Professional Documents
Culture Documents
Kiedy blady Rybałko wyszedł z kostnicy, słońce było już wysoko na niebie.
Skierował się do najbliższego baru, zamówił wódkę i wypił ją w milczeniu.
Na kieliszku pojawiła się czerwona plamka. Mężczyzna obejrzał swoje
paznokcie. Tak mocno szorował je pod prysznicem dekontaminacyjnym, że
starł sobie naskórek aż do krwi. Zamówił jeszcze jedną wódkę, wypił ją od
razu, po czym zadzwonił do Wiktora Sokołowa.
– Aleksander? Jesteście już po sekcji? – zdziwił się były minister.
– Nie, trzeba było… trzeba było odwołać sekcję. Patolog zginął w trakcie
bombardowania.
Sokołow milczał przez chwilę, po czym stwierdził zdeterminowanym
głosem:
– Zadzwonię do moich znajomych w Doniecku. Za kilka dni znajdą
zastępstwo.
– A co ja niby mam robić przez ten czas?
– Czekać.
Rybałko bez wahania odrzucił tę propozycję.
– To bez sensu. Przeprowadziłem pobieżnie oględziny ciała. Nie ma
potrzeby, żebym czekał tu na szczegółową sekcję. Kiedy raport będzie
gotowy, proszę mi go po prostu przesłać.
– Czyli widziałeś ciało mojego syna? Jak on… jak to wszystko wygląda?
– Patolog wytłumaczy to panu lepiej niż ja.
– Chcę wiedzieć – nalegał Sokołow tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Umysł Rybałki zaatakowały obrazy wykadrowane niczym zdjęcia ze
starego polaroida, którym fotografował zmaltretowane ciało Leonida.
– To nie najlepszy pomysł. Ciało pańskiego syna nosiło ślady licznych
tortur. Zostało poważnie okaleczone.
– O jakich… okaleczeniach mówimy?
– Naprawdę lepiej, żeby patolog to panu…
– Chcę wiedzieć! Co ten skurwiel zrobił mojemu synowi? – Były minister
zaczął ciężko i groźnie sapać.
Rybałko skapitulował – skoro chce znać prawdę, to ostatecznie ma do
tego prawo.
– Wyłupiono mu oczy i wykastrowano go. Jądra zostały schowane do
ust, a w oczodołach umieszczono szklane protezy.
Sokołow nie odpowiedział, ale sapał coraz głośniej. Potem zaczął na
zmianę charczeć i kwiczeć jak zwierzę. Następnie po drugiej stronie dał się
słyszeć łomot – coś jak pękającego drewna i tłuczonego szkła. Poleciały
przekleństwa. Mężczyzna najwyraźniej zniszczył w swoim moskiewskim
salonie wszystko, co tylko nawinęło mu się pod rękę. Odreagowywał w ten
sposób jeszcze dłuższą chwilę, po czym odzyskawszy przerażająco
beznamiętny ton, zapytał:
– Jaka była przyczyna śmierci?
– Tego nie udało mi się ustalić – odparł Rybałko. – Nie było wyraźnego
śladu po śmiertelnym ciosie, żadnych oznak duszenia ani rany wlotowej po
kuli…
Sokołow gwałtownie mu przerwał:
– Za co ci płacę, na rany Chrystusa, skoro nie potrafisz nawet
powiedzieć, jak zginął mój syn!
Milczenie, które między nimi zapadło, było jak jadowita żmija szykująca
się do ataku.
– Nie jestem patologiem – powiedział w końcu Rybałko.
– Wiem, kurwa, że nie jesteś. Właśnie dlatego załatwiłem do
przeprowadzenia tej jebanej sekcji jebanego patologa, który zginął przez tę,
kurwa, jebaną wojnę! – Sokołow posłał jeszcze wiązankę przekleństw po
rosyjsku i ukraińsku, po czym znów przybrał niepokojąco beznamiętny ton:
– Wybacz mi, proszę. Rozumiesz, ile mnie to kosztuje. Sam jesteś ojcem.
Wyobraź sobie, że ktoś zrobiłby coś takiego twojej córce… Co jeszcze możesz
mi powiedzieć? Masz jakieś wstępne wnioski?
– Na razie mogę tylko stawiać hipotezy – odparł Rybałko ostrożnie. –
Mamy do czynienia z mordercą, który pozostaje w cieniu, ale nie ukrywa
swoich zbrodni. A nawet je eksponuje, trochę tak… jakby traktował je jak
dzieło sztuki. Zanim zadamy sobie pytanie, dlaczego zabił pańskiego syna,
a nie kogoś innego, najważniejsza będzie inna kwestia: po co ta cała
inscenizacja?
– A twoja odpowiedź brzmi?
– Jak już mówiłem, za wcześnie na wyciąganie ostatecznych wniosków.
Muszę obejrzeć miejsce zbrodni i poszukać innych śladów. Ale z moich
dotychczasowych obserwacji wynika, że morderca posługuje się symbolami.
Protezy, którymi zastąpiono oczy Leonida, miały jasnoniebieski kolor,
całkiem jak pańskie tęczówki. Schowane były za nimi dwie kopiejki: z tysiąc
dziewięćset pięćdziesiątego siódmego i osiemdziesiątego szóstego roku. Czy
te daty coś panu mówią?
– Pięćdziesiąty siódmy? – wybełkotał Sokołow. – To przecież… rok
urodzenia… mojej Olgi… A osiemdziesiąty szósty…
– Rok, w którym została zamordowana – dokończył za niego Rybałko.
Szybko przyswoił te dwie informacje. Monety wyraźnie wskazywały na
to, że śmierć Leonida Sokołowa była powiązana ze śmiercią jego matki.
Zaczął się zastanawiać, czy skrawek materiału, który umieszczono w gardle
ofiary, również może mieć jakieś znaczenie.
– Co miała na sobie pańska żona w dniu śmierci?
– Sukienkę.
– Jakiego koloru?
– Białego… tak mi się zdaje.
Rybałko wyciągnął odbitki zdjęć, które zrobił podczas sekcji, i rozłożył je
na blacie.
– W gardle pańskiego syna tkwił kawałek materiału. Chodziło chyba o to,
żeby zatrzymać na miejscu… nieważne, w każdym razie to biały materiał
w kwiatowy wzór.
– Tak, teraz… teraz sobie przypominam, Olga miała wtedy na sobie
sukienkę w kwiaty… Czy myślisz, że… To może coś… – Głos byłego ministra
zaczął drżeć, jakby pojawiła się na nim rysa.
Rybałko pomyślał o Marinie i ich córce. Jak by przyjął taką informację?
Z jego ust w końcu padło zdanie, którego jego rozmówca wyraźnie nie
miał odwagi sformułować:
– Myślę, że jest wysoce prawdopodobne, iż morderca pana syna to ta
sama osoba, która zamordowała pańską żonę.
Po drugiej stronie znów zapadła cisza, ale tym razem inna niż
poprzednio – trochę jak głuchy odgłos w lesie, kiedy na ziemię zwali się
duże drzewo.
– Na Boga… – wymamrotał wreszcie Sokołow. – Jak to możliwe, po tylu
latach… jak to w ogóle… po co ta cała inscenizacja?
– Morderca wykorzystał ciało Leonida, żeby wysłać panu wiadomość. –
Rybałko starannie dobierał słowa.
– Ale dlaczego teraz, trzydzieści lat po… po śmierci mojej żony?
– Na to pytanie jeszcze nie znam odpowiedzi. Mogę tylko się domyślać,
jaki sens miała mieć ta wiadomość. W brzuchu pańskiego syna znalazłem
ptaka. A konkretnie sokoła. – Rybałko dał swemu rozmówcy chwilę na
przetrawienie tej makabrycznej informacji, po czym podjął: – Jeżeli Leonid
rzeczywiście badał sprawę śmierci swojej matki, to być może chodzi
o ostrzeżenie skierowane bezpośrednio do pana: „Trzymaj się od tego
z daleka, bo sam skończysz podobnie”.
Na te słowa Sokołow dostał szału.
– Za kogo ten psychol się ma? Myśli, że może mnie zastraszyć? Że
zabójstwo mojego syna ujdzie mu bezkarnie? Nie boję się go!
Łatwo powiedzieć, jak się siedzi w strzeżonej willi kilkaset kilometrów
stąd w otoczeniu armii ochoniarzy, pomyślał Rybałko. Tymczasem on tu
igrał ze śmiercią i ryzykował, że skończy jak Leonid Sokołow –
z wyłupionymi oczami i jajami wepchniętymi w gardło.
– Ruszaj w drogę, kiedy tylko będziesz mógł – nakazał mu Sokołow
gorączkowo. – Ja w tym czasie zajmę się zorganizowaniem nowej sekcji.
Koniec rozmowy. Rybałko schował telefon i zamówił jeszcze jedną
wódkę. Po tym kieliszku jego ręce wreszcie przestały się trząść.
13
Kiedy Melnyk ostatni raz widział się z Artemem, który tak naprawdę miał na
imię Jegor, chłopak miał szesnaście lat i przechodził akurat okres
młodzieńczego buntu. Wypady do zony były dla niego sposobem na ucieczkę
od życiowej monotonii: nudnych do bólu lekcji, weekendów pozbawionych
treści, wakacji spędzanych na pracy w rodzinnym gospodarstwie. W sumie
złapali go w zonie cztery czy pięć razy, ale Melnyk podejrzewał, że chłopak
musiał tam bywać o wiele częściej.
– Naprawdę myśli pan, że to on mógł zabić Leonida Sokołowa? – spytała
Nowak, kiedy wsiedli do samochodu.
– Nie sądzę. To trudny dzieciak, ale raczej nie morderca.
Melnyk spojrzał we wstecznym lusterku na dzięcioła, który leżał na
tylnym siedzeniu. Zapamiętał Artema z czasów, kiedy chłopak nocował na
komisariacie w oczekiwaniu na ojca, który przyjeżdżał zapłacić grzywnę za
jego nielegalne przebywanie w zonie. Był wtedy nieco pogubionym
dzieciakiem: kiedy akurat nie uciekał z domu, przeważnie całe dnie palił
trawę, grał w pełne przemocy gry komputerowe, przesiadywał w świetlicy
dla młodzieży albo kręcił się na boisku przy liceum w jego wsi. Ale Artem
równie dobrze mógł się zmienić od ich ostatniego spotkania. Może
przerzucił się na mocniejsze doznania?
Melnyk postanowił, że pojedzie do ojca chłopaka i dowie się czegoś
więcej. Mężczyzna prowadził gospodarstwo w Bazarze – wiosce na zachód
od zony. W teorii Bazar znajdował się w promieniu skażenia opadami
z Czarnobyla, ale nie było tam ani punktu kontrolnego, ani ogrodzenia
z drutem kolczastym. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku
radzieckie władze przyjechały tu i powiedziały mieszkańcom, żeby schronili
się w domach i nigdzie nie wychodzili. Wspomniano im coś o ewakuacji, ale
przez lata nic się nie działo, jak gdyby wszyscy o nich zapomnieli. Aż nagle
pewnego pięknego dnia w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim
roku dwa tysiące sześciuset mieszkańców dostało nakaz opuszczenia wioski.
Większość przesiedlono, ale kilkaset najbardziej upartych osób – pomimo
presji ze strony milicji i wojska – zostało.
– Dużo tu młodych – zdziwiła się Nowak, kiedy dojeżdżali do centrum
wioski.
Nastolatki o zaciętych obliczach kręciły się ze znudzeniem przed
świetlicą dla młodzieży. Niektórzy przyglądali się przejeżdżającej terenówce,
jakby miała to dla nich być jedyna atrakcja tego dnia.
– W Bazarze jest liceum, jedyne w okolicy – wyjaśnił Melnyk.
W przeciwieństwie do większości miejscowości z obrzeża zony liczba
ludności w Bazarze od kilku lat regularnie wzrastała. Tutejszy wójt, w celu
przyciągnięcia nowych mieszkańców, praktycznie za darmo rozdawał stare
chałupy w centrum wsi. W zamian za to wystarczyło wyremontować
przydzielony dom i płacić sto pięćdziesiąt hrywien rocznie, czyli dwadzieścia
czy trzydzieści razy mniej, niż wynosił czynsz w jakiejkolwiek innej
mieścinie w kraju. W efekcie tego Bazar, który w dwa tysiące piątym roku
liczył dwustu trzydziestu mieszkańców, w dwa tysiące dziesiątym miał ich
już ponad pięciuset.
– Skąd w ogóle ta nazwa, Bazar? – spytała Nowak.
– W średniowieczu, za czasów panowania Mongołów, znajdował się tu
największy w okolicy targ niewolników.
– To rzeczywiście urocze – westchnęła.
Główna ulica była usiana dziurami. Minęli park z nieodłącznym
pomnikiem ku pamięci ofiar drugiej wojny światowej. Wzdłuż asfaltowej
drogi, pomiędzy domami o powybijanych oknach i ogrodach opanowanych
przez jeżyny, przebijały czasem inne odnowione domostwa. Melnyk
zauważył, że jest ich znacznie więcej, niż kiedy ostatni raz zajeżdżał w te
okolice. Ktoś mu wspominał, że w związku z wojną w Donbasie w Bazarze
pojawił się nowy rodzaj osadników – proukraińskie rodziny przegonione
przez separatystów, które miały nadzieję, że tutaj uda im się zacząć życie od
nowa, z dala od wojny.
Im dalej od centrum wsi byli, tym mniej widać było panowanie
człowieka. Podobnie jak w innych obszarach zony, również tutaj natura
pochłaniała wszystko – powoli i ukradkiem. Stare ogrodzenia zapadały się
bezgłośnie. Dzika winorośl wpełzała do niszczejących domów. Na jakiejś
ławce drzemał lis. Nie do końca było wiadomo, czy to jeszcze ziemia ludzi
czy może już królestwo zwierząt.
Nowak otworzyła szeroko oczy na widok ciągnących się wzdłuż drogi pól
obsianych zbożem i warzywami.
– To tutaj można normalnie uprawiać żywność? Przecież gleba jest
skażona!
– Najwyraźniej w tej okolicy są obszary nadające się do uprawy.
Skażenie radioaktywne rozeszło się jak cętki na futrze lamparta. Trafiają się
całe kilometry czystego terenu, a potem nagle kilkadziesiąt metrów
kwadratowych wysokiego skażenia.
Gospodarstwo ojca Artema znajdowało się niecałe pięć minut drogi od
centrum Bazaru. Mężczyzna za półdarmo przejął stare budynki
gospodarskie po radzieckim kołchozie i odnowił je, żeby założyć tam
hodowlę owiec. Uprawiał też kilkadziesiąt hektarów odkażonej ziemi wokół
wsi. Kiedy zobaczył, że do jego owczarni wchodzi para policjantów, od razu
zrozumiał powód ich wizyty. Przekazał jednemu ze swoich pracowników
jagnię, które akurat badał, i wyszedł im na spotkanie.
