Professional Documents
Culture Documents
Byłbym zapomniał...
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie
całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest
zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a
także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub
innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami
firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by
zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą
jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za
związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub
autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również
żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe
z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Opieka redakcyjna: Ewelina Burska
Redakcja: Justyna Wydra
Fotografia autora na okładce: Edyta Pazura
Projekt okładki: ULABUKA
Wybór zdjęć: Barbara Lepionka
Szczegółowy wykaz fotografii znajduje się na końcu książki.
Wydawnictwo HELION
ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE
tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63
e-mail: edito@editio.pl
WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
ISBN: 978-83-283-4220-0
Copyright © Helion 2018
Poleć książkę
Kup w wersji papierowej
Oceń książkę
Księgarnia internetowa
Lubię to! » nasza społeczność
Wstęp
Dzień dobry, drogi Czytelniku. To, że trzymasz w rękach tę książkę i
czytasz ten wstęp, oznacza, że nie jesteśmy sobie obcy. Pewnie znamy
się od dawna, a przynajmniej Ty znasz mnie. Zawsze gdy spotykam na
swojej drodze nowych ludzi, jestem zaskoczony tym, jak bardzo ich
wyobrażenie o mnie różni się od tego, jak ja sam siebie widzę i
odnajduję, a więc od tego, jaki naprawdę jestem. Ta książka może
zatem być dla Ciebie zderzeniem z własnymi wyobrażeniami o kimś,
kogo — wydawałoby się — dobrze znasz.
Nie napisałem jej z próżności. Miałem duże problemy z tym, by
chwycić za pióro. Wziąłem więc komputer i… jakoś poszło. Nie bez
trudu, przyznaję. Targały mną też duże wątpliwości: czy życie, które
przeżyłem, warte jest wspomnień albo chwili refleksji. Przecież „nie
przydarzyło mi się nic śmiesznego”. Smutnego w sumie też nie. A
jednak…
Kiedy zacząłem czytać pierwsze napisane przeze mnie rozdziały,
niejednokrotnie wzruszałem się lub śmiałem do łez. Zadziałało.
Przynajmniej na mnie. Ale czy tak samo będzie z kimś innym, kto to
przeczyta?
Wybrałem ze swojego życia te momenty, które najlepiej pamiętam,
bo tylko one zostawiły trwały ślad we mnie i w moich emocjach. A tych
nie da się łatwo wymazać. Jest tu dużo tęsknoty za dzieciństwem,
radosnej młodzieńczości z okresu szkoły średniej i studiów oraz wiele
refleksji z dorosłego życia. To opowieść bardzo osobista. Moja własna.
Spisana po mojemu i być może przez to bardzo amatorska. Ale szczera.
Taka miała być. Inaczej nie potrafię.
Chcę podziękować w tym wstępie Wydawnictwu Helion za pomoc i
wiarę w powodzenie naszej wspólnej wyprawy oraz mojej żonie Edycie
za stworzenie warunków do pracy i motywację: „Dasz radę, Pazur,
potrafisz!”. Dziękuję też mojemu koledze, aktorowi Piotrowi Siejce, za
udostępnienie masy zdjęć, o których istnieniu w ogóle nie miałem
pojęcia. Chciałbym też podziękować tym wszystkim, których nazwiska
pojawiają się w książce. Bez Was, kochani, nie miałbym życia, które
warte byłoby wspomnień.
Całuję wszystkich serdecznie i życzę przyjemnej lektury.
Cezary Pazura
Rozdział 1.
Przekleństwo ulubieńca, czyli
decyzje i rozterki samotnika
„Oto wyśnił się wielki mój sen
Tysięczny tłum
Spija słowa z mych ust
Kochają mnie
W hotelu fan
Mówi: »na taśmie mam
To jak w gardłach im rodzi się śpiew«
Otwieram drzwi
I nie mówię już nic
Do czterech ścian…”
(Perfect, Autobiografia)
Ileż to razy liczyłem cztery ściany w rozkwicie kariery? Dziesiątki?
