You are on page 1of 318

 

Tytuł oryginału: IF IT BLEEDS


 
Copyright © 2020 by Stephen King
All rights reserved
 
Projekt okładki: Will Staehle / Unusual Corporation
 
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
 
Redaktor prowadzący: Milena Rachid Chehab
 
Redakcja: Joanna Habiera
 
Korekta: Grażyna Nawrocka
 
ISBN 978-83-8169-961-7
 
Warszawa 2020
 
Wydawca:
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
 

Russie Dorr, myślę o Tobie.


Brakuje mi Ciebie, Wodzu.
 

TELEFON PANA HARRIGANA


 

Moją rodzinną miejscowością była wieś licząca zaledwie sześciuset mieszkańców (tylu
jest tam również dziś, chociaż ja się stamtąd wyniosłem), ale mieliśmy dostęp do internetu
jak w wielkich miastach, więc dostawaliśmy z ojcem coraz mniej poczty papierowej. Pan
Nedeau zazwyczaj przynosił tylko cotygodniowy numer „Time’a”, ulotki przeznaczone dla
Głównego Lokatora lub Naszych Miłych Sąsiadów i  comiesięczne rachunki. Poczynając
jednak od  dwa tysiące czwartego roku, kiedy to skończyłem dziewięć lat i  zacząłem
pracować u  pana Harrigana w  domu na wzgórzu, każdego roku mogłem liczyć na co
najmniej cztery koperty zaadresowane do mnie ręcznie. W  lutym przychodziła kartka
walentynkowa, we  wrześniu życzenia urodzinowe, w  listopadzie kartka na Święto
Dziękczynienia, a  tuż przed albo po Bożym Narodzeniu świąteczna. Wewnątrz każdej
kartki tkwiła kosztująca dolara zdrapka z  loterii stanowej, a  podpis zawsze był ten sam:
„Z najlepszymi życzeniami od pana Harrigana”. Prosta, grzecznościowa formułka.
Reakcja mojego ojca też była zawsze taka sama: śmiech i  żartobliwe przewrócenie
oczami.
– Sknera z niego – powiedział tata któregoś dnia. Miałem wtedy może jedenaście lat, to
było parę lat po tym, kiedy kartki zaczęły przychodzić. – Płaci ci nędzne grosze i  daje
nędzną premię: kupony Lucky Devil ze sklepu Howiego.
Zwróciłem mu wtedy uwagę, że wśród tych czterech kuponów zwykle trafiał się jeden
z kilkudolarową wygraną. Tata odbierał za mnie te pieniądze u Howiego, bo nieletnim nie
wolno było grać na loterii, nawet jeśli dostawali losy za darmo. Raz, gdy dopisało mi
wyjątkowe szczęście i  wygrałem całe pięć dolarów, poprosiłem go, żeby kupił za to
następne pięć zdrapek za dolara. Odmówił, wyjaśniając, że gdyby zaspokoił mój głód
hazardu, moja matka przewróciłaby się w grobie.
– Wystarczy, że Harrigan sprowadza cię na złą drogę – powiedział tata. – Swoją drogą,
powinien ci płacić siedem dolarów za godzinę. Może nawet osiem. Stać go, każdy to wie.
Pięć za godzinę to może i dopuszczalna stawka, bo jesteś jeszcze dzieckiem, ale niektórzy
nazwaliby to wykorzystywaniem nieletniego.
– Lubię u niego pracować – odparłem. – I lubię go, tato.
– Ja to rozumiem – powiedział. – I nie twierdzę, że czytanie mu i pielenie jego ogródka
kwiatowego czyni z  ciebie Olivera Twista dwudziestego pierwszego wieku, ale tak czy
owak facet to kutwa. Aż dziw, że chce mu się płacić za znaczki i wysyłać te kartki pocztą,
skoro jego skrzynkę dzieli od naszej może czterysta metrów.
Prowadziliśmy tę rozmowę na ganku, sącząc sprite’a ze  szklanek, i  tata wskazał
kciukiem w  głąb naszej ulicy (gruntowej, jak większość w  Harlow), na dom pana
Harrigana. Tak naprawdę to była posiadłość, z  krytym basenem, oranżerią, przeszkloną
windą, którą uwielbiałem jeździć, i  szklarnią na tyłach, w  miejscu, gdzie dawniej stała
obora (mnie wtedy na świecie nie było, ale tata dobrze ją pamiętał).
– Wiesz, jak bardzo mu dokucza artretyzm – odparłem. – Ostatnio czasem używa dwóch
lasek, nie jednej. Chybaby umarł, gdyby przyszedł tu pieszo.
– To mógłby po prostu dawać ci te cholerne kartki – stwierdził tata. W jego słowach nie
było zgryźliwości; właściwie tylko się droczył. Dobrze się z  panem Harriganem
dogadywali. Mój tata dobrze się dogadywał z  każdym w  Harlow. Pewnie to dzięki temu
był świetnym sprzedawcą. – Tyle czasu tam u niego spędzasz.
– To nie byłoby to samo – zauważyłem.
– Nie? Dlaczego?
Nie potrafiłem tego wytłumaczyć. Słownictwo miałem bogate, bo dużo czytałem, ale
brakowało mi doświadczenia życiowego. Wiedziałem tylko, że lubiłem dostawać te kartki,
niecierpliwie czekałem na nie, na kupon loterii, który zawsze zdrapywałem moją
szczęśliwą dziesięciocentówką, i  na skreślony staroświecką kursywą podpis:
„Z  najlepszymi życzeniami od  pana Harrigana”. Patrząc wstecz, myślę, że to był taki
ceremoniał. Podobnie jak to, że kiedy jeździliśmy razem do miasta, pan Harrigan zawsze
nosił jeden z  tych swoich cieniuchnych krawatów, choć przeważnie nie wysiadał
ze  swojego praktycznego sedana marki Ford; siedział za kółkiem i  czytał „Financial
Times”, a ja szedłem do sklepu IGA po rzeczy z jego listy zakupów. Na liście zawsze była
zapiekanka z peklowanej wołowiny i tuzin jaj. Pan Harrigan czasem oświadczał, że kiedy
człowiek osiągnie pewien wiek, jaja i  peklowana wołowina wystarczą mu do życia. Na
moje pytanie, co to znaczy „pewien wiek”, odrzekł, że sześćdziesiąt osiem lat.
–  Kiedy człowiek skończy sześćdziesiąt osiem lat – powiedział – witaminy już mu
niepotrzebne.
– Naprawdę?
–  Nie – odparł. – Mówię tak tylko po to, żeby usprawiedliwić swoją niezdrową dietę.
Zamówiłeś radio satelitarne do tego auta czy nie, Craig?
– Tak. – Na domowym komputerze taty, bo pan Harrigan własnego nie miał.
– To gdzie ono jest? Łapię tylko tego cholernego gadułę Limbaugha.
Pokazałem mu, jak włączyć radio XM. Kręcił gałką, przebiegając chyba ze  sto stacji,
dopóki nie znalazł takiej, która nadawała country. Właśnie leciało Stand By Your Man.
Ta piosenka do dziś przyprawia mnie o zimny dreszcz i chyba zawsze będzie.

Tego dnia jedenastego roku mojego życia, kiedy siedzieliśmy z  tatą, popijając sprite’a
i patrząc na to wielkie pudło (tak nazywało się we wsi dom pana Harrigana; jakby to było,
nie przymierzając, więzienie w Shawshank), powiedziałem:
– Fajnie jest dostawać przesyłki pocztą ślimaczą.
Tata znowu przewrócił oczami.
–  Fajnie to jest mieć mail. I  telefon komórkowy. Dla mnie jedno i  drugie to cud. Za
młody jesteś, żeby to zrozumieć. Gdybyś, dorastając, miał tylko telefon towarzyski, który
musiałbyś dzielić z czterema innymi rodzinami, w tym panią Edelson, której gęba się nie
zamykała, może patrzyłbyś na to inaczej.
– Kiedy będę mógł mieć komórkę? – To było pytanie, które często zadawałem w tamtym
roku, zwłaszcza od czasu, gdy w sprzedaży pojawiły się pierwsze iPhone’y.
– Kiedy uznam, że do tego dorosłeś.
–  Oj tam, tato. – Teraz to ja przewróciłem oczami, ku jego rozbawieniu. Potem
spoważniał.
– Zdajesz sobie sprawę, jak bogaty jest John Harrigan?
Wzruszyłem ramionami.
– Wiem, że kiedyś miał fabryki.
– I nie tylko fabryki. Zanim przeszedł na emeryturę, był wielkim bossem firmy o nazwie
Oak Enterprises. Należały do niej linia żeglugowa, centra handlowe, sieć kin, spółka
telekomunikacyjna i nie wiem, co jeszcze. Niewiele było większych na parkiecie.
– Parkiecie?
–  Giełdzie papierów wartościowych. To taki rodzaj hazardu dla bogatych. Kiedy
Harrigan sprzedał swoje udziały, pisali o tym nie tylko w dziale biznesowym „New York
Timesa”, ale i na pierwszej stronie. Ten facet, który jeździ sześcioletnim fordem, mieszka
na końcu gruntowej drogi, płaci ci pięć dolców za godzinę i cztery razy w roku przysyła ci
zdrapkę za dolara, siedzi na więcej niż miliardzie dolarów. – Tata uśmiechnął się szeroko.
– A mój najgorszy garnitur, ten, który twoja matka, gdyby jeszcze żyła, kazałaby mi oddać
dla biednych, jest lepszy od tego, w którym on chodzi do kościoła.
Wszystko to mnie zaciekawiło, szczególnie fakt, że pan Harrigan, który nie miał laptopa
ani nawet telewizora, kiedyś był właścicielem kin. Mógłbym się założyć, że do żadnego
z  nich nie zajrzał. Był, jak nazywał go mój tata, luddystą, co oznacza (między innymi)
człowieka, który nie przepada za gadżetami. Dla radia satelitarnego uczynił wyjątek,
ponieważ lubił muzykę country, a  nie znosił reklam na WOXO, jedynej rozgłośni
nadającej country & western, którą łapało jego radio samochodowe.
– Wiesz, Craig, ile to jest miliard?
– Sto milionów, zgadza się?
– Nie sto, tylko tysiąc milionów.
–  O  rany – powiedziałem, ale tylko dlatego, że poczułem, iż sytuacja tego wymaga.
Rozumiałem, ile to jest pięć dolców, rozumiałem, ile to pięć stów, bo tyle kosztował
używany skuter do sprzedania na Deep Cut Road, o  którym marzyłem (powodzenia),
potrafiłem też wyobrazić sobie pięć tysięcy, ponieważ mniej więcej tyle mój tata zarabiał
miesięcznie jako sprzedawca traktorów i  maszyn ciężkich w  salonie Parmeleau w  Gates
Falls. Regularnie wybierali go na sprzedawcę miesiąca i z tej okazji wieszali jego zdjęcie
na ścianie. Twierdził, że to nic takiego, nie ma o  czym mówić, ale ja wiedziałem swoje.
Kiedy zostawał sprzedawcą miesiąca, jedliśmy kolację w Marcel’s, eleganckiej francuskiej
restauracji w Castle Rock.
– No właśnie, o rany – powiedział tata, wznosząc szklankę w toaście do wielkiego domu
na wzgórzu z  tymi wszystkimi prawie nieużywanymi pokojami i  windą, której pan
Harrigan nie znosił, ale z której musiał korzystać, bo cierpiał na artretyzm i rwę kulszową.
– Nic dodać, nic, kurde, ująć.

Zanim wam opowiem o  wielkiej wygranej na loterii, śmierci pana Harrigana i  moich
przejściach z Kennym Yanko w ósmej klasie gimnazjum w Gates Falls, wypadałoby, abym
wyjaśnił, jak doszło do tego, że pan Harrigan mnie zatrudnił. Zawdzięczałem to
kościołowi. Chodziliśmy z  tatą do Pierwszego (a  zarazem jedynego) Kościoła
Metodystycznego w  Harlow. Dawniej we  wsi był jeszcze jeden dom modlitwy,
uczęszczany przez baptystów, ale spalił się w  tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym
szóstym roku.
–  Niektórzy odpalają fajerwerki, żeby uczcić narodziny dziecka – powiedział raz tata.
Nie miałem wtedy chyba jeszcze czterech lat, ale to zapamiętałem, pewnie dlatego, że
interesowałem się fajerwerkami. – My z  mamą pomyśleliśmy, że do licha z  tym,
i puściliśmy z dymem kościół, żeby cię, Craigsterze, powitać, pięknie się fajczył, mówię
ci.
–  Nie mów tak – odparła moja mama. – Jeszcze ci uwierzy i  podpali kościół, kiedy
dorobi się własnego dziecka.
Często ze sobą żartowali i śmiałem się nawet wtedy, gdy nie rozumiałem dowcipu.
Chodziliśmy do kościoła we  trójkę, zimą w  ciężkich butach chrzęszczących na ubitym
śniegu, latem w  lżejszych, eleganckich pantoflach wzbijających kurz (który mama
wycierała z nich chusteczką, zanim wchodziliśmy do środka), ja zawsze między rodzicami,
lewą ręką trzymając dłoń taty, a prawą dłoń mamy.
Była dobrą mamą. W  dwa tysiące czwartym roku, kiedy zacząłem pracować u  pana
Harrigana, wciąż dotkliwie mi jej brakowało, choć nie żyła od  trzech lat. Tęsknię za nią
nawet dziś, szesnaście lat później, choć jej twarz zatarła mi się w pamięci, a zdjęcia tylko
trochę odświeżają wspomnienia. Prawdą jest to, co mówi ta piosenka o  dzieciach bez
matki: ciężka ich dola. Kochałem tatę i zawsze dobrze nam było ze sobą, ale że przytoczę
kolejny trafny cytat z  owej piosenki: tatuś wielu rzeczy nie zrozumie. Choćby plecenia
wianka ze  stokrotek zerwanych na dużej łące za domem i  nakładania ci go na głowę
ze  słowami, że dzisiaj nie jesteś zwyczajnym chłopczykiem, tylko królem Craigiem.
Zadowolenia, ale okazywanego powściągliwie – bez przechwałek ani niczego takiego –
kiedy w  wieku trzech lat zaczynasz czytać komiksy z  Supermanem i  Spider-Manem.
Kładzenia się z tobą do łóżka, gdy budzisz się w środku nocy z koszmaru, w którym gonił
cię doktor Octopus. Czy wreszcie przytulania cię i mówienia ci, że już wszystko dobrze,
kiedy większy od  ciebie chłopak – na przykład Kenny Yanko – spierze cię na kwaśne
jabłko za to, że nie chciałeś skurwielowi wyczyścić butów.
Przydałby mi się taki uścisk tamtego dnia. Matczyny uścisk tamtego dnia mógłby wiele
zmienić.

Nigdy nie chełpiłem się tym, że umiałem czytać od małego; nie czułem takiej potrzeby
dzięki rodzicom, którzy wcześnie przekazali mi ten dar, jakim jest świadomość, że
posiadanie krztyny talentu nie czyni cię lepszym od bliźnich. Wieść jednak się rozeszła, jak
to na wsi, i  kiedy miałem osiem lat, wielebny Mooney zapytał, czy chciałbym odczytać
fragment z  Biblii na niedzielnej mszy dla rodzin. Może podkusiła go myśl, że to byłoby
coś nowego; dotychczas tego zaszczytu dostępowali zwykle uczniowie szkoły średniej. Tej
niedzieli czytanie było z Ewangelii według Świętego Marka i po mszy wielebny pochwalił
mnie i powiedział, że jak chcę, mogę to robić co tydzień.
–  Mówił, że małe dziecię całą trzódkę poprowadzi czy coś – wyjaśniłem tacie. – To
podobno z Księgi Izajasza.
Mój ojciec burknął pod nosem, jakby to go niespecjalnie obchodziło. Potem skinął
głową.
– Dobrze, bylebyś pamiętał, że jesteś środkiem przekazu, nie przekazem.
– Hę?
–  Biblia to Słowo Boga, nie Słowo Craiga, więc niech ci się od  tego w  głowie nie
przewróci.
Zapewniłem, że to mi nie grozi, i przez następne dziesięć lat – aż poszedłem na studia,
gdzie nauczyłem się palić trawę, pić piwo i  uganiać za spódniczkami – co niedziela
czytałem z  Biblii na mszy. Robiłem to nawet wtedy, gdy sytuacja była tak zła, że gorzej
być nie mogło. Wielebny podawał mi wybrane cytaty z  tygodniowym wyprzedzeniem –
rozdział i  wers, odtąd dotąd, jak to się mówi. Potem, na spotkaniach koła młodych
metodystów w  czwartkowe wieczory, przychodziłem do niego z  listą słów, których nie
umiałem poprawnie przeczytać. Dzięki temu jestem być może jedynym człowiekiem
w  stanie Maine, potrafiącym nie tylko wymówić imię Nabuchodonozor, ale także je
przeliterować.

Jeden z najbogatszych ludzi w Ameryce sprowadził się do Harlow mniej więcej trzy lata
przed tym, zanim zacząłem co niedziela odczytywać Słowo Boże starszym ode mnie.
Ściśle, na przełomie wieków, wkrótce po tym, jak sprzedał swoje spółki i  przeszedł na
emeryturę, a  jeszcze zanim jego wielki dom był całkowicie gotowy (basen, winda
i utwardzony podjazd pojawiły się później). Pan Harrigan przychodził na każdą niedzielną
mszę wystrojony w  rdzawo-czarny garnitur z  obwisłym siedzeniem i  jeden z  tych jego
niemodnych wąskich czarnych krawatów, swoje rzedniejące, siwe włosy miał starannie
uczesane. Te same włosy przez resztę tygodnia sterczały na wszystkie strony jak strzecha
Einsteina po pracowitym dniu spędzonym na rozszyfrowywaniu kosmosu.
Wtedy jeszcze używał tylko jednej laski, wspierał się na niej, kiedy wstawaliśmy, by
śpiewać hymny, które zapewne pamiętał będę do końca życia… i  ten wers Starego,
szorstkiego krzyża o krwi i wodzie wypływających z przebitego boku Jezusa zawsze będzie
przyprawiał mnie o dreszcze, podobnie jak końcówka Stand By Your Man, kiedy Tammy
Wynette idzie na całość. W każdym razie, pan Harrigan tak naprawdę nie śpiewał i dobrze,
bo miał skrzypiący, piskliwy głos, poruszał tylko ustami. To jedyne, co mieli wspólnego
z moim tatą.
Pewnej niedzieli jesienią dwa tysiące czwartego roku (gdy wszystkie drzewa w  naszej
części świata płonęły barwami) odczytałem fragment z  Drugiej Księgi Samuela, jak
zawsze przekazując wiernym przesłanie, z  którego sam niewiele rozumiałem, ale
wiedziałem, że wielebny Mooney wytłumaczy je w swoim kazaniu: „O Izraelu, twa chwała
na wyżynach zabita. Jakże padli bohaterowie? W Gat tego nie ogłaszajcie! Nie podawajcie
na ulicach Aszkelonu, aby się nie cieszyły córki filistyńskie ani radowały córki
nieobrzezanych”1.
Kiedy usiadłem w  naszej ławie, tata poklepał mnie po ramieniu i  szepnął mi na ucho:
„Dobrze, że nie połamałeś sobie języka”. Musiałem zasłonić usta, żeby ukryć uśmiech.

Następnego wieczoru, gdy kończyliśmy zmywać po kolacji (to znaczy zmywał tata, ja
wycierałem naczynia i odkładałem na miejsce), przed dom zajechał ford pana Harrigana.
Laska zastukała na schodkach od podwórka, a tata otworzył drzwi, zanim niespodziewany
gość zdążył zapukać. Pan Harrigan nie chciał wejść do salonu, usiadł przy stole
kuchennym, jak to było w miejscowym zwyczaju. Przyjął sprite’a, którym poczęstował go
tata, ale za szklankę podziękował.
– Piję z butelki, jak kiedyś mój tato – powiedział.
Jak na człowieka interesu przystało, od razu przeszedł do rzeczy. Jeśli mój ojciec wyrazi
zgodę, wyjaśnił, chciałby mnie zatrudnić do czytania mu przez dwie, może trzy godziny
tygodniowo. Płaciłby mi pięć dolarów za godzinę. Mógł też zaproponować trzy dodatkowe
godziny pracy, powiedział, w  czasie których pielęgnowałbym jego ogródek i  wykonywał
inne obowiązki, na przykład zimą odśnieżałbym schody frontowe i  przez cały rok
ścierałbym kurze ze wszystkiego, co się zakurzy.
Dwadzieścia pięć, może nawet trzydzieści dolarów tygodniowo, z  czego aż połowa za
czytanie, coś, co byłbym gotów robić za darmo! Nie wierzyłem własnemu szczęściu.
Natychmiast wpadłem na pomysł, że zacznę odkładać na skuter, i nie miało znaczenia, że
wedle prawa będę mógł nim jeździć dopiero za siedem lat.
To było zbyt piękne, aby było prawdziwe, i  bałem się, że ojciec odmówi, ale tego nie
zrobił.
–  Tylko proszę mu nie dawać do czytania kontrowersyjnych tekstów – zastrzegł. –
Żadnych politycznych bredni, żadnej drastycznej przemocy. Czyta jak dorosły, ale ma
dopiero dziewięć lat, i to od niedawna.
Pan Harrigan obiecał mu to, napił się sprite’a i mlasnął mięsistymi wargami.
– Czyta dobrze, fakt, ale nie to jest głównym powodem, dla którego chcę go zatrudnić.
Chodzi o to, że nie klepie monotonnie tekstu, nawet kiedy czegoś nie rozumie. To, jak dla
mnie, niezwykłe. Nie nadzwyczajne, ale niezwykłe.
Odstawił butelkę i  wychylił się naprzód, wpijając we  mnie przenikliwy wzrok. Często
widziałem w  tych oczach rozbawienie, czasem okrucieństwo, rzadko jednak biło z  nich
ciepło, a już na pewno nie tego wieczoru w dwa tysiące czwartym roku.
–  Wracając do twojego wczorajszego czytania, Craig. Czy wiesz, co to znaczy „córki
nieobrzezanych”?
– Nie bardzo – przyznałem.
–  Tak też sądziłem, a  mimo to, czytając te słowa, przybrałeś właściwy ton, po trosze
gniewny, po trosze lamentujący. Nawiasem mówiąc, wiesz, co to jest lament?
– Płacz i takie tam.
Kiwnął głową.
–  Ale nie popadłeś w  przesadę. Nie szarżowałeś. To dobrze. Lektor jest odtwórcą, nie
twórcą. Wielebny Mooney uczy cię wymowy słów, których nie znasz?
– Tak, proszę pana, czasami.
Pan Harrigan napił się jeszcze sprite’a i wstał, podpierając się laską.
–  Powiedz mu, że mówi się „Aszkelon”, nie „A-sik-elon”. Wydało mi się to
niezamierzenie śmieszne, no ale ja mam mało wyrafinowane poczucie humoru. To co,
spotkamy się na próbę w środę o trzeciej? Skończysz już wtedy lekcje?
Wychodziłem z podstawówki w Harlow o wpół do trzeciej.
– Tak, proszę pana. Trzecia mi pasuje.
– I zostaniesz, powiedzmy, do czwartej? Chyba że to za późna pora?
– Może być – powiedział tata, chyba nieco zdumiony sytuacją. – Jemy dopiero o piątej.
Lubię oglądać lokalne wiadomości.
– Nie szkodzą panu na trawienie?
Tata zaśmiał się, choć sądzę, że pan Harrigan nie żartował.
– Czasem tak. Nie jestem wielbicielem pana Busha.
– Jest trochę głupawy – przyznał pan Harrigan. – Ale przynajmniej otoczył się ludźmi,
którzy mają pojęcie o  biznesie. O  trzeciej w  środę, Craig, i  się nie spóźnij. Nie toleruję
niepunktualności.
–  I  żadnych sprośnych książek – zastrzegł tata. – Będzie miał na nie aż nadto czasu,
kiedy podrośnie.
Pan Harrigan obiecał się zastosować także do tego życzenia, ale przypuszczam, że
ludzie, którzy mają pojęcie o  biznesie, rozumieją, że z  obietnic łatwo się wycofać, bo
przecież składanie ich nic nie kosztuje. Z całą pewnością nic sprośnego nie było w Jądrze
ciemności, pierwszej książce, którą mu przeczytałem. Kiedy skończyliśmy, pan Harrigan
zapytał, czy coś z  niej zrozumiałem. Chyba nie chciał udzielić mi lekcji; był po prostu
ciekawy.
– Nie bardzo – przyznałem. – Tylko tyle, że ten Kurtz był mocno szurnięty.
W  następnej książce też żadnych sprośności nie było – Silas Marner to czyste
nudziarstwo, moim skromnym zdaniem. Za to trzecia, Kochanek lady Chatterley,
naprawdę otworzyła mi oczy. Był rok dwa tysiące szósty, kiedy zapoznałem się
z Konstancją Chatterley i jej jurnym gajowym. Miałem dziesięć lat. Dziś, choć tyle czasu
upłynęło, wciąż pamiętam tekst Starego, szorstkiego krzyża, ale równie wyraziście
przypominam sobie scenę, w  której Mellors pieści damę, szepcząc „Ładnaś”. To, jak ją
traktował, jest dobrą lekcją dla każdego chłopca, lekcją, którą powinno zapamiętać się na
zawsze.
–  Rozumiesz, co właśnie przeczytałeś? – zapytał mnie pan Harrigan po jednym
szczególnie pikantnym fragmencie. Znów z czystej ciekawości.
–  Nie – odparłem nie całkiem szczerze. Dużo lepiej rozumiałem to, co Ollie Mellors
i  Konstancja Chatterley robili ze  sobą w  lesie, niż to, co zaszło między Marlowem
a Kurtzem w Kongu Belgijskim. Seks jest trudną zagadką, o czym przekonałem się jeszcze
przed studiami, ale szaleństwo jeszcze trudniejszą.
– To dobrze – skwitował pan Harrigan. – Ale gdyby twój ojciec pytał, co czytamy, radzę,
żebyś mu powiedział, że Dombeya i  syna. Zresztą, tę książkę przeczytamy w  następnej
kolejności.
Tata nie zapytał – przynajmniej nie wtedy – i ulżyło mi, kiedy przeszliśmy do Dombeya,
pierwszej powieści dla dorosłych, która, jak pamiętam, autentycznie mi się spodobała. Nie
chciałem okłamywać taty, czułbym się z  tym podle, choć, jak sądzę, pan Harrigan nie
podzielał moich skrupułów.

Pan Harrigan lubił, kiedy mu czytałem, bo jego oczy szybko się męczyły. Z  pieleniem
kwiatów zapewne poradziłby sobie beze mnie; pan Davis, który kosił jego półhektarowy
trawnik, chętnie zająłby się także i nimi, jak sądzę. A Edna Grogan, gosposia, na pewno
nie miałaby nic przeciwko temu, by odkurzać jego imponującą kolekcję starych kul
śnieżnych i  szklanych przycisków do papieru, to jednak również należało do moich
obowiązków. Po prostu lubił moje towarzystwo. Wyznał mi to dopiero tuż przed śmiercią,
ale nie musiał, czułem to. Nie wiedziałem tylko, z czego to się brało, i chyba do tej pory
nie wiem.
Raz, kiedy wracaliśmy z  kolacji w  Marcel’s w  Castle Rock, tata nagle wyskoczył
z pytaniem:
– Czy Harrigan dotyka cię tak, jak tego sobie nie życzysz?
Miało upłynąć jeszcze wiele lat, zanim pod moim nosem pojawił się choćby cień wąsa,
ale i tak wiedziałem, o co chodzi; uczyli nas o zagrożeniu ze strony nieznajomych i „złym
dotyku” w trzeciej klasie, na litość boską.
– To znaczy, czy mnie obmacuje? Nie! Rany, tato, nie jest gejem.
–  W  porządku. Nie wściekaj się, Craigsterze. Musiałem zapytać. Bo często u  niego
siedzisz.
–  Gdyby mnie obłapiał, może choć przysyłałby mi zdrapki za dwa dolary –
powiedziałem, a tatę to rozśmieszyło.
Zarabiałem około trzydziestu dolarów tygodniowo i  tata nalegał, abym co najmniej
dwadzieścia odkładał na studia. Tak robiłem, choć uważałem, że to głupie; kiedy masz
wrażenie, że lata świetlne dzielą cię od  wieku nastoletniego, studia to niewyobrażalnie
odległa przyszłość. Mimo wszystko dziesięć dolców tygodniowo było istną fortuną. Część
wydawałem na hamburgery i  shaki w  sklepie Howiego, większość na stare książki
w  antykwariacie Dahliego w  Gates Falls. Te, które kupowałem, nie były trudnymi
lekturami jak powieści, które czytałem panu Harriganowi (nawet Lady Chatterley robiła
się ciężkawa, kiedy Konstancja i  Mellors nie tonęli w  oparach namiętności). Lubiłem
kryminały i  westerny jak Shoot-Out at Gila Bend i  Hot Lead Trail. Czytanie panu
Harriganowi było pracą. Może nie wykonywaną w pocie czoła, ale mimo wszystko pracą.
Książka jak One Monday We  Killed Them All Johna D. MacDonalda była czystą
przyjemnością. Mówiłem sobie, że pieniądze, które nie pójdą na moje przyszłe studia,
powinienem odkładać na jeden z tych nowych telefonów Apple’a, dostępnych od lata dwa
tysiące siódmego roku, ale były drogie, kosztowały sześćset dolców, więc oszczędzając
dziesięć dolarów tygodniowo, pełną sumę uzbierałbym w  ponad rok. A  kiedy nie masz
jeszcze dwunastu lat, rok to szmat czasu.
Poza tym zew tych starych książek z kolorowymi okładkami był zbyt silny.

Rankiem Bożego Narodzenia dwa tysiące siódmego roku, trzy lata po tym, kiedy
zacząłem pracować u  pana Harrigana i  dwa lata przed jego śmiercią, pod choinką była
tylko jedna paczka dla mnie i tata kazał mi zachować ją na sam koniec, bo najpierw chciał
nacieszyć oczy kamizelką w tureckie wzory, kapciami i fajką z korzenia wrzośca, które mu
podarowałem. Gdy już mieliśmy to z głowy, zerwałem papier z mojego jedynego prezentu
i  pisnąłem z  radości, widząc, że dostałem to, czego pragnąłem nade wszystko: iPhone’a,
który potrafił robić tyle różnych rzeczy, że telefon samochodowy mojego ojca był
w porównaniu z nim zabytkiem.
Dużo się od  tamtego czasu zmieniło. Dziś to iPhone, który ojciec dał mi na Boże
Narodzenie dwa tysiące siódmego roku, jest zabytkiem jak wspólny dla kilku rodzin
telefon towarzyski, o  którym mi opowiadał, z  lat jego dzieciństwa. Tak wiele zmian, tak
wielki postęp, wszystko w tak krótkim czasie. Na moim bożonarodzeniowym iPhonie było
tylko szesnaście aplikacji, zainstalowanych fabrycznie. Jedną z nich był YouTube, jako że
Apple i  YouTube wtedy jeszcze dobrze ze  sobą żyły (to też się zmieniło). Inna, SMS,
służyła do wysyłania prymitywnych wiadomości tekstowych (bez emoji – tego słowa
jeszcze nie wymyślono – chyba że tworzyłeś je sam). Była aplikacja z prognozą pogody,
która zwykle się nie sprawdzała. Mogłeś jednak dzwonić do ludzi z urządzenia tak małego,
że mieściło ci się w  kieszeni spodni, a  co jeszcze lepsze, miałeś na nim przeglądarkę
Safari, łączącą cię ze  światem zewnętrznym. Kiedy dorastasz w  zapadłej dziurze jak
Harlow, gdzie drogi są gruntowe, a  na skrzyżowaniach świateł nie uświadczysz, świat
zewnętrzny jest obcym, kuszącym miejscem, którego pragniesz dotknąć w sposób, jakiego
telewizja ci nie zapewni. Tak przynajmniej było ze mną. I oto nagle miałem to wszystko na
wyciągnięcie ręki, dzięki AT&T i Steve’owi Jobsowi.
Była jeszcze jedna aplikacja, za której sprawą pomyślałem o panu Harriganie już w ten
pierwszy, radosny poranek. Coś znacznie fajniejszego od radia satelitarnego w jego aucie.
Przynajmniej dla takich ludzi jak on.
– Dzięki, tato – powiedziałem i uściskałem go. – Bardzo, bardzo dziękuję!
– Tylko nie używaj go za często. Koszty połączeń są niebotyczne, będę pilnował, żebyś
nie nabijał za wysokich rachunków.
– Stanieją – zapewniłem.
Miałem rację i tata nigdy się o rachunki nie czepiał. Zresztą, ludzi, do których chciałem
dzwonić, nie było aż tak wielu, lubiłem za to filmiki na YouTubie (tata też) i zachwycało
mnie, że w  każdej chwili mogę wejść, jak się wtedy mówiło, na wu-wu-wu. Czasem
przeglądałem artykuły na stronie „Prawdy”, nie dlatego, że znałem rosyjski, tylko po
prostu dlatego, że mogłem.

Niecałe dwa miesiące później po powrocie ze  szkoły otworzyłem skrzynkę pocztową
i  w  środku znalazłem kopertę zaadresowaną do mnie staroświecką kursywą pana
Harrigana. To była kartka walentynkowa. Wszedłem do domu, rzuciłem podręczniki na
stół i  otworzyłem ją. Kartka nie była kwiecista ani przesłodzona, to nie byłoby w  stylu
pana Harrigana. Przedstawiała mężczyznę w  smokingu, kłaniającego się cylindrem na
ukwieconej łące. Wewnątrz wydrukowany był tekst „Oby ten rok przyniósł Ci dużo
miłości i  przyjaźni”. A  pod nim widniał odręczny dopisek: „Z  najlepszymi życzeniami
od  pana Harrigana”. Zgięty w  ukłonie mężczyzna z  kapeluszem w  ręku, miłe życzenia,
zero lukru. Cały pan Harrigan. Patrząc wstecz, dziwię się, że uważał walentynki za okazję
godną wysłania kartki.
W  dwa tysiące ósmym roku zdrapki Lucky Devil za dolara zastąpione zostały innymi,
o nazwie Pine Tree Cash. Na małym kuponie było sześć sosen. Zdrapywałeś je i jeśli pod
trzema znajdowałeś tę samą kwotę, taką kwotę wygrywałeś. Zeskrobałem drzewa i wbiłem
wzrok w  to, co się spod nich wyłoniło. W  pierwszej chwili pomyślałem, że to pomyłka
albo głupi żart, chociaż pan Harrigan do dowcipnisiów nie należał. Spojrzałem raz jeszcze,
wodząc palcami po odsłoniętych liczbach i  odgarniając, jak nazywał je mój tata (zawsze
przewracając oczami), „zeskrobki”. Liczby pozostały takie same. Możliwe, że się
zaśmiałem, tego akurat nie pamiętam, na pewno jednak zacząłem krzyczeć. Z radości.
Wyszarpnąłem z  kieszeni mój nowy telefon (nigdy się z  nim nie rozstawałem)
i  zadzwoniłem do salonu traktorów Parmeleau. Odebrała Denise, recepcjonistka, i  kiedy
usłyszała, jaki jestem zdyszany, zapytała z niepokojem, co się stało.
– Nic, nic – powiedziałem – ale muszę natychmiast porozmawiać z tatą.
– Dobrze, poczekaj chwilkę. – A potem: – Słychać cię, jakbyś dzwonił z drugiej strony
Księżyca, Craig.
– Dzwonię z telefonu komórkowego. – Boże, jak ja uwielbiałem to mówić.
Denise się żachnęła.
– Uch. Strasznie promieniują. Za nic nie chciałabym takiego mieć. Poczekaj.
Tata też zapytał, co się stało, bo nigdy przedtem nie dzwoniłem do niego do pracy, nawet
w dniu, kiedy szkolny autobus odjechał beze mnie.
– Tato, dostałem na walentynki zdrapkę od pana Harrigana…
–  Jeśli dzwonisz, żeby mi powiedzieć, że wygrałeś dziesięć dolarów, mogłeś z  tym
poczekać, aż…
–  Nie, tato, to główna nagroda! – I  rzeczywiście, wtedy nie można było na zdrapkach
wygrać więcej. – Trzy tysiące dolarów!
Cisza na drugim końcu linii. Pomyślałem, że może zerwało połączenie. W  tamtych
czasach często się to zdarzało, kiedy rozmawiałeś przez komórkę, nawet nową. Telefonia
nie zawsze zapewniała fonię.
– Tato? Jesteś tam jeszcze?
– Mhm. Jesteś pewien?
– Tak! Mam ten kupon przed sobą! Trzy razy trzy tysiące! Jedno w górnym rzędzie, dwa
w dolnym!
Kolejna długa pauza, po czym usłyszałem, jak ojciec mówi do kogoś: „Syn chyba wygrał
trochę pieniędzy”. Po chwili znów odezwał się do mnie.
– Schowaj go w bezpiecznym miejscu, dopóki nie wrócę.
– To znaczy gdzie?
– Może w spiżarce, w pojemniku na cukier?
– Mhm – powiedziałem. – Dobrze.
– Craig, jesteś absolutnie pewien? Nie chcę, żebyś potem był zawiedziony, więc sprawdź
jeszcze raz.
Tak zrobiłem, z  jakiegoś powodu przekonany, że wątpliwości taty zmienią to, co
zobaczyłem; że co najmniej jedna z  odsłoniętych liczb stanie się inną. Wszystkie trzy
wyglądały jednak tak samo jak poprzednio.
Powiedziałem mu to, zaśmiał się.
– Cóż, w takim razie gratuluję. Wieczorem idziemy do Marcel’s i dzisiaj ty stawiasz.
Teraz to ja się roześmiałem. Chyba nigdy nie czułem tak czystej radości, jak wtedy.
Pragnąłem podzielić się nią z kimś jeszcze, zadzwoniłem więc do pana Harrigana. Odebrał
swój luddycki telefon stacjonarny.
– Panie Harrigan, dziękuję za kartkę! I za kupon! Właśnie…
–  Dzwonisz z  tego swojego gadżetu? – zapytał. – Domyślam się, że tak, bo ledwo cię
słyszę. Jakbyś był po drugiej stronie Księżyca.
– Panie Harrigan, wygrałem główną nagrodę! Trzy tysiące dolarów! Z całego serca panu
dziękuję!
Nastąpiła pauza, ale nie tak długa, jak podczas rozmowy z ojcem, i kiedy pan Harrigan
wreszcie przerwał milczenie, nie zapytał, czy jestem pewien. Wyświadczył mi tę
uprzejmość.
– Dopisało ci szczęście – powiedział. – Gratuluję.
– Dziękuję!
– Proszę bardzo, ale podziękowania naprawdę są zbędne. Kupuję całe rolki tych losów.
Rozsyłam je znajomym i partnerom biznesowym jako swoisty… hmmm… bilet wizytowy,
można powiedzieć. Od lat. Na jeden prędzej czy później musiała paść większa wygrana.
–  Tata na pewno każe mi większość wpłacić do banku. I  chyba słusznie. Będę miał
więcej pieniędzy na studia.
–  Chcesz, to powierz tę wygraną mnie – powiedział pan Harrigan. – Zainwestuję ją
w twoim imieniu. Sądzę, że mogę zagwarantować wyższą stopę zwrotu niż bank. – Potem
dodał bardziej do siebie niż do mnie: – Trzeba wybrać coś bardzo bezpiecznego. To nie
będzie dobry rok dla giełdy. Ciemne chmury gromadzą się na horyzoncie.
– Jasne! – Zreflektowałem się. – To znaczy, chyba. Najpierw muszę porozmawiać z tatą.
–  Oczywiście. Słusznie. Powiedz mu, że jestem też gotów zagwarantować kwotę
bazową. Czy mimo wszystko dziś przyjdziesz mi poczytać? A  może dasz sobie z  tym
spokój, skoro teraz już jesteś człowiekiem zamożnym?
–  Pewnie, że panu poczytam, tylko będę musiał wrócić do domu, zanim tata przyjdzie
z pracy. Idziemy na kolację. – Zawiesiłem głos. – Może zje pan z nami?
–  Nie dzisiaj – odparł bez wahania. – Wiesz, mogłeś mi to wszystko powiedzieć
osobiście, nie przez telefon, skoro i  tak u  mnie będziesz. No, ale lubisz ten swój gadżet,
co? – Nie czekał na moją odpowiedź; nie musiał. – Co ty na to, żebym zainwestował twoją
małą, niespodziewaną fortunę w  akcje Apple? Sądzę, że ta firma świetnie rokuje na
przyszłość. Z tego, co słyszałem, iPhone dokopie BlackBerry w cztery litery. Przepraszam
za rym. W każdym razie, nie musisz odpowiadać już teraz; najpierw omów to z ojcem.
– Tak zrobię – powiedziałem. – I zaraz przyjdę. Biegiem.
– Młodość to cudowna rzecz – westchnął pan Harrigan. – Jaka szkoda, że marnuje się ją
na bycie dzieckiem.
– Hę?
–  Wielu tak mówiło, ale Shaw ujął to najlepiej. Nieważne. Biegnij więc, proszę cię
bardzo. Pędź jak wicher, bo Dickens czeka.

Przebiegłem kilkaset metrów dzielących mnie od domu pana Harrigana, ale z powrotem
szedłem spacerkiem i w drodze wpadłem na pomysł. Już wiedziałem, jak mu podziękuję,
choć sam zapewnił, że podziękowania nie są konieczne. Wieczorem, na uroczystej kolacji
w  Marcel’s, powiedziałem tacie o  propozycji pana Harrigana, że zainwestuje moją
wygraną, przedstawiłem też swój pomysł na prezent, jakim mu się za to odwdzięczę.
Przewidywałem, że tata nie wykaże entuzjazmu, i miałem rację.
– Niech zainwestuje te pieniądze, proszę bardzo. Co do twojego pomysłu… sam wiesz,
jak on się zapatruje na takie rzeczy. Jest nie tylko najbogatszym człowiekiem w  Harlow,
a nawet w całym stanie Maine, ale i jedynym, który nie ma telewizora.
– Ma windę – zauważyłem. – I z niej korzysta.
– Bo musi. – Tata obdarzył mnie szerokim uśmiechem. – Ale to twoje pieniądze i jeśli
tak chcesz spożytkować dwadzieścia procent wygranej, nie będę ci bronił. Kiedy odmówi,
będziesz mógł ten prezent dać mnie.
– Naprawdę myślisz, że go nie przyjmie?
– Tak.
– Tato, po co on tu w ogóle przyjechał? Przecież to mała miejscowość. Wiocha.
– Dobre pytanie. Zadaj mu je kiedyś. A teraz może zamówisz deser, rozrzutniku?

Jakiś miesiąc później podarowałem panu Harriganowi nowiutkiego iPhone’a. Nie


zapakowałem go ani nic, po części dlatego, że nie wypadało akurat żadne święto, a  po
części dlatego, że wiedziałem, że pan Harrigan nie lubił zbędnych ceregieli.
Ze zdumioną miną raz czy dwa obrócił prezent w swoich powykrzywianych artretyzmem
dłoniach. Potem wyciągnął go do mnie.
–  Dziękuję, Craig, doceniam dobre intencje, ale nie. Proponuję, żebyś dał to swojemu
ojcu.
Wziąłem pudełko.
–  Uprzedzał, że pan tak powie. – Byłem zawiedziony, ale nie zaskoczony. I  niegotowy
dać za wygraną.
–  Twój ojciec to mądry człowiek. – Wychylił się z  fotela i  splótł dłonie między
rozstawionymi kolanami. – Craig, rzadko daję ludziom rady, bo to zwykle gadanie po
próżnicy, ale dziś paru ci udzielę. Henry Thoreau zauważył, że nie my mamy rzeczy; to
rzeczy mają nas. Każda nowa własność, czy to dom, samochód, telewizor czy wymyślny
telefon taki jak ten, jest kolejnym ciężarem, który musimy dźwigać na grzbiecie. Jak Jakub
Marley powiedział do Scrooge’a: „Noszę łańcuch, który sobie ukułem za życia”. Nie mam
telewizji, bo gdybym miał, tobym ją oglądał, choć nadają tam głównie same bzdury. Nie
mam w domu radia, bobym go słuchał, chociaż odrobina muzyki country dla przerwania
monotonii długiej podróży to wszystko, czego mi do szczęścia potrzeba. Gdybym miał
to…
Wskazał na pudełko z telefonem.
–  …bez wątpienia bym z  tego korzystał. Prenumeruję dwanaście różnych periodyków
i  w  nich znajduję wszystkie informacje potrzebne do tego, by być na bieżąco
z wydarzeniami w świecie biznesu i smutnymi poczynaniami ludzkości. – Odchylił się na
oparcie i westchnął. – Proszę bardzo. Nie tylko udzieliłem ci rady, ale i wygłosiłem całą
przemowę. Starość jest zdradliwa.
– Mogę panu coś pokazać? Tylko jedną rzecz. Nie, dwie.
Posłał mi jedno z tych spojrzeń, które w mojej obecności rzucał swojemu ogrodnikowi
i  gosposi, ale których nigdy nie kierował na mnie, przynajmniej do tego popołudnia:
świdrujące, sceptyczne i  dość nieprzyjemne. Dziś, po latach, wiem, że takim wzrokiem
patrzy przenikliwy cynik, który uważa, że potrafi wejrzeć w  głąb duszy prawie każdego
człowieka, i nie spodziewa się tam znaleźć niczego dobrego.
– To tylko dowodzi słuszności starego powiedzenia, że żaden dobry uczynek nie uchodzi
bezkarnie. Zaczynam żałować, że ten kupon okazał się wygrany. – Znów westchnął. – Cóż,
proszę bardzo, pokaż, co masz do pokazania. Ale nie licz, że zmienię zdanie.
Po tym, jak posłał mi to spojrzenie, tak surowe i  zimne, sądziłem, że rzeczywiście,
sprawa jest przegrana. A  jednak koniec końców dam ten telefon ojcu. Skoro jednak już
zaszedłem tak daleko, postanowiłem spróbować. Bateria była naładowana na maksa,
dopilnowałem tego, telefon działał jak marzenie. Włączyłem go i  pokazałem panu
Harriganowi ikonę w  drugim rzędzie. Przedstawiała poszarpany wykres, trochę jak na
wydruku EKG.
– Widzi to pan?
–  Tak – potwierdził. – I  widzę, co tam jest napisane. Ale ja naprawdę nie potrzebuję
raportu z giełdy, Craig. Prenumeruję „Wall Street Journal”, jak wiesz.
– Jasne – przytaknąłem – ale „Wall Street Journal” nie zrobi tego.
Postukałem palcem w  ikonę, otwierając aplikację. Ukazał się indeks Dow Jones. Nie
miałem pojęcia, co te liczby oznaczały, ale widziałem, że się zmieniały. 14 720 urosło do
14 728, potem spadło do 14 704, by zaraz podskoczyć do 14 716. Pan Harrigan zrobił
wielkie oczy. Rozdziawił usta. Jakby ktoś go trącił czarodziejską różdżką. Wziął telefon
i przysunął go sobie do twarzy. Potem spojrzał na mnie.
– Podaje dane w czasie rzeczywistym?
–  Tak – powiedziałem. – No, może z  jedno–dwuminutowym poślizgiem, nie wiem na
pewno. Ściąga je z tej nowej wieży telefonicznej w Motton. Szczęście, że postawili ją tak
blisko.
Wychylił się do przodu. Niechętny uśmiech zadrgał w kącikach jego ust.
–  A  niech mnie. To jak dalekopisy wypluwające taśmę z  notowaniami, które magnaci
przemysłowi mieli w swoich domach.
–  Och, to jest dużo lepsze – zapewniłem. – Dalekopisy czasem się spóźniały o  całe
godziny. Wiem od  taty, powiedział mi wczoraj wieczorem. Fascynuje się giełdą, ciągle
sprawdza notowania na moim telefonie. Mówił, że jedną z  przyczyn wielkiego krachu
w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku było to, że im więcej transakcji ludzie
zawierali, tym trudniej dalekopisom było nadążyć.
–  Ma rację – stwierdził pan Harrigan. – Sprawy zaszły za daleko, zanim ktokolwiek
zdążył wcisnąć hamulec. Oczywiście, takie urządzenie jak to może wręcz przyspieszyć
masową wyprzedaż akcji. Trudno przewidzieć, bo to wciąż zupełnie nowa technologia.
Czekałem. Chciałem powiedzieć mu więcej, zarazić go moim entuzjazmem – bądź co
bądź byłem jeszcze dzieckiem – ale coś kazało mi poczekać. Dalej obserwował nikłe
wahania Dow Jonesa. Na moich oczach otrzymywał lekcję poglądową.
– Ale – powiedział, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Ale co, panie Harrigan?
–  W  rękach kogoś, kto rzeczywiście sporo wie o  rynkach, coś takiego mogłoby…
i  pewnie już się tak dzieje… – urwał, zamyślony, a  po chwili dodał: – Powinienem był
o tym wiedzieć. Emerytura to żadna wymówka.
–  A  teraz ta druga rzecz – powiedziałem, zbyt niecierpliwy, by czekać choćby chwilę
dłużej. – Weźmy te wszystkie czasopisma, które dostaje pan pocztą. „Newsweek”,
„Financial Times” i „Fords”?
–  „Forbes” – poprawił mnie, wciąż wpatrzony w  ekran. Przypominał mi mnie samego
w wieku czterech lat, wgapionego w magiczną kulę, którą dostałem na urodziny.
– Właśnie. Da mi pan ten telefon na chwilę?
Oddał go z wyraźnym ociąganiem i wtedy nabrałem pewności, że jednak pana Harrigana
usidliłem. Byłem zadowolony, ale i  trochę się za siebie wstydziłem. Jakbym trzepnął
w głowę oswojoną wiewiórkę, która przyszła zjeść mi orzeszka z ręki.
Otworzyłem Safari. Przeglądarka była wtedy znacznie bardziej prymitywna niż dzisiaj,
ale działała bez zarzutu, dzięki tej nowej wieży – do dziś ciekaw jestem, co mogłoby się
zmienić, gdyby nigdy jej nie postawiono. Wpisałem „Wall Street Journal” w  okienko
Google i  po kilku sekundach pojawiła się pierwsza strona. Jeden z  nagłówków głosił
COFFEE COW ZAPOWIADA ZAMKNIĘCIA LOKALI. Pokazałem go panu
Harriganowi.
Wybałuszył oczy, po czym wychylił się z fotela i wziął gazetę ze stolika, na którym po
przyjściu położyłem jego pocztę. Spojrzał na stronę tytułową.
– Tutaj o tym nie piszą – powiedział.
–  Bo to wczorajszy numer – wyjaśniłem. Przychodząc, wyjmowałem pocztę z  jego
skrzynki; wszystkie przesyłki zawsze były zawinięte w  „Journal”, obwiązany gumką
recepturką. – Dostaje pan tę gazetę z  jednodniowym poślizgiem. Jak wszyscy. –
A w okresie przedświątecznym opóźnienie przedłużało się do dwóch, czasem trzech dni.
Nie musiałem mu o tym mówić; w listopadzie i grudniu bez przerwy na to psioczył.
– To dzisiejsze wiadomości? – zapytał, patrząc na ekran. Sprawdził datę u góry. – Tak,
dzisiejsze!
– No pewnie – powiedziałem. – Świeże, nie odgrzewane, zgadza się?
– Piszą, że gdzieś tu jest mapa zamykanych lokali. Możesz mi pokazać, jak ją otworzyć?
– W  jego głosie brzmiała dzika pazerność. Trochę się przestraszyłem. Wspomniał
o  Scrooge’u i  Marleyu; ja czułem się jak Myszka Miki w  Fantazji, gdy ożywiła miotły
niezrozumiałym dla siebie zaklęciem.
– Może pan to zrobić samodzielnie. Wystarczy przesunąć palcem po ekranie, o tak.
Pokazałem mu. Najpierw wykonał zbyt gwałtowny ruch i  przejechał o  kilka stron za
daleko, ale zaraz się połapał, na czym to polega. Szybciej niż mój tata, szczerze mówiąc.
Znalazł właściwą stronę.
–  No proszę – zdziwił się. – Sześćset kawiarni! Teraz widzisz, co miałem na myśli,
mówiąc o  kruchości tego… – Zawiesił głos, wpatrzony w  małą mapę. – Południe.
Większość zamykanych lokali znajduje się na południu. Południe jest zwiastunem
przyszłych trendów, Craig, prawie zawsze… chyba trzeba zadzwonić do Nowego Jorku.
Niedługo zamknięcie giełdy. – Podniósł się z fotela. Telefon, którego używał na co dzień,
był na drugim końcu pokoju.
–  Może pan zadzwonić z  iPhone’a – powiedziałem. – Do tego głównie służy. –
Przynajmniej tak było wtedy. Nacisnąłem ikonę z  telefonem i  pojawiła się klawiatura. –
Wystarczy wybrać numer. Tu ma pan klawisze, dotyka się ich palcem.
Spojrzał na mnie. Jego niebieskie oczy błyszczały pod krzaczastymi siwymi brwiami.
– Mogę to zrobić tutaj, na tym wygwizdowie?
– Mhm – powiedziałem. – Sygnał jest mocny, dzięki nowej wieży. Cztery kreski.
– Kreski?
– Nieważne, proszę po prostu zadzwonić. Zostawię pana samego, proszę pomachać przez
okno, kiedy pan…
– Nie ma takiej potrzeby. To nie potrwa długo i nie muszę tego robić na osobności.
Niepewnie dotykał cyfr na ekranie, jakby obawiając się, że spowoduje wybuch. Potem,
równie nieśmiało, podniósł iPhone’a do ucha i spojrzał na mnie, szukając potwierdzenia.
Kiwnąłem głową zachęcająco. Chwilę posłuchał, przemówił do kogoś (z  początku za
głośno), a potem, po krótkiej przerwie, do kogoś innego. Tak oto zostałem świadkiem tego,
jak pan Harrigan sprzedał wszystkie swoje akcje Coffee Cow, dokonując transakcji
o wartości kto wie ilu tysięcy dolarów.
Kiedy skończył, sam wykombinował, jak wrócić na pulpit iPhone’a. Wtedy znów
otworzył Safari.
– Jest tu „Forbes”?
Sprawdziłem. Nie było.
– Ale jeśli szuka pan konkretnego artykułu z „Forbesa”, pewnie da się znaleźć, ktoś na
pewno wrzucił go do sieci.
– Wrzucił…?
–  Tak, i  jeśli potrzebuje pan informacji na jakiś temat, Safari może je wyszukać.
Wystarczy skorzystać z Google. Proszę zobaczyć. – Podszedłem do jego fotela i wpisałem
„Coffee Cow” w  okienku wyszukiwarki. Telefon pomyślał, po czym wyrzucił listę
wyników, w  tym artykuł z  „Wall Street Journal”, w  którego sprawie pan Harrigan
zadzwonił do brokera.
– A to dopiero – zadziwił się. – Internet.
– No, tak – powiedziałem, myśląc: „Też mi odkrycie”.
– Ogólnoświatowa sieć.
– Mhm.
– Która istnieje od kiedy?
Powinien pan wiedzieć takie rzeczy, pomyślałem. Jest pan ważnym biznesmenem,
powinien pan się znać na takich sprawach nawet po przejściu na emeryturę, bo to wciąż
może się panu przydać.
–  Dokładnie nie wiem, ale ludzie na okrągło z  niej korzystają. Mój tata, nauczyciele,
policja… właściwie wszyscy. – Z większym naciskiem: – Włącznie z pańskimi spółkami,
panie Harrigan.
–  Ach, nie są już moje. Co nieco na ten temat wiem, Craig, tak jak wiem co nieco
o  rozmaitych programach telewizyjnych, mimo że nie oglądam telewizji. Mam jednak
skłonność do pomijania artykułów prasowych o nowych technologiach, bo nie jestem nimi
osobiście zainteresowany. Gdybyś chciał pomówić ze  mną o  kręgielniach albo sieciach
dystrybucji filmów, to co innego. W tych sprawach staram się trzymać rękę na pulsie, że
tak powiem.
– Tak, ale widzi pan… te wszystkie branże korzystają z tej technologii. Jeśli nie będzie
jej pan rozumiał…
Nie wiedziałem, jak dokończyć, przynajmniej bez naruszania granic grzeczności, ale on
mnie wyręczył.
– Zostanę w tyle. To chcesz powiedzieć.
– W sumie to pewnie bez znaczenia – stwierdziłem. – Jest pan przecież na emeryturze.
– Ale nie chcę być uważany za głupca – odparł, i to dość zjadliwie. – Myślisz, że Chick
Rafferty był zaskoczony, kiedy zadzwoniłem i  kazałem mu sprzedać Coffee Cow? Ani
trochę, bo wcześniej bez wątpienia odebrał telefony od  kilku innych klientów, którzy
wydali mu to samo zlecenie. Niektórzy na pewno mieli informacje z pierwszej ręki. Inni po
prostu szczęśliwym zrządzeniem losu mieszkają w  Nowym Jorku albo New Jersey
i  dostają „Journal” w  dniu, kiedy się ukazuje, dzięki czemu na bieżąco wiedzą, co się
dzieje na świecie. W odróżnieniu ode mnie, zaszytego tutaj, u Pana Boga za piecem.
Znów zacząłem się zastanawiać, po co tu w  ogóle przyjechał – rodziny w  Harlow nie
miał, to na pewno – ale uznałem, że nie czas pytać o takie rzeczy.
– Możliwe, że byłem arogancki. – Zadumał się nad tym, po czym, o dziwo, na jego usta
wypłynął uśmiech. Jakby słońce przebiło się w zimny dzień przez gęstą pokrywę chmur. –
Tak, byłem arogancki. – Uniósł iPhone’a. – A jednak przyjmę prezent.
Pierwszym słowem, które cisnęło mi się na usta, było „dziękuję”, co zabrzmiałoby
dziwnie.
– To dobrze. Cieszę się – powiedziałem zamiast tego.
Zerknął na zegar ścienny marki Seth Thomas (po czym, ku mojemu rozbawieniu,
porównał pokazywaną przez niego godzinę z godziną na iPhonie).
–  Może dziś przeczytamy tylko jeden rozdział, skoro tak dużo czasu zabrała nam
rozmowa?
–  Dobrze – powiedziałem, chociaż chętnie zostałbym dłużej i  przeczytał dwa, a  nawet
trzy rozdziały. Zbliżaliśmy się do końca Ośmiornicy napisanej przez autora nazwiskiem
Frank Norris i  ciekaw byłem, jak potoczy się akcja. To była powieść staroświecka,
a jednak pasjonująca.
Kiedy nasza skrócona sesja dobiegła końca, podlałem nieliczne rośliny pokojowe pana
Harrigana. To zawsze było moim ostatnim zadaniem przed wyjściem i  zajmowało tylko
kilka minut. Robiąc to tego dnia, widziałem, jak pan Harrigan bawił się telefonem, włączał
go i wyłączał.
– Skoro mam tego używać, może lepiej pokaż, jak się z tym obchodzić – powiedział. –
Na początek, co zrobić, żeby mi nie zdechł. Widzę, że już się rozładowuje.
–  Z  czasem sam wszystkiego się pan nauczy – odparłem. – To dość łatwe. Co do
ładowania, w pudełku jest kabel. Wystarczy go włożyć do gniazdka. Mogę panu pokazać
parę innych rzeczy, jeśli…
– Nie dzisiaj – uciął. – Może jutro.
– Dobrze.
–  Jeszcze tylko jedno pytanie. Dlaczego mogłem przeczytać ten artykuł o  Coffee Cow
i obejrzeć mapę lokali przewidywanych do zamknięcia?
Pierwszym, co mi przyszło do głowy, była odpowiedź Hillary’ego na pytanie, po co
zdobywać Mount Everest, o  której niedługo przedtem czytaliśmy w  szkole: Bo jest. Pan
Harrigan mógłby jednak pomyśleć, że się wymądrzam, i  w  sumie miałby rację.
Powiedziałem więc:
– Nie rozumiem.
– Naprawdę? Taki bystry chłopak jak ty? Pomyśl, Craig, pomyśl. Właśnie przeczytałem
za darmo coś, za co ludzie płacą spore pieniądze. Nawet uwzględniając to, że
w prenumeracie „Journal” jest znacznie tańszy, niż kiedy kupuje się go w kiosku, wydaję
około dziewięćdziesięciu centów za numer. Tymczasem na tym… – Uniósł telefon tak, jak
wkrótce miały to robić tysiące dzieciaków na koncertach rockowych. – Rozumiesz?
Kiedy tak to ujął, rzeczywiście zrozumiałem, o  co chodzi, nie potrafiłem mu jednak
odpowiedzieć. Wydawało się to…
–  Wydaje się to głupie, prawda? – zapytał, czytając mi w  twarzy albo w  myślach. –
Bezpłatne udostępnianie przydatnych informacji kłóci się ze  wszystkim, co wiem
o osiąganiu sukcesu w biznesie.
– Może…
–  Może co? Podziel się swoimi przemyśleniami. Nie ironizuję. Wyraźnie wiesz o  tym
więcej niż ja, więc ciekaw jestem twojego zdania.
Myślałem o jarmarku we Fryeburgu, na którym bywaliśmy z tatą raz czy dwa każdego
października. Zwykle zabieraliśmy ze  sobą moją koleżankę Margie, mieszkającą przy
naszej ulicy. Margie i ja jeździliśmy na karuzelach, po czym we trójkę zajadaliśmy ciastka
i słodkie kiełbaski, a na koniec tata zaciągał nas na pokaz nowych traktorów. Na wystawę
sprzętu rolniczego szło się obok ogromnego namiotu, w którym ludzie grali w bingo. Przed
nim, powiedziałem panu Harriganowi, zawsze stał facet z  mikrofonem, informujący
przechodzących, że pierwsza partyjka jest za darmo.
Zamyślił się.
– Wabik? Może ma to jakiś sens. Chcesz powiedzieć, że możesz przeczytać tylko jeden,
dwa, trzy artykuły, a potem maszyna… co? Odcina ci dostęp? Mówi, że musisz zapłacić,
żeby grać dalej?
– Nie – przyznałem. – To jednak nie tak jak z tym namiotem do bingo, bo można czytać
tyle artykułów, ile się chce. Przynajmniej z tego, co wiem.
– Przecież to się kupy nie trzyma. Rozdawanie darmowych próbek to jedno, ale żeby tak
za nic oddać cały towar… – Prychnął. – Nie było ani jednej reklamy, zauważyłeś?
A reklamy to potężne źródło dochodów dla prasy. Potężne.
Podniósł iPhone’a, wbił wzrok w swoje odbicie w wygasłym ekranie, po czym odłożył
go i przyjrzał mi się z dziwnym, kwaśnym uśmiechem na twarzy.
–  Być może mamy tu przed sobą ogromny błąd, Craig, popełniony przez ludzi, którzy
rozumieją praktyczne skutki takiej technologii… jej konsekwencje… nie lepiej niż ja.
Niewykluczone, że czeka nas ekonomiczne trzęsienie ziemi. Kto wie, może już trwa.
Trzęsienie ziemi, które zmieni to, jak i gdzie zdobywamy informacje, a tym samym nasz
sposób postrzegania świata – zawiesił głos. – I to, jak go urządzamy, oczywiście.
– Nie nadążam – przyznałem.
– Spójrz na to tak. Kiedy przygarniasz szczeniaka, musisz nauczyć go załatwiać się poza
domem, prawda?
– Prawda.
– Gdybyś miał szczeniaka nienauczonego czystości, czy dałbyś mu smakołyk w nagrodę
za to, że nasrał w salonie?
– Pewnie, że nie – powiedziałem.
Kiwnął głową.
–  Udzieliłbyś mu lekcji dokładnie odwrotnej do  zamierzonej. A  w  sprawach handlu,
Craig, większość ludzi przypomina szczenięta, które trzeba nauczyć czystości.
Niespecjalnie mi się to porównanie spodobało i nie podoba się do dziś – myślę, że wiele
mówi o  tym, w  jaki sposób pan Harrigan zbił fortunę – ale trzymałem buzię na kłódkę.
Widziałem go w nowym świetle. Był jak stary odkrywca poznający nowy ląd i słuchałem
go zafascynowany. Myślę też, że tak naprawdę nie chodziło mu o  to, żeby mnie czegoś
nauczyć. Usiłował sam to wszystko zrozumieć, a jak na gościa po osiemdziesiątce bardzo
był pojętny.
–  Darmowa próbka to nic złego, ale jeśli bezpłatnie rozdajesz za dużo rzeczy, czy to
ubrania, żywność czy informacje, ludzie z  czasem zaczynają oczekiwać, że tak będzie
zawsze. Jak szczenięta, które srają na podłogę, a potem patrzą ci w oczy, myśląc: „Przecież
to ty mnie nauczyłeś, że tak można”. Na miejscu „Wall Street Journal”… „Timesa”…
nawet cholernego „Reader’s Digest”… piekielnie bałbym się tego ustrojstwa. – Znów
wziął iPhone’a do ręki; jakoś nie mógł zostawić go w  spokoju. – Jest jak pęknięta
magistrala wodociągowa, z której chlustają informacje zamiast wody. Myślałem, że mamy
tu zwykły telefon, ale teraz rozumiem… czy raczej zaczynam rozumieć…
Potrząsnął głową, jakby próbując wyrzucić z niej myśli.
– Craig, a gdyby tak ktoś z dostępem do tajnych danych o pracach nad nowymi lekami
postanowił zamieścić je na takim urządzeniu, udostępnić całemu światu? Upjohn czy inny
Unichem straciłyby miliony dolarów. Albo przypuśćmy, że jakiś rozgoryczony człowiek
decyduje się ujawnić tajemnice rządowe.
– Chyba zostałby aresztowany?
–  Może. Pewnie tak. Ale kiedy już mleko się wyleje, jak to mówią… ajajaj! Leć do
domu, bo spóźnisz się na kolację.
– Już idę.
–  Jeszcze raz dziękuję za prezent. Raczej nie będę z  niego często korzystał, ale
zamierzam o nim rozmyślać. Przynajmniej na tyle, na ile będę w stanie. Mój umysł nie jest
już taki lotny jak dawniej.
–  Pewnie, że jest, i  to jak – zaprotestowałem, nie tylko po to, żeby się podlizać. Bo
rzeczywiście, czemu do artykułów i  wideo na YouTubie nie dołączano reklam? Przecież
wtedy ludzie, chcąc nie chcąc, musieliby je zobaczyć? – Poza tym, mój tata mówi, że kto
myśli, ten i wymyśli.
– Aforyzm częściej przytaczany niż sprawdzający się w rzeczywistości – stwierdził, a na
widok mojej zdumionej miny dodał: – Mniejsza z tym. Do jutra, Craig.

 
W  drodze powrotnej, kiedy schodziłem ze  wzgórza, kopiąc nogami grudy ostatniego
śniegu, myślałem o  tym, co powiedział pan Harrigan: że internet jest jak pęknięta
magistrala wodociągowa, z której chlustają informacje zamiast wody. To samo można było
powiedzieć o laptopie mojego taty, komputerach szkolnych i w ogóle wszystkich w całym
kraju. A nawet na świecie. Choć iPhone był dla niego taką nowością, że ledwo potrafił go
włączyć, pan Harrigan już wtedy zrozumiał konieczność, by tę dziurawą rurę załatać, jeśli
branża prasowa – przynajmniej w znanej mu postaci – miała dalej funkcjonować jak do tej
pory. Myślę, że chyba przewidział powstanie paywalli na rok–dwa lata przed tym, kiedy po
raz pierwszy użyto tego terminu. Mnie wówczas takie sprawy były zupełnie obce, nie
miałem też pojęcia o  usuwaniu ograniczeń sprzętowych – co z  czasem zaczęto nazywać
jailbreakingiem. Kiedy paywalle w  istocie się pojawiły, ludzie przywykli już do tego, że
wszystko dostają za darmo, i oburzali się, gdy kazano im bulić za dostęp do treści. Skoro
nie mogli bezpłatnie wejść na stronę „New York Timesa”, odwiedzali witryny typu CNN
czy „Huffington Post”, mimo że jakość publicystyki była tam niższa. (Chyba że,
oczywiście, kogoś fascynował najnowszy krzyk mody, jakim był odsłonięty fragment
cycka). Pan Harrigan miał co do tego absolutną rację.
Tego samego wieczoru, kiedy po kolacji pozmywaliśmy i  schowaliśmy naczynia, tata
otworzył swojego laptopa na stole.
– Znalazłem coś nowego – oznajmił. – Stronę o nazwie previews.com, na której można
oglądać zapowiedzi nowych filmów.
– Serio? To oglądajmy!
I przez następne pół godziny gapiliśmy się na zwiastuny, które normalnie musielibyśmy
zobaczyć w kinie.
Pan Harrigan rwałby sobie włosy z głowy. Tę resztkę, która mu jeszcze została.

***

Kiedy wracałem od pana Harrigana tamtego marcowego dnia dwa tysiące ósmego roku,
byłem prawie pewien, że w  jednej sprawie się mylił. Raczej nie będę z  niego często
korzystał, powiedział, ale ja zauważyłem, z  jaką miną patrzył na mapę pokazującą
przewidywane do zamknięcia lokale Coffee Cow. I  to, jak szybko skorzystał ze  swojego
nowego telefonu, by zadzwonić do kogoś z Nowego Jorku. (Jego adwokata, a jednocześnie
menedżera biznesowego, dowiedziałem się później. Nie brokera).
Miałem rację. Pan Harrigan często używał tego telefonu. Był jak stara, niezamężna
ciotka, która po sześćdziesięciu latach abstynencji sięga po łyczek brandy na spróbowanie
i  niemal z  dnia na dzień zostaje dystyngowaną alkoholiczką. Wkrótce iPhone leżał na
stoliku obok jego ulubionego fotela, ilekroć przychodziłem. Bóg raczy wiedzieć, do ilu
ludzi z niego dzwonił, wiem tylko, że do mnie wydzwaniał prawie co wieczór z pytaniami
o  to, co jego nowa własność potrafi. Raz powiedział, że ten telefon jest jak stary
sekretarzyk z żaluzjowym zamknięciem, pełen małych szuflad, schowków i zakamarków,
które łatwo przeoczyć.
Większość tych schowków i zakamarków znalazł samodzielnie (korzystając z rozmaitych
źródeł internetowych), ale na początku służyłem mu pomocą, choć może raczej należałoby
to nazwać ułatwianiem pogrążania się w  nałogu. Kiedy powiedział, że nie znosi
napuszonego brząkania na ksylofonie, które oznajmiało przychodzące połączenie,
zmieniłem je na urywek Stand By Your Man Tammy Wynette. Ależ miał z  tego radochę.
Pokazałem, jak wyciszyć telefon, żeby nie zakłócał mu popołudniowej drzemki, jak
nastawić budzik i jak nagrać wiadomość powitalną na pocztę głosową w razie, gdyby nie
chciał z  nikim rozmawiać. (Jego komunikat był wzorcem zwięzłości: „Aktualnie nie
odbieram telefonów. Oddzwonię, jeśli uznam to za stosowne”). Zaczął wyłączać telefon
stacjonarny z  gniazdka przed swoją codzienną drzemką, i  zauważyłem, że coraz rzadziej
włączał go z  powrotem. Pisał do mnie esemesy. Robił iPhone’em zdjęcia grzybów
rosnących na łące za jego domem i rozsyłał mailem prośby o ich identyfikację. Zapisywał
notatki w  przeznaczonej do tego aplikacji i  wyszukiwał wideo swoich ulubionych
muzyków country.
– Dziś rano zmarnowałem całą godzinę pięknego letniego dnia na oglądanie teledysków
George’a Jonesa – wyznał mi później tego roku ze wstydem i dziwną dumą zarazem.
Raz go zapytałem, czemu nie kupi sobie laptopa. Robiłby na nim dokładnie to samo,
czego się nauczył na swoim telefonie, ale na większym ekranie widziałby Portera
Wagonera w  całej jego cekinowej krasie. Pan Harrigan tylko pokręcił głową i  parsknął
śmiechem.
–  Idź precz, szatanie. To tak, jakbyś nauczył mnie palić marihuanę i  czerpać z  tego
przyjemność, a  potem powiedział „Wiesz, jeśli lubisz trawkę, pokochasz heroinę”. Nie,
dziękuję, Craig. To mi wystarczy. – I  czule poklepał telefon, jak klepie się małego,
śpiącego zwierzaka. Szczeniaka, powiedzmy, który nareszcie nauczył się czystości.
Jesienią dwa tysiące ósmego roku czytaliśmy Czyż nie dobija się koni? i kiedy pewnego
wczesnego popołudnia pan Harrigan zarządził przerwę (te wszystkie maratony taneczne
strasznie męczą, powiedział), poszliśmy do kuchni, gdzie pani Grogan zostawiła talerz
ciastek owsianych. Pan Harrigan poruszał się powoli, o dwóch laskach. Ja szedłem za nim,
w nadziei, że zdążę go złapać, gdyby stracił równowagę.
Usiadł, krzywiąc się i stękając. Wziął ciastko.
–  Stara dobra Edna – powiedział. – Po tych jej pysznościach kiszki mi zawsze ruszają
z kopyta. Nalej nam obu mleka, dobrze, Craig?
Kiedy poszedłem spełnić jego prośbę, powróciło pytanie, które ciągle zapominałem mu
zadać.
–  Dlaczego pan się tu przeprowadził, panie Harrigan? Przecież może pan mieszkać
wszędzie, gdzie pan zechce.
Wziął szklankę mleka i  jak zwykle wzniósł ją w  toaście, a  ja, też jak zwykle,
odpowiedziałem tym samym gestem.
–  A  gdzie ty byś zamieszkał, Craig? Gdybyś mógł, jak to ująłeś, mieszkać wszędzie,
gdzie zechcesz?
– Może w Los Angeles, tam, gdzie kręcą filmy. Zaczepiłbym się przy noszeniu sprzętu,
a potem poszukałbym czegoś lepszego. – Wtedy zdradziłem mu moją wielką tajemnicę. –
Może pisałbym scenariusze filmowe.
Myślałem, że mnie wyśmieje, ale tego nie zrobił.
– Cóż, ktoś musi, więc czemu nie ty? Ale nie tęskniłbyś za domem? Za widokiem twarzy
ojca, za składaniem kwiatów na grobie matki?
–  Och, przyjeżdżałbym od  czasu do czasu – odparłem, ale jego pytanie i  wzmianka
o mojej matce dały mi do myślenia.
– Chciałem zerwać z przeszłością – wyznał pan Harrigan. – Jako ktoś, kto przeżył całe
życie w  mieście… wychowywałem się na Brooklynie, zanim stał się, nie wiem, czymś
w  rodzaju rośliny doniczkowej… zapragnąłem swoje ostatnie lata spędzić poza Nowym
Jorkiem. Zamarzyło mi się zamieszkać gdzieś na prowincji, ale nie w  jakimś ośrodku
turystycznym typu Camden, Castine czy Bar Harbor. Szukałem miejsca, gdzie drogi do
dziś są nieubite.
– Cóż – powiedziałem – w takim razie dobrze pan trafił.
Zaśmiał się i wziął następne ciastko.
– Wiesz, myślałem o Dakotach… i Nebrasce… ale ostatecznie uznałem, że to już byłaby
przesada. Poleciłem asystentce, żeby przyniosła mi zdjęcia wielu wsi w  Maine, New
Hampshire i  Vermoncie, i  wybór mój padł na tę miejscowość. Z  powodu tego wzgórza.
Roztaczają się stąd widoki na wszystkie strony świata, ale nie są to widoki spektakularne.
Widoki spektakularne mogłyby przyciągnąć turystów, a  właśnie tego chciałem uniknąć.
Podoba mi się tutaj. Lubię ten spokój, lubię sąsiadów i lubię ciebie, Craig.
To mnie ucieszyło.
–  Jest coś jeszcze. Nie wiem, co czytałeś o  moim życiu zawodowym i  czy w  ogóle
cokolwiek, ale jeśli tak… albo jeśli poczytasz o mnie w przyszłości… przekonasz się, że
zdaniem wielu byłem bezwzględny, kiedy piąłem się po tym, co zawistni i intelektualnie
ograniczeni nazywają „drabiną sukcesu”. Ta opinia nie jest całkowicie bezzasadna.
Narobiłem sobie wrogów, przyznaję bez bicia. Biznes jest jak futbol amerykański, Craig.
Jeśli musisz kogoś staranować, by zdobyć punkty, lepiej to w  cholerę zrób, inaczej nie
masz po co wkładać stroju i wychodzić na boisko. Kiedy jednak mecz się kończy… a mój
się skończył, choć nadal trzymam rękę na pulsie… przebierasz się w  szatni i  idziesz do
domu. A  mój dom teraz jest tutaj. W  tym niepozornym zakątku Ameryki z  jednym
sklepem i  szkołą, która, jak przypuszczam, wkrótce zostanie zamknięta. Ludzie nie
wpadają już do mnie „na drinka”. Nie muszę chodzić na służbowy lunch z  osobnikami,
którzy zawsze, ale to zawsze, czegoś chcą. Nie jestem zapraszany na posiedzenia
zarządów. Nie muszę uczestniczyć w  imprezach charytatywnych, na których chce mi się
wyć z  nudów, nie budzą mnie o  piątej rano śmieciarki hałasujące na Osiemdziesiątej
Pierwszej Ulicy. Po śmierci spocznę tutaj, na cmentarzu Pod Wiązami, wśród weteranów
wojny secesyjnej, i nie będę musiał powołać się na swoje wpływy ani przekupić jakiegoś
decydenta odpowiedzialnego za przydział grobów, żeby dostać ładną kwaterę. Czy to ci
coś wyjaśnia?
Wyjaśniało i zarazem nie wyjaśniało. Był dla mnie zagadką, do samego końca, a nawet
dłużej. Może jednak tak to jest zawsze. Sądzę, że przeważnie żyjemy samotnie. Z wyboru,
jak on, albo po prostu dlatego, że tak ten świat jest urządzony.
–  Trochę tak – powiedziałem. – Dobrze chociaż, że nie przeniósł się pan do Dakoty
Północnej. Naprawdę się cieszę.
Uśmiechnął się.
– Ja też. Weź jeszcze jedno ciastko na drogę i pozdrów ojca ode mnie.

Ponieważ malejące wpływy z  podatków przestały wystarczać na jej utrzymanie, naszą


małą, sześcioizbową szkołę w  Harlow rzeczywiście zamknięto w  czerwcu dwa tysiące
dziewiątego roku i  musiałem pogodzić się z  faktem, że ósmą klasę spędzę w  gimnazjum
w  Gates Falls, na drugim brzegu rzeki Androscoggin, wraz z  rocznikiem złożonym nie
z dwunastu, lecz przeszło siedemdziesięciu uczniów. Tamtego lata pierwszy raz całowałem
się z dziewczyną, nie Margie, tylko jej najlepszą kumpelą Reginą. Tamtego lata zmarł też
pan Harrigan. To ja go znalazłem.
Wiedziałem, że miał coraz większe trudności z poruszaniem, wiedziałem także, że coraz
częściej dostawał zadyszki i czasem musiał wdychać tlen z butli, którą trzymał przy swoim
ulubionym fotelu, ale poza tymi objawami, z  którymi zwyczajnie się oswoiłem, nie było
żadnego ostrzeżenia. Poprzedni dzień niczym nie różnił się od innych. Przeczytałem parę
rozdziałów z  McTeague’a (spytałem, czy moglibyśmy sięgnąć po jeszcze jedną książkę
Franka Norrisa, i pan Harrigan się zgodził), a potem podlałem jego rośliny, podczas gdy on
przeglądał maile.
Podniósł na mnie wzrok.
– Ludzie coraz lepiej się w tym orientują – zauważył.
– W czym?
Pokazał mi swój telefon.
–  W  tym. Co to naprawdę oznacza. Jakie ma możliwości. Archimedes powiedział:
„Dajcie mi dostatecznie długą dźwignię, a poruszę Ziemię”. To jest właśnie ta dźwignia.
– Fajnie – odparłem.
–  Właśnie skasowałem trzy reklamy produktów i  prawie tuzin próśb polityków
o poparcie. Nie wątpię, że mój adres mailowy udostępniany jest na prawo i lewo i, na tej
samej zasadzie, na jakiej czasopisma handlują adresami prenumeratorów.
–  Dobrze, że nadawcy nie wiedzą, kim pan jest – powiedziałem. Swojego maila pan
Harrigan założył pod pseudonimem (strasznie mu się podobało, że ma pseudonim)
krolpiratow1.
–  Jeśli ktoś śledzi moje wyszukiwania, nie musi tego wiedzieć. Widzi, co mnie
najbardziej interesuje, i dzięki temu może mi podsuwać stosowne sugestie. Moje nazwisko
nic dla tych ludzi nie znaczy. Moje zainteresowania owszem.
–  Tak, spam jest denerwujący – przytaknąłem i  wyszedłem do kuchni, by opróżnić
konewkę, a potem odstawić ją do sieni.
Kiedy wróciłem, pan Harrigan miał maskę tlenową na ustach i nosie. Oddychał głęboko.
– Dostał pan to od lekarza? – spytałem. – To znaczy, przepisał ją panu?
Opuścił maskę.
– Nie mam lekarza – powiedział. – Ludzie po osiemdziesiątce mogą jeść tyle peklowanej
wołowiny, ile im się podoba, i nie potrzebują lekarzy, chyba że dostaną raka. Wtedy dobrze
mieć pod ręką kogoś do przepisywania prochów przeciwbólowych. – Myślami był gdzie
indziej. – Zastanawiałeś się kiedyś, jak to jest z Amazonem, Craig? Mówię o tej firmie.
Tata czasem kupował to i  owo na Amazonie, ale nie, nigdy nie miałem na ten temat
żadnych przemyśleń. Tak też panu Harriganowi powiedziałem.
Wskazał na McTeague’a, wydanego przez Modern Library.
– To przyszło z Amazona. Zamówione przy użyciu telefonu i karty kredytowej. Kiedyś ta
firma sprzedawała same książki. Była właściwie małym rodzinnym sklepem, ale wkrótce
może zostać jedną z największych i najpotężniejszych korporacji amerykańskich. Jej logo
będzie tak wszechobecne jak znaczek Chevroleta czy ten symbol na naszych telefonach. –
Pokazał nadgryzione jabłko na swoim. – Czy spam jest irytujący? Tak. Czy staje się
karaluchem handlu amerykańskiego, mnożącym się bez opamiętania, wyłażącym
z  każdego zakamarka? Tak. Dlatego, że spam jest skuteczny, Craig. Spełnia swój cel.
W nieodległej przyszłości może przesądzać o wynikach wyborów. Gdybym był młodszy,
chwyciłbym ten nowy strumień dochodów za jaja… – Zwinął dłoń w  kułak. Wskutek
artretyzmu nie mógł domknąć pięści, ale przesłanie zrozumiałem. – I ścisnąłbym. – Oczy
pana Harrigana nabrały znajomego wyrazu, tego, na którego widok zawsze byłem
zadowolony, że nie zdążyłem mu niczym podpaść.
– Przed panem jeszcze wiele lat życia – odparłem w błogiej nieświadomości, że to nasza
ostatnia rozmowa.
–  Może tak, może nie, ale jak już ci nieraz mówiłem, dobrze się stało, że przekonałeś
mnie, bym zatrzymał ten telefon. Dzięki niemu mam materiał do przemyśleń. A kiedy nie
mogę w nocy zasnąć, dotrzymuje mi towarzystwa.
– Cieszę się – powiedziałem, najzupełniej szczerze. – Muszę lecieć. Do zobaczenia jutro,
panie Harrigan.
Ja go zobaczyłem, on mnie nie.

 
Wszedłem jak zawsze przez sień.
– Dzień dobry, panie Harrigan, już jestem! – zawołałem.
Nie było odpowiedzi. Stwierdziłem, że pewnie poszedł do łazienki. Oby się tam nie
przewrócił, pomyślałem, bo pani Grogan tego dnia miała wolne. Kiedy przestąpiłem próg
salonu i  zobaczyłem go siedzącego w  fotelu – butla tlenowa stała na podłodze, iPhone
i  McTeague leżały obok niego na stoliku – odetchnąłem z  ulgą. Tyle że brodę miał
opuszczoną na pierś i  był lekko przechylony na bok. Wyglądał, jakby spał. Jeśli tak,
pierwszy raz mu się to zdarzyło tak późnym popołudniem. Zwykle ucinał sobie godzinną
drzemkę po lunchu i kiedy przychodziłem, był już rześki jak skowronek.
Podszedłem o  krok bliżej i  zauważyłem, że jego oczy nie były całkiem zamknięte.
Widziałem dolne łuki jego tęczówek, ale ich błękit wydawał się nieostry, jakoś zmętniał
i przyblakł. Zacząłem się bać.
– Panie Harrigan?
Nic. Jego sękate dłonie spoczywały luźno splecione na kolanach. Jedna z  lasek wciąż
stała oparta o  ścianę, ale druga leżała na podłodze, jakby sięgając, ją przewrócił.
Uświadomiłem sobie, że słyszę miarowy syk dobywający się z  maski tlenowej, ale nie
cichy, chrapliwy oddech pana Harrigana, dźwięk, do którego tak przywykłem, że
przestałem zwracać na niego uwagę.
– Panie Harrigan, nic panu nie jest?
Zrobiłem jeszcze dwa kroki i  wyciągnąłem rękę, by nim potrząsnąć, zaraz jednak
cofnąłem dłoń. Naszła mnie myśl, że być może pierwszy raz w  życiu widzę martwego
człowieka. Znów wyciągnąłem dłoń i  tym razem nie stchórzyłem. Złapałem go za ramię
(przez koszulę wyczułem, że było okropnie kościste) i potrząsnąłem.
– Panie Harrigan, niech się pan obudzi!
Jedna dłoń zsunęła mu się z kolana i zwisła między nogami. Opadł nieco bardziej na bok.
Między jego wargami dostrzegłem pożółkłe pieńki zębów. Mimo to uznałem, że muszę
mieć całkowitą pewność, że nie jest tylko nieprzytomny, zanim po kogoś zadzwonię. Przez
głowę przemknęło mi krótkie, ale bardzo wyraziste wspomnienie bajki, którą czytała mi
mama – o  pastuszku, który najpierw dla żartu wzywał pomocy przed wilkiem, a  potem,
gdy potrzebował jej naprawdę, nikt mu nie uwierzył.
Poszedłem na odrętwiałych nogach do łazienki w  przedpokoju, tej, którą pani Grogan
nazywała przybytkiem dla gości, i  zdjąłem z  półki ręczne lusterko pana Harrigana.
Przyłożyłem je do jego ust i nosa. Nie zaszło mgiełką. Wtedy zrozumiałem (choć, patrząc
wstecz, jestem prawie pewien, że wiedziałem to od  chwili, kiedy dłoń zsunęła mu się
z kolana i zwisła między nogami). Byłem w salonie sam z nieboszczykiem. A jeśli nagle
wyciągnie ręce i mnie złapie? Oczywiście, że nie zrobiłby tego, lubił mnie, ale pamiętałem
wyraz jego oczu w chwili, kiedy powiedział – raptem wczoraj! gdy jeszcze żył! – że gdyby
był młodszy, chwyciłby ten nowy strumień dochodów za jaja i  ścisnął. I  to, jak na
podkreślenie tych słów zwinął dłoń w pięść.
Przekonasz się, że zdaniem wielu byłem bezwzględny, powiedział.
Martwi rzucają się na ciebie tylko w  horrorach, wiedziałem o  tym, martwi nie są
bezwzględni, martwi są niczym, mimo to jednak cofnąłem się o krok, zanim wyciągnąłem
komórkę z kieszeni spodni, i nie spuszczałem go z oka, kiedy zadzwoniłem do ojca.
Tata powiedział, że pewnie mam rację, ale na wszelki wypadek przyśle karetkę. Czy
wiem, kto był lekarzem pana Harrigana? Powiedziałem, że nie miał lekarza (i wystarczyło
spojrzeć na jego zęby, by stwierdzić, że dentysty również nie). Zapewniłem, że poczekam,
i tak uczyniłem. Wyszedłem jednak na zewnątrz. Przedtem pomyślałem, żeby położyć jego
zwisającą dłoń z  powrotem na kolanie. Prawie to zrobiłem, ostatecznie jednak nie
zdobyłem się na to, by jej dotknąć. Na pewno okazałaby się zimna.
Wziąłem tylko jego iPhone’a. To nie była kradzież. Myślę, że postąpiłem tak z rozpaczy,
bo zaczynało do mnie docierać, że straciłem go na zawsze. Chciałem czegoś, co do niego
należało. Czegoś, co miało znaczenie.

Chyba był to największy pogrzeb, jaki urządzono w  naszym kościele. I  najdłuższy za


ludzkiej pamięci kondukt pogrzebowy, prawie cały z  wynajętych samochodów. Przyszli,
rzecz jasna, miejscowi, w  tym ogrodnik Pete Bostwick, Ronnie Smits, który wykonał
znaczną część robót przy budowie domu pana Harrigana (i z pewnością nieźle się na tym
obłowił), oraz pani Grogan, gosposia. Także sporo innych mieszkańców Harlow, bo zmarły
był we wsi lubiany, jednak większość żałobników (o ile rzeczywiście byli w żałobie, a nie
przyjechali tylko po to, żeby się upewnić, że on naprawdę nie żyje) stanowili wyglądający
na biznesmenów przybysze z Nowego Jorku. Nie zjawił się nikt z rodziny. Dosłownie nikt.
Ani siostrzenica, ani nawet daleki kuzyn. Nigdy się nie ożenił, nie miał dzieci – pewnie
między innymi dlatego tata początkowo niechętnie mnie do niego puszczał – i  przeżył
wszystkich swoich krewnych. Dlatego znaleźć go musiał małolat mieszkający przy jego
ulicy, ten, któremu płacił za to, by przychodził i mu czytał.

Pan Harrigan musiał wiedzieć, że zostało mu mało czasu, bo na biurku w  swoim


gabinecie zostawił kartkę z  ręcznie spisanymi instrukcjami, jak ma wyglądać jego
ceremonia pogrzebowa. Wszystko było względnie proste. Dom pogrzebowy Hay &
Peabody od  dwa tysiące czwartego roku miał w  depozycie kwotę, która wystarczyła, by
pokryć koszty, a  jeszcze trochę zostało. Pan Harrigan nie życzył sobie czuwania ani
wystawiania zwłok na widok publiczny, chciał jednak być „przyzwoicie oporządzony,
w miarę możliwości”, żeby trumna na pogrzebie mogła być otwarta.
Nabożeństwo miał poprowadzić wielebny Mooney, a  do mnie należało odczytanie
fragmentu czwartego rozdziału Listu do Efezjan: „Bądźcie dla siebie nawzajem dobrzy
i  miłosierni! Przebaczajcie sobie, tak jak i  Bóg wam przebaczył w  Chrystusie”.
Zauważyłem, że niektórzy biznesmeni na te słowa wymienili porozumiewawcze
spojrzenia, jakby dla nich osobiście pan Harrigan był nie za dobry i niezbyt miłosierny.
Zażyczył sobie trzech hymnów: Bądź przy mnie, Panie, Stary, szorstki krzyż i Gdy byłem
w ogrodzie raz sam. Chciał, by homilia wielebnego Mooneya trwała nie dłużej niż dziesięć
minut, i  pastor wyrobił się w  osiem, przed czasem, co, jak sądzę, było jego osobistym
rekordem. Właściwie ograniczył się do wyliczenia zasług zmarłego dla Harlow, w  tym
sfinansowania renowacji Eureka Grange i  remontu krytego mostu na rzece Royal.
Przypomniał też, że pan Harrigan hojnie dołożył się do budowy nowego basenu – dzięki
niemu zbiórka funduszy zakończyła się sukcesem – a  mimo to nie chciał, by został
nazwany jego nazwiskiem.
Pastor nie wyjaśnił, z  czego wynikała odmowa, ale ja wiedziałem. Pan Harrigan
twierdził, że nie należy pozwolić, by ludzie nazywali obiekty na twoją cześć, bo nie dość,
że to absurdalne, to jeszcze niegodne i  ulotne. Po pięćdziesięciu latach, przekonywał,
a nawet dwudziestu, jesteś tylko nazwiskiem na tabliczce, na którą nikt nie patrzy.
Kiedy spełniłem swoją liturgiczną powinność, usiadłem w pierwszym rzędzie obok taty,
patrząc na trumnę, u której wezgłowia i w nogach stały wazony lilii. Nos pana Harrigana
sterczał jak dziób statku. Mówiłem sobie, żeby tam nie patrzeć, nie myśleć, że to zabawnie
albo okropnie wygląda (bądź jedno i drugie), tylko pamiętać go takim, jaki był za życia.
Dobra rada, ale ten nos uparcie przyciągał mój wzrok.
Wygłosiwszy swoją krótką mowę, wielebny uniósł dłoń i  udzielił błogosławieństwa
zebranym żałobnikom.
– Ci z was, którzy pragną po raz ostatni pożegnać się ze zmarłym, mogą teraz podejść do
trumny – powiedział na koniec.
Zaszeleściły ubrania, zaszemrały głosy i  ludzie wstali. Virginia Hatlen cichuteńko
zagrała na organach i  zorientowałem się – z  dziwnym uczuciem, którego wtedy nie
potrafiłem nazwać, ale w którym lata później rozpoznałem wrażenie surrealizmu sytuacji –
że była to wiązanka piosenek country, w tym Wings of a Dove Ferlina Husky’ego, I Sang
Dixie Dwighta Yoakama i, oczywiście, Stand By Your Man. A zatem pan Harrigan zostawił
nawet instrukcje dotyczące muzyki, przy której zejdzie ze  sceny, i  bardzo dobrze,
pomyślałem. Tworzyła się kolejka, miejscowi w  marynarkach sportowych i  spodniach
khaki z  Walmartu mieszali się z  nowojorczykami w  garniturach od  Brioniego i  butach
od Gucciego.
–  A  ty, Craig? – szepnął tata. – Chcesz jeszcze raz na niego spojrzeć czy już ci
wystarczy?
Chciałem czegoś więcej, ale nie mogłem mu tego powiedzieć. Ani nie potrafiłem
wyznać, jak fatalnie się czułem. Bo dopiero w  tamtym momencie dotarło to do mnie
z  pełną mocą. Nie wtedy, kiedy czytałem Pismo Święte, tak jak czytałem panu
Harriganowi tyle innych książek, lecz w  chwili, gdy siedziałem i  patrzyłem na jego
sterczący nos. Uświadomiłem sobie, że trumna jest statkiem, który zabierze go w ostatni
rejs. Wiodący w głąb ciemności. Chciało mi się płakać i płakałem, ale dopiero później, na
osobności. Za nic w świecie nie zamierzałem pozwolić sobie na to przy obcych.
– Chcę, ale stanę na samym końcu. Żebym był ostatni.
Tata, kochany tata, nie zapytał dlaczego. Tylko ścisnął moje ramię i  ustawił się
w  kolejce. Ja wyszedłem do przedsionka, czując się trochę niekomfortowo w  marynarce
sportowej, która robiła się przyciasna, bo wreszcie zacząłem rosnąć. Kiedy koniec kolejki
był już w połowie nawy głównej i nabrałem pewności, że nikt więcej do niej nie dołączy,
stanąłem za dwoma facetami w  garniturach, którzy rozmawiali zniżonymi głosami o  –
jakżeby inaczej – akcjach Amazona.
Gdy podszedłem do trumny, muzyka już ucichła. Ambona była pusta. Virginia Hatlen
pewnie wymknęła się na papierosa, a  wielebny ani chybi udał się do zakrystii zdjąć
sutannę i  przyczesać resztki włosów. W  przedsionku zostało jeszcze kilka osób,
rozmawiających cicho, ale tutaj, w kościele, byliśmy tylko ja i pan Harrigan, jak w wiele
popołudni spędzonych w jego dużym domu na wzgórzu z widokami, które były ładne, ale
nie aż tak, by przyciągać turystów.
Miał na sobie ciemnografitowy garnitur, którego nigdy przedtem nie widziałem. W domu
pogrzebowym nałożyli mu trochę różu na policzki, żeby wyglądał zdrowo, tyle że zdrowi
ludzie nie leżą w  trumnach z  zamkniętymi oczami i  martwymi twarzami po raz ostatni
zalanymi światłem dnia, zanim na zawsze spoczną w  ziemi. Dłonie miał splecione,
podobnie jak raptem kilka dni wcześniej, kiedy wszedłem do jego salonu. Przypominał
naturalnej wielkości kukłę i  przykro było oglądać go w  takim stanie. Chciałem jak
najszybciej stamtąd wyjść. Odetchnąć świeżym powietrzem. Być z  ojcem. Wrócić do
domu. Najpierw jednak musiałem coś zrobić, i  to już, teraz, bo wielebny Mooney lada
chwila mógł wrócić z zakrystii.
Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni mojej marynarki sportowej i wyjąłem komórkę pana
Harrigana. Kiedy widziałem go ostatnim razem – to znaczy żywego, a  nie siedzącego
bezwładnie w  fotelu ani wyglądającego jak kukła w  drogiej skrzyni – wyraził radość
z tego, że go przekonałem, żeby ten telefon zatrzymał. Był zabezpieczony hasłem – jak już
wspomniałem, pan Harrigan szybko się uczył, kiedy coś go naprawdę zainteresowało – ja
to hasło jednak znałem: pirat1. Poprzedniego wieczoru dostałem się do jego iPhone’a
i otworzyłem aplikację do robienia notatek. Chciałem zostawić mu wiadomość.
Pomyślałem, żeby napisać „Kocham Pana”, to jednak nie byłoby zgodne z  prawdą.
Lubiłem go, oczywiście, ale i  nie do końca mu ufałem. On też raczej mnie nie kochał.
Sądzę, że pan Harrigan nigdy nie darzył miłością nikogo, może oprócz matki, która, jak
wyczytałem, wychowywała go samotnie po tym, kiedy porzucił ją mąż. Ostatecznie
napisałem, co następuje: „Praca u  Pana była zaszczytem. Dziękuję za kartki i  zdrapki.
Będzie mi Pana brakowało”.
Uniosłem klapę marynarki pana Harrigana, starając się nie dotknąć jego nieoddychającej
piersi skrytej pod świeżo wyprasowaną białą koszulą… ale moje knykcie delikatnie ją
musnęły i czuję ten dotyk do dziś. Była twarda, jak z drewna. Wsunąłem telefon do jego
wewnętrznej kieszeni i  cofnąłem się o  krok. W  samą porę. Wielebny Mooney wszedł
bocznymi drzwiami, poprawiając krawat.
– Żegnasz się z nim, Craig?
– Tak.
–  Dobrze. Tak trzeba. – Objął mnie ramieniem i  odciągnął od  trumny. – Połączyła cię
z nim więź, której wielu na pewno ci zazdrościło. Może pójdziesz na zewnątrz, do ojca?
I  jeśli chcesz coś dla mnie zrobić, powiedz panu Rafferty’emu i  pozostałym osobom
wyznaczonym do niesienia trumny, że za kilka minut wszystko będzie gotowe.
W  drzwiach zakrystii pojawił się mężczyzna z  dłońmi splecionymi przed sobą.
Wystarczył rzut oka na jego czarny garnitur i biały goździk w klapie, by wiedzieć, że jest
z zakładu pogrzebowego. Domyśliłem się, że przyszedł po to, by zamknąć wieko trumny
i  dopilnować, by szczelnie się zatrzasnęło. Na jego widok ogarnęła mnie trwoga przed
śmiercią i z ulgą wyszedłem z kościoła na słońce. Nie powiedziałem tacie, że potrzebuję,
by ktoś mnie przytulił, musiał to jednak wyczytać z  mojej twarzy, bo wziął mnie
w ramiona.
Obyś nigdy nie umarł, pomyślałem. Tato, proszę cię, nigdy nie umieraj.

Nabożeństwo na cmentarzu Pod Wiązami było lepsze, bo trwało krócej i odbywało się na
powietrzu. Menedżer biznesowy pana Harrigana, Charles „Chick” Rafferty, powiedział
kilka słów o działalności filantropijnej swojego klienta, a potem przy wtórze pojedynczych
śmiechów wspomniał o tym, jak to on, Rafferty, musiał cierpliwie znosić „wątpliwy gust
muzyczny” zmarłego. To był właściwie jedyny akcent osobisty, na jaki sobie pozwolił.
Stwierdził, że trzydzieści lat pracował „dla niego i  z  nim”, i  nie miałem powodu w  to
wątpić, jednak zadziwiająco mało wiedział o panu Harriganie jako o człowieku, pomijając
ów  „wątpliwy gust” do piosenkarzy takich jak Jim Reeves, Patty Loveless i  Henson
Cargill.
Pomyślałem, żeby wystąpić naprzód i  powiedzieć ludziom zgromadzonym wokół
otwartego grobu, że zdaniem pana Harrigana internet jest jak pęknięta magistrala
wodociągowa, z której chlustają informacje zamiast wody. Że miał na telefonie ponad sto
zdjęć grzybów. Że lubił owsiane ciastka roboty pani Grogan, bo kiszki mu po nich ruszały
z  kopyta, i  że kiedy człowiek jest po osiemdziesiątce, nie musi już brać witamin ani
chodzić do lekarza. Gdy jesteś po osiemdziesiątce, możesz jeść tyle peklowanej wołowiny,
ile chcesz.
Trzymałem jednak język za zębami.
Tym razem to wielebny Mooney odczytał fragment Pisma Świętego, o tym, jak wszyscy
powstaniemy z martwych niby Łazarz w cudny poranek przebudzenia. Udzielił kolejnego
błogosławieństwa i  to był koniec. My się rozejdziemy, wrócimy do codziennego życia,
a  pan Harrigan zostanie złożony w  grobie (z  iPhone’em w  kieszeni, dzięki mnie),
przysypany ziemią i świat nigdy więcej go nie zobaczy.
Kiedy ruszyliśmy z tatą do wyjścia, zaczepił nas pan Rafferty. Powiedział, że wylatuje do
Nowego Jorku dopiero jutro rano, i  zapytał, czy mógłby wieczorem do nas wpaść.
Wyjaśnił, że chce z nami o czymś porozmawiać.
Moją pierwszą myślą było, że chodzi o podwędzonego iPhone’a, ale nie miałem pojęcia,
skąd pan Rafferty mógł wiedzieć, że go wziąłem, zresztą, przecież wrócił już do swojego
prawowitego właściciela. Jeśli mnie zapyta, pomyślałem, powiem, że przecież to i tak był
prezent ode mnie. No i po co robić aferę z powodu telefonu, który kosztował sześć stów,
gdy majątek pana Harrigana musiał być wart krocie?
–  Jasne – powiedział tata. – Zapraszam na kolację. Robię niezłe spaghetti bolognese.
Zwykle jemy koło szóstej.
– Przyjmuję zaproszenie – odparł pan Rafferty. Wyjął białą kopertę z moim nazwiskiem
wypisanym znajomym charakterem pisma. – To wyjaśni, o  czym chcę z  wami
porozmawiać. List otrzymałem dwa miesiące temu i miałem go przechować do… hmm…
takiej okazji jak ta.
Kiedy wsiedliśmy do samochodu, tata wybuchnął śmiechem, ryczał radośnie na całe
gardło, aż oczy wezbrały mu łzami. Śmiał się i śmiał, walił dłońmi w kierownicę, bił się
w udo. Otarł policzki i pośmiał się jeszcze trochę.
– No co? – spytałem, gdy się nieco opanował. – Co w tym zabawnego?
– Nie wyobrażam sobie, żeby to mogło być cokolwiek innego – powiedział. Już się nie
śmiał, ale wciąż chichotał.
– O czym ty, kurczę, mówisz?
–  Myślę, że zapisał ci coś w  spadku, Craig. Otwórz kopertę. Zobacz, co tam jest
napisane.
W środku była pojedyncza kartka papieru, klasycznie harriganowy list: bez kwiatków ani
serduszek, nawet bez „drogiego” w nagłówku, od razu konkrety. Przeczytałem go ojcu.

Craig, jeśli czytasz te słowa, to znaczy, że umarłem. Zostawiłem Ci 800 000$ w funduszu
powierniczym. Zarządzać nim będą Twój ojciec i  Charles Rafferty, mój menedżer
biznesowy, a  w  przyszłości wykonawca mojego testamentu. Obliczyłem, że ta suma
powinna Ci wystarczyć na cztery lata studiów, a  nawet dłużej, gdybyś chciał robić
doktorat. I  jeszcze zostanie dosyć na postawienie pierwszych kroków w  wybranym przez
Ciebie zawodzie.
Wspominałeś o  pisaniu scenariuszy. Jeśli naprawdę tego chcesz, zajmij się tym, jak
najbardziej, wiedz jednak, że tego nie pochwalam. Jest taki dowcip o  scenarzystach,
którego tu nie przytoczę, ale śmiało możesz go poszukać w swoim telefonie, słowa kluczowe
„scenarzysta” i  „gwiazdka”. Choć wulgarny, zawiera w  sobie ziarno prawdy, którą, jak
sądzę, zrozumiesz nawet w swoim obecnym wieku. Filmy przemijają, książki zaś – te dobre
– żyją wiecznie, a przynajmniej prawie wiecznie. Przeczytałeś mi wiele niezłych powieści,
ale inne wciąż czekają na to, by ktoś je napisał. Tyle na ten temat.
Choć Twój ojciec ma prawo weta we  wszystkich sprawach związanych z  Twoim
funduszem powierniczym, postąpiłby nierozsądnie, wnosząc sprzeciw wobec inwestycji
sugerowanych przez pana Rafferty’ego. Chick zna się na rynkach jak mało kto. Nawet
uwzględniając koszty edukacji, Twoje 800 000$ może urosnąć do miliona, jeszcze zanim
skończysz dwadzieścia sześć lat – kiedy to fundusz wygaśnie i  będziesz mógł wydać te
pieniądze (lub zainwestować – zawsze najmądrzejsze posunięcie), jak zechcesz. Lubiłem
nasze wspólne popołudnia.
Z serdecznym pozdrowieniem,
pan Harrigan
PS Nie musisz dziękować za kartki i ich zawartość, wysyłałem je z przyjemnością.

To postscriptum przejęło mnie lekkim chłodem. Zupełnie, jakby odpisał na notkę, którą
zostawiłem w  jego iPhonie, kiedy postanowiłem wsunąć go do kieszeni jego trumiennej
marynarki.
Tata już się nie śmiał ani nie chichotał, ale uśmiech nie schodził mu z ust.
– Jakie to uczucie, być bogatym, Craig?
– Całkiem miłe – przyznałem najzupełniej szczerze. Dar sam w sobie był wspaniały, ale
jeszcze lepsza była świadomość, że pan Harrigan tak wysoko mnie cenił. Cynik pewnie
pomyśli, że robię z siebie świętego czy coś, ale to nieprawda. Te pieniądze były jak frisbee,
które wrzuciłem na dużą sosnę na naszym podwórku, kiedy miałem osiem czy dziewięć
lat: wiedziałem, gdzie są, ale nie mogłem po nie sięgnąć. I wcale mi to nie przeszkadzało.
Na razie miałem wszystko, czego potrzebowałem. Oprócz niego, ma się rozumieć. I co ja
teraz będę robił popołudniami po szkole?
–  Odwołuję wszystko, co mówiłem o  jego skąpstwie – powiedział tata, ruszając za
błyszczącym czarnym SUV-em wynajętym przez jakiegoś biznesmena na lotnisku
w Portland. – Chociaż…
– Chociaż co? – zapytałem.
–  Skoro nie miał rodziny i  był taki bogaty, mógł ci zostawić co najmniej cztery bańki.
Albo sześć. – Widząc moją minę, znów wybuchnął śmiechem. – Żartuję, mały, żartuję.
Okej?
Walnąłem go w  ramię i  włączyłem radio. Ominąłem rozgłośnię WBLM
(„Rockandrollowy Zeppelin Maine”) i  nastawiłem WTHT („Numer Jeden Wśród
Miłośników Country w Maine”). Zasmakowałem w country & western. Zostało mi to do
dziś.
***

Pan Rafferty przyszedł na kolację i spałaszował solidną porcję spaghetti taty, zwłaszcza
jak na takiego chudzielca. Powiedziałem mu, że wiem o  funduszu powierniczym,
i podziękowałem. Odparł „Nie mnie dziękuj” i wytłumaczył, jak chciałby zainwestować te
pieniądze. Tata powiedział, żeby robił, co uzna za korzystne, byle informował go na
bieżąco. Po czym zasugerował, że część tej forsy można by włożyć w firmę John Deere, bo
ostatnio unowocześnia się na potęgę. Pan Rafferty zapewnił, że weźmie to pod rozwagę,
i później dowiedziałem się, że rzeczywiście zainwestował w Deere and Company, chociaż
tylko symboliczną kwotę. Większość władował w Apple i Amazona.
Po kolacji pan Rafferty uścisnął moją dłoń i mi pogratulował.
– Harrigan miał niewielu przyjaciół, bardzo niewielu, Craig. Miałeś szczęście, że byłeś
jednym z nich.
–  A  on miał szczęście, że miał Craiga – powiedział cicho tata i  objął mnie ramieniem.
Poczułem gulę w  gardle i  kiedy pan Rafferty poszedł, trochę sobie popłakałem w  moim
pokoju. Jak najciszej, żeby tata nie słyszał. Może mi się udało; a  może usłyszał
i zrozumiał, że chcę być sam.
Kiedy łzy przestały płynąć, włączyłem swój telefon, otworzyłem Safari i wpisałem słowa
kluczowe scenarzysta i  gwiazdka. Znalazłem dowcip, podobno wymyślony przez
powieściopisarza nazwiskiem Peter Feibleman, o  gwiazdce filmowej tak durnej, że dała
dupy scenarzyście. Pewnie go znacie. Ja poznałem go dopiero wtedy, ale zrozumiałem, co
pan Harrigan chciał mi przekazać za jego pośrednictwem.

Tej nocy około drugiej obudził mnie odległy grzmot pioruna i  znów sobie
uprzytomniłem, że pan Harrigan nie żyje. Ja byłem w swoim łóżku, on w ziemi. Miał na
sobie garnitur i pozostanie w nim na zawsze. Jego dłonie były splecione i splecione będą,
aż zostaną z  nich same kości. Jeśli wraz z  gromami przyjdzie deszcz, może wsiąknie
w  ziemię i  zwilży jego trumnę. Nie było cementowej płyty ani obmurowania; tak zalecił
w  swoim, jak nazywała to pani Grogan, „liście zza grobu”. Wieko trumny z  czasem
przegnije. Podobnie jak jego garnitur. Plastikowy iPhone przetrwa znacznie dłużej niż
ubranie i  trumna, ale w  końcu i  on się rozpadnie. Nic nie jest wieczne, może oprócz
umysłu Boga, a co do tego miałem wątpliwości nawet w wieku trzynastu lat.
Nagle zapragnąłem usłyszeć jego głos. I zrozumiałem, że to jest do zrobienia.
To było makabryczne (zwłaszcza o  drugiej w  nocy) i  chore, wiedziałem o  tym, ale
wiedziałem też, że jeśli to zrobię, potem będzie mi łatwiej znów zasnąć. Wybrałem więc
jego numer i  dostałem gęsiej skórki, kiedy dotarła do mnie prosta prawda wynikająca
ze sposobu działania technologii komórkowej: gdzieś pod ziemią cmentarza Pod Wiązami,
w kieszeni nieboszczyka, Tammy Wynette śpiewała dwa wersy Stand By Your Man.
Potem do mojego ucha wsączył się jego głos, spokojny i wyraźny, trochę tylko ochrypły
ze starości: „Aktualnie nie odbieram telefonów. Oddzwonię, jeśli uznam to za stosowne”.
A jeśli oddzwoni? Co wtedy?
Rozłączyłem się jeszcze przed piknięciem poczty głosowej i wróciłem do łóżka. Już się
miałem przykryć, ale zmieniłem zdanie, wstałem i  zadzwoniłem znowu. Nie wiem
dlaczego. Tym razem zaczekałem na piknięcie.
–  Brakuje mi pana, panie Harrigan – powiedziałem. – Jestem wdzięczny za pieniądze,
które mi pan zostawił, ale oddałbym je, byleby pan żył. – Zrobiłem pauzę. – Może brzmi to
jak bujda, ale nią nie jest. Naprawdę.
Położyłem się z powrotem i zasnąłem, ledwie moja głowa dotknęła poduszki. Nic mi się
nie przyśniło.

Miałem w  zwyczaju włączać telefon, jeszcze zanim się ubiorę, i  otwierać aplikację
Newsy News, żeby sprawdzić, czy nikt nie rozpętał trzeciej wojny światowej i czy nie było
żadnych zamachów terrorystycznych. To samo zamierzałem zrobić następnego ranka po
pogrzebie pana Harrigana, w  oczy jednak rzuciło mi się małe czerwone kółko na ikonie
SMS, oznaczające, że dostałem esemesa. Przypuszczałem, że przysłał go Billy Bogan,
kumpel z klasy, który miał motorolę ming, albo Margie Washburn, która miała samsunga…
choć ostatnio rzadziej do mnie pisała. Pewnie Regina się wygadała, że się całowaliśmy.
Znacie to wyrażenie, że komuś zmroziło krew w żyłach? Tak się może naprawdę stać. Ja
to wiem, bo w  tamtej chwili, kiedy siedziałem na łóżku wpatrzony w  ekran mojego
telefonu, doświadczyłem tego na własnej skórze. Nadawcą esemesa był krolpiratow1.
Z  kuchni na dole dobiegły brzęki – to tata wyciągał patelnię z  szafki. Najwyraźniej
planował coś usmażyć na śniadanie; starał się raz czy dwa razy w  tygodniu przyrządzić
rano coś na ciepło.
–  Tato? – powiedziałem, ale hałasy w  kuchni nie cichły i  po chwili doszedł mnie jego
głos mówiący coś, co zabrzmiało jak „Wyłaźże stamtąd, sukinkocie”.
Nie usłyszał mnie, nie tylko dlatego, że drzwi mojej sypialni były zamknięte. Sam ledwo
siebie słyszałem. Ten esemes nie tylko zmroził mi krew w żyłach, ale i odebrał mowę.
Przedostatnia wiadomość przyszła cztery dni przed śmiercią pana Harrigana: Nie musisz
dziś podlewać roślin, pani G. to zrobiła. Pod nią widniała kolejna: C C C aa.
Wysłana o 2.40 tej nocy.
–  Tato! – Tym razem trochę głośniej, ale i  tak za cicho. Nie wiem, czy wtedy już
płakałem, czy łzy popłynęły, dopiero kiedy zszedłem na dół, wciąż w  samych majtkach
i koszulce Gates Falls Tigers.
Tata stał plecami do mnie. Udało mu się wyciągnąć patelnię i właśnie roztapiał na niej
masło.
– Mam nadzieję, że jesteś głodny – powiedział, kiedy mnie usłyszał. – Bo ja bardzo.
– Tatusiu – powiedziałem. – Tatusiu.
Odwrócił się na dźwięk tego słowa, określenia, którym przestałem go nazywać, kiedy
miałem osiem, może dziewięć lat. Zobaczył, że jestem nieubrany. Zobaczył, że płaczę.
Zobaczył, że wyciągam do niego telefon. Zupełnie zapomniał o patelni.
– Craig, o co chodzi? Co się stało? Miałeś koszmar związany z pogrzebem?
To był koszmar, a jakże, i pewnie tak czy owak było już za późno – w końcu był starym
człowiekiem – ale może został cień szansy.
– Och, tatusiu – jęknąłem. Teraz już chlipiąc. – On nie umarł. Przynajmniej o wpół do
trzeciej w nocy jeszcze żył. Musimy go odkopać. Musimy, bo pogrzebaliśmy go żywcem.

Powiedziałem mu wszystko. Że zabrałem telefon pana Harrigana i  schowałem go do


kieszeni jego marynarki. Bo z czasem stał się dla niego ważny, wytłumaczyłem. I dlatego,
że to ja mu go dałem. Powiedziałem, jak zadzwoniłem na ten telefon w  środku nocy,
natychmiast się rozłączyłem, a  potem zadzwoniłem znowu i  zostawiłem wiadomość na
poczcie głosowej. Nie musiałem pokazywać tacie esemesa, którego dostałem
w odpowiedzi, bo już go zobaczył. A nawet przestudiował.
Masło zaczynało się przypalać. Tata wstał i zdjął patelnię z palnika.
– Pewnie i tak nie masz ochoty na jajka – stwierdził. Potem wrócił do stołu, ale zamiast
zająć swoje zwykłe miejsce po przeciwnej stronie, usiadł obok mnie i  położył dłoń na
mojej dłoni. – Teraz posłuchaj.
–  Wiem, że to, co zrobiłem, było chore – przyznałem. – Ale dzięki temu przynajmniej
znamy prawdę. Musimy…
– Synu…
– Nie, tato, posłuchaj! Trzeba natychmiast kogoś tam wysłać! Spychacz, koparkę, nawet
ludzi z łopatami! A może on jeszcze…
– Craig, przestań. Padłeś ofiarą spoofingu.
Patrzyłem na niego z rozdziawionymi ustami. Wiedziałem, co to jest spoofing, ale przez
myśl mi nie przeszło, że coś takiego mogło spotkać mnie – i to w środku nocy.
–  Coraz bardziej się to szerzy – powiedział. – W  pracy mieliśmy nawet specjalne
zebranie w tej sprawie. Ktoś włamał się do telefonu komórkowego Harrigana. Sklonował
go. Wiesz, o czym mówię?
– Tak, jasne, ale, tatusiu…
Ścisnął moją dłoń.
– Może ktoś, kto usiłował wykraść tajemnice biznesowe.
– Przecież on był emerytem!
– Ale wciąż trzymał rękę na pulsie, sam ci tak powiedział. A może chodziło o to, żeby
dobrać się do jego karty kredytowej. Ktokolwiek to zrobił, odsłuchał twoją wiadomość na
sklonowanym telefonie i postanowił spłatać ci figla.
– Nie możesz tego wiedzieć na pewno – powiedziałem. – Tatusiu, musimy to sprawdzić!
–  Nie, i  już ci mówię dlaczego. Pan Harrigan był bogatym człowiekiem, który umarł
samotnie. Co więcej, od  lat nie chodził do lekarza, choć założę się, że Rafferty musiał
suszyć mu o  to głowę, choćby dlatego, że bez aktualnych wyników badań nie mógł
zmienić polisy ubezpieczeniowej staruszka tak, by pokryła większą część podatku
spadkowego. Z  tych powodów zarządzono sekcję zwłok. I  ustalono, że umarł na
zaawansowaną chorobę serca.
–  Pokroili go? – Przypomniałem sobie, jak musnąłem knykciami jego pierś, wkładając
mu telefon do kieszeni. Czy pod jego świeżo wyprasowaną białą koszulą i  zawiązanym
krawatem skrywały się zszyte rozcięcia? Jeśli tata mówił prawdę, to tak. Zszyte rozcięcia
układające się w literę Y. Widziałem w telewizji. W CSI.
– Tak – powiedział tata. – A po sekcji go zabalsamowali. Wolałbym ci tego nie mówić,
nie chcę, żeby takie obrazy spędzały ci sen z  powiek, ale w  sumie to lepsze, niż gdybyś
miał myśleć, że został żywcem pogrzebany. Tak się nie stało. Nie mogło się stać. On nie
żyje. Rozumiesz mnie?
– Tak.
– Chcesz, żebym został dziś w domu? Powiedz, a zostanę.
– Nie, nie trzeba. Masz rację. Ktoś mnie nabrał. – I przeraził. To też.
– Co ze sobą zrobisz? Bo jeśli masz siedzieć z nosem na kwintę i się dołować, to wezmę
dzisiaj wolne. Moglibyśmy pojechać na ryby.
– Nie będę siedział z nosem na kwintę ani się dołował. Ale powinienem pójść do jego
domu i podlać rośliny.
– Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – Uważnie mi się przypatrywał.
– Jestem mu to winien. I chcę porozmawiać z panią Grogan. Zapytać, czy jej też, jak to
się mówi, zabezpieczył byt.
– To miło z twojej strony. Oczywiście, w odpowiedzi możesz usłyszeć, że masz pilnować
swojego nosa. Jest Jankeską z dziada pradziada.
– Jeśli nic jej nie zostawił, mógłbym się z nią podzielić – powiedziałem.
Uśmiechnął się i pocałował mnie w policzek.
–  Dobre z  ciebie dziecko. Mama byłaby z  ciebie bardzo dumna. Jesteś pewien, że już
wszystko w porządku?
–  Tak. – Na dowód zjadłem grzankę z  jajkiem, choć nie miałem apetytu. Z  pewnością
było tak, jak mówił tata: wykradzione hasło, sklonowany telefon, okrutny żart. Tego
esemesa nie mógł wysłać pan Harrigan, któremu przemieszano flaki jak sałatkę, a  krew
zastąpiono płynem do balsamowania.

Tata poszedł do pracy, a ja do domu pana Harrigana. Pani Grogan odkurzała w salonie.
Nie śpiewała jak zwykle, ale była względnie opanowana i  kiedy skończyłem podlewać
rośliny, zapytała, czy pójdę z nią do kuchni napić się herbaty (a właściwie „na kubeczek
herbatki na rozweselenie”, jak się wyraziła).
– Są też ciastka – dodała.
Poszliśmy do kuchni i kiedy nastawiła wodę, powiedziałem jej o liście od pana Harrigana
i funduszu powierniczym, który ustanowił w moim imieniu, żeby sfinansować mi studia.
Pani Grogan pokiwała głową z  rzeczową miną, jakby to nie było dla niej żadną
niespodzianką, i powiedziała, że też dostała kopertę od pana Rafferty’ego.
– Szef mnie ustawił. Jest tego więcej, niż się spodziewałam. I więcej, niż mi się zapewne
należy.
Powiedziałem, że prawie to samo pomyślałem, kiedy przeczytałem list od niego.
Pani G. przyniosła dwa duże kubki herbaty. Między nimi postawiła talerz owsianych
ciastek.
– Uwielbiał je – westchnęła.
– Mhm. Mówił, że kiszki mu po nich ruszały z kopyta.
Zaśmiała się. Wziąłem ciastko i  ugryzłem kęs. Przeżuwając, pomyślałem o  cytacie
z Pierwszego Listu do Koryntian, który odczytałem kilka miesięcy wcześniej na spotkaniu
koła młodych metodystów w Wielki Czwartek i mszy wielkanocnej: „Wziął chleb i dzięki
uczyniwszy, połamał i  rzekł: To jest Ciało moje za was wydane. Czyńcie to na moją
pamiątkę”. Ciastka to nie komunia, wielebny na pewno nazwałby takie porównanie
bluźnierczym, ale i tak przyjąłem ten poczęstunek z radością.
– O Pete’a też zadbał – powiedziała. Miała na myśli ogrodnika.
– To miło. – Sięgnąłem po następne ciastko. – Był dobrym człowiekiem, prawda?
– Nie jestem tego taka pewna – przyznała. – Postępował uczciwie, to prawda, ale lepiej
było nie trafić na jego czarną listę. Pewnie nie pamiętasz Dusty’ego Bilodeau, co? Nie, nie
mógłbyś. Wtedy jeszcze tu nie pracowałeś.
– Z tych Bilodeau, co mieszkają na kempingu?
–  Mhm, koło sklepu, zgadza się, chociaż Dusty’ego, jak mniemam, już wśród nich nie
ma. Chyba dawno odszedł w siną dal. Był ogrodnikiem przed Pete’em, ale ośmiu miesięcy
nie przepracował, kiedy pan Harrigan nakrył go na kradzieży i  wylał na zbity pysk. Nie
wiem, ile zwinął ani jak szef się o tym dowiedział, ale na zwolnieniu się nie skończyło. Na
pewno słyszałeś, ile pan H. zrobił dla naszego Harlow, na jak wiele sposobów pomagał, ale
Mooney nie wymienił nawet połowy jego zasług, może dlatego, że o  nich nie wiedział,
a  może musiał zmieścić się w  czasie. Dobroczynność jest zdrowa dla duszy, ale daje też
człowiekowi władzę, i  pan Harrigan tę władzę wykorzystał przeciwko Dusty’emu
Bilodeau.
Pokręciła głową. Po trosze, jak sądzę, z  podziwem. Miała w  sobie tę taką jankeską
hardość.
–  Mam nadzieję, że Dusty zdążył zwędzić chociaż kilka stów z  biurka, szuflady
ze skarpetami pana Harrigana czy gdzie to było, bo nigdy więcej nie powąchał ani centa
w  Harlow, okręg Castle, stan Maine. Po tym, co zrobił, nie dostałby roboty nawet przy
wywalaniu kurzych gówien ze stodoły starego Dorrance’a Marstellara. Pan Harrigan o to
zadbał. Grał uczciwie, ale niech cię Bóg strzeże, jeśli nie odpłacałeś mu tą samą monetą.
Poczęstuj się jeszcze.
Wziąłem następne ciastko.
– I pij herbatę, chłopcze.
Napiłem się.
–  Chyba posprzątam na piętrze. Pewnie zmienię pościel, zamiast ją tylko zdjąć,
przynajmniej na razie. Jak myślisz, co się stanie z tym domem?
– Ojej, nie wiem.
–  Ja też nie. Pojęcia nie mam. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś go chciał kupić. Pan
Harrigan był jedyny w  swoim rodzaju i  to samo można powiedzieć o… – szeroko
rozłożyła ramiona – …tym wszystkim.
Pomyślałem o przeszklonej windzie i uznałem, że pani Grogan ma sporo racji.
Sięgnęła po następne ciastko.
– Co z roślinami? Masz jakiś pomysł?
– Wziąłbym parę do siebie, jeśli to pani nie przeszkadza – zaproponowałem. – Co zrobić
z resztą, nie wiem.
–  Ani ja. Została po nim pełna zamrażarka. Zawartość pewnie moglibyśmy podzielić
między nas troje, ciebie, mnie i Pete’a.
Bierzcie i jedzcie, pomyślałem. To czyńcie na moją pamiątkę.
Westchnęła.
–  Gram na zwłokę. Przeciągam tych kilka rzeczy do zrobienia, jakby było ich tyle, że
hej. Nie wiem, co ze sobą począć, słowo honoru. A ty, Craig? Co zrobisz?
– Teraz pójdę na dół i podleję jego żagwicę – odparłem. – I jeśli pani na pewno nie ma
nic przeciwko, dziś zabrałbym do siebie przynajmniej sępolię.
– Pewnie, że nie mam – powiedziała z silnym jankeskim akcentem. – Bierz, co chcesz.
Ona poszła na górę, ja na dół, do piwnicy, gdzie pan Harrigan hodował grzyby
w  terrariach. Spryskując żagwicę wodą, myślałem o  esemesie, który w  środku nocy
przysłał krolpiratow1. Tata miał rację, to musiał być głupi żart, ale czy normalny
dowcipniś nie wysiliłby się na jakiś przynajmniej trochę zabawny tekst, na przykład
„Ratunku, zamknęli mnie w skrzyni” albo stary dobry „Nie przeszkadzać. Rozkładam się”?
Po co pisać dwie litery „a”, które, wypowiadane na głos, brzmiały trochę jak charkot albo
agonalne rzężenie? A do tego inicjał mojego imienia? Powtórzony aż trzy razy? Nic z tego
nie rozumiałem.

Ostatecznie wziąłem cztery rośliny pana Harrigana – sępolię, anturium, pieprzówkę


i  diffenbachię. Porozstawiałem je w  naszym domu, diffenbachię zaniosłem do swojego
pokoju, bo najbardziej mi się podobała. Tylko odwlekałem to, co nieuniknione, i doskonale
o  tym wiedziałem. Kiedy rośliny już były na swoich nowych miejscach, wziąłem
z lodówki butelkę snapple, włożyłem ją do torby rowerowej i pojechałem na cmentarz.
Był pusty w to upalne letnie przedpołudnie i poszedłem prosto na grób pana Harrigana.
Kamień już stał, nic efektownego, zwyczajny granitowy nagrobek z nazwiskiem i datami.
Na mogile leżało dużo kwiatów, wszystkie jeszcze świeże (ale nie na długo), większość
z  wetkniętymi bilecikami. Największy bukiet, możliwe, że zerwany w  ogrodzie pana
Harrigana – nie ze skąpstwa, tylko na znak szacunku – był od rodziny Pete’a Bostwicka.
Ukląkłem, ale nie po to, żeby się pomodlić. Wyjąłem telefon z  kieszeni i  przez chwilę
tylko trzymałem go w  dłoni. Moje serce waliło tak mocno, że mroczki latały mi przed
oczami. Otworzyłem listę kontaktów i  wybrałem jego numer. Potem opuściłem telefon
i przycisnąłem ucho do świeżo położonej murawy, nasłuchując głosu Tammy Wynette.
I  nawet miałem wrażenie, że go usłyszałem, ale to niechybnie było złudzenie. Dźwięk
musiałby się przebić przez marynarkę, wieko trumny i prawie dwa metry ziemi. A mimo to
wydawało mi się, że go słyszę. Nie, wróć – byłem tego pewien. Telefon pana Harrigana
śpiewał Stand By Your Man w jego grobie.
Drugim uchem, tym nieprzyciśniętym do ziemi, słyszałem jego głos, bardzo słaby, ale
wyraźny w sennej ciszy cmentarza: „Aktualnie nie odbieram telefonów. Oddzwonię, jeśli
uznam to za stosowne”.
Nie zrobi tego jednak, czy to będzie stosowne, czy nie. Był martwy.
Wróciłem do domu.

We wrześniu dwa tysiące dziewiątego roku skończyłem trzynaście lat. Trzy dni później
zacząłem naukę w gimnazjum w Gates Falls razem z moimi przyjaciółmi Margie, Reginą
i  Billym. Woził nas tam mały, używany autobus, za którego sprawą dzieciaki z  Gates
szybko nadały nam drwiący przydomek Busikowcy. Z czasem urosłem (choć, ku mojemu
ubolewaniu, zatrzymałem się nieco poniżej metra osiemdziesiąt), ale wtedy, pierwszego
dnia szkoły, byłem najniższym ósmoklasistą. Co uczyniło mnie wymarzonym celem dla
Kenny’ego Yanko, zwalistego zbira, który powtarzał klasę i  którego zdjęcie powinno
w słowniku ilustrować hasło „łobuz”.
Pierwsza lekcja nie była lekcją, tylko apelem dla nowych, „dowożonych” uczniów
z  miejscowości Harlow, Motton i  Shiloh Church. Dyrektorem w  tym roku (i  przez wiele
następnych lat) był wysoki, powłóczący nogami jegomość z głową tak łysą, że wyglądała
jak nawoskowana. Nazywał się Albert Douglas, ale my mówiliśmy na niego Al-Koholik
i  Drinknięty Doug. Nikt wprawdzie nigdy nie widział go na bani, ale dla każdego było
wręcz oczywistością, że za kołnierz nie wylewa.
Wszedł na mównicę, powitał „grupę wspaniałych nowych uczniów” w  gimnazjum
w  Gates Falls, i  szczegółowo przedstawił atrakcje czekające nas w  nadchodzącym roku
szkolnym. Zaliczył do nich orkiestrę dętą, chór, koło dyskusyjne, kółko fotograficzne, klub
przyszłych farmerów Ameryki i  tyle dyscyplin sportowych, że każdy znajdzie coś dla
siebie (pod warunkiem, że będzie to baseball, lekkoatletyka, piłka nożna lub lacrosse –
futbol amerykański zaczynał się dopiero w  liceum). Uprzedził, że raz w  miesiącu szkoła
organizuje elegancki piątek, kiedy chłopcy mają przychodzić w marynarkach sportowych
i krawatach, a dziewczęta w sukienkach (sięgających nie wyżej niż pięć centymetrów nad
kolano, zaznaczył). Na koniec powiedział, że wszelkie otrzęsiny dla nowych uczniów
spoza miasta – czyli nas – są surowo zabronione. Podobno rok wcześniej chłopak, który
przeprowadził się z Vermontu, wylądował w szpitalu stanowym po tym, jak zmuszono go
do wypicia duszkiem trzech butelek gatorade, i  to położyło kres tej tradycji. Wreszcie
dyrektor życzył nam wszystkiego dobrego i wyprawił nas na, jak to określił, „edukacyjną
przygodę”.
Moje obawy o to, że zabłądzę w tej wielgachnej nowej szkole, okazały się bezpodstawne,
bo wcale taka znowu wielgachna nie była. Wszystkie lekcje oprócz siódmej, czyli
angielskiego, odbywały się na pierwszym piętrze, nauczycieli od  razu polubiłem. Bałem
się matmy, ale niepotrzebnie, bo program był mniej więcej kontynuacją tego, co
przerabiałem przed wakacjami. Ogólnie całkiem optymistycznie to wyglądało, aż do
czterominutowej przerwy między szóstą a siódmą lekcją.
Ruszyłem przez hol do schodów, mijając trzaskające szafki, rozpaplanych uczniów
i stołówkę, z której płynął zapach makaronu z wołowiną w sosie pomidorowym. Byłem już
na najwyższym stopniu, kiedy chwyciła mnie dłoń.
– Hej, nowy. Nie tak szybko.
Odwróciłem się i  zobaczyłem wysokiego trolla z  obsypaną trądzikiem gębą. Czarne
włosy opadały mu na ramiona tłustymi strąkami. Małe, ciemne oczka patrzyły na mnie
z  udawaną wesołością spod wystającego czoła. Dryblas miał na sobie wąskie dżinsy
i zdarte buty motocyklowe. W dłoni trzymał papierową torebkę.
– Weź to.
Nie wiedziałem, o  co chodzi, więc ją wziąłem. Uczniowie zbiegali obok mnie po
schodach, niektórzy zerkali z ukosa na chłopaka z długimi czarnymi włosami.
– Zajrzyj do środka.
Zrobiłem to. Zobaczyłem ścierkę, szczotkę i puszkę pasty do butów Kiwi.
– Spieszy mi się na lekcję – powiedziałem, próbując oddać mu torebkę.
– O nie, nowy. Najpierw wypucujesz mi glany.
Teraz już wiedziałem, o  co chodzi. To był element otrzęsin i  choć tego ranka dyrektor
jasno powiedział, że takie numery są zabronione, w pierwszej chwili przyszło mi do głowy,
że może lepiej się nie stawiać. Potem jednak pomyślałem o dzieciakach zbiegających po
schodach wokół nas. Zobaczą małego wieśniaka z Harlow na kolanach ze ścierką, szczotką
i  puszką pasty. Wieść szybko się rozniesie. Może uległbym mimo wszystko, bo chłopak
był znacznie większy niż ja i nie podobało mi się, jak na mnie patrzył. Chciałbym ci skuć
mordę, mówiło jego spojrzenie. Daj mi tylko pretekst, nowy.
Tyle że wtedy zadałem sobie pytanie, co pomyślałby pan Harrigan, gdyby zobaczył mnie
na klęczkach, potulnie pastującego buty temu chamidłu.
– Nie – odparłem.
– Jeśli odmówisz, gorzko pożałujesz – warknął chłopak. – Możesz mi, kurwa, wierzyć.
– Chłopcy? Chłopcy? Coś nie tak?
To była pani Hargensen, moja nauczycielka przyrody. Młoda i  ładna, wyglądała, jakby
dopiero co skończyła studia, ale emanowała pewnością siebie, znać było, że nie daje sobie
w kaszę dmuchać.
Dryblas pokręcił głową: nic złego się nie dzieje.
– Wszystko gra – powiedziałem, oddając torebkę właścicielowi.
– Jak się nazywasz? – spytała pani Hargensen. Nie patrzyła na mnie.
– Kenny Yanko.
– I co tam masz w torebce, Kenny?
– Nic.
– Chyba nie przybory do otrzęsin, co?
– Nie – burknął. – Muszę iść na lekcję.
Ja też musiałem się pospieszyć. Tłum dzieciaków schodzących na dół powoli się
przerzedzał, lada chwila mógł zabrzęczeć dzwonek.
– W to nie wątpię, Kenny, ale poczekaj jeszcze sekundkę. – Skierowała wzrok na mnie. –
Craig, zgadza się?
– Tak, psze pani.
– Co jest w tej torebce, Craig? Zaspokój moją ciekawość.
Myślałem, żeby jej powiedzieć. Nie z  uwagi na jakieś harcerzykowate bzdety typu
„uczciwość popłaca”, ale dlatego, że Yanko mnie nastraszył i  teraz byłem wkurzony. No
i (równie dobrze mogę to przyznać) z jeszcze jednego powodu: bo miałem u swojego boku
dorosłą osobę, za którą mogłem się schować. Potem pomyślałem: Jak rozegrałby to pan
Harrigan? Czy zostałby kapusiem?
–  Resztka jego drugiego śniadania – powiedziałem. – Pół kanapki. Chciał mnie
poczęstować.
Gdyby wzięła torebkę i zajrzała do środka, obaj mielibyśmy przechlapane, ale tego nie
zrobiła… choć założę się, że znała prawdę. Kazała nam tylko iść na lekcje, po czym
poszła, stukocząc swoimi średnimi, w sam raz do szkoły, obcasami.
Ruszyłem w dół schodów i Kenny Yanko znów mnie złapał.
– Powinieneś był je wypucować, nowy.
To wkurzyło mnie jeszcze bardziej.
– Uratowałem ci tyłek. Lepiej byś podziękował.
Poczerwieniał, co nie za dobrze się komponowało z  tymi wszystkimi aktywnymi
wulkanami na jego twarzy.
–  Powinieneś był je wypucować. – Zaczął odchodzić, po czym odwrócił się do mnie,
wciąż z  tą kretyńską papierową torebką w  ręku. – Jebać podziękowania, nowy. I  jebać
ciebie.
Tydzień później Kenny Yanko ściął się z  panem Arsenault, nauczycielem techniki,
i  rzucił w  niego ręczną szlifierką. W  ciągu dwóch lat nauki w  gimnazjum Kenny był aż
trzykrotnie zawieszony w  prawach ucznia – po naszym starciu u  szczytu schodów
dowiedziałem się, że był w  szkole legendą, ale tym razem miarka się przebrała. Został
wydalony i sądziłem, że więcej nie będę miał z nim kłopotów.

Jak większość małomiasteczkowych szkół, gimnazjum w  Gates Falls tradycjami stało.


Elegancki piątek był tylko jedną z  wielu. Do pozostałych należały Napełnianie Buta (co
oznaczało sterczenie przed IGA i  zbieranie datków na straż pożarną), Bieg Milowy
(dwadzieścia okrążeń wokół sali gimnastycznej na wuefie) oraz śpiewanie hymnu szkoły
na comiesięcznych apelach.
Kolejną z  owych tradycji była Jesienna Zabawa, na którą dziewczyny zapraszały
chłopaków. Mnie zaprosiła Margie Washburn i  oczywiście powiedziałem „tak”, bo
chciałem nadal się z  nią przyjaźnić, mimo że lubiłem ją tylko jako koleżankę. Spytałem
tatę, czy nas zawiezie, i ochoczo się zgodził. Regina Michaels zaprosiła Billy’ego Bogana,
więc zapowiadała się podwójna randka. A co w tym najfajniejsze, Regina szepnęła mi na
nauce własnej, że umówiła się z Billym tylko dlatego, że jest moim kolegą.
Bawiłem się świetnie aż do pierwszej przerwy, kiedy to wyszedłem z sali gimnastycznej,
żeby upuścić z  pęcherza trochę wyżłopanego ponczu. Byłem już przy ubikacji, gdy ktoś
jedną ręką chwycił mnie za pasek, a  drugą za kark, i  pociągnął korytarzem do bocznego
wyjścia, prowadzącego na parking dla nauczycieli. Gdybym w porę nie wysunął dłoni, by
nacisnąć listwę otwierającą drzwi, Kenny rozkwasiłby mi o nie twarz.
Dokładnie pamiętam wszystko, co działo się potem. Nie mam pojęcia, czemu przykre
wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości są tak wyraziste, wiem tylko, że tak jest
i tyle. A to konkretne wspomnienie jest bardzo przykre.
Nocne powietrze było przeraźliwie zimne w  porównaniu z  duchotą panującą w  sali
gimnastycznej (nie wspominając o wilgotności wydzielanej przez te wszystkie nastoletnie,
rozkwitające ciała). Widziałem błyszczące w  świetle księżyca chromowane karoserie
dwóch zaparkowanych samochodów, należących do opiekunów balu, pana Taylora i pani
Hargensen (ta niewdzięczna funkcja przypadała w udziale nowym nauczycielom, bo taka
była, a  jakże, szkolna tradycja). Słyszałem dudnienie spalin w  zepsutym tłumiku auta
jadącego drogą numer dziewięćdziesiąt sześć. I  czułem pieczenie dłoni obtartych
o nawierzchnię parkingu, na którą rzucił mnie Kenny Yanko.
– Wstawaj – powiedział. – Robota czeka.
Podniosłem się. Spojrzałem na swoje dłonie i zobaczyłem, że krwawią.
Na jednym z  zaparkowanych samochodów stała torebka. Kenny wziął ją i  wyciągnął
w moją stronę.
– Wypucuj mi glany. Zrobisz to i będziemy kwita.
– Pierdol się! – warknąłem i przywaliłem mu pięścią w oko.
Pamiętam wszystko, okej? Pamiętam, ile razy mnie uderzył: w sumie pięć. Pamiętam, że
ostatni cios rzucił mnie na wymurowaną z pustaków ścianę budynku i że kazałem nogom
utrzymać mój ciężar, ale odmówiły. Powoli się osunąłem, aż klapnąłem tyłkiem na
makadam. Pamiętam słabe, ale słyszalne dźwięki Boom Boom Pow Black Eyed Peas.
Pamiętam, jak Kenny stał nade mną i dysząc ciężko, wycedził: „Piśniesz komuś słowo, to
będziesz zimnym trupem”. Jednak najlepiej ze wszystkiego pamiętam – i najbardziej cenię
– tę cudowną, dziką satysfakcję, którą poczułem, kiedy moja pięść trafiła go w twarz. To
był mój jedyny cios, który dosięgnął celu, ale za to jaki.
Boom boom pow.

Kiedy Yanko poszedł, wyjąłem telefon z  kieszeni. Upewniwszy się, że działa,


zadzwoniłem do Billy’ego. Nic innego nie przyszło mi do głowy. Odebrał po trzecim
sygnale, przekrzykując rapowanie Flo Ridy. Kazałem mu wyjść na zewnątrz
i przyprowadzić panią Hargensen. Nie chciałem wciągać w to nauczycielki, ale mimo że
w głowie jeszcze mi nieźle dzwoniło, zdawałem sobie sprawę, że prędzej czy później i tak
tego nie uniknę, więc najlepiej załatwić to od razu. Pomyślałem, że tak rozegrałby to pan
Harrigan.
– Po co? Co się dzieje, stary?
–  Jeden koleś mnie pobił – odparłem. – Wolę nie wracać do środka. Wyglądam
nieciekawie.
Przyszedł trzy minuty później, nie tylko z panią Hargensen, ale także z Reginą i Margie.
Przyjaciele patrzyli z  przerażeniem na moją rozciętą wargę i  krwawiący nos. Ubranie
miałem pochlapane krwią, koszula (nowiutka) była rozerwana.
–  Chodź ze  mną – powiedziała pani Hargensen. Wydawała się nieporuszona widokiem
krwi, siniaka na moim policzku i moich puchnących ust. – Wy też.
– Nie chcę tam wchodzić – zaprotestowałem, mając na myśli salę gimnastyczną. – Nie
chcę, żeby wszyscy się na mnie gapili.
– Nie dziwię ci się – odparła. – Tędy.
Zaprowadziła nas do wejścia oznakowanego tabliczką TYLKO DLA PERSONELU,
otworzyła je kluczem i  zabrała nas do pokoju nauczycielskiego. Nie opływał w  luksusy,
lepsze meble widziałem wystawione na trawniki w  Harlow, kiedy ludzie organizowali
wyprzedaże rzeczy używanych, ale przynajmniej były krzesła, więc usiadłem na jednym
z nich. Pani Hargensen odszukała apteczkę, a następnie wysłała Reginę do łazienki, żeby
zwilżyła zimną wodą ściereczkę do twarzy, która posłuży za okład na mój nos. Nie
wygląda na złamany, pocieszyła mnie.
Regina wróciła z miną pełną podziwu.
– Jest tam krem do rąk Aveda!
–  Mój – powiedziała pani Hargensen. – Możesz skorzystać, jeśli chcesz. Przyłóż to do
nosa, Craig. I trzymaj. Kto was przywiózł?
–  Tata Craiga – odparła Margie. Oglądała to nowe, niezbadane terytorium szeroko
otwartymi oczami. Skoro było oczywiste, że nie umrę, zapisywała sobie w  pamięci
wszystkie szczegóły, by potem mieć co opowiadać kumpelom.
– Zadzwońcie po niego – zarządziła pani Hargensen. – Daj Margie swój telefon, Craig.
Margie zadzwoniła do mojego taty i  poprosiła, żeby po nas przyjechał. Coś
odpowiedział.
– No, były pewne kłopoty – wyjaśniła Margie. Słuchała go przez chwilę. – Hm… cóż…
Billy przejął od niej telefon.
– Ktoś go pobił, ale nic mu nie będzie. – Posłuchał i wyciągnął komórkę do mnie. – Chce
z tobą rozmawiać.
Oczywiście, że tak, a gdy już się upewnił, że jestem cały i zdrowy, natychmiast zaczął
dociekać, kto mi to zrobił. Odpowiedziałem, że nie wiem, chyba licealista, który próbował
się wkręcić na zabawę.
– Nic mi nie jest, tato. Nie róbmy z tego wielkiego halo, dobrze?
To jest wielkie halo, odparł. Nie, zaprzeczyłem. Właśnie, że tak, upierał się. I tak to dalej
szło, ja swoje, on swoje, aż w końcu westchnął i powiedział, że przyjedzie najszybciej jak
się da. Rozłączyłem się.
–  Nie powinnam dawać dzieciom środków przeciwbólowych, od  tego jest szkolna
pielęgniarka, a i wtedy tylko za zgodą rodziców, ale jej nie ma, więc… – powiedziała pani
Hargensen. Chwyciła swoją torebkę, która wisiała na haczyku razem z  jej płaszczem,
i  zajrzała do środka. – Gdyby ktoś się dowiedział, mogłabym stracić pracę. To jak,
młodzieży, doniesiecie na mnie?
Moi trzej przyjaciele pokręcili głowami. Ja też, ale ostrożnie. Kenny trafił mnie
sierpowym w lewą skroń. Miałem nadzieję, że pieprzony bandzior przetrącił sobie łapsko.
Pani Hargensen wyjęła buteleczkę aleve.
– Z moich prywatnych zapasów. Billy, przynieś mu wody.
Billy podał mi papierowy kubek. Połknąłem tabletkę i od razu lepiej się poczułem. Oto
siła sugestii, zwłaszcza gdy źródłem tejże sugestii jest piękna młoda kobieta.
– Wy troje, zmykajcie stąd – poleciła pani Hargensen. – Billy, idź do sali gimnastycznej
i powiedz panu Taylorowi, że będę za dziesięć minut. Dziewczynki, wyjdźcie na zewnątrz
i poczekajcie na ojca Craiga. Kiedy przyjedzie, skierujcie go do wejścia dla personelu.
Poszli. Pani Hargensen nachyliła się nade mną, była tak blisko, że czułem cudowny
zapach jej perfum. Zakochałem się w niej. Ckliwe, wiem, ale silniejsze ode mnie. Pokazała
mi dwa palce.
– Proszę, powiedz, że nie widzisz trzech albo czterech.
– Nie, tylko dwa.
– Dobrze. – Wyprostowała się. – To był Yanko? Tak, prawda?
– Nie.
– Wyglądam na głupią? Mów prawdę.
Wyglądała pięknie, ale tego raczej powiedzieć nie wypadało.
– Nie, na głupią pani nie wygląda, ale to nie był Kenny. I dobrze. Bo widzi pani, gdyby
to był on, tym razem na pewno zostałby aresztowany, dlatego że ze szkoły już go wydalić
nie można. Odbyłby się proces, musiałbym pójść do sądu i opowiedzieć, jak to mnie pobił.
Wszyscy by się dowiedzieli. Wyobraża sobie pani, jakie to byłoby krępujące.
– A jeśli pobije kogoś innego?
Wtedy pomyślałem o  panu Harriganie – można nawet powiedzieć, że wstąpił we  mnie
jego duch.
– To już nie mój problem. Dla mnie liczy się tylko to, że od tej pory mam z nim spokój.
Próbowała się nachmurzyć. Jej usta zamiast tego wykrzywiły się w szerokim uśmiechu
i zakochałem się w niej jeszcze bardziej.
– Bezduszne podejście.
– Ja tylko chcę jakoś sobie w życiu radzić – odparłem. Co było świętą prawdą.
– Wiesz co, Craig? Myślę, że poradzisz sobie świetnie.

Tata przyszedł, obrzucił mnie bacznym wzrokiem i pogratulował pani Hargensen dobrej
roboty.
– W poprzednim wcieleniu opatrywałam bokserów – powiedziała. Roześmiał się. Żadne
z nich, ku mojej uldze, nie zasugerowało wizyty na SOR-ze.
Tata zawiózł całą naszą czwórkę do domów, przez co ominęła nas połowa zabawy, ale
nie mieliśmy nic przeciwko temu. Billy, Margie i  Regina przeżyli coś znacznie
ciekawszego od  machania dłońmi w  rytm muzyki Beyoncé i  Jaya-Z. Ja zaś ciągle
wracałem myślami do tego przyjemnego dreszczu, jaki przebiegł mi po ręce, gdy moja
pięść trafiła Kenny’ego Yanko w oko. Na pewno będzie miał podbite limo i ciekaw byłem,
jak to wytłumaczy. Oj tam, wpadłem na drzwi. Oj tam, zderzyłem się ze ścianą. Oj tam,
waliłem konia i ręka mi się omsknęła.
Kiedy wróciliśmy do domu, tata znowu zapytał, czy znam tego, kto mi to zrobił.
Zaprzeczyłem.
– Nie wiem, czy ci wierzę, synu.
Milczałem.
– Chcesz tak po prostu odpuścić? Dobrze rozumiem?
Kiwnąłem głową.
– W porządku. – Westchnął. – Domyślam się, w czym rzecz. Sam kiedyś byłem młody.
Wszyscy rodzice prędzej czy później tak mówią swoim dzieciom, ale mało które w  to
wierzy.
–  Ja wierzę – powiedziałem i  rzeczywiście wierzyłem, choć zabawnie było wyobrazić
sobie ojca jako szczawika żyjącego w epoce telefonów stacjonarnych.
– Powiedz mi choć jedno. Twoja matka wściekłaby się, że w ogóle o to pytam, ale skoro
jej tu nie ma… oddałeś mu?
– Tak. Tylko raz, ale porządnie.
Uśmiechnął się szeroko.
–  Dobrze. Uprzedzam jednak, że jeśli znowu cię zaczepi, sprawą zajmie się policja.
Jasne?
Przytaknąłem.
– Twoja nauczycielka… polubiłem ją… powiedziała, że mam pilnować, żebyś przez co
najmniej godzinę nie zasnął i nie dostał zawrotów głowy. Chcesz kawałek placka?
– Pewnie.
– Do tego herbatę?
– Koniecznie.
Jedliśmy więc placek, piliśmy herbatę z  dużych kubków i  tata opowiadał mi różne
historie, tym razem nie o telefonach towarzyskich, jednoizbowej szkole ogrzewanej tylko
piecykiem na drewno ani telewizorze, na którym łapało się jedynie trzy stacje (albo
i  żadnej, kiedy wiatr zerwał antenę z  dachu). Opowiedział o  tym, jak kiedyś z  Royem
DeWittem znaleźli fajerwerki u  Roya w  piwnicy, wystrzelili je i  jeden wylądował
w skrzynce z opałem Franka Driscolla, podpalając ją, i jak Driscoll potem zagroził, że jeśli
nie porąbią mu sąga drewna, naskarży ich rodzicom. Opowiedział, jak jego matka raz
przypadkiem usłyszała, że nazwał starego Philly’ego Loubirda z  kościoła sziloitów
Wielkim Wodzem Wampumem, i  wyszorowała mu usta mydłem, głucha na jego
zapewnienia, że to się więcej nie powtórzy. Opowiedział o  bójkach w  Rollodrome
w Auburn – zadymach, tak je nazwał – wybuchających prawie w każdy piątkowy wieczór
między ekipą z  jego liceum, imienia Edwarda Little’a, a  uczniami liceum w  Lisbon.
Opowiedział o  tym, jak dwa starsze chłopaki zerwały mu kąpielówki na White’s Beach
(„wróciłem do domu owinięty ręcznikiem”) i jak jeden gnojek ganiał go po Carbine Street
w Castle Rock z kijem baseballowym („twierdził, że zrobiłem malinkę jego siostrze, a to
była nieprawda”).
Rzeczywiście był kiedyś młody.

 
Idąc na górę, do mojego pokoju, czułem się dobrze, jednak aleve, które podała mi pani
Hargensen, powoli przestawało działać i  kiedy się rozbierałem, dobre samopoczucie już
mnie opuszczało. Sądziłem, że Kenny Yanko da mi spokój, ale całkowitej pewności mieć
nie mogłem. A jeśli jego kumple (nawet taki leszcz jak on musiał mieć paru) zainteresują
się, kto mu podbił limo? Zaczną się z niego nabijać? Może nawet go wyśmieją? Co będzie,
jeśli się wkurzy i  uzna, że trzeba stoczyć drugą rundę? Gdyby tak się stało, pewnie nie
zdołałbym zadać ani jednego solidnego ciosu; tego wieczoru przecież trafiłem go w  oko
poniekąd z zaskoczenia. Mógłby mnie posłać do szpitala. Co najmniej.
Obmyłem twarz (bardzo delikatnie), wyszorowałem zęby, poszedłem do łóżka, zgasiłem
światło, a potem tylko leżałem, od nowa przeżywając to, co się stało. Ten szok w chwili,
kiedy ktoś złapał mnie od  tyłu i  pociągnął w  głąb korytarza. Cios w  pierś. Cios w  zęby.
Prośbę do moich nóg, by utrzymały mnie w  pozycji stojącej, i  ich odpowiedź: „Może
potem”.
Otoczony ciemnością, nabierałem coraz większego przekonania, że Kenny jeszcze
ze mną nie skończył. Uznałem, że to wręcz logiczne, na tej samej zasadzie, na jakiej nawet
dużo bardziej zwariowane obawy wydają się racjonalne, kiedy jesteś sam pośród mroku.
Dlatego włączyłem światło i zadzwoniłem do pana Harrigana.
Nie spodziewałem się usłyszeć jego głosu, chciałem tylko udawać, że z nim rozmawiam.
Przypuszczałem, że odpowie cisza albo nagrany komunikat, że wybrany numer jest
nieaktywny. Minęły trzy miesiące od  czasu, kiedy wsunąłem jego telefon do kieszeni
marynarki trumiennej, a  baterie pierwszych iPhone’ów  działały bez ładowania najwyżej
dwieście pięćdziesiąt godzin, nawet w trybie uśpienia. Co znaczyło, że ten telefon musiał
być tak martwy jak on sam.
Zadzwonił jednak. Nie miał prawa dzwonić, to było sprzeczne z  regułami świata
rzeczywistego, a  mimo to w  ziemi cmentarza Pod Wiązami, pięć kilometrów od  mojego
domu, Tammy Wynette śpiewała Stand By Your Man.
W połowie piątego sygnału usłyszałem jego lekko schrypnięty, starczy głos. Jak zawsze,
od razu przechodzący do sedna, nawet bez prośby, by zostawić swój numer i wiadomość.
„Aktualnie nie odbieram telefonów. Oddzwonię, jeśli uznam to za stosowne”.
Rozległo się piknięcie i  bezwiednie zacząłem mówić. Nie przypominam sobie, żebym
myślał o wypowiadanych przez siebie słowach; moje usta zdawały się działać niezależnie
ode mnie.
–  Dostałem dzisiaj wycisk, panie Harrigan. Od  głupiego drągala nazwiskiem Kenny
Yanko. Chciał, żebym mu wyczyścił buty, ale odmówiłem. Nie nakablowałem na niego, bo
myślałem, że to zakończy sprawę i że tak właśnie postąpiłby pan, ale mimo wszystko się
niepokoję. Chciałbym móc z panem porozmawiać.
Zawiesiłem głos.
– Cieszę się, że pański telefon jeszcze działa, choć nie wiem, jak to możliwe.
Kolejna pauza.
– Brakuje mi pana. Do widzenia.
Rozłączyłem się. Otworzyłem listę ostatnich rozmów, by się upewnić, że naprawdę do
niego zadzwoniłem. Widniał na niej jego numer i  godzina – 23.02. Wyłączyłem telefon
i położyłem go na stoliku nocnym. Zgasiłem lampkę i prawie od razu zasnąłem. To było
w piątek wieczorem. Następnej nocy – a może wcześnie rano w niedzielę – Kenny Yanko
umarł. Powiesił się, choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Szczegóły poznałem rok
później.

Nekrolog Kennetha Jamesa Yanko ukazał się w  „Lewiston Sun” dopiero we  wtorek
i  informował tylko, że Kenny „odszedł nagle, w  wyniku tragicznego wypadku”, ale już
w poniedziałek cała szkoła wiedziała, co się stało, i na korytarzach huczało od plotek.
Wąchał klej i dostał udaru.
Czyścił jedną ze  strzelb tatuśka (Yanko senior podobno trzymał w  domu cały arsenał)
i nagle wypaliła.
Grał w rosyjską ruletkę jednym z rewolwerów tatuśka i rozwalił sobie łeb.
Spadł po pijaku ze schodów i złamał kark.
Żadna z tych wersji nie była prawdziwa.
To Billy Bogan przekazał mi tę nowinę, kiedy tylko wsiadł do busika. Mało nie pękł, tak
mocno pragnął się nią podzielić. Do jego mamy zadzwoniła koleżanka z  Gates Falls
i  wszystko jej opowiedziała. Mieszkała naprzeciwko i  widziała, jak wynosili ciało na
noszach otoczonych przez gromadę zapłakanych i rozpaczających Yanków. Okazuje się, że
nawet wydalone ze  szkoły łobuzy mają ludzi, którzy ich kochają. Jako czytelnik Biblii
mogłem sobie nawet wyobrazić, że rozdzierali szaty.
Od razu pomyślałem – przejęty poczuciem winy – o moim piątkowym telefonie do pana
Harrigana. Powiedziałem sobie, że on nie żyje, więc nie mógł mieć z tym nic wspólnego.
Stwierdziłem też, że gdyby nawet coś takiego mogło się wydarzyć naprawdę, nie tylko na
kartach komiksowego horroru, to przecież nie życzyłem Kenny’emu śmierci, chciałem
tylko, żeby zostawił mnie w spokoju, ten argument jednak trochę za bardzo przypominał
prawnicze dzielenie włosa na czworo. I  ciągle wracałem pamięcią do czegoś, co pani
Grogan powiedziała nazajutrz po pogrzebie, kiedy nazwałem pana Harrigana dobrym
człowiekiem, bo uwzględnił nas w swoim testamencie.
„Nie jestem tego taka pewna. Postępował uczciwie, to prawda, ale lepiej było nie trafić
na jego czarną listę”.
Dusty Bilodeau trafił na czarną listę pana Harrigana, Kenny Yanko też na pewno by się
na niej znalazł za to, że mnie pobił, kiedy nie chciałem wypucować jego pieprzonych
glanów. Tyle tylko, że pan Harrigan nie prowadził już żadnej czarnej listy. Powtarzałem to
sobie raz po raz. Martwym nie można się narazić. Oczywiście, telefony nieładowane przez
trzy miesiące nie mogą dzwonić i  odtwarzać wiadomości (ani ich nagrywać)… a  telefon
pana Harrigana zadzwonił i usłyszałem jego chrapliwy starczy głos. Miałem więc wyrzuty
sumienia, ale czułem też ulgę. Kenny Yanko więcej nie będzie mnie prześladował. Zszedł
mi z drogi.
Później tego dnia, kiedy miałem okienko, pani Hargensen zjawiła się w  sali
gimnastycznej, gdzie rzucałem piłką do kosza, i zabrała mnie do holu.
– Byłeś dziś jakiś markotny na lekcji – powiedziała.
– Wcale nie.
–  Właśnie że tak i  wiem dlaczego, ale coś ci powiem. Dzieci w  twoim wieku mają
ptolemejski obraz wszechświata. Jestem jeszcze na tyle młoda, że to pamiętam.
– Nie wiem, o czym pani…
–  Ptolemeusz był rzymskim matematykiem i  astrologiem, który uważał, że Ziemia jest
centrum wszechświata, nieruchomym punktem, wokół którego wszystko się obraca. Tak
samo dzieci uważają, że cały świat obraca się wokół nich. To poczucie, że jesteś w centrum
wszechrzeczy, zwykle słabnie, kiedy masz, powiedzmy, dwadzieścia lat, ale tobie jeszcze
sporo do tego brakuje.
Nachylała się ku mnie ze  śmiertelnie poważną miną. Miała przepiękne zielone oczy.
Od zapachu jej perfum trochę kręciło mi się w głowie.
– Widzę, że nie bardzo rozumiesz, więc zostawmy metafory. Co chcę powiedzieć: jeśli
myślisz, że miałeś coś wspólnego ze śmiercią tego Yanko, wybij to sobie z głowy. Nie było
w  tym twojej winy. Przeglądałam jego kartotekę i  wierz mi, chłopak miał poważne
problemy. W  domu, w  szkole, z  własną psychiką. Nie wiem, co się stało, i  nie chcę
wiedzieć, ale dostrzegam pewien plus tej sytuacji.
– Jaki? – spytałem. – To, że więcej mnie nie zleje?
Zaśmiała się, odsłaniając zęby równie ładne jak cała reszta jej postaci.
–  I  znów ten ptolemejski obraz świata. Nie, Craig, plusem jest to, że był za młody, by
wyrobić sobie prawo jazdy. Gdyby mógł prowadzić samochód, może zabrałby ze  sobą
kilkoro innych dzieci. A teraz wracaj do sali gimnastycznej i pograj jeszcze w kosza.
Już miałem odejść, ale złapała mnie za nadgarstek. Dziś, po jedenastu latach, wciąż
pamiętam ten elektryczny wstrząs, jaki mnie wtedy przeszył.
–  Craig, nigdy nie mogłabym się cieszyć ze  śmierci dziecka, nawet takiego łobuza jak
Kenneth Yanko. Ale mogę się cieszyć, że nie spotkało to ciebie.
Nagle zapragnąłem powiedzieć jej wszystko i może nawet bym to zrobił. Wtedy jednak
zabrzęczał dzwonek, drzwi klas się pootwierały i roztrajkotana dzieciarnia wypełniła hol.
Pani Hargensen poszła w swoją stronę, ja w swoją.

Wieczorem włączyłem telefon i przez chwilę tylko na niego patrzyłem, zbierając się na
odwagę. To, co rano powiedziała pani Hargensen, miało sens, ale pani Hargensen nie
wiedziała, że iPhone pana Harrigana wciąż działa, choć to niemożliwe. Nie zdążyłem jej
tego powiedzieć i byłem przekonany – niesłusznie, jak się okazało – że nigdy więcej nie
nadarzy się ku temu okazja.
Tym razem nic z tego nie będzie, powiedziałem sobie. To był ostatni zryw baterii i tyle.
Tak jak żarówka jasno rozbłyskuje, zanim się przepali.
Wybrałem pana Harrigana na liście kontaktów, spodziewając się – a  właściwie żywiąc
nadzieję – że odpowie cisza albo komunikat, że numer jest nieaktywny. Telefon jednak
zadzwonił i  po kilku sygnałach znów usłyszałem ten znajomy głos. „Aktualnie nie
odbieram telefonów. Oddzwonię, jeśli uznam to za stosowne”.
– To ja, Craig, panie Harrigan.
Głupio się czułem, przemawiając do martwego człowieka – którego policzki teraz
niechybnie obrastały pleśnią (trochę na ten temat poczytałem, rozumiecie). A  z  drugiej
strony wcale nie czułem się głupio. Ogarniał mnie lęk, jakbym stąpał po nieuświęconej
ziemi.
–  Proszę posłuchać… – Oblizałem wargi. – Nie miał pan nic wspólnego ze  śmiercią
Kenny’ego Yanko, prawda? Jeśli tak, niech pan… hm… zastuka w ścianę.
Rozłączyłem się.
Czekałem na stukanie.
I nic.
Nazajutrz rano dostałem esemesa. Nadawcą był krolpiratow1. Wiadomość składała się
z sześciu liter:
a a a. C C x.
Nic mi to nie mówiło.
I przeraziło mnie na śmierć.

Tej jesieni dużo myślałem o Kennym Yanko (najnowsza plotka głosiła, że spadł z piętra
swojego domu, próbując się wymknąć w środku nocy), a jeszcze więcej o panu Harriganie
i  jego telefonie. Z  jednej strony żałowałem, że nie wyrzuciłem tego iPhone’a do jeziora
Castle, z drugiej, przyznam, trochę mnie cała ta sytuacja fascynowała. Tak jak wszystkich
nas fascynuje to, co dziwne. Co zakazane. Kilka razy omal nie wybrałem numeru pana
Harrigana, ale ostatecznie tego nie zrobiłem, przynajmniej nie wtedy. Jego głos kiedyś
dodawał mi otuchy, był głosem doświadczenia i  sukcesu, głosem, można rzec, dziadka,
którego nigdy nie miałem. Teraz nie mogłem sobie przypomnieć, jak ten głos brzmiał
w  owe wspólnie spędzane, słoneczne popołudnia, kiedy mówił o  Charlesie Dickensie,
Franku Norrisie, D.H. Lawrensie czy o  tym, że internet jest jak pęknięta magistrala
wodociągowa. Myśląc o  nim, słyszałem tylko starcze chrypienie, niby szuranie mocno
zużytego papieru ściernego, informujące mnie, że oddzwoni, jeśli uzna to za stosowne.
I  wyobrażałem go sobie leżącego w  trumnie. Pracownik zakładu pogrzebowego Hay &
Peabody bez wątpienia skleił mu powieki, ale jak długo ten klej będzie trzymał? Czy jego
oczy były otwarte tam, pod ziemią? Czy patrzyły w  górę, w  ciemność, gnijąc w  swoich
oczodołach?
Te myśli nie dawały mi spokoju.
Tydzień przed Bożym Narodzeniem wielebny Mooney zaprosił mnie do zakrystii na
„pogawędkę”. Gawędził głównie on. Powiedział, że ojciec się o mnie martwi. Schudłem,
opuściłem się w  nauce. Czy chciałbym mu coś powiedzieć? Przemyślałem to
i stwierdziłem, że w sumie tak. Może nie całą, ale chociaż część prawdy.
– Jeśli coś wielebnemu wyznam, czy to zostanie między nami?
–  Pod warunkiem, że nie chodzi o  samookaleczenie lub jakieś przestępstwo, i  to
poważne, odpowiedź brzmi „tak”. Nie jestem księdzem, nie siedzimy w  katolickim
konfesjonale, ale duchowni na ogół mają wprawę w dochowywaniu tajemnic.
Powiedziałem mu więc, że zadarłem ze  starszym i  większym od  siebie chłopakiem
ze  szkoły nazwiskiem Kenny Yanko, który dość mocno mnie sprał. Wyjaśniłem, że nie
życzyłem Kenny’emu śmierci, a już na pewno się o nią nie modliłem, ale on umarł, prawie
od  razu po naszej bójce, i  teraz nie mogę przestać o  tym myśleć. Powtórzyłem to, co
usłyszałem od pani Hargensen – że w przekonaniu dzieci wszystko obraca się wokół nich,
chociaż to nieprawda. Powiedziałem, że to trochę pomogło, a jednak wciąż mam wrażenie,
jakbym przyłożył rękę do śmierci Kenny’ego.
Wielebny się uśmiechnął.
–  Twoja nauczycielka ma rację, Craig. Ja do ósmego roku życia unikałem stąpania po
pęknięciach chodnika, bo bałem się, że jeśli na któreś nadepnę, to moja mama złamie sobie
kręgosłup.
– Serio?
–  Serio. – Pochylił się do przodu. Uśmiech zniknął z  jego twarzy. – Zachowam to, co
powiedziałeś, dla siebie, jeśli obiecasz, że nikomu nie powtórzysz tego, co ja teraz powiem
tobie. Zgoda?
– Jasne.
– Przyjaźnię się z ojcem Ingersollem z kościoła Świętej Anny w Gates Falls. Yankowie
są jego parafianami. Powiedział mi, że młody Yanko popełnił samobójstwo.
Zdaje się, że wydałem zduszony okrzyk. Samobójstwo było jedną z  wersji, o  których
plotkowało się w  pierwszym tygodniu po śmierci Kenny’ego, ale sam nigdy w  nią nie
wierzyłem. Sądziłem, że takiemu terroryzującemu słabszych sukinsynowi do głowy by nie
przyszło się zabić.
Wielebny Mooney wciąż siedział pochylony do przodu. Chwycił moją rękę obiema
dłońmi.
– Craig, czy naprawdę myślisz, że ten chłopak poszedł do domu, pomyślał sobie: „O rety,
pobiłem młodszego i mniejszego od siebie, teraz nic, tylko ze sobą skończyć?”.
–  Raczej nie – przyznałem i  wypuściłem oddech, który, miałem wrażenie,
wstrzymywałem od dwóch miesięcy. – Gdyby tak to ująć. Jak to zrobił?
– Nie pytałem i nie zdradziłbym tego, nawet gdyby Pat Ingersoll mi powiedział. Musisz
o  tym zapomnieć, Craig. Chłopak miał problemy. To, że poczuł potrzebę, by cię pobić,
było tylko objawem tych problemów. Nie miałeś z tym nic wspólnego.
– A jeśli mi ulżyło, proszę wielebnego? Że nie muszę się nim więcej przejmować?
– Powiedziałbym, że to ludzkie.
– Dzięki.
– Już ci lepiej?
– Tak.
I taka była prawda.

Niedługo przed końcem roku szkolnego pani Hargensen wyszła na środek klasy
z szerokim uśmiechem na twarzy.
–  Pewnie myśleliście, że za dwa tygodnie będziecie mnie mieli z  głowy, ale mam złą
wiadomość. Pan de Lesseps, biolog z  liceum, przechodzi na emeryturę i  zostałam
zatrudniona na jego miejsce. Można powiedzieć, że dostałam promocję do szkoły średniej.
Kilku uczniów jęknęło teatralnie, ale większość biła brawo i nikt nie klaskał głośniej ode
mnie. Nie będę musiał się rozstać z  ukochaną. Mój nastoletni umysł uznał, że to
przeznaczenie. I w pewnym sensie tak było.

Ja także zostawiłem gimnazjum za sobą i  rozpocząłem naukę w  liceum w  Gates Falls.


Tam poznałem Mike’a Ueberrotha, zwanego wtedy – jak i dzisiaj, kiedy jest rezerwowym
łapaczem Baltimore Orioles – U-Bootem.
Sportowcy raczej nie zadawali się z mózgowcami (tak zapewne jest w większości szkół,
bo sportowcy na ogół tworzą zamkniętą klikę) i gdyby nie Arszenik i stare koronki, pewnie
nigdy byśmy się nie zaprzyjaźnili. W  dodatku U-Boot był w  jedenastej klasie, a  ja
zaledwie w dziewiątej, co w zasadzie gwarantowało, że nie mamy szans zostać kolegami.
Tak się jednak stało i kumplujemy się do dziś, choć teraz widuję go znacznie rzadziej.
Większość liceów organizuje przedstawienia z  udziałem uczniów ostatnich klas, ale
w Gates Falls było inaczej. Szkoła wystawiała dwie sztuki rocznie i choć za ich realizację
odpowiadało kółko teatralne, na przesłuchania mógł przyjść każdy. Na to półrocze
przewidziano komedię, którą znałem, bo pewnego deszczowego sobotniego popołudnia
obejrzałem w telewizji jej wersję filmową. Podobała mi się, więc przyszedłem na casting.
Dziewczyna Mike’a, należąca do kółka teatralnego, namówiła go, żeby też wziął udział
w  przesłuchaniu, i  ostatecznie dostał rolę pałającego żądzą mordu Jonathana Brewstera.
Mnie obsadzono jako jego podstępnego pomagiera, doktora Einsteina. W  filmie grał go
Peter Lorre i  usilnie starałem się mówić tak jak on, każdą swoją kwestię poprzedzałem
szyderczym „Tjaak! Tjaak!”. Wyszła z tego dość marna imitacja, ale szczerze powiem, że
publiczność była zachwycona. Małomiasteczkowe gusta, rozumiecie.
W  tych oto okolicznościach U-Boot i  ja zostaliśmy przyjaciółmi, a  dzięki temu
dowiedziałem się, co naprawdę spotkało Kenny’ego Yanko. Jak się okazało, wielebny się
mylił, a gazetowy nekrolog zawierał prawdę. To rzeczywiście był wypadek.
Na próbie generalnej, w  przerwie między pierwszym a  drugim aktem, stałem przy
automacie z colą, który pożarł moje siedemdziesiąt pięć centów i nie dał mi nic w zamian.
U-Boot oderwał się od  swojej dziewczyny, podszedł do mnie i  rąbnął dłonią w  prawy
górny róg maszyny. Natychmiast wypadła puszka coli.
– Dzięki – powiedziałem.
– Nie ma sprawy. Na przyszłość pamiętaj, żeby walnąć tutaj, w tym rogu.
Zapewniłem, że następnym razem tak zrobię, choć wątpiłem, czy zdołałbym uderzyć
z taką siłą jak on.
– Słuchaj no, słyszałem, że miałeś jakieś tarcia z Yanko. Prawda to?
Nie było sensu zaprzeczać – Billy i  obie dziewczyny się wygadali – a  i  nie miałem
powodu, skoro tyle czasu upłynęło. Dlatego przyznałem, że tak, to prawda,
i opowiedziałem o tym, jak odmówiłem wypucowania jego butów i co stało się potem.
– Chcesz wiedzieć, jak umarł?
– Słyszałem ze sto różnych wersji. Ty znasz inną?
– Ja znam prawdę, koleżko. Chyba wiesz, kim jest mój tata?
–  Jasne. – Policja w  Gates Falls składała się z  dwudziestu paru mundurowych,
komendanta i jednego detektywa. Tym detektywem był ojciec Mike’a, George Ueberroth.
– Powiem ci, jak skończył Yanko, jeśli dasz łyka.
– Dobra, tylko nie obśliń puszki.
– Wyglądam jak zwierzę? Dawaj, ciapciaku cholerny.
– Tjaak, tjaak – mruknąłem, naśladując Petera Lorre’a. Mike parsknął śmiechem, wziął
puszkę, wyżłopał pół i  beknął. Jego dziewczyna włożyła sobie palec do ust i  udała, że
wymiotuje. Miłość w liceum jest wielce wysublimowana.
–  Mój tata prowadził śledztwo w  tej sprawie – powiedział U-Boot, oddając mi colę. –
Parę dni po tym, kiedy to się stało, słyszałem, jak rozmawiał z sierżantem Polkiem. Co tam
ciekawego w robocie i tak dalej, rozumiesz. Siedzieli na ganku, walili browary i sierżant
w  pewnym momencie wspomniał, że Yanko zrobił sobie podduszane trzepanko. Tata się
zaśmiał i  rzucił, że z  tego, co słyszał, mówi się na to krawat z  Beverly Hills. Sierżant
stwierdził, że biedny gnojek pewnie tylko tak mógł sobie wygodzić, bo miał gębę jak
pizza. Mój tata na to, że owszem, smutne, ale prawdziwe. A  potem dodał, że jedno go
zaniepokoiło. Lekarza sądowego też. Włosy Yanko.
– Co było nie tak z jego włosami? – spytałem. – I co to jest krawat z Beverly Hills?
–  Sprawdziłem na telefonie. To slangowe określenie asfiksji autoerotycznej –
wyartykułował te słowa starannie. Wręcz z  dumą. – Wieszasz się i  tracąc przytomność,
trzepiesz gruchę. – Na widok mojej miny wzruszył ramionami. – Nie kreuję wiadomości,
doktorze Einsteinie, tylko je przekazuję. Podobno doznania są niesamowite, ale sam raczej
nie będę tego sprawdzał.
Uznałem, że ja też nie.
– A o co chodziło z jego włosami?
– Zapytałem ojca. Nie chciał powiedzieć, ale skoro już usłyszałem resztę, w końcu uległ.
Okazuje się, że Yanko częściowo osiwiał.

Dużo o  tym myślałem. Z  jednej strony, jeśli nawet wcześniej rzeczywiście brałem pod
uwagę możliwość, że pan Harrigan powstał z  martwych, by dokonać zemsty w  moim
imieniu (a w niektóre bezsenne noce wizja ta, jakkolwiek absurdalna, uparcie stawała mi
przed oczami), opowieść U-Boota kładła kres wszelkim tego rodzaju rojeniom. Kiedy
wyobrażałem sobie Kenny’ego Yanko w  szafie, walącego konia z  gaciami spuszczonymi
do kostek, sznurem na szyi i  siniejącą twarzą, robiło mi się go wręcz żal. Jakże głupia,
niegodna śmierć. „W wyniku tragicznego wypadku”, napisano w nekrologu w „Sun” i było
to znacznie bliższe prawdy, niż wszyscy sądziliśmy.
Z  drugiej jednak strony, było jeszcze to, co tata U-Boota powiedział o  włosach
Kenny’ego. Mimowolnie zastanawiałem się, co mogło spowodować takie zjawisko. Co
takiego Kenny zobaczył w szafie, gdy pogrążał się w nieświadomości, zapamiętale męcząc
swojego nieszczęsnego kapucyna.
Wreszcie zwróciłem się do mojego najlepszego doradcy, internetu. Tam zdania były
podzielone. Niektórzy naukowcy twierdzili, że nie ma żadnych, ale to żadnych dowodów
na to, że człowiek może osiwieć pod wpływem szoku. Inni przekonywali, że tjaak, tjaak,
jest to jak najbardziej możliwe. Że nagły wstrząs naprawdę może zniszczyć komórki
macierzyste melanocytów, które decydują o  kolorze włosów. W  jednym artykule
wyczytałem, że przytrafiło się to Thomasowi More’owi i  Marii Antoninie, zanim zostali
ścięci. Inny autor drwił z  tego, nazywając to zwykłą legendą. Koniec końców, całą
dyskusję podsumować można było zdaniem, które pan Harrigan czasem wygłaszał na
temat kupowania akcji: decydujesz się na to czy tamto i musisz ze swoim wyborem żyć.
Te wszystkie pytania i obawy z czasem pomału zeszły na dalszy plan, ale skłamałbym,
gdybym powiedział, że Kenny Yanko na dobre przestał nawiedzać moje myśli. Kenny
Yanko w  szafie ze  sznurem na szyi. Może jednak nie stracił przytomności, zanim zdążył
poluźnić stryczek. Może – tylko może – zobaczył coś, co tak go przeraziło, że zemdlał.
I w rzeczywistości umarł ze strachu. W biały dzień takie myśli wydawały się głupie. Nocą,
zwłaszcza gdy silny wiatr cicho zawodził pod okapem, już niekoniecznie.

 
Przed domem pana Harrigana pojawiła się tabliczka NA SPRZEDAŻ i  kilku ludzi
przyjechało go obejrzeć. Głównie tacy, co to przylatują z  Bostonu i  Nowego Jorku
(niektórzy pewnie samolotami czarterowymi) i podobnie jak biznesmeni na pogrzebie pana
Harrigana zawsze muszą wynająć jak najlepszy samochód, nieważne, ile za to wybulą.
W tym gronie było pierwsze gejowskie małżeństwo, jakie poznałem, młodzi, ale wyraźnie
zamożni i  równie wyraźnie w  sobie zakochani. Przyjechali wypasioną beemką i8, przez
cały czas trzymali się za ręce i  obejrzeli posesję, co chwila wydając okrzyki zachwytu.
Potem ruszyli w drogę powrotną i więcej się nie pokazali.
Widziałem wielu tych potencjalnych kupców, bo pani Grogan i Pete Bostwick zachowali
swoje posady (decyzją – oczywiście – pana Rafferty’ego, który zarządzał majątkiem
spadkowym), i  Pete zatrudnił mnie do pomocy. Wiedział, że znam się na roślinach i  nie
boję się ciężkiej pracy. Pracowałem dziesięć godzin tygodniowo, zarabiałem dwanaście
dolców za godzinę i ponieważ fundusz powierniczy był dla mnie niedostępny, dopóki nie
pójdę na studia, te pieniądze bardzo się przydawały.
Pete nazywał tych niedoszłych nabywców Richie Milionerami. Podobnie jak
małżeństwo, które przyjechało wynajętą beemką, wznosili ochy i achy, ale na zakup się nie
decydowali. Zważywszy, że dom stał przy drodze gruntowej, a widoki były tylko ładne, nie
wspaniałe (żadnych jezior, gór ani skalistego wybrzeża z latarnią morską), wcale mnie to
nie dziwiło. Pete’a i  pani Grogan też nie. Przezwali posiadłość Niechcianym
Dworzyszczem.

***

Wczesną zimą dwa tysiące jedenastego roku przeznaczyłem część zarobionych pieniędzy
na kupno nowego iPhone’a 4. Jeszcze tego samego wieczoru skopiowałem listę kontaktów
z  poprzedniego telefonu i  przeglądając ją, zobaczyłem numer pana Harrigana. Niewiele
myśląc, wybrałem go. „Dzwonię do pana Harrigana”, przeczytałem na ekranie.
Przyłożyłem telefon do ucha, przerażony i zaciekawiony zarazem.
Nie było nagranego komunikatu. Nie było automatycznego głosu informującego, że
wybrany numer jest nieaktywny. Nie było sygnału. Tylko niezmącona cisza. Można rzec,
że mój nowy telefon, he-he, milczał jak grób.
Ulżyło mi.

W  dziesiątej klasie miałem biologię i  znów uczyła mnie pani Hargensen, choć jednak
była śliczna jak zawsze, już się w  niej nie kochałem. Swoje uczucia przeniosłem na
bardziej przystępną (i zbliżoną do mnie wiekiem) młodą damę. Wendy Gerard była drobną
blondynką z  Motton, która dopiero co przestała nosić aparat korekcyjny na zębach.
Niebawem już się razem uczyliśmy i  chodziliśmy (a  właściwie byliśmy zawożeni przez
mojego tatę albo jej rodziców) do kina, gdzie obściskiwaliśmy się w  ostatnim rzędzie.
Takie tam gówniarskie, niezdarne macanki, w których nie ma absolutnie nic złego.
Moje zadurzenie w  pani Hargensen umarło śmiercią naturalną, a  to dobrze, bo dzięki
temu mogliśmy się ze  sobą zaprzyjaźnić. Czasem przynosiłem rośliny na lekcje,
a w piątkowe popołudnia, po szkole, pomagałem sprzątać laboratorium, które dzieliliśmy
z uczniami chodzącymi na chemię.
W jedno z tych popołudni zapytałem ją, czy wierzy w duchy.
– Pewnie nie, skoro jest pani naukowcem i w ogóle – powiedziałem.
Zaśmiała się.
– Jestem nauczycielką, nie naukowcem.
– Wie pani, co mam na myśli.
– Chyba tak, ale mimo wszystko jestem dobrą katoliczką. To znaczy, że wierzę w Boga,
anioły i  świat ducha. Co do egzorcyzmów i  opętania przez demony mam pewne
wątpliwości, to raczej wytwór bujnej wyobraźni, ale duchy? Poprzestańmy na tym, że
jeszcze nie przesądziłam w jedną ani drugą stronę. Na pewno nigdy nie wzięłabym udziału
w seansie spirytystycznym ani nie bawiłabym się planszą ouija.
– Dlaczego?
Szorowaliśmy zlewy, bo ci, co chodzili na chemię, oczywiście nie raczyli się tym zająć,
choć teoretycznie mieli to robić przed każdym weekendem. Pani Hargensen
znieruchomiała i się uśmiechnęła. Może z lekkim zawstydzeniem.
–  Ludzie nauki nie są wolni od  przesądów, Craig. Wolę nie igrać z  czymś, czego nie
rozumiem. Jak mawiała moja babcia, nie wołaj, jeśli nie chcesz odzewu. Zawsze
uważałam, że to dobra rada. Dlaczego pytasz?
Nie zamierzałem jej wyznać, że ciągle myślę o Kennym.
–  Jestem metodystą i  w  kościele często mówimy o  Duchu Świętym. Duchu, rozumie
pani? Chyba dlatego mnie to zaciekawiło.
– Cóż, jeśli duchy istnieją – powiedziała – założę się, że nie wszystkie są święte.
Nigdy tego nie zapomniałem.

Wciąż chciałem zostać pisarzem albo kimś w  tym rodzaju, chociaż myśl o  pracy nad
scenariuszami filmowymi nie budziła już we  mnie dawnego entuzjazmu. Od  czasu do
czasu przypominał mi się dowcip pana Harrigana o  scenarzyście i  gwiazdce, a  to trochę
studziło moje marzenia.
Tego roku na Boże Narodzenie tata podarował mi laptopa i zacząłem pisać opowiadania.
Czytane linijka po linijce, były w porządku, ale linijki muszą się składać na spójną całość,
a  w  moich tekstach tak się nie działo. Rok później szef anglistów wyznaczył mnie na
naczelnego gazetki szkolnej i złapałem bakcyla dziennikarskiego, który jak dotąd mnie nie
opuścił. I  chyba nigdy nie opuści. Myślę, że kiedy znajdujesz swoje miejsce na świecie,
słyszysz takie charakterystyczne „pyk”, nie w głowie, lecz w duszy. Jeśli chcesz, możesz je
zignorować, tylko po co?
Wreszcie zacząłem rosnąć i  w  jedenastej klasie, po tym, jak pokazałem Wendy, że tak,
mam zabezpieczenie (właściwie to U-Boot wtedy kupił prezerwatywy), rozstaliśmy się
z dziewictwem. Skończyłem szkołę z trzecim wynikiem w moim roczniku (było nas tylko
sto czterdzieści dwoje, ale dobre i  to) i  tata kupił mi toyotę corollę (używaną, ale dobre
i to). Przyjęli mnie do Emerson College, jednej z najlepszych w kraju uczelni kształcących
przyszłych dziennikarzy, i  założę się, że dostałbym przynajmniej częściowe stypendium,
ale dzięki panu Harriganowi nie było takiej potrzeby – szczęściarz ze mnie.
Między czternastym a  osiemnastym rokiem życia przeszedłem kilka typowych burz
towarzyszących okresowi dojrzewania, choć aż tak wiele ich nie było – zupełnie jakbym
na koszmar z Kennym Yanko zużył sporą część młodzieńczych lęków. Poza tym, wiecie,
kochałem tatę i mieliśmy tylko siebie. Myślę, że to zmienia sytuację.
Kiedy zacząłem studia, prawie zapomniałem o Kennym Yanko. Wciąż jednak myślałem
o  panu Harriganie. Nic w  tym dziwnego, bądź co bądź to on utorował mi drogę na
uczelnię, ale były dni, gdy myśli o  nim powracały ze  szczególną mocą. Jeśli w  którymś
z  tych dni byłem w  domu, zanosiłem kwiaty na jego grób. Jeśli nie, Pete Bostwick albo
pani Grogan robili to w moim imieniu.
W walentynki. Święto Dziękczynienia. Boże Narodzenie. I moje urodziny.
W  te dni zawsze kupowałem zdrapkę za dolara. Czasem wygrywałem parę dolców,
czasem pięć, raz nawet pięćdziesiąt, ale do głównej nagrody nie zbliżyłem się nigdy. Nie
dbałem o to. Nawet gdybym wygrał większą sumę, przekazałbym ją na cele charytatywne.
Kupowałem kupony ze  względu na pamięć o  panu Harriganie. Dzięki niemu byłem już
bogaty.

Ponieważ pan Rafferty hojnie wydzielał mi środki z funduszu powierniczego, na trzecim


roku studiów miałem już własny kąt. Ot, dwa pokoje z łazienką, za to w Back Bay, gdzie
nawet małe mieszkanka nie są tanie. Pracowałem wtedy w  czasopiśmie literackim.
„Ploughshares” jest jednym z najlepszych w kraju i zawsze miało wybitnych redaktorów
naczelnych, ale ktoś musi czytać niezamówione rękopisy i  to zadanie należało do mnie.
Lubiłem tę robotę, mimo że wiele nadsyłanych tekstów nie przewyższało poziomem
pamiętnego, klasycznie grafomańskiego wiersza 10 powodów, dla których nienawidzę
matki. Bardzo to było pocieszające, że tylu jest na świecie ambitnych gryzipiórków, którzy
piszą gorzej ode mnie. Pewnie brzmi to złośliwie. I pewnie złośliwe jest.
Tym właśnie się zajmowałem pewnego wieczoru, z talerzem ciastek oreo po mojej lewej
ręce i kubkiem herbaty po prawej, kiedy zabrzęczał mój telefon. To był tata. Powiedział, że
ma złą wiadomość: umarła pani Hargensen.
Długo nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Sterta niezamówionych wierszy i opowiadań
nagle stała się zupełnie nieistotna.
– Craig? – zapytał tata. – Jesteś tam jeszcze?
– Tak. Co się stało?
Powiedział mi, co wiedział, a  dalsze szczegóły poznałem parę dni później,
z  zamieszczonego w  sieci artykułu z  „Weekly Enterprise”, gazety wychodzącej w  Gates
Falls. LUBIANI NAUCZYCIELE ZABICI W  VERMONCIE, głosił nagłówek. Victoria
Hargensen Corliss nadal uczyła biologii w liceum w Gates Falls; jej mąż był nauczycielem
matematyki w  sąsiednim Castle Rock. Postanowili wybrać się w  ferie wiosenne na
wycieczkę motocyklem po Nowej Anglii, każdą noc spędzali w  innym pensjonacie.
Wracali przez Vermont i byli już przy granicy z New Hampshire, kiedy Dean Whitmore,
lat trzydzieści jeden, z Waltham w stanie Massachusetts, zjechał na przeciwległy pas drogi
numer dwa i  uderzył w  nich czołowo. Ted Corliss zginął na miejscu. Victoria Corliss –
kobieta, która zabrała mnie do pokoju nauczycielskiego po tym, jak dostałem wycisk
od Kenny’ego Yanko, i dała mi swoje aleve, choć to było zabronione – zmarła w drodze do
szpitala.
Poprzedniego lata byłem na stażu w „Enterprise”, głównie opróżniałem kosze na śmieci,
ale napisałem też kilka relacji sportowych i recenzji filmów. Kiedy teraz zadzwoniłem do
naczelnego, Dave’a Gardenera, po znajomości przedstawił mi fakty pominięte w artykule,
ukazujące szersze tło sytuacji. Deana Whitmore’a już cztery razy aresztowano za jazdę po
pijaku, ale jego ojciec był szychą w  funduszu hedgingowym (jakże pan Harrigan
nienawidził tych nuworyszów) i  przy pierwszych trzech okazjach wysoko opłacani
adwokaci zadbali o to, by synalkowi włos nie spadł z głowy. Za czwartym razem, po tym,
jak wjechał w  boczną ścianę sklepu Zoney’s Go-Mart w  Hingham, Whitmore uniknął
więzienia, ale stracił prawo jazdy. Prowadził bez niego i był pod wpływem alkoholu, gdy
uderzył w motocykl Corlissów. „Nawalony jak stodoła”, tak to ujął Dave.
– Pogrożą mu palcem i na tym się skończy – powiedział. – Tatunio już się o to postara.
Poczekaj, a zobaczysz.
– Nie ma mowy. – Na samą myśl zrobiło mi się niedobrze. – Jeśli twoje informacje są
wiarygodne, to oczywiste, że jest winny spowodowania wypadku ze  skutkiem
śmiertelnym.
– Poczekaj, a zobaczysz – powtórzył.

Msza żałobna odbyła się w  kościele Świętej Anny, do którego pani Hargensen – nie
potrafiłem myśleć o niej jako o Victorii – i jej mąż chodzili prawie całe życie i w którym
wzięli ślub. Pan Harrigan był bogaty, przez lata trząsł amerykańskim światem biznesu, ale
na pogrzeb Teda i Victorii Corlissów przyszło znacznie więcej ludzi. Choć kościół Świętej
Anny jest duży, tego dnia zabrakło miejsc siedzących i  gdyby ojciec Ingersoll nie miał
mikrofonu, zagłuszyłoby go szlochanie zebranych. Oboje byli lubianymi nauczycielami,
szczęśliwą, kochającą się parą, no i, oczywiście, byli młodzi.
Podobnie jak większość żałobników. Byłem ja; były Regina i Margie; był Billy Bogan;
był też U-Boot, który specjalnie przyjechał z  Florydy, gdzie grał w  jednej z  niższych lig
baseballowych. U-Boot i ja siedzieliśmy razem. Mój rosły przyjaciel właściwie nie płakał,
ale miał czerwone oczy i pociągał nosem.
– Uczyła cię? – szepnąłem.
– Biologii – odszepnął. – W ostatniej klasie. Bez jej zaliczenia nie skończyłbym szkoły.
Dała mi tróję za piękne oczy. I  należałem do kółka ornitologicznego, które prowadziła.
Napisała mi list polecający na uczelnię.
Mnie też.
–  To takie niesprawiedliwe – powiedział U-Boot. – Przecież tylko wybrali się na
przejażdżkę – zrobił pauzę. – I byli w kaskach.
Billy prawie się nie zmienił, ale Margie i  Regina wydawały się starsze, prawie dorosłe
w makijażu i eleganckich sukniach. Po mszy uściskały mnie przed kościołem.
–  Pamiętasz, jak się tobą zajęła tamtego wieczoru, kiedy Yanko cię pobił? – zapytała
Regina.
– Tak – przyznałem.
– Pozwoliła mi użyć swojego kremu do rąk – powiedziała Regina i znów się rozpłakała.
– Mam nadzieję, że zamkną typa do końca życia – wycedziła Margie z wściekłością.
– Oby – powiedział U-Boot. – I niech wyrzucą klucz.
– Tak będzie – zapewniłem, ale oczywiście się myliłem, a Dave miał rację.

Dean Whitmore stanął przed sądem w  lipcu tego samego roku. Dostał cztery lata, ale
karę zawieszono pod warunkiem, że pójdzie na odwyk i  przez te cztery lata będzie się
poddawał niezapowiedzianym badaniom moczu na obecność używek. Ja znów
pracowałem w  „Enterprise”, teraz już jako opłacany członek redakcji (na pół etatu, ale
dobre i  to). Dostałem awans do działu spraw lokalnych, czasem nawet pisałem bardziej
obszerne teksty. Dzień po ogłoszeniu kary dla Whitmore’a – o  ile ten wyrok w  ogóle
można nazwać karą – podzieliłem się swoim oburzeniem z Dave’em Gardenerem.
–  Wiem, to do dupy – przyznał. – Ale musisz wydorośleć, Craigy. Żyjemy w  świecie
rzeczywistym, gdzie forsa może wszystko. Na którymś etapie sprawy Whitmore’a
pieniądze przeszły z ręki do ręki. Możesz być tego pewien. Zmieniając temat, zdaje się, że
miałeś mi oddać tekst na czterysta słów o jarmarku rzemiosła?

Ośrodek odwykowy – zapewne z  kortem tenisowym i  polem golfowym – to za mało.


Cztery lata badań szczyn to za mało, zwłaszcza gdy zawczasu wiesz, kiedy się ich
spodziewać, i możesz komuś zapłacić, by dostarczył czyste próbki. Whitmore załatwiłby to
bez trudu.
W  ciągu tamtego upalnego sierpnia czasem myślałem o  afrykańskim przysłowiu, które
poznałem na studiach: Gdy umiera starzec, płonie cała biblioteka. Victoria i Ted starzy nie
byli, ale to jeszcze gorzej, bo ich potencjał na zawsze pozostanie niespełniony. Ci wszyscy
młodzi ludzie na pogrzebie, obecni uczniowie i  niedawni absolwenci jak ja i  moi
przyjaciele, byli żywym dowodem na to, że z chwilą ich śmierci coś jednak spłonęło, coś,
czego już nigdy nie da się odbudować.
Wspominałem piękne rysunki liści i  gałęzi drzew, skreślone jej ręką na tablicy.
Wspominałem to, jak w  piątkowe popołudnia wspólnie sprzątaliśmy laboratorium
biologiczne, a  potem na dokładkę także część, gdzie przeprowadzano doświadczenia
chemiczne, jak razem się śmialiśmy z panującego tam smrodu i jak ona zastanawiała się na
głos, co to będzie, jeśli jakiś doktor Jekyll kiedyś zmieni się na chemii w  pana Hyde’a
i  zdemoluje szkołę. Wspominałem, jak stwierdziła „Nie dziwię ci się”, kiedy po laniu
od Kenny’ego powiedziałem, że nie chcę wrócić do sali gimnastycznej. Wspominałem to
wszystko, a także zapach jej perfum, po czym myślałem o tym, że skurwiel, który ją zabił,
wyjdzie z odwyku i dalej będzie żył swoim życiem, cały radosny jak niedziela w Paryżu.
Nie, to niewystarczająca kara.
Tego popołudnia wróciłem do domu i przeszperałem szuflady komody w moim pokoju,
nie do końca gotów przyznać sam przed sobą, czego szukam… i  po co. Gdy tego nie
znalazłem, byłem zawiedziony, ale mi ulżyło. Już miałem wyjść, zawróciłem jednak
i  stanąłem na palcach, by zajrzeć na górną półkę szafy, zawaloną gratami, które nie
wiedzieć kiedy się tam nagromadziły. Znalazłem stary budzik, iPoda, który się zepsuł, gdy
upuściłem go, jeżdżąc na deskorolce po podjeździe, splątane słuchawki nauszne i douszne.
Było też pudełko pełne kart baseballowych i sterta komiksów Spider-Man. W głębi leżała
bluza Red Sox, zdecydowanie za mała na ciało, w  którym aktualnie żyłem. Uniosłem ją
i  spod niej wyłonił się iPhone, który dostałem od  ojca na Boże Narodzenie. W  czasach,
kiedy jeszcze byłem szczawikiem. Była tam też ładowarka. Podłączyłem do niej starego
iPhone’a, wciąż nieskory przyznać, co knuję, ale kiedy dziś myślę o tamtym dniu – nie tak
wiele lat temu – sądzę, że powodującym mną impulsem było coś, co pani Hargensen
powiedziała do mnie, kiedy szorowaliśmy zlewy w laboratorium chemicznym: „Nie wołaj,
jeśli nie chcesz odzewu”. A ja tamtego dnia go chciałem.
Pewnie nawet się nie naładuje, powiedziałem sobie. Tyle lat tam przeleżał, zbierając
kurz. A jednak się myliłem. Wieczorem, kiedy tata poszedł spać, wziąłem starego iPhone’a
do ręki i w prawym górnym rogu ekranu zobaczyłem znaczek pokazujący, że bateria jest
pełna.
Kurczę, to dopiero był powrót do przeszłości. Znalazłem maile z zamierzchłych czasów,
zdjęcia taty zrobione, zanim zaczął siwieć, i  esemesy, które słaliśmy do siebie z  Billym
Boganem. W tych ostatnich właściwie nie było żadnych sensacji, tylko żarciki, pouczające
informacje typu „Puściłem bąka” i  wnikliwe pytania, na przykład „Odrobiłeś algebrę?”.
Byliśmy jak dwoje dzieciaków z  puszkami połączonymi woskowanym sznurkiem.
Bowiem kiedy się nad tym zastanowić, większość naszych współczesnych środków
łączności tym właśnie w  gruncie rzeczy jest – czymś, co służy do gadania po to, żeby
gadać.
Wziąłem telefon do łóżka, jak w  czasach, kiedy jeszcze nie musiałem się golić
i pocałunki z Reginą były wielką sprawą. Tylko że teraz łóżko, które dawniej wydawało się
duże, dziwnie się skurczyło. Spojrzałem na zdobiący przeciwległą ścianę plakat Katy
Perry, w  której jako gimnazjalista widziałem uosobienie seksu i  luzu. Byłem starszy
od tamtego smyka, a zarazem dokładnie taki sam. Tak to się zabawnie układa.
Jeśli duchy istnieją, powiedziała pani Hargensen, założę się, że nie wszystkie są święte.
Na to wspomnienie prawie porzuciłem swój zamiar. Potem znów pomyślałem o  tym
nieodpowiedzialnym skurwielu, wyobraziłem sobie, jak gra w  tenisa w  ośrodku
odwykowym, i wybrałem numer pana Harrigana. Spokojnie, powiedziałem sobie. Nic się
nie wydarzy. Nic się nie może wydarzyć. Robisz to tylko po to, żeby wyrzucić z  głowy
niepotrzebne myśli, dać upust złości i  smutkowi, przez które nie możesz się skupić na
niczym innym.
Tyle że w  głębi ducha wiedziałem, że coś się jednak wydarzy, nie byłem więc
zaskoczony, kiedy odpowiedział mi sygnał zamiast ciszy. Ani gdy usłyszałem chropawy
głos płynący z telefonu, który prawie siedem lat wcześniej włożyłem do kieszeni martwego
człowieka. „Aktualnie nie odbieram telefonów. Oddzwonię, jeśli uznam to za stosowne”.
–  Dzień dobry, panie Harrigan, mówi Craig. – Zachowywałem zadziwiający spokój,
biorąc pod uwagę, że przemawiałem do nieboszczyka, a nieboszczyk ten być może mnie
słuchał. – Człowiek nazwiskiem Dean Whitmore zabił moją ulubioną nauczycielkę
z liceum i jej męża. Facet był pijany i wjechał w nich samochodem. Byli dobrymi ludźmi,
ona mi pomogła, kiedy tego potrzebowałem, a  sprawca nie poniósł zasłużonej kary. To
chyba wszystko.
Na tym jednak nie skończyłem. Miałem co najmniej pół minuty na to, by zostawić
wiadomość, i  jeszcze w  pełni nie wykorzystałem tego czasu. Powiedziałem więc całą
resztę, całą prawdę, głosem zniżonym jeszcze bardziej, tak że prawie przeszedł w pomruk:
– Chcę, żeby umarł.

Ostatnimi czasy pracuję w „Times Union”, gazecie wychodzącej w Albany i okolicach.


Pensja to grosze, zapewne zarabiałbym więcej, pisząc dla BuzzFeed albo TMZ, ale mam
finansową poduszkę bezpieczeństwa w postaci funduszu powierniczego, a poza tym lubię
pracować w  prawdziwej gazecie, mimo że dziś największy ruch jest w  sieci. Taki już
jestem staroświecki.
Zaprzyjaźniłem się z  Frankiem Jeffersonem, redakcyjnym specem od  informatyki,
i  pewnego wieczoru przy piwie w  Madison Pour House powiedziałem mu, że kiedyś
mogłem się łączyć z  pocztą głosową zmarłego człowieka… ale tylko wtedy, gdy
dzwoniłem ze  starego telefonu, którego używałem jeszcze za jego życia. Zapytałem
Franka, czy słyszał kiedyś o podobnym zjawisku.
– Nie – odparł. – Chociaż to się może zdarzyć.
– Jak?
– Nie mam pojęcia, ale we wczesnych komputerach i komórkach były różne dziwaczne
usterki. O niektórych do dziś krążą legendy.
– W iPhone’ach też?
– Zwłaszcza w nich – powiedział, sącząc piwo. – Przez pośpiech, z jakim wprowadzono
je do produkcji. Steve Jobs nigdy by tego nie przyznał, ale ludzie z Apple śmiertelnie się
bali, że za parę lat, może nawet rok, BlackBerry całkowicie zdominują rynek. Niektóre
z tych pierwszych iPhone’ów zawieszały się, kiedy wpisywałeś literę „l”. Mogłeś wysłać
maila i potem surfować po sieci, ale jeśli próbowałeś najpierw surfować po sieci, a później
wysłać maila, telefon czasem padał.
– Zdarzyło mi się tak raz czy dwa razy – przyznałem. – Musiałem go resetować.
–  No właśnie. Sporo było takich niespodzianek. A  co do tego twojego nieboszczyka?
Domyślam się, że nagrana przez niego wiadomość utknęła gdzieś w oprogramowaniu, tak
jak kawałek chrząstki może utknąć między zębami. To taki duch w  maszynie, można
powiedzieć.
– Tak – stwierdziłem. – Ale nie święty.
– Hę?
– Nie, nic – uciąłem.

Dean Whitmore umarł drugiego dnia pobytu w  ośrodku terapeutycznym Raven


Mountain, luksusowej odwykówce w  New Hampshire (rzeczywiście były tam korty
tenisowe, jak również pole do gry w shuffleboard i basen). Dowiedziałem się o tym prawie
od razu, bo ustawiłem sobie alert Google na jego nazwisko, zarówno na moim laptopie, jak
i  na komputerze redakcyjnym. Nie podano przyczyny śmierci – forsa może wszystko,
rozumiecie – więc wybrałem się na krótką wycieczkę do mieściny Maidstone po drugiej
stronie granicy z New Hampshire. Tam wcieliłem się w rolę reportera śledczego, zadałem
kilka pytań i rozstałem się z częścią pieniędzy po panu Harriganie.
Ustalenie faktów nie zajęło dużo czasu, bo samobójstwo Whitmore’a było, delikatnie
mówiąc, niezwykłe. Tak jak niezwykłe jest uduszenie się podczas walenia konia, można
powiedzieć. W  Raven Mountain pacjentów nazywano gośćmi, nie ćpunami czy
moczymordami, każdy pokój był z prysznicem. Dean Whitmore poszedł przed śniadaniem
do swojej kabiny natryskowej i  napił się szamponu. Nie po to, żeby się otruć, tylko aby
przygotować podkład pod ciąg dalszy. Potem przełamał kostkę mydła na pół, jeden
kawałek upuścił na podłogę, a drugi wcisnął sobie do gardła.
Większość tych szczegółów przedstawił mi jeden z  psychologów, którzy w  Raven
Mountain pracowali nad wyciąganiem pijaków i ćpunów z nałogu. Randy Squires, bo tak
się nazywał, mówił o  tym, siedząc w  mojej toyocie i  pociągając z  gwinta wild turkey
kupione za część z wydębionych ode mnie pięćdziesięciu dolarów (i tak, nie umknęła mi
ironia tej sytuacji). Zapytałem, czy Whitmore zostawił może list pożegnalny.
– Tak – powiedział Squires. – I to całkiem sympatyczny. Prawie jak modlitwa. „Dziel się
miłością, na ile możesz”.
Moje ramiona obsypała gęsia skórka, ale rękawy to zasłoniły, i udało mi się zdobyć na
uśmiech. Mogłem mu powiedzieć, że to nie modlitwa, tylko wers Stand By Your Man
Tammy Wynette. Squires i  tak by nie zrozumiał, co z  tego wynika, zresztą, nie miałem
powodu chcieć, żeby to zrozumiał. To była sprawa między panem Harriganem a mną.

Moje małe śledztwo trwało trzy dni. Kiedy wróciłem, tata zapytał, czy miło spędziłem
miniwakacje. Powiedziałem, że tak. Spytał, czy za parę tygodni będę gotów wrócić na
uczelnię. Przytaknąłem. Uważnie mi się przyjrzał i  zapytał, czy coś jest nie tak.
Zaprzeczyłem, niepewny, czy kłamię, czy nie.
Po trosze wciąż wierzyłem, że Kenny Yanko zabił się niechcący, a  Dean Whitmore
popełnił samobójstwo, może pod wpływem wyrzutów sumienia. Usiłowałem sobie
wyobrazić, jak pan Harrigan mógłby im się ukazać i  spowodować ich śmierć, ale nie
potrafiłem. Jeśli tak się rzeczywiście stało, oznaczało to, że jestem współwinny
morderstwa, może nie w  świetle prawa, ale moralnie na pewno. Bądź co bądź życzyłem
Whitmore’owi śmierci. Kenny’emu w najgłębszej głębi serca chyba też.
–  Jesteś pewien? – spytał tata. Wciąż wpatrywał się we  mnie tym przenikliwym
wzrokiem co w latach mojego wczesnego dzieciństwa, kiedy coś nabroiłem.
– Całkowicie – zapewniłem.
– W porządku, ale gdybyś chciał porozmawiać, jestem do dyspozycji.
I  dzięki Bogu, że był, ale akurat o  tej jednej sprawie nie mogłem z  nikim rozmawiać.
Przynajmniej jeśli nie chciałem wyjść na wariata.
Poszedłem do swojego pokoju i zdjąłem starego iPhone’a z półki w szafie. Trzymał się
dzielnie, bateria była jeszcze naładowana. Dlaczego właściwie to zrobiłem? Czy
zamierzałem zadzwonić do człowieka leżącego w grobie, żeby mu podziękować? Zapytać,
czy naprawdę tam jest? Nie pamiętam i  chyba nie ma to większego znaczenia, bo
ostatecznie nie zadzwoniłem. Kiedy włączyłem telefon, zobaczyłem, że dostałem esemesa.
Nadawcą był krolpiratow1. Otworzyłem go drżącym palcem i przeczytałem, co następuje:
C C C dOs.
Kiedy patrzyłem na te litery, coś mi zaświtało, możliwość, która przed tym dniem
późnego lata ani razu nie przyszła mi do głowy. A jeśli w pewnym sensie trzymałem pana
Harrigana na uwięzi? Wikłałem go w  moje doczesne troski przy użyciu telefonu, który
wsunąłem do kieszeni jego marynarki, zanim wieko trumny opadło? A jeśli rzeczy, o które
go prosiłem, sprawiały mu ból? Może nawet były dla niego torturą?
Wątpliwe, pomyślałem. Pamiętaj, co pani Grogan powiedziała ci o Dustym Bilodeau. Że
po tym, jak okradł pana Harrigana, nie dostałby roboty nawet przy wywalaniu kurzych
gówien ze stodoły starego Dorrance’a Marstellara. Pan Harrigan się o to zatroszczył.
No właśnie. I jeszcze coś. Powiedziała, że grał uczciwie, ale niech cię Bóg strzeże, jeśli
nie odpłacałeś mu tą samą monetą. A czy Dean Whitmore grał uczciwie? Nie. Czy Kenny
Yanko grał uczciwie? Patrz wyżej. Może więc pan Harrigan chętnie mi pomagał. Może
nawet sprawiało mu to przyjemność.
– O ile w ogóle miał z tym coś wspólnego – szepnąłem.
Miał. To też wiedziałem w najgłębszej głębi serca. I nie tylko to. Wiedziałem również, co
znaczyła ta ostatnia wiadomość: „Craig dosyć”.
Dlatego, że go krzywdziłem, czy dlatego, że krzywdziłem samego siebie?
Uznałem, że to w ostatecznym rozrachunku nieistotne.

Następnego dnia lunął deszcz, taka chłodna ulewa bez burzy, zwiastująca, że za tydzień–
dwa pojawią się pierwsze kolory jesieni. Dobrze, że padało, bo to znaczyło, że letnicy – ci,
którzy jeszcze nie wyjechali – siedzieli w swoich sezonowych kryjówkach i nad jeziorem
Castle nie będzie żywej duszy. Zaparkowałem na placu piknikowym na północnym krańcu
jeziora i  poszedłem w  miejsce, które my, dzieci, nazywaliśmy Nawisem, kiedy
wchodziliśmy tam w  kąpielówkach i  zachęcaliśmy jeden drugiego do skoku do wody.
Niektórzy się na to odważyli.
Stanąłem na krawędzi urwiska, gdzie sosnowe igliwie przechodziło w nagą skałę, która
jest najgłębszą prawdą o  Nowej Anglii. Sięgnąłem do prawej kieszeni spodni khaki
i  wyjąłem mojego iPhone’a 1. Przez chwilę trzymałem go w  ręku, czując jego ciężar
i  wspominając to, jak bardzo się cieszyłem w  ten bożonarodzeniowy poranek, kiedy
rozpakowałem prezent i  zobaczyłem logo Apple. Czy krzyknąłem wtedy z  radości? Nie
pamiętałem, ale prawie na pewno tak.
Bateria wciąż była naładowana, choć już tylko w  połowie. Zadzwoniłem do pana
Harrigana i  wiem, że w  ciemnej ziemi cmentarza Pod Wiązami, w  kieszeni drogiej
marynarki, która teraz obrastała pleśnią, zaśpiewała Tammy Wynette. Raz jeszcze
posłuchałem jego ochrypłego, starczego głosu mówiącego, że oddzwoni, jeśli uzna to za
stosowne.
Poczekałem na piknięcie.
– Dziękuję za wszystko, panie Harrigan. Żegnam – powiedziałem.
Rozłączyłem się, wziąłem zamach i  rzuciłem telefon z  całej siły. Patrzyłem, jak leciał
łukiem na tle szarego nieba. Widziałem, jak z cichym pluskiem wpadł do wody.
Sięgnąłem do lewej kieszeni i  wyjąłem mojego obecnego iPhone’a, 5C w  kolorowym
etui. Jego też zamierzałem wrzucić do jeziora. Telefon stacjonarny na pewno by mi
wystarczył, a i niewątpliwie ułatwił życie. Znacznie mniej bzdurnych pogaduszek, żadnych
esemesów typu „Co słychać”, żadnych kretyńskich emoji. Jeśli po studiach dostanę pracę
w  jakiejś gazecie i  z  jakiegoś powodu każą mi stale być pod telefonem, będę korzystał
z pożyczonego i oddam go po wykonaniu przydzielonego zadania.
Zrobiłem zamach i  trwałem w  tej pozycji, zdaje się, dość długo – może minutę, może
dwie. Ostatecznie schowałem komórkę z powrotem do kieszeni. Nie wiem na pewno, czy
wszyscy są uzależnieni od  tych nowoczesnych puszek połączonych woskowanym
sznurkiem, ale ja tak, to nie ulega wątpliwości, i pan Harrigan też popadł w ten nałóg. To
dlatego tamtego dnia wsunąłem mu telefon do kieszeni. Myślę, że w  dwudziestym
pierwszym wieku nasze telefony są tym, co wiąże nas ze  światem. Iście małżeńskim
węzłem. I chyba nie jest to małżeństwo udane.
A może się mylę. Po tym, co spotkało Yanko i Whitmore’a, i po tej ostatniej wiadomości,
którą przysłał krolpiratow1, w  wiele rzeczy zwątpiłem. Choćby w  samą rzeczywistość.
W dwóch sprawach jednak mam pewność, twardą jak nowoangielska skała. Kiedy wybije
moja godzina, nie chcę być skremowany i  pragnę, by pochowano mnie z  pustymi
kieszeniami.

1 Wszystkie cytaty z  Pisma Świętego za Biblią Tysiąclecia. Wydawnictwo Pallotinum, Poznań–Warszawa


1988.
 

ŻYCIE CHUCKA
 

Akt III: Dzięki, Chuck!

1
Marty Anderson zobaczył ten billboard niedługo przed tym, jak internet padł na dobre.
Szwankować zaczął osiem miesięcy wcześniej, kiedy to wystąpiły pierwsze krótkie
przerwy w  dostępie. Wszyscy zgodnie twierdzili, że teraz to już tylko kwestia czasu, ale
jakoś sobie poradzą, gdy cyberświat pogrąży się w ostatecznym mroku – przecież dawniej
żyli bez niego, prawda? Poza tym, były inne zmartwienia, jak wymieranie całych
gatunków ptaków i ryb, a teraz do tego doszła jeszcze Kalifornia: ubywało jej i ubywało,
niebawem pewnie zupełnie zniknie.
Marty wyszedł ze  szkoły później niż zwykle, bo dziś wypadła ta najbardziej
znienawidzona data w kalendarzu każdego nauczyciela liceum: dzień wywiadówek. Jak się
okazało, niewielu rodziców miało ochotę rozmawiać o  postępach małego Johnny’ego
i małej Janey w nauce (bądź ich braku). Naczelnym tematem był prawdopodobny koniec
internetu, który pociągnąłby za sobą utratę kont na Facebooku i  Instagramie. Nikt nie
wspomniał o  Pornhubie, ale Marty podejrzewał, że wielu rodziców, którzy się zjawili –
płci obojga – w duchu opłakiwało nieuchronnie zbliżającą się zagładę także i tego serwisu.
Normalnie pojechałby do domu obwodnicą, rach-ciach i  byłby na miejscu, ale ten
wariant odpadał, bo zawalił się most nad Otter Creek. Stało się to przed czterema
miesiącami, a  na rychłą odbudowę się nie zanosiło; poprzestano na zastawieniu dojazdu
drewnianymi barierkami w pomarańczowe pasy, które już były brudne i wymazane tagami
grafficiarzy.
Od zamknięcia obwodnicy Marty, jak wszyscy mieszkańcy wschodnich dzielnic, musiał
wracać do swojego domu na Cedar Court przez śródmieście. Dziś z powodu wywiadówek
wyruszył nie, jak zwykle, o  trzeciej, lecz o  piątej, w  godzinie szczytu, i  podróż, która
dawniej zajęłaby mu dwadzieścia minut, miała potrwać co najmniej godzinę, pewnie
dłużej, bo na wielu skrzyżowaniach nie działały światła. Przez całą drogę tkwił w korku,
pośród trąbiących klaksonów, piszczących hamulców, zderzaków stukających w zderzaki,
wymachujących środkowych palców. Na skrzyżowaniu Main i  Market stał całe dziesięć
minut, miał więc pod dostatkiem czasu na to, by zauważyć billboard na dachu budynku
Midwest Trust.
Do dziś widniała na nim reklama jednej z  linii lotniczych, Delty albo Southwest, nie
pamiętał. Tego popołudnia radosną ekipę stewardes trzymających się pod ramiona
zastąpiło zdjęcie mężczyzny o twarzy jak księżyc w pełni, noszącego okulary w czarnych
oprawkach, pasujących do jego czarnych, starannie uczesanych włosów. Siedział za
biurkiem z długopisem w ręku, bez marynarki, ale w krawacie schludnie zawiązanym pod
kołnierzem białej koszuli. Na dłoni trzymającej długopis widać było bliznę w  kształcie
półksiężyca, której z jakiegoś powodu nie wyretuszowano. Zdaniem Marty’ego wyglądał
jak księgowy. Ze swojego punktu obserwacyjnego na szczycie budynku banku mężczyzna
uśmiechał się promiennie do kierowców tkwiących w przedwieczornym korku. Niebieskie
litery nad jego głową głosiły CHARLES KRANTZ. Niżej, pod biurkiem, widniał
czerwony napis 39 WSPANIAŁYCH LAT! DZIĘKI, CHUCK!
Marty w życiu nie słyszał o Charlesie „Chucku” Krantzu, ale gość widocznie był grubym
rybskiem w  Midwest Trust, skoro jego przejście na emeryturę uczczono zdjęciem na
podświetlonym reflektorami billboardzie, który miał chyba z  pięć metrów wysokości
i  piętnaście metrów szerokości. Swoją drogą, fotografia musiała być stara, bo jeśli facet
przepracował prawie czterdzieści lat, to przez ten czas powinien był osiwieć.
– Albo wyłysieć – mruknął Marty i przegarnął własną rzedniejącą czuprynę. Pięć minut
później, na głównym skrzyżowaniu w  centrum, w  gąszczu samochodów na chwilę
powstała luka. Prześliznął się przez nią swoim priusem, psychicznie przygotowany na
zderzenie, ignorując wygrażającą pięść kierowcy, który wyhamował centymetry od  jego
bocznych drzwi.
Na końcu Main Street utworzył się kolejny zator i  Marty znów o  włos uniknął kolizji.
Kiedy dotarł do domu, zupełnie zapomniał o  billboardzie. Wjechał do garażu, wcisnął
guzik opuszczający drzwi, a  potem przez całą minutę tylko siedział, oddychając głęboko
i  usiłując nie myśleć o  tym, że jutro rano czeka go ta sama ścieżka zdrowia. Odkąd
zamknęli obwodnicę, innego wyjścia po prostu nie było. Przynajmniej jeśli chciał się
dostać do pracy, choć w tej chwili wzięcie dnia wolnego (miał sporo niewykorzystanych)
wydawało się bardziej nęcącą perspektywą.
– Nie mnie jednemu – powiedział do pustego garażu. Taka była prawda. Według „New
York Timesa” (co rano czytał go na tablecie, kiedy internet działał), liczba absencji
w pracy osiągnęła rekordowy poziom.
Jedną ręką chwycił stertę książek, drugą – swoją sfatygowaną starą teczkę. Była ciężka
od  prac do sprawdzenia. Obarczony tym brzemieniem, wygramolił się z  auta i  zamknął
drzwi tyłkiem. Zaśmiał się, widząc swój cień na ścianie, wyginający się niby w  jakimś
fikuśnym tańcu. Ten dźwięk go zaskoczył; w  tych trudnych czasach wesołość była
towarem deficytowym. Potem połowa książek wypadła mu na podłogę garażu i  zalążki
dobrego humoru ulotniły się bez śladu.
Podniósł Wstęp do literatury amerykańskiej i Cztery krótkie powieści (obecnie przerabiał
Szkarłatne godło odwagi z  dziesiątymi klasami), i  wszedł do domu. Ledwie zdołał
wszystko położyć na blacie kuchennym, a już zadzwonił telefon. Stacjonarny, oczywiście;
sieci komórkowe ostatnio praktycznie nie działały. Marty czasem gratulował sobie tego, że
w  odróżnieniu od  wielu znajomych zachował ten telefon. Oni mieli autentycznie
przerąbane, bo od  mniej więcej roku załatwienie stacjonarnego graniczyło z  cudem.
Prędzej otworzą obwodnicę, niż trafisz na czoło listy oczekujących. Inna sprawa, że linie
naziemne też ulegały częstym awariom.
System identyfikacji rozmówcy już nie działał, ale Marty był na tyle pewien, kto jest na
drugim końcu linii, że bez namysłu podniósł słuchawkę.
– Cześć, Felicia – rzucił.
– Gdzieś ty był? – zapytała jego była żona. – Wydzwaniam od godziny!
Marty powiedział o wywiadówkach i długim powrocie do domu.
– Wszystko u ciebie w porządku?
– Muszę tylko coś przekąsić, a będzie dobrze. Jak się masz, Fel?
– Jako tako, ale dziś mieliśmy sześciu następnych.
Marty nie musiał pytać, o  kogo chodzi. Felicia była pielęgniarką w  szpitalu miejskim,
nazywanym ostatnio przez jego personel Przechowalnią Samobójców.
– Przykro mi to słyszeć.
–  Znak czasów. – Po tonie jej głosu poznał, że mówiąc to, wzruszyła ramionami,
i  pomyślał, że dwa lata temu, kiedy jeszcze byli małżeństwem, po śmierci sześciu
samobójców w ciągu jednego dnia byłaby wstrząśnięta, zrozpaczona i nie mogłaby zasnąć.
Jak widać, do wszystkiego można się przyzwyczaić.
–  Pamiętasz, żeby brać leki na wrzody, Marty? – Zanim zdążył odpowiedzieć,
pospiesznie dodała: – Nie jestem namolna, tylko troskliwa. To, że jesteśmy po rozwodzie,
nie znaczy, że mi na tobie nie zależy, wiesz?
– Wiem, i tak, biorę leki. – Niby mówił prawdę, a jednak nie do końca; przepisane przez
lekarza carafate w tych czasach było nie do zdobycia i musiał zdać się na prilosec. Zataił
to, bo jemu też na niej zależało. O  dziwo, dziś dogadywali się lepiej, niż kiedy byli
małżeństwem. Nawet ze  sobą sypiali i  choć nie zdarzało się to często, za każdym razem
było całkiem nieźle. – Miło, że pytasz.
– Poważnie?
–  Tak jest, psze pani. – Otworzył lodówkę. Świeciła pustkami, ale przynajmniej były
parówki, kilka jajek i jogurt borówkowy, który zachowa na później, gdyby miał ochotę coś
przekąsić przed snem. No i trzy puszki hamm’s.
– To dobrze. Ilu rodziców przyszło?
–  Więcej, niż się spodziewałem, ale kompletu nie było. Głównie chcieli rozmawiać
o  internecie. Według nich powinienem wiedzieć, dlaczego ciągle wysiada. Musiałem do
znudzenia przypominać, że uczę angielskiego, a nie informatyki.
– Słyszałeś o Kalifornii, prawda? – zniżyła głos, jakby wyjawiała wielką tajemnicę.
–  Tak. – Tego ranka gigantyczne trzęsienie ziemi, trzecie w  ostatnim miesiącu
i zdecydowanie najgorsze, posłało kolejny kawałek Złotego Stanu na dno Pacyfiku. Dobra
wiadomość była taka, że tę część Kalifornii wcześniej udało się niemal w  całości
ewakuować. Zła, że setki tysięcy uchodźców powędrowały na wschód, zmieniając Nevadę
w jeden z najludniejszych stanów. Paliwo w Nevadzie obecnie kosztowało dwie dychy za
galon. Płatność tylko gotówką, a i tak nie na wszystkich stacjach można je było dostać.
Marty chwycił opróżnioną do połowy butelkę mleka, powąchał i  napił się z  gwinta
pomimo lekko podejrzanego zapachu. Potrzeba mu było czegoś mocniejszego, ale przykre
doświadczenia (i  nieprzespane noce) nauczyły go, że najpierw musi przygotować na to
żołądek.
–  To ciekawe, że rodzice, którzy przyszli, bardziej przejmowali się internetem niż
trzęsieniami ziemi w  Kalifornii – powiedział. – Pewnie dlatego, że tereny rolnicze
przetrwały, więc żywności wystarczy.
–  Na jak długo? Jeden naukowiec mówił na NPR, że Kalifornia rozłazi się jak stara
tapeta. A  dziś po południu zalało następny japoński reaktor. Twierdzą, że w  porę go
wyłączyli, wszystko gra, ale nie bardzo w to wierzę.
– Cyniczka.
–  Żyjemy w  cynicznych czasach, Marty. – Zawahała się. – Według niektórych nastały
Dni Ostateczne. Nie tylko nawiedzeni tak mówią. Już nie. Słyszałam to od  cenionego
pracownika Przechowalni Samobójców. Dzisiaj straciliśmy sześciu pacjentów, ale
osiemnastu udało się odratować. Większość dzięki naloksonowi. Ale… – znów zniżyła
głos – …jego zapasy się kurczą. Słyszałam, jak główny farmaceuta mówił, że pod koniec
miesiąca może go zabraknąć.
– To kiepsko – powiedział Marty, wpatrzony w swoją teczkę. Tyle prac do sprawdzenia.
Tyle błędów ortograficznych do poprawienia. Tyle źle skonstruowanych zdań podrzędnych
i  niejasnych wniosków do podkreślenia na czerwono. Na samą myśl ogarniało go
zmęczenie. – Słuchaj, Fel, będę kończył. Muszę sprawdzić klasówki i  wypracowania
o  „Naprawianiu muru”. – Poczuł się staro, myśląc o  nagromadzeniu banałów w  tych
wszystkich oczekujących wypocinach.
– W porządku – powiedziała Felicia. – Chciałam tylko… wiesz, pogadać.
–  Zrozumiano. – Marty otworzył szafkę i  wyjął burbona. Naleje sobie, dopiero kiedy
Felicia się rozłączy, inaczej usłyszałaby bulgot i  domyśliłaby się, co robi. Żony mają
intuicję; byłe żony wykształcają w sobie radar o wysokiej czułości.
– Mogę powiedzieć, że cię kocham? – zapytała.
– Tylko jeśli wolno mi będzie odpowiedzieć tym samym – odparł, przesuwając palcem
po etykiecie na butelce: Early Times. Doskonała marka na te schyłkowe czasy.
– Kocham cię, Marty.
– Ja ciebie też.
Na tym wypadałoby zakończyć rozmowę, ale Felicia jeszcze się nie rozłączyła.
– Marty?
– Co, kotku?
– Świat stacza się na dno, a my potrafimy tylko powiedzieć „To kiepsko”. Może więc też
staczamy się na dno.
– Może i tak – przyznał. – Ale Chuck Krantz przechodzi na emeryturę, czyli jest jakieś
światełko w tunelu.
– Trzydzieści dziewięć wspaniałych lat – powiedziała i teraz to ona parsknęła śmiechem.
Odstawił mleko.
– Widziałaś ten billboard?
– Nie, słyszałam ogłoszenie w radiu. W czasie audycji na NPR, o której ci mówiłam.
– Jeśli NPR puszcza takie ogłoszenia, to rzeczywiście koniec świata – powiedział Marty.
Znów się zaśmiała. Ależ miło było słuchać tego dźwięku. – Powiedz, czym ten Krantz
zasłużył sobie na taki rozgłos? Wygląda na księgowego i  nigdy wcześniej o  nim nie
słyszałem.
– Nie mam pojęcia. Świat jest pełen tajemnic. Nic mocniejszego, Marty. Wiem, że o tym
myślisz. Zamiast tego wypij piwo.
Nie zaśmiał się, kończąc rozmowę, ale się uśmiechnął. Radar eksżony. O  wysokiej
czułości. Schował early timesa z powrotem do szafki i wziął piwo. Wrzucił do wody dwie
parówki i  czekając, aż się ugotują, poszedł do swojego małego gabinetu, żeby zobaczyć,
czy internet działa.
Działał, i to nie tak opornie jak zwykle. Marty wszedł więc na stronę Netflixa z myślą, że
jedząc parówki, obejrzy odcinek Breaking Bad albo Prawa ulicy. Pojawiła się strona
powitalna z  zestawem seriali i  filmów, który nie zmienił się od  zeszłego wieczoru
(a  jeszcze nie tak dawno zmieniał się prawie codziennie), ale zanim zdążył zdecydować,
który szwarccharakter ma większą ochotę oglądać, Waltera White’a czy Stringera Bella,
strona zniknęła. Wyskoczył komunikat SZUKAM i to koszmarne kręcące się kółko.
– Kurwa – zaklął Marty. – No to dzisiaj nic z tego nie…
Wtedy kółko zniknęło, ale zamiast strony powitalnej Netflixa pojawił się uśmiechnięty
Charles Krantz, siedzący za swoim zasłanym papierami biurkiem z  długopisem
w  naznaczonej blizną dłoni. U  góry widniało CHARLES KRANTZ; u  dołu 39
WSPANIAŁYCH LAT! DZIĘKI, CHUCK!
– Coś ty, kurde, za jeden, Chuckie? – spytał Marty. – Czym sobie na to zasłużyłeś? – Po
czym, jakby swoim oddechem zdmuchnął internet niby świeczkę na torcie urodzinowym,
obraz zniknął i wyskoczył komunikat POŁĄCZENIE ZERWANE.
Już nie powróciło. Ani tego wieczoru, ani w ogóle nigdy. Jak pół Kalifornii (a wkrótce
trzy czwarte), internet przepadł.

 
Pierwszym, na co Marty nazajutrz zwrócił uwagę, wyjeżdżając tyłem z  garażu, było
niebo. Kiedy ostatnio widział taki czysty, nieskazitelny błękit? Miesiąc temu? Półtora?
Chmury i  deszcz (czasem kapuśniaczek, czasem rzęsista ulewa) stały się praktycznie
codziennością, nawet w  te dni, gdy się przejaśniało, niebo zazwyczaj zasnuwał dym
z  pożarów trawiących Środkowy Zachód. Ogień pochłonął już większość stanów Iowa
i Nebraska, teraz, niesiony wichurami, ogarniał Kansas.
Potem zauważył Gusa Wilfonga. Wlókł się ulicą, z pokaźnym sporym pojemnikiem na
drugie śniadanie obijającym się o  udo. Miał na sobie spodnie khaki, ale i  krawat. Gus
pracował jako kierownik w  miejskim przedsiębiorstwie robót publicznych. Już kwadrans
po siódmej wydawał się zmęczony i  ogólnie nie w  sosie, jakby wracał po ciężkim dniu,
a nie właśnie go zaczynał. No i skoro powinien teraz iść do pracy, dlaczego szedł w stronę
swojego domu, sąsiadującego z domem Marty’ego? Poza tym…
Marty opuścił szybę.
– Gdzie twój samochód?
Gus parsknął niewesołym śmiechem.
– Na chodniku w połowie Main Street Hill, razem z setką innych. – Wypuścił powietrze.
– Kurczę, nie pamiętam, kiedy ostatnio przeszedłem pięć kilometrów. Co pewnie mówi
o mnie więcej, niż chciałbyś wiedzieć. Jeśli się wybierasz do szkoły, przyjacielu, będziesz
musiał pojechać jedenastką, a  potem odbić na dziewiętnastkę. Co najmniej trzydzieści
kilometrów, a  tam też na pewno będzie duży ruch. Może zdążysz na długą przerwę,
chociaż nie robiłbym sobie nadziei.
– Co się stało?
– Na skrzyżowaniu Main i Market powstało zapadlisko. Wielkie. Może dlatego, że tyle
ostatnio padało, chociaż pewnie raczej przez brak remontów. Na dnie jest ze dwadzieścia
samochodów, może nawet trzydzieści, i niektórzy w tych autach… – Pokręcił głową. – Nie
wrócą do domów.
– Jezu – powiedział Marty. – Byłem tam wczoraj wieczorem. W korku.
– Dziękuj losowi, że nie jechałeś tamtędy dzisiaj. Pozwolisz, że wsiądę? Chwilę z tobą
posiedzę? Jestem wykończony, a  Jenny na pewno znowu zasnęła. Nie chcę jej obudzić,
zwłaszcza złymi wiadomościami.
– Jasne.
Gus wsiadł.
– Źle się dzieje, przyjacielu.
–  Fakt, kiepsko to wszystko wygląda – potwierdził Marty. Tak samo określił sytuację
we wczorajszej rozmowie z Felicią. – Chyba pozostaje nam robić dobrą minę do złej gry.
– Nie zamierzam robić dobrej miny – żachnął się Gus.
– Planujesz wziąć dziś wolne?
Gus uniósł dłonie i  opuścił je na pojemnik z  drugim śniadaniem, który trzymał na
kolanach.
– Nie wiem. Może obdzwonię znajomych, popytam, czy ktoś by mnie podwiózł, ale nie
jestem optymistą.
–  Jeśli weźmiesz wolne, nie licz, że pooglądasz Netflixa czy filmiki na YouTubie.
Internet znowu padł i coś czuję, że teraz to już na amen.
– Domyślam się, że słyszałeś o Kalifornii – powiedział Gus.
–  Nie oglądałem dziś telewizji. Trochę dłużej pospałem. – Marty zawiesił głos. –
Szczerze mówiąc, nawet nie chciałem jej oglądać. Coś nowego?
–  Mhm. Cała reszta poszła na dno. – Zreflektował się i  dodał: – To znaczy, podobno
trzyma się jeszcze dwadzieścia procent północnej Kalifornii, czyli w  rzeczywistości
pewnie dziesięć, ale tereny rolnicze szlag trafił.
– To straszne. – I oczywiście takie było, ale zamiast przerażenia, trwogi i rozpaczy Marty
czuł tylko coś w rodzaju przytępionej zgrozy.
– Można tak powiedzieć – przytaknął Gus. – Zwłaszcza że Środkowy Zachód sfajczył się
na węgiel, a  południowa Floryda to dziś same mokradła zdatne jedynie dla aligatorów.
Obyś miał dobrze zaopatrzoną spiżarkę i zamrażalnik, bo wszystkie najważniejsze tereny
rolnicze w  kraju są zniszczone. To samo w  Europie. W  Azji już panuje głód. Umarły
miliony. Z tego, co słyszałem, na dżumę.
Siedzieli przed domem Marty’ego i patrzyli na ludzi wracających ze śródmieścia, wielu
w  garniturach i  krawatach. Kobieta w  ładnym różowym kostiumie szła noga za nogą
w  tenisówkach, niosąc w  dłoni buty na wysokim obcasie. Marty kojarzył, że nazywa się
Andrea jakaś tam i mieszka przy sąsiedniej, a może jeszcze następnej ulicy. Chyba pracuje
w Midwest Trust? Zdaje się, że tak mówiła Felicia.
–  No i  pszczoły – ciągnął Gus. – Już dziesięć lat temu było z  nimi krucho, ale teraz
doszczętnie wyginęły, pomijając kilka rojów w Ameryce Południowej. Koniec z miodem.
I skoro nie będzie miał kto zapylać tych roślin uprawnych, które ocaleją…
–  Przepraszam na chwilę – powiedział Marty. Wysiadł z  samochodu i  potruchtał do
kobiety w różowym kostiumie. – Andrea? Pani Andrea, prawda?
Odwróciła się nieufnie, wznosząc szpilki, jakby chciała go odstraszyć ich ostrymi
obcasami. Zrozumiała reakcja; ostatnio namnożyło się w  mieście pomyleńców. Marty
zatrzymał się półtora metra od niej.
–  Jestem mężem Felicii Anderson. – Ściśle, byłym, ale samo „mąż” brzmiało mniej
groźnie. – Chyba się znacie.
–  To prawda. Byłyśmy razem w  straży sąsiedzkiej. Co mogę dla pana zrobić, panie
Anderson? Przeszłam kawał drogi, mój samochód utknął w  niekończącym się korku
w centrum. A bank… się przechylił.
–  Przechylił – powtórzył Marty. Oczami wyobraźni zobaczył Krzywą Wieżę w  Pizie.
Ze zdjęciem Chucka Krantza na szczycie.
– Stoi na krawędzi zapadliska i choć nie wpadł do środka, wygląda raczej niepewnie. Ani
chybi pójdzie do rozbiórki. Pewnie to koniec mojej pracy, przynajmniej w  tym oddziale,
ale szczerze mówiąc, mam to w nosie. Chcę tylko wrócić do domu i odpocząć.
– Zaciekawił mnie billboard na budynku banku. Widziała go pani?
–  Jak mogłabym przeoczyć? – zdziwiła się. – Przecież tam pracuję. Widziałam też
graffiti, wszędzie go pełno… kochamy cię, Chuck, Chuck żyje, Chuck nigdy nie zginie…
i ogłoszenia w telewizji.
– Naprawdę? W telewizji?
–  No, przynajmniej lokalnej. Może na kablówce jest inaczej, ale już jej nie mamy.
Od lipca.
– My też nie. – Skoro zaczął od wciśnięcia jej bajeczki, że nadal mieszka z żoną, uznał,
że najlepiej będzie przy tej wersji pozostać. – Tylko kanały ósmy i dziesiąty.
Andrea kiwnęła głową.
–  Koniec z  reklamami samochodów, eliquisu i  sklepu z  tanimi meblami U  Boba. Nic,
tylko Charles Krantz, trzydzieści dziewięć wspaniałych lat, dzięki, Chuck. I tak przez całą
minutę, a potem powtórki starych programów. Bardzo to dziwaczne, ale cóż takie nie jest
w tych czasach. A teraz już naprawdę chcę wrócić do domu.
– Ten Charles Krantz nie ma nic wspólnego z pani bankiem? To nie wy posłaliście go na
emeryturę?
Przystanęła na chwilę, po czym podjęła swój mozolny marsz, niosąc w ręku szpilki, które
tego dnia jej się nie przydadzą. A być może już nigdy.
–  Nie mam bladego pojęcia, co to za jeden. Pewnie ktoś z  centrali w  Omaha. Chociaż
z tego, co słyszałam, Omaha to dziś jedna wielka popielniczka.
Gus Wilfong dołączył do Marty’ego i  razem odprowadzili ją wzrokiem. Gus wskazał
ruchem głowy smętny orszak ludzi, którzy nie zdołali dotrzeć do swoich miejsc pracy –
sprzedawców, handlarzy, bankowców, kelnerów, kurierów.
– Wyglądają jak uchodźcy – zauważył.
– Mhm – przyznał Marty. – Trochę tak. Zdaje się, że wspominałeś o zapasach żywności.
Gus kiwnął głową.
–  Mam sporo zup w  puszkach. Trochę ryżu i  makaronu. I  chyba płatki cheerios.
W zamrażalniku zostało może z sześć gotowych dań i ćwierć litra lodów Ben and Jerry’s.
– Jakoś niespecjalnie się przejmujesz.
Marty wzruszył ramionami.
– Co by to dało?
–  Widzisz, to właśnie jest ciekawe – stwierdził Gus. – Na początku wszyscy byliśmy
przejęci. Żądaliśmy odpowiedzi. Ludzie jeździli do Waszyngtonu i  protestowali.
Pamiętasz, jak obalili ogrodzenie Białego Domu i ochrona zastrzeliła tych studenciaków?
– Mhm.
–  Potem był przewrót w  Rosji i  wojna czterodniowa między Indiami a  Pakistanem.
W  Niemczech powstał wulkan, na litość boską… w  Niemczech! Mówiliśmy sobie, że to
prędzej czy później przeminie, ale raczej się na to nie zanosi, co?
– Fakt – przytaknął Marty. Niedawno wstał z łóżka, a już czuł się zmęczony. Bardzo. –
Pogarsza się, zamiast przeminąć.
– No i są jeszcze samobójstwa.
Marty kiwnął głową.
– Felicia ogląda skutki na co dzień.
–  Myślę, że z  czasem będzie ich mniej – stwierdził Gus. – Ludzie po prostu zaczną
czekać.
– Na co?
–  Na koniec, kolego. Koniec wszystkiego. Przechodzimy pięć etapów żałoby, nie
rozumiesz? Teraz doszliśmy do ostatniego. Akceptacji.
Marty milczał. Nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Tak mało jest w ludziach ciekawości. A to wszystko… – Gus machnął ręką. – Wzięło
się znikąd. Owszem, wiedzieliśmy, że środowisko naturalne schodzi na psy, chyba nawet
prawicowe oszołomy w  to skrycie wierzyły, ale to, co się teraz dzieje… sześćdziesiąt
pieprzonych plag, wszystkie naraz. – Spojrzał na Marty’ego niemal błagalnie. – W  ile
czasu? Rok? Czternaście miesięcy?
– Tak – przyznał Marty. – Kiepska sprawa. – Jakoś tylko to określenie pasowało.
Z  góry dobiegł jednostajny warkot i  obaj podnieśli głowy. Ostatnimi czasy niewiele
dużych odrzutowców docierało na lokalne lotnisko, to jednak był mały samolot, który pętał
się po niespotykanie czystym niebie, wyrzucając z ogona białą smugę. Maszyna zakręcała,
przechylała się, wznosiła i  opadała, a  za nią dym (czy raczej jakiś środek chemiczny)
tworzył litery.
– Hm – powiedział Gus, wyciągając szyję. – Samolot piszący na niebie. Nie widziałem
takiego od dzieciństwa.
CHARLES, napisał samolot. Potem KRANTZ. A  następnie – jakżeby inaczej – 39
WSPANIAŁYCH LAT. Nazwisko już zaczynało się rozmywać, kiedy samolot wykreślił na
niebie DZIĘKI, CHUCK!
– Co jest, kurwa – mruknął Gus.
– Z ust mi to wyjąłeś – odparł Marty.

Marty nie jadł śniadania, więc po powrocie do domu odgrzał w  mikrofali jedno
z  mrożonych dań – zapiekankę z  kurczakiem Marie Callender, całkiem smaczną –
i przeszedł z nim do salonu, żeby pooglądać telewizję. Obie stacje, które łapał, pokazywały
jednak tylko zdjęcie Charlesa „Chucka” Krantza siedzącego za biurkiem z  długopisem
w  stanie wiecznej gotowości. Marty patrzył na ten obraz, jedząc zapiekankę, po czym
wyłączył idiowizję i położył się do łóżka. Uznał, że tak będzie najrozsądniej.
Przespał prawie cały dzień i  chociaż o  niej nie śnił (przynajmniej tego nie pamiętał),
od  razu po przebudzeniu pomyślał o  Felicii. Chciał się z  nią zobaczyć, a  kiedy już się
spotkają, zapyta, czy mógłby spędzić u  niej noc. Może nawet zamieszkać na stałe.
Sześćdziesiąt pieprzonych plag, powiedział Gus, wszystkie naraz. Jeśli to naprawdę
koniec, nie chciał stawić mu czoła samotnie.
Harvest Acres, małe, schludne osiedle, na którym Felicia teraz mieszkała, było oddalone
o pięć kilometrów i Marty nie miał zamiaru ryzykować jazdy samochodem, włożył więc
spodnie od  dresu i  tenisówki. Było piękne późne popołudnie, na niebie wciąż ani jednej
chmurki, pogoda w  sam raz na spacer, i  wielu ludzi powychodziło z  domów. Kilku
wyglądało, jakby cieszyli się słońcem, większość jednak miała wzrok wbity w  ziemię.
Nawet ci, którzy szli w parach i trójkami, prawie się do siebie nie odzywali.
Na Park Drive, jednej z głównych arterii wschodniej części miasta, wszystkie cztery pasy
były zapchane w większości pustymi samochodami. Marty przeszedł slalomem wśród nich
i po drugiej stronie zobaczył starszego pana w tweedowej marynarce i pasującym do niej
filcowym kapeluszu. Siedział na krawężniku i  wytrząsał fajkę do rynsztoka. Uśmiechnął
się, napotykając spojrzenie Marty’ego.
– Odpoczywam – powiedział. – Poszedłem do centrum obejrzeć zapadlisko i zrobić kilka
zdjęć telefonem. Myślałem, że mogłoby to zainteresować jedną z  lokalnych stacji
telewizyjnych, ale wygląda na to, że niczego już nie nadają. Oprócz zdjęć tego Krantza.
– Tak – powiedział Marty. – Nic, tylko Chuck i Chuck. Wie pan może, kim…
– Nie. Pytałem dwudziestu paru ludzi, co najmniej. Nikt go nie zna. Wygląda na to, że
nasz Krantz jest Wielkim Ozem Apokalipsy.
Marty się zaśmiał.
– Dokąd się pan wybiera?
–  Do Harvest Acres. Zaciszna enklawa. Położona na uboczu. – Sięgnął za połę
marynarki, wyjął kapciuch i zaczął nabijać fajkę.
– Też tam idę. Do byłej żony. Może pójdziemy razem.
Staruszek wstał z grymasem bólu na twarzy.
– Byleby pan nie gnał jak szalony. – Zapalił fajkę, zaciągnął się. – Artretyzm. Biorę na to
prochy, ale im bardziej choroba postępuje, tym słabiej działają.
– To kiepsko – powiedział Marty. – Niech pan wyznacza tempo, a ja się dostosuję.
Szli wolno. Staruszek nazywał się Samuel Yarbrough. Był właścicielem i  dyrektorem
Domu Pogrzebowego Yarbrough.
– Ale tak naprawdę najbardziej interesuję się meteorologią – wyznał. – W szczenięcych
latach marzyłem o tym, żeby zostać prezenterem prognozy pogody, może nawet w jednej
z  ogólnokrajowych sieci, cóż, kiedy wolą zatrudniać młode kobiety z… – Przyłożył
skulone dłonie do piersi. – Jestem na bieżąco, czytam prasę fachową i  mogę panu
powiedzieć rzecz nadzwyczaj ciekawą. Jeśli zechce mnie pan wysłuchać.
– Jasne.
Podeszli do ławki na przystanku autobusowym. Na oparciu widniał wymalowany
od szablonu napis CHARLES „CHUCK” KRANTZ 39 WSPANIAŁYCH LAT! DZIĘKI,
CHUCK! Sam Yarbrough usiadł i poklepał sąsiednie miejsce. Marty przyjął zaproszenie.
Wiatr zwiewał dym z fajki staruszka w jego stronę, ale to mu nie przeszkadzało. Zapach
był całkiem przyjemny.
–  Pewnie pan wie, że w  powszechnym przekonaniu doba ma dwadzieścia cztery
godziny? – spytał Yarbrough.
– A tydzień siedem dni. Wszyscy to wiedzą, nawet małe dzieci.
–  Cóż, wszyscy są w  błędzie. Doba gwiazdowa miała dwadzieścia trzy godziny
i pięćdziesiąt sześć minut. Plus parę sekund.
– Miała?
–  Otóż to. Jak wynika z  moich obliczeń, które, zapewniam, są prawidłowe, a  mogę to
wykazać, doba obecnie składa się z dwudziestu czterech godzin i dwóch minut. Wie pan,
co to znaczy, panie Anderson?
Marty się zastanowił.
– Chce pan powiedzieć, że Ziemia wolniej się obraca?
–  Właśnie. – Yarbrough wyjął fajkę z  ust i  wskazał gestem ludzi idących chodnikiem.
Teraz, kiedy popołudnie przechodziło w zmierzch, szeregi spacerowiczów powoli topniały.
– Założę się, że wiele z tych osób uważa, że liczne klęski, które nas dotknęły, mają jedną
i  tę samą przyczynę: to, co zrobiliśmy ze  środowiskiem naturalnym Ziemi. Mylą się.
Pierwszy przyznam, że traktowaliśmy naszą matkę… tak, jest matką nas wszystkich…
bardzo źle, z pewnością ją molestowaliśmy, żeby nie powiedzieć gwałciliśmy, ale jesteśmy
małym pyłkiem w porównaniu z wielkim zegarem wszechświata. Małym pyłkiem. Nie, to,
co się dzieje, jest czymś więcej niż katastrofą ekologiczną.
– Może wszystko przez Chucka Krantza – powiedział Marty.
Yarbrough spojrzał na niego z zaskoczeniem i parsknął śmiechem.
– Znowu on, hę? Chuck Krantz przechodzi na emeryturę i cała ludność Ziemi, o samej
planecie nie wspominając, przechodzi na emeryturę razem z nim? Taka jest pańska teza?
– Na coś trzeba zrzucić winę – powiedział Marty z uśmiechem. – Albo na kogoś.
Sam Yarbrough wstał, położył dłoń na swoim krzyżu, przeciągnął się i  wykrzywił usta
w grymasie.
– Niech mi pan Spock wybaczy, że go zacytuję, ale to nielogiczne. Owszem, trzydzieści
dziewięć lat to w ludzkiej perspektywie szmat czasu, prawie pół życia, ale ostatnia epoka
lodowcowa była znacznie wcześniej. O erze dinozaurów nie wspominając. Idziemy?
Poszli, ich cienie kładły się przed nimi. Marty karcił się w  duchu za to, że przespał
prawie cały piękny dzień. Ruchy Yarbrough były coraz wolniejsze. Kiedy dotarli do
murowanego łuku wyznaczającego wejście do Harvest Acres, stary przedsiębiorca
pogrzebowy znowu usiadł.
–  Chyba popatrzę sobie na zachód słońca i  poczekam, aż artretyzm trochę odpuści.
Potowarzyszy mi pan?
Marty pokręcił głową.
– Raczej pójdę dalej.
–  Do byłej żony – powiedział Yarbrough. – Rozumiem. Miło się z  panem rozmawiało,
panie Anderson.
Marty wszedł pod łuk, po czym zawrócił.
– Charles Krantz coś znaczy – oznajmił. – Jestem tego pewien.
– Może ma pan rację – odparł Sam, pykając z fajki. – Ale spowolnienie obrotu Ziemi…
nic w tej chwili nie jest ważniejsze, przyjacielu.
Główna ulica osiedla Harvest Acres była urokliwą, wysadzaną drzewami parabolą,
od  której odchodziły węższe uliczki. Zapalone latarnie jak z  ilustrowanych powieści
Dickensa zalewały okolicę iście księżycowym blaskiem. Kiedy Marty był już blisko Fern
Lane, gdzie mieszkała Felicia, zobaczył dziewczynkę na wrotkach, z gracją wyjeżdżającą
zza zakrętu. Miała na sobie obszerne czerwone szorty i  koszulkę bez rękawów z  czyjąś
twarzą, może gwiazdy rocka albo jakiegoś rapera. Wyglądała na dziesięć–jedenaście lat
i  jej widok podniósł go na duchu. Dziewczynka na wrotkach: cóż mogłoby być bardziej
normalnego w tym nienormalnym dniu? Tym nienormalnym roku?
– Hej – rzucił.
–  Hej – powiedziała, ale zwinnie go wyminęła, być może gotowa do ucieczki, w  razie
gdyby okazał się jednym ze zboków, przed którymi bez wątpienia przestrzegała ją matka.
–  Idę do byłej żony – wyjaśnił Marty, nie ruszając się z  miejsca. – Nazywa się Felicia
Anderson. Albo Gordon, jeśli wróciła do nazwiska panieńskiego. Mieszka na Fern Lane.
Pod dziewiętnastym.
Dziewczynka obróciła się bez wysiłku, manewr, który Marty niechybnie przypłaciłby
twardym lądowaniem na tyłku.
– A tak, już kiedyś chyba pana widziałam. Niebieski prius?
– To ja.
– Chodzi pan do niej, chociaż się rozwiedliście? Jak to?
– Nadal ją lubię.
– Nie kłócicie się?
– Kiedyś się zdarzało. Teraz, po rozwodzie, lepiej się rozumiemy.
–  Pani Gordon czasem częstuje nas ciastkami imbirowymi. Mnie i  mojego młodszego
brata Ronniego. Wolę oreo, ale…
– Ale trzeba brać, co dają, nie? – podsumował Marty.
– No, imbirowe też są niezłe, chociaż bardzo się kru…
W  tej chwili zgasły latarnie, zmieniając ulicę w  lagunę cieni. Jednocześnie
we  wszystkich domach wyłączyły się światła. Nie pierwszy raz w  mieście wysiadł prąd,
czasem nie było go nawet osiemnaście godzin, ale prędzej czy później zawsze
przywracano zasilanie. Marty nie miał pewności, czy tym razem znów tak będzie. Jasne,
nie mógł tego wykluczyć, przeczuwał jednak, że elektryczność, którą – jak wszyscy –
przez całe życie traktował jako coś danego raz na zawsze, podzieliła los internetu.
– No to klops – mruknęła dziewczynka.
–  Lepiej zmykaj do domu – poradził Marty. – Bez oświetlenia jest za ciemno, żeby
jeździć na wrotkach.
– Proszę pana? Czy wszystko będzie dobrze?
Choć nie miał własnych dzieci, dwadzieścia lat uczył cudze i był przekonany, że takim
na przykład szesnastolatkom trzeba mówić prawdę, ale wobec młodszych w  wieku tej
dziewczynki lepiej się uciec do pocieszającego kłamstwa.
– Oczywiście.
– Ale niech pan zobaczy – powiedziała, wskazując na coś.
Podążył spojrzeniem za jej drżącym palcem do domu na rogu Fern Lane. Tam, na
ciemnym oknie wykuszowym wychodzącym na mały trawnik, ukazała się twarz, zrazu
rozmyta, ale stopniowo nabierająca ostrości, złożona z  cieni i  świecących białych linii,
niby ektoplazma na seansie spirytystycznym. Uśmiechnięta twarz o  kształcie księżyca
w  pełni. Okulary w  czarnych oprawkach. Długopis w  gotowości. U  góry: CHARLES
KRANTZ. U dołu: 39 WSPANIAŁYCH LAT! DZIĘKI, CHUCK!
– To samo jest wszędzie – szepnęła dziewczynka.
Miała rację. Chuck Krantz pojawiał się na frontowych oknach wszystkich domów na
Fern Lane. Marty odwrócił się i  zobaczył twarze Krantza ciągnące się łukiem wzdłuż
głównej ulicy. Dziesiątki, może setki Chucków. Tysiące, jeśli to zjawisko występowało
w całym mieście.
–  Wracaj do domu – powiedział, już bez uśmiechu. – Wracaj do mamy i  taty, skarbie.
Szybko.
Pojechała z  rozwianym włosem, turkocząc kółkami wrotek na chodniku. Przez chwilę
jeszcze widział oddalające się czerwone szorty, potem wchłonęła je gęstniejąca ciemność.
Marty ruszył szybkim krokiem w tym samym kierunku, co dziewczynka, obserwowany
przez uśmiechnięte twarze Charlesa „Chucka” Krantza w każdym oknie. Chucka w swojej
białej koszuli i  ciemnym krawacie, wyglądającego jak księgowy, jakich wielu. Zupełnie
jakby patrzyła na niego horda widmowych klonów. Dobrze, że nie świecił księżyc; a gdyby
twarz Chucka ukazała się na nim? Jakże mógłby znieść taki widok?
Pod trzynastką Marty nie wytrzymał i  resztę drogi do małego dwupokojowego domku
Felicii pokonał biegiem. Wpadł na ścieżkę prowadzącą do drzwi i zapukał. Czekał, nagle
pewien, że jeszcze nie wróciła ze  szpitala, może ma dzisiaj podwójną zmianę, wtedy
jednak usłyszał jej kroki. Drzwi się otworzyły. W  ręku trzymała świeczkę. Płomyk
oświetlał od dołu jej przerażoną twarz.
– Marty, dzięki Bogu. Widzisz to?
– Tak. – Ten facet był też w jej oknie frontowym. Chuck. Uśmiechnięty. Wyglądający jak
księgowy, jakich wielu. Człowiek, który nie skrzywdziłby muchy.
– Nagle zaczęły… się pojawiać!
– Wiem. Widziałem.
– Są tylko tutaj?
– Chyba wszędzie. Myślę, że to już prawie…
Przytuliła go, wciągnęła do środka i  był zadowolony, że nie dała mu powiedzieć
ostatniego słowa: koniec.

2
Douglas Beaton, profesor nadzwyczajny filozofii w  katedrze filozofii i  religii Ithaca
College, siedzi w sali szpitalnej i czeka, aż jego szwagier umrze. Jedynymi dźwiękami są
miarowe pik… pik… pik monitora pracy serca i  wolny, coraz cięższy oddech Chucka.
Większość aparatury wyłączono.
– Wujku?
Doug odwraca się i w drzwiach widzi Briana, w kurtce drużyny szkolnej, z plecakiem na
ramieniu.
– Już po szkole? Tak wcześnie? – pyta Doug.
– Zwolniłem się. Dostałem od mamy esemesa, że pozwoli im wyłączyć maszyny. Zrobili
to?
– Tak.
– Kiedy?
– Godzinę temu.
– Gdzie mama?
– W kaplicy na parterze. Modli się za jego duszę.
I pewnie o to, aby jej decyzja okazała się słuszna, myśli Doug. Bo nawet kiedy kapłan
zapewnia cię, że tak, masz rację, trzeba zostawić to w  rękach Boga, wciąż z  jakiegoś
powodu czujesz, że robisz coś złego.
–  Mam wysłać jej esemesa, jeśli będzie się zanosiło na… – Wujek Briana wzrusza
ramionami.
Brian podchodzi do łóżka i patrzy w dół, na nieruchomą białą twarz ojca. Myśli, że bez
swoich okularów w czarnych oprawkach – leżą obok – wydaje się za młody, by mieć syna
w dziewiątej klasie szkoły średniej. Sam wygląda jak licealista. Chłopiec ujmuje dłoń ojca
i lekko całuje bliznę w kształcie półksiężyca.
–  W  jego wieku nie powinno się umierać – mówi Brian. Cicho, jakby nie chciał, żeby
tata usłyszał. – Jezu, wujku, przecież w zimie skończył dopiero trzydzieści dziewięć lat!
– Chodź, usiądź – mówi Doug i klepie puste krzesło obok siebie.
– To miejsce mamy.
– Zwolnisz je, kiedy wróci.
Brian zdejmuje plecak i siada.
– Jak myślisz, ile to potrwa?
–  Według lekarzy to może się stać w  każdej chwili. Prawie na pewno jeszcze dzisiaj.
Wiesz, że maszyny pomagały mu oddychać, prawda? I był karmiony dożylnie. Nie czuje…
Brian, on nie czuje bólu. To już minęło.
–  Glejak – mówi Brian gorzko. Odwraca się do wujka ze  łzami w  oczach. – Dlaczego
Bóg zabiera mi tatę? Wytłumacz mi to.
– Nie potrafię. Boski plan jest zagadką dla nas wszystkich.
– Pieprzyć zagadki – mówi chłopiec. – Miejsce zagadek jest w bajkach dla dzieci.
Wujek Doug kiwa głową i obejmuje Briana ramieniem.
– Wiem, że ci ciężko, mały, mnie też, ale nic innego nie potrafię powiedzieć. Życie jest
tajemnicą. Śmierć też.
Milkną, wsłuchani w miarowe pik… pik… pik monitora i charczenie Charlesa Krantza –
przez żonę, brata żony i  przyjaciół zwanego Chuckiem – towarzyszące powolnym
tchnieniom, które są ostatnimi interakcjami jego ciała ze  światem. Każdym wdechem
i  wydechem (oraz biciem jego serca) steruje gasnący mózg, w  którym pewne czynności
jeszcze trwają. Człowiek, który całe zawodowe życie spędził w  dziale księgowości
Midwest Trust, podlicza swoje ostatnie rachunki: małe wpływy, duże rozchody.
– Banki podobno są bezduszne, ale w pracy naprawdę go lubili – mówi Brian. – Przysłali
mnóstwo kwiatów. Pielęgniarki wstawiły je do solarium czy jak to się nazywa, bo tutaj nie
wolno ich trzymać. Czego się bały? Że jest na nie uczulony czy coś?
– Uwielbiał swoją pracę – wzdycha Doug. – W zasadzie nie robił nic nadzwyczajnego,
nigdy nie zdobyłby Nagrody Nobla ani nie dostałby Medalu Wolności od prezydenta… ale
naprawdę to kochał.
–  Taniec też – zauważa Brian. – Kochał tańczyć. I  był w  tym dobry. Podobnie jak
mama… mawiał, że wymiatali na parkiecie. Ale on był lepszy.
Doug się śmieje.
– Mówił o sobie, że jest Fredem Astaire’em dla ubogich. A w dzieciństwie lubił modele
pociągów. Jego zejde miał zabawkową kolejkę. Wiesz, jego dziadek?
– Mhm – mówi Brian. – Słyszałem o jego zejde.
– Miał udane życie, Bri.
–  Ale za krótkie – zauważa Brian. – Nigdy nie przejedzie pociągiem przez Kanadę,
o  czym marzył. Nie odwiedzi Australii… to też chciał zrobić. Nie zobaczy, jak kończę
szkołę. Nie uczczą jego przejścia na emeryturę imprezą, na której ludzie wygłaszają
dowcipne mowy i na pamiątkę dają – ociera oczy rękawem kurtki – złoty zegarek.
Doug ściska ramiona siostrzeńca.
Brian patrzy na swoje splecione dłonie.
–  Chcę wierzyć w  Boga, wujku, i  może nawet wierzę, ale nie rozumiem, czemu tak to
musi być – mówi. – Dlaczego Bóg na to pozwala. To zagadka? Taki z ciebie mądry filozof
i tylko na tyle cię stać?
Tak, bo filozofia upada w obliczu śmierci, myśli Doug.
–  Wiesz, jak to mówią, Brian: śmierć zabiera najlepszych z  nas, a  i  gorszymi nie
wzgardzi.
Brian próbuje się uśmiechnąć.
– Jeśli to ma mnie pocieszyć, musisz bardziej się postarać.
Doug jakby nie usłyszał. Patrzy na szwagra, który – w  jego własnym odczuciu – jest
prawdziwym bratem. Który zapewnił jego siostrze dobre życie. Który pomógł mu postawić
pierwsze kroki w  biznesie, choć to akurat najmniej ważne. Spędzili razem wiele miłych
chwil. Za mało, ale wygląda na to, że tyle będzie mu musiało wystarczyć.
–  Ludzki mózg jest ograniczony, to tylko kawał gąbczastej tkanki uwięziony w  klatce
z  kości, ale umysł zawarty w  tym mózgu jest nieskończony. Ma kolosalną pojemność,
zasięg jego wyobraźni przekracza naszą zdolność pojmowania. Moim zdaniem, kiedy
umiera człowiek, mężczyzna czy kobieta, w  gruzy wali się cały świat, świat, który dana
osoba znała, w który wierzyła. Pomyśl o tym, mały: miliardy ludzi na Ziemi i każdy z nich
nosi w sobie świat. Ziemię wykreowaną przez ich umysły.
– I teraz umiera świat mojego taty.
–  Ale nie nasz – mówi Doug i  jeszcze raz ściska ramiona siostrzeńca. – Nasz jeszcze
trochę przetrwa. Twojej matki też. Musimy być silni, przez wzgląd na nią, Brian. Tak silni,
jak to tylko możliwe.
Milkną, wpatrzeni w umierającego człowieka w szpitalnym łóżku, słuchają pik… pik…
pik monitora i  powolnych wdechów i  wydechów Chucka Krantza. Te w  pewnym
momencie ustają. Brian sztywnieje. Pierś jego ojca leży nieruchomo. Potem podnosi ją
jeszcze jeden chrapliwy, agonalny wdech.
– Napisz do mamy – mówi chłopak. – Teraz.
Doug ma już telefon w ręku.
– Robi się.
Pisze:
Lepiej przyjdź, siostra. Brian już jest. Chyba zbliża się koniec.

3
Marty i  Felicia wyszli na trawnik za domem. Usiedli na krzesłach przyniesionych
z tarasu. Teraz prądu nie było już w całym mieście i niebo rozjarzyło się gwiazdami. Tak
jasnych Marty nie widział od  czasów, kiedy dorastał w  Nebrasce. Miał wtedy mały
teleskop, dzięki któremu mógł poznawać wszechświat, siedząc w oknie na poddaszu.
– Tam jest Aquila – powiedział. – Orzeł. Tam Cygnus, Łabędź. Widzisz?
– Tak. A tamta to Gwiazda Pola… – urwała. – Marty? Widziałeś…
– Tak – powiedział. – Zgasła. O, Mars też. Żegnaj, Czerwona Planeto.
– Marty, boję się.
Czy Gus Wilfong patrzył dziś w  niebo? A  Andrea, która była w  straży sąsiedzkiej
z  Felicią? A  Samuel Yarbrough, przedsiębiorca pogrzebowy? A  dziewczynka
w  czerwonych szortach? Kiedy gwiazda spada, trzeba pomyśleć życzenie. A  co, kiedy
znika?
Marty wziął ją za rękę.
– Ja też.

4
Ginny, Brian i  Doug stoją przy łóżku Chucka Krantza, trzymając się za ręce. Czekają,
podczas gdy Chuck – mąż, ojciec, księgowy, tancerz, miłośnik seriali kryminalnych –
bierze ostatnie dwa–trzy oddechy.
– Trzydzieści dziewięć lat – mówi Doug. – Trzydzieści dziewięć wspaniałych lat. Dzięki,
Chuck.

5
Marty i Felicia, z twarzami zwróconymi ku niebu, patrzyli, jak gwiazdy gasną. Najpierw
znikały pojedynczo i dwójkami, potem dziesiątkami i wreszcie setkami. Kiedy cała Droga
Mleczna utonęła w ciemności, Marty odwrócił się do byłej żony.
– Kocham…
Czerń.
 

Akt II: Artyści uliczni

Z  pomocą kumpla Maca, który ma starego vana, Jared Franck rozstawia perkusję
w swoim ulubionym miejscu, na Boylston Street między Walgreens a sklepem Apple. Ma
dziś dobre przeczucia. Jest czwartkowe popołudnie, zajebiście piękna pogoda, na ulicach
roi się od  ludzi, którzy już niecierpliwie myślą o  nadchodzącym weekendzie, co zawsze
jest przyjemniejsze od  samego weekendu. W  czwartek po południu jest tylko czyste,
podniecające wyczekiwanie. W piątek po południu nie ma już na co czekać, trzeba się na
poważnie wziąć do zabawy.
– Wszystko gra? – pyta go Mac.
– Tak. Dzięki.
– Nie dziękuj, wystarczy, że odpalisz mi dziesięć procent, bracie.
Mac zostawia go i odjeżdża, pewnie do sklepu z komiksami, może do Barnes & Noble,
a potem na Common, by przeczytać to, co kupi. Taki to zapalony czytelnik z tego naszego
Maca. Jared zadzwoni po niego, kiedy przyjdzie pora zwinąć sprzęt. Mac przyjedzie
swoim vanem.
Jared stawia na ziemi sfatygowany cylinder (wytarty aksamit, wystrzępiona jedwabna
rypsowa wstążka) kupiony za siedemdziesiąt pięć centów w sklepie z używanymi rzeczami
w  Cambridge, a  przed nim kładzie tekturkę z  napisem MAGICZNY KAPELUSZ!
PODWAJA KAŻDY DATEK! Wrzuca dwa banknoty jednodolarowe jako sugestię dla
przechodniów. Jest ciepło jak na początek października, więc na swoje występy na
Boylston może się ubierać, jak chce – koszulka bez rękawów z  napisem FRANCKLY
DRUMS, szorty khaki, znoszone converse’y bez skarpet – ale nawet w  chłodne dni
zazwyczaj zrzuca kurtkę, bo nic tak nie rozgrzewa jak wybijany z wyczuciem rytm.
Jared rozkłada taboret i gra wprawkę na naciągach bębnów. Kilka osób zerka na niego,
ale większość idzie dalej, zaprzątnięta obgadywaniem znajomych, planami na kolację,
rozmyślaniem, gdzie by tu się napić, i  kolejnym dniem wyrzuconym na owo tajemnicze
śmietnisko, na którym lądują przeżyte dni.
Dużo jeszcze czasu zostało do ósmej, kiedy to przy krawężniku zwykle staje radiowóz
bostońskiej policji i przez okno od strony pasażera wychyla się gliniarz, by mu powiedzieć,
że czas się zwijać. Wtedy zadzwoni po Maca. Na razie musi zarobić trochę kasy. Jared
ustawia hi-hat i talerz, po czym dodaje krowi dzwonek, bo czuje, że dzisiaj się przyda.
Razem z  Makiem pracują na pół etatu w  Doctor Records przy Newbury Street, ale
w dobre dni Jared mniej więcej tyle samo zarabia, grając na ulicy. A znacznie przyjemniej
walić w bębny na słonecznej Boylston Street, niż wdychać opary paczuli w sklepie i toczyć
długie rozmowy z  maniakami płyt gramofonowych szukającymi Dave’a Van Ronka,
Folkways lub rzadkich nagrań Grateful Dead na winylach w tureckie wzory. Jared zawsze
ma ochotę ich zapytać, gdzie byli, kiedy plajtowało Tower Records.
Wyleciał z  Juilliard, który nazywa – na pamiątkę starej audycji radiowej – College’em
Wiedzy Muzycznej. Przetrwał trzy semestry, ale ostatecznie uznał, że to nie jego klimaty.
Wymagali, żebyś myślał o  tym, co robisz, a  w  przekonaniu Jareda rytm jest twoim
przyjacielem, a myślenie wrogiem. Od czasu do czasu łapie jakieś fuchy, ale gra w kapeli
niespecjalnie go interesuje. Choć nigdy nie mówi tego otwarcie (no dobrze, może raz–dwa
razy się zdarzyło po pijaku), sądzi, że może to muzyka jako taka jest wrogiem. Rzadko
myśli o  tych sprawach, kiedy już złapie rytm. Wtedy muzyka staje się bladym widmem.
Liczą się tylko bębny. Tylko beat.
Zaczyna rozgrzewkę, najpierw lekkie uderzenia, wolne tempo, bez krowiego dzwonka,
tom-toma ani rimshotów. Nie przeszkadza mu to, że Magiczny Kapelusz wciąż jest pusty,
nie licząc jego własnych dwóch zmiętych banknotów jednodolarowych
i dwudziestopięciocentówki wrzuconej (z pogardą) przez małolata na deskorolce. Jeszcze
jest czas. Znajdzie sposób, by przyciągnąć ludzi. Podobnie jak niecierpliwe wyczekiwanie
na uroki jesiennego weekendu w Bostonie, poszukiwanie tego sposobu to połowa zabawy.
Może nawet większość.

Janice Halliday wraca do domu po siedmiu godzinach pracy w Paper and Page, wlecze
się Boylston Street ze  spuszczoną głową i  torebką przyciśniętą do brzucha. Być może
dojdzie pieszo aż do Fenway, zanim rozejrzy się za najbliższą stacją metra, bo w tej chwili
chce tylko iść. Zerwał z  nią chłopak, z  którym była szesnaście miesięcy. Załatwił to
nowocześnie, esemesem.
Nie pasujemy do siebie i tyle.
Potem:
Na zawsze pozostaniesz w moim sercu!  
Potem:
Przyjaciele po grób OK?  
„Nie pasujemy do siebie” pewnie znaczy, że kogoś poznał i  wyjeżdżają razem na
weekend do New Hampshire, gdzie będą zbierać jabłka i  gzić się w  jakimś pensjonacie.
Ani dzisiaj, ani nigdy więcej nie zobaczy Janice w eleganckiej różowej bluzce i czerwonej
spódnicy kopertowej, które teraz ma na sobie, no chyba żeby wysłała mu zdjęcie
z podpisem:
Zobacz, co tracisz, ty  
To było zupełnie nieoczekiwane i  wytrąciło ją z  równowagi – jakby ktoś zatrzasnął ci
przed nosem drzwi, przez które właśnie miałaś przejść. Weekend, który jeszcze tego ranka
zapowiadał się wielce obiecująco, teraz jawi się wejściem do pustej, powoli obracającej się
beczki, do której, chcąc nie chcąc, będzie musiała się wczołgać. Sobotę ma wolną, ale
może zadzwoni do Maybelline i  spyta, czy nie dałaby jej chociaż porannej zmiany.
W niedzielę sklep jest zamknięty. O niedzieli lepiej nie myśleć, przynajmniej na razie.
– Przyjaciele po grób, też coś. – Mówi do swojej torebki, bo głowę trzyma spuszczoną.
Nie kocha go, nigdy nie miała co do tego złudzeń, ale mimo wszystko to potężny szok. Był
miłym facetem (tak przynajmniej sądziła), niezłym kochankiem, świetnym kompanem, jak
to się mówi. Teraz Janice ma dwadzieścia dwa lata, została rzucona, i kiepsko to wszystko
wygląda. Myśli, że po powrocie do domu napije się wina i trochę popłacze. Płacz może jej
dobrze zrobić. Podziałać terapeutycznie. Może puści jedną ze  swoich playlist z  big-
bandami i  sobie potańczy. Sama ze  sobą, jak w  tej piosence Billy’ego Idola. W  liceum
uwielbiała taniec i na zabawach w piątkowe wieczory czuła się szczęśliwa. Może uda jej
się odtworzyć choć namiastkę tej radosnej atmosfery.
Nie, myśli, te utwory – i wspomnienia – tylko zdołują cię jeszcze bardziej. Liceum było
dawno temu. Tu jest świat rzeczywisty, gdzie faceci zrywają z tobą bez uprzedzenia.
Parę przecznic dalej słyszy bębnienie.

Charles Krantz – dla znajomych Chuck – idzie Boylston Street, zakuty w  zbroję
księgowego: szary garnitur, biała koszula, niebieski krawat. Jego czarne buty marki
Samuel Windsor są tanie, ale solidne. Teczka kołysze mu się w ręku. Charles nie zwraca
uwagi na kłębiący się wokół tłum ludzi wracających z  pracy. Jest w  Bostonie na
tygodniowej konferencji pod tytułem Bankowość w  Dwudziestym Pierwszym Wieku.
Wysłał go tutaj bank, w którym pracuje, i w całości opłacił mu pobyt. Bardzo miło z ich
strony, choćby dlatego, że nigdy wcześniej nie był w Bostonie.
Konferencja odbywa się w  hotelu, który idealnie nadaje się dla księgowych, bo jest
czysty i względnie tani. Odczyty i panele dyskusyjne były ciekawe (sam w jednym z paneli
zasiadał i  ma wystąpić w  drugim, zanim konferencja się zakończy jutro w  południe), ale
nie zamierza spędzać wolnego czasu w towarzystwie siedemdziesięciu księgowych. Mówi
ich językiem, chce jednak wierzyć, że zna też inne. A przynajmniej znał kiedyś, choć część
słów już zapomniał.
Teraz jego praktyczne półbuty Samuel Windsor prowadzą go na popołudniowy spacer.
Nic nadzwyczajnego, a jednak cieszy. Drobne przyjemności mu ostatnio wystarczają. Jego
horyzonty są węższe, niż na to kiedyś liczył, ale pogodził się z  tym. Rozumie, że ich
zawężanie jest elementem naturalnego porządku rzeczy. Przychodzi czas, kiedy
uzmysławiasz sobie, że nigdy nie zostaniesz prezydentem Stanów Zjednoczonych i musisz
zadowolić się przewodniczeniem klubowi młodych przedsiębiorców. No i  są
niezaprzeczalne plusy. Ma żonę, której jest skrupulatnie wierny, i  inteligentnego,
pogodnego syna w  gimnazjum. Ma też tylko dziewięć miesięcy życia przed sobą, choć
tego jeszcze nie wie. Zalążki jego kresu – chwili, gdy horyzonty kurczą się do punkcika –
posiane są głęboko, gdzie nie sięgnie skalpel chirurga, i ostatnio przebudziły się do życia.
Wkrótce wydadzą czarne owoce.
W  oczach mijających go ludzi – studentek w  kolorowych sukienkach, studentów
w  baseballówkach Red Sox noszonych daszkiem do tyłu, nienagannie ubranych
Amerykanów pochodzenia azjatyckiego z  Chinatown, matron objuczonych zakupami,
weterana wojny w  Wietnamie wyciągającego ku niemu wielki ceramiczny kubek
z amerykańską flagą i hasłem TE BARWY NIE BLAKNĄ – Chuck Krantz niewątpliwie
wygląda jak uosobienie białej Ameryki, zapiętej pod szyję, schludnej i uganiającej się za
pieniędzmi. Bo i tym właśnie jest, owszem, pracowitą mrówką drepczącą wytyczoną trasą
pośród stad szukających przyjemności koników polnych, ale nie tylko. Tak przynajmniej
mógł o sobie powiedzieć kiedyś.
Myśli o  siostrzyczce. Jak ona miała na imię? Rachel? Regina? Reba? Renee? Nie
pamięta, wie tylko, że była młodszą siostrą gitarzysty prowadzącego.
W  jedenastej klasie szkoły średniej, długo przed tym, zanim został pracowitą mrówką
tyrającą w mrowisku zwanym Midwest Trust, Chuck był wokalistą w zespole The Retros.
Tak się nazwali, bo grali dużo kawałków z  lat sześćdziesiątych i  siedemdziesiątych,
głównie zespołów brytyjskich, jak Rolling Stones, The Searchers i  The Clash, których
muzyka na ogół była prosta. Od  Beatlesów trzymali się z  daleka, bo ich piosenki pełne
były dziwacznych akordów typu zmodyfikowane septymowe.
Chuck został głównym wokalistą z  dwóch powodów: choć nie umiał grać na żadnym
instrumencie, nie najgorzej śpiewał i  jego dziadek miał starego SUV-a, którego pożyczał
mu na koncerty pod warunkiem, że odbywały się w miarę blisko. The Retros na początku
byli kiepscy, a kiedy się rozpadli pod koniec jedenastej klasy, co najwyżej przeciętni, ale,
jak to raz ujął ojciec gitarzysty rytmicznego, przynajmniej dało się ich słuchać, „a to już
wielki postęp”. Poza tym raczej trudno sknocić takie numery, jak Bits and Pieces (Dave
Clark Five) czy Rockaway Beach (Ramones).
Chuck miał tenorowy głos, nie nadzwyczajny, ale przyjemny dla ucha, nie bał się też
wydrzeć na całe gardło ani zaśpiewać falsetem, kiedy sytuacja tego wymagała, tak
naprawdę jednak najbardziej lubił wstawki instrumentalne, bo wtedy mógł tańczyć
i  paradować po scenie jak Mick Jagger, czasem wywijając statywem mikrofonu między
nogami w  sposób, jak sądził, wyuzdany. Potrafił też wykonywać moonwalk, co zawsze
spotykało się z aplauzem.
The Retros byli kapelą garażową, która czasem odbywała próby w prawdziwym garażu,
a  czasem w  pokoju rekreacyjnym gitarzysty prowadzącego, gdzie zwykle dołączała do
nich jego młodsza siostra (Ruth? Reagan?). Zbiegała tanecznym krokiem po schodach
w  swoich bermudach, stawała między dwoma wzmacniaczami Fender, ostentacyjnie
kręciła biodrami i  tyłkiem, wtykała sobie palce do uszu i  wystawiała język. Raz, kiedy
zrobili sobie przerwę, przysunęła się do Chucka i powiedziała:
– Między nami mówiąc, śpiewasz tak, jak starzy ludzie się pieprzą.
Charles Krantz, przyszły księgowy, odszepnął:
– Co ty możesz o tym wiedzieć, małpi zadzie.
Puściła to mimo uszu.
– Ale lubię patrzeć, jak tańczysz. Ruszasz się jak białas, ale to nic.
Siostrzyczka, swoją drogą też biała, również lubiła tańczyć. Czasem po próbach
puszczała jedną z  przygotowanych przez siebie składanek i  Chuck z  nią pląsał, podczas
gdy chłopaki z  zespołu pohukiwały i  rzucały średnio dowcipne teksty. Naśladowali
we dwoje ruchy Michaela Jacksona i śmiali się jak szaleni.
Chuck właśnie wspomina to, jak uczył moonwalku młodszą siostrę gitarzysty
(Ramonę?), gdy słyszy bębny. Podstawowy rockowy beat, taki, który The Retros pewnie
nieraz grali w czasach Hang on Sloopy i Brand New Cadillac. Zrazu myśli, że to złudzenie,
może nawet zwiastun kolejnej migreny – ostatnio coś często go męczą – wtedy jednak
tłum przechodniów na kolejnej przecznicy rozstępuje się i  Chuck dostrzega młodego
chłopaka w  koszulce bez rękawów, który siedzi na niskim taborecie i  wybija na perkusji
ten przepyszny, stary rytm.
Że też nie ma tu jakiejś siostrzyczki, z którą mógłbym zatańczyć, myśli Chuck.

Jared zasuwa już dziesięć minut i  nie ma z  tego nic oprócz tej jednej ćwierćdolarówki
złośliwie wrzuconej do Magicznego Kapelusza przez małolata na deskorolce. To dla niego
niepojęte, w  takie przyjemne czwartkowe popołudnie, kiedy weekend jest tuż za rogiem,
powinien zarobić w kapeluszu co najmniej pięć dolarów. Z głodu nie umrze, ale nie samym
chlebem i czynszem człowiek żyje. Trzeba dbać o własny wizerunek, a gra na bębnach tu,
na Boylston, jest tego ważnym elementem. Jared jest na scenie. Daje koncert. Solowy.
Suma pieniędzy w kapeluszu pozwala ocenić, komu się jego występ podoba, a komu nie.
Obraca pałeczki w palcach, siada wygodniej i gra wstęp do My Sharona, ale nie, coś jest
nie tak. Brzmi jak z  puszki. Widzi nadchodzącego faceta w  typie biznesmena, z  teczką
kołyszącą się w ręku jak krótkie wahadło, i dostrzega w nim coś – Bóg wie co – co każe
mu zaanonsować jego przybycie. Najpierw wybija rytm reggae, potem przerzuca się na coś
bardziej zmysłowego, jakby połączenie I Heard It Through the Grapevine z Susie Q.
Po raz pierwszy od czasu, kiedy zagrał tę krótką wprawkę, by ocenić brzmienie perkusji,
w  Jaredzie rozpala się iskra i  teraz już rozumie, czemu poczuł potrzebę, by użyć dziś
krowiego dzwonka. Zaczyna w  niego uderzać w  słabej części taktu i  rytm przechodzi
w  coś à la ten stary hicior The Champs, Tequila. Fajna sprawa. Nareszcie złapał klimat,
a gdy już się uda, masz przed sobą prostą drogę. Mógłby przyspieszyć tempo, wpleść parę
zagrywek na tom-tomie, ale patrząc na pana Biznesmena, uznaje, że to by do niego nie
pasowało. Jared nie ma pojęcia, dlaczego pan Biznesmen stał się dla niego źródłem
natchnienia, i nic go to nie obchodzi. Czasem tak to jest i tyle. Rytm staje się opowieścią.
Jared wyobraża sobie pana Biznesmena na wakacjach w  jednym z  tych miejsc, gdzie
podają drinki z  małymi różowymi parasolkami. Może jest tam z  żoną, może z  osobistą
asystentką, popielatą blondyną w turkusowym bikini. I to właśnie słyszą. Perkusistę, który
ćwiczy przed wieczornym koncertem, zanim zapłoną bambusowe pochodnie.
Jest przekonany, że pan Biznesmen nawet nie zwolni kroku, tylko ominie go i  pójdzie
prosto do swojego biznesmeńskiego hotelu, prawdopodobieństwo, że wrzuci coś do
Magicznego Kapelusza, wydaje się bliskie zera. Kiedy już się oddali, Jared zagra coś
innego, zostawi krowi dzwonek w spokoju, na razie jednak ten beat pasuje idealnie.
Zamiast jednak pognać dalej, pan Biznesmen staje. Uśmiecha się. Jared szczerzy się do
niego radośnie i  wskazuje ruchem głowy cylinder na chodniku, ani na chwilę nie gubiąc
rytmu. Pan Biznesmen zdaje się go nie zauważać i nie wrzuca nic do kapelusza. Upuszcza
tylko teczkę między swoje czarne biznesmeńskie buty i zaczyna poruszać biodrami z boku
na bok w  rytmie wyznaczanym przez perkusję. Tylko biodrami: reszta pozostaje
nieruchoma. Ma pokerową minę. Patrzy w punkt dokładnie nad głową Jareda.
–  Dajesz, stary! – woła młody mężczyzna i  wrzuca do kapelusza kilka monet.
Wynagradza dyskretne wygibasy pana Biznesmena, nie beat, ale to nic.
Jared zaczyna szybko, czule muskać hi-hata, drażni go, prawie pieści. Drugą ręką uderza
w krowi dzwonek w słabej części taktu, nogą wciska pedał bębna basowego. Brzmi nieźle.
Facet w szarym gajerze wygląda na bankiera, ale biodrami kołysze jak tancerz pełną gębą.
Unosi dłoń i  kiwa do taktu palcem wskazującym. Na grzbiecie dłoni ma małą bliznę
w kształcie półksiężyca.

Chuck słyszy, że rytm się zmienia, przechodzi w  trochę bardziej egzotyczny, i  w  tej
chwili prawie odzyskuje rozsądek i  odchodzi. Potem myśli: Pieprzyć to, prawo nie
zabrania nikomu tańczyć na chodniku. Oddala się od teczki, żeby się o nią nie potknąć, po
czym kładzie dłonie na swoich rozkołysanych biodrach i  zwinnie obraca w  kierunku
zgodnym z  ruchem wskazówek zegara. Tak jak to robił w  dawnych czasach, kiedy jego
zespół grał Satisfaction i  Walking the Dog. Ktoś się śmieje, kto inny klaszcze, i  Chuck
wiruje w  przeciwną stronę, z  rozwianymi połami marynarki. Wspomina to, jak tańczył
z siostrzyczką gitarzysty. Była smarkulą z niewyparzoną gębą, ale na parkiecie naprawdę
dawała czadu.
Sam Chuck od lat nie dawał czadu – tego mistycznego, rozkosznego czadu – ale czuje,
że każdy jego ruch jest taki, jak trzeba. Unosi jedną nogę i kręci piruet na pięcie drugiej.
Potem zakłada dłonie za plecy jak uczeń wywołany do tablicy i  odstawia moonwalk
w miejscu na chodniku przed swoją teczką.
Bębniarz z  zaskoczeniem i  radością wykrzykuje „Ale jazda!”. Przyspiesza tempo,
przerzuca lewą dłoń z krowiego dzwonka na kocioł i z powrotem, raz po raz wciska pedał
bębna basowego, ani na chwilę nie uciszając metalicznych westchnień hi-hata. Zbiera się
coraz więcej ludzi. Do Magicznego Kapelusza sypią się pieniądze: i  banknoty, i  monety.
Coś się tutaj dzieje.
Na przedzie małego tłumu stoją dwaj młodzi mężczyźni w  identycznych beretach
i  koszulkach Rainbow Coalition. Jeden z  nich wrzuca do cylindra coś, co wygląda jak
banknot pięciodolarowy, i wrzeszczy „Dajesz, gościu, dajesz!”.
Chuck nie potrzebuje zachęty. Jest w  transie. Bankowość w  dwudziestym pierwszym
wieku zupełnie wyleciała mu z głowy. Rozpina guzik marynarki, odgarnia poły grzbietami
dłoni, wsuwa kciuki za pas jak rewolwerowiec i  robi niepełny szpagat. Potem odstawia
szybkiego quick-stepa i obraca się w koło. Perkusista śmieje się i kiwa głową.
– Jesteś mistrz – mówi. – Jesteś mistrz nad mistrze, stary!
Tłum gęstnieje, kapelusz się napełnia, serce Chucka nie bije, tylko dudni w jego piersi.
Sam się prosi o zawał, ale ma to w nosie. Gdyby jego żona zobaczyła, co robi, posrałaby
się ze strachu, i to też nic go nie obchodzi. Syn wstydziłby się za niego, ale jego syna tutaj
nie ma. Chuck opiera prawy but na lewej łydce, kręci kolejny piruet i  kiedy wraca do
pozycji wyjściowej, widzi ładną młodą kobietę stojącą obok chłopaków w beretach. Ma na
sobie prześwitującą różową bluzkę i  czerwoną spódnicę kopertową. Patrzy na niego
szeroko otwartymi, zafascynowanymi oczami.
Chuck wyciąga do niej ręce, uśmiecha się, strzela palcami.
– Chodź – mówi. – Chodź, siostrzyczka, zatańczymy.

Jared sądzi, że dziewczyna odmówi – wygląda na nieśmiałą – ona jednak powoli


podchodzi do faceta w  szarym gajerze. Może Magiczny Kapelusz rzeczywiście jest
magiczny.
–  Tańczcie! – woła jeden z  chłopaków w  beretach i  inni podchwytują wezwanie,
klaszcząc w rytm bębnów Jareda: – Tańczcie, tańczcie, tańczcie!
Janice przybiera na usta uśmiech mówiący „raz się żyje”, rzuca swoją torebkę obok
teczki Chucka i bierze go za ręce. Jared przerywa to, co robił, i przeistacza się w Charliego
Wattsa, grzeje jak żołnierz. Pan Biznesmen kręci dziewczyną w koło, kładzie dłoń na jej
szczupłej talii, przyciąga ją do siebie i prowadzi tanecznym krokiem za perkusję, prawie na
róg budynku Walgreens. Janice odrywa się od niego, kiwając palcem w karcącym geście,
po czym podchodzi z powrotem i chwyta obie dłonie Chucka. On, jakby ćwiczyli to ze sto
razy, znów robi niepełny szpagat, a ona wtedy prześlizguje się pod jego nogami, odważny
manewr, podczas którego spódnica podjeżdża jej do góry, odsłaniając ładne udo. Kilku
gapiów wstrzymuje oddech, kiedy dziewczyna opiera się na ułożonej w  daszek dłoni
i zrywa z powrotem na nogi. Jest roześmiana.
– Wystarczy – mówi Chuck, klepiąc się po piersi. – Już nie mogę…
Janice przyskakuje do niego, kładzie ręce na jego ramionach i  proszę bardzo, jednak
może. Chwyta ją w talii, przerzuca sobie przez biodro i stawia z powrotem na chodniku.
Unosi jej lewą dłoń, ona wiruje jak naszprycowana baletnica. Patrzy na nich już ponad
setka ludzi, tłoczą się na chodniku, zajęli nawet część ulicy. Zrywa się kolejna burza
oklasków.
Jared wygrywa szybki rytm na bębnach, uderza w  talerze, po czym triumfalnie wznosi
pałeczki. Publika znów bije brawo. Chuck i  Janice patrzą na siebie zdyszani. Włosy
Chucka, powoli zaczynające siwieć, lepią się do jego spoconego czoła.
– Co my robimy? – pyta Janice. Teraz, kiedy bębny ucichły, wygląda na oszołomioną.
–  Nie wiem – mówi Chuck. – Ale to najlepsze, co mnie spotkało od  niepamiętnych
czasów.
Magiczny Kapelusz jest wypełniony po brzegi.
–  Bis! – krzyczy ktoś i  tłum podchwytuje wezwanie. Wiele telefonów jest w  górze,
gotowych do nagrania następnego tańca, i  dziewczyna wygląda, jakby nie miała nic
przeciwko, ale jest młoda. Chuck już się wytańczył do utraty tchu. Spogląda na bębniarza
i  kręci głową. Chłopak dyskretnie potakuje na znak, że rozumie. Chuck ciekaw jest, ilu
ludzi miało na tyle szybki refleks, by nagrać ten pierwszy taniec, i jak zareaguje jego żona,
jeśli to zobaczy. I syn. A jeśli nagranie stanie się hitem internetu? Mało prawdopodobne,
ale jeśli tak, jeżeli dotrze do kierownictwa banku, co pomyślą, kiedy ujrzą podwładnego,
którego wysłali do Bostonu na konferencję, kręcącego tyłkiem na Boylston Street z kobietą
tak młodą, że mogłaby być jego córką? Albo czyjąś młodszą siostrą. Co mu właściwie do
głowy strzeliło?
–  Na dziś wystarczy, panie i  panowie – oznajmia perkusista. – Kończymy, dopóki
jesteśmy na topie.
– A ja muszę wrócić do domu – dodaje dziewczyna.
– Jeszcze nie – mówi bębniarz. – Proszę.

Dwadzieścia minut później siedzą na ławce nad sadzawką dla kaczek w  Boston
Common. Jared zadzwonił po Maca. Chuck i  Janice pomogli mu spakować perkusję
i załadować ją na tył vana. Kilkoro ludzi zostało z nimi, gratulowali im, przybijali piątki,
dorzucili jeszcze kilka dolców do przepełnionego cylindra. Potem, kiedy jechali – Chuck
i Janice obok siebie na tylnym siedzeniu, z nogami zagrzebanymi w stertach komiksów –
Mac powiedział, że za żadne skarby świata nie znajdą wolnych miejsc parkingowych
w pobliżu Common.
– Dzisiaj znajdziemy – stwierdził Jared. – To magiczny dzień. – I rzeczywiście, udało im
się zaparkować dokładnie naprzeciwko Four Seasons.
Jared przelicza pieniądze. Ktoś wrzucił banknot pięćdziesięciodolarowy, może ten facet
w berecie pomylił go z piątakiem. W sumie jest ponad czterysta dolarów. Jeszcze nigdy nie
miał tak udanego dnia. Ani na taki nie liczył. Odkłada dziesięć procent dla Maca (który
stoi na brzegu sadzawki i  karmi kaczki znalezionymi w  kieszeni krakersami z  masłem
orzechowym), po czym zaczyna dzielić resztę.
– Och, nie – mówi Janice, kiedy zauważa, co on robi. – To twoje.
Jared kręci głową.
– Nie, podzielimy się równo. Sam nie zarobiłbym połowy tego, nawet gdybym bębnił do
północy. – Nie żeby gliny miały mu na to pozwolić. – W  naprawdę dobre dni zgarniam
góra trzy dychy.
Chuck czuje początki kolejnego ataku migreny i  wie, że o  dziewiątej będzie z  nim
krucho, ale pryncypialność tego chłopaka mimo wszystko go rozśmiesza.
– W porządku. Obszedłbym się bez tych pieniędzy, ale w sumie zapracowałem na nie. –
Wyciąga rękę i  klepie Janice po policzku, tak jak czasem klepał wyszczekaną młodszą
siostrę gitarzysty prowadzącego. – Ty też, młoda damo.
– Gdzieś ty się nauczył tak tańczyć? – pyta go Jared.
–  Cóż, w  gimnazjum chodziłem na kółko taneczne, ale najlepsze kroki pokazała mi
babcia.
– A ty? – zwraca się do Janice.
–  Ze  mną było podobnie – odpowiada, czerwieniąc się. – Nie ma to jak szkolne
potańcówki. A gdzie ty nauczyłeś się grać na bębnach?
–  Jestem samoukiem. Jak ty – mówi do Chucka. – Świetnie ci szło samemu, stary, ale
laska nadała temu zupełnie nowy wymiar. Wiecie, moglibyśmy tak zarabiać na życie.
Naprawdę. Pomyślcie tylko: sława i bogactwo dzięki występom ulicznym.
Przez jedną szaloną chwilę Chuck autentycznie to rozważa i  widzi, że dziewczyna też.
Nie na poważnie, ale tak jak się czasem marzy o  innym życiu. Takim, w  którym grasz
zawodowo w baseball, zdobywasz Mount Everest albo występujesz na stadionie w duecie
z Bruce’em Springsteenem. Potem Chuck parska śmiechem i kręci głową. Dziewczyna też
się śmieje, chowając trzecią część utargu do swojej torebki.
– Tak naprawdę to wszystko twoja zasługa – mówi Jared do Chucka. – Co cię skłoniło,
żeby się przy mnie zatrzymać? I zacząć tańczyć?
Chuck po krótkim namyśle wzrusza ramionami. Mógłby powiedzieć, że to dlatego, że
wspominał starą, kiepską kapelę The Retros i  to, jak podczas wstawek instrumentalnych
lubił pląsać po scenie, popisywać się, wywijać statywem mikrofonu między nogami, ale
nie, nie byłaby to prawda. Poza tym, czy tańczył z  taką werwą, taką swobodą, nawet
wtedy, gdy był młody i gibki, w czasach, kiedy nigdy nie bolała go głowa i nie miał nic do
stracenia?
–  To była magia – chichocze Janice. Nie spodziewała się usłyszeć dziś tego dźwięku
ze swoich ust. Płacz, owszem. Chichot, nie. – Jak ta, która zaczarowała twój cylinder.
Wraca Mac.
–  Jere, musimy się zwijać, inaczej cała twoja dola pójdzie na mój mandat za złe
parkowanie.
Jared wstaje.
–  To jak, może jednak chcecie zmienić branżę? Moglibyśmy występować w  całym
mieście, od Beacon Hill do Roxbury. Wyrobić sobie markę.
– Jutro muszę iść na konferencję – mówi Chuck. – W sobotę lecę do domu. Żona i syn
czekają.
– A sama tańczyć nie mogę – stwierdza Janice z uśmiechem. – Byłabym jak Ginger bez
Freda.
– Jasne – mówi Jared i wyciąga ramiona. – Ale zanim pójdziecie, chodźcie tu do mnie.
Grupowy uścisk.
Dołączają do niego. Chuck wie, że pozostała dwójka czuje smród jego potu – garnitur
trzeba oddać do chemicznego prania, i to gruntownego, zanim znów go włoży – tak jak on
czuje zapach potu ich obojga. To nic. Myśli, że dziewczyna trafiła w sedno, kiedy nazwała
to magią. Coś takiego rzeczywiście istnieje. Nie na wielką skalę, tylko w drobiazgach. Jak
wtedy, kiedy znajdujesz zapomniany banknot dwudziestodolarowy w  kieszeni starego
płaszcza.
– Niech żyją artyści uliczni – mówi Jared.
Chuck Krantz i Janice Halliday powtarzają te słowa za nim.
–  Niech żyją artyści uliczni – mówi Mac. – Super. A  teraz, Jere, zwijajmy się, zanim
wlepią nam mandat.

Chuck mówi Janice, że zatrzymał się w Boston Hotel, za Prudential Center, więc może ją
kawałek odprowadzić, jeśli idzie w  tamtym kierunku. Janice miała taki zamiar, chciała
dojść pieszo aż do Fenway, katując się myślami o  byłym chłopaku i  mamrocząc smętne
pierdoły do swojej torebki, ale zmieniła zdanie. Oświadcza, że pojedzie metrem
z Arlington Street.
Chuck odprowadza ją tam na skróty przez park. U szczytu schodów stacji Janice odwraca
się do niego.
– Dziękuję za taniec – mówi.
On w odpowiedzi się kłania.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
Chuck patrzy za nią, a  kiedy Janice znika, rusza z  powrotem w  dół Boylston. Idzie
powoli, bo bolą go plecy, bolą nogi, głowa pęka. Nie przypomina sobie, by kiedykolwiek
wcześniej miał takie koszmarne bóle głowy. Zaczęły się parę miesięcy temu. Myśli, że jeśli
nie ustąpią, będzie musiał pójść do lekarza. I chyba wie, co od niego usłyszy.
Ale to później. Jeśli w ogóle. Dziś zaszaleje, zafunduje sobie dobrą kolację – dlaczego
nie, zasłużył na to – i  lampkę wina. Chociaż nie, lepiej wziąć evian. Po winie głowa
mogłaby rozboleć jeszcze bardziej. Kiedy skończy jeść – deser też, ma się rozumieć –
zadzwoni do Ginny i  uprzedzi ją, że jej mąż być może zostanie najnowszą jednodniową
internetową sensacją. Pewnie do tego nie dojdzie, w  tej chwili ktoś gdzieś niewątpliwie
filmuje psa żonglującego pustymi butelkami, a kto inny uwiecznia kozę palącą cygaro, ale
lepiej dmuchać na zimne.
Kiedy mija miejsce, gdzie Jared rozstawił bębny, powracają te dwa pytania: co cię
skłoniło, żeby się zatrzymać, i  dlaczego zacząłeś tańczyć? Sam tego nie wie, ale czy
odpowiedzi aby na pewno uczyniłyby piękne przeżycie piękniejszym?
Później utraci władzę w  nogach, nie będzie mógł chodzić, a  co dopiero tańczyć
z  siostrzyczką na Boylston Street. Później nie będzie w  stanie przeżuwać jedzenia,
wszystkie jego posiłki będą przygotowywane w mikserze. Później przestanie odróżniać sen
od  jawy i  będzie doznawał tak straszliwych mąk, że będzie się zastanawiał, po co Bóg
w ogóle stworzył świat. Później zapomni imię żony. Będzie za to pamiętał – czasami – tę
chwilę, kiedy się zatrzymał, upuścił teczkę i  zaczął poruszać biodrami w  rytmie
wybijanym na bębnach, a wtedy będzie go nachodzić myśl, że po to Bóg stworzył świat.
Właśnie po to.
 

Akt I: Zawieram niezmierzone rzesze

1
Chuck myślał sobie, że fajnie będzie mieć młodszą siostrę. Mama obiecała, że pozwoli
mu wziąć ją na ręce, jeśli tylko będzie bardzo ostrożny. Oczywiście, fajnie też było mieć
rodziców, ale kres temu położyła gołoledź na wiadukcie na autostradzie I-95. Dużo
później, na studiach, powie swojej dziewczynie, że istnieje mnóstwo powieści, filmów
i  seriali, w  których rodzice głównego bohatera giną w  wypadku samochodowym, ale
w świecie rzeczywistym nie zna oprócz siebie nikogo, kogo to spotkało.
Przemyślała to i wydała werdykt.
– Jestem pewna, że takie rzeczy dzieją się na co dzień, choć bliskich można też stracić
w pożarach, tornadach, huraganach, trzęsieniach ziemi, no i lawinach podczas wyjazdu na
narty. Że wymienię tylko kilka możliwości. Zresztą, głównym bohaterem to ty jesteś
najwyżej we własnej wyobraźni.
Była poetką i w pewnym stopniu nihilistką. Ich związek przetrwał jeden semestr.
Chucka nie było w samochodzie, gdy ten spadł z wiaduktu, bo jego rodzice wybrali się
na romantyczną kolację i  zostawili go pod opieką dziadków, których wtedy jeszcze
nazywał zejde i bubbe (przestał mniej więcej w trzeciej klasie, bo inne dzieci się z niego
nabijały, i  przeszedł na bardziej tradycyjnych „babcię” i  „dziadzia”). Albie i  Sarah
Krantzowie mieszkali raptem półtora kilometra od jego rodzinnego domu, naturalną koleją
rzeczy więc wzięli go do siebie po wypadku, w  którego wyniku został, jak początkowo
wymawiał to słowo, sirotą. Miał siedem lat.
Przez następny rok – może nawet półtora – ten dom był domem czystego smutku.
Krantzowie stracili nie tylko syna i  synową, ale także wnuczkę, która urodziłaby się
zaledwie trzy miesiące później. Miała już wybrane imię: Alyssa. Kiedy Chuck powiedział,
że to brzmi jak padający deszcz, jego mama śmiała się i płakała jednocześnie.
Nigdy tego nie zapomniał.
Oczywiście znał dziadków od  strony matki, odwiedzał ich co lato, ale byli dla niego
prawie obcy. Kiedy został sirotą, często dzwonili, takie tam typowe gadki z gatunku jak-
się-masz-co-tam-w-szkole, i  nadal spędzał u  nich wakacje; Sarah (vel bubbe, vel babcia)
zawoziła go samolotem. Pozostali jednak nieznajomymi, żyjącymi na obcej ziemi zwanej
Omaha. Przysyłali mu prezenty na urodziny i  Boże Narodzenie – te ostatnie były
szczególnie miłe, bo babcia i dziadzio nie obchodzili Bożego Narodzenia – ale poza tym
wciąż widział w  nich ludzi z  dalszego planu, takich jak nauczyciele, z  którymi tracił
kontakt, kiedy dostawał promocję do następnej klasy.
Chuck pierwszy zaczął zrzucać z siebie metaforyczne szaty żałobne, co siłą rzeczy także
i jego dziadków (starych, owszem, ale nie zgrzybiałych) wydobyło z rozpaczy. Kiedy miał
dziesięć lat, zabrali go do disneylandu. Zajęli sąsiednie pokoje w Swan Resort, łączące je
drzwi stały otwarte przez całą noc, i Chuck tylko raz usłyszał płacz babci. Poza tym dobrze
się bawili.
Trochę tego dobrego samopoczucia przywieźli do domu. Chuck czasem słyszał, jak
babcia nuciła coś w  kuchni albo śpiewała razem z  radiem. Po wypadku przeważnie
zamawiali jedzenie przez telefon (a  kosze recyklingowe pełne były dziadkowych butelek
po budweiserze), ale w  następnym roku po wizycie w  disneylandzie znów zaczęła
gotować. Smakołyki, dzięki którym chudy chłopaczyna stopniowo przybierał na wadze.
Przy gotowaniu lubiła słuchać rock and rolla, muzyki, jak sądził Chuck, dla znacznie
młodszych ludzi, za którą przepadała. Kiedy szedł do kuchni wziąć ciastko czy zrobić
sobie roladkę z chleba i brązowego cukru, babcia często wyciągała do niego ręce i strzelała
palcami.
– Zatańcz ze mną, Henry – mówiła.
Na imię miał Chuck, nie Henry, ale zwykle przyjmował zaproszenie. Nauczyła go
jitterbuga i paru innych wymyślnych kroków tanecznych. Powiedziała, że zna ich więcej,
ale za bardzo ją w  krzyżu łamie, żeby zademonstrować. Jak chce, niech ich poszuka na
YouTubie.
– Radzę, żebyś to zrobił – dodała. – Masz do tego wrodzony dar, dziecko.
Raz, kiedy pili mrożoną herbatę po wyjątkowo energicznych wygibasach przy Higher
and Higher Jackiego Wilsona, zapytał ją, jaka była w liceum.
– Byłam kusit – odparła. – Ale nie mów twojemu zejde, że tak powiedziałam. Jest starej
daty.
Chuck nigdy mu tego nie powiedział.
I nigdy nie chodził do wieżyczki.
Przynajmniej wtedy.
Pytał o nią, oczywiście, i to niejeden raz. Co jest w środku, co widać z okna, dlaczego
jest zamknięta na kłódkę. Babcia powiedziała, że dlatego, że podłoga jest niepewna
i  mogłaby się pod nim załamać. Dziadzio mówił to samo: że niczego tam nie ma, bo
podłoga przegniła, a  przez okno widać tylko centrum handlowe, wielka mi sensacja.
Trzymał się tej wersji aż do pewnego wieczoru niedługo przed jedenastymi urodzinami
Chucka, kiedy to powiedział przynajmniej część prawdy.
2
Picie nie sprzyja dochowaniu tajemnic, każdy to wie, a  po śmierci jego syna, synowej
i nienarodzonej wnuczki Alyssy (o imieniu brzmiącym jak padający deszcz) Albie Krantz
pił dużo. Tak dużo, że w sumie powinien był kupić akcje Anheuser-Busch. Mógł sobie na
to pozwolić jako zamożny emeryt w głębokiej depresji.
Po wizycie w disneylandzie przystopował i od tamtej pory ograniczał się do lampki wina
przy kolacji i  jednego piwa podczas oglądania meczów baseballowych. Na ogół. Raz na
jakiś czas – początkowo co miesiąc, później co parę miesięcy – dziadek Chucka uderzał
w  gaz. Zawsze w  domu, zawsze bez szumu. Następnego dnia był trochę ociężały i  mało
jadł aż do popołudnia, kiedy to wracał do formy.
Pewnego wieczoru, gdy oglądali Red Soxów sromotnie bitych przez Yankees, a dziadek
obalał drugi sześciopak budweisera, Chuck raz jeszcze poruszył temat wieżyczki.
Właściwie tylko po to, żeby zagaić rozmowę. Sox przegrywali dziewięcioma punktami,
więc mecz niespecjalnie go absorbował.
– Założę się, że widok sięga dalej niż centrum handlowe w Westford – powiedział.
Dziadek pomyślał, po czym wyciszył pilotem reklamę Miesiąca Forda Pikapa. (Mawiał,
że ford to marzenie mechanika, bo codziennie coś się w nim psuje).
– Gdybyś tam poszedł, mógłbyś zobaczyć więcej, niżbyś chciał – powiedział. – Dlatego
jest zamknięta na kłódkę, bojczik.
Chucka przeszedł lekki i nie całkiem nieprzyjemny dreszcz, a przed oczami stanęli mu
Scooby-Doo i  jego przyjaciele, tropiący upiory Wehikułem Tajemnic. Chciał zapytać, co
dziadek ma na myśli, ale dorosła część jego umysłu – na razie budząca się tylko z rzadka,
bo przecież miał dopiero dziesięć lat – kazała mu milczeć. Milczeć i czekać.
– Wiesz, w jakim stylu jest ten dom, Chucky?
– Wiktoriańskim – powiedział Chuck.
– Otóż to, i nie jest to żadna imitacja. Zbudowano go w tysiąc osiemset osiemdziesiątym
piątym roku, od  tamtego czasu przeszedł kilka remontów, ale wieżyczka stoi, jak stała
od  samego początku. Kupiliśmy ten dom z  twoją babcią, i  to za grosze, kiedy biznes
obuwniczy się rozkręcił. Jestem tu od  tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego
roku i przez te wszystkie lata byłem w tej cholernej wieżyczce może sześć razy.
– Bo podłoga przegniła? – zapytał Chuck tonem, miał nadzieję, ujmująco niewinnym.
– Bo pełno tam duchów – padła odpowiedź i Chucka znów przebiegł ten zimny dreszcz.
Jeszcze mniej przyjemny. Chociaż może dziadzio tylko żartował. Ostatnio pozwalał sobie
na to od  czasu do czasu. Żarty były dla niego tym, czym taniec dla babci. Dziadek
pociągnął łyk piwa. Beknął. Miał przekrwione oczy. – Duchów przyszłych świąt Bożego
Narodzenia. Pamiętasz to, Chucky?
Chuck pamiętał, oglądali Opowieść wigilijną w  każdą Wigilię, chociaż nie obchodzili
Bożego Narodzenia, ale to nie znaczyło, że wiedział, o czym dziadzio mówi.
– Małego Jefferiesa dopadło raptem miesiąc–dwa później – powiedział dziadek. Patrzył
w telewizor, ale tak, jakby go nie widział. – To, co spotkało Henry’ego Petersona… wtedy
upłynęło więcej czasu. Cztery, może pięć lat. Aż prawie zdążyłem zapomnieć, co
zobaczyłem tam na górze. – Wskazał kciukiem na sufit. – Powiedziałem sobie wtedy, że
więcej tam nie pójdę, i żałuję, że tej obietnicy nie dotrzymałem. Z powodu Sarey i chleba.
Oczekiwanie, Chucky, najgorsze jest oczekiwanie. Sam się o tym przekonasz, kiedy…
Otworzyły się drzwi kuchni. To babcia wróciła od  pani Stanley z  domu naprzeciwko.
Zaniosła jej rosół, bo pani Stanley kiepsko się czuła. Tak przynajmniej bubbe powiedziała,
ale nawet w wieku niespełna jedenastu lat Chuck domyślał się, że nie był to jedyny powód
wizyty. Pani Stanley znała wszystkie osiedlowe plotki („Prawdziwa z niej jente”, mawiała
babcia) i zawsze chętnie się nimi dzieliła. Babcia potem przekazywała wszelkie najnowsze
wieści dziadkowi, wcześniej zazwyczaj wypraszając Chucka z  pokoju. Ale to, że był za
drzwiami, nie znaczyło, że był poza zasięgiem słuchu.
– Kto to był Henry Peterson, dziadziu? – zapytał Chuck.
Dziadek jednak usłyszał, że wróciła żona. Usiadł prosto w fotelu i odstawił puszkę buda.
– Zobacz! – zawołał, całkiem przekonująco udając trzeźwego (nie żeby babcia dała się
zwieść). – Sox zajęli wszystkie bazy!

3
W  ósmej rundzie meczu babcia wysłała dziadzia do Zoney’s Go-Mart na końcu
przecznicy po mleko do płatków Apple Jacks, które Chuck zje na śniadanie.
– I nawet nie myśl o tym, żeby jechać samochodem. Spacer cię otrzeźwi.
Dziadek nie oponował. Rzadko sprzeciwiał się babci, a  kiedy próbował, skutki były
opłakane. Gdy wyszedł, babcia – bubbe – usiadła na kanapie obok Chucka i objęła go ręką.
Położył głowę na jej przytulnie wywatowanym ramieniu.
– Plótł ci o duchach? Tych, co żyją w wieżyczce?
– Hm, tak. – Nie było sensu kłamać; przejrzałaby go na wylot, jak zawsze. – Naprawdę
tam są? Widziałaś je?
Prychnęła.
– A jak myślisz? – Chuckowi później przyjdzie do głowy, że to nie była odpowiedź. – Na
twoim miejscu nie przywiązywałabym dużej wagi do tego, co wygaduje zejde. Dobry
z  niego człowiek, ale czasem za dużo pije. Wtedy wsiada na te swoje koniki. Na pewno
wiesz, o czym mówię.
Tak, wiedział. Nixon powinien był wylądować w więzieniu; fejgele zawłaszczają kulturę
amerykańską, która przez to niewieścieje; wybory Miss Ameryki (które babcia uwielbiała)
to wystawianie mięsa na pożarcie. Przed tym wieczorem jednak nigdy nie wspominał
o duchach w wieżyczce. Przynajmniej przy Chucku.
– Bubbe, kto to był mały Jefferies?
Westchnęła.
– To bardzo smutna historia. Mieszkał przecznicę dalej, pewnego dnia wybiegł za piłką
na ulicę i potrącił go pijany kierowca. Dawno temu. Jeśli dziadek twierdzi, że zobaczył to,
zanim się stało, jest w błędzie. Albo zmyśla, żartuje sobie, jak to on.
Babcia zawsze poznawała, kiedy Chuck kłamie; tego wieczoru Chuck odkrył, że ten
talent działa także w drugą stronę. Zdradziło ją to, że przestała na niego patrzeć i utkwiła
wzrok w telewizorze, jakby na ekranie działo się coś ciekawego, gdy przecież doskonale
wiedział, że babcia zupełnie nie interesuje się baseballem, nawet World Series.
– Za dużo pije, to wszystko – powiedziała i na tym się skończyło.
Może to prawda. Pewnie tak. Od  tamtego czasu Chuck jednak bał się wieżyczki, jej
zamkniętych drzwi u  szczytu krótkich (sześć stopni) schodów oświetlonych pojedynczą
nagą żarówką wiszącą na czarnym kablu. Fascynacja jednak jest bliźniaczą siostrą strachu
i pod nieobecność dziadków niekiedy ośmielał się na te schody wejść. Dotykał kłódki yale,
krzywił się, jeśli zagrzechotała (bo ten dźwięk mógł zmącić spokój uwięzionych wewnątrz
duchów), po czym zbiegał z powrotem na dół, oglądając się przez ramię. Łatwo było sobie
wyobrazić, jak kłódka otwiera się sama z siebie i spada na podłogę. Jak drzwi uchylają się
ze  skrzypieniem nieużywanych zawiasów. Gdyby tak się stało, chyba umarłby
z przerażenia.

4
Piwnicy za to nie bał się wcale. Była jasno oświetlona jarzeniówkami. Dziadzio często
tam przesiadywał i  zajmował się stolarką, jego hobby od  czasu, gdy sprzedał sklepy
z  butami i  przeszedł na emeryturę. Wnętrze zawsze wypełniał słodki zapach trocin.
W  jednym kącie, z  dala od  hebli, szlifierek i  piły taśmowej, której nie wolno mu było
dotykać, Chuck znalazł pudełko starych książek dziadka, z serii o braciach Hardy. Trochę
trąciły myszką, ale były całkiem niezłe. Pewnego dnia czytał w  kuchni The Sinister
Signpost, czekając, aż babcia wyjmie z  piekarnika blachę z  ciastkami, kiedy bubbe
wyrwała mu tę książkę z rąk.
– Stać cię na coś lepszego – powiedziała. – Czas, żebyś zaczął mierzyć wyżej. Poczekaj
tu.
– Kiedy właśnie robiło się ciekawie – zaprotestował Chuck.
Prychnęła, dźwięk, który tylko w ustach żydowskich bubbe brzmi tak, jak należy.
– W tych gniotach nie ma nic ciekawego – oznajmiła i wyniosła książkę.
Wróciła z Zabójstwem Rogera Ackroyda.
–  O, to jest kryminał, co się zowie – powiedziała. – Żadnych głupawych nastolatków
rozbijających się gruchotami. Potraktuj to jako pierwszą lekcję prawdziwego pisarstwa. –
Zastanowiła się chwilę. – No, Saul Bellow to nie jest, ale ujdzie.
Chuck zaczął czytać tę powieść tylko po to, żeby zrobić babci przyjemność, ale szybko
wciągnęła go bez reszty. W  jedenastym roku życia pochłonął prawie dwa tuziny
kryminałów Agathy Christie. Wziął na próbę parę tych z panną Marple, ale zdecydowanie
bardziej polubił Herculesa Poirota, z tym jego wymuskanym wąsikiem i małymi szarymi
komórkami. Poirot naprawdę miał głowę nie od  parady. Pewnego dnia letnich wakacji
Chuck czytał w hamaku za domem Morderstwo w Orient Expressie, kiedy jego spojrzenie
powędrowało na okno wieżyczki. Zastanowił się, jak monsieur Poirot przeprowadziłby
śledztwo w jej sprawie.
Już wiem, pomyślał. A potem voilà, bo to lepiej brzmiało.
Kiedy babcia następnym razem zrobiła muffinki z  borówkami, Chuck zapytał, czy
mógłby kilka zanieść pani Stanley.
–  To bardzo miło z  twojej strony – powiedziała babcia. – Zgoda, czemu nie. Tylko
pamiętaj, żeby sprawdzić, czy nic nie jedzie, zanim przejdziesz przez ulicę. – Zawsze tak
go przestrzegała, kiedy wychodził z domu. Teraz, gdy jego małe szare komórki pracowały
pełną parą, zastanawiał się, czy mówiąc to, myślała o małym Jefferiesie.
Babcia była pulchna (i  robiła się coraz pulchniejsza), ale wdowa Stanley była od  niej
dwa razy tęższa; chodząc, sapała jak dziurawa opona i chyba zawsze nosiła tę samą różową
jedwabną podomkę. Chuck miał lekkie wyrzuty sumienia, że podsuwa jej słodkości, przez
które jeszcze bardziej obrośnie w tuszę, ale potrzebował informacji.
Podziękowała mu za muffinki i  zapytała – tak jak na to liczył – czy zjadłby z  nią
w kuchni.
– Mogę zaparzyć herbatę!
– Dziękuję – odpowiedział Chuck. – Nie piję herbaty, ale chętnie napiłbym się mleka.
Kiedy usiedli przy małym kuchennym stole zalanym czerwcowym słońcem, pani Stanley
spytała, co słychać u  Albiego i  Sarah. Chuck, świadom, że wszystko, co powie, przed
końcem dnia rozejdzie się po całej okolicy, odparł, że mają się dobrze. Pomny jednak na
słowa Poirota, że trzeba coś dać, żeby dostać coś w  zamian, dodał, że babcia prowadzi
zbiórkę ubrań dla bezdomnych ze schroniska prowadzonego przez luteran.
– Twoja babcia to święta kobieta – powiedziała pani Stanley, wyraźnie zawiedziona, że
nie dostała jakiegoś smaczniejszego kąska. – A  jak się miewa twój dziadek? Poszedł do
lekarza z tym, co mu na plecach wyskoczyło?
–  Mhm – powiedział Chuck. Upił łyk mleka. – Doktor to usunął i  dał do zbadania.
Okazało się, że to nic groźnego.
– Dzięki Bogu!
– Jasne – przytaknął Chuck. Uznał, że dał jej już dosyć, by zażądać czegoś w zamian. –
Rozmawiali z babcią o jakimś Henrym Petersonie. Z tego, co zrozumiałem, ten Peterson
chyba nie żyje.
Był przygotowany na rozczarowanie; może w życiu nie słyszała o tym człowieku. Pani
Stanley jednak otworzyła oczy tak szeroko, że Chuck autentycznie się przestraszył, że
wyjdą jej z orbit, i złapała się za szyję, jakby kawałek muffinki utknął jej w gardle.
– Och, to było strasznie smutne! Naprawdę okropne! Wiesz, był księgowym, prowadził
rachunki twojego ojca. I w ogóle różnych firm. – Wychyliła się do przodu, a z jej podomki
wyłonił się biust tak wielki, że Chuck nie był pewien, czy to aby nie przywidzenie. Wciąż
trzymała się za szyję. – Popełnił samobójstwo – szepnęła. – Powiesił się!
–  Robił machlojki? – spytał Chuck. W  książkach Agathy Christie dużo było
o machlojkach. I szantażu.
–  Co? A  skąd, broń Boże! – Zacisnęła wargi, jakby wstrzymywała za nimi coś
nieodpowiedniego dla uszu takiego gołowąsa jak ten, który siedział naprzeciwko niej.
Nawet jeśli rzeczywiście tak było, jej wrodzona skłonność do mówienia wszystkiego
wszystkim wzięła górę. – Jego żona uciekła z młodszym! Ona po czterdziestce, a tamten
dopiero od niedawna mógł głosować! I co ty na to?
Jedyną odpowiedzią, jaka na poczekaniu przyszła Chuckowi do głowy, było „Ojej!”, ale
to chyba wystarczyło.
Po powrocie do domu zdjął notes z  regału i  napisał: „Dz. widział ducha małego
Jefferiesa niedługo przed jego śmiercią. Ducha H. Petersona zobaczył 4–5 LAT przed jego
śmiercią”. Przerwał i zaczął gryźć końcówkę długopisu, zaniepokojony. Nie chciał napisać
tego, co mu chodziło po głowie, ale uznał, że jako dobry detektyw musi.
Sarey i chleb. CZY ZOBACZYŁ W WIEŻYCZCE DUCHA BABCI???
Odpowiedź wydawała się oczywista. Z jakiego innego powodu dziadzio miałby mówić
o tym, jak trudne jest oczekiwanie?
Teraz ja też czekam, pomyślał Chuck. Z  nadzieją, że to wszystko okaże się stekiem
bzdur.

5
W  ostatnim dniu szóstej klasy pani Richards – urocza, młoda kobieta w  typie hipiski,
która za żadne skarby nie potrafiła utrzymać dyscypliny i  zapewne miała nie przetrwać
długo w szkolnictwie publicznym – próbowała przeczytać klasie Chucka fragmenty Pieśni
o  sobie samym Walta Whitmana. Nie wyszło to najlepiej. Dzieci były rozbrykane, nie
chciały słuchać wierszy, myślały tylko o  tym, by wyrwać się ze  szkoły, bo lato czeka.
Chuck zachowywał się jak wszyscy, radośnie pluł kulkami z  papieru i  pokazywał
Mike’owi Enderby’emu środkowy palec, kiedy pani Richards patrzyła w  książkę, jeden
wers jednak dziwnie do niego przemówił i kazał mu usiąść prosto.
Gdy lekcja się wreszcie skończyła i dzieci wybiegły na wolność, on został w klasie. Pani
Richards, siedząca za swoim biurkiem, zdmuchnęła kosmyk włosów z  czoła. Widząc
stojącego przed nią Chucka, uśmiechnęła się ze znużeniem.
– Nieźle poszło, nie?
Chuck potrafił rozpoznać sarkazm nawet w jego łagodnej, autoironicznej postaci. Bądź
co bądź, był Żydem. No, w połowie.
– Co Whitman ma na myśli, pisząc „jestem olbrzymi, zawieram niezmierzone rzesze”?
Rozpromieniła się. Podparła brodę małą piąstką i  spojrzała na niego swoimi ładnymi
szarymi oczami.
– A co to znaczy według ciebie?
– Wszystkich ludzi, których zna? – strzelił Chuck.
– Też – potwierdziła. – Choć może nie tylko. Podejdź bliżej.
Pochylił się nad jej biurkiem, gdzie, na dzienniku ocen, leżała antologia poezji
amerykańskiej. Pani Richards bardzo delikatnie położyła dłonie na skroniach Chucka. Były
chłodne. Ich dotyk sprawił mu tak wielką przyjemność, że z trudem powstrzymał dreszcz.
– Co jest tam w środku, między moimi rękami? Tylko ludzie, których znasz?
–  Nie – powiedział Chuck. Myślał o  swojej matce, ojcu i  siostrze, której nie dane mu
było wziąć na ręce. Alyssie, której imię brzmi jak padający deszcz. – Są też wspomnienia.
–  Otóż to – przytaknęła. – Wszystko, co widzisz. Wszystko, co wiesz. Cały świat,
Chucky. Samoloty na niebie, pokrywy studzienek na ulicy. Z  każdym przeżytym rokiem
świat w  twojej głowie będzie coraz większy, bogatszy w  szczegóły, bardziej złożony.
Rozumiesz?
– Chyba tak – odparł Chuck. Cóż to była za przytłaczająca wizja: cały świat skryty pod
kruchym kloszem jego czaszki. Pomyślał o  małym Jefferiesie, rozjechanym na ulicy.
O  martwym Henrym Petersonie, księgowym jego ojca, wiszącym na sznurze (śnił o  tym
koszmary). O  ich światach, które utonęły w  ciemności. Jak pokój, w  którym zgasi się
światło.
Pani Richards cofnęła dłonie. Wyglądała na zaniepokojoną.
– Wszystko w porządku, Chucky?
– Tak – powiedział.
– To idź już. Dobry z ciebie chłopiec. Miło było cię uczyć.
Ruszył do wyjścia, ale w drzwiach się odwrócił.
– Wierzy pani w duchy?
Zamyśliła się nad tym pytaniem.
– Moim zdaniem duchami są wspomnienia. Ale jeśli masz na myśli widma snujące się po
zatęchłych korytarzach zamków… nie, te raczej istnieją tylko w filmach.
I być może w wieżyczce domu dziadzia, pomyślał Chuck.
– Udanych wakacji, Chucky.

6
Chuck miał udane wakacje do sierpnia, kiedy to umarła babcia. Stało się to niedaleko
od domu, w miejscu publicznym, co trochę uwłaczało jej godności, ale przynajmniej była
to śmierć w rodzaju tych, które ludzie mogą na pogrzebie bezpiecznie skwitować słowami
„Dzięki Bogu, że nie cierpiała”. Ten drugi oklepany banał „Przeżyła długie, pełne życie”
mógłby w tym przypadku budzić pewne zastrzeżenia; Sarah Krantz nie skończyła jeszcze
sześćdziesięciu pięciu lat, choć niewiele jej zabrakło.
W  domu na Pilchard Street znów zagościł czysty smutek, tylko tym razem nie było
wycieczki do disneylandu, wyznaczającej początek wychodzenia z  żałoby. Chuck znów
nazywał babcię swoją bubbe, przynajmniej w myślach, i wieczorami często płakał w łóżku.
Zawsze wciskał twarz w  poduszkę, żeby dziadzio nie usłyszał i  nie poczuł się jeszcze
gorzej. Czasem szeptał „Bubbe, brakuje mi ciebie, bubbe, kocham cię”, dotąd, aż zapadał
w sen.
Dziadzio nosił pierścień żałobny, schudł, przestał dowcipkować i  zaczął wyglądać na
więcej niż swoje siedemdziesiąt lat, ale Chuck wyczuwał w  nim też (takie przynajmniej
miał wrażenie) pewną ulgę. Jeśli nie było to tylko złudzenie, mógł go zrozumieć. Kiedy
wydarzy się coś, na co dzień po dniu oczekiwałeś ze  strachem, zapewne jest ci lżej na
sercu, że nareszcie masz to za sobą. Prawda?
Po śmierci babci nie wchodził na schody do wieżyczki, nie odważył się dotknąć kłódki,
ale pewnego dnia, niedługo przed rozpoczęciem siódmej klasy gimnazjum w Acker Park,
wybrał się do Zoney’s. Kupił napój i  baton czekoladowy, po czym zapytał sprzedawcę,
gdzie stała ta pani, co dostała wylewu i  umarła. Sprzedawca, mocno wytatuowany
dwudziestoparolatek z przylizanymi blond włosami, zaśmiał się nieprzyjemnie.
– Młody, to trochę chore pytanie. Co, od małego szkolisz się na seryjnego zabójcę?
– To była moja babcia – powiedział Chuck. – Moja bubbe. Kiedy to się stało, byłem na
basenie. Wróciłem do domu, zawołałem ją i dziadek mi powiedział, że umarła.
To starło uśmiech z twarzy sprzedawcy.
– O kurde. Przykro mi. To było tam. W trzeciej alejce.
Chuck poszedł na trzecią alejkę, z góry wiedząc, co tam zobaczy.
–  Sięgała po bochenek chleba – powiedział sprzedawca. – Upadając, ściągnęła prawie
wszystko z regału. Wybacz, jeśli to za dużo szczegółów.
– Nie, nie za dużo – odparł Chuck i pomyślał: Ja te szczegóły już znałem.

7
Drugiego dnia nauki w gimnazjum w Acker Park Chuck przeszedł obok tablicy ogłoszeń
przy sekretariacie, po czym zawrócił. Wśród plakatów informujących o spotkaniach klubu
kibica, orkiestry dętej i  naborze do drużyn sportowych dostrzegł jeden przedstawiający
chłopca i  dziewczynę w  tańcu – on trzymał rękę w  górze, ona obracała się pod nią.
ZAPRASZAMY DO NAUKI TAŃCA!, zachęcał tęczowy napis nad uśmiechniętymi
dziećmi. A  niżej widniało: ZAPISUJCIE SIĘ DO KLUBU HOŁUBCA I  PIRUETU!
NIEBAWEM JESIENNY BAL! PARKIET WZYWA!
Chuckowi ukazał się boleśnie wyrazisty obraz: babcia w kuchni wyciąga do niego ręce,
strzela palcami i mówi „Zatańcz ze mną, Henry”.
Tego popołudnia poszedł do sali gimnastycznej, gdzie jego i  dziewięcioro innych
niezdecydowanych uczniów entuzjastycznie powitała pani Rohrbacher, wuefistka
dziewczyn. Chuck był jednym z  trzech chłopców. Dziewczyn było siedem. Wszystkie
od nich wyższe.
Jeden z  chłopaków, Paul Mulford, próbował dać dyla, jak tylko się zorientował, że
ze swoim metr pięćdziesiąt wzrostu jest w tym gronie najniższy. Pani Rohrbacher dogoniła
go i zaciągnęła z powrotem do sali, śmiejąc się wesoło.
– Nie, nie, nie! – oznajmiła. – Teraz już jesteś mój.
Tak było. I  on, i  oni wszyscy od  tej pory należeli do niej. Pani Rohrbacher była
maniaczką tańca i nikt nie mógł jej wejść w paradę. Włączyła radiomagnetofon i pokazała
im walca (Chuck go znał), cza-czę (ją też), ball change (miał to w  małym palcu), a  na
koniec sambę. To było dla Chucka coś zupełnie nowego, ale kiedy pani Rohrbacher puściła
Tequilę The Champs i  zademonstrowała podstawowe kroki, od  razu je opanował
i pokochał ten taniec.
Był zdecydowanie najlepszym tancerzem w  ich małym klubie, więc pani Rohrbacher
zwykle dobierała mu do pary co bardziej niezdarne dziewczyny. Rozumiał, że chodziło
o to, by się u jego boku podszkoliły, więc nie protestował, ale trochę to było nudne.
Pod koniec czterdziestopięciominutowych zajęć maniaczka tańca jednak litowała się nad
nim i  łączyła go w  parę z  Cat McCoy, która była ósmoklasistką i  tańczyła najlepiej
ze  wszystkich dziewczyn. Chuck nie liczył na romans ani nic w  tym rodzaju – Cat była
piękna i  dziesięć centymetrów wyższa od  niego – ale uwielbiał z  nią tańczyć, i  to
z  wzajemnością. Kiedy byli razem, łapali rytm i  dawali mu się porwać. Patrzyli sobie
w oczy (musiał zadzierać głowę, co było przykre, ale cóż, taki los) i śmiali się radośnie.
Przed końcem zajęć pani Rohrbacher dobierała ich w pary (dwie nieuchronnie musiały
być złożone z  samych dziewczyn) i  kazała improwizować. Kiedy już wyzbyli się
zahamowań i  skrępowania, szło im całkiem nieźle, choć większość miała nigdy nie
zatańczyć w Copacabanie.
Pewnego dnia – to było w  październiku, może tydzień przed Jesiennym Balem – pani
Rohrbacher puściła Billie Jean.
– Patrzcie – powiedział Chuck i całkiem zgrabnie wykonał moonwalk. Wszyscy wydali
ochy i achy. Pani Rohrbacher opadła szczęka.
– O rany! – zachwyciła się Cat. – Pokaż, jak to zrobiłeś!
Wykonał krok raz jeszcze. Cat próbowała go naśladować, ale nie zdołała uzyskać tego
wrażenia ruchu naprzód.
– Zdejmij buty – doradził Chuck. – Zrób to w samych skarpetkach. Płynnie.
Cat posłuchała go. Tym razem poszło jej znacznie lepiej i grupa nagrodziła ją oklaskami.
Pani Rohrbacher też spróbowała i wkrótce już wszyscy odstawiali moonwalk jak szaleni.
Wciągnął się w to nawet Dylan Masterson, największy niezgrabiasz wśród nich. Tamtego
dnia zajęcia Klubu Hołubca i Piruetu skończyły się pół godziny później niż zwykle.
Chuck i Cat wyszli razem.
– Powinniśmy to zrobić na balu – powiedziała.
Chuck, który na Jesienny Bal wcale się nie wybierał, przystanął i  spojrzał na nią
z uniesionymi brwiami.
–  Nie poszlibyśmy jako para ani nic takiego – pospiesznie dodała Cat. – Chodzę
z  Dougiem Wentworthem… – Chuck o  tym wiedział. – Ale to nie znaczy, że nie
moglibyśmy pokazać ludziom paru fajowych kroków. Ja bym chciała, a ty?
– No nie wiem – powiedział. – Jestem o pół głowy niższy. Wszyscy by się śmiali.
–  Już o  tym pomyślałam – odparła Cat. – Mój brat ma buty na kubańskich obcasach,
powinny być na ciebie dobre. Masz duże stopy jak na takiego knypka.
– Wielkie dzięki – mruknął Chuck.
Zaśmiała się i objęła go siostrzanym uściskiem.
Na następne zajęcia Klubu Hołubca i Piruetu Cat McCoy przyniosła buty z kubańskimi
obcasami pożyczone od  brata. Chuck, który jako członek kółka tanecznego zniósł już
niejeden przytyk kwestionujący jego męskość, był przygotowany na to, że mu się nie
spodobają, zakochał się w  nich jednak od  pierwszego wejrzenia. Miały wysokie obcasy
i  spiczaste noski, były czarne jak środek nocy w  Moskwie. Bardzo przypominały buty,
które swego czasu nosił Bo Diddley. No dobrze, były trochę przyduże, ale papier toaletowy
wciśnięty w  spiczaste noski rozwiązał ten problem. A  co najlepsze… kurczę, super się
w nich tańczyło. Kiedy improwizowali przy Caribbean Queen, podłoga sali gimnastycznej
wydawała się gładka jak lód.
– Jak porysujesz posadzkę, woźni spiorą ci tyłek – ostrzegła Tammy Underwood. Pewnie
miała rację, ale żadnych rys nie było. Zbyt zwinnie się ruszał, żeby je zrobić.

8
Chuck poszedł sam na Jesienny Bal i dobrze się stało, bo wszystkie dziewczyny z Klubu
Hołubca i  Piruetu chciały z  nim tańczyć. Zwłaszcza Cat, jako że jej chłopak, Dougie
Wentworth, miał dwie lewe nogi i prawie cały wieczór stał z kumplami pod ścianą, gdzie
sączyli poncz i patrzyli z wyniosłą pogardą na tańczących.
Co rusz pytała Chucka, kiedy pokażą, co potrafią. Za każdym razem odpowiadał, że
potem. Przy odpowiedniej muzyce. Myślał o swojej bubbe.
Koło dziewiątej, jakieś pół godziny przed końcem zabawy, z  głośników wreszcie
popłynęła idealna piosenka. Higher and Higher Jackiego Wilsona. Chuck dumnie
pomaszerował do Cat z wyciągniętymi rękami. Zrzuciła buty, on, dzięki podwyższającym
obcasom, prawie dorównywał jej wzrostem. Wyszli na parkiet i  we  dwoje wykonali
moonwalk. Inni otoczyli ich kręgiem i  klaskali. Pani Rohrbacher, pilnująca porządku na
balu, klaskała w rytm muzyki razem ze wszystkimi, wołając „Jazda, jazda, jazda!”.
Nie potrzebowali zachęty. Gdy Jackie Wilson wykrzykiwał słowa tej radosnej piosenki
w gospelowym klimacie, tańczyli jak Fred Astaire, Ginger Rogers, Gene Kelly i Jennifer
Beals razem wzięci. Na koniec Cat obróciła się najpierw w jedną, potem w drugą stronę,
po czym osunęła się w  ramiona Chucka z  rękami wyciągniętymi w  pozie umierającego
łabędzia. On zrobił szpagat i cud, że mu spodnie nie poszły w kroku. Dwieście dzieciaków
wiwatowało, kiedy Cat odwróciła głowę i pocałowała Chucka w kącik ust.
–  Bis! – krzyknął ktoś, ale Chuck i  Cat pokręcili głowami. Byli młodzi, ale na tyle
mądrzy, by wiedzieć, kiedy zejść ze sceny. Doskonałości nic nie przebije.

9
Pół roku przed swoją śmiercią na raka mózgu (w  niesprawiedliwie młodym wieku
trzydziestu dziewięciu lat), kiedy jeszcze miał (względnie) sprawny umysł, Chuck
powiedział żonie prawdę o bliźnie na grzbiecie jego dłoni. Niby nic ważnego, jedno błahe
kłamstewko do sprostowania, ale osiągnął ten etap swojego zbliżającego się ku rychłemu
końcowi życia, na którym, jak uznał, trzeba zrobić porządek w  rachunkach. Kiedy jeden
jedyny raz zapytała o  tę bliznę (naprawdę była bardzo mała), odparł, że zawdzięcza ją
niejakiemu Dougiemu Wentworthowi, który, wkurzony tym, że Chuck pląsał z  jego
dziewczyną na gimnazjalnej zabawie, popchnął go na drucianą siatkę koło sali
gimnastycznej.
– Co się naprawdę stało? – spytała teraz Ginny, nie dlatego, że było to dla niej ważne,
lecz dlatego, że wydawało się to ważne dla niego. Mało ją obchodziły jego przejścia
gimnazjalne. Lekarze orzekli, że jej mąż prawdopodobnie nie dożyje Bożego Narodzenia.
To ją obchodziło.
Kiedy ich wspaniały taniec się zakończył i didżej puścił następny, nowszy kawałek, Cat
McCoy pobiegła do swoich koleżanek, które chichotały, piszczały i  ściskały ją
z żarliwością, do jakiej zdolne są chyba tylko trzynastoletnie dziewczyny. Zlanemu potem
Chuckowi było strasznie gorąco, miał wrażenie, że jego policzki zaraz staną w ogniu. Był
też w euforii. W tej chwili pragnął tylko ciemności, chłodnego powietrza i tego, by trochę
pobyć samemu.
Jak we  śnie ominął Dougiego i  jego kumpli (którzy nie zwrócili na niego najmniejszej
uwagi), pchnął drzwi na końcu sali gimnastycznej i  wyszedł na utwardzone boisko do
koszykówki. Chłodne jesienne powietrze ugasiło ogień na jego policzkach, ale nie
ogarniającą go euforię. Podniósł głowę, zobaczył milion gwiazd i zrozumiał, że za każdą
z nich skrywa się następny milion.
Wszechświat jest olbrzymi, pomyślał. Zawiera niezmierzone rzesze. Zawiera też mnie
i w tej chwili jestem wspaniały. Mam prawo być wspaniały.
Wykonał moonwalk pod koszem, poruszając się w  rytmie muzyki grającej w  sali
(czyniąc Ginny to małe wyznanie, nie pamiętał już, jaki kawałek wtedy leciał, ale, dla
porządku, był to Jet Airliner Steve Miller Band), po czym wykonał piruet z  rękami
wyciągniętymi na boki. Jakby chciał wziąć cały świat w objęcia.
Poczuł ból prawej dłoni. Niezbyt silny, ot, zwykłe draśnięcie, ale to wystarczyło, żeby
wyrwać go z radosnego uniesienia i sprowadzić z powrotem na ziemię. Na grzbiecie dłoni
zauważył krew. Kiedy odstawiał wirującego derwisza w świetle gwiazd, wyrzuconą w bok
ręką zahaczył o  siatkę ogrodzeniową i  sterczący kawałek drutu rozciął mu skórę.
Powierzchowna rana, nawet niewarta plastra. Jednak została po niej blizna. Mała, biała,
w kształcie półksiężyca.
–  Po co kłamać w  takiej sprawie? – spytała Ginny. Z  uśmiechem uniosła jego dłoń
i pocałowała bliznę. – Mogłabym to zrozumieć, gdybyś mi wciskał, że potem zlałeś łobuza
na kwaśne jabłko, ale niczego takiego nie powiedziałeś.
Nie, niczego takiego nie powiedział, bo i  nie miał żadnych kłopotów z  Dougiem
Wentworthem. Po pierwsze, Dougie był raczej łagodnym byczkiem. Po drugie, on sam był
kurduplem z siódmej klasy, niegodnym zainteresowania.
Dlaczego więc skłamał, jeśli nie po to, żeby zostać głównym bohaterem fikcyjnej
opowieści? Bo blizna była ważna z  innego powodu. Bo była elementem historii, której
opowiedzieć nie mógł, mimo że dziś na miejscu wiktoriańskiego domu, w którym spędził
prawie całe dzieciństwo – nawiedzonego wiktoriańskiego domu – stał blok mieszkalny.
Blizna znaczyła coś więcej, więc uczynił z  niej coś więcej. Dorobił jej legendę, bo nie
mógł podać prawdziwego powodu, dla którego była dla niego tak ważna. Za grosz w tym
logiki, ale jego pustoszonego glejakiem umysłu nie było stać na nic lepszego. Powiedział
żonie, jak w rzeczywistości się tej blizny nabawił, i to musiało wystarczyć.

10
Dziadzio Chucka, jego zejde, umarł na zawał cztery lata po Jesiennym Balu. Stało się to,
kiedy Albie wchodził po schodach do biblioteki publicznej, aby oddać Grona gniewu –
książkę, stwierdził, pod każdym względem tak dobrą, jak to pamiętał. Chuck był wtedy
w  jedenastej klasie, śpiewał w  kapeli i  tańczył jak Jagger podczas wstawek
instrumentalnych.
Dziadek zostawił mu wszystko. Odkąd przeszedł na wczesną emeryturę, jego majątek,
kiedyś całkiem spory, znacznie stopniał, ale zostało dosyć, by opłacić studia Chucka.
Później pieniądze ze sprzedaży wiktoriańskiego gmaszyska poszły na pierwszy dom (mały,
ale w dobrej dzielnicy, ze ślicznym pokojem w głębi, w sam raz dla dziecka), do którego
wprowadzili się z  Virginią po miesiącu miodowym spędzonym w  górach Catskill. Jako
świeżo upieczony pracownik Midwest Trust – skromny kasjer – nie mógłby sobie pozwolić
na zakup własnego kąta, gdyby nie spadek po dziadku.
Chuck stanowczo odmówił przeprowadzki do Omaha, do rodziców matki.
–  Kocham was – powiedział. – Ale tutaj się wychowywałem i  tutaj chcę zostać do
studiów. Mam siedemnaście lat, nie jestem już dzieckiem.
To oni, od  dawna na emeryturze, przyjechali więc do niego i  mieszkali z  nim
w wiktoriańskim domu przez jakieś dwadzieścia miesięcy, zanim Chuck rozpoczął studia
na Uniwersytecie Stanu Illinois.
Na pogrzeb jednak nie dotarli. Odbył się szybko, jak życzył sobie dziadzio, a  rodzice
jego matki mieli sprawy do załatwienia w Omaha. Chuckowi wcale ich nie brakowało. Był
wśród przyjaciół i sąsiadów, których znał znacznie lepiej niż swoich gojowskich dziadków
od  strony mamy. Dzień przed ich zapowiedzianym przyjazdem wreszcie otworzył szarą
kopertę, która leżała na stoliku w  przedpokoju. Przyszła z  domu pogrzebowego Ebert-
Holloway. Wewnątrz były rzeczy osobiste Albiego Krantza – przynajmniej te, które miał
w kieszeniach, kiedy zasłabł na schodach biblioteki.
Chuck wysypał zawartość koperty na blat. Wypadły pobrzękujące monety, kilka hallsów
od  kaszlu, scyzoryk, nowy telefon komórkowy, z  którego dziadek praktycznie nie miał
okazji skorzystać, oraz portfel. Chuck wziął portfel do ręki, powąchał starą, wiotką skórę,
pocałował go i trochę sobie popłakał. Teraz to już na pewno był „sirotą”.
Było tam też kółko z  kluczami dziadka. Chuck nasunął je na palec wskazujący prawej
dłoni (tej z blizną w kształcie półksiężyca) i wszedł na krótkie, ciemne schody prowadzące
do wieżyczki. Tym razem nie poprzestał na szarpnięciu za kłódkę yale. Po krótkich
poszukiwaniach znalazł właściwy klucz i ją otworzył. Zostawił kłódkę wiszącą na skoblu
i  pchnął drzwi, krzywiąc się na skrzypienie starych, nienaoliwionych zawiasów,
przygotowany na wszystko.

11
Nie było tam jednak nic. Jego oczom ukazał się pusty pokój.
Był mały, okrągły, nie więcej niż cztery metry średnicy, może nawet mniej. Po
przeciwległej stronie znajdowało się pojedyncze, szerokie okno, oblepione
nagromadzonym latami brudem. Choć za szybą świeciło słońce, wpadające przez nią
światło było rozmyte, rozproszone. Stojąc na progu, Chuck wysunął nogę do przodu
i delikatnie dotknął desek dużym palcem, jakby sprawdzał, czy woda w sadzawce nie jest
za zimna. Nie zaskrzypiały, nie ugięły się. Wszedł więc do środka, gotów odskoczyć do
tyłu, gdyby tylko podłoga zaczęła się zapadać, ale była solidna. Ruszył do okna,
zostawiając ślady stóp w grubej warstwie opadłego kurzu.
Dziadzio kłamał, mówiąc, że podłoga przegniła, ale o  widoku z  wieżyczki powiedział
całkowitą prawdę. Rzeczywiście nic ciekawego. Chuck zobaczył centrum handlowe za
pasem zieleni, a dalej pociąg Amtrak, który jechał w stronę miasta, ciągnąc pięć wagonów
pasażerskich niby kikut ogona. O  tej porze dnia, po porannym szczycie, pasażerów
zapewne było niewielu.
Chuck zaczekał w  oknie, aż pociąg przejedzie, po czym ruszył po swoich śladach
z powrotem do drzwi. Kiedy się odwrócił, żeby je zamknąć, na środku okrągłego pokoju
ujrzał łóżko. Szpitalne. Leżał w  nim mężczyzna. Wyglądał na nieprzytomnego. Nie było
żadnych maszyn, a  mimo to Chuck jedną słyszał, robiła pik… pik… pik. Może monitor
pracy serca. Przy łóżku stał stolik. Na nim były różne emulsje kosmetyczne i  para
okularów w czarnych oprawkach. Leżący mężczyzna miał zamknięte oczy. Jedna jego dłoń
wysunęła się spod przykrycia i Chuck nie był zaskoczony, kiedy zobaczył na jej grzbiecie
bliznę w kształcie półksiężyca.
W  tym samym pokoju dziadek Chucka – jego zejde – widział swoją żonę, leżącą bez
życia wśród rozrzuconych bochenków chleba, które w przyszłości miała strącić z regałów,
upadając. Oczekiwanie, Chucky, powiedział. Najgorsze jest oczekiwanie.
Teraz to on będzie musiał czekać. Jak długo? W  jakim wieku był mężczyzna
w szpitalnym łóżku?
Chuck wszedł z  powrotem do wieżyczki, by mu się uważniej przyjrzeć, ale wizja już
zniknęła. Ani mężczyzny, ani łóżka szpitalnego, ani stolika. Tylko jedno ostatnie, słabe pik
niewidocznego monitora, który zaraz zamilkł. Mężczyzna nie rozwiał się w powietrzu niby
zjawa z filmu; po prostu przepadł bez śladu, jakby go w ogóle tam nie było.
Bo go nie było, pomyślał Chuck. Przy tej wersji pozostanę i  będę żył swoim życiem
dotąd, aż się zakończy. Jestem wspaniały, zasługuję na to, by wspaniałym być, i zawieram
niezmierzone rzesze.
Zamknął drzwi, zatrzasnął kłódkę.
 

JEST KREW, SĄ CZOŁÓWKI


 

W  styczniu 2021 roku mała wyściełana koperta zaadresowana do detektywa Ralpha


Andersona doręczona zostaje jego sąsiadom, państwu Conradom. Rodzina Andersonów
jest na długich wakacjach na Bahamach, skąd mają wrócić trzeciego lutego, i Conradowie
zgodzili się do tego czasu odbierać ich pocztę. Kiedy Ralph otwiera przesyłkę, w  środku
znajduje pendrive’a nazwanego „Jest krew”, co prawdopodobnie nawiązuje do starego
dziennikarskiego powiedzenia „Jest krew, są czołówki”. Pendrive zawiera dwie rzeczy.
Jedna to katalog ze  zdjęciami i  spektrogramami dźwięku. Drugą jest rodzaj raportu, czy
może raczej pamiętnik mówiony sporządzony przez Holly Gibney, z  którą detektyw
prowadził śledztwo rozpoczęte w Oklahomie, a zakończone w teksaskiej jaskini. Sprawa ta
nieodwracalnie zmieniła sposób, w jaki Ralph Anderson postrzega rzeczywistość. Ostatnie
słowa swojego raportu Holly nagrała 19 grudnia 2020. Mówi zdyszanym głosem:
Zrobiłam, co w mojej mocy, Ralph, ale nie wiem, czy to wystarczy. Pomimo wszystkich
moich przygotowań istnieje możliwość, że nie wyjdę z tego żywa. Gdybyśmy mieli nigdy
więcej się nie zobaczyć, chcę, żebyś wiedział, jak wiele twoja przyjaźń dla mnie znaczyła.
Jeśli mimo wszystko zginę, a  ty postanowisz dokończyć to, co zaczęłam, proszę, bądź
ostrożny. Pamiętaj, że masz żonę i syna.
[Na tym raport się kończy].
 

8–9 grudnia 2020

1
Choć dużą część zachodniej Pensylwanii zajmują tereny rolnicze, miasto Pineborough,
leżące niedaleko Pittsburgha, może się poszczycić kwitnącym centrum i  niespełna
czterdziestoma tysiącami mieszkańców. Przyjeżdżających wita na rogatkach gigantyczne,
odlane z  brązu dzieło wątpliwych walorów artystycznych (miejscowym się podoba). Jest
to, jak informuje tabliczka, NAJWIĘKSZA SOSNOWA SZYSZKA NA ŚWIECIE! Przy
drodze znajduje się zatoczka dla tych, którzy chcieliby urządzić tu sobie piknik i  zrobić
zdjęcia. Wielu się na to decyduje, niektórzy sadzają małe dzieci na łuskach szyszki. (Obok
wisi małe ostrzeżenie: „Na Sosnową Szyszkę wchodzić mogą tylko dzieci ważące do
25  kg”). Dziś jest za zimno na piknik, toi toia wywieziono po zakończeniu sezonu
turystycznego, a  odlane z  brązu dzieło wątpliwych walorów artystycznych ustrojone jest
mrugającymi lampkami świątecznymi.
Niedaleko za gigantyczną szyszką, w  pobliżu miejsca, gdzie pierwszy sygnalizator
świetlny wyznacza początek śródmieścia Pineborough, stoi gimnazjum imienia Alberta
Macready’ego, w  którym prawie pięciuset uczniów uczęszcza do klas siódmej, ósmej
i dziewiątej – tutaj nauczyciele nie strajkują.
Ósmego grudnia za kwadrans dziesiąta na placyk przed szkołą zajeżdża furgonetka firmy
kurierskiej Pennsy Speed Delivery. Kurier wysiada i  minutę–dwie stoi przed wozem,
studiując kartkę na podkładce do pisania. Potem podsuwa okulary wyżej na grzbiecie
swojego wąskiego nosa, przygładza lekki wąsik i  idzie na tył furgonetki. Wygrzebuje
kwadratową paczkę, o bokach mniej więcej metrowej długości. Niesie ją bez widocznego
wysiłku, więc zapewne nie jest zbyt ciężka.
Przy drzwiach szkoły wisi tabliczka WSTĘP DLA ODWIEDZAJĄCYCH TYLKO ZA
ZEZWOLENIEM. Kurier wciska guzik interkomu pod nią i  pani Keller, szkolna
sekretarka, pyta, czym może służyć.
–  Mam tu przesyłkę dla… yyy… – Mężczyzna pochyla się, by spojrzeć na naklejkę. –
Ojej. To chyba po łacinie. Adresatem jest Nemo… Nemo Impune… a  może mówi się
Impuni…
Pani Keller spieszy mu z pomocą.
– Stowarzyszenie Nemo Me Impune Lacessit, zgadza się?
Na monitorze widzi, że kurier wydaje westchnienie ulgi.
– Skoro pani tak twierdzi. Na początku jest słowo Stowarzyszenie, rzeczywiście. Co to
znaczy?
– Wyjaśnię, jak pan wejdzie.
Pani Keller czeka z uśmiechem, podczas gdy kurier przechodzi przez wykrywacz metalu,
kieruje się do sekretariatu i  kładzie przesyłkę na blacie. Jest oblepiona naklejkami, kilka
przedstawia choinki, gałązki ostrokrzewu i  Świętych Mikołajów, większość to wizerunki
dmących w kobzy Szkotów w kiltach i beretach.
–  A  zatem – mówi kurier, odpinając czytnik od  pasa i  wymierzając go w  nalepkę
z adresem. – Co to jest Nemo Me Impuni w normalnym ludzkim języku?
– To dewiza herbowa Szkocji – odpowiada pani Keller. – Oznacza „Nikt nie prowokuje
mnie bezkarnie”. Za namową pana Griswolda, nauczyciela WOS-u, jego uczniowie
nawiązali współpracę ze  szkołą w  Szkocji, niedaleko Edynburga. Wymieniają maile,
rozmawiają na Facebooku, wysyłają sobie zdjęcia i  tak dalej. Dzieci ze  Szkocji kibicują
Pittsburgh Pirates, nasze klubowi piłkarskiemu Buckie Thistle. Nawet oglądają mecze na
YouTubie. Nazwa Nemo Me Impune Lacessit to pewnie pomysł Griswolda. – Patrzy na
adres zwrotny. – Mhm, szkoła w Renhill, tak, to oni. Jest stempel celny i w ogóle.
–  Założę się, że to prezenty świąteczne – mówi kurier. – Na mur beton. Bo proszę
spojrzeć tutaj. – Przechyla przesyłkę, pokazując starannie wypisaną drukowanymi literami
prośbę NIE OTWIERAĆ DO 18 GRUDNIA, po której bokach widnieją kolejni dwaj
Szkoci grający na kobzach.
Pani Keller kiwa głową.
–  To ostatni dzień nauki przed przerwą świąteczną. Boże, mam nadzieję, że dzieciaki
od Griswolda też im coś wysłały.
– Jak pani myśli, jakie prezenty uczniowie szkoccy mogli wysłać amerykańskim?
Sekretarka parska śmiechem.
– Byle nie haggis.
– Co to? Znowu coś po łacinie?
– Serce owcy – mówi pani Keller. – Do tego wątroba i płuca. Wiem to, bo mąż zabrał
mnie do Szkocji z okazji dziesiątej rocznicy ślubu.
Kurier krzywi się, znów ją rozśmieszając, po czym prosi, żeby podpisała się w okienku
czytnika. Pani Keller robi to. On życzy jej miłego dnia i wesołych świąt. Ona odwzajemnia
życzenia. Kiedy kurier wychodzi, pani Keller woła do siebie ucznia, który pęta się po holu
(bez przepustki od  nauczyciela, ale ona tym razem przymyka na to oko), i  prosi, by
umieścił przesyłkę w  składziku na parterze, między szkolną biblioteką a  pokojem
nauczycielskim. Na długiej przerwie mówi panu Griswoldowi o  odebranej paczce. Ten
zapowiada, że zaniesie ją do swojej klasy o  wpół do czwartej, po ostatnim dzwonku.
Gdyby zaniósł ją tam na długiej przerwie, być może doszłoby do jeszcze większej tragedii.
Klub Amerykański ze szkoły w Renhill nie wysłał uczniom gimnazjum imienia Alberta
Macready’ego prezentów świątecznych. Firma Pennsy Speed Delivery nie istnieje.
Furgonetka, którą później znaleziono porzuconą, została skradziona z  parkingu centrum
handlowego wkrótce po Święcie Dziękczynienia. Pani Keller będzie czyniła sobie wyrzuty,
iż nie zauważyła, że kurier nie miał identyfikatora i  że kiedy zeskanował adres na
przesyłce, czujnik nie piknął tak jak te, których używają pracownicy UPS i  FedExu, był
bowiem podróbką. Podobnie jak stempel celny.
Policja powie jej, że każdy mógłby przeoczyć takie szczegóły i że nie ma powodu czuć
się odpowiedzialna. A  jednak wini siebie. Wszelkie zabezpieczenia budynku – kamery,
główne wejście ryglowane podczas lekcji, wykrywacz metalu – są dobre, ale to tylko
maszyneria. Ona, pani Keller, jest (czy raczej była) ludzkim elementem systemu,
strażnikiem u wrót, i zawiodła szkołę. Zawiodła dzieci.
Jest przekonana, że ręka, którą straciła, to dopiero początek jej pokuty.

2
Jest 14.45 i Holly Gibney szykuje się do swojej ulubionej godziny dnia. Może to oznaka
cokolwiek mało wybrednego gustu, ale lubi te codzienne sześćdziesiąt minut sam na sam
z  telewizorem i  stara się dopilnować, by siedziba agencji detektywistycznej Uczciwi
Znalazcy (ładny nowy lokal na czwartym piętrze Frederick Building w  centrum miasta)
od  trzeciej do czwartej była pusta. Ponieważ jest szefem – w  co jej samej wciąż trudno
uwierzyć – nie ma problemu, żeby to załatwić.
Pete Huntley, od  śmierci Billa Hodgesa jej wspólnik, dziś objeżdża schroniska dla
bezdomnych w  poszukiwaniu uciekinierki z  domu. Jerome Robinson, który wziął urlop
dziekański na Harvardzie, bo chce przerobić swoją czterdziestostronicową pracę
z  socjologii na książkę, też pracuje w  Uczciwych Znalazcach, choć tylko na pół etatu.
W  tej chwili jest na południe od  miasta, gdzie szuka uprowadzonego golden retrievera
imieniem Szczęściarz, którego, jak podejrzewa, podrzucono do schroniska w Youngstown,
Akron lub Canton, gdy właściciele odmówili zapłacenia dziesięciu tysięcy dolarów okupu.
Oczywiście, nie można wykluczyć, że porywacze wypuścili psa gdzieś na wsi – albo go
zabili – ale jest szansa, że tak się nie stało. Jego imię to dobry znak, powiedziała mu Holly.
Dodała, że nie traci nadziei.
– Masz hollynadzieję – stwierdził Jerome z szerokim uśmiechem.
– Właśnie – odparła. – No, idź już, Jerome. Aport.
Bardzo możliwe, że będzie sama aż do zamknięcia biura, ale tak naprawdę zależy jej
tylko na tej jednej godzinie, między trzecią a czwartą. Raz po raz zerkając na zegar, pisze
surowego maila do Andrew Edwardsa, klienta, który obawiał się, że jego wspólnik próbuje
ukrywać swoje aktywa. Podejrzenia okazały się bezpodstawne, ale Znalazcy zrobili, co do
nich należy, i  jeszcze nie dostali za to zapłaty. „To już trzecia faktura, którą Panu
wystawiamy”, pisze Holly. „Prosimy o  uregulowanie należności, w  przeciwnym razie
będziemy zmuszeni przekazać sprawę firmie windykacyjnej”.
Holly przekonuje się, że kiedy pisze jako „my”, potrafi być znacznie bardziej stanowcza.
Pracuje nad tym, ale jak zwykł mawiać jej dziadek: „Nie od razu Kraków zbudowano, a co
dopiero Filadelfię”.
Wysyła maila – szast-prast, pomknął – i wyłącza komputer. Sprawdza godzinę. Trzecia
za siedem. Idzie do małej lodówki i wyjmuje puszkę dietetycznej pepsi. Stawia ją na jednej
z  podkładek rozdawanych przez firmę (ZNAJDZIEMY KAŻDĄ ZGUBĘ), po czym
wysuwa górną lewą szufladę biurka. Tam, pod stosem nikomu niepotrzebnych papierów,
leży torebka snickers bites. Wyjmuje sześć, po jednym na każdą przerwę reklamową,
odwija z papierków i układa w równym rządku.
Za pięć trzecia. Włącza telewizor, ale ścisza dźwięk. Maury Povich paraduje po studiu
i podburza publiczność. Holly może i ma kiepski gust, ale nie aż tak kiepski. Zastanawia
się nad zjedzeniem snickersa, każe sobie jednak poczekać. Właśnie gratuluje sobie
samozaparcia, gdy słyszy jadącą windę. Przewraca oczami. To na pewno Pete. Jerome jest
daleko za miastem.
To Pete, a jakże, cały uśmiechnięty.
–  O  szczęście niepojęte – mówi. – Ktoś nareszcie przekonał Ala, żeby wezwał
fachowca…
– Al palcem nie kiwnął – stwierdza Holly. – My z Jerome’em załatwiliśmy sprawę. To
była prosta usterka.
– Jak…
–  Wystarczyło zhakować system. Nic trudnego. – Wciąż raz po raz zerka na zegar:
trzecia za trzy. – Zrobił to Jerome, ale ja też bym sobie poradziła. – Uczciwość jak zwykle
bierze w niej górę. – Przynajmniej tak mi się wydaje. Znalazłeś tę dziewczynę?
Pete podnosi oba kciuki.
–  W  Sunrise House. Mój pierwszy przystanek. Dobra wiadomość jest taka, że chce
wrócić do domu. Zadzwoniła do mamy, która ma po nią przyjechać.
– Jesteś pewien? Może tylko tak powiedziała?
– Byłem przy ich rozmowie. Widziałem łzy. To pomyślne rozwiązanie, Holly. Oby tylko
jej matka nie okazała się tak niesolidna, jak ten Edwards.
– Edwards zapłaci – mówi ona. – Nie odpuszczę mu. – Na ekranie telewizora Maury’ego
zastąpiła tańcząca buteleczka lekarstwa na biegunkę. Co, zdaniem Holly, jest zmianą na
lepsze. – A teraz cicho, Pete, program zaczyna się za minutę.
– Boże, nadal oglądasz tego typa?
Holly gromi go spojrzeniem.
– Jak chcesz, możesz oglądać ze mną, ale jeśli zamierzasz zepsuć mi całą przyjemność
sarkastycznymi komentarzami, wolałabym, żebyś wyszedł.
Bądź asertywna, powtarza jej Allie Winters. Allie to jej terapeutka. Holly krótko chodziła
do innego specjalisty, autora trzech książek i  wielu artykułów naukowych. To było
z powodów niezwiązanych z demonami, które prześladują ją od wczesnej młodości. O tych
nowszych demonach musiała porozmawiać z doktorem Carlem Mortonem.
– Zakaz sarkastycznych komentarzy, rozumiem – mówi Pete. – Kurczę, nie do wiary, że
ty i Jerome załatwiliście to za plecami Ala. Wzięliście byka za rogi, że tak powiem. Jesteś
w dechę, Holly.
– Próbuję być bardziej asertywna.
– Z niezłym skutkiem. Jest w lodówce cola?
– Tylko dietetyczna.
– Fuj. Smakuje jak…
– Cii.
Już trzecia. Holly włącza dźwięk w  tej samej chwili, kiedy zaczyna grać muzyka
otwierająca jej ulubiony program. To piosenka I  Fought the Law w  wykonaniu Bobby
Fuller Four. Na ekranie pojawia się sala rozpraw. Publiczność sądowa – tak naprawdę
zasiadająca w  studiu telewizyjnym, jak u  Maury’ego, tylko mniej zdziczała – klaszcze
w rytm muzyki, a spiker oznajmia: „Drżyjcie, łotry, gnidy, szczury, bo John Law dobierze
się wam do skóry!”.
– Proszę wstać, sąd idzie! – woła George, woźny sądowy.
Widzowie wstają, wciąż klaszcząc i kołysząc się do muzyki, i sędzia John Law wyłania
się ze  swojego gabinetu. Ma metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu (Holly wie to
z czasopisma „People”, które ukrywa jeszcze lepiej niż snickers bites) i jest łysy jak bila
ósemka… tyle że nie czarny, ale raczej ciemnoczekoladowy. Wchodzi tanecznym krokiem
za stół sędziowski, jego obszerna toga faluje przy każdym ruchu. Chwyta młotek
sędziowski i kiwa nim niby metronomem, obnażając białe zęby.
– O Boże Wszechmogący wózkiem posuwający – mówi Pete.
Holly posyła mu swoje najbardziej złowrogie spojrzenie. Pete jedną dłonią zasłania sobie
usta, a drugą macha na znak, że się poddaje.
–  Siadajcie, siadajcie – mówi sędzia Law; naprawdę nazywa się Gerald Lawson, co
Holly też wyczytała w  „People”, ale w  zasadzie to nieistotna różnica. Publiczność
posłusznie siada. Holly lubi Johna Lawa, bo wali prosto z mostu, nie jest taki uszczypliwy
i ogólnie do pupy jak ta sędzia Judy. Z miejsca przechodzi do rzeczy, tak jak kiedyś Bill
Hodges… choć nigdy go nie zastąpi i  nie tylko dlatego, że jest fikcyjną postacią
z telewizyjnego programu. Minęły lata od śmierci Billa, ale Holly wciąż za nim tęskni. To,
kim jest, wszystko, co ma, zawdzięcza Billowi. Drugiego takiego nie ma na tym świecie,
chociaż Ralphowi Andersonowi, jej znajomemu detektywowi policyjnemu z  Oklahomy,
niewiele brakuje.
– Co my tu dzisiaj mamy, Georgie, bracie mój z innej matki? – Publiczność rechocze. –
Sprawę cywilną czy kryminalną?
Holly wie, że to raczej mało prawdopodobne, by jeden sędzia prowadził oba rodzaje
spraw – i każdego popołudnia dostawał nową – ale to jej nie przeszkadza; procesy zawsze
są ciekawe.
–  Cywilną, Wysoki Sądzie – oznajmia woźny sądowy George. – Powódką jest pani
Rhoda Daniels. Pozwany to jej były mąż, Richard Daniels. Przedmiotem sporu jest prawo
do opieki nad rodzinnym psem, Łobuziakiem.
– Spór o psa – mówi Pete. – Coś dla nas.
Sędzia Law wspiera się na swoim młotku, dłuższym od zwykłego.
– Czy rzeczony Łobuziak jest z nami w sądzie, Georgie, przyjacielu?
– Czeka w celi, Wysoki Sądzie.
– Doskonale, doskonale, a czy Łobuziak gryzie, co może sugerować jego imię?
– Według ochrony sprawia wrażenie bardzo potulnego, panie sędzio.
– Cieszę się. Posłuchajmy, co powódka ma do powiedzenia na temat Łobuziaka.
Wchodzi aktorka grająca Rhodę Daniels. Holly wie, że w prawdziwym sądzie powódka
i  pozwany od  początku siedzieliby na swoich miejscach, ale tak efekt jest bardziej
dramatyczny. Pani Daniels wystrojona jest w  bardzo obcisłą suknię i  buty na zbyt
wysokich obcasach. Kręcąc tyłkiem, sunie przejściem między ławami.
– Po krótkiej przerwie wrócimy do sali rozpraw sędziego Lawa – oznajmia spiker.
Zaczyna się reklama ubezpieczenia na wypadek śmierci i  Holly wrzuca do ust
pierwszego snickers bite’a.
– Pewnie mnie nie poczęstujesz, co? – pyta Pete.
– Myślałam, że jesteś na diecie?
– O tej porze spada mi poziom cukru.
Holly otwiera szufladę biurka – niechętnie – ale zanim zdąży się dogrzebać do torebki
ze  słodyczami, starszą panią zamartwiającą się o  to, z  czego opłaci pogrzeb męża,
zastępuje plansza z  napisem Z  OSTATNIEJ CHWILI. Potem pojawia się Lester Holt
i Holly od razu wie, że sprawa jest poważna. Lester Holt to czołowy prezenter tej stacji.
Oby nie następny jedenasty września, myśli, jak zawsze w takich sytuacjach. Proszę, Boże,
oby nie następny jedenasty września i oby nie bomba jądrowa.
– Przerywamy program, aby nadać komunikat specjalny – mòwi Lester. – W gimnazjum
w  Pineborough, mieście w  Pensylwanii leżącym około sześćdziesięciu kilometrów na
południowy wschód od  Pittsburgha, doszło do potężnej eksplozji. Według najnowszych
doniesień są liczne ofiary, w tym wiele dzieci.
–  O  mój Boże – mówi Holly. Zakrywa usta dłonią, którą dopiero co grzebała
w szufladzie.
– Pragnę podkreślić, że te informacje na razie są niepotwierdzone. Sądzę, że… – Lester
przykłada dłoń do ucha. – Tak, zgoda. Chet Ondowsky z naszej filii w Pittsburghu jest na
miejscu zdarzenia. Chet, słyszysz mnie?
– Tak – mówi głos. – Tak, słyszę cię, Lester.
– Co możesz nam powiedzieć, Chet?
Lester znika i  pojawia się facet w  średnim wieku o  wyglądzie, myśli Holly, reportera
telewizji lokalnej: nie dość przystojny, by zostać prezenterem w dużej stacji, ale oczu nie
razi. Tyle że węzeł jego krawata jest przekrzywiony, pieprzyk koło ust nieprzypudrowany,
a włosy ma rozburzone, jakby nie zdążył się uczesać.
– Obok czego on stoi? – pyta Pete.
– Nie wiem – mówi Holly. – Ciii.
– To wygląda trochę jak gigantyczna szysz…
–  Ciii! – Holly nie interesuje gigantyczna szyszka, nic jej nie obchodzą pieprzyk ani
potargane włosy Cheta Ondowsky’ego; całą uwagę skupiła na dwóch karetkach na sygnale,
które przemykają za jego plecami, zderzak w zderzak. Ofiary, myśli. Liczne ofiary, w tym
dzieci.
–  Lester, mogę tylko powiedzieć, że tu, w  gimnazjum imienia Alberta Macready’ego,
prawie na pewno zginęło co najmniej siedemnaście osób, a dużo więcej jest rannych. Taką
informację otrzymałem od zastępcy szeryfa okręgowego, który prosił, by nie podawać jego
nazwiska. Ładunek wybuchowy mógł znajdować się w  sekretariacie lub pobliskim
schowku. Proszę spojrzeć…
Wskazuje coś palcem i  kamera posłusznie wędruje w  tamtym kierunku. Obraz
początkowo jest niewyraźny, ale kiedy kamerzysta dostraja ostrość, Holly widzi wielką
dziurę wyrwaną w bocznej ścianie budynku. Na trawniku leżą rozrzucone kręgiem cegły.
I gdy chłonie oczami wszystkie szczegóły – zapewne wraz z milionami innych widzów –
z  dziury wyłania się mężczyzna w  żółtej kamizelce. Niesie coś na rękach. Mały kształt
w tenisówkach. Nie, w jednej tenisówce. Drugą widocznie zerwało w wybuchu.
Kamera wraca na korespondenta i przyłapuje go na poprawianiu krawata.
–  Wydział szeryfa niewątpliwie zwoła konferencję prasową, na razie jednak
informowanie opinii publicznej jest najmniejszym z  ich zmartwień. Rodzice już się
zbierają… proszę pani? Przepraszam, czy mógłbym prosić o  chwilę rozmowy? Chet
Ondowsky, WPEN, Kanał 11.
W kadr wchodzi otyła kobieta. Przyszła pod szkołę bez płaszcza, w kwiecistej podomce,
która powiewa wokół niej jak kaftan. Twarz kobiety jest trupio blada, pomijając
jaskrawoczerwone rumieńce, włosy ma w  takim nieładzie, że w  porównaniu z  nimi
rozburzona czupryna Ondowsky’ego wygląda schludnie, jej pulchne policzki błyszczą
od łez.
Nie powinni tego pokazywać, myśli Holly, a  ja nie powinnam tego oglądać. Pokazują
jednak, a ja oglądam.
– Czy pani dziecko uczęszcza do szkoły imienia Alberta Macready’ego?
– Syn i córka – odpowiada i łapie Ondowsky’ego za ramię. – Nic im nie jest? Może pan
coś wie? Nazywają się Irene i  David Vernon. David chodzi do siódmej klasy. Irene do
dziewiątej. Na Irene wołamy Deenie. Wie pan, czy są cali i zdrowi?
–  Nie wiem, pani Vernon – mówi Ondowsky. – Myślę, że powinna pani porozmawiać
z ludźmi szeryfa, są tam, stawiają barierki.
– Dziękuję panu, bardzo dziękuję. Proszę się modlić za moje dzieci!
– Oczywiście – zapewnia Ondowsky, kiedy kobieta pospiesznie odchodzi. Będzie miała
szczęście, jeśli przeżyje ten dzień bez jakiegoś incydentu kardiologicznego, myśli Holly…
choć własne serce w tej chwili zapewne nie jest dla niej najważniejsze. W całości oddała je
Davidowi i Irene, zwanej Deenie.
Ondowsky odwraca się do kamery.
–  Cała Ameryka niewątpliwie będzie się modlić za dzieci pani Vernon i  wszystkich
uczniów gimnazjum imienia Alberta Macready’ego. Według moich najnowszych ustaleń…
to informacje niepotwierdzone i  mogą się zmienić… wybuch nastąpił około drugiej
piętnaście, godzinę temu, i  był tak silny, że wybił szyby półtora kilometra stąd. Szkło…
Fred, możesz zrobić ujęcie tej szyszki?
–  Mówiłem, że to szyszka – mruczy Pete. Siedzi wychylony do przodu, z  oczami
utkwionymi w telewizorze.
Kamerzysta Fred podchodzi bliżej i na płatkach, liściach czy jak nazywa się to, z czego
szyszka się składa, Holly widzi odłamki szkła. Jeden z nich wygląda na pochlapany krwią,
choć może – oby – to tylko odblask migającego koguta jednej z karetek.
Lester Holt:
– Chet, to okropne. Istny koszmar.
Kamera cofa się i kieruje na Ondowsky’ego.
– Tak, to prawda. Przerażający widok. Lester, tak się zastanawiam, czy…
Na ulicy ląduje helikopter z wymalowanym od szablonu czerwonym krzyżem i napisem
SZPITAL MIŁOSIERDZIA. Chet Ondowsky, z  włosami rozwianymi strumieniem
zaśmigłowym, podnosi głos, by przekrzyczeć łopot wirnika.
– Zastanawiam się, jak mógłbym pomóc! To straszliwa, straszliwa tragedia! Wracamy do
nowojorskiego studia!
Na ekranie ukazuje się Lester Holt, wyraźnie poruszony.
– Uważaj na siebie, Chet. Drodzy państwo, teraz wrócimy do przerwanego programu, ale
będziemy informowali o  rozwoju sytuacji na NBC Breaking News, dostępnym na
państwa…
Holly wyłącza pilotem telewizor. Straciła apetyt na udawaną sprawiedliwość,
przynajmniej dzisiaj. Wciąż myśli o tej bezwładnej sylwetce na rękach mężczyzny w żółtej
kamizelce. Jeden but na nodze, drugiego brak, myśli. Jak w  tej starej rymowance: fiku-
miku na patyku, zasnął mój synek w jednym buciku. Czy wieczorem obejrzy wiadomości?
Raczej tak. Nie będzie chciała, ale nie zdoła się powstrzymać. Musi poznać liczbę ofiar.
I dowiedzieć się, ile z nich to dzieci.
Pete, ku jej zaskoczeniu, bierze ją za rękę. Zazwyczaj wciąż nie lubi być dotykana, ale
teraz przyjemnie czuć uścisk jego dłoni.
– Chcę, żebyś o czymś pamiętała – mówi on.
Odwraca się do niego. Pete ma śmiertelnie poważną minę.
– Ty i Bill zapobiegliście czemuś znacznie gorszemu niż to – mówi. – Ten pojeb Brady
Hartsfield mógłby zabić setki ludzi, gdyby zdetonował ładunki wybuchowe na koncercie.
Może nawet tysiące.
– I Jerome – zauważa ona zniżonym głosem. – Jerome też przy tym był.
– Tak, i Jerome. Trzej muszkieterowie. Tamtemu mogliście zapobiec. Zapobieżenie temu
– Pete wskazuje telewizor ruchem głowy – to był obowiązek kogoś innego.
– Myślisz, że to robota terrorystów?
– Czy ta gruba kobieta wyglądała na sterroryzowaną? – pyta Pete.
Holly kiwa głową.
– Masz więc odpowiedź.

3
O  siódmej Holly wciąż jest w  biurze, przegląda faktury, którymi tak naprawdę nie ma
potrzeby się zajmować. Pół godziny wcześniej oparła się pokusie, by włączyć telewizor
i obejrzeć Lestera Holta, ale jeszcze nie chce wrócić do domu. Rano cieszyła się na myśl
o  smacznej wegetariańskiej kolacji z  restauracji Mr. Chow, którą zamierzała zjeść,
oglądając Słodką truciznę, mocno niedoceniany thriller z  tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątego ósmego roku z udziałem Anthony’ego Perkinsa i Tuesday Weld, ale tego
wieczoru nie ma ochoty na truciznę, słodką ani żadną inną. Struła się już wiadomościami
z  Pensylwanii i  może mimo wszystko w  końcu nie wytrzyma i  włączy CNN, by jeszcze
bardziej się dobić. A potem będzie się przewracała z boku na bok do drugiej–trzeciej nad
ranem.
Jak większość ludzi żyjących w  przesyconym mass mediami dwudziestym pierwszym
wieku, Holly znieczuliła się na przemoc, którą ludzie (przeważnie mężczyźni) stosują
wobec siebie nawzajem w  imię religii i  polityki – tych widm – ale to, co się wydarzyło
w  tym podmiejskim gimnazjum, za bardzo przypomina niedoszły zamach na koncercie,
podczas którego Brady Hartsfield próbował wysadzić w  powietrze kilka tysięcy
dzieciaków, i  udany zamach pod City Center, gdzie wjechał mercedesem w  tłum
szukających pracy, zabijając… Holly nie pamięta, ile osób. Nie chce pamiętać.
Ofiary, myśli. W tym wiele dzieci.
Chowa papiery – kiedyś w  końcu trzeba wrócić do domu – gdy znów słyszy windę.
Czeka, czy wjedzie wyżej, ale nie, zatrzymała się na czwartym piętrze. To pewnie Jerome,
Holly jednak na wszelki wypadek wysuwa drugą szufladę biurka i  luźno chwyta leżący
w  niej pojemnik. Są na nim dwa przyciski. Jeden włącza ogłuszający klakson. Drugi
wypuszcza gaz pieprzowy.
Tak, to Jerome. Holly wypuszcza z  ręki InterGuarda i  zasuwa szufladę. Nie może się
nadziwić (nie pierwszy raz, odkąd wrócił z Harvardu), że tak wyrósł i wyprzystojniał. Nie
podoba jej się to futerko wokół jego ust, ta „kózka”, jak sam to nazywa, ale nigdy by mu
tego wprost nie powiedziała. Dziś nie idzie swoim zwykłym energicznym krokiem – lekko
zgarbiony powłóczy nogami. Wita ją zdawkowym „Cześć, Hollyberry” i  wali się na
krzesło, które w godzinach pracy zarezerwowane jest dla klientów.
Normalnie zganiłaby go za to, że nazywa ją tym dziecinnym, nielubianym przez nią
przydomkiem – to ich rytuał – ale nie tego wieczoru. Są przyjaciółmi, a  jako ktoś, kto
nigdy nie miał ich wielu, Holly robi, co może, by zasłużyć na tych, których ma.
– Wyglądasz na bardzo zmęczonego.
– Przejechałem kawał drogi. Słyszałaś o wybuchu w szkole? Bez przerwy mówią o tym
w radiu satelitarnym.
– Oglądałam Johna Lawa, kiedy podali tę wiadomość. Od tej pory stronię od telewizji.
Jak źle to wygląda?
– Mówią, że na razie jest dwudziestu siedmiu zabitych, w tym dwadzieścia troje dzieci
w  wieku od  dwunastu do czternastu lat. Ale ta liczba pójdzie w  górę. Ratownicy nie
znaleźli jeszcze kilku uczniów i dwóch nauczycieli, poza tym około dwunastu rannych jest
w stanie krytycznym. Gorzej niż w Parkland. Skojarzyło ci się to z Bradym Hartsfieldem?
– Pewnie, że tak – mówi Holly.
– Mhm, mnie też. Od razu przypomnieli mi się ludzie, których rozjechał pod City Center,
i  ci, których zabiłby na koncercie ‘Round Here, gdybyśmy byli tam parę minut później.
Staram się o  tym nie myśleć, powtarzać sobie, że tamtą bitwę wygraliśmy, bo kiedy
wracam do tego pamięcią, zimny dreszcz mnie przechodzi.
Holly dobrze zna to uczucie. Też często przechodzą ją zimne dreszcze.
Jerome wolno przesuwa dłonią po policzku i  w  panującej ciszy słychać szur-szur jego
palców po świeżym zaroście.
– Na drugim roku studiów chodziłem na kurs filozofii. Mówiłem ci o tym?
Holly kręci głową.
–  Nazywał się – Jerome pokazuje palcami cudzysłów – „Problematyka zła”. Dużo
dyskutowaliśmy o koncepcjach zła wewnętrznego i zewnętrznego. Często… Holly, dobrze
się czujesz?
–  Tak – odpowiada najzupełniej szczerze, ale na wzmiankę o  złu zewnętrznym
bezwiednie myśli o potworze, którego kryjówkę wytropili z Ralphem w teksaskiej jaskini.
Istota ta nosiła wiele imion i  twarzy, Holly jednak nazywała ją po prostu outsiderem
i  outsider był ucieleśnieniem czystego zła. Nigdy nie powiedziała Jerome’owi, co zaszło
w  jaskini zwanej Jamą Marysville, choć on chyba i  bez tego wie, że stało się tam coś
strasznego – a na pewno gorszego, niż podała prasa.
Patrzy na nią niepewnie.
– Mów dalej – zachęca Holly. – Bardzo mnie to ciekawi. – To prawda.
– Cóż… Grupa była zgodna co do tego, że zło zewnętrzne istnieje w przekonaniu tych,
którzy wierzą w zewnętrzne dobro…
– Czyli w Boga – mówi Holly.
–  Tak. Krótko mówiąc, jeśli w  Niego wierzysz, masz też prawo wierzyć w  demony
i egzorcyzmy jako zasadną metodę ich zwalczania, w to, że faktycznie istnieją złe duchy…
– Takie, co straszą – mówi Holly.
– Właśnie. Nie wspominając o skutecznych klątwach, czarownicach, dybukach i kto wie,
czym tam jeszcze. Na studiach jednak o  takich sprawach mówi się raczej dla zgrywy.
O Panu Bogu w zasadzie też.
– Albo Pani Bóg – zauważa Holly sztywno.
– Tak, jeden czort, jeśli Boga nie ma, rodzaj gramatyczny jest nieistotny. To pozostawia
więc zło wewnętrzne. Rozmaite kretyństwa. Typów, którzy katują swoje dzieci na śmierć,
seryjnych zabójców jak pieprzony Brady Hartsfield, czystki etniczne, ludobójstwo,
jedenasty września, masowe strzelaniny, zamachy terrorystyczne jak ten dzisiejszy.
– Tak mówią? – pyta Holly. – Że to zamach? Robota ISIS?
– Tak zakładają, ale na razie nikt się nie przyznał.
Teraz drugą dłonią drapie drugi policzek, szur-szur, i zaraz, czyżby miał łzy w oczach?
Na to wygląda, a  Holly wie, że jeśli on się popłacze, to ona też, nic na to nie poradzi.
Smutek jest zaraźliwy, a to zupełnie do pupy, nie?
–  Ale widzisz, oto, co jest ciekawe w  całej tej dyskusji o  złu wewnętrznym
i zewnętrznym, Holly… moim zdaniem, między jednym a drugim nie ma żadnej różnicy.
Zgadzasz się?
Holly myśli o  wszystkim, czego nauczyło ją życie i  co przeszła z  tym młodym
człowiekiem, Billem i Ralphem Andersonem.
– Tak – mówi. – Zgadzam się.
– Myślę, że zło to taki ptak – stwierdza Jerome. – Duży, uszargany, lodowatoszary. Lata
tu i tam, wszędzie, gdzie mu się podoba. Wleciał do głowy Brady’ego Hartsfielda. Wleciał
do głowy faceta, który powystrzelał tych wszystkich ludzi w Las Vegas. Wstąpił w Erica
Harrisa i  Dylana Klebolda. Hitlera. Pol Pota. Włazi im do głów, a  kiedy odwalą mokrą
robotę, odlatuje. Chciałbym to ptaszysko schwytać. – Zaciska dłonie, patrzy na nią, i tak,
w oczach ma łzy. – Złapać skurwiela i ukręcić mu łeb.
Holly wychodzi zza biurka, klęka obok Jerome’a, bierze go w ramiona. Przez to, że on
siedzi na krześle, uścisk jest dość niezdarny, ale swoje zadanie spełnia. Tama pęka. Kiedy
Jerome mówi, jego zarost drapie Holly po policzku.
– Pies nie żyje.
– Co? – Tak rozpaczliwie szlocha, że trudno go zrozumieć.
–  Szczęściarz. Retriever. Kiedy porywacz nie dostał okupu, flaki mu wypruł, bydlak
jeden, i  wyrzucił go do rowu. Ktoś biedaka tam znalazł, ledwo żywego, i  zawiózł do
szpitala dla zwierząt w Youngstown. Gdzie psina pożyła jeszcze może pół godziny. Nic się
nie dało zrobić. A jednak nie taki z niego szczęściarz, co?
–  Już dobrze – mówi Holly, klepiąc go po plecach. Jej też płyną łzy, a  do tego z  nosa
ciekną gluty. Uuch. – Już dobrze, Jerome. Już dobrze.
–  Wcale nie. Wiesz, że nie. – Odchyla się i  patrzy na nią, z  mokrymi, lśniącymi
policzkami i wilgotną kozią bródką. – Rozciął brzuch temu grzecznemu psiakowi, wrzucił
do rowu z flakami na wierzchu i wiesz, co się wtedy stało?
Holly wie, ale kręci głową.
– Ptak odleciał. – Jerome ociera oczy rękawem. – Teraz siedzi komuś innemu w głowie,
ma się świetnie jak nigdy dotąd i cała pieprzona jazda zaczyna się od nowa.

4
Tuż przed dziesiątą Holly odkłada książkę, którą próbowała czytać, i  włącza telewizor.
Przez chwilę ogląda gadające głowy na CNN, ale nie może ścierpieć ich paplaniny. Chce
poważnego serwisu informacyjnego. Przełącza na NBC, gdzie właśnie pokazują planszę
z napisem RAPORT SPECJALNY: TRAGEDIA W PENSYLWANII, a w tle gra posępna
muzyka. W  nowojorskim studiu jest Andrea Mitchell. Na początek powiadamia
Amerykanów, że prezydent przesłał za pośrednictwem Twittera swoje „myśli i modlitwy”,
tak jak po każdym z  takich koszmarów: Pulse, Las Vegas, Parkland. Po tych pustych
dyrdymałach przedstawia aktualny bilans: trzydziestu jeden zabitych, siedemdziesięciu
trzech (o  Boże, jak dużo) rannych, dziewięciu w  stanie krytycznym. Jeśli Jerome się nie
pomylił, to znaczy, że co najmniej troje najciężej rannych zmarło.
–  Do zamachu przyznały się dwie organizacje terrorystyczne, Dżihad Hutich i  Tygrysy
Wyzwolenia Tamilskiego Ilamu – mówi Mitchell. – Źródła w Departamencie Stanu jednak
podają, że te oświadczenia nie są wiarygodne. Obecnie najbardziej prawdopodobna wydaje
się hipoteza, że był to atak samotnego wilka, podobny do tego, jaki przeprowadził Timothy
McVeigh, który w  tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku spowodował
potężny wybuch w  budynku administracji federalnej imienia Alfreda P. Murraha
w Oklahoma City. W tamtej eksplozji zginęło stu sześćdziesięciu ośmiu ludzi.
Wśród nich także wiele dzieci, myśli Holly. Najgorętszy ogień piekielny nie jest
wystarczającą karą dla tych, którzy zabijają dzieci w  imię Boga, ideologii albo jednego
i drugiego. Oczami wyobraźni widzi lodowatoszarego ptaka z opisu Jerome’a.
–  Człowiek, który dostarczył bombę, został nagrany przez kamerę monitoringu przed
wejściem do szkoły – ciągnie Mitchell. – Przez najbliższe pół minuty pokazywać będziemy
jego zdjęcie. Przyjrzyjcie się państwo uważnie, jeśli ktoś go rozpozna, proszę zadzwonić
na numer podany na ekranie. Wyznaczono nagrodę w wysokości dwustu tysięcy dolarów
za wszelkie informacje, które przyczynią się do aresztowania i skazania sprawcy.
Pojawia się fotografia, kolorowa i ostra jak brzytwa. Obraz nie jest idealny, bo kamerę
zamontowano nad drzwiami, a mężczyzna patrzy prosto przed siebie, ale widać, co trzeba.
Holly wychyla się do przodu i wszystkie jej imponujące umiejętności zawodowe – niektóre
wrodzone, inne udoskonalone w toku współpracy z Billem Hodgesem – budzą się do życia.
Facet to biały z  opalenizną (mało prawdopodobne o  tej porze roku, ale nie niemożliwe),
Latynos o  jasnej karnacji lub mieszkaniec Bliskiego Wschodu, a  może ktoś, kto się na
takiego ucharakteryzował. Tak, decyduje Holly, to ucharakteryzowany biały. Daje mu
czterdzieści kilka lat. Na nosie mężczyzny tkwią okulary w złotych oprawkach. Ma małe,
czarne wąsy, starannie przystrzyżone. Włosy, też czarne, nosi krótko obcięte. Widać to, bo
na głowie nie ma czapki, która, swoją drogą, zasłoniłaby mu większą część twarzy.
Bezczelny skurczysyn, myśli Holly. Wiedział, że będą kamery, wiedział, że go nagrają,
i miał to gdzieś.
–  Nie skurczysyn – mówi, wciąż wpatrzona w  ekran. Zapisuje w  pamięci wszystkie
szczegóły. Nie dlatego, że to jej śledztwo, po prostu ma to we krwi. – Sukinsyn.
Znów pojawia się Andrea Mitchell.
– Jeśli ktoś z państwa rozpoznaje tego człowieka, proszę jak najszybciej zadzwonić na
podany numer. Teraz przenosimy się do gimnazjum imienia Macready’ego i  naszego
reportera na miejscu zdarzenia. Chet, jesteś tam jeszcze?
Jest, stoi w  kręgu jasnego światła emitowanego przez kamerę. Reflektory oświetlają
ranny bok budynku gimnazjum; każda zwalona cegła rzuca własny wyrazisty cień. Warczą
generatory. Mundurowi spieszą tu i tam, jedni pokrzykują, inni mówią do nadajników. Na
niektórych kurtkach Holly widzi skrót FBI, na innych ATF. Jest ekipa w  białych
kombinezonach ochronnych. Żółta taśma policyjna trzepocze na wietrze. Czuć atmosferę
kontrolowanego chaosu. Przynajmniej Holly ma nadzieję, że jest kontrolowany. Ktoś musi
tym wszystkim kierować, centrum dowodzenia mieści się chyba w winnebago, widocznym
na lewym skraju kadru.
Lester Holt zapewne siedzi w domu, ogląda to w piżamie i kapciach, ale Chet Ondowsky
wciąż jest na chodzie. Prawdziwy króliczek Energizera z  tego naszego pana
Ondowsky’ego i Holly może to zrozumieć. Ważniejszego wydarzenia zapewne nigdy nie
będzie relacjonował, jest na miejscu prawie od  samego początku i  zamierza to w  pełni
wykorzystać. Nadal ma na sobie marynarkę, która pewnie mu wystarczała, kiedy
przyjechał, ale od tamtego czasu temperatura spadła. Holly widzi parę buchającą z jego ust
i jest prawie pewna, że reporter drży.
Niechże ktoś mu da coś cieplejszego, na litość boską, myśli. Parkę czy chociaż bluzę
od dresu.
Jego marynarka jest do wyrzucenia. Ubrudziła się pyłem ceglanym, rękaw i kieszeń są
rozdarte. Dłoń trzymająca mikrofon też jest umorusana pyłem ceglanym i czymś jeszcze.
Krwią? Chyba tak. Ta smuga na jego policzku to też krew.
– Chet? – Bezcielesny głos Andrei Mitchell. – Jesteś tam?
Dłoń nietrzymająca mikrofonu wędruje do słuchawki i  Holly widzi, że dwa palce są
oklejone plastrami.
– Tak, jestem. – Reporter odwraca się twarzą do kamery. – Tu Chet Ondowsky, jestem
przed gimnazjum imienia Alberta Macready’ego w  Pineborough w  stanie Pensylwania,
gdzie dziś doszło do zamachu bombowego. O drugiej z minutami tego popołudnia tą na co
dzień spokojną szkołą wstrząsnął wybuch o potężnej sile…
Andrea Mitchell pojawia się na podzielonym ekranie.
– Chet, źródło w Departamencie Bezpieczeństwa Krajowego podaje, że wybuch nastąpił
o  14.19. Nie wiem, na jakiej podstawie władze tak precyzyjnie wyznaczyły godzinę
zamachu, ale cóż, wypada im wierzyć.
– Tak – mówi reporter, lekko rozkojarzony. Na pewno pada z nóg. Czy zaśnie tej nocy?
Raczej nie, myśli Holly. – Tak, to by pasowało. Jak widzisz, Andrea, poszukiwania ofiar
dobiegają końca, ale praca śledcza dopiero się zaczyna. O  świcie zjawi się więcej
techników i…
–  Wybacz, Chet, że wejdę ci w  słowo, ale sam też brałeś udział w  poszukiwaniach,
prawda?
– Tak, Andrea, rzeczywiście. Wszyscy staraliśmy się pomóc. Mieszkańcy miasta, wśród
nich rodzice uczniów. Jak również Alison Greer i Fred Witchick ze stacji KDKA, Donna
Forbes z WPCW i Bill Larson z…
– Dobrze, ale słyszałam, że osobiście wyciągnąłeś dwoje dzieci z gruzów, Chet.
Ondowsky nie traci czasu na fałszywą skromność i umniejszanie swoich zasług; zyskuje
tym u Holly kilka punktów. Mówi rzeczowym tonem reportera.
–  To prawda, Andrea. Usłyszałem jęki jednego z  nich, a  potem zobaczyłem drugie. To
byli chłopiec i dziewczynka. Ustaliłem, że chłopiec nazywa się Norman Fredericks. Co do
dziewczynki… – Oblizuje usta. Ręka trzymająca mikrofon drży, nie tylko z zimna, myśli
Holly. – Była w złym stanie. Wołała… wołała matkę.
Andrea Mitchell wygląda na wstrząśniętą.
– Chet, to straszne.
Straszne, rzeczywiście. Zbyt straszne dla Holly. Sięga po pilota, by wyłączyć telewizor –
zna już najistotniejsze fakty, choć sama nie wie, po co jej ta wiedza – i nagle zaczyna się
wahać. To z powodu rozdartej kieszeni reportera, na którą patrzy. Może porwała się, kiedy
Ondowsky szukał ofiar, ale jeśli jest Żydem, mógł ją rozerwać celowo. Może miała to być
kerija, rozdarcie szat po śmierci bliskiej osoby i symboliczne obnażenie zranionego serca.
Holly domyśla się, że to właśnie oznacza ta rozerwana kieszeń. Chce w to wierzyć.

5
A  jednak obyło się bez nieprzespanej nocy; Holly zasypia po kilku minutach. Może
kiedy płakała z Jerome’em, część trucizny, którą wsączyły w jej żyły wieści z Pensylwanii,
wypłynęła razem ze łzami. Może udzielanie i otrzymywanie pociechy pomaga. Zapadając
w sen, myśli, że powinna porozmawiać o tym z Allie Winters na następnej sesji.
Budzi się przed świtem dziewiątego grudnia, myśląc o  tym korespondencie,
Ondowskym. Coś w nim zwróciło jej uwagę – co? Jego widoczne zmęczenie? Zadrapania
i pył ceglany na dłoniach? Rozdarta kieszeń?
Tak, chodzi o nią, myśli Holly. Na pewno. Może mi się przyśniła.
Mamrocze w ciemności coś w rodzaju krótkiej modlitwy.
– Tęsknię za tobą, Bill. Biorę lexapro i nie palę.
Potem zasypia i dopiero o szóstej budzi ją dźwięk budzika.
 

9–13 grudnia 2020

1
Firma Uczciwi Znalazcy mogła sobie pozwolić na przeprowadzkę do nowej, droższej
siedziby na czwartym piętrze Frederick Building w  centrum miasta, bo interes ostatnio
dobrze się kręci, więc także przez resztę tego tygodnia Holly i Pete mają pełne ręce roboty.
Z  tego powodu Holly nie ma czasu oglądać Johna Lawa ani rozmyślać o  wybuchu
w szkole w Pensylwanii, choć kolejne relacje nadawane w serwisach informacyjnych nie
dają jej całkowicie zapomnieć o tej sprawie.
Agencja współpracuje z  dwiema dużymi kancelariami prawniczymi, z  tych
prestiżowych, co to mają dużo nazwisk w  nazwach. „Macintosh, Reneta i  Lobo”, lubi
żartować Pete. Jak na emerytowanego policjanta przystało, niespecjalnie przepada za
prawnikami, ale pierwszy gotów byłby przyznać (no, drugi, pierwsza byłaby Holly), że na
doręczaniu pozwów i wezwań sądowych świetnie się zarabia.
–  No to, kurde, idę roznieść życzenia świąteczne – mówi, kiedy wychodzi w  czwartek
rano z teczką pełną żalów i pretensji.
Uczciwi Znalazcy nie tylko doręczają pisma sądowe, ale są też do stałej dyspozycji kilku
firm ubezpieczeniowych – lokalnych, niestowarzyszonych z wielkimi molochami – i Holly
poświęca większą część piątku na weryfikację wniosku o  odszkodowanie za podpalenie.
Chodzi o sporą sumę, posiadacz polisy naprawdę potrzebuje tych pieniędzy, a jej zadaniem
jest potwierdzić, że rzeczywiście, jak twierdzi, był w Miami, kiedy jego magazyn poszedł
z dymem. Okazuje się, że tak, dobra wiadomość dla niego, gorsza dla Lake Fidelity.
Oprócz tych zleceń, gwarantujących, że będą mieli z czego opłacić rachunki, jest jeszcze
sprawa zbiegłego dłużnika (Holly namierza go, nie wstając od  komputera; wystarczyło
sprawdzić wykaz transakcji kartą kredytową), kilku zwolnionych za kaucją, którzy nie
stawili się w  sądzie, i  zaginione dzieci i  psy. Pete zwykle zajmuje się szukaniem dzieci,
a Jerome, kiedy akurat pracuje, świetnie sobie radzi z odnajdowaniem psów.
Nie jest zaskoczona, że tak mocno przeżył śmierć Szczęściarza, nie tylko ze względu na
jej niewyobrażalnie okrutne okoliczności, ale i dlatego, że rodzina Robinsonów rok temu
straciła swojego ukochanego Odella, zmarłego na zastoinową niewydolność serca. W ten
czwartek i  piątek nie ma żadnych psów w  rozkładzie, i  dobrze, bo Holly jest zajęta,
a Jerome siedzi w domu i pracuje nad swoim pomysłem. Przedsięwzięcie, które zaczęło się
od  pracy napisanej na studiach, teraz stało się jego priorytetem, żeby nie powiedzieć
obsesją. Jego rodzice powątpiewają w  słuszność decyzji syna, by zrobić sobie „rok
przerwy od nauki”. Holly nie. Nie sądzi, by dzieło Jerome’a miało wstrząsnąć światem, ale
przeczuwa, że nie przejdzie bez echa. Wierzy w niego. I ma hollynadzieję. To też.
Śledzi sprawę zamachu w gimnazjum tylko kątem oka, ale to nie szkodzi, bo w gruncie
rzeczy niewiele się dzieje. Zmarła kolejna ofiara – nauczyciel, nie uczeń – a  wiele lżej
rannych dzieci wypisano z  okolicznych szpitali. Pani Althea Keller, jedyna osoba, która
rozmawiała z  kurierem zamachowcem, odzyskała przytomność, ale miała niewiele do
dodania poza tym, że rzekomym nadawcą przesyłki była szkoła w  Szkocji. O  tej
transatlantyckiej współpracy napisał tygodnik wydawany w Pineborough, ilustrując artykuł
zdjęciem grupowym Stowarzyszenia Nemo Me Impune Lacessit (paradoksalnie, a  może
nie, wszystkich jedenastu impunitów, jak siebie nazywali, wyszło z eksplozji bez obrażeń).
Furgonetkę zamachowca znaleziono w pobliskiej stodole, wyczyszczoną tak dokładnie, że
nie został ani jeden odcisk palca czy ślad DNA. Na policji urywają się telefony od ludzi
pragnących zidentyfikować sprawcę, ale żadne ze zgłoszeń nie przyniosło efektu. Nadzieje
na rychłe aresztowanie winnego powoli ustępują obawom, że jeszcze nie skończył, dopiero
się rozkręca. Holly chce wierzyć, że tak nie jest, ale po swoich doświadczeniach z Bradym
Hartsfieldem obawia się najgorszego. W  najlepszym razie, myśli (z  zimną
bezwzględnością, która kiedyś była jej obca), popełnił samobójstwo.
W piątek po południu, kiedy kończy pisać raport przeznaczony dla Lake Fidelity, dzwoni
telefon. To jej matka, ma wieści, na które Holly oczekiwała z  lękiem. Słucha, mówi, co
trzeba, i pozwala się traktować jak dziecko, za które mama wciąż ją uważa (mimo że cel
tej rozmowy wymagał będzie od  niej dorosłego zachowania): cierpliwie odpowiada na
pytania o  to, czy pamięta, aby myć zęby po posiłkach, czy zażywa leki po jedzeniu, czy
ogranicza filmy do czterech tygodniowo itd. Holly stara się nie zważać na ból głowy, o jaki
zawsze przyprawiają ją telefony od  matki – ten zwłaszcza. Zapewnia, że tak, przyjedzie
w  niedzielę, żeby pomóc, i  tak, będzie w  południe, by mogli zjeść jeszcze jeden posiłek
jako rodzina.
Moja rodzina, myśli. Moja popitolona rodzina.
Ponieważ Jerome podczas pracy wyłącza telefon, Holly dzwoni do Tanyi Robinson,
mamy Jerome’a i Barbary. Uprzedza, że nie będzie mogła w niedzielę przyjść do nich na
kolację, bo musi wyjechać z miasta. Pilna sprawa rodzinna, wyjaśnia.
– Och, Holly – mówi Tanya. – Bardzo przykro mi to słyszeć, kochanie. Poradzisz sobie?
–  Tak – odpowiada Holly. Zawsze tak mówi, kiedy ktoś zadaje jej to okropne, jakże
pełne podtekstów pytanie. Jest prawie pewna, że wypadła przekonująco, gdy tylko jednak
się rozłącza, chowa twarz w dłoniach i zaczyna płakać. Przez to „kochanie”. Przez to, że
ktoś mówi do niej, w liceum przezywanej Dziamgą, „kochanie”.
Że chociaż na takie oparcie zawsze może liczyć.

2
W sobotę wieczorem Holly otwiera aplikację Waze w swoim komputerze i przygotowuje
plan podróży, uwzględniając postój na siku i  tankowanie priusa. Aby dotrzeć na miejsce
w  południe, będzie musiała wyjechać o  wpół do ósmej, co da jej dość czasu na kubek
herbaty (bezkofeinowej), grzankę i jajko na twardo. Kiedy już wszystko ma zaplanowane
co do sekundy, leży przez dwie godziny z  otwartymi oczami, inaczej niż po wybuchu
w  szkole Macready’ego, a  gdy w  końcu zasypia, śni jej się Chet Ondowsky. Opowiada
o krwawej jatce, którą zobaczył, gdy przyłączył się do ratowników, mówi rzeczy, których
nigdy nie powiedziałby na wizji. O zbryzganych krwią cegłach. O bucie, w którym wciąż
tkwiła stopa. O dziewczynce, która wołała mamę i krzyczała z bólu, mimo że starał się jak
najdelikatniej wziąć ją na ręce. Relacjonuje to najbardziej rzeczowym tonem, na jaki może
się zdobyć, ale mówiąc to, rozdziera swoje ubrania. Nie tylko kieszeń i rękaw marynarki,
ale także najpierw jedną, potem drugą klapę. Ściąga krawat z szyi i drze go na pół. Potem
rwie na sobie koszulę, guziki wypadają jeden po drugim.
Sen się kończy, zanim Ondowsky zabiera się do swoich spodni, a  może to jej
świadomość nie chce tej sceny pamiętać, kiedy rano budzi ją dźwięk budzika. Tak czy
owak, czuje się niewypoczęta i bez apetytu je grzankę z jajkiem, po to tylko, by mieć zapas
energii na ten trudny dzień. Zwykle lubi podróże samochodem, ale myśl o  dzisiejszej
przygniata jej barki fizycznym wręcz ciężarem.
Jej mała niebieska torba – którą w  duchu nazywa przybornikiem – stoi przy drzwiach.
Spakowała zmianę ubrania i przybory toaletowe, na wypadek gdyby musiała zostać na noc.
Nasuwa pasek na ramię, zjeżdża windą na dół ze swojego przytulnego mieszkanka, otwiera
drzwi i  jej oczom ukazuje się Jerome Robinson, siedzący na schodkach przed wejściem.
Pije colę, obok stoi jego plecak z naszywką JERRY GARCIA ŻYJE.
– Jerome? Co ty tu robisz? – I ponieważ nie może się powstrzymać: – Cola o wpół do
ósmej rano? Uuch!
–  Jadę z  tobą – oznajmia on i  ostrzega ją wzrokiem, żeby nawet nie próbowała
protestować, bo to nic nie da. I dobrze, bo Holly nie ma takiego zamiaru.
– Dziękuję, Jerome – mówi. Z najwyższym trudem powstrzymuje łzy. – Dziękuję.

3
Jerome prowadzi przez połowę trasy, zmieniają się po postoju na sikanie i  tankowanie
przy płatnej autostradzie. Im bliżej Covington, podmiejskiego osiedla Cleveland, tym
silniejszy lęk ogarnia Holly na myśl o  tym, co ją czeka (co czeka nas, poprawia się
w  duchu). Aby go odpędzić, pyta Jerome’a o  to, jak postępują prace nad jego
przedsięwzięciem. Jego książką.
– Chyba że, oczywiście, nie chcesz o tym mówić, wiem, że wielu autorów woli nie…
Ale Jerome nie ma nic przeciwko. Początkiem książki była obszerna praca, którą napisał
na zajęcia zatytułowane „Socjologia w  czerni i  bieli”. Jej bohaterem uczynił swojego
prapradziadka, potomka byłych niewolników, urodzonego w  tysiąc osiemset
siedemdziesiątym ósmym roku. Alton Robinson spędził lata dzieciństwa i  młodości
w Memphis, gdzie pod koniec dziewiętnastego wieku istniała prężna czarna klasa średnia.
Kiedy żółta febra i  gangi białych mścicieli zaatakowały tę sprawnie funkcjonującą
podgrupę ekonomiczną, znaczna część czarnej społeczności spakowała manatki, skazując
swoich białych mocodawców na to, by od  tej pory sami sobie gotowali, wynosili śmieci
i podcierali obsrane tyłki swojej dziatwy.
Alton osiadł w  Chicago, gdzie pracował w  zakładach mięsnych, ciułał pieniądze i  dwa
lata przed wprowadzeniem prohibicji otworzył własną knajpę. Gdy „bigotki zaczęły
rozwalać beczki” (jak to ujął w  liście do siostry – Jerome znalazł całą stertę listów
i  dokumentów Altona), nie zamknął interesu, tylko przeniósł się na South Side, gdzie
otworzył nielegalny bar, który zyskał rozgłos pod nazwą Czarna Sowa.
Im więcej Jerome dowiadywał się o  Altonie Robinsonie – jego konszachtach
z  Alphonse’em Capone, trzech zamachach, z  których uszedł z  życiem (i  czwartym,
zakończonym mniej pomyślnie), dodatkowych dochodach, które prawdopodobnie czerpał
z szantażu, i szerokich wpływach, jakie zdobył w świecie polityki – tym bardziej tekst się
rozrastał i tym mniej istotne w porównaniu z nim wydawały się wszelkie inne zajęcia na
studiach. W  końcu jednak, po długim namyśle (i  wnikliwym rachunku sumienia), oddał
rozprawę i dostał celującą ocenę.
–  Co było, bądźmy szczerzy, śmiechu warte – mówi do Holly, kiedy pokonują ostatni
etap podróży. – Ta praca to był tylko, wiesz, czubek góry lodowej. Albo coś takiego jak
pierwsza zwrotka w tych niemających końca angielskich balladach. Tyle że semestr już się
kończył i musiałem nadrobić zaległości z innych przedmiotów. Przysporzyć mater i pater
dumy, rozumiesz.
– To bardzo dojrzałe z twojej strony – mówi kobieta, która jest przekonana, że jej matka
i nieżyjący ojciec nigdy nie byli z niej dumni. – Ale nie mogło być łatwe.
–  Było trudne jak diabli – przyznaje Jerome. – Mówię ci, młoda, byłem w  gazie.
Chciałem wszystko rzucić i  nic, tylko szukać śladów prapradziadka Altona. Gość miał
bajkowe życie. Brylanty, szpilki do krawata z perłami, futro z norek. Ale w sumie dobrze
zrobiłem, że to odłożyłem, pozwoliłem się temu trochę uleżeć. Kiedy wróciłem do tematu
latem, zauważyłem, że cała ta historia ma motyw przewodni, czy raczej mieć może, jeśli
dobrze ją opiszę. Czytałaś Ojca chrzestnego?
– Czytałam książkę, oglądałam film – mówi Holly natychmiast. – Wszystkie trzy części.
– Czuje się w obowiązku dodać: – Trzecia nie jest za dobra.
– Pamiętasz motto powieści?
Zaprzecza ruchem głowy.
–  To cytat z  Balzaka. Za każdą wielką fortuną kryje się zbrodnia. To jest właśnie ten
motyw przewodni, który zauważyłem, mimo że fortuna przeciekła mojemu
prapradziadkowi przez palce na długo przed tym, kiedy zastrzelili go w Cicero.
–  Historia rzeczywiście jak z  Ojca chrzestnego – przyznaje Holly, ale Jerome kręci
głową.
–  Otóż nie, bo czarnych nie uznaje się za prawdziwych Amerykanów w  takim sensie,
w jakim mogą nimi zostać Włosi czy Irlandczycy. Czarna skóra nie roztapia się w wielkim
amerykańskim tyglu narodów. – Robi pauzę. – Chcę wykazać, że dyskryminacja rodzi
zbrodnię. Że tragedia Altona Robinsona polegała na tym, że uznał gangsterkę za sposób na
wywalczenie pewnego rodzaju równości, co okazało się mrzonką. Koniec końców, zginął
nie dlatego, że podpadł Pauliemu Ricca, który był następcą Ala Capone, tylko przez to, że
był czarny. Przez to, że był czarnuchem.
Jerome, który kiedyś drażnił Billa Hodgesa (i  gorszył Holly) tym, że nagle zaczynał
gadać jak malowany Murzyn z minstrel show – a to dobrze, massa, a to robi się, massa! –
wypluwa to ostatnie słowo z ust.
– Masz już tytuł? – pyta Holly cicho. Zbliżają się do zjazdu na Covington.
– Tak, chyba tak. Ale nie ja go wymyśliłem. – Jerome robi zawstydzoną minę. – Słuchaj,
Hollyberry, jeśli ci coś powiem, obiecasz zachować to w tajemnicy? Przed Pete’em, Barb
i moimi rodzicami? Zwłaszcza przed nimi.
– Oczywiście. Umiem dotrzymać tajemnicy.
Jerome wie, że to prawda, a  jednak chwilę się waha, zanim zdobywa się na to, by
kontynuować.
–  Profesor, który prowadził te zajęcia z  socjologii w  czerni i  bieli, wysłał moją pracę
agentce z Nowego Jorku. Elizabeth Austin, tak się nazywa. Wyraziła zainteresowanie, więc
po Święcie Dziękczynienia dałem jej do przeczytania sto kilka stron, które napisałem
od lata. Według pani Austin tekst nadaje się do publikacji, i to nie tylko w wydawnictwie
akademickim, na co tak naprawdę liczyłem. Sądzi, że zainteresowany może być jeden
z  większych wydawców. Zasugerowała, żebym zawarł w  tytule nazwę nielegalnego baru
prapradziadka. Czarna Sowa: wzlot i upadek amerykańskiego gangstera.
– Jerome, to świetne! Założę się, że taki tytuł zaintryguje wielu ludzi.
– Czarnych ludzi, to chciałaś powiedzieć.
– Nie! Wszystkich! Uważasz, że Ojciec chrzestny podobał się tylko białym? – Do głowy
wpada jej pewna myśl. – Tylko co na to twoja rodzina? – Myśli o własnej rodzinie, o tym,
jakim wstrząsem dla niej byłoby wywleczenie takiego szkieletu z szafy.
– Cóż – mówi Jerome. – Oboje przeczytali moją pracę i byli zachwyceni. Oczywiście, to
coś zupełnie innego niż książka, nie? Taka, po którą sięgnąć może wielu ludzi, nie tylko
jeden profesor. Z drugiej strony, to było cztery pokolenia temu…
Jerome wydaje się zaniepokojony. Patrzy na nią, co Holly widzi tylko kątem oka; kiedy
prowadzi, wzrok zawsze ma utkwiony w  drodze. Filmowe sceny, w  których kierowca
długimi sekundami gapi się na pasażera, wygłaszając swoją kwestię, doprowadzają ją do
pasji. Zawsze ma ochotę krzyknąć: „Patrz na jezdnię, głupku! Chcesz dziecko potrącić, bo
ci się na rozmowy o życiu uczuciowym zebrało?”.
– Co o tym myślisz, Hols?
Długo zastanawia się nad odpowiedzią.
–  Myślę, że powinieneś pokazać rodzicom ten sam fragment, który dostała agentka –
mówi wreszcie. – Wysłuchaj ich zdania, wybadaj, co sądzą, i  uszanuj ich uczucia.
A potem… dalej rób swoje. Spisz wszystko, to, co dobre, co złe i co brzydkie. – Zbliżają
się do zjazdu na Covington. Holly włącza migacz. – W życiu nie napisałam książki, więc
nie wiem tego na pewno, ale domyślam się, że wymaga to pewnej dozy odwagi. Więc tak
właśnie brzmi moja rada. Żebyś był odważny.
Ja też potrzebuję teraz odwagi, myśli. Bo do domu zostały już tylko trzy kilometry,
a dom twój jest tam, gdzie krwawi serce twoje.

4
Dom rodziny Gibneyów stoi na osiedlu Meadowbrook Estates. Holly jedzie pajęczyną
ulic (prosto w  szpony pająka, myśli, i  od  razu robi jej się wstyd, że tak nazywa własną
matkę).
–  Gdybym tu mieszkał i  wrócił na bani do domu, pewnie z  godzinę bym go szukał –
mówi Jerome.
Ma rację. Wszystkie domy, wybudowane w  stylu nowoangielskim, różnią się tylko
kolorami… co nocą, nawet w świetle latarni, nie byłoby specjalnie pomocne. W ciepłych
miesiącach pewnie przed każdym rosną inne kwiaty, teraz jednak ogródki Meadowbrook
Estates zasłane są szalami starego, zaskorupiałego śniegu. Holly mogłaby powiedzieć
Jerome’owi, że jej matka lubi tę monotonię, że daje jej ona poczucie bezpieczeństwa
(Charlotte Gibney ma własne problemy), ale zachowuje te przemyślenia dla siebie. Zbiera
siły na stresująco zapowiadający się lunch i jeszcze bardziej stresujące popołudnie. Dzień
przeprowadzki, myśli. O Boże.
Skręca na podjazd domu przy Lily Court czterdzieści dwa, gasi silnik i odwraca się do
Jerome’a.
– Bądź przygotowany. Według matki mocno mu się w ostatnich tygodniach pogorszyło.
Czasem przesadza, ale tym razem chyba nie.
– Rozumiem. – Przelotnie ściska jej dłoń. – Dam radę. Myśl przede wszystkim o sobie,
dobrze?
Zanim zdąży odpowiedzieć, drzwi domu czterdzieści dwa otwierają się i  wychodzi
Charlotte Gibney, wciąż ubrana jak do kościoła. Holly unosi dłoń w nieśmiałym powitaniu,
matka nie odwzajemnia gestu.
– Wejdź – mówi. – Spóźniłaś się.
Wiem, myśli Holly. O całe pięć minut.
Kiedy podchodzą do drzwi, Charlotte posyła Jerome’owi spojrzenie z gatunku a-ten-tu-
czego.
–  Znasz Jerome’a – mówi Holly. To prawda, spotkali się już kilka razy, a  mimo to
Charlotte zawsze tak na niego patrzy. – Przyjechał dotrzymać mi towarzystwa i  udzielić
moralnego wsparcia.
Jerome obdarza Charlotte najbardziej uroczym ze swoich uśmiechów.
– Dzień dobry, pani Gibney. Wprosiłem się. Mam nadzieję, że nie sprawiam kłopotu.
Charlotte nie może na to odpowiedzieć nic, co nie zabrzmiałoby nieuprzejmie.
–  Wejdźcie, zanim tu zamarznę – mówi tylko, jakby to, że wyszła na ganek, było ich
pomysłem, nie jej własnym.
Dom numer czterdzieści dwa, gdzie Charlotte od  śmierci męża mieszka z  bratem, jest
przegrzany i  wypełniony tak silnym zapachem potpourri, że Holly boi się, że zaraz
dostanie ataku kaszlu. Albo zbierze jej się na wymioty, co byłoby jeszcze gorsze.
W małym korytarzu stoją cztery stoliki, na tyle zawężające przejście do salonu, że każdy
krok naprzód wymaga sporej ostrożności, zwłaszcza że na blatach tłoczą się porcelanowe
figurki, które są pasją Charlotte: elfy, gnomy, trolle, aniołki, klauni, króliczki, baletnice,
pieski, kotki, bałwanki, Jack i  Jill (każde z  wiaderkiem w  ręku) i  pièce de la résistance,
ludzik Pillsbury Doughboy.
– Lunch jest na stole – mówi Charlotte. – Tylko owoce i zimny kurczak, niestety, ale na
deser jest ciasto i… i…
Jej oczy wypełniają się łzami i  na ten widok Holly czuje – pomimo postępów, jakie
poczyniła w swojej terapii – przypływ rozdrażnienia, które jest bliskie nienawiści. A może
to jest nienawiść. Wspomina wszystkie chwile, kiedy płakała w obecności matki i słyszała,
że ma iść do swojego pokoju i  zostać tam, dopóki jej „nie przejdzie”. Korci ją, by teraz
cisnąć matce te słowa w twarz, ale zamiast tego niezdarnie obejmuje Charlotte. Czuje kości
skryte tuż pod cienką, obwisłą skórą i  uświadamia sobie, że matka jest stara. Jak może
żywić niechęć do starej kobiety, która w tak oczywisty sposób potrzebuje jej pomocy? Bez
trudu, jak się okazuje.
Po chwili Charlotte odpycha Holly z  lekkim grymasem, jakby poczuła nieprzyjemny
zapach.
– Idź po wujka, powiedz mu, że lunch gotowy. Wiesz, gdzie go szukać.
Trudno się nie domyślić. Z  salonu dobiegają głosy służbowo rozentuzjazmowanych
prezenterów studia przedmeczowego. Holly i  Jerome idą gęsiego, żeby nie potrącić
żadnego z eksponatów w galerii porcelany.
– Ileż ona ich ma? – szepcze Jerome.
Holly kręci głową.
– Nie wiem. Zawsze je lubiła, ale po śmierci mojego ojca to wymknęło się spod kontroli.
– Podnosi głos, przybiera sztucznie wesoły ton. – Cześć, wujku Henry! Gotowy do lunchu?
Wujek Henry najwyraźniej nie był dziś w  kościele. Siedzi rozwalony w  wygodnym
fotelu, ma na sobie bluzę Purdue pobrudzoną jajkiem ze śniadania i dżinsy, takie z gumką
w pasie. Są nisko opuszczone, wystają spod nich bokserki w małe niebieskie chorągiewki.
Wujek przenosi wzrok z  telewizora na gości. Przez chwilę ma pustą twarz, po czym się
uśmiecha.
– Janey! Co ty tu robisz?
Te słowa przeszywają ją jak szklany sztylet i  na chwilę staje jej przed oczami Chet
Ondowsky, z  podrapanymi dłońmi i  rozerwaną kieszenią marynarki. I  cóż w  tym
dziwnego? Janey, jej kuzynka, radosna i  pełna życia dziewczyna, jaką Holly nigdy nie
będzie, spotykała się z  Billem Hodgesem, zanim zginęła w  wybuchu innej bomby,
podłożonej przez Brady’ego Hartsfielda i przeznaczonej dla samego Billa.
– Nie Janey, wujku Henry. – Wciąż z tą sztuczną wesołością, zwykle zarezerwowaną na
koktajle towarzyskie. – Jestem Holly.
I  znów to puste spojrzenie, podczas gdy zardzewiałe przekaźniki wykonują czynności,
z którymi dawniej uwijały się w mgnieniu oka. Wreszcie wujek kiwa głową.
– No jasne. Chyba mam coś z oczami. Za długo patrzyłem w telewizor.
Jego wzrok, myśli Holly, nie ma tu nic do rzeczy. Janey od lat leży w grobie. W tym cały
szkopuł.
– Chodź, dziewuszko, uściskaj wujka.
Holly robi to i najszybciej jak może wyzwala się z jego objęć. Kiedy się cofa, widzi, że
wujek patrzy na Jerome’a.
– Kim jest ten… – Przez jedną przerażającą chwilę myśli, że powie „ten czarny chłopak”
czy nawet „Murzynek Bambo”, ale tak się nie dzieje. – Ten pan? Myślałem, że spotykasz
się z tym gliną.
Tym razem nie zadaje sobie trudu, żeby mu przypomnieć, kim jest.
– To Jerome. Jerome Robinson. Znacie się.
– Naprawdę? Pamięć już nie ta. – Nawet nie mówi żartem, tylko ot tak, dla podtrzymania
rozmowy, nieświadom tego, że postawił trafną diagnozę.
Jerome ściska mu dłoń.
– Jak się pan miewa?
–  Nie najgorzej jak na moje lata – odpowiada wujek Henry i  zanim zdąży coś dodać,
Charlotte woła, właściwie wrzeszczy, z kuchni, że lunch jest gotowy.
–  Głos Pana – mówi Henry żartobliwie i  kiedy wstaje, spadają mu spodnie. Zdaje się
tego nie zauważać.
Jerome spogląda na Holly i  lekko kiwa głową w  stronę kuchni. Ona zerka na niego
z powątpiewaniem, ale wychodzi.
– Pan pozwoli, pomogę – proponuje Jerome. Wujek Henry nie odpowiada, patrzy tylko
w  telewizor z  rękami zwisającymi u  boków. Jerome podciąga mu spodnie. – I  gotowe.
Zgłodniał pan?
Wujek Henry patrzy na Jerome’a zaskoczony, jakby dopiero zauważył jego obecność. Bo
pewnie tak jest.
– Nie wiem, co o tobie myśleć, synu – mówi.
– Dlaczego, proszę pana? – pyta Jerome, bierze wujka Henry’ego za ramię i kieruje go
do kuchni.
– Ten glina był dla Janey za stary, ale ty wyglądasz na zbyt młodego. – Kręci głową. –
Nie wiem, co o tym myśleć.

5
Lunch mija bez zakłóceń, Charlotte czasem pogania wujka Henry’ego, czasem pomaga
mu jeść. Dwa razy wstaje od stołu i wraca, ocierając oczy. Dzięki psychoanalizie i terapii
Holly zrozumiała, że matka boi się życia prawie tak bardzo jak dawniej ona sama i  że
właśnie z  tego strachu biorą się jej najbardziej nieprzyjemne cechy – krytykanctwo,
dążenie do panowania nad każdą sytuacją. A  teraz znalazła się w  sytuacji, nad którą
panować nie może.
Poza tym, kocha go, myśli Holly. To też. Jest jej bratem, kocha go, a  on odchodzi.
Dosłownie i w przenośni.
Po lunchu Charlotte wygania mężczyzn do salonu („Oglądajcie ten swój mecz, chłopcy”,
mówi) i razem z Holly biorą się do zmywania naczyń, których nie ma wiele. Kiedy tylko
zostają same, mówi córce, żeby kazała swojemu przyjacielowi przestawić samochód, bo
trzeba wyprowadzić auto Henry’ego z garażu.
– Jego rzeczy są w bagażniku, wszystko spakowane i gotowe do wyjazdu – rzuca kątem
ust jak aktorka w kiepskim filmie szpiegowskim.
– Bierze mnie za Janey – zauważa Holly.
– Nic dziwnego, Janey zawsze była jego ulubienicą – mówi Charlotte i Holly przeszywa
kolejny szklany sztylet.

6
Charlotte Gibney może i nie była zadowolona, że córka przywiozła ze sobą przyjaciela,
ale nie ma zupełnie nic przeciwko temu, by Jerome poprowadził stary krążownik szos
wujka Henry’ego (buick, dwieście tysięcy kilometrów przebiegu) do domu opieki Falujące
Wzgórza, gdzie pokój czeka od pierwszego grudnia. Charlotte miała nadzieję, że jej brat
zostanie w  domu do Bożego Narodzenia, ale ostatnio zaczął moczyć łóżko, a  to źle,
i błąkać się po osiedlu, czasem w kapciach, a to jeszcze gorzej.
Kiedy docierają na miejsce, Holly nie dostrzega w  okolicy ani jednego falującego
wzgórza, tylko sklep Wawa i podniszczoną kręgielnię po drugiej stronie ulicy. Mężczyzna
i  kobieta w  niebieskich kurtkach z  nadrukiem DOM OPIEKI wyprowadzają z  tejże
kręgielni rządek sześciu–ośmiu staruszków, mężczyzna podnosi dłonie, by zatrzymać ruch,
dopóki cała grupa nie przejdzie bezpiecznie przez jezdnię. Pacjenci (niewłaściwe
określenie, ale tylko takie przychodzi jej do głowy) trzymają się za ręce, przez co
wyglądają jak przedwcześnie postarzałe dzieci na wycieczce szkolnej.
–  To jest kino? – pyta wujek Henry, kiedy Jerome wjeżdża buickiem na placyk przed
wejściem do domu opieki. – Myślałem, że jedziemy do kina.
Siedzi z  przodu, obok Jerome’a. Przed wyjazdem próbował usiąść za kółkiem, ale
Charlotte z Holly zawróciły go i skierowały na właściwe miejsce. Wujek Henry więcej nie
poprowadzi samochodu. Charlotte zwędziła bratu prawo jazdy z  portfela w  czerwcu,
podczas jednej z  jego coraz dłuższych drzemek. Potem siedziała przy stole kuchennym
i płakała.
– Na pewno puszczają tu filmy – mówi Charlotte. Uśmiecha się, przygryzając wargę.
W  holu głównym wita ich niejaka pani Braddock, która traktuje wujka Henry’ego jak
starego znajomego, ściska obie jego dłonie i  mówi, jak bardzo się cieszy, że „jest pan
z nami”.
–  Z  wami? Po co? – pyta Henry, rozglądając się. – Muszę zaraz iść do pracy.
W papierach jest zupełny bałagan. Ten Hellman do niczego się nie nadaje.
Pani Braddock zwraca się do Charlotte.
– Macie państwo jego rzeczy?
– Tak – odpowiada Charlotte, wciąż uśmiechnięta, wciąż przygryzająca wargę. Możliwe,
że zaraz się rozpłacze. Holly poznaje zwiastujące to objawy.
–  Pójdę po jego walizki – mówi Jerome cicho, ale wujek Henry nie ma kłopotów
ze słuchem.
– Jakie walizki? Jakie walizki?
–  Przygotowaliśmy panu bardzo ładny pokój, panie Tibbs – mówi pani Braddock. –
Pełen słoń…
– Nazywam się Tibbs! – ryczy wujek Henry, całkiem udanie naśladując Sidneya Poitiera,
na co młoda recepcjonistka i przechodzący sanitariusz oglądają się z zaskoczeniem. Wujek
Henry ze śmiechem odwraca się do siostrzenicy. – Ile to razy oglądaliśmy ten film, Holly?
Pół tuzina?
Tym razem nazwał ją właściwym imieniem, co sprawia, że robi jej się jeszcze ciężej na
sercu.
–  Więcej – mówi Holly i  czuje, że sama też się zaraz popłacze. Obejrzała z  wujkiem
wiele filmów. Może i najbardziej lubił Janey, ale Holly była jego kumpelą od filmów, ileż
godzin spędzili, siedząc razem na kanapie, rozdzieleni miską prażonej kukurydzy.
–  Tak – mówi Henry. – Fakt. – Ale znów zaczyna się gubić. – Gdzie my jesteśmy?
Powiedzcie prawdę.
W  miejscu, gdzie zapewne umrzesz, myśli Holly. Chyba że wywiozą cię do szpitala,
żebyś to tam spędził swoje ostatnie chwile. Wygląda na zewnątrz i  widzi, że Jerome
wyjmuje z  samochodu dwie walizki w  szkocką kratę. I  torbę z  garniturem. Czy wujek
jeszcze kiedykolwiek włoży garnitur? Zapewne tak… ale tylko raz.
– Obejrzyjmy twój pokój – mówi pani Braddock. – Spodoba ci się, Henry!
Bierze go za ramię, ale Henry stawia opór. Spogląda na swoją siostrę.
– Co tu jest grane, Charlie?
Tylko nie płacz, nakazuje jej w  duchu Holly, zduś to w  sobie, ani się waż. Ale,
o chorobcia, łzy już płyną, i to na całego.
– Dlaczego płaczesz, Charlie? – pyta wujek Henry. Po czym: – Nie chcę tu być! – To nie
ten stentorowy ryk, jakim oznajmił, że nazywa się Tibbs, lecz raczej skomlenie. Jakby
dziecka, które zrozumiało, że zaraz dostanie zastrzyk. Odwraca się od  zalanej łzami
Charlotte i widzi Jerome’a wnoszącego bagaże. – Hej! Hej! A ty dokąd z tymi klamotami?
Są moje!
– Cóż – zaczyna Jerome, ale nie bardzo wie, co jeszcze dodać.
Wchodzą staruszkowie wracający z  kręgielni, gdzie, domyśla się Holly, niejedna kula
wpadła do rynny. Pracownik, który przedtem uniósł dłonie, by zatrzymać ruch, teraz
dołącza do pielęgniarki, która pojawiła się nie wiadomo skąd. Jest szeroka w biodrach, ma
spore bicepsy.
We dwoje podchodzą do Henry’ego i ostrożnie biorą go za ramiona.
–  Proszę tędy – mówi facet przybyły z  kręgielni. – Obejrzysz swoje nowe gniazdko,
brachu. Zobaczymy, jak ci się spodoba.
– Jak co mi się spodoba? – pyta Henry, ale zaczyna iść.
–  Wiesz co? – mówi pielęgniarka. – W  świetlicy leci transmisja meczu, a  mamy
największy telewizor, jaki w życiu widziałeś. Poczujesz się, jakbyś siedział na wysokości
linii środkowej. Rzucimy tylko okiem na twój pokój, potem będziesz mógł sobie oglądać
futbol.
– Są też ciastka – nęci pani Braddock. – Świeżo upieczone.
– Grają Browns? – pyta Henry. Idą w stronę podwójnych drzwi. Zaraz za nimi zniknie.
I tam, myśli Holly, spędzi zmierzch swojego życia.
Pielęgniarka śmieje się.
– Nie, nie, Browns już odpadli. Ravens. Do boju, Baltimore!
–  To dobrze – mówi Henry, po czym dodaje coś, czego za nic w  świecie nie
powiedziałby, zanim jego przekaźniki nerwowe zaczęły rdzewieć. – Browns to pizdy.
I już go nie ma.
Pani Braddock sięga do kieszeni sukienki i podaje Charlotte chusteczkę.
–  To najzupełniej naturalne, że w  dniu przeprowadzki są zdenerwowani. Z  czasem się
uspokoi. Mam dla pani jeszcze trochę dokumentów do wypełnienia, jeśli czuje się pani na
siłach, pani Gibney.
Charlotte kiwa głową. Nad zmiętą w  kształt kwiatu wilgotną chusteczką widać jej
czerwone, zalane łzami oczy. To ta sama kobieta, która karciła mnie za to, że płaczę przy
ludziach, dziwi się Holly. Która mówiła mi, żebym przestała robić z  siebie widowisko.
Przyszedł czas odpłaty, ale mogłabym się bez tego obejść.
Materializuje się kolejny sanitariusz (tylu ich, co mrówek w lesie, myśli Holly) i, niczym
bagażowy w  Holiday Inn czy Motel 6, ładuje na wózek wypłowiałe walizki w  szkocką
kratę wujka Henry’ego oraz jego torbę z garniturem od Brooks Brothers. Holly patrzy na
to, wstrzymując łzy, kiedy Jerome delikatnie ujmuje ją za ramię i  wyprowadza na
zewnątrz.
Siadają na ławce. Jest zimno.
– Chcę papierosa – mówi Holly. – Pierwszy raz od bardzo dawna.
– Udawaj – odpowiada on i wypuszcza ustami kłąb zmrożonego powietrza.
Holly bierze wdech i wydmuchuje chmurę pary. Udaje.

7
Nie zostają na noc, choć Charlotte zapewnia, że miejsca jest dosyć. Holly nie podoba się
myśl, że jej matka spędzi tę pierwszą noc sama, ale nie może z nią dłużej wytrzymać. Dom
nie jest tym samym domem, w  którym dorastała, ale mieszkająca w  nim kobieta jest tą
samą kobietą, przez którą była wychowywana. Holly prawie w  niczym nie przypomina
bladej, odpalającej papierosa od  papierosa, piszącej (marne) wiersze dziewczyny, która
przeżyła dzieciństwo w  cieniu Charlotte Gibney, ale w  obecności matki trudno o  tym
pamiętać, bo ta wciąż widzi w  niej pokiereszowane psychicznie dziecko, które zawsze
chodziło ze zgarbionymi ramionami i spuszczonym wzrokiem.
Tym razem to Holly prowadzi na pierwszym etapie podróży, potem Jerome przejmuje
kierownicę. Długo po zmroku dostrzegają światła miasta. Holly to przysypia, to się budzi,
raz po raz wspominając półprzytomnie chwilę, kiedy wujek Henry wziął ją za Janey, zabitą
w wybuchu samochodu Billa Hodgesa. To z jakiegoś powodu kieruje jej zbłąkane myśli na
zamach w  gimnazjum Macready’ego i  korespondenta z  rozdartą kieszenią i  ceglanym
pyłem na dłoniach. Pamięta, że wieczorem wyglądał jakoś inaczej niż przedtem, podczas
pierwszej relacji.
Nic dziwnego, myśli, zapadając w  kolejną drzemkę. Między popołudniowym
meldunkiem a wieczornym raportem specjalnym Ondowsky pomagał przeszukiwać gruzy,
najpierw był tylko reporterem, potem został jednym z bohaterów reportażu. To zmieniłoby
każ…
Nagle otwiera oczy szeroko i siada prosto.
– Co? – pyta Jerome, wystraszony. – Nic ci nie…
– Pieprzyk!
Jerome nie ma pojęcia, o czym mowa, i Holly na to nie zważa. To pewnie tak czy owak
nic nie znaczy, ale wie, że Bill Hodges pogratulowałby jej spostrzegawczości. I pamięci,
czyli tego, co wujek Henry bezpowrotnie traci.
– Chet Ondowsky – mówi. – Korespondent, który po wybuchu w szkole był pierwszy na
miejscu zdarzenia. Po południu miał pieprzyk koło ust, ale o  dziesiątej, kiedy nadawali
raport specjalny, już nie.
– Dzięki Bogu za Maxa Factora, hę? – mówi Jerome, zjeżdżając z autostrady.
Oczywiście, ma rację, nawet przyszło jej to do głowy, kiedy oglądała pierwszą relację:
przekrzywiony krawat, za mało czasu, żeby przykryć pieprzyk makijażem. Później, gdy
przyjechała ekipa Ondowsky’ego, naprawili niedopatrzenie. Mimo wszystko to trochę
dziwne. Holly jest pewna, że osoba od  charakteryzacji zostawiłaby zadrapania – tak
materiał byłby atrakcyjniejszy, korespondent wyglądałby bardziej heroicznie – ale czy
maskując pieprzyk, nie wytarłaby choć części ceglanego pyłu z  okolicy ust
Ondowsky’ego?
– Holly? – pyta Jerome. – Znowu ci się umysł przegrzewa?
– Tak – przyznaje ona. – Chyba tak. Za dużo stresu, za mało odpoczynku.
– Odpuść sobie.
– Dobrze – mówi. To dobra rada. Zamierza jej usłuchać.
 

14 grudnia 2020

1
Holly przewidywała, że czeka ją kolejna noc spędzona na przewracaniu się z  boku na
bok, ale twardo śpi dotąd, aż delikatnie budzi ją budzik w telefonie (dźwiękami Orinoco
Flow). Czuje się wypoczęta, w pełni odzyskała siły. Osuwa się na kolana, odbywa krótką
poranną medytację, po czym siada w kąciku śniadaniowym z talerzem owsianki, jogurtem
i dużym kubkiem herbaty Constant Comment.
Zajadając ze  smakiem skromny posiłek, czyta na iPadzie lokalną gazetę. Wiadomości
o  zamachu w  szkole Macready’ego zeszły już z  pierwszej strony (jak zwykle
zdominowanej przez błazeństwa prezydenta) i  trafiły do działu wiadomości z  kraju. To
dlatego, że nic nowego się nie dzieje. Ze  szpitala wypisano kolejne ofiary; dwoje dzieci,
w tym utalentowany baseballista, pozostaje w stanie krytycznym; policja twierdzi, że bada
wiele tropów. Holly powątpiewa. Nie ma żadnej wzmianki o Checie Ondowskym, a to on
jest pierwszą osobą, o której pomyślała, kiedy wysokie nuty Enyi wyrwały ją ze snu. Nie
matka, nie wujek. Czy Ondowsky jej się przyśnił? Jeśli tak, nie pamięta tego.
Zamyka stronę gazety, otwiera Safari i  wpisuje nazwisko Ondowsky’ego. Pierwszym,
czego się dowiaduje, jest to, że w rzeczywistości ma na imię Charles, nie Chester, i pracuje
w  oddziale NBC w  Pittsburghu od  dwóch lat. Jego działka to przestępczość, sprawy
lokalne i oszustwa konsumenckie. Robi wrażenie.
Jest sporo materiałów wideo. Holly klika na najnowszy, zatytułowany „Powitanie Cheta
i Freda w WPEN”. Ondowsky wchodzi do redakcji (w nowym garniturze), za nim podąża
młody mężczyzna w kraciastej koszuli i spodniach khaki z dużymi kieszeniami po bokach.
Witają ich gromkie owacje personelu stacji, tak prezenterów, jak i  ekipy technicznej.
W  sumie czterdziestu–pięćdziesięciu ludzi. Młody mężczyzna – Fred – szczerzy się
radośnie. Ondowsky reaguje zaskoczeniem, które przechodzi w  należycie stonowane
zadowolenie. Nawet dziękuje współpracownikom brawami. Odszykowana kobieta,
prawdopodobnie prezenterka wiadomości, występuje naprzód. „Chet, jesteś naszym
bohaterem”, mówi i całuje go w policzek. „Ty też, Freddy”. Chłopak buziaka nie dostaje,
musi mu wystarczyć poklepanie po ramieniu.
– Gdyby trzeba cię było kiedyś ratować, Peggy, jestem do dyspozycji – mówi Ondowsky,
wywołując śmiechy i kolejną owację. Na tym nagranie się kończy.
Holly ogląda jeszcze kilka losowo wybranych materiałów. W  jednym Chet stoi przed
płonącym blokiem mieszkalnym. W  drugim jest na moście, na którym doszło do
karambolu. W  trzecim, przy dźwiękach przeboju Village People, relacjonuje uroczyste
wbicie ceremonialnej srebrnej łopaty pod budowę nowego YMCA. W  czwartym,
nagranym tuż przed Świętem Dziękczynienia, natarczywie puka do drzwi tak zwanej
poradni przeciwbólowej w Sewickley i w odpowiedzi słyszy stłumione „Nie odpowiem na
żadne pytania, idź sobie!”.
A to ci pracuś, myśli Holly. I w żadnym z tych materiałów Charles „Chet” Ondowsky nie
ma pieprzyka. Bo zawsze tuszuje go makijażem, mówi sobie, opłukując swoje nieliczne
naczynia w zlewie. Widoczny był tylko raz, kiedy Ondowsky musiał stanąć przed kamerą
bez przygotowania. I  czemu w  ogóle się tym przejmujesz? To jak irytująca piosenka
popowa, która utkwiła człowiekowi w głowie.
Ponieważ wstała wcześnie, ma czas na jeden odcinek Dobrego miejsca przed wyjściem
do pracy. Idzie do pokoju telewizyjnego, bierze pilota, po czym tylko trzyma go w ręku,
wpatrzona w  pusty ekran. Po chwili odkłada pilota i  wraca do kuchni. Włącza iPada
i  odszukuje nagranie Cheta Ondowsky’ego robiącego szum w  sprawie poradni
przeciwbólowej w Sewickley.
Po tym, jak facet za drzwiami każe mu spadać, kamera pokazuje Ondowsky’ego
w  średnim zbliżeniu; trzyma mikrofon (z  wyeksponowanym logo WPEN) przy ustach
i uśmiecha się ponuro.
–  Sami słyszeliście, samozwańczy „lekarz od  bólu” Stefan Muller odmawia wyjaśnień
i nas przegania. Pójdziemy więc, ale będziemy tu wracać i ponawiać pytania, dopóki nie
uzyskamy odpowiedzi. David, oddaję głos do studia.
Holly ogląda to jeszcze raz. Przy tej okazji robi stop-klatkę w  momencie, kiedy
Ondowsky mówi „będziemy tu wracać”. Mikrofon wtedy trochę opada, odsłaniając jego
usta. Holly rozsuwa palce, by zrobić zbliżenie obrazu, aż wargi Ondowsky’ego wypełniają
ekran. Nie ma pieprzyka, jest tego pewna. Dostrzegłaby jego ślad, nawet gdyby był
zamaskowany podkładem i pudrem.
Zupełnie zapomniała o Dobrym miejscu.
Pierwszej relacji z miejsca wybuchu nie ma na stronie WPEN, jest za to na witrynie NBC
News. Włącza ją i  znów rozsuwa palce, powiększając obraz, aż cały ekran zajmują usta
Cheta Ondowsky’ego. No i proszę bardzo, a jednak to wcale nie pieprzyk. Plama brudu?
Nie, chyba nie. Coś jakby włosy. Może fragment zarostu przeoczony przy goleniu.
A może co innego.
Na przykład resztka sztucznych wąsów.
Teraz zapomina też o tym, że miała pójść wcześnie do biura, żeby odsłuchać wiadomości
z  automatycznej sekretarki i  odbębnić w  spokoju trochę roboty papierkowej, zanim
przyjdzie Pete. Wstaje i robi dwa kółka po kuchni, z sercem mocno bijącym w piersi. Nie
może być tak, jak myśli, nie, to zupełny nonsens, ale co, jeśli jednak tak właśnie jest?
Wpisuje w  Google „wybuch w  gimnazjum Macready’ego” i  znajduje zdjęcie
kuriera/zamachowca. Powiększa obraz palcami, skupiając się na wąsach sprawcy. Myśli
o tych przypadkach, o których czasem się słyszy, kiedy to seryjny podpalacz okazuje się
strażakiem z gaszącego pożary oddziału lub ochotniczej załogi. Była nawet książka na ten
temat, Fire Lover, autorstwa Josepha Wambaugha. Czytała ją w  liceum. To jak jakiś
popitolony zastępczy zespół Münchhausena.
Nie, to byłoby zbyt potworne.
Holly jednak po raz pierwszy zaczyna się zastanawiać, jakim cudem Chet Ondowsky tak
szybko dotarł na miejsce zdarzenia, wyprzedziwszy innych reporterów o… cóż, nie wie,
o ile, wie tylko, że był tam przed nimi.
Chociaż czy rzeczywiście? Podczas pierwszej relacji nie widziała w  tle innych ekip
telewizyjnych, ale czy może być tego pewna?
Wygrzebuje z torebki swój telefon. Od jej wspólnego śledztwa z Ralphem Andersonem –
tego, które zakończyło się strzelaniną przy Jamie Marysville – często z  Ralphem
rozmawia, zwykle wcześnie rano. Czasem dzwoni on; czasem to ona pierwsza szuka
kontaktu. Tym razem jej palec zawisa nad jego numerem, ale nie opada. Ralph jest na
nieoczekiwanych (i  ze  wszech miar zasłużonych) wakacjach z  żoną i  synem, nawet jeśli
o siódmej rano już nie śpi, to czas ten poświęca rodzinie. Po co zawracać mu głowę, skoro
właściwie nie ma żadnych dowodów?
Może skorzysta z komputera i sama to rozgryzie. Dla świętego spokoju. Bądź co bądź,
uczyła się od najlepszych.
Holly podchodzi do komputera stacjonarnego, otwiera zdjęcie kuriera zamachowca i je
drukuje. Potem wybiera kilka fotek Cheta Ondowsky’ego – jest reporterem, więc w sieci
znajduje ich mnóstwo – i te także drukuje. Wszystkie razem zanosi do kuchni, gdzie rano
jest najwidniej. Układa zdjęcia w  kwadracie, fotografię zamachowca w  środku, fotki
Ondowsky’ego dookoła. Pochyla się i  uważnie je studiuje przez całą minutę. Potem
zamyka oczy i liczy do trzydziestu. Kiedy znów spogląda na zdjęcia, wydaje westchnienie,
w którym słychać trochę rozczarowania i irytacji, ale przede wszystkim ulgę.
Przypomina sobie rozmowę, jaką odbyła z  Billem miesiąc – dwa przed tym, kiedy
wykończył go rak trzustki. Zapytała, czy czytuje kryminały, a Bill, jak na emerytowanego
gliniarza przystało, odpowiedział, że tylko powieści Michaela Connolly’ego o  Harrym
Boschu i  książki McBaina o  osiemdziesiątym siódmym posterunku, bo, jak wyjaśnił,
wiernie oddają realia pracy śledczej. Większość pozostałych to „banialuki à la Agatha
Christie”.
Coś, co powiedział o książkach z serii o osiemdziesiątym siódmym posterunku, zapadło
jej w pamięć.
– McBain napisał, że są tylko dwa typy ludzkich twarzy, twarze świńskie i twarze lisie.
Osobiście dodałbym, że czasem widzi się mężczyzn i kobiety o twarzach końskich, ale to
raczej rzadkość. Ogólnie jedni rzeczywiście mają w sobie więcej ze świni, inni z lisa.
Holly traktuje to jako dobry punkt odniesienia, kiedy ogląda zdjęcia rozłożone na
kuchennym stole. Obaj mężczyźni są nie najbrzydsi (lustro by nie pękło, mogłaby
powiedzieć jej matka), ale o innym typie urody. Kurier zamachowiec – Holly postanawia
nazywać go George, tylko dla wygody – ma twarz lisią: dość wąska, cienkie wargi, mały,
napięty podbródek. Jej podłużny kształt podkreślają czarne włosy, krótko obcięte na
skroniach i  ciasno przylegające do głowy. Ondowsky tymczasem ma twarz świńską. Nie
dlatego, że wygląda jakoś szpetnie, po prostu jest bardziej okrągła niż wąska. Jego włosy
są jasnobrązowe, nos szerszy, wargi pełniejsze. Oczy ma okrągłe, jeśli nosi szkła
korekcyjne, są to soczewki kontaktowe. Oczy George’a zaś (z tego, co widać za szkłami
okularów) wyglądają na zakrzywione w  kącikach. Odróżnia ich od  siebie też karnacja.
Ondowsky to podręcznikowy przykład białego faceta, którego przodkowie zapewne
pochodzili z Polski, Węgier czy innego europejskiego kraju. Skóra George’a Zamachowca
natomiast ma oliwkowy odcień. No i  jeszcze jeden szczegół: Ondowsky ma dołek
w podbródku jak Kirk Douglas. George nie.
Pewnie nawet nie są tego samego wzrostu, myśli Holly, choć oczywiście nie sposób tego
stwierdzić na pewno.
Mimo to wyjmuje flamaster z kubka na blacie kuchennym i dorysowuje wąsy na jednym
ze  zdjęć Ondowsky’ego. Tak przerobioną fotkę kładzie obok kadru z  kamery
monitoringowej przedstawiającego George’a. To niczego nie zmienia. Niemożliwe, by ci
dwaj byli jednym i tym samym człowiekiem.
No ale… skoro już tu jest…
Wraca do komputera stacjonarnego (wciąż w piżamie) i szuka innych wczesnych relacji
nadanych przez lokalne oddziały największych sieci – ABC, FOX, CBS. W  dwóch na
dalszym planie dostrzega wóz transmisyjny WPEN. W  trzeciej widać kamerzystę
Ondowsky’ego: zwija kabel elektryczny, szykując się do przenosin w  inne miejsce. Ma
pochyloną głowę, ale Holly poznaje go po obszernych spodniach z bocznymi kieszeniami.
To Fred z  wideo pokazującego triumfalny powrót ich obu do redakcji. Ondowsky’ego
w tym materiale nie ma, wtedy pewnie już pomagał ratownikom.
Znów otwiera Google i  znajduje inną, niezależną stację, która zapewne też wysłała
reportera na miejsce zdarzenia. Wpisuje do okienka wyszukiwarki „WPIT z  ostatniej
chwili szkoła Macready’ego” i  wyskakuje wideo pokazujące młodą kobietę o  wyglądzie
świeżo upieczonej absolwentki liceum. Mówi do kamery, stojąc obok wielkiej metalowej
szyszki ustrojonej mrugającymi lampkami świątecznymi. Wóz transmisyjny jej stacji stoi
w zatoczce za sedanem marki Subaru.
Młoda reporterka jest wyraźnie przerażona, zacina się, zdaje relację tak nieporadnie, że
nie ma co liczyć na to, przynajmniej na podstawie tego materiału, że któraś z większych
stacji ją zatrudni czy choćby zauważy. Ale nie to jest istotne. Kiedy kamera robi najazd na
zniszczoną boczną ścianę szkoły, skupiając się na ratownikach, policji i zwykłych cywilach
przegrzebujących rumowisko i  taszczących nosze, Holly wyczaja (jak powiedziałby Bill)
Cheta Ondowsky’ego. Kopie w  gruzach jak pies, zgięty wpół, odrzuca cegły i  połamane
deski do tyłu między rozstawionymi nogami. Dorobił się tych skaleczeń na dłoniach
uczciwą pracą.
– A jednak był tam pierwszy – mówi Holly. – Może nie przed pierwszymi ratownikami,
ale na pewno przed resztą ekip tele…
Dzwoni jej telefon. Zostawiła go w sypialni, więc odbiera w komputerze, dzięki małemu
bajerowi, który zainstalował Jerome w czasie jednej z wizyt.
– Jesteś w drodze? – pyta Pete.
– Dokąd? – Holly jest szczerze zdumiona. Czuje się jak wyrwana z głębokiego snu.
– Do Toomey Ford – odpowiada on. – Naprawdę zapomniałaś? To do ciebie niepodobne.
Podobne czy nie, rzeczywiście o tym zapomniała. Tom Toomey, właściciel salonu Forda,
jest przekonany, że jego najlepszy sprzedawca, Dick Ellis, zaniża liczbę zawartych
transakcji, może po to, by łożyć na lalunię, z którą widuje się na boku, a może po to, żeby
mieć pieniądze na narkotyki. („Często pociąga nosem”, powiedział Toomey. „Twierdzi, że
to przez klimatyzację. W grudniu? Wolne żarty”). Dziś Ellis ma wolne, więc to doskonała
okazja dla Holly, by przejrzeć rachunki, porównać dane i  sprawdzić, czy coś budzi
niepokój.
Mogłaby przedstawić Pete’owi jakąś wymówkę, ale to byłoby kłamstwo, a ona z zasady
nie kłamie. Chyba że to absolutnie konieczne.
– Fakt, zapomniałam. Przepraszam.
– Mam tam pojechać?
–  Nie. – Jeśli rachunki potwierdzą słuszność podejrzeń Toomeya, Pete będzie musiał
później rozmówić się z  Ellisem. Jako były policjant jest w  tym dobry. Holly mniej. –
Powiedz panu Toomeyowi, że zjem z nim lunch, gdzie zechce, na koszt Znalazców.
– Dobra, ale na pewno wybierze drogi lokal. – Pauza. – Holly, jesteś na tropie czegoś?
Czy można tak to nazwać? I dlaczego natychmiast pomyślała o Ralphie Andersonie? Czy
coś sama przed sobą ukrywa?
– Holly? Jesteś tam jeszcze?
– Tak – mówi. – Jestem. Zaspałam, to wszystko.
No proszę. Jednak kłamie.

2
Holly bierze szybki prysznic, potem wkłada jeden ze  swoich kostiumów, w  których
wtapia się w otoczenie. Przez cały czas myśli o Checie Ondowskym. Chyba już wie, jak
znaleźć odpowiedź na dręczące ją pytanie. Wraca do komputera i  otwiera Facebooka.
Wygląda na to, że Chet Ondowsky nie ma na nim konta, rzecz niezwykła w  przypadku
osobistości telewizyjnej. Przeważnie uwielbiają media społecznościowe.
Holly zagląda na Twittera i  proszę bardzo, oto i  on we  własnej osobie: Chet
Ondowsky@condowsky1.
Wybuch w  szkole nastąpił o  14.19. Ondowsky wysłał pierwszego tweeta z  miejsca
zdarzenia ponad godzinę później, co Holly nie zaskakuje: condowsky1 był bardzo, ale to
bardzo zapracowany. Tweet jest treści „Szkoła Macready’ego. Straszna tragedia. Jak dotąd
15 zabitych, liczba ofiar może znacznie wzrosnąć. Módl się, Pittsburghu”. Wiadomość
rozdzierająca serce, ale serca Holly nie rozdarła. Może dlatego, że ma serdecznie dosyć
pitolenia o  myślach i  modlitwach, może przez to, że tekst jest jakoś zbyt gładki,
a najpewniej dlatego, że nie interesują jej tweety pisane przez Ondowsky’ego po zamachu.
Nie tego szuka.
Zaczyna podróż w  czasie, przewija listę tweetów Ondowsky’ego do okresu
poprzedzającego wybuch i  znajduje wrzucone o  13.46 zdjęcie baru w  stylu retro,
z  parkingiem na pierwszym planie. Neon w  witrynie głosi SMACZNA I  ZDROWA
KUCHNIA DOMOWA. Pod zdjęciem jest tweet: „Kawa i  placek w  Clauson’s przed
wyjazdem do Eden. Zapraszam na reportaż z  największej wyprzedaży garażowej na
świecie dziś o 18.00 na WPEN!”.
Holly googluje bar Clauson’s i znajduje go w Pierre Village w Pensylwanii. Po dalszych
wyszukiwaniach na Google (jak myśmy sobie kiedyś bez tego radzili, zastanawia się)
ustala, że Pierre Village leży o  dwadzieścia parę kilometrów od  Pineborough i  szkoły
Macready’ego. Co wyjaśnia, dlaczego Ondowsky i  jego kamerzysta dotarli na miejsce
pierwsi. Byli w drodze do mieściny o nazwie Eden, by przygotować relację z największej
wyprzedaży garażowej na świecie. Holly sprawdza Eden na Google: leży szesnaście
kilometrów na północ od  Pierre Village i  mniej więcej w  tej samej odległości
od  Pineborough. Ondowsky po prostu przypadkiem był we  właściwym miejscu –
a przynajmniej blisko niego – we właściwym momencie.
Poza tym jest prawie pewna, że miejscowa policja albo śledczy z  ATF już wypytali
Ondowsky’ego i kamerzystę Freda o ich fortunnie wczesny przyjazd, nie dlatego, żeby ich
o  cokolwiek podejrzewali, tylko z  uwagi na to, że władze na pewno nie chcą przeoczyć
żadnego szczegółu w sytuacji, gdy doszło do zamachu bombowego z dużą liczbą ofiar.
Telefon Holly teraz już jest w jej torebce. Wyjmuje go, dzwoni do Toma Toomeya i pyta,
czy nie jest za późno, żeby wpadła do salonu i  rzuciła okiem na rachunki. Może przy
okazji zajrzy do komputera podejrzanego sprzedawcy?
–  Proszę bardzo, oczywiście – mówi jej Toomey. – Ale już się nastawiłem na lunch
w  DeMasio. Robią przepyszne fettuccine alfredo. Czy to nadal wchodzi w  zakres naszej
umowy?
– Oczywiście – odpowiada Holly, wzdrygając się w duchu na myśl o rozliczeniu, które
potem będzie musiała wypełnić; w DeMasio nie jest tanio. Wychodząc, mówi sobie, żeby
potraktowała to jako pokutę za okłamanie Pete’a. Kłamstwa to równia pochyła, jedno
zwykle pociąga za sobą dwa następne.

3
Tom Toomey, z  serwetką zatkniętą za kołnierz koszuli, pochłania swoje fettuccine
alfredo, mlaszcząc i  siorbiąc ze  smakiem, potem poprawia to panna cottą z  orzechami.
Holly zjada antipasto, z deseru rezygnuje, poprzestaje na filiżance bezkofeinowej kawy (po
ósmej rano stroni od kofeiny).
–  Naprawdę powinna pani zjeść deser – oznajmia Toomey. – W  końcu świętujemy.
Wygląda na to, że zaoszczędziła mi pani kupę forsy.
– Nie ja, tylko my – mówi Holly. – Firma. Pete zmusi Ellisa, żeby się przyznał, i będzie
można odzyskać choć część pieniędzy. To powinno zamknąć sprawę.
–  No właśnie! Trzeba to więc uczcić – namawia. Nawet poza pracą wyłazi z  niego
typowy sprzedawca. – Proszę zjeść coś słodkiego. Zrobić sobie przyjemność. – Jakby to
ona osobiście namierzyła nieuczciwego sprzedawcę.
Holly kręci głową przecząco i  zapewnia, że jest najedzona. Już siadając do stolika, nie
była głodna, choć od  porannej owsianki upłynęło ładnych kilka godzin. Myślami ciągle
wraca do Cheta Ondowsky’ego. Tej irytującej popowej piosenki, która utkwiła jej
w głowie.
– Dba pani o figurę, co?
– Tak – odpowiada Holly i w zasadzie nie kłamie; rzeczywiście pilnuje kalorii, a figura
sama dba o  siebie. Nie żeby miała dla kogo ich pilnować. Toomey powinien zadbać
o własną figurę, sam sobie kopie grób nożem i widelcem, ale nie do niej należy mu o tym
mówić.
–  Radzę wezwać adwokata i  biegłego księgowego, jeśli planuje pan wnieść oskarżenie
przeciwko panu Ellisowi – zastrzega. – Moje wyliczenia w sądzie nie wystarczą.
– Jasne. – Toomey zmiata resztki panna cotty z talerzyka. – Czegoś nie rozumiem, Holly.
Myślałem, że będzie pani bardziej zadowolona. Dzięki pani o jednego łotra mniej na tym
świecie.
Holly nie jest pewna, czy tego sprzedawcę można nazwać łotrem – zależy, z  jakich
pobudek kradł – ale to już nie jej sprawa. Odpowiada Toomeyowi uśmiechem, który Bill
zwykł nazywać jej uśmiechem Mony Lizy.
– Coś innego panią zaprząta? – pyta Toomey. – Jakieś śledztwo?
– Nie, skądże – mówi Holly i to też nie jest kłamstwo, przynajmniej nie całkiem; wybuch
w  szkole Macready’ego to również nie jej sprawa. Nie twój cyrk, nie twoje małpy,
powiedziałby Jerome. Jednak ten pieprzyk, który nie był pieprzykiem, nie daje jej spokoju.
Chet Ondowsky wydaje się czysty pod każdym względem, z  wyjątkiem tego jednego
drobiazgu, który zwrócił na niego jej uwagę.
Jest logiczne wytłumaczenie, myśli, dając kelnerowi znak, by przyniósł rachunek. Po
prostu go nie dostrzegasz. Odpuść.
Odpuść i tyle.

4
Kiedy wraca, biuro jest puste. Pete zostawił na jej komputerze kartkę: „Widziano
Rattnera w barze nad jeziorem. Jadę tam. W razie czego dzwoń”. Herbert Rattner to zbieg
notorycznie niestawiający się w  sądzie, gdy jego sprawy (a  jest ich wiele) trafiają na
wokandę. Holly w  duchu życzy Pete’owi powodzenia i  otwiera akta, które ostatnio
digitalizuje – w  czym pomaga jej Jerome, kiedy ma czas. Myśli, że przy tym zajęciu
zapomni o  Ondowskym, ale nic z  tego. Po raptem piętnastu minutach daje za wygraną
i wchodzi na Twittera.
Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, myśli, ale wiedza pozwala z  niego wyjść.
Sprawdzę tylko ten jeden szczegół, a potem wrócę do odrabiania pańszczyzny.
Odszukuje tweet Ondowsky’ego z baru. Wcześniej całą uwagę skupiła na słowach. Teraz
ogląda zdjęcie. Srebrny bar w stylu retro. Uroczy neon w oknie. Przed budynkiem parking.
Zastawiony tylko w połowie, nigdzie nie widać wozu transmisyjnego WPEN.
– Mogli zaparkować na tyłach – mówi. Może i tak, nie ma jak ustalić, czy za barem są
dodatkowe miejsca parkingowe, no ale po co mieliby tam wjeżdżać, skoro tyle wolnych
miejsc było od frontu, kilka kroków od wejścia?
Już ma zamknąć tweeta, kiedy zastyga i wychyla się do przodu, aż nosem prawie dotyka
ekranu. Jej oczy są szeroko otwarte. Czuje tę samą satysfakcję, co wtedy, kiedy wymyśla
brakujące w  krzyżówce słowo, które doprowadzało ją do szewskiej pasji, albo gdy po
długim namyśle dostrzega miejsce, gdzie pasuje kłopotliwy kawałek układanki.
Zaznacza zdjęcie baru i zsuwa je na bok. Potem odszukuje nagranie nieudolnej młodej
reporterki zdającej relację obok gigantycznej szyszki. Wóz niezależnej stacji – starszy
i  skromniejszy od  tych przysłanych przez oddziały ogólnokrajowych sieci – stoi
w zatoczce za sedanem marki Subaru w kolorze leśnej zieleni. Co znaczy, że subaru prawie
na pewno było tam pierwsze, inaczej kolejność byłaby odwrotna. Holly robi stop-klatkę,
maksymalnie powiększa zdjęcie baru, i tak, na parkingu przed nim stoi zielone subaru. To
nie jest niezbity dowód, drogami jeździ wiele aut tej marki, ale Holly wie swoje. To ten
sam samochód. Ondowsky przyjechał nim, zaparkował w zatoczce i pospieszył na miejsce
zdarzenia.
Tak pogrążyła się w  myślach, że na dźwięk telefonu wydaje cichy okrzyk. To Jerome.
Chce wiedzieć, czy Holly ma dla niego jakieś zaginione psy. Dzieci też mogą być – mówi,
że czuje się gotowy, by wejść szczebel wyżej.
– Nie – odpowiada ona – ale mógłbyś…
Miała go poprosić, żeby poszukał informacji o kamerzyście stacji WPEN imieniem Fred,
na przykład podając się za blogera czy dziennikarza, w ostatniej chwili jednak gryzie się
w  język. Sama powinna dać radę namierzyć tego człowieka na swoim wiernym
komputerze. I jest jeszcze jeden powód. Nie chce mieszać w to Jerome’a. Nie dopuszcza
do siebie myśli, z czego to się bierze, ale czuje, że nie może tego zrobić i już.
– Co mógłbym? – pyta.
– Miałam powiedzieć, że gdybyś chciał zrobić rundkę po barach nad jeziorem, mógłbyś
poszukać…
– Uwielbiam rundki po barach – mówi Jerome. – Jestem za.
– Nie wątpię, ale chodzi o to, żebyś poszukał Pete’a, nie pił piwo. Jest na tropie zbiega
nazwiskiem Herbert Rattner, może trzeba mu pomóc. Rattner jest biały, pod
pięćdziesiątkę…
– Na szyi tatuaż jastrzębia czy coś w tym stylu – mówi Jerome. – Widziałem zdjęcie na
tablicy ogłoszeń, Hollyberry.
–  Nie jest niebezpiecznym przestępcą, ale mimo wszystko bądź ostrożny. Jeśli go
zobaczysz, nie rób nic bez Pete’a.
–  Rozumiem, rozumiem. – Jerome wyraźnie się ożywił. Jego pierwszy prawdziwy
bandzior.
–  Bądź ostrożny, Jerome. – Czuje, że musi to powtórzyć. Gdyby coś mu się stało, nie
przeżyłaby tego. – I proszę, żebyś nie nazywał mnie Hollyberry. To się już zrobiło nudne.
Obiecuje, że nie będzie, ale Holly powątpiewa w jego szczerość.
Znów skupia wzrok na ekranie komputera, jej oczy wędrują tam i  z  powrotem między
zdjęciami dwóch subaru w kolorze leśnej zieleni. To nic nie znaczy, mówi sobie. Ta myśl
przyszła ci do głowy tylko ze  względu na to, co się stało w  Teksasie. Bill nazwałby to
syndromem niebieskiego forda. Kiedy kupisz niebieskiego forda, mawiał, nagle wszędzie
widzisz niebieskie fordy. Ale to nie był niebieski ford, tylko zielone subaru. A ona nic nie
poradzi na to, że nachodzą ją takie, a nie inne myśli.
Tego popołudnia Holly nie ogląda Johna Lawa. Kiedy wychodzi z biura, ma już więcej
informacji i jest zaniepokojona.

5
W  domu Holly przyrządza sobie skromny posiłek i  po piętnastu minutach już nie
pamięta, z czego się składał. Dzwoni do matki, żeby zapytać, czy była u wujka Henry’ego.
Tak, mówi Charlotte. Holly pyta, co u niego. Jest zdezorientowany, odpowiada Charlotte,
ale chyba powoli się aklimatyzuje. Holly nie ma pojęcia, czy to prawda, bo mama na ogół
postrzega świat tak, jak jej wygodnie.
–  Chciałby cię zobaczyć – mówi Charlotte i  Holly obiecuje, że przyjedzie, kiedy tylko
będzie mogła, może w  najbliższy weekend. Wie, że będzie ją nazywał Janey, bo to na
Janey mu zależy. To ją najbardziej kocha i kochał będzie, mimo że umarła sześć lat temu.
To nie użalanie się nad sobą, lecz prawda. A z prawdą trzeba się pogodzić.
– Z prawdą trzeba się pogodzić – mówi. – Czy ci się to podoba, czy nie.
Na tę myśl sięga po telefon i już ma zadzwonić do Ralpha, ale znów rezygnuje. Po co
psuć mu wakacje tylko dlatego, że we dwoje kupili niebieskiego forda w Teksasie i teraz
ona wszędzie je widzi?
Wtedy uzmysławia sobie, że nie musi z  nim rozmawiać, przynajmniej nie osobiście.
Bierze telefon i napój imbirowy, po czym przechodzi do pokoju telewizyjnego. Ściany są
tu po jednej stronie zastawione książkami, a po drugiej filmami na DVD, wszystko ułożone
w porządku alfabetycznym. Siada w wygodnym fotelu telewizyjnym, ale zamiast włączyć
wielkoekranowego samsunga, otwiera aplikację nagrywającą w telefonie. Przez kilka chwil
tylko patrzy w ekran i wreszcie wciska duży czerwony guzik.
– Cześć, Ralph, to ja. Nagrywam czternastego grudnia. Nie wiem, czy kiedykolwiek te
słowa usłyszysz, bo jeśli moje podejrzenia okażą się bezzasadne, a  tak pewnie jest,
wszystko skasuję, z  drugiej jednak strony, mówiąc o  tym na głos może, hm, zdołam
uporządkować myśli.
Naciska pauzę i zastanawia się, od czego zacząć.
– Na pewno pamiętasz, co się stało w tamtej jaskini, kiedy w końcu stanęliśmy twarzą
w  twarz z  outsiderem. Nie przywykł do tego, żeby go demaskowano, co? Zapytał, co
sprawiło, że uwierzyłam. Odpowiedź była taka, że sprawił to Brady, Brady Hartsfield, ale
on nic o  Bradym nie wiedział. Dociekał, czy to dlatego, że gdzieś już widziałam kogoś
takiego jak on. Pamiętasz, jaką miał minę, jaki ton przybrał, kiedy zadał to pytanie? Ja tak.
Był więcej niż przejęty, był pazerny. Dotychczas myślał, że jest jedyny w swoim rodzaju.
My oboje też tak chyba sądziliśmy, ja na pewno. Ale, Ralph, teraz zaczynam się
zastanawiać, czy aby jednak nie istnieje drugi taki jak on. Nie identyczny, ale podobny,
w sensie, w jakim, powiedzmy, psy i wilki są do siebie podobne. Może to tylko, jak mawiał
mój stary przyjaciel Bill Hodges, syndrom niebieskiego forda, jeśli jednak nie, muszę coś
z tym zrobić. Prawda?
To pytanie brzmi żałośnie, bezradnie. Holly znów przerywa nagrywanie, myśli, żeby
skasować końcówkę, ale postanawia ją zostawić. Bo przecież tak właśnie w tej chwili się
czuje – żałośnie i bezradnie – a poza tym Ralph pewnie i tak nigdy tego nie odsłucha.
Nagrywa dalej.
– Naszemu outsiderowi transformacja zajmowała sporo czasu. Zapadał w stan hibernacji,
trwający tygodniami lub miesiącami, i wtedy się przepoczwarzał. Przez długie lata, może
nawet wieki, nosił twarz za twarzą, najpierw wyglądał jak jeden człowiek, potem jak inny.
Za to facet, o którym teraz myślę… jeśli mam co do niego rację, jego przemiana następuje
znacznie szybciej, aż trudno mi w to uwierzyć. Co poniekąd zakrawa na ironię. Pamiętasz,
co powiedziałam ci ostatniego wieczoru przed wyjazdem do kryjówki mordercy? Że
musisz zmienić swój dotychczasowy sposób pojmowania rzeczywistości? Inni mogli nie
wierzyć, ale ty uwierzyć musiałeś. Powiedziałam, że jeśli nie uwierzysz,
najprawdopodobniej zginiemy, a  to pozwoli outsiderowi dalej grasować, przywdziewać
twarze innych ludzi, a  potem zostawiać ich samym sobie, by to na nich spadła wina za
śmierć kolejnych dzieci.
Kręci głową, nawet parska cichym śmiechem.
– Byłam jak jeden z tych kaznodziejów, którzy wzywają niewierzących do nawrócenia,
co? Tyle że teraz to ja nie pozwalam sobie w coś uwierzyć. Przekonuję samą siebie, że to
tylko paranoiczka Holly Gibney boi się własnego cienia tak jak w czasach, zanim w moim
życiu pojawił się Bill i nauczył mnie być odważną.
Bierze głęboki oddech.
–  Człowiek, który budzi mój niepokój, nazywa się Charles Ondowsky, choć wołają na
niego Chet. Jest reporterem telewizyjnym, jego działka to przestępczość, sprawy lokalne,
oszustwa konsumenckie. Rzeczywiście relacjonuje sprawy lokalne typu uroczyste
rozpoczęcia budowy czy największa wyprzedaż garażowa na świecie, o  oszustwach
konsumenckich też mówi, ma nawet stały segment w wieczornych wiadomościach swojej
stacji, zatytułowany Chet na posterunku, ale przede wszystkim skupia się na
przestępstwach i katastrofach. Tragediach. Śmierci. Bólu. I jeśli to wszystko nie nasunie ci
skojarzenia z  outsiderem, który zabił chłopca we  Flint City i  dwie dziewczynki w  Ohio,
będę bardzo zaskoczona. Wręcz zszokowana.
Przerywa nagranie, by pociągnąć duży łyk napoju imbirowego – gardło ma suche jak
pustynia – i  wydaje donośne beknięcie, co wywołuje jej chichot. Czując się już trochę
lepiej, naciska guzik nagrywania i  zdaje raport jak podczas każdego śledztwa – czy
dotyczy zajęcia samochodu dłużnika, czy zaginionego psa, czy sprzedawcy aut
podbierającego raz na jakiś czas sześćset lub osiemset dolarów. Dobrze jej to robi. To tak,
jakby odkazić ranę, która zaczęła się lekko, ale niepokojąco zaogniać.
 

15 grudnia 2020

Nazajutrz rano po przebudzeniu Holly czuje się jak nowo narodzona, gotowa wziąć się
do pracy i porzucić swoje obłędne podejrzenia wobec Cheta Ondowsky’ego. Czy to Freud,
czy może Dorothy Parker kiedyś powiedziała, że czasem cygaro jest tylko cygarem?
Którekolwiek z nich wyraziło tę myśl, czasem ciemna plamka koło ust reportera jest tylko
kępką włosów albo paprochem, który wygląda jak kępka włosów. Tak powiedziałby Ralph,
gdyby wysłuchał jej nagrania, a  zapewne nigdy nie będzie miał ku temu sposobności.
Spełniło jednak swoje zadanie; mówiąc o  tym wszystkim, rzeczywiście uporządkowała
myśli. W  tym sensie podziałało to jak sesje terapeutyczne z  Allie. Bowiem gdyby
Ondowsky rzeczywiście potrafił zmienić się w  George’a Zamachowca i  z  powrotem
w  samego siebie, po co miałby zostawić sobie pamiątkę w  postaci fragmentu wąsów
George’a? Przecież to absurd.
Albo weźmy zielone subaru. Tak, należy do Cheta Ondowsky’ego, jest tego pewna.
Z  góry założyła, że Ondowsky i  kamerzysta (nazywa się Fred Finkel, znalazła tę
informację bez trudu, obyło się bez pomocy Jerome’a) przyjechali razem wozem
transmisyjnym stacji, ale to było przypuszczenie, nie logiczny wniosek, a  skromnym
zdaniem Holly piekło jest mylnymi przypuszczeniami wybrukowane.
Uznaje, że decyzja Ondowsky’ego, by podróżować samotnie, jest ze  wszech miar
zrozumiała i  niewinna. Facet to czołowy reporter dużej lokalnej stacji telewizyjnej. Jest
Chetem na posterunku, na litość boską, może więc zwlec się z  łóżka trochę później niż
pospólstwo, wpaść na chwilę do pracy, a  potem siedzieć przy kawie i  ciastku w  swoim
ulubionym barze, podczas gdy Fred wierny kamerzysta jedzie do Eden nakręcić przebitki
(jako miłośniczka kina Holly wie, że tak się na to mówi) i ewentualnie – jeśli ma ambicję
awansować w  hierarchii redakcji informacyjnej – przeprowadzić wstępne rozmowy
z ludźmi, których szef zaprosi przed kamerę w trakcie transmisji z największej wyprzedaży
garażowej na świecie w wiadomościach o szóstej.
Nagle jednak Ondowsky zdobywa skądś, może z  nasłuchu częstotliwości policyjnych,
wiadomość o wybuchu w szkole i w te pędy gna na miejsce zdarzenia. To samo robi Fred
Finkel, siedzący za kółkiem wozu transmisyjnego. Ondowsky parkuje obok tej idiotycznej
szyszki i już we dwóch biorą się do roboty. Wszystko łatwo wytłumaczalne bez szukania
na siłę elementów nadprzyrodzonych. Ot, jedna prywatna detektyw z  oddalonego o  setki
kilometrów miasta dostała ataku syndromu niebieskiego forda.
Voilà.
Holly ma dobry dzień w pracy. Jerome znalazł Rattnera, tego geniusza zbrodni, w barze
o niesamowitej (przynajmniej jej osobistym zdaniem) nazwie Edmund Fitzgerald Taproom,
a  Pete Huntley odstawił go do aresztu okręgowego. Teraz Pete jest w  salonie
samochodowym Toomeya, gdzie ma się rozmówić z Richardem Ellisem.
Barbara Robinson, siostra Jerome’a, wpada do biura i  wyraźnie zadowolona z  siebie
powiadamia Holly, że zwolniła się ze szkoły, bo przygotowuje referat na temat „Prywatni
detektywi: fikcja a  rzeczywistość”. Zadaje Holly kilka pytań (odpowiedzi nagrywając na
swoim telefonie), po czym pomaga jej w  porządkowaniu akt. O  trzeciej siadają przed
telewizorem, żeby oglądać Johna Lawa.
–  Uwielbiam gościa, taki z  niego jajcarz – mówi Barbara, kiedy sędzia Law wchodzi
tanecznym krokiem za stół sędziowski.
– Pete jest innego zdania – stwierdza Holly.
– Tak, ale Pete jest biały – zauważa Barbara.
Holly patrzy na Barbarę okrągłymi oczami.
– Ja też jestem biała.
Barbara chichocze.
– No tak, ale są biali i są tacy prawdziwi biali. Jak pan Huntley.
Śmieją się razem, po czym patrzą, jak przed sędzią Lawem staje włamywacz, który
przekonuje, że nic nie zrobił, padł ofiarą uprzedzeń rasowych. Holly i Barbara wymieniają
telepatyczne spojrzenia – akurat. Potem znów wybuchają śmiechem.
To bardzo dobry dzień i Holly prawie nie myśli o Checie Ondowskym dotąd, aż o szóstej
wieczorem, gdy właśnie ma zacząć oglądać Menażerię, dzwoni jej telefon. Ta rozmowa,
z  doktorem Carlem Mortonem, zmienia wszystko. Po jej zakończeniu Holly dzwoni pod
pewien numer. Godzinę później odbywa jeszcze jedną rozmowę telefoniczną. Podczas
wszystkich trzech rozmów robi notatki.
Nazajutrz rano jedzie do Portland w stanie Maine.
 

16 grudnia 2020

1
Holly wstaje o  trzeciej nad ranem. Jest spakowana, wydrukowała bilet na samolot linii
Delta, na lotnisku musi być dopiero o siódmej, a ma do niego niedaleko, ale już nie może
zasnąć. Szczerze mówiąc, byłaby święcie przekonana, że w ogóle nie zmrużyła oka, gdyby
nie to, że według fitbita przespała dwie i pół godziny. Płytki to był sen i żałośnie krótki, ale
co tam, bywało gorzej i jakoś przeżyła.
Wypija kawę i  kubek jogurtu. Jej torba (oczywiście na tyle mała, by zmieściła się
w schowku bagażowym) czeka pod drzwiami. Holly dzwoni do biura i zostawia Pete’owi
wiadomość, że dziś, a  może nawet do końca tygodnia, nie przyjdzie do pracy. Sprawa
osobista. Już ma się rozłączyć, kiedy coś jeszcze przychodzi jej do głowy.
–  Proszę, każ Jerome’owi przekazać Barbarze, że powinna obejrzeć Sokoła
maltańskiego, Wielki sen i Ruchomy cel na potrzeby poświęconej fikcji części jej referatu.
Wszystkie trzy filmy mam w swojej kolekcji. Jerome wie, gdzie trzymam zapasowy klucz
do mieszkania.
Zrobiwszy to, otwiera aplikację nagrywającą na swoim telefonie i kontynuuje raport dla
Ralpha Andersona. Zaczyna myśleć, że chyba jednak będzie musiała mu go wysłać.

2
Choć Allie Winters od  lat jest jej stałą terapeutką, Holly po powrocie ze  swoich
mrocznych przygód w  Oklahomie i  Teksasie poczytała trochę fachowej literatury
i  zwróciła się do Carla Mortona. Doktor Morton napisał dwie książki zawierające studia
przypadków, w  stylu Olivera Sachsa, ale zbyt naukowe, by zyskały miano bestsellerów.
Mimo to uznała, że będzie odpowiednim człowiekiem, poza tym mieszkał względnie
blisko, więc się z nim umówiła.
Odbyła dwie pięćdziesięciominutowe sesje z Mortonem, co wystarczyło, by przedstawić
pełną, nieupiększoną historię jej kontaktów z  outsiderem. Nie dbała o  to, czy doktor
Morton uwierzy we wszystko, w część czy w nic. Zależało jej tylko na tym, by wyrzucić to
z siebie, zanim rozrośnie się w niej niczym złośliwy nowotwór. Nie zwróciła się z tym do
Allie, bo obawiała się, że to zaszkodziłoby ich wspólnej pracy nad innymi jej problemami,
a tego za wszelką cenę chciała uniknąć.
Istniał jeszcze jeden powód, dla którego poszła do świeckiego spowiednika, jakim był
Carl Morton. „Czy gdzieś już widziałaś kogoś takiego jak ja?”, zapytał outsider. Holly
nikogo takiego nie spotkała; Ralph też nie; ale legendy o takich stworach, zwanych przez
Latynosów El Cuco, znane były od stuleci. Dlatego… może outsider rzeczywiście nie był
jedyny.
Może istnieli inni.

3
Pod koniec ich drugiej i ostatniej sesji Holly zapytała:
–  Mogę panu powiedzieć, co, jak sądzę, pan o  tym wszystkim myśli? Wiem, to duża
bezczelność z mojej strony, ale pozwoli pan?
Morton posłał jej uśmiech, który chyba miał być krzepiący, ale który Holly odebrała jako
pobłażliwy – doktor nie był aż tak nieprzenikniony, jak sobie zapewne wmawiał.
– Proszę bardzo, Holly. To ty tutaj jesteś najważniejsza.
– Dziękuję. – Splotła dłonie. – Na pewno wie pan, że moja opowieść jest przynajmniej
częściowo zgodna z prawdą, bo przedstawione w niej wydarzenia były szeroko opisywane,
od  gwałtu i  zabójstwa małego Petersona w  Oklahomie do ogólnych zarysów tego, co
zaszło w Jamie Marysville w Teksasie. Mam tu na myśli choćby śmierć detektywa Jacka
Hoskinsa z Flint City. Dobrze mówię?
Morton kiwnął głową.
–  Co do reszty mojej relacji, zmieniającego postać outsidera i  tego, co się z  nim stało
w tej jaskini… uważa pan, że były to wywołane stresem urojenia. Prawda?
– Holly, nie nazwałbym tego…
Och, daruj sobie naukowy żargon, pomyślała Holly, po czym weszła mu w słowo – na co
jeszcze niedawno nie mogłaby się zdobyć.
–  Mniejsza z  tym, jak pan by to nazwał. Może pan myśleć, co się panu podoba. Chcę
pana jednak o  coś poprosić, doktorze Morton. Bywa pan na wielu konferencjach
i sympozjach. Wiem, bo sprawdziłam pana w sieci.
–  Holly, czy nie odbiegamy nieco od  tematu twojej opowieści? I  tego, jak postrzegasz
zawarte w niej wydarzenia?
Nie, pomyślała, bo opowiedziałam już, co miałam do opowiedzenia. Teraz liczy się tylko
to, co będzie dalej. Mam nadzieję, że nic, ba, jestem o  tym prawie przekonana, ale nie
zaszkodzi się upewnić. Pewność dobrze robi na sen.
– Chcę, by na tych konferencjach i sympozjach opowiadał pan o moim przypadku. Żeby
go pan opisywał. Może pan nawet opublikować artykuł na ten temat, nie mam nic
przeciwko temu. Chcę, żeby szczegółowo przedstawiał pan moje przeświadczenie, które
śmiało może pan nazywać urojeniem, że spotkałam istotę, która żywi się bólem
umierających, dzięki niemu się odradza. Może mi pan to obiecać? I  jeśli kiedyś,
kiedykolwiek, inny terapeuta powie panu czy napisze w mailu, że ma pacjenta cierpiącego
na identyczne urojenia, proszę, aby podał pan temu terapeucie moje nazwisko i  numer
telefonu. – Po czym, żeby nie być posądzana o  uleganie stereotypom płciowym (czego
stara się unikać): – Albo terapeutce.
Morton zasępił się.
– To raczej byłoby nieetyczne.
–  Myli się pan – powiedziała Holly. – Sprawdziłam przepisy prawa. Rozmowa
z  pacjentem innego terapeuty, owszem, byłaby nieetyczna, ale podanie temu terapeucie
mojego nazwiska i  numeru telefonu jest dopuszczalne, jeśli udzielę na to zgody. A  jej
udzielam.
Holly czekała na jego odpowiedź.

4
Przerywa nagrywanie, by sprawdzić, która godzina, i nalać sobie drugą kawę. Przypłaci
to drżączką i zgagą, ale potrzebuje kofeiny.
– Widziałam, że o tym myślał – mówi Holly do telefonu. – Jak sądzę, szalę przeważyło
to, że zrozumiał, że moja historia to doskonały materiał na jego następną książkę, artykuł
czy płatny odczyt. I miał co do tego rację. Czytałam jedną z jego publikacji na mój temat
i  obejrzałam wideo z  konferencji, podczas której o  mnie mówił. Zmienia miejsce akcji
i nazywa mnie Carolyn H., ale poza tym przedstawia całe megilla, od początku do końca.
Największe wrażenie robi opowieść o  tym, co się stało z  outsiderem, kiedy przywaliłam
mu Happy Slapperem, publiczność aż wstrzymuje oddech. I  jedno panu doktorowi
przyznam: poświęconą mi część odczytu zawsze kończy prośbą o kontakt skierowaną do
każdego, kto ma pacjentów cierpiących na podobne urojenia.
Robi pauzę dla zebrania myśli, po czym nagrywa dalej.
–  Doktor Morton zadzwonił wczoraj wieczorem. Trochę czasu minęło, ale od  razu
poznałam, kto to, i wiedziałam, że będzie to miało związek z Ondowskym. Pamiętam coś
jeszcze, o  czym kiedyś rozmawialiśmy, Ralph: że jest na tym świecie zło, ale i  jest siła,
która działa na rzecz dobra. Tak uznaliśmy, wspominając znaleziony przez ciebie skrawek
karty dań z  restauracji w  Dayton, ten jeden, jedyny dowód, który powiązał zabójstwo
we Flint City z dwoma podobnymi morderstwami w Ohio. To dzięki niemu, temu małemu
świstkowi, który przecież bez trudu mógł odlecieć z  wiatrem, włączyłam się w  tamto
śledztwo. Może coś chciało, żebyś go znalazł. Przynajmniej tak sobie wmawiam. I może
ten sam byt, ta siła, teraz ma dla mnie kolejne zadanie. Bo potrafię uwierzyć w  to, co
niewiarygodne. Nie chcę, ale potrafię.
Milknie i chowa telefon do torebki. Jeszcze nie pora jechać na lotnisko, ale i tak to zrobi.
Taka już jest.
Przyjdę za wcześnie na własny pogrzeb, myśli i włącza iPada, by poszukać najbliższego
Ubera.

5
O  piątej rano przepastny terminal lotniska jest prawie pusty. Kiedy wypełniają go
podróżni (czasem robiąc taki rozgardiasz, że hala pęka w  szwach), prawie nie słychać
muzyki sączącej się z  głośników pod sufitem, ale o  tej porze, gdy jedyną dla niej
konkurencją jest buczenie froterki sprzątacza, The Chain Fleetwood Mac brzmi
złowieszczo, wręcz jak zwiastun zguby.
W hali odlotów pozamykane jest wszystko oprócz Au Bon Pain, ale to Holly wystarczy.
Opiera się pokusie, by wziąć jeszcze jedną kawę, i zadowala się sokiem pomarańczowym
i lekką przekąską. Zanosi tacę na stolik w głębi. Potem, upewniwszy się, że nikogo nie ma
w  pobliżu (traf chce, że jest w  tej chwili jedyną klientką), wyciąga telefon i  podejmuje
przerwany raport, mówiąc zniżonym głosem i co pewien czas robiąc przerwy dla zebrania
myśli. Ma nadzieję, że Ralph nigdy nie dostanie tego nagrania. Wciąż liczy na to, że
potwór z  jej wyobrażeń okaże się tylko ułudą. Gdyby jednak Ralph miał ten raport
otrzymać, chce, by wiedział wszystko.
Zwłaszcza gdyby sama miała zginąć.

6
Z raportu Holly Gibney dla detektywa Ralpha Andersona:
Nadal szesnasty grudnia. Jestem na lotnisku, przyjechałam wcześnie, mam więc trochę
czasu. Nawet sporo.
[Pauza]
Chyba skończyłam na tym, że od  razu poznałam, że dzwoni doktor Morton.
Od  pierwszego słowa, jak to się mówi. Powiedział, że po naszej ostatniej sesji zapytał
swojego adwokata – z  ciekawości, stwierdził – czy miałam rację, mówiąc, że podanie
moich namiarów terapeucie innego pacjenta nie naruszałoby zasad etyki.
– Okazało się, że sprawa jest niejasna – powiedział. – Więc tego nie zrobiłem, zwłaszcza
że przerwałaś terapię, przynajmniej ze mną. Wczoraj jednak zadzwonił do mnie psychiatra
z Bostonu nazwiskiem Joel Lieberman i pod wpływem tej rozmowy zmieniłem decyzję.
Ralph, Carl Morton od ponad roku miał informacje o innym domniemanym outsiderze,
ale się do mnie nie odezwał. Krępował się. Sama jestem bojaźliwa, więc mogę go
zrozumieć, ale i tak mnie to wkurza. Pewnie nie powinno, bo pan Bell wtedy jeszcze nie
wiedział o Ondowskym, ale mimo wszystko
[Pauza]
Zagalopowałam się. Przepraszam. Spróbuję opowiedzieć wszystko po kolei.
W dwa tysiące osiemnastym i dwa tysiące dziewiętnastym roku doktor Joel Lieberman
przyjmował pacjenta z  Portland w  stanie Maine. Pacjent ten przyjeżdżał do Bostonu na
swoje comiesięczne wizyty Downeasterem – domyślam się, że chodzi o pociąg. Dan Bell,
bo tak się ten człowiek nazywa, to starszy pan, który według doktora Liebermana sprawiał
wrażenie racjonalnie myślącego, jeśli pominąć jego niewzruszone przekonanie, że odkrył
istnienie nadprzyrodzonej istoty, określanej przez niego „wampirem psychicznym”. Pan
Bell uważał, że stwór ten żyje wśród nas od  dawna, co najmniej sześćdziesiąt lat, może
znacznie dłużej.
Lieberman poszedł na wykład doktora Mortona w  Bostonie. To było zeszłego lata,
w dwa tysiące dziewiętnastym roku. W swoim odczycie doktor Morton omówił przypadek
„Carolyn H.”. Czyli mój. Poprosił o kontakt wszystkich obecnych, którzy mieli pacjentów
z podobnymi urojeniami, tak jak mi to obiecał. I Lieberman się do niego zwrócił.
Teraz rozumiesz? Morton opowiedział o  moim przypadku, jak o  to prosiłam. Zapytał,
czy któryś z  obecnych na wykładzie lekarzy i  terapeutów miał pacjentów o  podobnie
irracjonalnych przekonaniach jak ja, o  co też prosiłam. Ale przez następne szesnaście
miesięcy nie skontaktował mnie z  Liebermanem, choć o  to praktycznie błagałam. Nie
pozwoliły mu na to wątpliwości natury etycznej, ale nie tylko. O tym później.
I  raptem wczoraj doktor Lieberman znów zadzwonił do doktora Mortona. Jego pacjent
z Portland od jakiegoś czasu nie przychodził na sesje i Lieberman uznał, że więcej go nie
zobaczy. Jednak nazajutrz po wybuchu w szkole Macready’ego człowiek ten zadzwonił ni
z tego, ni z owego, i koniecznie chciał się umówić na wizytę. Był głęboko poruszony, więc
Lieberman zgodził się go przyjąć. Pacjent – Dan Bell, jak teraz już wiem – twierdził, że
zamach bombowy w  szkole Macready’ego to robota tego psychicznego wampira.
Oświadczył to kategorycznie. Był tak wzburzony, że doktor Lieberman myślał, żeby
zorganizować interwencję, może nawet skierować go na krótkie leczenie psychiatryczne.
Mężczyzna jednak się uspokoił i  powiedział, że musi omówić swoje przypuszczenia
z kimś, kogo znał tylko pod pseudonimem Carolyn H.
Muszę zajrzeć do swoich notatek.
[pauza]
Dobrze, już je mam. Chcę jak najwierniej przytoczyć słowa Carla Mortona, bo
przedstawiają drugi powód, dla którego wzbraniał się do mnie zadzwonić.
– Chodziło nie tylko o wątpliwości natury etycznej, Holly – powiedział. – Umożliwianie
kontaktów między ludźmi doświadczającymi podobnych urojeń jest bardzo niebezpieczne.
Mają oni tendencję do wzajemnego umacniania się w  swoich złudzeniach, co może
skutkować przejściem nerwicy w pełną psychozę. Potwierdzają to liczne badania.
– To dlaczego postanowił pan to zrobić? – zapytałam.
–  Dlatego, że tak duża część twojej relacji opiera się na znanych faktach – wyjaśnił. –
Dlatego, że pod jej wpływem w  pewnym stopniu zwątpiłem we  własne przekonania.
I dlatego, że pacjent Liebermana wiedział już o twoim istnieniu, nie od swojego terapeuty,
tylko z  artykułu, w  którym opisałem twój przypadek, opublikowanego w  „Psychiatric
Quarterly”. Powiedział, że Carolyn H. zrozumie.
Teraz już wiesz, co mam na myśli, mówiąc o tej domniemanej sile działającej na rzecz
dobra? Dan Bell szukał ze mną kontaktu, jak ja szukałam kontaktu z nim, gdy jeszcze nie
byłam pewna, czy ktoś taki jak on w ogóle istnieje.
–  Dam ci numery doktora Liebermana, służbowy i  prywatnej komórki – powiedział
doktor Morton. – Sam zdecyduje, czy skontaktować cię ze  swoim pacjentem. – Potem
zapytał, czy ja także mam jakieś obawy dotyczące wybuchu w gimnazjum w Pensylwanii,
związane z  tematem naszych rozmów w  toku terapii. Pochlebiał sobie, żadnych rozmów
nie było, ja mówiłam, on słuchał. Podziękowałam mu za telefon, ale nie odpowiedziałam
na pytanie. Chyba nadal byłam wściekła, że tak długo zwlekał, zanim zadzwonił.
[Tu słychać głośne westchnienie].
Nie „chyba”, tylko na pewno. Dużo jeszcze pracy przede mną, zanim nauczę się
panować nad gniewem.
Powoli muszę kończyć, ale właściwie niewiele już zostało. Zadzwoniłam na prywatną
komórkę Liebermana, bo był już wieczór. Przedstawiłam się jako Carolyn H. i poprosiłam
o  nazwisko i  numer kontaktowy jego pacjenta. Niechętnie, bo niechętnie, ale podał mi
jedno i drugie.
– Panu Bellowi bardzo zależy na rozmowie z panią i po długim namyśle postanowiłem
wyrazić na to zgodę – powiedział. – Jest w mocno podeszłym wieku, więc to trochę tak,
jakbym spełniał jego ostatnie życzenie. Choć muszę dodać, że pomijając jego fiksację na
punkcie tak zwanego psychicznego wampira, nie wykazuje żadnych zaburzeń
poznawczych, które często dotykają starych ludzi.
Na te słowa, Ralph, pomyślałam o moim wujku Henrym, który ma alzheimera. W zeszły
weekend musieliśmy go oddać do domu opieki. Strasznie mi smutno na samą myśl.
Lieberman powiedział, że pan Bell ma dziewięćdziesiąt jeden lat i przyjazd na ostatnią
wizytę musiał być dla niego bardzo męczący, mimo pomocy wnuka. Dodał, że staruszek
cierpi na rozmaite dolegliwości fizyczne, z  których najcięższą jest zastoinowa
niewydolność serca. Stwierdził, że w innych okolicznościach być może obawiałby się, że
rozmowa ze  mną pogłębi niezdrową fiksację pana Bella i  zepsuje mu ostatnie lata życia,
które mógłby spędzić bardziej owocnie i produktywnie, ale w przypadku człowieka w jego
wieku i stanie raczej nie gra to już roli.
Ralph, może to projekcja uczuć z mojej strony, ale doktor Lieberman wydał mi się dość
nadęty. Mimo to pod koniec naszej rozmowy powiedział coś, co mnie poruszyło i zostało
ze  mną do tej pory. Przestrzegł: „To stary, mocno przerażony człowiek. Proszę nie
przerazić go jeszcze bardziej”.
Nie wiem, czy zdołam spełnić tę prośbę, Ralph. Sama jestem przerażona.
[pauza]
Schodzi się coraz więcej ludzi i  muszę iść na samolot, więc będę się streszczać.
Zadzwoniłam do pana Bella, przedstawiając się jako Carolyn H. Zapytał o  moje
prawdziwe nazwisko. To był mój Rubikon, Ralph, i go przekroczyłam. Powiedziałam, że
jestem Holly Gibney, i  spytałam, czy mogłabym do niego przyjechać. Odparł: „Jeśli to
w sprawie wybuchu w szkole i istoty, która nosi nazwisko Ondowsky, najszybciej, jak to
możliwe”.

7
Po przesiadce w  Bostonie Holly ląduje na lotnisku w  Portland kilka minut przed
dwunastą. Melduje się w hotelu Embassy Suites i dzwoni do Dana Bella. Kiedy po kilku
sygnałach nikt nie podnosi słuchawki, Holly zaczyna myśleć, że może staruszek umarł
w  nocy, pozostawiwszy jej pytania o  Charlesa „Cheta” Ondowsky’ego bez odpowiedzi.
O ile je w ogóle znał.
Już ma się rozłączyć, gdy odbiera mężczyzna. Nie Dan Bell, ktoś młodszy.
– Słucham?
– Tu Holly – mówi ona. – Holly Gibney. Zastanawiałam się, kiedy najlepiej będzie…
– Ach, to pani. Może być teraz. Dziadzio ma dobry dzień. Po rozmowie z panią przespał
całą noc, pierwszy raz od nie pamiętam kiedy. Zna pani adres?
– Lafayette Street 19.
– Zgadza się. Jestem Brad Bell. Jak szybko może pani przyjechać?
– Jak tylko zamówię Ubera. – I kanapkę, myśli. Kanapka też byłaby jak znalazł.

8
Kiedy wsuwa się na tylne siedzenie Ubera, dzwoni jej telefon. To Jerome, chce wiedzieć,
gdzie ona jest, co robi i  czy mógłby pomóc. Holly odpowiada, że jej przykro, ale to
autentycznie sprawa osobista. Zapewnia, że później wszystko mu powie, jeśli będzie
mogła.
–  Chodzi o  wujka Henry’ego? – pyta on. – Szukasz dla niego jakiejś alternatywnej
terapii? Tak myśli Pete.
– Nie, nie wujka Henry’ego. – O innego starego człowieka, myśli. Takiego, który może
się okazać niespełna rozumu. – Jerome, naprawdę nie mogę o tym rozmawiać.
– Dobrze. Jeśli tylko wszystko z tobą w porządku.
To właściwie nie jest pytanie, choć Jerome w gruncie rzeczy miałby prawo je zadać, bo
pamięta okres, kiedy nie było z nią najlepiej.
–  Wszystko gra. – I  tylko po to, żeby udowodnić, że nie straciła kontaktu
z  rzeczywistością: – Nie zapomnij przypomnieć Barbarze o  tych filmach z  prywatnymi
detektywami.
– Już załatwione – mówi.
–  Powiedz jej, że nawet gdyby były nie do wykorzystania w  jej referacie, dostarczą
cennego kontekstu. – Holly zawiesza głos i uśmiecha się. – No i są ogromnie zajmujące.
– Przekażę. I jesteś pewna, że…
–  Wszystko gra – powtarza, ale rozłączając się, myśli o  człowieku – istocie – którą
napotkali z  Ralphem w  jaskini, i  przeszywa ją dreszcz. Samo wspomnienie jest niemal
ponad jej siły, a jeśli rzeczywiście istnieje drugi taki stwór, jakże mogłaby stawić mu czoło
w pojedynkę?

9
Na pewno nie stawi mu czoła z  Danem Bellem, który waży może ze  czterdzieści
kilogramów i  siedzi w  wózku inwalidzkim, z  doczepioną butlą tlenową. Jest cieniem
człowieka, z  prawie łysą głową i  ciemnosinymi kręgami pod błyszczącymi, ale
zmęczonymi oczami. Mieszka z wnukiem w ładnej starej kamienicy pełnej ładnych starych
mebli. Salon jest przestronny i widny; zimne grudniowe słońce wlewa się przez odsłonięte
okna. Mimo to wypełniające go zapachy, trochę tylko przytłumione odświeżaczem
powietrza (Glade Clean Linen, jeśli Holly się nie myli), nieuchronnie przywodzą jej na
myśl owe natarczywe, niepowstrzymane wonie wpływające do holu wejściowego domu
opieki Falujące Wzgórza: maści Musterole i Ben-Gay, talk, siki, nadciągający kres życia.
Przed oblicze Bella dopuszcza ją jego wnuk, czterdziestolatek, którego strój
i  manieryzmy wydają się osobliwie staroświeckie, niemal dworskie. Ściany przedpokoju
zdobi pół tuzina oprawionych szkiców ołówkiem, portrety czterech mężczyzn i  dwóch
kobiet, wszystkie dobre i niewątpliwie skreślone tą samą ręką. Trochę dziwne, że właśnie
one witają gości w  tym domu, uznaje Holly; większość sportretowanych wygląda dość
podejrzanie. Dużo większy obraz wisi w salonie, nad kominkiem, w którym pali się mały,
przytulny ogień. To olejne malowidło przedstawiające piękną młodą kobietę o  czarnych,
wesołych oczach.
– Moja żona – mówi Bell schrypniętym głosem. – Dawno nie żyje i Bóg jeden wie, jak
za nią tęsknię. Witamy w naszych progach, pani Gibney.
Podjeżdża do niej na wózku, sapiąc z  wysiłku, ale kiedy wnuk podchodzi, żeby mu
pomóc, Bell odpędza go gestem. Wyciąga dłoń, którą artretyzm zmienił w  rzeźbę
z wyrzuconego przez morze drewna. Holly ostrożnie ją ściska.
– Jadła pani lunch? – pyta Brad Bell.
–  Tak – mówi Holly. Ściśle, kanapkę z  sałatką z  kurczaka, którą pospiesznie
spałaszowała podczas krótkiej jazdy z hotelu do tej modnej dzielnicy.
–  Może podać kawę albo herbatę? Aha, mamy też ciastka francuskie z  Two Fat Cats.
Palce lizać.
–  Chętnie wypiję herbatę – mówi Holly. – Bezkofeinową, jeśli można. I  poproszę
ciastko.
–  Ja chcę herbatę i  ciastko – żąda staruszek. – Jabłkowe albo borówkowe, wszystko
jedno. I masz mi zaparzyć prawdziwą herbatę.
– Zaraz przyniosę – mówi Brad i zostawia ich samych.
Dan Bell natychmiast wychyla się do przodu, z  oczami utkwionymi w  twarzy Holly,
i zniża głos do konspiracyjnego szeptu.
– Z Brada jest straszny gej, wie pani.
–  Aha – mówi Holly. Jedyne, co poza tym przychodzi jej do głowy, to „Tak się
domyślałam”, ale chyba zabrzmiałoby nieuprzejmie.
– Straszny gej. Ale za to prawdziwy z niego geniusz. Pomógł mi w moim dochodzeniu.
Mieć pewność to jedno, miałem ją od  dawna, ale Brad zdobył dowód. – Kiwa na nią
palcem, podkreślając każdą sylabę. – Nie…pod…wa…żal…ny!
Holly potakuje skinieniem głowy i  siada w  fotelu. Kładzie torebkę na złączonych
kolanach. Zaczyna myśleć, że Bell rzeczywiście tkwi w  szponach chorej obsesji, a  ona
zabrnęła w  ślepy zaułek. To jej nie irytuje ani nie drażni; przeciwnie, przynosi ulgę. Bo
jeśli on uległ paranoi, to ona zapewne też.
– Proszę opowiedzieć o istocie, którą pani spotkała – mówi Dan, wychylając się jeszcze
bardziej z wózka. – Doktor Morton pisze w swoim artykule, że nazywa ją pani outsiderem.
– Te błyszczące, zmęczone oczy wciąż wpijają się w  jej twarz. Jakby widziała
animowanego sępa siedzącego na gałęzi drzewa.
Kiedyś trudno jej byłoby nie zrobić tego, o  co ktoś ją prosi – praktycznie nie potrafiła
odmawiać – teraz jednak kręci głową.
Bell odchyla się na oparcie wózka, zawiedziony.
– Nie?
–  Zna pan prawie całą moją historię z  artykułu doktora Mortona w  „Psychiatric
Quarterly” i materiałów wideo, które zapewne widział pan w internecie. Przyjechałam po
to, aby wysłuchać pańskiej teorii. Nazwał pan Ondowsky’ego istotą. Czymś. Chcę
wiedzieć, skąd bierze się pańska pewność, że jest outsiderem.
–  Outsider to celne określenie kogoś takiego jak on. Bardzo celne. – Bell poprawia
przekrzywioną kaniulę. – Naprawdę. Powiem pani, co wiem, przy ciastkach i herbacie. Na
górze, w pracowni Brada. Tam wszystko opowiem. Przekona się pani, że mam rację. O tak.
– Brad…
–  Brad o  wszystkim wie – mówi Dan, niedbale machając tą swoją dłonią jak
z  wyrzuconego przez morze drewna. – To dobry chłopiec, co z  tego, że gej. – Holly ma
dość czasu na refleksję, że dla człowieka po dziewięćdziesiątce nawet mężczyźni
dwadzieścia lat starsi od Brada Bella uchodzą za chłopców. – No i bystrzacha z niego. Nie
musi mi pani opowiadać swojej historii, skoro pani nie chce… chociaż bardzo jestem
ciekaw pewnych pominiętych w  opisach szczegółów… Ale zanim ja powiem, co wiem,
nalegam, aby powiedziała mi pani, dlaczego właściwie zaczęła podejrzewać
Ondowsky’ego.
To zasadna prośba i Holly przedstawia swój tok rozumowania, jeśli to nie nazbyt szumne
określenie.
–  Właściwie wszystko przez tę kępkę włosów koło jego ust. Nie dawała mi spokoju –
kończy. – Zupełnie jakby przykleił sobie sztuczne wąsy, a  potem zerwał je w  takim
pośpiechu, że jeden fragment przeoczył. Tyle że jeśli potrafi zmieniać całą swoją postać,
po co mu sztuczne wąsy?
Bell zbywa pytanie machnięciem ręki.
– Czy ten pani outsider miał zarost?
Holly marszczy czoło w zamyśleniu. Pierwszy znany jej człowiek, w którego outsider się
wcielił, sanitariusz nazwiskiem Heath Holmes, zarostu nie miał. Drugi też nie. Trzeci nosił
kozią bródkę, ale kiedy Holly i  Ralph dopadli outsidera w  teksaskiej jaskini, jego
przemiana w syna Lovie Bolton jeszcze nie dobiegła końca.
– Nie sądzę. Czemu pan pyta?
–  Myślę, że nie są w  stanie zapuścić zarostu – mówi Dan Bell. – Sądzę, że gdyby
zobaczyła pani swojego outsidera nago… bo zakładam, że nie miała pani do tego okazji?
– Nie – odpowiada Holly i wyrywa jej się „Uuch”.
Dan się uśmiecha.
–  Gdyby zobaczyła go pani bez ubrania, zapewne przekonałaby się pani, że nie ma
włosów łonowych. Ani owłosienia pod pachami.
– Istota, którą znaleźliśmy w tej jaskini, miała włosy na głowie. Ondowsky też. Podobnie
George.
– George?
– Tak nazywam człowieka, który dostarczył przesyłkę z bombą do szkoły Macready’ego.
–  George. Aha, rozumiem. – Dan chwilę nad tym medytuje. Lekki uśmiech drga
w  kącikach jego ust. Potem znika. – Tylko że włosy na głowie to co innego, prawda?
Dzieci mają je jeszcze przed osiągnięciem wieku dojrzewania. Niektórzy nawet się z nimi
rodzą.
Holly dostrzega w tym pewną logikę, przynajmniej ma nadzieję, że to jest logika, a nie
tylko kolejny wytwór chorej wyobraźni tego starca.
– Są też inne detale, których zamachowiec, George, jeśli pani woli, nie może zmienić tak
samo, jak zmienia swój wygląd zewnętrzny – mówi Dan. – Musiał włożyć fałszywy strój
kuriera i okulary. Musiał załatwić sobie fałszywą furgonetkę firmy kurierskiej i fałszywy
czytnik. No i sztuczne wąsy.
–  Ondowsky być może nosi też sztuczne brwi – dodaje Brad, wnosząc tacę z  dwoma
kubkami herbaty i górą ciastek. – Ale raczej nie. Studiowałem jego zdjęcia, mało mi oczy
z orbit nie wyszły. Myślę, że ma implanty, dzięki którym brwi wyglądają normalnie. Bez
nich zapewne przypominałyby meszek. Taki jak na brwiach małych dzieci. – Pochyla się,
stawia tacę na stoliku.
– Nie, nie, przejdziemy do twojej pracowni – mówi Dan. – Pora ruszyć z tym koksem.
Pani Gibney… Holly… popchniesz mój wózek? Trochę się zmęczyłem.
– Oczywiście.
Mijają elegancki pokój stołowy i  przestronną kuchnię. Na końcu korytarza jest krzesło
schodowe, które wjeżdża po stalowej szynie na piętro. Holly ma nadzieję, że działa
sprawniej od windy we Frederick Building.
– Brad kazał to zainstalować, kiedy straciłem władzę w nogach – mówi Dan. Jego wnuk
podaje Holly tacę i  przenosi staruszka na krzesło schodowe z  wprawą zrodzoną
z  długoletniej praktyki. Dan wciska guzik i  rusza w  górę. Brad odbiera tacę z  powrotem
i idą z Holly obok krzesła, które porusza się powoli, ale pewnie.
– Bardzo ładny dom – zauważa Holly. Nie dodaje cisnącego się na usta ciągu dalszego:
„Musiał sporo kosztować”.
Dan jednak czyta jej w myślach.
– Po dziadku. Zakłady celulozy i papieru.
Holly doznaje olśnienia. W  biurze korzystają z  papieru kserograficznego marki Bell.
Całe jego sterty leżą w schowku. Dan uśmiecha się, widząc jej minę.
– Otóż to, Bell Paper Products, dziś część zagranicznego konglomeratu, który zachował
starą nazwę. Do lat dwudziestych ubiegłego wieku mój dziadek miał zakłady w  całym
zachodnim Maine, w  Lewiston, Lisbon Falls, Jay, Mechanic Falls. Teraz wszystkie są
zamknięte na głucho albo przerobione na centra handlowe. Większość majątku stracił
w krachu w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku i potem, podczas Wielkiego
Kryzysu. Ojciec i ja nie pędziliśmy bajkowego życia, musieliśmy pracować na utrzymanie.
Ale najważniejsze, że dom został w rodzinie.
Na piętrze Brad przesadza Dana na inny wózek i  podpina kolejną butlę tlenową. Ta
kondygnacja na pierwszy rzut oka składa się z  jednego wielkiego pokoju, do którego
grudniowe słońce ma zakaz wstępu – okna zaciągnięte są zaciemniającymi zasłonami. Na
dwóch biurkach roboczych stoją cztery komputery, Holly dostrzega też kilka nowocześnie
wyglądających konsol do gier, mnóstwo sprzętu audio i  gigantyczny płaskoekranowy
telewizor. Na ścianach jest zamontowanych kilka głośników. Dwa kolejne są po bokach
telewizora.
– Postaw tacę, Brad, zanim wszystko z niej pospada.
Stolik wskazany jedną z  powykrzywianych artretyzmem dłoni Dana zawalony jest
czasopismami komputerowymi (w tym kilkoma numerami „SoundPhile”, o którym Holly
nigdy nie słyszała), pendrive’ami, zewnętrznymi dyskami twardymi i  kablami. Holly
próbuje zrobić na nim trochę wolnego miejsca.
– Och, połóż te wszystkie graty na podłodze – mówi Dan.
Holly spogląda na Brada, który przepraszająco kiwa głową.
– Trochę bałaganiarz ze mnie – przyznaje.
Kiedy taca bezpiecznie spoczywa na blacie, Brad kładzie ciastka na trzech talerzykach.
Wyglądają smakowicie, ale Holly sama już nie wie, czy jest głodna, czy nie. Zaczyna się
czuć jak Alicja na herbatce u Szalonego Kapelusznika. Dan Bell upija łyk z kubka, mlaska
ustami, po czym krzywi się i  kładzie dłoń na lewej stronie koszuli. Brad natychmiast
przypada do niego.
– Masz swoje proszki, dziadziu?
– Tak, tak – mówi Dan i klepie boczną kieszeń wózka. – Nic mi nie jest, nie stój nade
mną jak kat nad dobrą duszą. To z  nadmiaru emocji, bo nieczęsto się zdarza, że mamy
w domu gościa, i to takiego, który zna prawdę. Może nawet wyjdzie mi to na zdrowie.
–  Nie byłbym tego taki pewny, dziadziu – stwierdza Brad. – Na wszelki wypadek weź
tabletkę.
– Przecież mówię, że nic mi nie jest.
– Panie Bell… – zaczyna Holly.
–  Dan – ucina staruszek, znów kiwając palcem, który, choć groteskowo wykrzywiony
artretyzmem, wciąż potrafi przekonująco pogrozić. – Ja jestem Dan, on Brad, ty Holly.
Wszyscy tu jesteśmy przyjaciółmi. Trojgiem muszkieterów! – Znów parska śmiechem.
Tym razem towarzyszy mu ciężkie dyszenie.
–  Musisz przyhamować – przestrzega Brad. – Jeśli nie chcesz znowu wylądować
w szpitalu.
–  Dobrze, mamusiu – odpowiada Dan. Osłania dłonią swój haczykowaty nos i  bierze
kilka głębokich wdechów tlenu. – A teraz daj ciastko. I potrzebne będą serwetki.
Serwetek jednak nie ma.
– Przyniosę kilka papierowych ręczników z łazienki – mówi Brad i wychodzi.
Dan odwraca się do Holly.
– Strasznie zapominalski. Strasznie. Na czym to ja stanąłem? Czy to w ogóle ważne?
Czy cokolwiek z tego wszystkiego jest ważne?, zastanawia się Holly.
– Mówiłem, że musieliśmy z ojcem pracować na swoje utrzymanie. Widziałaś szkice na
dole?
– Tak – odpowiada Holly. – Twoja robota, domyślam się.
–  Tak, tak, wszystkie moje. – Unosi wykoślawione dłonie. – Z  czasów, zanim to mnie
dopadło.
– Są bardzo dobre – mówi Holly.
– Niezłe, owszem – przyznaje on. – Ale nie najlepsze. Te akurat rysowałem służbowo.
To Brad je tam wywiesił. Uparł się. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych robiłem też
okładki książek dla wydawnictw jak Gold Medal i  Monarch. Głównie kryminałów;
roznegliżowane lalunie z  dymiącymi karabinami. Wychodziły mi znacznie lepiej. No
i zawsze tych parę groszy wpadło. Ironia losu, kiedy wziąć pod uwagę, gdzie pracowałem
na etacie. Byłem policjantem. Przeszedłem na emeryturę w  wieku sześćdziesięciu ośmiu
lat. Odsłużyłem przepisowe czterdzieści i jeszcze cztery.
Nie tylko artysta, ale i  kolejny glina, myśli Holly. Najpierw Bill, potem Pete, Ralph
i teraz on. Znów nachodzi ją refleksja, że jakaś siła, niewidzialna, ale mocna, zdaje się ją
w to wciągać, dyskretnie, ale stanowczo wskazując analogie i kontynuacje.
–  Mój dziadek był fabrykantem i  kapitalistą, ale cała rodzina od  tamtego czasu to
niebiescy. Tata został policjantem, ja poszedłem w jego ślady. A mój syn w moje. Mówię
o  ojcu Brada. Zginął podczas pościgu za facetem, pewnie pijanym, który prowadził
kradziony wóz. Tamten przeżył. Może żyje do dziś, nie wiem.
– Bardzo mi przykro – mówi Holly.
Dan puszcza kondolencje mimo uszu.
–  Nawet matka Brada robiła w  rodzinnej branży. No, w  pewnym sensie. Pracowała
w  sądzie jako stenotypistka. Kiedy umarła, wziąłem chłopaka do siebie. Nie obchodzi
mnie, czy jest gejem, czy nie, jego szefowie też o  to nie dbają. Inna rzecz, że pracuje
w policji na niepełnym etacie. Traktuje to bardziej jako hobby. Głównie zajmuje się… tym.
– Macha zdeformowaną dłonią w stronę sprzętu komputerowego.
– Tworzę dźwięki do gier – wyjaśnia Brad cicho. – Muzykę, efekty, miksy. – Przyniósł
całą rolkę papierowych ręczników. Holly bierze dwa i przykrywa nimi kolana.
Dan mówi dalej, pogrążony we wspomnieniach.
–  Kiedy przestałem jeździć na patrole… nigdy nie awansowałem na detektywa, nie
zależało mi na tym… pracowałem głównie w dyspozytorni. Niektórzy gliniarze nie lubią
siedzieć za biurkiem, ale mnie to nie wadziło, bo miałem jeszcze inne zajęcie, takie, dzięki
któremu nie nudziłem się nawet długo po przejściu na emeryturę. To, można powiedzieć,
jedna strona medalu. Drugą jest to, w  czym specjalizuje się Brad. Do spółki dopadliśmy
tego, za twoim przeproszeniem, Holly, zasrańca. Od lat mieliśmy go na celowniku.
Holly w  końcu ugryzła kęs ciastka, ale teraz rozdziawia usta i  okruchy nieestetycznie
sypią się na papierowe ręczniki na jej kolanach.
– Lat?
–  Tak – mówi Dan. – Brad zna sytuację od  czasu, kiedy miał dwadzieścia parę lat.
A mniej więcej od dwa tysiące piątego roku pracuje nad tym ze mną. Prawda, Brad?
– Trochę krócej – uściśla wnuk, przełykając kęs ciastka.
Dan wzrusza ramionami. Wygląda to boleśnie.
– W moim wieku wszystko się człowiekowi plącze – mówi, po czym wpija się w Holly
niemal srogim spojrzeniem. Jego krzaczaste brwi (na pewno nie sztuczne) ściągają się. –
Ale nie kiedy chodzi o  Ondowsky’ego, jak ostatnio siebie nazywa. Co do niego mam
całkowitą pewność. Zacznijmy od  początku… a  przynajmniej od  chwili, kiedy się nim
zainteresowałem. Urządzimy ci tu prawdziwy seans filmowy, Holly. Brad, pierwsze wideo
jest gotowe?
–  Tak, dziadziu. – Brad sięga po iPada i  włącza pilotem wielki telewizor. Na ekranie
pokazuje się niebieska plansza ze słowem GOTOWY.
Holly ma nadzieję, że sama też jest gotowa.

10
–  Miałem trzydzieści jeden lat, kiedy pierwszy raz go zobaczyłem – mówi Dan. –
Pamiętam to, bo żona i synek raptem tydzień wcześniej wyprawili mi skromne urodziny.
Wydaje się, jakby upłynął szmat czasu, a  zarazem jakby to było wczoraj. Wtedy jeszcze
jeździłem na patrole. Zaparkowaliśmy z  Marcelem Duchampem przy Marginal Way, za
zaspą, i czailiśmy się na piratów drogowych, których w poranek dnia powszedniego raczej
było niewielu. Jedliśmy pączki, popijaliśmy kawę. Pamiętam, że Marcel docinał mi
z powodu jakiejś okładki, którą niedługo wcześniej zaprojektowałem, pytał, co moja żona
na to, że maluję roznegliżowane seksowne laski. Odpowiedziałem chyba coś w  stylu, że
akurat do tego obrazka pozowała jego kobita, kiedy jakiś facet podbiegł do radiowozu
i zapukał w szybę od strony kierowcy. – Zawiesza głos. Kręci głową. – Człowiek zawsze
pamięta, gdzie był, kiedy dostał złą wiadomość, nie?
Holly wspomina dzień, gdy się dowiedziała, że Bill Hodges odszedł. To Jerome wtedy do
niej zadzwonił i była prawie pewna, że mówiąc, wstrzymywał łzy.
– Marcel opuścił szybę i spytał gościa, czy trzeba mu w czymś pomóc. On na to, że nie.
Miał radio tranzystorowe… tego się słuchało w  tamtych czasach, nie jakichś iPodów…
i zapytał, czy słyszeliśmy, co się stało w Nowym Jorku.
Dan robi przerwę, by poprawić kaniulę i  wyregulować dopływ tlenu z  butli
przyczepionej do wózka.
–  Nie słyszeliśmy nic oprócz komunikatów w  policyjnej radiostacji, więc Marcel
wyłączył ją i  włączył zwykłe radio. Znalazł wiadomości. I  przekonaliśmy się, o  czym
mówił ten biegacz. Możesz puścić pierwsze nagranie, Brad.
Wnuk Dana trzyma tablet na kolanach. Teraz stuka w niego palcem.
– Prześlę to na duży ekran – mówi do Holly. – Sekundkę… dobrze, możemy zaczynać.
Przy dźwiękach ponurej muzyki pojawia się plansza tytułowa starej kroniki filmowej.
Głosi NAJGORSZA KATASTROFA LOTNICZA W DZIEJACH. Potem ukazuje się ostry,
czarno-biały obraz miejskiej ulicy, która wygląda jak trafiona bombą.
– Oto tragiczne skutki najgorszej katastrofy lotniczej w dziejach! – recytuje głos lektora.
– Na brooklyńskiej ulicy leżą rozbite szczątki pasażerskiego odrzutowca, który zderzył się
z innym samolotem na zachmurzonym niebie nad Nowym Jorkiem. – Na ogonie samolotu,
a  właściwie tym, co z  niego zostało, Holly dostrzega litery UNIT. – Maszyna United
Airlines runęła na zabudowane kamienicami osiedle, powodując śmierć sześciu ludzi na
ziemi, jak również osiemdziesięciu czterech pasażerów i członków załogi.
Teraz Holly widzi strażaków w  hełmach starego typu, którzy uwijają się przy wraku.
Niektórzy dźwigają nosze, do których przypięte są przykryte kocami ciała.
– W normalnych okolicznościach – ciągnie spiker – samoloty linii United i Trans World
Airlines, które zderzyły się ze sobą, byłyby od siebie oddalone o wiele kilometrów, ale lot
TWA numer dwieście sześćdziesiąt sześć, przewożący czterdziestu czterech pasażerów
i załogę, mocno zboczył z kursu. Rozbił się na Staten Island.
Kolejne przykryte ciała na noszach. Wielkie, wciąż dymiące, rozerwane koło samolotu.
Kamera przesuwa się po wraku lotu numer dwieście sześćdziesiąt sześć i  Holly widzi
porozrzucane prezenty bożonarodzeniowe zawinięte w  barwny papier ozdobny. Jeden
zostaje pokazany na zbliżeniu: do wstążki przyczepiona jest mała figurka Świętego
Mikołaja. Jeszcze się tli i jest czarna od sadzy.
– Tu możesz zatrzymać – mówi Dan. Brad stuka palcem w tablet i na wielkim ekranie
znów pojawia się niebieska plansza.
Dan odwraca się do Holly.
–  W  sumie stu trzydziestu dwóch zabitych. A  kiedy to się stało? Szesnastego grudnia
tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku. Równo sześćdziesiąt lat temu.
Zbieg okoliczności, nic więcej, myśli Holly, ale i tak przeszywa ją zimny dreszcz i znów
przychodzi jej do głowy, że być może są na tym świecie moce, które sterują ludźmi, jak
chcą, przestawiają ich z miejsca na miejsce niby szachowe figury. Tę zbieżność dat można
uznać za przypadek, ale czy mogłaby to samo powiedzieć o wszystkim, co doprowadziło ją
tutaj, do tego domu w  Portland w  stanie Maine? Nie. Był to łańcuch wydarzeń
zapoczątkowany przez innego potwora, nazwiskiem Brady Hartsfield. Bowiem to za
przyczyną Brady’ego uwierzyła.
– Jeden pasażer ocalał – mówi Dan Bell, wyrywając ją z zadumy.
Holly wskazuje na niebieski ekran, jakby nadal leciała kronika filmowa.
– Ktoś to przeżył?
– Tylko przez jeden dzień – wtrąca Brad. – Prasa ochrzciła go „Chłopcem, który spadł
z nieba”.
–  Chociaż samo określenie wymyślił ktoś inny – stwierdza Dan. – Wtedy w  Nowym
Jorku, oprócz ogólnokrajowych sieci, nadawały trzy–cztery stacje niezależne. Jedną z nich
była WLPT. Oczywiście, dawno nie istnieje, ale wszystko, co kiedyś sfilmowano czy
nagrano na taśmę, dziś z reguły można znaleźć w internecie. Przygotuj się na szok, młoda
damo. – Daje znak skinieniem głowy i Brad znów dotyka palcem ekranu tabletu.
Holly nauczyła się na matczynych kolanach (za milczącą aprobatą ojca), że otwarte
okazywanie uczuć jest nie tylko żenujące i  nieprzyjemne, ale wręcz potępienia godne.
Także i dziś, pomimo wieloletniej terapii u Allie Winters, zwykle głęboko skrywa emocje,
trzyma je pod kluczem nawet wśród przyjaciół. Tutaj jest w towarzystwie nieznajomych,
kiedy jednak na dużym ekranie pojawia się następny materiał, nie wytrzymuje i krzyczy:
– To on! Ondowsky!
– Wiem – mówi Dan Bell.

11
Tyle że większość ludzi powiedziałaby, że to nie on, Holly zdaje sobie z tego sprawę.
Stwierdziliby: O tak, zachodzi pewne podobieństwo, na tej samej zasadzie, na jakiej Dan
Bell jest podobny do swojego wnuka, John Lennon do swojego syna Juliana, a ja do ciotki
Elizabeth. Powiedzieliby: Założę się, że to dziadek Cheta Ondowsky’ego. Kurczę,
niedaleko pada jabłko od jabłoni, co?
Ale Holly, podobnie jak staruszek na wózku inwalidzkim, wie.
Mężczyzna, który trzyma mikrofon starego typu z logo WLPT, ma pełniejszą twarz niż
Ondowsky, znaczące ją zmarszczki wskazują, że jest dziesięć, może nawet dwadzieścia lat
od niego starszy. Jego szpakowate włosy są krótko ostrzyżone, z lekkimi zakolami, których
Ondowsky nie ma. Od Ondowsky’ego odróżniają go też nieco obwisłe policzki.
Za jego plecami część strażaków krząta się na pokrytym sadzą śniegu, zbierając
rozrzucone pakunki i  bagaże, inni polewają wężami szczątki samolotu United i  dwie
płonące kamienice w głębi. Duża karetka marki Cadillac odjeżdża na sygnale.
–  Tu Paul Freeman, jestem na miejscu największej katastrofy lotniczej w  dziejach
Ameryki – oznajmia reporter, z każdym słowem wypuszczając z ust białe kłęby pary. – Na
pokładzie widocznego tutaj samolotu linii United zginęli wszyscy oprócz jednego chłopca.
– Wskazuje na oddalającą się karetkę. – Chłopiec ten, dotąd niezidentyfikowany, właśnie
został zabrany do szpitala. Jest on, rzec można… – Reporter podający się za Paula
Freemana robi dramatyczną pauzę. – Chłopcem, który spadł z  nieba! Wyrzuciło go
z  płonącej tylnej części kabiny i  wylądował w  zaspie. Wstrząśnięci przechodnie ugasili
biedaka śniegiem, ale widziałem go, kiedy był wnoszony do karetki, i muszę powiedzieć,
że jego obrażenia wyglądały poważnie. Ubrania prawie całkowicie spłonęły bądź stopiły
się ze skórą.
– Zatrzymaj – nakazuje staruszek. Wnuk wykonuje polecenie. Dan odwraca się do Holly.
Jego niebieskie oczy przygasły, ale wciąż ciskają iskry gniewu. – Widzisz to, Holly?
Słyszysz? Widzowie na pewno uznali, że po prostu był przerażony, wykonywał swoją
pracę w trudnych warunkach, ale…
–  Nie jest przerażony – mówi Holly. Myśli o  pierwszej relacji Ondowsky’ego po
zamachu w szkole Macready’ego. Teraz widzi ją inaczej. Wyraźniej. – Jest podniecony.
– Tak. – Dan kiwa głową. – Właśnie. Czyli rozumiesz. To dobrze.
– Dzięki Bogu, że nie tylko my to zauważyliśmy – stwierdza Brad.
– Ocalały chłopiec nazywał się Stephen Baltz – mówi Dan. – A ten Paul Freeman widział
go na własne oczy, być może słyszał jego krzyki bólu… bo świadkowie twierdzili, że
chłopak był przytomny, przynajmniej początkowo. I wiesz, co myślę? Co z czasem stało
się dla mnie oczywiste? Że on się tym karmił.
– Oczywiście, że tak – mówi Holly odrętwiałymi ustami. – Bólem chłopca, przerażeniem
gapiów. Śmiercią.
–  Otóż to. Przygotuj następny materiał, Brad. – Dan odchyla się na oparcie, wyraźnie
zmęczony. Holly nie zważa na to. Musi zobaczyć resztę. Poznać wszystkie szczegóły.
Znów trawi ją ta stara gorączka.
– Kiedy zacząłeś tego szukać? Jak się o tym dowiedziałeś?
–  Relację, którą właśnie obejrzałaś, pierwszy raz widziałem w  „The Huntley-Brinkley
Report”. – Uśmiecha się lekko, zauważywszy jej zdumioną minę. – Za młoda jesteś, żeby
pamiętać Cheta Huntleya i Davida Brinkleya. Dziś ten program nazywa się „NBC Nightly
News”.
–  Ekipa niezależnej stacji, która pierwsza docierała na miejsce jakiegoś ważnego
wydarzenia i  kręciła dobry materiał, potem mogła sprzedać nagranie jednej
z ogólnokrajowych sieci – wyjaśnia Brad. – Tak musiało się stać w tym przypadku i dzięki
temu dziadzio to zobaczył.
– Freeman był tam pierwszy – rozmyśla Holly na głos. – Myślisz, że… że spowodował
tę katastrofę?
Dan Bell kręci głową tak gwałtownie, że resztki jego cienkich jak nić pajęcza włosów
latają na wszystkie strony.
–  Nie, po prostu dopisało mu szczęście. A  może kierował się rachunkiem
prawdopodobieństwa. Bo przecież w  wielkich miastach na co dzień zdarzają się jakieś
tragedie, nie? Którymi taki stwór jak on może się karmić. I kto wie, może jest wyczulony
na zbliżające się katastrofy. Jak komar; pewnie słyszałaś, że wyczuwają krew z odległości
kilku kilometrów. Skąd to mamy wiedzieć, skoro nawet nie wiemy, czym on jest? Puść
następny materiał, Brad.
Brad włącza nagranie i  na dużym ekranie znów ukazuje się Ondowsky… tylko że
wygląda inaczej. Jest chudszy. Młodszy od  Paula Freemana i  Ondowsky’ego w  postaci,
w jakiej składał relację nieopodal rozerwanej bombą bocznej ściany szkoły Macready’ego.
Ale to on. Twarz jest inna, a zarazem taka sama. Na mikrofonie w jego ręku widać litery
KTVT. Obok stoją trzy kobiety. Jedna ma wpięty znaczek z  nazwiskiem Kennedy’ego.
Druga trzyma wymięty, smętnie wyglądający transparent o  treści JFK MA MÓJ GŁOS
W ’64!
–  Tu Dave Van Pelt, jestem na Dealey Plaza, naprzeciwko Teksaskiej Składnicy
Podręczników, w miejscu, gdzie…
– Zrób stop-klatkę – mówi Dan i Brad spełnia prośbę. Staruszek odwraca się do Holly. –
To znowu on, prawda?
– Tak – potwierdza Holly. – Nie jestem pewna, czy zauważyłby to ktokolwiek inny, ba,
nie wiem, jak ty to zauważyłeś tak długo po tamtej relacji z  katastrofy lotniczej, ale
rzeczywiście to on. Ojciec kiedyś powiedział mi coś o  samochodach. Stwierdził, że
producenci, Ford, Chevrolet, Chrysler, mają w ofercie wiele różnych modeli, zmieniają je
co roku, ale wszystkie powstają na podstawie tego samego wzorca. On… Ondowsky… –
Brak jej jednak słów, może tylko wskazać palcem czarno-biały obraz na ekranie. Dłoń jej
drży.
–  Tak – mówi Dan cicho. – Bardzo trafnie powiedziane. Za każdym razem jest innym
modelem, ale wszystkie pochodzą z  tego samego wzorca. Tyle że są co najmniej dwa
wzorce, może więcej.
– Jak to?
– Wszystko w swoim czasie – mówi on. Coraz bardziej chrypi, więc upija trochę herbaty,
żeby zwilżyć gardło. – Ten materiał zobaczyłem przypadkiem, bo wieczorne wiadomości
zwykłem oglądać w  „Huntley-Brinkley Report”. Kiedy jednak zginął Kennedy, wszyscy
przełączyli na Waltera Cronkite’a, ja też. Dlatego, że na CBS były najlepsze relacje.
Kennedy zmarł w piątek. Ten reportaż wyemitowali w wieczornych wiadomościach CBS
dzień później, w sobotę. Miał, jak nazywają to ludzie z mediów, naświetlić tło. Włącz to,
Brad. Ale jeszcze raz od początku.
Młody reporter w okropnej kraciastej marynarce sportowej zaczyna od nowa.
–  Tu Dave Van Pelt, jestem na Dealey Plaza, naprzeciwko Teksaskiej Składnicy
Podręczników, w  miejscu, gdzie wczoraj zastrzelony został John F. Kennedy, trzydziesty
piąty prezydent Stanów Zjednoczonych. Są ze mną Greta Dyson, Monica Kellogg i Juanita
Alvarez, zwolenniczki Kennedy’ego, które były dokładnie tutaj, gdzie teraz stoję,
w chwili, gdy padły strzały. Możecie mi panie powiedzieć, co widziałyście? Pani Dyson?
– Strzały… krew… krew trysnęła biedakowi z tyłu głowy… – Greta Dyson tak głośno
łka, że trudno ją zrozumieć, i  chyba to w  tym materiale jest najważniejsze, domyśla się
Holly. Telewidzowie zapewne płaczą razem z nią, przekonani, że jej rozpacz reprezentuje
ich rozpacz. I rozpacz całego narodu. Tyle że reporter…
– On się tym delektuje – mówi. – Tylko udaje zatroskanego, i to niezbyt przekonująco.
–  Oczywiście – stwierdza Dan. – Kiedy dobrze się przyjrzeć, nie sposób tego nie
zauważyć. I  spójrz na pozostałe dwie kobiety. Też płaczą. Kurczę, wielu ludzi płakało
tamtej soboty. I w następnych tygodniach. Masz rację. On się tym delektuje.
– I sądzisz, że wiedział, że to się stanie? Jak komar, który wyczuł krew?
– Nie wiem – mówi Dan. – Po prostu nie wiem.
–  Wiemy tylko, że zaczął pracować w  KTVT dopiero tamtego lata – dodaje Brad. –
Niewiele informacji znalazłem na jego temat, ale tę owszem. W historii stacji w internecie.
I wiosną tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku już go nie było.
– Następnym razem, przynajmniej z tego, co wiem, pojawia się w Detroit – mówi Dan. –
W  tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku. Podczas, jak to wtedy nazywano,
rebelii w Detroit albo zamieszek na Dwunastej Ulicy. Wybuchły, kiedy policja zrobiła nalot
na nielegalną spelunę, i  szybko objęły całe miasto. Czterdziestu trzech zabitych, tysiąc
dwustu rannych. To była wiadomość numer jeden przez całe pięć dni trwania rozruchów.
Następny materiał pochodzi z  innej stacji niezależnej, ale zdobyła go NBC i  nadała
w wieczornych wiadomościach. Puść to, Brad.
Reporter stoi przed płonącym sklepem i rozmawia z czarnym mężczyzną, którego twarz
jest zalana krwią. Nieszczęśnik ledwo może mówić z  rozpaczy. Tłumaczy, że to jego
pralnia pali się tam, po drugiej stronie ulicy, i  że nie wie, gdzie są jego żona i  córka.
Zniknęły w  zamieszaniu, które ogarnęło całe miasto. „Straciłem wszystko”, żali się.
„Wszystko”.
A  reporter, tym razem występujący pod nazwiskiem Jim Avery? Typowy
małomiasteczkowy dziennikarzyna. Tęższy od  Paula Freemana, prawie gruby, niski
(rozmówca nad nim góruje) i  łysiejący. Inny model, ten sam wzorzec. Jego nalana twarz
skrywa w sobie rysy Cheta Ondowsky’ego. I Paula Freemana. I Dave’a Van Pelta.
– Jak pan to wyczaił, panie Bell? Jak, na litość boską…
– Dan, pamiętasz? Jestem Dan.
– Po czym poznałeś, że to coś więcej niż zwykłe podobieństwo?
Dan i jego wnuk spoglądają na siebie, wymieniając porozumiewawcze uśmiechy. Holly
patrzy na nich i znów myśli: Różne modele, ten sam wzorzec.
–  Zauważyłaś portrety w  przedpokoju, prawda? – pyta Brad. – To było dodatkowe
zajęcie taty, kiedy pracował w policji. Miał do tego dar.
Holly znowu doznaje olśnienia. Odwraca się do Dana.
– Byłeś rysownikiem policyjnym. To był twój drugi fach!
–  Tak, choć nie rysowałem zwyczajnych portretów pamięciowych, tylko prawdziwe
portrety. – Po chwili namysłu dodaje: – Pewnie nieraz słyszałaś ludzi twierdzących, że
nigdy nie zapominają twarzy? Przeważnie przesadzają albo bezczelnie kłamią. Ja nie. –
Mówi o tym bez emocji. Ma ten dar, jeśli to właściwe słowo, od urodzenia, myśli Holly.
Kiedyś może był nim zadziwiony. Teraz traktuje go jako coś oczywistego.
–  Widziałem dziadzia przy pracy – wtrąca Brad. – Gdyby nie artretyzm, mógłby teraz
odwrócić się twarzą do ściany i w dwadzieścia minut narysować cię, Holly, ze wszystkimi
szczegółami. A te szkice na dole przedstawiają przestępców schwytanych dzięki portretom
pamięciowym jego roboty.
– No ale… – zaczyna Holly z powątpiewaniem.
–  Sama pamięć do twarzy nie wystarczy – wchodzi jej w  słowo Dan. – Żaden z  niej
pożytek, kiedy sporządzasz podobiznę sprawcy, bo nie ty go widziałeś. Rozumiesz?
– Tak – odpowiada Holly. Interesuje ją to nie z uwagi na jego umiejętność rozpoznania
Ondowsky’ego w  różnych postaciach. Interesuje ją to, ponieważ sama wciąż się uczy
pracy śledczej.
–  Przychodzi świadek. W  przypadku niektórych przestępstw, na przykład zuchwałej
kradzieży samochodu czy rozboju, zgłasza się kilku. Opisują sprawcę. Tyle że to jest tak
jak ze ślepcami i słoniem. Znasz tę przypowieść?
Tak, zna ją. Pierwszy ślepiec chwyta ogon słonia i twierdzi, że to pnącze. Drugi łapie za
trąbę i  myśli, że to pyton. Trzeci bierze słonia za nogę i  jest pewien, że to pień dużej
palmy. Ostatecznie biją się między sobą o to, który ma rację.
–  Każdy świadek widzi sprawcę trochę inaczej – wyjaśnia Dan. – A  jeśli świadek jest
jeden, pamięta go różnie w różne dni. Nie, nie, przekonuje, twarz na portrecie jest za tłusta.
Albo za chuda. Miał kozią bródkę. Nie, to były wąsy. Jego oczy były niebieskie. Nie,
przespałem się z tym i teraz myślę, że były szare.
Bierze kolejny głęboki haust O2. Widać, że jest coraz bardziej zmęczony. Tylko jego
oczy z sinymi worami wciąż są błyszczące. Skupione. Holly myśli, że gdyby stwór znany
jako Ondowsky spojrzał w te oczy, mógłby się przestraszyć. Mógłby zechcieć je zamknąć,
zanim zobaczą za wiele. Chociaż, stwierdza w duchu, chyba zobaczyły już dosyć.
– Moim zadaniem jest pominąć zmienne, a wychwycić to, co pozostaje stałe. Na tym ten
dar tak naprawdę polega i  to właśnie przedstawiam na moich szkicach. W  tym także na
pierwszych portretach tego typa. Zobacz.
Sięga do bocznej kieszeni wózka, wyjmuje małą teczkę i podaje Holly. Wewnątrz jest pół
tuzina kartek cienkiego papieru rysunkowego, rozlatujących się ze  starości. Na każdej
widnieje Charles „Chet” Ondowsky w  innej postaci. Portrety nie są tak szczegółowe jak
galeria łotrów w przedpokoju, ale mimo wszystko wyglądają nadzwyczajnie. Pierwsze trzy
ponad wszelką wątpliwość przedstawiają Paula Freemana, Dave’a Van Pelta i  Jima
Avery’ego.
– Narysowałeś ich z pamięci? – pyta Holly.
– Tak – mówi Dan. I znów nie jest to przechwałka, lecz stwierdzenie faktu. – Pierwsze
trzy szkice powstały zaraz po tym, jak zobaczyłem Avery’ego. Latem sześćdziesiątego
siódmego. Zrobiłem kopie, ale tutaj są oryginały.
–  Pamiętaj, Holly, o  jakich czasach mówimy – dodaje Brad. – Dziadzio zobaczył tych
mężczyzn w  telewizji, kiedy jeszcze nie było magnetowidów, DVR ani internetu.
Zwyczajni widzowie mogli obejrzeć coś raz i  na tym koniec. Był zdany tylko na swoją
pamięć.
–  A  co z  pozostałymi? – Rozłożyła resztę portretów w  wachlarz. Twarze z  niższą
i  wyższą linią włosów, o  różnych oczach i  ustach, z  różnymi zmarszczkami, w  różnym
wieku. Różne modele z tego samego wzorca. I każdy z nich to Ondowsky. Holly widzi to,
bo zobaczyła słonia w całości. Niesamowite, że Dan Bell dostrzegł to w tamtych czasach.
Geniusz.
Staruszek wskazuje na szkice, które Holly trzyma w ręku, jeden po drugim.
– To Reginald Holder. Nadał relację z Westfield w stanie New Jersey po tym, jak John
List zabił całą swoją rodzinę. Zrobił wywiady z zapłakanymi znajomymi i sąsiadami ofiar.
Następny jest Harry Vail, który poinformował o  wydarzeniach na Uniwersytecie Stanu
Kalifornia w Fullerton, gdzie woźny nazwiskiem Edward Allaway zastrzelił siedem osób.
Vail był na miejscu, zanim krew wyschła, rozmawiał przed kamerą z  ocalałymi. Ten
ostatni, nazwisko wyleciało mi z głowy…
–  Fred Liebermanenbach – podpowiada Brad. – Korespondent WLS z  Chicago.
Relacjonował zatrucia tylenolem w  tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim roku.
Siedmiu ludzi zmarło. Rozmawiał ze  zrozpaczonymi bliskimi ofiar. Mam te wszystkie
materiały, mogę ci je pokazać.
–  Ma ich mnóstwo, w  sumie znaleźliśmy siedemnaście wersji twojego Cheta
Ondowsky’ego – dodaje Dan.
– Siedemnaście? – Holly wpada w osłupienie.
– O tylu wiemy. Nie ma co wszystkich oglądać. Nałóż pierwsze trzy portrety na siebie
i obejrzyj pod światło z telewizora, Holly. Przeglądarka przezroczy to nie jest, ale powinno
wystarczyć.
Podnosi szkice na wysokość niebieskiej planszy, z  góry wiedząc, co zobaczy. To jedna
twarz.
Twarz Ondowsky’ego.
Outsidera.

12
Kiedy schodzą na dół, Dan Bell właściwie nie siedzi na krześle schodowym, tylko się na
nim pokłada. To już nie zmęczenie, to wyczerpanie. Holly naprawdę nie chce dłużej się
nad nim znęcać, ale będzie musiała.
Dan Bell też zdaje sobie sprawę, że jeszcze nie skończyli. Prosi Brada, by przyniósł mu
kapkę whisky.
– Dziadziu, lekarz mówił…
– Pieprzyć lekarza i pchły jego – ucina Dan. – To mnie rozrusza. Dokończymy rozmowę,
ty pokażesz Holly… co zostało do pokazania… a  potem się położę. Przespałem całą
ostatnią noc i założę się, że tę również prześpię. Wielki ciężar spadł mi z barków.
Tyle że przeniósł się na moje, myśli Holly. Chciałabym, żeby był tu Ralph. I  Bill, on
przede wszystkim.
Brad przynosi dziadkowi szklankę z  Flintstonami, w  której jest tyle whisky, że ledwo
dno przykrywa. Dan patrzy na nią z  kwaśną miną, ale przyjmuje ją bez komentarza.
Z  bocznej kieszeni wózka wyciąga buteleczkę tabletek z  przyjazną seniorom odkręcaną
pokrywką. Wytrząsa pigułkę i kilka innych wypada na podłogę.
– Szlag – mówi staruszek. – Weź je pozbieraj, Brad.
– Ja to zrobię – ofiaruje się Holly i podnosi rozsypane proszki. Dan tymczasem wkłada
tabletkę do ust i popija whisky.
–  A  to już na pewno nie jest dobry pomysł, dziadziu – oznajmia Brad napuszonym
tonem.
– Nikt na moim pogrzebie nie powie, że umarłem piękny i młody – odpowiada Dan. Jego
policzki lekko się zarumieniły, znów siedzi prosto w  wózku. – Holly, mam może
dwadzieścia minut, zanim ta nędzna kropelka whisky przestanie działać. Góra pół godziny.
Wiem, że masz więcej pytań, i  chcemy pokazać ci coś jeszcze, ale spróbujmy się
streszczać.
–  Joel Lieberman – mówi ona. – Psychiatra z  Bostonu, do którego jeździłeś od  dwa
tysiące osiemnastego roku.
– Co w związku z nim?
– Poszedłeś do niego nie z obawy, że dostałeś obłędu, prawda?
–  Oczywiście, że nie. Zrobiłem to z  tych samych powodów, dla których, jak sądzę, ty
zwróciłaś się do Carla Mortona, tego od  książek i  wykładów o  ludziach z  dziwnymi
nerwicami. Chciałem opowiedzieć wszystko komuś, komu płacę za to, żeby mnie
wysłuchał. I  znaleźć kogoś, kto jak ja miał powód wierzyć w  to, co niewiarygodne.
Szukałem ciebie, Holly. Tak jak ty szukałaś mnie.
Tak. To prawda. Mimo wszystko, myśli Holly, to cud, że się odnaleźliśmy. A  może
zrządzenie losu. Lub Boga.
– Choć Morton w swoim artykule zmienił nazwiska i nazwy miejsc, Brad bez trudu cię
namierzył. Nawiasem mówiąc, wydarzeń w  teksaskiej jaskini nie relacjonowała istota
występująca pod nazwiskiem Ondowsky. Obejrzeliśmy materiały wszystkich stacji.
– Mojego outsidera nie dawało się sfilmować. Istnieją nagrania, na których powinien być
widoczny w  tłumie, a  go nie ma. – Holly stuka palcem w  portrety różnych postaci
Ondowsky’ego. – Ten na okrągło pokazuje się przed kamerą.
–  To znaczy, że jest inny – stwierdza staruszek, wzruszając ramionami. – Tak jak koty
domowe różnią się od  rysiów, a  zarazem są do nich podobne; ten sam wzorzec, różne
modele. O  tobie, Holly, media praktycznie nie wspominały, a  już na pewno nie
wymieniono twojego nazwiska. Opisali cię tylko jako osobę cywilną, która pomogła
w śledztwie.
– Prosiłam, żeby o mnie nie mówili – mruczy Holly.
– Wtedy przeczytałem już o Carolyn H. w artykułach doktora Mortona. Próbowałem się
z  tobą skontaktować przez doktora Liebermana, specjalnie pojechałem do Bostonu, żeby
się z  nim zobaczyć, co nie przyszło mi łatwo. Wiedziałem, że nawet jeśli jeszcze się nie
zorientowałaś, czym Ondowsky jest, będziesz skłonna uwierzyć w to, co ci o nim powiem.
Lieberman zadzwonił do tego twojego Mortona i oto jesteś.
Jedno Holly niepokoi, i to bardzo.
– Dlaczego teraz? – pyta. – Wiedziałeś o nim od lat, polowałeś na niego…
– Nie polowałem – mówi Dan. – Miałem go na oku, tak bym to nazwał. Od mniej więcej
dwa tysiące piątego roku Brad szuka jego śladów w internecie. Wypatrujemy go po każdej
tragedii, każdej masowej strzelaninie. Prawda, Brad?
– Tak – przyznaje jego wnuk. – Nie zawsze się zjawia, nie było go w Sandy Hook ani
w Las Vegas, kiedy Stephen Paddock pozabijał uczestników koncertu, za to w dwa tysiące
szesnastym roku pracował w  WFTV w  Orlando. Robił wywiady z  ocalałymi z  masakry
w klubie nocnym Pulse. Zawsze wybiera tych, którzy są najbardziej wstrząśnięci, tych, co
byli na miejscu zdarzenia albo stracili tam przyjaciół.
Oczywiście, że tak, myśli Holly. Oczywiście. Ich rozpacz jest smakowita.
– Ale zorientowaliśmy się, że był w tym nocnym klubie, dopiero po zeszłotygodniowym
zamachu w szkole – ciągnie Brad. – Prawda, dziadziu?
–  Tak – potwierdza Dan. – Mimo że bezpośrednio po ataku na Pulse, jak zwykle,
obejrzeliśmy wszystkie relacje.
–  Jak mogliście go przeoczyć? – pyta Holly. – Pulse było ponad cztery lata temu!
Mówiłeś, że nigdy nie zapominasz twarzy, a  wtedy już wiedziałeś, że nawet kiedy
Ondowsky się zmienia, zawsze ma tę samą świńską twarz.
Patrzą na nią z  identycznie zachmurzonymi czołami, więc Holly wyjaśnia, co kiedyś
powiedział jej Bill: że większość ludzi ma twarz świńską albo lisią. Twarze wszystkich
postaci Ondowsky’ego, które tu widziała, są mniej lub bardziej zaokrąglone. Czyli
świńskie.
Brad nadal ma zdumioną minę, ale jego dziadek się uśmiecha.
– Dobre. Podoba mi się. Chociaż są wyjątki, niektórzy mają twarze…
– Końskie – kończy Holly za niego.
– Z ust mi to wyjęłaś. No i są też tacy, co mają twarze szczurze… chociaż pysk szczura
jest trochę podobny do lisiego, prawda? Philip Hannigan na pewno… – Zawiesza głos. –
Tak. I założę się, że w tej wersji zawsze ma lisią twarz.
– Nie rozumiem.
– Zaraz zrozumiesz – mówi Dan. – Puść materiał z Pulse, Brad.
Brad włącza nagranie i  odwraca iPada w  stronę Holly. Na ekranie znów ukazuje się
reporter, tym razem stojący przed wielkim stosem kwiatów, balonów w  kształcie serca
i kartek z hasłami typu WIĘCEJ MIŁOŚCI, MNIEJ NIENAWIŚCI. Przeprowadza wywiad
ze  szlochającym młodym mężczyzną o  policzkach pokrytych resztkami brudu lub
rozmazanego tuszu do rzęs. Holly nie słucha, co mówią, i  przy tej okazji nie wydaje
okrzyku, bo dech jej zaparło. Reporter – Philip Hannigan – jest młody, jasnowłosy, chudy.
Wygląda, jakby dostał tę pracę zaraz po ukończeniu liceum, i tak, ma, jak nazwałby to Bill,
lisią twarz. Patrzy na rozmówcę z  miną, która może wyrażać troskę… empatię…
współczucie… bądź ledwo skrywane łakomstwo.
– Zatrzymaj – mówi Dan do Brada. Potem zwraca się do Holly. – Dobrze się czujesz?
– To nie jest Ondowsky – szepcze ona. – To George. Człowiek, który dostarczył bombę
do szkoły Macready’ego.
– Och, a jednak to też Ondowsky – mówi Dan łagodnym, niemal dobrotliwym tonem. –
Już ci mówiłem. Ta istota ma więcej niż jeden wzorzec. Co najmniej dwa.

13
Holly wyłączyła swój telefon, zanim zapukała do drzwi Bellów, i dopiero po powrocie
do pokoju w  Embassy Suites przypomina sobie, żeby go włączyć. Myśli wirują jej
w  głowie jak liście na silnym wietrze. Chce kontynuować raport dla Ralpha, ale kiedy
ekran telefonu się rozświetla, widzi, że ma cztery nieprzeczytane esemesy, pięć
nieodebranych połączeń i  pięć wiadomości w  poczcie głosowej. Wszystkie nieodebrane
połączenia i  wiadomości są od  jej matki. Charlotte umie wysyłać esemesy – Holly ją
nauczyła – ale szkoda jej fatygi na pisanie, przynajmniej do własnej córki. Zapewne
dlatego, że ta metoda komunikacji nie wystarcza do skutecznego wywołania poczucia
winy.
Najpierw otwiera esemesy.
Pete:
Wszystko gra, H? Pilnuję interesu, więc spokojnie rób, co masz do zrobienia. Gdybyś czegoś
potrzebowała, daj znać.
Holly uśmiecha się na to.
Barbara:
Wzięłam filmy. Wyglądają ciekawie. Dzięki, na pewno oddam.  
Jerome:
Chyba namierzyłem tego czekoladowego labradora. W  Parma Heights. Jadę sprawdzić.
Gdybyś czegoś potrzebowała, jestem pod komórką. Nie krępuj się.
Ostatni też jest od Jerome’a:
Hollyberry.  
Pomimo wszystkiego, czego się dowiedziała w  domu na Lafayette Street, nie może
powstrzymać śmiechu. I  kilku łez. Oni wszyscy się o  nią troszczą, a  ona o  nich.
Niesamowite. Postara się czerpać siły z tej zdumiewającej myśli, kiedy będzie się użerać
z matką. Z góry wie, jak kończy się każda z nagranych przez Charlotte wiadomości.
„Holly, gdzie jesteś? Zadzwoń”. To pierwsza.
„Holly, muszę z  tobą porozmawiać, chciałabym, żebyśmy w  ten weekend odwiedziły
twojego wujka. Zadzwoń”. Druga.
„Gdzie jesteś? Dlaczego wyłączyłaś telefon? To niepoważne. A  gdyby coś się stało?
Zadzwoń!”. Trzecia.
„Dzwoniła ta kobieta z  Falujących Wzgórz, pani Braddock, nie spodobała mi się, jest
jakaś taka zarozumiała. Powiedziała, że wujek Henry bardzo się denerwuje! Czemu nie
oddzwaniasz? Zadzwoń!”. Czwarta, najobszerniejsza.
I wreszcie piąta, prostota w najczystszym wydaniu: „Zadzwoń!”.
Holly wchodzi do łazienki, otwiera swój przybornik i łyka aspirynę. Potem klęka i składa
dłonie na krawędzi wanny.
–  Boże, to ja, Holly. Muszę zaraz zadzwonić do matki. Pomóż mi pamiętać, że mogę
walczyć o  swoje, nie będąc przy tym złośliwa i  w  ogóle do pupy, ani nie wdając się
w kłótnie. Pomóż mi wytrzymać kolejny dzień bez palenia, nadal tęsknię za papierosami,
zwłaszcza w  takich chwilach jak ta. Za Billem też tęsknię, ale cieszę się, że Jerome
i  Barbara są w  moim życiu. No i  Pete, oczywiście, chociaż bywa mało lotny. – Zaczyna
wstawać, ale jeszcze na chwilę przyklęka z  powrotem. – Tęsknię też za Ralphem i  mam
nadzieję, że miło spędza wakacje z żoną i synem.
Już psychicznie umocniona (przynajmniej ma taką nadzieję), dzwoni do matki. Mówi
głównie Charlotte. Wścieka się, że Holly nie chce powiedzieć, gdzie jest, co robi ani kiedy
wróci. Holly czuje, że pod jej gniewem skrywa się strach, bo córka od  niej uciekła. Ma
własne życie. Nie tak miało być.
–  Cokolwiek robisz, musisz w  ten weekend przyjechać – mówi Charlotte. – Musimy
razem pójść do Henry’ego. Jesteśmy jego rodziną. Nie ma oprócz nas nikogo.
– Nie wiem, czy będę mogła, mamo.
– Dlaczego? Chcę wiedzieć dlaczego!
– Bo… – Bo idę po nitce do kłębka. Tak powiedziałby Bill. – Bo pracuję.
Charlotte zaczyna płakać. To zawsze było jej ostatnią deską ratunku, kiedy nie mogła
przywołać Holly do porządku. Ta sztuczka już nie działa, ale matka ciągle automatycznie
się do niej ucieka, a to wciąż boli.
– Kocham cię, mamo – mówi Holly i kończy rozmowę.
Czy powiedziała prawdę? Tak. Kocha ją, owszem, tyle że jej nie lubi, a  miłość bez
sympatii jest jak łańcuch z  kajdanami na obu końcach. Czy może ten łańcuch zerwać?
Rozkuć okowy? Tak, chyba tak. Wiele razy rozmawiała z  Allie Winters o  takiej
możliwości, zwłaszcza po tym, jak matka oznajmiła – z  dumą – że ona i  wujek Henry
głosowali na Donalda Trumpa (uuch). Czy to zrobi? Nie teraz i  pewnie nigdy. Charlotte
Gibney wpoiła swojej dorastającej córce – cierpliwie, może nawet w dobrych zamiarach –
że jest bezmyślna, bezradna, godna politowania, lekkomyślna. Pod każdym względem
gorsza. Holly wierzyła w  to do chwili, gdy poznała Billa Hodgesa, który uważał, że
przeciwnie, jest lepsza, niż sądzi. Teraz żyje swoim życiem i przeważnie jej z tym dobrze.
Zrywając kontakty z matką, umniejszyłaby siebie.
Nie chcę się umniejszać, myśli Holly, siedząc na łóżku w  swoim pokoju w  Embassy
Suites. Te czasy minęły.
– I nie wrócą – dodaje na głos.
Wyjmuje colę z  minilodówki (chrzanić kofeinę). Potem otwiera aplikację nagrywającą
w telefonie i podejmuje przerwany raport dla Ralpha. Jak modlitwa do Boga, w którego nie
bardzo może uwierzyć, to pomaga jej uporządkować myśli i  kiedy kończy, wie już, co
teraz zrobi.
14
Z raportu Holly Gibney dla detektywa Ralpha Andersona:
Poczynając od  tej chwili, Ralph, postaram się przytoczyć ci moją rozmowę z  Danem
i  Bradem Bellami słowo w  słowo, dopóki mam ją świeżo w  pamięci. To i  owo pewnie
pominę, ale relacja będzie na tyle wierna, na ile to możliwe. Powinnam była wszystko
nagrać, ale nie pomyślałam o tym. Wiele się jeszcze muszę o tej robocie nauczyć. Obym
tylko miała ku temu okazję.
Widziałam, że pan Bell – starszy pan Bell – chciał mówić dalej, ale kiedy ta kropelka
whisky przestała działać, nie był już w stanie. Stwierdził, że musi się położyć i odpocząć.
Na koniec powiedział Bradowi coś o  nagraniach dźwiękowych. Wtedy nie zrozumiałam,
o co chodzi. Teraz już wiem.
Wnuk zawiózł go na wózku do sypialni, ale zostawił mi swojego iPada i  otworzył
katalog ze zdjęciami. Obejrzałam je raz, obejrzałam drugi i wciąż je oglądałam, kiedy Brad
wrócił. Siedemnaście fotografii, wszystkie pochodzące z  materiałów wideo w  internecie,
wszystkie przedstawiające Cheta Ondowsky’ego w różnych
[Pauza]
W  różnych wcieleniach, tak to chyba trzeba nazwać. I  osiemnasta. Pokazująca Philipa
Hannigana przed klubem Pulse cztery lata temu. Bez wąsów, jasne, nie ciemne, włosy,
młodszy od  uchwyconego przez kamerę monitoringową fałszywego kuriera, ale to był
George, na pewno. Nieco inne rysy, ta sama twarz. Twarz lisia. Ale nie taka sama jak twarz
Ondowsky’ego. Zupełnie niepodobna.
Brad wrócił z butelką i dwiema szklankami.
– Whisky dziadzia – oznajmił. – Maker’s Mark. Chcesz trochę? – Kiedy powiedziałam,
że nie, nalał tylko sobie, całkiem sporo. – Cóż, ja muszę się napić – stwierdził. – Dziadzio
powiedział ci już, że jestem gejem? Strasznym gejem?
Przytaknęłam, na co się uśmiechnął.
–  Od  tego zaczyna każdą rozmowę na mój temat – wyznał. – Żeby od  razu mieć to
z  głowy, pokazać, że oficjalnie jest mu to obojętne. Chociaż nie jest, oczywiście. Kocha
mnie, ale to go dręczy.
Kiedy powiedziałam, że podobnie wygląda moja relacja z  matką, uśmiechnął się
i stwierdził, że mamy ze sobą coś wspólnego. Chyba ma rację.
Wyjaśnił, że jego dziadek zawsze interesował się tym, co nazywał „drugim światem”.
Opowieściami o telepatii, duchach, tajemniczych zniknięciach, światłach na niebie.
–  Niektórzy zbierają znaczki – powiedział. – Mój dziadzio kolekcjonuje historie
o  drugim świecie. Ja podchodziłem do tych spraw sceptycznie, dopóki nie zobaczyłem
tego.
Wskazał na iPada, na którego ekranie wciąż było zdjęcie George’a. George’a z  paczką
pełną materiałów wybuchowych, czekającego, by wpuszczono go do sekretariatu
gimnazjum imienia Macready’ego.
– Teraz gotów jestem uwierzyć we wszystko od latających talerzy do klaunów-zabójców
– ciągnął Brad. – Bo drugi świat naprawdę istnieje. A istnieje dlatego, że ludzie nie chcą
w niego wierzyć.
Taka jest prawda, Ralph. Wiem to, ty też. To dzięki temu stwór, którego zabiliśmy
w Teksasie, mógł tak długo przeżyć.
Zapytałam Brada, dlaczego jego dziadek postanowił działać dopiero teraz, choć wtedy
już sama się domyślałam powodu.
Powiedział, że dziadek do tej pory sądził, że ta istota jest w gruncie rzeczy nieszkodliwa.
Ot, taki egzotyczny kameleon, jeśli nie ostatni ze  swojego gatunku, to jeden z  ostatnich.
Żywi się rozpaczą i  bólem, nic sympatycznego, ale zasadniczo nie gorszy od  larw
żerujących na gnijącym mięsie czy myszołowów i  sępów rozdziobujących rozjechane
zwierzęta.
–  Kojoty i  hieny też prowadzą taki tryb życia – zauważył Brad. – Są woźnymi świata
zwierząt. A  czy my sami w  gruncie rzeczy jesteśmy lepsi? Czy ludzie nie zwalniają,
przejeżdżając obok miejsca wypadku, żeby dobrze się przyjrzeć, co się stało? To też jest
rodzaj żerowania na padlinie.
Powiedziałam, że ja zawsze odwracam wzrok. I  zmawiam modlitwę za to, by
uczestnikom wypadku nic się nie stało.
Stwierdził, że jeśli to prawda, jestem wyjątkiem. Że większość ludzi lubi ból, pod
warunkiem że nie własny.
– Pewnie horrorów też nie oglądasz, co?
Cóż, oglądam, Ralph, ale te filmy to fikcja. Kiedy reżyser woła „cięcie!”, dziewczyna,
której gardło poderżnął Jason czy inny Freddy, wstaje i bierze kubek kawy. Chociaż teraz,
po tym wszystkim, sama już nie wiem, czy…
[Pauza]
Nieważne, szkoda czasu na dygresje. Brad powiedział:
–  Takich relacji o  zabójstwach i  katastrofach jak te, które z  dziadkiem zebraliśmy, są
setki. Może tysiące. Dziennikarze mają takie powiedzenie: Jest krew, są czołówki. Dlatego,
że ludzi najbardziej interesują złe wieści. Morderstwa. Wybuchy. Karambole. Trzęsienia
ziemi. Tsunami. A szczególnie lubią oglądać takie rzeczy, kiedy ktoś sfilmuje je telefonem
komórkowym. Słyszałaś o  materiałach z  monitoringu klubu Pulse, nagranych w  czasie,
kiedy Omar Mateen strzelał do wszystkiego, co się ruszało? Mają miliony odsłon. Miliony.
Powiedział, że w przekonaniu jego dziadka ta rzadka istota robiła tylko to, co wszyscy
widzowie wiadomości – żerowała na tragedii. Jedyna różnica polegała na tym, że to przy
okazji przedłużało jej życie. Pan Bell zadowalał się tym, że ją obserwował i podziwiał –
wręcz jej kibicował. Potem zobaczył kadr z  kamery monitoringowej przedstawiający
zamachowca. Ma pamięć do twarzy i  zorientował się, że nie tak dawno temu widział tę
twarz, a  przynajmniej podobną, na miejscu jakiejś tragedii. Brad w  niecałą godzinę
odszukał Philipa Hannigana.
– Znalazłem zamachowca ze szkoły Macready’ego jeszcze trzy razy – powiedział Brad
i pokazał mi zdjęcia mężczyzny o lisiej twarzy… rysy się zmieniały, ale pod nimi skrywał
się ten sam George… zdającego relację z trzech różnych tragicznych wydarzeń. Huraganu
Katrina w dwa tysiące piątym roku. Tornad nad Illinois w dwa tysiące czwartym. I ataku
na World Trade Center w dwa tysiące pierwszym. – Na pewno jest ich więcej, ale miałem
za mało czasu, żeby wszystkie odszukać.
– Może to inny człowiek – podsunęłam. – Albo stwór. – Pomyślałam, że jeśli było ich
dwóch, Ondowsky i  ten, którego zabiliśmy w  Teksasie, to równie dobrze może ich być
trzech. Lub czterech. Nawet tuzin. Przypomniał mi się program o zagrożonych gatunkach,
który oglądałam na PBS. Na świecie zostało zaledwie sześćdziesiąt nosorożców czarnych
i tylko siedemdziesiąt lampartów amurskich, ale to dużo więcej niż trzy.
– Nie – stwierdził Brad. Bez cienia wahania. – To ten sam facet.
Spytałam, skąd ta pewność.
– Dziadzio rysował portrety pamięciowe – powiedział. – Ja czasem instaluję podsłuchy
na polecenie sądu, kilka razy też okablowałem tajniaków. Wiesz, o co chodzi?
Oczywiście, że wiedziałam. Wyposażał ich w urządzenia podsłuchowe.
–  Czasy mikrofonów pod ubraniem minęły – zauważył Brad. – Dziś używamy
spreparowanych spinek do mankietów albo guzików przy koszuli. Raz wetknąłem
mikrofon w  literkę B na baseballówce z  logo Red Sox. Ale nie tylko podsłuchami się
zajmuję. Spójrz.
Przysunął się do mnie z  krzesłem, żebyśmy oboje mogli widzieć jego iPada. Otworzył
aplikację o  nazwie VocaKnow. Było w  niej kilka plików. Jeden nazywał się „Paul
Freeman”. To, jak pamiętasz, dawne wcielenie Ondowsky’ego, reporter, który nadał relację
z miejsca katastrofy lotniczej w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku.
Brad wcisnął PLAY i usłyszałam głos Freemana, tylko bardziej klarowny, wyraźniejszy.
Brad wytłumaczył, że usunął wszelkie zakłócenia i dźwięki tła. Oczyścił nagranie, tak to
nazwał. Głos dochodził z  głośnika iPada. I, co ciekawe, na ekranie widziałam ilustrację
jego brzmienia, ten taki wykres fal dźwiękowych, jaki masz u dołu telefonu albo tabletu,
kiedy stukniesz w  ikonkę mikrofonu, żeby wysłać wiadomość głosową. Brad nazwał to
spektrogramem, twierdzi, że jest dyplomowanym analitykiem spektrogramów. Zeznawał
nawet jako biegły w sądzie.
Widzisz w tym interwencję tej siły, o której rozmawialiśmy, Ralph? Bo ja tak. Dziadek
i  wnuk. Specjalista od  obrazów i  specjalista od  głosów. Bez nich ta istota, ich outsider,
wciąż mogłaby nosić różne twarze i  ukrywać się wśród ludzi. Niektórzy nazwaliby to
dziełem przypadku lub zbiegiem okoliczności, jak wybranie wygrywających numerów na
loterii, ale nie ja. Nie mogę i nie chcę.
Brad puścił sam dźwięk z  materiału Freemana o  katastrofie lotniczej i  włączył
automatyczne powtarzanie. Potem otworzył plik audio z  relacją Ondowsky’ego sprzed
szkoły Macready’ego, który też zapętlił. Dwa głosy nakładały się na siebie, zlewając
w  niezrozumiały bełkot. Brad ściszył dźwięk i  palcem rozdzielił dwa spektrogramy, ten
ilustrujący głos Freemana przeniósł na górę, ten dotyczący Ondowsky’ego na dół.
–  Widzisz to, prawda? – zapytał i  oczywiście, że to widziałam. Oba wykresy miały te
same szczyty i doliny, występujące prawie równolegle. Dostrzegłam kilka drobnych różnic,
ale w  gruncie rzeczy głos był identyczny, choć nagrania dzieliło sześćdziesiąt lat.
Zapytałam Brada, jak to możliwe, by fale dźwiękowe układały się tak podobnie, skoro
Freeman i Ondowsky mówią różne rzeczy.
–  Zmienia mu się twarz, zmienia ciało – powiedział. – Głos jednak pozostaje ten sam.
Dlatego, że głos każdego z  nas ma unikatowe, właściwe tylko sobie cechy szczególne.
Owszem, próbuje go zmieniać, czasem nadaje mu wyższą, czasem niższą barwę, chwilami
nawet przybiera lekki akcent… ale niespecjalnie się wysila.
– Bo jest pewien, że zmiany fizyczne i częste przeprowadzki wystarczą – dodałam.
–  Tak myślę – przyznał Brad. – Jest coś jeszcze. Każdy ma specyficzny sposób
mówienia. Określony rytm wyznaczany częstotliwością oddechu. Spójrz na szczyty na tym
wykresie. Są tam, gdzie Freeman kładzie nacisk na pewne słowa. Doliny pojawiają się,
kiedy bierze oddech. A teraz zobacz, jak to wygląda u Ondowsky’ego.
Wykresy były identyczne, Ralph.
–  Jeszcze jedno – powiedział Brad. – Obaj robią krótkie pauzy przy wypowiadaniu
pewnych słów, zawierających głoski s, ś i ć. Myślę, że w którymś momencie, Bóg raczy
wiedzieć, jak dawno temu, ten stwór seplenił, a  dziennikarz telewizyjny oczywiście
seplenić nie może. Nauczył się więc temu zapobiegać, dotykając językiem podniebienia,
a  tym samym trzymając go z  dala od  zębów, bo kontakt z  nimi powoduje seplenienie.
Pauzy są bardzo krótkie, ale słyszalne. Posłuchaj.
Puścił mi fragment relacji Ondowsky’ego po zamachu w  gimnazjum, ten, w  którym
mówi: „Ładunek wybuchowy mógł się znajdować w sekretariacie”.
Brad zapytał, czy to słyszę. Poprosiłam, żeby odtworzył nagranie jeszcze raz, dla
pewności, że nie uległam złudzeniu pod wpływem jego sugestii. To nie było złudzenie.
Ondowsky mówi: „Ładunek wybuchowy mógł… się znajdowa…ć w sekretaria…cie”.
Potem puścił nagranie Paula Freemana z  miejsca katastrofy lotniczej w  tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątym roku. Ten fragment, kiedy Freeman mówi: „Wyrzuciło go
z  płonącej tylnej części samolotu”. I  znowu to usłyszałam. Krótkie pauzy w  słowach
„wyrzuciło” i „części”. Dźwięk języka, który dotyka podniebienia, by nie seplenić.
Brad otworzył trzeci spektrogram na tablecie. Przedstawiał brzmienie głosu Philipa
Hannigana podczas wywiadu z  młodym mężczyzną z  klubu Pulse, tym z  rozmazanym
tuszem na policzkach. Chłopaka nie było słychać, bo Brad wykasował jego wypowiedź
wraz ze wszystkimi dźwiękami tła jak wycie syren i gwar rozmów. Został sam Hannigan,
sam George, tak dobrze słyszalny, jakby był z  nami w  pokoju. „Jak było w  środku,
Rodney? I jak stamtąd uciekłeś?”.
Brad puścił mi to trzy razy. Szczyty i  doliny fal dźwiękowych były identyczne jak na
wykresach umieszczonych wyżej, ilustrujących głosy Freemana i Ondowsky’ego. To była
fachowa ekspertyza, Ralph, niepozostawiająca wątpliwości, zdawałam sobie z tego sprawę,
ale tym, co naprawdę do mnie trafiło, co przyprawiło mnie o zimny dreszcz, były te pauzy.
Krótka przed słowem „środku”, dłuższe w „uciekłeś”, które musi być szczególnie trudne
do wymówienia dla kogoś, kto sepleni.
Brad zapytał, czy to mi wystarczy, powiedziałam, że tak. Ktoś, kto nie przeszedł tego, co
my, pewnie pozostałby sceptyczny, ale nie ja. Ondowsky nie jest taki sam jak nasz
outsider, który musiał hibernować w czasie przemiany i był niewidoczny dla kamer, ale na
pewno jest bliższym lub dalszym kuzynem tamtej istoty. Tak mało wciąż wiemy o  tych
stworach i pewnie nigdy nie dowiemy się o nich wszystkiego.
Muszę zrobić przerwę, Ralph. Od  rana zjadłam tylko bajgla, kanapkę z  kurczakiem
i kawałek ciastka, i jeśli zaraz czegoś sobie nie zamówię, to chyba zemdleję.
Ciąg dalszy nastąpi.

15
Holly zamawia w  Domino’s małą pizzę wegetariańską i  dużą colę. Po przyjeździe
młodego dostawcy odlicza napiwek zgodnie z  regułą stosowaną przez Billa Hodgesa:
piętnaście procent wysokości rachunku, jeśli obsługa jest poprawna, dwadzieścia procent,
jeśli jest dobra. Ten młodzieniec zjawił się szybko, więc zasłużył na pełną kwotę napiwku.
Siada przy małym stoliku pod oknem i  jedząc, patrzy, jak zmierzch powoli zasnuwa
parking Embassy Suites. W  dole choinka mruga lampkami, ale Holly jest w  nastroju
wybitnie nieświątecznym. Interesujący ją stwór dzisiaj był tylko obrazami na ekranie
telewizora i  spektrogramami na iPadzie. Jutro, jeśli wszystko pójdzie po jej myśli (ma
hollynadzieję, że tak), stanie z nim twarzą w twarz. To będzie przerażające.
Musi to zrobić, nie ma wyboru. Dan Bell jest za stary, a  Brad Bell zbyt wystraszony.
Kategorycznie odmówił, nawet kiedy Holly wyjaśniła, że to, co planuje zrobić
w Pittsburghu, nie narazi go na niebezpieczeństwo.
– Nie możesz tego wiedzieć – powiedział. – A jeśli ten stwór ma zdolności telepatyczne?
–  Miałam już z  takim do czynienia – odparła. – Gdyby był telepatą, dzisiaj byłabym
martwa, a on żyłby dalej.
– Nigdzie nie jadę – oznajmił Brad. Wargi mu drżały. – Jestem potrzebny dziadkowi. Ma
bardzo słabe serce. Nie masz jakichś znajomych?
Ma, oczywiście, i  jeden z  nich jest świetnym gliną, ale nawet gdyby Ralph był
w  Oklahomie, czy naraziłaby go na ryzyko? On ma rodzinę. Ona nie. A  Jerome… nie.
Odpada. To, co Holly chce zrobić w  Pittsburghu, naprawdę nie powinno być
niebezpieczne, ale Jerome chciałby wejść w  to na całego, a  to już mogłoby źle się dla
niego skończyć. Jest jeszcze Pete, ale jej wspólnik nie ma wyobraźni. Zrobiłby, o  co by
poprosiła, ale potraktowałby to jako żart, a z Chetem Ondowskym nie ma żartów.
Dan Bell w  młodszym wieku może i  stawiłby czoło tej zmiennokształtnej istocie,
ostatnimi laty jednak tylko obserwował ją zafascynowany, kiedy wyskakiwała od czasu do
czasu jak złowieszczy diabeł z  pudełka. Może nawet prawie jej współczuł. Tyle że teraz
sytuacja się zmieniła. Ondowsky’emu przestało wystarczać karmienie się skutkami
tragedii, żerowanie na rozpaczy i bólu, zanim krew zdąży zaschnąć.
Tym razem osobiście wywołał rzeź i  jeśli ujdzie mu to na sucho, zrobi to znowu.
Następnym razem ofiar może być dużo więcej. Holly do tego nie dopuści.
Otwiera laptopa na tandetnym hotelowym biurku i  odszukuje spodziewanego maila
od Brada Bella.

W  załączniku jest to, o  co prosiłaś. Proszę, abyś mądrze wykorzystała te materiały i  nie
mieszała nas do swoich planów. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy.

Hm, myśli Holly. Nie całkiem. Ściąga załącznik na twardy dysk, po czym wybiera numer
Dana Bella. Przewiduje, że znowu odbierze Brad, ale zamiast tego słyszy głos staruszka,
który sprawia wrażenie, jakby ubyło mu lat. Nic tak nie odmładza jak drzemki; Holly ucina
je sobie, kiedy tylko może, ale ostatnio okazje do tego nadarzają się rzadziej, niżby sobie
życzyła.
– Dan, tu Holly. Mogę ci zadać jeszcze jedno pytanie?
– Wal.
–  Jak to możliwe, że on raz po raz zmienia miejsca pracy i  nikt go nie demaskuje?
Przecież żyjemy w epoce mediów społecznościowych. Nie mogę tego zrozumieć.
Przez kilka sekund słychać tylko jego ciężki, wspomagany tlenem oddech. Wreszcie
mówi:
– Rozmawialiśmy o tym z Bradem. Mamy pewne domysły. On… to… czekaj, Brad pcha
się do telefonu.
Następuje wymiana zdań, której Holly nie słyszy, ale domyśla się, czego dotyczy:
staruszek nie lubi oddawać inicjatywy. Wreszcie Brad przejmuje telefon.
– Chcesz wiedzieć, jakim cudem ciągle zatrudniają go w telewizji?
– Tak.
– To dobre pytanie. Naprawdę dobre. Nie wiemy tego na pewno, ale sądzimy, że wkręca
się do kolejnych stacji.
– Wkręca się?
–  Wkręca się, czyli robi to, co wszystkie osobistości radiowe i  reporterzy telewizyjni,
którzy chcą zrobić karierę. W większych ośrodkach zawsze jest co najmniej jedna lokalna
stacja telewizyjna. Mała. Niepowiązana z  żadną z  ogólnokrajowych sieci. Płaci grosze.
Skupia się na sprawach lokalnych. Otwarcie nowego mostu, akcje charytatywne,
posiedzenia rady miejskiej. Facet pracuje tam przez kilka miesięcy, dostaje się na wizję, po
czym składa podanie o  pracę w  jednej z  większych stacji, do którego załącza swoje
nagrania z małej stacji lokalnej. Każdy, kto je ogląda, od razu zauważa, że facet jest dobry
w  swoim fachu. Że to profesjonalista. – Brad parska krótkim śmiechem. – W  sumie nic
dziwnego, nie? Robi to od co najmniej sześćdziesięciu lat. Trening czyni mis…
Staruszek coś wtrąca. Brad mówi, że zaraz jej powie, ale to Holly nie wystarcza. Nagle
traci cierpliwość do nich obu. Ma za sobą ciężki dzień.
– Brad, włącz tryb głośnomówiący.
– Hę? Aha, jasne, dobry pomysł.
– Myślę, że pracował też w radiu! – ryczy Dan. Zupełnie jakby porozumiewali się przez
puszki połączone woskowanym sznurkiem. Holly krzywi się i odsuwa telefon od ucha.
– Dziadziu, nie musisz tak wrzeszczeć.
Dan zniża głos, ale tylko odrobinę.
–  W  radiu, Holly! Kiedy jeszcze nie było telewizji! A  jak nie było radia, może pisał
o masakrach do gazet! Bóg raczy wiedzieć, jak długo on… to… żyje.
– Poza tym – dodaje Brad – na pewno ma pełną szufladę listów polecających. Niektóre,
przypuszczam, napisał w  swoim drugim wcieleniu, tym, które nazywasz George’em, dla
Ondowsky’ego, inne jako Ondowsky dla George’a. Rozumiesz?
Holly rozumie… poniekąd. Przypomina jej to dowcip, który kiedyś opowiedział jej Bill,
o  maklerach na bezludnej wyspie, którzy wzbogacają się, sprzedając sobie nawzajem
swoje ubrania.
– Daj mi mówić, do cholery – żąda Dan. – Rozumiem to równie dobrze, jak ty, Bradley.
Nie jestem głupi.
Brad wzdycha. Niełatwo wytrzymać z Danem Bellem pod jednym dachem, myśli Holly.
Z drugiej strony, życie z Bradem Bellem też pewnie sielanki nie przypomina.
–  Holly, zadanie ułatwia mu to, że duże redakcje stale szukają nowych talentów. Jedni
awansują, inni odchodzą z branży… a on jest dobry w tym, co robi.
– To – poprawia go wnuk. – To jest dobre w tym, co robi.
Staruszek zaczyna kaszleć i Brad każe mu wziąć tabletkę.
– Jezu, przestaniesz gadać jak stara baba?
Felix i  Oscar z  Dziwnej pary, myśli Holly, wrzeszczący na siebie ponad pokoleniową
przepaścią. Może i byłby z tego dobry sitcom, ale zdobywanie informacji w ten sposób jest
zupełnie do pupy.
– Dan? Brad? Możecie na chwilę przerwać ten… – Na końcu języka ma słowo „jazgot”,
ale nie może się zdobyć na to, by je wypowiedzieć, mimo że ledwo trzyma nerwy na
wodzy. – Tę dyskusję?
Zapada błoga cisza.
–  Rozumiem, co chcecie powiedzieć, i  ma to nawet sens, ale co z  jego życiorysem
zawodowym? Gdzie studiował dziennikarstwo? Nikogo to nie obchodzi? Nikt o  takie
sprawy nie pyta?
–  Pewnie wyjaśnia, że na jakiś czas odszedł z  zawodu i  postanowił do niego wrócić –
odpowiada Dan szorstko.
–  Ale nie wiemy, czy tak jest naprawdę – mówi Brad. Jest wyraźnie wkurzony, może
dlatego, że nie potrafi dać Holly odpowiedzi, która zadowoliłaby ją (i  jego samego),
a może dlatego, że nazwany został starą babą. – Słuchaj, jeden chłopak z Kolorado prawie
cztery lata podawał się za lekarza. Przepisywał leki, wykonywał zabiegi. Może o  tym
czytałaś. Miał siedemnaście lat, a  wyglądał na dwadzieścia pięć, nie skończył żadnych
studiów, co dopiero medycznych. Skoro on mógł się prześliznąć przez to sito, outsider też
może.
– Skończyłeś? – pyta Dan.
– Tak, dziadziu – wzdycha Brad.
– To dobrze. Bo ja też mam pytanie. Holly, zamierzasz się z nim spotkać?
– Tak. – Razem ze zdjęciami Brad przesłał jej mailem zrzut ekranu ze spektrogramami
Freemana, Ondowsky’ego i  Philipa Hannigana vel George’a Zamachowca. W  oczach
Holly wszystkie trzy wyglądają identycznie.
– Kiedy?
– Jutro, mam nadzieję, i proszę, żebyście nikomu o tym nie wspominali. Zgoda?
– Tak – obiecuje Brad. – Oczywiście, że tak. Prawda, dziadziu?
–  Pod warunkiem, że potem nam powiesz, jak było – mówi Dan. – O  ile będziesz
w  stanie. Holly, byłem gliną, a  Brad z  glinami współpracuje. Chyba nie musimy cię
ostrzegać, że spotkanie z nim może być niebezpieczne. Będzie niebezpieczne.
– Wiem – odpowiada Holly cichym głosem. – Sama pracuję z byłym gliną. – A dawniej
pracowałam z innym, jeszcze lepszym, myśli.
– Będziesz ostrożna?
–  Spróbuję – mówi Holly, ale zdaje sobie sprawę, że prędzej czy później zawsze
przychodzi czas, kiedy trzeba dać sobie spokój z  ostrożnością. Jerome mówił o  ptaku,
który roznosi zło jak wirusa. Uszargany i  lodowatoszary, tak go opisał. Jeśli chcesz go
złapać i  ukręcić mu pitolony łeb, w  pewnym momencie musisz przestać być ostrożna.
Może jeszcze nie jutro, ale już wkrótce.
Wkrótce.

16
Jerome przerobił pomieszczenie nad garażem Robinsonów na pracownię, w której pisze
książkę o  swoim prapradziadku Altonie Robinsonie, zwanym Czarną Sową. Zajmuje się
tym także i  dziś wieczorem, kiedy wchodzi Barbara i  pyta, czy nie przeszkadza. Jerome
mówi, że przerwa dobrze mu zrobi. Wyjmują dwie cole z  małej lodówki wsuniętej pod
spadzisty sufit.
– Gdzie ona jest? – pyta Barbara.
Jerome wzdycha.
– Nie zapytasz, jak mi idzie pisanie? Ani czy znalazłem tego czekoladowego labradora?
Odpowiedź, nawiasem mówiąc, brzmi „tak”. Całego i zdrowego.
– Moje gratulacje. A jak ci idzie pisanie?
–  Jestem na dziewięćdziesiątej trzeciej stronie – odpowiada on i  wykonuje zamaszysty
gest ręką. – Złapałem wiatr w żagle.
– Gratulacje po raz drugi. A teraz gadaj, gdzie ona jest.
Jerome wyjmuje z  kieszeni telefon, włącza go i  dotyka ikony aplikacji o  nazwie
WebWatcher.
– Sama zobacz.
Barbara wbija wzrok w ekran.
– Na lotnisku w Portland? Portland w Maine? Co tam robi?
–  Może do niej zadzwonisz i  zapytasz? – proponuje Jerome. – Powiedz po prostu:
„Jerome potajemnie wgrał lokalizator w twój telefon, bo się o ciebie niepokoimy, cóż więc
kombinujesz, Hollyberry? Mów prawdę, ale to już”. Myślisz, że się ucieszy?
–  Nie żartuj – obrusza się Barbara. – Byłaby strasznie wkurzona. W  dodatku
sprawilibyśmy jej przykrość, a  to byłoby jeszcze gorsze. Poza tym, wiemy, o  co chodzi.
Prawda?
Jerome zasugerował siostrze – tylko zasugerował – żeby zerknęła na historię
wyszukiwań Holly, kiedy pójdzie pożyczyć filmy potrzebne jej do szkolnego referatu.
O  ile, oczywiście, Holly zabezpieczyła domowy komputer tym samym hasłem, którego
używa w pracy.
Okazało się, że tak, i  choć Barbara czuła się jak obleśny natręt, oglądając historię
wyszukiwań przyjaciółki, zrobiła to. Bo Holly zmieniła się po swoim wyjeździe najpierw
do Oklahomy, potem do Teksasu, gdzie omal nie zginęła z  ręki wykolejonego gliny
nazwiskiem Jack Hoskins. To nie było wszystko, co tam się wydarzyło, oboje wiedzieli,
ale Holly nie chciała o  tym mówić. Początkowo wydawało się, że może to i  dobrze, bo
głęboka udręka powoli zniknęła z jej oczu. Holly wróciła do normy… przynajmniej jak na
nią. Teraz jednak nagle wyjechała, Bóg raczy wiedzieć, po co.
Dlatego Jerome postanowił ją śledzić przy użyciu WebWatchera.
A Barbara obejrzała historię wyszukiwań na jej komputerze.
Której Holly – jak zawsze ufna, przynajmniej wobec swoich przyjaciół – nie
wykasowała.
Barbara ustaliła, że Holly obejrzała sporo zwiastunów filmowych, była na stronach
Rotten Tomatoes i Huffington Post, kilka razy weszła na serwis randkowy o nazwie Hearts
& Friends (kto by przypuszczał?), ale większość jej ostatnich wyszukiwań dotyczyła
terrorystycznego zamachu bombowego w  gimnazjum imienia Alberta Macready’ego.
Sprawdzała też Cheta Ondowsky’ego, reportera stacji WPEN z Pittsburgha, bar Clauson’s
w Pierre w Pensylwanii, i człowieka nazwiskiem Fred Finkel, który okazał się kamerzystą
WPEN.
Barbara wyliczyła to wszystko Jerome’owi i  zapytała, czy jego zdaniem Holly aby nie
jest na krawędzi jakiegoś dziwacznego załamania nerwowego, może pod wpływem
zamachu w szkole Macready’ego.
–  Może, nie wiem, wróciły wspomnienia o  tym, jak Brady Hartsfield wysadził
w powietrze jej kuzynkę Janey.
Jerome’owi oczywiście przemknęło przez myśl, że wszystkie te wyszukiwania mogą
świadczyć o  tym, że Holly wpadła na trop kolejnego złego człowieka, ale dostrzegł też
inne, równie – przynajmniej w jego mniemaniu – przekonujące wytłumaczenie.
– Hearts & Friends – mówi teraz do siostry.
– To znaczy?
–  Nie przyszło ci do głowy, że Holly mogła, tylko nie padnij z  wrażenia, umówić się
z facetem poznanym w internecie?
Barbara wpatruje się w niego z rozdziawionymi ustami. Prawie parska śmiechem, ale się
powstrzymuje.
– Hmmm – mówi tylko.
– Co przez to rozumiesz? – pyta Jerome. – Weź mnie oświeć. Prowadzisz z nią babskie
pogaduchy…
– Nie bądź seksistą, J.
Puszcza to mimo uszu.
– Ma jakiegoś kawalera? W ogóle kiedykolwiek miała?
Barbara długo się nad tym zastanawia.
– Wiesz co, nie sądzę. Chyba wciąż jest dziewicą.
A ty, Barb?, jest pierwszą myślą, jaka przychodzi Jerome’owi do głowy, ale są sprawy,
o które starsi bracia nie powinni pytać swoich osiemnastoletnich sióstr.
–  Nie jest lesbijką ani nic takiego – dodaje Barbara pospiesznie. – Nie przepuściła
żadnego filmu z  Joshem Brolinem, a  kiedy parę lat temu oglądałyśmy taki durny thriller
o  rekinie, dosłownie jęknęła, kiedy zobaczyła Jasona Stathama bez koszuli. Naprawdę
myślisz, że pojechałaby na randkę aż do Maine?
– Intryga się zagęszcza – mówi on, wpatrzony w telefon. – Jest nie na lotnisku, tylko, jak
widać na zbliżeniu, w hotelu Embassy Suites. Pewnie popija szampana z kolesiem, który
lubi mrożone daiquiri, spacery w świetle księżyca i rozmowy o klasykach kina.
Barbara wymierza mu udawany cios w zęby, dopiero w ostatniej chwili rozwiera pięść.
– Wiesz co? – proponuje Jerome. – Lepiej to zostawmy.
– Serio?
–  Tak, chyba tak. Musimy pamiętać, że poradziła sobie z  Bradym Hartsfieldem. Dwa
razy. Cokolwiek się stało w Teksasie, to też przetrwała. Może z wierzchu wydaje się dość
krucha, ale w głębi… twarda stal.
– Żebyś wiedział – mówi Barbara. – Kiedy szperałam w jej przeglądarce… czułam się
paskudnie.
– Ja czuję się paskudnie, robiąc to – stuka palcem w mrugającą na ekranie kropkę, która
wskazuje Embassy Suites. – Prześpię się z  tym i  jeśli rano nie zmienię zdania, skasuję
lokalizator. To dobra kobieta. Odważna. I samotna.
– A jej matka to wiedźma – dodaje Barbara.
Jerome nie zaprzecza.
– Myślę, że najlepiej po prostu zostawić ją w spokoju. Niech sama się upora z tym, co ją
męczy.
– Może i masz rację. – Ale Barbara wygląda na niezadowoloną.
Jerome wychyla się do przodu.
– Jedno wiem na pewno, Barb. Nigdy się nie dowie, że ją szpiegowaliśmy. Prawda?
– Nigdy – przytakuje Barbara. – Ani że oglądałam jej historię wyszukiwań.
–  Dobra. Czyli się rozumiemy. A  teraz mogę wrócić do pracy? Chcę przed fajrantem
napisać jeszcze dwie strony.

17
Holly nieprędko będzie miała fajrant. Dopiero przystępuje do najważniejszego zadania,
jakie wyznaczyła sobie na ten wieczór. Myśli, czy może najpierw się pomodlić, ale uznaje,
że to byłaby tylko gra na zwłokę. Bóg pomaga tym, co sami sobie pomagają, stwierdza
w duchu.
Oprócz tego, że jest reporterem, Chet Ondowsky dwa razy w tygodniu prowadzi segment
pod tytułem Chet na posterunku, poświęcony oszustwom konsumenckim. Chet na
posterunku ma własną stronę internetową, a  także bezpłatny numer dla ofiar przekrętów.
Telefon ten czynny jest dwadzieścia cztery godziny na dobę (i zapewne obsługiwany przez
kobiety, bo jakżeby inaczej), a  na witrynie internetowej widnieje zapewnienie, że
zgłaszającym gwarantuje się całkowitą anonimowość.
Holly bierze głęboki wdech i wybiera ten numer.
–  Chet na posterunku, mówi Monica, czym mogę służyć? – słyszy już po pierwszym
sygnale.
– Monica, muszę porozmawiać z panem Ondowskym. To dość pilna sprawa.
Kobieta odpowiada płynnie, bez najmniejszego wahania. Holly jest pewna, że na ekranie
przed sobą ma scenariusz uwzględniający różne warianty przebiegu rozmowy.
– Przykro mi, ale Chet skończył na dziś pracę lub jest w terenie. Chętnie przyjmę pani
dane kontaktowe i mu przekażę. Prosiłabym też o choć ogólne przedstawienie powodów,
dla których chce pani wnieść skargę konsumencką.
–  To właściwie nie jest skarga konsumencka – mówi Holly. – Dotyczy jednak
konsumowania. Może mu pani to przekazać?
– Słucham? – Monica jest wyraźnie zbita z tropu.
–  Muszę z  nim jeszcze dziś porozmawiać, koniecznie przed dziewiątą. Proszę mu
powiedzieć, że chodzi o Paula Freemana i katastrofę lotniczą. Zapisała pani?
– Tak, oczywiście. – Holly słyszy stukot wciskanych przez kobietę klawiszy.
– I niech mu pani powie, że ma to też związek z Dave’em Van Peltem z Dallas, Jimem
Averym z  Detroit, a  także, co najważniejsze, Philipem Hanniganem i  klubem nocnym
Pulse.
Monica, zaskoczona, na chwilę wypada z rytmu.
– Czy to nie tam ten człowiek zastrzelił…
–  Tak – ucina Holly. – Proszę mu powiedzieć, żeby zadzwonił przed dziewiątą, bo
inaczej pójdę z moimi informacjami do kogoś innego. I niech pani koniecznie podkreśli, że
chodzi nie o konsumentów, ale o konsumowanie. Będzie wiedział, co to znaczy.
– Proszę pani, mogę tę wiadomość przekazać, ale nie ręczę, że…
–  Jeśli ją pani przekaże, zadzwoni – mówi Holly z  nadzieją, że ma rację. Bo nie
przygotowała planu awaryjnego.
– Potrzebne mi będą pani dane kontaktowe.
–  Mój numer wyświetlił się w  pani telefonie – odpowiada Holly. – Nazwisko podam
panu Ondowsky’emu, kiedy zadzwoni. Życzę miłego wieczoru.
Holly rozłącza się, ociera pot z  czoła i  sprawdza fitbita. Tętno osiemdziesiąt dziewięć.
Nieźle. Był czas, kiedy taka rozmowa podniosłaby je do ponad stu pięćdziesięciu.
Spogląda na zegar. Za kwadrans siódma. Wyjmuje książkę z torby podróżnej i natychmiast
chowa ją z  powrotem. Jest zbyt spięta, żeby czytać. Chodzi więc tam i  z  powrotem po
pokoju.
Za piętnaście ósma stoi bez koszuli w  łazience i  myje się pod pachami (nie używa
dezodorantu; hydroksychlorek glinu podobno jest bezpieczny, ale ona ma swoje
wątpliwości), kiedy dzwoni jej telefon. Bierze dwa głębokie oddechy, posyła do nieba
króciutką modlitwę – „Boże, pomóż mi tego nie spitolić” – i odbiera.

18
Na ekranie wyświetliło się NUMER NIEZNANY. Holly nie jest zaskoczona. Zadzwonił
z prywatnego telefonu, a może komórki na kartę.
– Tu Chet Ondowsky, z kim rozmawiam? – Głos jest gładki, przyjazny, opanowany. To
głos starego wyjadacza telewizyjnego.
–  Na imię mam Holly. Tyle na razie będzie panu musiało wystarczyć. – Sądzi, że
zabrzmiało to nieźle. Wciska guzik fitbita. Tętno dziewięćdziesiąt osiem.
–  O  co chodzi, Holly? – Zainteresowany. Zachęcający do szczerości. To nie ten sam
człowiek, który relacjonował krwawy koszmar w  Pineborough; to Chet na posterunku,
pragnący wiedzieć, na ile orżnął cię budowlaniec, który utwardził twój podjazd, czy ile
wydoił z ciebie zakład energetyczny za kilowaty, których nie zużyłeś.
– Myślę, że pan wie – mówi. – Ale dla pewności prześlę panu kilka zdjęć. Proszę podać
swój adres mailowy.
– Jeśli zajrzysz na stronę Cheta na posterunku, Holly, znajdziesz tam…
–  Pański prywatny adres mailowy. Bo nie chce pan, by te zdjęcia zobaczył ktoś inny.
Proszę mi wierzyć.
Następuje długa pauza – może się rozłączył? – wreszcie jednak Ondowsky podaje adres.
Holly zapisuje go na kartce z papeterii Embassy Suites.
– Już wysyłam – mówi. – Proszę zwrócić szczególną uwagę na spektrogramy i zdjęcie
Philipa Hannigana. Niech pan do mnie oddzwoni za piętnaście minut.
– Holly, bardzo to wszystko niezwyk…
–  To pan jest bardzo niezwykły, panie Ondowsky. Mam rację? Niech pan oddzwoni za
piętnaście minut, inaczej upublicznię wszystko, co wiem. Piętnaście minut, licząc
od chwili, kiedy wyślę maila.
– Holly…
Rozłącza się, upuszcza telefon na dywan i zgina się wpół. Wkłada głowę między kolana,
chowa twarz w dłoniach. Nie zemdlej, mówi sobie. Ani mi się waż.
Kiedy już czuje się dobrze – na tyle dobrze, na ile to możliwe w  tych nad wyraz
stresujących okolicznościach – otwiera laptopa i  wysyła materiały otrzymane od  Brada
Bella. Nie zawraca sobie głowy pisaniem wiadomości. Zdjęcia wszystko wyjaśnią.
Potem czeka.
Po jedenastu minutach jej telefon się rozświetla. Natychmiast go chwyta, ale odbiera
dopiero po czwartym sygnale.
Ondowsky nie traci czasu na przywitanie.
–  To wszystko niczego nie dowodzi. – Wciąż ten nienagannie modulowany ton
doświadczonej osobistości telewizyjnej, choć teraz już bez krzty ciepła. – Zdajesz sobie
z tego sprawę, prawda?
–  Poczekajmy, aż ludzie porównają pańskie zdjęcie w  roli Philipa Harrigana z  tym,
w  którym stoi pan przed szkołą z  przesyłką w  rękach. Nikt się na te sztuczne wąsy nie
nabierze – mówi Holly. – Poczekajmy, aż porównają spektrogram głosu Philipa Hannigana
ze spektrogramem głosu Cheta Ondowsky’ego.
– O jakich „ludziach” mówisz? Policji? Wyśmialiby cię i wyrzucili za drzwi.
– Och, nie, nie o policji, skądże znowu – odpowiada Holly. – Stać mnie na coś lepszego.
Jeśli TMZ nie będzie zainteresowane, Gossip Glutton przyjmie te materiały
z  pocałowaniem ręki. Albo Deep Dive. Czy Drudge Report, ci lubią dziwne historie. No
i  są jeszcze programy telewizyjne, „Inside Edition”, „Celeb”. Ale wie pan, do kogo
zwróciłabym się najpierw?
Cisza na drugim końcu. Holly słyszy jednak jego oddech.
Oddech tej istoty.
–  „Inside View” – mówi. – Ponad rok wałkowali sprawę Nocnego Latawca, o  Slender
Manie pisali non stop przez dwa lata. Wycisnęli z  tych historii wszystko, co się dało.
Nawet dziś mają trzymilionowy nakład i nie pozwolą, by taki smakowity kąsek przeszedł
im koło nosa.
– Nikt w te bzdury nie uwierzy.
To nieprawda, oboje to wiedzą.
–  Tym razem uwierzą, bo fakty nie pozostawiają wątpliwości. Mam sporo informacji,
panie Ondowsky, znam całe, jak wy, reporterzy, to nazywacie, tło sprawy, i kiedy wszystko
wyjdzie na jaw… o  ile tak się stanie… ludzie zaczną szperać w  pańskiej przeszłości.
We  wszystkich pańskich przeszłościach. Maska nie tylko spadnie panu z  twarzy, ale
i  rozerwie się na strzępy. – Jak bomba, którą podłożyłeś, by zabić te wszystkie dzieci,
myśli.
Odpowiada jej cisza.
Holly przygryza knykcie i czeka. Bardzo to trudne, ale jakoś wytrzymuje.
– Skąd masz te zdjęcia? – pyta Ondowsky. – Kto ci je dał i jak go znalazłaś?
Holly spodziewała się tego pytania i zdaje sobie sprawę, że musi dać mu coś na zachętę.
– Człowiek, który od dawna jest na pańskim tropie. Nie zna go pan i nigdy nie znajdzie,
ale nie musi się pan go obawiać. Jest sędziwym starcem. To przede wszystkim mnie
powinien się pan bać.
Następna długa pauza. Jeden knykieć Holly krwawi. Wreszcie pada pytanie, na które
czekała:
– Czego chcesz?
– Powiem panu jutro. Spotkamy się w południe.
– Mam robotę…
–  Niech pan ją odwoła – komenderuje kobieta, która kiedyś przemykała przez życie
chyłkiem, ze  spuszczoną głową i  zwieszonymi ramionami. – Teraz pańskim naczelnym
zadaniem jest robić, co każę, i lepiej, żeby pan nie nawalił.
– Gdzie?
Holly jest przygotowana na to pytanie. Zebrała niezbędne informacje.
–  W  części restauracyjnej centrum handlowego w  Monroeville. To dwadzieścia parę
kilometrów od  pańskiej redakcji, więc tak powinno być dla pana wygodnie, a  dla mnie
bezpiecznie. Pójdzie pan do Sbarro, obejrzy się i  mnie zobaczy. Będę w  brązowej
skórzanej kurtce narzuconej na różowy golf. Na stoliku przede mną będzie kawałek pizzy
i  kawa w  kubku Starbucksa. Jeśli nie będzie pana do pięć po dwunastej, wyjdę i  zacznę
szukać chętnych na to, co mam do sprzedania.
– Jesteś szurnięta i nikt ci nie uwierzy. – Nie jest pewny siebie, ale i nie sprawia wrażenia
przestraszonego. W jego głosie brzmi złość. I dobrze, myśli Holly, zawsze to jakiś punkt
zaczepienia.
– Kogo pan próbuje przekonać, panie Ondowsky? Mnie czy siebie?
– Niezłe z ciebie ziółko, paniusiu. Wiesz o tym?
– W pobliżu będzie czuwał mój przyjaciel – mówi. Nieprawda, ale Ondowsky tego nie
wie. – Nie zna sprawy, o to niech się pan nie martwi, ale będzie miał na mnie oko. – Robi
pauzę. – I na pana.
– Czego chcesz? – ponawia pytanie.
– Jutro – ucina Holly i się rozłącza.
Później, kiedy już zamówiła bilet na poranny samolot do Pittsburgha, leży w łóżku i ma
nadzieję, że zdoła zasnąć, choćby na krótko. Zastanawia się – tak jak w  chwili, gdy
obmyśliła ten plan – czy naprawdę musi się z nim spotkać twarzą w twarz. Sądzi, że tak.
Chyba przekonała go, że ma na niego haka (jak powiedziałby Bill). Teraz musi spojrzeć
Ondowsky’emu w  oczy i  wskazać mu wyjście z  sytuacji. Zasugerować, że gotowa jest
zawrzeć z  nim układ. A  na czym ten układ miałby polegać? Jej pierwszym szalonym
pomysłem było, aby mu powiedzieć, że chce być taka jak on, chce żyć… może nie
wiecznie, to byłaby przesada, ale setki lat. Uwierzyłby czy zwietrzyłby w  tym podstęp?
Nie, zbyt ryzykowne.
A zatem pieniądze. Musi mu wmówić, że chodzi o pieniądze.
W to uwierzy, bo od lat ogląda paradę ludzkości. Patrzy na nią z góry. Ondowsky uważa,
że dla niższych istot, tego stada, które od czasu do czasu przetrzebia, zawsze najważniejsze
są pieniądze.
Po północy Holly wreszcie zapada w  sen. Śni o  jaskini w  Teksasie. O  stworze, który
wyglądał jak człowiek, dopóki nie uderzyła go skarpetą wypełnioną kulkami od łożyska.
O tym, jak jego głowa wgniotła się do wewnątrz niczym sztuczna fasada, bo w istocie tym
właśnie była.
Płacze przez sen.
 

17 grudnia 2020

1
Jako wzorowa uczennica ostatniej klasy liceum Houghtona Barbara Robinson od 9.00 do
9.50 może w  zasadzie robić, co jej się żywnie podoba, bo ma okienko. Gdy dzwonek
oznajmia koniec zajęć z wczesnej literatury angielskiej, schodzi na dół, do sali plastycznej,
która o  tej porze jest pusta. Wyjmuje telefon z  tylnej kieszeni i  dzwoni do Jerome’a. Po
jego głosie poznaje, że go obudziła. Nie ma to jak życie pisarza, myśli.
Barbara nie traci czasu.
– Gdzie ona teraz jest, J?
– Nie wiem – odpowiada brat. – Skasowałem lokalizator.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– Aha… dobrze.
– Mogę już z powrotem zasnąć?
– Nie – mówi Barbara. Jest na nogach od 6.45 i nie widzi powodu, dlaczego tylko ona
ma cierpieć. – Pora wstać i złapać świat za jaja.
– Wyrażaj się, siostra – rzuca on i bach, już go nie ma.
Barbara stoi przy kiepskiej akwareli jakiegoś ucznia przedstawiającej jezioro
i ze zmarszczonym czołem patrzy w telefon. Jerome pewnie ma rację, że Holly pojechała
spotkać się z  facetem poznanym w  serwisie randkowym. Nie po to, żeby się z  nim
bzyknąć, to nie w jej stylu, ale żeby nawiązać zwyczajną międzyludzką więź? Wyciągnąć
rękę do drugiego człowieka, jak niewątpliwie zaleca jej terapeutka? W  to Barbara jest
w  stanie uwierzyć. Było nie było, Portland leży co najmniej osiemset kilometrów
od miejsca zamachu, który tak ją interesował. Może nawet dalej.
Postaw się na jej miejscu, mówi sobie Barbara. Nie chciałabyś odrobiny prywatności?
I  nie wkurzyłabyś się na wieść, że twoi przyjaciele – tak zwani przyjaciele – cię
szpiegowali?
Holly nigdy się o tym nie dowie, ale czy to zmienia postać rzeczy?
Nie.
Czy nadal się o nią niepokoi (tylko troszeczkę)?
Tak. Ale z niektórymi obawami trzeba po prostu żyć.
Wsuwa telefon z  powrotem do kieszeni i  postanawia pójść do sali muzycznej i  przed
następną lekcją – historią Ameryki w  dwudziestym wieku – poćwiczyć grę na gitarze.
Próbuje się nauczyć tego starego soulowego kawałka Wilsona Picketta, In the Midnight
Hour. Chwyty barowe w przejściu to masakra, ale robi postępy.
Wychodząc, omal nie wpada na Justina Freilandera, jedenastoklasistę, który jest
członkiem-założycielem szkolnego klubu maniaków komputerowych i, jak głosi plotka,
buja się w  niej po uszy. Posyła mu uśmiech i  twarz Justina natychmiast oblewa się tym
niepokojącym odcieniem czerwieni, jaki przybrać potrafią tylko białe chłopaki. Plotka
potwierdzona. Barbarze nagle przychodzi na myśl, że może to przeznaczenie zetknęło ich
ze sobą.
– Hej, Justin – mówi. – Mógłbyś mi w czymś pomóc?
I wyjmuje telefon z kieszeni.

2
Podczas gdy Justin Freilander ogląda telefon Barbary (który, o Boże, jest jeszcze ciepły,
bo przed chwilą był w  jej tylnej kieszeni), Holly ląduje w  Pittsburghu. Po dziesięciu
minutach stoi już w  kolejce do wypożyczalni samochodów Avis. Uber wyszedłby taniej,
ale rozsądniej mieć własny wóz. Jakiś rok po tym, kiedy do Uczciwych Znalazców
dołączył Pete Huntley, oboje zapisali się na specjalny kurs jazdy, na którym uczono technik
śledzenia podejrzanych i  gubienia ogona – on po to, by sobie tę wiedzę odświeżyć, ona,
żeby ją posiąść. Ta pierwsza umiejętność raczej jej się dziś nie przyda, ale niewykluczone,
że będzie musiała skorzystać z drugiej. Jest umówiona z niebezpiecznym człowiekiem.
Parkuje przy lotniskowym hotelu, żeby zabić trochę czasu (przyjdę za wcześnie na
własny pogrzeb, myśli znowu). Dzwoni do matki. Charlotte nie odbiera, co nie znaczy, że
jej nie ma; czekanie, aż włączy się poczta głosowa, to jedna z kar stosowanych przez nią
w  sytuacji, kiedy córka w  jej przekonaniu przeholowała. Holly następnie wybiera numer
Pete’a, który na dzień dobry znów pyta, co robi i kiedy wróci. Myśląc o Danie Bellu i jego
wnuku-strasznym geju, odpowiada, że odwiedza znajomych w  Nowej Anglii
i w poniedziałek rano stawi się w biurze rześka i wypoczęta.
– Oby – kwituje Pete. – We wtorek masz złożyć zeznanie. A w środę Gwiazdka firmowa.
Planuję cię pocałować pod jemiołą.
– Uuch – mówi Holly, ale się uśmiecha.
Kwadrans po jedenastej przyjeżdża do centrum handlowego w Monroeville i zmusza się,
by jeszcze piętnaście minut posiedzieć w samochodzie. W tym czasie na zmianę sprawdza
fitbita (tętno nieco ponad sto) i modli się o siłę i spokój. I o to, aby wypaść przekonująco.
O  wpół do dwunastej wchodzi do centrum handlowego i  przechadza się powoli,
zaglądając w witryny niektórych sklepów – Jimmy Jazz, Clutch, Boobaloo Strollers – nie
po to, aby obejrzeć wystawiony towar, ale żeby zobaczyć odbicie Cheta Ondowsky’ego
w  razie, gdyby ją obserwował. I  dziś na pewno przyjdzie jako Chet. Jego drugie ja, to,
które sama w  myśli nazywa George’em, w  tej chwili jest najbardziej poszukiwanym
człowiekiem w Ameryce. Owszem, może mieć jeszcze trzeci wzorzec, ale Holly uznaje, że
to mało prawdopodobne; ma tożsamość świńską i lisią, po co mu więcej?
Wreszcie za dziesięć dwunasta idzie do Starbucksa i staje w kolejce po kawę, po czym
kupuje w  Sbarro kawałek pizzy, na którą nie ma ochoty. Rozpina kurtkę, odsłaniając
różowy golf, i  siada w  części restauracyjnej. Choć to pora lunchu, jest sporo wolnych
stolików – więcej, niż się spodziewała, co trochę ją niepokoi. W  całym centrum
handlowym nie ma tłumów, mimo że trwa sezon zakupów świątecznych. Wygląda na to, że
przyszły ciężkie czasy dla sklepów, wszyscy ostatnio kupują na Amazonie.
Mija południe. Młody mężczyzna w  modnych ciemnych okularach i  pikowanej kurtce
(z suwaka zawadiacko zwisają dwie przywieszki z biletami na wyciąg narciarski) zwalnia
kroku, jakby chciał zagadać do Holly, ale ostatecznie idzie dalej. Ulżyło jej. Nie bardzo
umie spławiać namolnych facetów, nigdy nie miała powodu opanować tej sztuki.
Pięć po dwunastej zaczyna myśleć, że Ondowsky nie przyjdzie. Dwie minuty później
jednak za jej plecami odzywa się męski głos, mówiący ciepłym tonem telewizyjnego
rutyniarza, który chce dać ci do zrozumienia, że jest twoim kumplem.
– Cześć, Holly.
Podskakuje, omal nie rozlewając kawy. To ten młody mężczyzna w modnych okularach
przeciwsłonecznych. A  jednak ma trzeci wzorzec, myśli Holly w  pierwszej chwili, ale
kiedy nieznajomy zdejmuje okulary, widzi, że to Ondowsky, bez wątpienia. Jego twarz jest
nieco bardziej kanciasta, bruzdy wokół ust zniknęły, oczy osadzone są bliżej siebie
(w telewizji nie wyglądałoby to rewelacyjnie), ale to on. I wcale nie jest młody. Na jego
twarzy nie widać zmarszczek, Holly jednak wyczuwa, że są tam, ukryte, i jest ich wiele.
Całkiem udana maskarada, ale z  bliska wygląda jak efekt botoksu albo chirurgii
plastycznej.
Dlatego, że znam prawdę, myśli. Wiem, czym on jest.
– Pomyślałem, że lepiej trochę zmienić wygląd – mówi. – Kiedy jestem Chetem, ludzie
rozpoznają mnie na ulicy. Dziennikarze telewizyjni to może nie ten kaliber co Tom Cruise,
ale… – Skromnie wzrusza ramionami.
Teraz, kiedy zdjął ciemne okulary, Holly zauważa jeszcze jeden szczegół: jego oczy
dziwnie falują, jakby były pod wodą… albo jakby nie były rzeczywiste. I coś podobnego
dzieje się z jego ustami. Patrząc na nie, ma wrażenie, jakby oglądała film trójwymiarowy
bez specjalnych okularów.
–  Widzisz to, prawda? – Jego głos wciąż jest ciepły i  przyjazny. Pasuje do lekkiego
uśmiechu, od  którego w  kącikach ust robią mu się dołki. – Mało komu dane jest to
zobaczyć. To stadium przejściowe. Minie za pięć, góra dziesięć minut. Musiałem tu
przyjechać prosto z redakcji. Sprawiłaś mi pewne kłopoty, Holly.
Holly orientuje się, że słyszy krótkie pauzy, kiedy Ondowsky przyciska język do
podniebienia, żeby nie seplenić.
–  Odpowiem na to tytułem starej piosenki Travisa Tritta. – Mówi ze  względnym
spokojem, ale nie może oderwać wzroku od jego oczu, w których twardówki zlewają się
z  tęczówkami, a  tęczówki ze  źrenicami. Na razie są jak państwa o  nieustabilizowanych
granicach. – Masz tu ćwierćdolarówkę, zadzwoń do kogoś, kogo to obchodzi.
Ondowsky uśmiecha się, jego wargi rozciągają się aż za szeroko, aż tu nagle bach! Oczy
jeszcze lekko falują, ale usta już są zwarte, wyraziste. Spogląda na lewo od  niej, gdzie
staruszek w parce i tweedowej czapce czyta jakieś czasopismo.
–  To twoja obstawa? A  może tamta kobieta, która podejrzanie długo ogląda witrynę
Forever 21?
– Może oboje – mówi Holly. Teraz, kiedy konfrontacja się zaczęła, czuje się dobrze. No,
prawie dobrze; te oczy wytrącają ją z  równowagi. Jeśli za długo będzie w  nie patrzyła,
rozboli ją głowa, jeżeli jednak odwróci wzrok, Ondowsky uzna to za oznakę słabości. I się
nie pomyli.
– Ty mnie znasz, ja znam tylko twoje imię. Holly i jak dalej?
– Gibney. Holly Gibney.
– I czegóż ode mnie chcesz, Holly Gibney?
– Trzystu tysięcy dolarów.
–  Szantaż – mówi on i  lekko kręci głową, jakby Holly sprawiła mu zawód. – Wiesz,
czym jest szantaż?
Przypomina jej się jedna ze starych mądrości świętej pamięci Billa Hodgesa (a było ich
wiele): „Nie odpowiadasz na pytania sprawcy, to on ma odpowiadać na twoje”. Dlatego
tylko siedzi i  czeka ze  swoimi małymi dłońmi splecionymi obok niechcianego kawałka
pizzy.
–  Szantaż to dzierżawa – mówi Ondowsky. – Nawet nie taka z  możliwością wykupu,
przekręt, który Chet na posterunku dobrze zna. Przypuśćmy, że mam trzysta tysięcy
dolarów, choć tak nie jest, istnieje duża różnica między zarobkami reportera a  aktora
telewizyjnego. Ale przypuśćmy, że tyle mam.
–  Przypuśćmy, że przeżyłeś wiele, wiele lat – mówi Holly – i  przez cały ten czas
odkładałeś pieniądze. Przypuśćmy, że to pozwala ci finansować twój… – Co właściwie? –
Twój styl życia. I twoje tożsamości. Fałszywe dokumenty i tak dalej.
Ondowsky uśmiecha się. Czarująco.
–  Dobrze, Holly Gibney, przypuśćmy, że jest, jak mówisz. Główny problem jednak
pozostaje nierozwiązany: szantaż to dzierżawa. Kiedy trzysta patoli się rozejdzie, wrócisz
ze  swoimi przerobionymi Photoshopem zdjęciami i  elektronicznie zmodyfikowanymi
spektrogramami, i znów zagrozisz mi zdemaskowaniem.
Holly jest na to przygotowana. I bez Billa zawsze wiedziała, że najlepsza konfabulacja to
ta, która zawiera najwięcej prawdy.
– Nie – mówi. – Chcę trzysta tysięcy, bo tyle potrzebuję. – Robi pauzę. – Chociaż jest
jeszcze jedno.
–  Co mianowicie? – W  uprzejmym, wyćwiczonym przed kamerami tonie pojawia się
nuta wyższości.
–  Na razie zostańmy przy pieniądzach. U  mojego wujka Henry’ego niedawno wykryto
alzheimera. Przebywa w ośrodku, który specjalizuje się w opiece nad ludźmi w jego wieku
i stanie. Sporo to kosztuje, ale nie w tym rzecz, chodzi o to, że wujek źle się tam czuje,
bardzo się męczy i moja matka chce go sprowadzić z powrotem do domu. Tyle tylko, że
nie jest w  stanie się nim zajmować. Myśli, że sobie poradzi, ale się myli. Ma już swoje
lata, z  jej zdrowiem nie jest najlepiej, a  dom trzeba dostosować do potrzeb inwalidy. –
Myśli o  Danie Bellu. – Na początek podjazdy dla wózka, krzesło schodowe, podnośnik
łóżkowy, chociaż akurat to są drobiazgi. Przede wszystkim chciałabym opłacić mu
całodobową opiekę, z wykwalifikowaną pielęgniarką włącznie.
– Kosztowne plany, Holly Gibney. Musisz staruszka bardzo kochać.
– Tak, kocham go – mówi Holly.
I  taka jest prawda, mimo że wujek Henry bywa potwornie uciążliwy. Miłość to dar;
miłość to też łańcuch z kajdanami na obu końcach.
–  Ma poważne kłopoty zdrowotne. Głównym jest zastoinowa niewydolność serca. –
Kolejne zapożyczenie z Dana Bella. – Porusza się na wózku, jest pod tlenem. Zostały mu
dwa lata życia. Może trzy. Wszystko wyliczyłam i  trzysta tysięcy wystarczy, żeby
zapewnić mu opiekę na pięć lat.
– A jeśli przeżyje sześć, znów zwrócisz się do mnie.
Holly mimowolnie myśli o  małym Franku Petersonie, zabitym przez innego outsidera
we Flint City. Zamordowanym w niewyobrażalnie makabryczny, bestialski sposób. Nagle
ogarnia ją wściekłość na Ondowsky’ego. Na jego wyćwiczony głos telewizyjnego
reportera i protekcjonalny uśmiech. Jest parszywcem. Chociaż to zbyt łagodne określenie.
Wychyla się do przodu i wbija wzrok w jego oczy (które, dzięki Bogu, nareszcie zaczęły
wyglądać normalnie).
– Słuchaj no, zasrany dzieciobójco. Nie chcę od ciebie ani centa więcej. Nie chciałam cię
prosić nawet o  tyle, o  ile proszę. I  nie chcę cię nigdy więcej widzieć. Choć mnie samej
ciężko w  to uwierzyć, planuję puścić cię wolno, ale jeśli ten pitolony uśmiech zaraz nie
zniknie z twojej gęby, kto wie, czy nie zmienię zdania.
Ondowsky odchyla się, jakby dostał w twarz, i proszę bardzo, po uśmiechu nie ma śladu.
Czy ktoś kiedykolwiek ośmielił się tak do niego odezwać? Jeśli nawet, to zapewne dawno,
dawno temu. Jest przecież poważanym dziennikarzem telewizyjnym! Kiedy występuje
w  roli Cheta na posterunku, nieuczciwi fachowcy i  właściciele lewych poradni
przeciwbólowych truchleją na jego widok! Ściąga brwi (są bardzo cienkie, zauważa Holly,
jakby włosy rzeczywiście nie chciały mu tam rosnąć).
– Nie możesz…
– Stul pysk i słuchaj – ucina Holly zniżonym, napiętym głosem. Wychyla się do przodu,
wdziera w jego przestrzeń prywatną. Takiej Holly jej matka nigdy nie widziała, choć przez
ostatnie pięć–sześć lat zobaczyła dosyć, by uważać swoją córkę za obcą osobę, może
nawet odmieńca. – No i  jak, słuchasz? Tak ci radzę, bo inaczej odwołam całą sprawę
i sobie pójdę. „Inside View” nie da mi trzystu tysięcy, ale pięćdziesiąt na pewno, a to już
dobry początek.
–  Słucham cię. – Tym razem pauza przed głoską „ć” jest dłuższa. Dlatego, że się
zdenerwował, przypuszcza Holly. I dobrze. O to chodziło.
–  Trzysta tysięcy dolarów. Gotówką. W  banknotach pięćdziesięcio- i  studolarowych.
Włóż je do takiego pudełka jak to, które zaniosłeś do szkoły Macready’ego, choć śmieszne
naklejki i przebieranki za kuriera możesz sobie darować. Zjawisz się z nim u mnie w pracy
o szóstej po południu w sobotę. To daje ci prawie całe dwa dni na to, żeby zebrać tę sumę.
Bądź punktualnie, nie spóźnij się tak jak dzisiaj. Jeśli się spóźnisz, to po ptakach, jesteś
skończony. I  pamiętaj, że w  każdej chwili mogę się rozmyślić. Niewiele mi do tego
brakuje. Brzydzę się tobą. – To także prawda i Holly przypuszcza, że gdyby w tej chwili
wcisnęła guzik z  boku fitbita, okazałoby się, że jej tętno przekracza sto siedemdziesiąt
uderzeń na minutę.
– Tak tylko dla podtrzymania rozmowy, gdzie pracujesz? I co porabiasz?
Odpowiedzi na te pytania mogą być dla niej wyrokiem śmierci, jeśli coś spitoli, Holly
zdaje sobie z tego sprawę, ale jest już za późno, żeby się wycofać.
–  We  Frederick Building. – Podaje nazwę miasta. – W  sobotę o  szóstej, przed samym
Bożym Narodzeniem, będziemy mieli całe biuro dla siebie. Czwarte piętro. Uczciwi
Znalazcy.
–  Uczciwi Znalazcy? Co to właściwie takiego? Firma windykacyjna? – Marszczy nos,
jakby poczuł smród.
–  Owszem, ściągamy też długi – przyznaje Holly. – Głównie zajmujemy się innymi
sprawami. Jesteśmy agencją detektywistyczną.
– O mój Boże, jesteś prawdziwym prywatnym detektywem? – Odzyskał zimną krew na
tyle, by sarkastycznie poklepać się po piersi w okolicy serca (jeśli je ma, Holly założyłaby
się, że jest czarne).
Holly nie zamierza ciągnąć tego tematu.
–  Szósta po południu, czwarte piętro. Trzysta tysięcy. Pięćdziesiątki i  setki w  pudełku.
Wejdziesz bocznymi drzwiami. Zadzwoń, kiedy dotrzesz na miejsce, prześlę ci esemesem
kod otwierający zamek.
– Jest kamera?
To pytanie zupełnie Holly nie zaskakuje. Jest reporterem telewizyjnym. W odróżnieniu
od outsidera, który zabił Franka Petersona, żyje przed kamerami.
– Jest, ale nie działa. Zepsuła się podczas śnieżycy na początku miesiąca. Do tej pory jej
nie naprawili.
Widzi, że raczej nie uwierzył, ale powiedziała prawdę. Al Jordan, dozorca budynku, jest
obibokiem, którego (skromnym zdaniem Holly) dawno należało zwolnić. Nie tylko
z  powodu kamery nad bocznym wejściem; gdyby nie Jerome, ludzie z  biur na siódmym
piętrze do dziś musieliby dzień w dzień drałować po schodach na samą górę.
– W drzwiach jest wykrywacz metalu, a on działa. Jest wbudowany w ściany; nie da się
go ominąć. Jeśli przyjdziesz przed czasem, będę o tym wiedziała. Jeśli spróbujesz wnieść
broń, będę o tym wiedziała. Rozumiesz?
–  Tak. – Teraz już bez uśmiechu. Holly nie potrzebuje zdolności telepatycznych, by
wiedzieć, co Ondowsky o  niej myśli: że jest wścibską, uciążliwą pizdą. Nie ma nic
przeciwko; lepsze to, niż być mięczakiem, który boi się własnego cienia.
– Wjedź windą na górę. Hałasuje, więc ją usłyszę. Będę na ciebie czekała w korytarzu.
Tam dokonamy wymiany. Wszystko jest na pendrivie.
– I jak ta wymiana się odbędzie?
–  Na razie to nieistotne. Wystarczy, żebyś uwierzył, że wszystko dobrze pójdzie
i rozejdziemy się każde w swoją stronę.
– Mam ci tak po prostu zaufać?
Kolejne pytanie, na które nie zamierza odpowiedzieć.
– Porozmawiajmy o moim drugim żądaniu. – To przypieczętuje umowę… albo nie.
– Słucham. – Teraz wydaje się wręcz nadąsany.
– Ten stary człowiek, o którym mówiłam, ten, który cię wytropił…
– Jak? Jak to zrobił?
– To też nieistotne. Grunt, że ma cię na oku od lat. Dziesięcioleci.
Uważnie przygląda się jego twarzy i jest zadowolona, kiedy wyczytuje z niej szok.
–  Do tej pory zostawił cię w  spokoju, bo myślał, że jesteś hieną. Albo wroną. Istotą,
która żywi się rozjechaną padliną. Niezbyt sympatycznym stworzeniem, które jednak jest
częścią… nie wiem, ekosystemu, tak to chyba trzeba nazwać. Tyle że przestało ci to
wystarczać, prawda? Pomyślałeś sobie: po co czekać na jakąś tragedię, jakąś masakrę,
skoro sam ją mogę spowodować. Zrób to sam, nie?
Odpowiada milczenie. Ondowsky tylko na nią patrzy i  choć jego oczy są teraz
nieruchome, wyglądają strasznie. Tak, to jest wyrok śmierci i Holly nie tylko go podpisuje.
Sama go pisze.
– Zrobiłeś coś podobnego przedtem?
Długa pauza. Kiedy Holly już myśli, że nie dostanie odpowiedzi – co samo w  sobie
byłoby odpowiedzią – Ondowsky zaczyna mówić.
–  Nie. Cóż, zgłodniałem. – Uśmiecha się. Na sam widok chce jej się krzyczeć. –
Wyglądasz na wystraszoną, Holly Gibney.
Nie ma sensu tego ukrywać.
–  Bo jestem wystraszona. Ale i  zdeterminowana. – Wychyla się, znów naruszając jego
prywatną przestrzeń. To jedna z  najtrudniejszych rzeczy, jakie zrobiła w  swoim życiu. –
Oto więc moje drugie żądanie. Tym razem puszczę ci to płazem, ale nigdy więcej tego nie
rób. Jeśli to się powtórzy, dowiem się.
– I co wtedy? Ruszysz za mną w pościg?
Teraz to Holly milczy.
– Ile tak naprawdę masz kopii tych materiałów, Holly Gibney?
–  Tylko jedną – odpowiada ona. – Wszystko jest na pendrivie, który dam ci w  sobotę
wieczorem. Ale. – Wymierza w niego palec; ku jej zadowoleniu, nie drży. – Znam twoją
twarz. Obie twoje twarze. Znam twój głos, wiem o nim tyle, ile być może sam nie wiesz. –
Myśli o  pauzach, które robi, żeby nie seplenić. – Żyj sobie, jak chcesz, żryj tę swoją
padlinę, ale jeśli zacznę podejrzewać, że doprowadziłeś do następnej tragedii, takiej jak
w szkole Macready’ego, to tak, ruszę za tobą w pościg. Dopadnę cię. Zniszczę ci życie.
Ondowsky rozgląda się po prawie pustej części restauracyjnej. Staruszek w  tweedowej
czapce i  kobieta, która oglądała manekiny w  witrynie Forever 21, zniknęli. Ludzie stoją
w kolejkach do fast foodów, ale są odwróceni plecami.
– Wiesz, Holly Gibney, myślę, że nikt nie ma nas na oku. Myślę, że jesteś sama. Myślę,
że mógłbym wyciągnąć ręce nad stolikiem, skręcić twój chudy kark i  wyjść, zanim
ktokolwiek by zauważył, co się stało. Jestem bardzo szybki.
Jeśli da po sobie poznać, że jest przerażona – a  jest, bo wie, że ma do czynienia
z  przeciwnikiem zdesperowanym i  wściekłym, że znalazł się w  takim położeniu –
Ondowsky może spełnić swoją groźbę. Tak, prawdopodobnie to zrobi. Dlatego raz jeszcze
się zmusza, by wychylić się do przodu.
– Pytanie, czy jesteś dość szybki, by powstrzymać mnie przed wykrzyczeniem twojego
nazwiska, które, jak sądzę, zna każdy w  aglomeracji miejskiej Pittsburgha. Sama jestem
całkiem szybka. To jak, opłaca ci się takie ryzyko?
Ondowsky chwilę się zastanawia albo udaje.
–  Sobota, szósta wieczorem, Frederick Building, czwarte piętro – mówi wreszcie. – Ja
przyniosę pieniądze, ty dasz mi pendrive’a. Taka jest umowa?
– Tak.
– I będziesz trzymała język za zębami.
– Chyba że gdzieś kiedyś znów stanie się to, co w szkole Macready’ego. Wtedy zacznę
rozgłaszać wszem wobec, co wiem. I nie przestanę, dopóki ktoś mi nie uwierzy.
– Zgoda.
Wyciąga dłoń, ale nie wygląda na zaskoczonego, kiedy Holly jej nie ściska. Ani nawet
nie dotyka. Ondowsky wstaje i znów posyła jej uśmiech. Ten, na którego widok chce jej
się krzyczeć.
– Ta szkoła to był błąd. Teraz to widzę.
Nakłada ciemne okulary i  jest prawie na środku części restauracyjnej, zanim Holly
zauważa, że poszedł. Nie kłamał, rzeczywiście jest szybki. Może zdążyłaby zrobić unik,
gdyby wyciągnął do niej ręce nad stolikiem, ale ma co do tego wątpliwości. Jeden
błyskawiczny ruch i  już by go nie było, zostałaby tylko kobieta z  podbródkiem
opuszczonym na pierś, jakby zdrzemnęła się po skromnym lunchu. Ale to jedynie
odroczenie wykonania wyroku.
Zgoda, powiedział. Tak po prostu. Bez wahania, bez żądania gwarancji. Nie zapytał, skąd
będzie miała pewność, że jakiś przyszły krwawy zamach – w  autobusie, pociągu czy
centrum handlowym – to jego robota, a nie jakiegoś świra zapatrzonego w ISIS.
Ta szkoła to był błąd, powiedział. Teraz to widzę.
Tak naprawdę jednak błędem była ona i będzie musiał ten błąd naprawić.
Nie zamierza mi zapłacić, zamierza mnie zabić, myśli Holly, zanosząc nietknięty
kawałek pizzy i  kubek ze  Starbucksa do najbliższego kosza na śmieci. Po czym prawie
parska śmiechem.
A nie wiedziałam tego od samego początku?

3
Na parkingu centrum handlowego jest zimno i  wietrznie. W  szczycie sezonu zakupów
świątecznych powinien być pełny, ale zajęta jest zaledwie połowa miejsc, może nawet
mniej. Holly aż nazbyt dobitnie zdaje sobie sprawę, że jest sama. Są puste przestrzenie,
gdzie wiatr może hulać do woli, mrożąc jej policzki i  czasem niemal wytrącając ją
z równowagi, są też jednak skupiska zaparkowanych aut. Ondowsky może się ukrywać za
każdym z nich, gotowy wyskoczyć („jestem bardzo szybki”) i ją dopaść.
Pokonuje biegiem ostatnie dziesięć kroków do samochodu i kiedy tylko wsiada, wciska
guzik zamykający wszystkie zamki. Przez pół minuty siedzi i usiłuje opanować nerwy. Nie
sprawdza fitbita, bo wie, że miałby dla niej niezbyt dobre wieści.
Wreszcie odjeżdża spod centrum handlowego, co kilka sekund zerkając w  lusterko
wsteczne. Ma wrażenie, że nie jest śledzona, ale przez pewien czas kluczy ulicami, żeby
zgubić ewentualny ogon. Lepiej dmuchać na zimne.
Nie wróci samolotem, bo tego zapewne spodziewa się Ondowsky; przenocuje
w Pittsburghu i jutro pojedzie pociągiem Amtrak. Zatrzymuje się pod Holiday Inn Express
i  zanim wchodzi do środka, włącza telefon, żeby sprawdzić, czy nie ma jakichś
wiadomości. Jest jedna, od matki.
–  Holly, nie wiem, gdzie jesteś, ale wujek Henry miał wypadek w  tym cholernym
ośrodku. Możliwe, że złamał rękę. Zadzwoń, proszę. Proszę. – Holly słyszy w głosie matki
rozpacz i ten stary, znajomy wyrzut: Byłaś mi potrzebna i mnie zawiodłaś. Znowu.
Jej palec zastyga milimetr od  przycisku oddzwonienia. Trudno zerwać ze  starymi
przyzwyczajeniami, ciężko zmienić to, jak jest się zaprogramowaną. Rumieniec wstydu już
pali jej czoło, policzki i  szyję, na usta ciśnie się słowo, które wypowie, kiedy matka
odbierze: „Przepraszam”. Bo i  co w  tym dziwnego? Całe życie przeprasza matkę, która
zawsze wybacza jej z tą miną mówiącą: „Och, Holly, ty się nigdy nie zmienisz. Pod tym
jednym względem można na tobie polegać: że zawsze będziesz sprawiała mi zawód”.
Bowiem Charlotte Gibney też jest na swój sposób zaprogramowana.
Tym razem Holly zatrzymuje palec, zamyślona.
Czego właściwie ma żałować? Za co przepraszać? Że jej nie było i  nie mogła ocalić
biednego, zagubionego wujka Henry’ego przed złamaniem ręki? Że nie odebrała telefonu,
kiedy tylko matka zadzwoniła, jakby to życie Charlotte było życiem ważnym,
prawdziwym, a jej własne miało zawsze upływać w cieniu matki?
Trudno było spotkać się twarzą w  twarz z  Ondowskym. Odmowa natychmiastowej
odpowiedzi na cri de coeur jej matki jest równie trudna, jeśli nie trudniejsza, a  jednak
Holly się na nią zdobywa. Choć czuje się przez to jak wyrodna córka, najpierw dzwoni do
domu opieki Falujące Wzgórza. Przedstawia się i prosi do telefonu panią Braddock. Każą
jej poczekać, po czym w słuchawce rozlega się piosenka The Little Drummer Boy. Idealna
muzyka do popełnienia samobójstwa, myśli Holly.
– Pani Gibney! – mówi pani Braddock wreszcie. – Czy jeszcze za wcześnie, żeby życzyć
pani wesołych świąt?
–  Nie, skądże. Dziękuję. Proszę pani, dzwoniła do mnie matka, wspomniała, że mój
wujek miał wypadek.
Pani Braddock się śmieje.
–  Raczej mu zapobiegł! Dzwoniłam do pani mamy, wszystko jej opowiedziałam. Pani
wujek może nie jest już w pełni władz umysłowych, ale refleks wciąż ma bez zarzutu.
– Co się stało?
– W pierwszych dniach nie wychodził ze swojego pokoju – wyjaśnia pani Braddock. –
Ale to nic niezwykłego. Nowi pensjonariusze zawsze są zdezorientowani, często
przygnębieni. Czasem popadają w  taką rozpacz, że podajemy im coś, co trochę ich
uspokaja. W  przypadku pani wujka nie było takiej potrzeby, wczoraj sam z  siebie
przyszedł do pokoju dziennego. Pomógł nawet pani Hatfield ułożyć puzzle. Oglądał ten
taki zwariowany program z sędzią, bardzo go lubi…
John Law, myśli Holly z  uśmiechem. Prawie bezwiednie raz po raz zerka w  lusterka
wsteczne, by sprawdzić, czy gdzieś tam nie czai się Chet Ondowsky („jestem bardzo
szybki”).
– …podwieczorek.
– Słucham? – mówi Holly. – Na chwilę przerwało połączenie.
–  Powiedziałam, że po programie część pensjonariuszy poszła do jadalni na
podwieczorek. Pani wujek szedł z panią Hatfield, która ma osiemdziesiąt dwa lata i ledwo
chodzi. W  pewnym momencie się potknęła i  mogłaby boleśnie upaść, gdyby Henry jej
w  porę nie złapał. Sarah Whitlock, to jedna z  naszych pielęgniarek pomocniczych,
powiedziała, że zareagował bardzo szybko. „Jak błyskawica”, tak dosłownie to ujęła. Pani
Hatfield wpadła na niego całym ciężarem, on poleciał na ścianę, na której wisi gaśnica.
Przepisy, wie pani. Nabił sobie sporego siniaka, ale być może uratował panią Hatfield
przed wstrząsem mózgu albo czymś jeszcze gorszym. Jest bardzo krucha.
– Niczego sobie nie złamał? Wpadając na gaśnicę?
Pani Braddock znów się śmieje.
– Nie, gdzie tam!
– To dobrze. Proszę przekazać mojemu wujkowi, że jest bohaterem.
– Nie omieszkam. I jeszcze raz życzę wesołych świąt.
–  Jestem Ho-Ho-Holly, ze  mną każde święta są wesołe – mówi ona, wyświechtany
dowcip, który regularnie powtarza o tej porze roku, odkąd miała dwanaście lat. Rozłącza
się, nie czekając, aż pani Braddock przestanie się śmiać, po czym, z ramionami założonymi
na swoim mizernym biuście i  zmarszczonym w  zamyśleniu czołem, przez pewien czas
patrzy na nijaką, murowaną ścianę Holiday Inn Express. Wreszcie podejmuje decyzję
i dzwoni do matki.
–  Och, Holly, nareszcie! Gdzieś ty była? Nie dość, że martwię się o  brata, to jeszcze
o ciebie muszę się martwić?
Powraca pokusa, by powiedzieć „przepraszam”, i Holly musi sobie przypomnieć, że nie
ma za co przepraszać.
– Nic mi nie jest, mamo. Jestem w Pittsburghu…
– W Pittsburghu!
– …ale za dwie godziny z minutami mogę być w domu, jeśli nie będzie za dużego ruchu,
a  w  Avisie zgodzą się, żebym samochód oddała w  innej filii. Mój pokój jest
przygotowany?
– Zawsze jest przygotowany – mówi Charlotte z oburzeniem.
Oczywiście, że tak, myśli Holly. Bo kiedyś w końcu zmądrzeję i wrócę na stałe.
– To świetnie – odpowiada. – Przyjadę na kolację. Potem pooglądamy telewizję, a jutro
odwiedzimy wujka Henry’ego, jeśli to ci…
– Tak bardzo się o niego martwię! – krzyczy Charlotte.
Ale nie na tyle, żeby wsiąść w  samochód i  do niego pojechać. Bo pani Braddock
zadzwoniła do ciebie i wiesz, co się naprawdę stało. Tu nie chodzi o twojego brata; chodzi
o to, żeby postawić córkę do pionu. Za późno już na to i chyba w głębi serca jesteś tego
świadoma, ale nie przestaniesz próbować. Tak jesteś zaprogramowana i tyle.
– Na pewno nic mu nie jest, mamo.
–  Tak twierdzą, ale co innego mają powiedzieć? Takie ośrodki zawsze się chowają za
podwójną gardą, żeby tylko uniknąć pozwów.
– Pojedziemy tam i same zobaczymy – mówi Holly. – Prawda?
– Może i tak. – Pauza. – Pewnie zaraz po wizycie u niego wyjedziesz. Wrócisz do tego
twojego miasta. – Podtekst: tej Sodomy, tej Gomory, tej otchłani grzechu i upodlenia. – Ja
spędzę Boże Narodzenie sama, a  ty zjesz świąteczną kolację u  przyjaciół. – W  tym tego
czarnego chłopaka, który wygląda na narkomana.
–  Mamo. – Czasem Holly chce się wyć. – Robinsonowie zaprosili mnie kilka tygodni
temu. Zaraz po Święcie Dziękczynienia. Powiedziałam ci o tym, stwierdziłaś, że nie masz
nic przeciwko. – Tak naprawdę Charlotte powiedziała: „Cóż, niech będzie, jak uważasz”.
– Bo myślałam, że Henry wtedy jeszcze tu będzie.
– Co więc powiesz na to, żebym została do soboty rano? – Tyle dla matki może zrobić,
sama zresztą też na tym skorzysta. Jest pewna, że Ondowsky bez trudu może ustalić jej
adres w  mieście i  zjawić się dwadzieścia cztery godziny przed umówionym terminem,
żeby ją zabić. – Możemy urządzić sobie wczesne Boże Narodzenie.
– Cudowna myśl – ożywia się Charlotte. – Upiekę kurczaka. Ze szparagami! Uwielbiasz
szparagi!
Holly nie znosi szparagów, ale powiedzenie tego matce nic by nie dało.
– Brzmi nieźle, mamo.

4
Holly dogaduje się z  Avisem (za dodatkową opłatą, oczywiście) i  wyrusza. Po drodze
robi tylko jeden postój, żeby zatankować, zjeść Filet-o-fish w McDonaldzie i zadzwonić do
paru osób. Tak, informuje Jerome’a i  Pete’a, załatwiła sprawy osobiste. Większość
weekendu spędzi z  matką, odwiedzi też wujka w  jego nowym lokum. W  poniedziałek
wróci do pracy.
– Filmy się Barbarze spodobały – powiadamia ją Jerome. – Ale mówi, że różnorodności
to w nich nie uświadczysz. Że kiedy się je ogląda, można pomyśleć, że czarnych ludzi nie
było wtedy na świecie.
– Powiedz jej, żeby wspomniała o tym w referacie – mówi Holly. – Przy okazji dam jej
Shafta. Teraz muszę się zbierać. Jest strasznie duży ruch, nie wiem, dokąd ci wszyscy
ludzie jadą. Byłam w centrum handlowym, świeciło pustkami.
– Odwiedzają rodzinę jak ty – stwierdza Jerome. – Krewni to jedyne, czego Amazon nie
dostarczy.
Kiedy Holly wjeżdża z  powrotem na autostradę I-76, uświadamia sobie, że mama na
pewno da jej prezenty, a ona nic dla niej nie ma. Już widzi cierpiętniczą minę Charlotte,
gdy zobaczy, że córka przyjechała z pustymi rękami.
Zatrzymuje się więc przy pierwszym napotkanym centrum handlowym, mimo że przez to
do casa Gibney dotrze po zmroku (nie znosi prowadzić w  nocy). Kupuje matce kapcie
i  ładny szlafrok. Pamięta, żeby zachować paragon, bo Charlotte na pewno powie, że
wybrała złe rozmiary.
Kiedy wraca na autostradę, bezpiecznie zamknięta w  wynajętym samochodzie, bierze
głęboki oddech i wypuszcza go krzykiem.
To pomaga.

5
Charlotte ściska córkę na progu, po czym wciąga ją do środka. Holly wie, co teraz
usłyszy.
– Schudłaś.
– Szczerze mówiąc, ważę tyle, ile ważyłam – stwierdza Holly, na co matka posyła jej to
swoje spojrzenie oznajmiające, że anorektyczką zostaje się już na zawsze.
Na kolację są dania zamówione w osiedlowej włoskiej knajpce i kiedy jedzą, Charlotte
żali się, jak ciężko jej bez Henry’ego. Zupełnie jakby brata nie było pięć lat, nie pięć dni,
i  jakby nie przebywał w  pobliskim domu opieki, tylko spędzał jesień życia na robieniu
jakichś głupot w  dalekich krajach – prowadzeniu sklepu rowerowego w  Australii czy
malowaniu zachodów słońca na wyspach tropikalnych. Nie pyta córki, jak jej się żyje
i pracuje ani co robiła w Pittsburghu. O dziewiątej, w porze, kiedy można już wymówić się
zmęczeniem i  pójść do łóżka, Holly czuje się młodsza i  mniejsza, jakby na powrót
przeistaczała się w smutną, samotną anorektyczkę – tak, rzeczywiście miała ten problem,
przynajmniej w  koszmarnym pierwszym roku nauki w  liceum, kiedy to przezywali ją
Dziam-Dziam-Dziamgą – która dawniej mieszkała w tym domu.
Jej sypialnia wygląda jak zawsze, wciąż ma ciemnoróżowe ściany, których kolor zawsze
jej się kojarzył z  niedosmażonym mięsem. Pluszaki nadal siedzą na półce nad wąskim
łóżkiem, miejsce honorowe zajmuje Pan Królik z  Kapelusza. Uszy ma postrzępione, bo
Holly skubała je zębami, kiedy nie mogła zasnąć. Plakat z  Sylvią Plath wciąż wisi nad
biurkiem, przy którym pisała kiepskie wiersze i  czasem wyobrażała sobie, że kończy
ze  sobą w  taki sam sposób jak jej idolka. Rozbierając się do stanika i  majtek (nie ma
zamiaru włożyć piżamy, którą na pewno znalazłaby w  górnej szufladzie komody – brrr,
okropność), myśli, że może zrobiłaby to, a  przynajmniej spróbowała, gdyby mieli
kuchenkę gazową, nie elektryczną.
Łatwo – za łatwo – byłoby dojść do wniosku, że ten pokój z czasów dzieciństwa czekał
na nią jak potwór z  horroru. Nocowała w  nim kilka razy, kiedy już była zrównoważoną
(względnie zrównoważoną) dorosłą osobą, i nigdy jej nie pożarł. Matka też jej nie pożarła.
Potwór, owszem, istnieje, ale nie tutaj. Holly wie, że musi o tym pamiętać, a także nigdy
nie zapominać, kim jest dzisiaj. Nie dzieckiem, które ogryzało uszy Pana Królika
z  Kapelusza. Nie nastolatką, która prawie codziennie przed lekcjami zwracała śniadanie.
Jest kobietą, która wraz z  Billem i  Jerome’em uratowała te wszystkie dzieciaki na
koncercie. Kobietą, która dała radę Brady’emu Hartsfieldowi. I  stanęła twarzą w  twarz
z  innym potworem w  teksaskiej jaskini. Dziewczyna, która ukrywała się w  tym pokoju,
która nie chciała z niego wychodzić, bezpowrotnie odeszła.
Klęka, odmawia wieczorną modlitwę i kładzie się do łóżka.
 

18 grudnia 2020

1
Charlotte, Holly i wujek Henry siedzą w kącie świetlicy domu opieki Falujące Wzgórza,
otoczeni świątecznymi dekoracjami. Są anielskie włosy i  wonne girlandy jodłowe, które
prawie całkowicie tłumią trwalszy aromat szczyn i  wybielacza. Jest choinka przybrana
lampkami i  cukrowymi laskami. Z  głośników sączy się muzyka świąteczna, ograne
melodie, bez których Holly mogłaby się obyć do końca życia.
Pensjonariusze (tyle że tak naprawdę są pacjentami, myśli Holly) wyglądają, jakby
niespecjalnie udzielała im się atmosfera świąt; większość ogląda reklamę czegoś o nazwie
Salon Tężyzny, w której występuje seksowna laska w pomarańczowym trykocie. Kilku jest
odwróconych od  telewizora, część milczy, niektórzy rozmawiają ze  sobą, inni mówią do
siebie. Drobniutka starowinka w zielonej podomce siedzi pochylona nad wielką układanką.
– To pani Hatfield – mówi wujek Henry. – Imienia nie pamiętam.
– Według pani Braddock uratowałeś ją przed bolesnym upadkiem – przypomina Holly.
–  Nie ją, tylko Julię – mówi wujek Henry. – Nad staaaa-rą glinianką. – Śmieje się jak
ktoś, kto wspomina dawne, piękne czasy. Charlotte przewraca oczami. – Miałem
szesnaście lat, a Julia chyba… – Milknie.
– Pokaż rękę – nakazuje Charlotte.
Wujek Henry przechyla głowę.
– Rękę? Po co?
– Pokaż i już. – Chwyta ją, podciąga rękaw jego koszuli. Ukazuje się spory, ale niezbyt
straszny siniec. Przypomina Holly spartaczony tatuaż.
–  Skoro tak tu dbają o  ludzi, powinniśmy ich pozwać, zamiast im płacić – mówi
Charlotte.
– Pozwać kogo? – pyta wujek Henry. Wybucha śmiechem. – Ktosia! Tego, co go słyszy
Horton! Dzieci uwielbiają ten film!
Charlotte wstaje.
– Idę po kawę. I może jedną z tych tarteletek czy co to jest. Tobie też przynieść, Holly?
Kręci głową.
– Znowu nic nie jesz – mówi Charlotte i wychodzi, nie czekając na odpowiedź.
Henry odprowadza ją wzrokiem.
– Ta to nigdy nie wrzuca na luz, co?
Tym razem to Holly się śmieje. Nie może się powstrzymać.
– Nie da się ukryć.
– Ano, zawsze taka była. Nie jesteś Janey.
– Nie. – Holly czeka.
– Jesteś… – Prawie słychać zgrzyt zardzewiałych trybików. – Holly.
– Zgadza się. – Klepie go po dłoni.
– Chciałbym wrócić do pokoju, ale nie pamiętam, gdzie jest.
– Znam drogę – zapewnia Holly. – Zaprowadzę cię.
Powoli ruszają w głąb korytarza.
– Kim była Julia? – pyta Holly.
–  Śliczna jak jutrzenka – mówi wujek Henry. Holly uznaje, że to wystarczająca
odpowiedź. Na pewno lepsza poetycko od wszystkich wierszy, które w życiu napisała.
Kiedy wchodzą do jego pokoju, Holly próbuje zaprowadzić go do krzesła przy oknie,
wujek jednak puszcza jej dłoń i rusza w stronę łóżka, na którym siada z dłońmi ściśniętymi
między udami. Wygląda jak podstarzałe dziecko.
– Chyba się położę, kotku. Jestem zmęczony. Charlotte mnie męczy.
–  Mnie czasem też – mówi Holly. Dawniej nigdy nie wyznałaby tego wujkowi
Henry’emu, który aż za często brał stronę jej matki, ale teraz jest innym człowiekiem. Pod
pewnymi względami znacznie łagodniejszym. Zresztą, za pięć minut zapomni, co
powiedziała. Za dziesięć zapomni, że w ogóle tu była.
Pochyla się, by pocałować go w policzek, ale zatrzymuje usta tuż nad jego skórą, kiedy
wujek się odzywa.
– Co się stało? – pyta. – Dlaczego się boisz?
– Wcale się nie…
– Właśnie że tak. Widzę.
–  No dobrze – mówi ona. – To prawda. Boję się. – Wielką ulgą jest to przyznać.
Powiedzieć na głos.
– Twoja matka… moja siostra… imię mam na końcu języka…
– Charlotte.
– Tak. Charley to tchórz. Zawsze taka była, nawet kiedy byliśmy mali. Nie chciała wejść
do wody w… jak to się nazywało… nie pamiętam. Ty też byłaś tchórzem, ale z  tego
wyrosłaś.
Patrzy na niego zdumiona. Oniemiała.
–  Wyrosłaś z  tego – powtarza, po czym zsuwa kapcie i  podnosi nogi na łóżko. –
Zdrzemnę się, Janey. Nie jest tutaj źle, ale chciałbym mieć ten, no… to takie coś, co się
przekręca… – Zamyka oczy.
Holly wstaje i  podchodzi do drzwi. Na twarzy ma łzy. Wyciera je wyjętą z  kieszeni
chusteczką. Żeby Charlotte ich nie zobaczyła.
–  Chciałabym, żebyś pamiętał, jak uratowałeś tamtą panią przed upadkiem – mówi. –
Pielęgniarka opowiadała, że byłeś szybki jak błyskawica.
Ale wujek Henry nie słyszy. Wujek Henry zasnął.

2
Z raportu Holly Gibney dla detektywa Ralpha Andersona:
Planowałam dokończyć to wczoraj wieczorem w  hotelu w  Pensylwanii, ale wynikła
sprawa rodzinna i  zamiast tego pojechałam do mojej matki. Trudno mi tu być. Wracają
wspomnienia, w  tym wiele nieprzyjemnych. Zostanę jednak na noc. Tak będzie lepiej.
Mama wyszła kupić rzeczy na wczesną świąteczną kolację, która pewnie nie będzie
smaczna. Akurat do gotowania nigdy nie miała talentu.
Liczę, że sprawę Cheta Ondowsky’ego – a  właściwie istoty, która występuje pod tym
nazwiskiem – zakończę jutro wieczorem. Bardzo się boję, Ralph, ale jestem też
zdeterminowana. Zapewnił, że to, co zrobił w  szkole Macready’ego, więcej się nie
powtórzy, obiecał to od razu, bez chwili namysłu, i mu nie wierzę. Bill nie uwierzyłby, ty
na pewno też nie. Zasmakował w tym. I być może w odgrywaniu roli dzielnego ratownika,
choć musi wiedzieć, że ściąganie na siebie uwagi to kiepski pomysł.
Zadzwoniłam do Dana Bella i  powiedziałam mu, że zamierzam wykończyć
Ondowsky’ego. Sądziłam, że jako były glina zrozumie to i  pochwali. Tak zrobił, ale
przestrzegł, żebym była ostrożna. Postaram się, skłamałabym jednak, gdybym nie
przyznała, że mam bardzo złe przeczucia. Zadzwoniłam też do mojej przyjaciółki Barbary
Robinson i  powiedziałam jej, że zostaję u  matki do niedzieli. Chcę, żeby ona i  jej brat
Jerome sądzili, że jutro nie będzie mnie w  mieście. Bez względu na to, co się ze  mną
stanie, muszę mieć pewność, że im nic nie grozi.
Ondowsky niepokoi się, co zrobię z  informacjami, które zdobyłam, ale jest też pewny
siebie. Zabije mnie przy pierwszej nadarzającej się okazji. Zdaję sobie z tego sprawę. Nie
wie jednego: że nie pierwszy raz jestem w takiej sytuacji i go nie zlekceważę.
Bill Hodges, mój przyjaciel i  dawny wspólnik, uwzględnił mnie w  swoim testamencie.
Dostałam odszkodowanie z jego polisy na życie, ale i inne pamiątki, które znaczą dla mnie
jeszcze więcej. Jedna to jego broń służbowa, wojskowy i  policyjny rewolwer smith &
wesson kaliber trzydzieści osiem. Bill mówił mi, że większość policjantów w mieście dziś
nosi glocka dwadzieścia dwa z magazynkiem na piętnaście, nie sześć nabojów, ale sam jest
tradycjonalistą i się tego nie wstydzi.
Nie lubię broni palnej – właściwie nienawidzę – ale jutro bez najmniejszego wahania
użyję rewolweru Billa. Nie wdam się w żadne dyskusje. Raz rozmawiałam z Ondowskym,
wystarczy. Strzelę mu w  pierś, nie tylko dlatego, że zawsze najlepiej celować w  środek
masy, jak mnie nauczyli na kursie strzelania, na który chodziłam dwa lata temu.
Właściwy powód jest taki, że…
[Pauza]
Pamiętasz, co się stało wtedy w  jaskini, kiedy uderzyłam w  głowę istotę, którą tam
znaleźliśmy? Na pewno tak. Obojgu nam śni się to po nocach i nigdy tego nie zapomnimy.
Myślę, że siłą – w  fizycznym tego słowa znaczeniu – ożywiającą te stwory jest swoisty,
obcy naszemu rozumieniu mózg, który być może dawno temu wykształcił się u  nich
w miejsce ludzkiego. Skąd się wziął, nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Postrzał w pierś
może nie zabić tej istoty. Szczerze mówiąc, Ralph, po trosze na to liczę. Sądzę, że jest inny
sposób na to, by pozbyć się jej na dobre. Widzisz, mieliśmy usterkę…
Matka wróciła. Spróbuję dokończyć dziś wieczorem albo jutro.

3
Charlotte nie chce, by Holly pomogła w gotowaniu; wygania córkę, ilekroć ta wchodzi
do kuchni. Przez to dzień niemiłosiernie się dłuży, ale wreszcie nastaje pora kolacji.
Charlotte włożyła zieloną suknię, którą nosi w każde Boże Narodzenie (dumna, że wciąż
się w  nią mieści). Świąteczna broszka – z  gałązkami i  jagodami ostrokrzewu – tkwi na
swoim zwykłym miejscu nad jej lewą piersią.
– Prawdziwa bożonarodzeniowa wieczerza jak za dawnych lat! – wykrzykuje, prowadząc
córkę za łokieć do jadalni. Jak więźnia do pokoju przesłuchań, myśli Holly. – Zrobiłam
wszystkie twoje ulubione potrawy!
Siadają naprzeciwko siebie. Charlotte zapaliła świeczki do aromaterapii wydzielające
zapach trawy cytrynowej, od  którego Holly chce się kichać. Wznoszą w  toaście
kieliszeczki wina Mogen David (uuch do potęgi entej) i  składają sobie życzenia
świąteczne. Potem jest sałatka już polana glutowatym dressingiem ranczerskim, którego
Holly nie znosi (choć w  przekonaniu Charlotte go uwielbia) i  suchy jak papirus indyk,
który przechodzi przez gardło tylko z dużą ilością sosu. Purée ziemniaczane jest zbrylone,
a  rozgotowane szparagi oklapłe i  wstrętne jak zawsze. Tylko ciasto marchewkowe
(kupione w sklepie) jest smaczne.
Holly zjada wszystko z talerza i chwali kulinarne umiejętności matki. Ta promienieje.
Po zmywaniu (Holly, jak zwykle, wyciera naczynia; matka zawsze ma do niej pretensje,
że zostawia na garnkach „plamidła”) udają się do salonu, gdzie Charlotte odszukuje DVD
z filmem To wspaniałe życie. Ile razy go oglądali w Boże Narodzenie? Co najmniej tuzin,
a pewnie więcej. Wujek Henry dawniej znał na pamięć każdą kwestię. I może nadal zna,
myśli Holly. Sprawdziła alzheimera na Google i wyczytała, że nie sposób określić, które
obszary umysłu pozostają sprawne w czasie, kiedy obwody przepalają się jeden po drugim.
Zanim film się zaczyna, Charlotte – uroczystym gestem – podaje Holly czapkę Świętego
Mikołaja.
– Zawsze masz ją na głowie, kiedy to oglądamy – mówi. – Od dzieciństwa. To tradycja.
Holly przez całe życie jest miłośniczką kina i  nawet w  filmach schlastanych przez
krytyków dostrzega rzeczy, które mogą się podobać (na przykład uważa, że Cobra
Stallone’a jest niesłusznie niedoceniana), ale na Tym wspaniałym życiu zawsze czuje się
nieswojo. Może się utożsamić z  George’em Baileyem na początku filmu, ale pod koniec
widzi w  nim człowieka dotkniętego poważną chorobą afektywną dwubiegunową, który
wszedł w  etap maniakalny. Zastanawiała się nawet, czy po ostatniej scenie wymyka się
z łóżka i morduje całą swoją rodzinę.
Oglądają film, Charlotte w  świątecznej sukience, Holly w  czapce Świętego Mikołaja.
Holly myśli: Odchodzę, czuję to. Przenoszę się w  inne miejsce. Jest to smutne miejsce,
pełne cieni. Miejsce, gdzie wiesz, że śmierć jest o krok.
Na ekranie Janet Bailey mówi:
– Boże, pomóż, coś złego dzieje się z tatą.
Tej nocy Holly śni się Chet Ondowsky wychodzący z  windy we  Frederick Building.
Rękaw i  kieszeń jego marynarki są rozdarte. Dłonie ma umorusane ceglanym pyłem
i krwią. Oczy mu falują, a kiedy rozciąga wargi w szerokim uśmiechu, wijące się czerwone
robale wypadają z jego ust na brodę.
 

19 grudnia 2020

1
Holly siedzi w  samochodzie na zakorkowanej czteropasmowej autostradzie. Do miasta
zostało jeszcze osiemdziesiąt kilometrów i myśli, że jeśli ten potężny zator prędko się nie
rozładuje, spóźni się na własny pogrzeb, zamiast być za wcześnie.
Jak wielu ludzi, którym brakuje wiary w  siebie, nałogowo planuje wszystko
z  wyprzedzeniem i  dlatego przy prawie każdej okazji zjawia się przed czasem.
Przewidywała, że w  biurze Uczciwych Znalazców będzie najpóźniej o  pierwszej, ale nie
ma na to szans, to już pewne. Może zdąży na trzecią, ale tylko przy wybitnie dobrych
układach. Otaczające ją ze wszystkich stron samochody (i wielgachna wywrotka z przodu,
której brudny zad góruje nad nią niby stalowe urwisko) wywołują u  niej klaustrofobię,
czuje się jak pogrzebana żywcem („mój własny pogrzeb”). Gdyby miała w  samochodzie
papierosy, paliłaby jednego po drugim. Zamiast tego ratuje się pastylkami na kaszel,
swoimi, jak je nazywa, środkami przeciw paleniu, ale w kieszeni płaszcza ma ich tylko pół
tuzina i  wkrótce się skończą. Potem normalnie zostałoby jej jeszcze ogryzanie paznokci,
tyle że dziś są za krótko obcięte, żeby je chwycić zębami.
Spóźnię się na bardzo ważne spotkanie.
Nie z powodu wymiany prezentów, która nastąpiła po tradycyjnym bożonarodzeniowym
śniadaniu, złożonym z gofrów i bekonu (do Bożego Narodzenia jeszcze prawie tydzień, ale
Holly gotowa była wczuć się w  klimat, żeby zrobić Charlotte przyjemność). Dostała
od  matki falbaniastą jedwabną bluzkę, której pewnie nigdy nie włoży (nawet jeśli
przeżyje), buty na średnich obcasach (patrz wyżej) i dwie książki: Potęga teraźniejszości
i Anxious for Nothing: Finding Calm in a Chaotic World. Holly nie miała czasu zawinąć
podarków dla mamy w  ozdobny papier, ale włożyła je do kupionej torby na prezenty.
Charlotte zachwyciła się wyściełanymi futrem kapciami i pobłażliwie pokręciła głową nad
szlafrokiem, który kosztował siedemdziesiąt dziewięć dolarów pięćdziesiąt centów.
– Co najmniej dwa rozmiary za duży. Pewnie nie zachowałaś paragonu, skarbie?
Holly doskonale wiedziała, że to zrobiła, a mimo to powiedziała tylko:
– Chyba mam go w kieszeni płaszcza.
Do tej pory wszystko poszło nie najgorzej. Potem jednak Charlotte ni z tego, ni z owego
zaproponowała, żeby pojechały złożyć życzenia Henry’emu, skoro w najważniejszym dniu
świąt jej rodzona córka nie będzie mogła odwiedzić wujka. Holly zerknęła na zegarek.
Była za kwadrans dziewiąta. Planowała o dziewiątej wyruszyć w drogę powrotną, chociaż
być może posuwała się za daleko w swojej obsesji – dlaczego właściwie chciała dotrzeć na
miejsce aż pięć godzin przed czasem? Poza tym, jeśli spotkanie z  Ondowskym źle się
skończy, to była jej ostatnia okazja, by zobaczyć Henry’ego, a  ciekawiło ją, co znaczyło
jego pytanie: Dlaczego się boisz?
Skąd wiedział? Dawniej nie wydawał się szczególnie wrażliwy na uczucia innych.
Wprost przeciwnie.
Holly więc się zgodziła, pojechały, Charlotte uwzięła się, żeby prowadzić, no i  na
skrzyżowaniu doszło do stłuczki. Poduszki powietrzne się nie uruchomiły, nikomu nic się
nie stało, nikt nie wezwał policji, ale pociągnęło to za sobą łatwe do przewidzenia
usprawiedliwienia Charlotte. Powołała się na urojone oblodzenie, milczeniem pomijając
fakt, że, jak zwykle, tylko zwolniła, zamiast stanąć przed znakiem stopu; odkąd pierwszy
raz usiadła za kierownicą, Charlotte Gibney była przekonana, że zawsze i  wszędzie ma
pierwszeństwo.
Kierowca drugiego samochodu był względnie wyrozumiały, kiwał głową i  zgadzał się
ze  wszystkim, co mówiła Charlotte, ale nie obeszło się bez wymiany danych
ubezpieczeniowych (Holly była prawie pewna, że mężczyzna, którego stuknęły w zderzak,
puścił do niej oko, wsiadając z powrotem do swojego auta) i zanim ruszyły w dalszą drogę,
była już dziesiąta, a  wizyta u  wujka i  tak zakończyła się całkowitą klapą. Henry nie
rozpoznał żadnej z nich. Zażądał, żeby mu nie przeszkadzały, bo musi się ubrać do pracy.
Kiedy Holly pocałowała go na pożegnanie, spojrzał na nią podejrzliwie i  spytał, czy
świadkowie Jehowy tak mają w zwyczaju.
–  Teraz ty prowadź – powiedziała Charlotte, kiedy wyszły. – Ja jestem zbyt
zdenerwowana.
Holly z największą przyjemnością spełniła prośbę.
Torbę podróżną zostawiła w przedpokoju. Kiedy zarzuciła ją na ramię i odwróciła się do
matki, przygotowana na ich tradycyjne pożegnanie – dwa suche cmoknięcia w policzek –
Charlotte objęła córkę, którą przez całe jej życie gnoiła i  poniżała (nie zawsze
nieświadomie), i wybuchnęła płaczem.
– Nie jedź. Proszę, Hollyberry, zostań jeszcze jeden dzień. Jeśli nie możesz posiedzieć do
świąt, bądź ze mną chociaż do końca weekendu. Nie wytrzymam tu sama. Jeszcze nie. Po
świętach może dam radę, ale teraz nie.
Matka uczepiła się jej jak tonąca i  Holly musiała powstrzymać podszyte panicznym
strachem pragnienie, żeby jej nie odepchnąć. Zniosła uścisk najdłużej, jak mogła, po czym
wyślizgnęła się z jej objęć.
– Muszę jechać, mamo. Jestem umówiona.
– Na randkę? – Charlotte się uśmiechnęła. Nie był to miły uśmiech. Obnażał zbyt wiele
zębów. Holly myślała, że matka nie może jej już niczym zaszokować, ale się myliła. –
Poważnie? Ty?
Pamiętaj, że być może widzisz ją ostatni raz, pomyślała Holly. Jeśli tak, nie chcesz
rozstać się z nią w gniewie. Możesz się na nią złościć potem, jeśli wyjdziesz z tego cało.
– Chodzi o coś innego – powiedziała. – Ale napijmy się herbaty. Na to mam czas.
Wypiły więc herbatę, zjadły ciastka z  daktylami (Holly nigdy ich nie znosiła, bo
smakowały jakoś tak ponuro), i  dopiero koło jedenastej wreszcie zdołała się wyrwać
z domu matki, w którym wciąż zalatywało świeczkami pachnącymi trawą cytrynową. Na
ganku pocałowała Charlotte w policzek.
– Kocham cię, mamo.
– Ja ciebie też, Hollyberry.
Holly doszła do drzwi wynajętego samochodu, dotykała już nawet klamki, kiedy
usłyszała wołanie Charlotte. Odwróciła się, prawie pewna, że mama zbiegnie po schodach
z  rozłożonymi rękami i  palcami zakrzywionymi w  szpony, wrzeszcząc: „Zostań! Masz
zostać! Ja tak każę!”.
Charlotte jednak wciąż stała na ganku, obejmując się ramionami w  pasie. Dygotała.
Wydawała się stara i nieszczęśliwa.
–  Pomyliłam się co do tego szlafroka – powiedziała. – Jednak jest w  moim rozmiarze.
Chyba źle przeczytałam metkę.
Holly się uśmiechnęła.
– To dobrze, mamo. Cieszę się.
Sprawdziła, czy droga jest wolna, wyjechała tyłem na ulicę, po czym skręciła w stronę
autostrady. Dziesięć po jedenastej. Kupa czasu.
Tak myślała wtedy.

2
Holly nie zna przyczyny tego korka, co jeszcze bardziej pogłębia jej niepokój. Lokalne
rozgłośnie AM i  FM, włącznie z  tą, która podobno nadaje aktualne wiadomości
o natężeniu ruchu na autostradzie, nic na ten temat nie mówią. Aplikacja Waze, normalnie
niezawodna, dziś jest bezużyteczna. Na ekranie pokazuje się tylko uśmiechnięty ludzik
kopiący łopatą dół, a  pod nim komunikat PRZERWA TECHNICZNA ZAPRASZAMY
NIEBAWEM!
Psiakość.
Jeśli pokona jeszcze piętnaście kilometrów, będzie mogła odbić na zjazd numer
pięćdziesiąt sześć i  dalej pojechać drogą numer siedemdziesiąt trzy, ale w  tej chwili
siedemdziesiątkatrójka równie dobrze mogłaby się znajdować na Jowiszu. Wygrzebuje
z  kieszeni płaszcza ostatnią pastylkę od  kaszlu i  odwija ją z  papierka, wpatrzona w  tył
wywrotki i naklejkę na zderzaku zapytującą CZY JESTEM DOBRYM KIEROWCĄ?
Wszyscy ci ludzie powinni teraz robić zakupy, myśli Holly. Powinni łazić po centrach
handlowych i  małych sklepach w  śródmieściu, wspomagać lokalną gospodarkę, zamiast
dawać zarobić Amazonowi, UPS i  Federal Express. Weźcie, zjedźcie z  tej pitolonej
autostrady, żeby ci, którzy naprawdę mają ważne sprawy do załatwienia, mogli…
Samochody ruszają. Z  ust Holly wyrywa się okrzyk triumfu, ledwo jednak milknie,
wywrotka przed nią znów staje. Po jej lewej facet rozmawia przez telefon. Po prawej
kobieta maluje usta. Elektroniczny zegar w  wynajętym samochodzie jasno daje do
zrozumienia, że nie ma szans dojechać do Frederick Building przed czwartą.
I  tak zostaną dwie godziny zapasu, myśli Holly. Proszę, Boże, spraw, abym dotarła na
miejsce dość wcześnie, żeby się przygotować na spotkanie z nim. Z potworem.

3
Barbara Robinson odkłada informator uczelniany, włącza swój telefon i otwiera aplikację
WebWatcher.
– Wiesz, że namierzanie kogoś bez jego wiedzy jest nie całkiem w porządku, prawda? –
powiedział Justin, kiedy ją zainstalował. – To chyba nawet, tego, nielegalne.
–  Chcę się tylko upewnić, że mojej przyjaciółce nic się nie stało – zapewniła Barbara
i posłała mu promienny uśmiech, który rozwiał wszelkie wątpliwości chłopaka.
Bóg jej świadkiem, sama też ma wątpliwości; wystarczy, że spojrzy na tę małą zieloną
kropkę na mapie, a już gryzie ją sumienie, zwłaszcza że Jerome skasował swój lokalizator.
Brat jednak nie wie (a ona mu nie powie), że z Portland Holly pojechała do Pittsburgha.
To, w  połączeniu z  historią wyszukiwań na jej domowym komputerze, każe Barbarze
przypuszczać, że Holly jednak interesuje się sprawą zamachu w szkole Macready’ego i że
głównym obiektem tego zainteresowania jest Charles „Chet” Ondowsky, reporter WPEN,
który był pierwszy na miejscu zdarzenia, albo Fred Finkel, jego kamerzysta. Barbara sądzi,
że prawie na pewno istotniejszy jest Ondowsky, bo to jego dotyczyła większość
wyszukiwań. Holly zapisała nawet nazwisko tego człowieka w  notesie leżącym obok
komputera… i postawiła przy nim dwa znaki zapytania.
Barbara nie dopuszcza możliwości, że przyjaciółce odbiło na dekiel czy nawet dostała
załamania nerwowego, nie chce jej się też wierzyć, że Holly mogła jakimś sposobem
wpaść na trop zamachowca… ale wie, że to nie jest nie do pomyślenia, jak to mówią.
Holly ma kompleksy, zdecydowanie zbyt często zdarza jej się wątpić w siebie, ale jest też
inteligentna. Czy to możliwe, że Ondowsky i Finkel (para, która nieuchronnie kojarzy się
Barbarze z Simonem i Garfunkelem) przypadkiem trafili na ślad zamachowca, może nawet
nie zdając sobie z tego sprawy?
Na tę myśl przypomina jej się film, który kiedyś oglądała z Holly. Powiększenie, tak się
nazywał. Główny bohater, robiąc zdjęcia kochankom w  parku, przypadkiem fotografuje
człowieka, który czai się z pistoletem w krzakach. A jeśli coś podobnego stało się w szkole
Macready’ego? Może zamachowiec wrócił na miejsce zbrodni, by napawać się swoim
triumfem, i ekipa telewizyjna sfilmowała go, kiedy oglądał akcję ratowniczą (może nawet
udawał, że w  niej pomaga)? Co, jeśli Holly jakoś go rozpoznała? Barbara wie, że to
niezaprzeczalnie naciągana hipoteza, ale czy nie jest tak, że życie czasem naśladuje
sztukę? Może Holly pojechała do Pittsburgha, żeby przesłuchać Ondowsky’ego i Finkela.
To byłoby względnie mało niebezpieczne, myśli Barbara, ale co, jeśli zamachowiec nadal
przebywał w tamtej okolicy i Holly postanowiła go dopaść?
Albo jeśli zamachowiec postanowił dopaść ją?
Wszystko to pewnie bzdury, ale Barbara i  tak odetchnęła z  ulgą, kiedy WebWatcher
pokazał, że Holly pojechała z  Pittsburgha do domu matki. Myślała nawet, czy nie
skasować lokalizatora – to skutecznie uspokoiłoby jej sumienie – powstrzymał ją jednak
wczorajszy telefon od Holly. Zadzwoniła, jak twierdziła, tylko po to, by ją powiadomić, że
spędzi sobotnią noc u mamy. A potem, na koniec rozmowy, powiedziała: „Kocham cię”.
No, oczywiście, że tak, Barbara też ją kocha, ale to wiadoma sprawa, coś, o  czym nie
trzeba głośno mówić. Co najwyżej przy specjalnych okazjach. Na przykład jak się
pokłócisz z  przyjaciółką i  potem się godzicie. Albo kiedy wyjeżdżasz w  daleką podróż.
Czy idziesz na wojnę. Barbara jest pewna, że w takiej sytuacji są to ostatnie słowa, jakie
mężczyźni i kobiety mówią swoim rodzicom czy partnerom życiowym.
Poza tym, Holly powiedziała to osobliwym tonem, który Barbarze się nie spodobał.
Prawie ze smutkiem. A teraz zielona kropka informuje Barbarę, że przyjaciółka jednak nie
została na drugą noc u  matki. Najwyraźniej wraca do miasta. Zmiana planów? Może
pokłóciła się z matką?
Albo zwyczajnie skłamała.
Barbara zerka na biurko i  widzi płyty DVD, które pożyczyła od  Holly na potrzeby
swojego referatu: Sokół maltański, Wielki sen, Ruchomy cel. Myśli, że będą doskonałym
pretekstem, by z nią porozmawiać, kiedy wróci. Uda zaskoczoną, że zastała Holly w domu,
po czym spróbuje z  niej wyciągnąć, co takiego ważnego było w  Portland i  Pittsburghu.
Może nawet powie jej o zainstalowanym lokalizatorze – zależy, jak się rozwinie sytuacja.
Sprawdza w  telefonie, gdzie Holly jest teraz. Wciąż na autostradzie. Pewnie utknęła
w  korku spowodowanym wypadkiem lub robotami drogowymi. Barbara spogląda na
zegarek, po czym znów kieruje wzrok na zieloną kropkę. Szacuje, że Holly będzie miała
szczęście, jeśli wróci przed piątą.
A  ja będę u  niej o  wpół do szóstej, myśli. Mam nadzieję, że nie dzieje się z  nią nic
złego… ale chyba tak właśnie jest.

4
Samochody ruszają… i stają.
Ruszają… stają.
I stoją.
Ja zwariuję, myśli Holly. Nerwy mi puszczą w czasie, kiedy będę tu siedzieć i się gapić
na tył tej wywrotki. Pewnie usłyszę towarzyszący temu dźwięk. Jak trzask pękającej
gałęzi.
Powoli gaśnie światło tego grudniowego dnia, oddalonego tylko o dwie kratki kalendarza
od  najkrótszego dnia w  roku. Zegar w  desce rozdzielczej mówi jej, że do Frederick
Building dotrze najwcześniej na piątą, a  i  to jeśli korek zaraz się rozładuje… i  nie
zabraknie paliwa. Zostało zaledwie nieco ponad ćwierć baku.
Być może się z  nim rozminę, myśli. Przyjdzie, zadzwoni, żebym przysłała mu kod
otwierający drzwi, i  nie dostanie odpowiedzi. Uzna, że nie wytrzymałam nerwowo
i stchórzyłam.
Myśl, że może to ślepy traf albo jakaś zła moc (ptak z wyobrażeń Jerome’a, uszargany
i  lodowatoszary) zrządziły, że do drugiego spotkania z  Ondowskym nie dojdzie, nie
przynosi jej ulgi. Bowiem teraz już nie tylko trafiła na jego osobistą listę przebojów, ale
i  jest niekwestionowanym numerem jeden. Stawienie mu czoła na własnym terenie,
według uprzednio przygotowanego planu, miało zapewnić jej przewagę. Jeśli ją straci, on
spróbuje zaatakować z zaskoczenia. I może mu się to udać.
Raz sięga po telefon, żeby zadzwonić do Pete’a, uprzedzić go, że pod bocznymi
drzwiami ich budynku stawi się niebezpieczny człowiek, niech więc na niego uważa, ale
Ondowsky zamydliłby mu oczy. Bez trudu. W  końcu gadaniem zarabia na życie. Nawet
gdyby Pete nie dał się zwieść, ma już swoje lata i  od  czasu, kiedy odszedł z  policji,
przybyło mu co najmniej dziesięć kilogramów. Jest ociężały. Istota udająca reportera
telewizyjnego jest szybka. Holly nie narazi Pete’a na niebezpieczeństwo. To ona wypuściła
dżina z butelki.
Tylne światła wywrotki przed nią gasną. Podjeżdża kilkanaście metrów do przodu i znów
się zatrzymuje. Tym razem jednak postój jest krótszy, a  następny pokonany odcinek
dłuższy. Czyżby korek się powoli rozładowywał? Holly nie śmie w  to wierzyć, ale ma
hollynadzieję.
I  słusznie, jak się okazuje. Po pięciu minutach jedzie sześćdziesiątką. Po siedmiu
osiemdziesiątką. Po jedenastu daje gaz do dechy i odbija na pas do wyprzedzania. Kiedy
przemyka obok miejsca zderzenia trzech samochodów – stąd ten zator – ledwo zerka na
wraki ściągnięte na pas rozdzielczy.
Jeśli utrzyma prędkość stu na godzinę do zjazdu z autostrady do śródmieścia, a potem nie
będzie za długo stała na czerwonych światłach, szacuje, że w  biurze będzie o  piątej
dwadzieścia.

5
Faktycznie Holly dociera w  okolice swojego budynku pięć minut po piątej, wcześniej,
niż przewidywała. (Przyjechałam za wcześnie na własny pogrzeb, myśli). W odróżnieniu
od  dziwnie wyludnionego centrum handlowego w  Monroeville śródmieście tętni życiem.
To dobrze i źle zarazem. Z jednej strony, nie ma większych szans na to, żeby wypatrzyła
Ondowsky’ego w  tłumie ciepło opatulonych przechodniów na Buell Street, z  drugiej, on
nie ma większych szans na to, żeby ją porwać z ulicy (jeśli żywi taki zamiar, co wcale by
jej nie zdziwiło). Sytuacja patowa, powiedziałby Bill.
Jakby w  ramach zadośćuczynienia za pecha, jaki spotkał ją na autostradzie, zauważa
samochód opuszczający miejsce parkingowe prawie dokładnie naprzeciwko Frederick
Building. Czeka, aż auto się oddali, po czym ostrożnie wjeżdża tyłem na zwolnione
miejsce, próbując ignorować stojącego za nią bałwana, który uporczywie trąbi klaksonem.
W mniej napiętych okolicznościach ten niemilknący ryk może skłoniłby ją do tego, żeby
odpuścić, ale na całej przecznicy nie widać żadnego innego wolnego miejsca. Musiałaby
zostawić wóz na parkingu wielopoziomowym, być może na jednej z  wyższych
kondygnacji, a naoglądała się zbyt wielu filmów, w których złe rzeczy spotykają kobiety
na parkingach wielopoziomowych. Zwłaszcza po zmroku, a teraz jest ciemno.
Trębacz wymija Holly, gdy tylko przód jej samochodu zostawia dość wolnego miejsca na
ulicy, aby dało się przejechać, ale bałwan – właściwie bałwanica – zwalnia, żeby złożyć jej
życzenia świąteczne swoim środkowym palcem.
Kiedy Holly wysiada, ulica jest pusta. Mogłaby przejść – czy raczej przetruchtać – na
drugą stronę w  niedozwolonym miejscu, ale zamiast tego dołącza do obładowanych
zakupami pieszych czekających na zielone światło na najbliższych pasach. W  grupie
bezpieczniej. Trzyma w dłoni klucz do frontowych drzwi swojego budynku. Nie zamierza
iść do bocznego wejścia. Jest w zaułku, a tam byłaby łatwym celem.
Gdy wsuwa klucz do zamka, mija ją człowiek w  grubym szaliku zasłaniającym usta
i  rosyjskiej czapce naciągniętej prawie po brwi. Przechodzi tak blisko, że omal jej nie
potrąca. Ondowsky? Nie. Przynajmniej chyba nie. Skąd niby miałaby to wiedzieć?
Mały, ciasny hol wejściowy jest pusty. Światła są przygaszone. Wszędzie kładą się
cienie. Holly pospiesznie idzie do windy. To jeden ze  starszych budynków w  centrum,
zaledwie osiem kondygnacji, architektura typowa dla Środkowego Zachodu, i  jest tylko
jedna winda pasażerska. Przestronna, podobno nowoczesna, ale jedna jedyna. Najemcy
regularnie na to narzekają, ci, którym się spieszy, często korzystają ze schodów, zwłaszcza
jeśli pracują na niższych piętrach. Holly wie, że jest też winda towarowa, ale tę na
weekendy się zamyka. Wciska guzik ze strzałką w górę, nagle pewna, że winda znów się
zepsuła i  cały jej plan spali na panewce. Drzwi jednak otwierają się od  razu i  wita ją
automatyczny kobiecy głos.
– Dzień dobry. Witamy we Frederick Building. – Teraz, kiedy hol jest pusty, brzmi to jak
bezcielesny głos z horroru.
Drzwi się zamykają i  Holly naciska czwórkę. W  kabinie zainstalowano monitor, który
w  dni powszednie pokazuje reklamy i  wiadomości, ale teraz jest wyłączony. Nie gra też
świąteczna muzyka, dzięki Bogu.
– Wjeżdżamy na górę – mówi automatyczny głos.
Będzie tam na mnie czekał, myśli Holly. Jakoś dostał się do środka, będzie na mnie
czekał, kiedy drzwi windy się otworzą, a ja nie będę miała dokąd uciec.
Gdy jednak drzwi się rozsuwają, za nimi jest pusty korytarz. Holly przechodzi obok
skrzynki pocztowej (tak staromodnej, jak nowoczesna jest gadająca winda), toalety
damskiej i  męskiej, i  zatrzymuje się przed wyjściem na klatkę schodową. Wszyscy
narzekają na Ala Jordana, nie bez powodu; dozorca budynku jest niekompetentny i leniwy.
Na pewno jednak ma dobre koneksje, bo nie traci pracy mimo śmieci piętrzących się
w piwnicy, zepsutej kamery nad bocznym wejściem i wręcz złośliwej opieszałości, z jaką
doręcza wszelkie przesyłki. Do tego dochodzi sprawa wypasionej japońskiej windy, która
wkurzyła wszystkich bez wyjątku.
Tego popołudnia Holly szczerze liczy, że Al wykazał się niedbałością pod jeszcze
jednym względem, bo szkoda jej czasu na to, żeby przynieść z  biura krzesło, na którym
będzie mogła stanąć. Otwiera drzwi na klatkę schodową i proszę bardzo, szczęście się do
niej uśmiecha. Na podeście schodów – blokując przejście na piąte piętro, co pewnie jest
naruszeniem przepisów przeciwpożarowych – stoi zestaw środków czystości, a wśród nich
mop, oparty o poręcz, i wiadro na kółkach do połowy wypełnione brudną wodą.
Holly myśli, czy nie wychlusnąć jego mętnej zawartości na schody – niech Al ma za
swoje – ale ostatecznie nie potrafi się na to zdobyć. Idzie z wiadrem do damskiej toalety,
wyjmuje z  niego ściągaczkę i  wylewa brudną wodę do umywalki. Potem toczy kubeł
w stronę windy, z torebką nieporęcznie zwisającą jej u łokcia. Wciska guzik przywołania.
Drzwi się otwierają i  automatyczny głos informuje ją (bo a  nuż zapomniała): „Czwarte
piętro”. Holly przypomina się dzień, kiedy Pete wpadł zziajany do biura i zapytał: Da się
tak zaprogramować to cholerstwo, żeby mówiło „Każcie Alowi mnie naprawić, a potem go
zabijcie”?
Odwraca wiadro dnem do góry. Jeśli będzie trzymała stopy blisko siebie (i  zachowa
ostrożność), między kółkami jest dość miejsca, by tam stanąć. Z torebki wyjmuje podajnik
taśmy klejącej i  małą paczkę zawiniętą w  brązowy papier. Wspina się na palce, wyciąga
ręce w  górę, aż rąbek koszuli wychodzi jej ze  spodni, i  przykleja paczuszkę taśmą
w  lewym rogu sufitu kabiny. Wysoko nad linią wzroku, gdzie (według świętej pamięci
Billa Hodgesa) ludzie z reguły nie patrzą. Oby Ondowsky też nie spojrzał. Jeśli to zrobi,
Holly będzie ugotowana.
Wyciąga telefon z kieszeni, podnosi go i robi zdjęcie paczuszki. Jeżeli wszystko pójdzie
po jej myśli, Ondowsky nigdy nie zobaczy tej fotografii, która zresztą jest dość marną
polisą ubezpieczeniową.
Drzwi windy znów się zamknęły. Holly wciska otwierający je guzik i  toczy wiadro
z powrotem na podest schodów. Potem przechodzi obok biura Brilliancy Beauty Products
(w  którym na co dzień nie ma nikogo oprócz mężczyzny w  średnim wieku,
przypominającego jej postać ze starej kreskówki, psa Droopy’ego) i kieruje się na koniec
korytarza, do Uczciwych Znalazców. Otwiera drzwi kluczem i  wchodzi z  westchnieniem
ulgi. Spogląda na zegarek. Prawie wpół do szóstej. Czasu naprawdę jest mało.
Podchodzi do biurowego sejfu i  wprowadza kombinację. Wyjmuje smitha & wessona
świętej pamięci Billa Hodgesa. Choć wie, że jest nabity – nienaładowany pistolet nawet na
pałkę się nie nada, kolejne dictum jej mentora – dla pewności kręci bębenkiem, po czym
zamyka go z trzaskiem.
Środek masy, myśli. Jak tylko wysiądzie z  windy. Nie przejmuj się pudełkiem
z pieniędzmi; przez tekturowe kula przejdzie na wylot, nawet gdyby niósł je na wysokości
piersi. No chyba że byłoby ze stali, wtedy musiałabym wymierzyć w głowę. Odległość nie
będzie duża. Pewnie narobię bajzlu, ale…
Ku swojemu zaskoczeniu parska śmiechem.
Ale Al zostawił środki czystości.
Holly spogląda na zegarek. 17.34. Ma jeszcze dwadzieścia sześć minut, zakładając, że
Ondowsky przyjdzie punktualnie. Zostało trochę rzeczy do zrobienia. Same ważne. Nie
musi długo się zastanawiać, która jest najistotniejsza; jeśli nie wyjdzie z tego żywa, ktoś
musi poznać prawdę o  stworze, który wysadził w  powietrze szkołę Macready’ego, aby
potem żerować na bólu ocalałych i  rozpaczających, a  tylko jeden człowiek na pewno jej
uwierzy.
Włącza telefon, otwiera aplikację nagrywającą i zaczyna mówić.

6
Robinsonowie podarowali córce na osiemnaste urodziny zgrabnego małego forda focusa
i  w  chwili, kiedy Holly parkuje na Buell Street w  centrum miasta, Barbara stoi na
czerwonym świetle o  trzy przecznice od  bloku mieszkalnego przyjaciółki. Korzystając
z okazji, zerka na WebWatchera na swoim telefonie. „Cholera”, mruczy pod nosem. Holly
nie wróciła do domu. Jest w  biurze, choć Barbara nie bardzo rozumie, po co tam poszła
w sobotni wieczór przed samymi świętami.
Blok Holly jest na wprost, ale kiedy zapala się zielone światło, Barbara skręca w prawo,
w  stronę centrum. To niedaleko, zaraz będzie na miejscu. Frontowe drzwi Frederick
Building na pewno są zamknięte na klucz, ale zna kod otwierający boczne wejście
w zaułku. Wiele razy była z bratem w biurze Uczciwych Znalazców i czasem to tamtędy
wchodzili.
Zrobię jej niespodziankę, myśli Barbara. Zaproszę ją na kawę i wyciągnę z niej, co się
właściwie, kurczę, dzieje. Może nawet coś przekąsimy i pójdziemy do kina.
Uśmiecha się na tę myśl.

7
Z raportu Holly Gibney dla detektywa Ralpha Andersona:
Nie pamiętam, czy powiedziałam ci wszystko, Ralph, a  nie mam czasu odsłuchać
nagrania, żeby to sprawdzić, ale najważniejsze już wiesz: natknęłam się na kolejnego
outsidera, trochę innego niż ten, z  którym mieliśmy do czynienia w  Teksasie, ale z  nim
spokrewnionego. Nowy, lepszy model, tak to nazwijmy.
Jestem w małej recepcji Uczciwych Znalazców i czekam na niego. Planuję postrzelić go,
jak tylko wyjdzie z  windy z  okupem, i  myślę, że wszystko potoczy się po mojej myśli.
Sądzę, że woli zapłacić mi za milczenie, niż mnie zabić, bo chyba go przekonałam, że chcę
tylko forsy, no i  obietnicy, że nigdy więcej nie popełni masowego morderstwa. Której
zapewne nie zamierza dotrzymać.
Starałam się to przemyśleć najlogiczniej, jak potrafię, bo od tego zależy moje życie. Na
jego miejscu raz zapłaciłabym szantażystce, a potem poczekałabym, żeby zobaczyć, co się
stanie. Czy odeszłabym ze  stacji telewizyjnej w  Pittsburghu? Może tak, może nie. Może
zostałabym, żeby sprawdzić intencje szantażystki. Gdyby przedstawiła nowe żądania,
domagała się repety, dopiero wtedy zabiłabym ją i  zniknęła. Odczekałabym rok–dwa,
a  potem wróciła do dawnego trybu życia. Może w  San Francisco, może w  Seattle, może
w  Honolulu. Zatrudniłabym się w  niezależnej stacji lokalnej, a  później poszukała czegoś
lepszego. Na pewno załatwiłby sobie nowe dokumenty i  listy polecające. Bóg raczy
wiedzieć, jak to możliwe, że nie budzą niczyich podejrzeń w erze komputerów i mediów
społecznościowych, Ralph, ale tak jest. Przynajmniej do tej pory.
Czy miałby powód się obawiać, że powiem komuś wszystko, co o  nim wiem? Na
przykład szefostwu jego stacji telewizyjnej? Nie, bo szantażując go, wikłam się w  jego
zbrodnię. Przede wszystkim liczę na jego pewność siebie. Jego arogancję. Czemu nie
miałby być pewny siebie i arogancki? To, co robi, uchodzi mu na sucho od bardzo, bardzo
dawna.
Mój przyjaciel Bill nauczył mnie jednak, że zawsze trzeba mieć plan awaryjny. „Pasek
i szelki, Holly”, mawiał. „Pasek i szelki”.
Jeśli on podejrzewa, że chcę go zabić, a  nie tylko wyciągnąć z  niego trzysta tysięcy
dolarów, podejmie środki ostrożności. Jakie? Nie mam pojęcia. Na pewno wie, że jestem
uzbrojona, a sam nie może wnieść pistoletu z uwagi na wykrywacz metalu. Mógłby wejść
po schodach, a  to utrudniłoby mi zadanie, nawet gdybym odpowiednio wcześnie go
usłyszała. Jeśli tak się stanie, będę musiała improwizować.
[Pauza]
Trzydziestkaósemka Billa to mój pasek; paczka przylepiona taśmą do sufitu windy to
moje szelki. Moja polisa ubezpieczeniowa. Mam jej zdjęcie. Będzie chciał ją dostać, ale
w środku nie znalazłby nic oprócz szminki.
Zrobiłam, co w mojej mocy, Ralph, ale nie wiem, czy to wystarczy. Pomimo wszystkich
moich przygotowań istnieje możliwość, że nie wyjdę z  tego żywa. Gdybyśmy mieli się
więcej nie zobaczyć, chcę, żebyś wiedział, jak wiele twoja przyjaźń dla mnie znaczyła.
Jeśli jednak zginę, a  ty postanowisz dokończyć to, co zaczęłam, proszę, bądź ostrożny.
Pamiętaj, że masz żonę i syna.

8
Jest 17.43. Czas gna jak oszalały.
Ten pitolony korek! Jeśli on przyjdzie, zanim zdążę się przygotować…
Jeśli tak się stanie, znajdę sposób, żeby kilka minut przetrzymać go na dole. Nie wiem,
jak to zrobię, ale coś wymyślę.
Holly włącza komputer stacjonarny w  recepcji. Ma własny gabinet, ale woli siedzieć
przy komputerze tutaj, na widoku, zamiast zaszyć się w  głębi biura. Z  tego samego
komputera skorzystali z Jerome’em, kiedy znudziło im się słuchać marudzenia Pete’a, że
musi się gramolić po schodach na czwarte piętro. To, co wtedy zrobili, pewnie jest
niezgodne z  prawem, ale problem został rozwiązany i  szczegóły zastosowanej metody
powinny wciąż być na twardym dysku. Oby. W  przeciwnym razie będzie miała
przepitolone. A  i  tak może mieć przepitolone, jeśli Ondowsky wejdzie schodami. Wtedy
będzie na dziewięćdziesiąt procent pewna, że przyszedł ją zabić, a nie kupić jej milczenie.
Komputer to nowoczesny iMac Pro, bardzo szybki, ale dziś uruchamia się przez całą
wieczność. Czekając, aż się włączy, Holly korzysta z  telefonu, żeby wysłać plik
dźwiękowy z  raportem na własnego maila. Wyjmuje z  torebki pendrive’a – to ten, który
zawiera zdjęcia zebrane przez Dana Bella i spektrogramy Brada Bella – i kiedy wtyka go
do gniazdka z  tyłu komputera, ma wrażenie, że słyszy dźwięk jadącej windy. Co jest
niemożliwe, chyba że w budynku jest ktoś oprócz niej.
Na przykład Ondowsky.
Holly przypada do drzwi biura z  rewolwerem w  ręku. Rozwiera je na oścież, wychyla
głowę na zewnątrz. Nie słychać nic. Winda milczy. Wciąż stoi na czwartym piętrze.
Wyobraźnia spłatała jej figla.
Zostawia drzwi otwarte i  pospiesznie wraca za biurko, by dokończyć to, co ma do
zrobienia. Jeszcze piętnaście minut. Powinna zdążyć, przy założeniu, że zdoła usunąć
poprawkę wprowadzoną przez Jerome’a i  przywrócić usterkę, za której sprawą wszyscy
musieli wchodzić po schodach.
Będę wiedziała, myśli. Jeśli winda zjedzie na dół po tym, kiedy Ondowsky z  niej
wysiądzie, wszystko gra. Jest byczo. Jeśli nie…
Ale nie ma co teraz o tym myśleć.
9
Sklepy otwarte są do późna, jak to w sezonie świątecznym – tym świętym czasie, kiedy
czcimy narodziny Jezusa, czyszcząc do cna nasze karty kredytowe, myśli Barbara –
i od razu zauważa, że na Buell nie ma szans zaparkować. Pobiera bilet u wjazdu na parking
wielopoziomowy naprzeciwko Frederick Building i  wolne miejsce znajduje dopiero na
czwartej kondygnacji, pod samym dachem. Pospiesznie idzie do windy, rozglądając się
dokoła i  trzymając dłoń w  torebce. Ona też widziała zbyt wiele filmów, w  których złe
rzeczy spotykają kobiety na parkingach wielopoziomowych.
Bezpiecznie wydostaje się na ulicę i szybkim krokiem dociera na róg w tej samej chwili,
kiedy na pasach zapala się zielone światło. Przechodzi na drugą stronę, zadziera głowę do
góry i  widzi światło na czwartym piętrze Frederick Building. Na następnym rogu skręca
w prawo. Kawałek dalej jest zaułek oznakowany tabliczkami DROGA BEZ PRZEJAZDU
i TYLKO DLA POJAZDÓW SŁUŻBOWYCH. Barbara rusza w jego głąb i zatrzymuje się
przy bocznym wejściu do budynku. Pochyla się, by wstukać kod otwierający drzwi, kiedy
czyjaś dłoń chwyta ją za ramię.

10
Holly otwiera maila, który wysłała do samej siebie, i przerzuca załącznik na pendrive’a.
Chwilę się waha, patrząc na puste miejsce na nazwę pod ikoną pamięci USB. Wreszcie
wpisuje JEST KREW. Może być. Bądź co bądź, taka jest pitolona natura tej istoty, myśli,
to utrzymuje ją przy życiu. Krew i ból.
Odłącza pendrive’a. Przy biurku w recepcji przygotowuje się całą korespondencję firmy
i  na blacie leży dużo kopert w  różnych rozmiarach. Holly bierze jedną z  nich, małą
i  wyściełaną, wkłada do niej pendrive’a, zakleja ją i  na moment zastyga, bo przypomina
sobie, że pocztę Ralpha odbierają sąsiedzi. Mogłaby mimo wszystko wysłać pendrive’a na
adres Ralpha, zna go na pamięć, ale co, jeśli jakiś złodziejaszek wyjmie kopertę
ze  skrzynki pocztowej? Koszmarna myśl. Jak ci sąsiedzi się nazywają? Colson? Carver?
Coates? Nie, jakoś inaczej.
Czas ucieka.
Już ma zaadresować przesyłkę do Sąsiadów Ralpha Andersona, kiedy przypomina jej się
ich nazwisko: Conrad. Nalepia znaczki jak popadnie i szybko pisze na kopercie:

Detektyw Ralph Anderson


619 Acacia Street
Flint City, Oklahoma 74012
 

Pod spodem dodaje DO RĄK PAŃSTWA CONRADÓW (SĄSIEDZI)


i  PRZECHOWAĆ DO POWROTU ADRESATA. To będzie musiało wystarczyć.
Chwyta kopertę, biegnie ile sił w  nogach do skrzynki pocztowej przy windzie i  wrzuca
przesyłkę do środka. Wie, że Al ociąga się z odbieraniem poczty, jak z każdą robotą, i że
koperta może leżeć na dnie zsypu na listy (z którego, trzeba uczciwie przyznać, niewielu
w  tych czasach korzysta) przez tydzień, a  nawet – zważywszy, że to okres świąteczny –
dłużej. Ale w sumie nie ma pośpiechu. Kiedyś w końcu pójdzie w świat.
Dla pewności, że przedtem się przesłyszała, wciska guzik przywołujący windę. Drzwi się
otwierają; za nimi jest pusta kabina. Czyli rzeczywiście wyobraźnia spłatała jej figla. Holly
wraca sprintem do biura, może nie zziajana, ale na pewno mocno zasapana. To po trosze
przez to bieganie; głównie jednak ze stresu.
Teraz ostatni krok. Otwiera okienko wyszukiwania plików na macu i  wpisuje nazwę,
którą Jerome nadał poprawce usuwającej usterkę: EREBETA. To nazwa producenta ich
kapryśnej windy, a także japońskie słowo oznaczające windę, tak przynajmniej twierdził.
Al Jordan kategorycznie odmówił wezwania lokalnych fachowców, by naprawili awarię,
upierał się, że usunąć ją może tylko oficjalny przedstawiciel firmy Erebeta. Tłumaczył, że
gdyby zdał się na osoby nieuprawnione i  potem doszłoby do wypadku, skutki byłyby
opłakane: odpowiedzialność karna, pozwy o  miliony dolarów. Lepiej po prostu zakleić
drzwi windy na wszystkich kondygnacjach żółtą taśmą z napisem WINDA NIECZYNNA
i poczekać na upoważnionego fachowca. To nie potrwa długo, zapewniał Al wzburzonych
najemców. Góra tydzień. Przepraszam za niedogodności. Ale tydzień przeciągnął się do
prawie miesiąca.
–  Dla niego to żadna niedogodność – zrzędził Pete. – Swoją kanciapę ma w  piwnicy,
całymi dniami siedzi tam na dupie, ogląda telewizję i żre pączki.
W końcu Jerome przystąpił do działania. Powiedział Holly coś, co – jako że sama też jest
oblatana w komputerach – wiedziała już wcześniej: że w internecie można znaleźć sposób
naprawy każdej usterki. I go znaleźli; trzeba było połączyć ten komputer z innym, znacznie
prostszym, sterującym windą.
–  Ot i  cały problem – powiedział Jerome, wskazując na ekran. Byli wtedy sami, Pete
wybrał się na obchód biur poręczycieli kaucji w poszukiwaniu nowych zleceń. – Widzisz,
co się dzieje?
Zauważyła od  razu. Komputer windy przestał „widzieć” przystanki na piętrach.
Dostrzegał tylko punkty krańcowe.
Teraz musi tylko zerwać plaster, który nakleili na oprogramowanie windy. I być dobrej
myśli. Bo nie zdąży sprawdzić, czy przyniosło to zamierzony efekt. Zostało za mało czasu.
Już za cztery szósta. Holly otwiera menu pokazujące w czasie rzeczywistym szyb windy.
Przystanki są oznakowane od -1 do 7. Kabina stoi na czwórce. U szczytu ekranu widnieje
zielone słowo GOTOWA.
Nie, jeszcze nie, myśli Holly, ale zaraz gotowa będziesz. Mam nadzieję.
Jej telefon dzwoni dwie minuty później, w tej samej chwili, kiedy kończy to, co miała do
zrobienia.

11
Barbara wydaje cichy okrzyk, obraca się i  opiera plecami o  boczne wejście. Patrzy
w górę, na ciemną sylwetkę mężczyzny, który schwycił ją za ramię.
– Jerome! – Uderza go dłonią w pierś. – Na śmierć mnie przestraszyłeś! Co tu robisz?
– O to samo chciałem zapytać ciebie – mówi brat. – Dziewczyny i ciemne zaułki z reguły
nie idą ze sobą w parze.
– Kłamałeś, kiedy powiedziałeś, że skasowałeś lokalizator, prawda?
–  No, tak – przyznaje Jerome. – Ale skoro jest oczywiste, że sama też go sobie
zainstalowałaś, raczej nie masz prawa uderzać w moralizatorskie…
Wtedy za jego plecami wyrasta kolejna ciemna sylwetka… tyle że nie jest całkowicie
ciemna. Jej oczy błyszczą jak ślepia kota w snopie światła z latarki. Zanim Barbara może
ostrzec brata, postać bierze zamach i  uderza Jerome’a czymś w  głowę. Rozlega się
obrzydliwy, głuchy chrzęst i Jerome upada na bruk.
Nieznajomy chwyta Barbarę, rzuca ją na drzwi i  przypiera do nich za szyję dłonią
w  rękawiczce. Z  jego drugiej ręki wypada ukruszona cegła. A  może to kawałek betonu.
Barbara wie tylko, że cokolwiek to jest, ocieka krwią jej brata.
Napastnik nachyla się ku niej, tak blisko, że dziewczyna widzi jego nijaką, okrągłą twarz
i futrzaną rosyjską czapkę. Dziwny blask w oczach mężczyzny zgasł.
– Nie krzycz, koleżanko. Nie radzę.
– Zabiłeś go! – wydusza Barbara rzężącym głosem. Nie odciął jej całkowicie dopływu
powietrza, przynajmniej na razie, ale niewiele brakuje. – Zabiłeś mojego brata!
–  Nie, żyje jeszcze. – Mężczyzna uśmiecha się, obnażając dwa rzędy zębów, które są
ortodontycznym arcydziełem. – Wiedziałbym, gdyby umarł, możesz mi wierzyć. Ale
w  każdej chwili mogę go zabić. Jeśli krzykniesz, spróbujesz uciec, innymi słowy,
rozzłościsz mnie, będę go tłukł, aż mózgownica mu bryźnie jak gejzer. To jak, będziesz
krzyczeć?
Barbara kręci głową.
Uśmiech mężczyzny staje się szerszy.
– Grzeczna dziewczynka. Boisz się, co? To mi się podoba. – Głęboko wciąga powietrze,
jakby wdychał jej przerażenie. – Masz się czego bać. Nic tu po tobie, ale w sumie dobrze,
że przyszłaś.
Nachyla się jeszcze bliżej. Barbara czuje zapach jego płynu po goleniu i  dotyk ust
szepczących jej na ucho.
– Jesteś smakowita.
12
Holly sięga po telefon, nie odrywając oczu od  komputera. Na ekranie wciąż jest menu
z  listą kondygnacji, ale pod schematem szybu pojawiły się dwie opcje: WYKONAJ
i  ODWOŁAJ. Żałuje, że nie może mieć pewności, że po wybraniu WYKONAJ coś się
stanie. I że to będzie właściwe coś.
Podnosi komórkę, gotowa przesłać Ondowsky’emu kod otwierający drzwi, i  zamiera.
W  okienku telefonu widnieje nie nazwisko ONDOWSKY ani komunikat NUMER
NIEZNANY, lecz uśmiechnięta twarz jej młodej przyjaciółki, Barbary Robinson.
O Boże kochany, tylko nie to, myśli Holly. Proszę, Boże, tylko nie to.
– Barbara?
– Jest tu jakiś facet, Holly! – Dziewczyna płacze, ledwo można ją zrozumieć. – Uderzył
czymś Jerome’a, chyba cegłą, i go ogłuszył, teraz Jerome leży cały we krwi…
I już jej nie ma przy telefonie, jest za to istota podająca się za Ondowsky’ego.
– Cześć, Holly, tu Chet – mówi wyćwiczonym głosem dziennikarza telewizyjnego.
Holly zastyga. Nie na długo, pewnie mniej niż pięć sekund, ale ma wrażenie, że trwa to
znacznie dłużej. Wszystko przez nią. Próbowała trzymać przyjaciół na dystans, a mimo to
przyszli. Przyszli, bo się o nią martwili, czyli to jej wina.
– Holly? Jesteś tam jeszcze? – Słyszy, że Ondowsky się uśmiecha. Bo szala przeważyła
się na jego stronę. Bo jest w  doskonałym nastroju. – Okoliczności się zmieniły, jak
sądzisz?
Nie mogę wpaść w panikę, myśli Holly. Mogę oddać życie i zrobię to, jeśli dzięki temu
oni ocaleją, ale nie mogę wpaść w panikę. Bo wtedy umrzemy wszyscy.
–  Czyżby? – mówi. – Nadal mam to, czego chcesz. Jeśli zrobisz tej dziewczynie
krzywdę, jeśli jeszcze raz choćby tkniesz palcem jej brata, zniszczę twoje życie. Nic mnie
nie powstrzyma.
–  Pistolet też masz? – Nie czeka na jej odpowiedź. – Oczywiście, że tak. Ja nie,
przyniosłem za to nóż ceramiczny. Bardzo ostry. Pamiętaj, że kiedy przyjdę na nasze małe
tête-à-tête, dziewczyna będzie ze  mną. Nie zabiję jej, jeśli zobaczę cię z  bronią w  ręku,
szkoda marnować dobrego zakładnika, ale oszpecę ją na twoich oczach.
– Nie będę uzbrojona.
– Myślę, że ci zaufam. – Wciąż rozbawiony. Wyluzowany, pewny siebie. – Raczej jednak
nie zapłacę za tego pendrive’a. Wymienię go na moją małą koleżankę. Co o tym sądzisz?
Że kłamiesz, myśli Holly.
– Umowa stoi. Daj Barbarę do telefonu.
– Nie.
– To nie dostaniesz kodu.
O dziwo, parska śmiechem.
– Dziewczyna go zna, miała go wstukać, kiedy zaczepił ją brat. Obserwowałem ich zza
kontenera na śmieci. Nie wątpię, że zdołam ją przekonać, żeby mnie wpuściła do środka.
Chcesz, żebym spróbował? Na przykład tak?
Barbara krzyczy, tak przeraźliwie, że Holly zakrywa usta. Jej wina, jej wina, wszystko to
jej wina.
– Przestań. Nie znęcaj się nad nią. Chciałam tylko wiedzieć, czy Jerome jeszcze żyje.
–  Na razie tak. Jakoś dziwnie posapuje. Może ma uszkodzony mózg. Mocno mu
przywaliłem, uznałem, że to konieczne. Kawał chłopa z niego.
Próbuje mnie nastraszyć. Żebym nie myślała, tylko reagowała.
– Dość obficie krwawi – ciągnie Ondowsky. – Wiesz, jak to jest z ranami głowy. No ale
na takim zimnie krew powinna szybko zakrzepnąć. À propos zimna, wystarczy już tych
wygłupów. Podaj kod, jeśli nie chcesz, żebym znów wykręcił jej rękę. Tym razem ją
zwichnę.
– Cztery siedem pięć trzy – mówi Holly. Jaki ma wybór?

13
Mężczyzna rzeczywiście ma nóż: czarny trzonek, długie białe ostrze. Wskazuje jego
czubkiem klawiaturę zamka, trzymając Barbarę za obolałe ramię.
– Czyń honory, koleżanko.
Barbara wstukuje kod, czeka, aż zapali się zielona lampka, po czym otwiera drzwi.
– Może połóżmy Jerome’a w środku? Mogę go tutaj wciągnąć.
–  Nie wątpię, że dałabyś radę – mówi mężczyzna. – Ale nie. Wygląda na
zrelaksowanego. Pozwólmy mu jeszcze na chwilę relaksu.
– Zamarznie na śmierć!
– A ty, koleżanko, wykrwawisz się na śmierć, jeśli się nie pospieszysz.
Nie, nie zabijesz mnie, myśli Barbara. Przynajmniej dopóki nie dostaniesz tego, co
chcesz.
Ale mógłby zrobić jej krzywdę. Wydłubać oko. Rozharatać policzek. Odciąć ucho. Jego
nóż wygląda na bardzo ostry.
Barbara wchodzi do środka.

14
Holly stoi w otwartych drzwiach biura Uczciwych Znalazców i patrzy w głąb korytarza.
Mięśnie jej drżą od adrenaliny; usta ma suche jak pustynny głaz. Zostaje na miejscu, kiedy
słyszy, że winda rusza w dół. Dopiero kiedy wjedzie z powrotem na górę, można będzie
uruchomić przygotowany program.
Muszę uratować Barbarę, myśli. Jerome’a też, chyba że dla niego już za późno.
Słyszy, że winda zatrzymuje się na parterze. Mija cała wieczność, zanim wreszcie rusza
z powrotem w górę. Holly cofa się, nie odrywając wzroku od zamkniętych drzwi windy na
końcu korytarza. Jej telefon leży przy komputerze, obok podkładki pod mysz. Wsuwa go
do lewej kieszeni spodni, po czym spogląda w dół i najeżdża kursorem na WYKONAJ.
Dobiega ją krzyk. Jest stłumiony dźwiękiem jadącej windy, ale to bez wątpienia
dziewczęcy głos. Głos Barbary.
Moja wina.
To wszystko moja wina.

15
Mężczyzna, który zrobił krzywdę Jerome’owi, chwyta Barbarę pod ramię, jakby
prowadził sympatię na wielki bal. Nie zabrał jej torebki (może uznał, że nie warto sobie
zaprzątać nią głowy) i  wykrywacz metalu pika cicho, kiedy przez niego przechodzą,
zapewne wyczuł jej telefon. Nieznajomy nie zważa na to. Mijają klatkę schodową, z której
do niedawna na co dzień korzystali poirytowani lokatorzy Frederick Building, po czym
kierują się do holu. Na zewnątrz, w  innym świecie, ludzie na zakupach świątecznych
przechodzą w tę i we w tę, obładowani torbami i pakunkami.
Ja też tam byłam, myśli Barbara w  oszołomieniu. Raptem pięć minut temu, kiedy
wszystko jeszcze było w  porządku. Gdy wciąż naiwnie wierzyłam, że mam całe życie
przed sobą.
Mężczyzna wciska guzik przywołujący windę. Słyszą dźwięk zjeżdżającej kabiny.
–  Ile jej miałeś zapłacić? – pyta Barbara. Przez ogarniający ją strach przebija tępe
rozczarowanie, że Holly w ogóle wdała się w jakieś układy z tym typem.
– Teraz to już nieważne – mówi. – Bo mam ciebie. Koleżanko.
Winda staje. Drzwi się otwierają. Automatyczny głos wita ich we Frederick Building.
– Wjeżdżamy na górę – informuje. Drzwi się zasuwają. Kabina rusza.
Mężczyzna puszcza Barbarę, zdejmuje futrzaną czapkę, upuszcza ją sobie między buty,
po czym unosi dłonie zamaszystym gestem magika.
– Teraz patrz. Myślę, że to ci się spodoba, no i wypada, żeby nasza pani Gibney też to
zobaczyła, bo od tego zaczęło się całe zamieszanie.
I  wtedy dzieje się coś tak przerażającego, że wykracza poza znane dotąd Barbarze
znaczenie tego słowa. W filmie można by to zlekceważyć, uznać za fajny efekt specjalny,
nic więcej, ale to jest rzeczywistość. Po okrągłej twarzy czterdziestolatka przebiega drobna
fala. Zaczyna się na podbródku, nie omija ust, tylko przechodzi przez nie. Nos drga,
policzki się rozciągają, oczy rozmywają, czoło się kurczy. I nagle cała głowa zmienia się
w  półprzezroczystą, rozchybotaną, tętniącą galaretę. W  jej wnętrzu wiją się splątane
czerwone wstęgi. To nie krew; czerwoną substancję wypełniają skupiska czarnych plamek.
Barbara krzyczy przeraźliwie i zatacza się do tyłu, na ścianę windy. Nogi uginają się pod
nią. Z  wybałuszonymi oczami osuwa się po ścianie. Puszczają jej zwieracze. Torebka
spada z ramienia i z głuchym łoskotem ląduje na podłodze.
Potem galaretowata głowa nabiera wyraźniejszych kształtów, ale twarz, w  którą się
układa, wygląda zupełnie inaczej niż twarz człowieka, który ogłuszył Jerome’a i zawlókł
Barbarę do windy. Jest węższa, o  nieco ciemniejszej karnacji. Oczy są zakrzywione
w kącikach, nie okrągłe. Nos jest ostrzejszy i dłuższy. Usta cieńsze.
Ten człowiek wygląda dziesięć lat młodziej od tego, który ją napadł.
– Niezła sztuczka, co? – Nawet głos ma inny.
Czym ty jesteś?, próbuje zapytać Barbara, ale słowa więzną jej w gardle.
Mężczyzna schyla się i  delikatnie nasuwa pasek torebki z  powrotem na jej ramię.
Barbara kuli się, próbując uniknąć dotyku jego palców; bez powodzenia.
– Chyba nie chcesz zgubić portfela i kart kredytowych? – mówi on. – Pomogą policji cię
zidentyfikować w  razie, gdyby… wiesz, gdyby nie daj Boże coś się stało. – Teatralnie
ściska palcami swój nowy nos. – Ojej, czyżby przytrafił się nam mały wypadek? A to ci
zasrany interes. – Chichocze.
Winda staje. Drzwi się rozsuwają, ukazując korytarz czwartego piętra.

16
Kiedy winda się zatrzymuje, Holly jeszcze raz pospiesznie zerka na monitor, po czym
klika myszą. Nie czeka, by zobaczyć, czy przystanki na wszystkich kondygnacjach,
od -1 do 7, są zaznaczone na szaro jak przed usunięciem awarii zgodnie z instrukcją, którą
Jerome znalazł na stronie „Błędy w oprogramowaniu Erebety i jak je naprawić”. Nie musi.
Wkrótce się o tym przekona.
Wraca do drzwi biura i patrzy w głąb korytarza, na oddaloną o dwadzieścia kilka metrów
windę. Ondowsky trzyma Barbarę za ramię… tyle że kiedy podnosi wzrok, Holly widzi, że
to już nie on. Teraz jest George’em, tylko bez wąsów i brązowego stroju kuriera.
– Idziemy, koleżanko – mówi. – Rusz się.
Barbara wychodzi, potykając się o własne nogi. Jej oczy są wielkie, puste, mokre od łez,
piękna ciemna skóra przybrała ziemisty odcień. Z  kącika ust ścieka strużka śliny.
Biedaczka wygląda prawie jak w  katatonii i  Holly wie dlaczego: widziała przemianę
Ondowsky’ego.
Ta struchlała dziewczyna jest jej odpowiedzialnością, ale Holly nie może teraz o  tym
myśleć. Musi się skupić na chwili obecnej, musi uważnie słuchać, musi mieć
hollynadzieję… choć nigdy nie było o nią trudniej niż teraz.
Drzwi windy się zasuwają. Skoro z rewolweru Billa nie będzie pożytku, wszystko zależy
od tego, co stanie się teraz. Początkowo nie dzieje się nic i serce Holly robi się ciężkie jak
z  ołowiu. Wreszcie słyszy, że winda rusza w  dół, choć zgodnie ze  swoim
oprogramowaniem powinna stać i czekać na wezwanie. Dzięki Bogu.
– Oto moja mała koleżanka – mówi George, morderca dzieci. – Choć nie wiem, czy chcę
się z  nią dalej kolegować. Zsiusiała się i  sfajdała w  gacie. Podejdź bliżej, Holly. Sama
poczujesz.
Holly nie rusza się od drzwi.
– Ciekawi mnie, czy ty w ogóle przyniosłeś jakieś pieniądze? – pyta.
George uśmiecha się szeroko, obnażając uzębienie znacznie mniej telegeniczne
od zębów jego alter ego.
– Szczerze mówiąc, nie. Zostawiłem tekturowe pudełko za kontenerem na śmieci, tam,
gdzie się schowałem, kiedy zobaczyłem tę tutaj i jej brata, ale w środku są tylko katalogi.
Wiesz, takie, których adresatem zwykle jest Aktualny Lokator.
–  Czyli od  początku nie zamierzałeś mi zapłacić – mówi Holly. Idzie tuzin kroków
w  głąb korytarza, zatrzymuje się, kiedy są kilkanaście metrów od  siebie. Gdyby to był
mecz futbolu amerykańskiego, byłaby na linii dwudziestu jardów. – Prawda?
– A ty nie zamierzałaś oddać mi tego pendrive’a i puścić mnie wolno – odpowiada on. –
Nie potrafię czytać w  myślach, ale mam wieloletnią wprawę w  czytaniu mowy ciała.
I  twarzy. Twoja jest całkowicie otwarta, choć pewnie nie zdajesz sobie z  tego sprawy.
A teraz wyjmij koszulę ze spodni i ją unieś. Nie do końca, te wzgórki na twojej piersi mnie
nie interesują, tylko na tyle, żebym miał pewność, że nie jesteś uzbrojona.
Holly unosi koszulę i bez pytania obraca się dookoła.
– Podciągnij nogawki.
Robi to.
–  Żadnej zapasowej broni – zauważa George z  aprobatą. – To dobrze. – Patrzy na nią,
przechylając głowę, jak krytyk sztuki studiujący obraz. – O rany, brzydula z ciebie, co?
Holly nie odpowiada.
– Byłaś choć raz w życiu na randce?
Nadal milczy.
–  Brzydka mała mizerota, nie więcej niż trzydzieści pięć lat, a  już siwieje. Nawet nie
zadajesz sobie trudu, żeby to zamaskować, a trudno o bardziej oczywisty znak kapitulacji.
W walentynki wysyłasz kartkę swojemu sztucznemu penisowi?
Holly wciąż milczy.
–  Domyślam się, że odbijasz sobie swój wygląd i  kompleksy poczuciem… – urywa
w pół zdania i spogląda na Barbarę. – Jezu, jakaś ty ciężka! I śmierdzisz!
Puszcza ramię Barbary, która bezwładnie upada przed drzwiami damskiej toalety. Leży
z  rozłożonymi rękami i  zadartym tyłkiem, czołem dotyka posadzki. Wygląda jak
muzułmanka rozpoczynająca iszę. Jej łkanie jest ciche, ale Holly je słyszy. O tak, słyszy je
doskonale.
Twarz George’a się zmienia. Nie przybiera z  powrotem rysów Cheta Ondowsky’ego,
tylko wykrzywia się w  drapieżnym grymasie, który pokazuje Holly prawdziwe oblicze
istoty skrytej pod tymi wszystkimi maskami. Ondowsky ma twarz świńską, George lisią,
ale to jest pysk szakala. Hieny. Szarego ptaszyska z  wyobrażeń Jerome’a. Mężczyzna
kopie Barbarę w opięty dżinsami tyłek. Z jej ust wyrywa się skowyt bólu i zaskoczenia.
– Wejdź tam! – krzyczy. – Wejdź tam, obmyj się, dorośli muszą omówić parę spraw!
Holly ma ochotę pobiec do niego z  krzykiem, żeby przestał kopać Barbarę, ale
oczywiście jemu o  to właśnie chodzi. Poza tym, myśli, jeśli naprawdę chce zadekować
zakładniczkę w  damskiej toalecie, być może otwiera się przede mną szansa.
A przynajmniej siły się nieco wyrównują. Zostaje więc na swoim miejscu.
–  Właźże… tam! – Znów kopie Barbarę. – Zajmę się tobą, jak skończę z  tą wścibską
suką. Módl się, żeby grała ze mną uczciwie.
Rozszlochana Barbara popycha głową drzwi toalety i wchodzi na czworakach do środka.
George wymierza jej jeszcze jednego kopniaka w tyłek. Potem spogląda na Holly. Grymas
zniknął. Jego miejsce znów zajął uśmiech. Holly domyśla się, że ma wyglądać czarująco,
i może tak wyglądałby na twarzy Ondowsky’ego. Na twarzy George’a robi zupełnie inne
wrażenie.
–  Cóż, Holly. Koleżanka jest w  sraczu, zostaliśmy we  dwoje. Mogę wejść do środka
i  wypruć jej flaki tym… – Unosi nóż. – Albo dasz mi, czego chcę, a  ja zostawię ją
w spokoju. Ciebie też.
Mnie nie nabierzesz, myśli Holly. Jak dostaniesz to, po co przyszedłeś, nikt nie wyjdzie
stąd żywy, z Jerome’em włącznie. O ile już nie umarł.
Próbuje okazać wahanie i nadzieję.
– Nie wiem, czy mogę ci wierzyć.
– Pewnie, że tak. Jak tylko dostanę tego pendrive’a, zniknę. Z twojego życia i ze świata
mediów Pittsburgha. Pora zmienić otoczenie. Wiedziałem to, jeszcze zanim ten facet… –
Powoli przeciąga po twarzy dłonią nietrzymającą noża, jakby opuszczał woal. – Zanim
podłożył bombę. Myślę, że właśnie dlatego ją podłożył. A  zatem tak, Holly, możesz mi
wierzyć.
– Może powinnam uciec do biura i zamknąć się na klucz – mówi i ma nadzieję, że po jej
minie widać, że naprawdę rozważa taką ewentualność. – A potem wezwać policję.
– I zostawiłabyś dziewczynę na mojej łasce i niełasce? – George wskazuje długim nożem
drzwi damskiej toalety i  się uśmiecha. – Wątpię. Widziałem, jak na nią patrzyłaś. Poza
tym, dopadłbym cię, zanim zdążyłabyś zrobić trzy kroki. Jak wspomniałem wtedy
w centrum handlowym, jestem szybki. Dość gadania. Daj mi, czego chcę, to sobie pójdę.
– Mam wybór?
– Jak myślisz?
Holly chwilę milczy, wzdycha, oblizuje usta, wreszcie kiwa głową.
– Wygrałeś. Tylko daruj nam życie.
– Zgoda. – Tak jak w centrum handlowym, odpowiedź jest za szybka. Zbyt gładka. Holly
mu nie wierzy. On to wie i wcale się tym nie przejmuje.
– Teraz wyjmę z kieszeni telefon komórkowy – mówi Holly. – Muszę pokazać ci pewne
zdjęcie.
Nie słyszy sprzeciwu, więc wyciąga komórkę, bardzo powoli. Otwiera katalog
ze zdjęciami, wybiera fotografię zrobioną w windzie i wysuwa telefon w stronę George’a.
Teraz mi to powiedz, myśli. Nie chcę cię w tym wyręczyć, sam to powiedz, bydlaku.
Nie zawodzi jej oczekiwań.
– Nie widzę. Podejdź bliżej.
Holly rusza ku niemu, wciąż z telefonem w wyciągniętej ręce. Dwa kroki. Trzy. Zostało
dwanaście metrów, potem dziesięć. George patrzy zmrużonymi oczami na telefon. Jeszcze
tylko osiem metrów i widzisz, jak bardzo się ociągam?
– Bliżej, Holly. Przez kilka minut po przemianie kiepsko widzę.
Jesteś podłym kłamcą, myśli ona, ale robi kolejny krok, wciąż wysuwając telefon do
niego. Prawie na pewno pociągnie ją za sobą, kiedy straci równowagę. Jeśli ją straci. Ale to
nic.
– Widzisz to, prawda? Jest w windzie. Przylepione taśmą do sufitu. Weź to sobie i…
Choć zachowuje najwyższą czujność, ledwo zauważa ruch George’a. Dopiero co stał
przed damską toaletą i wpatrywał się zmrużonymi oczami w zdjęcie na ekranie telefonu,
teraz obejmuje ją ramieniem w  pasie, a  drugą ręką trzyma jej wyciągniętą dłoń. Nie
żartował, rzeczywiście jest szybki. Telefon Holly wypada na podłogę i George wlecze ją
w stronę windy. Kiedy będą w środku, zabije ją i zerwie paczkę z sufitu. Potem pójdzie do
toalety i zabije Barbarę.
Taki przynajmniej jest jego plan. Holly ma inny.
–  Co robisz?! – krzyczy, nie dlatego, że nie wie, ale dlatego, że taką kwestię ma teraz
w swoim scenariuszu.
George nie odpowiada, tylko wciska guzik przywołujący windę. Światełko się nie zapala,
ale słychać, że silnik windy budzi się do życia. Kabina rusza w  górę. Holly zaczeka do
ostatniej chwili i  wtedy spróbuje się wyrwać. On sam będzie chciał ją puścić, kiedy
zrozumie, co się dzieje. Nie może mu na to pozwolić.
Wąska, lisia twarz George’a wykrzywia się w uśmiechu.
– Wiesz co, myślę, że wszystko się dobrze skoń…
Milknie w pół słowa, bo winda się nie zatrzymuje. Kabina mija czwarte piętro – widzą
błysk światła w  szparze między drzwiami – i  jedzie dalej w  górę. George, zaskoczony,
zwalnia uścisk. Tylko na chwilę, ale to wystarcza, by Holly mu się wyrwała i  cofnęła
o krok.
To, co dzieje się potem, trwa nie dłużej niż dziesięć sekund, ale Holly jest tak
nabuzowana adrenaliną, że widzi każdy szczegół.
Drzwi klatki schodowej rozwierają się na oścież i wypada Jerome. Jego oczy patrzą spod
maski zakrzepłej krwi. W  dłoniach ma znalezionego na półpiętrze mopa, wyciągniętego
drewnianym drążkiem naprzód. Widząc George’a, rzuca się na niego.
– Gdzie Barbara?! – wrzeszczy. – Gdzie moja siostra?!
George odpycha Holly, która wpada na ścianę z  głuchym, wstrząsającym kośćmi
łoskotem. Mroczki tańczą jej przed oczami. Outsider wyciąga rękę i  bez trudu wyrywa
mopa z rąk Jerome’a. Zamierza się na chłopaka odebraną mu bronią, ale wtedy otwierają
się drzwi damskiej toalety.
Barbara wybiega z wyjętym z torebki gazem pieprzowym w ręku. George odwraca się ku
niej i dostaje gryzącą substancją prosto w twarz. Krzyczy, zasłania oczy.
Winda wjeżdża na ostatnie piętro. Buczenie maszynerii cichnie.
Jerome rzuca się na George’a. Holly krzyczy: „Jerome, nie!”, i  wbija ramię w  jego
brzuch. Chłopak zderza się z  siostrą, oboje wpadają na ścianę między drzwiami dwóch
toalet.
Włącza się alarm windy, donośny ryk obwieszczający panika panika panika.
George odwraca czerwone, łzawiące oczy w stronę dźwięku i w tej samej chwili drzwi
windy się otwierają. Nie tylko na tym, ale i na wszystkich pozostałych piętrach. To właśnie
jest usterka, przez którą winda nie nadawała się do użytku.
Holly biegnie do George’a z  wyciągniętymi przed siebie rękami. Jej wściekły wrzask
zlewa się w  jedno z  wyciem alarmu. Uderza George’a dłońmi w  pierś, wpychając go do
szybu. George przez chwilę zdaje się wisieć w powietrzu, oczy i usta ma szeroko otwarte
z zaskoczenia i przerażenia. Jego twarz wiotczeje, zaczyna się zmieniać, ale zanim może
na powrót przybrać rysy Ondowsky’ego (jeśli to właśnie się z nią dzieje), już go nie ma.
Holly ledwo czuje silną śniadą dłoń – Jerome’a – która chwyta tył jej koszuli i ratuje przed
dołączeniem do George’a na dnie szybu.
Outsider spada z krzykiem.
Holly, która uważa się za pacyfistkę, słucha tego dźwięku z dziką rozkoszą.
Zanim może usłyszeć głuchy huk ciała uderzającego o ziemię, drzwi windy się zasuwają.
Na tym i wszystkich pozostałych piętrach. Alarm milknie i kabina rusza w dół, do piwnicy,
drugiego punktu krańcowego. Patrzą we  troje na błysk światła w  szczelinie między
drzwiami, kiedy winda mija czwarte piętro.
– Twoja robota – mówi Jerome.
– A żebyś, kurde, wiedział – odpowiada Holly.

17
Kolana uginają się pod Barbarą i pada zemdlona. Pojemnik gazu pieprzowego wysuwa
się z jej rozluźnionej dłoni i turla pod zamknięte drzwi windy.
Jerome klęka przy siostrze. Holly delikatnie go odpycha i  bierze Barbarę za rękę.
Podciąga rękaw jej płaszcza, zanim jednak może sprawdzić tętno, Barbara już próbuje
usiąść prosto.
– Kim… czym on był?
Holly kręci głową.
– Nikim. – I być może taka jest prawda.
– Nie ma go? Holly, już go nie ma?
– Tak.
– Wpadł do szybu windy?
– Tak.
– Dobrze. To dobrze. – Zaczyna się podnosić.
–  Poleż jeszcze minutkę, Barb. Na chwilę cię zaćmiło. To głównie o  Jerome’a się
martwię.
–  Nic mi nie jest – zapewnia on. – Twardy łeb. To był ten gość z  telewizji, prawda?
Kozlowski czy jak mu tam.
– Tak. – I nie. – Wyglądasz, jakbyś stracił co najmniej pół litra krwi, twardy łbie. Spójrz
na mnie.
Patrzy na nią. Obie jego źrenice są tej samej wielkości, to dobry znak.
– Pamiętasz tytuł swojej książki?
Posyła jej zniecierpliwione spojrzenie spod szopiej maski zakrzepłej krwi.
– Czarna Sowa: wzlot i upadek amerykańskiego gangstera. – Ni mniej, ni więcej, tylko
parska śmiechem. – Holly, gdyby zdemolował mi mózg, nie pamiętałbym kodu
otwierającego boczne wejście. Kim on tak naprawdę był?
–  Człowiekiem, który wysadził w  powietrze szkołę w  Pensylwanii. Chociaż nikomu
o tym nigdy nie powiemy. Wywołałoby to zbyt wiele pytań. Opuść głowę, Jerome.
– Boli, kiedy nią ruszam – mówi. – Jakbym miał zwichniętą szyję.
– Zrób to mimo wszystko – nalega Barbara.
– Siostra, nie żebym się czepiał, ale nie za ładnie pachniesz.
–  Zajmę się nim, Barbaro – mówi Holly. – W  mojej szafie znajdziesz spodnie i  kilka
koszulek. Powinny być na ciebie dobre. Weź, co chcesz, i  się przebierz. Obmyj się
w toalecie.
Po minie Barbary widać, że chciałaby zrobić to jak najszybciej, ale nie rusza się
z miejsca.
– Jesteś pewien, że nic ci nie jest, J?
– Tak – zapewnia brat. – Idź już.
Barbara rusza w głąb korytarza i znika w biurze Uczciwych Znalazców. Holly obmacuje
kark Jerome’a, nie wyczuwa opuchlizny, i  prosi, żeby jeszcze raz opuścił głowę. Widzi
małą ranę na ciemieniu i  niżej znacznie głębsze rozcięcie, ale wygląda na to, że kość
potyliczna przyjęła na siebie (i  wytrzymała) całą siłę ciosu. Myśli, że Jerome miał
szczęście.
Że wszyscy mieli szczęście.
– Też bym się obmył – mówi Jerome, patrząc na drzwi męskiej toalety.
–  Nie, nie rób tego. Barbarze też nie powinnam na to pozwolić, ale nie chcę, żeby
rozmawiała z policją w brudnych… w takim nieładzie.
– Czuję, że masz jakiś plan – mówi Jerome, po czym obejmuje się ramionami. – Boże,
zimno mi.
– To z szoku. Dobrze by było, gdybyś napił się czegoś gorącego. Zaparzyłabym herbatę,
ale nie ma na to czasu. – Nagle uderza ją przerażająca myśl: gdyby Jerome pojechał windą,
cały jej plan, i bez tego rozłażący się w szwach, mógłby wziąć w łeb. – Dlaczego wszedłeś
po schodach?
–  Żeby mnie nie usłyszał. Nawet z  najgorszym bólem głowy na świecie wiedziałem,
gdzie go znajdę. Oprócz ciebie w  budynku nie było nikogo. – Robi pauzę. – Nie
Kozlowski. Ondowsky.
Barbara wraca ze stertą czystych ubrań. Znów zaczęła płakać.
– Holly… widziałam, jak się zmieniał. Z głowy zrobiła mu się galareta. To… to…
– O czym ona mówi, na litość boską? – pyta Jerome.
– To na razie nieważne. Może potem ci opowiem. – Holly krótko ściska jego siostrę. –
Obmyj się i przebierz. I Barbaro? Czymkolwiek on był, już nie żyje. Jasne?
– Jasne – szepcze ona i wchodzi do toalety.
Holly odwraca się do Jerome’a.
– Namierzałeś mój telefon, Jeromie Robinsonie? Barbara też? Oboje mnie śledziliście?
Stojący przed nią zakrwawiony młodzieniec się uśmiecha.
– Czy jeśli obiecam, że już nigdy, przenigdy nie nazwę cię Hollyberry, nadal będę musiał
odpowiedzieć na te pytania?

18
W holu wejściowym, piętnaście minut później.
Spodnie Holly są za ciasne na Barbarę i mają wysoką talię, ale jakoś zdołała je zapiąć.
Ziemista bladość powoli znika z jej policzków i czoła. Przeżyje, myśli Holly. Nie uniknie
koszmarów, ale dojdzie do siebie.
Krew na twarzy Jerome’a zasycha w krakelurę. Chłopak mówi, że łeb mu pęka, ale nie,
nie ma zawrotów głowy. Ani mdłości. Holly nie jest zaskoczona tym, że boli go głowa. Ma
w  torebce tylenol, ale nie ma odwagi dać Jerome’owi tabletki. Założą mu szwy – i  bez
wątpienia zrobią prześwietlenie – na SOR-ze, ona jednak przede wszystkim musi teraz
dopilnować, by uzgodnili wspólną wersję wydarzeń. A potem posprząta po sobie.
–  Przyjechaliście tutaj, bo nie było mnie w  domu – mówi. – Pomyśleliście, że jestem
w biurze, nadganiam zaległości, bo kilka poprzednich dni spędziłam u matki. Jasne?
Kiwają głowami, gotowi się podporządkować.
– Poszliście do bocznego wejścia w zaułku.
– Bo znamy kod – mówi Barbara.
– Tak. Tam ktoś was napadł. Rozumiecie?
Znów skinienia głowami.
–  Uderzył cię, Jerome, i  rzucił się na Barbarę. Ona wyjęła z  torebki gaz pieprzowy
i prysnęła mu prosto w twarz. Ty zerwałeś się z ziemi i zacząłeś z nim szamotać. Wtedy
uciekł. Potem weszliście do holu i wezwaliście pogotowie.
– A dlaczego w ogóle do ciebie przyjechaliśmy? – pyta Jerome.
Holly jest w kropce. Pamiętała, żeby na nowo zainstalować poprawkę usuwającą awarię
windy (zrobiła to w  czasie, kiedy Barbara się myła i  przebierała w  toalecie, łatwizna),
i  wrzuciła rewolwer Billa do swojej torebki (tylko na wszelki wypadek), ale nawet nie
pomyślała, jak powinna brzmieć odpowiedź na pytanie, które zadał Jerome.
– Zakupy świąteczne – wtrąca Barbara. – Chcieliśmy wyciągnąć cię z biura i zabrać na
zakupy. Prawda, Jerome?
–  Ano tak, jasne – potwierdza Jerome. – Postanowiliśmy zrobić ci niespodziankę.
I zastaliśmy cię tutaj, Holly?
–  Nie – zaprzecza ona. – Nie było mnie. Nawet teraz mnie tu nie ma. Robię zakupy
świąteczne na drugim końcu miasta. Tam w  tej chwili jestem. Zadzwoniliście do mnie
dopiero po napadzie, bo… cóż…
– Bo nie chcieliśmy cię niepokoić – dopowiada Barbara. – Zgadza się, Jerome?
– Tak.
– Dobrze – mówi Holly. – Zapamiętacie to wszystko?
Potakują.
– Wobec tego czas, żeby Jerome zadzwonił na pogotowie.
– A co ty zrobisz, Hols? – pyta Barbara.
– Posprzątam. – Holly wskazuje na windę.
–  Chryste Panie – mówi Jerome. – Zapomniałem, że tam na dole jest ciało. Zupełnie
wyleciało mi to z głowy.
– Mnie nie. – Barbara się wzdryga. – Jezu, Holly, jak wytłumaczysz, skąd się wziął trup
na dnie szybu windy?
Holly przypomina sobie, jak skończył poprzedni outsider.
– Sądzę, że nie będzie z tym problemu.
– A jeśli on jeszcze żyje?
– Spadł pięć kondygnacji w dół, Barb. Sześć, jeśli liczyć piwnicę. A potem winda… –
Holly odwraca jedną dłoń spodem do góry i kładzie na niej drugą.
– Aha – mówi Barbara. Jej głos jest słaby. – Rozumiem.
–  Dzwoń na pogotowie, Jerome. Twoje rany wyglądają raczej niegroźnie, ale niech to
potwierdzi lekarz.
Jerome wyjmuje telefon, ona podchodzi do windy i przywołuje ją na parter. Po usunięciu
usterki działa jak należy.
Drzwi się rozsuwają, ukazując leżącą na podłodze kabiny futrzaną czapkę, uszankę, jak
nazywają ją Rosjanie. Holly przypomina sobie mężczyznę, który mijał ją, kiedy otwierała
drzwi wejściowe, i dochodzi do wniosku, że to jednak był on. Ondowsky. George.
Z czapką w ręku wraca do przyjaciół.
– Powtórzcie, co macie mówić.
–  Napad – odpowiada Barbara i  Holly uznaje, że to wystarczy. Oboje mają głowy na
karku, a reszta tej bajeczki jest prosta. Jeśli wszystko ułoży się po jej myśli, glin i tak nie
będzie interesować, gdzie była.

19
Holly zostawia ich i schodzi po schodach do piwnicy, w której śmierdzi starym dymem
papierosowym i  czymś jeszcze – obawia się, że to pleśń. Światła są zgaszone i  szukając
włączników, musi sobie świecić telefonem. W  jego słabym blasku ukazują się cienie,
otaczające ją ze wszystkich stron, i aż za łatwo wyobrazić sobie, że w mroku czyha istota
nosząca nazwisko Ondowsky, gotowa rzucić się na nią i  schwycić ją za szyję. Pot lekko
zrosił skórę Holly, ale zimno jej w  twarz. Musi się powstrzymywać, żeby nie szczękać
zębami. Ja też jestem w szoku, myśli.
Wreszcie znajduje dwa rzędy włączników. Pstryka wszystkimi i świetlówki zapalają się
z bzyczeniem. Piwnica to brudny labirynt ze stert pojemników i pudeł. Holly znów myśli,
że dozorca ich budynku – któremu, było nie było, płacą ze swoich kieszeni – to zwyczajna
łajza.
Orientuje się w  swoim położeniu i  idzie do windy, której drzwi (tutaj, w  piwnicy,
strasznie brudne, a  farba schodzi z  nich płatami) są szczelnie zamknięte. Holly stawia
swoją torebkę na podłodze i wyciąga rewolwer Billa. Potem zdejmuje klucz serwisowy do
windy z  haczyka na ścianie i  wciska go do dziurki w  drzwiach po lewej stronie. Klucz,
dawno nieużywany, stawia opór. Holly musi wsunąć broń za pas i przekręcić go dwiema
rękami. Znów z rewolwerem w dłoni, odsuwa jedne drzwi, a drugie odsuwają się same.
Z  wnętrza bucha zapach oleju, smaru i  kurzu. Pośrodku szybu jest długie, podobne do
tłoka ustrojstwo, które, jak się później dowie, nazywa się nurnik. Wokół niego, wśród
porozrzucanych niedopałków i  torebek po fast foodzie, walają się ubrania, które miał na
sobie Ondowsky, kiedy wyruszył w swoją ostatnią podróż. Krótką, ale śmiertelną.
Po samym Ondowskym, znanym też jako Chet na posterunku, nie został ślad.
Świetlówki palą się jasnym blaskiem, ale na dnie szybu jest za ciemno jak na gust Holly.
Znajduje latarkę na zagraconym stole roboczym Ala Jordana i  ostrożnie świeci nią
dookoła, zaglądając też za nurnik. Wypatruje nie Ondowsky’ego – nie ma go i nie będzie –
lecz pewnych egzotycznych robali. Niebezpiecznych robali, które być może szukają
nowego żywiciela. Nie dostrzega ani jednego. Cokolwiek pasożytowało na Ondowskym,
mogło utrzymać się przy życiu po jego śmierci, ale nie na długo. Dostrzega jutowy worek
w kącie zawalonej rupieciami, brudnej piwnicy i wkłada do niego ubrania Ondowsky’ego,
z  futrzaną czapką włącznie. Na koniec zostawia jego majtki. Podnosi je złączonymi
w  pęsetę koniuszkami palców, krzywiąc się z  obrzydzenia. Wrzuca majtki do worka
z dreszczem wstrętu i cichym okrzykiem („Uuch!”), po czym zasuwa dłońmi drzwi windy.
Zamyka je kluczem serwisowym, który następnie odwiesza na haczyk.
Siada i czeka. Kiedy jest pewna, że Jerome, Barbara i pogotowie już pojechali, zakłada
torebkę na ramię i wnosi worek z ubraniami Ondowsky’ego na górę. Wychodzi bocznymi
drzwiami. Myśli, czy nie wyrzucić tych ubrań do kontenera na śmieci, ale to trochę za
blisko miejsca zdarzenia. Bierze więc worek ze  sobą, co jest całkiem dobrym
rozwiązaniem. Na ulicy wygląda z nim jak jedna z wielu osób taszczących pakunki.
Uruchamia samochód i wtedy dzwoni Jerome. Mówi, że ktoś napadł na niego i Barbarę
pod bocznym wejściem do Frederick Building. Oboje są w szpitalu Kinera, dodaje.
– O mój Boże, to straszne – mówi Holly. – Trzeba było zadzwonić wcześniej.
– Nie chcieliśmy cię niepokoić – odpowiada Jerome. – Nic się nam w gruncie rzeczy nie
stało i facet niczego nie zabrał.
– Przyjadę, jak tylko będę mogła.
W drodze do szpitala imienia Johna M. Kinera Holly wrzuca jutowy worek z ubraniami
Ondowsky’ego do kosza na śmieci. Zaczyna prószyć śnieg.
Wygląda na to, że jednak będziemy mieli białe Boże Narodzenie, myśli Holly.
Włącza radio, słyszy Burla Ivesa ryczącego na całe gardło Holly Jolly Christmas
i natychmiast je wyłącza. Nie znosi tej piosenki jak żadnej innej. Z oczywistych powodów.
Nie można mieć wszystkiego, myśli; życie niekiedy bywa do pupy i tego nie zmienisz.
Czasem jednak los daje ci to, czego potrzebujesz. I normalnemu człowiekowi to powinno
wystarczyć.
A ona taka jest.
Normalna.
 

22 grudnia 2020

Holly o  dziesiątej musi złożyć zeznanie w  kancelarii McIntyre and Curtis. To jedna
z  najmniej lubianych przez nią czynności, na szczęście dziś jest tylko świadkiem.
Przedmiotem sprawy jest prawo do opieki, nie nad dzieckiem, lecz nad psem rasy samojed,
a  to nieco obniża poziom stresu. Jeden z  adwokatów zadaje kilka kąśliwych pytań, ale
w  porównaniu z  tym, co przeszła z  Chetem Ondowskym – i  George’em – przesłuchanie
wydaje się względnie łagodne. Po piętnastu minutach ma to z  głowy. Kiedy tylko
wychodzi na korytarz, włącza telefon i  na ekranie wyświetla się nieodebrane połączenie
od Dana Bella.
Gdy oddzwania, odbiera nie Dan, lecz jego wnuk.
– Dziadzio miał zawał – mówi Brad. – Kolejny. W sumie czwarty. Leży w szpitalu i tym
razem z niego nie wyjdzie.
Bierze przeciągły wdech, jakby powstrzymywał łzy. Holly czeka.
– Dopytuje, jak sobie poradziłaś. Co się stało z tym reporterem. Tą istotą. Gdybym miał
dla niego dobre wieści, może lżej byłoby mu odejść.
Holly rozgląda się, by sprawdzić, czy jest sama. W pobliżu nie ma nikogo, ale mimo to
zniża głos.
– Nie żyje. Powiedz mu, że nie żyje.
– Jesteś pewna?
Myśli o  tym ostatnim spojrzeniu, wyrażającym zaskoczenie i  strach. Wspomina krzyk,
z jakim spadał. I porzucone ubrania na dnie szybu.
– O tak – mówi. – Jestem pewna.
– I my w tym pomogliśmy? Dziadzio pomógł?
– Nie poradziłabym sobie bez was. Powiedz mu, że prawdopodobnie ocalił wiele istnień
ludzkich. I że Holly mu dziękuje.
– Nie omieszkam. – Kolejny głęboki, nabrzmiały łzami wdech. – Myślisz, że jest więcej
takich jak on?
Po tym, co się stało w Teksasie, Holly powiedziałaby, że nie. Teraz nie może być tego
pewna. Jeden to wyjątek. Dwaj to już początek reguły. Robi pauzę, po czym udziela
odpowiedzi, w  którą niekoniecznie wierzy… ale wierzyć chce. Staruszek czuwał przez
długie lata. Dziesiątki lat. Zasługuje na to, by zejść ze sceny jako zwycięzca.
– Nie sądzę.
– Dobrze – mówi Brad. – To dobrze. Niech cię Bóg błogosławi, Holly. Wesołych świąt.
W  tych okolicznościach nie może życzyć mu tego samego, więc poprzestaje na
podziękowaniu.
Czy jest ich więcej?
Schodzi po schodach, zamiast skorzystać z windy.
 

25 grudnia 2020

1
Holly spędza pół godziny bożonarodzeniowego poranka, pijąc herbatę w  szlafroku
i  rozmawiając z  matką. A  właściwie głównie jej słuchając, bo Charlotte Gibney recytuje
swoją zwykłą litanię pasywno-agresywnych żalów (sama w  święta, kolana bolą, plecy
chore itd., itp.), przerywaną cierpiętniczymi westchnieniami. Wreszcie przychodzi chwila,
kiedy Holly może z  czystym sumieniem zakończyć rozmowę. Zapewnia, że za kilka dni
przyjedzie i razem odwiedzą wujka Henry’ego. Mówi matce, że ją kocha.
–  Ja ciebie też kocham, Hollyberry. – Po kolejnym westchnieniu, które daje do
zrozumienia, że miłość ta jest trudna, bardzo trudna, Charlotte życzy córce wesołych świąt
i ta część dnia się kończy.
Dalsza część przebiega w  radośniejszej atmosferze. Spędza ją u  Robinsonów, ochoczo
dostosowując się do ich świątecznych tradycji. O  dziesiątej jest lekki brunch, potem
wymiana prezentów. Holly daje państwu Robinson bony na wino i książki. Na ich dzieci
z  przyjemnością wykosztowała się nieco bardziej: dzień w  spa (manikiur i  pedikiur
zawarte w cenie) dla Barbary, bezprzewodowe słuchawki dla Jerome’a.
Sama dostaje nie tylko wartą trzysta dolarów kartę podarunkową do lokalnych kin sieci
AMC 12, ale i roczny abonament na Netflixa. Jak wielu zaprzysięgłych kinomanów, Holly
ma mieszane uczucia co do Netflixa i  do tej pory się przed nim broniła. (Kocha swoje
DVD, ale stanowczo uważa, że filmy powinno się najpierw oglądać na wielkim ekranie).
Mimo to musi przyznać, że Netflix i inne platformy streamingowe mocno ją kusiły. Tyle
nowych rzeczy, wszystko dostępne na zawołanie!
U  Robinsonów na co dzień obowiązuje pełne równouprawnienie i  neutralność
genderowa, ale w  popołudnie Bożego Narodzenia powraca (być może pod wpływem
nostalgii) podział na role płciowe rodem z  minionego stulecia. Innymi słowy, kobiety
gotują, a  mężczyźni oglądają koszykówkę (i  od  czasu do czasu wpadają do kuchni
skosztować tego czy tamtego). Kiedy wszyscy razem zasiadają do równie tradycyjnej
kolacji świątecznej – indyk ze  wszystkimi dodatkami i  dwa ciasta na deser – zaczyna
padać śnieg.
– Może weźmiemy się za ręce? – proponuje pan Robinson.
Robią to.
– Panie, pobłogosław te dary, które dzięki Twojej dobroci spożywać mamy. Dziękujemy
Ci za to, że możemy wspólnie spędzić ten czas. Dziękujemy Ci za całą naszą rodzinę
i przyjaciół. Amen.
– Chwila – wtrąca Tanya Robinson. – To nie wystarczy. Panie, ogromnie dziękujemy Ci
za to, że człowiek, który napadł na moje dzieci, nie wyrządził im poważnej krzywdy. Serce
by mi pękło, gdyby nie było ich z nami przy tym stole. Amen.
Holly czuje, że Barbara mocniej ściska jej dłoń, i słyszy cichy dźwięk więznący w gardle
przyjaciółki. Może byłby to szloch, gdyby wypuściła go z ust.
– Teraz wszyscy muszą powiedzieć, za co są wdzięczni – oznajmia pani Robinson.
Mówią jedno po drugim. Kiedy przychodzi kolej na Holly, oświadcza, że jest wdzięczna
za to, że może być z Robinsonami.

2
Barbara i Holly chcą pomóc w zmywaniu, ale Tanya wygania je z kuchni, radząc, żeby
lepiej zajęły się „czymś świątecznym”.
Holly proponuje spacer. Może na dół wzgórza, może wokół całego kwartału.
– Spadł śnieg, na pewno jest ładnie – mówi.
Barbara chętnie się zgadza. Pani Robinson każe im wrócić przed siódmą na wspólne
oglądanie Opowieści wigilijnej. Holly ma nadzieję, że to będzie wersja z  Alastairem
Simem, jedyna, którą jej zdaniem warto oglądać.
Na zewnątrz jest więcej niż ładnie, jest pięknie. Idą pustym chodnikiem, ich buty
chrzęszczą na kilkucentymetrowej warstwie świeżego śniegu. Latarnie uliczne i  lampki
świąteczne otoczone są leniwie wirującymi, świetlistymi nimbami. Holly wystawia język,
żeby łapać spadające płatki, Barbara robi to samo. Obie wybuchają śmiechem, ale kiedy
docierają na dół wzgórza, Barbara odwraca się do przyjaciółki ze  śmiertelnie poważną
miną.
–  No dobrze – mówi. – Jesteśmy same. Po co tu przyszłyśmy, Hols? O  co chcesz
zapytać?
– Tylko o to, jak się trzymasz – odpowiada Holly. – O Jerome’a się nie martwię. Mocno
oberwał, ale nie widział tego, co ty.
Barbara bierze drżący oddech. Śnieg topnieje na jej policzkach, przez co Holly nie może
poznać, czy dziewczyna płacze. Płacz mógłby jej dobrze zrobić. Łzy miewają zbawienne
działanie.
– Właściwie nawet nie to jest najgorsze – mówi wreszcie Barbara. – Ta jego przemiana,
to mam na myśli. To, jak z  jego głowy zrobiła się galareta. Jasne, to było okropne
i  otworzyło… jak by to nazwać… zamknięte dotąd drzwi. – Podnosi dłonie
w rękawiczkach z jednym palcem do skroni. – Wiesz, drzwi, które ma się tutaj, w środku?
Holly kiwa głową.
– Uświadamiasz sobie, że na świecie może być dosłownie wszystko.
– Widzicie diabły, a aniołów nie dostrzegacie? – mówi Holly.
– To z Biblii?
– Nieważne. Co w takim razie cię dręczy, Barb, jeśli nie to, co zobaczyłaś?
–  Niewiele zabrakło, żeby mama i  tata musieli nas pochować! – wybucha Barbara. –
Żeby siedzieli przy tym stole sami! Nie jedliby faszerowanego indyka, na pewno nie
mieliby na nic takiego ochoty, może poprzestaliby na mie-mie-mielonce…
Holly parska śmiechem. Nie może się powstrzymać. A Barbara nie wytrzymuje i śmieje
się razem z  nią. Śnieg osiada na jej dzierganej czapce. W  oczach Holly wygląda bardzo
młodo. Oczywiście, jest młoda, ale w  tej chwili bardziej przypomina dwunastolatkę niż
młodą kobietę, która za rok zacznie studia na Brown lub Princeton.
– Rozumiesz, co mam na myśli? – Barbara bierze Holly za okryte rękawiczkami dłonie.
– Byliśmy o włos od śmierci. Naprawdę o włos.
Tak, myśli Holly, i to z troski o mnie znalazłaś się w takim położeniu.
Przytula przyjaciółkę w prószącym śniegu.
– Kochanie – mówi. – Wszyscy jesteśmy o włos od śmierci. W każdej chwili.

3
Barbara wchodzi na schody przed domem. W  środku czeka kakao, prażona kukurydza
i Scrooge trąbiący o tym, że duchy zrobiły to wszystko w ciągu jednej nocy. Jest jednak
jeszcze jedna sprawa do załatwienia tutaj, na zewnątrz, dlatego Holly na chwilę ujmuje
Barbarę za ramię w gęstniejącym śniegu. Podaje jej wizytówkę, którą przed wyjściem do
Robinsonów włożyła do kieszeni swojego płaszcza, przewidując, że może się przydać.
Widnieje na niej tylko nazwisko i numer telefonu.
Barbara bierze ją i czyta.
– Kto to jest Carl Morton?
– Terapeuta, do którego zapisałam się po powrocie z Teksasu. Byłam u niego tylko dwa
razy. To wystarczyło, żeby o wszystkim opowiedzieć.
– Czyli o czym? Czy to było coś takiego jak… – Nie kończy. Nie musi.
– Kiedyś może ci opowiem, Jerome’owi też, ale nie w Boże Narodzenie. Wiedz tylko, że
jeśli poczujesz potrzebę, żeby z  kimś porozmawiać, ten człowiek cię wysłucha. –
Uśmiecha się. – I  ponieważ poznał moją historię, może ci nawet uwierzy. Nie żeby to
miało znaczenie. Samo mówienie o tym pomaga. Przynajmniej mnie pomogło.
– Dzięki temu, że wyrzuciłaś to z siebie.
– Tak.
– I nie powiedziałby nic moim rodzicom?
– W żadnym razie.
– Pomyślę – mówi Barbara i chowa wizytówkę do kieszeni. – Dziękuję. – Ściska Holly.
A Holly, która kiedyś bała się być dotykana, odwzajemnia uścisk. Mocno.

4
A jednak to była wersja z Alastairem Simem i kiedy Holly powoli jedzie do domu wśród
zamieci, myśli, że chyba nigdy nie miała radośniejszego Bożego Narodzenia. Zanim
kładzie się spać, pisze na tablecie wiadomość do Ralpha Andersona.

Kiedy wrócisz, będzie na Ciebie czekała przesyłka ode mnie. Przeżyłam nie lada przygodę,
ale wszystko się dobrze skończyło. Porozmawiamy, ale to może poczekać. Mam nadzieję,
że Ty i Twoi najbliżsi mieliście wesołe (tropikalne) święta. Całuję.

Przed snem zmawia modlitwę i na koniec, jak zawsze, mówi, że nie pali, bierze lexapro
i tęskni za Billem Hodgesem.
– Boże, pobłogosław nas wszystkich – mówi. – Amen.
Wchodzi do łóżka. Gasi światło.
Śpi.
 

15 lutego 2021

Stan wujka Henry’ego błyskawicznie się pogorszył. Pani Braddock powiedziała im


(z żalem), że tak to często jest z chorymi, kiedy trafiają do domu opieki.
Holly siedzi obok niego na jednej z  kanap przed wielkoekranowym telewizorem
w świetlicy. Próbowała nawiązać z wujkiem rozmowę, ale teraz w końcu daje za wygraną.
Charlotte skapitulowała już jakiś czas temu; jest przy stoliku na drugim końcu
pomieszczenia i układa puzzle razem z panią Hatfield. Pomaga im Jerome, który też dziś
przyjechał. Rozśmiesza panią Hatfield i  nawet Charlotte uśmiecha się mimowolnie,
słuchając jego wesołej paplaniny. Jest czarującym młodym człowiekiem i  wreszcie
przekonał matkę Holly do siebie. Co łatwe nie jest.
Wujek Henry siedzi z szeroko otwartymi oczami i rozdziawionymi ustami, dłonie, które
kiedyś naprawiły rower Holly po tym, jak wjechała nim w płot Wilsonów, leżą bezwładnie
między jego rozkraczonymi nogami. Pod spodniami wybrzuszają się pieluchomajtki.
Dawniej miał ogorzałą cerę. Dziś jest blady. Kiedyś był tęgim mężczyzną. Teraz ubrania na
nim wiszą, a jego skóra zwiotczała jak stara skarpeta z wyprutym ściągaczem.
Holly bierze go za rękę. Jego dłoń to zwykły kawał mięsa. Splata palce z jego palcami
i  ściska, licząc, że wujek odpowie tym samym, ale nic z  tego. Wkrótce będzie musiała
wyjść i  już nie może się tej chwili doczekać. Sumienie gryzie ją z  tego powodu, ale cóż
począć. To już nie jest jej wujek; jego miejsce zajęła przerośnięta kukła brzuchomówcy,
której nikt nie użycza głosu. Brzuchomówca wyjechał z miasta i nigdy nie wróci.
Kończy się reklama leku Otezla, zachęcająca tych pomarszczonych, łysiejących
staruszków: „Pokażcie więcej ciała!”, i jej miejsce zajmuje I Fought the Law w wykonaniu
Bobby Fuller Four. Podbródek wujka Henry’ego, dotąd powoli opadający na pierś, nagle
się podrywa. A jego oczy rozjaśnia słaby, bo słaby, ale jednak blask.
Pojawia się sala sądowa i spiker obwieszcza:
– Drżyjcie łotry, gnidy, szczury, bo John Law dobierze się wam do skóry!
Kiedy woźny sądowy wychodzi na środek, Holly nagle uświadamia sobie, dlaczego
nadała zamachowcowi ze  szkoły Macready’ego takie, nie inne imię. Umysł bez przerwy
pracuje, szuka związków, logicznych wytłumaczeń… a przynajmniej próbuje.
Wujek Henry wreszcie się odzywa, głosem niskim i  chropawym od  długiego
nieużywania.
– Proszę wstać.
– Proszę wstać, sąd idzie! – ryczy George, woźny sądowy.
Powiedzieć, że publiczność wstaje, to mało; oni zrywają się z  miejsc, kołyszą się
i  klaszczą. John Law wchodzi tanecznym krokiem do sali. Chwyta młotek sędziowski
i kiwa nim w rytm muzyki. Łysina mu świeci. Białe zęby błyszczą.
– Co my tu dzisiaj mamy, Georgie, bracie mój z innej matki?
– Uwielbiam tego gościa – chrypi wujek Henry.
– Ja też – mówi Holly i obejmuje go ramieniem.
Wujek Henry odwraca się do niej.
I się uśmiecha.
– Cześć, Holly – mówi.
 

SZCZUR
 
1
Pomysły na opowiadania zazwyczaj przychodziły Drew Larsonowi do głowy – przy tych
coraz rzadszych okazjach, kiedy w  ogóle raczyły przyjść – po trochu, fragmentami, jak
strużki wody czerpanej z wysychającej studni. I za każdym krył się łańcuch skojarzeń, po
którym można było dotrzeć do źródła: czegoś zobaczonego bądź usłyszanego w  świecie
rzeczywistym.
Genezą jego ostatniego opowiadania, na przykład, był widok mężczyzny zmieniającego
oponę u wjazdu na autostradę I-295 w Falmouth; facet siedział w kucki i pracował w pocie
czoła, omijany przez trąbiące samochody. Z  tego, po prawie trzech miesiącach mozolnej
dłubaniny, powstała Przebita opona, opublikowana (po otrzymaniu listów odmownych
od kilku większych czasopism) w „Prairie Schooner”.
Jackowi się zacięło, jedyne jego opowiadanie zamieszczone w „New Yorkerze”, napisał
jeszcze na studiach w  Bostonie. Zalążek pomysłu zrodził się pewnego wieczoru, kiedy
Drew słuchał radia studenckiego w  swoim mieszkaniu. Didżej puścił Whole Lotta Love
Zeppelinów i  płyta zaczęła się zacinać. Trwało to prawie czterdzieści pięć sekund, aż
w  końcu zdyszany chłopaczyna wyłączył nagranie i  wykrztusił: „Przepraszam, drodzy
słuchacze, musiałem się odesrać”.
Jackowi się zacięło powstało dwadzieścia lat temu. Przebita opona ukazała się przed
trzema laty. Między jednym a  drugim były jeszcze cztery opowiadania. Żadne nie miało
więcej niż trzy tysiące słów. Wszystkie wymagały długich miesięcy żmudnej pracy
i cyzelowania. Powieści nie napisał nigdy. Próbował, ale na próżno. Właściwie porzucił ten
ambitny zamiar. Pierwsze dwie obszerne próby prozatorskie odbiły się na nim
niekorzystnie. Ostatnia – bardzo niekorzystnie. Spalił rękopis i  o  mały włos nie spalił
domu.
A  teraz nagle pomysł, i  to pojawiający się od  razu w  całości. Niby długo oczekiwana
lokomotywa ciągnąca pociąg złożony z wielu wspaniałych wagonów.
Lucy poprosiła, żeby pojechał do delikatesów Speck’s po kanapki na lunch. Był ładny
dzień wrześniowy, więc Drew powiedział jej, że woli pójść pieszo. Pokiwała głową
z  aprobatą i  stwierdziła, że to dobrze wpłynie na jego linię. Później zastanawiał się, czy
wszystko ułożyłoby się inaczej, gdyby wtedy pojechał suburbanem albo volvem. Może nie
wpadłby na ten pomysł. Może nie znalazłby się w  domku ojca. Prawie na pewno nie
zobaczyłby szczura.
Był w połowie drogi do delikatesów, czekał na rogu Main i Spring, aż zapali się zielone
światło, kiedy nadciągnęła lokomotywa. Widział ją tylko w wyobraźni, ale tak wyraziście,
jakby była rzeczywista. Stał jak urzeczony i patrzył na nią wzrokiem przenikającym niebo.
Jakiś student szturchnął go łokciem.
– Masz zielone, stary.
Drew nie zareagował. Chłopak spojrzał na niego dziwnie i przeszedł na drugą stronę. On
dalej stał na krawężniku – i kiedy włączyło się czerwone światło, i gdy znów zapaliło się
zielone.
Choć stronił od  powieści westernowych (z  wyjątkiem Zdarzenia w  Ox-Bow oraz
genialnego Witajcie w  Ciężkich Czasach Doctorowa) i  od  wczesnej młodości oglądał
niewiele westernów, tym, co zobaczył, stojąc na rogu Main i  Spring, był saloon rodem
z Dzikiego Zachodu. Pod sufitem wisiał żyrandol z koła od wozu, z lampami naftowymi na
szprychach. Pachniało naftą. Podłoga była wyłożona deskami. W głębi pomieszczenia stały
trzy–cztery stoły do kart. Przy pianinie siedział mężczyzna w meloniku na głowie. Tyle że
w tej chwili nie grał. Odwrócił się, by spojrzeć, co się dzieje przy barze. Obok pianisty stał
patrzący w  to samo miejsce dryblas z  akordeonem przypiętym do wątłej piersi. A  przy
barze młody mężczyzna w  drogim surducie trzymał pistolet przy skroni dziewczyny
w czerwonej sukni z dekoltem tak głębokim, że tylko koronkowa lamówka zasłaniała jej
sutki. Drew widział tę parę podwójnie, w miejscu, gdzie stali, i w lustrze za kontuarem.
To była lokomotywa. Za nią był cały pociąg. Drew zobaczył pasażerów we wszystkich
wagonach: kuśtykającego szeryfa (ranny pod Antietam, z  kulą wciąż tkwiącą w  nodze),
aroganckiego ojca gotowego sterroryzować całe miasto, by uniemożliwić przewiezienie
syna do stolicy hrabstwa na proces i  egzekucję, wynajętych przez ojca oprychów
czyhających ze strzelbami na dachach. Było wszystko, czego trzeba.
Kiedy wrócił do domu, Lucy tylko rzuciła na niego okiem i od razu stwierdziła:
– Albo coś cię bierze, albo masz pomysł.
–  Tym razem to pomysł – przyznał Drew. – I  to dobry. Może najlepszy, jaki
kiedykolwiek miałem.
– Na opowiadanie?
Domyślał się, że na to liczyła. Bo nie chciała znów stać z  dziećmi w  piżamach przed
domem i oglądać straży pożarnej w akcji.
– Na powieść.
Odłożyła kanapkę z szynką i serem.
– O rany.
Nie nazywali tego, co się stało po pożarze, który omal nie strawił ich domu, załamaniem
nerwowym, ale tak, to było załamanie. Nie takie głębokie, jakie być mogło, ale Drew
mimo wszystko stracił pół semestru (dzięki Bogu za posadę z  gwarancją zatrudnienia)
i  powrót do równowagi zawdzięczał tylko dwóm sesjom terapeutycznym tygodniowo,
magicznym pigułkom i niewzruszonemu przekonaniu Lucy, że prędzej czy później z tego
wyjdzie. No i  dzieciom, oczywiście. Potrzebowały ojca, który nie miota się bezustannie
między myślami „muszę to skończyć” i „nie zdołam tego skończyć”.
– Tym razem jest inaczej. Mam już wszystko, co potrzebne, Lucy. Praktycznie podane na
tacy. To będzie tak, jakbym pisał pod dyktando!
Tylko spojrzała na niego z niepokojem.
– Skoro tak twierdzisz.
– Słuchaj, w tym roku nie wynajęliśmy nikomu domku taty, co?
Niepokój w jej oczach przeszedł w czysty lęk.
–  Nie wynajmujemy go od  dwóch lat. Od  śmierci Starego Billa. – Stary Bill Colson
opiekował się domkiem od czasu, kiedy rodzice Drew jeszcze żyli. – Nie myślisz chyba…
–  To tylko na parę tygodni. Najwyżej trzy. Żeby napisać początek. Możesz poprosić
Alice, by pomogła ci przy dzieciach, wiesz, że uwielbia tu przychodzić, a  Stacey i  Brad
kochają swoją ciocię. Wrócę na tyle wcześnie, żeby razem z  tobą rozdawać cukierki na
Halloween.
– Nie możesz pisać tutaj?
–  Oczywiście, że mogę. Jak już się rozkręcę. – Złapał się za głowę, jakby go potężnie
rozbolała. – W  domku napiszę pierwsze czterdzieści stron, to wszystko. A  może sto
czterdzieści, jeśli będzie dobrze szło. Już to widzę! Od początku do końca. – Powtórzył: –
To będzie tak, jakbym pisał pod dyktando.
– Muszę o tym pomyśleć – powiedziała. – Ty też.
– Dobrze, pomyślę. A teraz jedz kanapkę.
– Jakoś straciłam apetyt – odparła.
Drew przeciwnie. Zjadł i resztę swojej, i większość jej kanapki.

2
Tego popołudnia wybrał się do byłego szefa swojego wydziału. Al Stamper, ku
ogólnemu zaskoczeniu, z końcem letniego semestru przeszedł na emeryturę, co pozwoliło
Arlene Upton, znanej też jako Zła Czarownica Dramatu Elżbietańskiego, nareszcie
awansować na wysokie stanowisko, którego od  dawna pragnęła. Więcej niż pragnęła.
Pożądała.
Nadine Stamper powiedziała Drew, że mąż jest na tarasie, pije mrożoną herbatę i grzeje
się w  słońcu. Miała podobnie zaniepokojoną minę jak Lucy w  chwili, kiedy wyskoczył
ze  swoim pomysłem, by na jakiś miesiąc wyjechać do TR-90, i  wychodząc na taras,
zrozumiał dlaczego. Domyślił się też, czemu Al Stamper – który przez ostatnie piętnaście
lat rządził wydziałem anglistyki jak dobrotliwy tyran – bez uprzedzenia ustąpił
ze stanowiska.
– Nie gap się tak, napij się herbaty – powiedział Al. – Na pewno cię suszy. – Al zawsze
uważał, że wie, czego ludzie chcą. Arlene Upton nienawidziła go głównie za to, że zwykle
miał rację.
Drew usiadł i wziął podaną szklankę.
– Ile straciłeś na wadze, Al?
– Trzynaście i pół kilo. Wiem, wygląda, że więcej, ale to dlatego, że nie miałem z czego
zrzucać. Rak trzustki. – Widząc minę Drew, podniósł palec tak, jak to robił, kiedy uciszał
spory na zebraniach kadry. – Ty, Nadie i reszta na razie możecie się wstrzymać z pisaniem
nekrologów. Lekarze wykryli go stosunkowo wcześnie. Rokowania są optymistyczne.
Drew uznał, że jego stary przyjaciel nie wygląda na tryskającego optymizmem, ale
trzymał język za zębami.
–  Nie mówmy o  mnie. Porozmawiajmy o  tym, dlaczego przyszedłeś. Wiesz już, jak
spędzisz urlop naukowy?
Drew powiedział, że chce jeszcze raz spróbować napisać powieść. Tym razem,
stwierdził, jest prawie pewien, że da radę. W zasadzie stuprocentowo pewien.
–  To samo mówiłeś o  Wiosce na wzgórzu – zauważył Al. – I  o  mało ci się klepki nie
poprzestawiały, kiedy nic z tego nie wyszło.
– Jakbym słyszał Lucy – stwierdził Drew. – Po tobie się tego nie spodziewałem.
Al wychylił się do przodu.
–  Posłuchaj, Drew. Jesteś znakomitym nauczycielem, napisałeś kilka niezłych
opowiadań…
– Całe pół tuzina – przypomniał Drew. – Zadzwoń do Księgi rekordów Guinnessa.
Al zbył go machnięciem ręki.
– Jackowi się zacięło trafiło do antologii najlepszych…
– Tak – przerwał mu Drew. – Redagowanej przez Doctorowa. Którego od lat nie ma na
tym łez padole.
– Wielu dobrych pisarzy tworzyło prawie same opowiadania – nie ustępował Al. – Poe.
Czechow. Carver. Saki i  O. Henry, choć wiem, że od  literatury popularnej trzymasz się
z daleka. Harlan Ellison, jeśli uwzględnić współczesnych.
–  Oni wszyscy popełnili dużo więcej niż pół tuzina utworów. I, Al, ten pomysł jest
naprawdę świetny. Serio.
– Możesz mi coś o nim powiedzieć? Pokazać go z lotu drona, że tak powiem? – Przyjrzał
się Drew. – Nie, nie możesz. Widzę to po tobie.
Drew, który szczerze pragnął wszystko wyjawić – bo to był taki piękny pomysł! wręcz,
kurczę, doskonały! – pokręcił głową.
– Na razie wolę podusić to w sobie. Pojadę na jakiś czas do starego domku ojca. Tylko
żeby ruszyć z pisaniem.
– Aha. To w TR-90, nie? Innymi słowy, na zadupiu. Co na to Lucy?
– Zachwycona nie jest, ale siostra pomoże jej przy dzieciach.
– Nie o dzieci się martwi, Drew. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę.
Drew nie odpowiedział. Myślał o  saloonie. O  szeryfie. Znał już jego nazwisko. James
Averill.
Al napił się herbaty, po czym postawił szklankę obok mocno zaczytanego egzemplarza
Maga Fowlera. Drew domyślał się, że na każdej stronie są podkreślenia: zielone odnosiły
się do charakterystyki postaci, niebieskie do głównych motywów, czerwone wskazywały
szczególnie zgrabne sformułowania. Błękitne oczy Ala wciąż patrzyły bystro, były też
jednak nieco załzawione i  podkrążone. Drew nie chciał myśleć, że widzi w  tych oczach
nadciągającą śmierć, ale chyba tak było.
Al wychylił się do przodu, z dłońmi splecionymi między udami.
– Powiedz mi coś, Drew. Wytłumacz mi, dlaczego to dla ciebie takie ważne.

3
Wieczorem, kiedy skończyli się kochać, Lucy zapytała go, czy naprawdę musi wyjechać.
Drew pomyślał o  tym. Poważnie. Na tyle zasługiwała. I, bądźmy szczerzy, na wiele
więcej. Zawsze stała u jego boku, a kiedy było z nim źle, miał w niej oparcie. Poprzestał na
krótkim:
– Luce, to może być moja ostatnia szansa.
Po jej stronie łóżka długo panowała cisza. Czekał, świadom, że jeśli żona poprosi, żeby
nie wyjeżdżał, spełni jej życzenie.
–  W  porządku – powiedziała wreszcie. – Chcę tego dla ciebie, ale trochę się boję. Nie
będę kłamała. O czym będzie ta książka? Chyba że nie chcesz o tym mówić?
–  Chcę, nawet bardzo, ale lepiej potrzymać wszystkich w  napięciu. To samo
powiedziałem Alowi, kiedy zapytał.
–  Pod warunkiem, że nie będzie o  nauczycielach akademickich, którzy posuwają
nawzajem swoje żony i przechodzą kryzys wieku średniego.
– Innymi słowy, że nie będzie to Wioska na wzgórzu.
Szturchnęła go łokciem.
– Ty to powiedziałeś, kolego, nie ja.
– To nic w tym rodzaju.
– Możesz poczekać, kochanie? Tydzień? Tylko dla pewności, że to rzeczywiście jest to?
– I cichszym głosem: – Zrobisz to dla mnie?
Nie chciał; chciał już jutro pojechać na północ, a  pojutrze zacząć pisać. Ale… „dla
pewności, że to rzeczywiście jest to”. Może nie najgłupszy pomysł.
– Pewnie, że tak.
– W porządku. Cieszę się. I jeśli tam pojedziesz, dasz sobie radę? Przysięgasz?
– Wszystko będzie dobrze.
Jej zęby błysnęły w uśmiechu.
– Mężczyźni zawsze tak mówią, prawda?
– Jeśli nic z tego nie wyjdzie, wrócę. Gdyby zaczęło być tak jak… wiesz.
Nie odpowiedziała, albo dlatego, że mu wierzyła, albo dlatego, że nie wierzyła. I  tak,
i tak dobrze. Grunt, że nie będzie o to kłótni.
Myślał, że już zasnęła albo zasypiała, kiedy nagle zadała to samo pytanie, co Al Stamper.
Nigdy przedtem o  to nie pytała, ani podczas jego pierwszych dwóch prób tworzenia
dłuższej prozy, ani kiedy zmagał się z katastrofą, jaką była Wioska na wzgórzu.
–  Dlaczego to dla ciebie takie ważne, żeby napisać powieść? Chodzi o  pieniądze? Bo
całkiem dobrze żyjemy z  twojej pensji i  moich zleceń księgowych. A  może to kwestia
prestiżu?
–  Ani jedno, ani drugie, bo nie ma gwarancji, że ta książka w  ogóle się ukaże. Nawet
gdyby wylądowała w  szufladzie jak kiepskie powieści na całym tym naszym okrągłym
świecie, i tak byłbym zadowolony. – Kiedy te słowa wyszły z jego ust, uzmysłowił sobie,
że, o dziwo, są zgodne z prawdą.
– W takim razie o co chodzi?
Alowi powiedział, że chce doprowadzić to do końca. I  poczuć ten dreszcz emocji
towarzyszący wkraczaniu na niezbadane terytorium. (Nie był pewien, czy sam w to wierzy,
ale wiedział, że takie wyjaśnienie przemówi do Ala, który w  skrytości ducha był
romantykiem). Lucy na takie bajki nie nabierze.
– Mam niezbędne narzędzia – powiedział wreszcie. – I mam talent. Może więc wyjdzie
z  tego coś dobrego. Może nawet z  potencjałem komercyjnym, przynajmniej w  sensie,
w jakim rozumiem ten termin w odniesieniu do literatury. Owszem, zależy mi, żeby to było
dobre, ale to nie główny powód. Ważniejsze jest co innego. – Odwrócił się do niej, wziął ją
za ręce, dotknął czołem jej czoła. – Muszę to skończyć. I tyle. Do tego to się sprowadza.
Potem będę mógł albo zrobić to znowu, już nie z takim Sturm und Drang, albo z czystym
sumieniem sobie odpuścić. I na cokolwiek się zdecyduję, będzie dobrze.
– Chcesz zamknąć ten rozdział, inaczej mówiąc.
– Nie. – Tak właśnie to ujął w rozmowie z Alem, ale tylko dlatego, że wiedział, że Al
zrozumie i zaakceptuje ten sposób przedstawienia sprawy. – Chodzi o coś innego. Prawie
fizycznego. Pamiętasz, jak Brandonowi utknął w gardle pomidor koktajlowy?
– Nigdy tego nie zapomnę.
Jedli w  Country Kitchen w  Gates Falls, kiedy Brandon, wówczas czteroletni, nagle
zaczął się krztusić i  łapać za gardło. Drew chwycił go, odwrócił plecami do siebie
i wykonał chwyt Heimlicha. Pomidor wypadł w całości, ze słyszalnym „pang”, jak korek
z  butelki. Skończyło się na strachu, ale i  Drew, i  Lucy zawsze będą pamiętali błagalne
spojrzenie syna w chwili, kiedy uświadomił sobie, że nie może oddychać.
–  To właśnie coś takiego – powiedział. – Tylko że utkwiło mi w  mózgu, nie w  gardle.
Nie duszę się, nie całkiem, ale i  nie mogę odetchnąć pełną piersią. Muszę to skończyć
i tyle.
– W porządku. – Poklepała go po policzku.
– Rozumiesz?
– Nie – odparła. – Ważne, że ty rozumiesz, to będzie mi musiało wystarczyć. Idę spać. –
Przewróciła się na drugi bok.
Drew przez pewien czas leżał z  otwartymi oczami i  myślał o  małej mieścinie na
zachodzie, w  części kraju, której nigdy nie odwiedził. Nie żeby to miało znaczenie.
Wyobraźnia ukaże mu wszystko, co trzeba, był tego pewien. A  wszelkie niezbędne
informacje o tamtejszych realiach można zdobyć później. O ile, oczywiście, cały pomysł
po tygodniu nie okaże się mrzonką.
W  końcu zasnął i  śnił o  kuśtykającym szeryfie. O  synalku nicponiu, zamkniętym
w małym, ciasnym areszcie. O mężczyznach na dachach. O impasie, który nie może trwać
długo.
Śnił o Bitter River w stanie Wyoming.

4
Pomysł nie okazał się mrzonką. Przeciwnie, nabierał coraz ostrzejszych, wyrazistszych
kształtów, i tydzień później, w ciepły październikowy poranek, Drew załadował trzy pudła
z  prowiantem – głównie konserwami – na tył starego suburbana, który był rodzinnym
samochodem rezerwowym. Do nich dołączyła torba sportowa pełna ubrań i  przyborów
toaletowych. Obok torby położył swojego laptopa i  poobcieraną walizeczkę ze  starą
maszyną do pisania taty marki Olympia, która przyda się w sytuacjach awaryjnych. W TR
różnie bywało z  prądem; przewody miały tendencję do zrywania się na silnym wietrze,
a przywrócenie zasilania na głębokiej prowincji zazwyczaj nie należy do priorytetów firm
energetycznych.
Pocałował dzieci na pożegnanie, zanim poszły do szkoły; siostra Lucy będzie na nie
czekała, kiedy wrócą po lekcjach. Sama Lucy teraz stała na podjeździe w  bluzce bez
rękawów i  spranych dżinsach. Wyglądała szczupło i  ponętnie, ale czoło miała
zmarszczone, jakby dostała ataku swojej zwykłej przedmiesiączkowej migreny.
– Musisz być ostrożny – powiedziała. – I nie mówię tylko o twojej pracy. Północ stanu
pustoszeje między wakacjami a otwarciem sezonu łowieckiego, a sześćdziesiąt kilometrów
za Presque Isle zasięg komórkowy się urywa. Gdybyś złamał nogę w  lesie… albo
zabłądził…
– Kochanie, ja nie chodzę po lasach. Jeśli pójdę na spacer, co wcale nie jest pewne, będę
się trzymał drogi. – Przyjrzał jej się uważnie i nie spodobało mu się to, co zobaczył. Nie
chodziło tylko o  zmarszczone czoło; jej oczy błyszczały podejrzliwie. – Jeśli chcesz,
żebym został, zostanę. Powiedz tylko słowo.
– Zostałbyś? Naprawdę?
– Spróbuj, to się przekonasz. – Oby o to nie poprosiła, modlił się w duchu.
Patrzyła w dół, na swoje tenisówki. Wreszcie podniosła wzrok i pokręciła głową.
– Nie. Zdaję sobie sprawę, że to dla ciebie ważne. Dzieci też to rozumieją. Słyszałam, co
powiedział Bran, kiedy całował cię na pożegnanie.
Brandon, ich dwunastoletni syn, zażyczył sobie: „Przywieź grubaśną książkę, tato”.
–  Masz do mnie codziennie dzwonić. Nie później niż o  piątej, nawet jeśli będziesz
w  transie. Twoja komórka nie będzie działać, ale stacjonarny owszem. Rachunki za ten
telefon przychodzą co miesiąc, poza tym rano zadzwoniłam, żeby się upewnić, że go nie
odłączyli. Był nie tylko sygnał, ale i  powitalna wiadomość, którą na automatyczną
sekretarkę nagrał twój tata. Zimny dreszcz mnie przeszedł. Jakby usłyszeć głos zza grobu.
– Nie wątpię. – Ojciec Drew nie żył od dziesięciu lat. Zatrzymali jego domek, sami parę
razy z niego skorzystali, potem odnajmowali go myśliwym. Po śmierci Starego Billa dali
sobie z tym spokój. Jedna grupa myśliwych nie zapłaciła całej należnej sumy, inna zrobiła
demolkę. Gra nie była warta świeczki.
– Powinieneś nagrać nową wiadomość. To dość niesamowite, że żaden z najemców nie
zmienił starej.
– Dobrze.
– I lojalnie uprzedzam, Drew: jeśli nie będziesz dawał znaku życia, pojadę tam do ciebie.
–  Kiepski pomysł, kochanie. Na ostatnich kilometrach są takie wertepy, że rura
wydechowa odpadłaby od volva. Pewnie razem ze skrzynią biegów.
– Nic mnie to nie obchodzi. Bo… będę szczera, dobrze? Kiedy coś idzie nie tak z jednym
z twoich opowiadań, potrafisz je odłożyć na bok. Tydzień–dwa snujesz się nabzdyczony po
domu, po czym znów jesteś sobą. Z Wioską na wzgórzu była zupełnie inna historia; przez
cały następny rok ja i dzieci żyliśmy w strachu.
– Teraz będzie…
– Inaczej, tak, powtarzałeś to kilka razy, a ja ci wierzę, choć nie wiem o tej książce nic
oprócz tego, że nie należy do historii o  grupie napalonych nauczycieli urządzających
kluczykowe imprezy w  updike’owskich klimatach. Po prostu… – Wzięła go za
przedramiona i  spojrzała na niego z  przejęciem. – Jeśli coś się będzie działo, jeśli słowa
zaczną ci uciekać tak jak przy pisaniu Wioski, wróć do domu. Rozumiesz mnie? Wróć. Do.
Domu.
– Wrócę, obiecuję.
– A teraz porządnie mnie pocałuj.
Zrobił, o  co poprosiła, delikatnie rozchylił językiem jej wargi, wsunął dłoń do tylnej
kieszeni jej dżinsów. Kiedy się od niej oderwał, Lucy była zarumieniona.
– Tak – powiedziała. – Właśnie tak.
Wsiadł do suburbana i  był już u  wylotu podjazdu, kiedy Lucy zawołała „Czekaj!
Czekaj!” i  pobiegła do niego. Powie, że zmieniła zdanie, że chce, by został i  spróbował
pisać książkę w  gabinecie na górze, był tego pewien i  musiał walczyć z  pokusą, żeby
wcisnąć pedał gazu i  pognać w  głąb Sycamore Street, nie patrząc w  lusterko wsteczne.
Zamiast tego stanął z tyłem suburbana wystającym na ulicę i opuścił szybę.
–  Papier! – powiedziała. Ciężko dyszała, włosy opadły jej na oczy. Wysunęła dolną
wargę i zdmuchnęła niesforne kosmyki. – Wziąłeś papier? Bo tam go raczej nie ma.
Uśmiechnął się szeroko i dotknął jej policzka.
– Dwie ryzy. Myślisz, że wystarczy?
–  Powinno, jeśli nie planujesz napisać Władcy Pierścieni. – Spojrzała na niego
nieruchomym wzrokiem. Bruzdy zniknęły z  jej czoła, przynajmniej na razie. – No już,
jedź, Drew. Zmykaj stąd, przywieź grubaśną książkę.

5
Kiedy skręcił na wjazd na I-295, gdzie pewnego razu widział człowieka zmieniającego
oponę, zrobiło mu się lżej na duszy. Jego prawdziwe życie – dzieci, nauczanie
współczesnej literatury amerykańskiej studentów, którym o  ósmej rano oczy się kleją,
sprawunki, obowiązki domowe, odbieranie Stacey i Brandona po zajęciach pozaszkolnych
– zostawił za sobą. Wróci do tego za dwa tygodnie, góra trzy, i pośród codziennego zamętu
zapewne nadal będzie miał do napisania większą część powieści, ale teraz otwierał się
przed nim inny świat, świat stworzony przez jego wyobraźnię. Pracując nad poprzednimi
trzema książkami, nigdy nie potrafił na dobre przenieść się do tego świata, przejść na
drugą stronę. Tym razem czuł, że się uda. Jego ciało może będzie siedziało w  prostym,
pozbawionym wygód domku w  lasach Maine, ale duch będzie w  Bitter River w  stanie
Wyoming, gdzie kuśtykający szeryf i  jego trzej przerażeni zastępcy są zmuszeni chronić
młodego człowieka, który z  zimną krwią zabił jeszcze młodszą kobietę na oczach co
najmniej czterdziestu świadków. A obrona przed rozwścieczonymi mieszkańcami miasta to
dopiero początek. Stróże prawa muszą też przewieźć zabójcę do stolicy hrabstwa, gdzie
stanie przed sądem (o  ile pod koniec dziewiętnastego wieku w  Wyoming były hrabstwa;
sprawdzi to później). Drew nie wiedział, skąd stary Prescott wziął małą armię bandziorów,
którym kazał do tego nie dopuścić, ale był pewien, że prędzej czy później to wymyśli.
Prędzej raczej niż później.
W Gardiner odbił na I-95. Suburban – prawie dwieście tysięcy kilometrów przebiegu –
przy stu na godzinę trochę się telepał, ale kiedy Drew przyspieszył do stu dziesięciu,
drgania ustały i od tej pory staruszek chodził jak marzenie. Przed nim były jeszcze cztery
godziny jazdy, w  tym jedna, ostatnia, po coraz węższych drogach prowadzących do
najgorszej z nich, zwanej przez mieszkańców TR Gównianą Drogą.
Drew cieszył się na samą podróż, przede wszystkim jednak nie mógł się doczekać chwili,
kiedy otworzy laptopa, podłączy do niego małą drukarkę Hewlett-Packard i utworzy nowy
dokument o  nazwie BITTER RIVER #1. Raz dla odmiany myśl o  białej otchłani pod
mrugającym kursorem nie przepełniała go strachem podszytym nadzieją. Kiedy wjechał do
Augusty, czuł tylko niecierpliwość. Tym razem będzie dobrze. Nawet więcej niż dobrze.
Tym razem wszystko się ułoży jak trzeba.
Włączył radio i zaczął śpiewać razem z The Who.

6
Później tego popołudnia Drew zajechał przed jedyną w  TR-90 placówkę usługową,
rozlazły lokal z  zapadającym się dachem, noszący dumną nazwę Sklep Wielobranżowy
BIG 90. Zatankował paliwo – bak był prawie pusty – z  rdzewiejącego, starego
dystrybutora obwieszonego tabliczkami PŁATNOŚĆ TYLKO GOTÓWKĄ, TYLKO
BENZYNA ZWYKŁA, ODJECHANIE BEZ UISZCZENIA NALEŻNOŚCI BĘDZIE
KARANE i  BOŻE BŁOGOSŁAW AMERYKĘ. Cena wynosiła 3,90$ za galon. Przy
granicy z Kanadą nawet za benzynę zwykłą płaciło się jak za paliwo lepszego gatunku. Na
ganku sklepu Drew przystanął i podniósł słuchawkę upstrzonego rozgniecionymi owadami
automatu telefonicznego, który był tutaj w  czasach jego dzieciństwa, i  to, przysiągłby,
z  tym samym napisem, dziś tak wyblakłym, że prawie nieczytelnym: NIE WRZUCAĆ
MONET, DOPÓKI ROZMÓWCA NIE ODBIERZE. Usłyszał sygnał wolnej linii, kiwnął
głową, odwiesił słuchawkę na zardzewiałe widełki i wszedł do środka.
– Działa, działa, pewno, że tak – powiedział zbieg z Parku jurajskiego siedzący za ladą.
– Trudno uwierzyć, co? – Staruszek miał przekrwione oczy, jakby raczył się lokalnie
hodowaną trawą. Wyjął z  tylnej kieszeni spodni zasmarkaną chustę i  w  nią kichnął. –
Cholerna alergia, zawsze mnie bierze jesienią.
– Mike DeWitt, prawda? – spytał Drew.
–  Nie, Mike to mój tato. Zmarło mu się w  lutym. Dziewięćdziesiąt siedem, kurde, lat,
przez ostatnich dziesięć nie wiedział, czy jest na nogach, czy na koniu. Jestem Roy. –
Wyciągnął rękę nad ladą. Tę samą, w której dopiero co trzymał zasmarkaną chustę. Drew
nie chciał jej dotykać, ale jako że był dobrze wychowany, pospiesznie ją uścisnął.
DeWitt zsunął okulary na koniec haczykowatego nosa i przyjrzał mu się znad szkieł.
– Wiem, wyglądam jak mój tato, taki już mój pech, ale ty też wrodziłeś się w swojego.
Jesteś synem Buzzy’ego Larsona, prawda? Nie Rickym, tylko tym drugim.
– Zgadza się. Ricky mieszka w Marylandzie. Jestem Drew.
–  No tak, jasne. Bywałeś tu z  żoną i  dziećmi, ale ostatnio jakoś rzadziej. Nauczyciel,
dobrze pamiętam?
–  Tak. – Zapłacił za paliwo trzema dwudziestkami. DeWitt włożył je do kasy i  wydał
sześć wiotkich banknotów jednodolarowych.
– Słyszałem, że Buzzy umarł.
– Tak. Mama też. – Przynajmniej to jedno pytanie będzie miał z głowy.
– Przykro mi to słyszeć. Co tu robisz o tej porze roku?
– Wziąłem urlop. Pomyślałem, że trochę popiszę.
– Tak? W domku Buzzy’ego?
– Jeśli droga jest przejezdna. – Powiedział to tylko po to, żeby nie wyjść na niekumatego
mieszczucha. Nawet gdyby droga była w kiepskim stanie, suburbanem jakoś przejedzie. Za
daleko dotarł, żeby teraz zawrócić.
DeWitt odchrząknął flegmę.
–  Wiesz, nie bez powodu nazywają ją Gównianą Drogą – powiedział. – Jeden–dwa
przepusty pewnie zalało wiosną podczas odwilży, ale masz napęd na cztery koła, więc
raczej sobie poradzisz. Oczywiście, słyszałeś, że Staremu Billowi się zmarło.
–  Tak. Jeden z  jego synów przysłał mi kartkę. Nie mogliśmy przyjechać na pogrzeb.
Serce?
–  Głowa. Przestrzelił ją sobie. – Roy DeWitt powiedział to z  nieskrywaną lubością. –
Alzheimer go dopadł, proszę ciebie. Posterunkowy znalazł w  schowku w  jego
samochodzie notes, w  którym Stary Bill zapisywał różne rzeczy. Jak gdzie dojechać,
numery telefonów, imię żony. Nawet imię cholernego psa. Nie mógł tak dłużej żyć,
rozumiesz.
–  Jezu – westchnął Drew. – Straszne. – Mówił szczerze. Bill Colson był miłym,
małomównym człowiekiem, który zawsze chodził starannie uczesany, schludnie
odstawiony i pachnący Old Spice’em, i zawsze skrzętnie informował tatę Drew, a później
samego Drew, co trzeba w domku naprawić i ile to będzie kosztować.
–  Święta prawda, a  skoro tego nie wiedziałeś, to pewnie nie wiesz też, że zrobił to na
podwórku przed twoim domkiem.
Drew zrobił wielkie oczy.
– Żartujesz?
–  Nie żartowałbym z  takich rzeczy. – Znów wyłoniła się chusta, jeszcze wilgotniejsza
i  bardziej wymięta niż poprzednio. DeWitt kichnął w  nią. – O  nie. Zaparkował pikapa,
przystawił sobie lufę winchestera pod brodę i bach. Kula przeszła na wylot i wybiła tylną
szybę. Posterunkowy Griggs stał tu, gdzie teraz stoisz, kiedy mi o tym powiedział.
– Chryste – mruknął Drew i naszła go nowa myśl. Zamiast przystawiać pistolet do skroni
młodej fordanserki, Andy Prescott, synalek nicpoń, teraz trzymał go pod jej brodą…
i  kiedy pociągnie za spust, kula wyjdzie przez potylicę i  rozbije lustro za kontuarem.
Wykorzystanie relacji tego starego gawrona w jego własnej powieści niewątpliwie trąciło
szukaniem doraźnej korzyści kosztem innych, może nawet żerowaniem na cudzej tragedii,
ale to nie powstrzyma Drew. Ta historia była aż za dobra.
–  Paskudztwo, a  jakże – przyznał DeWitt. Próbował przybrać smutny, może nawet
filozoficzny ton, ale w jego głosie czuło się niekłamane ożywienie. On też potrafi poznać,
kiedy historia jest aż za dobra, pomyślał Drew. – Ale wiesz, Stary Bill do samego końca
pozostał sobą.
– To znaczy?
– To znaczy, że narobił bajzlu w swoim pikapie, nie w domku Buzzy’ego. Na to by sobie
nie pozwolił, przynajmniej dopóki miał jeszcze w miarę równo pod sufitem. – Znów zaczął
pociągać nosem i  charkać. Wyszarpnął chustę z  kieszeni, tym razem za późno, by się
dobrze zasłonić. A kichnięcie było soczyste. – Dbał o ten dom, rozumiesz?

7
Asfalt skończył się osiem kilometrów na północ od BIG 90. Po przejechaniu następnych
ośmiu kilometrów drogą gruntową Drew trafił na rozwidlenie. Skręcił w  lewo, na żwir,
który obijał się o podwozie suburbana. To była Gówniana Droga i z tego, co widział, nie
zmieniła się od  lat jego dzieciństwa. Dwa razy musiał zwolnić do czterech–pięciu
kilometrów na godzinę, żeby pokonać wymyte odcinki w  miejscach, gdzie przepusty
rzeczywiście zapchały się w  czasie wiosennej odwilży. Dwa razy musiał też stanąć,
wysiąść i ściągnąć zwalone drzewa z drogi. Na szczęście były to tylko lekkie brzozy. Jedna
połamała mu się w rękach.
Minął dom Cullumów – opuszczony, zabity dechami, z  podjazdem przegrodzonym
łańcuchem – po czym zaczął liczyć słupy elektryczne i  telefoniczne, tak jak to robili
z  Rickym w  dzieciństwie. Kilka przechylało się niepewnie na lewą lub prawą burtę, ale
wciąż równo sześćdziesiąt sześć dzieliło działkę Cullumów od zarośniętego podjazdu – też
przegrodzonego łańcuchem – z  tabliczką, którą zrobiła Lucy, kiedy dzieci były małe:
CHEZ LARSON. Wiedział, że dalej jest jeszcze siedemnaście słupów, ostatni stał na
posesji Farringtonów nad jeziorem Agelbemoo.
Za domem Farringtonów leżała wielka połać niezelektryfikowanej głuszy, obejmująca co
najmniej sto pięćdziesiąt kilometrów po obu stronach granicy z Kanadą. Czasem chodzili
z Rickym popatrzeć na, jak go nazywali, Ostatni Słup. Osobliwie ich fascynował. Za nim
nie było już nic, co mogłoby odegnać mrok. Drew raz zabrał tam Stacey i Brandona, żeby
im ten słup pokazać, i nie umknęło mu spojrzenie pytające „i co z tego?”, które wymienili
na jego widok. Byli przekonani, że elektryczność – o  wi-fi nie wspominając – dociera
wszędzie.
Wysiadł z  suburbana i  długo gmerał kluczem w  kłódce, zanim udało się ją otworzyć
i zdjąć łańcuch. Powinien był kupić w sklepie smar, ale nie o wszystkim da się pamiętać.
Podjazd miał prawie pół kilometra długości, gałęzie przez całą drogę ocierały się o boki
i dach suburbana. Górą biegły przewody elektryczne i telefoniczne. Pamiętał, że dawniej
były naprężone, dziś jednak zwisały luźno nad ukośną przecinką wyrąbaną przez Northern
Maine Power.
Zajechał przed domek. Wyglądał na opuszczony, zapomniany. Zielona farba schodziła
płatami ze  ścian nieodmalowywanych od  śmierci Billa Colsona, dach z  ocynkowanej
blachy był usłany jodłowym igliwiem i  opadłymi liśćmi, a  zamontowana na nim antena
satelitarna (o  czaszy też wypełnionej igłami i  liśćmi) wyglądała tu, pośród lasu, wręcz
komicznie. Drew ciekaw był, czy Luce oprócz rachunków za telefon opłacała też telewizję
satelitarną. Jeśli tak, zapewne były to pieniądze wyrzucone w  błoto, bo nie sądził, by ta
antena jeszcze się do czegokolwiek nadawała. Wątpił też, czy DirecTV zwróci pobrane
opłaty z  notką treści „ups, oddajemy kasę, bo antenę wam szlag trafił”. Ganek był
podniszczony, ale wyglądał dość solidnie (choć lepiej nie przyjmować tego za pewnik).
Pod nim dostrzegł wypłowiałą zieloną plandekę przykrywającą, jak się domyślał, jeden–
dwa sągi drewna – być może ostatnie, jakie Stary Bill przyniósł przed śmiercią.
Wysiadł i stanął przy suburbanie, z dłonią na ciepłej masce samochodu. Gdzieś zakrakała
wrona. Inna odpowiedziała z  oddali. Oprócz szemrania potoku Godfrey płynącego do
jeziora to były jedyne dźwięki.
Drew przez chwilę zastanawiał się, czy stoi w  tym samym miejscu, gdzie Bill Colson
zaparkował swój wóz i  palnął sobie w  łeb. Zdaje się, że dawno temu – chyba
w średniowiecznej Anglii – uważano, że duch samobójcy zmuszony jest zostać tam, gdzie
odebrał sobie życie?
Ruszył w  stronę domku, mówiąc sobie (karcąc się), że za stary jest na historyjki
opowiadane przy ognisku, kiedy usłyszał, że coś przedziera się ku niemu przez chaszcze.
Spośród sosen oddzielających polanę od  potoku wyłoniła się nie zjawa ani zombi, lecz
młody łoś chwiejnie idący na niedorzecznie długich nogach. Poczłapał do małej szopy
obok domku i na widok Drew stanął. Patrzyli na siebie. Drew myślał, że łosie – i młode,
i dorosłe – to chyba najbrzydsze i najdziwaczniejsze stworzenia boże, łoszak myślał Bóg
wie co.
– Nie mam złych zamiarów, kolego – zapewnił Drew cicho i młody łoś zastrzygł uszami.
Coś znów poruszyło się w krzakach, robiąc znacznie więcej hałasu, i z zarośli wyłoniła
się matka łoszaka. Gwałtownym ruchem zrzuciła gałąź z  głowy. Spojrzała na Drew,
spuściła łeb i zaczęła grzebać racicą w ziemi. Położyła uszy po sobie.
Zaraz zaatakuje, pomyślał Drew. Widzi we mnie zagrożenie dla swojego dziecka i zaraz
zaatakuje.
Przyszło mu do głowy, żeby uciec do suburbana, ale odległość chyba –
najprawdopodobniej – była za duża. No i  gdyby zerwał się do biegu, nawet po to, żeby
oddalić się od łoszaka, mógłby sprowokować panią łosiową. Został więc na miejscu i słał
uspokajające myśli do półtonowego zwierza stojącego niecałe trzydzieści metrów
od niego. Bez obaw, mamuśka, jestem niegroźny.
Przyglądała mu się może piętnaście sekund, nie podnosząc łba i  ryjąc racicą w  ziemi.
Miał wrażenie, że trwało to znacznie dłużej. Potem podeszła do młodego (ani na chwilę nie
odrywając wzroku od intruza) i odgrodziła go własnym ciałem od Drew. Wciąż na niego
patrzyła, jakby rozważając swoje następne posunięcie. Drew ani drgnął. Był mocno
przerażony, ale i wpadł w dziwne uniesienie. Myślał: Jeśli zaatakuje z tej odległości, zginę
albo od  razu, albo potem, od  odniesionych obrażeń. Ale jeśli nie, napiszę tu coś
genialnego. Genialnego.
Wiedział, że to fałszywa równoważność, nawet teraz, kiedy jego życie było zagrożone –
to tak, jakby dziecko wmawiało sobie, że dostanie na urodziny rower, jeśli określona
chmura przesłoni słońce – ale jednocześnie był szczerze przekonany, że ma absolutną
rację.
Pani łosiowa nagle rzuciła łbem i  trąciła łoszaka w  zad. Młody wydał dźwięk
przypominający meczenie owcy, zupełnie niepodobny do chrapliwego ryku starego wabika
na łosie taty, i  potruchtał do lasu. Mamuśka ruszyła za nim, posyłając Drew jeszcze
ostatnie, złowrogie spojrzenie: „pójdziesz za mną, to zginiesz”.
Drew wypuścił oddech, nieświadomy, że dotąd go wstrzymywał (oklepana formułka
rodem z  kryminałów, w  tym przypadku jednak prawdziwa) i  ruszył na ganek. Dłoń,
w której trzymał klucze, lekko drżała. Mówił samemu sobie, że tak naprawdę nic mu nie
groziło; jeśli nie drażnisz łosia – nawet opiekuńczej pani łosiowej – on ciebie też zostawi
w spokoju.
Poza tym mogło być gorzej. Mógł to być niedźwiedź.

8
Wszedł do środka, spodziewając się zastać bałagan, ale domek był nienagannie
wysprzątany. Niechybnie zasługa Starego Billa; możliwe nawet, że ostatnie porządki zrobił
w  dniu, kiedy się zabił. Pośrodku pokoju wciąż leżał stary szmaciany dywanik Aggie
Larson, przetarty na brzegach, ale poza tym w przyzwoitym stanie. Na cegłach stał opalany
drewnem piecyk ranger, pusty, z mikowym okienkiem tak czystym, jak podłoga. Po lewej
znajdowała się prowizoryczna kuchnia. Po prawej, przy oknie z  widokiem na las
schodzący ku potokowi, był dębowy stół jadalniany. Drugi koniec pokoju zajmowały
zapadająca się kanapa, dwa fotele i kominek, w którym Drew wolał nie palić. Bóg raczy
wiedzieć, ile w  kominie zebrało się kreozotu, nie wspominając o  zwierzynie: myszach,
wiewiórkach, nietoperzach.
Kuchenka była elektryczna, marki Hotpoint, i zapewne pamiętała czasy, kiedy jedynym
satelitą okrążającym Ziemię był Księżyc. Obok stała odłączona od prądu lodówka, otwarta
i jakoś martwo wyglądająca. Zawierała tylko pudełko sody oczyszczonej Arm & Hammer.
W saloniku Drew zobaczył stolik na kółkach, a na nim przenośny telewizor. Pamiętał, jak
siedzieli przed nim we  czwórkę, oglądając powtórki MASH i  pałaszując gotowe dania
kupione w sklepie.
Wzdłuż zachodniej ściany domku biegły schody zbite z  desek. U  ich szczytu było coś
w  rodzaju galerii, zastawionej biblioteczkami zawierającymi głównie książki w  miękkiej
oprawie – lektury na deszczowe dni, jak nazywała je Lucy. Z  galerii wchodziło się do
dwóch małych sypialni. Jedną zawsze zajmowali Drew i Lucy, drugą dzieci. Czy przestali
tu przyjeżdżać wtedy, kiedy Stacey zaczęła marudzić, że potrzebuje prywatności? Czy to
dlatego? A  może po prostu mieli za dużo pracy, żeby spędzać kilka tygodni lata na
odludziu? Drew nie mógł sobie przypomnieć. Cieszył się tylko, że jest tu teraz i że żaden
z  najemców nie zabrał na pamiątkę szmacianego dywanika mamy… chociaż po co
ktokolwiek miałby to zrobić? Dywanik dawniej był piękny, jasne, że tak, dziś jednak
nadawał się tylko do tego, by deptać po nim ubłoconymi buciorami albo bosymi stopami
mokrymi od brodzenia w potoku.
–  Da się tu pracować – powiedział Drew. – O  tak. – Podskoczył na dźwięk własnego
głosu (pewnie jeszcze nie ochłonął po spotkaniu z  panią łosiową), po czym parsknął
śmiechem.
Nie musiał sprawdzać, czy jest prąd – widział migającą czerwoną lampkę starej
automatycznej sekretarki taty – włączył jednak światło górne, gdyż popołudnie
przechodziło już w wieczór. Podszedł do automatycznej sekretarki i wcisnął PLAY.
– Drew, to ja, Lucy. – Jej głos trochę pływał, jakby dochodził z morskiej głębiny, i Drew
przypomniał sobie, że ten stary gadżet do odbierania telefonów to w  gruncie rzeczy
magnetofon kasetowy. Aż dziw, że w ogóle działał. – Jest dziesięć po trzeciej i lekko się
niepokoję. Dotarłeś? Jeśli tak, zadzwoń.
Był rozbawiony, ale i poirytowany. Przyjechał tu po to, żeby nic go nie rozpraszało przy
pracy, i  tego mu tylko do szczęścia brakowało, żeby Lucy przez następne trzy tygodnie
zaglądała mu przez ramię. Z  drugiej strony, to zrozumiałe, że się niepokoiła. Mógł mieć
wypadek, samochód mógł się rozkraczyć na Gównianej Drodze. Bo przecież na pewno nie
bała się o to, że już mu odbija z powodu książki, której jeszcze nie zaczął pisać.
Na tę myśl przypomniał mu się odczyt zorganizowany pięć–sześć lat wcześniej przez
wydział anglistyki. Jonathan Franzen mówił do wypełnionej po brzegi sali o  sztuce
i  rzemiośle powieści. Stwierdził między innymi, że najpiękniejsze w  pisarskim fachu są
chwile poprzedzające rozpoczęcie pracy, kiedy książka żyje tylko w  wyobraźni autora.
„Nawet to, co oczami duszy widać najwyraźniej, traci w  przekładzie na słowo pisane”,
powiedział Franzen. Drew pamiętał, co sobie wtedy pomyślał: że z gościa musi być niezły
egocentryk, skoro swoim osobistym doświadczeniom nadaje charakter uniwersalny.
Podniósł słuchawkę telefonu (była starego typu, w kształcie hantla, czarna i zadziwiająco
ciężka), usłyszał mocny sygnał i zadzwonił na komórkę Lucy.
– Dojechałem – powiedział. – Bez kłopotów.
– Och, cieszę się. Jak tam droga? A domek?
Chwilę porozmawiali, po czym do telefonu dorwała się Stacey, która właśnie wróciła
ze  szkoły. Potem komórkę znów przejęła Lucy i  przypomniała, żeby Drew zmienił
wiadomość powitalną na automatycznej sekretarce, bo stara przyprawia ją o ciarki.
–  Mogę tylko obiecać, że spróbuję. Ten gadżet pewnie był nowoczesny w  latach
siedemdziesiątych, ale od tego czasu minęło pół wieku.
– Postaraj się. Widziałeś jakąś dziką zwierzynę?
Pomyślał o  pani łosiowej, o  tym, jak ze  spuszczonym łbem zastanawiała się, czy
zaatakować i stratować go na śmierć.
– Kilka wron, to właściwie wszystko. Słuchaj, Luce, chcę wnieść cały swój majdan do
środka, zanim zajdzie słońce. Zadzwonię później.
–  Najlepiej koło wpół do ósmej. Będziesz mógł porozmawiać z  Brandonem, do tego
czasu powinien wrócić. Je kolację u Randy’ego, wiesz, kolegi.
– Zrozumiałem.
– Coś jeszcze do zameldowania? – W jej głosie chyba zabrzmiała nuta niepokoju, a może
to wyobraźnia płatała mu figle.
– Nie. Na zachodzie bez zmian. Kocham cię, skarbie.
– Ja ciebie też.
Odłożył dziwną, staromodną słuchawkę na widełki i przemówił do pustego domku.
–  A, zaraz, byłbym zapomniał, kotulku. Stary Bill odstrzelił sobie łeb na naszym
podwórku.
I, ku własnemu zdumieniu, roześmiał się.

9
Kiedy wniósł do środka bagaże i prowiant, było już po szóstej i zgłodniał. Odkręcił kran
w kuchni, w rurach zarzęziło i zadudniło, po czym trysnęła mętna woda, która powoli się
wyklarowała i popłynęła równym strumieniem. Napełnił garnek, włączył hotpointa (ciche
buczenie dużego palnika przywołało wspomnienia posiłków jadanych tu dawniej) i czekał,
aż woda się zagotuje, żeby wsypać do niej spaghetti. Był i sos. Lucy wrzuciła do jednego
z pudeł z prowiantem butelkę ragu. Sam by zapomniał.
Pomyślał, żeby podgrzać puszkę groszku, ale postanowił tego nie robić. Był poza
domem, w  środku lasu, i  będzie żywił się jak na biwaku. Tylko alkoholu brakowało; nie
przywiózł go ze sobą ani nie kupił w BIG 90. Jeśli robota będzie szła tak dobrze, jak na to
liczył, może w  nagrodę kupi sobie kratę buda, kiedy następnym razem wybierze się do
sklepu. Może nawet znajdzie jakieś składniki do sałatki, choć podejrzewał, że asortyment
owocowo-warzywny u Roya DeWitta ograniczał się do prażonej kukurydzy i dodatków do
hot dogów. Ewentualnie paru pojemników kiszonej kapusty dla klientów o egzotycznych
gustach.
W  czasie, kiedy czekał, aż woda i  sos się zagotują, włączył telewizor, przewidując, że
zobaczy tylko śnieżenie. Tymczasem pokazała się niebieska plansza z napisem DIRECTV
DOSTRAJANIE PROSZĘ CZEKAĆ. Drew powątpiewał, czy coś z  tego będzie, ale
zostawił telewizor włączony, żeby w spokoju robił swoje. O ile cokolwiek robił.
Szperał w  jednej z  dolnych szafek, kiedy po domku poniósł się grzmiący głos Lestera
Holta. Tak go to zaskoczyło, że krzyknął i  upuścił znaleziony durszlak. Odwracając się,
zobaczył wieczorne wiadomości NBC; obraz był krystalicznie czysty. Lester informował
widzów, co Trump ostatnio znów namieszał, i  kiedy poprosił Chucka Todda
o  przedstawienie bulwersujących szczegółów, Drew chwycił pilota i  wyłączył telewizor.
Miło wiedzieć, że działał, ale nie zamierzał zaśmiecać sobie głowy Trumpem, terroryzmem
ani podatkami.
Ugotował całe opakowanie spaghetti i  prawie wszystko zjadł. Oczami wyobraźni
zobaczył Lucy, grożącą mu palcem i  – znowu – czyniącą aluzje do jego rosnącego
brzuszyska czterdziestolatka. Drew przypomniał jej, że nie jadł lunchu. Zmył nieliczne
naczynia, myśląc o  pani łosiowej i  samobójstwie. Czy było dla nich miejsce w  Bitter
River? Dla pani łosiowej raczej nie. Dla samobójstwa być może.
Pomyślał, że Franzen miał trochę racji co do okresu poprzedzającego rozpoczęcie pisania
powieści. Rzeczywiście, to przyjemne chwile, bo wtedy wszystko, co widzisz i  słyszysz,
może być twoim tworzywem. Wszystko jest plastyczne. W czasie, kiedy bierzesz prysznic,
golisz się czy szczasz, twoja wyobraźnia może zbudować miasto, przeprojektować je,
a potem zetrzeć z powierzchni ziemi. Za to gdy już zaczniesz pracę, jest zupełnie inaczej.
Każda napisana scena, ba, każde kolejne słowo, coraz bardziej zawęża ci pole manewru.
Ostatecznie jesteś jak krowa drepcząca wąskim korytarzem bez wyjścia prosto do…
– Nie, nie, zupełnie nie – powiedział, znów zaskoczony dźwiękiem własnego głosu. – To
wcale nie tak.

10
W  leśnej głuszy mrok zapadał szybko. Drew zapalił wszystkie lampy (były cztery,
z abażurami, co jeden to brzydszy), po czym zajął się automatyczną sekretarką. Dwa razy
odsłuchał wiadomość powitalną świętej pamięci ojca, starego, dobrego taty, który, z tego,
co pamiętał, nigdy nie powiedział złego słowa ani nie podniósł ręki na synów (od  złych
słów i  podnoszenia rąk była ich matka). Jakoś przykro było ją skasować, ale ponieważ
w  biurku nie znalazł zapasowej kasety, stanowcze żądanie Lucy nie pozostawiło mu
wyboru. Komunikat, który nagrał, był krótki i  zwięzły: „Mówi Drew. Proszę zostawić
wiadomość”.
Załatwiwszy to, włożył lekką kurtkę i wyszedł na zewnątrz, by posiedzieć na schodkach
i popatrzeć na gwiazdy. Zawsze go zadziwiało, jak wiele ich widać, kiedy jest się z dala
od  zanieczyszczenia świetlnego, obecnego nawet w  takich względnie małych mieścinach
jak Falmouth. Jakby Bóg wylał tam w górze dzban światła, tworząc roziskrzone morze, za
którym skrywała się wieczność. Wielka, bezkresna, tajemnicza rzeczywistość, która
wymyka się ludzkiemu zrozumieniu. Zerwał się silniejszy wiatr, sosny westchnęły żałośnie
i Drew nagle poczuł się bardzo mały i bardzo samotny. Zadygotał i wszedł z powrotem do
środka, postanawiając rozpalić na próbę mały ogień w  piecyku, po to tylko, żeby się
upewnić, że nie zakopci całego domku.
Po bokach kominka stały skrzynki. Jedna zawierała drwa na rozpałkę, pewnie
przyniesione przez Starego Billa tego samego dnia, kiedy schował ostatnią partię drewna
pod gankiem. W drugiej były zabawki.
Drew ukląkł na jedno kolano i  zaczął w  nich grzebać. Znalazł frisbee wham-o, które
mgliście pamiętał: on, Lucy i  dzieci rzucali je do siebie na podwórku i  mieli ubaw po
pachy, ilekroć lądowało w  krzakach i  ktoś musiał je stamtąd wyciągać. Znalazł figurkę
Stretch Armstrong, która prawie na pewno należała do Brandona, i  Barbie
(w  nieprzyzwoitym toplessie), bez wątpienia będącą własnością Stacey. Innych rzeczy
jednak nie kojarzył albo nigdy przedtem nie widział. Jednooki pluszowy miś. Talia kart
uno. Leżące luzem karty baseballowe. Gra o nazwie Podrzuć Świnie. Bąk z namalowanym
kręgiem małp w rękawicach baseballowych – kiedy Drew wcisnął tłok, zabawka kręciła się
chybotliwie po podłodze, wygwizdując Take Me Out to the Ball Game. Niespecjalnie mu
się to spodobało. Małpy zdawały się machać do niego rękawicami, jakby wzywając
pomocy, melodia w  miarę zwalniania obrotów nabierała osobliwie złowieszczego
brzmienia.
Zanim dokopał się do dna skrzynki, spojrzał na zegarek, zobaczył, że już piętnaście po
ósmej, i zadzwonił do Lucy. Przeprosił za spóźnienie, tłumacząc, że grzebał w zabawkach
i tak go to zaprzątnęło, że stracił rachubę czasu.
– Jest nawet stary Stretch Armstrong, zdaje się Brana…
Lucy jęknęła.
– Boże, jak ja tej lalki nie znosiłam. Tak dziwnie pachniała.
–  Pamiętam. Są i  inne rzeczy, część z  nich, słowo daję, widzę pierwszy raz w  życiu.
Podrzuć Świnie?
– Co mam podrzucić? – Roześmiała się.
– To taka gra dla dzieci. A kojarzysz bąka z namalowanymi małpami? Gra Take Me Out
to the Ball Game.
– Nie… och, czekaj no. Trzy–cztery lata temu wynajęliśmy domek rodzinie Pearsonów,
pamiętasz?
– Słabo. – Nie pamiętał tego zupełnie. Jeśli to było trzy lata temu, był wtedy zaprzątnięty
Wioską na wzgórzu. A  właściwie do niej przykuty. Łańcuchami. I  zakneblowany.
Literackie sado-maso.
– Mieli sześcio-, może siedmioletniego synka. Pewnie zostawił część swoich zabawek.
–  Dziwne, że za nimi nie tęsknił – powiedział Drew. Wpatrywał się w  misia, tak
wytartego, że musiał być często i żarliwie przytulany.
– Dać ci Brandona? Jest w domu.
– Pewnie.
– Cześć, tato! – zawołał Bran. – Skończyłeś już książkę?
– Bardzo śmieszne. Zaczynam jutro.
– Jak tam jest? Dobrze?
Drew rozejrzał się. Duży pokój na parterze zalany był łagodnym światłem lamp
sufitowych i  stojących. Nawet okropne abażury wyglądały nie najgorzej. A  jeśli rura
od piecyka nie była zatkana, mały ogień przegna chłód.
– Tak – powiedział. – Jest nieźle.
Taka była prawda. Czuł się tutaj bezpieczny. I  rozpierała go energia. Myśl, że jutro
zacznie pisać, nie budziła w nim lęku; przeciwnie, nie mógł się doczekać. Słowa popłyną
wartkim strumieniem, był tego pewien.
Piecyk działał bez zarzutu, rura była drożna, ciąg mocny. Kiedy mały ogień się dopalał,
Drew poszedł do głównej sypialni (żart; pokój był taki ciasny, że ledwo można było się
w  nim obrócić) i  zasłał łóżko prześcieradłem i  kocami, które tylko trochę zalatywały
stęchlizną. O  dziesiątej się położył i  leżał wpatrzony w  ciemność, słuchając westchnień
wiatru pod okapem. Pomyślał, ale tylko przelotnie, bez strachu ani zgrozy, o Starym Billu
popełniającym samobójstwo tu, na podwórku. To, co czuł, próbując sobie wyobrazić
ostatnie chwile staruszka – stalowy krąg wciśnięty w  jego podbródek, ostatnie obrazy,
jakie widział, jego ostatnie myśli, ostatnie uderzenia serca – prawie się nie różniło od tego,
co czuł, patrząc na złożony, misterny bezkres Drogi Mlecznej. Rzeczywistość jest głęboka
i sięga daleko. Zawiera w sobie wiele tajemnic i nie ma końca.

11
Nazajutrz wstał wcześnie. Zjadł śniadanie, po czym zadzwonił do Lucy. Właśnie
wyprawiała dzieci do szkoły – beształa Stacey za to, że nie dokończyła pracy domowej,
informowała Brana, że zostawił swój plecak w  salonie – więc rozmowa siłą rzeczy była
krótka. Kiedy się pożegnali, Drew naciągnął kurtkę i poszedł nad potok. Drzewa na drugim
brzegu wykarczowano, odsłaniając wart miliona dolarów widok na pofałdowany przestwór
lasu. Niebo przybrało stopniowo pogłębiający się odcień błękitu. Drew stał w tym miejscu
przez prawie dziesięć minut, sycąc oczy skromnym pięknem świata i  próbując opróżnić
swój umysł. Przygotować go.
Co semestr prowadził kursy ze  współczesnej literatury amerykańskiej i  brytyjskiej, ale
ponieważ był publikowanym (i  to w  „New Yorkerze”) autorem, przede wszystkim uczył
twórczego pisania. Każde zajęcia i seminarium zaczynał od omówienia twórczego procesu.
Tłumaczył studentom, że tak jak większość ludzi wykonuje przed snem szereg rutynowych
czynności, tak też trzeba mieć swój rytuał poprzedzający przystąpienie do codziennej
pracy. To coś jak seria gestów wykonywanych przez hipnotyzera przed wprowadzeniem
medium w trans.
– Akt pisania prozy czy poezji porównuje się do marzenia sennego – mówił słuchaczom.
– Moim zdaniem jednak nie jest to trafne porównanie. Myślę, że więcej ma wspólnego
z hipnozą. Im bardziej zrytualizowane przygotowania, tym łatwiej w ten stan wejść.
Stosował się do własnych rad. Po powrocie do domku nastawił kawę. Co rano pił dwie,
czarne i mocne. Czekając, aż się zaparzy, zażył witaminy i umył zęby. Jeden z najemców
wsunął stare biurko taty pod schody i  Drew postanowił je tam zostawić. Może i  dziwne
miejsce do pracy, ale osobliwie przytulne. Prawie jak w  łonie. W  swoim gabinecie
domowym ostatnią rytualną czynnością, jaką wykonałby przed rozpoczęciem pracy,
byłoby ułożenie papierów w  równe stosy, by na lewo od  drukarki zostało miejsce na
drukowane strony, ale na tym biurku nie było czego układać.
Odpalił laptopa i utworzył nowy dokument. To, co nastąpiło potem, też w zasadzie było
elementem rytuału: nazwał dokument (BITTER RIVER #1), sformatował go i  wybrał
czcionkę. Pisząc Wioskę, zdecydował się na Book Antiqua, ale nie miał zamiaru użyć jej
także w Bitter River; to byłoby kuszenie losu. Pomny na to, że mogą się zdarzyć przerwy
w  dopływie prądu, wymuszające przejście na maszynę do pisania, wybrał czcionkę
American Typewriter.
To wszystko? Nie, jeszcze jedno. Zaznaczył opcję autozapisywania. Nawet gdyby siadł
prąd, najprawdopodobniej nie straciłby całego tekstu, bateria laptopa była naładowana do
pełna, ale lepiej dmuchać na zimne.
Kawa była gotowa. Nalał sobie kubek i usiadł.
Naprawdę chcesz to zrobić? Naprawdę zamierzasz to zrobić?
Odpowiedź na oba pytania brzmiała „tak”, więc ustawił migający kursor na środku
i napisał
Rozdział 1
Nacisnął „return” i  na chwilę znieruchomiał. Domyślał się, że setki kilometrów na
południe od tego miejsca Lucy, podobnie jak on, siedzi z kawą przed otwartym laptopem,
zawierającym dane klientów, którym aktualnie prowadziła rachunkowość. Wkrótce sama
też wpadnie w hipnotyczny trans – wywołany liczbami, nie słowami – teraz jednak myślała
o nim. Był tego prawie pewien. Myślała o nim i miała nadzieję, może nawet modliła się
o to, by nie… jak to ujął Al Stamper?… by nie poprzestawiały mu się klepki.
– Nie ma takiego zagrożenia – powiedział. – Będzie tak, jakbym pisał pod dyktando.
Jeszcze chwilę popatrzył na mrugający kursor, po czym napisał:

Kiedy dziewczyna wrzasnęła, tak przeraźliwie, że samym dźwiękiem można by rozbić


szkło, Herk przerwał grę na pianinie i się odwrócił.

A potem zapomniał o bożym świecie.

12
Od samego początku tak sobie ułożył plan zajęć na uczelni, by zaczynać w miarę późno,
bo lubił zasiadać do pisania o ósmej. Zawsze zmuszał się, by pracować do jedenastej, choć
inwencja nieraz mu się wyczerpywała już pół godziny wcześniej. Często przypominał
sobie przeczytaną kiedyś anegdotę – zapewne nieprawdziwą – o  Jamesie Joysie. Joyce’a
odwiedził znajomy i  zastał słynnego pisarza przy biurku z  głową schowaną w  dłoniach,
przedstawiającego obraz bezdennej rozpaczy. Zapytany, co się stało, Joyce wyjaśnił, że
od  rana zdołał napisać tylko siedem słów. „Ależ, Jamesie, to całkiem nieźle”, stwierdził
znajomy. Na co Joyce odrzekł: „Może i tak, ale nie wiem, w jakim powinny być szyku!”.
Zmyślona czy nie, ta historia przemawiała do Drew. Tak samo bowiem zwykle się czuł
przez to ostatnie, męczące pół godziny. Wtedy ogarniał go strach, że słowa znów zaczną
mu uciekać. Oczywiście w  ciągu ostatniego miesiąca pracy nad Wioską na wzgórzu czuł
się tak w każdej parszywej sekundzie.
Tego ranka durnych lęków nie było. W  jego głowie otworzyły się drzwi do
zadymionego, pachnącego naftą saloonu pod nazwą Buffalo Head Tavern, i  przeszedł
przez nie. Widział każdy szczegół, słyszał każde słowo. Był tam, patrzył oczami
Herkimera Belasco, pianisty, jak młody Prescott przystawia lufę czterdziestkipiątki
(z  elegancką, perłową rękojeścią) do podbródka młodej fordanserki i  złorzeczy
dziewczynie. Akordeonista zasłonił sobie oczy, kiedy Andy Prescott pociągnął za spust, ale
Herkimer miał swoje szeroko otwarte, dzięki czemu Drew widział wszystko: nagłą erupcję
włosów i krwi, rozbitą pociskiem butelkę old dandy, pękające lustro, przed którym butelka
stała.
Tak dobrze jeszcze nigdy mu się nie pisało i kiedy skurcze głodu wreszcie wyrwały go
z transu (na śniadanie zjadł tylko miseczkę płatków Quaker Oats), spojrzał na pasek zadań
u dołu ekranu laptopa i zobaczył, że już prawie druga po południu. Bolały go plecy, piekły
oczy i  był w  uniesieniu. Czuł się prawie jak pijany. Wydrukował to, co napisał
(osiemnaście stron, kurde mol, niewiarygodne), ale kartki zostawił na tacy odbiorczej.
Wieczorem przejrzy je z  długopisem w  ręku – to też część jego rytuału – choć z  góry
wiedział, że niewiele będzie do poprawienia. Zgubione jedno–dwa słowa, parę
niezamierzonych powtórzeń, jakieś zbyt wydumane bądź nie dość przemyślane
porównanie. Poza tym tekst był czysty. Wiedział to.
– Jakbym pisał pod dyktando – mruknął i wstał, żeby zrobić sobie kanapkę.

13
Następne trzy dni przebiegały jak w zegarku. Zupełnie jakby pracował w domku przez
całe życie – a przynajmniej tę jego część, którą poświęcił pracy twórczej. Pisał od mniej
więcej wpół do ósmej do prawie drugiej. Jadł. Drzemał bądź spacerował drogą, licząc
mijane słupy elektryczne. Wieczorem rozpalał w  piecyku, podgrzewał na hotpoincie coś
z puszki, po czym dzwonił do domu, żeby porozmawiać z Lucy i dziećmi. Po zakończeniu
rozmowy przeglądał to, co tego dnia napisał, a potem czytał książki brane z biblioteczki na
górze. Przed snem wygaszał ogień w  piecyku i  wychodził na zewnątrz, by popatrzeć na
gwiazdy.
Opowieść posuwała się naprzód. Stos kartek obok drukarki rósł. Drew nie czuł lęku,
kiedy robił kawę, brał witaminy i mył zęby; czuł tylko niecierpliwość. Gdy siadał do pracy,
słowa przychodziły same. Każdy z  tych dni był jak Boże Narodzenie, z  nowymi
prezentami do rozpakowania. Trzeciego dnia ledwo zauważył, że dość często kicha i trochę
drapie go w gardle.
– Co ty tam jesz? – spytała Lucy, kiedy zadzwonił tego wieczoru. – Tylko szczerze.
– Głównie to, co przywiozłem ze sobą, ale…
– Drew! – Przeciągnęła ostatnią głoskę, tak, że zabrzmiało to „Druuuu”.
– Jutro po pracy kupię coś świeżego.
–  Słusznie. Wyskocz do marketu w  St. Christopher. Nic nadzwyczajnego, ale lepszy
od tego obskurnego lokalnego sklepiku.
– Dobrze – powiedział, choć ani myślał jechać aż do St. Christopher; tam i z powrotem
miałby do pokonania sto kilkadziesiąt kilometrów, wróciłby prawie o  zmroku. Dopiero
kiedy odłożył słuchawkę, dotarło do niego, że okłamał Lucy. Pierwszy raz od  ostatnich
kilku tygodni pracy nad Wioską, kiedy to wszystko zaczęło się sypać. Gdy czasem siedział
przez dwadzieścia minut przed tym samym laptopem, którego używał teraz, i zastanawiał
się, czy lepsza będzie kępa wierzb, czy zagajnik. Obie wersje pasowały i  zarazem nie
pasowały, a  on, zgarbiony nad klawiaturą, zlany potem, walczył z  pokusą, by tłuc się
w czoło, aż wytrząśnie z głowy właściwe określenie. I kiedy Lucy pytała, jak mu idzie –
ze zmarszczonymi z obawą brwiami – za każdym razem odpowiadał tym samym jednym
słowem, tym samym prostym kłamstwem: „Dobrze”.
Rozbierając się przed snem, powiedział sobie, że to bez znaczenia. To było tylko drobne
kłamstewko służące zażegnaniu kłótni w  zarodku. Mężowie i  żony stale uciekają się do
takich wybiegów. Dzięki temu małżeństwo może przetrwać.
Położył się, zgasił lampkę, kichnął dwa razy i zasnął.

14
Czwartego dnia pracy Drew obudził się z zatkanymi zatokami i pobolewającym gardłem,
czuł jednak, że raczej nie ma gorączki. Mógł pracować przeziębiony, wiele razy tak się
zdarzało, odkąd został nauczycielem; ba, dumny był z tego, że nawet chory trzymał się na
nogach, gdy Lucy po pierwszym kichnięciu zazwyczaj kładła się do łóżka z chusteczkami,
nyquilem i stertą czasopism. Nigdy jej za to nie ganił, choć często przypominało mu się,
jak jego matka nazywała takie zachowanie – „śledziennictwem”. Lucy mogła sobie
pozwolić na to, żeby leniuchować podczas dopadających ją dwa–trzy razy w  roku
przeziębień, bo pracowała na własny rachunek, a co za tym idzie, sama sobie była szefem.
On teoretycznie teraz mógł to samo powiedzieć o sobie, przecież wziął roczny urlop, tyle
że jego sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Jakiś pisarz – nie pamiętał kto – w wywiadzie
dla „The Paris Review” powiedział: „Kiedy piszesz, książka jest twoim szefem”, i to była
święta prawda. Jeśli zwalniasz tempo, pomysły zaczynają się zacierać jak sny po
przebudzeniu.
Spędził ranek w miasteczku Bitter River, ale z chusteczkami pod ręką. Kiedy skończył
pisać (znów osiemnaście stron, absolutna rewelacja), zdumiał się, widząc, że zużył pół
opakowania. Wnętrze kosza przy starym biurku taty było zasłane chusteczkami. Miało to
swoją dobrą stronę – podczas bojów z  Wioską w  koszu lądowały głównie odrzucone
fragmenty tekstu: kępa czy zagajnik? sosny czy wierzby? słońce jaśniało czy płonęło?
Bitter River wolne było od tego rodzaju bzdurnych rozterek i coraz bardziej żal mu było tę
mieścinę opuszczać.
Musiał to jednak zrobić. Zostało mu już tylko kilka potraw z  wołowiny w  puszkach.
Mleko się skończyło, sok pomarańczowy też. Potrzebuje jajek, mielonego mięsa, może
kurczaka i na pewno kilku mrożonych dań. Przydałyby się też pastylki na kaszel i butelka
nyquilu, starego cudownego leku Lucy. Pewnie dostanie to wszystko w BIG 90. Jeśli nie,
zagryzie zęby i jednak pojedzie do St. Christopher. Zmieni w prawdę drobne kłamstewko
powiedziane Lucy.
Powoli dotelepał się Gównianą Drogą do BIG 90. Wtedy już nie tylko kichał, ale
i kaszlał, gardło bolało trochę bardziej, jedno ucho wydawało się zatkane i czuł, że chyba
jednak ma lekką gorączkę. Zapisując sobie w pamięci, by do koszyka włożyć też butelkę
aleve albo tylenolu, wszedł do środka.
Miejsce Roya DeWitta za ladą zajęła wychudzona młoda kobieta z fioletowymi włosami,
kółkiem w  nosie i  czymś, co wyglądało jak chromowany ćwiek, w  dolnej wardze. Żuła
gumę. Drew, który wciąż miał umysł rozpalony porannym pisaniem (a i może, kto wie, tą
lekką gorączką), oczami wyobraźni zobaczył ją wracającą po pracy do przyczepy
mieszkalnej ustawionej na pustakach, gdzie czeka dwoje–troje dzieci o  umorusanych
buziach i  strzyżonych ręką matki włosach, w  tym jeden mały bobas w  obwisłej pielusze
i  uwalanej jedzeniem koszulce z  napisem MAŁY POTWÓR MAMUSI. Parszywie
złośliwy stereotyp, elitarystyczny jak cholera, co nie znaczy, że nieprawdziwy.
Złapał za koszyk.
– Macie świeże mięso, owoce, warzywa?
– W chłodziarce jest mielone i parówki. I może parę kotletów wieprzowych. No i mamy
surówkę z białej kapusty.
Cóż, biała kapusta też warzywo.
– A kurczaka dostanę?
– Nie. Są za to jajka. Jakby je potrzymać w ciepłym miejscu, może coś by się wykluło. –
Zaśmiała się ze  swojego błyskotliwego dowcipu, obnażając brązowe zęby. A  jednak nie
żuła gumy, tylko tytoń.
Drew ostatecznie napełnił dwa koszyki. Nyquilu nie było, znalazł za to coś o  nazwie
„Lekarstwo na kaszel i  katar doktora Kinga”, a  także anacin i  goody’s od  bólu głowy
w saszetkach. W szale zakupów wziął też kilka puszek rosołu (który jego babcia nazywała
żydowską penicyliną), kostkę margaryny Shedd’s Spread i  dwa bochenki chleba. Były
gąbczaste, białe, typowy wyrób masowy, ale na bezrybiu i  rak ryba. Już widział, jak
w nieodległej przyszłości zajada zupę i grzankę z serem. Doskonała wyżerka dla człowieka
z bolącym gardłem.
Ekspedientka wbiła wszystko na kasę, ani na chwilę nie przestając żuć. Drew patrzył
zafascynowany na unoszący się i opadający ćwiek w jej wardze. Ile lat będzie miał mały
potwór mamusi, kiedy dorobi się własnego małego potwora? Piętnaście? Może jedenaście?
Znów powiedział sobie, że się wywyższa, robi z siebie nie wiadomo kogo, ale jego umysł
– niewątpliwie nadmiernie pobudzony codziennym pisaniem, do czego oczywiście
dochodziła ta lekka gorączka – niepowstrzymanie podsuwał mu kolejne skojarzenia.
Witamy w  Walmarcie. Pampersy, z  myślą o  dziecku. Nie ma to jak chłop z  tabaką
w kieszeni. Każdy dzień to kolejna strona twojego osobistego żurnala mody. Zamknąć ją,
odesłać tam, skąd…
– Sto osiem siedemdziesiąt – powiedziała, przerywając mu tok myśli.
– Rany boskie, aż tyle?
Uśmiechnęła się, znów odsłaniając zęby, których wolałby nigdy więcej nie oglądać.
– Jak się chce robić zakupy tutaj na wygwizdowie, panie… Larson, dobrze mówię?
– Tak. Drew Larson.
– Jak się chce robić zakupy tutaj na wygwizdowie, panie Larson, trza się liczyć z tym, że
słono to będzie kosztować.
– Gdzie się podział Roy?
Przewróciła oczami.
–  Tata leży w  szpitalu w  St. Christopher. Złapał grypę, nie chciał iść do lekarza, bo
musiał pokazać, jaki to z niego prawdziwy mężczyzna, no i przyplątało się zapalenie płuc.
Zostawiłam dzieci z  siostrą, żeby przypilnować jego interesu, i  powiem panu, że bardzo
jest z tego niezadowolona.
– Przykro mi. – Prawdę mówiąc, Roy DeWitt był mu zupełnie obojętny. Tym, co go teraz
przede wszystkim zajmowało, o czym myślał, była zasmarkana chusta DeWitta. I to, że on,
Drew, uścisnął dłoń, która tę chustę trzymała.
–  Nie tak przykro, jak mnie. Jutro będziemy mieli urwanie głowy, bo w  weekend ma
przyjść wichura. – Wskazała dwoma rozłożonymi palcami na jego koszyki. – Mam
nadzieję, że może pan za cały towar zapłacić gotówką, bo czytnik kart kredytowych się
zepsuł, a tata ciągle zapomina dać go do naprawy.
– Oczywiście. Jaka wichura?
– Z północy, tak przynajmniej mówili na Riviere du Loup. To stacja radiowa z Quebecu,
wie pan. – Wymówiła to „Kła-beku”. – Silny wiatr, ulewa. Zacznie się pojutrze. Pan
mieszka przy Gównianej, prawda?
– Tak.
– No to jeśli nie chce pan tam utknąć na jakiś miesiąc, radzę załadować zakupy i bagaże
do samochodu i wrócić na południe.
Typowe lokalne myślenie. Tu, w  TR, nie miało znaczenia, że całe życie spędziłeś
w  Maine; jeśli nie pochodziłeś z  hrabstwa Aroostook, wszyscy widzieli w  tobie tępego
przyjezdnego, który nie odróżni świerka od sosny. A jeśli do tego mieszkałeś na południe
od Augusty, to równie dobrze mogłeś być palantem z Massachusetts.
–  Myślę, że sobie poradzę – powiedział, wyjmując portfel. – Mieszkam na wybrzeżu.
Wiem, jak to jest, kiedy wieje sztorm z północnego wschodu.
Spojrzała na niego, miał wrażenie, z politowaniem.
–  Nie mówię o  wietrze z  północnego wschodu, panie Larson. Mówię o  wietrze
północnym, idącym przez Kanadę zza koła podbiegunowego. Temperatura ma polecieć na
łeb na szyję. Jednego dnia osiemnaście stopni, następnego trzy. Może mniej. Śnieg
z deszczem, zacinający poziomo pięćdziesiątką na godzinę. Jak pan utknie przy Gównianej
Drodze, prędko się pan nie wydostanie.
– Poradzę sobie – powtórzył Drew. – To będzie tak, jakbym… – urwał. Miał powiedzieć:
„jakbym pisał pod dyktando”.
– Co?
– Dobrze. Będzie dobrze.
– Módl się pan o to.

15
W  drodze powrotnej do domku – świecące w  oczy słońce dołożyło ból głowy do
pozostałych objawów – Drew dumał o  zasmarkanej chuście i  uściśnięciu dłoni, która
chwilę wcześniej ją trzymała. I  o  tym, jak Roy DeWitt usiłował po męsku przetrzymać
chorobę i wylądował w szpitalu.
Obejrzał w lusterku wstecznym swoje przekrwione, załzawione oczy.
–  Nie złapię pieprzonej grypy. Nie teraz, kiedy jestem na fali. – No dobra, ale po jaką
cholerę, na litość boską, uścisnął dłoń tego sukinsyna, gdy było oczywiste, że roi się na
niej od zarazków? Tak wielkich, że pewnie można by je zobaczyć bez mikroskopu? I skoro
już to zrobił, dlaczego nie zapytał, gdzie jest łazienka, żeby mógł z siebie te paskudztwa
zmyć? Chryste, nawet jego dzieci wiedziały, że trzeba regularnie myć ręce. Sam im to
wpoił.
–  Nie złapię pieprzonej grypy – powtórzył, po czym opuścił osłonę przeciwsłoneczną,
żeby słońce nie świeciło mu w oczy. Żeby go nie raziło.
Raziło? A może oślepiało? Czy „oślepiało” brzmi lepiej, czy to przesada?
Rozmyślał o tym przez resztę drogi. Kiedy wniósł zakupy do domku, zobaczył migające
światełko automatycznej sekretarki. To Lucy, prosiła, by oddzwonił najszybciej, jak to
możliwe. Znów poczuł to ukłucie irytacji, że ciągle zagląda mu przez ramię, po czym
uświadomił sobie, że tym razem może nie chodzić o  niego. Przecież nie wszystko musi
jego osobiście dotyczyć. Może jedno z dzieci zachorowało albo miało wypadek.
Zadzwonił i po raz pierwszy od dawna – zapewne od Wioski na wzgórzu – pokłócili się.
Nie tak ostro, jak bywało w  pierwszych latach małżeństwa, kiedy dzieci były małe
i  brakowało pieniędzy, wtedy to dopiero darli koty, ale rozmowa mimo wszystko do
przyjemnych nie należała. Lucy słyszała o  nadciągającej wichurze (oczywiście, że tak,
nałogowo oglądała Weather Channel) i chciała, by spakował manatki i wrócił do domu.
Drew powiedział, że to kiepski pomysł. Fatalny, szczerze mówiąc. Złapał odpowiedni
rytm pracy, znakomicie mu szło. Jednodniowe wybicie z  tego rytmu (które pewnie
przeciągnęłoby się do dwóch, nawet trzech dni) może nie zaszkodziłoby książce, ale
zmiana otoczenia, w  którym pisze, owszem. Sądził, że Lucy po tylu latach rozumie już
niuanse procesu twórczego – przynajmniej jego procesu twórczego – ale najwyraźniej się
mylił.
– Nie zdajesz sobie sprawy, jak mocno ma wiać. Nie oglądasz wiadomości?
– Nie. – Po czym, kłamiąc bez żadnego szczególnego powodu (a może tylko po to, żeby
zrobić jej na złość): – Nie odbieram telewizji. Antena nie działa.
–  Cóż, będzie źle, zwłaszcza na północy, w  przygranicznych miejscowościach. Nie
wiem, czy zauważyłeś, ale tam właśnie jesteś. Przewidują awarie zasilania na dużych
obszarach, spowodowane wiatrem…
– Dobrze, że wziąłem taty maszynę do pisa…
– Drew, dasz mi dokończyć? Ten jeden raz?
Zamilkł. Łeb mu pękał, bolało go gardło. W tej konkretnej chwili nie przepadał za swoją
żoną. Kochał ją, jasne, i  zawsze kochał będzie, ale jej nie lubił. Teraz powie „dziękuję”,
pomyślał.
–  Dziękuję – powiedziała. – Wiem, że wziąłeś maszynę do pisania twojego ojca, ale
przez kilka dni byłbyś skazany na świeczki i zimne żarcie. Może nawet o wiele dłużej.
„Mogę gotować na piecyku”. Miał to na końcu języka, ale gdyby znów jej przerwał,
kłótnia zeszłaby na nowy temat: jak to on nie traktuje jej poważnie, i tak dalej, i tak dalej,
ple-ple-ple.
–  Pewnie mógłbyś gotować na piecyku – odezwała się nieco bardziej wyważonym
tonem. – Jeśli jednak będzie wiało tak mocno, jak zapowiadają… długotrwała wichura
w porywach osiągająca siłę huraganu… zwali się sporo drzew i tam utkniesz.
Tak czy owak planowałem tu posiedzieć, pomyślał, ale trzymał język za zębami.
– Wiem, że tak czy owak planowałeś tam posiedzieć dwa–trzy tygodnie – powiedziała. –
Ale jakieś drzewo mogłoby przebić dach czy zerwać przewody telefoniczne i elektryczne,
i byłbyś odcięty od świata! A gdyby coś ci się stało?
– Nic mi się nie…
– Może i nie, ale gdyby coś się stało nam?
–  Wtedy byś się tym zajęła – zauważył. – Nie zaszyłbym się na takim pustkowiu,
gdybym nie wierzył, że sobie beze mnie poradzisz. Poza tym, masz siostrę do pomocy.
A  w  prognozach pogody zawsze przesadzają, przecież wiesz. Z  kilkunastu centymetrów
śniegu robią śnieżycę stulecia. Chodzi o oglądalność. Teraz będzie tak samo. Zobaczysz.
– Dzięki za samcze, protekcjonalne pouczenia – odparła Lucy matowym tonem.
No i stało się, weszli na grząski grunt, od którego chciał się trzymać z dala. Zwłaszcza
teraz, kiedy bolały go gardło, zatoki i  ucho. O  głowie nie wspominając. Jeśli nie zdoła
dyplomatycznie rozładować sytuacji, uwikłają się w  aż za dobrze znaną (a  może w  tym
przypadku lepiej pasowałoby „znaną do bólu”?) kłótnię o  to, kto wie lepiej. Od  tego
przejdą – nie, ona przejdzie – do wyrzekania na koszmary życia w  społeczeństwie
paternalistycznym. To był temat, na który Lucy mogła się rozwodzić bez końca.
–  Chcesz wiedzieć, co myślę, Drew? Myślę, że kiedy facet mówi „przecież wiesz”, co
swoją drogą robicie regularnie, chce powiedzieć: „Ja to wiem, ale ty jesteś za głupia, żeby
to wiedzieć. Dlatego, jako przemądry mężczyzna, muszę ci to wytłumaczyć”.
Westchnął i kiedy westchnienie zagroziło przejściem w kaszel, stłumił je.
– Serio? Naprawdę chcesz o tym teraz rozmawiać?
– Drew… sam zacząłeś.
Znużenie w jej głosie go rozwścieczyło. Jakby miała do czynienia z głupim dzieckiem,
które nie potrafi pojąć najprostszej lekcji.
– No dobra, Luce, a więc jako przemądry mężczyzna wytłumaczę ci coś jeszcze. Przez
większość dorosłego życia próbowałem napisać powieść. Czy wiem dlaczego? Nie. Wiem
tylko, że jest to coś, czego mi w życiu brakuje. Luka, którą muszę wypełnić. To dla mnie
bardzo, bardzo ważne. Ty chcesz, żebym naraził to na szwank.
– Równie ważne, jak ja i dzieci?
– Oczywiście, że nie, ale czy musi to być kwestią wyboru?
– Myślę, że tak, i właśnie go dokonałeś.
Zaśmiał się i śmiech przeszedł w kaszel.
– Dramatyzujesz.
Nie uczepiła się tego; co innego zwróciło jej uwagę.
– Drew, dobrze się czujesz? Nie złapałeś aby czegoś?
W myślach słyszał słowa wychudzonej kobiety z ćwiekiem w wardze: „musiał pokazać,
jaki to z niego prawdziwy mężczyzna, no i przyplątało się zapalenie płuc”.
– Nie – powiedział. – Alergia.
– Zastanowisz się przynajmniej nad powrotem? Możesz obiecać choć tyle?
– Tak. – Kolejne kłamstwo. Już się zastanowił.
– Zadzwoń wieczorem, dobrze? Pogadaj z dziećmi.
–  Z  tobą też będę mógł? Jeśli obiecam, że nie będę robił z  siebie przemądrego
mężczyzny?
Zaśmiała się. No, właściwie lekko prychnęła śmiechem, ale dobre i to.
– Zgoda.
– Kocham cię, Luce.
–  Ja ciebie też – powiedziała i  kiedy Drew się rozłączył, naszła go myśl – którą
nauczyciele angielskiego chyba woleliby nazwać olśnieniem – że jej uczucia
prawdopodobnie nie różnią się od  jego własnych. Tak, kochała go, był tego pewien, ale
tego popołudnia na początku października zdecydowanie za nim nie przepadała.
Tego też był pewien.

16
Według etykietki „Lekarstwo na kaszel i katar doktora Kinga” miało trzynaście procent
alkoholu, ale po pociągnięciu potężnego łyku z  gwinta Drew załzawiły się oczy i  dostał
ataku kaszlu, co mogło wskazywać, że producent nieco zaniżył moc swojego specyfiku.
Może tylko o tyle, by nie trzeba go było w BIG 90 trzymać na półce z alkoholami razem
z  kawowym brandy, sznapsem morelowym i  małpkami whisky. Zatoki jednak, trzeba
przyznać, od razu się przeczyściły i kiedy Drew wieczorem rozmawiał z Brandonem, syn
niczego nie podejrzewał. To Stacey zapytała, czy nic mu nie jest. Alergia, wytłumaczył i to
samo kłamstwo wcisnął Lucy, kiedy przejęła telefon. Przynajmniej tym razem obyło się
bez kłótni, słyszał tylko ten charakterystyczny, dobrze mu znany chłód w jej głosie.
Na zewnątrz też zrobiło się chłodno. Wyglądało na to, że babie lato się skończyło. Drew
dostał ataku dreszczy, więc porządnie napalił w  piecyku. Usiadł przy nim w  fotelu
bujanym taty, pociągnął kolejny łyk lekarstwa doktora Kinga i poczytał starego Johna D.
MacDonalda. Z  zamieszczonego na początku wykazu wynikało, że MacDonald napisał
sześćdziesiąt–siedemdziesiąt książek. Ten to nie miał żadnych kłopotów z  odnalezieniem
właściwych słów i  wyrażeń, a  pod koniec życia nawet zyskał pewne uznanie krytyków.
Szczęściarz.
Drew przeczytał parę rozdziałów, po czym poszedł do łóżka z  nadzieją, że do rana
przeziębienie trochę odpuści i  nie będzie miał kaca po syropie. Źle spał, nawiedzały go
męczące sny. Rano niewiele z nich pamiętał. Tylko to, że w jednym stał na ciągnącym się
bez końca korytarzu z rzędami drzwi po obu stronach. Pewien był, że jedne z tych drzwi
prowadzą do wyjścia, ale nie mógł się zdecydować, które otworzyć, i  zanim zdołał
dokonać wyboru, obudził się w zimny, pogodny poranek z pełnym pęcherzem i obolałymi
stawami. Poszedł do łazienki na końcu galerii, przeklinając Roya DeWitta i  jego
zasmarkaną chustę.

17
Nadal miał gorączkę, ale jakby mniejszą, a goody’s i specyfik doktora Kinga złagodziły
pozostałe objawy. Praca poszła nieźle, tylko dziesięć stron zamiast osiemnastu, jak na
niego to i tak jednak sukces. Prawda, że od czasu do czasu musiał robić przerwy, by szukać
właściwego słowa lub frazy, ale złożył to na karb wirusa panoszącego się w  jego
organizmie. Zresztą, wszystkie te słowa i frazy zawsze przychodziły mu na myśl po kilku
sekundach i za każdym razem pasowały idealnie.
Historia rozwijała się coraz ciekawiej. Szeryf Jim Averill zamknął zabójcę w  areszcie,
ale niezapowiedziany nocny pociąg, opłacony przez Prescotta seniora, bogatego ranczera,
przywiózł uzbrojonych bandziorów, którzy teraz oblegali miasto. W odróżnieniu od Wioski
w tej książce najważniejsza była fabuła, nie postacie ani realia. To z początku trochę Drew
niepokoiło; jako nauczyciel i czytelnik (nie są jednym i tym samym, ale na pewno bliskimi
kuzynami) miał skłonność do skupiania się na tematyce, stylu i  symbolice raczej niż na
wydarzeniach powieści, cóż, kiedy wszystkie kawałki układanki zdawały się wskakiwać na
swoje miejsce prawie bez jego udziału. Najlepsze było to, że między Averillem a młodym
Prescottem powoli rodziła się dziwna więź, co nadawało tekstowi wydźwięk równie
nieoczekiwany jak ten nocny pociąg.
Zamiast pójść na popołudniowy spacer, włączył telewizor i po długim przeglądaniu listy
kanałów znalazł Weather Channel. Może innego dnia rozbawiłoby go to, że tutaj, na
zadupiu, ma tak oszałamiający wybór stacji telewizyjnych, ale nie dzisiaj. Długie
posiedzenie przy laptopie wypompowało go niemal do cna, zamiast dodać mu energii.
Winił za to chorobę. Dlaczego, na miły Bóg, uścisnął dłoń DeWitta? Przez grzeczność,
oczywiście, to całkowicie zrozumiałe, ale czemu, na litość boską, potem nie umył rąk?
Już to przerabiałeś, pomyślał.
Tak, a  teraz to wróciło, zżerało go. Trochę jak podczas ostatniej, katastrofalnej próby
pisania powieści, kiedy co noc długo leżał z  otwartymi oczami obok śpiącej Lucy
i  w  duchu dekonstruował i  rekonstruował nieliczne akapity wysmażone danego dnia,
dłubał w nich do krwi.
Przestań. To już przeszłość. Skup się na teraźniejszości. Obejrzyj tę cholerną prognozę
pogody.
Nie była to jednak zwykła prognoza; Weather Channel nie uznawał takiego
minimalizmu. To była pieprzona opera grozy. Drew nie potrafił zrozumieć, co tak
zauroczyło jego żonę w  tym kanale, prowadzonym chyba przez samych maniaków
meteorologii. Jakby na podkreślenie tego faktu, ostatnio nadawali imiona nie tylko
huraganom, ale i  wichurom. Ta, przed którą przestrzegła go ekspedientka i  która tak
niepokoiła Lucy, nazwana została Pierre. Głupszego imienia nie mogli wymyślić.
Nadciągała z Saskatchewan, od północnego wschodu (co znaczyło, że kobieta z ćwiekiem
w  wardze gówno wiedziała, to jednak był wiatr północno-wschodni), w  okolice TR-90
miała dotrzeć jutro po południu albo wieczorem. Podmuchy osiągające sześćdziesiąt pięć
kilometrów na godzinę, w porywach do stu.
–  Może się państwu wydawać, że to nic groźnego – powiedział udzielający się przed
kamerą pasjonat meteorologii, młody mężczyzna z modnym zarostem. Pan Nieogolony był
poetą Apokalipsy Pierre, nie deklamował co prawda pentametrem jambicznym, ale mało
brakowało. – Musicie jednak pamiętać, że po nadejściu frontu temperatura drastycznie
spadnie, poleci na łeb na szyję. Deszcz może przejść w deszcz ze śniegiem, a kierowców
w północnej Nowej Anglii ostrzegamy, że na drogach może pojawić się gołoledź.
Może jednak powinienem wrócić do domu, pomyślał Drew.
Ale już nie tylko książka go tutaj trzymała. Na samą myśl, że miałby telepać się
Gównianą Drogą tak padnięty jak dzisiaj, ogarniało go jeszcze większe zmęczenie. A jeśli
nawet dowlecze się na obrzeża cywilizacji, co potem? Popędzi I-95, popijając syropek
zawierający trzynaście procent alkoholu?
–  A  co najważniejsze – ciągnął nieogolony maniak meteorologii – wichura spotka się
z pasem wysokiego ciśnienia idącym ze wschodu, a to bardzo rzadkie zjawisko. Oznacza
to, że nasi przyjaciele mieszkający na północ od Bostonu powinni się przygotować na, jak
mawiają starzy Jankesi, trzydniową dmuchawicę.
Sam się dmuchaj, pomyślał Drew.
Próbował się zdrzemnąć, ale nic z tego, tylko przewracał się z boku na bok. Kiedy wstał,
zadzwoniła Lucy.
–  Słuchaj no, kolego. – Nie znosił, kiedy tak się do niego zwracała; to było jak zgrzyt
paznokci po tablicy. – Prognozy są coraz gorsze. Musisz wrócić do domu.
– Lucy, to wichura, nie wojna jądrowa. Powieje, powieje i przejdzie, jak mawiał tata.
– Musisz wrócić, dopóki jeszcze możesz.
Miał tego dosyć. Miał jej dosyć.
– Nie. Muszę być tutaj.
–  Głupek – powiedziała. Po czym pierwszy raz, odkąd pamiętał, rozłączyła się bez
pożegnania.

18
Rano, gdy tylko wstał, Drew włączył Weather Channel, myśląc: Jak pies do wymiotów
powraca, tak głupi powtarza szaleństwa.
Miał nadzieję usłyszeć, że jesienna wichura Pierre zboczyła z  kursu. Tak się nie stało.
Przeziębienie też nie odpuściło. Czuł się nie gorzej, ale i  nie lepiej. Zadzwonił do Lucy,
włączyła się poczta głosowa. Pewnie poszła na zakupy; może nie chciała z nim rozmawiać.
Wkurzyła się na niego, ale jej przejdzie; nikt nie przekreśla piętnastu lat małżeństwa
z powodu wichury, prawda? Zwłaszcza imieniem Pierre.
Usmażył jajecznicę z  dwóch jaj i  zdołał zjeść połowę, zanim żołądek go ostrzegł, że
jeden kęs więcej może spowodować przymusową ewakuację. Zgarnął resztę do śmieci,
usiadł przed laptopem i  otworzył aktualny dokument (BITTER RIVER #3). Przewinął
tekst do końca, spojrzał na białe miejsce pod migającym kursorem i  zaczął je zapełniać.
Praca szła nieźle przez jakąś godzinę, po czym pojawiły się kłopoty. Zaczęło się
od  bujanych krzeseł, na których szeryf Averill i  jego trzej zastępcy mieli siedzieć przed
miejskim aresztem.
Musieli tam być, na oczach mieszkańców miasta i oprychów Dicka Prescotta, bo na tym
zasadzał się uknuty przez Averilla przebiegły plan, aby wywieźć syna Prescotta z  Bitter
River pod samym nosem zbójów, których zadaniem było do tego nie dopuścić. Wszyscy
stróże prawa mieli pozostawać na widoku, zwłaszcza zastępca szeryfa nazwiskiem Cal
Hunt, który szczęśliwym trafem był mniej więcej tego wzrostu i budowy ciała, co młody
Prescott.
Hunt miał na sobie barwny szal meksykański i kapelusz kowbojski ozdobiony srebrnymi
conchos. Szerokie rondo kapelusza zasłaniało mu twarz. To było istotne. Ani szal, ani
kapelusz nie należały do Hunta; narzekał zwłaszcza na kapelusz, mówił, że czuje się w nim
jak dureń. Szeryf Averill nie zważał na to. Chciał, by ludzie Prescotta patrzyli na strój,
a nie na człowieka.
Do tej pory wszystko grało. Akcja dobrze się rozwijała. I wtedy zaczęły się kłopoty.

–  No dobrze – powiedział szeryf Averill do swoich zastępców. – Pora wyjść, odetchnąć


świeżym, nocnym powietrzem. I pokazać się wszystkim, którzy chcą na nas patrzeć. Hank,
bierz gąsiorek. Niech chłopaki na dachach widzą, jak głupi szeryf zalewa się ze  swoimi
jeszcze głupszymi zastępcami.
–  Muszę mieć na głowie ten kapelusz? – jęknął Cal Hunt. – Do końca życia mi to będą
wypominać!
–  Przede wszystkim martw się o  to, aby dożyć świtu – odparł Averill. – No już, koniec
dyskusji. Wynieśmy te krzesła bujane na zewnątrz i

Tu Drew się zaciął, porażony obrazem trzech krzeseł bujanych w małym biurze szeryfa
Bitter River. Nie trzech, czterech, bo trzeba dodać jedno dla samego Averilla. To znacznie
bardziej absurdalne niż zasłaniający twarz stetson na głowie Cala Hunta, i  nie tylko
dlatego, że cztery krzesła bujane zajęłyby w  cholerę całe pomieszczenie. Krzesła bujane
jako takie kłóciły się z wizerunkiem stróżów prawa, nawet w małej mieścinie z Dzikiego
Zachodu jak Bitter River. Ludzie by się śmiali. Drew skasował prawie całe zdanie
i spojrzał na to, co zostało.

Wynieśmy te

Te co? Krzesła? Czy w  biurze szeryfa w  ogóle mogłyby być aż cztery krzesła? Mało
prawdopodobne.
– Przecież, kurde, poczekalni tam nie ma – powiedział Drew i otarł czoło. – Ni chole… –
Wstrząsnęło nim kichnięcie, tak nagłe, że nie zdążył zasłonić ust i kropelki śliny prysnęły
na ekran laptopa, zniekształcając wyświetlone na nim słowa.
– Kurwa! Kurwa jego mać!
Sięgnął po chusteczki, żeby wytrzeć ekran, ale opakowanie było puste. Zamiast tego
wziął ścierkę do naczyń i kiedy już usunął wszystkie krople, pomyślał, że wilgotna ścierka
wygląda zupełnie jak chusta Roya DeWitta. Zasmarkana chusta.
Wynieśmy te

Czyżby miał wyższą gorączkę? Nie chciał w to wierzyć, wmawiał sobie, że rosnący żar,
który go ogarniał (i  nasilający się ból głowy), to tylko skutek presji związanej
z  idiotycznym problemem bujanych krzeseł, bez którego rozwiązania nie mógł ruszyć
dalej, ale z całą pewnością czuł się, jakby…
Tym razem zdążył się odwrócić w bok, zanim kichnął. Nie jeden, tylko kilka razy. Każde
kichnięcie zdawało się rozsadzać mu zatoki. Jak zbyt mocno napompowane opony. Rwało
go w gardle i uchu.

Wynieśmy te

Wtedy przyszło natchnienie. Ławka! W  biurze szeryfa może być ławka, żeby ludzie
mieli gdzie usiąść, czekając na załatwienie swoich spraw. Uśmiechnął się szeroko
i  podniósł kciuk. Co tam choroba, ważne, że kawałki układanki wciąż wskakiwały na
właściwe miejsca, i czy to takie zaskakujące? Często można odnieść wrażenie, że inwencję
twórczą obsługują odrębne obwody w  mózgu, niepodlegające słabościom ciała. Flannery
O’Connor miała toczeń. Stanley Elkin cierpiał na stwardnienie rozsiane. Fiodor
Dostojewski był epileptykiem, Octavia Butler dyslektyczką. Czym jest nędzne
przeziębienie, nawet grypa, w  porównaniu z  takimi przypadłościami? Choroba nie
przeszkodzi mu w pracy. Ławka była tego dowodem. I genialnym pomysłem.

Wynieśmy tę ławkę na zewnątrz i napijmy się.


– Ale nie będziemy tak naprawdę pić, prawda, szeryfie? – zapytał Jep Leonard. Dokładnie
wyłuszczyli mu cały plan, cóż, kiedy Jep nie był najjaśniejszą żarówką w

Najjaśniejszą żarówką w żyrandolu? Boże, nie, to byłby anachronizm. Chociaż czy aby
na pewno? Co do żarówki zgoda, w  latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku nie
było żarówek, ale żyrandole były, oczywiście, że tak. Jeden wisiał w  saloonie! Gdyby
Drew miał dostęp do internetu, zdjęć dawnych żyrandoli mógłby naoglądać się aż do
przesytu, no ale do dyspozycji miał tylko dwieście kanałów telewizyjnych, z  czego
większość to zupełny chłam.
Lepiej użyć innej metafory. Jeśli to w  ogóle była metafora; Drew miał co do tego
wątpliwości. Może to tylko porównawcze… porównawcze coś. Nie, metafora. Był tego
pewien. Prawie.
Mniejsza z tym, nie to jest najważniejsze, a on nie robi ćwiczenia na angielskim, tylko
pisze książkę, swoją książkę, najlepiej więc na tym się skupić. Nie tracić celu z oczu.
Nie najdojrzalszym melonem na zagonie? Nie najszybszym koniem w  gonitwie? Nie,
beznadziejne pomysły, ale…
I znów doznał natchnienia. Istna magia! Pochylił się i szybko napisał zdanie.
Dokładnie wyłuszczyli mu cały plan, cóż, kiedy Jep nie był najbystrzejszym uczniem
w klasie.

Zadowolony (no, względnie zadowolony), Drew wstał, pociągnął łyk specyfiku doktora
Kinga i popił szklanką wody, by wypłukać z ust smak: lepką mieszankę glutów i lekarstwa
na przeziębienie.
Jest tak jak wtedy. Przy pisaniu Wioski.
Mógł sobie wmawiać, że to nieprawda, że tym razem jest zupełnie inaczej, że gorączka,
i to, jak czuł, całkiem wysoka, jednak zakłóca pracę obwodów twórczych w jego mózgu,
a wszystko przez to, że wtedy trzymał w ręku tę chustę.
Nie chustę, tylko dłoń. Dłoń, która trzymała chustę.
– Trzymałem dłoń, która trzymała chustę, jasne.
Puścił zimną wodę i  ochlapał sobie twarz. Poczuł się trochę lepiej. Rozrobił saszetkę
goody’s, wypił, po czym podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. Był prawie pewien, że
zobaczy panią łosiową, tak mocno w  to wierzył, że przez chwilę (dzięki, gorączko) miał
autentyczne wrażenie, że naprawdę ją widzi, stojącą przy szopie, ale nie, to tylko
poruszane lekkim wiatrem cienie.
Wziął kilka głębokich oddechów. Wypuść złe powietrze, wciągnij zdrowe, kto
zasmarkańcowi grabę podaje, ten upadł na głowę.
Wrócił do środka i  usiadł przy laptopie. Może to głupi pomysł, żeby w  takim stanie
pracować, ale bezczynność wydawała się jeszcze gorsza. Zaczął więc pisać, próbując na
nowo złapać wiatr w  żagle. Początkowo miał wrażenie, że się udało, jednak w  porze
lunchu (nie żeby chciało mu się jeść) żagle znów smętnie oklapły. Pewnie to skutek
choroby, ale tak czy owak, za bardzo przypominało jego dawne przejścia.
Słowa mi uciekają.
Tak powiedział Lucy, tak powiedział Alowi Stamperowi, ale nie była to prawda; zbył ich
tym wyjaśnieniem, żeby uznali to za zwykły brak weny, coś, co z  czasem przezwycięży.
Albo co minie samo z siebie. W rzeczywistości było to coś dokładnie przeciwnego. Słowa
nie uciekały, miał ich do wyboru aż za wiele. Czy to kępa, czy zagajnik? Czy coś razi, czy
oślepia? A  może jaśnieje? Czy postać ma zapadnięte, czy głęboko osadzone oczy?
Głęboko osadzone w głowie czy oczodołach?
O  pierwszej wyłączył komputer. Od  rana napisał dwie strony i  coraz trudniej było
wyzbyć się wrażenia, że na powrót zmienia się w  nerwowego i  znerwicowanego
człowieka, który przed trzema laty omal nie spalił własnego domu. Mógł przekonywać
samego siebie, żeby machnął ręką na duperele typu, czy lepsze są krzesła bujane czy
ławka, i dał się porwać fabule, ale kiedy patrzył na ekran, żadne słowo mu nie pasowało.
Za każdym zdawało się skrywać inne, lepsze.
Czy to możliwe, że miał początki alzheimera? Może na tym polega problem?
–  Nie bądź głupi – powiedział i  przeraził się, kiedy usłyszał swój głos. Był mocno
nosowy. I ochrypły. Wkrótce całkiem go straci. Nie żeby miał tu z kim rozmawiać, oprócz
siebie.
Weź dupę w  troki i  wracaj do domu. Masz żonę i  dwójkę wspaniałych dzieciaków,
możesz rozmawiać z nimi.
Gdyby to jednak zrobił, książka byłaby stracona. Był tego tak pewien, jak własnego
nazwiska. Po czterech–pięciu dniach w  Falmouth, kiedy poczułby się lepiej, otworzyłby
dokumenty BITTER RIVER i  odniósłby wrażenie, że ma przed sobą cudzy tekst, obcą
opowieść, której za skarby nie potrafiłby dokończyć. Gdyby teraz wyjechał, to byłoby tak,
jakby wyrzucił do śmieci cenny dar, jakiego być może nigdy więcej nie dostanie.
„Musiał pokazać, jaki to z  niego prawdziwy mężczyzna, no i  przyplątało się zapalenie
płuc”, powiedziała córka Roya DeWitta. W  wolnym tłumaczeniu: „jeszcze jeden głupek,
jakich wielu”. I teraz on sam miałby wziąć z niego przykład?
Dama czy tygrys. Książka albo życie. Czy to naprawdę tak trudny, tak dramatyczny
wybór? Na pewno nie, ale z  drugiej strony Drew czuł się jak dziesięć litrów gówna
w pięciolitrowym zbiorniku, co do tego nie było wątpliwości.
Drzemka. Muszę się zdrzemnąć. Po przebudzeniu będę zdolny podjąć decyzję.
Wziął więc kolejny łyk magicznego eliksiru doktora Kinga – czy jak toto się nazywało –
i  wdrapał się po schodach do sypialni, którą dzielił z  Lucy, ilekroć przyjeżdżali razem.
Zasnął, a kiedy się obudził, już wiało i padał deszcz, więc decyzja podjęła się sama. Musiał
zadzwonić. Dopóki jeszcze mógł.

19
– Cześć, kochanie, to ja. Przepraszam, że cię wkurzyłem. Szczerze.
Puściła to mimo uszu.
– Coś mi się wydaje, że to nie alergia, kolego. Sądząc po głosie, jesteś chory.
–  To tylko przeziębienie. – Odchrząknął, żeby oczyścić gardło, a  przynajmniej
spróbować. – Chociaż dość ostre.
Odchrząknięcie wywołało atak kaszlu. Zakrył dłonią mikrofon słuchawki starego
telefonu, ale domyślał się, że Lucy i tak usłyszała. Wiatr przybrał na sile, deszcz zabębnił
w okna, światła zamigotały.
– I co teraz? Zaszyjesz się tam?
–  Chyba nie mam wyjścia – powiedział i  pospiesznie dodał: – Nie z  powodu książki.
Wróciłbym, gdybym uznał, że to bezpieczne, ale wichura już przyszła. Właśnie zamrugały
lampy. Jest praktycznie pewne, że przed zmrokiem siądzie prąd i telefon. Teraz zamilknę,
żebyś mogła powiedzieć „a nie mówiłam”.
– A nie mówiłam? – powiedziała. – Skoro mamy to już z głowy, bardzo z tobą kiepsko?
– Nie jest tak źle – odparł, co było znacznie większym kłamstwem niż to o niesprawnej
antenie satelitarnej. Sądził, że jest z  nim bardzo źle, gdyby to jednak przyznał, nie
wiadomo, jak by zareagowała. Może zadzwoniłaby na policję w Presque Isle i poprosiła,
żeby go uratowali? Nawet w  jego obecnym stanie to byłaby raczej przesada. Nie
wspominając o tym, że najadłby się wstydu.
– Nie podoba mi się to, Drew. To, że siedzisz tam sam, odcięty od świata. Na pewno nie
możesz wyjechać?
– Wcześniej dałoby radę, ale wziąłem coś na przeziębienie, potem się zdrzemnąłem i za
późno się obudziłem. Teraz nie odważyłbym się zaryzykować. Niektóre przepusty od zimy
są zapchane, drogę miejscami wymyło, a przy tak silnym deszczu pewnie i gdzieniegdzie
zalało. Suburbanem może bym się przebił, ale gdyby się nie udało, mógłbym utknąć
dziesięć kilometrów od domku i dwadzieścia od BIG 90.
Nastąpiła pauza i  Drew przysiągłby, że słyszy myśli żony: Musiałeś pokazać, jaki to
z  ciebie prawdziwy mężczyzna, i  teraz masz. Jeszcze jeden głupek, jakich wielu. Bo
czasem proste „a nie mówiłam” nie wystarczy.
Wiatr dmuchnął silniej i lampy znów zamigotały. (A może zamrugały). Coś zabrzęczało
w słuchawce, jakby cykada, potem ucichło.
– Drew? Jesteś tam jeszcze?
– Jestem.
– Były jakieś dziwne zakłócenia.
– Tak, słyszałem.
– Jedzenie masz?
– I to dużo. – Nie żeby miał apetyt.
Westchnęła.
– To spróbuj jakoś przeczekać. I zadzwoń wieczorem, jeśli telefon będzie działał.
– Jasne. A kiedy się rozpogodzi, wrócę do domu.
–  Nie dasz rady, jeśli drzewa zwalą się na drogę. Przynajmniej dopóki ktoś ich nie
usunie.
–  Sam je usunę – powiedział. – W  szopie powinna być piła łańcuchowa taty, jeśli nie
zabrał jej któryś z  najemców. Benzyna na pewno wyparowała ze  zbiornika, ale mogę
ściągnąć trochę z suburbana.
– O ile ci się nie pogorszy.
– Bez obaw, nic mi…
– Powiem dzieciom, że u ciebie wszystko w porządku. – Teraz już mówiła bardziej do
siebie niż do niego. – Nie ma sensu, żeby i one się martwiły.
– Dobry pomy…
– To popieprzona sytuacja, Drew. – Nie znosiła, kiedy jej przerywał, ale sama robiła to
bez skrupułów. – Chcę, żebyś to wiedział. Kiedy stawiasz się w takim położeniu, nas też
w to wciągasz.
– Przepraszam.
– Książka nadal dobrze idzie? Oby. Oby była warta tych nerwów.
– Idzie nieźle. – Nie był już tego taki pewny, ale co innego miał jej powiedzieć? Znów
zaczyna się ten sam syf, Lucy, a do tego jestem poważnie chory? Czy to by ją uspokoiło?
– W porządku. – Westchnęła. – Jesteś idiotą, ale cię kocham.
–  Ja ciebie te… – Wiatr zawył i  nagle zapadł półmrok, rozpraszany tylko przyćmioną,
rozmytą poświatą wpadającą przez okna. – Lucy, właśnie wysiadło światło. – Mówił
ze spokojem, to dobrze.
– Zajrzyj do szopy – poradziła. – Może tam być lampa Colemana…
Znów to brzęczenie cykady, a  potem cisza. Odłożył staromodną słuchawkę na widełki.
Został sam.

20
Zerwał zatęchłą starą kurtkę z  haczyka przy drzwiach i  w  świetle późnego popołudnia
dobrnął do szopy, po drodze odbijając ręką nadlatującą gałąź. Może to tylko złudzenie
wywołane chorobą, ale miał wrażenie, że wiatr dął już z  prędkością co najmniej
sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Z trudem przejrzał klucze, czując, że zimna woda
ścieka mu po karku pomimo postawionego kołnierza kurtki, i  wypróbował trzy, zanim
znalazł pasujący do kłódki w  drzwiach. Także i  ten długo stawiał opór, a  kiedy wreszcie
udało się go przekręcić, Drew już całkiem przemókł i kaszlał.
Nawet przy szeroko otwartych drzwiach szopa była ciemna i  pełna cieni, ale światła
wystarczyło, by dostrzec piłę łańcuchową taty leżącą na stole w głębi. Było też parę innych
pił, w  tym ręczna kabłąkowa, a  to chyba dobrze, bo na pierwszy rzut oka poznał, że
łańcuchowa do niczego się nie nada. Żółtą obudowę prawie w  całości pokrywały stare
plamy oleju, łańcuch tnący zardzewiał, a jemu tak czy owak nie starczyłoby sił, by szarpać
za linkę rozruchową.
Lucy jednak miała rację, że jest tu lampa Colemana. Były nawet dwie, stały na półce na
lewo od drzwi wraz z małym kanistrem paliwa, od razu jednak się zorientował, że z jednej
nie będzie pożytku: klosz się potłukł, a uchwyt odpadł. Druga za to wyglądała na sprawną.
Jedwabne koszulki żarowe przymocowane były do palników i całe szczęście; ręce tak mu
się trzęsły, że wątpił, czy zdołałby je przywiązać. Powinienem był wcześniej o  tym
pomyśleć, skarcił się w duchu. Inna sprawa, że powinienem był wrócić do domu. Dopóki
mogłem.
Kiedy obejrzał kanister w  gasnącym świetle popołudnia, zobaczył naklejony plaster
z  pochyłym, skreślonym ręką taty napisem: UŻYWAĆ TEJ NIEBEZOŁOWIOWEJ
BENZYNY! Potrząsnął zbiornikiem. Wypełniony do połowy. Trochę mało, ale może na
trzydniową dmuchawicę wystarczy, jeśli będzie oszczędzał.
Zaniósł kanister i sprawną lampę do domku. Już miał je postawić na stole jadalnianym,
ale zmienił zdanie. Ręce mu dygotały, rozlałby co najmniej część benzyny. Włożył więc
lampę do zlewu, po czym zrzucił z  siebie przemoczoną kurtkę. Zanim mógł choćby
pomyśleć o wlaniu paliwa do lampy, dostał kolejnego ataku kaszlu. Zwalił się na krzesło
w pokoju stołowym i kasłał, aż mu w oczach pociemniało. Wiatr wył, coś łupnęło w dach.
I  to najwyraźniej gałąź znacznie większa od  tej, przed którą zdołał się osłonić, idąc do
szopy.
Kiedy atak kaszlu minął, Drew odkręcił zawór na zbiorniku lampy i  rozejrzał się za
lejkiem. Żadnego nie znalazł, więc oderwał pasek folii aluminiowej i  zwinął go
w prowizoryczny lejek. Od wdychania oparów benzyny znów zachciało mu się kaszleć, ale
walczył z  tym dotąd, aż napełnił mały zbiornik lampy. Dopiero wtedy przestał się
powstrzymywać; pochylony nad blatem, z rozpalonym czołem opartym na przedramieniu,
krztusił się, rzęził, łapał powietrze.
Kaszel w końcu ustał, ale gorączka wyraźnie mu wzrosła. To, że przemokłem do suchej
nitki, pewnie nie pomogło, pomyślał. Jak już zapali lampę – o ile da radę – weźmie jeszcze
parę aspiryn. Do tego saszetkę leku na ból głowy i łyk specyfiku doktora Kinga.
Kilka razy wcisnął małe ustrojstwo z  boku lampy, by wytworzyć ciśnienie, otworzył
zawór, po czym zapalił zapałkę i wsunął ją w otwór zapłonowy. Przez chwilę nic się nie
działo, potem jednak koszulki żarowe rozbłysły światłem tak jasnym i  intensywnym, że
musiał zmrużyć oczy. Poszedł z lampą do jedynej szafy w domku, żeby poszukać latarki.
W środku zobaczył ubrania, pomarańczowe kamizelki myśliwskie i stare łyżwy (mgliście
pamiętał, że parę razy jeździli na nich z  bratem po zamarzniętym potoku, kiedy byli tu
zimą). Znalazł też czapki, rękawiczki i  wiekowy odkurzacz marki Electrolux, który
wyglądał na równie sprawny jak zardzewiała piła łańcuchowa w szopie. Latarki nie było.
Wiatr zaryczał pod okapem, dźwięk, od  którego Drew rozbolała głowa. Deszcz tłukł
w  okna. Resztki światła dnia dogasały, zanosiło się na bardzo długą noc. Dotąd
zaprzątnięty był wyprawą do szopy i  zapalaniem lampy, teraz jednak, kiedy już to
wszystko załatwił, miał czas na to, żeby się bać. Utknął tu z powodu książki, która (w tej
chwili śmiało mógł to przyznać) rozłaziła się w szwach jak wszystkie poprzednie. Ugrzązł
odcięty od świata, był chory i pewnie pochoruje się jeszcze bardziej.
– Mogę tu umrzeć – powiedział swoim nowym, ochrypłym głosem. – Naprawdę.
Zamiast o tym myśleć, lepiej włożyć drwa do piecyka i rozpalić ogień, bo noc będzie nie
tylko długa, ale i  zimna. Temperatura poleci na łeb na szyję, czyż nie tak mówił ten
nieogolony pasjonat meteorologii? To samo powiedziała ekspedientka z  ćwiekiem
w wardze. Nawet posłużyli się identyczną metaforą (o ile to była metafora), porównującą
temperaturę do fizycznego przedmiotu, który może spaść z dużej wysokości.
A to przypomniało mu o zastępcy szeryfa Jepie, który nie był najbystrzejszym uczniem
w klasie. Serio? Naprawdę sądził, że to się nada? Przecież to gówniana metafora (o ile to
w ogóle była metafora). Nawet nie słaba, po prostu beznadziejna. Kiedy wkładał drwa do
piecyka, w  jego trawionym gorączką umyśle otworzyły się sekretne drzwi i  pomyślał:
brakowało mu piątej klepki.
Lepiej.
Sama piana, zero piwa.
Jeszcze lepiej, bo to oddaje ten westernowy klimat.
Głupszy od buta z lewej nogi. Ciemny jak tabaka w rogu. Mądry jak salomonowe…
–  Przestań – powiedział niemal błagalnym tonem. To właśnie było źródłem całego
problemu. Te sekretne drzwi. Dlatego, że…
– Nie mam nad nimi kontroli – wychrypiał i pomyślał: Durny jak żaba z uszkodzeniem
mózgu.
Uderzył się w  skroń nasadą dłoni. Głowa zabolała mocniej. Zrobił to znowu. I  jeszcze
raz. Kiedy miał dosyć, wcisnął pod rozpałkę zmięte kartki wyrwane z  czasopisma,
przeciągnął zapałką po płycie piecyka, a potem patrzył, jak płomienie strzelają w górę.
Wciąż z  zapaloną zapałką w  ręku, spojrzał na stertę stron Bitter River obok drukarki
i pomyślał, co by się stało, gdyby je podpalił. Kiedy puścił z dymem Wioskę na wzgórzu,
domu nie sfajczył, bo straż pożarna przyjechała na tyle wcześnie, że płomienie zdążyły
tylko osmalić ściany jego gabinetu, ale tu, na Gównianą Drogę, wozy strażackie nie dotrą,
a  deszcz silnie płonącego ognia nie ugasi, bo domek był stary i  suchy. Stary jak świat,
suchy jak to, co twoja babcia ma pod…
Pełgający płomyk zapałki dotarł do jego palców. Drew zgasił ją machnięciem ręki,
wrzucił do piecyka i zatrzasnął drzwiczki.
– To nie jest zła książka, a ja tutaj nie umrę – powiedział. – Nie ma takiej możliwości.
Zgasił lampę, żeby oszczędzać paliwo, po czym usiadł w fotelu, w którym wieczorami
czytał Johna D. MacDonalda i  Elmore’a Leonarda. Zrobiło się za ciemno, żeby czytać.
Zapadała noc, jedynym źródłem światła w  domku było ruchliwe czerwone oko ognia
wyglądające przez mikowe okienko piecyka. Drew przysunął fotel nieco bliżej płomieni
i  objął się ramionami, by powstrzymać drżenie. Powinien zmienić wilgotną koszulę
i spodnie, i to już, jeśli nie chciał się bardziej rozchorować. Wciąż jeszcze o tym myślał,
kiedy zasnął.

21
Obudził go rozdzierający trzask na zewnątrz domu. Po chwili znów coś trzasnęło, jeszcze
głośniej, i głuchy huk wstrząsnął podłogą. Runęło drzewo, i to duże.
Dogasający ogień w  piecyku żarzył się migotliwym blaskiem. Oprócz wiatru Drew
słyszał uderzenia jakby ziarenek piasku w  okna. W  dużym pokoju na parterze było
potwornie gorąco, przynajmniej na razie, ale temperatura zewnętrzna najwyraźniej spadła
(na łeb na szyję) zgodnie z przewidywaniami, bo deszcz przeszedł w deszcz ze śniegiem.
Chciał sprawdzić, która godzina, ale nie miał na nadgarstku zegarka. Pewnie zostawił go
na stoliku nocnym, choć nie bardzo to pamiętał. Oczywiście, zawsze mógł sprawdzić
godzinę i datę na laptopie, ale jaki to miałoby sens? Jest noc, on jest w środku lasu. Czy
trzeba mu wiedzieć coś więcej?
Uznał, że tak. Musiał zobaczyć, czy drzewo upadło na jego wiernego suburbana
i  rozpieprzyło go na amen. Oczywiście „musiał” to tutaj złe słowo, bo odnosi się do
czegoś, bez czego nie możesz się obejść, a co w domyśle mogłoby zmienić ogólną sytuację
na lepsze, tej zaś sytuacji nie zmieni nic, w jedną ani drugą stronę, i czy w ogóle „sytuacja”
to dobre słowo, a  może zbyt ogólnikowe? Bo przecież to był raczej pasztet, nie taki na
kanapkę, tylko w sensie…
– Przestań – powiedział. – Chcesz się doprowadzić do obłędu?
Był prawie pewien, że coś w  nim tego właśnie pragnie. Gdzieś w  głębi jego głowy
pulpity sterownicze dymiły, bezpieczniki się przepalały, a  szalony naukowiec triumfalnie
wznosił zaciśnięte pięści. Mógł sobie wmawiać, że to przez gorączkę, ale przecież był
w doskonałej formie, kiedy Wioska zaczęła się sypać. I  obie jej niedoszłe poprzedniczki.
Przynajmniej fizycznej.
Wstał, skrzywił się z  bólu, który teraz zdawał się obejmować wszystkie jego stawy, i,
usiłując nie kuśtykać, poszedł wyjrzeć na zewnątrz. Wiatr wyrwał mu drzwi z ręki i pchnął
tak mocno, że odbiły się od  ściany. Drew chwycił je i  przytrzymał. Ubrania ciasno
przylegały do jego ciała, włosy sfruwały mu z  czoła. Noc była czarna – czarna jak buty,
w  których diabeł jeździ konno, czarna jak czarny kocur w  kopalni węgla, czarna jak
u  świstaka w  dupie – ale pośród ciemności majaczył kształt suburbana i  coś jakby
kołyszące się nad nim gałęzie. Drew nie mógł być tego pewien, ale miał wrażenie, że
drzewo oszczędziło wóz i runęło na szopę, niewątpliwie przebijając dach.
Zamknął drzwi ramieniem, zaciągnął zasuwę. Nie spodziewał się intruzów w  tak
paskudną noc, ale nie chciał, by wywalił je wiatr w czasie, kiedy on będzie spał. A spać
zamierzał. Podszedł do blatu kuchennego w  zmiennym, rozchwianym świetle
dogasającego żaru i  zapalił lampę Colemana. W  jej blasku wnętrze domku wyglądało
surrealistycznie, jakby uchwycone w niegasnącym błysku flesza. Trzymając ją przed sobą,
ruszył do schodów. I wtedy coś zaskrobało w drzwi.
Gałąź, powiedział sobie. Przyniesiona przez wiatr, zaczepiła się o coś, może o słomiankę.
Nic godnego uwagi. Idź do łóżka.
Skrobanie rozległo się znowu, tak ciche, że nie usłyszałby go, gdyby wiatr akurat nie
osłabł. Nie brzmiało to jak gałąź; raczej jakby ktoś drapał w drzwi. Jakaś sierota zagubiona
pośród wichury, za słaba, a może zbyt ciężko ranna, by zapukać. Tyle że nikogo tam nie
było… chociaż czy na pewno? Skąd mógł to wiedzieć? Przecież było ciemno. Noc czarna
jak buty, w których diabeł jeździ konno.
Drew zawrócił, odciągnął zasuwę i  otworzył drzwi. Uniósł lampę. Nikogo. Już miał
zamknąć drzwi z powrotem, kiedy spojrzał w dół i zobaczył szczura. Pewnie wędrowny,
może nie gigant, ale całkiem spory. Leżał na przetartej słomiance, z jedną łapą – różową,
dziwnie ludzką, podobną do dłoni małego dziecka – wyciągniętą w  górę i  drapiącą
powietrze. Jego brunatnoczarną sierść pokrywały kawałeczki liści, gałązek i krople krwi.
Wyłupiaste czarne ślepia patrzyły na Drew. Bok ciężko podnosił się i  opadał. Różowa
łapka dalej drapała powietrze, tak jak przed chwilą skrobała w drzwi. Prawie niesłyszalnie.
Lucy nienawidziła gryzoni, piszczała wniebogłosy, kiedy zobaczyła choćby myszkę
polną przemykającą wzdłuż listwy przypodłogowej, i  nie dawała się przekonać, że ten
maleńki, cichy, bojaźliwy stworek bez wątpienia lęka się jej bardziej niż ona jego. Drew
też za szczurami nie przepadał, zdawał sobie sprawę, że roznoszą choroby – hantawirusy,
gorączkę szczurzą, żeby wymienić tylko te najczęściej spotykane – ale nigdy nie czuł do
nich takiego instynktownego wręcz wstrętu jak ona. Ten tutaj budził w  nim tylko
współczucie. Pewnie to za sprawą tej małej różowej łapy, która wciąż drapała pustkę. Albo
punkcików białego światła lampy odbitego w jego ciemnych ślepiach. Szczur leżał, dysząc
ciężko, i patrzył na niego, z krwią na sierści i wąsikach. Był mocno poturbowany, zapewne
umierający.
Drew schylił się, jedną dłoń oparł na udzie, a  drugą opuścił lampę, by lepiej się
zwierzakowi przyjrzeć.
– Byłeś w szopie, co?
To prawie pewne. Przewrócone drzewo przebiło dach i zniszczyło szczęśliwy dom pana
Szczura. Czy oberwał gałęzią albo częścią dachu, kiedy próbował uciec w  bezpieczne
miejsce? A może runęło na niego wiadro zaschniętej farby? Albo stara, bezużyteczna piła
łańcuchowa marki McCulloch? Nieważne. Cokolwiek to było, przygniotło go i  chyba
złamało mu kręgosłup. Miał jeszcze dość paliwa w  swoim małym, szczurzym baku, by
doczołgać się tutaj.
Wiatr znów przybrał na sile, cisnął deszczem i śniegiem prosto w rozpaloną twarz Drew.
Drobinki lodu uderzyły w klosz lampy, zasyczały, roztopiły się i spłynęły po szkle. Szczur
dyszał. Już leży na desce, gdyby mu zagrali, podskoczyłby jeszcze, pomyślał Drew. E tam,
podskoczyłby. Skakać to on już nigdy nie będzie. Nie trzeba być geniuszem, żeby się tego
domyślić, jak to się mówi.
Chociaż Drew oczywiście mógł mu pomóc.
Podszedł do martwej czeluści kominka, po drodze robiąc jeden przystanek wymuszony
atakiem kaszlu, i  pochylił się nad stojakiem z  przyborami kominkowymi. Zastanowił się
nad pogrzebaczem, ale na myśl, że miałby szczura nim przebić, skrzywił się z obrzydzenia.
Zamiast tego wziął szuflę do popiołu. Jedno mocne uderzenie powinno wystarczyć, by
skrócić męki pechowego gryzonia. Potem tą samą szuflą zrzuci truchło z  ganku. Jeśli
przeżyje tę noc, nie chciał jutro zacząć dnia od nadepnięcia na martwego szczura.
A  to ciekawostka, pomyślał. Przedtem nazywałem go w  duchu „panem Szczurem”.
Teraz, kiedy postanowiłem skubańca zabić, stał się dla mnie zwykłym gryzoniem.
Szczur wciąż leżał na słomiance. Deszcz ze śniegiem osadzał się na jego sierści. Ta jedna
różowa łapa (jakże ludzka) dalej drapała powietrze, chociaż coraz wolniej.
– Ulżę ci – powiedział Drew. Wzniósł szuflę na wysokość ramienia… zamierzył się… po
czym ją opuścił. Dlaczego? Z  powodu tej łapki, rozpaczliwie szukającej ratunku? Tych
świdrujących czarnych ślepi?
Drzewo zniszczyło mieszkanko pana Szczura (o  proszę, znów jest panem Szczurem),
przygniotło go, a  on mimo to jakoś dowlókł się na słomiankę, Bóg raczy wiedzieć, ile
wysiłku musiał w  to włożyć, i  taka miała go spotkać nagroda? Kolejny cios, tym razem
ostateczny? Sam Drew ostatnimi czasy otrzymał sporo ciosów od  życia i  choć może to
idiotyczne (co tam może, na pewno), poniekąd utożsamiał się z losem tego biedaka.
Tymczasem wiatr przeszywał go chłodem, deszcz i  śnieg chłostały jego twarz, i  znów
wstrząsały nim dreszcze. Musiał zamknąć drzwi, a nie chciał, by szczur umierał samotnie,
w ciemności. W dodatku na pieprzonej słomiance.
Postawił lampę na podłodze i wziął gryzonia na szuflę (znowu jest tylko „gryzoniem”,
jak to się płynnie zmienia). Podszedł do piecyka i przechylił szuflę, umieszczając szczura
na podłodze. Ta jedna różowa łapa wciąż drapała powietrze. Drew oparł dłonie na
kolanach i  kaszlał dotąd, aż dostał odruchu wymiotnego i  mroczki zatańczyły mu przed
oczami. Kiedy atak minął, wrócił z lampą do fotela i usiadł.
– No dobra, możesz spokojnie umierać – powiedział. – Przynajmniej tutaj nie będziesz
marzł.
Zgasił lampę. Teraz ciemność rozpraszał tylko słaby czerwony blask dogasającego żaru.
Jego pełganie przypomniało mu to, jak ta różowa łapka drapała… drapała… i  drapała.
I nadal drapie, zauważył.
Powinienem dołożyć do ognia, zanim pójdę spać, pomyślał. Inaczej rano będzie tu ziąb
jak w mauzoleum Granta.
Gdyby jednak wstał i  ruszył zalegającą w  gardle flegmę z  miejsca, na pewno znowu
złapałby go kaszel. A był zmęczony.
Poza tym położyłeś szczura dość blisko piecyka. Chyba przyniosłeś go tutaj po to, żeby
umarł śmiercią naturalną, nie? Nie żeby usmażył się żywcem. Dołożysz do ognia rano.
Poszum wiatru wokół domku od  czasu do czasu przechodził w  piskliwy, iście kobiecy
wrzask, który zaraz znów przycichał do jednostajnego szumu. Śnieg z  deszczem bił
w  okna. Wszystkie te dźwięki w  uszach Drew zlewały się w  jedno. Zamknął oczy,
otworzył je znowu. Czyżby szczur zdechł? Przez chwilę miał takie wrażenie, potem jednak
mała łapa powoli się poruszyła. A zatem jeszcze się trzymał przy życiu.
Drew zamknął oczy.
I zasnął.

22
Zerwał się ze  snu, kiedy kolejna gałąź gruchnęła na dach. Nie miał pojęcia, jak długo
spał. Może piętnaście minut, może dwie godziny, ale jedno było pewne: przed piecykiem
nie było szczura. Najwyraźniej monsieur Szczur nie odniósł tak poważnych obrażeń, jak
się wydawało, odzyskał werwę i teraz zaszył się gdzieś w domku. Drew niespecjalnie się ta
myśl spodobała, ale pretensje mógł mieć tylko do siebie. W końcu sam go zaprosił.
Mogą wejść tylko, jeśli ich zaprosisz, pomyślał. Wampiry. Wargowie. Diabeł w czarnych
butach do jazdy konnej. Zawsze trzeba ich zapro…
– Drew.
Podskoczył na dźwięk głosu, tak gwałtownie, że omal nie przewrócił lampy nogą.
Rozejrzał się i  w  świetle dogasającego ognia zobaczył szczura. Był na biurku taty pod
schodami, siedział na tylnych łapach między laptopem a przenośną drukarką. A ściśle, na
rękopisie Bitter River.
Drew próbował coś powiedzieć, ale z  gardła wydobył mu się tylko chrypliwy skrzek.
Odchrząknął – co zabolało – i spróbował znowu.
– Wydawało mi się, że coś powiedziałeś.
–  Owszem, powiedziałem. – Pyszczek szczura ani drgnął, ale głos płynął z  niego, bez
wątpienia; nie był złudzeniem.
– To mi się śni – powiedział Drew. – Albo majaczę. Może jedno i drugie.
–  Nie, to dzieje się naprawdę – zapewnił szczur. – Jesteś przytomny i  nie majaczysz.
Gorączka ci spadła. Sam sprawdź.
Drew położył dłoń na czole. Rzeczywiście, było chłodniejsze, ale raczej nie mógł na tym
wrażeniu polegać, prawda? Bądź co bądź, rozmawiał ze  szczurem. Poszukał w  kieszeni
zapałek wziętych z kuchni, potarł jedną o draskę i zapalił lampę. Podniósł ją, przekonany,
że szczur zniknie, wciąż tam jednak był, siedział na tylnych łapach z ogonem owiniętym
wokół zadu i tymi dziwnymi różowymi łapami na piersi.
–  Jeśli naprawdę istniejesz, zejdź z  mojego rękopisu – zażądał Drew. – Za ciężko nad
nim pracowałem, żeby teraz szczur osrał mi stronę tytułową.
– Pracowałeś ciężko, to prawda – przytaknął gryzoń (nie ruszając się jednak z miejsca).
Podrapał się za uchem, teraz już nad wyraz żwawy.
Cokolwiek na niego spadło, najwyraźniej tylko go ogłuszyło, pomyślał Drew. O  ile on
rzeczywiście tu jest. O ile w ogóle kiedykolwiek istniał.
– Pracowałeś ciężko i z początku dobrze. Trzymałeś kurs, pisanie szło jak z nut. Potem
jednak wszystko zaczęło się rozłazić, prawda? Tak jak przy poprzednich. Nie czyń sobie
wyrzutów; niedoszli pisarze na całym świecie zderzają się z tym samym murem. Wiesz, ile
nieukończonych powieści tkwi w szufladach biurek i szafkach? Miliony.
– Choroba mnie rozłożyła.
– Przypomnij sobie, jak było naprawdę, tak szczerze. Wszystko zaczęło się wcześniej.
Drew nie chciał tego pamiętać.
–  Tracisz zdolność selektywnej percepcji – powiedział szczur. – Za każdym razem.
Przynajmniej wtedy, kiedy piszesz powieści. Nie dzieje się to z dnia na dzień, ale w miarę
jak książka się rozrasta, zaczyna żyć swoim życiem, trzeba dokonywać kolejnych
wyborów, ty stopniowo tracisz tę zdolność.
Szczur opadł na cztery łapy, podreptał na skraj biurka taty i  znów usiadł w  pozie psa
proszącego o smakołyk.
–  Każdy pisarz ma swoje nawyki, własne sposoby wchodzenia w  rytm pracy, i  pisze
w  sobie tylko właściwym tempie, ale żeby spłodzić obszerne dzieło, musi być w  stanie
długimi okresami skupić się na konsekwentnym prowadzeniu narracji.
Już to kiedyś słyszałem, pomyślał Drew. Prawie słowo w słowo. Gdzie to było?
–  W  każdej sekundzie tych okresów skupienia czy, jak kto woli, popuszczania wodzy
fantazji autor ma do wyboru co najmniej siedem słów, wyrażeń i  detali fabuły. Ci
utalentowani dokonują trafnych wyborów praktycznie bez świadomego namysłu; to
zawodowi koszykarze myśli, potrafiący rzucać kosze z dowolnego miejsca na boisku.
Gdzie? I kto to mówił?
– Ten nieustający proces selekcji stanowi podstawę tego, co nazywamy pisaniem twór…
– Franzen! – ryknął Drew i usiadł prosto, tak gwałtownie, że błyskawica bólu przeszyła
mu głowę. – To z odczytu Franzena! Prawie słowo w słowo!
Szczur zignorował ten wtręt.
– Ty umiesz tę selekcję przeprowadzać, ale tylko krótkimi zrywami. Kiedy bierzesz się
do pisania powieści, co jest biegiem maratońskim, nie krótkodystansowym, zawsze
z  czasem się zacinasz. Dostrzegasz wszystkie wyrażenia i  szczegóły, jakie masz do
wyboru, ale coraz trudniej ci odróżnić lepsze od gorszych. To nie tak, że słowa ci uciekają;
tracisz zdolność do wychwycenia słów właściwych. Wszystkie pasują, a  zarazem nie
pasuje żadne. Bardzo to smutne. Jesteś jak samochód z  potężnym silnikiem i  zepsutą
skrzynią biegów.
Drew zacisnął oczy tak mocno, że jasne punkciki rozbłysły mu pod powiekami, po czym
pospiesznie je otworzył. Sierota, którą uratował z wichury, wciąż tam była.
– Mogę ci pomóc – oznajmił szczur. – Oczywiście, jeśli chcesz.
– Niby czemu miałbyś to zrobić?
Szczur przekrzywił głowę, jakby nie dowierzając, że rzekomo inteligentny człowiek –
nauczyciel akademicki, którego opowiadanie ukazało się w „New Yorkerze”! – może być
tak głupi.
–  Zamierzałeś zatłuc mnie szuflą, bo i  dlaczego nie? Przecież jestem tylko nędznym
szczurem. Zamiast tego jednak przyjąłeś mnie pod swój dach. Uratowałeś mi życie.
– I w nagrodę spełnisz moje trzy życzenia. – Drew powiedział to z uśmiechem. Był na
znajomym gruncie: kłaniają się Hans Christian Andersen, Marie Catherine d’Aulnoy,
bracia Grimm.
– Tylko jedno – uściślił szczur. – Bardzo konkretne. Możesz wyrazić życzenie, że chcesz
ukończyć swoją książkę. – Na podkreślenie uniósł ogon i  poklepał nim rękopis Bitter
River. – Ale jest pewien warunek.
– Jaki?
– Ktoś, na kim ci zależy, będzie musiał umrzeć.
I znów znajomy grunt. A zatem to wszystko jest tylko snem odtwarzającym jego kłótnię
z  Lucy. Wytłumaczył jej (dość niezbornie, ale najlepiej, jak potrafił), że musi tę książkę
napisać. Że to bardzo ważne. Zapytała wtedy, czy równie ważne, jak ona i  dzieci.
Powiedział, że nie, oczywiście, że nie, i spytał, czy musi to być kwestią wyboru.
Myślę, że tak, odparła. I właśnie go dokonałeś.
–  Krótko mówiąc, to nie jest prawdziwe magiczne życzenie – powiedział. – Raczej
transakcja. Albo faustowski pakt. Na pewno niewiele to ma wspólnego z baśniami, które
czytałem w dzieciństwie.
Szczur podrapał się za uchem, jakimś cudem utrzymując równowagę. Godne uznania.
– W baśniach każde życzenie ma swoją cenę. No i jest jeszcze Małpia łapka. Pamiętasz
to opowiadanie?
–  Nawet we  śnie – odparł Drew – nie oddałbym żony ani żadnego z  moich dzieci za
western bez literackich pretensji.
Ledwie te słowa wyszły z  jego ust, uzmysłowił sobie, że właśnie dlatego z  takim
entuzjazmem przyjął pomysł na Bitter River; western, w którym najważniejsza jest fabuła,
nigdy nie będzie porównywany z  następnym Rushdiem, Atwood czy Chabonem.
O Franzenie nie wspominając.
–  Nie wymagałbym tego od  ciebie w  żadnych okolicznościach – zapewnił szczur. –
Prawdę mówiąc, myślałem o Alu Stamperze. Byłym szefie twojego wydziału.
To zamknęło Drew usta. Patrzył tylko na szczura, a  szczur wpijał się w  niego tymi
świdrującymi czarnymi ślepiami. Wiatr wiał wokół domku, silniejsze podmuchy od czasu
do czasu wstrząsały ścianami; śnieg z deszczem bębnił w szyby.
Rak trzustki, powiedział Al, kiedy Drew skomentował to, jak bardzo schudł. Ale, dodał,
na razie można się wstrzymać z  pisaniem nekrologów. Lekarze wykryli go stosunkowo
wcześnie. Rokowania są optymistyczne.
Patrząc jednak na Ala – jego ziemistą skórę, zapadnięte oczy, oklapłe włosy – Drew nie
czuł krzty optymizmu. Kluczowym słowem użytym przez jego starego przyjaciela było
„stosunkowo”. Rak trzustki jest podstępny; ukrywa się. Taka diagnoza prawie zawsze
oznacza wyrok śmierci. A  gdyby Al rzeczywiście umarł? Oczywiście, zapanowałaby
żałoba, a Nadine Stamper rozpaczałaby najbardziej – byli małżeństwem czterdzieści pięć
lat, może nawet więcej. Pracownicy wydziału anglistyki przez jakiś miesiąc nosiliby
czarne opaski na ramionach. Nekrolog byłby długi, wymieniałby liczne osiągnięcia
i  nagrody Ala. Znalazłoby się także miejsce na wzmiankę o  jego książkach o  Dickensie
i Hardym. Miał jednak co najmniej siedemdziesiąt dwa, może nawet siedemdziesiąt cztery
lata, i  nikt nie mógłby powiedzieć, że umarł młodo albo że nie dane mu było w  pełni
zrealizować swojego potencjału.
Tymczasem szczur patrzył na niego, z różowymi łapkami skulonymi na kosmatej piersi.
A co tam, pomyślał Drew. To tylko pytanie hipotetyczne. Do tego we śnie.
–  Na taki układ pewnie bym poszedł – przyznał. Czy to był sen, czy nie, hipotetyczne
pytanie czy nie, wypowiadając te słowa, czuł się nieswojo. – On i tak umiera.
–  Ty dokończysz swoją powieść, a  Stamper umrze – stwierdził szczur, jakby dla
pewności, że wszystko jest jasne.
Drew chytrze spojrzał na niego z ukosa.
– Czy książka ukaże się drukiem?
–  Jestem upoważniony do tego, by spełnić twoje życzenie – powiedział szczur. – Nie
mam natomiast uprawnień do przewidywania przyszłości. Gdybym miał zgadywać… –
Szczur przekrzywił głowę. – Myślę, że tak. Jak powiedziałem, masz talent.
–  Dobra – zgodził się Drew. – Ja kończę książkę, Al umiera. Skoro i  tak wkrótce by
umarł, wydaje mi się, że to uczciwy układ. – Tyle że sam nie bardzo w  to wierzył. –
Myślisz, że pożyje choć dość długo, żeby ją przeczytać?
– Jak już wspominałem…
Drew uniósł dłoń.
– Nie masz uprawnień do przewidywania przyszłości, jasne. To wszystko?
– Jeszcze jeden drobiazg.
– Jeśli mam złożyć podpis własną krwią, nie będzie żadnej umowy.
– Nie wszystko obraca się wokół ciebie, kolego – powiedział szczur. – Jestem głodny. –
Zeskoczył na krzesło, a potem z krzesła na podłogę. Smyrgnął pod stół kuchenny i chwycił
małego krakersa, który musiał wypaść Drew tego dnia, kiedy jadł krem pomidorowo-
serowy. Usiadł prosto, trzymając ciastko w  łapkach, i  wziął się do jedzenia. Po kilku
sekundach z krakersa nie zostało nic.
– Miło się z tobą rozmawiało – powiedział szczur. Zniknął prawie tak szybko jak mały
krakers; śmignął po podłodze i wskoczył do pustego kominka.
– A niech mnie – mruknął Drew.
Zamknął oczy, po czym błyskawicznie je otworzył. Nie miał wrażenia, że to sen. Znów
je zamknął i otworzył. Kiedy za trzecim razem opuścił powieki, pozostały opuszczone.

23
Obudził się w łóżku, nie pamiętając, jak się tam znalazł… a może przespał tu całą noc?
To więcej niż prawdopodobne, wziąwszy pod uwagę, jak fatalnie z nim było przez Roya
DeWitta i  jego zasmarkaną chustę. Cały poprzedni dzień wydawał się snem, a  rozmowa
ze szczurem tylko jego najwyrazistszą częścią.
Wciąż wiało i  padał deszcz ze  śniegiem, ale Drew czuł się lepiej. Bez wątpienia.
Gorączka albo ustępowała, albo całkowicie ustąpiła. Pobolewały go jeszcze stawy i gardło,
ale nie tak mocno, jak ostatniej nocy, kiedy to w  głębi ducha był przekonany, że tutaj
umrze. Zmarł na zapalenie płuc przy Gównianej Drodze – cóż to byłby za nekrolog.
Był w samych bokserkach, ubrania leżały w stosie na podłodze. Nie pamiętał też, kiedy
się rozebrał. Włożył ciuchy z  powrotem na siebie i  zszedł na dół. Usmażył jajecznicę
z  czterech jaj i  tym razem zjadł całą, każdy kęs popijając sokiem pomarańczowym. Był
z koncentratu, w BIG 90 innych nie mieli, ale zimny i smaczny.
Spojrzał na biurko taty po przeciwnej stronie pokoju i pomyślał, żeby spróbować trochę
popisać, może tym razem na maszynie, by oszczędzać baterię laptopa. Włożył jednak tylko
naczynia do zlewu, po czym wgramolił się po schodach na górę i wrócił do łóżka. Spał do
popołudnia.
Gdy wstał ponownie, wciąż hulała wichura, ale nie dbał o  to. Czuł się już prawie
normalnie. Miał ochotę na kanapkę – była mortadela i ser – a potem zamierzał się wziąć do
roboty. Szeryf Averill szykował się do zrealizowania chytrego planu, którym wywiedzie
w pole uzbrojonych zbirów, a Drew, teraz już wypoczęty i rześki, nie mógł się doczekać,
by o tym napisać.
W  połowie schodów zauważył, że skrzynka z  zabawkami przy kominku leży
przewrócona na bok, a jej zawartość wysypała się na szmaciany dywanik. Pewnie się o nią
potknął, kiedy w  nocy nieprzytomny szedł do łóżka. Podszedł i  ukląkł, pragnąc zrobić
porządek, zanim zabierze się do pracy. Trzymał frisbee w  jednej ręce, a  Stretcha
Armstronga w drugiej, kiedy zastygł w bezruchu. Obok lalki Barbie w stroju topless leżał
pluszowy szczur.
Podnosząc go, Drew czuł pulsowanie tętna w  skroniach, może więc jednak jeszcze do
końca nie wyzdrowiał. Ścisnął szczura, który w  odpowiedzi wydał znużone piśnięcie.
Tylko zabawka, ale w  tych okolicznościach trochę makabryczna. Kto daje dziecku do
spania pluszowego szczura, kiedy w  tej samej skrzynce jest całkiem porządny miś
(jednooki, ale mimo wszystko)?
Są gusta i  guściki, pomyślał i  dokończył na głos starą maksymę matki: „Powiedziała
stara panna, całując krowę”.
Może w malignie zobaczył tego pluszowego szczura i stąd się wziął ten sen. Nawet nie
może, tylko prawie na pewno. To, że nie pamiętał, by przeszukał skrzynkę do samego dna,
nie miało znaczenia; kurczę, przecież nawet nie pamiętał, kiedy się rozebrał i poszedł do
łóżka.
Wrzucił zabawki z  powrotem do skrzynki, zaparzył herbatę i  zabrał się do pracy.
Początkowo niepewnie, z  wahaniem, nawet odrobiną lęku, jednak po kilku wstępnych
potknięciach złapał właściwy rytm i pisał dotąd, aż zrobiło się za ciemno, by widzieć tekst
bez lampy. Dziewięć stron, i to, miał wrażenie, dobrych.
Cholernie dobrych.

24
Nie była to trzydniowa dmuchawica; w rzeczywistości Pierre wiał przez cztery dni. Wiatr
i deszcz chwilami słabły, by potem znów przybrać na sile. Co pewien czas przewracały się
drzewa, ale żadne z  nich tak blisko jak to, które rozwaliło szopę. Ten jeden szczegół na
pewno mu się nie przyśnił; widział to na własne oczy. I  choć ta wielka, stara sosna
w zasadzie oszczędziła jego suburbana, runęła tuż obok, zerwała nawet lusterko boczne po
stronie pasażera.
Nie przejmował się tym. Pisał, jadł, po południu spał, potem pisał znowu. Czasem kichał
seriami, czasem myślał o  Lucy i  dzieciach, niecierpliwie wyczekujących na wieści
od niego. Przeważnie jednak o nich zapominał. To było samolubne, wiedział o tym i miał
to gdzieś. Teraz żył w Bitter River.
Co pewien czas robił przerwy i czekał, aż właściwe słowo przyjdzie mu do głowy (jak
odpowiedź na pytanie ukazująca się w magicznej kuli, którą miał w dzieciństwie), bywało
też, że musiał wstać i pochodzić po pokoju, żeby wymyślić, jak płynnie przejść od jednej
sceny do drugiej, nie było w  tym jednak krzty paniki. Ani frustracji. Wiedział, że słowa
przyjdą, i  przychodziły. Trafiał do kosza z  każdego miejsca na boisku, rzucał za trzy
punkty. Pisał na maszynie taty, walił w  klawisze, aż palce bolały. Tym też się nie
przejmował. Wcześniej nosił w sobie tę książkę, ten pomysł, który pojawił się znikąd na
ulicznym rogu; teraz ona niosła jego.
I jazda była wspaniała.

25
Siedzieli w  zawilgłej piwnicy oświetlonej tylko lampą naftową, którą szeryf znalazł na
górze, Jim Averill po jednej stronie, Andy Prescott po drugiej.
W  czerwonawopomarańczowym blasku lampy chłopak wyglądał na nie więcej niż
czternaście lat. Na pewno w niczym nie przypominał podpitego, oszalałego młodego zbira,
który odstrzelił dziewczynie głowę. Averill pomyślał, że zło to bardzo dziwna rzecz.
Dziwna i chytra. Wkrada się do twojej duszy niby szczur do domu, zżera wszystko, czego
z głupoty lub lenistwa nie chciało ci się uprzątnąć, a potem znika z pełnym żołądkiem. I cóż
zostało, kiedy ten żądny krwi szczur opuścił Prescotta? To. Przerażony chłopak, który
zawiśnie za zbrodnię, której, jak twierdził, nawet nie pamięta. Tłumaczył, że miał chwilowe
zaćmienie, i Averill mu wierzył.
– Która godzina? – spytał Prescott.
Szeryf spojrzał na swój zegarek kieszonkowy.
– Prawie szósta. Minęło pięć minut od czasu, kiedy pytałeś ostatnio.
– Dyliżans ma być o ósmej?
– Tak. Kiedy będzie o milę od miasta, jeden z moich zastępców
Drew przerwał pisanie, wpatrzony w  kartkę wkręconą do maszyny. Padł na nią snop
światła słonecznego. Wstał i podszedł do okna. Zobaczył kawałek błękitu. Mały, że ledwo
ogrodniczki by z  tego uszył, jak powiedziałby jego tata, ale wyraźnie się powiększający.
I dosłyszał dźwięk, słaby, ale nie do pomylenia z żadnym innym: rrrrrr piły łańcuchowej.
Nałożył zatęchłą kurtkę i wyszedł na zewnątrz. Warczenie piły było jeszcze dość daleko.
Przeszedł przez zasypane gałęziami podwórko do szczątków szopy. Kabłąkowa piła taty
leżała pod fragmentem przewróconej ściany i  Drew wyciągnął ją z  wysiłkiem. Była
dwuręczna, ale powinna się nadać, pod warunkiem że obalone drzewa, które napotka po
drodze, nie okażą się za grube. I nie przemęczaj się, przestrzegł samego siebie. Chyba że
chcesz nawrotu choroby.
Przez chwilę myślał, że może lepiej po prostu wrócić do środka i  dalej pisać, zamiast
wyjechać na spotkanie temu, kto torował sobie drogę przez wiatrołom. Dzień–dwa
wcześniej tak by postąpił. Sytuacja się jednak zmieniła. Przed oczami stanął mu obraz
(ostatnio pojawiały się na okrągło, nieproszone), który przywołał uśmiech na jego usta:
mający złą passę hazardzista błaga krupiera, by szybciej rozdał te pieprzone karty. On sam
już taki nie był i dzięki Bogu. Książka będzie na niego czekała, kiedy wróci. Czy wznowi
pisanie tu, w lesie, czy w domu, w Falmouth, będzie czekała.
Wrzucił piłę na tył suburbana i  powoli ruszył Gównianą Drogą, od  czasu do czasu
zatrzymując się, by usuwać opadłe gałęzie. Przejechał prawie półtora kilometra, zanim
napotkał pierwsze drzewo leżące w  poprzek drogi, ale była to brzoza i  szybko się z  nią
uporał.
Piła łańcuchowa teraz już była bardzo głośna, nie rrrrr, tylko RRRRRRR. Kiedy milkła,
rozlegał się nadciągający ryk mocnego silnika, po chwili znów zastępowany dźwiękiem
piły. Drew właśnie ciął znacznie większe drzewo – z  marnym skutkiem – gdy zza
najbliższego zakrętu wyłonił się chevy z napędem na cztery koła, przystosowany do jazdy
po lesie.
Kierowca zatrzymał się i  wysiadł. Był to potężny facet z  jeszcze potężniejszym
brzuchem, ubrany w  zielony kombinezon roboczy i  płaszcz moro, którego poły łopotały
mu wokół kolan. Spora piła łańcuchowa, którą dzierżył, na oko profesjonalna, w  jego
okrytej rękawicą dłoni wyglądała jak zabawka. Drew rozpoznał go od razu. Podobieństwo
nie mogło być dziełem przypadku. Podobnie jak woń Old Spice’a, której towarzyszyły
zapachy wiórów i benzyny napędzającej piłę łańcuchową.
– Dzień dobry! Jest pan synem Starego Billa, jak się domyślam.
Rosły mężczyzna skinął głową z uśmiechem.
– Mhm. A pan Buzzy’ego Larsona.
– Zgadza się. – Do tej chwili Drew nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się stęsknił za
widokiem drugiego człowieka. To tak, jakby nie wiedzieć, jak mocno jesteś spragniony,
dopóki ktoś nie poda ci szklanki wody. Wyciągnął dłoń. Uścisnęli sobie ręce nad
przewróconym drzewem.
– Na imię panu Johnny, prawda? Johnny Colson.
– Ciepło. Jackie. Pan się odsunie, panie Larson, przerżnę to drzewo. Piłą ręczną zajęłoby
to cały dzień.
Drew odszedł na bok i patrzył, jak Jackie odpala stihla i przecina pień. Wióry sypały się
w  zgrabny stosik na pokrytej liśćmi i  gałęziami drodze. Wspólnymi siłami zanieśli
mniejszą część drzewa do rowu.
– Jak jest dalej? – spytał Drew, lekko zasapany.
–  Nie najgorzej, ale w  jednym miejscu zerwało drogę. – Jackie przymrużył jedno oko,
drugim uważnie obejrzał suburbana Drew. – Tym może się przejedzie, ma dość wysokie
zawieszenie. Jeśli nie, mógłbym pana podholować, chociaż pewnie trochę poobijałoby
panu układ wydechowy.
– Co pana skłoniło, żeby tu przyjechać?
–  Pańska żona miała numer mojego taty w  starym notesie z  adresami. Porozmawiała
z moją mamą, a mama zadzwoniła do mnie. Żona ździebko się o pana martwi.
– To zrozumiałe. I uważa mnie za cholernego głupka.
Tym razem syn Starego Billa – Młody Jackie, tak go nazwijmy – spojrzał zmrużonymi
oczami na wysokie przydrożne sosny i nic nie powiedział. Jankesi z zasady nie komentują
sytuacji w cudzych małżeństwach.
– Wie pan co, może pojedzie pan za mną do domku mojego taty? – zaproponował Drew.
– Ma pan trochę czasu?
– Mhm, cały dzień.
–  Spakuję się, zajmie mi to chwilę, a  potem podjedziemy gęsiego do sklepu. Sygnału
komórkowego nie złapię, ale będę mógł zadzwonić z  automatu. O  ile wichura go nie
zerwała.
–  Nie, jest cały. Dzwoniłem z  niego do mamy. Pewnie nie słyszał pan, co spotkało
DeWitta, co?
– Tylko tyle, że jest chory.
– Już nie – stwierdził Jackie. – Umarł. – Charknął, splunął i spojrzał w niebo. – Wygląda
na to, że ominie go ładny dzień. Wskakuj pan do swojego wozu, panie Larson, i jedź pan
za mną. Jakieś pół kilometra stąd jest dom Pattersonów. Tam będzie można zawrócić.

26
Napis i  zdjęcie w  witrynie BIG 90 po trosze zasmuciły, po trosze rozbawiły Drew.
Rozbawienie to dość wredna reakcja, zważywszy na okoliczności, ale pejzaż wewnętrzny
człowieka czasem – a  nawet często – bywa dość wredny. ZAMKNIĘTE Z  POWODU
ŚMIECI W  RODZINIE, głosił napis. Zdjęcie przedstawiało Roya DeWitta obok
plastikowego basenu ogrodowego. Był w  japonkach i  bermudach, nad którymi sterczało
pokaźne brzuszysko. W  jednej dłoni trzymał puszkę piwa i  wyglądało na to, że fotograf
uchwycił go w tańcu.
– Roy za kołnierz nie wylewał, co to, to nie – zauważył Jackie Colson. – Dalej pan już
sobie poradzi, panie Larson?
– Jasne – odparł Drew. – I dziękuję. – Wyciągnął dłoń. Jackie uścisnął ją, wskoczył do
swojego chevy i odjechał.
Drew wszedł na ganek, położył garść drobnych na półce pod automatem i zadzwonił do
domu. Odebrała Lucy.
– To ja – powiedział. – Jestem pod sklepem, wracam do domu. Gniewasz się jeszcze?
– Przyjedziesz, to się przekonasz. – Po czym: – Sądząc z głosu, masz się lepiej.
– Bo tak jest.
– Do wieczora dotrzesz?
Drew spojrzał na swój nadgarstek i zorientował się, że wziął rękopis (oczywiście!), ale
zegarek zostawił w  sypialni domku taty. Gdzie poleży do przyszłego roku. Sprawdził
położenie słońca.
– Nie jestem pewien.
– Nie forsuj się. Zrób postój w Island Falls albo Derry. Jeszcze jedną noc wytrzymamy.
– Dobrze, ale gdybyś koło północy usłyszała, że ktoś wchodzi do domu, nie strzelaj.
– Nie będę. Udało ci się trochę popracować? – Słyszał wahanie w jej głosie. – To znaczy,
pomimo choroby i w ogóle?
– Tak. I chyba z dobrym skutkiem.
– Żadnych kłopotów z… wiesz…
–  Słowami? Nie. Żadnych. – Przynajmniej od  czasu, kiedy przyśnił mu się ten dziwny
sen. – Myślę, że z tej mąki będzie chleb. Kocham cię, Luce.
Nastąpiła pauza, dłużąca się w nieskończoność. Wreszcie Lucy westchnęła.
– Ja ciebie też.
To westchnienie mu się nie spodobało, ale ważne, że miała dobre intencje. Napotkali
przejściowe trudności – nie pierwszy i  nie ostatni raz – jednak zdołali je przezwyciężyć.
Wszystko gra. Drew odwiesił słuchawkę i wyruszył w drogę.
Kiedy dzień chylił się ku końcowi (rzeczywiście był dość ładny, zgodnie
z  przewidywaniami Jackiego Colsona), Drew zobaczył pierwsze tablice zapraszające do
motelu w  Island Falls. Kusiły go, ale postanowił jechać dalej. Suburbana dobrze się
prowadziło – wyglądało na to, że w wyniku podskoków na wyboistej Gównianej Drodze
przód sam się ustabilizował – i jeśli przez resztę trasy będzie nieco przekraczał dozwoloną
prędkość i nie zatrzyma go żaden stanowy glina, być może dotrze do domu na jedenastą.
Wtedy mógłby spać we własnym łóżku.
A rano wziąć się do pracy. To też.

27
Wszedł do swojej sypialni tuż po wpół do dwunastej. Ubłocone buty zdjął na parterze
i starał się nie hałasować, ale w ciemności usłyszał szelest pościeli i zrozumiał, że Lucy nie
śpi.
– Wskakuj tu do mnie, kolego.
Raz dla odmiany to słowo go nie rozdrażniło. Był zadowolony, że wrócił do domu i  –
przede wszystkim – że jest z  nią. Jak już się położył, objęła go ramionami, uściskała
(krótko, ale mocno), po czym przewróciła się na drugi bok i znów zasnęła. Gdy Drew sam
też powoli zapadał w sen – w tych chwilach na pograniczu świadomości i nieświadomości,
kiedy umysł staje się plastyczny – do głowy przyszła mu dziwna myśl.
A jeśli szczur dotarł tu za nim? I teraz siedzi pod łóżkiem?
Nie było żadnego szczura, pomyślał i zasnął.

28
–  O  rany – powiedział Brandon z  uznaniem, może nawet odrobiną podziwu. Oboje
z siostrą stali przed domem z plecakami na ramionach, czekając na autobus.
– Coś ty z nim zrobił, tato? – spytała Stacey.
Patrzyli na suburbana, oblepionego aż po klamki zaskorupiałym błotem. Przednia szyba
była cała zamazana, wyjąwszy półkola oczyszczone wycieraczkami. No i, oczywiście,
brakowało lusterka bocznego po stronie pasażera.
–  Przeszła wichura – powiedział Drew. Miał na sobie spodnie od  piżamy, kapcie
i koszulkę Boston College. – I tamtejsza droga też nie jest w najlepszym stanie.
– Gówniana Droga – uściśliła Stacey z nieskrywaną lubością.
Lucy wyszła z domu. Podparta pod boki, wpatrywała się w nieszczęsnego suburbana.
– Rany boskie.
– Po południu pojadę do myjni – obiecał Drew.
– Taki mi się podoba – stwierdził Brandon. – Jest w porzo. Musiałeś jeździć jak wariat,
tato.
–  Och, jest wariatem, bez dwóch zdań – potwierdziła Lucy. – Macie zwariowanego
tatusia. Co do tego nie ma wątpliwości.
Przyjechał autobus szkolny, oszczędzając Drew konieczności szukania riposty.
– Chodź do środka – powiedziała Lucy, kiedy dzieci wsiadły. – Zrobię ci naleśniki czy
coś. Schudłeś.
Zaczęła się odwracać, ale złapał ją za rękę.
– Masz jakieś wieści o Alu Stamperze? Może rozmawiałaś z Nadine?
– Raz, w dniu twojego wyjazdu, po tym, jak powiedziałeś mi o chorobie Ala. Trzustka,
paskudztwo. Mówiła, że ma się całkiem nieźle.
– I od tamtej pory nie rozmawiałyście?
Lucy zmarszczyła brwi.
– Nie, a czemu miałybyśmy?
–  Bez powodu – powiedział zgodnie z  prawdą. Sny to sny, nic więcej, a  jedynym
szczurem, jakiego widział w domku, był pluszak ze skrzynki z zabawkami. – Po prostu się
o niego niepokoję.
–  Więc sam do niego zadzwoń. Wyeliminuj pośrednika. Czyli co, chcesz naleśniki czy
nie?
Przede wszystkim chciał pracować. Ale najpierw naleśniki. Żeby uspokoić sytuację na
froncie domowym.

29
Po naleśnikach poszedł na górę, do swojego małego gabinetu, podłączył laptopa do prądu
i spojrzał na strony wystukane na maszynie taty. Czy najpierw przepisać je na komputer,
czy po prostu lecieć dalej z tekstem? Wybrał to drugie. Lepiej się od razu przekonać, czy
czar Bitter River wciąż działa, czy prysł z chwilą opuszczenia domku.
Działał. Przez pierwsze dziesięć minut Drew był w  gabinecie na piętrze i  słyszał
dolatujące z  dołu słabe dźwięki reggae, co znaczyło, że Lucy jest w  swoim gabinecie,
zajęta rachunkami. A potem muzyka ucichła, ściany rozpłynęły się w nicość i ukazała się
skąpana w  blasku księżyca DeWitt Road, wyboisty, zryty koleinami trakt łączący Bitter
River ze  stolicą hrabstwa. Nadjeżdżał dyliżans. Szeryf Averill zaraz go zatrzyma,
pokazując odznakę, po czym wsiądzie do niego razem z  Andym Prescottem. Chłopaka
czekała rozprawa w sądzie hrabstwa. A potem spotkanie z katem.
Drew pracował do południa, po czym zadzwonił do Ala Stampera. Nie było się czego
bać i powiedział sobie, że wcale się nie boi, ale tętno mu przyspieszyło.
– Cześć, Drew – powiedział Al swoim zwykłym, silnym głosem. – Jak poszło w leśnej
głuszy?
– Nieźle. Napisałem prawie dziewięćdziesiąt stron, zanim rozpętała się wichura…
–  Pierre – wtrącił Al zniesmaczonym tonem, który był balsamem na serce Drew. –
Dziewięćdziesiąt stron? Naprawdę? Ty?
– Wiem, trudno uwierzyć, i następne dziesięć dziś rano, ale mniejsza z tym. Właściwie
dzwonię po to, żeby spytać, jak się masz.
–  Całkiem, kurczę, dobrze – odparł Al. – Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie te cholerne
szczury.
Drew dotąd siedział na kuchennym krześle. Teraz zerwał się na równe nogi. Nagle znów
czuł się chory. Trawiony gorączką.
– Co?!
– Och, nie przejmuj się tak – powiedział Al. – To przez te nowe leki, które mi przepisali.
Podobno mają całą masę skutków ubocznych, ale jedynym, który wystąpił u  mnie,
przynajmniej na razie, są te przeklęte pryszcze. Na całych plecach i  bokach. Nadie
przysięgała, że to półpasiec, ale zrobiłem badanie i wyszło, że to zwykła wysypka. Chociaż
swędzi jak diabli.
–  Zwykła wysypka – powtórzył Drew jak echo. Przetarł dłonią usta. ZAMKNIĘTE
Z POWODU ŚMIECI W RODZINIE, pomyślał. – Cóż, to nic strasznego. Trzymaj się, Al.
– Jasne. I chcę zobaczyć tę książkę, kiedy ją ukończysz – zrobił pauzę. – Zwróć uwagę,
że powiedziałem „kiedy”, nie „jeśli”.
–  Będziesz pierwszy po Lucy w  kolejce – zapewnił Drew i  się rozłączył. Dobra
wiadomość. Same dobre wiadomości. Sądząc po głosie, Al był w  pełni sił. Wrócił do
formy. Wszystko byłoby super, gdyby nie te cholerne szczury.
Drew odkrył, że jest w stanie się z tego śmiać.

30
Listopad był zimny i  śnieżny, ale Drew Larson ledwo to zauważył. W  ostatnim dniu
miesiąca patrzył (oczami szeryfa Jima Averilla), jak Andy Prescott wchodzi po stopniach
na szafot w stolicy hrabstwa. Drew ciekaw był, jak chłopak to zniesie. Jak się okazało –
słowa same popłynęły – zachował się z  godnością. Wydoroślał. Tragedia (Averill to
wiedział) polegała na tym, że nigdy się nie zestarzeje. Jeden pijacki wieczór i  atak
zazdrości o młodą fordanserkę przekreśliły wszystko, co mógł w życiu osiągnąć.
Pierwszego grudnia Jim Averill zdał swoją odznakę sędziemu sądu objazdowego,
przybyłemu do miasta na egzekucję, i  już jako cywil wrócił do Bitter River, gdzie miał
spakować swój skromny dobytek (jeden kufer wystarczy) i  pożegnać się z  zastępcami,
którzy świetnie się spisali w  chwili najtrudniejszej próby. Tak, nawet Jep Leonard, który
był głupszy od buta z lewej nogi. Albo mądry jak salomonowe gacie, jak kto woli.
Drugiego grudnia szeryf zaprzągł konia do lekkiego powozu, wrzucił kufer i  siodło na
tył, po czym wyruszył na zachód, aby szukać szczęścia w  Kalifornii. Gorączka złota się
skończyła, ale pragnął zobaczyć Pacyfik. Nie wiedział, że dwie mile za miastem czeka na
niego zrozpaczony ojciec Andy’ego Prescotta; przyczajony za skałą, patrzył przez muszkę
sharpsa pięćdziesiątki, karabinu, który w  przyszłości znany będzie jako „broń, która
zmieniła historię Zachodu”.

Nadjechał lekki powóz, na którego koźle, z  butami na błotniku, siedział człowiek


odpowiedzialny za jego rozpacz i  utracone nadzieje, człowiek, który zabił mu syna. Nie
sędzia, nie przysięgli, nie kat. Nie. Wszystkiemu winien był ten mężczyzna tam w  dole.
Gdyby nie Jim Averill, jego syn byłby teraz w Meksyku i miałby przed sobą długie – aż do
nowego stulecia! – życie.
Prescott odciągnął kurek. Wymierzył. Trzymając palec na zimnym stalowym sierpie cyngla,
wahał się, co zrobić w  ciągu tych może czterdziestu sekund, zanim powóz zniknie za
szczytem najbliższego wzgórza. Strzelić? Czy pozwolić mu odjechać?
Drew pomyślał, żeby dodać jeszcze jedno zdanie – Zdecydował – ale tego nie zrobił.
Część, może nawet większość, czytelników mogłaby zrozumieć to tak, że Prescott
postanowił strzelić, a on wolał pozostawić tę kwestię nierozstrzygniętą. Zamiast tego dwa
razy nacisnął spację i napisał

KONIEC

Dość długo wpatrywał się w  to słowo. Potem spojrzał na stos kartek między laptopem
a drukarką; po dołożeniu tego, co napisał dzisiaj, w sumie wyjdzie niecałe trzysta stron.
Udało się. Może to się ukaże drukiem, może nie, może napiszę następną książkę, może
nie, wszystko jedno. Ważne, że tym razem się udało.
Ukrył twarz w dłoniach.

31
Dwa wieczory później Lucy odłożyła ostatnią kartkę i  spojrzała na niego oczami
wyrażającymi coś, czego nie widział w  nich od  bardzo dawna. Może od  pierwszych lat
małżeństwa, kiedy jeszcze nie mieli dzieci.
– Drew, jest niesamowita.
Uśmiechnął się szeroko.
– Serio? Czy mówisz tak tylko dlatego, że napisał to twój mężuś?
Energicznie pokręciła głową.
– Nie. To piękna historia. Western! Nigdy bym się nie domyśliła. Skąd ci się wziął ten
pomysł?
Wzruszył ramionami.
– Sam przyszedł.
– Czy ten podły ranczer zastrzelił Jima Averilla?
– Nie wiem – powiedział.
– Cóż, wydawca może sobie zażyczyć, żebyś to dopisał.
–  To wtedy życzenie tego wydawcy, jeśli taki się w  ogóle znajdzie, pozostanie
niespełnione. I jesteś pewna, że książka się nadaje? Słowo honoru?
– Nadaje się. Jeszcze jak! Pokażesz ją Alowi?
– Tak. Jutro zaniosę mu kopię.
– Wie, że to western?
– Nie. Nie wiem nawet, czy je lubi.
– Ten polubi – zawiesiła głos, po czym wzięła go za rękę i powiedziała: – Strasznie się
na ciebie wkurzyłam o  to, że nie wróciłeś przed wichurą. Ale myliłam się, a  ty miałeś
szczura.
Wyrwał dłoń z jej uścisku, znów czując się jak w gorączce.
– Co powiedziałaś?
– Że się myliłam. A ty miałeś słuszność. Coś nie tak, Drew?
– Nie – odparł. – Wszystko w porządku.

32
– No i? – zapytał Drew trzy dni później. – Jaki werdykt?
Byli w gabinecie byłego szefa jego wydziału. Rękopis leżał na biurku. Drew obawiał się
reakcji Lucy na Bitter River, ale z  jeszcze większym niepokojem czekał na ocenę Ala.
Stamper był wiecznie nienasyconym pożeraczem książek, który całe życie zawodowe
poświęcił rozbieraniu prozy na czynniki pierwsze. Drew nie znał innego nauczyciela, który
ośmieliłby się w jednym semestrze zadać studentom Pod wulkanem i Infinite Jest.
– Myślę, że jest bardzo dobra. – Al coraz bardziej przypominał samego siebie, nie tylko
z  głosu, ale i  z  wyglądu: wróciły mu kolory, przytył kilka kilogramów. Stracił włosy
w  wyniku chemioterapii, ale baseballówka Red Sox zasłaniała łysinę. – Jasne, nacisk
kładziesz na fabułę, ale relacja między szeryfem a młodym więźniem nadaje całej historii
dość niezwykły wydźwięk. Nie jest to rzecz tak dobra, jak Zdarzenie w  Ox-Bow czy
Witajcie w Ciężkich Czasach, powiedziałbym, że…
–  Wiem – uciął Drew z  lekkim rozdrażnieniem. – I  nigdy nie ośmieliłbym się tak
twierdzić.
– Ale myślę, że dorównuje Warlockowi Oakleya Halla, który w mojej ocenie jest tuż za
tymi dwoma. Miałeś coś do powiedzenia, Drew, i  powiedziałeś to bardzo umiejętnie.
Twoja książka nie wali czytelnika po głowie głębszymi zagadnieniami i większość pewnie
przeczyta ją dla samej historii, wiesz, z  ciekawości, co będzie dalej, ale niewątpliwie
zawiera drugie dno, o tak.
– Myślisz, że ktoś to będzie chciał przeczytać?
– Jasne. – Al niemalże zbył to machnięciem ręki. – Jeśli twój agent lub agentka ma choć
trochę oleju w  głowie, bez trudu sprzeda prawa. I  to być może za całkiem przyzwoite
pieniądze. – Przyjrzał się Drew. – Chociaż domyślam się, że wynagrodzenie to dla ciebie
sprawa drugorzędna, jeśli w  ogóle o  nim myślałeś. Przede wszystkim chciałeś tego
dokonać, prawda? Raz w życiu skoczyć z najwyższej trampoliny do basenu, zamiast znów
stracić odwagę i jak niepyszny zejść z powrotem po drabinie.
– Trafiłeś w sedno – przyznał Drew. – I Al… świetnie wyglądasz.
– Bo świetnie się czuję – odparł tamten. – Lekarze na razie nie chcą mnie nazwać cudem
medycyny i przez następny rok będę co trzy tygodnie chodził na badania, ale ostatnią serię
pieprzonej chemii mam dziś po południu. Według najnowszych wyników nowoszczur jest
w remisji.
Tym razem Drew nie podskoczył ani nie poprosił o  powtórzenie. Wiedział, co tak
naprawdę powiedział dawny szef jego wydziału, zdawał sobie też sprawę, że coś w  nim
będzie chciało od czasu do czasu słyszeć to inne słowo. Było jak drzazga, tyle że tkwiąca
w umyśle, nie pod skórą. Większość drzazg wychodzi sama, nie powodując zakażenia. Był
prawie pewien, że tak samo będzie z tą. Bądź co bądź Al miał się dobrze. Szczur, z którym
Drew dobił targu w  domku ojca, był senną marą. Albo pluszową zabawką. Albo
kretyńskim przywidzeniem.
Jak kto woli.

33
Do: drew1981@gmail.com

AGENCJA ELISE DILDEN


 
19 stycznia 2019

Drew, najdroższy – Jak miło, że się odezwałeś, już myślałam, że umarłeś i  przeoczyłam
nekrolog! (Żart! ) Powieść po tylu latach, wspaniała sprawa. Przyślij ją niezwłocznie,
kochany, to zobaczymy, co się da zrobić. Choć muszę Cię ostrzec, że rynek ostatnio ledwo
zipie, no, z wyjątkiem książek o Trumpie i jego kamratach.
XXX,
Ellie
Wysłane z mojej elektronicznej niewolniczej obroży

Do: drew1981@gmail.com

AGENCJA ELISE DILDEN


 
1 lutego 2019

Drew! Skończyłam wczoraj wieczorem! Książka jest WUNDERBAR! Mam nadzieję, że


nie liczysz na to, że przyniesie Ci kokosy, ale jestem pewna, że ukaże się drukiem, i  coś
czuję, że uda się wytargować przyzwoitą zaliczkę. Może więcej niż przyzwoitą.
Niewykluczone, że dojdzie do licytacji. No i, no i, no i myślę, że ta książka może (a nawet
powinna) wyrobić Ci nazwisko. Sądzę, że kiedy się ukaże, recenzje Bitter River będą
balsamem dla oczu. Dziękuję za cudowną wizytę na dawnym Zachodzie!
XXX,
Ellie
PS Nie trzymaj mnie w  niepewności! Czy ten szczur ranczer w  końcu zastrzelił Jima
Averilla????
E
Wysłane z mojej elektronicznej niewolniczej obroży

34
Bitter River rzeczywiście stała się przedmiotem licytacji. Doszło do niej piętnastego
marca, tego samego dnia, kiedy nad Nową Anglię nadciągnął ostatni tej zimy wicher
(śnieżyca Tania, według Weather Channel). Udział wzięły trzy z  pięciu największych
wydawnictw nowojorskich, wygrało Putnam. Zaliczka wyniosła trzysta pięćdziesiąt
tysięcy dolarów. Dan Brown czy John Grisham dostaliby więcej, ale na studia Brana
i  Stacey wystarczy, powiedziała Lucy, ściskając go serdecznie. Wyjęła butelkę szampana
Dom Perignon, którą trzymała (z  nadzieją) na taką okazję jak ta. To było o  trzeciej po
południu, kiedy jeszcze byli w nastroju do świętowania.
Wypili za książkę, za autora książki, za żonę autora książki oraz za wspaniałe, cudowne
dzieci zrodzone z lędźwi autora książki i żony autora książki, i mieli już trochę w czubie,
kiedy o  czwartej zadzwonił telefon. To była Kelly Fontaine, od  niepamiętnych czasów
asystentka administracyjna na wydziale anglistyki. Płakała. Al i Nadine Stamper nie żyli.
Al był tego dnia umówiony na badania w  Szpitalu Uniwersyteckim (mówił, że przez
następny rok ma co trzy tygodnie chodzić na badania, przypomniał sobie Drew).
– Mógł je przełożyć na inny termin – powiedziała Kelly. – Ale znasz Ala, a Nadine była
taka sama. Odrobina śniegu nie mogła ich powstrzymać.
Wypadek zdarzył się na dwieściedziewięćdziesiątcepiątce, niecały kilometr od  szpitala.
Duży pikap wpadł w poślizg na oblodzonej jezdni i bokiem uderzył małego priusa Nadine
Stamper, podrzucając go jak krążek do gry w pchełki. Prius przekoziołkował i wylądował
na dachu.
–  O  mój Boże – powiedziała Lucy. – Zginęli. Oboje. Można sobie wyobrazić coś
straszniejszego? I to kiedy mu się polepszało!
–  Tak – odparł Drew. Czuł się otępiały. – Polepszało mu się, to prawda. – Tyle że,
oczywiście, miał te cholerne szczury. Sam tak powiedział.
– Może lepiej usiądź – powiedziała Lucy. – Jesteś blady jak ściana.
Ale Drew musiał najpierw coś zrobić, zanim usiądzie. Przypadł do kuchennego zlewu
i  zwymiotował szampana. Stał pochylony, targany torsjami, ledwo czując dłoń Lucy
gładzącą go po plecach, i myślał: według Ellie książka ukaże się w lutym przyszłego roku.
Do tego czasu będę robił wszystko, co redakcja każe, a  potem, jak już powieść wyjdzie,
grzecznie wezmę udział we wszystkich spotkaniach autorskich, na jakie mnie wyślą. Będę
uczestniczył w  tej grze. Zrobię to dla Lucy i  dzieci. Ale następna książka nigdy nie
powstanie.
– Nigdy – powiedział.
– Co, skarbie? – Wciąż głaskała go po plecach.
–  Rak trzustki. Myślałem, że to go załatwi, z  tego raczej się nie wychodzi. Czegoś
takiego nigdy bym się nie spodziewał. – Opłukał usta wodą z kranu, wypluł ją. – Nigdy.

35
Pogrzeb – ŚMIEĆ W  RODZINIE, myślał Drew mimo woli – odbył się cztery dni po
wypadku. Młodszy brat Ala poprosił Drew, żeby powiedział kilka słów. Odmówił,
tłumacząc, że wciąż jest w zbyt wielkim szoku, by przemawiać przed ludźmi. Był w szoku,
bez wątpienia, ale tak naprawdę się obawiał, że słowa zdradzą go jak podczas pisania
Wioski i  jej dwóch nieukończonych poprzedniczek. Bał się – naprawdę, autentycznie się
bał – że gdyby wszedł na mównicę w kaplicy pełnej rozpaczających bliskich, przyjaciół,
współpracowników i studentów, z jego ust wyszłoby tylko „Szczur! Wszystko przez tego
pieprzonego szczura! A ja puściłem go wolno!”.
Lucy płakała przez całe nabożeństwo. Stacey też, nie dlatego, że znała Stamperów, tylko
ze  współczucia dla matki. Drew siedział w  milczeniu, obejmując ramieniem Brandona.
Patrzył nie na dwie trumny, lecz na galerię dla chóru. Był pewien, że zobaczy szczura
wykonującego rundę honorową na wypolerowanej mahoniowej poręczy, ale tak się nie
stało. Oczywiście, że nie. Szczura nie było. Pod koniec nabożeństwa Drew zrozumiał, że
głupotą było myśleć, że zobaczy go tutaj. Wiedział, gdzie on jest. Wiele kilometrów stąd.

36
W  sierpniu (a  sierpień był upalny tego roku) Lucy postanowiła zabrać dzieci do Little
Compton w stanie Rhode Island. Mieli spędzić parę tygodni nad morzem z jej rodzicami
i rodziną siostry, żeby Drew mógł w spokoju przejrzeć zadiustowany rękopis Bitter River.
On zapowiedział, że w  połowie pracy zrobi sobie przerwę i  wyskoczy do domku taty.
Zostanie tam na noc, stwierdził, a  rano wróci, żeby dokończyć robotę. Zapłacili Jackowi
Colsonowi – Młodemu Jackiemu – żeby wywiózł szczątki zniszczonej szopy; Jackie
z kolei zatrudnił swoją mamę do sprzątania domku. Drew powiedział, że chce zobaczyć,
jak im poszło. A przy okazji zabrać swój zegarek.
–  Czyżbyś chciał zacząć tam nową książkę? – spytała Lucy z  uśmiechem. – Nie
miałabym nic przeciwko. Ostatnia wyszła ci naprawdę nieźle.
Pokręcił głową.
–  Nic z  tych rzeczy. Tak sobie myślę, że powinniśmy sprzedać ten domek, kochanie.
Właściwie jadę tam po to, żeby się z nim pożegnać.

37
Tabliczki na dystrybutorze przed BIG 90 były te same: PŁATNOŚĆ TYLKO
GOTÓWKĄ, TYLKO BENZYNA ZWYKŁA, ODJECHANIE BEZ UISZCZENIA
NALEŻNOŚCI BĘDZIE KARANE i  BOŻE BŁOGOSŁAW AMERYKĘ. Wychudzona
młoda kobieta za ladą też się w zasadzie nie zmieniła; ćwiek co prawda zniknął, ale w jej
nosie wciąż tkwiło kółko. I  ufarbowała sobie włosy na blond. Zapewne dlatego, że
blondynki lepiej się bawią.
– To znowu pan – powiedziała. – Tylko z nową furą, jak widzę. Miał pan suburbana, nie?
Drew zerknął na chevy equinoxa – kupiony za pełną kwotę, jak dotąd niecałe jedenaście
tysięcy kilometrów przebiegu – który stał przy samotnym, rdzewiejącym dystrybutorze.
–  Suburban nie był już taki sam po moim ostatnim pobycie tutaj – odparł. Ani ja,
szczerze mówiąc, dodał w duchu.
– Na długo pan przyjechał?
– Nie tym razem. Przykro mi z powodu Roya.
– Powinien był pójść do lekarza. Niech to będzie dla pana lekcją. Podać coś jeszcze?
Drew kupił chleb, wędlinę i sześciopak.

38
Cały wiatrołom wywieziono z podwórka, a po szopie nie został ślad, jakby nigdy jej tu
nie było. Młody Jackie położył darń i wyrosła już świeża trawa. A także radosne kwiaty.
Spaczone schody ganku zostały naprawione, pojawiły się też dwa nowe krzesła, tanie,
zapewne z Walmarta w Presque Isle, ale wyglądające nie najgorzej.
Wnętrze domku było schludnie wysprzątane. Mikowe okienko piecyka wyczyszczono
z  sadzy, sam piecyk lśnił czystością. Podobnie jak okna, stół jadalniany i  wyłożona
deskami sosnowymi podłoga, która wyglądała, jakby została nie tylko umyta, ale
i  zaimpregnowana olejem. Lodówka znów była odłączona od  prądu i  stała otwarta,
a w środku, jak poprzednio, znajdowało się tylko jedno pudełko sody oczyszczonej Arm &
Hammer. Pewnie nowo kupione. Wdowa po Starym Billu znakomicie się sprawiła.
Tylko na blacie obok zlewu zostały ślady październikowego pobytu Drew: lampa
Colemana, mały kanister, opakowanie halls, kilka saszetek goody’s, pół butelki specyfiku
doktora Kinga. I jego zegarek.
Z  kominka usunięto cały popiół, palenisko było wyszorowane i  wypełnione dębowymi
polanami; wyglądało na to, że Młody Jackie albo zlecił komuś przeczyszczenie komina,
albo sam się tym zajął. Bardzo fachowa robota, ale w  sierpniowym upale nie będzie
potrzeby rozpalać ognia. Drew podszedł do kominka, ukląkł i wykręcił głowę, by zajrzeć
w czarną gardziel komina.
– Jesteś tam? – zawołał… i to bez najmniejszego skrępowania. – Jeśli tak, zejdź na dół.
Chcę pogadać.
Brak odzewu, oczywiście. Jeszcze raz powiedział sobie, że szczura tam nie ma i nigdy
nie było, ale sam siebie nie przekonał. Drzazga uparcie nie chciała wyjść. Szczur siedział
mu w głowie. Tyle że to też nie całkiem tak. Prawda?
Po bokach czyściusieńkiego kominka nadal stały dwie skrzynki, jedna ze  świeżym
drewnem na rozpałkę, druga z zabawkami – tymi, które zostawiły tu dzieci Drew, i tymi po
dzieciach ludzi, którzy kiedyś wynajmowali domek od Lucy. Wysypał zabawki na podłogę.
Z  początku odniósł wrażenie, że szczura nie ma, i  poczuł ukłucie panicznego strachu,
irracjonalne, ale prawdziwe. Potem go zauważył. Wpadł pod palenisko, na zewnątrz
wystawał tylko jego szmaciany zad i cienki ogon. Co za paskudztwo!
– Chciałeś się schować, co? – zapytał go. – Nic z tego, kolego.
Poszedł z nim do kuchni, wrzucił go do zlewu.
– Masz coś do powiedzenia? Chcesz coś wyjaśnić? Albo mnie przeprosić? Nie? A może
jakieś ostatnie słowa? Poprzednio byłeś strasznie gadatliwy.
Pluszowy szczur nie powiedział nic, więc Drew oblał go paliwem do lampy i podpalił.
Kiedy została już tylko dymiąca, cuchnąca masa, odkręcił wodę i  ugasił szczątki. Pod
zlewem było kilka papierowych torebek. Drew zgarnął łopatką resztki szczura do jednej
z nich. Zaniósł torebkę nad potok Godfrey, wrzucił ją do wody i patrzył, jak nurt niesie ją
w  dal. Potem usiadł na brzegu i  spoglądał w  dal, podziwiając bezwietrzny, upalny,
przepiękny dzień.
Gdy słońce zaczęło opadać za horyzont, wrócił do środka i  zrobił dwie kanapki
z mortadelą. Były trochę suche – że też nie pamiętał, aby kupić musztardę lub majonez –
ale na szczęście mógł je popić piwem. Obalił trzy puszki, siedząc w  jednym ze  starych
foteli i czytając książkę Eda McBaina o osiemdziesiątym siódmym posterunku.
Zastanawiał się nad czwartym piwem, ale uznał, że lepiej nie. Podejrzewał, że
przypłaciłby to kacem, a  chciał wcześnie rano wyjechać. Skończył z  tym domkiem.
I z pisaniem powieści. Oprócz tej jednej, jego jedynego dziecka czekającego, by wypuścił
je w świat. Tej, której ceną było życie jego przyjaciela i żony jego przyjaciela.
– Nie, nie wierzę w to – powiedział, wdrapując się po schodach. U ich szczytu spojrzał
w dół, na duży pokój, w którym zaczął swoją książkę i gdzie przynajmniej przez pewien
czas sądził, że umrze. – A właśnie że wierzę. Całkowicie.
Rozebrał się i położył do łóżka. Dzięki wypitym piwom szybko zasnął.

39
Drew obudził się w  środku nocy. Sypialnia srebrzyła się blaskiem sierpniowej pełni
księżyca. Szczur siedział mu na piersi, patrzył na niego tymi małymi, czarnymi,
wyłupiastymi ślepiami.
–  Cześć, Drew. – Pyszczek się nie poruszył, ale głos płynął z  niego, pewnie, że tak.
Kiedy ostatnio rozmawiali, Drew był chory i w gorączce, ale doskonale ten głos pamiętał.
–  Zejdź ze  mnie – szepnął. Chciał go z  siebie zrzucić, strzepnąć, ale nie miał władzy
w rękach.
– No, no, nie bądź taki. Wezwałeś mnie, to przyszedłem. Nie tak to się odbywa w takich
historyjkach? Czym więc mogę ci służyć?
– Chcę wiedzieć, dlaczego to zrobiłeś.
Szczur usiadł prosto, położył różowe łapki na swojej kosmatej piersi.
– Bo o to poprosiłeś. Wyraziłeś takie życzenie, pamiętasz?
– To nie było życzenie, tylko umowa.
– Oj, wy wykształciuchy z tą waszą semantyką.
– Umowa dotyczyła Ala – upierał się Drew. – Tylko jego. Bo i tak miał umrzeć na raka
trzustki.
–  Nie przypominam sobie, żeby ktoś wspominał o  raku trzustki – powiedział szczur. –
Mylę się?
– Nie, ale zakładałem, że…
Szczur obmył sobie łapami pyszczek, dwa razy obrócił się w koło – dotyk tych małych
pazurów był obrzydliwy, nawet przez kołdrę – po czym znów wbił wzrok w Drew.
– I tak właśnie ludzie nacinają się na magicznych życzeniach – odparł. – Są podstępne.
Dużo warunków dopisanych drobnym drukiem. Wszystkie najlepsze baśnie jasno dają to
do zrozumienia. Wydawało mi się, że o tym rozmawialiśmy.
– Zgoda, ale nie dotyczyło to Nadine Stamper! Nie była częścią naszej… naszej umowy!
– Nie było powiedziane, że nią nie jest – zauważył szczur napuszonym tonem.
To sen, pomyślał Drew. Kolejny sen, inaczej tego nie sposób wytłumaczyć. Nie ma takiej
rzeczywistości, w której człowiek musiałby słuchać prawniczych wywodów gryzonia.
Czuł, że wracają mu siły, ale nie drgnął. Jeszcze nie. Kiedy zaatakuje, zrobi to znienacka,
i  nie po to, żeby szczura tylko z  siebie zrzucić. Złapie go i  ściśnie. Szczur będzie się
szamotał i  piszczał, prawie na pewno ugryzie, ale Drew nie zwolni uścisku dotąd, aż
zasrańcowi pęknie brzuch i flaki wylecą pyskiem i dupą.
–  No dobrze, może i  masz trochę racji. Ale i  tak tego nie rozumiem. Ta książka była
moim największym marzeniem, a ty to zepsułeś.
– Oj, bo się popłaczę – powiedział szczur i znów oczyścił pyszczek łapami. Wtedy Drew
omal się na niego nie rzucił, ale nie. Jeszcze nie. Musiał poznać prawdę.
–  Pieprz się. Mogłem cię zatłuc szuflą, ale tego nie zrobiłem. Mogłem cię zostawić na
zimnym wietrze, ale tego nie zrobiłem. Wniosłem cię do środka, położyłem przy piecyku.
A ty w podzięce zabiłeś dwoje niewinnych ludzi i odebrałeś mi przyjemność z ukończenia
jedynej książki, jaką kiedykolwiek napiszę. Dlaczego?
Szczur się zamyślił.
– Cóż – powiedział wreszcie – lekko parafrazując morał starej przypowieści, wiedziałeś,
że jestem szczurem, kiedy przyjąłeś mnie pod swój dach.
Drew zerwał się na równe nogi. Był szybki, ale jego dłonie schwyciły tylko powietrze.
Szczur smyrgnął po podłodze, zanim jednak dopadł do ściany, odwrócił się do Drew.
W świetle księżyca wyglądał, jakby był szeroko uśmiechnięty.
– Poza tym, nie ty ją ukończyłeś. Za nic w świecie nie dałbyś rady. Ja to zrobiłem.
W  listwie przypodłogowej była dziura. Szczur wbiegł do niej. Przez chwilę jeszcze
widać było jego ogon. Potem i on zniknął.
Drew leżał wpatrzony w  sufit. Rano wmówię sobie, że to był sen, pomyślał i  rano tak
właśnie uczynił. Szczury nie mówią, szczury nie spełniają życzeń. Al wywinął się rakowi
po to tylko, by zginąć w  wypadku samochodowym, koszmarna złośliwość losu, ale nic
niespotykanego; przykro, że żona zginęła razem z nim, ale to też się zdarza.
Wyruszył w  drogę. Po powrocie zastał niezwyczajnie cichy dom. Poszedł na górę, do
swojego gabinetu. Otworzył teczkę zawierającą zadiustowany rękopis Bitter River
i przygotował się do pracy. Wiele się wydarzyło, w świecie rzeczywistym i w jego głowie,
i nic tego nie zmieni. Grunt, by pamiętał, że zdołał przetrwać. Będzie kochał żonę i dzieci
najlepiej, jak potrafi, będzie uczył najlepiej, jak potrafi, będzie żył najlepiej, jak potrafi,
i  z  radością dołączy do grona pisarzy autorów jednej powieści. Szczerze mówiąc, kiedy
o tym pomyśleć, nie miał na co narzekać.
Szczerze mówiąc, kiedy o tym pomyśleć, wszystko było luz blues.
W niebie same szczury.
 

Od autora

Kiedy moja mama albo jedna z  czterech moich cioć przypadkiem zobaczyły panią
pchającą wózek z dzieckiem, z reguły recytowały wierszyk, którego pewnie nauczyły się
od własnej matki: „Skądeś się wziął, kochane dziecię? Kiedyś byłeś nigdzie, dziś jesteś na
świecie”. Czasem myślę o tej rymowance, gdy słyszę pytania o to, jak wpadłem na pomysł
takiej czy innej opowieści. Często nie znam odpowiedzi, ku własnemu zawstydzeniu
i zażenowaniu. (Niewątpliwie to pokłosie jakiegoś kompleksu z lat dzieciństwa). Bywa, że
szczerze się do tego przyznaję („Nie mam pojęcia!”), ale przy innych okazjach wymyślam
na poczekaniu jakąś bujdę, tym samym zaspokajając potrzebę rozmówcy, by uzyskać
względnie racjonalne wyjaśnienie przyczyn i  skutków. Tym razem postaram się być
szczery. (Chociaż co innego miałbym powiedzieć?).
Mgliście pamiętam obejrzany w  dzieciństwie film – prawdopodobnie jeden z  horrorów
z wytwórni American International puszczanych w kinie Ritz w Lewiston, dokąd jeździłem
stopem z  moim przyjacielem Chrisem Chesleyem – o  facecie, który tak bardzo się bał
pochowania żywcem, że kazał zainstalować telefon w  swojej krypcie. A  może był to
odcinek serialu Alfred Hitchcock przedstawia. Tak czy owak, ten motyw, wizja telefonu
dzwoniącego w  domu umarłych, zawładnęła moją wybujałą, dziecięcą wyobraźnią. Lata
później, po nagłej śmierci serdecznego przyjaciela, zadzwoniłem na jego komórkę po to
tylko, by raz jeszcze usłyszeć jego głos. Doświadczenie to, zamiast podnieść na duchu,
przyprawiło mnie o ciarki. Nigdy więcej tego nie zrobiłem, ale ten telefon, w połączeniu
ze  wspomnieniem obejrzanego w  dzieciństwie filmu czy serialu telewizyjnego, był
zalążkiem Telefonu pana Harrigana.
Opowieści rozwijają się tak, jak im się podoba, i w tej najfajniejszy – jak dla mnie – był
powrót do czasów, kiedy telefony komórkowe w  ogóle, a  szczególności iPhone’y, były
nowością, i  nikt nie myślał o  konsekwencjach ich używania. W  ramach zbierania
niezbędnych informacji mój spec od  informatyki, Jake Lockwood, kupił na eBayu
iPhone’a pierwszej generacji i zdołał go uruchomić. Pisząc te słowa, mam ten telefon na
wyciągnięcie ręki. (Musi być stale podłączony do prądu, bo ktoś go kiedyś upuścił
i włącznik nie działa). Mogę korzystać na nim z internetu, mogę oglądać raporty giełdowe
i  prognozę pogody. Tylko dzwonić nie mogę, bo jest w  technologii 2G, martwej jak
Betamax.
Nie mam pojęcia, skąd się wzięło Życie Chucka. Wiem tylko, że pewnego dnia
wyobraziłem sobie billboard z  napisem „Dzięki, Chuck!”, zdjęciem tego jegomościa
i  dopiskiem 39 WSPANIAŁYCH LAT. Myślę, że napisałem to opowiadanie, żeby się
dowiedzieć, o  co z  tym billboardem chodziło, ale nawet tego nie jestem pewien. Mogę
tylko powiedzieć, że zawsze uważałem, że każdy z  nas – od  królów i  książąt po kolesi
robiących na zmywaku w  Waffle House i  dziewczyny zmieniające pościel
w przyautostradowych motelach – zawiera w sobie cały świat.
Podczas pobytu w Bostonie przypadkiem zobaczyłem chłopaka grającego na bębnach na
Boylston Street. Przechodnie go ignorowali, stojący przed nim koszyk (nie Magiczny
Kapelusz) był nader ubogi w datki. Ciekaw byłem, co by się stało, gdyby ktoś, na przykład
facet o  wyglądzie typowego biznesmena, nagle się zatrzymał i  zaczął tańczyć na wzór
Christophera Walkena w  znakomitym teledysku Fatboy Slima Weapon of Choice.
Skojarzenie z Chuckiem Krantzem – wykapanym panem Biznesmenem – przyszło samo.
Umieściłem go w  tej historii i  pozwoliłem mu tańczyć. Kocham taniec, to, jak wyzwala
ludzkie serce i duszę, i pisanie tego opowiadania było czystą radością.
Kiedy już miałem gotowe dwie opowieści o Chucku, zapragnąłem napisać trzecią, która
połączyłaby je w  spójną całość. Zawieram niezmierzone rzesze powstało rok po
pierwszych dwóch. Czy te trzy akty – przedstawione w  odwrotnej kolejności, jak film
puszczony od tyłu – tworzą udaną konstrukcję, pozostawiam ocenie Czytelników.
Pozwólcie, że teraz od  razu przejdę do Szczura. Nie mam bladego pojęcia, z  czego
wzięła się ta historia. Wiem tylko, że postrzegałem ją jako coś w rodzaju przewrotnej baśni
i że dała mi okazję, by napisać co nieco o tajemnicach wyobraźni i o tym, jak przekładają
się one na słowo pisane. Dodam jeszcze tylko, że wspomniany w  opowiadaniu odczyt
Jonathana Franzera jest absolutnie fikcyjny.
I wreszcie opowieść ostatnia, co nie znaczy, że najmniej istotna – Jest krew, są czołówki.
Pomysł na nią nosiłem w  głowie od  co najmniej dziesięciu lat. Zacząłem zauważać, że
istnieje pewna grupa korespondentów telewizyjnych, którzy jakimś cudem zjawiają się
wszędzie tam, gdzie dochodzi do koszmarnych tragedii: katastrof lotniczych, masowych
strzelanin, zamachów terrorystycznych, śmierci sławnych ludzi. Takie wydarzenia prawie
zawsze otwierają lokalne i  ogólnokrajowe serwisy informacyjne; wszyscy w  tej branży
znają powiedzenie przytoczone w tytule. Opowieść ta pozostawała niespisana dlatego, że
ktoś musiał wpaść na trop nadprzyrodzonej istoty przebranej za korespondenta
telewizyjnego i żywiącej się krwią niewinnych, a ja nijak nie mogłem wymyślić, kim ten
ktoś miałby być. Dopiero w  listopadzie dwa tysiące osiemnastego roku uświadomiłem
sobie, że odpowiedź przez cały czas miałem przed nosem: Holly Gibney.
Kocham Holly. Tak po prostu. Miała być pomniejszą postacią w  Panu Mercedesie, ot,
ekscentryczną statystką. Tymczasem skradła moje serce (i  prawie całą książkę). Zawsze
jestem ciekaw, co u  niej słychać i  jak sobie radzi. Ilekroć do niej wracam, oddycham
z ulgą, kiedy widzę, że nadal bierze lexapro i nie pali. Byłem też ciekaw, szczerze mówiąc,
jakie okoliczności uczyniły ją taką, jaka jest, i  pomyślałem, że mógłbym się w  to nieco
zagłębić… pod warunkiem że historia na tym zyska. To pierwszy solowy występ Holly
i mam nadzieję, że oddałem jej sprawiedliwość. Szczególne podziękowania dla specjalisty
od  wind, Alana Wilsona, który cierpliwie mi wytłumaczył, jak działają nowoczesne,
skomputeryzowane windy i  co się w  nich może popsuć. Oczywiście, nieco (ekhm)
ubarwiłem uzyskane od  niego informacje, więc jeśli znacie się na tych sprawach
i stwierdzicie, że się w czymś pomyliłem, wińcie za to mnie – i potrzeby mojej opowieści
– nie jego.
Nieodżałowanej pamięci Russ Dorr pomagał mi przy Telefonie pana Harrigana. Wtedy
ostatni raz było dane nam ze  sobą współpracować i  jakże mocno za nim tęsknię.
Podziękowania należą się mojemu agentowi Chuckowi Verrillowi (któremu szczególnie
spodobał się Szczur) oraz całemu mojemu zespołowi ze  Scribners, w  tym (ale nie tylko)
Nan Graham, Susan Moldow, Roz Lippel, Katherine Monaghan i Carolyn Reidy. Dziękuję
Chrisowi Lottsowi, odpowiedzialnemu za udzielanie licencji wydawcom zagranicznym,
oraz Randowi Holstonowi z  Paradigm Agency w  Los Angeles, który zajmuje się
wszystkim, co z adaptacjami filmowymi i telewizyjnymi związane. Wielkie podziękowania
– i  najserdeczniejsze uściski – dla moich dzieci, wnucząt i  mojej żony Tabithy. Kocham
Cię, skarbie.
I wreszcie dziękuję Tobie, Stały Czytelniku, za to, że znów ze mną jesteś.
Stephen King
13 marca 2019
 

Spis treści

TELEFON PANA HARRIGANA


ŻYCIE CHUCKA
Akt III: Dzięki, Chuck!
Akt II: Artyści uliczni
Akt I: Zawieram niezmierzone rzesze
JEST KREW, SĄ CZOŁÓWKI
8–9 grudnia 2020
9–13 grudnia 2020
14 grudnia 2020
15 grudnia 2020
16 grudnia 2020
17 grudnia 2020
18 grudnia 2020
19 grudnia 2020
22 grudnia 2020
25 grudnia 2020
15 lutego 2021
SZCZUR
Od autora

You might also like