Zanim przywitał się z gośćmi, strzepnął wierzchem dłoni słomę, która
przyczepiła się do jego watowanej kamizelki. Widząc jego nienaturalnie
sztywne ruchy, Melnyk przypomniał sobie, że kilka lat wcześniej ojciec
Artema miał poważnie uszkodzony bark. Prowadził wtedy gospodarstwo
w okolicach Doniecka. Na samym początku zamieszek w Donbasie
dostarczał żywność jednostkom lojalnym władzy, co przypłacił ciężkim
pobiciem przez prorosyjskich separatystów. To wtedy postanowił
zamieszkać w Bazarze, żeby uniknąć dalszych prześladowań.
– Kapitan Melnyk… długo się nie widzieliśmy. Szczerze mówiąc, miałem
nadzieję, że tak już zostanie. Niech zgadnę: Jegor znów kręcił się po zonie?
– No właśnie. Znaleźliśmy jego graffiti przy radarze.
– Cholerne żelastwo… Czego on tam szukał? Pewnie znów będzie trzeba
jechać do sądu w Iwankowie i zapłacić grzywnę?
– Tym razem sprawa może być dużo poważniejsza.
– Znaczy… ma pan na myśli… więzienie?
– Możliwe. Najpierw jednak muszę porozmawiać z pańskim synem, żeby
wyjaśnić kilka kwestii. Jest w gospodarstwie?
Oszołomiony gospodarz przeczesał dłonią posiwiałe włosy.
– Tak, tak… wrócił na weekend z Kijowa… studiuje tam.
– Jaki kierunek?
– Sztukę. Zapisał się na prywatną uczelnię.
Melnyk nie był zdziwiony. Już trzy lata temu, kiedy Artem uparcie
powracał do zony, często malował tam graffiti.
– Studia kosztują fortunę i na razie nie ma z nich większego pożytku –
dodał z przekąsem ojciec. – Ale cóż, pomyślałem, że może potem znajdzie
sobie jakąś porządną pracę.
Wyszli z owczarni i ruszyli w kierunku domu, który przylegał do
obszernego pola nieużytków.
– Tam będę siać oziminę – powiedział odruchowo gospodarz, pokazując
teren szerokim gestem ręki. – Wszystko organiczne. Zero pestycydów.
– Organiczne zboże z Czarnobyla – westchnęła Nowak. – I ludzie to
kupują?
– Oczywiście. Jest lepsze i o wiele zdrowsze niż to, co znajdzie pani na
większości stołecznych targowisk. Część nawet trafia na eksport.
Przed wejściem do domu drzemał ogromny wilczur. Deski w sieni
pachniały gnijącym drewnem, a wśród drzwi prowadzących do pomieszczeń
właściwie żadne nie były proste. Podobnie jak w przypadku innych
budynków w okolicy, ten dom również przez wiele lat stał porzucony, dopóki
obecny gospodarz nie przeniósł się do niego z całą rodziną.
– Jegor powinien być w swoim pokoju – powiedział mężczyzna,
wskazując schody prowadzące na górę. – Na końcu korytarza, na pierwszym
piętrze – dodał.
– Niech pan tu zostanie. Sami po niego pójdziemy.
– Ale…
Melnyk nie dał ojcu Artema czasu na protesty, tylko ruszył po schodach.
Nowak poszła jego śladem. Zanim doszli do drzwi, policjantka rozpięła
kurtkę i położyła dłoń na kolbie pistoletu. Wcześniej, gdy tylko wysiedli
z terenówki, Nowak nałożyła kamizelkę kuloodporną. Melnyk również miał
taką na sobie. Nie nosił jej chyba od czasów, kiedy pracował w Kijowie
w brygadzie kryminalnej.
Wyjął broń i pchnął drzwi. Ich oczom ukazał się bałagan typowy dla
pokoju nastolatka – ubrania porozrzucane wokół łóżka, gitara
o postrzępionych strunach, przewrócony plecak, wypluwający z siebie
notesy, plakaty modnych zespołów, niepościelone łóżko. W powietrzu
unosiła się woń potu i keczupu zmieszana z wyraźną nutką konopi.
Artem nie słyszał, jak wchodzili – siedział przy komputerze pochłonięty
jakąś grą. Na głowie miał słuchawki z wbudowanym mikrofonem, przez
który wydawał rozkazy. Chodziło o zablokowanie przejścia drużynie
przeciwnika i odpalenie bomby przed upływem wyznaczonego czasu.
Melnyk podniósł głos:
– Artem!
Chłopak aż podskoczył na krześle. Odwrócił się i gwałtownie zbladł na
widok pary policjantów. Melnyk przez chwilę się bał, że młody zemdleje.
– Kapitan… kapitan Melnyk… ale… co pan tu robi?
Artem spoglądał na przemian to na nieoczekiwanych gości, to na fajkę
wodną stojącą na komodzie.
– Wyłącz ten komputer i chodź z nami – nakazał Melnyk. – Mamy do
pogadania.
Artem zebrał się pospiesznie. Pucułowaty dzieciak, którego kapitan tak
często zgarniał z zony, stał się szczupłym dziewiętnastolatkiem. Poszarpany
T-shirt i workowate dżinsy dosłownie na nim wisiały. Rysy trochę mu się
wyostrzyły, ale nadal miał pyzatą twarz dobrze odżywionego dziecka. Kiedy
wszyscy zasiedli przy stole w salonie, Melnykowi trudno było uwierzyć, że
tak miałby wyglądać bezwzględny morderca.
– To ty po nich zadzwoniłeś? – rzucił Artem pod adresem ojca.
– Zapewniam cię, że nie.
– No jasne, to niby skąd wiedzieli, co? Pojawiam się tu tylko
w weekendy. Skąd by wiedzieli, że palę?
– Nie przyjechaliśmy tu z tego powodu – powiedział Melnyk. – Wiemy,
że byłeś w zonie.
Dzieciak nadal nie odpuszczał ojcu:
– Weź, w ogóle nie powinieneś ich tu wpuszczać. Teraz jestem w gównie
po uszy, i to przez ciebie. Kurwa, jak mnie zgarną i będę kiblował, to dopiero
będzie ci łyso…
– Nie mów do ojca takim tonem, smarkaczu – upomniał go Melnyk. –
I słuchaj uważnie, co mówię: nie przyjechaliśmy tu z powodu twojego
zielska. Chcemy wiedzieć, co robiłeś w Dudze.
Artem odchylił się gwałtownie na oparcie krzesła i skrzyżował ręce na
piersi.
– Nie byłem w zonie.
– Nie kłam. Znaleźliśmy twój śpiwór, a w środku jednego z budynków
przy radarze było twoje graffiti.
– No i co? Zrobiłem ich trochę przez te kilka lat.
– Farba była świeża.
– Może pan to udowodnić?
– Jak będę chciał, to bez problemu znajdę dowody w twoim pokoju.
Przypominam ci, że za posiadanie marihuany grozi do trzech lat
pozbawienia wolności.
– Przecież mówił pan…
– Tak, powiedziałem ci, że nie przyjechaliśmy z tego powodu. Ale jak
będziesz dalej rżnął głupa, to zgarniemy wszystko i pojedziesz z nami na
komisariat.
– To nielegalne przeszukanie – żachnął się Artem.
– A ty od kiedy jesteś takim ekspertem od prawa? Przypominam ci, że
mieszkasz u ojca, a on nas tu wpuścił…
– Taaa, no pięknie, wielkie dzięki, tato. Spisałeś się, kurwa, na medal!
Melnyk gwałtownie walnął pięścią w stół.
– Nie mów tak do ojca albo ci przyłożę! Powinieneś być mu wdzięczny,
zamiast zgrywać cwaniaka. Ile razy zajeżdżała tu przez ciebie policja, co?
Niejeden już dawno wykopałby cię za drzwi.
Artem dłuższą chwilę utrzymał jego spojrzenie, po czym skierował wzrok
na ojca.
– Nie mam nic więcej do powiedzenia. Chcę adwokata.
– Adwokata? – spienił się Melnyk.
Ojciec Artema syknął kilka obelg i zagroził dzieciakowi najgorszymi
karami, jeżeli będzie dalej marnował jego czas.
– No powiedz im wreszcie, co zrobiłeś! – rozkazał.
– Nie mam nic do powiedzenia.
– Jak to zrobisz, pan kapitan na pewno zapomni o tych narkotykach!
– Nie mieli prawa wchodzić do mojego pokoju. Nic na mnie nie mają.
Melnyk w środku aż się gotował. Był już naprawdę blisko chwycenia
smarkacza za kołnierz, kiedy rozległ się spokojny, opanowany głos Nowak:
– Twoja ksywka to nawiązanie do Metro 2033, prawda?
Chłopak spojrzał na nią zaciekawiony. Podobnie jak Melnyk.
– To taka dystopijna powieść – wyjaśniła Nowak starszemu partnerowi.
– Akcja dzieje się w Rosji, w moskiewskim metrze, dwadzieścia lat po
atomowej apokalipsie. Główny bohater nazywa się Artem. Na podstawie
książki zrobili kilka lat temu grę komputerową. Kojarzysz?
Artem przytaknął.
– Taaa, grałem, nawet niezła. Ale ze strzelanek wolę S.T.A.L.K.E.R.A.
– Strzelanek? – zapytał Melnyk.
– Chodzi o gry, w których patrzy się oczami postaci – wytłumaczyła mu
policjantka. – Jak gdyby samemu trzymało się broń. S.T.A.L.K.E.R. to gra,
której akcja dzieje się w skażonej strefie wokół Czarnobyla. A grałeś w misję
ze snajperem w Call of Duty? – ponownie zwróciła się do Artema.
– Taaa, no raczej… Ale co wam do tego? – Minął moment zaskoczenia
i chłopak z powrotem zrobił się arogancki.
Melnyk poczuł się w obowiązku znów go naprostować:
– Odzywaj się do pani grzeczniej, jeśli nie chcesz skończyć tej rozmowy
na komisariacie.
– To gry komputerowe zachęciły cię do zabawy w stalkera? – ciągnęła
temat niewzruszona Nowak.
Mianem stalkera często określano osoby, które przekradały się do zony,
żeby ją zwiedzać albo plądrować. Było to nawiązanie do powieści science
fiction Arkadija i Borisa Strugackich Piknik na skraju drogi. W tysiąc
dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym roku Andriej Tarkowski nakręcił
na jej podstawie film zatytułowany Stalker. Nazywano tak również
przewodników, którzy nielegalnie prowadzili wyprawy do niebezpiecznej
strefy strzeżonej przez policję. W samym sercu tej zony miało się znajdować
miejsce, gdzie spełniały się wszystkie życzenia.
– Gry komputerowe, które popychają młodych do robienia głupot? –
krzyknął Artem. – Litości, znów te debilne stereotypy… Wiecie, jak tu się
żyje? Bycie młodym w tych okolicach oznacza kiszenie się we własnym sosie.
Nie ma nic do roboty. Zero pracy, zero rozrywek, zero przyszłości… Kurwa,
w Doniecku miałem swoje życie! Z dnia na dzień musiałem wszystko
zostawić. Dziewczynę, kumpli, wszystko. A potem przyjechaliśmy tutaj
pogrzebać się żywcem.
– Donieck znajduje się teraz w samym centrum walk – odparł Melnyk. –
Nawet tutaj jest lepiej.
– Skoro pan tak twierdzi… No nic, krótko mówiąc, zona to tutaj jedyna
rozrywka. Dlatego kręciłem się tam w czasach liceum.
– Ale teraz mieszkasz w Kijowie. Dlaczego tam wróciłeś?
– Chciałem zobaczyć jeszcze raz te okolice. Może trudno to zrozumieć,
ale to miejsce ma swoją magię. Kiedy się jej zasmakuje, chce się tam wracać.
Nigdy nie ma się dość. Tak to już jest. Zawsze znajdzie się tam coś, co chcesz
zobaczyć.
– Na przykład Rosyjski Dzięcioł – wtrąciła Nowak.
Artem się zawahał.
– Powtarzam ci: jesteśmy gotowi przymknąć oko na trawkę, jeżeli
wszystko nam opowiesz – powiedział Melnyk.
Na te słowa chłopak trochę się rozluźnił.
– Okej, spędziłem tam kilka dni w zeszłym tygodniu.
– Kiedy?
– Od poniedziałku do niedzieli.
– Myślałem, że jesteś w Kijowie, na uczelni! – oburzył się ojciec.
– Taa, no cóż, nie byłem. Podjechałem do Bazaru marszrutką, a potem
poszedłem do granic zony trochę się powłóczyć.
– Czemu poszedłeś akurat do Dugi? – spytała Nowak.
– Bo to dobra miejscówka do robienia zdjęć.
– I do malowania – dodał Melnyk.
– Taa, do malowania też.
– W budynku, w którym nocowałeś, znaleźliśmy wypchanego ptaka.
Możesz nam to wyjaśnić?
Artem się uśmiechnął.
– Tego dzięcioła? Miałem niezłego fuksa. Nie poszedłem do zony tylko
po to, żeby się tam włóczyć. Miałem do oddania pracę zaliczeniową,
musiałem zrobić projekt wystawy. Od początku wiedziałem, że to będzie coś
związanego z zoną. No więc robiłem zdjęcia, malowałem… chciałem pokazać
wszystkie odcienie tego miejsca. Melancholię, smutek, strach, piękno,
brzydotę…
– Ptak – wtrącił Melnyk. – Opowiedz nam o ptaku. Skąd go wziąłeś?
– Mówiłem, że miałem niezłego fuksa. Kręciłem się tam już któryś dzień
w poszukiwaniu dobrych miejsc do zdjęć i w pewnej chwili trafiłem na jakaś
starą budę pełną wypchanych zwierząt.
Nowak przysunęła się z krzesłem do chłopaka. Melnyk, całkiem
nieświadomie, zrobił to samo.
– Jakiego rodzaju zwierząt?
– No… takich leśnych, co nie?
– Były tam ptaki?
– No tak, były, nawet dużo… Ale może najlepiej, jakbym pokazał wam
zdjęcia, które zrobiłem? Mam wszystko na komputerze w swoim pokoju.
– Idź po nie – rozkazał kapitan.
Chłopak wyszedł i po chwili wrócił z laptopem pod pachą.
– Trochę długo się uruchamia – stwierdził, klikając nerwowo myszką.
Wreszcie na ekranie pokazała się setka miniaturek. Artem pospiesznie je
przeglądał, po czym powiększył jedną. – Proszę, tutaj jest pierwsze…
Zaczął przewijać zdjęcia, na których widać było kolejne wypchane
zwierzęta.
