You are on page 1of 339

De La Cruz Melissa

Błękitnokrwiści 07

Bramy raju

Schuyler Van Alen ma coraz mniej czasu. Książę Piekieł


szturmuje Bramy Raju, coraz bliższy objęcia władzy nad niebem i
ziemią. Tym razem u jego boku stoją najpotężniejsi aniołowie,
Abaddon i Azrael, znani śmiertelnikom jako Jack i Mimi Force.
Bliss i jej wilcza horda mogą przeważyć szalę zwycięstwa na stronę
Schuyler, ale czy uda im się dotrzeć na czas? Nie ma triumfu bez
poświęcenia, nie ma wygranej bez ofiary… Czy Schuyler jest gotowa
na to by pójść w ślady Michaela i uczynić to, co właściwe? Miłość i
zemsta, obowiązek i lojalność. Życie i śmierć. Od decyzji jednej osoby
mogą zależeć losy całego znanego świata.
Twój czas nadejdzie.
Spotkasz się z tym samym ziem i pokonasz je.
- Arwena do Aragorna, Drużyna pierścienia w reżyserii
Petera Jacksona

Knock, knock, knocking on heaven's door.


- Bob Dylan
C ZĘŚĆ PIERWSZA

J AK ZAPOMNIEĆ O DAWNYCH MIŁOŚCIACH ?

Blood and fire are too much for these restless hearts to
hold.
- Indigo Girls, Blood and Fire
J EDEN
Schuyler

Fajerwerki eksplodowały w oszałamiającej kaskadzie


kolorów i dźwięków, tworząc tęczę nad londyńskimi
kamienicami, podczas gdy tłum na Victoria Embankment
wiwatował radośnie na powitanie nowego roku. Schuyler Van
Alen podziwiała wspaniały widok z balkonu domu w Primrose
Hill. Diabelski młyn, zwany London Eye, lśnił srebrem i
jasnym fioletem na tle nocnego nieba, obramowany
migoczącymi błękitnymi światłami, rozwieszonymi na
drzewach na obrzeżu parku.
- Już prawie północ - powiedział Oliver Hazard-Perry,
który pojawił się właśnie z dwoma kieliszkami szampana i z
uśmiechem wręczył jeden z nich Schuyler. Miał na sobie
wyprasowany czarny smoking z lśniącymi srebrnymi spinkami
przy mankietach. Schuyler była zaskoczona jego dojrzałością i
męskością - powagą w ruchach, świeżo nabytą pewnością
siebie widoczną nawet w sposobie chodzenia. Szarobrązowe
włosy zaczesał do tyłu, a wokół orzechowych oczu pojawiło
się kilka drobnych zmarszczek.
Londyńskie dziewczęta nie mogły się na niego napatrzeć -
jego komórka stale wibrowała od SMS-ów z zaproszeniami na
drinka do klubu Loulous albo na kolejną imprezę w barze
Harry's. Oliver opowiedział jej wszystko o nowojorskim
romansie z czarownicą, która uleczyła mu serce i uwolniła jego
krew od tęsknoty, jaką odczuwał, gdy był familiantem
Schuyler. Obecnie z powrotem stał się po prostu jej
zausznikiem i najlepszym przyjacielem jeszcze z czasów
dzieciństwa.
- Zdrowie - powiedziała, biorąc szampan i trącając jego
kieliszek. Zgodziła się przyjść na to przyjęcie, chociaż nie
miała na nie nastroju. Czarna aksamitna sukienka doskonale do
niej pasowała, ale kiedy Schuyler wkładała ją tego wieczoru,
nie mogła powstrzymać myśli, że wygląda jak w żałobie.
Sukienka była bez rękawów, z głębokim dekoltem, zaś ciemny
materiał podkreślał ostre linie obojczyków - dziewczyna
wiedziała, że jej ramiona są żałośnie szczupłe. Na palcu lewej
dłoni miała obrączkę ślubną, a poza tym jedyną jej ozdobę
stanowiła srebrna bransoletka, którą Oliver podarował jej w
prezencie urodzinowym wiele lat temu.
Przyjaciel przyjrzał się jej uważnie.
- Wyglądasz prześlicznie i tragicznie, tak jak powinna wy-
glądać bohaterka w przeddzień bitwy. Jak Joanna d'Arc w
srebrnej zbroi.
- Miło to słyszeć, ale nie czuję się szczególnie bohatersko.
- Schuyler bawiła się kosmykami nowej fryzury, krótko
ostrzyżonych włosów z grzywką. - Szampan powinien trochę
pomóc.
- Uśmiechnęła się, chociaż przeszył ją dziwny chłód,
nie z powodu zimnego wiatru, ale z powodu
niewyjaśnialnego, nieodpartego wrażenia, że ktoś ją
obserwuje. Poczuła się nagle odsłonięta i bezbronna, jednak
nie powiedziała o tym Oliverowi. Nie chciała, żeby się martwił
jeszcze bardziej niż dotychczas. Mimo wszystko nie
opuszczało jej uczucie, że jest obserwowana. Ze ktoś patrzy na
nią i czeka.
Stłumiła niepokój i w przyjacielskim milczeniu oglądała
wraz z Oliverem rozbłyski fajerwerków i wirujący diabelski
młyn. Mieszkali w Londynie od miesięcy, ale nie mieli jeszcze
okazji odwiedzić żadnego z miejsc uczęszczanych przez
turystów. Nie przyjechali tutaj, żeby się bawić - chociaż w
towarzystwie Kingsleya Martina zabawa nigdy nie była
całkowicie wykluczona z planu dnia.
- Tutaj jesteście! - zawołał Kingsley, dołączając do nich
wraz z rozbawioną grupką gości. Impreza była jego pomysłem
- postanowił zaprosić tych, którzy pozostali z Londyńskiego
Zgromadzenia, i urządzić ostatni bal, zanim wszystko się
skończy. Był w świetnym humorze, olśniewająco przystojny w
czarnym krawacie, który rozluźnił się i zwisał nieporządnie
przy kołnierzu. To Kingsleyowi zawdzięczali stroje
wieczorowe i starego szampana, ponieważ domagał się, żeby
powitać Nowy Rok z klasą.
Kingsley i jego towarzysze nosili szpiczaste czapeczki i
dmuchali w różnokolorowe trąbki, z których wyskakiwały
języki z krepiny. Podał Schuyler zimne ognie, którymi
pomachała z balkonu, uśmiechając się do Olivera, kiedy iskry
leciały w nocne niebo. Zaczęło się odliczanie, więc dołączyli
do vena torów, skandujących:
-Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem... trzy, dwa, jeden...
Nastąpił ogłuszający hałas, gdy orkiestra zaczęła grać V
symfonię Beethovena, a fajerwerki eksplodowały z hukiem
wystrzałów armatnich.
- Szczęśliwego Nowego Roku - wyszeptał Oliver.
- WIWAT, WIWAT, WIWAT! - wrzasnął Kingsley,
obdarzył ich wylewnymi pijackimi pocałunkami w policzek i
ciepłym barytonem zaintonował ze swoim wesołym
towarzystwem jakąś podniosłą piosenkę.
Schuyler i Oliver skwitowali jego wygłupy uśmiechem
rozbawienia. Przez ostatnie kilka miesięcy oboje pełnili rolę
strażników, rodziców i powierników venatora, a chociaż
Schuyler cieszyła się, widząc go w tak wyśmienitym nastroju,
Kingsley potrafił być lekkomyślny, a ona martwiła się o niego.
- Szczęśliwego Nowego Roku, Ollie - pocałowała
przyjaciela w policzek. Przypomniała sobie spędzane z nim
dawniej sylwestry, kiedy oglądali w telewizji fetę na Times
Square, ponieważ nigdy nie byli zapraszani na huczne imprezy,
z których urządzania słynęli ich koledzy z liceum Duchesne.
Dawno, dawno temu Schuyler tęskniła za naprawdę wielkim
balem - partnerem na wieczór, kimś, kogo mogłaby pocałować
o północy, okazją do założenia ślicznej sukienki i oczekiwania
nadejścia roku, który spędzi w ramionach ukochanego chłopca.
Czule ścisnęła rękę Olivera, chociaż jej serce rwało się do
prawdziwej miłości.
Minęło kilka miesięcy, od chwili, gdy pożegnała się z
Jackiem Force'em na egipskiej pustyni. Miała wrażenie, że
działo się to nie tylko w innej strefie klimatycznej, ale także w
innym
życiu. Obiecała mu, że będzie dalej działać, aby wypełnić
swoje zadanie, swoją misję - że zapomni o miłości na rzecz
obowiązku. Przypomniała sobie ostatnią noc spędzoną razem z
nim, to, jak trzymał ją w ramionach, jak tulili się do siebie,
skóra przy skórze, oddech przy oddechu, nie chcąc się
rozłączać nawet na moment. Co się stało z Jackiem? Czy w
ogóle jeszcze żył? Czy Mimi go zabiła? Sky nie wiedziała, nie
miała jak się dowiedzieć. Żadne z bliźniaków Force od
miesięcy nie dawało znaku życia, a odkąd Zgromadzenia
poszły w rozsypkę, a wampiry zaczęły się ukrywać, nie było
żadnych nowych wieści.
- Jestem pewien, że Jack żyje. - Oliver jak zwykle czytał
w jej myślach.
Nie odpowiedziała, upiła jeszcze łyk z kieliszka.
- Tak samo jak Mimi. Nie przypuszczam, żeby
którekolwiek z nich było zdolne do zabicia drugiego. Nie
wyobrażam sobie tego - dodał.
Sky pomyślała, że gdyby Jack nie żył, wiedziałaby o tym.
Skądś by o tym wiedziała, prawda? Poczułaby to. Obecnie
czuła tylko odrętwienie, jakby odcięto jej kończynę, jakby jej
serce było tak zmęczone niepokojem i żalem, że nie miało już
sił na nadzieję. Za trudno było jej myśleć o Jacku i o tym, co ich
łączyło: obietnica, więź, radość, miłość na wieki, która
powinna przetrwać w książkach... Ale czy miłość była tylko
cierpieniem? Ból na myśl o Jacku rozpraszał ją i odrywał od
pracy. Musiała przestać o nim myśleć, musiała zapomnieć,
żeby skoncentrować się na swoim zadaniu. Lucyfer
przestawiał figury na szachownicy i szykował się do
zakończenia tej partii. Na szali ważyło się
przetrwanie wampirów, a walka o Niebo i Ziemię
zaczynała się i kończyła na niej, na Schuyler.
- Wiem, że Jack nigdy by jej nie skrzywdził i mam
nadzieję, że nie mylisz się co do Mimi - odparła.
- Wiem, że się nie mylę - powiedział Oliver lojalnie.
Od miesięcy bronił Mimi - Schuyler nie była w takim
stopniu jak on przekonana, że jej rywalka naprawdę się
zmieniła. Mimi była dawniej zdeterminowana, żeby zemścić
się i zniszczyć Jacka, ale Oliver twierdził, że teraz jej uczucia
się odmieniły. Schuyler nie miała pewności, na ile powinna
wierzyć w to, że Kingsley zastąpił Jacka w sercu Mimi Force.
Poza tym Kingsley nigdy nie wspominał o Mimi i tym, co
mogło ich łączyć. Zgodnie ze słowami Olivera, Mimi oddała
duszę, żeby wydostać ukochanego ze świata podziemnego - co
było jeszcze bardziej niepokojące. Jeśli Mimi straciła te resztki
duszy, jakie mogła posiadać, to co się stanie z Jackiem?
Kingsley był z pewnością znacznie bardziej wyciszony
niż Sky go zapamiętała - dzień po dniu zakopywał się w
stosach książek z Repozytorium. W świecie podziemnym
krążyły pogłoski, że demony odkryły broń potężniejszą niż
niebiański biały ogień - ale jeśli coś takiego istniało, venator
nie odkrył jeszcze, co to takiego i niepokoiło go, że
błękitnokrwiści nie wiedzą nic o złowrogich planach Księcia
Ciemności. Z pewnością jednak Kingsley nie zachowywał się,
jakby miał złamane serce - flirtował, każdego wieczoru
wychodził gdzieś z nową dziewczyną uczepioną jego ramienia,
pił i imprezował w szalonych rajdach po wszystkich nocnych
klubach, barach i pubach w mieście.
Poza Kingsleyem, Oliverem i nieliczną załogą skromnie
żyjących venatorów ich mieszkanie - kryjówka vena torów -
było wiecznie pełne dziewcząt. Początkowo Schuyler bawił ten
kawalerski tryb życia, stanowiący całkowity kontrast z cichym
domkiem, w którym ona i Jack mieszkali jako nowożeńcy w
Aleksandrii. W końcu jednak zaczęła się wyczerpywać jej
cierpliwość do kolejnych brytyjskich ślicznotek paradujących
po ich mieszkaniu. Łazienka śmierdziała perfumami, na
kuchennym blacie zawsze stały kieliszki ze śladami szminki, a
pewnego razu Schuyler wyciągnęła spod poduszek na kanapie
koronkowe majteczki.
Schuyler opróżniła kieliszek, a Kingsley natychmiast
pojawił się obok niej z wielką butelką Bollinger a. Podniosła
rękę w geście protestu, ale nic to nie dało - napełnił kieliszek aż
po brzegi, tak że zaczęły z niego wyskakiwać bąbelki.
- Bingo, Archie, Gig i reszta chłopaków planują
przelecieć się na golasa przez tłum nad Tamizą. Wchodzicie w
to? - zapytał Kingsley, w którego niebieskich oczach lśniły
psotne iskierki.
- W taką pogodę? - wzdrygnął się Oliver.
- No dalej, stary, będzie super! - namawiał Kingsley.
Oliver zawahał się. Spojrzał na Schuyler, która potrząsnęła
głową.
- Zostaniesz tu na trochę? - zapytał.
- Jasne, ale ty idź z nimi. Kingsley ma rację, to będzie
świetna zabawa. - Schuyler uśmiechnęła się do nich, kiedy
dołączyli do radosnej grupki, rozbierającej się przy drzwiach
frontowych.
Od kiedy we trójkę znaleźli się w tym mieście, zdołali
sporo osiągnąć, między innymi odnaleźć fizyczną lokalizację
Bramy
Obietnicy - tym sekretem z nikim się nie podzielili.
Kingsley, znajdujący się najwyżej spośród nich w hierarchii
(Schuyler nie zdobyła jeszcze własnej pozycji w
błękitnokrwistej społeczności), rozesłał wici do pozostałych
Zgromadzeń, wzywając ich członków, by przybyli do Londynu
i oczekiwali na rozkazy. Pomału wampiry zaczęły wracać do
miasta. Część z nich przyszła tego wieczora na imprezę, ale
byli niespokojni i podejrzliwi, a w ich rozmowach przewijało
się przekonanie, że powinni wracać pod ziemię. Nie mieli
pojęcia, na co czekają, a Schuyler nie była jeszcze gotowa,
żeby im to powiedzieć. Kingsley przestrzegł ją przed
rozgłaszaniem, co wiedzieli o planach Lucyfera - obawiał się,
że kryje się wśród nich więcej zdrajców.
Brama Obietnicy powstała w najświetniejszym okresie
cesarstwa rzymskiego, kiedy zostały odkryte Ścieżki Umarłych
i założono Zakon Siedmiorga. Allegra Van Alen, której
prawdziwe imię brzmiało Gabriela, stwierdziła, że Brama
Obietnicy jest podwójna: jedna ścieżka prowadziła do świata
podziemnego, zaś druga, ukryta, wiodła z powrotem do
utraconego Raju. Charles Force, archanioł Michał, podejrzewał
istnienie tej drogi i dlatego rozkazał, by ścieżki były strzeżone
zamiast po prostu zniszczone.
Co więc takiego wydarzyło się w Rzymie? Dlaczego
Gabriela zataiła swoje odkrycie przed Michałem? To musiało
mieć miejsce podczas kryzysu w Rzymie, kiedy
błękitnokrwiści odkryli, że srebrnokrwiści ukrywają się wśród
nich. Kaligula został zdemaskowany jako Lucyfer, zaś
archanioł Michał pokonał go i odesłał do świata podziemnego.
Uważano, że srebrnokrwiści zostali zniszczeni, ale w
rzeczywistości przetrwali w ukryciu i przez wie-
ki stanowili zagrożenie dla błękitnokrwistych, polując na
młodych aż do obecnych chaotycznych czasów. Zwycięstwo
Michała w najlepszym razie okazało się chwilowe.
Córka Gabrieli przyniesie nam ocalenie. Poprowadzi
Upadłych Z powrotem do Raju. Jej dziadek, Lawrence Van
Alen, zawsze w to wierzył, a Schuyler w głębi serca
przyznawała mu rację -wiedziała, że to ona ma klucz.
Pozostawał tylko jeden problem: nie miała pojęcia, co to tak
naprawdę oznacza. Brama była niewzruszona, solidna jak
drzwi sejfu i odporna na wszelkie zaklęcia i inkantacje, jakich
próbowała Schuyler. Starała się ją poruszyć od miesięcy -
bezskutecznie. Czas uciekał, Książę Ciemności zamierzał
zniszczyć bramę i zbierał siły do bitwy, w której chciał
odzyskać utracony tron. Srebrnokrwiści w każdej chwili mogli
zaatakować i na nowo wzniecić rebelię, tak samo jak dawno
temu.
Gdzie jest moje miejsce w tym wszystkim? ]ak mam
wypełnić swoje przeznaczenie?
Schuyler wciąż jeszcze zastanawiała się nad tymi
pytaniami, kiedy chłopcy wrócili z zarumienionymi z zimna
policzkami i w różnych stadiach negliżu. Kingsley był w
spodniach od smokingu i obnażony do pasa, a jego szeroka
pierś unosiła się w ciężkim oddechu, kiedy wyciągnął się na
kanapie. Oliver szczerzył zęby w uśmiechu i trzymał butelkę
whisky, ubrany w same bokserki.
- Nie złapali was? Myślałam, że gliny są dzisiaj wszędzie.
- Sky usiadła z drugiej strony i zaplotła ręce, czując się trochę
jak nauczycielka karcąca niegrzecznych uczniów. - A gdzie
reszta?
- Na afterparty w Notting Hill - odparł Oliver i rzucił bu-
telkę Kingsleyowi, który złapał ją i pociągnął łyk.
- Niezły pokaz - powiedział do Olivera. - Nie myślałem,
że dotrzymasz nam kroku.
Oliver uśmiechnął się i napiął mięśnie mocnych ramion.
Długotrwałe ćwiczenia w świecie podziemnym nie poszły na
marne.
- Starość cię dopada, dziadku...
- Ale mamy dobre wieści, nie? - przypomniał sobie
Kingsley. - Powiedz jej.
- Co takiego? - Schuyler była przygotowana na relację z
nowego podboju któregoś z nich.
- Kiedy biegliśmy po nabrzeżu, wpadliśmy na kogoś -
uśmiechnął się Oliver.
- Na kogo?
- Na Lucasa Mendriona, emerytowanego oficera
venatorów. On... no, rozpoznał Kingsleya.
- Tatuaż venatora - wyjaśnił ze złośliwym uśmieszkiem
Kingsley. - Niewidoczny dla ludzkiego oka.
Oliver zignorował go.
- Okazało się, że nie wiedział, że w mieście są jeszcze ja-
kieś wampiry, myślał, że wszyscy zeszli pod ziemię. Nie
dotarły do niego wiadomości wysłane przez Kingsleya, a kiedy
zaczęliśmy gadać, okazało się, że w Rzymie był jednym z
obrońców Gabrieli.
- Co to znaczy?
- Dokładnie to, co słyszysz. Był venatorem
przydzielonym j.iko jej ochroniarz - wyjaśnił Oliver.
- I co dalej? - Schuyler pochyliła się do przodu.
- Powiedział, że ma ci coś ważnego do przekazania -
uśmiechnął się Kingsley. - To dotyczy dziedzictwa twojej
matki.
- Myślisz, że to może dotyczyć pozostałej trójki
Odźwiernych? - spytała Schuyler. Uważała, że jeśli ktokolwiek
wie coś, co mogłoby im pomóc w rozwiązaniu zagadki Bramy
Obietnicy, to byłby to ktoś z pozostałych przy życiu członków
Zakonu. Troje z nich - Onbazjusz, Pantaliusz i Oktylla - żyło
nadal, ale nie wiadomo było, gdzie się znajdują.
- Możliwe. Powiedział, że to nie jest bezpieczne miejsce
na taką rozmowę, więc spotka się z nami tutaj. Jutro, to znaczy
dziś wieczorem. - Oliver spojrzał na zegar, który pokazywał
wpół do czwartej nad ranem. - W końcu do czegoś
dochodzimy. -Szturchnął Kingsleya w ramię i obaj popatrzyli
na Schuyler jak wierne szczeniaki czekające na nagrodę.
Było tak, jak zwykł mówić Jack - wystarczy im jedna
wskazówka, jedno światełko w ciemności to dość, żeby
wszystko wyjaśnić. Jack... gdyby tylko był z nią teraz... ale
Schuyler nie mogła nieustannie rozpamiętywać jego
nieobecności. Przysięgła sobie, że będzie szła do przodu.
Znowu pojawiło się to uczucie - dziwne wrażenie, że nie jest
sama, ale zignorowała je. Zaczynała po prostu popadać w
paranoję.
Dlatego odwzajemniła uśmiechy przyjaciół, szczęśliwa,
że mogli zasłużyć na pochwałę.
- Zapowiada się naprawdę szczęśliwy Nowy Rok.
D WA

Mimi

Co śpiewasz? - zapytał szeptem Jack.


Mimi spojrzała na niego zaskoczona - nie zauważyła,
że nuci na głos. Zaczęła śpiewać:
- Leaving on a midnight train to Georgia... — Jej cichy,
miękki głos rozbrzmiewał w pustym przedziale. Z rozkazu ich
pana znajdowali się w pociągu jadącym z dziewiątego kręgu
Piekła z powrotem do punktu kontrolnego na rozdrożu, z
powrotem do ich świata. Tym razem nie siedziała - tak jak
podczas poprzedniej podróży - w brudnym wagonie metra,
tylko w przedziale pierwszej klasy, z rozkładanymi
siedzeniami i usługującymi im na życzenie trollami. Na tym
polegała różnica między ucieczką z Piekła a dobrowolnym
opuszczeniem go za zgodą władcy.
- Bought a oneway ticket to the life he once knew - zanucił
Jack, a jego głos uzupełniał się z jej głosem. Kiedy skończyli
piosenkę, wymienili smutne uśmiechy, takie same aż po
dołeczki na policzkach. To zupełnie jakby patrzeć w lustro -
pomyślała
Mimi, spoglądając na brata bliźniaka. Jak mogła go
kiedykolwiek nienawidzić? Jack był częścią niej od zawsze.
Nie wiedziała, jak mogłaby przetrwać te długie lata w świecie
podziemnym, gdyby nie miała go przy sobie. Czas na dole
płynął inaczej: zdawała sobie z tego sprawę, ale mimo
wszystko życie bez rytmu dobowego okazało się strasznie
dezorientujące. Nie było dni ani nocy, tylko teraźniejszość bez
końca. Mimi nie miała pojęcia, jak długo przebywali poza
światem ludzi.
Po raz kolejny wybrali sobie niełatwe zadanie - byli
aniołami ciemności walczącymi w tajemnicy po stronie
Światła, ukrywającymi lepszą stronę swojej natury, by uwolnić
się od siebie nawzajem.
Mimi wyjęła z torebki ozdobioną klejnotami puderniczkę
i przypudrowała nosek, podziwiając odbicie w lusterku. Była
Potężną Azrael, Aniołem Apokalipsy i najpiękniejszą dziew-
czyną w świecie podziemnym. Nawet Książę Ciemności - ten
stary szczur - dawał do zrozumienia, że gdyby kiedyś znudził
się jej Abbadon, nie miałby nic przeciwko nawiązaniu z nią
nieco bliższej znajomości. Na ironię zakrawało to, że jej
legendarna uroda nie wystarczyła, by zatrzymać jej bliźniaka.
Nie, ona nigdy nie wystarczała Abbadonowi i dlatego
właśnie teraz dzielili ten ciężar. Dawniej kochała go bardziej
niż on kiedykolwiek kochał ją i wciąż bolało ją, że została
odtrącona. Jednakże teraz ten ból przypominał raczej ukłucie
komara lub ukąszenie pchły - był błahy, w najlepszym razie
irytujący, stanowił zaledwie niewidoczne pęknięcie na
niewzruszonej twierdzy. Przeżyła już tyle z Jackiem -
pamiętała jego uwielbienie dla
Gabrieli, to, jak porzucił swoich współbraci dla tej Obrz...
Nie, nie mogła jej tak już nazywać. Dla Schuyler. Proszę. Samo
wypowiedzenie w myślach tego imienia sprawiało Mimi
przykrość, nawet jeśli nie były już rywalkami. Schuyler
odniosła całkowite zwycięstwo, chociaż to nie miało
znaczenia.
Za późno, by roztrząsać to, co mogłoby się stać.
Poświęciła się obecnemu zadaniu i zamierzała doprowadzić je
do końca. Wyjrzała przez okno - krajobraz składał się z
monotonnych szarych skał, rozświetlanych jedynie
rozgrzanym do czerwoności żarem czarnego ognia. Miała
wrażenie, że upłynęły całe wieki od chwili, gdy po raz ostatni
czuła na twarzy promienie słońca, chociaż Jack zapewniał ją,
że służą Lucyferowi zaledwie od kilku miesięcy, a na
powierzchnię dotrą na tydzień przed końcem roku.
Myślisz, Że je znajdziemy? - wysłała do Jacka pytanie.
Mam nadzieję, że nie.
Przestań - ostrzegła, zaniepokojona jego nonszalancją. -
Mogą cię usłyszeć.
Nie mogą nas usłyszeć, Mimi, mówiłem ci. Nie kiedy
rozmawiamy w ten sposób. Więź pozwala nam przynajmniej na
tyle prywatności.
Był jej bliźniakiem, zrodzonym z tej samej mrocznej
gwiazdy. Byli złączeni od zawsze więzią przypieczętowaną
krwią i ogniem.
To właśnie ta więź sprawiła, że stali się niewolnikami
Księcia Ciemności - przez jej trwałość wylądowali na służbie
w Piekle. Prawnicy specjalizujący się w rozwodach mogliby
się uczyć od Lucyfera. Mimi jednocześnie czuła odrazę i
rozbawienie. Czy to było tego warte? Prowadzili
niebezpieczną grę, a gdyby Lucyfer
nabrał podejrzeń, że go okłamują... Wzdrygnęła się na
myśl o konsekwencjach. Trzymał ich dusze jako zastaw i
gdyby się nie sprawdzili, zapłaciliby najwyższą cenę.
Czyj to właściwie był pomysł? Mimi pamiętała, jak
niewiele brakowało jej do zniszczenia Jacka, jak unosiła miecz
w górę, gotowa dokonać zemsty. Mogła go zabić. Bycie dobrą
okazało się okropnie męczące, a samopoświęcenie nie
pasowało do jej stylu.
No cóż, teraz było już za późno.
Przynajmniej mieli siebie nawzajem. Mimi oszalałaby,
gdyby została pozbawiona oparcia w Jacku. Ich dawny
dowódca rzadko się pojawiał - Mimi pamiętała, że Lucyfer
zawsze taki był, wyniosły, odległy, słuchający tylko siebie.
Kiedy powrócili na stronę Ciemności, znaleźli się w otoczeniu
dawnych towarzyszy broni i wrogów. Aniołów, z którymi
walczyli ramię w ramię i których zdradzili podczas ostatniej
straszliwej bitwy o panowanie nad Rajem. Jak łatwo zgadnąć,
zostali przyjęci raczej chłodno.
Pierwszego dnia w świecie podziemnym spotkali się z
nieprzyjaznym tłumem w miejscowym nocnym klubie. Mimi
bywała tam z 01iverem podczas poprzedniego pobytu w
Piekle, ale nowy właściciel sprawił, że klub całkowicie zmienił
charakter.
- Patrzcie, przyszli ci, przez których przegraliśmy wojnę
-oznajmił Danjal. Był jednym z ich najstarszych przyjaciół,
wysokim, złocistym i dumnym wojownikiem, pięknym jak
zawsze, jeśli pominąć paskudną szramę przecinającą jego
twarz. Teraz patrzył na nich z szyderczym uśmiechem. - Gdyby
nie wy...
- Zdrajcy. Złodzieje. Sprzedawczyki - rozległ się miękki
głos anioła Barakiela. - Witamy w świecie podziemnym.
Będziecie się tu czuli jak w domu - uśmiechnął się do nich.
- Kpicie sobie chyba, jeśli myślicie, że tak łatwo
odzyskacie jego łaskę - syknął Tensi, wspaniały anioł zemsty,
który tysiące lat temu, kiedy świat był młody, dowodził lewą
flanką.
Ostatecznie jednak anioły zostawiły ich w spokoju. Nadal
obawiali się młota Abbadona, nadal kulili się z lękiem przed
płomiennym mieczem Azrael.
- Tutaj nie ma dla nas miejsca - powiedziała Mimi do
Jacka później, kiedy znaleźli się w przydzielonej im kwaterze.
Dostali dla siebie wystawny apartament w pałacu, równie
wspaniały jak książęca posiadłość, będąca dawniej domem
Kingsleya. - Michał i Gabriela nigdy nam nie ufali, tak samo
jak ta żałosna banda.
- Przyzwyczają się. Nie mają wyboru.
Okazało się, że Jack miał rację. Chociaż srebrnokrwiści
byli liczni, byli także źle zorganizowani i pełni obaw. Nadal
pamiętali moc niebiańskiego białego ognia, gniew rajskiej
armii, wygnanie z Elizjum w ognie piekielne. Ponieważ
Lewiatan otrzymał zadanie sformowania armii demonów w
najgłębszych otchłaniach Piekła, Jack odzyskał dawną pozycję
jako dowódca Upadłych.
Każdego dnia ucztował z nimi, śpiewał dawne pieśni
wojenne, pił krwawe piwo, walczył na placach treningowych,
stawiając swoją siłę przeciwko ich sile, zdobywał zaufanie,
szacunek, podziw i te resztki ciepłych uczuć, jakie w duszach
Skażonych
mogły uchodzić za miłość. Zadziwiał ich ogromem mocy,
jaką władał. Zaczęli mówić, że Abbadon naprawdę powrócił
do nich - Abbadon, Niszczyciel Światów, rodzony syn Piekła.
Mogło się to wydać dziwne, ale w całej swojej długiej i
pokręconej historii Mimi i Jack dopiero teraz zostali
prawdziwymi i oddanymi przyjaciółmi. Przeszłość łączyła ich
na zawsze, ale przyszłość pozostawała zagadką. Mimi nadal
kochała Jacka i zawsze miała go kochać, ale to uczucie było
stłumione, oglądane bezpiecznie z dystansu, jak miejsce, które
niegdyś nazywało się domem, ale którego nigdy się nie
odwiedzało. Rana pozostanie na zawsze, ale proces gojenia już
się rozpoczął.
Wszystko dzięki Kingsleyowi Martinowi, chłopakowi,
który ją pokochał.
Jak mogła oddać serce srebrnokrwistemu?
Jeśli w ogóle czekała ją jakaś przyszłość, to u boku
Kingsleya. Trzymała się tej miłości, wspomnienia jego
złośliwego uśmiechu, obejmujących ją silnych ramion,
ciepłych łez na jej policzku. Przebiła jego skorupę, a on przebił
jej skorupę, nie było już między nimi udawania ani kłamstw.
Przysięgli sobie miłość, a to sprawiało, że łatwiej jej było
znieść obecne udawanie i lęk. Cóż to za okropne uczucie -
Azrael, Anioł Śmierci, która nie obawiała się niczego i nikogo
na Ziemi, lękała się o własne życie, o własną miłość. Gdyby
Książę Ciemności znał prawdę...
Lucyfer mógł zniweczyć jej istnienie. Zarówno jej, jak i
Jacka... Mógł zrobić to, czego nie potrafili zrobić sobie
nawzajem.
Czy to było tego warte?
Zrobić tyle dla miłości?
Zrobić tyle dla Kingsleya? Tak. Tak. Tak.
Mimi westchnęła. Kiedy widziała go po raz ostatni, była
pozbawiona duszy, więc wrzasnęła, żeby się wynosił,
roześmiała mu się w twarz i kpiła z jego miłości. Czy to
oznaczało, że muszą zaczynać wszystko od początku?
Zastanawiała się, co też on mógł teraz robić. Prawdopodobnie
doskonale się bawił. Kingsley Martin nigdy nie poddawał się
na długo przygnębieniu.
Przynajmniej ona i Jack zrobili właściwą rzecz - przybyli
do świata podziemnego w odpowiednim momencie. Demony
piekielne odkryły sekret broni mogącej przeciwstawić się
niebiańskiemu białemu ogniowi - zamierzały same stworzyć
boski płomień. Był jednak pewien haczyk: żadne z narzędzi
wykutych pod ziemią nie było w stanie utrzymać i poskromić
płomienia.
Aby wykorzystać tę broń, Książę Ciemności potrzebował
Graala. Tylko święty kielich mógł stać się naczyniem ognia
prawości, dlatego Mimi i Jack zostali po niego wysłani. W
historii świata pojawiało się wiele tak nazywanych kielichów, a
ich zadaniem było odnalezienie właściwego.
Kiedy znajdą się z powrotem na Ziemi, Mimi miała się
udać do kaplicy w Szkocji, natomiast Jack - pojechać do
Hiszpanii. A co, jeśli naprawdę odnajdą Graala? Czy przyniosą
go Księciu Ciemności? Mimi nie była pewna, co planuje Jack,
chociaż zapewniał ją, że nigdy do tego nie dopuści. Jeśli znajdą
kielich, skłamią, że nie udało im się, ale Jack liczył na to, że
templariusze dobrze ukryli Graala. Mimi była pewna, że
Lucyfer nie okaże się aż tak wyrozumiały i zacznie
podejrzewać zdradę, jednakże
Jack trwał w przekonaniu, że jakoś to będzie, że znajdą
sposób na zdobycie tego, na czym im zależy, nie tracąc przy
tym życia, ani nie niszcząc przy okazji Nieba i Piekła.
Pociąg dotarł do stacji końcowej i zatrzymał się na
rozdrożu. Wysiedli i skierowali się do tego samego posterunku,
strzeżonego przez grupę trolli, który mijała podczas podróży z
Oliverem. Kiedy przejdą przez pierwszy krąg Piekła, przemkną
przez bramę i znajdą cię z powrotem na Ziemi.
- Dokumenty? - Troll przechylił się przez szlaban.
- Dokumenty? - zapytała z oburzeniem Mimi. - Czy ty
wiesz, dla kogo pracujemy?
- Helda nie wyraziła zgody na wasze przejście - skrzywił
się szyderczo troll. - Musicie wrócić po odpowiednie
dokumenty, jeśli chcecie opuścić ziemie Królowej Umarłych.
Jack bez słowa uniósł rękę i ogłuszył trolla, rzucając nim o
szlaban. Pozostali strażnicy unieśli włócznie, ale Jack ani
drgnął.
- Przepuśćcie nas. Następnym razem nie będę tak
łaskawy. Mimi myślała, że Jack zawróci i zrobi to, o co go
proszą. Ale
to byłby dawny Jack Force, dawny venator, który
postępował zgodnie z zasadami. Teraz nie obowiązywały
żadne zasady.
Trolle cofnęły się, a na ich twarzach malował się strach.
Bliźniaki Force przeszły przez bramę Piekieł.
- Przyznaj, że to ci sprawiło przyjemność. Podoba ci się,
że możesz znowu być zły - zażartowała Mimi.
Jack nie odpowiedział, ale przebiegły uśmiech na jego
twarzy mówił wiele.
- No chodź, znajdźmy te kieliszki i kończmy z tym.
T RZY

Bliss

Wyjście ze Ścieżek Czasu było zawsze nieprzyjemnym


doświadczeniem, zupełnie jakby całe ciało zostawało ro-
zebrane na części, a potem złożone ponownie, zaś jego
cząsteczki i wspomnienia uległy wymieszaniu. Bliss Llewellyn
poczuła znajome zawroty głowy i dezorientację, tym razem
gorsze, ponieważ nie podróżowali po prostu przez czas, ale
starali się dostać z powrotem do świata podziemnego, do
krainy jej ojca, do Piekła, gdzie wilki były przemieniane w
Piekielne Ogary, a Lawson i jego wataha byli kiedyś
przetrzymywani w niewoli.
Natrafiła na nich przypadkiem: zobaczyła w uroku wizję
wilka i odnalazła go w sklepie rzeźnika w małym miasteczku w
Ohio. Zaprzyjaźniła się z Lawsonem i jego braćmi, razem z
nimi udała się do czasów tuż po założeniu Rzymu, by
rozwikłać zagadkę pochodzenia wilków. Lawson, czyli Fenrir,
najpotężniejszy wilk w świecie podziemnym, pokonał
Romulusa, Piekielną Bestię, Pierwszego z Ogarów, i zabił go
archanielskim mieczem Michała.
Z pomocą swoich towarzyszy powstrzymał masakrę
Sabinek i tym samym ocalił wilki przed wyginięciem. Teraz
wracali do Piekła, by wypełnić obietnicę i uwolnić swoich
współbraci spod jarzma srebrnokrwistych demonów.
Lawson odwrócił się i uśmiechnął, a jego ciemne oczy
błysnęły. W półmroku na jego policzku zalśnił błękitny sierp
księżyca - Bliss nosiła taki sam na znak, że należy do tej samej
watahy.
- Wszystko w porządku? - zapytał chłopak.
Bliss skinęła głową, dotrzymując tempa jego długim
krokom. Bała się, ale była gotowa do walki. Takie właśnie
zadanie wyznaczyła jej matka - musiała sprowadzić wilki, by
wsparły wampiry w wojnie. Miała też własne powody, by
podjąć się tej misji - ścigała ją własna mroczna przeszłość.
Bliss przez stulecia nieświadomie służyła złu; jako naczynie
Księcia Ciemności przechowywała jego duszę na Ziemi,
sprowadzając tym śmierć i żałobę na wampiry. Teraz pragnęła
nie tylko odkupienia, ale także zemsty.
Swoje nadzieje pokładała w obecnych towarzyszach -
Law-sonie, impulsywnym, lekkomyślnym i niesamowicie
silnym, jego braciach, lojalnych wojownikach - Edonie, Rafem
i Malcolmie, a także w mrocznej Ahramin, wilczycy, która
została przemieniona w piekielnego ogara, ale zdołała
odzyskać duszę. Bliss znajdowała pociechę w ich liczebności i
sile. Byli gotowi do walki.
Lawson wyszedł ze ścieżki, a reszta podążyła za nim.
Bliss rozejrzała się, przygotowując na najgorsze, na to, że
wciągnie w płuca dymy świata podziemnego, że zobaczy szare
niebo i jałową ziemię - lub że będzie na nich czekać tysiąc
demonów ze szkarłatnymi oczami i płonącymi językami,
trzymających miecze z mrocznych płomieni.
Ale co to? Pod stopami miała trawę, a nad głową konary
drzew. Poczuła słodki zapach porannej rosy. To nie był świat
podziemny. .. To się wydawało dziwnie znajome... To było...
Ohio?
- Gdzie jesteśmy? - zapytała stojącego koło niej Lawsona.
Popatrzyła na resztę: Malcolm przecierał okulary rękawem,
Rafe był wyraźnie zaskoczony, a Edon i Ahramin naradzali się
szeptem.
- Słyszycie? - powtórzyła. - No... czy my jesteśmy tu,
gdzie mi się wydaje, że jesteśmy?
Lawson ponuro skinął głową.
- Tak. Z powrotem w Hunting Valley. - Kopnął najbliższy
pieniek. - Musieliśmy gdzieś źle skręcić.
Wylądowali w pobliżu podmiejskiego osiedla, niedaleko
miejsca, gdzie dawniej mieszkali. Polanka w lesie leżała kilka
kilometrów od centrum miasta i sklepu rzeźnika, w którym
Bliss spotkała ich po raz pierwszy.
- No cóż, to na co czekamy? Wracajmy. - Wyciągnęła
chronolog z kieszeni dżinsów. Wskazówki urządzenia
wirowały chaotycznie. - Czekajcie... coś jest nie tak. Mac,
możesz na to spojrzeć?
- Jasne - Malcolm sięgnął po chronolog i popatrzył uważ-
nie. - Wygląda, jakby chciał coś wskazać, ale natrafia na prze-
szkodę.
Bliss obejrzała się za siebie - ścieżka zamknęła się za
nimi.
- Może to dlatego, że zeszliśmy ze ścieżki? Lawson,
możesz ją z powrotem otworzyć?
Lawson skinął głową, a na jego twarzy odmalowała się
koncentracja.
Czekali, ale nic się nie wydarzyło.
- No dalej, Lawson, pospiesz się - w głosie Ahramin
zabrzmiała nuta irytacji.
- Próbuję - odparł Lawson. - Coś jest nie tak. Nie mogę
otworzyć przejścia.
- Może robisz coś inaczej? - zapytał Malcolm. - Możemy
w czymś pomóc?
Bliss wiedziała z góry, że Malcolm zaproponuje pomoc -
był najmłodszy w grupie i miał zdecydowanie najlepszy
charakter. Przez ten czas, jaki spędzili razem, naprawdę go
polubiła. Edon i Rafe byli twardszymi orzechami do
zgryzienia, jednak czuła, że oni także stali się jej bliscy.
Natomiast Ahramin, dawna członkini Piekielnej Sfory, była
teraz jedną z nich, a jej przeszłe występki zostały zapomniane
po tym, jak udowodniła, że jest pełnoprawną członkinią grupy,
walcząc z wolą Romulusa i zrywając obrożę. Byli drużyną,
zespołem, a jeśli Bliss żywiła jeszcze jakieś podejrzenia w
kwestii Ahramin, sama siebie za to karciła. Ponieważ jeśli nie
potrafiłaby zaufać tej dziewczynie, jak mogłaby oczekiwać, że
ktokolwiek wybaczy jej własną mroczną przeszłość? Ahramin
należała zaledwie do Piekielnej Sfory, natomiast Bliss była
córką Lucyfera we własnej osobie.
- Powiedz, czego od nas chcesz - ponagliła Lawsona.
- To się nigdy wcześniej nie zdarzyło - mruknął. - Ale
jasne, czemu nie. Słuchajcie, skoncentrujcie się wszyscy.
Musimy oczyścić umysły, wyobrazić sobie otwierające się
przejście. Może razem nam się to uda.
Grupa skupiła się bliżej, a Bliss odsunęła od siebie strach i
wątpliwości, wyobrażając sobie, jak otwiera się przed nią
Ścieżka Czasu. Głowa zaczęła ją boleć, więc przycisnęła palce
do pulsujących skroni i przez moment miała wrażenie, że się
udało. Czuła, jak otwiera się przed nią ścieżka, czuła podmuch
od strony przejścia.
A potem wszystko ucichło.
Wrażenie otwierającej się ścieżki zniknęło.
Otworzyła oczy i rozejrzała się - nic się nie zmieniło.
Nadal stali na polanie.
- Co tu się dzieje? - zapytał zirytowany Rafe.
- Czy to ty coś zrobiłeś? - zapytała Ahramin Lawsona. -Na
przykład przez pomyłkę zapieczętowałeś za nami ścieżkę,
którą przeszliśmy?
- Dlaczego zawsze zakładasz, że to ja zrobiłem coś nie
tak? - zaprotestował Lawson.
- Bo zdarzało ci się różne rzeczy schrzanić - warknęła
Ahramin. - Pamiętasz, jak zostawiłeś mnie ostatnim razem?
Bliss pomyślała, że brzmią jak stare skłócone
małżeństwo, co sugerowało pewien rodzaj bliskości, nad
którym wolała się nie zastanawiać. Poza tym sam pomysł był
absurdalny. Ahramin i Lawson? Było jasne, że gdyby nie
należeli do tej samej grupy, nie znosiliby się nawzajem. Poza
tym Ahramin od początku była przyrzeczona Edonowi. Nie,
nie przypominali małżeństwa - raczej kłócące się rodzeństwo,
co miało więcej sensu.
- Daj mu spokój, Ahri, robi, co może - wtrącił Edon.
- To nie wina Lawsona - oznajmił Malcolm. - To zupełnie
jakby ścieżki same się zamknęły. Nie czuliście?
Rafe skinął głową.
- Też miałem wrażenie, jakby coś je blokowało.
- Albo ktoś - dodała Bliss.
C ZTERY

Tomasia (Florencja, 1452)

Zobaczyli zamek na brzegu czarnej, meandrującej rzeki.


Wysokie szare mury wznosiły się na piętnaście metrów ponad
ciemną wodę, a otaczające je urwiska sprawiały, że kamienny
most był jedyną drogą wejścia i wyjścia. Potężna forteca mogła
stawić czoła każdemu oblężeniu, ale jej mury niebawem miały
się okazać bezużyteczne.
- Zatrzymamy się tutaj, bo inaczej nas zauważą - zdecydo-
wała Tomasia Fosari, a jej towarzysze skryli się w cieniu lasu.
Wilgotne powietrze pachniało rzeczną zgnilizną, mętną wodę
przecinały zmarszczki prądów.
-Jesteś pewna, że sobie poradzisz? - zapytał Giovanni
Rustici. W świetle księżyca włosy niczym aureola otaczały
jego przystojną twarz. Był nie tylko najlepszym venatorem
pośród nich, ale także rzeźbiarzem w pracowni Donatella i
najbliższym przyjacielem Tomasii. Wiedział, jakie to dla niej
trudne. Spędzili wiele dni w podróży, tropiąc kryjówkę Księcia
Ciemności w Weronie.
- Tak - odparta z determinacją Tomasia. Wierzyła, że
Andreas del Pollaiuolo był miłością jej życia, Michałem swojej
Gabrieli, ale została oszukana. Dre nosił w sobie duszę
Lucyfera. Simonetta de Vespucci wskazała go jako ojca
swojego dziecka. Nazywano ją „Kochanką", nałożnicą Księcia
Ciemności, jego ludzką oblubienicą, matką nefilima.
Ciemnowłosa ślicznotka skuliła się, gdy Gio uniósł miecz.
- Nie pozwolimy żyć dziecku demona - warknął
mężczyzna. Ale Tomi zatrzymała jego rękę.
- Nie. Będzie trzymana pod strażą, strzeżona i pilnowana
przez najlepszych venatorow. Bylibyśmy nie lepsi od
srebrno-krwistych, gdybyśmy ją zabili. Nie będziemy
przelewać diabelskiej krwi w imię tego, co święte.
Simonetta zdradziła im miejsce pobytu Andreasa,
błagając, by oszczędzili jej kochanka. Zostawili szlochającą
ciężarną kobietę pod opieką petruwiańskich zakonników,
którzy mieli czuwać nad jej bezpieczeństwem.
Tomi wzdrygnęła się na myśl o tym, co by się stało, gdyby
nie odkryli tego podstępu. Związałaby się z Dre, z Lucyferem.
Złożyłaby mu przysięgę małżeńską. Jak mogła się nie
domyślić? Jak mogła dostrzec w jego duszy swojego partnera?
To nie miało sensu.
Popatrzyła na wznoszący się w oddali zamek. Wewnątrz
ukrywał się Andreas wraz ze Zgromadzeniem
srebrnokrwistych, a ona zamierzała spalić ich czarnym ogniem.
- Wiem, że go kiedyś kochałaś - powiedział cicho Gio.
-Wiem, jakie to trudne.
Gio, kochany, drogi Gio. Tomi położyła rękę na jego
dłoni.
- Nie mogę kochać kogoś, kto się okazał kłamcą. - Raz
jeszcze przyjrzała się zamkowi w poszukiwaniu śladów życia.
W dalekim oknie zalśniła pochodnia, usłyszała rżenie konia, a
nad jej głową przemknął cień sowy. Poza tym noc była cicha i
nic się nie poruszało. Czerwone dachówki na zamkowych
wieżach lśniły w ciemności. Ziemski ogień nie mógłby
zagrozić temu miejscu, ale piekielny czarny ogień był czymś
całkowicie innym.
Tomi wyjęła spod płaszcza pudełko z podpałką i dała znak
pozostałym, by zbliżyli się do niej. Było ich w sumie pięcioro
-piątka venatorów, pięć rogów pentagramu.
Pudełko lśniło nieziemskim światłem, a powietrze wokół
niego wibrowało energią. Tomi przesunęła palcem po wieczku,
które otwarło się, odsłaniając maleńką lśniącą iskierkę,
czerwony płomyk z czarnym środkiem. Zapachniało siarką i
dymem.
- W tej chwili czarny ogień jest powstrzymywany
zaklęciem wiążącym, które nie osłabnie, dopóki go nie zdejmę
- wyjaśniła, kiedy venatorzy jeden po drugim zapalali
pochodnie od mrocznego płomienia.
- Każdy ustawi się w narożniku zamku. Czekajcie na mój
znak. Kiedy zdejmę zaklęcie, płomienia nie będzie można
ugasić. Może zniszczyć kamień tak samo łatwo, jak ciało, a
nieśmiertelną duszę tak samo jak śmiertelną. Rzućcie
pochodnie do zamku i uciekajcie tak szybko, jak zdołacie. - Jej
głos lekko zadrżał. - Pamiętajcie, że piekielny czarny ogień jest
zdradliwy, może spalić was z taką samą łatwością, jak i
naszych wrogów.
Drużyna rozdzieliła się, unosząc wysoko pochodnie.
Trójka venatorów ruszyła brzegiem rzeki, podczas gdy Tomi i
Gio bie-
gli do mostu i wartowni. Tomi obserwowała mroczne
płomienie lśniące po obu stronach muru; czarny ogień wysysał
resztki światła z pochmurnej nocy. Stanęli na skraju mostu.
Kiedy była pewna, że wszyscy zajęli pozycje, dała sygnał.
Teraz - wysłała do wszystkich venatorów, zdejmując
zaklęcie i ciskając pochodnię pod niebo.
Gio rzucił swoją w otwarte okno.
- Szybko! - wrzasnął, kiedy rzucili się do ucieczki.
Tomi zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale
jednocześnie nie potrafiła się powstrzymać, by nie zerknąć za
siebie. Widok był majestatyczny i przerażający jednocześnie:
czarny ogień wybuchnął na murach zamku, topiąc szary
kamień jak wosk. Dwie wieże i potężna brama zwaliły się w
otchłań wirujących płomieni. W ślad za nimi runął most, z
ogłuszającym łoskotem pociągając jeden z masywnych filarów
w mroczną wodę.
Czarny ogień zaczął pożerać rzekę, sprawiając, że woda
parowała, gdy ogarniały ją płomienie. Zapach był ohydny,
mdlący i zgniły - ogień pożerał wszystko na swojej drodze,
powietrze, wodę i skałę.
Kiedy dotarli na skraj lasu na drugim brzegu, usłyszeli
pierwszy wrzask z wnętrza zamku. Pobiegli wzdłuż brzegu, a
ogień za nimi zaczął się wycofywać. Dwa kilometry dalej
zatrzymali się na wzgórzu i popatrzyli na rozpościerającą się za
nimi dolinę. Rzeka szerokim łukiem otaczała wzniesienie i
wracała w kierunku zamku, a czarny ogień przestał się
rozprzestrzeniać, kiedy pochłonął duszę Księcia Ciemności.
Dwoje z trójki venatorów wyłoniło się z dymu.
- Gdzie jest Dantos? - zapytała Tomasia.
- Czarny ogień dostał się do jego oka. Próbowałam go
stłumić, ale to nic nie dało - odparł Bellarmine.
- Widziałam, jak spłonął - dodała Valentina. - Spoczywa
teraz wśród aniołów.
Tomi poczuła, jak jej serce ściska się z gniewu. Podobnie
jak Bellarmine i Valentina, Dantos był członkiem jej lojalnego
zespołu venatorow od czasów Rzymu. Tomi oparła się o Gio i
zamrugała, żeby powstrzymać łzy.
Patrzyła, jak zamek zapada się i rozsypuje w tysiące
czarnych odłamków. Żegnaj, Andreasie. Jej nienawiść do
dawnego ukochanego była równie wielka, jak jej żal za
poległym towarzyszem.
Płoń, diable.
P IĘĆ

Schuyler

Dom w Primrose Hill był większy od typowych


londyńskich domów mieszkalnych, z zakrzywioną fasadą
ozdobioną kilkoma balkonami na wysokości pierwszego pię-
tra, sufitem w holu wznoszącym się na wysokość trzech pięter,
elegancką jadalnią zdolną pomieścić dwadzieścia osób,
kuchnią w stylu industrialnym, ośmioma sypialniami, dużym
tarasem oraz kilkoma gabinetami na poddaszu. Po rozwiązaniu
Zgromadzenia był utrzymywany w idealnym stanie przez
pozostałych na miejscu venatorów i ich zauszników. Schuyler
musiała przyznać, że jest wdzięczna losowi za wygody tego
domu, francuskie mydło i grube ręczniki, które wydawały się
jej luksusem po miesiącach spędzonych w maleńkim,
obskurnym pokoiku hotelowym w Egipcie.
Chociaż służba miała się pojawić lada moment, Schuyler
spędziła ranek, sprzątając po zeszłonocnej imprezie -
pozbierała z podłogi niedopałki papierosów, wstawiła kieliszki
po szampanie do zmywarki, wy trzepała poduszki i odkurzyła
meble. Pozwoliło
jej to przynajmniej do pewnego stopnia rozładować
nerwową energię - ostatnimi czasy niewiele spała, a myśl o
tym, że zbliżają się do odkrycia prawdy o Bramie Obietnicy,
sprawiła, że tej nocy nie zmrużyła oka.
Oliver pojawił się w jadalni w porze lunchu, nadal w
piżamie, rozczochrany, zaspany i ziewający. Kucharz podał
kanapki z serem i marynowanymi warzywami oraz - jako
ustępstwo na rzecz ich amerykańskich gustów - miski czipsów
i wodę w butelkach. Oliver nałożył jedzenie na talerz i usiadł
przy długim stole naprzeciwko Schuyler.
- Właśnie się dowiedziałam, że ten dom należał do
rodziny Wardów, zanim pięćdziesiąt lat temu przekazali go
venatorom - oznajmiła Schuyler. - Może dlatego czujemy się
tutaj tak dobrze.. . jakby Dylan wciąż był z nami.
Może ta wyczuwana nieustannie w pobliżu obecność
oznaczała, że ich dawny przyjaciel czuwa nad nimi? Ale
dlaczego w takim razie Schuyler wyczuwała taką obojętność?
Jakby to coś lub ktoś oceniało ją i starało się odkryć jej
pragnienia.
Oliver skinął głową.
- Jestem pewien, że w jakiś sposób nad nami czuwa...
gdziekolwiek jest.
Schuyler była wdzięczna Oliverowi za tę wiarę. Od
przybycia do Anglii pozwalała sobie na odczuwanie jedynie
ponurej, zaciętej determinacji, by wypełnić plan swojej matki.
Nie chciała pozwolić sobie na nadzieję - ale zrozumiała, że bez
tego nie będzie miała sił, by iść do przodu. Musiała mieć
nadzieję, że wszystko będzie dobrze, że zdoła nie tylko
ochronić bramę, ale także poprowadzić wampiry z powrotem
do Raju, że Bliss przybędzie wraz z wilkami i że w końcu -
nawet jeśli nie wiedziała jak - ona i Jack będą razem. Inaczej
jaki sens miałoby to wszystko? Brak nadziei był równoznaczny
z brakiem woli życia. Równie dobrze mogłaby wrzucić
obrączkę ślubną do Tamizy.
- Masz rację, nie jesteśmy sami w tej walce - powiedziała
do Olivera. - Damy z siebie wszystko - dodała i sięgnęła przez
stół, by uścisnąć jego rękę.
Dokładnie w tym momencie wszedł Kingsley, zobaczył
ich splecione dłonie i rzucił im pytające spojrzenie.
Zażenowana Schuyler szybko cofnęła rękę - Kingsley miał
czasem talent do insynuowania nieprawdziwych rzeczy.
- Są jakieś pączki? - zapytał Kingsley, przyglądając się
bufetowi. Oliver miał rację, kiedy twierdził, że venator żywi
się chyba wyłącznie cukrem i kawą.
- Zaraz sprawdzę, może coś się znajdzie - odparła Sky.
-Na pewno jest kawa, dopiero co zaparzyłam w dzbanku.
W ciągu dnia jakoś tak wyszło, że nieformalne spotkanie z
dowódcą venatorów przerodziło się w elegancki proszony
obiad. Schuyler poleciła służbie, żeby nakryto stół misternie
wyszywanymi obrusami, które znalazła w szafie w korytarzu.
Może sprawił to przepych domu, ale poddała się temu samemu
impulsowi, który zaledwie dzień wcześniej nakazał
Kingsleyowi wyprawienie szpanerskiego sylwestra -
pragnieniu, by żyć odpowiednio do otoczenia i celebrować
wspaniałą przeszłość ich Zgromadzenia. Schuyler pamiętała
ostatnie przyjęcie hrabiny w Hotel Lambert - dzisiejszy
wieczór byt kolejnym wysiłkiem uczczenia tego, co
zostało z dawnej świetności, zanim przeminie ona całkowicie.
Sky zastanawiała się, co się stanie z domem w Primrose Hill.
Czy zostanie sprzedany na pokrycie długów Zgromadzenia?
Czy może popadnie w ruinę, kiedy w końcu wampiry go
opuszczą?
- Co to jest? - zapytała Kingsleya, przeszukując kuchenne
kredensy w poszukiwaniu eleganckiej porcelany. Podniosła
biały talerz i pokazała ledwie widoczny symbol na jego
odwrocie.
- Znak venatorow - uśmiechnął się Kingsley i pociągnął
łyk z ósmego kubka kawy. - Mam taki sam na... - wyszczerzył
zęby i pociągnął pasek dżinsów, jakby zamierzał się przed nią
obnażyć. - Chcesz zobaczyć?
- NIE! - krzyknęła Schuyler. Wieczny żartowniś Kingsley
wytatuował sobie venatorski znak w pobliżu okolic intymnych.
- Zgodnie z tradycją serwis venatorski jest używany tylko
wtedy, gdy w mieście przebywa Regis.
- Nie ma już Regisa - przypomniał Oliver, który wszedł do
kuchni, żeby dolać sobie kawy. Robił się od niej uzależniony w
takim samym stopniu jak Kingsley. - Charles zaginął po tym,
jak srebrnokrwiści zaatakowali w Paryżu.
- Wiem - wzruszył ramionami Kingsley.
- Nie ma Regisa, nie ma Zgromadzenia, nie ma zasad -
zdecydowała Schuyler i poleciła pokojówkom, żeby wzięty ten
serwis zamiast kompletu Blue Italian z fabryki Spode.
- Co zamierzasz podać? Świetnie pachnie - Kingsley
podszedł do garnków na kuchence. - Cały dom jest pełen tego
zapachu, czuć go aż na poddaszu.
Schuyler wygładziła lniane serwetki, tak żeby znak
venatorow był ułożony w odpowiednią stronę.
- To coś, czego nauczyłam się w Aleksandrii. Lokalny
przysmak.
- Czyli kebab? - zapytał. - Ale myślałem, że robi się go z
pieczonego mięsa?
- Zobaczysz - uśmiechnęła się Schuyler. - Szykuj się, nasz
gość niedługo się pojawi. Nauczyłam się jednej rzeczy o Angli-
kach: nigdy się nie spóźniają.
Zgodnie z przewidywaniami Schuyler dzwonek zabrzmiał
punktualnie o siódmej. Pokojówka otwarła drzwi i kilka minut
później dowódca venatorów wszedł do biblioteki, gdzie
Schuyler, Kingsley i Oliver popijali koktajle.
Lucas Mendrion był podobnie jak Kingsley w
nieokreślonym wieku, co stanowiło cechę charakterystyczną
Odwiecznych. Trudno powiedzieć, czy wyglądał na
osiemnaście, czy na czterdzieści lat. Nie był przystojny, miał
garbaty i nieco zbyt szpiczasty nos, a także przenikliwe i
sceptyczne spojrzenie, ale promieniowała od niego
uspokajająca pewność siebie. Schuyler pomyślała, że sprawia
wrażenie człowieka, któremu można powierzyć swoje życie i
sekrety - rozumiała, czemu został wybrany przez Allegrę.
Ubierał się w klasyczną czerń venatorów.
- Schuyler Van Alen - przedstawiła się, wyciągając rękę.
-Dziękuję, że zechciał się pan z nami spotkać, venatorze Men-
drion.
Uścisnął mocno jej dłoń.
- Córka Allegry - powiedział, przyglądając się jej
uważnie. - Masz rysy matki, ale nie jej oczy...
- Podobno odziedziczyłam je po ojcu - uśmiechnęła się
Schuyler.
- Nie znałem twojego ojca. Był czerwonokrwistym, nie-
prawdaż? - Mendrion uniósł brwi. - To niezwykle niestosowne,
ale to już przeszłość. Widziałem twoją matkę w obecnym wcie-
leniu. Odwiedziła mnie raz, zanim zniknęła.
- Jaka była? - zapytała Schuyler. Tak mało wiedziała o
Allegrze, że chętnie słuchała nawet najmniejszych strzępków
wspomnień o matce.
- Zupełnie taka sama jak w Rzymie - oznajmił Mendrion.
-Żywiołowa, nieustępliwa i błyskotliwa. Była... naszą królową.
Schuyler skinęła głową.
- Przepraszam, zapomniałam się. To jest mój zausznik,
Oliver Hazard-Perry. Zna pan już zapewne vena tora Martina.
Oliver i Kingsley wstali i uścisnęli rękę mężczyzny.
Kingsley nalał wszystkim drinki.
- A więc może zaczniemy od razu? - zaproponował Men-
drion. - Bardzo dziękuję za zaproszenie na obiad, ale obawiam
się, że nie mamy czasu na towarzyskie pogawędki. Martin po-
wiedział, że jesteś tutaj, by wypełnić dziedzictwo Allegry.
Schuyler skinęła głową.
- Podobno wie pan o misji mojej rodziny i o Zakonie Sied-
miorga.
- Ci z nas, którzy nie zostali powołani na członków
Zakonu, służvli mu w inny sposób - wyjaśnił Mendrion. -
Gabriela poprosi-
la mnie, bym czuwał nad bezpieczeństwem tego miasta od
czasów jego założenia. - Pociągnął łyk ze szklanki. - Jak
zapewne wiecie, wszystkie Bramy Piekieł są obecnie
atakowane, chociaż do tej pory Londyn miał szczęście i
uniknął gniewu Księcia Ciemności.
- Wie pan może, gdzie są pozostali Odźwierni?
Pantaliusz, Onbazjusz, Oktylla? - zapytał Oliver.
Venator przytaknął.
- Owszem. Wysłaliśmy wszystkich pozostałych na służbie
ve-natorów do wzmocnienia ochrony bram, ale wróg ma
przewagę liczebną. Odźwierni będą się bronić do końca, ale w
końcu ulegną. Bramy zostaną zniszczone, to tylko kwestia
czasu. Nefilimo-wie chodzą już po Ziemi, a ich liczba i
wpływy wśród czerwonokrwistych stale wzrastają. Będą siać
wojnę, zarazy i rozpacz.
Schuyler widziała, że Oliver i Kingsley wyglądają tak
samo nieswojo, jak sama się czuła. Defetystyczne słowa
venatora brzmiały tak, jakby bitwa została już stoczona i
przegrana.
- Odesłał pan wszystkich venatorow? - upewniła się
rozczarowana Schuyler. Zrozumiała, dlaczego w Londynie
pozostało tak niewielu wampirów i dlaczego Kingsley miał
takie trudności ze sformowaniem oddziału.
- Tak. Dlatego tutaj jestem. - Odkaszlnął. - Chciałem was
ponaglić, żebyście niezwłocznie poszli za moim przykładem i
rozpoczęli przygotowania do zejścia pod ziemię.
- Słucham? - zapytała zaskoczona Schuyler.
- Wampirom zagraża wojna, Croatanie powstali. Nie
jesteście tu bezpieczni. Szczególnie ty, Schuyler Van Alen,
ponieważ jesteś córką Gabrieli.
- Nigdzie się nie wybieram! Kingsley powiedział, że pan
może nam pomóc! - Schuyler spojrzała na drugiego venatora,
który patrzył na nią beznamiętnie.
- Staram się wam pomóc - podkreślił Mendrion.
- Zostawiając miasto bez obrony? Porzucając swój poste-
runek? Otrzymał pan zadanie chronienia tego Zgromadzenia!
Chronienia miasta, w którym znajduje się Brama Obietnicy
-wie pan, dokąd prowadzi ta ścieżka? Co jest za bramą i jaka
jest jej prawdziwa natura? - Błękitne oczy Schuyler płonęły
gniewem i oburzeniem.
- To zbyt niebezpieczna wiedza - wyszeptał Mendrion.
- Złożył pan przysięgę! Mojej matce! Gabrieli!
- Strzegłem tego miasta tak długo, jak mogłem. Finanso-
wałem Zgromadzenie, szkoliłem venatorów, wspierałem
Regisa, dopóki to było możliwe. Ale skoro Michał zaginął, a
Gabriela odeszła... nie ma już dla nas nadziei. Kiedy
rozpoznałem Martina jako jednego z naszych, a on powiedział
mi, że tu jesteś, zgodziłem się z tobą spotkać, żeby cię ostrzec i
poprosić, abyś się ukryła. Tylko tyle mogę zrobić.
Schuyler była rozgniewana i wściekła na stojącego przed
nią tchórzliwego venatora. Pozbawione wieku oblicze zadrżało
i przez moment zobaczyła liczącego setki lat staruszka,
niedołężnego, słabego i przestraszonego. To był smutny widok.
Jej babka Cordelia miała rację - ich krew osłabła, niewiele
pozostało z dawnej odwagi i świetności, skoro nawet venatorzy
okazywali się tchórzami.
Kingsley powiedział głośno to, co myślała.
- Czyli nie może pan nic dla nas zrobić. Nic, poza
doradzeniem nam, żebyśmy się wycofali i porzucili nasze
obowiązki? - zapytał z krzywym uśmiechem.
- Venatorze Mendrion, nie może pan opuścić Londynu.
Ataki na Bramy Piekieł mają tylko odwrócić naszą uwagę i
czynią to niezwykle skutecznie - oznajmiła Schuyler. - Lucyfer
chce, żeby wampiry zajęły się czym innym. Nie obchodzą go
nefilimowie, a jedynie Brama Obietnicy, która prowadzi do...
Lucas Mendrion uniósł rękę, przerywając jej.
- Powiedziałem już, że nie chcę tego wiedzieć. Schuyler
zmarszczyła brwi.
- Jesteś bardzo młodziutka i bardzo odważna,
przypominasz mi swoją matkę. Byłaby z ciebie dumna -
oświadczył Mendrion.
Schuyler zignorowała te słowa, nie potrzebowała
protekcjonalności.
- Powiedział pan Kingsleyowi, że wie pan coś o
powstaniu Bramy Obietnicy.
- Nie, niczego takiego nie mówiłem - mężczyzna
potrząsnął głową. - Zdradziłem mu zaledwie, co łączyło mnie z
Gabrielą, a on wyciągnął za daleko idące wnioski. Dlaczego?
Co chciałabyś wiedzieć?
- Mamy klucz do bramy - Schuyler ostrożnie dobierała
słowa. - Ale nie wiemy, jak go użyć.
Mendrion przyjrzał się jej z namysłem.
- Jeśli ktokolwiek to wie, to może Tycjana. Od samego
początku była przydzielona do ochrony Gabrieli, podobnie jak
ja. Były jak siostry.
- Gdzie ją znajdziemy?
- Szczerze mówiąc, nie widziałem jej od wieków. -
Mendrion uniósł szklankę, prosząc Kingsleya, żeby dolał mu
whisky.
- Dlaczego? Co się z nią stało? Została zaatakowana przez
srebrnokrwistego? - dopytywała się Schuyler.
Mendrion potrząsnął głową.
- Nic z tych rzeczy. Słyszeliście o modzie na
„uczłowieczanie"? Schuyler skinęła głową. To był coraz
popularniejszy trend
wśród błękitnokrwistych - wampiry starały się żyć jak
śmiertelnicy, zapominały o swojej przeszłości i asymilowały
się wśród czerwonokrwistych. Schuyler słyszała, że działo się
tak często, szczególnie w długim okresie spokoju, kiedy
zapomniano o istnieniu srebrnokrwistych.
- Obawiam się, że to właśnie wybrała Tycjana.
Postanowiła się odciąć od wampirzych korzeni.
Schuyler postarała się stłumić zdumienie. Prawda o jej
historii i pochodzeniu ciążyła jej, gdy dowiedziała się o nich po
raz pierwszy - pamiętała ściskanie w żołądku, gdy została
zaproszona do Komitetu i to, jak początkowo nie chciała we
wszystko uwierzyć. Tęskniła za tym, żeby mieć normalną
rodzinę zamiast pogrążonej w śpiączce matki i babki będącej
jedynym ogniwem łączącym ją z przeszłością. Ale odtrącić to
wszystko, udawać kogoś, kim się nie jest? Kiedy stawka była
tak wysoka?
Mendrion uśmiechnął się do niej współczująco.
- Jeśli to może w czymś pomóc, słyszałem, że chyba
uczęszcza do college'u Central Saint Martins, studiuje bodajże
projektowanie mody. Każe się nazywać Tilly Saint-James.
Pokojówka weszła do biblioteki.
- Obiad jest już gotowy.
Lucas Mendrion spojrzał wyczekująco w kierunku
jadalni, ale Schuyler zawiodła jego nadzieje.
- Obawiam się, że straciłam całkiem apetyt. Bardzo dzię-
kujemy za wizytę - powiedziała zimno. Jasne było, co chce mu
przekazać.
Przy jej stole nie było miejsca dla tchórzy.
S ZEŚĆ

