wypełniona potłuczonym szkłem.
Nadgarstki przymocowane są do zagłówka za pomocą znacznie dłuższego niż
poprzednio skórzanego paska. A to pozwala mi na większą swobodę ruchów.
Próbuję się z niego wyszarpnąć, ale jest jeszcze coś, co blokuje mi jedną rękę.
Wokół mojego ramienia pęcznieje balon. Kiedy podnoszę głowę z poduszki, by
spojrzeć na ramię, okazuje się, że to rękaw ciśnieniomierza. Powinnam była
rozpoznać go od razu. Odkąd mnie tu zamknęli, kilkunastokrotnie mierzyli mi
ciśnienie. I choć podawali mi leki, najpierw doustnie, a potem domięśniowo,
ciśnienie i tak nigdy nie spadło na tyle, by z wyświetlacza zniknęły dwie
ostrzegawcze lampki. Teraz, kiedy nareszcie zgasły, wcale nie czuję spokoju, wręcz
przeciwnie. Zamiast wartości pomiaru pojawia się informacja o błędzie.
Towarzyszy jej głośny, drażniący moje uszy pisk.
– Nie spadło. Dlatego wynik ciągle nie wychodzi. Zawieź nas do szpitala,
dziecko i mnie – mówię do niego słabym głosem. Moje słowa przypominają
przerywany chrobot.
– Ściągnij to i spójrz na mnie… Ty, a nie biała maska… – Wypowiedzenie
kolejnych słów przychodzi mi z jeszcze większym trudem. Wciąż jest mi słabo,
a na dodatek w gardle czuję paskudną suchość.
Wilgotną szmatką zwilża mi spierzchnięte wargi, jakby znów wiedział, co czuję
i czego potrzebuję. Ale reaguje tylko wybiórczo na to, co uzna za konieczne. Wciąż
pozostaje głuchy na prośby, by zawiózł mnie do szpitala albo zadzwonił po
pogotowie. Podaje mi kubek. Tym razem się nie bronię, łapczywie pociągam kilka
łyków. Wszystko, byle przeżyć.
Drugą ręką ściąga kominiarkę. Nie mam pojęcia, co widzę w jego twarzy. Nos,
usta, ciasno przylegające do czaszki włosy. Te same kolory, kształty i proporcje, te
same delikatne zmarszczki rysujące się w kącikach oczu. Niby nic się nie zmieniło,
a jednak wszystko jest zupełnie inne, bo on już dawno przekroczył granicę.
Zaciągnął za nią i mnie. To nie jest twarz człowieka, którego znam. W ogóle nie
widzę już w nim człowieka. Patrzę na niego z odrazą, szybko odwracam wzrok.
– Gdzie jest moje dziecko? Przynieś mi ją. – Mój głos jest inny, nienaturalnie
pobudzony.
On też na mnie nie patrzy. Odstawia kubek na jeden ze stojących przy łóżku
metalowych regałów. Wyglądają jak te, na których leżakują wina. Zajmują większą
część przestrzeni, to musiała być kiedyś piwniczka na wina. Na kilku regałach
porozstawiane są lampy naftowe. Jest i piec na naftę, którą uzupełnia raz dziennie.
Wlewa w nią cały, pięciolitrowy kanister. Jestem tutaj jak na tykającej bombie.
– Nie martw się o nią. Jest bezpieczna. – Mówi to jakoś machinalnie. – Nie
skrzywdziłbym jej.
– Przynieś mi ją – powtarzam jeszcze głośniej, jeszcze bardziej rozpaczliwie.
– Nie ma jej tutaj.
Do oczu napływają mi łzy bezsilności.
– Co z nią zrobiłeś?! To ta suka ją zabrała?!
Milczy.
– Czy ona jest twoja? Czy to twoje dziecko?
Odpowiada po dłuższej chwili, ale te słowa niczego nie wyjaśniają.
– Odpoczywaj.
– Tobie o nią chodziło. Od samego początku – bardziej stwierdzam, niż pytam.
On znów mnie ignoruje. Podchodzi do metalowej półki. Z pełnej leków
foliowej torby wyciąga niewielki blister. Wyciska z niego dwie okrągłe tabletki
i wsuwa mi je w usta. Chowam je pod językiem, końcówką sprawdzam ich kształt.
Po ich goryczkowatym, trochę smolistym posmaku poznaję, że to pigułki na
nadciśnienie. Te, które przepisał mi mój ginekolog.
– Połknij je. – Do ust znów przystawia mi kubek z wodą.
Połykam lekarstwo, choć wiem, że na farmakologiczne zbijanie ciśnienia jest
już raczej za późno. Tabletki nie pomagały już wcześniej, kiedy czułam się
znacznie lepiej. Nie pomogą więc i teraz.
Pamiętam, co o rzucawce poporodowej mówił mój lekarz. Pamiętam też, co
mówił o zatrzymaniu wody w organizmie; o tym, co zwiastuje obrzęk rąk i nóg.
Jeśli chora nie podda się szpitalnemu leczeniu, kolejnym etapem będą drgawki.
A potem śpiączka. Nie wiem, czy i u mnie będzie podobnie. Może to tylko strach,
który mi wpoił. Jakkolwiek jest faktycznie, boję się, że właśnie stoję na granicy.
Ból głowy jest nie do wytrzymania. Wypełnia mi czaszkę. Czasem przechwytuje
moje myśli, a potem znów je uwalnia. I tak na przemian.
– Kim ty właściwie jesteś? – Zmuszam się, by spojrzeć mu w oczy.
Liczę, że uda mi się na niego wpłynąć. Jestem od niego całkowicie zależna.
Pozostała mi tylko siła perswazji. To ostatni moment, by ją wykorzystać.
– Nie mogłem inaczej – odpowiada ochrypłym głosem.
– Co znaczy nie mogłeś?
– Nie posunąłbym się do tego, gdyby to nie była jej ostatnia deska ratunku.
– Mówisz o tej rudej suce, której zachciało się macierzyństwa? – wypluwam
z siebie. – Kim ona dla ciebie jest? Twoją kochanką?
Potrząsa głową. Wydaje się teraz udręczony. Przez ułamek sekundy znów widzę
w nim człowieka. Nie wiem tylko, czemu tak kategorycznie zaprzecza. Temu, że
wszystko dzieje się z inicjatywy rudej suki, czy czemuś zupełnie innemu.
– Zrobiłabyś to samo.
– Masz na myśli zapłodnienie obcej kobiety? Bo to zrobiłeś, prawda? – syczę. –
Odebranie jej dziecka? Czy odmówienie jej pomocy?
– Nigdy nie byłaś mi obca – mówi zuchwale. – Coś nas łączy. Coś, co jest nami.
Coś, co jest z nas… – Tym razem mówi to ciszej, może ze wstydem.
– O czym ty, do cholery, mówisz?
Oparty o jedną z metalowych skrzyń, tę największą, wbija wzrok w podłogę.
– Chwytasz się wszystkiego, kiedy w oczy zagląda śmierć. Nie tobie, tylko jej,
tej, którą kochasz. Chwytasz się wszystkiego, bo nie możesz na to pozwolić, póki
jeszcze jest nadzieja.
Widzę, że zbiera się, by powiedzieć mi coś jeszcze. Wydaje się nieobecny,
pochłonięty swoimi myślami. Czekam, a w mojej głowie wybucha kolejny
porażający ból. Kiedy podejmuje przerwany wątek, z trudem nadążam za tym, co
mówi. Z jakiegoś powodu mój mózg jest zasnuty pajęczyną, wolniej przetwarza
słowa.
– Nie potrafisz już patrzeć, jak z dnia na dzień słabną jej mięśnie, jak ręce i nogi
odmawiają posłuszeństwa. Ani na to, jak na jej ciele wciąż przybywa siniaków.
W którymś momencie są już wszędzie. Tworzą się właściwie od byle czego.
Owszem, czasem od upadków, ale znacznie częściej od zwykłego dotyku. Od
przenoszenia z miejsca na miejsce. Nawet od pieprzonej gąbki, której używasz do
mycia. Bo ona sama nie ma siły nawet na to, by wejść pod prysznic. Nie potrafisz
znieść tego, że wtłaczana w nią toksyna, która ma leczyć, tak naprawdę ją zabija.
I próbujesz wciąż nowych, innych, lepiej celowanych terapii. A zamiast poprawy
widzisz tylko, jak ona dalej umiera, a ta, kurwa, śmierć obchodzi się z nią okrutnie.
Wtedy stajesz nad przepaścią i chwytasz się choćby brzytwy. Chcesz zadać śmierci
cios między oczy. Krzywdę dzielisz po równo, pół na pół. I myślisz, że tak będzie
lepiej, ale nie jest. Nie jest. Bo potem nie wiesz już, czy w ogóle jesteś jeszcze
człowiekiem. Po takim czymś już chyba nigdy się nie jest… – Chowa twarz
w dłoniach i gwałtownie ją pociera, jakby chciał z niej zetrzeć wyrzuty sumienia,
które przylgnęły do niej i są jak piętno. – Przepraszam. Ja po prostu nie umiałem
już dłużej na to patrzeć…
– Idź do diabła – mówię cicho.
W jego milczeniu słyszę cichą aprobatę. W najlepszym człowieku czasem
otwierają się szczeliny, przez które wślizguje się zło. Nieistotne, jaką drogę sobie
utorowało i jaki wybrało sobie powód, zło zawsze pozostaje złem. Tylko to teraz
w nim widzę. Zło, które on stara się jakoś nieporadnie tłumaczyć. Pieprzę jego
tłumaczenia.
– Jeśli myślisz, że dam ci rozgrzeszenie i pozwolę, żebyś patrzył, jak tu
umieram, to się, kurwa, mylisz. – Potem na chwilę milknę w obawie, by go nie
rozjuszyć. To nigdy nie była droga, by do niego dotrzeć. – I o kim ty w ogóle
mówisz? – pytam. Chcę rozsupłać kolejną nić, która może pomóc mi do niego
dotrzeć.
Otwiera usta, ale nie padają żadne słowa. Zamiast nich znów pojawia się coś, co
nigdy nie powinno ujrzeć światła dziennego.
Rozdział 21

NINA
teraz

Ten sam chłopak, który ostatnio grzebał w kartonach, teraz stoi za ladą. Do jego
bladej wymizerowanej twarzy przyklejony jest kurtuazyjny uśmiech.
– W czym mogę pomóc? – pyta, obracając w dłoniach plik kart startowych
SIM.
– Chciałam rozmawiać z Pawłem Sawickim, właścicielem. Byłam tutaj
niedawno.
Nie wiem, czy chłopak mnie rozpoznaje. Nawet jeśli mnie sobie faktycznie
przypomina, to nie daje tego po sobie poznać. Odkłada karty i rozkłada bezradnie
ręce.
– Niestety właściciela dzisiaj nie ma. Zatrzymały go sprawy rodzinne. Ale jeśli
potrzebuje pani pomocy, to zapewniam, że ja również…
– Nie idzie tu o żadną usługę – wchodzę mu w słowo. – Gdzie go zastanę?
Chłopak odruchowo drapie się po szyi. W miejscu zadrapania pojawiają się
czerwone plamy.
– Eee… Chyba nie wolno ujawniać mi takich rzeczy. Na pewno nie wolno.
Proszę spróbować jutro. Powinien już być w sklepie – odpowiada wymijająco.
I znów się drapie.
Przypominam sobie, że Paweł zostawił mi do siebie numer. Dlatego nie
wypytuję dłużej chłopaka. Dziękuję mu i kieruję się w stronę wyjścia. Wychodzę
ze sklepu i przeglądam listę swoich kontaktów. Znajduję numer Pawła i dzwonię.
Ale po każdej z pięciu kolejnych prób połączenia odzywa się automatyczna
sekretarka. Próbuję więc dodzwonić się do Sary. Odbiera po drugim sygnale.
– Masz jakieś nowe wieści? – pyta. Ledwie ją słyszę. Byłabym skłonna
podejrzewać, że wpadła do jakiegoś głębokiego podziemnego tunelu i stamtąd ze
mną rozmawia.
– Jeszcze nie. Wiesz, gdzie mieszka Paweł? – Od razu przechodzę do rzeczy.
– Wiem. Odwoziłam go niedawno do domu. Nieźle się wtedy urżnął.
– Urżnął? – dziwię się.
– W maju byliśmy na szkolnym zlocie. Piętnastolecie matury. Miłe wspominki,
ale i koszmarki z tamtego okresu. W pewnym momencie dopadły i jego. No i dał
sobie w palnik. Nie był w stanie prowadzić, więc go odwiozłam – wyjaśnia.
Jej kolejne słowa zagłusza dźwięk klaksonu.
– Cholerny dupek – przeklina Sara pod nosem. – To nie było do ciebie.
Prowadzę i jakiś palant właśnie wcisnął mi się przed maskę. Ale do rzeczy.
Brzechwy. Tak nazywa się ulica, na której mieszka Paweł. Nie pamiętam numeru,
ale nie powinnaś mieć kłopotu, by tam trafić. To nowe osiedle i taki niewielki
łososiowy dom. Ostatni dom pod lasem. Nina? – dodaje po chwili, kiedy już mam
jej podziękować i się rozłączyć.
– Hmm?
– Masz jakiś dziwny głos.
– Dziwny?
– Wkurwiony. Jakbyś chciała roznieść całe to miasto. – Sara wybucha
śmiechem. – Chyba nie masz zamiaru zrobić niczego głupiego, co? Jeśli tak, to
lepiej mi o tym powiedz.
– Nie bardzo wiem, co to „głupiego” miałoby znaczyć. Po prostu chcę z nim
pogadać. I w końcu dowiedzieć się, co stało się z moją siostrą. Chcę ją znaleźć.
Tylko to.
– Uważaj na siebie – mówi ostrzegawczo. Potem się rozłącza.
Powaga, z jaką wypowiada te słowa, sprawia, że budzi się we mnie autentyczny
niepokój.