– Takie same jak w Prypeci – szepnęła Nowak.
– Tylko o wiele bardziej zniszczone – zauważył Melnyk.
Większość okazów była w nędznym stanie: powykręcane skrzydła,
brakujące kły, wyliniałe futro… Czy zabójca zostawił je właśnie dlatego?
– Gdzie zrobiłeś te zdjęcia? – spytał Melnyk.
– W takiej jednej chałupie niedaleko dworca w Janowie. – Artem
pokazał im fotografię budynku, na którym namalował graffiti z białą
gołębicą. – To było tuż obok tego domu.
Melnyk uważnie przyjrzał się zdjęciu, po czym wstał.
– Przyjedziesz jutro z ojcem na komisariat – powiedział. – Oficer Nowak
nagra twoje zeznania. Jeżeli mówisz prawdę, przymkniemy oko na drobne
wykroczenia. Ale jeżeli jeszcze raz zobaczę cię w zonie, trafisz do aresztu,
jasne?
– O ile mnie pan złapie – odpalił Artem z bezczelnym uśmiechem.
Gospodarz podziękował policjantom i zaproponował, żeby zabrali po
kawałku świeżo zarżniętej owcy. Melnyk odmówił z zasady, Nowak – ze
strachu przed promieniowaniem. Gdy oboje wrócili do służbowej terenówki,
kapitan połączył się przez radio z kolegami z komisariatu. Kazał im jechać
do Janowa i znaleźć budynek z białą gołębicą na fasadzie.
– Nie łatwiej byłoby zabrać tam Artema, żeby pomógł nam go znaleźć? –
zapytała Nowak.
– I znosić go w samochodzie przez dwie godziny drogi? Dziękuję bardzo.
Na opuszczony dworzec w Janowie dojechali późnym popołudniem. Byli
teraz o rzut beretem od Prypeci, tuż obok dawnej szosy prowadzącej do
centrum miasta. Droga była nieprzejezdna od lat, przecinał ją kopiec ziemi,
z którego powyrastały drzewa. To pewnie pozostałości po wale, który
usypano tu w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku, żeby
uniemożliwić szabrownikom dojazd do miasta samochodem.
Melnyk miał złe przeczucia, kiedy tylko wysiadł z auta. Zapach sosen
przykrywała woń spalenizny pochodząca ze zwęglonego szkieletu domku,
którego okna wychodziły na gołębicę namalowaną przez Artema. Dach
chałupy częściowo się zawalił, ale kapitan mimo wszystko wszedł do środka.
W pomieszczeniu, które kiedyś musiało być salonem, spośród poczerniałych
odpadków walających się po ziemi wyzierała olśniewająco biała kość.
Melnyk wyszedł na zewnątrz w poszukiwaniu jakiejś gałęzi, po czym zaczął
rozgarniać stygnące zgliszcza. Jego oczom ukazały się szkielety zwierząt
poprzeplatane metalowymi drucikami.
Cisnął gałęzią o ścianę i puścił wyjątkowo obfitą wiązankę przekleństw.
Zabójca spod znaku jaskółki zatarł po sobie ślady.
15
Światło.
Czyżby był w tym słynnym tunelu, który się widzi, przechodząc na drugą
stronę? No chyba że to raj, w którym zamontowano jarzeniówki…
Melnyk obudził się na szpitalnym łóżku. Miał koszmarny ból głowy.
Pomacał jej tył i stwierdził, że jest cała obandażowana. Przypomniał mu się
upadek, odgłosy syreny i pochylające się nad nim twarze. Pamiętał również
dziwne poczucie dryfowania w powietrzu. Najwyraźniej żeby wydobyć go
z dna basenu, użyto jakiegoś podnośnika.
– Nieźle nas pan wystraszył, kapitanie – dobiegł go głos z kąta
pomieszczenia.
Melnyk odwrócił się w stronę, z której padły słowa.
– Nowak?
Policjantka siedziała w fotelu. Miała podkrążone oczy.
– Wyspany? – spytała.
Z trudem dźwignął się na łóżku. Bolały go pośladki i plecy. Na ręce czuł
nieprzyjemne łaskotanie. Zorientował się, że podłączono mu kroplówkę.
Spróbował przeczesać włosy nad linią bandaża, ale jego dłoń natrafiła na
gołą skórę.
Był łysy.
– Blat’…
– Trzeba było zgolić panu włosy i brodę.
– Blat’! – powtórzył, macając się po podbródku.
– To z uwagi na radioaktywne cząsteczki. Czasami zostają na włosach. Po
upadku był pan cały w pyle, więc woleli wszystko panu zgolić przed
przewiezieniem na pogotowie. Spadł pan ze schodków przy trampolinie,
pamięta pan?
Melnyk spojrzał przez okno. Niebo było zachmurzone. Nie potrafił
powiedzieć, czy jest ranek czy popołudnie. Odruchowo podniósł rękę, żeby
sprawdzić godzinę, ale nie znalazł na przegubie zegarka.
– Gdzie moje rzeczy?
– Wszystko wyrzucili po prysznicu. Nic pan nie pamięta?
Nowak wyjaśniła mu, że strażacy z elektrowni zamontowali
prowizoryczny prysznic dekontaminacyjny obok basenu, rozcięli mu
ubranie i rozebrali go, a potem zanieśli do umycia.
– Która godzina? – zapytał.
– Dziewiąta.
A więc był nieprzytomny co najmniej kilkanaście godzin. Upadek musiał
go porządnie ogłuszyć.
– A ciało? Jakieś wieści z kostnicy?
– Sekcja jeszcze trwa. Przygotowali na tę okazję specjalny blok.
Melnyk sięgnął po igłę tkwiącą w jego przedramieniu i wyrwał ją. Nowak
patrzyła na niego osłupiała.
– Co pan wyprawia?
– Nie będę tu leżał i patrzył w sufit, kiedy ktoś inny prowadzi moje
śledztwo.
Kiedy wstał, jego plecy i tył czaszki przeniknął gwałtowny ból, od którego
aż warknął.
– Lekarz powiedział, że powinien pan poleżeć przez tydzień, żeby dojść
do siebie – zaniepokoiła się Nowak.
– Czuję się świetnie.
– Chcą pana zatrzymać na obserwacji co najmniej na czterdzieści osiem
godzin…
– Nic mi nie jest – powtórzył kapitan.
W szafie znalazł swoje rzeczy na wieszaku.
– Ty mi to przywiozłaś?
– Pojechałam do pana mieszkania po kilka ubrań.
– Do Czarnobyla czy do Kijowa?
– Do Czarnobyla.
– Dzwoniłaś do mojej żony?
– Tak. Uspokoiłam ją. Powiedziałam, że pana życiu nic nie zagraża i że
badania radiometryczne były pozytywne… Znaczy negatywne. Znaczy, że nic
pan nie ma, wiadomo.
Melnyk zaklął w myślach. Już sobie wyobrażał opór Tetiany przed
wpuszczeniem go do domu. Być może tym razem nawet postanowi na dobre
się z nim rozstać.
Bez cienia wstydu ściągnął szpitalną koszulę i pospiesznie przebrał się
w czyste ubrania.
– Powinien pan zostać w łóżku – upierała się policjantka. – O mało co
nie rozbił pan sobie głowy.
– Nie mamy czasu do stracenia, Nowak. Przecież chciałaś wydostać się
z zony, tak czy nie? Jeżeli ci kolesie z Kijowa zatrzymają sprawcę przed
nami, będziemy tu razem kisnąć przez najbliższe dziesięć lat.
Melnyk ponownie zanurkował w szafie.
– Nie przyniosłaś mi butów na zmianę?
– Nie. Nie mogłam nic znaleźć.
– To jak niby mam stąd wyjść? Na bosaka? Jak jakiś, kurna, hipis?
Nowak westchnęła zrezygnowana.
– Miał pan się nie ruszać z łóżka przez tydzień. Poza tym mógłby pan być
milszy. Spędziłam całą noc, kursując z miejsca zbrodni do szpitala i z
powrotem. Nie spałam od przedwczoraj. Skoro nie zależy panu na zdrowiu,
to czemu właściwie nie wyjdzie pan stąd na bosaka?
– Cóż, nic innego mi nie pozostaje.
Melnyk wyszedł z pokoju, a Nowak podążyła za nim.
– Mój telefon też wyrzucili?
– Oczywiście.
– Blat’… Muszę zadzwonić do żony.
– Mogę panu pożyczyć komórkę – zaproponowała oschle.
– Nie, nieważne. Później to załatwię.
Zeszli razem na parking. Melnyk, z uwagi na brak butów, pozwolił
Nowak prowadzić.
– Czy zidentyfikowano ofiarę?
– Nie.
– A jaskółka? Przydała się na coś?
– Na razie nie. Trafiła do laboratorium, właśnie ją badają.
– A Leonski? Ustaliliście, gdzie mieszka?
– Tak. W Kijowie. Zadzwoniliśmy do komendy stołecznej, żeby to
sprawdzili.
– W końcu dobra wiadomość. Chociaż wątpię, żeby mieli go znaleźć.
– Dlaczego?
– Bo wyraźnie podpisuje swoje zbrodnie. Na pewno przewidział, że
któregoś dnia ktoś wreszcie będzie chciał go dorwać i ustali ten adres. Dam
sobie rękę uciąć, że już się zwinął.
Pojechali razem aż do budynku w Czarnobylu, gdzie kwaterowano
policjantów z miasta, którzy akurat pełnili tu służbę. Nowak odprowadziła
Melnyka pod drzwi mieszkania.
– Wracaj na komisariat i skup się na ustaleniu tożsamości ofiary –
powiedział.
– A pan co zamierza?
– Ruszam do Kijowa pogadać z patologiem.
A przy okazji z żoną, pomyślał.
– Ktoś już tam pojechał…
– Wolę sam się z nim spotkać.
Nowak nie drążyła dalej. Odjechała w kierunku komisariatu, tymczasem
Melnyk ruszył prosto do łazienki. Długo się szorował, chcąc pozbyć się
zapachu substancji chemicznych, które pozostały na jego skórze po
prysznicu dekontaminacyjnym. Zapasową parę butów znalazł głęboko pod
łóżkiem (po kiego diabła je tam schował?). Włożył je, po czym ruszył po
swoją ładę rivę zaparkowaną na dole.
Tuż obok jego samochodu stała czarna terenówka. Jej kierowca opuścił
szybę i wystawił za okno rękę z tatuażem przedstawiającym orła.
32
Żyje.
Ogolił się, doprowadził do ładu włosy, wyperfumował i włożył czystą
koszulę, czując, że żyje. Po raz pierwszy, od kiedy usłyszał od lekarza
diagnozę, coś go cieszyło. I nawet pomimo tego, że obietnica śmierci czaiła
się na niego w każdym lustrze, na wskazówkach zegara, w nieodwołalnym
spacerze słońca za horyzont, on sam czuł się dobrze, czuł, że jest
niezniszczalny i nic go nie powstrzyma.
Jego telefon zawibrował.
Nadawca: Ninel.
„Będę później. Około 21.30 na miejscu?”
Wzdrygnął się. Przecież nie chciała późno wracać. Czyżby próbowała się
wykręcić?
„OK”, odpisał.
Pojechał prosto do Buena Vista Social Bar. Postanowił, że dla zabicia
czasu wypije coś na tarasie. Powietrze było chłodne, co nie powstrzymywało
imprezowiczów uzależnionych od nikotyny przed gromadzeniem się przy
stolikach. Zamówił Czarnego Rosjanina. Wódka i likier kawowy – idealne
połączenie, żeby dodać sobie werwy. Zaczęły go doganiać efekty
bezsenności. Na razie cena nie była wysoka: problemy z koncentracją,
krótkie zawieszki, spowolniony refleks. Ale jeżeli mu się pogorszy, będzie
musiał znów sięgnąć po leki nasenne, żeby zachować choć minimalnie
trzeźwy umysł. Innym rozwiązaniem byłoby zdobycie amfetaminy albo
koksu. Chociaż nie, na uciekanie się do takich środków było jeszcze za
wcześnie. Lepiej zachować je sobie na ostatnią prostą. Kiedy zostanie mu tak
mało czasu, że sen stanie się luksusem, na który nie będzie już mógł sobie
pozwolić.
Minęło pół godziny, gdy w jego kieszeni zawibrował telefon. Spodziewał
się, że to Ninel dzwoni, żeby odwołać ich spotkanie. Tymczasem na ekranie
wyświetliło się imię Mariny.
– Sasza? Co u ciebie?
Rybałko wyczuł w jej głosie zmieszanie.
– W porządku. Co się stało?
– Mam… to znaczy dostałam twoją pocztę. List od lekarza…
Niech to szlag! Ci idioci wysłali wyniki na mój stary adres.
– Marina, posłuchaj…
– Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? – Pod wyrzutem pobrzmiewała
troska.
– Nie chciałem, żebyś się denerwowała.
– Denerwowała? Sasza, przecież ty umierasz! To chyba zasadny powód
do nerwów, prawda? Kiedy zamierzałeś mi o tym powiedzieć?
– Po powrocie z Ukrainy.
– A co tam właściwe robisz?
– Prowadzę dochodzenie.
– Rosyjscy policjanci nie prowadzą dochodzeń poza Rosją.
– To prywatne zlecenie.
– Pracujesz jako detektyw? Ale co to za… – Marina szybko otrzeźwiała. –
Albo nie, nie chcę wiedzieć, w jakie bagno znów się wplątałeś. Jedyne, co
mnie interesuje, to kiedy wracasz. Bo musisz wrócić. Trzeba się tobą zająć,
zająć się Tasią i…
– Powiedziałaś jej? – wtrącił Rybałko.
– Nie. Jeszcze nie.
– To dobrze. Nie trzeba jej o tym mówić… jeszcze nie teraz.
– Ale kiedy, Sasza? Z tego, co tam wyczytałam, dają ci od trzech do
sześciu miesięcy życia. Teraz w sumie już mniej…
– Załatwię tę sprawę szybko.
– Ale…
– Marina, posłuchaj mnie, jestem na Ukrainie, żeby zabezpieczyć
przyszłość naszej córki. Zaoferowano mi niewyobrażalnie wysokie
honorarium… Jeżeli mi się uda, będziemy mogli zapewnić Tasi operację,
której potrzebuje…
– A jeśli tam umrzesz, a ona nawet nie zdąży się z tobą pożegnać?
Pomyślałeś o tym? Nie możesz jej czegoś takiego zrobić! – uniosła się
Marina.
Serce mu się ścisnęło. Jemu nigdy nie pozwolono pożegnać się z ojcem.
Dobrze wiedział, jak będzie się czuć Tasia, jeżeli sprawy przybiorą zły obrót.
– Będziesz musiała jej to wytłumaczyć. Powiesz, że zrobiłem to dla niej.
