Professional Documents
Culture Documents
Wieża, której nie powinno tam być, wbija się w ziemię tuż obok miejsca,
gdzie czarny sosnowy las zaczyna ustępować pola grzęzawisku, dalej zaś trzcinie i
powyginanym wiatrem drzewom na słonych bagnach. Za bagnami i siecią
naturalnych kanałów jest ocean, a nieopodal na wybrzeżu stoi niszczejąca latarnia
morska. Cała ta część kraju została opuszczona kilkadziesiąt lat temu z powodów,
które niełatwo opisać. Nasza ekspedycja weszła do Strefy X po ponaddwuletniej
przerwie i większość sprzętu poprzedników zdążyła zardzewieć, ich namioty i
szałasy prawie zupełnie się rozpadły. Myślę, że patrząc na ten niezmącony
krajobraz, żadna z nas nie przeczuwała zagrożenia.
Powody, dla których zgłosiłam się na ochotnika, nie miały nic wspólnego z
moimi kwalifikacjami. Prawdopodobnie przyjęto mnie jednak właśnie dlatego, że
specjalizuję się w środowiskach przejściowych, a ten obszar ulegał wielokrotnym
przeobrażeniom, co oznaczało, że obejmował złożony system ekosystemów. Tylko
w nielicznych miejscach można było jeszcze znaleźć siedlisko, w którym na
przestrzeni dziesięciu, dwunastu kilometrów przechodzi się z lasu na mokradła,
potem na słone bagna i w końcu na plażę. Powiedziano mi, że w Strefie X znajdę
faunę morską, która przystosowała się do brachicznej wody, a w fazie odpływu
płynie daleko w głąb naturalnych kanałów utworzonych przez trzcinę i dzieli
środowisko z wydrami i sarnami. Na plaży usianej dziurkami krabów skrzypków
można było zauważyć olbrzymie gady, gdyż one także przystosowały się do
nowego siedliska.
Rozumiałam, dlaczego nikt już nie mieszka w Strefie X, która dzięki temu
zachowała nieskazitelną czystość, ale ciągle o tym zapominałam. Postanowiłam
udawać, że to po prostu rezerwat dzikiej przyrody, a my jesteśmy turystkami,
które przypadkiem zajmują się też pracą naukową. Brzmiało to sensownie również
z innego powodu: nie wiedziałyśmy, co tu zaszło ani co teraz się działo, a wszelkie
gotowe teorie mogły wpłynąć na analizę napotykanych dowodów. Na szczęście w
moim wypadku to, jakimi kłamstwami się karmiłam, nie miało większego
znaczenia, bo moje życie w prawdziwym świecie stało się co najmniej równie
puste jak to w Strefie X. Nic mnie tam nie trzymało, więc chciałam być tutaj. Nie
wiem, co sobie wmawiały pozostałe uczestniczki, i nie chciałam tego wiedzieć, ale
wszystkie przynajmniej udawały pewne zaciekawienie. Ciekawość bywa potężnym
czynnikiem rozpraszającym.
– Muszę przyznać, że czuję teraz spory niepokój. Nie jestem pewna, czy to
skutek oddziaływania nowego środowiska, czy może tego tunelu. Osobiście
wolałabym wykluczyć tunel.
Wieżę.
– Zatem mamy trzy do jednego – podsumowała antropolożka, której
wyraźnie ulżyło, że podjęto tę decyzję za nią.
Nadal obserwowałam dzika przez lornetkę. Gdy się zbliżał, jego pysk
wyglądał coraz dziwniej. Był wykrzywiony, jakby zwierzę zmagało się z potworną
wewnętrzną udręką. W samym długim i szerokim pysku nie było absolutnie nic
nadzwyczajnego, a jednak widząc spojrzenie dzika jakby skierowane ku wnętrzu
oraz odwrócony w lewo łeb, który wyglądał jak ciągnięty niewidzialną uzdą,
poczułam ukrytą w tym wszystkim zdumiewającą obecność czegoś oprócz tej
rozpędzonej bestii. W oczach zwierzęcia połyskiwało coś w rodzaju iskier, których
nie potrafiłam uznać za prawdziwe. Pomyślałam, że to pewnie efekt uboczny
lekkiego drżenia mojej dłoni ściskającej lornetkę.
Przez kilka dni moje myśli krążyły wokół możliwych wyjaśnień tego, co
widziałam: pasożytów układu nerwowego i innych pasażerów na gapę. Szukałam
racjonalnych teorii biologicznych. Po jakimś czasie dzik wtopił się jednak w tło jak
wszystko inne, co minęłyśmy po drodze, i znowu skupiłam się na przyszłości.
– Mam nadzieję, że tunel kończy się mniej więcej dwa metry pod ziemią i
będziemy mogły wrócić do tworzenia mapy – powiedziała geodetka, siląc się na
beztroski ton, ale po chwili zarówno do niej, jak i do reszty z nas dotarły słowa
„dwa metry pod ziemią”, wynurzające się z jej wypowiedzi niczym złowieszczy
duch, i wszystkie zamilkłyśmy.
– Jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej – powiedziała bez entuzjazmu – to nie
widzę w tym niczego złego.
Pod baldachimem drzew znowu zapadła cisza. Jakiś chrabąszcz wzbił się
spiralnym lotem ku gałęziom, ciągnąc za sobą drobinki kurzu. Chyba wszystkie
zrozumiałyśmy, że dopiero teraz naprawdę weszłyśmy do Strefy X.
Na początku schody wiodły ostrym łukiem w dół. Stopnie były wąskie, więc
geodetka musiała wejść do wieży tyłem. Gdy zajęła pozycję, odsunęłyśmy
pajęczyny patykami. Stała na krawędzi stopnia z karabinem przewieszonym przez
ramię i patrzyła na nas. Związała włosy, przez co jej twarz wydała się bardziej
napięta i mizerna. Czy właśnie wtedy powinnyśmy były ją zatrzymać? Wymyśleć
inny plan? Jeśli tak, zabrakło nam odwagi.
Jeszcze przed sekundą wszystko było w porządku. Czemu teraz miałoby nie
być?
Wszystkie moje myśli wylały się potokiem słów, jakby w końcu wypłynęły
emocje, które zawładnęły mną na powierzchni.
Zadałam te i wiele innych pytań, nie spodziewając się odpowiedzi. Choć nie
odkryłyśmy żadnego zagrożenia, czułam potrzebę unikania ewentualnych chwil
milczenia. Jakby nagość tych ścian w jakiś sposób karmiła się ciszą i w przestrzeni
między naszymi słowami mogło się coś pojawić. Gdybym podzieliła się tą obawą z
psycholożką, wzbudziłabym jej niepokój, wiem o tym. Byłam jednak bardziej
nastrojona na samotność niż którakolwiek z nas i w tym momencie naszej misji
rozpoznawczej to miejsce zdawało się czuwać.
Tak, słowa.
Światło, które padało na niekończące się zdanie, trzęsło się i drgało. Słowa:
„tam, gdzie spoczywają dławiące owoce”, zanurzały się na zmianę w ciemności i
jasności, jakby trwała zacięta bitwa o ich znaczenie.
Z czego są zrobione?
Nawet się nad tym nie zastanawiałam, choć powinnam była. Nadal
próbowałam analizować znaczenie, nie zaświtała mi jeszcze myśl o pobraniu
próbki. Ale jakąż ulgę poczułam, słysząc to pytanie! Pomogło mi zwalczyć przymus
dalszego czytania, schodzenia w większą ciemność i jeszcze głębiej, dopóki nie
przeczytam wszystkiego, co zostało napisane. Pierwsze słowa już zaczęły
niespodziewanie wnikać do mojego umysłu, znajdując tam żyzne podłoże.
Kto wie, czy rzeczywiście tak było. Po prostu nie znalazłam lepszej
odpowiedzi.
Mój głos musiał sprawiać wrażenie spokojniejszego niż moje myśli, bo nie
zwrócił niczyjej uwagi. Ton moich towarzyszek nie wskazywał na to, że zauważyły,
jak zarodniki strzykają mi w twarz. Byłam tak blisko. Zarodniki były takie maleńkie,
takie nieważne. Przyniosę nasiona śmierci.
A nawet jeśli tak, to go sobie nie przypominałam – ani wtedy, ani później.
Wydawała się gotowa, by zejść na dół i udowodnić mi błąd, ale nie ruszyła
się z miejsca.
Poczułam dziwne mrowienie, ale się nie odezwałam, niczego nie zrobiłam.
Reszta chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, że psycholożka przemówiła.
Dopiero później zrozumiałam, że próbowała na mnie zadziałać sugestią
hipnotyczną przeznaczoną wyłącznie dla mnie.
Chyba była o włos od ataku histerii. Geodetka tylko się w nie obie
wpatrywała, jakby to one były obcymi organizmami.
Nie potrzebowałam ich głosów w swojej głowie, ich wyobrażeń o mnie ani
ich własnych opowieści czy problemów. Czemu one miałyby potrzebować moich?
Nie miałam jednak nic przeciwko atmosferze koleżeństwa, która wśród nas
zapanowała, nawet jeśli miała być tylko chwilowa. Psycholożka pozwoliła nam
wypić po dwa piwa ze składziku z alkoholem, po których rozluźniłyśmy się do tego
stopnia, że nawet niezdarnie zaproponowałam, żebyśmy po zakończeniu misji
utrzymywały ze sobą jakiś kontakt. Wtedy przestałam już wypatrywać w sobie
fizjologicznych i psychicznych reakcji na zarodniki i odkryłam, że dogaduję się z
geodetką lepiej, niż przypuszczałam. Nadal nie lubiłam antropolożki, ale przede
wszystkim w kontekście misji, a nie tego, co do mnie mówiła. Uważałam, że w
terenie – podobnie jak niektórzy sportowcy dobrze spisujący się na treningach, ale
nie w czasie rozgrywek – wykazała jak dotąd brak siły psychicznej. Choć samo
zgłoszenie się na ochotnika do takiej misji też o czymś świadczyło.
– Konsolidacja władzy.
Ciała geodetki i antropolożki rozluźniły się, ich oczy zaszły mgłą. Byłam
wstrząśnięta, ale starałam się je naśladować, mając nadzieję, że psycholożka nie
zauważyła chwilowej zwłoki. Nie czułam najmniejszego przymusu, lecz
najwidoczniej zostałyśmy zaprogramowane tak, by wchodzić w stan hipnozy w
reakcji na słowa wypowiadane przez psycholożkę.
Wyobcowanie w jego rozlicznych formach nie było dla tych misji niczym
nowym. Zrozumiałam to, gdy podobnie jak reszta skorzystałam z okazji obejrzenia
wywiadów nagranych po powrocie członków jedenastej ekspedycji. Kiedy odkryto,
że ci osobnicy wrócili do dawnego życia, poddano ich kwarantannie i wypytano o
zgromadzone doświadczenia. Co dość zrozumiałe, w większości wypadków władze
poinformowali członkowie ich rodzin, którym powrót najbliższych wydał się
dziwny i niepokojący. Wszystkie dokumenty znalezione przy tych, którzy wrócili,
zostały skonfiskowane przez naszych zwierzchników w celu poddania ich analizie i
badaniom. Tę informację także nam udostępniono.