Trafiłam do nowej dzielnicy małych, niemal identycznych, kwadratowych


domków. Różnią się tylko zaparkowanymi pod nimi samochodami. Z każdego
płotu zerka czujne oko kamery. Wszystkie połączone są ze sobą rozbudowaną
siecią monitoringu.
Na końcu ulicy Brzechwy, odgrodzone od siebie brukowanym podjazdem, stoją
dwa łososiowe domy. Są prawie takie same, o czym Sara mi już nie wspomniała.
Stojący pod jednym z nich staruszek patrzy na mnie jak na intruza. W ręku trzyma
pistolet ogrodowy, do którego przytwierdzony jest gumowy wąż. Podlewa nim
swój idealnie przystrzyżony trawnik. Bo jakimś cudem w tej części miasteczka nie
spadła ani jedna kropla deszczu.
– Państwo Sawiccy mieszkają w domu naprzeciwko, prawda? – pytam go.
Zmuszam się do uśmiechu.
Staruszek zmniejsza ciśnienie wody.
– Proszę im przypomnieć, że skoro kupili psa, to powinni się nim zajmować.
Psa trzeba wyprowadzać. – Mówi to z wyraźną irytacją. – Wypuszczanie go przed
dom o ósmej rano jest wysoce niestosowne. Pies wyje, a oni nie mieszkają na
bezludnej wyspie. Pani im to przekaże. Przekaże pani?
Odpowiadam mu skinieniem głowy i czym prędzej się od niego oddalam. Staję
pod furtką. Przyciskam guzik interkomu i czekam. Rozglądam się po posesji. Przed
garażem w niewielkiej wnęce jest kosz, obok leży pomarańczowa piłka, a dalej
stoją trzy zabłocone BMX-y. Pewnie należą do synów Pawła. Na klombach
posadzone są niewymagające szczególnej pielęgnacji miskanty. Obok stoi
drewniana ławka. Dom, w którym toczy się normalne życie. Po krótkiej chwili
interkom ożywa. Zapala się lampka, a z głośnika słychać kobiecy głos.
– Słucham?
– Chciałam porozmawiać z Pawłem. Nazywam się Nina Zalewska. Jestem jego
znajomą. Byliśmy umówieni. – Kłamię bez trudu.
– Męża nie ma. Nie wiem, kiedy wróci – odpowiada kobieta szorstko.
Wyczuwam w jej głosie rozdrażnienie, nie wiem, czym spowodowane,
nieobecnością męża czy raczej moją wizytą.
– Obiecałam, że przywiozę mu zdjęcia ze zlotu. Może mu je pani przekazać?
Z torebki wysuwam kartę pamięci, na której przechowuję zdjęcia z koncertów
Nikodema. Obracam ją w palcach. Liczę na to, że karta z fikcyjną zawartością
stanie się przynętą. Realizuję ad hoc obmyślony plan dostania się do środka. Bo
wzięłam rzecz jasna pod uwagę to, że Pawła może nie być w domu.
Brama pozostaje jednak zamknięta, a światło interkomu gaśnie. I kiedy wydaje
mi się, że żona Pawła spławiła mnie milczeniem, drzwi frontowe się otwierają.
Pojawia się w nich kobieta w oversize’owym kardiganie. Ma łagodne, delikatne
rysy i przeszywające spojrzenie. Przechodzi przez ganek i zatrzymuje się pod
bramą. Między metalowe sztachety płotu wsuwam kartę pamięci.
– Mogłabym na chwilę wejść? Chciałam jeszcze o coś spytać. To ważne –
podkreślam, nim żona Pawła zdąży odejść. – Lepiej, żeby sąsiad z naprzeciwka nas
nie słyszał – mówię konspiracyjnym szeptem. Potem się odwracam.
Wzrok staruszka jest wycelowany w nas. To już prawdziwe wścibstwo.
Zakręcił kurek z wodą, by lepiej słyszeć, o czym rozmawiamy. Żona Pawła patrzy
czujnie, ale jest zaciekawiona. Potem przenosi wzrok na sąsiada.
– Proszę. – Wzdycha i otwiera furtkę. – Ale mam tylko kilka minut. Zaraz
odbieram syna z treningu.
Od progu uderza mnie zapach świeżo parzonej kawy. Na stole w skromnie
urządzonej kuchni stoi parująca filiżanka. Z piętra domu dobiegają głosy
chichoczących dzieci.
– Może pani przypomnieć, jak się nazywa? – pyta kobieta i wskazuje mi na
miejsce przy stole.
– Nina Zalewska. Jestem młodszą siostrą Laury Wagner.
Na wzmiankę o Laurze przez twarz kobiety przebiega ledwie zauważalny cień.
– Jego byłej dziewczyny, zielarki – mówi, a jej usta układają się w spiętą,
poziomą kreskę. Drżą.
– Nie. Nigdy nie byli razem – zaprzeczam.
Widzę, że trafiłam w jej czuły punkt. Ta kobieta toczy ze sobą jakąś
wewnętrzną walkę. Teraz na jej ustach pojawia się kpiący uśmieszek.
– Napije się pani? – Wskazuje na swoją filiżankę i pociąga z niej łyk. Jest
zaciekawiona. Zakładam, że bardziej Laurą niż mną. – Słyszałam o tym, co się
stało. Przykro mi. Musiała być bardzo nieszczęśliwa.
Postanawiam nie wtajemniczać jej w szczegóły śledztwa, a przede wszystkim
w nic, czego sama się do tej pory dowiedziałam. Niech Laura pozostanie dla niej
martwa. Kiwam więc tylko głową.
– Poproszę. Czarna będzie okej.
Żona Pawła staje przy niewielkim ekspresie. Mieli ziarenka kawy i mocuje je
w głowicy urządzenia.
– Chciała pani o coś spytać. Nie traćmy więc czasu – mówi, wciąż zwrócona do
mnie plecami.
– Chciałam spytać o Mariana Sawickiego.
Kobieta zastyga. Do filiżanki leje się z ekspresu gorąca kawa. Przez moment
myślę, że zaraz się przeleje, a żona Pawła wcale tego nie zauważy.
– To drażliwy temat. I nieaktualny. Prawie nieaktualny – poprawia się. Stawia
filiżankę na stole.
– Co oznacza prawie?
– Teść nie przyjmuje do wiadomości, że nie chcemy, aby kontaktował się
z naszymi dziećmi. Nie wiem, może dziadkiem byłby akurat dobrym, ale mój mąż
jest w tej kwestii nieprzejednany.
– Ale pani ma wątpliwości – kończę za nią.
Żona Pawła wzrusza ramionami.
– Nie znam go, ale słyszałam na jego temat dużo potwornych rzeczy. Część
z nich dotyczyła waszej rodziny – mówi i wpatruje się we mnie. Może liczy, że jej
o tym opowiem. Ja jednak milczę. A ona nie naciska. – Paweł mi o tym mówił. Ja
nie jestem stąd. Niczego złego od teścia nie doświadczyłam. A dla Gai jest
podobno dobrym dziadkiem. Ma z nim bardzo bliski kontakt.
– Gaja?
– To siostrzenica Pawła. I jego oczko w głowie. – Kobieta wskazuje na jedno
z wielu przyczepionych do lodówki zdjęć.
Do kuchni wpada dwóch chyba siedmioletnich, szczerbatych chłopców. Są
identyczni i podobni do swojej mamy kropka w kropkę. Mają te same zielone oczy
i ładne rysy twarzy. Jeden błagalnym tonem prosi mamę o lody. Po chwili dołącza
do niego drugi. I proszą na dwa głosy, wymuszają wręcz. Wykorzystując to
chwilowe zamieszanie, podchodzę do lodówki.
Prowadząca gokart, uśmiechnięta Gaja ze zdjęcia jest tą samą wyniszczoną
przez chorobę dziewczyną, którą zapamiętałam ze zdjęcia naklejonego na
skrzyneczkę, którą niedawno strąciłam w wypożyczalni kajaków. Nie mam co do
tego żadnych wątpliwości. Poznaję jej wielkie oczy, to samo zawadiackie
spojrzenie, pełne ciekawości i nadziei. Znów rośnie we mnie jakaś dziwna, niczym
nieuzasadniona czułość dla tej dziewczyny. Tłumaczę to sobie tym, że jest mi jej
żal. Gaja wygląda na dobrego dzieciaka. A żaden dzieciak nie zasługuje na taki
podły los.
Po krótkiej wygranej przez bliźniaków batalii o lody żona Pawła wyciąga je
z zamrażarki i wręcza chłopcom. Dzieci z okrzykami radości na ustach wracają na
piętro.
Siadam na swoim miejscu i pociągam łyk kawy.
– Wszystko w porządku? – pyta ironicznie.
– Poznałam tę dziewczynę. Widziałam jej zdjęcie na skrzynce ze zbiórką
środków na leczenie. Julka, jej koleżanka, mówiła mi ostatnio, że Gaja jest bardzo
chora. I że rokowania są kiepskie.
– Już nie.
– Już nie? – pytam zdziwiona.
Żona Pawła się ożywia, a jej spojrzenie rozjaśnia. Ewidentnie pojawiła się jakaś
dobrze rokująca perspektywa na wyleczenie dziewczynki.
– Gaja od dawna była chorowita. – Żona Pawła ściąga zdjęcie z lodówki. Wraca
na miejsce i przesuwa palcem po uśmiechniętej twarzy dziewczyny. –
W podstawówce stwierdzono u niej małopłytkowość. Przez kilka lat, najpierw co
miesiąc, potem co dwa tygodnie, robili jej transfuzje. Potem przyplątała się
niedokrwistość, która przerodziła się w to, czego wszyscy obawialiśmy się
najbardziej. Białaczkę. Ostrą białaczkę szpikową. Ostatnio było źle. Bardzo źle.
Lekarze, a konsultowaliśmy się z najlepszymi specjalistami w kraju, zawsze byli
jednomyślni. Twierdzili, że jeśli w ciągu roku nie dojdzie do przeszczepu… –
Urywa. Zbiera rozsypane na blacie kryształki cukru, a potem wysypuje je na swój
spodek. – …To Gaja umrze.
– A więc znalazł się dawca? – pytam.
– Nawet kilku, ale za każdym razem nie było wystarczającej zgodności
tkankowej.
Prostuję się na krześle.
– Chyba nie rozumiem.
– Pojawiło się inne lepsze rozwiązanie – mówi enigmatycznie. – Organizm tego
dziecka jest już wycieńczony, to był naprawdę ostatni dzwonek na ratunek dla niej.
Teraz nareszcie możemy odetchnąć z ulgą. Oczywiście pozostaje jeszcze niepokój
o sam przeszczep, o jego powodzenie – dodaje, jakby bała się zapeszyć. – Ale jeśli
wszystko się uda, Gaja wróci do pełni zdrowia. Nareszcie. Nigdy nie miała
normalnego dzieciństwa. Ja też chcę o coś spytać. – Głos żony Pawła nagle tężeje.
– Pani siostra, czy wiadomo, dlaczego pani siostra to zrobiła? Czy ona i jej mąż
mieli jakieś problemy małżeńskie, które mogły ją do tego popchnąć?
Niebezpieczny błysk w jej spojrzeniu ma wymusić moją szczerość. Zaczynam
chyba rozumieć, z czego wynikała jej dotychczasowa otwartość. Coś za coś. Jej
informacje w zamian za próbę wyciągnięcia ze mnie czegoś, co upewni ją, że
przyjaźń jej męża z moją siostrą nie miała w sobie niczego niepokojącego.
Dzwonek telefonu rozprasza kotłujące się w mojej głowie myśli. Żona Pawła
podrywa się z miejsca i dopada do kredensu, na którym położony jest jej telefon.
Jakby spodziewała się tego, że ktoś zadzwoni. Kiedy zerka na wyświetlacz, rzuca
mi tylko szybkie:
– To pilne. Muszę odebrać. Zaraz do pani wrócę. – Pospiesznie wychodzi do
sąsiedniego pokoju, ale jest tak bardzo przejęta rozmową, że nie kontroluje siły
swojego głosu. Wszystko słyszę. – Gdzie byłeś przez całą noc? Odchodziłam od
zmysłów. Rozumiem sytuację, też się cieszę, ale wszystko ma swoje granice,
Paweł.
Wstaję od stołu, ostrożnie przesuwam krzesło i staję w kuchennej wnęce tuż
przy otwartych drzwiach. Widzę z tego miejsca opartą o fotel żonę Pawła. Ale nie
ma mowy, bym stąd usłyszała jego odpowiedź. Cokolwiek Paweł mówi, wzbudza
to w niej niepokój.
– Jak to jej stan się pogorszył? Jak bardzo?
Kolejne informacje, które przekazuje jej Paweł, wywołują w niej jeszcze
większe zdenerwowanie. Cała się kurczy. Tkwi w zupełnym bezruchu. Ja też
zastygam w oczekiwaniu. Jestem niemal pewna, że rozmawiają o mojej siostrze.
Aż do chwili, kiedy z ust żony Pawła pada kolejne zdanie.
– To załamanie przyszło pewnie po tej ostatniej chemii. Co mówią lekarze?
Odpowiedź Pawła chyba nieco ją uspokaja.
– To dobrze. To dobrze.
Powtarza to jeszcze kilkukrotnie, kiwając z przekonaniem głową.
– Jak długo będziesz u niej?
Paweł znów coś jej odpowiada, a potem szybko kończą rozmowę. Zbyt szybko,
bo nie udaje mi się w porę ukryć swojej obecności. Podejrzewając, że rozmawiają
o Laurze, mimowolnie wyszłam ze swojej kryjówki. Stoję teraz na samym środku
korytarza i jest mi już wszystko jedno.
– Chodziło o Gaję, prawda?
– Czas już na panią. Muszę odebrać syna.
– W którym szpitalu ona leży?
– A po co pani ta informacja? – Żona Pawła się obrusza. – Chyba nie zamierza
pani tam szukać mojego męża… – Na samą myśl, że byłabym skłonna wleźć
z buciorami w ich życie, cała się spina. Ma rację. Wpakuję się tam i w każde inne
miejsce.
Żona Pawła szybko przemierza pokój, wychodzi na korytarz i wskazuje mi
zamknięte drzwi frontowe.
– Naprawdę powinna pani już sobie pójść.
Kiedy nie ruszam się z miejsca, szarpie gniewnie za klamkę. Na jej twarzy
pojawia się grymas irytacji.
– Pomóc pani?
Przez otwarte drzwi na korytarz wpadają chłodne podmuchy wiatru. Nisko
wiszące chmury piętrzą się na niebie, które przez tych kilka minut zupełnie
sczerniało. I tutaj w końcu spadnie deszcz.
Rozdział 22