– No jasne! Mam zrobić z ciebie bohatera, tak? Bo to lepsze niż
opowiadanie o chlaniu, dziewczynach poznawanych przy barze, prochach,
bójkach i szyciu skóry przy kuchennej lampie…
– Marina…
– O to ci chodzi, Sasza? Zamierzasz sobie wykupić miejsce w raju?
Chcesz nadrobić braki w ojcowskiej karierze? Od ponad dziesięciu lat
zaniedbujesz swoją córkę, zaniedbujesz mnie, a teraz zamierzasz zdechnąć
jak bohater setki kilometrów stąd? Ty odstawisz szopkę, a ja mam jej to
wszystko wytłumaczyć, tak?
– Nie proszę cię, żebyś okłamywała Tasię – westchnął. – To fakt, byłem
kiepskim ojcem. I jeszcze gorszym mężem. Przeżyłem swoje życie tak, jak
chciałem. Byłem egoistą. Nie byłem ci wierny. Nie powinienem był cię tak
traktować.
Marina zamilkła zdziwiona, że nie słyszy wymówek, tylko samokrytykę.
Być może nawet zaskoczona, że oto padły słowa, na które czekała od lat.
– Zawaliłem w naszym życiu rodzinnym wiele rzeczy – kontynuował
Rybałko. – Już tego nie nadrobię. Ale teraz chociaż raz mam okazję zrobić
coś, co może… nie wszystko wymazać, nie w tym rzecz, ale przynajmniej
pokazać wam, że was kochałem… Że was kocham. – Boże, jak trudno się
o tym mówiło. Rybałko czuł niemal wstyd.
Po drugiej stronie rozległ się szloch, a on poczuł się beznadziejny
dlatego, że sam nie płakał.
– Jesteś zwykłym draniem, Sasza…
– Wiem, Marina… Wiem.
Jego była żona jeszcze przez chwilę płakała do słuchawki, po czym nagle
przestała i powiedziała oschle:
– Rób, co masz do zrobienia. Byle szybko. Nie możesz umrzeć bez
pożegnania się ze swoją córką.
Rozłączyła się bez pożegnania.
Rybałko spojrzał na zegarek. Umówiona godzina spotkania z Ninel już
minęła. Może kobieta jednak zmieniła zdanie. Trudno, zostały mu Czarny
Rosjanin i muzyka. Podszedł do baru i zamówił kolejnego drinka.
I właśnie wtedy się objawiła. Właśnie tak – to było objawienie.
Niebieskie oczy obrysowane na czarno. Nadąsane usta w kolorze makowej
czerwieni. Włosy mieniące się na złoto w świetle reflektorków. Ninel
dostrzegła Rybałkę i skierowała kroki w jego stronę. Miała na sobie
wieczorową czerwoną sukienkę i szpilki – można było odnieść wrażenie, że
kroczy po wybiegu.
– Mam nadzieję, że nie czekałeś długo?
Co mógł odpowiedzieć? Nic. Pozostało mu tylko zaproponować jej coś do
picia. Niewiele rozmawiali. Ona chciała tańczyć, on też. Zespół grał salsę,
dołączyli więc do innych par, które okupowały parkiet.
Rybałko delikatnie chwycił Ninel za rękę i zaczął prowadzić. Najpierw
kilka kroków podstawowych, szybko jednak przeszli do bardziej
skomplikowanych figur. Ninel wirowała z wdziękiem. Prowadził ją, ale ona
się opierała, buntowała, wyrywała, oddalała, przybliżała. Ten taniec był jak
walka. Długi, wyczerpujący, hipnotyczny. Prawdziwy taniec godowy. Po
chwili nie spuszczali już z siebie oczu. Świat skurczył się do małej bańki
wokół nich wyznaczanej zasięgiem ich rąk i kroków na parkiecie. Ich ciała
przywierały do siebie, oddechy się mieszały.
– Nie mówiłaś, że umiesz tańczyć – rzucił w pewnej chwili Rybałko.
– Bo nie pytałeś – odpowiedziała Ninel, muskając wargami jego ucho.
Muzyka zwolniła. Ich rozszalałe tętna powoli wracały do normalności.
Ale nie wewnętrzny żar. Zbliżyli się do siebie jeszcze bardziej. Rytm zwolnił,
narzucając pożądaniu wymogi cierpliwości. Ich kroki też zwolniły. Teraz
tylko lekko się kołysali. Przy najmniejszym dotyku czuli, jak ich skórę
przebiega dreszcz. Nie liczyły się pary tańczące wokół. Muzycy grali tylko dla
nich. Ręce Rybałki zapuściły się w rejony, które dotychczas zdawały mu się
zakazane. Gdy Ninel utkwiła w nim swoje niebieskie oczy, przycisnął ją
trochę mocniej. Nie próbowała już się wymykać. Dała się pojmać całkiem
dobrowolnie.
Ich usta złączyły się w długim pocałunku.
A potem, zupełnie bez powodu, Ninel położyła dłonie na jego klatce
piersiowej i odepchnęła go. Następnie odwróciła się i zeszła z parkietu.
Rybałko ruszył za nią.
– Coś nie tak?
Podeszła do stolika i zapaliła papierosa, co spotkało się
z natychmiastową reakcją bramkarza. Zakaz palenia w lokalu. Ninel zgniotła
papierosa, klnąc pod nosem.
– Co z tobą? – nie odpuszczał Rybałko.
– Nic. Jestem zmęczona. Pójdę już – odparła, zgarniając torebkę.
Skołowany Rybałko przez chwilę tylko stał i patrzył, jak odchodzi. Zaraz
jednak za nią pobiegł.
– Czy zrobiłem coś, co…
– Nie, to moja wina.
Na zewnątrz panował przeszywający chłód. Czerwona sukienka Ninel
zniknęła pod prochowcem. Szpilki stukały o asfalt.
– Poczekaj! – Rybałko chwycił ją za nadgarstek.
Ninel się odwróciła i oschłym gestem wyrwała dłoń.
– To był zły pomysł, okej? Wracam do domu.
Zniknęła za rogiem, a on już nie próbował jej gonić. Został sam na
chodniku jak palant. Ptak odleciał. Rybałko sfrustrowany wrócił do hotelu.
Na ulicy nieopodal wejścia kręciły się prostytutki.
– Lubię takich Mulatów o jasnych oczach – powiedziała jedna z nich,
szczupła blondynka. – Dla ciebie zejdę z ceny.
– Spierdalaj – rzucił do niej i do wszystkich Ninel tego świata.
Urażona dziewczyna wyciągnęła w kierunku Rybałki środkowy palec, ale
mężczyzna wchodził już do hotelowego lobby i tego nie zauważył – podobnie
jak nie dostrzegł czarnej terenówki zaparkowanej kawałek dalej.
W pokoju otworzył przeszklone drzwi i oparł się o balustradę. Zapalił
papierosa, a potem jeszcze jednego. Po trzecim postanowił, że połknie
proszki, położy się do łóżka i pomyśli o śledztwie.
Spróbował wyobrazić sobie zabójcę pracującego nad jednym ze swoich
ptaków. W jego norze unosi się zapach kleju, słomy i włosia. Otaczają go
pokawałkowane fragmenty natury – skóry rozpięte na małych sosnowych
deseczkach, usunięte wnętrzności macerujące się w plastikowym wiadrze,
zbielałe czaszki. Martwa materia nabiera w jego palcach życia. Albo
przynajmniej jego złudzenia.
Gdy środki nasenne zaczęły działać, Rybałko odpłynął. Wtedy przyszły
kolejne obrazy.
Jest na daczy. Widzi butelkę wina i dwa kieliszki. Słyszy latynoską
muzykę. Wchodzi na piętro, żeby dołączyć do Ninel. Na balustradzie jego
palce stykają się z czymś lepkim. To krew. W pokoju jest jej pełno. Materac
podziurawiony od ciosów noża. Woła ją. Bez odpowiedzi. Schodzi do
piwnicy. Są tam klatki, a w klatkach kobiety-ptaki. Podchodzi do jednej
z nich. Wygląda, jakby chciała krzyczeć, ale jej usta i oczy są zaszyte. Dotyka
jej skóry. Jest zimna i wygarbowana. To już nie kobieta, tylko eksponat
muzealny. Zabójca potraktował je wszystkie jak ptaki. Zabił, by zatrzymać
przy sobie na zawsze. Spreparowane.
Odgłos tłuczonego szkła, piskliwy krzyk… Rybałko obudził się
gwałtownie. Hałas rozległ się blisko, nagle, zwiastując niebezpieczeństwo.
Odruchowo sturlał się z łóżka i spadł na ziemię z bronią w ręku. Szyba
w oknie jego pokoju była wybita, na beżowej wykładzinie walały się
połyskujące odłamki szkła. Kawałek dalej, przy nodze krzesła, dojrzał
przedmiot, którym stłuczono szybę. Była to cegłówka zawinięta niedbale
w kartkę papieru. Rozłamała się w wyniku upadku, przez co wszędzie wkoło
rozsypały się kawałki czerwonej gliny.
Doskoczył do okna. Czarna terenówka z piskiem opon przejechała
skrzyżowanie i zniknęła w bocznej uliczce. Rybałko schował broń, zapalił
górne światło, podniósł cegłę i odwinął papier. Kartka była częściowo
rozdarta, zapewne w wyniku uderzenia, ale dało się odczytać wiadomość:
„Trzymaj dupę z daleka od zony, czarnuchu”.
38
Czas pędził jak szalony. Rybałko przez dobre dwie godziny był przepytywany
na okoliczność swojego śledztwa. W kółko padały te same pytania – chodziło
o to, żeby sprawdzić spójność jego historii. Wariował już od tego. Nie miał
czasu do stracenia. Ninel go nie miała.
– Przydam się bardziej w terenie, wypuśćcie mnie wreszcie! – uniósł się,
kiedy po raz kolejny kazali mu opowiedzieć o pościgu za Leonskim przez
ruiny Zalesia.
– Takie są procedury – odburknął policjant, który go przesłuchiwał.
– Gdzie jest kapitan Melnyk? Chcę z nim rozmawiać.
– Jest zajęty.
– Co takiego znaleziono u Ninel? Jaką wiadomość zostawił Leonski?
– Nie upoważniono mnie do udzielania takich informacji. Zresztą i tak
nic nie wiem. A teraz proszę mi odpowiedzieć na pytanie: skąd pan wie, że
to właśnie Leonski pobił pana w domu kultury w Zalesiu?
Rybałko westchnął.
– A kto inny mógł to zrobić? Ten pieprzony świr zamieszkał na swojej
dawnej daczy. Pewnie trzyma tam agregat, żeby mieć prąd. Wykorzystuje tę
szopę w ogrodzie do preparowania ciał swoich ofiar. Przecież już to wszystko
wiecie, do cholery! – Rybałko pomasował sobie skronie. Leki, które podano
mu w klinice elektrowni, powoli przestawały działać. Paliła go skóra na
twarzy, a głowę od czasu do czasu przeszywał ostry ból. – Nic więcej nie
powiem. Chcę rozmawiać z Melnykiem. Niech pan po niego pójdzie.
– Kapitan jest na spotkaniu. Nie mogę go teraz…
– Niech pan po niego pójdzie!
Policjant próbował go przekonywać do współpracy, ale Rybałko
konsekwentnie milczał. Wreszcie, z braku argumentów, Ukrainiec sięgnął
po telefon i poprosił jednego ze swoich kolegów, żeby poinformował
kapitana Melnyka o postawie jego świadka.
– Nie ma co zgrywać cwaniaka – zwrócił się do Rybałki po zakończonej
rozmowie. – Sporo panu grozi: utrudnianie śledztwa, stawianie oporu,
złamanie zakazu poruszania się po strefie zamkniętej…
– Chuj ci w dupę – warknął Rybałko. – Dodaj to sobie do listy:
znieważenie funkcjonariusza na służbie.
Policjant aż się zjeżył. Na szczęście do biura właśnie dotarł Melnyk.
– Zajmę się nim, Sasza – rzucił do swojego podwładnego, którego
policzki zdążyły już spurpurowieć ze złości. – Rybałko, proszę za mną.
Melnyk zabrał go do małego pokoju narad, w którym farba odchodziła ze
ścian. Pomieszczenie było zagracone składanymi plastikowymi krzesłami
ustawionymi w półkole przed metalowym wózkiem, na którym pysznił się
muzealny telewizor z kineskopem, jakiś model z lat dziewięćdziesiątych.
Obok niego mruczał magnetowid. Rybałko nie widział tego typu sprzętu od
co najmniej dekady.
– Wiadomość od Leonskiego została zarejestrowana na kasecie wideo –
wyjaśnił Melnyk. – Musieliśmy wyciągnąć te eksponaty z piwnicy, żeby
obejrzeć nagranie.
Policjant wskazał na duży nośnik z czarnego plastiku leżący na
magnetowidzie. Rybałko chwycił go ostrożnie i przeczytał napis na nalepce:
– „Dla kapitana Melnyka i porucznika Rybałki”.
– Wygląda na to, że jesteśmy kolegami po fachu – skomentował Melnyk.
– Tak. Policja Moskiewska.
– Nie ma pan akcentu.
– Nic dziwnego. Urodziłem się tutaj, w Prypeci.
– Gliniarz, który mówi po ukraińsku i zna okolicę… Teraz rozumiem,
czemu Wiktor Sokołow wynajął właśnie pana.
– Tyle tylko że nie udało mi się dopaść Leonskiego, a teraz nie wiem,
gdzie jest córka Sokołowa. A tak w ogóle poinformował go pan o tym
porwaniu?
– Tak.
– I jak zareagował?
– Rozwalił komórkę. Musieliśmy dzwonić jeszcze raz na stacjonarny.
Melnyk włożył kasetę do magnetowidu. Na ekranie pojawiła się szaro-
biała kasza, dość prędko jednak obraz się uregulował i zobaczyli wypchaną
jaskółkę o piórach poplamionych krwią. Zdjęcie tkwiło na ekranie dziesięć
długich sekund, po czym zniknęło. Telewizor znów zaczął śnieżyć, a potem
ekran zrobił się czarny.
Rybałko myślał, że nagranie się skończyło, ale nie – było słychać jakiś
klekot, sapnięcie, odgłos ręki ocierającej się o mikrofon. Muzealny
magnetowid odtwarzał nagranie, tymczasem napięcie sięgało zenitu. Nagle
ktoś odsłonił kamerę. Rybałko spodziewał się zobaczyć coś potwornego.
Martwą Ninel z wyłupionymi oczami i długą raną biegnącą przez brzuch.
Zamiast tego ukazała się ponura piwnica o betonowych ścianach, tu i ówdzie
nadgryzionych pleśnią. Pośrodku na metalowym krześle siedziała
skrępowana kobieta.
Ninel.