– Zabrała tylko to, co niezbędne. Dzięki temu więcej zostało dla nas, a
dodatkowy pistolet też się przyda.
Psycholożka stała jednak na trawie tuż obok kręgu wieży i nie zamierzała
wchodzić do środka.
Wolałam nie spuszczać jej z oczu. Chciałam, żeby też podjęła ryzyko
związane z badaniem terenu, a nie tylko stała na górze i miała nad nami władzę
wynikającą z takiego podziału zadań.
Ostry zgrzytliwy dźwięk odbił się głośniejszym echem, niż można się było
spodziewać.
– Puszczaj!
Próbowała się odsunąć, ale byłam silniejsza.
Geodetka wzięła długi, głęboki oddech, ale nadal trzymała rękę przy ścianie.
W łukowatym snopie światła mojej latarki jej zacieniona twarz wydawała się
zapadnięta, oczy były wielkie i zatopione w ciemności, a w masce wyglądała tak,
jakby nie miała nosa i ust.
– Widziałaś coś, czego tu nie ma. – Nie zamierzała mi tak łatwo odpuścić.
Moje serce zachowywało się tak, jakby w klatce piersiowej zamknięto jakieś
zwierzę, które próbowało się stamtąd wyczołgać. Geodetkę otaczała teraz aureola
fosforyzującej bieli ścian. Żaden z objawów nie ustąpił. Nie przeszło mi.
Pokiwałam głową na znak zgody. Nie spodobało się jej, że fizycznie jestem
silniejsza od niej.
Rodzice nie mieli ani sił, ani ochoty, żeby wyczyścić basen w kształcie nerki,
mimo że był dość mały. Wkrótce po tym, jak się wprowadziliśmy, otaczająca go
trawa mocno wybujała. Rozpleniła się turzyca i inne wysokie rośliny. Niskie krzewy
posadzone wzdłuż ogrodzenia rozrosły się, zasłaniając płot z siatki. Szczeliny
brukowanej ścieżki wokół basenu wypełniły się mchem. Poziom wody powoli się
podniósł, zasilany deszczem, a jej powierzchnia stawała się coraz bardziej słona od
alg. Ważki wciąż przylatywały na zwiady. Wprowadziły się żaby i wszędzie było
widać ruchliwe zniekształcone kropki ich kijanek. Zadomowiły się nartniki i
chrząszcze wodne. Zamiast pozbyć się studwudziestolitrowego akwarium ze
słodką wodą – jak chcieli rodzice – wpuściłam do basenu ryby i niektóre z nich
przeżyły ten wstrząs. Zaczęły się pojawiać miejscowe ptaki, takie jak różne gatunki
czapli, ciągnące do żab, ryb i owadów. Jakimś cudem w basenie zamieszkały też
małe żółwie, choć nie miałam pojęcia, skąd się tam wzięły.
Nie było mi dane się o tym przekonać – nie potrafiłam tam pójść, ale nie
umiałam też zapomnieć o bogactwie tego miejsca. Pozostało mi jedynie patrzeć w
przyszłość i korzystać z wszystkiego, czego się nauczyłam podczas obserwacji
mieszkańców basenu. Potem już nigdy nie spoglądałam wstecz, bez względu na
okoliczności. Jeśli kończyły się środki na sfinansowanie jakiegoś projektu albo
badany przez nas teren zostawał nagle wykupiony i przeznaczony pod
budownictwo, nigdy do niego nie wracałam. Śmierci pewnego rodzaju nie należy
przeżywać po raz drugi, niektóre więzi są tak silne, że gdy zostają zerwane,
słyszysz, jak w twoim wnętrzu rozlega się trzask.
Inne rzeczy zauważałam tylko ja: leciutkie wznoszenie się i opadanie ścian
wraz z oddechem wieży. Barwy słów zmieniające odcienie falami jak
stroboskopowe światło kałamarnicy. Pozostałości starszych słów napisanych tą
samą kursywą, widoczne do wysokości około siedmiu centymetrów nad
aktualnymi słowami i siedmiu centymetrów pod nimi. Te warstwy tworzyły w
zasadzie znak wodny, gdyż były jedynie śladem na ścianie, bladą pozostałością
jedynego elementu – zielonego albo gdzieniegdzie fioletowego – świadczącego o
tym, że kiedyś mogły tam być odstające litery. Większość z nich zdawała się
powtarzać główny wątek, ale nie wszystkie.
Gdy geodetka robiła zdjęcia żywych słów, przez jakiś czas czytałam te
widmowe, szukając ewentualnych różnic. Nie było to łatwe zadanie – nakładało się
na siebie kilka linii, które zaczynały się, kończyły i zaczynały od nowa. Szybko
gubiłam poszczególne wyrazy i zdania. Liczba widmowych fraz blednących na
ścianie wskazywała na to, że proces trwa od dawna. Nie mając żadnego
wyobrażenia o długości poszczególnych „cykli”, nie potrafiłam jednak oszacować
tego okresu w latach.
Wiadomości na ścianie miały jeszcze inny element. Nie byłam pewna, czy
geodetka go widzi. Postanowiłam ją sprawdzić.
Pokrywały ścianę tuż poniżej widmowych liter i wystawały tuż nad nimi,
główne pasmo było mniej więcej pośrodku. Trochę przypominały połączone
odwłokami skorpiony unoszące się, by po chwili znowu opaść. Nawet nie
wiedziałam, czy patrzę na język jako taki. Równie dobrze to mógł być jakiś
dekoracyjny wzór.
Czemu mam spocząć, kiedy na świecie trwa niegodziwość? [...] Boża miłość
oświetla każdego, kto pojmuje kresy wytrzymałości, i dopuszcza przebaczenie [...]
Wybrany, by służyć wyższej mocy.
– Świeższe?
– Nowsze.
Przez chwilę gapiłam się na nią bez słowa. Przystosowałam się do sytuacji,
zrobiłam, co w mojej mocy, by udawać bezstronną obserwatorkę, która jedynie
rejestruje szczegóły. Mimo to poczułam, że nagle tracę ten z trudem zdobyty
dystans.
Nie zrozumiałam.
– Czemu powiedziałaś „coś”, a nie „ktoś”? Czemu to nie może być „ktoś”?
Wzruszyłam ramionami.
Tak, coś było na podłodze. Schody od dawna pokrywał jakiś osad. Nie
przystanęłam, żeby mu się przyjrzeć, bo nie chciałam denerwować geodetki, nie
byłam pewna, czy w ogóle go zobaczy. Osad zaczynał się przy krawędzi lewej
ściany i kończył jakieś pół metra od prawej. Na schodach tworzył zatem pasmo o
szerokości mniej więcej dwóch i pół metra.
Szeptała, co wydawało mi się bez sensu, i lekko drżał jej głos. Mimo to
widok jej panicznego strachu coraz bardziej mnie uspokajał.
Przez chwilę przyglądałam się śladom. Być może rzeczywiście pełzły albo
wlokły się na dół, lecz następowało to wystarczająco wolno, by w pozostałym
osadzie dało się zauważyć coś jeszcze. Ślady wskazane przez geodetkę były
owalne, miały mniej więcej trzydzieści centymetrów długości i piętnaście
szerokości. Sześć z nich rozproszyło się na stopniach w dwóch rzędach. Liczne
zagłębienia wewnątrz nich przypominały ślady zostawiane przez rzęski. Otaczały je
dwie linie oddalone od krawędzi o mniej więcej dwadzieścia pięć centymetrów.
Ten nieregularny podwójny krąg falował, wywijając się na zewnątrz, a potem znów
do środka, prawie jak rąbek spódnicy. Pod tym „rąbkiem” kryły się dalsze oznaki
leciutkiego „falowania”, jakby jakaś siła emanowała z centralnego organizmu,
który zostawił ten ślad. Najbardziej przypominało to wzory tworzone na piasku
przez cofającą się falę podczas odpływu. Tylko że coś rozmazało te linie i roztarło
je jak na rysunku węglem.
– A co powiesz na to?
Mój mąż uczestniczył w jedenastej ekspedycji jako lekarz. Nigdy nie chciał
być zwykłym lekarzem, zawsze pragnął pracować w pogotowiu albo na urazówce.
Nazywał to „ratownictwem medycznym w akcji”. Do misji zwerbował go przyjaciel.
Zanim mąż zaczął jeździć karetką, pracowali razem dla marynarki wojennej. Mój
mąż nie od razu się zgodził, miał wątpliwości, ale po jakimś czasie go przekonali.
Powodowało to między nami sporo konfliktów, choć już wcześniej mieliśmy
problemy.
Wiem, że pewnie nietrudno byłoby znaleźć te wszystkie informacje, ale
mam nadzieję, że czytając moją relację, uznacie mnie za wiarygodnego,
obiektywnego świadka. Nie za kogoś, kto zgłosił się na ochotnika i znalazł w Strefie
X ze względu na zdarzenie niezwiązane z celem ekspedycji. Bo właściwie status
mojego męża jako członka ekspedycji z wielu powodów nie miał związku z
powodami, dla których się zgłosiłam.
Nie mogłam tego dłużej znieść. Rozebrałam go, kazałam mu wziąć prysznic,
a potem zaprowadziłam do sypialni i zaczęliśmy się kochać. Byłam na górze.
Usiłowałam odzyskać coś z mężczyzny, którego pamiętałam, którego w
przeciwieństwie do mnie cechowały otwartość i energia, który zawsze chciał być
przydatny. Zapalonego żeglarza co roku jeżdżącego z przyjaciółmi na wybrzeże,
żeby przez dwa tygodnie uprawiać sporty wodne. Nie potrafiłam w nim znaleźć
choćby śladu tamtego człowieka.
Kiedy był we mnie, cały czas patrzył na moją twarz z miną, która mi
uświadomiła, że jednak mnie pamięta, ale jak przez mgłę. Przez chwilę mi to
jednak wystarczało. Dzięki temu wydawał się prawdziwszy, łatwiej mi było
udawać.
Jednak tylko przez chwilę. Wrócił do mojego życia zaledwie na dobę. Przyszli
po niego nazajutrz wieczorem, a potem, po poddaniu się długiemu, przewlekłemu
procesowi kontroli bezpieczeństwa, odwiedzałam go w obserwatorium aż do
końca. W tym antyseptycznym miejscu bezskutecznie go badali i poddawali
testom, by przełamać zarówno jego spokój, jak i amnezję. Witał mnie jak starą
przyjaciółkę – swego rodzaju kotwicę pozwalającą zrozumieć własne istnienie – ale
nie jak kochankę. Przyznaję, chodziłam tam z nadzieją, że zobaczę choćby iskierkę
tego, co zostało z mężczyzny, którego kiedyś znałam. Ale tak naprawdę nigdy jej
nie znalazłam. Nawet w dniu, kiedy usłyszałam, że zdiagnozowano u niego
nieoperacyjnego ogólnoustrojowego raka, wpatrywał się we mnie z lekko
zdziwionym wyrazem twarzy.