LAURA
teraz

Przed oczami znów tańczą mi czarne plamy. Eksplozja bólu rozsadza nie tylko
głowę, teraz dołączył do niej żołądek. Moje wnętrzności są jak pełzające węże.
Kąsają mnie od środka, potem prześlizgują się dalej, torują sobie drogę ucieczki
przez płonący ogniem przełyk. Przetacza się przeze mnie kolejna fala torsji.
Przewracam się na bok i odchylam głowę za ramę łóżka. Od cuchnącej
wymiocinami posadzki dzieli mnie najwyżej kilkanaście centymetrów. Nie wiem,
ile takich razów już było. Kilka? Może kilkanaście? I tę falę wyrzucam z siebie
z głośnym pluskiem.
– Zadzwoń na pogotowie! Zadzwoń wreszcie! – krzyczę.
Przewieszona przez łóżko, w mojej stałej ostatnio pozycji, nie widzę Pawła. Ale
go słyszę. Z ramion chyba zrzucił kitel. Po jego nerwowych ruchach widzę, że
dawno stracił panowanie nad sytuacją. A ja nie mam już siły, by prowadzić z nim
ten bezcelowy pojednawczy dialog.
Nagle on niespodziewanie pojawia się przede mną. Pomaga mi ułożyć się na
łóżku, ja odpycham go od siebie. Uruchamiam pięści. Ale tym razem nie
odpuszcza, ewidentnie chce, abym go widziała. Z kieszeni spodni wyciąga mały
płaski przedmiot. Początkowo widzę go w zwielokrotnionej wersji. Ręce Pawła też
się mnożą i unoszą nad nim. Widocznie wzrok mi szwankuje, więc zniekształcony
obraz rzeczywistości już od jakiegoś czasu nie wraca na swoje miejsce.
Czymkolwiek ten przedmiot jest, on obraca go w palcach.
Telefon.
Boże, to musi być telefon. Zaklinam myślami rzeczywistość.
Potem prowadzi długą rozmowę z kimś, kto jest chyba dyspozytorem linii
alarmowej. Podaje naszą dokładną lokalizację. Jeśli mówi prawdę, jesteśmy
w letnim domku Sawickich. Tym, do którego przed laty miał zabrać mnie i Ninę.
Wiem, że wokół nie ma żadnych domów, jedynie ośrodek ZHP. Jesteśmy tylko my
i ta ciągnąca się kilometrami leśna głusza. Zawieszona między euforią a lękiem coś
sobie wtedy uzmysławiam. Jesteśmy pod ziemią. Kiedy mnie tutaj przenosili,
byłam na wpół przytomna. Pamiętam jednak, że słyszałam wtedy stukot butów.
Schodziliśmy coraz niżej. Według wszelkiego prawdopodobieństwa na tej
głębokości nie ma zasięgu. Telefon alarmowy Pawła równie dobrze może być
mistyfikacją.
Kiedy chcę na nim wymusić, by pokazał mi telefon, ponownie dopadają mnie
mdłości. Staram się tym razem je powstrzymać. Widzę, że Paweł znów się nade
mną pochyla.
– Wytrzymaj jeszcze trochę. Niedługo wrócę.
Z czoła ociera mi kropelki potu. A później znika. Po drugiej stronie głośno
szczęka blokująca drzwi zasuwa.
Nie zniknął bez powodu. Wyszedł na spotkanie z kimś, kto właśnie tutaj
przyjechał. Szybko to do mnie dociera. Zza ściany, którą mam naprzeciwko łóżka,
czasami dochodzą odgłosy świata zewnętrznego. Niewiele, głównie świergot
ptaków. Dźwięki przedostają się do piwnicy zapewne przez nieszczelny kanał
wentylacyjny. Teraz są na tyle wyraźne, że mogę rozpoznać chrzęst kół samochodu
i pracujący na wysokich obrotach silnik. Kiedy mnie tutaj przywieźli, na przemian
traciłam i odzyskiwałam przytomność.
Dźwięk teraz się zmienia. Jest głośniejszy i bardziej wyraźny. Trzask
zamykanych drzwi i kroki, długie i zdecydowane. Słyszałam je za drzwiami
piwnicy zawsze na chwilę przed tym, jak wparowywała tutaj ruda.
Jej obecność całkowicie dominuje Pawła. Nawet jeśli on ma jeszcze jakieś
resztki ludzkich odruchów, ona wyzuta jest ze wszystkiego. Zimna suka, naprawdę
trafnie ją określiłam. Jeśli znów przejmie stery, nie wyjdę stąd żywa. Być może
sama przypieczętowałam swój los, kiedy rozpoznałam Pawła. Nie wiem.
Poluzowane więzy stwarzają mi okazję do wyswobodzenia się. Na tym się
koncentruję. W piwnicy nie ma niczego, czym mogłabym się bronić.
A przynajmniej oni tak myślą. Kiedy ruda pakowała do torby wszystkie narzędzia,
których używała, by odebrać poród, upuściła parę nożyczek. Tych najmniejszych.
Wsunęły się w szczelinę między podłogą a jedną z metalowych skrzyń, a oni ich
nie zauważyli.
Nadal źle widzę. Ale wyrzut adrenaliny mobilizuje resztki sił, które we mnie
jeszcze zostały. Szukam tam klamry – najpierw tylko wargami, potem pomagam
sobie językiem. W pewnym momencie znów czuję mdłości i dreszcze. Zalewają mi
czoło i plecy falą zimnych potów. Wymioty udaje mi się powstrzymać, ale dreszczy
już nie. Wciąż dygoczę z zimna. To pewnie gorączka. Zębami chwytam za
fragment skórzanego paska i po kilku nieudanych próbach wreszcie udaje mi się go
wysunąć.
Przy każdym ruchu nasłuchuję, co dzieje się za drzwiami. Ale nie dobiega
stamtąd żaden dźwięk. Jedną wolną ręką szybko udaje mi się wyswobodzić drugą.
Gorzej jest z próbą doprowadzenia się do pionu. Nie potrafię ustać, nogi mam jak
z waty. Czołgam się więc po zimnej posadzce w stronę, w której spodziewam się
znaleźć skrzynię.
Wtedy przewód wentylacyjny znów się odzywa. Ale nie to mnie martwi, tylko
docierający stamtąd zapach. Jest silny, wyrazisty. Taki sam jak wtedy, kiedy Paweł
uzupełniał paliwo w lampach i grzałce. Jest znacznie silniejszy. Pali moje nozdrza.
To jest smród nafty.
Rozdział 23

NINA
teraz

Dokądkolwiek Sara wtedy jechała, musiała już dotrzeć do celu. W telefonie


słyszę głośne szuranie krzesła i powtarzany kilkukrotnie syk zapalniczki.
– Co się dzieje? – pyta.
– Jest z tobą twoja córka? – pytam. Wsiadam do wozu i zatrzaskuję za sobą
drzwi.
– Nie, Julki nie ma.
– Jak mogę się z nią skontaktować?
– Do weekendu jej nie złapiesz. Dziś rano wyjechała na obóz survivalowy. Od
razu zarekwirowali im komórki. A co jest grane? – pyta Sara z wyczuwalną obawą.
– Nina, nie chcę, żebyś ją w cokolwiek mieszała. Nie pozwolę na to – dodaje
twardo.
– Ta chora dziewczyna, Gaja, chodzi z Julką do jednej szkoły. Myślę, że Gaja
może być powiązana z zaginięciem Laury. Jest u niej teraz Paweł – mówię. – Może
ty wiesz, w którym szpitalu leży?
– Nie mam pojęcia – odpowiada po chwili namysłu. – Wiem tylko, że na Pejsie
prężnie działa poświęcona jej grupa, Armia Gai. Codziennie jej członkowie
wrzucają coś na licytację, a środki przez nich zebrane zasilają skarbonkę. Może
Google coś wie. Gaja Bielecka. Tak ta dziewczyna się nazywa. – Sara zaciąga się
papierosem, słyszę jej długi świszczący oddech. – Ale co chora czternastolatka ma
wspólnego z zaginięciem Laury? – pyta ostro i podejrzliwie.
– Przepraszam, ale naprawdę muszę teraz lecieć. – Pospiesznie się rozłączam,
nim Sara zdąży okazać swoje rozczarowanie. Robię to, bo drzwi garażu Sawickich
się unoszą, a w zaparkowanym tuż za nimi szarym, rodzinnym tiguanie migają
czerwone światła stopu. Zsuwam się z siedzenia, podkurczam nogi i chowam się
pod kierownicą, żeby nikt mnie nie zauważył. Zaparkowałam wzdłuż chodnika, tuż
za podjazdem Sawickich. Żona Pawła na pewno zauważy mój samochód, kiedy
będzie się włączała do ruchu. Przez moment waham się, czy aby nie powinnam za
nią pojechać, ale ostatecznie z tego pomysłu rezygnuję. Dwukrotnie powtarzała, że
jedzie odebrać syna z treningu. Szansa, że zmieniła plany i zamiast po dziecko
pojedzie do szpitala, jest raczej równa zeru.
Kątem oka widzę, jak auto wycofuje się z garażu i szybko znika za zakrętem.
Z powrotem sadowię się na fotelu, uruchamiam Facebooka i znajduję grupę,
o której wspominała Sara. Jest publiczna, więc od razu do niej dołączam
i przeglądam ostatnie wpisy. Osoby zaangażowane w pomoc Gai nie ograniczają
się tylko do jej kolegów i koleżanek. W ostatnich miesiącach akcja pomocy chorej
nastolatce rozrosła się do niewyobrażalnych wręcz rozmiarów. Wsparcie
przyjmowało najróżniejsze formy. Krzepiące wiadomości, udostępnienia strony, ale
przede wszystkim wystawiane na licytację przedmioty lub usługi. Jednak od
wczoraj, po ostatnim dodanym przez moderatora poście, wszystkie licytacje się
zakończyły. Na wallu opublikowana została informacja o znalezieniu dawcy dla
Gai. Pod wpisem pojawiły się dziesiątki entuzjastycznych komentarzy.
Skrolluję wszystkie publikowane w ciągu ostatnich dni posty, co nie jest łatwe,
bo są ich setki. Sprawdzam też galerię, ale poza kilkoma zdjęciami Gai,
pochodzącymi z dwóch różnych etapów jej życia, tego aktualnego i sprzed
choroby, nie znajduję żadnych wskazówek, które pomogłyby mi zlokalizować jej
szpital. Moją uwagę zwraca nagle odgłos odbijania piłki o asfalt.
– Możecie trochę ciszej? – słyszę znów głos staruszka z naprzeciwka.
Tym razem rozsiadł się na leżaku z książką w ręku. Ale radosne głosy
bawiących się dzieci podrywają go z miejsca. Jego pełne frustracji spojrzenie
wycelowane jest w dwóch kozłujących piłkę chłopców. To bliźniacy, synowie
Pawła. Jeden z nich trafia w obręcz kosza, z jego ust wyrywa się jęk zawodu. Piłka
odbija się od obręczy i spada na trawnik. Chłopcy niespecjalnie przejmują się
sąsiadem i jego słowami. Pewnie już przywykli. Na ich widok wysiadam
z samochodu. Nie chcę ich przestraszyć, więc podchodzę do płotu powoli. Przestają
grać, czujnie się we mnie wpatrują. Nie tylko wyglądają identycznie, tak samo
mrugają i układają palce obu rąk.
– Pamiętacie mnie? Byłam przed chwilą u waszej mamy.
Jeden z chłopców podchodzi bliżej. Drugi, ten, który nie trafił do kosza,
podnosi piłkę i tylko nieufnie przygląda mi się z oddali.
– Zapomniałam spytać waszą mamę o szpital, w którym leczona jest wasza
kuzynka, Gaja. Byliście tam kiedyś? – pytam głosem, który powleka gruba
warstwa lukru.
– Nie możemy rozmawiać z obcymi – odzywa się drugi z chłopców, ten, który
trzyma się ode mnie z daleka.
– Nie jestem obca – przekonuję. – Jestem znajomą waszych rodziców.
– Nie byliśmy – odzywa się nieśmiało pierwszy. – Nie chcieli nas do niej
wpuścić. Nie wpuszczają dzieci.
– Ale jedliśmy tam gofry – wypala niespodziewanie drugi.
– Gofry? – podchwytuję.
– Bąbelkowe – mówi ten, który stoi bliżej mnie. Na wspomnienie o gofrze
tęsknie się oblizuje. – Były pycha. Zwijane w taki jakby rożek. W środku było
całeeee morzeeee bitej śmietany i nutellaaaa – mówi, zabawnie przeciągając słowa.
– Pamiętasz? – pyta brata.
Drugi milczy, ale kiwa na potwierdzenie głową. Jemu też gofr musiał
smakować.
– I kupiliście je koło szpitala, tak? – dopytuję.
– Nie my, tylko nasza mama. – Pierwszy z chłopców jest bardziej skory do
rozmowy. – Byliśmy w takiej małej zielonej budce po drugiej stronie ulicy.
A potem mi upadł – wyznaje chłopiec z autentycznym żalem. – Poszliśmy
zobaczyć, jak trykają się koziołki. Było tłoczno. Ktoś mnie popchnął i gofr wypadł
mi z rąk. Cały rozmazał się na ziemi – tłumaczy. Utrata gofra w dziecięcych ustach
brzmi jak wielka niepowetowana strata.
– Dzięki, bardzo mi pomogliście.
Jeśli chłopcy mieli wobec mnie jakieś podejrzenia, ulatniają się wraz z moim
odejściem. Ku rozpaczy sąsiada bliźniacy natychmiast wracają do gry.
Podekscytowani pierwszym celnym trafieniem do kosza, wydzierają się
wniebogłosy. Staruszek znów narzeka, ale ja zaszywam się już w cichym wnętrzu
samochodu. Jestem niemal pewna, o którym szpitalu mówili bliźniacy. W ścisłym
centrum Poznania jest niewiele szpitali. A do centrum ograniczam swoje
poszukiwania, zakładając, że z goframi chłopcy poszli na Stary Rynek piechotą.
Gugluję dokładną lokalizację szpitala dziecięcego przy ulicy Krysiewicza.
Sprawdzam pinezki z oznaczoną w pobliżu gastronomią. Natrafiam na Delicje,
zaledwie pięćdziesiąt metrów od szpitala. Serwują tam również gofry.
Bingo!
Wkładam kluczyk do stacyjki i ruszam. Od centrum Poznania dzieli mnie
dwadzieścia kilometrów.
Kiedy docieram na miejsce, moją uwagę przykuwa najpierw wysunięta przed
budynek szpitala ceglana kapliczka. Kontrastuje z nowoczesną bryłą izby przyjęć.
Spodziewam się zimnego, bezosobowego pomieszczenia, ale wnętrze mile mnie
zaskakuje. Z sufitu zwisa pomalowany kolorowymi farbami tekturowy układ
słoneczny. Planety lekko kołyszą się na wietrze, kiedy drzwi otwierają się
i zamykają. Kilkoro małych pacjentów ciekawsko unosi główki, wpatrując się
w planety i rozproszone na suficie gwiazdozbiory. Jest też kącik zabaw wypełniony
pluszakami, klockami i grami planszowymi. Są kolorowe krzesełka i stolik. I tylko
przeszklone szarobure stanowisko rejestracji wyłamuje się z tej radosnej całości.
Obok okienka wisi gablota z rozkładem pięter i oddziałów. Szukam informacji,
która mnie interesuje.

WEWNĘTRZNY (HEMATOLOGIA)
BUDYNEK B
PIĘTRO 1

Czym prędzej wychodzę z izby przyjęć i mijam podwórze. Po drugiej stronie


zauważam przytwierdzoną do muru granatową tabliczkę oddziału wewnętrznego.
Budynek B przypomina zaadaptowaną na szpital ładną neogotycką kamienicę ze
starej czerwonej cegły. Na najwyższej kondygnacji widać duży cofnięty taras.
Wchodzę do środka. Kiedy docieram na miejsce, pod zamknięte od środka,
przeszklone drzwi oddziału, wciskam zamocowany przy nich dzwonek. Za
drzwiami nikt się nie porusza. Stanowisko pielęgniarek jest puste.
Czekając, aż ktoś się pojawi, oglądam plakaty zawieszone na ścianie. Na
błękitnym tle pierwszego narysowana jest ludzka kość z wypełniającym ją
szpikiem. W kolorowych chmurkach widać czerwone i białe krwinki, a także
trombocyty. Niewiele z tego wszystkiego rozumiem, poza tym, że plakat jest
promocją immunoterapii CAR-T w nowotworach hematologicznych. Moją uwagę
przykuwa inny z olbrzymim podpisem.

KOMÓRKI MACIERZYSTE
– CUD WSZECHSTRONNOŚCI

Grafika przedstawia zapłodnioną komórkę jajową w kolejnych stadiach


rozwoju. Jest zygota, embrion, a wreszcie płód z wyraźnie zaznaczonym sznurem
pępowinowym. Wypełniają go liczne owalne, szare komórki. Tym samym kolorem
oznaczone są serce i mózg płodu.
Pod ilustracją znajduje się kolejny podpis.
KREW PĘPOWINOWA TO ŚWIĘTY GRAAL MEDYCYNY.
REMEDIUM NA WIELE CHORÓB.

Nie znajduję tam szczegółowych informacji poza namiarami na cztery banki


krwi pępowinowej, które zachęcają do kontaktu.
Wstrząsa mną niewytłumaczalny dreszcz niepokoju. Złe przeczucie, które
rzadko się nie sprawdza, bo łączy się u mnie ściśle z intuicją. Drzwi na oddział
wreszcie się otwierają. Ale najwyraźniej nie jest to odpowiedź na mój dzwonek.
Lekarka ignoruje mnie i żwawym krokiem przemierza korytarz. Jej ruchy są
zdecydowane i szybkie. W dłoniach trzyma plik jakichś dokumentów. Podchodzę
do niej.
– Przepraszam, wie pani może, w której sali leży Gaja Bielecka? – pytam.
Kobieta patrzy na mnie z niedowierzaniem. Nie bardzo wiem, co kryje się za
tym spojrzeniem.
– Nie wejdzie tam pani – oznajmia stanowczo, ale uprzejmie.
– Dlaczego?
– Bo pacjenci poddawani są intensywnej chemioterapii. Przebywają
w izolatkach. Ich osłabiony układ odpornościowy w zetknięciu z infekcją może nie
wytrzymać. Mówiąc krótko, to dla tych dzieci śmiertelne zagrożenie.
– Chyba nie rozumiem. Przecież miewają gości. Wiem, że teraz jest tam wuj
Gai.
– Nie wuj, ale jej mama – mówi. Chyba zbyt wiele mi powiedziała. –
W każdym razie chorego może odwiedzać tylko najbliższa rodzina – dodaje po
chwili. – A i takie odwiedziny trzeba zgłosić odpowiednio wcześniej.
– Rozumiem.
Mam w głowie chaos. Absolutnie nic nie rozumiem. Kwestie, które wypłynęły
podczas rozmowy z żoną Pawła, całkowicie mi się mieszają. Z mozołem staram się
je sensownie poukładać. A do tego jest jeszcze ten plakat i pewna obrzydliwie
nieprawdopodobna możliwość, myśl, która najpierw tylko we mnie kiełkuje, ale już
zaczyna się rozrastać. By potwierdzić swoją teorię, potrzebuję jednak więcej
szczegółów.
– Jakie schorzenia leczą komórki macierzyste pobierane z krwi pępowinowej? –
pytam lekarkę. Obie dotarłyśmy do drugiego skrzydła, po przeciwnej stronie tego
samego korytarza. Lekarka zatrzymuje się i odwraca powoli w moją stronę. Patrzy
na mnie z ukosa. – Zastanawiam się, czy nie zdeponować w banku swoich komórek
macierzystych. Planujemy z mężem powiększenie rodziny – kłamię bez
zająknienia.
To wytłumaczenie chyba ją przekonuje.
– Wiele. Stosuje się je głównie w odbudowie układu krwiotwórczego u
pacjentów z chorobami krwi, na przykład ostrą albo przewlekłą białaczką
limfatyczną. Ale to tylko jedno z najczęstszych zastosowań. Równie efektywne jest
leczenie komórkami macierzystymi niedokrwistości albo chorób spowodowanych
defektem komórki macierzystej. Terapia sprawdza się także w leczeniu chłoniaków.
Długo by wymieniać… – dodaje z lekkim zniecierpliwieniem. Wymownie zerka na
swojego smartwatcha. Potem zatrzymuje wzrok na drzwiach do pokoju w głębi
korytarza.
– Jeszcze tylko jedno pytanie. Czy podobnie jak w przypadku transplantacji
szpiku takie komórki może otrzymać ktoś niespokrewniony z dawcą?
– Nie, absolutnie. – Lekarka kręci stanowczo głową. – Krew pępowinowa to
polisa zabezpieczająca tylko to dziecko, z którego sznura pępowinowego pobrano
jego własne komórki. A także jego rodzeństwo.
– Rodzeństwo? Z tego samego ojca? Z tej samej matki? – pytam.
To, co powiedziałam, wyraźnie ją rozbawiło.
– Tak, jak mówię. Rodzeństwo – podkreśla.
– Czy tak jest w przypadku Gai?
– Słucham?
Jeśli przed chwilą lekarka nie była zadowolona z tego, że ją wypytuję, teraz jest
już tylko gorzej. Jest do mnie nastawiona wrogo. Uśmiech znika z jej twarzy,
zastępuje go irytacja.
– Czy dawcą Gai jest jej młodsze rodzeństwo? Czy jego krew pępowinowa
zostanie wykorzystana przy przeszczepie?
– Kim pani jest? – Lekarka marszczy brwi. – Myślałam, że należy pani do
rodziny.
– Jestem zaprzyjaźniona z rodziną.
Kiedyś faktycznie byłam, choć tylko z jej jedną częścią, Pawłem. A to nie takie
znowu kłamstwo, usprawiedliwiam się w myślach.
– Nie wolno mi udzielać takich informacji – obrusza się lekarka i pospiesznie
się oddala, nie reagując już na moje kolejne pytanie.
Stoję przez chwilę na środku korytarza. Niczego wokół siebie nie widzę, kiedy
raz jeszcze przetwarzam to wszystko w głowie. A jednak zachowuję jakąś
czujność. Słyszę odgłos otwieranych drzwi, a potem głośny stukot obcasów.
Gwałtownie się odwracam. Z oddziału hematologii wychodzi jakaś kobieta. Czuję
ciarki na plecach.
Początkowo widzę tylko jej sięgające ramion ogniste włosy. Unoszą się
i opadają. Czerwone, miedziane, a chwilami wydają się złote. Kiedy stawia na
schodach pierwszy krok, rzuca mi przelotne spojrzenie. Tyle wystarczy, żebym
zobaczyła w nim coś znajomego.
Błądzę myślami jeszcze przez chwilę. Widziałam ją lata temu, raz albo dwa. Na
pewno nie więcej. Ale pamięć, choć wybiórcza i zawodna, wreszcie łączy stary
obraz z nowym.
Kiedyś była tlenioną blondynką, z wyjątkowo szpetnie utlenionymi, spalonymi
wręcz włosami. Głównie dlatego ją pamiętam. Nie zastanawiałam się nigdy, jaki
był jej naturalny kolor, bo i po co. Dlatego nie powiązałam jej osoby z rudą kobietą
z wypożyczalni sprzętu wodnego, która podszywała się pod moją siostrę. Ludzik
z klocków Lego też nie wydał mi się znajomy. A teraz nieoczekiwanie wraz z jej
twarzą, którą kiedyś zapamiętałam, część tego chaosu nabiera sensu. Przynajmniej
jeden z elementów trafia na swoje miejsce.
Rozdział 24

Alina, starsza o kilka lat siostra Pawła. Byłam dzieckiem, kiedy się ostatnio
widziałyśmy, a i wtedy tylko przelotnie. Paweł pomagał jej wówczas
w przeprowadzce. Z tego, co pamiętam, to było tuż przed jej ślubem. Mam
nadzieję, że upływ czasu, a przede wszystkim to, że z dziecka zmieniłam się
w kobietę, nie pozwoli jej mnie rozpoznać. Poza tym jednym przelotnym
spojrzeniem nie było między nami żadnej interakcji. Alina pospiesznie zbiegła po
schodach.
W drodze powrotnej na dół dyskretnie podążam za Aliną, niemalże staję się jej
własnym cieniem. Panujące na podwórzu chwilowe zamieszanie pozwala mi ukryć
swoją obecność. Z samochodu dostawczego dwóch mężczyzn wyładowuje
zaopatrzenie dla szpitalnej kuchni. Alina prześlizguje się między kontenerami, tuż
za nią sunę ja. Kiedy wypadam na ulicę, widzę, że idzie w kierunku pobliskiego
parku. Wsiadam do swojego beetle’a, zaparkowanego po drugiej stronie ulicy.
Alina albo zaparkowała nieco dalej, albo nie przyjechała samochodem. Nie ruszam
się z miejsca i na razie tylko ją obserwuję.
Alina nie dociera do parku. Skręca w pierwszą uliczkę po lewej wprost
w otwartą bramę płatnego parkingu. Odpalam silnik i czekam, aż stamtąd wyjedzie.
Parking opuszczają kolejno dwa samochody, ale żaden nie jest Aliny. Znika mi
z pola widzenia na dłużej, niż się spodziewam. Mogła mnie rozpoznać i w obawie
przed konfrontacją zaszyła się gdzieś kilka ulic dalej.
Ten czarny scenariusz się nie sprawdza. Z parkingu wyjeżdża srebrny opel
zafira. Jego karoseria i koła ubrudzone są lepkim, niezaschniętym jeszcze błotem.
Tak samo wyglądają felgi i część podwozia. Samochód musiał niedawno
przedzierać się przez bagienny teren. Za kierownicą siedzi Alina z przyłożonym do
ucha telefonem. Prowadzi z kimś ożywioną rozmowę. Nie przeszkadza jej to
płynnie włączyć się do ruchu. Odczekuję chwilę i ruszam za nią.
Muszę być ostrożna. Wpuszczam przed siebie inny samochód, by nie
zorientowała się, że ją śledzę. Ta strategia sprawdza się tylko do mostu
Kosynierów, który jest umowną południową granicą Poznania. Mnie zatrzymuje
czerwone światło, ona przyspiesza na pomarańczowym, aż wreszcie znika za
sznurem samochodów. Kolejny odcinek trasy stwarza jej przynajmniej kilka
możliwości. Dwa kilometry dalej od głównej drogi odchodzi sieć splątanych ze
sobą dojazdówek. Alina mogła też pojechać prosto, alternatywną, choć nieco
dłuższą drogą do Sowińca. Mam dosłownie parę sekund na podjęcie decyzji. Nie
zmieniam pasa, nigdzie nie skręcam. Intuicja każe mi szukać u źródła.
Z głównej drogi zjeżdżam dopiero w Wirach, niewielkim miasteczku, przez
które trzeba przejechać, by dostać się do Sowińca. Przy wyjeździe na drogę 430
zauważam majaczące w oddali światła srebrnej zafiry i charakterystyczny uchwyt
na rowery zamontowany na drzwiach bagażnika.
Odtąd nie tracę jej z oczu. Ku mojemu zdziwieniu mijamy centrum miasta,
kilka kolejnych kilometrów jedziemy wzdłuż rzeki, aż wreszcie ją przekraczamy.
Kilkadziesiąt metrów dalej Alina skręca w lewo i znika między dwoma
parterowymi domkami. Pozwalam jej się oddalić.
Jeśli pojadę za nią, od razu mnie zobaczy.
Znam to miejsce, bo byłam tu parokrotnie, jeszcze za harcerskich czasów,
epizodu z mojego dzieciństwa. Był tu tylko ten dom, łowisko i jakieś czterysta
metrów dalej ośrodek ZHP. Jest jeszcze coś, z czym to miejsce kojarzę. Paweł
obiecał kiedyś podebrać ojcu klucze i zabrać nas – mnie, Laurę oraz Sarę – do
starego drewnianego domu letniskowego, który należał do jego dziadka. Ale nigdy
do tego nie doszło. Pamiętam ten dom, a raczej ogrodzoną działkę, na której się
znajdował, bo tylko tyle widziałam zza wysokiego, metalowego płotu.
Wiem, jak tam dojechać. Z trudem powstrzymuję się przed wciśnięciem pedału
gazu i ruszeniem za Aliną. Wszystko we mnie krzyczy, że ta droga prowadzi do
mojej uwięzionej siostry. Ale nie mogę się tam pojawić. Nie jestem przygotowana
na konfrontację.
Zamiast wjechać w ulicę Północną, parkuję na poboczu, wyciągam telefon
i wybieram numer Staniszewskiego. W słuchawce od razu odzywa się głos
automatycznej sekretarki.
Cholera, co jest z tym gościem? Dlaczego on nigdy nie odbiera?
Po kolejnej nieudanej próbie zostawiam mu wiadomość. Nie mam
wystarczających dowodów, a moje domysły mogą być przekombinowane. Ale co,
jeśli Laura jest w niebezpieczeństwie?