Jej głowa zwisała do przodu, a rozpuszczone włosy opadały w stronę
betonowej podłogi. Była martwa czy tylko nieprzytomna?
– Podnieś wzrok… – szepnął Rybałko.
Ninel, całkiem jakby go usłyszała, wyprostowała kark i spojrzała
w kamerę. Najpierw zmrużyła oczy, a potem jej źrenice zaczęły się
przesuwać z boku na bok.
Rybałko zrozumiał, że kobieta coś czyta.
– „Ta… ta wiadomość jest zaadresowana do Wiktora Sokołowa…
mojego…” – Jej usta wykrzywiły się na ułamek sekundy. – „Mojego ojca”.
Nastała chwila ciszy. Melnyk odwrócił się do Rybałki. Jego twarz
wyrażała głęboki niepokój. Potem znów rozległ się głos Ninel, upiorny
i dziwnie poważny:
– „Jeżeli chce, żeby jego córka… jeżeli chce, żebym przeżyła, to będzie
musiał się pojawić osobiście w Czarnobylu i…”
Ninel znów zamilkła. Rybałko wyobraził sobie Leonskiego, który stoi za
kamerą i pokazuje jej kolejne plansze z tekstem do przeczytania.
– „I zapłacić za ocalenie jej… za ocalenie mojego życia. Niech przygotuje
sto milionów rubli…” – Kobieta zrobiła się czerwona na twarzy. – Więc
ostatecznie tylko o to chodzi? To jakieś pieprzone porwanie dla okupu?!
Spojrzała wyzywająco na osobę stojącą za kamerą. Ekran gwałtownie się
zaciemnił. Dało się słyszeć krzyk, a potem suche plaśnięcie. Powrócił obraz.
Włosy Ninel były teraz w nieładzie, a z jej nosa kapała krew.
– A to śmieć – wycedził Rybałko przez zęby.
Po chwili Ninel wyrecytowała obcym głosem:
– „Wiktor Sokołow ma dwadzieścia cztery godziny, żeby przybyć na
Ukrainę z pieniędzmi. W południe chcę go widzieć na placu Lenina
w Prypeci. Jeżeli nie stawi się na spotkanie punktualnie, to…” – Kobieta
przełknęła ślinę. – „To mnie zabije”.
Obraz zatrzymał się na twarzy kobiety. Melnyk nacisnął przełącznik
i jarzeniówki pod sufitem rozbłysły ostrym światłem.
– Co pan o tym myśli? – zwrócił się do Rybałki.
– To jakiś absurd. Po co teraz żądać okupu? Facet zabił już trzy osoby
i ani razu nie chciał pieniędzy.
– To samo sobie powiedziałem. Nie sądzę, żeby Leonski rzeczywiście był
gotowy wymienić Ninel na pieniądze. Moim zdaniem chodzi mu o to, żeby
Sokołow jak najbardziej cierpiał.
Melnyk wyjął kasetę z magnetowidu i wsunął ją do przezroczystego
worka.
– I co teraz? – zapytał Rybałko. – Zamierzacie dalej przesłuchiwać mnie
godzinami?
– Nie. Będzie mi pan potrzebny do przekonania Sokołowa, żeby stawił
się jutro na umówione spotkanie. Powiedział mi, że zanim cokolwiek
postanowi, chce porozmawiać z panem.
– To znaczy, że jestem wolny?
– Tak. Dopóki będzie nam pan pomagał w ściganiu Leonskiego.
Melnyk odprowadził go do wyjścia. Na parkingu Rybałko, ku swojemu
zaskoczeniu, zobaczył Swietę. Kobieta paliła nerwowo papierosa przed
pikapem stowarzyszenia 1986.
– Wezwaliśmy współpracowniczkę Ninel, żeby złożyła zeznania –
wyjaśnił Melnyk. – Zgodziła się poczekać i zawieźć pana do Kijowa. Kiedy
będzie pan rozmawiał z Sokołowem, proszę mu wytłumaczyć, że stawienie
się na spotkanie z Leonskim to sposób na zyskanie czasu dla jego córki. Cały
czas analizujemy przedmioty, które znaleźliśmy na daczy tego szaleńca. Być
może jest wśród nich coś, co pozwoli nam namierzyć jego kryjówkę, zanim
zabije Ninel.
Rybałko śmiał w to wątpić. Piwnica, w której zamknięto Ninel, wyglądała
jak podziemie tysięcy budynków pochodzących z epoki ZSRR. Lokal,
w którym Leonski ją przetrzymywał, mógł się znajdować gdziekolwiek na
Ukrainie. Albo nawet na Białorusi.
Melnyk uścisnął mu dłoń i wrócił na komisariat. Tymczasem Rybałko
podszedł do Swiety.
– To jakiś koszmar – odezwała się. – Ninel porwana przez tego świra…
Jak to w ogóle możliwe?
Rzuciła niedopałek na ziemię i zdeptała go nerwowo. Potem wsiedli do
jej wozu i opuścili parking.
– Mogę pożyczyć twój telefon? – zapytał Rybałko. – Muszę się
skontaktować z ojcem Ninel.
– Jasne. – Wyciągnęła z kieszeni komórkę wsuniętą do futerału
w kolorach ukraińskiej flagi.
Były minister odebrał i od razu przeszedł do ataku:
– Ty przygłupie! Jakim cudem Leonski porwał moją córkę, skoro miałeś
jej pilnować?!
– Nie najął mnie pan do jej ochrony, tylko do prowadzenia śledztwa
w sprawie…
– Przecież ma na nazwisko Sokołowa, a Leonski zabił już moją żonę
i syna! Nie przyszło ci na myśl, że może chcieć dorwać również ją?
– Ninel powiedziała, że nikt nie wie o tym, że jest pana córką, poza tym…
– Nikt? A Piotr Leonski? A Kazimira? I wszyscy, którym Leonid mógł się
wygadać, że Ninel to jego siostra? Naprawdę nikt?!
– Jest pan tak samo odpowiedzialny za to, do czego doszło, jak ja –
zaprotestował Rybałko. – Rozmawiałem z kapitanem Melnykiem. Kiedy
pana spytał, czy ma pan jeszcze jakieś inne dzieci, nie wspomniał mu pan
o Ninel. Gdyby pan to zrobił, policja objęłaby ją ochroną.
Sokołow zmilczał ten argument.
– Dobrze już… to nie najlepszy moment na szukanie winnych – odparł
spokojniejszym tonem. – Najważniejsza jest teraz Ninel. Leonski zażądał
okupu. Przekażesz mu te pieniądze.
– On chce, żeby osobiście zjawił się pan w Prypeci.
– Nie ma mowy – uciął były minister.
– Ale…
– To nie wchodzi w grę. Przekażę ci te środki przez naszego przyjaciela
Kaszyna. Przylecę na Ukrainę, ale nie wezmę udziału w szopce Leonskiego.
– Powiedział, że zabije Ninel, jeśli…
– On i tak ją zabije.
Rybałko zamilknął zszokowany. Jak ten facet może tak chłodno mówić
o potencjalnej śmierci swojej córki?
– Leonski zabije ją, cokolwiek zrobię – kontynuował Sokołow. – Nie
bądź naiwny, Aleksandrze. On wcale nie chce odszkodowania. Chce zemsty.
Chce, żebym się miotał na wszystkie strony. Żebym miał nadzieję, którą
potem nagle mi odbierze. Nie zgadzam się na udział w jego grze.
– Ale jeśli jest choćby minimalna szansa na uratowanie Ninel, to
przecież trzeba spróbować! – uniósł się Rybałko.
– Tak, dlatego przekażesz mu te pieniądze. Zobaczymy, czy to coś da.
– Nic nie da! On chce dostać pana!
– Doskonale to ująłeś, Aleksandrze: chce dostać mnie. A dlaczego twoim
zdaniem?
– Myśli pan, że będzie chciał pana zabić?
– Oczywiście. Nie wydaje ci się to logiczne?
Rybałko chciałby móc zaprzeczyć. Ale Sokołow rzeczywiście miał
powody, żeby być czujnym. Żądanie okupu nie miało sensu. Chodziło
zapewne o to, żeby ściągnąć Sokołowa w miejsce, gdzie Leonski będzie mógł
go dopaść. Willa byłego ministra w Moskwie była strzeżona lepiej niż
koszary wojskowe. Ale dlaczego Leonski miałby zabijać właśnie jego, skoro
oszczędził rodziców innych ofiar?
– Mimo wszystko to pana córka – spróbował jeszcze raz. – Na pana
miejscu zrobiłbym wszystko, żeby ją ratować. Nawet narażając własne życie.
– Moja decyzja jest nieodwołalna. Zajmiesz się przekazaniem mu okupu.
Bądź w kawiarni w Czarnobylu jutro w południe. Kaszyn cię znajdzie i da ci
pieniądze.
– Niech pan poczeka…
Ale Sokołow już się rozłączył.
– Co za fiut – zaklął Rybałko, oddając Swiecie telefon.
– Domyślam się, że nie poszło zbyt dobrze?
– Porywacz Ninel zażądał, żeby jej ojciec przekazał okup osobiście, ale on
odmawia.
– To znaczy, że ten potwór ją zabije…
Rybałko starał się ją uspokoić:
– Niekoniecznie. Poza tym mamy jeszcze chwilę, żeby spróbować ją
odnaleźć.
Przez Czarnobyl przejechali bez problemów. Na ulicy minęli kilka
wojskowych ciężarówek z żołnierzami. Policja poprosiła o posiłki, żeby
przeczesać jak największy teren w poszukiwaniu Leonskiego i jego
zakładniczki. Po wyjechaniu z miasta droga całkiem opustoszała. Zona nadal
była ściśle zamknięta: nie licząc drobnych wyjątków, żaden pojazd – poza
siłami porządkowymi – nie miał prawa tu wjechać.
– Czyli ojciec Ninel jest prezesem PetroRusu – wymamrotała Swieta,
kiedy zmierzali szosą do Ditjatek. – Teraz rozumiem, dlaczego nigdy nie
chciała o nim mówić. Brała udział we wszystkich możliwych protestach
przeciwko lobby nafciarskiemu i jądrowemu. To podkopałoby jej
wiarygodność. No i wiarygodność naszego stowarzyszenia.
– Nigdy nie widziałaś jej pełnych danych? – zdziwił się Rybałko. –
Chociażby na jakimś dokumencie?
– Widziałam. Ale zawsze podpisywała się jako Ninel Iwanowna
Bałakirewa.
– Bałakirewa? Jesteś pewna?
– Tak. Dlaczego?
– To panieńskie nazwisko i patronimik jej matki, Olgi Iwanowny
Bałakirewej.
Czyli Ninel nie tylko zerwała wszystkie kontakty z ojcem, ale w dodatku
odrzuciła dziedzictwo w postaci jego nazwiska. Jej nienawiść do Sokołowa
wydawała się bezbrzeżna.
– Czy Ninel w ogóle opowiadała ci kiedyś o swoim ojcu bez wymieniania
jego imienia czy nazwiska? – spytał Rybałko.
Swieta spojrzała na niego zakłopotana.
– Tak. Zdarzało się. Wiem, że… że swoje z nim przeszła. – Kobieta przez
chwilę szukała właściwych słów, zanim podjęła: – Opowiedziała mi, że
praktycznie ją porzucił, kiedy miała dziesięć czy jedenaście lat. W ogóle się
nią nie zajmował, prawie przestał się do niej odzywać. A do tego, kiedy
wracał z pracy… – Swieta westchnęła głęboko. – Powiedziała mi, że ją bił.
Odpowiedziałam jej wtedy, że mój ojciec też miał ciężką rękę, szczególnie
kiedy byłam mała i zrobiłam jakieś głupstwo, ale to, co potem od niej
usłyszałam… było bez porównania. Za każdym razem kiedy ojciec Ninel za
dużo wypił, wyładowywał się na niej.
Nagle w lusterku wstecznym Swieta zobaczyła czarną terenówkę, która
zbliżała się do nich z dużą prędkością. Kobieta ostrożnie zjechała do prawej
krawędzi asfaltowej drogi, żeby ją przepuścić. Po chwili odezwała się
ponownie:
– A potem, kiedy miała dwanaście lat, ojciec umieścił ją w szkole
z internatem i wtedy już w ogóle przestali się widywać. Nawet kiedy wracała
do domu na wakacje, on wysyłał ją na kolonie albo zagraniczne obozy.
W pewnym sensie wychowywała się całkiem sama. Uznałam, że to smutne,
ale…
Jej usta zamarły na tym słowie. Terenówka właśnie ich wyprzedzała.
Szyba po stronie pasażera była opuszczona. Mężczyzna w kominiarce
celował do nich z obrzyna.
Rybałko zareagował błyskawicznie. Postawił wszystko na jedną kartę:
chwycił kierownicę i gwałtownie szarpnął w lewo. Samochodem ostro
zarzuciło, uderzyli w bok terenówki. Wtedy rozległ się strzał. Wewnętrzne
lusterko eksplodowało, obsypując ich odłamkami plastiku i szkła, część
śrutu przebiła dach. Swieta, całkiem osłupiała, puściła kierownicę. Rybałko
dalej trzymał ją mocno skręconą w lewo, dociskając bok samochodu do
terenówki i zmuszając napastników do zjechania z drogi. Tamci coraz
bardziej zbliżali się do pobocza, potem pojawiły się jakieś drzewa i Rybałko
gwałtownie odbił w drugą stronę. Pojazdy się rozdzieliły. Pikapem ostro
zarzuciło, a potem wszystko zaczęło wirować. Kiedy wreszcie się zatrzymali,
Rybałko się zorientował, że czarna terenówka skończyła jazdę na drzewie.
Zszokowana Swieta spróbowała ponownie odpalić silnik. Zakasłał, ale
nie zaskoczył. Po trzech gorączkowych próbach Rybałko wypadł z wozu
i podbiegł do terenówki. W jego żyłach buzowała adrenalina. Powietrze
w pobliżu samochodu przenikała woń oleju i benzyny. Drzwi od strony
pasażera się otworzyły i ze środka z trudem wytoczył się zamaskowany
mężczyzna. Zanim zdążył wycelować broń w Rybałkę, ten sprzedał mu
potężny cios w szczękę. Potem poprawił rzutem judo, żeby powalić
przeciwnika, i założył mu dźwignię na rękę, aż dało się słyszeć złowieszcze
chrupnięcie kości. Mężczyzna wrzasnął, budząc kierowcę ogłuszonego
wybuchem poduszki powietrznej. Rybałko dostrzegł w jego spojrzeniu
zaskoczenie, a potem nagły przebłysk refleksu – kierowca sięgnął ręką do
kabury na biodrze, żeby wyciągnąć pistolet.