Zmarł pół roku później. Przez cały ten czas nie byłam w stanie przeniknąć
przez jego maskę, nie udało mi się w nim odnaleźć człowieka, którego znałam. Ani
poprzez bezpośrednie kontakty, ani potem, kiedy w końcu obejrzałam wywiady
przeprowadzone z nim i innymi członkami ekspedycji, którzy też umarli na raka.
Nagle idąca przede mną geodetka skręciła za róg i gwałtownie się cofnęła.
Popchnęła mnie z powrotem, a ja na to pozwoliłam.
– Tam coś jest – szepnęła mi do ucha. – Coś jakby ciało albo człowiek.
Nie zwróciłam jej uwagi na to, że ciało może być jednocześnie człowiekiem.
Ciała ciałami, ale żadne szkolenie nie zdoła cię przygotować na spotkanie z
potworem.
Nie mogłyśmy jednak wrócić na powierzchnię, nie zgłębiwszy tej nowej
tajemnicy. Nie mogłyśmy. Chwyciłam ją za ramiona i zmusiłam, żeby na mnie
spojrzała.
Nie mówiąc nic więcej, przeszła obok mnie i zajęła pozycję tuż nad
zwłokami, mierząc w ciemność z karabinu szturmowego.
– Co znalazłaś?
Geodetka wydawała się rozżalona – albo mną, albo moją teorią, nie byłam
pewna. Ale rozumiałam dlaczego.
– Bo jakimś cudem się na nią uodporniłam – powiedziałam. – Zanim tu
weszłyśmy, zahipnotyzowała cię, żeby mieć pewność, że wykonasz zadanie.
Widziałam, jak to robiła.
Chciałam się przyznać geodetce – powiedzieć jej, jak się uodporniłam – ale
czułam, że to byłby błąd.
– Mówię.
Zignorowała mnie.
– Co z ciałem?
Pierwszą zmyłką okazała się mapa – bo czymże była, jeśli nie sposobem
podkreślenia pewnych elementów i zatajenia innych? Zawsze odsyłano nas do
mapy, kazano zapamiętywać jej szczegóły. Instruktor, który nie ujawnił swojego
nazwiska, przez sześć długich miesięcy wpajał nam położenie latarni morskiej
względem obozu, liczbę kilometrów dzielących jedno skupisko ruin od drugiego.
Liczbę kilometrów wybrzeża, którą będziemy musiały zbadać. Prawie zawsze w
odniesieniu do latarni morskiej, a nie obozu. Poznałyśmy tę mapę, jej zasięg i
zawartość tak dobrze, że przestałyśmy pytać „dlaczego?”, a nawet „co?”.
– Nie, nie zgodzę się. Może coś jej się stało. Może musiała wracać do obozu.
Nie umiałam odgadnąć jej zamiarów. Nie wiedziałam, czy zwraca się
przeciwko mnie, czy zwyczajnie jest ostrożna. W każdym razie wyjście na
powierzchnię dodało jej odwagi, a wolałam, kiedy była niepewna.
Po powrocie do obozu straciła jednak część determinacji. Psycholożki nie
było. Mało tego, zabrała połowę naszych zapasów i większość broni. Albo zabrała,
albo gdzieś zakopała. Wiedziałyśmy zatem, że wciąż żyje.
Musicie zrozumieć, jak się wtedy poczułam, jak musiała się poczuć
geodetka: byłyśmy naukowcami wyszkolonymi w obserwowaniu naturalnych
zjawisk i skutków działalności człowieka. Nie nauczono nas, jak reagować na
niezwykłe zjawiska. W nietypowych sytuacjach można czerpać pokrzepienie nawet
z obecności osoby, którą uważa się za wroga. Właśnie zbliżyłyśmy się do krawędzi
czegoś, co nie miało precedensu, i niespełna tydzień po rozpoczęciu misji
straciłyśmy nie tylko językoznawczynię na granicy, lecz także antropolożkę i
psycholożkę.
– Nie – wykrztusiła wreszcie. – Nie mam zamiaru tam wracać. Poza tym to
tunel, a nie wieża.
– W takim razie co chcesz zrobić? – spytałam.
– Wolisz być tutaj. Naprawdę wolisz być tutaj, prawda? – spytała geodetka.
To w zasadzie nie było pytanie, w jej głosie pobrzmiewało jakieś politowanie albo i
niesmak. – Myślisz, że długo to jeszcze potrwa? Coś ci powiem: widziałam większe
szanse powodzenia na manewrach wojskowych zaplanowanych tak, żeby
symulować przegraną.
Znowu się zaciągnęła, rozważając moje słowa. Od granicy dzieliły nas cztery
dni marszu.
Nie podzieliłam się z nią myślą, która przyszła mi do głowy: że to może nie
być takie proste. Że prawdopodobnie zdołałaby przekroczyć granicę tylko w
abstrakcyjnym sensie, w jakim przekroczył ją mój mąż, pozbawiona tego, co
czyniło ją wyjątkową. Nie powiedziałam jej o tym, bo nie chciałam, żeby poczuła
się osaczona.
Zawahałam się.
– Teoretycznie... mogło dojść do skażenia.
Wzruszyłam ramionami.
Myliła się – wydawało mi się, że się myli – ale jej nie poprawiłam. Ludzie
trywializują albo upraszczają dane z bardzo wielu powodów.
– Bezużyteczne – powiedziała.
Geodetka prychnęła.
– Ni cholery. Nic. Chyba tylko to, że wszystko obraca się wokół latarni
morskiej: obserwowanie latarni, wyprawy do latarni, mieszkanie w tej przeklętej
latarni.
– Do wieży.
Wiatr się wzmógł i zaczął padać deszcz. Każda spadająca kropla wydawała
mi się idealnym, wielofasetowym płynnym diamentem, załamującym światło
nawet w półmroku, czułam zapach oceanu i wyobrażałam sobie skłębione fale.
Wiatr był jak żywy. Wnikał we wszystkie pory mojej skóry i miał też zapach,
przynosił ziemistą woń bagiennych trzcin. Wcześniej, w ograniczonej przestrzeni
wieży, starałam się nie zwracać uwagi na tę zmianę, lecz teraz moje zmysły
wydawały się zbyt czułe, zbyt wyostrzone. Zaczynałam się do tego przyzwyczajać,
ale w takich chwilach jeszcze wyraźniej czułam, że zaledwie wczoraj byłam kimś
innym.
W środku nocy przyszła mnie zawołać na drugą zmianę, ale już wcześniej
obudził mnie grzmot. Bez słowa poszła spać. Przypuszczałam, że mi nie ufa.
Pewnie po prostu nie była w stanie dłużej powstrzymać się od snu po stresujących
wydarzeniach dnia.
Deszcz padał ze wzmożoną siłą. Nie martwiłam się, że może zmieść nasz
obóz – miałyśmy wojskowe namioty, które były w stanie wytrzymać wszystko,
może oprócz huraganu – ale skoro i tak musiałam czuwać, chciałam doświadczyć
tej burzy w pełni. Wyszłam ku rzęsistym, kłującym kroplom i porywistemu
wiatrowi. Z namiotu geodetki już dobiegało chrapanie – pewnie zdarzało jej się
spać w znacznie gorszych warunkach. Słabe oświetlenie awaryjne jaśniało na
skraju obozu, zmieniając namioty w trójkątne cienie. Nawet ciemność stawała się
jakby żywsza, otaczała mnie jak coś namacalnego. Nie mogę powiedzieć, żeby jej
obecność wydawała mi się złowroga.
W tej chwili poczułam się tak, jakby to wszystko było snem: szkolenie, moje
wcześniejsze życie, świat, który zostawiłam. Żadna z tych spraw nie miała już
znaczenia. Liczyło się tylko to miejsce, tylko ta chwila – i bynajmniej nie dlatego, że
psycholożka mnie zahipnotyzowała. Ogarnięta silnymi emocjami, patrzyłam w
stronę wybrzeża przez nieregularne wąskie szpary między drzewami. Tam
gromadziła się większa ciemność, zbiegały się noc, chmury i ocean. Gdzieś dalej
była następna granica.
– Jeśli pójdziesz – zagroziłam – możesz już nie wracać, a nawet jeśli wrócisz,
nie wiem, czy będę na ciebie czekała.
Nasz związek już od jakiegoś czasu wisiał na włosku, między innymi dlatego,
że mój mąż był towarzyski, a ja wolałam samotność. Kiedyś było to źródłem naszej
siły, ale teraz już nie. Kiedyś nie tylko uważałam, że jest przystojny, lecz
podziwiałam jego pewność siebie, otwarte usposobienie, jego potrzebę
przebywania wśród ludzi – traktowałam to jak zdrową przeciwwagę dla własnej
osobowości. Poza tym miał świetne poczucie humoru i gdy spotkaliśmy się po raz
pierwszy, w zatłoczonym miejskim parku, przełamał moją powściągliwość, udając,
że obydwoje jesteśmy detektywami pracującymi nad sprawą i przyszliśmy
obserwować podejrzanego. To doprowadziło do wymyślania informacji o życiu
otaczającego nas tłumu zabieganych ludzi, a potem o sobie nawzajem.
Na początku pewnie wydawałam mu się tajemnicza – moja powściągliwość,
potrzeba samotności – nawet kiedy już myślał, że przełamał moją obronę. Albo
byłam dla niego zagadką do rozwiązania, albo po prostu uznał, że jeśli mnie lepiej
pozna, przedrze się głębiej, do tego jądra w moim wnętrzu, gdzie mieszka inna
osoba. Podczas jednej z naszych kłótni wyznał właśnie coś takiego – próbował mi
wmówić, że zgłosił się do ekspedycji „na ochotnika”, dlatego że go odepchnęłam.
Później ze wstydem cofnął te słowa. Powiedziałam mu wprost, żeby nie było
niedomówień: osoba, którą chciał lepiej poznać, nie istniała. Byłam naprawdę
tylko tym, kim wydawałam się z zewnątrz. I to się nigdy nie zmieni.
– No więc w dzieciństwie byśmy się nie polubili. Czemu lubimy się teraz? –
spytałam.
Żadna z tych rzeczy – dobrych i złych – nie miała jednak znaczenia, kiedy mój
mąż wrócił z ekspedycji. O nic nie pytałam, nie wracałam do dawnych kłótni.
Tamtego ranka, obudziwszy się obok niego, wiedziałam, że nasz wspólny czas
dobiega końca.
– A jak twoja praca? – spytałam nieśmiało, nie wiedząc, jak długo zdołam
jeszcze wokół tego krążyć, zanim ucieknę od tej całej tajemniczości.
– No wiesz – powiedział, jak gdyby go nie było tylko kilka tygodni, jakbym
była jego koleżanką, a nie kochanką, żoną. – Jak zwykle. W zasadzie nic nowego.
Potem był obiad, następnie telewizja – znalazłam dla niego powtórkę regat
załóg dwuosobowych – i znów banalne rozmowy. Spytał o niektórych przyjaciół,
ale nie umiałam mu odpowiedzieć. W ogóle się z nimi nie spotykałam. Tak
naprawdę nigdy nie byli moimi przyjaciółmi. Nie podtrzymywałam przyjaźni – po
prostu odziedziczyłam je po mężu.
