You are on page 1of 170

Dla Ann

Wieża, której nie powinno tam być, wbija się w ziemię tuż obok miejsca,
gdzie czarny sosnowy las zaczyna ustępować pola grzęzawisku, dalej zaś trzcinie i
powyginanym wiatrem drzewom na słonych bagnach. Za bagnami i siecią
naturalnych kanałów jest ocean, a nieopodal na wybrzeżu stoi niszczejąca latarnia
morska. Cała ta część kraju została opuszczona kilkadziesiąt lat temu z powodów,
które niełatwo opisać. Nasza ekspedycja weszła do Strefy X po ponaddwuletniej
przerwie i większość sprzętu poprzedników zdążyła zardzewieć, ich namioty i
szałasy prawie zupełnie się rozpadły. Myślę, że patrząc na ten niezmącony
krajobraz, żadna z nas nie przeczuwała zagrożenia.

Przybyłyśmy we czwórkę: biolożka, antropolożka, geodetka i psycholożka.


Byłam biolożką. Tym razem w wyprawie uczestniczyły same kobiety, dobrane jako
element skomplikowanego zbioru zmiennych decydujących o wysyłaniu
ekspedycji. Psycholożka, najstarsza z nas, pełniła funkcję kierowniczki wyprawy.
Przed przekroczeniem granicy wprowadziła nas w stan hipnozy, która miała nam
pomóc zachować spokój. Później przez cztery dni mozolnie maszerowałyśmy w
stronę wybrzeża.

Nasza misja była prosta: miałyśmy kontynuować zgłębianie tajemnic Strefy


X na zlecenie rządu, powoli badając teren wokół obozu.

Ekspedycja mogła potrwać kilka dni, miesięcy, a nawet lat, w zależności od


różnych bodźców i uwarunkowań. Wzięłyśmy ze sobą zapasy na pół roku, a to, co
wcześniej zgromadzono w obozie, wystarczyłoby nam jeszcze na dwa lata. Poza
tym zapewniano nas, że w razie potrzeby możemy się żywić tym, co uda nam się
wyhodować. Miałyśmy wyłącznie żywność wędzoną, w puszkach albo w
torebkach. Najdziwaczniejszym z naszych sprzętów był przypięty do paska
przyrząd mierniczy, w który zaopatrzono każdą z nas: mały, czarny, metalowy
prostokąt z przeszklonym otworkiem pośrodku. Gdyby szkiełko zaczęło świecić na
czerwono, miałybyśmy pół godziny na wycofanie się w „bezpieczne miejsce”. Nie
powiedziano nam, co ten przyrząd mierzy ani czego powinnyśmy się bać, jeśli
rozbłyśnie na czerwono. Po kilku godzinach tak się do niego przyzwyczaiłam, że
zupełnie o nim zapomniałam. Zabroniono nam korzystania z zegarków i
kompasów.

Gdy dotarłyśmy do obozu, zaczęłyśmy od wymienienia przestarzałego lub


zepsutego sprzętu na ten, który przyniosłyśmy, i od rozbicia namiotów. Odbudowę
szałasów przełożyłyśmy na później, najpierw chciałyśmy się upewnić, że Strefa X
na nas nie oddziałuje. Członkowie poprzedniej ekspedycji w końcu się stąd
wynieśli, jeden po drugim. Po jakimś czasie wrócili do rodzin, więc nie można
powiedzieć, że przepadli. Po prostu zniknęli ze Strefy X i w tajemniczy sposób
zjawili się z powrotem po drugiej stronie granicy. Nie byli w stanie opowiedzieć o
szczegółach tej podróży. „Transfer” nastąpił w ciągu półtora roku i żadna z
wcześniejszych wypraw nie doświadczyła niczego podobnego. Do – jak to określali
nasi zwierzchnicy – „przedwczesnego zakończenia ekspedycji” mogły doprowadzić
nieznane zjawiska, więc musiałyśmy przetestować swoją odporność na lokalne
warunki.

Poza tym należało się zaaklimatyzować w nowym środowisku. W lesie


niedaleko obozu żyły niedźwiedzie czarne i kojoty. Rozlegało się krakanie, z gałęzi
drzewa wzbijał się do lotu spłoszony ślepowron i chwila nieuwagi kończyła się
nadepnięciem na jednego z jadowitych węży, które występowały tu w co najmniej
sześciu gatunkach. Mokradła i strumienie stanowiły kryjówkę dla olbrzymich
pływających gadów, więc przy pobieraniu próbek wody pamiętałyśmy, żeby nie
wchodzić zbyt głęboko. W zasadzie jednak żadna z nas nie przejmowała się takimi
aspektami ekosystemu. Niepokoiły nas inne sprawy. Dawno temu istniały tu
miasta, napotykałyśmy upiorne ślady ludzkich siedlisk: butwiejące chaty z
zapadniętymi czerwonawymi dachami, zardzewiałe szprychy zakopanego do
połowy koła wozu oraz ledwie widoczne zarysy czegoś, co dawniej było zagrodą
dla bydła, a teraz jedynie ozdobą warstw iłu usianego sosnowym igliwiem.

O wiele gorsze okazało się jednak niskie, głośne zawodzenie o zmierzchu.


Wiejący od oceanu wiatr i dziwny bezruch w głębi lądu ograniczały naszą zdolność
oceny kierunku i ten dźwięk zdawał się przenikać czarną wodę, którą nasiąkały
cyprysy. Była ona tak ciemna, że mogłyśmy się w niej przejrzeć, i w ogóle się nie
poruszała, zastygła jak szkło. Odbijały się w niej brody szarego mchu ciasno
oplatającego cyprysy. Spoglądając nad tym terenem w stronę oceanu, widziałyśmy
jedynie czarną wodę, szarość cyprysowych pni oraz ciągły nieruchomy deszcz
spływającego na ziemię mchu. I słychać było tylko to niskie zawodzenie. Nie
sposób sobie tego wyobrazić, jeśli się tam nie było. Nie sposób też pojąć piękna
tego wszystkiego, a gdy dostrzegasz piękno w pustkowiu, zachodzi w tobie jakaś
zmiana. Pustkowie próbuje cię ujarzmić.
Jak wspomniałam, tuż obok miejsca, gdzie las zalała woda, która kawałek
dalej przemieniła go w słone bagna, znalazłyśmy wieżę. Nastąpiło to czwartego
dnia po dotarciu do obozu, gdy miałyśmy już pewne rozeznanie w terenie. Ani
mapy, które ze sobą przyniosłyśmy, ani rozmokłe, umazane sosnowym pyłkiem
dokumenty pozostawione przez naszych poprzedników nie zapowiadały takiego
znaleziska. Był tam otoczony pasem trawiastych zarośli, częściowo schowany pod
opadłym mchem z lewej strony szlaku, okrągły blok z jakiegoś szarawego kamienia
wyglądającego na mieszankę cementu i zmielonych muszli. Miał mniej więcej
dwadzieścia metrów średnicy i wystawał około dwudziestu centymetrów nad
ziemię. Na powierzchni nie wyryto i nie napisano niczego, co w jakikolwiek sposób
określałoby jego przeznaczenie lub tożsamość jego twórców. Za umieszczonym po
północnej stronie kamiennego bloku prostokątnym otworem ukazywały się
spiralne schody wiodące na dół, w ciemność. Wejście przysłoniły pajęczyny
prządek i fragmenty roślin naniesione przez porywisty wiatr, lecz z wnętrza
dolatywało chłodne powietrze.

Na początku tylko ja widziałam w tym czymś wieżę. Nie wiem, dlaczego


akurat to słowo przyszło mi do głowy, bo przecież konstrukcja wnikała w głąb
ziemi. Równie dobrze mogłam ją uznać za bunkier albo za zakopany budynek. Gdy
tylko zobaczyłam schody, przypomniałam sobie jednak latarnię morską na
wybrzeżu i nagle oczyma duszy ujrzałam ostatnią ekspedycję, jej uczestników
odchodzących stąd jeden po drugim i ziemię, która jakiś czas wcześniej przesunęła
się w spójny, z góry zaplanowany sposób, tak by latarnia morska pozostała tam,
gdzie zawsze była, a jej podziemna część znalazła się w głębi lądu. Gdy tam
stałyśmy, te obrazy ukazały mi się wraz z ogromem skomplikowanych szczegółów i
patrząc wstecz, uznaję to za pierwszą irracjonalną myśl, jaka przyszła mi do głowy
po dotarciu do naszego celu.

– To niemożliwe – powiedziała geodetka, wpatrując się w swoje mapy.

Zwarty półmrok późnego popołudnia spowił ją chłodną ciemnością i nadał


jej słowom ton bardziej naglący niż w innych okolicznościach. Słońce zapowiadało,
że wkrótce będziemy musiały użyć latarek, żeby to zbadać, choć mnie brak
naturalnego światła ani trochę nie przeszkadzał.
– A jednak to widzimy – odrzekłam. – Chyba że mamy zbiorowe halucynacje.

– Trudno określić model architektoniczny – powiedziała antropolożka. –


Materiały są niejednoznaczne, wskazują na pochodzenie lokalne, ale niekoniecznie
na lokalne budownictwo. Bez wejścia do środka nie dowiemy się, czy to coś
prymitywnego, nowoczesnego lub może pół na pół. Poza tym nie jestem pewna,
czy udałoby mi się oszacować wiek tej budowli.

Nie byłyśmy w stanie zawiadomić przełożonych o tym odkryciu. Jedną z


zasad obowiązujących uczestników ekspedycji do Strefy X było powstrzymywanie
się od wszelkich prób nawiązania kontaktu ze światem zewnętrznym, ponieważ
obawiano się nieodwracalnego skażenia. Nie miałyśmy ze sobą wielu sprzętów na
obecnym poziomie rozwoju technologicznego. Nie wzięłyśmy telefonów
komórkowych ani satelitarnych, komputerów, kamer i skomplikowanych
przyrządów mierniczych – miałyśmy tylko te dziwne czarne gadżety wiszące przy
paskach. Nasze aparaty fotograficzne wymagały stworzenia prowizorycznej
ciemni. Zwłaszcza brak telefonów komórkowych sprawiał, że prawdziwy świat
wydawał się bardzo odległy. Zawsze wolałam jednak żyć bez nich. Jeśli chodzi o
broń, miałyśmy noże, zamkniętą skrzynkę ze starymi pistoletami i karabin
szturmowy – ten ostatni był niechętnie poczynionym ustępstwem wobec
standardów bezpieczeństwa.

Oczekiwano od nas po prostu prowadzenia zapisków – takich jak te – w


dzienniku takim jak ten: lekkim, ale prawie niezniszczalnym, z wodoodpornymi
kartkami, elastyczną czarno-białą okładką, niebieskimi poziomymi liniami i
czerwoną pionową kreską tworzącą margines z lewej strony. Te dzienniki miały
albo wrócić razem z nami, albo czekać na następną ekspedycję. Zaznaczono, że
należy w nich zamieszczać jak najwięcej informacji kontekstualnych, żeby nasze
doniesienia mógł zrozumieć nawet człowiek niemający pojęcia o Strefie X. Poza
tym zabroniono nam pokazywania wpisów innym uczestniczkom. Przełożeni
uważali, że zbyt intensywna wymiana wrażeń może wypaczyć naszą percepcję. Ale
ja wiedziałam z doświadczenia, jak beznadziejne jest to dążenie, ta próba
wykorzenienia tendencyjności. Nic, co żyje i oddycha, nie jest naprawdę
obiektywne – nawet w próżni, nawet jeśli mózgiem rządzi wyłącznie pełne
poświęcenia pragnienie prawdy.

– Ekscytujące znalezisko – wtrąciła psycholożka, zanim zdążyłyśmy


powiedzieć o wieży coś więcej. – Też jesteście podekscytowane?

Nigdy wcześniej nas o to nie pytała. W czasie szkolenia zadawała raczej


pytania w rodzaju: „Czy w sytuacji zagrożenia będziecie w stanie zachować
spokój?”. Myślałam wtedy, że gra jakąś rolę, ale jest kiepską aktorką. Teraz to
wrażenie stało się jeszcze silniejsze, jakby bycie naszą liderką z jakiegoś powodu ją
stresowało.

– Zdecydowanie ekscytujące... i niespodziewane – powiedziałam, starając


się jej nie przedrzeźniać, co jednak nie do końca mi się udało.

Ze zdziwieniem poczułam rosnące napięcie, przede wszystkim dlatego, że w


porównaniu z moją wyobraźnią i marzeniami takie znalezisko wydawało się dość
banalne. Przed przekroczeniem granicy fantazjowałam o bardzo wielu rzeczach: o
ogromnych miastach, dziwacznych zwierzętach, a raz, kiedy byłam chora, o
olbrzymim potworze, który wynurzył się z fal, by zniszczyć nasz obóz.

Geodetka tylko wzruszyła ramionami i nie odpowiedziała na pytanie


psycholożki. Antropolożka pokiwała głową, jakby się ze mną zgadzała. Właz do
wieży prowadzącej w głąb ziemi zdawał się obiecywać czyjąś obecność, pusta
powierzchnia miała w sobie coś, co potem długo opisywałyśmy. Ta obecność
przejawiała się podobnie jak niewielka gorączka, doskwierała nam wszystkim.

Podałabym wam imiona trzech pozostałych uczestniczek, gdyby to miało


jakiekolwiek znaczenie, ale tylko geodetka przetrwała dłużej niż parę dni. Zresztą
zawsze mocno nas zniechęcano do używania imion: miałyśmy się skupić na celu, a
„wszystkie osobiste sprawy należało odsunąć na bok”. Imiona przynależały do
świata, z którego przybyłyśmy, a nie do osób, którymi stałyśmy się w Strefie X.
Na początku nasza ekspedycja liczyła pięć osób i była wśród nas
językoznawczyni. Aby dotrzeć do granicy, musiałyśmy wejść do osobnych
śnieżnobiałych pomieszczeń z drzwiami w głębi i metalowym krzesłem w kącie.
Wzdłuż krzesła były otwory na pasy, które źle mi się kojarzyły, ale postanowiłam,
że i tak dotrę do Strefy X. Obiekt, w którym znajdowały się te pomieszczenia,
podlegał Southern Reach, tajnej rządowej agencji zajmującej się wszystkimi
sprawami związanymi ze Strefą X.

Czekałyśmy, aż przeprowadzą niezliczoną ilość odczytów, z otworów


wentylacyjnych w suficie dmuchało na nas powietrze, czasem chłodne, a czasem
gorące. W pewnej chwili do pomieszczenia każdej z nas wchodziła psycholożka, ale
nie pamiętam, o czym rozmawiałyśmy. Potem wyszłyśmy tymi drzwiami w głębi i
znalazłyśmy się w centralnym punkcie przerzutowym: długim korytarzu z
dwuskrzydłowymi drzwiami na końcu. Powitała nas tam psycholożka, lecz
językoznawczyni się już nie zjawiła.

– Rozmyśliła się – poinformowała nas psycholożka, odpowiadając na nasze


pytania zaciętą miną. – Postanowiła zostać.

Trochę to mną wstrząsnęło, ale jednocześnie poczułam ulgę, że nie


zrezygnował ktoś inny. W całym zestawie naszych umiejętności kwalifikacje
językoznawczyni wydawały się wtedy najmniej niezbędne.

– A teraz oczyśćcie swój umysł – powiedziała po chwili psycholożka.

To oznaczało, że wprowadzi nas w stan hipnozy, żebyśmy mogły przekroczyć


granicę. Następnie miała zahipnotyzować samą siebie. Wyjaśniono nam, że
podczas przechodzenia na drugą stronę należy zachować środki ostrożności, by nie
dać się zwieść własnemu umysłowi. Najwidoczniej często zdarzały się halucynacje.
Przynajmniej tak nam powiedzieli. Teraz nie jestem już pewna, czy mówili prawdę.
Samą naturę granicy zatajono przed nami ze względów bezpieczeństwa.
Wiedziałyśmy tylko, że jest niewidoczna gołym okiem.
No więc kiedy „ocknęłam” się wśród innych, byłyśmy już w pełnym
rynsztunku: miałyśmy ciężkie buty trekkingowe, ważące dwadzieścia kilo plecaki i
mnóstwo dodatkowych sprzętów przyczepionych do pasków. Wszystkie trzy
byłyśmy otumanione, antropolożka przyklękła. Psycholożka cierpliwie czekała, aż
dojdziemy do siebie.

– Przykro mi – powiedziała. – To było najmniej wstrząsające przejście, jakie


mogłam wam zapewnić.

Geodetka zaklęła i spiorunowała ją wzrokiem. Miała temperament, który


widocznie uznano za atut. Antropolożka, jak to ona, wstała bez narzekania. A ja,
jak to ja, byłam zbyt pochłonięta obserwacją, by rozpamiętywać to przykre
przebudzenie. Zauważyłam na przykład ledwie widoczny okrutny uśmiech
psycholożki, kiedy patrzyła, jak usiłujemy się dostosować do nowych warunków,
jak antropolożce plączą się nogi i jak nas za to przeprasza. Później sobie
uświadomiłam, że mogłam opacznie zinterpretować tę minę: może psycholożka
cierpiała albo użalała się nad sobą.

Byłyśmy na drodze gruntowej usianej kamieniami, opadłymi liśćmi i


wilgotnymi igłami sosnowymi. Chodziły po niej osy z rodziny żronkowatych i
maleńkie szmaragdowe chrząszcze. Po obu stronach wznosiły się wysokie sosny z
łuszczącymi się fałdami kory, a cienie ptaków w locie kreśliły między nimi linie.
Powietrze było tak świeże, że waliło w płuca, i przez kilka sekund z trudem
łapałyśmy oddech, przede wszystkim z powodu zaskoczenia. Następnie
zaznaczyłyśmy swoje położenie kawałkiem czerwonego materiału przywiązanego
do drzewa i ruszyłyśmy naprzód, w nieznane. Zapowiedziano nam, że jeśli
psycholożka z jakiegoś powodu będzie niezdolna do działania i nie przyprowadzi
nas z powrotem po zakończeniu misji, mamy wrócić same i czekać na „wycofanie”.
Nikt nie wyjaśnił, jaką formę może przyjąć to „wycofanie”, lecz dano nam do
zrozumienia, że zwierzchnicy będą mogli obserwować ten proces z daleka, mimo
że odbywałby się po drugiej stronie granicy.

Zabroniono nam się odwracać po przejściu na drugą stronę, ale mimo to


rzuciłam ukradkowe spojrzenie przez ramię, kiedy psycholożka była skupiona na
czymś innym. Nie jestem pewna, co zobaczyłam. To coś było mgliste, miało
rozmazane kontury i znajdowało się już daleko za nami – może to była brama, a
może tylko przywidzenie. Nagły błysk ściany musującego, szybko niknącego
światła.

Powody, dla których zgłosiłam się na ochotnika, nie miały nic wspólnego z
moimi kwalifikacjami. Prawdopodobnie przyjęto mnie jednak właśnie dlatego, że
specjalizuję się w środowiskach przejściowych, a ten obszar ulegał wielokrotnym
przeobrażeniom, co oznaczało, że obejmował złożony system ekosystemów. Tylko
w nielicznych miejscach można było jeszcze znaleźć siedlisko, w którym na
przestrzeni dziesięciu, dwunastu kilometrów przechodzi się z lasu na mokradła,
potem na słone bagna i w końcu na plażę. Powiedziano mi, że w Strefie X znajdę
faunę morską, która przystosowała się do brachicznej wody, a w fazie odpływu
płynie daleko w głąb naturalnych kanałów utworzonych przez trzcinę i dzieli
środowisko z wydrami i sarnami. Na plaży usianej dziurkami krabów skrzypków
można było zauważyć olbrzymie gady, gdyż one także przystosowały się do
nowego siedliska.

Rozumiałam, dlaczego nikt już nie mieszka w Strefie X, która dzięki temu
zachowała nieskazitelną czystość, ale ciągle o tym zapominałam. Postanowiłam
udawać, że to po prostu rezerwat dzikiej przyrody, a my jesteśmy turystkami,
które przypadkiem zajmują się też pracą naukową. Brzmiało to sensownie również
z innego powodu: nie wiedziałyśmy, co tu zaszło ani co teraz się działo, a wszelkie
gotowe teorie mogły wpłynąć na analizę napotykanych dowodów. Na szczęście w
moim wypadku to, jakimi kłamstwami się karmiłam, nie miało większego
znaczenia, bo moje życie w prawdziwym świecie stało się co najmniej równie
puste jak to w Strefie X. Nic mnie tam nie trzymało, więc chciałam być tutaj. Nie
wiem, co sobie wmawiały pozostałe uczestniczki, i nie chciałam tego wiedzieć, ale
wszystkie przynajmniej udawały pewne zaciekawienie. Ciekawość bywa potężnym
czynnikiem rozpraszającym.

Tego wieczoru rozmawiałyśmy o wieży, którą pozostała trójka uparcie


nazywała tunelem. Odpowiedzialność za nadrzędny cel naszych badań spoczywała
na każdej z nas, lecz wszystkie nasze decyzje podlegały zwierzchnictwu
psycholożki. Jedną z obecnie obowiązujących zasad wysyłania ekspedycji było
przyznanie każdemu członkowi pewnej autonomii, która pomagała zwiększyć
„prawdopodobieństwo znacznego zróżnicowania danych”.

Ten niewyraźny podział obejmował także odrębne zestawy naszych


umiejętności. Na przykład wszystkie dostałyśmy podstawową broń i przeszłyśmy
szkolenie survivalowe, ale to geodetka miała o wiele bogatsze doświadczenie w
zakresie medycyny i walki niż reszta z nas. Antropolożka pracowała kiedyś jako
architektka. Przed laty przeżyła pożar zaprojektowanego przez siebie budynku i
była to jedyna osobista informacja, jaką o niej usłyszałam. O psycholożce
wiedziałyśmy najmniej, lecz chyba wszystkie przypuszczałyśmy, że wywodzi się z
jakiegoś środowiska kierowniczego.

Rozmowa o wieży była dla nas w pewnym sensie pierwszą okazją do


zbadania granic sporu i kompromisu.

– Moim zdaniem nie powinnyśmy się skupiać na tunelu – powiedziała


antropolożka. – Lepiej zacząć od rozpoznania terenów położonych dalej, a potem
wrócić z zebranymi informacjami, między innymi na temat latarni morskiej.

Była taka przewidywalna – a może jednak przewidująca – próbowała nam


podsunąć bezpieczniejszą, wygodniejszą możliwość. Ja uważałam tworzenie mapy
za zadanie powierzchowne albo wręcz monotonne, lecz nie mogłam zaprzeczyć, że
na żadnej mapie nie ma śladu wieży.

Wtedy odezwała się geodetka:

– W takim razie uważam, że zanim zaczniemy badać dalsze tereny,


powinnyśmy wyeliminować tunel, który jest czymś obcym albo i zagrażającym.
Jeśli od razu ruszymy naprzód, będziemy miały coś w rodzaju wroga za plecami.
Przyszła do nas z wojska i już doceniłam wartość jej doświadczenia.
Wcześniej myślałam, że geodetce będzie zależało przede wszystkim na badaniu
terenu, więc jej opinia wydała mi się szczególnie istotna.

– Nie mogę się doczekać, kiedy zacznę poznawać tutejsze siedliska –


powiedziałam. – Ale fakt, że „tunelu”... lub wieży... nie ma na żadnej mapie,
nadaje tej strukturze pewne znaczenie. Albo celowo nie uwzględnili jej na naszych
mapach, a zatem już o niej wiedzą... co też jest rodzajem informacji... albo to nowa
budowla, której tu nie było, kiedy zjawiła się poprzednia ekspedycja.

Geodetka spojrzała na mnie z wdzięcznością, jednak moje stanowisko nie


miało nic wspólnego z popieraniem jej. Myśl o budowli sięgającej prosto w głąb
ziemi wywoływała u mnie zawroty głowy połączone z zafascynowaniem strukturą.
Nie jestem w stanie powiedzieć, co mnie w tym pociągało, a co przerażało. Ciągle
miałam przed oczami wnętrze muszli łodzika i inne występujące w naturze wzory,
które balansują na krawędzi klifu oddzielone jednym nagłym skokiem od tego, co
nieznane.

Psycholożka pokiwała głową, prawdopodobnie ważąc nasze opinie.

– Czy któraś z was czuje choćby najmniejszą chęć powrotu? – spytała.

Pytanie było uzasadnione, lecz mimo to denerwujące.

Wszystkie trzy zaprzeczyłyśmy ruchem głowy.

– A ty? – zwróciła się geodetka do psycholożki. – Co o tym myślisz?

Psycholożka dziwnie się uśmiechnęła. Na pewno wiedziała, że któraś z nas


mogła otrzymać zadanie obserwowania jej reakcji na bodźce. Może rozbawiła ją
myśl, że wybrano do tego właśnie geodetkę, ekspertkę w dziedzinie powierzchni, a
nie biolożkę albo antropolożkę.

– Muszę przyznać, że czuję teraz spory niepokój. Nie jestem pewna, czy to
skutek oddziaływania nowego środowiska, czy może tego tunelu. Osobiście
wolałabym wykluczyć tunel.

Wieżę.
– Zatem mamy trzy do jednego – podsumowała antropolożka, której
wyraźnie ulżyło, że podjęto tę decyzję za nią.

Geodetka tylko wzruszyła ramionami.

Chyba się pomyliłam w kwestii ciekawości. Geodetka w ogóle nie sprawiała


wrażenia zainteresowanej.

– Nudzi ci się? – spytałam.

– Chcę jak najszybciej mieć to za sobą – odrzekła, zwracając się do całej


grupy, jakbym zadała to pytanie w imieniu nas wszystkich.

Prowadziłyśmy tę rozmowę we wspólnym namiocie. Było już ciemno i


wkrótce rozległo się owo dziwne, tęskne nawoływanie. Wiedziałyśmy, że w dziczy
jest to naturalne, lecz jednak przeszedł nas lekki dreszcz. Wróciłyśmy do swoich
kwater, żeby zostać sam na sam z myślami, jakby zawodzenie było sygnałem do
rozejścia się. Przez chwilę leżałam w namiocie, próbując traktować wieżę jak tunel
albo nawet szyb, ale mi się nie udało. Mój umysł ciągle wracał do pytania: co się
kryje u jej podstawy?

W czasie wędrówki od granicy do obozu niedaleko wybrzeża właściwie nie


zauważyłyśmy niczego niezwykłego. Ptaki śpiewały, tak jak powinny, sarny
uciekały, a ich białe ogony przypominały wykrzykniki na tle zielonych i brązowych
zarośli, krzywonogie szopy pracze zajmowały się swoimi sprawami, nie zwracając
na nas uwagi. Jako grupa czułyśmy się chyba oszołomione wolnością po tylu
miesiącach spędzonych w zamknięciu, poświęconych szkoleniu i przygotowaniom.
W tamtym korytarzu w przestrzeni przejściowej nic nie mogło nas dosięgnąć. Nie
byłyśmy ani tym, czym byłyśmy wcześniej, ani tym, czym miałyśmy się stać po
dotarciu do celu.
Dzień przed przybyciem do obozu ten nastrój na chwilę prysł, gdy w pewnej
odległości na szlaku przed nami pojawił się olbrzymi dzik. Znajdował się tak daleko,
że na początku trudno było go zidentyfikować nawet przez lornetkę. Mimo
słabego wzroku to zwierzę ma niebywale czuły węch i zaczęło szarżować z
odległości stu metrów. Pędziło prosto na nas... Miałyśmy jednak dość czasu, by się
zastanowić, co zrobić, i wyciągnąć długie noże, a geodetka – karabin szturmowy.
Kule pewnie zdołałyby zatrzymać trzystukilowego dzika. A może nie. Czułyśmy się
niepewnie, odrywając wzrok od tego zwierzęcia, by odwiązać skrzynkę z
pistoletami i otworzyć jej trzy zamki.

Nie było czasu na zastosowanie sugestii hipnotycznej mającej zwiększyć


nasze skupienie i opanowanie. Gdy dzik pędził w naszą stronę, psycholożka zdążyła
tylko powiedzieć:

– Nie zbliżajcie się do niego! Uważajcie, żeby was nie dotknął!

Antropolożka chichotała – trochę ze zdenerwowania, a trochę dlatego, że


niebezpieczna sytuacja rozwijała się naprawdę długo, stwarzając absurdalne
wrażenie. Jedynie geodetka podjęła bezpośrednie działanie: przyklękła na jedno
kolano, żeby lepiej wymierzyć. Wśród otrzymanych przez nas rozkazów znalazło
się pomocne zalecenie, by „zabijać tylko w sytuacji zagrożenia życia”.

Nadal obserwowałam dzika przez lornetkę. Gdy się zbliżał, jego pysk
wyglądał coraz dziwniej. Był wykrzywiony, jakby zwierzę zmagało się z potworną
wewnętrzną udręką. W samym długim i szerokim pysku nie było absolutnie nic
nadzwyczajnego, a jednak widząc spojrzenie dzika jakby skierowane ku wnętrzu
oraz odwrócony w lewo łeb, który wyglądał jak ciągnięty niewidzialną uzdą,
poczułam ukrytą w tym wszystkim zdumiewającą obecność czegoś oprócz tej
rozpędzonej bestii. W oczach zwierzęcia połyskiwało coś w rodzaju iskier, których
nie potrafiłam uznać za prawdziwe. Pomyślałam, że to pewnie efekt uboczny
lekkiego drżenia mojej dłoni ściskającej lornetkę.

Cokolwiek trawiło dzika, wkrótce strawiło także jego pragnienie


przypuszczenia ataku. Zwierzę gwałtownie skręciło w lewo, wydając z siebie
dźwięk, który potrafię opisać wyłącznie jako głośny krzyk bólu, i zniknęło w
zaroślach. Gdy dotarłyśmy do tego miejsca, dzika już nie było, został po nim tylko
mocno zryty szlak.

Przez kilka dni moje myśli krążyły wokół możliwych wyjaśnień tego, co
widziałam: pasożytów układu nerwowego i innych pasażerów na gapę. Szukałam
racjonalnych teorii biologicznych. Po jakimś czasie dzik wtopił się jednak w tło jak
wszystko inne, co minęłyśmy po drodze, i znowu skupiłam się na przyszłości.

Nazajutrz po odkryciu wieży wstałyśmy wcześnie, zjadłyśmy śniadanie i


zgasiłyśmy ognisko. Powietrze było rześkie i chłodne, typowe dla tej pory roku.
Geodetka otworzyła składzik z bronią i dała każdej z nas pistolet. Sama dalej
trzymała karabin, który miał dodatkową zaletę w postaci latarki pod lufą. Nie
przypuszczałyśmy, że przyjdzie nam tak szybko otworzyć tę skrzynkę, i choć żadna
z nas nie protestowała, wyczułam między nami nowy rodzaj napięcia.
Wiedziałyśmy, że członkowie drugiej ekspedycji do Strefy X popełnili samobójstwo,
strzelając do siebie z broni palnej, a członkowie trzeciej wystrzelali się nawzajem.
Dopiero gdy kilka kolejnych ekspedycji obyło się bez strat w ludziach, zwierzchnicy
ponownie przydzielili broń. Byłyśmy dwunastą ekspedycją.

Poszłyśmy zatem do wieży, wszystkie cztery. Słoneczne cętki przenikały


przez mech i liście, słońce tworzyło archipelagi światła na płaskiej powierzchni
włazu. Nadal wyglądał nijako, zwyczajnie, nie było w nim niczego złowrogiego... a
mimo to stanie tam i przyglądanie się mu wymagało silnej woli. Zauważyłam, że
antropolożka spogląda na czarny gadżet przy swoim pasku i z ulgą stwierdza, że
nie widać czerwonego światełka. Gdyby się pojawiło, musiałybyśmy przerwać
rozpoznanie terenu i zająć się czymś innym. Nie chciałam tego, mimo że czułam
lekki strach.

– Jak myślicie, czy głęboko to sięga? – spytała antropolożka.


– Pamiętajcie, że powinnyśmy polegać na pomiarach – wtrąciła psycholożka,
lekko marszcząc brwi. –Pomiary nie kłamią. Ta budowla ma 18,42 metra średnicy.
Wystaje 20,06 centymetra nad ziemię. Wygląda na to, że schody zostały
usytuowane po stronie północnej albo blisko niej, co może się okazać przydatne
podczas ustalania genezy tej struktury. Zbudowano ją z kamienia i zlepu
muszlowego, a nie z metalu czy cegieł. Tyle, jeśli chodzi o fakty. To, że nie było jej
na mapach, może jedynie oznaczać, że dopiero burza odsłoniła wejście.

Wiara psycholożki w pomiary i jej uzasadnienie braku wieży na mapach


wydały mi się dziwnie... ujmujące? Może po prostu chciała nas uspokoić, ale
wolałam myśleć, że próbuje uspokoić samą siebie. Jako osoba, która miała nami
dowodzić, i chyba także wiedzieć więcej od nas, musiała się czuć niepewnie i
samotnie.

– Mam nadzieję, że tunel kończy się mniej więcej dwa metry pod ziemią i
będziemy mogły wrócić do tworzenia mapy – powiedziała geodetka, siląc się na
beztroski ton, ale po chwili zarówno do niej, jak i do reszty z nas dotarły słowa
„dwa metry pod ziemią”, wynurzające się z jej wypowiedzi niczym złowieszczy
duch, i wszystkie zamilkłyśmy.

– Chcę zaznaczyć, że nie potrafię o tym myśleć inaczej jak o wieży –


wyznałam po chwili. – Nie przypomina mi to tunelu.

Uznałam, że należy podkreślić ten rozdźwięk przed zejściem, nawet gdyby


miał wpłynąć na ich ocenę mojego stanu psychicznego. Widziałam wieżę
wwiercającą się w ziemię. Na myśl, że stoimy na jej wierzchołku, czułam lekkie
zawroty głowy.

Wszystkie trzy wbiły we mnie wzrok, jakbym to ja była tym dziwnym


zawodzeniem o zmierzchu. Po chwili odezwała się psycholożka:

– Jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej – powiedziała bez entuzjazmu – to nie
widzę w tym niczego złego.
Pod baldachimem drzew znowu zapadła cisza. Jakiś chrabąszcz wzbił się
spiralnym lotem ku gałęziom, ciągnąc za sobą drobinki kurzu. Chyba wszystkie
zrozumiałyśmy, że dopiero teraz naprawdę weszłyśmy do Strefy X.

– Pójdę pierwsza i zobaczę, co jest na dole – odezwała się w końcu


geodetka, a my z radością na to przystałyśmy.

Na początku schody wiodły ostrym łukiem w dół. Stopnie były wąskie, więc
geodetka musiała wejść do wieży tyłem. Gdy zajęła pozycję, odsunęłyśmy
pajęczyny patykami. Stała na krawędzi stopnia z karabinem przewieszonym przez
ramię i patrzyła na nas. Związała włosy, przez co jej twarz wydała się bardziej
napięta i mizerna. Czy właśnie wtedy powinnyśmy były ją zatrzymać? Wymyśleć
inny plan? Jeśli tak, zabrakło nam odwagi.

Z dziwnym uśmieszkiem, jakby poddawała nas krytycznej ocenie, geodetka


schodziła coraz niżej, aż w końcu widziałyśmy tylko jej twarz spowitą mrokiem.
Potem ona także zniknęła. Pozostała po niej pusta przestrzeń, co tak mną
wstrząsnęło, jakby w rzeczywistości działo się coś odwrotnego: jakby nagle z
mroku wynurzyła się twarz. Wydałam z siebie zduszony okrzyk, czym
przyciągnęłam spojrzenie psycholożki. Antropolożka niczego nie zauważyła, była
zbyt zajęta gapieniem się na schody.

– Wszystko w porządku? – zawołała psycholożka do geodetki.

Jeszcze przed sekundą wszystko było w porządku. Czemu teraz miałoby nie
być?

Geodetka głośno mruknęła w odpowiedzi, jakby przyznawała mi rację.


Jeszcze przez chwilę słyszałyśmy, jak się męczy, schodząc po wąskich stopniach.
Potem zapadła cisza i rozległy się odgłosy innego ruchu, odbywającego się w
innym rytmie, i przez jeden przeraźliwy moment brzmiały tak, jakby dobiegały z
innego źródła.

Potem jednak usłyszałyśmy głos geodetki:

– Do tego poziomu jest czysto!


Do tego poziomu. Poczułam dreszcz na myśl o tym, że moja wizja wieży nie
została jeszcze obalona.

Był to sygnał dla mnie i antropolożki, żeby zacząć schodzić. Psycholożka


miała stać na straży.

– Pora na was – powiedziała zdawkowo, jakbyśmy były w szkole, gdzie


właśnie kończy się lekcja.

Wezbrały we mnie emocje, których nie potrafiłam dokładnie określić, i przez


chwilę miałam mroczki przed oczami. Ruszyłam za antropolożką, tak skwapliwie
przedzierając się przez pozostałości pajęczyn i zabalsamowane szczątki owadów ku
chłodnej słonawości tego miejsca, że o mało jej nie przewróciłam. Ostatni widok
ze świata na górze: psycholożka patrząca na mnie z lekko zmarszczonymi brwiami,
a nad nią drzewa i błękitne niebo prawie oślepiające na tle ciemnych ścian po obu
stronach schodów.

Niżej na murach rozciągały się cienie. Temperatura spadła i w zamkniętej


przestrzeni zmieniło się brzmienie dźwięków. Miękkie stopnie tłumiły odgłos
naszych kroków. Jakieś siedem metrów pod powierzchnią struktura wnikała
jeszcze głębiej. Sufit tkwił na wysokości mniej więcej dwóch i pół metra, co
oznaczało, że mamy nad głową dobre cztery metry kamienia. Latarka przy
karabinie szturmowym geodetki oświetlała wnętrze, ale była skierowana w
przeciwną stronę, na ściany w kolorze złamanej bieli, pozbawione wszelkich
ozdób. Kilka pęknięć wskazywało albo na upływ czasu, albo na jakiś gwałtowny
nacisk. Wyglądało na to, że ten poziom ma taki sam obwód jak odsłonięta górna
część, co także potwierdzało hipotezę o jednolitej solidnej budowli zakopanej w
ziemi.

– To się ciągnie jeszcze dalej – powiedziała geodetka, celując karabinem w


głąb korytarza, dokładnie naprzeciw otworu, którym dostałyśmy się na ten
poziom.

Było tam zaokrąglone sklepione przejście i ciemność wskazująca na istnienie


następnego odcinka schodów – wieży, dla której ten poziom był nie podłogą, lecz
górnym podestem albo częścią wierzchołka. Geodetka ruszyła w stronę przejścia, a
ja nadal byłam pochłonięta oglądaniem ścian w świetle latarki. Ich nagość mnie
hipnotyzowała. Próbowałam sobie wyobrazić budowniczego tej konstrukcji, ale nie
potrafiłam.

Jeszcze raz pomyślałam o latarni morskiej, którą zobaczyłam późnym


popołudniem pierwszego dnia w obozie. Zakładałyśmy, że ta budowla jest latarnią
morską, bo w tym miejscu na mapie widniała właśnie ona, i wszystkie
wiedziałyśmy, jak powinna wyglądać. Geodetka i antropolożka wyraziły na jej
widok coś w rodzaju ulgi. Obecność latarni na mapie i w rzeczywistości dodała im
otuchy, poczuły się pewniej. Znajomość jej przeznaczenia jeszcze bardziej je
uspokoiła.

W wypadku wieży nie miałyśmy żadnej z tych informacji. Nie potrafiłyśmy


intuicyjnie określić jej zarysu. Nie wiedziałyśmy, do czego może służyć. I nawet
teraz, kiedy zaczęłyśmy schodzić w głąb, wieża nie odsłoniła przed nami żadnej z
tych tajemnic. Psycholożka mogła sobie recytować wymiary „góry”, ale te liczby
nic nie znaczyły, nie miały szerszego kontekstu. Bez niego kurczowe trzymanie się
danych było formą szaleństwa.

– Krąg ma regularny kształt widoczny w zarysie ścian wewnętrznych, co


sugeruje precyzję wykonania budynku – stwierdziła antropolożka.

Budynku. Już zaczęła odchodzić od idei tunelu.

Wszystkie moje myśli wylały się potokiem słów, jakby w końcu wypłynęły
emocje, które zawładnęły mną na powierzchni.

– Ale po co tutaj jest? I jak to możliwe, że nie ma tego na mapach? Czy


mogła to zbudować i ukryć któraś z wcześniejszych ekspedycji?

Zadałam te i wiele innych pytań, nie spodziewając się odpowiedzi. Choć nie
odkryłyśmy żadnego zagrożenia, czułam potrzebę unikania ewentualnych chwil
milczenia. Jakby nagość tych ścian w jakiś sposób karmiła się ciszą i w przestrzeni
między naszymi słowami mogło się coś pojawić. Gdybym podzieliła się tą obawą z
psycholożką, wzbudziłabym jej niepokój, wiem o tym. Byłam jednak bardziej
nastrojona na samotność niż którakolwiek z nas i w tym momencie naszej misji
rozpoznawczej to miejsce zdawało się czuwać.

Zduszony okrzyk geodetki przerwał mi w pół słowa, bez wątpienia ku


wielkiej uldze antropolożki.

– Zobaczcie! – powiedziała geodetka, kierując latarkę w stronę korytarza.

Podbiegłyśmy i spojrzałyśmy w tamtą stronę, przyświecając sobie latarkami.

Schody rzeczywiście wiodły w dół, tym razem łagodnie zakręcając. Stopnie


były o wiele szersze, ale wciąż z tych samych materiałów. Zobaczyłam, że mniej
więcej na wysokości ramienia, około półtora metra nad podłogą, do ściany
przylega coś, co na początku wydało mi się leciutko skrzącymi się zielonymi
pnączami, które sięgały dalej, ku ciemności na dole. Nagle nawiedziło mnie
absurdalne wspomnienie kwiecistej tapety w łazience domu, w którym
mieszkałam razem z mężem. Kiedy tak patrzyłam, „pnącza” nabrały wyrazistszego
kształtu i zobaczyłam, że tworzą słowa: napisane kursywą litery odstawały od
ściany na mniej więcej piętnaście centymetrów.

– Poświeć – powiedziałam i przepchnęłam się kilka stopni w dół.

Krew uderzyła mi do głowy, głośno zaszumiało mi w uszach. Zrobienie tych


kilku kroków wymagało nadzwyczajnej samokontroli. Nie potrafię opisać, jaki
impuls mnie do tego skłonił – chyba tylko fakt, że byłam biolożką, a to coś miało
dziwnie organiczny wygląd. Może gdyby była przy mnie językoznawczyni,
zdałabym się na nią.

– Cokolwiek to jest, niczego nie dotykaj – ostrzegła mnie antropolożka.

Pokiwałam głową, ale byłam zbyt zachwycona odkryciem. Gdyby jakiś


impuls kazał mi dotknąć słów na ścianie, nie zdołałabym się powstrzymać.

Czy byłam zaskoczona, kiedy zbliżyłam twarz do ściany i okazało się, że


rozumiem język, w którym napisano te słowa? Tak. Czy to odkrycie przepełniło
mnie czymś w rodzaju euforii zmieszanej ze strachem? Tak. Starałam się stłumić
tysiąc nowych wzbierających we mnie pytań. Świadoma wagi tej chwili,
najspokojniejszym głosem, jaki zdołałam z siebie wydobyć, zaczęłam głośno czytać
od początku:

Tam, gdzie spoczywają dławiące owoce, które pochodzą z ręki grzesznika,


przyniosę nasiona śmierci, by dzielić się nimi z robactwem, co...

Dalszą część spowijała ciemność.

– To słowa? Słowa? – spytała antropolożka.

Tak, słowa.

– Z czego są zrobione? – dorzuciła geodetka.

Czy musiały być z czegoś zrobione?

Światło, które padało na niekończące się zdanie, trzęsło się i drgało. Słowa:
„tam, gdzie spoczywają dławiące owoce”, zanurzały się na zmianę w ciemności i
jasności, jakby trwała zacięta bitwa o ich znaczenie.

– Zaczekaj chwilę. Muszę się dostać bliżej.

Czy naprawdę musiałam? Tak, musiałam się dostać bliżej.

Z czego są zrobione?

Nawet się nad tym nie zastanawiałam, choć powinnam była. Nadal
próbowałam analizować znaczenie, nie zaświtała mi jeszcze myśl o pobraniu
próbki. Ale jakąż ulgę poczułam, słysząc to pytanie! Pomogło mi zwalczyć przymus
dalszego czytania, schodzenia w większą ciemność i jeszcze głębiej, dopóki nie
przeczytam wszystkiego, co zostało napisane. Pierwsze słowa już zaczęły
niespodziewanie wnikać do mojego umysłu, znajdując tam żyzne podłoże.

Podeszłam więc bliżej, spojrzałam na „tam, gdzie spoczywają dławiące


owoce”. Zobaczyłam, że litery połączone pochyłym pismem są z czegoś, co laikowi
przypominałoby gęsty, zielony, paprociowy mech, lecz w rzeczywistości
prawdopodobnie było jakimś rodzajem grzybów albo innych eukariontów.
Wszystkie zakręcone włókna były bardzo ciasno upakowane i odstawały od ściany.
Słowa wydzielały woń ilastej ziemi połączoną z nutą zepsutego miodu. Maleńki las
kołysał się ledwie zauważalnie niczym trawa morska poruszana delikatnym
prądem oceanu.

W tym miniaturowym ekosystemie istniały też inne elementy. Większość


stworzeń przysłoniętych zielonymi włókienkami była przezroczysta i miała kształt
maleńkich rączek tkwiących w podłożu nasadą dłoni. Na koniuszkach „palców”
zauważyłam złote bąbelki. Przysunęłam się bliżej jak kretynka, jak ktoś, kto nie
przeszedł wielomiesięcznego szkolenia w zakresie survivalu i nigdy nie studiował
biologii. Ktoś, kto dał się nabrać i niesłusznie uznał, że słowa należy czytać.

Miałam pecha – a może szczęście? Pobudzony ruchem powietrza bąbelek w


literze „W” wybrał sobie tę chwilę, żeby pęknąć, i strzyknął maleńkim strumieniem
złotych zarodników. Cofnęłam się, ale chyba poczułam, jak coś mi wpada do nosa,
woń zepsutego miodu na moment przybrała na sile.

Wytrącona z równowagi, odsunęłam się jeszcze dalej, wypowiadając w


myślach kilka najlepszych przekleństw geodetki. Zawsze wszystko instynktownie
ukrywałam. Mogłam sobie wyobrazić, jak zareagowałaby psycholożka na moje
skażenie, gdybym przyznała się do niego grupie.

– To jakieś grzyby – powiedziałam w końcu, biorąc głęboki oddech, żeby


zapanować nad głosem. – Litery są z owocników.

Kto wie, czy rzeczywiście tak było. Po prostu nie znalazłam lepszej
odpowiedzi.

Mój głos musiał sprawiać wrażenie spokojniejszego niż moje myśli, bo nie
zwrócił niczyjej uwagi. Ton moich towarzyszek nie wskazywał na to, że zauważyły,
jak zarodniki strzykają mi w twarz. Byłam tak blisko. Zarodniki były takie maleńkie,
takie nieważne. Przyniosę nasiona śmierci.

– Słowa? Z grzybów? – zdziwiła się geodetka, głupio za mną powtarzając.

– Żaden ze znanych ludziom języków nie stosuje tej metody zapisu –


powiedziała antropolożka. – Czy istnieją zwierzęta, które komunikują się w ten
sposób?
Nie zdołałam powstrzymać śmiechu.