Tu Nina Zalewska. Podejrzewam, że… Moja siostra jest przetrzymywana


w domku letniskowym Sawickich. To Rogalinek, tuż przy rzece. Ulica Północna,
kilkaset metrów za ośrodkiem ZHP. Zaraz wyślę panu dokładne współrzędne. Ja też
tam teraz jadę.
Jadę? – pytam samą siebie, ale podświadomie od razu podjęłam tę decyzję.
W sytuacji, gdy nie wiem, kiedy Staniszewski odsłucha wiadomość i czy w ogóle
zrobi to dzisiaj, nie mogę biernie czekać. Muszę pojechać i sama to sprawdzić.
Na Google Maps znajduję mały ukryty w zieleni prostokącik. Wysyłam
współrzędne Staniszewskiemu. Wjeżdżam na nieutwardzoną drogę i parę razy
grzęznę w błocie. Po samochodzie Aliny nie ma już śladu. Parkuję kilkaset metrów
dalej, w bezpiecznej odległości, przy ośrodku ZHP. Warkot silnika na tym
pustkowiu od razu wyda się podejrzany.
Zapach lasu pobudza dawne wspomnienia. Względnej beztroski, krótkiego
etapu przejścia od śmierci mamy do życia z nową rodziną, ale wkrótce przed
śmiercią ojca. Moje życie tak właśnie wyglądało, wieczna sinusoida. Zawsze
musiałam być czujna, przygotowana na wszystko, co mnie czeka. Gwałtowne
wzniesienie, a potem bolesny upadek.
To dziwne, jak dzieciństwo zniekształca rzeczywistość. Trasa dzieląca ośrodek
ZHP od działki Sawickich wtedy ciągnęła mi się w nieskończoność. Teraz
pokonuję ją zaledwie w kilka chwil. Biegnę tak szybko, że płuca palą mnie
z wysiłku. Może dlatego czas tak zawirował. Z leżących na poboczu kłód, tuż przed
otwartą bramą Sawickich, sączy się żywica. Pokrywa grube słoje i ścieka na ziemię
gęstą bursztynową strużką. Jest jak odbarwiona krew. Przez moment, kiedy przez
korony drzew przedziera się oślepiające mnie światło, dokładnie to w niej widzę.
Bursztynowa barwa ciemnieje, potem przeistacza się w ciemną skrzepłą czerwień.
Targa mną jakieś cholernie złe przeczucie. Z powodu tych olejków eterycznych
i kolejnego dzisiaj skoku adrenaliny kręci mi się w głowie. Na chwilę opieram się
o kłody. Potem wchodzę na teren Sawickich.
Po raz pierwszy widzę dom z bliska. Jest drewniany, dwukondygnacyjny,
większy, niż zakładałam, ma czterospadowy dach kryty trzciną. Stoi na niewielkim
zboczu i wygląda, jakby był zagubiony w czasie. Wokół rosną gęste krzewy
i wysokie sosny, więc wtapia się w ten leśny krajobraz. Ma w sobie coś ludzkiego.
Jakby przez te wszystkie lata i rodzinne traumy i on się zgarbił, trochę przechylił.
Najniższa z kondygnacji zanurzona jest w ziemi. Wyżej jest przestronny taras
z widokiem na las. Drzewa tworzą tu zwartą kopułę. Las wydaje się w tym miejscu
nieprzenikniony. Nawet stąd słyszę, jak głośno szumi. Ale szybko zapominam
o otoczeniu. Przed głównym wejściem zaparkowany jest srebrny opel zafira.
Kieruję swoje kroki w jego stronę.
W jednym z dwóch parterowych okien widzę poruszającą się sylwetkę, która
trzyma w rękach lalkę. Na moich oczach lalka ożywa. Porusza rączkami.
Zamieram, a wnętrzności zaciskają mi się w ciasny supeł.
Klik.
Kolejny element wpada na swoje miejsce. To chyba noworodek. Gdy
podchodzę jeszcze bliżej i staję pod oknem, kobieta, która okazuje się Aliną,
odkłada dziecko do wiklinowego kosza i delikatnie kołysze. Obok przy
drewnianym stole siedzi Paweł. Jest czymś wyraźnie przybity. Alina siada
naprzeciwko niego i rzuca mu długie spojrzenie. Nie słyszę, co do niego mówi, ale
zauważam, że drugie okno jest uchylone. Kucam i nasłuchuję.
– Mogłeś o tym pomyśleć, zanim otworzyłeś usta. – W głosie Aliny słychać
pretensję.
– Ale to ja, a nie ty, wezmę za to odpowiedzialność. – Głos Pawła zdradza, że
Paweł został pokonany. Zaakceptował coś, co nieuchronnie ma nadejść.
– Pieprzysz jak zawsze. – Alina podnosi głos. Widzę, jak wstaje z miejsca,
odwraca się i zerka na dziecko, które chyba śpi. – Ojciec miał przynajmniej jaja,
żeby zawsze kończyć to, co zaczynał – dodaje ciszej i znów siada. – A ty
pociągniesz mnie ze sobą na dno.
– A ty zawsze byłaś jego pupilką. – Bierze głęboki wdech. – Jest z nią źle.
Mamy dosłownie chwilę, by to powstrzymać.
Alina parska śmiechem.
– Żartujesz? Oboje będziemy skończeni. Uruchom wyobraźnię. Wszystko runie.
Pomyślałeś, co będzie z Magdą i chłopcami? Z waszym kredytem na dom? Ze mną
i Markiem? Mam dziecko do wychowania. Chore, wymagające opieki i wsparcia,
w pierwszych tygodniach po przeszczepie tym bardziej. Jeśli to przerwiemy,
wszystko pójdzie na marne. Wstrzymają przeszczep, a Gaja umrze. Nie ma dla niej
innej szansy, ona nie ma już czasu. – Głos Aliny się łamie.
– Ona nigdy nie była twoja – mówi Paweł jakimś innym, obcym tonem.
– Kompensacja. Pamiętasz? – Alina odzyskuje dawny rezon.
– O czym ty bredzisz?
– Gaja urodziła się kilka miesięcy po pierwszej rocznicy śmierci Franka. Bóg
zamyka jedne drzwi po to, by otworzyć przed nami kolejne – mówi z niepokojącym
afektem w głosie. – A w jej żyłach płynie przecież krew Sawickich. Nieważne, że
nie moja. Jest nasza. Zawsze była.
– Nie rób tego, do cholery! – mówi Paweł twardo, z wyczuwalnym
obrzydzeniem. – Nie mieszaj do tego boskiej interwencji. Nie tłumacz tym
skurwysyństwa!
– Mówisz o sobie, prawda? – pyta Alina kpiąco.
– Też. Ale ja nie byłem ani pierwszym, ani ostatnim. Naprawdę jesteś z tego
dumna? Pierdolone geny Sawickich! – Paweł odchrząkuje. Przez chwilę wydaje mi
się, że splunie.
– Więc ja to skończę. Do tego cały czas zmierzam. – Alina głośno wzdycha. –
Niedługo do niej zejdę. Czas zająć się Laurą Wagner…
Od tej wiszącej w powietrzu niewypowiedzianej groźby cierpnie mi skóra.
Odpowiedź Pawła, jeśli w ogóle była, zostaje pochłonięta przez płacz
noworodka. Alina wstaje i się nad nim nachyla. Drżącą ręką wyciągam telefon
z kieszeni szortów. Na wyświetlaczu nie pojawia się ani jedna kreska. Nie mam jak
się połączyć z policyjną centralą. Powinnam wyjść na otwartą przestrzeń, tam
łatwiej złapać zasięg. Zza drzew wyłania się niewielka polana. Jest oddalona
o kilkanaście metrów. Prześlizguję się między sosnami i w którymś momencie
udaje mi się złapać jedną kreskę. Zastygam w bezruchu. Ruszają się tylko moje
palce, nerwowo wstukujące trzy cyfry. Nie rozumiem, co mówię do dyspozytorki.
Język plącze mi się ze strachu i z obawy, że coś nas rozłączy, nim podam jej
szczegóły, a przede wszystkim swoją dokładną lokalizację. Kiedy kończę, słyszę
dobiegający z oddali donośny męski głos.
– Co ty tutaj robisz?
Odwracam głowę i wsuwam telefon do kieszeni. Oślepiona promieniami
zachodzącego słońca widzę tylko kontur jego sylwetki. Na tarasie stoi Paweł.
– Twoja żona powiedziała, gdzie cię znajdę – tłumaczę nieporadnie.
Natychmiast żałuję, że to powiedziałam.
– Magda? – pyta z niedowierzaniem.
Wyczuł, że kłamię. Przecież ona nie ma o niczym bladego pojęcia. Sama
słyszałam, jak mówił, że będzie z Gają w szpitalu.
– Chciałam porozmawiać o Laurze. Mogę wejść?
Moja ucieczka tylko przyspieszyłaby realizację planu Aliny. Jeśli zostanę, mam
przynajmniej szansę go odwlec. Potrzebuję mniej więcej pół godziny. Tyle
powinno zająć policji dotarcie tutaj. Za nic nie zostawię Laury samej. Próba
powstrzymania tych dwojga zakrawa jednak na szaleństwo. Nie wiem, co robić.
– Chodź do środka – mówi Paweł, jakby to on za mnie zadecydował.
Kiedy idę w stronę domu, moją uwagę przykuwają zanurzone w ziemi
drewniane drzwi zamknięte na zasuwę. Prowadzi do nich kilkanaście
wyszczerbionych kamiennych schodków. Nie tylko one są w opłakanym stanie.
Znad gzymsu wystają fragmenty połamanej trzcinowej podbitki.
Przed oczami staje mi dawne wspomnienie. Moja osiemnastoletnia siostra
i Paweł z butelką domowego wina w ręku chełpliwie opowiada o piwniczce,
w której dojrzewa domowe wino. Czy to w niej ukrył moją siostrę? I czy to
faktycznie tutaj? Wszystko na to wskazuje. Rozglądam się. Jest tu tylko ta jedna
piwnica. Nasłuchuję, ale nie wydostaje się stamtąd żaden dźwięk.
„Niedługo do niej zejdę. Czas zająć się Laurą Wagner”.
Upiorna obietnica Aliny huczy mi w głowie. Siostra Pawła pojawia się w tej
chwili na ganku. Od schodów do piwnicy dzieli ją tylko kilka drewnianych stopni
i dwa klomby.
Alina w milczeniu prowadzi mnie do środka. Nie przedstawiamy się sobie, obie
dobrze wiemy, kim jesteśmy. W jej milczeniu czai się zapewne jakiś chytry plan,
być może unicestwienia mnie. W moim planie kryje się desperacka próba zyskania
czasu. Ile już minęło od zaalarmowania policji? Minuta, maksymalnie dwie. Boże,
to nadal cała wieczność.
Fotel, na którym wcześniej stał kosz ze śpiącym noworodkiem, teraz jest pusty.
Nie ma też żadnych pieluszek, butelek, kocyków. Chcę o to zapytać, ale nie mogę
zdradzić, że byłam tutaj chwilę wcześniej.
Czas. Spróbuj zyskać czas.
– Siadaj. – Paweł podsuwa mi drewniane krzesło.
Siadam, oni nadal stoją. Osacza mnie przytłaczająca cisza, w której kryją się
same kłamstwa.
– Wybrałaś naprawdę kiepski moment – odzywa się wreszcie Paweł. Patrzy na
mnie z wyrzutem, jakby wiedział, że wpadłam w pułapkę. I sama jestem sobie
winna. – O co chciałaś spytać?
– O dziecko, które Laura urodziła czternaście lat temu – mówię bez zająknięcia.
– Prosiła cię, abyś zaniósł je do okna życia.
– Skąd wiesz?
– Zrobiłeś to?
Patrzymy sobie w oczy o kilka sekund za długo. Paweł spuszcza wzrok. Widzę,
że zbiera myśli. Równie dobrze może teraz skłamać, co powiedzieć mi prawdę. Nie
potrafię go rozszyfrować. Już nie.
– Z kim rozmawiałaś? – pyta Alina.
Odkąd weszłyśmy do salonu, nie spuszcza mnie z oczu. Wszystko w jej twarzy
wydaje się kłujące. Długi nos, ostre rysy, wystająca spiczasta broda i zimny błysk
w zielonych oczach.
– Słucham?
– Na dworze, przed chwilą.
Jej uszy są wyczulone na każde moje niewłaściwe słowo.
– Z nikim – odpowiadam stanowczo.
– Możesz mi pokazać swój telefon? – Alina wskazuje na kieszeń moich
szortów.
– Po co?
Graj na czas, rozkazuję sobie w myślach.
– Nie lubimy obcych myszkujących na prywatnym terenie. – Alina zaciska usta
po każdym wypowiedzianym słowie. – Wolę się upewnić, że nie robiłaś żadnych
zdjęć, których byśmy sobie nie życzyli – dodaje ostro.
Wyciągając telefon z kieszeni, wyłączam go. Zdążyłam. Wręczam Alinie
martwy aparat. Oddycham z ulgą.
– Odblokuj go – rozkazuje.
Udaję zdziwienie. Wpisuję PIN odblokowujący moją drugą kartę. Tę, z której
korzystam znacznie rzadziej, ostatnio przedwczoraj. Mój telefon ma wbudowany
system DualSim, ale na szczęście dodatkowego cieniutkiego slota na kartę nie
widać gołym okiem. Dlatego Alina nie powinna się zorientować. Odkładam telefon
na stół. Teraz nie ma w nim dostępu do tego, co chciałam przed nią ukryć, żadnych
śladów dzisiejszej aktywności. Co najwyżej kilka pikantnych fotek, jakie
zrobiliśmy sobie z Nikodemem w naszej sypialni. Niech się nimi udławi. Alina
chwyta telefon jak drapieżny ptak upolowaną przez siebie zdobycz. Jestem pewna,
że nie przegląda galerii zdjęć. Sprawdza ostatnio wybrane połączenia.
– Mogę skorzystać z toalety? – pytam.
– Proszę – odpowiada Alina zachęcająco, wciąż grzebiąc w moim telefonie. –
Prosto i po prawej. Przy drzwiach, przez które wchodziłyśmy. – W jej entuzjazmie
kryje się coś złowieszczego. Odnoszę wrażenie, że chce się mnie pozbyć.
Ile minut minęło? Pięć, może dziesięć? Wciąż za mało.
Jednak nie potrafię dłużej biernie czekać, zwłaszcza że wiem, gdzie powinnam
szukać swojej siostry.
Wchodzę do łazienki cuchnącej stęchlizną. Drzwi zamykam na metalowy
haczyk. Grzyb pleni się nad umywalką i prysznicem, a detergenty rozlały się
i zaschły. Tworzą twardą skorupę z ledwie wyczuwalną wonią zwietrzałego
wybielacza. Wszystko zamarło tu lata temu, nigdzie nie znajduję żadnego śladu
życia, a już tym bardziej dowodu na to, że była tutaj Laura albo jej nowo narodzone
dziecko.
Mam przed sobą duże dwuskrzydłowe okno. Przechodząc przez nie, znajdę się
na ganku, a stamtąd dostanę się pod drzwi piwnicy. Przekręcam metalową gałkę
i otwieram okno z cichym zgrzytem. Przekładam przez ramę najpierw jedną,
a potem drugą nogę. Od drewnianych drzwi i metalowej zasuwy blokującej dostęp
do piwnicy dzieli mnie jeszcze kilka metrów. Nie słyszę niczego poza tłukącym się
w mojej piersi sercem.
Gwałtowny powiew wiatru rozprasza nad moją głową agresywną mgiełkę. To
nie jest zapach lasu ani pobliskiego łowiska, tylko chemiczne opary. Drażniąca woń
smoły zmieszana ze szczyptą dziegciu. Z tym kojarzyła mi się zawsze ropa
naftowa. Odwracam się w stronę, z której zapach dochodzi.
– Dokąd to? – słyszę ostry kobiecy głos i wycelowane we mnie pytanie.
W odległości dwóch metrów ode mnie na szczycie schodów stoi Alina
z odkręconym już plastikowym kanistrem w ręku. Wypełnia go półprzezroczysta
ciecz. Puste spojrzenie siostry Pawła mrozi mi krew w żyłach. Alina bierze zamach
i z głośnym chlustem oblewa drewniane drzwi. Jest jak w transie. Chlusta jeszcze
raz na drewnianą framugę i okalający drzwi murek. W ostatniej chwili odskakuję,
chowam się przy murze. Czuję jednak, że i mnie dosięga jej furia. Cuchnąca ciecz
wlewa mi się przez but, wsiąka w skarpetkę.
– Uciekaj stamtąd! Tam jest mnóstwo nafty. Uciekaj!
W otwartych drzwiach staje Paweł. W jego oczach widzę autentyczne
przerażenie.
Alina wyciąga coś zza paska spodni. Długi czerwony przedmiot pokryty
połyskującą w słońcu folią. Dopadamy do celu w tym samym czasie – ja do drzwi,
za którymi jest moja siostra, a Paweł do Aliny. Synchronizuję z nią swoje ruchy. Ja
ciągnę za zasuwę, która z opornym jękiem się przesuwa, a ona za plastikową
zawleczkę racy, którą trzyma w ręku. Jej udaje się dostać do celu, a mnie nie.
Paweł usiłuje wyszarpnąć siostrze racę. Bezskutecznie. Powietrze przecina
złowieszczy odgłos uwolnionej flary.
– Uciekaj! To zaraz wybuchnie! – krzyczy Paweł. Po twarzy spływają mu
strużki potu.
Z odbezpieczonej racy wydobywa się głośny syk. Rozżarzona łuna ognia
i wzbierające wokół niej kłęby szarego dymu pędzą teraz w moją stronę. Czas
nagle zwalnia, a moje ruchy przyspieszają. Obiema rękoma instynktownie
zapieram się o kamienny murek i się podciągam. Wtedy zamknięte wciąż drzwi
rozsadza głośny huk. Błyskawicznie zajmują się ogniem. Za drzwiami raz za razem
w odstępie kilku sekund następują wybuchy, które podsycają ogień. Chcę
zeskoczyć do mojej siostry, która jest w tej płonącej pułapce, więc gorączkowo
rozglądam się za czymś, czym mogłabym ugasić płomienie.
Ale ból stopy mnie powstrzymuje. Jeden rzut oka wszystko wyjaśnia. Czubek
buta trawi ogień. Doczołguję się do leżącej pod murem szmaty i zduszam nią
płomienie. Zrzucam z siebie nadpalony trampek. Widzę na skórze ślady poparzeń.
– Gdzie jest wąż ogrodowy? – wołam w stronę Pawła. Zaciskam zęby, bo stopę
nadal rozsadza mi przenikliwy ból.
Paweł potrząsa głową na znak, że jest już za późno. Ona nie żyje. Chyba to chce
mi powiedzieć.
– Przynieś dziecko – rozkazuje. – Pierwszy pokój po prawej, na piętrze. – Udaje
mu się wreszcie pchnąć Alinę na ścianę.
Wlokąc za sobą unieruchomioną nogę, powoli wstaję i uparcie kieruję się
w przeciwną stronę, w stronę piwnicy, w stronę Laury. Ale prędkość, z jaką ogień
się rozprzestrzenia, jest wręcz nierzeczywista, tym większa, kiedy w środku
dochodzi do kolejnej detonacji. Siła zniszczenia w mgnieniu oka zdążyła już się
przenieść na kolejną kondygnację, jest już pewnie coraz bliżej dziecka. A ja stoję
kilka kroków od drzwi prowadzących do piwnicy. Zupełnie bezradna, patrzę, jak
zamieniają się w ścianę ognia.
Boże, co mam robić?
Mijają kolejne sekundy, a Bóg mi nie odpowiada. Jak zwykle.
Sama podejmuję tę najstraszniejszą decyzję. I nienawidzę siebie za to.
Rozdział 25