Nie mogłam, ale też nie chciałam ich powstrzymać. Przez kilka ostatnich
godzin współistniałam z nim, coraz bardziej ulegając panice, coraz bardziej
przekonana, że to, co spotkało mojego męża w Strefie X, zmieniło go w skorupę, w
mechanicznie działający automat. W kogoś, kogo w ogóle nie znałam. Każdym
nietypowym gestem albo słowem oddalał mnie od wspomnienia człowieka,
którego kiedyś znałam, a zachowanie tego wspomnienia – mimo wszystkiego, co
się wydarzyło – było dla mnie ważne. To dlatego zadzwoniłam pod specjalny
numer, który wcześniej podał mi na wypadek wyjątkowej sytuacji: nie wiedziałam,
co mam z nim zrobić, nie potrafiłam dłużej być z nim w tym odmienionym stanie.
Szczerze mówiąc, gdy patrzyłam, jak odchodzi, czułam przede wszystkim ulgę, nie
miałam wyrzutów sumienia i nie czułam się jak zdrajczyni. Co innego mogłam
zrobić?
Czyżby się bała? A może po prostu za mało mnie lubiła i dlatego nie chciała
się zgodzić? Bez względu na przyczynę jej opór mnie rozzłościł – podobnie jak jej
zwycięska mina.
Tak teraz brzmiało zasadnicze pytanie. Nie spodobała mi się ani szybkość,
ani ton jej odpowiedzi.
– Spierdalaj – odpowiedziała.
Zanim szlak skręcił, parę razy obejrzałam się przez ramię. Geodetka nadal
siedziała na krześle i gapiła się na mnie jak na zniekształcone odbicie osoby, którą
byłam zaledwie kilka dni temu.
Teraz, kiedy milcząco i samotnie mijałam ostatnie pneumatofory sosen i
cyprysów, które zdawały się unosić na czarnej wodzie pod pokrywającym wszystko
szarym mchem, ogarnął mnie dziwny nastrój. Zupełnie jakbym przemierzała ten
krajobraz w takt żwawej, głośnej arii rozbrzmiewającej w moich uszach. Wszystko
tętniło emocjami, kipiało od nich, a ja z jakiegoś powodu nie byłam już biolożką,
lecz grzbietem fali, która rosła i rosła, lecz nigdy nie rozbijała się o brzeg. Zupełnie
nowymi oczami patrzyłam na subtelne początki grzęzawiska, słone bagna. Tam,
gdzie szlak zmieniał się w wał, po prawej rozciągały się mętne, zdławione
wodorostami jeziora, a po lewej biegł kanał. Wokół niego w labiryncie gąszczu
trzcin gubiły się mniejsze kanały pełne wody, a wyspy, oazy potarganych wiatrem
drzew, ukazywały się w oddali niczym nagłe objawienia. Zgarbione i poczerniałe
sylwetki drzew porażały na tle przepastnego, połyskliwego, złotawego brązu
trzciny. Dziwna jakość światła nad tym siedliskiem, jego bezruch, nastrój
wyczekiwania doprowadziły mnie do czegoś w rodzaju ekstazy.
Wiedziałam, że dalej stoi latarnia morska, a przed nią znajdują się ruiny
wioski, też zaznaczone na mapie. Ale na razie widziałam tylko szlak usiany
gdzieniegdzie dziwnie wymęczonymi kawałkami ciężkiego, białego drewna
wyrzuconego na brzeg i przeniesionego daleko w głąb lądu przez dawne huragany.
Wysoką trawę zamieszkiwały całe zastępy maleńkich czerwonych koników
polnych, którymi raczyło się zaledwie kilka żab, a spłaszczone trawiaste pasma
znaczyły drogi, którymi ogromne gady po kąpieli słonecznej zsunęły się z
powrotem do wody. Wyżej drapieżne ptaki lustrowały ziemię w poszukiwaniu
ofiary, krążąc, jakby kreśliły geometryczne wzory – tak doskonale kontrolowały tor
swojego lotu.
W tym kokonie bezczasowości, kiedy wcale nie zbliżałam się do latarni, choć
wciąż szłam i szłam, miałam więcej czasu, żeby pomyśleć o wieży i naszej
ekspedycji. Czułam, że do tej pory uchylałam się od odpowiedzialności, nie
traktowałam elementów znalezionych w wieży jako części ogromnej biologicznej
jedności, która może mieć ziemski charakter, ale nie musi. Rozmyślanie o tym
wszystkim na poziomie makro popsułoby mi nastrój jak lawina uderzająca w moje
ciało.
Jeden z tych obrazów uderzył mnie w szczególny sposób: cztery kępy, jedna
„stojąca” i trzy rozłożone w „pozycji siedzącej”, w miejscu, które kiedyś musiało
być salonem ze stolikiem do kawy i kanapą – wszystkie zwrócone w stronę
jakiegoś punktu na drugim końcu pomieszczenia, gdzie leżały jedynie pokruszone
ceglane szczątki kominka i komina. Woń stęchlizny i iłu niespodziewanie przełamał
zapach wapna i mięty.
Nie miałam ochoty snuć spekulacji na temat tego obrazka, jego znaczenia
albo widocznego na nim elementu przeszłości. W tym miejscu nie czuło się
spokoju, odnosiło się jedynie wrażenie, że coś pozostawionego bez rozstrzygnięcia
postępuje dalej. Chciałam iść, ale najpierw pobrałam próbki. Czułam potrzebę
dokumentowania tego, co znajduję, a zdjęcie nie wydawało się wystarczające z
uwagi na to, że wcześniejsze nie wyszły. Ucięłam kawałek mchu z „czoła” jednej z
kęp. Pobrałam kilka drzazg. Zdrapałam nawet odrobinę mięsa z martwego
zwierzęcia – rannego lisa, skulonego i suchego – oraz czegoś w rodzaju szczura, co
najprawdopodobniej zdechło zaledwie parę dni temu.
Wchodziło się dziwnie, czułam się zupełnie inaczej niż w wieży. Słonawe
światło na tle szarzejących ścian było lepsze niż fosforyzująca poświata, ale to, co
na nich ujrzałam, zdenerwowało mnie równie mocno, choć w inny sposób: jeszcze
więcej plam krwi, przeważnie grube smugi, jakby kilka osób wykrwawiło się na
śmierć, próbując uciec przed atakującymi z dołu. Gdzieniegdzie strużka krwi.
Gdzieniegdzie rozbryzg.
Na tych ścianach też napisano słowa, ale w niczym nie przypominały tych z
wieży. Zobaczyłam kolejne inicjały, kilka nieprzyzwoitych rysunków i zdania o
bardziej osobistym wydźwięku. Przebijały przez nie dłuższe wskazówki na temat
tego, co mogło się wydarzyć: „4 pudełka jedzenia, 3 pudełka materiałów
sanitarnych i woda pitna na 5 dni, pod warunkiem racjonowania; w razie potrzeby
kul starczy dla nas wszystkich”. Były też wyznania, których nie będę tu
dokumentowała – widziałam w nich szczerość i doniosłość słów pisanych
bezpośrednio przed uświadomieniem sobie nadchodzącej śmierci albo właśnie w
chwili nabrania tej świadomości. Tak wiele osób tak bardzo chciało
zakomunikować coś, co dało tak marny efekt.
Poza tym w latarni morskiej były tylko kurz i pleśń, a także maleńkie
kwadratowe okienko wychodzące na plażę i trzcinę. Naprzeciw niego na gwoździu
wisiało wyblakłe zdjęcie w połamanej ramce. Pomazane szkło pękło i prawie
całkiem pokryło się plamkami zielonej pleśni. Czarno-biała fotografia ukazywała
dwóch mężczyzn stojących u podstawy latarni morskiej i dziewczynę z boku.
Wokół jednego z mężczyzn widniał zrobiony flamastrem okrąg. Ten człowiek
wyglądał na mniej więcej pięćdziesiąt lat i miał na głowie marynarską czapkę. W
jego szerokiej twarzy błyszczały bystre sokole oczy, lewe zezowało. Gęsta broda
zasłaniała wszystko z wyjątkiem zarysu mocnego podbródka. Nie uśmiechał się, ale
i nie marszczył brwi. Spotkałam już tylu latarników, że bez problemu potrafiłam
rozpoznać jednego z nich. W tym wypadku zadanie ułatwiło mi jednak to, że
człowiek widoczny na zdjęciu miał w sobie coś, co od razu skojarzyło mi się z tą
profesją – może po prostu dlatego, że kurz w dziwny sposób okalał jego twarz. A
może spędziłam w tym miejscu za dużo czasu i mój umysł szukał odpowiedzi
nawet na najprostsze pytania.
Wchodząc coraz wyżej, napotykałam kolejne ślady przemocy, ale nigdzie nie
widziałam zwłok. Im bliżej byłam szczytu, tym wyraźniej czułam, że ktoś tu
niedawno mieszkał. Smród stęchlizny ustąpił miejsca woni potu, lecz także
zapachowi kojarzącemu się z mydłem. Na schodach walało się mniej gruzu, a
ściany były czyste. Gdy pochylona szłam po ostatnich wąskich stopniach w stronę
pomieszczenia z reflektorem i nagle zobaczyłam nad sobą sufit, byłam pewna, że
gdy tam wejdę, ktoś będzie stał i się na mnie gapił.
Gdy zobaczyłam te setki dzienników, przez dłuższą chwilę czułam się tak,
jakbym mimo wszystko została tą starą biolożką. Właśnie w taki sposób
szaleństwo świata próbuje cię ujarzmić: od zewnątrz ku wnętrzu, zmuszając do
życia w swojej rzeczywistości.
Mąż w pewnym sensie chciał mojej asymilacji, ale sam, jak na ironię, pragnął
się wyróżniać. Na widok ogromnej sterty dzienników pomyślałam między innymi o
tym, że z uwagi na tę cechę nie nadawał się do jedenastej ekspedycji. Że w masie
relacji tak wielu osób jego spostrzeżenia nie miały szans się wyróżniać. Że w końcu
zredukowano go do stanu bliskiego mojemu stanowi.
Zaczęłam się zastanawiać, czy brak odniesień do wieży też pasuje do mojej
teorii, do takiego pisania między wierszami: ... w czarnej wodzie przy słońcu
świecącym o północy owoce te dojrzeją...
Poza tym czułam, że muszę wrócić do obozu przed zmrokiem albo zostać w
latarni morskiej. Nie podobała mi się perspektywa powrotu w ciemności, a
gdybym nie wróciła, nie miałam gwarancji, że geodetka mnie nie zostawi i nie
spróbuje sama przekroczyć granicy.
Jeszcze nie byłam w stanie zmusić się do lektury, ale zwalczyłam impuls
nakazujący rzucić dziennik męża z powrotem na stertę i zadowolić się garścią
innych dzienników, które zamierzałam zabrać do obozu. Poza tym przed
wydostaniem się z tego paskudnego miejsca wzięłam dwa pistolety psycholożki.