Mimi

Ekspresu Podziemnego do londyńskiego metra -


pomyślała Mimi, trzymając się słupka w środku zatłoczonego
wagonu. Wylądowała na Heathrow i jechała na stację Euston,
żeby przesiąść się w pociąg, który miał ją zawieźć do
Edynburga.
- W porządku? - zapytał Danjal, stojący po drugiej stronie
słupka.
Spotkała go na lotnisku, zaraz po wyjściu z samolotu, i
była to raczej niemiła niespodzianka. Myślała, że sama ma
wypełnić swoją misję, ale najwyraźniej Książę Ciemności miał
inne plany. Byłby głupcem, gdyby wam ufał. Najwyraźniej
zasłużyła sobie na ochroniarza.
- To tylko przez zmianę czasu - odparła. Czuła się lekko
zamroczona po przejściu przez bramę Piekła i zaskoczona tym,
że upłynęło zaledwie kilka miesięcy, od kiedy ona i Jack
zniknęli w świecie podziemnym. Panowała mroźna zima i całe
szczęście.
że Mimi miała nadal dostęp do swoich kont bankowych.
Zaczęła od kupienia zimowego płaszcza.
- Zmiana czasu - powtórzył Danjal z cieniem sarkazmu w
głosie. Tu, na powierzchni, zniknęła jego blizna, a Mimi za-
stanawiała się, czy to tylko iluzja, podobnie jak jej własna
twarz w tym momencie. A może tylko w świecie podziemnym
można było poznać czyjeś prawdziwe oblicze? Wszystkim
wokół anioł wydawał się tylko szalenie przystojnym
dżentelmenem, jadącym metrem.
Mimi zignorowała go.
Danjal jest tu ze mną - powiadomiła Jacka. - Muszę się go
pozbyć.
Zaczekaj - odpowiedział Jack. - Cos wymyślę, żeby go od
ciebie odciągnąć.
Nie wysłali nikogo, żeby cię pilnował? - zapytała. Jeszcze
nie.
Nie była pewna, czy powinna się czuć doceniona, czy
dotknięta. Przejście na stronę Światła w kluczowym momencie
wojny o Raj było pomysłem Abbadona, nie jej. To Abbadon
zdradził Niosącego Światło i ostatecznie wygrał bitwę dla
Michała, ona tylko jak zawsze ślepo podążała za swoim
bliźniakiem i wykonywała jego polecenia. Nie miała wtedy
wyboru, nie zastanawiała się nawet nad słusznością jego lub
własnych działań.
A gdyby wtedy mu się sprzeciwiła, kim byłaby teraz?
Gdyby odmówiła? Gdyby pozostała lojalna Niosącemu
Światło? Czy zdobyliby Raj? Co by się stało, gdyby Lucyfer
zatriumfował nad Wszechmogącym?
W ogniu walki, w otaczającej ją masakrze i krwi,
wściekłości i strachu, Azrael zrobiła to, czego chciał od niej
ukochany: zwróciła się przeciwko ich generałowi, przeciwko
Księciu Niebios. To jej miecz przebił zbroję Lucyfera - nie
Abbadona, tylko jej. Wola Abbadona wygrała tę wojnę dla
Michała, ale to miecz Azrael sprawił, że ziściło się
zwycięstwo.
- Znowu się dąsasz? - zapytał Danjal. - Ostatnio jesteś
strasznie cicha. Wspominasz ostatnią bitwę?
- Tak - odparła zgodnie z prawdą. Skinął głową.
- Nikt z nas nie zapomniał nigdy, co nam uczyniono.
Nadszedł czas zemsty i tym razem zatriumfujemy. - Jego
kłykcie pobielały, kiedy ścisnął uchwyt. - Przysięgnij.
-Ja...
- STACJA EUSTON! - ryknął głośnik.
- Wysiadamy - oznajmiła Mimi, przepchnęła się przez
tłum i zatrzymała się, żeby zaczekać na Danjala na peronie.
Zaczęła się rozglądać za tablicami, które mogły skierować ją
do następnego pociągu.
Popychana przez podróżujący do pracy tłum Mimi szła za
innymi w kierunku przejścia i przez dłuższą chwilę nie
zauważyła go. Kiedy podniosła spojrzenie, poczuła wstrząs,
jakby prąd elektryczny kopnął ją w kręgosłup. Każdy nerw
zadrżał w napięciu, a jej ciało rozpaliło się miłością i
pragnieniem.
Co takiego? Wołałaś mnie?
Głos Jacka w jej głowie rozproszył ją i wydał się
irytujący. Czego znowu chciał? W tym momencie uświadomiła
sobie, że to
przez łączącą ich więź - nawet jeśli nie została odnowiona
w tym cyklu, pozostawała na miejscu jak pulsująca nić, która
ich łączyła. Ożywiła się, ponieważ Mimi się ożywiła miłością,
pragnieniem, tęsknotą...
W porządku, to nic takiego.
Wpatrywała się w chłopaka na drugim peronie,
oddzielonym przez tory. Był odwrócony bokiem, ale
natychmiast rozpoznała przystojny profil, a przez gwar tłumu
słyszała jego śmiech. Każda cząstka jej ciała pragnęła go -
gdyby tylko mogła przeskoczyć nad torami i wpaść w jego
ramiona - pragnęła tylko być z nim, ale nie mogła tego zrobić.
Musiała dopilnować, żeby jej nie zobaczył. Towarzyszył jej
Danjal, to było zbyt niebezpieczne.
Co on wyprawiał?
Kiedy tłum się rozproszył, Mimi zobaczyła, że Kingsley
nie jest sam. Koło niego stała dziewczyna - poprawka,
dziewczyny. Cała trójka. Dzielili się zawartością małej
piersiówki, dziewczyny chichotały, a Kingsley obejmował
dwie z nich ramionami, przyciskając je do siebie.
Mimi czuła się wściekła, zraniona i rozzłoszczona. Tyle
czasu pracowała nad tym, by stać się dobra, i taka czekała na
nią nagroda? Jak zwykle miała rację, cała jej ofiara i cierpienie
poszły na marne, Kingsley zapomniał o niej, a jej miłość nic
dla niego nie znaczyła - tak jak dawniej. Ale czego właściwie
się spodziewała? Z punktu widzenia Kingsleya wszystko
między nimi było skończone, sama z nim zerwała.
Dlaczego zawsze musieli zaczynać od początku? Straciła
duszę, żeby uratować go z Piekła, a on teraz... zachowywał się
tak jak zawsze, tak jak się tego obawiała. Czego właściwie się
spodziewała? Ze Kingsley się zmieni?
- Tu jesteś - Danjal nieoczekiwanie pojawił się koło niej.
-Nasz pociąg odchodzi z innego peronu.
Mimi patrzyła na Kingsleya z odrazą, a kiedy dziewczyna
obok niego wsunęła mu rękę do tylnej kieszeni spodni, spojrza-
ła na Danjala z szaleństwem w oczach.
Złapała go za rękę i odwróciła do siebie.
- Pocałuj mnie! - syknęła, przyciągając go bliżej.
Przycisnęła się do niego, całując go namiętnie, jakby to jego
kochała całym sercem, a nie chłopaka na przeciwległym
peronie.
Anioł w pierwszej chwili sprawiał wrażenie
zaskoczonego, ale szybko otworzył usta do pocałunku i Mimi
była pewna, że podoba mu się to... aż za bardzo. Objął ją w talii
i przyciągnął bliżej. Fuj. Bez cienia wątpliwości podobało mu
się to. Musiała przerwać, zanim sprawy zajdą za daleko.
Z obrzydzeniem otwarła oczy.
Stojący na przeciwległym peronie Kingsley patrzył prosto
na nią, a jego ciemne oczy przewiercały ją na wylot. Czy
rozpoznał ją pomimo iluzji? Pomimo przebrania? Czy
wiedział, że to ona? Patrzył na nią, a Mimi zaczęła wpadać w
panikę.
Bez namysłu rzuciła zaklęcie, które sprawiło, że pociąg,
który właśnie wjeżdżał na stację, przyspieszył, zamiast
zwolnić, omal nie zgniatając kilku podróżnych, czekających na
otwarcie drzwi. Część ludzi zaczęła krzyczeć, podczas kiedy
inni cofali się nerwowo, a zawiadowca przez głośniki zalecał
wszystkim zachowanie spokoju. Dokładnie takiego
zamieszania potrzebowała.
Mimi wykręciła się z ramion Danjala i odepchnęła go. Z
błyszczącymi oczami otarł usta rękawem kurtki.
- Nie wiedziałem, że coś do mnie czujesz. Znaczy,
Abbadon jest moim kumplem, ale możemy to jakoś ułożyć... -
powiedział.
- Zamknij się - rzuciła Mimi, wpatrując się w tłum na pe-
ronie.
Kingsley już zniknął.
S IEDEM

Bliss

No to co robimy? - zapytała Ahramin, kiedy okazało się,


że nic nie działa.
Ścieżki nie chciały się otworzyć, niezależnie od tego, jak
bardzo próbowali. Bliss miała wrażenie, że jej głowa za chwilę
stanie w płomieniach i nie była w tym odczuciu osamotniona -
chłopcy także masowali skronie.
- Do chrzanu - oznajmiła Ahramin. - Musimy wymyślić
nowy plan.
- Trzeba się przegrupować - stwierdził Lawson. - Skoro
wróciliśmy do Hunting Valley, powinniśmy odwiedzić
Arthura, może on będzie potrafił nam pomóc.
Arthur Beauchamp był ich opiekunem i przyjacielem - to
właśnie on pomógł im, kiedy wydostali się ze świata
podziemnego, żeby zamieszkać na Ziemi.
Mieli właśnie ruszać w drogę, kiedy Malcolm potknął się
o korzeń drzewa.
- Możemy chwilę odpocząć? Jestem wykończony -
poprosił.
- Wszyscy jesteśmy wykończeni - przyznała Bliss.
Dopiero co pokonali Romulusa i Piekielną Sforę, a teraz
zmierzali od jednej bitwy do kolejnej. - Myślę, że powinniśmy
odpocząć i znaleźć coś do jedzenia.
- W takim razie do jaskini jest za daleko. Znajdźmy coś tu-
taj - zdecydował Lawson. - Masz rację, potrzebujemy trochę
czasu, żeby wylizać się z ran.
Wyszli z lasu i minęli labirynt podmiejskich osiedli,
zmierzając do centrum miasta. Było zimno, zupełnie jak wtedy,
kiedy wyruszyli. Bliss podejrzewała, że skoro podróżowali w
przeszłość, ich nieobecność trwała jakiś tydzień. Była ciekawa,
jak się powodzi we Włoszech Jackowi i Schuyler, a także co
planuje Mimi i pozostali.
Znaleźli restaurację, zamówili śniadanie - naleśniki, jajka,
gofry - i rzucili się z apetytem na jedzenie.
- Lepiej się czujesz, Mac? - zapytała Bliss.
- Troszkę. Boli mnie tylko głowa i czuję się jakoś
nieswojo. Jakbyśmy byli w niewłaściwym miejscu, albo
jakbym się obudził z dziwnego snu, który trwał za długo.
- To może sporo wyjaśniać. - Edon podsunął im gazetę,
którą wziął z sąsiedniego stolika, i wskazał datę.
- Niemożliwe - stwierdził Lawson. - To nieprawdopo-
dobne.
- Co się dzieje? - Bliss wstrzymała oddech.
- Rok - oznajmił Edon. - Minął cały cholerny rok, od
kiedy weszliśmy na ścieżkę.
Potrzebowali chwili, żeby przyjąć to do wiadomości. Cały
rok ich życia zniknął w mgnieniu oka. Lawson wpatrywał się w
datę na gazecie. Stracili rok, podczas gdy ich wrogowie nie
próżnowali, opracowywali plany, szykowali się do bitwy. Ile
już przepadło? Lawson nie był w stanie wykrztusić słowa, ale
Bliss wyraźnie widziała malujący się na jego twarzy niepokój.
Cały rok - co przez ten czas stało się z wilkami?
- To nie twoja wina - przypomniała. - Podróże po
ścieżkach czasu są nieprzewidywalne.
- Nie aż tak nieprzewidywalne - sprzeciwił się. - Od
chwili, gdy obiecałem wilkom, że wrócę, do naszej wyprawy
minął prawie rok. Kto wie, co przez ten czas stało się tam na
dole?
Bliss miała ochotę objąć go i przytulić, ale to nie był
odpowiedni czas, a poza tym ich relacje trochę się
skomplikowały, kiedy wyjawiła, że jej ojcem jest Lucyfer.
Jasne, należała do ich watahy, ale przyjaźń z Lawsonem nie
była tak prosta, jak wcześniej. Przynajmniej na razie.
Wilki nie były jedynym powodem niepokoju. Bliss
zastanawiała się, co się stało z wampirami, z jej przyjaciółmi.
Czuła ten sam niepokój, co Lawson - musiała się dowiedzieć.
A jeśli już jest po wszystkim? A jeśli srebrnokrwiści wygrali?
- Musimy znaleźć Schuyler - powiedziała. - Drugą córkę
Allegry, moją... siostrę. - Nie była przyzwyczajona do mówie-
nia tego słowa na głos. - Miałam przyprowadzić do niej wilki.
Ona może wiedzieć, dlaczego ścieżki się zamknęły, albo przy-
najmniej pomoże nam znaleźć sposób na ich otwarcie.
- Gdzie ona jest? - zapytał Lawson.
- Nie jestem pewna - przyznała Bliss. - Po raz ostatni
widziałam ją na ceremonii ślubnej we Włoszech, ale skoro
minął rok, na pewno już jej tam nie ma. Bez moich mocy jest
mi trudniej... muszę robić wszystko jak ludzie. Ale znam
zausznika, który może nam pomóc. - Opowiedziała im o
ludziach wspierających wampiry, chociaż widziała, że chłopcy
sprawiają wrażenie lekko przestraszonych, gdy opowiada o
swojej przeszłości. Na Ahramin nie robiło to wrażenia, ale
Ahramin to była Ahramin.
- Najlepiej będzie, jeśli zaczniemy od Nowego Jorku -
podsumowała Bliss.
- Nie musimy tam jechać wszyscy - zauważył Edon. -
Arthur także może znać jakieś odpowiedzi. Ktoś z nas
powinien zostać.
- Zabierz Malcolma - poradziła Ahramin.
- Nie, ja pojadę z Bliss - wtrącił nieoczekiwanie Lawson.
Ahramin uniosła brwi.
- Ty i Edon zajmiecie się wszystkim tutaj, razem z Malcol-
mem i Rafem - zdecydował Lawson. - To ja powinienem poroz-
mawiać z wampirami. Tak samo jak z wilkami.
- Dobra - odparła Ahramin, jakby nie miało to większego
znaczenia.
Malcolm wziął Bliss za rękę.
- Nie chcę, żebyśmy się rozdzielali, skoro należymy do
jednej watahy - powiedział.
- Nie martw się - uspokoiła go Bliss. - Moi przyjaciele
nam pomogą. Lawson, jesteś pewien? Mogę jechać bez ciebie,
podróżowałam już wcześniej sama.
- Jestem pewien - potwierdził Lawson. - Jadę z tobą. Czyli
było postanowione: Lawson i Bliss pojadą na poszukiwanie
wampirów, podczas gdy reszta watahy poczeka z Arthurem.
Bliss wypożyczyła samochód, ultrakompaktowego
hyundaia, będącego dalekim cieniem srebrnego rolls-royce'a,
w którym woził ją szofer. Z cudem graniczyło to, że jej karta
kredytowa nie straciła ważności. Po walce z ogarami i
wędrówce po ścieżkach dziesięciogodzinna jazda do Nowego
Jorku okazała się zaskakująco odprężająca. Bliss pozwoliła
Lawsonowi usiąść za kółkiem, mimo że pędził jak opętany.
- Ej, może zdejmiesz tę ołowianą stopę z gazu, co? -
zażartowała. - Siedzisz temu samochodowi na zderzaku.
- Serio? Nie zauważyłem - Lawson uśmiechnął się do niej
nieśmiało.
Przez chwilę Bliss stanęła żywo przed oczami noc
spędzona razem, kiedy prawie... no cóż. Za późno, żeby to
teraz roztrząsać. Tak czy inaczej to był błąd, Lawson nadal
opłakiwał Talę, a oboje byli zbyt pijani, żeby w pełni sobie
zdawać sprawę z tego, co robią. Byli przyjaciółmi i tak miało
pozostać. Postanowiła, że nie będzie naciskać - mało rzeczy
było bardziej irytujących niż dziewczyna, która domaga się
całkowitej szczerości. Co jest między nami? Co do mnie
czujesz? - wzdrygnęła się na myśl o tym, że mogłaby być tak
natrętna.
Żeby zabić czymś czas, opowiadała mu o wampirzej
społeczności, o spotkaniach Komitetu, cyklach życiowych i
reinkarnacji, Zgromadzeniach i zausznikach, a także zadaniu
Schuyler, pole-
gającym na ochronie Bram Piekieł przed zagrożeniem ze
strony srebrnokrwistych demonów.
- Wiem, że to strasznie dużo naraz - przyznała.
- Im lepiej będę rozumiał, co się dzieje, tym bardziej będę
mógł się przydać - odparł Lawson. - Nie przejmuj się, lubię cię
słuchać.
To była najmilsza rzecz, jaką powiedział do niej od
powrotu z Rzymu. Nie chciała sobie wmawiać, że wszystko
wróci do normy - to była norma, prawda? - ale pocieszała ją
myśl, że być może zdołają odnowić przyjaźń.
- Więc jaki mamy plan? - zapytał, kiedy jechali przez Pen-
sylwanię.
- Przede wszystkim zajrzymy do domu Schuyler i
zobaczymy, czy jej tam nie ma. Pewnie nie, ale warto
spróbować. Potem pojedziemy do Olivera.
- Jej zausznika, tak? Słuchał jej uważnie.
- Byłego zausznika, ale to inna historia i nie warto teraz
się w nią wgłębiać. Kiedy ostatnio z nim rozmawiałam, był
zausznikiem Mimi Force.
- Bliźniaczki Jacka. Chyba zaczynam łapać. Przejechali
resztę drogi w milczeniu, słuchając radia. Bliss
pomyślała, że przez rok niewiele się zmieniło. Większość
piosenek znała już wcześniej, a nowe brzmiały tak samo jak
stare.
Kiedy dojechali na Manhattan, Bliss pokierowała
Lawsona na Upper West Side. Z rozbawieniem zauważyła, że
w otoczeniu agresywnie jeżdżących nowojorskich
taksówkarzy zaczął prowadzić ostrożniej.
- Dobra, zaparkuj za tymi samochodami tutaj -
powiedziała, wskazując elegancką, choć nieco zapuszczoną
posiadłość przy Riverside Drive. - Jeśli Schuyler jest w domu,
przestawimy auto.
- Jesteś pewna? A jak dostaniemy mandat? - zapytał, ale
zrobił, o co go prosiła. To była naprawdę spora odmiana -
przywykła do przebywania w świecie Lawsona lub w miejscu
obcym dla nich obojga. Teraz ona była w domu i dobrze się
czuła, przejmując dowodzenie.
Bez zaskoczenia stwierdziła, że Schuyler jest nieobecna.
Okiennice domu z piaskowca były zamknięte, zasłony
zaciągnięte, a posiadłość sprawiała wrażenie opuszczonej.
Bliss postanowiła, że czas pojechać na Upper East Side, ale
przejazd przez miasto we wczesnowieczornych korkach zajął
im prawie godzinę.
- Tu jest jak w piekle - jęknął Lawson.
- Witamy w Nowym Jorku - uśmiechnęła się Bliss. - Mó-
wią, że metrem jest szybciej, ale...
- Nie mów: nigdy nie jeździłaś metrem. To nie pasowało
do stylu bogatych i sławnych? - uśmiechnął się złośliwie.
- Cóż, z całą pewnością nigdy nie siedziałam w hyundaiu.
Zostawili samochód przed apartamentowcem, w którym
mieszkał Oliver, i weszli do środka. Portier widocznie wyszedł
na papierosa, bo w recepcji nie było nikogo.
- Nie powinniśmy zaczekać? - zapytał Lawson.
Bliss po prostu złapała go za rękę i pociągnęła do windy, a
potem nacisnęła guzik penthouse'u. Tylko kilka razy
odwiedziła Olivera, ale trudno było zapomnieć jego
mieszkanie, luksusowe nawet jak na nowojorskie standardy i
zajmujące trzy piętra
budynku. Oliver mial cale piętro dla siebie, włącznie z
pokojem do gier, który sprawiał, że Schuyler i Dylan tak
bardzo lubili go odwiedzać. Dylan.
Bliss nie chciała teraz o nim myśleć.
Winda prowadziła bezpośrednio do apartamentu, więc nie
musieli zawracać sobie głowy dzwonieniem do drzwi.
- Oliver? - zawołała Bliss. - Panie Hazard-Perry? Pani
Hazard-Perry? Czy ktoś jest w domu?
Jej głos odbił się echem w pustym apartamencie.
- Chyba nie mamy szczęścia - stwierdził Lawson.
- To ogromne mieszkanie - przypomniała Bliss. -
Sprawdźmy.
Przeszła przez olbrzymią elegancką jadalnię i kuchnię, a
potem schodami na piętro Olivera. Drzwi jego sypialni stały
otworem, a w środku panował niepodobny do niego nieład.
Łóżko było nieposłane, a wszędzie walały się ubrania.
- Włamanie - powiedział Lawson. Bliss potrząsnęła
głową.
- Pakował się, widocznie wyjeżdżał w pośpiechu. - Jeśli
miała rację, sprawy miały się gorzej niż przypuszczała. Mimo
wszystko na biurku zostały jakieś książki, zeszyty i kilka
luźnych kartek wyglądających jak wydrukowane maile. Mogły
się przydać, więc zgarnęła wszystko.
- Co dalej? - zapytał Lawson, który czuł się tu nieswojo.
- Znam jeszcze jedno miejsce, w którym może być, albo
gdzie spotkamy kogoś, kto może nam pomóc - powiedziała
Bliss. - Chodź, idziemy.
O SIEM

Schuyler

Lucas powiedział, że chcieliście się ze mną zobaczyć? -


Tilly Saint-James była prześliczną dziewczyną spoglądającą
spod gęstej i prostej grzywki. Długie rude włosy spływały jej
na plecy, miała na sobie czarny golf, czarne skórzane spodnie,
a w ustach trzymała szpilki. - Wybaczcie, ale robimy
przymiarki przed finałowym pokazem. Chodźcie, może
usiądziecie i obejrzycie próbę, a potem pogadamy?
Schuyler i Oliver zajęli miejsca na pogrążonej w
ciemnościach widowni. Central Saint Martin, położona w
centrum Londynu uczelnia kształcąca projektantów,
organizowała jedne z najbardziej prestiżowych na świecie
warsztatów dla studentów ostatniego roku. W York Hall kłębił
się tłum młodych ludzi, szykujących się do zimowych
pokazów, a na zapleczu młodzi projektanci biegali gorączkowo
z belami materiału, wzorzystymi muślinami i centymetrami
krawieckimi wiszącymi na szyjach.
Schuyler ogarnęły wspomnienia.
Upiła łyk cappuccino i uśmiechnęła się do siebie,
wspominając własne przelotne doświadczenie ze światem
mody. Minęły trzy lata, odkąd została wyciągnięta z tłumu
dziewcząt w Duchesne i zatrudniona przez agencję
Farnsworth. Była wtedy zaledwie szarą myszką, niezdolną
sprzeciwić się onieśmielającej i pięknej Mimi Force. Schuyler
z czułością wspominała przerażoną dziewczynkę, którą kiedyś
była. Przetrwała najgorsze - jej matka odeszła, podobnie jak
Cordelia i Lawrence, a pożegnanie z Jackiem w Egipcie nadal
ciążyło jej nieznośnie - ale czuła się silniejsza niż
kiedykolwiek. Czerpała siłę z miłości Jacka, a wyrzeczenie się
tej miłości dodatkowo ją wzmocniło.
Widownia była pusta, jeśli nie liczyć garstki ciekawskich
studentów pierwszego i drugiego roku, którzy chcieli
podpatrzeć, co szykują ich starsi koledzy. Następnego dnia
wieczorem cały świat obejrzy najnowsze kreacje, które
powstały w tym eksperymentalnym laboratorium mody, a
reporterzy z branży i prasy popularnej będą z niecierpliwością
czekać na narodziny nowej gwiazdy projektanctwa.
Kurtyna rozchyliła się, przepuszczając Tilly, która
zeskoczyła ze sceny i podbiegła do Schuyler.
- Wybacz, brakuje nam jednej modelki, a ty masz
odpowiedni wzrost i wygląd... mogłabyś nam pomóc?
Schuyler roześmiała się, mile pochlebiona, ale zanim
zdążyła odpowiedzieć, na sali pojawiło się olśniewające
zjawisko w butach na ośmiocentymetrowych obcasach. Metr
osiemdziesiąt wzrostu, wystające kości policzkowe i gęste
czarne włosy nadawały dziewczynie wygląd egzotycznej
dzikiej istoty.
- Tills! Sorki, była jakaś awaria w metrze na Euston,
musiałam zamawiać taksówkę.
- Gooch! Dzięki Bogu! - pisnęła Tilly i energicznie
wycałowała powietrze na wysokości jej policzków.
Oliver szturchnął Schuyler.
- Mało brakowało - powiedział z uśmiechem.
- Ollie? Co ty tu robisz? - modelka dopiero teraz go
zauważyła. - Ta ostatnia impreza była ekstra! Miałam potem
niesamowitego kaca!
Oliver chciał coś wyjaśnić, ale też został obdarzony
pocałunkiem w powietrzu, a potem dwie przepiękne
dziewczyny zniknęły za kurtyną.
- Chyba nie powinnam się dziwić? - zapytała Schuyler z
kwaśnym uśmiechem. - Mam wrażenie, że znasz połowę
dziewcząt w Londynie.
Oliver nawet się nie zarumienił.
- To była tylko Gucci Westfield-Smith, znajoma
Kingsleya.
- Aha, jasne - odparła Schuyler.
Zapłonęły reflektory i zaczął się pokaz. Z głośników
ryknęła piosenka składająca się wyłącznie z dudniących basów
i namiętnych westchnień. Modelka - Gucci Jak-Jej-Tam-Dalej
- wyszła zza kulis, ubrana tylko w cielisty trykot i zrobione z
piór przybranie głowy. Przeszła po wybiegu z rękami na
biodrach i zanim zawróciła, obdarzyła Olivera uwodzicielskim
spojrzeniem.
Tilly wyszła zza kulis i usiadła obok Schuyler i Olivera.
- Cśśś - powiedziała z uśmiechem oczekiwania.
Pojawiło się więcej wariacji połączonych motywem
nagości i sztuki prymitywnej - kolejne wyszukane nakrycia
głowy, ozdobione frędzlami poncza Nawahów, skórzane
mokasyny, suknie zrobione z wielobarwnych piór i sznurów
paciorków.
- No i co o tym myślicie? - zapytała Tilly, kiedy na
widowni zapaliło się światło, a modelki wróciły za scenę.
Oliver wstał, bijąc brawo.
- Fantastyczne. Genialne.
- Mnie też się bardzo podobało - zgodziła się z nim
Schuyler. - Wiesz, co mogłoby być świetnym pomysłem?
Poproś makija-żystki, żeby namalowały dziewczynom maski -
zaproponowała, przypominając sobie afterparty po Balu
Czterystu, kiedy Mimi nadała nowe znaczenie słowu
„maskarada".
Tilly z namysłem skinęła głową.
- To może być niezły pomysł. Powiem tylko kilka rzeczy
dziewczynom, a potem zabiorę was na kawę po drugiej stronie
ulicy i pogadamy.
D ZIEWIĘĆ

Mimi

Gdzie on się podział? Jak mógł tak zniknąć? Wiedział, że


to ona, prawda? Poznał Mimi w obciętych na pazia brązowych
włosach i piwnych oczach, stanowiących część jej przebrania.
Pomimo iluzji, pomimo uroku - znał ją przecież tak blisko, znał
jej duszę, na pewno ją zobaczył - zobaczył tak naprawdę. Ona
rozpoznałaby go wszędzie, w dowolnym przebraniu, pod
dowolną maską. Dlaczego on tego nie potrafił?
Poszła za Danjalem przejściem podziemnym na drugą
stronę stacji, z ulgą stwierdzając, że przeszedł do porządku
dziennego nad ich pocałunkiem. Prawdopodobnie nie po raz
pierwszy dziewczyna rzuciła się na niego, żeby się z nim
całować. Możliwe, że był do tego przyzwyczajony. Wjechali
windą piętro wyżej i wtedy właśnie Mimi zobaczyła Kingsleya
w windzie jadącej w przeciwną stronę. Śmiał się i gadał z tymi
samymi dziewczynami.
Mimi uświadomiła sobie, że jej zazdrość jest bez
znaczenia. Miała okazję, by przekazać Kingsleyowi i innym
wampirom, co
planuje Lucyfer. Może wtedy venator zdołałby jej w
czymś pomóc.
Wysiadła z windy i spojrzała na Danjala.
- Kiepsko się czuję, muszę wrócić na dół do toalety.
- Dobra, ja zaczekam tutaj.
Skinęła głową i szybko skierowała się na dół. Przepychała
się przez tłum, aż w końcu stanęła na peronie tuż za
Kingsleyem Martinem.
Zawahała się. Czuła jego zapach, znajomą mieszankę pa-
pierosów, kawy i whisky. Mogłaby dotknąć jego włosów, szyi,
wsunąć dłoń w jego rękę i razem z nim uciec od tego
wszystkiego. Jakie to miało znaczenie? Niech Książę
Ciemności weźmie sobie Niebo, ona i Kingsley potrafiliby
stworzyć dla siebie raj na Ziemi.
Kogo obchodziła nadchodząca wojna? Kogo obchodziły
Zgromadzenia i przetrwanie wampirów? Czy ona w ogóle była
jeszcze wampirem? Po powrocie na Ziemię spodziewała się, że
znowu poczuje pragnienie krwi, ale nic takiego nie nastąpiło.
Nie ukąsiła nikogo od tygodni.
Mogliby o wszystkim zapomnieć. Mogłaby szepnąć mu
do ucha, żeby uciekł razem z nią.
Ale on by ją znienawidził. Znienawidziłby ją za to, że się
poddała, zrezygnowała, zachowała samolubnie. Nie była już
taką dziewczyną, zdążyła dorosnąć. Nie mogła tego zrobić ani
jemu, ani 01iverowi, ani - co najważniejsze - samej sobie.
Jeśli ona i Jack nie zdołają pokonać demonów od
wewnątrz, jaką nadzieję mogli mieć pozostali?
Nie. Musiała to zrobić. W głębi duszy rozumiała, że
obowiązek jest ważniejszy od miłości. Szturchnęła Kingsleya
ramieniem.
- Przepraszam - powiedziała.
- Nie ma za co - uśmiechnął się do niej spod ciemnej
grzywki. Myliła się, Kingsley jej nie dostrzegał. Nie wiedział,
że to ona. Uśmiechnął się do niej zachęcająco, jak do każdej
ładnej dziewczyny w metrze.
Ale szybko zmarszczył brwi. -Hej...
- Tak? - zapytała, wstrzymując oddech.
- Upuściłaś coś - podał jej pocztówkę ze zdjęciem
przedstawiającym kaplicę.
- Nie, to nie moje - odpowiedziała. - Przykro mi.
- Aha. - Patrzył się na nią przenikliwie, mrugając oczami.
- Czy my się gdzieś nie spotkaliśmy... ?
Uśmiechnęła się nerwowo, potrząsnęła głową i prawie
pobiegła z powrotem do windy. Gdyby Danjal wiedział, co
zrobiła... Gdyby Lucyfer się domyślił... Przepchnęła się przez
tłum, pomagając sobie łokciami. Danjal czekał na nią na
wyższym poziomie, gadając przez telefon.
- Przepraszam, już mi lepiej - powiedziała.
- Tak, mówiłaś, zmiana czasu - skinął głową i zamknął ko-
mórkę. - Dzwonił twój chłopak.
Omal nie zapytała „Kingsley?", ale uświadomiła sobie, że
miał na myśli Jacka.
- Ma jakieś problemy z tymi mnichami w Hiszpanii.
Muszę mu pomóc to załatwić. - Westchnął. - Nie chce robić za
duże-
go zamieszania, bo to mogłoby zaalarmować
błękitnokrwistych. Trzeba działać dyskretnie, rozumiesz.
- Tak, jasne.
- Poradzisz sobie sama w Rosslyn?
- Tak... znaczy... Tak - skinęła głową.
- No dobra, ślicznotko, tylko pamiętaj, że mamy coś do
dokończenia. - Danjal pogładził ją pod brodą i zniknął.
Nie ma za co - przekazał jej bliźniak.
Mimi wsiadła do pociągu do Edynburga. Mogła mieć
tylko nadzieję, że Kingsley domyśli się znaczenia pocztówki.
Niczego nie pragnęła tak bardzo, jak ponieść porażkę w
tej misji.
D ZIESIĘĆ

Bliss

Bliss pamiętała czasy, gdy Repozytorium mieściło się pod


dwoma klubami nocnymi. The Bank był jednym z
najmodniejszych miejsc na Manhattanie, ale teraz przyciągał
raczej towarzystwo z innych dzielnic. Do ulokowanego obok
Błock 122 niegdyś wstęp mieli tylko błękitnokrwiści i ich
goście. Oba kluby stanowiły doskonałą przykrywkę dla
przybytku mieszczącego szczegółową dokumentację historii
błękitnokrwistych - całą ich wiedzę i wszystkie sekrety.
Repozytorium zostało znajdowało się pod wieżowcem
Force Tower, w ciągnącym się kilometrami podziemnym
wieżowcu.
- Podziemny wieżowiec? - zdziwił się Lawson.
- No wiesz, takie przeciwieństwo drapacza chmur - wyja-
śniła Bliss. - Nad Repozytorium czuwają zausznicy, więc ktoś
z nich powinien wiedzieć, gdzie się wszyscy podziali. Może
nawet dowiemy się, jak wrócić do świata podziemnego, nigdy
nic nie wiadomo.
Lawson rozpromienił się, a Bliss poczuła ukłucie winy, że
poruszyła ten temat. Szanse, że zausznicy zdołają im pomóc,
były niewielkie, przynajmniej w kwestii wilków - wiedza
wampirów na ich temat była stosunkowo skąpa. No cóż,
niebawem sami się przekonają.
Bliss wprowadziła Lawsona przez frontowe drzwi Force
Tower i skierowała się do najdalszej windy, jedynej, która
pozwalała na jazdę w dół zamiast na górę.
- Dziwnie tu pachnie - oznajmił Lawson.
Miał rację, winda pachniała stęchlizną i zapomnieniem, a
przyciski na panelu były zakurzone. Bliss zaniepokoiła się, co
zobaczą, gdy drzwi się otworzą.
Jej obawy okazały się niebezpodstawne - Repozytorium
zostało całkowicie zniszczone.
To, co niegdyś było piękną i gościnną biblioteką z
luksusowymi skórzanymi fotelami i rzędami staroświeckich
stanowisk czytelnianych, zmieniło się teraz w kupę gruzów,
splądrowaną i spaloną. W niektórych miejscach dogasały
jeszcze płomienie, a wszystko śmierdziało dymem.
Zniszczonych książek było mniej niż Bliss się spodziewała,
więc być może część z nich ocalała.
- Zakładam, że zazwyczaj tak to nie wyglądało - odezwał
się Lawson.
- Ani trochę. Nie mam pojęcia, co tu się stało. - Bliss po-
czuła przypływ głębokiego smutku i nostalgii. Chodzili po bi-
bliotece, zaglądając do jeszcze elegantszych gabinetów,
zajmowanych kiedyś przez kwaterę główną Komitetu, do
prywatnych czytelni, księgozbioru unikatów. Wszystko zostało
zniszczone.
- Ktokolwiek tu był, działał wyjątkowo systematycznie -
zauważył Lawson. Nagle zatrzymał się i powęszył. - Ktoś tu
jest.
Bliss odwróciła się gwałtownie.
- Gdzie? - zapytała, gotowa do walki lub ucieczki.
- Nie martw się, to tylko człowiek - uspokoił ją Lawson.
- Halo? - zawołała Bliss. - Czy ktoś tu jest?
Z niszy w ciemnym zakątku pomiędzy regałami wyłoniła
się jakaś sylwetka. Przygarbiony mężczyzna sprawiał wrażenie
załamanego, jego niezwykle formalne ubranie było poszarpane
i pobrudzone popiołem.
- Czy on ma na sobie aksamitne spodnie? - zapytał
szeptem Lawson. - Co to za jeden?
- To zausznik - odparła także szeptem Bliss. - Proszę pana?
- zapytała głośno. - Wydaje mi się, że kiedyś, dawno temu, się
poznaliśmy. Jestem Bliss Llewellyn.
- Poznaję panią, panno Llewellyn - oznajmił mężczyzna
tonem, który, jak pamiętała Bliss, niegdyś był wyniosły, ale
teraz brzmiał w nim strach. - Jestem Renfield.
- Co tu się stało? - zapytała. - Gdzie są wszyscy? Renfield
potrząsnął głową.
- My, zausznicy, staraliśmy się zabrać wszystko, co tylko
się da, zanim zejdziemy pod ziemię razem ze Zgromadzeniem,
więc wróciłem, żeby wziąć jeszcze kilka książek i zastałem
taki widok.
- Jak to pod ziemię? Gdzie są wszyscy?
- Odeszli. Wszyscy odeszli. Nie ma już wampirów,
wszystko jest pogrążone w chaosie. Regentka zaginęła, rada
została rozwiązana, nikt już nie został.
- To niemożliwe. - Bliss poczuła, że łzy napływają jej do
oczu.
- Nie było mnie tylko przez rok, wszystko nie mogło się aż
tak zmienić. To nie może być koniec.
-Jestem pewien, że to nie koniec. - Lawson wziął ją za
rękę.
- Coś wymyślimy.
- Być może została jakaś nadzieja - przyznał Renfield. -
Dotarła do nas wiadomość od venatorów.
- Proszę nam ją pokazać - poprosiła Bliss.
- Została przysłana telegraficznie w zeszłym tygodniu -
wyjaśnił mężczyzna. — Przekazywałem właśnie informacje
pozostałym jeszcze członkom Zgromadzenia, kiedy was
usłyszałem. Chodźcie do mojego gabinetu.
Bliss i Lawson poszli za Renfieldem pomiędzy regałami
do pomieszczenia w rogu sali, w którym Bliss nigdy nie była.
Drzwi były przepiękne i misternie rzeźbione, tak jak wszystkie
drzwi w Repozytorium, a fakt, że lite drewno zostało
nieuszkodzone, sprawił, że dziewczyna poczuła się pewniej.
Aż do chwili, gdy Renfield otworzył drzwi, a demon
rozszarpał mu gardło.
J EDENAŚCIE

Schuyler

Kilka minut później Schuyler, Oliver i Tilly siedzieli w


przytulnym zakątku niedużej herbaciarni, urządzonej w
rustykalnym, kojarzącym się z domem dziadków stylu, z
obciągniętymi perkalem kanapami i jedwabnymi poduszkami
w kwiaty.
- Czy Lucas uprzedził, dlaczego chcieliśmy się z tobą
zobaczyć? - zapytała Schuyler, zapadając się w pluszowy, przy
ciężki fotel, jakiego Cordelia przenigdy nie postawiłaby w
eleganckiej rezydencji na Manhattanie.
Tilly uśmiechnęła się.
- Tak, powiedział. Chociaż przyznam, że przez chwilę
myślałam, że jesteście z redakcji „Chic". Mieli przeprowadzać
ze mną wywiad.
Schuyler puściła tę uwagę mimo uszu.
- Chcieliśmy się dowiedzieć, co wiesz o Bramie
Obietnicy. Projektantka westchnęła.
- A tak, tak. Zakon Siedmiorga i wszystkie te śmiertelnie
poważne obowiązki...
- Przepraszam, jeśli to zabrzmi nieuprzejmie, ale
wydawało mi się, że obowiązki takie jak strzeżenie Bram
Piekieł to jest naprawdę poważna sprawa. - Schuyler poczuła
się lekko dotknięta lekceważącym tonem Tilly.
Tilly wzruszyła ramionami.
- Wtedy to się nie wydawało takie istotne. Ale powinnaś
wiedzieć... Jesteś nową duszą, prawda? Lucas mi opowiedział,
że jesteś półkrewkiem, córką Gabrieli. Twoja krew nie
przenosi wspomnień, więc nie wiesz, jak to jest.
- No to wytłumacz nam - ponaglił ją Oliver. Tilly bawiła
się pierścionkami na palcach.
- Na początku zagrożenie było naprawdę ogromne.
Odkryliśmy obecność Lucyfera, a ścieżki musiały być
strzeżone, żeby demony nie przedostały się do naszego świata.
Lucas i ja zostaliśmy przydzieleni do ochrony Gabrieli,
podobnie jak wszyscy z naszego dawnego legionu. Twoja
matka zrobiła w Londynie to, co musiało zostać zrobione, a
potem zostawiliśmy tutaj Lucasa. - Dziewczyna poprosiła
kelnerkę o drugą herbatę. - To wszystko, co pamiętam. Kryzys
w Rzymie był tylko początkiem prawdziwych kłopotów.
Byłam z twoją matką we Florencji, kiedy... - głos Tilly zadrżał.
- Kiedy co? - naciskała Schuyler. Tilly zamknęła oczy.
- Kiedy Gabriela dowiedziała się, że Lucyfer ją oszukał.
Ze Bramy Piekieł, które stworzyła u zarania dziejów Rzymu,
nie stain .wią przeszkody dla jego mocy.
Schuyler i Oliver wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- Co się wydarzyło we Florencji?
- Lucyfer został pokonany. Po raz kolejny zwyciężył go
Michał.
Schuyler spojrzała na nią uważnie.
- Nie wydajesz się tego całkiem pewna. Tilly zamieszała
herbatę.
- Nie wiem. Starałam się zapomnieć o tym, to wszystko
było takie okropne. Tak czy inaczej minęły lata... mijały
kolejne wieki i nic się nie działo...
- Działo się... Były kolejne śmierci, ginęli najmłodsi -
przypomniała Schuyler. - Nawet tutaj, w Zgromadzeniu
Londyńskim.
- No tak, chyba tak, ale to... to nie dotyczyło wszystkich.
To się działo raz na jakiś czas... - Głos Tilly przycichł.
- Co znaczy kilka dusz tu czy tam wobec rozmiarów
wszechświata, co? - zapytał szorstko Oliver.
- Wiem, że musisz mieć o nas okropne zdanie. Zawiedli-
śmy w jakimś sensie twoją matkę, ponieważ Lucas zamierza
się ukrywać i w ogóle. Ale przecież zło jest wszędzie, otacza
nas ze wszystkich stron. Nie jesteśmy już jedynymi ofiarami.
Czerwonokrwiści... są znacznie okrutniejsi i bardziej brutalni
niż my kiedykolwiek byliśmy.
- Lucas wspominał, że się uczłowieczyłaś...
- Naprawdę? Stary dureń. „Uczłowieczyłam"... Może i
tak. Chyba zaczęło mnie to nudzić...
- Nudzić? - zapytała zimno Schuyler.
- Właśnie tak. Sama nie wiem, to wysysanie krwi i w
ogóle... wydawało się takie... - Tilly wzruszyła ramionami. -
No cóż, na pewno takie dawki protein nie są korzystne dla
zdrowia. To znaczy, ja jestem teraz weganką... - przyznała
niepewnie.
Cholerna wampirzyca-weganka. Schuyler uznała, że teraz
naprawdę widziała już wszystko.
- Czyli nie praktykujesz... świętych pocałunków? -
zapytał Oliver.
- Nie. Nie potrzebowałam tego od wieków. Początkowo
myślałam, że zgasnę i byłam naprawdę chora. Tak jakoś w
osiemnastym wieku myślałam, że faktycznie już po mnie. Ale
potem doszłam do siebie i od tamtej pory nie wypiłam ani
kropli.
Tilly od wieków nie obdarzyła nikogo świętym
pocałunkiem, a Schuyler także nie zrobiła tego od co najmniej
roku. Kiedy ona i Jack żyli razem, żadne z nich nie szukało
familiantów. Zapomniała, jak smakuje krew, a mimo to
przetrwała.
- Wolimy termin „asymilacja" - oznajmiła Tilly.
- My? - zapytała Schuyler.
- Są też inni? - domyślił się Oliver.
- Tacy jak ja? - Tilly postukała paznokciem w filiżankę. -
Tak, całe mnóstwo, chociaż Repozytorium, Zgromadzenia ani
Regis nigdy nie chcieli tego przyjąć do wiadomości. Ale
owszem, wielu z nas nie prowadzi już trybu życia wampirów.
Nie przechodzimy przez cykle, nie reinkarnujemy się.
- Czyli jesteście po prostu rodzajem Odwiecznych? -
podsunął Oliver. Odwiecznymi nazywano wampiry, które
zrezygnowały z reinkarnacji i czuwały przez całe nieśmiertelne
życie.
- Tak, chyba tak. Tyle że...
- Rozumiem. Żadnej krwi, żadnych familiantów. Macie
jeszcze w ogóle kły? - zapytała Schuyler, zastanawiając się, co
się stało z jej własnymi. Nie czuła ich od dawna.
- Pewnie, są na miejscu, czasem się nawet wysuwają, ale
można się nauczyć nad tym panować. - Tilly założyła płaszcz. -
W każdym razie wybaczcie, ale wiele nie pomogę. Lucas
powiedział, że w Zgromadzeniach źle się dzieje, wszyscy
znowu ukrywają się pod ziemią. Ale może tak będzie najlepiej.
- Najlepiej? - zapytała Schuyler ostro.
- To nie fair, nie uważacie? Cała ta wampiryczna
elitarność. Kto nam dał takie prawo? Może srebrnokrwiści
mają trochę racji, może w gruncie rzeczy jesteśmy
bezużyteczni. Kto nas potrzebuje? - Tilly skinęła głową. -
Dzięki za herbatę i za ten pomysł z maskami. Wykorzystam go
jutro.
D WANAŚCIE

Tomasia (Florencja, 1452)

Jego oddech brzmiał słodko w jej uchu, rzęsy miękko


muskały jej policzek.
- Oddaję się tobie i przyjmuję ciebie jako część mnie. -
Niski głos Gio wibrował od emocji.
Tomi objęła go, przyciągnęła bliżej i powtórzyła te same
słowa. Dzięki tej przysiędze odnowili swoją więź, niezmienną
od początku wieczności.
Odciągnęła go od okna i poprowadziła do sypialni. Gio
dopilnował wszystkiego - tego ranka Tomi przeniosła swoje
skromne rzeczy do nowego domu, który mieli dzielić - pałacu
we Florencji nad brzegiem Arno. Pokój rozjaśniały setki
cienkich świec, migoczących w ciemnościach. Uśmiechnęła
się do Gio nieśmiało, chociaż jej oddech przyspieszył z
ekscytacji. Znowu ją pocałował, najpierw w usta, a potem w
szyję, a ona odwzajemniła pocałunki z nagłą namiętnością,
która wzmogła się, gdy zbliżyli się do siebie.
Ciepłe ręce sięgnęły do ramiączek prostej błękitnej
sukienki, którą miała na sobie, a potem jego dłonie dotknęły jej
skóry. Niebawem leżeli razem na łóżku, on poruszał się nad
nią, ona była przyciśnięta jego ciężarem, a gdy spojrzała w jego
oczy, zobaczyła w nich miłość. Był taki piękny. Poruszała
swoim ciałem w odpowiedzi, przyspieszając, żeby dopasować
się do jego rytmu. Jego dłonie przykrywały jej dłonie,
trzymając je nad jej głową, jego biodra przyciskały się do jej
bioder - byli złączeni, związani, razem, tak jak od początku
czasu.
- Pragnąłem tego... Od tak dawna cię pragnąłem - powie-
dział, pocałował ją namiętnie, ukąsił jej wargi i wtargnął w nią
z gwałtownością, która jednocześnie podniecała ją i przerażała.
- Ja także bardzo cię pragnęłam - powiedziała i podniosła
się, żeby przyjrzeć mu się dokładniej i pokazać mu, jak bardzo
go kocha.
Jego ruchy stawały się coraz gwałtowniejsze i szybsze, a
silne ręce tak mocno ścisnęły ją w talii, że prawie krzyknęła z
bólu.
- Pragnę nasycić się tobą - szepnął, wtulił twarz w jej szyję
i drgnął gwałtownie, zgniatając jej ciało swoim.
- Michał - wyszeptała. - Michał, mój najukochańszy.
- Cśśś - szepnął. - Cicho...
Następnego ranka obudziło ich walenie w drzwi.
- Gio? Tomi? Gio! Obudźcie się! - To byt głos
Bellarminego, który wrócił z nocnego patrolu.
- Co się dzieje? - krzyknął Gio. - Jakaż to ważna sprawa
zmusza cię, żebyś przeszkadza! nam w ranek po odnowieniu
więzi?
- Proszę z całego serca o wybaczenie za to najście, ale
musimy zasięgnąć waszej opinii - wyjaśnił dowódca
venatorów.
- Chyba musimy sprawdzić, czego on chce - westchnął
Gio. Tomi cofnęła ręce, którymi go obejmowała i odplątała
nogi
z jego bioder.
- Mamy cały czas świata, by być razem - odparła z
uśmiechem.
Ubrali się szybko i wyszli na dziedziniec - pobladła
Valentina i Bellarmine stali przy bramie, poruszeni i
zasmuceni.
- Co się stało? - Tomi ogarnęło okropne przeczucie. Stało
się coś strasznego, ale ona nie wiedziała jeszcze, co.
Valentina popatrzyła na nią z poszarzałą twarzą.
- Kochanka... Simonetta została zabita, a jej dziecko wy-
patroszone.
Tomi westchnęła gwałtownie, a Gio spojrzał na
venatorów ze złością.
- Miało jej nie spotkać nic złego! Jak to się mogło stać?
-warknął, a jego przystojna twarz poczerwieniała z
wściekłości.
- Rzucono na nas zaklęcie, a kiedy się obudziliśmy,
Simonetta już nie żyła. Znaleźliśmy to przy jej łóżku -
Bellarmine pokazał im zakrwawiony sztylet.
- To ostrze Andreasa - stwierdził Gio z grymasem odrazy.
- Czyli przeżył ten pożar - powiedziała z rozpaczą Tomi.
Była pewna, że odnieśli zwycięstwo, że diabeł został
zniszczony. -Ale dlaczego miałby zabijać własne dziecko?
- Żebyśmy go nie torturowali? - podsunęła Valentina.
- To nie ma sensu - stwierdziła niepewnie Tomi.
Gio ścisnął sztylet.
- Znajdziemy jej zabójcę. Znajdziemy Andreasa i
zniszczymy go.
Tomi wzdrygnęła się, słysząc gniew w jego głosie i
widząc furię w jego oczach. Nigdy wcześniej go takim nie
widziała - łagodny, życzliwy Gio płonął z wściekłości. Tomi
cofnęła się prze, straszona i przypomniała sobie, z jaką
gwałtownością i dzikością kochali się ostatniej nocy.
Patrzyła na niego jak na kogoś obcego - nie wiedziała, kim
on właściwie jest.
T RZYNAŚCIE