– Nie, żadne zwierzę nie komunikuje się w ten sposób.

A nawet jeśli tak, to go sobie nie przypominałam – ani wtedy, ani później.

– Żartujesz? To żart, prawda? – spytała geodetka.

Wydawała się gotowa, by zejść na dół i udowodnić mi błąd, ale nie ruszyła
się z miejsca.

– Owocniki – powtórzyłam prawie jak w transie. – Tworzą słowa.

Ogarnął mnie spokój. Towarzyszące mu doznanie – jakbym nie mogła albo


nie chciała oddychać – bez wątpienia miało podłoże psychiczne, nie fizyczne. Nie
zaobserwowałam żadnych zmian fizjologicznych, ale w pewnym sensie to było
nieistotne. Wiedziałam, że raczej nie mamy w obozie antidotum na coś tak
niespotykanego.

Paraliżowały mnie zwłaszcza informacje, które usiłowałam przeanalizować.


Słowa składały się z symbiotycznych owocników nieznanego mi gatunku. Po
drugie, warstewka zarodników na literach oznaczała, że im dalej w głąb wieży
zejdziemy, tym więcej potencjalnych substancji skażających znajdzie się w
powietrzu. Czy był sens dzielić się tymi spostrzeżeniami z resztą, skoro
wzbudziłyby tylko niepokój? Uznałam – być może samolubnie – że nie. Że raczej
warto dopilnować, by moje towarzyszki nie naraziły się na bezpośrednie działanie
tych organizmów, zanim wrócimy z odpowiednim sprzętem. Wszystkie inne oceny
zależały od czynników środowiskowych i biologicznych, a byłam coraz bardziej
przekonana, że mam na ich temat niewystarczające dane.

Wróciłam po schodach na podest. Geodetka i antropolożka patrzyły na mnie


wyczekująco, jakby chciały usłyszeć coś więcej. Zwłaszcza antropolożka była
spięta: jej spojrzenie na niczym się nie zatrzymywało, bez przerwy wodziła
wzrokiem. Może i zdołałabym zmyślić informacje, które przerwałyby te
bezustanne poszukiwania. Ale czy mogłam powiedzieć o tych słowach na ścianie
coś poza tym, że były albo czymś nieprawdopodobnym, albo szaleństwem, albo
jednym i drugim? Wolałabym, żeby zostały napisane w nieznanym języku, wtedy w
pewnym sensie miałybyśmy łatwiejszą zagadkę do rozwiązania.

– Powinnyśmy wracać – rzuciłam.

Nie zalecałam tego jako najlepszej strategii działania – chciałam ograniczyć


ich ekspozycję na zarodniki, dopóki sama nie odczuję długofalowych skutków.
Poza tym wiedziałam, że jeśli spędzę tam więcej czasu, może mną zawładnąć
przymus, by zejść po schodach i czytać dalej. Moje towarzyszki musiałyby mnie
powstrzymać siłą, a nie byłam pewna, co bym wtedy zrobiła.

Antropolożka i geodetka nic więcej nie powiedziały. Gdy wracałyśmy na


górę, przez chwilę, mimo przebywania w zamkniętej przestrzeni, kręciło mi się w
głowie i poczułam coś w rodzaju panicznego strachu: ściany nagle nabrały
cielesnego aspektu, jakbyśmy podróżowały przez gardziel bestii.

Kiedy powiedziałyśmy psycholożce o swoim odkryciu, kiedy wyrecytowałam


część słów, na początku zamarła, przejawiając przy tym dziwną czujność. Potem
postanowiła zejść i zobaczyć słowa na własne oczy. Toczyłam wewnętrzną walkę,
zastanawiając się, czy powinnam ją ostrzec. W końcu powiedziałam:

– Obserwuj ze schodów. Nie wiadomo, czy nie ma tam jakichś toksyn.


Następnym razem powinnyśmy włożyć maski.

Odziedziczyłyśmy je po poprzedniej ekspedycji. Leżały w zaplombowanej


skrzynce.

– Paraliż to nie przekonująca analiza? – powiedziała, wbijając we mnie


wzrok.

Poczułam dziwne mrowienie, ale się nie odezwałam, niczego nie zrobiłam.
Reszta chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, że psycholożka przemówiła.
Dopiero później zrozumiałam, że próbowała na mnie zadziałać sugestią
hipnotyczną przeznaczoną wyłącznie dla mnie.

Najwidoczniej moja reakcja mieściła się w normie, bo psycholożka zeszła na


dół. Z niepokojem czekałyśmy na górze. Co byśmy zrobiły, gdyby nie wróciła?
Poczułam się tak, jakby zagroziła mojemu prawu własności. Poruszyła mnie myśl,
że psycholożka też może doświadczyć potrzeby czytania dalej i że jej ulegnie. Nie
wiedziałam, co znaczą te słowa, ale chciałam, żeby coś znaczyły, żebym mogła
szybciej wyzbyć się wątpliwości, przywrócić rozsądek wszystkim równaniom. Przez
takie myśli nie mogłam się skupić na skutkach obecności zarodników w swoim
organizmie.

Na szczęście nikt nie miał ochoty rozmawiać podczas oczekiwania na


psycholożkę, a ona zaledwie piętnaście minut później wygramoliła się po schodach
ku światłu, mrugając oczami, zanim przyzwyczaiły się do jasności.

– Interesujące – powiedziała bezbarwnym tonem, stojąc nad nami i


zdejmując pajęczyny z ubrania. – Nigdy nie widziałam czegoś podobnego.

Wyglądała tak, jakby chciała coś dodać, ale się rozmyśliła.

Jej słowa graniczyły z kretynizmem. I najwidoczniej nie byłam odosobniona


w tej ocenie.

– Interesujące? – powtórzyła antropolożka. – Nikt w całej historii świata nie


widział czegoś takiego. Nikt. Nigdy. A ty mówisz, że to „interesujące”?

Chyba była o włos od ataku histerii. Geodetka tylko się w nie obie
wpatrywała, jakby to one były obcymi organizmami.

– Mam cię uspokoić? – spytała psycholożka.

Jej słowa zabrzmiały oschle. Antropolożka wymamrotała coś obojętnym


tonem i utkwiła spojrzenie w ziemi.

Wkroczyłam w tę ciszę z własną sugestią:

– Potrzebujemy czasu, żeby to przemyśleć. Potrzebujemy czasu, żeby


postanowić, co dalej.

Oczywiście miałam na myśli to, że sama potrzebuję czasu, żeby się


przekonać, czy wciągnięte z powietrzem zarodniki podziałają na mnie
wystarczająco mocno, bym musiała wyznać, co się stało.
– Może nam nie starczyć czasu do końca świata – powiedziała geodetka.

Z nas wszystkich chyba właśnie ona najlepiej zrozumiała, co oznacza nasze


znalezisko: zrozumiała, że być może trafiłyśmy do jakiegoś koszmaru. Psycholożka
zignorowała ją jednak i wzięła moją stronę.

– Rzeczywiście potrzebujemy czasu. Resztę dnia powinnyśmy poświęcić na


wykonywanie swoich zadań.

Wróciłyśmy więc do obozu na lunch, a potem skupiłyśmy się na „zwykłych


sprawach”, ja natomiast ciągle obserwowałam swoje ciało, wypatrując zmian. Było
mi zimno czy raczej gorąco? Czy ten ból w kolanie był spowodowany dawną
kontuzją, której nabawiłam się podczas pracy w terenie, czy może dopiero teraz
się pojawił? Spojrzałam nawet na wyświetlacz czarnego gadżetu, ale nadal był
nieaktywny. Na razie nie zaszła we mnie żadna radykalna zmiana. Gdy
gromadziłyśmy próbki i robiłyśmy pomiary w pobliżu obozu – jakby zbytnie
oddalanie się od niego oznaczało przejście pod kontrolę wieży – powoli się
odprężałam i powtarzałam sobie, że zarodniki nie mają na mnie żadnego wpływu...
choć przecież wiedziałam, że okres inkubacji u niektórych gatunków może trwać
miesiącami albo i latami. Chyba po prostu się łudziłam, że mogę być bezpieczna
przynajmniej przez kilka najbliższych dni.

Geodetka skupiła się na dodawaniu szczegółów i niuansów do map, które


dostałyśmy od zwierzchników. Antropolożka poszła obejrzeć pozostałości kilku
chat czterysta metrów dalej. Psycholożka została w namiocie i pisała w dzienniku.
Może donosiła o tym, że otaczają ją kretynki, a może po prostu zdawała relację z
każdej chwili naszych porannych odkryć.

Ja przez godzinę obserwowałam maleńką czerwono-zieloną żabkę drzewną


na odwrotnej stronie szerokiego, grubego liścia, a potem przez kolejną godzinę
śledziłam drogę opalizującej czarnej ważki, która nie powinna była występować na
poziomie morza. Resztę czasu spędziłam na sośnie z lornetką skierowaną ku
wybrzeżu i latarni morskiej. Lubiłam się wspinać. Poza tym lubiłam ocean i
odkryłam, że wpatrywanie się w jego wody działa na mnie uspokajająco. Powietrze
było takie czyste, takie świeże, podczas gdy po drugiej stronie granicy został świat
epoki nowoczesności: brudny, wymęczony, niedoskonały, schyłkowy, wojujący z
samym sobą. Tam ciągle czułam się tak, jakby moja praca sprowadzała się do
daremnych prób ocalenia nas przed tym, kim jesteśmy.

Obfitość biosfery Strefy X znajdowała odzwierciedlenie w bogactwie świata


ptaków: od gajówek i dzięciołów po kormorany i czarne ibisy. Mogłam też zajrzeć
na słone bagna i moje zainteresowanie zostało nagrodzone minutą obserwowania
pary wydr. Na moment spojrzały w górę i poczułam się tak, jakby wiedziały, że na
nie patrzę. W dziczy często odnosiłam podobne wrażenie – że nic nie jest do końca
takie, jakie się wydaje – i musiałam tłumić w sobie to doznanie, bo inaczej
mogłoby naruszyć mój naukowy obiektywizm. Było tam coś jeszcze, ociężale
sunęło przez trzcinę, ale znajdowało się bliżej latarni morskiej, głęboko w
zaroślach. Nie potrafiłam zgadnąć, co to takiego. Po chwili rośliny przestały się
poruszać i zupełnie straciłam to coś z oczu. Przypuszczałam, że znów pojawił się
dzik, bo dziki są dobrymi pływakami, równie mało wybrednymi w kwestii siedliska,
jak i diety.

Ogólnie rzecz biorąc, o zmierzchu okazało się, że strategia skupienia się na


swoich zadaniach ukoiła nasze nerwy. Napięcie nieco zelżało i przy kolacji nawet
trochę żartowałyśmy.

– Chciałabym wiedzieć, o czym myślisz – wyznała mi antropolożka.

– Nie, nie chciałabyś – odpowiedziałam, na co zareagowała zaskakującym


śmiechem.

Nie potrzebowałam ich głosów w swojej głowie, ich wyobrażeń o mnie ani
ich własnych opowieści czy problemów. Czemu one miałyby potrzebować moich?

Nie miałam jednak nic przeciwko atmosferze koleżeństwa, która wśród nas
zapanowała, nawet jeśli miała być tylko chwilowa. Psycholożka pozwoliła nam
wypić po dwa piwa ze składziku z alkoholem, po których rozluźniłyśmy się do tego
stopnia, że nawet niezdarnie zaproponowałam, żebyśmy po zakończeniu misji
utrzymywały ze sobą jakiś kontakt. Wtedy przestałam już wypatrywać w sobie
fizjologicznych i psychicznych reakcji na zarodniki i odkryłam, że dogaduję się z
geodetką lepiej, niż przypuszczałam. Nadal nie lubiłam antropolożki, ale przede
wszystkim w kontekście misji, a nie tego, co do mnie mówiła. Uważałam, że w
terenie – podobnie jak niektórzy sportowcy dobrze spisujący się na treningach, ale
nie w czasie rozgrywek – wykazała jak dotąd brak siły psychicznej. Choć samo
zgłoszenie się na ochotnika do takiej misji też o czymś świadczyło.

Gdy krótko po zapadnięciu mroku siedziałyśmy wokół ogniska i od strony


mokradeł dobiegło nocne zawodzenie, na początku odpowiedziałyśmy mu
chórem, ośmielone krążącym we krwi alkoholem. W porównaniu z wieżą bestia z
mokradeł wydawała nam się niemal starym przyjacielem. Byłyśmy pewne, że w
końcu uda się ją sfotografować, udokumentować jej zachowanie, zaszufladkować
ją i przydzielić jej miejsce w taksonomii żywych stworzeń. Że ją poznamy, co w
wypadku wieży zapewne nigdy się nie uda. Przestałyśmy jednak krzyczeć, kiedy
zawodzenie rozległo się głośniej, w sposób sugerujący złość, jakby bestia
wiedziała, że ją przedrzeźniamy. Wtedy nasz śmiech wokół ogniska stał się
nerwowy, a psycholożka uznała to za sygnał, by przygotować nas do następnego
dnia.

– Jutro jeszcze raz zajrzymy do tunelu. Zejdziemy niżej, zachowując pewne


środki ostrożności i, zgodnie z sugestią, w maskach na twarzy. Spiszemy słowa ze
ścian. Mam nadzieję, że uda nam się określić ich wiek. Poza tym może oszacujemy
głębokość tunelu. Po południu znowu zajmiemy się ogólnym rozpoznaniem
terenu. Będziemy działać zgodnie z tym harmonogramem, dopóki nie uznamy, że
wiemy wystarczająco dużo o tunelu i o jego znaczeniu dla Strefy X.

O wieży, nie o tunelu. Kładła na to tak niewielki nacisk, że równie dobrze


mogłaby mówić o zbadaniu opuszczonego centrum handlowego... a jednak jej
zachowanie wydawało się jakby wyreżyserowane.

Nagle wstała i wypowiedziała dwa słowa:

– Konsolidacja władzy.

Ciała geodetki i antropolożki rozluźniły się, ich oczy zaszły mgłą. Byłam
wstrząśnięta, ale starałam się je naśladować, mając nadzieję, że psycholożka nie
zauważyła chwilowej zwłoki. Nie czułam najmniejszego przymusu, lecz
najwidoczniej zostałyśmy zaprogramowane tak, by wchodzić w stan hipnozy w
reakcji na słowa wypowiadane przez psycholożkę.

Psycholożka, wykazując więcej asertywności niż przed chwilą, powiedziała:

– Zachowacie wspomnienie rozmowy na temat kilku możliwych strategii


działania w odniesieniu do tunelu. Będziecie przekonane, że w końcu zgodziłyście
się ze mną w sprawie najlepszej strategii i że jesteście absolutnie pewne jej
słuszności. Ilekroć pomyślicie o tej decyzji, doświadczycie poczucia spokoju i
wewnątrz tunelu też zachowacie spokój, a na wszelkie bodźce będziecie reagowały
zgodnie ze szkoleniem. Nie będziecie podejmowały nieuzasadnionego ryzyka.
Nadal będziecie widziały strukturę zbudowaną ze zlepu muszlowego i kamienia.
Będziecie miały całkowite zaufanie do koleżanek i cały czas będzie wam
towarzyszyło poczucie wspólnoty. Jeśli po wyjściu ze struktury zobaczycie ptaka w
locie, doświadczycie silnego poczucia, że postępujecie słusznie, że jesteście we
właściwym miejscu. Kiedy pstryknę palcami, nie będziecie nic pamiętały z tej
rozmowy, ale wypełnicie moje zalecenia. Poczujecie się bardzo zmęczone i
będziecie chciały pójść do namiotu, żeby dobrze się wyspać przed jutrzejszą pracą.
Nic wam się nie przyśni. Nie będziecie miały koszmarów.

Gdy to mówiła, patrzyłam prosto przed siebie, a kiedy pstryknęła palcami,


starałam się naśladować reakcje geodetki i antropolożki. Wątpię, by psycholożka
nabrała podejrzeń. Poszłam do namiotu o tej samej porze co pozostałe
uczestniczki.

Miałam nowe dane do przeanalizowania – oprócz wieży. Wiedziałyśmy, że


rola psycholożki polega na zapewnianiu równowagi i spokoju w sytuacjach
stresowych i że do tego celu służy jej między innymi sugestia hipnotyczna. Nie
mogłam mieć do kobiety pretensji, że pełni swoją funkcję. Jednak ujrzenie tego na
własne oczy wzbudziło mój niepokój. Myśl, że ktoś może cię poddawać sugestii
hipnotycznej, to coś zupełnie innego niż obserwowanie takiego zabiegu. Jak wielką
sprawowała nad nami władzę? Co miała na myśli, mówiąc, że będziemy nadal
widzieć w wieży strukturę zbudowaną ze zlepu muszlowego i kamienia?
Co najważniejsze, udało mi się zaobserwować przynajmniej jeden skutek
oddziaływania zarodników: uodporniły mnie na hipnotyczne sugestie psycholożki.
Przemieniły w kogoś w rodzaju spiskowca knującego przeciwko niej. Nawet jeśli jej
wpływ był dla nas korzystny, to ilekroć się zastanawiałam, czy nie wyznać, że
jestem odporna na hipnozę, czułam niepokój – oznaczało to przecież, że jestem
coraz mniej podatna na wszelkie warunkowanie wplecione w nasze szkolenie.

Ukrywałam teraz nie jedną, lecz dwie tajemnice, a zatem stale i


nieodwracalnie oddalałam się od ekspedycji i jej celu.

Wyobcowanie w jego rozlicznych formach nie było dla tych misji niczym
nowym. Zrozumiałam to, gdy podobnie jak reszta skorzystałam z okazji obejrzenia
wywiadów nagranych po powrocie członków jedenastej ekspedycji. Kiedy odkryto,
że ci osobnicy wrócili do dawnego życia, poddano ich kwarantannie i wypytano o
zgromadzone doświadczenia. Co dość zrozumiałe, w większości wypadków władze
poinformowali członkowie ich rodzin, którym powrót najbliższych wydał się
dziwny i niepokojący. Wszystkie dokumenty znalezione przy tych, którzy wrócili,
zostały skonfiskowane przez naszych zwierzchników w celu poddania ich analizie i
badaniom. Tę informację także nam udostępniono.

Wywiady były dość krótkie i wszystkich ośmiu członków ekspedycji


opowiadało tę samą historię. W Strefie X nie spotkało ich nic niezwykłego, nie
zgromadzili żadnych niezwykłych odczytów i nie informowali o jakichkolwiek
niezwykłych konfliktach wewnętrznych. Po pewnym czasie wszyscy zapragnęli
jednak wrócić do domu i postanowili to zrobić. Żaden z członków ekspedycji nie
potrafił wyjaśnić, jak udało im się przekroczyć granicę ani dlaczego poszli prosto do
domu, zamiast najpierw zdać raport przełożonym. Po prostu jeden po drugim
porzucili misję, zostawili dzienniki i wrócili do domu. Jakimś cudem.
W czasie wywiadów mieli przyjazne miny i patrzyli prosto w obiektyw.
Nawet jeśli ich słowa wydawały się trochę beznamiętne, towarzyszył im ogólny
spokój, wszyscy zachowywali się prawie jak w transie – nawet krzepki, żylasty
mężczyzna, który pełnił podczas misji funkcję eksperta do spraw wojskowości,
człowiek o żywym, energicznym usposobieniu. Pod względem emocjonalnym byli
dla mnie nie do odróżnienia. Miałam poczucie, że patrzą na świat przez jakąś
zasłonę, że choć rozmawiają z osobami przeprowadzającymi wywiad, to w czasie i
przestrzeni są od nich bardzo daleko.

Dokumenty, które przy nich znaleziono, okazały się szkicami krajobrazów ze


Strefy X albo krótkimi opisami. Były wśród nich także rysunki zwierząt i karykatury
innych uczestników ekspedycji. W którymś momencie każdy rysował latarnię
morską albo o niej pisał. Szukanie w tych papierach ukrytego znaczenia było tym
samym co szukanie ukrytego znaczenia w otaczającej nas przyrodzie. Jeśli takie
znaczenie istniało, mogło zostać odkryte wyłącznie okiem obserwatora.

Szukałam wtedy zapomnienia, a w tych pustych anonimowych twarzach,


nawet w tej boleśnie znajomej – nieszkodliwej ucieczki. Śmierci, która nie
oznaczałaby bycia martwą.
Kiedy obudziłam się rano, moje zmysły były tak wyostrzone, że nawet
szorstka, brązowa kora sosen i zwyczajne gwałtowne opadanie dzięcioła w locie
wydawały mi się czymś w rodzaju małego objawienia. Opuściło mnie zmęczenie po
czterodniowym marszu do obozu. Czy był to skutek uboczny działania zarodników,
czy może jedynie efekt dobrze przespanej nocy? Czułam się tak rześko, że w
zasadzie się nad tym nie zastanawiałam.

Moją zadumę wkrótce przerwały wstrząsające wieści. Antropolożka


zniknęła, zabierając z namiotu tylko rzeczy osobiste. Na domiar złego psycholożka
wydawała się roztrzęsiona i wyglądała na niewyspaną. Dziwnie mrużyła oczy, była
bardziej rozczochrana niż zwykle. Zauważyłam błoto, które przylgnęło do boków
jej butów. Utykała na prawą nogę, jakby była ranna.

– Gdzie jest antropolożka? – zapytała geodetka surowym tonem.

Trzymałam się z boku, próbując to wszystko zrozumieć. Co zrobiłaś z


antropolożką? – pytałam w myślach, choć wiedziałam, że to niesprawiedliwe.
Psycholożka była taka sama jak wcześniej. To, że teraz znałam sekret jej
magicznych sztuczek, nie musiało oznaczać, że nam zagraża.

Psycholożka stawiła czoło atmosferze narastającej paniki, wypowiadając


dziwne słowa:

– Rozmawiałam z nią wczoraj późnym wieczorem. To, co zobaczyła w tej...


budowli, tak bardzo ją poruszyło, że nie chciała dłużej uczestniczyć w ekspedycji.
Ruszyła z powrotem w stronę granicy, żeby zaczekać na wycofanie. Zabrała ze
sobą częściowy raport, dzięki któremu zwierzchnicy dowiedzą się o naszych
postępach.

Widząc uśmieszek, na który psycholożka miała zwyczaj sobie pozwalać w


niestosownych momentach, nabrałam ochoty, żeby dać jej w twarz.

– Przecież zostawiła swoje rzeczy, nawet pistolet – zauważyła geodetka.

– Zabrała tylko to, co niezbędne. Dzięki temu więcej zostało dla nas, a
dodatkowy pistolet też się przyda.

– Myślisz, że potrzebny nam dodatkowy pistolet? – spytałam psycholożkę.

To było naprawdę dziwne. W pewnym sensie psycholożka fascynowała mnie


równie mocno jak wieża. Motywy jej działania, pobudki, którymi się kierowała.
Czemu teraz nie zastosowała hipnozy? Może nawet mimo warunkowania nie da
się zaszczepić niektórych rzeczy sugestią ani wymazać powtórzeniami – a może po
wydarzeniach ubiegłej nocy zabrakło jej odwagi.

– Trudno powiedzieć, co jest nam tu potrzebne, a co nie – odrzekła


psycholożka. – Ale na pewno obędziemy się bez antropolożki, skoro nie była w
stanie wykonać swojej pracy.
Wpatrywałyśmy się w psycholożkę. Geodetka splotła ręce na piersi.
Wyszkolono nas tak, byśmy bacznie obserwowały koleżanki, wypatrując oznak
nagłego stresu albo zaburzeń. Przypuszczam, że geodetka myślała to co ja: że teraz
mamy wybór. Możemy przyjąć wyjaśnienie zniknięcia koleżanki przedstawione
przez psycholożkę albo je odrzucić. Odrzucenie oznaczałoby, że psycholożka nas
okłamała, zatem w krytycznym momencie odrzuciłybyśmy także jej
zwierzchnictwo. A gdybyśmy spróbowały wyruszyć w drogę powrotną, z nadzieją
że dogonimy antropolożkę i zweryfikujemy wyjaśnienie psycholożki... Czy
miałybyśmy wystarczająco silną wolę, by potem wrócić do obozu?

– Powinnyśmy dalej działać według planu – powiedziała psycholożka. –


Powinnyśmy zbadać... wieżę.

W tym kontekście słowo „wieża” zabrzmiało jak jawne błaganie o moją


lojalność.

Geodetka nadal się wahała, jakby walczyła z sugestią psycholożki z


poprzedniego dnia. To wzbudziło we mnie niepokój z innego powodu. Nie
zamierzałam opuścić Strefy X przed zbadaniem wieży. To postanowienie było we
mnie głęboko zakorzenione. Nie mogłam zatem znieść myśli, że już niedługo stracę
następną członkinię zespołu, która zostawi mnie samą z psycholożką. I to akurat
teraz, kiedy nie byłam jej pewna i nadal nie miałam pojęcia, jak na mnie wpłynie
kontakt z zarodnikami.

– Ona ma rację – powiedziałam. – Powinnyśmy kontynuować misję.


Poradzimy sobie bez antropolożki.

Znaczące spojrzenie, które skierowałam w stronę geodetki, uzmysłowiło


jednak im obu, że jeszcze wrócimy do tej sprawy.

Geodetka z ociąganiem skinęła głową i odwróciła wzrok.

Z ust psycholożki wydobyło się wyraźne westchnienie ulgi albo zmęczenia.

– W takim razie sprawa załatwiona – powiedziała i przeszła obok geodetki,


żeby wziąć się do szykowania śniadania.
Dotąd zawsze zajmowała się tym antropolożka.

W wieży czekały nas kolejne zmiany. Razem z geodetką napełniłyśmy lekkie


plecaki taką ilością jedzenia i wody, by starczyło nam na cały dzień. Wzięłyśmy
broń. Włożyłyśmy maski, żeby nie wdychać zarodników, mimo że dla mnie było już
za późno. Obie miałyśmy na głowach kaski z przyczepionymi do nich latarkami.

Psycholożka stała jednak na trawie tuż obok kręgu wieży i nie zamierzała
wchodzić do środka.

– Będę chroniła właz – oznajmiła.

– Przed czym? – spytałam z niedowierzaniem.

Wolałam nie spuszczać jej z oczu. Chciałam, żeby też podjęła ryzyko
związane z badaniem terenu, a nie tylko stała na górze i miała nad nami władzę
wynikającą z takiego podziału zadań.

Geodetka również nie była zadowolona.

– Powinnaś iść z nami. We trójkę jest bezpieczniej – powiedziała prawie


błagalnym tonem wskazującym na wysoki poziom tłumionego stresu.

– Musicie mieć pewność, że właz jest chroniony – upierała się psycholożka,


wsuwając magazynek do pistoletu.

Ostry zgrzytliwy dźwięk odbił się głośniejszym echem, niż można się było
spodziewać.

Geodetka ścisnęła karabin szturmowy tak mocno, że zobaczyłam, jak bieleją


jej knykcie.

– Musisz iść z nami.

– Nie ma potrzeby ryzykować, schodząc tam we trójkę – powiedziała


psycholożka, a słysząc, jak moduluje głos, domyśliłam się, że znowu próbuje
zastosować sugestię hipnotyczną.
Uścisk geodetki na karabinie zelżał. Na chwilę rysy jej twarzy jakby straciły
wyrazistość.

– Masz rację – powiedziała. – Oczywiście, masz rację. To, co mówisz, brzmi


bardzo sensownie.

Poczułam ciarki na plecach. Teraz były dwie przeciwko jednej.

Zastanowiłam się nad tym i przeprowadziłam błyskawiczną analizę


spojrzenia psycholożki, kiedy skupiła na mnie uwagę. Dopadły mnie koszmarne,
paranoidalne wizje. Wrócimy i okaże się, że właz jest zamknięty albo psycholożka
nas zastrzeli, gdy tylko wynurzymy się ku niebu. Ale przecież codziennie mogła nas
zabić we śnie.

– W sumie to nie aż takie ważne – powiedziałam po chwili. – Jesteś nam


równie potrzebna na górze, jak na dole.

Zeszłyśmy zatem, tak jak poprzednio, pod bacznym spojrzeniem


psycholożki.

Gdy tylko dotarłyśmy do pierwszego podestu, jeszcze przed wejściem na


szersze schody wiodące spiralnie w dół, przed ponownym ujrzeniem słów
napisanych na ścianie, zauważyłam, że... wieża oddycha. Wieża oddychała, a kiedy
dotknęłam ścian, poczułam, że pobrzmiewa w nich echo bicia serca... i że nie są z
kamienia, tylko z żywej tkanki. Te ściany nadal były nagie, ale emanowały
srebrnawobiałym fosforyzującym blaskiem. Świat jakby się zakołysał, a ja ciężko
usiadłam pod ścianą. Geodetka podeszła, próbowała pomóc mi wstać. Kiedy w
końcu mi się udało, chyba się trzęsłam. Nie wiem, czy potrafię wyrazić doniosłość
tej chwili słowami. Wieża była żywą istotą. Schodziłyśmy w głąb jakiegoś
organizmu.

– Co ci jest? – spytała geodetka głosem stłumionym przez maskę. – Co się


stało?

Złapałam ją za rękę i siłą przyłożyłam jej dłoń do ściany.

– Puszczaj!
Próbowała się odsunąć, ale byłam silniejsza.

– Czujesz? – spytałam nieubłaganie. – Czujesz to?

– Co mam czuć? O czym ty mówisz?

Oczywiście się wystraszyła. Według niej zachowywałam się nieracjonalnie.

Mimo to nie ustępowałam.

– Wibracje. Jakby rytm.

Wypuściłam jej dłoń i odsunęłam się.

Geodetka wzięła długi, głęboki oddech, ale nadal trzymała rękę przy ścianie.

– Nie. A może? Nie. Nie, niczego nie czuję.

– A ściana? Z czego jest zbudowana?

– Oczywiście z kamienia – powiedziała.

W łukowatym snopie światła mojej latarki jej zacieniona twarz wydawała się
zapadnięta, oczy były wielkie i zatopione w ciemności, a w masce wyglądała tak,
jakby nie miała nosa i ust.

Wzięłam głęboki oddech. Chciałam, żeby wszystko wyszło na jaw: to, że


jestem skażona, że psycholożka hipnotyzuje nas o wiele bardziej, niż
przypuszczałyśmy. Że ściany są z żywej tkanki. Ale niczego nie wyjawiłam. Zamiast
tego zebrałam się do kupy, jak mawiał mój mąż. Zebrałam się do kupy, bo
miałyśmy iść dalej, a geodetka ani nie widziała tego, co ja, ani tego nie
doświadczyła. I nie umiałam jej tego przekazać.

– Nieważne – powiedziałam. – Przez chwilę miałam mętlik w głowie.

– Słuchaj, powinnyśmy wracać na górę. Panikujesz – odrzekła geodetka.

Uprzedzono nas, że w Strefie X możemy widzieć rzeczy, których tak


naprawdę nie ma. Na pewno myślała, że właśnie to mi się przytrafiło.

Lekko uniosłam czarny gadżet przy pasku.


– Nie. Nie świeci się. Wszystko w porządku.

To był żart. Kiepski, ale jednak.

– Widziałaś coś, czego tu nie ma. – Nie zamierzała mi tak łatwo odpuścić.

To ty nie widzisz tego, co tu jest, pomyślałam.

– Możliwe – przyznałam. – Ale to chyba ważne, prawda? Czy w tym


wszystkim, w tych naszych raportach, nie chodzi między innymi o to? Coś, co jedna
z nas widzi, a druga nie, może mieć znaczenie.

Geodetka przez chwilę zastanawiała się nad moim argumentem.

– Jak się teraz czujesz?

– Dobrze – skłamałam. – Już niczego nie widzę – skłamałam jeszcze raz.

Moje serce zachowywało się tak, jakby w klatce piersiowej zamknięto jakieś
zwierzę, które próbowało się stamtąd wyczołgać. Geodetkę otaczała teraz aureola
fosforyzującej bieli ścian. Żaden z objawów nie ustąpił. Nie przeszło mi.

– W takim razie pójdziemy dalej – oznajmiła geodetka. – Ale tylko pod


warunkiem, że powiesz, jeśli znowu zobaczysz coś niezwykłego.

Pamiętam, że o mało się wtedy nie roześmiałam. Coś niezwykłego? Na


przykład dziwne słowa na ścianie? Wypisane wśród maleńkich kolonii istot
nieznanego pochodzenia?

– Obiecuję – powiedziałam. – A ty postąpisz tak samo, prawda?

Odwróciłam sytuację, uświadamiając jej, że ją też może coś takiego spotkać.

– Tylko mnie więcej nie dotykaj, bo zrobię ci krzywdę – ostrzegła.

Pokiwałam głową na znak zgody. Nie spodobało się jej, że fizycznie jestem
silniejsza od niej.

Na mocy tego kruchego porozumienia ruszyłyśmy w stronę schodów i gardła


wieży. Jej czeluście jawiły mi się teraz jako niekończąca się wspaniała atrakcja, tak
piękna i różnorodna biologicznie, że nie byłam w stanie jej w pełni ogarnąć. Ale
próbowałam, jak zawsze, odkąd zostałam biolożką.

Obiektem mojej wielkiej fascynacji, miejscem zawsze przychodzącym mi na


myśl w odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego zostałam biolożką, był zarośnięty
basen na podwórku za wynajętym domem, w którym się wychowałam. Moja
matka, wyczerpana nerwowo artystka, osiągnęła pewien sukces, ale trochę za
bardzo lubiła alkohol i ciągle usilnie szukała nowych klientów, tata zaś, bezrobotny
księgowy, specjalizował się w planach szybkiego zbicia fortuny, które zazwyczaj
kończyły się fiaskiem. Chyba żadne z moich rodziców nie potrafiło się skupić na
jednej rzeczy. Czasami czułam się tak, jakbym nie urodziła się w tej rodzinie, lecz
trafiła do niej przez przypadek.

Rodzice nie mieli ani sił, ani ochoty, żeby wyczyścić basen w kształcie nerki,
mimo że był dość mały. Wkrótce po tym, jak się wprowadziliśmy, otaczająca go
trawa mocno wybujała. Rozpleniła się turzyca i inne wysokie rośliny. Niskie krzewy
posadzone wzdłuż ogrodzenia rozrosły się, zasłaniając płot z siatki. Szczeliny
brukowanej ścieżki wokół basenu wypełniły się mchem. Poziom wody powoli się
podniósł, zasilany deszczem, a jej powierzchnia stawała się coraz bardziej słona od
alg. Ważki wciąż przylatywały na zwiady. Wprowadziły się żaby i wszędzie było
widać ruchliwe zniekształcone kropki ich kijanek. Zadomowiły się nartniki i
chrząszcze wodne. Zamiast pozbyć się studwudziestolitrowego akwarium ze
słodką wodą – jak chcieli rodzice – wpuściłam do basenu ryby i niektóre z nich
przeżyły ten wstrząs. Zaczęły się pojawiać miejscowe ptaki, takie jak różne gatunki
czapli, ciągnące do żab, ryb i owadów. Jakimś cudem w basenie zamieszkały też
małe żółwie, choć nie miałam pojęcia, skąd się tam wzięły.

W ciągu kilku miesięcy od naszego sprowadzenia się basen zmienił się w


dobrze funkcjonujący ekosystem. Powoli wchodziłam przez skrzypiącą drewnianą
furtkę i obserwowałam to wszystko z zardzewiałego krzesła ogrodowego, które
ustawiłam daleko w rogu. Mimo silnego i uzasadnionego strachu przed utonięciem
zawsze uwielbiałam przebywać w pobliżu zbiorników wodnych.

Rodzice robili w domu wszystkie banalne, nieprzyjemne rzeczy, jakie


zazwyczaj robią ludzie w ludzkim świecie – czasami głośno. Ale ja z łatwością
mogłam się zatracić w mikroświecie basenu.

Moje skupienie nieuchronnie rosło pod wpływem bezużytecznych wykładów


rodziców, których martwiła chroniczna introwersja córki, jakby poprzez ich
wygłaszanie mogli mnie przekonać, że wciąż nad wszystkim panują. Powtarzali mi,
że mam za mało przyjaciół (albo wcale). Że najwidoczniej się nie staram. Że
mogłabym zarabiać, wykonując jakąś dorywczą pracę. Kiedy im jednak
powiedziałam, że kilka razy wbrew własnej woli musiałam się zmienić w
mrówkolwa i schować przed łobuzami na dnie jednej ze żwirowni rozlokowanych
na opuszczonych polach za szkołą, nie mieli żadnych gotowych odpowiedzi. Tak
samo jak wtedy, kiedy „bez żadnego powodu” uderzyłam w twarz szkolną
koleżankę, która powiedziała mi „cześć” w kolejce po obiad.

No więc żyliśmy dalej, zamknięci w odrębnych zbiorach zasad. Oni mieli


swoje życie, a ja swoje. Najbardziej lubiłam udawać, że jestem biolożką, a
udawanie często prowadzi do stania się niezłą kopią tego, co naśladujesz, nawet
jeśli kopia jest niezła tylko z daleka. Spisałam swoje basenowe obserwacje w kilku
dziennikach. Potrafiłam odróżnić jedną żabę od drugiej – Stary Pluskacz był
zupełnie inny niż Skoczek Brzydal – i wiedziałam, w którym miesiącu mogę się
spodziewać inwazji podskakujących młodych osobników. Wiedziałam, które
gatunki czapli pojawiają się przez okrągły rok, a które migrują. Trudniej było
zidentyfikować chrząszcze i ważki, intuicyjnie wyczuć ich cykle życiowe, ale i tak
sumiennie próbowałam je zrozumieć. Wystrzegałam się przy tym książek o ekologii
i biologii. Najpierw chciałam wszystko odkryć sama.

Jak dla mnie – jedynaczki, ekspertki w dziedzinie zastosowań samotności –


obserwacja tego maleńkiego raju mogłaby trwać w nieskończoność. Skleciłam
nawet wodoszczelną lampkę do wodoszczelnego aparatu i zamierzałam zanurzyć
to ustrojstwo w ciemnej wodzie, by pstrykać zdjęcia z wykorzystaniem długiego
drutu przymocowanego do spustu migawki. Nie mam pojęcia, czyby mi się udało,
bo nagle odebrano mi luksus, jakim był czas. Szczęście nas opuściło i rodziców nie
było już stać na czynsz. Przeprowadziliśmy się do maleńkiego mieszkania
wypełnionego po brzegi obrazami mojej matki, które niezmiennie kojarzyły mi się
z tapetą. Jedną z wielkich traum mojego życia była obawa o los basenu. Czy nowi
właściciele dostrzegą piękno i pozostawią go w nienaruszonym stanie, czy może go
zniszczą, dopuszczając się niewyobrażalnej rzezi ku chwale prawdziwej funkcji
basenu?

Nie było mi dane się o tym przekonać – nie potrafiłam tam pójść, ale nie
umiałam też zapomnieć o bogactwie tego miejsca. Pozostało mi jedynie patrzeć w
przyszłość i korzystać z wszystkiego, czego się nauczyłam podczas obserwacji
mieszkańców basenu. Potem już nigdy nie spoglądałam wstecz, bez względu na
okoliczności. Jeśli kończyły się środki na sfinansowanie jakiegoś projektu albo
badany przez nas teren zostawał nagle wykupiony i przeznaczony pod
budownictwo, nigdy do niego nie wracałam. Śmierci pewnego rodzaju nie należy
przeżywać po raz drugi, niektóre więzi są tak silne, że gdy zostają zerwane,
słyszysz, jak w twoim wnętrzu rozlega się trzask.

Gdy schodziłyśmy w głąb wieży, znowu poczułam – po raz pierwszy od


dawna – towarzyszący odkrywaniu dreszcz, który poznałam jako dziecko. Jednak
cały czas czekałam na trzask.

Tam, gdzie spoczywają dławiące owoce, które pochodzą z ręki grzesznika,


przyniosę nasiona śmierci, by dzielić się nimi z robactwem, co...

Naszym oczom wciąż ukazywały się kolejne stopnie schodów w wieży,


białawe niczym ułożone spiralnie zęby jakiejś nieprzeniknionej bestii, a my wciąż
po nich schodziłyśmy, bo wyglądało na to, że nie mamy innego wyjścia. Czasami
próbowałam dojrzeć geodetkę w migoczącym świetle. Już wiedziałam, dlaczego
psycholożka nas chroni, i zastanawiałam się, jak ona to wytrzymuje, bo przecież
nie miała nikogo, kto osłoniłby ją przed... czymkolwiek.

Na początku były „tylko” słowa i one mi wystarczały. Pojawiały się zawsze


mniej więcej na tej samej wysokości na ścianie z lewej strony i przez jakiś czas
próbowałam je zapamiętać, ale było ich za dużo, na przemian nabierały sensu i go
traciły, więc śledzenie ich znaczenia przypominało podążanie ścieżką oszustwa. W
tej jednej kwestii od razu zgodziłam się z geodetką: udokumentujemy cechy
fizyczne słów, ale sfotografowanie niekończącego się zdania będzie wymagało
osobnej misji.

... by dzielić się nimi z robactwem, co gromadzi się w ciemności i otacza


świat mocą swego życia, gdy ze słabo oświetlonych korytarzy innych miejsc
powstaje coś, co nigdy się nie skuli przez niecierpliwość nielicznych wciąż
niewidzących ani niewidzianych...

Niepokój towarzyszący ignorowaniu złowrogiego wydźwięku tych słów stał


się wręcz namacalny. Kiedy się odzywałyśmy, zatruwał zdania, w których
próbowałyśmy sklasyfikować biologiczną rzeczywistość tego, co nam się
ukazywało. Albo psycholożka chciała, żebyśmy widziały te słowa i to, z czego
powstały, albo po prostu stłumienie fizycznego obrazu ścian wieży było ogromnym
i wyczerpującym zadaniem.

Doświadczałyśmy tego także podczas pierwszego zejścia w ciemność:


powietrze stało się chłodniejsze, ale i wilgotne, a spadkowi temperatury
towarzyszyła delikatna słodycz, jakby zapach rozrzedzonego nektaru. Poza tym
obie widziałyśmy maleńkie stworzonka w kształcie dłoni żyjące wśród słów. Sufit
wisiał wyżej, niż można by przypuszczać, a kiedy spojrzałyśmy w górę, w świetle
naszych latarek na kaskach geodetka dostrzegła lśniące miejsca i zawijasy
przypominające ślady ślimaków. Gdzieniegdzie sufit porastały małe kępki mchu
albo porostów, a maleńkie długonogie, przezroczyste stworzenia wyglądające jak
krewetki jaskiniowe chodziły po nich jak na szczudłach, wykazując olbrzymią
wytrzymałość na rozciąganie.

Inne rzeczy zauważałam tylko ja: leciutkie wznoszenie się i opadanie ścian
wraz z oddechem wieży. Barwy słów zmieniające odcienie falami jak
stroboskopowe światło kałamarnicy. Pozostałości starszych słów napisanych tą
samą kursywą, widoczne do wysokości około siedmiu centymetrów nad
aktualnymi słowami i siedmiu centymetrów pod nimi. Te warstwy tworzyły w
zasadzie znak wodny, gdyż były jedynie śladem na ścianie, bladą pozostałością
jedynego elementu – zielonego albo gdzieniegdzie fioletowego – świadczącego o
tym, że kiedyś mogły tam być odstające litery. Większość z nich zdawała się
powtarzać główny wątek, ale nie wszystkie.

Gdy geodetka robiła zdjęcia żywych słów, przez jakiś czas czytałam te
widmowe, szukając ewentualnych różnic. Nie było to łatwe zadanie – nakładało się
na siebie kilka linii, które zaczynały się, kończyły i zaczynały od nowa. Szybko
gubiłam poszczególne wyrazy i zdania. Liczba widmowych fraz blednących na
ścianie wskazywała na to, że proces trwa od dawna. Nie mając żadnego
wyobrażenia o długości poszczególnych „cykli”, nie potrafiłam jednak oszacować
tego okresu w latach.

Wiadomości na ścianie miały jeszcze inny element. Nie byłam pewna, czy
geodetka go widzi. Postanowiłam ją sprawdzić.

– Poznajesz to? – spytałam ją, wskazując coś w rodzaju zachodzących na


siebie ażurowych płyt, w których na początku nawet nie zauważyłam żadnego
wzoru.

Pokrywały ścianę tuż poniżej widmowych liter i wystawały tuż nad nimi,
główne pasmo było mniej więcej pośrodku. Trochę przypominały połączone
odwłokami skorpiony unoszące się, by po chwili znowu opaść. Nawet nie
wiedziałam, czy patrzę na język jako taki. Równie dobrze to mógł być jakiś
dekoracyjny wzór.

Ku mojej wielkiej uldze geodetka też go widziała.


– Nie, nie poznaję – odrzekła. – Ale nie jestem ekspertką.

Powoli ogarniała mnie złość, lecz nie byłam zdenerwowana na geodetkę.


Mój mózg nie nadawał się do tego zadania – podobnie jak jej. Potrzebowałyśmy
językoznawczyni. Mogłybyśmy wpatrywać się w to ażurowe pismo przez wieki i
najoryginalniejszą myślą, jaka przyszłaby mi do głowy, byłoby to, że przypomina
ono ostre ramiona twardego koralowca. Geodetce mogłoby się skojarzyć z krętymi
dopływami wielkiej rzeki.

W końcu udało mi się jednak odtworzyć fragmenty różnych wariantów


pisma:

Czemu mam spocząć, kiedy na świecie trwa niegodziwość? [...] Boża miłość
oświetla każdego, kto pojmuje kresy wytrzymałości, i dopuszcza przebaczenie [...]
Wybrany, by służyć wyższej mocy.

Jeśli główny wątek tworzył jakieś mroczne, niezrozumiałe kazanie, to te


fragmenty łączyło z nim pewne pokrewieństwo celu, ale nie miały tamtej
podniosłej składni.

Czy pochodziły z jakichś dłuższych relacji, na przykład od członków


wcześniejszych ekspedycji? Jeśli tak, czemu służyły? I od ilu lat?

Te wszystkie pytania musiały jednak zaczekać na światło na powierzchni.


Mechanicznie robiłam zdjęcia najważniejszych zdań – nawet gdy geodetka
myślała, że pstrykam fotki nagiej ściany albo robię ujęcia krawędzi grzybnych słów
– aby wytworzyć pewien dystans między sobą a tym, co mogłabym pomyśleć o
tych warstwach pisma. Najświeższe gryzmoły ciągnęły się dalej i budziły niepokój:

... w czarnej wodzie przy słońcu świecącym o północy owoce te dojrzeją i w


mroku tego, co złote, pękną, ukazując objawienie śmiertelnej miękkości w ziemi...

Te słowa w pewnym sensie mnie pokonały. Szłam i pobierałam próbki, ale


bez większego zaangażowania. Co mogły mi powiedzieć wszystkie maleńkie
fragmenty, które wpychałam do probówek pęsetą? Czułam, że niewiele. Czasami
od razu ma się wrażenie, że mikroskop nie odsłoni prawdy. Poza tym wkrótce
odgłos bijącego serca dobiegający przez ściany stał się tak donośny, że zaczekałam,
aż geodetka skupi się na czymś innym, a potem przystanęłam i włożyłam zatyczki
do uszu, żeby go stłumić. W maskach na twarzy i na wpół głuche – choć z
odmiennych powodów – schodziłyśmy dalej.

To ja powinnam była zauważyć zmianę, nie ona. Ale po godzinie schodzenia


geodetka pierwsza zatrzymała się na schodach.

– Nie wydaje ci się, że słowa na ścianie są coraz... świeższe?

– Świeższe?

– Nowsze.

