You are on page 1of 476

Mojej matce, ojcu, bratu

– To naprawdę fatalne miejsce na umieranie – stwierdziła oficer Galina


Nowak.
Na północy, bliżej białoruskiej granicy, nad horyzontem pęczniały czarne
chmury, smagając zimnymi ulewami lasy Polesia. Nowak wyjęła z kieszeni
paczkę papierosów i postukała nią nerwowo w kolano.
– Myśli pan, że to morderstwo?
Kapitan Josif Melnyk, zaskoczony tym pytaniem, oderwał na chwilę
spojrzenie od drogi i skierował je na swoją towarzyszkę. Blond włosy
starannie ściągnięte w nienaganny kucyk, młodzieńcza twarz, nowiutki
mundur skrojony jakby w amerykańskim stylu… Po raz kolejny pomyślał, że
ta młoda kobieta, świeża absolwentka akademii policyjnej, zupełnie nie
pasuje do lichej kabiny jego starej służbowej łady.
– Sądzi pan, że tego gościa ktoś zabił? – drążyła Nowak.
Melnyk wzruszył ramionami.
– Nie dorabiaj do tego od razu historii. Mogę się założyć, że chodzi
o turystę, który dostał zawału. Albo jakiś stary pijak spadł z balkonu.
Załatwimy to w maksymalnie dwie godziny. Nie ma co od razu myśleć
o najgorszym.
Nowak, raczej nieprzekonana, ponownie wcisnęła się w zdezelowane
siedzenie terenowej łady, po czym oschłym gestem wetknęła między wargi
taniego biełomora.
– Tak czy inaczej, to naprawdę paskudne miejsce na zakończenie życia –
wymamrotała przez zęby.
W kabinie zapanowała pełna napięcia cisza, siekana jedynie przez pisk
wycieraczek. Nowak robiła w gacie ze strachu – żeby to stwierdzić, nie
trzeba było nie wiadomo jakiego doświadczenia. Będzie dziś musiała
odfajkować swojego pierwszego trupa. Nie jednego z tych, które młodzi
rekruci oglądają podczas studiów w kijowskiej kostnicy. Prawdziwego trupa
z prawdziwą rodziną. W dodatku znajdowali się w Prypeci, mieście widmie
opustoszałym od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku
z powodu awarii elektrowni atomowej w Czarnobylu. Nic dziwnego, że
młoda policjantka była gotowa wypalić całą paczkę gównianych biełomorów.
Za oknami na zmianę przewijały się sosnowo-brzozowe zagajniki
i rozległe trawiaste nieużytki, które kiedyś zapewne były żyznymi polami. Na
jednym ze skrzyżowań Melnyk musiał zwolnić, bo na drogę wyszło stado
koni Przewalskiego. Zwierzęta skubały trawę tuż przy ziemi po obydwu
stronach poszarpanego asfaltu. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych
dwudziestego wieku około trzydziestu koni tego gatunku wyłapano na
południu Ukrainy, w rezerwacie Askania Nowa, a potem przywieziono tutaj.
Ówczesne władze myślały, że rozwiążą za jednym zamachem dwa problemy:
pozwolą się rozmnażać z dala od ludzi zwierzętom zagrożonym wyginięciem,
a przy okazji zapanują nad roślinnością wokół Czarnobyla, która miała
tendencje do rozrastania się w niekontrolowany sposób. Ekolodzy byli
zdania, że przywożenie zagrożonego gatunku w tak niebezpieczne miejsce to
zły pomysł, Melnykowi jednak podobał się widok koni swawolących na
nieużytkach. Gdy na nie patrzył, miał wrażenie, że trzydzieści lat po
katastrofie jądrowej do strefy wysiedlenia powraca życie.
Kiedy terenówka minęła ogromny prawosławny krzyż, dozymetr Nowak
zaczął wydawać wściekłe trzaski. Wskaźnik pokazywał dwa mikrosiwerty na
godzinę, czyli tyle, ile wynosi roczne promieniowanie w Moskwie albo
Kijowie. Trójkątna żółto-czerwona tablica umocowana obok krzyża
wskazywała na miejsce wysokiego skażenia – radioaktywny krater nasycony
cezem, strontem albo plutonem.
– Wyłącz to nieszczęsne urządzenie – rozkazał Melnyk.
Mężczyzna nienawidził posępnego trzeszczenia dozymetrów. Swój
własny wiele lat temu wcisnął głęboko do schowka na rękawiczki. Praca
w miejscu skażonym radioaktywnie to jedna rzecz, ale wsłuchiwanie się
w urządzenie, które człowiekowi o tym przypomina – to zupełnie co innego.
Tak czy inaczej, wszystkie najgorsze punkty, których należało unikać, znał
już na pamięć. A wszędzie indziej i tak musiał chodzić po skażonej ziemi
i wdychać powietrze, w którym od czasu do czasu unosiły się radioaktywne
cząsteczki.
Nowak niechętnie wykonała polecenie i schowała urządzenie do
wewnętrznej kieszeni parki. Melnyk się zastanawiał, co takiego musiała
nawyprawiać w akademii, że na pierwszy przydział rzucili ją do Czarnobyla.
W wieku dwudziestu kilku lat nikt raczej nie marzy o zesłaniu do
komisariatu, którego rewir obejmuje trzydzieści kilometrów
napromieniowanych pól i ruin. Pewnie wolałaby pracować w Kijowie albo
gdzieś na słonecznym wybrzeżu Morza Czarnego. On sam jeszcze siedem lat
temu nie wyobrażał sobie, że będzie kiedyś pracował w zonie. Aż pewnego
dnia przełożony wezwał go do biura i dał do wyboru dwie opcje: odejście ze
służby albo przeniesienie do Czarnobyla.
Siedem lat… Melnyk przejrzał się w wiszącym nierówno wstecznym
lusterku. Gęste, krzaczaste włosy, wyblakłe niebieskie oczy, bujna blond
broda przyprószona siwizną… Praca w zonie sprawiła, że zaczął wyglądać jak
leśnik.
– Ma pan jakieś rady w związku z… no, kwestią promieniowania? –
zapytała lękliwie Nowak.
Melnyk zauważył, że nadal nie odpaliła papierosa. Trzymała go tylko
w rozchylonych wargach, pogryzając kartonowy ustnik.
– Chodzi mi o to, czy przed radioaktywnością można się jakoś
zabezpieczyć? – drążyła.
Przybrał zamyśloną minę, zmarszczył brwi i odparł poważnym tonem:
– Kilka lat temu, kiedy tu przyjechałem, zadałem sobie to samo pytanie.
Usłyszałem wtedy: „Jak zależy ci na dzieciakach, to owiń sobie jajca folią
aluminiową”.
Nowak wytrzeszczyła na przełożonego duże oczy.
– Folią… aluminiową? I to naprawdę działa?
– Czy działa? Zapytaj chłopaków z oddziału. Wszyscy tak robią.
– A pan nie?
– Ja mam już trójkę dzieci. Folia jest dla młodych.
Melnyk z trudem powstrzymał uśmiech. Starzy funkcjonariusze zawsze
robili młodym rekrutom ten sam kawał, a ci niezmiennie szturmowali
skromnie zaopatrzone sklepy w Czarnobylu w celu zgromadzenia zapasów
folii aluminiowej do ochrony męskich atrybutów przed promieniowaniem.
Oczywiście tym razem wyszło trochę mniej śmiesznie z uwagi na fakt, że
Nowak była kobietą.
Przejechali kilka kilometrów i nad koronami drzew pojawiły się
podniszczone wieżowce Prypeci. Na końcu ulicy Lenina Melnyk zauważył
minibus marki Toyota. Jego drzwi były oklejone dużymi reklamami
zachwalającymi organizatora wycieczek, który specjalizował się
w wyprawach do zony. Kapitan zatrzymał ładę na poboczu i wysiadł, klnąc
pod nosem. Mżawka przeszła w drobny deszcz, który wpadał za kołnierz
kurtki i mroził kark. Ale przynajmniej krople deszczu trzymały przy ziemi
radioaktywny pył, którym skażone były ulice miasta.
Z minibusa bez pośpiechu wyszło kilkunastu turystów. Wszyscy mieli na
nadgarstkach żółte bransoletki wskazujące na to, że opłacili obowiązkowe
ubezpieczenie, zanim wjechali do skażonej strefy. Bóg jeden raczył wiedzieć,
który ubezpieczyciel oferował polisy na taką okoliczność.
Jakiś wysoki facet w kamizelce moro – zapewne oficjalny przewodnik –
odłączył się od grupy i zagadnął kapitana po ukraińsku:
– Czekamy tu już całą godzinę!
– Korki – odpowiedział Melnyk bez cienia uśmiechu. – Czy dobrze
rozumiem, że to pan dzwonił? Gdzie ten trup?
– Lepiej podjechać tam samochodem. Ciało jest…
Zanim przewodnik zdążył dokończyć zdanie, jeden z turystów podszedł
do Melnyka i zapytał łamanym rosyjskim:
– My kiedy jechać? Nie chcieć być tutaj!
Kapitan zmierzył go wzrokiem i odpowiedział mało przyjaźnie:
– Kiedy tak postanowię.
– Tutaj niebezpiecznie, my nie zostawać, my jechać!
Facet mówił kiepskim rosyjskim z amerykańskim akcentem. Dwa
doskonałe powody, żeby wysłać go na drzewo.
– Przecież szukaliście czegoś nietypowego, dreszczyku emocji, tak? To
powinno się wam podobać! Będziecie mieli co opowiadać swoim
onkologom.
– Co to „onkolog”?
– Taki lekarz od nowotworów.
Twarz mężczyzny pozieleniała. Pozostali turyści musieli dostrzec jego
minę, bo spojrzeli wyczekująco na przewodnika. Ten wydukał do nich kilka
słów po angielsku, po czym zwrócił się do kapitana:
– Czy nie mogliby chociaż poczekać w busie?
– Oczywiście. Jak tylko pokażą mojej koleżance swoje dokumenty.
Już po chwili w rękach turystów zaczęły się pojawiać paszporty:
angielskie, amerykańskie i z krajów bałtyckich. Melnyk nachylił się do
Nowak i szepnął po ukraińsku:
– Spiszesz ich dane i zbierzesz zeznania. Ja pojadę zobaczyć trupa.
Koniecznie zadbaj o to, żeby ta banda sępów trochę się tu jeszcze pokisiła.
Przyjechali po porządną dawkę adrenaliny, nie chcemy ich rozczarować.
Następnie gestem zaprosił przewodnika do łady. Kiedy mijali busa,
policjant odczytał slogan reklamowy na boku pojazdu: „Wycieczka, której
pozazdroszczą wam wszyscy znajomi”.
– Pieprzone głąby – wymamrotał pod nosem.
Zeszłego roku do skażonej strefy przyjechało w sumie trzydzieści tysięcy
turystów. Żeby się tam dostać, wystarczyło być pełnoletnim, nie być w ciąży
i zawitać do jednego z niezliczonych biur podróży specjalizujących się
w Chernobyl Tours, które działały w Kijowie. A tam za kilkaset dolarów
załatwiano człowiekowi wszystkie niezbędne zezwolenia podstemplowane
przez ukraińską administrację.
Najnowszą modą były wieczory kawalerskie w Czarnobylu. Skoki ze
spadochronem i popijawy ze striptizem okazały się zbyt oklepane, dlatego
od kilku miesięcy regularnie zjeżdżały się tu całe gromady podpitych
kretynów, którzy zdzierając gardła, kręcili się po ulicach opustoszałej
Prypeci. Melnyk zaczynał tęsknić za epoką rosyjskich turystów. Ich – od
czasu aneksji Krymu przez Rosję i wybuchu wojny domowej, która trawiła
region Donbasu na wschodzie Ukrainy – przyjeżdżało jednak coraz mniej.
– No to gdzie ten cholerny trup? – zapytał, wsiadając do łady.
– Nie wygląda pan na zmartwionego ludzką śmiercią – odparł
przewodnik z wyrzutem.
– Moim największym zmartwieniem chwilowo jest znalezienie ciała,
zanim dorwą się do niego głodne dzikie psy.
Przez twarz mężczyzny przemknął zgaszony uśmiech.
– Niech pan się nie martwi, tam, gdzie się znajduje, raczej nic mu nie
grozi.
– Dlaczego? Jest w jakimś budynku?
– Nie w budynku, tylko na budynku. – Przewodnik wskazał wysoki blok
na końcu ulicy Kurczatowa zwieńczony godłem Ukraińskiej Socjalistycznej
Republiki Radzieckiej: sierp i młot obramowane przez kłosy zboża,
z czerwoną gwiazdą u góry. Na przedostatnim piętrze budynku, między
dwoma oknami, wisiał z rozpostartymi ramionami trup.
Melnyk poczuł, że żołądek mu się buntuje.
– Blat’! – zaklął osłupiały.
Ruszył dalej ulicą, lawirując między młodymi drzewkami, które
poprzebijały się przez asfalt. Jego umysł pracował teraz na najwyższych
obrotach, wyliczając wszystkie działania, które będzie trzeba wykonać:
zadzwonić na komisariat po posiłki, wezwać prokuratora, uprzedzić
kostnicę, że przyjedzie do nich potencjalnie radioaktywne ciało… Przed
samym blokiem jeszcze raz spojrzał w górę i znów zatkało go na widok
koszmarnego widowiska, które miał przed sobą. Wokół nadgarstków
nieboszczyka owinięto metalowe druty, których końce przeciągnięto do
środka budynku przez okna jednego z mieszkań. Z daleka zlewały się
z poszarzałym odcieniem fasady.
Przez chwilę Melnykowi się wydawało, że jedna z nóg ofiary się
poruszyła. To wiatr czy może coś mu się przywidziało? No chyba że…
– Czy wszedł pan tam i sprawdził, czy to na pewno trup?
Przewodnik rozpostarł ręce i wzruszył ramionami.
– Znaczy… chyba dobrze widać, że nie żyje, co?
– Może panu tak się zdaje, ale mnie nie.
Melnyk ponownie spojrzał na ciało. Lekki ruch, który dostrzegł przed
chwilą, ustał. To na pewno tylko wiatr, ale sama myśl, że ten gość może
nadal żyć, zmroziła kapitanowi krew w żyłach. Pomyślał o zrujnowanych
schodach prowadzących na piętro, o radioaktywnym pyle na betonowej
podłodze, o budynku na rogu ulicy, który częściowo się zawalił poprzedniej
zimy. Zawahał się, ale postanowił, że jednak wejdzie tam i przyjrzy się
sprawie z bliska.
– Idę na górę. Pan tu zaczeka.
– Z miejsca się nie ruszę. – Przewodnikowi wyraźnie ulżyło, że nie musi
wchodzić do budynku.
Melnyk zdecydowanym krokiem podszedł do wejścia na klatkę starego
radzieckiego bloku. Cały parter zajmowała biblioteka publiczna; książki od
dawna były porozrzucane na wszystkie strony. Czasem – zawinięte na
gałęziach drzew rosnących wzdłuż drogi – można było znaleźć kartki
rosyjskiej poezji.
Bez problemu odszukał schody. Budynek był prawie identyczny jak ten
w Kijowie, w którym mieszkał z żoną. W czasach ZSRR cały blok wschodni –
od Berlina po Władywostok – był pokryty takimi tanimi monstrami
z betonu. Wszystkie były do siebie tak podobne, że można by się w nich
poruszać z zamkniętymi oczami.
Po dotarciu na piąte piętro zrobił sobie przerwę. Brakowało mu tchu. Za
mało sportu, za dużo papierosów. Kiedy tak stał, zachłannie łapiąc
powietrze, zaczęły do niego docierać odgłosy opustoszałego budynku. Wiatr
świszczący w potłuczonych oknach, zgrzytanie ram trzaskających
w regularnych odstępach… miarowy stukot.
Pazury psa na gołym betonie.
Melnyk sięgnął po pistolet i przycisnął go do uda. W Prypeci już dawno
temu psy przestały bać się ludzi. Te, które przeżyły odstrzał po ewakuacji
miasta, zebrały się w sfory – spały w opuszczonych budynkach i wychodziły
tylko po to, by zapolować. Niektóre z nich – wychudzone, o długich
pyskach – dużo bardziej przypominały już wilki.
Znów ruszył w górę schodów. Na siódmym piętrze pojawiła się mocno
wyczuwalna woń dzikich zwierząt. Usłyszał zduszone powarkiwanie. Gdzieś
w okolicy musiała być kryjówka drapieżnika. Przez chwilę się zastanawiał,
czy nie lepiej byłoby wejść piętro wyżej i wystrzelić z broni przez okno, żeby
huk wystraszył zwierzę i zmusił je do ucieczki na parter, stwierdził jednak,
że nie ma żadnej pewności, czy tego, kto ukrzyżował człowieka na fasadzie,
już tutaj nie ma. Napięty do granic możliwości, wchodził dalej z bronią
wycelowaną przed siebie.
Gdy dotarł na przedostatnie piętro, skierował się prosto do mieszkania,
w którym zaczepiono wiszące ciało. Przed rozwalonymi drzwiami na chwilę
przystanął, uważnie nasłuchując ewentualnych podejrzanych odgłosów:
zgrzytu zdeptanego odłamka szkła pod podeszwą, westchnienia, szelestu
ubrania – czegokolwiek, co mogłoby zdradzać czyjąś obecność. Odczekał
dobrą minutę, po czym wszedł do środka. Przedpokój był pusty, więc ruszył
do salonu. Na widok tego, co tam zobaczył, odruchowo prawie nacisnął na
spust.
W pomieszczeniu było mnóstwo zwierząt. Piętnaście, dwadzieścia, może
trzydzieści osobników. Lisy, wilki, rysie, dziki. Dziwaczna zgraja odwrócona
do niego plecami. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to tylko wypchane
okazy. Przez chwilę stał nieruchomo i czekał, aż jego rozpędzone serce się
uspokoi, po czym przemierzył salon i wychylił się przez okno, żeby przyjrzeć
się wiszącemu mężczyźnie.
Nagie ciało nosiło znamiona tortur: oparzenia, nacięcia, siniaki. Co
gorsza, denat miał zaszyte powieki i usta. Melnyk wyciągnął rękę w kierunku
poszarzałej szyi, ale nie wyczuł na niej pulsu. Czyli to jednak wiatr poruszał
trupem.
W kącie pomieszczenia leżał stos porzuconych ubrań. Były wśród nich
spodnie, w których kieszeni Melnyk znalazł rosyjski paszport wystawiony na
Leonida Wiktora Sokołowa. Zdjęcie pasowało do ofiary: facet miał
czerwonawe znamię na linii włosów, co pozwalało jednoznacznie go
zidentyfikować pomimo szwów na oczach i ustach.
W kieszeni znajdował się również portfel. Melnyk odkrył w nim wielki
plik rubli i hrywien – była to suma odpowiadająca jego czterem lub pięciu
pensjom. Przez myśl przeszło mu, żeby wziąć kilka banknotów. Bóg jeden
wie, jak bardzo ich teraz potrzebował, chociażby dla Mykoły, syna, który
walczył w Donbasie bez kamizelki kuloodpornej. Ostatecznie jednak odłożył
pieniądze na miejsce. Do tej pory żył najuczciwiej jak się dało – nie zacznie
w tym wieku okradać nieboszczyków.
Wyciągnął telefon i wybrał numer komisariatu. Odebrał jeden z jego
kolegów.
– Jak tam nasz trup?
– Mamy tu niezły burdel. To morderstwo. Potrzebuję wsparcia. I będzie
trzeba ściągnąć sprzęt. Facet wisi na zewnątrz budynku.
– Czy to… ktoś z okolicy?
– Nie, jakiś Rosjanin. Niejaki Leonid Wiktor Sokołow. Sprawdź go
i oddzwoń do mnie.
Melnyk ruszył z powrotem na parter. Zwierzęce powarkiwania na
siódmym piętrze ucichły. W pyle, który osiadł na podłodze klatki schodowej,
pozostały ślady po jego butach zmieszane z odciskami łap.
Czekający na zewnątrz przewodnik nie ruszył się ani na centymetr.
– Czy widział pan już kiedyś tego faceta? – Melnyk podał mu paszport
nieboszczyka.
Przewodnik przyjrzał się dokładnie zdjęciu i pokręcił głową.
– Niech pan się dobrze zastanowi: może minął go pan wczoraj albo
przedwczoraj podczas wycieczki? Może przyjechał tu z inną grupą?
– Przykro mi, nigdy go nie widziałem – odpowiedział kategorycznym
tonem.
Wsiedli z powrotem do łady. Podczas krótkiej drogi na główny plac
Melnyk pomyślał, że trzeba kogoś cholernie nienawidzić, żeby zdemolować
go do tego stopnia i wystawić jego ciało na widok publiczny. Kiedy byli już
obok busa, policjant wysadził przewodnika i wziął na stronę Galinę Nowak.
– Mamy sto piętnaście – powiedział ściszonym głosem.
W ukraińskim kodeksie karnym artykuł sto piętnasty oznaczał
morderstwo z premedytacją. Wolał unikać słowa „morderstwo”, żeby nie
zasiać wśród turystów jeszcze większej paniki.
Źrenice młodej policjantki się rozszerzyły.
– Przyczyna zgonu?
– Trudno powiedzieć, dopóki go nie zdejmiemy.
– Nie… zdejmiemy?
– Ktoś zawiesił ciało na fasadzie bloku.
Nowak przez chwilę milczała. A potem zaczęła gorączkowo recytować
regulaminowy przebieg dalszych działań:
– Nie możemy zostawić miejsca zbrodni bez nadzoru… trzeba… trzeba
zabezpieczyć określony obszar wokół ciała…
– Wyluzuj, oficerze – przystopował ją Melnyk. – Jesteśmy na totalnym
odludziu. Kto miałby się kręcić w pobliżu najbardziej radioaktywnej sceny
zbrodni na świecie?
– Ale taka jest procedura…
– Może w Kijowie. Ale nie tutaj. Co udało ci się wycisnąć z turystów?
Nowak wyciągnęła notes i przeczytała roztrzęsionym głosem:
– Wszyscy wykupili wycieczkę wczoraj w Kijowie, po wizycie w Muzeum
Czarnobylskim. Bus zabrał ich dziś o siódmej rano spod McDonalda na
placu Niepodległości. Potem jechali nieco ponad dwie godziny, koło
dziesiątej przeszli przez punkt kontrolny w Ditjatkach i zaliczyli
standardową trasę wycieczkową: najpierw Czarnobyl, pomnik likwidatorów,
potem opuszczone wioski, reaktor, aż na koniec dojechali do Prypeci. Byli
tutaj od dziesięciu minut, kiedy jeden z nich, jakiś Francuz, nazywa się…
Gallois, zauważył trupa. Myśli pan, że to któryś z nich zabił tego gościa?
Melnyk odrzucił ten pomysł bez chwili wahania.
– Nie. Samo zawieszanie ciała musiało zająć kilka godzin.
Zadzwonił jego telefon. To dyżurny, któremu zlecił sprawdzenie Leonida
Sokołowa.
– Co masz o moim kliencie? – zapytał kapitan bez zbędnych wstępów.
– O nim samym niewiele, ale znalazłem coś niewiarygodnego o jego
rodzinie. – W głosie policjanta podniecenie mieszało się z nerwowością. –
Jego matka nazywała się Olga Sokołowa. Została zamordowana w okolicy.
Jakaś masakra. Liczne rany kłute, okaleczenia… po prostu horror. Jej ciało
razem z ciałem jakieś innej kobiety znaleziono na daczy w Zalesiu.
Zalesie było o rzut beretem od Czarnobyla, a jednak Melnyk nigdy nie
słyszał o tej sprawie.
– Nic mi to nie mówi. Kiedy dokładnie miała miejsce ta akcja?
– I to dopiero jest niewiarygodne! W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym
szóstym roku, dokładnie dwudziestego szóstego kwietnia.
Kapitan poczuł, jak w żołądku rośnie mu gula.
– Na pewno dobrze sprawdziłeś?
– Na pewno.
Rozłączył się, porażony tą informacją. Datę dwudziestego szóstego
kwietnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku znał każdy
na Ukrainie, młody czy stary. To właśnie wtedy doszło do eksplozji
elektrowni w Czarnobylu.
2

Metaliczne skrzypienie, świszczące oddechy.


Obudził się w niepokojącym półmroku, który przy każdym mrugnięciu
powiekami przecinały zielone i niebieskie przebłyski. Powietrze było ciężkie,
przepełnione cierpkim smrodem niemytych ciał wymieszanym z wonią
środków do dezynfekcji i mocnego alkoholu.
Gdzie ja jestem?
Jego oczy przywykły do słabego oświetlenia, a wtedy dostrzegł
w pomieszczeniu rząd łóżek ustawionych wzdłuż przeciwległej ściany.
Zajmowały je jakieś bezkształtne postaci, pojękujące i poruszające wolno
członkami niczym na wpół zdeptane żuki, które chwilę jeszcze przebierają
odnóżami, po czym zdychają.
Rusz się!
Tępe pulsowanie w głębi czaszki podpowiadało mu, żeby uciekał.
Spróbował się podnieść, ale za nic nie mógł oderwać rąk ani nóg od
materaca. Z przerażeniem się zorientował, że jego nadgarstki i kostki są
przywiązane do ramy łóżka skórzanymi rzemieniami. Pociągnął ze
wszystkich sił, żeby się zerwać, ale od wysiłku tylko zakręciło mu się
w głowie, o mało nie zemdlał. Zdezorientowany, zlany zimnym lepkim
potem, próbował sobie przypomnieć, jak tu właściwe trafił.
Ciastowate usta, czaszka pękająca z bólu, gorzki smak alkoholu w gardle:
jedno było jasne – musiał dużo wypić. Przy każdym gwałtownym zrywie
serca miał wrażenie, że pod czaszką biją mu dzwony soboru Wasyla
Błogosławionego. Rwanie w żebrach, metaliczny posmak sączący się
z pokiereszowanych warg, szczypanie na kostkach palców: a zatem nie tylko
alkohol, ale też bójka. Zaczęły wracać do niego migawki z minionej nocy.
Wczoraj Zenit Petersburg grał ze Spartakiem Moskwa. W barze dla kibiców
wyzywał petersburżan od kozojebców czy czegoś w tym stylu. A może było
na odwrót? Mogło się zdarzyć i tak, że zwyzywał świętą i nietykalną drużynę
Spartaka, niech mu Bóg wybaczy. Tak czy inaczej, na efekty nie trzeba było
długo czekać. Kiedy wyszedł z baru, rzuciło się na niego trzech ostrzyżonych
na zero ultrasów z czarno-złoto-białymi naszywkami – flagą carskiej Rosji –
na flyersach w kolorze khaki. Wyglądali na przyzwyczajonych do zbiorowego
butowania Czeczenów, Dagestańczyków i generalnie wszystkich, którzy
mieli ciemniejszą skórę od nich.
Ze swoimi mieszanymi rysami był dla nich idealną ofiarą. Ultrasi nazwali
go „brudasem”. Myśleli, że trafili na łatwy cel. Poważny błąd. To oni byli
zwierzyną. Ciosy łokciem w łuk brwiowy, kopnięcia piętą w żebra, kopniaki
kolanem, uderzenia z główki – nie oszczędził swoim przeciwnikom niczego.
W napadzie alkoholowej dumy pomyślał sobie, że napastnicy na pewno są
teraz w o wiele gorszym stanie niż on.
Na korytarzu rozległ się odgłos kroków. Jakieś drzwi otworzyły się ze
skrzypnięciem, po czym świetlówki pod sufitem zalały pomieszczenie
jaskrawym światłem, któremu towarzyszył piskliwy zgiełk. Oślepiony,
zamknął oczy, tymczasem jakiś głos mówiący po rosyjsku z wyczuwalnym
syberyjskim akcentem zaatakował jego uszy z mocą petardy wrzuconej do
jaskini:
– Który z was to Aleksander Rybałko?
Światło… światło jarzeniówek zaraz spali mu mózg. Przekręcił głowę
w bok. Przez wąską szparę między powiekami przyglądał się młodemu
mężczyźnie w białym fartuchu, który właśnie wszedł do środka
– Aleksander Rybałko? – powtórzył nieznajomy.
Kolejna detonacja w jego czaszce trawionej kacem. Wydał z siebie
pomruk, a wtedy lekarz do niego podszedł.
– To pan jest Aleksander Rybałko? Rozumie mnie pan? Mówi pan po
rosyjsku?
– Trochę… ciszej – odpowiedział z trudem. Każde słowo kosztowało go
sporo wysiłku. Jego język był ciężki, niezdarny. Dźwięk własnego głosu
wprawiał w wibracje kości czaszki. Nawet myślenie sprawiało mu ból.
– Gdzie… ja… jestem?
– W szpitalu. Pan z Ameryki? Z Europy?
– Jestem Rosjaninem, mudak.
Przez twarz młodego lekarza przemknęło żywe zdziwienie. Rybałko się
zastanawiał, czy ów szok wywołało odkrycie, że mając taki kolor skóry,
można mówić płynnie po rosyjsku, czy raczej to, że ktoś obraża go w jego
ojczystym języku.
– Czemu… tu jestem?
Lekarz momentalnie odzyskał profesjonalny wyraz twarzy, na który
składała się mieszanka arogancji i zmęczonej rezygnacji.
– Policja zgarnęła pana w nocy niedaleko dworca – wyjaśnił
pogardliwym tonem. – Leżał pan na ulicy całkiem pijany.
Rybałko uniósł lekko głowę, żeby rozejrzeć się wokół. Pozostałe łóżka
zajmowali sami żałośni, zatwardziali alkoholicy – biedne zarośnięte,
poczerwieniałe typy z fioletowymi nosami i brudem za paznokciami.
Zwierzęta, nie ludzie. Miał nadzieję – nie robiąc sobie przy tym jednak zbyt
wielu złudzeń – że sam wygląda nieco mniej nędznie.
Zauważył też, że jako jedyny ma członki spętane pasami.
– Dlaczego… jestem przywiązany?
– To z powodu pańskiego zachowania przy rozbieraniu. Próbował pan
ugryźć jednego z pielęgniarzy.
Nowe wspomnienie: trzech gości ciągnie go przez korytarz, próbują
zapanować nad jego metrem osiemdziesiąt i prawie dziewięćdziesięcioma
kilogramami żywej wagi, a on niezdarnie się wyrywa, żeby im uciec. Ból
w ręce, twarz na zimnej posadzce: ktoś założył mu dźwignię na ramię, żeby
się uspokoił. Wrzeszczy: „Kurwa, nie mam czasu do stracenia! Nie mam
czasu!”. Rozbierają go, zostaje w samych slipkach. Drze się jeszcze przez
dłuższą chwilę. Potem zasypia.
Lekarz chwycił za jeden ze skórzanych pasów i zaczął go odpinać.
– Zanim pana stąd wypuścimy, przeprowadzę krótkie badanie, żeby się
upewnić, że wszystko z panem w porządku, dobrze, panie Rybałko?
Nie podobało mu się, że doktor mówi do niego jak do dziecka
opóźnionego w rozwoju, ale powoli kiwnął głową na znak, że się zgadza.
– Niech pan usiądzie na brzegu łóżka.
Niespiesznie wykonał polecenie. Bolały go mięśnie, jego ruchy były
niezdarne. Lekarz zadawał mu całą masę pytań, na które odpowiadał
głównie monosylabami. Czy często zdarza się panu tyle wypić? Nie. Czy pije
pan regularnie? Nie. Czy pamięta pan coś z zeszłej nocy? Nie. A z nocy
wcześniej? Nie. Czy boli pana głowa? Tak. Jak oceniłby pan ten ból w skali
od jednego do dziesięciu? Jedenaście. Ból brzucha? Tak. Jakie zdarzenie
spowodowało u pana nadużycie alkoholu?
Rybałko wpatrywał się w niego dłuższą chwilę, zanim odpowiedział:
– Musiałem kogoś zabić.
Lekarz momentalnie zamienił się w słup soli.
– Zabić kogoś? Jak to? Kogo?
Rybałko nie spieszył się z odpowiedzią.
– Jednego konowała – odparł w końcu z szyderczym uśmiechem. –
Zadawał za dużo pytań.
Młody medyk zaczerwienił się poirytowany. Bezpardonowo owinął
opaskę ciśnieniomierza wokół ręki mężczyzny.
– Nie powinien pan żartować z takich spraw. W zeszłym miesiącu facet
w takim samym stanie jak pan dosłownie zasnął na torach. Motorniczy nie
zdążył wyhamować. Śmierć na miejscu. Równie dobrze to mógł być pan.
Mamy tu grupę wsparcia dla alkoholików. Spotykają się dwa razy
w tygodniu, we wtorki i czwartki. Polecam panu.
– Nie jestem pijakiem – wymamrotał Rybałko.
Lekarz zignorował jego stwierdzenie i wyrecytował zwyczajowe formułki
o szkodliwych skutkach spożywania alkoholu, całkiem jakby głosił Biblię
niewiernemu. Na szczęście dalsze badanie przebiegało w stosunkowej ciszy.
Na koniec oświadczył mu, że zostanie wypisany.
Kiedy tylko medyk wyszedł z pomieszczenia, Rybałko zamknął oczy
i pogrążył się w nieświadomości. Spał niespokojnym snem jakieś
dwadzieścia, może trzydzieści minut, aż ktoś obudził go lekkim
szturchnięciem. To pielęgniarka przyniosła mu jego zeszmacone ciuchy,
których nie zmieniał od trzech dni. Spróbował wstać, żeby je włożyć, ale
zakręciło mu się w głowie i musiał z powrotem usiąść.
– Da pan radę? A może woli pan, żebym poszła po wózek? – spytała
pielęgniarka głosem pełnym troski.
Nie jestem jakąś jebaną kaleką, pomyślał urażony.
– Dam radę – odpowiedział oszczędnie z uwagi na to, że każde
wypowiadane słowo kosztowało go nieziemski wysiłek, a zdenerwowanie
tylko pogłębiało ból głowy.
Pod okiem rozbawionych pijaków powoli i niezdarnie wciągnął spodnie,
potem skarpetki, wilgotne buty, T-shirt, sweter, który czuć było zwietrzałym
piwem, a na koniec poprzecieraną na rękawach parkę. Pielęgniarka podała
mu jakieś pigułki, które popił szklanką wody, tak zimnej, że aż zęby bolały,
a następnie wyszedł z pomieszczenia i podążył za nią niepewnym krokiem
przez korytarze wyłożone kafelkami i pachnące jodem. Na każdym
skrzyżowaniu kobieta czekała chwilę, aż ją dogoni. Miał wrażenie, jakby
kroczyła po brzegu basenu, a on szedł w skafandrze po jego dnie.
Co za porażka.
– Na pewno nie chce pan wózka? – nalegała.
Rybałko tylko zaklął pod nosem.
Po kilkunastu metrach weszli wreszcie do szpitalnego holu. Pielęgniarka
odstawiła go pod okienko, gdzie zmęczona dyżurna wydała mu czarną
plastikową siatkę z rzeczami. Próbował rozwiązać węzeł, który ją zamykał,
ale jego odrętwiałe od alkoholu palce nie dawały rady. Ostatecznie rozerwał
siatkę poirytowanym gestem, a wtedy jej zawartość wysypała się na ladę:
portfel, kluczyki do samochodu, garść biletów do metra, a w samym
środku…
Pistolet MP-443.
Osłupiała dyżurna przez dłuższą chwilę wpatrywała się w broń. Śniada
karnacja, spluwa na ladzie – Rybałko dobrze wiedział, co sobie teraz myśli,
jakie parszywe konotacje rodzą się w jej głowie.
– To moja broń służbowa – wyjaśnił, widząc, że kobieta jest bliska
krzyku.
Na jej twarzy odmalowało się takie samo niedowierzanie jak wcześniej
na twarzy młodego lekarza. Z rzeczy wysypanych na ladę Rybałko wygrzebał
legitymację policyjną i podsunął dyżurnej pod nos.
– Widzi pani? Policja moskiewska.
Przyglądała się legitymacji z napięciem charakterystycznym dla kasjerek
w supermarketach, kiedy sprawdzają banknot o nominale pięciu tysięcy.
Rybałko w tym czasie wsunął pistolet za pasek i nakrył go T-shirtem.
Dyżurna ostatecznie stwierdziła chyba, że legitymacja jest prawdziwa, bo
podała mu plik dokumentów zawierający rachunek, różne papiery
administracyjne oraz – podstępnie wsuniętą między dwie kartki – ulotkę
zachwalającą zalety grupy wsparcia dla alkoholików. Rybałko wepchnął
wszystko do kieszeni parki i bez utyskiwania uregulował rachunek za pobyt.
Przed wyjściem poszedł jeszcze do toalety, żeby przemyć twarz zimną
wodą. Ledwo był w stanie rozpoznać się w lustrze nad umywalką. Jego
policzki porastał trzydniowy zarost, skóra w kolorze kawy z mlekiem nabrała
ziemistego odcienia, a niebieskie oczy nabiegły krwią. Przypomniały mu się
słowa lekarza: „W zeszłym miesiącu facet w takim samym stanie jak pan
dosłownie zasnął na torach. Motorniczy nie zdążył wyhamować. Śmierć na
miejscu. Równie dobrze to mógł być pan”.
To mógł być on… Zasnąć na torach i dać się przejechać przez pierwszy
poranny pociąg podmiejski, nawet nie zdając sobie z tego sprawy… Może tak
byłoby lepiej dla wszystkich, pomyślał, stawiając kołnierz kurtki. A później
przetarł twarz i wyszedł ze szpitala.
Powietrze na dworze było rześkie, a słońce słabowite. Przed wejściem
stała zaparkowana na drugiego taksówka w kolorze aspiryny. Już miał się do
niej władować – wymachując policyjną legitymacją – i kazać się wieźć do
domu, kiedy dostrzegł policjanta opartego plecami o służbowy wóz po
drugiej stronie ulicy. Czarne krótko przycięte włosy, zakrzywiony nos,
sylwetka przekarmionego kulturysty, która rozpychała jakby za małą
skórzaną kurtkę. On też miał podkrążone oczy i policzki posiniałe od
kiełkującej brody.
Był to Wasyl Czechow, jego partner.
3

Łada priora stała zaparkowana na miejscu dla ambulansów. W środku


panowała przyjemna letnia temperatura i czuć było aromat zimnego tytoniu.
Rybałko zapiął pas, a wtedy Czechow ruszył, odbijając na pierwszym
skrzyżowaniu w kierunku zakrzepłych arterii centrum Moskwy. Pomimo
porannej godziny stolica wprost rzygała samochodami – na chodniki,
parkingi, dwupasmówki, czteropasmówki i sześciopasmówki – przez co ruch
był spowolniony i rwany.
– Od dwóch dni cię szukam. Gdzie byłeś? – Poważny głos partnera
rozbrzmiał w czaszce Rybałki niczym werbel.
– Trochę ciszej – jęknął Rybałko.
– Gdzie byłeś? – drążył Czechow.
– Trochę wszędzie, trochę nigdzie… Jaki dziś dzień?
– Jaki dzień? Kurwa, no przecież środa!
Już środa, pomyślał Rybałko, masując skronie.
– Nikt nie mógł się z tobą skontaktować od piątku! Co robiłeś przez cały
ten czas?
– Zapoj – odpowiedział Rybałko.
Język rosyjski miał w zanadrzu proste słowo, które określało proces
upijania się kilka dni z rzędu, aż do całkowitego urwania filmu – czemu więc
go nie używać?
– Zapoj? Poważnie? – Czechow nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. – To
my cię szukamy, a ty sobie po prostu chlejesz? Kurwa, nie wierzę… Zapoj! –
powtórzył, trąbiąc na jakiś samochód, który nie ustąpił mu pierwszeństwa. –
Nie wpadło ci do głowy, żeby mnie uprzedzić? Albo zadzwonić do firmy
w poniedziałek i powiedzieć, że jesteś chory? Albo rzucić Bóg wie jaką
głupotę, którą by łyknęli? Dlaczego do nikogo się nie odezwałeś?
– Nie miałem ochoty z nikim gadać.
– Nie miałeś ochoty… ożeż do kurwy nędzy, teraz to naprawdę sobie jaja
ze mnie robisz!
– Już dobrze, Wasia… – powiedział Rybałko, używając zdrobnienia, żeby
udobruchać partnera. – Przecież nikt nie umarł.
– Co ty powiesz, Sasza? Na pewno nie?
Czechow zanurkował ręką do wewnętrznej kieszeni kurtki, ocierając się
o kolbę służbowego pistoletu, i wyciągnął kołonotatnik, który następnie
rzucił Rybałce na kolana. Na początku były numery telefonów i adresy, które
znał: jego mieszkanie, mieszkanie jego byłej żony, kilka barów, jego
siłownia, miejsca zamieszkania najbliższych przyjaciół. Wszystkie
przekreślono nerwową kreską. Było tam kilka naskrobanych notatek:
pijaństwo na drodze publicznej, stawianie oporu, naruszenie nietykalności
cielesnej, obrażanie funkcjonariusza, zakłócanie ciszy nocnej, grożenie
śmiercią, niszczenie mienia publicznego…
– Biorąc pod uwagę to wszystko, co nawyprawiałeś, będąc w ciągu, nie
zdziwiłbym się, gdyby znaleźli twoje ciało dryfujące w Moskwie
z nazwiskiem wyrytym nożem na czole. Gdybym nie przejął cię na czas,
skończyłbyś w jednym z tych awtozaków. – Czechow wskazał palcem na
posępne furgonetki policyjne, które zmierzały puste na plac Majakowskiego
po aresztowanych uczestników manifestacji przeciwko korupcji.
– Pankowski był już pod ścianą. Prawie wystawił za tobą nakaz
aresztowania.
Rybałko wzruszył ramionami z obojętnością. Ich komisarz, Anatolij
Pankowski, nie wzbudzał w nim ani grama szacunku. Był to kawał
biurokraty, który nigdy nie popisał się ani odwagą, ani charyzmą. Typ
gotowy poświęcić swoich ludzi, gdyby zagrożona została jego własna kariera.
– Jak zaczniemy wsadzać wszystkich moskiewskich gliniarzy, którzy
trochę popiją, to będzie trzeba otworzyć sieć nowych więzień – odparł,
ziewając przeciągle.
Czechow o mało się nie udławił ze złości.
– Jasne, żartuj sobie dalej! Na koniec już nawet twój kumpel Kaszyn
zaczął świrować z powodu twojego zniknięcia.
– Kita?
– Tak, Kita! Zwalił mi się na chatę w niedzielę wieczorem. Wyobrażasz
sobie, jaki byłem szczęśliwy, kiedy ten pieprzony paser zadzwonił do moich
drzwi? Za wszelką cenę chciał się z tobą spotkać.
– Czemu?
– Pojęcia nie mam, zapytaj go sam. Ale to musiało być coś ważnego, bo
wręczył mi grubaśną kopertę, żebym cię namierzył.
Rybałko zmusił się do uśmiechu.
– A ja myślałem, że przyjechałeś, bo martwisz się o moje zdrowie.
– Dzwoniłem do ciebie kilkanaście razy, zanim Kaszyn do mnie
przyszedł – zaprotestował Czechow.
– Jak ty któregoś dnia znikniesz, nie będę czekał z poszukiwaniami, aż
ktoś mi zapłaci.
Poirytowany Czechow mlasnął językiem o podniebienie.
– Nie zaczynaj, Sasza. To nie ja narobiłem syfu, tylko ty. Co cię naszło,
żeby tak się nagrzmocić? To przez Marinę?
Słysząc imię byłej żony, Rybałko zacisnął szczęki, budząc przy tym ból
drzemiący w czaszce.
– Rozmawiałeś z nią?
– Nikt nie był w stanie powiedzieć mi, gdzie jesteś, więc do niej
podjechałem. Powiedziała, że niedługo ponownie wychodzi za mąż. To
dlatego?
– Nie mam ochoty o tym gadać.
Na szczęście w tym momencie zadzwonił telefon Czechowa. Koniec
pierwszej rundy. Przesłuchanie odłożone na później.
Rybałko spoglądał przez szybę samochodu na mijane ulice Moskwy, aż
jego powieki opadły i pogrążył się w drzemce. Kiedy się obudził, byli już pod
wielką mieszczańską kamienicą sprzed pierwszej wojny światowej, gdzie
pomieszkiwał.
– No dalej, ruszaj się! – nakazał Czechow, lekko go trącając.
Rybałko znów ziewnął, po czym wysiadł z samochodu.
Weszli razem na klatkę schodową i wdrapali się do jego mieszkania.
Kiedy przetrzepywał kieszenie w poszukiwaniu kluczy, Czechow przyglądał
się zaskoczony pięciu dzwonkom przymocowanym przy drzwiach
wejściowych.
– Co ty, w komunałce mieszkasz?
Rybałko przytaknął. Od czasu rozwodu wynajmował pokój w mieszkaniu
kwaterunkowym – wciąż funkcjonującym dziedzictwie po bolesnych
początkach ZSRR, kiedy komuniści starali się zaradzić brakom lokalowym
poprzez konfiskowanie mieszkań bogaczom i dzielenie ich na tyle lokali, ile
było pokoi. W tej komunałce zamieszkiwało pięciu lokatorów, dlatego też we
wspólnych pomieszczeniach wszystkiego było po pięć sztuk. Pięć mydeł
w łazience (a raczej cztery, biorąc pod uwagę, że Rybałko zapomniał sobie
kupić swoje), pięć stołów w kuchni, pięć ścierek przy pięciu zlewach, pięć
dzwonków – i oczywiście pięć liczników elektrycznych mierzących zużycie
prądu pięciu moskwian, którym w życiu powinęła się noga.
– Ty weź prysznic – rzucił Czechow – a ja zadzwonię do Pankowskiego.
A jak będziesz się namydlał, wykorzystaj chwilę i spróbuj pomyśleć, czego
mógł chcieć od ciebie Kaszyn – dodał, kiedy Rybałko wychodził na korytarz
do łazienki.
Jako że wszyscy lokatorzy krzywili się na myśl o wydawaniu
jakichkolwiek pieniędzy na części wspólne, bez wyjątku były one w żałosnym
stanie. Z kranu kapała pordzewiała woda, dno wanny zżerały jakieś czarne
plamy, a żółto-zielone kafle na ścianach poodpadały w niektórych
miejscach, odsłaniając goły beton. Żeby reszta się nie odkleiła, na ściance
przy samej wannie, która była najbardziej wystawiona na wilgoć,
przyklejono taśmą plastikową płachtę.
Rybałko dłuższą chwilę stał nieruchomo pod strumieniem letniej wody,
po czym ospale się namydlił, korzystając z mydła jednego ze
współlokatorów – czegoś babskiego, o zapachu wanilii i brzoskwini. Dno
wanny było śliskie, a ruchy mężczyzny raczej niepewne. Nie był w stanie
utrzymać równowagi w tym wrogim otoczeniu, więc przytknął głowę do
kafelków, żeby nie wywrócić się podczas mycia kolejno jednej i drugiej
stopy.
Po wyjściu spod prysznica jego umysł nieco się rozjaśnił, ale Rybałko
nadal nie rozumiał, czego mógł od niego chcieć Kaszyn. Czyżby chodziło
o coś, co zrobił przez weekend? Rzucił okiem na swoje ubrania. Spodnie –
ciemnogranatowe dżinsy – zesztywniały od płynów, które wchłonęły:
alkoholu, potu, a przede wszystkim krwi. Kiedy skupiał się na brunatnych
plamach, wróciło do niego – niczym bąbelek pękający na powierzchni
kieliszka z szampanem – pewne wspomnienie.
Żołnierze wracający z frontu z kolegami upchniętymi w czarnych
workach. Wrzucani na tył furgonetki aresztanci, którzy pluli sobie krwią na
koszule. Kolesie przywiązani do krzesła i uderzani kolbą. Nawiedził go obraz
czołgu pilnującego skrzyżowania w mieście o kolorze prochu. To było daleko
stąd, w pewnej krainie, w której ludzie klękali, żeby się pomodlić. Nie było
to jednak w innym kraju, tylko w jego własnej ojczyźnie – w górach
Kaukazu, w Czeczenii, lata temu. W kraju szarego betonu, zielonych
drelichów i czerwonej krwi.
Złapał się za głowę. Nie da rady uporządkować wspomnień z ostatnich
kilku dni, mając pod kopułą cały ten burdel, który również oczekuje na
inwentaryzację. Musi skupić się na czymś innym. Wyjął z kieszeni rzeczy,
które oddano mu w szpitalu. Spróbuj sobie przypomnieć, co robiłeś przez te
kilka dni, myślał, przeglądając je.
Podejrzany: Aleksander Rybałko, urodzony w tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątym ósmym roku w ZSRR, Związku Socjalistycznych Republik
Radzieckich, kraju zmarłym w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym
pierwszym roku. Obywatel Federacji Rosyjskiej. Osiemnaście lat stażu
w policji. Od prawie dwóch lat rozwiedziony z żoną Mariną. Nie pali od
narodzin córki…
Pierwszy błąd.
Rybałko z mieszanką zaskoczenia i zawodu wpatrywał się w paczkę
papierosów, którą ściskał w dłoni. Momentalnie wezbrało w nim przemożne
pragnienie. Zapalił jednego i uchylił okno w łazience, żeby wypuścić dym.
Pomyślał, że nieźle się trzymał przez lata, a teraz znów osuwa się w nałóg.
Po wypaleniu papierosa wrócił do swojego prywatnego śledztwa. Pęk
kluczy z matrioszką zwisającą na łańcuszku coś mu mówił. Były to kluczyki
do jego samochodu. Na podstawie matrioszki drobnym, starannym pismem
dziecka napisane było „Tasia”. Dostał ten breloczek od córki, Anastazji,
dawno temu. Kolory wyblakły, farba w kilku miejscach się starła, chociaż
starał się od czasu do czasu przejechać po zabawce lakierem, żeby
przetrwała jak najdłużej.
Najwięcej czasu zajęło mu przeglądanie portfela. Kipiało w nim od
banknotów pobranych kilka dni wcześniej z konta w banku – były to
pieniądze odłożone na czarną godzinę. Między dwoma wizytówkami znalazł
wciśnięte paragony za kolejki wódki. Jeden pochodził z knajpy dla kibiców,
tej, w której wdał się w bójkę ze skinheadami. Dobrze siebie znał i wiedział,
że nie poszedł do tego baru przez przypadek – miał nadzieję trafić tam na
gości na tyle durnych albo na tyle pijanych, żeby wdali się w bójkę. Chciał
w ten sposób wyładować całą złość i frustrację, które gromadziły się w nim
od wielu dni. Skini nadawali się do tego doskonale. Dostali baty, ale
pamiętał, że żyli, kiedy go od nich odciągnięto. Oparci o ścianę, spluwali
krwią przez poluzowane zęby, ale żyli.
Kolejny dowód: pusta fiolka, którą od razu rozpoznał ku swemu
ogromnemu zażenowaniu. Stumililitrowa buteleczka bojarysznika,
leczniczej nalewki na głogu. Cała Rosja wiedziała, że ta głogówka to ostatnie
koło ratunkowe każdego pijaka – nawet kiedy sklepy i bary były zamknięte,
można ją było dostać w automatach stojących na ulicy. Bojarysznik łączył
trzy trudne do zlekceważenia zalety: zawierał około siedemdziesięciu pięciu
procent alkoholu, łatwo było go kupić, bo nie podlegał ograniczeniom
dotyczącym napojów alkoholowych, i kosztował raptem garść rubli. A jakby
tego było mało, smakował mniej ohydnie niż woda kolońska i był
bezpieczniejszy od płynu do chłodnic. A jednak rok temu w jakiejś dziurze
na Syberii zmarło kilkadziesiąt osób, bo lokalny producent sprzedający
olejek do kąpieli o tej samej nazwie zamienił w składzie etanol na metanol –
truciznę śmiertelną dla organizmu.
Żyjemy w naprawdę niewiarygodnym świecie, pomyślał, wyrzucając
buteleczkę do śmietnika stojącego przy umywalce.
Ostatnia rzecz w jego portfelu: kawałek papieru przypominający
potwierdzenie z karty płatniczej, tak cienki, że prawie przezroczysty. Bilet na
elektryczkę – pociąg podmiejski. Kupił go w Lubiercach, gdzie mieszkał
z żoną przed rozwodem. Marina nadal wynajmowała tam trzypokojowe
mieszkanie, w którym kiedyś żyli wszyscy troje, tyle tylko że teraz zajmowała
je razem ze swoim nowym facetem. To wtedy, kiedy do niej pojechał,
wszystko się posypało. Postanowił jej powiedzieć. A żeby zdobyć się na
odwagę, zaczął pić. Dużo pić. Ostatecznie dowlókł się, zataczając, do
swojego dawnego bloku i wszedł na górę, ale zanim zapukał do drzwi,
sflaczał. Z mieszkania dobiegały śmiechy Tasi i Mariny. Słyszał też głos tego
drugiego. To wtedy zdał sobie sprawę, że powiedzenie im prawdy jest ponad
jego siły. Dlatego ruszył w noc. Kilka dni później obudził się w szpitalnej
wytrzeźwiałce.
Wyszedł z łazienki z ręcznikiem owiniętym wokół bioder. Z kuchni
dochodził przyjemny zapach kawy, ale okupował ją teraz Czechow –
z telefonem przyklejonym do ucha rozmawiał nerwowo z Pankowskim.
Rybałko ruszył więc do swojego pokoju. Jego oszczędne wyposażenie
ograniczało się do łóżka, szafy, fotela i niskiego stolika, na którym walały się
puszki po piwie Żygulowskim i album ze zdjęciami. Album był otwarty na
stronie z odbitkami zrobionymi dawno temu analogowym aparatem.
Wspomnienia szczęśliwych lat spędzonych z Tasią i Mariną.
Z szafy, w której schował kilka ubrań wyjętych z kartonów po
przeprowadzce, wyciągnął wełniany sweter, wytarty na łokciach od
noszenia. Pod spód włożył jeden ze swoich starych podrabianych T-
shirtów – padło na ten z wizerunkiem Kurta Cobaina i nazwą zespołu
Nirvana, napisaną z błędem przez „w”. Większość jego ciuchów nadal
zimowała w pudle gdzieś na peryferiach Moskwy. Nie miał tu miejsca, żeby
wszystko upchnąć. Poza tym dokończenie przeprowadzki oznaczałoby
przyznanie, że między nim i Mariną wszystko definitywnie skończone.
Nagle znów dał o sobie znać ból głowy. Rybałko wyjął z szafy plastikowe
pudełko z czerwonym krzyżykiem, wypełnione po brzegi rozmaitymi
lekarstwami – zapewne pokłosie radzieckiego odruchu z czasów, kiedy
człowiek nigdy nie miał pewności, co dostanie w sklepie.
– Pankowski chce, żebyś jak najprędzej stawił się w robocie – usłyszał
chropowaty głos.
Odwrócił się. Na progu stał Czechow.
– I co?
– Powiedziałem, że jesteś chory, żebyśmy mogli spokojnie pojechać do
Kaszyna. Kita chce cię jak najszybciej widzieć.
Rybałko wygrzebał z pudełka dwie pigułki i połknął je pod
zaniepokojonym okiem swojego partnera.
– Sasza, co się stało, że aż tak się nawaliłeś? – zapytał Czechow. – Znam
cię wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że aniołem nie jesteś, ale chlanie na
umór przez cztery czy pięć dni i olewanie pracy to jednak coś nowego.
– Daj spokój, Wasia – zbył go Rybałko. – Zawieź mnie do Kaszyna.
4

Nikita Kaszyn prowadził swój interes na południowych przedmieściach


Moskwy – była to rzeźnia połączona z masarnią, która produkowała
najlepsze kiełbasy w okolicy. Legenda mówiła, że Kaszyn wykorzystywał ją
do pozbywania się ludzi, którzy mu się sprzeciwili, ale była to zapewne tylko
plotka rozpowszechniana przez złe języki. Taką przynajmniej nadzieję miał
Rybałko, który często wracał stąd z kilogramem czy dwoma świeżo
mielonego mięsa.
Pracownik za ladą masarni przepuścił ich na zaplecze, przez które
przechodziło się do rzeźni. Kaszyn pracował tam razem ze swoimi ludźmi.
Szczupły i przygarbiony – niczym stalowe ostrze gotowe do ciosu – kroił
ćwiartkę krowy dokładnymi beznamiętnymi ruchami, niemal jak chirurg.
Chociaż Kaszyn zasadniczą część forsy zarabiał na nielegalnej działalności,
mimo wszystko lubił spędzać czas w rzeźni, pracując nad tuszami. Trudno
w to uwierzyć, ale ponoć go to odprężało.
Kaszyn jakby wyczuł zmianę w powietrzu, bo odwrócił się gwałtownie,
kiedy byli jeszcze sześć czy siedem metrów od niego.
– Sasza! – wykrzyknął, po czym wbił nóż w ćwiartkę mięsa, nad którą
pracował, i zdjął rękawiczki. – Szukam cię od kilku dni. Na szczęście twój
przyjaciel to prawdziwy pies gończy. – W kąciku rozciągniętych w uśmiechu
ust Kaszyna błysnął metalowy ząb, kiedy poklepywał przyjacielsko
Czechowa po ramieniu. Następnie szepnął mu na ucho: – Zgłoś się do kasy.
Mają dla ciebie pieniądze. I wybierz sobie ładny kawałek pieczeni na
niedzielę. Prezent od firmy.
Czechow popatrzył na swojego partnera niepewnym wzrokiem, jakby
czuł się winny.
– Poczekać na ciebie?
– Nie ma takiej potrzeby – odparł Rybałko. – Nie widzieliśmy się z Kitą
jakiś czas. To może potrwać. Wezmę taksówkę.
Czechow kiwnął głową, po czym się oddalił. Wtedy Kaszyn zdjął fartuch
i powiesił go na haku ze stali nierdzewnej.
– Na górze będziemy mogli spokojnie porozmawiać – powiedział,
wskazując metalowe schody prowadzące do jego biura na piętrze.
Pomieszczenie ulokowano tak, żeby dało się z niego nadzorować pracę
w rzeźni. Wnętrze było obszerne i pozbawione elementów dekoracyjnych.
Żadnych zdjęć, pamiątek czy obrazów. Nic osobistego. Białe ściany
pozastawiano identycznymi metalowymi szafami. W kącie pomrukiwała
stara lodówka.
Kiedy Kaszyn zamknął za nimi drzwi biura, Rybałko zauważył wokół
klamki brunatne smugi, jak gdyby ktoś dotykał jej zakrwawionymi rękoma.
Na dywanie również było kilka plam w tym kolorze. Przez jego umysł
przeszło wspomnienie Nikity, który kogoś uderza. To był jakiś Czeczen,
który nie chciał powiedzieć, gdzie trzyma pieniądze. Sięgnął po papierosa
i zaciągnął się głęboko, żeby odegnać ten obraz. Przez okno widział, jak na
dole nóż do odkostniania przebija właśnie świńską tuszę.
– Chcesz piwo? – zapytał Kaszyn.
Rybałko się skrzywił. Na myśl o wypiciu choćby szklanki alkoholu
żołądek podchodził mu do gardła, podobnie zresztą działał na niego zapach
krwi i flaków, który dolatywał przez uchylony lufcik.
– Jakoś nie chce mi się pić. Czemu zapłaciłeś Czechowowi, żeby mnie
znalazł?
– Twój przyjaciel może nie jest przesadnie uzdolniony, ale za to
skuteczny. Gdzie cię namierzył?
– Do sedna, Kita. Nie mam czasu.
Kaszyn westchnął.
– Zawsze w biegu, co? No dobrze, przejdźmy do konkretów. Potrzebuję
zaufanego gliniarza, który zna język słowików. Od razu przyszedłeś mi na
myśl.
Językiem słowików nazywają swoją mowę Ukraińcy ze względu na jej
śpiewność. Wbrew powszechnemu przekonaniu ukraiński i rosyjski są
dwoma odmiennymi językami, trochę jak hiszpański i francuski.
– Znasz Wiktora Sokołowa? – zapytał Kaszyn po ukraińsku.
– Nazwisko obiło mi się o uszy, ale nie jestem w stanie powiedzieć,
w jakich okolicznościach.
– Sokołow był ministrem energetyki za czasów Borysa Gąbki.
Borys Jelcyn był pierwszym prezydentem Federacji Rosyjskiej, zaraz po
rozwiązaniu ZSRR. Był również jedynym światowym władcą, który potrafił
rządzić krajem, mając we krwi trzy promile alkoholu.
– Czekaj, czy ten twój Sokołow to czasem nie facet, który założył
PetroRus? – zapytał Rybałko.
Kaszyn kiwnął głową.
– Ten sam.
Podczas dzikiej prywatyzacji rosyjskiego mienia państwowego w połowie
lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku Sokołow umiejętnie wykorzystał
swoją pozycję w Ministerstwie Energetyki, żeby przywłaszczyć sobie część
ogromnych złóż czarnego złota Syberii. Właśnie wtedy założył PetroRus,
jedno z najpotężniejszych przedsiębiorstw naftowych w kraju.
– Jego rodzina jest ostatnio w żałobie po śmierci syna – kontynuował
Kaszyn. – Paskudna sprawa. Zginął na Ukrainie.
– Mnóstwo ludzi tam ginie, szczególnie dzisiaj.
– Tylko że w tym wypadku chodzi o zabójstwo. W mieście, które dobrze
znasz.
– W Kijowie?
– Nie, w Prypeci.
Rybałko pomyślał, że to jakiś niesmaczny żart.
– W Prypeci? Niemożliwe. Prypeć jest niezamieszkana od trzydziestu lat.
Odizolowana przez policję i wojsko.
– Niezupełnie. Od kilku lat jeżdżą tam wycieczki.
– Jakie znów wycieczki? Po co?
– Podziwiać resztki komunistycznego świata. Ponoć to jak wizyta
w skansenie.
– Co za idiotyzm!
– Sam bym tego lepiej nie ujął. A wracając do naszej historii: Wiktor
Sokołow podejrzewa, że ukraińskie władze będą chciały ukręcić łeb
dochodzeniu. A ponieważ wie, że mam kontakty w moskiewskiej policji oraz
wśród Ukraińców, zlecił mi, żebym znalazł dla niego kogoś kompetentnego
do przeprowadzenia prywatnego śledztwa w sprawie śmierci jego syna.
– Czekaj… poważnie próbujesz mi zaproponować wyjazd do Prypeci?
Kita, naprawdę myślisz, że zgodzę się wrócić do tego zasranego miasta?
– Wiem, wiem. Cały czas pamiętam, o czym opowiadałeś mi w Czeczenii.
Śmierć twoich rodziców, wysiedlenie… to wszystko dało ci popalić. Ale
Wiktor Sokołow jest gotów wyasygnować konkretną sumę za…
– Nie jestem zainteresowany. Skąd ty w ogóle znasz tego Sokołowa?
– Mamy wspólnych znajomych, którzy nas ze sobą skontaktowali.
Wszyscy wiedzą, że mam posłuch wśród moskiewskich Ukraińców.
Kaszyn, pomimo swojej nielegalnej działalności, uchodził wśród
ukraińskiej diaspory za filantropa. Szczodrze dotował między innymi liczne
organizacje charytatywne, centra kultury ukraińskiej i bibliotekę ukraińską
w Moskwie. Był również osobą, do której się zwracano, żeby rozwiązać
mniejsze czy większe problemy, które wymagały dyskrecji i całkowitego
braku skrupułów.
– Wiem, że przysięgałeś nigdy nie wracać na Ukrainę. Ale to, co ci
proponuję, Sasza, to interes życia. Facet jest gotowy zapłacić fortunę.
Uwierz mi, wiem, co mówię. W grę wchodzi dużo, dużo forsy. Wystarczająco
dużo, żeby sfinansować operację twojej córki.
Rybałko nagle zesztywniał.
– To kosztuje miliony rubli.
– No przecież mówię, facet jest gotów na wszystko, żeby znaleźć zabójcę
swojego syna.
Kaszyn wyciągnął z szuflady wizytówkę Wiktora Sokołowa, położył ją na
stole i czubkami palców, lekko odbarwionymi krwią, przesunął w stronę
policjanta.
– Zadzwoń do niego. Chociażby po to, żeby zapytać, ile dokładnie jest
gotowy zaproponować ci za tę robotę. Nic cię to nie kosztuje.
Rybałko przez dłuższą chwilę wpatrywał się w połyskujący kartonik.
Właściwie miał to gdzieś. Ale może powinien się zgodzić z uwagi na Tasię?
– A ty co z tego masz? – zapytał.
– Sokołow będzie inwestował na Krymie. Jeżeli odnajdziesz zabójcę jego
syna, weźmie mnie na wspólnika. Koniec z moskiewską szarzyzną. Witajcie,
piaszczyste plaże. Będę dbał o bezpieczeństwo jego interesów na półwyspie.
– Masz na myśli pilnowanie, żeby goście tacy jak ty nie ściągali z niego
haraczy?
Żylastą twarz mafiosa rozświetlił uśmiech godny hieny. W rogu jego ust
znów błysnął wściekle metalowy ząb.
– Bystrzak z ciebie, Sasza. To jak? Pogadasz z nim?
Rybałko wstał i schował wizytówkę do kieszeni.
– Zobaczę. Dam ci znać.
5

Po wyjściu ze spotkania z Kaszynem Rybałko wsiadł w taksówkę i pojechał


na południowy wschód Moskwy, w kierunku Lubierców – miasta, które
w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku nazywano rosyjskim
Chicago. Gangi, ściąganie haraczy z przedsiębiorców, mafijne porachunki…
po upadku komunizmu na ulicach pojawiło się nowe pokolenie
przypakowanych bandytów, którym sprzyjały powszechna bieda i nowe
pokusy związane z pojawieniem się kapitalizmu oraz zniesieniem moralnego
porządku panującego w ZSRR. Tutejsi bandyci o kuriozalnym wyglądzie –
ubrani w kraciaste spodnie, kaszkiety, skórzane kurtki i supercienkie
krawaty – potrafili zapuszczać się nawet do centrum stolicy. Dziś w mieście
było dużo spokojniej, a obskurne bloki zaludniły młode małżeństwa
w ramach państwowego programu „Mieszkanie dla Rodziny”.
Rybałko znalazł swój samochód zaparkowany na chodniku, tam gdzie go
zostawił. Ciemnoszarą wołgę M24, model z lat siedemdziesiątych z osłoną
chłodnicy z chromowanych blaszek. Po podłodze walały się półlitrowe
butelki po wódce razem z resztkami czeburka zawiniętego w papier
śniadaniowy, od którego całe wnętrze samochodu przeszło zapachem
frytury, mielonego mięsa i bulionu.
Wyrzucił pieróg do śmietnika i spojrzał na koniec ulicy, na balkon
mieszkania, które dzielił kiedyś z Mariną. Po raz kolejny zaczął się
zastanawiać, co sprawiło, że jego małżeństwo się posypało. Czy ich relacje
rozpadły się wraz z upływem czasu? Z powodu jego pracy? Marina przez lata
znosiła jego nieobecność, kiedy ciałem i duszą pogrążał się w policyjnej
robocie. A potem, pewnego dnia, wszystko się zawaliło. Marina nie chciała
dłużej drżeć w oczekiwaniu na telefon z informacją, że dostał kulkę podczas
interwencji. Nie chciała już dzielić łóżka ze zjawą. Chciała mieć kogoś, kto
przy niej będzie.
Być może ostatecznie zrozumiała, że nie da rady go naprawić. Kobiety
lubią myśleć, że mogą zmienić mężczyzn. Uczynić ich lepszymi. A on był
doskonałym przykładem połamanego samca. Śmierć ojca, potem matki,
wysiedlenie z Czarnobyla, wojna w Czeczenii – Rybałko miał niejedną ranę,
która wymagała opatrunku. Marina myślała, że stworzenie stabilnego życia
domowego wystarczy, by ukoić jego ból istnienia. Ale on, żeby trwać dalej,
potrzebował ocierać się o zło. Przemierzać czarne żyły Moskwy i usuwać
z niej komórki nowotworowe; zamykać morderców i gwałcicieli. Tylko w ten
sposób mógł zeskrobać z siebie choć trochę zepsucia, z którym obcował
w Czeczenii, a które niczym gangrena toczyło również stolicę.
Dla niego przemoc nie minęła wraz z końcem wojny. Po prostu zmieniło
się pole bitwy. Wszyscy ci kolesie, którzy nauczyli się zabijać – a czasami
również się w tym rozsmakowali – zostali wypuszczeni w teren. Pewnego
dnia na północnych przedmieściach miasta aresztował jednego ze swoich
dawnych kolegów z oddziału. Na froncie nazywali go Popowicz – nawiązanie
do klauna Olega Popowa – bo zawsze miał jakiś dowcip do opowiedzenia.
W jego domu znaleziono dwa poćwiartowane ciała. Kiedy Rybałko zapytał
go, dlaczego zabił swoje ofiary, Popowicz odpowiedział, że w Czeczenii nikt
mu nie zadawał takich pytań. Jak więc Rybałko mógł odejść z policji, skoro
takie świry chodziły po tych samych ulicach co Anastazja?
Tasia. Być może to z jej powodu się rozstali. Marina była skrzypaczką
w Konserwatorium Moskiewskim, najbardziej prestiżowej szkole muzycznej
w całej Rosji. Kiedy się dowiedziała, że jej córka prawie w ogóle nie słyszy,
niemal pękło jej serce. Rybałko był przekonany, że Marina ma do niego żal.
Do niego osobiście – bo nosi w sobie geny skażone promieniowaniem.
Zresztą właśnie kiedy u Tasi wykryto problemy ze słuchem, ich związek
zaczął się chwiać. Uważał, że nie mogło chodzić o przypadek – to było
wyznanie. Marina nigdy nie powiedziała mu tego prosto w twarz, ale on był
pewien: jej zdaniem to jego wina, że Tasia nie jest „normalna”.
Od dłuższej chwili siedział w swojej wołdze i zastanawiał się nad
propozycją Kaszyna, obserwując jednocześnie standardowe widowisko na
ulicach: przechadzających się ćpunów o wychudzonych rękach – żywe
szkielety na heroinowym głodzie; całą armię samotnych matek
popychających wózki z dziećmi na lichy skwerek; stare, zmordowane
babuleńki w nieodłącznych kolorowych chustach na głowie, wracające
wolnym krokiem z bazaru z rachitycznymi warzywami w siatkach.
Co za nędza.
Czy właśnie tego chciał dla Tasi? Przeciętnego życia w przeciętnej
dzielnicy z przeciętną robotą i nieobecnym – albo nieżywym – mężem?
Odpalił silnik i podjechał pod szkołę córki. Dotarł tam tuż przed przerwą
obiadową. Kiedy rozbrzmiał dzwonek, rozkrzyczane dzieciaki wybiegły na
podwórko. Chwilę później nauczycielka otworzyła bramę rodzicom
i Rybałko poszedł poszukać Tasi.
Dzieci kłębiły się wokół niego zadowolone, wrzeszczące z radości. Blond
warkoczyki i niebieskie oczy. Po chwili na środku placu dostrzegł sylwetkę
swojej córki. Miała na sobie różową puchówkę, jakby chciała się odciąć od
szarawych ścian szkoły i nieba w kolorze stali. Od tyłu prawie nie było widać
szpecących protez przyczepionych do jej uszu. Koszmarków z brązowego
plastiku, które musiała zakładać, żeby wydostać się z ciszy.
Nagle dziewczynka się odwróciła. Jej twarz pojaśniała.
– Tatuś! Tatuś! – Rzuciła się ojcu w ramiona. – A co ty tu robisz?
– Zjemy dziś obiad na mieście. Zapraszam cię do McDonalda.
– Chcę do maka! – Dziewczynka zaczęła podskakiwać w miejscu.
– To będzie jakby niezapowiedziane przyjęcie urodzinowe, tylko dla nas
dwojga – wyjaśnił.
Córka otworzyła szeroko oczy.
– A dostanę prezent jak na prawdziwych urodzinach?
– Tak. Potem pójdziemy do GUM-u i coś wybierzemy.
Rybałko chwycił drobną dłoń córki. Na czubkach jej paznokci widniały
ślady czerwonej i niebieskiej farby. Dziś rano jej klasa miała zajęcia z jakimś
artystą. Dziewczynka opowiadała mu o tym, kiedy szukali w pobliżu Kremla
miejsca do zaparkowania. Znajdował się tu McDonald, w którym Rybałko
jeszcze nigdy nie był – potrzebował przestrzeni bez wspomnień poza tymi,
które zachowa z dzisiejszego dnia.
Stojąc w kolejce do kasy, przypomniał sobie pierwszy raz, kiedy jadł Big
Maca. To było w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku na placu
Puszkina. Wprawdzie ZSRR nadal się trzymało, ale żelazna kurtyna, która
oddzielała ich od reszty planety, była już poważnie podziurawiona. W Rosji
otwarto pierwszy fast food, największy na świecie. Poszedł tam ze swoją
ciotką z okazji jej urodzin. To był luksus: posiłek kosztował sześć rubli,
tymczasem w Rosji zarabiało się średnio raptem dwieście miesięcznie.
Tasia zamówiła zestaw dla dzieci z jakąś dziewczyńską zabawką.
Błyskawicznie wciągnęła jedzenie. On jadł powoli: każda chwila spędzona
z dziewczynką była dla niego cenna – cieszyły go nawet tak żałośnie banalne
rzeczy jak przecieranie jej ust serwetką albo patrzenie, jak szaleje w kąciku
zabaw.
Po posiłku zaproponował, żeby poszli do parku Gorkiego pojeździć na
rolkach.
– Do parku? – zdziwiła się. – Ale przecież już pora wracać do szkoły!
– Nie wracasz dziś do szkoły. Spędzimy trochę czasu razem.
– Super! – zawołała, po czym pochłonęła resztę waniliowych lodów.
Po drodze opowiadała mu, co u niej słychać: koleżanki, koledzy, jakie
ubrania są teraz modne, coś o zabawkach na Gwiazdkę. Stwierdziła, że chce
zostać malarką. Tydzień wcześniej chciała być surferką. Rybałko
przypomniał sobie, że kiedy był w jej wieku, chłopcy chcieli być
astronautami, a dziewczynki gimnastyczkami jak Nadia Comăneci. Te
wszystkie opowieści wydawały mu się cudowne. Dlaczego wcześniej ich nie
słuchał? Był zbyt zajęty. Miał zbyt wiele spraw do załatwienia. A teraz, kiedy
było już za późno, dotarło do niego, że to właśnie takie chwile są w życiu
najważniejsze.
Zbliżająca się śmierć zmusza człowieka do przedefiniowania priorytetów.
Kilka dni wcześniej. Gabinet lekarski, w którym czuć spirytusem
używanym do dezynfekcji. Rybałko siedzi na stole, na którym przed chwilą
badał go lekarz. Dobrze się znają. Stary doktor prowadzi go od pierwszego
badania w centrum medycznym głównej dyrekcji milicji moskiewskiej pod
koniec lat dziewięćdziesiątych. I właśnie teraz Rybałko zadaje mu
najważniejsze pytanie w swoim życiu:
– Czy da się to zoperować?
Lekarz rozwiesza klisze rentgenowskie na przymocowanym do ściany
negatoskopie. Kiedy urządzenie się zapala, czarno-białe kontury przekroju
poprzecznego czaszki Rybałki wypełnia zimne światło. Lekarz wskazuje
palcem ciemną masę w środku mózgu. Jamę bestii.
– Guz znajduje się tutaj – stwierdza.
Rybałko zaciska pięści, z trudem przełykając ślinę.
– Czy można go usunąć?
Doktor gasi podświetlaną tablicę.
– W tym stadium operacja jest niemożliwa. Przykro mi.
Dotarli do parku Gorkiego i wypożyczyli rolki. Podczas zapinania
zatrzasków Rybałko tłumaczył Tasi, że za komuny park był jednym
z niewielu miejsc, gdzie można było beztrosko się zrelaksować nawet
pomimo tego, że z głośników przez cały dzień płynęły przemowy partyjnych
dygnitarzy. Tasia spytała, czy przychodził tu z nią, kiedy była mała.
Odpowiedział, że nie – w parku było wtedy zbyt niebezpiecznie. Po upadku
ZSRR przez pewien czas panowali tu bezdomni i narkomani. Tasia nic z tego
nie zrozumiała – jej pokoleniu park kojarzył się tylko z młodymi kobietami,
które latem opalają się topless na sztucznej plaży, z graniem w ping-ponga,
z nastolatkami, które przychodzą tu na pierwszego papierosa, i z
opiekunkami pchającymi przed sobą wózki z dziećmi.
Gdy mijały ich inne dzieciaki, Tasia dotykała nerwowo masywnych
protez przyczepionych do uszu. Zawsze kiedy gdzieś wychodziła, starała się
ukryć je pod czapką albo zasłonić włosami. A coraz częściej po prostu je
zdejmowała, żeby nie odróżniać się od innych.
Przez negatoskop przewijają się kolejne klisze. Wątroba, płuca, żołądek
– na każdym zdjęciu lekarz wskazuje palcem ciemną masę. Zło jest
wszędzie.
– Niektóre nowotwory rozwijają się bardzo szybko – mówi. – Ten
pański opanował teren w ekstremalnym tempie, ma pan przerzuty na
większość najważniejszych organów.
Rybałko ma ściśnięte i wysuszone gardło. Zdaje mu się, że nie może
oddychać. Trzy miesiące wcześniej był na badaniach okresowych i lekarz
nie znalazł w wynikach nic niepokojącego. To niemożliwe, nie może być
chory. A tym bardziej umierający.
– Byłem w Prypeci, kiedy wybuchła elektrownia w Czarnobylu –
odzywa się stłumionym głosem. – Miałem wtedy osiem lat. Czy to dlatego
teraz… – Nie kończy zdania.
Lekarz z powagą kiwa głową.
– To mogłoby tłumaczyć tempo, w jakim rozwija się choroba. U wielu
osób, które ucierpiały w wyniku katastrofy, pojawiły się nowotwory. Wasz
system odpornościowy został mocno osłabiony przez promieniowanie.
Przeszli obok miejsca, gdzie zimą montowane jest ogromne lodowisko.
Otwierają je dopiero w połowie listopada. Szkoda. Z chęcią pojeździłby
razem z Tasią. W tych topornych rolkach jego córka poruszała się
niezdarnie, ale na lodzie stawała się lekka i eteryczna. Latająca wróżka.
Miała to po matce. On jeździł na łyżwach z gracją drwala rąbiącego drewno.
Głos zdaje się dobiegać z oddali, jak gdyby lekarz mówił z głębi jaskini.
Ale Rybałko już go nie słucha. Wspomnienia z wybuchu, przez długi czas
zagrzebane głęboko w pamięci, teraz z całą siłą napływają mu do głowy.
Szósta rano w Prypeci. Sobota. W mieszkaniu panuje spokój. Dzwoni
budzik. Źle spał. Matka przygotowuje mu śniadanie. Wydaje się nerwowa,
często spogląda przez okno. Dla niego to dzień jak co dzień.
A jednak czas się zatrzymał.
Jest sobota, a on idzie do szkoły. Coś się stało. Matka dopiero za
którymś razem jest w stanie zawiązać mu buty. W szkole starsi uczniowie
z ostatnich klas poszeptują ukradkiem. Koło dziewiątej do klasy wchodzą
jakieś kobiety z poważnymi twarzami. Wszyscy jego koledzy i koleżanki
dostają dziwne pigułki, które muszą popić szklanką wody. Na razie im
tego nie mówią, ale chodzi o jod, który ma ich ochronić przed skutkami
promieniowania. Następnie wszyscy zostają wysłani do domu. W drodze
powrotnej czuje w brzuchu strach. Ludzie dziwnie się zachowują. Dorośli
gorączkowo poszeptują. Dzieci są poważne niczym starcy. Dzieje się coś
poważnego – to się czuje – ale nikt nie wie co.
Potem nadchodzi wieczór i rozpoczyna się piekło. Ojciec nie wrócił
z elektrowni. Matka nic nie mówi. Czeka, siedząc przy telefonie. On też
czeka. Przygnieciony zmęczeniem, zasypia koło pierwszej w nocy. Kiedy
matka go budzi, ma czerwone oczy i zmęczoną, niewyspaną twarz. Jest
niedziela, dwudziesty siódmy kwietnia. Zarządzono ewakuację miasta. On
pyta, gdzie jest ojciec. Matka mówi, że walczy ze smokiem…
W zakamarkach parku gubiły się odgłosy samochodów. Przechadzało się
tu wiele rodzin, były niemowlaki w wózkach. Rybałko kupił ziarno
w automacie. Tasia rzucała je gryzoniom i ptakom. Przez dłuższą chwilę
próbowała zwabić małą wiewiórkę z biało-rudą kitą.
…Ze smokiem z rudego lasu.
Kiedy był dzieckiem, miał może cztery czy pięć lat, matka opowiedziała
mu, że ojciec gasi pożary spowodowane przez smoka zamkniętego
w elektrowni. Mówiła, że rosyjscy naukowcy pojmali tego smoka i zmusili
do posłuszeństwa. Wykorzystują jego oddech do ogrzewania domów
i produkowania elektryczności, dzięki której świecą latarnie na ulicach
i gra telewizor w ich salonie. Bestia spokojnie śpi, ale jego ojciec jest na
miejscu, żeby gasić ogień, w razie gdyby smok się przebudził i zaczął ziać
ogniem gdzie popadnie. Oczywiście to było marne kłamstwo. Ale on był
tylko dzieciakiem. Co mógł rozumieć z atomów, fuzji jądrowej,
radioaktywności?
Nic.
Jesienna melancholia w Moskwie zaczynała się pierwszego września
i trwała niczym sen. Wkrótce drzewa pokryją się żółtymi i pomarańczowymi
liśćmi. Na gałęziach można już było dostrzec żółkniejącą zieleń. Tasia
podniosła kilka liści i wyrzuciła je do góry.
Matka pakuje kilka rzeczy. Władze mówiły, żeby zabierać tylko to, co
naprawdę niezbędne, że ewakuacja jest tymczasowa, więc matka się
waha. Które sukienki, płaszcze, buty? Czy zabrać ze sobą samowar, który
dostała od teściowej – aby uchronić go przed szabrownikami? On się
zastanawia, które zabawki wziąć. Misia? Nie, źle się będzie z nim jechało.
Zresztą jest już duży, już nie potrzebuje misia. Tak mówi matka, trzymając
go za ramiona. Ściska go bardzo mocno, chociaż zazwyczaj jest taka
delikatna. Przez nią boi się jeszcze bardziej.
Z małymi walizkami wsiadają do autokaru, który po chwili dołącza do
innego autokaru, który z kolei włącza się w cały konwój. Rybałko jest
mały, ale rozumie, że tymi pomarańczowymi autokarami ucieka cała
Prypeć. Miasto na kołach, prawie pięćdziesiąt tysięcy ludzi, którzy jeszcze
nie wiedzą, że już tu nie wrócą, że ich atomowe miasto – takie młode
i dumne, pokazowy obiekt triumfującego komunizmu – jest już martwe.
W parku Gorkiego był wielki diabelski młyn. Tasia trochę się bała, ale
zdecydowała, że spróbuje, jeżeli on pójdzie razem z nią. Kiedy gondola,
w której usiedli, zaczęła się piąć na najwyższy punkt, dziewczynka przywarła
do ojca. On myślał wtedy o innym kole – tym w Prypeci, o którym marzył
jako dziecko. Lunapark czekał na inaugurację pierwszego maja. Ale miasto
zostało ewakuowane przed otwarciem i już nigdy nie mógł tam pójść ze
swoim ojcem, jak zostało mu to obiecane. W kąciku jego oczu pojawiła się
łza, nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Tato, ty płaczesz?
– Nie, to przez wiatr. Coś mi wpadło do oka.
Po ewakuacji zamieszkują u Wadika, dziadka od strony ojca, starego
pułkownika, który walczył na wojnie z nazistami. To prawdziwy
komunista, solidny jak działo armatnie. Nie ktoś, kto bałby się własnego
cienia. Któregoś wieczora do domu przychodzi przedstawiciel partii. Po
jego wyjściu Wadik osuwa się na fotel i szlocha. Aleksander jest
zszokowany: nigdy nie widział, żeby dziadek uronił chociaż łzę. To właśnie
wtedy wszystko do niego dociera: jego ojciec już nie wróci. Smok go
pokonał.
Ojciec zostaje pochowany w Moskwie, na cmentarzu Mitińskim, razem
z innymi strażakami, którzy otrzymali ogromną dawkę promieniowania
w pierwszych godzinach po katastrofie. Zawinęli go do plastikowego
worka, włożyli do drewnianej trumny, a potem jeszcze do drugiej –
cynkowej. Całość została zalana betonem i zakopana na głębokości
kilkunastu metrów, jak odpad atomowy. Na szaro-czarnym kamieniu
nagrobnym wykuto jego twarz – unieruchomioną w wiecznej młodości.
Matka bierze udział w pogrzebie. Po jej powrocie idą na badania do
regionalnego szpitala. Prześwietlenia, pobieranie krwi, tomografia.
Osłuchują ich za pomocą trzaskających urządzeń. Na ekranach
dozymetrów podskakują wskazówki. Sto, dwieście, pięćset
mikrorentgenów. Nie wiedzą, co to znaczy. Domyślają się tylko, że im
większe liczby, tym poważniejsza jest sytuacja. Lekarze nakazują im
kąpiele co półtorej godziny oraz łykanie pigułek z witaminami. Oto co
może zrobić wszechmocny ZSRR, żeby ratować swoich heroicznych
proletariuszy. Ale on jest tylko dzieciakiem i myśli, że to zadziała.
I do tej pory działało.
Popołudnie powoli zbliżało się ku końcowi. Pojechali do GUM-u,
dawnego państwowego domu towarowego zamienionego w luksusową
galerię handlową. Poszli prosto do działu z biżuterią i wybrali dla Tasi
urodzinowy naszyjnik. Rybałko chciał sprezentować córce coś, co go
przeżyje. Poprosił ekspedientkę o zapakowanie ozdoby, a Tasi powiedział, że
dostanie upominek dopiero w dniu urodzin. Dziewczynka przebierała
nogami, nie chciała czekać aż trzech miesięcy.
Kiedy lekarz wypisuje mu receptę, Rybałko zadaje najstraszniejsze
z pytań:
– Ile mam jeszcze czasu?
Doktor unosi wzrok znad papierów i długo się w niego wpatruje, jak
gdyby próbował wyczytać w zmarszczkach na czole swojego pacjenta
dokładną liczbę sekund, które mu pozostały.
– Kilka miesięcy – mówi w końcu. – Trzy, może cztery… góra pół roku.
Ale nie więcej.
Niemy krzyk więźnie w gardle Rybałki. Smok z Czarnobyla – potwór,
który zniszczył jego dzieciństwo i zabił wszystkich bliskich mu ludzi –
wreszcie dopadł i jego. Ojciec spalony niewidzialnym ogniem. Matka
pochłonięta przez białaczkę. W nocy, kiedy reaktor numer cztery pluł
płomieniami i odłamkami grafitu, próbowała dojechać do elektrowni, żeby
się dowiedzieć, co z jej mężem. Zatrzymano ją w punkcie kontrolnym, ale
zło się dokonało. Przyjęła potężną dawkę promieniowania.
Przypomina sobie jej biedną gładką czaszkę, kiedy straciła wszystkie
włosy w wyniku leczenia. Złote kosmyki opadające z jej głowy. Matka
miała takie piękne włosy. Była z nich naprawdę dumna.
Zadzwonił jego telefon. Marina.
– Aleksander? Dzwonili do mnie ze szkoły. Anastazji nie ma na lekcjach.
Mówią, że jakiś mężczyzna po nią przyszedł. Czy to ty?
– Tak, to ja… Zapomniałem do ciebie zadzwonić… Przepraszam, po pro…
– Jaja sobie ze mnie robisz? – przerwała mu wściekle. – Myślałam, że
umrę ze strachu… Chciałam dzwonić na policję! Co to za pomysły?
Pomyślał, że musi jej wreszcie powiedzieć. A może lepiej nie? Ogłaszanie
swojej rychłej śmierci przez telefon wydawało się kiepskim pomysłem.
Postanowił nieco odłożyć ten moment w czasie.
– Wszystko ci wyjaśnię.
– Jesteś zupełnie nieodpowiedzialny! Masz ją natychmiast przywieźć do
domu!
Przerwał połączenie.
Tasia ze śmiechem bujała się na huśtawce. Rybałko patrzył na nią przez
chwilę, usiłując uchwycić jeszcze kilka wspomnień, po czym oznajmił, że
muszą już iść.
Badanie zakończone.
Lekarz wstaje, żeby odprowadzić go na korytarz.
Rybałko zadaje mu ostatnie pytanie:
– Co by pan zrobił z tym czasem na moim miejscu?
Doktor nie musi się długo zastanawiać, ma na takie sytuacje gotową
odpowiedź:
– Pozałatwiałbym wszystkie formalności i nacieszył się rodziną.
Właśnie to zamierzał zrobić po wyjściu od lekarza – powiedzieć Marinie,
że jest chory. A potem, przed drzwiami mieszkania, się zawahał. Poczuł się
tak żałośnie, że wolał odejść i spełnić wszystkie kaprysy, jakie tylko przyjdą
mu do głowy. Narkotyki. Kobiety. Bezzasadna przemoc. Prędkość. Alkohol.
Postanowił pozwolić sobie na wszystko ten jeden raz, ostatni.
– Przyjdziesz w tym roku na moje urodziny? – spytała Tasia, kiedy
wjeżdżali do Lubierców.
– Postaram się.
Ale czy za trzy miesiące będzie jeszcze w ogóle żył?
Podjechali pod blok Mariny. Jego była żona czekała przed klatką
z rękami założonymi na piersi. Wyściskała Tasię i kazała jej wejść na górę.
Dopiero kiedy małej już nie było, wybuchnęła:
– Całkiem ci odbiło, Sasza! Wyobrażasz sobie, jak się o nią martwiłam?
Rybałko wiedział, że żeby stłumić jej złość, wystarczyłoby jedno słowo:
„umieram”. A jednak nie był w stanie go wypowiedzieć.
– Chciałem spędzić trochę czasu z córką…
– Trochę czasu z córką? A to dobre! Przez dziewięć lat mogłeś spędzać
z nią czas. Ale ty zawsze miałeś coś innego do roboty. Spędzałeś więcej czasu
ze swoimi dilerami i mordercami niż z nią… niż ze mną. – Marina na chwilę
zamilkła. Była na skraju płaczu. – Uprzedzam cię, Sasza, następnym razem
wniosę skargę. Nie ma mowy, żebyś przyjeżdżał po Tasię, kiedy tylko ci się
zachce.
– Nie będzie następnego razu.
Marina zmarszczyła brwi.
– Już ja znam te twoje obietnice, Sasza. Posłuchaj mnie uważnie…
– Mówię prawdę, Marina. Chodzi o to, że…
– Że co?
I wtedy pojawiła się wizja. Anastazja ma dwadzieścia lat. Studiuje
medycynę. Na uczelni siedzi w pierwszym rzędzie i odruchowo zakłada
włosy za uszy. Już zapomniała o nieprzyjemnym kontakcie skóry z aparatem
słuchowym, który musiała nosić w dzieciństwie. Jest południe. Wczesna
jesień. Anastazja przebiega palcami po naszyjniku, który wybrali razem
w GUM-ie. Być może nawet przypomina się jej ich wspólny spacer do parku
Gorkiego. W tej wizji nie ma miejsca dla płaczącej przed blokiem matki,
którą dziewczynka widzi z okna małej kuchni.
– No więc, Sasza? Jaką wymówkę masz dla mnie tym razem?
Rybałko wziął głęboki wdech.
– Wyjeżdżam.
To nie było to słowo, ale nic innego nie mógł teraz powiedzieć.
– Wyjeżdżasz? – zdziwiła się Marina. – Bierzesz urlop? Przenosisz się?
– Nie, dostałem specjalne zadanie. Przez jakiś czas będę daleko od
Moskwy. Chciałem się zobaczyć z Tasią, w razie… w razie gdyby coś mi się
stało.
Marina przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego w milczeniu. Znał to
spojrzenie. Właśnie próbowała wybadać, czy ją okłamuje czy może jednak
mówi prawdę.
– A gdzie byłeś przez ostatnie dni?
– Prowadziłem obserwację w cywilu.
– Chyba raczej w barze – odparła ironicznie. – Wystarczająco często
widziałam cię w tym stanie, żeby wiedzieć, że piłeś.
– Kolega oblewał wczoraj odejście na emeryturę.
Nie wierzyła w ani jedno jego słowo. I miała rację.
– To, co robisz nocami, już mnie nie obchodzi. Ale powtarzam ci: nie
możesz przyjeżdżać po Tasię, kiedy akurat masz taki kaprys. Ustaliliśmy
w sądzie pewne zasady i musisz ich przestrzegać.
Rybałko pokiwał głową, po czym wyciągnął z kieszeni pudełko
z naszyjnikiem.
– Nie wiem, jak długo mnie nie będzie – powiedział. – Czy możesz jej to
dać, gdyby się okazało, że nie wrócę na czas?
Marina przyjrzała się prezentowi nieufnym wzrokiem, jakby chodziło
o jakąś pułapkę.
– Dokładnie tak jak mówiłam – odparła, z niechęcią biorąc pakunek. –
Najpierw ty, potem praca, a z resztą się zobaczy.
– Marina…
– Nic już nie mów. Nasłuchałam się wystarczająco dużo wymówek.
Powiem twojej córce, że musiałeś ścigać złych ludzi. Jak zawsze. Spróbuj
przynajmniej w tym roku zadzwonić do niej na czas. I na trzeźwo.
Po tych słowach Marina się odwróciła i ruszyła w kierunku klatki
schodowej.
Rybałko patrzył na byłą żonę z lekkim ukłuciem w sercu. Być może
widzieli się ostatni raz, a on nawet nie potrafił się z nią pojednać.
6

Jego rozmowa telefoniczna z Wiktorem Sokołowem była krótka i rzeczowa.


Przedstawił się, wyjaśnił, że dostał wizytówkę od Kaszyna, a wtedy były
minister od razu zaprosił go do swojej willi. Sokołow mieszkał przy
Rublowce – najbardziej prestiżowej arterii Moskwy. Koledzy z komisariatu
Rybałki nazywali tę dzielnicę Zabor-City – Miasto Parkanów. Każdy
tamtejszy dom był otoczony wysokim ogrodzeniem. Pierwsze z nich pojawiły
się w latach trzydziestych dwudziestego wieku, za Stalina, żeby ukryć przed
spojrzeniami dacze członków nomenklatury – partyjnej elity. Od tego czasu
wille czerwonych książąt zastąpiły rezydencje bogatych oligarchów stawiane
za setki milionów rubli. Parkany wyrastały wokół nich jak grzyby po
deszczu. Dzielnica stała się sanktuarium wszystkich wpływowych moskwian:
polityków, rekinów biznesu, mafiosów. Cały ten kazirodczy światek zamknął
się tam niczym w więzieniu – pod nadzorem kamer monitoringu –
odgradzając się od świata murami równie solidnymi jak fortyfikacje wokół
Kremla.
Na czymś w rodzaju punktu kontrolnego przy wjeździe do dzielnicy
czuwał stróż, były gliniarz, który z pogardą zmierzył Rybałkę wzrokiem.
Jedyne osoby o ciemniejszej skórze, które można było spotkać za
szlabanem, to niańki z Filipin albo robotnicy z Kaukazu harujący przy
budowach nowych willi. Takich najmowało się za mniej niż sto rubli za
godzinę na placu Trzech Dworców, w samym sercu Moskwy. Czatowały tam
zawsze gromady robotników z byłych republik radzieckich, które składały
się ongiś na świętej pamięci ZSRR: Tadżykowie, Uzbecy, Turkmeni albo
Kirgizi, szukający perspektyw w rosyjskiej stolicy.
Dostępu do willi Sokołowa broniła wysoka metalowa brama z trzema
opasłymi kamerami. Po Rybałkę wyszło dwóch ochroniarzy, którym
policjant musiał oddać służbową broń. Za bramą rozciągały się szeroka,
wyłożona kamiennymi płytami aleja i ogród, długi niczym pole golfowe.
Podążając wąską ścieżką wytyczoną łupkami ułożonymi na trawniku,
dochodziło się do ogromnej tafli szkła, za którą widać było przestronny
salon urządzony w pretensjonalnym stylu. Obrazy współczesnych artystów,
zapewne bardzo drogie, wisiały tu obok kryształowych luster. Na ścianie
płaski ekran o rozmiarach stołu bilardowego górował nad zestawem
skórzanych foteli – tak grubych, że zdawały się kuloodporne.
Przez salon przeszła jakaś młoda, eteryczna i zwiewna blondynka
w eleganckiej sukni we wzór zaczerpnięty z obrazów Mondriana.
Dwunastocentymetrowe szpilki Louboutina, biżuteria od Cartiera, torebka
marki Hermès… u Sokołowów najwyraźniej panowała moda francuska.
Dziewczyna posłała gościowi figlarny uśmiech, po czym zarzuciła na
ramiona futro z sobola podane jej przez służącą, która pojawiła się znikąd.
Blond anioł wyszedł z pomieszczenia bez słowa i ruszył aleją, gdzie
pomrukiwał już masywny bentley z szoferem za kierownicą.
– Córka waszego szefa nie wydaje się specjalnie poruszona śmiercią
brata – rzucił Rybałko do ochroniarzy.
Dwóch osiłków wymieniło rozbawione spojrzenia.
– To żona pana Sokołowa, a nie jego córka – powiedział jeden z nich.
– Ach, te małżeństwa z miłości – zadrwił Rybałko.
Z marmurowych schodów prowadzących na piętro dało się słyszeć kroki
i po chwili u ich podnóża stanął Wiktor Sokołow. Były minister okazał się
energicznym pięćdziesięciolatkiem. Wyszedł do gościa ubrany w taliowaną
garniturową marynarkę, która trochę się na nim opinała. Jego ciężką
pospolitą twarz uszlachetniały jasne włosy, a charyzmę zastępowały Rolex
Cosmograph Daytona na prawym nadgarstku, złote pierścienie na
serdelkowatych palcach oraz spinki do mankietów wysadzane diamentami.
– Ach! Aleksander Rybałko! – wykrzyknął. – Cieszę się, że wreszcie się
spotykamy!
Mężczyźni wymienili mocny uścisk dłoni.
– Najszczersze kondolencje z powodu syna – powiedział ze
współczuciem Rybałko.
Przez oczy Sokołowa przemknął cień.
– Dziękuję. Ty też jesteś ojcem, domyślasz się, przez co przechodzę.
– Tak… domyślam się – odparł Rybałko, myśląc o Tasi.
– Chodźmy do palarni. Tam będziemy mogli swobodnie porozmawiać.
Sokołow odprawił ochroniarzy, po czym ruszył przed siebie.
Dwa skórzane fotele klubowe, niski stolik z pudełkiem cygar, mały barek
z alkoholem i egzotycznymi wodami mineralnymi – w porównaniu
z salonem palarnia miała kameralne wymiary. Jedną za ścian, pomalowaną
na ciemny morski kolor, pokrywały trofea z jeleni, wilków i niedźwiedzi
upolowanych przez Sokołowa podczas myśliwskich wypraw na Syberię. Na
stoliku leżały egzemplarz „Kommiersanta” oraz jakiś magazyn otwarty na
artykule z poradami na temat dobierania brylantów. Kilka stron dalej
w innym artykule pisano o sukcesie finansowym Wiktora Sokołowa
mającym ponoć zabawny aspekt, ponieważ w jego imieniu można odnaleźć
pierwsze litery radzieckiego hasła WIelikij Kommunizm TORżestwujet –
„Wielki komunizm zwycięża”.
Sokołow nalał sobie francuskiego koniaku, po czym zaproponował
kieliszek Rybałce, ten jednak odmówił i poprosił tylko o wodę. Były minister
sięgnął po jakąś zagraniczną wodę mineralną i nalał ją do szklanki,
tłumacząc, że pochodzi z Norwegii i bez wątpienia jest najczystsza na
świecie. Opowiadał chwilę o projekcie elektrowni, którą tam buduje, upił łyk
bezcennego koniaku i podjął dużo poważniejszym tonem:
– Mojego syna zabito ponad miesiąc temu, a ja nadal nie mam żadnych
wieści na temat tego, co dokładnie się stało. Leonid zginął na Ukrainie, więc
nie mogę wykorzystać moich kontaktów, żeby przyspieszyć dochodzenie.
– Na jakim etapie jest śledztwo lokalnej policji?
– Właśnie w tym rzecz! – wykrzyknął gorzko Sokołow. – To jakaś
parodia! Wykorzystałem swoje znajomości w rosyjskiej ambasadzie
i dowiedziałem się, że ci dranie nawet nie wykonali sekcji zwłok, tłumacząc
się, że ciało może być zbyt napromieniowane. – Z tłumionej wściekłości
pulsowały mu żyły na szyi, a rysy twarzy się usztywniły. – Te śmiecie chcą
poprzez moją osobę ukarać całą Rosję, to jasne. Wszystko przez to, że byłem
ministrem. Ale ja się nie dam. Jeżeli te gnidy myślą sobie, że będę czekał
z założonymi rękami, to się mylą… oj, mylą!
Sokołow aż kipiał ze złości. Mięśnie jego szczęki się poruszały, kącik
jednej z powiek drgał od nerwowego tiku, a klatka piersiowa unosiła się
w nieregularnym rytmie. A jednak – dokładnie w chwili, kiedy zdawało się,
że jego nienawiść za chwilę wybuchnie i przerodzi się w burzę przekleństw –
mężczyzna przybrał z powrotem stoicki wyraz twarzy i kontynuował
rozmowę zimnym, profesjonalnym tonem właściwym dla negocjacji.
Rybałko uznał to przedstawienie za równie zadziwiające co budzące
niepokój.
– Kiedy zrozumiałem, że nie ma co liczyć na wyjaśnienie tej sprawy przez
ukraińską policję, zacząłem szukać prywatnego detektywa, który zgodziłby
się przeprowadzić śledztwo w okolicach Czarnobyla. Po kilku odmowach
poprosiłem o pomoc przyjaciół z dawnych lat, którzy skontaktowali mnie
z Nikitą. To on mi powiedział, że urodziłeś się w Prypeci, i wiedziałem już, że
będziesz idealnym kandydatem.
Na barku zastawionym butelkami stała srebrna taca, zapewne
wykorzystywana do podawania przekąsek przygotowywanych przez
pracującego dla Sokołowa francuskiego kucharza. Były minister położył na
niej dwie teczki z dokumentami.
– Tutaj – powiedział, podnosząc na chwilę jedną z nich – znajdują się
informacje, które udało mi się zgromadzić, żeby ułatwić ci pracę na miejscu.
Niestety nie ma tego zbyt wiele: same wyciągi z konta i bilingi z komórki
mojego syna, no i oczywiście kilka zdjęć, które udało mi się zdobyć. Zrobił je
mój kontakt w zonie.
Rybałko pospiesznie przekartkował dokumenty, zatrzymując się na
zdjęciu paszportowym Leonida. Masywna twarz, sztuczny uśmiech – syn
bardzo przypominał ojca poza jednym szczegółem: Sokołow miał niebieskie
oczy, tymczasem tęczówki jego syna miały smoliście czarny kolor. Na innych
zdjęciach, zrobionych już po śmierci, ponury wzrok zniknął za powiekami
zaszytymi przezroczystą żyłką.
– Skoro ma już pan kogoś na miejscu, po co wysyłać tam jeszcze mnie?
– Mój kontakt nie ma doświadczenia w prowadzeniu dochodzeń
kryminalnych. Potrzebuję zawodowca. I chcę, żeby był stąd – podkreślił
Sokołow, akcentując każdą sylabę. – Chcę dokładnie wiedzieć, kogo
zatrudniam. Porozmawiać z nim twarzą w twarz. – Mężczyzna sięgnął po
drugą teczkę. Tej jednak nie podał Rybałce, tylko sam zaczął kartkować jej
zawartość. – Zdobyłem kopię twoich akt, Aleksandrze. Dostrzegłem w nich
kilka szczegółów… drobiazgów, ale znaczących, kiedy potrafi się czytać
między wierszami: późne awanse, urlopy przydzielane jesienią, w najgorszej
porze roku, nagany… Zrozumiałem, że nie należysz do osób, które działają
ściśle według reguł. Podejrzewam, że jesteś raczej niezależny i nie dajesz
sobą sterować, mam rację?
Rybałko odpowiedział bez namysłu:
– Zgadza się. Tak samo jak pan jest egocentrykiem i karierowiczem
przywykłym do wydawania wszystkim rozkazów.
Sokołowa bynajmniej nie oburzyła ta bezczelność, pokiwał tylko głową
niczym szachista, który docenia wyjątkowo śmiałe posunięcie przeciwnika.
– Nikita Kaszyn wspominał, że potrafisz być dość… bezpośredni. A mi to
bardzo odpowiada: potrzebuję do tej roboty kogoś, kto nie traci czasu na
owijanie w bawełnę.
– Nie traci czasu… – powtórzył zamyślony Rybałko, po czym zaczął
przeglądać zdjęcia, żeby nie zdradzić swojego rozkojarzenia. – Najwyraźniej
sporo osób jeździ teraz do Prypeci. Ciekawscy turyści, dawni przesiedleńcy,
którzy chcą ponownie zobaczyć miasto swojej młodości, ich potomkowie,
którzy chcą poznać swoje korzenie, amatorzy mocnych wrażeń… Do której
z tych kategorii zaliczał się pański syn?
Sokołow pozwolił sobie na chwilę namysłu, po czym odpowiedział:
– Sądzę, że Leonid pojechał tam z powodów, które wiążą naszą rodzinę
z Prypecią. – Jego twarz spoważniała. – Ja również pochodzę z Prypeci.
Byłem tam pierwszym sekretarzem Gorkomu.
To ci dopiero – przewodniczący komitetu miejskiego! Twarz Sokołowa
z niczym się Rybałce nie kojarzyła. Z pewnością w latach osiemdziesiątych
był za młody, żeby pamiętać jakiegoś ponurego aparatczyka.
– Zatem Leonid chciał ponownie zobaczyć miasto, w którym przyszedł
na świat – podsumował.
– To nie do końca tak… myślę… chyba raczej pojechał tam w ramach
prywatnego śledztwa. Moja żona… – Sokołow nagle zaczął sprawiać
wrażenie bardzo starego i zmęczonego. Pobladły, osunął się na skórzany
fotel. – Moja pierwsza żona Olga… to znaczy… matka Leonida… została
zamordowana w ten sam dzień, gdy nastąpił wybuch w elektrowni.
Rybałko, coraz bardziej zaintrygowany, przesunął się na brzeg fotela.
– Myśli pan, że pański syn pojechał tam, żeby zbadać sprawę tego
morderstwa?
– Nie mam pojęcia. Podejrzewam, że tak. Chociaż to całkiem bez sensu.
Kiedy wybuchła elektrownia, byłem w Prypeci wpływowym człowiekiem.
Jeżeli mnie nie udało się wtedy znaleźć zabójcy Olgi przy całej władzy, jaką
miałem, to jak on miałby coś zdziałać trzydzieści lat później?
– Czy syn nigdy nie mówił panu o tym, że zamierza wrócić w okolice
Czarnobyla?
– Nie. Cały czas udawał przede mną, że jest w Dubaju, więc niczego się
nie spodziewałem.
– A zatem spotkała pana już druga tragedia rodzinna, która ma związek
z Prypecią.
Sokołow mechanicznymi ruchami nadgarstka kręcił kieliszkiem.
Wirujący koniak przykuł jego wzrok.
– Wiem, co sobie myślisz. Zabójstwo mojej żony, śmierć Leonida… za
dużo, żeby wierzyć w przypadki. To musi być ze sobą powiązane.
– Czy miał pan w Prypeci jakichś wrogów?
Mężczyzna zaśmiał się łagodnie.
– A który polityk ich nie ma? Kiedy byłem w Gorkomie, wszyscy
podwładni chcieli zająć moje miejsce. Z kolei ci, których miałem nad sobą,
bali się, że ich wygryzę.
– Czy przed śmiercią syna dostawał pan jakieś groźby?
– Nie.
– A czy tutaj, w Moskwie, ma pan jakichś przeciwników, którzy mogliby
zlecić zabójstwo Leonida?
Sokołow nachylił się do Rybałki i odparł poufałym tonem:
– Aleksandrze, nikt nie dociera do takiej pozycji jak moja, nie robiąc
sobie po drodze całej gromady wrogów. Jeżeli wracając do domu, chciałbyś
zajrzeć do każdej osoby, której zaszedłem za skórę w całej mojej karierze,
nie dotarłbyś do Moskwy przed Gwiazdką. A mówię tylko o wrogach
politycznych. Jeżeli dodamy do tego biznes, z trudem wydostaniesz się
z samej Rublowki!
– A w przypadku pańskiej żony? Kto mógł chcieć jej śmierci?
Sokołow spojrzał zasępiony na trofea na ścianie.
– Nie mam pojęcia. Milicja zrobiła wszystko, co się dało, żeby znaleźć
zabójcę Olgi, ale niestety zamordowano ją w najgorszym możliwym
momencie. Wszystkie służby porządkowe miały ręce pełne roboty. Trzeba
było ewakuować cywili, nadzorować najbardziej niebezpieczne miejsca,
przeorać skażoną ziemię, wyburzyć najbardziej napromieniowane domy…
Jego słowa wywołały w Rybałce wspomnienia ewakuacji. Znów ujrzał
siebie w głębi autobusu, na siedzeniu obok matki. Dzieciaki wokół były
podekscytowane, bo myślały, że jadą na kilkudniowe kolonie. On jednak nie
był w stanie wykrzesać z siebie ani trochę radości. Jego ojciec wciąż nie
wrócił z elektrowni.
Zapalił papierosa. Słuchał byłego ministra już tylko jednym uchem.
– …wadzili dochodzenie… Brakowało ludzi… Wszyscy byli zajęci walką
z konsekwencjami wybuchu… Naprawdę wolałbym nie wracać do tamtych
lat… Ale szaleństwem byłoby myśleć, że zniknięcie Olgi i śmierć Leonida nie
są ze sobą powiązane… Sekcja zwłok zostanie przeprowadzona
w Doniecku…
Rybałko wrócił do rzeczywistości.
– W Doniecku? Przecież to Donbas. Kilkaset kilometrów na wschód od
Czarnobyla. Skąd miałoby się tam wziąć ciało pańskiego syna?
Sokołow zaczerpnął głębokiego oddechu.
– Ukraińskie władze nie chciały mi go wydać, powołując się na ryzyko
skażenia podczas transportu do Rosji. Kilka dni temu za pomocą paru
łapówek udało mi się jednak zdobyć ciało Leonida i zorganizować transport
chłodnią do samego Doniecka.
– Czy nie lepiej byłoby sprowadzić je samolotem?
– Chyba nie wyraziłem się jasno. Ukraińcy nie wydali mi mojego syna
dobrowolnie. Zapłaciłem odpowiednim ludziom, żeby jego ciało „zniknęło”
z kostnicy.
– Rozumiem. Ale jak w takim razie zamierza pan wydostać je z kraju bez
całej regulaminowej papierologii?
– Mam swoje kontakty w Republice Donieckiej. Tam się wszystkim
zajmą.
Rybałko coś kojarzył. Republika Doniecka to nazwa, którą separatyści
nadali terytorium utworzonemu przez siebie w Donbasie wokół dużego
miasta na wchodzie Ukrainy.
– Umówiłem się z nimi, że trumna z Leonidem przejedzie przez granicę
bez problemów. Załadują go do jednej z ciężarówek, które przywożą ciała
rosyjskich żołnierzy poległych na froncie.
– Myślałem, że rosyjskie siły zbrojne nie biorą udziału w tym konflikcie
– odparł ironicznie Rybałko.
Sokołow uśmiechnął się drwiąco. Rosja zawsze utrzymywała, że nie jest
zamieszana w walki w Donbasie, chociaż regularnie oskarżano ją, że wspiera
militarnie separatystów.
– Przecież nie możemy zabronić naszym dzielnym obywatelom jechać
tam i walczyć z tymi faszystami z Kijowa, prawda? A wracając do mojego
syna, udało się znaleźć patologa, który zgodził się wykonać sekcję w jednej
z donieckich kostnic. Czeka tylko na ciebie.
Rybałko skrzyżował ręce z powątpiewaniem.
– A zatem podsumowując: chce pan, żebym przejechał przez kraj
w stanie wojny i przeprowadził śledztwo na nuklearnym wysypisku pod
gołym niebem, żeby znaleźć jakiegoś kompletnie pokręconego mordercę?
Sokołow dalej się uśmiechał.
– Doskonale zdaję sobie sprawę z ryzyka, jakie wiąże się z tą misją.
Właśnie dlatego jestem gotów zapłacić ci za jej przeprowadzenie pięćdziesiąt
milionów rubli.
Rybałko oniemiał z zaskoczenia. Pięćdziesiąt milionów rubli! Nawet
przez dwa czy trzy życia nie byłby w stanie zgromadzić takiej sumy.
Wystarczyłoby na operację Tasi, jego córka mogłaby wybrać studia, jakie
chce, już nigdy niczego by jej nie brakowało…
– W jaki sposób zostaną mi przekazane te pieniądze? – zapytał.
– Przelewem na anonimowe konto w szwajcarskim banku po
zakończeniu zadania.
Nagle zaschło mu w gardle. Sięgnął po szklankę i przełknął trochę
norweskiej wody mineralnej.
– A jeśli… jeśli zginę podczas śledztwa?
– Rozumiem, co cię trapi. To niebezpieczne zadanie. Jeżeli coś ci się
stanie, obiecuję przelać jedną czwartą tej kwoty twojej żonie albo innej
wskazanej przez ciebie osobie.
Zawsze coś, pomyślał Rybałko.
– W zamian za to oczekuję od ciebie całkowitej dyskrecji – kontynuował
Sokołow. – Nikt nie może się dowiedzieć, że to ja wysłałem cię na Ukrainę.
Moje nazwisko nie może się nigdzie pojawić, nie możesz nikomu powiedzieć
o naszym układzie. To jedna z klauzul umowy, którą podpiszemy. – Dopił
koniak, po czym dodał: – Ostatnia sprawa: pieniądze zostaną przelane pod
jednym warunkiem, ale jego nie znajdziesz w umowie.
– Co to za warunek?
– Kiedy już znajdziesz zabójcę mojego syna, chcę, żeby zdechł. –
Mężczyzna przez chwilę wpatrywał się w Rybałkę, jakby go sondował, po
czym zapytał: – Masz z tym jakiś problem moralny? Jeżeli potrzebujesz
chwili na przemyślenie mojej oferty, mogę ci dać jeden dzień.
Jeden dzień. Dwadzieścia cztery godziny. Tysiąc czterysta czterdzieści
minut. Osiemdziesiąt sześć tysięcy czterysta sekund. Rybałko nie mógł sobie
pozwolić na taki luksus.
– Nie ma potrzeby – odpowiedział, wstając z fotela. – Znajdę tego gościa.
I rozwalę go.
7

Kiedy kapitan Melnyk dotarł do komisariatu w Czarnobylu, znalazł na


biurku kartonowe pudełko oklejone brązową taśmą. Na wierzchu ktoś
napisał czarnym flamastrem wielkimi literami: „Dla kapitana Melnyka.
Uwaga! Nie rzucać”.
Pudło było lekkie jak piórko i wydawało ledwie słyszalny szmer, kiedy
Melnyk potrząsnął nim, żeby zgadnąć, co może zawierać. Karton był cały
oblepiony znaczkami pocztowymi, ale kiedy policjant przyjrzał im się bliżej,
zauważył, że na żadnym nie ma stempla pocztowego. Zresztą na paczce nie
było ani danych nadawcy, ani nawet adresu komisariatu.
Odstawił pudło na blat i zadzwonił na recepcję. Odebrał dyżurny.
– Na moim biurku jest jakaś paczka, kto ją tu przyniósł?
– Ja… A co? Jakiś problem z nią?
– Nie ma na niej adresu nadawcy, a ja nie spodziewałem się żadnej
przesyłki. Czy listonosz dał ci coś do podpisu, kiedy ją przekazywał?
– Znaczy… no nie. Znalazłem tę paczkę pod naszą skrzynką.
– Włożyłeś rękawiczki, zanim po nią sięgnąłeś?
– W sumie… no nie. A po co?
– Nieważne – odparł Melnyk i odłożył słuchawkę.
Wpatrywał się teraz w paczkę, jakby chodziło o podejrzanego, który
odmawia zeznań. Wyciągnął pudełko lateksowych rękawiczek, włożył świeżą
parę, po czym wyjął z kieszeni nóż i rozłożył go ostrożnie. Przejechał
ostrzem wzdłuż taśmy, którą oklejono pudło, i powoli otworzył karton.
W środku znajdowały się białe kuleczki, które wydawały się zapraszać go, by
zanurzył w nich dłonie. Palce Melnyka natrafiły na zagrzebany w głębi
przedmiot, który w dotyku wydawał się jedwabisty i lekki. Policjant rozsunął
nieco styropianową piankę, a wtedy jego oczom ukazał się okrągły kształt
o jadowicie niebieskim kolorze. Po kolejnej chwili grzebania było już widać
całą głowę ptaka. Była to wypchana jaskółka, ułożona w tak naturalnej
pozycji, że człowiekowi robiło się nieswojo. Pomimo panującego w gabinecie
chłodu Melnyk poczuł, jak na czoło występują mu kropelki potu. Wypchane
zwierzę… ostatni raz widział coś podobnego w mieszkaniu w Prypeci –
w tym samym, z którego wywieszono na zewnątrz ciało Leonida Sokołowa.
Przyjrzał się ptakowi, obejrzał wszystkie szwy, a następnie się upewnił, że
w pudełku, wśród uszczelnienia, które chroniło jaskółkę, nie ma już nic
innego. Kiedy miał pewność, że nie pominął żadnej wiadomości, skupił się
na znaczkach. Wszystkie pochodziły z czasów ZSRR. Miały niebieski kolor
i coś na kształt olimpijskiego medalu pośrodku. Były tak stare, że niektóre
przyczepiono przezroczystą taśmą, bo ich klej dawno wysechł. Zgodnie
z napisami wypuszczono je z okazji 100. rocznicy pierwszych igrzysk
olimpijskich. Melnyk po krótkich poszukiwaniach ustalił, że pierwsze
igrzyska odbyły się w tysiąc osiemset osiemdziesiątym szóstym roku,
a zatem znaczki pochodziły z…
Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty szósty. Znaczki trafiły do obiegu
w roku śmierci Olgi Sokołowej, matki Leonida. Nie było co do tego żadnych
wątpliwości – paczka pochodziła od mordercy. Czy to miało być ostrzeżenie?
Prowokacja? Zapowiedź nowej zbrodni?
Melnyk chwycił butelkę wódki, którą trzymał w metalowej szafie razem
z karabinkiem, i nalał sobie kieliszek. Alkohol rozpalił mu gardło, a potem
rozszedł się przyjemnym ciepłem po klatce piersiowej, odrobinę poluźniając
supeł, który skręcał mu żołądek.
W tym śledztwie od początku wszystko szło nie tak. Odwołano sekcję
zwłok, gdyż zdaniem lekarzy sądowych ciało Leonida było zbyt
radioaktywne. Trzeba było zadowolić się pospiesznymi oględzinami, które
nie przyniosły prawie żadnych informacji. Po tej pierwszej porażce kapitan
i jego zespół odbijali się od kolejnych przeszkód. Nie było ani jednego
świadka zabójstwa. Próbki pobrane z miejsca zbrodni okazały się
praktycznie bezużyteczne poza kilkoma odciskami buta w rozmiarze 47 oraz
rozbryzgami krwi należącej do ofiary.
Co gorsza, sam Leonid Sokołow najwyraźniej również bardzo się starał,
żeby po jego wyprawie w te strony pozostało jak najmniej śladów. Wiadomo
było tylko, że Rosjanin tydzień przed swoją śmiercią wsiadł w samolot
w Moskwie i wylądował w Kijowie. Oraz że trzy dni później przekroczył
punkt kontrolny w Ditjatkach z grupą turystów. Zapłacił gotówką za
zorganizowaną wycieczkę w wersji „z dreszczykiem”, obejmującą dwa dni
w zonie, w tym jedną noc w Czarnobylu. Później zarezerwował cztery noce
w jedynym hotelu w Sławutyczu, który opuścił wcześnie rano z plecakiem
i w obuwiu trekkingowym. Następnie zniknął. Odnaleziono go dopiero
wiszącego na fasadzie jednego z bloków w Prypeci.
Melnyk miał pewność, że śmierć Leonida była powiązana ze śmiercią
jego matki trzydzieści lat wcześniej, ale na razie nie miał na czym oprzeć
swojej hipotezy. Dlatego nalał sobie jeszcze jeden kieliszek i po raz kolejny
zaczął przeglądać dokumentację ze sprawy podwójnego zabójstwa, do
którego doszło w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku. Dowody
ze śledztwa zniknęły dawno temu, zawieruszone przez niedbałość albo po
prostu porzucone w napromieniowanym komisariacie w Prypeci, ale część
dokumentacji z dochodzenia nadal była dostępna, zdeponowana w lichym
kartonowym segregatorze. W zasadzie zakrawało to na cud: cyfryzację
starych radzieckich archiwów co rok odkładano z braku pieniędzy – tak
sprawnie, że większość dokumentacji z okresu przed tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątym pierwszym rokiem zwyczajnie zgniła, zapomniana przez
wszystkich, pochłonięta przez szczury i wilgoć.
Melnyk ostrożnie wyciągnął z segregatora zapisane maszynowo kartki,
pożółkłe od upływu czasu, po czym porozkładał je na biurku. Następnie
włożył okulary i przeleciał wzrokiem przez pierwsze ustalenia dokonane
przez milicjantów, którzy trafili na ciała Olgi Sokołowej oraz Łarisy
Leonskiej, drugiej ofiary z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego
roku.
Ciało Łarisy znaleziono na piętrze jej daczy, w małżeńskim łożu. Miała na
sobie wyłącznie bieliznę zachodniej marki – teoretycznie niedostępną
w ZSRR. Takie rzeczy zdobywało się na czarnym rynku albo w wyniku
znajomości wśród dyplomatów z krajów kapitalistycznych. Piotr Leonski,
mąż denatki, w wieczór zabójstwa pełnił akurat dyżur w elektrowni.
Twierdził, że nic nie wiedział o bieliźnie. Czy kłamał ze strachu, że oskarżą
go o posiadanie kontrabandy? Zaprzeczał również temu, jakoby jego żona
miała kochanka, z którym spotkała się w ich daczy. W tej kwestii przeczył
mu raport lekarza sądowego: biegły stwierdził, że Łarisa niedługo przed
śmiercią odbyła stosunek płciowy.
Olga natomiast była całkiem ubrana. Jej ciało znaleziono na parterze,
obok otwartych na oścież drzwi. W kieszeni miała latarkę, co świadczyło
jakoby, że pod dom Leonskich przyszła w nocy piechotą.
Melnyk zwizualizował sobie Olgę w daczy kilka godzin przed jej
zabójstwem. Kobieta śpi. W jej pokoju jest duszno, więc okna są otwarte. Śpi
głęboko – pracuje jako nauczycielka, a w szkole pełną parą trwają
przygotowania do obchodów pierwszomajowych. Jest wyczerpana. Nagle,
w samym środku nocy, coś ją budzi. Być może eksplozja w elektrowni
o pierwszej dwadzieścia trzy. A może kobiecy krzyk? Wstaje, zapala lampkę
nocną, potem spogląda na budzik. Jest bardzo późno. Rzuca okiem na
zewnętrz. Pięćdziesiąt metrów dalej znajduje się dacza Leonskich, jedyna,
w której tej nocy ktoś przebywa. Olga postanawia pójść i sprawdzić, czy
z Łarisą wszystko dobrze. Chwyta latarkę i szybko kroczy po suchej trawie.
Jest odważną kobietą: w dokumentach ze śledztwa wspomniano, że zanim
przyjechała z mężem, by zamieszkać w Prypeci, służyła jako pielęgniarka na
froncie w Afganistanie.
Panuje ciemna noc. Drzewa kołyszą się na wietrze. Ich szmery i trzaski
towarzyszą Oldze po drodze. Czy waha się przed drzwiami daczy Leonskich?
Czy otwiera drzwi drżącą ręką?
Wchodzi. W salonie nikogo nie ma. Panujący tam bałagan, choć typowy,
ma w sobie coś niepokojącego. Na kanapie walają się ubrania. Butelka wina
zostawiła na stoliku bordowe okręgi. Wosk ze świeczek wyciekł na jasne
drewno półki. Czy Olga się domyśla, że Łarisę odwiedził mężczyzna, który
nie jest jej mężem?
W powietrzu unosi się znajomy zapach. Na piętrze, w łazience, milicyjni
śledczy natrafili na flakonik Czerwonej Moskwy, który się roztłukł, spadając
na podłogę. Damskie perfumy drażnią węch Olgi, kiedy kobieta kroczy po
schodach na górę. Nagle w korytarzu przystaje. Coś jest nie tak. Z aromatem
Czerwonej Moskwy miesza się jeszcze inny zapach. Odór śmierci.
Co zrobiła potem Olga? Można zakładać, że szła dalej. Milicja natrafiła
na odciski jej palców na drzwiach sypialni. Melnyk wyobraził sobie, jaki szok
musiała przeżyć, natrafiwszy na ciało swojej przyjaciółki skąpane we krwi.
Wstępny raport ze śledztwa wielokrotnie wspominał o ilości krwi
rozbryzganej po całym pomieszczeniu – na ścianach, meblach, a szczególnie
na łóżku. Na ciele Łarisy doliczono się dwudziestu czterech ran po ciosach
nożem. Materac pod jej ciałem był dosłownie przesiąknięty krwią. Kobieta
nosiła również ślady nacięć. Melnyk wyobraził sobie zabójcę siedzącego na
biodrach swojej ofiary i zadającego jej ciosy jeden za drugim – z taką furią,
że uderzenia czasami gubiły się w pościeli i wchodziły głęboko w materac.
Większość z nich zadano na wysokości krtani, ale morderca przebił również
oczy i pociął twarz kobiety. Łarisa nosiła także rany obronne na
przedramionach: cztery wyraźne i głębokie skaleczenia. Narzędzie zbrodni
znaleziono w pobliskim zagajniku: był to nóż kuchenny należący do
Leonskich.
Olga natomiast otrzymała tylko jeden, śmiertelny cios w okolicę serca.
Dlaczego tylko jeden, skoro Łarisa została zabita z taką dzikością? Milicjanci
tłumaczyli to następująco: w pierwszym przypadku chodziło o zabójstwo
w afekcie, w drugim – o nikczemną zbrodnię mającą na celu
wyeliminowanie świadka. Zabójca wykończył Łarisę w napadzie szału, Olga
go nakryła, próbowała uciekać, ale napastnik dopadł ją, zanim zdążyła
wybiec z daczy, i zamordował z zimną krwią.
Melnyk czytał w tę i z powrotem milicyjne raporty, ale w dokumentach
z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku nie wspomniano
o żadnej jaskółce – ani na miejscu zbrodni, ani podczas przesłuchań.
Sprawy nie ułatwiał mu fakt, że zaginęły zdjęcia. Jeden szczegół natomiast
zdawał się łączyć morderstwo Olgi z morderstwem jej syna: Leonid miał
zaszyte powieki, a Oldze, tak samo jak Łarisie, wyłupiono po śmierci gałki
oczne.
Czyżby morderca czegoś się wstydził, kiedy patrzył im w oczy? Milicjant,
który sporządzał wstępny raport, dopatrywał się w tych okaleczeniach echa
starego rosyjskiego wierzenia, wedle którego w oczach zmarłych odbija się
obraz ich zabójców. Melnyk nie odrzucał tego wytłumaczenia: na terenach
Polesia, słynących z przesądów, takie mity z pewnością były powszechnie
znane.
Kiedy wpatrywał się w nieczytelny podpis na dole dokumentu, przyszła
mu do głowy pewna myśl. Milicjanci, którzy pracowali przy podwójnym
zabójstwie w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku, musieli już
dawno być na emeryturze, ale jeden czy dwóch mogło wciąż mieszkać
w okolicy. Być może będą wiedzieć, dlaczego morderca miał obsesję na
punkcie wypchanych zwierząt?
Warto spróbować. Melnyk zapisał dane oficera, który kierował wówczas
śledztwem. Był to niejaki Arsenij Agopian. Wystarczyło rzucić okiem do
internetu, aby się dowiedzieć, że były milicjant prowadzi sklep wędkarski
w miejscowości Stracholesie, na obrzeżach strefy zamkniętej.
Melnyk wybrał numer sklepu.
– Przynęty Arsenija, w czym mogę pomóc? – Głos rozmówcy zdawał się
za młody, żeby mógł należeć do emerytowanego milicjanta.
– Kapitan Melnyk z komisariatu w Czarnobylu. Czy mówię z Arsenijem
Agopianem?
– Nazywam się Rusłan. Arsenij to mój ociec. – Mężczyzna potwierdził
jego przeczucie. – Czy jest pan jego dawnym kolegą?
– Nie. Chciałbym się z nim skontaktować w sprawie dochodzenia, które
prowadził, kiedy jeszcze służył w milicji. Czy mogę go prosić do telefonu?
– Niestety nie pracuje w sklepie popołudniami.
– Jest w domu?
– I tak, i nie. Jest teraz na łodzi, ale to dla niego jak drugi dom.
– Można się z nim jakoś skontaktować?
– Ojciec nie ma komórki. Nie przepada za tą całą elektroniką.
– A kiedy wraca?
– Och, za jakąś godzinę, może dwie. Chce pan, żebym mu coś przekazał?
Był piątek, wieczorem Melnyk musiał wrócić do Kijowa. Nadłożenie
drogi i zajechanie do Stracholesia było wykonalne. Mężczyzna spojrzał na
zegarek. Dochodziła siedemnasta.
– Podjadę do waszego sklepu. Jeżeli spotka pan ojca, zanim tam dotrę,
niech pan go poprosi, żeby na mnie zaczekał.
8

Atomowa Riwiera – tak nazywano kiedyś Stracholesie.


Kiedy radzieckie władze obliczyły promień ewakuacji po wypadku
w elektrowni, miasteczko o mały włos uniknęło zniszczenia. Ogrodzenie
z drutu kolczastego postawione przez wojsko zatrzymało się dwieście
metrów od jego obrzeży, ku wielkiej uldze mieszkańców. Stracholesie stało
się „czystą” mieściną, tymczasem kawałek za jego przedmieściami nie wolno
już było zbierać grzybów, jabłek ani malin z powodu promieniowania.
Melnyk czuł się dziwnie, przemierzając ulice miasteczka. Choć
Stracholesie znajdowało się o rzut beretem od porzuconych wiosek w zonie,
w niczym ich nie przypominało. Długie ulice były zadbane, ogródki przy
daczach obsadzone pachnącymi kępami roślinności, warzywniki kipiały od
sadzonek, a napotkani ludzie – ogólnie rzecz biorąc – zdawali się
zadowoleni z życia. Praktycznie wszędzie dało się słyszeć typowo budowlany
harmider, z ziemi pięły się w górę supernowoczesne dacze. W Stracholesiu,
w ramach jednego z tych fascynujących porywów ludzkiego geniuszu, który
każde gówno potrafi zamienić w złoto, deweloperzy wykupili kąski terenów
z widokiem na brzegi „morza kijowskiego” – czyli sztucznego zbiornika
o długości stu dziesięciu kilometrów, utworzonego w efekcie budowy zapory
wodnej w Wyszogrodzie – żeby postawić tu superluksusowe letnie
rezydencje dla mieszkańców ukraińskiej stolicy. Jako że jezioro ciągnęło się
aż do Prypeci, można by pomyśleć, że nikt nie będzie chciał mieszkać nad
jego brzegami. Tymczasem dziesiątki chętnych były gotowe płacić ciężkie
pieniądze za własną działkę na Atomowej Riwierze.
Prawdziwy szczyt czarnego humoru.
Melnyk zaparkował swoją ładę rivę przed sklepem Arsenija Agopiana
znajdującym się obok pomostu, przy którym dryfowały kajaki i łodzie
motorowe. Nieco dalej, wzdłuż brzegów kipiących od soczyście zielonej
trawy, zacumowano większe jachty. W sklepie stały wędki, przynęty i cała
masa osprzętu: haczyki, spławiki, błystki i wabiki. Przy wejściu na korkowej
tablicy przyczepiono pinezkami czarno-białe kserokopie informujące
o cenach za wynajem łodzi oraz za rejsy po zbiorniku w towarzystwie
przewodnika wędkarskiego. Kwoty wypisano w hrywnach, rublach
i dolarach. Od kilku lat wędkarze z całego świata napływali nad kijowskie
morze, żeby spróbować złapać na haczyk duże okazy ryb, których nie sposób
było znaleźć nigdzie indziej. Przez ostatnie trzydzieści lat z powodu
promieniowania lokalna fauna unikała przełowienia, przez co ryby masowo
się rozmnażały i osiągały niecodzienne rozmiary. Kilka zdjęć powieszonych
nad korkową tablicą ukazywało szczęśliwych turystów trzymających sumy
tak duże i ciężkie, że trzeba je było podnosić obiema rękami niczym wielkie
worki mąki. Na każdym ze zdjęć na drugim planie starszy mężczyzna
uśmiechał się dumnie, jakby to on sam złowił rybę. Melnyk mógłby się
założyć, że to właściciel sklepu.
Syn Agopiana stał za ladą i majstrował przy kołowrotku wędki. Ładny
chłopak – na oko sto kilka kilogramów wagi – z poczerwieniałymi
policzkami i tatuażami, które strzępiły się w posiniałe arabeski na
przedramionach. Napis na jego oliwkowej koszulce głosił, że w głębinach
morza kijowskiego można spotkać potwora z Loch Ness.
Melnyk pokazał mu legitymację.
– Kapitan Melnyk. Dzwoniłem do pana jakąś godzinę temu.
– Policjant z Czarnobyla – powiedział syn Agopiana, kiwając głową.
– Czy ojciec wrócił już z wędkowania?
– Tak. Pracuje w szopie. Znajdzie ją pan bez trudu, to pierwszy budek po
lewej od wyjścia. Trzydzieści metrów i jest pan na miejscu.
Melnyk poszedł za wskazówkami i wkrótce stanął przed budynkiem,
który zasługiwał na miano bardziej hangaru niż szopy. W środku czuć było
mokrym sznurem i drewnianymi wiórami. Sporą część miejsca zajmował
mały jacht w suchym doku.
– Pan z zony?
Melnyk się wzdrygnął. Nie zauważył starszego mężczyzny stojącego przy
warsztacie w kącie szopy, wtapiającego się niczym kameleon w otoczenie –
ogorzała skóra, pomarszczona i pociemniała od słońca, ciemnobrązowe
ubranie i skórzany kapelusz sprawiały, że był prawie niewidoczny.
– Major Agopian?
– Darujmy sobie stopnie. – Starszy mężczyzna odłożył na warsztat hebel,
który trzymał w dłoni, i podszedł do Melnyka statecznym krokiem. – Nie ma
pan partnera? Za moich czasów milicjanci zawsze poruszali się w parach.
– Jeden potrafił czytać, a drugi pisać. – Melnyk przypomniał sobie stary
radziecki dowcip.
Agopian zaśmiał się grzecznie i uścisnął mu rękę.
– Syn powiedział mi, jak się pan nazywa, ale zapomniałem.
– Josif Melnyk.
– Melnyk – powtórzył mężczyzna. – Słyszałem o panu.
– Jak to?
– Pana koledzy przyjeżdżają czasem wędkować w te okolice. A dobrze
pan wie, jak się kończy wspólne wędkowanie dwóch gliniarzy:
opowiadaniem historii o innych gliniarzach. Ale niech pan lepiej mówi, co
pana do mnie sprowadza.
– Stara sprawa. Podwójne zabójstwo, w sprawie którego prowadził pan
śledztwo w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku.
– Olga i Łarisa – wymamrotał Agopian. – Dlaczego to pana interesuje?
– Myślę, że może to mieć związek ze sprawą morderstwa, nad którą
obecnie pracuję.
– Ten trup, którego znaleziono w Prypeci?
– Otóż to. Był synem Olgi Sokołowej.
Twarz Agopiana stężała.
– Sugeruje pan, że jego śmierć może mieć coś wspólnego ze śmiercią
jego matki?
– Tak właśnie myślę. Dlatego do pana przyjechałem.
Były milicjant spojrzał na taflę wody, która połyskiwała w promieniach
zachodzącego słońca.
– Może porozmawiamy na łódce? Miałem w planach jeszcze wypłynąć.
To może być jeden z ostatnich ładnych dni tego roku.
– Czekają na mnie z kolacją w Kijowie.
– W takim razie uwiniemy się szybko.
Na brzegu nie brakowało spacerowiczów korzystających z ciepłej pogody.
Melnyk zrozumiał, że emerytowany milicjant chce porozmawiać z dala od
postronnych osób.
– Niech będzie, krótki rejs. Ale najpóźniej za godzinę muszę być
z powrotem na stałym lądzie.
– Jasna sprawa.
Agopian podszedł do pomostu i odcumował swoją łódź. Była to masywna
motorówka z ogromnymi japońskimi silnikami, które musiały kosztować
fortunę.
– Piękna łódź – stwierdził Melnyk. – Nie znam zbyt wielu byłych
milicjantów, których byłoby stać na takie cacko.
Starszy mężczyzna się uśmiechnął.
– Pod koniec lat dziewięćdziesiątych, kiedy zaczęto sprzedawać działki
państwowe, trafiło mi się kilka intratnych transakcji. Kupiłem trochę ziemi,
o tam, gdzie widać teraz dacze. – Agopian wskazał na szereg domków
letniskowych, których ogródki wychodziły na brzeg sztucznego jeziora. –
Można je było wtedy kupić za bezcen. Jedną działkę zostawiłem sobie na
dom, a resztę sprzedałem za porządne pieniądze.
Obrócił ster i łódź zatoczyła obszerny łuk, żeby ominąć grupkę młodych
ludzi w piankach, którzy uczyli się pływać na stojąco z wiosłem na deskach
surfingowych.
– A ten sklep wędkarski? – zapytał Melnyk.
– Kaprys emeryta. Mało opłacalny, ale przynajmniej syn ma robotę, a i ja
się nie nudzę. Ma pan dzieci?
– Dwóch synów i córkę.
– Mieszkają w okolicy?
– Dwójka starszych mieszka w Kijowie, a najmłodszy zaciągnął się na
front.
– Do wojska?
– Nie, do brygady ochotniczej.
Agopian poważnie pokiwał głową.
– Ponoć na froncie brakuje im teraz wszystkiego.
– To prawda. Staraliśmy się trochę mu pomóc, ale nadal nie ma jak
załatwić sobie kamizelki kuloodpornej.
– Cholerna wojna…
Były milicjant dodał gazu i łódź oddaliła się od plaż obsadzonych
luksusowymi daczami.
– Skoro tak dobrze pan zainwestował, to czemu nie przeniósł się pan
gdzieś indziej?
– Niby dokąd?
– Na wybrzeże. Chociażby na Krym.
– Och, moja żona byłaby w siódmym niebie, ma tam nawet siostrę. Ale ja
spędziłem w tych okolicach całe życie. Jestem tu u siebie. Czego miałbym
szukać nad Morzem Czarnym? Jestem raczej słodkowodnym wędkarzem –
zażartował Agopian.
– Większość ludzi, którzy mieszkają w okolicy, zostaje tu tylko dlatego,
że są zbyt biedni, żeby się przeprowadzić.
– Nie w tym mieście.
Agopian przyspieszył. Silniki zaczęły pracować tak głośno, że nie dało się
dłużej rozmawiać. Zamiast go przekrzykiwać, Melnyk postanowił, że
poczeka, aż dopłyną do celu – małej wyspy zagubionej na środku jeziora.
Emerytowany milicjant wyciągnął wędkę i podał ją swojemu towarzyszowi.
– Wędkuje pan?
Melnyk chwycił wędkę i zwinnym ruchem nadgarstka zarzucił haczyk do
wody.
– Zdarza mi się – odparł. – Ale nie tak blisko zony. Jakoś nie przepadam
za napromieniowanymi rybami.
Wszyscy wiedzieli, że na dnie morza kijowskiego znajdują się pokłady
radioaktywnych cząsteczek, a ryby są skażone ponad dopuszczalny poziom.
Agopian uśmiechnął się ironicznie.
– W takim razie mam nadzieję, że nie kupuje pan ryb na kijowskich
targowiskach. Tutejsi wędkarze bynajmniej nie przyczepiają swoim okazom
etykietek, kiedy odsprzedają je potem handlarzom w stolicy.
On również sięgnął po wędkę i zarzucił haczyk. Potem zaczął opowiadać
o śledztwie sprzed trzydziestu lat:
– Wszystko zaczęło się od tego, że mąż Olgi, Wiktor Sokołow, wezwał
mnie do Gorkomu. Miał pełne ręce roboty z powodu ewakuacji. Linie
telefonicznie zostały zamknięte, a on niepokoił się brakiem kontaktu z żoną.
Wyjaśnił nam, że spędzała weekend na ich daczy kilka kilometrów od
Prypeci.
– W Zalesiu.
– Otóż to. Sokołow zamierzał do niej dołączyć, ale po wybuchu
w elektrowni utknął w mieście i zarządzanie całym kryzysem spadło na jego
barki. Poprosił nas, żebyśmy po nią pojechali i jak najprędzej ją ewakuowali.
Oczywiście mieliśmy co robić, ale Sokołow był wysokim funkcjonariuszem
partyjnym, więc posłuchaliśmy.
Żyłka przy wędce Agopiana zadrgała. Mężczyzna zakręcił kołowrotkiem
i wyciągnął z wody małą rybę połyskującą niczym srebrna łyżeczka.
– Jeden do zera.
– Liczy się jakość, a nie ilość – odparł Melnyk ze stoickim spokojem. –
Co się działo, kiedy już dojechaliście na daczę Sokołowów?
Starszy mężczyzna bez zbędnej delikatności wyciągnął zakrwawiony
haczyk wbity w paszczę ryby, po czym wrzucił zdobycz do zbiornika z wodą.
– Zastaliśmy otwarte drzwi do domu i nikogo w środku. Samochód stał
na swoim miejscu. Na wszelki wypadek obeszliśmy okolicę daczy, żeby
sprawdzić, czy Olga nie popija akurat herbaty u sąsiadów. Drzwi domu
Leonskich były otwarte, na przedprożu widać było krwawy odcisk buta.
Duży rozmiar, co najmniej 47. Weszliśmy do środka. Na parterze
znaleźliśmy ciało Olgi, a w pokoju na piętrze martwą Łarisę. Ale o tym
pewnie już pan wie.
– Dlaczego pana zdaniem morderca nie próbował ukryć ciał?
– Myśli pan jak współczesny glina. A to były czasy ZSRR. Ludzie nie byli
wtedy zalewani reportażami kryminalnymi ani serialami o policjantach tak
jak dziś. Poza tym formalnie zidentyfikować zabójcę mogliśmy tylko za
pomocą odcisków palców. O DNA nikt jeszcze nie słyszał. Większość
morderców, których ścigałem, zadowalała się porzuceniem ofiary gdzieś
w plenerze albo po prostu na miejscu zbrodni. Być może zabójca Olgi
i Łarisy próbował ukryć ciała, ale się wystraszył.
– Wystraszył? Kogo? Z pańskiego wstępnego raportu wynika, że inne
dacze były wtedy niezamieszkane i położone daleko w lesie.
– Nie zrozumiał pan: nie chodzi mi o to, że zabójcy mógł przerwać ktoś,
ale raczej coś.
– Wybuch w elektrowni?
– Otóż to.
Logiczne, pomyślał Melnyk. Pożar, który powstał w reaktorze numer
cztery po wypadku, było widać w promieniu wielu kilometrów. Kiedy
morderca zobaczył rozświetlone łuną niebo, zapewne postanowił jak
najszybciej oddalić się z miejsca zdarzenia, nie zaprzątając sobie głowy
zakopywaniem swoich ofiar.
Żyłka Melnyka zadrgała. Zakręcił szybko kołowrotkiem, ale wyciągnął
tylko pęk wodorostów. Odrzucił je do wody, złorzecząc pod nosem.
Agopian za to niemal od razu wyciągnął nową rybę. Emerytowany
milicjant opowiedział Melnykowi jedną czy dwie wędkarskie anegdoty, po
czym rozmowa wróciła do tematu śledztwa.
– Wstępny raport sugerował, że Łarisa miała tamtej nocy towarzystwo –
zaczął Melnyk.
– Zgadza się. Dobry alkohol, luksusowa bielizna, świece… Miała
w planach noc z mężczyzną, który nie był jej mężem.
– Zidentyfikowaliście go?
– Nie. Nigdy nie udało nam się ustalić, kto to był. Zresztą, prawdę
mówiąc, nie drążyliśmy tego. Skupiliśmy się na Piotrze Leonskim.
– Na jej mężu? Wydawało mi się, że w noc wybuchu pracował
w elektrowni?
– Leonski zdezerterował ze swojego stanowiska tuż po eksplozji.
Wojskowi zatrzymali go na blokadzie i odstawili do komisariatu w Prypeci.
Kiedy się okazało, że jego żona została zamordowana, zaczęliśmy go
przesłuchiwać. Oczywiście stwierdził, że jest niewinny, i powiedział, że
chciał po prostu pojechać do Kijowa i tam się schronić. My jednak mieliśmy
kilka elementów, które skłaniały nas ku tezie, że mógł zamordować Łarisę.
– Odcisk buta w rozmiarze 47 na przedprożu?
– Otóż to. Pasował do pary butów Leonskiego, które znaleziono w daczy.
On sam twierdził, że morderca specjalnie wykorzystał jego buty, żeby rzucić
na niego podejrzenie.
– Znalazłem tę informację w dokumentacji z dochodzenia, ale nie ma
tam ani jednego zdjęcia z miejsca zbrodni.
– W ogóle mnie to nie dziwi. Podczas ewakuacji zginęło wiele rzeczy.
Obojętność byłego milicjanta trochę irytowała Melnyka. Postanowił
poruszyć inną kwestię, która nie dawała mu spokoju.
– W raporcie lekarza sądowego przeczytałem, że Łarisa na krótko przed
śmiercią odbyła stosunek seksualny, ale nie odnaleziono śladów spermy. Nie
zwróciło to wtedy waszej uwagi?
– A powinno?
– W latach osiemdziesiątych praktycznie niemożliwe było, żeby kobieta
mogła kupić prezerwatywy. Podstawowym środkiem antykoncepcyjnym
była aborcja.
– Być może to jej kochanek je przyniósł. Albo morderca użył jakiegoś
przedmiotu, żeby upozorować penetrację.
– Nie tylko to mnie niepokoi. Śledztwo zaczęło się dwudziestego szóstego
kwietnia, a ostatnia strona w dokumentach jest datowana na środę
trzydziestego kwietnia. W dodatku wielu rzeczy brakuje. Wszystko w tej
sprawie wydaje się zrobione byle jak.
Były milicjant posłał mu rozgniewane spojrzenie.
– Czyżby sugerował pan, że źle wykonałem swoją pracę?
Melnyk wyczuł w jego głosie złość. Postanowił załagodzić napięcie.
– Nie próbuję pana oskarżać. Wiem, że to był trudny okres.
– Mało powiedziane! To było gorsze niż wojna. Trzeba było zarządzać
ewakuacją tysięcy osób, zapobiec szabrowaniu, ustawić blokady na drogach,
patrolować opuszczone wioski… po prostu obłęd! Prawie nie spaliśmy. Ale ja
wykonałem swoją pracę jak trzeba. Nie złapałem tego zabójcy, bo nie dano
mi na to czasu.
– Nie pozwolono panu dokończyć śledztwa?
– Nie, po prostu odebrano mi sprawę.
– I kto prowadził ją dalej?
– KGB.
Melnyk z zaskoczenia aż się zapowietrzył:
– KGB? Ale… dlaczego służby specjalne miałyby przejmować milicyjne
śledztwo?
– Nikt mi się z tego nie tłumaczył, a ja nie dociekałem. Ale jeśli pyta
mnie pan o zdanie, uważam, że KGB chciało sprawdzić, czy za tym
podwójnym zabójstwem nie kryje się coś jeszcze.
– Co na przykład?
– Sabotaż reaktora numer cztery.
Melnyk popatrzył na rozmówcę osłupiały, po czym obrócił się w stronę
sarkofagu w Czarnobylu, który majaczył w oddali nad szczytami drzew.
– Olga była żoną szefa Gorkomu w Prypeci – kontynuował Agopian. –
Łarisa żoną inżyniera z elektrowni. Było się nad czym zastanawiać.
– Ale niby jak dwie kobiety mogłyby dokonać sabotażu reaktora
jądrowego?
– Przekazując informacje zagranicznym mocarstwom.
– Myśli pan o Amerykanach? Przecież to nonsens!
– Dobre sobie! Amerykanie organizujący spisek, żeby zdestabilizować
jakiś inny kraj. Doprawdy, sytuacja bez precedensu – zadrwił Agopian. –
Czy słyszał pan już kiedyś o Pamirze?
– To nazwa łańcucha górskiego w Azji Centralnej.
– A także kryptonim ściśle tajnego projektu, który – gdyby tylko się
powiódł – mógł dać ZSRR przewagę nad Stanami Zjednoczonymi w wyścigu
zbrojeń. Radzieccy naukowcy w latach siedemdziesiątych zaczęli pracę nad
projektem mobilnej elektrowni atomowej.
Elektrownia atomowa, która się przemieszcza? Melnyk nie mógł
uwierzyć w to, co usłyszał. Jak można poważnie planować stworzenie czegoś
takiego?
– Amerykanie, dzięki swoim satelitom, mogli bardzo precyzyjnie
namierzyć nasze silosy atomowe. Celem Pamira było dostarczenie
wystarczającej ilości energii, żeby zasilić ruchome platformy wyrzutni rakiet
atomowych zamontowane na ciężarówkach. W ten sposób amerykańskie
ataki nie byłyby w stanie zneutralizować naszego arsenału. Otóż Czarnobyl
wybuchł trzydzieści dni po skonstruowaniu pierwszego mobilnego reaktora.
Jak już panu mówiłem, było się nad czym zastanawiać. Łarisa miała wstęp
do elektrowni, a Olga – dostęp do wrażliwych informacji za pośrednictwem
swojego męża. Do tego obydwie zginęły w noc wybuchu. Cholerny zbieg
okoliczności, nieprawdaż?
– Gdyby rzeczywiście przekazywały ściśle tajne informacje
Amerykanom, to po co ci mieliby je zabijać?
– Niech pan nie będzie naiwny. Myśli pan, że zamierzali je wywieźć
z kraju do Waszyngtonu? Lepiej byłoby raczej pozbyć się świadków.
Melnyk nie wiedział, co o tym sądzić. Z jednej strony, gdyby KGB
znalazło jakiekolwiek dowody sabotażu, z miejsca oskarżyłoby o niego USA.
Z drugiej – radzieckie władze mogły równie dobrze postanowić zamieść całą
sprawę pod dywan. Napiętnowanie działań USA oznaczałoby przyznanie się
do słabej ochrony rosyjskich elektrowni oraz niekompetencji KGB. Nie
mówiąc o konsekwencjach militarnych – należałoby to potraktować jako akt
agresji, a ZSRR musiałby odpowiedzieć adekwatnie do sytuacji, czyli
zaatakować z użyciem głowic jądrowych.
– Zna pan nazwisko tego gościa z KGB, który przejął po panu śledztwo?
– zapytał po chwili.
– To było trzydzieści lat temu. Jak miałbym zapamiętać taki szczegół?
– Niecodziennie prowadzimy śledztwa w sprawie podwójnego zabójstwa.
Mogło to panu zapaść w pamięć.
– Już panu mówiłem, po wybuchu zapanował obłęd. Kiedy odsunięto
mnie od tej sprawy, po prostu zabrałem się do innych zadań.
– I nigdy nie próbował pan się dowiedzieć, co się stało? Nie kusiło pana,
żeby przeprowadzić prywatne śledztwo?
– A po co miałbym to robić?
– Niektórzy milicjanci do końca życia mają obsesję na punkcie
nierozwiązanych śledztw.
– Ja do nich nie należę. Odszedłem z roboty ponad dziesięć lat temu i to
najlepsze, co mogłem zrobić. Nie noszę tego wszystkiego ze sobą. Nie śnią
mi się koszmarne morderstwa. Nie budzę się w środku nocy zlany potem.
Śpię jak dziecko. I do niczego nie wracam. Nie myślałem o tym podwójnym
zabójstwie od lat. A gdyby nie pana wizyta, nie wspomniałbym o nim aż do
śmierci.
Mężczyzna wyłowił kolejną rybę. Tym razem wyciągnął nóż, po czym
szybkim, lecz precyzyjnym ruchem rozciął jej brzuch i wypatroszył,
wyrzucając trzewia do wody. Ptaki, które krążyły nad łodzią, momentalnie
zapikowały w kierunku flaków i już po chwili wyrywały je sobie z głośnym
skrzekiem. Agopian powtórzył tę procedurę z pozostałymi dwoma rybami,
które złowił.
– Mam wrażenie, że nie ma pan dziś szczęścia – powiedział, spoglądając
na puste wiadro stojące obok Melnyka. Jego towarzysz nie złapał jeszcze nic
poza kępką wodorostów.
– Poddaję się walkowerem – stwierdził Melnyk, wciągając żyłkę, po
czym odłożył wędkę.
Agopian usiadł za kierownicą motorówki.
– Możemy spróbować w jakimś innym miejscu.
– Nie, dziękuję. Muszę już wracać. Co pana zdaniem mogło się stać
z dokumentacją śledztwa KGB?
– Pojęcia nie mam. Zapewne trafiła do archiwum gdzieś w Moskwie.
Starszy mężczyzna uruchomił silniki, po czym ruszyli w kierunku stałego
lądu.
Gdy dotarli na pomost, Melnyk spytał jeszcze:
– Myśli pan, że Łarisę Leonską zabił jej kochanek albo mąż?
Emerytowany milicjant popatrzył mu prosto w oczy.
– Połowa zabójstw, którymi zajmowałem się w swojej karierze, dotyczyła
alkoholu i przewlekłej przemocy domowej. W przypadku drugiej połowy
motywacją były bardzo proste popędy, na przykład chciwość. Łarisa była
piękną kobietą, a plotki przypisywały jej przygody z wieloma kochankami.
Moim zdaniem mąż się dowiedział, że go zdradzała. Poczekał, aż kochanek
sobie pójdzie, i wtedy wszedł do daczy. A potem ją zamordował. Myślał, że
w okolicy nikogo nie ma, ale Olga Sokołowa usłyszała krzyki. Musiał ją
zabić, żeby wyeliminować świadka.
Zawód miłosny… Tak, to miało jakiś sens. Tłumaczyłoby chociażby liczbę
ciosów zadanych Łarisie. Do czegoś takiego trzeba naprawdę ogromnego
gniewu albo nienawiści.
– Jeszcze jedno pytanie: czy na miejscu zbrodni znajdował się jakiś
ptak?
– Ptak? Po wybuchu w elektrowni nie było już żadnych ptaków.
– Chodziło mi raczej o wypchany okaz. A konkretnie o jaskółkę.
Agopian się zamyślił, spoglądając na stado kormoranów, które suszyły
pióra na słońcu.
– Dziwne, jak niektóre szczegóły potrafią się przypomnieć po latach…
Nie potrafiłbym już panu powiedzieć, jakiego koloru włosy miała Łarisa albo
czy butelka w salonie była po czerwonym winie czy może po radzieckim
szampanie. A jednak teraz przypominam sobie, że rzeczywiście był tam ten
cholerny wypchany ptak. – Mężczyzna chwycił wiadro i wrzucił
wypatroszone ryby do chłodziarki. – Jak mówiłem, po wybuchu
w elektrowni zniknęły wszystkie ptaki. Spadały z nieba albo rozbijały się
o ściany, zupełnie jakby chciały popełnić samobójstwo. Wszystko przez to
radioaktywne gówno, które unosiło się w powietrzu. Kiedy jechaliśmy do
daczy Leonskich, na nasz samochód spadła cała chmara ptactwa. Do dziś
pamiętam ten odgłos. Tam-tam-tam-tam. Jakby ktoś ostrzelał karoserię
gumowymi kulami. Jeden z ptaków roztrzaskał się na przedniej szybie,
zostawiając po sobie wielką plamę krwi. Kiedy włączyłem wycieraczki,
plama tylko się rozsmarowała… – Głos Agopiana się łamał. Mężczyzna wcale
nie podchodził do tego tak beznamiętnie, jak twierdził. – W pokoju Łarisy
stała komoda, a na niej ptak. To jedna z niewielu rzeczy, które pamiętam
naprawdę dokładnie. Wszedłem do tego pokoju, zobaczyłem trupa, całego
we krwi, a zaraz potem dostrzegłem tego ptaka. Zdawał mi się przyglądać.
Wyglądał prawie… prawie jak żywy. Aż chciało się chodzić na palcach, żeby
go nie spłoszyć.
– Czy to była jaskółka? – zapytał Melnyk.
Agopian pokiwał głową.
– Tak. Niebieska dymówka. Z piórami całymi we krwi.
9

Melnyk zostawił byłego milicjanta i ruszył w drogę do Kijowa z głową pełną


nowych hipotez. Kiedy dotarł do swojego mieszkania, usłyszał ożywione
głosy dochodzące z salonu. Jeszcze zanim zdjął parkę i zawiesił ją na stojaku
na płaszcze, w przedpokoju pojawiła się jego żona, zupełnie jakby się
teleportowała.
– Twoja przyszła synowa tu jest – oznajmiła. – Czekamy na ciebie od
godziny!
Na śmierć zapomniał o tym, że na kolacji miał być Mykoła. I to po raz
pierwszy ze swoją nową dziewczyną. Jak ona właściwie się nazywa…?
– Nadia? – spróbował.
– Oksana.
– Ostatnia nazywała się Nadia.
– Być może. Ale z tą ma się żenić.
Melnyk był zaskoczony, kiedy jego syn oznajmił, że zamierza wziąć ślub.
Jego żona natomiast nie posiadała się z radości. W końcu jakaś dobra
wiadomość! Od kiedy Mykoła rzucił studia, żeby zaciągnąć się na front, nie
miała zbyt wielu okazji do radości.
– Gdzie ty się podziewałeś? – szepnęła teraz. – Miałeś być na siódmą.
Kobieta zdawała się rozdarta między dwoma przeciwstawnymi
impulsami: bardzo chciała obsztorcować męża, ale jednocześnie starała się
robić jak najmniej hałasu, żeby nie usłyszała ich przyszła synowa.
– Musiałem zajechać po drodze do Stracholesia w sprawie śledztwa,
które prowadzę.
Melnyk nachylił się, żeby pocałować żonę. Ona jednak cofnęła się lekko.
– Najpierw kąpiel, Josif.
Westchnął. Chodziło o rytuał powrotny. Tetiana panicznie bała się
promieniowania. Odmawiała jakiegokolwiek kontaktu z mężem, dopóki nie
spędził kilkunastu minut pod prysznicem.
Teraz spuściła wzrok na jego trapery.
– Czemu nie zostawiłeś buciorów przed wejściem?
Buty zawsze musiał zostawiać na klatce. Tetiana się bała, że mógłby
wnieść na podeszwach radioaktywne cząsteczki.
– Wystawię je.
– Możesz przy okazji wystawić na zewnątrz wycieraczkę. Trzeba ją
wyrzucić, i tak jest już całkiem zużyta. I nie wieszaj swojej kurtki razem
z innymi.
Melnyk przytaknął bez komentarza. Regularnie kłócili się o domową
dekontaminację, którą narzucała mu żona, a dziś nie był w humorze
sprzeciwiać się jej po raz kolejny. Przez sporą część roku mieszkał
w Czarnobylu sam, w mieszkaniu służbowym udostępnionym mu przez
państwo, dlatego nie chciał psuć tych rzadkich chwil, które spędzali razem.
Tetiana wyciągnęła z szafy wielki plastikowy worek z rodzaju tych
używanych na budowach i podała go mężowi.
– Dołącz do nas w salonie, kiedy już skończysz – powiedziała. –
Zaniosłam ci do łazienki czyste rzeczy.
– Kochanie, czy chociaż raz nie moglibyśmy…
– Wykluczone. Jeden wyjątek i wszyscy możemy zostać skażeni.
Koniec dyskusji. Tetiana obróciła się na pięcie i wróciła do salonu.
Melnyk przez chwilę stał niezdecydowany na wycieraczce. Potem
pospiesznie i ze wstydem rozebrał się w przedpokoju, włożył wszystkie
ubrania do worka i bezgłośnie ruszył do łazienki.
Tetiana zawsze panicznie bała się wszystkiego, co dotyczyło
promieniowania. Kiedy jej mąż zaczął pracować w zonie, o mało co się przez
to nie rozwiedli. Nie chciała go więcej dotykać. Ani wpuszczać do domu.
Ustanowienie rytuału powrotnego było jedynym sposobem, żeby uniknąć
rozstania. Melnyk miał wtedy nadzieję, że to chwilowe rozwiązanie.
Tymczasem siedem lat później rytuał niezmiennie trwał, niewiele
złagodzony. Ostatecznie się do niego przystosował, ale nie podobała mu się
myśl, że ktoś – w tym przypadku jego przyszła synowa – będzie wiedział, że
Melnyk musi się rozbierać do naga, żeby wejść do własnego mieszkania.
Po prysznicu się przebrał i poszedł do salonu, gdzie jego żona
pokazywała Oksanie rodzinny album ze zdjęciami. Dziewczyna wpatrywała
się w niego z uśmiechem na ustach, czerpiąc wyraźną przyjemność
z oglądania starych analogowych odbitek przedstawiających jej
narzeczonego w śpioszkach. Melnykowi od razu wydała się sympatyczna.
Była o wiele bardziej powściągliwa niż krzykliwe dziewczyny, z którymi
zazwyczaj spotkał się Mykoła. Zero piercingu, tatuaży czy farbowanych
włosów. Ani wysoka, ani niska, o obfitych kształtach, na nosie miała okulary
w rogowych oprawkach, które nadawały jej poważny wygląd.
– Miło mi pana poznać, panie Melnyk. – Wyciągnęła rękę na powitanie.
– Mów mi Josif – odparł mężczyzna, odwzajemniając uścisk dłoni. –
Mykoły jeszcze nie ma?
– Jego pociąg ma opóźnienie. Jakaś awaria.
– Mężczyźni w tej rodzinie nie grzeszą punktualnością – skomentowała
Tetiana, mrugając wymownie do przyszłej synowej.
Między kobietami najwyraźniej były dobre fluidy.
Melnyk usiadł na kanapie i zabrał się do letnich już pasztecików.
– Rozmawiałyśmy właśnie o pracy Oksany na uniwersytecie –
powiedziała Tetiana.
Oksana była historyczką. Poznali się z Mykołą podczas rewolucji na
Majdanie w dwa tysiące czternastym roku. Po tym, jak prezydent Wiktor
Janukowycz uciekł z kraju, znaleziono tysiące papierowych dokumentów
zniszczonych maszynowo przez poprzednią władzę. Dziesiątki Ukraińców
zgłosiło się wtedy na ochotnika, żeby spróbować odtworzyć te „archiwa
korupcyjne”. Oksana, jako historyczka, miała za zadanie koordynować pracę
wolontariuszy, a Mykoła należał do grupy, która jej podlegała. Ponoć
zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia.
– Oksana bada modę z czasów komunizmu – mówiła dalej Tetiana. –
Pokazałam jej sukienki, które nosiłam w młodości. Zrobiła im zdjęcia i chce
je wykorzystać w swoim doktoracie!
Przez dłuższą chwilę rozmawiali o studiach dziewczyny. Oksana
wyjaśniła im, że jej praca doktorska zaczyna się od tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątego dziewiątego roku, kiedy w Moskwie odbył się pokaz Diora,
ponieważ wcześniej w ZSRR zabraniano pokazów haute couture
i prześladowano wszystkich, którzy nosili „modne” stroje. Następnie Tetiana
i Oksana zaczęły rozmawiać o modzie z lat siedemdziesiątych i Melnyk
trochę odpłynął, ograniczając się do kiwnięcia głową od czasu do czasu.
Oksana musiała to wyczuć, bo zaczęła zadawać mu pytania na temat jego
pracy. Szczególnie interesowało ją, czy powinna mówić, że jej przyszły teść
jest milicjantem czy raczej policjantem. Dobre pytanie – rząd zdecydował
niedawno, że zastąpi termin „milicja” bardziej nowoczesną „policją”. Nie
chodziło tylko o kosmetyczną zmianę – milicjanci tacy jak Melnyk musieli
poddać się procedurze weryfikacji do służby państwowej, która miała
sprawdzić ich kompetencje i uczciwość. Melnyk właśnie miał przybliżyć
temat Oksanie, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi.
Mykoła dojechał. Matka przywitała go wylewnie, jakby nie widzieli się
dziesięć lat. Najpierw go wyściskała, a potem spojrzała przygnębiona na
wiszący na nim mundur. Chłopak schudł, w ocenie Melnyka co najmniej
pięć albo sześć kilogramów.
– Jak długo zostaniesz?
– Tylko na weekend, mamo. Moja jednostka wraca do Donbasu na
koniec tygodnia.
– Tylko dwa dni? – zaczęła lamentować Tetiana, zdając sobie sprawę, że
nie zdąży wystarczająco podtuczyć syna, żeby odzyskał pyzate policzki
nastolatka.
Gdy wreszcie odkleiła się od Mykoły, stanął przed nim Melnyk – jak
zawsze gruba warstwa zmieszania trzymała ich od siebie na dystans.
– Cześć, tato.
– Cześć, synu.
Żadnego przytulenia. Żadnych uścisków dłoni. Było już późno, więc
zasiedli od razu do stołu. Tetiana zadbała o uroczystą kolację. Najpierw
boeuf Stroganow, na deser tort kijowski – kleisty przekładaniec, na który
składały się krem ze śmietany wymieszanej z masłem, beza i nerkowce. Jego
skomplikowana konstrukcja wymagała odpowiedniego przygotowania,
a prace trzeba było rozpocząć co najmniej trzy dni wcześniej. Prawdziwie
radzieckie danie. Szykowanie samej bezy zajmowało trzydzieści sześć
godzin. Dlatego Melnyk nawet nie próbował wspomnieć żonie, że w jednej
z warstw masy jest za dużo koniaku, a do innej dodała za mało kakao.
Podczas kolacji dużo rozmawiali o ślubie, jakby wojny w ogóle nie było,
jakby chcieli ją w ten sposób przegonić. Mykoła, ku wielkiej rozpaczy matki,
ogłosił, że cała uroczystość odbędzie się w skromnym gronie. Próbowano
również ustalić datę, która pasowałaby obydwu rodzinom. Mykoła nalegał,
żeby jak najszybciej wyznaczyć dzień ślubu. O sukni, weselu i orkiestrze
można porozmawiać potem.
Po kolacji panie poszły do kuchni, a panowie na balkon zapalić. Wówczas
Melnyk zadał synowi pytanie, które już od dłuższego czasu nie dawało mu
spokoju:
– Dlaczego postanowiłeś ożenić się tak wcześnie?
Mykoła wzruszył ramionami.
– Ty z mamą też wzięliście ślub w tym wieku.
– Wiesz, co mam na myśli. Znasz Oksanę dopiero kilka miesięcy. Ja
i mama byliśmy parą przez dwa lata.
– Czuję, że to właśnie ona. Jestem gotowy.
Melnyk długo przyglądał się synowi. Przez ledwie kilka tygodni na
froncie chłopak urósł. Nie, nie urósł – on dojrzał. Nadal wyglądał trochę
dziecięco, był nieco niezdarny, ale coś w jego spojrzeniu mówiło, że
definitywnie zakończył okres dojrzewania i wszedł w dorosłość.
Nagle Mykoła zapytał:
– Czy strzelałeś już kiedyś do człowieka, tato?
Melnyk, zaskoczony, odpowiedział pytaniem:
– Strzelałeś do wroga?
Młodzieniec nerwowo przygryzł policzek, po czym odparł:
– Tak. Ale nie wiem, czy… – Zaciągnął się papierosem i zawiesił zdanie
na sinawych obłokach dymu.
– Nie wiesz, czy go zabiłeś? – podpowiedział mu Melnyk.
Mykoła pomasował dłonią lewą skroń, żeby uciec na chwilę od
spojrzenia, które skierował na niego ojciec.
– Trzymaliśmy wartę na naszym punkcie kontrolnym, jak zwykle.
Zapadała noc. A potem nagle z budynku na drugim końcu ulicy zaczęli do
nas strzelać. Walili seriami, dosłownie deszcz pocisków. Odczekaliśmy,
ukryci za betonowymi zaporami, aż się uspokoi, a potem odpowiedzieliśmy
ogniem. Ostrzelaliśmy z karabinów okna, aż zrobiło się całkiem cicho. To był
budynek dawnej administracji, zamknięty od dłuższego czasu. Nikt nie
powinien tam już mieszkać. – Wpatrywał się w blok naprzeciwko, jak gdyby
to z niego padły strzały. – Odczekaliśmy kwadrans, a potem postanowiliśmy
wysłać tam patrol. Zgłosiłem się na ochotnika. Szliśmy powoli, bo baliśmy
się, że to może być zasadzka. Że gdzieś czai się snajper. Tak czasem bywa:
separatyści udają, że się wycofali, a potem zasypują nas gradem kul, kiedy
tylko się zbliżymy. Tym razem jednak było inaczej.
Melnyk wydmuchał w powietrze solidną chmurę dymu. Zapach tytoniu
wydał mu się ostry jak zapach prochu.
– Trafiliśmy na dwóch mężczyzn i kobietę – kontynuował Mykoła. –
Wszyscy byli martwi. Ukryli się w jednej z sal, takiej z freskami. No wiesz,
tymi komunistycznymi, na których maszeruje mnóstwo ludzi. Wszędzie była
krew. Na flagach, na mundurach, na fartuchach. Jakby ci ludzie z fresku
zeszli ze ściany i ich zmasakrowali. Ale twarze nadal mieli uśmiechnięte. Aż
dreszcz człowieka przechodził.
Melnykowi przypomniały się wszystkie radzieckie malowidła tego typu,
które widział w życiu. Gromady kosmonautów, dzieci, starcy – maszerują ku
postępowi, szczęśliwi, że aż strach. Kontrast ze sceną pełną
podziurawionych kulami trupów musiał być dojmujący.
– Ci chłopacy leżący na ziemi mogli być w moim wieku. Byli Ukraińcami,
jak my. Jeden z nich miał bilet na pociąg do Kijowa… – Mykoła zawiesił
głos. Czubkiem stopy zepchnął z podłogi balkonu niedopałek, który musiał
umknąć maniakalnej czujności jego matki. – Pomyślałem sobie, że on też
ma rodzinę w Kijowie – podjął. – Że może minęliśmy się kiedyś na ulicy.
Może chodziłem z tym gościem do jednej szkoły albo mieszkałem w tej
samej dzielnicy, tyle że nigdy się nie spotkaliśmy. Może piliśmy piwo w tej
samej knajpie. Kochaliśmy się w tej samej dziewczynie. – Uśmiechnął się
gorzko. – Najgorsze jest to, że nawet nie wiem, czy go zabiłem. Strzelałem
w jego stronę. Oni strzelali do nas. Nie wiem, czy powinienem czuć się
winny. Czy on czułby się winny na moim miejscu?
Chłopak wyjął z kieszeni plastikowy woreczek z drobiazgami: zegarkiem,
portfelem, medalikiem, obrączką…
– Miał przy sobie kilka osobistych rzeczy. Zabrałem wszystkie. Sam nie
wiem dlaczego. Reszta podzieliła się pieniędzmi, bronią i wyposażeniem,
które miało jakąś wartość. Ja poprosiłem tylko o to. Pomyślałem, że…
oddam je jego rodzinie. Nie chcę z nimi rozmawiać, po prostu wrzucę to do
skrzynki z karteczką, na której napiszę, jak zginął ich syn. Nie umiem tego
wytłumaczyć. Może chciałbym, żeby ktoś zrobił coś takiego dla mnie,
gdybym… – Mykoła zamilkł. Obydwaj wiedzieli, że nikt z ministerstwa nie
zadzwoni do rodziny, kiedy sprawy przybiorą zły obrót. Że w przypadku tego
przykrego zadania trzeba liczyć na towarzyszy broni. Syn Melnyka nie służył
w regularnym wojsku. Oficjalnie jego batalion nie istniał. To tylko chłopcy,
którzy chwycili za broń, żeby bronić swojego kraju, nie zawodowi wojskowi.
– Jeżeli przyjdzie mi kiedyś odejść w ten sposób, chciałbym, żeby ktoś zrobił
dla mnie to samo – dokończył, kiwając głową.
Melnyk nigdy dotąd nie widział syna tak poważnego.
– Mógłbyś się z tego wszystkiego wycofać. Dlaczego tego nie zrobisz? –
zapytał.
Chłopak popatrzył na niego przeszywającym wzrokiem. Kąciki jego ust
ułożyły się w nieznaczny uśmiech, jak gdyby od początku rozmowy
przewidywał, że takie pytanie padnie – od wejścia do mieszkania, od dnia,
w którym zdecydował się ruszyć na front w Donbasie.
– A ty? Dlaczego nie odejdziesz z policji?
– Przecież wiesz, że potrzebujemy z matką mojej pensji, żeby jakoś sobie
radzić.
– Mógłbyś poszukać innej pracy.
– Mamy kryzys. Kto zatrudni byłego glinę w moim wieku?
– I to jedyny powód? Nie wierzysz w to, co robisz?
– Wierzę, ale…
Melnyk nie wiedział, jak odpowiedzieć, którym pionkiem ruszyć do
przodu. Stwierdzenie, że lubi swoją pracę, że uznaje ją za ważną,
oznaczałoby przyznanie, że zaangażowanie syna w obronę kraju również
takie jest. Zaprzeczenie byłoby kłamstwem – i Mykoła doskonale to
wiedział.
– Kiedy byłem mały – odezwał się chłopak – i ktoś mi dokuczał,
mówiłem, że jesteś milicjantem. Wtedy wszyscy się cykali. Myślałem, że to
dlatego, że ścigasz przestępców i masz broń. Kiedy dorosłem, zrozumiałem,
że wszyscy boją się milicjantów, bo oni mogą cię aresztować albo wlepić
mandat, albo nawet pobić, a ty nie możesz nic zrobić. Potem już ukrywałem,
czym się zajmujesz.
– Nigdy nie byłem takim milicjantem.
– Wiem. Uważasz, że system można zmienić jedynie od wewnątrz. Że
trzeba działać, a nie tylko protestować. Ja też chcę działać. Dużo o tym
myślałem. Nie wystarcza mi narzekanie, że na Ukrainie dzieje się źle. Chcę
zmienić ten kraj. Byłem na Majdanie. Wziąłem udział w rewolucji i w
wyborach. A teraz, kiedy mój kraj został zaatakowany, także muszę działać.
Nie mogę po prostu liczyć, że ktoś inny mnie wyręczy. Jakieś inne chłopaki
albo dziewczyny. Muszę wziąć na siebie część tego ryzyka. – Wyglądało na
to, że Mykoła ma wszystko dogłębnie przemyślane.
– A jeśli cię poproszę o powrót do normalnego życia, odmówisz? –
zapytał Melnyk.
– Tak.
– Oksana próbowała? Prosiła cię o to?
– Ona wierzy w moją walkę. Ale jasne, próbowała mnie przekonać,
żebym został.
– A matka?
Mykoła zrobił zakłopotaną minę.
– Mamy do tego nie mieszaj.
– Jeżeli zginiesz na froncie, to ją zabije. Dosłownie. Zawsze byłeś jej
małym Mykołką. Jesteś najmłodszym dzieckiem. Synkiem, wraz z którym
zakończyła swoją karierę matki. Twój brat i siostra nie mają jeszcze dzieci…
– My z Oksaną chcemy mieć dziecko. – Mykoła rzucił to zdanie niczym
samolot zrzuca bombę.
– Kiedy?
– Wkrótce. Staramy się.
Melnyk powinien się ucieszyć, a jednak patrzył na syna zasmuconym
wzrokiem. Szybki ślub, dziecko… miał wrażenie, że Mykoła robi wszystko
w biegu, bo boi się, że umrze, zanim posmakuje normalnego życia.
Kobiety wróciły do salonu, a mężczyźni opuścili balkon. Nadeszła pora
pożegnań. Tetiana czule wyściskała Oksanę i swojego syna. Melnyk postąpił
tak samo ze swoją przyszłą synową; Mykołę pożegnał z męskim dystansem,
który nie pozwalał wziąć go w ramiona pomimo obaw, że to może być ich
ostatnie pożegnanie.
Po wyjściu młodych w mieszkaniu zapanowała ponura cisza. Tetiana
zabrała się do zmywania, a Melnyk usiadł w swoim starym fotelu. Myślał
o rozmowie z synem. A potem przypomniał mu się Wadim Mutko.
Mutko był drobnym przestępcą niskiego szczebla, którego Melnyk kilka
razy zamykał za drobne kradzieże. Pewnego dnia podczas aresztowania
Mutko chwycił za nóż i próbował go dźgnąć. Melnykowi do dziś została
blizna na wysokości żeber, tam gdzie nóż przejechał po kości. Zdążył
wyciągnąć broń i strzelić do napastnika. Jedna kula w płuco, chociaż celował
w rękę. Mutko zmarł w szpitalu kilka godzin później. Chociaż był to zwykły
śmieć, który bił swoją żonę, zgwałcił trzy czy cztery nastolatki i oddał własne
dzieci do domu dziecka, Melnyk w niektóre noce wciąż o nim śnił i nie mógł
uwolnić się od poczucia winy, że go sprzątnął. Właśnie to powinien był
powiedzieć Mykole – że zjawy martwych ludzi spod fresku będą do niego
regularnie powracać, nieważne, czy odda ich rzeczy zrozpaczonym rodzicom
czy nie.
– Będą mieli dziecko – rzuciła Tetiana z kuchni.
– Naprawdę? – odpowiedział Melnyk, udając zaskoczonego.
– Oksana powiedziała, że odstawiła pigułki. Czuje, że to już niedługo.
– A jej doktorat? To może być trochę skomplikowane: dziecko, Mykoła
na froncie…
– Pomożemy jej. – Tetiana wydawała się uradowana.
– Mówisz, jakbyś paliła się do roli babci.
– Oczywiście! To będzie mój pierwszy wnuk.
– Już teraz wiesz, że urodzi się chłopak?
– Miałam sen.
– Ach tak, w takim razie… Chociaż nie spodziewałem się, że to się liczy
jako dowód naukowy.
– Nie drwij, Josif. Kiedyś przyśniło mi się, że będziemy mieli dwóch
synów i córkę. I tak właśnie się stało.
– Daj mi znać, jak przyśnią ci się numery w totka.
– Ty złośliwy dziadu!
Później, już w łóżku, Melnyk długo myślał o rozmowie z Arsenijem
Agopianem, milicjantem, który prowadził śledztwo w sprawie podwójnego
zabójstwa z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku. Jeżeli, jak
twierdzi, całą sprawę przejęła KGB, musiały pozostać po tym jakieś
dokumenty. Tylko dokąd mogły trafić? Ukraiński wydział KGB został
rozwiązany krótko po upadku ZSRR i uzyskaniu przez kraj niepodległości.
Melnyk nie miał pojęcia, co się stało z archiwalnymi dokumentami
radzieckich służb specjalnych.
I nagle dotarło do niego oczywiste rozwiązanie. Oksana! Była
historyczką. Musi ją o to zapytać. Obrócił się i spojrzał na budzik.
Dwudziesta trzecia trzydzieści. Trochę za późno na telefon. Na pewno
starają się teraz z Mykołą „nadrobić stracony czas”. Wzrok Melnyka
zatrzymał się na komodzie znajdującej się naprzeciwko łóżka. Stał na niej
stojak na biżuterię w kształcie drzewka. Na jego drewnianych gałązkach
wisiały naszyjniki i pierścionki. Tetiana myła akurat zęby w łazience. Kiedy
wyszła, zapytał ją:
– Co zrobiłaś z pierścionkiem babki?
Położyła się obok niego, zachowując jednak pewien odstęp.
– Zaniosłam do jubilera. Diament się poluzował.
Chodziło o cienki złoty pierścionek z malutkim klejnotem wielkości
cekina.
– Nigdy nie potrafiłaś dobrze kłamać – stwierdził Melnyk.
Żona oparła się na łokciu i uniosła nieco, żeby spojrzeć mu prosto
w twarz. Utrzymał jej wzrok bez mrugnięcia okiem.
– Sprzedałam go – powiedziała wreszcie.
– Sprzedałaś? Dlaczego?
– Dlatego, że nasz syn walczy na wojnie w T-shircie, Josif. A ja nie
przeżyję, jeśli się dowiem, że zginął od postrzału w klatkę piersiową.
Tetiana się odwróciła. Melnyk spoglądał na jej plecy; znał na pamięć
każde zagłębienie i każdy pieprzyk na jej ciele.
– Wystarczyło?
– A wiesz, ile kosztuje prawdziwa kamizelka bojowa? – odburknęła.
Nie miał bladego pojęcia. Zresztą Tetiana i tak nie spodziewała się
odpowiedzi.
– O wiele więcej niż stary pierścionek – wymamrotała.
– Moglibyśmy pożyczyć jakieś pieniądze.
– Od kogo? W banku jesteśmy już na minusie.
– Od twojej matki, od dzieciaków…
– Przecież wiesz, że oni też ledwo wiążą koniec z końcem. – Kobieta
westchnęła głęboko. – Gdyby tylko nie przenieśli cię do Czarnobyla… Dzisiaj
mógłbyś już być kierownikiem jakiegoś wydziału, zamiast wegetować
w zonie.
– Kochanie, już o tym rozmawialiśmy. Myślisz, że bawi mnie, że muszę
się rozbierać do naga, żeby móc wejść do własnego domu? Że lubię patrzeć
na strach w twoich oczach, kiedy wracam w piątek wieczorem? Albo kiedy
odmawiasz dotknięcia mnie, dopóki nie wyszoruję sobie skóry niemal do
krwi?
Czuł się zmęczony. Ile razy już o tym dyskutowali?
– To wszystko twoja wina. Gdybyś tylko potrafił choć raz wziąć te swoje
zasady w nawias, nie bylibyśmy w takiej sytuacji!
Siedem lat wcześniej Melnyk zeznawał przeciwko swojemu
przełożonemu w sprawie o korupcję. Jego dowódca ściągał haracz z części
stołecznych kasyn w zamian za „ochronę”. Nikt poza Melnykiem nie odważył
się na złożenie zeznań, więc sprawie ukręcono łeb, a ukarany został on –
zesłaniem do Czarnobyla.
– Gdybyś zachował przydział w Kijowie, bylibyśmy razem cały tydzień,
a twój syn nie zaciągnąłby się na front, żeby bronić tych wszystkich wartości,
które tak uparcie głosisz!
– Czyli to przeze mnie się zaciągnął?
Tetiana odwróciła się gwałtownie. Jej oczy były zaczerwienione od
płaczu.
– Gdybyś tu był podczas Majdanu… gdybyś go poprosił, żeby nie
zapisywał się do tej cholernej jednostki… gdybyś nie był tak daleko, kiedy cię
potrzebowaliśmy…
– Jesteś niesprawiedliwa. Nie miałem na to żadnego wpływu.
Tetiana przerwała swoją litanię wyrzutów.
– Wiem. Jestem niesprawiedliwa. Ale już sam fakt, że pracujesz w zonie,
jest dla mnie trudny. A teraz jeszcze Mykoła jedzie na front. Boję się, że was
stracę…
Melnyk się przesunął i przytulił żonę. Rozumiał, co czuje. Nie było
procedury, która mogłaby ochronić kogokolwiek przed śmiercią bliskich.
Traperów Mykoły nie mogła wystawić za drzwi, jego rzeczy wrzucić do
worka, a jego samego wysłać pod prysznic, żeby wygonić z siebie strach, że
któregoś dnia dostanie telefon z informacją o śmierci syna.
– Nic mu nie będzie – zapewnił ją.
– Skąd możesz to wiedzieć?
– Ty wiesz, że będą mieli syna, ja też wiem swoje.
Tetiana nie odpowiedziała. Melnyk trzymał ją przy sobie przez dłuższą
chwilę, dopóki jej oddech nie stał się bardziej miarowy. Wreszcie jego żona
usnęła. On sam długo nie mógł zasnąć, wpatrzony w budzik odliczał kolejne
minuty. Rozmyślał o słowach Tetiany dotyczących jego zasad oraz
o pieniądzach, które znalazł w portfelu Leonida Sokołowa. Wystarczyłoby
tego na kamizelkę kuloodporną dla jego syna – gdyby raz zrobił wyjątek od
reguł swojego kodeksu moralnego.
Było już dobrze po północy, kiedy zapadł w niespokojny sen.
W tym samym czasie gdzieś w Rosji policjant, którego nie znał, pakował
się i ruszał na Ukrainę po pewną śmierć.
10

Sobota rano, lot z Moskwy do Rostowa.


Aleksander Rybałko spojrzał zamyślony przez okienko na bezkresny
step, podziurawiony tu i ówdzie bagnistymi terenami pełnymi krzaków
dzikiej róży. Świeża trawa, wysoka i gęsta, wzrastała na nasłonecznionych
brzegach wąwozów… Mdły zapach czarnoziemu… Wiatr niosący woń
fiołków i tulipanów… Przypomniały mu się urywki z Cichego Donu Michaiła
Szołochowa. Jako nastolatek zaczytywał się w powieści rosyjskiego noblisty.
Trudno sobie wyobrazić, że jego młodość wydarzyła się w innej epoce,
w innym wieku, w innym kraju, kiedy we wspomnieniach wszystko zdawało
się tak bliskie. Widział te same pejzaże i prawie identycznych ludzi, ale
ZSRR z jego dzieciństwa rozpadł się na tysiąc kawałków. Stał się Rosją,
Ukrainą, Białorusią i mnóstwem innych krajów.
Step ustąpił miejsca podłużnemu pasowi przygranicznemu, równie
posępnemu i bezdusznemu co układ scalony w komputerze. Na horyzoncie
zaczął się rysować Rostów nad Donem.
Samolot zadrżał przy lądowaniu. Pasażerowie wysiedli.
Na lotnisku nie tracił czasu przy taśmie z walizkami. Nic ze sobą nie
zabrał. Zamierzał kupić ubrania na miejscu i pozbyć się ich przed powrotem
do Rosji. Jeżeli w ogóle wróci. Nie miał ochoty nosić potem rzeczy
potencjalnie skażonych promieniowaniem.
Wyszedł z hali lotniska. Nie musiał długo czekać na swój kontakt –
najęty przez Wiktora Sokołowa człowiek, który miał go zawieźć do Doniecka,
stawił się na czas. Mężczyzna miał pod pięćdziesiątkę, opaloną twarz
i przedramiona naznaczone kilkoma tatuażami. Powiedział, że nazywa się
Josif, ale wszyscy mówią na niego Osip.
Przyjechał wysłużoną ładą nivą w beżowym kolorze, upstrzoną tu
i ówdzie plamkami rdzy. Siedzenia i bagażnik terenówki były zawalone
kartonowymi pudłami, a na dachu znajdował się stos kanistrów przykryty
brezentem w kolorze khaki. Zawieszenie niepokojąco jęknęło, kiedy Rybałko
usiadł na przednim siedzeniu.
Podczas drogi na punkt graniczny Osip, który nie przejmował się
ograniczeniami prędkości, opowiedział Rybałce, jak to kilka razy w tygodniu
przekracza granicę i jedzie sprzedawać na Ukrainie tanie produkty z Rosji,
na przykład benzynę – co tłumaczyłoby zapach paliwa, którym zalatywało co
jakiś czas spod brezentu pokrywającego dach łady. Kryło się tam dwieście
litrów bezołowiowej w kanistrach, co bynajmniej nie przeszkadzało staremu
przemytnikowi palić jednego papierosa za drugim. Z powrotem Osip woził
przede wszystkim ukraińską wódkę, która była dwa razy tańsza niż rosyjska.
Ale zaklinał się na wszystkich prawosławnych świętych, że nigdy w życiu nie
przemycał broni. Paliwo, papierosy, alkohol, ale nie broń. Nie chciał mieć na
sumieniu kogoś z rodziny – a tutaj wszyscy, łącznie z nim, mieli rodzinę i w
Rosji, i na Ukrainie.
Około południa dojechali na przejście graniczne. Wyglądało jak otwarty
hangar o dachu w kolorze pastelowego błękitu, pod którym ciągnęło się
kilka linii pojazdów. Kolejka od strony Rosji była raczej krótka, natomiast
od strony Ukrainy zdawała się ciągnąć aż do Kijowa. Granicę przekraczali tu
również piesi – z torbami na zakupy albo z przerobionymi wózkami
dziecięcymi – zmierzający do Rosji po wszystko, czego brakowało na
Ukrainie. Osip szepnął Rybałce, że w szczycie kryzysu każdego dnia
przekraczało tu granicę nawet cztery tysiące Ukraińców.
Rybałko zauważył na wysokim maszcie radiowym jakąś flagę, której nie
znał. Składała się z trzech poziomych pasów w kolorach czarnym,
niebieskim i czerwonym, na których umieszczono godło z dwugłowym orłem
i archaniołem.
– To flaga Republiki Donieckiej – wyjaśnił Osip. – Separatyści
opanowali przejście graniczne i od tego czasu bawią się tu w celników.
W oczekiwaniu na przyłączenie do Rosji, jak na Krymie!
Rybałko przypomniał sobie, jak uzbrojeni po zęby i świetnie
zorganizowani ludzie w zielonych mundurach pojawili się nagle na Krymie
krótko po rewolucji na Majdanie, wyganiając wątłe siły ukraińskie z ich
lichych koszar. Moskwa nazwała ich powstańcami, Kijów – rosyjskimi
siłami zbrojnymi. Po zapanowaniu nad całym półwyspem separatyści
zorganizowali referendum proponujące przyłączenie Krymu do Rosji. Opcja
„za” znacznie przeważyła, co chyba nikogo nie zaskoczyło. Niedługo później
zapłonęła cała wschodnia Ukraina. W Donbasie, a w szczególności
w Doniecku i Łuhanśku, część ludności nie uznawała nowej władzy, która
nastała w Kijowie po rewolucji. Siły prorosyjskie wkrótce przystąpiły do
ataków na budynki administracji rządowej i ogłosiły niepodległość całego
regionu. Od tego czasu trwała tam wojna.
– A ty jesteś za przyłączeniem Donbasu do Rosji? – zagaił Rybałko.
Stary przemytnik zastanowił się chwilę, jak gdyby nigdy wcześniej nie
zadawał sobie tego pytania.
– Ja to jestem za tym, żeby wojna się skończyła – powiedział wreszcie. –
I tyle.
– Ale koniec wojny oznaczałby koniec twoich biznesów.
– Znajdzie się coś innego do roboty. W tej okolicy zawsze będzie się
handlowało! – wykrzyknął wesoło Osip.
Rybałko nie bardzo wiedział, co o tym myśleć. Kiedy był dzieckiem,
jedyne podziały istniały w wyobraźni. Po lewej była Ukraina, a po prawej
Rosja, ale granica między nimi praktycznie się nie ujawniała. Po upadku
ZSRR te linie nabrały kształtów, jakby ziszczał się zły sen. Po obydwu
stronach granicy mieszkańcy położyli się spać jako obywatele radzieccy,
a obudzili jako Ukraińcy albo Rosjanie. A przecież mieli tę samą kulturę
i ten sam język. W tym regionie większość ludzi mówiła po rosyjsku albo
posługiwała się surżykiem – specyficzną mieszanką rosyjskiego
i ukraińskiego powstałą przez dekady wspólnego bytowania.
Po przejechaniu przez granicę przemierzali kilometry stepu usłane
kopalniami antracytu, miastami noclegowniami i zakładami
metalurgicznymi znaczącymi na czarno i szaro nieskończoną przestrzeń
Donbasu. Od czasu do czasu na horyzoncie zamajaczyła ciemna piramida –
hałda składająca się z odpadków powstałych po wydobyciu węgla. Poza nimi
Donbas charakteryzowała nużąca płaskość, która nie pozostawiała miejsca
na zaskoczenie i nie pobudzała wyobraźni. W strefach przemysłowych
mijało się milczące fabryki przypominające kościoły, pordzewiałe hangary
przysypane węglowym pyłem i wyludnione górnicze domostwa. Cały region
pustoszyło bezrobocie. W tym zresztą należałoby szukać podstawowych
powodów wojny. Za czasów komunizmu górnicy i robotnicy z Donbasu byli
bohaterami państwowej propagandy. Ojczyzna nagradzała ich medalami,
wygodnymi mieszkaniami i wysyłała do sanatoriów na słonecznym Krymie.
A dziś co im z tego pozostało? Nic poza nostalgią za dawnym światem.
Niektórzy, żeby związać koniec z końcem, fedrowali w nielegalnych
biedaszybach. Cenny węgiel można tu było znaleźć praktycznie wszędzie, tak
że grabarze często przywozili go z pracy, na pace karawanu, po wykopaniu
grobu. Ale to była tylko prowizorka. Donbas kisił się w radzieckim sosie od
trzydziestu lat. Kijów był daleko i sprawiał wrażenie niezdolnego do
rozwiązania problemów regionu. Moskwie wystarczyło tylko dmuchnąć
w żar i cała kraina węgla stanęła w ogniu.
Na razie niecały Donbas został zajęty przez separatystów. W niektórych
miastach na murach wykwitały prorosyjskie graffiti Wstawaj, Donbass!,
w innych powiewały niebiesko-żółte ukraińskie flagi.
– Tutaj wojna oznacza, że brat strzela do brata, a w najlepszym wypadku
do kuzyna – perorował Osip. – A nawet jak celujesz do Rosjanina, nie masz
pewności, czy nie zastrzelisz jakiegoś dalekiego krewnego. Kurewska wojna.
Jest takie coś, no… jak to się nazywało… moja córka jest psychologiem,
wiesz, opowiedziała mi kiedyś historię o jednym Greku w starożytnych
czasach, który sypiał ze swoją matką i zabił własnego ojca. Wiesz, o co mi
chodzi?
– O Edypa – podsunął Rybałko.
– No właśnie, to było to! Myślałem nad tym długo i wiesz, dla mnie cała
ta wojna ma w sobie coś z tej historii o Edypie. Wojska Kijowa chcą zabić
swojego rosyjskiego ojca, a prorosyjscy separatyści walczą, żeby wrócić do
radzieckiej ojczyzny matki, więc generalnie wszyscy w naszej wielkiej
rodzinie radośnie masakrują się nawzajem. – Mężczyzna wskazał czarną
piramidę, wznoszącą się nieopodal kopalnianego szybu zwieńczonego
czerwoną gwiazdą. – Moja żona mieszkała tu, zanim przeniosła się do
Rostowa. Mówiła, że za dzieciaka, jak strzelano fajerwerkami na pierwszego
maja, to chodziło się na hałdę oglądać pokaz z góry. Dzisiaj dzieciarnia
wchodzi tam, żeby oglądać rakiety Grad spadające na pobliskie miasto. Jaką
przyszłość mają przed sobą te szczeniaki?
Rybałko pokiwał głową z poważną miną. Dobrze wiedział, co to znaczy
należeć do straconego pokolenia. Miał dwadzieścia lat, kiedy zawalił się
ZSRR. Ten kataklizm z początku lat dziewięćdziesiątych mogą zrozumieć
tylko ci, którzy przeżyli go na własnej skórze. Stracone złudzenia,
bezrobocie, degradacja kraju z pozycji światowej superpotęgi do
drugorzędnego imperium, miasta opanowane przez bandytów
i kapitalistów, dzień w dzień strzelaniny, czterocyfrowa inflacja, utrata
punktów odniesienia, narkotyki… dorastanie w epoce postkomunizmu
oznaczało długą serię upokorzeń i poświęceń.
Jechali tak długo, że Rybałce wydało się to wiecznością. Osip co
kwadrans wyciągał telefon i zerkał na Twittera albo WKontaktie, rodzaj
rosyjskiego Facebooka. Publikowano tam na bieżąco ruchy wojsk i zmiany
flag na punktach kontrolnych przy strategicznych węzłach
komunikacyjnych. Czasami w oddali pohukiwały jakieś wybuchy. Osip
jednak starał się trzymać z daleka od frontu, na zapleczu wojny, tam gdzie
śmierć zdawała się jeszcze nie zaglądać.
Oczywiście nie byli całkiem bezpieczni. Mógł ich dosięgnąć jakiś
zbłąkany pocisk. Grupa bandytów mogła ich obrabować albo pobić na
śmierć. A jednak Rybałko był odprężony. Przeżywał ten przejazd przez
Donbas na całkowitym luzie, jakby sfatygowane siedzenie łady było kanapą,
a przednia szyba telewizorem. Miał dziwne poczucie, że nic go nie dosięgnie.
Że ma już umówione spotkanie ze śmiercią, która nie przyjdzie po niego
wcześniej.
Wreszcie na ciemnym horyzoncie pokazał się Donieck. Jego
przedmieścia miały w sobie niepokojący spokój miast, które graniczą
z polem bitwy. Peryferyjne miasteczka, bliższe strefie walk, były pełne
wysokich bloków przypominających zdarte kolana. Od wybuchów z ich
elewacji poodpadały kawałki blaszanych paneli, odsłaniając goły cement,
gdzieniegdzie ziejący czerwonawymi cegłami. U ich stóp dymiła czasem
jeszcze ciepła karoseria samochodu rozbebeszonego przez pocisk. Dookoła
walały się porozrzucane worki z piaskiem. Odłamki szkła połyskiwały na
chodnikach – a może to piasek zeszklony od żaru bomb? W centralnych
dzielnicach stygmaty wojny były nieco bardziej dyskretne. Szyby
w budynkach zaklejono na krzyż brązową taśmą, żeby osłabić powodowane
eksplozją pocisku wibracje, które potrafiły rozbić w drobny mak okna
wychodzące na opustoszałe ulice z asfaltem podziurawionym odłamkami.
Do Szpitala imienia Kalinina dojechali około siedemnastej. Osip
wysadził swojego pasażera przed przybudówką, którą zdobiła pseudogrecka
kolumnada – jakby chodziło o świątynię jakiegoś starożytnego boga. Ludzie
wchodzący do środka trzymali przy nosach chustki, natomiast ci, którzy
wychodzili, byli całkiem bladzi. Za każdym razem kiedy otwierały się drzwi,
na ulicę wypływał mocny niepokojący zapach zwłok. Nie było wątpliwości –
to musiała być kostnica. Pora sprawdzić, co kryje w sobie ciało Leonida
Sokołowa.
11

W holu przed kostnicą cuchnęło prochem i zaschniętą krwią. Na podłodze,


poukładane jedno na drugim niczym kłody drewna, leżały ciała
w wojskowych drelichach. Trochę dalej – w korytarzu, który prowadził do
sal sekcyjnych – można było dostrzec ciała starców i dzieci leżące na
zakrwawionych noszach, pozawijane w koszmarnie pospolite prześcieradła
usiane białymi stokrotkami, niebieskimi ptakami albo poprzecinane biało-
różowymi prążkami.
Do pomieszczenia przez wahadłowe drzwi wpadł trzydziestoletni na oko
patolog o zmęczonej twarzy, ubrany w biały fartuch poplamiony krwią.
Rybałko postanowił zaczepić go, zanim ten zniknie w jednej z sal
sekcyjnych.
– Jestem umówiony z doktorem Czerepem. Nie wie pan może, gdzie go
znajdę? – zapytał.
Patolog zmierzył go wzrokiem.
– Pan przyjechał po to radioaktywne ciało?
– Tak. Gdzie znajdę Czerepa?
– Czerep nie żyje – odparł lekarz głosem pozbawionym emocji.
– Nie żyje? Od kiedy?
– Od rana. Na jego dom spadł pocisk. – Jego ton był zimny niczym
skalpel. Mężczyzna najwyraźniej nie pałał przesadną sympatią do swojego
nieżyjącego kolegi.
– Kto go zastąpi przy sekcji?
– Nikt. Czerep miał kilka miesięcy do emerytury i raka gardła. Wisiało
mu, że ma kroić napromieniowane ciało. Ale niech pan nie liczy, że
ktokolwiek inny zgłosi się na ochotnika do grzebania w tym gościu.
– Ta sekcja drogo kosztowała – zaprotestował Rybałko.
– Niech pan pójdzie z reklamacją do wdowy po Czerepie. To na pewno
ona zainkasowała całą kwotę.
Nagle rozległ się jakiś lament. Szpitalny pielęgniarz przyprowadził
matkę, żeby zidentyfikowała ciało syna, który leżał w kącie pod dwoma
innymi nieboszczykami. Żeby dało się dojrzeć twarz osiemnastolatka, trzeba
było najpierw odsunąć stopy trupa leżącego na górze.
– Nie możecie sprowadzić tu kogoś innego? – nalegał Rybałko. – Na
przykład z Łuhanśka?
– Proszę posłuchać – zirytował się patolog. – Może i kryłem przekręty
Czerepa, ale nie będę się brał do jego brudnej roboty. Mam do
przeprowadzenia dwadzieścia sekcji. Mój zespół liczy teraz jednego
człowieka mniej, a sytuacja i tak była już opłakana. Ogarnij się pan sam.
Jedyne, co zamierzam zrobić, to wsadzić pana przyjaciela z powrotem do
ołowianej puszki i poczekać, aż ktoś go stąd zabierze. Im szybciej opuści
moją kostnicę, tym lepiej.
Rybałko spojrzał na stos ciał w holu. Rozważał sytuację. Znalezienie
innego patologa albo transport ciała do innej kostnicy zajmie co najmniej
kilka dni. Jak na razie może postawić krzyżyk na raporcie z sekcji zwłok. Ale
gdyby udało mu się wykonać zewnętrzne oględziny ciała, czas poświęcony
na przyjazd do Doniecka nie byłby całkiem stracony.
– Przyjechałem z bardzo daleka. Może mógłbym przynajmniej rzucić
okiem na to ciało?
– Ten gość jest porządnie napromieniowany, nie sądzę, żeby…
Rybałko wyciągnął z kieszeni zwitek rubli o pięciotysięcznym nominale.
– Na pewno uda się nam jakoś dogadać – stwierdził, odliczając
kilkanaście banknotów. – Podejrzewam, że potrzebujecie pieniędzy na prąd,
materiały, naprawy… a ja potrzebuję zobaczyć to ciało. Nie mam czasu do
stracenia, rozumie pan?
Wyciągnął zwitek w stronę patologa. Ten wahał się chwilę, po czym
uległ.
– Ostatecznie to nic nie zmienia – stwierdził, chowając pieniądze do
kieszeni.
Mężczyźni ruszyli pozbawionym okien korytarzem prowadzącym do sal
sekcyjnych. Oświetlały go dwie gołe żarówki, których żółtawy blask odbijał
się od ścian. Rybałko się wzdrygnął, kiedy przechodził obok noszy i poczuł,
że musnęły go palce trupa.
Patolog pchnął drzwi. Znajdująca się za nimi sala przypominała rzeźnię
albo prowincjonalny zakład utylizacji w jakimś kraju Trzeciego Świata.
Wszędzie leżały ciała. Sztywne, spuchnięte, groteskowe. Wychudzone,
o widocznych żebrach. Niektóre niekompletne. Ciała, których głowy były już
tylko bezkształtną masą mięsa i potarganych włosów. Ciała górników
o czarnych twarzach. Nagie ciała, ciała w drelichach, ciała w dresach. Leżące
na noszach pokrytych plamami łuszczącej się rdzy. Na stołach do sekcji
zwłok. Poukładane bezpośrednio na podłodze, na niebieskich kaflach
kostnicy albo na plastikowych plandekach, po trzy, cztery, pięć… Większość
miała zamknięte oczy, ale trafiały się również takie, które zgasłym
spojrzeniem wpatrywały się w człowieka, choć przecież nic już nie widziały.
Ci ludzie jeszcze wczoraj mieli jakieś plany. Rybałko nie mógł odpędzić od
siebie natrętnej myśli, że wkrótce stanie się jednym z nich.
– Wczorajsze bombardowania – rzucił patolog w ramach wyjaśnienia.
– Czy Czerep… jest gdzieś tutaj?
Mężczyzna palcem poplamionym zaschniętą krwią wskazał na okna.
Widać przez nie było dziedziniec, na którym zaparkowano samochody
chłodnie. Na jednym z nich napisano czarną farbą „200”. Rybałko
zrozumiał, że służą do przechowywania szczątków rosyjskich bojowników –
kiedy był w Czeczenii, kryptonimu „Gruz 200” używano w wojsku do
oznaczania ciał żołnierzy przywożonych z frontu. Na drugiej ciężarówce
widniało jakieś hasło reklamowe napisane po francusku. Rybałko opanował
kiedyś podstawy tego języka i teraz z niejakim wysiłkiem odszyfrował napis:
„Świeże produkty prosto na twój stół”.
– Czerepa trzeba było położyć tam – powiedział patolog. – Z powodu
przerw w zasilaniu chwilowo nie jesteśmy w stanie korzystać z naszych
chłodni. – Mężczyzna westchnął. – W szczytowym momencie wojny
dostarczali nam po dwadzieścia, a nawet trzydzieści ciał dziennie. Trzeba
było znaleźć jakiś sposób na ich przechowywanie w oczekiwaniu na sekcje.
Byliśmy tak zawaleni, że musieliśmy poprosić o wsparcie kolegów ze
Słowiańska. A nawet przy ich pomocy nie dawaliśmy rady robić wszystkich
sekcji. Ciał było tyle, że musieliśmy je składować w chłodni miejscowej
wytwórni lodów. Kiedy ją zbombardowano, zaczęliśmy grzebać zwłoki bez
przeprowadzania sekcji. I bez trumien, bo w całym mieście nie można już
było znaleźć ani jednej. Ciała, których nie udało się zidentyfikować,
składaliśmy w masowych grobach bez wystawiania świadectwa zgonu. Przy
okazji każdego zawieszenia broni odkopywaliśmy po kilka z nich, żeby
zrobić sekcję. Masa ludzi w okolicy nie ma wieści o swoich bliskich, którzy
zaginęli. A my robimy, co się da, żeby ustalić tożsamość każdego trupa. Cóż,
sam pan rozumie, że ten napromieniowany Rosjanin jest daleko na mojej
liście priorytetów.
Patolog podszedł do drzwi, na których przyklejono taśmą dużą trójkątną
tablicę w pomarańczowo-żółtym kolorze. Napis po rosyjsku i ukraińsku
ostrzegał, że wejście do środka grozi skażeniem radioaktywnym.
– Ciało jest mocno napromieniowane, więc niech pan się do niego nie
zbliża na dłużej niż dwie minuty. I proszę niczego nie dotykać – ostrzegł, po
czym pchnął drzwi.
W środku małego pomieszczenia stał stół sekcyjny otoczony zwisającymi
z sufitu przezroczystymi płachtami, przez które było widać okaleczone ciało
Leonida Sokołowa.
– Kiedy wyjęliśmy go z trumny, dozymetry zaczęły odgrywać
Czajkowskiego – stwierdził patolog. – Od razu uprzedzam, zanim pan spyta:
nie, nie mamy kombinezonu przeciwpromiennego.
Rybałko wyciągnął jeszcze trzy banknoty po pięć tysięcy.
– Chciałbym zostać na chwilę sam.
Mężczyzna spojrzał na niego zaciekawiony.
– Co zamierza pan zrobić?
– Zbadać go pobieżnie.
– Nie słyszał pan, co powiedziałem? To ciało jest radioaktywne. Ra-dio-
ak-tyw-ne.
Rybałko dorzucił jeszcze dwa banknoty. Patolog chwycił je czubkami
palców.
– Ostatecznie to nie moja sprawa. Skoro życie panu niemiłe. Czerep
zamontował w pomieszczeniu obok prowizoryczny prysznic do
dekontaminacji. Proszę się umyć, zanim pan wyjdzie. I wyrzucić ubrania.
Powiem mojemu asystentowi, żeby przyniósł panu coś na zmianę.
Mężczyzna wyszedł z pomieszczenia i Rybałko został sam z trupem.
Wszedł za cienką przezroczystą zasłonę, która wyznaczała obszar
bezpieczeństwa wokół ciała. W środku przyklejono ją taśmą do sufitu
i podłogi, z pewnością żeby uniknąć rozprzestrzeniania się cząstek
radioaktywnych, które mogłyby skazić kostnicę.
W nos uderzył go smród rozkładających się zwłok. Zapanował nad
mdłościami i zapalił starą lampę bezcieniową, żeby oświetlić to, co zostało
z Leonida Sokołowa. Białe światło zalało surowym blaskiem rany i siniaki,
które znaczyły jego skórę.
Rybałko zapalił papierosa, żeby dać sobie chwilę na przyzwyczajenie się
do zapachu i obecności tej bladej, zimnej, opuszczonej ludzkiej powłoki.
Pomimo że ciało nosiło niezliczone rany, oparzenia i siniaki, zabójca
stosunkowo łagodnie obszedł się z twarzą i rękoma. Jasne, powieki i usta
zostały zaszyte, ale morderca użył do tego cienkiej żyłki i wykonał pracę
delikatnie. Bez porównania ze szwami na brzuchu, które były brzydkie,
bezładne, wykonane grubą nicią, bez najmniejszej dbałości o estetykę.
Celem tych okaleczeń nie było zamaskowanie tożsamości Leonida. Wszystko
wskazywało na to, że zabójca chciał, żeby śledczy nie mieli problemów ze
zidentyfikowaniem zwłok po twarzy i odciskach palców.
Dlaczego tak bardzo chciał, żebyśmy cię rozpoznali?, zastanawiał się
Rybałko, patrząc na czerwonawe znamię na czole trupa.
Obok ciała na mobilnym stole z nierdzewnej stali leżał stary dyktafon na
kasety i aparat Polaroid. Były tam też używane narzędzia chirurgiczne. Piła,
skalpele, zgięte nożyczki, wszystko albo prawie wszystko zdekompletowane
i pociemniałe od używania. Narzędzia miały zostać wyrzucone po sekcji –
nie było sensu używać fabrycznie nowych.
Rybałko chwycił aparat fotograficzny i zrobił kilka zdjęć całemu ciału,
zaczynając od twarzy i docierając do stóp. Na wysokości genitaliów odwrócił
wzrok i wycelował aparatem trochę na ślepo, przez co zdjęcie było
dziwacznie wykadrowane. Nie żeby był wstydliwy: w szatni klubu
sportowego, w którym ćwiczył z chłopakami z komisariatu, widział swoje.
Chodziło raczej o obrzydzenie: ofiara została przez zabójcę wykastrowana,
a na widok fałdy różowego mięsa w miejscu, gdzie powinny znajdować się
jądra, Rybałką aż zatrzęsło.
Starał się posegregować informacje, które zawierało w sobie ciało
Leonida Sokołowa, żeby zrozumieć, jak minęły mężczyźnie ostatnie chwile
życia. Najpierw ręce: kilka paznokci było złamanych, ale nie wyglądało to na
efekt tortur. Rybałko miał wrażenie, że chłopak musiał rozpaczliwie o coś
drapać. Te z paznokci, które pozostały całe, miały czarny osad. Może to
ziemia? Analiza laboratoryjna powiedziałaby mu coś więcej, o ile tylko
pobrane próbki do czegoś by się nadawały. Rybałko nie miał pojęcia, jaki
wpływ mogło mieć na to promieniowanie. Tak czy inaczej, zabójca nie zadał
sobie trudu, żeby obciąć ofierze paznokcie lub je wyczyścić. Albo się nie bał,
że znajdą jego DNA, albo miał to gdzieś.
Poza śladami po drutach, na których zawieszono ciało, Rybałko zauważył
na nadgarstkach trupa okrężne ślady, które pozwalały się domyślać, że
mężczyzna był za życia związany. Na klatce piersiowej i brzuchu widać było
otarcia, jakby ktoś długo i intensywnie pocierał skórę. Rybałko wyobraził
sobie mężczyznę rozciągniętego na plecach i unieruchomionego przez pasy.
Krępując go w ten sposób, zabójca miał pewność, że ofiara podczas tortur
będzie całkowicie do jego dyspozycji.
Im dłużej Rybałko badał ciało, tym bardziej wzbierały w nim pogarda
i obrzydzenie wobec osoby, która tego dokonała. Zabić człowieka to jedno,
ale zdemolowanie go w taki sposób było głęboko nieludzkie. Notował
w pamięci każdy dostrzeżony szczegół i chował do kieszeni odbitki. Dużo
więcej nie mógł zrobić bez kompetentnego lekarza sądowego. Oczywiście
z wyjątkiem…
Nie.
Najpierw odrzucił od siebie tę myśl. Przecież nie będzie rozcinał szwów,
żeby sprawdzić, jakie okropieństwa kryją się za długą kolczastą blizną na
brzuchu, nakreśloną za pomocą czarnej nici, która wiła się niczym ogromna
gąsienica. Jeśli zaś chodzi o oczy…
Nie. Tego na pewno nie zrobi.
A jednak – nie miał innego wyjścia. Zapalił jeszcze jednego papierosa
i dał sobie chwilę do namysłu, rozważając wszystkie za i przeciw.
Promieniowaniem się nie kłopotał, ostatecznie i tak był już martwy. Po co
przejmować się czymś, co mogło się dla niego potencjalnie skończyć rakiem
za dziesięć lat, skoro zostało mu pół roku życia? W sąsiedniej sali sekcyjnej
cały czas uwijali się pracownicy kostnicy, ale to akurat nie stanowiło
problemu – żaden z nich nie miał ochoty wchodzić do pomieszczenia z silnie
napromieniowanym ciałem. Prawdziwym problemem było natomiast, czy
rozcinając szwy, nie ryzykuje, że zniszczy ślady.
Po chwili podjął decyzję i trzęsącą się ręką chwycił jeden ze skalpeli.
Co najpierw? Głowa czy brzuch?
Szwy na twarzy bez wątpienia odpychały go bardziej, ale z kolei
w brzuchu mógł się spodziewać naprawdę obrzydliwych rzeczy. Ciało miało
ponad miesiąc i nawet jeżeli przechowywano je w chłodzie, istniało ryzyko,
że natknie się na papkę zgniłych flaków.
Dlatego ostatecznie postawił na twarz.
Kiedy położył rękę na prawym oku Leonida Sokołowa, żołądek podszedł
mu do gardła. Skóra była zimna i lekko klejąca. Odsunął górną powiekę od
dolnej, po czym wykonał drobne nacięcia, żeby pozbyć się szwów. Pojawiło
się oko Leonida. Jego tęczówka miała soczyście niebieski kolor. Rybałko
poczuł niepokój. Coś tu nie pasowało, czuł to w kościach. Zmusił się
i czubkiem palca wskazującego dotknął powierzchni gałki ocznej. Była
zimna, twarda i śliska. Miała dziwną konsystencje. Nie była tak elastyczna,
jak można by się spodziewać. Spróbował ją obrócić i ku swojemu
zaskoczeniu nie napotkał żadnego oporu. Kręciła się swobodnie, aż
niebieska tęczówka zniknęła ukryta za skronią. Rybałko cofnął się
przerażony. Wiktor Sokołow miał niebieskie oczy. Oczy jego syna były
czarne – właśnie to mu nie pasowało.
Leonidowi wyłupiono oczy, po czym zastąpiono je protezami.
Rybałko zapanował nad wstrętem i włożył skalpel między skórę i oko,
żeby wyjąć je z oczodołu. Szklana proteza, ciężka, gładka i lepka, skrywała
jakiś metalowy przedmiot wsunięty w nawarstwienie tkanek wokół uciętego
nerwu wzrokowego. Wyjął go za pomocą szczypiec chirurgicznych
i wymamrotał:
– Kopiejka…
Nagle gdzieś za nim rozległo się dźwięczne trzaśnięcie. Rybałko obrócił
się błyskawicznie, ze spiętym żołądkiem i łomoczącym sercem, i stanął
naprzeciwko plastikowej zasłony. Pusto. Po chwili zrozumiał, że odgłos
pochodził ze starego dyktafonu, który leżał na stoliku obok.
– Pieprzony złom – warknął.
Dyktafon był ustawiony tak, aby uruchamiać się na dźwięk głosu.
Zapewne kiedy Rybałko rozmawiał z patologiem, stali za daleko, żeby
urządzenie się uaktywniło.
Rybałko wyłączył dyktafon i skupił się na drugim oku. Po wyjęciu go
również znalazł pod spodem kopiejkę. Tym razem moneta była jakby
przyklejona do oczodołu i ostatecznie musiał wsadzić palec do kleistego
otworu, żeby ją wyjąć. Oczyścił obie monety i ocenił, że są dość stare. Jedna
pochodziła z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego, a druga z tysiąc
dziewięćset pięćdziesiątego siódmego roku.
Odłożył je na bok i zajął się szwami na wargach. Wewnątrz ust
znajdowały się ucięte jądra – żeby nie spadły do przełyku, zabójca wsadził
ofierze do gardła kawałek materiału. Rybałko się skrzywił i wyjął je, po czym
rozprostował tkaninę, żeby się jej przyjrzeć. Był to biały, pokryty kwiatowym
wzorem skrawek materiału, który najwyraźniej miał już swoje lata.
Sfotografował go, po czym włożył z powrotem do ust ofiary.
Teraz czekało go grzebanie we wnętrznościach Leonida Sokołowa. Wahał
się przez chwilę ze wzrokiem utkwionym w długiej bliźnie, która wyglądała
jak szwy na piłce bejsbolowej. Czuł mrowienie w palcach. Czy to z powodu
stresu, toczącej go choroby czy może promieniowania? Kilka razy zacisnął
i rozprostował prawą dłoń, żeby pozbyć się uczucia drętwienia. Kiedy
wreszcie położył rękę na podbrzuszu Leonida Sokołowa, żeby przeciąć nić,
doznał dziwnego wrażenia – jakby ugniatał poduszkę. Kiedy nacisnął nieco
mocniej, brzuch zapadł się w nienaturalny sposób.
Jakie okropieństwo czeka na niego w środku?
Wreszcie się przemógł. Zadanie wymagało nieco wysiłku: blizna była
długa, a nić gruba. Kiedy skończył robotę, chwycił za skórę po obydwu
stronach ziejącej rany, wstrzymał oddech i pociągnął za poły ciała, żeby je
rozsunąć. Brzuch się otworzył, odsłaniając skrywane wnętrzności Leonida
Sokołowa: żółtą, niezbyt grubą warstwę tłuszczu, różowe mięśnie i ciemną
przerażającą masę.
Zamiast żołądka i jelit w środku znajdowały się jakby pakuły ze słomy
i włosia. Tkwiła w nich jakaś pierzasta kula… Rybałko wyciągnął ją
i stwierdził z niedowierzaniem, że trzyma w dłoniach sokoła. Delikatnie
odstawił ptaka na posiniałą klatkę piersiową trupa.
12

Kiedy blady Rybałko wyszedł z kostnicy, słońce było już wysoko na niebie.
Skierował się do najbliższego baru, zamówił wódkę i wypił ją w milczeniu.
Na kieliszku pojawiła się czerwona plamka. Mężczyzna obejrzał swoje
paznokcie. Tak mocno szorował je pod prysznicem dekontaminacyjnym, że
starł sobie naskórek aż do krwi. Zamówił jeszcze jedną wódkę, wypił ją od
razu, po czym zadzwonił do Wiktora Sokołowa.
– Aleksander? Jesteście już po sekcji? – zdziwił się były minister.
– Nie, trzeba było… trzeba było odwołać sekcję. Patolog zginął w trakcie
bombardowania.
Sokołow milczał przez chwilę, po czym stwierdził zdeterminowanym
głosem:
– Zadzwonię do moich znajomych w Doniecku. Za kilka dni znajdą
zastępstwo.
– A co ja niby mam robić przez ten czas?
– Czekać.
Rybałko bez wahania odrzucił tę propozycję.
– To bez sensu. Przeprowadziłem pobieżnie oględziny ciała. Nie ma
potrzeby, żebym czekał tu na szczegółową sekcję. Kiedy raport będzie
gotowy, proszę mi go po prostu przesłać.
– Czyli widziałeś ciało mojego syna? Jak on… jak to wszystko wygląda?
– Patolog wytłumaczy to panu lepiej niż ja.
– Chcę wiedzieć – nalegał Sokołow tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Umysł Rybałki zaatakowały obrazy wykadrowane niczym zdjęcia ze
starego polaroida, którym fotografował zmaltretowane ciało Leonida.
– To nie najlepszy pomysł. Ciało pańskiego syna nosiło ślady licznych
tortur. Zostało poważnie okaleczone.
– O jakich… okaleczeniach mówimy?
– Naprawdę lepiej, żeby patolog to panu…
– Chcę wiedzieć! Co ten skurwiel zrobił mojemu synowi? – Były minister
zaczął ciężko i groźnie sapać.
Rybałko skapitulował – skoro chce znać prawdę, to ostatecznie ma do
tego prawo.
– Wyłupiono mu oczy i wykastrowano go. Jądra zostały schowane do
ust, a w oczodołach umieszczono szklane protezy.
Sokołow nie odpowiedział, ale sapał coraz głośniej. Potem zaczął na
zmianę charczeć i kwiczeć jak zwierzę. Następnie po drugiej stronie dał się
słyszeć łomot – coś jak pękającego drewna i tłuczonego szkła. Poleciały
przekleństwa. Mężczyzna najwyraźniej zniszczył w swoim moskiewskim
salonie wszystko, co tylko nawinęło mu się pod rękę. Odreagowywał w ten
sposób jeszcze dłuższą chwilę, po czym odzyskawszy przerażająco
beznamiętny ton, zapytał:
– Jaka była przyczyna śmierci?
– Tego nie udało mi się ustalić – odparł Rybałko. – Nie było wyraźnego
śladu po śmiertelnym ciosie, żadnych oznak duszenia ani rany wlotowej po
kuli…
Sokołow gwałtownie mu przerwał:
– Za co ci płacę, na rany Chrystusa, skoro nie potrafisz nawet
powiedzieć, jak zginął mój syn!
Milczenie, które między nimi zapadło, było jak jadowita żmija szykująca
się do ataku.
– Nie jestem patologiem – powiedział w końcu Rybałko.
– Wiem, kurwa, że nie jesteś. Właśnie dlatego załatwiłem do
przeprowadzenia tej jebanej sekcji jebanego patologa, który zginął przez tę,
kurwa, jebaną wojnę! – Sokołow posłał jeszcze wiązankę przekleństw po
rosyjsku i ukraińsku, po czym znów przybrał niepokojąco beznamiętny ton:
– Wybacz mi, proszę. Rozumiesz, ile mnie to kosztuje. Sam jesteś ojcem.
Wyobraź sobie, że ktoś zrobiłby coś takiego twojej córce… Co jeszcze możesz
mi powiedzieć? Masz jakieś wstępne wnioski?
– Na razie mogę tylko stawiać hipotezy – odparł Rybałko ostrożnie. –
Mamy do czynienia z mordercą, który pozostaje w cieniu, ale nie ukrywa
swoich zbrodni. A nawet je eksponuje, trochę tak… jakby traktował je jak
dzieło sztuki. Zanim zadamy sobie pytanie, dlaczego zabił pańskiego syna,
a nie kogoś innego, najważniejsza będzie inna kwestia: po co ta cała
inscenizacja?
– A twoja odpowiedź brzmi?
– Jak już mówiłem, za wcześnie na wyciąganie ostatecznych wniosków.
Muszę obejrzeć miejsce zbrodni i poszukać innych śladów. Ale z moich
dotychczasowych obserwacji wynika, że morderca posługuje się symbolami.
Protezy, którymi zastąpiono oczy Leonida, miały jasnoniebieski kolor,
całkiem jak pańskie tęczówki. Schowane były za nimi dwie kopiejki: z tysiąc
dziewięćset pięćdziesiątego siódmego i osiemdziesiątego szóstego roku. Czy
te daty coś panu mówią?
– Pięćdziesiąty siódmy? – wybełkotał Sokołow. – To przecież… rok
urodzenia… mojej Olgi… A osiemdziesiąty szósty…
– Rok, w którym została zamordowana – dokończył za niego Rybałko.
Szybko przyswoił te dwie informacje. Monety wyraźnie wskazywały na
to, że śmierć Leonida Sokołowa była powiązana ze śmiercią jego matki.
Zaczął się zastanawiać, czy skrawek materiału, który umieszczono w gardle
ofiary, również może mieć jakieś znaczenie.
– Co miała na sobie pańska żona w dniu śmierci?
– Sukienkę.
– Jakiego koloru?
– Białego… tak mi się zdaje.
Rybałko wyciągnął odbitki zdjęć, które zrobił podczas sekcji, i rozłożył je
na blacie.
– W gardle pańskiego syna tkwił kawałek materiału. Chodziło chyba o to,
żeby zatrzymać na miejscu… nieważne, w każdym razie to biały materiał
w kwiatowy wzór.
– Tak, teraz… teraz sobie przypominam, Olga miała wtedy na sobie
sukienkę w kwiaty… Czy myślisz, że… To może coś… – Głos byłego ministra
zaczął drżeć, jakby pojawiła się na nim rysa.
Rybałko pomyślał o Marinie i ich córce. Jak by przyjął taką informację?
Z jego ust w końcu padło zdanie, którego jego rozmówca wyraźnie nie
miał odwagi sformułować:
– Myślę, że jest wysoce prawdopodobne, iż morderca pana syna to ta
sama osoba, która zamordowała pańską żonę.
Po drugiej stronie znów zapadła cisza, ale tym razem inna niż
poprzednio – trochę jak głuchy odgłos w lesie, kiedy na ziemię zwali się
duże drzewo.
– Na Boga… – wymamrotał wreszcie Sokołow. – Jak to możliwe, po tylu
latach… jak to w ogóle… po co ta cała inscenizacja?
– Morderca wykorzystał ciało Leonida, żeby wysłać panu wiadomość. –
Rybałko starannie dobierał słowa.
– Ale dlaczego teraz, trzydzieści lat po… po śmierci mojej żony?
– Na to pytanie jeszcze nie znam odpowiedzi. Mogę tylko się domyślać,
jaki sens miała mieć ta wiadomość. W brzuchu pańskiego syna znalazłem
ptaka. A konkretnie sokoła. – Rybałko dał swemu rozmówcy chwilę na
przetrawienie tej makabrycznej informacji, po czym podjął: – Jeżeli Leonid
rzeczywiście badał sprawę śmierci swojej matki, to być może chodzi
o ostrzeżenie skierowane bezpośrednio do pana: „Trzymaj się od tego
z daleka, bo sam skończysz podobnie”.
Na te słowa Sokołow dostał szału.
– Za kogo ten psychol się ma? Myśli, że może mnie zastraszyć? Że
zabójstwo mojego syna ujdzie mu bezkarnie? Nie boję się go!
Łatwo powiedzieć, jak się siedzi w strzeżonej willi kilkaset kilometrów
stąd w otoczeniu armii ochoniarzy, pomyślał Rybałko. Tymczasem on tu
igrał ze śmiercią i ryzykował, że skończy jak Leonid Sokołow –
z wyłupionymi oczami i jajami wepchniętymi w gardło.
– Ruszaj w drogę, kiedy tylko będziesz mógł – nakazał mu Sokołow
gorączkowo. – Ja w tym czasie zajmę się zorganizowaniem nowej sekcji.
Koniec rozmowy. Rybałko schował telefon i zamówił jeszcze jedną
wódkę. Po tym kieliszku jego ręce wreszcie przestały się trząść.
13

Kapitana Josifa Melnyka wyrwał ze snu znajomy dźwięk. Mężczyzna


wyszukał końcówkami palców przycisk wyłączający budzik, po czym zdał
sobie sprawę, że dzień wcześniej wcale go nie nastawiał. Przytłumiona
melodyjka dochodziła z kuchni… dzwoniła komórka, którą tam zostawił. Za
daleko, za wcześnie. Zamknął z powrotem oczy z nadzieją, że osoba, która
do niego telefonuje, prędzej czy później się podda. Nic z tego: dzwonek na
chwilę ustał, po czym rozbrzmiał na nowo. Kiedy Tetiana zamruczała
niezadowolona, Melnyk zebrał się w sobie i wstał.
– Melnyk, słucham – rzucił do telefonu zaspanym głosem.
– Kapitanie? Chyba pana nie obudziłam?
Nowak. W przeciwieństwie do Melnyka ona przymusowo dyżurowała
w komisariacie przez weekend. Mężczyzna otworzył lodówkę i sięgnął po
resztki tortu.
– Coś się stało? – wymamrotał, krojąc sobie kawałek.
– Właśnie zadzwonił do nas stróż, który pilnuje wstępu do Dugi.
– Niech no zgadnę… Ktoś znów się tam kręcił?
Nowak przytaknęła. Melnyka trudno było zaskoczyć w tej kwestii. Duga
to nieczynna jednostka wojskowa, na terenie której znajdował się ogromny
radar antybalistyczny z okresu zimnej wojny, a zarazem jedno z ulubionych
miejsc „ekstremalnych turystów”, którzy zakradali się nielegalnie do zony,
żeby zwiedzać poradzieckie ruiny.
– No i co z tym stróżem? Zatrzymał gościa?
– Nie, namierzył tylko miejsce, gdzie ktoś nocował.
Melnyk włączył ekspres do kawy. Chyba lepiej zjeść porządne śniadanie,
bo raczej nie ma już szans na powrót do łóżka.
– No i? Co mam twoim zdaniem zrobić? Jestem na weekend w Kijowie.
– Wiem, ale pomyślałam, że to może mieć związek z zabójstwem Leonida
Sokołowa.
Do kuchni weszła Tetiana.
– Kto dzwoni tak wcześnie? Wszystko w porządku?
– Tak, kochanie, to tylko… – Melnyk wolał nie mówić, że chodzi o pracę,
żeby nie wywołać nowej kłótni. Pierwsze, co przyszło mu do głowy, to imię
jednego z kuzynów. – To tylko Nikodim.
Wymknął się z kuchni na balkon. Gdy Nowak zapytała, z kim rozmawiał,
odparł:
– Z żoną. Telefon ją obudził.
– Przykro mi.
– Na jakiej podstawie twierdzisz, że ten turysta z Dugi może mieć jakiś
związek ze śmiercią Leonida Sokołowa?
– Podobno zostawił po sobie na miejscu wypchanego ptaka.
Melnyk poczuł, że jego puls przyspiesza.
– Ptaka? Jakiego gatunku? Jaskółkę?
– Tego stróż nie powiedział. Chce pan, żebym tam pojechała?
Spojrzał przez szybę na zegar w salonie. Dwie godziny na dojazd do
Czarnobyla, co najmniej dwie kolejne na wyjaśnienie sytuacji, droga
powrotna… Jeżeli zdecyduje się pojechać do zony, nie ma szans na powrót
wcześniej niż późnym popołudniem albo nawet pod wieczór.
– Kapitanie?
– Czekaj na mnie w komisariacie. Będę za dwie godziny.
Rozłączył się i zamyślił. Miał w planach spotkać się dziś rano z Oksaną,
żeby zapytać ją o archiwa ukraińskiej KGB. Będzie musiał to odłożyć na
później. No i znaleźć jakąś wymówkę dla Tetiany. Jeżeli powie jej, że
zamierza wrócić do zony w dzień wolny, będzie wściekła.
Żona Melnyka siedziała przy stole w salonie i popijała kawę, oglądając
poranne wiadomości na starym telewizorze.
– Znów bombardują okolice Doniecka – powiedziała. – Całe szczęście, że
Mykoła jest w Kijowie.
Prezenter ogłosił, że od początku konfliktu zginęło już ponad dziesięć
tysięcy osób, a ponad półtora miliona zostało zmuszonych do ucieczki
z powodu walk. W ramach podsumowania zapytał retorycznie, kiedy
Ukraińcy będą mogli wreszcie powrócić do normalnego życia. Normalne
życie… Bywały takie dni, że Melnyk się zastanawiał, czy Ukraina została
w ogóle stworzona do normalności. Wojna domowa na początku
dwudziestego wieku, wielki głód wywołany przez Stalina, masakry
dokonywane przez nazistów, wybuch w Czarnobylu, separatyści w Donbasie,
kryzys ekonomiczny, bezrobocie… Czy ten kraj kiedykolwiek zaznał
normalnego życia?
– Nikodim ma problem z samochodem. Obiecałem, że podjadę i mu
pomogę – powiedział.
Nie lubił okłamywać Tetiany, ale najlepiej dla wszystkich będzie, żeby
myślała, że jest na przedmieściach Kijowa i grzebie w bebechach starego
żiguli swojego kuzyna.
– Przypomnij mu, że nadal nie oddał ci narzędzi, które pożyczył latem –
odpowiedziała, nie odrywając oczu od ekranu.
– Postaram się pamiętać. Nie czekaj na mnie z obiadem. To może
potrwać.
– Skoro tak mówisz.
Zdziwiło go, że Tetiana nie protestuje. A nawet trochę zabolało.
Z powodu jego przydziału w zonie widywali się raz na dwa tygodnie.
Powinna się zirytować, że nie spędzą tego dnia razem. Tymczasem ona była
całkowicie pochłonięta skakaniem między rosyjskimi i ukraińskimi
kanałami w poszukiwaniu informacji o bieżącej sytuacji w Donbasie.
– Chcesz, żebym przywiózł coś na kolację?
– Nie trzeba, mamy całą lodówkę resztek. Poza tym trzeba oszczędzać.
Znów to poczucie winy. Kamizelka kuloodporna… Musi za wszelką cenę
załatwić synowi kamizelkę przed jego powrotem na front. Tylko skąd wziąć
na to pieniądze?
Później. Teraz musi pojechać do Nowak. Sprawa z mordercą spod znaku
jaskółki może być jego szansą na wyrwanie się z zony. Jeżeli w miarę szybko
przyskrzyni tego zwyrodnialca, z pewnością dostanie awans, być może
nawet premię. Tak, właśnie tak – upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu:
złapie zabójcę Leonida Sokołowa i zapewni swojemu synowi odpowiedni
ekwipunek bojowy.
Melnyk przełknął resztkę tortu i zszedł na parking do swojej wysłużonej
łady rivy.
O tak wczesnej porze Kijów był w miarę przejezdny. Melnykowi się
spieszyło, ale przestrzegał ograniczeń prędkości. Benzyna koszmarnie
ostatnio podrożała, a na państwo oczywiście nie było co liczyć – nikt nie
zwracał mu kosztów przejazdów, kiedy poświęcał wolne dni, żeby posunąć
śledztwo do przodu.
Zgarnął z komisariatu Nowak, po czym przesiedli się do służbowej
terenówki i ruszyli w kierunku Dugi. Baza wojskowa znajdowała się
niedaleko Czarnobyla – wystarczyło skręcić w zapuszczoną drogę kawałek za
wyjazdem z miasta. Składały się na nią ułożone płyty zbrojonego betonu,
ciągnące się wzdłuż sosnowego lasu rosnącego jak spod linijki.
Nowak była zaskoczona tą regularnością.
– To sztucznie zasadzony las – wyjaśnił jej Melnyk. – Pochodzi z czasów
budowy radaru. Miał stanowić kamuflaż dla bazy wojskowej.
Na końcu drogi horyzont grodziła wielka konstrukcja radaru, który
składał się z dwóch ogromnych prostokątnych elementów. Mniejszy,
przeznaczony do wysokich częstotliwości, sięgał stu metrów. Drugi, który
szpiegował na niskich częstotliwościach, miał pięćdziesiąt metrów więcej.
Z daleka te dwie ściany metalu wyglądały jak gigantyczne rusztowanie
ustawione, żeby pomalować na niebiesko poszarzałe niebo.
– Do czego służyło to żelastwo?
– To radar pozahoryzontalny. Teoretycznie był w stanie wykryć
wystrzelenie rakiety atomowej w Ameryce.
Dostępu do obiektów wojskowych broniła duża zielona dwuskrzydłowa
brama ze srebrną gwiazdą namalowaną na środku. Obok niej znajdował się
pobielony ceglany domek służący za stróżówkę. Na odgłos nadjeżdżającej
terenówki wyszedł z niej mężczyzna w drelichowych spodniach i obszernej
wojskowej kurtce. Kiedy Nowak wysiadła z samochodu, mężczyzna wyraźnie
się zdziwił. Kobiety w okolicach Czarnobyla spotykało się bardzo rzadko.
A policjantki jeszcze rzadziej.
– Co tam, panie kierowniku? – rzucił Melnyk. – Ponoć ktoś tu się kręcił?
– Ano tak.
– Udało się panu zidentyfikować intruza?
– Nie. Nie widziałem go.
– Ale zostawił po sobie wypchanego ptaka?
– Ano tak. Zostało tam po nim kilka rzeczy.
– Rzeczy?
– No, śpiwór, konserwy…
– Czyli obozował tu kilka dni?
– Ano tak.
– I od tego czasu nic więcej pan nie widział?
Stróż wzruszył ramionami.
– To kawał terenu.
– A skąd pan wie, że był tu kilka dni?
– Elegancko się urządził. Pan zobaczy.
Gadatliwy to on nie jest, pomyślał Melnyk. Do pilnowania instalacji
w Dudze nie potrzebowano specjalnie wylewnych ludzi. Radar, jak na razie,
był rzadko uwzględniany w trasach turystycznych i czasem całymi dniami
nikt nie podjeżdżał do bramy. Za zwyczajowe towarzystwo służyła stróżowi
sfora półdzikich psów, które przychodziły codziennie w porze obiadu żebrać
o jedzenie.
Mężczyzna przeszedł przez małe drzwi obok dużej zielonej bramy.
Melnyk dał znak Nowak, żeby poszła z nimi. Zawahała się. Tuż po wyjściu
z samochodu wyjęła swój licznik Geigera. Melnyk zaczął się zastanawiać, ile
młoda policjantka jeszcze wytrzyma, zanim złoży wniosek o zwolnienie ze
służby. Tydzień? Dwa? Na komisariacie mnożyły się zakłady. Większość
kolegów Melnyka stawiała na to, że Nowak nie przetrwa roku. Dowiedzieli
się, że dziewczyna codziennie dojeżdża do pracy z Kijowa, zamiast wynająć
coś w Sławutyczu albo skorzystać z mieszkania służbowego w Czarnobylu.
Było tylko kwestią czasu, kiedy kobieta się złamie.
Kiedy policjantka przechodziła przez bramę, jej dozymetr zaskrzeczał
niemrawo.
– Widzisz, promieniowanie wcale nie jest tu większe niż w komisariacie
– rzucił nonszalancko Melnyk.
Nie osiągnął jednak zamierzonego efektu – Nowak tylko dodatkowo się
usztywniła. A jednak schowała licznik, zanim wszyscy troje w milczeniu
ruszyli w kierunku radaru.
Melnyk próbował ją trochę rozluźnić, opowiadając, co wie na temat
miejsca, w którym się znajdowali:
– W czasach ZSRR cały obszar wokół Dugi był zaklasyfikowany jako
ściśle tajny. Gdzieś trzeba było ulokować ludzi, którzy na co dzień dbali
o funkcjonowanie radaru, więc władze zbudowały tuż obok miasto, które
było całkowicie samodzielne – miało swój stadion sportowy, sklepy, teatr,
a nawet halę do hokeja. Mieszkało tam ponad półtora tysiąca ludzi.
Naukowcy, wojskowi, technicy, do tego ich rodziny… A jednak miasto nie
figurowało na żadnej mapie ani w wykazie statystycznym. Właściwie nie
miało nawet prawdziwej nazwy. Jak wszystkie tajne miasta w ZSRR było
oznaczone kodem pocztowym bazującym na nazwie najbliższego miasta.
W tym wypadku kod ten brzmiał: Czarnobyl-2.
– Cokolwiek mówić, to jednak para w gwizdek – żachnęła się Nowak. –
Przecież radar widać z odległości wielu kilometrów. Ludzie musieli się
zastanawiać, co właściwie tkwi w samym środku lasu.
– Nie zapominaj, że w tamtych czasach zadawanie niepoprawnych pytań
mogło ściągnąć człowiekowi na głowę niemało problemów. KGB pilnowało,
żeby nikt nie rozpowiadał o istnieniu Dugi. Na oficjalnych mapach był tu
tylko letni obóz dla pionierów.
– „Radzieccy harcerze”… Mój ojciec do nich należał. Pan zapewne też.
– Nie. Akurat mnie ten zaszczyt nie spotkał.
– Myślałam, że w czasach ZSRR wszyscy przez to przechodzili. No, może
poza… – Nowak urwała w pół zdania. Za późno. Melnyk wiedział, co chciała
powiedzieć.
– Poza próżniakami i dziećmi wrogów ludu, tak?
Policjantka spuściła wzrok na czubki swoich butów.
– Przepraszam. Nie chciałam panu sprawić przykrości.
Po kilku minutach maszerowania w milczeniu dotarli do stóp radaru.
Kiedy Melnyk przyjechał do Dugi ostatni raz, chodziło o zabranie zwłok
jakiegoś turysty, który zabił się, spadłszy z jednej z ogromnych anten.
Wspinaczka na nie z roku na rok stawała się coraz niebezpieczniejsza.
Niekonserwowane drabinki się wypaczały, a poręcze robiły śliskie od
korozji. Kolejne wypadki zdawały się nieuniknione, dopóki radar tam stał,
dlatego regularnie wspominało się o wysadzeniu go w powietrze. Jednak
doprowadzenie do zawalenia konstrukcji wielkości dziesięciu stadionów
piłkarskich i ważącej ponad czternaście tysięcy ton akurat w takim miejscu
jak strefa dotknięta katastrofą w Czarnobylu było objęte szczególnym
ryzykiem. Zawalenie radaru mogło wywołać efekt mikrowstrząsu
sejsmicznego i poderwać w powietrze radioaktywne cząsteczki. W Kijowie
nikt nie chciał o tym nawet słyszeć.
Stróż zaprowadził ich do dużego budynku sprawiającego posępne
wrażenie.
– To dawne centrum dowodzenia radarem – rzucił, po czym wszedł do
środka.
Wewnątrz panował półmrok. Cała trójka, oświetlając sobie drogę
latarkami, szła przez sale pełne metalowych szaf wybebeszonych
z wyposażenia informatycznego. Na podłodze grudkowaty pył pokrywał
schematy obwodów elektrycznych, powyrywane kable i karty perforowane
stosowane w dawnych komputerach. Melnyk pomyślał, że ten bałagan nie
może być efektem plądrowania, bo zostało zdecydowanie za dużo metalu.
Bardziej prawdopodobne było to, że wszystko poniszczyli sami wojskowi –
ze strachu, że ich cenna technologia może zostać wykradziona. W momencie
wybuchu reaktora w Czarnobylu znajdował się tu jeden z najbardziej
wydajnych systemów informatycznych na świecie.
Wreszcie trafili do pomieszczenia, które stanowiło jakby miniaturę
centrum dowodzenia radaru. Kolorowe tablice ukazywały różne
amerykańskie rakiety, z którymi mogli się zetknąć operatorzy. Na podłodze,
ułożone na stosie cegieł, znajdowały się wyrwane z zawiasów drzwi, na
których walały się śpiwór i wysłużona karimata.
– Wygląda na to, że pański turysta zbierał się stąd w pośpiechu –
stwierdził Melnyk.
– W okolicy kręcą się czasem psy i wilki – odpowiedział stróż. – Może
zapach je tu przyciągnął.
Na regale stała niedojedzona konserwa. Melnyk włożył rękawiczki
i sięgnął po puszkę. Zawartość była nadpleśniała. Musiała tam leżeć od co
najmniej kilku dni. Co oznaczało, że ktokolwiek ją otworzył, w obecnej
chwili mógł być gdziekolwiek na terenie zony.
– A ptak? – zapytał Melnyk. – Gdzie go pan widział?
– W dawnej stołówce.
Kosmonauci, stacje kosmiczne – ściany kantyny oficerskiej były
ozdobione kolorowymi freskami przedstawiającymi cudowną przyszłość
kosmiczną ZSRR. Na środku stosu zwalonych na siebie obudów
komputerów i metalowych odpadków – na taborecie – zobaczyli małego
wypchanego ptaka. Nie była to jaskółka, zwierzę miało szarozielone
upierzenie.
Nowak zrobiła mu zdjęcie telefonem.
– Kojarzy pan, co to za gatunek? – spytała.
– Ani trochę – odpowiedział Melnyk.
Za jego plecami rozległ się głos stróża:
– Dałbym głowę, że to jakiś rodzaj dzięcioła.
Odwrócili się do niego. Mężczyzna się uśmiechał, wyraźnie zadowolony
z efektu, jaki wywołały jego słowa.
– Zna się pan na ptakach?
– Nie. Ale znam się na tym radarze.
Melnyk zrozumiał aluzję. Kiedy radar w Dudze jeszcze działał, nadawany
przez niego sygnał radioelektryczny poważnie zakłócał połączenia radiowe.
Był szybki i regularny, przez co doczekał się mnóstwa nazw takich, jak
Kawiorowy Karabin albo właśnie Rosyjski Dzięcioł.
Melnyk wyjaśnił to wszystko Nowak.
– Po co zostawił tu tego ptaka? – zastanowiła się na głos policjantka.
– Może to jakiś rodzaj dzieła sztuki – podpowiedział stróż. – Widziałem,
że w innym pomieszczeniu ten gość coś namalował.
– Proszę nam to pokazać – polecił mu Melnyk.
Dozorca zaprowadził ich do sali przeznaczonej na zajęcia propagandowe.
Na jednej ze ścian wciąż wisiał stary fotomontaż z amerykańskimi
żołnierzami, którzy terroryzują bezbronnych cywili, oraz z mężczyzną
w kowbojskim kapeluszu i z wielkim złotym sygnetem na serdecznym palcu.
Na przeciwległej ścianie sprejem namalowano, raczej niedawno, przerażoną
twarz zamarłą w milczącym krzyku – coś w stylu Edwarda Muncha. Na jej
widok człowiekowi robiło się nieswojo. U stóp graffiti walały się zużyte
puszki z farbą i kartonowe szablony. Melnyk zauważył, że twórca podpisał
swoje dzieło – „Artem”.
– Blat’ – zaklął, po czym rzucił do Nowak: – Zrób kilka zdjęć i zabieramy
się stąd. Wiem, gdzie znaleźć naszego artystę.
14

Kiedy Melnyk ostatni raz widział się z Artemem, który tak naprawdę miał na
imię Jegor, chłopak miał szesnaście lat i przechodził akurat okres
młodzieńczego buntu. Wypady do zony były dla niego sposobem na ucieczkę
od życiowej monotonii: nudnych do bólu lekcji, weekendów pozbawionych
treści, wakacji spędzanych na pracy w rodzinnym gospodarstwie. W sumie
złapali go w zonie cztery czy pięć razy, ale Melnyk podejrzewał, że chłopak
musiał tam bywać o wiele częściej.
– Naprawdę myśli pan, że to on mógł zabić Leonida Sokołowa? – spytała
Nowak, kiedy wsiedli do samochodu.
– Nie sądzę. To trudny dzieciak, ale raczej nie morderca.
Melnyk spojrzał we wstecznym lusterku na dzięcioła, który leżał na
tylnym siedzeniu. Zapamiętał Artema z czasów, kiedy chłopak nocował na
komisariacie w oczekiwaniu na ojca, który przyjeżdżał zapłacić grzywnę za
jego nielegalne przebywanie w zonie. Był wtedy nieco pogubionym
dzieciakiem: kiedy akurat nie uciekał z domu, przeważnie całe dnie palił
trawę, grał w pełne przemocy gry komputerowe, przesiadywał w świetlicy
dla młodzieży albo kręcił się na boisku przy liceum w jego wsi. Ale Artem
równie dobrze mógł się zmienić od ich ostatniego spotkania. Może
przerzucił się na mocniejsze doznania?
Melnyk postanowił, że pojedzie do ojca chłopaka i dowie się czegoś
więcej. Mężczyzna prowadził gospodarstwo w Bazarze – wiosce na zachód
od zony. W teorii Bazar znajdował się w promieniu skażenia opadami
z Czarnobyla, ale nie było tam ani punktu kontrolnego, ani ogrodzenia
z drutem kolczastym. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku
radzieckie władze przyjechały tu i powiedziały mieszkańcom, żeby schronili
się w domach i nigdzie nie wychodzili. Wspomniano im coś o ewakuacji, ale
przez lata nic się nie działo, jak gdyby wszyscy o nich zapomnieli. Aż nagle
pewnego pięknego dnia w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim
roku dwa tysiące sześciuset mieszkańców dostało nakaz opuszczenia wioski.
Większość przesiedlono, ale kilkaset najbardziej upartych osób – pomimo
presji ze strony milicji i wojska – zostało.
– Dużo tu młodych – zdziwiła się Nowak, kiedy dojeżdżali do centrum
wioski.
Nastolatki o zaciętych obliczach kręciły się ze znudzeniem przed
świetlicą dla młodzieży. Niektórzy przyglądali się przejeżdżającej terenówce,
jakby miała to dla nich być jedyna atrakcja tego dnia.
– W Bazarze jest liceum, jedyne w okolicy – wyjaśnił Melnyk.
W przeciwieństwie do większości miejscowości z obrzeża zony liczba
ludności w Bazarze od kilku lat regularnie wzrastała. Tutejszy wójt, w celu
przyciągnięcia nowych mieszkańców, praktycznie za darmo rozdawał stare
chałupy w centrum wsi. W zamian za to wystarczyło wyremontować
przydzielony dom i płacić sto pięćdziesiąt hrywien rocznie, czyli dwadzieścia
czy trzydzieści razy mniej, niż wynosił czynsz w jakiejkolwiek innej
mieścinie w kraju. W efekcie tego Bazar, który w dwa tysiące piątym roku
liczył dwustu trzydziestu mieszkańców, w dwa tysiące dziesiątym miał ich
już ponad pięciuset.
– Skąd w ogóle ta nazwa, Bazar? – spytała Nowak.
– W średniowieczu, za czasów panowania Mongołów, znajdował się tu
największy w okolicy targ niewolników.
– To rzeczywiście urocze – westchnęła.
Główna ulica była usiana dziurami. Minęli park z nieodłącznym
pomnikiem ku pamięci ofiar drugiej wojny światowej. Wzdłuż asfaltowej
drogi, pomiędzy domami o powybijanych oknach i ogrodach opanowanych
przez jeżyny, przebijały czasem inne odnowione domostwa. Melnyk
zauważył, że jest ich znacznie więcej, niż kiedy ostatni raz zajeżdżał w te
okolice. Ktoś mu wspominał, że w związku z wojną w Donbasie w Bazarze
pojawił się nowy rodzaj osadników – proukraińskie rodziny przegonione
przez separatystów, które miały nadzieję, że tutaj uda im się zacząć życie od
nowa, z dala od wojny.
Im dalej od centrum wsi byli, tym mniej widać było panowanie
człowieka. Podobnie jak w innych obszarach zony, również tutaj natura
pochłaniała wszystko – powoli i ukradkiem. Stare ogrodzenia zapadały się
bezgłośnie. Dzika winorośl wpełzała do niszczejących domów. Na jakiejś
ławce drzemał lis. Nie do końca było wiadomo, czy to jeszcze ziemia ludzi
czy może już królestwo zwierząt.
Nowak otworzyła szeroko oczy na widok ciągnących się wzdłuż drogi pól
obsianych zbożem i warzywami.
– To tutaj można normalnie uprawiać żywność? Przecież gleba jest
skażona!
– Najwyraźniej w tej okolicy są obszary nadające się do uprawy.
Skażenie radioaktywne rozeszło się jak cętki na futrze lamparta. Trafiają się
całe kilometry czystego terenu, a potem nagle kilkadziesiąt metrów
kwadratowych wysokiego skażenia.
Gospodarstwo ojca Artema znajdowało się niecałe pięć minut drogi od
centrum Bazaru. Mężczyzna za półdarmo przejął stare budynki
gospodarskie po radzieckim kołchozie i odnowił je, żeby założyć tam
hodowlę owiec. Uprawiał też kilkadziesiąt hektarów odkażonej ziemi wokół
wsi. Kiedy zobaczył, że do jego owczarni wchodzi para policjantów, od razu
zrozumiał powód ich wizyty. Przekazał jednemu ze swoich pracowników
jagnię, które akurat badał, i wyszedł im na spotkanie.
Zanim przywitał się z gośćmi, strzepnął wierzchem dłoni słomę, która
przyczepiła się do jego watowanej kamizelki. Widząc jego nienaturalnie
sztywne ruchy, Melnyk przypomniał sobie, że kilka lat wcześniej ojciec
Artema miał poważnie uszkodzony bark. Prowadził wtedy gospodarstwo
w okolicach Doniecka. Na samym początku zamieszek w Donbasie
dostarczał żywność jednostkom lojalnym władzy, co przypłacił ciężkim
pobiciem przez prorosyjskich separatystów. To wtedy postanowił
zamieszkać w Bazarze, żeby uniknąć dalszych prześladowań.
– Kapitan Melnyk… długo się nie widzieliśmy. Szczerze mówiąc, miałem
nadzieję, że tak już zostanie. Niech zgadnę: Jegor znów kręcił się po zonie?
– No właśnie. Znaleźliśmy jego graffiti przy radarze.
– Cholerne żelastwo… Czego on tam szukał? Pewnie znów będzie trzeba
jechać do sądu w Iwankowie i zapłacić grzywnę?
– Tym razem sprawa może być dużo poważniejsza.
– Znaczy… ma pan na myśli… więzienie?
– Możliwe. Najpierw jednak muszę porozmawiać z pańskim synem, żeby
wyjaśnić kilka kwestii. Jest w gospodarstwie?
Oszołomiony gospodarz przeczesał dłonią posiwiałe włosy.
– Tak, tak… wrócił na weekend z Kijowa… studiuje tam.
– Jaki kierunek?
– Sztukę. Zapisał się na prywatną uczelnię.
Melnyk nie był zdziwiony. Już trzy lata temu, kiedy Artem uparcie
powracał do zony, często malował tam graffiti.
– Studia kosztują fortunę i na razie nie ma z nich większego pożytku –
dodał z przekąsem ojciec. – Ale cóż, pomyślałem, że może potem znajdzie
sobie jakąś porządną pracę.
Wyszli z owczarni i ruszyli w kierunku domu, który przylegał do
obszernego pola nieużytków.
– Tam będę siać oziminę – powiedział odruchowo gospodarz, pokazując
teren szerokim gestem ręki. – Wszystko organiczne. Zero pestycydów.
– Organiczne zboże z Czarnobyla – westchnęła Nowak. – I ludzie to
kupują?
– Oczywiście. Jest lepsze i o wiele zdrowsze niż to, co znajdzie pani na
większości stołecznych targowisk. Część nawet trafia na eksport.
Przed wejściem do domu drzemał ogromny wilczur. Deski w sieni
pachniały gnijącym drewnem, a wśród drzwi prowadzących do pomieszczeń
właściwie żadne nie były proste. Podobnie jak w przypadku innych
budynków w okolicy, ten dom również przez wiele lat stał porzucony, dopóki
obecny gospodarz nie przeniósł się do niego z całą rodziną.
– Jegor powinien być w swoim pokoju – powiedział mężczyzna,
wskazując schody prowadzące na górę. – Na końcu korytarza, na pierwszym
piętrze – dodał.
– Niech pan tu zostanie. Sami po niego pójdziemy.
– Ale…
Melnyk nie dał ojcu Artema czasu na protesty, tylko ruszył po schodach.
Nowak poszła jego śladem. Zanim doszli do drzwi, policjantka rozpięła
kurtkę i położyła dłoń na kolbie pistoletu. Wcześniej, gdy tylko wysiedli
z terenówki, Nowak nałożyła kamizelkę kuloodporną. Melnyk również miał
taką na sobie. Nie nosił jej chyba od czasów, kiedy pracował w Kijowie
w brygadzie kryminalnej.
Wyjął broń i pchnął drzwi. Ich oczom ukazał się bałagan typowy dla
pokoju nastolatka – ubrania porozrzucane wokół łóżka, gitara
o postrzępionych strunach, przewrócony plecak, wypluwający z siebie
notesy, plakaty modnych zespołów, niepościelone łóżko. W powietrzu
unosiła się woń potu i keczupu zmieszana z wyraźną nutką konopi.
Artem nie słyszał, jak wchodzili – siedział przy komputerze pochłonięty
jakąś grą. Na głowie miał słuchawki z wbudowanym mikrofonem, przez
który wydawał rozkazy. Chodziło o zablokowanie przejścia drużynie
przeciwnika i odpalenie bomby przed upływem wyznaczonego czasu.
Melnyk podniósł głos:
– Artem!
Chłopak aż podskoczył na krześle. Odwrócił się i gwałtownie zbladł na
widok pary policjantów. Melnyk przez chwilę się bał, że młody zemdleje.
– Kapitan… kapitan Melnyk… ale… co pan tu robi?
Artem spoglądał na przemian to na nieoczekiwanych gości, to na fajkę
wodną stojącą na komodzie.
– Wyłącz ten komputer i chodź z nami – nakazał Melnyk. – Mamy do
pogadania.
Artem zebrał się pospiesznie. Pucułowaty dzieciak, którego kapitan tak
często zgarniał z zony, stał się szczupłym dziewiętnastolatkiem. Poszarpany
T-shirt i workowate dżinsy dosłownie na nim wisiały. Rysy trochę mu się
wyostrzyły, ale nadal miał pyzatą twarz dobrze odżywionego dziecka. Kiedy
wszyscy zasiedli przy stole w salonie, Melnykowi trudno było uwierzyć, że
tak miałby wyglądać bezwzględny morderca.
– To ty po nich zadzwoniłeś? – rzucił Artem pod adresem ojca.
– Zapewniam cię, że nie.
– No jasne, to niby skąd wiedzieli, co? Pojawiam się tu tylko
w weekendy. Skąd by wiedzieli, że palę?
– Nie przyjechaliśmy tu z tego powodu – powiedział Melnyk. – Wiemy,
że byłeś w zonie.
Dzieciak nadal nie odpuszczał ojcu:
– Weź, w ogóle nie powinieneś ich tu wpuszczać. Teraz jestem w gównie
po uszy, i to przez ciebie. Kurwa, jak mnie zgarną i będę kiblował, to dopiero
będzie ci łyso…
– Nie mów do ojca takim tonem, smarkaczu – upomniał go Melnyk. –
I słuchaj uważnie, co mówię: nie przyjechaliśmy tu z powodu twojego
zielska. Chcemy wiedzieć, co robiłeś w Dudze.
Artem odchylił się gwałtownie na oparcie krzesła i skrzyżował ręce na
piersi.
– Nie byłem w zonie.
– Nie kłam. Znaleźliśmy twój śpiwór, a w środku jednego z budynków
przy radarze było twoje graffiti.
– No i co? Zrobiłem ich trochę przez te kilka lat.
– Farba była świeża.
– Może pan to udowodnić?
– Jak będę chciał, to bez problemu znajdę dowody w twoim pokoju.
Przypominam ci, że za posiadanie marihuany grozi do trzech lat
pozbawienia wolności.
– Przecież mówił pan…
– Tak, powiedziałem ci, że nie przyjechaliśmy z tego powodu. Ale jak
będziesz dalej rżnął głupa, to zgarniemy wszystko i pojedziesz z nami na
komisariat.
– To nielegalne przeszukanie – żachnął się Artem.
– A ty od kiedy jesteś takim ekspertem od prawa? Przypominam ci, że
mieszkasz u ojca, a on nas tu wpuścił…
– Taaa, no pięknie, wielkie dzięki, tato. Spisałeś się, kurwa, na medal!
Melnyk gwałtownie walnął pięścią w stół.
– Nie mów tak do ojca albo ci przyłożę! Powinieneś być mu wdzięczny,
zamiast zgrywać cwaniaka. Ile razy zajeżdżała tu przez ciebie policja, co?
Niejeden już dawno wykopałby cię za drzwi.
Artem dłuższą chwilę utrzymał jego spojrzenie, po czym skierował wzrok
na ojca.
– Nie mam nic więcej do powiedzenia. Chcę adwokata.
– Adwokata? – spienił się Melnyk.
Ojciec Artema syknął kilka obelg i zagroził dzieciakowi najgorszymi
karami, jeżeli będzie dalej marnował jego czas.
– No powiedz im wreszcie, co zrobiłeś! – rozkazał.
– Nie mam nic do powiedzenia.
– Jak to zrobisz, pan kapitan na pewno zapomni o tych narkotykach!
– Nie mieli prawa wchodzić do mojego pokoju. Nic na mnie nie mają.
Melnyk w środku aż się gotował. Był już naprawdę blisko chwycenia
smarkacza za kołnierz, kiedy rozległ się spokojny, opanowany głos Nowak:
– Twoja ksywka to nawiązanie do Metro 2033, prawda?
Chłopak spojrzał na nią zaciekawiony. Podobnie jak Melnyk.
– To taka dystopijna powieść – wyjaśniła Nowak starszemu partnerowi.
– Akcja dzieje się w Rosji, w moskiewskim metrze, dwadzieścia lat po
atomowej apokalipsie. Główny bohater nazywa się Artem. Na podstawie
książki zrobili kilka lat temu grę komputerową. Kojarzysz?
Artem przytaknął.
– Taaa, grałem, nawet niezła. Ale ze strzelanek wolę S.T.A.L.K.E.R.A.
– Strzelanek? – zapytał Melnyk.
– Chodzi o gry, w których patrzy się oczami postaci – wytłumaczyła mu
policjantka. – Jak gdyby samemu trzymało się broń. S.T.A.L.K.E.R. to gra,
której akcja dzieje się w skażonej strefie wokół Czarnobyla. A grałeś w misję
ze snajperem w Call of Duty? – ponownie zwróciła się do Artema.
– Taaa, no raczej… Ale co wam do tego? – Minął moment zaskoczenia
i chłopak z powrotem zrobił się arogancki.
Melnyk poczuł się w obowiązku znów go naprostować:
– Odzywaj się do pani grzeczniej, jeśli nie chcesz skończyć tej rozmowy
na komisariacie.
– To gry komputerowe zachęciły cię do zabawy w stalkera? – ciągnęła
temat niewzruszona Nowak.
Mianem stalkera często określano osoby, które przekradały się do zony,
żeby ją zwiedzać albo plądrować. Było to nawiązanie do powieści science
fiction Arkadija i Borisa Strugackich Piknik na skraju drogi. W tysiąc
dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym roku Andriej Tarkowski nakręcił
na jej podstawie film zatytułowany Stalker. Nazywano tak również
przewodników, którzy nielegalnie prowadzili wyprawy do niebezpiecznej
strefy strzeżonej przez policję. W samym sercu tej zony miało się znajdować
miejsce, gdzie spełniały się wszystkie życzenia.
– Gry komputerowe, które popychają młodych do robienia głupot? –
krzyknął Artem. – Litości, znów te debilne stereotypy… Wiecie, jak tu się
żyje? Bycie młodym w tych okolicach oznacza kiszenie się we własnym sosie.
Nie ma nic do roboty. Zero pracy, zero rozrywek, zero przyszłości… Kurwa,
w Doniecku miałem swoje życie! Z dnia na dzień musiałem wszystko
zostawić. Dziewczynę, kumpli, wszystko. A potem przyjechaliśmy tutaj
pogrzebać się żywcem.
– Donieck znajduje się teraz w samym centrum walk – odparł Melnyk. –
Nawet tutaj jest lepiej.
– Skoro pan tak twierdzi… No nic, krótko mówiąc, zona to tutaj jedyna
rozrywka. Dlatego kręciłem się tam w czasach liceum.
– Ale teraz mieszkasz w Kijowie. Dlaczego tam wróciłeś?
– Chciałem zobaczyć jeszcze raz te okolice. Może trudno to zrozumieć,
ale to miejsce ma swoją magię. Kiedy się jej zasmakuje, chce się tam wracać.
Nigdy nie ma się dość. Tak to już jest. Zawsze znajdzie się tam coś, co chcesz
zobaczyć.
– Na przykład Rosyjski Dzięcioł – wtrąciła Nowak.
Artem się zawahał.
– Powtarzam ci: jesteśmy gotowi przymknąć oko na trawkę, jeżeli
wszystko nam opowiesz – powiedział Melnyk.
Na te słowa chłopak trochę się rozluźnił.
– Okej, spędziłem tam kilka dni w zeszłym tygodniu.
– Kiedy?
– Od poniedziałku do niedzieli.
– Myślałem, że jesteś w Kijowie, na uczelni! – oburzył się ojciec.
– Taa, no cóż, nie byłem. Podjechałem do Bazaru marszrutką, a potem
poszedłem do granic zony trochę się powłóczyć.
– Czemu poszedłeś akurat do Dugi? – spytała Nowak.
– Bo to dobra miejscówka do robienia zdjęć.
– I do malowania – dodał Melnyk.
– Taa, do malowania też.
– W budynku, w którym nocowałeś, znaleźliśmy wypchanego ptaka.
Możesz nam to wyjaśnić?
Artem się uśmiechnął.
– Tego dzięcioła? Miałem niezłego fuksa. Nie poszedłem do zony tylko
po to, żeby się tam włóczyć. Miałem do oddania pracę zaliczeniową,
musiałem zrobić projekt wystawy. Od początku wiedziałem, że to będzie coś
związanego z zoną. No więc robiłem zdjęcia, malowałem… chciałem pokazać
wszystkie odcienie tego miejsca. Melancholię, smutek, strach, piękno,
brzydotę…
– Ptak – wtrącił Melnyk. – Opowiedz nam o ptaku. Skąd go wziąłeś?
– Mówiłem, że miałem niezłego fuksa. Kręciłem się tam już któryś dzień
w poszukiwaniu dobrych miejsc do zdjęć i w pewnej chwili trafiłem na jakaś
starą budę pełną wypchanych zwierząt.
Nowak przysunęła się z krzesłem do chłopaka. Melnyk, całkiem
nieświadomie, zrobił to samo.
– Jakiego rodzaju zwierząt?
– No… takich leśnych, co nie?
– Były tam ptaki?
– No tak, były, nawet dużo… Ale może najlepiej, jakbym pokazał wam
zdjęcia, które zrobiłem? Mam wszystko na komputerze w swoim pokoju.
– Idź po nie – rozkazał kapitan.
Chłopak wyszedł i po chwili wrócił z laptopem pod pachą.
– Trochę długo się uruchamia – stwierdził, klikając nerwowo myszką.
Wreszcie na ekranie pokazała się setka miniaturek. Artem pospiesznie je
przeglądał, po czym powiększył jedną. – Proszę, tutaj jest pierwsze…
Zaczął przewijać zdjęcia, na których widać było kolejne wypchane
zwierzęta.
– Takie same jak w Prypeci – szepnęła Nowak.
– Tylko o wiele bardziej zniszczone – zauważył Melnyk.
Większość okazów była w nędznym stanie: powykręcane skrzydła,
brakujące kły, wyliniałe futro… Czy zabójca zostawił je właśnie dlatego?
– Gdzie zrobiłeś te zdjęcia? – spytał Melnyk.
– W takiej jednej chałupie niedaleko dworca w Janowie. – Artem
pokazał im fotografię budynku, na którym namalował graffiti z białą
gołębicą. – To było tuż obok tego domu.
Melnyk uważnie przyjrzał się zdjęciu, po czym wstał.
– Przyjedziesz jutro z ojcem na komisariat – powiedział. – Oficer Nowak
nagra twoje zeznania. Jeżeli mówisz prawdę, przymkniemy oko na drobne
wykroczenia. Ale jeżeli jeszcze raz zobaczę cię w zonie, trafisz do aresztu,
jasne?
– O ile mnie pan złapie – odpalił Artem z bezczelnym uśmiechem.
Gospodarz podziękował policjantom i zaproponował, żeby zabrali po
kawałku świeżo zarżniętej owcy. Melnyk odmówił z zasady, Nowak – ze
strachu przed promieniowaniem. Gdy oboje wrócili do służbowej terenówki,
kapitan połączył się przez radio z kolegami z komisariatu. Kazał im jechać
do Janowa i znaleźć budynek z białą gołębicą na fasadzie.
– Nie łatwiej byłoby zabrać tam Artema, żeby pomógł nam go znaleźć? –
zapytała Nowak.
– I znosić go w samochodzie przez dwie godziny drogi? Dziękuję bardzo.
Na opuszczony dworzec w Janowie dojechali późnym popołudniem. Byli
teraz o rzut beretem od Prypeci, tuż obok dawnej szosy prowadzącej do
centrum miasta. Droga była nieprzejezdna od lat, przecinał ją kopiec ziemi,
z którego powyrastały drzewa. To pewnie pozostałości po wale, który
usypano tu w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku, żeby
uniemożliwić szabrownikom dojazd do miasta samochodem.
Melnyk miał złe przeczucia, kiedy tylko wysiadł z auta. Zapach sosen
przykrywała woń spalenizny pochodząca ze zwęglonego szkieletu domku,
którego okna wychodziły na gołębicę namalowaną przez Artema. Dach
chałupy częściowo się zawalił, ale kapitan mimo wszystko wszedł do środka.
W pomieszczeniu, które kiedyś musiało być salonem, spośród poczerniałych
odpadków walających się po ziemi wyzierała olśniewająco biała kość.
Melnyk wyszedł na zewnątrz w poszukiwaniu jakiejś gałęzi, po czym zaczął
rozgarniać stygnące zgliszcza. Jego oczom ukazały się szkielety zwierząt
poprzeplatane metalowymi drucikami.
Cisnął gałęzią o ścianę i puścił wyjątkowo obfitą wiązankę przekleństw.
Zabójca spod znaku jaskółki zatarł po sobie ślady.
15

Na widok pierwszych przedmieść Kijowa Rybałko przeciągnął się i ziewnął.


Podróż z Doniecka trwała całą noc. Zmieniali się z Osipem za kierownicą co
trzy godziny, ale on – w przeciwieństwie do starego przemytnika – prawie
w ogóle nie spał. Za dużo stresu, pytań i kofeiny. Ale przynajmniej miał
mnóstwo czasu na rozmyślania o tym, czego dowiedział się w trakcie sekcji.
Pierwszy wniosek: zabójstwo Leonida Sokołowa zostało drobiazgowo
zaplanowane. Morderca nie działał pod wpływem impulsu. Zastawił pułapkę
na swoją ofiarę, a potem starannie spreparował trupa, żeby wysłać
wiadomość jego ojcu. Wymagało to od niego opanowania, ale też sporo
determinacji. Nie wspominając o tym, że wpychanie do ciała drapieżnego
ptaka wiązało się z określonymi wymaganiami logistycznymi. To zresztą
mógł być najbardziej obiecujący trop śledztwa: w jaki sposób zdobywa się
truchło sokoła?
Odpowiedź: trzeba upolować ptaka samemu albo kupić u kłusownika, bo
to na pewno chroniony gatunek. Rybałko mógłby się założyć, że zabójca miał
do dyspozycji miejsce, które pozwalało mu na zajmowanie się swoją ofiarą
bez przyciągania ciekawskich nietypowymi odgłosami. Gdzie można
torturować ofiarę tak, żeby jej krzyki nikogo nie zaalarmowały? To
oczywiste: w zonie. Niezamieszkana przestrzeń, setki porzuconych
budynków, ani żywego ducha i mało skrupulatne kontrole policyjne –
miejsce wprost idealne na zabijanie. Rybałko czuł, że to właśnie tam
wydarzyła się cała tragedia.
Natura, zona, martwy ptak: a może morderca jest myśliwym?
Osip, zgodnie z umową, wysadził Rybałkę niedaleko placu
Niepodległości. Mężczyzna był tu umówiony w jednej z kawiarni z osobą,
która miała go zabrać do Czarnobyla. Pożegnali się krótko, ale wylewnie.
Osip życzył mu powodzenia i długiego życia. Rybałko niemal się uśmiechnął
na te słowa.
Usiadł przy stoliku i zamówił kawę, po czym poszedł do toalety przemyć
twarz zimną wodą. W lustrze nad umywalką spojrzał na swoje zmęczone
oblicze. Z woskową cerą i podkrążonymi oczami wyglądał jak jeden z trupów
leżących w donieckiej kostnicy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ubrania,
które dostał od patologa po wyjściu spod prysznica dekontaminacyjnego,
musiały należeć do jednego z nieboszczyków.
Kawiarnia stopniowo wypełniała się szmerem, kiedy napływali do niej
kolejni klienci. Młodzi pracownicy korporacji wpadający na szybkie espresso
przed pracą. Pobladli studenci po całonocnych imprezach. Na placu na
zewnątrz było spokojnie. Trudno sobie wyobrazić, że w dwa tysiące
czternastym roku, w szczycie rewolucji, panowało tu nieopisane szaleństwo:
kłęby dymu, barykady, eksplozje granatów i strzały z broni palnej.
Ukraińskie służby porządkowe tygodniami ścierały się z protestantami,
którzy chcieli zbliżenia z Europą i obalenia władzy skorumpowanego
prezydenta Janukowycza.
Czas mijał powoli. Jego kontakt się spóźniał, a Rybałko, siedząc
samotnie w tłumie ludzi wypełniających kawiarnię, okrutnie odczuwał
nieobecność Osipa. Przemytnik mówił bez przerwy, w każdą chwilę ciszy
wpychał jakąś opowieść albo pytanie. Jeszcze tydzień wcześniej takie
zachowanie wydawałoby się Rybałce nieznośne – teraz zyskało tę zaletę, że
powstrzymywało od myślenia o tym, co go czeka na końcu podróży.
Powstrzymywało od myślenia o śmierci.
Około dziesiątej jakiś samochód zaparkował na chodniku naprzeciwko
baru, wzdłuż innego pojazdu. Wysiadła z niego kobieta o ciemnych blond
włosach. Mały zadarty nos, nastroszone brwi, papieros w nadąsanych
ustach, a do tego zdecydowany, energiczny krok. Przypominała mu
Aleksandrę Szewczenko, jedną z założycielek Femenu – grupy ukraińskich
feministek.
Nieznajoma weszła do baru i rozejrzała się oczami niebieskimi niczym
tafla jeziora Bajkał. Kiedy utkwiła je w Rybałce, serce mężczyzny zabiło
nieco szybciej. Przez chwilę, która zdawała mu się wiecznością, patrzyli tak
na siebie, po czym kobieta podeszła do jego stolika i usiadła naprzeciwko.
– Aleksander?
Sokołow prawdopodobnie przekazał jej zdjęcie Rybałki. Ale teraz, z tą
trupią twarzą, mężczyzna raczej nie przypominał siebie.
– To ja. Ale możesz mówić mi Sasza.
Rybałko zauważył, że jego rozmówczyni ma różową bliznę na wysokości
gardła, pęknięcie na porcelanowej skórze.
– Jestem Ninel.
– To imię czy nazwisko?
– Po prostu mów mi Ninel – odpowiedziała nieco oschle. –
Zaparkowałam na drugiego, więc lepiej już chodźmy.
Rybałko wsunął banknot pod filiżankę i ruszył śladem młodej kobiety.
Kiedy podeszli do jej samochodu, okazało się, że – cóż za niespodzianka –
jest to terenowa łada. Cały jej tył był oblepiony naklejkami: pomarańczowe
słońce na czerwonym tle i napis „Atomowi dziękujemy!”, odznaka
stowarzyszenia wspierającego regionalną przychodnię dla dzieci, różowy
prostokąt promujący Gender Museum w Charkowie, zielony kwadrat
z przekreślonym dzikiem – symbol protestu przeciwko kłusownikom
w białoruskich lasach… Żeby usiąść na siedzeniu, Rybałko musiał najpierw
przełożyć z niego karton pełen plakatów zapraszających na spotkanie
poświęcone ochronie fauny z okolic Czarnobyla.
– Miałeś przyjechać wcześniej – stwierdziła Ninel.
– Zeszło mi trochę więcej czasu w Doniecku. Miasto jest pod ostrzałem.
Ninel wyjęła z plecaka statyw, ustawiła go na masce rozdzielczej
i przymocowała do niego małą kamerę skierowaną na drogę. Rybałko
doskonale znał takie zwyczaje, powszechnie praktykowane również w Rosji
– nagranie z kamery pozwalało dowodzić niewinności w razie ewentualnej
kolizji. Najwyraźniej na Ukrainie, podobnie jak w Rosji, nie można było ufać
ani innym kierowcom, ani ubezpieczycielom. A już na pewno nie policji.
Ninel włączyła się do ruchu, który gęstniał w porannych godzinach
szczytu.
– Czyli to ty przerzucisz mnie do strefy zamkniętej – odezwał się
Rybałko, żeby zagaić rozmowę.
– Na to wygląda – odpowiedziała, nie spuszczając wzroku z drogi. – Jak
będzie się dobrze jechało, to dotrzemy do Prypeci w tym samym czasie co
przewodnik, który odkrył ciało Leonida. Dzięki temu będziesz mógł go
przepytać, zanim pojedziemy do budynku, na którym zawieszono trupa.
Niezły plan, pomyślał. Ninel nie traciła czasu, a jemu wyjątkowo to
odpowiadało.
– A w jaki sposób zamierzasz mnie przewieźć przez punkt kontrolny?
– Pracuję dla organizacji pozarządowej, którą sama założyłam, nazywa
się 1986. Mamy siedzibę w Czarnobylu. Część naszych działań polega na
mierzeniu wpływu promieniowania na faunę i florę, dlatego dysponujemy
przepustkami, żeby móc jeździć do zony i pobierać próbki w terenie.
– Jesteś biologiem?
– Ornitologiem.
– Studiowałaś w Moskwie? Mam wrażenie, że mówisz z rosyjskim
akcentem.
Ninel posłała mu dziwne spojrzenie.
– Lepiej wyjaśnijmy to sobie od razu: rozmowy o moim życiu prywatnym
nie wchodzą w zakres usług, za które mi płacą.
Rybałko nie spodziewał się aż tak chłodnej reakcji. Wzruszył ramionami
i wyjął z kieszeni paczkę papierosów.
– A w moim samochodzie się nie pali – dodała.
Co za jędza, pomyślał, posłusznie chowając papierosy.
– Jak długo się tam jedzie? – zapytał.
– Niecałe dwie godziny.
– Może nam się dłużyć, jeśli będziemy unikać osobistych pytań.
– Jak chcesz, możesz mi opowiedzieć coś o sobie. Jesteś żonaty? –
rzuciła Ninel lekceważącym tonem.
– To akurat pytanie osobiste.
– Nie musisz odpowiadać.
– Jestem rozwiedziony.
– Od dawna?
– Od niecałych dwóch lat. Ale moja była żona wkrótce wychodzi znów za
mąż.
– A ty?
– Myślisz, że jechałbym prowadzić śledztwo w radioaktywnej strefie,
gdybym kogoś miał? – odburknął.
Ninel odrobinę mocniej zacisnęła ręce na kierownicy, a jej oczy na chwilę
przyćmił cień. Rybałko zauważył, że kobieta nie ma obrączki. Wywnioskował
z tego, że ona również nie dzieli z nikim życia.
– Jesteś niezamężna.
– Mówiłam: nie odpowiadam na pytania o życie prywatne.
– To nie było pytanie.
Ninel zmarszczyła brwi.
– Mam nadzieję, że będziesz równie przenikliwy podczas swojego
śledztwa – powiedziała, po czym zmieniła temat: – Więc byłeś w Donbasie.
I co myślisz o tym, co się tam dzieje?
Pytanie z daleka było czuć pułapką. Rybałko postanowił odpowiedzieć
dyplomatycznie:
– Nie wiem, co ci odpowiedzieć. Urodziłem się w Związku Radzieckim.
Rosja to mój kraj, Ukraina też. Wybieranie między nimi dwoma to jak
wybór między ojcem i matką.
– A twój ojciec bił matkę? Bo w tym kontekście musisz przyznać, że
Ukraina ma jednak mocno pokiereszowaną twarz. – Ninel nerwowym
ruchem założyła za ucho kosmyk włosów, który spadł jej na czoło. Jej
delikatne rysy wykrzywiała teraz złość.
– Domyślam się, że nie nosisz Rosji w sercu – stwierdził Rybałko.
– Rosja? Jak jej nie lubić. Ja uwielbiam Rosję! Rosjan też. Mówię po
rosyjsku. Jem rosyjskie potrawy. Lubię rosyjskich autorów. Tołstoja.
Gogola. Dostojewskiego. Lubię rosyjską duszę. Lubię te jej pieprzone
równiny, które nigdy się nie kończą, moskiewski śnieg. Palę rosyjskie
papierosy. Piję rosyjską wódkę. Grzeję się rosyjskim gazem, kiedy akurat nie
odcinają nam dostaw. Pieprzyłam się z Rosjanami. – Ninel przerwała na
chwilę. Ciszę zakłócały jedynie drobne trzaski. Przed nimi jechała
ciężarówka ze zbożem. Spod plandeki, która miała chronić je przed wiatrem,
wylatywały ziarna, uderzając w przednią szybę ich samochodu. –
Problemem nie jest Rosja ani Rosjanie – podjęła kobieta – tylko władza.
Wszyscy ci generałowie, politycy, biznesmeni, którzy wiecznie chcą więcej
władzy i więcej ziemi. To oni wszystko niszczą. Zawsze tak jest. Wschód
Ukrainy jest w ruinie, ale spójrz na zachód – tutaj też siejemy spustoszenie,
i to własnymi rękami. Sami Ukraińcy to robią. Słyszałeś kiedyś
o nielegalnym wydobyciu bursztynu?
– Masz na myśli ten brązowy kamień, z którego robi się biżuterię?
– To nie kamień, tylko skamieniała żywica. W trójkącie między
Żytomirem, Równem i regionem Wołynia znajdują się drugie największe
zasoby bursztynu na świecie. W ostatnich latach ceny bursztynu wzrosły
czterokrotnie, więc nielegalni poszukiwacze przyjeżdżają tam z całego kraju,
żeby plądrować złoża. Zniszczyli setki hektarów dzikich terenów, poszukując
bursztynu w ziemi. Zaczęli od wycięcia wszystkich drzew, potem
wykarczowali teren i zaczęli wstrzykiwać w grunt wodę pod ciśnieniem.
Bursztyn jest lżejszy od piasku i ziemi, więc wypływa na powierzchnię
i wtedy można go zbierać podbierakami. Po zakończeniu takich działań
gleba nie nadaje się już do użytku, a drzewa więcej na niej nie wyrosną.
Człowiek czuje się jak na Księżycu. A wiesz, co jest w tym wszystkim
najgorsze?
Rybałko nie odpowiedział, ale Ninel i tak nie czekała na reakcję z jego
strony.
– Przewalając ziemię w ten sposób, ci kretyni uwolnili radioaktywne
cząsteczki, które zawiało tam po eksplozji w elektrowni w Czarnobylu. Dla
kawałka cholernej biżuterii zdemolowano dwieście pięćdziesiąt kilometrów
kwadratowych lasów i narażono setki osób na śmiertelne
niebezpieczeństwo. Sprawa zrobiła się na tyle poważna, że władza wysłała
tam Gwardię Narodową. Ale to nic nie da. Jeden na dziesięciu miejscowych
żyje z wydobywania żywicy. Mafiosi kontrolują handel, a gliniarze i politycy
biorą w łapę za przymykanie oczu. – Między brwiami Ninel pojawiła się
pionowa zmarszczka będąca efektem złości. – Nienawidzę tych wszystkich
ludzi, którzy niszczą dla bogactwa i władzy. Nienawidzę ich.
– A jednak pracujesz dla Sokołowa – stwierdził Rybałko. – Jeśli chodzi
o pazerność, trudno o lepszy przykład.
Kobieta posłała mu wściekłe spojrzenie.
– Chciałabym móc sobie pozwolić na obywanie się bez takich
kompromisów. Ale moja organizacja potrzebuje dotacji. Pieniądze, które
Sokołow mi płaci za to, że ci pomagam, pozwolą na finansowanie naszej
działalności przez wiele miesięcy. Nie mam tego luksusu, żeby móc sobie
pozwolić na skrupuły. Chociaż nienawidzę osoby, dla której oboje
pracujemy.
Cóż, teraz Rybałko przynajmniej wiedział, skąd wzięła się jej stłumiona
wrogość wobec niego.
Ninel widocznie postanowiła uciąć dyskusję, bo puściła
w samochodowym odtwarzaczu płytę zespołu Kino. W głośnikach rozległ się
głos Wiktora Coja, który śpiewał, że chce zmian. Kobieta nie otwierała ust
przez kolejną godzinę, dopóki kilkanaście kilometrów przed Czarnobylem
ich drogi nie zagrodził szlaban.
– To punkt kontrolny w Ditjatkach – oznajmiła wtedy. – Będziemy
musieli wysiąść i wylegitymować się.
Przed budką strażnika ustawiła się już kolejka, składająca się wyłącznie
z terenówek i minibusów wypełnionych turystami.
Ninel zaparkowała obok wzbudzającej niepokój tablicy, która
obwieszczała cyrylicą i po angielsku, że w tym miejscu zaczyna się strefa
skażona przez radioaktywne opady z wypadku w elektrowni atomowej
w Czarnobylu.
– Mamy przed sobą co najmniej kwadrans czekania. Jak masz ochotę na
papierosa, to teraz.
Kobieta ruszyła zdecydowanym krokiem do czegoś na kształt pergoli,
pod którą ustawiono figurkę Matki Boskiej, po czym przeżegnała się na
prawosławną modłę, dotykając najpierw prawego, potem lewego ramienia –
odwrotnie, niż robią to katolicy. Rybałko palił papierosa i przyglądał się jej,
jak szepcze pod nosem modlitwę. Czytał gdzieś, że figurkę postawiono tu dla
upamiętnienia ofiar z zony. Czyżby Ninel miała w rodzinie kogoś, kto
ucierpiał w wyniku katastrofy?
Gdy spalił papierosa, a Ninel skończyła modlitwę, stanęli w kolejce przed
okienkiem strażnika, który kontrolował wjazd do strefy zamkniętej. Ninel
pospiesznie, ale z naukową manierą wyjaśniła Rybałce, jak funkcjonują te
okolice:
– Strefa zamknięta jest podzielona na dwie części. Teraz wjeżdżamy do
strefy numer dwa, która rozciąga się w promieniu trzydziestu kilometrów
wokół elektrowni. Żeby się do niej dostać, wymagane jest urzędowe
pozwolenie. Potem będzie jeszcze jeden punkt kontrolny przy wjeździe do
strefy numer jeden, w której znajdują się najbardziej skażone obszary. Ona
ciągnie się w promieniu jakichś dziesięciu kilometrów. Teoretycznie
kontrole są tam bardziej surowe, ale my mamy wszystkie wymagane
dokumenty, tak że tym się nie przejmuj.
Wreszcie nadeszła ich kolej na okazanie przepustek. Opasły wojskowy
w zielonym drelichu dosłownie miażdżył swoim ciężarem krzesło, którego
siedzenie, obite materiałem, było na boku rozerwane i ukazywało
wypełnienie z żółtej gąbki. Mężczyzna wpatrywał się dłuższą chwilę
w oficjalne dokumenty, a gdy oddał Ninel przepustki, ona i Rybałko wrócili
do samochodu, żeby ruszyć dalej w kierunku elektrowni.
Nic albo prawie nic nie wskazywało na to, że właśnie wjechali na skażone
terytorium. Poruszali się takimi samymi wiejskimi szosami co przed
punktem kontrolnym, tyle tylko że od czasu do czasu między gałęziami
drzew dało się dostrzec zapadnięte ogrodzenia, zrujnowane domy,
porzucone gospodarstwa oraz słupy ogołocone z kabli elektrycznych. Gdy
z korony jednej z mijanych brzóz poderwał się ptak i przeleciał tuż przed
nimi, Ninel stwierdziła odruchowo:
– Bekas.
Rybałce się przypomniało, że jego przewodniczka jest ornitologiem, więc
wyciągnął z kieszeni kilka zdjęć, które zrobił podczas sekcji zwłok, i przejrzał
je pospiesznie, aż trafił na fotografię sokoła.
– A czy takie okazy spotyka się w okolicy?
Ninel pobladła na widok zdjęcia zakrwawionego ptaka.
– Co mu się stało? – spytała z grymasem obrzydzenia. – Gdzie go
znalazłeś?
– Uwierz mi, lepiej, żebyś nie wiedziała – odparł Rybałko. – No więc?
– To kobuz, sokół leśny.
– Lokalny gatunek?
– Nie jest to gatunek endemiczny, jeżeli to masz na myśli. Spotyka się je
w całej Europie i Azji. Ale tak, występują też w strefie wokół elektrowni.
– Można jakoś ustalić, czy ten sokół został złapany gdzieś niedaleko?
Kobieta jeszcze raz ze wstrętem spojrzała na zdjęcie.
– Nie jest zaobrączkowany. Nie da się ustalić, skąd pochodzi.
Ewentualnie można by zrobić mu sekcję, jeżeli jego pochodzenie naprawdę
jest takie ważne dla twojego śledztwa.
– Sekcję? Ale po co?
Kobieta wskazała szerokim gestem otaczający ich las.
– Widzisz ten teren? Wszystko tu jest skażone. Gleba, drzewa, rośliny.
Niby ma się wrażenie, że na powrót zapanowała natura, bo w okolicy często
spotyka się konie, wilki czy dziki, ale fakt, że tak się rozmnażają, wynika
tylko z tego, że od trzydziestu lat nikt tu nie poluje i praktycznie nie istnieje
ruch drogowy, więc dochodzi do niewielu wypadków z udziałem zwierząt.
Rybałko ogarnął wzrokiem pejzaż wokół. Świerki atakowały czubkami
kobaltowe niebo, na którym wirowały ptaki. Po zarośniętej polanie
przechadzało się kilka jeleni. Las, stawy, szemrzące strumyki, domy porosłe
chwastami i jeżyną… doprawdy trudno było sobie wyobrazić, że to miejsce
mogło być jadowitym piekłem.
– Między tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym
a dziewięćdziesiątym szóstym rokiem – kontynuowała Ninel – prowadzono
tu testy na gryzoniach, żeby ocenić wpływ promieniowania na ich organizm.
Zbadano dwadzieścia dwa pokolenia. Między dziesiątym i piętnastym
pokoleniem liczba śmierci płodów w macicy zaczynała gwałtownie rosnąć,
po czym stabilizowała się w okolicy dwudziestego pokolenia. Genomy tych
gryzoni zdegenerowały się w spektakularnym tempie. – Urwała i spojrzała
na Rybałkę wymownie. – Wiesz, co oznacza dla ludzi takie dwadzieścia
pokoleń? Od trzystu do pięciuset lat. A ta ziemia pozostanie skażona o wiele
dłużej, na całe wieki. Taki na przykład pluton 239 będzie groźny przez jakieś
dwadzieścia cztery tysiące lat.
Brzozowe i świerkowe zagajniki momentalnie wydały się Rybałce
okropnie smutne. Dwadzieścia cztery tysiące lat… do tego czasu chiński mur
będzie płaski jak brukowana droga, a z wielkiej piramidy w Gizie zostanie
chaotyczny stos kamieni.
– To jak z tym sokołem? – spytał.
– W wyniku sekcji można znaleźć elementy, które w przypadku
odpowiedniej analizy pomogłyby zweryfikować, czy ptak pochodził
z Czarnobyla. Na przykład badając okoliczne jaskółki, odkryliśmy, że ich
opierzenie jest bardziej matowe, a wiele zostało dotkniętych częściowym
albinizmem. Około piętnastu procent ma na głowie białą plamkę. Częściej
chorują na nowotwory, a liczba jaskółek, które mają mniejszy mózg niż
przeciętny osobnik tego gatunku, jest tu znacznie wyższa niż gdzie indziej.
Natomiast samice… – Ninel zawiesiła głos. – Wiele jest bezpłodnych.
W okresie rozmnażania jakaś jedna czwarta z nich nie posiada torby
lęgowej. To taki obszar na brzuchu, gdzie ptaki tracą pióra kilka dni przed
okresem składania jaj. Wykształca się w celu zadbania o jak najlepsze
przekazywanie ciepła podczas wysiadywania. – Znów na chwilę zamilkła, po
czym dodała: – Gdyby tego sokoła zbadał uważnie ktoś doświadczony, to
zapewne udałoby mu się dostrzec ten rodzaj oznak lub ich brak. Oczywiście
i tak stanowiłoby to tylko przypuszczenie, nie uzyskałbyś w ten sposób
jednoznacznych dowodów.
Nagle między drzewami pojawiły się porzucone budynki Prypeci,
emanujące dziwnym niepokojem. Modelowe miasto, którego powstawanie
Rybałko obserwował w dzieciństwie, stało się koszmarnym parkiem
rozrywki, w którym jedyną atrakcją jest wizyta w domu strachu. A przecież
Prypeć była cudownym miejscem, w którym dobrze się żyło. Porządnie
zaopatrzone sklepy, przyzwoicie zarabiający ludzie, wszystko nowe i dobrze
utrzymane. Jako dziecko Rybałko był święcie przekonany, że wszyscy ludzie
w ZSRR mieszkają w takich miastach. Dopiero kiedy musiał je opuścić
i zamieszkał w nędznym kijowskim blokowisku, zrozumiał, że Prypeć była
wyjątkiem. Wszyscy w Rosji znali legendę, zgodnie z którą w osiemnastym
wieku carski minister Grigorij Potiomkin nakazał w wioskach na Krymie
budowę luksusowych fasad z gipsu, żeby przekonać carycę Katarzynę II, że
lud ma się w Rosji świetnie. Tym właśnie tak naprawdę była Prypeć:
współczesną wioską potiomkinowską, która miała zamaskować nędzne
realia życia w ZSRR i którą chętnie pokazywano zagranicznym dygnitarzom,
kiedy odwiedzali okolice – sklepową witryną radzieckiej atomistyki
skrywającą brudne zaplecze.
Powoli przejechali aleją Lenina, szeroką arterią prowadzącą do centrum
Prypeci. Nawierzchnia była w opłakanym stanie, wszędzie pełno wądołów,
a tu i ówdzie przez asfalt przebijały młode drzewa. Fasady domów robiły
posępne wrażenie. Szyby w oknach dawno ktoś powybijał, a drewniane
ramy, trzaskające na wietrze, ukazywały wnętrza mieszkań spustoszonych
przez zjawiska pogodowe.
Jeden z budynków wydał się Rybałce znajomy.
– Mieszkałem tam… – wybełkotał zaskoczony.
Nie poznał swojej dzielnicy – oznaczonej numerem jeden – z powodu
drzew, które rozrosły się w niekontrolowany sposób, oraz szkieletów
autobusów zaparkowanych na poboczu. Stało tam kilka węgierskich
ikarusów, które służyły do ewakuacji miasta. A jednak to właśnie tutaj
mieszkał w dzieciństwie, na trzecim piętrze budynku numer dwadzieścia
osiem. Niecałe trzysta metrów dalej znajdowała się szkoła numer trzy,
Sołnyszko (Słoneczko), do której chodził jako dziecko. Przez ułamek
sekundy chciał poprosić Ninel o zatrzymanie samochodu, żeby mógł
zobaczyć swoje dawne mieszkanie, ale zaraz w jego żołądku urosła gula na
myśl o tym, że trafi do tego spustoszonego miejsca.
Powrót tam zepsułby wspomnienia szczęśliwych dni, kiedy jego rodzice
byli jeszcze młodzi i pełni życia, zanim elektrownia nie zniszczyła ich
rodziny. Lepiej było się nie zatrzymywać.
Ninel skierowała na niego swoje niebieskie spojrzenie.
– Nie wiedziałam, że tu mieszkałeś – odparła zdziwiona.
– Mój ojciec był strażakiem. Dyżurował w noc wybuchu.
Twarz młodej kobiety zdawała się lekko rozluźniać.
– To dzięki takim ludziom jak twój ojciec udało się opanować katastrofę.
Nie byłoby nas tu dzisiaj, gdyby nie ich poświęcenie.
To prawda, ale kto o tym wiedział? Rybałko pomyślał z goryczą, że świat
pamięta o dyktatorach, brazylijskich piłkarzach i artystach malujących białe
kwadraty na białym tle, ale nikt nie potrafiłby wymienić z nazwiska ani
jednego z tych ludzi, którzy uratowali Europę przed bezprecedensową
katastrofą nuklearną. Kto kiedykolwiek słyszał o Aleksieju Ananence,
Walerym Bespałowie i Borysie Baranowie? Kto wiedział o tym, że zgłosili się
na ochotnika i weszli do zalanego zbiornika czwartego reaktora, żeby
uruchomić pompy, które opróżniły go z wody, zanim do środka przeniknął
topiący się rdzeń? Kto wiedział o tym, że gdyby lawa uranu i grafitu dostała
się do zbiornika, doszłoby do eksplozji o sile wielu megaton, która
uczyniłaby ładny kawałek Europy niezdatnym do życia?
No kto?
16

Kiedy wysiedli z samochodu, niebo było pokryte białymi chmurami. Na


jednym z bloków otaczających wielki plac nadal dało się dostrzec ogromne
litery propagandowego hasła, które Rybałko znał na pamięć: „Partia Lenina
siłą ludową, która prowadzi nas do zwycięstwa komunizmu”. Grupki
turystów fotografowały ikoniczne budynki centrum miasta. Ninel
wpatrywała się przez chwilę w gromadę ludzi w poszukiwaniu przewodnika,
który odnalazł ciało Leonida Sokołowa.
– To on – powiedziała w końcu, pokazując mężczyznę stojącego przed
pałacem kultury Energetik.
Przewodnik miał na sobie beżową parkę, a na głowie szarą uszankę
z podniesionymi klapami podszytymi futrem. Zgromadzeni wokół japońscy
turyści słuchali jego opowieści nabożnie niczym uczniowie na lekcji.
Niektórzy włożyli białe kombinezony, w których przypominali techników ze
sceny zbrodni w jednym z amerykańskich seriali kryminalnych.
Ninel zawróciła w kierunku samochodu.
– Spotkamy się w tym samym miejscu, jak już skończycie – rzuciła do
Rybałki i odeszła.
Kiedy Rybałko zbliżył się do grupki Japończyków, przewodnik opowiadał
akurat o życiu mieszkańców sprzed katastrofy. Tłumaczył turystom, że
wiosną tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku, tuż przed
eksplozją, ludzie beztrosko spacerowali ulicami, piknikowali w lesie, sączyli
piwo w kawiarni Prypeć albo nad brzegiem rzeki, kąpali się i uprawiali
miłość (tu Japończycy zaczęli piać). Mężczyzna dodał, że średnia wieku
mieszkańców wynosiła dwadzieścia sześć lat, a w mieście – żeby sprostać
wymogom galopującej dzietności – powstało piętnaście przedszkoli. Był też
teatr, w którym grano klasyczne dzieła radzieckie, nowoczesne kino, basen…
Planowano zbudować dwa duże domy towarowe, pałac sztuki i dwa
kompleksy sportowe. Przyszłość rysowała się w różowych barwach.
Ale wszystko ma swoją cenę, a miasta rosnące u stóp wulkanu żyją
w cieniu śmiertelnego zagrożenia. Mężczyzna opowiadał o wybuchu
w elektrowni, jakby chodziło o przypowieść ze Starego Testamentu: niemal
czarne płomienie wydobywające się z rozprutego reaktora numer cztery,
powietrze o metalicznym posmaku, poświęcenie strażaków, dzięki którym
pożar się nie rozprzestrzenił, wysiedlenie mieszkańców bez prawa powrotu,
miasto na wieki wieków przeklęte przez atom… Japońscy turyści,
pochłonięci opowieścią o upadku Prypeci, spoglądali w milczeniu na żółte
gondole wielkiego diabelskiego koła, które czekało na inaugurację
pierwszego maja tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku. O czym
myśleli, spoglądając na nie? O elektrowni w Fukushimie, ich własnym
narodowym Czarnobylu, gdzie w dwa tysiące jedenastym roku rdzenie
trzech reaktorów stopiły się po tym, jak tsunami doprowadziło do
wyłączenia podstawowego systemu chłodzenia?
Głos przewodnika stracił liryczność i mężczyzna oświadczył
profesjonalnym tonem:
– Możecie chodzić po całym placu, ale nie opuszczajcie ulicy. Dopóki
trzymacie się asfaltu, nic wam nie grozi. Opuszczenie go jest jak chodzenie
po górach poza wytyczonym szlakiem. Tylko że w tym przypadku lawina
zabije was dopiero dziesięć lat po fakcie.
Japończycy posłusznie przytaknęli, po czym zaczęli dzielić się na trzy-,
czteroosobowe podgrupy. Niektórzy ruszali w stronę diabelskiego młyna,
inni w kierunku hotelu Polesie. Przewodnik natomiast wyciągnął paczkę
marlboro i zapalił papierosa, osłaniając płomień dłonią.
Wtedy Rybałko do niego podszedł.
– Ma pan minutę?
Mężczyzna podniósł dłoń z nieufną miną.
– Jeżeli nie należy pan do mojej grupy, to nie odpowiadam na żadne
pytania.
– Urodziłem się w tym mieście – odparł Rybałko. – Prawdopodobnie
wiem o Prypeci więcej niż pan.
Przewodnik zmarszczył brwi.
– No to czego pan chce?
– Podobno to pan był na miejscu, kiedy znaleziono ciało Leonida
Sokołowa.
– Tego Rosjanina? A czemu to pana interesuje?
– Rodzina zmarłego zatrudniła mnie, żebym spróbował wyjaśnić
okoliczności jego śmierci. Pomyślałem, że mógłby mi pan pomóc.
Przewodnik wydmuchał obłok dymu.
– Nie bardzo rozumiem, w jaki sposób.
Rybałko wyciągnął kilka banknotów.
– Zacznijmy od tego, że opowie mi pan, gdzie był, kiedy zauważono
trupa.
Mężczyzna dyskretnie schował pieniądze do kieszeni, po czym wskazał
miejsce, gdzie stały zaparkowane samochody obwożące turystów po zonie.
– Byłem tam, na rogu alei Lenina i ulicy Kurczatowa. Dopiero co
wysiedliśmy z busa, kiedy jeden z turystów wrzasnął. Myślałem, że coś sobie
zrobił, bo zdarza się, że ludzie są tak pochłonięci pstrykaniem zdjęć, że
potrafią skręcić kostkę na tutejszych wertepach. A potem się zorientowałem,
że cała grupa patrzy w tym samym kierunku.
Mężczyzna obrócił się w stronę jednego ze stojących przy placu Lenina
budynków, którego dach zdobiło pordzewiałe godło Ukraińskiej
Socjalistycznej Republiki Radzieckiej.
– Wieżowiec Woschod – stwierdził Rybałko. Szesnastopiętrowy
Woschod był jednym z najwyższych budynków mieszkalnych w mieście. –
Przewodnicy zawsze parkują samochody w tym samym miejscu?
– Przeważnie tak – odparł mężczyzna.
To był istotny detal. Woschod był doskonale widoczny z miejsca, gdzie
parkowały teraz minibusy. Morderca musiał wiedzieć, że jeśli umieści ciało
na fasadzie akurat tego budynku, turyści wcześniej czy później je dostrzegą.
A to by znaczyło, że dobrze zna zwyczaje przewodników. Być może nawet
jest jednym z nich…
– Czy w momencie odnalezienia ciała byliście jedyną grupą w mieście?
– Tak.
– A przed wami? Były tu inne wycieczki?
– Nie. Tego dnia byliśmy pierwsi.
– Co pan zrobił po odkryciu zwłok?
– Zadzwoniłem do strażnika w punkcie kontrolnym przy wjeździe do
miasta.
– I to on przyjechał obejrzeć ciało?
– Nie, on tylko zadzwonił po gliny.
– A pan co robił w oczekiwaniu, aż przyjadą?
– No… siedzieliśmy wszyscy w busie.
– Nikt nie poszedł sprawdzić, czy ten gość na pewno nie żyje?
– Wszyscy byli posrani ze strachu. Jedna z klientek dostała zapaści
nerwowej, miałem więc inne sprawy na głowie. Poza tym to robota dla
policji.
– Co się stało, gdy przyjechali?
Nagle od strony lunaparku dobiegły ich gwałtowne odgłosy licznika
Geigera. Zdezolowane samochodziki elektryczne w autodromie u stóp
diabelskiego młyna stały porzucone na pordzewiałym torze. Przewodnik
przyłożył ręce do ust i wydarł się na jednego z turystów, który chciał wsiąść
do poniszczałego samochodziku:
– Nie wsiadać tam! Siedzenia są skażone! Do diabła, niektórzy to niczego
nie uszanują. O co pan pytał? – ponownie zwrócił się do Rybałki.
– Pytałem, czy może mi pan powiedzieć coś o policjantach, którzy
przyjechali obejrzeć ciało.
– To była dwójka gliniarzy z Czarnobyla. Facet nazywał się Melnyk.
Mrukliwy typ, gęsta broda, kudły na głowie, twarz rzeźnika. Chyba nieźle go
ubawiło to, na co trafił. Była z nim kobieta, młodziutka, pewnie dopiero co
skończyła akademię. Ten cały Melnyk zapytał mnie, gdzie znajduje się ciało,
po czym poszliśmy aż do stóp budynku. Facet wszedł na górę obejrzeć
zwłoki i kilka minut później zszedł na dół mocno wpieniony. Wróciliśmy do
busa, a wtedy on zadzwonił po posiłki. Potem pojechaliśmy na komisariat
złożyć zeznania.
Rybałko zapisywał wszystko w notesie.
– Czy zauważył pan tego dnia jeszcze coś nietypowego?
Przewodnik spojrzał do góry, jakby szukał odpowiedzi w drobnych
obłokach, które pokrywały niebo.
– Było mnóstwo nietypowych rzeczy, ale nie bardziej nietypowych niż
zwykle, jeżeli rozumie pan, co mam na myśli.
– Ani trochę. Proszę wyjaśnić.
Mężczyzna podrapał się z tyłu głowy.
– No cóż, tutaj bez przerwy zmieniają się różne drobiazgi, trochę jakby
miasto co jakiś czas nawiedzały zjawy. Na przykład kiedy zwiedzamy szkołę,
to jednego tygodnia na ławce leży lalka, a za tydzień książka. Dziś
zauważyłem, że samochodziki się przemieściły. To takie detale, których się
nie dostrzega, jeżeli człowiek nie przyjeżdża tu regularnie.
– Chce pan powiedzieć, że ktoś kręci się po Prypeci? – zdziwił się
Rybałko.
Do tej pory myślał, że Prypeć jest czymś na kształt fortecy w samym
sercu strefy zamkniętej. Miasto zostało otoczone ogrodzeniem, które
wieńczył drut kolczasty, dotrzeć dało się tu tylko drogą, a wjazdu pilnował
strażnik w punkcie kontrolnym. Ogrodzenie zbudowano trzydzieści lat
temu, kiedy szabrownicy zaczęli interesować się rzeczami porzuconymi
przez mieszkańców. Podczas ewakuacji można było zabrać tylko po jednej
walizce, zapas na kilka dni, więc mieszkania były pełne lodówek,
telewizorów, radioodbiorników, telefonów i mebli, które szybko trafiły na
targowiska w Kijowie, narażając mało dociekliwych nabywców na tragiczne
w skutkach promieniowanie.
– Nikt konkretny – rzucił przewodnik. – Ale czasem pojawiają się tu
stalkerzy.
Rybałko przypomniał sobie jak przez mgłę pewną książkę, którą czytał
w młodości.
– To słowo, „stalker”, to nie czasem nawiązanie do powieści braci
Strugackich?
– Zgadza się. Czytał pan?
– Dawno temu. Myśli pan, że zabójcą mógł być jeden z tych stalkerów?
Przewodnik długo wpatrywał się w wielkie koło diabelskiego młyna,
nieruchome niczym tarcza popsutego zegara.
– Zdziwiłbym się. Ci kolesie są raczej niegroźni. To albo świry, albo
studenci szukający mocnych wrażeń, ewentualnie romantycy, którym się
wydaje, że przeżywają coś wyjątkowego. Na pana miejscu stawiałbym raczej
na dilera albo jakiegoś zbiegłego przestępcę. Czasami tacy ukrywają się
w okolicznych wioskach. Policja i wojskowi nie są w stanie wszystkiego
kontrolować. Strefa jest ogromna, a oni nie mają wystarczających środków.
Weźmy na przykład helikopter, który mają do dyspozycji w celu
nadzorowania nielegalnej wycinki drzew: sprzęt niby jest, ale paliwa dostają
tylko tyle, żeby odbyć jeden lot w miesiącu.
– Ale chyba Prypeć jest bardziej strzeżona, prawda? Widziałem
stróżówkę w punkcie kontrolnym przy wjeździe do miasta. Siedzi tam
strażnik, który pilnuje drogi dzień i noc.
Przewodnik uśmiechnął się szeroko, jakby ktoś opowiedział mu dobry
dowcip.
– Strażnik pilnujący drogi? Cała dywizja ruskich czołgów mogłaby
przejechać mu przed nosem, a on nie kiwnąłby palcem!
– Więc pana zdaniem zabójca mógł zatrzymać samochód, nacisnąć na
balast, który podnosi szlaban, i wjechać do miasta, nie wzbudzając reakcji
wartownika?
Mężczyzna znów uśmiechnął się szczerze.
– Na papierze obszar wokół Prypeci uchodzi za równie dobrze strzeżony
jak Kreml. Ale fakty są takie, że trudniej byłoby dostać się bez biletu do
Disneylandu, niż kręcić się nielegalnie w tych okolicach. I to nie tylko punkt
kontrolny jest problemem: ogrodzenie z drutem kolczastym dookoła miasta
to prawdziwe sito.
Rybałko nie mógł w to uwierzyć.
– No ale przecież nawet po przedostaniu się przez ogrodzenie zabójca
ryzykował, że złapie go patrol.
Tym razem przewodnik zaśmiał mu się już prosto w twarz.
– Patrol? A to dobre! Jakby pan był na miejscu tych wartowników, toby
pan wyszedł po ciemku, żeby sprawdzać, czy nikt się nie kręci po
radioaktywnych ruinach? Patrol… Powiedzmy sobie szczerze: kolesie, którzy
mają tu służbę, spędzają noc w cieple na oglądaniu telewizji albo spaniu.
Cholerny niefart… Nieważne, czy chodziło o brak środków w tutejszych
służbach porządkowych czy o ich pobłażliwość – tak czy inaczej zabójca
skorzystał z idealnych warunków do zrealizowania swojej perwersyjnej
inscenizacji.
Rybałko nie miał więcej pomysłów, więc wręczył przewodnikowi jeszcze
kilka banknotów i wziął od niego numer telefonu, w razie gdyby przyszły mu
do głowy dodatkowe pytania.
– Oczywiście nigdy pan ze mną o tym nie rozmawiał – powiedział,
żegnając się z mężczyzną uściskiem dłoni.
– O czym? – Przewodnik mrugnął do niego porozumiewawczo, po czym
poszedł po swoich Japończyków.
Rybałko wrócił do samochodu Ninel. Kiedy go nie było, ornitolożka
zdążyła włożyć biały kombinezon ochronny.
– Proszę bardzo. – Podała mu identyczny strój w jego rozmiarze.
– Nie ma potrzeby. Miejsce zbrodni i tak zostało już zanieczyszczone.
– Oficjalnie jesteś tu ornitologiem na misji. Włóż kombinezon.
Co za zołza, pomyślał Rybałko. Niechętnie naciągnął na siebie odzież
ochronną, po czym wsiadł do terenówki.
– Ciało Leonida zawieszono na ostatnim piętrze wieżowca Woschod –
powiedziała Ninel, kiedy jechali w kierunku budynku.
– Tak, wiem. Wiktor Sokołow pokazywał mi zdjęcia. To ty je zrobiłaś?
– Nie, to robota Swiety.
– Swiety?
– To współzałożycielka 1986. Wkrótce ją poznasz. Pracuje w naszej
siedzibie w Czarnobylu.
Gdy dotarli przed budynek, Ninel zjechała na pobocze.
– Przyjadę po ciebie za czterdzieści minut – oznajmiła.
– Nie idziesz ze mną?
– Na górę? Na pewno nie. Pojadę pobrać próbki, żebyśmy mieli co
pokazać w razie pytań ze strony strażnika w punkcie kontrolnym.
– Z tego, co słyszałem, wartownicy nie należą do przesadnie
dociekliwych.
– Ostrożności nigdy za wiele. Ach, no właśnie: jakby się zdarzyło, że jakiś
przewodnik albo gliniarz nakryje cię tam, na górze, mów, że szukasz gniazd
drapieżnych ptaków.
Ninel ruszyła z powrotem w kierunku ulicy Kurczatowa, tymczasem
Rybałko przez chwilę wpatrywał się w okaleczone okna wieżowca Woschod,
po czym wszedł do klatki schodowej.
Mieszkanie, z którego wywieszono ciało Leonida Sokołowa, było w stanie
zaawansowanego rozkładu. Tapety odklejały się od ścian poczerniałymi
strzępami, a pleśń pożerała sufity. Wszystkie wartościowe rzeczy zostały
rozkradzione, łącznie z kaloryferami. Na ścianach – w miejscach, gdzie
dawniej się znajdowały – pozostały po nich podłużne ślady, całkiem jak cień
zostawiony tuż przed zniknięciem.
Najbardziej zaskakującym miejscem był jednak salon opanowany przez
wypchane zwierzęta: wilki, lisy, rysie, wszystkie możliwe drapieżniki
z okolicznych lasów. Były naprawdę doskonale spreparowane – aż miało się
wrażenie, że skoczą człowiekowi do gardła, jeśli tylko zbliży się za bardzo.
Rybałko wyminął je i przyjrzał się ścianie obok okna. Zamontowano tam coś
na kształt bloczka, z którego zwisał karabińczyk. Zabójca musiał się nim
posłużyć, żeby wciągnąć trupa po ścianie budynku. Beton na fasadzie nadal
był lekko poczerwieniały w miejscu, gdzie pocierał o niego poraniony korpus
ofiary. To by tłumaczyło otarcia, które zauważył podczas sekcji.
Rybałko odwrócił się w kierunku gromady zwierząt, które przeszywały go
wzrokiem. Staranność, z jaką zostały ustawione, przywodziła mu na myśl
pasjonatów historii, którzy odtwarzają w miniaturowej skali pola bitewne,
przykładając szczególną wagę do tego, żeby pomalować odpowiednio każdy
galon na mundurach swoich żołnierzy. Teraz miał pewność, że zabójca
Leonida jest fascynatem taksydermii – mrocznej sztuki polegającej na
nadawaniu nowego życia zwierzęcym truchłom. To pasowałoby do szwów na
trupie i rozcięcia na poziomie brzucha ofiary. Zabójca był wprawiony
w nacinaniu skóry i jej zszywaniu.
Rybałko dotknął chropowatego futra wilka. Do jego dłoni przywarł szary
pył. Klasnął, żeby się go pozbyć, i kurz wzbił się w powietrze. Patrząc, jak
drobinki tańcują w promieniach słońca, mężczyzna pomyślał, że to pewnie
z uwagi na ryzyko skażenia ukraińscy policjanci nie zabrali stąd do depozytu
wypchanych zwierząt. Zapewne bali się, że ich sierść jest pełna
radioaktywnych cząsteczek.
Nagle przypomniał sobie o ptaku umieszczonym w brzuchu Leonida
Sokołowa. Rozejrzał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu wypchanego
sokoła. Nie było tu żadnego drapieżnego ptaka, za to znalazł jaskółkę
ustawioną na zdezelowanej szafie. O dziwo, kolor jej piór był olśniewający,
podczas gdy wszystkie pozostałe zwierzęta miały starą, zaśniedziałą sierść.
Nie było wątpliwości – jaskółka odgrywała jakąś rolę w makabrycznej
inscenizacji zabójcy. Rybałko postanowił schować ptaka do plastikowego
worka, żeby później przyjrzeć mu się uważniej.
Następnie rzucił okiem na zegarek – zostało jakieś dwadzieścia minut do
przyjazdu Ninel. Musiał się pospieszyć z oględzinami reszty mieszkania.
Zaczął od pobrania kilku próbek, skupiając się na górze szafy – tam, gdzie
znalazł jaskółkę. Potem zrobił zdjęcia w salonie. Dłuższą chwilę poświęcił na
fotografowanie podłogi, chociaż nie liczył na to, że znajdzie tam odciski
zabójcy. Okoliczni policjanci zrobili tu niezły chlew, wszędzie było pełno
śladów po ich zabłoconych podeszwach.
Na dół zszedł o ustalonej porze. Ninel już czekała za kierownicą pikapa.
– Co tam masz? – spytała, wskazując na plastikowy worek.
– Wypchaną jaskółkę. Znalazłem ją na miejscu zbrodni.
– Po co ją zabrałeś?
Rybałko się zawahał. Czy powinien powiedzieć jej o ptaku zaszytym
w ciele Leonida Sokołowa? Czy powinien ujawnić, że zabójca ma
makabryczną obsesję na punkcie wypchanych zwierząt?
– Intuicja. Mam wrażenie, że to zwierzę może mieć jakieś znaczenie dla
zabójcy – odparł wymijająco, po czym położył jaskółkę na pace między
rzeczami Ninel.
– Zawiąż dobrze ten worek! – krzyknęła do niego zza kierownicy. – Nie
uśmiecha mi się, żeby to okropieństwo zanieczyściło moje próbki!
17

Wyjechali z Prypeci i ruszyli w drogę do Czarnobyla. Kawałek za wjazdem do


miasta minęli pomnik dedykowany „tym, którzy ocalili świat” – setkom
tysięcy likwidatorów, którzy oczyszczali strefę i zbudowali betonowy
sarkofag, żeby uwięzić radioaktywne cząsteczki wewnątrz reaktora numer
cztery.
– Co teraz? Dokąd chciałbyś pojechać? – spytała Ninel, kiedy zmierzali
do centrum miasta.
Rybałko się zawahał. Należałoby odtworzyć ostatnie dni życia Leonida
Sokołowa, porozmawiać z osobami, z którymi miał kontakt, namierzyć
pierwotne miejsce zbrodni… Po wizycie w mieszkaniu pełnym wypchanych
zwierząt wiedział już, że to nie tam zamordowano Rosjanina. Na podłodze
nie było plam krwi, nie znalazł też żadnego śladu po stole albo pasach,
których użyto by do skrępowania ofiary na leżąco podczas tortur.
– Chciałbym zobaczyć miejsce, gdzie się zatrzymał – postanowił
ostatecznie.
– Sokołow nocował w hotelu w Sławutyczu – odparła Ninel. –
Zarezerwowałam ci tam pokój. Pomyślałam, że dzięki temu będziesz miał
okazję do pogadania z jego kierownikiem, jeżeli masz do niego jakieś
pytania.
Niegłupio, pomyślał Rybałko. Ninel po raz kolejny pozwoliła mu
zaoszczędzić cenny czas.
– Chciałbym jeszcze, żebyś znalazła mi kogoś, kto zna się na wypychaniu
zwierząt.
– Z powodu tej jaskółki? Nie sądzę, żeby to się na coś przydało.
– Mimo wszystko chciałbym zbadać ten wątek.
Na końcu ulicy Kirowa Ninel skręciła w lewo w stronę centrum
Czarnobyla.
– Znam kogoś w Muzeum Przyrody w Kijowie. Mają tam całą kolekcję
wypchanych zwierząt. Poproszę, żeby dali mi namiary na osobę, która
zajmuje się ich konserwacją.
– Umawiaj się tak, żebyśmy mogli spotkać się z tym kimś jak najszybciej.
Każdy kolejny dzień zmniejsza szanse, że odnajdziemy zabójcę Leonida
Sokołowa, a ja…
– A to gnidy!
Od wrzasku kobiety Rybałce aż zaświdrowało w uszach. Spojrzał na nią.
Policzki ornitolożki momentalnie poczerwieniały, a jej rozwścieczony wzrok
spoczął na fasadzie lokalu, na którym ktoś napisał sprejem prostitutka.
Narysowano tam też wielką swastykę, w którą wpisane były liczby 14 i 88.
– W biały dzień… w samym środku miasta… sukinsyny!
Rybałko zrozumiał, że musi chodzić o siedzibę jej organizacji – tego
całego 1986. Nie zdążył nawet się odezwać, kiedy Ninel zaciągnęła ręczny
hamulec, wypadła z wozu i pognała w stronę budynku.
Rybałko pobiegł za nią i razem weszli do środka.
W biurze ktoś pozrzucał na podłogę wszystko, co tylko się dało, a na
ścianach namalował sprejem kolejne wyzwiska. Zza drzwi w końcu
pomieszczenia dobiegał czyjś szloch. Ninel musiała przeskakiwać nad
walającymi się po podłodze przedmiotami, żeby się tam dostać.
– Swieta, to ja, otwórz!
Rozległ się klekot zamka i po chwili w uchylonych drzwiach pojawiła się
przestraszona twarz około trzydziestoletniej kobiety. Jej czarne włosy były
rozczochrane, a tusz do rzęs, rozmyty przez łzy, rozmazał się węglowymi
smugami po bladych policzkach.
Ninel od razu ją przytuliła.
– Co tu się stało, Swieta? Kto to zrobił?
– To ci gnoje z Prawego Sektora…
Prawyj Sektor… Od czasu powstania w Donbasie publiczne radio w Rosji
naprodukowało całe tony reportaży o tej skrajnie prawicowej organizacji.
Z początku byli tylko grupką paramilitarną, która walczyła z prezydentem
Wiktorem Janukowyczem podczas rewolucji na Majdanie. Od tamtej pory
przekształcili się w partię polityczną i próbowali przejąć władzę. Swoich
członków rekrutowali wśród kibicowskich ultrasów, wojskowych
weteranów, młodych świrów… Marzyło im się ustanowienie na Ukrainie
„nowego porządku” i oczyszczenie kraju z rosyjskich wpływów. Ale nie był to
ich jedyny cel: zeszłego roku na przykład wprosili się na Gay Pride w Kijowie
i pobili kilkunastu uczestników manifestacji.
– Zajechali tu tą swoją czarną terenówką – kontynuowała Swieta. –
Zdążyłam tylko zamknąć się w laboratorium i… – Młoda kobieta odkleiła
głowę od ramienia Ninel. Dopiero teraz się zorientowała, że nie są same.
Ninel przedstawiła swojego towarzysza:
– To Aleksander Rybałko, ten ornitolog z Kijowa, o którym ci
opowiadałam. Aleksandrze, poznaj Swietę, naszą specjalistkę od gryzoni.
A przy okazji twardego zawodnika, co nie? – dodała, przyjacielsko
poklepując koleżankę po głowie.
– Auć! – Swieta potarła dłonią miejsce na skraju czoła i włosów.
– Coś ci zrobili? – zaniepokoiła się Ninel.
– Uderzyłam się, chowając pod stół w laboratorium.
Ninel chwyciła głowę Swiety w obie ręce i przyjrzała się ranie.
– Masz guza, ale nie rozcięłaś skóry. Damy ci coś, żeby zmniejszyć
opuchliznę.
Zniknęła na chwilę w laboratorium, po czym wróciła z apteczką. Wyjęła
z niej tubkę maści, wciągnęła rękawiczki jednorazowe i zaaplikowała
odrobinę specyfiku na uraz.
– Nie tak mocno – zaprotestowała Swieta, cofając głowę.
– Nie ruszaj się. Musi się wchłonąć.
– Widziałaś może twarze tych gości, którzy cię napadli? – spytał
tymczasem Rybałko.
– Nie, wszyscy mieli kominiarki. – Oczy Swiety wypełniły się łzami. –
Myślałam, że mnie zabiją… – zaszlochała.
– Ej, no weź… – szepnęła Ninel. – Pamiętasz Majdan? Jak gliniarze do
nas strzelali? Tego dnia naprawdę mogłyśmy zostać tam na zawsze. Przecież
nie będziesz teraz płakać przez byle nazioli, co nie? Jesteś silniejsza niż to.
Rybałko zauważył, że Ninel mówi ciepłym, spokojnym i łagodnym
głosem. Totalne przeciwieństwo chłodu, z jakim potraktowała go w drodze
z Kijowa do Prypeci.
– Dlaczego skrajnie prawicowa organizacja tak się na was uwzięła? –
spytał.
– Ponieważ to rusofoby, a część naszych dotacji pochodzi z rosyjskich
źródeł – odpowiedziała Swieta.
– Nie ruszaj się – upomniała ją Ninel, która nadal opatrywała głowę
koleżanki. – I nie gadaj byle czego. Prawda jest taka, że przeszkadzamy
w interesach wielu osobom w zonie. Regularnie informuję media o tym, co
tu się dzieje, a to niejednemu nie na rękę. Właśnie dlatego nam grożą. Ktoś
zapłacił tym biednym typom, żeby przyjechali tu z Kijowa i napędzili nam
stracha. Tyle w temacie.
Ninel pomasowała jeszcze przez chwilę guza, po czym pewnym ruchem
zdjęła otłuszczone rękawiczki.
– Jest ktoś, komu mogłybyście się jakoś szczególnie narazić? – spytał
Rybałko.
– Łatwiej powiedzieć, komu się nie narażamy! – zawołała Ninel. – Masz
do wyboru chociażby organizatorów nielegalnych polowań na granicy
z Białorusią, hodowców warzyw, które trafiają potem na targowiska
w stolicy, grzybiarzy, którzy zbierają grzyby w samym środku
napromieniowanych lasów… W zonie funkcjonuje osobny czarny rynek.
A my to ujawniamy, więc biorą nas na cel.
Ninel zapowiedziała, że wezwie policję, a tymczasem trzeba zrobić
zdjęcia biura i wrzucić je do sieci, żeby zaalarmować opinię publiczną.
Swieta zabrała się do pracy i zaczęła obfotografowywać wszystkie zakątki
lokalu aparatem w swoim telefonie.
Rybałko wycofał się do laboratorium, żeby przypadkiem nie trafić na
któreś zdjęcie. Pomieszczenie o wykafelkowanych ścianach pozwalało na
jednoczesną pracę czterech lub pięciu naukowców naraz. Były tam
mikroskopy, cała masa nowiutkich urządzeń, o których przeznaczeniu nie
miał pojęcia, komputer najnowszej generacji, dwie lodówki do
przechowywania próbek i mnóstwo wyposażenia. Fundatorzy organizacji
Ninel, czy to z Rosji czy z Ukrainy, zdecydowanie nie żałowali grosza.
Na stole laboratoryjnym na drewnianej deseczce leżała polna mysz.
Przez jej brzuch biegła czerwona linia, a obok leżał zakrwawiony skalpel.
Napastnicy zaskoczyli Swietę przy pracy, pomyślał Rybałko. Następnie
jego uwagę przyciągnął nietoperz na styropianowej tacce. Skrzydła
zwierzęcia były przekłute szpilami, żeby łatwiej było utrzymać je w miejscu.
Całość wyglądała jak efekt średniowiecznego seansu tortur. Okaz był
opatrzony etykietką z napisem „Museum of Texas Tech University”.
– Pracujemy z naukowcami z całego świata.
Słysząc głos Swiety, Rybałko odwrócił się błyskawicznie, uderzając
łokciem w plastikowe pudełko. Pojemnik spadł na podłogę i wysypało się
z niego trochę czarnej ziemi.
– Przepraszam – powiedział, próbując wsypać humus z powrotem do
pudełka. – Nie słyszałem, jak weszłaś. Mam nadzieję, że nic nie
zniszczyłem…
– Nie przejmuj się, to tylko odchody jelenia. Albo łosia. W terenie nie
sposób ich rozróżnić.
Rybałko spojrzał na swoje ręce upaprane łajnem.
– Mogę to zmyć gdzieś w laboratorium?
– Oczywiście.
Mężczyzna puścił szeroki strumień wody i sięgnął po wielki kawał mydła
antybakteryjnego. Co za pomysły, żeby zbierać gówno zwierząt
w najbardziej skażonym lesie na świecie! pomyślał, starannie myjąc ręce.
– Co właściwie robicie z tym… łajnem? – zapytał głośno.
– Bada je pewien francuski ekotoksykolog, który korzysta z biologii
molekularnej do badania diety zwierząt z zony, żeby lepiej zrozumieć
przemieszczanie się radionuklidów między florą i fauną – odparła Swieta.
– Francuz… czemu mnie to nie dziwi. – Zdaniem Rybałki Francuzi
spędzają połowę swojego czasu na zastanawianiu się, co zjeść na kolację,
więc wydawało się całkiem logiczne, że to właśnie jeden z nich bada sposób
odżywiania się łosi – albo jeleni – na podstawie ich odchodów.
Mężczyzna wytarł dłonie w postrzępiony ręcznik, tymczasem Swieta
niezdarnymi ruchami chowała w bezpieczne miejsce kolekcję czaszek
gryzoni umieszczonych w plastikowych pojemnikach wykonanych z pudełek
po czekoladkach. Przyjaciółka Ninel była całkiem atrakcyjną kobietą, może
tylko nieco przy kości. Miała niesamowite kręcone włosy, tak ciemne, że
stanowiły przeciwieństwo dla blond włosów Ninel. Rybałko dawał jej
trzydzieści lat, góra trzydzieści dwa.
– Ninel mówiła, że jesteś ornitologiem – rzuciła do niego Swieta.
– Zgadza się.
Kobieta uśmiechnęła się ironicznie.
– Dziwne. Nie wyglądasz na ornitologa.
– A jak według ciebie powinien wyglądać ornitolog?
Nagle w uchylonych drzwiach pokazała się głowa Ninel.
– Policja przyjechała – oznajmiła kobieta.
– Szybko – zdziwił się Rybałko.
– Komisariat jest niedaleko.
Do lokalu weszło dwóch funkcjonariuszy – młodziutka dziewczyna
w mundurze o amerykańskim kroju, jakie dostawała teraz nowa ukraińska
policja, i mężczyzna wyglądający jak skrzyżowanie drwala z niedźwiedziem,
ubrany w stary milicyjny mundur. Policjant o skudłaconej czuprynie
i krzaczastej blond brodzie rozglądał się po zabałaganionym biurze
z mieszaniną zblazowanej rezygnacji i poirytowania.
– Co tu się stało?
– Prawy Sektor przystąpił do ataku. Co zamierzacie z tym zrobić? –
spytała Ninel, wyzywająco kładąc ręce na biodrach.
– Zaczniemy od zdjęcia odcisków palców – odpowiedziała młoda
policjantka niczym kujon zgłaszający się do odpowiedzi.
– Gadanie – wymamrotał drwal. – Ci kolesie noszą rękawiczki.
Ninel odwróciła się do Swiety.
– Tak było? – spytała.
– Chyba tak…
Młoda funkcjonariuszka przyglądała się tagom nasprejowanym na
witrynie lokalu.
– Osiemdziesiąt osiem… Widziałam już te cyfry na Majdanie podczas
rewolucji. H to ósma litera alfabetu łacińskiego.
– A dwa H daje Heil Hitler – dokończył za nią partner. – Tylko co tu robi
czternastka?
– To nawiązanie do motta pewnego białego suprematysty ze Stanów
Zjednoczonych – wtrącił Rybałko. – Składa się z czternastu słów.
Policjanci odwrócili się w jego stronę.
– We must secure the existence of our people and a future for white
children – wyrecytował. – To znaczy, że biali muszą chronić istnienie swojej
rasy i przyszłość swoich dzieci.
– A pan to…? – spytał drwal.
Rybałko otworzył usta, ale Ninel go wyprzedziła:
– To profesor Rybałko. Przyjechał z Kijowa pomóc nam przy badaniach.
– Rybałko, tak? – Drwal zlustrował go wzrokiem z góry na dół. – Kapitan
Melnyk – dodał po chwili, wyciągając rękę.
Rybałce zdawało się, że ściska łapę niedźwiedzia, tak bardzo
zrogowaciała była dłoń mężczyzny, a jego uścisk tak solidny.
– A to mój partner, oficer Nowak. – Melnyk przedstawił towarzyszącą
mu kobietę, która krótko skinęła głową Rybałce, po czym rzucił do niej: –
Skocz no po kuferek ze sprzętem do pobierania próbek i zobacz, czy dasz
radę coś z tym zrobić.
Nowak wyszła z biura, a kapitan odwrócił się do Rybałki.
– A zatem, profesorze, proszę powiedzieć, w czym się pan właściwie
specjalizuje?
– W sokołach – odpowiedział Rybałko bez wahania.
Policjant uniósł brwi. Ninel lekko zbladła.
– Zabawne – stwierdził Melnyk, nie zdobywając się nawet na cień
uśmiechu. – Miałem ostatnio sporo problemów z jednym sokołem.
– Jakiego rodzaju były to problemy?
– Znalazłem go martwego na ścianie bloku. Gniazdował w złym miejscu.
– To z pewnością wynik promieniowania. Zwierzęta tracą przez nie
instynkt.
– Z pewnością.
Mężczyźni przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem. Potem Melnyk
odwrócił się w stronę przeszklonej witryny pomazanej sprejem.
– Prawy Sektor… Jakbyśmy nie mieli teraz wystarczająco dużo na
głowie. Sprawdzę listę osób, które wjeżdżały w ostatnich dniach do zony,
i znajdę tych, co to zrobili. Dopóki ich nie namierzymy i nie wsadzimy do
aresztu, radziłbym wam zamknąć ten lokal.
– Nie ma mowy – odpowiedziała Ninel kategorycznie. – Nie damy się
zastraszyć tym zasranym naziolom. Jestem tu u siebie.
Nowak wróciła do biura z zasępioną miną.
– Bagażnik się zablokował.
– Nie wiesz, jakie są procedury w takim wypadku? – zirytował się
Melnyk.
– Znaczy… no nie.
– Jak się zablokuje, to trzeba w niego przygrzmocić.
– Nie chciałam uszkodzić służbowego pojazdu…
– Uszkodzić ten wóz? Prędzej sama coś sobie zrobisz. Użeram się z tym
złomem od lat. Zaraz ci pokażę, jak to się robi…
Melnyk wyszedł na zewnątrz razem ze swoją partnerką. Wtedy Ninel
odwróciła się do Swiety.
– Idź i zapytaj ich, ile czasu zajmie pobieranie odcisków.
– Skoro chcesz – odparła Swieta, trochę zbita z tropu. – Ale nie wiem, co
by to miało…
– Idź już.
Kiedy tylko Swieta wyszła, Rybałko poczuł, jak mała rozwścieczona pięść
Ninel z całej siły uderza go w ramię.
– Specjalista od sokołów? – fuknęła kobieta. – Kompletnie ci odbiło?
Cholernie dobry cios jak na wagę piórkową, pomyślał Rybałko, masując
ramię.
– Musiałem improwizować. Pomyślałem, że jak będzie mnie o coś pytać,
to sprzedam mu tę historyjkę o kobuzie, którą od ciebie usłyszałem.
– Błyskotliwy pomysł. Teraz Melnyk może zacząć cię o coś podejrzewać.
To może ci utrudnić pracę.
– Nie ma co się denerwować. Wszystko będzie dobrze.
– Lepiej, żebyś miał rację. Jeżeli ktokolwiek się dowie, kim naprawdę
jesteś, stowarzyszenie może stracić wszystkie zezwolenia.
Rybałko spuścił wzrok. Nie zdawał sobie sprawy, że stanowi zagrożenie
dla przetrwania stowarzyszenia 1986.
– Przepraszam. Powinienem był o tym pomyśleć.
– No właśnie – odpowiedziała chłodno Ninel, po czym podała mu plik
papierów administracyjnych oraz pęk kluczy. – Tu masz wszystkie
przepustki potrzebne do przekraczania punktów kontrolnych, klucze do
naszego lokalu i kluczyki do pikapa stowarzyszenia. Stoi niedaleko. Na
pewno go poznasz, ma nasze logo. Możesz z niego korzystać, ile chcesz. Ja
i Swieta wrócimy naszymi prywatnymi wozami.
– Nie pojedziesz ze mną do Sławutycza?
– Nie, zostanę tutaj. Muszę to wszystko posprzątać. Poza tym i tak do
niczego bym ci się tam nie przydała. – Ninel wyjęła z szuflady urządzenie
GPS. – Wpisałam do niego kilka namiarów, żeby ułatwić ci poruszanie się
po okolicy. Znajdziesz tam adres hotelu w Sławutyczu i mojego mieszkania
w Kijowie. Zadzwoń, jeśli będziesz czegokolwiek potrzebował. Ach,
zapomniałabym… – Chwyciła opasły podręcznik do ornitologii leżący na
regale. – Wykuj na blachę tę książeczkę, to nie będziesz więcej gadać głupot,
jak ktoś cię zapyta o drapieżne ptaki.
18

Na chodniku naprzeciwko lokalu czekał na niego samochód organizacji –


beżowy pikap z logo przedstawiającym niebieskiego ptaka, którego
rozłożone skrzydła otaczała liczba 1986. Rybałko wsiadł do środka,
zamontował GPS i ruszył w drogę do Sławutycza.
Miasto znajdowało się niecałe pięćdziesiąt kilometrów na wschód od
Prypeci. Radzieckie władze zarządziły jego budowę tuż po wybuchu reaktora
numer cztery, żeby zastąpić napromieniowaną miejscowość, która stała się
niezdatna do życia – trzeba było ulokować gdzieś pracowników elektrowni
i ich rodziny. Choć mogło się to wydawać szaleństwem, pozostałe reaktory
w Czarnobylu pracowały jeszcze długo po katastrofie, a ostatni z nich
wygaszono dopiero w dwutysięcznym roku.
Ciężkie powietrze, ogólna atmosfera znudzenia, monotonny pejzaż –
ulice w Sławutyczu zdawały się niemal równie opustoszałe jak
w Czarnobylu: bryły budynków bez uroku, skwery pozbawione życia
i cmentarz pełen ludzi zmarłych przed czterdziestką. Jedna czwarta
z dwudziestu tysięcy mieszkańców miała mniej niż osiemnaście lat, a ich
życie wypełniała śmiertelna monotonia. Dlatego okoliczna młodzież
postawiła na taniec, narkotyki, seks i chlanie na umór. No future:
elektrownia, jedyne źródło zatrudnienia w okolicy, wkrótce zostanie
definitywnie zamknięta. Skoro przyszłość rysowała się w tak szarych
barwach, wszyscy zadowalali się życiem z dnia na dzień. Tutaj przynajmniej,
w przeciwieństwie do wielu wiosek w okolicy, zachowały się jakieś namiastki
aktywności gospodarczej związane z odkażaniem terenu elektrowni.
Jedyny hotel w mieście został pomysłową decyzją swojego kierownika
nazwany Hotelem Sławutycz. Sam budynek był stosunkowo nowy i chociaż
wystrój holu przy wejściu był raczej bezosobowy, wszystko wyglądało na
czyste i zadbane. W recepcji mężczyzna, którego znudzona mina aż biła po
oczach, czekał na klientów, rozwiązując krzyżówkę. Miał żółtawą skórę,
jakby chorował na wątrobę, a jego wytarty sweter zdawał się pochodzić
z czasów, kiedy za słuchanie Beatlesów można było trafić do więzienia.
– Mam rezerwację na nazwisko Rybałko – rzucił do niego Aleksander.
Recepcjonista sprawdził niemrawo w rejestrze.
– Mówi pan: Rybałko? Przepraszam, nie mam nic na to nazwisko.
– Proszę spróbować z Ninel.
– To imię czy nazwisko?
– Po prostu Ninel.
Kolejne spojrzenie w rejestr.
– Ninel… rezerwacja na tydzień, pojedynczy pokój, pierwsze piętro.
Proszę za mną.
Mężczyzna z mozołem odkleił się od taboretu.
– Proszę poczekać – zatrzymał go Rybałko. – Najpierw chciałbym panu
zadać kilka pytań na temat jednego z klientów hotelu.
Recepcjonista niechętnie usiadł z powrotem.
– Niech zgadnę. Chce pan porozmawiać o tym gościu, co nie żyje. Jest
pan policjantem, dobrze myślę?
– Detektywem. Pracuję dla rodziny zmarłego.
Mężczyzna wykonał płaski ruch wierzchem dłoni.
– Opowiedziałem już wszystko policji.
Rybałko wyciągnął zwitek pieniędzy i położył na ladzie cztery banknoty
o wysokim nominale. W oczach recepcjonisty, dotychczas pozbawionych
wyrazu, zapaliła się lampka pożądliwości.
– I co pan im dokładnie powiedział?
– Niewiele – odparł mężczyzna, nie spuszczając wzroku z banknotów. –
Ten gość pojawił się tu trochę ponad miesiąc temu i zarezerwował pokój.
– Nikogo z nim nie było?
– No… zarezerwował jedynkę. Ale to nie znaczy, że nie mógłby sobie
przyprowadzić jakiejś laski na noc.
– A było tak?
– W sumie to nie wiem. Widziałem go raz na parkingu z jakąś
dziewczyną, kiedy przyjechałem na poranną zmianę.
– Mógłby mi pan ją jakoś opisać?
– No… raczej ładna.
– A poza tym? Wzrost, kolor oczu, tego typu sprawy?
– Zdaje się, że blondynka.
– Żadnych szczegółów?
– No nie wiem, widziałem ich z daleka.
Rybałko zabrał jeden z banknotów położonych na kontuarze.
– Ej! Co pan robisz?
– Podaje mi pan informacje, które są kompletne bezużyteczne.
Potrzebuję większej precyzji, jeżeli mam za cokolwiek zapłacić. Czy Leonid
Sokołow wspominał panu o celu swojego przyjazdu?
Mężczyzna podrapał się w głowę.
– Nie. Ale ja też go o nic nie pytałem. Nasze rozmowy ograniczały się
raczej do „dzień dobry” i „dobranoc”.
Rybałko wykonał ruch, jakby chciał zabrać kolejny banknot.
– Nie, chwila! – zawołał portier. – Jednego wieczora zapytał mnie, jak
dojechać do Poliśke. Chciał się tam z kimś spotkać.
– Poliśke? Myślałem, że wszystkie wioski w zonie zostały ewakuowane.
– Tak właśnie było. Ale do niektórych osad ludzie potem wracali, na
przykład do Łubianki albo Ilińska. Nazywamy ich tu samosiołami.
– I policja na to pozwala?
– W większości chodzi o niegroźnych staruszków, którzy wrócili, żeby
zamieszkać w rodzinnym domu. Początkowo policjanci ich przeganiali, ale
ponieważ samosioły i tak bez przerwy wracały, ostatecznie postanowiono
przymknąć na nich oko.
– Więc Leonid wybierał się do Poliśke?
– No tak. Powiedziałem mu, żeby zamówił sobie przejazd u jednego
z operatorów turystycznych, ale on chciał jechać bez oficjalnego
przewodnika. Wyjaśniłem mu, że to niemożliwe, ale się uparł, no więc
powiedziałem, że musi na własną rękę przejść przez ogrodzenie i szukać
drogi przez zonę albo znaleźć jakiegoś stalkera do pomocy.
Rybałko westchnął. Busy z turystami, stalkerzy przemierzający teren
wzdłuż i wszerz, mieszkańcy w wioskach, które uchodzą za ewakuowane,
nielegalny handel, neonaziści… zona była miejscem zdecydowanie bardziej
uczęszczanym, niż się spodziewał. A to cholernie komplikowało jego
śledztwo.
– A ta osoba, z którą chciał się spotkać w Poliśke… Pamięta pan może jej
imię lub nazwisko?
– Yyy… Kazimira… Kazimira jakaś tam. Zapytał mnie, czy ją znam.
Ponoć zanim wróciła do zony, mieszkała tutaj, w Sławutyczu.
Odpowiedziałem mu, że to imię nic mi nie mówi, ale że pewnie znajdzie ją
bez problemu w Poliśke, biorąc pod uwagę, że miesza tam raptem garstka
ludzi.
– Wspominał pan o tej Kazimirze policjantom?
– Nie, dopiero teraz mi się przypomniało.
– W takim razie niech się panu znów zapomni.
Rybałko przesunął banknoty w kierunku faceta, a on pospiesznie wsunął
je do kieszeni.
– Czy pokój, w którym mieszkał Leonid Sokołow, jest obecnie wolny?
– No… tak.
– Wezmę go, jeśli to panu nie sprawi kłopotu.
Mężczyzna sięgnął po klucz i położył go na ladzie.
Rybałko chwycił go energicznym gestem, po czym ruszył do pokoju.
Na początek przeszukał go dla zasady, ale nie znalazł nic, co mogłoby
należeć do Leonida Sokołowa. Następnie przez dłuższą chwilę wpatrywał się
w wypchanego ptaka, którego przywiózł z Prypeci. Wyglądał na prawdziwe
dzieło sztuki, o ile w przypadku patroszenia martwego ciała, żeby zmienić je
w przedmiot, można mówić o sztuce. Iluzja życia była doskonała: Rybałko
miał wrażenie, że kiedy tylko poluzuje uchwyt dłoni na piórach, ptak odleci.
Żywy na zewnątrz, ale martwy w środku… w zasadzie trochę przypominał
jego samego. Pomyślał o Marinie i Tasi. Była już pora obiadu. Wyobraził je
sobie nad talerzem pielmieni – pierożków, które Marina przygotowywała po
mistrzowsku.
Boże, jak on za tym tęsknił!
Tymczasem musiał zadowolić się kanapką – buterbrodikiem –
z pasztetem kupioną w markecie. Następnie wyjął dokumenty powierzone
mu przez Sokołowa. Ucieczka w pracę była najlepszym sposobem, żeby nie
myśleć o przyszłości. Kiedy wreszcie oderwał wzrok od akt, słońce dawno już
zaszło. Sławutycz spowijała ciemna noc. Na fasadach budynków widać było
raptem po kilka rozświetlonych prostokątów – okien w mieszkaniach, które
wkrótce pogrążą się w ciemności. Prąd był w Sławutyczu powszechnie
oszczędzany, co zakrawało na ironię, biorąc pod uwagę, że przez lata setki
mieszkańców miasta wstawały co rano i jechały do pracy w elektrowni
atomowej. Jednym z niewielu oświetlonych obiektów był Biały Anioł –
monumentalny posąg wzniesiony w centrum radzieckiego miasteczka. Jego
widmowa sylwetka odcinała się od ciemności oświetlana anemicznymi
reflektorami ustawionymi u stóp cokołu. Ponoć żeby go sfinansować, władze
postanowiły oszczędzać na gazie i całe miasto przez miesiąc myło się
w zimnej wodze. Czy mieszkańcy odczuwali teraz dumę, spoglądając na
rzeźbę ze swoich wygaszonych okien?
Rybałko wyciągnął się na łóżku. Był wyczerpany, a jednak sen nie
nadchodził. Materac skrzypiał pod nim przy każdym ruchu. W głowie
mężczyzny bez przerwy kotłowały się pytania. Dlaczego Leonid Sokołow był
gotów złamać prawo, żeby dostać się do Poliśke? Kim była Kazimira, którą
miał nadzieję tam spotkać?
Leżał w półmroku z szeroko otwartymi oczami i długo rozmyślał nad
sposobem, w jaki morderca zaaranżował miejsce zbrodni. Próbował sobie
zwizualizować tę scenę: powolne wciąganie ciała, a potem – na końcu –
rozwiązanie ramion i rozciągnięcie ich maksymalnie na metalowych linkach
okręconych wokół nadgarstków niczym skrzydła ptaka zrywającego się do
lotu. I nagle wszystko w jego głowie zaczęło się ze sobą łączyć: wciągnięcie
ciała po fasadzie, brzuch pozbawiony wnętrzności zastąpionych pakułami,
martwy sokół…
Zapalił lampkę nocną i wyjął notes, w którym zapisywał ważne
spostrzeżenia związane ze śledztwem. Dotarł do strony, na której wcześniej
zanotował, że zaaranżowanie zbrodni przypominało ukrzyżowanie, po czym
przekreślił tę notatkę i napisał na marginesie: „Odlot”.
Zabójca nie zaaranżował ukrzyżowania, tylko wniebowzięcie. Odlot
z rękami rozpostartymi szeroko niczym skrzydła.
Jeszcze jeden – wymyślny i potworny – okaz wypchanego stworzenia.
19

Przebudzenie nie należało do najłatwiejszych.


Rybałko długo przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze nad umywalką,
szczególnie kilkudniowemu zarostowi, który pokrył jego policzki i szyję.
Zanim się dowiedział, że zostało mu kilka miesięcy życia, golił się
codziennie. To był jego stały rytuał, jeszcze z czasów służby wojskowej. Gdy
zyskał świadomość, że wkrótce umrze, wiele czynności, które kiedyś
wypełniały mu czas, okazało się bezużytecznych. Myć samochód? Bez sensu.
Golić się? Nie ma potrzeby. Przeprasować ubrania? Przesada. Projekty na
przyszłość? A po co…
Przed wyjazdem do zony zatrzymał się w kawiarni-restauracji położonej
w estońskiej dzielnicy Stary Tallin i zamówił porządne śniadanie składające
się z wieprzowiny, sera i świeżego pieczywa. Jadł w milczeniu, podsłuchując
jednym uchem, o czym rozmawiają inni goście lokalu. Rozmowy były takie
same jak te, które można usłyszeć podczas jazdy w wagonie płackartnym,
czyli w trzeciej klasie kolei transsyberyjskiej: trudności na koniec miesiąca,
ceny gazu, wódki, wyniki ostatnich meczy, przekręty polityków… Czasami
rozmawiano też o wojnie na wschodzie i wtedy ściszano głos. Padały słowa
o synu tego i owego, który zaciągnął się na front, o czyjejś córce, która
zgłosiła się na ochotnika jako sanitariuszka… Po chwili milczenia zmieniano
temat.
Rybałko najadł się i ruszył do zony, kierując się na Poliśke. Wzdłuż drogi
pojawiały się na zmianę spokojne lasy i porzucone pola, tu i ówdzie
napotykał trójkątne tablice informujące o strefach wysokiego skażenia,
smutne strachy na wróble, które bynajmniej nie robiły wrażenia na
spasionych krukach polujących na gryzonie w wysokiej trawie. Jechał jakieś
dwie godziny, aż wreszcie – za kolejnym zagajnikiem – jego oczom ukazało
się Poliśke. Mieścina była opuszczona i cicha, jakby wstrzymała oddech.
Trudno było sobie wyobrazić, że przed katastrofą nuklearną było to drugie
największe miasteczko w okolicy, liczące ponad dwanaście tysięcy dusz.
Jako że Rybałko nie miał bladego pojęcia, gdzie mogłaby mieszkać
Kazimira, której szukał tu Leonid Sokołow, jechał powoli przez opustoszałe
ulice w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów życia: światła w pojedynczym
oknie budynku, dymiącego komina, ogródka uprawianego przy starej
chałupie, udomowionego kota albo psa.
Napisy nabazgrane sprejem na ścianie dawnego domu towarowego
głosiły, że mieszkańcy Poliśke są judaszami, że zawsze trzeba pamiętać
o swojej rodzinnej ziemi, że kwiaty i tak rosną tu bez nich, a przodkowie
w grobach nie wybaczą im, że porzucili miasteczko. Rybałce przypomniała
się piosenka z czasów przed upadkiem komunizmu:

Moj adres nie dom i nie ulica


– moj adres Sowietskij Sojuz.
Tutaj tak samo jak w Prypeci wciąż panował ZSRR – zużyty,
zmierzchający, przegniły. Wzdłuż ulic jeden za drugim stały zapadnięte
domy. Czasami przydomowe ogródki zdradzały powrót właściciela, ale nikt
nie reagował na wołanie Rybałki – chwiejące się chałupy solidarnie
odpowiadały milczeniem. W środku jednej z nich wyrosło nawet drzewo,
przebijając gałęziami okna na parterze. Coś jakby taksydermia, tylko na
odwrót, pomyślał. Oto nieożywione staje się żywe.
Przy cerkwi trafił na starszą kobietę siedzącą na ławce. Nie nazywała się
Kazimira, ale przynajmniej wskazała mu drogę.
Rybałko jechał zgodnie z jej wskazówkami, aż dotarł pod drewnianą
chałupę z niebieskimi okiennicami. W ogrodzie, za grządką okoloną
mizernym płotkiem, dostrzegł sznur do bielizny, na którym suszyły się
kobiece ubrania.
– Halo, jest tu kto? – zawołał.
Odczekał chwilę, po czym obszedł ogródek. Kiedy wrócił przed drzwi
wejściowe, dostrzegł starszą kobietę. Z trudem szła drogą, ciągnąc za sobą
mały wózek pełen chrustu.
– Dzień dobry, babciu – rzucił do niej Rybałko.
Ogorzała twarz kobiety rozjaśniła się w uśmiechu, równie szczerbatym
jak ogrodzenie wokół jej domu.
– Amerykanin? Dziennikarz? – spytała, wymawiając słowa nienaturalnie
wyraźnie.
– Radziecki. Urodziłem się w okolicy. Czy pani Kazimira?
– Tak, to ja.
– Chciałbym zapytać o pewnego mężczyznę, który ponoć panią
odwiedził. Czy nazwisko Sokołow, Leonid Sokołow, coś pani mówi?
– Syn Olgi? Był tu u mnie gdzieś z miesiąc temu.
– Olgi? Znała pani jego matkę? – zdziwił się Rybałko.
– Oczywiście. Przyjaźniłyśmy się. Pracowała ze mną w tej samej szkole
w Prypeci. Znaczy przed katastrofą… – Kobieta zmrużyła oczy, żeby lepiej
mu się przyjrzeć. – Zaraz, zaraz, przecież ja cię znam. Jesteś synem naszej
poetki! Mały Puszkin! – wykrzyknęła.
Emocje chwyciły Rybałkę za gardło. Nie spodziewał się, że ktoś może go
tu rozpoznać. Ani że przypomni mu jego dzieciństwo i przydomek, który
nadała mu matka. Puszkin… Dała mu na imię Aleksander na cześć
najsłynniejszego rosyjskiego romantyka, Aleksandra Siergiejewicza
Puszkina, który był Mulatem tak jak on. Matka Rybałki była jedyną
kolorową kobietą w Prypeci. Towarzyszka z Kuby, która pracowała w pałacu
kultury i z rozkosznym obcym akcentem uczyła dzieci recytować rosyjską
poezję.
– Wejdź do środka, napijemy się herbaty – powiedziała staruszka. –
Chyba nie odmówisz?
Rybałko wprawdzie się spieszył, ale nie miał serca się wymawiać.
Zaproponował kobiecie, że pomoże jej z drewnem, ale odmówiła i dotargała
wózek do samego domu. Jej chałupa w środku wyglądała trochę jak wiejski
sklep. Na półkach stało pełno pękatych słoików. Kiszone ogórki, pomidory
w zalewie, truskawki, grzyby. Były też puszki z tuszonką. Zapasy na kilka
tygodni. Większość produktów zdawała się pochodzić z ogródka albo
z okolicznych lasów, na przykład aromatyczne zioła – mięta i cząber –
suszące się pod powałą. Na podwórzu za domem widać było stos drewna,
z którego tu i ówdzie wystawały rzeczy znalezione zapewne w porzuconych
domach: nogi od krzeseł, szuflady z komody czy barierki ze schodów
porąbane na kawałki. Ostatecznie nikt ich już nie potrzebował, więc czemu
nie zużyć ich na opał?
– Długo pani tu mieszka? – spytał Rybałko.
– Będzie kilka lat – odpowiedziała kobieta wymijająco. – Zbrzydło mi już
w Sławutyczu. Tam żyłam w mieszkaniu. Trudno było związać koniec
z końcem. A tutaj mam ogródek i las, a w nim prawie wszystko, co
potrzebne: w zimie drewno na opał, a przez cały rok mnóstwo dobrych
rzeczy do jedzenia: runo leśne, zioła, korzonki.
Woda się zagotowała i Kazimira podała herbatę. Rybałko, zbliżając
filiżankę do ust, zauważył za oknem studnię i zdał sobie sprawę, że napój,
który zamierza przełknąć, pochodzi właśnie stamtąd. Pomyślał o drodze,
jaką przebył deszcz przez skażone warstwy ziemi, a potem
o przemieszczaniu się napromieniowanej herbaty przez jego gardło, przełyk
aż do żołądka, skąd rozejdzie się po całym ciele…
Odsunął filiżankę od ust.
– Coś się stało? – spytała Kazimira.
Spokojnie popijała napar, tymczasem Rybałko siedział jak
sparaliżowany. Nagle dotarła do niego idiotyczność tej sytuacji. Czego
właściwie się obawia? Zostało mu niecałe pół roku życia. Wzbranianie się
przed tą herbatą – choć przecież chciało mu się pić – było równie
bezsensowne jak martwienie się napisami na paczkach papierosów, które
ostrzegały przed długą i bolesną śmiercią w wyniku palenia.
– Nie, wszystko w porządku – odparł, maczając usta w napoju. –
Dziękuję za herbatę, doskonała.
Przez prawie godzinę rozmawiali o życiu w zonie. Rybałko się
dowiedział, że w porzuconych mieścinach żyją prawie wyłącznie kobiety.
Większość mężczyzn zmarła dawno temu z powodu depresji, alkoholu lub
promieniowania.
Spojrzenie staruszki zasnuła mgła, kiedy zaczęła się wpatrywać w szeroki
na jakieś czterdzieści centymetrów kawałek płótna wiszący na kuchennej
ścianie. Niemal dziewiczo biała tkanina pokryta była delikatnym czerwono-
czarnym haftem. Rybałko zapatrzył się w jego motywy i zrozumiał, że ma
przed sobą rusznik, który kobieta wyszywała osobiście na swój ślub. Kiedy
żenił się z Mariną, ich ręce podczas ceremonii w cerkwi przewiązano
podobnym materiałem.
Na dole lnianego rusznika widniały dwie sylwetki stojących naprzeciwko
siebie ptaków. Rybałko wiedział, że każdy element umieszczony na ruszniku
ma swoje znaczenie. Pod wpływem intuicji spytał Kazimirę:
– Co symbolizują te ptaki?
– Gołębie? Gołębie symbolizują harmonię i miłość między nowożeńcami.
– Czy na rusznikach wyszywano także jaskółki?
Kobieta zamyśliła się na chwilę.
– Pawie to owszem, koguty też widywałam, ale jaskółki? Nie kojarzę.
– A sokoły?
– Sokoły… tak, zdarzało się. Właściwie to teraz mi się przypomina, że
trzeba było unikać tylko wyszywania słowików, bo one symbolizują galanta,
który mami młode dziewczyny pięknymi słowami, całkiem jak ptak swoim
śpiewem. No i jeszcze kukułki, bo one symbolizują wdowę.
Sokół, jaskółka… A jeżeli zabójca posługuje się symboliką z dawnych
słowiańskich rytuałów? Rybałko zanotował w myślach taką opcję
i postanowił, że czas zapytać staruszkę o odwiedziny syna Wiktora
Sokołowa.
– W jakim celu przyjechał do pani Leonid?
– Chciał porozmawiać o matce. Pracowałyśmy razem przez wiele lat.
– Czy pytał o coś konkretnego?
Kobieta obracała w pomarszczonych palcach pustą filiżankę.
– Dlaczego tak cię to interesuje, Aleksandrze?
– Jego ojciec poprosił mnie o zbadanie tej sprawy. Leonida
zamordowano.
Kobieta pokiwała smutno głową.
– Wiedziałam, że powrót tutaj będzie dla niego ryzykowny. Opowiadał,
że szuka prawdy na temat śmierci swojej matki. Był przekonany, że jej
morderca nadal żyje i mieszka w okolicy.
– Skąd mógł mieć taką pewność?
– Miał dowód. Medalion należący do Olgi. Ze zdjęciem w środku.
– Pokazywał go pani?
– Tak. Mówił, że miała go na sobie w dzień śmierci. Opowiadał, że oddał
ten medalion do laboratorium i znaleziono na nim ślady dwóch DNA: jego
matki i mężczyzny, który nie był jego ojcem. To dlatego wrócił w te strony.
Chciał znaleźć osobę, do której należało to drugie DNA.
– Przecież to jak szukanie igły w stogu siana.
– Zdaje się, że podejrzewał kogoś konkretnego.
– Kogo?
– Myślę, że chodziło mu o Piotra Leonskiego.
– Męża tej kobiety, którą zamordowano razem z Olgą?
– Tak, Łarisy Leonskiej. Ona również pracowała z nami w szkole.
A Leonid zapytał mnie… – Kobieta się wahała, czy mówić dalej, ale gdy
Rybałko zachęcił ją wzrokiem, dokończyła: – Zapytał, czy moim zdaniem
Łarisa zdradzała męża.
– A było tak?
Kazimira wyraźnie wstydziła się o tym mówić.
– To była dość… wyzwolona kobieta. Nie wiem jednak, czy tylko
stwarzała takie pozory czy może rzeczywiście miała stosunki z innymi
mężczyznami. Oczywiście krążyły różne plotki, ale Olga twierdziła, że to
wszystko kłamstwa. To normalne, że broniła Łarisy. Ich córki razem się
bawiły, one same często zapraszały się nawzajem na kolacje, należały do
tych samych klubów…
– Zaraz, jakie córki? – przerwał jej Rybałko. – To Olga i Wiktor mieli
córkę? – U Sokołowa widział wyłącznie zdjęcia Leonida, więc założył, że ten
był jedynakiem.
– Oczywiście – odparła Kazimira. – Czasami nawet mnie odwiedza,
kiedy bywa służbowo w okolicy. Może miałeś okazję ją poznać. Nazywa się
Ninel.
20

Pół godziny później Rybałko wyszedł od Kazimiry z głową pełną pytań.


Odkrycie, że Ninel jest córką Sokołowa, wprawiło go w osłupienie. Dlaczego
nie wspomniała o tym na samym początku? Dlaczego ukrywała swoje więzi
z Leonidem?
Pikap stowarzyszenia 1986 stał dziwnie przechylony. Kiedy Rybałko do
niego podszedł, okazało się, że z dwóch kół po jednej stronie uszło
powietrze. Na szczęście pod płachtą na pace znalazł parę zapasowych opon.
W tych okolicach pewnie łatwo złapać gumę, pomyślał, podciągając rękawy
swetra.
Zabierał się właśnie do zmiany pierwszego koła, kiedy na skrzyżowaniu
pojawiła się czarna terenówka. Powoli podjechała drogą na jego wysokość.
Szyba po stronie pasażera zjechała w dół i jakiś facet o surowej twarzy
zmierzył Rybałkę wzrokiem.
– Jesteś tu nowy? – rzucił.
Miał krótko obcięte włosy, a jego szorstki sposób bycia sugerował, że
może być byłym wojskowym.
– Pracuję dla stowarzyszenia 1986 – odparł Rybałko, wskazując na logo
na pikapie.
– Ach, jasne, robisz z tymi dwoma pizdami.
Facet wystawił łokieć za okno. Na przedramieniu miał tatuaż z orłem
przypominający godło III Rzeszy. Rybałko gwałtownie się usztywnił –
zrozumiał, że ma do czynienia z jednym z gości, którzy zdemolowali lokal
Ninel.
– Powinieneś unikać kręcenia się po zonie – ciągnął wytatuowany
nieznajomy, zapalając papierosa. – To niebezpieczne okolice. Koleżanki cię
nie uprzedziły?
Rybałko poczuł gwałtowne uderzenie adrenaliny. Był w samym środku
lasu, bez broni i bez możliwości wezwania pomocy. Jego wzrok spoczął na
lewarku, który zostawił na pace pikapa. Czy zdąży po niego sięgnąć, jeśli
sprawy przybiorą zły obrót?
– Ten teren jest napromieniowany – kontynuował mężczyzna. – Ale nie
to jest najgorsze. Może się tu człowiekowi przytrafić cała masa złych rzeczy.
Słyszałeś o tym trupie, którego znaleźli w Prypeci? Gość całkiem jak ty: nie
miał tu czego szukać i nie znał okolicznych realiów. Musiał się na coś
nadziać, czaisz? Tak że ja na twoim miejscu bym się stąd zawijał. To nie
teren dla Rusków ani dla czarnuchów…
Rybałko kipiał ze złości, ale w żaden sposób nie dał tego po sobie poznać.
Tymczasem facet ciągnął:
– Ciekawscy nie żyją tu zbyt długo. Kończą marnie, a czasem nigdy nie
udaje się znaleźć ich ciał. Wrzuca się ich do piwnicy i podpala chałupę nad
nią. Wszystko jest tu napromieniowane, więc nikt nie przyjeżdża, żeby
sprawdzić, co zostało pod spodem. Tak że dobrze ci radzę, brudasie, żebyś
stąd wyrywał.
Facet strzelił niedopałkiem pod nogi Rybałki i odjechał terenówką
z piskiem kół, zostawiając mężczyznę samego ze sflaczałymi oponami. Kiedy
Rybałko przyjrzał się im bliżej, stwierdził, że obydwie zostały przebite
nożem.
21

Po niepowodzeniu z tropem Rosyjskiego Dzięcioła kapitan Melnyk


postanowił skupić się na tym prowadzącym do KGB. Przy pomocy Oksany
ustalił, że archiwa radzieckich służb specjalnych są przechowywane
w Kijowie, w budynku należącym do SBU – ukraińskiego kontrwywiadu,
który zastąpił KGB po nastaniu niepodległości. Co ciekawe, po rewolucji na
Majdanie archiwa zostały udostępnione wszystkim obywatelom Ukrainy,
dzięki czemu kapitan zaoszczędził trochę cennego czasu, unikając
administracyjnej papierologii.
Jednak samo dostanie się do czytelni w archiwum okazało się o wiele
bardziej skomplikowane. Część budynku zajmowały wydziały SBU, przez co
wstęp do środka był rygorystycznie kontrolowany. Na recepcji należało
wydzwonić archiwistę za pomocą starego telefonu z okrągłą tarczą,
a następnie poczekać, aż ktoś zejdzie na dół i zaprowadzi interesanta do
pilnowanej przez strażnika bramki bezpieczeństwa, przez którą przechodziło
się do strzeżonej części budynku. Po kontroli tożsamości można było udać
się do czytelni, czyli posępnego i niezbyt obszernego pomieszczenia, do
którego trafiali zazwyczaj historycy albo zwykli obywatele głodni wiedzy
o losie swoich bliskich z czasów komunistycznej dyktatury. W sali mogło
pracować naraz sześć osób, powyżej ośmiu robiło się już ciasno. Jako że
wszystkie miejsca były już zajęte, wyjątkowo rozciągnięto tę liczbę do
dziewięciu przy wyraźnym niezadowoleniu siedzących już w czytelni osób,
które musiały ścieśnić się przy niewielkim blacie.
Archiwista kazał Melnykowi chwilę poczekać, po czym wrócił do niego
z szarawym kartonowym pudełkiem oraz parą masywnych słuchawek
przypominających noszone przez pilotów.
– Poza papierową dokumentacją są też kasety – wyjaśnił.
– Czy po trzydziestu latach nadają się jeszcze do odsłuchu? – zapytał
kapitan.
– Sam się pan przekona. Przyniosłem z magazynu najlepszy odtwarzacz,
jaki mamy.
Archiwista wskazał stojącą na przydzielonym Melnykowi biurku
masywną cegłę czarnego plastiku, którą policjant rozpoznał z uśmiechem.
Była to Legienda-404, prawdziwie muzealny eksponat. Posiadanie takiego
magnetofonu w latach osiemdziesiątych uchodziło za prawdziwy przywilej.
– Nie wiedziałem, że trzymamy jeszcze w magazynach taki sowok –
przyznał, po czym dodał z rozbawieniem: – Nie pytam, czy potrafi się pan
posługiwać tym grzmotem. Na pewno w młodości miał pan z czymś takim
do czynienia.
Melnyk w milczeniu zmierzył go wzrokiem. Sowok to w potocznym
rosyjskim „radziecki szmelc”. Nazywano tak również szufelki, których używa
się do zbierania kurzu po zamiataniu. Archiwista miał dwadzieścia kilka lat.
Należał do generacji coca-coli, iPhone’a i internetu, czyli do pokolenia, które
spoglądało szyderczo na pozostałości po dawnym świecie. Sowokiem były
dla nich stare rozklekotane łady, sowokiem był homo sovieticus. W oczach
młodego Ukraińca zapewne sam Melnyk musiał uchodzić za sowoka.
Archiwista podał mu pudełko z dokumentami i słuchawki, po czym
wskazał bibliotekarza dyżurującego w czytelni.
– Jeżeli będzie pan czegokolwiek potrzebował, proszę się zwrócić do
mojego kolegi. Może pan kserować dokumenty, a nawet robić zdjęcia
telefonem, nie wolno natomiast wynosić nic poza czytelnię. W razie
potrzeby mamy też skaner. Jeżeli chodzi o kasety, obawiam się, że nie
dysponujemy sprzętem, który pozwalałby przenieść ich zawartość na inny
nośnik, tak że polecam przepisywać nagrania ręcznie.
– To może trochę potrwać.
– Ma pan czas do zamknięcia.
Ze wspomnień Melnyka wynikało, że kasety z lat osiemdziesiątych mogły
pomieścić między jedną a dwiema godzinami nagrań. Biorąc pod uwagę
porę, było wysoce prawdopodobne, że nie zdąży dziś wszystkiego przepisać.
Do tego dochodziły jeszcze standardowe papierowe dokumenty, które
będzie trzeba skserować.
– Nie przyszedłem tu, żeby się dowiedzieć, w jaki sposób Stalin zabił
mojego dziadka – powiedział. – Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa.
Czy naprawdę nie mógłbym zabrać ze sobą kaset?
– Regulamin to regulamin. Natomiast jeżeli się pan nie wyrobi, możemy
panu odłożyć te dokumenty na kilka dni.
Melnyk nie naciskał. Usiadł przy swoim stoliku i otworzył pudełko
z archiwaliami. W środku znajdował się raport z dochodzenia – gruba na
trzysta stron cegła. Kartki wydzielały zapach typowy dla starego
radzieckiego papieru, coś między pleśnią a suszoną rybą. Odłożył raport na
bok i skupił się na kasetach z nagraniami. Wsunął pierwszą do magnetofonu
i założył słuchawki. Następnie nacisnął przycisk „start”, modląc się, żeby
taśma nadawała się jeszcze do odsłuchu.
Głuchy odgłos cofnął go do czasów sprzed trzydziestu lat, kiedy słuchał
muzyki u przyjaciół, których stać było na własny magnetofon. On musiał
zadowolić się wówczas starym adapterem rodziców i pirackimi winylami
przegrywanymi na maszynach do tłoczenia marki Pyral. Komuniści aż do
końca lat sześćdziesiątych w znacznej mierze ograniczali dostęp do
zachodniej muzyki, więc żeby posłuchać najmodniejszych albumów zza
żelaznej kurtyny, trzeba było radzić sobie domowymi sposobami.
Piratom nigdy nie brakowało pomysłów – kradli ze szpitali zdjęcia
rentgenowskie, robili w środku dziurę rozżarzonym papierosem, przycinali
kliszę w okrąglutki talerz i wytłaczali na niej muzykę. Melnyk, jako
nastolatek, przejął po ojcu dziwaczną kolekcję płyt, na którą składało się
jakieś dwadzieścia amerykańskich standardów nagranych na takie właśnie
klisze z prześwietleń klatki piersiowej.
Tyle tylko że teraz w jego słuchawkach nie rozbrzmiewał amerykański
rock, a poważny głos agenta KGB:
– Przesłuchanie Piotra Leonskiego, piętnasty lipca tysiąc dziewięćset
osiemdziesiątego szóstego roku. Towarzyszu, proszę się przedstawić.
Głos oficera był władczy, surowy, przywykły do rozkazów, nie próśb. Głos
Leonskiego dla odmiany był wątły i niepewny.
– Nazywam się Piotr Michajłowicz Leonski. Mam dwadzieścia sześć lat
i urodziłem się w Kijowie. Mój ojciec był robotnikiem w fabryce
metalurgicznej, a matka kierowcą autobusu. Ale to wszystko już mówiłem,
czy naprawdę koniecznie muszę to powtarzać…?
– To ja tu decyduję, co jest konieczne, a co nie. Będziemy to sobie
powtarzać tak długo i tyle razy, ile będę chciał, towarzyszu Leonski, czy to
jasne?
– Tak, towarzyszu pułkowniku.
– Na początek opowiedzcie mi o sobie.
– O… mnie? Ale co właściwie?
– Wszystko.
– Nie rozumiem.
– Chcę, żebyście mi opowiedzieli swoje życie od narodzin aż do dziś,
towarzyszu.
– Ale dlaczego…?
– Róbcie, co wam mówię.
Następnie ciągnęła się długa opowieść przerywana pytaniami, często
intymnymi i kłopotliwymi: kogo bardziej kochał, ojca czy matkę? Czy
doniósłby na nich, gdyby prowadzili działalność antyradziecką? Czy
wiedział, że jego pierwsza dziewczyna potajemnie chodziła do cerkwi? Jak
się czuje z informacją, że ostatecznie została wywieziona do łagru na
Syberię?
– Czy rozmawiacie z żoną o swojej działalności w elektrowni?
– Niewiele. To znaczy… w ogóle.
– „W ogóle” i „niewiele” to dwie całkiem różne sprawy, towarzyszu
Leonski.
– Miałem na myśli, że nie rozmawiam z nią o pracy jako takiej. Mówię
na przykład: „Dużo dziś mieliśmy pracy, jestem wykończony” albo: „Taki
a taki opowiedział dziś na stołówce zabawną historię i nieźle się
uśmialiśmy”.
– Opowiedzcie mi ten dowcip.
– Że… co, przepraszam?
– Dobrze słyszeliście. Opowiedzcie mi ten dowcip.
– Znaczy… no więc grupka robotników przechodzi pod szkołą i mija
otwarte okno… a tam nauczycielka uczy jednego z uczniów tabliczki
mnożenia i… uch…
– Mówcie dalej.
– No więc ta nauczycielka pyta: „Ile jest sześć razy sześć?”, a uczeń
odpowiada błyskawicznie: „Trzydzieści siedem”.
– Sześć razy sześć to trzydzieści sześć – rozbrzmiał lodowaty głos
śledczego.
– Tak, wiem, ale właśnie to jest śmieszne, bo jeden z robotników
odwraca się do kolegów i mówi: „Trzydzieści siedem! Nie ma co, od kiedy
Andriej Gromyko jest u władzy, wszystko rośnie!”.
Puentę historyjki powitała cisza nakrapiana szmerami.
– Czyżbyście kwestionowali politykę naszych przywódców, towarzyszu
Leonski?
– Nie, oczywiście, że nie!
– A przecież właśnie to zrobiliście.
– Ale to tylko taki dowcip.
– Często opowiadacie takie antypatriotyczne dowcipy?
– Nie, nie… to raczej moi koledzy je opowiadają.
– Którzy koledzy?
– Znaczy… już nie pamiętam.
– Ejże, towarzyszu, na pewno przypominacie sobie imię i nazwisko
osoby, od której usłyszeliście ten dowcip. No chyba że wolicie, żeby
odpowiedzialność za te słowa spadła na was.
Piotr Leonski nagle odzyskał pamięć.
– Anton Winograd. To on opowiada dowcipy.
– Dziękuję, towarzyszu. Zrobimy sobie teraz przerwę, muszę przekazać
te informacje komu trzeba.
Zapadła krępująca cisza. Melnyk popatrzył dookoła – na innych badaczy
pogrążonych w lekturze swoich dokumentów. Ze słuchawkami na uszach
czuł się jak oficer Stasi podsłuchujący prywatne rozmowy dwóch obywateli
NRD. Przekartkował dokumenty w poszukiwaniu danych śledczego z KGB,
ale znalazł tylko numer służbowy, który zapisał w notesie.
– Wznowienie przesłuchania towarzysza Leonskiego. Czy w ostatnim
czasie żona wypytywała was częściej o waszą pracę w elektrowni?
– Czy Anton będzie miał jakieś problemy?
– Wy ryzykujecie w tej sprawie dużo więcej niż on. Odpowiedzcie na
pytanie.
– Nie. Moja żona wie, że nie powinna mnie o to pytać.
– Jesteście tego pewni?
– Tak, dlaczego o to pytacie?
– Żeby oficjalnie wykluczyć hipotezę, która zmroziła krew w żyłach
moim zwierzchnikom, towarzyszu Leonski. Wasza żona miała za waszym
pośrednictwem dostęp do strategicznych informacji o funkcjonowaniu
elektrowni…
– Kiedy ja jej nic nie mówiłem…
– Nie przerywajcie mi, towarzyszu! Powiedziałem: wasza żona miała
za waszym pośrednictwem dostęp do szczegółowych informacji. Żona
towarzysza Sokołowa również miała dostęp do wrażliwych informacji
poprzez swojego męża. Rozumiecie, do czego zmierzam?
– Myślicie, że moja żona miałaby brać udział w jakimś… jakby spisku?
Odpowiedź funkcjonariusza KGB brzmiała, jakby recytował ją z pamięci:
– Badamy obecnie wszystkie hipotezy, które mogłyby wyjaśnić, w jaki
sposób doszło do eksplozji reaktora numer cztery w Czarnobylskiej
Elektrowni Jądrowej imienia Włodzimierza Iljicza Lenina. Jedna z nich
zakłada udział sił zewnętrznych. Mówiąc „zewnętrzne”, mam na myśli
kraje kapitalistyczne, przede wszystkim Amerykę. Jeżeli to Amerykanie
doprowadzili do eksplozji, z pewnością musieli dysponować
szczegółowymi informacjami pozwalającymi na przeprowadzenie
sabotażu. Potrzebowali kontaktów, ludzi na odpowiednich stanowiskach,
gotowych wyjawić im nasze atomowe tajemnice. Tymczasem wasza żona
miała rodzinę w Berlinie. Część tej rodziny mieszka po wschodniej stronie,
a część po zachodniej.
– Ona już dawno się z nimi nie kontaktowała. Znaczy… z tymi
z zachodu.
– A wiedzieliście, że jej brat był obserwowany przez Stasi?
Leonski zdawał się kompletnie zszokowany na wieść o tym, że jego
szwagra wzięło na celownik enerdowskie Ministerstwo Bezpieczeństwa
Państwowego.
– Ale dlaczego? Co mu zarzucają?
– To już nie wasza sprawa. Wiedzcie tylko, że nasi wschodnioniemieccy
przyjaciele mają uzasadnione powody, żeby przypuszczać, że oddawał się
działalności antyradzieckiej. A skoro my o tym wiemy, to Amerykanie
również. Być może imperialiści zaoferowali waszej żonie, że wywiozą ją do
Berlina Zachodniego w zamian za informacje wywiadowcze.
– To jakieś szaleństwo! Łarisa nigdy nie pomogłaby wrogom naszego
ludu!
– Skąd ta pewność? Spędzacie dużo czasu w elektrowni. Mogłaby robić
to za waszymi plecami.
– Wiedziałbym o tym. Nie dałaby rady ukrywać przede mną czegoś tak
poważnego.
– Czyli nic w jej zachowaniu nie wydało się wam podejrzane?
Na taśmie zarejestrowano przedłużające się milczenie. Oficer KGB
zaczynał się niecierpliwić:
– No więc?
– Łarisa była trochę nieobecna, tylko tyle. Ale nie rozumiem, do czego
dążycie: przecież gdyby przekazała informacje Amerykanom w celu
dokonania sabotażu w elektrowni, po co mieliby ją zabijać?
– Bo tak właśnie działają kapitaliści. Kiedy już dokonali swoich
zbrodniczych występków, pozbyli się agentów. Liczba ciosów nożem miała
tylko zmylić trop, żebyśmy myśleli, że to zbrodnia w afekcie.
Melnykowi przypomniała się rozmowa z Agopianem na jego łodzi
w Stracholesiu. Czy to naprawdę możliwe, żeby dwie zamordowane w tysiąc
dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku kobiety były zamieszane
w katastrofę w Czarnobylu?
– Nigdy nie opowiadałem Łarisie o tym, czym zajmuję się
w elektrowni…
– Przecież opowiadaliście jej dowcipy swojego przyjaciela Antona.
– Ale nic poza tym! Przysięgam!
– Dobrze. Miejmy nadzieję, że wasz szwagier to potwierdzi. Nasi
towarzysze ze Stasi właśnie go przesłuchują. Jeżeli siostra opowiedziała
mu coś o układzie z Amerykanami, to na pewno się tego dowiedzą. Możecie
im zaufać. Są bardzo przekonujący.
Na te słowa Melnyk mimowolnie się wzdrygnął.
– Zmieńmy temat. Jak byście scharakteryzowali swoje relacje z żoną,
towarzyszu?
– Łarisa była miłością mojego życia, moim oczkiem w głowie, to była…
– Kłóciliście się?
– Oczywiście. Jak wszystkie małżeństwa.
– Czy zdarzało się wam bić żonę?
Leonski po raz kolejny zareagował z niejakim opóźnieniem, jakby
rozważał, co powiedzieć, a co lepiej zataić.
– No więc, towarzyszu?
– Nie.
– Zdajecie się niezdecydowani. Nie jesteście pewni odpowiedzi.
– Może się zdarzyło, że spoliczkowałem ją raz czy dwa razy, ale nic
poważniejszego.
Melnyk pomyślał, że w ZSRR, całkiem jak na dzisiejszej Ukrainie, władze
charakteryzuje karygodna tolerancja dla przemocy domowej. Leonski
niewiele by ryzykował, przyznając się do tego, że od czasu do czasu
„potrząsnął” żoną. Takie, niestety, panowały obyczaje.
– Kto mógłby chcieć pozbyć się waszej żony?
– Nikt! Wszyscy bardzo ją lubili.
Oficer kazał mu powtórzyć, co robił w czasie, kiedy Łarisa została
zamordowana. Leonski wyjaśnił, że był w elektrowni na nocnej zmianie.
Pracował przy innym reaktorze niż ten, który eksplodował. Opowiedział, że
po wypadku postanowił uciekać i pojechał po córki, żeby wywieźć je
w bezpieczne miejsce. Bliźniaczki nocowały u sąsiadów po przyjęciu
urodzinowym. Jego żona natomiast była na daczy.
– Wasza żona odbyła przed śmiercią stosunek seksualny.
– To na pewno morderca ją zgwałcił.
– W zlewie znaleźliśmy dwa kieliszki. Wasza żona miała na sobie
luksusową bieliznę. Była z kochankiem.
– Ale ja… Łarisa nie spotykała się z żadnym innym mężczyzną.
– Skąd ta pewność, towarzyszu? Spędzaliście dużo czasu w elektrowni.
Być może wasza żona wcale nie przebywała na daczy sama. Oto
potencjalny przebieg wydarzeń: spotkała się tam z kochankiem, a wy, gdy
tam dotarliście, zorientowaliście się w sytuacji i zamordowaliście ją. Olga
Sokołowa usłyszała hałas, zapukała do drzwi, potem weszła do środka.
Zobaczyła was z nożem, więc ją też zabiliście. Jednym ciosem, prosto
w serce.
– Wtedy byłbym cały we krwi!
– Byliście na swojej daczy. Wystarczyło się przebrać i zakopać brudne
rzeczy.
– To jakieś szaleństwo! A co się w takim razie stało z tym kochankiem?
– Może najpierw odczekaliście, aż sobie pójdzie. Jak tchórz. Albo nie
widzieliście go, ale wyczuliście, że ktoś tam wcześniej był. Obcy zapach na
skórze żony. Butelka alkoholu i dwa kieliszki. Wnioski na pewno same się
wam nasunęły.
– Przecież to obłęd!
Mężczyzna z KGB kontynuował niewzruszony:
– Gdybym odrzucił zbrodnię w afekcie i spisek imperialistów, to
pozostaje mi już tylko jedna możliwość. I nie jestem pewien, czy się wam
spodoba. Czy słyszeliście już kiedyś o mordercy z lesopolosy, towarzyszu?
Lesopolosa… Melnyk zanotował to słowo i podkreślił dwoma nerwowymi
kreskami. Nazywano tak zalesione tereny, które radziecka władza
udostępniała ludziom do publicznego użytku. Każdy mógł się tam wybrać na
grzyby czy jagody albo po prostu pospacerować, chociaż często korzystano
z tych miejsc jako z nielegalnych wysypisk śmieci. W tamtych czasach
nierzadko też znajdowano tam porzucone ciała. Określenie „morderca
z lesopolosy” kiedyś chyba obiło mu się już o uszy.
– Cztery lata temu znaleźliśmy trupa trzynastoletniej dziewczynki
niedaleko Donskiego, to taka mała miejscowość nad Donem. Jej ciało
leżało ukryte w pasie lasu między polem kukurydzy i drogą na Zapławską,
miasteczko, gdzie kilka dni wcześniej zaginęła dziewczynka właśnie w tym
wieku. Pewnie nic wam to nie mówi?
Wspomniane morderstwo miało miejsce jeszcze przed nastaniem
głasnosti, czyli polityki wolności wypowiedzi, którą wprowadzono w ZSRR
z początkiem tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku. Przedtem
gazety rzadko w ogóle wspominały o zbrodniach, a nawet jeżeli, to podlegało
to ścisłej cenzurze.
– Trup tej dziewczynki był w koszmarnym stanie. Był środek lata,
panowały upały, więc ciało znajdowało się w stanie zaawansowanego
rozkładu. Była naga, miała szeroko rozłożone nogi i ręce podniesione do
góry, jakby chciała bronić się przed napastnikiem. Lekarz sądowy naliczył
dwadzieścia dwa ciosy nożem, niektóre zadane w okolice genitaliów, inne
obok oczu, które zostały… wyłupione.
Melnyk poczuł mdłości, kiedy przypomniał sobie o zaszytych powiekach
Leonida Sokołowa.
– Co za okropieństwo! Jak ktoś w naszym kraju mógłby dopuścić się
tak potwornych czynów?
Słysząc naiwny głos Leonskiego, kapitan prawie się uśmiechnął.
W połowie lat osiemdziesiątych komunistyczna propaganda nadal
skutecznie wtłaczała obywatelom do głów, że morderstwa w ZSRR to rzecz
niesłychanie rzadka – w przeciwieństwie do tego, co wyrabia się krajach
kapitalistycznych. Ale fakty były takie, że policja kryminalna miała ręce
pełne roboty. Jeżeli zaś chodzi o gwałty i dewiacje seksualne, udawano, że
w ogóle ich nie ma. W zasadzie nie rozmawiano o niczym, co miało jakiś
związek z seksualnością.
– Wkrótce w okolicznych lasach znaleziono kolejne ciała – kontynuował
oficer KGB. – Same kobiety, ze śladami po ciosach nożem na wysokości
oczu i genitaliów. W sumie do chwili, w której rozmawiamy, naliczono
kilkanaście powiązanych ze sobą zabójstw.
Seryjny morderca, pomyślał Melnyk. W tamtych czasach kraje
zachodnie, szczególnie Stany Zjednoczone, zaczynały już powoli rozumieć
pokręconą psychikę tego typu zwyrodnialców, czego nie można było
powiedzieć o radzieckich służbach. Dla milicji, przyzwyczajonej do
zajmowania się zbrodniami popełnianymi z chciwości, zabójstwami pod
wpływem alkoholu albo w afekcie, konfrontacja z kimś, kto zabija dla
przyjemności, według ściśle przemyślanego schematu, była nie do
pomyślenia.
A jeśli zabójca Olgi i Łarisy miał wcześniej na koncie inne ofiary? Między
trupami pozostałymi po słynnym mordercy z lesopolosy oraz ciałami dwóch
młodych kobiet z Prypeci były pewne podobieństwa. Łarisa otrzymała serię
ciosów nożem, z których wiele wycelowanych było w twarz w celu jej
oszpecenia. Podobnie jak w przypadku Olgi wyłupiono jej oczy. Martwy
Leonid Sokołow miał zaszyte powieki. Być może za nimi również kryły się
puste oczodoły.
– Zdaje się, że macie rodzinę na wschodniej Ukrainie, towarzyszu
Leonski. Czy często ją odwiedzacie?
– Dwa czy trzy razy w roku, nie więcej. Ale chyba nie myślicie, że…
– Że jesteście wystarczająco zwyrodniali, żeby zabić te wszystkie osoby
w okolicach Rostowa? Tego nie wiem. Ale nie zawaham się przypiąć wam
tych spraw, jeżeli nie przyznacie się do zabójstwa swojej żony oraz Olgi
Sokołowej. A w tym wypadku konsekwencje będą jednak nieco lżejsze. Być
może sędzia złagodzi karę komuś, kto zabił żonę w napadzie złości,
a potem zlikwidował świadka. Być może skończy się wyłącznie na
dożywociu. Natomiast za dziesięć potwornych morderstw niechybnie
czeka was kara śmierci.
W tle dało się słyszeć odgłos jakby zwierzęcia w agonii, a potem szloch.
Leonski się łamał. Jednak po dłuższej chwili jego roztrzęsiony głos znów się
uniósł:
– Jestem niewinny! To wszystko nie ma żadnego sensu. Nie zabiłem
mojej żony. Nie zabiłem Olgi Sokołowej. Nigdy nie powiem, że je
zamordowałem, bo to kłamstwo!
– Jak chcecie. W takim razie do końca przesłuchania zostaniecie
umieszczeni w areszcie, aż wyjdzie z was cała prawda.
– Z jakiego paragrafu? Nic na mnie nie macie!
– Zdezerterowaliście z elektrowni podczas poważnego wypadku
atomowego.
– Zrobiłem to, żeby ratować rodzinę!
– Raczej żeby ratować własną skórę – poprawił go oficer KGB. –
Zrobimy sobie teraz przerwę, żebyście mogli się zastanowić nad swoją
sytuacją. Ja w tym czasie zadzwonię do milicjantów z Rostowa i powiem
im, że być może złapaliśmy mordercę, którego szukają od lat. Koniec
nagrania.
22

Melnyk zdjął słuchawki i przekartkował dokumenty ze śledztwa, nie


dowiadując się zbyt wiele nowego. Kiedy się zorientował, że została niecała
godzina do zamknięcia biblioteki, zabrał się do kserowania raportu, żeby
móc popracować nad nim w domu. Nagle stwierdził, że niektórych kartek
brakuje – wycięto je starannie za pomocą nożyczek albo ostrego nożyka.
Poprosił dyżurnego czytelni, żeby wezwał archiwistę, który przyniósł mu
dokumenty. Młody pracownik zjawił się kilka minut później.
– Potrzebuję listy wszystkich osób, które przeglądały te dokumenty –
powiedział Melnyk szeptem.
– Z jakiego powodu?
– Brakuje około dwudziestu stron. Ktoś je wyciął.
– Naprawdę?
Archiwista z niedowierzaniem otworzył szare pudło i wyjął raport ze
śledztwa.
– Niewiarygodne… te dokumenty nigdy nie opuszczają czytelni, a tutaj
zawsze ktoś jest na miejscu i wszystkiego pilnuje!
Kapitan rzucił okiem na dyżurnego czytelni, zagłębionego akurat
w lekturze gazety.
– Trudno to nazwać ścisłym nadzorem – mruknął.
– Jest jeszcze monitoring – dodał archiwista, jakby chciał bronić
swojego kolegi.
– Tak czy inaczej komuś zależało na tym, żeby usunąć te kartki.
W czytelni raczej trudno było o dyskrecję, nie sposób wyciąć kartek tak,
żeby siedzący obok się nie zorientowali. Dlatego Melnyk wysunął hipotezę,
że musiał w tym brać udział ktoś z wewnątrz. Słysząc to, archiwista się
oburzył:
– Jesteśmy w SBU! Ani ja, ani moi koledzy nie sprzedajemy archiwów na
prawo i lewo jak byle handlarze dywanów.
– Nie to miałem na myśli…
Mężczyzna energicznie machnął dłonią na odlew.
– Zapewniam pana, że przeprowadzimy wewnętrzne dochodzenie.
– A ta lista osób, które…
– Nie mam prerogatyw, żeby udostępnić panu tego typu informacje. Ale
mogę przekazać tę prośbę moim zwierzchnikom. Będzie trzeba poczekać
dwa, maksymalnie trzy dni na odpowiedź.
Melnyk nachylił się do archiwisty i szepnął mu na ucho:
– W śledztwie w sprawie morderstwa dwa albo trzy dni to cała
wieczność. Chodzi tylko o kilka nazwisk. Zajmie to panu dziesięć sekund.
– To wbrew regulaminowi.
– W takim razie proszę sobie wyobrazić, że dowiaduję się o tym, że to
zabójca usunął fragment dokumentacji. Jeżeli pana przełożeni usłyszą, że
kazał mi pan kisnąć trzy dni, zamiast od razu udostępnić mi listę osób, które
zamawiały te dokumenty, to jak to się dla pana skończy?
Melnyk dostrzegł w oczach mężczyzny wahanie. Przestrzegać zasad czy
lekko je nagiąć, żeby mieć potem dupochron… Młody urzędnik ostatecznie
postawił na rozwiązanie, które mniej zagrażało jego karierze.
– Złożę w tej sprawie oficjalny wniosek, który mam nadzieję, zostanie
rozpatrzony pozytywnie – odpowiedział, podnosząc głos.
Melnyk westchnął ciężko.
– Jak pan chce. Ale przyjdzie panu ponieść konsekwencje.
Archiwista wziął kartonowe pudełko i zniknął na chwilę z czytelni, po
czym wrócił, żeby odprowadzić kapitana do wyjścia. W korytarzu, kawałek
przed bramką bezpieczeństwa, która prowadziła na zewnątrz, mężczyzna
nagle skręcił w stronę toalety.
– Radzę panu umyć ręce po przeglądaniu tych starych papierów –
powiedział do Melnyka, wymownie kiwając głową.
Kiedy obydwaj weszli do łazienki, pracownik archiwum upewnił się, że są
sami, po czym wyjął z kieszeni złożoną na pół karteczkę i rozprostował ją.
– Tylko dwie osoby miały w rękach te dokumenty. Niech pan zapamięta
nazwiska. Proszę niczego nie zapisywać.
Melnyk wziął do ręki notatkę.
– To pan wyciął te kartki?
– Oczywiście, że nie! – oburzył się archiwista i wyglądało to na raczej
szczere oburzenie. – Jeżeli będzie pan rozpowiadał takie oskarżenia
przeciwko mnie, radzę uważać. A jeżeli powie pan komuś, że to ja udzieliłem
panu tych informacji, obiecuję, że będzie pan miał kłopoty.
– Nie mam zamiaru tego robić – uspokoił go Melnyk. – Jeszcze jedno:
zauważyłem, że w dokumentach nie pojawia się nazwisko oficera KGB, który
prowadził tę sprawę. Zamiast tego jest tylko numer służbowy.
– A pan chciałby znać tożsamość tego gościa – westchnął archiwista. –
Dobrze, wyślę panu jego dane SMS-em, kiedy tylko uda mi się je ustalić.
Melnyk z zadowoleniem spojrzał na dwa nazwiska zapisane na skrawku
papieru. Pierwsze znał aż za dobrze.
Leonid Sokołow.
Drugie natomiast było dla niego całkowitym zaskoczeniem.
Oficer Galina Nowak.
23

Melnyk wyszedł z archiwum, miotając pod nosem przekleństwa. Jak Nowak,


ta smarkula przysłana dopiero kilka tygodni temu do jego komisariatu,
mogła dublować jego pracę i prowadzić osobne dochodzenie za jego
plecami?
Wskoczył do samochodu i postanowił ruszyć prosto do swojej
podwładnej. Jechał trochę za szybko i w pewnym momencie usłyszał za sobą
odgłos syreny. W lusterku wstecznym dostrzegł, że tylną szybę jego wozu
żłobią niebieskie refleksy. Policyjny kogut. Sygnał światłami, kierunkowskaz
w prawo. Kierowca chciał, żeby Melnyk się zatrzymał. Kapitan zdał sobie
sprawę, że ma do czynienia z drogówką.
– Blat’ – syknął przez zęby.
Zjechał na pobocze, a chwilę później radiowóz skierował się za nim.
Wysiadł z niego młody policjant w mundurze skrojonym po amerykańsku,
jak u Nowak. Schylił się do okna i poprosił o dokumenty samochodu.
Melnyk pokazał mu swoją legitymację.
– Jestem z firmy.
– Z milicji, tak? – Młody funkcjonariusz utkwił wzrok w starej
legitymacji poprzecieranej na rogach. – Mimo wszystko poprosiłbym
o dokumenty, kapitanie. I ubezpieczenie.
Melnyk westchnął i schylił się do schowka na rękawiczki, z którego po
chwili wyciągnął dokumenty. Policjant przyjrzał się im, po czym zrobił krok
w tył i spojrzał na przednie koło.
– Co ja widzę, pana wóz wygląda, jakby przydały mu się nowe opony.
Kiedy Melnyk ostatni raz sprawdzał opony, były na granicy używalności.
Od ponad miesiąca odkładał ich wymianę.
– Jak tylko dostanę podwyżkę, zaraz je zmieniam – odparł, siląc się na
uśmiech.
Policjant chwycił bloczek z mandatami.
– Przykro mi kapitanie, ale będę musiał pana ukarać.
– Jaja pan sobie ze mnie robi? – Te słowa padły dużo głośniej i mocniej,
niż Melnyk tego chciał, dlatego spróbował trochę stonować sytuację: –
Proszę posłuchać, wracam właśnie z archiwów SBU, prowadzę śledztwo
w sprawie morderstwa…
– Jedzie pan prywatnym pojazdem, a nie służbowym. Przykro mi, ale nic
na to nie poradzę – odparł funkcjonariusz z nadętą miną. – Takie są nowe
wytyczne. Zero pobłażliwości.
Kapitan rzucił okiem w lusterko na radiowóz drogówki. Była to nowiutka
toyota prius z hybrydowym napędem, który działał równie dobrze na paliwo
jak na prąd. „Porządne samochody dla porządnych policjantów”, jak to ujął
jeden z decydentów w oficjalnym rządowym komunikacie. Co za głupota.
Ciekawe, czy wyślą też elektryczne czołgi do Donbasu. Melnyk znów
pomyślał o swoim synu, który stacjonował z oddziałem w okolicach
Doniecka, o wiecznie psujących się poradzieckich czołgach, o brakach
w zaopatrzeniu. Tymczasem w Kijowie chłopaczki wyszkolone przez jakichś
kowbojów jeżdżą na patrole w pięknych japońskich radiowozach. A on,
w zonie, codziennie porusza się wozem, który jest tak zajeżdżony, że nadaje
się już tylko na złom. Co za hipokryzja.
Kostki jego dłoni zbielały, tak mocno zaciskał je na kierownicy, żeby nie
wybuchnąć. Był wściekły. Na swoją żonę, na Nowak, na państwo, na
separatystów z Donbasu, na polityków, na tego gówniarza, który właśnie
wypisywał mu mandat, choć na niego nie zasłużył. W głębi ducha się cieszył,
że ktoś wreszcie zabrał się za korupcję trawiącą policję – że skończy się
specjalne traktowanie, aresztowania bez powodu i banknoty wsuwane do
prawa jazdy w ramach „podziękowania”. Ale gdyby ten sam rząd zdobył się
na wypłacanie mu na czas przyzwoitej pensji, gdyby jego syn służył
w regularnej armii i otrzymał standardowy ekwipunek bojowy, wreszcie
gdyby nie musiał korzystać z prywatnego samochodu, kiedy prowadził
śledztwo w sprawie morderstwa, dlatego że wszystkie radiowozy w jego
komisariacie były albo na służbie, albo zepsute, nigdy nie doszłoby do tego,
że jechał na łysych oponach. I to go naprawdę wpieniało.
– Gdzie pan pracuje? – spytał policjant zapewne w celu rozluźnienia
atmosfery.
– W zonie – wycedził Melnyk przez zęby.
– Znaczy w północnej dzielnicy? Który komisariat?
– Pracuję w Czarnobylu, nie w Kijowie.
– Ach. – Oficer cofnął się o krok. Na jego twarzy pojawiła się typowa
mina spacerowicza, który właśnie uniknął wdepnięcia w gówno parujące na
oszronionym chodniku.
To było o jedno upokorzenie za wiele.
– Od kiedy to tak wykonuje się kontrolę drogową? – rzucił Melnyk.
– Co takiego? – spytał oficer, podnosząc wzrok.
Kapitan wyskoczył z samochodu.
– Niech pan wraca do auta, kapitanie…
– Trzeba się do tego zabrać na poważnie. Nie nauczyli was procedury
w tej nowej szkole dla superglin? Powinien pan wykonać szczegółowe
przeszukanie. Na okoliczność nielegalnych towarów.
Melnyk ruszył na tył samochodu i otworzył bagażnik.
– Proszę sprawdzić tutaj. No już. Nie będę się sprzeciwiał przeszukaniu.
– Pan da spokój, kapitanie, przecież jest pan milicjantem, więc…
– Ach tak, bo teraz to nagle ma jakieś znaczenie?
Młody policjant zmarszczył brwi, ale nie wiedział, co odpowiedzieć.
– A silnik? Silnika nie sprawdzimy? – Melnyk podniósł maskę. – No,
dalej. Proszę włożyć tam ręce i sprawdzić, czy wszystko jest zgodnie
z przepisami.
Oficer stał osłupiały, nie był w stanie zrobić kroku.
– No co jest? Co pana powstrzymuje? Nie ma co się martwić, jest dużo
mniej radioaktywny, niż się wydaje.
– W ogóle mnie to nie bawi.
– Mnie też to nie bawi, chłopcze, ani trochę. Nie lubię ludzi, którzy
wykonują swoją pracę na pół gwizdka. Dlatego teraz wykonasz przepisową
inspekcję tego wozu albo zadzwonię do twojego przełożonego i powiem mu,
że odwalasz fuszerkę na służbie.
Młody wyraźnie się zawahał.
– I to w podskokach – dodał Melnyk – bo tak się składa, że moja praca
nie polega wyłącznie na uprzykrzaniu życia kolegom. Mam morderstwo na
głowie.
Facet powolnym ruchem schował bloczek z mandatami.
– Dobrze już, niech pan jedzie. Ale proszę zmienić te opony. To
niebezpieczne jeździć z takim bieżnikiem.
Niezamierzona ironia tej uwagi prawie rozśmieszyła Melnyka. Każdego
dnia w zonie ryzykował dziesięć razy bardziej samym tylko oddychaniem.
– Zmienię po podwyżce – powtórzył i wsiadł z powrotem do łady.
Ruszył z piskiem opon. Zapewne powinien poczuć ulgę, jednak był
jeszcze bardziej poirytowany. Może dlatego, że ten chłystek z drogówki
przypomniał mu o Nowak i jej idiotycznym mundurze.
Melnyk dojechał pod blok swojej podwładnej kilkanaście minut później.
Zapukał do drzwi.
– Pan kapitan? – Nowak wyraźnie zdziwiła się na jego widok.
Zdziwienie przerodziło się w obawę, kiedy Melnyk popchnął ją i wszedł
do mieszkania.
– W co ty grasz, dzieciaku? Czemu prowadzisz za moimi plecami
śledztwo w sprawie podwójnego zabójstwa z tysiąc dziewięćset
osiemdziesiątego szóstego roku?
– Podwójne zabójstwo… ale o czym pan mówi?
– Nie rób ze mnie idioty. Byłem w archiwum. Wiem, że sprawdzałaś
dokumenty KGB.
Nowak gwałtownie pobladła.
Nagle z drugiego końca mieszkania dobiegł czyjś głos:
– Kochanie? Co to za hałas?
Melnyk się cofnął. Po chwili w przedpokoju pojawił się młody brunet
o brązowych oczach w szarym garniturze i nieskazitelnie wypastowanych
półbutach.
– Jakiś problem? – spytał.
– Wasiliju, poznaj kapitana Melnyka – odezwała się Nowak. – To mój
przełożony z komisariatu. Kapitanie, przedstawiam panu mojego męża
Wasilija.
Melnyk, nieco zaskoczony, ograniczył powitanie do kiwnięcia głową.
– Galino, nie trzymaj pana kapitana tak w przedpokoju – upomniał żonę
Wasilij. – Proszę, niech pan wejdzie, napijemy się razem kawy.
– Kapitan Melnyk na pewno się spieszy…
– Kawy nie odmówię.
Na twarzy Nowak znów zagościła panika.
– Świetnie! – ucieszył się Wasilij. – W takim razie nastawiam trzy kawy.
Mężczyzna zniknął w kuchni, a Melnyk zdjął kurtkę i wcisnął ją Nowak.
– Nie może pan tu zostać – szepnęła.
– A jednak się wproszę.
Rozległo się buczenie ekspresu i po chwili mieszkanie wypełnił aromat
kawy.
– Błagam, tylko niech pan nie wspomina nic o Czarnobylu – mruknęła
kobieta, kiedy szli do salonu.
Salon Wasilija i Galiny Nowaków wskazywał, że małżeństwu w miarę
dobrze się powodzi. Komputer, szerokokątny telewizor, nowe meble…
Biorąc pod uwagę pensję Nowak, najprawdopodobniej taki poziom życia
zapewniała im praca Wasilija. Policjantka nieco żałośnie spoglądała na
własne buty, kiedy jej mąż postawił na stole srebrną tacę z trzema
parującymi filiżankami.
– A więc, kapitanie, co nowego słychać w tym waszym komisariacie? –
zagaił. – Macie teraz na warsztacie jakieś emocjonujące dochodzenie?
Galina nigdy o niczym mi nie opowiada.
– To fakt, skryta z niej dziewczyna – przyznał Melnyk dwuznacznie.
Nowak się zaczerwieniła.
– Pracujemy teraz razem nad morderstwem – kontynuował
wystarczająco neutralnym tonem, żeby Wasilij nie wyczuł ironii. – To stara
sprawa z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku.
– Ma pan na myśli cold case? Morderstwo z roku wybuchu
w elektrowni? Fascynujące! A ty się nic nie pochwaliłaś? – Mężczyzna
uszczypnął żonę w ramię.
– To tylko stara historia bez znaczenia – odpowiedziała. – Badamy ją, bo
chwilowo nie ma nic ciekawszego do roboty.
– Można się było tego spodziewać. Ostatecznie w takim Iwankowie
policja raczej nie powinna mieć dużo na głowie.
– W Iwankowie? – zdziwił się Melnyk.
Iwanków leżał jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Czarnobyla,
w bezpiecznej strefie. Melnyk odwrócił się do Nowak. Policjantka wyraźnie
błagała go wzrokiem: Litości, niech pan mu nic nie mówi.
– To fakt, właściwie nie oczekiwałam zbyt wiele, kiedy mnie tam
przeniesiono – powiedziała z naciskiem. – Kochanie, przyniósłbyś nam
mleko?
– Jasne.
Galina odprowadzała męża wzrokiem, aż zniknął w kuchni. Kiedy
usłyszała zgrzyt drzwiczek szafki, nachyliła się do swojego zwierzchnika
i powiedziała pospiesznie:
– Wasilij nie wie, że pracuję w Czarnobylu.
– Okłamałaś go?
– Nie chciałam, żeby o tym wiedział. Z powodu promieniowania.
Nowak wyprostowała się gwałtownie, gdy Wasilij wrócił do salonu.
– A co to za spiskowanie? – zapytał, stawiając na stole mleko. – Mam
nadzieję, że nie rozmawiacie o mnie, kapitanie?
Policjantka spojrzała na Melnyka z miną zbitego psa.
– Rozmawialiśmy o śledztwie – powiedział i zobaczył, jak podwładna
oddycha z ulgą.
– Rozumiem, tajemnica zawodowa – odparł Wasilij. – No to niech pan
powie, kapitanie, długo pan już pracuje w Iwankowie?
– Mów mi Josif. Będzie już z siedem lat.
– I mieszkasz tam z rodziną, Josif?
– Nie. Żona wolała zostać w Kijowie.
Wasilij położył rękę na dłoni Nowak.
– Nie wiem, czy Lina ci się przyznała, ale codziennie dojeżdża do pracy
ze stolicy. A powinna jak najszybciej przestać. – Mężczyzna obrócił się do
żony. – Powiedziałaś mu już, kochanie?
– Znaczy… nie. Miałam to zrobić niedługo. Wolałam, żebyśmy wiedzieli
na sto procent…
– No przecież wiemy, mała…
Melnyk szybko się domyślił, w czym rzecz.
– Spodziewacie się dziecka?
– Jestem w ciąży, drugi miesiąc – wypaliła Nowak, spuszczając wzrok na
swoją filiżankę.
– Bardzo nas to wszystko ekscytuje – dodał Wasilij. – To nasze pierwsze
dziecko. A ty masz dzieci, Josif?
– Trójkę – odpowiedział Melnyk, nieco zbity z tropu. – Dwóch synów
i córkę.
Dlaczego ukrywała przed nim, że jest w ciąży? Promieniowanie
w okolicach komisariatu było stosunkowo niewielkie, ale kobietom w jej
stanie i tak nie zalecało się pracy w zonie.
– A czym się zajmują?
– Słucham?
– Twoje dzieci. Czym się zajmują?
Wymienienie kierunków studiów i zawodów dzieci zajęło Melnykowi
chwilę. Galina unikała jego wzroku, dopóki nie zaczął opowiadać o Mykole
i wojnie w Donbasie.
– Cała ta wojna to wina rządu – wtrąciła wtedy. – Nie powinni byli
dyskredytować języka rosyjskiego. To z tego powodu wschód zapłonął.
Jedną z pierwszych decyzji podjętych przez proeuropejskie władze po
rewolucji na Majdanie była próba zlikwidowania dwujęzyczności
w niektórych regionach Ukrainy, gdzie – szczególnie na wschodzie –
większość ludności nie posługiwała się na co dzień ukraińskim. Doszło
wtedy do masowych manifestacji w kilku miastach, między innymi
w Doniecku i Charkowie, a szczególnie na Krymie.
– Gdyby Rosja się w to nie wtrącała, to żadnej wojny by nie było –
odparował Wasilij.
– Oczywiście, że by była – upierała się Galina. – Ludzie ze wschodu
nigdy się nie zgodzą, żeby ktoś deptał ich historię i kulturę.
– Nikt im nie broni mówić po rosyjsku.
– Nie w tym rzecz. Zachód już od lat, co ja mówię, od dziesięcioleci
pogardza wschodem. Narzucanie mu języka ukraińskiego to było jedno
upokorzenie za dużo.
Dyskutowali tak jeszcze przez chwilę, po czym Wasilij skapitulował.
– Jej rodzina pochodzi z Donbasu – wyjaśnił Melnykowi z wymuszonym
uśmiechem. – To delikatny temat. A teraz wybaczcie mi, proszę, ale muszę
wracać do pracy.
Mężczyzna wstał i uścisnął Melnykowi dłoń.
– Cieszę się, że mogłem cię poznać, Josif. Musisz kiedyś wpaść z żoną do
nas na kolację.
– Zaproszenie przyjęte.
Wasilij Nowak pocałował żonę w czoło, po czym sięgnął po skórzaną
aktówkę stojącą przy nodze stołu i wyszedł z mieszkania.
– Długo już jesteście po ślubie? – spytał Melnyk, gdy zostali z Galiną
sami.
– Dwa lata. Ale znamy się od pięciu.
– I nic mu nie powiedziałaś? Że pracujesz w Czarnobylu?
Nowak jeszcze bardziej zniżyła wzrok.
– Nie. Gdybym mu powiedziała, na pewno by się przestraszył i zażądał,
żebym odeszła ze służby.
– Coś ty właściwie nawyprawiała w akademii, że dali ci przydział do
Czarnobyla?
Kobieta zdobyła się na słaby uśmiech.
– Wie pan, na którym byłam miejscu po promocji mojego rocznika?
– Biorąc pod uwagę, że wysłali cię do najbardziej gównianego zakątka
w kraju, podejrzewam, że szału nie było.
– Dostałam dyplom z wyróżnieniem.
– Pierwsze miejsce?
Policjantka pokiwała głową.
– Mój ojciec pochodzi z Donbasu, pamięta pan?
– To akurat jeszcze nikomu nie przekreśliło kariery.
– Służył w jednostkach prewencji, które wysłano do Kijowa w czasie
Majdanu. W akademii każdy o tym wiedział i dlatego mnie udupili.
Melnyk nie był zdziwiony. Berkut – oddziały prewencji, których nazwa
pochodziła od ukraińskiej nazwy orła – były na pierwszej linii walk
z manifestantami podczas rewolucji w dwa tysiące czternastym roku. Część
ludności znienawidziła je do tego stopnia, że po dojściu opozycji do władzy
Berkut rozwiązano.
– Nie chcę zostawać w Czarnobylu, więc pomyślałam, że jak rozwiążę
zagadkę morderstwa Leonida Sokołowa, to dostanę przeniesienie –
kontynuowała Nowak. Wstała i zaczęła nerwowo przechadzać się po salonie.
– Nie chcę odchodzić ze służby, ale nie chcę też narażać mojego dziecka,
jeżdżąc do zony. Zapłaciłam lekarzowi, który wystawił mi zaświadczenie
zdrowotne, żebym mogła nie jeździć do pracy w niektóre dni.
Wykorzystałam ten czas na poszukiwania w sprawie śmierci Leonida
Sokołowa. Pomyślałam sobie, że jeśli rozwiążę tę sprawę, napiszą o tym
w mediach i firma będzie musiała przenieść mnie do Kijowa. – Wreszcie
przestała się nerwowo kręcić. Wyglądała, jakby jej ulżyło przez to wyznanie.
– Czy będę miała kłopoty? – spytała.
Melnyk odruchowo przygładził krzaczastą brodę.
– Przez tę samowolkę oboje straciliśmy czas. Powinienem podać cię za to
do raportu, ale… – Złość mu minęła. Ostatecznie Nowak próbowała tylko
uciec z Czarnobyla, całkiem jak on. Jak mógłby mieć do niej żal? – Ale tym
razem zapomnę o całej sprawie, bo wiem, co przechodzisz. Moja żona
nienawidzi mojej pracy. Ile razy się widzimy, prosi mnie, żebym to rzucił.
Oczywiście nie mówi mi tego wprost, ale daje mi to odczuć. Dlatego mogę
zrozumieć twoją sytuację. Ale teraz już trzeba grać w otwarte karty.
Nowak usiadła z powrotem z wyraźną ulgą.
– Jak wpadłaś na trop z KGB? – spytał Melnyk.
– Zaczęłam od sprawdzenia archiwum milicji. Zaskoczyło mnie, że
działania dochodzeniowe zakończyły się po zaledwie kilku dniach. Nie było
w tym żadnej logiki: jedna z ofiar była żoną wysokiego funkcjonariusza
partyjnego. Poszukałam artykułów prasowych dotyczących tej sprawy
i trafiłam na nazwisko dziennikarza z Żytomierza, który pracował nad tym
tematem dla „Radiańskiej Żytomierszczyzny”. Spotkałam się z nim, a on mi
opowiedział, że śledztwo przejęło KGB. Resztę już pan zna.
Bystrzacha z niej, pomyślał Melnyk.
– A pan? Jak pan się do tego zabrał?
– Znalazłem oficera, który prowadził wtedy milicyjne dochodzenie.
Nazywa się Arsenij Agopian. Nie wyglądał na zadowolonego, że ktoś
interesuje się tą sprawą.
– Dlaczego?
– Chyba się boi, że ktoś będzie próbował zrzucać na niego
odpowiedzialność za niepowodzenie śledztwa. To stary radzicki odruch:
Agopian dobrze wie, że u nas oskarżony zostaje zawsze drugi rząd,
a prawdziwych winnych się nie tyka. Całkiem jak w przypadku Czarnobyla.
– Ta refleksja przypomniała mu o innym wątku. – Co myślisz o tej historii
z sabotażem reaktora przez CIA? Najpierw opowiadał mi o tym Agopian,
potem się okazało, że śledczy z KGB też robił do tego aluzję podczas
przesłuchania Leonskiego.
– Bicie piany. – Nowak wstała i podeszła do szuflady, z której wyjęła stos
dokumentów. – Po wybuchu w elektrowni doszło do procesu. Ostatecznie
skazano dyrektora elektrowni, naczelnego inżyniera, jego zastępcę,
naczelnika zmiany, naczelnika działu i inspektora dozoru jądrowego. Ale to
była zwykła maskarada. – Pokazała Melnykowi plik pospinanych kartek. –
Przeczytałam wszystko, co mogłam znaleźć na ten temat. Tutaj mam
oficjalny raport, który analizuje problemy konstrukcyjne reaktora RBMK,
takiego samego modelu, jaki doznał awarii w Czarnobylu. Rdzeń RBMK robi
się niestabilny, kiedy reaktor działa na małej mocy. Trudniej go wtedy
kontrolować i wzrasta ryzyko awarii. Właśnie do tego doszło w wieczór
eksplozji. Tymczasem władze wiedziały o tych problemach dużo wcześniej.
Wystarczy dodać do tego błędy ludzkie i źle przeszkolony personel,
a otrzymamy wszystkie warunki, jakich potrzeba do katastrofy atomowej. Ta
teza o sabotażu to zwykła bujda.
– Czyli nie było sabotażu. Olga i Łarisa nie zostały zamordowane przez
Amerykanów.
– Naprawdę pan w to uwierzył?
Melnyk wzruszył ramionami, trochę urażony.
– A czemu nie? To były czasy zimnej wojny. Obydwa obozy były gotowe
na wszystko, żeby się nawzajem zdestabilizować.
– Wysadzenie w powietrze elektrowni atomowej jest trochę bardziej
skomplikowane niż wykolejenie pociągu. Bardziej interesuje mnie teoria
o seryjnym mordercy.
– To fałszywy trop – odparł kapitan nie bez satysfakcji.
– Skąd pan wie? Na nagraniu ten oficer z KGB mówił, że morderca też
wyłupiał oczy swoim ofiarom i…
– Morderca z lesopolosy to Rzeźnik z Rostowa.
Na twarzy Nowak najpierw pojawiło się zaskoczenie, a potem zawód.
– Ten gość, który zabijał kobiety i zjadał ich…
– Taa. Właśnie ten.
Przypomniało mu się to krótko po tym, jak zatrzymała go drogówka.
Rzeźnik z Rostowa był seryjnym mordercą i kanibalem, który zamordował
dwudziestu jeden chłopców w wieku od ośmiu do szesnastu lat, czternaście
dziewczynek i siedemnaście kobiet w okolicach Rostowa nad Donem. Po
procesie został skazany na śmierć i dostał kulę w tył głowy. Egzekucja
odbyła się w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym roku. Czyli nie
ma możliwości, żeby to on wykończył Leonida Sokołowa.
– Ale mógł zabić Olgę i Łarisę w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym
szóstym roku – zaoponowała Nowak.
– Malutka, w tamtych czasach ludzie nie przemieszczali się tak łatwo jak
dziś. Naprawdę zdziwiłbym się, gdyby Rzeźnik pojechał do Czarnobyla, żeby
zamordować dwie kobiety akurat w noc wybuchu w elektrowni.
– W takim razie pozostają nam tylko dwa potencjalne tropy – przyznała
policjantka. – Łarisę zamordował albo jej mąż, albo kochanek.
– Który wydaje ci się bardziej prawdopodobny?
– Obydwa są wiarygodne. Ale zanim postanowię, na którym się skupić,
poczekam na spotkanie z oficerem KGB, który przesłuchiwał Leonskiego.
– Z tym gościem z kasety? W dokumentach nie było jego nazwiska, tylko
numer służbowy.
– Wiem. Ale udało mi się go zidentyfikować dzięki porównaniu raportu
ze śledztwa z innymi dokumentami w archiwum.
Nowak poszła po swój laptop. Otworzyła stronę WKontaktie pewnego
posła Bloku Opozycyjnego – prorosyjskiej partii. Facet miał koło
czterdziestki, uśmiech drapieżnika oraz czoło magicznie wygładzone
w programie do obróbki zdjęć.
– Za młody – stwierdził Melnyk, wpatrując się w fotografię. – Nasz
człowiek powinien być po pięćdziesiątce.
– Wiem. Ten oficer KGB jest szefem jego ochrony. Petro Łazarenko.
Widać go tam, na drugim planie. – Nowak wskazała faceta koło
sześćdziesiątki z połysiałą czaszką. Ubrany w dyskretny garnitur, zlewał się
z tłumem osób, które otaczały posła. Trzeba było się naprawdę dobrze
przyjrzeć, żeby się zorientować, że ma w uchu słuchawkę jak reszta
ochroniarzy.
– Skontaktowałaś się z nim? – spytał kapitan.
– Nie, jeszcze nie. Pomyślałam, że mogłabym go zaczepić podczas
jakiegoś publicznego występu tego posła. Facet będzie w tym tygodniu
wyjątkowo aktywny. O proszę, na przykład tu… – Nowak wskazała palcem
ostatni post opublikowany na profilu polityka we WKontaktie. – Dziś
wieczorem ma się pojawić na wernisażu w Arsenale. Szef jego ochrony na
pewno też tam będzie.
– I jak niby zamierzasz dostać się na prywatną imprezę tego typu, żeby
pogadać z Łazarenką?
– Za pomocą legitymacji policyjnej. Czemu pan pyta?
Melnyk uśmiechnął się w obliczu jej naiwności.
– Jeżeli jest coś, czego politycy nie lubią, to na pewno policja, która się
wcina na ich raucik, żeby zadać kilka pytań, szczególnie jeśli chodzi
o śledztwo w sprawie morderstwa.
– Ciekawe, jak niby mieliby mnie powstrzymać przed wejściem tam.
Jestem policjantką i…
– I na nikim to nie robi wrażenia. Facet, którego chcesz przesłuchać, to
były oficer KGB. A jego ludzie też na pewno mają za sobą służbę
w wywiadzie. Myślisz, że cię tam wpuszczą tylko dlatego, że pomachasz im
blachą przed nosem?
– Przecież nie stoją ponad prawem.
– Oczywiście, że stoją. Nie bądź naiwna. Oto jak najprawdopodobniej
potoczy się twój plan: pojawisz się pod Arsenałem z buzią w ciup, każą ci
chwilę poczekać, obiecując, że Łazarenko zaraz przyjdzie, a potem zamiast
niego przyślą do ciebie gościa z telefonem komórkowym, w którym usłyszysz
głos jakiegoś prokuratora albo wysokiego urzędnika z ministerstwa.
W możliwie najbardziej dyplomatyczny sposób poradzi ci on, żebyś
spieprzała na drzewo i nie zawracała Łazarence dupy. A nawet jak uda ci się
do niego dotrzeć, to co mu powiesz? Że słyszałaś na nagraniu, jak
przesłuchiwał Leonskiego? Myślisz, że coś wyciągniesz z gościa tego
pokroju? On służył w KGB. Ka-gie-be. Ten facet to jebany tyranozaur.
Zeżarłby cię żywcem.
Nowak zrobiła nadąsaną minę.
– Bo pan sobie z tym niby lepiej poradzi? – rzuciła.
– Ja i on żyliśmy w tych samych czasach. Ty nawet ich nie zaznałaś.
Wiem, jak rozmawiać z takim typem ludzi. Dlatego mam większe szanse
wyciągnąć z niego informacje.
– To co ja mam robić w czasie, kiedy pan będzie go wypytywał?
Melnyk stwierdził, że Nowak wykazała się skutecznością jako śledcza.
Niech pracuje dalej.
– Znajdź mi wszystko o Piotrze Leonskim.
Przytaknęła zadowolona, że szef nie odsuwa jej od sprawy.
– I jeszcze jedno – dodał kapitan. – Czy zauważyłaś coś dziwnego
w raporcie ze śledztwa?
– Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to brak części kartek.
– Ilu?
– Może kilkunastu. Ale przecież pan też musiał… – Nowak nagle
zrozumiała, do czego zmierza jej przełożony. – Myśli pan, że to ja?
– Tylko dwie osoby wypożyczały te akta. Ty i Leonid Sokołow.
– Nie wyrwałam ich. Po co miałabym to robić?
– Żeby mieć przewagę, gdyby ktoś inny wpadł na to, by szukać
informacji w archiwum KGB w celu złapania zabójcy Leonida Sokołowa.
– Ma pan o mnie naprawdę marne zdanie.
– Zataiłaś informacje, które mogłyby mi zaoszczędzić trochę cennego
czasu. Nie ukrywam więc, że nie do końca ci ufam.
– Ja naprawdę nie wyrwałam tych kartek – powtórzyła.
– Jeżeli znów mnie okłamujesz…
Nowak wstała poirytowana i podeszła do biurka po kserokopię
materiałów KGB.
– Proszę, niech pan sprawdzi – powiedziała, podając kapitanowi
papiery.
Melnyk rzucił na nie okiem. Brakowało dokładnie tych samych kartek co
w oryginale.
– Zdążyłaś przeczytać wszystkie dokumenty?
– Tak.
– Co twoim zdaniem mogło się znajdować na tych usuniętych stronach?
Nowak skrzyżowała ręce.
– Pojęcia nie mam.
Melnyk oddał jej dokumenty.
– Na razie to zostawmy. Sam fakt, że ktoś bał się tego, co jest na tych
stronach, tak bardzo, że je usunął, jest już jakąś wskazówką. To znaczy, że
próbuje ukryć przed nami prawdę o tych morderstwach.
24

Resztę popołudnia Melnyk spędził w bibliotece publicznej w Kijowie.


Postanowił, że przyszpili Łazarenkę podczas wernisażu, a tymczasem –
w oczekiwaniu na wieczór – wczytywał się metodycznie w kserokopie
dokumentów z archiwum KGB z nadzieją, że znajdzie tam coś, co mogłoby
posunąć do przodu jego śledztwo.
Ósma wieczór. Kapitan pokrzepił się kanapką i ruszył w kierunku
Arsenału. Ten dawny budynek wojskowy z dziewiętnastego wieku, okolony
cerkwiami o złotych i zielonych kopułach, został w latach dwutysięcznych
przekształcony w muzeum sztuki współczesnej. Nad wejściem widniał
czerwono-złoty baner z tytułem aktualnej wystawy głównej, który brzmiał
Back in USSR, co zapewne stanowiło nawiązanie do słynnej piosenki
Beatlesów. Ochroniarze przy drzwiach sprawdzali zaproszenia. Melnyk
pokazał jednemu z nich swoją legitymację.
– Bardzo mi przykro, panie władzo, ale to prywatna impreza
charytatywna – usłyszał.
– Mam spotkanie z Petrem Łazarenką, szefem ochrony pana posła.
Proszę mu przekazać, że przysyła mnie Olga Sokołowa.
Ochroniarz na chwilę zniknął. Po chwili wrócił i wpuścił Melnyka do
środka, oznajmiając przepraszająco:
– Pan Łazarenko czeka w zachodnim skrzydle. Życzymy miłego
wieczoru.
– Dziękuję.
Wystawa zaczynała się od ciemnej sali pełnej metalowych regałów
obstawionych telewizorami. Stare i nowe, pękate i płaskie – wszystkie
wyświetlały zapętlone zmontowane nagrania: przemowa Stalina, niemieccy
żołnierze podczas natarcia w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym
roku, Fidel Castro popalający cygaro, kabina statku Wostok-1, w której leciał
Gagarin, pierwszy człowiek w kosmosie, kakofoniczny koncert rosyjskiej
grupy rockowej, wojsko maszerujące w idealnie równym szyku po placu
Czerwonym, głowice atomowe wycelowane w niebo, film Tarkowskiego
i wiele innych rzeczy, którymi żyli kiedyś wszyscy w Sojuzie.
Z ciemnej sali przechodziło się do spokojnych alejek Arsenału,
obsadzonych opasłymi białymi kolumnami, które podtrzymywały
imponujące łukowate sklepienia. Można było się poczuć jak w ogromnym
klasztorze, gdyby na ścianach nie wisiały obrazy, a na przezroczystych
cokołach nie stały rzeźby. Artysta, którego prace trafiły do tego skrzydła,
raczej niespecjalnie szanował historię kraju. Postanowił zaprezentować
popiersia radzieckich dygnitarzy – niektórzy zostali wypacykowani jak
gwiazdy rocka z lat dziewięćdziesiątych, innym przyprawiono sztuczne rzęsy
albo pomalowano usta szminką, a jeszcze innych udekorowano szkarłatnym
nosem klauna. Na przezroczystym plastikowym stole leżały odłamki posągu
Lenina niczym ochłapy mięsa w rzeźniczym kramie. Ręka, noga, głowa. Jaki
przekaz miałby się za tym kryć? Czy to metafora rozpadu ZSRR? Zachęta do
niszczenia pozostałości po komunistycznej przeszłości? Dzieł nie opisywała
żadna tabliczka, artysta zamierzał pozostawić interpretację zwiedzającym.
Za jedną z kolumn Melnyk dostrzegł posła otoczonego wianuszkiem
twórców i pieczeniarzy, którzy perorowali o rosyjskim socrealizmie.
Łazarenko przyglądał się swojemu pracodawcy z oddali.
Kiedy Melnyk chciał ruszyć w jego kierunku, drogę zagrodził mu jakiś
mężczyzna.
– Czy dobrze się pan bawi, panie…?
– Kapitan Melnyk. Muszę porozmawiać z…
– Pan poseł jest zajęty.
– Nie chcę rozmawiać z nim, tylko z waszym szefem.
– A z jakiego powodu, jeśli można spytać?
– Policyjnego.
– W takim razie polecam panu skontaktować się z adwokatami pana
posła. – Liczba mnoga sugerowała posiadanie całej armii gotowych do boju
prawników.
– Niech pan powie swojemu szefowi, że to mnie przysyła Olga Sokołowa
– powiedział Melnyk.
– Jaka Olga?
– Sokołowa. Żona byłego ministra energii Federacji Rosyjskiej,
zamordowana w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku. Wiem, że
wasz szef prowadził dochodzenie w tej spawie trzydzieści lat temu. Proszę
mu to przekazać.
Ochroniarz dał mu znak, żeby pozostał na miejscu, po czym poszedł
dyskretnie skontaktować się ze swoim przełożonym. Chwilę później Melnyk
miał już umówioną rozmowę z Łazarenką.
– Szef spotka się z panem za pięć minut przy fresku z superbohaterami.
– A co to niby takiego?
– Dzieło sztuki, które wystawiono o tam. – Osiłek wskazał salę na
uboczu.
Słynnym freskiem okazało się zdjęcie przedstawiające w skali jeden do
jednego rzeźbę ku czci żołnierzy Armii Czerwonej. Jakiś bułgarski grafficiarz
przerobił ją, przemalowując postaci na bohaterów amerykańskiej
popkultury. Był tam Superman z pistoletem i Kapitan Ameryka, Joker, ale
też Święty Mikołaj, a nawet Ronald McDonald. Wiadomość dopisana
sprejem głosiła, że trzeba iść z duchem czasu.
– Trzydzieści lat temu wysłalibyśmy takiego „artystę” do gułagu za mniej
niż to – sarknął ktoś gorzko.
Melnyk się odwrócił. Do małej sali właśnie wszedł Łazarenko. Pomimo
wieku emanowała z niego groźna aura. Swój udział miała w tym zapewne
broń, która odkształcała jego marynarkę na wysokości klatki piersiowej.
– Chciał pan powiedzieć: „wysłałbym go do gułagu” – poprawił go
Melnyk.
Były agent przytaknął.
– Ma pan rację. Osobiście zająłbym się tym, żeby gość trafił na Syberię.
– Pana chlebodawca zapewne również nie gustuje w tego typu
artystycznych wytworach. Czemu właściwie przyszedł na ten wernisaż?
– Żeby pokazać, że jeśli dojdzie do władzy, nie będzie zagrażał wolności
twórczej ani innym idiotyzmom, które się z tym wiążą: demokracji, wolności
wypowiedzi, prawom dla pedałów i mieszańców.
Doprawdy uroczy gość, pomyślał Melnyk. Tymczasem Łazarenko
przeszedł do rzeczy:
– Powiedziano mi, że bada pan sprawę podwójnego zabójstwa z tysiąc
dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku, panie…
– Melnyk. Kapitan Melnyk.
– Melnyk – powtórzył stary oficer. – Zakładam, że myszkował pan
w archiwum KGB. To prawo do swobodnego przeglądania archiwów to
prawdziwa plaga. Niektóre spawy powinny na zawsze pozostać w cieniu.
Mija już dwadzieścia lat, jak odszedłem z KGB i pracuję dla dobra tego
kraju. Nigdy bym nie pomyślał, że moje działania z przeszłości wrócą do
mnie jak bumerang ciosem prosto w twarz.
– Czyżby miał pan sobie coś do zarzucenia?
Łazarenko spojrzał na Melnyka pogardliwie.
– A kto nie ma?
– Dlaczego w takim razie nie zadbał pan o to, żeby usunąć wszystkie
dokumenty, które pana dotyczą? Przecież na pewno ma pan jeszcze
wystarczająco dużo kontaktów w służbach, czyż nie?
Łazarenko podszedł bliżej.
– Czyżby przyszedł pan tutaj, żeby namówić mnie na zwierzenia,
kapitanie Melnyk?
– Dlaczego uważa pan, że byłbym do tego zdolny?
– Skończmy te wygłupy. Wiem, że syna Olgi Sokołowej znaleziono
martwego. Ktoś może mi wyrzucać, że nie złapałem jej zabójcy.
– Co z tego? To sprawa sprzed trzydziestu lat. Niewiele pan już ryzykuje.
– Ja nie. Ale on owszem. – Łazarenko ledwie dostrzegalnym ruchem
głowy wskazał posła. – Jesteśmy w samym środku kampanii wyborczej.
Jeżeli moje nazwisko pojawi się w śledztwie dotyczącym seryjnego
mordercy, którego niby wypuściłem na wolność, to może mieć dla niego
katastrofalne skutki. Proeuropejscy tylko czekają na taką okazję. Poza tym
nie mam ochoty, żeby ktoś wyciągał na światło dzienne moją przeszłość
w aparacie represji za czasów radzieckich, biorąc pod uwagę antyrosyjskie
nastawienie obecnej władzy. Dlatego zapytam ponownie: czy przyszedł pan
tutaj, żeby naciągać mnie na zwierzenia? Bo jeśli tak, uprzedzam: jeżeli
cokolwiek z tego, co panu powiem, wycieknie do prasy, mogą pana spotkać
poważne nieprzyjemności.
Melnyka mało co było w stanie przestraszyć, ale poczuł gęsią skórkę na
karku, kiedy Łazarenko utkwił w nim wzrok. Zdecydowanie nie był to ktoś,
kto rzuca groźby na wiatr.
– No więc? Czego pan ode mnie oczekuje, kapitanie Melnyk?
– Przyszedłem po odpowiedzi na kilka pytań.
– Tylko po odpowiedzi? Nic poza tym?
– Nic poza tym.
– Czy jeśli ich panu udzielę, moje nazwisko pojawi się w aktach
dochodzenia?
– Załatwię to tak, żebyśmy tego uniknęli.
Łazarenko zagłębił się na chwilę w kontemplacji fresku.
– Proszę pytać – odpowiedział wreszcie.
– Przesłuchałem kasety z archiwum. Dlaczego skupił pan wtedy swoje
działania na Piotrze Leonskim?
– Dla moich przełożonych, z uwagi na swoją dezercję z elektrowni,
Leonski był idealnym podejrzanym. Poza tym wiedziałem, że to on.
W tamtych czasach miałem już za sobą konfrontację z wieloma
przestępcami i mordercami. Wiedziałem, że Leonski ma w sobie to coś. Zło.
Mord. Przepytując przyjaciół małżeństwa i ich rodzinę, zorientowaliśmy się,
że Piotr Leonski był chorobliwie zazdrosny. Dowiedzieliśmy się, że
w młodości ciężko pobił, prawie na śmierć, jakiegoś gościa, który kręcił się
przy jego ówczesnej dziewczynie. Do tego na miejscu w kałuży krwi
znaleziono ślady buta w rozmiarze 47, a to jednak dość niecodzienne.
– Zabójstwa miały miejsce na daczy. Każdy mógłby wziąć jego but
i zanurzyć go we krwi, żeby obciążyć Leonskiego podejrzeniami – zauważył
Melnyk.
– Taka nawet była jego linia obrony. Leonski utrzymywał, że zginęła
stamtąd para jego butów.
– I trzymał się swojej wersji, nawet kiedy go torturowaliście.
Łazarence nie spodobała się ta uwaga.
– Tylko bez fałszywej skromności, Melnyk. Obydwaj wiemy, jak się
wtedy załatwiało takie sprawy. Zresztą tak wiele znów się nie zmieniło, co?
– Ja nie biję swoich podejrzanych.
– To pewnie dlatego po ulicach biega tylu przestępców. Wszyscy wiedzą,
że policja jest dziś zramolała.
– Czyli torturowaliście go?
– Z początku pozbawialiśmy go snu, wody i jedzenia. Ale to nie
wystarczyło, więc przeszliśmy do presji fizycznej.
Ładny eufemizm, pomyślał Melnyk. KGB, całkiem jak radziecka milicja,
miało niemałe doświadczenie w zadawaniu maksymalnie dużego bólu,
zostawiając przy tym minimalną ilość śladów. Podejrzanemu można było na
przykład położyć na głowie stos akt, a potem uderzać w nie ciężkim
odważnikiem, albo bić go po nerkach filcowymi walonkami pełnymi
kamieni. Najgorsze było to, że w niektórych komisariatach nadal stosowano
tego typu praktyki.
– Do niczego się nie przyznał – kontynuował Łazarenko. – Nawet kiedy
zamknęliśmy go na Łukjaniwce z pospolitymi przestępcami. Nie mogliśmy
postawić mu zarzutów w związku z zabójstwami, ale nadal pozostawały
paragrafy za dezercję z elektrowni.
Melnyk dobrze znał metody stosowane przez starą radziecką szkołę. Tak
samo postępowano w milicji, kiedy zaczynał służbę w Kijowie. Po upływie
regulaminowego aresztu prokurator prowadzący sprawę miał do wyboru:
wypuścić podejrzanego albo postawić mu jakieś zarzuty. W przypadku
braku niepodważalnych dowodów w postaci przyznania się do winy
podejrzanego trzeba było wypuścić. Tymczasem dla każdego milicjanta
wypuszczenie gościa, którego miało się w garści przez dziesięć dni,
oznaczało przyznanie się do błędu. A błędów się w Związku Radzieckim nie
tolerowało. Dlatego zawsze znalazł się jakiś drobiazg, który pozwalał
zatrzymać podejrzanego w więzieniu i nie wypuścić go z rąk. Zazwyczaj
umieszczało się go w celi ze stukaczem – kapusiem opłacanym przez milicję,
który miał za zadanie zaprzyjaźnić się z osadzonym i nakłonić go do
mówienia.
– Kazał go pan pilnować w celi? – spytał Melnyk.
– Oczywiście. Ale to nic nie dało.
– A co się działo potem?
– Trafił do celi o zaostrzonym rygorze: zero spacerów, zero odwiedzin.
Ale nawet po tym do niczego się nie przyznał.
Przyznanie się do winy było prawdziwą obsesją radzieckiej milicji – na
wszystkich szczeblach. Każdy przestępca miał się przyznać do popełnionego
przestępstwa niczym Raskolnikow ze Zbrodni i kary, niczym oskarżeni
w wielkich procesach z czasów czystek stalinowskich. Stanowiło to
zwieńczenie każdego porządnego śledztwa. W porównaniu z tym dowody
były niemal zbędne. Zresztą później można było je sfabrykować.
– Leonski nadal wypierał się wszystkiego, nawet kiedy w areszcie
urządzono mu prawdziwe piekło. Wśród więźniów rozeszły się pogłoski, że
był zamieszany w eksplozję reaktora. Informacje nie rozprzestrzeniały się
w tamtych czasach tak łatwo jak dzisiaj. Prasa miała kaganiec, nie było
internetu, komórek, często nawet zwykłego telefonu. A jednak niektórzy
więźniowie wiedzieli, że doszło do katastrofy. Wielu miało rodziny na
skażonych obszarach. Więc kiedy trafił im się inżynier odpowiedzialny za
pracę elektrowni… nawet pan sobie nie wyobraża, co musiał znosić.
Traktowano go tam gorzej niż zwierzę.
– Co zrobiliście z Leonskim w obliczu braku dowodów i przyznania się
do winy?
– Kiedy odsiedział karę za dezercję z elektrowni, musieliśmy go
wypuścić.
– Nawet pomimo tego, że pana zdaniem był głównym podejrzanym?
Skąd nagle taka pobłażliwość?
Stary kagebista zrobił znudzoną minę.
– Trzeba na to patrzeć w kontekście tamtych lat. Po skazaniu
odpowiedzialnych pracowników elektrowni partia chciała zamknąć sprawę
wypadku w Czarnobylu. Inżynier oskarżony o morderstwo to byłaby hańba.
Winnym powinien być ktoś, kto nie miał nic wspólnego z elektrownią.
Nikogo nie znaleźliśmy, więc zapisano to na konto zwyrodnialca, który zabił
wcześniej trzy dziewczynki w obwodzie kijowskim.
– I mieliście czelność przedstawić takie kłamstwo rodzinom ofiar?
– Nie. Dochodzenie było tajne. Nie ujawniono żadnych szczegółów.
– Tyle tylko że teraz archiwa KGB są powszechnie dostępne. Dlatego
z dokumentacji wyrwano kartki. Pan to zrobił. Dlatego, że widniały tam
dane faceta skazanego za zbrodnie, których nie popełnił.
– Na pana miejscu nie użalałbym się tak bardzo nad potrójnym
mordercą.
– Niech będzie. Ale w tym czasie rzeczywisty zabójca grasował na
wolności. Jak mógł pan potem patrzeć w lustro?
– To były inne czasy.
Piękna wymówka, pomyślał Melnyk.
– Chcę dostać kartki, które pan wyrwał.
– To niewykonalne. Zniszczyłem je jakiś miesiąc temu.
– Po śmierci Leonida Sokołowa?
– Trochę wcześniej.
– Dlaczego?
– Ten dzieciak myszkował w archiwum, tak jak pan. Znalazł tam moje
nazwisko i chciał się ze mną spotkać. A wtedy pomyślałem sobie, że lepiej
będzie jednak pozbyć się tej nieco kłopotliwej części raportu. Uznałem, że
nikt nie zwróci na to uwagi. Że to będzie wyglądało, jakby ktoś ocenzurował
akta jeszcze w starych czasach.
– O czym rozmawiał pan z Leonidem Sokołowem?
– O śledztwie. A w szczególności o Leonskim. Młody był przekonany, że
to mógł być zabójca jego matki.
– I co mu pan powiedział?
– Że się myli, bo winny został rozstrzelany.
– Uwierzył panu?
– Ani trochę. Kiedy się rozstawaliśmy, powiedział mi, że odnajdzie
Leonskiego i udowodni mi, że w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym
roku się myliłem.
Melnyk pomyślał, że Leonid musiał wyciągnąć własne wnioski na
podstawie czegoś, co znalazł w aktach. Ale czego?
– Co się stało z Leonskim po wyjściu z więzienia?
– Zdaje się, że pracował jeszcze chwilę w elektrowni.
– Przyjęto go z powrotem mimo dezercji?
– Jak się pan pewnie domyśla, do pracy w Czarnobylu nie pchała się
wtedy armia ochotników.
– Myśli pan, że Leonid Sokołow znalazł Leonskiego, a wtedy on go zabił?
– Możliwe.
– Leonid nadal by żył, gdyby trzydzieści lat temu podjął pan dobre
decyzje. Ma pan tego świadomość?
– Pan nie może tego zrozumieć. Rozkazy pochodziły z góry. Winny nie
mógł być powiązany z elektrownią. Gdybyśmy się nie podporządkowali,
mielibyśmy poważne kłopoty.
– Dorastałem w tym kraju, dziękuję, doskonale to rozumiem. Tylko że ja
zawsze byłem po stronie tych, których torturowano i więziono. Tych,
których upokarzano. Mój dziadek też został zamordowany przez kogoś, kto
tylko słuchał rozkazów. Kogoś takiego jak pan, drania, który ucieka od
odpowiedzialności i udaje, że tylko słucha rozkazów. Takich ludzi nigdy nie
zabraknie.
– Nie pozwalam panu na…
– Co pan zyskał w zamian za odmówienie sprawiedliwości Oldze
Sokołowej i Łarisie Leonskiej? Awans? Ładny medal? Puszkę kawioru?
Poklepanie po ramieniu?
– Niech pan uważa na słowa – syknął Łazarenko przez zęby. – We
wszystkim, co robiłem, zawsze kierowałem się dobrem mojego kraju.
– Ależ oczywiście, panie pułkowniku. Naturalnie.
Melnyk odwrócił się od Łazarenki i wyszedł z sali bez pożegnania.
Stara czerwona skamielina. Niech zdechnie razem ze swoimi
przekonaniami.
25

Rybałko był w ponurym nastroju. Ninel zniknęła z Czarnobyla, a jej telefon


nie odpowiadał. Swieta, którą zastał w lokalu stowarzyszenia 1986,
poinformowała go, że jej przyjaciółka wróciła do domu, do Kijowa.
Od razu ruszył do stolicy, żeby uzyskać odpowiedź na pytanie, które nie
dawało mu spokoju od momentu spotkania z Kazimirą.
Dlaczego Ninel ukryła przed nim fakt, że Leonid Sokołow był jej bratem?
Mieszkanie kobiety znajdowało się w socrealistycznej kamienicy
z rzeźbami umięśnionych robotników i chłopek o obfitych kształtach
strzegących drzwi wejściowych. Fresk w holu, pełen kłosów zbóż, sierpów,
młotów i karabinów maszynowych, ciągnął się aż do windy, która
pochodziła chyba jeszcze z czasów stalinowskich. Numery pięter na
metalowych przyciskach były kompletnie zatarte od dotyku milionów
palców.
Rybałko wjechał na trzecie piętro i cztery razy zapukał do drzwi Ninel.
Otworzyła błyskawicznie.
– Aleksander? A co ty tu robisz?
Jedynie uchyliła drzwi, nieco nieufna.
– Musimy porozmawiać – odparł. – Mogę wejść?
Ninel się zawahała. Doskonale wiedziała, że rozmowa, która zaczyna się
od frazy „musimy porozmawiać”, nigdy nie zapowiada nic przyjemnego.
A jednak odsunęła się od drzwi i zaprosiła Rybałkę do salonu. Z głośników
wieży leciała cicho Elektriczka, stary kawałek z lat osiemdziesiątych. Znów
zespół Kino. Ninel najwyraźniej wyjątkowo ceniła sobie tę grupę.
Późno poszedłem spać, prawie w ogóle nie spałem
Może powinienem pójść dziś rano do lekarza
Ale teraz podmiejski pociąg wiezie mnie tam, gdzie wcale nie chcę
jechać
Podmiejski pociąg wiezie mnie tam, gdzie wcale nie chcę jechać…
Na regałach z brzozy karelskiej stały plastikowe pudełka z wypalonymi
płytami CD. Na ich cienkich grzbietach można było przeczytać nazwy
undergroundowych zespołów z lat osiemdziesiątych: DDT, AukcYon,
Nautilus Pompilius czy Zoopark – same klasyki radzieckiego rocka. Poza
tym w salonie nie było zbyt wielu rzeczy: biurko z komputerem, kanapa,
niski stolik. Czuło się tu pewną pustkę, jakby brakowało jakichś
przedmiotów. Na ścianie wisiały tylko oprawione zdjęcia zwierząt: ptaki
uczepione sosnowej gałęzi, konie biegnące po śniegu, wilk z wzrokiem
utkwionym w obiektywie… Jedynym wyjątkiem było zdjęcie Ninel ze Swietą
w samym środku placu pełnego manifestantów. Kobiety trzymały baner
z napisem „Ostrowiec, atomowa zbrodnia!”. Za nimi pop niósł ikonę Matki
Boskiej Czarnobylskiej.
Ninel musiała zauważyć, że Rybałko przygląda się temu zdjęciu, bo
powiedziała:
– Byłyśmy na manifestacji w Mińsku. Co roku dwudziestego szóstego
kwietnia odbywają się tam rocznicowe uroczystości upamiętniające
katastrofę w Czarnobylu.
– O co chodzi z tym Ostrowcem?
– To takie miasto, białoruski rząd postanowił zbudować tam pierwszą
elektrownię atomową w kraju. Jakby atom nie wyrządził już wystarczająco
dużo zła! Prawie jedna czwarta terenu Białorusi została skażona opadami
z Czarnobyla. – Ninel westchnęła z rezygnacją, jak po każdej tyradzie
o ekologii. – Napijesz się czegoś?
Rybałko kiwnął głową. Kobieta przeszła do części kuchennej, wyjęła ze
zmywarki dwa kieliszki i sięgnęła po butelkę schowaną w kuchennej szafce,
trochę za wysoko jak dla niej. Kiedy wspinała się na czubki palców bosych
stóp, żeby sięgnąć po wódkę z papryką, Rybałko nie mógł się powstrzymać
od wlepienia oczu w łuk jej lędźwi. Oderwał wzrok chwilę przed tym, jak się
odwróciła.
– Jak ci idą poszukiwania? – spytała, rozlewając alkohol do kieliszków.
– Wiem, że Leonid Sokołow był twoim bratem.
Zapadła pełna napięcia cisza. Ninel zakręciła butelkę, patrząc na
kuchenny blat.
– Skąd?
– Nieważne skąd. Ważne, że nie dowiedziałem się tego od ciebie.
– A co to zmienia? – Kobieta sięgnęła po kieliszek z wódką i upiła
połowę.
– Co to zmienia? Prowadzę dochodzenie w sprawie morderstwa. Szukam
śladów, świadków. Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
– Wszystko, co wiedziałam o Leonidzie, powiedziałam już Wiktorowi.
Leonid i Ninel. Rybałko nagle zrozumiał, co łączy te dwa imiona. Leonid
– na cześć Breżniewa, przywódcy ZSRR w czasach narodzin syna Wiktora.
Natomiast Ninel…
– Ninel to Lenin czytany wspak – wymamrotał.
Kobieta posłała mu szyderczy uśmiech.
– Ojciec zawsze przykładał dużą wagę do imion swoich dzieci.
Koniecznie musiały pasować do jego wysokich aspiracji. No i pochlebiać
aktualnej władzy. Gdyby dziś urodził mu się syn, pewnie nazwałby go
Władimir na cześć Putina.
– Dlaczego przy naszym pierwszym spotkaniu nie powiedziałaś mi, że
jesteś córką Wiktora?
– Bo taki zawarłam z nim układ. Pomagam mu przy śledztwie w sprawie
śmierci Leo, załatwiam przepustki na wjazd do zony dla ludzi, których tu
przysyła, ale nikt nie może wiedzieć, że jestem jego córką.
– „Ludzi”? To był tu ktoś jeszcze?
– Jesteś trzecią osobą najętą przez mojego ojca. Pierwszy gość spękał ze
strachu przed promieniowaniem i zerwał umowę. Drugiego pobili kolesie
w kominiarkach. Leży w śpiączce w szpitalu w Kijowie.
A więc dlatego Sokołow wyłożył na stół taką sumę, pomyślał Rybałko.
– Dlaczego tak ci zależy na tym, żeby ukrywać fakt, że Wiktor jest twoim
ojcem?
– Bo to śmieć. – Ninel miała zaciśnięte wargi, jej głos lekko drżał. –
Wiktor to potworne połączenie arogancji i brutalności. I skorumpowana
gnida. Do tego egoista. Wyprowadziłam się od niego po skończeniu
osiemnastu lat, nie mogłam go już znieść. Od tego czasu się nie widzieliśmy.
– A mimo wszystko finansuje twoje stowarzyszenie.
– Tak. Żebym dalej trzymała się z dala od jego życia szanowanego
moskiewskiego biznesmena. Z dala od jego nowej żony, która mogłaby być
moją siostrą. Z dala od tych wszystkich ludzi, którzy łaszą się do jego stóp.
Za bardzo się boi, że któregoś dnia wparuję na jedną z jego charytatywnych
imprezek, żeby wszystko osobiście mu wyrzygać. Ludzie się nim zachwycają,
a nikt nie chce dostrzec, że to zwykły skurwiel. – Nienawiść w niebieskich
oczach Ninel płonęła niczym ogień na lodzie. – Osiągnęliśmy pewien rodzaj
porozumienia. On finansuje moje stowarzyszenie, a ja nie mieszam się
w jego życie.
– Czyli wypłaca ci coś na kształt renty.
Kobieta spiorunowała Rybałkę wzrokiem.
– Nie biorę z tego nic dla siebie. Wszystko idzie na stowarzyszenie.
– A Leonid? Widywaliście się jeszcze po tym, jak wyprowadziłaś się od
ojca?
Niebieskie oczy zasnuła melancholia.
– Kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Prypeci, Leo był fantastycznym
chłopczykiem. Niestety, po śmierci naszej matki Wiktor stał się dla niego
jedynym wzorem, więc ostatecznie Leonid zaczął go przypominać. Z nim
również zerwałam kontakt. Nie widziałam go od dziesięciu lat. Dopiero
kiedy Wiktor poprosił mnie, żebym… – Pod powiekami Ninel błysnęła łza,
która po chwili spłynęła jej po policzku. Kobiety wytarła ją wierzchem dłoni.
– To ja musiałam zidentyfikować zwłoki – dokończyła pustym głosem.
Otworzyła szufladę i wyjęła z niej kawałek papierowego ręcznika, w który
się wysmarkała.
– I brat ani razu nie próbował się z tobą skontaktować, kiedy przebywał
w zonie?
– Nie. Pewnie miał świadomość, że spuściłabym go po brzytwie.
– Twój ojciec jest przekonany, że Leonid badał sprawę śmierci jego…
waszej matki. Mogłabyś mu pomóc. Dobrze znasz te okolice.
– Już ci mówiłam: Leo się ze mną nie kontaktował. Gdybym wiedziała,
że bada okoliczności śmierci naszej matki, to może bym mu… na pewno
bym… – Oczy Ninel ponownie się zaszkliły. Kobieta chwyciła drugi kieliszek
wódki i wychyliła do dna. – Może bym mu pomogła. Ale nie ma co o tym
teraz gadać. On nie żyje. Wszystko, co możemy zrobić, to znaleźć jego
zabójcę.
– Jeżeli zabójca Leonida jest zamieszany w śmierć waszej matki, to
przebywając w zonie, narażasz się na niebezpieczeństwo. Możesz się stać
następnym celem.
– Nikt poza tobą nie wie, że Wiktor jest moim ojcem. Jeżeli będziesz
trzymał język za zębami, to nic mi nie będzie, co nie?
– Mimo wszystko byłoby rozsądniej, gdybyś przez pewien czas nie
zbliżała się do Czarnobyla. Dopóki nie znajdę mordercy.
– Nie boję się go.
– A powinnaś. Widziałaś ciało swojego brata. Wiesz, do czego ten
człowiek jest zdolny.
Ninel nagle zbladła. Rybałko pożałował swojej gwałtowności.
– Przepraszam. Nie powinienem był tego mówić.
Po chwili górę wzięła jej duma Ukrainki.
– Nie przesadzaj. Nie jestem byle dziunią. Obcowałam już ze śmiercią –
powiedziała zaczepnie. – Byłam na Majdanie podczas szturmu sił
specjalnych. Słyszałam świszczące nad głowami kule. Dostałam po głowie.
Widziałam, jak wokół mnie umierają ludzie. Nie boję się tego gościa.
Ninel pod swoimi anielskimi rysami ukrywała twardszą osobowość, niż
miała większość mężczyzn, których znał Rybałko.
– Mogłabyś pojechać do Rosji – drążył.
– Nie ma mowy. Jestem tu u siebie. Nie będę chowała się do dziury
z powodu jakiegoś psychopaty.
– Rozumiem, że twoje relacje z ojcem są raczej chłodne, ale on ma armię
ochroniarzy i mieszka w ściśle strzeżonej willi. Może mielibyście przy okazji
czas, żeby zakopać topór wojenny.
– Miałabym pojechać do Wiktora? Żartujesz sobie? Nigdy w życiu nie
postawię nogi w jego domu.
Wiktor to, Wiktor tamto… Ninel mówiła o ojcu, jakby był jakimś dalekim
znajomym. Rybałko pomyślał, że między nimi musi być cholernie jadowita
atmosfera.
– Co takiego dokładnie zrobił twój ojciec, że tak go nie znosisz?
– To nie twoja sprawa.
– Wręcz przeciwnie, to może mieć znaczenie dla mojego śledztwa.
– Dziś wystarczająco już naruszyłeś moją prywatność. Jeśli byłbyś
łaskaw, wolałabym, żebyś już sobie poszedł.
Ninel skrzyżowała ręce na piersi i wbiła wzrok w Rybałkę. Kiedy się
gniewała, wydawała mu się jeszcze piękniejsza.
Nagle przeniknął go zwierzęcy impuls. Miał ochotę skoczyć do przodu,
zerwać z niej ubranie i kochać się z nią na kuchennym blacie. Wziąć
wszystko, co jest do wzięcia, póki jeszcze żyje. Pożądanie zalało jego żyły
niczym wysokooktanowa benzyna. Musiał zagryźć wargi od środka, żeby nie
przekroczyć czerwonej linii, po czym nadludzkim wysiłkiem woli odwrócił
się i ruszył do wyjścia.
Kiedy jego dłoń spoczęła na klamce, za plecami usłyszał głos Ninel:
– Znalazłam ci eksperta od wypchanych ptaków. Może się spotkać jutro.
– Gdzie mieszka?
– W centrum Kijowa, niedaleko wzgórza Świętego Andrzeja. Umówiłam
się z nim na dziesiątą.
– Przyjadę po ciebie rano.
– Wolałabym, żebyśmy spotkali się na miejscu.
– Jak chcesz. – Rybałko zawahał się chwilę, po czym lekko się odwrócił
i dodał: – Najszczersze kondolencje z powodu brata.
– Zatrzymaj je sobie – odparła chłodno.
Otworzył drzwi i wyszedł na klatkę schodową. Pięć minut później był już
w samochodzie. Po kolejnych dziesięciu jechał w kierunku jednej z podłych
dzielnic Kijowa. Na rogu ulicy wypatrzył dziewczynę. Wysoką blondynkę
o oczach w kolorze Bajkału. Kilkaset rubli za numerek. Obiecał, że dopłaci
jej wystarczająco dużo, żeby została z nim na całą noc.
26

Kolejny dzień. Rano Rybałko odhaczył datę w kalendarzyku notesu,


w którym prowadził zapiski z dochodzenia w sprawie zabójcy spod znaku
jaskółki. To był jego rytuał od momentu, gdy lekarz poinformował go
o chorobie. Powiedział sobie wtedy, że w ten sposób zmobilizuje się do
efektywnego zarządzania czasem i będzie pamiętał, że każdy kolejny dzień
jest jak wyścig.
Dziewczyna, którą tu wczoraj przywiózł, jeszcze spała. Rybałko położył
pieniądze na stoliku nocnym i poszedł do łazienki z nadzieją, że kiedy wróci
do pokoju, jej już nie będzie. Nie miał ochoty z nią rozmawiać. A tym
bardziej patrzeć jej w oczy.
Długi prysznic. Stał nieruchomo z zamkniętymi oczami, skupiony na
bodźcach wysyłanych przez skórę. Chciał poczuć ściekającą po nim wodę, jej
ciepło. Potem obniżył temperaturę, aż jego mięśnie zadrgały, walcząc
o utrzymanie ciepłoty ciała oblewanego lodowatym strumieniem. To właśnie
wtedy – trzęsąc się z zimna – czuł się bardziej żywy niż kiedykolwiek,
całkiem jak ci pielgrzymi, którzy z okazji święta Objawienia Pańskiego
wycinają w zmrożonej tafli syberyjskiego jeziora przerębel w kształcie krzyża
i rzucają się do wody w ramach próby wiary.
Powrót do pokoju. Dziewczyna poszła, zabrawszy pieniądze z nocnego
stolika. Przy okazji wzięła ze sobą woreczek trawy, którą Rybałko kupił
wieczorem u dilera. Tym lepiej – nie będzie go kusiło, żeby znów palić. Dziś
musi zachować jasność umysłu.
W połowie śniadania łyknął lekarstwa, które zapisał mu lekarz przed
wyjazdem z Moskwy. Garść tabletek, które miały za zadanie pobudzić jego
organizm. Na razie choroba wysyłała raczej umiarkowane sygnały – lekki
ból głowy, czasem nudności, kilka napadów nagłego zmęczenia. Chociaż
równie dobrze mogły to być skutki promieniowania albo nawet zwykłej
infekcji. Od czasu kiedy jako dziecko został narażony na radiację, łatwiej
chorował i potrzebował więcej czasu na powrót do zdrowia niż przeciętny
człowiek, nawet w przypadku całkiem niegroźnych problemów.
Do tego dochodziła bezsenność. Minionej nocy spał raptem trzy godziny,
poprzedniej jeszcze mniej. Lęk przed tym, że kolejny dzień właśnie
przepływa mu przez palce, nie pozwalał mu zmrużyć oczu. Cały czas trudno
było mu uzmysłowić sobie, że już za kilka miesięcy będzie martwy. Nie
cierpiał, nie krwawił z nosa, nie wymiotował. Ale przecież wiedział, że ten
stan nie potrwa długo. Starszy lekarz uprzedzał: jego organizm będzie przez
pewien czas funkcjonował całkiem zwyczajnie, a potem sytuacja gwałtownie
się pogorszy i Rybałko skończy przykuty do szpitalnego łóżka. Do tego
momentu zaobserwuje niewiele oznak: choroba będzie go zjadała po cichu,
po kawałeczku, centymetr po centymetrze, niczym żar papierosa
dopalającego się na brzegu popielniczki.
Po zjedzeniu obfitego śniadania wyruszył w kierunku centrum Kijowa.
Jechał szybko, nie zwracając uwagi na ograniczenia prędkości. Na bulwarze
trafił na dziwaczny widok: tir wiózł na naczepie wielki pomnik Lenina.
Statua była zbyt duża, żeby jechać na stojąco, więc położono ją na boku
i umocowano pasami tak ściśle, że gigant z brązu wyglądał jak więzień
pojmany przez liliputów. We wszystkich miastach i miasteczkach, które
Rybałko mijał w drodze z Donbasu, posągi Lenina usuwano niczym stare
chore dęby. Tylko ich marmurowe korzenie nadal sterczały pośrodku
ogołoconych placów. Kontrast był porażający: zachód Ukrainy jawił się
krainą powalonych gigantów, w której ściągano z cokołów starych
pordzewiałych idoli, tymczasem na wschodzie stojące pionowo posągi nadal
wpatrywały się w horyzont komunizmu – jakby ZSRR wcale nie upadł.
Jego rozważania skupiły się wokół Ninel. Pomyślał, że to nie najlepsze
imię w dzisiejszej Ukrainie, która pospiesznie pozbywa się symboli dawnego
ZSRR. Nic dziwnego, że jej stowarzyszenie wzięli sobie na cel neonaziści.
Potem skupił się na jej ustach, piersiach, oczach. Seks z prostytutką wziętą
z ulicy wcale nie ugasił jego pożądania. A przecież to idiotyczne. Niedługo
będzie martwy. To naprawdę nie był moment na flirt z góry skazany na
porażkę. Poza tym Ninel była straszną jędzą.
Czekał na nią pół godziny w umówionym miejscu, na wzgórzu Świętego
Andrzeja. Dotarła spóźniona i w złym humorze.
– Musiałam przyjechać autobusem. Ktoś poprzebijał mi opony w aucie.
– Znowu ci z Prawego Sektora?
– Pewnie tak. Taksydermista mieszka tam. – Wskazała stylowy budynek
o kremowożółtej fasadzie. – Nazywa się Łuka Romanenko. Powiedz, że
przychodzisz od Ernesta. Tak się nazywa mój przyjaciel pracujący
w Muzeum Przyrody.
– A ty nie idziesz?
– Już ci mówiłam, że nie jestem wielbicielką wypchanych ptaków.
Pogadaj z nim sam. Ja w tym czasie wezmę pikapa i pojadę po zapasowe
opony.
Ninel wyciągnęła przed siebie rękę. Rybałko z niechęcią oddał jej
kluczyki do samochodu, który mu pożyczyła. Wolałby, żeby poszła razem
z nim, przydałaby mu się jej wiedza z zakresu ornitologii.
– Nie zapomnij zabrać ze sobą tego czegoś – powiedziała, wskazując
karton leżący na tylnym siedzeniu.
Rybałko wyjął go ostrożnie – w środku znajdowała się wypchana
jaskółka, którą zabrał z Prypeci.
Kiedy Ninel odjechała z piskiem opon, jakby chciała w ten sposób
dodatkowo zamanifestować swoje niezadowolenie, podszedł do budynku
i zadzwonił domofonem. Romanenko poinformował go niskim głosem, że
mieszka na trzecim piętrze, drugie drzwi po prawej po wyjściu z windy.
Mężczyzna okazał się eleganckim sześćdziesięciolatkiem o długich
włosach w kolorze kości słoniowej układających się na czaszce niczym
grzywa lwa. W jego trzypokojowym mieszkaniu czuć było pastą do podłogi
i skórą. Gospodarz zaparzył herbatę, którą wypili razem, rozmawiając o jego
pasji – wypychaniu zwierząt. Miał kilka okazów w salonie: bażanta na
komodzie, głowę łosia w formie łowieckiego trofeum, łasicę unieruchomioną
w pół kroku…
– Pracowałem w wielu muzeach w Rosji i na Ukrainie – wyjaśnił. –
Odnawiałem zaniedbane kolekcje. To znaczy w czasach, kiedy jeszcze je
wystawiano. Dziś wypchane zwierzęta raczej chowa się do magazynów.
Mężczyzna mówił po rosyjsku z typowo kijowskim akcentem: stosował
więcej otwartych samogłosek, miękko wymawiał „g” i od czasu do czasu
wtrącał kilka słów po ukraińsku.
Jako emeryt poświęcał cały wolny czas swojemu zamiłowaniu do
taksydermii oraz wykładom z historii sztuki, które wygłaszał na
uniwersytecie. Nie znał osobiście Ninel, ale Ernest, jego przyjaciel,
pracujący jako konserwator w Muzeum Przyrody, poprosił go o pomoc, więc
zgodził się z przyjemnością.
– Ernest wspominał, że chce mi pan pokazać jakiś wyjątkowy okaz.
Podobno jaskółkę?
Rybałko wyciągnął z kartonu wypchanego ptaka.
– Bardzo ładny – stwierdził taksydermista. – Gdzie go pan znalazł?
– W pewnym starym mieszkaniu – odpowiedział Rybałko wymijająco.
Wolał nie ujawniać Romanence, że ptak pochodzi z Prypeci, bo ten mógłby
się przestraszyć i odmówić dalszej współpracy.
– Czego dokładnie pan ode mnie oczekuje, Aleksandrze?
Rybałko wyciągnął odbitki zdjęć przedstawiających zwierzęta
z mieszkania, z którego wystawiono ciało Leonida Sokołowa.
– Pomyślałem, że może po przyjrzeniu się ptakom na tych zdjęciach
byłby pan w stanie wskazać mi osobę, która wykonała te wszystkie
eksponaty. Założyłem, że taksydermistów w okolicy nie ma znowu tak wielu.
Starszy mężczyzna delikatnie odstawił porcelanową filiżankę i założył
okulary.
– Te okazy są bardzo zaniedbane – powiedział, przeglądając zdjęcia. –
Co innego jaskółka. Opierzenie bez zarzutu, wyjątkowo delikatne szwy,
bardzo realistyczna pozycja ciała… Kawał dobrej roboty. Nie znam
w regionie zbyt wielu osób, które byłyby w stanie osiągnąć taki rezultat.
Czterech, może pięciu fachowców. Ale chyba pana zawiodę, bo nie jestem
w stanie stwierdzić dokładnie, kto spreparował akurat tego ptaka.
Oczywiście w taksydermii – jak w każdej sztuce – występuje coś takiego jak
styl, ale żeby znaleźć „łatkę” autora tak po prostu, przyglądając się jego
dziełu…
– Proszę się dobrze zastanowić. To jedyny trop, jakim dysponuję: może
mnie naprowadzić na groźnego mordercę.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– Ernest mi o tym nie wspominał.
Kiedy Rybałko wyjaśnił mu pokrótce, że zabójca zostawił tego ptaka na
miejscu zbrodni, a jemu się zdaje, że to jakiś rodzaj wiadomości,
Romanenko siedział przez chwilę w milczeniu, po czym wymamrotał:
– To byłoby doprawdy barbarzyńskie, ale skoro chodzi o morderstwo…
to może dałoby się… to paskudne, ale jeśli to sprawa takiej wagi…
Mężczyzna delikatnie chwycił jaskółkę, po czym wstał.
– Niech pan pójdzie ze mną. Wiem, jak możemy się dowiedzieć czegoś
więcej o tym ptaku.
Opuścili salon i weszli do pomieszczenia przypominającego jaskinię
pustelnika. Powietrze było tam suche, a okna zasłonięte żaluzjami, które
wpuszczały do środka tylko słabe światło, przygaszane dodatkowo przez
ciężkie, na wpół zaciągnięte zasłony. W pokoju panował specyficzny zapach,
ambrowy i kwaśny, jak w norze jakiegoś zwierzęcia.
– To moja pracownia – wyjaśnił gospodarz. – Trzymam tu skóry z dala
od słońca, żeby nie niszczały.
Mężczyzna zapalił plafon. Rybałko dostał gęsiej skórki, kiedy jego oczom
ukazał się zalany światłem zwierzyniec zastygłych w miejscu osobników.
Zwierzęta były wszędzie. Sowy i puchacze oraz kilkanaście innych gatunków
ptaków usadzonych na półkach. Zmumifikowane węże w szklanych słojach.
Łasice i wiewiórki, które wyglądały, jakby za chwilę miały zerwać się do
ucieczki. Głowy kozła i łani gotowe do przerobienia na trofea myśliwskie.
Dwie popękane skóry łosia oczekujące na lifting. Motyle w buteleczkach
pozbawione życia cyjankiem, ktòry pozwalał nie zniszczyć ich delikatnych
skrzydeł. Truchła ptaków o pstrokatych piórach, fascynujące swym
okrutnym pięknem.
Taksydermista usiadł na taborecie przy obszernym drewnianym stole
roboczym. Światło plafonu gwałtownie zalśniło na leżących na blacie
narzędziach: skalpelach, pęsetach, pilnikach, piłach, szpilach i szydełkach.
Na środku stołu, rozłożona na gazecie, leżała jaskrawoczerwona papuga. Jej
skóra była wywrócona na lewą stronę niczym skarpetka, odsłaniając
wnętrzności.
Starszy mężczyzna przesunął egzotycznego ptaka i położył na środku
blatu wypchaną jaskółkę.
– Ożywianie czegoś nieżywego to osobna sztuka – zaczął uczonym
tonem. – Żeby spreparować zwierzę, trzeba tchnąć w nie nowe życie. Każdy
taksydermista podchodzi do tej kwestii po swojemu. Skóra zwierzęcia jest
rodzajem partytury. Jeżeli weźmie pan dwóch pianistów, każdy zagra
Mozarta na swój sposób. Tak samo taksydermiści: każdy ma swoje patenty
na wywołanie iluzji życia.
Rybałko znów się wzdrygnął. Wszystko to wydawało mu się doprawdy
makabryczne.
– W tej jaskółce widać dużo dynamizmu. Ma się wrażenie, że jej twórca
chciał uchwycić moment, który poprzedza ruch. Rozumie pan, co mam na
myśli? Chodzi o tę chwilę, w której wszystko się waży: ciało jest jeszcze
statyczne, ale już emanuje z niego energia.
Nad blatem zwisała halogenowa lampa na przegubie. Mężczyzna zapalił
ją i przesunął nad jaskółkę.
– Styl tego dzieła wydaje mi się znajomy. Być może po zajrzeniu do
środka lepiej zrozumiem sposób pracy jego autora. Chociaż serce mi się
kraje, że będę musiał zniszczyć dzieło kolegi po fachu. Mogłaby swobodnie
trafić do jakiejś prywatnej kolekcji. Albo do muzeum.
Lepiej nie, pomyślał Rybałko, który wcześniej zmierzył radioaktywność
ptaka. Wypchane zwierzę można było bezpiecznie brać do rąk, ale było
wystarczająco skażone, żeby w przypadku regularnego i długotrwałego
obcowania zaszkodzić zdrowiu właściciela. Po zakończeniu śledztwa
zamierzał zakopać je gdzieś w zonie.
Taksydermista włożył parę rękawiczek i ujął mały skalpel, żeby naciąć
brzuch ptaka. Jaskółka wydawała się żywa do tego stopnia, że gdy z jej
wnętrzności wydobyła się słoma, a nie krew, Rybałko poczuł zdziwienie.
– To robota w starym stylu… – stwierdził Romanenko. – Oczywiście
żadnej duszy z pianki… tylko wypełnienie ze słomy i włosia.
– Duszy?
– Chodzi o formę, którą się wycina, żeby służyła za szkielet dla skóry. Od
kilkunastu lat używa się do tego lekkich materiałów, takich jak pianka
poliuretanowa albo styropian. To tworzywa, w których łatwo rzeźbić, więc
z łatwością można odtworzyć zarys mięśni. – Mężczyzna wskazał wnętrze
zwierzęcia. – Ale przy pracy nad tą jaskółką zastosowano tradycyjne
metody. Autor zmontował metalową konstrukcję, żeby nadać ptakowi
wymaganą postawę. – Romanenko chwycił jedno ze skrzydeł i zdjął z niego
skórę. – Tutaj, żeby utrzymać skrzydła w otwartej pozycji, przeciągnięto
drut wzdłuż całej ich długości. Druciki są umieszczone również na wysokości
kończyn, żeby je usztywnić. Bardzo profesjonalne wykonanie. Nałożenie
skóry przeprowadzono niezwykle starannie, montaż świadczy o tym, że
autor ma duże pojęcie o anatomii, a szwy wykonano nad wyraz
skrupulatnie. – Starszy mężczyzna przygładził pióra ptaka wierzchem
skalpela. – Uderza mnie również dbałość, jaką wykazano przy opierzeniu.
Spreparowanie ptaka wymaga mniej etapów niż w przypadku innych
zwierząt, ale osiągnięcie dobrego efektu jest trudne. Zazwyczaj mawiam, że
wszystko rozgrywa się na poziomie skrzydeł. Głowa również ma swoje
znaczenie, ale skrzydła to ta część pracy, której pod żadnym pozorem nie
można zepsuć. – Ponownie nachylił się nad ptakiem. – Oczy są doskonałe.
Niech pan spojrzy: nieważne, z jakiego kąta się patrzy, człowiek ma
wrażenie, że jaskółka na niego spogląda. Jeżeli chodzi o zachowanie
realizmu, to właśnie praca nad oczami jest najważniejsza. Rzecz w tym, żeby
od spojrzenia zwierzęcia nie można było uciec.
Taksydermista sięgnął po małą pęsetę i wyjął jedno oko – małą jakby
szklaną kulkę umieszczoną na szpilce.
– Zadziwiające… Miejsce klejenia metalowej szpili i szkła po raz kolejny
wskazuje na rzemieślniczą robotę. Szkło zostało przycięte, a potem
polerowane aż do uzyskania spodziewanego efektu. – Mężczyzna zmrużył
powieki. – Zaraz… przecież to nie szkło, tylko… coś innego…
Romanenko sięgnął po dużą lupę z grubą soczewką, żeby przyjrzeć się
z bliska oku zwierzęcia.
– Fascynujące. Doprawdy fascynujące. Co za dbałość o detal… Te oczy
zostały wycięte z bursztynu. Wykonanie takiej pracy musiało wymagać
ogromnej precyzji.
– Czy często się zdarza, żeby ktoś wykorzystywał bursztyn do wykonania
oczu? – zapytał Rybałko.
– Wręcz przeciwnie. Widziałem coś takiego tylko raz w życiu.
Taksydermista sięgnął na regał po opasły album ze zdjęciami. W środku
były odbitki przedstawiające wypchane zwierzęta oraz jego samego
przyjmującego medale na jakichś konkursach dla preparatorów. Mężczyzna
przeglądał strony w milczeniu. Rybałko poczuł się nieswojo, jakby
szpiegowały go czarne, żółte i pomarańczowe spojrzenia martwych zwierząt.
– O proszę – powiedział w końcu Romanenko, stukając czubkiem palca
w zdjęcie długiego ptaka o nieskazitelnie białym upierzeniu. – To był
konkurs zorganizowany przez stowarzyszenie myśliwych. Facet wygrał
w przedbiegach z tym okazem czapli. Miała bardzo realistycznie wykonane
oczy. Zapytałem zwycięzcę, jak mu się udało nadać spojrzeniu ptaka tyle
życia, ale on oczywiście nie puścił pary z ust. Eksperci nie rozmawiają
między sobą o swoich patentach. To trochę jak… magiczne sztuczki.
Szczegóły muszą pozostać tajne, inaczej cały urok pryska.
– Ale jednak dowiedział się pan, że chodziło o bursztyn.
Romanenko się uśmiechnął.
– Znałem organizatora tego konkursu. Pozwolił mi obejrzeć ptaka,
zanim ten trafił z powrotem do właściciela. Pod lupą dostrzegłem, że
w oczach znajdują się inkluzje typowe dla bursztynu.
– Pamięta pan nazwisko tego taksydermisty?
– Niestety, obawiam się, że nie. To było tak dawno temu.
– Pochodził z Kijowa?
– Nie mam pojęcia. Ale na pewno zanotowałem datę na odbitce.
Mężczyzna wyjął zdjęcie z plastikowej przegródki. Z tyłu widniał napis
„1984”.
– Jeszcze przed eksplozją w elektrowni… – wymamrotał.
– Co takiego?
– Nic. Tak sobie tylko głośno myślę.
Teraz miał pewność, że człowiek, który wypchał jaskółkę, był aktywny
w okolicach Kijowa w latach osiemdziesiątych. Być może nawet, przy
odrobinie szczęścia, namierzy jego nazwisko w archiwalnych numerach
regionalnych gazet, skoro facet wygrał konkurs.
– Czy może pan opowiedzieć mi trochę więcej o pracy preparatora
ptaków? To mogłoby mi pomóc zrozumieć postępowanie zabójcy.
Starszy mężczyzna schował zdjęcie i zamknął album z przyduszonym
mlaśnięciem.
– Oczywiście. Co chciałby pan wiedzieć?
– Dlaczego do oględzin ptaka założył pan rękawiczki?
– Chodziło o to, żeby nie zniszczyć skóry albo piór moim potem, ale też
żeby ograniczyć ryzyko zakażenia. Do preparacji stosuje się czasami różne
toksyczne produkty.
– Toksyczne? O jakiego rodzaju toksynach mówimy?
– Rtęć, azbest… Przy ptakach często się używa pewnego rodzaju mydła
zawierającego arszenik.
– Przecież to trucizna!
– Stosowane dawki są za małe, żeby zabić człowieka, chodzi tylko
o powstrzymanie pasożytów, które żywią się skórą wypchanego zwierzęcia.
Do pracy z ptakami często wybiera się właśnie arszenik albo boraks, bo
skóry tych zwierząt nie da się wygarbować. Do dziś nie wymyślono lepszej
metody konserwacji ptaków. Ale niech się pan nie martwi, obchodziłem się
z tą jaskółką ostrożnie. Nie zamierzam skończyć zatruty jak pani Bovary.
– To jakaś taksydermistka?
Romanenko roześmiał się głośno.
– Pani Bovary to bohaterka powieści. Nie kojarzy pan? Gustaw Flaubert,
taki francuski pisarz…
– Czy mógłby mi pan opisać proces preparacji od początku do końca? –
odparł wymijająco poirytowany Rybałko.
– Naturalnie. Ale to zajmie dłuższą chwilę.
Taksydermista ponownie włączył lampę i oświetlił czerwoną papugę, nad
którą obecnie pracował. Profesorskim tonem wyjaśnił, że słowo
„taksydermia” pochodzi z greki, od taxis „układanie” i derma „skóra”. Dla
każdego, kto się nią para, sztuka ta polega na jak najlepszym zaaranżowaniu
ciała zwierzęcia, żeby stworzyć wrażenie realizmu.
Kiedy mężczyzna zaczął opowiadać o technikach skórowania zwierzęcia,
Rybałko wyobraził sobie mordercę w jego warsztacie taksydermicznym.
Kwaśne zapachy oprawianych skór i substancji chemicznych. Zwierzęta
zatrzymane w bezruchu na wieczność. Spetryfikowane truchła. Człowiek
pogrążony w świecie drobiazgowości i ciszy. Każdego dnia wkłada cały swój
wysiłek w przedłużanie istnienia w niemal mineralnej formie, starając się
nadać zwierzęciu drugie życie, odtwarzając jego ruch. Czy w poszukiwaniu
przyszłych okazów kłusuje sam? Czy uśmiercanie tych drobnych istot
sprawia mu przyjemność? Seryjni mordercy często zaczynają swoją
kryminalną działalność od torturowania i zabijania zwierząt. Czy jego
pierwsze mordercze instynkty pochodzą właśnie stąd? Zanurzanie dłoni
w zimnych wnętrznościach, wyciąganie ich, wycieranie czarnej krwi…
Długotrwałe obcowanie z truchłami przyzwyczaja do nieruchomych ciał,
banalizuje śmierć, znieczula. Wyjąć flaki. Usunąć kości. Wyszorować skórę,
żeby usunąć z niej wszystkie warstwy tłuszczu i tkanek. Czy w jego kuchni
duszą się na ogniu dania przygotowane z mięsa uśmierconych w ten sposób
zwierząt? Czy czuje ich zapach ze swojej pracowni, w której spędza czas
otoczony zwierzętami zamienionymi w przedmioty?
Jego ruchy muszą być staranne. Szwy są precyzyjne i subtelne, całkiem
jak te na powiekach Leonida Sokołowa. Delikatnie obchodzi się
z opierzeniem. Nie jest osobą o wybuchowej naturze, to raczej ktoś
spokojny. Rozstawia w lesie pułapki i chwyta w nie zwierzęta. W jakiś
sposób złapał w pułapkę również Leonida.
Jedną z jego cech jest cierpliwość. Pracuje z drobiazgową powolnością.
Umocował ciało Leonida bez pośpiechu, po wybraniu najlepszego miejsca
na wystawienie swojego dzieła – budynku, którego fasadę widać z głównego
placu miasta, gdzie zajeżdżają wszystkie turystyczne wycieczki do zony.
Nie było już żadnych wątpliwości: człowiek, który zabił Leonida
Sokołowa, to ta sama osoba, która wypchała słomą jaskółkę. Pytanie tylko,
po co wystawiać ciało swojej ofiary niczym jedno z osobiście
spreparowanych zwierząt?
Nagle Rybałce przyszła do głowy pewna myśl.
– Czy techniki taksydermiczne można zastosować na człowieku?
Spokojną twarz starszego mężczyzny wykrzywił grymas wstrętu.
– To byłoby doprawdy obrzydliwe! Co nie zmienia faktu, że takie
praktyki się zdarzały. Ostatecznie jesteśmy zwierzętami, naszą skórę można
wygarbować do użytku. Czasem stosowało się ludzką skórę do oprawiania
książek, ale wyłącznie traktatów medycznych. No a potem, oczywiście, były
jeszcze okropieństwa wyczyniane przez nazistów. W obozie
w Buchenwaldzie odnaleziono ponoć abażur wykonany z ludzkiej skóry.
I nie tylko…
– A wypychanie ludzi? Takie rzeczy również się zdarzały?
– Jeżeli odrzucimy założenie, że mumifikację zwłok można by uznać za
rodzaj taksydermii, to nie, nigdy nie słyszałem o takich praktykach
w Europie. Ale Szuarowie z Peru i Ekwadoru, których Hiszpanie nazwali
Jivaros, byli wprawieni w zmniejszaniu zdobytych głów, a ich technika była
bliska temu, co stosujemy dziś w taksydermii.
Rybałko z trudem przełknął ślinę, kiedy Romanenko tłumaczył mu
szczegółowo, w jaki sposób Indianie preparowali ścięte głowy pokonanych
wrogów. Zemdliło go, więc postanowił nakierować taksydermistę na nieco
mniej makabryczny temat.
– Czy trudno jest zdobyć ptaka? Takiego na przykład sokoła?
– Niespecjalnie. Wystarczy mieć kontakty wśród myśliwych albo
leśników. Albo samemu go upolować. To akurat gatunek, który dość łatwo
spotkać w okolicy.
– A pan jak je zdobywa? Poluje pan?
– Ja? Nie. Przynoszą je do mnie już nieżywe albo sam jadę na miejsce,
żeby zająć się jakimś padłym osobnikiem, na przykład w kijowskim zoo.
Zresztą… nie potrafiłbym już strzelić do zwierzęcia. – Mężczyzna przerwał
i milczał przez chwilę. – Kiedyś polowałem… Byłem w tym nawet niezły. Ale
po Czarnobylu… – Jego głos zadrżał. – Po katastrofie zostałem wezwany do
przewodniczącego związku łowieckiego w moim regionie. Dostał rozkaz,
żeby przeprowadzić odstrzał zwierząt domowych w zamkniętej strefie,
i szukał gości do brudnej roboty. Władze się bały, że zwierzęta mogą
doprowadzić do epidemii albo że będą roznosić na sierści cząsteczki
radioaktywne. Nie chciałem brać w tym udziału. Kochałem zwierzęta. Ale
kochałem też moją ojczyznę, a ona mnie potrzebowała. Poza tym mieliśmy
dostać za to trzysta rubli, a to było wtedy dużo pieniędzy. No więc się
zgodziłem. Pracowaliśmy w brygadach. W każdej było dwudziestu ludzi plus
pracownik z centrum epidemiologicznego i weterynarz. Zajeżdżaliśmy do
porzuconych miejscowości z traktorem i kontenerem na śmieci, a potem
zaczynał się odstrzał. – Romanence lekko zadygotały wargi. Spojrzał w bok.
– Najpierw ginęły psy. Po kilku dniach spędzonych bez właścicieli cieszyły
się na widok ludzi. Strzelaliśmy do nich z bliska. Prosto w głowę. Potem
zanosiliśmy je do kontenera na śmieci, a na końcu trafiały do wykopanego
rowu. Kiedy dół się wypełniał, zasypywaliśmy wszystko ziemią. Zdarzało się,
że zwierzęta, które zostały tylko ranne, wygrzebywały się spod ciał, próbując
wydostać się na górę. Jeśli mieliśmy jeszcze amunicję, dobijaliśmy je. Ale
czasami nie mieliśmy już czym strzelać i grzebaliśmy te zwierzaki żywcem.
Ponoć po naszym odjeździe ziemia ruszała się jeszcze kilka dni, bo ranne
stworzenia próbowały wydostać się na powierzchnię.
Taksydermista zamilkł. Rybałko też nic nie mówił. Czuł, że to jeszcze nie
koniec spowiedzi starszego mężczyzny. Nie mylił się.
– Do końca życia będę pamiętał pierwszego psa, którego zastrzeliłem. To
był owczarek niemiecki. Nadal pilnował daczy swoich właścicieli. Drzwi były
rozwalone przez szabrowników, którzy wynieśli z domu prawie wszystko.
Zwierzę najwyraźniej broniło własności swoich państwa, bo na tylnej łapie
miało paskudną ranę. Ten owczarek podszedł do mnie, kulejąc z bólu.
Polizał mnie po rękach. Był wyczerpany i głodny. A ja… wrzuciłem mu do
miski drugie śniadanie, które przygotowała mi żona. Grubą kanapkę
z mięsem. Dzięki pieniądzom, które nam płacili, mogliśmy sobie pozwolić
na takie rarytasy. Patrzyłem, jak je. Miałem strzelbę w rękach, ale nie
mogłem się zdobyć na strzał. A przecież wiedziałem, że prędzej czy później
muszę go zabić albo ktoś inny zrobi to za mnie. Pierwszy raz zawsze jest
najtrudniejszy. Potem robiło się to już automatycznie. Dzięki zapłacie
mogliśmy sobie nakupić dużo wódki. Wszystko stawało się prostsze. Suka
karmiąca szczenięta. Sześć kul. Pudel schowany w pokoju dziecięcym – kula.
Kot… do kotów trzeba było dobrze celować. Zawsze chowały się pod
meblami. Wszędzie potrafiły się wcisnąć. A kiedy się źle wycelowało, trzeba
je było potem dobijać. Butem albo kolbą, żeby nie marnować amunicji. Ale
ten pies był pierwszy. Jeszcze nie wiedziałem tych wszystkich rzeczy.
Chciałem to zrobić dobrze. Najpierw postanowiłem, że poczekam, aż zje.
A potem sobie powiedziałem, że jeśli tak zrobię, będę musiał spojrzeć mu
w oczy, zanim go zastrzelę. Cofnąłem się o krok, wymierzyłem i strzeliłem
mu w tył czaszki. Jego głowa eksplodowała. Cisza, która zapanowała po tym
wystrzale… była koszmarna. Odłamki kości i kawałki mózgu zmieszały się
w jego misce z jedzeniem i krwią. Od tego dnia już nigdy nie byłem w stanie
wziąć do ust mięsa.
27

Po wyjściu z mieszkania taksydermisty Rybałko z ulgą przyjął fakt, że na


ulicach panuje ruch. Ptaki na drutach elektrycznych ćwierkały. Psy na
smyczach ciągnęły swoich właścicieli, paląc się do zwąchania zapachów
miasta. Zwierzęta z prawdziwą duszą, nie ze styropianu. Rybałko czuł się,
jakby wrócił pomiędzy żywych z królestwa śmierci.
W oczekiwaniu na Ninel zadzwonił do Sokołowa, żeby zrelacjonować mu
ostatnie ustalenia.
– Jak ci idzie śledztwo?
– Robię postępy. Co z sekcją Leonida?
– Patolog właśnie skończył badać ciało. Wkrótce wyśle ci wyniki mailem.
– Świetnie. Czy udało mu się ustalić przyczynę zgonu?
– Tak. To było otrucie.
Trucizna… Zaskakująca wiadomość, jeżeli weźmie się pod uwagę, jak
bardzo zmaltretowane były zwłoki.
– Jakiej substancji użyto?
– Arszeniku.
– Całkiem jak przy ptakach – wymamrotał Rybałko.
– Ptakach?
– Byłem przed chwilą u specjalisty od preparowania zwierząt. Pokazałem
mu wypchanego ptaka, którego znalazłem na miejscu zbrodni. Facet
wyjaśnił mi, że arszenik czasem stosuje się do wyprawiania skór pierzastych
zwierząt, żeby nie zniszczyły ich pasożyty.
– Myślisz, że morderca mojego syna może być takim… kimś?
– Uważam, że to bardziej niż prawdopodobne.
Sokołow zamilknął, wyraźnie przerażony. Usunięte wnętrzności,
wyłupione oczy, brzuch wypchany pakułami – mężczyzna właśnie zdał sobie
sprawę, że ciało jego syna zostało potraktowane jak truchło zwierzęcia, które
opróżnia się przed preparacją.
– Czy masz jakąś listę podejrzanych? – wybełkotał.
– Jeszcze nie. Mój specjalista od preparacji rozpoznał w tej jaskółce
robotę jednego ze swoich kolegów po fachu, ale nie potrafił mi podać jego
nazwiska. Wiem tylko, że stosował bursztyn do wykonywania oczu zwierząt
i wziął udział w konkursie dla taksydermistów w tysiąc dziewięćset
osiemdziesiątym czwartym roku.
– Piotr Leonski – sarknął nienawistnie Sokołow. – To na pewno on.
Przez chwilę był podejrzewany przez milicję, ale potem ci idioci go
wypuścili. Miał mały warsztat obok swojej daczy. To tam preparował te
wypchane ptaki. Pieprzony degenerat. Dam sobie rękę uciąć, że to on
zamordował Leonida. To ten śmieć! Po tylu latach zabił mojego syna.
Mojego Leonida… Dlaczego?
– Leonid pojechał do Poliśke spotkać się z Kazimirą, dawną znajomą
Olgi z pracy. Jej zdaniem pana syn podejrzewał, że Leonski był mordercą
pana żony. Mogło się zdarzyć tak, że Leonid odnalazł Leonskiego i sprawy
przybrały zły obrót.
Rybałko pomyślał o Kazimirze, a potem o Ninel.
– Dlaczego nie powiedział mi pan o swojej córce? – zapytał.
Były minister udawał zaskoczonego.
– O czym ty mówisz?
– O Ninel. Wiem, że jest pana córką.
Sokołow westchnął z poirytowaniem.
– To był jej pomysł. Chciała, żebym o tym nie wspominał.
– Mam wrażenie, że niespecjalnie pana lubi.
– Nasze stosunki skomplikowały się po śmierci jej matki. Ninel bardzo to
przeżyła. Do tego jeszcze ta operacja tarczycy… Często miewa zmiany
nastrojów. Ponoć to właśnie od tego. Jako nastolatka była zagniewana na
cały świat. Szczególnie na mnie. Chyba miała mi za złe, że staram się dalej
żyć, chociaż Olgi już z nami nie ma. Spotykałem się z innymi kobietami.
Leonid to zaakceptował. Ninel nie. Urządzała prawdziwe piekło każdej mojej
nowej partnerce.
– A jak zareagowała na śmierć Leonida?
– Byli rodzeństwem, wiadomo, ale nie trzymali się zbyt blisko. To znaczy
po tym, jak już przenieśliśmy się do Moskwy. Ninel zarzucała mu, że
przeszedł na „moją stronę”. Ale akurat te informacje chyba nie posuwają
twojego śledztwa do przodu, prawda?
– To fakt, nie posuwają – przyznał Rybałko. – Czy ma pan jakiś pomysł,
gdzie mógłby się teraz znajdować Leonski?
– Pojęcia nie mam. Kiedy wyjeżdżałem z Ukrainy, był w więzieniu.
Odsiadywał karę za zdezerterowanie z elektrowni.
– I nigdy nie próbował pana znaleźć? Zadzwonić? Nie dostawał pan
żadnych listów z pogróżkami?
– Nie. Nie widziałem go od wyjazdu z Prypeci.
Rybałko zauważył nadjeżdżający od strony skrzyżowania na końcu ulicy
samochód stowarzyszenia 1986.
– Muszę już kończyć. Zadzwonię do pana, kiedy będę miał coś nowego.
– Znajdź Leonskiego – nakazał mu Sokołow. – A jak tylko go dorwiesz,
rozwal go, tak jak się umawialiśmy.
– Myślę, że lepiej byłoby jednak sprawdzić…
– Sprzątnij go, to na pewno on.
– Ale…
Wtedy nagle Sokołow zaczął się drzeć, rozbijając w drobny mak pozory
cywilizowanego obejścia, które próbował utrzymywać:
– Jesteś jakiś opóźniony czy co?! Czego jeszcze nie rozumiesz, Rybałko?!
Chcę, żebyś wyrwał chwast! To chyba proste? Albo zajebiesz dla mnie tego
śmiecia, albo dostaniesz kopa w dupę, a nie pięćdziesiąt milionów rubli!
Chcesz się minąć z taką kwotą?
Rybałko ze złości ścisnął telefon tak mocno, że prawie go połamał. Co
prawda był sowicie opłacany, ale nie podobał mu się ton, jakim zwracał się
do niego były minister.
– No więc? Mogę na ciebie liczyć? – zapytał Sokołow.
– Może pan – odpowiedział chłodno Rybałko.
– Świetnie. Znajdź Leonskiego. Zabij go. Nie chcę, żeby gość znów się
z tego wywinął. Nie tym razem – warknął Sokołow, po czym się rozłączył.
Ninel zaparkowała na drugiego. Rybałko wsiadł do pikapa i głośno
trzasnął drzwiami.
– Dowiedziałeś się czegoś ciekawego? – spytała.
– Poza tym, że twój ojciec to kawał fiuta?
– To akurat żadna nowość – odpowiedziała prawie z uśmiechem.
– Wiktor myśli, że to mąż Łarisy Leonskiej jest mordercą.
– A ty? Co ty o tym sądzisz?
– Że zbyt wiele rzeczy do siebie pasuje, żeby to nie był on. Zdaniem
twojego ojca Leonski w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku był
podejrzewany przez milicję, ale potem go wypuszczono. Wiktor powiedział
mi też, że Leonski pasjonował się taksydermią i miał warsztat przy swojej
daczy.
Do układanki pasowały również makabryczne zabiegi, jakim poddał ciało
Leonida, ale o tym – z szacunku dla Ninel – Rybałko wolał nie wspominać.
– Muszę znaleźć tego gościa. Potrzebowałbym kogoś, kto pomoże mi go
namierzyć. Jakiegoś policjanta albo jeszcze lepiej urzędnika ze skarbówki.
Oni są niezastąpieni, kiedy trzeba wyszukać czyjś adres. A swoją drogą,
dotarła do ciebie paczka, którą miał przesłać mój przyjaciel Kaszyn?
Ninel udawała, że go nie słyszy. Wpatrywała się w drogę przed sobą
z nieobecnym wyrazem twarzy.
– Ninel? Jakiś problem?
Zjechała na pobocze.
– Otworzyłam paczkę. W środku był pistolet. Czy mój ojciec poprosił cię,
żebyś zabił Piotra Leonskiego?
Rybałko postanowił udawać zaskoczonego.
– Dlaczego miałby to zrobić?
– Bo przywykł do załatwiania swoich spraw przemocą, zastraszaniem
albo szantażem. Czy prosił cię, żebyś zabił tego faceta?
Ninel popatrzyła na niego oczami w kolorze Bajkału. Nie sposób było
okłamać kogoś o takim spojrzeniu.
– Tak. Wiktor chce, żebym sprzątnął Leonskiego.
Pokiwała głową.
– A ty zamierzasz to zrobić?
– Przeszkadza ci, że zabiję mordercę twojego brata?
– Znowu nie odpowiadasz na pytanie.
– Ty też nie.
– Wolę, żeby poszedł do więzienia. Właśnie stosowanie metody „oko za
oko, ząb za ząb” niszczy nasz kraj. A teraz odpowiedz: czy zamierzasz go
zabić?
– Zrobię to, co będzie trzeba.
– Czyli sam jesteś tylko zwykłym zabójcą.
Ninel spojrzała na Rybałkę z odrazą, która doprowadziła go do szczytu
irytacji.
– Jeżeli masz jakiś problem moralny z tym, o co cię proszę, to nie musisz
mi pomagać! – uniósł się. – Zadzwoń do ojca i powiedz, żeby znalazł mi
innego przewodnika. Tylko że wtedy pewnie ryzykujesz odcięcie od hojnych
dotacji, które ci zapewnia. A skąd pochodzi ta kasa, to już cię nie interesuje?
Skąd wiesz, że ona też nie jest splamiona czyjąś krwią?
– Te pieniądze nie są dla mnie, tylko…
– Tylko dla stowarzyszenia? To dopiero szczyt hipokryzji! Za mieszkanie
też płacisz z hajsu ojca, tak? Za ubrania? Jedzenie?
– Ja przynajmniej się nie bogacę na krzywdzie innych.
– Nie osądzaj mnie, bo nic o mnie nie wiesz. Łatwo ci zgrywać
bohaterkę. Jakby coś w życiu poszło nie tak, to tatuś zawsze pomoże ci
zacząć od nowa.
– Przynajmniej nie jestem morderczynią. Nie zabijam ludzi.
– Nie, bo nigdy nie musiałaś. Od urodzenia miałaś wszystko podane na
talerzu. Podczas studiów chyba też nie utrzymywałaś się sama? Musiałaś
pracować, żeby zdobyć dyplom ornitologa? Ojciec nie wysyła ci grubego
czeku na każde urodziny?
Przez chwilę w milczeniu mierzyli się wzrokiem. Ninel poddała się
pierwsza. Spuściła spojrzenie na dźwignię zmiany biegów i włączyła się
z powrotem do ruchu, cała sztywna ze złości.
– Do mojego hotelu jedzie się inną drogą – powiedział Rybałko, kiedy
zawracała na samym środku szosy.
– Wiem.
– Dokąd jedziemy?
– Zobaczysz.
– Próbujesz mnie porwać?
– Weźże już się zamknij, na Boga!
Ninel wsunęła do odtwarzacza płytę zespołu Kino i głos Wiktora Coja
uciął ich rozmowę.
Przejechali kilkanaście kilometrów, odbijając od centrum Kijowa
w kierunku północno-zachodnim. Kiedy dotarli na przedmieścia, do
dzielnicy Puszcza Wodica, Ninel podjechała pod przypominający szpital
budynek stojący w samym środku lasu.
Przy wejściu wisiała tabliczka.
– Państwowa Klinika Ochrony Radiologicznej Ludności – przeczytał
Rybałko. – Po co tu przyjechaliśmy?
– Zaraz zobaczysz.
Ninel zaparkowała przed wejściem i wyskoczyła z samochodu. Rybałko
poszedł jej śladem. Obcasy jej butów energicznie stukały o asfalt, gdy
zmierzała do drzwi. Po przekroczeniu progu przywitała się z recepcjonistką.
– Zastaliśmy Marię? – spytała.
– Pani doktor jest w gabinecie.
Ninel ruszyła w kierunku schodów.
– Co to za Maria? – spytał Rybałko.
– Zna dużo ludzi. Ma swoje kontakty w administracji. Na pewno znajdzie
kogoś, kto będzie w stanie namierzyć adres Leonskiego.
Kiedy weszli na piętro, Ninel zostawiła Rybałkę przed dużymi drzwiami
obwieszonymi dziecięcymi rysunkami.
– Poczekaj na mnie w środku. Zaraz wracam – powiedziała, po czym
sobie poszła.
Podenerwowany Rybałko stwierdził, że wolałby raczej wyjść na
papierosa. Ruszył schodami z powrotem w dół, wyszedł przed budynek
i zapalił. Za kogo ona właściwie się ma? Nie musiała walczyć o przetrwanie
tak jak on. Zbierać lania po wyjściu ze szkoły, bo małym białym Rosjanom
nie podobało się, że jakiś „czarnuch” lepiej niż oni posługuje się językiem
Puszkina. Sprzedawać swoich zasad, żeby jakoś związać koniec z końcem.
Uginać karku w konfrontacji z niekompetentnymi, skorumpowanymi
przełożonymi, którzy w dodatku byli rasistami.
Stróż z kliniki – dziwny gość koło pięćdziesiątki – zamiatał suche liście
sprzed wejścia, przyglądając się Rybałce z uśmiechem. Jego twarz była
zupełnie pozbawiona owłosienia, nie miał nawet brwi.
– Ciężki dzień? – spytał, zbierając miotłą na szufelkę niedopałek, którym
Rybałko przed chwilą pstryknął na ziemię.
– Właśnie tak – odpowiedział Rybałko, unikając jego wzroku.
Nagle z jednego z okien budynku doleciał ich melodyjny śpiew.
– To nasze dzieciaczki – powiedział mężczyzna. – Chór aniołków
z Czarnobyla. Jak Bóg może zsyłać na nie tyle cierpienia, skoro tak pięknie
śpiewają?
Mężczyzna miał natchniony wzrok, od którego przechodziły ciarki.
Rybałko odwrócił się na pięcie i wszedł do kliniki.
Udał się prosto do sali, w której kazała mu czekać Ninel. Było to coś na
kształt świetlicy, wkoło ganiało się kilkanaścioro dzieci. Sala była
przedzielona na pół długą zieloną kotarą tak szczelnie, że nie było widać, co
znajduje się w głębi. Z początku Rybałko nie zauważył nic niepokojącego.
Potem jednak zrobiło mu się nieswojo, kiedy zaczął dostrzegać kolejne
dziwne rzeczy. Jedno z dzieci krwawiło z nosa. Reszta w ogóle się tym nie
przejmowała. Rybałko patrzył, jak maluch siada na ławce, odchyla głowę
i ściska nozdrza. Wkrótce drugi chłopiec zaczął krwawić z nosa i dołączył do
pierwszego na ławce.
Rybałko zdał sobie sprawę, że żadne z dzieci nie biega dłużej niż chwilę.
Te, które grały w piłkę, regularnie przystawały i oddychały ciężko niczym
starcy, którzy weszli po schodach na drugie piętro. Zaintrygowany przeszedł
za zieloną kotarę na drugą stronę sali. Tam ujrzał dzieci na wózkach
inwalidzkich, częściowo sparaliżowane, z powykręcanymi rękami i nogami,
jedno nie miało nóg, jeszcze inne ze wszystkich członków miało tylko
niewyrośniętą rękę. W głębi widać było dzieci, które jadły na ziemi, bo nie
były w stanie ustać, oraz inne, które podrygiwały nerwowo
z wytrzeszczonymi oczami, jakby jedyną emocją, którą odczuwały, był
strach.
Cofnął się. Musi stąd uciekać. Nie zdoła tego znieść. Widok trupów,
narażanie własnego życia – to owszem, na to go stać. Ale patrzenie na te
wszystkie okaleczone dzieciaki… to było ponad jego siły.
Chciał zawrócić, uciec z tego koszmaru, ale wtedy wpadł na Ninel.
Zagrodziła mu drogę, wpatrując się w niego rozpalonym wzrokiem.
– Widzisz? To do nich trafia część pieniędzy od mojego ojca. Uważasz to
za bezużyteczne? Uważasz, że to kaprys rozpieszczonej dziewczynki?
– Przepuść mnie.
– Popatrz na nie – powiedziała, wskazując dzieci. – Uważasz, że nie
warto przyjmować jego brudnych pieniędzy, żeby im pomóc? Spójrz na
Olega, którego nogi przypominają kikuty drzewa. System limfatyczny
praktycznie u niego nie działa, co oznacza, że jego organizm produkuje
toksyny, których nie jest w stanie likwidować. Spójrz na Wiktora, tego
z wielką gulą na plecach. Nie da się go zoperować, bo guz narósł na nerki. Po
katastrofie w Czarnobylu liczba deformacji u dzieci dosłownie eksplodowała.
Tak samo jak liczba nowotworów i przypadków białaczki. Trafiają się nawet
noworodki z cukrzycą. Dzieciaki, którym trzeba amputować członki.
Widzisz? To wszystko Czarnobyl. Tak wygląda nasze nuklearne dziedzictwo.
Nie ma żadnych potworów ani fosforyzujących mutantów. Tylko chore
zwierzęta i ludzie. Przypatrz im się!
Rybałko pchnął ją i wybiegł z sali. Na schodach wyjął papierosy i zapalił,
nie zważając na tabliczki zakazujące palenia w budynku.
– A ty? Na co wydasz forsę od mojego ojca? – zawołała za nim Ninel.
Wściekły wyrzucił papierosa i ruszył z powrotem do góry, aż stanął przy
kobiecie tak blisko, że ich twarze niemal się stykały.
– Co, może zamierzasz mnie uderzyć? – rzuciła do niego. Jej oczy były
tak zimne, że mogłaby rozbijać wzrokiem kamienie.
– Mam córkę, która nie słyszy bez protez – zaczął Rybałko. – Zgodziłem
się na propozycję twojego ojca, żeby opłacić operację, dzięki której będzie
mogła normalnie słyszeć.
– Twoja córka wie, że jej ojciec zamierza kogoś zabić, żeby zapłacić za tę
operację?
W tej chwili naprawdę miał ochotę jej przyłożyć.
– Nie. Nie wie. Tak samo jak nie wie, że jej ojciec za pół roku będzie
martwy.
Rybałko się odwrócił i zbiegł po schodach. Na dworze zapalił kolejnego
papierosa i ruszył parkową alejką, żeby ochłonąć. Kiedy wrócił pod klinikę,
Ninel czekała na schodach przed wejściem.
– Przepraszam – odezwała się. – Nie powinnam była tego mówić.
– Trudno – odpowiedział, rozluźniając zaciśnięte szczęki.
– Co masz… to znaczy co ci jest?
– Jakiś nowotwór. Najprawdopodobniej z powodu Czarnobyla.
– Nie powinnam wykorzystywać tych dzieci, żeby wywołać w tobie
poczucie winy. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. To nie ja, po prostu… – Oczy
Ninel się zaszkliły.
– Daj spokój – powiedział.
W tym samym momencie z kliniki wyszła kobieta w białym lekarskim
fartuchu i ruszyła w ich stronę. Ninel pospiesznie wytarła oczy.
– Poznaj Marię – powiedziała. – To honorowa członkini 1986.
Współpracujemy od wielu lat.
Maria była wysoką szczupłą kobietą o anemicznej cerze i zmęczonych
oczach. Jej twarz była pozbawiona makijażu, blond włosy związane
w niedbały kok.
– Ninel oprowadziła pana po klinice? – spytała, ściskając dłoń Rybałki.
Miała ciepły, spokojny głos, który na pewno działał kojąco na jej małych
pacjentów.
– Pobieżnie – odpowiedział. – Widziałem świetlicę i słyszałem próbę
chóru. Nie… nie sądziłem, że nadal jest tyle problemów z powodu
promieniowania.
Maria pokiwała głową ze smutkiem.
– A to tylko niewielka liczba dzieci, które padły ofiarą elektrowni. Ludzie
chcą wierzyć, że Czarnobyl należy do przeszłości. Tymczasem niektóre ofiary
katastrofy nawet się jeszcze nie urodziły.
Kobieta wyjaśniła Rybałce, że państwo od kilku lat próbuje kierować do
społeczeństwa odwrotny przekaz, utrzymując, że zwiększona liczba
poważnych schorzeń w obszarach dotkniętych katastrofą spowodowana jest
„radiofobią”. Według niektórych ekspertów ludzie chorują z powodu stresu
wywoływanego przez krążące informacje na temat promieniowania. Ponoć
pociąga to za sobą proces przedwczesnego starzenia, wywołuje nowotwory,
a nawet białaczkę.
– Sama już nie wiem, śmiać się z tego czy płakać – podsumowała Maria.
– Ale z tego, co zrozumiałam, nie przyjechałeś tu rozmawiać na ten temat.
Chcesz znaleźć czyjś adres.
– Tak. Szukam pewnego człowieka, który pracował w elektrowni w czasie
wybuchu.
– To powinno ułatwić poszukiwania. Oczywiście, o ile jeszcze żyje.
Niektórzy pracownicy elektrowni dostali od państwa rentę albo zapewniono
im opiekę medyczną po wypadku. Znam sporo osób pracujących
w Ministerstwie Zdrowia. Mogę z łatwością ustalić, gdzie mieszka ten
człowiek, jeżeli skorzystał z jakiejkolwiek pomocy państwowej.
– A jeśli tak było, to ile czasu trzeba, żeby zdobyć jego adres?
– Najprawdopodobniej będę miała te informacje po południu albo
wieczorem.
– Doskonale – odpowiedział Rybałko.
To oznaczało, że najpóźniej nazajutrz Piotr Leonski będzie martwy,
a jego misja dobiegnie końca.
28

Następnego dnia rano Rybałko obudził się sam w zimnym łóżku.


Poprzedniego wieczoru wziął całą garść leków nasennych i pogrążył się
w chemicznym śnie, przerywanym okropnymi wizjami ciał bez oczu
i okaleczonych ptaków. W pewnym momencie swojego koszmaru przeniósł
się do Prypeci z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku.
Pomarańczowe słońce paliło horyzont. Powietrze było ciepłe. Panowała
wiosna. Na ulicach łopotały krwistoczerwone sztandary. Dzieci jadły lody,
które spływały im po brodach. Robotnicy pracowali z nagimi torsami.
Zamiast zwyczajowych przemów z głośników leciało Space Oddity Davida
Bowiego, a on szedł ulicą w towarzystwie kosmonauty, którego twarzy nie
mógł dojrzeć, bo skrywała ją ciemnogranatowa szybka. O dziwo ludzie
w ogóle nie zwracali na niego uwagi, bez reszty oddani urokom ciepłego
kwietniowego dnia. Szedł z kosmonautą aż do rzeki. Tam kosmiczny
podróżnik ręką w kombinezonie wskazał mu horyzont. W oddali widać było
biało-czerwony komin elektrowni w Czarnobylu. Nagle reaktor wypluł
w niebo atomowy grzyb. Rybałko chciał uciekać, ale kosmonauta trzymał go
bardzo mocno. Za szybką w jego hełmie nie było twarzy – była tylko
wykrzywiona w grymasie czaszka o pustych oczodołach.
Pieprzone piguły.
Rybałko wziął prysznic, doprowadził włosy do ładu, po czym ustawił
statyw z małą kamerą, którą kupił dzień wcześniej, i usiadł na materacu.
Wziął głęboki wdech, a następnie włączył nagrywanie za pomocą małego
pilota.
– Dzień dobry, Tasiu. To ja, twój ojciec, Aleksander. Poprosiłem mamę,
żeby przekazała ci to nagranie, kiedy będziesz miała osiemnaście lat, żebyś
wiedziała… żebyś wiedziała…
Przerwał, nie był w stanie mówić dalej. Poprzedniego wieczoru też nie
potrafił dobrać odpowiednich słów. Chciał zostawić swojej córce nie tylko
wytłumaczenie, ale też jakieś wspomnienie, coś, co zostałoby jej na długo po
jego śmierci. On nie mógł zatrzymać nic po ojcu. Wszystkie rzeczy, które ten
miał na sobie, zostały wyrzucone, zanim przetransportowali go do szpitala
w Moskwie na leczenie choroby popromiennej. Ubrania. Zegarek. Obrączka.
Cała reszta – albo prawie cała – została w ich mieszkaniu w Prypeci.
Rybałko nie mógł odzyskać nawet jego zdjęć. Zupełnie jakby ojciec nigdy nie
istniał. Nie chciał, żeby Tasia przeżywała to samo.
Jeszcze raz włączył nagrywanie i zaczął od nowa:
– Kochanie, tu tata. Poprosiłem mamę, żeby dała ci to nagranie na twoje
osiemnaste urodziny.
Na chwilę zamilknął. Poczuł ucisk w gardle, kiedy wyobraził sobie, jak
jego córka ogląda to nagranie. Nie chciał, żeby było jej przykro.
– Zrobiłem w życiu niejedną rzecz, której żałuję. Podejmowałem złe
decyzje z pełną świadomością, że to robię. Częściej czyniłem zło niż dobro.
Kierowałem się przede wszystkim swoimi pragnieniami. Byłem egoistą.
Teraz był zadowolony. Dobrze było zacząć od spowiedzi. To brzmiało
uczciwie.
– Zawsze byłem przekonany, że umrę młodo. Dlatego nie chciałem
niczego przegapić. Korzystałem ze wszystkiego, co dozwolone,
i nadużywałem wszystkiego, co zakazane. Wierzyłem, że to wystarczy, żebym
był szczęśliwy. I że nie będę niczego żałował w momencie śmierci, bo
spróbowałem wszystkich owoców, które podsuwało mi życie.
Zrobił krótką przerwę, celowo. Trochę sobie wczoraj powtarzał ten
fragment i po prostu nie chciał, żeby wypadło to zbyt sztucznie.
– Ale teraz, kiedy przyszła pora i muszę spojrzeć śmierci prosto w twarz,
tak naprawdę brakuje mi tego, czego nie zrobiłem. Nie kieliszków, których
nie wypiłem, kobiet, których nie pocałowałem, narkotyków, których nie
spróbowałem. To wszystko ostatecznie okazało się tylko stratą czasu. Żałuję,
że nie spędzałem więcej czasu z tobą i twoją matką. I że cierpiałyście przeze
mnie. Wiem, że nie byłem dobrym ojcem i że już tego nie nadrobię. Ale
wiedz, że ostatnie chwile mojego życia poświęciłem w całości dla ciebie.
Czuł, że szczypią go oczy. Emocje wzięły górę. Miał wrażenie, że o jego
klatkę piersiową rozbijają się fale. Próbował uspokoić oddech i wziąć się
w garść. Musi być silny, do samego końca.
– Mam nadzieję, że wrócę z Ukrainy, zanim choroba rozpanoszy się na
dobre, i że spędzę swoje ostatnie dni razem z tobą. Ale gdyby przyszło mi
umrzeć tutaj…
Znów pomyślał o swoim dzieciństwie, kiedy idiotycznie wyrzucał sobie,
że żyje, chociaż jego ojciec umarł. Jakby mógł na to cokolwiek poradzić.
– Przede wszystkim nie czuj się winna. Zdecydowałem się na
przeprowadzenie tego ostatniego śledztwa, żeby zadbać o twoją przyszłość.
Chcę, żebyś mogła prowadzić normalne życie… nie, nie normalne – piękne.
Piękne życie. Poza tym chcę choć raz zrobić coś dobrego. Mój ojciec, a twój
dziadek, poświęcił się, żeby wszyscy Ukraińcy, wszyscy Rosjanie, wszyscy
Europejczycy mogli nadal normalnie egzystować. Bez jego poświęcenia nie
byłoby mnie tu teraz, ciebie też nie. Był prawdziwym bohaterem.
Gardło miał teraz tak ściśnięte, że ledwo był w stanie oddychać.
Wiedział, że musi już kończyć.
– Kocham cię, Tasiu. Jesteś najlepszym, czego w życiu dokonałem.
Zatrzymał nagrywanie i poszedł do łazienki. Włożył głowę pod strumień
lodowatej wody. Pod wpływem szoku termicznego jego ciało przeszedł
dreszcz. Skurcz w gardle i brzuchu minął. Rybałko wytarł głowę ręcznikiem,
po czym zabrał z szafki nocnej pistolet, który Sokołow przekazał mu za
pośrednictwem Kaszyna. Trzy magazynki, które również znalazł w przesyłce,
były pełne naboi o wklęsłym wierzchołku. Kiedy trafią w ciało Leonskiego,
otworzą się niczym kwiaty, żeby zadać jak najwięcej zniszczeń. Sokołow
chciał mieć pewność, że zabójca jego syna nie będzie mieć żadnych szans.
Dzięki kontaktom Marii w administracji Rybałko dysponował teraz
adresem Piotra Leonskiego. Mężczyzna mieszkał na przedmieściach Kijowa,
w jednej z dzielnic, do których przeniesiono mieszkańców ewakuowanych
z zony. Rybałko też tam mieszkał – z matką, pod koniec lat
osiemdziesiątych. Miał z tamtych czasów prawie same złe wspomnienia:
matka słabła z dnia na dzień, na osiedle co tydzień zajeżdżał karawan,
koledzy nie wychodzili na podwórko pograć w piłkę, bo nie mieli siły;
umierali jeden za drugim, bo nikt nie mógł opłacić ich leczenia… Wydawali
się tacy wątli na łożach śmierci, w ubraniach, które nagle stały się dla nich
za duże, bo tak bardzo wychudli, zanim całkiem nie zgaśli – jak świeczki
zdmuchnięte przed nocą.
Wśród przesiedlonych było tylu chorych, że kwartał wieżowców,
w których mieszkali, ludzie z okolicznych osiedli nazwali Rakowiskiem
i unikali pojawiania się tam bez potrzeby. Liczba samobójstw biła wszelkie
rekordy. Szczególnie mężczyźni zabijali się powoli, tonąc w alkoholu, albo
pod wpływem nagłej decyzji wyskakiwali przez okno. Zostawały tylko
kobiety. Najwyraźniej to one mają więcej siły w tego typu sytuacjach.
Po przyjeździe na miejsce Rybałko stwierdził, że osiedle specjalnie się nie
zmieniło. Nadal było tak samo zaniedbane i szare. Całą okolicę obsadzono
jednakowymi radzieckimi blokami, takimi samymi jak w Moskwie,
Petersburgu czy Władywostoku – stare wyliniałe wieżowce, które
wywoływały u dzieci ZSRR wrażenie, że przez całe życie nie widziały niczego
innego.
Na parkingu wokół furgonetki tłoczyła się grupka zabiedzonych
narkomanów, patrzących wzrokiem zamglonym po wzięciu ostatniej działki.
Wewnątrz pojazdu wolontariusze programu Sniżenije wrieda rozdawali
prezerwatywy i nowe strzykawki, żeby ograniczyć rozprzestrzenianie się
AIDS wśród ćpunów. Na parterze bloku Leonskiego na ścianie zapuszczonej
klatki schodowej wisiała jedna z ich ulotek zachęcająca do wymiany
używanych igieł na nowe. Tuż pod nią umieszczono listę mieszkańców,
którzy zalegają z opłatami za wodę lub prąd. Kawałek dalej widniało
napisane na czarno ogłoszenie, którego pozorna banalność wydała się
Rybałce okrutna: „Skup włosów naturalnych, niefarbowanych, minimum
czterdzieści centymetrów”. Dalej podany był adres salonu fryzjerskiego.
Analogiczne obwieszczenia można było znaleźć praktycznie wszędzie – na
murach i słupach elektrycznych – w podłych dzielnicach Kijowa. Rybałko się
zastanawiał, czy ten, kto skupował włosy, miał świadomość, że w okolicy
mieszkają ludzie ciężko dotknięci promieniowaniem. I że Amerykanie czy
Francuzi, którzy zamówią sobie przedłużanie włosów, będą mieli problemy
zdrowotne z powodu tych kupionych za bezcen kosmyków.
Winda nie działała, co nie było wielkim zaskoczeniem. To był stary
białoruski mogilew, jak w prawie wszystkich klockowatych postradzieckich
budynkach. Rybałko musiał wspiąć się po schodach, przez co na szóstym
piętrze był już cały zlany potem. Ku swojemu zaskoczeniu trafił tam na
kolejkę oczekujących ćpunów – mężczyzn i kobiet – którzy drapali się po
przedramionach albo głośno pociągali nosem. Takie same ludzkie zjawy jak
te, które widział przy furgonetce programu zdrowotnego. Kiedy podszedł
bliżej, zorientował się, że pancerne metalowe drzwi, przed którymi stoją,
prowadzą do mieszkania Leonskiego. Zaintrygowany stanął w kolejce, żeby
rozeznać się w sytuacji. Po krótkiej chwili jakiś mężczyzna otworzył drzwi.
Obcisły T-shirt, opinający mocno zarysowane mięśnie, nadęta mina – facet
wyglądał jak typowy bramkarz z nocnego klubu. Wypchnął z mieszkania
kobietę w bliżej nieokreślonym wieku o skołtunionych włosach.
Otumaniona przez działkę, ruszyła korytarzem z pochyloną głową.
Bramkarz spojrzał na pierwszego ćpuna przed drzwiami, a ten bez słowa
oddał mu garść brudnych banknotów, przepoconych i zmiętolonych, jakby
wygrzebał je ze starych spodni po solidnym praniu. Facet wziął pieniądze
i ruchem głowy zaprosił go do środka. Następnie z powrotem zamknął
drzwi.
Dziwne. Miał tutaj mieszkać były inżynier elektrowni atomowej, a nie
diler. Czy to możliwe, że się pomylił? Rybałko ruszył wzdłuż kolejki
chodzących szkieletów, co spotkało się z jawną dezaprobatą. „Kolejka jest,
gościu!”, „Wracaj na swoje miejsce, fiucie!”. Posłał ćpunom mordercze
spojrzenie, na co wszyscy spuścili wzrok, po czym zapukał do drzwi.
Bramkarz otworzył i założył ręce na piersi.
– Nie ma miejsca. Czekaj na swoją kolej.
– Muszę porozmawiać z Piotrem.
Na czole mięśniaka, masywnym niczym wapienna skała, pojawiła się
zmarszczka.
– Z Piotrem jakim?
– Z Piotrem Leonskim. Właścicielem.
– Tu nie ma żadnych Leonskich. A w ogóle coś ty za jeden?
Rybałko wyciągnął z kieszeni zwitek rubli.
– Jestem klientem o dużych potrzebach. Powiedzieli mi, żebym się
zgłosił do Leonskiego. To nie tu?
Facet zmierzył go wzrokiem.
– Nigdy cię nie widziałem w okolicy. A nie ufam ludziom, których nie
znam.
– Jestem z Rakowiska.
Bramkarz lekko się stropił.
– Jaka miejscowość?
– Prypeć.
– Mimo to cię nie kojarzę. A przecież nie zapomniałbym gościa… z taką
gębą.
– Moi rodzice zmarli w latach dziewięćdziesiątych. Musiałem się
przeprowadzić w okolice Iwankowa. Robię tam biznes, jeżdżę do zony –
wymyślił na poczekaniu Rybałko.
– Co to za biznes?
– Import-eksport. Z Białorusią. Dobra, to jak? Zastałem Leonskiego czy
mam szukać kogoś innego, kto mi opchnie towar?
Facet rzucił okiem na kolejkę ćpunów, żeby zyskać chwilę na
zastanowienie.
– Pięć koła.
– Za co?
W rękach bramkarza pojawiła się saszetka z białym proszkiem.
Spojrzenia narkomanów za plecami Rybałki się rozpaliły. To była kokaina,
wszyscy o tym wiedzieli, nie trzeba było nic mówić. Prawdziwy koks dla
bogatych, nie ten tani syf, który musieli sobie wstrzykiwać.
– Nie przyszedłem tu, żeby przyćpać, tylko robić poważne interesy…
– Nie wejdziesz, jak nie wciągniesz. Psiarnia nie wciąga towaru. Muszę
mieć pewność, że nie jesteś z policji.
Rybałko wybuchnął śmichem.
– Chyba niewiele miałeś w życiu kontaktów z gliniarzami. No dobra,
dawaj to gówno.
Wręczył facetowi banknoty, a gość podał mu torebeczkę.
– Masz coś, żebym mógł sobie zrobić kreskę?
Bramkarz zniknął na chwilę, po czym wrócił z lusterkiem i plastikową
kartą do gry. Rybałko wysypał proszek i uformował cienką kreskę za pomocą
waleta pik. Kokaina była zbrylowana niczym mąka. Zostawiła w jego nosie
aromat benzyny, a w gardle gorzki posmak.
– Co za ścierwo… Mam nadzieję, że Piotr ma na stanie coś lepszego. To
gdzie go znajdę?
– Poczekaj tu. Zapytam go.
Bramkarz zamknął drzwi, zostawiając go z ćpunami. Wciągnięta kreska
zaczynała działać. Rybałko czuł wszystko wyraźniej, był bardziej
skoncentrowany. Widział bardzo klarownie kolejność działań. Facet go
wpuści, a potem przeszuka. On odda mu spluwę, pójdzie pogadać
z Leonskim, wynegocjuje fałszywy biznes, po czym wróci po broń. A wtedy
rozwali bramkarza i wspólników Leonskiego, jeśli jakichś zastanie, po czym
sprzątnie jego samego. Dzięki zażytemu koksowi czuł się na siłach, by
przeprowadzić taką akcję.
– Dobra, wchodź – usłyszał, gdy drzwi ponownie się otworzyły.
Rybałko wszedł do mieszkania. Co zaskakujące, bramkarz wcale go nie
przeszukał, tylko od razu poprowadził do salonu zmienionego w prawdziwą
ćpalnię. Na podłodze przykrytej sztuczną wykładziną leżało kilkanaście
brudnych materaców, a na nich narkomani o rękach usianych
wybroczynami w niebieskim, żółtym albo czerwonym kolorze. Wszędzie
walały się zużyte igły i porzucone strzykawki opróżnione z zawartości.
Rybałko pomyślał sobie, że to tylko zombie i nie stanowią żadnej
przeszkody – po strzelaninie ci, którzy będą w stanie się ruszyć, uciekną,
a reszta będzie się kulić na podłodze. Zanim policja coś z nich wyciągnie, on
będzie już w samolocie lecącym do Moskwy.
Czuł moc.
Bramkarz wpuścił go do kolejnego pomieszczenia i zamknął drzwi.
Rybałko znalazł się w małym pokoju. Wokół unosił się trupi zapach
zepsutego mięsa pomieszany ze smrodem nikotyny i potu. Źródłem odoru
zdawał się być diler leżący na łóżku w brudnej pościeli. Mężczyzna miał
około pięćdziesiątki i woskową skórę w żółtawym kolorze, który zdradzał
chorobę wątroby. Jego rysy były mocno wyostrzone przez ćpanie, a policzki
obwisłe. Czarny T-shirt odcinał się od bladej skóry. Dolna partia jego ciała
była przysłonięta grubą pierzyną.
Diler palił marlboro, którego odłożył teraz na brzeg popielniczki stojącej
na stoliku nocnym. Blat małego mebla był upstrzony wypalonymi śladami,
pogrupowanymi niczym seria trafień z pistoletu na tarczy strzelniczej.
– Mój chłopak mówi, że jesteś z Rakowiska i robisz interesy w zonie –
stwierdził znużonym głosem.
– Piotr Leonski? – odpowiedział Rybałko.
– We własnej osobie.
To zadziałało na Rybałkę jak sygnał. Sięgnął ręką za plecy, wyciągnął
pistolet i wycelował w Leonskiego. Pomimo buzującej w nim adrenaliny
chwilę przed strzałem się zawahał. Leonski w ogóle się nie odchylił.
Wyglądał, jakby wcale się nie bał. Jego jaszczurze oczy wpatrywały się w lufę
broni z pełnym spokojem. Stropiony Rybałko przyjrzał się starszemu
mężczyźnie uważniej i zdał sobie sprawę, że coś tu nie gra. Ciało dilera
przykrywała przepocona kołdra, ale w miejscu, gdzie powinna leżeć lewa
noga, znajdowało się wgłębienie. Obok łóżka oparte o ścianę stały kule
inwalidzkie.
– No, na co czekasz? – rzucił mężczyzna zrelaksowanym tonem.
Rybałko z trudem przełknął ślinę. Gardło miał jakby znieczulone.
Kokaina musiała być żeniona z lidokainą albo z innym lekarstwem tego
typu.
– Na pewno nazywasz się Piotr Leonski?
– No przecież mówię!
Rybałko poczuł, że jego dłoń robi się śliska od potu. Nic tu do siebie nie
pasowało. Ten facet nie mógł być zabójcą Leonida. Niby jak miałby wciągnąć
jego ciało na szczyt budynku, skoro sam nie miał jednej nogi?
Oblizał wargi i zapytał:
– Mówi ci coś nazwisko Sokołow?
– Nie znam gościa. To on ci zapłacił, żebyś mnie sprzątnął? Podziękuj
mu w moim imieniu. A teraz strzelaj!
– Jak się nazywała twoja żona?
– Niby od kiedy cyngle zadają takie pytania? Róbże, kurwa, swoje! –
denerwował się diler.
– Imię twojej żony!
– Nadieżda, ale co ci do tego?
– Chodzi mi o twoją pierwszą żonę. Tę, którą zamordowano w okolicach
Prypeci.
Rybałko wyczytał w spojrzeniu dilera kompletne niezrozumienie i wtedy
zdał sobie sprawę, jak bardzo się pomylił.
– Ty nie jesteś Piotr Leonski – powiedział, opuszczając broń.
Wtedy nagle starszy mężczyzna rzucił się na bok i spróbował otworzyć
szufladkę stolika nocnego. Rybałko momentalnie uniósł broń i wycelował
mu w głowę. Diler wyciągnął z szuflady coś metalowego i wymierzył w jego
kierunku. Rybałko o mały włos nie nacisnął na spust, po czym zdał sobie
sprawę, że to etui na okulary.
Znów opuścił broń.
– Do kurwy nędzy, ale z ciebie frajer! Gdybym miał tu kopyto, już byś nie
żył. – Mężczyzna zrezygnowanym gestem cisnął etui o ścianę.
Od siły uderzenia z półki spadła porcelanowa figurka, która roztłukła się
na podłodze. Hałas zaalarmował bramkarza, który zaraz zapukał do drzwi.
– Szefie? Wszystko gra?
– Wszystko w porządku – odpowiedział starszy mężczyzna. – Nie
przeszkadzaj nam.
Zapalił kolejnego papierosa – poprzedni spadł na podłogę, gdy otwierał
szufladę.
– Czemu mu nie powiedziałeś, że grożę ci bronią? – spytał Rybałko.
– A na co by się to zdało? Zdaje się, że straciłeś już chęć, żeby mnie
rozwalić. – Mężczyzna wydmuchał obłok dymu. – Widzę, że trafiłem na
wyjątkowo chujowego cyngla. Co z ciebie za płatny zabójca, skoro
odmawiasz rozwalenia gościa, który cię o to prosi, co?
– Nie jesteś osobą, której szukam. Dlaczego chcesz zginąć?
Diler odsunął kołdrę, która przykrywała jego nogę. Kończyna była
amputowana nad kolanem. Ściągnął opatrunek ze świeżej, sączącej się ropą
rany. Rybałko odruchowo odwrócił wzrok.
– Tak, właśnie tak, nie patrz śmierci w twarz, cioto.
Rybałko czuł, jak złość łaskocze go w żołądek, ale opanował się – facet
wyraźnie starał się go sprowokować.
– Mam jakiś rodzaj gangreny. Gniję od środka powoli, ale nieodwołalnie.
Jedyne, czego jeszcze chcę, to szybki koniec, jak za pstryknięciem palców.
Ale Paweł, mój ochroniarz, odmawia sprzedania mi kulki. Boi się, że moja
żona każe go rozwalić, kiedy się dowie, że pomógł mi ze sobą skończyć. Ona
woli się łudzić, że jeszcze można mnie z tego wyciągnąć. Chce, żebym się
zgodził na urżnięcie drugiej nogi. Myśli, że dzięki temu się wyliżę. Ta idiotka
naprawdę wierzy w cuda. Ale ja wiem, co się dzieje w moim ciele. Zdechnę
tu. To jasne. A ty? Czemu właściwie interesujesz się Leonskim?
– Zamordował kogoś.
– I płacą ci za to, żebyś teraz ty zabił jego. Pewnie wynajął cię ten cały
Sokołow, co?
– Mieszkanie jest zarejestrowanie na nazwisko Leonskiego –
odpowiedział wymijająco Rybałko. – Przywłaszczyłeś sobie jego tożsamość,
tak?
Chory się uśmiechnął, odsłaniając brunatne zęby zniszczone tytoniem.
– Odpowiadaj: długo już się za niego podajesz?
– A jak nie odpowiem, to co, kozaku? Co mi zrobisz?
– Udzielenie mi tych informacji nic cię nie kosztuje.
– Ale zysku żadnego też z tego nie mam. Jak chcesz, żebym z tobą gadał,
to musisz mi obiecać coś w zamian. – Mężczyzna odłożył papierosa na
popielniczkę i podciągnął się na łóżku. – Opowiem ci, co wiem, ale pod
jednym warunkiem: rozwalisz mnie, kiedy już dowiesz się wszystkiego,
czego potrzebujesz.
Interes był podły. A jednak Rybałko usłyszał własny beznamiętny głos:
– Umowa stoi.
Fałszywy Leonski się uśmiechnął.
– Świetnie. Nigdy bym nie uwierzył, że będę się cieszył, gdy jakiś gość
przyjdzie mnie sprzątnąć. No dobra, to co chcesz wiedzieć, piękny
kawalerze?
– Najpierw chcę poznać twoje imię.
– Mów mi Fiodor.
– W jaki sposób przejąłeś mieszkanie Leonskiego, Fiodorze?
Inwalida się skrzywił.
– To stara historia, było ze mną wtedy źle. To znaczy może nie aż tak jak
dziś, ale jednak byłem w ciężkim gównie. Cóż, od czego by tu zacząć…
Fiodor mówił rozwlekle, jakby chciał maksymalnie wykorzystać swoje
ostatnie chwile. Dużo czasu marnował na dygresje. Kariera sportowca,
alkohol, chlanie na umór, prohibicja za Gorbaczowa, pragnienie, które
rzuciło go w ramiona narkotyków… Przy okazji wyjaśniał mroczne tajemnice
swojego interesu: ćpuny przychodziły się u niego kłuć, bo miał porządne
strzykawki i stosunkowo czysty towar. Okoliczni narkomani wiedzieli, że
mogą tu liczyć na różnego rodzaju sprzęt typu wielkokalibrowe
dziesięciomilimetrowe strzykawki dla osób przyzwyczajonych do końskich
dawek, które nie chcą kłuć się dwa czy trzy razy, albo – dla odmiany –
cieniutkie igły używane przez cukrzyków do zastrzyków z insuliny,
pozwalające ćpunom, którzy nie mieli już ani jednej zdrowej i widocznej
żyły, dotrzeć do naczynek krwionośnych tuż pod skórą. Ten problem
dotyczył wielu, którzy przychodzili do jego nory. Wisienką na torcie był
Paweł, który w razie potrzeby sam robił im zastrzyki, i to bez zapowietrzania
strzykawki, bez dotykania igły palcami, bez niszczenia żył przez trzęsące się
ręce.
– Jak trafiłeś do tego mieszkania? – spytał Rybałko, żeby nakierować
opowieść na właściwe tory.
– W czasach, kiedy znalazłem tę metę, pracowałem jako farcowszczik –
pośredniczyłem między ludźmi, którzy chcieli sobie kupić zachodnie
ubrania, i „dostawcami”. Czasami sam kupowałem bezpośrednio. Kręciłem
się w barach hotelów nadzorowanych przez Inturist, państwową
organizację, która zajmowała się zagranicznymi turystami w czasach ZSRR.
Kupowałem od zagraniczniaków dżinsy za trzydzieści czy czterdzieści rubli
i odsprzedawałem za dwa albo trzy razy tyle. Kupowałem też szykowne
kreacje i luksusowe buty od żon dyplomatów. To było jeszcze bardziej
opłacalne. Ale interes był niebezpieczny. Kłopoty się zaczęły, kiedy moim
interesikiem zainteresował się trochę za bardzo jeden gliniarz z OBHSS.
Rybałko doskonale znał OBHSS, służbę powołaną do walki
z wykroczeniami przeciwko gospodarce socjalistycznej. Niektórzy policjanci,
z którymi pracował w Moskwie, należeli do tego wydziału milicji, który
rozwiązano w latach dziewięćdziesiątych. Byli to zdecydowanie najbardziej
skorumpowani funkcjonariusze, jakich spotkał w całej swojej karierze.
– Ten gliniarz wbił się do mnie do domu – kontynuował mężczyzna. –
Na szczęście akurat nie było mnie na miejscu. Potem mieszkałem trochę u
różnych kolegów, żeby nie dało się mnie namierzyć. Ale długo bym tak nie
pociągnął. Jednego dnia kumpel powiedział mi o porzuconych mieszkaniach
na Małym Czarnobylu, jak wtedy nazywaliśmy między sobą to osiedle.
Ponoć niektórzy mieszkańcy zostawiali lokale i wracali zamieszkać w swoich
starych zatęchłych chałupach na wsi. Zapłaciłem co trzeba stróżowi
i dowiedziałem się, że w tym mieszkaniu nikt nie mieszka od pół roku.
– Mieszkanie nadal jest zarejestrowane na nazwisko Leonskiego. Czyli
przywłaszczyłeś sobie też jego tożsamość.
– W skrzynce na listy znalazłem jakieś przekazy. Renta dla likwidatorów.
Niewiele tego było, ale nie pogardziłem. Pomogło mi to jakoś związać koniec
z końcem. Zanim zacząłem handlować towarem, sam dużo ćpałem.
Z początku łatwo było się zaopatrzyć. W ZSRR nie było znowu tak wielu
narkomanów i nie uważano aż tak na narkotyki. Lekarze znieczulali
pacjentów kokainą, dasz wiarę? Kurwa, to były czasy!
Diler i oszust, który przywłaszczył sobie cudzą rentę: Fiodor ma
naprawdę parszywą kartotekę. Nikt poza jego żoną nie będzie za nim
tęsknił, pomyślał Rybałko.
– Leonski nigdy już się nie pojawił?
– Tylko raz. I to dopiero są jaja: facet wpada tu i mówi, że chce zabrać
kilka rzeczy osobistych. Ja wyciągam nóż i drę się, żeby spieprzał. A on
lutuje mnie z prawej takim sierpem, że tylko nakryłem się nogami.
Myślałem, że będzie chciał mnie wywalić za drzwi, ale powiedział, że chce
tylko zabrać dwie czy trzy rzeczy i więcej tu nie wraca, że mogę dalej
dekować się u niego na chacie. Kurwa, nie mogłem w to uwierzyć! Państwo
udostępniło mu po Czarnobylu mieszkanie, a on je porzuca ot tak!
– Wyjaśnił ci dlaczego?
– Powiedział, że wraca na stare śmieci.
– Nie podał żadnych szczegółów?
– Nie. Zabrał te swoje rzeczy i się zmył. Nigdy więcej go nie widziałem.
– Co dokładnie zabrał?
– Takie tam osobiste drobiazgi. Zdjęcia, ubrania… nic szczególnego.
– Jakieś wypchane ptaki?
Fiodor zmrużył oczy.
– Nie, ale sporo tego było w mieszkaniu, kiedy się tu wprowadziłem. Od
razu wypieprzyłem to ścierwo. Przygnębiająco się robiło od tych kukieł.
Miałem wrażenie, że mnie obserwują.
Wyrzuty sumienia ćpuna, pomyślał Rybałko. Spojrzenia martwych
zwierząt przypominały mu o wstydzie z powodu tego, że daje w żyłę.
– Ironia losu – ciągnął Fiodor – że wtedy uznałem to mieszkanie za dar
od niebios. To był genialny plan. Ponieważ w okolicy mieszkają sami
napromieniowani, psiarnia raczej się tu nie zapuszcza. Boją się, że złapią
jakąś chorobę. Ćpuny z kolei mają to gdzieś, dopóki towar jest w przystępnej
cenie. Ale to był, kurwa, zatruty podarunek. – Mężczyzna podrapał się
w obumarłą nogę. – To przez tych jebanych napromieniowańców
zachorowałem. Oni wydalają z siebie radioaktywność. Wydychają ją. To
przez nich dopadł mnie ten syf, który teraz mnie zżera. Nie ma innej opcji.
To jakiś czarnobylski AIDS.
Ironią losu było akurat co innego: facet podszył się pod jedną z ofiar
Czarnobyla, a dziś był chory tak jak one. Rybałko widział w tym pewien
rodzaj sprawiedliwości i musiał przyznać, że mu to pasuje.
– To wszystko? – zapytał diler. – Nie masz więcej pytań? Możemy już
kończyć?
Rybałko się spiął. W zasadzie nie miał w zapasie więcej pytań. Starał się
coś jeszcze znaleźć, odsunąć o kilka chwil ponure zadanie, które zgodził się
wykonać.
– Jesteś pewien, że tego chcesz?
– Jasne.
– Mógłbyś wziąć jakieś leki, żeby odejść spokojnie. Albo złoty strzał.
– Paweł by mi nie pozwolił. Reanimowałby mnie i zadzwonił po
pogotowie. A ja nie chcę się obudzić w szpitalu w jeszcze gorszym stanie niż
teraz. Chcę zdechnąć szybko i porządnie.
Rybałko pomyślał o swojej sytuacji. Za pół roku będzie na miejscu tego
faceta, który powoli gnije we własnym łóżku. I też będzie sam. Tylko że on
przynajmniej będzie miał spluwę, żeby ze sobą skończyć. Pytanie tylko, czy
starczy mu odwagi, żeby pociągnąć za spust?
Zaraz się przekona. Chwycił poduszkę i podszedł do łóżka. Bez słowa
przyłożył ją do twarzy Fiodora. Mężczyzna się nie opierał. Jego chrapliwy
oddech, tłumiony przez poduszkę, przyspieszył. Rybałko przystawił pistolet
tam, gdzie powinno się znajdować czoło mężczyzny. Kurek zgrzytnął, kiedy
go odciągnął. Mijały sekundy wlekące się jak minuty. Fiodor się dusił, ale
nie odsuwał poduszki, wyraźnie gotowy na śmierć.
Ale Rybałko nie był w stanie go zabić. Puścił poduszkę.
– Ty palancie… czemu… przestałeś? – zaprotestował Fiodor, odzyskując
oddech.
Rybałko bez słowa wyszedł z pokoju i przeszedł przez pomieszczenie
pełne ćpunów leżących na ziemi.
– Jebany czarnuchu! – darł się za nim diler. – Pedale!
Gdy jego pomagier Paweł wpadł do salonu, Rybałko wycelował w niego
broń.
– Ręce na ścianę.
Facet posłuchał, a wtedy Rybałko uderzył go w tył głowy kolbą pistoletu.
Paweł osunął się na ziemię.
Wrzaski dilera, coraz bardziej piskliwe, zaczęły się zbliżać. Rybałko się
odwrócił. Okazało się, że inwalida podźwignął się z łóżka i kuśtyka w jego
stronę o kulach. Po podbródku ściekała mu ślina, tak zapalczywie miotał
przekleństwa.
Przestraszony Rybałko wypadł z mieszkania. Uciekał korytarzem, kiedy
usłyszał ostatnie złorzeczenie dilera:
– Mam nadzieję, że zdechniesz jak ścierwo, chuju!
29

Wskoczył do samochodu i ruszył. Chciał jak najszybciej odjechać spod


budynku. Miotały nim rozbieżne uczucia. Kokaina nadal działała,
wyostrzając zmysły, ale jego pewność siebie znacznie osłabła. Musiał jakoś
wrócić na prostą, więc zjechał na pobocze i wciągnął resztę białego proszku
z saszetki. Na chwilę przeniknęła go euforia, która jednak opadła szybko
niczym suflet. Fiodor nie tylko był niezłym sukinsynem, ale w dodatku
sprzedawał gówniany towar.
Rybałko wciąż czuł wstydliwą radość z tego, że żyje – choćby z wyrokiem
i na kredyt. Wyciągnął portfel, a z niego zdjęcie byłej żony oraz ich córki.
Miał nadzieję, że to doda mu nowej energii. Ale było zupełnie na odwrót.
Zaczął myśleć o wszystkich straconych chwilach. O uciekaniu w pracę.
O bezwartościowych przyjemnościach, które odwracały jego uwagę od tego,
co najważniejsze. Z początku nie chciał mieć dzieci. Obawiał się, że Marina
urodzi potwora. Kiedy jeszcze mieszkał na Rakowisku, nasłuchał się niemało
o noworodkach, które przychodziły na świat z wadami rozwojowymi albo od
razu martwe. Ale przede wszystkim bał się, że osieroci swoje dziecko. Nie
chciał, żeby dorastało bez ojca tak jak on.
A potem na świat przyszła Tasia. Cudowny etap w jego życiu. Podjął
wtedy postanowienie: nigdy więcej prochów, panienek, przekrętów. Przez
trzy lata wszystko szło zgodnie z planem. Ale stare demony wracają.
Przemoc. Szybkie pieniądze. Łatwe przyjemności. Jego małżeństwo zaczęło
się chwiać. Rzucił się w pracę, żeby o tym nie myśleć. Postawił sobie za cel
wyczyszczenie świata dla Tasi, uprzątnięcie z ulic miasta najgroźniejszych
przestępców. To miała być iluzoryczna krucjata, która nada jego życiu jakiś
sens. Teraz, kiedy patrzył na to z perspektywy, zastanawiał się, jaki
właściwie jest bilans.
Małżeństwo? Porażka. Kariera? W martwym punkcie. Marzenia?
Martwe, chociaż czy tak naprawdę kiedykolwiek jakieś miał? Ślad, który po
sobie zostawi? Bez znaczenia.
Na szczęście miał jeszcze Tasię. To dla niej musi doprowadzić to
wszystko do końca.
Spróbował podsumować dotychczasowe ustalenia. Leonski powiedział
dilerowi, że wraca „na stare śmieci”. To mogło oznaczać mnóstwo rzeczy, ale
najprawdopodobniej chodziło mu o powrót do zony. Trzeba sprawdzić ten
trop.
Wjechał na drogę do Czarnobyla i po niecałych dwóch godzinach był na
pierwszym punkcie kontrolnym, gdzie zobaczył nienaturalnie długą kolejkę
samochodów. Kierowcy i przewodnicy zgromadzeni przy budce strażnika
mieli posępne miny.
– Co się stało? – zapytał jednego z gości, którzy tam czekali.
– Pojęcia nie mam. Strażnik nie chce nas przepuścić. Kiśniemy tu od
ponad pół godziny.
Rybałko poczekał z nimi kilkanaście minut, aż wreszcie z budki wyszedł
do nich strażnik i ogłosił złą wiadomość:
– Zona zostaje zamknięta, panowie. Musicie zawracać.
– Na jak długo?
– Do odwołania.
– Ale dlaczego?
– Na potrzeby prowadzonego dochodzenia. Dostałem telefon z policji
w Czarnobylu. W Prypeci znów kogoś zamordowano.
30

W Prypeci panowała cisza, jakby całe miasto pogrążyło się w żałobie.


Niebieski policyjny kogut obracał się w półmroku ulicy Sportiwnej, rzucając
niebieskie rozbłyski na liszajowate betonowe ściany basenu Lazurnego.
W całej okolicy słychać było tylko głos kapitana Melnyka, który dzwonił
właśnie do prokuratora prowadzącego sprawę zabójcy spod znaku jaskółki.
– Jak to: kolejne zabójstwo, kapitanie? – wykrzyknął rozgniewany
prokurator.
Melnyk postanowił trzymać się faktów.
– Na basenie Lazurnym znaleziono ciało.
– Czy ofiara jest pochodzenie ukraińskiego?
– Tego jeszcze nie wiem.
– Dobry Boże… sprawy zaszły za daleko. Zadzwonię do Kijowa
i poproszę, żeby przysłali tam posiłki z brygady kryminalnej.
– Odsuwa mnie pan od śledztwa?
– Niech mnie pan posłucha, Melnyk. Pozwoliłem panu pracować nad
sprawą zabójstwa tego Rosjanina, bo nikt sobie nic nie robił z jego śmierci.
Nasz prokurator generalny osobiście walczył w Donbasie, tak że domyśla się
pan, że nie nosi Rosji w sercu. Ale teraz to już co innego. Jeżeli nową ofiarą
będzie obywatel Ukrainy, to zrobi się o tym głośno.
– Nie może mnie pan teraz odstawić na boczny tor. Jestem zbyt blisko
rozwiązania. Mam podejrzanego.
– Kto to?
– Niejaki Piotr Leonski. Jego żona została zamordowana w tysiąc
dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku, w tym samym czasie co Olga
Sokołowa, matka pierwszej ofiary. Myślę, że to on zabił obydwie kobiety.
– Mocny trop. Jest pan tego pewien?
– Absolutnie tak. Moi ludzie próbują właśnie namierzyć Leonskiego.
Głos prokuratora nie zyskał ani trochę więcej entuzjazmu, ale mimo
wszystko mężczyzna zgodził się pozostawić śledztwo Melnykowi.
– Na razie dalej kieruje pan tą sprawą. Ale i tak przyślę wam kogoś
z Kijowa. Sytuacja wymaga maksymalnego zaangażowania z naszej strony.
Mam przeczucie, że o tej sprawie będzie naprawdę głośno.
Prokurator miał rację. Z powodu Czarnobyla Prypeć była znana na całym
świecie. Pierwsze zabójstwo mogło umknąć uwadze opinii publicznej, ale
przy drugim – jeżeli się potwierdzi, że w zonie grasuje seryjny morderca –
istniało poważne ryzyko, że zjadą się tu ekipy telewizyjne z całego świata.
Między innymi z tego powodu Melnyk kazał zamknąć wszystkie punkty
kontrolne, żeby jak najdłużej się da utrzymać ciekawskich z daleka, a przy
okazji uniemożliwić zabójcy opuszczenie okolicy.
– Lepiej, żeby mnie pan nie zawiódł, Melnyk – powiedział prokurator. –
Obydwaj możemy na tym wiele stracić.
– Proszę się nie martwić. Nie mam zamiaru przegrywać.
– Dobrze. I niech się pan postara nie zabić tego gościa podczas
aresztowania. Chcę mieć proces. Czy to jasne? Wiem, że zależy panu na
przeniesieniu do Kijowa. Jeżeli zgarnie pan dla mnie tego mordercę,
podsunę pana podanie komu trzeba. Ale nie możemy tracić czasu. Moi
zwierzchnicy naciskają. Chcą szybkich wyników. Obaj możemy na tym
zyskać, kapitanie: pan szybko zamknie tę sprawę, a ja już się postaram, żeby
znalazło się dla pana jakieś stanowisko w Kijowie, blisko rodziny.
– Przyjąłem – powiedział kapitan i rozłączył się.
Wejście na basen miejski było pilnowane przez strażnika. Melnyk
przywitał się z nim i przeszedł pod czerwono-białą taśmą, która odgradzała
miejsce zbrodni. Było jasne, że żaden ciekawski nie będzie się zapuszczał do
środka, ale Melnyk przewidział, że prokurator będzie chciał przysłać tu
posiłki z Kijowa. Jedynym przeznaczeniem tych bezużytecznych środków
bezpieczeństwa było pokazanie kryminalnym ze stolicy, którzy zjawią się tu
lada chwila, że policja z Czarnobyla szczegółowo przestrzega procedur.
Basen Lazurnyj swego czasu prezentował się naprawdę godnie. Był duży
i nowoczesny. Odbywały się tam zarówno regionalne mistrzostwa
w pływaniu, jak i zajęcia dla uczniów z całego miasta. Kiedyś zapewne przez
cały dzień przewijało się przez niego mnóstwo ludzi. Dziś w pustej niecce
walał się gruz, a szklane tafle przestronnych okien od dawna były
potłuczone.
Nowak, w masce ochronnej zakrywającej usta i nos, czekała przy
krawędzi basenu. W lewej ręce miała małą gazową lampkę, która tworzyła
wokół niej poświatę, słabo oświetlającą kafle pustego basenu. Młoda
policjantka była akurat w komisariacie, kiedy jeden z przewodników
turystycznych zadzwonił, żeby zgłosić znalezienie trupa. Co prawda Melnyk
zwolnił ją z udziału w patrolach na skażonych obszarach, ale ona i tak
dołączyła do ekipy, która pojechała na miejsce zbrodni, i czuwała tu
w oczekiwaniu na swojego przełożonego.
– Gdzie jest ciało? – spytał kapitan.
– W głębi – odpowiedziała, wskazując niewyraźnym gestem dwie
wysokie trampoliny, które górowały nad najgłębszą częścią basenu. Słabe
światło jej lampki gubiło się w czarnej otchłani.
Melnyk zauważył, że u stóp Nowak leży lina.
– Bez niej nie dostaniemy się do ciała – wyjaśniła. – Drabinki nie sięgają
na sam dół, a dno basenu na połowie długości ma duży spadek.
– Nie poszłaś przyjrzeć się zwłokom?
– Nie, rzuciłam tylko okiem z góry. Wolałam poczekać na pana –
odpowiedziała Nowak, po czym kopnęła czubkiem buta linę. Sznur wpadł do
basenowej niecki.
Policjantka kucnęła i odstawiła lampkę. Po tej stronie basen miał niecały
metr głębokości. Wskoczyła do niego, wzbijający przy tym w powietrze
trochę pyłu zalegającego na wykafelkowanym dnie. Melnyk ruszył za nią.
Włączył latarkę, po czym omiótł snopem światła powierzchnię niecki.
Wszędzie leżały kawałki gruzu, które spadły z sufitu, oraz odłamki
potłuczonych kafli. Na zakurzonej podłodze wyraźnie widać było ślady po
butach. Niektóre z nich schodziły w dół basenu, inne kierowały się
w odwrotną stronę. Melnyk oświetlił jeden ze swoich własnych odcisków.
Ślad pozostawiony przez jego zelówki wydawał się malutki w porównaniu do
odcisków godnych Neila Armstronga, które widzieli w tym księżycowym
krajobrazie.
– To odciski Leonskiego – stwierdził.
Uważnie omijając ślady butów, ruszył wzdłuż dawnego toru pływackiego
wytyczonego przez linię czarnych kafli. Przy okazji zaczął się zastanawiać,
czy wodę wypompowano stąd jeszcze w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym
szóstym roku, w trakcie ewakuacji, czy może sama wyparowała z czasem.
– Kto znalazł ciało? – spytał.
– Przewodnik.
– Ten sam co ostatnio?
– Nie, inny. Wysłałam go do komisariatu z całą grupą turystów, żeby
złożyli zeznania.
Melnyk musiał przyznać, że Nowak nieźle sobie radzi. To ją odróżniało
od jego pozostałych podwładnych, bardziej doświadczonych, ale też bardziej
bałaganiarskich i porywczych. A przy okazji mniej trzeźwych: kapitanowi
zdarzyło się już, że musiał wyciągać jednego z funkcjonariuszy z łóżka
i wkładać mu głowę pod zimną wodę, żeby wytrzeźwiał przed rozpoczęciem
służby.
– A ofiara? – spytał. – Znów mężczyzna?
– Nie. Młoda kobieta.
W połowie długości torów pływackich dno opadało pod dużym kątem.
Nowak przymocowała linę do jednej z drabinek i powoli schodziła z jej
pomocą aż do najniższego punktu. To tam, na wykafelkowanej podłodze,
leżała młoda kobieta. Jej oczy o lazurowym kolorze były utkwione w sufit.
Miała na sobie białą sukienkę i była bosa. Na czoło, przykryte blond
kosmykami, włożono jej wianek z polnych kwiatów. Melnyk przykucnął nad
ciałem i chwycił w palce płatek jednego z nich. Kiedy roztarł go między
opuszkami, do jego nosa dotarł słaby, ale wyczuwalny zapach.
– Są świeże – stwierdził.
Nowak pokiwała głową z powagą.
– Będzie trzeba sprawdzić zaginięcia zgłaszane niedawno w okolicy.
Przez klatkę piersiową martwej kobiety biegły głębokie nacięcia. Melnyk
włożył rękawiczki i przejechał palcem po jednej z ran.
– Jakby ciosy nożem. Całkiem jak przy morderstwie Olgi i Łarisy.
Zauważył, że pomimo tych okaleczeń na sukni jest bardzo mało krwi. Jak
gdyby ofiara była już martwa, kiedy zadawano jej ciosy.
– Co pana zdaniem stoi za wyborem ofiary? – spytała Nowak.
Melnyk nie był w stanie określić tego nawet w przybliżeniu. Mimo
wszystko spróbował domniemywać.
– Łarisa miała dwadzieścia sześć lat, kiedy zginęła z rąk Leonskiego. Ta
dziewczyna może być w podobnym wieku. Być może dlatego ją wybrał.
– Po co zabija kobietę właśnie teraz, po tylu latach braku aktywności?
– Być może zamordowanie Leonida Sokołowa ponownie obudziło w nim
żądzę mordu.
Nowak nie wyglądała na przekonaną. Melnyk zresztą sam też w to nie
wierzył. Morderca pozostaje mordercą. Facet, który zabija dla przyjemności,
nie potrafi powstrzymywać się długo przed kolejnymi zbrodniami.
– Pytanie brzmi: dlaczego wystawia te ciała na widok publiczny? –
stwierdził kapitan.
– Trzydzieści lat temu też nie starał się ukryć zwłok swojej żony i Olgi
Sokołowej.
– Tak, ale to było co innego. Wtedy działał pod wpływem impulsu.
Elektrownia płonęła, a on chciał jak najszybciej opuścić okolicę.
– Być może jego chora psychika uznaje to za jakiś rodzaj trofeum,
którym chce się pochwalić.
Melnyk dostrzegł, że Nowak z trwogą wpatruje się w nogi młodej
kobiety.
– Coś nie tak?
– Myśli pan, że on ją… znaczy… wie pan, co mam na myśli.
Kapitan potrafił czytać w jej myślach: mężczyzna, który lubi ożywiać
martwe zwierzęta… któremu sprawia przyjemność animowanie ich… jakie
emocje mogła w nim wywołać martwa kobieta? Czy czuł podniecenie?
Wykorzystał ciało swojej ofiary, żeby zaspokoić jakąś potworną dewiację?
Czy może napastował dziewczynę seksualnie, jeszcze zanim ją zabił?
– Dowiemy się tego po sekcji – uciął, po czym omiótł dno basenu
światłem latarki. – Jedna rzecz mi nie pasuje… Nigdzie nie widać jaskółki.
Nowak rozejrzała się wokół.
– Może zmienił taktykę? Ta ofiara nie ma też wyłupionych oczu jak było
w przypadku Olgi i Łarisy.
Do Melnyka nagle dotarł pewien szczegół. Kiedy pochylał się nad młodą
kobietą, miał wrażenie, że czuje zapach migdałów. Zapytał Nowak, czy ona
również ma takie wrażenie. Policjantka ściągnęła maskę i powąchała
powietrze.
– Gorzkawy, jakby migdałowy zapach, tak… to cyjanek – szepnęła
i cofnęła się o kilka kroków, zasłaniając nos.
– Skąd wiesz?
– Mieliśmy na akademii zajęcia z amerykańskimi wykładowcami. To
były chodzące kopalnie wiedzy. Jeden z nich prowadził zajęcia
z toksykologii.
Melnyk pomyślał, że za jego czasów w szkole milicyjnej nie uczyło się
takich rzeczy.
– Jeżeli Leonski zajmuje się preparowaniem zwierząt – ciągnęła Nowak
– to może dysponować cyjankiem. Z tego, co pamiętam, używa się go do
zabijania motyli, tak żeby nie naruszyć ich skrzydeł.
– Tego też dowiedziałaś się od tego Amerykanina?
– Nie. Kiedy opowiedział mi pan o tej wypchanej jaskółce, przekopałam
się przez kilka książek o taksydermii. Pomyślałam, że to może się przydać.
Prawdziwa prymuska, nie ma co, pomyślał Melnyk.
– Tak czy inaczej, jeżeli dotychczas był to tylko domysł, to teraz nie ma
wątpliwości, że zabójcą jest Leonski. Mamy tu duże odciski butów, do tego
te wszystkie rytuały związane z taksydermią, no i ciosy nożem.
– W porównaniu z zabójstwami z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego
szóstego roku są też nowe motywy. Na przykład wianek z kwiatów.
– Powtarzam ci, wtedy Leonski działał pospiesznie. Być może nie zdążył
zrealizować do końca swoich fantazji.
Melnyk przyglądał się wiankowi na głowie ofiary, wtem zauważył, że jej
lewe ucho dziwnie wygląda. Kiedy nieco je odchylił, jego oczom ukazała się
cała siatka bardzo starych blizn.
– Czy jej ucho zostało przyszyte? – spytała Nowak.
Kapitan miał wątpliwości. Faktura małżowiny była nietypowa.
– Stawiałbym raczej na chirurgię plastyczną. Widywałem już dzieci
rodzące się bez uszu po Czarnobylu.
– Czyli to ktoś z okolicy?
– Możliwe.
Policjantka wskazała palcem oczy ofiary.
– Dlaczego ich nie wyłupił?
– Nie mam pojęcia.
Mężczyzna wpatrywał się w oczy martwej kobiety. Przypominały oczy
lalki: lazurowe tęczówki okalała biel w porcelanowym odcieniu… lazur
i porcelana… porcelana… Zemdliło go tak gwałtownie, że musiał przyłożyć
dłoń do ust. Wstał i zachwiał się na nogach.
– Coś nie tak? – zaniepokoiła się Nowak.
Melnyk oparł się o ścianę basenu. Pochylony do przodu walczył
z nawracającymi torsjami, które miotały jego żołądkiem.
– Kapitanie?
– Chwilę… daj mi chwilę…
Odetchnął głęboko cztery czy pięć razy, po czym znów kucnął przy
zwłokach.
– Co się stało?
– Te oczy… chyba nie są jej.
Nowak zbladła. Melnyk wyciągnął z kieszeni ołówek i zbliżył go do jednej
z gałek ocznych. Kilka milimetrów przed nią się zawahał, a potem zebrał się
w sobie i postukał w powierzchnię rogówki. Rozległ się cichy matowy
odgłos, jakby ktoś stukał ostrym paznokciem po szybie.
– Szklane oko – syknął.
Zmrożony nieruchomym spojrzeniem, które z pewnością nie należało do
młodej kobiety, spróbował zamknąć jej oczy. Ale jego palce się poślizgnęły
i otarły o protezy, które obróciły się, tworząc nierzeczywiste, przerażające
spojrzenie – jakby martwa kobieta chciała zerknąć do wnętrza własnej
czaszki. Zbrzydzony Melnyk pospiesznie opuścił jej powieki.
– To jakiś chory typ… Będzie mordował dalej. Jeżeli go nie złapiemy,
zabije kolejną osobę. Jak Rzeźnik z Rostowa – wyszeptała Nowak
przerażonym drżącym głosem. – To moja wina. Gdybym nie prowadziła
śledztwa na własną rękę, być może udałoby się nam tego uniknąć. Może
gdybym…
– To by nic nie dało – uciął Melnyk. – Nie ma sensu tego roztrząsać.
Ważne jest to, co zrobisz teraz. Dlatego skup się na miejscu zbrodni. Za pół
godziny przyjadą tu chłopaki z Kijowa razem z prokuratorem. Jeżeli nie
chcemy, żeby odebrali nam śledztwo, musimy im pokazać, że jesteśmy
w stanie zatrzymać tego gościa, okej?
Nowak z trudem przełknęła ślinę.
– Ma pan rację. Zaraz… się ogarnę.
– Świetnie. Zbliż tu tę lampę, muszę coś sprawdzić. Oświeć mi ciało na
wysokości brzucha.
Policjantka uniosła gazową lampkę nad trupem. Światło lekko
podrygiwało w rytm nerwowego drżenia jej ręki.
– Co pan robi? – zapytała, kiedy Melnyk przejeżdżał palcami po białej
sukience dziewczyny, jakby próbował wygładzić plisy.
– Jest!
Zatrzymał dłoń na wysokości pępka ofiary. Przez materiał wyczuł jakieś
zgrubienie. Po przyciśnięciu sukienki do ciała dostrzegł prześwitujący spod
spodu szew na ciele wykonany czarną nicią.
– Leonid Sokołow miał na brzuchu taką samą bliznę. Ponieważ nie
wykonano sekcji, nie dowiedzieliśmy się, co oznaczała. Ale tym razem,
niezależnie od napromieniowania, w kostnicy w Kijowie będą musieli zrobić
swoje.
Melnyk wstał. Jego kolana wydały przy tym nieprzyjemne trzaski.
– Pozostaje tylko znaleźć jaskółkę – powiedział, wyciągając z kieszeni
latarkę.
Omiótł snopem światła dno basenu. Ani śladu wypchanego ptaka.
Czemu tym razem morderca nie zostawił jaskółki?
– Trampoliny! – krzyknął nagle.
Najwyższa z nich, wystająca wysoko nad nimi, ginęła w półmroku.
Melnyk uniósł latarkę i dostrzegł, że coś wystaje poza betonową krawędź.
– Czy to nie… ptasie skrzydło? – zdziwiła się Nowak.
– Musimy to sprawdzić.
Weszli z powrotem na górę, pokonując stromo opadające dno, które
dzieliło mały basen od dużego. Kafelki wciąż były śliskie, ale na szczęście
wiele z nich poodpadało, a wystający spod spodu cement pozwalał pewnie
opierać buty.
Przy głębszej części basenu znajdowały się dwie trampoliny. Mniejsza
zwisała na wysokości dwóch, może dwóch i pół metra nad powierzchnią
wody, natomiast większą umieszczono na wieży na prawie pięciu metrach.
To właśnie na niej widać było wystające skrzydło ptaka.
Melnyk zauważył pewien praktyczny szczegół, na który nie zwrócił
uwagi, kiedy wchodzili na basen. Co prawda platformy dwóch trampolin
były ze sobą połączone drabinką, ale brakowało drabinki łączącej poziom
podłogi z platformą pierwszej trampoliny. Dolną drabinkę zdemontowano
lata temu dla bezpieczeństwa – żeby uniemożliwić różnym pomyleńcom
wspinanie się na górę w celu robienia zdjęć.
– Moglibyśmy poprosić o drabinę strażaków z elektrowni –
zaproponowała Nowak.
– Nie możemy tyle czekać.
Nie było czasu do stracenia. Kapitan wolał sam dostać się do ptaka,
zanim przyjedzie tu ekipa z Kijowa. Kto wie, czy prokurator nie zmieni
zdania i nie odsunie go od śledztwa? Tak samo jak w przypadku Nowak dla
niego również był to jedyny możliwy bilet powrotny z zony. Jedyny sposób,
żeby się stąd wydostać.
Platformy z trampolinami umieszczono na ramionach ze zbrojonego
betonu połączonych tuż przy ziemi, tak że tworzyły coś na kształt litery V, na
którą Melnyk się wspiął. Stąd mógł już przejść na małą trampolinę,
chwytając się metalowej barierki, która ją otaczała.
Nowak uniosła gazową latarenkę nad głowę z zaniepokojoną miną.
– Niech pan uważa! – krzyknęła. – To wszystko ma ponad trzydzieści lat,
może się oberwać pod pana ciężarem!
Metalowa konstrukcja schodków prowadzących na drugą platformę –
całkiem jakby chciała przyznać rację policjantce – lekko się zachybotała,
kiedy kapitan postawił na niej stopę, żeby sprawdzić jej wytrzymałość.
Zawahał się. W szarym pyle, który pokrywał stopnie, widać było odciski
butów. Ktoś już tam przed nim wszedł. Więc czego właściwie się boi?
Pokonał jeden schodek, potem kolejny.
– No dalej, bracie, to nic takiego… – wymamrotał do siebie.
Kolejny krok wywołał następne skrzypnięcie.
– Lepiej, żeby się pan wycofał! – ponownie krzyknęła Nowak.
Zaczęły mu się trząść nogi. Wibracje momentalnie przeniosły się na
drabinkę, która zaczęła delikatnie dzwonić w niepokojącej ciszy
opustoszałego basenu. Melnyk zamknął oczy i starał się zapanować nad
emocjami. Jesteś już w połowie drogi, powtarzał sobie.
– Wszystko w porządku? – zawołała policjantka.
Nie odpowiedział, jakby każde słowo miało zagrozić jego kruchej
równowadze. Był zaledwie kilka kroków od drugiej platformy. Podniósł
stopę i postawił ją na kolejnym schodku. Metal gwałtownie zaprotestował.
– Pojedziemy po strażaków. Niech pan wraca na dół!
Melnyk jednak – głuchy na nawoływania Nowak – pokonał kolejny
schodek. Co nim kierowało? Determinacja? Źle pojmowana duma?
Maczyzm? Tak czy inaczej, nie zamierzał się cofać w obecności swojej
podwładnej. Po pokonaniu kolejnego schodka mógł już dostrzec ptaka
ułożonego na środku platformy z trampoliną. To była jaskółka.
Wyraźne zgrzytnięcie.
Jęk pękającego metalu.
Jedno z mocowań schodków na szczycie platformy było o włos od
urwania się. Melnyk poczuł, że leci na bok. Pustka pod jego stopami zbliżała
się powoli, jakby we śnie.
A potem wszystko się ustabilizowało.
Nowak stała na dole jak sparaliżowana. Schodki – częściowo pozbawione
zakotwiczenia – wyraźnie znosiło na prawą stronę. Melnyk powoli przeniósł
ciężar ciała na lewą nogę. Starał się nie robić gwałtownych ruchów, bo
mogłoby się oderwać również drugie mocowanie. Pospiesznie ocenił
sytuację. Był prawie na samym szczycie. Albo zależy mu na tym, żeby wejść
na górę, albo powinien się wycofać.
Zejście było rozwiązaniem bardziej logicznym. Podstawa schodków
trzymała się mocno. Kilka kroków w dół i będzie bezpieczny. Latarka, którą
nadal ściskał w dłoni, świeciła w pustkę. Część pyłu zalegającego na
stopniach uniosła się, kiedy schodki gwałtownie się przechyliły, i w
powietrzu tańczyło teraz mnóstwo cząsteczek. Melnyk powoli przeniósł
ciężar ciała na lewą nogę i wyciągnął prawą do tyłu. Schodki niebezpiecznie
się zachybotały. Jego stopa macała w powietrzu, po czym wreszcie trafił nią
na schodek niżej, na którym stanął. Całe jego ciało było teraz wyciągnięte.
Trach!
Schodki gwałtownie runęły. Melnyk w ostatnim odruchu odepchnął się
nogami, licząc, że uda mu się odlecieć na tyle, żeby upaść na pierwszą
platformę, a nie na posadzkę basenu trzy metry niżej.
Upadek zdawał się trwać całą wieczność.
Donośny trzask, ciężkie uderzenie jego pleców o beton.
Poczuł mrowienie w całym ciele. Nie mógł rozewrzeć warg, ruszyć
rękami ani nogami. Wzrok mu się rozbiegł.
A potem zapadła ciemność.
31

Światło.
Czyżby był w tym słynnym tunelu, który się widzi, przechodząc na drugą
stronę? No chyba że to raj, w którym zamontowano jarzeniówki…
Melnyk obudził się na szpitalnym łóżku. Miał koszmarny ból głowy.
Pomacał jej tył i stwierdził, że jest cała obandażowana. Przypomniał mu się
upadek, odgłosy syreny i pochylające się nad nim twarze. Pamiętał również
dziwne poczucie dryfowania w powietrzu. Najwyraźniej żeby wydobyć go
z dna basenu, użyto jakiegoś podnośnika.
– Nieźle nas pan wystraszył, kapitanie – dobiegł go głos z kąta
pomieszczenia.
Melnyk odwrócił się w stronę, z której padły słowa.
– Nowak?
Policjantka siedziała w fotelu. Miała podkrążone oczy.
– Wyspany? – spytała.
Z trudem dźwignął się na łóżku. Bolały go pośladki i plecy. Na ręce czuł
nieprzyjemne łaskotanie. Zorientował się, że podłączono mu kroplówkę.
Spróbował przeczesać włosy nad linią bandaża, ale jego dłoń natrafiła na
gołą skórę.
Był łysy.
– Blat’…
– Trzeba było zgolić panu włosy i brodę.
– Blat’! – powtórzył, macając się po podbródku.
– To z uwagi na radioaktywne cząsteczki. Czasami zostają na włosach. Po
upadku był pan cały w pyle, więc woleli wszystko panu zgolić przed
przewiezieniem na pogotowie. Spadł pan ze schodków przy trampolinie,
pamięta pan?
Melnyk spojrzał przez okno. Niebo było zachmurzone. Nie potrafił
powiedzieć, czy jest ranek czy popołudnie. Odruchowo podniósł rękę, żeby
sprawdzić godzinę, ale nie znalazł na przegubie zegarka.
– Gdzie moje rzeczy?
– Wszystko wyrzucili po prysznicu. Nic pan nie pamięta?
Nowak wyjaśniła mu, że strażacy z elektrowni zamontowali
prowizoryczny prysznic dekontaminacyjny obok basenu, rozcięli mu
ubranie i rozebrali go, a potem zanieśli do umycia.
– Która godzina? – zapytał.
– Dziewiąta.
A więc był nieprzytomny co najmniej kilkanaście godzin. Upadek musiał
go porządnie ogłuszyć.
– A ciało? Jakieś wieści z kostnicy?
– Sekcja jeszcze trwa. Przygotowali na tę okazję specjalny blok.
Melnyk sięgnął po igłę tkwiącą w jego przedramieniu i wyrwał ją. Nowak
patrzyła na niego osłupiała.
– Co pan wyprawia?
– Nie będę tu leżał i patrzył w sufit, kiedy ktoś inny prowadzi moje
śledztwo.
Kiedy wstał, jego plecy i tył czaszki przeniknął gwałtowny ból, od którego
aż warknął.
– Lekarz powiedział, że powinien pan poleżeć przez tydzień, żeby dojść
do siebie – zaniepokoiła się Nowak.
– Czuję się świetnie.
– Chcą pana zatrzymać na obserwacji co najmniej na czterdzieści osiem
godzin…
– Nic mi nie jest – powtórzył kapitan.
W szafie znalazł swoje rzeczy na wieszaku.
– Ty mi to przywiozłaś?
– Pojechałam do pana mieszkania po kilka ubrań.
– Do Czarnobyla czy do Kijowa?
– Do Czarnobyla.
– Dzwoniłaś do mojej żony?
– Tak. Uspokoiłam ją. Powiedziałam, że pana życiu nic nie zagraża i że
badania radiometryczne były pozytywne… Znaczy negatywne. Znaczy, że nic
pan nie ma, wiadomo.
Melnyk zaklął w myślach. Już sobie wyobrażał opór Tetiany przed
wpuszczeniem go do domu. Być może tym razem nawet postanowi na dobre
się z nim rozstać.
Bez cienia wstydu ściągnął szpitalną koszulę i pospiesznie przebrał się
w czyste ubrania.
– Powinien pan zostać w łóżku – upierała się policjantka. – O mało co
nie rozbił pan sobie głowy.
– Nie mamy czasu do stracenia, Nowak. Przecież chciałaś wydostać się
z zony, tak czy nie? Jeżeli ci kolesie z Kijowa zatrzymają sprawcę przed
nami, będziemy tu razem kisnąć przez najbliższe dziesięć lat.
Melnyk ponownie zanurkował w szafie.
– Nie przyniosłaś mi butów na zmianę?
– Nie. Nie mogłam nic znaleźć.
– To jak niby mam stąd wyjść? Na bosaka? Jak jakiś, kurna, hipis?
Nowak westchnęła zrezygnowana.
– Miał pan się nie ruszać z łóżka przez tydzień. Poza tym mógłby pan być
milszy. Spędziłam całą noc, kursując z miejsca zbrodni do szpitala i z
powrotem. Nie spałam od przedwczoraj. Skoro nie zależy panu na zdrowiu,
to czemu właściwie nie wyjdzie pan stąd na bosaka?
– Cóż, nic innego mi nie pozostaje.
Melnyk wyszedł z pokoju, a Nowak podążyła za nim.
– Mój telefon też wyrzucili?
– Oczywiście.
– Blat’… Muszę zadzwonić do żony.
– Mogę panu pożyczyć komórkę – zaproponowała oschle.
– Nie, nieważne. Później to załatwię.
Zeszli razem na parking. Melnyk, z uwagi na brak butów, pozwolił
Nowak prowadzić.
– Czy zidentyfikowano ofiarę?
– Nie.
– A jaskółka? Przydała się na coś?
– Na razie nie. Trafiła do laboratorium, właśnie ją badają.
– A Leonski? Ustaliliście, gdzie mieszka?
– Tak. W Kijowie. Zadzwoniliśmy do komendy stołecznej, żeby to
sprawdzili.
– W końcu dobra wiadomość. Chociaż wątpię, żeby mieli go znaleźć.
– Dlaczego?
– Bo wyraźnie podpisuje swoje zbrodnie. Na pewno przewidział, że
któregoś dnia ktoś wreszcie będzie chciał go dorwać i ustali ten adres. Dam
sobie rękę uciąć, że już się zwinął.
Pojechali razem aż do budynku w Czarnobylu, gdzie kwaterowano
policjantów z miasta, którzy akurat pełnili tu służbę. Nowak odprowadziła
Melnyka pod drzwi mieszkania.
– Wracaj na komisariat i skup się na ustaleniu tożsamości ofiary –
powiedział.
– A pan co zamierza?
– Ruszam do Kijowa pogadać z patologiem.
A przy okazji z żoną, pomyślał.
– Ktoś już tam pojechał…
– Wolę sam się z nim spotkać.
Nowak nie drążyła dalej. Odjechała w kierunku komisariatu, tymczasem
Melnyk ruszył prosto do łazienki. Długo się szorował, chcąc pozbyć się
zapachu substancji chemicznych, które pozostały na jego skórze po
prysznicu dekontaminacyjnym. Zapasową parę butów znalazł głęboko pod
łóżkiem (po kiego diabła je tam schował?). Włożył je, po czym ruszył po
swoją ładę rivę zaparkowaną na dole.
Tuż obok jego samochodu stała czarna terenówka. Jej kierowca opuścił
szybę i wystawił za okno rękę z tatuażem przedstawiającym orła.
32

Wystające kości policzkowe rzucające cień na chude policzki, posępne


spojrzenie, trzydniowy zarost przyprószony siwizną – nie sposób było się
pomylić: Melnyk znał twarz kierowcy aż za dobrze.
– Serhij Kamieniew – powiedział policjant, kładąc ręce na biodra,
w zasięgu kajdanek i pistoletu.
Kamieniew był prawą ręką nieuchwytnego gościa zaangażowanego we
wszystkie nielegalne działania, jakie miały miejsce w zonie. Ponoć
mocodawcą Kamieniewa był „wor w zakonie” – jeden ze starych
wytatuowanych kryminalistów, którzy rządzili podziemnym światem
przestępczym w czasach ZSRR. Nikt jednak nigdy nie widział go w okolicy –
zapewne wolał na stałe przebywać w Kijowie, z dala od swoich
radioaktywnych włości.
– Ledwo cię poznałem, kapitanie. Gdzie twoje włosy i broda?
– Może je sprzedał – zażartował jakiś facet siedzący obok niego.
Pasażer Kamieniewa – ubrany w bomberkę w kolorze khaki
z pomarańczową podszewką – miał podgolone włosy, a na czubku głowy
długi kosmyk zaczesany do przodu na kozacką modłę.
– Widzę, że zabrałeś jednego ze swoich chłoptasiów z Prawego Sektora –
skomentował Melnyk. – To jeden z tych, którzy zdemolowali lokal ekolożek?
– Nic mi o tym nie wiadomo – odpowiedział Kamieniew, po czym
odwrócił się do swojego pasażera: – Znowu nabroiłeś w Czarnobylu?
Kiedy facet, wyraźnie rozbawiony, zapewnił, że nie, Melnyk spiorunował
go wzrokiem.
– Nie chcę Prawego Sektora na moim terenie, Kamieniew. Jeżeli twoi
naziole dalej będą się naprzykrzać kobietom ze stowarzyszenia, będę musiał
ich zamknąć. Drugiego ostrzeżenia nie będzie.
– Za kogo ty się masz, stary pierdzielu! – rzucił do niego Kozak.
Kamieniew uciszył go gestem.
– Po co te nerwy, kapitanie. Ci kolesie to po prostu przykładni patrioci.
Walczą z wysłannikami Moskwy. Tak jak twój syn.
Wśród ochotników na wschodnim froncie było całkiem sporo gości
z Prawego Sektora. Melnyka aż skręcało na myśl, że Mykoła regularnie
obraca się w towarzystwie takich osobników.
– Słyszałem, że jest w Donbasie, gdzieś w okolicach Doniecka – ciągnął
Kamieniew.
Melnyk się wzdrygnął.
– Skąd wiesz?
– Zona to mały świat – powiedział bandyta ze złym uśmiechem. – Ilu
mieszkańców ma Czarnobyl, może tysiąc? Wieści szybko się rozchodzą.
Kamieniew wyciągnął telefon i pokazał Melnykowi zdjęcie
przedstawiające grupkę umundurowanych mężczyzn pozujących przed
czołgiem z czasów zimnej wojny. Ani jeden nie miał takiego samego
ekwipunku.
– Mój syn też się zaciągnął. Wysyła mi zdjęcia swojej jednostki. Sam
widzisz, co za burdel. Armia wieśniaków. Państwo nie zapewnia im
praktycznie nic, trochę żarcia, trochę amunicji i tyle. Całe szczęście, że mogę
mu pomóc.
Pochylił się i otworzył schowek na rękawiczki. Melnyk dojrzał tam kolbę
rewolweru. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie zatrzymać Kamieniewa za
nielegalne posiadanie broni, ale właściwie co by to dało? Facet miał mocne
plecy w policji i zapewne zostałby wypuszczony, zanim doszłoby do
jakiegokolwiek procesu. Już teraz jeździł sobie po zonie w tę i z powrotem,
chociaż teren teoretycznie miał zostać zablokowany. Większość
wartowników otrzymywała od niego pokaźne wziatki, czyli łapówki, za to,
żeby pozwalali mu przemieszczać się do woli po okolicy.
Kamieniew wyciągnął ze schowka jakiś powycierany katalog.
– Kupiłem mu taką armatę – powiedział, pokazując karabin snajperski
w astronomicznej cenie. – Ma celownik z powiększeniem, dzięki czemu
mam pewność, że nie wyślą go na pierwszą linię – dodał, mrugając okiem. –
A twój dzieciak ma co trzeba?
Melnyk pomyślał o pierścionku, który sprzedała jego żona, żeby
zgromadzić trochę środków.
– A co ci do tego, Kamieniew?
– Słyszałem, że nie ma kamizelki kuloodpornej. Być może mógłbym ci
załatwić sprzęt dobrej jakości, żebyś go doposażył.
No tak, próba korupcji.
– W zamian za co?
Bandyta się uśmiechnął.
– Ten cały burdel w zonie nie służy biznesowi… Gliniarze z Kijowa,
dziennikarze… ornitolodzy… Za dużo ludzi się tu ostatnio kręci. Ale
najgorsza jest blokada na punktach kontrolnych. Trzeba z tym szybko
skończyć. To szkodzi interesom, sam rozumiesz…
– Niby jakim interesom, Kamieniew?
– Interesom, które potrzebują spokoju. Za dużo zagraniczniaków kręci
się ostatnio po okolicy – powtórzył bandyta.
– Takich jak Leonid Sokołow?
– Nie zabiłem tego Ruska, jeżeli to mi insynuujesz.
– Nie będę ci nic insynuował. Wolę bezpośrednie pytania. Czy jesteś
zamieszany w śmierć Leonida Sokołowa?
– A myślisz, że jakbym był, tobym ci powiedział?
– Myślę, że skłamałbyś, patrząc mi prosto w oczy.
– Nie zabiłem tego gościa.
– Czy kazałeś go zabić jednemu ze swoich chłopaków?
– A po co miałbym zlecać rozwałkę jakiegoś biednego paniczyka?
– Bo węszył tu i ówdzie.
– Nie sprzątnąłem go i nie jestem w to w żaden sposób zamieszany.
– Stawisz się na komisariacie, żeby złożyć zeznanie na piśmie?
– A co tam zrobisz, staruchu? – rzucił do niego Kozak. – Będziesz nas
maglował starymi metodami?
– Tobie akurat przydałoby się porządne lanie, pyskaty gnojku –
odpowiedział Melnyk.
– Ty gnido, zaraz ci pokażę…
Facet, wyraźnie rozwścieczony, już otwierał drzwi, żeby wysiąść, ale
Kamieniew chwycił go za rękę.
– Siedź na dupie, baranie. A ty, Melnyk, dobrze wiesz, że w życiu nie
postawię stopy w komisariacie.
– Mógłbym cię aresztować.
– Pod jakim zarzutem?
– Coś by się znalazło.
– Daj spokój – westchnął bandyta. – Nawet gdyby kiedyś udało ci się coś
mi przypiąć, dobrze wiesz, że za tydzień zastąpiłby mnie ktoś inny. Ty i ja
jesteśmy do siebie podobni, stanowimy wymienne części znacznie większej
machiny. Dlatego nie ma co tracić czasu na utrudnianie sobie życia. Poza
tym nie rozwaliłem tego dzieciaka. Nie jestem barbarzyńcą, tylko
biznesmenem. A jeżeli już kogoś zabijam, nie zaszywam mu oczu ani ust.
Kapitan spojrzał na niego czujnie.
– Skąd o tym wiesz?
Kamieniew podał mu katalog reklamowy sklepu z bronią.
– Oferta jest następująca, Melnyk. Odwołaj blokadę zony. I zabierz się za
sprzątanie. Za dużo zagraniczniaków wpycha nos gdzie nie trzeba.
A szczególnie ten brudas, który pojawił się tu ostatnio.
– Ornitolog?
– Otóż to. Załatw to tak, żeby trzymać go z daleka, podobnie jak resztę
ciekawskich. No i otwórz z powrotem punkty kontrolne. A wtedy twój
dzieciak dostanie wszystko, czego trzeba na froncie.
Kamieniew przekręcił kluczyk i silnik czarnej terenówki warknął z pełną
mocą. Mężczyzna już miał wrzucić jedynkę, kiedy Melnyk położył dłoń na
drzwiach samochodu.
– Skąd wiesz o zaszytych powiekach?
Kierowca dodał gazu.
– Lepiej się odsuń, Melnyk. Jeszcze ci się coś stanie.
– Skąd o tym wiesz?
Samochód wyrwał do przodu, zmuszając Melnyka, żeby się odsunął.
Terenówka dojechała do końca ulicy, po czym zniknęła za zakrętem.
Na ziemi został katalog reklamowy otwarty na stronie z kamizelką
kuloodporną.
33

Przy wjeździe do Kijowa Melnyk utknął w monstrualnym korku, który


odebrał mu wszelką nadzieję na to, że zdąży dotrzeć do kostnicy przed
końcem sekcji kobiety z basenu. Zadzwonił na miejsce i poprosił o rozmowę
z patologiem.
– Dopiero co skończyliśmy. Dostanie pan raport najwcześniej jutro –
oświadczył medyk.
– Chodzi mi tylko o pana pierwsze wrażenia. Czy udało się ustalić
przyczynę śmierci?
– Najprawdopodobniej otrucie. Ciało pachniało migdałami, a w
przewodzie pokarmowym namierzyłem zasadowe oparzenia typowe dla
spożycia kryształków cyjanku. Oczywiście z potwierdzeniem musimy się
wstrzymać, dopóki nie dostanę wyników z laboratorium.
Czyli Nowak miała nosa.
– Co jeszcze może mi pan powiedzieć?
– No cóż, ta młoda kobieta przeszła operację z zakresu chirurgii
plastycznej. Miała poważną aplazję, która wymusiła rekonstrukcję ucha
zewnętrznego, z pewnością za pomocą chrząstki pobranej z żeber.
– Jak często wykonuje się takie operacje?
– Raczej rzadko. Chociaż od czasów Czarnobyla ich liczba wzrosła.
Melnyk postanowił to zapamiętać, ten fakt mógł mieć znaczenie dla
identyfikacji ciała.
– Widziałem też szwy na wysokości brzucha.
– Ach, to… – mruknął z obrzydzeniem patolog. – Jak pracuję trzydzieści
lat, tak w życiu jeszcze nie widziałem nic równie obrzydliwego, kapitanie.
Morderca usunął wnętrzności, a w ich miejsce wepchnął martwego ptaka
i zaszył go tam. Gość to jakiś wyjątkowy degenerat.
– Jaki to był gatunek ptaka?
Dotychczas zawsze pojawiała się jaskółka.
– Jakiś drapieżnik. Stawiałbym na sokoła, ale żaden ze mnie ekspert.
– Sokół… – wymamrotał Melnyk.
– Słucham?
– Moja pierwsza ofiara miała na nazwisko Sokołow.
– Sokół i Sokołow… Można powiedzieć, że pański morderca ma
wyjątkowo oryginalne poczucie humoru.
– Czy zauważył pan coś jeszcze?
– Trafiłem na złamania pośmiertne spowodowane mocnym uderzeniem.
Jak gdyby ciało zrzucono z wysokości.
– Morderca z pewnością zepchnął je z brzegu do niecki basenu, żeby nie
dźwigać go na sam dół.
Melnyk zastanawiał się teraz, czy Leonski zrobił tak dla ułatwienia czy
też jego działanie ma jakieś inne wytłumaczenie. Upadek uszkodził ciało,
a on był przekonany, że w umyśle mordercy porzucane przez niego trupy
były trochę jak dzieła sztuki. A przecież zniesienie tej dziewczyny, która nie
mogła ważyć więcej niż pięćdziesiąt kilogramów, nie powinno być dla
pięćdziesięcioletniego mężczyzny wysiłkiem ponad miarę. Czy to oznacza, że
Leonski jest chory albo ranny?
– A oczy? – spytał Melnyk.
– Protezy. Schowano za nimi kopiejki.
– W sensie: monety?
– No przecież mówię. Jedna z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego,
a druga z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku.
Osiemdziesiąty szósty… Tego roku zginęła Łarisa i Olga, wtedy też doszło
do wybuchu w elektrowni, Leonski trafił do więzienia… Do tej daty pasowała
cała masa wydarzeń. Natomiast wyjaśnienie dla tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątego roku umykało Melnykowi. Pomyślał, że być może za oczami
Leonida Sokołowa również znajdowały się monety. Szkoda, że nie udało się
wykonać sekcji.
Zakończył rozmowę z patologiem, poruszając się dalej
w popołudniowych korkach płynących przez miasto wolno niczym syrop.
Pomyślał o swojej żonie. Jaką zrobi minę, kiedy zobaczy go łysego i bez
brody? Powtórzył sobie w pamięci przygotowaną formułkę: Wszystko
sprawdzili, nic nie mam. Włosy i brodę zgolili mi na wszelki wypadek. Czy
teraz Tetiana będzie od niego wymagać, żeby golił się codziennie? To byłby
prawdziwy niefart…
Kiedy dotarł do swojego mieszkania, okazało się, że nie może otworzyć
drzwi – od wewnątrz w zamku musiał tkwić klucz.
– Kochanie, to ja – powiedział, stukając.
– Josif? – odpowiedziała Tetiana przejętym głosem. – Nie jesteś
w szpitalu?
– Wypuścili mnie. Nic mi nie jest.
Jego plecy i tył głowy mówiły co innego, szczególnie po trzech godzinach
spędzonych w drodze, ale ból nie był na tyle mocny, żeby naprawdę go
unieruchomić.
– Otworzysz mi?
Cisza.
– Kochanie?
– Rozbierz się przed wejściem.
– Przecież nie będę stał na golasa na klatce schodowej… – Melnyk
szeptał; ściany w budynku były tak cienkie, że słyszało się chrapanie
sąsiadów. Wyobrażał ich sobie teraz, jak przywierają do wizjera i pękają ze
śmiechu na widok tego gliniarza z czwartego, który musi się rozbierać, żeby
żona wpuściła go do domu. Melnyk nie był specjalnie wstydliwy, ale z takim
upokorzeniem trudno mu było się pogodzić.
– Otwórz. Mam na sobie czyste ubrania. Przeszedłem dekontaminację –
przekonywał.
– Nie wpuszczę cię do domu w tych ciuchach. Co się właściwie stało
z twoimi włosami?
– Zgolili je ze względów bezpieczeństwa.
– Dlaczego?
– Standardowa procedura. Posłuchaj, to idiotyczne, żebyśmy tak
rozmawiali przez drzwi, otwórz mi, to wszystko ci wytłumaczę.
– Podobno spadłeś prosto w stertę radioaktywnego pyłu. To dlatego cię
ogolili?
Melnyk przeklął w myślach Nowak. Po co jej o tym mówiła?
– Tak, to prawda. Ale to oznacza, że nie mam na sobie żadnych
radioaktywnych cząsteczek, rozumiesz?
– Sama nie wiem, Josif… Być może nie powinieneś był wracać.
Melnyka zatkało. Czy na pewno się nie przesłyszał?
– Nie chcesz mnie w domu?
– Wolałabym, żebyś trzymał się z dala, dopóki nie będzie pewności.
– Jakiej znów pewności, do diabła? – uniósł się.
– Nie bluźnij w mojej obecności, Josif!
– Nie jestem w twojej obecności, bo dzielą nas drzwi i to właśnie wkurza
mnie najbardziej. Do cholery, przecież nie jestem radioaktywny! – Mniejsza
o sąsiadów. Melnyk poczuł, że musi to z siebie wyrzucić. – Zdajesz sobie
w ogóle sprawę, co muszę przez ciebie przechodzić, od kiedy pracuję
w Czarnobylu? Przebieranie się na wycieraczce, szorowanie przez pół
godziny… Nie mogę cię nawet dotknąć, bo boisz się zakażenia… Zdajesz
sobie sprawę, co ja przechodzę?
– A ja, Josif? Myślisz, że dla mnie to łatwe? – W Tetianie również
nagromadziły się emocje. – Nie rozumiesz, jak ja się poświęcam? Cały
tydzień siedzę tu sama. W ogóle już nie widuję naszych przyjaciół. Kiedy ich
zapraszam na kolację, pytają, czy będziesz. Boją się ciebie. Boją się, że ich
zakazisz!
– Ty też się mnie boisz?
Cisza.
– Nie jestem jakimś pieprzonym odpadem atomowym!
Zdawało mu się, że za drzwiami słyszy szloch.
– Tetiana, otwórz…
Nadal brak odpowiedzi. Odczekał dwie długie minuty.
– Świetnie. Przyjechałem tu, żeby cię uściskać i uspokoić. Ale teraz już
wiesz, że żyję. Skoro nie chcesz mi otworzyć, wracam do Czarnobyla.
Melnyk się odwrócił, ale usłyszał głos Tetiany, teraz mocniejszy:
– Wiesz, że cię kocham, Josif, ale nie możemy tak dalej żyć. Ja nie mogę
tak dalej żyć.
Westchnął.
– Wiem. Musimy o tym porozmawiać, kiedy skończę to śledztwo. A na
razie może faktycznie lepiej, żebym nie wracał tu przez jakiś czas.
Znów zapadła cisza. Melnyk wykonał drobny ruch ręką. Wiedział, że
żona patrzy na niego przez wizjer, ale i tak czuł się dziwnie, machając do
zamkniętych drzwi.
– Kocham cię – powiedział przed odejściem.
– Uważaj na siebie – odpowiedziały drzwi.
34

Następny dzień zaczął się od bólu głowy, który rozsadzał mu czaszkę.


Melnyk obudził się zamulony w pokoju na komisariacie, do którego wstawił
sobie łóżko polowe, po czym łyknął kilka pigułek i odsunął myśl o śniadaniu.
Mdliło go. Dzień wcześniej wypił w swoim gabinecie kilka głębszych – na
lepszy sen i żeby zapomnieć o kłótni z żoną – przeglądając do późna listy
gończe i rejestry zaginięć zgłaszanych w okolicy. Alkohol i leki to pewnie nie
najlepsze połączenie.
Chwilę przed dziesiątą, kiedy przekopywał się przez masę maili
przesłanych mu przez białoruską milicję, do biura weszła Nowak z jakąś
kartką w ręce.
– Mam! Znalazłam dane ofiary!
Policjantka podała mu kartkę, po czym skrzyżowała ręce z wyrazem
satysfakcji. Była to kolorowa kserokopia dowodu osobistego. Melnyk włożył
okulary i spojrzał na zdjęcie. Natychmiast rozpoznał twarz dziewczyny
z basenu. Poczuł lekki niesmak, kiedy się zorientował, że jej oczy były
brązowe, a nie niebieskie jak sztuczne gałki, które morderca umieścił
w oczodołach.
– Natalia Winograd, urodzona w Kijowie w tysiąc dziewięćset
osiemdziesiątym siódmym roku – przeczytał. – Czyli rzeczywiście pokolenie
Czarnobyla. To by tłumaczyło rekonstrukcję ucha. Ma jakąś rodzinę?
– Siostrę w Kijowie. Matka zmarła w latach dziewięćdziesiątych. Ojciec
żyje. Nie zgadnie pan, gdzie mieszkał trzydzieści lat temu.
– W Prypeci?
– Właśnie. A teraz mieszka w Sławutyczu.
– Skontaktowałaś się z nim?
– Nie. Wolałam najpierw porozmawiać z panem.
– Jak udało ci się ustalić jej dane?
Nowak wyjaśniła, że obdzwoniła wszystkie komisariaty w okolicy
z pytaniem o zgłaszane ostatnio podejrzane zaginięcia. Przypasowało jej to
ze Sławutycza: ojciec Natalii Winograd zgłosił wczoraj zniknięcie córki.
Melnyk wstał i chwycił kurtkę. Na dworze niebo zrobiło się szare,
a ponieważ wychodził chwilę wcześniej na papierosa, wiedział, że się
ochłodziło.
– Pojedziemy do tego człowieka i zawiadomimy go o śmierci córki –
zarządził. – Znajdź jakiś radiowóz. Ja muszę jeszcze zadzwonić w jedno
miejsce.
Kiedy Nowak wyszła z biura, kapitan wybrał numer prokuratora. Kiedy
tylko się dodzwonił, prokurator się wydarł, wyrzucając policjantowi, że
informacje o Leonskim, które od niego otrzymał, były trefne.
– Jak to trefne? – oburzył się Melnyk.
– Pana podejrzany, ten cały Leonski… Zmarł przedwczoraj.
– Ale… jak…
– Samobójstwo. Podciął sobie żyły brzytwą. W swoim mieszkaniu, które
służyło za melinę dla bandy ćpunów. I wie pan co? Ten pana Leonski był
inwalidą. Nie miał jednej nogi i od tygodni leżał przykuty do łóżka.
– Niemożliwe – wyszeptał Melnyk.
Nie mógł uwierzyć własnym uszom. Przecież wszystko do siebie
pasowało. Leonski był podejrzany o morderstwa Łarisy i Olgi… Na daczy
znaleziono wypchaną jaskółkę…
– Opinia patologa była jednoznaczna – upierał się prokurator. – Z uwagi
na swój stan nie mógł wciągnąć ciała po fasadzie.
– To musi być jakiś błąd…
– Jedynym błędem było powierzanie panu tego dochodzenia. Nie
powinienem był pana słuchać!
– Mam wszystko pod kontrolą…
– Naprawdę? A ja nie przestaję odbierać telefonów od wysoko
postawionych osób, które żądają ode mnie odblokowania zony, którą pan
dopiero co zamknął.
– Na razie lepiej, żebyśmy utrzymali blokadę. Jeżeli morderca znajduje
się na terenie zony, będzie w potrzasku.
– Przecież wie pan równie dobrze jak ja, że zona jest jak szwajcarski ser!
Jedyne, co pan w ten sposób blokuje, to ruch turystyczny, a to akurat płuco
ekonomiczne regionu. Trzeba z powrotem otworzyć przejazd przez punkty
kontrolne.
– Odmawiam. Robimy postępy. Jeżeli teraz zniesiemy blokadę, damy
mordercy okazję do wydostania się z zony bez ryzyka.
– Czy naprawdę muszę panu przypominać, kapitanie, że pana pozycja,
jako byłego milicjanta, jest skrajnie niepewna? Z tego, co wiem, nadal jest
pan „tymczasowym funkcjonariuszem”. Czy przeszedł pan już do końca
weryfikację? Zatwierdzono pana przeniesienie do nowej ukraińskiej policji?
Melnyk zacisnął pięści. Prokurator dobrze wiedział, że tak nie jest.
– To tylko formalność – odpowiedział lodowatym tonem.
– Wiem. Ale ja, zostawiając panu prowadzenie tego śledztwa, podejmuję
ogromne ryzyko. Jeżeli dojdzie do kolejnego morderstwa, Kijów będzie
chciał mnie rozliczyć. A jeżeli tak to się skończy, pan wystrzeli przy okazji
jak bezpiecznik. Chyba rozumie pan, co mam na myśli?
– I co się wtedy stanie? Przeniosą mnie w jakieś gorsze miejsce niż
Czarnobyl?
Prokurator zaniemówił. Nie spodziewał się takiej reakcji.
– Potrzebuję tylko trochę więcej czasu – naciskał Melnyk. – Czuję, że
jesteśmy już blisko.
– Niech będzie – westchnął prokurator. – Ma pan czas do końca
tygodnia. Jeżeli do tej pory blokada zony nie zostanie cofnięta, a śledztwo
w sprawie mordercy nie posunie się znacznie do przodu, wycofa się pan,
a sprawę przejmie wydział kryminalny. I proszę pamiętać, kapitanie: jeżeli
pan polegnie, ja umywam ręce. Sam będzie pan odpowiedzialny za kolejne
morderstwo. Czy to jasne?
– Jak słońce.
– Świetnie. A teraz niech mi pan coś powie o ofierze.
Melnyk zreferował prokuratorowi wszystko, czego dowiedział się przed
chwilą o martwej dziewczynie z basenu.
– Dzwonił pan już do jej ojca?
– Jeszcze nie. Pojadę do niego. Myślę, że wypada zawiadomić go
o śmierci córki osobiście.
On w każdym razie wolałby, żeby ktoś przyszedł do niego z taką
wiadomością, gdyby Mykoła zginął na froncie.
– Jak pan woli. Proszę do mnie zadzwonić, kiedy dowie się pan czegoś
nowego. Niezależnie od pory.
– Oczywiście – odpowiedział kapitan ze sceptycznym uśmiechem
w kącikach ust, po czym się rozłączył.
Prokurator zapewne chciał sprawiać wrażenie, że jest dyspozycyjny jak
na profesjonalistę przystało, ale Melnyk nie był głupi: mężczyzna chciał
otrzymywać na bieżąco informacje o postępach w dochodzeniu, żeby w razie
jakichkolwiek komplikacji móc odciąć się od Melnyka.
Gdy zszedł do garażu, zastał tam Nowak.
– Został tylko jeden radiowóz, ale nie działa.
Melnyk rzucił okiem na starą ładę. Był to jeden z modeli wyposażonych
w klapę w podwoziu na wysokości siedzenia pasażera, która umożliwiała
zimą wędkowanie w przeręblu na zamarzniętym jeziorze bez wychodzenia
z samochodu. Jednym słowem: antyk prawie tak wiekowy jak mur berliński.
– Chuj by to strzelił… – zaklął. – Co tym razem?
– Skrzynia biegów się rozwaliła.
– W takim razie pojedziemy na pociąg przy elektrowni – zarządził.
Wsiedli do jego samochodu. Na skrzyżowaniu jednak Melnyk nie skręcił
w ulicę Kirowa, która prowadziła do Prypeci.
– Najpierw chcę poprosić kogoś o pomoc – wyjaśnił, widząc zdziwioną
minę Nowak.
– Ale kogo?
– Kogoś, kto kieruje wszystkim w zonie.
Z powodu blokady zony, która pozbawiła miasto napływu turystów, ulice
w Czarnobylu były jeszcze bardziej apatyczne niż zwykle. Niewiele osób
pracujących w mieście mieszkało tu na stałe – teren było zbyt skażony.
Minęli opustoszałe biuro agencji turystycznej, a potem park pamięci,
w którym znajdowała się alejka obsadzona tabliczkami z nazwami wsi
i miast, które wysiedlono.
– Zawsze się zastanawiałam, co to właściwie za pomnik – powiedziała
Nowak, kiedy przejeżdżali obok ogromnej rzeźby skonstruowanej z długich
metalowych prętów. Przedstawiała skrzydlatą postać, która dęła w trąbę.
– To trzeci anioł apokalipsy, ten, który ogłasza nadejście gwiazdy
imieniem Piołun.
Młoda policjantka była oszołomiona: po ukraińsku czornobyl był nazwą
odmiany absyntu, czyli piołunówki.
– „I spadła z nieba wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia, a spadła na
trzecią część rzek i na źródła wód”* – wyrecytował Melnyk z pamięci. –
Elektrownia stała tuż przy rzece. Cholerny zbieg okoliczności, co?
Dojechali do małej cerkwi pomalowanej na niebiesko, biało i złoto.
Melnyk zaparkował przed bramą i wysiadł z samochodu.
– Ktoś, kto kieruje wszystkim w zonie – powtórzyła Nowak. – Jest pan
wierzący?
– Nie, przyjechałem kupić papierosy. Idziesz?
– Nie, dziękuję. Jeżeli Bóg rzeczywiście istnieje, to jak mógłby na to
pozwolić? – Nowak rozpostarła szeroko ręce, żeby wskazać na wszystko, co
ich otaczało.
Melnyk nie odpowiedział.
W cerkwi Świętego Eliasza zmówił pospiesznie modlitwę za swojego syna
i żonę, a potem poprosił Boga, żeby pomógł mu dopaść diabła, którego
ściga. Następnie wrócił do auta i ruszyli w dalszą drogę w kierunku
elektrowni.
Na miejscu przywitała ich sfora dzikich psów kręcących się przy stołówce
robotniczej. Wkrótce pora posiłku, a one będą żebrać o resztki. Większość
tych zwierząt była chora. Długość ich życia rzadko przekraczała pięć czy
sześć lat.
Obawy Nowak tylko się wzmogły, kiedy jechali asfaltową drogą wzdłuż
reaktora numer cztery. Tuż obok dobiegały końca prace nad konstrukcją
ogromnej stalowej powłoki. Miała ona przykryć stary betonowy sarkofag
zbudowany pospiesznie w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku
w celu zatrzymania cząsteczek radioaktywnych wciąż obecnych w reaktorze.
Kopuła teoretycznie powinna pozwolić Ukraińcom na odłożenie o sto lat
usuwania znajdujących się w środku silnie napromieniowanych odpadów.
To z kolei wydawało się nie lada wyzwaniem: w środku znajdował się
zaschnięty wyciek niesłychanie radioaktywnej lawy, która powstała po
stopieniu się reaktora. Z powodu kształtu nazwano ją stopą słonia. Zdaniem
specjalistów wystarczyło przebywać w jej pobliżu przez dwie minuty, żeby
komórki człowieka zaczęły się rozkładać. Ale najgorsze było co innego – jako
że „stopa słonia” była nadal aktywna, nic nie wykluczało, że jej potencjał nie
doprowadzi kiedyś do kolejnej katastrofy atomowej. Natomiast w kwestii
tego, co by się stało, gdyby dotarła do wód podziemnych, wystarczyło
sięgnąć do fragmentu Biblii mówiącego o gwieździe Piołun.
Melnyk jednak wolał nie opowiadać tego wszystkiego Nowak.
Na dworcu, przed wejściem do pociągu, trzeba było najpierw przejść
przez jedną z ustawionych w szeregu niebieskich kabin wyposażonych
w wykrywacz promieniowania. Nowak, blada jak prześcieradło, położyła
ręce i nogi na czujnikach urządzenia, które zaświeciło się na zielono, co
oznaczało, że wszystko z nią dobrze. Odetchnęła z ulgą, a wtedy jej miejsce
w kabinie zajął Melnyk. Znów zielone. Kapitan był ciekaw, czy urządzenie
w ogóle ma czerwoną kontrolkę, żeby wskazać zbyt duże napromieniowanie,
czy może wszystko to tylko mydlenie oczu, żeby uspokoić ludzi. Pewnie
nawet gość z bombą atomową w walizce nie uruchomiłby sygnału w tych
bramkach.
Nie mieli większych problemów ze znalezieniem w wagonie dwóch
miejsc naprzeciwko siebie. Pociągiem podróżowali tylko inżynierowie
z nocnej zmiany. W całym składzie panowała posępna atmosfera; niektórzy
spali na siedząco, z podbródkiem opartym o klatkę piersiową i założonymi
rękami, inni rozmawiali przyciszonymi głosami. Nikt nie spoglądał przez
okno. Bo i co takiego ci zblazowani mężczyźni mieliby za nim zobaczyć,
czego nie znaliby już na pamięć? Ciemny las, opustoszałe gospodarstwa,
wyludnione miasteczka – krajobraz równie deprymujący jak niebo usiane
szarymi chmurami.
Melnyk poczuł ciężar zmęczenia, które nagromadziło się w nim przez
ostatnie tygodnie, a miarowe bujanie pociągu ukołysało go tak skutecznie, że
zasnął, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Ze snu wyrwał go dopiero pisk
hamulców.
Perony na dworcu w Sławutyczu były puste. Melnyk i Nowak ruszyli
w kierunku pobliskiej ulicy Czernihowskiej, gdzie znajdował się blok,
w którym mieszkał ojciec Natalii Winograd. Kiedy mężczyzna zobaczył na
klatce schodowej dwoje mundurowych, momentalnie zrozumiał powód ich
wizyty. Melnyk złożył mu kondolencje i zapytał, czy mogą zadać kilka pytań.
Gospodarz się zgodził.
Anton, ojciec Natalii Winograd, miał pociągłą twarz pożłobioną
głębokimi zmarszczkami. Jego skóra była ziemista i usiana starczymi
plamami. Miał co najmniej dwadzieścia kilogramów nadwagi i oddychał
z wyraźnym trudem. Jego mieszkanie pachniało zaniedbaniem; unosiła się
w nim woń przepoconych ubrań, otłuszczonej kuchenki i nieczyszczonej
kanalizacji.
Anton Winograd zapadł się w fotelu obitym przetartym materiałem
w kwiatowy wzór. Z popielniczki na niskim stoliku wysypywały się
niedopałki. Obok stał telefon oblepiony brązową plamą, najpewniej od
alkoholu. Ojciec Natalii musiał czuwać całą noc, czekając na powrót córki –
albo na telefon z komisariatu w Sławutyczu.
– Jak zginęła? – spytał.
Melnyk usiadł na zgrzytającym krześle. Nowak wolała stać.
– Doszło do morderstwa – odpowiedział kapitan.
– Morderstwo? Tutaj, w Sławutyczu?
Tego typu przestępstwa były niezwykle rzadkie w tym mieście – życie
było tu zbyt krótkie, żeby marnować czas na zabijanie się między sobą.
– Ciało pańskiej córki znaleziono w Prypeci, nie w Sławutyczu.
– W Prypeci… – wyszeptał mężczyzna. Jego oczy zasnuła mgła smutku.
– Córka mieszkała w Kijowie, prawda?
– Tak.
– Miała męża? Albo chłopaka?
– Natalia urodziła się bez genitaliów. To przez promieniowanie. Z takimi
warunkami raczej trudno prowadzić życie erotyczne.
Pod Nowak ugięły się nogi. Postanowiła jednak usiąść.
– W jakim celu kontaktował się pan wczoraj z komisariatem
w Sławutyczu?
– Natalia miała mnie odwiedzić wieczorem. Zaplanowaliśmy wyjście do
restauracji i świętowanie moich urodzin.
– W jaki sposób zazwyczaj tu przyjeżdżała?
– Marszrutką. Nie miała samochodu.
Melnyk odwrócił się do podwładnej.
– Musimy przesłuchać wszystkich, którzy kursują między Kijowem
i Sławutyczem.
Nowak wyciągnęła notes i zapisała: „Przepytać kierowców marszrutek”.
– Kiedy widział się pan z córką po raz ostatni? – kontynuował kapitan.
– Trzy miesiące temu w Kijowie. Nie spotykamy się zbyt często, ale
regularnie do siebie dzwonimy. Ostatni raz rozmawiałem z nią
przedwczoraj.
– Wydawała się panu zalękniona? Zestresowana?
Anton Winograd miał głos palacza, który teraz zacharczał niczym stare
zużyte głośniki.
– Nie. Była jak zwykle. Radosna. Wie pan, Natalia miała w sobie ducha
walki. Nie powinna była w ogóle się urodzić. Lekarz chciał, żeby żona
usunęła ciążę. Ale ona mimo wszystko donosiła ją do samego końca. Natalia
urodziła się jako wcześniak. Była malutka. Ale przeżyła. Walczyła potem całe
życie. Każdy dzień był dla niej jak zwycięstwo. – Starszy mężczyzna zacisnął
pięści. – Musicie dorwać tego skurwysyna. Niech zdechnie w więzieniu za
to, co zrobił mojej córce.
– Przymkniemy go, może pan być pewien – obiecała Nowak.
Melnyk zmarszczył brwi. Nigdy nie należało składać takich deklaracji
w obecności bliskich ofiar. Błąd typowy dla młodych policjantów.
– Czy pańska córka bywała czasem w strefie zamkniętej? – spytał. –
Wiem, że dużo osób się tam zapuszcza pomimo niebezpieczeństwa.
– Natalia była słabego zdrowia. Szybko się męczyła. Nie sądzę, żeby była
w stanie coś takiego zrobić. Gdzie dokładnie w Prypeci odnaleziono jej ciało?
– Na basenie Lazurnym.
Anton Winograd na chwilę ukrył twarz w dłoniach. Melnyk przewidywał,
że mężczyzna się rozpłacze, ale jego spojrzenie – kiedy podniósł głowę –
było po prostu smutne, jakby zmącone.
– To tam nauczyła się pływać jej siostra. Ona też by się nauczyła, gdyby
ten cholerny wybuch nie ukradł nam przyszłości.
Policjanci wymienili spojrzenia.
– Gdzie pan mieszkał w Prypeci, panie Winograd?
– W wieżowcu Woschod.
Melnyk się wzdrygnął – to właśnie na fasadzie tego bloku zawieszono
Leonida Sokołowa.
– Czy znał pan niejakiego Piotra Leonskiego?
Pytanie zmieszało starszego mężczyznę.
– Leonskiego… tak… no… to był mój sąsiad z piętra.
I nagle Melnyk doznał olśnienia. Anton Winograd to przecież pracownik,
który opowiadał dowcipy w stołówce elektrowni – ten sam, na którego
Leonski doniósł KGB.
– Czy między tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym a tysiąc
dziewięćset osiemdziesiątym siódmym rokiem miał pan jakieś kłopoty
z KGB?
– No… ale co to ma wspólnego ze śmiercią mojej córki?
– Proszę odpowiedzieć.
– Tak, owszem, miałem problemy z KGB. Najpierw grozili, że zatrzymają
mnie za szerzenie antyradzieckiej propagandy czy coś w tym stylu… Niby
przez jakieś żarty, które opowiadałem. A przecież to Piotr zawsze
dowcipkował, nie ja!
Jego oburzenie było szczere, przynajmniej takie się wydawało. Czyżby
Leonski doniósł na niego, żeby samemu uniknąć kary?
– A potem?
– Potem pytali mnie o Piotra. Z powodu morderstwa jego żony. Myśleli,
że to on ją zabił. Powtórzyłem im wtedy to, co powiedziałem już wcześniej
milicji.
– Zaraz, to był pan przesłuchiwany przez milicję?
W dokumentach, które Melnyk przeglądał w archiwum, nie było po tym
śladu.
– Oczywiście. Mieszkaliśmy z żoną tuż obok Leonskich i pilnowaliśmy
ich córek w wieczór morderstwa, więc milicjanci musieli nas przepytać.
Opowiedziałem im, co widziałem tego wieczoru: Piotr przyjechał do
mieszkania chwilę po eksplozji w ubraniu poplamionym krwią… Ja akurat
w tamtą noc nie miałem dyżuru. Próbowałem dodzwonić się do elektrowni,
ale linie były odcięte. Byłem w kuchni i nasłuchiwałem, czy w radiu czegoś
nie mówią, kiedy usłyszałem hałas u Leonskich. Wie pan, ściany między
mieszkaniami były bardzo cienkie. Całkiem jakby sąsiedzi żyli razem z nami,
a my z nimi, wszystko się słyszało. Zaniepokoiło mnie to i poszedłem do
niego zapukać. Otworzył mi. Nie pamiętam dokładnie treści naszej
rozmowy, ale pamiętam, że na rękawie koszuli miał plamę krwi. Wróciłem
do mieszkania. Obudziliśmy dziewczynki. Leonski chciał, żeby córki jechały
z nim do Kijowa. Później się dowiedziałem, że zdezerterował z elektrowni
podczas dyżuru. Piotr miał łeb. Co prawda władze ukrywały zagrożenie
atomowe, ale on zrozumiał, że cała okolica została poważnie
napromieniowana i należy się stąd jak najprędzej zabierać.
– Czy miał do pana pretensje za to zeznanie na jego niekorzyść?
– Sam nie wiem… Nie jestem nawet pewien, czy w ogóle o tym wiedział.
– A czy mógł się tego w jakikolwiek sposób dowiedzieć?
– Być może. Myślicie, że to on zamordował moją córkę?
– Byłem o tym przekonany, dopóki nie poinformowano mnie o jego
śmierci. Leonski popełnił samobójstwo.
– Leonski i samobójstwo? To raczej niemożliwe! – W głosie Antona
Winograda zabrzmiała kategoryczna nuta.
– Był ciężko chory – wtrąciła Nowak.
– Jak większość z nas – odparł starszy mężczyzna, pokazując bliznę na
szyi wskazującą na resekcję tarczycy. – Ale Piotr nigdy by się nie zabił,
możecie mi wierzyć na słowo.
– Skąd ta pewność?
Anton wskazał na ikonę stojącą na zakurzonym regale.
– Był praktykującym prawosławnym. Nigdy nie odebrałby sobie życia.
Traktował te sprawy bardzo poważnie.
Melnyk pomyślał, że trzeba to jak najprędzej sprawdzić. Pospiesznie
wstał z krzesła.
– Musimy pana zostawić, panie Winograd, ale chcielibyśmy, żeby zjawił
się pan na komisariacie i złożył zeznanie. Trzeba też będzie dokonać
identyfikacji ciała pańskiej córki, żebyśmy mieli pewność, że nie doszło do
żadnej pomyłki.
Winograd pobladł, ale przytaknął.
– Będziemy też musieli przeszukać jej mieszkanie w Kijowie. Czy ma pan
może zapasowe klucze?
– Nie. Ale jej siostra też mieszka w stolicy. Ona na pewno będzie miała.
– Trzeba do niej zadzwonić. Niech przyjedzie do Czarnobyla i złoży
zeznanie.
– A czy nie dałoby się tego zrobić gdzieś indziej? Ona panicznie się boi
promieniowania. Nie przyjeżdża przez to nawet do Sławutycza.
– No dobrze, coś się wymyśli.
Melnyk zostawił mężczyźnie swój numer telefonu, po czym wraz
z Nowak wyszli z mieszkania.
– O co chodzi? – spytała policjantka, kiedy szli korytarzem w kierunku
schodów.
– Winograd powiedział, że Leonski nigdy nie popełniłby samobójstwa.
– No i?
– Jeżeli ma rację, a chłopaki z Kijowa źle zidentyfikowali zwłoki, to
musimy uprzedzić wszystkich, którzy byli zamieszani w aresztowanie
Leonskiego.
– Dlaczego?
– Dlatego, że tu chodzi o zemstę. Nie rozumiesz? Najpierw zabija syna
Sokołowa, potem córkę Winograda, którego zeznanie wzmocniło
przekonanie KGB o jego winie. Jeżeli mam rację, Leonski szykuje teraz
zabójstwo syna lub córki kolejnej osoby, która jego zdaniem popełniła błąd.
– Ale dlaczego dzieci? Przecież nie odpowiadają za to, co zrobili ich
rodzice.
Refleksja Nowak podsunęła Melnykowi pewną myśl. Wyciągnął telefon
i zadzwonił do komisariatu w Czarnobylu.
– Iwan? Idź do mojego gabinetu… Tak, od razu, nie jutro. Jesteś?
Widzisz biały segregator? Otwórz go i znajdź kartkę z podkreślonym
nazwiskiem Leonski… Masz? Czy jest tam napisane, że jego córka zmarła
w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym roku? Ach, no tak, miał dwie
córki… bliźniaczki? Okej, a możesz mi powiedzieć, na co zmarła? Świetnie,
dziękuję.
Rozłączył się i zwrócił do swojej podwładnej:
– Leonski miał bliźniczki. Jedna z dziewczynek zmarła w tysiąc
dziewięćset osiemdziesiątym siódmym roku na białaczkę. Miała dziewięć lat.
– Chce pan powiedzieć, że to dlatego zabija dzieci tych wszystkich osób?
To jakieś szaleństwo!
– W naszych oczach tak. Ale może on widzi w tym jakiś rodzaj
sprawiedliwej zemsty. Zdaje mi się, że pojmuję jego rozumowanie.
Przypomnij sobie: w wieczór eksplozji w elektrowni Leonski chciał wyjechać
z córkami z Prypeci. Ale zatrzymano go na milicyjnej blokadzie, a potem
został aresztowany, kiedy się zorientowano, że zdezerterował z pracy. Co
twoim zdaniem zrobili z tymi dziećmi?
– Ich matka nie żyła. Zapewne zawieźli je z powrotem do Prypeci.
– Otóż to. Dokładnie w momencie, kiedy miasto było wystawione na
największe promieniowanie. To pewnie dlatego Leonski zabija potomków
ludzi, których uznaje za odpowiedzialnych za tę sytuację. Jego zdaniem to
z powodu tego aresztowania zmarła jego córka. Przemoc w więzieniu, śmierć
dziecka, degradacja społeczna... Leonski chce odpłacić wszystkim, którzy
przyłożyli się do jego aresztowania. Odbierając im dzieci.
– Ale dlaczego teraz? Dlaczego trzydzieści lat po fakcie?
– Nie mam pojęcia. Na razie ważniejsze jest co innego: musimy go
powstrzymać przed kolejnym zabójstwem. Czyli namierzyć jego potencjalne
cele.
– Agopian! – wykrzyknęła nagle Nowak. – Ten milicjant, który kierował
śledztwem w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku! Musimy go
ostrzec.
– On nie używa komórki. Zadzwoń do jego sklepu.
Nowak wyjęła swój telefon, a Melnyk wybrał numer Wiktora Sokołowa.
To pierwsze nazwisko, które przyszło mu do głowy. Mężczyzna stracił już
jedno dziecko, ale nic nie wskazywało na to, żeby Leonski nie miał po raz
kolejny zaatakować jego rodziny.
Telefon odebrała sekretarka.
– Kapitan Melnyk. Muszę pilnie rozmawiać z Wiktorem Sokołowem.
– Pan Sokołow jest teraz na spotkaniu.
– Proszę mu przekazać, że mam wieści o mordercy jego syna oraz że jego
rodzina jest w niebezpieczeństwie.
– D-dobrze – zająknęła się kobieta. – Przekażę. Pan Sokołow oddzwoni
do pana.
Melnyk się rozłączył. Nowak też skończyła rozmowę.
– Jak sprawy z Agopianem? – zapytał.
– Rozmawiałam z jego synem, powiedziałam mu, żeby ostrzegł ojca
i resztę rodziny. A u pana?
– Zostawiłem Sokołowowi wiadomość u jego…
Telefon w dłoni policjanta zawibrował. Odebrał od razu.
– Kapitan Melnyk? – usłyszał władczy głos.
Melnyk rozmawiał z Wiktorem Sokołowem tylko raz przez całe
dochodzenie, ale tembr jego głosu był na tyle rozpoznawalny, że teraz od
razu wiedział, że to on.
– Sekretarka powiedziała mi, że moja rodzina jest w niebezpieczeństwie.
Co to ma znaczyć? Co tam się dzieje?
– Panie Sokołow, nasze ostatnie ustalenia każą mi przypuszczać, że
mordercą pana syna może być Piotr Leonski. Na pewno wie pan, że w tysiąc
dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku podejrzewano go o zabicie
pańskiej żony.
– Oczywiście, zresztą sam zawsze byłem przekonany, że to on zabił je
obie. Ale go wypuścili. Ci debile, którzy prowadzili wtedy śledztwo, byli
jeszcze bardziej nieudolni niż wy teraz.
Melnyk poczuł, że rośnie mu ciśnienie, ale zmusił się do zachowania
profesjonalnego tonu.
– Co pana wtedy skłoniło do myślenia, że to Leonski mógł zabić pańską
żonę?
– Jego dacza była o rzut beretem od naszej, poza tym facet zdezerterował
z elektrowni w noc zabójstwa, jeszcze panu mało dowodów?
– Czy próbował pan jakoś wpływać na dochodzenie?
– Nie podoba mi się to pytanie, kapitanie.
– W takim razie pozwolę sobie je przeformułować na bardziej
jednoznaczne: czy w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku
próbował pan zaszkodzić Piotrowi Leonskiemu w ten czy w inny sposób?
Sokołow na chwilę zamilknął.
– Jestem o krok od rozłączenia się i zadzwonienia do pańskiego
przełożonego ze skargą – ostrzegł w końcu. – Te insynuacje są skandaliczne.
Głos Melnyka nie brzmiał, jakby pogróżki zrobiły na nim wrażenie.
– Wyszedłem właśnie od Antona Winograda – kontynuował. – Czy to
nazwisko coś panu mówi?
– Nic a nic. To jakiś wspólnik Leonskiego?
– Nie. Wczoraj znaleziono ciało jego córki. Została okaleczona w taki
sam sposób jak Leonid.
– Teraz rozumiem. Czyli musiała zginąć jakaś Ukrainka, żebyście
wreszcie wzięli się do roboty!
Tę uwagę Melnyk też postanowił zignorować, choć cały się palił, żeby
wysłać tego aroganckiego typa na drzewo.
– Trzydzieści lat temu Anton Winograd zeznawał na niekorzyść
Leonskiego – wyjaśnił. – Myślę, że to dlatego zginęła jego córka. Powtórzę
pytanie: czy próbował pan w jakikolwiek sposób zaszkodzić Piotrowi
Leonskiemu?
Sokołow się zawahał.
– Cokolwiek pan zrobił, to już przedawnione sprawy – zachęcił go
Melnyk. – A nawet gdyby tak nie było, to przecież nie ryzykuje pan
ekstradycji do Ukrainy, prawda?
Były minister wreszcie burknął przez zęby:
– Tak.
– Co „tak”?
– Tak, próbowałem zająć się Leonskim trzydzieści lat temu. Nie jestem
typem człowieka, który siedzi z założonymi rękami, kiedy ktoś nastaje na
jego rodzinę, kapitanie. Zapłaciłem kryminalistom osadzonym razem
z Leonskim, żeby uprzykrzyli mu życie za kratami. Chciałem, żeby cierpiał.
A przede wszystkim, żeby się przyznał.
To potwierdzałoby teorię Melnyka – Leonski rzeczywiście się mści.
– Czy on mógł o tym wiedzieć?
– Nie mam pojęcia… podejrzewam, że tak. Być może ci, których do tego
nająłem, wygadali się, kto ich opłacił.
– To było z pana strony bardzo niemądre. Mogło się okazać, że nęka pan
niewinną osobę.
– Ale najwyraźniej tak nie było. To Leonski zabił moją żonę, mojego
syna, a teraz tę dziewczynę, nieprawdaż?
Stary buc kompletnie pozbawiony skrupułów, pomyślał kapitan.
– Czy ma pan jeszcze jakieś dzieci, panie Sokołow?
– Mam tylko syna. I nadal czekam, aż złapiecie jego mordercę.
– Pracuję nad tym.
– Mam nadzieję. Proszę do mnie zadzwonić, kiedy tylko go dopadniecie.
– Żeby mógł pan zlecić jego pobicie w areszcie?
Sokołow zdusił przekleństwo.
– Ma pan szczęście, że jest gliniarzem na Ukrainie, a nie w Rosji –
syknął.

* Biblia Tysiąclecia, Apokalipsa św. Jana 8,10.


35

Papieros. Potem kolejny. I jeszcze jeden.


Rybałko krążył po hotelowym pokoju, który wynajął w centrum Kijowa.
Mógłby wrócić do Sławutycza, ale właściwie po co? Ninel – która miała
o Czarnobylu świeże informacje z pewnych źródeł – twierdziła, że zona jest
zamknięta, a blokada może potrwać co najmniej kilka dni. Czyli całą
pieprzoną wieczność w przypadku, gdy czas, jaki pozostał człowiekowi do
przeżycia, liczy się w miesiącach albo nawet w tygodniach.
Jego śledztwo utknęło w miejscu. Przeczytał dokładnie zgromadzone
dokumenty i notatki. Dwa razy. Wszystko wskazywało na tego samego
podejrzanego, a był nim Leonski. Rybałko wykorzystał sieć kontaktów Ninel
i Sokołowa, żeby spróbować go zlokalizować, ale nic to nie dało. Facet
przepadł bez śladu. Na tym etapie Rybałko nie był nawet w stanie
powiedzieć z całą pewnością, czy Leonski wciąż żyje na terenie Ukrainy czy
opuścił kraj. Jego podejrzany doskonale mówił po rosyjsku. Mógł wyjechać
do Rosji po upadku Sojuza, kiedy granice stały się dziurawe, a ruch między
byłymi republikami kontrolowali niemrawo skorumpowani pogranicznicy.
Mógł nawet zmienić tożsamość. Z przekupieniem pracowników urzędu
stanu cywilnego w latach dziewięćdziesiątych również nie było problemu.
Jedyna nadzieja, jakiej Rybałko mógł się chwycić, to że Leonski wrócił
zamieszkać w zonie. Wtedy przynajmniej, z uwagi na blokadę punktów
kontrolnych, pozostałby tam uwięziony na nieokreślony czas.
Położył się na łóżku i przekartkował katalog reklamowy, który przyniósł
dzień wcześniej z jednego z biur podróży w centrum miasta. Zajrzał tam,
żeby odświeżyć sobie umysł po tym, jak po raz enty przejrzał wszystkie
dokumenty ze śledztwa – czuł się, jakby przeglądał pojedyncze elementy
puzzli, które należało odpowiednio ułożyć, żeby wreszcie zobaczyć pełen
obraz. Poprosił pracownicę o przedstawienie mu różnych ofert all-inclusive
na Kubę. Wyobraził sobie, że wyrusza do Hawany, wyleguje się na plaży,
całą noc tańczy merengue i salsę. Od dwudziestu lat obiecywał sobie, że
kiedyś odwiedzi rodzinne strony tej połowy swojego rodu, która
odpowiadała za jego ciemniejszą karnację. Mógłby odnaleźć dom, w którym
mieszkał jego pradziadek. Poznać dalekich kuzynów, którzy na pewno byliby
zaskoczeni wizytą Mulata z Moskwy mówiącego z rosyjskim akcentem.
Mógłby tańczyć i pić, żeby zapomnieć. A potem umrzeć w bursztynowym
cieple nieznanego kraju.
Zamknął katalog. Co za głupota. Przecież nie pochodził stamtąd. Był
rosyjski jak butelka wódki albo lufa kałasznikowa. I umrze w środku zimy
w swojej ojczyźnie o niebieskich oczach. Podróż na Kubę to tylko fantazja,
której już nigdy nie zrealizuje.
A może jednak? Tylko nie samotnie. Z Ninel?
Pomimo niedawnej kłótni Rybałko nie przestawał o niej myśleć. Umówili
się na dziesiątą na ulicy Świętego Andrzeja, żeby podsumować
dotychczasowe ustalenia jego śledztwa.
Zastał Ninel na tarasie z filiżanką parującej kawy w dłoni. Paliła
cienkiego papierosa i przyglądała się z uwagą ptakowi nakrapianemu na
biało, brązowo i żółto, który wydziobywał okruchy pieczywa ze szczelin
w bruku.
– To kulczyk – poinformowała go. – Serinus serinus, precyzyjnie rzecz
biorąc. Zasadniczo o tej porze powinien być już w Afryce.
– Może nie wie, że lato się skończyło.
– Bardziej prawdopodobne, że jest chory. Ten gatunek potrafi żyć
samotnie, ale jesienią odzyskuje instynkt stadny i zbiera się w grupki
z innymi osobnikami w celu migracji na południe Europy, nad Morze
Śródziemne albo dalej, do Afryki.
– A jeśli nie odleci, to umrze?
– Możliwe. Ale kiedyś wreszcie odleci. Ma to w genach.
Ninel zgasiła papierosa w popielniczce.
– Dowiedziałeś się czegoś więcej o Leonskim?
– Nie. Muszę znaleźć jego starą daczę, tę, na której kiedyś zabił żonę. To
moja jedyna szansa na namierzenie go.
– Tylko że zona jest zamknięta i nie wiadomo, jak długo to potrwa.
– Właśnie dlatego chciałem się z tobą spotkać. Muszę znaleźć jakiś inny
sposób, żeby się tam przedostać.
– Chcesz się zakraść nielegalnie?
Rybałko przytaknął. Przemyślał ten pomysł pod każdym kątem i doszedł
do wniosku, że to jedyne wyjście.
– Przecież to wariactwo – zauważyła Ninel.
– Tak właśnie zrobił Leonid.
– A teraz nie żyje. Przechodzenie przez zonę na dziko to naprawdę zły
pomysł. Niektóre miejsca są bardzo radioaktywne. Większość nie została
oznaczona. Kto się na tym nie zna, wiele ryzykuje. Nawet życie.
– Właśnie dlatego potrzebuję przewodnika.
– Żaden oficjalny przewodnik nie będzie ryzykował swojej licencji,
przeprowadzając kogoś nielegalnie przez pola.
– Prawdę mówiąc, myślałem o czymś innym.
Rybałko wyciągnął telefon i pokazał Ninel artykuł z internetowego
czasopisma, w którym przedstawiono sylwetkę pewnego stalkera.
– Są ludzie, którzy regularnie przedostają się do zony. Ten facet na
przykład wykonał już kilkanaście ekspedycji, całkiem nielegalnie. Potrzeba
mi właśnie kogoś takiego.
– To niebezpieczne. Jeżeli was złapią…
– Nie mogę sobie pozwolić na stracenie tygodnia w oczekiwaniu na
ponowne otwarcie zony, które i tak może nie nastąpić – przerwał jej
Rybałko. – Czy jesteś w stanie znaleźć mi takiego stalkera?
Ninel odpowiedziała po chwili namysłu:
– Nie znam nikogo takiego osobiście. Ale Maria na pewno będzie
w stanie nam pomóc. Zna sporo ludzi w okolicy. Zadzwonię do niej.
Ninel wstała i odeszła kawałek od tarasu. Rybałko przez chwilę się jej
przyglądał, po czym zorientował się, że kobieta zostawiła otwartą torbę.
W środku dostrzegł niebieskie pióro. Z ciekawości chwycił je dyskretnie,
kiedy Ninel była odwrócona tyłem. Okazało się, że na końcu pióra tkwi
końcówka długopisu.
– Co ty wyprawiasz? – usłyszał głos Ninel, która niepostrzeżenie wróciła
na taras.
Złapany na gorącym uczynku.
– Zauważyłem, że masz długopis. Chciałem coś zapisać –
zaimprowizował Rybałko, sięgając po notes.
– Nie lubię, kiedy ktoś grzebie w moich rzeczach.
– Nie grzebałem, po prostu potrzebowałem czegoś do pisania.
Ninel nie wierzyła w ani jedno jego słowo, ale odpuściła temat.
– Rozmawiałam z Marią. Faktycznie zna pewnego stalkera. Mówią na
niego Tomik. Pracuje w tej chwili w restauracji przy placu Niepodległości.
Zgodził się z nami spotkać.
– Kiedy?
– Dziś po swojej południowej zmianie. Najlepiej, żebyśmy tam zjedli
i poczekali, aż skończy.
– Dobra myśl.
Wsiedli do samochodu i pojechali do centrum. Restauracja, w której
pracował Tomik, nazywała się Veterano Pizza. Kiedy przekroczyli próg,
powitał ich przyjemny zapach pieczonego ciasta, topionego sera i sosu
pomidorowego. Ciepłe powietrze wypełniał gwar rozmów. Większość
stolików była zajęta. Najwyraźniej Veterano było modnym adresem.
Rybałko zdziwił się na widok atrapy karabinu zawieszonej na ścianie
w otoczeniu proporców różnych ukraińskich jednostek wojskowych.
– Tę pizzerię założyło dwóch weteranów wojny w Donbasie – wyjaśniła
Ninel.
Wskazała ściankę działową znajdującą się w głębi sali, tuż obok lady.
Była ona w całości pokryta proporcami i dziecięcymi rysunkami. Na półce
nad nimi stało też kilka drobiazgów: niebiesko-żółte bransoletki, szmaciane
lalki, gipsowe Święte Mikołaje, origami, prawosławne krzyże i rozbrojony
granat. Talizmany, pomyślał Rybałko. Na froncie widział wielu żołnierzy,
którzy również takie mieli.
W zacisznym kącie wisiał plakat w kolorach flagi narodowej informujący
o warsztatach z przygotowywania pizzy organizowanych dla dzieci żołnierzy,
którzy zginęli na froncie. Kelner pokierował przybyłych do stolika tuż obok.
Środek blatu był wydrążony i przykryty kawałkiem grubego szkła. Widać
przez nie było łuski amunicji karabinowej ułożone w kółko.
– To znaczy, że już tu bywałaś? – rzucił Rybałko do Ninel.
Kiwnęła głową i pogrążyła się w lekturze menu, błyskawicznie ucinając
zalążek rozmowy. Rybałkę zaczynały irytować jej nieustanne uniki.
– Dlaczego tak mało o sobie mówisz?
Kobieta popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
– A co niby chciałbyś wiedzieć?
– Jakich masz przyjaciół, czym się interesujesz…
– A do czego ci to potrzebne w śledztwie?
– Pewnie do niczego.
– No to po co mielibyśmy o tym rozmawiać?
– Bo tak robią normalni ludzie?
– Zawsze możemy porozmawiać o twoim życiu, skoro masz taką
potrzebę. Mówiłeś, że jesteś rozwiedziony. To ona odeszła czy ty?
– Ona.
– Z jakiego powodu?
Rybałko zamyślił się na chwilę.
– Z powodu tego, ile czasu spędzałem w pracy, jakie numery
odstawiałem… Poza tym ciągnęło się za mną sporo syfu.
– W jakim sensie?
– Byłem na wojnie w Czeczenii. Część mojej rodziny zmarła z powodu
Czarnobyla. Ojciec i matka. Takie rzeczy człowieka zmieniają. Bynajmniej
nie na lepsze.
– Rozumiem – powiedziała Ninel. – Wiem, jak to jest stracić kogoś, kogo
się kocha.
Przez jej wielkie niebieskie oczy przemknął cień. Schowała się za menu.
Poradziła Rybałce wybrać tę samą pizzę, na którą sama się zdecydowała –
prowansalską. To ponoć hit lokalu Veterano. Śmietanowy sos, mozzarella
i gorgonzola, kawałki kurczaka, cienkie ciasto w stylu neapolitańskim. No
i oczywiście – tuż przed podaniem – całość polewano porządną dawką
musztardy. Rybałko miał wątpliwości, czy gdziekolwiek we Francji albo we
Włoszech jada się taką pizzę, ale mimo wszystko posłuchał rady Ninel.
Pomachała na kelnera i złożyła zamówienie.
– Proszę dodać dwie zawieszone pizze. I dwa razy wodę gazowaną.
Gdy kelner podziękował i odszedł, Rybałko zażartował:
– Cztery pizze? Masz kolosalny apetyt!
– Te dwie dodatkowe nie są dla nas. Kiedy kupujesz tu zawieszoną pizzę,
wysyłają ją do rannych żołnierzy, którzy leczą się w kijowskich szpitalach.
Czasem zawożą je też na dworzec centralny: dla chłopaków, którzy czekają
na wyjazd na front. Właściciele restauracji są bardzo zaangażowani
w pomoc żołnierzom. Wszyscy pracownicy pizzerii służyli wcześniej w armii.
Praca ma im pomóc wrócić do normalnego życia.
Ninel dodała, że w kuchni pracują byli żołnierze z marynarki, Gwardii
Narodowej, członkowie sił specjalnych… Rybałko pomyślał, że to
z pewnością najgorsze w całym Kijowie miejsce na wszczynanie bójki.
– Zostają tylko na kilka miesięcy, dopóki nie ogarną się z planem
powrotu do społeczeństwa i nie zaczną terapii z psychologiem.
– Z psychologiem? To wszyscy tu chodzą na terapię? – zdziwił się.
Na Ukrainie, tak samo jak w Rosji, gadanie z psychologiem uznawało się
za wstyd. Zajęcie zarezerwowane dla „pedałów” i „pojebów”, jak to określił
swego czasu pewien oficer rosyjskiej armii, kiedy Rybałko się poskarżył, że
dla byłych żołnierzy po powrocie z Czeczenii nie przewidziano żadnej
pomocy.
– Wielu chłopaków, którzy trafili na front, ma po demobilizacji problem
ze znalezieniem sobie miejsca w społeczeństwie – wyjaśniła Ninel. – Nie
mają do niczego serca. Widzieli wiele rzeczy, które nie pozwalają im spać.
Dużo okropieństw. W większości młodzi, którzy tam pojechali, byli pełni
dumy, a wrócili wewnętrznie złamani.
– Wiem, jak to jest – stwierdził Rybałko.
Po pewnym czasie wrócił kelner z zamówionymi pizzami i rachunkiem,
który wsunął pod jedną z butelek. Rybałko uważnie przyglądał się
mężczyźnie. Dwudziestokilkulatek ze spojrzeniem starca. Ile razy widział
takie oczy? Wielu jego dawnych towarzyszy broni od powrotu z Czeczenii
nigdy nie zdołało zaadaptować się z powrotem do normalnego życia. Ta
pieprzona wojna ich pożarła – ocaleli tylko po to, żeby trafić prosto do
świata, gdzie nikt już nie osłaniał im tyłów. Dla większości powrót z frontu
oznaczał codzienność w nędznym bloku i bez pracy, bo wszyscy boją się
weteranów. To pociągało za sobą alkohol lub narkotyki – albo jedno
i drugie. Byli kompletnie ześwirowani, wielu skończyło jako narkomani albo
samobójcy. Ilu znaleziono głęboko w odmętach rzeki Moskwy albo w zaspie
odtajałej na wiosnę, kiedy słońce stopiło śnieg?
A ja?, pomyślał nagle. Gdzie znajdą moje ciało? Wizja nieubłaganie
zbliżającej się śmierci po raz kolejny skręciła mu wnętrzności.
– Smacznego – rzuciła Ninel, biorąc się za pizzę.
Rybałko jadł wolno, niczym skazaniec, który rozkoszuje się ostatnim
posiłkiem przed egzekucją, przeżuwając wraz z pizzą posępne myśli. A gdyby
dowiedział się o chorobie miesiąc wcześniej? Gdyby jednak miał
jakiekolwiek szanse na wyzdrowienie? W jego głowie powracały wciąż te
same wątpliwości niczym zapętlona płyta. Gdzieś czytał, że każda żałoba
składa się z około sześciu czy siedmiu etapów. Najpierw występują szok
i oszołomienie. Coś takiego odczuwał kilka godzin po wizycie u lekarza.
Potem wyparcie: chciał wykonać ponownie badania, żeby sprawdzić, czy nie
doszło do pomyłki. Następnie pojawiała się złość, której towarzyszyły strach,
depresja i smutek. Teraz znajdował się na etapie akceptacji. Nie walczył już
z nieuniknionym. Wkrótce umrze, wiedział o tym, przyswoił ten fakt. Zdołał
nawet nadać sens czasowi, który mu pozostał, prowadząc ostatnie śledztwo,
żeby zapewnić lepszą przyszłość swojej córce.
Zdaniem psychologów ostatnim etapem żałoby ma być wewnętrzny
spokój. Rybałko pomyślał, że jeszcze mu do tego daleko. Nadal miał w sobie
niezgodę, a mówiąc szczerze, również złość. Być może odnajdzie spokój,
kiedy zabije mordercę Leonida Sokołowa. Być może wtedy poczuje wreszcie,
że pozałatwiał wszystkie swoje sprawy.
Kelner posprzątał ze stołu. Talerz Ninel był pusty, Rybałki w połowie
pełny. Zamówili jeszcze kawę. Kiedy ją pili, do ich stolika podszedł
mężczyzna koło pięćdziesiątki. Miał siwą brodę, a na głowie czarną
furażerkę z trupimi czaszkami. Jego fartuch znaczyły brązowe i zielone
plamy wojskowego kamuflażu.
– Tomik – przedstawił się. – Jesteście przyjaciółmi Marii?
Ninel wstała i uścisnęła mu dłoń.
– Nazywam się Ninel. A to jest Aleksander.
– Który chce się wybrać do zony – wymamrotał weteran.
Usiadł naprzeciwko Rybałki i wpatrywał się w niego długo. Rybałce nie
podobało się to spojrzenie. W szaroniebieskich oczach mężczyzny było coś
niezgłębionego. Były jak studnia bez dna.
– Tomik bardzo dobrze zna zonę – wyjaśniła Ninel. – Maria twierdzi, że
był tam kilkadziesiąt razy.
Odwróciła się do stalkera, wyraźnie oczekując, że coś powie, ale ten
nadal milczał, mierząc się z Rybałką wzrokiem. Weteran cały czas go badał.
– Afganiec? – spytał Rybałko. Tak nazywano dawnych żołnierzy Armii
Radzieckiej, którzy służyli w Afganistanie.
Tomik powoli kiwnął głową, po czym zanurkował ręką pod ściągacz T-
shirtu i wyciągnął mały pozłacany medal. Obrócił go w palcach, wymawiając
przy tym niezrozumiałe zdanie o orientalnym brzmieniu.
– Z podziękowaniem od afgańskiego ludu – przetłumaczył przez zęby.
Rybałko widywał już takie odznaczenia. Zdanie po jednej stronie było
napisane po rosyjsku, a z drugiej – po afgańsku. Propaganda w tamtych
czasach powtarzała w kółko, że radzieckie jednostki są wysyłane z bratnią
pomocą do walki z kontrrewolucją. Po zakończeniu wojny radzieckim
żołnierzom rozdano medale w ramach „dziękczynnego podarku”.
– Byłeś w wojsku? – spytał Tomik.
– Służyłem w Czeczenii.
– Ponoć fatalna sprawa.
– Podejrzewam, że nie gorsza niż Afganistan.
– Czemu chcesz się przedostać do zapowiednika?
Ninel wyjaśniła Rybałce, że mieszkańcy terenów przygranicznych
określają tak obszar państwowego rezerwatu radioekologicznego Polesie,
znajdującego się na Białorusi, oraz strefy zamkniętej Czarnobyla po stronie
ukraińskiej.
– Muszę się dostać do Zalesia – odparł Rybałko.
– Kojarzę. Znośny poziom napromieniowania. Ale blisko mostu.
Nieciekawie. Czemu właśnie tam?
Tomik wyrzucał z siebie krótkie zdania, jakby rozmawiał z oddziałem
zwiadowczym przez krótkofalówkę.
– Poszukuję daczy kogoś, kto mieszkał tam przed wybuchem.
Mężczyzna znów zlustrował Rybałkę czujnym wzrokiem. Jego oczy miały
ciężki ciemny połysk lazurytu wydobywanego w dolinie Pandżir.
– Dlaczego akurat ten konkretny dom? Czego tam szukasz?
– Prowadzę śledztwo – odparł wymijająco Rybałko.
– Jesteś detektywem?
– Kimś w tym rodzaju. Pracuję nad podwójnym morderstwem z tysiąc
dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku. Zabito wtedy dwie kobiety,
krótko przed eksplozją.
Tomik pokiwał głową.
– Przechodzenie przez zonę jest niebezpieczne. Wiesz, co ryzykujesz?
– Solidną dawkę promieniowania, mam tego świadomość. Ale to nie
problem.
– Promieniowanie? – wykrzyknął Tomik. – To banał, promieniowanie
zapijemy wódką! – Jego śmiech był krótki niczym staccato karabinu
maszynowego. Po chwili spojrzenie mężczyzny z powrotem nabrało ciężaru
i powagi. – Dużo się zmieniło od lat dwutysięcznych. Kiedyś zona była jak
sito. Milicja nie była specjalnie uważna. Teraz powstał tam biznes
turystyczny. Zwiększono liczbę kontroli. Można się też nadziać na różnych
nieżyczliwych osobników. Niektóre wioski są opustoszałe. W innych
pomieszkują ludzie. Bezdomni, bandyci… Deski w domach są przegniłe.
Można wpaść do piwnicy i zdechnąć, bo nikt nigdy nie pojawi się w okolicy.
Do tego dochodzą jeszcze zwierzęta. Wilki, dziki, węże…
– Jestem gotowy na wyzwanie. A ty?
– To zależy od ceny.
Rybałko wyciągnął notes, napisał w nim pospiesznie kwotę i podał go
Tomikowi. Kwota była okrągła. Weteran uniósł brwi.
– Kiedy wyruszamy? – spytał.
– Najszybciej jak się da. Jutro?
– Mówisz, jakby ci się spieszyło.
– Nie inaczej.
Tomik podrapał się w kark.
– Da się zrobić. Zbiórka na Majdanie o dziesiątej. Znajomy podwiezie
nas w pobliże drutów. Tak będzie bardziej dyskretnie. Będziemy mieli
dwadzieścia kilometrów do zrobienia w trudnym terenie. Zalesie jest tuż
obok Czarnobyla. I blisko mostu, a tam często trafiają się patrole. Będziemy
musieli iść po ciemku, żeby zminimalizować ryzyko. Pasuje?
Rybałko przytaknął. Weteran wyjaśnił mu jeszcze, co powinien ze sobą
zabrać. Poradził też, żeby nie pakował zbyt wiele innych rzeczy i włożył
porządne buty.
– W zonie jest pełno drapieżników wszelkiego rodzaju.
A najniebezpieczniejsze z nich rzadko poruszają się na czterech łapach –
ostrzegł na pożegnanie, a następnie dodał z dzikim śmiechem: – Ale ze
starym Tomikiem będziesz bezpieczny, towarzyszu. Bez obaw. Będziesz
bezpieczny…
36

Na dworze Ninel spytała Rybałkę, co myśli o Tomiku.


– Wydaje się znać na rzeczy.
– Jak dla mnie był jakiś posępny – odparła.
– Wielu dawnych żołnierzy tak ma.
Chciał, żeby to brzmiało pewnie, ale Tomik bez wątpienia miał w sobie
coś mrocznego. Niemniej jednak w obecnej sytuacji Rybałko nie mógł sobie
pozwolić na grymaszenie.
– Co zamierzasz teraz zrobić?
– Muszę kupić sprzęt. Jakiś plecak, porządne buty terenowe…
a wieczorem chciałbym wyjść na miasto.
– Chyba lepiej, żebyś się wyspał. Jutro czeka cię wyczerpujący dzień.
– To może też być mój ostatni dzień, jeżeli wpadnę na Leonskiego, a on
okaże się szybszy ode mnie.
Ninel spojrzała na niego dziwnie.
– Jak sobie… no wiesz… jak sobie radzisz z faktem, że niedługo…
– Że niedługo umrę? W ogóle sobie nie radzę. Skupiam się na tym, co tu
i teraz. I na mojej misji. Ale tym razem mam ochotę zrobić przerwę i trochę
się odstresować, zanim wyruszę do zony.
Rybałko wyczuwał konsternację Ninel.
– A co zazwyczaj robisz, kiedy chcesz się trochę odstresować? – spytała.
– Całą masę rzeczy. Palę. Pieprzę się. Piję. Tańczę.
– Zawsze w tej kolejności?
Zaśmiał się.
– Niezupełnie.
– Jaki rodzaj tańców?
– A jak ci powiem, że country, to uwierzysz?
Ninel prawie się uśmiechnęła.
– Jakoś nie widzę cię w kowbojskim kapeluszu.
– Zdziwiłabyś się, bo akurat kapelusz bardzo mi pasuje. Ale wolę tańce
latynoamerykańskie.
– Tango?
– Raczej salsę.
– Znam jeden bar, który powinien ci się spodobać. Nazywa się Buena
Vista Social Bar. Czasem wpadam tam z przyjaciółmi. Puszczają
latynoamerykańską muzykę.
– Buena Vista? Cholernie oryginalna nazwa – natrząsał się.
– Robią dobre koktajle, rytmy też są niezłe. Często ktoś gra na żywo.
– Może chciałabyś wybrać się tam ze mną? – zaryzykował.
Ninel skierowała na niego swoje nieprzeniknione niebieskie spojrzenie.
– To niezbyt rozsądne. Jutro powinieneś być wypoczęty.
– Chcesz mi powiedzieć, że robisz w życiu tylko rozsądne rzeczy? Bo ja
nie.
Postukała czubkami palców w kierownicę.
– Zastanowię się – odparła wreszcie.
Zawsze coś.
Rybałko wyjął papierosa.
– Nie w samochodzie – przypomniała mu.
Dalej trzymał papierosa w ustach, żeby nie wyszło na to, że kapituluje,
ale schował zapalniczkę.
– Od dawna mieszkasz w Kijowie? – zapytał.
– Od czterech lat.
– Tak krótko? A co robiłaś wcześniej?
– Pracowałam w Moskwie, na uczelni. Pewnego dnia poznałam Swietę
na manifestacji. Usłyszałam od niej o Czarnobylu. Swieta zaproponowała,
żebyśmy założyły stowarzyszenie.
– A ty tylko dlatego rzuciłaś wszystko w Moskwie?
– Swieta jest bardzo przekonująca.
– I nie zniechęciła cię opcja pracy w zonie?
– Jeżeli przestrzega się procedur bezpieczeństwa, to na pewno nie jest to
bardziej ryzykowne niż robota gliniarza w Moskwie. Radioaktywność jest
dużo niższa niż trzydzieści lat temu.
– Szczerze mówiąc, myślałem raczej o wspomnieniach związanych
z twoją matką.
Ninel była nieco bardziej otwarta niż zwykle.
– Z początku było mi ciężko. Ale w końcu przywykłam. Dopiero po
śmierci Leo…
Zamilkła na chwilę.
– Nigdy nie chciałaś sama tego zrobić? – Rybałko próbował zachęcić ją
do kontynuowania. – Zbadać okoliczności śmierci swojej matki?
– Zawsze uważałam, że to bezużyteczne. Mój ojciec był przewodniczącym
Gorkomu w Prypeci. Na pewno wykorzystał wszystkie formy nacisku, żeby
odnaleźć zabójcę. Co niby mogłabym jeszcze zrobić? Poza tym to było
trzydzieści lat temu. Miałam wystarczająco dużo czasu, żeby pogodzić się
z myślą, że winny nigdy nie zostanie zatrzymany. Albo że nie żyje. Tak
zresztą myślałam, dopóki znów nie uderzył.
Ninel zmieniła bieg trochę nerwowo, przy wtórze trzasku dźwigni.
Kwadrans później odstawiła Rybałkę do hotelu. W oddali na mżawce, która
zraszała zachodnią część miasta, pojawiła się tęcza.
– O której mogę po ciebie wpaść? – zapytał Rybałko.
Kobieta udawała, że nie rozumie.
– Salsa, zapomniałaś? Powiedziałaś, że się zastanowisz.
Wahała się dłuższą chwilę.
– Spotkamy się o dziewiątej w Buena Vista – powiedziała, podnosząc
szybę. – Tylko bądź punktualnie, bo nie zamierzam wracać późno.
37

Żyje.
Ogolił się, doprowadził do ładu włosy, wyperfumował i włożył czystą
koszulę, czując, że żyje. Po raz pierwszy, od kiedy usłyszał od lekarza
diagnozę, coś go cieszyło. I nawet pomimo tego, że obietnica śmierci czaiła
się na niego w każdym lustrze, na wskazówkach zegara, w nieodwołalnym
spacerze słońca za horyzont, on sam czuł się dobrze, czuł, że jest
niezniszczalny i nic go nie powstrzyma.
Jego telefon zawibrował.
Nadawca: Ninel.
„Będę później. Około 21.30 na miejscu?”
Wzdrygnął się. Przecież nie chciała późno wracać. Czyżby próbowała się
wykręcić?
„OK”, odpisał.
Pojechał prosto do Buena Vista Social Bar. Postanowił, że dla zabicia
czasu wypije coś na tarasie. Powietrze było chłodne, co nie powstrzymywało
imprezowiczów uzależnionych od nikotyny przed gromadzeniem się przy
stolikach. Zamówił Czarnego Rosjanina. Wódka i likier kawowy – idealne
połączenie, żeby dodać sobie werwy. Zaczęły go doganiać efekty
bezsenności. Na razie cena nie była wysoka: problemy z koncentracją,
krótkie zawieszki, spowolniony refleks. Ale jeżeli mu się pogorszy, będzie
musiał znów sięgnąć po leki nasenne, żeby zachować choć minimalnie
trzeźwy umysł. Innym rozwiązaniem byłoby zdobycie amfetaminy albo
koksu. Chociaż nie, na uciekanie się do takich środków było jeszcze za
wcześnie. Lepiej zachować je sobie na ostatnią prostą. Kiedy zostanie mu tak
mało czasu, że sen stanie się luksusem, na który nie będzie już mógł sobie
pozwolić.
Minęło pół godziny, gdy w jego kieszeni zawibrował telefon. Spodziewał
się, że to Ninel dzwoni, żeby odwołać ich spotkanie. Tymczasem na ekranie
wyświetliło się imię Mariny.
– Sasza? Co u ciebie?
Rybałko wyczuł w jej głosie zmieszanie.
– W porządku. Co się stało?
– Mam… to znaczy dostałam twoją pocztę. List od lekarza…
Niech to szlag! Ci idioci wysłali wyniki na mój stary adres.
– Marina, posłuchaj…
– Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? – Pod wyrzutem pobrzmiewała
troska.
– Nie chciałem, żebyś się denerwowała.
– Denerwowała? Sasza, przecież ty umierasz! To chyba zasadny powód
do nerwów, prawda? Kiedy zamierzałeś mi o tym powiedzieć?
– Po powrocie z Ukrainy.
– A co tam właściwe robisz?
– Prowadzę dochodzenie.
– Rosyjscy policjanci nie prowadzą dochodzeń poza Rosją.
– To prywatne zlecenie.
– Pracujesz jako detektyw? Ale co to za… – Marina szybko otrzeźwiała. –
Albo nie, nie chcę wiedzieć, w jakie bagno znów się wplątałeś. Jedyne, co
mnie interesuje, to kiedy wracasz. Bo musisz wrócić. Trzeba się tobą zająć,
zająć się Tasią i…
– Powiedziałaś jej? – wtrącił Rybałko.
– Nie. Jeszcze nie.
– To dobrze. Nie trzeba jej o tym mówić… jeszcze nie teraz.
– Ale kiedy, Sasza? Z tego, co tam wyczytałam, dają ci od trzech do
sześciu miesięcy życia. Teraz w sumie już mniej…
– Załatwię tę sprawę szybko.
– Ale…
– Marina, posłuchaj mnie, jestem na Ukrainie, żeby zabezpieczyć
przyszłość naszej córki. Zaoferowano mi niewyobrażalnie wysokie
honorarium… Jeżeli mi się uda, będziemy mogli zapewnić Tasi operację,
której potrzebuje…
– A jeśli tam umrzesz, a ona nawet nie zdąży się z tobą pożegnać?
Pomyślałeś o tym? Nie możesz jej czegoś takiego zrobić! – uniosła się
Marina.
Serce mu się ścisnęło. Jemu nigdy nie pozwolono pożegnać się z ojcem.
Dobrze wiedział, jak będzie się czuć Tasia, jeżeli sprawy przybiorą zły obrót.
– Będziesz musiała jej to wytłumaczyć. Powiesz, że zrobiłem to dla niej.
– No jasne! Mam zrobić z ciebie bohatera, tak? Bo to lepsze niż
opowiadanie o chlaniu, dziewczynach poznawanych przy barze, prochach,
bójkach i szyciu skóry przy kuchennej lampie…
– Marina…
– O to ci chodzi, Sasza? Zamierzasz sobie wykupić miejsce w raju?
Chcesz nadrobić braki w ojcowskiej karierze? Od ponad dziesięciu lat
zaniedbujesz swoją córkę, zaniedbujesz mnie, a teraz zamierzasz zdechnąć
jak bohater setki kilometrów stąd? Ty odstawisz szopkę, a ja mam jej to
wszystko wytłumaczyć, tak?
– Nie proszę cię, żebyś okłamywała Tasię – westchnął. – To fakt, byłem
kiepskim ojcem. I jeszcze gorszym mężem. Przeżyłem swoje życie tak, jak
chciałem. Byłem egoistą. Nie byłem ci wierny. Nie powinienem był cię tak
traktować.
Marina zamilkła zdziwiona, że nie słyszy wymówek, tylko samokrytykę.
Być może nawet zaskoczona, że oto padły słowa, na które czekała od lat.
– Zawaliłem w naszym życiu rodzinnym wiele rzeczy – kontynuował
Rybałko. – Już tego nie nadrobię. Ale teraz chociaż raz mam okazję zrobić
coś, co może… nie wszystko wymazać, nie w tym rzecz, ale przynajmniej
pokazać wam, że was kochałem… Że was kocham. – Boże, jak trudno się
o tym mówiło. Rybałko czuł niemal wstyd.
Po drugiej stronie rozległ się szloch, a on poczuł się beznadziejny
dlatego, że sam nie płakał.
– Jesteś zwykłym draniem, Sasza…
– Wiem, Marina… Wiem.
Jego była żona jeszcze przez chwilę płakała do słuchawki, po czym nagle
przestała i powiedziała oschle:
– Rób, co masz do zrobienia. Byle szybko. Nie możesz umrzeć bez
pożegnania się ze swoją córką.
Rozłączyła się bez pożegnania.
Rybałko spojrzał na zegarek. Umówiona godzina spotkania z Ninel już
minęła. Może kobieta jednak zmieniła zdanie. Trudno, zostały mu Czarny
Rosjanin i muzyka. Podszedł do baru i zamówił kolejnego drinka.
I właśnie wtedy się objawiła. Właśnie tak – to było objawienie.
Niebieskie oczy obrysowane na czarno. Nadąsane usta w kolorze makowej
czerwieni. Włosy mieniące się na złoto w świetle reflektorków. Ninel
dostrzegła Rybałkę i skierowała kroki w jego stronę. Miała na sobie
wieczorową czerwoną sukienkę i szpilki – można było odnieść wrażenie, że
kroczy po wybiegu.
– Mam nadzieję, że nie czekałeś długo?
Co mógł odpowiedzieć? Nic. Pozostało mu tylko zaproponować jej coś do
picia. Niewiele rozmawiali. Ona chciała tańczyć, on też. Zespół grał salsę,
dołączyli więc do innych par, które okupowały parkiet.
Rybałko delikatnie chwycił Ninel za rękę i zaczął prowadzić. Najpierw
kilka kroków podstawowych, szybko jednak przeszli do bardziej
skomplikowanych figur. Ninel wirowała z wdziękiem. Prowadził ją, ale ona
się opierała, buntowała, wyrywała, oddalała, przybliżała. Ten taniec był jak
walka. Długi, wyczerpujący, hipnotyczny. Prawdziwy taniec godowy. Po
chwili nie spuszczali już z siebie oczu. Świat skurczył się do małej bańki
wokół nich wyznaczanej zasięgiem ich rąk i kroków na parkiecie. Ich ciała
przywierały do siebie, oddechy się mieszały.
– Nie mówiłaś, że umiesz tańczyć – rzucił w pewnej chwili Rybałko.
– Bo nie pytałeś – odpowiedziała Ninel, muskając wargami jego ucho.
Muzyka zwolniła. Ich rozszalałe tętna powoli wracały do normalności.
Ale nie wewnętrzny żar. Zbliżyli się do siebie jeszcze bardziej. Rytm zwolnił,
narzucając pożądaniu wymogi cierpliwości. Ich kroki też zwolniły. Teraz
tylko lekko się kołysali. Przy najmniejszym dotyku czuli, jak ich skórę
przebiega dreszcz. Nie liczyły się pary tańczące wokół. Muzycy grali tylko dla
nich. Ręce Rybałki zapuściły się w rejony, które dotychczas zdawały mu się
zakazane. Gdy Ninel utkwiła w nim swoje niebieskie oczy, przycisnął ją
trochę mocniej. Nie próbowała już się wymykać. Dała się pojmać całkiem
dobrowolnie.
Ich usta złączyły się w długim pocałunku.
A potem, zupełnie bez powodu, Ninel położyła dłonie na jego klatce
piersiowej i odepchnęła go. Następnie odwróciła się i zeszła z parkietu.
Rybałko ruszył za nią.
– Coś nie tak?
Podeszła do stolika i zapaliła papierosa, co spotkało się
z natychmiastową reakcją bramkarza. Zakaz palenia w lokalu. Ninel zgniotła
papierosa, klnąc pod nosem.
– Co z tobą? – nie odpuszczał Rybałko.
– Nic. Jestem zmęczona. Pójdę już – odparła, zgarniając torebkę.
Skołowany Rybałko przez chwilę tylko stał i patrzył, jak odchodzi. Zaraz
jednak za nią pobiegł.
– Czy zrobiłem coś, co…
– Nie, to moja wina.
Na zewnątrz panował przeszywający chłód. Czerwona sukienka Ninel
zniknęła pod prochowcem. Szpilki stukały o asfalt.
– Poczekaj! – Rybałko chwycił ją za nadgarstek.
Ninel się odwróciła i oschłym gestem wyrwała dłoń.
– To był zły pomysł, okej? Wracam do domu.
Zniknęła za rogiem, a on już nie próbował jej gonić. Został sam na
chodniku jak palant. Ptak odleciał. Rybałko sfrustrowany wrócił do hotelu.
Na ulicy nieopodal wejścia kręciły się prostytutki.
– Lubię takich Mulatów o jasnych oczach – powiedziała jedna z nich,
szczupła blondynka. – Dla ciebie zejdę z ceny.
– Spierdalaj – rzucił do niej i do wszystkich Ninel tego świata.
Urażona dziewczyna wyciągnęła w kierunku Rybałki środkowy palec, ale
mężczyzna wchodził już do hotelowego lobby i tego nie zauważył – podobnie
jak nie dostrzegł czarnej terenówki zaparkowanej kawałek dalej.
W pokoju otworzył przeszklone drzwi i oparł się o balustradę. Zapalił
papierosa, a potem jeszcze jednego. Po trzecim postanowił, że połknie
proszki, położy się do łóżka i pomyśli o śledztwie.
Spróbował wyobrazić sobie zabójcę pracującego nad jednym ze swoich
ptaków. W jego norze unosi się zapach kleju, słomy i włosia. Otaczają go
pokawałkowane fragmenty natury – skóry rozpięte na małych sosnowych
deseczkach, usunięte wnętrzności macerujące się w plastikowym wiadrze,
zbielałe czaszki. Martwa materia nabiera w jego palcach życia. Albo
przynajmniej jego złudzenia.
Gdy środki nasenne zaczęły działać, Rybałko odpłynął. Wtedy przyszły
kolejne obrazy.
Jest na daczy. Widzi butelkę wina i dwa kieliszki. Słyszy latynoską
muzykę. Wchodzi na piętro, żeby dołączyć do Ninel. Na balustradzie jego
palce stykają się z czymś lepkim. To krew. W pokoju jest jej pełno. Materac
podziurawiony od ciosów noża. Woła ją. Bez odpowiedzi. Schodzi do
piwnicy. Są tam klatki, a w klatkach kobiety-ptaki. Podchodzi do jednej
z nich. Wygląda, jakby chciała krzyczeć, ale jej usta i oczy są zaszyte. Dotyka
jej skóry. Jest zimna i wygarbowana. To już nie kobieta, tylko eksponat
muzealny. Zabójca potraktował je wszystkie jak ptaki. Zabił, by zatrzymać
przy sobie na zawsze. Spreparowane.
Odgłos tłuczonego szkła, piskliwy krzyk… Rybałko obudził się
gwałtownie. Hałas rozległ się blisko, nagle, zwiastując niebezpieczeństwo.
Odruchowo sturlał się z łóżka i spadł na ziemię z bronią w ręku. Szyba
w oknie jego pokoju była wybita, na beżowej wykładzinie walały się
połyskujące odłamki szkła. Kawałek dalej, przy nodze krzesła, dojrzał
przedmiot, którym stłuczono szybę. Była to cegłówka zawinięta niedbale
w kartkę papieru. Rozłamała się w wyniku upadku, przez co wszędzie wkoło
rozsypały się kawałki czerwonej gliny.
Doskoczył do okna. Czarna terenówka z piskiem opon przejechała
skrzyżowanie i zniknęła w bocznej uliczce. Rybałko schował broń, zapalił
górne światło, podniósł cegłę i odwinął papier. Kartka była częściowo
rozdarta, zapewne w wyniku uderzenia, ale dało się odczytać wiadomość:
„Trzymaj dupę z daleka od zony, czarnuchu”.
38

Postanowił wynająć pokój gdzie indziej, nie wtajemniczając personelu


hotelu w okoliczności, w jakich doszło do wybicia okna. Nie miał ochoty
tracić czasu na papierologię, a tym bardziej kończyć wieczoru
w komisariacie.
Noc minęła mu paskudnie, w ogóle nie odpoczął. Po wypiciu dużej
filiżanki kawy, która nieco go otrzeźwiła, dołączył do Tomika na parkingu
w pobliżu Majdanu. Weteran miał na sobie kombinezon khaki i skórzane
trapery, zużyte i popękane. Towarzyszył mu milczący facet, jakiś Białorusin,
który miał ich odstawić pod samo ogrodzenie okalające zonę. Był starym
znajomym Tomika, więc nie ryzykowali, że doniesie na policję, jak czasem
się zdarzało w przypadku kierowców busów albo marszrutek.
Rybałko przez całą drogę myślał o Ninel. Dlaczego wczoraj go odrzuciła?
Czy zrobił albo powiedział coś nie tak? Była dla niego tajemnicą. Równie
fascynującą, co budzącą frustrację.
Po dwóch godzinach jazdy, która w większości upłynęła im w milczeniu,
Białorusin odstawił ich pod druty kolczaste z dala od uczęszczanych dróg.
Rybałko wysiadł i łapczywie wciągnął powietrze. Zimny wiatr niósł ze sobą
zapach świerków. Poczuł dziwną mieszankę euforii i mdłości, niczym
dzieciak, który zbiera się w sobie, żeby pójść nocą na cmentarz
i zaimponować kolegom. Tomik natomiast od razu przeszedł przez drogę
i zbliżył się do ponurej plecionki z postrzępionych drutów. Przerzucił plecak
górą, a sam zaczął się czołgać pod ogrodzeniem.
– Na co czekasz? – rzucił, widząc, że jego towarzysz wciąż stoi w miejscu.
Rybałko kucnął i przesunął ręką po ziemi, zbierając cienką warstwę
śniegu, delikatnie, jakby poklepywał włochaty grzbiet jakiegoś
rozgniewanego zwierzęcia.
– Tutaj jeszcze nic nam nie grozi – zapewnił go Tomik. – Pospiesz się.
Rybałko zdjął plecak i też przerzucił go nad ogrodzeniem, po czym
położył się na ziemi i zaczął czołgać. Gdy przedostał się na drugą stronę,
wstał, strzepał śnieg z parki, ponownie założył plecak i pokiwał się trochę,
żeby lepiej rozłożyć jego ciężar.
Tomik, nie czekając na niego, ruszył w stronę lasu, jakby spieszył się na
spotkanie z dawno niewidzianą kochanką.
– Idź za mną. Nic nie mów. I nie pal – nakazał przez ramię.
Zanim Rybałko zdążył zapiąć szelki plecaka, weteran zniknął już
w białym lesie. Aleksander podążył za śladami jego butów odciśniętymi
w grubej warstwie śniegu. Przez co najmniej godzinę szli takim tempem, że
zdawało mu się, jakby ścigał Tomika. Dawny wojskowy zawsze miał nad nim
jakieś dwadzieścia metrów przewagi, Rybałko często widział tylko plecak
w kolorze khaki i spadochroniarski beret, który jego przewodnik włożył po
pokonaniu zasieków. Tomik czasem całkiem niknął w gęstych zagajnikach
i Rybałko się zastanawiał, czy go nie zgubił, ale w końcu zawsze znajdował
przewodnika opartego o jakąś brzozę, wciągającego powietrze, jakby
kierował się zapachem, albo spoglądającego na niebieską linię horyzontu.
Po dwóch godzinach przyszła pora na pierwszy postój.
– Widzisz ten budynek? Zatrzymamy się tam na chwilę – zarządził
Tomik.
Mężczyzna wskazywał ruiny dawnego kołchozu. Budynek z okresu ZSRR
miał na wpół zapadnięty dach i wyglądał mało zachęcająco, ale Rybałko czuł,
że musi uspokoić oddech.
Gdy weszli do środka, Tomik znalazł stary stołek, który kiedyś służył
zapewne do oporządzania krów. Usiadł na nim i wyciągnął z plecaka
plastikowy woreczek z papierosami i zapalniczką.
– Tutaj możemy spokojnie zapalić. Strażnicy się tu nie zapuszczają.
A wiatr nie niesie daleko.
Mężczyzna wyjął własnoręcznie skręconego papierosa i zapalił.
W powietrze uniósł się intensywny zapach haszyszu.
– Afgański. Chcesz?
Rybałko spojrzał sceptycznie na skręta.
– Nie teraz. Muszę zachować czysty umysł.
– Jak tam wolisz.
Tomik zaciągnął się łapczywie, po czym powoli wypuścił przez nos
niebieskawą spiralę dymu. Powtarzał tę czynność kilkakrotnie, aż ze skręta
został tylko rozżarzony ogarek, który za chwilę poparzyłby mu palce.
– Gdyby nie to, zostałbym w Afganistanie na zawsze – powiedział,
wyrzucając niedopałek. – A ciebie co trzymało w pionie, kiedy byłeś
w Czeczenii?
– Kumple. Wódka. No i wiara – odparł Rybałko. – Wierzyłem w to, co
tam robiliśmy. Przynajmniej na początku.
Tomik wybuchnął śmiechem.
Rybałko rozejrzał się zaniepokojony przez wybebeszone okna. Jego
przewodnika było słychać w promieniu co najmniej stu metrów. Kto wie, czy
jakiś patrol nie przeczesuje zony w poszukiwaniu Leonskiego. Do tego
dochodzili kolesie, którzy wybili szybę w jego pokoju hotelowym. Nie chciał
wpaść ani na jednych, ani na drugich. Czy to afgański haszysz sprawił, że
weteran przestał dbać o bezpieczeństwo?
– Kłamstwa mateczki ojczyzny – rzucił z odrazą Tomik. – Nieważne, czy
to ZSRR, Rosja czy Ukraina, zawsze chodzi o to samo. Zachowajcie się jak
mężczyźni. Brońcie swojej ojczyzny. Bądźcie bohaterami. Zabijajcie
faszystów. Zabijajcie terrorystów. Zabijajcie kolejnych faszystów. Co za
debilizm!
Rybałce się zdawało, że od kiedy zna Tomika, mężczyzna jeszcze nigdy
nie wypowiedział tylu słów na raz. Zmienił się nawet sposób, w jaki się
wysławiał. Teraz miał w oczach jakiś żar.
– Dlaczego kręcisz się po zonie? – zapytał.
Tomik uśmiechnął się porozumiewawczo.
– Ześwirowałem po wojnie. Ty też tak miałeś? Z dnia na dzień wracasz
do cywilnego życia i jesteś całkiem odklejony. Każą ci się golić, przechodzić
przez ulicę po pasach, tymczasem ty jeszcze kilka tygodni temu strzelałeś
z granatnika do afgańskich chałup. Po powrocie z Afganistanu nie mogłem
znaleźć sobie miejsca. Sporo się włóczyłem. Wpadłem w dragi. Szwendałem
się z innymi afgańcami z Kijowa w okolicach parku Zwycięstwa.
Przepieprzałem tak całe dnie. Aż kiedyś postanowiłem przyjechać tutaj. Sam
nie wiem dlaczego. Jakby to zona sama mnie wezwała. Kiedy pierwszy raz
wszedłem na dach jednego z budynków w Prypeci, zrozumiałem, że to
jedyne miejsce, gdzie mogę być wolny. – Były wojskowy spojrzał na Rybałkę
przenikliwie. – Przychodzenie do zony jest jak udział w przedpremierowym
pokazie apokalipsy. Dowiadujesz się, jak będzie wyglądał kiedyś świat bez
nas. Poza tym to jedyne miejsce dobre dla ludzi takich jak my. Tutaj
jesteśmy wolni – powtórzył. – Całkowicie wolni.
Błysk w niebieskich oczach Tomika trochę przygasł, jakby jego dusza
opuściła na chwilę ciało i poszybowała gdzieś nad Kabul. Rybałko nie
odważył się spytać, co właściwie rozumie przez „bycie wolnym”. Dla niego
osobiście zona była tylko ogromnym polem ruiny i spustoszenia, które
przypadkowo przyszło mu przemierzyć w wyraźnie określonym celu: musiał
znaleźć Leonskiego. Im mniej czasu mu to zajmie, tym lepiej. Tomik widział
to inaczej. Dla niego to była przestrzeń nieskończonej wolności. Ale do czego
właściwe ją wykorzystywał?
Weteran nie kontynuował tematu. Wstał ze stołka i zarządził wymarsz.
Po wypaleniu skręta Tomik stał się nieco bardziej wylewny. Zdawało się,
że wie o zonie wszystko. Ptak na gałęzi? Sikorka czubatka. Ślady w błocie
nieopodal oczka wodnego? Dzik. Masa niektórych osobników dochodziła do
trzystu kilo, bynajmniej nie z powodu promieniowania – po prostu ludzie
pozwalali im tu żyć we względnym spokoju, może z wyjątkiem kilku
kłusowników kamikaze. Wysokie stosy pociętych drew, które regularnie
mijali? Nielegalna wycinka. Drwale zawsze cięli drzewa z dala od drogi, żeby
nie dać się nakryć patrolom. Po wywiezieniu drewna z zony sprzedawało się
je bez oznaczeń świadczących o pochodzeniu. Było wykorzystywane do
produkcji stołów i krzeseł, które mogły trafić zarówno do Kijowa, jak i do
sklepu ze szwedzkimi meblami we Francji. Tomik zapewniał, że w wycince
nie ma nic niebezpiecznego, dopóki drewno nie zacznie się palić. Ale latem,
przy wysokich temperaturach, od czasu do czasu w okolicznych lasach
zdarzały się pożary, a wtedy drzewa nafaszerowane cezem uwalniały do
atmosfery radionuklidy, które następnie wiatr unosił albo w stronę Rosji,
albo w stronę zachodniej Europy.
Tomik skakał z tematu na temat; nagle zaczął opowiadać o ukraińskich
elektrowniach atomowych. Wyjaśnił, że z powodu wojny w Donbasie
zabrakło węgla do opalania elektrowni parowych, dlatego państwo, aby
zapobiec przerwom w dostawach prądu, postanowiło maksymalnie
zwiększyć moc w działających jeszcze atomówkach. Tymczasem wszystkie
one pochodziły jeszcze z czasów ZSRR – połowa przekroczyła termin
planowanej eksploatacji, który wyznaczono w czasie ich uruchamiania.
– Wszyscy przymykają na to oko. Albo raczej odwracają wzrok –
przyznał. – A wiesz dlaczego? Bo problemy dnia codziennego są zawsze
najważniejsze. Podwyżka cen paliwa albo chleba. Niedobory. Wojna. Poza
tym nie potrafimy już żyć bez tej energii. ZSRR zaćpał nas atomem, a my
nadal jesteśmy uzależnieni. Dwie trzecie naszego prądu pochodzi
z elektrowni jądrowych. Całkiem nieźle jak na kraj, którego powierzchnia
została poważnie skażona wysoce radioaktywnymi cząsteczkami. A wszystko
to przez polityków… Tych samych, którzy wystawili nas w Afganistanie.
Przez przywódców ZSRR… Breżniew, Andropow, Czernienko… To dopiero
byli rzeźnicy! Mam nadzieję, że wszyscy smażą się w piekle.
Po tej tyradzie Tomik z powrotem ucichł. Wokół zaczynał zapadać
półmrok i teraz afganiec był dla Rybałki tylko trzaśnięciem nadepniętej
gałęzi, kępą rozdeptanej trawy, leżącą na ziemi łodygą. Kiedy był już
przekonany, że zgubił swojego przewodnika, zaświeciło się czerwone
światło. To Tomik włączył czołówkę. Mężczyzna odzyskał wojskową
zwięzłość:
– Dochodzimy do mostu na rzece Uż. Za nią będzie Czerewacz. Tam
gliniarze często robią zasadzki. Będziemy musieli iść bez lampek. Niebo jest
bezchmurne, prawie pełnia. To powinno nam wystarczyć, żeby znaleźć
drogę. – Podciągnął rękaw, żeby spojrzeć na zegarek. Wskazówki lekko
świeciły zielonkawą poświatą. – Za tamtymi drzewami jest droga
prowadząca do Czarnobyla. – Tomik wskazał brzozowy zagajnik. – Trzeba
będzie nią pójść jakieś sześć, siedem kilometrów. Potem będzie Zalesie.
Dotrzemy tam za jakieś dwie godziny, o ile policja nie pilnuje mostu.
Wyłączył czołówkę i stał przez chwilę nieruchomo, czekając, aż jego
wzrok przyzwyczai się do słabego blasku księżyca. Potem ruszyli dalej.
Zgodnie z instrukcjami przewodnika wzdłuż brzóz dało się dostrzec
popękaną nitkę asfaltu. Szli drogą aż do mostu, przez który szybko
przebiegli. Po dotarciu do opustoszałej wioski Czerewacz Tomik nakazał
Rybałce, żeby trzymał się kilkanaście metrów za nim. Sam ruszył przodem.
Posuwał się zrywami, zatrzymując się co jakiś czas i wpatrując w półmrok ze
skupieniem wilka. Wypatrywał czerwonego ognika papierosa w wysokiej
trawie, najmniejszego znaku samochodu na patrolu czyhającego z zasadzką.
Nagle, kiedy dochodzili już do lasu okalającego wioskę, Tomik zamarł
w miejscu. Mocne światło oświetliło go niczym aktora na scenie. Rybałko,
znajdujący się poza zasięgiem reflektora, padł na ziemię i odczołgał się za
drzewo. Afganiec zrobił krok do tyłu. Wtedy rozległ się wystrzał. Pocisk
poderwał w powietrze grudkę ziemi kilka metrów za nim. Mężczyzna
ponowie zamarł i uniósł ręce nad głowę. W świetle reflektora pojawił się
otyły policjant. Zmusił Tomika, żeby uklęknął, a potem położył się twarzą do
ziemi.
– A ty dokąd się wybierasz, kolego? – krzyknął do niego policjant.
Rybałko mógł dostrzec z ukrycia twarz swojego przewodnika. Zanim
policjant skuł Tomika, mężczyzna posłał swojemu kompanowi szybkie
konspiracyjne mrugnięcie.
– Umówiłem się z twoją starą – odpowiedział na zadane pytanie.
Policjant przywalił mu pięścią w nerki. Tomik głucho warknął.
– Nie zgrywaj mądrali. Jesteś sam? Czy ktoś z tobą szedł?
– Twoja stara prosiła, żebym zabrał kumpli, ale…
Na weterana spadł kolejny cios, tym razem dużo mocniejszy. Mężczyzna
skrzywił się z bólu.
– Wstawaj! – rozkazał mu policjant, po czym szarpnął za łańcuszek
kajdanek.
Poprowadził skutego Tomika do samochodu patrolowego
zaparkowanego kawałek wcześniej przy drodze.
Obydwaj zniknęli z zasięgu wzroku Rybałki. Chwilę później rozległ się
warkot silnika. Na asfalcie zabuksowały koła, a światła samochodu omiotły
miejsce, gdzie ukrywał się Rybałko. Jego serce zaczęło łomotać, ale
terenówka tylko zawróciła, po czym ruszyła w kierunku Czarnobyla.
Podniósł się i patrzył, jak samochód oddala się leśną drogą. Kiedy
czerwone światła zniknęły, poczuł jednocześnie ogromną ulgę i dojmujące
poczucie osamotnienia. Tomik uratował mu skórę swoim pyskowaniem, ale
teraz Rybałko nie mógł już liczyć na przewodnika – musiał samodzielnie
dotrzeć do Zalesia.
Ruszył drogą, z niepokojem wypatrując świateł samochodu. Obawiał się,
że policjanci obiją weterana do tego stopnia, że facet wreszcie go wyda. Na
każdym skrzyżowaniu tracił cenny czas na rozglądanie się po okolicy. Szukał
jakichkolwiek oznak, że zbliża się do Zalesia. Przez dłuższy czas mijał
wyłącznie opuszczone hangary i domy, aż wreszcie dotarł do drogowskazu
informującego o drodze do wioski, w której swoją daczę miał Piotr Leonski.
Zalesie było wystarczająco oddalone od głównej drogi, żeby Rybałko
mógł sobie pozwolić na użycie latarki. Kiedy ją uruchomił, w snopie światła
przed nim ukazała się zarośnięta roślinnością wioska. Drzewa oplatały
domy, drapały ich ściany gałęziami, pnącza szturmowały zapadnięte dachy.
W trawie, niczym ogromne jeżyny, walały się pordzewiałe fragmenty drutu
kolczastego. Unieruchomione truchła samochodów rdzewiały odarte ze
wszystkich metalowych elementów przez zbieraczy złomu. Zostały tylko
szkielety karoserii, a w niektórych przypadkach nawet je zaczęto ciąć na
kawałki palnikami, zaczynając od dachów i nadkoli.
Rybałko zajrzał do kilku ponurych opustoszałych daczy. Wszystko, co
dało się ukraść, dawno zniknęło. Pozostały tylko niesprzedawalne pamiątki.
Zdjęcia rodzinne. Listy. Stara gazeta z dnia przed katastrofą atomową.
Około czwartej nad ranem, zmordowany poszukiwaniami, natrafił na coś
dziwnego. Był w ogrodzie jednego z domów, kiedy jego latarka wyłowiła
z ciemności połyskujące kontury jakiegoś metalowego przedmiotu. Była to
całkiem nowa kłódka broniąca dostępu do czegoś na kształt szopy. Okna
budynku były zasłonięte okiennicami. Zaintrygowany Rybałko chciał
podejść bliżej i spróbować wyłamać drzwi, kiedy nagle w domu obok szopy
zapaliło się światło.
39

Instynktownie wyłączył latarkę. Przykucnął za szopą i wpatrywał się w dom,


grzebiąc jednocześnie w plecaku w poszukiwaniu broni. Wyjął ją, upewnił
się, że jest naładowana, po czym wycelował w budynek, wypatrując
w milczeniu choćby najmniejszego ruchu.
Minęła minuta. Potem druga.
Postanowił się ruszyć. Powolnymi krokami, ze spojrzeniem utkwionym
w oknie, przemierzył ogród i obszedł daczę dookoła. Drzwi były otwarte,
w sieni dostrzegł worek na śmieci. Lekko prześwitująca folia skrywała
resztki dużego martwego ptaka.
Serce Rybałki zaczęło łomotać. W budynku musiał być Leonski.
Wślizgnął się do sieni. Na podłodze leżał przykurzony dywan, który
tłumił trzeszczenie starego parkietu. Naprzeciwko były schody. Plafoniery
na piętrze świeciły ostrym światłem. Kiedy postawił stopę na pierwszym
stopniu, ten zajęczał pod jego ciężarem – wystarczająco głośno, żeby było to
słychać na górze. Rybałko wstrzymał oddech. Żadnych odgłosów. Zrobił
jeszcze jedne krok i…
Poczuł uderzenie w głowę. Przed oczami wybuchły mu mroczki. Upadł
do przodu i przywalił czołem w kant schodka. Ból rozszedł się jak błyskawica
od czaszki do najdalszych zakończeń nerwowych. Nadludzkim wysiłkiem
odwrócił się i dostrzegł czyjąś sylwetkę wybiegającą z daczy. Uniósł broń.
Bam! Bam!
Dwie kule rozerwały ciszę nocy, trafiając w futrynę drzwi. Rybałko
podniósł się z trudem. Lekko ogłuszony, potknął się o dywan i poleciał na
ścianę, uderzając barkiem w starą ramkę ze zdjęciem, która roztłukła się na
kawałki. Odłamki szkła podrapały mu skórę. Zacisnął zęby i wybiegł na
zewnątrz. Omiatając ciemność snopem światła latarki, trzydzieści metrów
przed sobą dostrzegł człowieka, do którego przed chwilą strzelał. Miał na
sobie zielony skafander – z rodzaju tych chroniących przed
promieniowaniem.
Dystans dzielący Rybałkę od celu zmniejszał się błyskawicznie. Ogarnęła
go euforia: Leonski oszczędził go z pewnością dlatego, że nie jest uzbrojony.
Zdwoił wysiłki, żeby zbliżyć się do niego o kilka dodatkowych metrów.
Leonski musiał się zorientować, że nie da rady uciec, bo nagle skręcił
w stronę dużego ceglastego budynku i zniknął w środku. Rybałko zwolnił
i ostrożnie podszedł bliżej. Powoli wszedł do środka, uważając, żeby
morderca znów się na niego nie zasadził.
Znalazł się w dużej pustej sali ze sztukaterią pod sufitem. Gdy w głębi
pomieszczenia dostrzegł estradę udekorowaną transparentami ku chwale
komunizmu, zrozumiał, że trafił do domu kultury. Wcześniej przez okno
zauważył, że Leonski przechodzi do pokoju tuż obok. Rybałko zrobił trzy
kroki i…
Podłoga pod nim nagle się zapadła. Jego upadek trwał jedną setną
sekundy. Między deskami podłogi a fundamentami budynku musiał być
jakiś metr pustej przestrzeni. Utknął w deskach na wysokości pasa, plując
i kaszląc wszystkim, co tablica Mendelejewa miała do zaoferowania
w zakresie radioaktywnych metali ciężkich. Po jego upadku w powietrze
wzbiła się chmura pyłu. Upuszczona latarka potoczyła się po podłodze
i świeciła mu teraz prosto w twarz. Z przerażeniem się zorientował, że
wypadł mu również pistolet. Zaklinowany między zbutwiałymi deskami,
Rybałko macał dookoła siebie, żeby go znaleźć.
Nagle światło latarki uniosło się do góry. Rybałko zmrużył oczy
i dostrzegł swój pistolet na drewnianej podłodze, a potem osłoniętą
rękawicą dłoń mordercy, która po niego sięgała. Leonski podniósł broń
i wycelował w jego stronę. Oddychał ciężko, z wyraźnym wysiłkiem.
Rybałko, oślepiony przez latarkę, nie mógł dostrzec jego twarzy, ale
domyślał się, że oprawca ma na sobie jakiś rodzaj maski z filtrem, która
utrudnia oddychanie.
Nadszedł jego koniec. Zamknął oczy. W pewnym sensie poczuł ulgę. Nie
będzie musiał sam ładować sobie kulki w głowę. Ktoś zrobi to za niego.
A Tasia dostanie jedną czwartą kwoty obiecanej przez Sokołowa. Lepsze to
niż nic.
Miał wrażenie, że czeka już całą wieczność. Ale nic się nie działo.
Otworzył oczy. Broń nadal była w niego wycelowana, podobnie jak latarka.
– Na co czekasz, skurwysynu? – krzyknął.
Zero odpowiedzi.
A potem Leonski uniósł prawą nogę i z całej siły kopnął go piętą
w szczękę. Rybałko ogłuszony splunął krwią. Drugi cios trafił go w skroń.
Zanim zdążył się zastanowić, do czego dąży zabójca, trzeci kopniak
dosięgnął podbródka, pozbawiając go przytomności.
40

Blada jarzeniówka na suficie zapiszczała i drzwi pokoju w klinice przy


elektrowni atomowej w Czarnobylu otworzyły się gwałtownie.
– No cóż, ktoś panu nieźle przyłożył, profesorze Rybałko – rozległ się
chropowaty głos.
Rybałko podniósł się na łóżku. Poznał już kiedyś tego mężczyznę – był to
kapitan Melnyk, policjant, który przyjechał do lokalu stowarzyszenia 1986
po ataku neonazistów. Ukrainiec wyglądał jednak zupełnie inaczej niż
podczas ich ostatniego spotkania. Wtedy miał brodę drwala i gęstą blond
czuprynę – teraz jego czaszka i policzki były gładko ogolone.
Melnyk przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciwko Rybałki po stronie,
po której mężczyzna dysponował swobodą ruchów. Z drugiej strony
przykuto go do łóżka kajdankami, żeby nie zmył się przed przesłuchaniem.
– Rozmawiałem z moimi kolegami, którzy znaleźli pana w Zalesiu.
Ponoć natknął się pan tam na jakiegoś faceta, który plądrował ruiny
i rzekomo pana zaatakował?
Rybałko przytaknął. Ukrainiec wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki
mundurowej plik kartek złożonych na cztery.
– Czy to może ten osobnik pana tak urządził?
Melnyk pokazał mu ksero paszportu Tomika.
– Nie znam go.
– Jest pan pewien? Zatrzymano go chwilę przed tym, jak został pan
znaleziony.
– Całkowicie pewien. Ten, który mnie zaatakował, miał na sobie
kombinezon przeciwpromienny. Nie widziałem jego twarzy.
Policjant westchnął. Jego oddech czuć było kawą, zimnym tytoniem
i brakiem snu. Na dworze słońce jeszcze nie wzeszło; musiało być między
piątą a szóstą rano.
– Jak pan mi wytłumaczy, profesorze, swoją obecność w Zalesiu, skoro
cały obszar jest zamknięty?
Rybałko przejechał dłonią po głowie, jakby chciał w ten sposób
uporządkować wspomnienia. Chwilę po tym, jak Leonski go skopał, obudził
się w domu kultury. Ledwo zdążył się wydostać z dziury w podłodze, a już
nakrył go patrol policji. Udawał, że ma zanik pamięci, że ktoś go pobił i nic
sobie nie przypomina. Teraz, po przebadaniu przez lekarza, który nie wykrył
żadnego poważnego uszkodzenia czaszki, trudno byłoby mu podtrzymywać
tę linię obrony.
– Chciałem przeprowadzić obserwację nocnych ptaków – wyjaśnił. –
Z powodu godziny policyjnej studiowanie zachowania ptaków, które polują
nocą, jest utrudnione.
– Nie wolno kręcić się ot tak po strefie zamkniętej wokół elektrowni
atomowej w Czarnobylu, profesorze Rybałko. To nielegalne i niebezpieczne.
Nocą można tam spotkać masę podejrzanych osobników.
– Przyznaję, zachowałem się nierozsądnie. Mam nadzieję, że nie stracę
przez to akredytacji?
– To już zależy wyłącznie od pana, profesorze.
Policjant rozprostował kolejną z kartek, które ze sobą przyniósł, i obrócił
ją w stronę Rybałki. Była to kserokopia kilku stron z podręcznika do
ornitologii. Widać na niej było jakiegoś wróbla z żółtym prążkiem na głowie.
– Czy byłby pan łaskaw powiedzieć mi, co to za ptak?
– W jakim celu?
– Proszę odpowiedzieć na pytanie: do jakiego gatunku należy ten ptak?
Rybałko poczuł, jak skręca mu się żołądek. Czyżby Melnyk miał
wątpliwości co do jego tożsamości? A może po prostu znalazł u Leonskiego
wypchanego ptaka i chciał go zidentyfikować? Tak czy inaczej, jeżeli nie uda
mu się rozpoznać tego osobnika, jego przykrywka będzie spalona. Skupił się
na kserokopii, próbując sobie przypomnieć, czy nie widział podobnego
ptaka w podręczniku, który dała mu Ninel.
– No więc? – ponaglił go Melnyk.
– To, zdaje się, jakiś rodzaj ptaka śpiewającego – spróbował Rybałko.
– Zgadza się. To maleństwo należy do rzędu ptaków śpiewających, ale to
grupa, do której, z tego, co zdążyłem przeczytać, zalicza się jakaś połowa
wszystkich znanych gatunków. Czy mógłby pan być bardziej precyzyjny
i określić, jak nazywa się ten konkretny gatunek?
Rybałko zagryzł wargi. Jego blef się nie udał.
– Niestety, wypadło mi to z głowy.
– To trznadel żółtobrewy. Czyżby nie zajmował się pan tym gatunkiem
w swojej pracy naukowej?
– To chyba przez te ciosy w głowę, jakoś nie mogę się skupić…
– W takim razie spróbujmy z czymś łatwiejszym.
Melnyk pokazał inne zdjęcie.
– Co to jest?
Szary ptak z pręgami na wysokości brzucha i pod skrzydłami – to
wszystko, co Rybałko miał do powiedzenia na ten temat.
– Da pan wiarę? Chodzi o kukułkę pospolitą. Wie pan, profesorze, to te
ptaki, które pasożytują na gniazdach innych gatunków. Samica kukułki
składa w nich jedno ze swych jaj, a inni ptasi rodzice wykonują za nią całą
pracę. Ponoć małe kukułki wypychają pozostałe ptaki z gniazda, żeby jak
najwięcej się najeść. Niezłe draństwo, co? Ale w obecnej chwili to nie jest
najbardziej szkodliwy gatunek w okolicach Czarnobyla, o nie.
Melnyk pokazał Rybałce jeszcze jedną kserokopię. Widać na niej było
jaskółkę.
Rybałko milczał.
– No więc? Chyba nie trzeba profesorskiego tytułu, żeby rozpoznać tego
ptaszka, prawda? – zapytał kapitan.
– To jaskółka – rzucił Rybałko od niechcenia.
– Tak, to jest jaskółka.
Melnyk schował kserokopie i skrzyżował ręce.
– Wcale nie jest pan ornitologiem. I nie kręcił się pan po nocy, żeby
obserwować sowy i puchacze. Kim pan tak naprawdę jest, panie Rybałko,
i czego pan, do cholery, szuka w Czarnobylu?
Rybałko ocenił sytuację na tyle szybko, na ile pozwalała mu na to obolała
głowa. Poza tym, że Melnyk go zdemaskował, zapewne zrozumiał także, że
przyjechał tu prowadzić śledztwo w sprawie śmierci Leonida Sokołowa.
Wypieranie się tego nie zaprowadzi go daleko. Jasne, Ukrainiec nie zdoła
przykleić mu za dużo paragrafów, w najgorszym wypadku skieruje go do
sądu w Iwankowie, a tam Rybałko zostanie skazany na kilka tygodni
pozbawienia wolności. Ale w jego stanie kilka tygodni było jak cała
wieczność.
– Pana przyjaciel Tomik już nieraz przedostawał się nielegalnie do zony
– odezwał się Melnyk. – Moi ludzie właśnie poddają go odpowiednim
naciskom, jestem pewien, że prędzej czy później powie nam całą prawdę.
Dlatego lepiej byłoby, żeby przestał pan mnie okłamywać.
– Zostałem wynajęty, żeby wyjaśnić okoliczności śmierci Leonida
Sokołowa – przyznał się Rybałko.
Kapitan jakby trochę się rozluźnił.
– Przez kogo? – spytał łagodniejszym głosem.
– Przez jego ojca.
– Przez Wiktora Sokołowa? To dopiero niespodzianka – stwierdził
gorzko Ukrainiec. Wyciągnął telefon i kilka razy stuknął w ekran. – Proszę
na to spojrzeć – powiedział, podając Rybałce aparat.
Na wyświetlaczu widniało zdjęcie drewnianej szopy, która znajdowała się
w ogrodzie Leonskiego.
– Niech pan przegląda dalej, śmiało – zachęcił Melnyk.
Rybałko przesunął kciukiem na kolejne zdjęcie: parkiet przysypany
kurzem i trocinami. Mieszała się tam cała masa odcisków. Jeden wyraźnie
wyróżniał się w środku kadru: ogromny ślad podeszwy, zapewne
w rozmiarze 47. Na następnym zdjęciu widać było zlew pobrudzony
plamami krwi. Dalej pojawił się regał zastawiony szpulami drutu,
nożyczkami, skalpelami i przezroczystymi słoikami. Produkty chemiczne,
słoma, wełna drzewna, szklane gałki oczne – zawartość przypominała to, co
Rybałko widział u taksydermisty w Kijowie. Był tam nawet nawilżacz
powietrza, który pomagał utrzymywać elastyczność skóry w momencie
zdejmowania jej z ciała.
I nagle dotarło do niego, że to warsztat Piotra Leonskiego.
– Po co mi pan to pokazuje?
– Proszę przeglądać dalej – nakazał Melnyk.
Przy kolejnym zdjęciu Rybałkę przeszedł dreszcz. Na dużym blacie,
ustawionym na dwóch kozłach, leżały na grzbiecie dwie martwe jaskółki
z rozłożonymi skrzydłami. W dziobie każdej z nich tkwił kawałek bawełny,
który miał sprawić, że ich płyny ustrojowe nie pobrudzą upierzenia.
Następne zdjęcia były mniej jednoznaczne. Jakiś kosz, stos gałęzi, który
czekał na ułożenie w gniazdo. Półki z książkami o ptakach Europy
Wschodniej. Preparaty osteologiczne, szkielety bez skóry, niepokojąco białe.
A potem nagle…
Zgroza.
Percepcję Rybałki zaatakował widok bladego zmasakrowanego ciała.
Trup leżał na paskudnie brudnym stole ze stali nierdzewnej, zaplamionym
czarną zaschniętą krwią. Twarz ofiary zastygła w niemym krzyku, który
wykrzywiał zsiniałe usta, a zamiast oczu w obiektyw wpatrywały się dwa
ciemne kratery.
Rybałko z trudem przełknął ślinę i oddał telefon Melnykowi.
– To Rusłan Agopian – wyjaśnił kapitan. – Syn milicjanta, który
kierował śledztwem w sprawie zabójstwa Olgi Sokołowej i Łarisy Leonskiej
w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku.
– Dobry Boże…
Melnyk wyciągnął paczkę papierosów i zapalił jednego, nie zważając na
piktogram na ścianie, który oficjalnie zakazywał palenia na terenie kliniki.
– Teraz, skoro już wiemy, na czym stoimy – powiedział, wydmuchując
dym – chcę, żeby mi pan opowiedział o swoim śledztwie.
Jasne, pomyślał Rybałko. W tej chwili wszystko się okaże: wolność albo
areszt. Musiał się nastawić na twarde negocjacje.
– A co dostanę w zamian?
– Jeżeli nie będzie pan współpracował, wystarczy, że strzelę palcami,
i trafi pan do pierdla. Został pan złapany kilkadziesiąt metrów od miejsca
zbrodni.
– I co dalej? W jaki sposób pomoże to panu złapać zabójcę?
Melnyk zmarszczył brwi.
– Ukrywając przede mną informacje, pośrednio wspiera pan tego
zwyrodnialca. Jeżeli pojawią się nowe ofiary, będzie pan za to
odpowiedzialny.
– Jakoś to przeżyję. A pan? Czy Święty Józef wybaczy panu, że wypuścił
pan z ręki okazję, żeby zbliżyć się do mordercy?
Poirytowany kapitan podciągnął suwak swojej kurtki, żeby zakryć
medalik z podobizną świętego.
– A czego chciałby pan w zamian za te informacje? – zapytał.
– Przede wszystkim chcę odpowiadać z wolnej stopy. – Rybałko uniósł
nadgarstek, żeby zabrzęczeć kajdankami, którymi przykuto go do łóżka.
Melnyk niechętnie wyciągnął kluczyk z kieszeni i uwolnił mężczyznę.
– A teraz?
– Chcę, żeby zapomniał pan o tym, co zrobiłem tej nocy.
– Tylko tyle? – poirytował się Melnyk.
– Nie. Chcę mieć również dostęp do wszystkiego, czego pan się
dowiedział ze swojej strony.
– Nie mam zamiaru przekazywać panu żadnych informacji.
– W takim razie nic nie powiem.
– Niech pan nie przeciąga struny, Rybałko. Mogę sprawić, że z miejsca
trafi pan prosto do Łukjaniwki. A tam nie przepadają za takimi jak pan.
– Takimi jak ja? Niby co mam przez to rozumieć?
– Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: czarny Rosjanin nie przeżyje nawet
doby w ukraińskim więzieniu.
– Zamknięcie mnie do paki nie pomoże panu złapać Leonskiego.
Melnyk nie odpowiedział, ale dało się po nim poznać lekkie uniesienie.
– To jak? Pracujemy razem czy będziemy sobie nawzajem robić pod
górkę? – rzucił Rybałko.
Kapitan długo się w niego wpatrywał.
– Okej – odparł wreszcie. – Wymiana informacji. Pan pierwszy.
– A jaką mam pewność, że jak już powiem, co wiem, nie wyśle mnie pan
prosto na dołek?
– Ma pan moje słowo.
Rybałko wybuchnął śmiechem.
– Słowo policjanta? Potrzebuję czegoś więcej.
– Albo mi pan zaufa, albo kończymy rozmowę.
Rybałko lustrował Ukraińca w ciszy. Poznał o wiele więcej kłamliwych,
sprzedajnych i złodziejskich glin niż uczciwych policjantów. A jednak coś
mu podpowiadało, że Melnykowi można zaufać. Zresztą nie miał do wyboru
zbyt wielu opcji.
– Jak już mówiłem, Wiktor Sokołow wynajął mnie do odnalezienia
zabójcy swojego syna… – zaczął.
A później opowiedział o tym, jak były minister go najął i wysłał na sekcję,
która miała zostać przeprowadzona w Doniecku.
– Zaraz, przecież ciało Leonida Sokołowa było wysoce radioaktywne –
zdziwił się Melnyk. – Zdawało mi się, że pochowano je na cmentarzu
w Kijowie w ołowianej trumnie i pod grubą warstwą betonu…
– Sokołow jest obrzydliwie bogaty. Zapłacił komu trzeba, żeby
przechwycić zwłoki przed pogrzebem.
Rybałko streścił Melnykowi, czego dowiedział się w wyniku sekcji.
Ukrainiec słuchał go uważnie, cały czas coś notując. Kiedy Rybałko
wspomniał o sokole odnalezionym w ciele Leonida, starszy policjant dodał
pewien szczegół:
– Druga ofiara Leonskiego nazywa się Natalia Winograd. Znaleziono ją
martwą na basenie w Prypeci. Ona również miała zaszytego w brzuchu
sokoła. Poza tym na miejscu zbrodni znaleziono jeszcze innego ptaka…
– Jaskółkę? – wtrącił Rybałko.
Melnyk przytaknął. A zatem Leonski ma swój znak firmowy: przy
każdym kolejnym morderstwie zostawia jaskółkę. Kapitan przyznał nawet,
że jedną sam dostał w przesyłce podrzuconej do komisariatu, jakby Leonski
chciał z niego zadrwić.
Rybałko się zastanowił, czy ptak pełni rolę fetyszu, który zabójca
wykorzystuje do zintensyfikowania swojej sadystycznej przyjemności. Czy
myśli o swoich przyszłych ofiarach, kiedy patroszy jaskółkę, żeby następnie
ją wypchać?
– Dlaczego za każdym razem zostawia tego ptaka przy ciele?
– Żeby się tego dowiedzieć, trzeba by wejść do głowy tego świra, a mnie
się to nie uśmiecha – odparł Melnyk. – Ale moja koleżanka myśli, że to
może mieć związek z jego pierwszą zbrodnią. W pokoju małżeństwa
Leonskich też znajdowała się wypchana jaskółka. A czy patologowi udało się
ustalić powód śmierci Leonida Sokołowa?
– Leonid został otruty – wyjawił Rybałko.
– Cyjankiem?
– Nie, arszenikiem. Domyślam się, że w przypadku Winograd użyto
cyjanku?
– Właśnie tak. A obydwie te trucizny łączy to, że…
– Że stosuje się je w taksydermii. To zaś potwierdza, że zabójcą jest
Leonski. Rytuał zabójstwa nawiązuje do jego fascynacji wypchanymi
zwierzętami. Zresztą ten trop doprowadził mnie do wniosku, że to on
zamordował Leonida.
Rybałko wyjaśnił Melnykowi, na czym oparł swoje prywatne śledztwo:
jaskółka, którą znalazł na miejscu zbrodni, rozmowa z taksydermistą,
a następnie z Sokołowem, który przypomniał sobie, że Leonski pasjonował
się preparowaniem zwierząt.
– Właśnie dlatego chciałem rzucić okiem na jego daczę w zonie. Tam
złapali mnie pańscy ludzie.
Na koniec opowiedział o niepowodzeniu, jakie spotkało go na daczy
Leonskiego.
– Widział pan jego twarz? – spytał Melnyk z nadzieją w głosie.
– Już mówiłem: miał na sobie coś jakby kombinezon przeciwpromienny
i świecił mi latarką prosto w twarz.
– Odezwał się?
– Nie. Po prostu we mnie wycelował. Ale nie strzelił. Nie wiem dlaczego.
A pan jak się dowiedział, że to on jest zabójcą Leonida?
Melnyk opowiedział mu o archiwalnych dokumentach dotyczących
podwójnego zabójstwa z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku.
– Udało mi się dotrzeć do faceta z KGB, który prowadził wtedy śledztwo.
Do dziś jest przekonany, że to Leonski jest mordercą.
– Czemu w takim razie wtedy go nie zatrzymał?
– Ze względów politycznych. Władza radziecka nie chciała, żeby wokół
elektrowni albo jej pracowników znów zrobiło się głośno. Nakazano mu
zamieść sprawę pod dywan, obciążając gościa, który i tak miał już wyrok
śmierci. A Leonski wyszedł na wolność.
– Rozumiem. A pozostałe ofiary? Udało się panu ustalić, co je łączy?
– Mam pewną teorię – zaczął Ukrainiec. – Arsenij Agopian, ojciec
trzeciej ofiary, kierował śledztwem w sprawie podwójnego zabójstwa
w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku. Anton Winograd, ojciec
drugiej, był sąsiadem Leonskiego. Jego zeznania wzmocniły podejrzenia
milicji co do Leonskiego i doprowadziły do jego aresztowania. Jeśli zaś
chodzi o Wiktora Sokołowa, opłacił więźniów, żeby zajęli się Leonskim
w areszcie. Moim zdaniem gość mści się na wszystkich, których uważa za
odpowiedzialnych za śmierć jednej ze swoich córek. Trzydzieści lat temu
Leonskiego zatrzymano na policyjnej blokadzie, kiedy próbował uciec do
Kijowa ze swoimi bliźniaczkami. Dziewczynki zostały przywiezione
z powrotem do miasta. Jedna z nich niewiele później zmarła na białaczkę.
– Czyli jaskółka zostawiana przy trupach to sposób na podpisywanie
swoich zbrodni, jeżeli dobrze pana rozumiem.
– Właśnie tak. Myślę, że Leonski chce dać znać ojcom swoich ofiar, że to
z powodu tego, co zrobili w przeszłości, zabija teraz ich dzieci.
Takie wyjaśnienie trzymało się kupy. Mimo to jedna rzecz budziła
wątpliwości Rybałki – podpisując swoje zbrodnie, Leonski dawał policji
okazję do pojmania go. Działał tak, jakby drwił z perspektywy trafienia w ich
ręce. W samobójczy sposób – bo kiedy Rybałko namierzył go w Zalesiu,
Leonski mógł stracić życie. Samobójczy sposób… Wrócił myślami do dilera,
który przywłaszczył sobie tożsamość Piotra Leonskiego. Faceta toczyła
gangrena i chciał umrzeć. Ale nie z własnej ręki. Chciał, żeby go dobić.
Żeby go dobić…
– Leonski jest chory – wyszeptał.
– To najłagodniejsze z określeń, które cisną mi się na usta – parsknął
Melnyk. – Koleś, który zaszywa ptaki w ciałach swoich ofiar…
– Nie, on jest dosłownie chory. Pracował w elektrowni podczas eksplozji
reaktora numer cztery. Dowiedziałem się, że dostawał rentę jako ofiara
katastrofy. Być może naprawdę na coś choruje i żyje z krótszym czy
dłuższym wyrokiem.
– Więc miałby być umierający? – zastanowił się Melnyk. – To by
tłumaczyło, czemu zostawia ciała, nie zważając na konsekwencje. –
Przyłożył dłoń do twarzy, jakby chciał przygładzić zarost, ale jego palce
trafiły na nagą skórę, więc tylko podrapał się po podbródku. – Czyli mamy
do czynienia ze świrem, który się mści i któremu zostało już na tę zemstę
mało czasu. To w pewnym sensie ułatwia sprawę. Leonski nie zabija
przypadkowo. Z pewnością ma ściśle ułożoną listę celów.
– Dzieci… – wyszeptał Rybałko i nagle go olśniło. – Ninel!
Przypomniało mu się jedno ze zdjęć, które pokazał mu Melnyk.
W pracowni Leonskiego w zonie leżały dwie jaskółki przygotowane do
wypchania. A to oznaczało, że poza synem Arsenija Agopiana morderca ma
na celowniku kogoś jeszcze. A jeśli chodziło o Ninel?
– Niech mi pan da swój telefon – poprosił Melnyka.
– Po co?
– Muszę coś sprawdzić. To bardzo ważne.
Policjant niechętnie podał mu swoją komórkę.
Rybałko wystukał numer Ninel, ale włączyła się poczta głosowa.
– No dalej, odbierz… – mruknął.
– Do kogo pan dzwoni?
Zawahał się. Ninel kazała mu przysiąc, że nikomu nie zdradzi jej sekretu,
zapewniała go, że nikt nie wie o jej związkach z Wiktorem Sokołowem. Ale
jeżeli się myliła… jeżeli Leonski ją rozpoznał… w końcu była bardzo podobna
do matki… Do Rybałki nagle dotarło, jak bardzo był nieuważny: nawet
trzydzieści lat po zabiciu Olgi Sokołowej Leonski nie mógł zapomnieć jej
twarzy.
– Obawiam się, że popełniłem koszmarny błąd – powiedział przejęty do
głębi.
Zadzwonił jeszcze raz. Znów poczta głosowa. Tym razem postanowił się
nagrać:
– Ninel, tu Sasza. Oddzwoń natychmiast, kiedy tylko odsłuchasz tę
wiadomość.
Gdy skończył, pomyślał przerażony, że być może Ninel już nigdy tego nie
odsłucha.
Balansując na granicy nadziei i rozpaczy, postanowił zadzwonić do
Swiety. Kobieta odebrała dopiero po kilkunastu sygnałach.
– Aleksander? – jęknęła zaspanym głosem. – Czy masz pojęcie, która
jest godzina?
– To pilne. Czy wiesz, gdzie znajduje się teraz Ninel?
– Biorąc pod uwagę porę, to chyba raczej u siebie, nie?
– Nie odbiera telefonu, cały czas trafiam na pocztę.
– Pewnie padła jej bateria… Ale o co w ogóle chodzi?
– Mogę ci tylko powiedzieć, że jest w niebezpieczeństwie.
– Znowu Prawy Sektor?
Neonaziści… Rybałko prawie o nich zapomniał.
– Nie jestem pewien… tym razem to może być coś poważniejszego…
Kiedy widziałaś ją po raz ostatni?
– Nie widziałyśmy się, od kiedy zablokowano zonę. Ale dzwoniła do
mnie wczoraj rano.
– Która to mogła być godzina?
– Nie wiem, dziesiąta?
– O czym rozmawiałyście?
– Zasadniczo o blokadzie zony. Ninel pytała, czy udało mi się coś
zdziałać w kwestii przywrócenia naszych przepustek… Naprawdę mnie
nastraszyłeś, Sasza. Co się dzieje?
– Zadzwonię do ciebie później.
– Poczekaj, powiedz mi chociaż, o co…
Rybałko jednak już się rozłączył.
– Trzeba wysłać patrol do Ninel – powiedział, oddając Melnykowi
telefon. – Natychmiast.
– Jaki to ma związek z Leonskim?
– Ninel… Ninel jest córką Sokołowa.
Ukrainiec nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.
– Córką? – huknął. – Sokołow powiedział mi, że nie ma więcej dzieci!
– Kazała mu przysiąc, że nie zdradzi nikomu ich powiązań. Od lat jest
skonfliktowana z ojcem.
– Blat’!
Melnyk uniósł komórkę i wybrał jakiś numer.
– Nowak? Jesteś w Kijowie? Doskonale. Pójdziesz do Ninel… Tak,
właśnie, do tej ekolożki… Nie, nie w celu przeszukania. Trzeba się upewnić,
że nic jej nie jest. Podaję ci adres…
Odwrócił się do Rybałki, który podyktował mu ulicę i numer mieszkania.
Melnyk natychmiast przekazał dane podwładnej.
– Zadzwonię do najbliższego komisariatu, żeby dali ci jakieś wsparcie.
Pod żadnym pozorem nie idź tam sama – zastrzegł. – Jeżeli nie zdążą
dotrzeć przed tobą, zajmij się pilnowaniem wyjścia. Ninel może być
kolejnym celem Leonskiego. Tak… Nie… Później ci wyjaśnię.
Rozłączył się.
– Ninel nie powinna była tego przede mną ukrywać – zwrócił się do
Rybałki. – Pan zresztą też nie. Powinien nam pan powiedzieć, że to córka
Sokołowa. Moglibyśmy ją ochronić.
– Tak jak syna Agopiana? – sarknął Rybałko.
Melnyk poczerwieniał ze złości.
– Nie ma pan prawa robić mi takich wyrzutów. A gwoli ścisłości Arsenij
Agopian odmówił objęcia swojego syna policyjną ochroną, dopóki nie
złapiemy Leonskiego. Chociaż go ostrzegaliśmy. – Kapitan wstał. – No
dobrze, chodźmy na komisariat.
Ponieważ Rybałce zabrano wszystkie rzeczy z uwagi na ryzyko skażenia
radioaktywnego, Melnyk wyszedł z sali, żeby znaleźć dla niego jakieś
ubrania. Gdy tylko zniknął, Rybałko zerwał się z łóżka i sprawdził okno. Było
zablokowane, ale sala znajdowała się na parterze – mógłby wybić szybę
krzesłem i uciec. Tylko po co? Żeby ukraść samochód i pojechać prosto do
Kijowa? To na nic: zostałby zatrzymany na jednym z punktów kontrolnych,
które strzegły dostępu do zony. Jedyne, co mógł zrobić, to czekać
i podporządkować się. W tym tańcu prowadził Melnyk.
Po chwili Ukrainiec wrócił do sali.
– Niech pan to włoży. – Podał Rybałce szaroniebieski kombinezon
z pomarańczowymi wstawkami; takie same nosili robotnicy pracujący przy
budowie nowej kopuły w czarnobylskiej elektrowni. Miał też ze sobą parę
skarpetek ochronnych, trochę za dużych na Rybałkę.
Mężczyzna ubrał się bez protestów, po czym razem wyszli z kliniki.
Byli już prawie przed komisariatem, kiedy zadzwonił telefon Melnyka.
To była Nowak. Złamała jego zakaz i poszła prosto do Ninel. Kapitan ją
zrugał, po czym wysłuchał jej sprawozdania. Z jego twarzy w tym czasie ani
na chwilę nie zszedł grymas napięcia.
Gdy się rozłączył, Rybałko spojrzał na niego uważnie.
– No więc? – spytał, przeczuwając najgorsze.
– Nie ma jej na miejscu, a w mieszkaniu widać ślady walki – odparł
Melnyk, a następnie dodał przygaszonym głosem: – To nie wszystko.
Leonski zostawił wiadomość.
41

Czas pędził jak szalony. Rybałko przez dobre dwie godziny był przepytywany
na okoliczność swojego śledztwa. W kółko padały te same pytania – chodziło
o to, żeby sprawdzić spójność jego historii. Wariował już od tego. Nie miał
czasu do stracenia. Ninel go nie miała.
– Przydam się bardziej w terenie, wypuśćcie mnie wreszcie! – uniósł się,
kiedy po raz kolejny kazali mu opowiedzieć o pościgu za Leonskim przez
ruiny Zalesia.
– Takie są procedury – odburknął policjant, który go przesłuchiwał.
– Gdzie jest kapitan Melnyk? Chcę z nim rozmawiać.
– Jest zajęty.
– Co takiego znaleziono u Ninel? Jaką wiadomość zostawił Leonski?
– Nie upoważniono mnie do udzielania takich informacji. Zresztą i tak
nic nie wiem. A teraz proszę mi odpowiedzieć na pytanie: skąd pan wie, że
to właśnie Leonski pobił pana w domu kultury w Zalesiu?
Rybałko westchnął.
– A kto inny mógł to zrobić? Ten pieprzony świr zamieszkał na swojej
dawnej daczy. Pewnie trzyma tam agregat, żeby mieć prąd. Wykorzystuje tę
szopę w ogrodzie do preparowania ciał swoich ofiar. Przecież już to wszystko
wiecie, do cholery! – Rybałko pomasował sobie skronie. Leki, które podano
mu w klinice elektrowni, powoli przestawały działać. Paliła go skóra na
twarzy, a głowę od czasu do czasu przeszywał ostry ból. – Nic więcej nie
powiem. Chcę rozmawiać z Melnykiem. Niech pan po niego pójdzie.
– Kapitan jest na spotkaniu. Nie mogę go teraz…
– Niech pan po niego pójdzie!
Policjant próbował go przekonywać do współpracy, ale Rybałko
konsekwentnie milczał. Wreszcie, z braku argumentów, Ukrainiec sięgnął
po telefon i poprosił jednego ze swoich kolegów, żeby poinformował
kapitana Melnyka o postawie jego świadka.
– Nie ma co zgrywać cwaniaka – zwrócił się do Rybałki po zakończonej
rozmowie. – Sporo panu grozi: utrudnianie śledztwa, stawianie oporu,
złamanie zakazu poruszania się po strefie zamkniętej…
– Chuj ci w dupę – warknął Rybałko. – Dodaj to sobie do listy:
znieważenie funkcjonariusza na służbie.
Policjant aż się zjeżył. Na szczęście do biura właśnie dotarł Melnyk.
– Zajmę się nim, Sasza – rzucił do swojego podwładnego, którego
policzki zdążyły już spurpurowieć ze złości. – Rybałko, proszę za mną.
Melnyk zabrał go do małego pokoju narad, w którym farba odchodziła ze
ścian. Pomieszczenie było zagracone składanymi plastikowymi krzesłami
ustawionymi w półkole przed metalowym wózkiem, na którym pysznił się
muzealny telewizor z kineskopem, jakiś model z lat dziewięćdziesiątych.
Obok niego mruczał magnetowid. Rybałko nie widział tego typu sprzętu od
co najmniej dekady.
– Wiadomość od Leonskiego została zarejestrowana na kasecie wideo –
wyjaśnił Melnyk. – Musieliśmy wyciągnąć te eksponaty z piwnicy, żeby
obejrzeć nagranie.
Policjant wskazał na duży nośnik z czarnego plastiku leżący na
magnetowidzie. Rybałko chwycił go ostrożnie i przeczytał napis na nalepce:
– „Dla kapitana Melnyka i porucznika Rybałki”.
– Wygląda na to, że jesteśmy kolegami po fachu – skomentował Melnyk.
– Tak. Policja Moskiewska.
– Nie ma pan akcentu.
– Nic dziwnego. Urodziłem się tutaj, w Prypeci.
– Gliniarz, który mówi po ukraińsku i zna okolicę… Teraz rozumiem,
czemu Wiktor Sokołow wynajął właśnie pana.
– Tyle tylko że nie udało mi się dopaść Leonskiego, a teraz nie wiem,
gdzie jest córka Sokołowa. A tak w ogóle poinformował go pan o tym
porwaniu?
– Tak.
– I jak zareagował?
– Rozwalił komórkę. Musieliśmy dzwonić jeszcze raz na stacjonarny.
Melnyk włożył kasetę do magnetowidu. Na ekranie pojawiła się szaro-
biała kasza, dość prędko jednak obraz się uregulował i zobaczyli wypchaną
jaskółkę o piórach poplamionych krwią. Zdjęcie tkwiło na ekranie dziesięć
długich sekund, po czym zniknęło. Telewizor znów zaczął śnieżyć, a potem
ekran zrobił się czarny.
Rybałko myślał, że nagranie się skończyło, ale nie – było słychać jakiś
klekot, sapnięcie, odgłos ręki ocierającej się o mikrofon. Muzealny
magnetowid odtwarzał nagranie, tymczasem napięcie sięgało zenitu. Nagle
ktoś odsłonił kamerę. Rybałko spodziewał się zobaczyć coś potwornego.
Martwą Ninel z wyłupionymi oczami i długą raną biegnącą przez brzuch.
Zamiast tego ukazała się ponura piwnica o betonowych ścianach, tu i ówdzie
nadgryzionych pleśnią. Pośrodku na metalowym krześle siedziała
skrępowana kobieta.
Ninel.
Jej głowa zwisała do przodu, a rozpuszczone włosy opadały w stronę
betonowej podłogi. Była martwa czy tylko nieprzytomna?
– Podnieś wzrok… – szepnął Rybałko.
Ninel, całkiem jakby go usłyszała, wyprostowała kark i spojrzała
w kamerę. Najpierw zmrużyła oczy, a potem jej źrenice zaczęły się
przesuwać z boku na bok.
Rybałko zrozumiał, że kobieta coś czyta.
– „Ta… ta wiadomość jest zaadresowana do Wiktora Sokołowa…
mojego…” – Jej usta wykrzywiły się na ułamek sekundy. – „Mojego ojca”.
Nastała chwila ciszy. Melnyk odwrócił się do Rybałki. Jego twarz
wyrażała głęboki niepokój. Potem znów rozległ się głos Ninel, upiorny
i dziwnie poważny:
– „Jeżeli chce, żeby jego córka… jeżeli chce, żebym przeżyła, to będzie
musiał się pojawić osobiście w Czarnobylu i…”
Ninel znów zamilkła. Rybałko wyobraził sobie Leonskiego, który stoi za
kamerą i pokazuje jej kolejne plansze z tekstem do przeczytania.
– „I zapłacić za ocalenie jej… za ocalenie mojego życia. Niech przygotuje
sto milionów rubli…” – Kobieta zrobiła się czerwona na twarzy. – Więc
ostatecznie tylko o to chodzi? To jakieś pieprzone porwanie dla okupu?!
Spojrzała wyzywająco na osobę stojącą za kamerą. Ekran gwałtownie się
zaciemnił. Dało się słyszeć krzyk, a potem suche plaśnięcie. Powrócił obraz.
Włosy Ninel były teraz w nieładzie, a z jej nosa kapała krew.
– A to śmieć – wycedził Rybałko przez zęby.
Po chwili Ninel wyrecytowała obcym głosem:
– „Wiktor Sokołow ma dwadzieścia cztery godziny, żeby przybyć na
Ukrainę z pieniędzmi. W południe chcę go widzieć na placu Lenina
w Prypeci. Jeżeli nie stawi się na spotkanie punktualnie, to…” – Kobieta
przełknęła ślinę. – „To mnie zabije”.
Obraz zatrzymał się na twarzy kobiety. Melnyk nacisnął przełącznik
i jarzeniówki pod sufitem rozbłysły ostrym światłem.
– Co pan o tym myśli? – zwrócił się do Rybałki.
– To jakiś absurd. Po co teraz żądać okupu? Facet zabił już trzy osoby
i ani razu nie chciał pieniędzy.
– To samo sobie powiedziałem. Nie sądzę, żeby Leonski rzeczywiście był
gotowy wymienić Ninel na pieniądze. Moim zdaniem chodzi mu o to, żeby
Sokołow jak najbardziej cierpiał.
Melnyk wyjął kasetę z magnetowidu i wsunął ją do przezroczystego
worka.
– I co teraz? – zapytał Rybałko. – Zamierzacie dalej przesłuchiwać mnie
godzinami?
– Nie. Będzie mi pan potrzebny do przekonania Sokołowa, żeby stawił
się jutro na umówione spotkanie. Powiedział mi, że zanim cokolwiek
postanowi, chce porozmawiać z panem.
– To znaczy, że jestem wolny?
– Tak. Dopóki będzie nam pan pomagał w ściganiu Leonskiego.
Melnyk odprowadził go do wyjścia. Na parkingu Rybałko, ku swojemu
zaskoczeniu, zobaczył Swietę. Kobieta paliła nerwowo papierosa przed
pikapem stowarzyszenia 1986.
– Wezwaliśmy współpracowniczkę Ninel, żeby złożyła zeznania –
wyjaśnił Melnyk. – Zgodziła się poczekać i zawieźć pana do Kijowa. Kiedy
będzie pan rozmawiał z Sokołowem, proszę mu wytłumaczyć, że stawienie
się na spotkanie z Leonskim to sposób na zyskanie czasu dla jego córki. Cały
czas analizujemy przedmioty, które znaleźliśmy na daczy tego szaleńca. Być
może jest wśród nich coś, co pozwoli nam namierzyć jego kryjówkę, zanim
zabije Ninel.
Rybałko śmiał w to wątpić. Piwnica, w której zamknięto Ninel, wyglądała
jak podziemie tysięcy budynków pochodzących z epoki ZSRR. Lokal,
w którym Leonski ją przetrzymywał, mógł się znajdować gdziekolwiek na
Ukrainie. Albo nawet na Białorusi.
Melnyk uścisnął mu dłoń i wrócił na komisariat. Tymczasem Rybałko
podszedł do Swiety.
– To jakiś koszmar – odezwała się. – Ninel porwana przez tego świra…
Jak to w ogóle możliwe?
Rzuciła niedopałek na ziemię i zdeptała go nerwowo. Potem wsiedli do
jej wozu i opuścili parking.
– Mogę pożyczyć twój telefon? – zapytał Rybałko. – Muszę się
skontaktować z ojcem Ninel.
– Jasne. – Wyciągnęła z kieszeni komórkę wsuniętą do futerału
w kolorach ukraińskiej flagi.
Były minister odebrał i od razu przeszedł do ataku:
– Ty przygłupie! Jakim cudem Leonski porwał moją córkę, skoro miałeś
jej pilnować?!
– Nie najął mnie pan do jej ochrony, tylko do prowadzenia śledztwa
w sprawie…
– Przecież ma na nazwisko Sokołowa, a Leonski zabił już moją żonę
i syna! Nie przyszło ci na myśl, że może chcieć dorwać również ją?
– Ninel powiedziała, że nikt nie wie o tym, że jest pana córką, poza tym…
– Nikt? A Piotr Leonski? A Kazimira? I wszyscy, którym Leonid mógł się
wygadać, że Ninel to jego siostra? Naprawdę nikt?!
– Jest pan tak samo odpowiedzialny za to, do czego doszło, jak ja –
zaprotestował Rybałko. – Rozmawiałem z kapitanem Melnykiem. Kiedy
pana spytał, czy ma pan jeszcze jakieś inne dzieci, nie wspomniał mu pan
o Ninel. Gdyby pan to zrobił, policja objęłaby ją ochroną.
Sokołow zmilczał ten argument.
– Dobrze już… to nie najlepszy moment na szukanie winnych – odparł
spokojniejszym tonem. – Najważniejsza jest teraz Ninel. Leonski zażądał
okupu. Przekażesz mu te pieniądze.
– On chce, żeby osobiście zjawił się pan w Prypeci.
– Nie ma mowy – uciął były minister.
– Ale…
– To nie wchodzi w grę. Przekażę ci te środki przez naszego przyjaciela
Kaszyna. Przylecę na Ukrainę, ale nie wezmę udziału w szopce Leonskiego.
– Powiedział, że zabije Ninel, jeśli…
– On i tak ją zabije.
Rybałko zamilknął zszokowany. Jak ten facet może tak chłodno mówić
o potencjalnej śmierci swojej córki?
– Leonski zabije ją, cokolwiek zrobię – kontynuował Sokołow. – Nie
bądź naiwny, Aleksandrze. On wcale nie chce odszkodowania. Chce zemsty.
Chce, żebym się miotał na wszystkie strony. Żebym miał nadzieję, którą
potem nagle mi odbierze. Nie zgadzam się na udział w jego grze.
– Ale jeśli jest choćby minimalna szansa na uratowanie Ninel, to
przecież trzeba spróbować! – uniósł się Rybałko.
– Tak, dlatego przekażesz mu te pieniądze. Zobaczymy, czy to coś da.
– Nic nie da! On chce dostać pana!
– Doskonale to ująłeś, Aleksandrze: chce dostać mnie. A dlaczego twoim
zdaniem?
– Myśli pan, że będzie chciał pana zabić?
– Oczywiście. Nie wydaje ci się to logiczne?
Rybałko chciałby móc zaprzeczyć. Ale Sokołow rzeczywiście miał
powody, żeby być czujnym. Żądanie okupu nie miało sensu. Chodziło
zapewne o to, żeby ściągnąć Sokołowa w miejsce, gdzie Leonski będzie mógł
go dopaść. Willa byłego ministra w Moskwie była strzeżona lepiej niż
koszary wojskowe. Ale dlaczego Leonski miałby zabijać właśnie jego, skoro
oszczędził rodziców innych ofiar?
– Mimo wszystko to pana córka – spróbował jeszcze raz. – Na pana
miejscu zrobiłbym wszystko, żeby ją ratować. Nawet narażając własne życie.
– Moja decyzja jest nieodwołalna. Zajmiesz się przekazaniem mu okupu.
Bądź w kawiarni w Czarnobylu jutro w południe. Kaszyn cię znajdzie i da ci
pieniądze.
– Niech pan poczeka…
Ale Sokołow już się rozłączył.
– Co za fiut – zaklął Rybałko, oddając Swiecie telefon.
– Domyślam się, że nie poszło zbyt dobrze?
– Porywacz Ninel zażądał, żeby jej ojciec przekazał okup osobiście, ale on
odmawia.
– To znaczy, że ten potwór ją zabije…
Rybałko starał się ją uspokoić:
– Niekoniecznie. Poza tym mamy jeszcze chwilę, żeby spróbować ją
odnaleźć.
Przez Czarnobyl przejechali bez problemów. Na ulicy minęli kilka
wojskowych ciężarówek z żołnierzami. Policja poprosiła o posiłki, żeby
przeczesać jak największy teren w poszukiwaniu Leonskiego i jego
zakładniczki. Po wyjechaniu z miasta droga całkiem opustoszała. Zona nadal
była ściśle zamknięta: nie licząc drobnych wyjątków, żaden pojazd – poza
siłami porządkowymi – nie miał prawa tu wjechać.
– Czyli ojciec Ninel jest prezesem PetroRusu – wymamrotała Swieta,
kiedy zmierzali szosą do Ditjatek. – Teraz rozumiem, dlaczego nigdy nie
chciała o nim mówić. Brała udział we wszystkich możliwych protestach
przeciwko lobby nafciarskiemu i jądrowemu. To podkopałoby jej
wiarygodność. No i wiarygodność naszego stowarzyszenia.
– Nigdy nie widziałaś jej pełnych danych? – zdziwił się Rybałko. –
Chociażby na jakimś dokumencie?
– Widziałam. Ale zawsze podpisywała się jako Ninel Iwanowna
Bałakirewa.
– Bałakirewa? Jesteś pewna?
– Tak. Dlaczego?
– To panieńskie nazwisko i patronimik jej matki, Olgi Iwanowny
Bałakirewej.
Czyli Ninel nie tylko zerwała wszystkie kontakty z ojcem, ale w dodatku
odrzuciła dziedzictwo w postaci jego nazwiska. Jej nienawiść do Sokołowa
wydawała się bezbrzeżna.
– Czy Ninel w ogóle opowiadała ci kiedyś o swoim ojcu bez wymieniania
jego imienia czy nazwiska? – spytał Rybałko.
Swieta spojrzała na niego zakłopotana.
– Tak. Zdarzało się. Wiem, że… że swoje z nim przeszła. – Kobieta przez
chwilę szukała właściwych słów, zanim podjęła: – Opowiedziała mi, że
praktycznie ją porzucił, kiedy miała dziesięć czy jedenaście lat. W ogóle się
nią nie zajmował, prawie przestał się do niej odzywać. A do tego, kiedy
wracał z pracy… – Swieta westchnęła głęboko. – Powiedziała mi, że ją bił.
Odpowiedziałam jej wtedy, że mój ojciec też miał ciężką rękę, szczególnie
kiedy byłam mała i zrobiłam jakieś głupstwo, ale to, co potem od niej
usłyszałam… było bez porównania. Za każdym razem kiedy ojciec Ninel za
dużo wypił, wyładowywał się na niej.
Nagle w lusterku wstecznym Swieta zobaczyła czarną terenówkę, która
zbliżała się do nich z dużą prędkością. Kobieta ostrożnie zjechała do prawej
krawędzi asfaltowej drogi, żeby ją przepuścić. Po chwili odezwała się
ponownie:
– A potem, kiedy miała dwanaście lat, ojciec umieścił ją w szkole
z internatem i wtedy już w ogóle przestali się widywać. Nawet kiedy wracała
do domu na wakacje, on wysyłał ją na kolonie albo zagraniczne obozy.
W pewnym sensie wychowywała się całkiem sama. Uznałam, że to smutne,
ale…
Jej usta zamarły na tym słowie. Terenówka właśnie ich wyprzedzała.
Szyba po stronie pasażera była opuszczona. Mężczyzna w kominiarce
celował do nich z obrzyna.
Rybałko zareagował błyskawicznie. Postawił wszystko na jedną kartę:
chwycił kierownicę i gwałtownie szarpnął w lewo. Samochodem ostro
zarzuciło, uderzyli w bok terenówki. Wtedy rozległ się strzał. Wewnętrzne
lusterko eksplodowało, obsypując ich odłamkami plastiku i szkła, część
śrutu przebiła dach. Swieta, całkiem osłupiała, puściła kierownicę. Rybałko
dalej trzymał ją mocno skręconą w lewo, dociskając bok samochodu do
terenówki i zmuszając napastników do zjechania z drogi. Tamci coraz
bardziej zbliżali się do pobocza, potem pojawiły się jakieś drzewa i Rybałko
gwałtownie odbił w drugą stronę. Pojazdy się rozdzieliły. Pikapem ostro
zarzuciło, a potem wszystko zaczęło wirować. Kiedy wreszcie się zatrzymali,
Rybałko się zorientował, że czarna terenówka skończyła jazdę na drzewie.
Zszokowana Swieta spróbowała ponownie odpalić silnik. Zakasłał, ale
nie zaskoczył. Po trzech gorączkowych próbach Rybałko wypadł z wozu
i podbiegł do terenówki. W jego żyłach buzowała adrenalina. Powietrze
w pobliżu samochodu przenikała woń oleju i benzyny. Drzwi od strony
pasażera się otworzyły i ze środka z trudem wytoczył się zamaskowany
mężczyzna. Zanim zdążył wycelować broń w Rybałkę, ten sprzedał mu
potężny cios w szczękę. Potem poprawił rzutem judo, żeby powalić
przeciwnika, i założył mu dźwignię na rękę, aż dało się słyszeć złowieszcze
chrupnięcie kości. Mężczyzna wrzasnął, budząc kierowcę ogłuszonego
wybuchem poduszki powietrznej. Rybałko dostrzegł w jego spojrzeniu
zaskoczenie, a potem nagły przebłysk refleksu – kierowca sięgnął ręką do
kabury na biodrze, żeby wyciągnąć pistolet.
Rybałko padł na ziemię tuż przed tym, nim powietrze ze świstem
przecięły kule, przebijając drzwi i podrywając z ziemi kępki gleby. Na trawie
obok niego leżał obrzyn gościa, któremu złamał rękę. Rybałko sięgnął po
niego i na wyczucie strzelił w stronę samochodu. Zapadła cisza pachnąca
prochem. Nadstawił ucha. Z kabiny nie dobiegał żaden dźwięk. Słychać było
tylko szelest trawy – to drugi z mężczyzn uciekał w stronę lasu, trzymając
przy ciele bezwładną rękę.
Rybałko się podniósł i zajrzał do samochodu. Porcja śrutu wystrzelona
z bliskiej odległości urwała kierowcy spory kawałek szczęki i szyi. Krew
rozbryzgała się na przedniej i bocznej szybie ciemnoczerwonymi smugami.
Po podłodze walały się naboje śrutowe do obrzyna. Rybałko zebrał ich całą
garść, załadował broń, po czym wrócił do pikapa.
Swiecie udało się odpalić silnik. Siedziała z rękami mocno zaciśniętymi
na kierownicy.
Rybałko nachylił się do niej.
– Jesteś ranna?
Pokręciła głową bez słowa.
– Poczekaj tu na mnie.
– Ale… musimy stąd uciekać!
– Nie. Muszę to załatwić do końca.
W bagażniku Rybałko znalazł woreczek dużych plastikowych opasek
zaciskowych, które Swieta i Ninel wykorzystywały do zamykania worków
z pobranymi próbkami. Wziął go i ruszył w kierunku lasu, gdzie zniknął
drugi z napastników. Nietrudno było go namierzyć: uciekając, przygniatał
do ziemi wysoką trawę. Ślady prowadziły w okolice kopców, na których
powbijano typowe trójkątne tablice ostrzegające przed wysokim skażeniem.
Po chwili go dojrzał – uciekał między dwoma kopcami. Rybałko
wystrzelił w powietrze, a wtedy facet stanął w miejscu.
– Ani kroku dalej! Ściągaj kominiarkę!
Mężczyzna zastosował się do polecenia. Odsłonił twarz sprawną ręką,
mierzwiąc sobie przy tym włosy przycięte na kozacką modłę.
– Jak się nazywasz?
Facet splunął na ziemię i posłał w stronę Rybałki wiązankę bluzgów.
Jego zęby były czerwone od krwi i trochę seplenił. Musiał ugryźć się w język
podczas wypadku.
Rybałko wycelował broń w jego kolano.
– Powiedz, kto ci zapłacił, żeby mnie sprzątnąć, albo rozwalę ci rzepkę!
Facet spojrzał na niego zaciętym wzrokiem.
– No to wal. Proszę bardzo – prychnął. – Na co czekasz? Jak ci powiem,
zabije mnie mój szef. A przy tym, co mi zrobi, postrzał w kolano to
naprawdę małe piwo. Tak że nie napinaj się tak, czarnuchu, tylko strzelaj!
Rybałko powstrzymał chęć odstrzelenia mu łba i zrobił kilka kroków.
Kiedy był już wystarczająco blisko, zdzielił mężczyznę kolbą. Gdy ten upadł
na ziemię, Rybałko wykorzystał moment, żeby wykręcić mu rękę. W takiej
pozycji dźwignął go i podprowadził na jeden z kopców.
– Co ty odwalasz?! – zaprotestował gość.
Rybałko bez słowa przypiął go opaską zaciskową do trójkątnego znaku.
– Dla kogo pracujesz?
– Pocałuj mnie w dupę!
Obrócił się na pięcie, zszedł z kopca i usiadł na pniaku. Kozak przez
chwilę jeszcze przeklinał go przez zęby, po czym pogrążył się w upartym
milczeniu. Minęło kilka minut. Facet zaczął nerwowo przestępować z nogi
na nogę.
– No więc? Będziesz gadał? – zachęcił Rybałko.
– Takiego wała.
– Jak tam sobie chcesz. Skoro wolisz zdechnąć napromieniowany, to
twój wybór.
– A ciebie to niby nie dotyczy?
– Ja i tak żyję z wyrokiem. Umrę za kilka miesięcy. Dlatego zamierzam
tu siedzieć, dopóki nie zaczniesz odpowiadać na moje pytania albo szczać
krwią oczami.
Gość przez kilkanaście sekund patrzył na niego wyzywająco, po czym
splunął w jego kierunku.
– Moi kumple się o tym dowiedzą, chuju. Dojadą cię, zobaczysz.
A potem znów pogrążył się w milczeniu.
Rybałko wskazał palcem kopce dookoła.
– Pamiętam, że przed eksplozją była tutaj wieś – powiedział. – Ponieważ
teren został wysoce skażony, trzeba było wszystko zakopać. Każda z tych
tabliczek oznacza umiejscowienie jednego dołu. Likwidatorzy wykopywali je
w pobliżu domów, a potem spychali tam budynki buldożerami. Czasem do
środka wrzucano również truchła zwierząt i maszyny, które były tak
skażone, że nie pomogłaby im dekontaminacja.
Zrobił pauzę. Facet nadal mierzył go wzrokiem, ale w jego oczach
nienawiść powoli ustępowała strachowi.
– Kiedy byłem dzieciakiem, miałem sąsiada, który się tym zajmował.
Mówił, że po kilku dniach takiego zakopywania domów całkiem stracił
apetyt. Wszystko zdawało mu się nijakie. A wiesz dlaczego? To
promieniowanie rozjebało mu zmysły. W ogóle nie czuł smaku jedzenia.
Niektórzy tracili też węch. Czujesz zapach świerków?
Mężczyzna odruchowo pociągnął nosem, ale nie odpowiedział. Minął
kwadrans, gdy zaczął mrużyć oczy i krzywić się.
– Nadchodzi ból głowy? – zapytał Rybałko. – Tak się kończą spacery po
mocno napromieniowanym terenie. Jak zaczniesz mówić teraz, to
odejdziemy stąd i ból minie. Ale jak zostaniesz tu dłużej, zaczną się
prawdziwe problemy. Wiem, jak to jest. Mój ojciec zmarł na chorobę
popromienną. Był jednym ze strażaków z Prypeci. Kiedy próbował ugasić
pożar, otrzymał taką dawkę promieniowania, że jego skóra cała poczerniała.
Wysłano go do Moskwy, do specjalistycznego szpitala. Próbowali go tam
ratować przeszczepem szpiku kostnego, ale to nic nie dało. Jego skóra
dosłownie się stopiła. Kiedy go ruszali, zostawała przyklejona do
prześcieradła. Na końcu dosłownie wymiotował organami wewnętrznymi.
Czy właśnie tak chcesz skończyć?
Przez chwilę czuł, że gość się waha, i wypatrywał na jego twarzy
pierwszych oznak kapitulacji. Ale Kozak nadal się nie odzywał. W końcu
Rybałko wstał z pieńka i poszedł w stronę drogi.
– Dokąd idziesz? – rzucił za nim facet.
Rybałko nie odpowiedział. Swieta nadal siedziała za kierownicą. Silnik
samochodu pracował na niskich obrotach.
– Zabiłeś go? – spytała.
– Jeszcze nie. Masz gdzieś dozymetr?
– Jest w schowku na rękawiczki.
Rybałko sięgnął po urządzenie i wrócił na kopiec. Kozak, sycząc z bólu
wywołanego złamaniem ręki, próbował poruszać przypiętym nadgarstkiem
w górę i w dół z nadzieją, że pocieraniem o metal uda mu się przepiłować
plastikową opaskę.
– Problem z promieniowaniem jest taki – odezwał się Rybałko – że go
nie widać, nie czuć ani nie słychać. Na szczęście mamy jeszcze te
urządzonka, które je mierzą.
Włączył dozymetr i rzucił go pod nogi mężczyzny. Aparat zaczął wydawać
z siebie wściekłe trzaski.
Tym razem gość się złamał.
– Dobra już! W dupie to mam, nie chcę tak zdychać. Odepnij mnie,
a powiem ci wszystko, co chcesz.
– Najpierw mów.
– Pracuję dla Arsenija Agopiana.
– Agopiana? Tego byłego milicjanta?
– Taa, to on tu wszystkim zarządza. Odczep mnie, do chuja!
– Dopiero, kiedy odpowiesz na wszystkie pytania. Dlaczego Agopian
zapłacił ci za prześladowanie ekolożek ze stowarzyszenia?
– Bo te pizdy przeszkadzają mu w interesach.
Kozak gorączkowo wyjaśnił Rybałce, że Arsenij Agopian stoi na czele
dużej szajki handlującej napromieniowanym metalem. Rybałko wiedział, że
dla wielu osób z okolicy Czarnobyl jest czymś na kształt składu budowlanego
albo złomowiska, z którego można do woli korzystać. Silniki, części
samochodowe, cegły, drzwi, okna – kradziono wszystko, co tylko dało się
stąd zabrać. Ale to, o czym opowiedział mu ten facet, mroziło krew w żyłach.
W szczytowych momentach każdej nocy ekipy Agopiana wywoziły z zony –
przy współpracy z gliniarzami pilnującymi punktów kontrolnych – od
dziesięciu do piętnastu ton metalu. „Czarne złoto Czarnobyla” trafiało
następnie na wschód kraju, gdzie w hutach Donbasu przetapiano je
i wysyłano do Chin albo Indii. A tam robiono z niego karoserie
samochodowe, drabiny albo hulajnogi, które następnie sprzedawano na
rynek europejski.
Mężczyzna wyznał, że zbieracze złomu dostają jakieś grosze za pracę
w zonie – dziewięć euro za sto kilogramów towaru – a noszą
napromieniowany metal na własnych plecach, wcześniej zdobywając go
gołymi rękami, bez żadnego zabezpieczenia. A jednak najęcie ludzi do tej
brudnej roboty nie stanowi najmniejszego problemu – w miejscowościach
wokół zony ludzie żyją jak w Trzecim Świecie: zero pracy, zero przyszłości,
zero nadziei. Plądrują zonę tak, jak się kłusuje na ostatnie nosorożce
w Afryce, i mają gdzieś konsekwencje. Czy ktoś miał im cokolwiek do
zaoferowania? Nie. Czemu więc mieliby się przejmować dzieciakami, które
zachorują na białaczkę z powodu napromieniowanej hulajnogi?
– Te dwie laski ze stowarzyszenia zaczynały się za bardzo wpieprzać.
Miesiąc temu wrzuciły do neta zdjęcia ciężarówek przejeżdżających w nocy
przez punkty kontrolne pomimo godziny policyjnej. Policja otworzyła
dochodzenie. Od razu posunęli trzech naszych gliniarzy. Wtedy Arsenij
powiedział nam, żebyśmy dali laskom do zrozumienia, że jak dalej będą
chojraczyć, to źle się to dla nich skończy. Chciał też, żebyśmy wywarli
odpowiednią presję na wszystkich, którzy z nimi współpracują.
– Gdzie mogę znaleźć Agopiana?
– W Stracholesiu. Ma tam legalny biznes, wędkarstwo i takie tam. Jego
dom stoi tuż obok.
Rybałko ruszył w stronę drogi. Wiedział już wystarczająco dużo.
– Ej! Co ty odwalasz? – wrzasnął za nim Kozak. – Odepnij mnie!
Zobaczył jednak tylko wyciągnięty środkowy palec Rybałki, który nawet
się nie odwrócił. Facet pracował przy wywożeniu z zony
napromieniowanego metalu, od którego cała masa niewinnych ludzi złapała
raka. Pora, żeby sam posmakował ryzyka.
Rybałko i Swieta ruszyli do punktu kontrolnego w Ditjatkach. Strażnik,
wyraźnie zaintrygowany, przyglądał się wgniecionemu bokowi ich wozu, ale
jako że Melnyk uprzedził go o ich przyjeździe, zostali przepuszczeni bez
problemu. W Stracholesiu Rybałko poprosił Swietę, żeby zaparkowała
pięćdziesiąt metrów od lokalu Arsenija Agopiana, po czym wyjął z bagażnika
schowany pod plandeką obrzyn.
– Jeżeli tylko usłyszysz strzały, a ja nie wrócę za pół godziny, zadzwoń do
kapitana Melnyka i opowiedz mu, co się stało.
Agopian mieszkał w obszernej willi, której okna wychodziły na morze
kijowskie. Mafioso zarobił kupę kasy na ludzkim nieszczęściu. Ile istnień
mógł mieć na sumieniu?
Rybałko zapukał do drzwi, ściskając w dłoni broń. Zero odpowiedzi,
słychać było tylko zgrzytanie okiennic poruszanych wiatrem wiejącym znad
sztucznego zbiornika. Położył rękę na klamce i stwierdził, że drzwi są
otwarte. Przemierzył długi hol i wszedł do urządzonego z przepychem
salonu. Pusto. Podobnie jak w pozostałych pokojach znajdujących się na
parterze.
Arsenija Agopiana znalazł na końcu ogrodu, gdzie trawa ustępowała
małej plaży z drobnego piasku, tuż nad wodą. Były milicjant siedział na
składanym krześle i wpatrywał się w spokojną taflę wody. W zasięgu ręki
miał wkopaną w piasek do połowy pustą butelkę wódki, a także stary
rewolwer leżący na przenośnej lodówce.
– Nie ruszaj się – rzucił Rybałko, wyciągając przed siebie broń.
Agopian się odwrócił. Jego twarz nie wyrażała zaskoczenia ani lęku, tylko
bezbrzeżny smutek doprawiony znużeniem.
– Ornitolog… a co ty tu robisz?
– Zmusiłem jednego z twoich ludzi do gadania. Wiem wszystko o twoim
biznesie.
Wzrok mężczyzny spoczął na lufie strzelby.
– Zawsze wiedziałem, że nie jesteś zwykłym naukowcem. To ty pracujesz
dla Wiktora, czy tak?
– Skąd…
Agopian wyciągnął rękę w stronę butelki. Rybałko podniósł wyżej broń.
– Spokojnie – powiedział były milicjant, sięgając po wódkę. – Nic do
ciebie nie mam.
– Dwóch twoich ludzi dopiero co próbowało mnie rozwalić.
– To musiało być jakieś nieporozumienie. Powiedziałem im tylko, żeby
trochę cię nastraszyli. Ani przez chwilę nie było mowy o zabijaniu. To
szkodzi interesom. A tak w ogóle co z nimi?
– Jeden nie żyje, drugiego przypiąłem do tablicy nad dołem
radioaktywnym.
Arsenij z powagą pokiwał głową.
– Domyślam się, że dostali to, na co zasłużyli. – Mężczyzna pociągnął łyk
wódki. Ewidentnie był już pijany. – Rozmawiałem z Wiktorem –
kontynuował.
– Dzwonił do ciebie? Dlaczego?
– Leonski porwał jego córkę. Wiktor poprosił mnie, żebym załatwił mu
uzbrojonych ludzi do pomocy, kiedy już będzie na miejscu, a ja się
zgodziłem. Ty i ja gramy teraz do jednej bramki – dodał z gorzkim
uśmiechem.
– Próbowałeś pozbyć się stąd Ninel – zaprotestował Rybałko. – Dlaczego
teraz miałbyś pomagać Sokołowowi ją odnaleźć?
– Starałem się trochę ją nastraszyć, żeby przestała wtykać nos w nie
swoje sprawy, ale w życiu nie zaryzykowałbym ściągania sobie na głowę
gromów Wiktora. Dobrze wiem, do czego jest zdolny, kiedy ktoś nastaje na
jego rodzinę.
– Skąd wiedziałeś, że to jego córka? Przecież ma inne nazwisko.
– Może być starsza o trzydzieści lat, ale ja nadal pamiętam twarz
dziewczynki, której w dzień eksplozji reaktora musiałem powiedzieć, że jej
matka nie żyje.
– Więc nie dowiedziała się tego od Wiktora?
– Nie. On był wtedy w Prypeci, nadzorował ewakuację miasta. Wszystkie
linie telefoniczne były odcięte, nie dało się nigdzie dodzwonić. W wieczór
zabójstwa Ninel była w daczy swoich rodziców. Spała, kiedy zaczęliśmy
szukać śladów mordercy.
– Kto jeszcze wie, że Ninel jest córką Sokołowa?
– Nie mam pojęcia. W okolicach pomieszkuje trochę dawnych
mieszkańców Prypeci, chociaż większość została w Kijowie albo dawno nie
żyje.
Agopian znów pociągnął z butelki.
– Alkohol i broń to kiepskie połączenie – zauważył Rybałko, wskazując
rewolwer leżący na lodówce.
– Czekam już tylko, aż ten skurwiel po mnie przyjdzie. – Oczy mężczyzny
przez krótką chwilę zapłonęły nienawiścią, po czym znów zmętniały. –
Powinienem był posłuchać Wiktora w osiemdziesiątym szóstym –
powiedział Agopian po kolejnym łyku wódki. – Powinienem był zabić tego
śmiecia Leonskiego.
– Wiktor chciał wtedy, żebyś go zabił?
– Już ci mówiłem: Wiktor jest bezlitosny, kiedy chodzi o sprawy
rodzinne. Kiedy trzydzieści lat temu poinformowałem go, że Leonski jest
moim głównym podejrzanym, powiedział, że nie chce, żeby facet wyszedł
z tego tylko z wyrokiem więzienia. Chciał, żeby zginął. Ale ja mu
odmówiłem. Może nie jestem wzorem uczciwości, ale mam swoje granice.
Korumpuję i zastraszam, a jak trzeba, wysyłam chłopaków, żeby obili takich,
co szkodzą moim interesom. Ale nie zabijam z zimną krwią. Nie jestem jak
Wiktor czy Leonski.
Rybałko pomyślał o Ninel. Traci tu tylko czas. Powinien się skupić na
niej.
– Jeżeli się dowiem, że mnie okłamałeś…
– Tak, wiem, znam te klasyczne groźby – odparł Agopian, unosząc
butelkę. – Śmierć, cierpienie, takie tam.
Były milicjant wychylił butelkę do dna i zamknął oczy.
Rybałko się odwrócił. Kiedy ruszył z powrotem w kierunku willi, usłyszał,
jak Agopian szlocha.
42

Tik-tak. Tik-tak. Tik-tak.


Czarnobyl, dzień później, popołudnie. Zegar zawieszony na ścianie
jedynej kawiarni w mieście odliczał sekundy z atomową precyzją. Rybałko,
gdyby tylko mógł, wyciągnąłby spluwę i rozwalił go. Za bardzo przypominał
mu o zbliżającej się śmierci. Jego własnej, ale przede wszystkim o śmierci
Ninel.
Lokal wyglądał bardziej jak podrzędna knajpa niż modna kawiarnia.
W środku stały rustykalne meble, wybór alkoholu był dość ograniczony,
ściany pokrywała boazeria, a za jedyny wystrój służyły mrugający wąż
lampek i kilka sztampowych obrazów. Na jednym z nich Kozacy pisali list do
tureckiego sułtana, który pewnego dnia w tysiąc sześćset siedemdziesiątym
szóstym roku zażądał od nich, żeby podporządkowali się jego władzy.
Kozacy odpowiedzieli mu, żeby się cmoknął, wyzywając go przy tym od
„ormiańskich świń”, „browarników z Jerozolimy” i „poganiaczy kóz
z Aleksandrii” i namawiając, żeby spróbował zabić jeża, zgniatając go swoim
dostojnym zadem.
Prawdziwi kozacy z tych Kozaków, pomyślał Rybałko, dopijając drinka.
W barze było mało klientów, głównie pracownicy elektrowni
w wojskowych drelichach. Większość oglądała regionalny serwis
informacyjny w telewizorze powieszonym na ścianie. Kiedy prezenter
wspomniał o podejrzanym zaginięciu powiązanym z zabójcą spod znaku
jaskółki, Rybałko zapadł się na krześle.
Za oknem wirowały puszyste płatki śniegu, opadając na samochodowe
dachy, żłobiąc plandeki wojskowych ciężarówek, aż spod spodu zaczął
przebijać kształt metalowych stelaży, odznaczających się niczym żebra na
zielonkawej skórze wychudzonej klatki piersiowej. Rybałko spoglądał przed
siebie pustym wzrokiem, kiedy na parking wjechała ogromna czarna
terenówka niemieckiej marki. Z kabiny wysiadł Nikita Kaszyn ubrany
w długi płaszcz – w którym przypominał generała na polu bitwy – i uszankę
podszytą srebrnym lisem. Towarzyszył mu jakiś mężczyzna. Rybałko od razu
rozpoznał w nim gościa, który przebił mu opony w Poliśke – tego
z wytatuowanym orłem.
– A ty co robisz z tym jebanym naziolem, Kita? – zapytał, kiedy
mężczyźni usiedli naprzeciwko niego.
Kaszyn uniósł dłonie, chcąc stonować nastrój.
– Spokojnie, Sasza. To Serhij Kamieniew. Pracuje dla Arsenija Agopiana.
Jest po naszej stronie.
– Ten gość to naziol, a ja jestem Mulatem. Nie umknął ci, kurwa, czasem
jakiś szczegół?
– Wyluzuj – odpowiedział Kamieniew. – Wszyscy gramy w jednej
drużynie. Arsenij chce śmierci Leonskiego, tak samo jak twój szef. A tak
w ogóle to nie mamy nic do czarnych. Ani do Rusków. Po prostu nie chcemy
ich u nas.
– Grunt, że mamy wspólny cel – łagodził Kaszyn. – Wróg mojego wroga
jest moim przyjacielem.
– Pieprzenie – wycedził Rybałko przez zęby. – Powiedz mu, żeby stąd
spadał.
– Nie ma takiej opcji. Sokołow się uparł, żeby Kamieniew ci towarzyszył.
Rybałko zacisnął pięści pod stołem. Miał ochotę użyć ich do obicia gęby
Kamieniewa. Kozacy na obrazie na pewno by mu przyklasnęli. Ale wiedział,
że jeżeli chce ocalić Ninel i otrzymać swoją gażę, musi to przemilczeć
i dostosować się do planu Sokołowa. Nawet mimo tego, że Kamieniew –
gdyby tylko nadarzyła się okazja – z pewnością wbiłby mu nóż w plecy,
szczególnie po tym, co zrobił z jego dwoma żołnierzami.
– A Sokołow? – spytał Rybałko. – Gdzie teraz jest?
– W bezpiecznym miejscu daleko stąd.
– Nie zmienił zdania? Nie przyjedzie?
– Nie. Jest przekonany, że Leonski chce go ściągnąć do Prypeci, żeby go
tam rozwalić. Masz kopię tego nagrania?
Rybałko wyciągnął miniaturową kartę pamięci i podał ją Kaszynowi.
– Mam wrażenie, że Ninel znajduje się w piwnicy, ale to wszystko, co
mogłem stwierdzić. Jeżeli ta akcja z przekazaniem okupu się nie uda, będzie
trzeba namierzyć to miejsce, zanim Leonski ją zabije.
– Ten budynek jest gdzieś w zonie?
– Możliwe. Zawilgocone ściany, łuszcząca się farba… Ale to słaba
wskazówka. Na Ukrainie czy Białorusi znajdziesz multum takich podziemi.
Do przeczesania zony ściągnięto wojskowych, ale ten teren ma prawie dwa
tysiące kilometrów kwadratowych. Mogą szukać przez miesiąc i nic nie
znaleźć.
– Wyślę to do znajomych z Moskwy – powiedział Kaszyn, obracając
w palcach kartę. – Być może znajdą tam coś, co nam się przyda. Czy Leonski
pojawia się na nagraniu?
– Nie. Cały czas widać tylko Ninel. Myślę, że Leonski nie chce, żebyśmy
wiedzieli, jak teraz wygląda. Najświeższe jego zdjęcie, jakie udało mi się
zdobyć, pochodzi z lat osiemdziesiątych. Bardzo możliwe, że zmienił się nie
do poznania. Czyli równie dobrze mógłby przejść obok nas niezauważony.
– Doprawdy uroczo – sarknął Kaszyn. – W jaki sposób gliniarze chcą go
złapać po wymianie?
– Rozstawili swoich ludzi wokół Prypeci w strategicznych miejscach –
odpowiedział Rybałko. – Kiedy Leonski odbierze okup, zamkną pierścień
wokół miasta i wtedy znajdzie się w pułapce jak szczur.
– Nadal będzie mógł się ukrywać gdzieś w Prypeci – zauważył
Kamieniew. – W mieście opuszczonym przez pięćdziesiąt tysięcy
mieszkańców nie brakuje kryjówek.
– Będzie trzeba dokładnie wszystko przeszukać – zgodził się Rybałko. –
Ale ostatecznie się nie wymknie.
Kamieniew zdawał się nie podzielać jego optymizmu.
– To miasto od trzydziestu lat powinno być niedostępne, a jednak my
wjeżdżamy tam, kiedy chcemy. Poza tym Leonski miał czas, żeby się
przygotować. Jeżeli wyznaczył spotkanie w Prypeci, to znaczy, że ma plan,
jak się potem stamtąd wydostać.
Rybałko, chociaż wcale mu się to nie uśmiechało, musiał przyznać
neonaziście rację.
– Czy to plan doskonały? Nie sądzę. Czy mamy lepszy? Nie. Dlatego
odegramy swoją rolę i zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Kamieniew posłał mu kpiący uśmieszek.
– Tak czy inaczej, nie zazdroszczę ci, Puszkin. Leonski nie wybrał
miejsca wymiany przypadkowo. Wokół placu Lenina jest kupa wysokich
budynków. Przy odpowiednim karabinie nawet dziecko będzie w stanie cię
tam odstrzelić.
– Nie jestem jego celem. – Rybałko chciał, by zabrzmiało to
przekonująco, ale w jego głosie nie było słychać pewności siebie. Okup
najwyraźniej był tylko sposobem na zwabienie Sokołowa do kryjówki
Leonskiego, żeby tam go zabić. Kiedy Leonski zobaczy, że jego cel się nie
pojawił, może z frustracji chcieć zemścić się na posłańcu. Ale Rybałko po raz
kolejny nie miał innego wyjścia. Musiał podjąć ryzyko.
Wstali. Nadeszła pora, by udać się do Prypeci.
Na dworze Rybałko szepnął do Kaszyna:
– Kita, jeżeli coś mi się stanie, liczę, że zadbasz o to, żeby Sokołow
zapłacił kwotę, którą jest mi winien. To pieniądze dla Tasi, rozumiesz.
– Nic się nie martw – zapewnił go dawny towarzysz broni.
Rybałko, już spokojniejszy, wsiadł do terenówki. Tylne fotele były obite
skórą, a klimatyzacja zapewniała przyjemne ciepło. Pomyślał, że mógł trafić
na gorszy karawan.
Trafiają się gorsze karawany.
43

Ptaki zniknęły z nieba. Konie Przewalskiego pochowały się pod drzewami.


Płatki śniegu, zanim opadły na spokojne poleskie świerki, długo tańczyły
w powietrzu. Widoczna w oddali Prypeć wyglądała w tej białej zamieci jak
miniaturowe miasto zamknięte w szklanej kuli, w której wiruje sztuczny
śnieg.
Rybałko, o dziwo, pomyślał o Leninie. Może z powodu Ninel, a może
z powodu ulicy, którą właśnie jechali, noszącej imię komunistycznego
przywódcy, podobnie jak plac, na którym miało dojść do wymiany.
Wszystkie albo prawie wszystkie miasta w ZSRR miały ulicę Lenina – często
była to główna arteria w danej miejscowości. Tyle tylko że w Prypeci ulica
i plac Lenina będą nosiły jego nazwisko już na zawsze. Nie było ryzyka, że
któregoś dnia ktoś postanowi je zdekomunizować. Prypeć zamieszkiwały już
tylko duchy.
Terenówka zatrzymała się na głównym placu miasta. Zanim Rybałko
wysiadł, Kaszyn wsunął mu w rękę pistolet.
– Pamiętaj, Sokołow chce, żebyś odstrzelił Leonskiego.
Było widać, że mafioso jest spięty. Jeżeli sprawy przybiorą zły obrót,
będzie mógł postawić krzyżyk na propozycji Sokołowa, który zaoferował mu
współpracę przy biznesie rozkręcanym na Krymie.
– Priorytetem jest Ninel, tak? – rzucił Rybałko, chowając broń do
wewnętrznej kieszeni płaszcza.
– Oczywiście – odparł Kaszyn. – Oczywiście.
Po placu Lenina hulał chłodny wiatr. Rybałko wyciągnął z bagażnika
metalową walizkę z pieniędzmi, po czym samochód odjechał, zostawiając go
w samym środku opustoszałego miasta.
– Pajechali! – krzyknął sam do siebie, biorąc głęboki wdech.
„W drogę!” – to właśnie te słowa wypowiedział Jurij Gagarin tuż przed
startem rakiety, w której jako pierwszy człowiek w historii poleciał
w kosmos. Plac Lenina, pokryty płaszczem śniegu, miał w sobie coś
z księżycowego krajobrazu.
Rybałko czekał: minutę, dwie, pięć, dziesięć minut, co jakiś czas rzucając
nerwowo okiem na zegarek. Na horyzoncie nie było widać nikogo, tylko
białoszare budynki przypominające skamieliny. Żadnych odgłosów, może
poza lekkim skrzypieniem gondoli na diabelskim młynie, które bujały się od
czasu do czasu, poruszane podmuchem wiatru niosącego mokry śnieg.
Rybałko jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak samotny. Jak gdyby był
jedynym człowiekiem w promieniu setek kilometrów.
Nagle ciszę przeciął dzwonek telefonu. Rybałko rozejrzał się dookoła, ale
niczego nie dostrzegł, ruszył więc w stronę źródła dźwięku. Kiedy był już
blisko, potknął się o plastikowe pudełko schowane w śniegu. W środku
znajdował się telefon. Wyjął go, odebrał i usłyszał mechanicznie
zniekształcony głos:
– Gdzie Wiktor?
– Nie przyjdzie. Ale mam okup.
Jak daleko sięgał wzrokiem, nigdzie nie było ani śladu Leonskiego.
Rybałko podniósł walizkę do góry i otworzył ją, żeby pokazać zawartość.
Obrócił się wokół własnej osi, żeby porywacz, gdziekolwiek się znajdował,
mógł zobaczyć pieniądze.
– Widzisz? Wszystko jest jak trzeba.
– Nie wszystko. Nie ma Sokołowa. Czyżby nie kochał córki
wystarczająco, żeby zaryzykować dla niej życie?
– Posłuchaj, liczą się pieniądze, a nie to, kto je przyniósł, więc…
– Zadzwoń do niego. Powiedz, że zabiję jego córkę, jeżeli nie pojawi się
w ciągu pięciu minut.
– Poczekaj!
Leonski się rozłączył.
Rozgorączkowany Rybałko skontaktował się z Sokołowem za pomocą
telefonu satelitarnego.
– Aleksander? Co się dzieje? Czy Ninel jest z tobą?
– Nie. Leonski powiedział, że zabije ją za pięć minut, jeżeli się pan nie
zjawi.
– Blefuje.
– On to naprawdę zrobi. Tak samo jak zabił Leonida.
– To tylko perfidna pułapka. On nami manipuluje. Chce mnie dopaść.
Powiedz mu, że nie przyjdę.
Rybałkę zalała złość.
– Na Boga! Na pana miejscu zrobiłbym wszystko, czego ode mnie żąda,
żeby tylko uratować córkę! Naprawdę będzie pan w stanie żyć, mając na
sumieniu śmierć własnych dzieci?
– Skup się na swojej robocie i przestań mi prawić morały. Negocjuj.
Znajdź jakiś sposób, przekonaj go, żeby wypuścił Ninel – odparł Sokołow,
po czym się rozłączył.
Rybałko ścisnął telefon w dłoni. W tej chwili był gotów wymienić te kilka
miesięcy życia, które mu zostały, na życie Ninel. Ale on sam był w oczach
Leonskiego nic niewart. Morderca dał mu to do zrozumienia, oszczędzając
go w domu kultury, kiedy pod Rybałką zapadła się podłoga. A przecież miał
go wtedy na muszce – wystarczyło tylko pociągnąć za spust.
Telefon zadzwonił ponownie.
– Daj mi Wiktora – nakazał mu głos.
– Wiktor… nie przyjdzie.
Po drugiej stronie dało się słyszeć zniekształcony śmiech.
– Stary tchórz. Wcale mnie to nie dziwi. Zawsze wyręczał się innymi,
kiedy przychodziło do brudnej roboty. Zadzwoń do niego i powiedz, że jego
ostatnie dziecko nie żyje.
– Poczekaj! – wrzasnął Rybałko. – Ninel w niczym nie zawiniła śmierci
twojej córki!
Leonski nie odpowiedział, ale też się nie rozłączył.
– Wiem, że zmarła na białaczkę – kontynuował szybko Rybałko. –
I wiem, że chcesz się za to zemścić na Sokołowie, Agopianie i całej reszcie.
Ale Ninel nie jest jak jej ojciec. Wręcz przeciwnie. Ona go nienawidzi, i to
z całego serca. Zmieniła nazwisko. Wyrzekła się go. Weź pieniądze Sokołowa
i uwolnij ją.
Odpowiedział mu tylko chrapliwy oddech mordercy. Czy Rybałce udało
się skłonić go do namysłu? Trzymał się tej odrobinki nadziei przez całą
wieczność, która minęła, zanim Leonski odpowiedział:
– Idź do szkoły podstawowej numer trzy. Masz pięć minut.
– Nie wiem, czy dam radę, przy tym śniegu…
– Pięć minut. Czas start.
Rybałko schował telefon do kieszeni kurtki i biegiem ruszył przed siebie.
Podstawówka znajdowała się za budynkami stojącymi przy ulicy
Kurczatowa, kilkaset metrów od miejsca, w którym się obecnie znajdował.
Mężczyzna przyciskał do siebie walizkę i biegł najszybciej, jak to było
możliwe, żeby nie skręcić kostki na jednej z dziur ukrytych pod warstwą
śniegu. Przeciął ulicę Kurczatowa, a następnie przemknął między blokami
i dalej przez opustoszały stadion.
W jego kieszeni ponownie odezwał się telefon. Rybałko odebrał, nie
zwalniając tempa.
– Jesteś na miejscu?
– Zaraz… już widzę… szkołę… – wysapał.
– W holu znajdziesz nowy telefon. Weź go, a ten wyrzuć.
Rybałko wreszcie dobiegł do budynku. Metalowe słupy podtrzymujące
antresolę były przeżarte rdzą. Wełna szklana izolująca sufit pospadała,
zbijając się w brunatne zaspy, które zasłaniały niebezpieczne dziury
w podłodze.
Pośrodku holu stało krzesło. Wyraźnie było widać, że jest tam celowo.
Leżący na nim telefon zadzwonił. Rybałko odebrał, a wtedy Leonski podał
mu kolejne instrukcje:
– Wejdź na drugie piętro i znajdź niebiesko-żółty fresk.
Rybałko ruszył korytarzami wśród łuszczącej się farby, aż dotarł do
schodów. W klasach, które mijał po drodze, nadal stały ustawione równo
ławki. Leżały na nich czerwone zeszyty otwarte na stronach pokrytych
starannym dziecięcym pismem. Po podłodze walały się w pyle kartki
papieru z podręczników szkolnych. Na biurku nauczyciela Rybałko dostrzegł
konstrukcję z metalowych drucików i kolorowych kulek, zapewne używaną
na lekcjach chemii. Może to atom uranu?
Na drugim piętrze było pełno czerwonych sztandarów i transparentów
z komunistycznymi hasłami. Malowidło, które kazał mu znaleźć Leonski,
znajdowało się za rogiem. O dziwo – w przeciwieństwie do ściany wokół, od
której farba odchodziła wielkimi zielonymi płatami – sam fresk był
w dobrym stanie. Gdy skontaktował się z mordercą, usłyszał dalsze
instrukcje:
– Teraz zadzwoń do Sokołowa. Włącz tryb głośnomówiący, tak żebyśmy
mogli rozmawiać wszyscy trzej.
Rybałko wybrał numer byłego ministra, ale ten nie odbierał. Dopiero gdy
wysłał do niego SMS z informacją, że zmienił telefon, Sokołow oddzwonił.
– Aleksander? Co się tam dzieje? Co to za historia z tym telefonem?
– Dzień dobry, Wiktorze – odezwał się głos robota.
– Leonski… to ty? – Sokołow był wyraźnie przerażony.
– Ależ oczywiście, że ja. Powinienem był się domyślić, że nie będzie cię
stać na to, żeby przynieść okup osobiście.
– Nie będę przyjmował rozkazów od takich skurwieli jak ty, Leonski!
– Nie zapominaj, jaka jest stawka w naszej skromnej grze, Wiktorze.
Pamiętaj, do czego jestem zdolny.
Sokołow milczał.
– Od trzydziestu lat czekam na tę chwilę – kontynuował Leonski. – Na
chwilę, kiedy staniemy ze sobą twarzą w twarz. Ale domyślałem się, że nie
starczy ci odwagi. Zawsze byłeś tchórzem.
Rybałko, znając porywczy charakter Sokołowa, obawiał się, że sytuacja
może przyjąć zły obrót.
– Gdzie mam zostawić pieniądze? – wtrącił się.
– Nie spiesz się. Opisz najpierw Wiktorowi to, co widzisz.
Rybałko odwrócił się do malowidła. Były na nim cztery postaci:
kosmonauta, młoda kobieta ze snopem zboża, mężczyzna szkicujący plan
rakiety oraz kobieta ze złączonymi dłońmi skierowanymi w stronę ptaka na
niebie. Kiedy opisywał Sokołowowi tę ostatnią, nagle do niego dotarło.
– Ta kobieta z ptakiem… to Łarisa?
W słuchawce zatrzeszczał metaliczny głos, chłodny i bezosobowy:
– Tak, to ona. Moja żona tu pracowała. Teraz idź do sali obok.
Rybałko dostrzegł drzwi otoczone czymś na kształt drewnianego
szalunku. Znajdowała się za nimi klasa z dużymi oknami o pobitych
szybach. Na ścianach wisiały portrety postaci historycznych, tak zapleśniałe,
że trudno było rozpoznać, kogo przedstawiają. Żeby dojść do biurka
nauczyciela, musiał przeskoczyć nad starą mapą ZSRR.
– To właśnie tutaj pracowała Łarisa – usłyszał. – To była jej klasa. Opisz
ją Wiktorowi…
– Wiem, jak wygląda ta jebana klasa, Leonski. – Sokołow zaczynał się
niecierpliwić. – Do czego zmierzasz?
– Czemu tak się unosisz, Wiktorze? Przecież każda minuta naszej
rozmowy to minuta życia twojej córki. Ale cóż, skoro tak ci się spieszy,
ruszajmy dalej. Chcę, żeby twój przyjaciel poszedł teraz do budynku numer
osiem. To obok basenu Lazurnego. W skrzynce na listy mieszkania numer
piętnaście jest telefon. Macie dziesięć minut.
– Piętnaście? – spytał Sokołow zdławionym głosem.
Rybałko rzucił telefon i ruszył na zewnątrz. Następnie przebiegł całą
ulicę Sierżanta Łazarewa i ledwo łapiąc dech, dotarł do klatki schodowej
budynku numer osiem. W skrzynce pocztowej mieszkania numer piętnaście
zadzwonił telefon.
– Jestem… – wysapał. Płuca dosłownie mu pękały.
Leonski znów poprosił, żeby uruchomił tryb głośnomówiący i zadzwonił
do Sokołowa.
– Wiktorze, może wyjaśnisz naszemu przyjacielowi, dlaczego jesteśmy
akurat tutaj?
– W tym bloku mieszkaliśmy przed katastrofą – odpowiedział drżąco
Sokołow. – Kiedy wreszcie skończysz swoje gierki, psychopato?
– Już niedługo. Wejdź na górę, Aleksandrze, i poszukaj mieszkania
numer piętnaście.
Rybałko się wzdrygnął. Skąd Leonski znał jego imię? Nie było jednak
czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Wszedł po schodach do wskazanego
mieszkania. Podobnie jak większość lokali w mieście zostało ono ograbione
i splądrowane. W salonie stały tylko telewizor Elektron 714 z potłuczonym
kineskopem oraz kilka ciężkich, kanciastych mebli. Na podłodze leżał stary
proporczyk klubu FC Stroitel Prypeć, który przed katastrofą grał w drugiej
lidze ZSRR. Na obrzeżach miasta budowano nawet dla niego większy
stadion w oczekiwaniu na przyszłe zwycięstwa zespołu. Obiekt sportowy
miał być gotowy na pierwszego maja tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego
szóstego roku, podobnie jak wesołe miasteczko. Jego również wybuch
w elektrowni uczynił bezużytecznym. Większość graczy służyła w kolejnych
miesiącach jako likwidatorzy. Jednym słowem: nie pokopali już więcej
w piłkę.
– Co mam teraz zrobić? – spytał Rybałko.
– Idź do pierwszego pomieszczenia po prawej.
Rybałko ruszył korytarzem i wszedł do pokoju, który okazał się dawną
sypialnią. Tutaj również rozkradziono wszystko, co się dało: materace,
drobne meble, żarówki, kable elektryczne. Na podłodze walały się zabawki:
Misza – maskotka Letnich Igrzysk Olimpijskich z osiemdziesiątego roku –
z pasem o wyblakłych kolorach przyozdobionym pięcioma złotymi kółkami,
obok niego pluszak Kiwaczek z wielkimi uszami oraz jego towarzysz
Krokodyl Giena… Dziwnie było patrzeć, jak leżą tu spowite pyłem, jakby
czekały, aż ktoś po nie wróci.
Rybałko dostrzegł różowy dziecięcy sweter z dwiema wełnianymi
rękawiczkami zwisającymi z rękawów. Ścisnęło mu się serce. To pewnie
Ninel nosiła go w dzieciństwie, jej matka musiała zrobić go na drutach.
Zgodnie ze zwyczajem ukraińskich matek, które nie chciały, żeby ich
pociechy pogubiły rękawiczki podczas zabawy na dworze, Olga wszyła
wewnątrz swetra gumkę, która łączyła ze sobą rękawiczki.
– Czy widzisz manekina? – spytał Leonski.
Obok okna ze stłuczoną szybą stał stary manekin, przypominający te ze
sklepów odzieżowych. Włożono na niego jakąś starą sukienkę. Leonski kazał
Rybałce ją opisać.
– Jest biała, z kwiatowym motywem naszytym u dołu… – Rybałko
zamilkł przerażony, kiedy zrozumiał, że to ten sam model sukienki, którą
miała na sobie matka Ninel w noc swojej śmierci. Wiktor Sokołow również
o tym wiedział.
– Jesteś chory… – wymamrotał były minister.
– Aleksandrze, idź teraz do kuchni – nakazał Leonski. – Zajrzyj pod
zlew, coś tam dla ciebie zostawiłem.
Rybałko przeszedł przez mieszkanie. Puste konserwy, rozbite butelki,
porwane radzieckie książki kucharskie – kuchnia była równie zdemolowana
jak pozostałe pomieszczenia. W szafce pod zlewem znalazł dużą białą
lodówkę turystyczną usianą plamkami.
– Co to jest? – zaniepokoił się.
Brak odpowiedzi.
– Leonski?
– Co się dzieje? – spytał Sokołow.
– Leonski się rozłączył – zwrócił się do niego Rybałko. – Pod zlewem jest
lodówka turystyczna.
– Otwórz ją – rozkazał mu Sokołow.
Rybałko kucnął. Lodówka była wilgotna i zimna. Owinięto ją grubą
brązową taśmą, która szczelnie trzymała pokrywę. Rybałko rozerwał taśmę
starym widelcem, który znalazł na podłodze. Lekko podniósł pokrywę,
a wtedy uderzył go zapach zgnilizny i lakieru do włosów. Odruchowo
wstrzymał oddech.
– Co jest w tej lodówce? – zapytał zniecierpliwiony Sokołow.
Rybałko zdjął pokrywę powoli, jakby się obawiał, że zawartość wystrzeli
mu prosto w twarz.
– Co tam jest, na Boga? – naciskał były minister.
Rybałko najchętniej powiedziałby mu, żeby się odpieprzył, ale słowa
uwięzły mu w gardle. Pokrywa wyślizgnęła się z jego palców i spadła na
ziemię. W lodówce widać było kępę potarganych włosów. Nie chodziło
o perukę – to były prawdziwe włosy na prawdziwej głowie. Pod czupryną
w kolorze blond Rybałko dostrzegł skórę. Żołądek mu się skurczył i poczuł
napływającą do gardła żółć. Ledwo zdążył doskoczyć do zlewu, gdy
wstrząsnęły nim torsje.
– Aleksander? – wysapał Sokołow, gdy Rybałko ponownie przyłożył
telefon do ucha. – Co tam się dzieje?
Znów kucnął, wsunął dłoń we włóknistą burzę blond włosów i podniósł
odciętą głowę. Była dziwnie lekka. Gdy ostrożnie ją obrócił, ujrzał zimne
matowe oczy, niebieskie niczym tafla Bajkału.
44

Rybałko zgarnął śnieg z ławki i usiadł, nie zwracając uwagi na zimno


ciągnące od betonu. Chwilę później nadjechał radiowóz. Wysiadł z niego
Melnyk.
– Przykro mi – wyszeptał Ukrainiec.
Rybałko uniósł na niego wzrok. Wydawało się, że Melnyk mówi szczerze.
Naprawdę mu współczuł.
– To mi… to mi jest przykro. Tam… – Nie wiedział, jak mu to
powiedzieć. – To nie Ninel. Głowa w lodówce nie jest jej. Leonski usunął jej
oczy jak w przypadku innych ofiar. I wstawił protezy w takim samym
kolorze jak oczy Ninel. Ale to nie ona…
Skóra na karku zaczęła go szczypać od chłodu. To spojrzenie… nigdy nie
będzie w stanie go zapomnieć.
– Kim w takim razie jest ofiara?
– To… Nowak… Pana partnerka… To jej głowa jest w tej lodówce…
Starszy policjant przez dłuższą chwilę stał jak sparaliżowany.
Nieruchomo wpatrywał się w plastikowy pojemnik, równie biały jak
spadający z nieba śnieg. Następnie wyciągnął rękę w kierunku lodówki.
– Niech pan tego nie otwiera – powiedział Rybałko, kiedy Melnyk
chwycił za pokrywę.
Ale Ukrainiec go nie słuchał. Strzepnął cienką warstwę śniegu z pokrywy
powściągliwym ruchem, jakby odkurzał płytę nagrobną, po czym ją
podniósł. Zdusił w gardle przekleństwo i puścił pokrywę, która ześlizgnęła
się bezgłośnie na dziewiczo biały śnieg. Zakręciło mu się w głowie, musiał
usiąść na ławce. Jego rwany oddech wypuszczał w powietrze obłoczki pary
o nieregularnej objętości. Pomimo chłodu rozpiął kurtkę i nerwowo pomacał
medalik ze Świętym Józefem.
– Była w ciąży… – powiedział po dłuższej chwili głuchym głosem.
Rybałko wzdrygnął się z odrazą. Zbrodnia Leonskiego była jeszcze
bardziej odrażająca, niż się spodziewał.
Melnyk podniósł pokrywę z ziemi i zamknął lodówkę, po czym postawił
ją obok bagażnika swojej łady. Gdy klapa nie chciała się otworzyć, wpadł
w niemy szał – zaczął kopać z całej siły w samochód, aż wreszcie ustąpiła. Po
wyładowaniu wściekłości policjant oparł się o pękate nadkole terenówki
i zapalił papierosa.
Na końcu ulicy pojawiły się kolejne radiowozy. Teraz, kiedy się okazało,
że Leonski więcej się nie uaktywni, wszyscy policjanci czuwający wokół
miasta ruszyli na centralny plac. Melnyk polecił im, żeby przeczesali
budynki, do których Leonski wysyłał Rybałkę w ramach swojej
makabrycznej gry terenowej.
– Pojadę do Kijowa, zawiozę to… ją… pojadę sam do kostnicy. Muszę też
zawiadomić jej męża… Nowak miała się nie wychylać. W jej stanie… –
Kapitan zagryzł wargi. – Brakowało jej doświadczenia, ale byłby z niej dobry
glina. Nawet bardzo dobry – stwierdził, kiwając głową.
A potem jakby doznał objawienia.
– Musiała coś znaleźć! Przecież nie miała żadnego związku z Prypecią.
Nigdy nie postawiła stopy w zonie, dopóki jej tu nie przeniesiono. Leonski
zabijał wyłącznie dzieci tych, których uznał za odpowiedzialnych za
nieszczęścia, jakie go spotkały. Musiało tak być: Nowak coś znalazła. Miała
zostać w Kijowie, żeby nie narażać się na promieniowanie, ale pracowała
razem z nami w ramach śledztwa… Wysłałem jej kopię nagrania wideo
z żądaniem okupu. Musiała coś na nim odkryć.
– Dlaczego w takim razie do pana nie zadzwoniła? – zdziwił się Rybałko.
– Przez kilka tygodni ukrywała przede mną, że równolegle prowadzi
prywatne śledztwo w sprawie Leonskiego. Myślała, że jeżeli go znajdzie,
szybciej przeniosą ją poza zonę. Być może odkryła, gdzie jest, i próbowała go
sama zatrzymać.
Rybałko wyciągnął z kieszeni telefon, który morderca zostawił dla niego
w skrzynce pocztowej dawnego mieszkania Sokołowa.
– Leonski wysłał mi SMS – powiedział, podając Melnykowi komórkę. –
Wyznacza nam nowe ultimatum.
– „Wiktor Sokołow ma czas do jutra w południe, żeby odebrać sobie
życie. Inaczej jego córka zginie…” – przeczytał Melnyk. – Co za
zwyrodnialec! To ohydne… Ale złapiemy skurwysyna. Zabicie Galiny to był
duży błąd… Dorwiemy go dzięki niej. – Starszy policjant mówił z taką
determinacją, jakby chciał przekonać sam siebie.
45

Melnyk odstawił Rybałkę do Czarnobyla, gdzie ten przesiadł się do pikapa


stowarzyszenia 1986 i przeprowadził krótką rozmowę telefoniczną
z Sokołowem. Były minister stanowczo odmówił wchodzenia w układy
z Leonskim. Najwyraźniej córka nie była dla niego aż tak cenna, żeby
zamierzał się dla niej poświęcać.
Następnie Rybałko pojechał do kijowskiego mieszkania Ninel. Najpierw
pobieżnie je przeszukał, a następnie odpalił laptop pożyczony od Swiety
i podłączył do niego projektor zamontowany w salonie. Puścił nagranie
z żądaniem okupu i analizował je przez dwie godziny, paląc papierosa za
papierosem. Wpatrywał się niestrudzenie w każdą kolejną klatkę, ale wciąż
nie widział nic podejrzanego. Aż nagle, kiedy pił kawę i po raz enty
odtwarzał nagranie, przyszła mu do głowy pewna myśl.
– „Ta… ta wiadomość jest zaadresowana do Wiktora Sokołowa…
mojego… mojego ojca…”
Zatrzymał nagranie. Twarz Ninel nie wyrażała strachu, raczej coś na
kształt obrzydzenia. „Mój ojciec” – nigdy nie używała tych słów
w odniesieniu do Sokołowa. Zawsze mówiła „Wiktor”: Wiktor to, Wiktor
tamto. Naprawdę nie znosiła człowieka, którego – sterroryzowana przez
swojego porywacza – nazwała „ojcem”. Sterroryzowana bez słowa:
Leonskiego ani przez chwilę nie było bowiem słychać. Zapewne chciał ukryć
brzmienie swojego głosu. Ninel zdawała się czytać tekst napisany na czymś
po lewej stronie kamery, a może wyświetlany na ekranie komputera lub
tableta.
A jeżeli kluczem był dźwięk, a nie obraz? Być może Nowak skupiła się na
odgłosach. Rybałko znalazł obok wieży hi-fi słuchawki i podłączył je do
laptopa. Przesłuchał nagranie z zamkniętymi oczami. Bardzo szybko dotarło
do niego coś, co dotychczas mu umknęło: regularny odgłos przypominający
przytłumiony śpiew. Podkręcił maksymalnie głośność. Melodia wydawała
mu się znajoma. Gdzie mógł ją słyszeć…? Przesłuchał nagranie jeszcze kilka
razy, ale nie doszedł do żadnych wniosków. W końcu postanowił zrobić
sobie przerwę na chwilę namysłu; zdjął słuchawki, nie wyłączając jednak
nagrania. Wyszedł na balkon i zapalił papierosa. Miał nowe elementy do
zbadania, ale nie wiedział, jak je ze sobą zestawić. Ta melodia, fakt, że
Leonski nie pokazuje się na nagraniu ani nic nie mówi, wyraz obrzydzenia
na twarzy Ninel, jej opanowanie… Ninel nie była kimś, kogo można by łatwo
nastraszyć, ale mimo wszystko wydawała się zbyt spokojna. Jakby wiedziała,
że z tego wyjdzie…
Nie.
Tylko nie to…
Niemożliwe. To wyobraźnia płata mu figle ze zmęczenia. Prawie nie spał.
Jego ciało wciąż było odrętwiałe po nielegalnej wyprawie do zony i łomocie,
który tam otrzymał. Pękała mu głowa, a leki przeciwbólowe na niewiele się
zdały. To na pewno dlatego tak bredzi…
A jednak… Nie widać Leonskiego… Nikt ani razu go nie widział…
Rybałko wyrzucił żarzący się niedopałek i zadzwonił do Melnyka.
Policjant jednak nie odebrał. Być może składał właśnie kondolencje rodzinie
Galiny Nowak. Rybałko wysłał mu SMS: „Czy na podłodze, w której się
zapadłem, ścigając Leonskiego, znaleźliście odciski butów o numerze 47?”.
Odpowiedź nadeszła po pięciu minutach: „47? Nie. Czemu?”.
Rybałko nie odpisał, a kiedy Melnyk chwilę później próbował się do
niego dodzwonić, odrzucił połączenie. Musi się skupić. Musi przenalizować
myśl, która pojawiła się w jego głowie. Żeby nadać jej kształt, wymówił ją na
głos, jakby zwracał się do obrazu Ninel, który wyświetlał się na zapętlonym
nagraniu.
– Czyżby to było twoje dzieło? To ty zabiłaś tych wszystkich ludzi?
Wpatrywał się w wyzywające spojrzenie kobiety. Skąd mu się wziął ten
pomysł? Nie, to musi być efekt zmęczenia.
A jednak. Pojedyncze elementy zaczęły się układać jak kawałki puzzli.
Ninel nienawidziła swojego ojca i uwielbiała matkę. Miała napady agresji.
Nie powiedziała mu, że Leonid był jej bratem. Odmówiła pójścia do
mieszkania, z którego go wywieszono. Nie chciała uczestniczyć w spotkaniu
z taksydermistą. Przyjęła panieńskie nazwisko matki i odrzuciła nazwisko
ojca. Wiktor Sokołow bił ją, kiedy była dzieckiem. Głos w telefonie był
sztucznie zniekształcony. Leonski nie pojawiał się na nagraniu. W domu
kultury nie było śladów po jego butach. A jeżeli to ona była postacią
w kombinezonie przeciwpromiennym? Jeżeli to ona go ogłuszyła, zamiast
zabić?
Ale po co miałaby mordować tych wszystkich ludzi?
Zabija brata, bo jest jak ojciec i za to go nienawidzi. Zabija syna
Agopiana, ponieważ ten nie zdołał złapać Leonskiego, mordercy jej matki.
A córka Winograda? Brakuje motywu. A Leonski? Czy jego też zabiła?
Do tego dochodziły ptaki. Była ornitolożką. Z łatwością mogłaby złapać
sokoła. A wypchane jaskółki mogła na przykład podbierać z okazów
wykonanych przez Leonskiego w jego warsztacie.
Nie, nie, nie…
Rybałko wrócił do mieszkania w poszukiwaniu jakichś wskazówek.
W głębi szafy trafił na duże pudło zawierające pamiątki po matce Ninel.
Zdjęcia, listy, ale nic, co dotyczyłoby ojca.
Sam już nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Spojrzał na zegarek –
minęły kolejne dwie godziny. Musi się skupić na czymś innym. Melodia.
Śpiewy. To było coś, co słyszał niedawno, tego był pewien. Ale gdzie? Jakby
chór… tak, chór dziecięcy… no tak! To była pieśń śpiewana przez dzieci
z kliniki, do której Ninel zabrała go, kiedy szukali namiarów na Leonskiego.
Pędem wybiegł z mieszkania.
46

Z uwagi na późną porę klinika była zamknięta dla odwiedzających. Rybałko


poprosił w recepcji o skontaktowanie go z Marią, przyjaciółką Ninel,
powiedziano mu jednak, że nie ma jej w pracy. Gdy uparł się, żeby
porozmawiać z kimś z dyrekcji, po kwadransie podeszła do niego drobna
energiczna kobieta o rudoblond włosach.
– Doktor Radecka – przedstawiła się. – Ponoć chciał mnie pan widzieć
w jakiejś pilnej sprawie?
– Tak. Chodzi o Ninel.
– Ma jakieś kłopoty?
– Czy słyszała pani już o zabójcy spod znaku jaskółki?
– Nie.
– Powiem w skrócie, chodzi o mężczyznę…
A jeśli to kobieta?
– …który grasuje w okolicach Czarnobyla. Ten mężczyzna…
Albo kobieta. Ninel.
– …zabił już kilka osób. A teraz porwał Ninel.
Albo wszystko zaaranżowano tak, żeby to wyglądało na porwanie.
– Na Boga! – krzyknęła lekarka. – Ale jak ja mogę panu pomóc?
Rybałko wyciągnął telefon.
– Chciałbym, żeby obejrzała pani to nagranie i powiedziała, czy widoczne
na nim pomieszczenie wydaje się pani znajome.
Dyrektorka – zszokowana od pierwszych klatek – przyłożyła dłoń do ust
i trzymała ją tak aż do końca nagrania.
– Czy poznaje pani to miejsce? – zapytał Rybałko.
– To… no cóż… przypomina trochę salę, która znajduje się u nas
w piwnicy, ale… dobry Boże, myśli pan, że Ninel mogła być przetrzymywana
właśnie tam? To jakieś szaleństwo…
– Muszę zobaczyć to pomieszczenie. Czy może mnie pani tam
zaprowadzić?
Kobieta przytaknęła, zlękniona, i skierowała się do podziemi budynku.
– Kto mógł mieć dostęp do tej części kliniki? – zapytał Rybałko, idąc za
nią.
– Personel sprzątający, lekarze w razie potrzeby.
– Pacjenci?
– Nie. To obszar zarezerwowany dla pracowników.
– Do czego właściwie służy to pomieszczenie?
– To składzik, ale nie używamy go od lat z powodu wilgoci. Wszystko
szybko tam pleśniało.
– Czy drzwi są zamknięte na klucz?
– Tak, na ten sam model zamka co drzwi do pozostałych pomieszczeń
w piwnicy.
– A kto dysponuje takim kluczem?
– Co najmniej kilkanaście osób. Można go też pobrać z pokoju
socjalnego dla personelu.
Kiedy stanęli przed drzwiami, kobieta wyciągnęła swój pęk kluczy.
Włożyła jeden z nich do zamka, ale nie udało się jej go otworzyć.
– Dziwne, przecież to ten, jestem pewna…
Spróbowała z pozostałymi kluczami, ale żaden inny nie pasował.
– Nic z tego nie rozumiem – mruknęła. – Wygląda na to, że ktoś zmienił
zamek…
– Proszę się odsunąć – powiedział Rybałko, chwytając ją za ramię.
Gdy wyciągnął pistolet, który dostał od Kaszyna, kobieta lekko zbladła.
– Niech się pani gdzieś schowa. Morderca może nadal znajdować się
w środku.
Lekarka się cofnęła, a Rybałko zamierzył się nogą. Drzwi były przegniłe
od wilgoci i zamek ustąpił po zaledwie kilku kopnięciach. Wszedł do
pomieszczenia z bronią wyciągniętą przed siebie. W środku znajdowało się
krzesło przypominające to, na którym siedziała Ninel podczas nagrania.
Kilka metrów od niego zobaczył na podłodze trzy okrągłe ślady, które
układały się w trójkąt równoboczny – zapewne pozostałość po statywie
z kamerą.
Pospiesznie przeszukał pomieszczenie, ale nie znalazł w nim nic
szczególnego poza kilkoma przegniłymi meblami.
– Może pani wejść – zawołał.
Lekarka pojawiła się w progu.
– Morderca korzystał tutaj z kamery. Starego modelu na kasety. Miał też
statyw, na którym ją umieścił. Czy widziała pani może, żeby któryś
z pracowników posługiwał się takim czymś?
– Nie, nigdy.
A jednak Leonski jakoś się tu dostał, i to ze sprzętem oraz z Ninel. Ktoś
musiał coś widzieć. No chyba że… chyba że Ninel weszła tu sama. Mogłaby
bez problemu pobrać klucz, ostatecznie pracowała od czasu do czasu
w klinice. Wystarczyło dyskretnie znieść na dół kamerę i statyw, usiąść na
krześle i odegrać całą tę komedię.
Nie. Zapomnij o tym.
Rybałko wyciągnął z kieszeni wydruk ze starym czarno-białym zdjęciem
Leonskiego, które pochodziło z czasów jego pracy w elektrowni.
– Czy rozpoznaje pani tego człowieka?
Lekarka długo wpatrywała się w zaokrągloną twarz Leonskiego, jego
krzaczaste brwi i ciemną czuprynę.
– Nie, ta twarz nic mi nie mówi.
– Dzisiaj ma trzydzieści lat więcej. Proszę się skupić na jego spojrzeniu.
Czy na pewno z nikim się pani nie kojarzy?
– No chyba że… to naprawdę dziwne, ale ten człowiek przypomina
Hansa.
– Hansa? Kto to taki?
– Nasz woźny. Pracuje tutaj od roku. Na pewno minął go pan gdzieś na
korytarzu, kiedy przyszedł pan tu za pierwszym razem. Tyle że Hans nie ma
w ogóle włosów ani brody, ani nawet brwi.
Rybałce przypomniał się facet w niebieskim kombinezonie, z którym
rozmawiał przed wejściem w oczekiwaniu na Ninel. Czy to mógł być
Leonski? Spróbował sobie przypomnieć jego oczy… Tak, w jego spojrzeniu
było coś niezdrowego… Do tego dziwnie się do niego uśmiechnął… jakby go
znał. Leonski prawdopodobnie jest chory, mógł stracić owłosienie z powodu
leczenia…
– Muszę z nim porozmawiać. Gdzie go znajdę?
– Dzisiaj wieczorem go nie ma, ale zazwyczaj, gdy ma zmianę, nocuje
w pokoju na poddaszu.
– Proszę mnie tam zaprowadzić.
Tym razem ruszyli schodami na górę. Pomieszczenie zajmowane przez
Hansa było skromne i nie znaleźli w nim żadnych rzeczy osobistych, choć
Rybałko przeszukał wszystko dokładnie.
– Czy ten człowiek lubi obserwować ptaki? – zapytał.
– Co takiego? – zdziwiła się lekarka.
– Zabójca spod znaku jaskółki zajmuje się wypychaniem ptaków. To jego
pasja.
Kobieta zastanowiła się chwilę.
– Nigdy nie zaobserwowałam u Hansa tego typu zainteresowań.
– A czy ma duże stopy?
Kobieta zbladła.
– Tak. Nawet bardzo duże.
Rybałce niemal ulżyło. Więc jednak się mylił. Ninel była ofiarą, a nie
katem. Ale to z kolei oznaczało, że jest w niebezpieczeństwie.
– Ninel i Swieta często prowadzą zajęcia poświęcone ptakom. Czy Hans
w nich uczestniczył?
– Tak… tak, był na wykładzie Ninel dwa dni temu. Siedział w głębi sali.
– Gdzie mieszka, kiedy nie nocuje w tym pokoju?
– Nie mam pojęcia.
– A czy był dziś w pracy?
– Nie. Zadzwonił i powiedział, że jest chory.
– A wczoraj?
– Wyszedł bardzo wcześnie. Mówił, że źle się czuje.
– Czy przychodziła tu do niego jakaś kobieta? – Rybałkę nawiedziło
okropne spojrzenie z turystycznej lodówki, trwało to jednak tylko chwilę.
– Nie mam pojęcia. Większość dnia spędzam z dziećmi. Trzeba by spytać
kogoś z recepcji, ale o tej porze wszystkie nasze sekretarki są już w domu.
Tym można zająć się później. Nowak musiała odkryć związek między
Leonskim i kliniką. W pomieszczeniu w piwnicy nie było śladów krwi, czyli
Leonski musiał tam posprzątać. A może zabił policjantkę gdzie indziej?
– W jaki sposób dostaje się do pracy? Ma samochód?
– Nie. Zdaje mi się, że dojeżdża autobusem albo ktoś go podwozi…
O Boże! – Kobieta nagle przyłożyła rękę do ust. – Wczoraj… wczoraj
widziałam, jak odjeżdżał z Marią.
Rybałko poczuł, jak skręca mu się żołądek.
– Maria… właśnie jechała do domu, a on zapytał, czy nie podrzuciłaby go
przy okazji – ciągnęła lekarka. – A ona nie przyszła dziś do pracy… Myśli
pan, że mógł jej coś zrobić?
W umyśle Rybałki zaczął się rysować potencjalny przebieg wydarzeń.
Nowak przyjeżdża do kliniki. Zaczyna wypytywać. Leonski ją zabija. Ukrywa
ciało, być może w pomieszczeniu, w którym właśnie się znajdują. Ale wie, że
musi się go szybko pozbyć. Nie ma samochodu. Prosi więc Marię, żeby
podrzuciła go do domu. Wykorzystuje jakiś pretekst, żeby zwabić ją do
mieszkania. Być może porusza czułą strunę: on jest chory, ona jest lekarką.
Maria nie potrafi odmówić mu pomocy. Ale kiedy tylko trafiają do
mieszkania, Leonski ją zabija. Potem wraca jej samochodem po ciało
Nowak. Wie, że za maksymalnie kilka dni śmierć Marii wyjdzie na jaw, ale
ma to gdzieś: jego zemsta jest prawie ukończona. Chce tylko zyskać trochę
czasu.
– Potrzebuję adresu Marii, szybko.
Niemal pobiegli do sekretariatu. Radecka znalazła tam kartotekę
z danymi pracowników, a w niej adres Marii. Okazało się, że kobieta
mieszka dziesięć minut drogi od kliniki. Rybałko polecił lekarce zadzwonić
na policję, a sam wypadł z budynku. Kiedy dotarł pod wskazany adres,
zadzwonił do Melnyka. Policjant nie odbierał, Rybałko nagrał mu więc
wiadomość, po czym wszedł do klatki.
Dzwonek przy drzwiach mieszkania nie działał. Rybałko zaczął walić
w drzwi, ale po chwili się zorientował, że nie są zamknięte na klucz. Uchylił
je i ostrożnie przekroczył próg z pistoletem wycelowanym przed siebie.
W przedpokoju cuchnęło krwią i trupem. Kiedy przechodził obok łazienki,
smród się nasilił. Wszedł do środka. Wanna była zasłonięta przezroczystą
zasłonką prysznicową. Za nią widać było jakiś podłużny kształt.
Z łomoczącym sercem odsunął kotarę i jego oczom ukazały się nagie kobiece
zwłoki pozbawione głowy. Reszta ciała Nowak.
Powstrzymując mdłości, odwrócił się – i zobaczył kij bejsbolowy
spadający prosto na jego głowę.
47

Kiedy Rybałko otworzył oczy, zorientował się, że siedzi przywiązany do


krzesła. Jego głowa była niczym kocioł kipiący bólem. Znajdował się
w salonie. Żaluzje były zasłonięte. Powietrze przenikała woń skóry
i chemikaliów.
Próbował oswobodzić się z więzów. Na próżno: jego kostki oraz
nadgarstki zostały solidnie przywiązane do drewnianego krzesła. Kilka
metrów dalej wpatrywało się w niego oko kamery.
Do pokoju wszedł Leonski.
– Obudziłeś się?
Rybałko próbował poruszyć ustami. Wtedy się zorientował, że został
zakneblowany grubą taśmą klejącą.
– To tak na wszelki wypadek – powiedział morderca. Wyciągnął pistolet
i zdrapał jeden z rogów taśmy przyklejonej do ust Rybałki. – Zdejmę ci to,
ale jeśli zaczniesz krzyczeć, będę musiał cię zabić. Zrozumiano?
Gdy Rybałko pokiwał głową, Leonski obojętnym ruchem szarpnął za
taśmę. Aleksander powstrzymał warknięcie i rozciągnął wargi, które
nieprzyjemnie go teraz paliły.
– Co zrobiłeś z Marią? – wycharczał.
– To samo co z pozostałymi.
Z pozostałymi? Do żołądka Rybałki spłynął lodowaty potok. Czy Ninel
już nie żyje? Czy może chodziło mu tylko o tamte trzy ofiary?
– Czy Ninel… żyje?
– Na twoim miejscu martwiłbym się raczej własnym położeniem.
Leonski stanął za kamerą, nacisnął jakiś przycisk i zapaliła się czerwona
lampka.
– Co robisz? – spytał Rybałko.
– Przecież przyszedłeś tutaj, żeby mnie dopaść, nie? Chciałeś, żebym
wyznał wszystkie swoje zbrodnie. Więc do dzieła.
Mężczyzna przyciągnął sobie krzesło i siadł obok Rybałki.
– Nazywam się Piotr Michajłowicz Leonski – zaczął chłodnym tonem. –
Urodziłem się w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku w Kijowie. Zabiłem
Leonida Sokołowa. Zabiłem również córkę Antona Winograda oraz syna
Arsenija Agopiana. Dwa dni temu porwałem Ninel Sokołową.
– Gdzie ona jest?
– W bezpiecznym miejscu. Czeka, aż jej ojciec przyjmie moją ofertę.
– Przecież wiesz, że on nigdy się na to nie zgodzi.
– W takim razie jego córka umrze.
– Dlaczego tak się…
– Chcesz poznać mój motyw? To proste. Zemsta. Złość. Nienawiść.
– Zemsta za co?
– Za to, co zrobił mi Sokołow.
– Wiem, że opłacił jakichś ludzi, żeby cię pobili w więzieniu. Ale to nie
usprawiedliwia wymordowania mu całej rodziny.
– Pobili? To naprawdę eufemistyczne określenie na to, do czego tam
dochodziło. – Mężczyzna podciągnął poły koszuli, odsłaniając okropne
blizny znaczące jego skórę. – Zrobili mi to wieczkiem od konserwy. Wciskali
je między żebra, aż musiałem ich błagać, żeby przestali. A to i tak nie było
najgorsze, możesz mi wierzyć. Śmierć tego bękarta Leonida była zapłatą za
to.
Leonski zamilkł. Rybałko czuł, że mężczyzna czeka na kolejne pytanie.
– A Ninel? Dlaczego ona też ma zginąć?
– Żeby wyrównać rachunki. Ja straciłem przez Sokołowa córkę. Teraz on
straci swoją.
– Ninel jest niewinna.
– Moja córka też taka była. Podobnie jak moja żona.
– Przecież sam zabiłeś swoją żonę.
Rybałce się zdawało, że dostrzega na ustach Leonskiego coś jakby
zalążek uśmiechu.
– Pewnie Arsenij Agopian ci to powiedział? Arsenij… ta skorumpowana
gnida. Robił wszystko, co mu kazał Sokołow. Nawet przez chwilę nie
pomyślał, że to Wiktor może być zabójcą.
Rybałko zamarł.
– To znaczy… chcesz powiedzieć, że… – wybełkotał osłupiały.
– Nie zabiłem swojej żony. To Wiktor Sokołow ją zabił. Tak samo jak
swoją własną żonę Olgę.
– Ale dlaczego…
– Wolno kojarzysz fakty. Zastanów się trochę. Dlaczego Sokołow miałby
zabić moją żonę i swoją żonę tego samego wieczora?
Policjant przypomniał sobie po kolei wydarzenia z dnia, kiedy doszło do
podwójnego zabójstwa, próbując umieścić w nich Wiktora Sokołowa. Co
mógł robić u Leonskich?
– Wiktor był kochankiem twojej żony – powiedział powoli. – Olga ich
nakryła. Sprawy się skomplikowały. Wiktor zabił je obie.
Leonski zaprzeczył ruchem głowy.
– Patrzysz na trójkąt miłosny nie pod tym kątem co trzeba. Spróbuj
z innej perspektywy. Dwie martwe kobiety i jeden zabójca. Jaki z tego
wniosek?
Dwie martwe kobiety… trójkąt miłosny…
– Twoja żona nie zdradzała cię z Wiktorem, tylko z Olgą. Były
kochankami!
Twarz Leonskiego przybrała poważny wyraz.
– Jednak nie jesteś taki tępy. Mnie pogodzenie się z prawdą zajęło kilka
tygodni. Porządkując pokój w naszej dawnej daczy, znalazłem listy miłosne
zaadresowane do Łarisy.
Mężczyzna wyszedł z zasięgu kamery i poszedł po pożółkłe kartki
zapełnione odręcznym pismem.
– Ten został napisany w marcu osiemdziesiątego szóstego roku. Jeden
z ostatnich, jakie Olga wysłała. Opowiada w nim o swoich stosunkach
z mężem, pełnych przemocy i zazdrości z jego strony. Pisze też, że Wiktor
nie zawahałby się jej zabić, gdyby dowiedział się o jej związku z Łarisą. –
Leonski ostrożnie odłożył list na niski stolik. – Niestety tak właśnie się stało.
Planowały spędzić razem noc, tę, w którą obie zginęły. Sokołow z pewnością
przyjechał po żonę, żeby wywieźć ją w miejsce niezagrożone opadami
radioaktywnymi. Nie znalazł jej w ich daczy, więc przyszedł do nas.
Wiedział, że Olga i Łarisa mają ze sobą bliską relację. Ale nie spodziewał się,
że aż tak… W tamtych czasach nikt nie zamykał na noc drzwi na klucz.
Zgodnie z propagandą w Związku Radzieckim nie było złodziei. Wiktor
musiał wejść do środka i usłyszeć jęki dochodzące z sypialni. Rozpoznał głos
swojej żony. Wziął nóż z kuchni i wszedł na piętro. Kiedy nakrył je razem
w naszym łóżku, z pewnością wpadł w szał. Zapewne najpierw zadźgał swoją
żonę, a następnie pastwił się nad Łarisą. Podejrzewam, że potem ubrał ciało
Olgi i przeniósł je w inne miejsce, żeby milicjanci nie podejrzewali, że mogła
być kochanką Łarisy.
Leonski mówił o tym wszystkim głosem drżącym od emocji, jakby
osobiście przyglądał się całej scenie. Rybałko zrozumiał dlaczego, kiedy
wysłuchał reszty historii:
– Krótko po wybuchu reaktora uciekłem z elektrowni. Pojechałem do
naszego mieszkania w Prypeci i spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy.
Zabrałem dziewczynki, które nocowały u Winogradów z okazji urodzin ich
córki, i pojechałem z nimi do Zalesia. Kiedy dotarłem na daczę, trafiłem tam
na dwa ciała. Wszędzie było pełno krwi. Moja Łarisa… Sokołow tak się nad
nią pastwił, że jej ciało było całe we krwi. Wszystko dookoła było obryzgane,
materac, ściany…
– Wypchana jaskółka.
W oczach Leonskiego zapłonęła złość.
– Tak. Wypchana jaskółka. Zostawiałem takie przy każdej zabijanej
osobie właśnie po to, żeby przypomnieć o zbrodni Sokołowa. Wiedziałem, że
Wiktor nie będzie w stanie się powstrzymać przed wpychaniem nosa
w śledztwo. Chciałem, żeby się bał. Żeby trząsł się ze strachu, że wszyscy
mogą poznać jego sekret.
– Ale po co było zabijać syna Arsenija Agopiana? I córkę Winograda?
– Agopian nigdy nie starał się dojść do prawdy. Złożył mnie w ofierze.
Natomiast Anton powiedział milicjantom, że widział krew na mojej koszuli,
chociaż to nie była prawda. Powiedział tak, żeby uniknąć kłopotów, to
zapewne Agopian z Sokołowem podyktowali mu zeznanie. Wiktor nie
musiał się trudzić z ukryciem swojej zbrodni. Byłem idealnym podejrzanym.
Z łatwością namówił milicję, żeby mnie przymknęli. A jednak to mu nie
wystarczyło. Chciał, żebym się przyznał, aby całkowicie odsunąć od siebie
wszelkie podejrzenia. Ale ja nigdy się nie poddałem. Kochałem moją żonę.
Nie byłem mordercą. Wtedy jeszcze nie… – Usta mężczyzny wykrzywiły się
w gorzkim uśmiechu. – Przez lata dojrzewałem do dokonania zemsty.
Zbadałem życie tego gnoja w najdrobniejszych szczegółach. Zrozumiałem, że
zamordował moją żonę, bo nie mógł się pogodzić z faktem, że jego własna
jest „lesbijanką”. Gdyby ludzie się o tym dowiedzieli, wytykaliby go palcami.
Jego kariera by się załamała. To dlatego zamordował je obie. Żeby nikomu
nie powiedziały. Żeby nikt nie poznał prawdy.
Teraz Rybałko zobaczył wszystko w nowym świetle. Skoki nastrojów
Sokołowa… Jego ledwo hamowana złość… Zdecydowanie był to człowiek
zdolny do zabójstwa w napadzie szału i do pastwienia się potem nad ciałem
swojej ofiary.
– Żeby moja zemsta mogła się powieść – podjął Leonski – opuściłem
mieszkanie, które przyznało mi państwo, i przywłaszczyłem sobie tożsamość
pewnego gościa, który nie miał rodziny. To było proste: ZSRR akurat chylił
się ku upadkowi, za niedużą forsę można było kupić wszystko. Wyjechałem
do Rosji. Chwytałem się różnych zajęć, udało mi się odłożyć trochę
pieniędzy i otworzyłem sklep z elektroniką, który całkiem nieźle
prosperował. Kupiłem sobie broń. Chciałem zastrzelić Sokołowa, ale szybko
dotarło do mnie, że jest nieosiągalny. Zawsze miał przy sobie ochroniarza,
a ja raczej kiepsko strzelam. Dlatego czekałem na odpowiedni moment.
Dowiedziałem się, że Ninel założyła w Czarnobylu stowarzyszenie.
Postanowiłem, że to właśnie w zonie będę zabijał moje cele. To była słuszna
decyzja, ostatecznie właśnie tam wszystko się zaczęło. Najbardziej
skomplikowane było zwabienie w te strony Leonida. Żeby przekonać go do
przyjazdu, postarałem się wmówić mu, że prawdziwy zabójca jego matki
mieszka w zonie. W dawnej daczy Sokołowów znalazłem stare rzeczy
należące do Olgi. Przekazałem Leonidowi medalionik jako dowód, a on
zgodził się przyjechać na Ukrainę. Od razu podsunąłem mu podejrzanego:
samego siebie! Namówiłem go do zapoznania się z archiwalnymi aktami
KGB, żeby dowiedział się z nich, że w osiemdziesiątym szóstym byłem
podejrzany. Wiedziałem, że nie ryzykuję zbyt wiele: Leonid znał tylko moją
fałszywą tożsamość, a chociaż w archiwach mógł znaleźć moje zdjęcia,
ryzyko, że mnie rozpozna, było raczej niewielkie. Jak zapewne zauważyłeś,
pod względem fizycznym w ogóle nie przypominam człowieka, którym
byłem wtedy. Później zajęło mi chwilę przekonanie go, żeby wybrał się ze
mną do zony zobaczyć daczę, w której zamordowano jego matkę. On uważał,
że to bezużyteczne. Powiedziałem mu jednak, że być może zostały tam jakieś
ślady przeoczone przez milicję, i ten kretyn ostatecznie dał się namówić.
Zaprowadziłem go do mojego warsztatu, tam gdzie nikt nie mógł słyszeć
jego krzyku, i pokazałem mu, czego się dowiedziałem o cierpieniu dzięki
jego ojcu.
– A Ninel? – spytał Rybałko. – Ona również zasługuje na to, żeby
zapłacić za zbrodnie swojego ojca? Założyła tu stowarzyszenie. Walczy
o złagodzenie konsekwencji katastrofy, którą spowodowali ludzie z twojego
pokolenia. I nienawidzi Wiktora prawie równie mocno jak ty. Sokołow ją bił,
kiedy była mała, wiedziałeś o tym?
Leonski wydawał się niemal zatroskany.
– To przykre. Ninel jest dobrym człowiekiem. Ale musi umrzeć, żeby
odkupić grzechy swojego ojca.
– A Maria? Co takiego ci zrobiła? A oficer Nowak?
– Niezbędne ofiary. Przykro mi. Obydwie widziały rzeczy, których nie
powinny widzieć. Policjantkę zabiłem, żeby dać ostrzeżenie Sokołowowi
i gliniarzom. A Marią… zajmę się później.
– Twoja zemsta wymyka się spod kontroli, Leonski. Zabijasz niewinne
osoby. Jesteś wart tyle samo co Sokołow.
– Na wojnie zdarzają się postronne ofiary. Przecież o tym wiesz, w końcu
byłeś w Czeczenii.
Skąd Leonski mógł to wiedzieć? Rybałko opowiadał o tym tylko Ninel.
Czy mężczyzna posunął się do tortur, żeby wydobyć z niej wszystko, co
o nim wie?
– Oszczędziłeś mnie wtedy w domu kultury. Mógłbyś mnie z łatwością
rozwalić. Dlaczego nie strzeliłeś?
– Nie miałem powodu, żeby cię zabić. Twoje śledztwo mi nie zagrażało.
Powieki mordercy zadrgały w nerwowym tiku. Rybałko wyczuł u niego
podenerwowanie. Dlaczego akurat teraz?
– Nie wierzę ci. Zabiłeś młodą niewinną kobietę, żeby tylko nie zostawić
świadków. Musi być jakiś konkretny powód, dla którego mnie oszczędziłeś…
Rybałko spojrzał na wątłe nogi Leonskiego i jego ogromne adidasy, które
teraz postukiwały nerwowo o dywan. Jeszcze raz odtworzył w pamięci
tamten pościg. Widział mężczyznę uciekającego przed nim w ruinach
Zalesia, jego sylwetkę odcinającą się od mroku w świetle latarki.
Przypomniał sobie, jak postać w kombinezonie schyla się po pistolet i w
niego celuje. A potem serwuje mu trzy mocne kopniaki prosto w twarz.
Kopniaki… odciski butów… nagle przypomniały mu się wątpliwości,
które miał wobec Ninel.
– To nie ty byłeś tamtego wieczoru w zonie! – wykrzyknął. – Ktoś ci
pomaga!
Leonski wstał z twarzą wykrzywioną złością i podszedł do kamery.
– Tylko kto? Kto to jest? Swieta… nie… Maria! – krzyknął Rybałko. –
Maria… mówiłeś o niej tak, jakbyś sugerował, że nadal żyje. To twoja córka!
Bliźniaczka, która przeżyła!
– Stul pysk! – wrzasnął Leonski i uderzył Rybałkę na odlew.
Policjantowi w głowie eksplodował ból, w ustach pojawił się smak krwi.
Leonski odwrócił się do kamery i wyjął kasetę.
– Wszystko zepsułeś – wymamrotał. – Teraz trzeba będzie nagrywać
jeszcze raz…
– Czyli o to chodzi – kontynuował cicho Rybałko. – To ją ścigałem
w Zalesiu. W przeciwieństwie do ciebie Maria nie jest mordercą. Nie
potrafiłaby mnie zastrzelić. Tylko co robiła tamtej nocy w twojej dawnej
daczy?
Mężczyzna posłał mu jadowite spojrzenie.
– Wiedziała, że się tam wybierasz. Przypomnij sobie: przecież sama
skontaktowała cię z przewodnikiem. Kiedy ogłoszono zamknięcie zony,
zostałem zablokowany na zewnątrz. Maria ma swoje kontakty wśród
strażników z punktów kontrolnych. Załatwiła to tak, żeby wrócić nocą do
zony i zabrać kilka kompromitujących rzeczy, które zostawiłem przy ciele
młodego Agopiana.
– To było ryzykowne.
– Maria była pewna, że wszystko ma pod kontrolą. Zadzwoniła do
znajomych w policji i powiedziała, że dwóch stalkerów będzie próbowało
przejść nocą przez most w pobliżu Czerewacza. Ale oni cię przeoczyli. Na
szczęście Maria zdołała ci uciec.
– Jest teraz z Ninel? To ona jej pilnuje?
Leonski nie odpowiedział, zajęty rozpalaniem w kominku za pomocą
drewna i odrobiny benzyny. Kiedy płomień był już wystarczająco duży,
rzucił na polana kasetę wyjętą z kamery.
– Jak mogłeś to zrobić własnej córce? – Rybałko nie mógł w to uwierzyć.
Salon wypełnił się koszmarnym zapachem topionego plastiku, kaseta się
paliła, wydając przy tym złowrogie trzaski.
– Maria zrobiła to, żeby pomścić swoją matkę – odezwał się Leonski. –
Ponieważ ten skurwysyn Sokołow zabił Łarisę, Maria musiała się
wychowywać bez matki. Była też świadkiem agonii swojej siostry bliźniaczki.
Wyobrażasz sobie, co musiała przeżywać?
– Jaką rolę odegrała w tym wszystkim?
– Zatrudniła się w klinice. Ukończyła z wyróżnieniem medycynę, więc
nie było to specjalnie skomplikowane. Dobra lekarka, która postanawia
pracować za półdarmo w na wpół porzuconej klinice… Wiadomo, że nikt by
jej nie odmówił. Wiedziałem, że dzięki tej pracy będzie miała łatwy dostęp
do zony. Wystarczyło, żeby mówiła wszystkim, że prowadzi badania nad
stanem zdrowia stałych mieszkańców strefy zamkniętej.
Morderca zamontował w kamerze nową kasetę.
– Nakręcimy dubel. Liczę na twoją współpracę, inaczej będę musiał cię
zabić i sam wszystko nagrać.
– Chcesz ochronić swoją córkę, udając, że działałeś bez pomocy
z zewnątrz? – zapytał Rybałko.
– Otóż to. A potem podpalę mieszkanie. Zadzwonię do Marii i powiem
jej, żeby zabiła Ninel. Potem Maria wezwie pomoc i powie, że ją też
porwałem i chciałem zabić. Wszyscy jej uwierzą, szczególnie że zamierzam
wysłać tę kasetę na policję.
Strategia godna szachisty, pomyślał Rybałko.
Leonski zaczął jeszcze raz opowiadać do kamery swoją historię, jak za
pierwszym razem. Rybałko postanowił z nim współpracować, przynajmniej
do chwili, kiedy morderca wstanie, żeby wyłączyć kamerę. Wówczas
zamierzał krzyknąć, że Maria jest jego córką, żeby mężczyzna musiał znowu
powtarzać całą procedurę.
Jednak pięć minut po rozpoczęciu nagrania ktoś załomotał do drzwi
mieszkania.
– Kapitan Melnyk! – usłyszeli chrapliwy głos ukraińskiego policjanta. –
Otwierać!
Zanim Leonski zdążył wykonać jakikolwiek gest, Rybałko wrzasnął:
– Uwaga! Ma broń!
Leonski zdzielił go kolbą pistoletu. Rybałko poleciał do tyłu, nadal
przywiązany do krzesła, i grzmotnął oparciem o podłogę. Sufit tańczył mu
przed oczami, kiedy starał się zachować przytomność. Po chwili rozległ się
przeraźliwy trzask łamanego drewna i padły strzały. Podłoga zadrżała pod
ciężarem upadającego ciała, a następnie zaległa cisza. Pośród niej do
Rybałki dotarły niepokojące odgłosy ciężkiego, świszczącego oddechu.
– Melnyk?
Krzesło, stare i rozchybotane, ucierpiało podczas upadku. Rybałko
mocno szarpnął więzy, odłamując jeden podłokietnik, potem drugi. Udało
mu się odwiązać sznur, którym skrępowano mu nogi. Z trudem wstał.
Leonski leżał na podłodze. Jego szeroko otwarte usta próbowały łapać
oddech. Klatka piersiowa była cała we krwi.
Jęk.
Rybałko odwrócił się w stronę korytarza i dostrzegł Melnyka opartego
plecami o ścianę. Policjant trzymał się rękami za brzuch. Był blady i obficie
się pocił.
– Melnyk… do cholery!
Aleksander kucnął przy rannym kapitanie. Spomiędzy jego zaciśniętych
palców kapała czarniawa krew.
– Kula przeszła przez kamizelkę? – spytał Rybałko.
– Ni… e… mam kamizelki. – Melnyk skrzywił się z bólu.
Rybałko sięgnął po telefon i wybrał numer alarmowy.
– Mam dwóch ludzi ciężko rannych w wyniku postrzału. Przyślijcie
karetki.
Wskazał adres, po czym się rozłączył.
– Wszystko będzie dobrze – ponownie zwrócił się do Melnyka.
Kapitanem wstrząsały dreszcze. Na jego czole perliły się wielkie krople
potu. Rybałko znalazł jakąś narzutę, żeby go okryć.
– Niech pan się trzyma. Sprawdzę, czy Leonski żyje.
Ukrainiec w odpowiedzi tylko pokiwał głową.
Klatka piersiowa Leonskiego leżącego w salonie nadal unosiła się w rytm
oddechu, ale nie było żadnych wątpliwości, że zabójcy spod znaku jaskółki
zostało zaledwie kilka minut życia. Rybałko uklęknął obok niego. Spod
koszuli, tam gdzie kule przeszyły jego ciało, dochodził zapach krwi
i spalonego materiału.
– Twoja zemsta jest skończona – wyszeptał. – Zabiłeś syna Sokołowa,
a teraz wszyscy się dowiedzą, jaka z niego kanalia. Zadbam o to, jeżeli
powiesz mi, gdzie jest Ninel.
– To za mało… – wycharczał Leonski. – Wiktor musi dalej cierpieć…
musi stracić… córkę.
Zamknął oczy. Rybałko chwycił jego głowę i lekko potrząsnął.
– Leonski! Spójrz na mnie!
Morderca uniósł powieki. Miał szkliste spojrzenie.
– Powiedz mi, gdzie znaleźć Ninel i Marię. Dla ciebie jest już za późno,
ale nie dla twojej córki – powiedział Rybałko. – Ona nikogo nie zabiła. Ninel
nie musi płacić za błędy Sokołowa, Maria też nie powinna płacić za twoje…
One nie są winne błędów swoich ojców!
Leonski chciał coś powiedzieć, ale jego głos był słabszy niż szept.
Rybałko przyłożył ucho jak najbliżej ust mężczyzny, żeby lepiej słyszeć.
– Ninel i Maria… są… w…
Przerwało mu czknięcie. Kiedy mężczyzna mamrotał ostatnie
niezrozumiałe słowa, w kącikach jego ust zaczęła się pienić krew.
– No gdzie? Gdzie są? Mów! – warknął policjant.
– W rękach… Boga.
Leonski się wzdrygnął, po czym zamarł bez ruchu niczym jedno z jego
wypchanych zwierząt.
Rybałko wrócił do korytarza sprawdzić, co z Melnykiem. Na narzucie,
którą go przykrył, zdążyła się utworzyć duża plama krwi.
– Kurwa, Melnyk… dlaczego nie założył pan kamizelki kuloodpornej…
Odpowiedział mu słabowity głos, niewiele głośniejszy od jęku:
– Oddałem… ją… synowi…
Nagle przy wejściu do mieszkania rozległ się ogłuszający wrzask jakiejś
kobiety. To sąsiedzi, zaalarmowani hałasami, przyszli sprawdzić, co się
dzieje.
– Niech pani lepiej pójdzie poszukać pomocy, zamiast się tak drzeć! –
rzucił Rybałko. – Czy w tym budynku mieszka jakiś lekarz?
– Tak… na piątym piętrze… – wydukała sąsiadka.
– Niech go pani tu jak najszybciej sprowadzi! – nakazał jej Rybałko, po
czym odwrócił się do Melnyka. Policjant był przeraźliwie blady i miał
świszczący oddech. – Pogotowie już jedzie, niech pan się trzyma.
Po chwili pojawił się lekarz wyposażony w obszerną apteczkę. Melnyk był
w dobrych rękach.
Rybałko ocenił, że ma maksymalnie pięć minut, żeby poszukać
wskazówek na temat miejsca, gdzie przetrzymywana jest Ninel. Potem
wpadną tu policjanci, a on straci cenne godziny na tłumaczeniu im, co
właściwie robił w mieszkaniu Marii.
Odsunął butem pistolet leżący u stóp Leonskiego i pospiesznie
przeszukał jego kieszenie. Jedyne, co w nich znalazł, to kluczyki do
samochodu i nóż sprężynowy.
Cztery minuty.
Zabrał się do sprawdzania zawartości szuflad i regałów w poszukiwaniu
wszystkiego, co mogło zawierać jakiekolwiek wskazówki: notesu, karteczek
samoprzylepnych, kalendarza… Spróbował odpalić komputer, wpisując
różne hasła w rodzaju SOKOLOW, JASKOLKA albo MARIA, ale to było
równie idiotyczne, co beznadziejne – nie miał co do tego żadnych
wątpliwości.
Dwie minuty.
Musi się zastanowić. Przestać się miotać i pomyśleć. Leonski od samego
początku zakładał, że Ninel zostanie porwana. A zatem starannie wybrał
miejsce, gdzie będzie ją przetrzymywał po uprowadzeniu.
Minuta.
Symbole, symbole… na stoliku w salonie leżała Biblia.
– Są w rękach Boga… – wyszeptał Rybałko.
Tak powiedział Leonski przed śmiercią. A jeśli Maria przetrzymuje Ninel
w jakiejś cerkwi?
Wybiegł z mieszkania. Nadal nie było słychać policyjnego sygnału, ale
nadjechała już karetka. Ratownicy krzątali się teraz wokół Melnyka.
Rybałko trochę niechętnie zostawił Ukraińca pod ich opieką
i wykorzystał zamieszanie, żeby się ulotnić. Musiał znaleźć Marię, zanim
kobieta dowie się o śmierci swojego ojca.
48

Kiedy oddalił się już wystarczająco od mieszkania Marii, zatrzymał


samochód na poboczu i wybrał numer Sokołowa. Były minister odebrał
prawie od razu.
– Masz dla mnie coś nowego? – spytał poirytowanym tonem.
– Nieźle mnie wydymałeś, skurwysynu!
– Co to za teksty? Odbiło ci?
– Rozmawiałem z Leonskim.
– Żyje? – spytał Sokołow głosem, w którym dało się wyczuć zarówno
zdziwienie, jak i strach.
– Już nie. Policja… – Rybałko pomyślał o Melnyku leżącym w korytarzu
i poczuł ucisk w gardle. – Policja go zabiła.
– Wyjawił ci, gdzie jest Ninel?
– Nie. Ale opowiedział mi o swoich zbrodniach. I o twoich też.
Były minister od razu wszystko zrozumiał.
– Cokolwiek usłyszałeś od Leonskiego, nie powtarzaj tego nikomu,
dopóki się nie spotkamy – nakazał.
– To znaczy mam nie mówić, że zabiłeś Olgę? I Łarisę?
– Nie przez telefon!
– Wszystko to, co się stało: śmierć twojego syna, śmierć pozostałych
ofiar, porwanie twojej córki... to wszystko przez ciebie, przez twoje zbrodnie
i kłamstwa.
– Zamknij się! Zapomniałeś już, dla kogo pracujesz? Chyba chcesz,
żebym ci przelał twoją gażę, co?
– Pierdol się, Sokołow! Przelejesz mi te pieniądze albo powiem
wszystkim, że jesteś mordercą.
– Nikt ci nie uwierzy!
– To się okaże. Na pewno są jeszcze jacyś świadkowie. Goście, którym
zapłaciłeś, żeby zajęli się Leonskim w więzieniu… Agopian, którego
próbowałeś przekupić, żeby go zabił… Myślisz, że będzie miał opory przed
zakapowaniem cię, kiedy zrozumie, że to przez ciebie stracił syna?
– Morda w kubeł!
– Nie, to ty stul pysk, skurwielu. Zdaje mi się, że wiem, w jakiego rodzaju
miejscu jest przetrzymywana Ninel. Mam jeszcze szansę ją uratować, ale
trzeba działać szybko. Jeżeli córka Leonskiego odkryje, że jej ojciec nie żyje,
może spanikować i ją zabić.
– Córka Leonskiego? To ona pomagała mu we wszystkich
morderstwach?
– Nie zabiła nikogo osobiście, ale z pewnością wspierała go w logistyce.
Myślę, że Leonski umieścił Ninel w jakiejś cerkwi w zonie. Na pewno nie ma
ich tam zbyt wiele.
– Jest Święty Eliasz w Czarnobylu, nadal czynny… – zasugerował
Sokołow.
– Myślałem raczej o jakiejś porzuconej cerkwi albo klasztorze. Coś ci
przychodzi do głowy?
– Tak… Tak, w jednej z wiosek, które ewakuowaliśmy, była taka ładna
cerkiew. Chyba w Kraśnie.
Krasno znajdowało się w jednym z najbardziej odległych zakątków zony,
gdzie nikt nigdy nie zaglądał. Idealne miejsce na przetrzymywanie
zakładnika.
– To może być tam. Spróbuję.
– Wyślę ci wsparcie, żeby ktoś osłaniał tyły.
– Wykluczone. Pojadę tam sam.
Rybałko zamierzał się rozłączyć, ale Sokołow wtrącił jeszcze:
– Poczekaj. Chcę, żebyś zrobił dla mnie coś jeszcze.
– Co?
– Zabij tę dziewczynę.
– Co takiego?
– Zabij ją. Chcę, żeby zniknęła. Jeżeli to zrobisz, podwoję twoją gażę.
Rybałko w milczeniu rozważał ofertę. Czy jest gotów na jeszcze większe
potępienie za trochę więcej kasy?
– Aleksander, na Boga, powiedz coś!
– Zastanowię się – odpowiedział.
– Nie ma nad czym się zastanawiać, przyjacielu. Rozwalisz tę pizdę albo
nigdy nie zobaczysz swoich pieniędzy. Przestań zgrywać cwaniaka. Mogę cię
zmiażdżyć… ciebie i twoją rodzinę. Mogę was zmiażdżyć jak robaki.
– Nie powinieneś grozić człowiekowi, od którego zależy życie twojej
córki. I twoja własna reputacja.
Sokołow rzucił bluzgiem.
– Zabij ją! Zabij córkę Leonskiego!
Rybałko się rozłączył. Od rozmowy z tą gnidą aż go mdliło. Sokołow
zamordował dwie osoby i zniszczył życie kilku innym, ale najwyraźniej
żadna z tych rzeczy go nie ruszała. W jego oczach wszystkie problemy można
było rozwiązać za pomocą odpowiedniej kwoty. Pomyśleć, że sprzedał temu
śmieciowi swoje ostatnie dni…
Docisnął pedał gazu i samochód wyrwał do przodu po opustoszałej
szosie. Przez całą drogę myślał o Marii. Oszczędziła go w domu kultury.
Czuł, że kobieta była tylko pionkiem manipulowanym przez swojego ojca.
Można ją jeszcze uratować.
Potem pomyślał o propozycji Sokołowa. Pięćdziesiąt milionów za
odebranie komuś życia. Wkrótce sam będzie martwy, więc za długo nie
będzie się zmagał z wyrzutami sumienia. Daj spokój, Rybałko. Od kiedy to
jesteś taki uduchowiony? Pomyśl o tych wszystkich biedakach, których
rozwaliłeś w Czeczenii. Powiedzieli ci „strzelać”, a ty strzelałeś do
bezbronnych. Powiedzieli ci „spalić”, a ty paliłeś całe wioski. Powiedzieli ci
„rzucać”, a ty wrzucałeś granaty do domów, w których mieszkali cywile.
Po drugiej stronie i tak nie czeka cię raj. Zresztą nigdy tak naprawdę nie
wierzyłeś w Boga, inaczej nie popełniłbyś tych wszystkich okropieństw.
Punkt kontrolny Ditjatki. Rybałko pokazał papiery i pozwolono mu
przejechać mimo późnej pory. Melnyk rozesłał powszechny nakaz:
„Przepuszczać ornitologa w dzień i w nocy, nie zadawać pytań”. Mężczyzna
jechał jeszcze godzinę, aż wreszcie dotarł do Krasna. Zaparkował z dala od
obrzeży wsi – do drewnianej cerkwi poszedł już piechotą. Jego niema
obecność wśród mgły, która unosiła się nad lasem, była wręcz złowieszcza.
Można by pomyśleć, że umarli z pobliskiego cmentarza zaraz się obudzą, a z
drzewa zeskoczy karpacki demon, żeby wyssać z człowieka krew.
Kiedy doszedł do wejścia, zawahał się. Powinien zapukać czy może
zawołać Marię? Ostatecznie pchnął dwuskrzydłowe drewniane drzwi, które
odpowiedziały głośnym skrzypieniem.
W głębi cerkwi, przed ikonostasem obwieszonym ikonami, stała Ninel –
zakneblowana i ze skrępowanymi rękami. Maria, tuż obok, celowała do
dziewczyny ze strzelby myśliwskiej.
– Tylko spokojnie, Mario – rzucił Rybałko.
– Jak mnie znalazłeś?
– Twój ojciec wskazał mi to miejsce. Chciał, żebym cię ochronił.
– Mój ojciec? Niemożliwe, on nigdy by ci nie zdradził, gdzie jestem.
– A jednak tak właśnie zrobił.
– Gdzie on jest? W więzieniu? Zatrzymałeś go?
– Nie. Jest w szpitalu. Strzelił do oficera policji, który odpowiedział
ogniem.
– W którym szpitalu?
– Tego nie wiem. Ważne, że chciał, żebyś się poddała…
Rybałko zrobił krok naprzód.
– Nie ruszaj się! – krzyknęła kobieta, celując w niego.
Pomimo ostrzeżenia szedł dalej. Był dziwnie spokojny. Jego życie nie
miało znaczenia. Był tam, żeby wypełnić ostatnią misję. Potem będzie już
tylko choroba i śmierć. Więc czego tu się bać?
– Spokojnie, Mario, przecież nie jesteś morderczynią. Darowałaś mi
życie, kiedy goniłem cię w Zalesiu. Miałaś wtedy okazję, żeby mnie zabić, ale
tego nie zrobiłaś.
– A powinnam była. Mój ojciec nie byłby teraz w szpitalu, gdybym
zebrała się na odwagę i zastrzeliła cię.
Maria przeładowała strzelbę. Z broni wypadł na podłogę pełen nabój.
– Jeżeli mnie zabijesz, trafisz na resztę życia do więzienia. Ale jeżeli
odłożysz broń, sędziowie z pewnością znajdą jakieś okoliczności łagodzące.
Ty tylko pomagałaś swojemu ojcu. Działałaś pod jego wpływem.
– Mam to gdzieś. Jest mi obojętne, czy trafię do więzienia czy zginę.
– Nie jesteś taka jak twój ojciec, Mario. To nie morderczynię widziałem
w sierocińcu z dziećmi, tylko kobietę pełną miłości i dobra. Nie musisz
kontynuować zemsty swojego ojca.
– Wiktor Sokołow musi zapłacić!
– Już zapłacił. Stracił syna. A wkrótce wszyscy się dowiedzą, co zrobił,
ale… – Rybałko zamilkł na chwilę i spojrzał na Ninel. Czy wiedziała, co tak
naprawdę stało się z jej matką? – Ale tylko jeśli pozostaniesz przy życiu.
Jeżeli złożysz zeznania podczas procesu.
– Sokołow uniknie sprawiedliwości… zawsze potrafił się wyłgać…
– Nie tym razem. Jest na Ukrainie. Tutaj nie może liczyć na polityczne
wsparcie. A policja aresztuje go z rozkoszą. Były rosyjski minister oskarżony
o morderstwo: czegoś takiego na pewno nie odpuszczą. Pomimo swoich
milionów Sokołow będzie gnić w więzieniu do końca życia.
Maria się zawahała. Rybałko zrobił kilka kolejnych kroków.
– Oddaj mi broń – powiedział spokojnie. – Przecież nie jesteś
morderczynią. Ojciec zaprogramował cię, żebyś wzięła udział w jego
zemście. Pomogłaś mu zastawiać pułapkę, ale nie jesteś złym człowiekiem…
– Nie dało się inaczej… Sokołow był w Rosji nietykalny… Musieliśmy go
tu zwabić…
– A pozostałe ofiary?
– Zapłaciły za grzechy swoich ojców… To przez nich zmarła moja siostra.
Jej ciało zaczęło gnić od środka. Każdego dnia była coraz słabsza. To było
tak, jakbym oglądała własną powolną śmierć… Potrafisz to sobie wyobrazić?
– A Nowak? Ona też zasługiwała na śmierć?
– Ta policjantka? To znaczy… że nie żyje?
– Znalazłem jej ciało w wannie w twoim mieszkaniu. Twój ojciec ją zabił.
Nie powiedział ci o tym?
– Nie… Kłamiesz! Mówisz to, żeby namieszać mi w głowie.
Maria przystawiła strzelbę do skroni Ninel.
– Nie! – Rybałko ruszył do przodu.
– Nie ruszaj się – rozkazała.
Zrobił kolejny krok.
– Zastrzel mnie, jeśli ci tak pasuje, ale jej pozwól żyć.
– Stój!
– Nie jesteś morderczynią, Mario – powtórzył, jakby sam chciał siebie do
tego przekonać. – Odłóż strzelbę i chodź ze mną. Nie twierdzę, że wszystko
będzie dobrze. Nie zamierzam cię okłamywać. Ale mogę ci przysiąc, że jeśli
odłożysz broń, zgłosimy się razem na policję, a oni nagrają twoje zeznania.
Sokołow zostanie aresztowany.
Jeszcze jeden krok.
– Stój… zostań tam, gdzie stoisz!
– Odbędzie się proces. Będziesz mogła zeznawać jako świadek. Opowiesz
o śmierci swojej matki. Zostaniesz wysłuchana. Wszyscy dowiedzą się
o Sokołowie. Ojciec na pewno ci wyjaśnił, że dla Sokołowa nic nie liczy się
bardziej niż reputacja. A ona legnie w gruzach. Wszyscy ujrzą jego
prawdziwą twarz. Czy nie tego tak naprawdę chciał twój ojciec?
Rybałko zrobił kilka kolejnych kroków. Był już dwa, może trzy metry od
Marii.
I nagle w cerkwi rozległ się huk wystrzału. Rybałko zamarł w miejscu.
Lufa strzelby, którą trzymała Maria, plunęła ogniem. Ninel upadła na
kolana.
– Nie podchodź bliżej! Zabiję cię, jeśli się zbliżysz, przysięgam! Jeżeli
zrobisz jeszcze choć jeden krok, zastrzelę cię!
Maria wycelowała w niego. Ninel na kolanach przyciskała związane ręce
do twarzy.
– Proszę bardzo, strzelaj! – ryknął Rybałko. – Zastrzel mnie. I zabij
Ninel. A potem? Co zrobisz?
– Zabiję… zabiję Sokołowa.
– Niby jak? Bez zakładnika na przynętę?
– Coś… coś…
– Czy Sokołow przyszedł sam przekazać okup, którego zażądał od niego
twój ojciec?
Maria wybełkotała coś niezrozumiałego.
– Był tam wtedy czy nie?
– Nie – wydusiła.
Rybałko poczuł, że kobieta zaczyna pękać. To dla niej za duża presja:
zaraz się załamie, podda, był o tym przekonany.
– Fakty są takie: po pierwsze, jeżeli zabijesz Ninel, Wiktor Sokołow
jeszcze dziś wieczorem wsiądzie w samolot do Moskwy, a ty już nigdy nie
zdołasz go dopaść. Po drugie, on w życiu nie zaryzykuje własnego
bezpieczeństwa, żeby ratować swoją córkę. Wiesz o tym, prawda? Nie zrobi
tego nigdy, bo… bo… – Rybałko spojrzał na Ninel. Wiedział, że to, co
zamierza teraz powiedzieć, zmiażdży jej serce, ale nie znał innego sposobu,
żeby ją uratować. – …bo jej nie kocha. Zawsze ją od siebie odsuwał,
ponieważ jej nienawidził. Ale ty wiesz dlaczego, prawda? Dlatego, że stale
przypominała mu o jego zbrodni. Samą tylko obecnością… przypominała
mu… że zabił jej matkę.
Po policzkach Ninel popłynęły łzy. Z jej zakneblowanych ust wydarł się
długi stłumiony krzyk. A potem wpadła w szloch, kuląc się na podłodze.
– Naprawdę chcesz ją zabić? Przecież to żywa pamiątka po Oldze. Tak
długo, jak długo żyje Ninel, Sokołow nie będzie mógł zapomnieć o swojej
zbrodni.
Maria spojrzała na zakładniczkę. W jej oczach dało się dostrzec
współczucie. Rybałko poczuł, że jego taktyka się sprawdza.
– Ona także cierpiała – ciągnął. – Także jest ofiarą. Straciła matkę tak
samo jak ty. Obydwie jesteście ofiarami Sokołowa. Nie możesz się na niej
mścić za zbrodnie popełnione przez jej ojca.
Maria się zawahała. Lufa jej strzelby drgnęła, a potem lekko się obniżyła.
Rybałko zrobił krok do przodu, ale niemal jednocześnie w oczach kobiety
z powrotem zapłonęła nienawiść. Uniosła broń. Z lufy huknęło. Padły dwa
strzały. Rybałko poczuł na policzku ciepły podmuch. Zanim dotarło do
niego, że to kula lecąca zza niego, piękna twarz Marii eksplodowała.
Osłupiały patrzył, jak kobieta upada na podłogę. Deski wydały ponure
trzaśnięcie, kiedy runęło na nie bezwładne ciało.
– Dobrze to rozegrałeś – rozległ się głos za plecami Rybałki.
49

Ninel skrywała twarz w dłoniach. Jej blond włosy były obryzgane krwią.
Kiedy Rybałko wrócił do rzeczywistości, Kaszyn szedł już w kierunku kobiet.
Odsunął kopnięciem broń, która leżała obok Marii, po czym pochylił się nad
Ninel.
– Już po wszystkim. Zabierzemy cię do domu.
Podniósł ją, chwytając za ramię. Ninel nie oponowała. Wyglądała, jakby
była pod wpływem jakichś leków. Miała puste spojrzenie. Rybałko chciał coś
do niej powiedzieć, ale ktoś położył mu rękę na ramieniu.
– Dobrze to rozegrałeś, Puszkin – szepnął Kamieniew, neonazista
z wytatuowanym orłem. – Nic się nie dało zrobić, dopóki trzymała
dziewczynę na muszce. Poradziłeś sobie z tym jak zawodowiec.
Trzymany przez niego karabin snajperski, z którego zastrzelił Marię,
lekko dymił z lufy.
– Ona… zamierzała się poddać… – wymamrotał Rybałko.
– Taaa, jasne. Przecież to świruska. Równie dobrze mogłaby cię rozwalić,
a przy okazji odstrzelić dziewczynę.
Kamieniew przewiesił sobie karabin przez plecy i podszedł do trupa.
– Nawet ładna buźka. Szkoda jej – powiedział, trącając głowę Marii
czubkiem buta.
Zmasakrowana twarz kobiety przekręciła się na bok, odsłaniając tył
czaszki urwany w połowie przez kulę ze snajperki.
– Trzeba by ją stąd zabrać. Nie stój tak, pomóż mi ją zanieść do
bagażnika – rzucił Kamieniew.
– Do… bagażnika? – wymówił z trudem Rybałko.
– No raczej, że do bagażnika. Chyba nie myślałeś, że ją tu zostawimy, co?
Musimy się pozbyć ciała. Twój szef chce, żebyśmy zostawili za sobą jak
najmniej śladów.
Mężczyzna kazał mu chwycić ciało Marii za nogi, a sam złapał ją za
nadgarstki. Rybałko, nie namyślając się wiele, posłuchał polecenia. W ten
sposób przenieśli trupa przez całą cerkiew. Długie włosy kobiety ciągnęły się
po ziemi, znacząc podłogę czerwoną smugą aż do samych drzwi.
Na dworze stała duża szara terenówka z otwartym bagażnikiem.
Mężczyźni dźwignęli ciało do środka. Wtedy Rybałko zdał sobie sprawę, że
Ninel i Kaszyn gdzieś zniknęli.
– Gdzie ona jest? Co się stało z Ninel?
– Jest z ojcem i twoim kumplem. Pojechali przodem.
Policjant był tak oszołomiony, że nie słyszał odjeżdżającego samochodu.
– Muszę z nią porozmawiać. Ona jest w szoku…
– Najpierw trzeba się pozbyć ciała. Potem do nich dołączymy. No już,
wsiadaj.
Kamieniew ruszył i wyjechali ze wsi. Rybałko pomyślał o Ninel siedzącej
teraz obok znienawidzonego ojca, który zabił jej matkę. Co musi się dziać
w jej głowie?
Kamieniew lekko przechylił się w jego stronę.
– To co, Puszkin, czym się zajmiesz, jak już skończysz z tą robotą?
– Wrócę do rodziny – wymamrotał Rybałko.
– To dobrze. Rodzina jest ważna. A tak w ogóle Sokołow postanowił
dorzucić nam premię za to, że zachowamy dla siebie wszystko, co tu się
wydarzyło. To raczej dobra wiadomość, co nie?
Podjechali pod jakąś samotną chałupę stojącą nieopodal szosy.
– Ta wydaje się w sam raz – stwierdził neonazista i wykręcił tak, żeby tył
wozu był jak najbliżej wejścia. – Zostawimy ciało w środku i odessiemy
trochę benzyny z baku, żeby podlać nią chałupę – wyjaśnił. – Potem
wystarczy wszystko podpalić. Nikt nie będzie tam niczego szukał. Szkoda
zdrowia na grzebanie się w tym radioaktywnym gównie.
Wspólnymi siłami wyjęli ciało z bagażnika i weszli do domu.
– Jest piwnica. Zniesiemy ją na dół.
Kamieniew odłożył na chwilę trupa, otworzył rozpadające się drzwi
prowadzące do podziemi i wyciągnął racę świetlną, po czym odpalił ją
i wrzucił na dół.
– Żebyśmy tylko się nie wyrąbali. Uważaj, jak idziesz. Jak się wywalisz,
polecę razem z tobą.
Kamieniew zaczął schodzić pierwszy, tyłem, badając nogami kolejne
stopnie. Chemiczne światło rzucało czerwonawą poświatę, nadając mu
wygląd demona z piekła rodem. Schodzenie trwało długo i było męczące.
Drewniane stopnie skrzypiały i sprawiały wrażenie, że zaraz się zapadną.
Kamieniew nie wyglądał jednak, jakby się tym przejmował.
Rybałkę naszło nieprzyjemne przeczucie. Neonazista był zbyt
rozluźniony. Zbyt radosny. Nagle przypomniały mu się groźby, które posłał
pod jego adresem naziol, kiedy spotkali się za pierwszym razem w Poliśke:
„Ciekawscy nie żyją tu zbyt długo. Kończą marnie, a czasem nigdy nie udaje
się znaleźć ich ciał. Wrzuca się ich do piwnicy i podpala chałupę nad nią.
Wszystko jest tu napromieniowane, więc nikt nie przyjeżdża, żeby
sprawdzić, co zostało pod spodem”.
Rybałko zatrzymał się w połowie schodów.
– Ej, co ty wyprawiasz? – wydarł się Kamieniew. – Ona waży chyba
z tonę!
– To miał być grób też dla mnie, tak?
Neonazista zmarszczył brwi.
– Co ty pieprzysz! Przecież pracujemy razem.
– Ile Sokołow ci zapłacił, żebyś mnie sprzątnął?
Rybałko wpatrywał się w niego uważnie, szukając w twarzy mężczyzny
jakiegoś grymasu, tiku, chwilowego zdenerwowania – czegoś, co by go
zdradziło.
– Kurwa, przestań się wydurniać. Ta mała jest cholernie ciężka. Przecież
nie będziemy tak stać jak dwa tępaki w połowie schodów…
– Sam powiedziałeś, że Sokołow nie chce świadków – wycedził Rybałko.
– Zapłacił ci, żebyś mnie zdjął, ty sprzedajny skurwysynu.
W spojrzeniu Kamieniewa pojawił się morderczy błysk. Mężczyzna
zrozumiał, że nie ma sensu dalej się zgrywać. A jednak nie wykonał żadnego
ruchu. Każdy z nich miał broń. Pistolet Kamieniewa znajdował się
w kaburze pod pachą. Rybałko miał swój wsunięty za pasek na plecach.
Obydwaj byli świadomi, że kiedy jeden z nich puści ciało, zacznie się
strzelanina.
Tyle tylko że Rybałko miał nad Kamieniewem przewagę: on już pogodził
się ze swoją śmiercią.
– No dobra. Prawdziwy z ciebie spryciarz – powiedział neonazista. –
Twój szef zapłacił mi, żebym cię kropnął.
– Dlaczego? Przecież wie, że potrzebuję jego pieniędzy.
– Pomyślał sobie, że możesz nabrać ochoty na rozmowę z prokuratorem
po powrocie do Rosji. Na temat jego żony. Albo że będzie cię kusiło, żeby go
szantażować i wyciągnąć z niego więcej kasy. – Na skroni mężczyzny
zaperliła się kropla tłustego potu, która po chwili spłynęła mu po policzku.
– Myślisz, że jesteś wystarczająco szybki, żeby mnie zdjąć, zanim ja
zdążę zastrzelić ciebie? – rzucił wyzywająco Rybałko.
– Myślę, że tak – odpowiedział spokojnie Kamieniew.
Napięcie sięgnęło zenitu, ich oddechy stawały się coraz bardziej
gorączkowe. Lewa powieka Kamieniewa zaczęła nerwowo drgać. Raca
wrzucona do piwnicy płonęła cicho, wydzielając kwaśny zapach i dając coraz
słabsze światło. Obydwaj wiedzieli, że muszą puścić ciało i sięgnąć po broń,
zanim raca zgaśnie.
– Widzę to tak – powiedział Rybałko. – Odłożę trupa i wyciągnę broń.
Jeżeli zrobisz to samo, rozwalę cię.
Zaczynały go boleć górne partie ramion. Miał wrażenie, że ciało Marii
waży tonę.
– A potem?
– Wyjdziemy na górę. Przywiążę cię do drzewa. Wezmę terenówkę
i znajdę Sokołowa.
Neonazista zaśmiał się nerwowo.
– I co niby zrobisz? Rozwalisz go? Co będziesz z tego miał? Na co ci
będzie to wszystko, co zrobisz potem? Czy dzięki temu twoją córkę będzie
czekało lepsze życie? Przecież jak zabijesz Sokołowa, możesz się pożegnać
z forsą!
– Skąd wiesz o mojej córce?
– Od twojego kumpla Kaszyna. Streścił nam całą sytuację. To on kazał
nam cię sprzątnąć. Nieźle cię wychujał. Opowiedział nam też o twojej
chorobie.
– Skąd…
– Skąd wiedział, że zostało ci tylko kilka miesięcy życia? Ty debilu,
przecież to on zapłacił twojemu lekarzowi, żeby ci wkręcił, że umierasz! –
Kamieniew wybuchnął śmiechem.
Ciałem Rybałki wstrząsnął dreszcz. To niemożliwe… Kamieniew na
pewno kłamie… Nagle poczuł, że ciało Marii się zapada. Kamieniew puścił
nogi trupa i sięgnął po broń schowaną w kaburze. Rybałko zareagował
o ułamek sekundy za późno. Rozległ się wystrzał. Poczuł gwałtowne
szarpnięcie w lewym ramieniu i krzyknął z bólu. Upadł do tyłu, plecami na
schody. Na szczęście nie wypuścił broni: jego palec zacisnął się na spuście –
odpowiedział strzałem, trafiając neonazistę w brzuch. Kamizelka
kuloodporna zatrzymała kulę, ale siła uderzenia sprawiła, że Kamieniew
stracił równowagę, poleciał do tyłu i sturlał się w dół schodów razem
z ciałem Marii. Zanim zdążył się pozbierać, Rybałko posłał w jego kierunku
cały magazynek. Strzelał tak długo, aż mózg mężczyzny obryzgał podłogę.
A potem zapadła cisza.
Lewa ręka Rybałki płonęła, ramię pulsowało bólem. Wolnym krokiem
wspiął się z powrotem po schodach i wyszedł na dwór. Przednie drzwi
terenówki były otwarte. Usiadł na fotelu pasażera, zapalił lampkę na
podsufitce i zdjął kurtkę. Zimne powietrze zmroziło mu skórę. Rozdarł
koszulę i obejrzał ramię. Kula utkwiła w ciele. Nadal przemieszczała się
gdzieś między jego mięśniami, kośćmi i ścięgnami.
Terenówka Kaszyna zostawiła ślady na świeżym śniegu. Rybałko
pojechał ich tropem na tyle szybko, na ile pozwalał stan drogi. Miał
wrażenie, że całe jego ciało płonie. Może to wstrząs krwotoczny. Albo efekt
promieniowania. Przypomniał sobie sekcję Leonida, wpychanie rąk
w napromieniowane ciało, herbatę na wodzie ze skażonej studni, którą
podała mu Kazimira, pył, którego się nawdychał, zaklinowany w podłodze
w domu kultury, radioaktywny kopiec…
Przy każdym najmniejszym wertepie czuł, jakby w jego ramię wbijało się
ostrze, a zmiana biegów była prawdziwą męką. Na szczęście dzięki
adrenalinie i złości trzymał się jeszcze w pionie. Był zdeterminowany, żeby
znaleźć Sokołowa i Kaszyna. Odpłacić im za wszystko. Pomyślał o Ninel,
która trafiła w ręce tych dwóch skurwieli. O tym, jaka musi być teraz
przerażona, kiedy już wie, że to jej ojciec zabił Olgę. Zastanawiał się, czy
Sokołow jej też nie będzie chciał wykończyć. Ninel nie była kimś, kto potrafi
siedzieć cicho. Na pewno się nie zgodzi na trzymanie w tajemnicy
wszystkiego, o czym się dowiedziała. Sokołow zabije swoją córkę, jeżeli
Rybałko nie znajdzie jej wystarczająco szybko.
Nagle na polu niedaleko szosy dostrzegł samochód. Stał na końcu
długiego zygzaka pozostawionego w śniegu. Auto musiało zjechać z drogi
i zakończyć trasę w brzozowym zagajniku, gdzie terenówka ścięła kilka
drzew niczym źdźbła słomy. Rybałko stanął w bezpiecznej odległości,
wysiadł, wyciągnął broń i zaczął się skradać. W samochodzie nikogo nie
było. Ślady kroków prowadziły w kierunku lasu. Co jakiś czas na śniegu dało
się dostrzec krople krwi. Ktoś musiał zostać ranny podczas wypadku.
I nagle rozległy się krzyki.
Ninel.
Rybałko zagryzł zęby i ruszył pędem przed siebie. Wybiegł z lasu –
prosto na ogrodzenie z drutu kolczastego, które broniło dostępu do jakichś
nieużytków. Stały tam setki maszyn. Samochody, ciężarówki, a nawet
helikoptery. Same zabytki z czasów ZSRR. Zapewne używano ich podczas
likwidacji skutków katastrofy w Czarnobylu. Porządnie napromieniowane
wraki.
Za późno, żeby zawrócić. Przecisnął się przez dziurę w ogrodzeniu. Kiedy
tak szedł wśród zdezelowanych wojskowych pojazdów, starał się nie myśleć
o liczbach namalowanych na ich maskach, wskazujących zawrotne poziomy
napromieniowania. Z całą mocą dotarło do niego, na co się naraża.
Wcześniej pewność nieodległej śmierci uczyniła z niego maszynę nielękającą
się niczego. Teraz dopadło go poczucie zagrożenia. Zaczęły mu się trząść
ręce.
Usłyszał urywki słów gdzieś niedaleko. Ninel wrzeszczała. Serce Rybałki
zaczęło bić szybciej, co tylko zwiększyło ból w ramieniu. Napędzany
adrenaliną, ruszył biegiem do przodu, nie zważając na zagrożenie. Kiedy
wyszedł z alejki prowadzącej wzdłuż szeregu wybebeszonych helikopterów,
wreszcie ją dostrzegł. Była jakieś pięćdziesiąt metrów od niego – próbowała
się uwolnić z uścisku swojego ojca, który trzymał ją za gardło. Rybałko już
miał się zerwać w jej kierunku, kiedy po swojej lewej stronie, niecały metr
obok, zobaczył czyjś cień. To Kaszyn przyglądał się całej scenie
niewzruszony. Jego karabin przewieszony przez plecy chwilowo nie stanowił
zagrożenia. Kiedy mafioso dojrzał Rybałkę, na jego twarzy pojawił się
grymas zaskoczenia, po czym mężczyzna rzucił się do przodu. Rybałko
zdołał wystrzelić tylko raz. Potem Kaszyn powalił go na ziemię niczym gracz
futbolu amerykańskiego.
Ramię Rybałki eksplodowało bólem. Kaszyn przygniótł go całym swoim
ciężarem, ale nie wykorzystał tej pozycji, żeby go uderzyć. Krzywił się z bólu.
Kula trafiła go w bok. Rybałko wierzgnął nogami i zrzucił Kaszyna z siebie,
po czym przeturlał się na jego klatkę piersiową i zaczął tłuc sprawną ręką
w twarz mężczyzny, aż wreszcie Kaszyn zrzucił go z siebie kopniakiem.
Rybałko upadł na ranne ramię i zawył z bólu.
Na końcu alejki zobaczył Sokołowa, który odwrócił się w jego stronę.
Ninel skorzystała z okazji – wyrwała się ojcu i próbowała uciec.
Kaszyn znów ruszył do ataku i naskoczył na przeciwnika. Z powodu
postrzału nie był w stanie wyprowadzać ciosów z pełną mocą, ale i tak były
wystarczająco silne, żeby Rybałko jęczał z bólu za każdym razem, kiedy
uderzenie dosięgało jego ramienia. Jednak kiedy Kaszyn kolejny raz
podnosił pięść, żeby uderzyć go w twarz, Rybałko zdzielił go sierpem
w miejsce postrzału, gdzie widać było rosnącą plamę krwi. Mafioso zawył.
Następnie Rybałko sprzedał mu potężny cios w grdykę. Kaszyn poleciał na
wznak i zaczął się dusić. Aleksander skoczył na niego, odwrócił mężczyznę
na brzuch i wcisnął jego głowę w śnieg zmieszany z błotem. Owładnięty
wściekłością, chciał, żeby mokra gleba weszła mu do gardła, do płuc, żeby
zawarte w niej radioaktywne cząsteczki przeniknęły do wszystkich jego
tkanek, żeby dogorywał powoli… Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że
Kaszyn przestał się wyrywać. Podniósł jego głowę. Szkliste oczy mężczyzny
były wytrzeszczone i nabiegłe krwią. Rybałko wstał i spojrzał na swoje ręce –
ubabrane skażoną glebą. Całe jego ciało było skażone. Ten skurwysyn
sprawił, że był przekonany o swojej rychłej śmierci – jak bardzo skrócił
sobie w ten sposób życie?
Nagle rozległ się huk wystrzału. Kula odbiła się rykoszetem od kabiny
helikoptera, kilka centymetrów od Rybałki. Zanurkował, żeby schować się za
pozostałości maszyny.
– Wychodź stamtąd albo ją zabiję!
Ostrożnie rzucił okiem przez przednią szybę helikoptera. Sokołow
przyciskał do siebie Ninel, trzymając broń przy jej skroni. W oczach kobiety
widniał paniczny strach. Zrozumiała, że jej ojciec mówi poważnie. Zabije ją,
żeby chronić siebie – tak samo jak zrobił z jej matką.
– Liczę do trzech! – krzyknął Sokołow.
Pistolet Rybałki lekko połyskiwał w śniegu. Mężczyzna go podniósł. Były
minister był jakieś kilkanaście metrów od niego. Z tej odległości
w normalnych warunkach żaden policjant nie powinien chybić celu. Tyle
tylko że teraz warunki nie były normalne: Rybałko nie był w stanie chwycić
broni obiema rękami, żeby dokładnie wycelować.
– Trzy…
Sprawdził, czy w magazynku znajdują się jeszcze naboje.
– Dwa…
Jeżeli chybi, Ninel zginie. Jeżeli nic nie zrobi, Ninel zginie. Musi
spróbować. Wyskoczyć z ukrycia i wycelować w głowę Sokołowa.
Wstał i wyszedł z bronią wyciągniętą przed siebie. Sokołow zaskoczony
odsunął pistolet od skroni swojej córki i wycelował w niego. Powietrzem
wstrząsnął wystrzał. Rybałko poczuł uderzenie w nogę. Przyklęknął. Kula
trafiła go w udo. Druga odbiła się rykoszetem od kabiny helikoptera obok
niego. Ninel szarpała się z ojcem, żeby powstrzymać go przed dobiciem
policjanta. Podrapała go po twarzy, a wtedy Sokołow odepchnął ją na
ziemię, drąc się z bólu.
Rybałko nie czekał, aż mężczyzna znowu w niego wyceluje. Wystrzelił
i trafił Sokołowa prosto w klatkę piersiową, zabijając go na miejscu.
Potem pistolet wyślizgnął mu się z ręki, a jego ogarnął przejmujący
chłód, który rozchodził się powoli po ciele od wnętrza uda. Krew obficie
płynęła, tworząc na śniegu ciemnoczerwoną plamę. Zakręciło mu się
w głowie. Żyła albo tętnica, pomyślał. A potem osunął się na lodowatą
ziemię. Od postrzału w nogę też można zginąć, widział takie przypadki
w Czeczenii.
Ninel uklęknęła obok niego.
– Zadzwonimy po pomoc, wszystko będzie dobrze – powiedziała. –
Będzie dobrze… Masz telefon?
– W kurtce…
Rozpięła jego kurtkę, wyciągnęła komórkę z wewnętrznej kieszeni
i wybrała numer komisariatu w Czarnobylu. Kiedy tylko dyżurny odebrał,
krzyknęła, że człowiek się wykrwawia i trzeba szybko przysłać pomoc.
Rybałko zamknął na chwilę oczy. Jego powieki zrobiły się ciężkie.
Zaczynał tracić przytomność, kiedy Ninel go spoliczkowała.
– Zostań ze mną! – nakazała. Starała się zatamować krwotok, uciskając
dwiema rękami miejsce postrzału. – Nie wolno ci zamykać oczu. Pomoc
zaraz tu będzie.
– Już za późno… Jesteśmy na odludziu…
– Nie gadaj głupot. Przecież mają helikopter. Przylecą po nas. Musisz
tylko wytrzymać kilkanaście minut. Mów do mnie… Opowiedz mi o tym, co
zamierzasz robić potem… Opowiedz mi o swojej córce… Co będziecie robić,
kiedy znów się spotkacie.
– Nie wiem… Chciałem… wybrać się na Kubę… razem z nią…
– Kuba, świetnie. Kuba to cudowna wyspa.
– Wybierzesz się z nami?
Ninel zdjęła jedną rękę z rany i delikatnie pogłaskała go po rozpalonym
czole.
– Wybiorę.
Rybałko dostrzegł pręgi na jej szyi w miejscu, gdzie dusił ją ojciec. Ninel
zauważyła jego spojrzenie.
– Moja matka… powinnam była dawno temu się domyślić, że to on.
Teraz wszystko wydaje się takie oczywiste. Kiedy mnie bił, tak naprawdę bił
ją. Powinnam była wiedzieć… W samochodzie próbował mnie przekonać,
żebym nic nie mówiła… Jak mógł chociaż przez chwilę wyobrażać sobie…
Jak mógł w ogóle pomyśleć, że się zgodzę?
Pomimo mocnego ucisku Ninel Rybałko nadal się wykrwawiał. Chłód
ogarnął już całe jego ciało, a pole widzenia ograniczyło się do wąskiego
tunelu przed nim.
Wtedy zrozumiał, że to koniec.
– Nie… nie… będziesz żyć! – zaprotestowała Ninel. – Nie możesz odejść
w taki sposób… Nie możesz…
Zaniosła się płaczem. Pomoc nie zjawi się na czas. Wiedziała to od
samego początku, ale nie chciała się do tego przyznać.
– Obiecaj mi coś – szepnął Aleksander. – Moja córka… obiecaj mi, że
będziesz nad nią czuwać… zadbasz o jej operację… o studia.
– Obiecuję.
– Powiesz jej, że ojciec… że jej ojciec…
Nie był w stanie dłużej mówić.
– Powiem. Nie martw się.
Ninel przywarła do niego. Nieznaczne ciepło emanujące z ciała młodej
kobiety sprawiło mu przyjemność. Na niebie widać było ptaki latające nad
wierzchołkami drzew płonących od promieni zachodzącego słońca. Rybałko
zamknął oczy i osunął się w ciemność.
Ostatecznie nie było to takie złe miejsce na śmierć.
EPILOG

Ukraińskie wesele nie może być smutne. Pomimo wojny, pomimo śmierci
śpiewa się, tańczy i życzy państwu młodym wszystkiego, co najlepsze.
Mykoła i Oksana Melnykowie stanowili uroczą parę, chociaż pani
Melnyk uważała, że syn jest trochę wychudzony. Po miesiącach spędzonych
na froncie stracił gdzieś policzki dobrze odżywionego pucułowatego
chłopczyka. Za to jak pięknie prezentował się w tym garniturze! Jeszcze
zdąży nabrać ciała. Mykoła postanowił nie wracać po ślubie do Donbasu.
Oksana była w ciąży – nie chciał ryzykować, że osieroci swojego syna.
Zapewne zmienił zdanie po tym, co przytrafiło się jego ojcu. Zresztą
postanowił, że zostanie policjantem tak jak on.
Wieczorem, kiedy Tetiana Melnyk została sama w salonie w swoim
mieszkaniu, zaczęła przeglądać stare rodzinne albumy. Ależ te jej dzieci
urosły… Na niskim stoliku leżała pocztówka przysłana z USA przez Ninel,
młodą kobietę, którą Josif i ten rosyjski policjant wyrwali ze szponów
Leonskiego. Pisała, że operacja córki Rybałki zakończyła się pomyślnie.
Tetiana dołożyła pocztówkę do innych ważnych listów, w tym do listu od
rodziców Galiny Nowak, którzy dziękowali kobiecie za przemówienie na
pogrzebie młodej policjantki.
– Blat’!
Przekleństwo, po którym dało się słyszeć warknięcie, dobiegło z sypialni.
Tetiana poszła tam szybkim krokiem.
– Coś się stało, Josif?
Major Melnyk krzywił się z bólu.
– Potknąłem się o ten cholerny stolik – powiedział, masując stopę.
Mężczyzna siedział goły od pasa w górę, na jego brzuchu było widać
bliznę po kuli – pozostałość po postrzale sprzed kilku miesięcy. Od czasu
wypadku na basenie w Prypeci włosy i broda zdążyły mu już odrosnąć, ale
teraz musiał bardziej nad nimi panować, bowiem pracował za biurkiem
w Kijowie.
– Aleś ty delikatny – zażartowała Tetiana, przytulając się do męża.
PODZIĘKOWANIA

Dziękuję Sophie, towarzyszącej mi od pierwszych kroków, które stawiałem


jako powieściopisarz. Twoja przyjaźń jest prawdziwym skarbem.
Dziękuję Caroline – za jej cierpliwość, zaangażowanie oraz jakość jej
pracy. Dziękuję Linie za to, że uwierzyła w mój tekst. Dziękuję wszystkim
z wydawnictwa Albin Michel, którzy pracowali nad tą powieścią.
Dziękuję Davidovi Kharze za rady i życzliwość – taka pomoc to
prawdziwe szczęście. Dziękuję Franckowi Thilliez, który zaoferował, że
przekaże mi swoje dokumenty z kwerendy na temat Czarnobyla, chociaż
ostatecznie i tak nie odważyłem się o nie poprosić!
Dziękuję mojej rodzinie, przyjaciołom i znajomym z pracy, dziękuję
wszystkim mieszkańcom Cancale, dziękuję wszystkim, którzy poświęcili
swój czas i przeczytali moją pierwszą powieść, a potem polecili ją innym.
Bez Was moja druga powieść nigdy nie ujrzałaby światła dziennego.
Spis treści:
Karta tytułowa
MIASTO MILCZENIA
Rozdział 1
JĘZYK SŁOWIKÓW
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
JASKÓŁKI Z CZARNOBYLA
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
UMRZEĆ ZA DOBRĄ SPRAWĘ
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
ROSYJSKI DZIĘCIOŁ
Rozdział 13
Rozdział 14
WIADOMOŚCI Z KOŃCA ŚWIATA
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
ŻYCIE KOGOŚ INNEGO
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
MARTWA NATURA
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
WYPADNIĘCIE Z GNIAZDA
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
TERYTORIUM WILKÓW
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
POŚRÓD BIAŁEJ CISZY
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
KOGO CZEKA ŚMIERĆ
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
EPILOG
PODZIĘKOWANIA
Karta redakcyjna
TYTUŁ ORYGINAŁU:
De bonnes raisons de mourir

Redaktor prowadząca: Ewelina Sokalska


Wydawca: Monika Rossiter
Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta: Bożena Sęk
Projekt okładki: Krzysztof Rychter
Zdjęcie na okładce: © Special View/Shutterstock.com

Copyright © Éditions Albin Michel, 2019

Copyright © 2020 for the Polish edition by Mova


an imprint of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus
Copyright © for the Polish translation by Paweł Łapiński, 2020

Cet ouvrage, publié dans le cadre du Programme d’aide à la publication Boy-Żeleński, a bénéficié du soutien de
l’Institut français de Pologne.
Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w Polsce w ramach Programu Wsparcia
Wydawniczego Boy-Żeleński.

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem


jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody
posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne
Białystok 2020
ISBN 978-83-66654-16-7

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:


www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece
E-mail: redakcja@wydawnictwokobiece.pl
Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie
www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek

You might also like