Schuyler

Schuyler obudził brzęk tłuczonego szkła, więc spojrzała


na stojący przy łóżku zegarek - była czwarta nad ranem.
Założyła szlafrok i wyszła do salonu.
- Kto tam? - zawołała. Pomacała ścianę ciemnego koryta-
rza, szukając włącznika światła.
Zapaliła światło i zobaczyła Kingsleya, który stał na
środku salonu ze stłuczonym kieliszkiem w ręku.
- Sorki, sorki, staraliśmy się być cicho, ale potknąłem się
o ten przeklęty dywan... - wyjaśnił.
- Przyniosę odkurzacz. - Schuyler zmarszczyła brwi i
poszła do schowka.
- Pa, Dani - powiedział Kingsley do smukłej blondynki,
która wyłoniła się z jego pokoju, trzymając na jednym palcu
szpilki. Była bliźniaczo podobna do Mimi - takie same zielone
oczy w kształcie migdałów, grzywa lśniących platynowych
włosów i seksownie nadąsane usteczka.
- Pa, skarbie - odparła dziewczyna, całując go w policzek.
- Uważaj na to - ostrzegł, wskazując potłuczone szkło na
dywanie.
- Zawsze uważam - odpowiedziała i ostrożnie przeszła
obok. Schuyler rzuciła Kingsleyowi takie same spojrzenie jak
to,
którym ją obdarzył, kiedy zobaczył, jak trzyma się za ręce
z Oliverem.
- No co? - zapytał Kingsley z niewinnym uśmiechem.
- Pa, Kinguś - rzuciła kolejna dziewczyna, równie
efektowna i równie jasnowłosa. Miała na sobie tylko stanik i
minispódniczkę, ale przynajmniej założyła buty.
- Pa, Antoinette. - Kingsley pocałował ją z uśmiechem w
czoło. - Graliśmy w rozbieranego pokera - wyjaśnił, kiedy z
jego pokoju wyszła trzecia ślicznotka. Ta z kolei miała krótko
obcięte ciemne włosy i piwne oczy, nie była więc klonem
Mimi.
- Do zobaczenia, Parker.
Dziewczyna imieniem Parker mrugnęła do Schuyler i
przycisnęła palec do ust Kingsleya.
- Nie bądź taki oziębły - zachichotała. Schuyler
przewróciła oczami.
- To już wszystkie? Czy chowasz tam jeszcze jakieś
haremetki?
- Schuyler, skarbie, to, co ja robię albo z kim, to nie twoja
sprawa - oznajmił Kingsley, wrócił do pokoju i zamknął za
sobą drzwi. - Dobranoc - zawołał ze środka.
Następnej nocy powtórzyło się to samo, tyle że w zabawie
brały udział cztery blondynki i ani jedna brunetka, za to kolej-
nego dnia Kingsley sprowadził do ich lokum wszystkie
uczestniczki kursu modelingu Farnsworth, które w tym sezonie
przybyły do Londynu.
- Fashion week - wyjaśnił dobrze zorientowany Oliver,
który sam wybrał się na to święto mody, uzbrojony w kopertę
błyszczących zaproszeń. - Jesteś pewna, że nie chcesz się
przejść, żeby zobaczyć Stellę? Mam dodatkowy bilet.
- Od kiedy interesujesz się modą? - zdziwiła się Schuyler.
- Sky, skąd taka mina? Okropnie ci z nią nie do twarzy -
zażartował. - Nie musisz na nas czekać wieczorem.
- Za dużo przebywasz z Kingsleyem. Oliver nie
zaprzeczył.
W końcu Schuyler zaczęła mieć dość bezustannych
imprez, głośnej muzyki w środku nocy i protekcjonalnie
współczujących spojrzeń kolejnych ślicznotek, które
najwyraźniej uważały, że Schuyler „wzdycha" do Kingsleya.
Tej nocy znowu obudził ją głośny łomot. Kiedy weszła do
salonu, Kingsley grał w twistera z dwójką dziewczyn i wszyscy
troje leżeli ze splątanymi nogami i rękami, śmiejąc się do
rozpuku.
Wróciła do łóżka, odrzucając ich zaproszenie, ale następ-
nego wieczora, kiedy Kingsley miał właśnie wyjść na kolejną
imprezę, zatrzymała go w drzwiach.
- Można cię przeprosić? - zapytał, sięgając do klamki.
Schuyler zaplotła ręce.
- Co się dzieje?
- A musi coś się dziać? - zapytał Kingsley.
- Dlaczego się tak zachowujesz?
- Czyli jak?
-Te nocne powroty, dziewczyny, imprezy... Znaczy,
zawsze byłeś... towarzyski, ale ostatnio mam wrażenie, że
jesteś raczej zdesperowany. I nie wiem, czy zauważyłeś, ale
one wszystkie bardzo przypominają...
- Nie. Nie wymawiaj jej imienia - ostrzegł Kingsley.
- Dobra - zgodziła się Schuyler. - Po prostu... martwię się
o ciebie. Co się dzieje?
- Nie masz się o co martwić, po prostu mam ochotę trochę
się zabawić. Jakbyś spędziła trochę czasu w świecie podziem-
nym, zachowywałabyś się tak samo.
- Kingsley...
- Mówię ci, że nic się nie dzieje.
- Jasne.
- Wiesz co, Schuyler, ona miała rację, naprawdę jesteś...
- Martin! - rzucił ostrzegawczo Oliver, który wyszedł z
pokoju, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Schuyler odsunęła się, a kiedy Kingsley wyszedł z domu i
zamknął z trzaskiem drzwi, spojrzała na Olivera.
- Wiesz, że mi się nie zdaje. Zmienił się. Co w niego
wstąpiło? Co mamy zrobić? Nie możemy pozwolić, żeby tak
się wykańczał, jest przecież venatorem! Inne zespoły...
- Spróbuję z nim pogadać - obiecał Oliver. - Powiem mu,
żeby trochę przystopował, i może dowiem się, co go gryzie.
Oliver nie znalazł jednak okazji do rozmowy w cztery
oczy. Następnego dnia, kiedy on i Schuyler weszli do jadalni,
King-
sley siedział przy stole, ubrany i gotowy, czytając z
tabletu poranne wiadomości.
- Teraz znowu udajesz rannego ptaszka? - zapytała
Schuyler, biorąc sobie jabłko, podczas gdy Oliver z namysłem
przyglądał się jajecznicy z parówkami, plastrom bekonu i
wędzonym śledziom.
- Ja... no, muszę wyjechać. - Kingsley odłożył tablet.
- Dokąd? - spytał Oliver.
- Nie mogę powiedzieć. - Kingsley napił się soku poma-
rańczowego, skrzywił się i przyjrzał szklance. - Wydaje mi się,
że smakuje trochę nie tak, ale może to dlatego, że w ogóle nie
czuję smaku. No trudno, warto było spróbować. - Wziął pączka
i zaczął go przeżuwać z ponurym wyrazem twarzy.
- Nie zmieniaj tematu. Dlaczego nie możesz nam
powiedzieć, dokąd wyjeżdżasz? - naciskała Schuyler.
- Lepiej, żebyście nie wiedzieli. Względy bezpieczeństwa
-mruknął.
Schuyler i Oliver wymienili zatroskane spojrzenia.
- Kingsley, przestań się bawić w MI6. Pozwól, żebyśmy ci
pomogli. To nie jest gra.
- Nie! - krzyknął i wyraźnie się speszył. - Wybacz, ale
muszę to załatwić sam. Nie jestem pewien, czy w ogóle warto
się tym zajmować. Możliwe, że to nic takiego i nie chciałbym
budzić twojej nadziei... Nie mam prawie żadnych tropów -
mruknął, przytrzymując pod stołem coś, co wyglądało jak
pocztówka.
- Chodzi o Mimi, prawda? Czyli ona żyje? A co z
Jackiem... ? Kingsley! - Schuyler zerwała się z miejsca. -
Wracaj!
Ale venator w jednej chwili zniknął z pokoju,
pozostawiając na talerzu nadgryziony pączek.
- Niech jedzie. Na pewno wróci. - Oliver posmarował
grzankę masłem i przyjrzał się sceptycznie bufetowi. - Myślisz,
że ta jajecznica będzie dobra?
Schuyler odwróciła się do niego.
- A jeśli on pracuje dla srebrnokrwistych?
- Na pewno nie, Sky. Ja mu ufam, a ty?
- Chyba tak, ale chciałabym, żeby nam powiedział, co się
dzieje - westchnęła Schuyler. Oliver miał rację, ufała
Kingsleyowi. Nie był już venatorem-krętaczem, który tańczył z
nią na afterparty po Balu Czterystu i szeptał jej do ucha. Wtedy
nawet zastanawiała się, czy to nie on pocałował ją na imprezie.
Kingsley wezwał srebrnokrwistego, który zaatakował
Repozytorium, ale zrobił to z polecenia Regisa - Charles Force
chciał przetestować moc Bram Piekieł, a Kingsley, jako lojalny
venator, musiał wykonać rozkaz. Nie mogła mieć mu tego za
złe. Bramy powinny były wytrzymać, ale okazały się
przepuszczalne jak membrana, a demon zdołał uciec ze świata
podziemnego. Dopiero wtedy Charles Force w końcu przyjął
do wiadomości, że srebrnokrwiści powrócili.
- Kingsley robi, co chce, ale przecież go nie zmienimy
-stwierdził Oliver. - Niech jedzie, jakoś sobie poradzi.
- Myślisz, że zamierza się zobaczyć z Mimi? - zapytała
Schuyler. Skoro Mimi żyła, co to oznaczało dla Jacka? Czy w
takim razie on... ? Poczuła, jak jej serce ściska się na samą myśl
o tym, ale to byłoby zbyt bolesne i straszne, więc siłą stłumiła
to uczucie.
Jack - sama myśl o nim powodowała nagłe, ostre ukłucie
bólu, sprawiała, że trudno jej było oddychać. Schuyler na
moment zobaczyła go oczami duszy - jasne lśniące włosy,
zielone oczy obramowane złocistymi rzęsami, to, jak spokojnie
wyglądał, kiedy spał. Czy kiedykolwiek znowu będą razem?
Czy może pożegnali się na wieki?
- Mimi? Nie wiem... ale... - Zanim Oliver zdążył skończyć
zdanie, zadzwonił telefon.
Pojawił się kamerdyner.
- Panna Margaret Saint-James do pani Van Alen.
- Margaret? A, Tilly. Dziękuję. - Schuyler poszła odebrać.
Kiedy później wróciła do jadalni, Oliver pochłaniał drugi
talerz jajecznicy z grzankami.
- Czego chciała? Organizuje kolejny pokaz mody?
- Chciałbyś. Nie, przypomniała sobie coś, co może się
nam przydać. W Londynie ciągle jeszcze przebywa trzeci
członek ich zespołu. Zadzwoniła do niego i zgodził się z nami
spotkać. Wie, co się wydarzyło w Rzymie, więc może doradzi
nam, jak otworzyć bramę.
-Oho.
- A my myśleliśmy, że ona ma pusto w głowie i umie
tylko projektować ciuchy - Schuyler mrugnęła do przyjaciela.
C ZTERNAŚCIE

Mimi

Przewodniczka opowiadała coś półgłosem małej grupce


turystów, a jej ściszone słowa przerywały trzaski migawki i
błyski fleszy gorliwych fotografów. Jakiś mężczyzna filmował
wszystko amatorską kamerą, krążąc po apsydzie. Za nim
młoda para w podróży poślubnej pozowała na tle ozdobnej
kraty z kutego żelaza - chłopak trzymał komórkę w
wyciągniętej ręce, żeby zrobić zdjęcie.
Mimi krążyła w pewnej odległości od grupy -
przewodniczka wyraźnie nie zwracała uwagi na to, że
dziewczyna ociąga się przy wejściu. Nie przypominała
zwykłych zaganiaczy turystów, którzy surowo pilnowali, żeby
ich podopieczni się nie rozchodzili.
Mimi w tym tygodniu przyjechała do Midlothian i
codziennie przychodziła do kaplicy Rosslyn, za każdym razem
w innym przebraniu, żeby nie rozpoznały jej strzegące tego
miejsca zakonnice. Na razie niczego nie znalazła, a chociaż
była z tego
zadowolona, nie natrafiła także na żaden ślad Kingsleya.
Być może nie zrozumiał wiadomości, ale jeśli tak, była nim
troszeczkę rozczarowana. Zastanawiała się, jak długo powinna
udawać, że „szuka" Graala - Książę Ciemności nie dopuszczał
możliwości porażki, a Mimi wiedziała, że nie wolno jej wrócić
do świata podziemnego z pustymi rękami, jeśli nie będzie
miała przekonującej wymówki.
Całe wnętrze kaplicy pokrywały misterne rzeźbienia.
Jedna jej część przedstawiała świat podziemny i jego
mieszkańców -zawieszonego do góry nogami diabła,
mitycznego „zielonego człowieka", szereg szkieletów
maszerujących do Piekła. Rzeźby oplatały kolumny i łuki,
zajmowały sklepienia i posadzkę. Mimi znała słowo na ich
określenie: horror vacui - lęk przed pustką. Każdy centymetr
tego miejsca był bogato zdobiony, jakby budowniczowie
kaplicy bali się pustych ścian jak przysłowiowej zarazy.
Cóż za bałagan - prychnęła w myślach Mimi.
- Tutaj mamy tak zwaną Kolumnę Czeladnika - wyjaśniła
przewodniczka, podchodząc do pobliskiej kolumny. - Czelad-
nik przechwalał się przed swoim mistrzem, że może wyrzeźbić
zdobienia, nie oglądając oryginałów, na których powinien się
wzorować. Kiedy mistrz zobaczył, że jego uczeń bezbłędnie
wykonał swoją pracę, ogarnęła go taka zazdrość, że uderzył
czeladnika w głowę i zabił na miejscu. Kiedy mistrza
aresztowano, pozostali rzeźbiarze wykuli podobiznę jego
twarzy na kolumnie naprzeciwko. - Przewodniczka wskazała
drugą kolumnę z rzeźbą przedstawiającą męską twarz
wykrzywioną grymasem. - W ten
sposób mistrz przez całą wieczność musi spoglądać na
doskonałą pracę czeladnika, która do tego stopnia go
rozwścieczyła.
Mimi pomyślała, że to okropne, ale potrafiła zrozumieć
takie uczucia, pamiętała gorący płomień zazdrości, gdy Jack po
raz pierwszy został zauroczony przez Schuyler. Gdyby nigdy
nie spotkała Kingsleya, najprawdopodobniej czekałby ją
podobny los - musiałaby cierpieć ich wzajemną miłość aż do
końca czasu.
Mała grupka rozprawiająca w najrozmaitszych językach
przesunęła się koło niej, zmierzając do krypty. Mimi nie poszła
za nimi. Gdziekolwiek przechowywano Graala - a z pewnością
nie był nim zdobiony klejnotami puchar wystawiony na pokaz
na środku kaplicy - tam go nie znajdzie. Krypta była zbyt
oczywista, templariusze na pewno dopilnowali, żeby został
dobrze ukryty.
Szukaj tam, gdzie nikt by go nie szukał. Znajdź miejsce, o
istnieniu którego nikt nie wie.
Wyszła z powrotem na zewnątrz i obeszła kaplicę. Z
zewnątrz po każdej stronie ciągnęły się łuki odporowe,
podtrzymujące wysokie ściany. Pomiędzy nimi umieszczone
zostały rozety z witrażami. Kamienie miały kolor piaskowy i
były zniszczone przez erozję.
Mimi spojrzała w górę i uświadomiła sobie, że
prawdopodobnie powinna była posłuchać nudnej
przewodniczki. W kaplicy wyczuwała coś dziwnego, ale nie
potrafiła stwierdzić, co takiego. Cofnęła się o krok, a pod jej
obcasami zachrzęścił żwir.
Grubo ciosany mur wypiętrzał się wyżej niż reszta
budowli, nadając jej niesymetryczny wygląd. Jego krawędzie
były nierówne, jakby stanowił tylko tymczasową konstrukcję,
część czegoś
niedokończonego. Mimi obeszła mur, wyobrażając go
sobie jako ostrze, które przecięło kaplicę w połowie. Kamienie
w dotyku były zimne i omszone. Przeszła na drugą, niższą
stronę i zobaczyła, że tu nie ma ani jednego łuku odporowego.
- Obecna kaplica Rosslyn jest tylko niewielką częścią
planowej budowli - rozległ się za nią głos.
Mimi odwróciła się i zobaczyła inną przewodniczkę -
zakonnicę, sądząc po krzyżu na szyi.
- Jak ona miała wyglądać?
- Ta część z łukami odporowymi powinna być chórem,
czyli częścią kościoła znajdującą się za ołtarzem. Długa nawa
katedralna, w której mieli siedzieć wierni, nigdy nie została
wybudowana. Ściana po tej stronie miała być tylko
tymczasowa, zabezpieczyć niewykończony fragment -
wyjaśniła zakonnica. - W dziewiętnastym wieku odsłonięto
fundamenty pozostałej części kościoła. Byłby naprawdę
spektakularny, gdyby został ukończony.
Zupełnie jak Katedra Św. Jana Bożego w Nowym Jorku
-pomyślała Mimi. Miejsce jej niedoszłego odnowienia więzi.
Tyle ambicji i arogancji, tyle niedokończonych kościołów na
świecie.
- Niedługo zamykamy. Proszę się spokojnie rozejrzeć, ja
zaczekam przy wejściu. Pani grupa powinna tymczasem wyjść
z krypty. - Zakonnica znowu się uśmiechnęła, ale tym razem
już nie tak ciepło. Starsza kobieta sprawiała wrażenie
zmęczonej i chyba z niecierpliwością oczekiwała zakończenia
dnia pracy.
Kiedy się oddaliła, Mimi skierowała się do miejsca, gdzie
-jak się domyślała - znajdowały się podziemne fundamenty.
Wie-
działa, gdzie rozciąga się krypta, kończąca się tuż za
murami budowli.
Gdyby była templariuszem, to gdzie schowałaby Graala?
Może w miejscu, gdzie nikomu nie przyszłoby nawet do głowy
szukać?
Może w tej budowli kryło się coś więcej - coś, czego dzie-
więtnastowieczni konserwatorzy w ogóle nie szukali. Mimi
zawróciła i stanęła tuż obok grubo ciosanego muru, w miejscu,
gdzie kaplica ciągnęłaby się dalej, gdyby została ukończona.
Zmrużyła oczy i w przyćmionym świetle zobaczyła w
końcu to, czego szukała. Ukrytą na widoku wszystkich nawę.
W jednej chwili stała pod gołym niebem, a w następnej
znalazła się w pięknej katedrze.
To niemożliwe - pomyślała Mimi. - Nie jestem w wymiarze
uroku i nie jestem w Rosslyn, więc gdzie się znalazłam?
- Wilki nazywają to miejsce Limbo. To ich dawna kraina z
czasów, zanim stały się psami Lucyfera. Zakonnica się myliła:
katedra została wybudowana do końca, tyle że nie na Ziemi i
nie rękami ludzi.
Mimi znała ten głos. Odwróciła się do stojącego za nią
venatora - przyjechał tutaj, nie zawiódł jej nadziei. Ale
zachowała spokój.
- Znalezienie zaklęć, które odsłoniłyby ukrytą część
kaplicy, zajęło mi sporo czasu. Masz szczęście, że przyszłaś
już na gotowe. - Mężczyzna trzymał kielich za krawędź,
machając nim w powietrzu.
- Tego szukasz? - zapytał Kingsley ze zwykłym
złośliwym uśmieszkiem.
P IĘTNAŚCIE

Bliss

Szkarłatnooki wampir, który zaatakował Renfielda,


wysunął kły i zaczął łakomie pić krew płynącą z gardła
nieszczęsnego historyka. Renfield słabo wierzgnął nogami i
zacharczał, zanim zostały z niego wyssane resztki życia.
- Renfield! - krzyknęła Bliss i rzuciła się do przodu.
Zanim zdążyła do niego dobiec, Lawson wyprzedził ją i
odepchnął. Nawet w ludzkiej postaci był silny, więc poleciała
na podłogę, poza zasięg stojącego przed nimi potwora.
Co jej przyszło do głowy? Nie była już wampirem, nie
miała siły pozwalającej przeciwstawić się demonowi, który
zaatakował zausznika. Srebrnokrwisty w Repozytorium - to
budziło wspomnienia innego ataku, mającego miejsce nie aż
tak dawno temu.
Demon rzucił ciało Renfielda na ziemię, kiedy Lawson
skoczył na niego od tyłu. Bliss gorączkowo szukała jakiejś
broni, czegokolwiek, co mogłoby pomóc Lawsonowi,
siłującemu się teraz
z demonem. Srebrnokrwisty miał przewagę, wysunął kły,
gotów zadać śmierć. Zaraz rozszarpie Lawsona...
Lawson nagle zmienił postać i w jednej chwili stał się
naprawdę sobą - Fenrirem, najsilniejszym wilkiem w świecie
podziemnym. Przemiana zaskoczyła srebrnokrwistego - demon
ryknął i odskoczył od Lawsona, który drapnął pazurami
podłogę i warknął. Okrążali się powoli, czekając, aż ten drugi
zaatakuje.
- Proszę, proszę. Piesek wydostał się z klatki - parsknął
srebrnokrwisty. - Do nogi, mały.
Lawson zawył.
Demon podniósł bicz do uderzenia i smagnął nim z całej
siły lewy bok Lawsona. Wilk zaskamlał i skulił się z bólu.
Bliss kątem oka zobaczyła solidną deskę z polerowanego
drewna, strzaskaną i przełamaną - to była półka z jednego z
przewróconych regałów. Jeśli zdoła jej dosięgnąć, może ją
wykorzystać do odwrócenia uwagi srebrnokrwistego i dać
Lawso-nowi okazję do ataku.
Po cichu podpełzła w tamtą stronę i podniosła deskę. Be-
stia nadal kpiła z Lawsona, który wyglądał, jakby lada moment
zamierzał skoczyć. Bliss wstała tak szybko, jak mogła, rzuciła
się przed siebie, zamachnęła nisko deską i trafiła wampira pod
kolanami.
Jej manewr się powiódł, a demon runął na ziemię. Lawson
natychmiast zaatakował, wykorzystał słabość przeciwnika i
rozerwał go na strzępy potężnymi zębami i ostrymi pazurami.
Srebrnokrwisty zapłonął intensywnie srebrnym
płomieniem, po chwili została po nim tylko kupa kości. Był
martwy.
Lawson odczekał chwilę, dysząc ciężko, zanim wrócił do
ludzkiej postaci. Bliss także była mocno zadyszana - nie mogła
uwierzyć, jak niewiele brakowało, by zostali zabici. Jej ubranie
nasiąknęło krwią historyka i demona. Z ulgą przytuliła się do
Lawsona.
- Nic ci nie jest? - Lawson wypuścił ją równie szybko, jak
wcześniej złapał w mocny uścisk.
Bliss pokręciła głową, rumieniąc się lekko na
wspomnienie siły jego ramion.
- A tobie?
- Nic poważnego - odparł. Był pokryty zadrapaniami i
krwią.
- Potrzebujesz czegoś? Bandaży?
- Nie, już się goi. Widzisz? - Podniósł rękę pokrytą
drobnymi skaleczeniami, które na oczach Bliss zaczęły znikać.
- Wiesz, uratowałaś mi życie.
- To zabawne, bo mnie się wydawało, że to ty uratowałeś
mi życie.
- Uratowaliśmy się nawzajem - orzekł. - Jesteśmy zgraną
drużyną.
- Prawda? - uśmiechnęła się Bliss.
- Szkoda tylko, że nie dorwaliśmy tej bestii, zanim zabiła
Renfielda - stwierdził Lawson.
- Biedny Renfield - westchnęła Bliss. - Chciał tylko służyć
wampirom.
- Zabierzemy go ze sobą, żeby mogli znaleźć i pochować
jego ciało.
Bliss skinęła głową. Była wykończona i zaszokowana, ale
wiedziała, że nie ma czasu, żeby opłakiwać nieszczęsnego
zausznika.
Musieli znaleźć to, po co przyszli, tę wiadomość od
venatorów, o której wspominał Renfield, dającą nadzieję, że
wampiry nie zostały jeszcze całkowicie unicestwione.
- Powiedział, że ma ją w gabinecie. Myślisz, że
srebrnokrwisty też tego szukał?
- Możliwe, bo po co innego miałby tu przychodzić?
- Poszukajmy. - Bliss podeszła do biurka Renfielda i
zaczęła grzebać w szufladach, ale nie znalazła niczego, co
wyglądałoby na przesyłkę z siedziby venatorów. Żałowała, że
nie przysłuchiwała się dokładniej posiedzeniom Komitetu -
teraz nie wiedziała nawet, czego szuka. Zausznik powiedział,
że wiadomość została przysłana telegraficznie, a
Repozytorium było znane z polegania na przestarzałej
technologii.
- Tam stoi szafa na akta - wskazał Lawson. - Jest
zamknięta na klucz, ale chyba sobie z tym poradzę. - Z całej
siły szarpnął klamkę, a jego mięśnie napięły się pod koszulką.
Serce Bliss zaczęło bić szybciej. Czy to była zazdrość o jej
utracone moce, czy po prostu reakcja na ciało Lawsona? Miał
całkiem atrakcyjne ciało, jak pamiętała z ich krótkiego
spotkania w hotelu.
W końcu zamek puścił i szafa się otwarła.
- Akta. - Lawson wyciągnął teczki i rozłożył na podłodze.
Bliss zaczęła je przeglądać. W pierwszej szufladzie
znajdowały się akta wszystkich wampirów, które dawno temu
przybyły do Ameryki. W drugiej - akta venatorów. Jednakże to
zawartość trzeciej sprawiła, że przeszedł ją zimny dreszcz.
- Co tam jest? - zapytał Lawson.
- To akta zauszników - wyjaśniła Bliss. - Są martwi.
- Wszyscy?
- Nie jestem pewna, na pewno wszyscy, których akta się
tu znajdują. Widzisz te czarne znaczki? To znaczy, że nie żyją.
Najwyraźniej Renfield był jednym z ostatnich pozostałych
przy życiu.
- Czy ten twój przyjaciel Oliver nie był zausznikiem? -
przypomniał Lawson.
Bliss skinęła głową, tłumiąc przypływ paniki. Oliver nie
żył? To niemożliwe, Mimi by do tego nie dopuściła. Bliss
szybko zaczęła przeglądać akta w poszukiwaniu jego
nazwiska.
- Nie ma tu jego teczki - powiedziała z ulgą. - Możliwe, że
jeszcze żyje. Musimy go odnaleźć.
- Dlaczego on jest taki ważny? - zapytał Lawson. -
Byliście, no wiesz, blisko?
Może tylko jej się zdawało, ale w jego głosie zabrzmiała
chyba nutka zazdrości. Czy to bardzo źle, że miała nadzieję, że
się jej nie zdawało?
- Oliver był po prostu moim przyjacielem - wyjaśniła
cicho. - Był zausznikiem Schuyler, chyba nawet kimś więcej
dla niej, ale między nami nigdy nic nie było - stwierdziła
stanowczo. -Ale jeśli go znajdziemy, być może będzie potrafił
nam powiedzieć, co się wydarzyło, albo pomoże nam znaleźć
Schuyler. Zawsze był blisko niej.
Uświadomiła sobie, że nadal ma zeszyty zabrane z
apartamentu Olivera. Wyciągnęła jeden i przekartkowała.
Tekst nie miał sensu, ale szybko przejrzała szyfr - Oliver po
prostu przesuwał każdą literę o trzy. Zaczęła odczytywać
słowa, chociaż trudno jej było stwierdzić, na ile są istotne.
Freya? Egipt? Przejrzali
wydruk maila, jak się okazało, zaadresowanego do
rodziców Olivera.
- Podaj mi długopis, dobrze? - poprosiła.
Lawson czekał cierpliwie, aż Bliss skończy
odszyfrowywać ostatni akapit maila. W końcu podniosła głowę
z triumfem.
-Jest w Londynie. Pisze coś o bramach. Jest z nim
Schuyler, zatrzymali się w kryjówce venatorów.
Najwidoczniej dostali tę wiadomość, o której mówił Renfield.
- Napisał może, gdzie jest ta kryjówka?
- Nie, ale znajdziemy ją. Musimy tylko się tam dostać. -W
tym momencie Bliss przypomniała sobie coś jeszcze. - Jane!
Ona też jest w Londynie, jak mogłam o tym zapomnieć?
Lawson zmarszczył brwi.
- W Londynie? Dopiero co przyjechaliśmy do Nowego
Jorku. Bliss uświadomiła sobie, że Lawson nigdy wcześniej nie
był
w wielkim mieście, a ona zamierzała ciągnąć go ze sobą
po całym świecie. Wiedziała, że chłopak musi się czuć
niezręcznie, polegając na niej i wierząc, że jego przewodniczka
wie, co robi.
- Wszystko będzie dobrze - zapewniła. - Musimy tylko
zdobyć bilety lotnicze, paszporty i jakieś ciuchy, i możemy
jechać.
- Masz może magiczną różdżkę? - uśmiechnął się
złośliwie.
- Mam coś lepszego. Apartament przy Park Avenue -
odparła. Jej apartament, Penthouse du Rêves! Miała wrażenie,
że nie odwiedzała go od stuleci. Nie miała powodów
przypuszczać, by coś się z nim stało: została jedyną
spadkobierczynią fortuny jej przybranych rodziców, a nawet
jeśli srebrnokrwiści zniszczyli Repozytorium, miała
przeczucie, że zostawili apartament w spoko-
ju. Należał przecież do jednego z nich - Forsyth Llewellyn
był za życia jednym z najbliższych współpracowników
Lucyfera.
- Nie mam paszportu - przypomniał Lawson. - I co będzie
z moimi braćmi i Ahramin? Muszę sprawdzić, co u nich sły-
chać.
- Jestem pewna, że zdołam załatwić dla ciebie paszport. A
przed wyjazdem sprawdzimy, czy u nich wszystko w porząd-
ku, zadzwonimy. Nie martw się, będzie dobrze. - Bliss wróciła
do Nowego Jorku, wróciła do domu i czuła się pełna życia.
Cieszyła się, że może się do czegoś przydać, zamiast stać
bezradnie.
- Skoro tak twierdzisz. - Lawson nie wyglądał na
przekonanego.
S ZESNAŚCIE

Schuyler

C o jakiś czas Schuyler zaczynała tak mocno tęsknić za


Lawrencem Van Alenem, że trudno byłoby jej to wyrazić
słowami. Znała go bardzo krótko, a potem opuścił ją na za-
wsze, ale nigdy o nim nie zapomniała. Jej dziadek opowiadał
jej o czterech typach uroków i o dziedzictwie Van Alenów, to
on przygotował ją do wypełnienia zadania.
Zadziwiające było, do jakiego stopnia Peter Pendragon
przypominał Lawrence'a - podobieństwo kryło się w
wyniosłym sposobie, w jaki się z nią przywitał,
arystokratycznej minie i pełnym rezerwy sposobie bycia. Jak
wyjaśnił Oliver, templariusze stanowili odłam venatorow,
którego zadaniem było strzeżenie świętych przedmiotów. Z
czasem jednak ich znaczenie w Zgromadzeniach zmniejszyło
się, a ich szeregi przerzedziły. Peter Pendragon był jednym z
ostatnich czynnych członków.
Spotkali się w jego pracowni w Malborough Farm,
rozległej posiadłości położonej o kilka godzin drogi od miasta.
Ogromm
stary dom pamiętał lepsze czasy; obecnie większość okien
zasłaniały okiennice, w powietrzu unosił się kurz, a meble
osłonięto pokrowcami. To była przepiękna ruina, podobnie jak
wiele zabytkowych budowli w Anglii, które pozostawiono, by
powoli niszczały, ponieważ ich utrzymanie okazało się zbyt
kosztowne. Możliwe, że dlatego właśnie Schuyler poczuła się
w spowitej pokrowcami, mrocznej posiadłości jak u siebie -
przypominała jej dom w Nowym Jorku. Od dziecka żyła
pośród widm, otoczona przez wspomnienia lepszych czasów,
w mrocznym, odosobnionym miejscu, do towarzystwa mając
tylko niezwykłą babkę.
- A więc ty jesteś córką Allegry. - Peter zmierzył Schuyler
spojrzeniem od stóp do głów. - Przybyłaś do Londynu, by od-
kryć sekret Bramy Obietnicy.
- Tak. Przysłała nas Tilly Saint-James. Powiedziała, że na-
leżał pan dawniej do zespołu Gabrieli, podobnie jak ona sama i
Lucas Mendrion.
- Rzeczywiście - przyznał. - Wejdźcie, usiądźcie.
Napijecie się może herbaty?
Schuyler grzecznie odmówiła - miała poczucie, że ważą
się losy świata, jej ukochany zaginął, a Rzym spłonął, podczas
gdy ona tylko pije szampana i sączy herbatę.
- Niezła chata - rzucił Oliver, podziwiający meble.
Zirytowana Schuyler szturchnęła go łokciem.
- No co? - zapytał. Najwyraźniej zaraził się
zarozumiałością od Kingsleya.
Pendragon spojrzał na Schuyler.
- Wiem, że Mendrion wraz z resztą Zgromadzenia ukrywa
się pod ziemią. Ja zamierzam zostać tutaj i bronić tego miejsca.
Słyszałem też od venatorow, że niebawem ma się coś
wydarzyć w Londynie. Uważam, że twoje przybycie nie jest
przypadkowe. Córka Gabrieli. Pomyśleć, że przyszło mi żyć w
tym samym cyklu, co i tobie... Zostałem przydzielony do
Gabrieli w piętnastym wieku, kiedy Dantos zginął w czasie
tych okropnych wydarzeń we Florencji. Mam krótszy staż od
pozostałych, ponieważ zrezygnowałem ze służby twojej matce,
kiedy wstąpiłem do templariuszy.
- Dlaczego pan to zrobił?
- Tak naprawdę to był pomysł Gabrieli. Powiedziała, że
bardziej przydam się jej jako templariusz. - Mężczyzna
uśmiechnął się. - Starałem się nie brać tego do siebie. Lubiłem
pracować z twoją matką.
- Czy może pan nam pomóc?
- Niewykluczone - skinął głową. - Powiedz mi, co już
wiesz.
- Katarzyna ze Sieny powiedziała nam, że Bramę
Obietnicy można otworzyć tylko bliźniaczym kluczem -
wyjaśniła Schuyler. - Wie pan, co to mogłoby znaczyć?
- Bliźniaczym kluczem jest sangreal, święta krew. -
Pendragon poprawił się na krześle.
- Święta krew - powtórzyła Schuyler.
- Inna jej nazwa to Krew Ojca.
- Święty Graal? - domyślił się Oliver.
- Nie. Graal jest pucharem Chrystusa. Krążyły pogłoski,
że tak naprawdę tym mianem nazwano osobę, a nie przedmiot,
ale
to nieprawda. To tylko pospolite plotki, kolejne kłamstwo,
jakie rozpowszechnialiśmy wśród czerwonokrwistych, by
Graale były bezpieczne - wzruszył ramionami mężczyzna.
- Czyli jest więcej niż jeden? - zapytała Schuyler.
- Ależ oczywiście, ty też używasz więcej niż jednego
naczynia, prawda? - powiedział Pendragon. - Są ukryte na
całym świecie i niegdyś byliśmy dość liczni, by strzec każdego
z nich, ale te czasy minęły - westchnął. Do pokoju wszedł
kamerdyner i szepnął mu coś do ucha.
- Wybaczcie mi - powiedział mężczyzna, wstając z
trudem i opierając się na lasce. - Najwyraźniej coś się dzieje w
jednym z miejsc ukrycia Graala i muszę to sprawdzić.
Najmocniej was przepraszam, ale wrócimy do tej rozmowy
innym razem.
- Czy to coś poważnego? - zaniepokoiła się Schuyler.
-Jestem pewien, że zakonnice są po prostu przewrażliwione.
Nie martwcie się, Graale zostały dobrze ukryte. Nad ich
bezpieczeństwem czuwa bardzo stara i bardzo silna magia.
- Tak jak w przypadku bram - powiedziała Schuyler.
Pendragon skinął głową z aprobatą.
- Święta krew odwołuje się do dziedzictwa, do przodków.
-Stary templariusz popatrzył na Schuyler. - Czy wiesz, kto jest
twoim ojcem?
W taksówce, która wiozła ich z powrotem do domu
venatorów, Schuyler zastanawiała się nad słowami Pendragona
i własną przeszłością. Była dimidium cognatus, półkrewkiem.
Jedynym dzieckiem pochodzącym zarówno od ludzi, jak i od
wampirów.
- Krew ojca... Jak ci się wydaje? - zapytała Olivera. - Czy
myślisz o tym samym, co ja?
- Twój ojciec nadal żyje - powiedział Oliver. - Twoja
matka chciała, żebyś się tego dowiedziała.
- Żyje? To niemożliwe.
- Co mówiła twoja babka? Co usłyszałaś o nim od
Cordelii?
- Nigdy nie wspomniała o nim nawet słowem, mam
wrażenie, że nienawidziła rodziny mojego ojca. Nigdy o nich
nie mówiła, szczególnie o nim. Nie mogła znieść tego, że
Allegra poślubiła czerwonokrwistego. Praktycznie nic o nim
nie wiedziałam i chyba... chyba zawsze zakładałam, że nie
żyje, ponieważ go nigdy nie spotkałam. - Schuyler bawiła się
zatrzaskiem torby. - Nie noszę nawet jego nazwiska -
powiedziała cicho. Przypomniała sobie wszystkie te samotne
popołudnia przy łóżku Allegry i ten jeden raz, kiedy zobaczyła
obcego mężczyznę klęczącego przy jej matce. Jej serce zabiło
wtedy mocniej na myśl o tym, że jej ojciec powrócił, ale tym
mężczyzną okazał się Charles Force. Wampir, którego Allegra
porzuciła, by związać się ze swoim familiantem.
Oliver współczująco ścisnął jej rękę.
- To była wina twojej babki, nie twoja.
- Naprawdę myślisz, że mój tata nadal żyje? - zapytała
Schuyler.
-Jest tylko jeden sposób, żeby się tego dowiedzieć. Co
wiesz o rodzinie swojego ojca?
- Byli kiedyś właścicielami jakiejś wielkiej firmy, a mój
tata dostał imię na jej cześć. Chyba to było Bendix
Corporation. Ale sprzedali ją.
Oliver wstukał informacje do swojej komórki.
- Tu pisze, że zarząd główny Bendix mieści się obecnie w
Los Angeles, ale rodzina zachowała pewien procent udziałów i
zasiada w radzie nadzorczej. Jeśli chcesz, mogę nam załatwić
lot na wieczór.
- Dobrze - zgodziła się Schuyler. Czy jej ojciec żył?
Dlaczego nigdy jej nie odwiedził? Pozwolił, żeby jego dziecko
dorastało i nie próbował się z nią ani razu skontaktować? Nie
próbował ani razu jej zobaczyć? Wychowywała się bez
rodziców, nigdy nie poznała matki ani ojca. Przyszła na świat
dzięki ich wielkiej miłości, a jednak swojemu dziecku
zostawili w spadku tylko długotrwałą samotność. Była sama
przez tyle lat.
Nie sama - uświadomiła sobie, że zawsze miała Olivera.
Jej zausznika i wiernego towarzysza, który teraz także z nią
był. Mamo, dokąd mnie wysyłasz? - zastanawiała się.
S IEDEMNAŚCIE

Mimi

W zaczarowanej kaplicy panował półmrok, a okna były


czarne, jakby świat kończył się na jej murach. Mimi została
uwięziona w odizolowanym świecie, w Limbo, w otchłani
nicości.
- Poznałem cię na stacji - powiedział Kingsley. - Nie
mów, że chodzisz teraz z tym dupkiem. Co się stało z twoim
bratem?
Mimi wyniosłym gestem odrzuciła włosy na plecy.
- Pracujemy teraz dla Lucyfera.
- Tak, jasne - roześmiał się Kingsley.
- Chce dostać Graala, żeby stworzyć boski ogień, a my
mamy mu go dostarczyć.
- Mimi, którą znałem...
- Mimi, którą znałeś, już nie ma - przerwała. -
Powiedziałam ci, żebyś o mnie zapomniał i najwyraźniej
wziąłeś to sobie do serca.
- Zazdrosna? - zapytał. - Teraz już wiem, że nie mówisz
prawdy o tym, co do mnie czujesz.
W odpowiedzi dobyła miecza i odwróciła się do niego.
Zrobił to samo, obnażając swoje ostrze.
- Naprawdę chcesz ze mną walczyć? - Kingsley uderzył
czubkiem miecza o jej miecz, a w kaplicy zabrzmiał stłumiony
szczęk.
- Venator cofnął się o dwa kroki, trzymając w jednym
ręku Graala, a w drugiej broń. - No dobrze, kimże jestem, żeby
ci tego odmawiać. Zawsze świetnie mi się z tobą trenowało.
To ma wyglądać przekonująco - pomyślała Mimi. - On
musi dla własnego bezpieczeństwa uwierzyć, że przeszłam na
stronę Ciemności. Inaczej...
Zaatakowała jako pierwsza, ale odparował jej cięcie, tak
że jej miecz uderzył w kamienną kolumnę. Wibracje uderzenia
sprawiły, że nadgarstek dziewczyny zadrżał. Omal nie
wypuściła broni, ale szybko odzyskała równowagę. Kingsley
cofnął się o krok.
Mimi zbliżyła się, krzyżując miecz z jego mieczem, a
potem szybko cofnęła się, żeby wyprowadzić pchnięcie w jego
pierś. Zamiast odparować cios, zamachnął się Graalem, a Mimi
omal znowu nie upuściła broni.
- Uważaj, możesz zniszczyć to, co chcesz mi zabrać.
Mimi uśmiechnęła się.
- Nie ma szans. - Opuściła miecz nisko, tak że zaczepił o
twarde kamienie, a potem błyskawicznie cięła w górę, celując
w lewą rękę Kingsleya. Odwróciła ostrze na płask, tak jak on to
zrobił wcześniej, i uderzyła go w grzbiet dłoni. Siła ciosu
sprawiła, że kielich wyślizgnął mu się z ręki i z brzękiem upadł
na posadzkę.
Kingsley skoczył do przodu, ale zamiast zaatakować
Mimi, kopnął piętą Graala, aż stary kielich poturlał się za
niego.
Przez moment był bezbronny i Mimi cięła go mieczem
przez pierś - ostrze napotkało ciało, zostawiając krwawy ślad.
Kingsley jęknął z bólu, a ona także poczuła bolesne ukłucie na
myśl o tym, że go zraniła. Ale jej twarz pozostała obojętna.
Rzuciła się do Graala, ale Kingsley cały czas stał
pomiędzy nią a kielichem, okrążając ją, kiedy zmieniali
pozycje.
Znajdowali się teraz w nawie głównej - misterne
płaskorzeźby, które w prawdziwej kaplicy były niemal
całkowicie starte, tutaj, w części należącej do innego świata,
wyglądały jak niedawno skończone i świeżo wypolerowane.
Mimi przestała jednak podziwiać otoczenie, kiedy miecz
Kingsleya trafił ją w ramię, przecinając płaszcz.
- Auć! - rzuciła z irytacją.
- Wet za wet - uśmiechnął się Kingsley, wskazując ranę na
swojej piersi. - Dajmy sobie spokój. Nie widziałem cię od
miesięcy i tak mnie witasz? Powiem to: tęskniłem za tobą. Co
się z tobą działo? Dlaczego tak zniknęłaś? Dlaczego
powiedziałaś mi, żebym się do ciebie nie zbliżał? Powiedz mi,
co się stało, mogę pomóc...
On wie. On wie, że nie chcę zrobić mu krzywdy. Mogła
ciąć go znacznie głębiej, ale zadała mu tylko powierzchowną
ranę. On podobnie potraktował jej ramię. Chciał wiedzieć, jak
daleko Mimi zamierza pociągnąć tę farsę, jak bardzo jest
gotowa go zranić, żeby zdobyć Graala.
A to wszystko dlatego, że przed odejściem powiedziała
mu prawdę. Pamiętaj, że cię kocham, niezależnie od tego, co by
się stało.
To jej własne słowa sprawiały, że nie wierzył w jej grę.
Gdyby tylko mogła je odwołać - prawda była dla niego zbyt
niebezpieczna.
- Zdobędę Graala albo sama zginę - powiedziała. -
Będziesz musiał mnie zabić.
- Dobra. - Kingsley zaatakował z boku, zamachnął się
szerokim łukiem i, wiedząc, że ma od niej większy zasięg, ciął
ją przez pierś.
Mimi syknęła z bólu, ale zanim zdążyła odparować, ciął ją
znowu nad kolanem. Zachwiała się do tyłu i spróbowała złapać
oddech. Rany się same uleczą, ale na razie ból był paraliżujący.
Uświadomiła sobie, że on się z nią bawi, kiedy ciął po raz
kolejny, a ostrze tym razem zostawiło cienki ślad na jej
nadgarstku. Kingsley starał się ją zmęczyć, zadawał jej setki
drobnych skaleczeń, ale nie chciał jej zabijać. Zamierzał
przełamywać jej obronę, aż w końcu ulegnie. Kolejne cięcie
musnęło jej ucho i tym razem nie potrafiła powstrzymać
ostrego okrzyku bólu.
Kingsley sprawiał wrażenie zaskoczonego.
- Zabolało cię? Serio?
Mimi zobaczyła w tym swoją szansę, sięgnęła po kielich i
podniosła go z triumfem. Gdy tylko go dotknęła, kaplica wokół
nich zniknęła, a zaklęcie ochronne rozwiało się.
Stali przed kaplicą Rosslyn, a wokół zapadał wczesny
wieczór.
- Nie możesz mnie zranić. - Mimi z błyskiem w oczach
podniosła broń. - Zawsze byłeś słaby. Widzisz, z jaką łatwością
ci go odebrałam? Lucyfer by się uśmiał na twój widok. - Niech
w to
uwierzy, niech mnie znienawidzi- - Zbliżyła się i
wyprowadziła cios prosto w serce.
Ale zamiast go odparować, Kingsley złapał za ostrze i
zacisnął rękę na stali, pozwalając, żeby przecięła mu dłoń. Z
całej siły szarpnął miecz Mimi, wyrwał jej go i rzucił na
ziemię. Dziewczyna musiała rozluźnić chwyt na kielichu, więc
Kingsley podniósł zakrwawioną ręką Graala, a drugą przytknął
czubek miecza do jej czoła.
- A teraz powiedz mi prawdę - powiedział. - Dlaczego to
robisz?
Odsunęła się o krok.
- Już mówiłam.
- Wiem, że dalej mnie kochasz - uśmiechnął się. - Widzę
to w twoich oczach.
Mimi prychnęła.
- Stoimy teraz po stronie Lucyfera. Od zawsze
oszukiwaliśmy.
- Nie uwierzyłem w to nawet na jedną sekundę -
wyszeptał Kingsley, patrząc jej z czułością w oczy.
- W takim razie jesteś głupcem - odparła. Chciała podbiec
do niego, przytulić twarz do jego twarzy, pocałować go w usta,
zamknąć go w ramionach i odgarnąć mu ciemne włosy z oczu.
Zamiast tego zniknęła w tumanie dymu.
Jej misja była zakończona. Graal znalazł się bezpiecznie
w rękach venatora, któremu ufała najbardziej na świecie. Miała
tylko nadzieję, że Jack poniesie równie sromotną klęskę.
O SIEMNAŚCIE

Bliss

Jej macocha nazwala to miejsce Penthouse du Rêves -


„pałac snów" był jednocześnie koszmarem dekoratora wnętrz.
Zgodnie z przewidywaniami Bliss, dom pozostawał zadbany, a
chociaż nie rozpoznawała nikogo ze służby, wszyscy
najwyraźniej ją znali.
- Witamy panno Llewellyn - powiedziała szefowa służby.
- Czy mamy przygotować pokoje? - zapytała, jakby Bliss była
nieobecna zaledwie przez kilka tygodni, a nie łat. Pomyślała,
że tak samo zostałaby powitana po dowolnie długim czasie
-fundusze powiernicze Forsytha zapewniały bezpieczną
przystań dla córki Lucyfera. Jej okropne pochodzenie na coś
się przydawało, a Bliss nie wahała się tego wykorzystać.
Poprosiła kamerdynera, żeby załatwił paszport dla
Lawsona i bilety do Londynu dla obojga. „Proszę zrobić, co w
pana mocy" - powiedziała z nadzieją, że nowy kamerdyner
będzie równie skuteczny, jak jego poprzednik.
Kamerdyner skinął głową.
- Jak sobie pani życzy, panno Llewellyn.
Lawson lekko otworzył usta, chociaż Bliss nie była
pewna, czy zrobił to ze zgrozy na widok rokokowych dekoracji
apartamentu, czy też z podziwu dla łatwości, z jaką wydawała
polecenia służbie.
- Muchy ci wlecą do środka - zażartowała, a Lawson
gwałtownie zacisnął usta.
- Tak właśnie żyłaś? - zapytał, kiedy służący wyszli.
- Och, było gorzej - westchnęła. - Naprawdę znacznie go-
rzej. Dawniej mieliśmy szofera, który woził mnie pół
przecznicy do szkoły. Rolls-royce'em. - Lawson patrzył na nią
jak na obcą osobę, co zupełnie się jej nie podobało. - Tak,
wiem, koszmar. Gdyby BobiAnne tu teraz była, kazałaby
pewnie szoferowi wozić mnie priusem, skoro ekologia jest na
topie.
Lawson rozejrzał się i uśmiechnął, wskazując naturalnej
wielkości rzeźbę przedstawiającą złotowłosą księżniczkę z
obfitym łonem.
Bliss roześmiała się.
- Daj spokój, nie ja to urządzałam. Moja macocha chciała
zrobić tutaj drugi Wersal. Ten pokój, w którym masz spać, nie
jest jeszcze najgorszy. Powinniśmy naprawdę odpocząć, jutro
mamy mnóstwo do zrobienia.
- Rzeczywiście, przydałoby się - przyznał Lawson i
poszedł za nią na górę.
Pokój gościnny był jednym z gustowniej umeblowanych,
choć oczywiście to także było względne. Wiodącym motywem
była tematyka myśliwska - ściany miały kolor ciemnozielony,
a zasłony, abażury i narzutę na łóżko zrobiono z adamaszku w
szkocką kratę w odcieniach granatu, kasztanu i beżu.
Bliss pomyślała, że nie wyglądałoby to aż tak źle, gdyby
nie zdobiące ściany głowy jeleni. Można było mieć pewność,
że BobiAnne zawsze znajdzie jakiś sposób, żeby przesadzić.
- Przepraszam za te wypchane szkarady - powiedziała.
- Dzięki nim czuję się jak w domu - odparł Lawson z
udawaną powagą.
- A, jeśli jesteś głodny, kucharz przygotuje, co tylko
będziesz chciał.
- Czuję się trochę tak jak w tamtym hotelu - uśmiechnął
się. - Pamiętasz?
Owszem, pamiętała hotel, w którym omal nie spędzili
razem nocy. Jak mogłaby zapomnieć? Skinęła głową, starając
się nie zarumienić.
- Słuchaj, wiem, że nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co się
stało tamtej nocy i przepraszam, że sprawy trochę się
wymknęły spod kontroli - powiedział Lawson. - Miałaś rację,
kiedy mnie powstrzymałaś.
Czyli uważał, że to wszystko to jedna wielka pomyłka.
Bliss odetchnęła głęboko i starała się nie patrzeć mu w oczy.
Jak mogła kiedykolwiek pomyśleć, że jest nią naprawdę
zainteresowany?
- Dobrze się stało - przyznała. - Oboje popełnilibyśmy
okropny błąd.
Lawson sprawiał wrażenie lekko dotkniętego.
- Nie powiedziałem nic takiego. Nie twierdziłem, że to był
błąd.
- Ale tak pomyślałeś - stwierdziła.
- Tak ci się wydaje? - zapytał wyzywająco. Patrzyli na
siebie nieustępliwie.
- Nie - przyznała w końcu Bliss. Twarz Lawsona rozjaśnił
uśmiech. -Ja też nie.
Bliss nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Zostaniesz ze mną? - zapytał nagle.
Bliss zawahała się na moment, zastanawiając się, skąd
bierze się jej niepewność. Od tamtego razu czekała dokładnie
na tę chwilę.
- Dobra - powiedziała, nie do końca pewna, co to oznacza.
Może niczego nie oznaczało. Może on, podobnie jak ona, po
prostu nie chciał być sam. Mogli być samotni we dwoje.
Światła zgasły i apartament pogrążył się w ciszy.
Spojrzała na niego dokładnie w chwili, kiedy on spojrzał na
nią, a zanim którekolwiek zdążyło coś powiedzieć, już się
całowali.
Pociągał ją w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie znała.
Uczucie pojawiło się błyskawicznie, tak silne, że kiedy byli
razem, miała wrażenia, jakby Lawson znał każdy centymetr jej
istoty - nie tylko ciała, ale i duszy. Zasnęła w jego ramionach z
uczuciem, że nie mogłaby sobie wyobrazić lepszego powrotu
do domu.
- Bliss... Bliss... - łagodnie wymawiał jej imię.
Wciąż rozespana wyciągnęła do niego ręce, myśląc, że
byłoby miło zrobić to jeszcze raz... ale zamiast ciepłego ciała
natrafiła tylko na pustą przestrzeń tam, gdzie powinien leżeć.
Otworzyła oczy i zamrugała.
Lawson siedział na brzegu łóżka, bez koszuli, ubrany
tylko w bokserki.
- Mac właśnie dzwonił - powiedział, odkładając komórkę.
- Coś się stało? - zapytała, podciągając kołdrę na
wysokość piersi.
- Owszem. Poszli do jaskini, żeby zobaczyć, czy Arthur
tam jest, ale nie było go, i to wyraźnie już od jakiegoś czasu. W
środku wszystko zostało zniszczone, tak jak w Repozytorium.
Nie wiem, czy to robota ogarów, ale Mac mówił, że zastali
całkowitą ruinę. Mimo wszystko przypuszczają, że Arthur
przeżył, bo nigdzie nie było śladów krwi. Nie wiedzą, co dalej
robić, ale musimy go znaleźć.
- My? A co z moimi przyjaciółmi?
- Muszę być z nimi - pokręcił głową Lawson. - To moja
wataha, moje miejsce jest przy nich. Skoro wampiry gdzieś
zniknęły, tylko Arthur może nam pomóc otworzyć ścieżki i
wrócić do świata podziemnego po resztę wilków. Chciałbym,
żebyś pojechała ze mną.
- Lawson... - położyła mu rękę na policzku. - Nie mogę.
Poczerwieniał na twarzy.
- Dlaczego?
- Moi przyjaciele... potrzebują mnie. Liczą na mnie.
Widziałeś tę bestię, która zaatakowała nas w Repozytorium?
To właśnie im zagraża - wyjaśniła Bliss. - Z tym właśnie
walczymy.
- Ale ja też cię potrzebuję. Twoja wataha cię potrzebuje.
- Nie rozumiesz - powiedziała ze łzami w glosie.
- Masz rację, nie rozumiem. - Lawson wstał i zaczął się
ubierać. - Złożyłaś przysięgę.
- A ty obiecałeś, że mi pomożesz - przypomniała cicho.
-Lawson, proszę.
Zawiązał buty.
- Lawson... - Z trudem zaczęła wstawać. - Gdzie idziesz?
Lawson!
Nie obejrzał się nawet. Zanim jeszcze rozległ się trzask
frontowych drzwi i szum odjeżdżającej windy, Bliss wiedziała,
że Lawson odszedł i znowu została sama.
D ZIEWIĘTNAŚCIE

Tomasia (Florencja, 1452)

Pewnego dnia drzwi baptysterium miały stać się ozdobą


najpiękniejszej katedry na świecie. Tomasia była zadowolona z
wykonanej tego dnia pracy i przez chwilę podziwiała swoje
dzieło, zanim wróciła do domu. Kiedy przyszła do pałacu,
zobaczyła, że brama stoi otworem, a służba uciekła.
- Gio? - zawołała. - Gio, kochany, jesteś tutaj? -Tutaj.
To nie jest głos Gio - pomyślała Tomasia, kładąc natych-
miast rękę na nożu, który nosiła za pasem.
- Kto tam? - Tomasia weszła do sypialni i wrzasnęła. Na
łożu leżało rozciągnięte martwe ciało Gio, przeszyte wieloma
pchnięciami. W komnacie było pełno krwi - na ścianach, na
pościeli.
Mężczyzną stojącym nad ciałem Gio był Andreas.
Podbiegł do niej, ale Tomasia wrzasnęła jeszcze głośniej.
- Coś ty zrobił? - krzyknęła, odpychając go. - CO Z NIM
ZROBIŁEŚ?
- Tomi, proszę cię, Tomi. - Potrząsnął nią. - Tomi,
wszystko będzie dobrze. To ja.
- MORDERCA! - wrzasnęła. - POTWÓR! Nie zbliżaj się
do mnie!
- Posłuchaj, Tomi, musisz mi wybaczyć, chciałem do
ciebie wrócić, ale zostałem zatrzymany. Byłem pewien, że
jesteś bezpieczna z Gio... dopóki nie poznałem prawdy. To jego
szukaliśmy przez cały czas. Starał się zwrócić przeciwko mnie
vena-torów, rozsiewał kłamstwa, zrażał wiernych mi ludzi.
Próbował nawet mnie zabić w Weronie.
- Czarny ogień - wyszeptała Tomi. - Ale jak?
- Poskromiłem ogień, posłuchał mojej magii - wyjaśnił
Andreas.
Tomi patrzyła na niego z przerażeniem i niepewnością.
Nie potrafiła tego zrozumieć, ale jeśli to była prawda, to
znaczyło... Dotknęła brzucha i poczuła, że ogarniają ją
mdłości.
- Lucyfer powrócił do nas, zdołał przeżyć... A jego dusza
znajdowała się w Gio - powiedział Andreas. - Ufałem mu, ko-
chałem go jak brata, ale on nie był tym, za kogo go uważałem.
- Nie! Nie! To niemożliwe.
- To on spotykał się z Simonettą, przez cały czas nią
manipulował. To dziecko nie było pierwsze, istniały także inne.
Spłodził wielu półludzi, półdemonów, nefilimów. Porywał
oblubienice dla Mrocznych Upadłych. Symbolem ich związku
był tryglif z wężem i owcą.
-Nie.
- Tomi, wiem, że był twoim przyjacielem. Moim także.
Gio był więcej niż tylko przyjacielem. Tomi odwróciła się
od Andreasa, czując coraz silniejsze ściskanie w żołądku. Była
śmiertelnie przerażona i niezdolna przyjąć do wiadomości jego
słów. Gio...? Lucyfer? Ale...
Andreas podszedł do niej i położył jej rękę na ramieniu.
Tomi powoli się do niego odwróciła. Uśmiechnął się, a ona w
oszołomieniu rozpoznała na nowo swojego ukochanego.
Tak jak myślała, Andreas był Księciem Aniołów,
Mężnym, Naczelnym Dowódcą Armii Pana. Stał przed nią
Michał, jej odwieczna miłość. Tylko anioł o mocy
porównywalnej z jej mocą mógł powstrzymać piekielny czarny
ogień. Tylko Michał o Czystym Sercu, Obrońca Ogrodu,
Archanioł Światła.
Wiedziała, że Andreas jest Michałem już w momencie,
gdy się spotkali, ale kiedy mijały miesiące, a on nie zbliżał się
do niej, zaczęła nabierać wątpliwości. Byli rozdzieleni o wiele
za długo... Zostawił ją, a pod jego nieobecność Gio sączył jej
do ucha kłamstwa.
- Wróciłem w samą porę - powiedział Andreas. - Dzięki
Bogu, że żyjesz. Kiedy usłyszałem, że on jest z tobą...
Obawiałem się najgorszego.
- Michał - westchnęła. - Jesteś Michałem, który do mnie
powrócił - powiedziała, kładąc mu rękę na policzku.
Przypomniała sobie, co Gio powiedział do niej tamtej nocy. Od
tak dawna cię pragnąłem. Pamiętała, jak jego miłość
pozostawiła na niej ślady, jak pożądał jej ciała z gorączkową,
terytorialną rozkoszą. Coś było nie tak... Wydawał się jej
nieznajomy... Jej ciało wiedziało o tym, chociaż umysł
pozostawał nieświadomy.
Została oszukana... Została zdradzona...
- Wszystko dobrze, żyjesz, jesteśmy bezpieczni, a diabeł
został odesłany na wieczny spoczynek - wyszeptał Andreas,
zamykając ją w ramionach.
Tomi poczuła bolesne ukłucie, ponieważ jego uścisk był
jej tak dobrze znajomy. Od początku się nie myliła...
Wiedziała... Jak mogła w niego zwątpić? Jak mogła pozwolić,
żeby Gio zmanipulował jej miłość? Jak to się mogło stać?
Andreas całował jej twarz i włosy.
- Nie wiem, co bym zrobił, gdybym znowu cię stracił...
Znowu cię stracił...
To było coś, z czym nie potrafiła się pogodzić. Michał już
kiedyś ją stracił, kiedy zatriumfował nad Księciem Ciemności
podczas kryzysu w Rzymie. Odniósł zwycięstwo, wygrał
bitwę, ocalił jej życie, ale zapłacił za to wysoką cenę.
Pewnego dnia to ty przyjdziesz do mnie - powiedział do
niej Lucyfer tamtej pamiętnej nocy. - Pewnego dnia to mnie
pokochasz. To się tutaj nie skończy.
Tomi odwzajemniła pocałunki Andreasa, ale nie potrafiła
powiedzieć mu prawdy... że najgorsze już się stało.
Ze połączyła się więzią z Gio, wypowiedziała słowa i
teraz. Jej dłoń spoczęła na brzuchu. Co ona zrobiła? Co ona
zrobiła?
Złączyła się z diabłem, poczęła z miłości, a teraz nosiła
jego dziecko.
C ZĘŚĆ DRUGA

PRZESZŁOŚĆ JEST ZAWSZE Z NAMI

I learned to live half alive.