Przez chwilę gapiłam się na nią bez słowa. Przystosowałam się do sytuacji,
zrobiłam, co w mojej mocy, by udawać bezstronną obserwatorkę, która jedynie
rejestruje szczegóły. Mimo to poczułam, że nagle tracę ten z trudem zdobyty
dystans.

– Wyłączysz latarkę? – zaproponowałam, wyłączając swoją.

Geodetka zawahała się. Po moim niedawnym pokazie impulsywności


musiało minąć trochę czasu, by znowu obdarzyła mnie zaufaniem. Ale nie takim,
które pozwala bez namysłu zareagować na prośbę pogrążenia się w ciemności.
Mimo to wyłączyła światło. Tak naprawdę celowo zostawiłam pistolet w kaburze
przy pasku i w mgnieniu oka mogła mnie zastrzelić z karabinu szturmowego,
zdjąwszy go z ramienia jednym płynnym ruchem. To przeczucie przemocy było
niezbyt racjonalne, a jednak przyszło mi do głowy zdumiewająco łatwo, prawie
jakby zostało zaszczepione w umyśle przez jakieś zewnętrzne siły.

W ciemności, gdy słyszałam serce wieży bijące w moich bębenkach, a litery i


słowa kołysały się w rytm drżenia oddychających ścian, zobaczyłam, że słowa
rzeczywiście wydają się ruchliwsze, kolory jaskrawsze, migotliwe światło
intensywniejsze, niż pamiętałam z wyższych poziomów. Efekt był jeszcze
wyrazistszy, niż gdyby słowa napisano atramentem i wiecznym piórem. Jasna,
mokra gładkość nowości.
Stojąc w tym niepojętym miejscu i pragnąc, by ten wniosek należał do mnie,
ubiegłam geodetkę słowami:

– Niżej jest coś, co pisze te słowa. Może nawet teraz.

Badałyśmy organizm, który mógł w sobie mieścić drugi tajemniczy organizm,


a ten z kolei używał jeszcze innych organizmów, żeby pisać na ścianie. Na takim tle
zarośnięty basen z mojego dzieciństwa wydał się zbyt uproszczony,
jednowymiarowy.

Włączyłyśmy latarki. Na twarzy geodetki zobaczyłam strach, ale i dziwną


determinację. Nie mam pojęcia, co ona zobaczyła na mojej.

– Czemu powiedziałaś „coś”? – spytała.

Nie zrozumiałam.

– Czemu powiedziałaś „coś”, a nie „ktoś”? Czemu to nie może być „ktoś”?

Wzruszyłam ramionami.

– Wyjmij pistolet – poleciła geodetka, a nutka obrzydzenia w jej głosie


przysłoniła jakieś głębsze emocje.

Zrobiłam, jak kazała, bo właściwie było mi wszystko jedno. Jednak z bronią


w ręku poczułam się niezdarnie i dziwnie, jakbym niewłaściwie zareagowała na to,
co mogło nas spotkać.

Do tej chwili to ja dowodziłam, lecz teraz poczułam, że zamieniłyśmy się


rolami i w rezultacie zmieniła się natura naszej wyprawy. Widocznie właśnie
uzgodniłyśmy nowy plan działania. Przestałyśmy zauważać słowa i organizmy na
ścianie. Szłyśmy o wiele szybciej, skupiając się na interpretowaniu widocznej przed
nami ciemności. Mówiłyśmy szeptem, jakby ktoś mógł nas usłyszeć. Szłam
pierwsza, a geodetka osłaniała mnie od tyłu, czekając, aż dotrę do zakrętu, a
potem to ona szła pierwsza, a ja za nią. Ani razu nie wspomniałyśmy o tym, żeby
zawrócić. Czekająca na górze psycholożka równie dobrze mogła być tysiące
kilometrów stąd. Przepełniała nas nerwowa energia związana ze świadomością, że
pod nami może tkwić odpowiedź. Żywa, oddychająca odpowiedź.
Przynajmniej geodetka mogła rozumować w tych kategoriach. Nie czuła i nie
słyszała tętna ścian. Ale kiedy tak schodziłyśmy, też nie potrafiłam sobie wyobrazić
tego czegoś piszącego na nich. Widziałam jedynie obraz, który zobaczyłam, gdy
ruszając ku obozowi, obejrzałam się przez ramię: rozmazaną białą pustkę. Mimo
wszystko czułam, że tego napisu nie mógł zostawić człowiek.

Dlaczego? Z oczywistego powodu, który geodetka zauważyła dwadzieścia


minut później.

– Coś jest na podłodze – powiedziała.

Tak, coś było na podłodze. Schody od dawna pokrywał jakiś osad. Nie
przystanęłam, żeby mu się przyjrzeć, bo nie chciałam denerwować geodetki, nie
byłam pewna, czy w ogóle go zobaczy. Osad zaczynał się przy krawędzi lewej
ściany i kończył jakieś pół metra od prawej. Na schodach tworzył zatem pasmo o
szerokości mniej więcej dwóch i pół metra.

– Pozwól, że rzucę na to okiem – powiedziałam, nie zwracając uwagi na jej


drżący palec.

Przyklękłam i odwróciłam się, żeby skierować światło latarki na kasku w


stronę schodów za plecami. Geodetka podeszła i spojrzała mi przez ramię. Osad
jarzył się stonowanym złotym blaskiem poprzecinanym drobinkami czerwonymi
jak zaschnięta krew. Odniosłam wrażenie, że lekko odbija się w nim obraz.
Dotknęłam tego czegoś długopisem.

– Trochę kleisty, jak śluz – powiedziałam. – Warstwa ma mniej więcej


centymetr grubości.

Ogólnie odnosiło się wrażenie, jakby coś pełzło po schodach.

– A te ślady? – spytała geodetka, pochylając się, by pokazać coś jeszcze.

Szeptała, co wydawało mi się bez sensu, i lekko drżał jej głos. Mimo to
widok jej panicznego strachu coraz bardziej mnie uspokajał.

Przez chwilę przyglądałam się śladom. Być może rzeczywiście pełzły albo
wlokły się na dół, lecz następowało to wystarczająco wolno, by w pozostałym
osadzie dało się zauważyć coś jeszcze. Ślady wskazane przez geodetkę były
owalne, miały mniej więcej trzydzieści centymetrów długości i piętnaście
szerokości. Sześć z nich rozproszyło się na stopniach w dwóch rzędach. Liczne
zagłębienia wewnątrz nich przypominały ślady zostawiane przez rzęski. Otaczały je
dwie linie oddalone od krawędzi o mniej więcej dwadzieścia pięć centymetrów.
Ten nieregularny podwójny krąg falował, wywijając się na zewnątrz, a potem znów
do środka, prawie jak rąbek spódnicy. Pod tym „rąbkiem” kryły się dalsze oznaki
leciutkiego „falowania”, jakby jakaś siła emanowała z centralnego organizmu,
który zostawił ten ślad. Najbardziej przypominało to wzory tworzone na piasku
przez cofającą się falę podczas odpływu. Tylko że coś rozmazało te linie i roztarło
je jak na rysunku węglem.

To odkrycie mnie zafascynowało. Nie mogłam oderwać wzroku od śladu


rzęsek. Pomyślałam, że to stworzenie dostosowuje się do nachylenia schodów
całkiem jak aparat z funkcją stabilizacji obrazu do wybojów na drodze.

– Widziałaś kiedyś coś takiego? – spytała geodetka.

– Nie – odrzekłam. Z pewnym wysiłkiem powstrzymałam się od bardziej


kąśliwej odpowiedzi. – Nie, nigdy.

Niektóre trylobity, ślimaki i gąsienice zostawiają prostszy, choć trochę


podobny ślad. Byłam pewna, że nikt na świecie nie widział śladu tak złożonego ani
tak wielkiego jak ten.

– A co powiesz na to?

Geodetka pokazała na stopień kawałek dalej.

Skierowałam światło w tamtą stronę i w osadzie zauważyłam zarys śladu


buta.

– To po prostu ślad którejś z nas – powiedziałam.

W porównaniu z tamtymi śladami był taki zwyczajny. Taki nudny.

Światło na jej kasku zakołysało się, gdy przecząco pokręciła głową.


– Nie. Zobacz.

Oświetliła moje i swoje ślady. Tamten zostawiła trzecia para butów


zmierzająca w górę schodów.

– Masz rację – powiedziałam. – Niedawno był tu ktoś jeszcze.

Geodetka zaczęła przeklinać.

Nie przyszło nam wtedy do głowy, żeby rozejrzeć się w poszukiwaniu


kolejnych śladów butów.

Z materiałów, które nam pokazano, wynikało, że pierwsza ekspedycja nie


doniosła o żadnych anomaliach w Strefie X. Uznała ją po prostu za nieskażoną,
niezamieszkaną dzicz. Gdy druga i trzecia ekspedycja nie wróciły i dowiedziano się
o ich losie, na jakiś czas przestano wysyłać tu ludzi. Po wznowieniu programu
starannie dobierano ochotników, którzy przynajmniej mogli mieć pewne
wyobrażenie o ryzyku, jakie podejmowali. Niektóre ekspedycje przyniosły lepsze
wyniki niż inne.

Jedenasta ekspedycja okazała się szczególnie trudna – a dla mnie była


trudna z powodu, co do którego nie byłam dotąd całkowicie szczera.

Mój mąż uczestniczył w jedenastej ekspedycji jako lekarz. Nigdy nie chciał
być zwykłym lekarzem, zawsze pragnął pracować w pogotowiu albo na urazówce.
Nazywał to „ratownictwem medycznym w akcji”. Do misji zwerbował go przyjaciel.
Zanim mąż zaczął jeździć karetką, pracowali razem dla marynarki wojennej. Mój
mąż nie od razu się zgodził, miał wątpliwości, ale po jakimś czasie go przekonali.
Powodowało to między nami sporo konfliktów, choć już wcześniej mieliśmy
problemy.
Wiem, że pewnie nietrudno byłoby znaleźć te wszystkie informacje, ale
mam nadzieję, że czytając moją relację, uznacie mnie za wiarygodnego,
obiektywnego świadka. Nie za kogoś, kto zgłosił się na ochotnika i znalazł w Strefie
X ze względu na zdarzenie niezwiązane z celem ekspedycji. Bo właściwie status
mojego męża jako członka ekspedycji z wielu powodów nie miał związku z
powodami, dla których się zgłosiłam.

Tylko czy po tym, co go spotkało, mogłabym zachować dystans do Strefy X?


Pewnej nocy, mniej więcej rok po tym, jak ruszył w stronę granicy, leżałam sama w
łóżku i usłyszałam, że ktoś jest w kuchni. Uzbrojona w kij do bejsbolu, wyszłam z
sypialni i włączyłam wszystkie światła w domu. Zastałam męża obok lodówki,
nadal w ubraniu z ekspedycji. Łapczywie pił mleko, aż ciekło mu po brodzie i szyi.
Żarłocznie zjadał resztki.

Zaniemówiłam. Potrafiłam się tylko na niego gapić, jakby był mirażem i


każdy mój ruch bądź słowo mogły go przemienić w nicość – albo w mniej niż
nicość.

Usiedliśmy w salonie: on na kanapie, ja w fotelu naprzeciwko.


Potrzebowałam pewnego dystansu wobec tej niespodziewanej zjawy. Nie
pamiętał, jak opuścił Strefę X, w ogóle nie pamiętał drogi do domu. Samą
ekspedycję pamiętał jak przez mgłę. Bił od niego dziwny spokój naznaczony
jedynie chwilami nieokreślonej paniki, kiedy słysząc moje pytania, uświadamiał
sobie, że jego amnezja jest czymś nienaturalnym. Okazało się, że nie pamięta też
rozpadu naszego małżeństwa, który zaczął się na długo przed kłótniami o jego
udział w ekspedycji. Po powrocie mąż miał do wszystkiego taki sam dystans, jaki
na wiele mniej lub bardziej subtelnych sposobów wypominał mi w przeszłości.

Nie mogłam tego dłużej znieść. Rozebrałam go, kazałam mu wziąć prysznic,
a potem zaprowadziłam do sypialni i zaczęliśmy się kochać. Byłam na górze.
Usiłowałam odzyskać coś z mężczyzny, którego pamiętałam, którego w
przeciwieństwie do mnie cechowały otwartość i energia, który zawsze chciał być
przydatny. Zapalonego żeglarza co roku jeżdżącego z przyjaciółmi na wybrzeże,
żeby przez dwa tygodnie uprawiać sporty wodne. Nie potrafiłam w nim znaleźć
choćby śladu tamtego człowieka.
Kiedy był we mnie, cały czas patrzył na moją twarz z miną, która mi
uświadomiła, że jednak mnie pamięta, ale jak przez mgłę. Przez chwilę mi to
jednak wystarczało. Dzięki temu wydawał się prawdziwszy, łatwiej mi było
udawać.

Jednak tylko przez chwilę. Wrócił do mojego życia zaledwie na dobę. Przyszli
po niego nazajutrz wieczorem, a potem, po poddaniu się długiemu, przewlekłemu
procesowi kontroli bezpieczeństwa, odwiedzałam go w obserwatorium aż do
końca. W tym antyseptycznym miejscu bezskutecznie go badali i poddawali
testom, by przełamać zarówno jego spokój, jak i amnezję. Witał mnie jak starą
przyjaciółkę – swego rodzaju kotwicę pozwalającą zrozumieć własne istnienie – ale
nie jak kochankę. Przyznaję, chodziłam tam z nadzieją, że zobaczę choćby iskierkę
tego, co zostało z mężczyzny, którego kiedyś znałam. Ale tak naprawdę nigdy jej
nie znalazłam. Nawet w dniu, kiedy usłyszałam, że zdiagnozowano u niego
nieoperacyjnego ogólnoustrojowego raka, wpatrywał się we mnie z lekko
zdziwionym wyrazem twarzy.

Zmarł pół roku później. Przez cały ten czas nie byłam w stanie przeniknąć
przez jego maskę, nie udało mi się w nim odnaleźć człowieka, którego znałam. Ani
poprzez bezpośrednie kontakty, ani potem, kiedy w końcu obejrzałam wywiady
przeprowadzone z nim i innymi członkami ekspedycji, którzy też umarli na raka.

Cokolwiek zaszło w Strefie X, on nie wrócił. Nie tak naprawdę.

Schodziłyśmy coraz głębiej w ciemność i musiałam zadać sobie pytanie, czy


mój mąż też czegoś takiego doświadczał. Nie wiedziałam, w jaki sposób skażenie
zarodnikami mogło wpłynąć na zmianę sytuacji. Odbywaliśmy taką samą podróż
czy może znalazł coś zupełnie innego? Jeśli było podobnie, to czym różniły się jego
reakcje od moich i jaki to miało wpływ na późniejsze wydarzenia?
Pasmo śluzu gęstniało i teraz już widziałyśmy, że czerwone drobinki to żywe
organizmy wyciekające z tego, co leżało pod spodem. Wiły się w kleistej warstwie.
Kolor tej substancji nabrał intensywności i przypominał mieniący się złoty dywan
rozwinięty przed nami, abyśmy mogły po nim stąpać w drodze na jakiś dziwny, lecz
wspaniały bankiet.

– Wracamy? – pytała któraś z nas.

A wtedy ta druga mówiła:

– Jeszcze tylko do następnego zakrętu. Jeszcze tylko kawałek.

To była próba kruchego zaufania. Próba naszej ciekawości i fascynacji, które


szły ramię w ramię ze strachem. Próba tego, czy wolałyśmy żyć w niewiedzy, czy w
niebezpieczeństwie. Kiedy ostrożnie, krok po kroku, posuwałyśmy się po tej
kleistej mazi, przeczuwałyśmy, że ciężkość naszych butów i sposób, w jaki maź
zdawała się nas spowalniać, mimo że nadal szłyśmy naprzód, w końcu mogą
doprowadzić do bezruchu. Jeśli przesadzimy.

Nagle idąca przede mną geodetka skręciła za róg i gwałtownie się cofnęła.
Popchnęła mnie z powrotem, a ja na to pozwoliłam.

– Tam coś jest – szepnęła mi do ucha. – Coś jakby ciało albo człowiek.

Nie zwróciłam jej uwagi na to, że ciało może być jednocześnie człowiekiem.

– Pisze na ścianie? – spytałam.

– Nie. Siedzi pod nią. Widziałam tylko przez chwilę.

Jej oddech za maską przyspieszył i stał się płytszy.

– Mężczyzna czy kobieta? – spytałam.

– Wydawało mi się, że to człowiek – powiedziała, ignorując moje pytanie. –


Wydawało mi się, że to człowiek. Wydawało mi się.

Ciała ciałami, ale żadne szkolenie nie zdoła cię przygotować na spotkanie z
potworem.
Nie mogłyśmy jednak wrócić na powierzchnię, nie zgłębiwszy tej nowej
tajemnicy. Nie mogłyśmy. Chwyciłam ją za ramiona i zmusiłam, żeby na mnie
spojrzała.

– Powiedziałaś, że coś, co wygląda jak człowiek, siedzi pod ścianą. Ślady


zostawiło coś innego. To tutaj musi mieć związek z obcym śladem buta. Wiesz o
tym tak samo jak ja. Możemy zaryzykować, przyjrzeć się temu czemuś, a potem
wrócić. Cokolwiek to będzie, dalej już nie pójdziemy, obiecuję.

Geodetka pokiwała głową. Myśl, że na tym się skończy, że zaraz zawrócimy,


wystarczyła, żeby ją uspokoić. Załatw tę ostatnią sprawę, a wkrótce zobaczysz
słońce.

Znowu ruszyłyśmy na dół. Schody wydawały się teraz wyjątkowo śliskie,


choć może po prostu dygotałyśmy ze strachu. Szłyśmy powoli, opierając się dla
równowagi o nagą ścianę po prawej stronie. Wieża umilkła, wstrzymała oddech,
jej tętno nagle zwolniło i rozlegało się o wiele dalej niż przedtem – albo słyszałam
jedynie szum krwi w uszach.

Za rogiem zobaczyłam jakąś postać i oświetliłam ją latarką. Gdybym wahała


się sekundę dłużej, zabrakłoby mi odwagi. To było ciało antropolożki bezwładnie
oparte o ścianę po lewej stronie, z rękami na kolanach i głową pochyloną jak w
modlitwie. Z jej ust wyciekało coś zielonego, ubranie wydawało się dziwnie
rozmyte, nieostre. Ciało emanowało leciutką, złotą, ledwie zauważalną poświatą.
Przypuszczałam, że geodetka w ogóle jej nie widzi. W żadnym z przychodzących mi
do głowy scenariuszy antropolożka nie mogła być żywa. Potrafiłam myśleć tylko o
jednym: psycholożka nas okłamała. Nagle presja związana z jej obecnością wysoko
na górze, gdzie pilnowała włazu, zaczęła mi nieznośnie ciążyć.

Wysunęłam w stronę geodetki otwartą dłoń, pokazując, że powinna zostać


tam, gdzie jest, czyli za mną, a sama ruszyłam naprzód, kierując światło w stronę
ciemności. Minęłam zwłoki, zeszłam sprawdzić, czy niżej jest pusto, a potem
pospiesznie wróciłam.

– Rozglądaj się, ja spojrzę na ciało – powiedziałam.


Nie wspomniałam o tym, że wyczułam leciutką, odbijającą się echem
zapowiedź czegoś, co powoli poruszało się jeszcze niżej.

– Więc to jednak ciało? – spytała geodetka.

Może spodziewała się czegoś o wiele dziwniejszego. Może myślała, że ta


postać tylko śpi.

– To antropolożka – powiedziałam i w gwałtownym napięciu jej ramion


zobaczyłam, jak przyswaja tę informację.

Nie mówiąc nic więcej, przeszła obok mnie i zajęła pozycję tuż nad
zwłokami, mierząc w ciemność z karabinu szturmowego.

Powoli przyklękłam obok antropolożki. Z jej twarzy zostało niewiele, na


resztkach skóry zauważyłam dziwne ślady oparzeń. Ze złamanej szczęki, która
wyglądała tak, jakby ktoś otworzył ją jednym brutalnym ruchem, wypływała
strużka zielonego pyłu, który osiadał na klatce piersiowej, tworząc kopczyk. Na
rękach ułożonych na kolanach i skierowanych wewnętrzną stroną w górę nie było
skóry, tylko jakieś cieniutkie włókna i jeszcze więcej oparzeń. Nogi wydawały się
sklejone i nadtopione, brakowało jednego buta, a drugi wylądował pod ścianą.
Wokół antropolożki leżały rozrzucone probówki, takie same, jakie miałam przy
sobie. Jej czarny gadżet ostrzegawczy roztrzaskał się kilkadziesiąt centymetrów od
ciała.

– Co jej się stało? – szepnęła geodetka.

Stojąc na straży, raz po raz rzucała w moją stronę szybkie, nerwowe


spojrzenia, jakby to, co się stało, jeszcze nie dobiegło końca. Jakby oczekiwała, że
antropolożka wróci do przerażającego życia.

Nie odezwałam się. Mogłabym jedynie powiedzieć, że nie wiem, a takie


stwierdzenie stałoby się czymś w rodzaju świadka naszej ignorancji lub
niekompetencji. Albo jednego i drugiego.
Oświetliłam latarką ścianę nad antropolożką. Napis w pewnym miejscu
zaczynał się rwać, wznosił się i opadał, by odzyskać równowagę dopiero
kilkadziesiąt centymetrów dalej.

... cienie otchłani są niczym płatki potwornego kwiatu, który zakwitnie w


czaszce i rozszerzy umysł poza granice, jakie może znieść człowiek...

– Chyba przeszkodziła twórcy tego napisu na ścianie – powiedziałam.

– On jej to zrobił? – Błagała mnie, żebym znalazła jakieś wytłumaczenie.

Nie znalazłam go, więc nie odpowiedziałam. Znowu skupiłam się na


obserwacji, a geodetka przyglądała mi się, stojąc obok.

Próbowałam myśleć jak detektyw. Uważnie obejrzałam podłogę wokół,


zauważając najpierw własne ślady na stopniach, a potem ślady geodetki. Zamazały
to, co było pod spodem, ale inne ślady pozostały widoczne. Po pierwsze, ślady
tego czegoś – bez względu na nadzieje geodetki nie mogłam o tym myśleć jak o
istocie ludzkiej – wyraźnie i gwałtownie zawróciły. Zamiast gładkiego, zsuwającego
się pasma śluzowata warstwa tworzyła jakby wir nakreślony zgodnie z ruchem
wskazówek zegara, ślady „stóp” – bo tak je po cichu nazywałam – wydłużyły się i
zwęziły wskutek tej nagłej zmiany. Na powierzchni wiru też zauważyłam ślady
butów. Sięgnęłam po but antropolożki, uważnie omijając pozostałości niedawnego
spotkania. Ślady butów na środku wiru rzeczywiście zostawiła antropolożka.
Zauważyłam, że część z nich zmierzała w górę przy prawej ścianie, jakby nasza
koleżanka się jej przytrzymywała.

W moim umyśle zaczął się kształtować obraz: antropolożka skradała się w


ciemności, by obserwować twórcę napisu. Połyskujące probówki rozrzucone
wokół jej ciała wskazywały na to, że liczyła na pobranie próbki do badań. Tylko że
to wszystko było chore i niedorzeczne. Podjęła tak wielkie ryzyko, a przecież nigdy
nie wydawała mi się impulsywna ani odważna. Stałam tam przez chwilę, potem
cofnęłam się jeszcze dalej w górę schodów i ku rozpaczy geodetki dałam jej znak,
żeby nie ruszała się z miejsca. Może gdyby znalazło się coś do zastrzelenia, byłaby
spokojniejsza, ale musiałyśmy się zadowolić wytworami naszej wyobraźni.
Dwanaście stopni wyżej, w miejscu, z którego wciąż było widać martwą
antropolożkę, znalazłam zwrócone do siebie ślady dwóch par butów. Pierwsza
należała do antropolożki. Drugiej nie zostawiłam ani ja, ani geodetka. Coś w moim
umyśle zaskoczyło i ujrzałam to wszystko w wyobraźni. W środku nocy
psycholożka obudziła antropolożkę, zahipnotyzowała ją, potem razem zeszły w
głąb wieży i dotarły aż do tego miejsca. Tu psycholożka wydała zahipnotyzowanej
antropolożce rozkaz, prawdopodobnie wiedząc, że wykonanie go oznacza
samobójstwo. Antropolożka podeszła do tego czegoś piszącego na ścianie i
spróbowała pobrać próbkę – wtedy zginęła, najprawdopodobniej w męczarniach.
Następnie psycholożka uciekła. I rzeczywiście: idąc na dół, nie zauważyłam śladów
jej butów poniżej tego miejsca.

Było mi żal antropolożki czy raczej jej współczułam? Słaba, schwytana w


pułapkę, pozbawiona wyboru.

Geodetka czekała na mnie. Była wystraszona.

– Co znalazłaś?

– Antropolożka nie była sama.

Przedstawiłam geodetce swoją teorię.

– Ale po co psycholożka miałaby to robić? – spytała. – Przecież rano


zamierzałyśmy tu zejść razem.

Czułam się tak, jakbym patrzyła na geodetkę z odległości tysiąca


kilometrów.

– Nie mam pojęcia – odrzekłam. – Ale hipnotyzuje nas wszystkie, i to nie


tylko po to, żebyśmy były spokojniejsze. Może ta ekspedycja ma inny cel, niż nam
powiedziała.

– Hipnoza – wymówiła to słowo, jakby nie miało żadnego znaczenia. – Skąd


wiesz? Skąd możesz to wiedzieć?

Geodetka wydawała się rozżalona – albo mną, albo moją teorią, nie byłam
pewna. Ale rozumiałam dlaczego.
– Bo jakimś cudem się na nią uodporniłam – powiedziałam. – Zanim tu
weszłyśmy, zahipnotyzowała cię, żeby mieć pewność, że wykonasz zadanie.
Widziałam, jak to robiła.

Chciałam się przyznać geodetce – powiedzieć jej, jak się uodporniłam – ale
czułam, że to byłby błąd.

– I nie zareagowałaś? Nawet jeśli to prawda.

Przynajmniej dopuszczała myśl, że mówię prawdę. Może jakaś resztka, jakaś


mglista pozostałość z tego epizodu została w jej głowie.

– Nie chciałam, żeby wiedziała, że nie potrafi mnie zahipnotyzować.

A poza tym pragnęłam tu zejść.

Geodetka zastanawiała się przez chwilę.

– Możesz mi wierzyć albo nie – powiedziałam. – Ale uwierz w jedno: gdy


stąd wyjdziemy, musimy być gotowe na wszystko. Może trzeba będzie
unieszkodliwić psycholożkę albo ją zabić. Nie wiemy, co planuje.

– Czemu miałaby cokolwiek planować? – spytała geodetka.

Czy w jej głosie pobrzmiewała pogarda, czy znowu tylko strach?

– Bo najwidoczniej dostała inne rozkazy niż my – wyjaśniłam, jakbym


rozmawiała z dzieckiem.

Nie odpowiedziała, a ja uznałam to za znak, że zaczęła się oswajać z tą


myślą.

– Muszę wyjść pierwsza, bo na mnie nie ma wpływu. Ty powinnaś użyć tego.


Będzie ci łatwiej oprzeć się sugestii hipnotycznej.

Dałam jej swój zapasowy zestaw zatyczek do uszu. Wzięła go z wahaniem.

– Nie – powiedziała. – Wyjdziemy stąd razem, w tym samym czasie.

– To niezbyt mądre – zauważyłam.


– Nie obchodzi mnie, czy to mądre. Nie wyjdziesz stąd beze mnie. Nie będę
siedzieć w ciemności i czekać, aż wszystko naprawisz.

Zastanowiłam się i po chwili powiedziałam:

– W porządku. Ale jeśli zobaczę, że zaczyna cię przymuszać, będę musiała ją


powstrzymać.

Albo przynajmniej spróbuję.

– O ile masz rację – zaznaczyła geodetka. – O ile mówisz prawdę.

– Mówię.

Zignorowała mnie.

– Co z ciałem?

Czy to znaczyło, że się zrozumiałyśmy? Miałam nadzieję, że tak. A może


zamierzała mnie rozbroić w drodze na górę? Może psycholożka już ją
przygotowała na taką sytuację?

– Zostawimy antropolożkę tutaj. Nie możemy się dodatkowo obciążać, a


poza tym nie wiadomo, jakie substancje skażające mogłybyśmy razem z nią
przynieść.

Geodetka pokiwała głową. Przynajmniej nie bawiła się w sentymenty. W


tym ciele nie zostało nic z antropolożki i obie to wiedziałyśmy. Bardzo się starałam
nie myśleć o ostatnich chwilach jej życia, o przerażeniu, jakie musiała czuć,
próbując wykonać narzucone jej zadanie, mimo że oznaczało śmierć. Co takiego
widziała? Na co patrzyła, zanim zapadła ciemność?.

Przed wyruszeniem w drogę powrotną wzięłam jedną z probówek


rozrzuconych wokół antropolożki. Zawierała zaledwie ślad gęstej, jakby cielistej
substancji emanującej ciemnozłotym blaskiem. Może jednak antropolożce udało
się pobrać użyteczną próbkę. Pod koniec.
Idąc w stronę światła, próbowałam się skupić na czymś innym. Nieustannie
analizowałam w myślach szkolenie, szukając jakiejś wskazówki, strzępka informacji
mogącego doprowadzić do olśnienia, które pozwoliłoby zrozumieć niedawne
odkrycia. Niczego jednak nie udało mi się znaleźć, mogłam się tylko dziwić własnej
łatwowierności, bo dotychczas myślałam, że to, co mi mówiono, ma jakieś
znaczenie. Zawsze kładziono nacisk na nasze umiejętności i wiedzę. Patrząc
wstecz, zdałam sobie sprawę, że nieustannie towarzyszył temu wyraźny zamiar
zatajania, podsuwania fałszywego tropu, ukryty pod staraniem o to, żebyśmy nie
dały się przestraszyć ani przytłoczyć.

Pierwszą zmyłką okazała się mapa – bo czymże była, jeśli nie sposobem
podkreślenia pewnych elementów i zatajenia innych? Zawsze odsyłano nas do
mapy, kazano zapamiętywać jej szczegóły. Instruktor, który nie ujawnił swojego
nazwiska, przez sześć długich miesięcy wpajał nam położenie latarni morskiej
względem obozu, liczbę kilometrów dzielących jedno skupisko ruin od drugiego.
Liczbę kilometrów wybrzeża, którą będziemy musiały zbadać. Prawie zawsze w
odniesieniu do latarni morskiej, a nie obozu. Poznałyśmy tę mapę, jej zasięg i
zawartość tak dobrze, że przestałyśmy pytać „dlaczego?”, a nawet „co?”.

Dlaczego akurat ten odcinek wybrzeża? Co może być wewnątrz latarni


morskiej? Dlaczego obóz jest w lesie, daleko od latarni, ale dość blisko wieży
(której oczywiście nie było na mapie) – i czy zawsze był w tym miejscu? Co
znajdowało się poza zasięgiem mapy? Teraz, kiedy poznałam zakres sugestii
hipnotycznej, której nas poddawano, uświadomiłam sobie, że samo skupienie się
na mapie mogło być wpojoną nam wskazówką. Że jeśli nie zadawałyśmy pytań, to
dlatego, że zaprogramowano nas tak, byśmy ich nie zadawały. Że latarnia morska,
czy to na mapie, czy w rzeczywistości, mogła być podświadomym bodźcem
aktywującym sugestię hipnotyczną – a poza tym stanowić epicentrum tego, co się
rozrosło, tworząc Strefę X.

Moje szkolenie w zakresie ekologii tego miejsca miało podobnie wyrywkowy


charakter. Przez większość czasu zaznajamiałam się z naturalnymi ekosystemami
przejściowymi, z florą i fauną oraz obcopylnością, której można było się tu
spodziewać. Poza tym intensywnie odświeżano moją wiedzę o grzybach i
porostach, która teraz, w świetle słów na ścianie, wydała mi się prawdziwym
celem tej całej nauki. Może i mapa rzeczywiście miała jedynie odwracać naszą
uwagę, ale informacje z zakresu ekologii bez wątpienia służyły przygotowaniu
mnie do pracy. Chyba że popadałam w paranoję. Jeśli jednak nie popadałam, to
znaczyło, że oni wiedzą o wieży – może zawsze o niej wiedzieli.

Od tej chwili zaczęłam nabierać coraz większych podejrzeń. Poddano nas


wyczerpującemu szkoleniu w zakresie survivalu i posługiwania się bronią – tak
męczącemu, że wieczorem przeważnie od razu szłyśmy spać do swoich
jednoosobowych kwater. Nawet kiedy kilkakrotnie trenowałyśmy razem, tak
naprawdę robiłyśmy to osobno. W drugim miesiącu zabrali nam imiona, pozbawili
nas ich. Jedyne nazwy, których używali, odnosiły się do Strefy X, i to wyłącznie w
kategoriach najbardziej ogólnych etykiet. To także był rodzaj zabiegu
zniechęcającego do zadawania pytań, na które można było wpaść, tylko znając
konkretne szczegóły. Właściwe konkretne szczegóły, a nie na przykład to, że w
Strefie X występuje sześć gatunków jadowitych węży. Wiedziałam, że to daleko
posunięte spekulacje, ale byłam w takim nastroju, że wolałam nie odsuwać na bok
nawet najbardziej nieprawdopodobnych scenariuszy.

Gdy w końcu byłyśmy gotowe do przekroczenia granicy, wiedziałyśmy


wszystko... i nie wiedziałyśmy nic.
Kiedy wyszłyśmy na powierzchnię, mrugając w słońcu, zdzierając z twarzy
maski i oddychając świeżym powietrzem, nie zastałyśmy tam psycholożki. Byłyśmy
gotowe na prawie każdy scenariusz, ale nie na jej zniknięcie. Przez chwilę czułyśmy
się zagubione, dryfowałyśmy w tym zwyczajnym dniu – niebo było tak bardzo
błękitne, kępa drzew rzucała długie cienie. Wyjęłam zatyczki z uszu i okazało się, że
w ogóle nie słyszę bicia serca wieży. Nie mogłam pojąć, jak to, co zobaczyłyśmy na
dole, mogło współistnieć z szarą rzeczywistością. Zupełnie jakbyśmy za szybko
wynurzyły się z głębin, ale o chorobę kesonową przyprawiło nas raczej
wspomnienie ujrzanych tam istot. Przeczesywałyśmy okolicę w poszukiwaniu
psycholożki, pewne, że się ukryła, i po cichu liczyłyśmy na to, że ją znajdziemy, bo
niewątpliwie miała dla nas jakieś wyjaśnienie. Po pewnym czasie ciągłe
przeszukiwanie terenu wokół wieży wydało mi się chore. Jednak przez blisko
godzinę nie potrafiłyśmy przestać.

W końcu nie dało się już zaprzeczać prawdzie.

– Nie ma jej – powiedziałam.

– Może wróciła do obozu – odrzekła geodetka.

– Zgodzisz się, że jej nieobecność świadczy o poczuciu winy? – spytałam.

Geodetka splunęła na trawę i uważnie mi się przyjrzała.

– Nie, nie zgodzę się. Może coś jej się stało. Może musiała wracać do obozu.

– Widziałaś ślady butów. Widziałaś ciało.

Wykonała gest karabinem.

– Po prostu wracajmy do obozu.

Nie umiałam odgadnąć jej zamiarów. Nie wiedziałam, czy zwraca się
przeciwko mnie, czy zwyczajnie jest ostrożna. W każdym razie wyjście na
powierzchnię dodało jej odwagi, a wolałam, kiedy była niepewna.
Po powrocie do obozu straciła jednak część determinacji. Psycholożki nie
było. Mało tego, zabrała połowę naszych zapasów i większość broni. Albo zabrała,
albo gdzieś zakopała. Wiedziałyśmy zatem, że wciąż żyje.

Musicie zrozumieć, jak się wtedy poczułam, jak musiała się poczuć
geodetka: byłyśmy naukowcami wyszkolonymi w obserwowaniu naturalnych
zjawisk i skutków działalności człowieka. Nie nauczono nas, jak reagować na
niezwykłe zjawiska. W nietypowych sytuacjach można czerpać pokrzepienie nawet
z obecności osoby, którą uważa się za wroga. Właśnie zbliżyłyśmy się do krawędzi
czegoś, co nie miało precedensu, i niespełna tydzień po rozpoczęciu misji
straciłyśmy nie tylko językoznawczynię na granicy, lecz także antropolożkę i
psycholożkę.

– Okej, poddaję się – powiedziała geodetka, rzucając strzelbę na ziemię i


opadając na krzesło przed namiotem antropolożki, gdy ja przeszukiwałam jego
zawartość. – Na razie zamierzam ci wierzyć. Chcę ci wierzyć, bo w zasadzie nie
mam innego wyjścia. Bo nie mam lepszych teorii. Co teraz zrobimy?

Nie udało mi się znaleźć żadnych wskazówek w namiocie antropolożki.


Nadal przerażało mnie to, co jej się przydarzyło. Została przymuszona do własnej
śmierci. Jeśli miałam rację, psycholożka była morderczynią.

Kiedy nie odpowiedziałam, geodetka powtórzyła swoje słowa, kładąc na nie


większy nacisk:

– Co teraz zrobimy, do diabła?

– Zbadamy próbki, które pobrałam – odparłam, wychodząc z namiotu. –


Wywołamy zdjęcia i je obejrzymy. Jutro chyba jeszcze raz zejdziemy w głąb wieży.

Geodetka roześmiała się szyderczo, próbując znaleźć odpowiednie słowa.


Przez sekundę jej twarz wyglądała tak, jakby miała się rozerwać, być może pod
wpływem wysiłku związanego z opieraniem się sugestii hipnotycznej.

– Nie – wykrztusiła wreszcie. – Nie mam zamiaru tam wracać. Poza tym to
tunel, a nie wieża.
– W takim razie co chcesz zrobić? – spytałam.

Tym razem jej słowa popłynęły szybciej, z większą determinacją, jakby


przedarła się przez jakąś barierę.

– Wrócimy do granicy i zaczekamy na wycofanie. Brakuje nam środków,


żeby to ciągnąć, jeśli jednak masz rację, psycholożka właśnie coś knuje, a
przynajmniej ogranicza się do wymyślania wymówek na nasz użytek. Jeśli nie, jeśli
nie żyje albo jest ranna, bo coś ją zaatakowało, to tylko jeszcze jeden powód, żeby
się stąd wynieść.

Zapaliła papierosa, jednego z niewielu, które dostałyśmy. Wydmuchała


nosem dwie długie smugi dymu.

– Nie jestem gotowa, żeby wracać – powiedziałam. – Jeszcze nie.

Mimo tego, co się stało, w ogóle nie byłam gotowa.

– Wolisz być tutaj. Naprawdę wolisz być tutaj, prawda? – spytała geodetka.
To w zasadzie nie było pytanie, w jej głosie pobrzmiewało jakieś politowanie albo i
niesmak. – Myślisz, że długo to jeszcze potrwa? Coś ci powiem: widziałam większe
szanse powodzenia na manewrach wojskowych zaplanowanych tak, żeby
symulować przegraną.

Nawet jeśli miała rację, powodował nią strach. Postanowiłam podkraść


psycholożce taktykę opóźniania.

– Przyjrzyjmy się temu, co przyniosłyśmy, a potem zadecydujemy, co robić.


Jutro będziesz mogła ruszyć w stronę granicy.

Znowu się zaciągnęła, rozważając moje słowa. Od granicy dzieliły nas cztery
dni marszu.

– W sumie to masz rację – powiedziała, chwilowo ustępując.

Nie podzieliłam się z nią myślą, która przyszła mi do głowy: że to może nie
być takie proste. Że prawdopodobnie zdołałaby przekroczyć granicę tylko w
abstrakcyjnym sensie, w jakim przekroczył ją mój mąż, pozbawiona tego, co
czyniło ją wyjątkową. Nie powiedziałam jej o tym, bo nie chciałam, żeby poczuła
się osaczona.

Przez resztę popołudnia oglądałam próbki pod mikroskopem na składanym


stoliku przed swoim namiotem. Geodetka zajęła się wywoływaniem zdjęć w
namiocie, który służył także za ciemnię. Frustrujący proces dla każdego, kto
przywykł do przerzucania cyfrowych zdjęć na komputer. Potem, kiedy zdjęcia
schły, przejrzała resztki map i dokumentów zostawione w obozie przez poprzednią
ekspedycję.

Próbki opowiedziały mi szereg zagadkowych dowcipów z niezrozumiałymi


puentami. Komórki biomasy tworzącej słowa na ścianie miały niezwykłą strukturę,
ale mimo to mieściły się w normie. Albo doskonale się spisywały, naśladując
pewne gatunki organizmów saprotroficznych. Zanotowałam w myślach, żeby
pobrać próbkę ściany zza tych słów. Nie miałam pojęcia, jak głęboko sięgają
korzenie włókien ani czy pod spodem nie ma węzłów, dla których te włókna były
jedynie osłoną.

Fragment tkanki organizmu w kształcie dłoni opierał się wszelkim próbom


interpretacji i – co dziwne – nie powiedział mi dosłownie nic. Mam na myśli to, że
nie znalazłam w nim żadnych komórek, a jedynie zwartą bursztynową
powierzchnię z banieczkami powietrza. Wtedy uznałam, że próbka jest
zanieczyszczona albo organizm szybko ulega rozkładowi. Inna myśl przyszła mi do
głowy za późno, żeby ją sprawdzić: może to ja, po wciągnięciu z powietrzem
zarodników tego organizmu, powodowałam jakąś reakcję próbki. Nie miałam
sprzętu medycznego, żeby przeprowadzić diagnostykę mogącą ujawnić
ewentualne zmiany, które zaszły w moim ciele albo umyśle po tamtym kontakcie.

Potem zajęłam się próbką pobraną przez antropolożkę. Z oczywistych


względów zostawiłam ją na koniec. Kazałam geodetce oddzielić fragment, położyć
go na szkiełku i zapisać, co widzi pod mikroskopem.

– Czemu? – spytała. – Czemu ja?

Zawahałam się.
– Teoretycznie... mogło dojść do skażenia.

Miała zaciętą minę, zacisnęła zęby.

– Czemu „teoretycznie” miałabyś być bardziej albo mniej skażona ode


mnie?

Wzruszyłam ramionami.

– Bez żadnego konkretnego powodu. Ale to ja pierwsza zauważyłam te


słowa na ścianie.

Spojrzała na mnie, jakbym wygadywała bzdury, a potem gorzko się


roześmiała.

– Dotarłyśmy o wiele głębiej. Naprawdę myślisz, że te maski mogły nas


ochronić przed tym, co tam się dzieje?

Myliła się – wydawało mi się, że się myli – ale jej nie poprawiłam. Ludzie
trywializują albo upraszczają dane z bardzo wielu powodów.

Nie zostało nic więcej do powiedzenia. Wróciła do swoich zadań, a ja


oglądałam przez mikroskop próbkę tego, co zabiło antropolożkę. Na początku nie
wiedziałam, na co właściwie patrzę, bo widok zupełnie mnie zaskoczył. To była
tkanka mózgowa – w dodatku nie byle jaka. Jeśli nie liczyć pewnych
nieprawidłowości, komórki miały wyraźnie ludzki charakter. Wtedy pomyślałam,
że próbka naprawdę uległa przekształceniu, lecz nawet jeśli rzeczywiście tak się
stało, to nie z powodu mojej obecności: opis geodetki przedstawiał dokładnie to,
co sama zobaczyłam, a kiedy później przyjrzała się próbce jeszcze raz,
potwierdziła, że nie zaszły w niej żadne zmiany.

Patrzyłam przez obiektyw mikroskopu, odsuwałam głowę, a potem


patrzyłam jeszcze raz, jakbym nie była pewna, czy dobrze widzę. Następnie, już
trochę spokojniejsza, wpatrywałam się w próbkę, aż w końcu zaczęła przypominać
zlepek zawijasów i kółeczek. Czy to naprawdę była ludzka tkanka? A może tylko
imitacja? Jak wspomniałam, zauważyłam pewne nieprawidłowości. Pozostawało
jeszcze pytanie, jak antropolożka pobrała tę próbkę. Po prostu podeszła do tego
czegoś z łyżką do lodów i spytała: „Czy mogę pobrać próbkę twojego mózgu?”.
Nie, próbka musiała pochodzić z obrzeży, z zewnątrz. A to oznaczało, że nie mogła
być tkanką mózgową, a zatem zdecydowanie nie była tkanką ludzką. Straciłam
punkt zaczepienia, znowu zaczęłam dryfować.

Mniej więcej w tej chwili podeszła do mnie geodetka i rzuciła na stolik


wywołane zdjęcia.

– Bezużyteczne – powiedziała.

Na każdym zdjęciu słów ze ściany widniała gmatwanina świetlistych,


rozmytych kolorów. Na pozostałych ujęciach widać było wyłącznie ciemność.
Fotografie obejmujące skrawki słów również okazały się nieostre. Wiedziałam, że
to pewnie przez powolne, miarowe oddychanie ścian, które mogły też wydzielać
ciepło albo powodować innego rodzaju zakłócenia. Ta myśl uświadomiła mi, że nie
pobrałam próbki ścian. Już wcześniej uznałam, że słowa są jakimiś organizmami.
Wiedziałam, że ściany także, ale mój mózg nadal rejestrował je jako bierną część
struktury. Po co więc miałabym pobierać próbkę?

– Właśnie – powiedziała geodetka, opacznie rozumiejąc moje przekleństwa.


– Zauważyłaś coś ciekawego w próbkach?

– Nie. Nie ma tu nic ciekawego – powiedziałam, nadal gapiąc się na zdjęcia.


– A na mapach i w dokumentach?

Geodetka prychnęła.

– Ni cholery. Nic. Chyba tylko to, że wszystko obraca się wokół latarni
morskiej: obserwowanie latarni, wyprawy do latarni, mieszkanie w tej przeklętej
latarni.

– Więc nic nie wskórałyśmy.

– Co teraz? – spytała geodetka, ignorując moje słowa.

Od razu było widać, że nie znosi zadawać tego pytania.


– Zjemy kolację – powiedziałam. – Trochę pospacerujemy, żeby sprawdzić,
czy psycholożka nie ukryła się przypadkiem w zaroślach. Zastanowimy się, co
zrobić jutro.

– Powiem ci, czego nie zrobimy. Nie wrócimy do tego tunelu.

– Do wieży.

Spiorunowała mnie wzrokiem.

Nie było sensu się z nią kłócić.

Gdy o zmierzchu jadłyśmy kolację przy ognisku, od strony słonych bagien


dobiegło znajome zawodzenie. Prawie nie zwróciłam na nie uwagi, byłam
skupiona na posiłku. Jedzenie smakowało wspaniale i nie miałam pojęcia dlaczego.
Pochłonęłam je w kilka sekund, podczas gdy zdumiona geodetka przyglądała mi się
bez słowa. Miałyśmy sobie niewiele do powiedzenia – albo i nic. Rozmowa
oznaczałaby planowanie, a żaden z moich planów by jej nie ucieszył.

Wiatr się wzmógł i zaczął padać deszcz. Każda spadająca kropla wydawała
mi się idealnym, wielofasetowym płynnym diamentem, załamującym światło
nawet w półmroku, czułam zapach oceanu i wyobrażałam sobie skłębione fale.
Wiatr był jak żywy. Wnikał we wszystkie pory mojej skóry i miał też zapach,
przynosił ziemistą woń bagiennych trzcin. Wcześniej, w ograniczonej przestrzeni
wieży, starałam się nie zwracać uwagi na tę zmianę, lecz teraz moje zmysły
wydawały się zbyt czułe, zbyt wyostrzone. Zaczynałam się do tego przyzwyczajać,
ale w takich chwilach jeszcze wyraźniej czułam, że zaledwie wczoraj byłam kimś
innym.