LAURA
teraz

W ręku uparcie ściskam nożyczki, jestem gotowa do ataku. Dym wpełza przez
kratkę wentylacyjną i coraz trudniej mi się oddycha. Usta i przełyk zalepia mi coś,
co przypomina płynną smołę, do głowy raz po raz wdzierają się kolejne majaki.
Pod plecami mam zimną, chropowatą posadzkę, mój główny i w zasadzie jedyny
punkt odniesienia. Raz jestem tutaj sama, uwięziona w zadymionej piwnicy,
a chwilę później gdzie indziej, we własnym domu, we własnym łóżku, ale tak samo
jak teraz nieruchoma. Oba te miejsca wydają mi się na wyciągnięcie ręki.
W którymś momencie pojawia się on, człowiek w czerni z mojego stale
powtarzającego się snu. Nie ma go tutaj w piwnicy. Nakłada się na obraz z mojej
sypialni. Tylko że teraz widzę go inaczej niż zwykle, znacznie dokładniej. Czarny
golf ma wydatne piersi. Kiedy się do mnie zbliża ze strzykawką w ręku, porusza się
tym samym sprężystym kocim krokiem, jaki widziałam u rudej. Bo to przez cały
czas była ona, wtedy i teraz.
– Każdy ma swoje słabe punkty – mówi do mnie, choć przecież wie, że nie
mogę jej odpowiedzieć. Sama do tego doprowadziła, ale nie mam pojęcia, w jaki
sposób.
Strzykawkę wypełnia ta sama biała ciecz. Wtedy myślałam, że to jakiś zastrzyk,
ale nie, strzykawka nie jest zakończona igłą. Dopiero teraz widzę ją na tyle
wyraźnie, by to zauważyć. Niczego to nie zmienia. Mogę tylko leżeć i patrzeć, jak
sprawnym ruchem zrzuca ze mnie kołdrę, unosi koszulę nocną i rozchyla mi uda.
Wciska między nie strzykawkę. Ciecz wlewa się we mnie bezgłośnie. Czas wlecze
się niemiłosiernie, a otumaniony i pogrążony w półśnie umysł zupełnie nie potrafi
go ogarnąć.
Ruda wciąż stoi nade mną, nieruchoma i rozmyta, jak senny majak. Bo tym
właśnie jest. Z gęstniejącego wciąż dymu powoli wyłaniają się jasne prześwity.
Światło nakłada się na czerń. Ale nie jestem pewna, czy to dobrze. Owszem, jest
bezpieczniej, zupełnie znika też ból, lecz jest w tym wszystkim coś
nierzeczywistego. Ostatecznego. Rozmyte rysy kobiety w czerni zastępują inne,
delikatne i jasne. Postać wyciąga do mnie ręce i coś mamrocze, najpierw łagodnie,
a potem natarczywie.
Chodź już!!!
Chodź wreszcie!!!
W końcu jej ulegam. A wtedy wszystko znika. Piwnica, ruda, nożyczki i ja.
Rozdział 26

NINA
teraz

Ubrany w białe śpioszki noworodek leży w wiklinowym koszu, w którym


widziałam go wcześniej. Główkę ma spoconą, a czerwoną twarzyczkę
wykrzywioną od nieprzerwanego płaczu. Biorę to za dobry, jak na te okoliczności,
znak. Ogień nie dotarł jeszcze na piętro, ale parter wypełnia dławiąca mgiełka,
która wciąż się zagęszcza. Tamtędy prowadzi nasza jedyna droga ucieczki.
W poszukiwaniu sensownej alternatywy zerkam przez okno. Ale nie mam żadnych
złudzeń. Wiem, czym groziłby upadek z pierwszego piętra. Sama może nawet
podjęłabym taką próbę skoku, ale nie zrobię tego z dzieckiem na rękach.
Biorę maleńką w ramiona, a leżącą na łóżku tetrową pieluszkę polewam wodą
z butelki, którą znajduję na toaletce. Jest tam też cały arsenał napoczętych
medykamentów i akcesoriów, które wykorzystywane są przy i tuż po porodzie.
Część podkładów jest zużyta, nasiąknięta skrzepłą krwią i niedbale wepchnięta do
worka na śmieci.
Osłaniam pieluszką buzię dziecka. Czym prędzej schodzimy na dół, zbyt wolno,
jak się okazuje. W ciągu tych kilkunastu sekund w budynku robi się prawie
zupełnie ciemno. I niewyobrażalnie gorąco. Nie mogę nabrać powietrza, bo go tutaj
już prawie nie ma. Im bliżej parteru jesteśmy, tym dym staje się bardziej gęsty
i coraz ciemniejszy. Mam podrażnione dymem oczy i gardło.
Na parterze drogę do wyjścia pokonuję po omacku, na klęczkach, z dzieckiem
przytulonym do piersi. Kilka, kilkanaście metrów? Nie wiem, ile mam jeszcze
przed sobą. Prosto i wzdłuż korytarzyka, tyle pamiętam. Ale w miejscu, gdzie
powinny być otwarte drzwi, natrafiam na opór.
To twarda ściana, dead end.
Gdzie teraz – w prawo czy w lewo? W panice zupełnie tracę orientację.
Skręcam w lewo, na chybił trafił. Zupełnie skołowana, nie mam już czym
oddychać. Dławią mnie dym i strach. Przez chwilę wydaje mi się, że kręcę się
wokół własnej osi. Coraz bardziej opadam z sił.
W końcu gładka ściana przechodzi w uskok. Natrafiam na wnękę i popycham
coś, co biorę za drzwi. To faktycznie drzwi, ale niewłaściwe. Kurwa! Za nimi nie
ma światła ani świeżego powietrza. Jest tylko dym, coraz więcej dymu i buchający
stamtąd gorąc. Zawracam. Obijam się o kolejne przedmioty, których w ogóle nie
powinno tam być. Natrafiam na dwa hokery. Budzą we mnie nową nadzieję.
Widziałam je tutaj chwilę wcześniej, jeszcze zanim utonęły w kłębach dymu. Boże,
musiałam pomylić kierunki. Mobilizuję stężały mózg do jeszcze jednego wysiłku.
Z tego, co pamiętam, stały tuż przy drzwiach frontowych. Muszę odbić w lewo.
Trzymam się ściany i docieram do drzwi. Są zamknięte. Resztką siły dźwigam się
z podłogi, usiłuję znaleźć klamkę. Kiedy mi się to udaje, modlę się, by drzwi
puściły. Przed oczami tańczą mi mroczki. Jestem na skraju wytrzymałości. Czy
zostanę po tej, czy po przeciwnej stronie drzwi?
Naciskam klamkę.
Drzwi powoli się uchylają. Czerń się rozprasza. Ale wciąż czuję ją w płucach,
przełyku, w nosie. Na czworakach przesuwam się naprzód, byle dalej od płonącego
budynku. Po drodze wykrztuszam z siebie odrobinę tej smolistej czerni. Ale wciąż
nie jest mi lepiej. Kładę dziecko na trawie i ściągam z niej pieluszkę. Na widok jej
spokojnej, pogrążonej we śnie twarzyczki coś się we mnie rozpada. Bo to nie jest
normalne, ani sen, ani wiotkie ciało, ani zsiniałe usta i paznokcie.
Wsuwam dłoń pod jej łopatki, by udrożnić drogi oddechowe.
– No dalej, maleńka! – wołam zachęcająco, ale nie reaguje. Nie budzi się, nie
zaciska rączki wokół mojego palca. Sprawdzam, czy oddycha. Po krótkiej euforii
przychodzi rozczarowanie.
Potem wszystko dzieje się błyskawicznie. Nie ja wybieram działania, to one
rozgrywają się dookoła mnie, nadal niepełne i rozmyte. Widzę jakiś malejący
w oddali punkt i słyszę odgłos kół na żwirze. Czy to opel? Nie wiem. Potem
chrzęst kół mnoży się kilkukrotnie, jest cięższy i szybszy niż ten poprzedni. Wokół
mnie pojawiają się migoczące światła, potem zatroskane twarze i pochylone nade
mną czarne uniformy.
Ktoś próbuje odebrać mi dziecko, bo znów mam je na rękach. Bronię się, lecz
nieporadnie, bo dłonie w żółtych rękawicach wreszcie wysuwają mi dziecko z rąk.
Rękawice i uniform mają twarz. To młoda strażaczka ze wzbudzającym zaufanie
spojrzeniem. Jej oczy są smutne, porażająco smutne. Może już wie, może zna
dalszy ciąg tej historii.
Kolejny obraz przychodzi kompletnie poszarpany, niepołączony z resztą.
Musiało upłynąć trochę czasu, bo pod plecami zamiast trawy mam teraz twardą
powierzchnię. Przesuwam po niej palcami. Deska, do której przypięto mnie pasem.
Jest ze mną chyba lepiej. Zniknęły duszność i tamten straszny ucisk w klatce
piersiowej. Mogę swobodnie oddychać, pewnie dzięki masce tlenowej. Stopę koi
mi chłód opatrunku, na piersiach czuję zimną słuchawkę stetoskopu. Ratowniczka
w uniformie pochyla się nade mną i mnie osłuchuje.
– Co z dzieckiem? – pytam, ściągając z twarzy maskę. Zlizuję suchość ze
spierzchniętych warg. Wbijam w nią niecierpliwy wzrok.
Jeśli wydaje się zaskoczona tym, że się ocknęłam, nie daje mi tego po sobie
poznać.
– Podaliśmy tlen – odpowiada, nie przerywając badania. – Dziecko jest
stabilne. Proszę się nie martwić – dodaje krzepiąco. – Czekamy na karetkę i dla
dziecka, i dla pani. Ale jest problem z ich dostępnością. Dlatego tak długo to trwa.
Nie mam pojęcia, ile oznacza długo. Wydawało mi się, że odpłynęłam tylko na
chwilę. To i tak nieważne. Uczucie niewyobrażalnej wręcz ulgi miesza się z nową
obawą.
– Znaleźliście ją? – Rozpinam pas i zrywam się, ale od tej nagłej zmiany
pozycji kręci mi się w głowie. Opadam na deskę. – Znaleźliście Laurę?
Kobieta chwyta mnie za ramię.
– Proszę się nie ruszać. – Marszczy brwi. Uparcie zaciska dłoń.
– Moją siostrę. Była przetrzymywana w piwniczce. Mówiłam to przecież
dyspozytorce. – Rozglądam się po działce. Widzę dom. A raczej jego zgliszcza.
Tyle po nim zostało. – To tam wybuchł ogień – dodaję z nutą desperacji w głosie.
W oczach kobiety widzę odpowiedź. Rezygnację. Akceptację. Niemoc. Jeśli
Laura tam faktycznie była, to nie miała w starciu z ogniem żadnych szans.
– Niedawno zakończono akcję gaszenia budynku – mówi wymijająco. –
Przeszukujemy zgliszcza, a to jeszcze trochę potrwa. Czy poza pani siostrą,
dzieckiem i mężczyzną na terenie posesji mógł być ktoś jeszcze, kiedy wybuchł
pożar?
– Mężczyzną?
– Po drugiej stronie budynku znaleźliśmy nieprzytomnego mężczyznę. –
Kobieta kiwa głową.
– Gdzie on jest? – Znów próbuję się podnieść. – Ten człowiek wie, gdzie jest
moja siostra. To on ją przetrzymywał.
– Niczego nam nie powie. Nadal nie odzyskał świadomości, jest w drodze do
szpitala. – Poproszę śledczego, dobrze? Chciał z panią porozmawiać. O wszystkim
mu pani opowie. – Głos ratowniczki jest odległy, pozbawiony wyrazu. – Proszę
tutaj zaczekać – dodaje kategorycznie.
Wykorzystując to, że się oddaliła, kolejny raz wstaję. Staram się być bardziej
ostrożna. Ze stopy usuwam opatrunek. Choć poparzenie nadal wygląda paskudnie,
a pali jeszcze gorzej, niż wygląda, kieruję się w stronę czegoś, co jeszcze niedawno
było drewnianym domem. Dzieli mnie od niego tylko kilkanaście metrów. Zawalił
się strop i część dachu, a to, co zostało, i tak uległo niemal całkowitemu zwęgleniu.
Poza kamiennymi fundamentami z domu Sawickich został tylko pusty szkielet
pokryty czapą białej piany. Jest dosłownie wszędzie – przylgnęła do resztek
nadpalonych desek, pokrywa fundamenty, wsiąka w ziemię i wydeptaną miejscami
trawę.
W zamieszaniu przemykam niezauważona pod piwniczkę. Pokonuję kamienne
schody i staję przed czarną jamą, w którą zamieniły się zamykane na zasuwę drzwi.
W środku ktoś jest – nie jedna, ale dwie lub nawet więcej osób w strażackich
uniformach.
Teraz, kiedy staję przed wejściem do piwnicy, nie mam odwagi wstąpić do
środka. Nie chodzi o okropny swąd spalenizny ani o moją fizyczną niemoc, tylko
o psychiczną barierę. A głównie o lęk, że zobaczę tam Laurę, ale nie tę, której
szukałam. I wraz z tym umrze wszystko, co miało jakikolwiek sens.
Walka, którą wciąż o nią toczę, ale przede wszystkim nasza niewypowiedziana
przez ten cały czas miłość. Nigdy już jej nie odbudujemy. Nigdy nie
zrekompensujemy tych narosłych przez lata strat. Tosia i to maleńkie dziecko, które
nawet jej nie poznało, już nigdy nie powiedzą do niej „mamo”. Mimo że pożar
został ugaszony, w piwniczce nadal jest gorąco jak w piecu. Przykładam dłoń do
ust, bo znów trudno mi się oddycha. W każdym napotkanym skrawku czerni widzę
swoją siostrę. Mdli mnie na myśl, że to może być ona. Bo tylko to tutaj jest, hałda
poprzewracanych, zwęglonych odpadów, praktycznie nie do odróżnienia.
Pomieszczenie wypełnia też przeraźliwy smród. Czy właśnie taki odór wydzielają
zwęglone zwłoki?
– Co pani tutaj robi? – słyszę za sobą ostry, znajomy głos. Czai się w nim
ostrzeżenie. – Proszę stąd natychmiast wyjść.
Zatrzymuję się w połowie drogi do przeciwległej ściany, pod którą pracują dwaj
strażacy. Przez kilka ostatnich chwil wpatrywałam się tylko w to, co przechodziło
przez ich ręce. Nic, co zobaczyłam, nie różniło się od wypełniających to
pomieszczenie zwęglonych odpadów. Nic w ich reakcjach nie zwiastowało
najgorszego. Wciąż tylko szukają, przekopują się przez hałdy czegoś. Na szczęście.
Odwracam się dopiero wtedy, kiedy ktoś zwraca się do mnie po imieniu.
W przejściu stoi Staniszewski. Zza jego pleców wyłania się młoda kobieta,
przypuszczalnie funkcjonariuszka. Nie widziałam jej wcześniej.
Jednak coś zupełnie innego przykuwa teraz moją uwagę. Zauważam we wnęce,
która cudem nie uległa doszczętnemu spaleniu, wbite w ścianę metalowe haki
i zawieszone na nich rowery – zwęgloną ramę, kierownicę i szprychy. Są też
szczątki ogrodowych narzędzi – trzonek łopaty i fragment grabi.
Ten widok napełnia mnie nową nadzieją.
– To nie jest piwnica na wina – bardziej stwierdzam, niż pytam. Nawet nie
wiem, do kogo kieruję te słowa. Najpierw chcę przekonać samą siebie.
Podchodzę do strażaków. Na moment ból stopy znika.
– Co to za miejsce? – zwracam się do nich.
– Trudno powiedzieć – odzywa się jeden. Przerywa pracę. Poprawia zsuwający
się hełm i ociera grubą rękawicą spocone czoło. Rozgląda się po zniszczonym
pomieszczeniu. – Niewiele z tego zostało. To zapewne przechowalnia narzędzi
i sprzętu ogrodowego. Rzeczy, które ocalały, na to wskazują. Naprawdę powinna
pani stąd wyjść – dodaje i zabiera się do dalszej pracy.
Brak tu jakichkolwiek śladów przetrzymywania mojej siostry.
– W pobliżu tego domu jest jeszcze inne podziemne pomieszczenie – mówię
z przekonaniem. Podchodzę do ratowniczki i Staniszewskiego. Wychodzimy na
zewnątrz. – Piwniczka na wina. Pomyliłam się. Alina, która uwięziła Laurę,
powiedziała, że zejdzie do niej i tam to zakończy. Dokładnie tak to ujęła. Dlatego
założyłam, że mówi o tej piwnicy. Ale gdzieś tutaj jest jeszcze piwniczka na wina.
Zawsze była.
– Skąd pani to wie? – pyta Staniszewski z błyskiem w oku.
– Lata temu Paweł Sawicki na spotkania z moją siostrą przynosił czasem
domowej roboty wino. Wspominał o specjalnej piwniczce. Sam pomagał ojcu ją
postawić. Gdzieś tutaj – dodaję, pokonując kilka pierwszych schodków.
Wystawiam głowę za murek i raz jeszcze rozglądam się po tym dość gęsto
zalesionym terenie. Nie widzę niczego, co byłoby wejściem do innego,
podpiwniczonego budynku.
– Przeszukaliśmy teren – odzywa się kobieta, jakby synchronizując ze mną
swoje myśli. – Nie znaleźliśmy żadnej ziemianki – dodaje.
– To zróbmy to jeszcze raz, tylko dokładniej – odzywa się Staniszewski, szybko
mnie wymijając. – Zbierzmy ekipę. Natychmiast – rozkazuje.
Nie czekam na kolejne rozkazy Staniszewskiego. Wchodzę po schodkach, na
sam ich szczyt, i samowolnie się stamtąd oddalam. Powoli okrążam teren, nad
którym nadal unosi się dym i ostry swąd spalenizny. Wciąż jest mi słabo, ale krok
za krokiem uparcie idę naprzód. Liczę, że adrenalina utrzyma mnie w pionie.
Dokładnie przyglądam się działce, szczególnie tym miejscom, na które dotychczas
nie zwracałam uwagi. Ale poza spalonym budynkiem widzę tylko drzewa i polanę,
na której stałam, kiedy zauważył mnie Paweł. Są też przykryte brezentową płachtą
drwa, jest śmietnik i znów sosny. Zamknięty krąg wysokich drzew.
W pewnym momencie przez bramę przejeżdża karetka. Pewnie przyjechała po
mnie. Oddalam się od całego tego zgiełku i od spalonego domu. Idę w miejsce,
w którym należący do działki Sawickich las coraz bardziej gęstnieje. Nikt tam do
tej pory nie zaglądał. Teren między sosnami musiał zostać wykarczowany wiele lat
temu. Jest tam niewielka polana porośnięta mchem i wysokimi trawami. Gołym
okiem widać postępujący tu rozkład. Drewniany plac zabaw, wybudowany pewnie
jeszcze dla Franka, umarł razem z nim. Blacha zjeżdżalni powyginała się i osunęła
na drabinkę. Ze ściany wspinaczkowej poodpadały kolorowe uchwyty. Równie
marnie wygląda wyblakły basen ogrodowy. Ledwie przypomina to, czym kiedyś
był. Uszło z niego powietrze, leży teraz na ziemi jak kawał olbrzymiej zmiętej
szmaty. Szare opary dymu po pożarze dotarły nawet tutaj. Zagnieździły się na tym
upiornym placu zabaw, osiadły między trawą a koronami drzew.
Po chwili dociera do mnie, że nie jestem tutaj sama. Słyszę za sobą kroki,
szarość dymu przecina podwójna wiązka światła latarek. Wtedy zauważam coś, co
początkowo uznałam za zardzewiały element placu zabaw. Wygląda jak wystająca
z ziemi zardzewiała kulista głowica. Podchodzę do niej. To obrotowa nasadka na
komin zamocowana na szkielecie z cegieł. Dopiero teraz zauważam, że
wzniesienie, na którym zbudowano plac zabaw, nie jest przypadkowe. Pode mną
jest prawdopodobnie jakieś wentylowane pomieszczenie. Chyba trafiłam do celu.
Oblewa mnie zimny pot. Mam dreszcze.
– Jesteśmy na placu zabaw. Zapytaj go, gdzie dokładnie jest ten właz – słyszę
za sobą głos Staniszewskiego.
– Mam! – wtóruje mu jakaś kobieta. – Wchodzę do środka.
Kiedy się odwracam, w miejscu, gdzie przed chwilą widziałam resztki basenu,
stoi tamta funkcjonariuszka. Światło jej latarki znika w ciemnościach, to samo
dzieje się z latarką Staniszewskiego.
Chwilę później i ja się tamtędy gramolę. Odchylony stalowy właz był
wcześniej zamaskowany basenem. Moja poparzona stopa boleśnie ociera się
o blachę, z której zrobiono strome prowizoryczne schody, w wielu miejscach
wyszczerbione. Prowadzą do ciemnego przedsionka. Na końcu znajduje się
większe pomieszczenie, którego drzwi są otwarte na oścież. Im bliżej jestem
wejścia, tym bardziej wyczuwalny staje się kwaśny odór wymiocin i zapach dymu.
Czuję, że serce chce mi się wyrwać z piersi. Bo ono wie, ono jest już pewne.
Początkowo widzę tylko odwróconego do mnie Staniszewskiego i jego partnerkę
pochyloną nad jakimś cieniem…
Nieregularna plama zaczyna przybierać wyraźne kontury, aż wreszcie staje się
ciałem mojej siostry. W dłoni ma zaciśnięte niewielkie nożyczki. Z jej nadgarstków
sterczą skórzane paski. Pochylona nad Laurą kobieta wykonuje jakieś gwałtowne
ruchy. Reanimuje moją siostrę, równomiernie i rytmicznie uciska jej klatkę
piersiową i wdmuchuje w jej usta powietrze.
– Chodź do mnie! Chodź wreszcie! – Jej przenikliwy głos wypełnia całe
pomieszczenie.
Zapieram się o wilgotną ścianę. By nie upaść, wsuwam palce w szczeliny
między kamieniami. Czekam.
Rozdział 27