- Christina Perri, Jar of Hearts
D WADZIEŚCIA

Schuyler

Cordelia Van Alen zawsze była koneserką


najwspanialszych światowych hoteli, więc Schuyler
pomyślała, że na pewno doceniłaby Casa del Mar. Z
ogromnego budynku nad samym Pacyfikiem rozciągał się
wspaniały widok na wybrzeże i Santa Monica Pier. Oliver
wybrał to miejsce ze względu na bliskość Los Angeles i
doskonały bar. Zarezerwował dla nich oddzielne apartamenty
na piętrze penthouse'ow. Teraz, tuż po podróży z przystankiem
w Nowym Jorku, siedzieli w pokoju Schuyler. Resztki późnej
kolacji stały w różnych miejscach salonu -srebrne półmiski z
krewetkami i sałatą oraz puste zielone butelki po wodzie
mineralnej.
- Żyje się tylko raz - uśmiechnął się Oliver, podziwiając
widok z okna.
- Nie, jeśli jest się wampirem - przypomniała mu
Schuyler.
- Fakt - zgodził się. - No dobra, to idziemy popływać w
basenie i podziwiać widoki, czy od razu bierzemy się do pracy.
- Chyba jestem teraz zbyt niespokojna, żeby się odprężyć.
Jeśli mój tata żyje, chciałabym się z nim zobaczyć tak szybko,
jak tylko to będzie możliwe. Bierzmy się do pracy -
zdecydowała Schuyler.
- Doskonale. - Oliver wyciągnął laptop i zaczął
wyszukiwanie. - Popatrzmy... na stronie korporacji Bendix jest
niewiele informacji o zarządzie czy radzie nadzorczej, więc to
nam nic nie da. Szukałem Stephena Chase'a w Los Angeles, ale
dostałem chyba z milion wyników... Nie będzie łatwo.
- Poszukaj Bendixa albo Bena Chase'a. Wydaje mi się, że
nie zawsze używał imienia Stephen, przynajmniej w młodości.
Oliver wpisał dane.
- Zero trafień dla Bendixa, kolejny milion dla Bena.
Musimy spróbować inaczej.
Schuyler popatrzyła mu przez ramię na ekran.
- Są jakieś artykuły w prasie o jego rodzinie? Może nie
mieszkają w samym Los Angeles?
Oliver zaczął szukać artykułów o rodzinie Chase'ow.
- Próbuję wyszukać ich w powiązaniu z Bendix
Corporation - mruknął. - Mam coś... Impreza charytatywna
sponsorowana przez rodzinę Chase ow. W Malibu. Ale nie ma
żadnych imion ani zdjęć.
- Nie szkodzi - stwierdziła Schuyler. - Poszukajmy
numerów telefonu w Malibu, może tam nie będzie ich tak dużo.
Stephen, Bendix, Ben, wszystko jedno.
Oliver pisał błyskawicznie.
- Żadnego Bendixa. Żadnego Bena ani Stephena, ale
znalazłem S. Chase'a. Jak myślisz?
- Warto spróbować. - Schuyler wyciągnęła komórkę i
wybrała numer.
Odezwał się głęboki męski głos.
- Dzień dobry, tu rezydencja państwa Chase. Z kim mam
przyjemność rozmawiać?
Schuyler uznała, że telefon odebrał kamerdyner.
- Mówi Schuyler Van Alen. Czy to numer do pana Stephe-
na Chase'a?
Chwila milczenia.
- To posiadłość pani Chase, wdowy po nim.
- Wdowy? - zapytała gwałtownie Schuyler.
- Czy mogę zapytać, czemu zawdzięczamy pani telefon?
-W głosie kamerdynera zabrzmiała lekka podejrzliwość.
- Jestem, no... córką Stephena Chase'a. Mężczyzna
odkaszlnął.
- Obawiam się, że to całkowicie wykluczone - oznajmił.
-Czy jest pani pewna, że szuka pani Stephena Ronalda
Chase'a?
Stephen Ronald Chase był jej dziadkiem od strony ojca.
Serce Schuyler zaczęło bić mocniej z ekscytacji. Znalazła dom
swojej babki.
- Nazywam się Schuyler Van Alen i szukam jego syna,
Stephena Bendixa Chase'a. Ben był moim ojcem - powiedziała
cicho.
Nastąpiło znacznie dłuższe milczenie.
- Przekażę wiadomość pani Chase, panno Van Alen. Czy
można wiedzieć, skąd pani dzwoni?
Schuyler podała mu numer pokoju hotelowego w Casa del
Mar i rozłączyła się.
- Jak poszło? - zapytał Oliver.
Opowiedziała mu, chociaż nadal z trudem mogła w to
wszystko uwierzyć. Po chwili telefon zadzwonił, a kamerdyner
przekazał jej adres Chase'ow i wskazówki dojazdu. Schuyler
podziękowała mu z całego serca i zakończyła rozmowę.
- Powiedział, że moja babcia chce się z nami jutro
spotkać. Mieszka w Malibu, nie tak daleko stąd.
- Z nami? Raczej z tobą, skarbie.
- Ollie! Nie chciałabym za nic jechać tam sama - poprosiła
Schuyler.
-Jeśli wszystko pójdzie dobrze, nie będziesz sama.
Będziesz u rodziny - stwierdził stanowczo Oliver. - Jestem
pewien, że twoja babcia nie życzyłaby sobie publiczności.
Omówimy to przy drinku?
Schuyler trochę niepokoiła się tym, że Oliver stał się zbyt
beztroski, jakby bardziej odpowiadał mu swobodny tryb życia
Kingsleya niż praca nad ratowaniem wampirów. Z drugiej
strony uznała, że przyda jej się drink.
Z baru w Casa del Mar rozpościerał się widok na ocean, a
profesjonalni barmani przygotowali dla nich coś specjalnego.
Napój Schuyler był słodko-gorzki (uznała, że to bardzo
stosowne) i zawierał kwiat pomarańczy oraz coś, czego nie
potrafiła zidentyfikować - może likier Pimm's? Oliver dostał
martini z absyntem.
- Uprzedź mnie, jeśli zaczniesz mieć halucynacje -
poprosiła Schuyler.
- W razie czego przekąska złagodzi efekty. - Oliver
zamówił ostrygi i sushi. - No dobra, dlaczego tak się
denerwujesz spotkaniem z tymi ludźmi? Chyba zawsze tego
chciałaś?
- Chyba tak - przyznała Schuyler. - Wiem o nich strasznie
mało, a oni o mnie nie wiedzą chyba zupełnie nic. Wprawdzie
ten kamerdyner nie sprawiał wrażenia zdziwionego tym, że po
świecie może chodzić jakaś nieznana wnuczka pani domu, ale
może tak właśnie powinien się zachowywać kamerdyner. A
jeśli moja babka nie będzie chciała mieć ze mną do czynienia?
Nie wydaje ci się, że to trochę dziwne, że zgodziła się spotkać z
kompletnie obcą osobą? A jeśli ta cała podróż okaże się
bezcelowa? Niewykluczone, że marnujemy cenny czas.
- A jeśli znajdziesz dokładnie to, czego szukałaś przez
całe życie? - podsunął Oliver.
- Co masz na myśli? Jesteśmy tutaj, żeby znaleźć
sangreal, prawda? Tę całą krew ojca.
- Tego potrzebujemy, albo raczej tego potrzebują
wampiry
- przyznał. - Ale to nie jest to, czego szukasz.
- O czym ty mówisz? - Zirytowana Schuyler wycelowała
w niego widelczyk koktajlowy. - Przestań mówić zagadkami.
- Przypomnij sobie, jak było dawniej - powiedział Oliver.
- Przez większość życia znałaś swoją matkę tylko jako
pogrążoną w śpiączce pacjentkę szpitala. Zakładałaś, że twój
ojciec nie żyje, chociaż w gruncie rzeczy nie byłaś tego pewna.
Myślałaś, że jedyną twoją krewną jest Cordelia, której już nie
ma, podobnie jak twojego dziadka, którego poznałaś zaledwie
kilka lat temu. Ale rodzina twojego ojca także jest twoją
rodziną. Twoją ludzką rodziną. Potrafię sobie wyobrazić,
dlaczego myśl o tym wydaje ci się przerażająca, ale to może
być także wspaniałe.
- Pod jakim względem wspaniałe?
- No cóż, dlaczego zakładać, że nie będą chcieli ci
uwierzyć? Dlaczego nie założyć, że powitają cię z otwartymi
ramionami i będą szczęśliwi, że cię odnaleźli? Czy nie tak
samo będziesz się czuła, jeśli się okaże, że twój ojciec żyje?
Szczęśliwa?
- Dawniej tak myślałam - stwierdziła Schuyler. - Miałam
nadzieję... Ale co będzie, jeśli nie mam racji? A jeśli on jest
okropnym człowiekiem? Cordelia zawsze sugerowała, że
zrobił coś okropnego, powtarzała mi, żebym o nim nie myślała,
że nie był wart mojej matki.
Oliver poruszył się na krześle.
- Prawdopodobnie chciała przez to powiedzieć, że nie był
jej wart, ponieważ był człowiekiem.
Schuyler skinęła głową.
- To niewykluczone.
- Cordelia nie była zachwycona ich romansem, ale czy ty
naprawdę przypuszczasz, że twoja matka związałaby się z kimś
takim? - zapytał łagodnie Oliver. - Allegra poświęciła dla niego
wszystko. Musiał być kimś naprawdę niezwykłym.
- Może i tak - przyznała niechętnie Schuyler. Zawsze
darzyła ojca takim uczuciem, jakim darzy się nieobecnego
członka rodziny. Uważała, że powinna go kochać za to, kim dla
niej był, ale w ogóle go nie znała, Cordelia nigdy o nim nie
opowiadała, a Allegra przez całe dzieciństwo Schuyler
pozostawała w śpiączce. Kiedy się w końcu obudziła,
zajmowało ją tylko dziedzictwo Van Alenów i nie miała czasu,
żeby porozmawiać z córką o czymkolwiek poza tym.
Dziewczyna uświadomiła sobie jednak, że kiedy naprawdę
tego potrzebowała, matka pojawiła się
przed nią - wtedy, gdy Schuyler była rozdarta i wahała się,
czy pójść za głosem serca i wybrać Jacka, czy pozostać z
Oliverem. Nie możesz być z kimś tylko dlatego, że nie chcesz go
zranić. Musisz myśleć o własnym szczęściu.
Ale jeśli Bendix nadal żył... to gdzie, do diabła, podziewał
się przez te wszystkie lata? Dlaczego nigdy nie odwiedził
Alle-gry? Nigdy nie próbował się skontaktować z Schuyler?
Ani razu nie dostała żadnej kartki, żadnego telefonu. Cordelia
mogłaby mu utrudniać kontakty, ale czy to naprawdę byłoby
przeszkodą dla ojca, który kocha swoją córkę?
- No dobra, dopijaj drinka, dojedz ostrygi i przygotuj się
na telenowelowe spotkanie rodzinne - mrugnął do niej Oliver.
Schuyler roześmiała się.
-Jesteś dobrym przyjacielem, Ollie.
- Cieszę się, że mogłem się na coś przydać. - Oliver zgiął
się nad stolikiem w udawanym ukłonie.
- Uważaj, mało brakowało, a zamoczyłbyś włosy w
drinku - wytknęła Schuyler. - Ocalały tylko dlatego, że
większość już zniknęła.
- Większość włosów? - zapytał Oliver z teatralnym
przerażeniem, przeczesując palcami gęstą czuprynę.
- Nie, większość drinka - roześmiała się Schuyler.
- Czyli najwyższy czas zamówić następnego - stwierdził.
Zanim jednak Oliver zdążył wezwać barmana, Schuyler
usłyszała nietypowy sygnał z jego komórki.
- Dostałeś SMS? - zapytała. - Zwykle masz ustawiony
inny dzwonek.
Wyraźnie zaniepokojony Oliver wyciągnął komórkę i
przeczytał wiadomość.
- Daj mi minutkę - poprosił i wyszedł z baru.
Schuyler zobaczyła, jak bardzo pobladł i pomyślała, że to
coś poważnego.
Wrócił do niej, ale nie usiadł przy stoliku.
- Co się dzieje? - zapytała Schuyler.
- To nie był SMS, to był sygnał alarmowy z Repozytorium
w Nowym Jorku. Nigdy wcześniej się nie uruchamiał, a w
każdym razie ja nigdy wcześniej go nie odbierałem, dlatego
potrzebowałem chwili, żeby się zorientować, o co chodzi. Stało
się coś naprawdę złego, muszę tam natychmiast wracać.
- Czy powinnam jechać z tobą? - zapytała zaniepokojona
Schuyler.
- Nie, ty masz tutaj ważne sprawy do załatwienia. Jedź
jutro spotkać się z rodziną i zdaj mi potem relację, jak ci
poszło. Zostań tutaj, dopij drinka i zjedz coś w końcu.
Niedługo zadzwonię.
Tak jak przypuszczała, była zdana tylko na siebie - jeśli
nie liczyć bezustannego poczucia, że ktoś jest bardzo blisko i
obserwuje ją. Ale przywykła już do tego, a ponieważ jak dotąd
nic się nie wydarzyło, złożyła to wrażenie na karb nerwów i
niepokoju, postanawiając o tym nie myśleć.
DWADZIEŚCIA JEDEN

Lawson

Lawson jechał z powrotem do Hunting Valley, jakby ścigał go


sam diabeł, a w glowie miał całkowity chaos. Zawsze był
impulsywny i bez namysłu zostawił Bliss w Nowym Jorku -
był na nią zły, więc zrobił pierwszą rzecz, jaka mu przyszła na
myśl i wyszedł. Chciał, żeby z nim pojechała, a chociaż nie
powiedział prawdy - rozumiał, że jej przyjaciele są dla niej
ważni - nie potrafił zapytać, czy on też jest dla niej ważny.
Ona musiała odnaleźć Olivera, Schuyler i Jane, zaś on
musiał odnaleźć Arthura. Arthur pomógł im, kiedy byli
zagubieni, a jeśli teraz sam zaginął, to do nich należało
sprowadzenie go z powrotem.
Jego wilcza wataha czekała koło jaskini. Malcolm
dosłownie zaczął skakać z radości na jego widok, a Ahramin
nieoczekiwanie rzuciła mu się w ramiona, żeby go uściskać.
- A to za co? - zapytał.
- Tęskniliśmy za tobą - odparła, wzruszając ramionami.
Edon zmarszczył brwi, a Lawson pomyślał, że Ahramin
stara się wzbudzić jego zazdrość. Zawsze zachowywała się w
taki sposób. Miał ochotę powiedzieć Edonowi, że nie ma się
czym przejmować.
- Co ustaliliście? - zapytał.
- Rozejrzyj się - powiedział Rafe. - To miejsce jest
kompletnie zniszczone, nie ma śladów krwi, ale nie ma też
śladów pazurów. Jeśli sądzić po poprzednim razie, to nie
przypomina ataku ogarów. To coś nowego.
- Czyli to nie ogary - stwierdził Lawson. Srebmokrwiści?
Może wypili krew Arthura i dlatego nie było żadnych jej
śladów? Wzdrygnął się na samą myśl. Widział, co zrobili w
Repozytorium, i zmroziła go świadomość, że jego przyjaciel
mógłby paść ich ofiarą.
Malcolm najwyraźniej czytał mu w myślach.
- Gdyby to zrobił wampir, mimo wszystko znaleźlibyśmy
krew - powiedział.
- Czyli powinniśmy założyć, że zdołał uciec -
podsumował Lawson.
- Ale gdzie się ukrył? I czy nie zostawiłby nam jakiejś
wskazówki, gdyby tylko miał taką możliwość? - zapytał Rafe.
Edon niechętnie skinął głową.
- Szukaliśmy tutaj, ale niczego nie znaleźliśmy. Prawie
wszystko jest zniszczone.
- Prawie?
- Znaleźliśmy książkę - powiedział Malcolm. - Po drugiej
stronie lustra. Arthur zawsze się upierał, że powinienem ją
przeczytać.
Lawson pomyślał, że ocalała dziwna rzecz.
- O czym ona jest?
- To baśń o lustrze, które przenosi cię do innego świata
-wyjaśnił Malcolm.
- Wchodziliście do pokoju Arthura? - spytał Lawson.
- Jasne, że tak - warknął Edon. - Szukaliśmy wszędzie!
- Pamiętacie to lustro w złotej ramie, które tu
przytaszczył? - przypomniał Lawson. - Uznaliśmy, że jest
wyjątkowym dziwakiem, żeby zabierać coś takiego ze sobą.
Czy ono zostało zniszczone, czy też nadal stoi?
- Nadal stoi - odparł Rafe. - Próbowaliśmy wszystkiego.
- Mam pomysł - stwierdził Lawson. - Chodźcie ze mną.
Przeszli przez zrujnowane wnętrze do pokoju Arthura, w
którym jedynym niezniszczonym przedmiotem było
olbrzymie, staroświeckie lustro. Lawson popatrzył na podłogę
przed nim.
Ślady stóp.
Lawson uśmiechnął się i popchnął lustro. Nic się nie
wydarzyło.
- Widzisz? Już tego próbowaliśmy - stwierdził Rafe.
Lawson nie poddawał się. Przesunął palcami po ramie, aż wy-
macał przycisk.
- Co robisz? - zapytał Malcolm.
- Daj mi moment.
Lawson nacisnął przycisk i lustro otwarło się na zewnątrz,
omal nie uderzając go w twarz.
- Czyli jednak zostawił nam wskazówkę - W głosie Edona
nie brzmiała już irytacja, ale Lawson nie miał czasu, żeby
poczuć ulgę z tego powodu.
- Tam jest przejście - powiedział. - Chodźmy.
Cała piątka, z Lawsonem na czele, weszła gęsiego w
przejście. Rafe zamknął drzwi, pogrążając ich w ciemności, ale
Lawson włączył podarowaną mu przez Bliss komórkę i
korytarz rozjaśnił się dostatecznie, by mogli widzieć drogę
przed sobą. Po zaledwie kilku minutach doszli do drzwi.
- Otwarte? - zapytał szeptem Rafe.
- Nie - odparł również szeptem Lawson.
- Wyważamy?
- Spróbujmy czegoś innego - stwierdził Lawson i zapukał.
Potem czekał.
I czekał.
A potem... drzwi się otworzyły.
- No, w samą porę. - Arthur podniósł spojrzenie znad
książki. - Gdzie się tak długo podziewaliście?
Pokój za jaskinią był ogromny - właściwie bardziej
przypominał apartament, wyposażony nawet w kuchnię i
wielki stół.
- Czyli tutaj naprawdę mieszkasz - stwierdził Lawson.
- Stary czarodziej musi mieć swoje tajemnice - mrugnął
do niego Arthur. Spojrzał na Ahramin. - Witam, moja droga. Ty
jesteś...?
- Jestem Ahramin - odparła niemal nieśmiało. Lawson
nigdy wcześniej nie widział Ahramin zdenerwowanej, ale to
prawdopodobnie dlatego, że nigdy wcześniej nie spotkała cza-
rodzieja.
- A gdzie Bliss? - zapytał Arthur.
Lawson nawet nie drgnął, słysząc jej imię. Szybko
opowiedział, co zaszło, jak udało im się naprawić linię czasu,
ale utknęli, próbując się dostać do świata podziemnego, a także
o tym, jak on i Bliss pojechali do Nowego Jorku w
poszukiwaniu jej przyjaciół.
- Ale nie powiedziałeś nam jeszcze, co tu się wydarzyło.
Jak udało ci się uciec przed tą napaścią? Kto cię zaatakował? I
co możemy zrobić, żeby otworzyć ścieżki?
Arthur roześmiał się.
- Po kolei, drogi chłopcze, po kolei. Kiedy zniknęliście,
Piekielna Sfora zostawiła mnie w spokoju. Ten bałagan na
górze to tylko zmyłka. Kiedy tylko się zorientowałem, że
nieprędko wrócicie, a mnie grozi niebezpieczeństwo,
wiedziałem, że muszę znaleźć lepszą kryjówkę. A jak można
lepiej ukryć się przed atakiem, niż przekonując potencjalnych
napastników, że taki atak miał już miejsce? Dlatego zrobiłem
tam straszliwy bałagan.
- Wyglądał przekonująco - przyznał Edon.
- Zbyt przekonująco - zauważył Lawson. - Mało
brakowało, a nie domyślilibyśmy się.
- Och, wiedziałem, że wam się uda. To naprawdę prosta
wskazówka, nawet martwiłem się, że ewentualni napastnicy
zdołają ją zrozumieć.
- Czy ktoś tu był? - zapytał Rafe.
- Tropiciele, ale odeszli. Nie widziałem ogarów.
- No dobrze, a co tutaj robiłeś przez ten cały rok? - zapytał
Malcolm.
- To było mało uprzejme - skarciła go Ahramin.
Przyganiał kocioł garnkowi - pomyślał Lawson, ale także
był ciekaw odpowiedzi Arthura.
- Pracowałem nad waszym problemem - odparł Arthur.
- Ale przecież dopiero teraz na niego natrafiliśmy? -
zdziwił się Lawson.
- Kiedy minęło tyle czasu, a wy nie wracaliście, zacząłem
się niepokoić i pomyślałem, że spróbuję się temu przyjrzeć. I
rzeczywiście, odkryłem, że ścieżki tracą synchronizację. W
czasie pojawiła się szczelina.
- Co to znaczy? - zapytał Edon.
- Pokażę wam. - Arthur wyciągnął z szuflady mapę, jakiej
Lawson nigdy wcześniej nie widział. - Zdołałem znaleźć tę ma-
pę czasu. Widzicie to tutaj? - Wskazał palcem.
Lawson przyjrzał się uważniej. Mapa składała się głównie
z małych obrazków, ale w miejscu wskazywanym przez
Arthura były dwa identyczne obrazki, jeden obok drugiego, a
za nimi seria kolejnych obrazków, które początkowo
wyglądały podobnie, ale potem zaczynały się różnić. Lawson
przez minutę przyglądał się pierwszym dwóm obrazkom i
uświadomił sobie, że nie są identyczne. Były lustrzanymi
odbiciami.
- Zauważyliście różnicę? - zapytał Arthur. - Obrazki na
mapie powinny być niepowtarzalne, ponieważ powinien
istnieć tylko jeden strumień czasu. Ale coś się popsuło i teraz
istnieją dwa strumienie. To cud, że do tej pory udawało wam
się poruszać po ścieżkach, ponieważ efekt spowodowany przez
to pęknięcie rozchodzi się jak fale na wodzie i powoli zaczyna
sprawiać, że ścieżki stają się bezużyteczne. Jeśli nadal będzie
się rozszerzać, czas
w znanej nam postaci przestanie istnieć, a świat rozpadnie
się w chaosie.
Lawson miał poczucie, że wie, o czym mowa. Wilki
tworzyły Straż Pretoriańską i były strażnikami strumienia
czasu. Jeśli coś poszło nie tak, to do nich należało naprawienie
sytuacji.
- Co mamy zrobić? - zapytał.
- Musicie znaleźć tę ścieżkę i naprawić pęknięcie. Musicie
udać się do miejsca, w którym się wydarzyło, ponieważ w tym
momencie nie da się już podróżować po ścieżkach.
- Skąd mamy wiedzieć, gdzie szukać?
- Wiem, że pęknięcie miało miejsce w okresie imperium
rzymskiego, podczas panowania cesarza Kaliguli. Musicie
pojechać do Rzymu i poszukać starożytnej drogi, która niegdyś
prowadziła do pierwszej Bramy Piekieł. Na razie to wszystko,
co ustaliłem.
- Czy to przez nas? - zapytał Malcolm. - Czy zrobiliśmy
to, cofając się w czasie? Czy to wszystko nasza wina?
- Nie, drogi chłopcze - uspokoił go Arthur. - Nie musisz
się obwiniać. To robota Upadłych. Bliss ma z tym jakiś
związek, chociaż nie wiem dokładnie, jaki. Gdzie ona jest?
Dlaczego nie przyszła z wami?
- To długa historia - westchnął Lawson.
- Jeśli naprawdę jest jedną z nas, to my powinniśmy być
dla niej najważniejsi - stwierdziła Ahramin. - Dlaczego uciekła
do wampirów? Nie jest już jedną z nich.
Chociaż Lawson nie miał najmniejszej ochoty tego
przyznawać, Ahramin miała rację. Bliss była częścią watahy, a
wataha jej potrzebowała.
Bliss odebrała natychmiast, kiedy do niej zadzwonił.
- Jeszcze nie jesteś w samolocie? - zapytał. Nie przeprosił
za to, że ją zostawił, ale Bliss tego nie oczekiwała. Zawiedli się
nawzajem.
- Jestem na lotnisku - odparła. - Co się dzieje? Znaleźliście
Arthura? Czy wszystko u niego w porządku?
- Znaleźliśmy, w porządku. - W skrócie opowiedział jej,
czego się dowiedzieli. Ściszył głos, żeby nie usłyszał go nikt
oprócz Bliss. - Posłuchaj, wiem, że martwisz się o swoich
przyjaciół i dotrzymam mojej obietnicy. Ale widzisz, Arthur
uważa, że to, co się stało ze ścieżkami, ma też związek z
twoimi przyjaciółmi.
- Naprawdę?
- Właśnie. - Jeszcze bardziej ściszył głos. - Przepraszam,
że zostawiłem cię w taki sposób. Nie chciałem.
- Ja też przepraszam - wyszeptała Bliss.
- No to przeprośmy się przy najbliższym spotkaniu. Głos
Bliss zabrzmiał pogodniej.
- Dobrze, miałam właśnie wsiadać do samolotu do
Londynu, ale mogę zamiast tego wrócić do Ohio.
- Nie, nie rób tego - przerwał Lawson. - Spotkajmy się w
Rzymie.
D WADZIEŚCIA DWA

Mimi

Mimi, po długiej podróży, wróciła do świata podziemnego


o wiele wcześniej niż Jack. Nie była pewna, co oznacza jego
spóźnienie - czy miał trudności z dopilnowaniem
niepowodzenia misji, czy też porażka okazała się po prostu nie-
możliwa? Azrael i Abbadonowi znacznie łatwiej przychodziło
wykonywać rozkazy dobrze niż źle. Musiała się naprawdę po-
starać, by zmusić Kingsleya do zabrania kielicha, chociaż
trzeba przyznać, że zawsze nieźle mu szło zabieranie
należących do niej rzeczy. Na przykład jej ubrania albo jej
serca.
Starała się zapomnieć, jak na nią patrzył tuż przedtem
zanim zniknęła - w jego oczach szok mieszał się z
rozczarowaniem. Był pewien, że padnie mu w ramiona,
wyglądał na niesamowicie zadowolonego z siebie. A chociaż
słusznie wierzył w jej miłość, nie mogła nie poczuć lekkiego
ukłucia irytacji, szczególnie teraz, gdy już wiedziała, jak
spędzał czas, podczas gdy ona z całych sił pracowała nad
zerwaniem swojej więzi, żeby mogli być razem.
Ten drań oczekiwał, że ona go pocałuje. Dlaczego tego
nie zrobiła?
Ponieważ wtedy wszystko by przepadło. Lucyfer
natychmiast by się o tym dowiedział i wszyscy wokół
znaleźliby się w niebezpieczeństwie. Nie tylko ona i Jack, ale
także Kingsley i Schuyler. Gdyby podstęp Azrael i Abbadona
został odkryty, sprowadziłoby to śmierć nie tylko na nich, ale
także na tych, których kochali z całego serca.
Gdzie jesteś? - wysłała pytanie do Jacka, ale milczał.
Czekała niespokojnie na jego powrót, krążąc po ich apar-
tamencie. Książę Ciemności został powiadomiony o jej niepo-
wodzeniu, ale jak dotąd nie wezwał jej i nie zażądał wyjaśnień
w sprawie porażki w Rosslyn. Dni ciągnęły się jak tygodnie,
tygodnie jak miesiące, a miesiące jak lata, podczas gdy ona
podskakiwała na każde stukanie do drzwi, obawiając się, iż
ktoś się zorientował, że celowo przegrała z Kingsleyem. Ze
zdradziła. Miała wrażenie, że jeśli to potrwa dłużej, ona
niedługo oszaleje.
Starała się czymś zająć, więc przypomniała sobie
poprzedni raz, kiedy w świecie podziemnym czekała
niecierpliwie w swoim pokoju - kiedy wróciła po Kingsleya.
Wtedy rozpieszczała się masażami i zabiegami
kosmetycznymi na twarz i włosy, a także wspaniałymi
posiłkami z najlepszym winem, ale teraz jej to nie pomagało.
Była zbyt niespokojna, żeby usiedzieć spokojnie, i zbyt
nerwowa, żeby jeść. Imprezy w nocnych klubach pomagały jej
się trochę wyładować, ale nie mogła przecież tańczyć przez
cały czas.
W końcu Jack pojawił się późnym wieczorem, zmęczony
po podróży. Z jego twarzy natychmiast odczytała, że poniósł
porażkę, czyli wypełnił rozkaz Lucyfera. Przyniósł ze sobą
Graala.
- Co się stało? - zapytała. - Wszystko w porządku?
- Niewiele brakowało - odparł. - Znalazłem kielich i sto-
czyłem o niego fantastyczną walkę z mnichami. Właśnie mieli
mnie pokonać, kiedy się do mnie odezwałaś.
Czyli to była jej wina. Chciała, żeby Jack pomógł jej się
pozbyć Danjala, ale w ten sposób storpedowała jego własne
wysiłki.
- Strasznie mi przykro. - To był jeden z rzadkich
przypadków, kiedy potrafiła powiedzieć coś takiego.
Jack potrząsnął głową.
- Nie o to chodzi. Było mi troszeczkę trudniej dopilnować,
żeby mnisi wygrali, kiedy pojawił się Danjal, ale udało mi się.
Woleli zniszczyć swój bezcenny kielich niż pozwolić, by
wpadł w moje ręce. Nie, problem polegał na tym, że Danjal
okazał się trochę za sprytny do tej roboty. Zauważył, że mnisi
nie sprawiali wrażenia dostatecznie zrozpaczonych utratą
skarbu.
- To po mnichach aż tak widać emocje? - zdziwiła się
Mimi.
- To było praktycznie niedostrzegalne - przyznał Jack.
-Nawet ja niczego nie zauważyłem, ale Danjal był całkowicie
pewien. Zanim zdołałem do końca zrozumieć, co planuje,
zaczął śledzić mnichów i odnalazł drugi kielich.
- Jak to? Mieli dwa? Jakim cudem o tym nie
wiedzieliśmy?
- Szukamy najpotężniejszych kielichów, które na pewno
zdołają wytrzymać boski ogień. Ten ukryty przez mnichów nie
aż tak mocny, ale Danjal uważa, że powinien wystarczyć,
bo to mimo wszystko Kielich Chrystusa. Lucyfer skacze z
radości, że udało nam się go przywieźć.
- Nie mogłeś niczego zrobić? - zapytała Mimi. - Nie dało
się go ukraść, kiedy Danjal nie patrzył, czy coś takiego?
- Możesz mi wierzyć, że zrobiłem wszystko, co w mojej
mocy - stwierdził ponuro Jack. - Danjal był zbyt czujny. Nie
wydaje mi się, żeby miał coś do mnie, ale musimy pamiętać, że
żaden z tych aniołów nam do końca nie ufa.
Potrzebowalibyśmy stuleci, żeby odzyskać ich lojalność, a
teraz nie mamy na to czasu.
- Nie wspominając już o tym, że mają rację - zauważyła
Mimi. - Jesteśmy zdrajcami.
- Tak, to też nie pomaga - zgodził się Jack.
- No to co teraz robimy?
- Cóż, zdobycie kielicha było jednym z ostatnich kroków
do wykorzystania boskiego ognia w charakterze broni, ale
jeszcze nie ostatnim. Lucyfer chce się z nami spotkać jutro,
żeby omówić kolejne misje.
Mimi pomyślała, że praca aniołów ciemności nigdy się
nie kończy.
- Mimo wszystko mamy czas na próbę jakiegoś sabotażu
-powiedział Jack. - Nie wiem, na czym będą polegać te misje,
ale możemy ponieść w nich porażkę. A jeśli tylko nadarzy się
okazja, wykradniemy i zniszczymy kielich.
- Będą wiedzieli, że to my - przypomniała Mimi. - Jeśli
zrealizujemy nasz plan, nie zdołamy tego ukryć, a wtedy
Lucyfer nigdy nie zerwie naszej więzi.
- Znajdziemy sposób - powiedział Jack. - Musi istnieć
jakaś droga.
Następnego ranka zostali wezwani do siedziby Księcia
Ciemności. Jego biała szata jaśniała na tle złotego tronu, a
Mimi po raz kolejny zachwyciła się nieziemską urodą
Lucyfera. Niosący Światło, Gwiazda Poranna, najpiękniejszy
anioł w historii, był Księciem Niebios, który za swoją próżność
i chciwość został wygnany na wieczność do Piekła. Uśmiechał
się z zadowoleniem i promieniował intensywnym, niemal
gniewnym szczęściem. Był już bardzo bliski zdobycia tego,
czego zawsze pragnął, i wiedział o tym.
Obok tronu stali z rozpostartymi skrzydłami Danjal i
Barakiel, odziani w oficjalne złociste szaty. Danjal rzucił Mimi
takie samo spojrzenie, jakie rzucali jej w Duchesne chłopcy,
którym dała zakosztować świętego pocałunku. W jego wzroku
kryło się lubieżne oczekiwanie fizycznej rozkoszy, co
oznaczało, że nie może się doczekać, aż znowu znajdzie się z
nią sam na sam. Fuj! Nie powinna pod żadnym pozorem
całować go na tamtej stacji, ale było już za późno.
- Moje anioły ciemności ^- głos Lucyfera był
uwodzicielsko słodki i melodyjny, równie piękny jak on sam. -
Witajcie. Cieszy mnie niesłychanie, że Abbadon zdołał
przynieść mi kielich, choć muszę przyznać, Azrael, że
spodziewałem się, iż ty także wypełnisz misję z powodzeniem.
Być może rozpraszała cię myśl o tym, że Arakiel jest twoim
wrogiem? - Użył anielskiego imienia Kingsleya.
- W żadnym razie - odparła Mimi. - Był godnym
przeciwnikiem.
Książę Ciemności odchrząknął.
- Nie nazwałbym „godnym" tego słabeusza. Byłem
zaskoczony, gdy doniesiono mi, że pokonał cię w walce. To się
chyba po raz pierwszy przytrafiło potężnej Azrael, prawda?
Jednakże nie będziemy się teraz zajmować tą kwestią,
ponieważ mamy ważniejsze sprawy do omówienia. Pozostał
jeszcze jeden ostatni cel, który musimy osiągnąć, zanim
wypowiemy wojnę naszym wrogom. Przede wszystkim będę
potrzebował Abbadona.
- Do usług, panie - odezwał się Jack.
- Odkryliśmy lokalizację Bramy Obietnicy, ale zanim
powrócimy do Raju, musi zostać złożona ofiara, tak jak w
dawnych czasach - wyjaśnił Lucyfer. - Nie może to być byle
jaka ofiara.
Mimi skinęła głową.
- Aby zniszczyć bramę, trzeba odebrać życie jej
Odźwiernemu.
- W takim razie zabijemy Odźwiernego, kimkolwiek jest
-oznajmił Jack.
Lucyfer sprawiał wrażenie rozbawionego.
- Cieszę się, że słyszę to z twoich ust, Abbadonie. Mimi
miała przeczucie, że wie, co zaraz usłyszy.
- Odźwierną jest córka Gabrieli, ludzka Obrzydliwość -
powiedział Lucyfer. - Jej krew jest kluczem do naszego
zbawienia.
Schuyler Van Alen.
Książę Ciemności zaplótł ręce pod brodą i popatrzył
prosto na Abbadona.
- Moi szpiedzy donieśli mi, że byłeś przez pewien czas
zainteresowany tą osobą, posunąłeś się nawet do połączenia się
z nią więzią. Czy to prawda?
On już wie. Cholerny Lucyfer wie o wszystkim. Mimi
poczuła, że robi się jej zimno z przerażenia. Cała ta zabawa w
tajnych agentów była farsą, Lucyfer za ich plecami śmiał się z
ich wiary w to, że zapracują sobie na zerwanie więzi. Książę
Ciemności od początku wiedział, co planują Mimi i Jack.
Przyjął ich z powrotem pod swoje skrzydła tylko po to, by
właśnie teraz zadrwić z nich. To była jego zemsta. Mimi
przesunęła rękę na biodro, żeby móc w każdej chwili sięgnąć
do miecza. Spróbujemy wywalczyć sobie drogę ucieczki. Może
zginiemy w trakcie, ale będziemy walczyć.
Jack pozostawał niewzruszony. Wyraz jego twarzy nie
zmienił się, nie pokazał w żaden sposób, że ta informacja
przeszyła jego serce. Trzymaj się - przekazała mu Mimi. - Nie
daj mu niczego poznać.
Jack nie odpowiedział, stał spokojnie, a jego głos był swo-
bodny. Zupełnie jakby spodziewał się to usłyszeć.
- Wybacz mi, mój panie. Słusznie przypuszczasz, iż
niegdyś żywiłem uczucia do tej dziewczyny mieszanej krwi,
ale obecnie nic nas już nie łączy. To był zaledwie chwilowy
kaprys, przelotne uczucie. Uświadomiłem sobie, że popełniam
błąd, i zerwałem z nią. Ona nic dla mnie nie znaczy, możesz z
nią zrobić, co tylko uznasz za słuszne.
- Cieszy mnie to - uśmiechnął się Lucyfer. - Byłoby
niedobrze, gdyby coś rozpraszało twoją uwagę. Jej matka także
tylko
mnie rozpraszała. I irytowała. - Z namysłem przyjrzał się
Jackowi. - Sprowadzisz do mnie Odźwierną. Jej krew płynie w
twoich żyłach, więc będzie cię wzywać, gdy znajdziesz się na
Ziemi.
- Tak, panie - skłonił się Jack.
- Mam nadzieję, że nie będzie cię kusiło, by wysuszyć ją
całkowicie, zanim sprowadzisz ją do bramy. Potrzebujemy jej
żywej jako ofiary.
- Zaiste panie, oprę się tej pokusie.
- Danjal wyruszy z tobą na tę misję i dopilnuje, by
wszystko poszło zgodnie z planem.
- Tak, panie. Będę wdzięczny za jego pomoc. Odegrał
kluczową rolę w zdobyciu Graala, gdyby nie on, poniósłbym
porażkę.
- Schuyler Van Alen nie powinna się w ogóle narodzić. Jej
istnienie stanowi kpinę z naszej świetności - oznajmił Lucyfer.
- Była największym błędem swojej matki i przyniesie jej
największą żałobę. Z przyjemnością wypiję jej krew i pochłonę
jej duszę.
Cóż za hipokryta - pomyślała Mimi. - Nazywa Schuyler
Obrzydliwością, podczas kiedy sam wypuszcza na świat
nefilimów. Srebrnokrwiści łączą się z ludzkimi kobietami, by
spłodzić rasę półobłąkanych dzieci demonów. I życzę
powodzenia z tym całym planem zabicia córki Gabrieli.
Uwierzę, jak to zobaczę. Schuyler Van Alen naprawdę niełatwo
się pozbyć.
- Pragnę tylko zasłużyć na twoje uznanie, panie. Jej krew
należy do ciebie - skłonił się Jack.
- A ja? - wtrąciła Mimi. - Chciałam powiedzieć, a co ze
mną, mój panie?
- Tak, Azrael?
- Czy mam się udać z nimi? - zapytała Mimi.
- Nie, wierzę, że poradzą sobie sami.
I jak? - zapytała Mimi Jacka poprzez ich więź. - Poradzisz
sobie?
Ale Jack nie odpowiedział, a jego twarz była obojętna i
jak zwykle nieprzenikniona. Na pewno nie było mu łatwo
słuchać, jakie plany ma wobec niego Książę Ciemności.
Lucyfer wiedział, że Jack kocha Schuyler, ale udawał, że nie
wie, dlatego wysyłał Jacka, żeby ją odnalazł. Zeby, jeśli Jack
nie potrafiłby poświęcić swojej miłości, mógł to zrobić za
niego Danjal.
Co mamy zrobić? Jack? Hej, Jack? - przekazała, stojąc
przed Lucyferem z przyklejonym do twarzy uśmiechem. -
Powiedz coś. Co zamierzasz zrobić?
To, co muszę zrobić - odparł w końcu.
Mimi nie była pewna, co chciał przez to powiedzieć. Czy
zamierzał zrobić to, co musi, żeby przetrwać? Czy też zrobić
to, co musi, żeby Lucyfer poniósł klęskę, a Schuyler została
przy życiu? Oczywiście Mimi nie potrafiła sobie wyobrazić
żadnego scenariusza, w którym Jack zabiłby Schuyler. Jego
wielka miłość do niej zniszczyła życie im obojgu. Połączył się
z nią więzią. Nie, jasne, że nie. Jack na pewno znajdzie sposób,
żeby temu zapobiec.
Mimi odkryła, że myśl o pozbyciu się Schuyler raz na
zawsze jest w dalszym ciągu dość kusząca. Ale wiedziała, że
pomimo wszystko nigdy nie pozwoli, by Książę Ciemności
dotknął choćby włosa na głowie tej dziewczyny, jeśli tylko ona
będzie miała
coś do powiedzenia. Tak samo wiedziała, że Jack nigdy
nie pozwoliłby Lucyferowi skrzywdzić Kingsleya. Będą
chronić tych, których kochają. Siedzą w tym wszystkim razem.
Zrobię, co w mojej mocy, żeby ci pomóc - przekazała.
D WADZIEŚCIA TRZY

Tomasia (Florencja, 1452)

Od kiedy Andreas wrócił, Tomi zastanawiała się, jak


mogła w niego zwątpić. Powinna słuchać głosu serca, ale nie
zrobiła tego i teraz słono za to płaciła. Jej rozterki nie zniknęły,
ponieważ zostały spowodowane tym, co Andreas - Michał -
uczynił dawno temu, kiedy poprzednim razem starli się z
Księciem Ciemności. Chociaż starała się go zrozumieć, nigdy
do końca nie zaakceptowała jego wyboru i nigdy nie
wybaczyła mu jego decyzji podczas kryzysu w Rzymie.
Na czym polegała decyzja Michała?
Ocalił jej życie.
Powinieneś mi pozwolić umrzeć, Michale. Moja śmierć
mogła nas uratować. Teraz w końcu przyszła kara za twoją
słabość. To życie nie należy już do mnie i dlatego przez wieki
odsunęliśmy się od siebie.
Nie powinni byli nigdy dopuścić do tego, co stało się w
Rzymie. Tomi starała się to zaakceptować i zrozumieć, ale
teraz wiedziała, że po przejściu kryzysu było już za późno. Od
tamtego czasu
przestała wierzyć, że Michał jest zdolny im przewodzić i
zastanawiała się, czy pamiętał jeszcze przyczyny wspólnego
poświęcenia. Sensem ich istnienia było dążenie do odkupienia
współbraci, dajiie nadziei wygnańcom, niesienie światła tym,
których przeklęto i zesłano w ciemność.
W Rzymie zwycięstwo znalazło się na wyciągnięcie ręki i
tak niewiele brakowało, by Michał wszystko zakończył.
Oboje spotkała kara. Mijały wieki, a wątpliwości Tomi
nasilały się i to właśnie dlatego Lucyfer zdołał się wślizgnąć
między nich, zniweczyć coś, co nie powinno dać się
zniweczyć.
Łączącą ich wielką miłość.
Tylko kwestią czasu było, kiedy Andreas dowie się, co
zrobiła. Tomi nosiła w sobie dziecko Lucyfera, będące nowym
istnieniem - to nie była zwykła dla ich rasy ciąża. Wyczuwała
lęk tej nowej duszy, jej ciekawość i niepewność. Lucyfer
wykradł sekret prokreacji czerwonokrwistym i wykorzystał go,
by spłodzić z nią dziecko.
Ich dziecko zostało poczęte z miłości, ponieważ Tomi
kochała Gio - Lucyfera. Niezależnie od wszystkiego kochała
go i kochała to dziecko.
Miała zamiar zrobić co tylko w jej mocy, by ją ochronić -
wiedziała na pewno, że to będzie córka. Zrobiłaby wszystko,
by ocalić ją przed Andreasem.
Co się stanie, gdy odkryje prawdę?
Tomi pomyślała o losie, jaki spotkał Simonettę -
wypatroszoną, zamordowaną, z niewinnym dzieckiem zabitym
w jej łonie. Dzieci demonów były mimo wszystko dziećmi i
zasługiwały na przebaczenie i odkupienie. To maleństwo nie
zrobiło niczego, by zasłużyć na tak okrutny koniec.
Wiedziała, że Andreas nie zrobiłby jej czegoś takiego.
Ale dziecku...
Od powrotu Andreasa zajęli się znowu swoją misją,
tropiąc srebrnokrwistych ukrywających się wśród nich. Tomi
starała się nie myśleć o tym, że pewnego dnia urodzi taką samą
istotę jak te, które zabijają.
Współpraca z Andreasem przychodziła jej całkiem
naturalnie. Nie wątpiła, że jest Michałem, nie mógł być nikim
innym. Z czasem jednak zauważyła, że dziwnie na nią patrzy.
Wiedział, że coś jest nie tak, że coś się między nimi zmieniło.
- Sprawiasz wrażenie zatroskanej, najdroższa. Powiedz,
co cię trapi? - pytał ją. - Zwyciężyliśmy naszych wrogów, nie
ma się już czego lękać.
Ale chociaż Andreas był jej tak życzliwy, Tomi nie
potrafiła się zmusić, żeby wyznać mu prawdę i przyznać, że
została oszukana, zwątpiła i tym razem to ona go zdradziła.
Nosiła suknie opięte na piersiach, ale niżej obfite i
udrapowane, które zasłaniały jej sylwetkę tak, żeby nie
zobaczył coraz bardziej wydatnego brzucha.
Wiedziała jednak, że nie zdoła już długo ukryć ciąży.
Śniła o Gio, o spędzonej razem z nim nocy i czuła w głębi
duszy wstyd, że reagowała na jego dotyk. Czasem w snach
rozpoznawała w nim w porę Lucyfera i była w stanie przed nim
uciec, ponieważ uświadamiała sobie, iż to Andreas jest jej
prawdziwym
partnerem. Potem budziła się, przypominała sobie, co
zaszło naprawdę, i wypełniały ją poczucie winy i wstyd. Innym
razem śniła, że rozpoznała w Gio Lucyfera, ale nie obchodziło
jej to i złączyła się z nim pomimo wszystko.
To budziło w niej jeszcze głębszy wstyd.
Kiedy pewnego dnia tropili srebrnokrwistego na krętych
uliczkach w centrum miasta, Tomi uświadomiła sobie, że
brzuch uniemożliwia jej już bieganie. Andreas przyspieszył,
żeby doścignąć uciekającego coraz szybciej wroga, ale Tomi
ledwie mogła się poruszać. Dziecko kopało ją w brzuch, a
ciężka suknia, którą nosiła, żeby ukryć rosnący obwód talii,
dodatkowo ją spowalniała.
Widziała, że Andreas waha się, czy ścigać
srebrnokrwistego, czy też zatrzymać się i zająć się nią.
- Biegnij! - krzyknęła. - Nie czekaj na mnie!
Miała nadzieję, że nie stracił za dużo czasu. Nie chciała,
by srebrnokrwisty zdołał przez nią uciec, ale nie mogła już
dłużej biec ani stać. Usiadła pod ścianą domu i czekała, aż
Andreas wróci, próbując wymyślić, co mu powie.
Pojawił się po niemal godzinie, posiniaczony i
pokrwawiony.
- Wszystko w porządku? - zapytała. Gdyby przez coś, co
zrobiła, on został ranny...
- Nic mi nie jest - uspokoił ją. - Powinnaś się martwić o
mojego przeciwnika.
Tomasia uśmiechnęła się, ale jej twarz przygasła, gdy
przypomniała sobie, co musi zrobić.
- Ja chciałbym zapytać o to samo - powiedział Andreas.
-Zauważyłem ostatnio, że coś ci dolega. Może tylko coś cię
rozprasza? Nie chciałem naciskać i wypytywać o sprawy,
którymi nie chciałabyś się ze mną dzielić, ale teraz muszę znać
prawdę.
- Muszę ci o czymś powiedzieć - przyznała Tomasia. -
Choć lękam się, jak przyjmiesz tę wiadomość.
Andreas przyklęknął przy niej na ulicy i wziął ją za rękę.
- Wysłucham wszystkiego, co chcesz mi powiedzieć. Nic
nie zmieni moich uczuć do ciebie, nasza więź jest silniejsza od
wszystkiego.
Ich więź...
- Kiedy zniknąłeś - zaczęła Tomi - doszłam do wniosku,
że pomyliłam się, że nie jesteś moim ukochanym Michałem.
Nie powinnam w ciebie wątpić ani uwierzyć, że nosisz duszę
Lucyfera, ale ze wstydem przyznaję, że stało się inaczej.
Uwierzyłam, ponieważ wierzyli w to wszyscy i ponieważ to, co
zobaczyłam, na to wskazywało. A Gio...
- Nikt się nie domyślił prawdy o nim - powiedział ponuro
Andreas.
- Nie tylko o to chodzi. Gio przekonał mnie, że
przeznaczone jest nam być razem, że to on jest Michałem. A ja
byłam tak głęboko pogrążona w rozterkach, że uznałam, iż on
musi mieć rację... Połączyliśmy się więzią.
Andreas wstał.
- Ty... ty połączyłaś się więzią z Gio?
- Tak, połączyłam się z nim więzią. A potem...
- Wstań! - rozkazał Andreas.
- Proszę, Andreasie...
- Powiedziałem, wstań!
Posłuchała go i stanęła wyprostowana, nie pochylając się
do przodu tak, by suknia lepiej ukrywała wydatny brzuch.
Przyszedł czas, by Andreas dowiedział się wszystkiego.
Od razu się zorientował.
- Boże - jęknął. - Poczęłaś jego dziecko? Jak to możliwe?
- Nie wiem - przyznała. - Ale wiem jedno: nie pozwolę ci
jej zabić.
DWADZIEŚCIA CZTERY

Schuyler

Następnego poranka Schuyler przeciągała picie porannej


kawy, nie chcąc pojawić się w rezydencji Chase'ów za
wcześnie. Kiedy nie mogła już znieść czekania, zamówiła w re-
cepcji hotelowej taksówkę i podała kierowcy adres.
Mężczyzna gwizdnął z podziwem.
- Jedzie pani do Sunny Dunes? Niezła posiadłość.
Schuyler z trudem potrafiła sobie wyobrazić dom, który
zwracałby uwagę okazałością w tak snobistycznym miejscu jak
Mali-bu. Jechali wzdłuż wybrzeża autostradą, która przeciskała
się przez doliny, a potem biegła tuż koło plaży. Schuyler
widziała surferów siedzących na deskach i czekających na falę,
a także rodziny piknikujące na plaży. Minęli szereg
kolorowych domów, a jedynym wskaźnikiem niesamowitego
bogactwa ich właścicieli były stojące na podjazdach ferrari i
astony martiny.
Położony tuż przy plaży dom Chase'ów okazał się
nowoczesną konstrukcją, sprawiającą wrażenie zrobionej
wyłącznie ze szkła.
- Wszyscy go tu znają - powiedział kierowca, kiedy
Schuyler wysiadała. - To jeden z ostatnich domów projektu
naprawdę słynnego architekta. Proszę tylko niczego nie
popsuć! - zażartował.
- Dziękuję - odparła Schuyler.
Spodziewała się bardziej tradycyjnej posiadłości,
przypominającej „letnią willę" z dziesięcioma sypialniami w
Nantucket, która w lecie była siedzibą Cordelii. Ten dom, z
pofalowanym dachem i aluminiowymi panelami, przypominał
raczej muzeum. Ogromne drzwi frontowe zaopatrzone były w
ciężkie klamki z kutego żelaza, a przez szklane panele
Schuyler widziała wnętrze - jasną i nieskazitelnie czystą
przestrzeń z widokiem na ocean.
Zadzwoniła domofonem i spojrzała w kamerę.
- Dzień dobry? Nazywam się Schuyler Van Alen i byłam
umówiona z panią Chase.
- Chwileczkę - odpowiedziano jej.
Schuyler usłyszała kroki, a po chwili drzwi otwarły się i
stanęła w nich drobna młoda kobieta w czarnej koszulce polo i
spodniach khaki - dyskretnym uniformie, który zdradzał tylko
niewielki napis „Sunny Dunes" na kieszonce.
- Witaj, Schuyler, proszę wejść. Pan Jackson już czeka.
Schuyler poszła za kobietą przez ogromny hol i została
wprowadzona do słonecznego salonu. Z wysokich okien
roztaczał się widok na ocean, a na beżowych ścianach wisiały
zachwycające dzieła sztuki. Schuyler pomyślała, że niektóre
wyglądają znajomo - de Kooning? Chagall? Przed muralem
Roya Lichtensteina stał niemłody mężczyzna z surowym
wyrazem twarzy.
- Dzień dobry, nazywam się Murray Jackson i pracuję dla
pani Chase. Jak rozumiem, rozmawiałem z panią przez telefon,
panno Schuyler - powiedział. - Proszę usiąść, pani Chase zaraz
do pani zejdzie. - Zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów i
wyszedł z pokoju.
Meble były obite kremową skórą, a ogromny stalowy
stolik do kawy lśnił w promieniach słońca. W kącie stał
fortepian, na którym Schuyler zobaczyła oprawione w ramki
fotografie. Jedna z nich przedstawiała prześliczną parę - jej
matkę i Bena. Dziewczyna nigdy nie widziała żadnych zdjęć
ślubnych, ponieważ Cordelia wszystkie pochowała. Allegra i
Ben tak cudownie wyglądali razem, że Schuyler trudno było,
patrząc na nie, czuć więź z tym dwojgiem promiennych ludzi.
Więc tak wyglądał jej ojciec...
Pomyślała, że był niezwykle przystojny, ale to nie
wszystko - promieniał łagodnością i sprawiał wrażenie bardzo
szczęśliwego. Pod każdym względem pasowało do niego
określenie „złoty chłopiec", pełen słońca i radości życia. Miał
zawadiacki uśmiech i dołeczki w policzkach, a Schuyler po raz
pierwszy zaczęła rozumieć, co sprawiło, że Allegra porzuciła
dla niego całe dotychczasowe życie.
Musiał być kimś naprawdę niezwykłym - powiedział
Oliver.
Spoglądając na fotografię i widząc, jak Ben patrzył na jej
matkę, Schuyler wiedziała, że przyjaciel miał rację.
Większość zdjęć przedstawiała dziewczynę mniej więcej
w jej wieku, uśmiechającą się podczas przyjęć urodzinowych,
stojącą na stoku narciarskim albo siedzącą na koniu
ozdobionym wstążkami zwycięzcy. Była również na zdjęciach
z parą starszych ludzi - państwem Chase? Na kilku fotografiach
pojawiała się elegant-
cka kobieta, bez wątpienia matka dziewczyny, ale nigdzie
nie było nikogo, kto przypominałby jej ojca. Dziewczyna była
prześliczna i pełna radości życia, a w jej przymrużonych z
rozbawienia oczach kryło się coś znajomego. Kim ona jest?
Schuyler, zajęta przyglądaniem się fotografiom, nie
usłyszała kroków na schodach, ale nagle uświadomiła sobie, że
nie jest już sama.
- Jak ci się podoba nasza kolekcja? - zapytał kobiecy głos.
Schuyler zobaczyła starszą panią ze zdjęć, wysoką, efektowną
kobietę w nieskazitelnie wyprasowanej garsonce z
kremowego lnu.
- To Richard Prince, prawda? - zapytała. - Zawsze
uważałam, że jest okropnie przeceniany, ale ten obraz wygląda
naprawdę niezwykle. - Szczerze podziwiała nadnaturalnej
wielkości pejzaż z kowbojem na pierwszym planie. Zawsze
uważała, że tego typu motywy są kiczowate, ten obraz jednak
stanowił dla niej objawienie.
- Dziękuję. Cieszę się, że kupiłam go, kiedy ceny były
jeszcze przystępne. - Kobieta roześmiała się. - Jestem Decca.
- Nazywam się Schuyler. - Schuyler potrząsnęła dłonią
kobiety, która uścisnęła ją mocno.
- Wiem, Jackson powiedział mi, że uważasz się za moją
wnuczkę. - Decca usiadła na kanapie naprzeciwko Schuyler i
przyjrzała się jej uważnie i bezpośrednio. - Zapewniałam go, że
to absolutnie niemożliwe, ale nalegał, żebym się z tobą
spotkała, więc postanowiłam mu zrobić tę przyjemność.
- Doceniam to i dziękuję - powiedziała Schuyler. - I prze-
praszam, że się pani narzucam, ale szukam mojego ojca.
Jestem córką Bena Chase'a.
Decca skinęła głową.
- Skarbie, to jest córka Bena - oznajmiła, wskazując
stojące na pianinie fotografie. - To moja jedyna wnuczka, Finn.
Schuyler przełknęła ślinę.
- Mój ojciec miał jeszcze jedną córkę? - To by znaczyło,
że dziewczyna na zdjęciach, śliczna uśmiechnięta blondynka z
niebieskimi oczami, była jej siostrą. Nie potrafiła sobie tego
nawet wyobrazić.
- O ile wiem, Ben miał tylko jedno dziecko. Przykro mi
mówić, ale czasem zdarza się, że pojawia się ktoś obcy,
twierdząc, iż należy do rodziny. Mój syn spotykał się z
różnymi dziewczynami, ale nie był... jak by to ująć...
nierozważny.
- Moją matką była Allegra Van Alen. - Schuyler drżącymi
rękami wyjęła z torebki i pokazała starszej damie
zawiadomienie o ślubie z „Timesa" i swój akt urodzenia. - Ben
jest moim ojcem, a jej mężem.
Decca wzięła papiery i przeczytała je, marszcząc brwi.
Sky odczekała chwilę, zanim odezwała się znowu.
- Jak pani widzi, jestem także jego córką - powtórzyła. -
Jestem córką Bena i Allegry.
Decca sprawiała wrażenie zaszokowanej.
- Allegry? To niemożliwe. - Odwróciła się na chwilę i
popatrzyła na surferów ślizgających się po falach. - To nie ma
sensu. - Popatrzyła surowo na Schuyler i najwyraźniej podjęła
jakąś decyzję. - Przepraszam cię na chwilę - oznajmiła i wyszła
z pokoju.
Schuyler nie miała pojęcia, co powinna zrobić. Jakimś
cudem pozwoliła sobie mieć nadzieję, uwierzyła, że jest czymś
więcej niż dimidium cognatus. Myślała o tym, że gdyby tata,
odcho-
dząc, zabrał ją ze sobą, mogłaby wyrosnąć na normalne
dziecko. Byłaby po prostu zwykłą wnuczką Dekki, taką samą
jak wysportowana dziewczyna na zdjęciach. Finn. Jej siostra.
Schuyler była ciekawa, kim jest ta dziewczyna? Na pewno
nie musiała podczas dorastania mierzyć się z takimi
wyzwaniami jak ona. Możliwe, że przypominała dzieciaki z
Duchesne - bogata i zaślepiona, z obsesją na tle chłopaków,
ciuchów i swojego statusu.
Ale może taka nie była - może po prostu żyła tak, jak
Schuyler zawsze pragnęła żyć. Z całą pewnością sprawiała
wrażenie osoby kochanej, szczęśliwej i pełnej spokoju.
Schuyler stwierdziła, że jest niemal w takim samym
stopniu ciekawa Finn, jak i samego Bena. To dziwne, ponieważ
przez całe życie zastanawiała się, kim był jej ojciec, a dopiero
od kilku minut wiedziała o istnieniu nieznanej siostry.
Musiała jakoś dojść do porozumienia z Deccą, przekonać
ją, że chce tylko spotkać się z ojcem, a także z siostrą. Wyszła z
salonu i znalazła łazienkę, gdzie ochlapała twarz wodą i
poprawiła szminkę z nadzieją, że wygląda jak zwyczajna
dziewczyna, a nie ktoś, kto właśnie przeżył szok. Przesunęła
palcami po włosach, próbując je lepiej ułożyć, a potem wróciła
do salonu i czekała na swoją babkę.
W końcu Decca powróciła, niosąc list - Schuyler
rozpoznała na kopercie eleganckie pismo Cordelii Van Alen.
- Kiedy się urodziłaś? - zapytała starsza pani. Schuyler
powiedziała jej.
- Otrzymaliśmy to na kilka miesięcy przed twoim
urodzeniem, od twojej babki. Zawiadomiła nas o śmierci
Allegry.
D WADZIEŚCIA PIĘĆ

Mimi

Lucyfer machnięciem ręki odprawił Jacka i Danjala.