Resztę jej rzeczy na razie zostawiłam. Schowek w latarni morskiej mógł się jeszcze
przydać.
Gdy się stamtąd wynurzyłam, okazało się, że jest później, niż myślałam.
Niebo nabrało głębokiego bursztynowego odcienia, który oznaczał początek
późnego popołudnia. Ocean jaśniał światłem, ale żaden piękny widok nie mógł
mnie już oszukać. Z biegiem czasu przesączyło się tu ludzkie życie, życie osób,
które z własnej woli zdecydowały się na emigrację albo na coś gorszego. Pod
wszystkim czaiła się upiorna obecność niezliczonych rozpaczliwych zmagań. Czemu
ciągle nas tu wysyłali? Czemu ciągle tu przybywaliśmy? Tyle kłamstw, tak
niewielka zdolność zmierzenia się z prawdą. Czułam, że Strefa X łamała umysły,
mimo że mojego jeszcze nie sforsowała. W głowie kołatały mi się słowa piosenki:
„Cała wiedza na nic”.
– Dość silne. Kartki urodzinowe dobre dla pięciolatki, kiedy byłam już po
dwudziestce. Odwiedziny raz na dwa lata. Miły dziadek z długimi pożółkłymi
paznokciami i niedźwiedzim głosem. Babcia, która wygłaszała wykłady na temat
wartości religii i oszczędzania pieniędzy. Jak oni mieli na imię?
Jej kurtka i koszula były poplamione krwią, ale ona oddychała i miała
otwarte oczy. Kiedy przy niej uklękłam, wpatrywała się w ocean. W lewej
wyciągniętej ręce trzymała pistolet. Delikatnie wyjęłam go z jej dłoni i odrzuciłam
na bok, tak na wszelki wypadek.
– Bynajmniej.
– Przyniosłam.
Przystawiłam jej manierkę do ust, żeby mogła wypić kilka łyków. Na jej
brodzie połyskiwały krople krwi.
– Została w obozie.
– Nie.
Wiatr odsuwał z jej twarzy kręcone włosy, odsłaniając ciętą ranę na czole,
prawdopodobnie powstałą w wyniku uderzenia o mur.
– Nie spodobało się jej twoje towarzystwo? – spytała. – Nie spodobało się
jej to, czym się stałaś?
– Wiesz, widziałam, jak szłaś szlakiem w stronę latarni morskiej. Nie mam
wątpliwości, że się zmieniłaś.
Zabrzmiało to jak urojenie, a poza tym obok reflektora w latarni morskiej nie
zauważyłam żadnego porzuconego karabinu. Spróbowałam jeszcze raz.
– Dlaczego spadłaś? Ktoś cię popchnął, to był wypadek czy może po prostu
skoczyłaś?
Zmarszczyła brwi, w kącikach jej oczu za siatką zmarszczek pojawił się wyraz
szczerej konsternacji, jakby wspomnienie docierało do niej tylko we fragmentach.
– Co cię goniło?
– Nie widziałam tego. Nie pokazało się. Albo widziałam zbyt wiele razy. To
było we mnie. W tobie. Próbowałam uciec. Od tego, co jest we mnie.
Zawahała się, ale nie byłam pewna, czy z ostrożności, czy może dlatego, że
coś w jej ciele się psuło. Potem odrzekła:
– Szóstego dnia po dotarciu do obozu jedna osoba nie żyła, dwie już się
zmieniały, a czwarta nabierała wątpliwości. Jak na mój gust to katastrofa.
W jej oczach pojawił się blask, który mi się nie spodobał, jakby zapowiadał
zniszczenie.
– To na mnie nie działa – oznajmiłam jej. – Jestem pewna tego, co się dzieje
tu i teraz, jestem pewna tej chwili i następnej. Jestem pewna swojej przeszłości.
– Pewne rzeczy trzeba zobaczyć na własne oczy. Możesz się do niego zbliżyć.
Możesz się z nim lepiej zapoznać.
Jej brak szacunku dla losu antropolożki był okropny, ale mój też.
– Przypuszczam, że tak.
– Coś ci powiem: granica się przysuwa. Na razie powoli, ale z każdym rokiem
trochę bardziej. W sposób, jakiego byś się nie spodziewała. Może niedługo będzie
pochłaniać półtora albo i trzy kilometry naraz.
Ta myśl uciszyła mnie na dłuższą chwilę. Gdy za bardzo się zbliżysz do sedna
tajemnicy, nie sposób się odsunąć i spojrzeć na zarys całości. Może i czarne
gadżety niczego nie mierzyły, ale oczyma duszy widziałam, jak wszystkie świecą na
czerwono.
– Może nie znam odpowiedzi? Może po prostu nie chcę ci jej udzielić?
Psycholożka się skrzywiła, ale tym razem nie z bólu – raczej przypomniała
sobie coś, co ją zawstydziło.
– Nic poza tym, czego się dowiesz z jego dziennika. Znalazłaś go już?
– Nie – skłamałam.
Ale to było bez znaczenia. Niebo ciemniało i rozszerzało się, fale rosły, piana
rozganiała nadmorskie ptaki na długich nogach, które wracały, gdy się cofała.
Nagle piasek wokół nas wydał się bardziej porowaty. Jego powierzchnię nadal
znaczyły kręte ścieżki krabów i robaków. Żyło tam całe społeczeństwo, zajęte
swoimi sprawami i niezważające na naszą rozmowę. Gdzie przebiegała morska
granica? Gdy spytałam o to psycholożkę w czasie szkolenia, powiedziała tylko, że
nikt jej nigdy nie przekroczył, a ja wyobraziłam sobie ekspedycje, które
wyparowały w oddali, zmieniając się w mgłę i światło.
– Zostaw mnie tu, kiedy będę umierać – powiedziała. Uwidocznił się cały jej
strach. – Nie zakopuj mnie. Nigdzie mnie nie zabieraj. Zostaw mnie tu, gdzie moje
miejsce.
– To wszystko?
Zaczynało się ściemniać. Dałam jej więcej wody. Im bliżej była śmierci, tym
trudniej było mi ją traktować jak wroga, mimo że najwyraźniej wiedziała o wiele
więcej, niż mi wyjawiła. W każdym razie nie było sensu o tym myśleć, bo nie
zamierzała mi nic więcej wyjaśniać. I może rzeczywiście kiedy się zbliżałam,
wyglądałam w jej oczach jak płomień. Może tylko tak potrafiła teraz o mnie
myśleć.
Nie odpowiedziała.
Potem wyjęłam scyzoryk i bardzo ostrożnie odcięłam lewy rękaw jej koszuli.
Nie dawała mi spokoju gąbczastość jej ramienia. Odkryłam, że rzeczywiście były
powody do obaw. Od obojczyka aż do łokcia jej rękę opanowała włóknista
zielonozłota masa wydzielająca lekki blask. Wyglądało na to, że rozeszła się
zagłębieniami i długą szczeliną biegnącą przez triceps z zadanej wcześniej rany – z
rany, którą, jak powiedziała psycholożka, zadał jej Pełzacz. W porównaniu z tym,
co skaziło mnie, ten inny, bardziej bezpośredni kontakt oddziaływał szybciej i miał
gorsze skutki. Pewne pasożyty i owocniki mogą powodować nie tylko paranoję, ale
i schizofrenię, wywoływać aż nazbyt realistyczne halucynacje, a przez to
wzmacniać urojenia. Teraz nie miałam już wątpliwości, że widziała mnie jako
zbliżający się płomień, że przypisała swoją niezdolność zastrzelenia mnie jakiejś
zewnętrznej sile, że ogarnął ją strach przed czymś, co nadciąga. Przypuszczałam, że
zetknięcie z Pełzaczem mogło ją wytrącić z równowagi.
Zaczęłam mieć lekkie dreszcze, więc zrobiłam sobie przerwę i skupiłam się
na dzienniku. Był poświęcony zapisowi słów ze ściany wieży, pełny nowych
fragmentów:
... lecz bez względu na to, czy rozkład następuje pod ziemią, nad nią, na
zielonych polach, daleko na morzu czy w samym powietrzu, dla wszystkiego
nadejdzie czas ujawnienia i czas upojenia wiedzą dławiących owoców, i ręka
grzesznika będzie się radować, albowiem nie ma w cieniu ani w świetle grzechu,
którego nie potrafią odpuścić nasiona śmierci...
– Od jakiegoś czasu śni mi się pewien sen – wyznał mi tamtej nocy, kiedy
powiedział, że zgodził się wziąć udział w jedenastej ekspedycji. – Jest nowy i tym
razem to nie do końca koszmar.
Nie mógł mi zbyt wiele powiedzieć, lecz wyznał, że kilka razy spotkał się z
ludźmi, którzy rekrutowali chętnych do udziału w ekspedycji. Rozmawiał z nimi
godzinami, wiedział, że podejmuje słuszną decyzję. To był zaszczyt. Nie brali
każdego – niektórych odrzucali, a inni odpadali po drodze. Wtrąciłam, że jeszcze
inni zastanawiają się pewnie, co też najlepszego zrobili, ale jest już za późno, żeby
się wycofać. Całe moje wyobrażenie na temat tego, co nazywał Strefą X,
pochodziło wówczas z ogólnikowej oficjalnej historyjki o katastrofie ekologicznej
oraz z plotek i pogłosek. Niebezpieczeństwo? Nie jestem pewna, czy
uświadamiałam je sobie równie wyraźnie jak to, że mój mąż chce mnie opuścić i
tygodniami to przede mną ukrywał. Nie wiedziałam jeszcze o hipnozie i
warunkowaniu, więc nie przyszło mi do głowy, że w czasie tych rozmów mógł
zostać zmuszony do uległości.
Gdy zaczął się wpatrywać w moją twarz, szukając tego, co miał nadzieję w
niej zobaczyć, odpowiedziałam mu głębokim milczeniem. Odwrócił się, usiadł na
kanapie, a ja nalałam sobie bardzo duży kieliszek wina i usiadłam na krześle
naprzeciwko niego. Długo tak siedzieliśmy.
Trochę później znowu zaczął mówić – o tym, czego się dowiedział o Strefie
X, o tym, że nie spełnia się w obecnej pracy, że potrzebuje większego wyzwania. W
zasadzie go nie słuchałam. Myślałam o własnej monotonnej pracy. O dzikiej
przyrodzie. Zastanawiałam się, dlaczego nie zrobiłam czegoś takiego jak on: nie
śniłam o innym miejscu i o tym, jak się tam dostać. W tamtej chwili nie mogłam
mieć do męża pretensji, nie do końca. Przecież czasami sama wyjeżdżałam do
pracy w terenie. Może nie na miesiące, ale w gruncie rzeczy chodziło o to samo.
Kłótnie zaczęły się później, kiedy to wszystko do mnie dotarło. Ale nigdy nie
błagałam. Nigdy nie prosiłam, żeby został. Nie potrafiłam. Może nawet myślał, że
wyjazd ocali nasze małżeństwo, że jakimś cudem nas do siebie zbliży. Nie wiem.
Nie mam pojęcia. W niektórych sprawach nigdy nie będę dobra.