NINA
cztery tygodnie później

Obie mrużymy powieki w ostrym sierpniowym słońcu. W oczach swojej siostry


widzę nie tylko naturalny strach przed tym, co ma zaraz nadejść. Jest w nich przede
wszystkim dawno niewidziana ulga.
– Jesteś pewna, że chcesz tam pójść sama? – pytam. Mam cichą nadzieję, że nie
zmieniła zdania.
– Nie zna nas. We dwie mogłybyśmy ją tylko wystraszyć. Zresztą przecież cię
do niej nie wpuszczą – odpowiada, gotowa, by znowu stanąć do kolejnej
konfrontacji. Jednej z najtrudniejszych.
Nie wiem, czy na jej miejscu zdobyłabym się na taką odwagę. Mimo
niezagojonych wciąż ran, tych fizycznych i tych emocjonalnych, moja siostra
kolejny raz zaskakuje mnie swoją siłą. Nie wiem, gdzie ja byłabym po tygodniu
koszmaru, przez który przeszła ona. Raczej nie w tym miejscu.
Ubrana w zwiewną, letnią sukienkę, z włosami zebranymi w luźny kucyk,
Laura zatrzymuje się w połowie drogi do budynku B szpitala przy ulicy
Krysiewicza. Ja byłam tu przed miesiącem. Widzę, że zbiera się, by powiedzieć mi
o czymś jeszcze.
– Moja oziębłość. Wycofanie. To nigdy nie była twoja wina. To była tylko
wycelowana we mnie broń. Chcę, żebyś o tym wiedziała – mówi i patrzy mi prosto
w oczy.
– Chciałaś uciec. W tamtej sytuacji to był normalny odruch – odpowiadam.
Dobrze ją rozumiem.
– Nie do końca chodziło o ucieczkę – wyjaśnia, kręcąc głową. – Odsuwając się
od ciebie, karałam siebie. Utrata ciebie, czyli kogoś, kogo kochałam najbardziej,
była moją własną pokutą za to, co zrobiłam. Za oddanie dziecka i milczenie. Ale to
był miecz obosieczny. Krzywdząc siebie, krzywdziłam też ciebie. Wtedy tego nie
rozumiałam.
Podchodzę do niej i ją obejmuję. Nie mówię nic więcej. Rozstajemy się
w milczeniu, w którym kryje się echo wszystkich naszych przeprowadzonych
ostatnio rozmów, wciąż jeszcze niewypowiedziane słowa i zapewnienia.
Chwilę później Laura znika wewnątrz budynku, a ja obieram kurs na swój cel.
Szpital przy Krysiewicza dzielą od aresztu śledczego mniej więcej dwa kilometry.
By ochłonąć przed czekającą mnie tam konfrontacją, zostawiam samochód pod
szpitalem i idę pieszo. Ostatni raz byłam w tym miejscu piętnaście lat temu, pod
zamkniętą bramą, przez którą nigdy potem nie przeszedł mój ojciec. Ponura
historia znów zatoczyła koło.

Siedzący naprzeciwko mnie Paweł wygląda jak cień samego siebie. Widać, że
zżera go poczucie winy. Unika mojego wzroku i uparcie wpatruje się w swoje
dłonie. I ja na nie patrzę. Wzdrygam się na myśl o tym, co robił nimi mojej
siostrze.
– Jak ona się czuje? – pyta, jakby zwracał się do nich.
– Skrzywdziłeś wszystkie trzy. Laurę i dwie wasze córki. Którą z nich masz na
myśli? – wypalam. – Albo nie, lepiej nie odpowiadaj. Jeśli liczysz, że powiem coś,
co uznasz za rozgrzeszenie, to sorry, ale nie. Nie po to tu przyszłam – mówię
podniesionym głosem. Ściągam tym uwagę rodziny, która też przyszła na widzenie.
– Chciałaś wiedzieć, więc dłużej tego nie odwlekajmy. – Powoli podnosi na
mnie swój udręczony wzrok. Ale kompletnie mnie to nie rusza. Faktycznie
przyszłam tu tylko po to, by wypełnić w mojej wiedzy wszystkie luki.
– Skąd wiedziałeś, że Gaja jest twoja? Zrobiliście to we trzech. Bo to byli oni,
Sebastian i Dawid, prawda?
Paweł niechętnie kiwa głową.
– Kiedy ojciec wyrzucił mnie z domu, musiałem znaleźć jakąś robotę. Nie
miałem dokąd pójść ani za co żyć. Tylko ojciec Seby mi pomógł. Zatrudnił mnie
w swojej piekarni. A potem to przyszło naturalnie, znów zaczęliśmy z Sebą gadać.
– O tym, jak skrzywdzić moją siostrę – syczę.
– Nie. Nie planowaliśmy tego. Ja tego nie planowałem – podkreśla. – Mieliśmy
iść po prostu na imprezę. U Dawida zrobiliśmy sobie szybki bifor. Potrzebowałem
upuścić trochę pary. Tak, chciałem jak najszybciej zalać się w trupa. Chociaż raz.
Od miesięcy wszystko tylko się pieprzyło. Najpierw śmierć Franka. Potem
wariujący stary nastawiony tylko na zemstę. Matka, która się mnie wyrzekła, bo
naprawdę wierzyła, że to była moja wina. Otaczała mnie tylko nienawiść.
I wzajemne żale. A potem doszła do tego cholerna codzienność. Nie mogłem się
w niej odnaleźć. Nie miałem gdzie spać ani nawet za co kupić jedzenia. To
wszystko eksplodowało tamtej nocy. Wlaliśmy w siebie wódę i browar, co tylko się
dało. To miało zagłuszyć cały mój syf. Na moment mnie znieczulić. Mieliśmy już
dość picia, jeszcze zanim wyszliśmy na imprezę, a ja w szczególności. Dlatego
z tamtej nocy niewiele pamiętam. Ale niczego nie ustawiłem. Spotkanie z Laurą na
ulicy to był czysty przypadek – zarzeka się.
– I przypadkowo poszliście za nią na działki?
– Nie. Niczego, co było później, się nie wypieram. – Potrząsa kategorycznie
głową. – Zrobiłem to. Zachowałem się jak bydlę, ale wtedy siebie nie
kontrolowałem – mówi jakby z niesmakiem, ale nie wiem, czy prawdziwym.
– Nie kontrolowałeś siebie także kilka miesięcy temu. Zrobiłeś to drugi raz.
Zgwałciłeś ją. Tak bardzo boisz się tego słowa? – mówię wściekła.
Tym razem ściągam uwagę nie tylko siedzącej obok nas rodziny, ale także
jakiejś pary, która rzuca nam zaniepokojone spojrzenie. Ale jest mi teraz wszystko
jedno.
– Nie. Nie zrobiłem tego – mówi Paweł stanowczo. W jego głosie słyszę
skruchę.
– To przecież twoje dziecko. Więc niby jak zaszła w ciążę? – pytam ściszonym
głosem.
– Alina jest położną. Kiedy wyczerpały się wszystkie możliwości leczenia Gai,
zaproponowała to… – urywa, szuka właściwego słowa – …rozwiązanie.
Przeszczep komórek macierzystych rodzeństwa zapewnia stuprocentową zgodność
tkankową. To była polisa Gai na życie. Jej jedyny ratunek. Alina strzykawką
zaaplikowała Laurze moje nasienie – mówi z obrzydliwą lekkością.
– Tak po prostu?
– Naprawdę chcesz znać szczegóły?
Paweł patrzy na mnie z niedowierzaniem. Albo wstydem. Trudno mi to ocenić.
I nie wiem, czy tego chcę. Od domysłów robi mi się niedobrze. Ale chyba daję mu
twierdzącą odpowiedź, bo po chwili mówi dalej.
– To nie było takie trudne, biorąc pod uwagę to, że Laura była całymi nocami
zupełnie odurzona, a Tosia spała za zamkniętymi na klucz drzwiami. Ze stale
przyjmowanych przez Laurę kapsułek Alina wysypywała część ich właściwej
zawartości i zamieniała ją na jakieś opioidy.
Staram się zachować spokój po to tylko, by wyciągnąć z niego więcej.
W rzeczywistości ledwie hamuję się, żeby nie skoczyć mu do gardła.
– Nachodziliście ją tak codziennie?
– Alina była u niej trzykrotnie. Tyle samo razy próbowaliśmy. Ja zawsze
czekałem na zewnątrz. Dzięki kalendarzykowi dni płodnych, który Laura
prowadziła, a który przechowywała w szufladzie swojej szafki nocnej, wiedziałem,
kiedy Laura ma owulację.
Brzydzę się nim tak bardzo, że nie mogę nawet na niego spojrzeć. Coraz
bardziej burzy się we mnie krew.
– Po co zakradaliście się do domu mojej siostry teraz, na chwilę przed
porodem? I skąd w ogóle miałeś klucze?
– A co ci dadzą te wszystkie szczegóły? Spokój czy jeszcze większą nienawiść?
– pyta Paweł. – Już i tak masz mnie za potwora.
– Chcę zrozumieć. Odpowiedz.
– Wpadałem do Laury od czasu do czasu, więc dorobiłem jeden komplet. –
Paweł wzdycha. – Miała je zawsze na wierzchu, a zapasowe trzymała w otwartej
szafce. W trakcie samej ciąży Laury Alina była u niej tylko raz. Myśleliśmy, że
dom będzie wtedy pusty. Laura miała wyjechać na noc do waszej mamy. Alinie
chodziło o przejrzenie wyników badań lekarskich. Martwiła się o konflikt
serologiczny i nadciśnienie. Chciała mieć to wszystko pod kontrolą, tym bardziej
że to ona miała odebrać poród. Tosia się wtedy obudziła, a Alina spanikowała. Bała
się, że mała mogła coś widzieć albo usłyszeć. Zostawiła więc drzwi wejściowe
otwarte, żeby Laura pomyślała, że mała zmyśla, gdyby Tosia faktycznie ją
zaalarmowała. Miało wyglądać na to, że Tosia sama próbowała wyjść z domu. Ale
w popłochu Alina nie pomyślała o tym, że dziecko nie dałoby rady przeciągnąć
ciężkiego krzesła pod drzwi. I faktycznie Laura nabrała podejrzeń.
Zalega między nami ciężka, niewygodna cisza. Liczba kłamstw i skala
wyrządzonej mojej siostrze krzywdy jest tak przytłaczająca, że w żaden sposób nie
potrafię tego przetworzyć w głowie. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę potrafiła.
– Skąd wiedziałeś, że Gaja jest twoja? – odzywam się po chwili.
– Miałem wątpliwości. – Paweł zsuwa ze stołu swoje dłonie, ale nie zostawia
ich w spokoju. Pociera kolana. To był zawsze jego nerwowy tik, jeszcze z czasów,
kiedy wydawało mi się, że go znałam i szanowałam. – Ale na główce Gai było
znamię. Mała różowawa plamka. Z taką samą urodziłem się ja. Taką samą miał
Franek. Zrobiłem test na ojcostwo, który tylko potwierdził to, o czym już wtedy
byłem przekonany.
– Zamierzałeś w ogóle zostawić ją w oknie życia czy od samego początku
planowałeś oddać dziecko swojej siostrze? – pytam.
– Alina nie donosiła żadnej z czterech ciąż. Pierwsze poronienie zbiegło się
w czasie z informacją o ciąży Laury i jej prośbą. Powiedziałem o tym siostrze.
Alina chciała tego dziecka. Mój ojciec czekał na nie jeszcze bardziej. Stracił dla
Gai głowę.
– Czyli twój ojciec miał z tym porwaniem coś wspólnego? – podchwytuję. – To
była jego furgonetka, prawda?
– Nie. – Paweł kategorycznie zaprzecza. – Do teraz nie wiedział, że Gaja jest
moją córką. Pokochał ją także dlatego, że wypełniła mu lukę po Franku. Nie
miałem z nim kontaktu ani nie dopuszczałem go do swoich dzieci, ale Alina
mówiła, że odkąd pojawiła się Gaja, ojciec trochę się uspokoił. Wyciszył. A ta
furgonetka, którą przewoziliśmy Laurę, należała do Aliny. Ojciec podarował ją
Alinie lata temu. Samochód był praktycznie nieużywany, stał głównie w garażu.
Moja siostra nawet go nie przerejestrowała.
Czuję, że mam powoli dość. Chcę wyjść z powrotem na słońce, do siostry i do
swojego życia, byle dalej stąd.
– Co zamierzaliście z nią zrobić? – pytam, wstając z miejsca. – Myślisz, że
w imię ratowania jednego życia można niszczyć albo odebrać inne?
– A do czego ty posunęłabyś się, żeby ratować swoją siostrę?
Pytanie Pawła mrozi mi krew w żyłach. Nie dlatego, że nie potrafię na nie
odpowiedzieć. Wręcz przeciwnie. Mam w głowie całe spektrum niepokojących
mnie odpowiedzi. Myślę o tym, że gdybym wtedy zabrała ze sobą broń, a na szali
byłoby życie Laury, mogłabym jej użyć przeciwko nim. Nie zawahałabym się
nawet przez chwilę. W obronie Laury mogłabym zabić.
Rozdział 28