Rybałko padł na ziemię tuż przed tym, nim powietrze ze świstem
przecięły kule, przebijając drzwi i podrywając z ziemi kępki gleby. Na trawie
obok niego leżał obrzyn gościa, któremu złamał rękę. Rybałko sięgnął po
niego i na wyczucie strzelił w stronę samochodu. Zapadła cisza pachnąca
prochem. Nadstawił ucha. Z kabiny nie dobiegał żaden dźwięk. Słychać było
tylko szelest trawy – to drugi z mężczyzn uciekał w stronę lasu, trzymając
przy ciele bezwładną rękę.
Rybałko się podniósł i zajrzał do samochodu. Porcja śrutu wystrzelona
z bliskiej odległości urwała kierowcy spory kawałek szczęki i szyi. Krew
rozbryzgała się na przedniej i bocznej szybie ciemnoczerwonymi smugami.
Po podłodze walały się naboje śrutowe do obrzyna. Rybałko zebrał ich całą
garść, załadował broń, po czym wrócił do pikapa.
Swiecie udało się odpalić silnik. Siedziała z rękami mocno zaciśniętymi
na kierownicy.
Rybałko nachylił się do niej.
– Jesteś ranna?
Pokręciła głową bez słowa.
– Poczekaj tu na mnie.
– Ale… musimy stąd uciekać!
– Nie. Muszę to załatwić do końca.
W bagażniku Rybałko znalazł woreczek dużych plastikowych opasek
zaciskowych, które Swieta i Ninel wykorzystywały do zamykania worków
z pobranymi próbkami. Wziął go i ruszył w kierunku lasu, gdzie zniknął
drugi z napastników. Nietrudno było go namierzyć: uciekając, przygniatał
do ziemi wysoką trawę. Ślady prowadziły w okolice kopców, na których
powbijano typowe trójkątne tablice ostrzegające przed wysokim skażeniem.
Po chwili go dojrzał – uciekał między dwoma kopcami. Rybałko
wystrzelił w powietrze, a wtedy facet stanął w miejscu.
– Ani kroku dalej! Ściągaj kominiarkę!
Mężczyzna zastosował się do polecenia. Odsłonił twarz sprawną ręką,
mierzwiąc sobie przy tym włosy przycięte na kozacką modłę.
– Jak się nazywasz?
Facet splunął na ziemię i posłał w stronę Rybałki wiązankę bluzgów.
Jego zęby były czerwone od krwi i trochę seplenił. Musiał ugryźć się w język
podczas wypadku.
Rybałko wycelował broń w jego kolano.
– Powiedz, kto ci zapłacił, żeby mnie sprzątnąć, albo rozwalę ci rzepkę!
Facet spojrzał na niego zaciętym wzrokiem.
– No to wal. Proszę bardzo – prychnął. – Na co czekasz? Jak ci powiem,
zabije mnie mój szef. A przy tym, co mi zrobi, postrzał w kolano to
naprawdę małe piwo. Tak że nie napinaj się tak, czarnuchu, tylko strzelaj!
Rybałko powstrzymał chęć odstrzelenia mu łba i zrobił kilka kroków.
Kiedy był już wystarczająco blisko, zdzielił mężczyznę kolbą. Gdy ten upadł
na ziemię, Rybałko wykorzystał moment, żeby wykręcić mu rękę. W takiej
pozycji dźwignął go i podprowadził na jeden z kopców.
– Co ty odwalasz?! – zaprotestował gość.
Rybałko bez słowa przypiął go opaską zaciskową do trójkątnego znaku.
– Dla kogo pracujesz?
– Pocałuj mnie w dupę!
Obrócił się na pięcie, zszedł z kopca i usiadł na pniaku. Kozak przez
chwilę jeszcze przeklinał go przez zęby, po czym pogrążył się w upartym
milczeniu. Minęło kilka minut. Facet zaczął nerwowo przestępować z nogi
na nogę.
– No więc? Będziesz gadał? – zachęcił Rybałko.
– Takiego wała.
– Jak tam sobie chcesz. Skoro wolisz zdechnąć napromieniowany, to
twój wybór.
– A ciebie to niby nie dotyczy?
– Ja i tak żyję z wyrokiem. Umrę za kilka miesięcy. Dlatego zamierzam
tu siedzieć, dopóki nie zaczniesz odpowiadać na moje pytania albo szczać
krwią oczami.
Gość przez kilkanaście sekund patrzył na niego wyzywająco, po czym
splunął w jego kierunku.
– Moi kumple się o tym dowiedzą, chuju. Dojadą cię, zobaczysz.
A potem znów pogrążył się w milczeniu.
Rybałko wskazał palcem kopce dookoła.
– Pamiętam, że przed eksplozją była tutaj wieś – powiedział. – Ponieważ
teren został wysoce skażony, trzeba było wszystko zakopać. Każda z tych
tabliczek oznacza umiejscowienie jednego dołu. Likwidatorzy wykopywali je
w pobliżu domów, a potem spychali tam budynki buldożerami. Czasem do
środka wrzucano również truchła zwierząt i maszyny, które były tak
skażone, że nie pomogłaby im dekontaminacja.
Zrobił pauzę. Facet nadal mierzył go wzrokiem, ale w jego oczach
nienawiść powoli ustępowała strachowi.
– Kiedy byłem dzieciakiem, miałem sąsiada, który się tym zajmował.
Mówił, że po kilku dniach takiego zakopywania domów całkiem stracił
apetyt. Wszystko zdawało mu się nijakie. A wiesz dlaczego? To
promieniowanie rozjebało mu zmysły. W ogóle nie czuł smaku jedzenia.
Niektórzy tracili też węch. Czujesz zapach świerków?
Mężczyzna odruchowo pociągnął nosem, ale nie odpowiedział. Minął
kwadrans, gdy zaczął mrużyć oczy i krzywić się.
– Nadchodzi ból głowy? – zapytał Rybałko. – Tak się kończą spacery po
mocno napromieniowanym terenie. Jak zaczniesz mówić teraz, to
odejdziemy stąd i ból minie. Ale jak zostaniesz tu dłużej, zaczną się
prawdziwe problemy. Wiem, jak to jest. Mój ojciec zmarł na chorobę
popromienną. Był jednym ze strażaków z Prypeci. Kiedy próbował ugasić
pożar, otrzymał taką dawkę promieniowania, że jego skóra cała poczerniała.
Wysłano go do Moskwy, do specjalistycznego szpitala. Próbowali go tam
ratować przeszczepem szpiku kostnego, ale to nic nie dało. Jego skóra
dosłownie się stopiła. Kiedy go ruszali, zostawała przyklejona do
prześcieradła. Na końcu dosłownie wymiotował organami wewnętrznymi.
Czy właśnie tak chcesz skończyć?
Przez chwilę czuł, że gość się waha, i wypatrywał na jego twarzy
pierwszych oznak kapitulacji. Ale Kozak nadal się nie odzywał. W końcu
Rybałko wstał z pieńka i poszedł w stronę drogi.
– Dokąd idziesz? – rzucił za nim facet.
Rybałko nie odpowiedział. Swieta nadal siedziała za kierownicą. Silnik
samochodu pracował na niskich obrotach.
– Zabiłeś go? – spytała.
– Jeszcze nie. Masz gdzieś dozymetr?
– Jest w schowku na rękawiczki.
Rybałko sięgnął po urządzenie i wrócił na kopiec. Kozak, sycząc z bólu
wywołanego złamaniem ręki, próbował poruszać przypiętym nadgarstkiem
w górę i w dół z nadzieją, że pocieraniem o metal uda mu się przepiłować
plastikową opaskę.
– Problem z promieniowaniem jest taki – odezwał się Rybałko – że go
nie widać, nie czuć ani nie słychać. Na szczęście mamy jeszcze te
urządzonka, które je mierzą.
Włączył dozymetr i rzucił go pod nogi mężczyzny. Aparat zaczął wydawać
z siebie wściekłe trzaski.
Tym razem gość się złamał.
– Dobra już! W dupie to mam, nie chcę tak zdychać. Odepnij mnie,
a powiem ci wszystko, co chcesz.
– Najpierw mów.
– Pracuję dla Arsenija Agopiana.
– Agopiana? Tego byłego milicjanta?
– Taa, to on tu wszystkim zarządza. Odczep mnie, do chuja!
– Dopiero, kiedy odpowiesz na wszystkie pytania. Dlaczego Agopian
zapłacił ci za prześladowanie ekolożek ze stowarzyszenia?
– Bo te pizdy przeszkadzają mu w interesach.
Kozak gorączkowo wyjaśnił Rybałce, że Arsenij Agopian stoi na czele
dużej szajki handlującej napromieniowanym metalem. Rybałko wiedział, że
dla wielu osób z okolicy Czarnobyl jest czymś na kształt składu budowlanego
albo złomowiska, z którego można do woli korzystać. Silniki, części
samochodowe, cegły, drzwi, okna – kradziono wszystko, co tylko dało się
stąd zabrać. Ale to, o czym opowiedział mu ten facet, mroziło krew w żyłach.
W szczytowych momentach każdej nocy ekipy Agopiana wywoziły z zony –
przy współpracy z gliniarzami pilnującymi punktów kontrolnych – od
dziesięciu do piętnastu ton metalu. „Czarne złoto Czarnobyla” trafiało
następnie na wschód kraju, gdzie w hutach Donbasu przetapiano je
i wysyłano do Chin albo Indii. A tam robiono z niego karoserie
samochodowe, drabiny albo hulajnogi, które następnie sprzedawano na
rynek europejski.
Mężczyzna wyznał, że zbieracze złomu dostają jakieś grosze za pracę
w zonie – dziewięć euro za sto kilogramów towaru – a noszą
napromieniowany metal na własnych plecach, wcześniej zdobywając go
gołymi rękami, bez żadnego zabezpieczenia. A jednak najęcie ludzi do tej
brudnej roboty nie stanowi najmniejszego problemu – w miejscowościach
wokół zony ludzie żyją jak w Trzecim Świecie: zero pracy, zero przyszłości,
zero nadziei. Plądrują zonę tak, jak się kłusuje na ostatnie nosorożce
w Afryce, i mają gdzieś konsekwencje. Czy ktoś miał im cokolwiek do
zaoferowania? Nie. Czemu więc mieliby się przejmować dzieciakami, które
zachorują na białaczkę z powodu napromieniowanej hulajnogi?
– Te dwie laski ze stowarzyszenia zaczynały się za bardzo wpieprzać.
Miesiąc temu wrzuciły do neta zdjęcia ciężarówek przejeżdżających w nocy
przez punkty kontrolne pomimo godziny policyjnej. Policja otworzyła
dochodzenie. Od razu posunęli trzech naszych gliniarzy. Wtedy Arsenij
powiedział nam, żebyśmy dali laskom do zrozumienia, że jak dalej będą
chojraczyć, to źle się to dla nich skończy. Chciał też, żebyśmy wywarli
odpowiednią presję na wszystkich, którzy z nimi współpracują.
– Gdzie mogę znaleźć Agopiana?
– W Stracholesiu. Ma tam legalny biznes, wędkarstwo i takie tam. Jego
dom stoi tuż obok.
Rybałko ruszył w stronę drogi. Wiedział już wystarczająco dużo.
– Ej! Co ty odwalasz? – wrzasnął za nim Kozak. – Odepnij mnie!
Zobaczył jednak tylko wyciągnięty środkowy palec Rybałki, który nawet
się nie odwrócił. Facet pracował przy wywożeniu z zony
napromieniowanego metalu, od którego cała masa niewinnych ludzi złapała
raka. Pora, żeby sam posmakował ryzyka.
Rybałko i Swieta ruszyli do punktu kontrolnego w Ditjatkach. Strażnik,
wyraźnie zaintrygowany, przyglądał się wgniecionemu bokowi ich wozu, ale
jako że Melnyk uprzedził go o ich przyjeździe, zostali przepuszczeni bez
problemu. W Stracholesiu Rybałko poprosił Swietę, żeby zaparkowała
pięćdziesiąt metrów od lokalu Arsenija Agopiana, po czym wyjął z bagażnika
schowany pod plandeką obrzyn.
– Jeżeli tylko usłyszysz strzały, a ja nie wrócę za pół godziny, zadzwoń do
kapitana Melnyka i opowiedz mu, co się stało.
Agopian mieszkał w obszernej willi, której okna wychodziły na morze
kijowskie. Mafioso zarobił kupę kasy na ludzkim nieszczęściu. Ile istnień
mógł mieć na sumieniu?
Rybałko zapukał do drzwi, ściskając w dłoni broń. Zero odpowiedzi,
słychać było tylko zgrzytanie okiennic poruszanych wiatrem wiejącym znad
sztucznego zbiornika. Położył rękę na klamce i stwierdził, że drzwi są
otwarte. Przemierzył długi hol i wszedł do urządzonego z przepychem
salonu. Pusto. Podobnie jak w pozostałych pokojach znajdujących się na
parterze.
Arsenija Agopiana znalazł na końcu ogrodu, gdzie trawa ustępowała
małej plaży z drobnego piasku, tuż nad wodą. Były milicjant siedział na
składanym krześle i wpatrywał się w spokojną taflę wody. W zasięgu ręki
miał wkopaną w piasek do połowy pustą butelkę wódki, a także stary
rewolwer leżący na przenośnej lodówce.
– Nie ruszaj się – rzucił Rybałko, wyciągając przed siebie broń.
Agopian się odwrócił. Jego twarz nie wyrażała zaskoczenia ani lęku, tylko
bezbrzeżny smutek doprawiony znużeniem.
– Ornitolog… a co ty tu robisz?
– Zmusiłem jednego z twoich ludzi do gadania. Wiem wszystko o twoim
biznesie.
Wzrok mężczyzny spoczął na lufie strzelby.
– Zawsze wiedziałem, że nie jesteś zwykłym naukowcem. To ty pracujesz
dla Wiktora, czy tak?
– Skąd…
Agopian wyciągnął rękę w stronę butelki. Rybałko podniósł wyżej broń.
– Spokojnie – powiedział były milicjant, sięgając po wódkę. – Nic do
ciebie nie mam.
– Dwóch twoich ludzi dopiero co próbowało mnie rozwalić.
– To musiało być jakieś nieporozumienie. Powiedziałem im tylko, żeby
trochę cię nastraszyli. Ani przez chwilę nie było mowy o zabijaniu. To
szkodzi interesom. A tak w ogóle co z nimi?
– Jeden nie żyje, drugiego przypiąłem do tablicy nad dołem
radioaktywnym.
Arsenij z powagą pokiwał głową.
– Domyślam się, że dostali to, na co zasłużyli. – Mężczyzna pociągnął łyk
wódki. Ewidentnie był już pijany. – Rozmawiałem z Wiktorem –
kontynuował.
– Dzwonił do ciebie? Dlaczego?