W ciągu godziny latarnia morska zniknęła w mroku nocy, a wraz z nią zgasło
światło, w które zmieniła się psycholożka. Wiatr przybrał na sile, mrok się pogłębił.
Coraz odleglejszy szum fal nasuwał skojarzenie z podsłuchiwaniem ponurej,
szeptanej rozmowy. Najciszej, jak umiałam, szłam pod obrzynkiem księżyca przez
ruiny wioski, nie chcąc ryzykować włączania latarki. Kształty w zrujnowanych
pomieszczeniach zbierały wokół siebie ciemność, która odznaczała się nawet w
nocy, a w ich bezbrzeżnym spokoju wyczułam niepokojącą zapowiedź ruchu.
Ucieszyłam się, gdy szybko je minęłam, wchodząc na tę część szlaku, gdzie trzcina
porastała zarówno kanał od strony oceanu, jak i jeziorka po lewej. Za chwilę
miałam dojść do czarnej wody i cyprysów poprzedzających solidne, użyteczne
sosny.
Upłynęło kilka minut, pokonałam spory odcinek. Wtedy nagle coś trąciło
mnie w but i bezwładnie klapnęło na ziemię. Skierowałam światło na dół – i
odskoczyłam, wydając z siebie zduszony okrzyk. To było niewiarygodne: z piachu
wynurzała się ludzka twarz. Po chwili, kiedy nic więcej się nie stało, oświetliłam ją
jeszcze raz i zobaczyłam, że to coś w rodzaju lekko przezroczystej, zrobionej ze
skóry maski samoopalającej, która trochę przypominała zrzuconą skorupę
skrzypłocza. Szeroka twarz z ledwie zaznaczonymi bliznami po ospie na lewym
policzku. Niewidzące puste oczy były nieruchome. Czułam, że powinnam
rozpoznać te rysy – że to bardzo ważne – ale były oderwane od ciała i nie
potrafiłam.
Znowu rozległo się zawodzenie, jeszcze nigdy nie słyszałam go z tak bliskiej
odległości. Teraz przeplatało się z głośnym stukotem. Zatrzymałam się, stanęłam
na palcach i poświeciłam w stronę trzciny po lewej stronie, gdzie zdążyłam
zauważyć wielką falę płynącą pod kątem prostym do szlaku. Szybko się zbliżała.
Trzcina się gięła, gwałtowny ruch kładł ją niczym mechaniczna młockarnia. To coś
próbowało mnie oskrzydlić. Jasność w moim wnętrzu wzmogła się, tłumiąc panikę.
Wahałam się tylko przez chwilę. Pragnęłam zobaczyć stworzenie, które
słyszałam od tylu dni. Czyżby pozostałe we mnie nawyki naukowca próbowały się
przegrupować, znaleźć logikę tam, gdzie liczyło się tylko przetrwanie?
Pobiegłam. Zaskoczyło mnie to, jak szybko potrafię biec – nigdy wcześniej
nie biegłam z taką prędkością. Pędziłam tunelem ciemności otoczonym trzciną,
która mnie smagała, ale wcale się tym nie przejmowałam, chciałam, by jasność
gnała mnie naprzód. Chciałam wyprzedzić bestię, zanim ona odetnie mi drogę.
Czułam dudniące wibracje jej kroków, zgrzytliwy trzask wyginanej trzciny.
Zawodzenie nabrało wyczekującego tonu, obezwładniało mnie niecierpliwym
wydźwiękiem.
To zbliżało się bardzo szybko, zbyt szybko. Czułam, że nie dam rady, że nie
zdążę, nie pod tym kątem, ale włożyłam w ten wyścig całe serce.
Zapadałam w sen i budziłam się, jednym okiem obserwując ziemię. Raz pod
dębem przystanęło coś dużego i węszącego, po czym poszło w swoją stronę.
Innym razem w pewnej odległości zauważyłam niewyraźne kształty, ale zatrzymały
się daleko ode mnie. Świetliste oczy uniosły się w ciemności, lecz nie czułam
żadnego zagrożenia z ich strony. Przyciskałam dziennik męża do piersi niczym
talizman odganiający noc, choć nadal nie chciałam go otworzyć. Moje obawy
związane z jego zawartością jeszcze się zwiększyły.
Zaczynałam rozumieć, że śmierć nie jest tutaj tym samym, czym jest po
drugiej stronie granicy.
Nagle jasność w moim wnętrzu wzmogła się. Zdążyłam zrobić pół kroku w
prawo.
Pierwsza kula trafiła w lewe ramię, choć była skierowana w serce, a jej
impet obrócił mnie i pchnął do tyłu. Druga kula przeszyła moje ciało z lewej strony,
nie tyle mnie unosząc, ile zmuszając do wykonania piruetu i przewrócenia się. Gdy
w głębokiej ciszy uderzyłam o ziemię i stoczyłam się z pagórka, w moich uszach
rozlegał się ryk. Leżałam u stóp wzniesienia, nie mogłam złapać tchu, moja
wyciągnięta ręka zanurzyła się w czarnej wodzie, a druga uwięzła pod ciałem. Z
początku ból w lewym boku był tak silny, jakby ktoś otworzył mnie rzeźnickim
nożem, a potem zszył. Szybko jednak ustąpił jakiemuś skłębionemu cierpieniu,
rany postrzałowe wskutek spisku komórek zredukowały się do doznania
przypominającego powolne wicie się maleńkich stworzonek.
– Ona nie żyje – krzyknęłam, starając się, by mój głos zabrzmiał drżąco i
słabo.
Geodetka odpowiedziała mi serią z karabinu, być może miała nadzieję, że
wypłoszy mnie z kryjówki.
Pewnie myślała o tej chwili przez cały czas, kiedy mnie nie było. Jej słowa
miały na mnie jednak równie mały wpływ jak wtedy, kiedy próbowałam ich użyć
przeciwko niej.
– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo! – krzyknęła. Jej głos rozlegał się
trochę bliżej, przesuwał się z drugiej strony. Po chwili zawołała znowu: – Wróciłaś i
nie jesteś już człowiekiem. Powinnaś się zabić sama, żebym nie musiała tego robić
za ciebie.
Czubek głowy geodetki wynurzył się niespełna trzy metry ode mnie.
Czołgała się w wysokiej trawie obok ścieżki. Widziałam ją tylko przez chwilę.
Miałam ją na widoku przez niespełna sekundę, jeszcze moment, a by zniknęła. Nie
zastanawiałam się. Nie zawahałam się. Zastrzeliłam ją.
Nie mogłam jej tak zostawić, ale nie byłam pewna, czy zabrać ją do obozu i
pochować na starym cmentarzu za namiotami. Jasność w moim wnętrzu zasiała
wątpliwości. A jeśli jej obecność tutaj czemuś służyła? Jeśli pochówek odbierze jej
zdolność przemiany, którą mogła teraz posiadać? W końcu zaczęłam ją turlać.
Wciąż miała elastyczną, ciepłą skórę, krew spływała z rany w głowie aż na brzeg
wody. Potem w kilku słowach wyraziłam nadzieję, że mi wybaczy, i dodałam, że
wybaczam jej, że do mnie strzelała. Nie wiem, czy moje słowa miały wtedy jakiś
sens dla którejkolwiek z nas. Kiedy je wypowiadałam, brzmiały niedorzecznie.
Gdyby nagle wstała z martwych, pewnie obie byśmy przyznały, że nie wybaczamy
sobie niczego.
Niosąc ją, weszłam do czarnej wody. Gdy stałam w niej po kolana, puściłam
ciało geodetki i patrzyłam, jak tonie. Kiedy biały ukwiał jej wyciągniętej lewej ręki
zniknął mi z oczu, dobrnęłam do brzegu. Nie wiedziałam, czy geodetka była
wierząca, czy liczyła na wskrzeszenie w raju, czy raczej na to, że stanie się pożywką
dla robaków. W każdym razie gdy coraz głębiej zanurzała się w wodzie, cyprysy
utworzyły nad nią coś w rodzaju katedry.
Nie miałam jednak czasu chłonąć tego, co się stało. Wróciłam na szlak i
jasność szybko zgłosiła pretensje do większej liczby miejsc w moim ciele, nie
zadowalając się jedynie ośrodkami nerwowymi. Skuliłam się na ziemi, spowita
kokonem czegoś, co przypominało nadciągającą zimę ciemnego lodu. Jasność
urosła, tworząc koronę połyskliwego niebieskiego światła z białym rdzeniem. Gdy
coś w rodzaju palącego śniegu spłynęło na dół i przeniknęło przez moją skórę,
poczułam się tak, jakby przypalano mnie papierosami. Wkrótce, schwytana na
szlaku w tę pułapkę we własnym ciele, zastygłam i zdrętwiałam do tego stopnia, że
moje oczy skupiły się na grubych źdźbłach trawy, a lekko otwarte usta przywarły
do piachu. Powinnam była się cieszyć, że oszczędzono mi bólu ran, ale podczas
tego delirium nawiedziły mnie koszmary.
Wiedziałam, że nie należy ufać temu błogiemu doznaniu, że być może jest
ono po prostu fazą przejściową przed następnym etapem. Wszelka ulga, że do tej
pory zmiany nie wydawały się ani trochę bardziej radykalne niż wyostrzenie
zmysłów, przyspieszenie odruchów i fosforyzująca poświata na skórze, zbladła w
zestawieniu z tym, czego się właśnie dowiedziałam: że aby trzymać jasność w
ryzach, cały czas muszę być ranna, okaleczona. Że muszę zafundować wstrząs
własnemu organizmowi.
– Gdzie się wybierasz o tak późnej porze? – pytał kilka razy mój mąż, mniej
więcej dziesięć miesięcy przed wyruszeniem z jedenastą ekspedycją.
Przed „się wybierasz” pobrzmiewało niewypowiedziane „tak naprawdę” –
słyszałam je, było głośne i natarczywe.
– Nigdzie – mówiłam.
Wszędzie.
Siedlisko nie było skomplikowane, ale jego bliskość tłumiła we mnie impuls,
by wskoczyć do samochodu i ruszyć w stronę jakiegoś odludnego miejsca. Lubiłam
tam chodzić późnym wieczorem, bo wtedy można było zobaczyć, jak nieopodal
przemyka ostrożny lis, albo przyłapać workolota karłowatego odpoczywającego na
słupie telefonicznym. Nocne jastrzębie zbierały się w pobliżu i urządzały sobie
ucztę z owadów bombardujących uliczne latarnie. Myszy i sowy odprawiały stare
rytuały drapieżcy i ofiary. Wykazywały ostrożność odróżniającą je od zwierząt w
prawdziwej dziczy: była przesadna, wynikała z długiej i męczącej historii.
Opowiadała o przykrych spotkaniach na terenie zajętym przez człowieka, o
tragicznych wydarzeniach z przeszłości.
Nie powiedziałam mężowi, że chodzę w konkretne miejsce, bo chciałam je
zachować dla siebie. Istnieje mnóstwo rzeczy, które pary robią wspólnie z
przyzwyczajenia i dlatego, że inni tego od nich oczekują – nie mam nic przeciwko
takim rytuałom. Czasami nawet bywały przyjemne. Ale w odniesieniu do tego
skrawka miejskiej przyrody musiałam być samolubna. Rozrastał się w moim
umyśle, kiedy siedziałam w pracy, uspokajał mnie, zapewniał szereg maleńkich
dramatów, których niecierpliwie wyczekiwałam. Nie wiedziałam, że kiedy
nalepiałam ten plaster na swoją potrzebę nieskrępowanego życia, mój mąż śnił o
Strefie X i znacznie większych otwartych przestrzeniach. Potem ta analogia
pomogła stłumić złość po jego wyjeździe, a jeszcze później – dezorientację, kiedy
wrócił w zupełnie odmienionej formie... nawet jeśli tak naprawdę nadal nie
rozumiałam, dlaczego za nim tęskniłam.
Jej diagnoza wydała mi się zbyt zawężona, zbyt uproszczona. Istniały tysiące
„martwych” przestrzeni, takich jak działka, którą obserwowałam, tysiące
przejściowych środowisk, których nikt nie dostrzegał, które stały się niewidzialne,
bo były „nieprzydatne”. Przez jakiś czas mogło tam mieszkać cokolwiek i nikt by
nie zauważył. Zaczęliśmy traktować granicę jak jednolity, niewidzialny mur, ale
skoro członkom jedenastej ekspedycji udało się wrócić tak, że tego nie
zauważyliśmy, to może inne stworzenia też zdołały się już przedostać?
W nowej fazie mojej jasności, gdy goiły się rany, nieustannie wzywała mnie
wieża. Czułam jej fizyczną obecność pod ziemią z wyrazistością przypominającą
pierwszą falę zauroczenia, gdy nawet nie musisz patrzeć, żeby wiedzieć, gdzie
dokładnie znajduje się obiekt twojego pożądania. Składała się na to między innymi
moja własna potrzeba powrotu w głąb ziemi, ale prawdopodobnie także
oddziaływanie zarodników, więc zwalczyłam ten impuls – najpierw musiałam coś
załatwić. Czułam, że jeśli uda mi się wykonać tę pracę w spokoju, jej efekt może
umieścić wszystko w nowej perspektywie.
Nie byłam w stanie zweryfikować żadnej z tych teorii, ale mimo to samo ich
wymyślanie niosło mi ponurą pociechę.
Byłam pewna, że kiedy nie patrzę, stają się czymś innym, że zmienia je sam
akt obserwacji. Wiedziałam, że to szaleństwo, a jednak właśnie tak myślałam.
Miałam wtedy wrażenie, że Strefa X śmieje się ze mnie – każde źdźbło trawy,
każdy zbłąkany owad, każda kropla wody. Co się stanie, gdy Pełzacz dotrze do dna
wieży? Co się stanie, kiedy wróci na górę?
Miałam już jednak dość oglądania próbek. Zjadłam lunch i postanowiłam nie
przejmować się sprzątaniem obozu. Większość tego zadania musiała przypaść
następnej ekspedycji. Znów było wspaniałe, słoneczne popołudnie, zachwycająco
błękitne niebo sprzymierzyło się z przyjemnym ciepłem. Przez jakiś czas
siedziałam, patrząc, jak ważki szybują tuż nad wysoką trawą, obserwowałam
nurkujący, kręty lot czerwonogłowego dzięcioła. Po prostu odwlekałam to, co
nieuniknione: swój powrót do wieży. Marnowałam czas.
Cały dziennik mojego męża okazał się niespodzianką. Nie licząc kilku
lapidarnych, nabazgranych w pośpiechu notatek, większość wpisów była
skierowana do mnie. Nie chciałam tego i gdy tylko to zobaczyłam, musiałam
stłumić chęć wyrzucenia dziennika, jakby był trujący. Moja reakcja nie miała nic
wspólnego z miłością albo brakiem miłości, wynikała raczej z poczucia winy.
Zamierzał się ze mną podzielić tymi wpisami, a teraz był albo martwy, albo istniał
w stanie, który nie dawał mi możliwości komunikowania się z nim,
odwzajemnienia się.
Oni też, piątego albo szóstego dnia, odkryli to, co tylko ja nazywam wieżą –
byłam coraz bardziej przekonana, że lokalizacja obozu została wybrana tak, by
umożliwić to odkrycie – ale ich geodeta uznał, że najpierw powinni zbadać większy
obszar, więc obrali inny kurs niż my. „Nikomu z nas się nie spieszyło, żeby zejść na
dół – napisał mój mąż. – A mnie najmniej”. Miał klaustrofobię, czasami musiał
nawet wyjść z łóżka w środku nocy i spać na tarasie.
W wieży odważyli się zejść tylko kilka poziomów w głąb i zawrócili. Nie
zauważyłam żadnej wzmianki na temat słów na ścianie. „Jeśli językoznawca i
biolog byli w środku, to dotarli o wiele głębiej, ale nie mieliśmy ochoty za nimi iść”.
Wrócili do obozu, a tam znaleźli zwłoki zadźganego biologa. Językoznawca zostawił
liścik, w którym napisał tylko: „Zszedłem do tunelu. Nie szukajcie mnie”. Poczułam
dziwne współczucie dla poległego kolegi. Biolog bez wątpienia próbował
przemówić językoznawcy do rozsądku. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyłam.
Może w rzeczywistości usiłował go zabić? Językoznawca na pewno został omotany
przez wieżę, przez słowa Pełzacza. Wnikliwa wiedza o znaczeniu tych słów mogła
przerosnąć każdego – teraz to wiem.
O zmroku geodeta i mój mąż znowu poszli do wieży. Z wpisu nie wynikało
jasno, dlaczego to zrobili – zaczęły się pojawiać luki obejmujące kilka godzin, a
potem brakowało streszczenia wydarzeń, które zaszły w tym czasie. W nocy ujrzeli
upiorną procesję zmierzającą do wieży: siedmiu z ośmiu członków jedenastej
ekspedycji, w tym swoich sobowtórów. „Na własne oczy zobaczyłem siebie.
Szedłem tak sztywno. Miałem takie puste spojrzenie. Tak bardzo było widać, że to
nie ja... a jednak to byłem ja. Potwornie to nami wstrząsnęło i obaj z geodetą
zastygliśmy bez ruchu. Nie próbowaliśmy ich zatrzymać. Z jakiegoś powodu próba
zatrzymania samych siebie wydała nam się niemożliwa – poza tym, nie będę
kłamał: przeraziliśmy się. Nie byliśmy w stanie nic zrobić i tylko patrzyliśmy, jak
schodzą. Potem te wydarzenia na chwilę nabrały dla mnie sensu. Byliśmy martwi.
Byliśmy duchami nawiedzającymi tę ziemię i choć o tym nie wiedzieliśmy, ludzie
wiedli tu normalne życie, wszystko odbywało się tak, jak powinno... tyle że my nie
mogliśmy ich zobaczyć przez zasłonę, przez zakłócenia”.
Mój mąż powoli otrząsnął się z tego wrażenia. Razem z geodetą przez kilka
godzin czekali ukryci wśród drzew za wieżą, żeby zobaczyć, czy sobowtóry wrócą.
Kłócili się o to, co należy wtedy zrobić. Geodeta chciał je zabić. Mój mąż –
przesłuchać. Wciąż byli w szoku i nie zastanawiali się, dlaczego wśród sobowtórów
nie widzieli psychologa. W pewnej chwili z wieży dobiegł dźwięk przypominający
syk pary i ku niebu wzbił się słup światła, które gwałtownie zgasło. Nadal jednak
nikt stamtąd nie wychodził i w końcu obaj wrócili do obozu.
Znowu ruszę wzdłuż wybrzeża. Ale nie będę szedł. W opuszczonej wiosce
była łódka. Powyginana, zbutwiała, lecz na murze obok latarni morskiej znalazłem
dość drewna, żeby ją naprawić. Będę płynął wzdłuż linii brzegowej tak długo, jak
zdołam. Do wyspy albo i dalej. Jeśli kiedykolwiek to przeczytasz, wiedz, że właśnie
tam się skierowałem. Że właśnie tam będę.
Rany dawały o sobie znać jedynie stałym, ale znośnym bólem podczas
oddychania. Nieprzypadkowo o zmroku jasność przenikała przez moje płuca z
powrotem do gardła, tak że wyobrażałam sobie, jak sączy się smużkami przez usta.
Zadrżałam na wspomnienie snopu światła wydzielanego przez psycholożkę i
widocznego z daleka jak jakiś sygnał SOS. Nie mogłam czekać do rana, nawet jeśli
było to tylko przeczucie odległej przyszłości. Zamierzałam od razu zejść w głąb
wieży. Jedynie tam mogłam pójść. Zostawiłam karabin szturmowy i zabrałam tylko
jeden pistolet. Nóż też zostawiłam, podobnie jak plecak, manierkę przyczepiłam
do paska. Wzięłam aparat fotograficzny, ale potem się rozmyśliłam i zostawiłam
go przy skale w połowie drogi do wieży. Uznałam, że przymus dokumentowania
będzie tylko odwracał moją uwagę, a zdjęcia były równie nieistotne jak próbki. W
latarni morskiej czekały na mnie całe dziesięciolecia dzienników. Całe pokolenia
ekspedycji napisały to wszystko już wcześniej. Znowu zaczęłam się denerwować na
myśl o bezcelowości i presji pisania. O daremności tego wszystkiego.
Przyniosłam latarkę, ale odkryłam, że dość dobrze widzę w zielonej
poświacie otaczającej moje ciało. Szybko skradałam się w ciemności ścieżką
prowadzącą do wieży. Czarne, bezchmurne niebo, odgrodzone wysokimi, wąskimi
pniami sosen, odzwierciedlało cały bezkres przestworzy. Nie było granic, żadne
sztuczne światło nie przysłaniało tysięcy migoczących punkcików. Widziałam
wszystko. W dzieciństwie gapiłam się w niebo i tak jak inni wypatrywałam
spadających gwiazd. Gdy dorosłam, siadywałam na dachu swojego domku
niedaleko zatoki, a później, nawiedzając pustą działkę, szukałam nie spadających,
lecz tych nieruchomych gwiazd, i próbowałam sobie wyobrazić, jakie życie tli się w
niebiańskich basenach pływowych tak daleko od nas. Gwiazdy, które widziałam
teraz, wyglądały dziwnie, były rozrzucone w ciemności i tworzyły nowe,
chaotyczne wzory. Zaledwie poprzedniej nocy pokrzepiał mnie ich znajomy widok.
Czyżbym dopiero teraz ujrzała je wyraźnie? Czyżbym była jeszcze dalej od domu,
niż mi się zdawało? I dlaczego ta myśl budziła we mnie ponurą satysfakcję?
Teraz tętno wieży zaczęło odbijać się echem i przybrało na sile. Słowa na
ścianie wyglądały świeżej, jakby dopiero „obeschły” po napisaniu. W tle bicia serca
usłyszałam szum, coś jak wyładowania elektryczne. Silna woń stęchlizny ustąpiła
miejsca czemuś bardziej tropikalnemu i przesłodzonemu. Poczułam, że się pocę.
Co najważniejsze, ślad Pełzacza pod moimi butami stał się świeższy, bardziej lepki,
i starałam się trzymać ściany po prawej stronie, żeby po nim nie deptać. Ściana też
się zmieniła, teraz pokrywała ją cienka warstwa mchu albo porostów. Nie byłam
zachwycona, że muszę się do niej przytulać plecami, żeby ominąć substancję na
podłodze, ale nie miałam innego wyjścia.
Zrozumcie: nie mogłam zawrócić, tak samo jak nie mogłam cofnąć się w
czasie. Moja wolna wola została stłumiona, nawet jeśli tłumiła ją tylko ogromna
pokusa poznania tego, co nieznane. Odejście stąd, powrót na powierzchnię bez
uprzedniego pokonania tego zakrętu... Moja wyobraźnia gnębiłaby mnie do końca
życia. W tej chwili przekonałam samą siebie, że wolę umrzeć, wiedząc... coś,
cokolwiek.
Próbowałam się cofnąć, uciec chyłkiem po schodach. Ale nie mogłam. Albo
dlatego, że Pełzacz schwytał mnie w pułapkę, albo dlatego, że mój mózg mnie
zdradził – nie byłam w stanie się ruszyć.
Co można zrobić, kiedy się okazuje, że pięć zmysłów nie wystarcza? Bo wciąż
tak naprawdę nie byłam w stanie zobaczyć więcej, niż widziałam pod
mikroskopem, i właśnie to najbardziej mnie przeraziło. Czemu nie mogłam go
dostrzec? Oczyma duszy widziałam, jak stoję nad rozgwiazdą w Skalistej Zatoce, a
rozgwiazda rośnie i rośnie, aż basen pływowy staje się całym światem, a ja kołyszę
się na jego chropowatej, świetlistej powierzchni, znowu wpatrzona w nocne niebo,
podczas gdy światło płynie w górę i mnie przenika.
Mimo okropnej presji tego światła, jakby skupiał się w nim cały ciężar Strefy
X, zmieniłam taktykę, spróbowałam się skupić wyłącznie na tworzeniu słów na
ścianie, na zarysie głowy, hełmu albo... czego?... gdzieś nad ręką. Na kaskadzie
iskier, które, jak już wiedziałam, były żywymi organizmami. Na nowym słowie na
ścianie. I na tym, że nadal nie widzę. Skulona we mnie jasność prawie ucichła,
jakbym znalazła się w katedrze.
Ale co potem?
Rozszalały wodospad runął na mój umysł, ale woda składała się z palców, z
setek palców trącających i uciskających skórę na moim karku, a potem
przebijających się przez tylną część czaszki aż do mózgu... Później napór zelżał,
mimo że wrażenie nieograniczonej siły nie zmalało, i przez jakiś czas, choć nadal
tonęłam, spływał na mnie lodowaty spokój, z którego sączyło się jakieś potężne
niebieskozielone światło. Poczułam zapach spalenizny w głowie i krzyknęłam, moja
czaszka rozprysła się w pył i złożyła ponownie, drobinka po drobince.
Nastanie ogień, który zna twoje imię, i w obecności dławiących owoców jego
ciemny płomień posiądzie każdą część ciebie.
Potem ten okropny atak minął razem z wrażeniem topienia się w gęsto
otaczającym mnie morzu. Poczułam pchnięcie i Pełzacz odrzucił mnie na bok,
zepchnął ze schodów. Wylądowałam poobijana i wymiętoszona. Nie miałam o co
się oprzeć i czułam się jak worek, pokonana przez coś, co w ogóle nie miało prawa
istnieć, co nie miało prawa mnie atakować. Wciągałam powietrze gwałtownymi
spazmatycznymi haustami.
Nie mogłam jednak zostać w polu jego oddziaływania. Nie miałam wyboru.
Ze zdartym gardłem, czując się tak, jakby ktoś mnie wypatroszył, rzuciłam się na
dół, w jeszcze większą ciemność pod Pełzaczem. Uciekałam po omacku, najpierw
na czworaka, owładnięta ślepym panicznym impulsem, by zniknąć mu z oczu.
Dopiero kiedy światło za mną osłabło, dopiero gdy poczułam się bezpieczna,
znów padłam na podłogę. Długo tak leżałam. Najwidoczniej Pełzacz już mnie
rozpoznawał. Najwidoczniej w przeciwieństwie do antropolożki, byłam słowami,
które rozumiał. Zastanawiałam się, czy moje komórki długo będą w stanie ukrywać
przede mną moje własne przeobrażenie. Zastanawiałam się, czy to początek
końca. Ale przede wszystkim czułam dojmującą ulgę, że podołałam wyzwaniu,
nawet jeśli byłam o włos od klęski. Jasność we mnie skuliła się porażona.
Zatrzymałam się, żeby wypić trochę wody. Zatrzymałam się, żeby złapać
oddech. Szok związany ze spotkaniem Pełzacza nadal spływał na mnie falami. Gdy
ruszyłam, czułam coś w rodzaju przytępionej świadomości, że mogą mnie czekać
kolejne objawienia, z którymi będę musiała się zmierzyć, że muszę się
przygotować. Jakoś.
Powód nie grał jednak roli. Wiedziałam, że nigdy nie dotrę do tych drzwi.
Będzie mi tak niedobrze, że nie zdołam się ruszyć i nigdy nie wrócę na
powierzchnię. Bruzdy na suficie potną mi oczy, oślepią mnie. Utknę na tych
schodach tak jak antropolożka, ponosząc klęskę tak samo jak ona i psycholożka,
które nie dostrzegły tego, co niemożliwe. Dlatego zawróciłam i z wielkim bólem,
czując się tak, jakbym zostawiała tam część siebie, zaczęłam mozolnie wchodzić po
schodach, a obraz zamglonych drzwi ze światła był w mojej wyobraźni równie
wielki jak ogrom Pełzacza.
Wiedział, czym się stał, czy może już dawno zwariował? Czy w ogóle mnie
zauważył?
Nie wiem, jak długo na mnie patrzył, obserwował mnie, zanim się
odwróciłam, żeby na niego spojrzeć. Ani czy w ogóle istniał, zanim go ujrzałam. Dla
mnie był prawdziwy, mimo że patrzyłam mu w oczy tak krótko, zbyt krótko, i nie
potrafię powiedzieć, czy nawiązaliśmy jakikolwiek kontakt. Ile czasu by
wystarczyło? Nie byłam w stanie niczego dla niego zrobić, nie zostało we mnie
miejsca na nic poza własnym przetrwaniem.
Przed Strefą X nic mi się nie śniło, a przynajmniej nigdy nie pamiętałam
swoich snów. Mój mąż uważał, że to dziwne, i kiedyś powiedział, że chyba żyję w
nieprzerwanym śnie, z którego nigdy się nie budzę. Może żartował, może nie.
Przecież przez lata gnębił go koszmar, który kształtował go dopóty, dopóki nie
okazał się jedynie fasadą i nie runął. „Dom, piwnica i potworne zbrodnie, które w
niej popełniano”.
Nie czułam się jednak swobodnie. Było mi tak niedobrze, że aż ściskało mnie
w żołądku, ale miałam wrażenie, że przez wzgląd na niego powinnam się
zachowywać normalnie. Potem, kiedy wrócił i zobaczyłam, jak może wyglądać
normalność, żałowałam, że nie zachowałam się inaczej, że nie krzyczałam, że nie
zrobiłam niczego poza trzymaniem się szablonu.
– Ptasi Duchu, gdzie byś była, gdybyśmy nie byli razem? – spytał.
Nie potrafiłam mu odpowiedzieć. Nie tutaj. Ale i nie tam. Może nigdzie.
Po chwili:
– Ptasi Duchu?
– Ptasi Duchu, boję się – powiedział. – Boję się i chcę ci zadać samolubne
pytanie. Pytanie, którego nie mam prawa zadawać.
– Ale zadaj.
W dalszym ciągu byłam zła, lecz w tych ostatnich dniach pogodziłam się ze
swoją stratą, rozebrałam ją na części, żeby nie tłumiła mojego uczucia do męża.
Poza tym byłam trochę wściekła z powodu systematycznej utraty zadań w terenie,
zazdrościłam mu okazji. Cieszyłam się z pustej działki, bo była tylko i wyłącznie
moja.
– Wrócisz – odparłam.
Nie wiem, jak ten cierń się tu dostał ani jak długą pokonał drogę, ale dzięki
szczęściu, przeznaczeniu albo jakiemuś zamysłowi w pewnym momencie znalazł
latarnika i już go nie wypuścił. To, ile czasu go przekształcał, podporządkowywał
innemu celowi, pozostaje tajemnicą. Nikt tego nie obserwował, nikt nie był
świadkiem – aż w końcu po trzydziestu latach jakaś biolożka na chwilę go ujrzała i
zaczęła snuć domysły na temat tego, czym mógł się stać. Katalizatorem? Iskrą?
Silnikiem? Ziarnkiem piasku, z którego powstała perła? A może tylko pasażerem
mimo woli?
Wyobraźcie sobie coś jeszcze: gdy wieża tworzy i przekształca świat po tej
stronie granicy, powoli wysyła na drugą stronę coraz więcej emisariuszy, którzy
zaczynają pracować w zarośniętych ogrodach i na ugorach. „Jak się
przemieszczają? Czy daleko docierają? Jaka dziwna materia miesza się przy tym i
łączy?” Może kiedyś infiltracja dotrze aż do pewnej dalekiej, płaskiej skały na
wybrzeżu, cicho wykiełkuje w tych basenach pływowych, które tak dobrze znam.
Choć oczywiście mogę się mylić i Strefa X wcale nie budzi się z uśpienia, nie
zmienia się, nie staje się inna niż dotychczas.
Zamierzam zapuścić się głębiej w Strefę X, dotrzeć najdalej, jak się da, zanim
będzie za późno. Podążę śladem męża, wzdłuż wybrzeża, może nawet dalej niż do
wyspy. Nie liczę na to, że go znajdę – nie muszę go znaleźć – ale chcę zobaczyć to
samo co on. Chcę poczuć jego bliskość, jakbyśmy byli w tym samym
pomieszczeniu. I jeśli mam być szczera, nie mogę się pozbyć wrażenia, że nawet
jeżeli uległ całkowitej przemianie, nadal gdzieś tutaj jest – w oku delfina, w dotyku
pnącego się mchu, gdziekolwiek i wszędzie. Może nawet, jeśli mi się poszczęści,
znajdę łódź porzuconą na pustej plaży i jakiś znak tego, co nastąpiło później.
Mogłabym się tym zadowolić – nawet wiedząc to, co wiem.
Tę część misji wykonam sama, zostawię was. Nie idźcie za mną. Jestem już
daleko poza waszym zasięgiem i przemieszczam się bardzo szybko.
Czy zawsze był ktoś taki jak ja: ktoś, kto chował zmarłych, miał wyrzuty
sumienia, ciągnął to dalej, gdy wszyscy inni zginęli?
PODZIĘKOWANIA
Spis treści
Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków, tel. (12) 61
99 569
Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o., ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków. Wydanie
I, 2014.