- Możecie wyruszyć jeszcze dziś wieczorem - polecił. -
Pospieszcie się. Nie chcemy, żeby nasi wrogowie mieli dość
czasu, by zorientować się, co planujemy.
Mimi zastanawiała się, czy skoro Danjal został wysłany z
Jackiem, ją czeka towarzystwo Barakiela. Szkoda, że jej praca
nad Danjalem pójdzie na marne. Mogłaby odwrócić jego
uwagę jeszcze kilkoma pocałunkami, nawet jeśli wydawały się
jej one obrzydliwe. Ale wspólna misja z Barakielem byłaby
jeszcze gorsza - był najgorzej do nich nastawionym aniołem w
całym Piekle i Mimi wątpiła, czy w ogóle uwierzył w to, że ona
i Jack powrócili w szeregi Armii Ciemności. No cóż, to by
dobrze świadczyło o jego inteligencji.
- A teraz zajmijmy się tobą - powiedział Książę
Ciemności. - Moja piękna Azrael, mój Anioł Śmierci. Byłem
niezwykle rozczarowany twoją porażką w zdobyciu Graala,
szczególnie
biorąc pod uwagę, że ty i Abbadon jesteście tutaj, by
spłacić swój dług wobec mnie.
Mimi otwarła usta, by zaprotestować, ale Lucyfer ją
powstrzymał.
- Nie jestem zainteresowany wyjaśnieniami. Przyznam
jednak, że znacznie bardziej interesuje mnie, czy możesz
udowodnić swoją wierność. Barakielu, zostaw nas samych.
Barakiel wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale
uśmiechnął się tylko złośliwie do Mimi i szybko opuścił
komnatę. O co tu chodziło? Czy Lucyfer dawał do
zrozumienia, że chętnie zastąpiłby Jacka w roli jej partnera,
gdyby tylko tego zapragnęła (a nie pragnęła)? Jeśli o to
chodziło, wolałaby pocałunek z języczkiem z Barakielem.
Kiedyś, dawno temu, wielbiła i podziwiała Księcia
Ciemności jako swego władcę. Może dawna Mimi, która była
królową Nowego Jorku i bez namysłu kochała i porzucała, lub
Azrael, która rzuciła armię Niebios na kolana, starałaby się
zdobyć miłość Lucyfera. Przyjęłaby go z radością i zgodziłaby
się zostać jego oblubienicą ze względu na władzę i prestiż.
Ale tamtej Azrael i tamtej Mimi już od dawna nie było.
Mimi się zmieniła. Może sprawiły to wieki życia w roli
przeklętego wampira - spędzone z dala od Raju i piękna
Wiecznego Miasta - ale nie była już tym samym aniołem
ciemności co niegdyś. W jej nieśmiertelnej duszy nie pozostała
ani odrobina miłości do jaśniejącego pięknem księcia, który
stał przed nią. Potrafiła przejrzeć jego urodę i kłamstwa,
widziała teraz, że przyniósł aniołom tylko zgubę i rozpacz. Zło
było uwodzicielskie i łatwe, zaś cnota - trudna i niedoceniana
przez innych.
Gdyby jej pragnął, walczyłaby z nim, nigdy nie
pozwoliłaby, żeby zabrał ją jak tanią dziwkę do łóżka.
Zginęłaby, zanim oddałaby ciało jego żądzom. Ale być może,
gdyby pozwolił się jej do siebie zbliżyć, mogłaby zrobić to,
czego nie zdołał zrobić Michał - zniszczyć Lucyfera.
- Tak, mój panie i władco? - zapytała z najsłodszym
uśmiechem. - Czym mogłabym się zasłużyć w twoich oczach?
Najwyraźniej myliła się co do intencji Lucyfera,
ponieważ zignorował zaproszenie ukryte w jej słowach.
Uważniej przyjrzała się jego twarzy i dostrzegła, że zniknął z
niej wyraz triumfu - zastanawiała się, czy to była tylko maska
na użytek Jacka i pozostałych aniołów. Być może Schuyler nie
była ostatnią przeszkodą dzielącą ich od zwycięstwa.
- Czy coś się stało, panie? - zapytała. - Coś, o czym nie
powiedziałeś Abbadonowi i Danjalowi?
Lucyfer zmarszczył brwi.
-Jeśli sprawnie i skutecznie wykonają swoje zadanie,
wszystko powinno pójść zgodnie z planem. Jednakże owszem,
pojawiły się pewne... nowe okoliczności. Komplikacje.
Szczerze mówiąc, ma w tym udział Arakiel, który cały czas
stanowi dla mnie przeszkodę.
Mimi nie podobał się kierunek, w jakim zmierzała ta roz-
mowa.
- To, że ukradł Graała, który miałaś mi dostarczyć, nie
stanowiłoby poważniejszego problemu, gdyby nie fakt, że
kiedy opuszczał świat podziemny, zabrał coś należącego do
mnie.
Nie chce chyba przez to powiedzieć... niemożliwe...
- Arakiel jest w posiadaniu boskiego ognia - powiedział
Lucyfer. - A teraz ma również Graala, co oznacza, że jest w
stanie stworzyć broń mogącą nam się skutecznie
przeciwstawić. Może obronić Bramę Obietnicy.
Hura! W takim razie Mimi odniosła sukces, dając
błękitno-krwistym broń do ręki. Kingsley ochroni bramę.
Czuła, że miłość do niego wypełnia ją bez granic i że jest
jeszcze dla nich nadzieja.
- Wysyłam cię do świata ludzi, żebyś załatwiła tę sprawę.
- Załatwiła? Czyżby wyraził gotowość do negocjacji?
Książę Ciemności roześmiał się pustym i gniewnym śmie-
chem.
- Negocjacji? Skądże. Chciałem powiedzieć, że masz się
nim zająć. Usunąć go z tego równania. Wampiry nie mogą
wykorzystać boskiego ognia, rozumiesz mnie?
Rozumiała.
Dostała takie same rozkazy jak Jack. Zabić osobę, którą
kocha.
Mimi miała ochotę się roześmiać. Niepokoiła się, że
Lucyfer dostał kielich w swoje ręce, ponieważ odesłała Danjala
do Jacka. Teraz okazało się, że zmuszając Kingsleya, by
odebrał jej Graala, skazała go na śmierć z jej własnej ręki.
- Zabierzesz to ze sobą - Lucyfer podał jej wielki
szmaragd. To była Zguba Lucyfera. - Dzięki temu będę mógł
widzieć i słyszeć to samo co ty. Podczas tej misji będziesz
zdawać raporty mnie bezpośrednio. Nie mogę wysłać z tobą
innych aniołów ciemności ani demonów, ponieważ Arakiel
natychmiast by je rozpoznał.
Jeśli jednak chodzi o ciebie... Zapewne wiesz, że Arakiel
zawsze darzył cię nieodwzajemnionym uczuciem.
Nieodwzajemnionym? Ha.
Lucyfer uśmiechnął się.
- Być może zdołasz wykorzystać tę słabość, by zdobyć
jego zaufanie.
Mimi odwzajemniła jego uśmiech. Być może mogłaby to
zrobić.
-Jeśli mnie zawiedziesz, Azrael, klejnot, który nosisz,
zniszczy zarówno ciebie, jak i Abbadona, a także wszystkich
wokół was. Nosiła na szyi tykającą bombę.
- Azrael? Czy mogę na ciebie liczyć?
- Oczywiście, mój panie. Twoja wola jest dla mnie
rozkazem. Co innego mogła powiedzieć?
D WADZIEŚCIA SZEŚĆ

Bliss

Kiedy Bliss przyleciała do Rzymu, Lawson i jego wataha


czekali na nią przed terminalem lotniska. Miała wrażenie, że
nie widziała ich strasznie długo, chociaż minęło dopiero kilka
dni - najprawdopodobniej jej poczucie upływu czasu zostało
zaburzone z powodu zgubionego roku. Czuła się dziwnie,
widząc ich wszystkich w mieście, w którym byli tak niedawno
i jednocześnie tak dawno temu. Dopiero co opuścili nowo
założony Rzym, a teraz znajdowali się w rozległej i zatłoczonej
metropolii. Starożytne ruiny wyrastały tu pomiędzy śre-
dniowiecznymi i renesansowymi kamienicami, tradycja
mieszała się z przemysłem, a Wieczne Miasto tętniło
nowoczesnością.
Bliss zauważyła, że oczy Lawsona rozjaśniły się na jej
widok, chociaż zachował spokój. Ona także trzymała uczucia
na wodzy, nawet jeśli nie potrafiła się powstrzymać przed
uściśnięciem go na powitanie troszeczkę mocniej niż
pozostałych.
- Więc jaki mamy plan? - zapytała.
Chłopcy popatrzyli na siebie, a potem opuścili spojrzenia,
natomiast Ahramin uśmiechnęła się złośliwie. Bliss miała
ochotę ją trzepnąć, ale szczerze mówiąc, zawsze się tak czuła,
nawet po tym wszystkim, co się wydarzyło.
- Nie mamy planu. Dobra. W takim razie powtórzcie mi
przynajmniej, co powiedział Arthur.
- Powiedział, że pojawiło się pęknięcie w strumieniu
czasu. Wydarzyło się coś, co nie powinno się wydarzyć, i teraz
mamy dwa strumienie czasu. Dlatego właśnie ścieżki się
zamknęły - wyjaśnił Lawson. - Musimy się dowiedzieć, co to
było, a potem znaleźć sposób na otwarcie ścieżek. Dopiero
wtedy zdołamy wrócić do świata podziemnego po wilki.
- Dał wam może jakiekolwiek wskazówki, jak mamy się
do tego zabrać? - zapytała Bliss.
-Najwyraźniej potrzebujemy twojej pomocy - oznajmiła
Ahramin. - Chociaż radziliśmy sobie całkiem dobrze i bez
ciebie.
- Wiemy, że pęknięcie w strumieniu czasu nastąpiło tutaj -
powiedział Lawson. - Ale nie wiemy kiedy, ani w jaki sposób.
Musiało to nastąpić już po naszej interwencji, w czasach
świetności imperium rzymskiego, za panowania Kaliguli.
Wtedy zostało odkryte istnienie Ścieżek Umarłych i
wzniesiono pierwszą Bramę Piekieł.
- Kaligula został zdemaskowany jako srebrnokrwisty
Lucyfer. Wampiry nazywają to „kryzysem rzymskim" -
dopowiedziała Bliss.
- Arthur uważa, że twoje wspomnienia nam pomogą,
dzięki nim mamy znaleźć jakiś sposób.
- Wspomnienia mojej matki? Czy mojego ojca?
- Wszystko jedno. - Lawson sprawiał wrażenie
zakłopotanego. Kwestia jej ojca pozostawała drażliwym
tematem.
- No dobra, to może zaczniemy od sprawdzenia, co
wiadomo o Kaliguli. Może w mieście pozostały jakieś budowle
wzniesione przez niego albo powiązane z nim. Może od tego
zaczniemy i poszukamy jakichś wskazówek. Ścieżki Umarłych
są ukryte w uroku, ale zaczynają się od fizycznego miejsca
tutaj, w świecie ludzi. - Bliss popatrzyła na watahę. Byli nadal
zmęczeni po podróży w przeszłość i stoczeniu wielkiej bitwy, a
ona czuła się równie znużona. - Ale najpierw wyśpijmy się
porządnie. Założę się, że żadne z was nie zmrużyło oka w
samolocie.
- Ja zmrużyłem - uśmiechnął się Malcolm.
- Dobra, to gdzie się zatrzymaliście? Chłopcy znowu
popatrzyli po sobie.
- Niczego jeszcze nie załatwiliście, tak? - Bliss postarała
się, żeby zabrzmiało to łagodnie. Lawson wyglądał na
zawstydzonego tym, że byli kompletnie nieprzygotowani. -
Zatrzymamy się w hotelu St. Regis - zdecydowała. -
Mieszkałam tam, kiedy ostatnim razem byłam tu z rodzicami.
- Nie, nie chcemy niczego wytwornego - sprzeciwił się
Lawson. - To nie w naszym stylu.
- Dobra, w takim razie w tym mieście jest pełno
młodzieżowych hosteli. Jestem pewna, że znajdziemy jakieś
miejsce, które będzie nam wszystkim odpowiadać.
Pojechali pociągiem z lotniska do miasta i znaleźli tanie
lokum w centrum. Sprawiało wrażenie czystego. Ponieważ
była
zima, ale minął już sezon świątecznych wyjazdów, dostali
salę tylko dla siebie.
- Wszyscy mamy mieszkać w jednym pokoju? - Ahramin
wydęta wargi.
- Przynajmniej nie dokwaterowano nam nikogo -
zauważył Rafe. - No daj spokój, będzie fajnie. Zupełnie
jakbyśmy byli z powrotem w domu.
Błiss, która nigdy nie mieszkała w zbiorowym
pomieszczeniu, nie była pewna, czy rzeczywiście będzie
fajnie, ale naprawdę nie mieli wyboru. Nie wiadomo, jak długo
będą musieli tu zostać, a brakowało jeszcze trochę czasu do
końca miesiąca, kiedy wreszcie zdoła się lepiej zorientować w
swoich finansach. Pomyślała, że dziwnie jest przenieść się z
Penthouse du Rêves do młodzieżowego hostelu, ale tak właśnie
teraz wyglądało jej życie.
Hostel był skromnie umeblowany, ale przytulny. Na dole,
przy recepcji, znajdowała się niewielka świetlica z kanapami
pokrytymi szorstkim wełnianym obiciem i regałem pełnym
książek i czasopism, pozostawionych przez innych turystów.
Błiss zauważyła, że to miejsce z pewnością nie specjalizowało
się w obsłudze Amerykanów, biorąc pod uwagę, że leżały tu
książki w kilkunastu językach, z których części nawet nie
rozpoznawała. Była z tego raczej zadowolona, poza tym to
tłumaczyło umiarkowane ceny. Mieli dostęp do kuchni, w
której dało się zrobić kanapki - nic na gorąco, ale znaleźli
chleb, przyprawy i trochę sera w lodówce, a także butelki soku.
Jedzenie kanapek z masłem orzechowym i dżemem we
Włoszech było wyjątkowo przygnębiające, ale Bliss uznała, że
przyjdzie czas na porządny posiłek,
kiedy już zorientują się, co powinni zrobić. Zakładając, że
im się to kiedykolwiek uda.
Na górze znajdowały się sale sypialne przypominające
do-rmitorium, po osiem łóżek w każdej. Bliss szybko zajęła
miejsce przy drzwiach. Przez ostatnie kilka lat nauczyła się, jak
ważna jest możliwość szybkiej ucieczki. Najwyraźniej Lawson
miał podobne podejście, bo ulokował się koło niej.
Malcolm wybrał łóżko przy oknie, które mógł otworzyć,
gdyby zaczęło go mdlić. Nie dało się wykluczyć, że pęknięcie
w czasie ma coś wspólnego z Piekielną Sforą i istniała szansa,
że najmłodszy chłopak zdoła pochwycić zapach ogarów.
Bliss obserwowała Ahramin, która chodziła tam i z
powrotem wzdłuż rzędu łóżek, zastanawiając się, które
najlepiej jej odpowiada. Jak łatwo zgadnąć, wybrała miejsce
obok Lawsona. Edon sprawiał wrażenie poirytowanego, ale nie
powiedział ani słowa.
Bliss czuła się jeszcze bardziej zagubiona niż wcześniej.
Co tu się działo? Kiedy po raz ostatni widziała Ahramin,
ciemnowłosa dziewczyna była bliska śmierci i walczyła z
obrożą piekielnego ogara. Jednakże wydawało się, że ona i
Edon są w sobie mimo wszystko zakochani, nawet jeśli nie
było jasne, czy zostaną razem. Czy coś się wydarzyło od tamtej
pory? Jak to możliwe, skoro Bliss była z nimi prawie przez cały
czas? Czy chodziło o coś innego? Na przykład o coś, co
wydarzyło się, zanim uciekli ze świata podziemnego?
- No to ja zostanę z Macem - stwierdził Rafe i rzucił
plecak na drugie łóżko przy oknie.
Edon wyraźnie miał ochotę zaprotestować, ale ostatecznie
położył swoje rzeczy między Rafem a Ahramin. -Jesteście
pewni, że nikogo tu nie dokwaterują?
- Obiecali, że nie - powiedziała Bliss. - Ale nie gwarantuję
niczego w kwestii łazienek. Są dla wszystkich i może z nich
korzystać tylko jedna osoba naraz. I przykro mi to mówić, ale
są naprawdę obrzydliwe.
Zwiodła ją czystość pozostałych pomieszczeń, ale
łazienki okazały się malutkie, pełne pleśni i grzyba. Bliss
wiedziała, że z najwyższym trudem zmusi się do korzystania z
prysznica, tylko wtedy gdy będzie to absolutnie konieczne.
Pytanie brzmiało, gdzie miała się przebrać.
Jakby na komendę Ahramin zaczęła zdejmować ubranie.
- Jak rozumiem, nie będziemy mieć przed sobą tajemnic
-oznajmiła leniwie, stojąc na środku pokoju w samym staniku i
majtkach. Irytacja Bliss przeszła jej w momencie, kiedy zoba-
czyła blizny na szyi dziewczyny i przypomniała sobie, że Ahri
nie miała łatwego życia.
Bliss przebrała się w piżamę tak dyskretnie, jak to było
możliwe. Nie czuła potrzeby robienia z siebie widowiska, tak
jak wcześniej Ahramin. Góra piżamy na bluzkę, bluzka
ściągnięta przez otwór na głowę w górze od piżamy, stanik
zdjęty przez rękaw piżamy. Łatwizna. Zostały jej tylko
spodnie, ale kogo obchodziło, czy pokaże nogi?
Podniosła głowę i zobaczyła, że Lawson bezskutecznie
próbuje stłumić śmiech.
- Co jest? - zapytała.
- Ty - odparł. - Byłem pewien, że zaraz coś sobie skręcisz.
- Cicho bądź - odparła, także ze śmiechem. Trzepnęła jego
gołą pierś zwiniętą w kłębek bluzką.
Złapał bluzkę i przyciągnął Bliss do siebie.
- Cześć - powiedział. - Tęskniłem za tobą.
Wtuliła się w jego ramiona, zapominając na moment,
gdzie się znajdują.
- Znajdźcie sobie jakiś pokój! - krzyknął Malcolm.
- Już mamy! - odkrzyknął Lawson, ale puścił Bliss, która
westchnęła.
- Dobranoc - szepnął. Wyciągnął ręce tak, że koniuszki
ich palców się zetknęły.
- Dobranoc - odpowiedziała, wiedząc, że trudno jej będzie
zasnąć tak blisko, a jednocześnie tak daleko od niego.
D WADZIEŚCIA SIEDEM

Schuyler

Nie rozumiem - zdziwiła się Schuyler. - Co takiego


powiedziała Cordelia? Decca potrząsnęła głową.
- Przykro mi... nie wiedzieliśmy. Gdybyśmy wiedzieli o
tobie, nigdy nie trzymalibyśmy się z dala od ciebie. Co też
musiałaś sobie o nas myśleć!
Schuyler zastanawiała się, jak Cordelia mogła jej to zrobić
- tak całkowicie odizolować ją od rodziny ojca? Co jej przyszło
do głowy? Z drugiej strony, biorąc pod uwagę, co zrobiła
Allegra, Cordelia działała w najlepszym interesie
Zgromadzenia. Starała się uporządkować bałagan
pozostawiony przez córkę, zrywając wszystkie więzi łączące
Allegrę z jej ludzką pomyłką.
Decca napełniła dwie szklanki mrożoną herbatą, a potem,
ku zaskoczeniu Schuyler, zalała się łzami.
- Wiedziałam, że jest w tym coś dziwnego. Powiedziała
nam, żebyśmy się nie fatygowali na pogrzeb, nie wiedzieliśmy
nawet,
dokąd wysłać kwiaty, nie było też żadnych nekrologów.
Powinnam bardziej stanowczo dociekać prawdy, od początku
mi się wydawało, że ona coś przede mną ukrywa. Jesteś córką
Allegry, domyśliłam się tego, kiedy tylko weszłaś do pokoju.
Niesamowicie przypominasz ojca, masz...
- Mam jego oczy - uśmiechnęła się Schuyler.
- Tak - skinęła głową Decca. - Tak się cieszę! -
wykrzyknęła nieoczekiwanie i ścisnęła dłoń Schuyler.
To wystarczyło, żeby Schuyler także zaczęła płakać,
chociaż była całkowicie pewna, że tego nie zrobi.
- Ja też - chlipnęła.
Przez dłuższą chwilę trzymały się za ręce i cicho płakały,
aż wreszcie jej babka wyprostowała się, potrząsnęła głową i
opanowała uczucia.
- Był niezwykle szczęśliwy z twoją matką. Naprawdę
bardzo się kochali.
Schuyler skinęła głową. Nie zdołała jeszcze całkiem się
uspokoić, więc wypiła łyk mrożonej herbaty.
- Po ślubie mieszkali przez jakiś czas w Nappa, ale
Allegra tęskniła za Nowym Jorkiem. Przeprowadzili się do
miasta, niedługo potem zniknęli i dłuższy czas nie miałam od
nich żadnych wieści. Starałam się jakoś nawiązać z nimi
kontakt, dzwoniłam do twojej matki, twojej babki, pisałam
listy, ale bez żadnej odpowiedzi. To było niepodobne do Bena,
ale szanowałam jego prawo do własnego życia. Twoja matka
zawsze była... inna, jednak być może zachowywałam się zbyt
ostrożnie, zbyt łatwo ustępowałam, a potem było już za późno.
Schuyler była ciekawa, czy Decca także ją uważa za
„inną". To bardzo prawdopodobne, ponieważ miała przeczucie,
że niewiele rzeczy umyka uwadze jej nowej babki. Wampiry
musiały się nieźle napracować, żeby uniemożliwić jej poznanie
prawdy.
- To już nie ma znaczenia - powiedziała. - Jestem tu teraz i
w końcu się spotkałyśmy.
- Tak, to cudowne - rozpromieniła się Decca. - Mamy tyle
do nadrobienia! Uczysz się jeszcze? Jest w twoim życiu jakiś
chłopak? Opowiedz mi o wszystkim!
Opowiedzieć jej o wszystkim? To było niemożliwe,
jednak Schuyler uznała, że może przekazać zredagowaną
wersję prawdy. Opowiedziała o dzieciństwie pod opieką
Cordelii, na Upper West Side, a także o nauce w Duchesne.
Wspomniała o krótkiej przygodzie z modelingiem i o tym, że
nie wie jeszcze, co chce robić w życiu (to nie była prawda, ale
przynajmniej wyjaśniało, dlaczego nie poszła do college'u). W
końcu odetchnęła głęboko, kiedy doszła do Jacka.
Jak mogła wyjaśnić, co zaszło między nimi?
- Był ktoś w moim życiu - przyznała. - Byłam zakochana.
Było nam trudno, musieliśmy pokonać wiele przeszkód, żeby
być razem... Ale to było cudowne.
- Używasz czasu przeszłego - zauważyła Decca. - Co się
stało?
- Nie jestem całkiem pewna - powiedziała Schuyler. -
Wiem tylko, że odszedł i wydaje mi się, że już nigdy nie wróci.
-Ja także straciłam męża. - Decca znowu ścisnęła dłoń
Schuyler. - Rozumiem to poczucie straty, wrażenie, że zabrana
została jakaś część ciebie. Ze się skurczyłaś, że jest cię mniej
niż kiedyś.
- Właśnie tak - potwierdziła Schuyler. - Mam poczucie, że
czegoś we mnie brakuje i nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam
to odzyskać.
- Jesteś jeszcze młoda - powiedziała Decca. - Wiem, że
zawsze się tak mówi i że teraz to się wydaje niemożliwe, ale
twoje serce się zagoi i może kiedyś w przyszłości...
Schuyler nie była jeszcze gotowa, żeby zastanawiać się,
jak ma wyglądać jej życie po stracie Jacka. Poza tym
zajmowały ją sprawy znacznie ważniejsze niż prywatne
uczucia - jednak myśl o tym, że on naprawdę odszedł na
zawsze, okazała się zbyt trudna do zniesienia i Schuyler
zaczęła znowu płakać. Pomyślała, że musi się wziąć w garść.
- Widzę, że jeszcze za wcześnie o tym myśleć -
stwierdziła Decca. - Rozumiem cię, nawet ja mam przyjaciół,
którzy próbują mnie umawiać na randki. Nie mam serca im
powiedzieć, że nie jestem jeszcze na to gotowa i może nigdy
nie będę, chociaż minęły już całe lata.
- Ale masz jeszcze innych bliskich - przypomniała
Schuyler. - Masz wnuczkę...
- Owszem, Finn - uśmiechnęła się Decca. - Koniecznie
musisz ją poznać. Będzie zachwycona tym, że ma siostrę.
Schuyler miała nadzieję, że naprawdę tak będzie, choć
bez trudu potrafiła sobie wyobrazić przeciwną sytuację.
- Miałaś więcej dzieci? - zapytała.
- Nie, niestety Bendix był jedynakiem - odparła Decca.
-Oczywiście próbowaliśmy przez całe lata, ale nie mieliśmy
tych wszystkich zaawansowanych cudów medycyny, jakie wy,
młodzi,
macie do dyspozycji. Jeśli naturalny sposób zawodził,
możliwości lekarzy były ograniczone. W tej chwili jestem
praktycznie sama.
Schuyler nie była pewna, czy to znaczy, że nadal nie
utrzymuje kontaktu z Benem i obawiała się o to zapytać.
Zamiast tego powiedziała cicho:
- Ja też. Cordelia była moją jedyną krewną, a
przynajmniej jedyną, jaką znałam.
- No cóż, w takim razie to cudownie, że odnalazłyśmy się
nawzajem - powiedziała Decca. - Gdzie się zatrzymałaś? Ko-
niecznie przywieź tu rzeczy i zamieszkaj u mnie na trochę, jeśli
nie masz innych zobowiązań.
- Chciałabym, żeby to było możliwe - odparła całkiem
szczerze Schuyler. - Ale... - Nie miała pojęcia, jak wyjaśnić,
dlaczego nie może zostać. Musiała coś wymyślić. - Moi
przyjaciele potrzebują mojej pomocy i tym się właśnie teraz
zajmuję. Dlatego tu przyjechałam, ale niedługo muszę do nich
wracać.
- Rozumiem - Decca była wyraźnie rozczarowana. - No
cóż, w takim razie nie będę cię zatrzymywać.
- Nie, to nie tak! - zaprotestowała Schuyler. - Naprawdę
chciałabym zostać i mam nadzieję, że jeśli mnie zaprosisz, uda
mi się kiedyś tu przyjechać.
Decca uśmiechnęła się.
- Oczywiście, że cię zapraszam. Zrób, co musisz zrobić, a
ja będę czekać na twój powrót.
- Jest jeszcze jedna sprawa, o którą chciałam zapytać -
zaczęła Schuyler.
- O Bena?
Schuyler skinęła głową.
- Domyślałam się tego - powiedziała Decca.
- On wrócił tutaj, prawda? - zapytała Schuyler.
- Tak, wrócił. - Decca uśmiechnęła się ze smutkiem.
- Muszę go odszukać. Wiesz może, gdzie jest?
- Wiem - Decca spojrzała na nią z troską.
- Gdzie? -Tutaj.
D WADZIEŚCIA OSIEM

Mimi

TYM razem Mimi podróżowała sama, a pod nieobecność


Jacka jazda pociągiem przez ponury pejzaż złożony ze skał i
popiołów ciągnęła się bez końca. Dziewczyna bezustannie
zastanawiała się, co zrobić, żeby jakoś się z tego wyplątać, a na
szyi ciążył jej szmaragd. Zguba Lucyfera. Ciężar, który mu-
siała nieść, gniew Lucyfera, mający dosięgnąć wszystkich
drogich jej sercu. Ona i Jack nie oszukali go nawet na moment,
naprawdę byli głupcami.
Zastanawiała się, jak do tego doszło. Dawniej było
znacznie prościej, kiedy ona i Jack odgrywali szopkę
odnowienia więzi. Jasne, ten cykl nie mógł się równać z
Wersalem w dobie renesansu, ale w Nowym Jorku prowadzili
naprawdę przyjemne życie. Jakim cudem wszystko się tak
skomplikowało?
Mimi uświadomiła sobie, że przyczyną było przyjście na
świat Schuyler Van Alen. Córka Gabrieli, półkrwi człowiek,
stała się katalizatorem zmian - czy tego właśnie chciała
Gabriela? Zgro-
madzenie rozpadło się, wampiry zeszły pod ziemię,
Brama Obietnicy znajdowała się o krok od zniszczenia, a klucz
do Niebios okazał się w zasięgu ich wroga.
Co zamierzała zrobić Mimi? Musiała ostrzec Kingsleya,
Schuyler i Olivera, co ma się wydarzyć - ale jak? Zakładała, że
gdzieś w Londynie musi się znajdować kryjówka venatorów,
na pewno właśnie dlatego Kingsley się tam zatrzymał. Ale
gdzie? Może Jackowi uda się znaleźć to miejsce. Szkoda, że
nie zdążyli porozmawiać przed wyruszeniem w drogę, przez to
nie mogli uzgodnić działań i planowanych podstępów.
Jack, gdzie jest kryjówka venatorów?
Co ty tu robisz? Dlaczego jesteś w świecie ludzi?
Szukam Kingsleya. Lucyfer mnie także zlecił misję.
Jaką?
Nie mogę teraz wchodzić w szczegóły. Wiesz, gdzie ta
kryjówka?
Jeszcze jej szukam.
Daj mi znać, kiedy ją znajdziesz- Mogę odwrócić uwagę
Danjała, żeby nasi przyjaciele mieli czas na ucieczkę.
Dawniej Mimi mogłaby zajrzeć do dowolnej wytwornej
restauracji lub klubu w Londynie i znaleźć wampira, który
wskazałby jej drogę. Nie zauważyła tego, kiedy poprzednio
odwiedzała miasto, ale teraz wrażenie było upiorne. W
Londynie panowała posucha na wampiry (żart zdecydowanie
zamierzony). Nikt nie został w żadnym z modnych lokali, w
żadnym klubie dla panów, nigdzie. Poczuła przeszywający
smutek na myśl o aktualnej sytuacji jej rasy.
Zadzwoniła do starych rodów w Nowym Jorku,
rozmawiała z nielicznymi pozostałymi w mieście śmiałkami,
ale nikt nie wiedział, gdzie ukrywają się venatorzy.
- Na razie nie wychylamy się i czekamy, aż ktoś obejmie
przywództwo - powtarzali wszyscy.
Miała ochotę wrzasnąć, że to ona była przywódczynią, ale
to by jej w niczym nie pomogło. W końcu spróbowała
najbardziej przyziemnej metody, jaką potrafiła sobie
wyobrazić: zadzwoniła do rodziców Olivera. Zausznicy także
się ukrywali, ale rodzina Olivera była niezwykle
przewidywalna. Zachowywali się jak strusie, chowając głowy
w piasek i zostawiając na widoku całą resztę. „Ukrywali się" w
pobliżu Southampton, w miejscowości Water Mill.
- Proszę mi powiedzieć, gdzie on jest - nalegała. - To
ważne.
- Nie odzywa się do nas od jakiegoś czasu - odparła pani
Hazard-Perry. - Był w Londynie, ale potem coś się zdarzyło w
Repozytorium... Możliwe, że jest w tej chwili w Stanach.
Martwimy się o niego. Jeśli go pani znajdzie, czy mogłaby go
pani poprosić, żeby się z nami skontaktował?
- A gdzie mieszkał w Londynie? Na pewno mu powtórzę,
żeby do państwa zadzwonił.
- Naprawdę nie powinniśmy mówić nikomu - broniła się
pani Hazard-Perry. - Obowiązują nas kategoryczne rozkazy.
- Czyje? - zapytała Mimi. Kto w tej chwili rządził w Zgro-
madzeniu?
- Oczywiście venatora Martina. Oczywiście. Przewodził
im Kingsley Martin.
- To naprawdę ważne. Wie pani chyba, że inaczej bym nie
dzwoniła.
Pani Hazard-Perry westchnęła. Mimi wiedziała, że już
prawie ją ma.
- On jest w poważnym niebezpieczeństwie. Mogę pomóc
tylko, jeśli się dowiem, gdzie znajduje się kryjówka. Obiecuję,
że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby nic mu się nie stało.
Najwyraźniej to wystarczyło. Pani Hazard-Perry podała
jej adres.
Mimi ledwie pamiętała, żeby podziękować, zanim
zakończyła rozmowę i wsiadła do taksówki. Podała kierowcy
nazwę ulicy i postarała się psychicznie przygotować na to, co
powinna zrobić. Musiała istnieć jakaś metoda na wyplątanie się
z tego, nawet jeśli łańcuch na jej szyi przykuwał ją praktycznie
do Księcia Ciemności. Znajdzie sposób, żeby dać Kingsleyowi
do zrozumienia, co się dzieje, upozoruje walkę, podczas której
on będzie mógł udać, że zginął, a ona pomoże mu w ucieczce.
Kiedy taksówka zbliżyła się do podanego przez matkę
Olivera adresu, ugrzęzła w okropnym korku. To było dziwne -
ta dzielnica nie była szczególnie gęsto zaludniona i znajdowała
się daleko od najbardziej zatłoczonych rejonów Londynu.
Mimi zobaczyła wozy policyjne i taśmę zagradzającą przejazd
- w Londynie miała ona kolor białobłękitny.
- Co się dzieje? - zapytała taksówkarza.
- Nie wiem. Podjadę tak blisko, jak się da, ale chyba
będzie pani musiała przejść resztę drogi.
Podjechał pod samą taśmę.
- To niestety chyba jest ten adres, którego pani szuka -
oznajmił. Zatrzymali się przed kryjówką, albo raczej tym, co z
niej pozostało.
Była spalona do fundamentów.
Mimi wyskoczyła z taksówki i zaczęła się przepychać
przez tłum zebrany na chodniku. Na uboczu zauważyła cicho
popłakującą kobietę, więc zbliżyła się do niej ostrożnie.
-Jak się pani czuje?
Kobieta chlipnęła i wydmuchała nos w chusteczkę.
- Nic mi nie jest - powiedziała. - Po prostu straciłam pracę.
- Popatrzyła na dymiące zgliszcza pozostałe po domu i znowu
zaczęła płakać.
- Pani tu pracowała? - zapytała Mimi. Kobieta skinęła
głową.
- Jako pokojówka. To było naprawdę dobre miejsce.
Mnóstwo sprzątania po tych wszystkich imprezach, ale miałam
uczciwą pracę.
Chyba rzeczywiście znalazła dom Kingsleya.
- Znałam tych ludzi, którzy tu ostatnio mieszkali - powie-
działa Mimi. - Nie było ich chyba w środku, kiedy to się stało?
Kobieta potrząsnęła głową.
- Ta młoda pani i jej przyjaciel wyjechali kilka dni temu.
Pozostali wyjechali wczoraj wieczorem, zupełnie jakby
przeczuwali, że stanie się coś złego.
- Myśli pani, że wiedzieli?
- Nie powiedzieli ani słowa służbie, chociaż słyszałam, że
dali wszystkim dzień wolnego, więc może się spodziewali
czegoś. Ale
nie powiedzieli nic tym wszystkim, którzy mieli przyjść
dzisiaj do pracy. Rano zastaliśmy taki widok.
- I jest pani pewna, że wszyscy wyjechali - powtórzyła
Mi-mi. - Wie pani może, dokąd?
- Nie mam pojęcia - odparła pokojówka. - Ale jeśli ich
pani znajdzie, proszę im powiedzieć, że zalegają nam z wypłatą
za ten tydzień.
Mimi miała ochotę ją uściskać. Byli żywi! Jej przyjaciele
żyli! Dzięki Bogu. Kingsley był cały i zdrowy. Wręczyła
kobiecie kilka banknotów z torebki.
- Proszę. Na pewno chcieliby, żeby pani to wzięła.
Kto mógł to zrobić? Czy Lucyfer wysłał jeszcze kogoś
bez ich wiedzy? Mimi obeszła budynek, bez trudu
prześlizgując się przez blokady czerwonokrwistych. Na tyłach
domu, za stertą gruzów, znalazła odpowiedź.
Jack trzymał w ręku pochodnię.
- Ty to zrobiłeś? - zapytała, zaszokowana.
- Zjawiłem się za późno. Zdążyli uciec.
Dzięki Bogu. Dzięki Bogu. Wiedziałeś, że uciekli,
prawda? Dzięki Bogu.
Jack nie odpowiedział.
- Jack? Wszystko w porządku?
- Jaki to ma sens? - zapytał, kopiąc leżący na ziemi ka-
mień.
- Nie rozumiem?
- Chodzi mi o to, co my tu właściwie robimy?
- Jack, powtarzam, nie mam pojęcia, o czym mówisz.
- O wszystko to, co robimy od wieków, Mimi.
Walczyliśmy po niewłaściwej stronie podczas wojny, a
chociaż przeszliśmy na stronę Światła, zostaliśmy za to
ukarani. Przez cale stulecia żyliśmy na Ziemi w kolejnych
cyklach: w Rzymie, Francji, Plymouth. Mieliśmy nadzieję na
zbawienie, szukaliśmy odkupienia naszych grzechów. Po co?
Co w zamian dostaliśmy?
- O czym ty mówisz? - zapytała Mimi z przerażeniem. Nie
pamiętała, by kiedykolwiek mówił podobne rzeczy albo
sprawiał wrażenie tak wściekłego i jednocześnie
sfrustrowanego. Przypomniała sobie o klejnocie, który nosiła
na szyi.
- Może za bardzo się staramy. Może powinniśmy po
prostu...
- Poddać się?
- Właśnie. Po co z tym walczyć? Dlaczego tu jesteśmy?
Żeby od siebie odejść? Dlaczego? - Przyciągnął ją do siebie. -
Jestem głupcem - wyszeptał, wtulając twarz w jej włosy i
oddychając jej zapachem.
Mimi uświadomiła sobie, że reaguje na niego, na jego
dotyk, na znajome uczucie bliskości - tak jak zawsze. Od
bardzo dawna jej nie przytulał, ale czemu właśnie teraz?
Dlaczego powiedział coś takiego? W tym momencie
uświadomiła sobie, że nawet gdyby mówił szczerze, ona nie
chciała tego słyszeć. Nawet gdyby znowu zaczęło mu na niej
zależeć, ona go już nie chciała.
Odsunęła się od niego.
- Nie mówisz... nie mówisz poważnie. - Czuła, że łzy jej
napływają do oczu. Wiedziała teraz, że kochała go, ponieważ
zawsze walczył z ciemnością we własnym sercu, będącą
częścią niego. Chciał się stać dobry, nawet jeśli został
stworzony do by-
cia złym. To dzięki niemu Lucyfer omal nie zatriumfował.
Gdyby Jack w ostatniej chwili się od niego nie odwrócił,
Niebiosa już dawno należałyby do nich.
- Mam dość udawania kogoś, kim nie jestem. Udawania,
że nie pragnę tego, czego pragnę.
-Jack, przestań, to przerażające.
- Nie nazywam się Jack Force. Nazywam się ABBADON.
Zostałem stworzony z mroku i cienia, z materii świata
podziemnego. - W tym momencie ogarniająca go ciemność
zniknęła tak samo szybko, jak się pojawiła. Jack uśmiechnął się
do Mi-mi rozdzierającym serce, pięknym i promiennym
uśmiechem. - Po co mamy czekać na ocalenie, Azrael, skoro
możemy sami po nie sięgnąć?
D WADZIEŚCIA DZIEWIĘĆ

Bliss

Następnego dnia Bliss wstała wcześnie i schowała rzeczy


do hostelowej szafki. Edon i Ahramin dyskutowali
gorączkowym szeptem. Edon wydawał się zmęczony i
zirytowany, miał czerwone obwódki wokół oczu, podczas gdy
Ahramin jak zwykle uśmiechała się złośliwie.
- Wszystko w porządku? - zapytała Bliss.
Ahramin spojrzała na nią chłodno i nie odpowiedziała.
Kiedy obudzili się pozostali chłopcy, cała paczka wyszła na
miasto, żeby zdecydować, gdzie zaczynają poszukiwania.
- Znalazłem kilka budowli, które zaczęto wznosić za
panowania Kaliguli - oznajmił Malcolm, podnosząc komórkę. -
To głównie mosty i akwedukty, ale najważniejszy wydaje się
Circus Maximus. To był kiedyś położony w centrum miasta tor
wyścigowy, na środku którego stał egipski obelisk.
- Może tam zaczniemy? - zaproponował Lawson.
Bliss wzruszyła ramionami.
- Miejsce dobre jak każde inne. Gdzie to jest?
- Oczywiście samego toru już nie ma, teraz wznosi się tam
Bazylika Św. Piotra.
- Oczywiście - uśmiechnęła się krzywo Ahramin, ale
została zignorowana.
- Mieści się w niej najsłynniejszy grobowiec świata -
dodał Malcolm.
- Czyli droga do piekła zaczyna się pod Watykanem? -
zapytała Ahramin. - Wydaje się wam to prawdopodobne?
- W historii wampirów działy się dziwniejsze rzeczy -
stwierdziła Bliss. - Poza tym Kaligula nakazał wybudować
cyrk, czyli stadion sportowy, a nie Stolicę Apostolską.
Plac Św. Piotra stanowił oszałamiający widok. Pogoda
była nietypowo ciepła jak na tę porę roku, a słońce oświetlało
otaczające plac kolumny, sprawiając, że niemalże lśniły
własnym blaskiem.
- Wiedzieliście, że święty Piotr był pierwszym papieżem?
-zapytał Malcolm. - Właśnie dlatego został tutaj pochowany.
- Dzięki za lekcję historii - prychnęła Ahramin. - Jak bę-
dziemy mieli ochotę na zabawę w turystów, zatrudnimy cię
jako przewodnika. Pospieszmy się w końcu.
Dlaczego musiała się tak okropnie zachowywać przez
cały czas?
- Ja jestem tego ciekawa - wtrąciła Bliss, raczej po to,
żeby dokuczyć Ahri niż z prawdziwego zainteresowania.
Malcolm spojrzał na nią z wdzięcznością.
- Część sklepienia bazyliki zaprojektował Michał Anioł,
ale mnie najbardziej interesowałaby Kaplica Sykstyńska.
Szkoda, że nie będę mógł jej zobaczyć - westchnął.
Mieszkańcy świata podziemnego nie mieli wstępu do
miejsc naznaczonych boskością, a Bazylika Św. Piotra była
jedną z najważniejszych świątyń chrześcijaństwa.
- Nie rozumiem tylko, jakim cudem możesz tam wejść,
biorąc pod uwagę, kim był twój ojciec - powiedziała Ahramin
do Bliss.
- To nieważne. Ja i Bliss wejdziemy do środka i
rozejrzymy się. Wy zostańcie tutaj i miejcie oczy otwarte.
Szukajcie w wymiarze uroku czegoś przypominającego
przejście - polecił Lawson. - No chodź - rzucił do Bliss i oboje
ruszyli za tłumem turystów wchodzących do bazyliki.
Chodzili po imponującej katedrze, zachwycając się
rozmachem wznoszącego się wysoko sklepienia i
zapierającymi dech w piersiach zdobieniami. Przed ołtarzem
stali pielgrzymi, wyglądający jak karły wobec wielkości Boga.
- Widzisz tu coś? - zapytał Lawson. Bliss potrząsnęła
głową.
- No dobra, to idziemy dalej - zdecydował Lawson.
Przez resztę dnia zwiedzali najciekawsze miejsca Stolicy
Apostolskiej. Bliss żałowała, że nie znaleźli się tutaj w innych
okolicznościach - sklepienie Kaplicy Sykstyńskiej było
cudowne, ale nie miała czasu się mu przyglądać. Całkowicie
pochłaniało ją poszukiwanie początku ścieżki do świata
podziemnego. Może w wymiarze uroku dałoby się dostrzec
wskazówki, które zdradziłyby obecność starożytnego
przejścia?
Na razie widzieli tylko przepiękne dzieła sztuki, tłumy
turystów i zachwycające freski. Nic nie wskazywało na to, by
to miejsce było czymś więcej niż świętym przybytkiem.
Spotkali się z czekającymi na zewnątrz chłopakami i
Ahra-min, którzy także nie mieli dla nich żadnych wieści.
Zbliżał się wieczór i wszyscy byli wykończeni, więc po
przerwie na pizza al taglio wrócili do hostelu.
Ahramin przebrała się przed snem, jak zawsze robiąc
strip-tiz, ale zarówno Lawson, jak i Edon starannie unikali
zwracania na nią uwagi, co wyraźnie ją poirytowało. Bliss nie
zamierzała dawać Lawsonowi kolejnej okazji do żartów, więc
postanowiła udawać, że jest sama w pokoju, i przebrała się
szybko. Zdążyła jednak rzucić okiem na Lawsona, który
odwrócił spojrzenie.
Obserwował ją. Nie Ahramin, tylko ją.
Bliss poczuła, że przeszły ją ciarki, ale była zbyt
zmęczona, żeby coś takiego mogło przeszkodzić jej w
zaśnięciu. Zapadła w sen, kiedy tylko położyła głowę na
poduszce.
Szybko jednak tego pożałowała, ponieważ od razu
przyśnił się jej koszmar. Znajdowała się w mrocznym miejscu,
chyba w podziemiach, ale czuła się dziwnie. Miała wrażenie,
że jest w dwóch miejscach jednocześnie, a w jednym z nich
widziała samą siebie jak gdyby z zewnątrz.
Zaraz - to nie była ona, tylko ktoś inny, znajomy, a
jednocześnie widziany po raz pierwszy.
Allegra? Czy to jej matka biegła przez labirynt?
Kimkolwiek była ta kobieta, bała się śmiertelnie. Bliss
czuła jej strach, widziała pot na czole i słyszała łomot serca.
Wyczuwała nieopisany lęk, wiedziała, że jakaś złowroga istota
zbliża się coraz bardziej i zaraz stanie się coś okropnego.
Obie jej wizje zbliżały się do siebie i Bliss czuła, że
niedługo się spotkają, a wtedy może zrozumie, co tu się
dzieje...
Obudziła się jednak, zanim to nastąpiło.
Musiała chyba jęczeć przez sen, ponieważ gdy tylko
usiadła na łóżku, podbiegł do niej Lawson.
- Co się dzieje? - szepnął. - Wszystko dobrze?
- To tylko koszmarny sen - odparła także szeptem. - Nic mi
nie jest.
- Nieprawda, cała się trzęsiesz - zauważył. Rzeczywiście,
nagle zrobiło się jej zimno i nie mogła powstrzymać drżenia.
- Podnieś kołdrę - polecił Lawson i wsunął się koło niej do
łóżka. - No dobra, możesz się położyć.
Ciepło drugiego ciała obok niej było kojące, więc Bliss
oparła mu głowę na piersiach.
- Okropnie się bałam - przyznała. - Miałam wrażenie, że
znajduję się w dwóch miejscach jednocześnie i zaraz stanie się
coś potwornego. Nie mogłam temu zapobiec, a może nawet
sama za to odpowiadałam. Miałam całkowity chaos w głowie. -
Poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Nadal pamiętała tamten
lęk, nigdy w życiu nie była tak przestraszona. Kim była tamta
dziewczyna? Co się z nią działo? Czy to była Allegra? A jeśli
tak, przed czym uciekała?
- W porządku - uspokajał ją Lawson. - Wszystko będzie
dobrze. - Pocałował ją w czubek głowy i objął ramionami.
Leżeli
przytuleni, a jego podbródek opierał się o jej czoło. Zaczął
ją całować, początkowo delikatnie, ale potem bardziej
namiętnie, jakby nie tylko chciał ją pocieszyć, ale także dać
wreszcie do zrozumienie, jak mu przykro, że zostawił Bliss w
taki sposób w Nowym Jorku.
Lawson poruszył się, jego dłoń wsunęła się w jej włosy,
jej nogi oplątały jego ciało. Było cudownie, on był cudowny, a
Bliss zatraciła się całkowicie w rozkoszy płynącej z tej
bliskości, aż do momentu, kiedy kołdra się zsunęła, a ona
uświadomiła sobie, że w pokoju są jeszcze cztery inne osoby.
- Nie tutaj - wyszeptała. - Nie możemy.
Lawson nie powiedział ani słowa, ale od razu się odsunął.
Rozumiał, że Bliss ma rację, chociaż dziewczyna wolałaby,
żeby troszeczkę bardziej protestował.
- Wybieramy sobie fatalne momenty - powiedziała.
Pocałował ją jeszcze raz i wrócił do własnego łóżka.
- Śpij dobrze. Łatwo mu powiedzieć.
T RZYDZIEŚCI

Schuyler

Po powrocie od Decki Schuyler wysłała Oliverowi SMS.


Potrzebuję Cię. Przyjedziesz? Nie poradzę sobie sama.
Oliver wrócił do Los Angeles pierwszym możliwym
lotem, ponieważ ponad wszelkie obowiązki w Repozytorium
przedkładał obowiązki jej zausznika i przyjaciela. Schuyler
spotkała się z nim przed terminalem lotniska i rzuciła się
przyjacielowi na szyję, kiedy tylko go zobaczyła.
- Cześć - powiedział. - Też za tobą tęskniłem.
Schuyler zauważyła jednak, że dość niezgrabnie
odwzajemnił jej uścisk i poczuła się zawstydzona swoją
reakcją, szczególnie po tym wszystkim, co między nimi zaszło.
- Przepraszam...
- Nic nie szkodzi. - Poklepał ją po plecach i odsunął się
niemal niedostrzegalnie. Schuyler zrozumiała, że chociaż
pozostali przyjaciółmi, pewne rzeczy się zmieniły i nie mogła
już zakładać, że będzie oddany tylko jej. Cokolwiek wydarzyło
się między nim
a tą czarownicą z East Village, bez wątpienia podziałało.
Należał teraz tylko do siebie.
- Mam ci tyle do opowiedzenia, że nie wiem w ogóle, od
czego zacząć - oznajmiła. - Ale najpierw powiedz mi, co się
stało w Nowym Jorku.
Oliver potrząsnął głową.
- Jest niedobrze. Repozytorium zostało zniszczone, a
Ren-field zamordowany. Srebrnokrwiści mogą w każdej chwili
przełamać zaklęcia ochronne, więc Zgromadzenie jest
praktycznie bezbronne.
Schuyler przyjęła te wieści spokojnie, ponieważ nie
stanowiły dla niej zaskoczenia. Siła wampirów znacząco
osłabła od rozwiązania Zgromadzeń.
- Poza tym wygląda na to, że był tam ktoś jeszcze.
Przeglądał akta i zostawił otwarte teczki.
- Kto to był?
- Nie wiem, ale używał hasła Bliss - odparł Oliver. Bliss!
Schuyler poczuła przypływ nadziei.
- Myślisz, że to była ona?
- Może, jeśli mamy szczęście. Pamiętasz Jane Murray,
naszą nauczycielkę historii? Teraz nosi w sobie duszę
Obserwatorki i także powróciła. Skontaktowała się ze
Zgromadzeniem, pomoże im znaleźć Bliss i dowie się, czy
dotarła do wilków.
Znajdowali wiele nowych fragmentów układanki, ale
nadal wiele rzeczy musiało się wydarzyć, żeby odnieśli sukces.
A poza tym pojawiało się wiele komplikacji.
Ruszyli w stronę parkingu dla prywatnych samochodów.
- Dobra wiadomość jest taka, że Kingsley wrócił -
powiedział Oliver.
- Gdzie on się podziewał?
- Nie chciał się przyznać, ale mówi, że wie teraz, co
planują demony i ma pomysł, jak im przeszkodzić. Zwołał radę
venatorów, żeby zaplanować atak.
-Atak?
- Chce wyciągnąć ich z ukrycia. Wiemy, gdzie się
znajduje Brama Obietnicy, więc lepiej będzie, żeby
zaatakowali, kiedy się tego spodziewamy, a nie z zaskoczenia.
Jak to mówią, musimy wyłożyć wszystkie karty na stół.
- Czy to rozsądne?
- Skąd ja mam wiedzieć? Jestem tylko prostym
zausznikiem, nie venatorem. Ale ze strategicznego punktu
widzenia brzmi rozsądnie. Nie wiemy, kiedy srebrnokrwiści
planują szturm na bramę, a w ten sposób zyskamy niewielką
przewagę. Będziemy mogli się przygotować. - Oliver otarł
czoło grzbietem dłoni. - No dobrze, powiedz mi, co się tutaj
wydarzyło? Miałaś urocze spotkanie rodzinne z babcią? Była
pulchna i ciepła? Upiekła dla ciebie ciasteczka?
Sky żartobliwie trzepnęła go w rękę.
- Nie kpij sobie! Nie, nie było żadnych ciasteczek. -
Przewróciła oczami. O ile wiedziała, babcie Olivera także nie
należały do osób piekących ciasteczka. Doro Samuels działała
na rzecz konserwacji Grand Central Station oraz Central Parku,
podczas gdy Eleanor Hazard-Perry była pionierką programów
telewizyjnych dla najmłodszych i uczyła dzieci czytać,
wykorzystując me-
tody oparte na wampirzej zdolności błyskawicznego
zapamiętywania.
- Była świetna, prawdziwa dama. Trochę przypominała
Cordelię, tylko była, no wiesz... cieplejsza - wyjaśniła
Schuyler.
- Ciepłokrwista - uśmiechnął się Oliver. - A znalazłaś
tatę?
- Owszem - odparła. - Chodźmy.
Trawa na cmentarzu była bujna i zielona, zdaniem
Schuyler niemal zbyt pełna życia. Zupełnie jakby miała
bezustannie przypominać o wszystkim, co odeszło i zostało
utracone. Dziewczyna kupiła mały bukiet kalii, żeby położyć je
na nagrobku, do którego podeszli.
- Tak mi przykro, Sky - powiedział Oliver. - Miałaś
nadzieję, że to się inaczej zakończy. - Objął ją ramieniem, a
ona oparła się o niego i przeczytała napis na nagrobku:
Stephen Bendix Chase Ukochany syn i mąż
Schuyler pomyślała, że nagrobek nie podsumowuje całej
historii jego życia - nie chodziło tylko o nią, ale także o jej
niepoznaną jeszcze siostrę. Ukochany syn, mąż i ojciec.
Powrócił na łono rodziny w trumnie.
- Rak - wyjaśniła Schuyler. - Głupi zwykły rak. Nie został
zabity przez wampira, chociaż obawiałam się, że to Charles
zamordował go przez zemstę. Był po prostu kolejnym młodym
człowiekiem, przedwcześnie zabranym z tego świata.
Decca opowiedziała jej całą historię: Stephen i Allegra
pojechali do Nowego Jorku, a jakiś czas później Allegra
zadzwoniła do nich, żeby mogli się pożegnać. Przebieg
choroby był gwałtowny i szybki. Kiedy rodzice Stephena
wrócili z pogrzebu, dowiedzieli się, że mają wnuczkę,
ponieważ jego była dziewczyna pojawiła się w ich domu z
dzieckiem. Renny powiedziała Benowi, że jest z nim w ciąży,
żeby skłonić go do małżeństwa, ale później przyznała, że to
kłamstwo, a on odszedł do Allegry. Jednakże w rzeczywistości
to była prawda. Renny po prostu zrozumiała, że Stephen nigdy
nie będzie jej kochał tak jak Allegrę, więc uwolniła go, żeby
mógł być z ukochaną.
- To bardzo szlachetne z jej strony - powiedziała Decca,
chociaż Schuyler była pewna, że zanim babka dowiedziała się
o jej istnieniu, żałowała, że Ben nie został jednak ze swoją
byłą, czyli Renny.
- Allegra była zrozpaczona, powtarzała, że to wszystko jej
wina. Całymi miesiącami próbowała go zaciągnąć do lekarza,
kiedy kasłał krwią, ale upierał się, że wszystko z nim w porząd-
ku. Niedługo później dostaliśmy list od Cordelii i
uwierzyliśmy, że Allegra umarła z powodu złamanego serca.
- Jaki on był? - zapytała Schuyler.
- Ben? - westchnęła Decca. - Wiem, że matki nie są obiek-
tywne, ale Ben był nadzwyczajny. Miał „to coś", cokolwiek by
to nie było. Był przystojny, wszyscy go uwielbiali i zawsze był
życzliwy. .. Wydaje mi się, że to nawet ważniejsze, nie to, że
dobrze wyglądał, ale że był dobrym człowiekiem. Nie mam na
myśli tego, że był miły czy grzeczny, ale miał mocne zasady
moralne,
silny charakter. Oczywiście prowadził uprzywilejowane
życie, ale nie był rozpieszczony. Pozostał niezwykle
bezinteresowny. Tak jak mówiłam, niezwykle kochał twoją
matkę, była dla niego wszystkim. To straszna szkoda, że nigdy
nie poznał swoich córek. Byłby doskonałym ojcem, zawsze
uwielbiał dzieci.
Schuyler przyklękła przy grobie i przesunęła dłonią po na-
grobku. Chłodny granit pod jej palcami lśnił w słońcu szarością
z plamkami różu. Szkoda, że nie miałam okazji cię poznać.
Naprawdę strasznie tego żałuję.
Pokochałabyś go - usłyszała głos w głowie. Allegra w jej
sercu także opłakiwała męża. Schuyler przez pewien czas nie
wyczuwała obecności matki, ale teraz dawne uczucie wróciło -
ciepło miłości, jakie zawsze czuła, gdy Allegra była przy niej. -
Twoja babka mówiła prawdę. Był cudownym człowiekiem,
najbardziej bezinteresowną i wielkoduszną osobą, jaką
znałam. Był szczęśliwy i potrafił uszczęśliwić także i mnie.
Byliśmy szczęśliwi aż do samego końca. Myślałam, że zdąży cię
poznać, miałam wizję nas trojga razem, Stephena
towarzyszącego mi przy porodzie. Odszedł jednak zbyt
wcześnie, a kilka tygodni po jego śmierci odkryłam, że jestem w
ciąży. Cordelia zrobiła to, co zrobiła, żeby cię chronić. Mam
nadzieję, że zdołasz jej to pewnego dnia wybaczyć.
Schuyler uświadomiła sobie, że właśnie dlatego babka
zmieniła jej nazwisko - żeby ukryć ją przed rodziną ojca.
Ponieważ Schuyler nie powinna istnieć, będąc w połowie
człowiekiem, a w połowie wampirem, Obrzydliwością.
Ostatecznie ojciec nigdy jej nie poznał, a matce zależało tylko
na przetrwaniu rasy wampirów.
Goniła za cieniem - marzeniem o tym, że jej ojciec może
jeszcze żyć, a matka kiedyś powróci.
To nie miało nastąpić, ani teraz, ani nigdy.
Może nie w tym życiu - powiedziała Allegra. - Ale
wszystko, co w tobie najlepsze, odziedziczyłaś po nim. Był
najbardziej niesamolubną osobą, jaką znałam. Kiedy
dowiedział się, kim i czym jestem, powiedział, żebym wybaczyła
Charlesowi, że to ważne, żebym do niego wróciła. Chciał tego
dla mnie, dla nas obojga. Powiedział, Że miłość czasem
wymaga, by pozwolić ukochanej istocie odejść. Pamiętaj o tym,
kiedy znajdziesz się na rozstajach, kiedy czas się zatrzyma i
otworzy się przed tobą ścieżka. Pamiętaj, kim był twój ojciec.
Oliver przyklęknął przy niej.
- Dobrze się czujesz?
Schuyler starła z policzka kilka zbłąkanych łez i skinęła
głową, a potem wstała.
- To znaczy, że myliliśmy się co do tej całej historii z
krwią ojca - stwierdziła. - Ale chciałabym jeszcze zrobić jedną
rzecz, zanim wyjedziemy. Pomożesz mi?
- Jasne, że tak. O co chodzi?
- Wiem, że to nie ma związku z tym, czym się zajmujemy
i że nie mamy czasu, ale zanim mój ojciec wrócił do mojej
matki, miał inną dziewczynę. A ona urodziła córeczkę. To
znaczy...
-Ze masz siostrę - dokończył Oliver. - Ile nieznanych
sióstr może mieć jedna dziewczyna? - zażartował.
- Bardzo śmieszne - odparła Schuyler. - Nie wiem, czy
rozumiesz, co dla mnie znaczy świadomość, że mam jeszcze
jakąś rodzinę. Muszę się z nią spotkać.
Wrócili do hotelu i włączyli laptop Olivera.
- Powiedz mi, jak się nazywa - poprosił.
- Chyba Finn Chase. W sumie nie wiem, nie jestem
pewna, czy nie używa nazwiska matki.
Ale Oliver już to wpisał.
- Właśnie ją wygooglowałem. Mam Seraphinę Chase na
Facebooku, używa zdrobnienia Finn. - Przeszedł do jej profilu.
-Myślisz, że to ona?
Schuyler spojrzała na zdjęcie i rozpoznała dziewczynę z
fotografii w domu babki.
- To ona.
- Zobaczymy, jaka ona jest. Jakieś fotki z zakrapianych
imprez? Nieprzyzwoite opisy?
Finn musiała mieć mnóstwo zaufania do świata, ponieważ
nie ustawiła opcji prywatności w sposób, który zabraniałby im
przeglądania czegokolwiek. Znaleźli mnóstwo zdjęć - z jej
mamą, babką, przyjaciółmi. Na wszystkich uśmiechała się
pogodnie. Wbrew domysłom Olivera nie znaleźli żadnych
kompromitujących fotografii, chociaż trafiło się kilka
obowiązkowych ujęć Finn z plastikowym kubeczkiem na
imprezie.
- Hmm. Beznadziejnie pełna życia, ale tego należało się
spodziewać po Uniwersytecie w Chicago. Założę się, że
wszyscy tam spędzają za dużo czasu na nauce - stwierdził
Oliver. - Banda kujonów.
- Pasowałbyś idealnie - zażartowała Schuyler.
- Odrobinę cię przypomina - powiedział Oliver. Schuyler
pochyliła się nad monitorem.
Początkowo nie dostrzegała żadnego podobieństwa,
ponieważ Finn była blondynką, ale potem przyjrzała się
uważniej i zobaczyła, że mają takie same niebieskie oczy.
- Jest śliczna - oznajmił Oliver.
Schuyler wiedziała, że kiedyś tego rodzaju stwierdzenie
wywołałoby u niej ukłucie zazdrości. Tym razem nie poczuła
niczego.
- Chciałabym się z nią spotkać - powiedziała, patrząc na
album ze zdjęciami. Miała wrażenie, że ogląda własne życie
takim, jakie mogłoby być - widzi galerię wszystkiego, co
straciła. Finn miała kochającą mamę, rozpieszczających ją
dziadków, a także przyjaciół, którzy ją uwielbiali, jak można
było wywnioskować z licznych „lajków" i komentarzy na jej
tablicy. Schuyler poczuła się trochę zazdrosna o siostrę, której
nie znała.
Dziedzictwo matki Schuyler składało się z rozpaczy, bólu,
cierpienia i wojny.
Finn Chase była córką swego ojca, zwyczajną ludzką
dziewczyną, ze zwyczajnym życiem i zwyczajnym sercem.
- Pojedziesz ze mną do Chicago? - zapytała Schuyler
Olivera.
T RZYDZIEŚCI JEDEN