– Leonski porwał jego córkę. Wiktor poprosił mnie, żebym załatwił mu
uzbrojonych ludzi do pomocy, kiedy już będzie na miejscu, a ja się
zgodziłem. Ty i ja gramy teraz do jednej bramki – dodał z gorzkim
uśmiechem.
– Próbowałeś pozbyć się stąd Ninel – zaprotestował Rybałko. – Dlaczego
teraz miałbyś pomagać Sokołowowi ją odnaleźć?
– Starałem się trochę ją nastraszyć, żeby przestała wtykać nos w nie
swoje sprawy, ale w życiu nie zaryzykowałbym ściągania sobie na głowę
gromów Wiktora. Dobrze wiem, do czego jest zdolny, kiedy ktoś nastaje na
jego rodzinę.
– Skąd wiedziałeś, że to jego córka? Przecież ma inne nazwisko.
– Może być starsza o trzydzieści lat, ale ja nadal pamiętam twarz
dziewczynki, której w dzień eksplozji reaktora musiałem powiedzieć, że jej
matka nie żyje.
– Więc nie dowiedziała się tego od Wiktora?
– Nie. On był wtedy w Prypeci, nadzorował ewakuację miasta. Wszystkie
linie telefoniczne były odcięte, nie dało się nigdzie dodzwonić. W wieczór
zabójstwa Ninel była w daczy swoich rodziców. Spała, kiedy zaczęliśmy
szukać śladów mordercy.
– Kto jeszcze wie, że Ninel jest córką Sokołowa?
– Nie mam pojęcia. W okolicach pomieszkuje trochę dawnych
mieszkańców Prypeci, chociaż większość została w Kijowie albo dawno nie
żyje.
Agopian znów pociągnął z butelki.
– Alkohol i broń to kiepskie połączenie – zauważył Rybałko, wskazując
rewolwer leżący na lodówce.
– Czekam już tylko, aż ten skurwiel po mnie przyjdzie. – Oczy mężczyzny
przez krótką chwilę zapłonęły nienawiścią, po czym znów zmętniały. –
Powinienem był posłuchać Wiktora w osiemdziesiątym szóstym –
powiedział Agopian po kolejnym łyku wódki. – Powinienem był zabić tego
śmiecia Leonskiego.
– Wiktor chciał wtedy, żebyś go zabił?
– Już ci mówiłem: Wiktor jest bezlitosny, kiedy chodzi o sprawy
rodzinne. Kiedy trzydzieści lat temu poinformowałem go, że Leonski jest
moim głównym podejrzanym, powiedział, że nie chce, żeby facet wyszedł
z tego tylko z wyrokiem więzienia. Chciał, żeby zginął. Ale ja mu
odmówiłem. Może nie jestem wzorem uczciwości, ale mam swoje granice.
Korumpuję i zastraszam, a jak trzeba, wysyłam chłopaków, żeby obili takich,
co szkodzą moim interesom. Ale nie zabijam z zimną krwią. Nie jestem jak
Wiktor czy Leonski.
Rybałko pomyślał o Ninel. Traci tu tylko czas. Powinien się skupić na
niej.
– Jeżeli się dowiem, że mnie okłamałeś…
– Tak, wiem, znam te klasyczne groźby – odparł Agopian, unosząc
butelkę. – Śmierć, cierpienie, takie tam.
Były milicjant wychylił butelkę do dna i zamknął oczy.
Rybałko się odwrócił. Kiedy ruszył z powrotem w kierunku willi, usłyszał,
jak Agopian szlocha.
42
Ninel skrywała twarz w dłoniach. Jej blond włosy były obryzgane krwią.
Kiedy Rybałko wrócił do rzeczywistości, Kaszyn szedł już w kierunku kobiet.
Odsunął kopnięciem broń, która leżała obok Marii, po czym pochylił się nad
Ninel.
– Już po wszystkim. Zabierzemy cię do domu.
Podniósł ją, chwytając za ramię. Ninel nie oponowała. Wyglądała, jakby
była pod wpływem jakichś leków. Miała puste spojrzenie. Rybałko chciał coś
do niej powiedzieć, ale ktoś położył mu rękę na ramieniu.
– Dobrze to rozegrałeś, Puszkin – szepnął Kamieniew, neonazista
z wytatuowanym orłem. – Nic się nie dało zrobić, dopóki trzymała
dziewczynę na muszce. Poradziłeś sobie z tym jak zawodowiec.
Trzymany przez niego karabin snajperski, z którego zastrzelił Marię,
lekko dymił z lufy.
– Ona… zamierzała się poddać… – wymamrotał Rybałko.
– Taaa, jasne. Przecież to świruska. Równie dobrze mogłaby cię rozwalić,
a przy okazji odstrzelić dziewczynę.
Kamieniew przewiesił sobie karabin przez plecy i podszedł do trupa.
– Nawet ładna buźka. Szkoda jej – powiedział, trącając głowę Marii
czubkiem buta.
Zmasakrowana twarz kobiety przekręciła się na bok, odsłaniając tył
czaszki urwany w połowie przez kulę ze snajperki.
– Trzeba by ją stąd zabrać. Nie stój tak, pomóż mi ją zanieść do
bagażnika – rzucił Kamieniew.
– Do… bagażnika? – wymówił z trudem Rybałko.
– No raczej, że do bagażnika. Chyba nie myślałeś, że ją tu zostawimy, co?
Musimy się pozbyć ciała. Twój szef chce, żebyśmy zostawili za sobą jak
najmniej śladów.
Mężczyzna kazał mu chwycić ciało Marii za nogi, a sam złapał ją za
nadgarstki. Rybałko, nie namyślając się wiele, posłuchał polecenia. W ten
sposób przenieśli trupa przez całą cerkiew. Długie włosy kobiety ciągnęły się
po ziemi, znacząc podłogę czerwoną smugą aż do samych drzwi.
Na dworze stała duża szara terenówka z otwartym bagażnikiem.
Mężczyźni dźwignęli ciało do środka. Wtedy Rybałko zdał sobie sprawę, że
Ninel i Kaszyn gdzieś zniknęli.
– Gdzie ona jest? Co się stało z Ninel?
– Jest z ojcem i twoim kumplem. Pojechali przodem.
Policjant był tak oszołomiony, że nie słyszał odjeżdżającego samochodu.
– Muszę z nią porozmawiać. Ona jest w szoku…
– Najpierw trzeba się pozbyć ciała. Potem do nich dołączymy. No już,
wsiadaj.
Kamieniew ruszył i wyjechali ze wsi. Rybałko pomyślał o Ninel siedzącej
teraz obok znienawidzonego ojca, który zabił jej matkę. Co musi się dziać
w jej głowie?
Kamieniew lekko przechylił się w jego stronę.
– To co, Puszkin, czym się zajmiesz, jak już skończysz z tą robotą?
– Wrócę do rodziny – wymamrotał Rybałko.
– To dobrze. Rodzina jest ważna. A tak w ogóle Sokołow postanowił
dorzucić nam premię za to, że zachowamy dla siebie wszystko, co tu się
wydarzyło. To raczej dobra wiadomość, co nie?
Podjechali pod jakąś samotną chałupę stojącą nieopodal szosy.
– Ta wydaje się w sam raz – stwierdził neonazista i wykręcił tak, żeby tył
wozu był jak najbliżej wejścia. – Zostawimy ciało w środku i odessiemy
trochę benzyny z baku, żeby podlać nią chałupę – wyjaśnił. – Potem
wystarczy wszystko podpalić. Nikt nie będzie tam niczego szukał. Szkoda
zdrowia na grzebanie się w tym radioaktywnym gównie.
Wspólnymi siłami wyjęli ciało z bagażnika i weszli do domu.
– Jest piwnica. Zniesiemy ją na dół.
Kamieniew odłożył na chwilę trupa, otworzył rozpadające się drzwi
prowadzące do podziemi i wyciągnął racę świetlną, po czym odpalił ją
i wrzucił na dół.
– Żebyśmy tylko się nie wyrąbali. Uważaj, jak idziesz. Jak się wywalisz,
polecę razem z tobą.
Kamieniew zaczął schodzić pierwszy, tyłem, badając nogami kolejne
stopnie. Chemiczne światło rzucało czerwonawą poświatę, nadając mu
wygląd demona z piekła rodem. Schodzenie trwało długo i było męczące.
Drewniane stopnie skrzypiały i sprawiały wrażenie, że zaraz się zapadną.
Kamieniew nie wyglądał jednak, jakby się tym przejmował.
Rybałkę naszło nieprzyjemne przeczucie. Neonazista był zbyt
rozluźniony. Zbyt radosny. Nagle przypomniały mu się groźby, które posłał
pod jego adresem naziol, kiedy spotkali się za pierwszym razem w Poliśke:
„Ciekawscy nie żyją tu zbyt długo. Kończą marnie, a czasem nigdy nie udaje
się znaleźć ich ciał. Wrzuca się ich do piwnicy i podpala chałupę nad nią.
Wszystko jest tu napromieniowane, więc nikt nie przyjeżdża, żeby
sprawdzić, co zostało pod spodem”.
Rybałko zatrzymał się w połowie schodów.
– Ej, co ty wyprawiasz? – wydarł się Kamieniew. – Ona waży chyba
z tonę!
– To miał być grób też dla mnie, tak?
Neonazista zmarszczył brwi.
– Co ty pieprzysz! Przecież pracujemy razem.
– Ile Sokołow ci zapłacił, żebyś mnie sprzątnął?
Rybałko wpatrywał się w niego uważnie, szukając w twarzy mężczyzny
jakiegoś grymasu, tiku, chwilowego zdenerwowania – czegoś, co by go
zdradziło.
– Kurwa, przestań się wydurniać. Ta mała jest cholernie ciężka. Przecież
nie będziemy tak stać jak dwa tępaki w połowie schodów…
– Sam powiedziałeś, że Sokołow nie chce świadków – wycedził Rybałko.
– Zapłacił ci, żebyś mnie zdjął, ty sprzedajny skurwysynu.
W spojrzeniu Kamieniewa pojawił się morderczy błysk. Mężczyzna
zrozumiał, że nie ma sensu dalej się zgrywać. A jednak nie wykonał żadnego
ruchu. Każdy z nich miał broń. Pistolet Kamieniewa znajdował się
w kaburze pod pachą. Rybałko miał swój wsunięty za pasek na plecach.
Obydwaj byli świadomi, że kiedy jeden z nich puści ciało, zacznie się
strzelanina.
Tyle tylko że Rybałko miał nad Kamieniewem przewagę: on już pogodził
się ze swoją śmiercią.
– No dobra. Prawdziwy z ciebie spryciarz – powiedział neonazista. –
Twój szef zapłacił mi, żebym cię kropnął.
– Dlaczego? Przecież wie, że potrzebuję jego pieniędzy.
– Pomyślał sobie, że możesz nabrać ochoty na rozmowę z prokuratorem
po powrocie do Rosji. Na temat jego żony. Albo że będzie cię kusiło, żeby go
szantażować i wyciągnąć z niego więcej kasy. – Na skroni mężczyzny
zaperliła się kropla tłustego potu, która po chwili spłynęła mu po policzku.
– Myślisz, że jesteś wystarczająco szybki, żeby mnie zdjąć, zanim ja
zdążę zastrzelić ciebie? – rzucił wyzywająco Rybałko.
– Myślę, że tak – odpowiedział spokojnie Kamieniew.
Napięcie sięgnęło zenitu, ich oddechy stawały się coraz bardziej
gorączkowe. Lewa powieka Kamieniewa zaczęła nerwowo drgać. Raca
wrzucona do piwnicy płonęła cicho, wydzielając kwaśny zapach i dając coraz
słabsze światło. Obydwaj wiedzieli, że muszą puścić ciało i sięgnąć po broń,
zanim raca zgaśnie.
– Widzę to tak – powiedział Rybałko. – Odłożę trupa i wyciągnę broń.
Jeżeli zrobisz to samo, rozwalę cię.
Zaczynały go boleć górne partie ramion. Miał wrażenie, że ciało Marii
waży tonę.
– A potem?
– Wyjdziemy na górę. Przywiążę cię do drzewa. Wezmę terenówkę
i znajdę Sokołowa.
Neonazista zaśmiał się nerwowo.
– I co niby zrobisz? Rozwalisz go? Co będziesz z tego miał? Na co ci
będzie to wszystko, co zrobisz potem? Czy dzięki temu twoją córkę będzie
czekało lepsze życie? Przecież jak zabijesz Sokołowa, możesz się pożegnać
z forsą!
– Skąd wiesz o mojej córce?
– Od twojego kumpla Kaszyna. Streścił nam całą sytuację. To on kazał
nam cię sprzątnąć. Nieźle cię wychujał. Opowiedział nam też o twojej
chorobie.
– Skąd…
– Skąd wiedział, że zostało ci tylko kilka miesięcy życia? Ty debilu,
przecież to on zapłacił twojemu lekarzowi, żeby ci wkręcił, że umierasz! –
Kamieniew wybuchnął śmiechem.
Ciałem Rybałki wstrząsnął dreszcz. To niemożliwe… Kamieniew na
pewno kłamie… Nagle poczuł, że ciało Marii się zapada. Kamieniew puścił
nogi trupa i sięgnął po broń schowaną w kaburze. Rybałko zareagował
o ułamek sekundy za późno. Rozległ się wystrzał. Poczuł gwałtowne
szarpnięcie w lewym ramieniu i krzyknął z bólu. Upadł do tyłu, plecami na
schody. Na szczęście nie wypuścił broni: jego palec zacisnął się na spuście –
odpowiedział strzałem, trafiając neonazistę w brzuch. Kamizelka
kuloodporna zatrzymała kulę, ale siła uderzenia sprawiła, że Kamieniew
stracił równowagę, poleciał do tyłu i sturlał się w dół schodów razem
z ciałem Marii. Zanim zdążył się pozbierać, Rybałko posłał w jego kierunku
cały magazynek. Strzelał tak długo, aż mózg mężczyzny obryzgał podłogę.
A potem zapadła cisza.
Lewa ręka Rybałki płonęła, ramię pulsowało bólem. Wolnym krokiem
wspiął się z powrotem po schodach i wyszedł na dwór. Przednie drzwi
terenówki były otwarte. Usiadł na fotelu pasażera, zapalił lampkę na
podsufitce i zdjął kurtkę. Zimne powietrze zmroziło mu skórę. Rozdarł
koszulę i obejrzał ramię. Kula utkwiła w ciele. Nadal przemieszczała się
gdzieś między jego mięśniami, kośćmi i ścięgnami.