LAURA

Skrzydło, w którym mieści się izolatorium, jest jakby wymarłą częścią szpitala.
Przechodzę przez kolorowy korytarz lśniący czystością, pogrążony w absolutnej
ciszy. Szeleszczę tylko ja. Zgodnie z dyrektywą szpitala na twarzy mam maskę,
włożyłam fartuch i ochraniacze na buty. Z mieszczącego się na samym końcu
korytarza pokoju, przypuszczalnie tego, do którego się kieruję, słychać ożywioną
rozmowę. A potem chichot. Podchodzę bliżej drzwi, zza których dobiega serdeczna
rozmowa.
– Dziadku, daj już spokój! – Głos nastolatki jest rozluźniony, radosny.
Lekarz prowadzący Gai uprzedził mnie, że muszę chwilę poczekać na
korytarzu, bo w jej pokoju jeszcze ktoś jest. Myślałam, że to pielęgniarka albo
lekarz. Nie spodziewałam się, że przyjdę w trakcie odwiedzin, a już najmniej
spodziewałam się, że natrafię na Mariana Sawickiego. Wciąż mam nadzieję, że to
nie on jest tym, do którego Gaja zwraca się „dziadku”.
Gaja. Moja córka. Oswajanie zmian bywa trudne. Przez ostatnich czternaście
lat, wraz z postępującymi wyrzutami sumienia i zaskakującą dla mnie samej
tęsknotą za nią, a raczej za jej wyobrażeniem, snułam w myślach różne scenariusze.
Wszystkie dotyczyły tego samego – naszego spotkania. Lata temu nie byłam
gotowa na żadną z tych decyzji, które zaważyły na jej i moim życiu. Ale czy
kiedykolwiek można być pewnym właściwego wyboru, gdy wszystko wokół się
wali? I w ogóle, co na taką decyzję wpływa? Jakie wytyczne – dojrzałość, duma,
wsparcie kogoś, kogo uznajesz za swojego sprzymierzeńca. A może tylko
okoliczności, splot sprzyjających albo – wręcz przeciwnie – nieszczęśliwych
zdarzeń? W żadnym z moich scenariuszy nie było niczego, z czym musiałam się
zmierzyć przez ostatnie miesiące. A tym bardziej nie było tam śladu drzwi
z numerem jedenaście.
W kieszeni moich spodni wibruje telefon. Wyciągam go i przesuwam palcem
po wyświetlaczu. Tyle spraw wymaga jeszcze poukładania, tyle rozmów muszę
przeprowadzić, bym mogła odzyskać choć względną równowagę. Bym mogła ją
zapewnić swoim bliskim, w szczególności swoim trzem córkom i Ninie, którą tak
bardzo zaniedbywałam. Igor też jest jedną z tych odkładanych przeze mnie spraw.
Nie odpowiedziałam na żadną z jego czterech próśb o spotkanie. Wysyła mi je od
zeszłego weekendu. Nie odpowiedziałam, bo nie wiem, czy jestem gotowa na
kolejne próby. Stałam się jeszcze bardziej nieufna, nie wiem, co kryje się za zmianą
w jego nastawieniu do mnie. Jeśli faktycznie są to tylko dobre intencje, to nie
wiem, czy jestem gotowa na pojednanie. I czy w ogóle tego chcę. A Igor do tego
właśnie dąży.
Ale unikanie konfrontacji nigdy nie jest rozwiązaniem, a co najwyżej doraźnym
półśrodkiem, który w końcu i tak wymaga zdecydowanego działania.
Odpowiadam mu.
Dobrze. Może w piątek o siedemnastej?
Wysyłam wiadomość.
Wtedy drzwi jedenastki się otwierają. Marian Sawicki, równie zamaskowany
jak ja, rzuca mi szybkie spojrzenie. Potem odwraca głowę i odchodzi. Nie
rozpoznał mnie. Tak mi się początkowo wydaje. Jednak odgłos jego kroków
milknie w momencie, kiedy robię krok do przodu i zbieram się, by pchnąć drzwi
jedenastki. Waham się sekundę, może dwie. W głowie powtarzam kolejne słowa.
Ten moment zawahania Sawicki wykorzystuje, by podejść do mnie.
– To pani? – Staje tuż obok. Bacznie mi się przygląda.
Milczę. Nie chcę wszczynać tutaj żadnej awantury, ale dotychczas każda
konfrontacja z nim tylko tak się kończyła. Ale Sawicki nie posuwa się dalej, a moje
milczenie bierze za odpowiedź twierdzącą.
– Gaja to dobre dziecko. I wciąż jeszcze bardzo słabe – odzywa się tym swoim
nieprzyjemnym, chropowatym głosem. – Nie teraz, nie powinna poznać prawdy
teraz. Proszę. – Ostatnie słowo grzęźnie mu w ustach, jakby pierwszy raz go
używał, z nieśmiałością albo obrzydzeniem. Jakby pierwszy raz kogoś o coś prosił.
Nie odpowiadam mu, popycham drzwi i wchodzę.
Izolatka zupełnie nie przypomina szpitalnego wnętrza. Utrzymany
w przyjemnych jasnych barwach pokój kojarzy mi się bardziej z miejscem
noclegowym w jakimś skromnym pensjonacie. Na stoliku leży kilka książek, do
zawieszonej na ścianie tablicy przytwierdzone są szkice. Gejzery, zorza polarna,
pomarszczone dłonie, półprofil kobiety z wyeksponowanym w jej uchu tunelem,
biegające wokół ogniska aborygeńskie dzieci. Gaja siedzi na metalowym łóżku,
w centrum tego mikroświata ze swojej wyobraźni, z kolorową chustką zawiązaną
wokół głowy. Paznokcie ma pomalowane, każdy na inny neonowy kolor. Zupełnie
nie pasują do mizernej, zapadniętej twarzy i wychudzonego, wyniszczonego
wieloletnią chorobą ciała. Ale w jej dużych zielonych oczach, okolonych czarnymi
rzęsami, choroby już nie ma. Gaja patrzy na mnie z zaciekawieniem.
Przyglądam jej się chyba o chwilę za długo. Tylko dlatego, że nie mogę się
powstrzymać. Szukam w niej nie tylko siebie i Pawła, ale i śladów naszego
ostatniego spotkania. Ale w nastoletniej dziewczynie nie ma nic z tamtego
noworodka, którego wsunęłam w ręce Pawła tydzień po narodzinach. W ciągu tych
pierwszych dni coś się we mnie obudziło. Coś, do czego nigdy nikomu się nie
przyznałam. Instynkt macierzyński i miłość. Zaledwie jej zaczątek, który jednak
wbrew mnie szybko się rozwinął. Kiedy Paweł odchodził z nią tamtego dnia,
wyłam w czterech ścianach swojego pokoju. Byłam pusta w środku i przeraźliwie
samotna. Byłam jak ranne, dzikie zwierzę. A potem robiłam to samo bezgłośnie.
Nigdy nie bolało mniej niż wtedy, na samym początku. To nigdy nie boli mniej.
– To twoje? – odzywam się do Gai, wskazując na jej szkice.
Gaja kiwa na potwierdzenie głową.
– Dowiedziałam się, że rysujesz. Dlatego mam coś dla ciebie.
Z torby wyciągam i wręczam jej profesjonalny zestaw do rysowania zamknięty
w czarnym pokrowcu.
– Dziękuję. – Gaja otwiera pokrowiec. – Łaał! Są wiszery! Zestaw do
cieniowania i bloczek ścierny. – Jej oczy rozbłyskują. Gładzi każdy element smukłą
dłonią, która jest idealnym odlewem dłoni Pawła. – Ale to chyba ja powinnam się
odwdzięczyć. Proszę sobie wybrać ten, który się pani podoba. – Wskazuje na
zawieszone na tablicy szkice. – Oprócz tego mogę panią narysować. No może nie
dzisiaj. Niewiele będę widzieć. – Wybucha śmiechem, wskazując na mój strój
ochronny. Gdybym go nie miała, mogłaby zauważyć, jak bardzo podobne,
niebezpiecznie wręcz podobne, są nasze usta i kości policzkowe. – Bo to dzięki
pani, prawda? To pani szpik uratował mi życie? – pyta i patrzy na mnie
wyczekująco.
Potwierdzenie będzie wierutnym kłamstwem, zaprzeczenie z kolei tylko
odwlecze to, co nadejdzie któregoś dnia, prędzej czy później. Nawet jeśli nie ja jej
o tym powiem, dowie się od któregoś z „życzliwych” sąsiadów. Ot, przekleństwo
naszego miasteczka. Tam nawet te najpilniej strzeżone wieści szybko się
rozchodzą. Jednak Gaja nie czeka na moją odpowiedź.
– O co prosił panią dziadek, o jaką prawdę? – wypala niespodziewanie.
– Podsłuchiwałaś?
Gaja wzrusza ramionami.
– Wiem, że coś nie gra. Mama i wujek nie pojawili się u mnie od dawna.
Dzwonią, wymawiają się jakimiś bzdurami. Dziadek też ściemnia i nieporadnie ich
tłumaczy. Wiem, że w coś wdepnęli. – W jej oczach widzę smutek. W głosie też
coś się zmienia, staje się ciężki i matowy.
– Co nie gra? – pytam. Sprawdzam, ile wie.
– Moja mama nie była w ciąży. Mieszkamy razem, nietrudno było się
zorientować. Zanim trafiłam tutaj, widziałam ją kilka razy, kiedy myślała, że nie
patrzę. Jej brzuch nigdy wtedy nie rósł. Nie wierzyłam, że krew pępowinowa
nieistniejącego brata albo siostry mnie uratuje. Ale w sumie się nie dziwiłam. Nie
zastanawiałam się nad tym zbytnio. Myślałam, że taki był cel moich rodziców.
Dawali mi nadzieję, żebym się nie poddawała. Taka psychologiczna gra na czas. To
jak było naprawdę? – Gaja podnosi na mnie wzrok. Domaga się odpowiedzi.
– Za dwa tygodnie wychodzisz, prawda?
Kiwa głową.
– Nareszcie. Jutro przenoszą mnie na normalny oddział – mówi z wyraźną ulgą.
Jakby na tę chwilę czekała całe życie.
– Obiecałaś, że mnie narysujesz. Przyjadę po ciebie i porozmawiamy wtedy na
spokojnie, okej? Za te dwa tygodnie.
Obietnica, którą składam, tylko po części jest prawdą. Nie dopuszczę do tego,
by dowiedziała się, jak została poczęta. Nie chcę, by znienawidziła swojego ojca.
Nie chcę, by cokolwiek wpłynęło na jej samoocenę. Za wszelką cenę będę ją przed
tym chronić.
– To jak będzie? – pytam.
Gaja wydyma usta, odchyla głowę na bok i przewraca oczami. Robi dokładnie
to samo co ja, kiedy nie mam na coś ochoty, ale i tak się na to godzę.
Kilka minut później, kiedy opowiada mi o swoich szkicach i inspiracjach, które
przy nich wykorzystała, do jedenastki wchodzi lekarka i prosi mnie, żebym wyszła.
Tłumaczy, że zabiera Gaję na badania. Wychodzę, ale wkrótce oczywiście tutaj
wrócę.
Już zawsze będę do niej wracać.
Spis treści

Dedykacja
Motto
Prolog
CZĘŚĆ 1
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
CZĘŚĆ 2
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
CZĘŚĆ 3
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28

You might also like