Mimi

Jack zniknął, kiedy strażacy pojawili się w końcu przy


spalonym domu. Mimi nie miała pojęcia, co w niego wstąpiło -
na pewno kłamał, coś planował, to niemożliwe - niemożliwe,
żeby naprawdę myślał to, co powiedział. A może jednak?
Ostatecznie spędzili dłuższy czas w świecie podziemnym.
Musiała przyznać, że jego słowa odzwierciedlały jej własne
wahania i wątpliwości. Dlaczego mieli być dobrzy? Dlaczego
mieli robić słuszną rzecz, kiedy to zło stanowiło ich prawdziwą
naturę i znacznie łatwiej było się temu poddać?
Co się z tobą dzieje? - zapytała. - Co ty robisz? Powiedz
mi. Mogę ci pomóc. - Ale znowu nie dostała żadnej
odpowiedzi.
No cóż, jak zwykle musiała sama wymyślić, jak się
wyplątać z tych kłopotów. Jeśli miała ostrzec Kingsleya,
musiała go najpierw znaleźć. Gdzie go szukać, skoro nie było
już kryjówki venatorów? Zastanawiała się, dokąd mógł
pojechać i jakie miał do dyspozycji środki, biorąc pod uwagę,
że Zgromadzenie nie
miało już pieniędzy, a wampiry ukrywały się. Myśl o tym,
że być może Lucyfer naprawdę zdoła wygrać tę wojnę, była
zbyt bolesna. Pozostawało jej tylko jedno.
Napić się herbaty.
Była ostatecznie w Londynie.
Ritz wydał się jej zbyt snobistyczny, a w lokalach u
Harrodsa tłoczyło się za dużo motłochu turystycznego.
Pozostawała kawiarnia Fortnum & Mason - na czwartym
piętrze restauracji St. James Mimi znalazła się dostatecznie
daleko od zgiełku Londynu, żeby na chwilę oderwać się od
wszystkiego.
Kiedy tylko usiadła z imbryczkiem herbaty Assam i
nałożyła łyżeczkę bitej śmietany na ciastko, puste krzesło
naprzeciwko niej zajęła jakaś dziewczyna.
- Przepraszam - odezwała się szorstko Mimi. - Nie widzi
pani, że ten stolik jest zajęty?
- Naprawdę mnie nie poznałaś, co? - zapytała dziewczyna.
To ciekawe, mówiła z amerykańskim akcentem. - Minęło do-
piero kilka lat. Już zapominasz pospolitych szaraczków z
liceum, Mimi?
Liceum... Miała wrażenie, że upłynęły całe wieki, ale
rozpoznałaby wszędzie ten plotkarski głosik.
- Piper Crandall? - zapytała z niedowierzaniem.
- We własnej osobie - uśmiechnęła się Piper. - Jak się, do
diabła, czujesz?
- Co ty tu robisz?
- To samo, co ty, a jak myślisz? Przyjechałam z powodu
wezwania.
- Jakiego wezwania?
- No przecież venatorzy wezwali tutaj wszystkich. Nie
słyszałaś o tym?
Mimi nie słyszała, przynajmniej oficjalnie, uznała jednak,
że w jej interesie będzie nie przyznawać się do tego.
- Jasne, myślałam, że chodzi ci o coś innego - odparła.
Uświadomiła sobie, że skoro Piper zachowuje się tak
przyjaźnie, Kingsley nie powiedział Zgromadzeniu, że
porzuciła ich i przeszła na stronę aniołów ciemności. Dobrze
wiedzieć.
- Wiem - skinęła głową Piper. - Trochę się spóźniliśmy,
ale musiałam przekonać Maksa, że tak właśnie należy postąpić.
Poza tym ukrywanie się pod ziemią było zupełnie nie w
naszym stylu. Tak się cieszę, że tu przyjechaliśmy! Wszyscy tu
są, zupełnie jak na wielkim spotkaniu klasowym.
Mimi pokiwała głową. Piper zawsze lubiła znajdować się
w centrum wydarzeń.
Piper nachyliła się do niej.
- No więc co się dzieje? Nikt nam nic nie mówi, ale
wszyscy wiemy, że ma się stać coś wielkiego. - Przez moment
Mimi miała wrażenie, że znalazła się z powrotem w liceum, a
Piper czeka na soczyste plotki, które będzie mogła wszystkim
rozpowiedzieć. - No dalej, wykrztuś coś. Wiem, że ty wiesz.
Rany, nawet się nie domyślasz, ile wiem - pomyślała
Mimi.
- Nic nie wiem, czekam tak samo jak ty - odparła.
- Ale jesteś Regentką - przypomniała Piper. - Ktoś
zauważył cię kilka dni temu w metrze, więc wysłali mnie,
żebym to sprawdziła.
- Czyli to nie jest przypadkowe spotkanie - zauważyła
Mi-mi. Nie była pewna, czy to dobrze, czy źle.
- Ani trochę. Zgłosiłam się na ochotnika, bo pomyślałam,
że mamy mnóstwo do obgadania. Poza tym nie wierzyłam w
to, co wszyscy powtarzają.
- A co takiego powtarzają? - Mimi uniosła brwi.
- Krążą plotki, że wróciłaś do świata podziemnego, do
Księcia Ciemności. - W głosie Piper brzmiało niesamowite
samozadowolenie.
- Serio?
- Tak, wszyscy o tym gadają. - Piper nachyliła się i złapała
oddech. - No więc mów, czy to prawda?
Mimi nie odpowiedziała.
- Więc ty... ? - zaczęła Piper.
- Jasne, że nie! To jakiś absurd! - prychnęła Mimi. - Przy-
sięgliśmy wierność Michałowi!
Piper roześmiała się.
- Wiem, wiem. Chciałam sobie tylko zażartować.
- Jasne - stwierdziła Mimi.
- Więc co się dzieje? - zapytała znowu dziewczyna. -
Wszyscy nie mogą się doczekać, żeby się do czegoś przydać.
Ukrywanie się jest potwornie nudne. Myślę, że venatorzy
planują coś wielkiego, bo za kilka dni mają zwołać radę, ale nie
powiedzieli reszcie Zgromadzenia, co się dzieje. Teraz, kiedy
spaliła się ich kryjówka, będą pewnie jeszcze ostrożniejsi.
- Zwołali radę? To może zrobić tylko Regent albo Regis.
- Myślisz, że nie wiedzą o tym? - uśmiechnęła się Piper.
- Kiedy ma się odbyć zebranie tej rady? I gdzie?
- Mówiłam już, że niczego nie wiemy. Musisz być
venato-rem, żeby coś ci powiedzieli. O niczym nas nie
informują - westchnęła Piper.
- Kingsley Martin w tym uczestniczy? - zapytała Mimi.
- Ten venator, którego przysłali do Duchesne po śmierci
Aggie?
- Tak, o nim mówię.
- Jasne, Kingsley jest teraz głównym bossem.
- Wiesz może, gdzie go znaleźć? Piper wzruszyła
ramionami.
- W tej chwili nie wiem. Powinien wrócić do miasta przed
radą. - Zniżyła konspiracyjnie głos. - Ostatnio prawie go nie
widujemy, a to straszna szkoda. Dawniej był znacznie
fajniejszy.
- Czego ty nie powiesz.
- No, chociaż prawdę mówiąc, sprawiał wrażenie, jakby
się nie mógł pozbierać. Cały czas pił, umawiał się z mnóstwem
dziewczyn. Inna rzecz, że zawsze taki był. Słyszałam, że wy...
?
Mimi potrząsnęła głową.
- Ludzie zmyślają ostatnio niesamowite historie.
Nieważne, mówiłaś o czymś innym... ?
- Słyszałam, że pewnego ranka obudził się z poczuciem
misji, której celu nie raczył nikomu wyjaśnić, a potem zniknął.
Niektórzy z nas niepokoili się, czy nie przeszedł na stronę
wroga, ale jak dotąd nic na to nie wskazuje.
- Jak dotąd - powtórzyła Mimi. - Dlatego muszę go
znaleźć.
- Zawsze był zdrajcą. Nie można ufać srebrnokrwistym.
-Piper uwielbiała plotki. - Cały czas powtarzam Deming
Lennox...
- Deming Lennox?
- Gdzie ty się podziewałaś? Deming i Ted połączyli się
więzią. To były podwójne zaślubiny, bo jej siostra wyszła za
jego brata. Słodkie, prawda? Ale też troszeczkę perwersyjne,
jeśli wiesz, co mam na myśli. Myślisz, że czasem się
zamieniają? - zapytała Piper z dwuznacznym uśmiechem.
Sam i Ted Lennox byli dawniej współpracownikami
King-sleya, więc musieli wiedzieć, gdzie on jest.
- Gdzie oni mieszkają?
- Kto wie? Powtarzam ci, że venatorzy ostatnio trzymają
się we własnym towarzystwie. O niczym nam nie mówią.
T RZYDZIEŚCI DWA

Bliss

Następnego dnia rano Bliss opowiedziała pozostałym o


swoim koszmarze i wrażeniu, że znajduje się w podziemiach,
ale wciąż w Rzymie.
- Czy pod którąś z tych starożytnych budowli jest coś
takiego? Jakieś korytarze czy podziemne miasto? Może pod
Koloseum, Forum Romanum czy Panteonem? Miejsce,
którego szukamy, nie musiało koniecznie zostać wybudowane
za rządów Kaliguli, mogło już istnieć, kiedy wstąpił na tron.
- Ależ ty rano jesteś pełna pomysłów i energii! - parsknęła
Ahramin. - A ja byłam pewna, że będziesz strasznie zmęczona,
skoro w nocy nie zmrużyłaś oka.
- Kto powiedział, że nie zmrużyłam oka? - zapytała Bliss.
Czy obudzili Ahramin? Czy słyszała, co robili? A jeśli nawet,
to co ją to obchodziło?
- Dajże spokój. - Ahramin sprawiała wrażenie
zirytowanej.
- O co ci chodzi? - zapytał Edon.
Ahramin wzruszyła ramionami i zignorowała go.
- Nie zachowuj się, jakbyś mnie nie słyszała - w głosie
Edo-na w końcu zabrzmiała autentyczna złość.
- Przestańcie się kłócić - przerwał im Lawson, ignorując
nieżyczliwe spojrzenie Ahramin. - Bliss, opowiedz nam coś
więcej.
- Jestem pewna, że ten sen ma jakiś związek z tym, czego
szukamy. Miałam poczucie, że to się dzieje pod ziemią.
- Nigdy nie słyszałem o podziemnych tunelach w Rzymie
-stwierdził Malcolm. - Ale to nie znaczy, że ich nie ma.
- Najpierw śniadanie - zdecydował Edon. - Czeka nas
ciężki dzień. - Ostentacyjnie zignorował Ahramin i poszedł na
dół do kuchni, a pozostali chłopcy ruszyli za nim.
Ahramin została trochę z tyłu.
- Wszyscy was chyba słyszeli - warknęła.
- I co z tego? - odparowała Bliss. - Co cię to obchodzi?
- Zapytaj Lawsona.
- Pytam ciebie - naciskała Bliss, ale Ahri wymaszerowała
już z pokoju.
Świetnie. Jakby sprawy bez tego nie były wystarczająco
skomplikowane.
Bliss odciągnęła Lawsona na bok, kiedy szli do Koloseum
-Malcolm uznał, że dzisiaj tam właśnie zaczną poszukiwania.
- Co się dzieje z tobą i Ahri? - zapytała. - Doprowadza
mnie do szału i widzę, że Edonowi też zaczynają puszczać
nerwy.
- Nic się nie dzieje - odparł Lawson.
- Tak, jasne - prychnęła Bliss. - Widać, że coś między
wami zaszło, a Edon nie ma o tym pojęcia. A przynajmniej
dawniej
nie miał. Mam wrażenie, że ma ci coś za złe i robi się
coraz bardziej wkurzony.
- To nic ważnego - uspokoił ją Lawson, ale nie zaprzeczył,
a Bliss poczuła z tego powodu ukłucie w sercu. Czy to
znaczyło, że jej podejrzenia są prawdziwe?
- Nie jestem pewna, czy powinieneś sam decydować, co
jest ważne - powiedziała Bliss.
- Cóż, to wszystko, co mam do powiedzenia - odparł
Lawson. - Chodźmy.
- Nie tak szybko! - krzyknęła Bliss, kiedy ją wyprzedził.
Pozostali odwrócili się, żeby na nią spojrzeć.
- Dajcie nam chwilę - poprosiła, dogoniła Lawsona i
odciągnęła go na bok.
- Nie mamy czasu. - Odtrącił jej rękę.
- Owszem, mamy. Nie rozumiem, czemu Ahramin
zachowuje się w ten sposób i widzę, że Edon też tego nie
rozumie. Jeśli mamy razem pracować, musimy znaleźć jakiś
sposób, żeby się dogadać, a ja nie wytrzymam Ahri
wygłaszającej paskudne komentarze za każdym razem, kiedy
ty i ja... - urwała, ponieważ uświadomiła sobie, że zakładała, iż
to, co wydarzyło się ostatniej nocy, mogłoby się powtórzyć.
Tej nocy miała wrażenie, że są bardzo blisko, ale teraz
Lawson był jak zwykle odległy. Czy już zawsze ma tak być
między nimi? Chłopak wyraźnie jej nie zrozumiał.
- Co masz na myśli? - zapytał.
- Nie widzisz? Ona się zachowuje ostatnio naprawdę
dziwnie, jakby była zazdrosna... o nas. Nie rozumiem, co ją to
ob-
chodzi, ale musi mieć jakiś powód. Jeśli się mylę,
chciałabym wiedzieć i założę się, że Edon też by tego chciał.
Lawson westchnął.
- Możemy gdzieś usiąść?
- Tam stoi ławka.
Przez chwilę siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, aż w
końcu zaczął mówić.
- Naprawdę miałem nadzieję, że to już przeszłość - powie-
dział.
Czyli jednak coś między nimi zaszło. Bliss gwałtownie
odetchnęła i postarała się nie pozwolić, żeby to, co miał zaraz
jej oznajmić, zraniło ją aż tak mocno.
Lawson potrząsnął głową i przyznał cichym, niemal
niedosłyszalnym głosem:
- To się zdarzyło tylko raz, w noc poprzedzającą nasze
próby. Byłem niesamowicie zdenerwowany, przerażony tym,
co ma nastąpić. Przygotowywałem się od tygodni, ale gdybym
przegrał, straciłbym życie. - Nie potrafił spojrzeć jej w oczy, a
jego głos był bezbarwny. - Przyszła do mnie do łóżka, a ja nie
wiedziałem, co się dzieje, dopóki nie było za późno. Uwiodła
mnie, chociaż była partnerką mojego brata. Wiedziała, że się
boję, i wykorzystała to przeciwko mnie. A potem, następnego
dnia, zrozumiałem, dlaczego to zrobiła.
Wszedłem na arenę. Nie powiedzieli mi, kto będzie moim
przeciwnikiem, ale ona wiedziała wcześniej, że to z nią się
miałem zmierzyć. Musiałbym ją zabić, żeby zwyciężyć, żeby
zostać alfą. Tylko jedno z nas miało przeżyć.
Nie mogłem tego zrobić. Nie tylko z powodu tego, co
zrobiliśmy tej nocy, ale także dlatego, że była, kim była. Ją
także kochałem jak siostrę. Musiała się obawiać, że to mnie nie
powstrzyma, więc dlatego mnie uwiodła, żeby mieć pewność,
że przegram.
Myślałem, że nasi panowie mnie zabiją i chciałem, żeby
tak się stało po tym wszystkim, co się wydarzyło. Nie
potrafiłem spojrzeć w oczy Edonowi. Nie kocham Ahri i nie
przypuszczam, żeby ona mnie kochała. Przypuszczam, że jest
po prostu wściekła i zagubiona. Nie wiem. Myślę, że chciała
wygrać, chciała zostać alfą.
- To okropne - powiedziała Bliss, chociaż sama nie była
pewna, czy ma na myśli postępowanie Ahramin czy Lawsona.
- Porażka w tamtej walce była dla mnie karą. Nic dla niej
nie znaczyłem, więc uznałem, że nigdy nie powie o tym
Edonowi i nikt się o niczym nie dowie.
- Czy ty... - Bliss z trudem zmusiła się do zadania tego
pytania. - Nie zostawiłeś jej wtedy specjalnie, prawda?
Lawson wyglądał, jakby go uderzyła.
- Wiesz chyba, że nigdy bym czegoś takiego nie zrobił.
Wolałbym już skłócić się z Edonem niż zostawić ją samą w
świecie podziemnym. Nigdy nie życzyłbym jej takiego losu,
podobnie jak nikomu innemu. Fakt, początkowo
przypuszczałem, że może ona właśnie tak pomyślała i to mnie
należało po części obwiniać za to, co się z nią później stało. Ale
potem uświadomiłem sobie, że gdyby rzeczywiście tak było,
coś by powiedziała, żeby zranić mnie albo Edona.
- Jeśli wolała to zachować w tajemnicy, to nie rozumiem,
dlaczego teraz tak się zachowuje - zauważyła Bliss.
Lawson uniósł brwi.
- Naprawdę nie rozumiesz?
- Dlaczego miałabym rozumieć?
- Jest zazdrosna. - O co?
- O ciebie. Pewnie o ciebie i o mnie, ale głównie o ciebie.
Jesteś kimś szczególnym i ona o tym wie. Wszyscy o tym
wiemy.
- To absurd - stwierdziła Bliss. - Po prostu zobaczyła cię z
inną i teraz chciałaby cię odzyskać. Myślę, że może zawsze
wolała ciebie i zgodziła się na Edona tylko z konieczności.
- Może. - Lawson zastanowił się nad tym. - Ale nie
zachowywała się w taki sposób, kiedy dowiedziała się o mnie i
Tali. Owszem, była wściekła, ale nie sprawiała wrażenia
zazdrosnej. Nie, na pewno chodzi o ciebie. - Bliss wiedziała o
Tali, która była dawniej partnerką Lawsona i zginęła z rąk
Romulusa.
- No cóż, musisz coś z tym zrobić. Mamy dowiedzieć się,
co spowodowało pęknięcie strumienia czasu i musimy działać
wszyscy razem.
- Wszystko będzie dobrze - powiedział Lawson. - Po
prostu zapomnij o tym.
- O czym ma zapomnieć? - zapytał Edon.
Bliss nie zauważyła, że pozostali otoczyli ich kołem. To
było tyle, jeśli chodziło o rozmowę w cztery oczy.
- To nic takiego - powiedziała.
- Właśnie, to nieważne - potwierdził Lawson.
- Ponieważ to było dla ciebie nieważne? - zapytała
Ahramin.
- O czym wy mówicie? - zażądał odpowiedzi Edon. -
Ahri, o czym ty mówisz? - Bliss zobaczyła, że na jego twarzy
pojawia się wyraz zrozumienia. - Nie. Nie zrobiliście tego. Nie
mogliście.
Trudno było powiedzieć, do kogo się zwraca.
- Edon, to nie było tak, jak myślisz - powiedział Lawson.
- To było dokładnie tak, jak myślę - przerwał mu Edon.
-Trudno, żeby sytuacja była jaśniejsza. - Popatrzył na Ahramin.
- Kocham cię. Dlaczego mi to zrobiłaś?
- Chciałam zostać alfą, więc zrobiłam to, co było
konieczne. Potrzebowaliśmy przywódcy, prawdziwego
przywódcy, a nie takiego, który będzie warować i siadać na
rozkaz panów. Przykro mi Edon, ale nie miałam wyboru.
Edon odwrócił się.
- Edon! - krzyknął Lawson. - Edon!
Edon zmienił się w wilka i warknął. Przez moment
wydawało się, że poderwie się do skoku i rzuci na Lawsona, ale
zatoczył się tylko pod ścianę, a potem uciekł.
Na twarzy Lawsona malował się niepokój.
- Edon!
- Zostaw go - powiedziała Ahramin. - Na pewno wróci,
nie ma dokąd pójść.
T RZYDZIEŚCI TRZY

Schuyler

Dawno temu, zanim Schuyler odkryła, że jest inna i jako


wampirzyca musi kontynuować dzieło swojej
matki, była zwyczajną dziewczyną uczęszczającą do
wymagającej i elitarnej prywatnej szkoły na Manhattanie. Po
uczennicy Duchesne oczekiwano dalszej edukacji w
prestiżowym college'u. Jej matka studiowała w Harvardzie, a
ojciec w Stanford, ale Schuyler ciągnęło do mniejszych
miejskich uczelni - „kieszonkowych uniwersytetów"
należących do Ivy League, takich jak Uniwersytet Browna czy
Uniwersytet Columbia lub tych, które miały opinię
„kujońskich", w rodzaju Uniwersytetu w Chicago.
W innym życiu ona i Oliver mogliby się znajdować wśród
tych studentów. Schuyler patrzyła na otaczających ją młodych
ludzi, których jedynymi zmartwieniami były egzaminy i
kłopoty sercowe.
Dotarcie do Chicago okazało się bardzo proste, ale
Schuyler nie miała pojęcia, co ma dalej zrobić. Być może
powinna wysłać
zaproszenie do znajomych na Facebooku i zaproponować
spotkanie, ale to się wydawało okropnie krępujące. Co niby
miała napisać? „Jestem zaginioną córką twojego ojca, który
umarł, zanim przyszłam na świat. Sorki, że tak cię napadam,
może się spotkamy?".
- Zamierzasz po prostu zapukać do jej drzwi? - zapytał
Oliver.
- Zrobiłabym to, gdybym wiedziała, gdzie mieszka -
przyznała Schuyler. - To miejsce jest gigantyczne.
Znalezienie Finn na rozległym kampusie uniwersyteckim
wydawało się niemożliwe.
- Patrzyłaś, czy nie ma jakiegoś adresu podanego na
Facebooku? Albo wskazówki, w którym dormitorium może
mieszkać? - podsunął Oliver.
- Przeczytałam wszystko, co udało mi się znaleźć, ale nie
było ani słowa o tym, gdzie mieszka. Wiem tylko, że na terenie
kampusu. Prawdopodobnie wie, że nie można zdradzać takich
informacji, w dzisiejszych czasach nietrudno o stalkerów.
- A może znajdziemy ją po zajęciach? Co studiuje?
Na Oliverze można było polegać - zawsze potrafił wpaść
na dobry pomysł.
- Sztuki piękne. Pisała, że udało jej się oddać wszystkie
projekty na zaliczenie i teraz może spędzać cały czas na tym,
co lubi najbardziej.
- To by znaczyło, że większość zajęć ma w jednym
budynku -zauważył Oliver. - Jeśli tam pójdziemy, może ktoś
pomoże nam ją znaleźć. Może nawet na nią wpadniemy, jako
stuknięci stalkerzy.
- Świetny pomysł! - Schuyler sprawdziła w komórce,
gdzie prowadzone są kursy z zakresu sztuk pięknych. - Jej
wydział mieści się głównie w Arts Center przy South
Greenwood. To niedaleko stąd.
Niedługo potem stanęli przed przysadzistym,
prostokątnym betonowym budynkiem.
- Mało atrakcyjne miejsce jak na budynek poświęcony
sztuce - prychnął Oliver.
- Liczy się wnętrze - przypomniała Schuyler.
Popatrzyli po sobie, odetchnęli głęboko i weszli do
środka. Schuyler miała nadzieję, że znajdą sekretariat, w
którym będą mogli od razu zadać pytanie, ale hol był pusty.
Najwyraźniej przyszli w trakcie zajęć.
- Biura administracji mieszczą się tam - pokazał Oliver. W
odróżnieniu od holu, w biurze panował ożywiony ruch.
Odbywający staż studenci krążyli po pokojach, kopiując
dokumenty i wypełniając formularze. Recepcjonistka
opiłowywała długie paznokcie, kiedy Schuyler do niej
podeszła.
- Kogo szukasz? Czy ta osoba wie, że chcesz się z nią
spotkać?
- Nie wie - przyznała Schuyler. - A jesteś dla niej...?
- Siostrą.
- Czy to jakieś ważne sprawy rodzinne?
Schuyler zastanowiła się, czy powinna skłamać, ale
ostatecznie zrezygnowała.
- Nie, miałam po prostu nadzieję, że ją znajdę. Czy
mogłaby mi pani powiedzieć, gdzie jest? W której sali ma
zajęcia? Nie
chcę jej domowego adresu ani nic takiego. - Schuyler
pomyślała, że chętnie by przyjęła takie informacje, gdyby
kobieta chciała ich udzielić.
- Nic nie mogę powiedzieć - stwierdziła recepcjonistka.
-Ustawa.
- Ustawa?
- Ochrona danych osobowych. Wiem, że twoje pokolenie
mało się tym przejmuje, ale mimo wszystko takie mamy
prawo.
- No cóż, dziękuję za pomoc - Schuyler nie potrafiła ukryć
sarkazmu w głosie.
Kobieta spojrzała na nią i wróciła do piłowania paznokci.
Przygnębiona Schuyler wyszła z biura.
- Skąd ta ponura mina? - zapytał Oliver. - Po prostu zmuś
ją, żeby ci powiedziała.
- Myślałam o tym, ale wydaje mi się, że to nie w porządku
- powiedziała Schuyler. - Coś wymyślimy.
- Przepraszam - odezwał się za nimi głos.
Odwrócili się i zobaczyli stojącą za nimi drobną
dziewczynę z kręconymi ciemnymi włosami.
- Nie chcę się wtrącać, ale przypadkiem cię przed chwilą
podsłuchałam. Szukacie Finn Chase?
- Owszem - odparła natychmiast Schuyler.
- A ty jesteś jej siostrą? Przyjaźnię się z nią całkiem
blisko, ale nie mówiła mi, że ma rodzeństwo.
- Nie wie o moim istnieniu - przyznała Schuyler. - Tak na-
prawdę ja dopiero co się dowiedziałam o niej.
Ciemne oczy dziewczyny rozjarzyły się.
- Ależ to niezwykłe i tajemnicze! - wyciągnęła rękę. -
Jestem Ivy i absolutnie znam jej rozkład zajęć. Mogę was
przedstawić? Proszę?
Czy ona żartuje? Jasne, że może!
- Nazywam się Schuyler, a to mój przyjaciel, Oliver.
Będziemy bardzo wdzięczni za wszelką pomoc.
- Ekstra - stwierdziła Ivy. - Czy wy, no wiesz, jesteście
razem? Jesteś może przyszłym szwagrem czy jak?
Pytała z ciekawości, czy Oliver wpadł jej w oko? Schuyler
uznała, że to nie ma znaczenia, jeśli tylko im pomoże. Gdyby
Oliver musiał poflirtować, żeby osiągnąć cel, lepiej niech już
ćwiczy uwodzicielski uśmiech.
- Jestem absolutnym singlem - odparł Oliver. - Schuyler
jest dla mnie jak siostra. Schuyler odetchnęła z ulgą. Być może
to nie była do końca prawda, ale wystarczyło.
- Zajęcia zaraz się kończą - powiedziała Ivy. - Chodzi na
seminarium o Kandinskym. Strasznie nadgorliwa. -
Przewróciła oczami.
Schuyler pomyślała, że łączy je przynajmniej Kandinsky.
Na gust artystyczny Finn na pewno miała wpływ Decca, no i
oczywiście Ben, który przecież sam był malarzem.
- Złapiemy ją, jak będzie wychodzić. Chodźmy!
Oliver i Schuyler poszli za Ivy długim korytarzem do sali
seminaryjnej. Przez szybę w drzwiach Schuyler zobaczyła
młodych ludzi siedzących wokół stołu. Dyskutowali
zawzięcie, a ona poczuła ukłucie zazdrości na myśl o tym, że
Finn jest zwykłą studentką college'u, pasjonuje się sztuką i nie
ma pojęcia, jak strasz-
nym i niebezpiecznym miejscem może być świat, który
odbiera ci ukochanego.
- Sky? Słuchasz nas? - zapytał Oliver.
- Po prostu obserwuję - powiedziała.
Studenci zaczęli składać książki i kierować się do drzwi.
Schuyler odskoczyła i poczuła, że ma ochotę się schować.
Denerwowała się spotkaniem z siostrą.
Z sali wyszła wysoka blondynka z włosami związanymi w
koński ogon, w okularach w grubej czarnej oprawce. Schuyler
spodziewała się, że Finn będzie typem sportsmenki, ponieważ
zdjęcia w domu babki przedstawiały ją na stokach narciarskich
i kortach tenisowych. Ruchy tej dziewczyny zdradzały
wysportowanie, ale surowa mina wskazywała, że Finn Chase
naprawdę była kujonką. Oczywiście modną kujonką, hipsterką
w okularach retro, poliestrowej bluzce i spodniach dzwonach,
ale mimo wszystko kujonką.
Ivy stała przy drzwiach i złapała Finn za rękę, kiedy tylko
wyszła z sali.
- Mam ci coś najbardziej niesamowitego do powiedzenia
-oznajmiła.
Finn przewróciła oczami.
- Bardziej niesamowitego niż wtedy, kiedy powiedziałaś,
że twój nauczyciel rachunku różniczkowego cię podrywa,
chociaż miał tylko tik w oku? Bardziej niż wtedy, kiedy
myślałaś, że w dormitorium zalęgły się pluskwy, bo poparzyłaś
się pokrzywami, tarzając się w krzakach z jakimś
pierwszoroczniakiem? Bardziej niż...
- Dobra, rozumiem, wyluzuj - przerwała Ivy. - Tak,
bardziej niesamowitego. Serio niesamowitego. - Przyciągnęła
Finn do miejsca, gdzie stali Schuyler i Oliver. - Finn, poznaj
Schuyler. Schuyler, to jest Finn. A tak przy okazji, to jest
Oliver i oni absolutnie ze sobą nie chodzą.
Finn rzuciła Ivy spojrzenie, jakie - jak podejrzewała
Schuyler - musiała rzucać wiele, wiele razy wcześniej, a potem
odwróciła się i uśmiechnęła do niej i Olivera.
- Miło was poznać - powiedziała grzecznie. - Czemu
mogę to zawdzięczać?
- ZGADUJ! - Ivy tryskała podnieceniem, praktycznie
podskakiwała, starając się przeciągnąć tę chwilę. - Nigdy nie
zgadniesz!
Dość tego - pomyślała Schuyler, gotowa jej przerwać. W
końcu Ivy pisnęła:
- To twoja siostra! Finn zmarszczyła brwi.
- Nie gadaj bzdur - powiedziała. - Nie mam siostry. Ani
brata. Ani żadnego rodzeństwa. Kim wy właściwie jesteście?
- Ona mówi prawdę - wtrąciła Schuyler. - Wiem, że to
brzmi niewiarygodnie, ale naprawdę jestem twoją siostrą.
Dowiedziałam się o tym kilka dni temu. Moim tatą był Ben,
ożenił się z moją mamą, ale umarł, zanim się urodziłam.
- Żartujesz - oznajmiła osłupiała ze zdziwienia Finn.
- Nie żartuje - potwierdził Oliver. - To szczera prawda.
- Ale ja myślałam... on i moja mama nie byli... czy my
jesteśmy rówieśniczkami? Nic nie rozumiem.
- Jesteś pewnie ze dwa lata starsza ode mnie - powiedziała
Schuyler. - To długa historia, jeśli masz ochotę jej wysłuchać.
Nadal nie była tego pewna. Finn patrzyła na nią
sceptycznie, a Schuyler była zaskoczona tym, jak bardzo
przypominała ostrożną, wyhamowaną i zdystansowaną Deccę.
W duchu przygotowała się na to, że zostanie potraktowana jak
wariatka.
- Serio mówisz? - zapytała Finn. - Jasne, że chcę usłyszeć!
-Jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech, który Schuyler znała z
fotografii ojca stojących na kominku. Oszałamiający, szczery,
świetlisty uśmiech Bena Chase'a. - Chodź ze mną do
dormitorium i opowiedz mi o wszystkim!
T RZYDZIEŚCI CZTERY

Mimi

Pozostawało pytanie, do jakiego miasta przeprowadzili


się bracia Lennox wraz z młodymi żonami. Mimi uznała, że nie
będzie jej trudno ich znaleźć: gdyby wplątała się w zupełnie
nieprawdopodobny romans i uciekła do Europy, udałaby się na
pewno w jedno miejsce.
Do Paryża.
Na pewno się ukrywali, ale nikt nie mógł dłuższy czas
ukrywać się przed Mimi. Miała lepsze znajomości w Paryżu
niż w Londynie, także wśród czerwonokrwistych, a dwa
małżeństwa bliźniąt musiały zwracać na siebie uwagę.
Potrzebowała tylko kilku dni, żeby ich znaleźć. Mieszkali
w Trzeciej Dzielnicy, w Le Marais. Było cudownie znaleźć się
znowu w Paryżu - Mimi z bolesnym ukłuciem w sercu
uświadomiła sobie, że to jest życie, jakiego ona i Kingsley
nigdy nie zakosztowali. Jedź ze mną - powiedział do niej tuż
przed ceremonią odnowienia więzi z Jackiem. Zgodziła się, ale
wtedy było już za późno.
W Paryżu poczuła się dawną sobą, wynajęła ten sam co
zawsze apartament w Ritzu, tonąc w cudownej pościeli i
puszystych różowych ręcznikach. Udało jej się nawet znaleźć
odrobinę czasu na zakupy - nic tak nie dodawało jej pewności
siebie, jak efektowne nowe ciuchy od Lawina z butami
Louboutins do kompletu. W odpowiednim stroju zajęła się
swoimi sprawami.
Dwa małżeństwa znalazły sobie bliźniacze mieszkania w
budynku, który dawniej był rodzinną posiadłością, a teraz
został podzielony na piękne apartamenty. Musieli się czuć
bezpieczni, ponieważ nie korzystali z żadnych nadnaturalnych
zabezpieczeń, zaklęć czy uroków. Były tylko zamki, z którymi
ktoś taki jak Mi-mi poradził sobie bez trudu.
Przez kilka dni śledziła ich z ukrycia i włamywała się do
ich mieszkań, kiedy nie było ich w domu. Nie znalazła żadnego
śladu Kingsleya, ale przekonała się, że pędzą wygodne życie.
Mieszkania miały identyczny układ, jednak zostały
umeblowane zupełnie inaczej. Apartament Deming i Teda,
pomalowany w pastelowe barwy, z cienkimi zasłonami,
promieniował ciepłem i otwartością. Mimi pomyślała, że to
bardzo pasuje do Anioła Miłosierdzia. Sam i Dehua mieszkali
w eleganckim, modernistycznym wnętrzu z meblami ze stali
nierdzewnej. Anioł Nieśmiertelności lubił rzeczy
niezniszczalne.
W gabinecie Teda, który zawsze miał zamiłowania
detektywistyczne, wisiało pełno map i tablic korkowych z
przypiętymi informacjami dotyczącymi śledztwa w sprawie
planu zniszczenia bram przez Lucyfera. U Sama stał
najnowocześniejszy sprzęt komputerowy.
Jedyną rzeczą łączącą oba mieszkania były liczne
fotografie. Przedstawiały obie pary podczas ceremonii ślubnej,
podczas miesiąca miodowego, spacerujące razem ulicami
Paryża. Wydawali się niezwykle szczęśliwi.
A Mimi robiła się coraz bardziej wściekła.
Dlaczego miała takiego pecha? Dlaczego została
uwikłana w obłąkany plan oszukania Lucyfera, podczas kiedy
chciała tylko tego, co sprawiło, że poszła dobrowolnie do
Piekła: możliwości bycia z Kingsleyem? Straciła dawnego
partnera i znalazła sposób, żeby sobie z tym poradzić, ale nie
dane jej było zaznać szczęścia. Klejnot na jej szyi z każdą
chwilą wydawał się coraz cięższy. Niezależnie od tego, co
zrobi, Książę Ciemności dowie się o wszystkim.
Postanowiła zaczekać w mieszkaniu Teda i Deming i
zaskoczyć ich, kiedy wrócą. Zawsze miała odrobinę lepsze
stosunki z Tedem, a Deming znała z czasów, gdy venatorka
pomagała wytropić nefilima ukrywającego się w Duchesne.
Jasnobłękitny staroświecki fotel stał naprzeciwko drzwi,
więc Mimi usiadła w nim i czekała, mając pewność, że zobaczą
ją natychmiast po wejściu. Dotknęła piersi, sprawdzając, czy
nieduża igła, w jaką zmienił się jej miecz, jest bezpiecznie
przypięta do bluzki. Nie była pewna, kiedy będzie jej
potrzebować. Miała nadzieję, że uda jej się skłonić Teda i
Deming do współpracy, ale nawet zaprzyjaźnieni z nią
venatorzy potrafili być podstępni.
Trzeba przyznać, że Ted i Deming nie sprawiali wrażenia
szczególnie zdziwionych, gdy po powrocie do domu zobaczyli
Mimi.
Zupełnie jakby się jej spodziewali. Pozostawało jeszcze
pytanie, ile wiedzieli i jak mogła ich skłonić, żeby zrobili to,
czego chciała.
- Gratulacje na nowej drodze życia - powiedziała Mimi.
-To cudownie, że możecie żyć sobie spokojnie i nie
przejmować się końcem świata.
Deming spojrzała na nią chłodno - nie sprawiała wrażenia
w najmniejszym stopniu wystraszonej.
- Po powrocie z Egiptu tropiliśmy nefilimów przez całe
miesiące, aby zapobiec inwazji demonów. Bramy Piekieł nadal
się trzymają i to nie dzięki tobie. Nie przypominam sobie,
żebym widziała cię podczas bitwy przy Bramie Rozpaczy albo
Bramie Sprawiedliwości, kiedy straciliśmy Oktyllę i
Onbazjusza.
To oznaczało, że nefilimowie nieprzerwanie
kontynuowali swoje ataki. Działo się dokładnie to, czego
obawiał się Jack, kiedy jeszcze przejmował się takimi
sprawami. Książę Ciemności odwracał uwagę wampirów i
venatorów i wyniszczał ich siły. Zamierzał wprowadzić w
życie swój prawdziwy plan i odzyskać tron Niebios, kiedy będą
osłabieni i nieprzygotowani.
- Wybacz, że nie zaprosiliśmy cię na ceremonię. Właśnie
przeprowadziliśmy się do Paryża i okazało się, że zgubiliśmy
twój adres - wzruszyła ramionami Deming.
- Daj spokój, skarbie, myślę, że powinniśmy podziękować
Mimi za to, że się spotkaliśmy. Nie bądźmy nieuprzejmi dla
niezapowiedzianego gościa - powiedział Ted z ostrożnym
uśmiechem.
- Przypuszczam, że jesteście ciekawi, co tu robię -
stwierdziła Mimi.
- Owszem, jesteśmy ciekawi - przyznała Deming. - Krążą
o tobie naprawdę niepokojące plotki. Możesz nam zdradzić, co
z tego jest prawdą?
Och, gdzie te dni, kiedy Mimi uwielbiała się zastanawiać,
co też ludzie o niej rozpowiadają?
- Co takiego słyszeliście? Niech zgadnę, mówi się, że
wróciłam do Księcia Ciemności, a Jack i ja okazaliśmy się
niegodni zaufania, tak jak zawsze wszyscy się spodziewali.
Mam rację?
Żadne jej nie odpowiedziało.
- Powtarzali to o nas od stuleci. Nieważne, co robimy, nie-
ważne, co zrobiliśmy... To przecież Abbadon odwrócił losy
bitwy i zapominacie chyba, że to mój miecz przeszył zbroję
Lucyfera - westchnęła Mimi. - A co dostaliśmy za te wszystkie
starania? Tylko podejrzenia i kłamstwa...
- Skoro nie służysz Niosącemu Światło, to czy zamierzasz
wrócić do Zgromadzenia jako Regentka? - zapytał Ted.
- Niewykluczone. Szukam Kingsleya.
- To dlaczego tu przyjechałaś? - zdziwiła się Deming.
- Nie wiemy, gdzie on jest - odparł Ted, ale jego głos nie
brzmiał całkowicie przekonująco. Mimi nie była pewna, czy
rzeczywiście kłamie, ale na pewno wiedział coś, a ona
zamierzała to z niego wyciągnąć.
- Słuchajcie, wydaje mi się mało prawdopodobne, żeby
tak po prostu zniknął na dobre i nie powiedział wam, gdzie się
wybiera. Byliście jego najbliższymi przyjaciółmi. Możliwe, że
to on opowiadał wam te wszystkie rzeczy o mnie, ale ja
naprawdę się martwię o niego.
- Martwisz się? - zapytał Ted.
Deming rzuciła mu zdziwione spojrzenie. Dobrze, Mimi
zaczynała go przekonywać.
- Na pewno templariusze powiadomili was o utracie
swoich najświętszych skarbów, czyli Graali, jednego w
Hiszpanii, a drugiego w Szkocji. Mam potwierdzone
doniesienia, że to właśnie Kingsley wykradł kielich z miejsca,
w którym był ukryty. Krążą plotki, że ukradł także zarzewie
boskiego ognia.
Venatorzy wyglądali na zaskoczonych.
- Boski ogień i Graale... ale to by znaczyło...
- Że jest w stanie stworzyć broń zdolną pokonać niebiań-
ski biały ogień. A kto z tych, których znamy, pragnąłby czegoś
takiego? - zapytała Mimi miękko. Tylko jedna istota potrze-
bowała tak potężnej broni: Władca Upadłych, Lucyfer. Książę
Ciemności ze świata podziemnego.
- Kingsley Martin nie jest zdrajcą! - krzyknął Ted. - Nie
masz żadnych dowodów!
- To prawda, opowiedziałaś nam niezłą bajeczkę. Skąd
masz te informacje? Skąd to wiesz? - zapytała Deming.
- Mam swoje źródła.
- Nie ma go tu - wybuchnął Ted, a zdegustowana Deming
popatrzyła na niego. Mimi miała nadzieję, iż to małżeństwo się
tak szybko nie rozpadnie. - To znaczy, teraz już go tu nie ma.
- Czyli był - podsumowała Mimi. Ted skinął głową i
spojrzał na Deming.
- Musimy jej powiedzieć... Nie wierzę, że Kingsley nas
zdradził, ale musimy jej powiedzieć, co wiemy.
Mimi uśmiechnęła się jak kot.
- Bardzo proszę.
- Odwiedził nas, kiedy uwolniłaś go z Piekła. Był
naprawdę przygnębiony, ale nie chciał nam nic powiedzieć.
Powtarzał tylko, że martwi się o ciebie, że coś jest nie tak.
Potem wrócił do Londynu i zaczął imprezować. Niedawno
przyjechał znowu, żeby powiedzieć nam, że zbiera armię i
planuje pokonać Lucyfera.
Czyli na tym polegał jego plan.
- Uwierzyliście mu?
- Nie mieliśmy powodów nie wierzyć - odparł Ted.
- A gdzie jest teraz?
- Ted, wystarczy - wtrąciła ostro Deming.
- Powiedziała, że się o niego martwi - przypomniał Ted.
-Nie wiemy, gdzie jest teraz.
- Naprawdę? I nie słyszeliście, że za kilka dni w Londynie
ma zostać zwołana rada venatorów? - zapytała Mimi.
- Wiesz o tym? - wymknęło się Tedowi, który natychmiast
tego pożałował.
- Ted, naprawdę już wystarczy - oznajmiła Deming. -
Mimi, doceniam twoje dobre chęci, ale najlepiej będzie, jeśli
pozwolisz nam zająć się tym, na czym się znamy. Jeśli chcesz
pomóc, zostaw Kingsleya w spokoju.
- Obawiam się, że nie mogę tego zrobić - odparła Mimi.
-Naprawdę mi przykro.
Zanim którekolwiek z nich zdążyło zareagować, Mimi
wyciągnęła igłę z bluzki, przywróciła ją do pełnych rozmiarów
i przytknęła do gardła Deming.
- Zabierzcie mnie na tę radę - powiedziała. - Albo mój
miecz przeleje twoją krew.
Spojrzała na męża venatorki.
- Miałeś rację, Ted. Kingsley Martin was nie zdradził, ja
to zrobiłam.
T RZYDZIEŚCI PIĘĆ

Bliss

Edon nie wrócił. Bliss zabrała ze sobą Malcolma i Rafego,


żeby w zabytkowych budowlach szukać przejścia, ale wie-
czorem wrócili do hostelu z pustymi rękami. Miała nadzieję, że
zostawiając Lawsona i Ahramin samych, da im okazję do
wyjaśnienia wszelkich nieporozumień, jakie mogły być
między nimi, chociaż sama nadal walczyła ze sobą, żeby to
przyjąć do wiadomości. Lawson i Ahri? Teraz ona mogła się
czuć zazdrosna, ale była głównie wściekła. Mieli w tym
momencie poważniejsze problemy niż konsekwencje
pojedynczej namiętnej nocy.
Bliss wiedziała, że są blisko odkrycia tajemnicy ścieżek.
Jednakże to, co zaszło między Lawsonem a Ahramin,
odwracało ich uwagę od właściwego celu. Zastała Ahramin
przy recepcji, flirtującą z jakimiś turystami zastanawiającymi
się, gdzie się zatrzymać.
- Gdzie Lawson? - zapytała Bliss.
- Nie widzisz, że jestem zajęta? - Ahramin przewróciła
oczami i wskazała tylne wyjście z hostelu.
Drzwi prowadziły do niewielkiego ogrodu z patio i
kilkoma plecionymi krzesłami otaczającymi stół. Cały blat
pokrywały stare gazety i przepełnione popielniczki. Dzień, w
którym Bliss wyszła z nocnego klubu w Nowym Jorku, żeby
wypalić papierosa w towarzystwie Dylana, wydawał się
niesamowicie odległy - teraz zapach papierosów sprawił, że
zaczęło ją lekko mdlić.
Lawson siedział z głową opartą na skrzyżowanych na
stole rękach, ale spojrzał na nią, kiedy usłyszał jej kroki.
- Jak poszło? - zapytał cicho.
- Marnie. Nie szukaliśmy we właściwych miejscach.
Widzę to wszystko bardzo wyraźnie w głowie i mam wrażenie,
jakbym czuła nawet w kościach... Ale kiedy się rozglądam,
niczego nie widzę. Może to nie tutaj?
- Na pewno tutaj - odparł Lawson. - Nie możemy się
poddawać.
- A co u ciebie? Porozmawiałeś z Ahri? Potrząsnął głową.
- Nie chciała ze mną rozmawiać. Nie wydaje mi się też,
żebym miał jej coś do powiedzenia. Chcę po prostu zapomnieć
o wszystkim, co się kiedykolwiek wydarzyło, ale nie mam
pojęcia, czego ona chce. Do niedawna myślałem, że oboje
wolimy zostawić to za sobą.
- Najwyraźniej nie - zauważyła Bliss. - A Edon?
- Nie wrócił, ale jego rzeczy dalej tu są. Kiedy się w końcu
pojawi, powtórz mu, jak bardzo jest mi przykro.
- Sam mu to powiedz. - Bliss poczuła, że włoski na
przedramionach zaczynają jej się jeżyć. Spodziewała się, co
zaraz usłyszy.
Lawson potrząsnął głową.
- Chcę, żebyś przejęła watahę. Ja stanowię za duże
obciążenie i muszę odejść.
Bliss przygryzła wargę. Doszła do tego samego wniosku.
Miała nadzieję, że zakończy się to inaczej, że to Ahramin
postanowi się usunąć, ale wiedziała tak samo dobrze, jak
Lawson, że to nie nastąpi.
- Jesteś pewien? To ona powinna odejść, nie ty.
-Jeśli zostanę, Edon nie wróci i dalej będzie wściekły.
Wiem, że się do tego nie przyznasz, ale też jesteś na mnie zła.
Malcolm i Rafe nie wiedzą, po czyjej stronie się opowiedzieć,
więc będziemy skłóceni i nieskuteczni, a nadzieja dla wilków
przepadnie. Nigdy nie znajdziemy pęknięcia w strumieniu
czasu. Jeśli odejdę, Edon i Ahri się pogodzą, a ty możesz ich
poprowadzić i naprawić strumień czasu.
Bliss chciała powiedzieć, że potrafi mu przebaczyć, a
nawet załagodzić konflikt z Ahramin i Edonem, ale nie była
pewna, czy nie przecenia swoich możliwości. Wciąż czuła się
zagubiona, jeśli chodziło o jej własne uczucia, chociaż nie
chciała, żeby odszedł.
- Wybierasz najłatwiejsze wyjście - powiedziała. -
Mógłbyś zostać i zapracować na to, żeby wszyscy ci
wybaczyli. Powinieneś nam pomóc, ale wolisz ucieczkę.
- Nadal będę ci pomagać, chcę po prostu zrobić to po swo-
jemu. - Lawson wstał i w tym momencie Bliss zobaczyła, że
już spakował plecak. Czekał tylko, żeby się z nią pożegnać.
- Od początku nie było szans, żebyś zmienił zdanie,
prawda? Potrząsnął głową, rzucił jej ostatnie długie spojrzenie
i zniknął.
Bliss musiała wyjaśnić nieobecność Lawsona reszcie
watahy, a także powiedzieć im, że przekazał jej dowodzenie.
- Czyli teraz mam się ciebie słuchać? - warknęła Ahri.
- Nikt nie musi się mnie słuchać - odparła Bliss. -
Będziemy dalej zajmować się poszukiwaniami, aż znajdziemy
coś przydatnego. Nie zamierzam wydawać wam rozkazów,
musimy po prostu przestać się kłócić i zacząć robić jakieś
postępy. Edon, Ahri, będziecie potrafili jakoś się dogadać?
Edon, który nieoczekiwanie powrócił, spojrzał na Ahri i
wzruszył ramionami.
- Nie mam ci nic do powiedzenia. Jestem tu ze względu na
wilki - oznajmił. - Skoro mój brat jest tchórzem i nie chce z
nami pracować, niech robi, na co ma ochotę. Ja tu zostanę.
- Edon - zaczęła Ahramin. - Edon, chciałabym ci
wyjaśnić...
- Nie masz do powiedzenia nic, co chciałbym usłyszeć -
przerwał Edon, a na jego przystojnej twarzy odmalowały się
smutek i rozczarowanie. - Zajmijmy się tym, co mamy do
zrobienia.
- Zamierzam się wcześnie położyć - stwierdziła Bliss. -
Chłopaki, idziecie?
Rafe i Malcolm poszli z nią posłusznie jak szczeniaki.
Obaj chcieli, żeby Edon i Ahri się pogodzili, i nie rozumieli,
dlaczego Lawson zniknął, ale ufali jej i robili to, co
zaproponowała. Lawson miał pod tym względem rację.
Bliss tego wieczora miała o wiele większe problemy z
zaśnięciem, chociaż pokój, w którym byli tylko chłopcy,
wydawał się cichy. Nie potrafiła przestać myśleć o Lawsonie,
na przemian była na niego wściekła i rozpaczliwie za nim
tęskniła. Co jeśli przyśni się jej kolejny koszmar, a jego nie
będzie obok, żeby ją pocieszyć?
Jej obawy okazały się niebezpodstawne. Kiedy tylko
zasnęła, znalazła się w tym samym śnie, co poprzedniej nocy,
tym razem jednak była przygotowana. Spodziewała się uczucia
zagubienia i bycia w dwóch miejscach jednocześnie, ale
wiedziała też przez cały czas, że tak naprawdę śni i znajduje się
w bezpiecznym miejscu. Przynajmniej na razie.
Coś się jednak zmieniło: jej oba wcielenia przemieszczały
się po mrocznych tunelach. Świeczki oświetlały drogę
zaledwie na odległość kilku metrów.
Gdzie ja jestem? - zastanawiała się Bliss. Miała wrażenie,
że znajduje się w piwnicy - była całkowicie pewna, że jest pod
ziemią - ale piwnice rzadko łączyły się ze sobą tunelami.
Była tu już kiedyś. Przypomniała sobie przedstawienia i
piękną muzykę, a potem rozpoznała kolumny i dziedziniec.
Znajdowała się w Teatrze Pompejusza, rozbudowanym za
czasów Kali-guli.
Teatr stanowił wejście do podziemnego miasta, sieci
tuneli łączących całe imperium, od Rzymu do Lutecji. Tędy
wchodziło się do ukrytego miasta wampirów i tajnej siedziby
Zgromadzenia.
Teraz wystarczyło, że znajdzie drzwi.
T RZYDZIEŚCI SZEŚĆ

Schuyler

Dormitorium, w którym mieszkała Finn, mieściło się w


budynku nazywanym Blackstone i było znacznie
bardziej luksusowe niż Schuyler się spodziewała.
Zasugerowała się siedzibą wydziału sztuk pięknych i
oczekiwała piętrowych łóżek w anonimowych pokojach z
pustaków, podczas gdy Blackstone okazało się pięknym
budynkiem z cegły, wyglądającym niemal jak katedra.
Weszli do świetlicy, w której znajdowały się kominek i
fortepian.
- Czy to jest college? - zapytała Schuyler. - Czy może
Downtown Abbey?
Finn roześmiała się.
- To na pewno college. To miejsce jest ekstra! Zobaczysz,
jak wygląda mój pokój.
Zaprowadziła ich do apartamentu z dwoma sypialniami,
malutką kuchnią i łazienką.
- Kuchnia i łazienka są wspólne, ale sypialnię mam tylko
dla siebie - wyjaśniła Finn. - Mogłam się urządzić, jak tylko
chciałam.
Schuyler westchnęła ze zdumienia, kiedy dziewczyna
zapaliła światło - ale nie z powodu panującego w pokoju
bałaganu. Przyczyną jej zaskoczenia było to, że ściany
pokrywały obrazy przedstawiające kogoś, kto niezwykle ją
przypominał. To musiała być Allegra.
- Czy twój... nasz tata je namalował? - zapytała.
- Co do jednego - odparła Finn. - To praktycznie wszystko,
co mi po nim zostało. Proszę, możesz się rozejrzeć, jeśli
chcesz. Są świetne, nie? Widziałaś może recenzje jego
wernisaży w „Artforum" albo „Art of America"? Mógłby
zostać sławny, gdyby żył dłużej.
- Nie widziałam. Chętnie je kiedyś przeczytam. - Schuyler
podeszła do obrazów tak blisko, że widziała delikatne pocią-
gnięcia pędzla oraz smugi farby i poczuła zapach... moment.
Ten zapach... to niemożliwe...
- Oliver, chodź tu na chwilę - wyszeptała, podczas gdy
Finn krzątała się w malutkiej kuchni, przygotowując im coś do
picia. - Czuję zapach krwi.
- Gdzie? - zapytał. - Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że
twoja siostra jest seryjną morderczynią? - rzucił żartobliwie.
- Nie, to te obrazy - wyjaśniła Schuyler. - Myślę, że Ben
mógł domieszać do farby własną krew.
- Obrzydliwość - stwierdził Oliver. - Co to ma być, coś jak
te instalacje Vito Acconciego z futrem, filcem i nasieniem?
-To nie jest popularna metoda, ale czasem spotykana.
Wiesz, co to oznacza, prawda?
Oliver spojrzał na nią pytająco, ale w tym momencie do
pokoju weszła Finn.
- Ekstra są, prawda? - zapytała. - Zawsze się
zastanawiałam, kim była jego modelka, ale jak widzę, ta
zagadka właśnie się wyjaśniła. To twoja matka, prawda?
Wyglądasz zupełnie jak ona, tyle że masz ciemne włosy.
- Owszem - przyznała Schuyler.
- Jaka ona była? - zapytała niecierpliwie Finn. - Mama
zawsze mi powtarzała, że to była tragiczna historia miłosna.
- Była tragiczna, ponieważ Ben umarł, a niedługo po tym,
jak się urodziłam, moja mama zapadła w śpiączkę na kilkana-
ście lat - powiedziała Schuyler. - Twoja mama nie była... zła?
Spodziewałam się raczej...
- Mama jest prawdziwą romantyczką - odparła Finn. -
Strasznie zależało jej na tacie, ale przez cały czas wiedziała, że
on kocha inną kobietę. Dlatego go okłamała i powiedziała, że
zmyśliła tę ciążę, żeby mógł od niej odejść bez poczucia winy.
- I opowiedziała ci to wszystko? - Schuyler była
zdumiona. Sama spędziła całe lata w nieświadomości, a teraz
właśnie poznała dziewczynę, przed którą matka wyraźnie nie
miała tajemnic. Jakże odmienne musiało być jej życie!
- Myślę, że było dla niej naprawdę ważne, żebym myślała
dobrze o tacie, ponieważ w ogóle go nie poznałam. Masz
ogromne szczęście - oznajmiła nieoczekiwanie Finn.
- Szczęście? Dlaczego?
- Kochał twoją mamę. Kochał ją tak bardzo, że moja
mama, chociaż była w ciąży, zdecydowała, że nie może go
zmuszać, by z nią został.
Schuyler potrząsnęła głową.
- Nie, to ty masz ogromne szczęście. Twoja mama kochała
go tak bardzo, że pozwoliła mu odejść, ponieważ chciała, żeby
był szczęśliwy. Jestem pewna, że zawsze cię wspierała,
prawda?
- Przez całe życie. - Finn nie zaprzeczyła.
- Decca pokazała mi wszystkie te zdjęcia z urodzin...
- A tak, zawsze były robione z niesamowitym
rozmachem.
- Gdyby twoja mama nie skłamała, nasz tata nigdy by jej
nie zostawił. Zrobiłby właściwą rzecz. Był dobrym
człowiekiem.
- Nawet jeśli był dobrym człowiekiem, to i tak nie żyje
-przypomniała nagle Finn.
- Owszem - zgodziła się Schuyler. Uświadomiła sobie, że
nie była osamotniona w żałobie i tęsknocie za nim. Finn
przeżywała to samo. Miała przed sobą kogoś, kto także kochał
Bena i komu go brakowało, chociaż nigdy go nie poznał. Swoją
siostrę.
- Poza tym okazało się, że mama miała rację z tym
czekaniem na właściwego mężczyznę - wzruszyła ramionami
Finn. - Kiedy miałam dwanaście lat, poznała świetnego faceta,
a ja mam teraz doskonałe układy z ojczymem. Prawie byłabym
gotowa uwierzyć w istnienie tej prawdziwej miłości.
- Nawet jeśli sama jej jeszcze nie znalazłaś? - uśmiechnął
się Oliver.
Chwileczkę - czy Schuyler dobrze widziała? Oliver
Hazard-Perry się zarumienił? Doszła do wniosku, że to nie jest
wykluczo-
ne. Finn przypominała ją odrobinę z wyglądu, a co więcej,
była niesamowita: pewna siebie, pogodna, inteligentna.
Normalna. Oliver zasługiwał na kogoś takiego jak ona.
- Jeszcze nie - Finn odwzajemniła uśmiech.
Schuyler widziała, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa,
i czuła się z tego powodu szczęśliwa, chociaż sama
rozpaczliwie zatęskniła za Jackiem. Czy naprawdę tak niewiele
wystarczyło, by dwoje ludzi się odnalazło? Dlaczego jej i
Jackowi nie mogło pójść tak łatwo? Czy kiedykolwiek go
jeszcze zobaczy? Czy kiedyś będą razem?
- Ziemia do Sky! - Oliver strzelił jej palcami przed nosem.
- Przepraszam, to wszystko jest naprawdę przytłaczające.
- Doskonale cię rozumiem! - zgodziła się Finn. - Ale tak
się cieszę, że mnie znalazłaś!
- Ja też - powiedziała Schuyler. - Opowiedz mi więcej o
tacie i o sobie. Wszystko. Chcę wiedzieć wszystko.
Spędziły resztę popołudnia, opowiadając sobie o różnych
rzeczach, które je ominęły, ponieważ nie wychowywały się
razem. Schuyler musiała poważnie ocenzurować swoją
historię, tak samo jak podczas rozmowy z Deccą. Nie chciała
przerazić czerwonokrwistych krewnych.
- Byłaś modelką? - Na Finn zrobiło to ogromne wrażenie.
- Fajnie było?
- Średnio - przyznała Schuyler. - Ale podobało mi się, że
dostawałam za darmo ciuchy.
- Ja byłam raczej typem sportsmenki - przyznała Finn.
-Hokej na trawie, softball, lekkoatletyka. Chyba aż do samego
college'u czesałam się wyłącznie w koński ogon, ale tak
samo jak tata od zawsze rysowałam i tak samo jak on
skończyłam Endicott. Też byłam w Stowarzyszeniu
Petologów. Znalazłam ich imiona wyryte na korze drzew w
lesie. To było bardzo romantyczne.
- Bardzo chętnie wyryję gdzieś twoje imię - mruknął
Oliver. Schuyler szturchnęła go łokciem.
- Subtelność kluczem do sukcesu - szepnęła.
- O co chodzi? - zainteresowała się Finn.
- Nic takiego - zbył ją Oliver.
- Czyli żadne z was teraz nie studiuje? - zapytała Finn.
- Postanowiliśmy trochę to odłożyć - wyjaśniła Schuyler.
- Nie chcieliśmy marnować szansy - dodał Oliver. -
Postanowiliśmy zamiast tego podróżować.
- Byliście w jakichś niesamowitych miejscach? Spojrzeli
po sobie i spróbowali się nie roześmiać. „Niesamowite" do
jakiegoś stopnia by nawet pasowało.
- W zeszłym roku odwiedziłam Londyn, Egipt i Włochy
-powiedziała Schuyler.
- A ja byłem... - Oliver urwał. - Chyba głównie w Europie.
Na pewno kusiło go, by opowiedzieć, jak świetnie bawił się
w świecie podziemnym, ale to nie wydawało się stosowne
w obecnej sytuacji. Musiał być zły, że podróże Schuyler
wydawały się bardziej ekscytujące niż jego. Dziewczyna z
trudem ukryła złośliwy uśmieszek.
- Czyli nie macie pojęcia, co was omija - stwierdziła Finn.
- Nie tęsknimy za chodzeniem na zajęcia - odparł Oliver.
- Ale prawdziwa zabawa zaczyna się po zajęciach, na
przykład dziś wieczorem będzie wielka impreza. Przyjdziecie?
Czy musicie zaraz jechać?
Oliver popatrzył na Schuyler. Rzadko widziała tak
proszący wyraz w jego oczach, więc potrzebowała chwili, żeby
zorientować się, o co mu chodzi. Bawił się z celebrytami i
arystokratami w Londynie, ale teraz najwyraźniej kusiło go
pójście na zwykłą studencką imprezę.
Nie była pewna, co robić - prawdopodobnie powinni
wracać do Londynu i spotkać się z resztą błękitnokrwistych,
ale to byłoby w zasadzie przyznanie, że cała ta podróż okazała
się z tego punktu widzenia stratą czasu. Zostawała jeszcze cała
ta historia z krwią ojca... krwią w obrazach... Jeśli zostanie,
może zdoła to sprawdzić.
-Jasne, czemu nie? - powiedziała.
T RZYDZIEŚCI SIEDEM