Terenówka Kaszyna zostawiła ślady na świeżym śniegu. Rybałko
pojechał ich tropem na tyle szybko, na ile pozwalał stan drogi. Miał
wrażenie, że całe jego ciało płonie. Może to wstrząs krwotoczny. Albo efekt
promieniowania. Przypomniał sobie sekcję Leonida, wpychanie rąk
w napromieniowane ciało, herbatę na wodzie ze skażonej studni, którą
podała mu Kazimira, pył, którego się nawdychał, zaklinowany w podłodze
w domu kultury, radioaktywny kopiec…
Przy każdym najmniejszym wertepie czuł, jakby w jego ramię wbijało się
ostrze, a zmiana biegów była prawdziwą męką. Na szczęście dzięki
adrenalinie i złości trzymał się jeszcze w pionie. Był zdeterminowany, żeby
znaleźć Sokołowa i Kaszyna. Odpłacić im za wszystko. Pomyślał o Ninel,
która trafiła w ręce tych dwóch skurwieli. O tym, jaka musi być teraz
przerażona, kiedy już wie, że to jej ojciec zabił Olgę. Zastanawiał się, czy
Sokołow jej też nie będzie chciał wykończyć. Ninel nie była kimś, kto potrafi
siedzieć cicho. Na pewno się nie zgodzi na trzymanie w tajemnicy
wszystkiego, o czym się dowiedziała. Sokołow zabije swoją córkę, jeżeli
Rybałko nie znajdzie jej wystarczająco szybko.
Nagle na polu niedaleko szosy dostrzegł samochód. Stał na końcu
długiego zygzaka pozostawionego w śniegu. Auto musiało zjechać z drogi
i zakończyć trasę w brzozowym zagajniku, gdzie terenówka ścięła kilka
drzew niczym źdźbła słomy. Rybałko stanął w bezpiecznej odległości,
wysiadł, wyciągnął broń i zaczął się skradać. W samochodzie nikogo nie
było. Ślady kroków prowadziły w kierunku lasu. Co jakiś czas na śniegu dało
się dostrzec krople krwi. Ktoś musiał zostać ranny podczas wypadku.
I nagle rozległy się krzyki.
Ninel.
Rybałko zagryzł zęby i ruszył pędem przed siebie. Wybiegł z lasu –
prosto na ogrodzenie z drutu kolczastego, które broniło dostępu do jakichś
nieużytków. Stały tam setki maszyn. Samochody, ciężarówki, a nawet
helikoptery. Same zabytki z czasów ZSRR. Zapewne używano ich podczas
likwidacji skutków katastrofy w Czarnobylu. Porządnie napromieniowane
wraki.
Za późno, żeby zawrócić. Przecisnął się przez dziurę w ogrodzeniu. Kiedy
tak szedł wśród zdezelowanych wojskowych pojazdów, starał się nie myśleć
o liczbach namalowanych na ich maskach, wskazujących zawrotne poziomy
napromieniowania. Z całą mocą dotarło do niego, na co się naraża.
Wcześniej pewność nieodległej śmierci uczyniła z niego maszynę nielękającą
się niczego. Teraz dopadło go poczucie zagrożenia. Zaczęły mu się trząść
ręce.
Usłyszał urywki słów gdzieś niedaleko. Ninel wrzeszczała. Serce Rybałki
zaczęło bić szybciej, co tylko zwiększyło ból w ramieniu. Napędzany
adrenaliną, ruszył biegiem do przodu, nie zważając na zagrożenie. Kiedy
wyszedł z alejki prowadzącej wzdłuż szeregu wybebeszonych helikopterów,
wreszcie ją dostrzegł. Była jakieś pięćdziesiąt metrów od niego – próbowała
się uwolnić z uścisku swojego ojca, który trzymał ją za gardło. Rybałko już
miał się zerwać w jej kierunku, kiedy po swojej lewej stronie, niecały metr
obok, zobaczył czyjś cień. To Kaszyn przyglądał się całej scenie
niewzruszony. Jego karabin przewieszony przez plecy chwilowo nie stanowił
zagrożenia. Kiedy mafioso dojrzał Rybałkę, na jego twarzy pojawił się
grymas zaskoczenia, po czym mężczyzna rzucił się do przodu. Rybałko
zdołał wystrzelić tylko raz. Potem Kaszyn powalił go na ziemię niczym gracz
futbolu amerykańskiego.
Ramię Rybałki eksplodowało bólem. Kaszyn przygniótł go całym swoim
ciężarem, ale nie wykorzystał tej pozycji, żeby go uderzyć. Krzywił się z bólu.
Kula trafiła go w bok. Rybałko wierzgnął nogami i zrzucił Kaszyna z siebie,
po czym przeturlał się na jego klatkę piersiową i zaczął tłuc sprawną ręką
w twarz mężczyzny, aż wreszcie Kaszyn zrzucił go z siebie kopniakiem.
Rybałko upadł na ranne ramię i zawył z bólu.
Na końcu alejki zobaczył Sokołowa, który odwrócił się w jego stronę.
Ninel skorzystała z okazji – wyrwała się ojcu i próbowała uciec.
Kaszyn znów ruszył do ataku i naskoczył na przeciwnika. Z powodu
postrzału nie był w stanie wyprowadzać ciosów z pełną mocą, ale i tak były
wystarczająco silne, żeby Rybałko jęczał z bólu za każdym razem, kiedy
uderzenie dosięgało jego ramienia. Jednak kiedy Kaszyn kolejny raz
podnosił pięść, żeby uderzyć go w twarz, Rybałko zdzielił go sierpem
w miejsce postrzału, gdzie widać było rosnącą plamę krwi. Mafioso zawył.
Następnie Rybałko sprzedał mu potężny cios w grdykę. Kaszyn poleciał na
wznak i zaczął się dusić. Aleksander skoczył na niego, odwrócił mężczyznę
na brzuch i wcisnął jego głowę w śnieg zmieszany z błotem. Owładnięty
wściekłością, chciał, żeby mokra gleba weszła mu do gardła, do płuc, żeby
zawarte w niej radioaktywne cząsteczki przeniknęły do wszystkich jego
tkanek, żeby dogorywał powoli… Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że
Kaszyn przestał się wyrywać. Podniósł jego głowę. Szkliste oczy mężczyzny
były wytrzeszczone i nabiegłe krwią. Rybałko wstał i spojrzał na swoje ręce –
ubabrane skażoną glebą. Całe jego ciało było skażone. Ten skurwysyn
sprawił, że był przekonany o swojej rychłej śmierci – jak bardzo skrócił
sobie w ten sposób życie?
Nagle rozległ się huk wystrzału. Kula odbiła się rykoszetem od kabiny
helikoptera, kilka centymetrów od Rybałki. Zanurkował, żeby schować się za
pozostałości maszyny.
– Wychodź stamtąd albo ją zabiję!
Ostrożnie rzucił okiem przez przednią szybę helikoptera. Sokołow
przyciskał do siebie Ninel, trzymając broń przy jej skroni. W oczach kobiety
widniał paniczny strach. Zrozumiała, że jej ojciec mówi poważnie. Zabije ją,
żeby chronić siebie – tak samo jak zrobił z jej matką.
– Liczę do trzech! – krzyknął Sokołow.
Pistolet Rybałki lekko połyskiwał w śniegu. Mężczyzna go podniósł. Były
minister był jakieś kilkanaście metrów od niego. Z tej odległości
w normalnych warunkach żaden policjant nie powinien chybić celu. Tyle
tylko że teraz warunki nie były normalne: Rybałko nie był w stanie chwycić
broni obiema rękami, żeby dokładnie wycelować.
– Trzy…
Sprawdził, czy w magazynku znajdują się jeszcze naboje.
– Dwa…
Jeżeli chybi, Ninel zginie. Jeżeli nic nie zrobi, Ninel zginie. Musi
spróbować. Wyskoczyć z ukrycia i wycelować w głowę Sokołowa.
Wstał i wyszedł z bronią wyciągniętą przed siebie. Sokołow zaskoczony
odsunął pistolet od skroni swojej córki i wycelował w niego. Powietrzem
wstrząsnął wystrzał. Rybałko poczuł uderzenie w nogę. Przyklęknął. Kula
trafiła go w udo. Druga odbiła się rykoszetem od kabiny helikoptera obok
niego. Ninel szarpała się z ojcem, żeby powstrzymać go przed dobiciem
policjanta. Podrapała go po twarzy, a wtedy Sokołow odepchnął ją na
ziemię, drąc się z bólu.
Rybałko nie czekał, aż mężczyzna znowu w niego wyceluje. Wystrzelił
i trafił Sokołowa prosto w klatkę piersiową, zabijając go na miejscu.
Potem pistolet wyślizgnął mu się z ręki, a jego ogarnął przejmujący
chłód, który rozchodził się powoli po ciele od wnętrza uda. Krew obficie
płynęła, tworząc na śniegu ciemnoczerwoną plamę. Zakręciło mu się
w głowie. Żyła albo tętnica, pomyślał. A potem osunął się na lodowatą
ziemię. Od postrzału w nogę też można zginąć, widział takie przypadki
w Czeczenii.
Ninel uklęknęła obok niego.
– Zadzwonimy po pomoc, wszystko będzie dobrze – powiedziała. –
Będzie dobrze… Masz telefon?
– W kurtce…
Rozpięła jego kurtkę, wyciągnęła komórkę z wewnętrznej kieszeni
i wybrała numer komisariatu w Czarnobylu. Kiedy tylko dyżurny odebrał,
krzyknęła, że człowiek się wykrwawia i trzeba szybko przysłać pomoc.
Rybałko zamknął na chwilę oczy. Jego powieki zrobiły się ciężkie.
Zaczynał tracić przytomność, kiedy Ninel go spoliczkowała.
– Zostań ze mną! – nakazała. Starała się zatamować krwotok, uciskając
dwiema rękami miejsce postrzału. – Nie wolno ci zamykać oczu. Pomoc
zaraz tu będzie.
– Już za późno… Jesteśmy na odludziu…
– Nie gadaj głupot. Przecież mają helikopter. Przylecą po nas. Musisz
tylko wytrzymać kilkanaście minut. Mów do mnie… Opowiedz mi o tym, co
zamierzasz robić potem… Opowiedz mi o swojej córce… Co będziecie robić,
kiedy znów się spotkacie.
– Nie wiem… Chciałem… wybrać się na Kubę… razem z nią…
– Kuba, świetnie. Kuba to cudowna wyspa.
– Wybierzesz się z nami?
Ninel zdjęła jedną rękę z rany i delikatnie pogłaskała go po rozpalonym
czole.
– Wybiorę.
Rybałko dostrzegł pręgi na jej szyi w miejscu, gdzie dusił ją ojciec. Ninel
zauważyła jego spojrzenie.
– Moja matka… powinnam była dawno temu się domyślić, że to on.
Teraz wszystko wydaje się takie oczywiste. Kiedy mnie bił, tak naprawdę bił
ją. Powinnam była wiedzieć… W samochodzie próbował mnie przekonać,
żebym nic nie mówiła… Jak mógł chociaż przez chwilę wyobrażać sobie…
Jak mógł w ogóle pomyśleć, że się zgodzę?
Pomimo mocnego ucisku Ninel Rybałko nadal się wykrwawiał. Chłód
ogarnął już całe jego ciało, a pole widzenia ograniczyło się do wąskiego
tunelu przed nim.
Wtedy zrozumiał, że to koniec.
– Nie… nie… będziesz żyć! – zaprotestowała Ninel. – Nie możesz odejść
w taki sposób… Nie możesz…
Zaniosła się płaczem. Pomoc nie zjawi się na czas. Wiedziała to od
samego początku, ale nie chciała się do tego przyznać.
– Obiecaj mi coś – szepnął Aleksander. – Moja córka… obiecaj mi, że
będziesz nad nią czuwać… zadbasz o jej operację… o studia.
– Obiecuję.
– Powiesz jej, że ojciec… że jej ojciec…
Nie był w stanie dłużej mówić.
– Powiem. Nie martw się.
Ninel przywarła do niego. Nieznaczne ciepło emanujące z ciała młodej
kobiety sprawiło mu przyjemność. Na niebie widać było ptaki latające nad
wierzchołkami drzew płonących od promieni zachodzącego słońca. Rybałko
zamknął oczy i osunął się w ciemność.
Ostatecznie nie było to takie złe miejsce na śmierć.
EPILOG
Ukraińskie wesele nie może być smutne. Pomimo wojny, pomimo śmierci
śpiewa się, tańczy i życzy państwu młodym wszystkiego, co najlepsze.
Mykoła i Oksana Melnykowie stanowili uroczą parę, chociaż pani
Melnyk uważała, że syn jest trochę wychudzony. Po miesiącach spędzonych
na froncie stracił gdzieś policzki dobrze odżywionego pucułowatego
chłopczyka. Za to jak pięknie prezentował się w tym garniturze! Jeszcze
zdąży nabrać ciała. Mykoła postanowił nie wracać po ślubie do Donbasu.
Oksana była w ciąży – nie chciał ryzykować, że osieroci swojego syna.
Zapewne zmienił zdanie po tym, co przytrafiło się jego ojcu. Zresztą
postanowił, że zostanie policjantem tak jak on.
Wieczorem, kiedy Tetiana Melnyk została sama w salonie w swoim
mieszkaniu, zaczęła przeglądać stare rodzinne albumy. Ależ te jej dzieci
urosły… Na niskim stoliku leżała pocztówka przysłana z USA przez Ninel,
młodą kobietę, którą Josif i ten rosyjski policjant wyrwali ze szponów
Leonskiego. Pisała, że operacja córki Rybałki zakończyła się pomyślnie.
Tetiana dołożyła pocztówkę do innych ważnych listów, w tym do listu od
rodziców Galiny Nowak, którzy dziękowali kobiecie za przemówienie na
pogrzebie młodej policjantki.
– Blat’!
Przekleństwo, po którym dało się słyszeć warknięcie, dobiegło z sypialni.
Tetiana poszła tam szybkim krokiem.
– Coś się stało, Josif?
Major Melnyk krzywił się z bólu.
– Potknąłem się o ten cholerny stolik – powiedział, masując stopę.
Mężczyzna siedział goły od pasa w górę, na jego brzuchu było widać
bliznę po kuli – pozostałość po postrzale sprzed kilku miesięcy. Od czasu
wypadku na basenie w Prypeci włosy i broda zdążyły mu już odrosnąć, ale
teraz musiał bardziej nad nimi panować, bowiem pracował za biurkiem
w Kijowie.
– Aleś ty delikatny – zażartowała Tetiana, przytulając się do męża.
PODZIĘKOWANIA
Cet ouvrage, publié dans le cadre du Programme d’aide à la publication Boy-Żeleński, a bénéficié du soutien de
l’Institut français de Pologne.
Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w Polsce w ramach Programu Wsparcia
Wydawniczego Boy-Żeleński.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2020
ISBN 978-83-66654-16-7
Wydawnictwo Kobiece
E-mail: redakcja@wydawnictwokobiece.pl
Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie
www.wydawnictwokobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek