Professional Documents
Culture Documents
Bezmatek
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im
przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie
publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to
dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
I S BN 97 8- 8 3- 8 19 1- 0 25 - 5
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Wołowiec 2020
Wydanie I
Bezmatek – rodzina pszczela pozbawiona matki pszczelej.
1
Lekcja matki: na oczko w rajstopach najlepszy jest lakier do paznokci. Żeby nie
poszło dalej. Jak już rajstopy muszą być cieliste, to tylko w zimnym odcieniu,
wtedy nogi wyglądają zgrabniej. Ciepły pogrubia. I nikt nie może się
dowiedzieć, że jestem próżna.
– Nie lubię, gdy patrzysz, jak robię sobie oko. Wtedy ręce mi się trzęsą
i muszę robić od nowa. Zawsze lubiłaś patrzeć, jak się maluję. Dziewczynki tak
mają. I nie dotykaj moich pleców. To mnie drażni. Nie ufam ci za bardzo. Matki
tak mają.
Potem pije wódkę i popija piwem. Robi się wesoła, głośna i tańczy jak Tina
Turner. Innym razem robi się smutna, płacze, pali, a łzy ze smarkami mieszają
jej się na łuku Kupidyna.
I taka wyniosła się zdaje, kiedy siedzi przodem do mnie, załamana matka, gdy
ją suszy i próbuje rozmawiać serdecznie o sensie życia, kiedy jest po kilku
piwach, a nigdy mnie nie lała pasem po gołych pośladkach i nie maglowała
w Wigilię o inicjacje seksualne, od chwili kiedy sąsiadki zaczęły plotkować
i w ogóle wszyscy byli przekonani, że matka gary myje w rękawiczkach, jak
niematka w pomalowanych paznokciach i w innych ozdobach.
Moja siostra nie lubi czerwonego, a mama mówi, że siostra musi z nami
mieszkać do czasu, aż urośnie. Moja siostra ma swoje życie. Chociaż jest tylko
o pięć lat starsza ode mnie, to jest kimś poważnym, ponieważ wydawała już
pieniądze. Moja siostra kradnie kołpaki i sprzedaje komuś z osiedla. Opowiada,
że ukradła już milion felg, ale tak naprawdę to było ich mniej i to były kołpaki,
a nie felgi, mówi mama. Moja mama jest mądra i dobra, więc nie pozwala nam
kraść.
Najbardziej chciałabym namalować z mamą świecówkami kaczkę i jajka tak,
żeby pokolorować całą kartkę. Żeby nie było białych plam, bo mama ich nie
lubi. Póki są prześwity, to nie jest prawdziwy obraz, mówi mama. Najbardziej
chciałabym być artystką jak ona.
Wieczorami mama zmywa makijaż mydłem. Wtedy pozwala mi patrzeć.
Trzyma głowę pod kranem i szoruje twarz. Woda pieni się na biało. Matki
w ogóle dużo mówią, kiedy się myją. Moja na przykład powtarza wtedy, że nie
zwariuje, a tylko wtedy wygląda jak szalona Marta – tak u nas mówią
o wariatkach. Moja matka nie jest wariatką. Jest moją mamą.
– W naszej rodzinie kobiety nie siwieją – mówiła moja mama. Nie zdążyła
osiwieć.
Opowieść o dzieciństwie rozpoczynała od historii, że zaczęła palić w wieku
pięciu lat. Ale wtedy to raczej popalała. Śmiesznie tak wcześnie. Za wcześnie.
To miało być zabawne. Znałam wielu, którzy śmiali się z jej żartów.
Paliła jak smok. Kiedy się budziłam, wypalone było już kilka, czasami nawet
kilkanaście papierosów. Odmierzała tak czas. Poznawałam po popielniczce,
o której wstała. Piąty papieros. Może siódmy. A może dziesiąty. Nie wiem, dwa
razy wysypywałam pety do śmieci. W lepszych czasach paliła czerwone
marlboro. Albo żółte camele. Nawet te w twardym opakowaniu. Hard cover –
wyższa półka. Gromadziła te twarde pudełeczka. Przekładała do nich papierosy
z miękkich paczek. W czasach przeciętnych paliła czerwone caro. W gorszych
klubowe. Mówiła, że mocnych bez filtra nigdy by nie włożyła do ust. Ale
wkładała, kiedy nie miała na lepsze. Gdy w ogóle nie miała pieniędzy, to
wysyłała mnie do babci po kilka fajek. Biegałam też po sąsiadach. W tamtych
czasach sześciolatka z papierosami w dłoni to był normalny widok. Tak
myślałam.
Na lodówkę przyklejała karteczki: „Przepaliłam już malucha”. Miało ją to
zmotywować do rzucenia palenia. Rysowała obok fiata 126p, ale to nie działało,
bo bardzo nie lubiła samochodów. Oczywiście rozumiałam przekaz: maluch był
dla bogaczy, gdyby nie paliła, bylibyśmy bogaci. Potem na karteczce pisała:
„Przepaliłam już poloneza”. I dołączała rysunek poloneza caro. A potem to już
było po prostu auto. Tylko że nie miała prawa jazdy na samochody osobowe.
W technikum kazali jej zrobić na ciągnik, ale ponoć nigdy nie odebrała. Gdyby
narysowała dom z ogródkiem albo chociaż sztalugi i ulubione tubki
rembrandtów, może 16 marca 2017 roku, w pierwszą rocznicę diagnozy, nie
umarłaby tak naturalnie.
Albo to był jakiś przelew, który nigdy nie dotarł. Pamiętam ten spacer
z walizkami po wielkie zakupy. Pamiętam, jak na mnie patrzy smutna przy
okienku na poczcie. Wracałyśmy z pustymi, sflaczałymi torbami. Imponowało
mi, że pozwalała nam marzyć.
Miała swoje lata, spodnie rybaczki, miętowy sweter w serek i granatowe
baletki. Mówili, że za mocno się malowała. Nie sądzę. Każdy niech się maluje,
ile chce. Bałam się jej dekoltów. I że zabraknie mamie pieniędzy. Zawsze miała
odliczone. Ale zapominała o tym, że życie drożeje. Zwłaszcza mięso.
Lubiła wyglądać. Lubiła na siebie wydawać. I wyglądała. Ale nie miała czego
wydawać.
Obawiam się młodych mężczyzn. Ale jeszcze bardziej boję się starych.
Dziadek, tata mojej mamy, nosił żonobijkę: prążkowaną białą koszulkę na
ramiączkach. I krótkie kalesony. Wystawał mu. Babcia krzyczała:
– Schowaj przy dzieciach!
Wielka rura, nigdy później niczego takiego nie widziałam. To była chyba
jakaś choroba, przerost czy coś takiego.
Drażniła mnie postępująca z wiekiem skłonność matki do relacjonowania
wszystkiego, co robiła. Mówiła sama do siebie. To nie demencja, nie dożyła
wieku starczego. Była przed pięćdziesiątką, jak zaczęła szeptać pod nosem:
„Gdzie jest ta miska dla psa? Już, już mu nakładam, dobrze. Mogę choć raz w
spokoju napić się kawy? Czajnik włączyłam. Gdzie może być popielniczka?
Znowu nikt nie zalał tych petów! Ile garów! Czy tu mieszka wojsko?”. Mówiła
sama do siebie, tak jak jej ojciec. Mój dziadek gadał do siebie po zabużańsku.
Pamiętam zdania, które brzmiały jak magiczne zaklęcia:
– O mój maly saczek, czemuż ty porwal się?
– Patrzaj, kajtek!
– Pjat lat ja mial, kiedym poszedl za krową.
– Apiać to samo.
– Job twoju mać!
Gdy byłam mała, ten, kto mówił do siebie, był wariatem. Dziś niby też.
Chociaż ta reguła zdaje się omijać matki, od kiedy psychologowie napisali, że
rozwój mowy dziecka można przyspieszyć przez komentowanie tego, co
właśnie zrobiło. Na placach zabaw roi się więc od szemrających kobiet
relacjonujących każdą czynność dziecka: „O, teraz Kubuś zjechał ze zjeżdżalni,
teraz biegnie, teraz się przewrócił, a teraz patrzy na mamusię”. I tak w kilku
językach. To już wolę moją mamę, przynajmniej mówiła do siebie o sobie, a nie
o mnie.
A ja wolę moją mamę,
co ma włosy jak atrament,
złote oczy jak mój miś
i płakała rano dziś.
Zaczęłam się do niej przytulać późno, chyba w ostatniej klasie liceum. Jak mnie
wołała do siebie do kuchni, natychmiast do niej biegłam, a ona dodawała:
– Tup, tup, tup, przybiegnij do mnie swoimi małymi nóżkami!
Nie pamiętam, żeby mówiła tak do mnie wcześniej.
Pamiętam za to naszą pierwszą kłótnię. Często do niej wracałyśmy. Poszło o
czołówkę programu Domowe przedszkole. Trudno było zrozumieć jedno
zasadnicze pytanie, które pada w piosence. Uważałam, że brzmi ono tak:
„Dokąd tu-pta nocą jeż, możesz wiedzieć, jeśli chcesz”.
A moja mama tłumaczyła, że dzieci śpiewają: „Dokąd tu-pie nocą jeż”.
Dziś można to sprawdzić, przejrzeć w internecie memy jeży z podpisami:
„Wiemy, dokąd nocą tupta jeż” albo „Kim jesteśmy, dokąd tuptamy?”.
To ja miałam rację.
Tyle że z tego nie wynika nic.
Myślałam, że bardziej, że dalej w doznawaniu własnego życia posunąć się nie
można. Dalej niż moja matka.
– Z ciebie to będą kiedyś ludzie.
Tak mi mówiły moja mama i wychowawczyni z podstawówki. Od kogoś
jeszcze to słyszałam. Nie pamiętam już od kogo. Ale nigdy tego nie
rozumiałam. Wiedziałam, że to dobrze, że wyrosnę na człowieka. Tyle że nie
byłam pewna, dlaczego jeszcze nim nie jestem. Może dlatego, że nie wszystko
było u nas tak jak u innych? A właściwie było tego za dużo. Za dużo, bo dopóki
nie poszłam do szkoły, nie znałam swojego ojca, bo moja siostra nie znała
swojego, bo miałyśmy różnych tych ojców i o nich fantazjowałyśmy. Za dużo,
bo nie było co jeść. I marzło się zimą w bloku od czasu, kiedy zamontowali
liczniki na kaloryferach. Za dużo, bo dziadek bił babcię. Za dużo, bo babcia
wciąż rozpaczała po śmierci syna, który się powiesił. Za dużo, skoro mama piła,
tyła i płakała.
O swoim młodszym bracie denacie mówiła:
– Był nienasycony, wiecznie chciał więcej, zawsze chciał być pierwszy. I
nawet śmierci spróbował przede mną. Paweł chciał mnie we wszystkim
prześcignąć.
O mnie do mnie mówiła:
– Pamiętaj, że wszystko zawdzięczasz sobie.
I jeszcze:
– Pieniądze można przejeść lub przepić, ale swoje trzeba przeżyć.
– Kto szybko je, ten szybko pracuje. – Twierdziła, że to z La Strady
Felliniego.
Jadła przy mnie na stojąco, dopytując, czy mi smakuje, jak to matka, a dania
w jej ustach znikały nieprzeżute, nieposmakowane.
– Kto jada ostatki, ten piękny i gładki.
– Zjem, co się będzie marnować.
I jeszcze:
– U nas świń nie ma.
Dojadała po niejadkach.
W innych niekomfortowych sytuacjach mówiła:
– Od smrodu jeszcze nikt nie umarł, od przeciągów już niejeden.
Nasza piosenka.
Droga do matki była zamknięta, przynajmniej dla mnie, a do tego padało.
Moja matka malowała. Gdy obraz daleki był jeszcze od ukończenia,
zobaczyłam, że przedstawia poduszkę na parapecie. Namalowana w tym
miejscu poduszka sugerowała, że mamy do czynienia z obserwatorem. A
żyłyśmy okno w okno z mieszkaniem matki mojej matki. Coś jeszcze mogło się
wydarzyć na kanale pomiędzy naszymi blokami. Wielu patrzyło. Ale z jakiegoś
powodu czułyśmy się lepsze od tych pań opartych na poduszkach. My
oglądałyśmy życie na blokowisku dyskretnie. Przez zielone żaluzje
patrzyłyśmy, jak umiera jesień i jak zdychają inne, mniej lubiane pory roku.
Malowałyśmy razem martwą naturę. Mama ustawiała jakąś butelkę, obok
doniczkę i talerzyk. A potem dawała mnie i mojej siostrze kubeczek z wodą do
farb. Od kiedy pamiętam, bałam się martwej natury.
Moja matka miała pojęcie o sztuce życia. Chodzi mi o to, że cieszyła się
drobiazgami. Dostrzegała urok w nieurodziwych rzeczach. Tak potrafiła
urządzić czterdziestoośmiometrowe mieszkanie w brzydkim bloku z lat
siedemdziesiątych, że miało klimat. Większość ludzi nie umie cieszyć się
życiem, którego nie wybrali, które było odwzorowaniem tego, czego bali się
najbardziej. Ona to potrafiła. Ona pierwsza mi to pokazała.
W kuchni, na stołku przy oknie, spędzała każdy poranek. Tam piła i paliła,
płakała i robiła sobie oko, wszystko mi opowiadała i niczego mi o sobie nie
powiedziała. Do ilu mogła, do tylu zdrad się przyznała. Nie dała rady przyznać
się do wszystkich, bo przez alkohol nie wszystkie pamiętała.
Kuchnia wszystko zniosła. Herbaciane od dymu firanki, rozbite butelki pod
stołem, stos petów w pozłacanej popielniczce w kształcie liścia. Zapachy domu:
papierosy, wódka, kiszonki, farby olejne, curry z czosnkiem, fiksatywa.
To trwało dwadzieścia pięć lat. Ćwierć wieku mieszkała u ostatniego ze
swoich mężów, zanim umarła.
Najpierw mieli umrzeć jednak dziadkowie. Potem rodzice wszystkich
znajomych. A potem dopiero można by się było tego spodziewać.
Powinna być jakaś kolejność umierania.
Gdy nie wracała na czas, warowałam w mieszkaniu po zmroku. W kuchni, na
stołku przy oknie. Bez światła. Z nosem przy szybie. Z podniesioną firanką,
nakładałam na nią frotkę, żeby nie spadała. Z podniesionymi żaluzjami, żeby
widzieć więcej, szybciej. Otwierałam drzwi do przedpokoju i siedziałam po
ciemku, nasłuchując kroków. Uwielbiałam stuk jej obcasów na schodach.
Szczególnie ten szybki, donośny, miarowy. Gdy odgłos był niewyraźny,
wiedziałam, że muszę zbiec po klatce schodowej, często w samych skarpetach.
Chwiejny krok wydaje inne odgłosy. Szpilki inaczej dzwonią wtedy o beton.
Czasem trzeba było pomóc jej wejść. Gdy byłam obok, upadała częściej. Jakby
czuła się już bezpieczna. Beze mnie jakoś się trzymała.
Nigdy ci nie wybaczę tego spóźnienia, myślałam. Ale kiedy tylko trzeźwiała,
kochałam ją jeszcze bardziej, jak syna marnotrawnego. O tych lękach podczas
jej nieobecności nie zdążyłyśmy nigdy porozmawiać.
Od kiedy pamiętam, bałam się, że umrze. Zawsze wiedziałam, jak to się stanie.
Gdy nie wracała przez kilka dni, jej siostra mówiła, że pewnie moja mama leży
gdzieś pod śniegiem. Pijana. Bez majtek. Zaśnie. Zamarznie. Wiedziałam, że
umrze późną zimą, a o jej śmierci dowiemy się na wiosnę. I to pierwsze się
sprawdziło.
I tak jak wtedy, na tamtych schodach, tak zawsze się o nią martwiłam. Bardzo
późno nauczyłam się jakoś sobie z tym radzić. Gdy wyjechałam na studia, nie
dzwoniłam do niej wieczorem. Ani nawet po południu. Zmniejszałam ryzyko,
że usłyszę ją pijaną, szczerą, rozpaczającą. Zazwyczaj dzwoniłam tuż po
przebudzeniu. I jeszcze około południa. Prowadziłyśmy długie rozmowy. Była
bezpieczna. Byłam bezpieczna.
Tego się nie da wspominać.
Mówiła: „rozczapierz paluszki” (a ja rozczapierzałam, czyli rozsuwałam palce u
stóp); „przygarnij w domu” (przygarniałam, znaczy sprzątałam, ale nie tak na
sto procent); „potarkuj ziemniaki” (tarłam). Używała wielu regionalizmów i
zaciągała kresowo.
Mama siedziała rano w kuchni i piła w ciszy kawę po turecku. Nagle wydała
stłumiony krzyk.
– Nie ma co siedzieć, trzeba brać się do roboty! Nikt za mnie tego nie zrobi!
Minęła siódma, a poranne mgły widoczne jedynie nad Tesco rozeszły się w
zimnym powietrzu. I już matka krzątała się przy garach. Zahaczała też o mój
pokój, gdzie stały jej sztalugi. Tam, wpatrując się w swój kolejny obraz,
wypalała jeszcze jednego papierosa. Sprawdzała, czy olejna wyschła, czy już
można położyć następną warstwę. Paliła, patrzyła, a na jej twarzy rysowało się
coś na kształt uśmiechu Mona Lisy. Wyglądała na spełnioną. W tamtym czasie
już nigdzie nie pracowała. Ale nad sobą harowała jak wół.
Posprzątała, nalała sobie w kuchni, kolejny dzień przetrwała.
Mama płakała.
Historia naszego pochodzenia za każdym razem brzmi inaczej. Raz Tatarzy
zgwałcili prababcię i dlatego mam takie czarne oczy. Przez ich kolor matka ma
kłopoty, bo podczas rozwodu z moim tatą jej teściowa mówi, że nikt u nich nie
miał takich oczu, a mamy oczy są zielone, taty niebieskie. Innym razem
jesteśmy Żydami albo brat babci mojej mamy został rozstrzelany z żoną i
synem, bo ukrywał dwie żydowskie koleżanki ze studiów.
Nigdy za to, przenigdy nie jesteśmy Ruskimi, tylko tak na nas mówią przez
ten mocny akcent. W dowodzie mojej mamy widnieje: „Miejsce urodzenia:
ZSRR”. Mówi mi, że źle jej napisali, bo tam, skąd pochodzi, żyli Polacy. Ja się
już urodziłam w Polsce, ale zaciągam. Dzieci z podwórka śmieją się ze mnie, bo
gadam jak Niemen. A on śpiewa dla starych i smutnych ludzi.
We wszystkich historiach jesteśmy mieszańcami. Dlatego nam tak trudno.
Ale Polska jest ważna, nawet jak nas tu nie lubią, bo dziadkowie zginęli za
Polskę. I teraz możemy mówić po polsku. W innym wypadku, gdyby nie moi
dziadkowie, nie moglibyśmy w Polsce rozmawiać po polsku, musielibyśmy się
chyba uczyć języków obcych, a to bardzo trudne i drogie. Nie stać nas. Tak
wtedy myślałam.
Matka nie pozwalała mi mówić „o niej” przy niej.
– Nie jestem dla ciebie żadna ona, tylko mama.
W każdą niedzielę o dziesiątej włączała swoim córkom Polsat. Program Disco
Relax, dzięki któremu Polacy lepiej znosili kaca. Tańczyłyśmy do Bierz, co
chcesz Shazzy i śpiewałyśmy z Casablancą:
Była źródłem mojej największej radości, tak jak dziś jest źródłem mojej
największej rozpaczy.
„Jedno piękne wspomnienie z dzieciństwa i jesteś zbawiony”.
Jeśli to prawda, moja matka mnie ocaliła.
Czasem w niedzielę spacerowała ze swoimi małymi córkami. Śpiewała z nimi
Parasolki Koterbskiej. A żołnierze w koszarach za nią gwizdali. Latem, nad
jeziorem, gdy na pomoście prostowała się i skakała na główkę w
jednoczęściowym kostiumie kąpielowym, mężczyźni wydawali dziwne okrzyki.
I zapraszali mamę na kolację. Matka nosiła jednoczęściowy strój, bo miała po
mnie bliznę. Bliznę po córce. Podłużną, po cesarskim cięciu. Tymczasem moja
blizna po matce – pępek – to nie był żaden pępek świata, choć tak się
zachowywałam.
Nikt nie potrafił tak stanowczo jak ona odmawiać, tak niekokieteryjnie
reagować na męskie zaczepki.
Jaka piękna musiała być ta moja matka!
Zielone oczy i uśmiechnięta twarz,
a na nosie żółte piegi, a na nogach buty dwa
i wszyscy ludzie dziwią się, że ja
nie mogę jeść, nie mogę spać
i myślę o niej przez cały czas.
Ole, ole, ole, ole,
nie damy się, nie damy się,
ole, ole, ole, ole,
nie damy się, nie damy się.
Cztery do zera, Wielim żegna frajera,
ukochany klubie mój,
i wszyscy ludzie dziwią się, że ja
nie mogę jeść, nie mogę spać
i myślę o niej przez cały czas.
Ole, ole, ole, ole itd.
Kiedyś zabrała nas w nocy na sanki. Mnie, moją siostrę i nasze dwie kuzynki.
Był siarczysty mróz. Takich już teraz nie ma. Poszłyśmy na najwyższą górkę w
okolicy. Siostra i kuzynki zjeżdżały na sankach z moją śmiejącą się mamą. Ja
się bałam. O siebie, ale i o nią. Już wtedy wiedziałam, że omija mnie radość z
czystej zabawy. Tamtej nocy matka złamała rękę na sankach. Matki nie łamią
sobie rąk na sankach, tak wtedy myślałam. Trzeba było poczekać ze szpitalem
do rana, żeby nie trafiła na izbę wytrzeźwień.
Od siebie dodawałam:
Nie należała do tych, co narzekają. Nic nie odpychało jej tak bardzo jak
rozmawianie z tymi, którzy narzekają. Szła do mięsnego, narzekają. A ona tam
dumna kupowała kości, mówiła: „Kości dla psa, poproszę”, i robiła nam na nich
zupę. Szła na oddział onkologiczny, narzekają. A ona tam umierała sobie, bez
szans na wyzdrowienie, bez perspektyw na operację, wycięcie czegoś, co
mogłoby potem wrócić. Tak robiła moja dumna matka. Z czego jeszcze była
dumna? Z tatarskich korzeni. Z żydowskich nieco mniej, bo gorzej jej się
układało z matką. Z tego, że kobiety w naszej rodzinie walczyły. Z ciotki Marii,
która poszła z armią Andersa na Monte Cassino. I ze mnie. Tak mówiła. Ale
rodzice tylko tak mówią swoim dzieciom.
Matka była wklęsła. Umierała. Byli tacy, którzy ulegali złudzeniu jej
wypukłości. Na sterydach, które zmniejszały guza w mózgu, tych wypukłości
ciała było więcej. Ale schizofrenia uodporniła mnie na to złudzenie. Od
początku choroby matki widziałam, że maska jest wklęsła, wiedziałam, że
matka umiera, żadnych złudzeń. Po prostu matka umiera. Umiera. Umiera.
Umiera.
Mówię to, co się mówi w podobnych sytuacjach. Mało kto umie jasno określać
umieranie. Okazuje się, że ja nie potrafię. Nieumiejętnie opowiadam matce, że
umiera. Bardzo słabo mi to idzie. Gdyby uczono tego w szkołach, a potem
wymagano na sprawdzianach, nie wiem nawet, czy dostałabym mierny.
Niedostateczny. Bo niedostatecznie się starałam?
Od diagnozy do śmierci minęło trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Starałam się nie
odwracać wzroku, patrzeć matce prosto w oczy. Ale nie zawsze umiałam. Nie
wiem nawet, czy choć raz naprawdę mi się udało.
Nie była w wieku umieralnym. Skąd to wiem? Bo gdyby moja matka była
znana, dziennikarze nie pisaliby dla niej jeszcze „zimnych nóżek”. Czytałam u
Jacka Dehnela, że tak mówi się na złożone w redakcji zawczasu artykuły
pośmiertne. O potencjalnie umarłych, słynnych posuniętych w latach. Uzupełnia
się je do dnia ich rzeczywistej śmierci. Nawet w swoim dzienniku nie zaczęłam
pisać czegoś na kształt „zimnych nóżek” mojej matki. Babce pisałam od dawna.
Regularnie uzupełniam o kolejne choroby, bo babka umierała, odkąd pamiętam.
Moja matka miała co najwyżej zimne nogi. Masowałam jej stopy. Mówiła, że ją
bolą, „wymasuj mi”, mówiła. Było w tym coś chrześcijańskiego. Mycie
i masowanie czyichś stóp. I inne cierpiętnicze gesty, których symboliki nie
znosiłam.
W pokoju mojej córki umierała moja matka. W tym czasie kochaliśmy się coraz
szybciej. Jeszcze przed północą zaglądałam do pokoju obok. Oddychała głośno,
cierpiała na bruksizm, zgrzytała zębami. Mam to po niej. Czasem kaszlała. Nie
wiedziałam jeszcze, jak będzie oddychać pod koniec. Tylko się domyślałam, że
nie umrze cicho. To nie będzie śmierć łóżeczkowa, raczej jej przeciwieństwo.
Innym razem wracałam nad ranem. Sprzątałam po niej. Odciągałam mleko.
Karmiłam córkę. Karmiłam matkę. Nie spałam. Kłamałam.
Gdy umierała moja matka, starałam się ukryć różnicę między nami. Nigdy nie
byłam tak otępiona śmiercią, a jednocześnie tak gotowa do życia jak wtedy, gdy
umierała. Robiłam to, co inni ludzie. A nawet bardziej. Jak mogłam tak
zwyczajnie się zakochiwać, pić i tańczyć, gdy cierpiała za ścianą? Ona nie
mogła tego, co mogłam ja, ja udawałam przed nią, że też nie mogę. Ale mogłam
i robiłam. Myślałam wtedy, że nie będę żyć bez niej. Miałyśmy umrzeć razem.
A żyję. Tylko tak mi jakoś martwo, mamo.
Matki, jak czarni bohaterowie, wymagają czułości.
Uważam, że do bycia umierającym trzeba mieć talent. Matka mówiła o tym, że
umiera, z imponującą szczerością. Nie wiem, czy można zachować spójność
emocjonalną, mówiąc o swojej nagle zbliżającej się śmierci. Ale wiem, że ona
umiała. Przekazać ją tak, że umierałyśmy razem. Choć nie potrafię przytoczyć
jej słów, wiem, że się sprawdziły. Wiem, że bolały.
Pamiętam za to dziwne okrzyki matki. Gdy – jak to się mówi – nie było z nią
kontaktu, krzyczała: „Bambosze za kurtkę!”. I płakała. A na jej twarzy widać
było smutek i rozczarowanie. Bo ja matki nie rozumiałam.
Bambosze za kurtkę, bambosze za kurtkę, bambosze za kurtkę, bambosze za
kurtkę – powtarzam sobie. I ciągle nie wiem. Chyba nigdy wcześniej nie użyła
przy mnie słowa „bambosze”. I nigdy nie włożyłaby bamboszy. Co innego
kurtkę. Może jeszcze chciała dokądś pójść?
Kiedy byłam mała, a mama płakała, mówiłam do niej: „Nie płacz, bo i ja będę
płakać”. I płakałyśmy razem. Gdy miałam trzydzieści jeden lat, mówiłam do
niej: „Nie umieraj, bo i ja umrę”. Ale wiadomo, tak się nie stało.
Podczas rocznego umierania matki nic nie mogło się wydarzyć. Rak odebrał
matce siły. Żadnych filmowych zwrotów akcji. Leżeć i czekać na śmierć.
Jakoś nie umiałam się przejąć. Ani zamartwiać się adekwatnie, ani wejść
w pozycję depresyjną.
To moja matka zapisała mi miłość do życia, myloną – tak u niej, jak i u mnie –
z fascynacją mężczyznami. I kobietami. Przynajmniej w moim przypadku. Tego
o niej nie wiem. Czy moją matkę też pociągały kobiety? Jak to sprawdzić?
W morzu była zakochana. Ale umrzeć w morzu nie chciała. I teraz świadomie
odmówiła go sobie. I teraz umierała.
Agonia nie zawsze kończy się zgonem.
Są trzy stadia śmierci: kliniczna, biologiczna, osobnicza. Najpierw śmierć
kliniczna. Potem etap międzyśmiertny, potem przejście mózgu w stan śmierci
biologicznej. Najpierw nieodwracalnie zanika krążenie i oddychanie.
W następnych kilku minutach dochodzi do ostatecznej śmierci całego mózgu
(śmierć osobnicza).
Istnieją dwa typy śmierci. Człowiek umiera z przyczyn chorobowych, a zgon
w tych przypadkach następuje albo w toku dłużej trwającej choroby
i poprzedzony jest wyraźną agonią (śmierć powolna), albo też śmierć człowieka
pozornie zdrowego następuje raptem i jest zaskoczeniem dla jego otoczenia
(śmierć nagła).
A mnie zaskoczyła jej powolna śmierć.
Jakby była za delikatna, zbyt wrażliwa na śmiertelność.
Kiedy wchodzę do jej mieszkania, do pokoju, w którym umiera moja matka,
słyszę Dni, których nie znamy Marka Grechuty. Każdy wie, jak to leci: „Ważne
są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”. Nieodpowiedni soundtrack do
umierania. Zwłaszcza dla osoby niewierzącej w życie pozagrobowe. Czarny
humor Radia Pogoda – stacji dla emerytów – które kilkanaście razy dziennie
puszczało Grechutę. Z tego nie zdążyłyśmy sobie z matką pożartować.
Kiedy umiera moja matka, próbuję jakoś to jej życie podsumować. Tak jak
niektórzy robią sobie bilanse życia po trzydziestce, po czterdziestce.
Szczególnie obsesyjni robią tak pod koniec każdego roku. Wyciągam zdjęcia
z różnych okresów życia matki i oglądamy je razem. Pokazuję jej obrazy, które
malowała. Dużo tego. Przydałaby się piosenka Dni, które znamy. Leciałaby
jakoś tak: „Ważne są tylko te dni, które już są za nami”.
To było wtedy, kiedy matka jeszcze nie była martwa. Martwa, a nie ta, która
odeszła. Matki nie odchodzą. Nie od córek. Może od synów matki odchodzą?
Od autorów? Od Różewicza matka odchodzi. Ode mnie nigdy nie odeszła.
Tylko umarła mi. Matka umarła. Matki nieumarłe są trudne. Te martwe nie chcą
stać się ani trochę łatwiejsze.
Tak jakbym nie mogła uwierzyć w swoje istnienie i musiała co kilka lat
doprowadzać je na skraj. Rodzenie i umieranie. Nic więcej mnie nie
interesowało. Żadne tam życie pomiędzy.
Znużenie tym umieraniem jest nie do wytrzymania. Nuda, nuda, nuda. Umiera
z nudów. Ale nie wie, że tak umrzeć się nie da. Co innego od przeciągów. Od
smrodu nikt nie umarł, od przeciągów już niejeden. Umiera ciut długo. Umiera
cały rok. Rok równy jak przedziałek.
Przez ostatnie dwa tygodnie przed śmiercią pozwoliła mi być ze sobą. Tak po
prostu. Cały czas. Nie męczyła się moją obecnością, ale musiałam być
dyskretna. Dopiero teraz: zaufanie, dużo dobrego, spokój, że umiera tu, gdzie
chciała – we własnym pokoju, we własnym łóżku. Choć od trzech miesięcy
nowym. Umierała na materacu przeciwodleżynowym w łóżku rehabilitacyjnym.
Kiedy wczoraj karmiłam matkę, chwyciła mnie za rękę. Gdy zbliżała moją dłoń
z łyżką do swoich ust, myślałam, że chce mnie pocałować w rękę. Czasem tak
robiła, z wdzięczności. Ale tym razem matka mnie ugryzła. Wydawało jej się,
że jestem czymś do jedzenia. Tak powiedziała. A obok siedzi moja córka
i naśladuje swoją babcię. Karmię je na zmianę – łyżka dla matki, łyżka dla
córki. Gdy masuję matce stopy – zdrętwiałe, obolałe, lodowate – wtedy jej
wnuczka kładzie się obok. Leży bezwładna i woła: „Mama, pomasuj mi nóżki”,
i wyje z udawanego bólu.
Ale są minuty.
Lubiłam wdychać zapach skóry na jej głowie, kiedy leżała obok. Lubiłam jej
zapach.
W chwili śmierci moja matka miała pięćdziesiąt dziewięć lat i była chora tylko
na raka. Żadnych nadciśnień, cukrzyc, nawet cholesterol miała w normie.
I zadałam sobie pytanie: w czym ja ją pochowam?
To sprawa bardzo delikatna między matką a córką. Wiedziałam, że ubiorę ją
na kobaltowo. Rozmawiałyśmy o tym. Ciemny niebieski. Indygo. Choć ja
wolałam ją w kolorach jesieni. Teraz wydaje mi się to podłe. Matka musiała
naszykować sobie ubranie do trumny, w końcu była kobietą zza Buga. Każda
z nas w pewnym wieku wiesza w szafie odzież na wypadek śmierci. Od kiedy
pamiętam, babka podmienia garderobę trumienną. Od co najmniej trzydziestu
lat przygotowuje się do grobu. W moim domu wystarczy przekroczyć
pięćdziesiątkę, żeby szykować się do własnego pochówku. Wiedziałam więc, że
funeralny outfit musi być gdzieś w maminej szafie. Ale jak miałam go
rozpoznać? Zabużańska babcia pokazywała mi swój strój do trumny. Czarna
garsonka w folii. Jedyna w folii. Takiej, w jakiej trzymają zwłoki po
wypadkach.
Szafa mamy tonęła w ciemnoniebieskich ubraniach. W ostatnich latach to
był jej ulubiony kolor. Poszukiwania rozpoczęłam z pewnym planem: szukam
czegoś, co odznaczałoby się elegancją, ale czego nie dałoby się włożyć do
chodzenia. Elegancja do leżenia. Strój elegancki i elegijny. Tego szukam. Matka
nie zostawiła wskazówek. Żadnej karteczki na wieszaku z napisem: „Ubranie do
trumny”. A przecież musiała je mieć. Znalazłam granatową ołówkową spódnicę.
Czy to jest to? Czy może wynik jakiejś zakupowej pomyłki, zachcianki,
fanaberii sprzed lat? Może to był jej najgorszy zakup? Coś, co chowała
z wyrzutami sumienia na dno szafy? Bo w tamtym czasie matka chodziła
w spódnicach rozkloszowanych. W literę A, dobrą dla jej figury. Co, jeśli ta
kobaltowa spódnica była strojem, o którym matka by powiedziała:
– W życiu bym tego nie włożyła!
– A po życiu, mamo?
– Tym bardziej nie.
Może jednak wcale tak nie było. W końcu w swoim najlepszym okresie
nosiła właśnie ołówkowe. To mógł być jej pierwszy wybór do trumny. To mogły
być jej nowe lepsze czasy.
Ale jeśli nawet ze spódnicą pośmiertną źle trafiłam, to przynajmniej z górą
lepiej mi poszło. Na trzy miesiące przed śmiercią kupiłam matce tunikę
z dekoltem w serek, który miał wydłużać opuchniętą po sterydach szyję, bluzkę
taliowaną, która optycznie wyszczupla. Oczywiście w kolorach ciemnego nieba.
W roku raka kupowałam jej z ubrań jedynie eleganckie piżamy, przewiewne
szlafroki, a w sklepach onkologicznych – turbany na głowę, których nigdy nie
włożyła. Tylko jeden raz dałam jej ciuch wyjściowy, idealny do stylizacji
trumiennej, na trzy miesiące przed śmiercią, pod choinkę. Musiałam się
upewnić:
– W tej? Na pewno? Aha. Co sądzisz? Dobra. Nie musimy już o tym
rozmawiać.
Myśli pracują. Myśli tworzą anegdoty. Kiedyś będziemy się z tego śmiały.
Kiedy to wszystko okaże się pomyłką. Nie zachorowałaś. Nie umarłaś. Tak mi
się tylko zdawało. Tak tylko żartowałam. Choć nikt się nie śmiał z tego żartu.
Prasowałam i płakałam. Bo nie umiałam wyprasować zagnieceń na ołówkowej
spódnicy tak starannie, jak robiła to matka.
– Daj! Sama to zrobię, nie mogę patrzeć, jak się męczysz, pokażę ci, jak to
się robi – mówiła.
Matka nie żyła od czterech godzin, gdy zaczęłam dusić się płaczem po raz
pierwszy. Próbowałam odchrząknąć ten ból w piersiach. Ale nie chciał się
oderwać. Prasowałam ubranie bez skutku. Włączałam parę w żelazku,
wyłączałam, skakałam po temperaturach, po funkcjach: bawełna, wełna,
a nawet len. Nie umiałam sobie z tym poradzić.
Jak idealnie wyprasować ubranie na zwłoki matki? Pytanie to zadaje sobie
dziennie tysiące kobiet i mężczyzn, chociaż wydaje się, że to bardzo prosta
czynność. Prasowanie szybkie, bez zagnieceń, jest marzeniem wielu sierot
i wbrew pozorom łatwo je spełnić. Zaprzyjaźnij się z żelazkiem po śmierci
matki.
I jeszcze dodatki. To nie jest łatwe zadanie. Dobrałam długi naszyjnik
zakończony niebieskim kołem ze srebrnym pierścieniem. Wyglądał jak Saturn
na łańcuszku. Optycznie wydłużał sylwetkę. Jeden pierścionek, gruba srebrna
obrączka. Bransoletka z niebieskich kamieni: jaspis, turkus, agat i uleksyt. Choć
moja matka kojarzyła mi się z lapis-lazuli. Myślałam, że poprosiła mnie o tę
ozdobę na rękę w ramach szykowania się do trumny. Bo wcześniej, gdy nie
umierała, mówiła, że ta bransoletka ze sklepu internetowego ocieka tandetą.
Uległam jej zachciance, która w obliczu śmierci musiała mieć jakieś inne,
głębsze znaczenie. Albo i nie. Nawet jeśli chodziło tylko o przedśmiertny
kaprys, to dobrze było go spełnić. Bo dodatki są najważniejsze.
I buty. W butach czy bez? Nie zdążyłyśmy na ten temat porozmawiać. Ale
skoro za życia tak lubiła pantofle, to musiałam się na któreś zdecydować. Miała
kilkadziesiąt par. Wszystkie czyste, zadbane. Przeglądając jej szafę z obuwiem,
płakałam nad nowymi botkami, nad nowymi flekami, nad nieotwartymi parami
rajstop. Musiała wyrzucić wszystkie szpilki. Już ich nie nosiła, a nasze stopy
różniły się rozmiarem. Nie mogłam włożyć butów swojej martwej matki.
Zdecydowałam, że pogrzebię ją w granatowych lordsach, takich wyższych, na
czterocentymetrowym kwadratowym obcasie. Nie zdążyła ich rozchodzić.
A temperatura jej martwego ciała, choć niska, to przecież jeszcze nie lodowata,
pozwalała na przytulenie, ogrzanie się przy ciele matki.
Przytulałam się do niej na zapas. Kładłam na materacu przeciwodleżynowym
i leżałam obok. Nawet gdy umarła. Nikomu nie powiedziałam, miałyśmy swój
sekret. Wtuliłam się pod jej pachę, choć była już martwa. Tak jak jest
rodzicielstwo bliskości, tak ja uprawiałam córowiznę bliskości. Kontakt skóra
do skóry. Po urodzeniu kluczowe dla zbudowania bliskości między matką
a dzieckiem są pierwsze dwie godziny. Po śmierci też pewnie są takie limity,
nikt tego nie zbadał. Na wszelki wypadek tuliłam się do niej przez dwie
godziny. Chciałam z nią bliskości po śmierci. Dobrze, że kończyło mi się wtedy
mleko w piersiach. Inaczej, jak Pero karmiąca piersią swojego ojca skazanego
na śmierć, może próbowałabym ją przystawić. A tak tylko przytulałam się do
niej na zapas. Nie starczyło na długo.
Z pierwszym formalnym telefonem poczekałam do ósmej.
– Panie doktorze, moja mama umarła o trzeciej czterdzieści pięć. Czy może
pan przyjechać i stwierdzić zgon? – zapytałam o coś, co należało do
obowiązków lekarza rodzinnego. Bez uniżenia w głosie, który ćwiczyłam przez
ostatni rok w obecności onkologów.
– Przełożę tylko wizyty pacjentów z rana na później i już jadę –
odpowiedział neutralnie.
Przyjechał piętnaście po ósmej. Patrzył na nią tak, jakby mu się podobała.
Obyło się bez dramatów.
Lakier do paznokci w kolorze błękitu pruskiego jeszcze nie wysechł na dłoniach
matki, kiedy mężczyźni z zakładu pogrzebowego przyjechali po jej ciało.
– Czy panowie mogą jeszcze chwilę poczekać? Właśnie pomalowałam
mamie paznokcie – powiedziałam do dwóch mężczyzn z domu pogrzebowego
Hades, Cerber, a może Klepsydra, wskazując na dłonie matki z niemal idealnym
manikiurem. Migdałowe paznokcie wyglądały jak hybrydy.
Zrobiło się niezręcznie. Minęło kilka sekund, gdy chwilę po dziewiątej moi
rówieśnicy włożyli zwłoki do worka i przełożyli na nosze. Szybko, w ciszy.
A to nie był lakier szybkoschnący: sixty seconds.
I jeszcze rzeczy, o których nie wiedziałam.
– A co z pieluchą? Pod koniec mama nosiła. Ale teraz mogę ją chyba zdjąć?
– zapytałam ekspertów pogrzebowych.
– Nie, musi zostać, po śmierci często coś jeszcze wypływa i trzeba zaprać
albo, co gorsza, przebrać.
– Nie wiedziałam, no ale jeśli musi – odparłam, a myślałam o tym, czy
mama nie byłaby na mnie zła, że tak w pieluszce ją chowam.
– Większość zmarłych wkładamy do trumny w pieluchach. A, i jeszcze ma
pani jakąś tetrę? Warto póki co obłożyć nią twarz. Też w razie gdyby coś
wypłynęło, żeby nie było plam, żeby nie było potem na nas.
Szybko wyjęłam z szuflady jedwabną chustę matki, dopasowaną
kolorystycznie do stylizacji, i otuliłam mamie twarz. Wtedy poczułam silny
zapach jej perfum. Tak pachniała. Drogo. Choć to zapach ze średniej półki:
Comme une Evidence Yves Rocher, który regularnie jej kupowałam.
– A nie szkoda takiej ładnej apaszki? Pewnie będzie trzeba ją wyrzucić –
upewniał się grabarz.
– Trudno, nie będzie leżeć z tetrą jak dziecko. Przecież to kobieta.
Moja matka umarła, bo nie miała jak oddychać, bo nie miała jak się zaciągnąć,
bo nie miała czym się zaciągnąć.
Matka umarła trzy dni przed moimi trzydziestymi drugimi urodzinami. Trzy dni
wcześniej, 13 marca, przestała mówić. Nie lubiłam, jak kręciła się po
mieszkaniu i gadała pod nosem. Budziła się o czwartej rano. Zawsze o tej samej
porze. Od kiedy pamiętam, opowiadała o tej godzinie wewnętrznego nakazu
wstawania. A potem sama sprawdziłam, jak wracałam o czwartej rano z balu
ósmoklasisty i z innych pierwszych imprez, że mama już wtedy nie spała.
Siedziała na stołku w kuchni przy oknie. Piła mocną czarną. Słodziła? Już nie
pamiętam. Już zapomniałam. Czyli się zaczęło: znika mi mama. Ale chociaż to
pamiętam, że jej ulubiona kawa to kilka płaskich łyżeczek arabiki zalanej
wrzątkiem. Piła z brązowego duralexu.
Byłam przekonana, że zawsze tak będzie: matka zawsze miała pić kawę z tej
szklanki. A duralex miał nigdy się nie rozbić. Chyba coś już przeczuwałam, gdy
po wielu próbach rzucania tą szklanką o kafelki w końcu odporne na uderzenia
szkło potłukło się dziwnie. W drobny mak. Moja mama też musiała być
z duralexu.
Umarła o tej samej godzinie, o ktòrej się budziła, czwarta w nocy, czwarta nad
ranem, pora umieralna. Pora, kiedy budzą się chorzy na depresję. O tej godzinie
najczęściej rodzą się ludzkie dzieci. I najczęściej umierają ludzkie matki. Nie
wiem, jak to wygląda poza gatunkiem ludzkim. Sprawdzić.
We własnym pokoju: nie odbębniła fazy terminalnej – to nie tak. Przeżywała ją,
potem zmarła, a co może być gorszego?
W pokoju z widokiem na Tesco umarła moja matka. W pokoju obok jej kuchni,
z tym samym widokiem, gdzie piła sypaną arabikę, paliła caro i wpatrywała się
w przestrzeń pomiędzy. Tam był kiedyś skrawek zieleni wystający zza bloków.
Tam patrzyła. Było na co popatrzeć. Ale w tym miejscu szybko postawili
kolejny sklep wielkopowierzchniowy. A i tak matka chodziła do Intermarché,
Biedronki lub Netto. To były jej supermarkety. Krótko mówiąc: Tesco się nie
przyjęło.
Czekając na coś, rozchylała żaluzje tak, żeby wszystko widzieć, ale żeby inni jej
nie widzieli. We własnym pokoju patrzyła przez zielone żaluzje, a w kuchni
przez czerwone. We własnym pokoju postawiła okrągły biały stolik z zielonym
ażurowym obrusem i dwa białe krzesła gięte typu thonet. Na ścianach powiesiła
swoje obrazy i ryciny botaniczne w antyramach. Drewnianą szafę wnękową
pomalowała na miętowo. Na mniejszej, białej, postawiła zdjęcia ze mną i żywe
kwiaty w szklanym wazonie. Z doniczkowych: lawenda. Z ciętych: polne.
W zależności od pory roku – żywe lub zaschnięte. Tam też stał mały, gruby,
stary telewizor. A na środku: łóżko, na którym drzemała w południe, leżała
i rozmyślała po południu, spała i zgrzytała zębami w nocy. Nigdy nie
widziałam, żeby naruszała porządek książek w wiklinowym koszu obok łóżka.
W kuchni było inaczej. Pożółkły tynk odpadał z sufitu. Szafki kuchenne z lat
siedemdziesiątych rozpadały się przy silniejszych pociągnięciach. Kuchenka
gazowa. Stół i stołek. Podrapane ściany. Wszystko w kolorze posiniaczonego
ciała. Lubiła tam przebywać. Lubiła kuchnie. Lubiła patrzeć przez okno, jak
ludzie odchodzą między bloki.
Nikt chyba nie zauważył. Kilka osób śpiewało ze mną. To wymagało odwagi.
Gdy umiera ci matka, to jest takie uczucie, jakby wyrywano ci wnętrzności – te
z klatki piersiowej – gołymi rękami, a trochę jednak gorzej.
Mój ojczym. Żonę chciał pochować na swojej matce, siebie chciał na siostrze.
I tak się stało.
Pochowano matkę na jej trzeciej teściowej. Dzień po moich trzydziestych
drugich urodzinach. Myślałam, że tego nie przeżyję.
Mamie umarł brat. Mnie umarła matka. Tymczasem nasze dzieci czują takie
śmierci. Takie śmierci śmierdzą wódą. Z ust, z ciuchów, szczególnie z katany i z
kurtki ze skóry, z szalika, z włosów.
Wiem, że nie płaczę nad tym, że moja matka nie dożyła chwili, w której mogła
mi opowiedzieć swoją biografię. Płaczę, bo to ja nie dożyłam wieku, w którym
ona mogłaby mi o tym opowiedzieć.
– Jak będziesz miała pięćdziesiąt lat, to usiądziemy i szczerze
porozmawiamy – zapewniała mnie.
Wydaje mi się, że ta cezura przesuwała się z upływem lat. Kiedyś mówiła
o mojej trzydziestce. Potem stwierdziła, że to za wcześnie. Elena Ferrante
w Córce pisze o pięćdziesiątce – dopiero w tym wieku córka jest gotowa na to,
żeby usłyszeć historię swojej matki. Matki jako człowieka, nie tylko funkcji.
Tak też myślała moja mama.
Byłam twoją córką, więc cię wymyśliłam jako matkę. Byłaś moim wymysłem.
Tak strasznie zachciało mi się wtedy z tobą umrzeć, mamo.
A w nagłówku jak by to wyglądało? Co pisałyby tabloidy o śmierci mojej matki
i o moim smutku?
Szok! Kobieta umarła na raka, wcześniej na nic nie chorowała.
Co się stało? Córka o śmierci matki: łajdactwo!
Żenada! Nie chorowała, a umarła na chorobę.
Tak żyje córka po śmierci matki! A jednak!
Co robiła, że odeszła tak młodo?
Te matki umierają najszybciej. Które?
Umarła ci matka? Zobacz, co jeść, żeby szybko przejść żałobę.
Córki w szoku: matki umierają!
Tak ją ubrali do pochówku. A tył? Koszmar!
Z każdą śmiercią staję się gorsza.
Wyznanie – decydująca stawka w terapeutycznym działaniu.
Ten, kto wyznaje, ryzykuje, że może ponieść jakieś konsekwencje swojego
oświadczenia.
Wyznanie obliguje do słuchania, czyni z odbiorców zakładników prawdy.
Wyznanie przestało być aktem prawdy, to raczej narcystyczny spektakl.
Powiedzieć coś niedobrego o swojej matce to zawsze wyznanie, to zawsze
nas, córki, wiele kosztuje.
Moja mama nie żyje. To jest wyznanie.
4
Moja matka jest w ziemi. Od kiedy umarła, mam ambiwalentny stosunek do
piachu, żwiru, gruntu, chodnika, a nawet do podłogi. Wiem, że gdybym
chodziła po ziemi, to byłoby mi lepiej. Gdybym twardo stąpała. Gdybym się
zakorzeniła. Ale boję się, że jej dotknę. Ona jest w ziemi. Ja na ziemi. Tu nie
ma punktów wspólnych. Któraś z nas musiałaby się przebić. Kładę się na
czarnej ziemi, w której ją zakopałam. Ona z drugiej strony wystaje. Łączymy
się. Przytulamy. Mamy tylko ziemię. I piach w oczach. Grudki czarnoziemu.
Bardzo chcę leżeć na ziemi, twarzą do ziemi, brzuchem do matki. Kapałabym
do niej. Słona. Samotna. Niezakorzeniona.
Kiedy w końcu zacznę myśleć te myśli nie do pomyślenia?
O ile akurat nie umiera nam bliska osoba, myślimy o tym, że chciałybyśmy
schudnąć. I jeszcze marzymy o szczupłych matkach. Żeby to tycie po ciążach,
po dzieciach, po menopauzie, po czterdziestce nie ciążyło nad nami jak jakieś
fatum albo geny. Kiedy będę duża i szczupła – myślimy. Kiedy urosnę
i schudnę. Gdy moja matka przytyła po raz pierwszy, miałam osiem lat, a ona
trzydzieści pięć. Kłamałam dzieciom z podwórka, że mama jest w ciąży i będę
miała młodsze rodzeństwo. Nie chciałam nowej siostry ani nowego brata. Ale
jeszcze bardziej nie chciałam, by ktoś pomyślał, że moja mama jest gruba.
Kiedy więc miesiąc przed upadkiem i diagnozą raka matka zadzwoniła do mnie,
by powiedzieć, że bardzo schudła, pamiętam, że się ucieszyłam. Mimo że
z niepokojem mówiła, że waży pięć czy siedem kilogramów mniej niż przed
miesiącem.
– Przecież chciałaś schudnąć – tłumaczyłam jej ze spokojem.
– No tak, ale tak szybko, i nawet nie musiałam się odchudzać – ciągnęła, a ja
myślałam, że w dziwny sposób pragnie mojej uwagi. Gdybym wtedy potrafiła
pozbyć się tej obsesji szczupłej sylwetki, może zauważyłabym wcześniej, że
umiera. A może nie.
Matka nie żyje od dwóch lat, a ja przypominam sobie o tym po raz pierwszy.
Nie słuchałam jej przeczuć, nie mogłam uwierzyć, że utrata kilku kilogramów
to coś niebezpiecznego. Nie chciałam o tym myśleć. Nie myślałam.
Śmierć matki prześwietla moje życie, ale zmysły się nie wyostrzają. To
nieprawda, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. Nigdy nie byłam tak słaba jak
teraz.
Na „Dyskusyjnym forum pszczelarskim pod patronatem pasieki Michałów”,
w „Prawdziwym miejscu dla sympatyków pszczół”, znalazłam wątek
zatytułowany: „Brak matki. Co robić?”. Nie, nie wpisywałam do wyszukiwarki
tego pytania. A może jednak? Szczerze mówiąc, tak, mogłam to zrobić.
Spodziewałam się komunikatu: brak wyników. A zamiast tego, śledząc kolejne
rozmowy pszczelarzy o ulach, w których umarła matka, rozpaczałam.
W żargonie bartników istnieje nawet słowo określające rodzinę pszczelą
pozbawioną matki: „bezmatek”. „Bezmateczność można zakładać tylko na
podstawie zachowania pszczół i odgłosów z ula. Pszczoły wtedy głośno wyją
i wysoko podnoszą odwłoki” – piszą fachowcy.
Żałoba zrobiła ze mnie czytelniczkę forów pszczelarskich, podsłuchującą
ule, w których umarła matka. Na Chomiczówce, przy ulicy Rodziny
Połanieckich, znajdują się dwie pasieki i trochę łąki, którą niedługo zniszczy
planowana droga ekspresowa S7. Tam po raz pierwszy słyszałam odgłosy
bezmatka.
Zapowiadała się długa żałoba.
kardek pisze:
Witam Kolegów Pszczelarzy.
Mam problem, otóż wypryskują mi z ula pszczoły przy mrozie −18.
W listopadzie w tej rodzinie zauważyłem symptomy bezmateczności. Była to
zdrowa i silna rodzina, porządnie zakarmiona, leczona przeciw warrozie.
Ostatni raz zaglądałem do niej 15 września. A w okolicach początku listopada
zauważyłem oznaki bezmateczności. Charakterystyczne buczenie i biegające
pszczoły po ścianach ula. Zajrzałem do niego i matki nie znalazłem. Zaznaczam,
że nie uszkodziłem matki, bo nie otwierałem ula od 15 września, a po otwarciu
w listopadzie było jeszcze trochę zasklepionego czerwiu, więc matka musiała
być po 15 września. Nie miałem zapasowej matki ani możliwości połączenia
rodzin, więc za radą znajomego pszczelarza zostawiłem tak, jak były. Teraz
przed ulem zauważyłem kilkadziesiąt (20–30) martwych pszczół na śniegu.
Wypryskują przy mrozie −18 (dzisiaj widziałem, jak jedna wyleciała, przeleciała
ze dwa metry i skrzepła). Obok pszczół znalazłem kilka śladów brązowych
plamek – odchody.
Co się mogło stać z matką? Dlaczego pszczoły wypryskują z ula? Czy jest
szansa, żeby rodzina przeżyła? Czy mogę coś zrobić, żeby rodzinie pomóc?
A jeśli przeżyją i tam rzeczywiście matki nie ma, co zrobić na wiosnę
z bezmatkiem?
Pozdrawiam.
Bezmatek po zimie – 3130 wyświetleń.
kardek pisze:
Oki. Nic nie robię, bo i tak nie można nic zrobić.
Czekam do wiosny.
Aha, gdyby ktoś miał matulę przezimowaną jako zapasową do sprzedania,
będę wdzięczny:)
Post został pochwalony 0 razy.
Nieznajoma mówi mi o właśnie zdiagnozowanym u niej raku płuc. A potem
tańczymy w Pogłosie. Jest nas pięć. Tańczymy w kółku, a właściwie
w pentagramie. Jest zbyt ciemno. Unosi się tani śmierdzący dym. Dziewczyna
z rakiem tańczy naprzeciwko. Ubrana na czarno, coraz bardziej przypomina
cień, zarys postaci, śmierć. Odnoszę wrażenie, że tańczy jak ja. W terapii
tańcem mówi się o odzwierciedleniu ruchu. Mirroring. Technika lecznicza:
terapeuta próbuje naśladować ruch pacjenta. Chodzi o przepuszczenie ruchu
innej osoby przez siebie. Przepuszczam ją. Nie wiem, kto jest czyim lustrzanym
odbiciem. Tańczę z rakiem płuc, z rakiem matki, rakiem, którego boję się
każdego dnia. Dzień wcześniej robiłam tomografię płuc. Dostałam wyniki.
Szybciej, po znajomości. Nie usłyszałam: „Czy ktoś z panią przyszedł?”, jak to
mówią tym z diagnozą. Jestem spokojna. Choć nie do końca, bo to nie była
dokładna tomografia, taka z kontrastem. Na kontrast mam uczulenie.
W tym samym szpitalu dwa tygodnie wcześniej rakowa dziewczyna
usłyszała pytanie o towarzystwo. Usłyszała diagnozę. W tym samym szpitalu,
w którym lekarze radzą sobie z przekazywaniem tak zwanych złych
wiadomości, przyjmując postawę humorystyczną. Uznają za dobry żart dowcip
z serii „przychodzi baba do lekarza, a lekarz mówi”:
– Bałdzo mi przykło, ma pani łaka.
– Łaka?
– Łaka.
– Łaka maka fą?
Fristajla.
Brak matki inaczej sobie wyobrażałam.
Nie mogę oddychać, mamo.
Boję się.
Gdzie teraz jesteś, mamo?
Mamo, dokąd poszłaś?
Już mnie nie przytulisz?
Już się ze mną nie pokłócisz?
Czy kiedyś znów będziesz się do mnie odzywać?
Szczerze mówiąc, też troszkę umarłam, mamo.
Czy się o mnie jeszcze martwisz?
Nie mogę oddychać.
I bardzo boli mnie pod piersiami.
Już od dwóch lat.
To taki długi żałobny zawał.
Wpadł mi chyba nie w tę dziurkę cukierek lodowy.
Wpadł mi do serca ice fresh, mamo.
To boli tak, jakbym umarła, ale trochę mocniej.
Czytałam, że zdrowa żałoba trwa rok.
Im dłużej cię nie widzę, tym bardziej tęsknię.
Ciągle nie wracasz, mamo.
Jak długo mam czekać?
Nasza miłość była piękna i niezdrowa.
Śniła mi się dziś taka śliczna. Głaskałam ją po gładkiej twarzy. Wróciła żywa.
Sny dają mi największą przyjemność. Przeżywam rozkosz, kiedy patrzę na
matkę. Zakochałam się we własnej matce. Znowu. W tym śnie ja się cieszyłam,
a ona wyglądała na skrępowaną. „Gdybym wiedziała, że tak mnie kochasz,
tobym się nie ukrywała. Nie udawałabym martwej przez ostatnie dwa lata” –
mówiła. Nie miałam jej za złe. Przytuliłam się i płakałam ze szczęścia. Poza nią
nie było rozkoszy.
W snach moja matka jest zawsze żywa i cała ubrana w indygo. Po prostu
przeprowadziła się do Meksyku. Czasem straszyła mnie, że wyjedzie gdzieś
daleko, przefarbuje włosy na blond i nikt jej nie znajdzie. Gdybym nie była
z nią do końca, sama nie stwierdziła zgonu, a potem nie poprawiała jej makijażu
w trumnie, pewnie żyłabym nadzieją, że tak właśnie zrobiła: żadne tam umarła,
tylko jako blondynka zamieszkała w Meksyku. I w końcu ma żółto-chabrową
kuchnię. W końcu kolory, których używała na obrazach, mają odpowiednie
oświetlenie.
W wieku od dwóch do pięciu lat dzieci poznają pojęcie śmierci, ale nie
rozumieją, że jest nieodwracalna. Kiedy umiera matka, następuje powrót do
tego etapu. Bo odwracalność śmierci odbywa się w snach, w przejęzyczeniach,
w gestach nieznajomych. Wróciła. Wróci.
Kobiety rozmawiające przez telefon ze swoimi matkami stały się dla mnie nie
do zniesienia.
Wiem, że nie pójdę z mamą po zakupy spożywcze. Ani żadne inne. To było
w innym życiu. To było w życiu.
Kiedy jestem sama w kuchni, mówię na głos, ale po cichu: „Mamo”. Wiem, że
nigdy więcej do nikogo nie powiem: „Mamo”.
Kuchnia to samotne miejsce.
Dopiero rok po jej śmierci znalazłam kartkę przyklejoną do wewnętrznej strony
drzwiczek kuchennej szafki.
„Ogórki kiszone: 4 płaskie łyżki soli na 3 litry wody”.
Jej pismo. Jej miejsce. Jej kuchnia. Mój płacz. Moje nie-miejsce. Moja
strata.
– Mam szczęście do raków – słyszę fragment rozmowy dwóch kobiet przy
kawiarnianym stoliku obok.
Oczywiście chodziło im o facetów, zodiakalnych Raków. Ale ja od razu
myślę o onkologii. O tym, że ktoś mógłby powiedzieć tak o mnie:
– Miała szczęście do raków. Jej matka umarła na złośliwy nowotwór płuc.
A potem się uspokajam. Przecież nikt tak nie mówi.
Nie miałam planu awaryjnego, który przewidywałby zastąpienie matki kimś
innym.
Mam trzydzieści trzy lata. Przypominam sobie zapachy różnych roślin i ziemi.
Przypominam sobie smaki lodów z dzieciństwa, radość chodzenia samej po
ulicach dużych miast, bez torby, z rękami w kieszeniach.
– Umarłam, a tak ci jeszcze zależy na własnym szczęściu?
Nie, moja matka nigdy by tak do mnie nie powiedziała.
Myślałam o tych, którzy jak ja, mając trzydzieści trzy lata, się pogubili.
O Jezusie, który w tym wieku popełnił samobójstwo. To nie jest łatwy wiek.
Pozwólcie mi się jeszcze smucić.
Jak radzić sobie ze śmiercią matki? Śmierć matki nie jest zaraźliwa. Można się
z taką sierotą przyjaźnić, a matka będzie ci jeszcze długo żyła. Śmierć matki nie
jest zaraźliwa. Można się z taką sierotą przyjaźnić, a matka będzie ci jeszcze
długo żyła. Śmierć matki nie jest zaraźliwa. Tylko smutna.
Kilka miesięcy po śmierci matki, gdy przeglądałam jej niewielki księgozbiór,
znalazłam w pierwszej wydanej przeze mnie książce, pod dedykacją dla niej,
zapisane jej ręką: „To kłamstwo, jak wszystko, co mówisz”. Zaczęłam się
trząść. Potem długo płakałam. Dedykacja była szczera i skromna: „Dla
najlepszej mamy, którą kocham i podziwiam”. Nie kłamałam, nie tym razem.
To, że miałam taką trudną matkę, to najlepsze, co mi się w życiu przytrafiło. To,
że była w moim życiu przez ponad trzydzieści lat. Czasem zwyczajnie się z tego
cieszę. I za to dziękuję.
W śmierci matki nie ma nic wyjątkowego. Prawie każdy tego doświadczy.
Matki powinny umierać przed swoimi dziećmi, taka jest kolej rzeczy. Handluję
tym, że matka umarła, gdy byłam w wieku reprodukcyjnym. Gdy rodziłam
dzieci, umierała mi matka. Zwykle matki umierają później, moja nie miała
nawet sześćdziesięciu lat. I to jest, kurwa, przygnębiające. Gdybym wpisała jej
śmierć do swoich doświadczeń, może zaczęłabym żyć. A może nigdy bym sobie
nie wybaczyła, że na jej śmierci próbuję coś ugrać.
matki – smutne panie
matki po terapii – wściekłe panie
matki pogodzone – grube panie
matki bez matek – puste panie
Boję się, że nawet śmierć jej zabiorę. Nawet to. A przecież tyle jej już ukradłam
czasu i możliwości. Nie wspominając o okresie prenatalnym, gdy – jak wszyscy
powtarzają – córki kradną matce urodę, a synowie jej dodają.
zabiłam albo zraniłam własną matkę, zabiłam albo zraniłam, wiele razy
zraniłam, nie zabiłam matki
Kiedy moja matka stała się samą śmiercią?
jej nie ma jej nie ma jej nie ma jej nie ma jej nie ma jej nie ma jej nie ma jej nie
ma jej nie ma
Powtarzam to sobie, żeby przestać czekać, zacząć żyć – choć pewnie nic
takiego jak „zacząć żyć” nie istnieje. Ale pamiętam, że żyłam. Zanim umarła.
Nawet jeśli jeszcze nam nie doskwiera: nadciśnienie, otyłość, wiek podeszły,
to ta mantra „jej nie ma” potrafi doprowadzić do zawału. Tak tam boli. Lewa
ręka drętwieje. Duszę się z bólu. Zaczynam kaszleć, bo lekarze mówią, że
trzeba kaszleć, jak złapie cię zawał. Więc płaczę i kaszlę. Mimo że kaszleć
wcale mi się nie chce. Za to płakać mi się tak strasznie chciało. Gdybym tylko
umiała płakać bez tych stanów przedzawałowych. A tak to muszę zmienić
temat.
W każdej minucie mnóstwo matek umierało i inni świetnie sobie z tym radzili,
nie robiąc wokół siebie szumu. Niektórzy potrafili nawet z tego skorzystać.
Wyciągnąć lekcję. Albo nas tak tylko nabierali. Bo ja jakoś nie potrafię.
Wiele rzeczy muszę robić teraz za nią:
modulować głos, żeby brzmieć stanowczo,
witać się z ekspedientkami, jakbyśmy się przyjaźniły,
emanować ciepłem,
czyścić sobie buty, bo po tym poznasz człowieka,
wstawać o czwartej rano i pić kawę, bo nikt tego za mnie nie zrobi,
robić tak, żeby wszystko było na mojej głowie,
odlecieć podczas tworzenia, tyle że ja nie maluję, jestem innego rodzaju,
chodzić z siatami,
śpiewać dzieciom, kiedy budzą się rano:
a na dobranoc:
Luli, luli (tu wstaw imię dziecka), luli, luli (tu wstaw imię dziecka),
mojej małej córuni, luli, luli (tu wstaw imię dziecka).