Pełniłyśmy wartę na zmianę. Zrezygnowanie ze snu wydawało się mniej


ryzykowne niż dopuszczenie do tego, by psycholożka niepostrzeżenie zakradła się
do obozu. Znała położenie drutu rozciągniętego nisko nad ziemią wokół tego
terenu, a nie miałyśmy czasu, żeby go zwinąć i przenieść w inne miejsce. W geście
dobrej woli pozwoliłam, żeby geodetka pierwsza stanęła na warcie.

W środku nocy przyszła mnie zawołać na drugą zmianę, ale już wcześniej
obudził mnie grzmot. Bez słowa poszła spać. Przypuszczałam, że mi nie ufa.
Pewnie po prostu nie była w stanie dłużej powstrzymać się od snu po stresujących
wydarzeniach dnia.

Deszcz padał ze wzmożoną siłą. Nie martwiłam się, że może zmieść nasz
obóz – miałyśmy wojskowe namioty, które były w stanie wytrzymać wszystko,
może oprócz huraganu – ale skoro i tak musiałam czuwać, chciałam doświadczyć
tej burzy w pełni. Wyszłam ku rzęsistym, kłującym kroplom i porywistemu
wiatrowi. Z namiotu geodetki już dobiegało chrapanie – pewnie zdarzało jej się
spać w znacznie gorszych warunkach. Słabe oświetlenie awaryjne jaśniało na
skraju obozu, zmieniając namioty w trójkątne cienie. Nawet ciemność stawała się
jakby żywsza, otaczała mnie jak coś namacalnego. Nie mogę powiedzieć, żeby jej
obecność wydawała mi się złowroga.

W tej chwili poczułam się tak, jakby to wszystko było snem: szkolenie, moje
wcześniejsze życie, świat, który zostawiłam. Żadna z tych spraw nie miała już
znaczenia. Liczyło się tylko to miejsce, tylko ta chwila – i bynajmniej nie dlatego, że
psycholożka mnie zahipnotyzowała. Ogarnięta silnymi emocjami, patrzyłam w
stronę wybrzeża przez nieregularne wąskie szpary między drzewami. Tam
gromadziła się większa ciemność, zbiegały się noc, chmury i ocean. Gdzieś dalej
była następna granica.

Wtedy zobaczyłam w tym mroku błysk pomarańczowego światła. Zaledwie


mignięcie jasności, wysoko na niebie. Zdziwiłam się, ale po chwili zdałam sobie
sprawę, że musiało pochodzić z latarni morskiej. Kiedy tak patrzyłam, światło
przesunęło się w lewo i w górę, potem natychmiast zgasło i kilka minut później
ukazało się znowu, o wiele jaśniejsze, by w końcu zniknąć na dobre. Czekałam, aż
powróci, ale na próżno. Z jakiegoś powodu im dłużej go nie było, tym większy
czułam niepokój, jakby w tym dziwnym miejscu światło – jakiekolwiek światło –
było oznaką cywilizacji.
Ostatniego dnia, który spędziłam sam na sam z mężem po jego powrocie z
jedenastej ekspedycji, też była burza. Tamten dzień przypominał sen, coś
dziwnego, a mimo to znajomego – miał znajomy rytm połączony z dziwnym
spokojem, jeszcze większym niż ten, do którego przywykłam, zanim mąż wyruszył z
misją.

W tygodniach poprzedzających ekspedycję kłóciliśmy się – i to ostro. Raz


pchnęłam go na ścianę, rzucałam w niego różnymi przedmiotami. Robiłam
wszystko, by przebić się przez zbroję determinacji, która – teraz to wiedziałam –
mogła mu zostać narzucona za pośrednictwem sugestii hipnotycznej.

– Jeśli pójdziesz – zagroziłam – możesz już nie wracać, a nawet jeśli wrócisz,
nie wiem, czy będę na ciebie czekała.

Roześmiał się, doprowadzając mnie do szału, i odrzekł:

– O, więc do tej pory zawsze na mnie czekałaś? I doczekałaś się?

Już podjął decyzję i wszelkie przeszkody dawały mu pretekst do złośliwych


dowcipów, które zresztą uwielbiał nawet bez hipnozy. Skupienie się na celu i
dążenie do niego bez względu na konsekwencje było całkowicie zgodne z jego
naturą. Pozwalał impulsowi zmieniać się w przymus, zwłaszcza jeśli uznał, że działa
na rzecz czegoś ważniejszego niż on sam. Między innymi dlatego przedłużył
kontrakt z marynarką wojenną.

Nasz związek już od jakiegoś czasu wisiał na włosku, między innymi dlatego,
że mój mąż był towarzyski, a ja wolałam samotność. Kiedyś było to źródłem naszej
siły, ale teraz już nie. Kiedyś nie tylko uważałam, że jest przystojny, lecz
podziwiałam jego pewność siebie, otwarte usposobienie, jego potrzebę
przebywania wśród ludzi – traktowałam to jak zdrową przeciwwagę dla własnej
osobowości. Poza tym miał świetne poczucie humoru i gdy spotkaliśmy się po raz
pierwszy, w zatłoczonym miejskim parku, przełamał moją powściągliwość, udając,
że obydwoje jesteśmy detektywami pracującymi nad sprawą i przyszliśmy
obserwować podejrzanego. To doprowadziło do wymyślania informacji o życiu
otaczającego nas tłumu zabieganych ludzi, a potem o sobie nawzajem.
Na początku pewnie wydawałam mu się tajemnicza – moja powściągliwość,
potrzeba samotności – nawet kiedy już myślał, że przełamał moją obronę. Albo
byłam dla niego zagadką do rozwiązania, albo po prostu uznał, że jeśli mnie lepiej
pozna, przedrze się głębiej, do tego jądra w moim wnętrzu, gdzie mieszka inna
osoba. Podczas jednej z naszych kłótni wyznał właśnie coś takiego – próbował mi
wmówić, że zgłosił się do ekspedycji „na ochotnika”, dlatego że go odepchnęłam.
Później ze wstydem cofnął te słowa. Powiedziałam mu wprost, żeby nie było
niedomówień: osoba, którą chciał lepiej poznać, nie istniała. Byłam naprawdę
tylko tym, kim wydawałam się z zewnątrz. I to się nigdy nie zmieni.

Na początku naszego związku, kiedy leżeliśmy w łóżku, co wtedy często nam


się zdarzało, opowiedziałam mężowi o basenie. Wydawał się urzeczony, chyba
nawet myślał, że czekają go następne rewelacje. Odsunął na bok elementy
świadczące o samotnym dzieciństwie i całkowicie skupił się na samym basenie.

– Ja puszczałbym na nim łódki.

– Pewnie z kapitanem Starym Pluskaczem – powiedziałam. – I wszystko


byłoby wspaniałe i cudowne.

– Nie. Wydałabyś mi się opryskliwa, uparta i ponura. Wyjątkowo ponura.

– A ty mnie niepoważny i bardzo bym chciała, żeby żółwie zatopiły ci łódkę.

– Gdyby to zrobiły, zbudowałbym jeszcze lepszą i opowiedział wszystkim o


ponurej dziewczynce, która rozmawia z żabami.

Nigdy nie rozmawiałam z żabami. Gardziłam uczłowieczaniem zwierząt.

– No więc w dzieciństwie byśmy się nie polubili. Czemu lubimy się teraz? –
spytałam.

– O, lubiłbym cię mimo wszystko – odpowiedział z szerokim uśmiechem. –


Fascynowałabyś mnie i poszedłbym za tobą wszędzie. Bez wahania.

Zatem wtedy na swój dziwny sposób do siebie pasowaliśmy. Iskrzyło między


nami, bo byliśmy zupełnie inni, i myśl, że to daje nam siłę, napawała nas dumą.
Tak bardzo i tak długo upajaliśmy się tym wyobrażeniem, że runęło dopiero po
ślubie... i z biegiem czasu niszczyło nas w przygnębiająco znajomy sposób.

Żadna z tych rzeczy – dobrych i złych – nie miała jednak znaczenia, kiedy mój
mąż wrócił z ekspedycji. O nic nie pytałam, nie wracałam do dawnych kłótni.
Tamtego ranka, obudziwszy się obok niego, wiedziałam, że nasz wspólny czas
dobiega końca.

Zrobiłam mu śniadanie, a za oknem bębnił deszcz, niebo przecinały


błyskawice. Siedzieliśmy przy kuchennym stole naprzeciwko przesuwanych
szklanych drzwi, za którymi roztaczał się widok na podwórko, i prowadziliśmy
potwornie grzeczną rozmowę przy jajkach i bekonie. On podziwiał mój nowy szary
karmnik dla ptaków i oczko wodne marszczone kroplami deszczu. Spytałam, czy się
wyspał i jak się czuje. Powtórzyłam nawet pytania z poprzedniej nocy, na przykład,
czy powrotna podróż była trudna.

– Nie – powiedział, naśladując przez chwilę swój dawny doprowadzający do


szału uśmiech. – Wcale.

– Jak długo trwała? – spytałam.

– W ogóle nie trwała.

Nie potrafiłam zinterpretować jego miny, lecz w jego pustej twarzy


dostrzegłam jakiś smutek, coś, co zostało wewnątrz i chciało nawiązać kontakt, ale
nie umiało. Odkąd znałam męża, nigdy nie był smutny ani melancholijny, więc
trochę mnie to wystraszyło.

Spytał, jak mi idą badania, więc opowiedziałam o najnowszych postępach.


Pracowałam wtedy dla firmy zajmującej się tworzeniem naturalnych produktów
rozkładających plastik i inne niebiodegradowalne substancje. Nudy. Wcześniej
pracowałam w terenie, korzystając z różnych grantów badawczych. Jeszcze
wcześniej byłam radykalną ekolożką uczestniczącą w protestach i zatrudnioną
przez organizację typu non profit, by wydzwaniać do potencjalnych darczyńców.

– A jak twoja praca? – spytałam nieśmiało, nie wiedząc, jak długo zdołam
jeszcze wokół tego krążyć, zanim ucieknę od tej całej tajemniczości.
– No wiesz – powiedział, jak gdyby go nie było tylko kilka tygodni, jakbym
była jego koleżanką, a nie kochanką, żoną. – Jak zwykle. W zasadzie nic nowego.

Łapczywie pił sok pomarańczowy – naprawdę się nim delektował i przez


parę minut w domu nie istniało nic oprócz jego przyjemności. Potem od
niechcenia spytał o inne zmiany, jakie zaszły w domu.

Po śniadaniu siedzieliśmy na werandzie i patrzyliśmy na strugi deszczu, na


kałuże tworzące się w zielnym ogródku. Trochę czytaliśmy, a potem weszliśmy do
domu i kochaliśmy się. To było coś w rodzaju monotonnego, transowego
pieprzenia, przyjemnego wyłącznie dzięki pogodzie, która otuliła nas kokonem.
Nawet gdybym wcześniej udawała, nie mogłabym sobie dłużej wmawiać, że mój
mąż jest w pełni obecny.

Potem był obiad, następnie telewizja – znalazłam dla niego powtórkę regat
załóg dwuosobowych – i znów banalne rozmowy. Spytał o niektórych przyjaciół,
ale nie umiałam mu odpowiedzieć. W ogóle się z nimi nie spotykałam. Tak
naprawdę nigdy nie byli moimi przyjaciółmi. Nie podtrzymywałam przyjaźni – po
prostu odziedziczyłam je po mężu.

Próbowaliśmy grać w grę planszową i śmialiśmy się z co głupszych pytań.


Potem ujawniły się dziwne luki w jego wiedzy i przestaliśmy. Spowiło nas dziwne
milczenie. On czytał gazetę i nadrabiał zaległości w lekturze ulubionych
magazynów, oglądał wiadomości. A może tylko udawał, że to wszystko robi.

Gdy deszcz ustał, obudziłam się po krótkiej drzemce na kanapie i


zauważyłam, że nie ma go obok mnie. Starałam się nie panikować, zaglądając do
wszystkich pomieszczeń, ale nigdzie nie mogłam go znaleźć. Wyszłam z domu i w
końcu zobaczyłam go obok budynku. Stał przed łódką, którą kupił kilka lat temu i
której nie udało nam się umieścić w garażu. To była zwykła motorówka, miała
jakieś siedem metrów, ale ją uwielbiał.

Kiedy podeszłam i wzięłam go pod rękę, miał zdziwioną, prawie zrozpaczoną


minę, jakby pamiętał, że ta łódka jest dla niego ważna, lecz nie wiedział dlaczego.
Nie spojrzał na mnie, tępo wpatrywał się w łódkę z coraz większym skupieniem.
Czułam, że usiłuje sobie przypomnieć coś ważnego. Dopiero znacznie później
zrozumiałam, że to miało związek ze mną. Że wtedy, tam mógłby mi powiedzieć
coś istotnego, gdyby tylko to sobie przypomniał. No więc staliśmy tam i choć
czułam przy sobie jego ciepło i ciężar, choć słyszałam jego miarowy oddech,
żyliśmy już osobno.

Po jakimś czasie nie potrafiłam tego dłużej znieść – czystej


niesprecyzowanej anonimowości jego cierpienia, jego milczenia. Zaprowadziłam
go z powrotem do domu. Nie powstrzymał mnie. Nie protestował. Nie próbował
obejrzeć się przez ramię, by jeszcze raz popatrzeć na łódkę. Chyba właśnie wtedy
podjęłam decyzję. Szkoda, że się nie odwrócił. Gdyby choć przez chwilę stawił
opór, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej.

Kiedy kończył jeść kolację, przyjechali po niego czterema albo pięcioma


nieoznakowanymi samochodami i vanem do prowadzenia obserwacji. Nie wpadli
znienacka, z krzykiem, kajdankami i bronią na widoku. Podeszli do niego z
szacunkiem, można by wręcz powiedzieć, ze strachem: z ostrożną delikatnością, z
jaką sięga się po niewybuch. Poszedł z nimi bez sprzeciwu, a ja pozwoliłam im
zabrać tego obcego człowieka z mojego domu.

Nie mogłam, ale też nie chciałam ich powstrzymać. Przez kilka ostatnich
godzin współistniałam z nim, coraz bardziej ulegając panice, coraz bardziej
przekonana, że to, co spotkało mojego męża w Strefie X, zmieniło go w skorupę, w
mechanicznie działający automat. W kogoś, kogo w ogóle nie znałam. Każdym
nietypowym gestem albo słowem oddalał mnie od wspomnienia człowieka,
którego kiedyś znałam, a zachowanie tego wspomnienia – mimo wszystkiego, co
się wydarzyło – było dla mnie ważne. To dlatego zadzwoniłam pod specjalny
numer, który wcześniej podał mi na wypadek wyjątkowej sytuacji: nie wiedziałam,
co mam z nim zrobić, nie potrafiłam dłużej być z nim w tym odmienionym stanie.
Szczerze mówiąc, gdy patrzyłam, jak odchodzi, czułam przede wszystkim ulgę, nie
miałam wyrzutów sumienia i nie czułam się jak zdrajczyni. Co innego mogłam
zrobić?

Jak wspomniałam, odwiedzałam go w obserwatorium do samego końca.


Nawet w hipnozie, podczas tych nagrywanych wywiadów, nie miał w zasadzie
niczego nowego do powiedzenia, chyba że to przede mną zatajono. Najbardziej
zapadł mi w pamięć monotonny smutek pobrzmiewający w jego słowach: „Bez
końca idę ścieżką od granicy do obozu. Długo to trwa i wiem, że powrót będzie
trwał jeszcze dłużej. Nikogo ze mną nie ma. Jestem zupełnie sam. Drzewa nie są
drzewami, ptaki nie są ptakami, a ja nie jestem sobą, tylko czymś, co idzie od
bardzo dawna...”.

Tak naprawdę była to jedyna rzecz, jaką w nim odkryłam po powrocie:


głęboka, niekończąca się samotność, jakby dostał prezent, ale nie wiedział, co z
nim zrobić. Prezent, który był dla niego trucizną i w końcu go zabił. Lecz czy zabiłby
mnie? To pytanie wkradało się do mojego umysłu, nawet gdy tych kilka ostatnich
razy patrzyłam mu w oczy, bezskutecznie próbując poznać jego myśli.

Wykonując coraz bardziej monotonną pracę w sterylnym laboratorium, bez


przerwy myślałam o Strefie X i o tym, że jeśli się tam nie znajdę, nigdy się nie
dowiem, jak tam jest. Że tak naprawdę nikt nie jest w stanie mi tego opowiedzieć i
nie wystarczą żadne ustne relacje. Kilka miesięcy po śmierci męża zgłosiłam się
zatem na ochotnika do ekspedycji do Strefy X. Byłam pierwszą żoną byłego
uczestnika, która to zrobiła. Chyba przyjęli mnie po trosze dlatego, żeby sprawdzić,
czy takie powiązanie cokolwiek zmieni. Albo w ramach eksperymentu. A może od
samego początku wiedzieli, że się zgłoszę?

Rano przestał padać deszcz i niebo było prawie bezchmurnym jaskrawym


błękitem. Jedynie sosnowe igły rozrzucone na naszych namiotach, brudne kałuże i
strącone na ziemię gałęzie świadczyły o nocnej burzy. Jasność udzielająca się moim
zmysłom rozlała się na klatkę piersiową. Inaczej nie potrafię tego opisać. W moim
wnętrzu była jasność, coś w rodzaju mrowiącej energii i wyczekiwania, które
wyraźnie czułam mimo braku snu. Czy w ten sposób objawiały się zachodzące we
mnie zmiany? Nawet jeśli tak, to nie miało znaczenia – nie byłam w stanie walczyć
z tym, co się ze mną działo.
W dodatku musiałam podjąć decyzję. Byłam rozdarta między latarnią
morską a wieżą. Jakaś część jasności chciała natychmiast wrócić w mrok, a logika
tego działania zależała od mojej odwagi lub jej braku. Zanurzenie się z powrotem
w wieży, bez namysłu, bez planu, byłoby aktem wiary, czystej determinacji albo
lekkomyślności, za którą nie kryje się nic więcej. Wiedziałam jednak, że w nocy
ktoś był w latarni morskiej. Pomyślałam, że jeśli psycholożka szukała schronienia i
zdołam ją tam znaleźć, mogę się dowiedzieć czegoś więcej na temat wieży, zanim
znowu do niej wejdę. Wydawało mi się to coraz ważniejsze, bo liczba związanych z
wieżą niewiadomych wzrosła dziesięciokrotnie. Dlatego jeszcze przed rozmową z
geodetką postanowiłam, że pójdę do latarni morskiej.

– Nie chcesz się dowiedzieć, czy psycholożka tam jest?

Geodetka spojrzała na mnie, jakbym powiedziała coś głupiego.

– Zabarykadowana wysoko w górze z doskonałą widocznością we wszystkich


kierunkach? W miejscu, w którym podobno jest skład broni? Wolę zostać tutaj.
Gdybyś miała trochę rozumu, zrobiłabyś to samo. Możesz się „dowiedzieć”, że nie
jest fajnie mieć w głowie dziurę po kuli. Zresztą psycholożka wcale nie musi tam
być.

Jej upór mnie drażnił. Z czysto praktycznych względów nie chciałam,


żebyśmy się rozdzieliły – to prawda, powiedziano nam, że wcześniejsze ekspedycje
przechowywały w latarni broń – i przypuszczałam, że jeśli nie będzie mnie w
pobliżu, geodetka chętniej podejmie decyzję o powrocie do domu.

– Mamy do wyboru albo latarnię, albo wieżę – powiedziałam, próbując


uniknąć problemu. – A byłoby lepiej, gdybyśmy znalazły psycholożkę, zanim znowu
zejdziemy w głąb wieży. Ona widziała, co zabiło antropolożkę. Wie więcej, niż nam
mówiła.

Pomyślałam, że za kilka dni to, co mieszka w wieży i powoli pisze na ścianie,


zniknie albo zapuści się tak daleko, że nigdy go nie znajdziemy. W mojej głowie
powstał niepokojący obraz wieży jako nieskończonej struktury o niezliczonych
poziomach wnikających coraz głębiej w ziemię.
Geodetka splotła ręce na piersi.

– Naprawdę nie rozumiesz, co? Ta misja dobiegła końca.

Czyżby się bała? A może po prostu za mało mnie lubiła i dlatego nie chciała
się zgodzić? Bez względu na przyczynę jej opór mnie rozzłościł – podobnie jak jej
zwycięska mina.

Wtedy zrobiłam coś, czego teraz żałuję.

– Nie ma potrzeby ryzykować i ponownie schodzić w głąb wieży.

Myślałam, że subtelnie zaintonowałam jedną z komend psycholożki, ale po


twarzy geodetki przebiegł dreszcz, coś w rodzaju chwilowej dezorientacji. Gdy
ustał, jej mina uświadomiła mi, że geodetka zrozumiała, co próbowałam zrobić.
Nie był to nawet wyraz zaskoczenia – potwierdziłam raczej jej wyobrażenie o
mnie, które powoli się kształtowało, a teraz okrzepło. Tym samym odkryłam, że
słowa wyzwalające sugestię hipnotyczną działają wyłącznie wtedy, gdy padają z
ust psycholożki.

– Zrobiłabyś wszystko, żeby postawić na swoim – powiedziała geodetka, lecz


prawda wyglądała tak, że to ona miała karabin.

A czym ja miałam się bronić? Tłumaczyłam sobie, że zaproponowałam taki


kurs działania, bo nie chciałam, żeby antropolożka zginęła na darmo.

Nie odpowiedziałam. Westchnęła, a potem dodała zmęczonym głosem:

– Wiesz, kiedy wywoływałam te bezużyteczne zdjęcia, w końcu


zrozumiałam. Już wiem, co najbardziej mnie gryzie. Nie to coś w tunelu, nie twoje
zachowanie ani to, co zrobiła psycholożka. Tylko ten karabin. Ten przeklęty
karabin. Rozłożyłam go, żeby go wyczyścić, i odkryłam, że jest zrobiony z
trzydziestoletnich części zebranych do kupy. Nic, co ze sobą przyniosłyśmy, nie
pochodzi z teraźniejszości. Ani nasze ubrania, ani buty. To wszystko stare śmieci.
Gówno z odzysku. Przez cały ten czas żyłyśmy w przeszłości. Coś odtwarzałyśmy.
Tylko po co? – Wydała z siebie szyderczy dźwięk. – Nawet nie wiesz, po co.
Nigdy wcześniej nie skierowała do mnie tylu słów naraz. Miałam ochotę
powiedzieć, że to spore zaskoczenie w hierarchii naszych dotychczasowych odkryć.
Ale nie powiedziałam. Pozostała mi jedynie zwięzłość.

– Zostaniesz tu, dopóki nie wrócę? – spytałam.

Tak teraz brzmiało zasadnicze pytanie. Nie spodobała mi się ani szybkość,
ani ton jej odpowiedzi.

– Jak sobie chcesz.

– Nie mów nic, czego nie potrafisz poprzeć działaniem – powiedziałam.

Już dawno przestałam wierzyć w obietnice. Imperatywy biologiczne – tak.


Obietnice – nie.

– Spierdalaj – odpowiedziała.

I tak się rozstałyśmy – ona siedziała rozparta na chybotliwym krześle,


uzbrojona w karabin szturmowy, a ja ruszyłam na poszukiwanie źródła światła,
które widziałam w nocy. Zabrałam plecak pełen jedzenia i wody oraz dwa
pistolety, sprzęt do pobierania próbek i mikroskop. Z jakiegoś powodu czułam się
bezpieczniej, mając go przy sobie. Poza tym pewna część mnie, bez względu na to,
jak bardzo próbowałam przekonać geodetkę, żeby poszła razem ze mną, ucieszyła
się z szansy na samotną eksplorację, podczas której nie trzeba być od nikogo
zależnym ani się o niego martwić.

Zanim szlak skręcił, parę razy obejrzałam się przez ramię. Geodetka nadal
siedziała na krześle i gapiła się na mnie jak na zniekształcone odbicie osoby, którą
byłam zaledwie kilka dni temu.
Teraz, kiedy milcząco i samotnie mijałam ostatnie pneumatofory sosen i
cyprysów, które zdawały się unosić na czarnej wodzie pod pokrywającym wszystko
szarym mchem, ogarnął mnie dziwny nastrój. Zupełnie jakbym przemierzała ten
krajobraz w takt żwawej, głośnej arii rozbrzmiewającej w moich uszach. Wszystko
tętniło emocjami, kipiało od nich, a ja z jakiegoś powodu nie byłam już biolożką,
lecz grzbietem fali, która rosła i rosła, lecz nigdy nie rozbijała się o brzeg. Zupełnie
nowymi oczami patrzyłam na subtelne początki grzęzawiska, słone bagna. Tam,
gdzie szlak zmieniał się w wał, po prawej rozciągały się mętne, zdławione
wodorostami jeziora, a po lewej biegł kanał. Wokół niego w labiryncie gąszczu
trzcin gubiły się mniejsze kanały pełne wody, a wyspy, oazy potarganych wiatrem
drzew, ukazywały się w oddali niczym nagłe objawienia. Zgarbione i poczerniałe
sylwetki drzew porażały na tle przepastnego, połyskliwego, złotawego brązu
trzciny. Dziwna jakość światła nad tym siedliskiem, jego bezruch, nastrój
wyczekiwania doprowadziły mnie do czegoś w rodzaju ekstazy.

Wiedziałam, że dalej stoi latarnia morska, a przed nią znajdują się ruiny
wioski, też zaznaczone na mapie. Ale na razie widziałam tylko szlak usiany
gdzieniegdzie dziwnie wymęczonymi kawałkami ciężkiego, białego drewna
wyrzuconego na brzeg i przeniesionego daleko w głąb lądu przez dawne huragany.
Wysoką trawę zamieszkiwały całe zastępy maleńkich czerwonych koników
polnych, którymi raczyło się zaledwie kilka żab, a spłaszczone trawiaste pasma
znaczyły drogi, którymi ogromne gady po kąpieli słonecznej zsunęły się z
powrotem do wody. Wyżej drapieżne ptaki lustrowały ziemię w poszukiwaniu
ofiary, krążąc, jakby kreśliły geometryczne wzory – tak doskonale kontrolowały tor
swojego lotu.

W tym kokonie bezczasowości, kiedy wcale nie zbliżałam się do latarni, choć
wciąż szłam i szłam, miałam więcej czasu, żeby pomyśleć o wieży i naszej
ekspedycji. Czułam, że do tej pory uchylałam się od odpowiedzialności, nie
traktowałam elementów znalezionych w wieży jako części ogromnej biologicznej
jedności, która może mieć ziemski charakter, ale nie musi. Rozmyślanie o tym
wszystkim na poziomie makro popsułoby mi nastrój jak lawina uderzająca w moje
ciało.

No więc... czego się dowiedziałam? Jakie poznałam szczegóły? Jakiś...


organizm... pisał żywe słowa na wewnętrznych ścianach wieży, i być może robił to
od bardzo dawna. Całe ekosystemy narodziły się i rozkwitły w tych słowach,
zależały od nich i miały umrzeć, gdy słowa wyblakną. Był to jednak efekt uboczny
tworzenia odpowiednich warunków, korzystnego siedliska. Dla mnie liczył się tylko
o tyle, o ile sposób przystosowania żyjących w tych słowach organizmów mógł mi
coś powiedzieć o samej wieży. Na przykład wchłonięte przeze mnie zarodniki,
które miały jakiś związek z widzeniem prawdy.
Ta myśl zatrzymała mnie w pół kroku pośród wysmaganej wiatrem trzciny
na grzęzawisku, wszystko wokół rozmazywało się i marszczyło. Wcześniej
założyłam, że psycholożka mnie zahipnotyzowała, żebym widziała wieżę jako
budowlę, a nie jednostkę biologiczną, i że oddziaływanie zarodników uodporniło
mnie na sugestię. A jeśli ten proces był bardziej złożony? Jeśli wieża też wywierała
jakiś wpływ – będący czymś w rodzaju obronnej mimikry – i zarodniki uodporniły
mnie na to złudzenie?

Z takiego kontekstu wyłaniało się kilka pytań i tylko nieliczne odpowiedzi.


Jaką rolę odgrywał Pełzacz? (Uznałam, że należy jakoś nazwać twórcę tych słów).
Czemu służyła jego fizyczna „recytacja”? Czy same słowa miały jakieś znaczenie,
czy też można je było zastąpić innymi? Skąd się wzięły? Jakie relacje łączyły je z
istotą z wieży? Inaczej mówiąc: czy słowa były formą symbiotycznej lub
pasożytniczej komunikacji między Pełzaczem a wieżą? Pełzacz albo był
wysłannikiem wieży, albo zaistniał niezależnie od niej i dopiero później wszedł na
jej orbitę. Bez tej przeklętej próbki pobranej ze ściany wieży nie byłam jednak w
stanie tego rozsądzić.

Dlatego znowu skupiłam się na słowach. „Tam, gdzie spoczywają dławiące


owoce, które pochodzą z ręki grzesznika...”

Osy, ptaki i inne zwierzęta często używają do budowy gniazd jakiejś


podstawowej, niezastąpionej substancji, ale poza nią wykorzystują też materiały
dostępne w najbliższym otoczeniu. To mogłoby wyjaśniać z pozoru przypadkową
naturę słów. Były jedynie budulcem i być może dlatego przełożeni zabronili nam
wnoszenia do Strefy X urządzeń zaawansowanych technologicznie, bo wiedzieli, że
mogłyby zostać użyte w nieznany i przerażający sposób przez to, co tutaj mieszka.

Gdy patrzyłam, jak błotniak zbożowy nurkuje w trzcinę i wzbija się z


powrotem, trzymając w szponach szamoczącego się królika, eksplodowało we
mnie kilka nowych myśli. Po pierwsze, że słowa – ich bieg, ich namacalny
charakter – są absolutnie niezbędne dla dobrostanu wieży, Pełzacza albo ich obu.
Widziałam wyblakłe szkielety tak wielu starych słów, że przeczuwałam jakiś
biologiczny imperatyw leżący u podłoża tej pracy. Proces pisania mógł być siłą
napędową dla reprodukcyjnego cyklu wieży albo Pełzacza. Może on był od niego
zależny, a wieża czerpała z jego pracy jakąś dodatkową korzyść? Albo odwrotnie.
Może słowa nie miały znaczenia, bo chodziło o zapłodnienie, do którego mogło
dojść dopiero po pokryciu całej ściany z lewej strony wieży ciągiem słów.

Starałam się podtrzymać w głowie dźwięki arii, ale rozmyślając o tych


wszystkich możliwościach, doświadczyłam bolesnego powrotu do rzeczywistości.
Nagle stałam się jedynie osobą, która mozolnie maszeruje przez dzicz podobną do
tych, jakie już widziałam. Było zbyt wiele zmiennych, za mało danych, a ja
formułowałam założenia, które mogły się okazać fałszywe. Po pierwsze, założyłam,
że ani Pełzacz, ani wieża nie mają inteligencji w sensie posiadania wolnej woli.
Moja teoria prokreacji miałaby sens także w tym rozszerzonym kontekście, ale
były też inne możliwości. Na przykład rola rytuału w niektórych kulturach i
społeczeństwach. Obserwując społeczne zachowania owadów, zdobyłam pewne
pojęcie na temat tej dziedziny nauki, ale bardzo mi brakowało dostępu do umysłu
antropolożki.

Jeśli nie chodziło o rytuał, pozostawały cele związane z komunikacją, tym


razem w sensie uświadomionym, a nie biologicznym. Co słowa na ścianie miały
komunikować wieży? Musiałam założyć – a przynajmniej tak mi się wydawało – że
Pełzacz nie tylko mieszkał w wieży: wynurzył się z niej i dotarł daleko, by zebrać te
słowa, a potem, zanim wrócił, musiał je jakoś przyswoić, nawet jeśli nie zrozumiał,
co znaczą. W pewnym sensie musiał się ich nauczyć na pamięć, co przecież też jest
formą asymilacji. Linijki zdań na ścianach wieży mogły być przyniesionym przez
Pełzacza dowodem, który wieża miała poddać analizie.

Istnieją jednak granice rozmyślania nawet o małym skrawku czegoś tak


doniosłego. Wciąż widzisz wznoszący się za tobą cień całości i gubisz się w
myślach, po części dlatego, że w panice uświadamiasz sobie rozmiary tego
wyobrażonego lewiatana. Musiałam to tak zostawić, w częściach, do chwili, w
której będę mogła wszystko zapisać, ujrzeć na kartce i zacząć odgadywać
prawdziwy sens. Poza tym na horyzoncie wreszcie wyrosła latarnia morska. Jej
obecność zaczęła mi ciążyć, gdy zdałam sobie sprawę, że geodetka miała rację
przynajmniej w jednej sprawie. Każdy, kto znajdował się w latarni morskiej, widział
mnie z odległości wielu kilometrów. W dodatku jasność w mojej klatce piersiowej,
ten drugi objaw oddziaływania zarodników, cały czas przybierała na sile i kiedy
dotarłam do opuszczonej wioski w połowie drogi do latarni morskiej, byłam
gotowa przebiec maraton. Nie ufałam jednak temu doznaniu. Z wielu względów
podejrzewałam, że jestem okłamywana.

Podczas szkolenia, kiedy już zauważyłam nieprzeciętny spokój członków


jedenastej ekspedycji, często myślałam o nieszkodliwych raportach z pierwszej
wyprawy. Przed słabo poznanym Wydarzeniem, które trzydzieści lat temu
oddzieliło Strefę X granicą i wystawiło ją na działanie wielu niewyjaśnionych
zjawisk, obszar ten wchodził w skład dziczy sąsiadującej z bazą wojskową. Wtedy
w tym odległym zakątku żyli jeszcze nieliczni ludzie, przeważnie małomówni
potomkowie rybaków. Niektórym ich zniknięcie mogło się wydawać zwyczajnym
objawem nasilenia procesu zapoczątkowanego wiele pokoleń wcześniej.

Pojawienie się Strefy X wywołało niepewność i dezorientację. Nadal


niewiele osób na świecie wie o jej istnieniu. W oficjalnej wersji kładziono nacisk na
lokalną katastrofę ekologiczną, do której doszło wskutek wojskowych
eksperymentów. Sączono tę bajeczkę do sfery publicznej przez kilka miesięcy, więc
ludzie, niczym żaby w podgrzewanej wodzie, oswajali się z nią powoli, uważając za
element codziennego szumu medialnego wokół postępującego zniszczenia
przyrody. Po paru latach temat stał się domeną wielbicieli teorii spiskowych i
innych środowisk o marginalnym znaczeniu. Gdy zgłosiłam się na ochotnika i
przeszłam kontrolę bezpieczeństwa, by zyskać wyrazisty obraz prawdy, idea
„Strefy X” w wielu umysłach przybrała postać mrocznej bajki, w którą nikt nie ma
ochoty za bardzo wnikać. O ile w ogóle ktokolwiek o niej myśli. Mieliśmy przecież
tyle innych problemów.

W czasie szkolenia usłyszałyśmy, że pierwsza ekspedycja wyruszyła dwa lata


po Wydarzeniu, gdy naukowcy znaleźli sposób na przekroczenie granicy. Jej
uczestnicy wyznaczyli granice obozu i sporządzili schematyczną mapę Strefy X,
potwierdzając wiele charakterystycznych punktów. Odkryli tam nieskażoną
przyrodę bez ludzi. Znaleźli coś, co można by nazwać nieprzeciętną ciszą.

– Czułem się tak, jakbyśmy byli bardziej wolni niż kiedykolwiek i


jednocześnie bardziej ograniczeni – powiedział jeden z uczestników tej ekspedycji.
– Miałem wrażenie, że mogę robić wszystko, pod warunkiem że nie przeszkadza
mi bycie obserwowanym.

Inni wspominali o euforii i skrajnym pobudzeniu seksualnym, którego nie


dało się wytłumaczyć i które zwierzchnicy ostatecznie uznali za nieistotne.

Jeśli w raportach można było zauważyć jakieś anomalie, to tkwiły one


między wierszami. Na przykład nigdy nie pokazano nam dzienników tych ludzi.
Przedstawiali swoje relacje w długich zarejestrowanych wywiadach. Wyglądało to
na dążenie do uniknięcia bezpośredniego doświadczenia, ale wtedy myślałam, że
chyba mam paranoję – nie w sensie klinicznym.

Zawarte w niektórych wywiadach opisy opuszczonej wioski wydawały mi się


niespójne. Poziom zniszczenia i zakres zmian kojarzyły się z miejscem porzuconym
o wiele wcześniej niż kilka lat temu. Jeśli jednak ktoś oprócz mnie zwrócił uwagę
na ten dziwny szczegół, jego spostrzeżenie zostało usunięte z nagrań.

Teraz jestem przekonana, że ja i reszta uczestniczek ekspedycji uzyskałyśmy


dostęp do tych nagrań z prostego powodu: w wypadku pewnego rodzaju tajnych
informacji nie ma znaczenia, co wiemy, a czego nie wiemy. Istniał tylko jeden
logiczny wniosek: doświadczenie podpowiadało naszym zwierzchnikom, że wrócą
jedynie nieliczne z nas – a może żadna.

Opuszczona osada tak się wtopiła w naturalny krajobraz wybrzeża, że


zobaczyłam ją dopiero wtedy, gdy znalazłam się tuż obok. Szlak opadł, a na dnie
doliny leżała wioska otoczona kolejnymi skarłowaciałymi drzewami. Na dwunastu
albo trzynastu domach zostało tylko kilka dachów, a wiodąca między nimi dróżka
obróciła się w spękany gruz. Kilka zewnętrznych ścian stało nadal, ciemne,
butwiejące drewno znaczyły kępy porostów, ale większość murów runęła,
ukazując dziwny obraz wnętrza: pozostałości krzeseł i stołów, dziecięce zabawki,
zgniłe ubrania, belki sufitowe, które spadły na ziemię i pokryły się mchem oraz
pnączami. Wokół unosił się ostry zapach chemikaliów, a w runie rozkładało się co
najmniej jedno zwierzę. Część domów zsunęła się z czasem do kanału po lewej
stronie i ich szkieletowe szczątki wyglądały jak stworzenia usiłujące wydostać się z
wody. Zupełnie jakby katastrofa nastąpiła sto lat temu, a to, co zostało, było
jedynie niewyraźnym wspomnieniem tamtego wydarzenia.

W tym, co kiedyś było kuchniami, salonami lub sypialniami, zauważyłam


kilka osobliwych, zniekształconych skupisk mchu albo porostów wysokich na
półtora metra. Roślinna materia przybierała kształt kończyn, głów i torsów. Jakby
nastąpił z niej wyciek zbyt ciężki dla grawitacji, który gromadził się u stóp tych
obiektów. A może tylko to sobie wyobraziłam.

Jeden z tych obrazów uderzył mnie w szczególny sposób: cztery kępy, jedna
„stojąca” i trzy rozłożone w „pozycji siedzącej”, w miejscu, które kiedyś musiało
być salonem ze stolikiem do kawy i kanapą – wszystkie zwrócone w stronę
jakiegoś punktu na drugim końcu pomieszczenia, gdzie leżały jedynie pokruszone
ceglane szczątki kominka i komina. Woń stęchlizny i iłu niespodziewanie przełamał
zapach wapna i mięty.

Nie miałam ochoty snuć spekulacji na temat tego obrazka, jego znaczenia
albo widocznego na nim elementu przeszłości. W tym miejscu nie czuło się
spokoju, odnosiło się jedynie wrażenie, że coś pozostawionego bez rozstrzygnięcia
postępuje dalej. Chciałam iść, ale najpierw pobrałam próbki. Czułam potrzebę
dokumentowania tego, co znajduję, a zdjęcie nie wydawało się wystarczające z
uwagi na to, że wcześniejsze nie wyszły. Ucięłam kawałek mchu z „czoła” jednej z
kęp. Pobrałam kilka drzazg. Zdrapałam nawet odrobinę mięsa z martwego
zwierzęcia – rannego lisa, skulonego i suchego – oraz czegoś w rodzaju szczura, co
najprawdopodobniej zdechło zaledwie parę dni temu.

Gdy tylko ruszyłam w dalszą drogę, wydarzyło się coś dziwnego. Ze


zdumieniem zobaczyłam, jak kanałem sunie w moją stronę podwójna linia
przecinająca wodę. Lornetka nie mogła mi się przydać, bo woda była
nieprzejrzysta w blasku słońca. Wydry? Ryby? Coś innego? Sięgnęłam po pistolet.

Nagle z wody wynurzyły się delfiny i ich obecność w tak nietypowym


otoczeniu była równie dziwna jak pierwsze zejście w głąb wieży. Wiedziałam, że
delfiny zapuszczają się tu czasem z oceanu, że przystosowały się do słodkiej wody.
Kiedy jednak umysł jest przygotowany na pewne możliwości, każde wyjaśnienie
wykraczające poza te oczekiwania potrafi go zaskoczyć. Po chwili ukazało mi się
coś jeszcze bardziej wstrząsającego. Gdy delfiny przepływały obok mnie, ten
płynący bliżej lekko przechylił się na bok i spojrzał na mnie okiem, które w tej
krótkiej chwili nie przypominało oka delfina. Było boleśnie ludzkie, prawie
znajome. Ułamek sekundy później zniknęło i delfiny zanurzyły się z powrotem, a ja
nie miałam możliwości ustalić, co właściwie widziałam. Stałam tam i patrzyłam, jak
bliźniacze linie znikają w głębi kanału, sunąc w stronę opuszczonej wioski. Przyszła
mi do głowy niepokojąca myśl, że przyroda wokół mnie stała się czymś w rodzaju
kamuflażu.

Trochę roztrzęsiona ruszyłam w stronę latarni, która teraz wydawała się


większa, niemal ciężka. Jej czarno-białe pasy wieńczyła czerwień nadająca całości
jakby władczy wygląd. Przed dotarciem do celu nie mogłam liczyć na żadną osłonę.
Byłam widoczna dla wszystkich albo wszystkiego, co obserwowało stamtąd
okolicę. Na tym tle musiałam wyglądać jak coś nienaturalnego, obcego. Może
nawet jak zagrożenie.

Gdy dotarłam do latarni morskiej, było już prawie południe. W czasie


marszu pamiętałam o piciu wody i przekąskach, ale mimo to się zmęczyłam. Może
zaczęłam odczuwać skutki braku snu. Poza tym na ostatnich trzystu metrach
dzielących mnie od latarni czułam napięcie, bo ciągle przypominało mi się
ostrzeżenie geodetki. Wyjęłam broń i trzymałam ją przy sobie, mimo że w starciu z
karabinem o dużym zasięgu na nic by mi się nie przydała. Nieustanie spoglądałam
na okienko w połowie zaokrąglonej czarno-białej struktury, a potem na wielkie
panoramiczne okna na górze. Wypatrywałam najmniejszego ruchu.

Latarnia morska stała tuż przed naturalnym grzbietem wydm, które


przypominały zaokrągloną falę zwróconą w stronę oceanu. Za nią rozciągała się
plaża. Z bliska odnosiło się silne wrażenie, że latarnię przekształcono w fortecę, co
sprytnie przemilczano w czasie naszego szkolenia. To wszystko tylko potwierdzało
podejrzenia, których nabrałam, będąc jeszcze daleko, bo choć tu też wybujała
trawa, wzdłuż szlaku na przestrzeni około czterystu metrów nie rosły żadne
drzewa. Zauważyłam jedynie stare pniaki. Wcześniej z odległości trzynastu
kilometrów spojrzałam przez lornetkę i zauważyłam mniej więcej trzymetrowy
zaokrąglony mur wzniesiony obok latarni od strony lądu. Od razu było widać, że
dobudowano go do głównej struktury dopiero po jakimś czasie.

Od strony morza wznosił się drugi mur, jeszcze solidniej wyglądające


umocnienie, które górowało nad rozmytą wydmą, zwieńczone pokruszonym
szkłem. Gdy podeszłam bliżej, zauważyłam blanki ze stanowiskami dla strzelców.
Całości groziło zsunięcie się z wydmy w stronę plaży. Fakt, że jeszcze do tego nie
doszło, wskazywał, że ktokolwiek zbudował ten mur, musiał wykopać głębokie
fundamenty. Wyglądało na to, że jacyś dawni obrońcy latarni morskiej prowadzili
wojnę z oceanem. Ten mur mi się nie podobał, bo świadczył o bardzo konkretnym
rodzaju obłędu.

W którymś momencie ktoś poświęcił też czas i energię, by spuścić się na


linie i jakimś mocnym klejem albo inną lepką substancją przymocować do boków
latarni ostre kawałki szkła. Te szklane sztylety zaczynały się mniej więcej na jednej
trzeciej wysokości i sięgały aż do przedostatniego poziomu, kończąc się tuż pod
przeszkloną częścią na górze. Tam znajdował się kolejny element obronny, coś w
rodzaju metalowego kołnierza, który wystawał na dobre sześćdziesiąt, a może
dziewięćdziesiąt centymetrów, wzmocniony zardzewiałym drutem kolczastym.

Ktoś bardzo się starał, by intruzi trzymali się z daleka. Pomyślałam o


Pełzaczu i o słowach na ścianie. Pomyślałam o skupieniu się na latarni morskiej
przebijającym z fragmentów notatek pozostawionych przez ostatnią ekspedycję.
Mimo tych niespójnych elementów ucieszyłam się, że dotarłam do cienia
rzucanego przez chłodny, wilgotny mur osłaniający latarnię od strony lądu. Pod
takim kątem nikt nie mógł już do mnie strzelić z góry ani z okienka pośrodku.
Sprostałam pierwszemu wyzwaniu. Jeśli psycholożka była w środku, na razie
zrezygnowała z przemocy.

Ochronny mur od strony lądu osiągnął poziom zniszczenia odzwierciedlający


lata zaniedbań. Wielki nieforemny otwór prowadził do drzwi wejściowych latarni
morskiej. Jakaś potężna siła wepchnęła je do środka i zardzewiałych zawiasów
trzymały się już tylko kawałki drewna. Fioletowe kwitnące pnącza wzięły w
posiadanie mur latarni morskiej i wiły się wokół resztek drzwi po lewej stronie. Ten
widok mnie uspokoił, bo cokolwiek tu zaszło z tak wielkim impetem, musiało się
wydarzyć dawno temu.

Widoczna w głębi ciemność wzmogła moją czujność. Dzięki planowi


pierwszego poziomu, który pokazano nam podczas szkolenia, wiedziałam, że są
tam trzy pomieszczenia, gdzieś z lewej strony zaczynają się schody prowadzące na
górę, a z prawej znajduje się zaplecze z co najmniej jednym większym pokojem.
Mnóstwo miejsca, żeby się schować.

Podniosłam kamień i rzuciłam, a właściwie poturlałam go po podłodze za


roztrzaskanymi dwuskrzydłowymi drzwiami. Zaklekotał i potoczył się po płytkach,
znikając mi z oczu. Nie usłyszałam żadnego innego dźwięku, żadnego ruchu, żadnej
sugestii oddechu innego niż mój własny. Nadal z pistoletem w ręce weszłam
najciszej, jak umiałam, przesuwając się z ramieniem przy ścianie po lewej stronie i
szukając początku schodów na górę.

Pomieszczenia na parterze były puste. Grube ściany tłumiły szum wiatru, a


światło wpadało tylko przez dwa okienka z przodu. Musiałam włączyć latarkę.
Kiedy moje oczy przywykły do tej zmiany, zaczęła we mnie narastać świadomość
zniszczenia, samotności. Fioletowe kwitnące pnącza kończyły się tuż za progiem,
nie umiały żyć w mroku. Wewnątrz nie było krzeseł. Na wyłożonej płytkami
podłodze leżała warstwa brudu i gruzu. W pomieszczeniach nie pozostały żadne
rzeczy osobiste. Na środku szerokiej otwartej przestrzeni znalazłam schody. Nikt
na nich nie stał i mnie nie obserwował, ale odniosłam wrażenie, że przed chwilą
ktoś tam był. Zastanawiałam się, czy nie zrezygnować z zaglądania do pomieszczeń
i od razu nie wejść na górę, ale uznałam to za zły pomysł. Lepiej było myśleć jak
geodetka, która przeszła wojskowe szkolenie: najpierw oczyścić teren. Z drugiej
strony, w każdej chwili ktoś mógł wejść od frontu.

Pomieszczenie na zapleczu opowiadało inną historię niż te z przodu. Moja


wyobraźnia jedynie w najszerszym, najbardziej uogólnionym sensie potrafiła
odtworzyć wydarzenia, które mogły się tam rozegrać. Ciężkie dębowe stoły
przewrócono, by utworzyć prymitywne barykady. Niektóre z nich miały mnóstwo
dziur po kulach, a inne wydawały się nadtopione albo rozszarpane przez pociski.
Za resztkami stołów ciemne rozbryzgi na ścianach i na podłodze świadczyły o
niewypowiedzianej, gwałtownej przemocy. Na wszystkim osiadł kurz wraz z
chłodnym, nijakim zapachem powolnego rozkładu. Zauważyłam szczurze odchody
i pozostałości po łóżku polowym, albo i zwykłym, które ustawiono później w
kącie... Tylko kto mógł spać pośród tych wszystkich śladów masakry? Poza tym na
jednym ze stołów ktoś wyrył swoje inicjały: „R.S. tu był”. Wyglądały świeżej niż
reszta. Jeśli człowiekowi brakuje wrażliwości, ryje swoje inicjały na pomniku ofiar
wojny. Tu śmierdziało raczej brawurą, która miała stłumić strach.

Schody czekały, więc by pokonać narastające mdłości, ruszyłam na górę.


Schowałam pistolet, bo musiałam się przytrzymywać ściany, żeby nie stracić
równowagi, ale żałowałam, że nie mam przy sobie karabinu geodetki. Czułabym
się bezpieczniej.

Wchodziło się dziwnie, czułam się zupełnie inaczej niż w wieży. Słonawe
światło na tle szarzejących ścian było lepsze niż fosforyzująca poświata, ale to, co
na nich ujrzałam, zdenerwowało mnie równie mocno, choć w inny sposób: jeszcze
więcej plam krwi, przeważnie grube smugi, jakby kilka osób wykrwawiło się na
śmierć, próbując uciec przed atakującymi z dołu. Gdzieniegdzie strużka krwi.
Gdzieniegdzie rozbryzg.

Na tych ścianach też napisano słowa, ale w niczym nie przypominały tych z
wieży. Zobaczyłam kolejne inicjały, kilka nieprzyzwoitych rysunków i zdania o
bardziej osobistym wydźwięku. Przebijały przez nie dłuższe wskazówki na temat
tego, co mogło się wydarzyć: „4 pudełka jedzenia, 3 pudełka materiałów
sanitarnych i woda pitna na 5 dni, pod warunkiem racjonowania; w razie potrzeby
kul starczy dla nas wszystkich”. Były też wyznania, których nie będę tu
dokumentowała – widziałam w nich szczerość i doniosłość słów pisanych
bezpośrednio przed uświadomieniem sobie nadchodzącej śmierci albo właśnie w
chwili nabrania tej świadomości. Tak wiele osób tak bardzo chciało
zakomunikować coś, co dało tak marny efekt.

Przedmioty znalezione na schodach... Zgubiony but... Magazynek


automatycznego pistoletu... Kilka zapleśniałych probówek, dawno zgniłych albo
wypełnionych zjełczałym płynem... Krucyfiks, który wyglądał jak zdjęty ze ściany...
Podkładka do pisania z klipsem: drewniana część zawilgotniała, a metalowy klips
pomarańczowoczerwony od rdzy... I, co najgorsze, rozpadający się pluszowy królik
z poszarpanymi uszami. Może maskotka na szczęście przemycona przez uczestnika
którejś ekspedycji. O ile wiedziałam, odkąd powstała granica, w Strefie X nie było
dzieci.

Mniej więcej w połowie latarni dotarłam do podestu, z którego


prawdopodobnie błyskało światło poprzedniej nocy. Nadal panowała cisza, na
górze nie rozlegał się żaden dźwięk. Dzięki oknom z prawej i lewej było trochę
jaśniej. W tym miejscu ślady krwi gwałtownie się urywały, choć na ścianach
widniało mnóstwo dziur po kulach. Podłogę pokrywały łuski, ale ktoś poświęcił
czas, by zgarnąć je na bok, robiąc ścieżkę ku dalszej części schodów. Z lewej leżał
stos pistoletów i karabinów – niektóre były bardzo stare, inne nie wchodziły w
skład wyposażenia wojska. Trudno było określić, czy ostatnio ktoś ich używał.
Pamiętając, co powiedziała geodetka, zastanawiałam się, kiedy znajdę garłacza
albo jakiś inny zabytek.

Poza tym w latarni morskiej były tylko kurz i pleśń, a także maleńkie
kwadratowe okienko wychodzące na plażę i trzcinę. Naprzeciw niego na gwoździu
wisiało wyblakłe zdjęcie w połamanej ramce. Pomazane szkło pękło i prawie
całkiem pokryło się plamkami zielonej pleśni. Czarno-biała fotografia ukazywała
dwóch mężczyzn stojących u podstawy latarni morskiej i dziewczynę z boku.
Wokół jednego z mężczyzn widniał zrobiony flamastrem okrąg. Ten człowiek
wyglądał na mniej więcej pięćdziesiąt lat i miał na głowie marynarską czapkę. W
jego szerokiej twarzy błyszczały bystre sokole oczy, lewe zezowało. Gęsta broda
zasłaniała wszystko z wyjątkiem zarysu mocnego podbródka. Nie uśmiechał się, ale
i nie marszczył brwi. Spotkałam już tylu latarników, że bez problemu potrafiłam
rozpoznać jednego z nich. W tym wypadku zadanie ułatwiło mi jednak to, że
człowiek widoczny na zdjęciu miał w sobie coś, co od razu skojarzyło mi się z tą
profesją – może po prostu dlatego, że kurz w dziwny sposób okalał jego twarz. A
może spędziłam w tym miejscu za dużo czasu i mój umysł szukał odpowiedzi
nawet na najprostsze pytania.

Za tą trójką widniał jasny i dobrze utrzymany zaokrąglony gruby mur latarni,


drzwi widoczne daleko z prawej strony były w dobrym stanie. Zupełnie nie
przypominały tych, które przed chwilą widziałam. Zastanawiałam się, kiedy
zrobiono to zdjęcie. Ile lat upłynęło między jego pstryknięciem a początkiem tego
wszystkiego? Jak długo latarnik trzymał się swojego rozkładu dnia i swoich
rytuałów, należał do tej społeczności, chodził do miejscowego baru albo pubu?
Może miał żonę? Może dziewczyna ze zdjęcia była jego córką? Może był lubiany?
Albo samotny? Albo po trosze taki i taki? W każdym razie żadna z tych rzeczy nie
miała już znaczenia.

Wpatrywałam się w jego wizerunek sprzed lat, próbując odgadnąć na


podstawie zapleśniałego zdjęcia, linii żuchwy tego mężczyzny i światła
odbijającego się w jego oczach, jak zareagował, jak wyglądały ostatnie godziny
jego życia. Może zdążył uciec – chociaż pewnie nie. Może nawet rozkładał się na
podłodze gdzieś w zapomnianym kącie. Albo – niespodziewanie przeszedł mnie
dreszcz – czekał na mnie na górze. W jakiejś postaci. Wyjęłam zdjęcie z ramki i
włożyłam do kieszeni. Latarnik szedł ze mną, choć trudno go było uznać za
talizman przynoszący szczęście. Opuszczając podest, odniosłam dziwne wrażenie,
że nie ja pierwsza schowałam to zdjęcie do kieszeni, że zawsze zjawi się ktoś, żeby
włożyć je tu z powrotem, żeby znów otoczyć latarnika kółkiem.

Wchodząc coraz wyżej, napotykałam kolejne ślady przemocy, ale nigdzie nie
widziałam zwłok. Im bliżej byłam szczytu, tym wyraźniej czułam, że ktoś tu
niedawno mieszkał. Smród stęchlizny ustąpił miejsca woni potu, lecz także
zapachowi kojarzącemu się z mydłem. Na schodach walało się mniej gruzu, a
ściany były czyste. Gdy pochylona szłam po ostatnich wąskich stopniach w stronę
pomieszczenia z reflektorem i nagle zobaczyłam nad sobą sufit, byłam pewna, że
gdy tam wejdę, ktoś będzie stał i się na mnie gapił.

Dlatego znowu sięgnęłam po pistolet. Lecz i tym razem nikogo nie


spotkałam – zobaczyłam tylko kilka krzeseł oraz rozklekotany stół na dywanie.
Zdziwiłam się, że gruba szyba pozostała nietknięta. Przeszklony reflektor tkwił
zmatowiały i uśpiony na środku pomieszczenia. Z wszystkich stron roztaczał się
widok na wiele kilometrów. Przez chwilę stałam i spoglądałam w kierunku, z
którego przyszłam: na szlak, który mnie tu przywiódł, na widoczny w oddali cień
mogący być wioską, a potem w prawo, na skraj grzęzawiska przechodzącego w
busz i na powykrzywiane zarośla zgnębione przez wiatr znad oceanu. To one,
kurczowo uczepione ziemi, powstrzymywały erozję i tworzyły zaporę dla wydm
oraz rosnących dalej nadmorskich traw. Lekko opadający teren prowadził stamtąd
ku połyskliwej plaży, morskiej pianie i falom.

Gdy spojrzałam po raz drugi, niedaleko obozu, pośród mokradeł i dalekich


sosen, ujrzałam smugi czarnego dymu, które mogły oznaczać cokolwiek. Poza tym
mniej więcej w miejscu, gdzie była wieża, zobaczyłam jasność, coś w rodzaju
załamanego fosforyzującego światła, o którym nie byłam w stanie myśleć.
Poruszyło mnie to, że je widzę, że czuję z nim pokrewieństwo. Byłam przekonana,
że nikt, kto tutaj został – ani geodetka, ani psycholożka – nie jest w stanie
zobaczyć tego wysypu niewytłumaczalnych zjawisk.

Skupiłam się na krzesłach i stole, szukając czegoś, co dałoby mi wgląd w...


cokolwiek. Mniej więcej pięć minut później przyszło mi do głowy, żeby odsunąć
dywan. Pod nim znalazłam ukryty kwadratowy właz o boku długości około stu
dwudziestu centymetrów. Zasuwa była wpasowana w drewno podłogi. Odsunęłam
stół, powodując tak potworne szuranie, że aż zacisnęłam zęby. Potem szybko, w
razie gdyby ktoś czekał na dole, otworzyłam właz i krzyknęłam coś niedorzecznego
w rodzaju: „Mam broń!”. Mierząc z pistoletu, przyświecałam sobie latarką
trzymaną w drugiej ręce.

Niewyraźnie poczułam, że ciężki pistolet spada na ziemię, a latarka drży mi


w dłoni. Jakimś cudem udało mi się jej nie upuścić. Nie mogłam uwierzyć w to, co
zobaczyłam, czułam się zagubiona. Za włazem ukazało się pomieszczenie głębokie
na jakieś pięć metrów i szerokie na dziesięć. Najwyraźniej psycholożka była tu
przede mną, bo zauważyłam jej plecak, kilka sztuk broni, butelki z wodą i wielką
latarkę z lewej strony. Nigdzie nie było jednak widać jej samej.

Tym, co zaparło mi dech w piersiach, co podziałało jak cios w brzuch i


powaliło mnie na kolana, była wypełniająca prawie całe pomieszczenie ogromna
sterta, coś w rodzaju obłędnego stosu. Patrzyłam na górę papieru zwieńczoną
setkami dzienników – takich jak te, które dostaliśmy do zapisywania swoich
spostrzeżeń w Strefie X. Na okładce każdego z nich widniał tytuł pracy. Okazało
się, że wszystkie są wypełnione zapiskami. I było ich znacznie, znacznie więcej, niż
zdołaliby zapisać członkowie zaledwie dwunastu ekspedycji.

Czy naprawdę jesteście w stanie sobie wyobrazić, jak się czułam,


spoglądając w tę ciemną przestrzeń i widząc coś takiego? Może i jesteście. Może
właśnie sami na to patrzycie.

Moja trzecia i najlepsza praca w terenie zadana w college’u wymagała


dotarcia do odległego miejsca na Zachodnim Wybrzeżu, do bardzo oddalonego od
cywilizacji skrawka ziemi wygiętego jak hak, gdzieś między klimatem
umiarkowanym a arktycznym. Ziemia wypluła tam ogromne formacje skalne,
wokół których dawno temu wyrósł las deszczowy. W tamtym świecie zawsze
panowała wilgoć, rocznie spadało ponad sto siedemdziesiąt pięć centymetrów
deszczu i brak kropel wody na liściach wydawał się czymś wyjątkowym. Powietrze
było tak zadziwiająco czyste, a roślinność tak gęsta, tak soczyście zielona, że każdy
spiralny kawałek paproci zdawał się zaprojektowany po to, bym czuła się
pogodzona ze światem. W lasach żyły niedźwiedzie, pantery i łosie oraz mnóstwo
gatunków ptaków. Ryby w strumieniach nie miały w sobie rtęci i były ogromne.
Zamieszkałam niedaleko wybrzeża w wiosce liczącej około trzystu
mieszkańców. Wynajęłam chatkę obok domu na wzgórzu, który od pięciu pokoleń
należał do rybaków. Teraz właścicielami byli mąż i żona, ludzie bezdzietni.
Cechowała ich ogromna lakoniczność, powszechna na tym terenie. Nie zawarłam
tam żadnych przyjaźni i nie byłam pewna, czy wieloletni sąsiedzi są tam ze sobą
zaprzyjaźnieni. Oznaki przyjacielskości i koleżeństwa widywało się wyłącznie po
kilku kuflach piwa w miejscowym pubie, do którego chodzili wszyscy mieszkańcy.
Zdarzała się w nim jednak także przemoc, więc przeważnie go omijałam. To było
cztery lata wcześniej, zanim poznałam swojego przyszłego męża. Wtedy w
zasadzie nie szukałam jeszcze niczego u nikogo.

Miałam mnóstwo zajęć. Codziennie jechałam piekielnie krętą drogą,


naznaczoną koleinami i niebezpieczną nawet, gdy było sucho, a ona prowadziła
mnie do miejsca zwanego po prostu Skalistą Zatoką. Tam, za dzikimi plażami,
rozciągały się połacie magmy polerowane od milionów lat i poznaczone basenami
pływowymi. Rano w porze odpływu robiłam zdjęcia, wykonywałam pomiary i
katalogowałam znalezione żywe organizmy. Czasem czekałam na początek
przypływu, brodziłam w kaloszach i moczyły mnie fale rozpryskujące się na
krawędzi skał.

W tamtych basenach pływowych występowały gatunki małży niespotykane


nigdzie indziej, żyjące w symbiozie z rybą zwaną gartnerem na cześć jej odkrywcy.
Czaiło się tam też kilka gatunków ślimaków morskich i ukwiałów oraz mała twarda
kałamarnica, którą, wystrzegając się jej naukowej nazwy, przezwałam Świętym
Wojownikiem z uwagi na niebezpieczną melodię białej, połyskliwej poświaty
upodabniającej jej płaszcz do papieskiej czapki.

Chętnie spędzałam tam długie godziny, obserwując życie ukryte w basenach


pływowych, i czasem nie posiadałam się ze zdumienia, że otrzymałam taki prezent:
nie tylko mogłam się całkowicie zatracić w chwili obecnej, ale także żyć w
samotności, a podczas studiów niczego więcej nie pragnęłam, to był mój wstęp do
osiągnięcia stanu, w jakim jestem teraz.

Nawet wtedy, wracając do chatki, rozpaczałam nad zbliżającym się końcem


tego szczęścia. Bo wiedziałam, że to się kiedyś skończy. Grant badawczy przyznano
tylko na dwa lata, a zresztą kto by się dłużej przejmował małżami. Poza tym moje
metody naukowe rzeczywiście bywały ekscentryczne. Właśnie takie myśli
przychodziły mi do głowy, kiedy zbliżała się data końcowa, a szanse na
przedłużenie grantu coraz bardziej malały. Wbrew rozsądkowi zaczęłam częściej
przesiadywać w pubie. Budziłam się rano z ciężką głową, czasem właśnie
wychodził ktoś, kogo wprawdzie znałam, ale i tak był mi obcy, a ja uświadamiałam
sobie, że jestem o jeden dzień bliżej końca tego wszystkiego. Było w tym
wszystkim także poczucie ulgi – nie aż tak silne jak smutek, po prostu myśl
sprzeczna z całą resztą moich emocji – że dzięki temu nie stanę się osobą, którą
miejscowi widują na skałach i nadal traktują jak outsiderkę. „A, to tylko stara
biolożka. Jest tu od wieków, odbija jej od badania tych małży. Gada do siebie,
mamrocze pod nosem w barze, a jeśli powiesz do niej miłe słowo...”

Gdy zobaczyłam te setki dzienników, przez dłuższą chwilę czułam się tak,
jakbym mimo wszystko została tą starą biolożką. Właśnie w taki sposób
szaleństwo świata próbuje cię ujarzmić: od zewnątrz ku wnętrzu, zmuszając do
życia w swojej rzeczywistości.

Rzeczywistość wdziera się także na inne sposoby. W pewnym momencie


naszego związku mój mąż zaczął mnie nazywać Ptasim Duchem, drocząc się ze
mną za karę, że nie byłam wystarczająco obecna w jego życiu. Mówił to, lekko
unosząc kącik ust w słabym uśmiechu, ale w jego oczach widziałam wyrzut. Jeśli
szliśmy do baru z jego przyjaciółmi, co było jedną z jego ulubionych rozrywek,
wyduszałam z siebie tylko tyle, ile mógłby wydusić więzień podczas przesłuchania.
W zasadzie to nie byli moi przyjaciele, ale poza tym nie miałam zwyczaju ucinać
sobie niezobowiązujących – ani zobowiązujących – pogawędek. Polityka
interesowała mnie tylko o tyle, o ile oddziaływała na środowisko. Nie byłam
religijna. Wszystkie moje hobby sprowadzały się do pracy. Żyłam dla pracy i
doskonale się czułam dzięki mocy takiej koncentracji, która zresztą miała głęboko
osobisty wydźwięk. Nie lubiłam opowiadać o swoich badaniach. Nie malowałam
się, nie obchodziły mnie nowe buty ani najmodniejsza muzyka. Przyjaciele męża z
pewnością uważali mnie za milczka, albo i gorzej. Może nawet sądzili, że jestem
mało wyrafinowana albo „zaskakująco niewykształcona”, jak powiedział któryś z
nich, choć nie jestem pewna, czy miał na myśli mnie.
Lubiłam chodzić po barach, ale nie z powodów, dla których lubił to mój mąż.
Uwielbiałam wieczorne, narastające powoli uczucie odurzenia, mój umysł krążył
wokół jakiegoś problemu, jakichś danych. Sprawiałam wrażenie osoby
towarzyskiej, choć istniałam tylko na uboczu. Mimo to mąż za bardzo się mną
przejmował, a moja potrzeba samotności psuła mu radość z rozmawiania z
przyjaciółmi, przeważnie współpracownikami ze szpitala. Gdy siedziałam z boku i
piłam nierozcieńczoną whisky, widziałam, jak milknie w pół zdania, spogląda na
mnie w poszukiwaniu jakiejś oznaki zadowolenia. „Ptasi Duchu – pytał później –
dobrze się bawiłaś?” Kiwałam głową i się uśmiechałam.

Mnie największą frajdę sprawiało wymykanie się z domu, żeby obserwować


basen pływowy, próbować zrozumieć złożoność żyjących tam istot. Postrzegałam
jedzenie przez pryzmat ekosystemu i siedliska, orgazm był dla mnie nagłym
uświadomieniem współbrzmienia żywych organizmów. Obserwacja zawsze
znaczyła więcej niż interakcja. Mój mąż chyba o tym wszystkim wiedział. Ale nigdy
nie potrafiłam tego dobrze wyrazić, mimo że naprawdę próbowałam, a on
naprawdę słuchał. Pod innymi względami byłam jednak czystą ekspresją. Teraz
uważam, że moim jedynym darem albo talentem było to, że miejsca odciskały się
we mnie, a ja z łatwością stawałam się ich częścią. Nawet bar był rodzajem
ekosystemu, aczkolwiek prymitywnego: ktoś wchodzący do środka, ktoś inny niż
mój mąż, mógł mnie tam zobaczyć i bez problemu sobie wyobrazić, że jestem
szczęśliwa w swojej małej bańce milczenia. Bez problemu uwierzyłby, że pasuję do
tego miejsca.

Mąż w pewnym sensie chciał mojej asymilacji, ale sam, jak na ironię, pragnął
się wyróżniać. Na widok ogromnej sterty dzienników pomyślałam między innymi o
tym, że z uwagi na tę cechę nie nadawał się do jedenastej ekspedycji. Że w masie
relacji tak wielu osób jego spostrzeżenia nie miały szans się wyróżniać. Że w końcu
zredukowano go do stanu bliskiego mojemu stanowi.

Te dzienniki, cienkie kamienie nagrobne, jeszcze raz skonfrontowały mnie ze


śmiercią męża. Bałam się znaleźć jego dziennik, bałam się poznać jego prawdziwą
treść, nie to bezpłciowe, sztampowe mamrotanie, które po jego powrocie usłyszeli
nasi zwierzchnicy.
– Ptasi Duchu, kochasz mnie? – szepnął raz w ciemności przed wyjazdem na
szkolenie przygotowujące do ekspedycji, mimo że sam był wtedy duchem. – Ptasi
Duchu, potrzebujesz mnie?

Kochałam go, ale nie potrzebowałam, i myślałam, że właśnie tak powinno


być. Ptasi duch może być w jednym miejscu jastrzębiem, w innym krukiem,
zależnie od kontekstu. Wróbel, który jednego ranka pędzi ku błękitnemu niebu,
może w pół drogi zmienić się w rybołowa. Tak to tutaj wyglądało. Nie istniały
powody wystarczająco potężne, by stłumić moje pragnienie życia w zgodzie z
pływami, następstwem pór roku i rytmami rządzącymi wszystkim, co mnie
otaczało.

Dzienniki i inne materiały tworzyły pleśniejącą stertę wysoką na jakieś cztery


metry i szeroką na ponad pięć, która na dole miejscami wyraźnie przeszła w
kompost, papier zgnił. O te archiwa dbały żuki i rybiki oraz maleńkie czarne
karaluchy nieustannie poruszające czułkami. Niedaleko podstawy zauważyłam
wylewające się bokami szczątki zdjęć i dziesiątek zepsutych kaset
magnetofonowych, zmieszanych z rozkładającymi się kartkami. Tu też zauważyłam
ślady bytności szczurów. Wiedziałam, że aby cokolwiek znaleźć, muszę zejść na tę
stertę po drabinie przybitej do krawędzi włazu i pobrodzić w grząskiej górze
rozkładającego się papieru. Ta sceneria w niejasny sposób nawiązywała do
fragmentu napisu ze ściany wieży: ... nasiona śmierci, by dzielić się nimi z
robactwem, co gromadzi się w ciemności i otacza świat mocą swego życia...

Przewróciłam stół i położyłam go w poprzek wąskiego zejścia na schody. Nie


miałam pojęcia, gdzie się podziała psycholożka, ale nie chciałam dać się zaskoczyć
ani jej, ani nikomu innemu. Gdyby ktoś spróbował odsunąć stół, usłyszałabym to i
miałabym czas wspiąć się na górę, by powitać go z pistoletem w ręku. Poza tym
wypełniało mnie doznanie, które z perspektywy czasu mogę przypisać narastającej
we mnie jasności: czułam w sobie dziwną obecność napierającą na wszystkie
zmysły i przenikającą je. Nieoczekiwanie i bez żadnego konkretnego powodu
przebiegały mnie ciarki.

Nie spodobało mi się, że psycholożka ukryła swój sprzęt i większość broni w


pomieszczeniu z dziennikami. Na razie musiałam jednak zapomnieć o tej zagadce i
o pobrzmiewających jeszcze echach wstrząsu wywołanego świadomością, że
większość szkolenia, któremu poddało nas Southern Reach, opierała się na
kłamstwie. Gdy zeszłam ku tej chłodnej, ciemnej, zamkniętej przestrzeni na dole,
jeszcze wyraźniej poczułam rozpierającą mnie jasność. Trudno było ją ignorować,
bo nie wiedziałam, co oznacza.

Światło mojej latarki w połączeniu ze światłem wpadającym przez otwarty


właz ujawniło, że ściany tego pomieszczenia były gęsto pokryte żłobkowaniem
pleśni, która miejscami tworzyła zmatowiałe czerwone i zielone pasma. Z dołu
widziałam wyraźniej, że ze sterty wylewały się drobne fale i pagórki papieru.
Podarte kartki, pogniecione kartki, wypaczone i mokre okładki dzienników. Można
było powiedzieć, że historia badania Strefy X powoli obraca się w Strefę X.

Na początku sięgałam po pierwsze dzienniki z brzegu, wybierałam je losowo.


Na pierwszy rzut oka w większości opisywano dość zwyczajne zdarzenia, takie jak
te relacjonowane przez pierwszą ekspedycję... która nie mogła być pierwszą
ekspedycją. Część dzienników była niezwykła choćby dlatego, że opatrzono je
bardzo odległymi datami. Ile ekspedycji tak naprawdę przekroczyło granicę? Ile
informacji fałszowano i zatajano, i od jak dawna? Czy „dwanaście” ekspedycji
odnosiło się wyłącznie do ostatniego cyklu długotrwałego wysiłku, a pominięcie
reszty było konieczne, by stłumić wątpliwości przyszłych ochotników?

Znalazłam tam również udokumentowane na przeróżne sposoby relacje,


które nazwałam przedekspedycyjnymi. Były to leżące głęboko archiwa na kasetach
magnetofonowych, nadgryzione zębem czasu zdjęcia i rozkładające się teczki
pełne dokumentów, które zauważyłam już z góry – całość przyciśnięta ciężarem
dzienników. Wszystko przenikał ziemisty zapach wilgoci, zawierający ostry smród
rozkładu, który ujawniał się w pewnych miejscach, a w innych nie. Oszałamiająca
masa napisanych na maszynie, wydrukowanych i zanotowanych odręcznie słów
piętrzyła się w mojej głowie obok niewyraźnych obrazów przypominających
mentalną kopię tej sterty. Te wszystkie rupiecie chwilami prawie mnie
obezwładniały, choć jeszcze nie zaczęłam się zastanawiać nad różnymi
sprzecznościami. Czułam, jak ciąży mi zdjęcie w kieszeni.

Ustanowiłam kilka zasad, jakby mogły mi jakoś pomóc. Zignorowałam


dzienniki, które zapisano stenograficznie, i nie próbowałam odcyfrować tych, w
których najwidoczniej zastosowano jakiś kod. Niektóre zaczęłam czytać od
początku, ale potem ograniczyłam się do ich przeglądania. Takie wyrywkowe
czytanie chwilami okazywało się jeszcze gorsze. Natrafiłam na strony z opisami
niewyobrażalnych czynów, których nadal nie jestem w stanie wyrazić słowami. Na
fragmenty, w których wspominano o okresach „remisji” i „zastoju”, a później o
„zaognieniu” i „potwornych przejawach”. Bez względu na to, jak długo istniała
Strefa X i ile ekspedycji tu przybyło, na podstawie tych relacji mogłam stwierdzić,
że jeszcze zanim powstała granica, na wybrzeżu działy się dziwne rzeczy. Istniała
Protostrefa X.

Niektóre pominięcia niepokoiły mój umysł równie mocno jak


niedwuznaczne opisy. Autor jednego z dzienników, mocno zniszczonego przez
wilgoć, skupiał się wyłącznie na cechach jakiegoś ostu z lawendowymi kwiatami,
który porastał tereny między lasem i grzęzawiskiem. Strona po stronie opisywał
zetknięcie się z pierwszym, a potem z drugim przedstawicielem tego gatunku,
dodając najdrobniejsze szczegóły na temat owadów i innych stworzeń
zamieszkujących to mikrosiedlisko. Obserwator ani razu nie oddalił się choćby na
krok od tej konkretnej rośliny i ani razu nie zboczył z tematu, by napisać coś o
obozie albo własnym życiu. Po chwili ogarnął mnie niepokój, poczułam jakąś
straszliwą obecność unoszącą się w tle tych wpisów. Ujrzałam Pełzacza albo jakiś
jego substytut majaczący w przestrzeni tuż za tym ostem i skupienie się autora
dziennika na jednej roślinie wydało mi się sposobem radzenia sobie z
przerażeniem. Każdy kolejny opis ostu wywoływał u mnie dreszcz sięgający coraz
bardziej w głąb kręgosłupa. Gdy ostatnia część dziennika zmieniła się w wilgotną
miazgę zapaćkaną atramentem, prawie poczułam ulgę, że pozbyłam się tych
niepokojących powtórzeń, bo opisy miały w sobie coś hipnotyzującego,
transowego. Bałam się, że będę tu stać przez całą wieczność i bez końca czytać ten
dziennik, aż upadnę na podłogę i umrę z pragnienia albo głodu.

Zaczęłam się zastanawiać, czy brak odniesień do wieży też pasuje do mojej
teorii, do takiego pisania między wierszami: ... w czarnej wodzie przy słońcu
świecącym o północy owoce te dojrzeją...

Potem, wśród kilku banalnych albo niezrozumiałych egzemplarzy, znalazłam


dziennik, który zupełnie nie przypominał mojego. Pochodził z czasów przed
pierwszą ekspedycją, ale już po ustanowieniu granicy, i pisano w nim o
„budowaniu muru”, którym najwyraźniej nazywano umocnienie zwrócone w
stronę oceanu. Na następnej stronie uderzyły mnie dwa słowa wplecione w
ezoteryczno-meteorologiczne interpretacje: „odpieranie ataku”. Uważnie
przeczytałam kilka następnych wpisów. Na początku autor w ogóle nie nawiązywał
do natury ataku ani tożsamości atakujących, ale pisał, że agresja przyszła od strony
oceanu i „uśmierciła czworo z nas”, choć mur wytrzymał. Później narastało
poczucie rozpaczy. Czytałam:

[...] pustkowie znowu nadciąga od strony oceanu razem z dziwnymi


światłami i morskim życiem, które w czasie przypływu tłucze w nasz mur. Nocą ich
wysłannicy próbują teraz wpełznąć przez szczeliny w naszych murach obronnych.
Mimo to się trzymamy, ale kończy nam się amunicja. Część z nas chce opuścić
latarnię, spróbować uciec na wyspę albo w głąb lądu, ale dowódca mówi, że ma
inne rozkazy. Morale upada. Nie wszystko, co nas spotyka, można racjonalnie
wytłumaczyć.

Wkrótce relacja się urwała. Była wyraźnie oddalona od rzeczywistości,


przypominała zbeletryzowaną wersję prawdziwego wydarzenia. Próbowałam
sobie wyobrazić, jak mogła wyglądać Strefa X tak dawno temu. Nie potrafiłam.

Latarnia morska przyciągała członków ekspedycji jak statki, które niegdyś


pomagała bezpiecznie przeprowadzić przez przybrzeżne cieśniny i rafy. Mogłam
jedynie potwierdzić swoje wcześniejsze domysły, że dla większości z nich latarnia
morska była symbolem, potwierdzeniem starego porządku i dzięki swojej
widoczności na horyzoncie stwarzała złudzenie bezpiecznego schronienia. To, że
zawiodła zaufanie, uwidaczniało się w moich znaleziskach na dole. A jednak mimo
że część z nich musiała o tym wiedzieć, wciąż tutaj przychodzili. Z nadzieją. Z wiarą.
Z głupoty.

Zaczęłam sobie uświadamiać, że jeśli w ogóle chcesz walczyć, musisz


wypowiedzieć partyzancką wojnę wszystkim siłom zamieszkującym Strefę X.
Musisz się wtopić w krajobraz albo, jak autor kroniki o oście, jak najdłużej udawać,
że ich tu nie ma. Uznanie ich istnienia, próba nadania im nazwy mogła być formą
zaproszenia ich do środka. (Przypuszczam, że z tego samego powodu nadal
nazywałam zachodzące we mnie zmiany „jasnością”, bo zbyt szczegółowa analiza
tego stanu – jego określenie ilościowe albo empiryczne podejście do czegoś, nad
czym miałam tak niewielką kontrolę – nadałoby mu zbyt wielką realność).

Na widok ogromu materiału, który przed sobą miałam, wpadłam w panikę i


dzięki temu skupiłam się jeszcze bardziej: postanowiłam szukać wyłącznie zdań
identycznych jak słowa na ścianie wieży albo podobnych do nich brzmieniem.
Przypuściłam bardziej bezpośredni atak na górę papieru, zabrnęłam na środek.
Kwadrat światła nade mną przekonywał, że to nie jest suma mojego istnienia.
Grzebałam jak szczur albo rybik, zanurzyłam ręce w tej bezładnej masie i
wyjmowałam to, na czym zacisnęły mi się dłonie. Czasem traciłam równowagę i
zakopywałam się w papierach, siłowałam się z nimi, zapach rozkładu wypełnił
moje nozdrza, czułam jego smak na języku. Ktoś patrzący na mnie z góry uznałby,
że jestem niezrównoważona, wiedziałam o tym, nawet gdy oddawałam się temu
gorączkowemu, daremnemu działaniu.

To, czego szukałam, znalazłam jednak w większej liczbie dzienników, niż


sądziłam. Zwykle było to tamto pierwsze zdanie: Tam, gdzie spoczywają dławiące
owoce, które pochodzą z ręki grzesznika, przyniosę nasiona śmierci, by dzielić się
nimi z robactwem...

Często ukazywało się nabazgrane na marginesie albo w inny sposób


oderwane od otaczającego go tekstu. Odkryłam, że raz widniało na ścianie latarni
morskiej i „szybko je zmyliśmy”, choć nie podano powodu. Innym razem ktoś
ozdobionym zawijasami charakterem pisma wspominał o „tekście w dzienniku
pokładowym, który przypomina fragment ze Starego Testamentu, ale nie pochodzi
z żadnego psalmu, który bym pamiętał”. Czy mogło chodzić o coś innego niż napis
Pełzacza? ... By dzielić się nimi z robactwem, co gromadzi się w ciemności i otacza
świat mocą swego życia...

Żadna z tych rzeczy nie przybliżyła mnie jednak do zrozumienia „dlaczego”


albo „kto”. Wszyscy błądziliśmy w ciemności, bazgrząc w dziennikach, i jeśli
kiedykolwiek czułam ciężar swoich poprzedników, to właśnie tu i teraz, zagubiona
w tym wszystkim.

W pewnej chwili poczułam, że jestem tak przytłoczona, że nie dam rady


tego ciągnąć, że nie potrafię już nawet działać jak automat. Tych informacji było
zbyt wiele, podano je w zbyt anegdotycznej formie. Mogłam przeszukiwać te
strony latami i być może nigdy nie zgłębiłabym właściwych tajemnic, a przy tym
utknęłabym w pułapce ciągłego zastanawiania się, od jak dawna istnieje to
miejsce, kto zostawił tu pierwsze dzienniki, dlaczego inni szli za jego przykładem,
aż w końcu to pisanie stało się równie nieubłagane jak dawno zakorzeniony rytuał.
Jaki impuls nimi kierował, jaki fatalizm? Na pewno wiedziałam chyba tylko to, że
brakowało dzienników niektórych ekspedycji i niektórych członków ekspedycji, że
rejestr był niekompletny.

Poza tym czułam, że muszę wrócić do obozu przed zmrokiem albo zostać w
latarni morskiej. Nie podobała mi się perspektywa powrotu w ciemności, a
gdybym nie wróciła, nie miałam gwarancji, że geodetka mnie nie zostawi i nie
spróbuje sama przekroczyć granicy.

Postanowiłam podjąć ostatni wysiłek. Z ogromnym trudem wspięłam się na


wierzchołek sterty, starając się nie zmieniać po drodze położenia dzienników.
Sterta pod moimi butami przypominała rozdrażnionego, poruszającego się
potwora, który podobnie jak piasek wydm na zewnątrz odpowiadał na moje kroki
analogicznym, lecz przeciwnym ruchem. Mimo to dotarłam na górę.

Tak jak przypuszczałam, dzienniki na górze były nowsze, i natychmiast


znalazłam te zapisane przez członków ekspedycji mojego męża. Czując ucisk w
żołądku, grzebałam dalej, wiedząc, że na pewno znajdę to, czego szukam – i
miałam rację. Zauważyłam go szybciej, niż przypuszczałam: krew albo jakaś inna
substancja przykleiła go do tylnej okładki innego dziennika – dziennik mojego
męża, zapisany jego pewnym, zdecydowanym charakterem pisma, który znałam z
kartek urodzinowych, wiadomości na lodówce i list zakupów. Ptasi Duch znalazł
swojego ducha na niepojętej stercie innych duchów. Ale zamiast z niecierpliwością
zabierać się za czytanie jego relacji, poczułam się tak, jakbym kradła prywatny
dziennik zamknięty jego śmiercią. Głupie uczucie, wiem. Zawsze chciał tylko tego,
żebym się przed nim otworzyła, i w rezultacie sam zawsze był na wyciągnięcie ręki.
Za to teraz musiałam się zadowolić tym, co znalazłam, i prawdopodobnie niczym
więcej. Ta prawda wydała mi się nie do zniesienia.

Jeszcze nie byłam w stanie zmusić się do lektury, ale zwalczyłam impuls
nakazujący rzucić dziennik męża z powrotem na stertę i zadowolić się garścią
innych dzienników, które zamierzałam zabrać do obozu. Poza tym przed
wydostaniem się z tego paskudnego miejsca wzięłam dwa pistolety psycholożki.
Resztę jej rzeczy na razie zostawiłam. Schowek w latarni morskiej mógł się jeszcze
przydać.

Gdy się stamtąd wynurzyłam, okazało się, że jest później, niż myślałam.
Niebo nabrało głębokiego bursztynowego odcienia, który oznaczał początek
późnego popołudnia. Ocean jaśniał światłem, ale żaden piękny widok nie mógł
mnie już oszukać. Z biegiem czasu przesączyło się tu ludzkie życie, życie osób,
które z własnej woli zdecydowały się na emigrację albo na coś gorszego. Pod
wszystkim czaiła się upiorna obecność niezliczonych rozpaczliwych zmagań. Czemu
ciągle nas tu wysyłali? Czemu ciągle tu przybywaliśmy? Tyle kłamstw, tak
niewielka zdolność zmierzenia się z prawdą. Czułam, że Strefa X łamała umysły,
mimo że mojego jeszcze nie sforsowała. W głowie kołatały mi się słowa piosenki:
„Cała wiedza na nic”.

Po tak długim przebywaniu w tym miejscu łaknęłam świeżego powietrza i


podmuchu wiatru. Rzuciłam zabrane rzeczy na krzesło i otworzyłam przesuwane
drzwi, by wyjść na zaokrąglony występ otoczony barierką. Wiatr szarpał mi ubranie
i uderzał w twarz. Ten nagły chłód podziałał na mnie orzeźwiająco, a widok jeszcze
bardziej wyostrzył zmysły. Mój wzrok zatapiał się w nieskończoności. Po chwili
jakieś instynktowne złe przeczucie skłoniło mnie jednak do spojrzenia prosto w
dół, za ruiny muru obronnego, na plażę, częściowo zasłoniętą łukiem wydmy,
która nawet widziana pod tym kątem dorównywała wysokością murowi.

Z tej przestrzeni pośród wirującego na wietrze piasku wystawała stopa i


część łydki. Leżały nieruchomo. Rozpoznałam tę nogawkę, ten but ze
sznurowadłem zawiązanym na równą podwójną kokardkę. Mocno chwyciłam się
barierki, żeby przezwyciężyć zawroty głowy. Wiedziałam, czyj jest ten but.

Tam była psycholożka.


Wszystko, co wiedziałam o psycholożce, pochodziło z obserwacji podczas
szkolenia. Pełniła funkcję kogoś w rodzaju powściągliwej nadzorczyni i
jednocześnie występowała w bardziej tradycyjnej roli naszej powierniczki. Tyle że
ja nie miałam się z czego zwierzać. Być może wyznałam coś więcej w stanie
hipnozy, ale w czasie zwykłych sesji, na które wyraziłam zgodę, bo były warunkiem
zakwalifikowania się do ekspedycji, mówiłam niewiele.

– Opowiedz mi o swoich rodzicach. Jacy są? – spytała, decydując się na


klasyczny początek rozmowy.

– Normalni – odrzekłam i próbując się uśmiechnąć, pomyślałam: Chłodni,


niepraktyczni, nieważni, humorzaści, bezużyteczni.

– Twoja matka jest alkoholiczką, prawda? A ojciec kimś w rodzaju... oszusta.

W odpowiedzi na coś, co wydawało się raczej zniewagą niż oznaką


przenikliwości, o mało nie wykazałam się brakiem opanowania. Prawie
zaprotestowałam z oburzeniem: „Moja matka to artystka, a ojciec jest
przedsiębiorcą”.

– Twoje najwcześniejsze wspomnienie?

– Śniadanie. Pluszowa zabawka, którą mam do dzisiaj. Przystawianie szkła


powiększającego do pułapki mrówkolwa. Pocałowanie chłopaka i nakłonienie go,
żeby się dla mnie rozebrał, bo nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Wpadnięcie
do fontanny i uderzenie się w głowę – efekt: pięć szwów założonych na pogotowiu i
nieprzemijający strach przed utonięciem. Potem znowu na pogotowiu, kiedy mama
za dużo wypiła, a następnie ulga wywołana jej prawie roczną trzeźwością.

Spośród moich wszystkich odpowiedzi „śniadanie” zdenerwowało


psycholożkę najbardziej. Zauważyłam to w kącikach jej ust, które usilnie starały się
nie opaść, w jej sztywnej pozie, w chłodnym spojrzeniu. Ale nie straciła panowania
nad sobą.

– Miałaś szczęśliwe dzieciństwo?


– Normalne – odpowiedziałam. Mama tak bardzo pijana, że zamiast
mlekiem, zalała mi płatki sokiem pomarańczowym. Bezustanna nerwowa
paplanina taty, przez którą wiecznie sprawiał wrażenie, jakby miał poczucie winy.
Tanie motele podczas wakacji przy plaży, pod koniec których mama płakała, bo
musieliśmy wracać do normalnego nędznego życia, choć tak naprawdę nigdy się
od niego nie oddalaliśmy. Atmosfera nadciągającego nieszczęścia w samochodzie.

– Jak silne więzi łączyły cię z dalszą rodziną?

– Dość silne. Kartki urodzinowe dobre dla pięciolatki, kiedy byłam już po
dwudziestce. Odwiedziny raz na dwa lata. Miły dziadek z długimi pożółkłymi
paznokciami i niedźwiedzim głosem. Babcia, która wygłaszała wykłady na temat
wartości religii i oszczędzania pieniędzy. Jak oni mieli na imię?

– Dobrze się czujesz w grupie?

– W porządku. Często jestem członkinią jakiejś grupy. „Członkinią”, czyli


kimś, kto trzyma się na uboczu.

– Zwolniono cię z kilku prac w terenie. Powiesz mi dlaczego?

Wiedziała dlaczego, więc znowu bez słowa wzruszyłam ramionami.

– Zgadzasz się wziąć udział w tej ekspedycji wyłącznie ze względu na męża?


Łączyła cię z nim silna więź? Często się kłóciliście? O co? Dlaczego nie
zawiadomiłaś władz, kiedy wrócił do domu?

Te sesje wyraźnie frustrowały psycholożkę pod względem zawodowym,


uniemożliwiały zastosowanie wpojonej jej metody, która służyła wydobywaniu z
pacjentów osobistych informacji w celu wzbudzenia zaufania, by następnie móc
sięgnąć do głębszych spraw. Pod innym względem, który nie do końca potrafiłam
zrozumieć, wydawała się jednak zadowolona z moich odpowiedzi. „Jesteś bardzo
opanowana” – powiedziała kiedyś, ale nie miało to negatywnego wydźwięku.
Dopiero gdy drugi dzień szłyśmy od granicy w stronę obozu, uświadomiłam sobie,
że być może właśnie cechy, których prawdopodobnie nie pochwalała z
psychologicznego punktu widzenia, czyniły ze mnie osobę nadającą się do tej
ekspedycji.
Teraz siedziała oparta o górę piasku, osłonięta cieniem rzucanym przez mur,
w bezładnej pozie, z jedną nogą wyprostowaną, a drugą przygniecioną ciałem.
Była sama. Na podstawie jej obrażeń i śladów wokół domyśliłam się, że skoczyła
albo została zepchnięta ze szczytu latarni morskiej. Chyba nie udało jej się uniknąć
zderzenia z budynkiem, poobijała się w locie. Podczas gdy ja z właściwą sobie
metodycznością godzinami przeglądałam pamiętniki, ona cały czas tu leżała. Nie
rozumiałam tylko, dlaczego wciąż żyła.

Jej kurtka i koszula były poplamione krwią, ale ona oddychała i miała
otwarte oczy. Kiedy przy niej uklękłam, wpatrywała się w ocean. W lewej
wyciągniętej ręce trzymała pistolet. Delikatnie wyjęłam go z jej dłoni i odrzuciłam
na bok, tak na wszelki wypadek.

Psycholożka chyba mnie nie zauważyła. Lekko dotknęłam jej szerokiego


ramienia, a wtedy krzyknęła, odsuwając się gwałtownie i przewracając na piasek.
Odruchowo się cofnęłam.

– Unicestwienie! – zawołała, bezładnie wymachując rękami. –


Unicestwienie!!! Unicestwienie!!!

Im dłużej powtarzała to słowo, tym słabszy miało wydźwięk, jak


nawoływanie ptaka ze złamanym skrzydłem.

– To tylko ja, biolożka – powiedziałam ze spokojem, mimo że działała mi na


nerwy.

– „Tylko ty” – odrzekła, krztusząc się ze śmiechu, jakby usłyszała coś


zabawnego. – Tylko ty.

Gdy podnosiłam ją z powrotem do pozycji siedzącej, usłyszałam coś w


rodzaju urywanego jęku i zrozumiałam, że prawdopodobnie połamała sobie
większość żeber. Wyczułam przez kurtkę gąbczastość jej lewej ręki i ramienia.
Ciemna krew wsiąkała w materiał na brzuchu, pod dłonią, którą instynktownie
przycisnęła do tego miejsca. Dotarła do mnie woń moczu.

– Nadal tu jesteś – powiedziała psycholożka ze zdziwieniem. – Przecież cię


zabiłam.
Mówiła głosem człowieka budzącego się ze snu albo zasypiającego.

– Bynajmniej.

Znów rozległ się chrapliwy śmiech i przestała błądzić wzrokiem.

– Przyniosłaś wodę? Chce mi się pić.

– Przyniosłam.

Przystawiłam jej manierkę do ust, żeby mogła wypić kilka łyków. Na jej
brodzie połyskiwały krople krwi.

– Gdzie geodetka? – spytała zduszonym głosem.

– Została w obozie.

– Nie chciała z tobą iść?

– Nie.

Wiatr odsuwał z jej twarzy kręcone włosy, odsłaniając ciętą ranę na czole,
prawdopodobnie powstałą w wyniku uderzenia o mur.

– Nie spodobało się jej twoje towarzystwo? – spytała. – Nie spodobało się
jej to, czym się stałaś?

Przeszedł mnie dreszcz.

– Jestem taka jak zawsze.

Spojrzenie psycholożki znów odpłynęło w stronę oceanu.

– Wiesz, widziałam, jak szłaś szlakiem w stronę latarni morskiej. Nie mam
wątpliwości, że się zmieniłaś.

– A co takiego zobaczyłaś? – spytałam, żeby zrobić jej przyjemność.

Zakaszlała, wypluwając czerwoną ślinę.

– Byłaś płomieniem – powiedziała, a ja na chwilę ujrzałam swoją jasność,


zmuszoną do objawienia się. – Byłaś płomieniem, parzyłaś mnie w oczy. Byłaś
płomieniem płynącym przez słone bagna, przez ruiny wioski. Płonącym powoli
płomieniem, błędnym ognikiem, który sunął przez moczary i wydmy, sunął bez
końca, nie jak coś ludzkiego, ale jak coś wolnego...

Po zmianie jej tonu poznałam, że nawet teraz próbuje mnie


zahipnotyzować.

– To już nie działa – uprzedziłam ją. – Uodporniłam się na hipnozę.

Jej usta otworzyły się, zamknęły i otworzyły jeszcze raz.

– Oczywiście. Zawsze sprawiałaś trudności – powiedziała, jakby mówiła do


dziecka.

Czyżby w jej głosie pobrzmiewała jakaś dziwna duma?

Może powinnam była zostawić psycholożkę w spokoju, o nic nie pytać i


pozwolić jej umrzeć, ale nie potrafiłam w sobie znaleźć tak wielkiego miłosierdzia.

Skoro jednak wyglądałam aż tak nieludzko... Do głowy przyszła mi pewna


myśl.

– Dlaczego mnie nie zastrzeliłaś, kiedy się zbliżałam?

Odwróciła głowę, żeby na mnie spojrzeć, i odruchowo rzuciła mi chytre


spojrzenie. Nie była w stanie kontrolować mięśni twarzy.

– Moja ręka, moja dłoń... Nie pozwoliły mi pociągnąć za spust.

Zabrzmiało to jak urojenie, a poza tym obok reflektora w latarni morskiej nie
zauważyłam żadnego porzuconego karabinu. Spróbowałam jeszcze raz.

– Dlaczego spadłaś? Ktoś cię popchnął, to był wypadek czy może po prostu
skoczyłaś?

Zmarszczyła brwi, w kącikach jej oczu za siatką zmarszczek pojawił się wyraz
szczerej konsternacji, jakby wspomnienie docierało do niej tylko we fragmentach.

– Myślałam... Myślałam, że coś mnie goni. Próbowałam cię zastrzelić, nie


mogłam, a potem byłaś już w środku. Wtedy mi się wydało, że coś za mną stoi, że
idzie do mnie po schodach, i poczułam tak wszechogarniający strach, że musiałam
od tego uciec. No więc skoczyłam przez barierkę. Skoczyłam.

Mówiła o tym tak, jakby nie mogła uwierzyć, że to zrobiła.

– Co cię goniło?

Dostała ataku kaszlu, ale w przerwach wykrztusiła kilka słów:

– Nie widziałam tego. Nie pokazało się. Albo widziałam zbyt wiele razy. To
było we mnie. W tobie. Próbowałam uciec. Od tego, co jest we mnie.

Wtedy nie wierzyłam w żadne słowo tego fragmentarycznego wyjaśnienia,


które sugerowało, że coś wyszło za nią z wieży. Przypisałam tę gorączkową histerię
potrzebie kontroli. Psycholożka straciła kontrolę nad ekspedycją, więc musiała
znaleźć kogoś albo coś, na co można zrzucić winę – jakkolwiek nieprawdopodobnie
to zabrzmiało.

Spróbowałam innego podejścia:

– Czemu kazałaś antropolożce zejść do „tunelu” w środku nocy? Co tam się


stało?

Zawahała się, ale nie byłam pewna, czy z ostrożności, czy może dlatego, że
coś w jej ciele się psuło. Potem odrzekła:

– Przeliczyłam się. Byłam niecierpliwa. Potrzebowałam informacji, zanim


naraziłybyśmy całą misję. Musiałam wiedzieć, na czym stoimy.

– Masz na myśli postępy Pełzacza?

Uśmiechnęła się złośliwie.

– Tak go nazywasz? Pełzacz?

– Co tam się stało? – spytałam.

– A jak myślisz? Wszystko poszło nie tak. Antropolożka podeszła za blisko. –


Tłumaczenie: psycholożka zmusiła ją, by za blisko podeszła. – To coś zareagowało.
Ją zabiło, a mnie raniło.
– Dlatego nazajutrz wydawałaś się taka wstrząśnięta.

– Tak. Poza tym widziałam, że zaczynasz się zmieniać.

– Wcale się nie zmieniam! – krzyknęłam, czując, jak nieoczekiwanie wzbiera


we mnie wściekłość.

Chrapliwy chichot, drwiący ton:

– Oczywiście, że nie. Po prostu upodabniasz się do tego, czym zawsze byłaś.


Ja też się nie zmieniam. Nikt z nas się nie zmienia. Wszystko jest w porządku.
Urządźmy sobie piknik.

– Zamknij się. Dlaczego nas zostawiłaś?

– Ekspedycja była zagrożona.

– To nie jest wytłumaczenie.

– A czy ty podczas szkolenia cokolwiek mi porządnie wytłumaczyłaś?

– Ekspedycja nie była zagrożona, nie aż tak, żeby kończyć misję.

– Szóstego dnia po dotarciu do obozu jedna osoba nie żyła, dwie już się
zmieniały, a czwarta nabierała wątpliwości. Jak na mój gust to katastrofa.

– Jeśli tak, sama pomogłaś do niej doprowadzić.

Zdałam sobie sprawę, że choć osobiście nie ufałam psycholożce, liczyłam, że


dalej będzie kierowała wyprawą. W pewnym sensie byłam wściekła, że nas
zdradziła, wściekła, że być może właśnie mnie opuszcza.

– Po prostu spanikowałaś i dałaś za wygraną.

Psycholożka pokiwała głową.

– To też. Tak. Tak. Powinnam była wcześniej zauważyć, że się zmieniasz.


Powinnam była cię wysłać z powrotem do granicy. Nie powinnam była tam
schodzić z antropolożką. Ale stało się inaczej. – Skrzywiła się, wykaszlała gęstą,
mokrą wydzielinę.
Zignorowałam uszczypliwość, zapytałam o coś innego.

– Jak wygląda granica?

Znowu ten uśmiech.

– Powiem ci, kiedy do niej dotrę.

– Co naprawdę się dzieje, kiedy ją przekraczamy?

– Nie to, czego mogłabyś się spodziewać.

– Powiedz mi! Co właściwie przekraczamy?

Czułam, że zaczynam błądzić. Znowu.

W jej oczach pojawił się blask, który mi się nie spodobał, jakby zapowiadał
zniszczenie.

– Zastanów się. Może i jesteś odporna na hipnozę, to całkiem


prawdopodobne, ale co z zasłoną, która cię spowija? Co by było, gdybym ją zdjęła,
żebyś mogła mieć dostęp do wspomnień z przekraczania granicy? – spytała
psycholożka. – Chciałabyś tego, Płomyczku? Chciałabyś czy może byś zwariowała?

– Jeśli spróbujesz mi coś zrobić, zabiję cię – ostrzegłam.

I mówiłam poważnie. Trudno było mi się pogodzić z myślą o hipnozie w


ogóle, o kryjącym się za nią warunkowaniu. To była wysoka cena za dostęp do
Strefy X. Nie mogłam znieść myśli o jeszcze większej ingerencji.

– Jak sądzisz, jak wielka część twoich wspomnień została zaszczepiona? –


spytała psycholożka. – Ile twoich wspomnień ze świata za granicą znalazłoby
potwierdzenie w rzeczywistości?

– To na mnie nie działa – oznajmiłam jej. – Jestem pewna tego, co się dzieje
tu i teraz, jestem pewna tej chwili i następnej. Jestem pewna swojej przeszłości.

To była twierdza Ptasiego Ducha – niezdobyta twierdza. Hipnoza podczas


szkolenia mogła ją naruszyć, ale nie zdobyć. Tego byłam pewna i nie zamierzałam
tracić tej pewności, bo nie miałam innego wyjścia.
– Pod koniec twój mąż na pewno czuł się podobnie – powiedziała
psycholożka.

Przysiadłam na piętach i utkwiłam w niej wzrok. Chciałam odejść, zanim


mnie zatruje, ale nie potrafiłam.

– Skupmy się na twoich halucynacjach – powiedziałam. – Opisz mi Pełzacza.

– Pewne rzeczy trzeba zobaczyć na własne oczy. Możesz się do niego zbliżyć.
Możesz się z nim lepiej zapoznać.

Jej brak szacunku dla losu antropolożki był okropny, ale mój też.

– Czego nam nie powiedzieliście o Strefie X?

– Zbyt ogólne pytanie.

Myślę, że nawet przed śmiercią bawiło ją to, że rozpaczliwie chcę od niej


usłyszeć kilka odpowiedzi.

– Dobrze, w takim razie: co mierzą czarne gadżety?

– Nic. Nie mierzą niczego. To tylko psychologiczna sztuczka pomagająca


zapewnić spokój w czasie ekspedycji. Nie ma czerwonego światełka, nie ma
niebezpieczeństwa.

– Na czym polega sekret wieży?

– Tunelu? Myślisz, że gdybyśmy wiedzieli, nadal wysyłalibyśmy ekspedycje?

– Oni się boją. Ci z Southern Reach.

– Przypuszczam, że tak.

– Zatem nie znają żadnych odpowiedzi.

– Coś ci powiem: granica się przysuwa. Na razie powoli, ale z każdym rokiem
trochę bardziej. W sposób, jakiego byś się nie spodziewała. Może niedługo będzie
pochłaniać półtora albo i trzy kilometry naraz.
Ta myśl uciszyła mnie na dłuższą chwilę. Gdy za bardzo się zbliżysz do sedna
tajemnicy, nie sposób się odsunąć i spojrzeć na zarys całości. Może i czarne
gadżety niczego nie mierzyły, ale oczyma duszy widziałam, jak wszystkie świecą na
czerwono.

– Ile było ekspedycji?

– A, znalazłaś dzienniki – powiedziała. – Sporo ich, prawda?

– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

– Może nie znam odpowiedzi? Może po prostu nie chcę ci jej udzielić?

Tak miało być aż do końca i nie mogłam na to nic poradzić.

– Co naprawdę znalazła „pierwsza” ekspedycja?

Psycholożka się skrzywiła, ale tym razem nie z bólu – raczej przypomniała
sobie coś, co ją zawstydziło.

– Zostało po niej nagranie wideo... coś w tym rodzaju. Głównie z tego


powodu nie zezwalano później na zabieranie zaawansowanych technicznie
urządzeń.

Nagranie wideo. Po przeszukaniu sterty dzienników ta informacja jakoś


mnie nie zaskoczyła. Drążyłam dalej.

– O jakich rozkazach nam nie powiedziałaś?

– Zaczynasz mnie nudzić. I zaczynam powoli gasnąć... Czasem mówimy wam


więcej, czasem mniej. Oni mają swoje pomiary i swoje powody.

Z jakiegoś powodu ci „oni” zabrzmieli sztucznie, jakby nie do końca w „nich”


wierzyła.

Niechętnie przeszłam do spraw osobistych.

– Co wiesz o moim mężu?

– Nic poza tym, czego się dowiesz z jego dziennika. Znalazłaś go już?
– Nie – skłamałam.

– Bardzo przenikliwy. Zwłaszcza w odniesieniu do ciebie.

Blefowała? Z pewnością miała w latarni morskiej wystarczająco dużo czasu,


żeby go znaleźć, przeczytać i rzucić z powrotem na stertę.

Ale to było bez znaczenia. Niebo ciemniało i rozszerzało się, fale rosły, piana
rozganiała nadmorskie ptaki na długich nogach, które wracały, gdy się cofała.
Nagle piasek wokół nas wydał się bardziej porowaty. Jego powierzchnię nadal
znaczyły kręte ścieżki krabów i robaków. Żyło tam całe społeczeństwo, zajęte
swoimi sprawami i niezważające na naszą rozmowę. Gdzie przebiegała morska
granica? Gdy spytałam o to psycholożkę w czasie szkolenia, powiedziała tylko, że
nikt jej nigdy nie przekroczył, a ja wyobraziłam sobie ekspedycje, które
wyparowały w oddali, zmieniając się w mgłę i światło.

W oddechu psycholożki, który był już płytki i nieregularny, zaczęło


pobrzmiewać charczenie.

– Czy mogę ci jakoś pomóc? – spytałam, dając za wygraną.

– Zostaw mnie tu, kiedy będę umierać – powiedziała. Uwidocznił się cały jej
strach. – Nie zakopuj mnie. Nigdzie mnie nie zabieraj. Zostaw mnie tu, gdzie moje
miejsce.

– Chcesz mi powiedzieć coś jeszcze?

– Nigdy nie powinniśmy byli tu przychodzić. Nigdy nie powinnam była tu


przychodzić.

Szorstkość jej tonu wskazywała na cierpienie wykraczające poza stan


fizyczny.

– To wszystko?

– Doszłam do wniosku, że to jedyna fundamentalna prawda.

Wtedy odebrałam to jak opinię, że najlepiej pozwolić, by granica się


przesuwała, zignorować ją. Niech oddziałuje na jakieś inne, bardziej odległe
pokolenie. Nie zgadzałam się z takim podejściem, ale milczałam. Dopiero później
zrozumiałam, że psycholożce chodziło o coś zupełnie innego.

– Czy ktoś kiedykolwiek wrócił ze Strefy X?

– Już niedługo – powiedziała zmęczonym szeptem. – Naprawdę niedługo.

Nie jestem pewna, czy usłyszała pytanie.

Opadła jej głowa i psycholożka straciła przytomność, po chwili odzyskała ją i


utkwiła wzrok w falach. Wymamrotała kilka słów, wśród których znalazły się chyba
„daleki” albo „kaleki” i „inkubacja” albo „intubacja”. Nie byłam pewna.

Zaczynało się ściemniać. Dałam jej więcej wody. Im bliżej była śmierci, tym
trudniej było mi ją traktować jak wroga, mimo że najwyraźniej wiedziała o wiele
więcej, niż mi wyjawiła. W każdym razie nie było sensu o tym myśleć, bo nie
zamierzała mi nic więcej wyjaśniać. I może rzeczywiście kiedy się zbliżałam,
wyglądałam w jej oczach jak płomień. Może tylko tak potrafiła teraz o mnie
myśleć.

– Czy zanim tu przybyłyśmy, wiedziałaś o tej stercie dzienników? – spytałam.

Nie odpowiedziała.

Po jej śmierci musiałam załatwić pewne sprawy, mimo że dzień dobiegał


końca, mimo że te sprawy wcale mi się nie podobały. Skoro nie chciała
odpowiedzieć na moje pytania za życia, na część z nich musiała odpowiedzieć po
śmierci. Zdjęłam jej kurtkę i położyłam z boku, odkrywając przy okazji, że zwinęła
dziennik i schowała go w zamykanej na suwak wewnętrznej kieszeni. Jego też
odłożyłam na bok i przycisnęłam kamieniem. Kartki łopotały w podmuchach
wiatru.

Potem wyjęłam scyzoryk i bardzo ostrożnie odcięłam lewy rękaw jej koszuli.
Nie dawała mi spokoju gąbczastość jej ramienia. Odkryłam, że rzeczywiście były
powody do obaw. Od obojczyka aż do łokcia jej rękę opanowała włóknista
zielonozłota masa wydzielająca lekki blask. Wyglądało na to, że rozeszła się
zagłębieniami i długą szczeliną biegnącą przez triceps z zadanej wcześniej rany – z
rany, którą, jak powiedziała psycholożka, zadał jej Pełzacz. W porównaniu z tym,
co skaziło mnie, ten inny, bardziej bezpośredni kontakt oddziaływał szybciej i miał
gorsze skutki. Pewne pasożyty i owocniki mogą powodować nie tylko paranoję, ale
i schizofrenię, wywoływać aż nazbyt realistyczne halucynacje, a przez to
wzmacniać urojenia. Teraz nie miałam już wątpliwości, że widziała mnie jako
zbliżający się płomień, że przypisała swoją niezdolność zastrzelenia mnie jakiejś
zewnętrznej sile, że ogarnął ją strach przed czymś, co nadciąga. Przypuszczałam, że
zetknięcie z Pełzaczem mogło ją wytrącić z równowagi.

Pobrałam próbkę skóry z jej ramienia, razem z tkanką pod spodem, i


wsunęłam ją do probówki. Tak samo postąpiłam z drugą ręką. Po powrocie do
obozu zamierzałam się przyjrzeć obu preparatom.

Zaczęłam mieć lekkie dreszcze, więc zrobiłam sobie przerwę i skupiłam się
na dzienniku. Był poświęcony zapisowi słów ze ściany wieży, pełny nowych
fragmentów:

... lecz bez względu na to, czy rozkład następuje pod ziemią, nad nią, na
zielonych polach, daleko na morzu czy w samym powietrzu, dla wszystkiego
nadejdzie czas ujawnienia i czas upojenia wiedzą dławiących owoców, i ręka
grzesznika będzie się radować, albowiem nie ma w cieniu ani w świetle grzechu,
którego nie potrafią odpuścić nasiona śmierci...

Na marginesach nabazgrano kilka notatek. Jedna brzmiała: „latarnik” i


zaczęłam się zastanawiać, czy to przypadkiem nie psycholożka otoczyła kółkiem
mężczyznę na zdjęciu. Potem napisała: „Na północy?”, a jeszcze niżej: „wyspa”.
Nie miałam pojęcia, co znaczą te hasła – ani jak fakt skupienia się na tekście ze
ściany świadczył o stanie umysłu psycholożki. Po prostu poczułam jedynie ulgę, że
ktoś wykonał za mnie zadanie, które byłoby pracochłonne i trudne. Zastanawiało
mnie tylko, czy spisała ten tekst ze ścian wieży, z dzienników w latarni morskiej czy
może z zupełnie innego źródła. Nadal tego nie wiem.

Przeszukałam psycholożkę, starając się unikać kontaktu z jej ramieniem i


ręką. Poklepałam po koszuli i spodniach, w których mogła coś schować. Znalazłam
malutki pistolet przywiązany do lewej łydki i list w małej kopercie złożonej i
wsuniętej do prawego buta. Psycholożka – w każdym razie wyglądało to na jej
charakter pisma – napisała na niej imię. Zaczynało się na S. Czy było imieniem
dziecka? Przyjaciela? Kochanka? Od miesięcy nie widziałam i nie słyszałam
żadnych imion i ten widok głęboko mnie zaniepokoił. Imię wydawało się tu nie na
miejscu, jakby nie przynależało do Strefy X. Było niebezpiecznym luksusem.
Poświęcenie nie potrzebowało imienia. Nie trzeba nazywać ludzi, którzy jedynie
pełnią funkcję. Imię na przeróżne sposoby jeszcze zwiększało dezorientację, przed
którą się broniłam, było ciemnością nieustannie rosnącą w moim umyśle.

Rzuciłam pistolet daleko na piasek, zgniotłam kopertę w kulkę i cisnęłam ją


w ślad za nim. Myślałam o odkryciu dziennika mojego męża i o tym, że pod
pewnymi względami wydawało mi się ono o wiele gorsze niż nieobecność jego
samego. Poza tym nadal miałam powody, żeby być zła na psycholożkę.

W końcu przeszukałam kieszenie jej spodni. Znalazłam trochę drobnych,


gładki kamień do pocierania i kawałek kartki. Była na niej lista sugestii
hipnotycznych obejmująca „powodowanie paraliżu”, „wzbudzanie akceptacji” i
„zmuszanie do posłuszeństwa”, a każdemu z tych celów odpowiadało słowo albo
zdanie wyzwalające pożądaną reakcję. Psycholożka musiała się bardzo bać, że
zapomni, jakie słowa dają jej nad nami kontrolę, skoro je sobie zapisała. Jej ściąga
zawierała też inne rzeczy do zapamiętania, na przykład: „Geodetka potrzebuje
wzmocnienia” i „Umysł antropolożki jest nieszczelny”. O mnie napisała tylko
zagadkowe zdanie: „Milczenie też tworzy przemoc”. Jakież to przenikliwe.

Po słowie „unicestwienie” przeczytałam: „natychmiastowe powodowanie


samobójstwa”.

Wszystkie zostałyśmy wyposażone w przycisk samozniszczenia, ale jedyna


osoba, która mogła go nacisnąć, właśnie umarła.
Część życia mojego męża definiowały koszmary, które śniły mu się w
dzieciństwie. Przez te ogłupiające doświadczenia wylądował u psychiatry. W
koszmarach był dom, piwnica i potworne zbrodnie, które w niej popełniano.
Psychiatra wykluczył jednak wyparte wspomnienia i w końcu ograniczył się do
prób wyssania trucizny poprzez zapisywanie koszmarów w dzienniku. Już jako
dorosły człowiek, student, kilka miesięcy przed zaciągnięciem się do marynarki
wojennej, mój przyszły mąż poszedł na festiwal filmów klasycznych... i tam, na
dużym ekranie, zobaczył sceny ze swoich koszmarów. Dopiero wtedy zrozumiał, że
kiedy miał zaledwie kilka lat, ktoś zostawił włączony telewizor, gdy pokazywano
ten horror. Drzazga w jego umyśle, której nigdy nie udało się do końca wyjąć,
rozpadła się w nicość. Powiedział, że w tamtej chwili poczuł się wolny, że zostawił
za sobą cienie dzieciństwa... bo to wszystko było tylko złudzeniem, podróbką,
imitacją, gryzmołami na jego umyśle, które niesłusznie pchnęły go w pewnym
kierunku, podczas gdy powinien był podążać w innym.

– Od jakiegoś czasu śni mi się pewien sen – wyznał mi tamtej nocy, kiedy
powiedział, że zgodził się wziąć udział w jedenastej ekspedycji. – Jest nowy i tym
razem to nie do końca koszmar.

We śnie szybował nad nieskażoną dziką przyrodą, jakby obserwował ją z


lotu błotniaka zbożowego, i ogarniało go „nieopisane” uczucie wolności. „Jakbyś
wzięła wszystkie moje koszmary i je odwróciła”. Sen rozwijał się i powtarzał, jedna
wersja różniła się od drugiej intensywnością i perspektywą. W niektóre noce mój
mąż płynął grząskimi kanałami. Kiedy indziej stawał się drzewem albo kroplą wody.
Wszystkie te doświadczenia działały na niego orzeźwiająco. Wszystkie budziły chęć
znalezienia się w Strefie X.

Nie mógł mi zbyt wiele powiedzieć, lecz wyznał, że kilka razy spotkał się z
ludźmi, którzy rekrutowali chętnych do udziału w ekspedycji. Rozmawiał z nimi
godzinami, wiedział, że podejmuje słuszną decyzję. To był zaszczyt. Nie brali
każdego – niektórych odrzucali, a inni odpadali po drodze. Wtrąciłam, że jeszcze
inni zastanawiają się pewnie, co też najlepszego zrobili, ale jest już za późno, żeby
się wycofać. Całe moje wyobrażenie na temat tego, co nazywał Strefą X,
pochodziło wówczas z ogólnikowej oficjalnej historyjki o katastrofie ekologicznej
oraz z plotek i pogłosek. Niebezpieczeństwo? Nie jestem pewna, czy
uświadamiałam je sobie równie wyraźnie jak to, że mój mąż chce mnie opuścić i
tygodniami to przede mną ukrywał. Nie wiedziałam jeszcze o hipnozie i
warunkowaniu, więc nie przyszło mi do głowy, że w czasie tych rozmów mógł
zostać zmuszony do uległości.

Gdy zaczął się wpatrywać w moją twarz, szukając tego, co miał nadzieję w
niej zobaczyć, odpowiedziałam mu głębokim milczeniem. Odwrócił się, usiadł na
kanapie, a ja nalałam sobie bardzo duży kieliszek wina i usiadłam na krześle
naprzeciwko niego. Długo tak siedzieliśmy.

Trochę później znowu zaczął mówić – o tym, czego się dowiedział o Strefie
X, o tym, że nie spełnia się w obecnej pracy, że potrzebuje większego wyzwania. W
zasadzie go nie słuchałam. Myślałam o własnej monotonnej pracy. O dzikiej
przyrodzie. Zastanawiałam się, dlaczego nie zrobiłam czegoś takiego jak on: nie
śniłam o innym miejscu i o tym, jak się tam dostać. W tamtej chwili nie mogłam
mieć do męża pretensji, nie do końca. Przecież czasami sama wyjeżdżałam do
pracy w terenie. Może nie na miesiące, ale w gruncie rzeczy chodziło o to samo.

Kłótnie zaczęły się później, kiedy to wszystko do mnie dotarło. Ale nigdy nie
błagałam. Nigdy nie prosiłam, żeby został. Nie potrafiłam. Może nawet myślał, że
wyjazd ocali nasze małżeństwo, że jakimś cudem nas do siebie zbliży. Nie wiem.
Nie mam pojęcia. W niektórych sprawach nigdy nie będę dobra.

Kiedy jednak stałam obok ciała psycholożki i patrzyłam na ocean,


wiedziałam, że czeka na mnie dziennik mojego męża, że wkrótce się dowiem, jaki
tu przeżył koszmar. I wiedziałam, że wciąż mam do niego ogromną pretensję o tę
decyzję... A mimo to gdzieś w głębi serca zaczęłam dochodzić do wniosku, że nie
chciałabym teraz być w żadnym innym miejscu.
Zbyt długo zwlekałam, więc czekał mnie nocny marsz do obozu. Gdybym
utrzymała stałe tempo, mogłabym tam dotrzeć o północy. Jeśli wziąć pod uwagę
moje pożegnanie z geodetką, zjawienie się o tak niespodziewanej porze niosło ze
sobą pewną korzyść. Poza tym coś mnie ostrzegało przed zostaniem w latarni
morskiej na noc. Może po prostu czułam niepokój związany z widokiem dziwnej
rany psycholożki, a może nadal miałam wrażenie, że coś tam mieszka. W każdym
razie wkrótce ruszyłam w drogę, zabierając plecak pełen zapasów i dziennik męża.
Za mną majaczyła coraz bardziej ponura budowla, niebędąca już w zasadzie
latarnią morską, ale czymś w rodzaju relikwiarza. Gdy się obejrzałam, zobaczyłam
cienką fontannę zielonego światła tryskającą w górę wśród krągłości wydm, i
jeszcze bardziej zapragnęłam znaleźć się jak najdalej stąd. Sugestia jakiejś
zmodyfikowanej, jaskrawo płonącej formy życia nie poddawała się szczegółowej
analizie. Przypomniało mi się inne zdanie, które widziałam zapisane w dzienniku:
Nastanie ogień, który zna twoje imię, i w obecności dławiących owoców jego
ciemny płomień posiądzie każdą część ciebie.

W ciągu godziny latarnia morska zniknęła w mroku nocy, a wraz z nią zgasło
światło, w które zmieniła się psycholożka. Wiatr przybrał na sile, mrok się pogłębił.
Coraz odleglejszy szum fal nasuwał skojarzenie z podsłuchiwaniem ponurej,
szeptanej rozmowy. Najciszej, jak umiałam, szłam pod obrzynkiem księżyca przez
ruiny wioski, nie chcąc ryzykować włączania latarki. Kształty w zrujnowanych
pomieszczeniach zbierały wokół siebie ciemność, która odznaczała się nawet w
nocy, a w ich bezbrzeżnym spokoju wyczułam niepokojącą zapowiedź ruchu.
Ucieszyłam się, gdy szybko je minęłam, wchodząc na tę część szlaku, gdzie trzcina
porastała zarówno kanał od strony oceanu, jak i jeziorka po lewej. Za chwilę
miałam dojść do czarnej wody i cyprysów poprzedzających solidne, użyteczne
sosny.

Kilka minut później rozległo się zawodzenie. Przez chwilę myślałam, że


rozbrzmiewa w mojej głowie. Potem gwałtownie się zatrzymałam i zaczęłam
nasłuchiwać. Coś, co słyszałyśmy codziennie po zmroku, cokolwiek to było,
odezwało się znowu. Bardzo chciałam się oddalić od latarni morskiej i
zapomniałam, że to mieszka w trzcinie. Z bliska dźwięk był bardziej gardłowy,
wypełniony cierpieniem zmieszanym z wściekłością. Wydawał się tak bardzo ludzki
i nieludzki zarazem, że po raz drugi po wejściu do Strefy X pomyślałam o
nadprzyrodzonych mocach. Dźwięk wydobywał się z naprzeciwka, od strony lądu,
dobiegał przez gęstą trzcinę, która odgradzała wodę od krawędzi szlaku.
Wydawało się mało prawdopodobne, bym zdołała tędy przejść niezauważona. Co
mogłam zrobić?

W końcu postanowiłam iść dalej. Wyjęłam mniejszą z dwóch latarek i


przykucnąwszy, włączyłam ją, żeby światło było niewidoczne nad trzciną. W tej
niewygodnej pozycji ruszyłam naprzód, trzymając w drugiej ręce pistolet, skupiona
na kierunku, z którego dobiegał dźwięk. Wkrótce rozległ się bliżej, choć wciąż był
daleko. Cały czas rozbrzmiewało potworne zawodzenie przedzierające się przez
trzcinę.

Upłynęło kilka minut, pokonałam spory odcinek. Wtedy nagle coś trąciło
mnie w but i bezwładnie klapnęło na ziemię. Skierowałam światło na dół – i
odskoczyłam, wydając z siebie zduszony okrzyk. To było niewiarygodne: z piachu
wynurzała się ludzka twarz. Po chwili, kiedy nic więcej się nie stało, oświetliłam ją
jeszcze raz i zobaczyłam, że to coś w rodzaju lekko przezroczystej, zrobionej ze
skóry maski samoopalającej, która trochę przypominała zrzuconą skorupę
skrzypłocza. Szeroka twarz z ledwie zaznaczonymi bliznami po ospie na lewym
policzku. Niewidzące puste oczy były nieruchome. Czułam, że powinnam
rozpoznać te rysy – że to bardzo ważne – ale były oderwane od ciała i nie
potrafiłam.

Z jakiegoś powodu widok tej maski przywrócił mi odrobinę spokoju


straconego podczas rozmowy z psycholożką. Tak, to było dziwne, ale tajemnica
zrzuconej skorupy, trochę przypominającej ludzką twarz, wydawała się możliwa do
zgłębienia. A to przynajmniej na razie odsunęło na bok złowieszczy obraz
postępującej granicy i niezliczone kłamstwa opowiadane przez Southern Reach.

Kiedy przyklękłam i poświeciłam latarką, zobaczyłam więcej pozostałości


zagadkowego linienia: długi ślad skóropodobnych resztek, łusek i wylinki.
Wszystko wskazywało na to, że za chwilę mogę spotkać coś, co zrzuciło te
elementy. Nie miałam wątpliwości, że zawodząca istota była – kiedyś –
człowiekiem.

Przypomniałam sobie opuszczoną wioskę, dziwne oczy delfinów.


Wyczuwałam w tym pytanie, na które kiedyś być może udzielę zbyt osobistej
odpowiedzi. Ale na razie najważniejsze było to, czy ta istota jest po linieniu ospała,
czy może żwawa. Wszystko zależało od gatunku, a nie czułam się ekspertką w tej
dziedzinie. Było za późno, żeby się wycofać, lecz brakowało mi sił na następne
spotkanie.

Dotarłam do miejsca po lewej stronie, gdzie trzciny zostały spłaszczone,


tworząc ścieżkę mniej więcej metrowej szerokości. Leżały na niej resztki zrzuconej
skóry. Poświeciłam latarką i zobaczyłam, że niespełna trzydzieści metrów dalej
ścieżka gwałtownie skręca w prawo. To oznaczało, że ta istota jest już przede mną,
w trzcinach, że może zatoczyć łuk i wynurzyć się, zastępując mi drogę do obozu.

Narastał odgłos wleczenia czegoś po ziemi, który intensywnością prawie


dorównywał zawodzeniu. W powietrzu wisiał ciężki zapach piżma.

Nadal nie miałam ochoty wracać do latarni morskiej, więc przyspieszyłam


kroku. Ciemność była już tak głęboka, że mój wzrok sięgał jedynie kilka kroków
naprzód, a światło latarki ukazywało niewiele albo i nic. Poczułam się tak, jakbym
szła krętym tunelem. Zawodzenie zrobiło się głośniejsze, ale nie byłam w stanie
określić, skąd dobiega. Zapach przeszedł w szczególny rodzaj smrodu. Ziemia
zaczęła się lekko zapadać pod moim ciężarem. Wiedziałam, że niedaleko jest
woda.

Znowu rozległo się zawodzenie, jeszcze nigdy nie słyszałam go z tak bliskiej
odległości. Teraz przeplatało się z głośnym stukotem. Zatrzymałam się, stanęłam
na palcach i poświeciłam w stronę trzciny po lewej stronie, gdzie zdążyłam
zauważyć wielką falę płynącą pod kątem prostym do szlaku. Szybko się zbliżała.
Trzcina się gięła, gwałtowny ruch kładł ją niczym mechaniczna młockarnia. To coś
próbowało mnie oskrzydlić. Jasność w moim wnętrzu wzmogła się, tłumiąc panikę.
Wahałam się tylko przez chwilę. Pragnęłam zobaczyć stworzenie, które
słyszałam od tylu dni. Czyżby pozostałe we mnie nawyki naukowca próbowały się
przegrupować, znaleźć logikę tam, gdzie liczyło się tylko przetrwanie?

Nawet jeśli tak, było ich bardzo mało.

Pobiegłam. Zaskoczyło mnie to, jak szybko potrafię biec – nigdy wcześniej
nie biegłam z taką prędkością. Pędziłam tunelem ciemności otoczonym trzciną,
która mnie smagała, ale wcale się tym nie przejmowałam, chciałam, by jasność
gnała mnie naprzód. Chciałam wyprzedzić bestię, zanim ona odetnie mi drogę.
Czułam dudniące wibracje jej kroków, zgrzytliwy trzask wyginanej trzciny.
Zawodzenie nabrało wyczekującego tonu, obezwładniało mnie niecierpliwym
wydźwiękiem.

Z ciemności wyłonił się zarys ogromnej sylwetki zmierzającej do mnie z


lewej strony. Zamajaczył profil umęczonej, bladej twarzy i wielkiej, ciężkiej masy z
tyłu. Całość sunęła ku miejscu, które ciągle jeszcze było przede mną, a mnie nie
pozostało nic innego, jak tylko biec przed siebie niczym sprinter na finiszu, żeby to
coś prześcignąć i się uwolnić.

To zbliżało się bardzo szybko, zbyt szybko. Czułam, że nie dam rady, że nie
zdążę, nie pod tym kątem, ale włożyłam w ten wyścig całe serce.

Nastąpiła rozstrzygająca chwila. Odniosłam wrażenie, że czuję na policzku


gorący oddech, skrzywiłam się i krzyknęłam, nie przestając biec. Nagle ujrzałam
przed sobą pusty szlak, a tuż za moimi plecami rozległ się piskliwy lament.
Poczułam, że przestrzeń, powietrze z tyłu gwałtownie się wypełniają, i dobiegł
mnie odgłos czegoś masywnego, co próbuje wyhamować, zmienić kierunek, lecz z
siłą rozpędu wpada w trzcinę po drugiej stronie szlaku. Dobiegł mnie jedynie
płaczliwy skowyt, samotny dźwięk. Rozbrzmiewał dalej, błagając, żebym wróciła,
żebym zobaczyła to coś w całości, uznała jego istnienie.

Nie obejrzałam się. Biegłam dalej.

W końcu się zatrzymałam, ciężko dysząc. Szłam dalej na miękkich nogach, aż


szlak doprowadził mnie do lasu, w który weszłam wystarczająco głęboko, by
znaleźć duży dąb, wspiąć się na niego i spędzić noc w niewygodnej pozycji,
wciśnięta w zagięcie konaru. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby to zawodzące
stworzenie poszło za mną. Ciągle słyszałam je w oddali. Nie chciałam o nim myśleć,
ale nie mogłam przestać.

Zapadałam w sen i budziłam się, jednym okiem obserwując ziemię. Raz pod
dębem przystanęło coś dużego i węszącego, po czym poszło w swoją stronę.
Innym razem w pewnej odległości zauważyłam niewyraźne kształty, ale zatrzymały
się daleko ode mnie. Świetliste oczy uniosły się w ciemności, lecz nie czułam
żadnego zagrożenia z ich strony. Przyciskałam dziennik męża do piersi niczym
talizman odganiający noc, choć nadal nie chciałam go otworzyć. Moje obawy
związane z jego zawartością jeszcze się zwiększyły.

Tuż przed świtem znowu się obudziłam i odkryłam, że wypełniająca mnie


jasność stała się dosłowna: moja skóra wydzielała w ciemności fosforyzujące
światło. Starałam się schować ręce w rękawach, postawić kołnierz, żeby być mniej
widoczna, a potem znowu zapadłam w sen. Jakaś część mnie miała ochotę spać
wiecznie, przespać resztę tego, co mogło się wydarzyć.

Przypomniałam sobie jednak pewną rzecz: już wiedziałam, skąd znam


zrzuconą maskę – to była twarz psychologa z jedenastej ekspedycji, widziałam go
na nagraniu wywiadu zarejestrowanego po tym, jak ponownie przekroczył granicę
i wrócił. Twarz człowieka, który powiedział opanowanym, zrównoważonym
tonem: „W Strefie X jest bardzo pięknie, bardzo spokojnie. Nie widzieliśmy niczego
niezwykłego. Absolutnie niczego”, a potem dziwnie się uśmiechnął.

Zaczynałam rozumieć, że śmierć nie jest tutaj tym samym, czym jest po
drugiej stronie granicy.

Nazajutrz, kiedy ponownie wchodziłam do tej części Strefy X, gdzie teren


zaczynał stromo piąć się w górę, a z czarnej gęstej wody po obu stronach szlaku
wystawały na pozór martwe korzenie oddechowe cyprysów, moją głowę wciąż
wypełniało zawodzenie tamtej istoty. Woda tłumiła wszystkie dźwięki i w jej
nieruchomej powierzchni odbijały się tylko gałęzie i szary mech. Uwielbiałam ten
odcinek szlaku jak żaden inny. Tutejszej czujności świata dorównywało jedynie
wrażenie błogiego osamotnienia. Bezruch zachęcał do tego, by zapomnieć o
ostrożności, i jednocześnie zdawał się przed tym ostrzegać. Od obozu dzieliło mnie
półtora kilometra, rozleniwiło mnie światło i bzyczenie owadów w wysokiej trawie.
Szykowałam w myślach to, co powiem geodetce, co jej wyjawię, a co zachowam
dla siebie.

Nagle jasność w moim wnętrzu wzmogła się. Zdążyłam zrobić pół kroku w
prawo.

Pierwsza kula trafiła w lewe ramię, choć była skierowana w serce, a jej
impet obrócił mnie i pchnął do tyłu. Druga kula przeszyła moje ciało z lewej strony,
nie tyle mnie unosząc, ile zmuszając do wykonania piruetu i przewrócenia się. Gdy
w głębokiej ciszy uderzyłam o ziemię i stoczyłam się z pagórka, w moich uszach
rozlegał się ryk. Leżałam u stóp wzniesienia, nie mogłam złapać tchu, moja
wyciągnięta ręka zanurzyła się w czarnej wodzie, a druga uwięzła pod ciałem. Z
początku ból w lewym boku był tak silny, jakby ktoś otworzył mnie rzeźnickim
nożem, a potem zszył. Szybko jednak ustąpił jakiemuś skłębionemu cierpieniu,
rany postrzałowe wskutek spisku komórek zredukowały się do doznania
przypominającego powolne wicie się maleńkich stworzonek.

Minęło zaledwie kilka sekund. Wiedziałam, że muszę się ruszyć. Na szczęście


pistolet był w kaburze, bo inaczej by mi wypadł. Wyjęłam go. Spojrzałam na
celownik, malutki okrąg w wysokiej trawie, i domyśliłam się, kto zastawił pułapkę.
Geodetka była kiedyś w wojsku i dobrze tam sobie radziła, ale nie mogła wiedzieć,
że chroni mnie jasność, że nie jestem w szoku, że rany nie sparaliżowały mnie
obezwładniającym bólem.

Przewróciłam się na brzuch z zamiarem podczołgania się wzdłuż brzegu.

Wtedy usłyszałam głos geodetki wołającej do mnie zza skarpy:

– Gdzie jest psycholożka? Co jej zrobiłaś?

Popełniłam błąd: wyznałam prawdę.

– Ona nie żyje – krzyknęłam, starając się, by mój głos zabrzmiał drżąco i
słabo.
Geodetka odpowiedziała mi serią z karabinu, być może miała nadzieję, że
wypłoszy mnie z kryjówki.

– Nie zabiłam jej! – zawołałam. – Skoczyła z latarni morskiej.

– Nie ma potrzeby ryzykować! – odparła geodetka, rzucając tym we mnie


jak granatem.

Pewnie myślała o tej chwili przez cały czas, kiedy mnie nie było. Jej słowa
miały na mnie jednak równie mały wpływ jak wtedy, kiedy próbowałam ich użyć
przeciwko niej.

– Posłuchaj! Postrzeliłaś mnie, i to mocno. Możesz mnie tu zostawić. Nie


jestem twoim wrogiem.

Żałosne, obłaskawiające słowa. Czekałam, ale geodetka nie odpowiedziała.


Było słychać tylko bzyczenie pszczół wokół polnych kwiatów, bulgotanie wody
gdzieś na czarnych mokradłach za wzniesieniem. Spojrzałam w górę, na
oszałamiający błękit nieba, i zaczęłam się zastanawiać, czy nie pora się ruszyć.

– Wracaj do obozu, weź zapasy – zawołałam, próbując jeszcze raz. – Idź do


granicy. Nie obchodzi mnie to. Nie będę cię zatrzymywała.

– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo! – krzyknęła. Jej głos rozlegał się
trochę bliżej, przesuwał się z drugiej strony. Po chwili zawołała znowu: – Wróciłaś i
nie jesteś już człowiekiem. Powinnaś się zabić sama, żebym nie musiała tego robić
za ciebie.

Nie spodobał mi się beztroski ton jej głosu.

– Jestem człowiekiem w takim samym stopniu jak ty – krzyknęłam w


odpowiedzi. – To całkiem naturalne.

Po chwili zdałam sobie sprawę, że ona nie rozumie, że mówię o jasności.


Chciałam dodać, że ja też jestem naturalna, ale nie wiedziałam, czy to prawda –
zresztą żaden z tych argumentów nie poprawiał mojej sytuacji.
– Powiedz, jak masz na imię! – zawołała. – Powiedz, jak masz na imię!
Powiedz mi, jak masz, kurwa, na imię!

– To nic nie da – krzyknęłam. – Po co ci moje imię? Czemu to dla ciebie takie


ważne?

Odpowiedziała mi cisza. Geodetka nie miała zamiaru się więcej odzywać.


Byłam demonem, diabłem, czymś, czego nie potrafiła albo nie chciała zrozumieć.
Czułam, że się zbliża, skrada się pod osłoną.

Wiedziałam, że nie odda następnego strzału, jeśli przedtem nie znajdzie


odpowiedniej pozycji. Miałam wielką ochotę po prostu przypuścić atak i strzelać
jak opętana. Zamiast tego szybko ruszyłam w jej stronę, trochę się czołgając, a
trochę idąc na czworaka wzdłuż brzegu. Prawdopodobnie zakładała, że będę
chciała uciec jak najdalej, lecz ja wiedziałam, że uciekanie przed kimś uzbrojonym
w karabin o takim zasięgu byłoby samobójstwem. Próbowałam oddychać wolniej.
Chciałam słyszeć każdy dźwięk, którym mogła zdradzić swoje położenie.

Po chwili usłyszałam kroki dokładnie po drugiej stronie pagórka. Znalazłam


grudę błotnistej ziemi i rzuciłam ją nisko nad ziemią, daleko w stronę, z której
przyszłam. Gdy z lepkim pacnięciem wylądowała jakieś piętnaście metrów ode
mnie, popełzłam wyżej, żeby spojrzeć na skraj szlaku.

Czubek głowy geodetki wynurzył się niespełna trzy metry ode mnie.
Czołgała się w wysokiej trawie obok ścieżki. Widziałam ją tylko przez chwilę.
Miałam ją na widoku przez niespełna sekundę, jeszcze moment, a by zniknęła. Nie
zastanawiałam się. Nie zawahałam się. Zastrzeliłam ją.

Głowa odskoczyła jej na bok i geodetka bezgłośnie osunęła się na trawę, a


potem z jękiem przewróciła na plecy, jakbym przeszkodziła jej w drzemce.
Znieruchomiała. Jej policzek pokrył się krwią, a czoło wyglądało na groteskowo
zniekształcone. Zsunęłam się z powrotem. Wpatrywałam się w pistolet, byłam w
szoku. Czułam się tak, jakbym utknęła między dwoma wariantami przyszłości,
mimo że już się zdecydowałam na jeden z nich. Zostałam sama.
Gdy spojrzałam jeszcze raz, ostrożnie, trzymając się blisko powierzchni
pagórka, zobaczyłam, że geodetka nadal leży bezwładnie. Nigdy wcześniej nikogo
nie zabiłam. Teraz, biorąc pod uwagę logikę tego miejsca, nie byłam pewna, czy
rzeczywiście doprowadziłam do czyjejś śmierci. Przynajmniej tak to sobie
tłumaczyłam, żeby zapanować nad drżeniem. Bo mimo wszystko myślałam, że
mogłam trochę dłużej próbować jej przemówić do rozsądku albo nie strzelać, tylko
uciec w dzicz.

Wstałam i wspięłam się na pagórek. Byłam obolała, choć w ramieniu wciąż


czułam jedynie przytępiony ból. Stojąc nad ciałem, nad którym tuż nad
zakrwawioną głową leżał przypominający wykrzyknik karabin, zastanawiałam się,
jak wyglądały ostatnie godziny geodetki w obozie. Jakie wątpliwości nią targały?
Może ruszyła w stronę granicy, zawahała się, wróciła i ruszyła jeszcze raz,
uwięziona w pętli niezdecydowania? Jakiś bodziec musiał ją skłonić do konfrontacji
ze mną – a może wystarczyło jej samotne spędzenie nocy w tym miejscu, sam na
sam z własnym umysłem? Samotność potrafi dać się we znaki, skłonić do wniosku,
że należy działać. Może gdybym wróciła, kiedy obiecałam, wszystko potoczyłoby
się inaczej?

Nie mogłam jej tak zostawić, ale nie byłam pewna, czy zabrać ją do obozu i
pochować na starym cmentarzu za namiotami. Jasność w moim wnętrzu zasiała
wątpliwości. A jeśli jej obecność tutaj czemuś służyła? Jeśli pochówek odbierze jej
zdolność przemiany, którą mogła teraz posiadać? W końcu zaczęłam ją turlać.
Wciąż miała elastyczną, ciepłą skórę, krew spływała z rany w głowie aż na brzeg
wody. Potem w kilku słowach wyraziłam nadzieję, że mi wybaczy, i dodałam, że
wybaczam jej, że do mnie strzelała. Nie wiem, czy moje słowa miały wtedy jakiś
sens dla którejkolwiek z nas. Kiedy je wypowiadałam, brzmiały niedorzecznie.
Gdyby nagle wstała z martwych, pewnie obie byśmy przyznały, że nie wybaczamy
sobie niczego.

Niosąc ją, weszłam do czarnej wody. Gdy stałam w niej po kolana, puściłam
ciało geodetki i patrzyłam, jak tonie. Kiedy biały ukwiał jej wyciągniętej lewej ręki
zniknął mi z oczu, dobrnęłam do brzegu. Nie wiedziałam, czy geodetka była
wierząca, czy liczyła na wskrzeszenie w raju, czy raczej na to, że stanie się pożywką
dla robaków. W każdym razie gdy coraz głębiej zanurzała się w wodzie, cyprysy
utworzyły nad nią coś w rodzaju katedry.

Nie miałam jednak czasu chłonąć tego, co się stało. Wróciłam na szlak i
jasność szybko zgłosiła pretensje do większej liczby miejsc w moim ciele, nie
zadowalając się jedynie ośrodkami nerwowymi. Skuliłam się na ziemi, spowita
kokonem czegoś, co przypominało nadciągającą zimę ciemnego lodu. Jasność
urosła, tworząc koronę połyskliwego niebieskiego światła z białym rdzeniem. Gdy
coś w rodzaju palącego śniegu spłynęło na dół i przeniknęło przez moją skórę,
poczułam się tak, jakby przypalano mnie papierosami. Wkrótce, schwytana na
szlaku w tę pułapkę we własnym ciele, zastygłam i zdrętwiałam do tego stopnia, że
moje oczy skupiły się na grubych źdźbłach trawy, a lekko otwarte usta przywarły
do piachu. Powinnam była się cieszyć, że oszczędzono mi bólu ran, ale podczas
tego delirium nawiedziły mnie koszmary.

Pamiętam tylko trzy momenty. Najpierw geodetka, psycholożka i


antropolożka spoglądały na mnie z góry, znad zmarszczonej tafli wody, jakbym
była kijanką gapiącą się na nie z jakiegoś zbiornika. Wpatrywały się we mnie
wyjątkowo długo. Potem siedziałam obok zawodzącego stworzenia, trzymałam
rękę na jego głowie i mruczałam coś w języku, którego nie rozumiałam. Na końcu
wpatrywałam się w żywą mapę granicy przedstawionej tak, jakby była wielką,
okrągłą fosą otaczającą Strefę X. W fosie pływały olbrzymie morskie stworzenia,
niezważające na to, że im się przyglądam. Odczuwałam ten brak ich
zainteresowania jak coś w rodzaju potwornej straty.

Później, widząc poszarpaną trawę, odkryłam, że wcale nie zastygłam bez


ruchu: wiłam się i skręcałam jak robak, jakaś daleka część mnie wciąż doświadczała
agonii, próbując umrzeć, mimo że jasność nie chciała na to pozwolić. Myślę, że
gdybym zdołała dosięgnąć pistoletu, strzeliłabym sobie w głowę... i byłabym z tego
zadowolona.
Chyba nikt nie ma już wątpliwości, że nie zawsze dobrze mi idzie mówienie
ludziom tego, co ich zdaniem mają prawo wiedzieć. W swojej dotychczasowej
relacji pominęłam kilka szczegółów związanych z jasnością. To też zrobiłam w
nadziei, że wstępna opinia czytelnika na temat mojej obiektywności nie zostanie
skażona tymi szczegółami. Próbowałam zrekompensować braki ujawnieniem
większej liczby informacji o sobie, niż ujawniłabym w innych okolicznościach.
Zrobiłam to między innymi ze względu na ich powiązanie z naturą Strefy X.

Prawda wygląda tak, że przed atakiem geodetki jasność we mnie urosła,


wyostrzając mi zmysły. Czułam przesuwanie się bioder geodetki, kiedy leżała na
ziemi i mierzyła do mnie z karabinu. Słyszałam dźwięk kropelek potu spływających
po jej czole. Czułam zapach jej dezodorantu i smak żółtawej trawy, którą
spłaszczyła, by zastawić na mnie pułapkę. Gdy do niej strzelałam, moje zmysły
nadal działały na pełnych obrotach i dlatego nie miała szans się przede mną
obronić.

To było ekstremum, nagłe wyolbrzymienie wcześniejszych doświadczeń. W


drodze do latarni morskiej i z powrotem jasność przejawiała się trochę jak lekkie
przeziębienie. Dostałam niewielkiej gorączki, kaszlałam i doskwierał mi ból zatok.
Chwilami robiło mi się słabo i miałam zawroty głowy. Co jakiś czas czułam, jak
przez moje ciało przebiegają na przemian lekkość i ociężałość. Brakowało między
nimi równowagi i albo pędziłam jak na skrzydłach, albo wlekłam się noga za nogą.

Mój mąż podszedłby do jasności zadaniowo. Próbowałby mnie leczyć na


tysiąc sposobów – starałby się usunąć nawet blizny. Nie pozwoliłby mi z nią
walczyć na własną rękę. Właśnie dlatego kiedy byliśmy razem, czasami ukrywałam
przed nim choroby. Ale w tym wypadku cały jego wysiłek i tak poszedłby na
marne. Możesz albo marnować czas na zamartwianie się śmiercią, która wcale nie
musi nadejść, albo skupić się na tym, co ci pozostało.

Kiedy wreszcie odzyskałam przytomność, nastało już południe następnego


dnia. Jakimś cudem zdołałam się dowlec do obozu. Byłam wypompowana, byłam
łupiną, która w ciągu najbliższych godzin musiała wyżłopać prawie cztery litry
wody, by znów poczuć się całością. Czułam pieczenie w boku, ale i tak widziałam,
że powrót do zdrowia następuje nienaturalnie szybko, mogłam się już ruszać.
Moje ciało w ostatnim zrywie zdołało wywalczyć remis z jasnością, która
przeniknęła aż do kończyn. Konieczność opatrzenia ran spowolniła jej postęp.
Objawy przeziębienia ustąpiły i jasność, ciężkość zmieniły się w nieustanny,
krzepiący szum w moim wnętrzu. Przez jakiś czas miałam niepokojące wrażenie,
jakby coś pełzało mi pod skórą, tworząc warstwę, która doskonale udawała tę
widoczną z zewnątrz.

Wiedziałam, że nie należy ufać temu błogiemu doznaniu, że być może jest
ono po prostu fazą przejściową przed następnym etapem. Wszelka ulga, że do tej
pory zmiany nie wydawały się ani trochę bardziej radykalne niż wyostrzenie
zmysłów, przyspieszenie odruchów i fosforyzująca poświata na skórze, zbladła w
zestawieniu z tym, czego się właśnie dowiedziałam: że aby trzymać jasność w
ryzach, cały czas muszę być ranna, okaleczona. Że muszę zafundować wstrząs
własnemu organizmowi.

Po tym wszystkim zareagowałam na chaos, który zastałam w obozie, chyba


prozaiczniej, niż zareagowałabym w innych okolicznościach. Geodetka pocięła
namioty tak, aż zostały z nich tylko długie zwisające pasy grubego płótna. Dane
naukowe zgromadzone przez wcześniejsze ekspedycje zostały spalone. Widziałam
jeszcze poczerniałe kawałki wystające spomiędzy zwęglonych polan. Geodetka
zniszczyła broń, której nie była w stanie ze sobą zabrać: starannie rozłożyła ją na
części, a potem rozsypała je po całym obozie, jakby chciała mi rzucić wyzwanie.
Opróżnione puszki po żywności też walały się po całym terenie i ziały pustką. Pod
moją nieobecność geodetka zmieniła się w kogoś w rodzaju oszalałego seryjnego
mordercy rzeczy martwych.

Jej dziennik leżał niczym wabik na szczątkach łóżka w namiocie, otoczony


porozrzucanymi mapami, z których część była stara i pożółkła. Ale nic w nim nie
znalazłam. Te kilka razy, kiedy widziałam ją „piszącą” na uboczu, po prostu nas
oszukiwała. Nigdy nie miała najmniejszego zamiaru pozwolić, by psycholożka albo
ktokolwiek inny poznał jej prawdziwe myśli. Wzbudziła tym mój szacunek.

Na koniec zostawiła zwięzłe oświadczenie na kartce obok łóżka. Być może


wyjaśniało jej wrogość: „Antropolożka próbowała wrócić, ale się nią zajęłam”. Albo
zwariowała, albo była aż nazbyt zdrowa na umyśle. Starannie przejrzałam mapy,
lecz żadna z nich nie dotyczyła Strefy X. Geodetka na nich pisała – osobiste rzeczy,
które chciała zapamiętać. Po chwili zdałam sobie sprawę, że to mapy miejsc, w
których była albo mieszkała. Nie potrafiłam mieć do niej pretensji o to, że wciąż na
nie patrzyła, że szukała czegoś z przeszłości, co mogłoby ją zakotwiczyć w
teraźniejszości, nawet jeśli były to zupełnie daremne starania.

Przeszukując dalej pozostałości obozu, zrobiłam bilans swojej sytuacji.


Znalazłam kilka puszek jedzenia, które geodetka jakimś cudem przeoczyła. Poza
tym uchowało się trochę wody pitnej, bo jak zwykle ukryłam kilka butelek w
śpiworze. Moje próbki zniknęły – przypuszczałam, że geodetka wrzuciła je do
czarnego grzęzawiska, gdy szła zastawić pułapkę – ale nie rozwiązała tym żadnego
problemu i niczego nie wskórała. Wszystkie pomiary i spostrzeżenia spisałam w
małym notesie, który nosiłam w plecaku. Wiedziałam, że będzie mi brakowało
większego, bardziej precyzyjnego mikroskopu, ale wystarczał mi ten, który
ocaliłam. Miałam dość prowiantu na dwa tygodnie, bo niewiele jadłam. Wody
starczyłoby mi na jakieś trzy, cztery dni dłużej, i zawsze mogłam przegotować
więcej. Było dość zapałek, by przez miesiąc płonęło ognisko, które zresztą
potrafiłam rozpalić nawet bez nich. W latarni morskiej czekało na mnie więcej
zapasów, w najgorszym razie w plecaku psycholożki.

Za obozem zobaczyłam ślad zostawiony przez geodetkę na starym


cmentarzu: pusty, świeżo wykopany grób z leżącą obok górą piachu – i wbity w
ziemię prosty krzyż zrobiony z opadłych gałęzi. Kto miał tam spocząć? Ja czy
antropolożka? A może obie? Nie spodobała mi się myśl, że mogłabym leżeć obok
antropolożki przez całą wieczność.

Trochę później, podczas sprzątania, niespodziewanie dostałam ataku


śmiechu, przez który z bólu zgięłam się w pół. Przypomniało mi się, jak tamtego
wieczoru, kiedy mój mąż wrócił ze Strefy X, zmywałam naczynia po kolacji.
Pamiętałam to doskonale: ścierałam z talerza resztki spaghetti i kurczaka,
zastanawiając się ze zdumieniem, jak coś tak przyziemnego może współistnieć z
tajemnicą jego powrotu.
Nigdy nie radziłam sobie w miastach, mimo że z konieczności mieszkałam w
jednym z nich – dlatego że mój mąż musiał tam być, dlatego że tam czekały na
mnie najlepsze miejsca pracy, dlatego że w terenie, jeśli miałam okazję, dążyłam
do autodestrukcji. Ale nie byłam zwierzęciem udomowionym. Brud i pył miasta,
jego niekończąca się bezsenność, tłok, bezustanne światło zasłaniające gwiazdy,
wszechobecne opary benzyny, przekazywana na tysiące sposobów zapowiedź
naszego zniszczenia... żadna z tych rzeczy do mnie nie przemawiała.

– Gdzie się wybierasz o tak późnej porze? – pytał kilka razy mój mąż, mniej
więcej dziesięć miesięcy przed wyruszeniem z jedenastą ekspedycją.
Przed „się wybierasz” pobrzmiewało niewypowiedziane „tak naprawdę” –
słyszałam je, było głośne i natarczywe.

– Nigdzie – mówiłam.

Wszędzie.

– Nie, pytam poważnie: gdzie się wybierasz?

Należy mu się uznanie, bo nigdy nie próbował mnie śledzić.

– Nie zdradzam cię, jeśli o to ci chodzi.

Taka bezpośredniość zwykle go zatrzymywała, nawet jeśli nie czuł się


uspokojony.

Powiedziałam mu, że spacerowanie późnym wieczorem mnie odpręża,


pozwala zasnąć, kiedy stres albo nuda w pracy stają się nie do zniesienia. Jednak
tak naprawdę szłam tylko na pustą działkę zarośniętą trawą. Podobała mi się, bo w
rzeczywistości wcale nie była pusta. Znalazły na niej dom dwa gatunki ślimaków i
trzy gatunki jaszczurek, a także motyle i ważki. W tym nędznym miejscu – w
błotnistej koleinie po kołach ciężarówek – z czasem nagromadziła się deszczówka,
zmieniając je w staw. Jakimś cudem dostała się tam ikra i można było zobaczyć
błystki i kijanki oraz wodne owady. Wokół rozrosły się chwasty zmniejszające
prawdopodobieństwo osunięcia się gleby do wody. Wędrowne ptaki śpiewające
wybrały sobie to miejsce na międzylądowanie.

Siedlisko nie było skomplikowane, ale jego bliskość tłumiła we mnie impuls,
by wskoczyć do samochodu i ruszyć w stronę jakiegoś odludnego miejsca. Lubiłam
tam chodzić późnym wieczorem, bo wtedy można było zobaczyć, jak nieopodal
przemyka ostrożny lis, albo przyłapać workolota karłowatego odpoczywającego na
słupie telefonicznym. Nocne jastrzębie zbierały się w pobliżu i urządzały sobie
ucztę z owadów bombardujących uliczne latarnie. Myszy i sowy odprawiały stare
rytuały drapieżcy i ofiary. Wykazywały ostrożność odróżniającą je od zwierząt w
prawdziwej dziczy: była przesadna, wynikała z długiej i męczącej historii.
Opowiadała o przykrych spotkaniach na terenie zajętym przez człowieka, o
tragicznych wydarzeniach z przeszłości.
Nie powiedziałam mężowi, że chodzę w konkretne miejsce, bo chciałam je
zachować dla siebie. Istnieje mnóstwo rzeczy, które pary robią wspólnie z
przyzwyczajenia i dlatego, że inni tego od nich oczekują – nie mam nic przeciwko
takim rytuałom. Czasami nawet bywały przyjemne. Ale w odniesieniu do tego
skrawka miejskiej przyrody musiałam być samolubna. Rozrastał się w moim
umyśle, kiedy siedziałam w pracy, uspokajał mnie, zapewniał szereg maleńkich
dramatów, których niecierpliwie wyczekiwałam. Nie wiedziałam, że kiedy
nalepiałam ten plaster na swoją potrzebę nieskrępowanego życia, mój mąż śnił o
Strefie X i znacznie większych otwartych przestrzeniach. Potem ta analogia
pomogła stłumić złość po jego wyjeździe, a jeszcze później – dezorientację, kiedy
wrócił w zupełnie odmienionej formie... nawet jeśli tak naprawdę nadal nie
rozumiałam, dlaczego za nim tęskniłam.

– Granica się przysuwa – powiedziała psycholożka. – Z każdym rokiem


trochę bardziej.

Jej diagnoza wydała mi się zbyt zawężona, zbyt uproszczona. Istniały tysiące
„martwych” przestrzeni, takich jak działka, którą obserwowałam, tysiące
przejściowych środowisk, których nikt nie dostrzegał, które stały się niewidzialne,
bo były „nieprzydatne”. Przez jakiś czas mogło tam mieszkać cokolwiek i nikt by
nie zauważył. Zaczęliśmy traktować granicę jak jednolity, niewidzialny mur, ale
skoro członkom jedenastej ekspedycji udało się wrócić tak, że tego nie
zauważyliśmy, to może inne stworzenia też zdołały się już przedostać?

W nowej fazie mojej jasności, gdy goiły się rany, nieustannie wzywała mnie
wieża. Czułam jej fizyczną obecność pod ziemią z wyrazistością przypominającą
pierwszą falę zauroczenia, gdy nawet nie musisz patrzeć, żeby wiedzieć, gdzie
dokładnie znajduje się obiekt twojego pożądania. Składała się na to między innymi
moja własna potrzeba powrotu w głąb ziemi, ale prawdopodobnie także
oddziaływanie zarodników, więc zwalczyłam ten impuls – najpierw musiałam coś
załatwić. Czułam, że jeśli uda mi się wykonać tę pracę w spokoju, jej efekt może
umieścić wszystko w nowej perspektywie.

Na początek należało oddzielić kłamstwa i niedopowiedzenia zwierzchników


od danych, które odnosiły się do anomalii faktycznie występujących w Strefie X. Na
przykład od zatajonej informacji o Protostrefie X, czyli o czymś w rodzaju wstępu i
przyczółka, który powstał wcześniej. Widok sterty dzienników radykalnie zmienił
moje postrzeganie Strefy X, ale to, że ekspedycji było więcej, niewiele powiedziało
mi o samej wieży i jej oddziaływaniu. Uświadomiłam sobie przede wszystkim, że
nawet jeśli granica się przesuwa, tempo rozszerzania się Strefy X wciąż należy
uważać za umiarkowane. Powtarzające się dane znalezione w dziennikach,
związane z cyklami i sezonowym następstwem zjawisk dziwnych i zwyczajnych,
mogłyby się przydać podczas określania trendów. Ale moi zwierzchnicy
prawdopodobnie już je znali, a zatem należało je sklasyfikować jako coś, o czym
poinformowano ich wcześniej. Mit, że tylko kilka pierwszych ekspedycji zakończyło
się niepowodzeniem – Southern Reach arbitralnie zasugerowało datę początkową
– wzmacniał ideę cykliczności istniejącej w ogólnych ramach postępu.

Poszczególne informacje zarejestrowane w dziennikach mogły się składać na


historie heroizmu albo tchórzostwa, dobrych i złych decyzji, ale ostatecznie
świadczyły o swego rodzaju nieuchronności. Jak dotąd nikt nie rozwiązał zagadki
zamiaru i celu w sposób, który przysłoniłby ten zamiar lub ten cel. Wszyscy umarli
albo zostali zabici, wrócili odmienieni albo nieodmienieni, ale Strefa X wciąż była
taka jak zawsze... A nasi zwierzchnicy najwyraźniej tak bardzo bali się wszelkich
radykalnych zmian tej sytuacji, że wciąż wysyłali niedoinformowane ekspedycje,
jakby nie mieli innego wyjścia. „Karmić Strefę X, ale jej nie drażnić – może dzięki
szczęściu albo zwyczajnemu uporowi komuś uda się znaleźć jakieś wyjaśnienie,
jakieś rozwiązanie, zanim cały świat zmieni się w Strefę X”.

Nie byłam w stanie zweryfikować żadnej z tych teorii, ale mimo to samo ich
wymyślanie niosło mi ponurą pociechę.

Dziennik męża zostawiłam na koniec, choć przyciągał mnie równie mocno


jak wieża. Zamiast na nim, skupiłam się na tym, co przyniosłam: na próbkach z
opuszczonej osady oraz na tych pobranych z ciała psycholożki i z własnej skóry.
Ustawiłam mikroskop na chybotliwym stoliku, który geodetka najwidoczniej
uznała za tak zniszczony, że nie wymagał dodatkowych starań. Komórki
psycholożki, zarówno te ze zdrowej ręki, jak i te z rany, wyglądały na normalne,
ludzkie. Tak jak komórki mojej skóry. To było niemożliwe. Oglądałam je raz po raz,
udając nawet jak dziecko, że przestały mnie interesować, by dopaść do nich
znienacka i znów spojrzeć sokolim okiem.

Byłam pewna, że kiedy nie patrzę, stają się czymś innym, że zmienia je sam
akt obserwacji. Wiedziałam, że to szaleństwo, a jednak właśnie tak myślałam.
Miałam wtedy wrażenie, że Strefa X śmieje się ze mnie – każde źdźbło trawy,
każdy zbłąkany owad, każda kropla wody. Co się stanie, gdy Pełzacz dotrze do dna
wieży? Co się stanie, kiedy wróci na górę?

Potem obejrzałam próbki pobrane w wiosce: mech z „czoła” jednej z kęp,


drzazgi, fragment zdechłego lisa i szczura. Drewno rzeczywiście było drewnem.
Szczur rzeczywiście był szczurem. Za to mech i lis... składały się ze
zmodyfikowanych ludzkich komórek. Tam, gdzie spoczywają dławiące owoce,
które pochodzą z ręki grzesznika, przyniosę nasiona śmierci...

Pewnie powinnam była się przerazić i odsunąć od mikroskopu, ale nie


reagowałam już w ten sposób na nic, co to urządzenie mogło pokazać.
Zadowoliłam się cichym przekleństwem. Dzik w drodze do obozu, dziwne delfiny,
udręczone stworzenie w trzcinie. Nawet myśl, że granicę przekroczyły jedynie
repliki członków jedenastej ekspedycji. To wszystko wspierało dowody z
mikroskopu. Zachodziły tu jakieś przeobrażenia i choć w drodze do latarni morskiej
czułam się częścią „naturalnego” krajobrazu, nie mogłam zaprzeczyć, że te
siedliska są przejściowe w głęboko nienaturalnym sensie. Ogarnęło mnie
perwersyjne poczucie ulgi: przynajmniej zdobyłam dowód na to, że dzieje się coś
dziwnego, oraz tkankę mózgową, którą antropolożka pobrała ze skóry Pełzacza.

Miałam już jednak dość oglądania próbek. Zjadłam lunch i postanowiłam nie
przejmować się sprzątaniem obozu. Większość tego zadania musiała przypaść
następnej ekspedycji. Znów było wspaniałe, słoneczne popołudnie, zachwycająco
błękitne niebo sprzymierzyło się z przyjemnym ciepłem. Przez jakiś czas
siedziałam, patrząc, jak ważki szybują tuż nad wysoką trawą, obserwowałam
nurkujący, kręty lot czerwonogłowego dzięcioła. Po prostu odwlekałam to, co
nieuniknione: swój powrót do wieży. Marnowałam czas.

Gdy w końcu sięgnęłam po dziennik męża i zaczęłam czytać, jasność


spłynęła na mnie niekończącymi się falami, połączyła mnie z ziemią, wodą,
drzewami i powietrzem. Otworzyłam się i nie przestałam się otwierać.

Cały dziennik mojego męża okazał się niespodzianką. Nie licząc kilku
lapidarnych, nabazgranych w pośpiechu notatek, większość wpisów była
skierowana do mnie. Nie chciałam tego i gdy tylko to zobaczyłam, musiałam
stłumić chęć wyrzucenia dziennika, jakby był trujący. Moja reakcja nie miała nic
wspólnego z miłością albo brakiem miłości, wynikała raczej z poczucia winy.
Zamierzał się ze mną podzielić tymi wpisami, a teraz był albo martwy, albo istniał
w stanie, który nie dawał mi możliwości komunikowania się z nim,
odwzajemnienia się.

Jedenasta ekspedycja składała się z ośmiu członków, samych mężczyzn:


psychologa, dwóch lekarzy (mój mąż był jednym z nich), językoznawcy, geodety,
biologa, antropologa i archeologa. Przybyli do Strefy X zimą, kiedy drzewa zrzuciły
większość liści, a trzcina pociemniała i zgęstniała. Kwitnące krzewy „sposępniały” i
wyglądały, jakby „tuliły się do siebie” wzdłuż ścieżki – właśnie tak to ujął. „Mniej
ptaków, niż wskazywano w raportach – napisał. – Ale dokąd odleciały? To wie
tylko Ptasi Duch”. Niebo często zasnuwało się chmurami, a poziom wody na
cyprysowych mokradłach był niski. „Jak dotąd ani razu nie padał deszcz” – napisał
pod koniec pierwszego tygodnia.

Oni też, piątego albo szóstego dnia, odkryli to, co tylko ja nazywam wieżą –
byłam coraz bardziej przekonana, że lokalizacja obozu została wybrana tak, by
umożliwić to odkrycie – ale ich geodeta uznał, że najpierw powinni zbadać większy
obszar, więc obrali inny kurs niż my. „Nikomu z nas się nie spieszyło, żeby zejść na
dół – napisał mój mąż. – A mnie najmniej”. Miał klaustrofobię, czasami musiał
nawet wyjść z łóżka w środku nocy i spać na tarasie.

Z jakiegoś powodu ich psycholog nie zmusił ekspedycji do zejścia w głąb


wieży. Badali teren, dotarli za opuszczoną wioskę, do latarni morskiej i jeszcze
dalej. Po wizycie w latarni mój mąż odnotował ich przerażenie w związku z
odkryciem śladów masakry, ale „przez wzgląd na szacunek dla zmarłych nie
posprzątali”. Chyba miał na myśli poprzewracane stoły na dole. Nie wspomniał o
zdjęciu latarnika na ścianie na podeście i poczułam się zawiedziona.

Podobnie jak ja odkryli stertę dzienników na górze i byli wstrząśnięci tym


znaleziskiem. „Mocno się pokłóciliśmy o to, co robić dalej. Ja chciałem przerwać
misję i wrócić do domu, bo najwyraźniej nas okłamano”. Wszystko wskazywało na
to, że psychologowi udało się odzyskać kontrolę, choć pewnie nie do końca. W
Strefie X obowiązywała między innymi zasada unikania podziału ekspedycji. Już z
następnego wpisu dowiedziałam się jednak, że członkowie jedenastej wyprawy
postanowili się rozdzielić, jak gdyby chcieli uratować misję działaniem wyłącznie
według własnej woli, zapewniając w ten sposób, że nikt nie będzie próbował
wrócić do granicy. Drugi lekarz, antropolog, archeolog i psycholog zostali w latarni
morskiej, żeby przeczytać dzienniki i zbadać teren wokół budowli. Językoznawca i
biolog wrócili do wieży. Mój mąż i geodeta poszli dalej.

„Spodobałoby ci się tutaj – napisał mój mąż w szczególnie maniakalnym


fragmencie, który jak na mój gust świadczył nie tyle o optymizmie, ile o
niepokojącej euforii. – Byłabyś zachwycona światłem na wydmach. Byłabyś
zachwycona czystą, dojmującą dzikością tego wszystkiego”.

Chodzili po wybrzeżu przez cały tydzień, kreśląc mapę i wyraźnie oczekując,


że w pewnym momencie natrafią na granicę, bez względu na to, jaką przyjęła
formę – na przykład przeszkody utrudniającej zapuszczenie się w dalsze rejony.

Ale nigdy do niej nie dotarli.


Dzień po dniu konfrontowali się z tym samym środowiskiem. „Zdaje się, że
idziemy na północ – napisał – ale mimo że do zmroku pokonujemy dobre
dwadzieścia pięć, trzydzieści kilometrów, nic się nie zmienia. Ciągle jest tak samo”.
Podkreślał, że to wcale nie oznacza „utknięcia w jakiejś dziwnej pętli”, lecz zdawał
sobie sprawę, że „w każdym razie powinniśmy byli już dotrzeć do granicy”.
Faktycznie, zapuścili się głęboko w teren, który mój mąż nazywał Southern Reach i
którego nie było jeszcze na mapie, a „ogólnikowość słów zwierzchników skłaniała
nas do przypuszczenia, że leży on już za granicą”.

Ja też wiedziałam, że Strefa X kończy się gwałtownie tuż za latarnią morską.


Skąd to wiedziałam? Usłyszałam od zwierzchników podczas szkolenia. Więc tak
naprawdę nie wiedziałam nic.

W końcu zawrócili, bo „daleko z tyłu zobaczyliśmy dziwną kaskadę świateł,


jeszcze więcej światła w głębi lądu, i usłyszeliśmy dźwięki, których nie potrafiliśmy
rozpoznać. Zaczęliśmy się martwić o zostawionych tam członków ekspedycji”. Gdy
zawrócili, ujrzeli „skalistą wyspę, pierwszą, jaką tam napotkaliśmy”. Wzbudziła w
nich „ogromną chęć eksploracji, ale nie było łatwo się na nią dostać”. Wyspa
„wyglądała tak, jakby kiedyś była zamieszkana – zauważyliśmy kamienne domy
rozsiane na wzgórzu, a poniżej nabrzeże”.

Droga powrotna do latarni morskiej zajęła im cztery dni, a nie siedem,


„jakby ziemia się skurczyła”. W latarni okazało się, że psycholog zniknął, a na
podeście w połowie drogi na górę znaleźli krwawe ślady strzelaniny. Jedyny
człowiek, który ocalał, konający archeolog, „powiedział, że coś »nie z tego świata«
weszło po schodach i zabiło psychologa, a potem wycofało się razem z jego ciałem.
Archeolog bredził, że potem psycholog wrócił. Ale w latarni były tylko ciała dwóch
innych osób. Archeolog nie potrafił wyjaśnić jego nieobecności. Poza tym nie umiał
nam powiedzieć, dlaczego się nawzajem wystrzelali. Bez końca powtarzał tylko, że
stracili do siebie zaufanie”. „Część ran, które widziałem – zanotował mój mąż – nie
pochodziła od kul, nawet rozbryzgi krwi na ścianach nie odpowiadały temu, co
wiem o scenach zbrodni. Na podłodze był dziwny osad”.

Archeolog „oparł się o ścianę w kącie i zagroził, że nas zastrzeli, jeśli


podejdziemy obejrzeć jego rany. Wkrótce jednak umarł”. Potem zwlekli ciała po
schodach i zakopali je wysoko na plaży, w niewielkiej odległości od latarni
morskiej. „Było ciężko, Ptasi Duchu, i nie wiem, czy udało nam się potem dojść do
siebie. Chyba nie”.

Zostali jeszcze językoznawca i biolog w wieży. „Geodeta zaproponował,


żebyśmy albo wrócili wybrzeżem w stronę latarni morskiej, albo poszli plażą w
przeciwną stronę. Ale obaj wiedzieliśmy, że to tylko próba uniknięcia faktów. Tak
naprawdę sugerował, że powinniśmy przerwać misję, że powinniśmy wtopić się w
krajobraz”.

Teraz ten krajobraz zaczął im przeszkadzać. Temperatura gwałtownie


spadała i rosła. Głęboko pod ziemią rozlegały się pomruki, które przejawiały się na
powierzchni pod postacią lekkiego drżenia. Słońce wschodziło „zabarwione na
zielono”, jakby „granica w jakiś sposób zniekształcała to, co widzimy”. Poza tym „w
głąb lądu zmierzały stada ptaków – złożone nie z przedstawicieli tego samego
gatunku, lecz z jastrzębi i kaczek, czapli i orłów tworzących jedną grupę, jakby
łączył je wspólny cel”.

W wieży odważyli się zejść tylko kilka poziomów w głąb i zawrócili. Nie
zauważyłam żadnej wzmianki na temat słów na ścianie. „Jeśli językoznawca i
biolog byli w środku, to dotarli o wiele głębiej, ale nie mieliśmy ochoty za nimi iść”.
Wrócili do obozu, a tam znaleźli zwłoki zadźganego biologa. Językoznawca zostawił
liścik, w którym napisał tylko: „Zszedłem do tunelu. Nie szukajcie mnie”. Poczułam
dziwne współczucie dla poległego kolegi. Biolog bez wątpienia próbował
przemówić językoznawcy do rozsądku. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyłam.
Może w rzeczywistości usiłował go zabić? Językoznawca na pewno został omotany
przez wieżę, przez słowa Pełzacza. Wnikliwa wiedza o znaczeniu tych słów mogła
przerosnąć każdego – teraz to wiem.

O zmroku geodeta i mój mąż znowu poszli do wieży. Z wpisu nie wynikało
jasno, dlaczego to zrobili – zaczęły się pojawiać luki obejmujące kilka godzin, a
potem brakowało streszczenia wydarzeń, które zaszły w tym czasie. W nocy ujrzeli
upiorną procesję zmierzającą do wieży: siedmiu z ośmiu członków jedenastej
ekspedycji, w tym swoich sobowtórów. „Na własne oczy zobaczyłem siebie.
Szedłem tak sztywno. Miałem takie puste spojrzenie. Tak bardzo było widać, że to
nie ja... a jednak to byłem ja. Potwornie to nami wstrząsnęło i obaj z geodetą
zastygliśmy bez ruchu. Nie próbowaliśmy ich zatrzymać. Z jakiegoś powodu próba
zatrzymania samych siebie wydała nam się niemożliwa – poza tym, nie będę
kłamał: przeraziliśmy się. Nie byliśmy w stanie nic zrobić i tylko patrzyliśmy, jak
schodzą. Potem te wydarzenia na chwilę nabrały dla mnie sensu. Byliśmy martwi.
Byliśmy duchami nawiedzającymi tę ziemię i choć o tym nie wiedzieliśmy, ludzie
wiedli tu normalne życie, wszystko odbywało się tak, jak powinno... tyle że my nie
mogliśmy ich zobaczyć przez zasłonę, przez zakłócenia”.

Mój mąż powoli otrząsnął się z tego wrażenia. Razem z geodetą przez kilka
godzin czekali ukryci wśród drzew za wieżą, żeby zobaczyć, czy sobowtóry wrócą.
Kłócili się o to, co należy wtedy zrobić. Geodeta chciał je zabić. Mój mąż –
przesłuchać. Wciąż byli w szoku i nie zastanawiali się, dlaczego wśród sobowtórów
nie widzieli psychologa. W pewnej chwili z wieży dobiegł dźwięk przypominający
syk pary i ku niebu wzbił się słup światła, które gwałtownie zgasło. Nadal jednak
nikt stamtąd nie wychodził i w końcu obaj wrócili do obozu.

W tym momencie postanowili się rozdzielić. Geodeta zobaczył wszystko, co


chciał zobaczyć, i zamierzał natychmiast wrócić szlakiem do granicy. Mój mąż
odmówił, bo na podstawie tego, co przeczytał w jednym z dzienników,
podejrzewał, że „powrót tą samą drogą, którą przyszliśmy, w rzeczywistości może
być pułapką”. Potem, nie napotykając żadnych przeszkód, szedł jeszcze dalej na
północ i „nabierał coraz większych podejrzeń w związku z tą całą ideą granic”, choć
jeszcze nie potrafił przekształcić „intensywności tego wrażenia” w spójną teorię.

W jego bezpośredniej relacji z poczynań ekspedycji znalazłam bardziej


osobiste spostrzeżenia. Większości z nich wolałabym tu nie streszczać. Ale jeden z
fragmentów odnosił się zarówno do Strefy X, jak i do naszego związku:

Kiedy to wszystko widzę, kiedy tego wszystkiego doświadczam, nawet jeśli


to jest coś złego, chciałbym, żebyś tu była. Żałuję, że nie zgłosiliśmy się razem. Tu,
podczas tej wyprawy na północ, lepiej bym cię rozumiał. Nie musielibyśmy nic
mówić, jeślibyś nie chciała. Nie przejmowałbym się tym. Ani trochę. I nie
wrócilibyśmy. Szlibyśmy dopóty, dopóki byśmy mogli.
Powoli, z bólem zdałam sobie sprawę, co czytałam od pierwszych słów
zapisanych w tym dzienniku. Mój mąż miał życie wewnętrzne wykraczające poza
jego towarzyską naturę, i gdybym wiedziała wystarczająco dużo, by nie trzymać go
na dystans, mogłabym to zrozumieć. Tylko że oczywiście nie wiedziałam.
Dopuszczałam do siebie baseny pływowe i grzyby pożerające plastik, ale jego nie. Z
wszystkich aspektów dziennika ten gnębił mnie najbardziej. Mój mąż też miał
pewien udział w naszych problemach – za mocno nalegał, za dużo chciał, próbował
we mnie zobaczyć coś, co nie istniało. Ale mogłam mu wyjść naprzeciw i zachować
niezależność. A teraz było już za późno.

Jego uwagi osobiste zawierały mnóstwo ozdobników. Umieszczony na


marginesie opis basenu pływowego wśród skał na wybrzeżu tuż za latarnią
morską. Długawe spostrzeżenia na temat nietypowego wykorzystania muszli
ostryg przez brzytwodzioba próbującego upolować wielką rybę w czasie odpływu.
Zdjęcia basenu pływowego były wsunięte w plastikową koszulkę na końcu
dziennika. Mój mąż umieścił tam ostrożnie także sprasowane dzikie kwiaty, smukłą
torebkę nasienną, kilka niezwykłych liści. Pewnie mało go to wszystko obchodziło.
Nawet skupienie, potrzebne, by obserwować brzytwodzioba i zapełnić całą stronę
notatkami, wymagało od niego wielkiego wysiłku. Wiedziałam, że te elementy są
przeznaczone dla mnie i tylko dla mnie. Brakowało tam czułych zdań, lecz
zrozumiałam to między innymi właśnie dzięki tej powściągliwości. Wiedział, jak nie
cierpię słów w rodzaju „miłość”.

Ostatni wpis zostawiony po jego powrocie do latarni morskiej brzmiał tak:

Znowu ruszę wzdłuż wybrzeża. Ale nie będę szedł. W opuszczonej wiosce
była łódka. Powyginana, zbutwiała, lecz na murze obok latarni morskiej znalazłem
dość drewna, żeby ją naprawić. Będę płynął wzdłuż linii brzegowej tak długo, jak
zdołam. Do wyspy albo i dalej. Jeśli kiedykolwiek to przeczytasz, wiedz, że właśnie
tam się skierowałem. Że właśnie tam będę.

Czy w tych wszystkich przejściowych ekosystemach mógł istnieć kolejny,


jeszcze bardziej przejściowy: w polu oddziaływania wieży, ale już nie w zasięgu
granicy?
Po przeczytaniu dziennika została mi pociecha niesiona przez powracający
obraz mojego męża, który wyrusza w morze własnoręcznie naprawioną łódką,
przez spienione fale ku czekającemu dalej spokojowi. Obraz mojego męża
płynącego wzdłuż linii brzegowej na północ, samotnie, poszukującego w tym
doświadczeniu radości drobnych chwil pamiętanych ze szczęśliwszych dni. Ten
obraz wzbudził we mnie ogromną dumę z męża. Świadczył o determinacji. O
odwadze. Łączył go ze mną silniejszą więzią, niż gdy byliśmy razem.

W przebłyskach, skrawkach myśli, po lekturze, zastanawiałam się, czy mój


mąż nadal prowadzi dziennik, czy może oko tamtego delfina wydało mi się
znajome z jakiegoś innego powodu niż tylko to, że wyglądało tak ludzko. Szybko
jednak odpędziłam od siebie te nonsensowne myśli. Jeśli wystarczająco długo nie
dostajesz odpowiedzi, niektóre pytania mogą cię zniszczyć.

Rany dawały o sobie znać jedynie stałym, ale znośnym bólem podczas
oddychania. Nieprzypadkowo o zmroku jasność przenikała przez moje płuca z
powrotem do gardła, tak że wyobrażałam sobie, jak sączy się smużkami przez usta.
Zadrżałam na wspomnienie snopu światła wydzielanego przez psycholożkę i
widocznego z daleka jak jakiś sygnał SOS. Nie mogłam czekać do rana, nawet jeśli
było to tylko przeczucie odległej przyszłości. Zamierzałam od razu zejść w głąb
wieży. Jedynie tam mogłam pójść. Zostawiłam karabin szturmowy i zabrałam tylko
jeden pistolet. Nóż też zostawiłam, podobnie jak plecak, manierkę przyczepiłam
do paska. Wzięłam aparat fotograficzny, ale potem się rozmyśliłam i zostawiłam
go przy skale w połowie drogi do wieży. Uznałam, że przymus dokumentowania
będzie tylko odwracał moją uwagę, a zdjęcia były równie nieistotne jak próbki. W
latarni morskiej czekały na mnie całe dziesięciolecia dzienników. Całe pokolenia
ekspedycji napisały to wszystko już wcześniej. Znowu zaczęłam się denerwować na
myśl o bezcelowości i presji pisania. O daremności tego wszystkiego.
Przyniosłam latarkę, ale odkryłam, że dość dobrze widzę w zielonej
poświacie otaczającej moje ciało. Szybko skradałam się w ciemności ścieżką
prowadzącą do wieży. Czarne, bezchmurne niebo, odgrodzone wysokimi, wąskimi
pniami sosen, odzwierciedlało cały bezkres przestworzy. Nie było granic, żadne
sztuczne światło nie przysłaniało tysięcy migoczących punkcików. Widziałam
wszystko. W dzieciństwie gapiłam się w niebo i tak jak inni wypatrywałam
spadających gwiazd. Gdy dorosłam, siadywałam na dachu swojego domku
niedaleko zatoki, a później, nawiedzając pustą działkę, szukałam nie spadających,
lecz tych nieruchomych gwiazd, i próbowałam sobie wyobrazić, jakie życie tli się w
niebiańskich basenach pływowych tak daleko od nas. Gwiazdy, które widziałam
teraz, wyglądały dziwnie, były rozrzucone w ciemności i tworzyły nowe,
chaotyczne wzory. Zaledwie poprzedniej nocy pokrzepiał mnie ich znajomy widok.
Czyżbym dopiero teraz ujrzała je wyraźnie? Czyżbym była jeszcze dalej od domu,
niż mi się zdawało? I dlaczego ta myśl budziła we mnie ponurą satysfakcję?

Gdy weszłam do wieży, bicie jej serca dobiegło do mnie z większej


odległości, na nosie i ustach miałam ciasno nałożoną maskę. Nie wiedziałam, czy
chronię się przed dalszym skażeniem, czy może po prostu próbuję powściągnąć
swoją jasność. Bioluminescencja słów na ścianie wzmogła się i blask bijący z mojej
odsłoniętej skóry zdawał się jej odpowiadać, oświetlając mi drogę. Poza tym nie
czułam żadnej różnicy, kiedy pokonywałam kilka pierwszych poziomów. Nawet
jeśli te wyższe krańce wydawały mi się teraz bardziej znajome, wrażenie to
równoważył otrzeźwiający fakt, że po raz pierwszy byłam w wieży sama. Z każdym
kolejnym zakrętem prowadzącym głębiej w ciemność rozpraszaną jedynie
ziarnistym zielonym światłem coraz bardziej się obawiałam, że coś wyskoczy z
mroku i mnie zaatakuje. W takich chwilach tęskniłam za geodetką i musiałam
tłumić poczucie winy. Mimo skupienia poczułam też, że słowa na ścianie mnie
przyciągają, że nawet gdy próbuję się skupić na tym, co czeka głębiej, one mnie
zatrzymują.

Będzie w mrocznym siewie łaska i będzie miłosierdzie, rozkwitną ciemnym


kwieciem, a ich zęby pożrą, podtrzymają i zwiastują przeminięcie epoki...
Wcześniej, niż się spodziewałam, dotarłam do miejsca, gdzie znalazłyśmy
martwą antropolożkę. Z jakiegoś powodu zdziwiło mnie, że nadal tam leżała,
otoczona skrawkami materiału, pustym plecakiem, dwiema potłuczonymi
probówkami. Jej głowa miała zniekształcony zarys. Pokrył ją ruchomy dywan
bladych organizmów, które, gdy podeszłam, okazały się malutkimi pasożytami w
kształcie dłoni żyjącymi wśród słów na ścianie. Nie potrafiłam rozsądzić, czy ją
chronią, zmieniają czy może rozkładają jej ciało – nie wiedziałam też, czy jakaś
wersja antropolożki rzeczywiście ukazała się geodetce niedaleko obozu, po tym jak
wyruszyłam w stronę latarni morskiej...

Nie zwlekałam i od razu poszłam dalej.

Teraz tętno wieży zaczęło odbijać się echem i przybrało na sile. Słowa na
ścianie wyglądały świeżej, jakby dopiero „obeschły” po napisaniu. W tle bicia serca
usłyszałam szum, coś jak wyładowania elektryczne. Silna woń stęchlizny ustąpiła
miejsca czemuś bardziej tropikalnemu i przesłodzonemu. Poczułam, że się pocę.
Co najważniejsze, ślad Pełzacza pod moimi butami stał się świeższy, bardziej lepki,
i starałam się trzymać ściany po prawej stronie, żeby po nim nie deptać. Ściana też
się zmieniła, teraz pokrywała ją cienka warstwa mchu albo porostów. Nie byłam
zachwycona, że muszę się do niej przytulać plecami, żeby ominąć substancję na
podłodze, ale nie miałam innego wyjścia.

Po mniej więcej dwóch godzinach powolnego schodzenia w głąb wieży


tętno zrobiło się tak głośne, że wstrząsało schodami, a w słyszalnym w jego tle
szumie dało się wyodrębnić wyraźny szelest. Rozbrzmiewał mi w uszach, wibrował
w ciele, pociłam się od wilgoci. Z powodu duchoty miałam chęć zdjąć maskę i
spróbować łapczywie wypić powietrze. Oparłam się jednak pokusie. Byłam już
blisko. Wiedziałam, że jestem blisko... Tylko czego? Nie miałam pojęcia.

Słowa na ścianie wyglądały tak świeżo, że zdawały się czymś ociekać, a


stworzenia w kształcie dłoni były mniej liczne. Te, które się pokazywały, tworzyły
zaciśnięte pięści, jakby jeszcze się nie obudziły albo nie ożyły.
To, co umiera, znać będzie życie w śmierci, albowiem nic, co się rozkłada, nie
zostaje zapomniane, i ożywione pójdzie w świat w błogiej nieświadomości...

Zeszłam po kolejnej spirali schodów i wtedy, zbliżywszy się do wąskiego,


prostego odcinka przed następnym zakrętem... zobaczyłam światło. Pasmo
ostrego, złotego światła emanującego z miejsca poza moim polem widzenia,
zasłoniętego ścianą. Jasność we mnie zatętniła i zadrżała na jego widok. Szelest
znowu się wzmógł, zrobił się tak nieregularny i świszczący, że czułam, jakby krew
miała mi wyciec uszami. Dominujące nad tymi dźwiękami tętno dudniło w całym
moim ciele. Nie byłam człowiekiem, lecz jedynie odbiornikiem nastawionym na
obezwładniającą transmisję. Czułam, że jasność wylewa mi się ustami w postaci
ledwie widocznego rozproszonego strumienia i napotyka opór maski, więc
zdarłam ją z twarzy, wydając z siebie zduszony okrzyk. Oddaj, co dostałaś,
pomyślałam, nie wiedząc, co może się mną teraz karmić ani co to oznacza dla
zbioru składających się na mnie komórek i myśli.

Zrozumcie: nie mogłam zawrócić, tak samo jak nie mogłam cofnąć się w
czasie. Moja wolna wola została stłumiona, nawet jeśli tłumiła ją tylko ogromna
pokusa poznania tego, co nieznane. Odejście stąd, powrót na powierzchnię bez
uprzedniego pokonania tego zakrętu... Moja wyobraźnia gnębiłaby mnie do końca
życia. W tej chwili przekonałam samą siebie, że wolę umrzeć, wiedząc... coś,
cokolwiek.

Przekroczyłam próg. Weszłam w światło.

Pewnej nocy w ostatnich miesiącach spędzonych w Skalistej Zatoce


poczułam wielki niepokój. Wiedziałam już, że nie przedłużą mi grantu, a nie
miałam jeszcze w perspektywie nowej pracy. Przyprowadziłam z baru kolejnego
obcego znajomego, żeby spróbować oderwać myśli od tej sytuacji, ale wyszedł już
kilka godzin temu. Mój umysł zachował nieznośną przytomność, a poza tym wciąż
byłam pijana. To było głupie i niebezpieczne, lecz postanowiłam wsiąść do
samochodu i pojechać nad baseny pływowe. Chciałam się podkraść do tego
ukrytego życia i spróbować je jakoś zaskoczyć. Ubzdurałam sobie, że baseny
pływowe zmieniają się w nocy, kiedy nikt nie widzi. Chyba właśnie tak to jest, gdy
badasz coś tak długo, że w mgnieniu oka odróżniasz jeden ukwiał od drugiego, a
gdyby któryś z mieszkańców basenów pływowych popełnił przestępstwo, bez
wahania zidentyfikowałbyś go podczas okazania.

No więc zaparkowałam i ruszyłam krętym szlakiem na ziarnistą plażę,


oświetlając sobie drogę maleńką latarką przyczepioną do breloczka. Potem
przebrnęłam przez płyciznę i wspięłam się na płaską skałę. Naprawdę chciałam się
zatracić. Przez całe życie słyszałam, że za bardzo się kontroluję, ale to nie była
prawda. W rzeczywistości nigdy nad sobą nie panowałam, nigdy nie chciałam
kontroli.

Tamtej nocy, mimo że znalazłam tysiące wymówek, by zrzucić winę na


kogoś innego, wiedziałam, że to ja spieprzyłam sprawę. Nie zdawałam raportów.
Nie trzymałam się tematu pracy. Rejestrowałam dziwne, marginalne dane. Nie
robiłam nic, co zadowoliłoby organizację, od której dostałam grant. Byłam królową
basenów pływowych i to ja stanowiłam prawo. W raportach pisałam to, co
chciałam pisać. Jak zawsze zboczyłam z kursu, bo wtopiłam się w otoczenie, nie
potrafiłam zachować odrębności, oddzielności, obiektywizm był dla mnie czymś
obcym.

Chodziłam z tą żałosną latarką od jednego basenu do drugiego, kilka razy


straciłam równowagę i o mało nie upadłam. Gdyby cokolwiek mnie wtedy
obserwowało – a któż może teraz powiedzieć, że tak nie było? – zobaczyłoby
przeklinającą, podpitą, lekkomyślną biolożkę, która straciła wszelką perspektywę,
która drugi rok z rzędu spędzała pośrodku pustki i czuła się bezbronna, samotna,
choć wcześniej sobie obiecywała, że nigdy taka nie będzie. „Robiła i mówiła rzeczy
uznawane przez społeczeństwo za antyspołeczne albo egoistyczne”. Tamtej nocy
szukała czegoś w basenach pływowych, mimo że to, co znajdowała za dnia, było
wystarczająco cudowne. Może nawet krzyczała, wrzeszczała, miotała się na śliskich
skałach, ryzykując, że zawiodą ją najlepsze buty na świecie, skazując na upadek i
rozbicie czaszki, na wypełnienie czoła czareczkami, pąklami i krwią.

Prawda wygląda jednak tak, że choć na to nie zasłużyłam – a może


zasłużyłam? i czy naprawdę szukałam tylko czegoś, co już znałam? – znalazłam coś
cudownego, coś, co odkrywało się własnym światłem. Wyszpiegowałam
błyszczącą, migotliwą obietnicę iluminacji w jednym z większych basenów i
zastygłam bez ruchu. Czy naprawdę potrzebowałam znaku? Czy naprawdę
chciałam coś odkryć, czy może tylko tak mi się wydawało? No cóż, uznałam, że
chcę, bo ruszyłam w tamtą stronę, trzeźwiejąc nagle na tyle, by patrzeć pod nogi,
by posuwać się powoli i nie rozbić sobie czaszki, zanim zobaczę, co jest w wodzie.

Gdy w końcu stanęłam i oparłam ręce na zgiętych kolanach, spoglądając na


dół, ujrzałam olbrzymią sześcioramienną rozgwiazdę rzadkiego gatunku; była
większa niż patelnia, krwawiła ciemnozłotym kolorem do nieruchomej wody, która
wyglądała, jakby płonęła. Większość z nas, zawodowców, wyrzekła się jej
naukowej nazwy na rzecz bardziej adekwatnej „niszczycielki światów”. Pokrywały
ją grube kolce, a wzdłuż ich krawędzi zauważyłam ledwie widoczne, niezwykle
delikatne, okolone szmaragdową zielenią, przezroczyste rzęski, tysiące rzęsek
pchających rozgwiazdę wyznaczoną drogą w poszukiwaniu ofiar: innych,
mniejszych rozgwiazd. Nigdy wcześniej nie widziałam niszczycielki światów, nawet
w akwarium, więc było to dla mnie tak wielkie zaskoczenie, że zapomniałam o
śliskiej skale i straciwszy równowagę, o mało nie upadłam. Przytrzymałam się
brzegu basenu pływowego.

Jednak im dłużej patrzyłam na to stworzenie, tym mniej je rozumiałam. Tym


bardziej stawało się obce i tym wyraźniej czułam, że zupełnie nic nie wiem – o
przyrodzie, o ekosystemach. Mój nastrój i jej ciemny blask w jakiś sposób
przysłaniały sens, sprawiając, że to stworzenie, któremu przydzielono przecież
miejsce w taksonomii – skatalogowano je, zbadano i opisano – wydało mi się
niesprowadzalne do żadnej z tych informacji. Wiedziałam, że jeśli nie przestanę na
nie patrzeć, ostatecznie będę zmuszona przyznać, że o sobie samej też prawie nic
nie wiem, bez względu na to, czy rzeczywiście tak było.
Gdy w końcu oderwałam wzrok od rozgwiazdy i wstałam, nie wiedziałam, w
którym miejscu niebo styka się z morzem, czy patrzę na wodę, czy na brzeg.
Czułam się zupełnie zagubiona, oderwana od rzeczywistości i moim jedynym
przyrządem nawigacyjnym było w tej chwili to jaśniejące światło na dole.

Pokonanie zakrętu i pierwsze spotkanie z Pełzaczem okazało się podobnym


doświadczeniem, tyle że tysiąc razy większym. Na tamtych skałach przed laty nie
byłam w stanie odróżnić morza od brzegu, a teraz nie potrafiłam odróżnić
schodów od sufitu, i choć przytrzymywałam się ściany, ona zdawała się zapadać
przed moim dotykiem, a ja usiłowałam nie wpaść przez nią dalej.

Tam, w głębi wieży, nie mogłam nawet marzyć o zrozumieniu tego, na co


patrzyłam, i nawet teraz muszę się bardzo starać, żeby poskładać to z fragmentów.
Trudno powiedzieć, jakie luki może wypełniać mój umysł, byleby tylko usunąć
ciężar tylu niewiadomych.

Mówiłam, że zobaczyłam złote światło? Gdy tylko pokonałam zakręt,


przestało być złote i stało się niebieskozielone. To niebieskozielone światło nie
przypominało niczego, czego dotąd doświadczyłam. Wzbierało oślepiające,
krwawe, gęste, rozwarstwione i fascynujące. Tak bardzo przytłoczyło moją
zdolność pojmowania skąpanych w nim kształtów, że zmusiłam się do
zrezygnowania ze wzroku, do skupienia się najpierw na doznaniach płynących z
innych zmysłów.

Dźwięk, który do mnie dobiegł, przypominał crescendo lodu albo


kryształków lodowych rozpryskujących się i wywołujących nieziemski hałas, który
wcześniej pomyliłam z szumem, a teraz zaczął nabierać intensywnej melodyjności i
rytmu, wypełniając mój mózg. Mgliście, jakby z oddali, zdałam sobie sprawę, że
słowa na ścianie też są przesycone dźwiękiem, tyle że wcześniej nie potrafiłam go
usłyszeć. Wibracje miały teksturę i ciężar, towarzyszył im zapach spalenizny
przypominający późnojesienne liście albo ogromny silnik, który gdzieś daleko
zaczynał się przegrzewać. Smak na języku kojarzył mi się z płonącą wodą morską.

Żadne słowa nie są w stanie... Żadne zdjęcia nie byłyby w stanie...


Kiedy przywykłam do światła, Pełzacz zmieniał się z szybkością błyskawicy,
jakby drwił z moich prób zrozumienia go. Był postacią w szeregach załamanych
kawałków szkła. Był warstwami ułożonymi na kształt sklepionego przejścia. Był
olbrzymim potworem przypominającym nagiego ślimaka, otoczonym satelitami
jeszcze dziwniejszych stworzeń. Był migoczącą gwiazdą. Moje oczy wciąż od niego
uciekały, jakby nerw wzrokowy nie dawał sobie rady.

Potem stał się wszechogarniającym ogromem w moim zniekształconym polu


widzenia, zaczął się jakby wznosić i nagle na mnie skoczył. Kształt się rozrastał, aż
w końcu znalazł się nawet tam, gdzie go nie było albo gdzie nie powinno go być.
Teraz przypominał bardziej jakąś przeszkodę, mur bądź grube zamknięte drzwi
odgradzające schody. Nie był ścianą światła – złotego, niebieskiego, zielonego,
istniejącego w jakimś innym wymiarze – lecz ścianą mięsa przypominającego
światło, mającego w sobie ostre, zaokrąglone elementy i taką konsystencję jak lód
w płynącej wodzie. Miałam wrażenie, że żywe stworzenia unoszą się w
otaczającym go powietrzu leniwie jak miękkie kijanki, ale tylko na obrzeżach
mojego pola widzenia, więc nie byłam w stanie powiedzieć, czy przypominały one
dryfujące ciemne drobinki, które zwodzą wzrok i nie istnieją naprawdę.

W tej popękanej masie, w tych wszystkich różnorodnych wyobrażeniach


Pełzacza, na wpół ślepa, lecz wciąż polegająca na pozostałych zmysłach, odniosłam
wrażenie, że widzę ciemniejszy cień ręki albo coś w rodzaju echa ręki w
nieustannym, rozmazanym ruchu przekazującym ścianie po lewej stronie
powtarzaną głębię i sygnał, przez które ruch Pełzacza był taki mozolny – jego
wiadomość, jego kod zmiany, rekalibracji i dostosowania, jego przeobrażeń. Nad
tą ręką był chyba drugi cień, jakby w kształcie głowy – ale tak niewyraźny, jakbym
płynęła w mętnej wodzie i zobaczyła w oddali coś przysłoniętego gęstymi
wodorostami.

Próbowałam się cofnąć, uciec chyłkiem po schodach. Ale nie mogłam. Albo
dlatego, że Pełzacz schwytał mnie w pułapkę, albo dlatego, że mój mózg mnie
zdradził – nie byłam w stanie się ruszyć.

Pełzacz się zmieniał – a może zaczęłam na zmianę tracić i odzyskiwać


przytomność. Wyglądało to tak, jakby niczego tam nie było, zupełnie niczego,
jakby słowa pisały się same, a potem Pełzacz z drżeniem wracał i znowu znikał.
Wszystko, co pozostawało niezmienne, sprowadzało się do zarysu ręki i wrażenia,
że powstają słowa.

Co można zrobić, kiedy się okazuje, że pięć zmysłów nie wystarcza? Bo wciąż
tak naprawdę nie byłam w stanie zobaczyć więcej, niż widziałam pod
mikroskopem, i właśnie to najbardziej mnie przeraziło. Czemu nie mogłam go
dostrzec? Oczyma duszy widziałam, jak stoję nad rozgwiazdą w Skalistej Zatoce, a
rozgwiazda rośnie i rośnie, aż basen pływowy staje się całym światem, a ja kołyszę
się na jego chropowatej, świetlistej powierzchni, znowu wpatrzona w nocne niebo,
podczas gdy światło płynie w górę i mnie przenika.

Mimo okropnej presji tego światła, jakby skupiał się w nim cały ciężar Strefy
X, zmieniłam taktykę, spróbowałam się skupić wyłącznie na tworzeniu słów na
ścianie, na zarysie głowy, hełmu albo... czego?... gdzieś nad ręką. Na kaskadzie
iskier, które, jak już wiedziałam, były żywymi organizmami. Na nowym słowie na
ścianie. I na tym, że nadal nie widzę. Skulona we mnie jasność prawie ucichła,
jakbym znalazła się w katedrze.

Ogrom tego doświadczenia łączył się z biciem serca i z narastającym


dźwiękiem, który towarzyszył nieustannemu pisaniu, wypełniając mnie tak, że w
końcu zabrakło we mnie miejsca. Przerastała mnie chwila, na którą być może
zupełnie nieświadomie czekałam przez całe życie – chwila spotkania z
najpiękniejszą, najbardziej przerażającą rzeczą, jakiej prawdopodobnie
kiedykolwiek doświadczę. Miałam przy sobie zupełnie nieprzydatny sprzęt, a dla
tego czegoś wybrałam zupełnie nieadekwatną nazwę: Pełzacz. Czas się wydłużał,
był jedynie paliwem dla słów, które to coś tworzyło na ścianie przez nie wiadomo
ile lat i kto wie, w jakim celu.

Nie mam pojęcia, jak długo stałam na progu i zastygła w bezruchu


obserwowałam Pełzacza. Mogłabym na niego patrzeć przez wieki i nie zauważyć
okropnego upływu lat.

Ale co potem?

Co następuje po objawieniu i paraliżu?


Albo śmierć, albo powolne, nieubłagane odtajanie. Powrót do świata
fizycznego. Nie chodzi o to, że przywykłam do obecności Pełzacza, ale dotarłam do
punktu – do jednej nieskończenie małej chwili – w którym znowu dostrzegłam w
Pełzaczu organizm. Złożony, wyjątkowy, skomplikowany, zatrważający,
niebezpieczny organizm. Mógł być niepojęty. Mógł wykraczać poza granice moich
zmysłów – mojej wiedzy czy mojego intelektu – ale mimo to uznałam, że mam
obok siebie jakąś żywą istotę, która stosuje mimikrę, wykorzystując do tego moje
własne myśli. Bo już wtedy uważałam, że to coś może wyciągać różne wyobrażenia
siebie z mojego umysłu i projektować je z powrotem na mnie jako formę
kamuflażu. By zdusić we mnie biolożkę, by do końca pozbawić mnie logiki.

Z wysiłkiem, który czułam w jęku swoich kończyn, w przemieszczaniu się


kości, zdołałam odwrócić się do Pełzacza plecami.

Ten prosty, bolesny akt przyniósł mi ogromną ulgę. Przytuliłam się do


ściany, do jej chłodnej chropowatości. Zamknęłam oczy – po co mi wzrok, skoro
jedynie mnie zdradzał? – i zaczęłam iść tyłem, wciąż czując światło na plecach.
Czując muzykę tych słów. Pistolet, o którym zupełnie zapomniałam, wbijał mi się w
biodro. Sama idea pistoletu wydawała mi się teraz równie żałosna i bezużyteczna
jak słowo „próbka”. Jedno i drugie implikowało jakiś cel. Co miałoby być tym
celem?

Zrobiłam zaledwie parę kroków i poczułam narastający żar i ciężkość oraz


coś w rodzaju chlupoczącej wilgoci, jakby gęste światło przeobrażało się w morze.
Pomyślałam, że może uda mi się uciec, ale byłam w błędzie. Już krok dalej, kiedy
zaczęłam się krztusić, zrozumiałam, że światło naprawdę stało się morzem.

Nie byłam pod wodą, ale jakimś cudem tonęłam.

Narastające we mnie gorączkowe uczucie było okropną, chaotyczną paniką


dziecka, które wpadło do fontanny i po raz pierwszy, gdy jego płuca wypełniają się
wodą, czuje, że może umrzeć. To nie miało końca, nie byłam w stanie tego ominąć.
Obmył mnie rosołowaty, zielononiebieski ocean rozświetlony iskrami. A ja
tonęłam i walczyłam z tym, aż w końcu jakaś część mnie zrozumiała, że będę
tonęła bez końca. Wyobraziłam sobie, jak staczam się ze skał, spadam,
maltretowana przez morską pianę. Jak morze wyrzuca mnie tysiące kilometrów
dalej, zmienioną nie do poznania, w jakiejś innej formie, lecz wciąż przechowującą
paskudne wspomnienie tej chwili.

Wtedy poczułam na plecach wrażenie jakby setek oczu obracających się w


moją stronę, gapiących się na mnie. Byłam czymś, co pływa w basenie,
obserwowane przez olbrzymią dziewczynkę. Byłam myszą na pustej działce
tropioną przez lisa. Byłam ofiarą, po którą sięga rozgwiazda, by wciągnąć ją do
wody.

W jakimś wodoszczelnym zbiorniku jasność kazała mi się pogodzić z tym, że


nie przetrwam tej chwili. Chciałam żyć – naprawdę. Ale dłużej nie mogłam. Nie
mogłam nawet dłużej oddychać. Otworzyłam zatem usta i powitałam wodę,
powitałam prąd. Tylko że tak naprawdę to nie była woda. Obserwujące mnie oczy
nie były oczami, przyszpilił mnie Pełzacz. Zrozumiałam, że pozwoliłam mu wejść, i
teraz skupiał się tylko na mnie. Nie byłam w stanie się ruszać, nie byłam w stanie
myśleć, byłam bezradna i sama.

Rozszalały wodospad runął na mój umysł, ale woda składała się z palców, z
setek palców trącających i uciskających skórę na moim karku, a potem
przebijających się przez tylną część czaszki aż do mózgu... Później napór zelżał,
mimo że wrażenie nieograniczonej siły nie zmalało, i przez jakiś czas, choć nadal
tonęłam, spływał na mnie lodowaty spokój, z którego sączyło się jakieś potężne
niebieskozielone światło. Poczułam zapach spalenizny w głowie i krzyknęłam, moja
czaszka rozprysła się w pył i złożyła ponownie, drobinka po drobince.

Nastanie ogień, który zna twoje imię, i w obecności dławiących owoców jego
ciemny płomień posiądzie każdą część ciebie.

Nigdy wcześniej nie doświadczyłam takich męczarni, jakby raz po raz


wbijano we mnie metalowy pręt. Potem ból rozciągnął się w moim ciele niczym
druga skóra. Wszystko nabrało czerwonego odcienia. Straciłam przytomność.
Odzyskałam ją. Straciłam, odzyskałam, straciłam, wciąż z trudem łapiąc oddech,
czując, jak uginają się pode mną kolana, chwytając się ściany, żeby się podeprzeć.
Krzyczałam, otwierając usta tak szeroko, że coś chrupnęło mi w szczęce. Chyba na
chwilę przestałam oddychać, ale jasność w moim wnętrzu nie doświadczała takich
trudności. Wciąż natleniała moją krew.

Potem ten okropny atak minął razem z wrażeniem topienia się w gęsto
otaczającym mnie morzu. Poczułam pchnięcie i Pełzacz odrzucił mnie na bok,
zepchnął ze schodów. Wylądowałam poobijana i wymiętoszona. Nie miałam o co
się oprzeć i czułam się jak worek, pokonana przez coś, co w ogóle nie miało prawa
istnieć, co nie miało prawa mnie atakować. Wciągałam powietrze gwałtownymi
spazmatycznymi haustami.

Nie mogłam jednak zostać w polu jego oddziaływania. Nie miałam wyboru.
Ze zdartym gardłem, czując się tak, jakby ktoś mnie wypatroszył, rzuciłam się na
dół, w jeszcze większą ciemność pod Pełzaczem. Uciekałam po omacku, najpierw
na czworaka, owładnięta ślepym panicznym impulsem, by zniknąć mu z oczu.

Dopiero kiedy światło za mną osłabło, dopiero gdy poczułam się bezpieczna,
znów padłam na podłogę. Długo tak leżałam. Najwidoczniej Pełzacz już mnie
rozpoznawał. Najwidoczniej w przeciwieństwie do antropolożki, byłam słowami,
które rozumiał. Zastanawiałam się, czy moje komórki długo będą w stanie ukrywać
przede mną moje własne przeobrażenie. Zastanawiałam się, czy to początek
końca. Ale przede wszystkim czułam dojmującą ulgę, że podołałam wyzwaniu,
nawet jeśli byłam o włos od klęski. Jasność we mnie skuliła się porażona.

Być może moją jedyną umiejętnością, moim jedynym talentem jest


znoszenie tego, co niemożliwe do zniesienia, Nie wiem, kiedy zdołałam ponownie
wstać i ruszyć naprzód na nogach jak z waty. Nie wiem, ile czasu upłynęło, ale w
końcu wstałam.

Spiralne schody wkrótce się wyprostowały, duchota nagle ustąpiła,


maleńkie stworzonka żyjące na ścianie zniknęły, a odgłosy Pełzacza na górze
ucichły. Nadal widziałam pozostałości dawnych napisów na ścianie, ale nawet
moja własna świetlistość była tu przygaszona. Podchodziłam nieufnie do tej
siateczki słów, jakby mogły mnie skrzywdzić równie mocno jak Pełzacz, a jednak
idąc wzdłuż nich, czułam pewien spokój. Tu różne wersje były bardziej czytelne i
miały dla mnie większy sens. „ I przyszło po mnie. I wyparło wszystko inne”. Słowa
powtarzały się bez końca. Czyżby tu, na dole, były bardziej nagie, czy może po
prostu więcej teraz wiedziałam?

Trudno było nie zauważyć, że nowe stopnie głębokością i szerokością prawie


idealnie odpowiadają schodom w latarni morskiej. Gładka powierzchnia sufitu też
się zmieniła i teraz przecinało ją mnóstwo głębokich, krętych bruzd.

Zatrzymałam się, żeby wypić trochę wody. Zatrzymałam się, żeby złapać
oddech. Szok związany ze spotkaniem Pełzacza nadal spływał na mnie falami. Gdy
ruszyłam, czułam coś w rodzaju przytępionej świadomości, że mogą mnie czekać
kolejne objawienia, z którymi będę musiała się zmierzyć, że muszę się
przygotować. Jakoś.

Kilka minut później daleko na dole maleńki prostokątny skrawek


rozproszonego białego światła zaczął nabierać kształtu. Szłam dalej, a on rósł z
niechęcią, którą potrafię nazwać jedynie wahaniem. Pół godziny później
pomyślałam, że to muszą być jakieś drzwi, ale nadal spowijała je mgła, jakby same
się zasłaniały.

Byłam jeszcze daleko, ale im bliżej podchodziłam, tym większej nabierałam


pewności, że te drzwi są niepokojąco podobne do tamtych, które zobaczyłam, gdy
spojrzałam przez ramię po przekroczeniu granicy, ruszając w stronę obozu. Do
takiego wniosku skłoniła mnie ich mglistość, bo była mglistością szczególnego
rodzaju.

Znów minęło pół godziny i poczułam instynktowną potrzebę zawrócenia,


którą zlekceważyłam, tłumacząc sobie, że na razie nie jestem w stanie po raz drugi
zmierzyć się z tą drogą i Pełzaczem. Od patrzenia na bruzdy na suficie bolały mnie
oczy, jakby te bruzdy biegły przez wnętrze mojej czaszki i nieustannie ulegały tam
przekształceniom. Stały się szlakami jakiejś odpychającej siły. Godzinę później, gdy
połyskujący biały prostokąt urósł, choć wcale nie nabrał wyrazistości, wypełniło
mnie tak wielkie poczucie krzywdy, że zrobiło mi się niedobrze. W moim umyśle
rosło wyobrażenie pułapki mówiące, że to rozmyte światło w ciemności wcale nie
jest drzwiami, lecz paszczą jakiejś bestii, i że jeśli przejdę na drugą stronę, zostanę
pożarta.

W końcu się zatrzymałam. Słowa nieubłaganie ciągnęły się dalej.


Oszacowałam, że od drzwi dzieli mnie jakieś pięćset, sześćset kroków. Teraz mnie
oślepiały, czułam lekkie pieczenie skóry, jakby patrzenie na nie groziło
poparzeniem słonecznym. Chciałam iść dalej, ale nie mogłam. Nie umiałam
nakłonić do tego własnych nóg, nie potrafiłam zmusić swojego umysłu, by
przezwyciężył strach i niepewność. Nawet chwilowy brak jasności, jakby się ukryła,
przemawiał przeciwko dalszemu schodzeniu.

Usiadłam na schodach i przez jakiś czas wpatrywałam się w drzwi.


Obawiałam się, że to doznanie jest pozostałością przymusu zaszczepionego w
hipnozie, że nawet po śmierci psycholożka znalazła sposób, by mną manipulować.
Może istniał jakiś zakodowany rozkaz albo wytyczna, których moja infekcja nie
była w stanie ominąć ani przezwyciężyć? Czyżbym znalazła się w końcowej fazie
długotrwałej formy unicestwienia?

Powód nie grał jednak roli. Wiedziałam, że nigdy nie dotrę do tych drzwi.
Będzie mi tak niedobrze, że nie zdołam się ruszyć i nigdy nie wrócę na
powierzchnię. Bruzdy na suficie potną mi oczy, oślepią mnie. Utknę na tych
schodach tak jak antropolożka, ponosząc klęskę tak samo jak ona i psycholożka,
które nie dostrzegły tego, co niemożliwe. Dlatego zawróciłam i z wielkim bólem,
czując się tak, jakbym zostawiała tam część siebie, zaczęłam mozolnie wchodzić po
schodach, a obraz zamglonych drzwi ze światła był w mojej wyobraźni równie
wielki jak ogrom Pełzacza.

Pamiętam, że w chwili zawracania czułam, że coś na mnie patrzy z tamtych


drzwi na dole, ale kiedy spojrzałam przez ramię, zobaczyłam jedynie znajomą,
zamgloną białą świetlistość.

Chciałabym móc powiedzieć, że reszta drogi była niewyraźną plamą, jakbym


naprawdę stała się płomieniem ujrzanym przez psycholożkę i patrzyła na to
wszystko przez swój wewnętrzny ogień. Chciałabym pamiętać jedynie słońce i
powierzchnię ziemi. Ale choć zasłużyłam, by to się skończyło... nie skończyło się.
Pamiętam każdy bolesny, przerażający krok z powrotem na górę, każdą
chwilę. Pamiętam, że przystanęłam przed zakrętem, za którym znów był Pełzacz,
wciąż zajęty swoim zadaniem, wciąż niezrozumiały. Nie byłam pewna, czy zdołam
po raz drugi wytrzymać drążenie umysłu. Nie byłam pewna, czy tym razem uczucie
tonięcia nie doprowadzi mnie do szaleństwa, choć rozsądek podpowiadał, że to
tylko złudzenie. Ale wiedziałam też, że im będę słabsza, tym bardziej zdradzi mnie
mój własny umysł. Niedługo mogłabym z łatwością wycofać się w mrok, zmienić
się w jakąś skorupę błąkającą się po schodach na dole. Mogłabym już nigdy nie
zebrać takiej siły albo determinacji jak teraz.

Odpuściłam sobie Skalistą Zatokę i rozgwiazdę w basenie. Zamiast tego


pomyślałam o dzienniku mojego męża. Pomyślałam o swoim mężu w łódce
płynącej gdzieś na północ. Pomyślałam, że teraz wszystko leży u góry, a na dole nie
ma nic.

Dlatego znowu przytuliłam się do ściany. Dlatego znowu zamknęłam oczy.


Dlatego jeszcze raz wytrzymałam to światło, krzywiąc się i jęcząc, spodziewając się
morza, które wpłynie mi do ust, spodziewając się rozłupania głowy... ale nic
takiego nie nastąpiło. Nic – nie wiem dlaczego. Chyba tylko dlatego, że Pełzacz,
który obejrzał mnie i zbadał, a potem w oparciu o jakieś nieznane kryteria
wypuścił, nie był już mną zainteresowany.

Gdy znajdowałam się prawie poza jego zasięgiem i wchodziłam w zakręt,


jakaś uparta część mnie zaczęła się domagać, żebym zaryzykowała i spojrzała przez
ramię. Żebym rzuciła ostatnie, nierozważne, bezczelne spojrzenie na coś, czego
być może nigdy nie zrozumiem.

Pośród mnogości „ja” generowanych przez Pełzacza zobaczyłam ledwie


widoczną twarz mężczyzny spowitą cieniem, wokół którego krążyło coś
nieopisanego, kojarzącego mi się wyłącznie ze strażnikami więziennymi.

Twarz tego mężczyzny wyrażała tak skomplikowane, nagie i skrajne emocje,


że poczułam się jak zahipnotyzowana. Owszem, zobaczyłam w tych rysach
zmaganie się z nieskończonym bólem i cierpieniem, ale przebijały przez nie także
ponura satysfakcja i ekstaza. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego wyrazu
twarzy, ale ją samą rozpoznałam. Widziałam ją na zdjęciu. „W jego szerokiej
twarzy błyszczały bystre sokole oczy, lewe zezowało. Gęsta broda zasłaniała
wszystko z wyjątkiem zarysu mocnego podbródka”.

Wpatrywał się we mnie uwięziony w Pełzaczu ostatni latarnik – miałam


wrażenie, że patrzy nie tylko zza ogromnej, nieprzebytej przepaści, lecz także zza
przestrzeni lat. Bo choć latarnik był chudszy – jego oczy się zapadły, żuchwa
bardziej wystawała – wcale się nie zmienił i wyglądał tak samo jak na tamtym
zdjęciu, zrobionym ponad trzydzieści lat temu. Istniał teraz w miejscu, którego
żadne z nas nie potrafiło zrozumieć.

Wiedział, czym się stał, czy może już dawno zwariował? Czy w ogóle mnie
zauważył?

Nie wiem, jak długo na mnie patrzył, obserwował mnie, zanim się
odwróciłam, żeby na niego spojrzeć. Ani czy w ogóle istniał, zanim go ujrzałam. Dla
mnie był prawdziwy, mimo że patrzyłam mu w oczy tak krótko, zbyt krótko, i nie
potrafię powiedzieć, czy nawiązaliśmy jakikolwiek kontakt. Ile czasu by
wystarczyło? Nie byłam w stanie niczego dla niego zrobić, nie zostało we mnie
miejsca na nic poza własnym przetrwaniem.

Istnieją tragedie o wiele gorsze od utonięcia. Nie wiem, co stracił ani co


mógł zyskać przez ostatnie trzydzieści lat, ale wcale mu nie zazdrościłam tej
podróży.

Przed Strefą X nic mi się nie śniło, a przynajmniej nigdy nie pamiętałam
swoich snów. Mój mąż uważał, że to dziwne, i kiedyś powiedział, że chyba żyję w
nieprzerwanym śnie, z którego nigdy się nie budzę. Może żartował, może nie.
Przecież przez lata gnębił go koszmar, który kształtował go dopóty, dopóki nie
okazał się jedynie fasadą i nie runął. „Dom, piwnica i potworne zbrodnie, które w
niej popełniano”.

Wtedy miałam za sobą wyczerpujący dzień pracy i wzięłam jego słowa


poważnie. Zwłaszcza że wypowiedział je w tygodniu poprzedzającym ekspedycję.

– Wszyscy żyjemy w czymś w rodzaju nieprzerwanego snu – powiedziałam.


– Budzimy się dlatego, że coś, jakieś zdarzenie, nawet lekkie ukłucie, zaburza
peryferie tego, co bierzemy za rzeczywistość.

– Zatem jestem lekkim ukłuciem zaburzającym peryferie twojej


rzeczywistości, Ptasi Duchu? – spytał i tym razem usłyszałam jego rozpacz.

– Och, znowu zachciało ci się droczyć z ptasim duchem? – spytałam, unosząc


brew.

Nie czułam się jednak swobodnie. Było mi tak niedobrze, że aż ściskało mnie
w żołądku, ale miałam wrażenie, że przez wzgląd na niego powinnam się
zachowywać normalnie. Potem, kiedy wrócił i zobaczyłam, jak może wyglądać
normalność, żałowałam, że nie zachowałam się inaczej, że nie krzyczałam, że nie
zrobiłam niczego poza trzymaniem się szablonu.

– Może jestem wytworem twojej rzeczywistości – powiedział. – Może


istnieję tylko po to, by wykonywać twoje polecania.

– W takim razie spisujesz się fatalnie – odparłam, idąc do kuchni po szklankę


wody.

On pił już drugi kieliszek wina.

– Albo spisuję się fenomenalnie, bo chcesz, żebym się nie spisywał –


powiedział, tym razem z uśmiechem.

Podszedł do mnie od tyłu, żeby mnie przytulić. Miał grube przedramiona i


szeroką klatkę piersiową. Jego beznadziejne łapska przypominały coś, co powinno
mieszkać w jaskini, były niedorzecznie silne – przydawały się podczas żeglowania.
Antyseptyczna gumowa woń plastrów z opatrunkiem spowijała go jak wyjątkowo
intensywny zapach wody kolońskiej. Był jednym wielkim plastrem z opatrunkiem
przylepionym bezpośrednio na ranę.

– Ptasi Duchu, gdzie byś była, gdybyśmy nie byli razem? – spytał.

Nie potrafiłam mu odpowiedzieć. Nie tutaj. Ale i nie tam. Może nigdzie.

Po chwili:

– Ptasi Duchu?

– Słucham? – spytałam, godząc się ze swoim przezwiskiem.

– Ptasi Duchu, boję się – powiedział. – Boję się i chcę ci zadać samolubne
pytanie. Pytanie, którego nie mam prawa zadawać.

– Ale zadaj.

W dalszym ciągu byłam zła, lecz w tych ostatnich dniach pogodziłam się ze
swoją stratą, rozebrałam ją na części, żeby nie tłumiła mojego uczucia do męża.
Poza tym byłam trochę wściekła z powodu systematycznej utraty zadań w terenie,
zazdrościłam mu okazji. Cieszyłam się z pustej działki, bo była tylko i wyłącznie
moja.

– Pojedziesz za mną, jeśli nie wrócę? Jeśli będziesz mogła?

– Wrócisz – odparłam.

I usiądziesz tutaj jak golem, pozbawiony wszystkiego, co w tobie znałam.

Tak bardzo żałuję, wbrew zdrowemu rozsądkowi, że mu wtedy nie


odpowiedziałam, nawet jeśli miałabym odmówić. I tak bardzo żałuję – choć to
zawsze było niemożliwe – że ostatecznie nie wyruszyłam do Strefy X właśnie ze
względu na niego.
Basen. Skalista Zatoka. Pusta działka. Wieża. Latarnia morska. Te wszystkie
miejsca są prawdziwe i nieprawdziwe. Istnieją i nie istnieją. Tworzę je na nowo w
swojej głowie każdą kolejną myślą, każdym zapamiętanym szczegółem, i ciągle się
zmieniają. Czasami są kamuflażem albo przebraniem. Czasami czymś
prawdziwszym.

Gdy wreszcie wyszłam na powierzchnię, położyłam się na plecach na płycie


wieży, zbyt wyczerpana, żeby się ruszyć, uśmiechając się w odpowiedzi na prostą,
niespodziewaną przyjemność, gdy poranne słońce rozgrzało mi powieki. Nawet
wtedy nieustannie wyobrażałam sobie świat na nowo, moimi myślami zawładnął
latarnik. Raz po raz wyjmowałam zdjęcie z kieszeni i wpatrywałam się w jego
twarz, jakby skrywała następną odpowiedź, której jeszcze nie potrafiłam pojąć.

Chciałam – musiałam – się dowiedzieć, czy faktycznie widziałam jego, a nie


jakieś widmo wyczarowane przez Pełzacza. Chwytałam się wszystkiego, co mogło
mi pomóc w to uwierzyć. Najbardziej przekonało mnie nie zdjęcie, lecz próbka
pobrana przez antropolożkę z krawędzi Pełzacza: próbka, która okazała się tkanką
ludzkiego mózgu.

Traktując ją jak kotwicę, zaczęłam tworzyć opowieść latarnika, najlepiej, jak


umiałam – tworzyłam ją, nawet kiedy już się podniosłam i wróciłam do obozu. Nie
było łatwo, bo zupełnie nic nie wiedziałam o jego życiu, brakowało wskazówki,
która mogłaby mi pomóc go sobie wyobrazić. Miałam jedynie zdjęcie i ten okropny
obraz z wnętrza wieży. Potrafiłam myśleć tylko o tym, że kiedyś ten człowiek
musiał wieść normalne życie, ale żaden ze znajomych rytuałów określających tę
normalność nie przetrwał – ani mu nie pomógł. Złapała go burza, która jeszcze nie
ucichła. Może nawet ze szczytu latarni morskiej widział, jak się zbliża – Wydarzenie
nadciągało niczym fala.

Co mu się wtedy ukazało? Co się ukazało według mnie? Wyobraźcie sobie


na przykład cierń, długi, gruby cierń tak wielki, że wrył się głęboko w bok świata.
Wstrzyknął się w niego. I z tego olbrzymiego ciernia wypływa nieskończona, być
może odruchowa, potrzeba asymilacji i naśladownictwa. To, co asymiluje, i to, co
jest asymilowane, wchodzi w interakcję za pośrednictwem katalizatora,
napisanych słów, które napędzają machinę przemiany. Może to jakieś stworzenie
żyjące w doskonałej symbiozie z mnóstwem innych stworzeń. Może to „tylko”
maszyna. W każdym razie, jeśli ma inteligencję, ta inteligencja bardzo różni się od
naszej. Tworzy z ekosystemu nowy świat obejmujący zupełnie inne procesy i cele –
świat, który działa za pośrednictwem wyjątkowych aktów odzwierciedlania,
pozostaje w ukryciu na wiele różnych sposobów i ani na chwilę nie poddaje
fundamentów swojej inności, gdyż staje się tym, co napotyka.

Nie wiem, jak ten cierń się tu dostał ani jak długą pokonał drogę, ale dzięki
szczęściu, przeznaczeniu albo jakiemuś zamysłowi w pewnym momencie znalazł
latarnika i już go nie wypuścił. To, ile czasu go przekształcał, podporządkowywał
innemu celowi, pozostaje tajemnicą. Nikt tego nie obserwował, nikt nie był
świadkiem – aż w końcu po trzydziestu latach jakaś biolożka na chwilę go ujrzała i
zaczęła snuć domysły na temat tego, czym mógł się stać. Katalizatorem? Iskrą?
Silnikiem? Ziarnkiem piasku, z którego powstała perła? A może tylko pasażerem
mimo woli?

Gdy jego los został przypieczętowany... Wyobraźcie sobie ekspedycje –


dwanaście, pięćdziesiąt, sto, to bez znaczenia – które ciągle nawiązują kontakt z tą
jednostką albo tymi jednostkami, które ciągle stają się paszą i ulegają
przeobrażeniu. Ekspedycje przybywające przez przejście ukryte gdzieś na
tajemniczej granicy – przez przejście, które (być może) ma swoje odzwierciedlenie
w najgłębszych czeluściach wieży. Wyobraźcie sobie te ekspedycje, a potem
pomyślcie, że one wszystkie wciąż w jakiejś postaci istnieją w Strefie X, nawet te,
które wróciły – zwłaszcza te, które wróciły. Nakładają się na siebie warstwami,
komunikują się za pomocą dostępnych jeszcze środków. Wyobraźcie sobie, że
czasami, z powodu narcyzmu naszego ludzkiego spojrzenia, ta komunikacja tworzy
w krajobrazie przedziwną atmosferę, która tutaj jest jedynie elementem natury.
Być może nigdy się nie dowiem, co uruchomiło proces powstawania sobowtórów.
Może to nieistotne.

Wyobraźcie sobie coś jeszcze: gdy wieża tworzy i przekształca świat po tej
stronie granicy, powoli wysyła na drugą stronę coraz więcej emisariuszy, którzy
zaczynają pracować w zarośniętych ogrodach i na ugorach. „Jak się
przemieszczają? Czy daleko docierają? Jaka dziwna materia miesza się przy tym i
łączy?” Może kiedyś infiltracja dotrze aż do pewnej dalekiej, płaskiej skały na
wybrzeżu, cicho wykiełkuje w tych basenach pływowych, które tak dobrze znam.
Choć oczywiście mogę się mylić i Strefa X wcale nie budzi się z uśpienia, nie
zmienia się, nie staje się inna niż dotychczas.

To straszne, ale – po wszystkim, co widziałam, wciąż nachodzi mnie ta myśl


– nie mogę już z przekonaniem nazywać tego czymś złym. Nie – gdy patrzę na
nieskażoną przyrodę Strefy X i porównuję ją ze światem po drugiej stronie, który
tak bardzo przeobraziliśmy. Psycholożka powiedziała przed śmiercią, że się
zmieniłam, i chyba miała na myśli to, że zmieniłam front. To nieprawda – nawet
nie wiem, czy są tu jakieś fronty ani co miałyby oznaczać – ale przecież mogłaby
mieć rację. Teraz wiem, że mogłabym dać się przekonać. Osoba religijna albo
przesądna, z tych, które wierzą w anioły albo demony, może na to patrzeć inaczej.
Prawie każdy może na to patrzeć inaczej. Ja nie należę do takich ludzi. Jestem tylko
biolożką. Nie wymagam od tego wszystkiego głębszych znaczeń.

Wiem, że te moje domysły są niekompletne, niedokładne, bezużyteczne.


Jeśli nie znam prawdziwych odpowiedzi, to tylko dlatego, że wciąż nie wiemy, jakie
zadawać pytania. Nasze narzędzia są nieprzydatne, nasza metodologia wadliwa,
nasze pobudki egoistyczne.

Zostało mi niewiele do dodania, choć z pewnością nie opowiedziałam tej


historii, tak jak trzeba. Mimo to nie mam zamiaru dłużej próbować. Po wyjściu z
wieży wróciłam na chwilę do obozu, a potem przyszłam tutaj, na górę latarni
morskiej. Przez cztery długie dni udoskonalałam relację, którą właśnie czytacie,
choć i tak ma wady. Dopełnia ją drugi dziennik, w którym spisałam wszystkie
wnioski z próbek pobranych przez siebie i innych członków ekspedycji.
Skomponowałam nawet liścik do rodziców.
Związałam te materiały z dziennikiem mojego męża i zostawię je tu, na
szczycie sterty pod drzwiami w podłodze. Przesunęłam stół i dywan, żeby każdy
mógł znaleźć to, co kiedyś było ukryte. Poza tym włożyłam zdjęcie latarnika z
powrotem do ramki i powiesiłam je na ścianie na podeście. Obrysowałam jego
twarz drugim kółkiem, bo nie mogłam się powstrzymać.

Jeśli wskazówki w dziennikach są słuszne, to gdy Pełzacz dotrze do końca


ostatniego cyklu w wieży, Strefa X wkroczy w konwulsyjny sezon barykad i krwi,
nastąpi coś w rodzaju katastrofalnego linienia – jeśli wolicie o tym myśleć w takich
kategoriach. Może nawet zapoczątkuje go rozsiew aktywnych zarodników, które
wytrysną ze słów napisanych przez Pełzacza. Przez dwie ostatnie noce widziałam
stożek energii rosnący nad wieżą i rozprzestrzeniający się na okoliczną przyrodę.
Nic nie wynurzyło się jeszcze z oceanu, ale z ruin wioski wyłoniły się postacie,
które ruszyły w stronę wieży. W obozie nie zauważyłam żadnego znaku życia. Na
plaży nie został po psycholożce nawet but, jakby wtopiła się w piasek. Co noc
zawodzące stworzenie daje mi znać, że wciąż sprawuje władzę w swoim królestwie
trzciny.

Obserwowanie tych zjawisk zdusiło we mnie ostatnie popioły tlącego się


przymusu, by wiedzieć wszystko... cokolwiek. Zastąpiła go świadomość, że jasność
jeszcze ze mną nie skończyła. Że dopiero zaczyna. Myśl o ciągłym robieniu sobie
krzywdy, by pozostać człowiekiem, z jakiegoś powodu wydaje mi się teraz żałosna.
Nie będzie mnie tutaj, kiedy trzynasta ekspedycja dotrze do obozu. (Już mnie
widzieli, czy może niedługo zobaczą? Czy stopię się z tym krajobrazem, czy będę
spoglądała ponad trzciną albo nad wodami kanału na jakiegoś innego badacza
rozglądającego się z niedowierzaniem? Czy będę czuła, że coś jest nie tak, że coś tu
nie pasuje?)

Zamierzam zapuścić się głębiej w Strefę X, dotrzeć najdalej, jak się da, zanim
będzie za późno. Podążę śladem męża, wzdłuż wybrzeża, może nawet dalej niż do
wyspy. Nie liczę na to, że go znajdę – nie muszę go znaleźć – ale chcę zobaczyć to
samo co on. Chcę poczuć jego bliskość, jakbyśmy byli w tym samym
pomieszczeniu. I jeśli mam być szczera, nie mogę się pozbyć wrażenia, że nawet
jeżeli uległ całkowitej przemianie, nadal gdzieś tutaj jest – w oku delfina, w dotyku
pnącego się mchu, gdziekolwiek i wszędzie. Może nawet, jeśli mi się poszczęści,
znajdę łódź porzuconą na pustej plaży i jakiś znak tego, co nastąpiło później.
Mogłabym się tym zadowolić – nawet wiedząc to, co wiem.

Tę część misji wykonam sama, zostawię was. Nie idźcie za mną. Jestem już
daleko poza waszym zasięgiem i przemieszczam się bardzo szybko.

Czy zawsze był ktoś taki jak ja: ktoś, kto chował zmarłych, miał wyrzuty
sumienia, ciągnął to dalej, gdy wszyscy inni zginęli?

Jestem ostatnią ofiarą jedenastej i dwunastej ekspedycji.

Nie wracam do domu.

PODZIĘKOWANIA

Dziękuję mojemu redaktorowi Seanowi McDonaldowi za ogromną


życzliwość i cudowną pracę redaktorską nad tą powieścią. Dziękuję także
wspaniałej, oddanej ekipie FSG, która pracowała nad tą książką – naprawdę
doceniam Wasze wysiłki. Podziękowania dla mojej agentki Sally Harding i
wszystkich dobrych ludzi z Cooke Agency. Wyrazy miłości dla mojej żony Ann,
jedynej osoby, z którą mogę rozmawiać o powstających książkach – jestem jej
wdzięczny za przemyślenia na temat postaci i sytuacji. Dziękuję pierwszym
czytelnikom – większość z Was wie, o kogo chodzi – zwłaszcza Gregory’emu
Bossertowi, Tessie Kum i Adamowi Millsowi za liczne uwagi. Na koniec dziękuję
rezerwatowi przyrody St. Marks National Wildlife Refuge: ludziom, którzy tam
pracują i dbają o to miejsce.

Spis treści

Karta tytułowa 01. Wtajemniczenie 02. Integracja 03. Całopalenie 04.


Zanurzenie 05. Rozpad Podziękowania Karta redakcyjna Tytuł oryginału:
Annihilation
ANNIHILATION: A Novel by Jeff VanderMeer.
Copyright © 2014 by Jeff VanderMeer.
Published by arrangement with Farrar, Straus and Giroux, LLC,
New York

Copyright © for the translation by Anna Gralak Opieka redakcyjna: Anna


Małocha, Joanna Stryjczyk Adiustacja: Anna Kopeć-Śledzikowska / Wydawnictwo
JAK

Korekta: Maria Armata / Wydawnictwo JAK, Joanna Hołdys / Wydawnictwo


JAK

Projekt okładki oraz ilustracje na okładce i w książce:


Patryk Mogilnicki

Promocja książki: Marcin Sikorski ISBN 978-83-751-5835-9


www.otwarte.eu

Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków, tel. (12) 61
99 569

Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak, w której można


kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o., ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków. Wydanie
I, 2014.

You might also like