Mimi

Mimi pomyślała, że miłość zawsze pakuje ludzi w kło-


poty. Wystarczy spojrzeć na Teda i Deming: każde
z nich mogłoby ją powstrzymać, ale tak bardzo obawiali
się o bezpieczeństwo tego drugiego, że Mimi musiała tylko
wykorzystać nadarzającą się okazję. Trzymała miecz przy szyi
Deming, kiedy venatorka związała Teda srebrną liną. To go
zatrzyma, przynajmniej dopóki nie znajdą go Sam i Dehua, a
przez ten czas Mimi i Deming będą miały spore fory w drodze
na radę venatorów.
- Nie musiało tak być - oznajmiła Mimi. - Ale jeśli
będziesz współpracować, niedługo będzie po wszystkim.
Książę Ciemności hojnie cię wynagrodzi, jeśli przejdziesz na
naszą stronę i wstąpisz w nasze szeregi.
- Brzydzę się tobą - powiedziała Deming. - Jak mogłaś to
zrobić Zgromadzeniu? Byłaś naszą Regentką.
Ted nie patrzył jej nawet w oczy, a Mimi uświadomiła
snbie, że chociaż niektórzy w Zgromadzeniu od zawsze
podejrzewali
ją i Jacka o zdradę, Ted Lennox nigdy do tych osób nie
należał. Ufał jej, a ona go zawiodła. Jego skrępowane liną
ramiona zgarbiły się.
Mimi pomyślała, że musi zrobić to, co konieczne. Jeśli nie
Jack, to ona się tym zajmie. To był jedyny sposób, żeby
wszyscy przeżyli.
Posiedzenie rady miało się odbyć w okazałej posiadłości
na przedmieściach Londynu, dobrze ukrytej przez liczne uroki
i ochranianej przez uzbrojonych venatorow. Mimi nigdy nie
znalazłaby tego miejsca bez pomocy Deming.
Mimi wykorzystała mutatio, by przybrać postać siostry
bliźniaczki Deming, Dehuy. Druga połowa kwartetu
Chen-Lennox brała udział w jakiejś tajnej misji, więc istniały
niewielkie szanse, by prawdziwa Dehua pojawiła się na
spotkaniu.
Z holu posiadłości przeszły do ogromnego salonu, w
którym stały zabytkowe sofy kryte aksamitem i mahoniowe
stoły, ale także liczne składane krzesła dla tłumu gości
oczekiwanych przez organizatorów.
Tyle że nie pojawił się żaden tłum - sala nie była
wypełniona nawet w połowie.
Mimi rozpoznała kilku członków starego Zgromadzenia
ze Stanów Zjednoczonych, a także inne wampiry, które w
ostatnich latach spotkała w różnych zakątkach Europy.
Pojawiło się również trochę venatorow, a części z nich nigdy
wcześniej nie widziała.
- Nie rozumiem - szepnęła Mimi do Deming. - Gdzie są
wszyscy?
- To są wszyscy - odparła szeptem Deming. - Większość
wampirów się ukrywa, a wiele w ogóle nie odpowiedziało na
wezwanie. Część postanowiła się wtopić w społeczeństwo
ludzkie, inni są zbyt przerażeni, by walczyć. Wszyscy myślą,
że ty i Jack się poddaliście, a skoro Michał i Gabriela zniknęli...
- urwała.
Mimi przypomniała sobie inne oficjalne spotkania, takie
jak jej ulubiony Bal Czterystu, organizowany co roku, by
przedstawić młode wampiry społeczności. W salonie
znajdowało się najwyżej ze trzydzieści osób, licząc zarówno
zwykłe wampiry, jak i venatorów.
-Jak wy się właściwie zamierzacie bronić? - zapytała. -
Znaczy, rozejrzyj się tylko. Jak ta przypadkowa zbieranina ma
powstrzymać Księcia Ciemności przed zajęciem Raju? Mam
wrażenie, że mieliby trudności z przejęciem kontroli nad
nocnym klubem.
- Pewnie ty wiesz lepiej, skoro jesteś tak blisko Lucyfera
-przypomniała Deming. - Przynosisz wstyd naszej rasie.
Powinnaś zostać w świecie podziemnym, tam gdzie twoje
miejsce.
Mimi miała zamiar w odpowiedzi szturchnąć ją ostrzem
noża, ale zanim zdążyła cokolwiek zrobić, w pokoju podniósł
się gwar. To mogło oznaczać tylko jedno.
Pojawił się Kingsley.
T RZYDZIEŚCI OSIEM

Bliss

Rano Bliss opowiedziała pozostałym, czego dowiedziała


się ze swojego snu.
- Musimy znaleźć wejście do podziemnego miasta.
Pamiętam teraz, że jego częścią był Teatr Pompejusza.
- Ale prawie nic z niego się nie zachowało - zauważył
Malcolm. - Został całkowicie zniszczony.
- To niemożliwe. Widziałam go, widziałam ten budynek
-upierała się Bliss. - Gdzie są te wszystkie mapy Rzymu?
Starożytne i współczesne?
Położyła mapy jedną obok drugiej.
- Tutaj - wskazała półkolisty kształt w centrum
starożytnego miasta. - W tej okolicy. Tu właśnie znajdował się
teatr. - Była pewna, że fundamenty nadal istnieją, tyle że ukryte
pod ziemią, wśród piwnic i fundamentów budynków
wzniesionych na miejscu ruin.
- A gdzie to miejsce jest teraz? - zapytał Rafe, pochylając
się nad mapą.
- Pod hotelem Albergo Sole al Biscione, w pobliżu Campo
de Fiori - odparł Malcolm.
Bliss zauważyła, że Ahramin i Edon nadał się do siebie
nie odzywają. Wciąż się zastanawiała, gdzie zniknął Lawson i
kiedy zamierza wrócić. Wiedziała, że wróci. Lawson był
impulsywny i porywczy, ale była pewna, że wróci do niej.
Starała się nie myśleć o tym, do czego się przyznał - że
zrobił coś tak głupiego i przespał się z Ahramin. W ten sposób
zranił także Edona i całą watahę.
Niebo było szare i zachmurzone, a powietrze zimniejsze
niż wcześniej, więc po targu kręciło się niewielu turystów. To
oznaczało, że grupę Bliss trudniej byłoby śledzić, ale także im
samym trudniej było się wtopić w otoczenie. Musieli po prostu
być ostrożni.
Kiedy weszli do holu ogromnego starego hotelu Albergo
Sole, Bliss poczuła, że oczy wszystkich zwróciły się na nich.
Chłopcy byli ubrani w odrzuty z secondhandów, a sama Bliss
czuła się brudna we wczorajszych dżinsach i flanelowej
koszuli. Tylko Ahramin jak zwykle wyglądała idealnie i
olśniewająco, jak klasyczna femme fatale w czerni, więc być
może powinni udawać jej kolegów.
Bliss nie na darmo była córką senatora.
- Większość nadzianych amerykańskich dzieciaków
wygląda jak menele, więc zachowujcie się po prostu, jakbyście
byli u siebie, a nikt nie będzie zadawał wam pytań.
- Jasne - odparł Malcolm.
Jednakże po godzinie spędzonej na oglądaniu każdego
centymetra holu i zwiedzeniu restauracji w podziemiach
zaczęli się czuć zniechęceni. Bliss rozejrzała się bezradnie, ale
nic nie wydawało jej się znajome. Grupa rozdzieliła się: Edon
chodził z Rafem, Malcolm z Bliss, a Ahramin działała na
własną rękę.
To właśnie ona zebrała wszystkich przy kanapie w rogu,
zasłoniętej przed wzrokiem innych gości.
- Znalazłam! - szepnęła triumfalnie.
- Gdzie? - zapytał Malcolm.
- Pokażę wam - odparła Ahramin.
Zeszli za nią po schodach do restauracji w podziemiach.
- Byliśmy już tutaj i nic nie znaleźliśmy - narzekał Edon.
Ale Ahramin prowadziła ich dalej, za piwnice z winem, do
kamiennego muru.
- Czy to ci się wydaje znajome? - zapytała.
Bliss zamrugała oczami - ten mur był ścianą teatru z jej
snu. Znaleźli to miejsce.
- Tutaj. - Ahramin wskazała kratkę w podłodze, która
zamiast prowadzić do ścieku, przykrywała po prostu kamienną
płytę.
- Co to jest? - zapytała Bliss.
Ahri rozejrzała się, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie obser-
wuje, a potem podniosła kratkę.
- To tylko kamień - stwierdził Edon.
- Przyjrzyj się dokładniej.
Bliss przyjrzała się kamieniowi, który wyglądał zupełnie
jak wszystkie wokół. Ale zaraz - pomiędzy nim a sąsiednim
widać było szczelinę.
- Patrzcie. - Ahramin wsunęła końce palców w otwór
między kamieniami i popchnęła, bez trudu odsuwając
kamienną płytę i odsłaniając wąskie kamienne stopnie.
- Świetna robota! - Bliss starała się, by w jej głosie nie
brzmiało nadmierne zaskoczenie.
- Chodźmy! - niecierpliwił się Malcolm.
- Nie, wy musicie tu zaczekać - stwierdziła Bliss.
- Nie możesz iść sama - zaprotestował. Bliss popatrzyła na
Edona i Rafego. Nie chciała brać odpowiedzialności za to, że
coś złego stanie się z Malcolmem.
- Zostaniemy przy wejściu - powiedział Rafe. - Będziemy
pilnować, żeby nikt za wami nie poszedł, a jeśli nie
wrócicie w ciągu godziny, zejdziemy was poszukać.
- Ja pierwszy - poprosił Malcolm.
- Nie ma mowy - odparła Bliss i ruszyła w dół schodami.
Malcolm szedł tuż za nią.
- Nic nie widzę.
Bliss włączyła komórkę - ekran emitował słabe światło,
ale to wystarczyło. Schody były wąskie, miała wrażenie, że
ciągną się bardzo długo, jednak w końcu dotarli do ich
podstawy. Przeszli zaledwie kilka kroków, gdy Bliss
zorientowała się, że stoi na otoczonym kolumnami dziedzińcu,
który widziała we śnie.
- To jest to miejsce - powiedziała. - Teatr Pompejusza,
wejście do podziemnego miasta.
TRZYDZIEŚCI DZIEWIĘĆ

Schuyler

Schuler nie byla pewna, dlaczego tak sie denerwuje.


Uczestniczyla w setkach eleganckich imprez w Nowym Jorku i
nie tylko. Bale maskowe, przyjęcia z wyszukanym motywem
przewodnim... Powinna być do nich przyzwyczajona, ale z
jakichś powodów myśl o pójściu na zwyczajną imprezę
studencką przerażała ją. Próbowała to wyjaśnić Oliverowi po
drodze, ponieważ Finn poszła przodem, razem z Ivy i gromadą
innych znajomych.
- Nie ma w tym nic dziwnego - odparł Oliver. - Naprawdę
można się było tego spodziewać. Idziesz na typową imprezę
towarzyską czerwonokrwistych, z nowo poznaną przyrodnią
siostrą, która jest człowiekiem. Znajdziesz się w kompletnie
nieznanym środowisku, bo przecież rzadko kiedy byliśmy
zapraszani na imprezy w Duchesne.
- Chyba tak - zgodziła się Schuyler. - Mam wrażenie,
jakbyśmy znowu byli w liceum, a dobrze pamiętam, jakie
wtedy odnosiliśmy sukcesy towarzyskie.
- Nie martw się, nie będzie tak jak w liceum, a poza tym
wyszłaś przecież za mąż za najpopularniejszego chłopaka w
szkole. To tak jakbyś została królową balu - zażartował Oliver.
Zauważył jej reakcję i od razu spoważniał. - Przepraszam, to
był kiepski dowcip.
- Nie, masz rację, a ja nie chcę udawać, że skoro Jacka tu
nie ma, to wszystko się nigdy nie zdarzyło.
- On żyje, Sky, jestem tego pewien. I gdziekolwiek jest,
myśli o tobie.
Schuyler skinęła głową.
- Po prostu chciałabym...
Po prostu chciałabym wiedzieć, gdzie on jest. Czy
wszystko u niego w porządku? Skoro on i Mimi nie pozabijali
się nawzajem, to co się z nimi stało? Gdzie się podziewali? Czy
Jack był cały i zdrowy? Schuyler czuła się bez niego
zagubiona, miała tyle spraw, o których chciała mu opowiedzieć
- o jej ojcu, ludzkiej rodzinie, Finn. Zupełnie jakby to wszystko
nie miało się wydarzyć naprawdę, dopóki mu o tym nie
opowie. Cieszyła się, że jest przy niej Oliver, ale to nie było to
samo.
- Słuchaj, w jakimś momencie musimy pod nieobecność
Finn wrócić do jej pokoju. Chcę sprawdzić, czy istnieje jakiś
sposób na wyizolowanie krwi z tych obrazów. Jeśli to
rzeczywiście krew Bena, być może właśnie tego szukamy.
Impreza odbywała się w budynku, który - z braku
lepszych słów - należałoby nazwać odrażającym. Był to
podniszczony zabytek wiktoriański, zamieszkiwany przez
ośmiu chłopaków,
z których żaden nie był najwyraźniej zainteresowany
życiem w warunkach higienicznych. Kiedy Schuyler weszła do
holu, jej but przylepił się do drewnianej podłogi, a kuchnia,
gdzie chłopcy przechowywali baryłki piwa, wyglądała jeszcze
gorzej. W środku tłoczyło się tyle osób, że ona i Oliver musieli
przepychać się przez tłum, żeby dostać się do wnętrza.
-Jest tu może coś innego do picia? - zapytał Oliver. - Może
whisky? Wystarczy mi mieszana, jeśli nie macie słodowej.
Finn roześmiała się.
- Dobry żart! Jeśli przeszukasz szafki, może znajdziesz
trochę soco.
- Soco? - prychnął Oliver.
- Southern Comfort - wyjaśniła ze śmiechem Finn. - Sły-
szałeś kiedyś o tym? Z seven upem smakuje całkiem nieźle.
Oliver skrzywił się.
- Jesteś strasznym snobem, Ollie - skarciła go Schuyler.
-Chodź, napijemy się piwa. - Nie miała na to ochoty, ale jeśli
mieli się wtopić w tłum, musieli robić to samo co tubylcy.
Dotarcie do baryłki okazało się jednak niemożliwe,
ponieważ tłoczyło się wokół niej zbyt wiele osób. Byli tu
chłopcy z prywatnych szkół w dżinsach i kraciastych
koszulach narzuconych na T-shirty, a także dziewczyny w
noszonych dla podkreślenia ich oryginalności babcinych
sukniach. Wszyscy walczyli o czerwone plastikowe kubeczki.
- Na takich imprezach trzeba być agresywnym - oznajmiła
Finn i za pomocą łokci przepchnęła się do baryłki.
- Robi wrażenie - przyznał Oliver.
Wysoki chłopak w bluzie z logo drużyny lacrosse'a
odsunął sobie z drogi Olivera i wręczył Schuyler piwo.
- Proszę. Takie śliczne dziewczyny nie powinny czekać,
żeby się napić.
- O, dzięki - odparła, nie do końca pewna, czy przyjmowa-
nie poczęstunku jest dobrym pomysłem.
- Do pani usług, madame. Czy byłoby możliwe poznanie
pani wdzięcznego imienia?
- Daj jej spokój, Trevor. - Finn wróciła, trzymając trzy
kubeczki z piwem. Wręczyła jeden Oliverowi i skinęła głową
Schuyler.
- Widzę, że zostałaś już obsłużona, a przy okazji poznałaś
miejscowego Casanovę. Trevor, idź podrywać jakąś naiwną
pierwszo-roczniaczkę. Schuyler jest ze mną.
- Warto było spróbować - wzruszył ramionami Trevor i
zniknął w tłumie.
- E tam, był nieszkodliwy - stwierdziła Schuyler. -Jasne,
jeśli masz ochotę na jedną noc, po której nawet nie
zadzwoni - powiedziała Finn.
- Mówisz z własnego doświadczenia? - zainteresował się
Oliver.
Schuyler zauważyła, że już się zaczął robić zazdrosny.
- Nie, to działka Ivy. Ale tak czy inaczej więcej piwa dla
nas. - Finn pociągnęła długi łyk z kubeczka i gestem poleciła
Oliverowi iść za jej przykładem. Omal nie wypluła
wszystkiego, gdy zobaczyła wyraz twarzy Olivera po
skosztowaniu napoju.
- Daj spokój, smakuje zupełnie jak nowojorska kranówa
- powiedziała Schuyler. - Nie bądź taki sztywny.
- Uznała, że nie zaszkodzi mu kilka drinków, jeśli dzięki
temu wyluzuje się przy Finn.
Po dwóch piwach Sky sama poczuła się trochę bardziej
wy-luzowana, więc postanowiła się wybrać na zwiedzanie.
Niestety reszta domu wyglądała jeszcze gorzej niż ta część,
którą widziała do tej pory. Łazienki najwyraźniej nikt nie
sprzątał, ponieważ wannę i toaletę porastała pleśń, a
wykładzina w sypialniach zmieniła kolor z jasnego beżu na
zadeptany brąz. Młodsze roczniki były hałaśliwe i pijane, a gdy
Schuyler zauważyła, że ktoś wymiotuje do doniczki dawno
uschniętej rośliny, uznała, że czas się zbierać.
Oliver i Finn tańczyli w salonie przy jakiejś okropnej
piosence pop. Schuyler nie widziała przyjaciela tańczącego od
dawnych czasów w klubie The Bank i zapomniała już, jak
dobrze mu to idzie. Był całkiem pewny siebie i wtapiał się
doskonale w tłum studentów, więc nie miała ochoty wyciągać
go z imprezy.
- Chyba muszę już iść - szepnęła do niego.
- Bardzo będziesz na mnie zła, jeśli zostanę tu z Finn? Tak
w sumie naprawdę dobrze się bawię.
Dokładnie to spodziewała się usłyszeć.
- Nie ma sprawy. Pamiętaj tylko, że wylatujemy z samego
rana, więc gdybyś nie wrócił na noc, przyślij mi SMS, to
zabiorę twój bagaż na lotnisko. Finn, masz coś przeciwko,
żebym po drodze wpadła do twojego dormitorium? Chyba
czegoś tam zapomniałam.
- Nie ma sprawy - rzuciła Finn. - Ktoś może cię wpuścić
przez drzwi frontowe, a mój pokój nie jest zamknięty. Wiem,
że to nierozsądne, ale moja sublokatorka zawsze zapomina
kluczy, a nie mamy specjalnie rzeczy wartych kradzieży.
- Dzięki - powiedziała Schuyler. Poszło jej łatwiej niż my-
ślała. Nie chciała okłamywać Finn, ale to było lepsze niż
ryzykować, że ktoś przyłapie ją na włamaniu.
- Odprowadzę cię do drzwi - oznajmił Oliver.
- Nie musisz - uspokoiła go Schuyler.
- Ale chcę.
Oliver pomógł jej utorować sobie łokciami drogę przez
tłum, aż znaleźli się na zewnątrz.
- Jesteś pewna, że ci to nie przeszkadza? Wiesz, że
normalnie poszedłbym z tobą, ale...
- Rozumiem - powiedziała.
- Widzisz, ja nie wiem, czy to nie jest trochę dziwne, ale...
- Finn naprawdę ci się podoba. Oliver rozpromienił się.
- Myślisz, że ja się jej podobam?
- Tak, to widać wyraźnie. Myślę, że jesteście dla siebie
stworzeni.
Oliver przytulił ją.
- Dziękuję - szepnął.
Schuyler poczuła krótkie ukłucie żalu. Tak wiele czasu
minęło, odkąd chodzili ze sobą i chociaż nigdy o tym nie
rozmawiali, oboje się zastanawiali, co by było, gdyby Jack nie
wrócił. Schuyler nie chciała brać pod uwagę takiego
scenariusza, a Oliver zrobił, co w jego mocy, żeby poradzić
sobie z jej stratą, ale to pytanie pozostawało bez odpowiedzi.
Teraz jednak wszystko było jasne. Nawet gdyby Jack nie
wrócił, Schuyler i Oliver nie byli sobie przeznaczeni. Być
może
za wcześnie mówić o tym, że spotkał swoją drugą
połowę, ale Schuyler nie potrafiła sobie wyobrazić dla niego
lepszej dziewczyny. Jej najlepszy przyjaciel i jej odnaleziona
siostra - czy sprawy mogły przybrać lepszy obrót?
- Nie popsuj tego - powiedziała i wspięła się na palce,
żeby pocałować go lekko w usta.
To był ich ostatni pocałunek.
C ZTERDZIEŚCI

Mimi

Kingsley stał w drzwiach salonu i czekał, aż gwar


ucichnie. Mimi pomyślała, że jest przystojny jak zawsze, z
gęstymi, ciemnymi, niemal czarnymi włosami i niebieskimi
oczami. Przyglądał się tłumowi, ale zauważyła, że
znieruchomiał, wpatrując się w nią.
Zrozumiała, że on wie - potrafi przejrzeć jej przebranie i
iluzję. Wiedział, że za tą maską kryje się Mimi.
Czuła jednocześnie euforię i przerażenie. Co on zrobi?
Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie, ale potem
Kingsley znowu zaczął się rozglądać po salonie.
Czy da się nabrać? - zastanawiała się Mimi. Czy jej
uwierzy? Musiał jej uwierzyć, żeby jej plan się powiódł.
Musiał uwierzyć, że jest fałszywa, zdradziecka i robi wszystko,
co w jej mocy, by działać na szkodę jego i wampirów. Od tego
zależało jego życie. Jeśli zorientuje się, że pozostała mu
wierna, wszystko będzie stracone.
Mimi musiała sprawić, że Kingsley uwierzy w jej
kłamstwa. To był jedyny sposób, żeby uratować mu życie,
ponieważ nie istniało inne wyjście z pułapki zastawionej na
nich przez Lucyfera. Może Jack znalazł jakiś sposób, ale nie
podzielił się nim z Mimi. Rozumiała teraz, że coś się w nim
zmieniło - z jakiegoś powodu jej brat przestał ze sobą walczyć.
Odezwała się do niego. Jack? Jack, jesteś tam?
Nie dostała żadnej odpowiedzi. Może było za późno,
może już znalazł Schuyler i zrobił to, co zamierzał zrobić.
Kingsley zaczął przemawiać.
- Jak wszyscy wiecie, od dawna toczymy walkę o kontrolę
nad siedmioma bramami, które strzegą Ścieżek Umarłych i
zatrzymują demony i ich współbraci w Piekle. Srebrnokrwiści
otrzymali zadanie zniszczenia ich wszystkich, żeby Lucyfer
mógł powrócić ze świata podziemnego. Jak dotąd, dzięki
odwadze, lojalności i waleczności pozostałych nam jeszcze
venatorów, Bramy Piekieł wciąż stoją, chociaż ponieśliśmy
ogromne straty w starciach z ne-filimami.
Zaczerpnął głęboki oddech.
- Ale nie dlatego wezwałem was dzisiaj. Dowiedzieliśmy
się niedawno, że ataki na Bramy Piekieł mają służyć zaledwie
odwróceniu naszej uwagi, ponieważ wróg zamierza
skoncentrować działania na czymś znacznie istotniejszym.
Brama Obietnicy, czyli brama Gabrieli, strzeże dwóch ścieżek.
Jedna z nich prowadzi do świata podziemnego, ale druga
stanowi drogę powrotną do Raju.
Na sali podniósł się gwar.
Kingsley poczekał, aż zebrani się uspokoją.
- Wiemy też, że Lucyfer znalazł sposób na poskromienie
boskiego ognia i planuje użyć go jako broni, wypowiadając
wojnę Niebiosom.
W szeptach zebranych słychać było strach i oczekiwanie.
- Musimy go powstrzymać - oznajmił Kingsley. - Nie
możemy pozwolić Księciu Ciemności na zdobycie tego, co do
niego nie należy.
- Ale jak mamy to zrobić? - zapytał w końcu ktoś na głos.
Kingsley uśmiechnął się.
- Cieszę się, że pytasz - powiedział, czarujący nawet
wtedy, gdy gromadził wojska przed bitwą. - Dwie rzeczy dają
nam przewagę w tej walce. Po pierwsze, Lucyfer nie zdoła
podbić Raju bez klucza do bramy. Wysłałem zespół venatorów
z misją chronienia Odźwiernej i zabrania jej w bezpieczne
miejsce. Jest mało prawdopodobne, by srebrnokrwiści ją
odnaleźli, a bez niej nie zdołają sforsować bramy. Po drugie...
- Przestań! - krzyknęła Deming. - Nie możemy teraz
omawiać naszych planów, nie przy niej. - Wskazała Mimi,
niemalże wyzywając ją, by dobyła miecza. - To nie jest moja
siostra. To zdrajczyni. Aperio Oris! - Venatorka wykrzyknęła
zaklęcie odsłaniające prawdziwą tożsamość.
Iluzja rozwiała się i Mimi pojawiła się na środku salonu z
długimi, platynowymi włosami spadającymi na ramiona i
złośliwym uśmieszkiem na twarzy.
- Ona pracuje dla srebrnokrwistych! Nie jest już naszą
Regentką! - krzyknęła Deming.
Mimi znalazła cię w pułapce, a venatorzy otoczyli ją,
zanim zdążyła wyciągnąć miecz. Wokół siebie widziała twarze
wpatrujące się w nią z podłą nienawiścią i strachem. Zabiją ją,
powoli i z przyjemnością.
Teraz przyszedł moment prawdy. Spojrzała na Kingsleya
i czekała - czekała, żeby się przekonać, czy zrozumiał, czy
wiedział, o co chodziło w ich „walce". Ze to była farsa,
udawanie, rozpaczliwe oszustwo mające na celu ocalenie jej
miłości i jej Zgromadzenia.
Ale niebieskie oczy miały lodowaty wyraz, a Mimi
zrozumiała, że w końcu straciła go na dobre. Przestał mieć już
nadzieję, co oznaczało, że jej plan zadziałał.
Uwierzył, że go oszukała.
Uwierzył w kłamstwo.
Nie była pewna, czy powinna się cieszyć, czy rozpaczać. -
Aresztować ją - powiedział.
C ZTERDZIEŚCI JEDEN

Tomasia (Florencja, 1452)

Tomasia była jak księżniczka uwięziona w zamku,


ponieważ Andreas polecił, by resztę ciąży spędziła w łóżku. Do
opieki nad nią przydzielono tylko dwoje venatorow - wiernego
Bellarmine i opanowaną Valentinę. Andreas odwiedzał ją
rzadko, a kiedy próbowała wybadać, co zagraża jej nienarodzo-
nemu dziecku, odmawiał poruszania tego tematu. Zamiast tego
nalegał, by odpoczywała, nie niepokojona przez nikogo.
Poprosiła o glinę, by zająć się nową płaskorzeźbą i w ten
sposób zapomnieć o samotności. Andreas zgodził się, więc
spędzała całe dni przy warsztacie, podczas gdy on polował ze
swoim nowym partnerem, Ludivivo Arosto.
Ludivivo, członek Rady, w przeszłości był dla niej zawsze
jak ojciec, ale w tym cyklu spotkała go zaledwie dwa razy,
zanim Andreas wymusił na niej zamknięcie się w samotni.
Pamiętała go jako smukłego jasnowłosego chłopaka, do
którego pasowałoby raczej życie akademika niż zabójcy
srebrnokrwistych, ale
Andreas przy każdej wizycie opowiadał jej o ich licznych
sukcesach. To sprawiało, że niemal im zazdrościła, aż do
chwili, gdy zaczynała sobie wyobrażać ściganie
srebrnokrwistych w swoim obecnym stanie.
- Robisz niesamowite postępy - powiedział Andreas,
przyglądając się płaskorzeźbie leżącej na warsztacie. To była
najbardziej skomplikowana praca, jaką dotychczas wykonała.
Trzy figury pod bramą: leżąca na ziemi kobieta i dwóch
mężczyzn stojących naprzeciwko siebie. Nie zaczęła jeszcze
rzeźbić ich twarzy
- odtwarzała je z pamięci, a wspomnienia stawały się
coraz trudniejsze do zniesienia.
Zastanawiała się, czy Andreas rzeczywiście nie pamięta i
nie widzi, że odwzorowała to, nad czym bezustannie myślała?
A może tak bardzo pilnował, żeby nie powiedzieć jej, co
zamierza zrobić z dzieckiem, że wolał to ignorować? Była
pewna, że już coś obmyślił, nie miał powodów przypuszczać,
że jej dziecko okaże się w jakikolwiek sposób inne od tego,
które urodziłaby Simonetta.
- Co się dzieje z innymi? Z pozostałymi dziećmi
demonów?
- zapytała tego popołudnia. - Nie wolno ci zabijać
nefilimów, zasługują na naszą litość.
Andreas powiedział jej, żeby się o to nie martwiła, ponie-
waż przeszkolił mnichów z zakonu petruwiańskiego, by się
nimi zajmowali.
- Moje dziecko jest niewinne - przypomniała Tomasia.
-Nie może go spotkać krzywda.
- To, co należy do ciebie, należy też i do mnie - obiecał
Andreas. - Może jednak powinnaś więcej odpoczywać,
odłożyć na
razie pracę i wrócić do niej, kiedy dojdziesz do siebie po
porodzie? - zaproponował, uważniej przyglądając się
płaskorzeźbie.
Tomi popatrzyła na niedokończone dzieło i pomyślała o
wszystkich ofiarach, jakie musiał ponieść Andreas, aby mieć
pewność, że odrodzą się tutaj, we Florencji. Być może miał
rację. Być może powinna oczyścić umysł.
Andreas wyszedł z komnaty, a Tomasia usłyszała, jak
rozmawia półgłosem z Ludivivo, który czekał na niego pod
drzwiami.
- To już niedługo. Nie może się dowiedzieć - mówił
Andreas. - Nie może nawet pamiętać, że Gio był Lucyferem w
ludzkiej postaci.
Czy myśleli, że ona nie pamięta, co zrobiła? Czy myśleli,
że ich nie słyszy?
- Wymażemy jej pamięć - obiecał Ludivivo. - Nie będzie
wiedziała, że kiedykolwiek istniało jakieś dziecko i zostało jej
odebrane.
- Dziecko musi umrzeć - stwierdził Andreas. - Jak
najszybciej, zanim Lucyfer dowie się o jego istnieniu.
- Nie musisz się niepokoić - odparł Ludivivo. - Zajmę się
wszystkim. Patrizio tego dopilnuje.
Nie myliła się - planowali zabić jej dziecko. Czuła
narastającą w duszy rozpaczliwą histerię - nie dopuści do tego.
Chciała usiąść na łóżku, ale była zbyt słaba, nie mogła się
ruszyć. Co się stało? Uświadomiła sobie, że rzucono na nią
zaklęcie, przez które została uwięziona i przykuta do łóżka.
Andreas wrócił do komnaty i pocałował ją w czoło.
- Śpij dobrze, ukochana. Niedługo będzie już po
wszystkim.
Jedynym gościem, który mógł ją odwiedzać w tym
więzieniu, był jej przyjaciel czarodziej, opiekun strażników
czasu.
- Musisz mi pomóc - poprosiła. - Obawiam się o moje
dziecko. Andreas nie pozwoli mu żyć.
Czarodziej skinął głową.
- Dopilnuję tego. Pomogę ci. Postaram się wykraść cię
dziś wieczorem. Muszę przygotować pewne rzeczy, ale zajmę
się tym.
- Obiecaj mi - ścisnęła jego rękę.
- Nie zawiodę cię, przyjaciółko.
Ale okazało się, że nie ma dość czasu. Niedługo po
wyjściu czarodzieja Tomasia poczuła pierwsze bóle porodowe,
początkowo słabe i niemalże możliwe do zignorowania. Kiedy
stały się ostrzejsze, mocniejsze i częstsze, kazała wezwać
położną.
- Pomóżcie mi - prosiła. - Zawołajcie mojego przyjaciela.
Ale położną przyprowadzili Patrizio de Medici i Tyberiusz
Gemellus, srebrnokrwisty Odwieczny, będący teraz
jednym z zaufanych współpracowników Andreasa.
- Iacopo nie przyjdzie, tak samo jak Margherita, więc
zostaliśmy tylko my - powiedział Tyberiusz. - Odmówili nam
pomocy, podejrzewają, co się ma wydarzyć.
Tomi poruszyła się, ponieważ rozpoznała znajome imiona
swoich przyjaciół. Andreas musiał planować coś tak
okropnego, że nawet Anioły Apokalipsy odmówiły wzięcia w
tym udziału. Gdzie się podziewa jej przyjaciel strażnik czasu,
który obiecał jej pomóc?
- Musimy ją szybko przenieść - stwierdził Patrizio.
- Gdzie mnie zabieracie? - krzyknęła. Gdzie się podziali
oddani jej venatorzy? Dlaczego została sama?
- W bezpieczne miejsce.
Była już zbyt zmęczona, zbyt słaba i zbyt obolała, by
protestować. Zabrali ją w podziemia, do mrocznej piwnicy,
przesyconej zapachem pleśni, kurzu i rozkładu. Tomi miała
nadzieję na szybki poród, ale nie było jej to dane. Skurcze
ciągnęły się całymi godzinami, aż do następnego dnia. Była
osłabiona i gorączkowała, z trudem odróżniała rzeczywistość
od snu, ponieważ nie zdołała zasnąć, choć chwilami na kilka
cudownych sekund zamykała oczy i traciła świadomość.
Kiedy położna poleciła jej przeć, majaczyła już w
gorączce. W tym momencie do pomieszczenia wszedł Andreas
w towarzystwie Ludivivo. Dlaczego otaczało ją tylu
mężczyzn?
- Dre, błagam, powiedz mi, co tu się dzieje? - zapytała
rozpaczliwie.
Czekali.
- Nie zabijajcie jej - błagała. - Nie zabijajcie mojego
dziecka.
- Nie skrzywdzimy jej - powiedział Andreas. - Ludivivo
znalazł rodzinę, która się nią zajmie. - dodał uspokajająco.
- Zaopiekujemy się dzieckiem - przytaknął Patrizio. - Nie
lękaj się, najdroższa Gabrielo.
Tomi była zbyt słaba, by protestować, ale pocieszyła ją
trochę wiadomość, że jej dziecko nie zostanie zabite od razu po
przyjściu na świat. Mogła nie być dość silna, by nie pozwolić
jej sobie odebrać, ale jeśli jej córeczka przeżyje, na pewno
zdoła kiedyś ją odnaleźć.
Zaczęła krzyczeć, ból stał się nie do zniesienia.
- Cśśś - powiedziała położna. - Andreasie, ona potrzebuje
czegoś do picia, najlepiej kubek zimnej wody.
- Zaraz przyniosę - obiecał. - Najdroższa, daję ci słowo, że
nikt nie skrzywdzi twojego dziecka.
Wtedy Tomasia w końcu zaczęła przeć.
C ZTERDZIEŚCI DWA

Schuyler

Dormitorium Finn było niemal całkowicie puste, gdy


Schuyler do niego weszła - widocznie wszyscy o tej porze
poszli na różne imprezy. Podejrzewała, że ktoś mógł jeszcze
zostać w bibliotece, ponieważ w tym college'u istnieli ludzie,
którzy naprawdę spędzali czas na nauce. Tak czy inaczej
Schuyler cieszyła się, że nikogo nie spotkała. Drzwi frontowe
jakimś cudem zostawiono otwarte, więc mogła sama wejść do
środka.
Dzięki temu miała czas przyjrzeć się czterem obrazom, po
jednym na każdej ścianie. Były prześliczne - gdyby Schuyler
kiedykolwiek się zastanawiała, czy Bena i Allegrę łączyło
prawdziwe uczucie, dzięki temu pozbyłaby się wszelkich
wątpliwości. Tylko ktoś, kto bezgranicznie kochał kobietę,
którą malował, potrafiłby przelać na płótno tyle uczucia. Na
pewno jej matka także miała kiedyś okazję zobaczyć te obrazy.
W tym momencie najważniejsze było znalezienie sposobu
na wyizolowanie z farby krwi, zakładając oczywiście, że
należa-
la ona do Bena. Oglądając wcześniej obrazy, Schuyler
poczuła słaby zapach krwi, ale jeśli to nie była krew jej ojca,
niszczenie obrazów nie miałoby sensu.
Jak to sprawdzić? Schuyler podeszła do jednego z
obrazów, stanęła tak blisko, jak tylko mogła, i głęboko
wciągnęła powietrze. Nie myliła się wcześniej, na pewno do
farby została domieszana krew. Jednakże jej zapach wydawał
się dziwny - czy to dlatego, że krew jej ojca była z jakichś
powodów niezwykła? Schuyler nie miała pewności znowu
wciągnęła powietrze i stwierdziła, że w tym zapachu jest coś
znajomego. No cóż, okropnie się wygłupi, jeśli ktoś wejdzie w
tym momencie, ale... wyciągnęła język i polizała.
W ułamku sekundy jej wszystkie nadzieje rozwiały się.
Kiedy tylko poczuła smak, zrozumiała, że ta krew nie należała
do Bena.
To była krew Allegry.
Musiała mu ją ofiarować, albo może sam o to poprosił,
żeby unieśmiertelnić ją w swoich dziełach, ponieważ nie było
pewne, czy pozostanie nieśmiertelna po zerwaniu więzi z
Charlesem. Tak czy inaczej ta krew była dla Schuyler
bezużyteczna.
Pocieszała się myślą, że przynajmniej nie musiała
zniszczyć obrazów, a jednocześnie zrujnować kontaktów z
Finn. Będą musieli wymyślić nowy plan. Pozostało jej tylko
wrócić do hotelu i położyć się spać.
Oliver pojawił się na lotnisku w samą porę, ubrany w te
same ciuchy co poprzedniego wieczora i uroczo potargany.
- Oliverze Hazard-Perry, nigdy nie spodziewałam się, że
zobaczę, jak wracasz do domu nad ranem - zażartowała
Schuyler. - Dobrze się bawiłeś?
- Świetnie. Kto by pomyślał, że spodoba mi się impreza
studencka?
- Podejrzewam, że to nie impreza tak ci się podobała.
- Niewykluczone - przyznał.
- Więc jak się sprawy mają? Oliver westchnął.
- No cóż, to nie takie proste. Oczywiście będziemy w
kontakcie, ale nie wyobrażam sobie, by cokolwiek mogło z
tego wyjść, zanim to wszystko się skończy.
Pobyt w Stanach okazał się przełomowy z punktu
widzenia spraw osobistych Sky, ale ich problemy nie zostały
rozwiązane. Tego wieczora venatorzy mieli się spotkać w
Londynie, a chociaż Schuyler wierzyła w zdolności
przywódcze Kingsleya, wiedziała też, że to ona zgodnie z
przepowiednią ma ocalić wampiry. Czuła się jednak zupełnie
bezużyteczna.
Pamiętaj, kim był twój ojciec - powiedziała jej matka. -
Pamiętaj o tym, kiedy znajdziesz się na rozstajach, czas się
zatrzyma i otworzy się przed tobą ścieżka.
Co to miało oznaczać?
Lot do Londynu przebiegł spokojnie. Na lotnisku spotkali
szofera trzymającego tabliczkę z jej nazwiskiem - Oliver
wyjaśnił, że Kingsley zamówił limuzynę, która miała odebrać
ich z Heathrow.
- To bardzo miłe z jego strony - uznała Schuyler. -1
zupełnie do niego niepodobne.
- Ludzie się zmieniają - przypomniał Oliver.
- Ciekawe, co się stało na tej naradzie vena torów - powie-
działa Schuyler.
Zapadli się w obite zamszem siedzenia, podczas gdy
szofer włożył ich walizki do bagażnika. Z cichym warkotem
silnika samochód opuścił teren lotniska. Kiedy znaleźli się na
autostradzie, Schuyler wyjrzała przez okno. Zawsze trudno
było jej przywyknąć do jeżdżenia drugą stroną jezdni - była
szczęśliwa, że nie musi sama prowadzić.
- Nie orientuję się najlepiej w Londynie - stwierdził
Oliver. - Ale mam wrażenie, że jedziemy w złym kierunku.
Kingsley powiedział, że kryjówka jest teraz w Islington, czyli
w tamtą stronę.
Schuyler postukała w szybę oddzielającą ich od szofera.
- Przepraszam? Czy my dobrze jedziemy? Nie jestem
pewna, czy Kingsley dał panu dobry adres...
Szofer najwyraźniej jej nie usłyszał i nie opuścił szyby.
- Co tu się dzieje? - zapytał Oliver. Schuyler zaczęła tłuc
pięścią w szybę.
- Halo? Słyszy mnie pan? Halo? Nadal żadnej reakcji.
- Zaczynam mieć bardzo złe przeczucia - powiedział
Oliver.
- Czy możliwe, że to nie Kingsley wysłał ten samochód?
- W sumie wspominał, że wysyła zespół venatorów, a nie
po prostu szofera. Szlag! Co robimy? Próbujemy wyskoczyć? -
Sprawdził drzwi. - Zamknięte.
- Możemy je otworzyć siłą - odparła Schuyler. - W razie
potrzeby jestem w stanie wyrwać je z zawiasów.
- W pędzącym samochodzie? Nie jestem pewien, czy to
dobry pomysł.
W tym momencie samochód się zatrzymał. Zjechali z
autostrady i znaleźli się na otwartej przestrzeni. Schuyler
usłyszała kliknięcie i sprawdziła drzwi - były odblokowane.
- Uciekajmy, kiedy tylko je otworzę - powiedziała. Zanim
jednak zdążyła skończyć zdanie, ktoś otworzył drzwi
z drugiej strony.
Schuyler zamarła - to wrażenie, które miała od dawna...
Mimo wszystko nie myliła się, ktoś ją obserwował i czekał, ale
teraz to się skończyło się, a ten ktoś przyszedł po nią.
Wiedziała o tym, ale nie zrobiła niczego, nie powiedziała
nikomu - a teraz oboje znaleźli się w niebezpieczeństwie.
Miała ochotę się kopnąć za własną głupotę. Nigdy już nie
zobaczy Jacka, nie pozna odnalezionej rodziny. Poniosła
porażkę w swojej misji i miała ją za to spotkać kara.
- Nie jest dobrze - powiedział Oliver.
- Wysiadać z samochodu - odezwał się zimny głos. - Już.
- Dokąd nas zabieracie? - krzyknęła, kiedy napastnik wy-
ciągnął ją ze środka.
- Nie was - odparł. - Ciebie;
W tym momencie straciła przytomność.
W jednej chwili znaleźli się w miejscu w jakiś sposób jej
znajomym. Zanurzali się coraz głębiej w wymiar uroku,
oddalając się od światła, a Schuyler miała wrażenie, że
przemieszczają się jeszcze dalej.
Powoli traciła poczucie czasu i przestrzeni.
Kiedy się zatrzymali, postarała się opanować mdłości -
gwałtowny ruch sprawił, że miała zawroty głowy. Nadal było
ciemno, ale zaczęła coś widzieć i uświadomiła sobie, gdzie się
znalazła.
Była w Piekle.
C ZTERDZIEŚCI TRZY

Mimi

Venatorzy zaprowadzili Mimi do pokoju na drugim


piętrze domu, gdzie zostawili ją samą. Czyżby to miało być
tak proste? Nacisnęła klamkę, ale drzwi okazały się
zamknięte, i to za pomocą zaklęć, a nie tylko zwykłego
zamka, który unicestwiłaby w mgnieniu oka. Dziewczyna
rozejrzała się i stwierdziła, że znajduje się w bibliotece -
ściany od podłogi do sufitu zajmowały regały z książkami, a
przy każdym stała przesuwana drabina, umożliwiająca dostęp
do wyższych półek. Szkoda, że Mimi nigdy nie pasjonowała
się literaturą.
Venatorzy zostawili ją samą na tak długo, że w końcu
zaczęła się przyglądać książkom. Wybrała jedną o znajomo
brzmiącym tytule i usiadła z nią w ogromnym fotelu, ale
zasnęła, gdy tylko zdążyła przeczytać kilka słów.
Obudził ją niski męski śmiech.
- Cóż za przerażająca istota, zwinięta na fotelu w kłębek
jak szczeniaczek.
To był Kingsley.
Mimi ziewnęła i przeciągnęła się z rękami nad głową,
doskonale wiedząc, że jest obserwowana.
- Albo raczej kociak. Bardzo, bardzo seksowny kociak.
Kiedy chciała wstać, Kingsley zagrodził jej drogę.
- Zostań tu, gdzie jesteś. Chciałbym z tobą porozmawiać,
zanim wyciągniesz tę igiełkę służącą ci za miecz, tak jak
ostatnim razem, kiedy się widzieliśmy.
Mimi uniosła ręce do góry i usiadła z powrotem.
- To twoi strażnicy pilnują drzwi - powiedziała. - Ty masz
przewagę.
- Bardzo dużo o tobie myślałem - przyznał Kingsley. -
Znacznie więcej niż miałbym ochotę, biorąc pod uwagę twoje
zachowanie, ale naprawdę chciałem zrozumieć, co się
właściwie dzieje. Jednego dnia przychodzisz po mnie do
Piekła, drugiego nie chcesz mnie już nigdy widzieć, a potem
wdajesz się ze mną w walkę, żeby mi umożliwić zabranie
Graala. Wiem, że pozwoliłaś mi wygrać, nie próbuj nawet
zaprzeczać. Znam cię.
Mimi chciała coś wtrącić, ale Kingsley podniósł jeden
palec.
- Jeszcze nie skończyłem. Chcę usłyszeć odpowiedzi, a
jeśli po naszej rozmowie dalej będziesz miała ochotę na mały
sparing, da się to załatwić. Ostrzegam tylko, skarbie, że jeśli to,
co od ciebie usłyszę, mnie nie usatysfakcjonuje, to będzie
nasza ostatnia walka. Z tych czy innych powodów.
- Doskonale - odparła. Czyli wszystko się zakończy tak,
jak powinno.
- Powiem ci, co myślę: biorąc pod uwagę nagłą zmianę
twojego zachowania wobec mnie, zakładam, że musiałaś
zawrzeć jakiś układ z Lucyferem. Wiem, że przyjechałaś do
świata podziemnego z myślą o tym, że bez wahania poświęcisz
Olivera, żeby mnie ocalić, ale okazał się dla ciebie za dobrym
przyjacielem. Widzisz, od samego początku wiedziałem o
tobie jedną rzecz, niezależnie od tego, w co pozwalałaś wierzyć
wszystkim dokoła. Nie jesteś złą osobą, nawet jeśli masz
naprawdę zły dzień. -Głos Kingsleya brzmiał łagodnie. -
Chyba że brak ci czegoś ważnego. Na przykład duszy. - Myślę,
że wymieniłaś swoją duszę na moją i w ten sposób uwolniłaś
mnie z Piekła. Nie mogłaś poświęcić Olivera, więc poświęciłaś
się sama. Dlatego byłaś dla mnie taka lodowata, jakby ci w
ogóle na mnie nie zależało.
Mimi potrząsnęła głową.
- Wmówiłeś sobie śliczną bajeczkę, w którą mógłby
uwierzyć tylko skończony idiota. Ale w sumie zawsze byłeś
idiotą, nie? Lucyfer zrobił z ciebie idiotę.
Kingsley westchnął.
- Możesz mnie obrażać, ile chcesz, ale ja wiem, że tylko
udajesz. Nie wiem tylko, co chcesz osiągnąć, ponieważ znam
cię i niezależnie od tego, jak bardzo próbujesz mi wmówić, że
pracujesz dla samego diabła, kiedy patrzę ci w oczy, widzę, że
dalej jesteś sobą i dalej mnie kochasz.
- Mylisz się kompletnie - warknęła Mimi. - Jestem tylko
znacznie lepszą aktorką, niż by ci się wydawało.
- Nie jesteś - odparł Kingsley. - Wiem, że się za taką
uważasz, ale nie jesteś. Mam przeczucie, że cały ten twój plan
zmierza
po prostu do tego, żeby umożliwić nam w jakiś sposób
skończenie walki, w której, szczerze mówiąc, nie mam ochoty
uczestniczyć.
- Jakbyś miał jakiś wybór.
- Może i nie mam - zgodził się Kingsley. - Ale miałaś
okazję zabić mnie w kaplicy Rosslyn i nie wykorzystałaś jej.
Co więcej, zorganizowałaś nam to spotkanie. Myślę, że
chciałaś, żebym ci odebrał kielich, bo dzięki temu nie musiałaś
dostarczyć Lucyferowi czegoś, na czym mu bardzo zależało.
Czyli jednak wszystko przejrzał. Rozpaczliwie pragnęła
powiedzieć mu, że ma rację, że kochała go przez cały czas, ale
klejnot na jej szyi palił ją jak ogień.
- Od początku wiedziałem, że to ty. Jasne, że bym się
domyślił, wiedziałem przecież, gdzie jest Dehua. Wysiałem ją i
Sama, żeby ochraniali Schuyler. Chciałem porozmawiać z tobą
na osobności, ale oczywiście Deming okazała się zbyt
impulsywna i teraz wszyscy już wiedzą. Musiałem im
pozwolić cię aresztować.
Mimi wzruszyła ramionami.
- Dlaczego tu jesteś, Mimi? Czy to znaczy, że mogę mieć
nadzieję? Ze wróciłaś do nas... do mnie?
- Nigdy - odparła. - Jesteś głupcem, jeśli myślisz, że
możesz mi wystarczyć, kiedy czeka na mnie Jack. - Chciała go
rozzłościć dostatecznie, by stanął z nią do walki. Mogła go
sprowokować, wykorzystując przeciwko niemu męską
próżność.
- Jack nie czeka na ciebie i oboje o tym wiemy - przypo-
mniał Kingsley. - Więc w co właściwie grasz? Czemu tu jesteś?
- Z twojego powodu. - Wcisnęła się głębiej w fotel i
kopnęła, trafiając z całej siły w kolano Kingsleya. Kiedy się
zgiął się,
zdołała się przecisnąć obok niego i obnażyć miecz. -
Skończyć walkę, mówisz? - Zamachnęła się szeroko,
zamierzając drasnąć powierzchownie Kingsleya, żeby go
wytrącić z równowagi.
Był jednak szybki i odskoczył, zanim jej miecz zdążył go
dosięgnąć. Zanim zdążyła się zorientować, trzymał już własną
broń, ale Mimi także była szybka - odparowała cios, a stalowe
ostrza zderzyły się z brzękiem, który odbił się echem po
bibliotece.
- Nie musiało tak być - powiedział, gdy się siłowali.
- To się może skończyć tylko w taki sposób - odparła
Mimi. - I musi się skończyć dzisiaj. Powinieneś był mnie zabić,
kiedy miałeś okazję.
- Mógłbym ci powiedzieć to samo - odpowiedział.
Walczyli jak równy z równym, parując pchnięcia i robiąc
uniki. Mimi była jak zwykle zdumiona tym, na jak równym
poziomie się znajdowali. Nie musiała się zastanawiać, czy chce
wygrać tę walkę, ponieważ mogła tylko bronić swoich pozycji.
A potem, w jednej chwili, okazało się to niemożliwe.
Kingsley przyparł ją do regału z książkami, a chociaż
wskoczyła na drabinę, żeby uciec z jego zasięgu, podciął tę
drabinę mieczem, a Mimi runęła na podłogę.
Kingsley stanął nad nią i przytknął jej ostrze do gardła.
Poczuła dotyk zimnej stali na skórze.
- Dam ci ostatnią szansę - powiedział. - Nie chcę cię
zabijać, ale nie mogę pozwolić, żebyś stanowiła dla nas
zagrożenie. Lucyfer nie może powrócić do Niebios, ja do tego
nie dopuszczę. Powiedz coś, cokolwiek, żebym nie musiał tego
zrobić. Proszę.
Ale Mimi milczała.
C ZTERDZIEŚCI CZTERY

Tomasia (Florencja, 1452)

Tomi obudziła się, śmiertelnie zmęczona, we własnej


sypialni. Przez okno widziała czerwone dachy miasta i plamy
słońca na terakocie. Dlaczego całe ciało tak ją bolało? Ostatnią
rzeczą, jaką pamiętała, było to, że siedziała późnym wieczorem
nad najnowszą rzeźbą, ale obok siebie zobaczyła coś, czego nie
znała. Kim byli ci ludzie, ta kobieta na ziemi i stojący nad nią
mężczyźni?
Było jej zimno, miała dreszcze, a całe jej ciało wibrowało
smutkiem. Co się stało? Dlaczego nie mogła sobie niczego
przypomnieć?
Gdzie jest Andreas?
Przypomniała sobie, że ścigali srebrnokrwistego po
dachach, przeskakiwali z domu na dom, aż w końcu dopadli go
na szczycie niedokończonej katedry Brunelleschiego.
Zamaskowany nieznajomy nosił znak Lucyfera.
- Czy ja spadłam? Dlatego wszystko tak mnie boli? -
zapytala.
- Tak - potwierdził Andreas. - Croatan trafił cię zaklęciem
krwi, Ludivivo i ja musieliśmy długo się starać, żebyś została z
nami w tym cyklu.
- Zaklęcie krwi! Jak długo spałam?
Powiedział jej, a ona nie mogła w to uwierzyć - tyle
miesięcy! Ale Andreas nie miałby żadnych powodów, żeby ją
okłamywać. Usiadł przy jej łóżku i oparł jej głowę na ramieniu.
Przyciągnęła go do siebie.
- Nasi nieprzyjaciele stają się coraz silniejsi.
- Owszem - mruknął.
- Nie martw się o mnie, najdroższy. Nic mi nie jest. - Po-
patrzyła na jego ciemne włosy, spodziewając się tego samego
przypływu uczuć, który zwykle towarzyszył jej, gdy go
widziała. Ale coś było inaczej. Czuła się... pusta. Odrętwiała.
Zepchnęła płaskorzeźbę z łóżka.
- Nie podoba ci się własne dzieło? - Andreas wysunął się z
jej ramion i wstał.- Może się położysz, a ja przyniosę ci kubek
zimnej wody? Nie czujesz się jeszcze dobrze, nadal nie jesteś w
pełni zdrowa.
Kubek zimnej wody... dlaczego te słowa wydały się jej
znajome?
- Tak, to chyba dobry pomysł. - Miała szczęście, że udało
się jej przeżyć trafienie zaklęciem krwi. Na pewno dlatego wła-
śnie czuła się tak dziwnie.
A może istniał inny powód?
Popatrzyła na swój brzuch, na niemal białe nogi i przez
ułamek sekundy zobaczyła strumień krwi i główkę dziecka -
ale wspomnienie zniknęło równie szybko, jak się pojawiło, a
ona nie rozumiała go i nie wiedziała, co oznaczało. Co to było
za dziecko? Skąd wzięło się tyle krwi?
Coś w jej duszy rozpaczało, a jakaś cząstka jej serca
umarła tego dnia.
Tomasia resztę cyklu przeżyła u boku Andreasa we
Florencji i nigdy nie dowiedziała się, że miała dziecko, które
zostało jej odebrane. Andreas i Ludivivo nigdy się nie
dowiedzieli, że Patrizio ich zdradził. Zamordował własną
córkę i zastąpił ją wykradzionym dzieckiem, żeby dusza
Lucyfera mogła pozostać na Ziemi. Dziewczyna nosiła imię
Giulia de Medici, a kiedy skończyła szesnaście lat, próbowała
się zabić - takie próby powtarzała w każdym cyklu swojego
nieśmiertelnego życia.
W Białej Ciemności Ałlegra i Charles siedzieli razem przy
pianinie w Cotton Club. Był rok 1923, czasy, które oboje
dobrze wspominali.
- Więc to właśnie przede mną ukrywałeś - powiedziała
Allegra. - I wtedy właśnie cię zdradziłam. Wiedziałam o tym.
Zawsze wiedziałam, poczucie winy i wstyd z powodu tej zdrady
prześladowały mnie przez wieki. Podobnie jak mój gniew na
ciebie za to, co zrobiłeś mojej córce.
- Zawiodłem cię, Allegro.
- Nie, Charlesie, zawiedliśmy siebie nawzajem, ponieważ
to, co się zdarzyło we Florencji, było zaledwie konsekwencjami
decyzji podjętej znacznie wcześniej. To nie wtedy zaczęliśmy
się od siebie oddalać. Nie z tego powodu.
- Wiem - potwierdził Charłes. - Nigdy nie byłaś w stanie
mi tego wybaczyć. Spójrz na swoją rzeźbę.
Allegra popatrzyła na płaskorzeźbę leżącą przed wiekami
na stole we Florencji. To, co przedstawiała, odwoływało się do
jeszcze dawniejszej historii. Kobieta leżąca na ziemi i dwaj
mężczyźni stojący nad nią -jeden z mieczem przy gardle
drugiego.
- Wszystko zaczęło się w Rzymie.
C ZTERDZIEŚCI PIĘĆ

Bliss

Nic dziwnego, że Kaligula postanowił ukryć przejścia w


teatrze - w końcu przez całe życie odgrywał rolę kogoś innego
niż był naprawdę. Niewykluczone, że Lucyfer w ten sposób
drwił sobie z błękitnokrwistych, dążąc do ich zguby. Bliss ru-
szyła naprzód, nie do końca pewna, czego właściwie szuka ani
też co mają zrobić, kiedy trafią na uszkodzenie w strumieniu
czasu.
- Bliss? - zapytał Malcolm. - Dziwnie się czuję.
- W jakim sensie dziwnie? Dziwnie, bo jest ciemno i
dostajesz świra, czy dziwnie, bo jesteśmy blisko ścieżek?
- Blisko ścieżek - odparł szeptem.
- No cóż, przynajmniej wiemy, że trafiliśmy we właściwe
miejsce - stwierdziła dziewczyna. - Co robimy dalej?
- Czuję się tym gorzej, im bliżej ścieżek jestem -
przypomniał. - Musimy iść dalej. Podeszli na środek
dziedzińca, a w słabym świetle komórki Bliss zobaczyła, że
Malcolm robi się zielonkawy na twarzy.
- Chyba jesteśmy na dobrej drodze - powiedziała. -
Przykro mi, że musisz przez to przechodzić.
Machnął tylko ręką.
- Wiedziałem, w co się pakuję. Nic mi nie będzie.
Nie wyglądał jednak najlepiej, więc Bliss miała nadzieję,
że szybko uda się im coś znaleźć. Zostało im sporo czasu, żeby
się rozejrzeć - zaledwie po kilku minutach znaleźli się w
miejscu, gdzie Malcolm dyskretnie odwrócił się i
zwymiotował.
- To tutaj - powiedział. - Jesteśmy we właściwym punkcie.
- Jesteś pewien?
- Całkowicie. Teraz musimy otworzyć przejście.
- Ale tylko Lawson... - Bliss urwała. Przypomniała sobie,
co mówił Lawson, kiedy poprzednio prosił ich, żeby pomogli
mu otworzyć przejście na ścieżkę. Może mieli dość sił, by
zrobić to bez niego. - Nieważne. Musimy działać razem.
Pamiętasz, co powiedział nam Lawson? Musimy się
skoncentrować. Weź mnie za rękę.
Bliss i Malcolm złapali się za ręce i z całej siły
skoncentrowali na miejscu przed nimi. Dziewczyna czuła się
inaczej niż za pierwszym razem, gdy tego próbowała -
wiedziała, że robi postępy, chociaż głowa zaczęła ją boleć.
Powietrze przed nimi zamigotało i w końcu pojawiło się
światło, coraz jaśniejsze i jaśniejsze, otwierające się w tunel.
Udało im się. Otwarli ścieżkę bez niczyjej pomocy.
- Wracaj na górę i powiedz pozostałym, że znaleźliśmy
ścieżkę - powiedziała Bliss. - Ja pójdę dalej.
- Nie ma mowy, nie sama - sprzeciwił się Malcolm.
- Muszę. A ty musisz im powiedzieć, gdzie jesteśmy.
- Przestańcie się kłócić, już was znaleźliśmy - rozległ się
głos Ahramin. Edon i Rafe szli tuż za nią.
- Pospieszcie się, pracownicy hotelu zaczynają chyba coś
podejrzewać.
- No dobra, Mac i ja pójdziemy przodem, a wy za nami.
Razem weszli w świetlisty tunel, a Bliss poczuła znajomą już
dezorientację towarzyszącą poruszaniu się po ścieżkach,
wrażenie, że nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Jednakże tym
razem to jej nie zatrzymało, a wirowanie w jej wnętrzu
uspokoiło się. Stwierdziła, że mogą się przemieszczać w tym
świetle.
- Gdzie jesteśmy? - zapytała.
- Nie jestem pewien - odparł Malcolm. - Wydaje mi się, że
znajdujemy się blisko miejsca, w którym wydarzyło się coś
złego. Chodźmy dalej i zobaczmy, co się stanie.
Zanim jednak zrobili następny krok, rozległ się grzmot, a
potem Bliss poczuła, że ziemia usuwa się jej spod nóg.
Spadała w otchłań, pustkę, nicość czasu i przestrzeni.
Miała wrażenie, że spada całą wieczność i nie wiedziała,
czy minęły minuty czy godziny do chwili, w której w końcu
straciła przytomność. Kiedy się ocknęła, uświadomiła sobie, że
ktoś ją trzyma - czuła otaczające ją silne ramiona. Otworzyła
oczy i zobaczyła nad głową słabe światło ścieżki, chociaż
otaczała ją ciemność.
- Co... ? Gdzie jestem? Kto... ?
- Spokojnie, trzymam cię - powiedział znajomy głos.
To był Lawson.
- Skąd się tu wziąłeś?
- Z przeciwnej strony. Udało mi się otworzyć portal. To
jest to, znaleźliśmy przeszkodę na ścieżkach, pęknięcie w
strumieniu czasu. Widzisz, że tunel się zaraz kończy?
- Mac, wszystko w porządku? - zapytała Bliss.
-Jestem tu - odpowiedział Malcolm, zdejmując okulary i
przecierając je o swój T-shirt.
- Gdzie pozostali? - rozejrzała się Bliss.
- Chyba są dalej na ścieżce, bo ich słyszę - odparł Lawson.
- Nic im nie będzie, poszli w drugą stronę. Potem się spotkamy.
-Jak nas znalazłeś?
- Byłem tuż przed wami na ścieżce, szedłem z przeciwnej
strony. Zobaczyłem, że spadacie, więc skoczyłem.
- Gdzie jesteśmy?
- W otchłani, czyli w Limbo. Musimy wrócić na górę. -
Lawson wskazał światło wysoko nad nimi.
- Jak mamy to zrobić?
- Skoczymy razem. - Lawson wziął ich oboje za ręce.
Znaleźli się z powrotem w tunelu, w punkcie wyjścia. Bliss
widziała teraz pęknięcie: dwie ścieżki spotykały się
pośrodku, a dwa stanowiące lustrzane odbicia tunele stykały
się ze sobą. Dzieliła je szczelina, a kiedy spróbowali przez nią
przejść, spadli do Limbo.
- Co to jest?
- W tym miejscu czas się zatrzymał - wyjaśnił Lawson. -
Ta szczelina oznacza, że manipulował przy tym ktoś, kto nie
powinien tego robić. Czas się zatrzymał, chociaż powinien
płynąć jednym strumieniem, więc ścieżka rozgałęziła się na
dwie odnogi.
Bliss popatrzyła na szczelinę i przypomniała sobie coś,
czego dowiedziała się na spotkaniach Komitetu, kiedy po raz
pierwszy została wtajemniczona w ukryty świat
błękitnokrwistych.
Tylko jeden wampir w całej historii świata potrafił
zatrzymać czas.
- Teraz kolej na tę trudniejszą część - oznajmił Lawson.
-Musisz się skoncentrować, spróbuj zajrzeć w umysł Allegry
albo... - Nie potrafił tego powiedzieć na głos, ale wiedziała, o
co mu chodzi: w umysł swojego ojca. - Dowolne z twoich
rodziców powinno pokazać nam, co tu się stało, jeśli byli przy
tym. Skoncentruj się, a ja skorzystam z uroku, żeby zobaczyć
to samo, co ty.
Bliss zamknęła oczy. Pokażcie mi - pomyślała. - Proszę,
niech któreś z was mi to pokaże.
W tym momencie zobaczyła znowu swój sen.
Przerażona kobieta biegła przez tunele, a Bliss wyczuwała
strach, wibrujący wokół niej w powietrzu.
Bliss przyjrzała się jej.
Kobieta odwzajemniła spojrzenie.
To była Allegra, ale jednocześnie to nie była Allegra.
Wyglądała inaczej - była jej matką w innym cyklu, jednak
Bliss rozpoznała jej nieśmiertelną duszę.
Stała przed nią Gabriela.
- Uciekaj! - zawołała Gabriela. - Uciekaj! Podbiegła w
stronę pęknięcia, w stronę ciemności.
Bliss zachłysnęła się powietrzem i zachwiała, a Lawson
znowu ją złapał.
- Co się dzieje?
- Musimy jej pomóc! - rzuciła Bliss.
- Z tego miejsca nie możemy niczego zrobić -
przypomniał Lawson. - Możemy tylko patrzeć i starać się
zrozumieć, co się wydarzyło.
- Nie chcę tego rozumieć! Chcę to powstrzymać, zanim
ten, kto ją ściga, dopadnie ją... kimkolwiek jest.
- A dlaczego to takie ważne?
- Wiem, kto ją ściga. Wiem, czemu ona ucieka. On się
zbliża. To... to mój ojciec.
C ZTERDZIEŚCI SZEŚĆ

Schuyler

Bardziej zdumiewające od tego, że nagle znalazła się w


Piekle, było to, kto ją tu sprowadził. Jak mogła nie rozpoznać
jego głosu? Jak mogła nie rozpoznać go od pierwszej chwili?
Przybrał cudzą postać - widziała teraz, że to była iluzja - a ona
niczego nie zauważyła, nie przyjrzała się w ogóle ubranemu na
czarno szoferowi trzymającemu tabliczkę.
Teraz iluzja zniknęła i widziała go wyraźnie - lśniące
jasne włosy i zielone oczy. Czuła jego ciało obok swojego i
jego oddech na policzku. Był żywy - jej serce skoczyło z
radości - ale dlaczego wydawał się tak zimny? Miał lodowatą
w dotyku skórę, jakby został zrobiony z marmuru. Jakby
czegoś mu brakowało... Uświadomiła sobie, że brakuje mu
serca. Duszy. Co się stało z jej ukochanym?
-Jack... co się dzieje? - zapytała bez tchu, podnosząc na
niego spojrzenie, chociaż trzymał ją jak więźnia.
Jego wzrok był chłodny i odległy, a w oczach brakowało
iskry i ciepła. To był Jack, ale jednocześnie to nie był jej Jack.
- Nie rozumiem - powiedziała. - Dlaczego tu jesteśmy? Co
się dzieje? Jack... co się z tobą stało?
Nie odpowiedział, a Schuyler uświadomiła sobie to, czego
nie chciała wcześniej przyjąć do wiadomości. Ta obecność,
którą czuła, ten obserwujący ją wzrok - to od początku był on.
Wyczuwała to i starała się z nim porozumieć, ale nie dostawała
żadnej odpowiedzi, dlatego starała się o tym zapomnieć,
przekonać się, że jej się wydaje. Wolała przyjąć, że ma
złudzenia i sama siebie oszukuje.
Ale oczywiście wiedziała, że był w Londynie i że ją
obserwował. Czekała na niego, aż w końcu się jej pokazał. Czy
widział wszystko to, co się z nią działo? Czy śledził jej
spotkanie z babką i wizytę na grobie ojca?
- Dokąd mnie zabierasz? - zapytała, chociaż
podejrzewała, że zna odpowiedź. - Pracujesz znowu dla
Lucyfera, prawda?
Nie zaprzeczył.
- Ale dlaczego? Dlaczego teraz? Co się stało z Mimi?
Zabiłeś ją? - Schuyler odetchnęła głęboko. Czy to właśnie się
wydarzyło? Czy dlatego tak się zmienił? Ponieważ zabił swoją
bliźniaczkę?
- Azrael żyje.
- Ty także. Więc dlaczego? - Schuyler położyła dłoń na
jego zimnym policzku. - Nie obchodzi mnie to, nie musisz
niczego wyjaśniać. Chcę tylko, żebyś wrócił, Jack. Proszę, nie
rób tego. Wiem, że to do ciebie niepodobne.
- Nie wiesz o mnie niczego, Schuyler, i nigdy nie
wiedziałaś. Nigdy nie rozumiałaś, co oznacza być jednym z
Upadłych.
- Jak możesz tak mówić po tym wszystkim, co razem
przeszliśmy? - Schuyler przypomniała sobie ich pierwszą
rozmowę przed
klubem w Nowym Jorku, a także wszystkie potajemne
wieczory w apartamencie przy Perry Street, ślub we Florencji i
ostatnią noc w Kairze... Jack miał na zawsze należeć do niej, a
ona do niego. Był jej wielką miłością, więc cieszyła się, że
znów go widzi, nawet w takich okolicznościach. Jack był
żywy.
A jednocześnie Jack był martwy.
Gdzie się podział chłopak, któremu oddała swoje życie i
miłość? Gdzie się podział chłopak, który potrafił przytulić ją
tak mocno, że traciła oddech? Co on ze sobą zrobił?
- Nie wiesz niczego - powtórzył. - A ja widziałem cię z
nim.
- Co? Z kim?
- Z nim - warknął, a Schuyler uświadomiła sobie, że ma na
myśli Olivera.
- Wiesz przecież, że nic nas nie łączy od kiedy
wyjechałam z Nowego Jorku, żeby być z tobą. Pamiętasz? Jest
tylko moim przyjacielem. - Kochała Olivera, ale nie w taki
sposób, w jaki kochała Jacka, a Jack wiedział o tym od samego
początku. Przyznanie tego niemalże złamało jej najlepszego
przyjaciela i ją samą, ale było oczywiste. W jej sercu zawsze
istniał tylko jeden chłopak. Tylko Jack Force.
- Wiem, czego on chce... i czego ty chcesz. Czego zawsze
chciałaś.
Uświadomiła sobie, że widział jej pocałunek z Oliverem.
- To nie było tak, ty ze wszystkich na świecie powinieneś
wiedzieć najlepiej - zaprotestowała. - To był pożegnalny
pocałunek.
- Taki sam, jak ten, który mi ofiarowałaś? - W głosie
Jacka zabrzmiało szyderstwo.
- Jak możesz tak mówić? - zapytała ze łzami w głosie. Jak
mógł tak skalać wspomnienie ich ostatniej nocy? To było
wszystko, co jej po nim zostało.
- Nie masz do powiedzenia niczego, co chciałbym
usłyszeć - oznajmił, a Schuyler poczuła, że serce jej pęka. -
Nasza więź jest zerwana, choć nigdy tak naprawdę nie istniała.
Nic nas teraz nie łączy i nigdy nie łączyło.
- To nie jest prawda i to nigdy nie będzie prawda. Kocham
cię, zawsze cię będę kochać, przysięgłam ci to, kiedy
odchodziłeś i nadal tak jest.
Ale Jack na jej oczach przemienił się w straszliwą istotę,
którą widziała już wcześniej. Przerażającego rogatego anioła z
majestatycznymi skrzydłami, zakutego w złotą zbroję. Stał
przed nią Abbadon, Anioł Zniszczenia. Mroczny Anioł
Apokalipsy.
- Czego chce ode mnie Lucyfer?
- Myślę, że sama to wiesz.
- Chodzi o Bramę Obietnicy?
- Jesteś kluczem - powiedział Abbadon. - Poprowadzisz
nas do Raju, a Niebiosa ukorzą się przed naszą potęgą.
C ZĘŚĆ TRZECIA

GRZECHY OJCA

While everyone's lost the battle is won.


- The Killers, Ali These Things That I've Done
C ZTERDZIEŚCI SIEDEM
Gabriela

Teraz już wszystko pamiętam.


Postanowiłam przejść się po przedstawieniu. Muzyka
mnie poruszyła, była piękna i smutna - ale ja czułam się
szczęśliwa. Oboje byliśmy wtedy szczęśliwi, ty i ja.
Nauczyliśmy się kochać ten świat i nie poznaliśmy jeszcze
rozpaczy. Podczas ostatniego pobytu w Londinium odkryłam
coś, o czym zamierzałam ci powiedzieć, ale chciałam się
najpierw upewnić. To był cudowny sekret i chciałam cię
zapewnić, że niedługo powrócimy do Edenu.
Przeszłam przez dziedziniec, a potem w dół schodami.
Postanowiłam wejść do tunełi i odwiedzić naszych przyjaciół w
Lutecji. Jednakże po drodze usłyszałam jakiś hałas, nieznany
dźwięk. Poszłam do jego źródła, a tunełe wyglądały zupełnie
inaczej, więc uświadomiłam sobie, iż nie jestem już w naszym
świecie, lecz w jakimś innym.
Znajdowałam się na innej ścieżce.
Usłyszałam głos grzmiący w ciemności - naszego
przyjaciela i cesarza, Gajusza nazywanego Kaligulą. Zwracał
się do swych poddanych.
Skręciłam jeszcze raz i zobaczyłam ich.
Ich oczy łśniły szkarłatem i srebrem, a kły były wysunięte.
Widziałam ich głód i chciwość oraz zrozumiałam, że wszystko
stracone. Gajusz był Lucyferem ukrywającym się wśród nas,
odkrył istnienie Ścieżek Umarłych i zamierzał poprowadzić
armię Upadłych i demonów, by podbić świat.
Wtedy uciekłam.
Uciekłam, żeby ostrzec ciebie i wszystkich pozostałych
przed zdrajcami w Zgromadzeniu, których chroniliśmy i
wspieraliśmy jako naszych braci.
Uciekłam.
A Lucyfer podążył za mną.
C ZTERDZIEŚCI OSIEM

Mimi

Miecz Kingsleya dotykał jej gardła. - Dlaczego to się


musi znowu dziać? - zapytał. -Dlaczego zawsze musimy się
znaleźć w takiej sytuacji?
- Najwyraźniej takie jest nasze przeznaczenie - Mimi w
końcu przerwała milczenie, chociaż wiedziała, że to raczej nie
jest odpowiedni moment na żarty.
- Wiesz, że cię kocham - powiedział Kingsley. - Zawsze
kochałem i zawsze będę cię kochał, niezależnie od tego, co się
stanie. A ty powiedziałaś mi to samo, zapewniałaś mnie, że
będziesz mnie kochać niezależnie od wszystkiego i że
powinienem o tym pamiętać. Więc dlaczego teraz chcesz,
żebym o tym zapomniał?
- Ponieważ tak to się musi skończyć - odparła.
- Wiesz, że tego nie chcę - oznajmił, ale Mimi zobaczyła
wahanie w jego oczach. Nie rozumiał, dlaczego ona to robi, i o
to jej chodziło. Musiała zamącić mu w głowie, przekonać go,
że jest pełna nienawiści.
Będzie mu lepiej bez niej. Będzie miał szansę znaleźć
szczęście w lepszym życiu. Może spotka kogoś innego, kto nie
będzie tak skomplikowany i trudny. Może pozna jakąś miłą
dziewczynę. Mimi nikt nigdy tak nie określał.
Miecz Kingsleya przesunął się nad jej szyją, a potem
przeciął kołnierzyk bluzki.
- Hej! - krzyknęła. - Uważaj, to jest Chanel! Jednakże jego
wzrok spoczął na odsłoniętym szmaragdzie.
- Czy ja to dobrze poznaję? - zapytał ze zgrozą.
Zguba Lucyfera. Gwiazda Niebios. Klejnot cenniejszy od
gwiazd, podarowany przez Niosącego Światło najdroższej mu
istocie.
- Powiedziałam ci, że teraz jemu służę - przypomniała Mi-
mi. - To on jest moim Księciem Ciemności i panem.
C ZTERDZIEŚCI DZIEWIĘĆ

Schuyler

Na brzegu złotej rzeki zwycięskie miasto zostanie raz


jeszcze wzniesione na fundamentach Bramy Obietnicy.
Zabrał ją do bramy ukrytej pod najstarszym zachowanym
kościołem w mieście: kaplicą św. Jana w Tower of London.
Zatrzymali się w podziemiach świątyni, w tunelu
prowadzącym do Ścieżki Umarłych, przy kamiennym ołtarzu
na środku przejścia.
Brama Obietnicy miała postać kamiennego bloku z
wyciętym w środku okręgiem, otoczonym wyrytymi w
kamieniu ścieżkami. Kiedy Schuyler zobaczyła ją po raz
pierwszy, pomyślała, że przypomina łamigłówkę z maleńką
kulką, którą trzeba przeprowadzić przez labirynt.
Jack położył ją na kamieniu - poczuła zimno na plecach i
po raz pierwszy naprawdę się przestraszyła. Rozumiała już, po
co w kamieniu zostały wyryte rowki i w jaki sposób brama ma
zostać otwarta. Portal z krwi - także w tym przypadku
zniszczenie bramy wymagało złożenia ofiary.
- Nie rób tego - krzyknęła, kiedy pochylił się nad jej szyją
z wysuniętymi kłami i poczuła ich ostrość na skórze. Spływają-
ca krew spadła na kamień i wyryte linie ożyły, przebudziły się,
otwarły...
Schuyler zaczęła się szarpać i krzyczeć.
Jack przytrzymał ją, przyciskając jej ręce do boków. Jego
uścisk był zimny jak lód i przypominał kajdany na jej nadgarst-
kach.
Znowu się pochylił, aż Schuyler poczuła jego ciepły
oddech na policzku. Zaczął jej szeptać do ucha i przez moment
wydawało jej się, że jest bezpieczna, a on w końcu do niej
powrócił.
Jack potrząsnął głową.
- Nie zamierzam cię zabić - powiedział cicho.
- Ja to zrobię - oznajmił nieznajomy głos.
Schuyler podniosła głowę i zobaczyła, że koło nich stoi
Lucyfer na czele swojej armii. Upadłe anioły, służące im
demony i trolle, Piekielna Sfora oraz wszelkie inne istoty z
Piekła czekały w gotowości.
Czekały na ofiarę.
Na to, by jej krew otwarła bramę.
PIĘĆDZIESIĄT

Gabriela

Wyczuwalam go, wolal mnie glosem pieknym jak zawsze.


Mowil do mnie
Gabrielo, nie lękaj się. Nie lękaj się mnie. Kocham cię.
Nie skrzywdzę cię.
Zatrzymaj się.
Zatrzymaj się i posłuchaj mnie.
Gabrielo, moja światłości, zaczekaj na mnie.
Wiedziałam jednak, że jeśli się zatrzymam, będę zgubiona.
Wiedziałam, że planował to od samego początku, od pierwszej
chwili.
Kiedy przed nim uciekałam, zobaczyłam kogoś w tunelu.
Dziewczynę.
Miała prześliczne rude włosy i zielone oczy.
To była nasza córka, moja i jego. Widziałam to w jej
smutku, zrozumiałam, skąd się wzięła blizna na jej piersiach. W
jej duszy dostrzegłam strzaskane pozostałości twojego miecza i
pojęłam, że to jego moc ją uleczyła.
W tym momencie zrozumiałam, że to nie jest koniec.
To dopiero początek.
Być może pozostała jeszcze nadzieja.
Był z nią chłopak, wilk. A ja wiedziałam już, jak znaleźć
pomoc. Widziałam przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
Przyciągnęłam ją do siebie i zaczęłam jej szeptać do ucha.
P IĘĆDZIESIĄT JEDEN

Bliss

Matko
- Lupus Teliel, moja Wilcza Jagoda.
- Co się tutaj dzieje? Czy możemy ci pomóc?
- Nie możecie zapobiec temu, co się musi wydarzyć. On
po mnie przyjdzie i stanie się to, co ma się stać.
-Nie!
- W tej chwili nie możesz niczego zrobić.
- Ale ty umrzesz - chlipnęła Bliss. - On cię zniszczy.
- Posłuchaj... Wilki... Pretorianie... podniosą bunt i
pomogą Michałowi pokonać demony i ich władcę... A kiedy
Lucyfer powróci, muszą stanąć u twego boku. - Gabriela
popatrzyła na Lawsona. - Fenrirze, twoim zadaniem jest
naprawić to, co zostało zniszczone.
- Nie możemy ich uwolnić, ścieżki zostały zablokowane.
Nie możemy powrócić do świata podziemnego - wyjaśnił
Lawson.
Gabriela spojrzała na niego z determinacją.
- W takim razie to nasza jedyna szansa - stwierdziła. - Kie-
dy Lucyfer mnie pochwyci, jego uwaga zostanie na chwilę
odwrócona. W tym momencie ścieżki zostaną otwarte. -
Spojrzała na Lawsona. - Otwórz przejście, a ono zabierze cię
tam, gdzie powinieneś iść.
- Nie możemy cię tu zostawić! - krzyknęła Bliss.
- Dla mnie jest już za późno.
-Matko...
- To się już wydarzyło - powiedziała Gabriela. - Nic nie
może tego zmienić.
Odwróciła się od nich i pobiegła dalej.
W tym momencie zobaczyli Lucyfera.
Pojawił się w tunelach w prawdziwej nieśmiertelnej
postaci, piękny i złocisty, z rozpostartymi skrzydłami.
Zatrzymał Gabrielę, pojawiając się tuż przed nią. Wziął ją w
ramiona.
- Gabrielo.
Teraz!
- Lawson! Otwórz przejście! - szepnęła Bliss.
Nie wahał się, złapał za ręce ją i Malcolma.
Skoczyli w przejście, które otwarło się przed nimi.
PIĘĆDZIESIĄT DWA

Schuyler

Stal przed nia Ksiaze Ciemnosci, Wladca Piekla, Gwiazda


Poranna, Niosacy Swiatlo, Archaniol Switu, Lucyfer.
Był tak samo piękny jak na szczycie góry w Rio, kiedy
zobaczyła go po raz pierwszy. Jego uroda wydawała się trudna
do zniesienia, ponieważ lśnił jaśniej od słońca. Był
ucieleśnieniem syna Niebios.
Schuyler nie mogła się poruszyć. Jack już jej nie
przytrzymywał, ale więziły ją mroczne zaklęcia, przykuwające
ją do kamiennego ołtarza.
Lucyfer uśmiechnął się i pogładził jej włosy.
-Jesteś równie piękna, jak twoja matka, a może nawet
piękniejsza.
- Nie mów o mojej matce. Nie wiesz o niej niczego - od-
parła Schuyler.
- Wręcz przeciwnie, moja droga. Twoja matka i ja... cóż,
powiedzmy, że jesteśmy bardzo, bardzo starymi przyjaciółmi.
Znam Gabrielę być może nawet zbyt blisko. Wiedziałem, że to
wła-
śnie przede mną ukrywa, bez trudu poznałem jej zamiary i
cel, do którego dążyła. Ocalenie. Odkupienie. Dziś nie nastąpi
żadne odkupienie, tylko zemsta i triumf.
Lucyfer pochylił się nad jej szyją, a Schuyler spróbowała
odsunąć się od niego i zacisnęła mocno oczy, czekając, aż kły
przebiją skórę.
- Nie. Nie zamierzam pić twojej trucizny - stwierdził
Lucyfer. Dobył miecza i przeciął jej gardło, a krew Schuyler
trysnęła na kamienny ołtarz, otwierając bramę. Strumień
krwi...
Dziewczyna czuła, jak wypływa z niej życie i pomyślała,
że umieranie jest dziwnym uczuciem.
Nie mogła już mówić ani myśleć.
Jack... Jack... ukochany... pomóż mi - przekazała mu, choć
wiedziała, że on nie odpowie.
Patrzyła w jego pozbawione wyrazu oczy i wiedziała, że
to koniec.
W tym momencie usłyszała głos w głowie, tak jak
dawniej. To był głos Jacka.
Tylko twój ojciec może ci teraz pomóc.
P IĘĆDZIESIĄT TRZY

Mimi

Nie wierzę w to - powiedział Kingsley, wpatrując się w


szmaragd przykuwający ją do Lucyfera. - Nie wierzę w to ani
przez moment.
Mimi miała już dość czekania i dość tej gry. Był tak blisko
niej, tak jej drogi, więc jeśli nie zrobi tego teraz, nigdy już nie
znajdzie odwagi, by się na to zdobyć. Dlatego pociągnęła jego
miecz do swojego gardła, chcąc zakończyć to wszystko, ocalić
jego, nawet jeśli nie mogła ocalić siebie samej.
Czekała na śmierć.
Ale śmierć nie nadeszła.
Kingsley był szybszy i silniejszy, ale zamiast rozpłatać ją
na pół mieczem, skierował ostrze w sam środek szmaragdu. -
Nie! - krzyknęła.
Szmarag zalśnił białym ogniem i zniknął. Mimi
zamrugała oczami - oboje byli żywi. Straszliwy mroczny ciężar
spadł z jej barków.
Rzuciła się ze szlochem w ramiona Kingsleya.
Przytulił ją do siebie, przewrócili się na podłogę, całował
ją, a ona odwzajemniała pocałunki z namiętnością, która nawet
ją samą zdumiewała.
Uśmiechał się. Był niesamowicie przystojny, z ciemnymi
włosami spadającymi na oczy, i tulił ją tak, jakby nigdy nie
zamierzał jej wypuścić.
- Jak to zrobiłeś? - zapytała.
- Boski ogień. Obdarzyliśmy wszystkie nasze miecze
mocą Ducha Świętego. Dzięki temu mogłem zniszczyć Zgubę
Lucyfera. No to co się dzieje? Powiesz mi w końcu?
Kiedy tylko skończyła opowiadać, drzwi otworzyły się
gwałtownie.
Stał w nich Oliver, w stanie bliskim histerii. Wykorzystał
przekazany mu w tajemnicy przez Kingsleya kod venatorow,
by odszukać ich kryjówkę.
- Schuyler! Zabrali Schuyler... Zabrali ją do bramy!
P IĘĆDZIESIĄT CZTERY

Lupus Teliel

Powrocili do dawnego domu wilków w świecie


podziemnym, zabierając po drodze resztę watahy ze ścieżek.
Bliss widziała dym, czuła zapach ognia i wdychała w płuca
popioły z jałowej ziemi, zapomnianego świata, gdzie nic nie
rosło i wszystko było martwe. Nad nimi rozpościerało się
niezmiennie szare niebo.
- Mam nadzieję, że pamiętacie drogę - szepnęła.
- Jakby to było wczoraj - odparł Lawson. - Chodźmy tam,
gdzie trzymane są wilki.
- A trolle? I panowie? - zapytał Malcolm.
- Co z nimi? - uśmiechnął się Lawson.
- Nie boisz się? - stwierdziła Bliss. Potrząsnął głową.
- Twoja matka, Anioł Pański, Gabriela, nazwała mnie
Fen-rirem.
W jego głosie zabrzmiała duma.
Bliss uświadomiła sobie, że Lawson w to nigdy wcześniej
nie wierzył. Nawet wtedy, gdy zabił Romulusa, pomimo
wszystkiego, czego zdołał dokonać, nie wierzył w siebie i nie
potrafił zaakceptować, że to właśnie on ma oswobodzić
zniewolone wilki.
Z potężnym rykiem Lawson przemienił się w ogromnego
wilka i przed Bliss stanął Fenrir. Był większy od Romulusa,
większy od wszelkich piekielnych bestii.
Jego siła zerwie nasze okowy. Odrodzimy się dzięki jego
duchowi.
Bliss popatrzyła na watahę - pozostałe wilki także
zmieniły postać i stanęły w kręgu wokół niej. W ich oczach
lśniły błękitne półksiężyce, naznaczające je jako watahę
Fenrira.
Bliss została sama. Nie była już wampirem.
Odkryła jednak, że nie jest już także człowiekiem.
Popatrzyła na siebie i zobaczyła pazury, poczuła ostrość
kłów innych niż kły wampirów. Czuła siłę swojego ciała, swoją
zwierzęcą naturę. Była jedną z nich.
To matka podarowała jej wilczy dar i dała siłę, by Bliss
mogła znaleźć własne miejsce.
Lawson szturchnął ją pyskiem.
Naprawdę należysz teraz do watahy. Biegnij obok mnie.
Wilki zawyły - to był okrzyk bojowy, ostrzeżenie:
Nadchodzimy. Nadchodzimy, bracia i siostry. Fenrir
powrócił.
Zerwiemy wasze okowy. Poprowadzimy was ku wolności.
Wydamy wojnę naszym wrogom.
Powstańcie, powstańcie! Nadszedł nasz czas. Zbliża się
wielka wojna w Niebiosach. Powstańcie, wilki ze straży.
Powstańcie i pokonajcie nieprzyjaciela, którego niegdyś
zwyciężyłyście.
P IĘĆDZIESIĄT PIĘĆ

Schuyler

M o j ojciec - zastanawiała się Schuyler, choć jej


świadomość zaczynała gasnąć i czuła, jak wypływa z niej
życie. - Mój ojciec?
Dlaczego Jack powiedział, że tylko ojciec może jej
pomóc?
Mój ojciec nie żyje. Mój ojciec został pochowany. Nie
może nikomu pomóc.
W tym momencie zrozumiała...
Jej ojciec.
Jej nieśmiertelny ojciec.
Charles Force. Michał. Jej ojciec. Na tym polegał sekret
Alle-gry, to był bliźniaczy klucz, sangreał. Schuyler miała
ludzkiego ojca, który stworzył nowe życie, ale była także córką
Michała i Gabrieli.
Schuyler przypomniała sobie tamte dni w szpitalu, przy
łóżku Allegry, i swoje przeczucie, gdy zobaczyła mężczyznę
klęczącego w pokoju jej matki i błagającego ją o przebaczenie.
Jak o nim wtedy pomyślała? Ojciec.
Mieli takie same ciemne włosy, choć jego były już
przyprószone siwizną. Łączyła ich więź, której istnienia żadne
z nich nie przyjmowało do wiadomości, ponieważ sekret
Allegry został ukryty tak głęboko, jak to możliwe, gdy zerwała
więź i poślubiła swojego familianta. Prawda o pochodzeniu
Schuyler pozostała tajemnicą nawet dla jej własnego ojca.
Ojcze.
Pomóż mi.
Ojcze.
W jej dłoni pojawił się miecz przybyły prosto z Białej
Ciemności.
To był miecz Michała.
Ostrze Raju, Niebiański Złoty Miecz. Miecz jej ojca.
Ścisnęła go mocno i cięła przytrzymujące ją niewidzialne
więzy. Poczuła, że wracają jej siły, a rana na jej szyi zaczyna
się goić. Zeskoczyła z kamiennego ołtarza, unosząc wysoko
broń.
Lucyfer ryknął i gestem nakazał swej armii zniszczyć ją.
Schuyler skuliła się, gdy Książę Ciemności rzucił się na nią z
nienawiścią w oczach, a jego miecz lśnił bielą ognia z samych
Niebios.
Ale cios nie dosięgną! celu, ponieważ Jack skoczył
pomiędzy nich, aby ją osłonić.
- Jack! - krzyknęła Schuyler.
Spojrzał na nią z czułością, ale nie mieli teraz czasu.
Lucyfer podniósł się ze straszliwą siłą - Książę Ciemności
górował ponad nimi z obnażonymi kłami. W tym momencie z
cieni i mroku wyłoniły się potężne bestie, obnażając zęby i
szykując się na rozlew krwi. To były wilki ze straży.
P IĘĆDZIESIĄT SZEŚĆ

Bliss

Wilki rzuciły się do bitwy, witając dawnych panów


zębami i pazurami, z pianą na pyskach i krwią na językach. Dla
zemsty. Dla zwycięstwa. Dla wolności.
Podążały za Fenrirem, który gnał poprzez ścieżki do
pokazanej mu przez Gabrielę Bramy Obietnicy, i pojawił się
przy kamiennym ołtarzu w momencie, gdy Schuyler wzniosła
miecz Michała.
- Śmierć naszym wrogom! - ryknął Fenrir. - Niech
poczują gniew naszej zemsty!
Srebro przeciwko kłom, niebiański biały ogień przeciwko
piekielnym bestiom - wilki starły się z demonami i upadłymi
aniołami. Walczyły dzielnie i odważnie, ale ich liczba nie
wystarczała do pokonania boskiego ognia, płomienia, który
mógł spalić ich dusze.
Z wyciem odskakiwały na boki i zaczęły się wycofywać.
Aż do chwili, gdy w ciemnościach rozbłysło oślepiające świa-
tło.
Światło równie jasne jak boski ogień, może nawet
jaśniejsze - to był blask Graala, kielicha poblogosłowionego
przez Syna Bożego. Prawdziwe światło Niebios.
Przybyli venatorzy.
P IĘĆDZIESIĄT SIEDEM

Mimi

Aniołowie Arakiel i Azrael stanęli do walki po stronie


Światła, by bronić Bramy Raju przed wrogami. Rzucili się w
bitwę wraz z zastępem aniołów w złotych zbrojach, a wokół
rozbrzmiewały triumfalnie fanfary rogów, zupełnie jak przed
tysiącami lat, gdy Michał prowadził niebiańską armię.
Ich miecze płonęły boskim ogniem, a serca były czyste i
pełne radości, gdy uderzyli na demony i swoich
srebrnokrwistych współbraci.
Mówi się, że nie było tego dnia piękniejszego widoku niż
chwila, gdy Arakiel rozpłatał demona Lewiatana na pół i
przyniósł śmierć handlarzowi śmiercią. Azrael przypominała
potężną walkirę, ze szponami płonącymi światłem, a demony
kuliły się, padały pod jej mieczem i uciekały.
Aniołowie walczyli dzielnie i bohatersko, a kamienne
płyty spłynęły krwią ich nieprzyjaciół.
Azrael przyklękła, żeby zaczerpnąć tchu.
- Zwycięstwo jest nasze - powiedział Arakieł.
- Tak - szepnęła Azrael, ale zachwiała się i ścisnęła ranę w
boku. Czarny ogień przedostał się do jej krwi i miał ją zaraz
pochłonąć - czuła, jak trucizna wżera się w jej duszę.
- Jesteś Azrael, jesteś zbyt silna na coś takiego - rozpaczał
Arakieł. - Nie możesz mnie teraz zostawić.
- Nie chcę cię zostawiać - wyszeptała Azrael, ale jej wargi
na jego policzku były zimne, a on wiedział, że jej czas się
skończył.
Jego łzy spadły na jej twarz, obmywając ją ze smutkiem.
P IĘĆDZIESIĄT OSIEM

Schuyler

Nie mogła go odnaleźć. Nie widziała, gdzie zniknął, co się


wydarzyło po tym, jak ocalił ją od śmierci. Jack
- gdzie jesteś? Ale otaczały ją tylko dym i płomienie,
chaos, wojna i destrukcja. Wszędzie wokół były wilki, a
venatorzy walczyli mężnie. Wampiry przemieniły się, stały się
teraz aniołami, tak jak podczas bitwy, za którą zostały
przeklęte i skazane na życie w ciemności. Teraz toczyły walkę
o odkupienie, żeby powrócić do Raju, z którego zostały
wygnane.
Ale gdzie zniknął Jack?
Gdzie jest jej ukochany?
Schuyler przedzierała się na pierwszą linię, w kierunku
walczących ze sobą dwóch aniołów, których złote miecze
zderzały się ponad kamiennym ołtarzem. Jeden z nich
poślizgnął się i...
Schuyler przyłożyła mu miecz do gardła.
Lucyfer leżał na kamiennym ołtarzu, a miecz Michała nie
pozwalał mu się ruszyć.
Czuła smak zwycięstwa swoich braci. To była szansa, na
którą czekała - szansa, żeby zniszczyć go raz na zawsze. Mogła
zgładzić Księcia Ciemności mieczem archanioła.
- Nie chcesz tego zrobić - powiedział spokojnie Lucyfer.
- Uwierz mi, niczego bardziej nie pragnę - odparła.
- Nie widzisz tego, co jest za tobą - oznajmił Lucyfer. -
Ale ja widzę. Abbadonie, czy zechcesz nam opowiedzieć, co
się właśnie dzieje? Powiedz jej, co się zaraz stanie.
Jack? Co się dzieje?
Zrób to, co musisz zrobić. Wykorzystaj naszą szansę. Nie
myśl o mnie.
- Och, jakie to urocze - stwierdził Lucyfer. - On zamierza
poświęcić swoje życie.
Schuyler w tym momencie zobaczyła to w uroku, oczami
duszy, bez odwracania się. Zwycięstwo będzie puste.
Danjal przyciskał ostrze do szyi Jacka. Schuyler mogła
zabić Lucyfera, ale wtedy Jack zginie. Jej zwycięstwo
oznaczało utratę ukochanego.
W tej właśnie chwili uświadomiła sobie, że nie po raz
pierwszy ktoś stawał przed takim wyborem. Dawno temu w
Rzymie jej ojciec znalazł się w identycznej sytuacji.
PIĘĆDZIESIĄT DZIEWIĘĆ
Gabriela

Czulam jego ramiona, miekkosc otaczajacych mnie skrzydel.


Czulam jego oddech na policzku i usta na moich ustach.
Gabrielo.
Nagle znieruchomiał. Pojawiłeś się tam. Znalazłeś nas.
Michał.
Dotykałeś mieczem jego pleców.
Zabij mnie - wyszeptał Lucyfer - a zabijesz Gabrielę.
Demon trzymał mnie w ramionach, ale trzymał też miecz
przy moim brzuchu. Zawahałeś się. Czas stanął w miejscu.
Lucyfer zobaczył w tym swoją szansę i wyślizgnął się z
zasięgu twojej broni.
Rozłożył skrzydła i ramiona. Demon cię oszukał. Upadłam
na ziemię, a ty zobaczyłeś, że jest już za późno.
Mogłeś odnieść zwycięstwo, Michałe. Mogliśmy się
pozbyć potwora dręczącego naszych braci, tego, który
przyniósł hańbę aniołom i sprawił, że zostaliśmy przeklęci i
skazani na życie w ciemności. Demona, który pragnął Niebios
dła siebie.
Powinieneś pozwolić mi umrzeć.
Popatrz, co zrobiłeś.
Uwierzyłiśmy, że zabiłeś Księcia Ciemności. Że odesłałeś
go do Pieklą. Ale nie zrobiłeś tego. Zamiast tego uratowałeś
mnie.
Myśleliśmy, że pozbyliśmy się zła z tego świata, ałe zło
mogło dzięki temu powrócić do świata ludzi i przybrać postać
mojego kochanka, abyśmy jeszcze bardziej oddalili się od
siebie. Dzięki temu przez wieki polowało na naszych braci, a ty
wiedziałeś, dlaczego blękotnokrwiści umierają i że są za to
odpowiedzialni srebmokrwiści. Ukrywałeś to przede mną,
pozwalałeś, żeby nas zabijałi, pozwałałeś, żeby wampiry
ginęły, były poświęcane, by ukryć twoją porażkę. Wyszkoliłeś
petru-wian do mordowania niewinnych i tak oto trwała wojna
wśród naszych współbraci. Ponieważ byłeś coraz słabszy,
Bramy Piekieł także słabły, a granice między światami zaczęły
zanikać.
Byłeś skażony naszą miłością.
Pozwalając zwyciężyć miłości, pozwoliłeś, by zlo
rozkwitało w naszym świecie.
Dlatego zachowałam w tajemnicy wiedzę o ścieżce, którą
znalazłam. Ukryłam sekret naszego ocalenia przed tobą,
ponieważ przestałam ci ufać.
Na tym polegała wielka porażka twojego ojca -
wyszeptała Gabriela do ucha Schuyler. - Czy ty także ją
powtórzysz? Czy wybierzesz miłość ponad wszystko?
Schuyler zrozumiała, że na tym polegał wybór. To było jej
przeznaczenie i do tego właśnie przygotowywała ją matka.
Schuyler nie chciała wybierać - sytuacja była inna, nie
taka sama jak wtedy. Miała do dyspozycji miecz Michała,
miała na swoje rozkazy wilki i venatorow uzbrojonych w moc
Ducha Świętego. Mogła ocalić ukochanego, wiedziała, że
może to zrobić, tak samo jak jej ojciec. Tym razem było
inaczej. Cofnie miecz, ponieważ nie mogłaby poświęcić Jacka,
ale mimo to zdoła wygrać. Wiedziała, że to możliwe.
Porażka mojego ojca.
Moja porażka.
- Schuyler! - To był Oliver, jej przyjaciel, pokryty
popiołem i krwią. On także trzymał miecz. Skąd się wziął w
środku bitwy? Zostanie zaraz zabity, jest tylko człowiekiem.
Jego widok przypomniał jej słowa matki:
Pamiętaj o tym, kiedy znajdziesz się na rozstajach, czas
się zatrzyma i otworzy się przed tobą ścieżka. Pamiętaj, kim był
twój ojciec...
Schuyler miała dwóch ojców. Jej ludzki ojciec.
Stephen Bendix Chase, który nie mial w sobie nic ze
świetności Michała, był po prostu człowiekiem. Jego jedyną
siłą pozostawała umiejętność dokonywania właściwych
wyborów. Był
dobrym człowiekiem i powiedział Gabrieli, żeby
wypełniła swoje obowiązki, ponieważ wiedział, że miłość nie
stanowi odpowiedzi na każde pytanie. Prawdziwa miłość
oznaczała gotowość do poświęceń.
Czasem miłość polega na tym, by pozwolić komuś odejść.
Schuyler wiedziała, co musi zrobić, do czego była
przygotowywana przez całe życie. Każda chwila z nim
spędzona zmierzała do tego. Przyszedł czas na pożegnanie.
Kocham cię.
Na zawsze - odparł Jack. Pozostał jej wierny i cieszyła się,
że nigdy nie zwątpiła w niego nawet na moment.
Anioł Danjal uniósł miecz i pchnął prosto w mroczne
serce Abbadona.
Jack upadł na ziemię, ale był martwy, zanim jego ciało do-
tknęło kamiennych płyt. Abbadon odszedł.
Po raz pierwszy Schuyler zobaczyła strach w oczach
Księcia Ciemności.
Lucyfer patrzył na nią ze zdumieniem.
- Kochałaś go - wycharczał. - Ale pozwoliłaś mu umrzeć.
Schuyler spojrzała na niego bez litości i potężnym
pchnięciem wbiła miecz Michała w serce demona.
Rozległ się potężny grzmot, a cały wszechświat zadrżał w
momencie jego śmierci. Demony zaskrzeczały, anioły
ciemności wrzasnęły - ich rozpacz była bezgraniczna,
ponieważ nawet Niebiosa zadrżały w chwili śmierci swego
najpotężniejszego syna. Sama tkanka czasu została rozdarta i
przez moment wszystko znieruchomiało, gdy ścieżki
naprawiły się i stopiły w jedną.
Schuyler upadła na ziemię pod ciężarem miecza i
własnego żalu.
Srebrnokrwiści zaczęli się wycofywać po śmierci
swojego księcia i władcy, zaś odniesiony triumf tchnął otuchę
w serca wampirów i wilków. Z nowymi siłami rzucili się do
walki, jakby to zwycięstwo odnowiło ich siły i męstwo.
Lucyfer był martwy.
Książę Ciemności został zniszczony.
Blask Niosącego Światło zgasł.
Wilki zawyły triumfalnie.
Bitwa się zakończyła.
S ZEŚĆDZIESIĄT

Azrael

Zobaczyła na rozstajach Abbadona i próbowała go


zawołać, ale zdążył już zniknąć. Przez moment unosiła
się ponad polem bitwy, aż uświadomiła sobie, że może
powrócić. Więź między nimi, przykuwająca ich do siebie
nawzajem, została zerwana. W końcu była wolna.
Abbadon umarł.
Azrael otwarła oczy.
Zobaczyła, że Arakiel płacze, więc otarła jego łzy. Jego
rozświetlona radością twarz na moment przygasła.
- Abbadon nie żyje. Przykro mi. Wiem, że go kochałaś -
powiedział ochrypłym, załamującym się głosem.
Skinęła głową.
- Będę za nim tęsknić do końca moich dni, ale postąpił
słusznie.
Wiedziała już teraz, że Abbadon od początku grał.
Ponieważ Lucyfer przejrzał ich oszustwo, zaczął udawać, że
naprawdę stał
się Mrocznym Abbadonem, podczas gdy przez cały czas
działał na rzecz Światła.
Podnieśli się i rozejrzeli po polu bitwy. Wielu poległo
tego dnia, spośród venatorów zarówno Sam, jak i Deming
utracili bliźniaka. Wiele wilków straciło życie. Ale oprócz
żałoby i smutku pozostała także nadzieja. Walczyli i
zwyciężyli, Niebiosa były bezpieczne, a Lucyfer został
zgładzony.
- Dlaczego czuję się tak osamotniona? - zapytała Azrael.
Więź została zerwana, ale ją wypełniała pustka. Jej bliźniak, jej
gwiazda, jej brat, jej wróg i ukochany, odszedł. Zapłakała za
Abbadonem.
- Nigdy - powiedział Arakiel. - Nigdy więcej nie będziesz
już sama. Nie, jeśli ja będę miał w tej sprawie coś do
powiedzenia.
S ZEŚĆDZIESIĄT JEDEN

Schuyler

Ktoś pomógł jej wstać i w pierwszej chwili pomyślała o


Jacku, ale kiedy otwarła oczy, zobaczyła, że to nie on. Stał
przed nią Michał - nieśmiertelny anioł powrócił z więzienia w
Białej Ciemności, z piekła, które sam dla siebie stworzył. Był
biały i czysty, a w jego oczach lśniło światło Niebios.
Uśmiechał się do niej ciepło.
- Moja córko - powiedział. - Jestem z ciebie bardzo
dumny. Był z nim ktoś jeszcze.
Gabriela, przedwieczny anioł, jej matka. Była
nieskończenie piękniejsza niż kiedykolwiek wcześniej,
powróciła do pełnej chwały i wspaniałości. A więc to była Para
Bez Skazy. Schuyler rozumiała teraz, co to oznaczało.
Wolni od grzechu.
Pełni radości, piękna i światła.
Towarzyszyła im jeszcze jedna osoba - ojciec Schuyler,
Bendix Chase. Wydawał się kimś mało znaczącym wobec
dwojga zło-
cistych aniołów, ale Schuyler z radością zobaczyła jego
niebieskie oczy. Wszyscy troje uśmiechali się do niej.
Ale to jeszcze nie byli wszyscy. Zobaczyła także
Lawrence'a i Cordelię, Kingsleya i Mimi, Bliss i Lawsona.
Olivera, Dylana, Jane. Tak wielu patrzyło na nią, obserwowało
ją i czekało.
- Co dalej? - zapytała.
W tym momencie zobaczyła, że brama się otwiera, a
droga przed nimi jest wypełniona światłem.
- Poprowadź nas - powiedziała Gabriela, wskazując
ścieżkę. - Pójdziemy za tobą.
Mówi się, że córka Gabrieli przyniesie nam ocalenie,
którego szukamy.
Rozpoczęło się odkupienie Upadłych.
P ÓŹNIEJ

POCZĄTKUJĄCY

As long as we're together, the rest can go to hell.


- David Bowie
S ZEŚĆDZIESIĄT DWA

Schuyler

Schuyler wybrała college tak daleko od Nowego Jorku,


jak to było możliwe w kontynentalnej części Stanów
Zjednoczonych. Prześliczny kampus zdobiły otynkowane
na rudo budynki stojące wśród palm. Schuyler żartowała z
01iverem, że to miejsce przypomina bardziej prywatny klub
niż uniwersytet, ponieważ studenci mieli do dyspozycji nawet
sztuczne jezioro do nauki żeglowania. Minęły trzy lata. Był
pierwszy tydzień maja, a jej przyjaciele zaczynali snuć plany
na lato - omawiali wyjazdy stypendialne i staże. Wszyscy byli
gotowi do drogi i szykowali się do opuszczenia college'u.
Schuyler siedziała z nimi na trawie, patrzyła na ożywione
twarze, śmiała się z ich żartów, ale kiedy pytali o jej plany,
wzruszała ramionami.
Zamierzała zostać tu tak długo, jak to możliwe - patrzeć,
jak dni stają się coraz dłuższe, a noce krótsze, cieszyć się
młodością tak długo, jak tylko mogła, chociaż we wrześniu
miała obchodzić dwudzieste pierwsze urodziny.
Powiał wiatr, a Schuyler zebrała swoje rzeczy i wsiadła na
rower. Zamierzała po drodze wstąpić do biblioteki po kilka
książek potrzebnych jej do pracy dyplomowej, ponieważ w
końcu wybrała sobie specjalizację. Kusiło ją, by pójść w ślady
siostry, ale ku rozczarowaniu Finn ostatecznie zdecydowała, że
to nie dla niej. Interesowała się sztuką, jednak jej pasja nie była
na tyle głęboka, by miała poświęcać się studiom nad nią.
Finn w związku z pracą przeniosła się do Nowego Jorku i
obie marzyły o tym, że pewnego dnia będą wspólnie
wynajmować mieszkanie. Schuyler tęskniła bardzo za siostrą i
za miastem, ale sprawiało jej przyjemność to, że może uciec od
tak wielu wspomnień. Wciąż było dla niej za wcześnie, więc
odpowiadała jej anonimowość w Kalifornii. Nikt nie wiedział,
kim była, ani nie zadawał pytań o przeszłość.
Lawrence zawsze zachęcał do poszukiwania i realizacji
własnej pasji życiowej: Nie trać życia na to, co cię nudzi -
powtarzał jej podczas niekończących się lekcji.
Dlatego wybrała dyscyplinę, która ją fascynowała, czyli
historię. Mówiło się, że ci, którzy nie uczą się historii, są
skazani na powtarzanie jej błędów, a po wszystkim, przez co
przeszła Schuyler, wydawało się to rozsądnym powodem
takiego wyboru.
Zaparkowała rower, weszła do biblioteki i skierowała się
do swojej kabiny, okazało się jednak, że bibliotekarka przez
pomyłkę przydzieliła rezerwację komuś innemu. Schuyler
westchnęła i usiadła przy długim stole na środku biblioteki,
przy którym pracowało już kilka osób.
Zaledwie zdążyła rozłożyć książki, zauważyła, że
chłopak, który siedział naprzeciwko niej i czytał książkę,
wyglądał znajomo.
Czytał o historii Roanoke.
S ZEŚĆDZIESIĄT TRZY

Mimi

We wszystkich swoich cyklach życiowych Mimi Force


zawsze miała najlepszą ceremonię połączenia więzią.
Najlepszą sukienkę, najlepszą lokalizację, najlepszą
imprezę.
Ta ceremonia nie przypominała żadnej z wcześniejszych.
Po pierwsze, odbywała się w świecie podziemnym.
Mimi z różnych powodów odpowiadał taki pomysł. Było
w tym coś gorszącego, a Mimi podobała się ta skandaliczność,
coś grzesznego w czasach, kiedy nie zostało już wiele
powodów do grzechu.
Weszła do ogrodów Elizjum, napiła się wody z
tamtejszych źródeł, a kiedy pozwolono jej wybierać, wybrała
to miejsce.
Razem z nim.
Nie pasowali do życia tam, w górze, Eden nie był domem
dla kogoś takiego jak oni. Ona została stworzona tutaj, była
Aniołem Śmierci, który miał poprowadzić Jeźdźców
Apokalipsy. Do czego było jej potrzebne światło Elizjum?
Została stworzona z ognia i siarki, dymu i cienia.
Postanowili wrócić do domu. -Jesteś pewna? - zapytał ją.
- Jestem pewna.
Mimi podobała się myśl o tym, że będzie miała własne
królestwo, a Książę Piekła potrzebował oblubienicy.
Poza tym czego jeszcze mogłaby chcieć, skoro wszystko
było najlepsze? W świecie podziemnym pozostało mnóstwo do
zrobienia, a oni zamierzali uczynić go pięknym miejscem.
Wiele rzeczy miało się zmienić teraz, gdy wilki odzyskały
wolność. Wszystko wskazywało na to, że Piekło naprawdę
zamarznie.
- Przemienimy to miejsce - obiecał Kingsley. - Nie
będziemy zatrzymywać nikogo, kto nie zechce tu przebywać, a
ci, którzy zostaną, pomogą nam je odbudować.
Ich ceremonia miała się odbyć w miejscu, którego
istnienie zaledwie kilka lat temu wydawało się niemożliwe: w
różanym ogrodzie, zasadzonym przez Kingsleya.
Kingsley stał pomiędzy kwiatami, miał jak zwykle
potargane włosy i ubranie w lekkim nieładzie. A co miała na
sobie Mimi? To było bez znaczenia.
Kingsley wręczył jej bukiet.
- Jesteś pewna, że nie chcesz wielkiego przyjęcia?
Zaprosić przyjaciół i tak dalej?
Mimi potrząsnęła głową.
- Jacka już nie ma, a Bliss jest teraz z wilkami. Schuyler i
ja nigdy nie byłyśmy zaprzyjaźnione. Może zaprosiłabym
Olivera, ale jest okropnie zajęty. Nieważne. A inni... nie są
ważni. Liczysz się tylko ty.
- To jak, zaczynamy? - zapytał Kingsley. Skinęła głową.
Mimi wypowiedziała słowa, na które czekała przez całe
swoje nieśmiertelne życie, słowa mające znaczenie tylko dla
osoby, dla której były przeznaczone.
Nowa więź miała zastąpić starą. Tym razem była to więź,
którą sama stworzyła i wybrała.
- Oddaję się tobie - powiedział Kingsley, trzymając ją za
ręce. - I akceptuję ciebie taką, jaką jesteś. Jesteś dla mnie całym
światem.
Mimi uśmiechnęła się do niego olśniewającym,
niesamowicie szczęśliwym uśmiechem - miała uczucie, że
zaraz eksploduje ze szczęścia. Kingsley złapał ją w ramiona, a
ona wiedziała, że podjęła właściwą decyzję.
Chociaż z drugiej strony Mimi Force praktycznie nigdy
się nie myliła.
S ZEŚĆDZIESIĄT CZTERY

Bliss

Jedną z cudownych rzeczy związanych z życiem poza


czasem stanowiło to, że można się było znaleźć w dowolnym
czasie i miejscu w historii. Zeszły tydzień spędzili w Wiedniu,
w latach dwudziestych XX wieku, potem wybrali się na letnie
wakacje w Newport w 1870 roku i zajrzeli do Seattle z
początku lat dziewięćdziesiątych. Postępowali zgodnie z
kodeksem strażników czasu i nigdy nie pozostawiali żadnych
śladów ani zmarszczek w czasie.
Ich zadaniem było tylko obserwować i pilnować, by
historia toczyła się takim torem, jakim powinna. Jak dotąd nie
trafili na żadne nowe pęknięcia ani zdublowane ścieżki.
Bliss była już teksańską czirliderką i nowojorską
celebrytką, ale doszła do wniosku, że najbardziej podoba jej się
to nowe wcielenie. Jako członkini Pretorian należała do wilczej
watahy, ale była także partnerką przywódcy, Fenrira, który dla
niej zawsze pozostawał Lawsonem.
To nie wymagało pięknych słów ani przysiąg, ponieważ
Bliss wiedziała, że nie potrzebują już wyrażać niczego na głos
ani odprawiać ceremonii. Złączyli się i to wystarczyło.
Wataha wraz z innymi wilkami rozproszyła się po
strumieniu czasu. Edon i Ahramin rozstali się - pewnych
rzeczy nie dało się naprawić. Mac i Rafe rozkoszowali się
świeżo odzyskaną wolnością i paradowali w zbrojach
Pretorian. Bliss tęskniła za ciotką Jane, ale szanowała decyzję
Obserwatorki, która postanowiła wraz z Gabrielą i Michałem
powrócić do Raju. Podobnie jak wielu Upadłych, Jane była już
znużona Ziemią i jej nieszczęściami.
Jednakże Bliss miała dość żałoby - teraz nadszedł czas na
radość i satysfakcję.
Przez ostatnie lata ona i Lawson mieszkali w
najróżniejszych miejscach na całym świecie, w
najrozmaitszych czasach, a jednak zawsze wracali do
cudownego leśnego obozowiska z niezwykłymi domami w
drzewach, stworzonego przez Marroka, ich poległego
przyjaciela. Znajdowało się ono niedaleko jaskini Arthura i tu
właśnie czuli się najbardziej w domu. Lawson lubił życie pod
gołym niebem, wśród drzew - jego wilcza dusza potrzebowała
lasu, schronienia wśród pni i liści.
-Jesteśmy w końcu w domu. - Bliss podeszła od tyłu i
objęła jego szeroką pierś. Przytuliła go mocno i oparła się o
niego.
Odwrócił się do niej i uśmiechnął.
- Przy tobie zawsze jestem w domu - powiedział i skubnął
ją w policzek.
Westchnęła. Przez całe swoje życie szukała prawdziwego
domu i w końcu odkryła, że znajdował się on w ramionach
Lawsona.
S ZEŚĆDZIESIĄT PIĘĆ

Schuyler

Schuyler nie mogła oderwać wzroku od chłopaka


siedzącego naprzeciwko niej. To niemożliwe, prawda? To nie
mógł być on. Wyglądał trochę inaczej, chociaż także miał
złociste włosy i zielone oczy w kształcie migdałów. Ale to było
niemożliwe, on nie żył. Minęły już trzy lata, chociaż Schuyler
miała wrażenie, że wszystko wydarzyło się zaledwie wczoraj.
Chłopak podniósł wzrok i pochwycił jej spojrzenie. Schuyler
odłożyła na bok swoje książki.
- Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale... - zaczęła.
- Tak? - zapytał.
- Po prostu... przypominasz kogoś, kogo znałam.
- Naprawdę? - Zaciskał wargi, zupełnie jakby próbował
się nie roześmiać.
To było niemożliwe, ale mimo wszystko...
- To ty, prawda? - zapytała.
W jej głosie zadrżała nutka nadziei.
Jack Force uśmiechnął się - ponieważ to był on, a
Schuyłer nie wiedziała, czemu nie rozpoznała go od razu.
Zupełnie jakby ktoś podniósł zasłonę i teraz dopiero zobaczyła
go wyraźnie.
Chciała rzucić się mu na szyję, przytulić od razu, na
oczach wszystkich, ale to nie było właściwe miejsce do
robienia takich scen. Serce biło jej gwałtownie i z trudem
oddychała. Jack był żywy.
- Cześć - oznajmił i wziął ją za rękę.
- Chodź. - wyprowadził ją na zewnątrz, na ławkę w parku,
zostawiając zapomniane książki.
Przyciągnął ją do siebie i pocałował. Schuyłer drżała na
całym ciele, chciała płakać, ale była zbyt szczęśliwa. Trzymała
go za rękę i ściskała z całej siły, niezdolna uwierzyć, że
naprawdę go widzi.
- Jak to możliwe? - zapytała. - Nie rozumiem. Gdzie
byłeś?
- Szukałem cię - wyjaśnił. - Kiedy się obudziłem, leżałem
na skraju szosy. Ktoś się zatrzymał, zabrał mnie i zawiózł do
szpitala. Nie miałem pojęcia, kim jestem, ale wspomnienia
powoli wróciły.
- Widziałam, jak umierasz.
- Umarłem - przyznał. - Ale tak jak wszystkim wampirom,
pozwolono mi dokonać wyboru, a ja postanowiłem powrócić.
Od tamtego czasu bezustannie cię szukałem.
- Przez cały czas byłam tutaj, czekałam na ciebie - odpo-
wiedziała.
Poprowadziła Upadłych do Raju, a w Ogrodzie Edenu
wampiry uzyskały przebaczenie. Klątwa została zdjęta i
zbłąkane dzieci
Wszechmogącego stanęły przed nowym wyborem. Mogli
powrócić do Niebios lub prowadzić dalej nieśmiertelne życie w
świecie ludzi, jednakże ścieżka do domu miała pozostać dla
nich na zawsze otwarta, gdyby znużyła ich ziemska
egzystencja. Raj powitałby tych spośród nich, którzy byli
prawi i dobrzy, tak samo jak w przypadku czerwonokrwistych.
Odkupienie spoczywało teraz w ich własnych rękach, a
zbawienie zależało od osobistych wyborów.
Większość Upadłych postanowiła powrócić do Ogrodu,
który opuścili tak dawno temu, ale Schuyłer wybrała Ziemię.
Była w połowie człowiekiem, miała rodzinę i przyjaciół,
nie potrafiła też sobie wyobrazić, by w Raju mogła znaleźć
cokolwiek oprócz żalu za utraconą miłością.
Przytuliła ciepłą dłoń Jacka do policzka i zobaczyła, że na
serdecznym palcu wciąż nosił obrączkę, tak samo jak ona.
Identyczne obrączki zalśniły w słońcu.
- Nie wiedziałam - powiedziała. - Tak bardzo za tobą tę-
skniłam. Nie wiedziałam, że do mnie wrócisz. Myślałam, że cię
straciłam na zawsze.
- Poświęciłaś się - odparł Jack. - A Niebiosa cię za to wy-
nagrodziły.
S ZEŚĆDZIESIĄT SZEŚĆ

Regent i zauszniczka

Oliver Hazard-Perry patrzył, jak zausznicy kończą


porządki - przecierają blaty, poprawiają ramy obrazów. Odbu-
dowa Repozytorium zajęła trzy pełne lata, ale teraz w końcu się
zakończyła. Wypolerowane półki raz jeszcze zapełniły się
książkami i dokumentami zawierającymi prawdziwą historię
świata, a zausznicy pracowicie uzupełniali akta, aktualizując
informacje o wszystkich pozostałych na Ziemi członkach
Zgromadzenia.
Szanował wybór Schuyler i Jacka, którzy postanowili
trzymać się na uboczu - oboje tęsknili za zwyczajnym życiem.
Powiedzieli mu, że kiedy Schuyler skończy studia,
zamieszkają w Kalifornii, niedaleko od jej babki. Sprawiali
wrażenie szczęśliwych i zadowolonych, więc Oliver cieszył się
ich szczęściem. Cieszył się szczęściem wszystkich przyjaciół -
Mimi i Kingsleya, Bliss i Lawsona.
Pozostawały jednak sprawy do załatwienia, obrady
Komitetu do zorganizowania, zasady do przestrzegania. Trzeba
było wy-
szkolić nowych venatorow, by uzupełnić szeregi, a
Zgromadzenie musiało zostać odbudowane dla tych, którzy
postanowili zostać.
Oliver był zadowolony, że studia na Uniwersytecie
Columbia nie kolidują z jego pracą. Musiał mieszkać tutaj, w
Nowym Jorku, w pobliżu kwatery głównej, ponieważ zostało
mnóstwo rzeczy do zrobienia i spraw do uporządkowania. Po
Ziemi wciąż chodzili nefilimowie, a Bramy Piekieł, chociaż
zabezpieczone, nadal powinny znajdować się pod strażą.
Pretorianie pilnowali, by nic złego nie przydarzyło się na
ścieżkach czasu, zaś Kingsley i Mimi mieli oko na świat
podziemny.
Oliver wciąż nie mógł uwierzyć we własne szczęście.
Klęczał u stóp Wszechmogącego - o jaką nagrodę mógł
poprosić? Wybrał coś, co było jego najskrytszym marzeniem
od czasów dzieciństwa, a teraz mogło się spełnić.
-Jak idzie? - zapyta! znajomy głos.
Podniósł głowę i uśmiechnął się.
Finn Chase opierała rękę na biodrze. Wyglądała
prześlicznie, a jej niebieskie oczy lśniły radością życia.
Przeprowadziła się do Nowego Jorku, ponieważ Oliver
zaproponował jej pracę.
Skinął głową.
- Już prawie skończyliśmy. Ceremonia otwarcia odbędzie
się zgodnie z planem.
- To świetnie - odparła, siadając na jego biurku. - Mamy
jeszcze czas? - zapytała. - Zanim to się zacznie?
Uśmiechnął się.
- Mamy cały czas świata.
A potem wziął ją w ramiona, odetchnął jej słodkim zapa-
chem, a ona wtuliła się w niego.
Obnażył ostre jak igły kły, zatopił je w jej szyi i zaczął pić
krew.
Należała do niego ciałem i duszą, jej krew podtrzymywała
jego istnienie i razem mieli wytyczyć nową ścieżkę. Byli
razem.
Wampir i familiantka. Regent i zauszniczka.
Aż do czasu, gdy...
KONIEC

You might also like