Setki czterech ścian w godzinę po tysiącach dłoni, które klaskały na mój
widok. Miliony samotnych myśli po dziesiątkach przybijanych piątek. To
syciło moją próżność, owszem, ale jak mogłem konsumować tę swoją
popularność, wpieprzać ją garściami i korzystać z niej jak inni, oddawać
się hedonistycznym skłonnościom, skoro życie wciąż kopało mnie w
tyłek? No, nie mogłem. A wyjeżdżać, stawać na scenie, tyrać na planie
w upale i mrozie od rana do nocy? Mogłem. Ba, musiałem, bo zawsze
miałem grupkę ludzi do wykarmienia. Zawsze była Anastazja,
przedszkole, potem szkoła, zawsze byli rodzice, ich choroby i
zmartwienia… Wszystko ze sobą pogodzić, poukładać i zabezpieczyć —
to było moje zadanie. Zarabiałem, ale ciągle pożyczałem, bo wciąż było
mało na wszystkie życiowe konieczności. Wódeczka z komornikiem w
Łodzi była na porządku dziennym. Facet miał serce, trzeba przyznać. I
cierpliwość. Zawsze czekał, prolongował, kiedy nie miałem czym
zapłacić, a nawet swoją flaszkę przynosił, jak w moim portfelu wyło
echo. Siadał i płakał ze mną, bo lubił moje filmy. Przepaść między
medialnym szałem na moim punkcie a tą dojmującą życiową pustką,
bidą i problemami była wielka i towarzyszyła mi przez wiele lat.
Malutkie dziecko na rękach, które trzeba nakarmić, oprać, dopieścić, a z
drugiej strony pisk tych wszystkich dziewczyn włamujących się do
hotelowych pokoi, żeby tylko dotknąć, żeby zobaczyć. Taa… Bycie
„idolem” to ciężki kawałek chleba. Nawet nad Wisłą.
Chrzest Radka — chrzestni: stryjek Wiktor i ciocia Krysia Zielonka, moi rodzice
i ja z moimi uszami
Moja piękna mamusia, jeszcze panienka, 1960 r.
W tamtych czasach w ogóle było niebezpiecznie. Dorośli ludzie
nawzajem się siebie bali. Pamiętam, jak mama opowiadała koleżance,
że kiedy zmarł Stalin i z tej okazji był apel, to wszyscy w szkole płakali,
a tylko ona się śmiała. To mam zresztą po niej — gdy czymś się mocno
zdenerwuję, coś intensywnie przeżywam, od razu wybucham
śmiechem. Taka nerwowa reakcja. Dlatego też zawsze się śmiałem, gdy
ojciec mnie lał. A on, myśląc, że sobie z niego kpię, dawał mi w skórę
jeszcze bardziej. Pasem, sznurem do prodiża, rzemieniem… Bolało. W
ogóle cała ta egzekucja wraz z przynoszeniem taboretu, ściąganiem
spodni i tym: „Chodź no tutaj, przynieś pas”, była straszna. Najgorsza,
upokarzająca, okropna. A oberwać można było za wszystko, nawet za
pierdołę jakąś zupełnie bez znaczenia, dlatego w końcu uznałem, że w
domu w ogóle lepiej nic nie mówić i dojrzewanie przeżyłem w ciszy, w
samotności albo z kolegami. Głównie z Szafą, który wszystko miał
zawsze pierwsze. I najlepiej się bił. Miał też dużą wadę wzroku i zawsze
gdy się lał, ściągał okulary i mówił do mnie: „Potrzymaj, Pazura”.
Trzymałem, a jak! Byłem jego prawą ręką. Szafa też pierwszy z nas
używał dezodorantu. Jak dorośli. Psikał się najpierw pod pachami, a
potem odciągał slipki i też psikał. Twardziel! Raz w życiu chciałem być
taki jak on, bo mi tego swojego „Brutala” kiedyś na chwilę pożyczył, ale
przedobrzyłem. Pod pachami okej. Ale jak odciągnąłem gacie…
Pamiętam tylko, że biegałem w kółko przez parę minut, bo „Brutal”, jak
się okazało, był na spirytusie. Pożar w majtach! Nie byłem jednak tak
dorosły jak Szafa. On był tak dorosły, że nawet się nigdy ze mnie nie
nabijał. Imponował mi. Kochałem go jak brata. Szafa pierwszy w
Niewiadowie miał kasetowy magnetofon na baterie.
Gdy przeprowadziliśmy się do piętnastki, naszymi sąsiadami z klatki
obok była rodzina Duzików, a pan Duzik według znawców robił
najlepszy bimber na osiedlu. Próbowałem… Rzeczywiście mistrz!
Uwielbiałem tego człowieka i do dziś, gdy jestem na cmentarzu w
Ujeździe, idę na jego grób. Zapalam znicz. Tęsknię…
Pan Duzik był malutki, chudziutki i na wszystkich zabawach robił
furorę, bo stał w miejscu, tylko nóżką ruszał lekko, do tyłu, do przodu,
leciutko, nienachalnie, a kobiety dookoła niego wprost szalały. Miał w
sobie jakiś niebywały tajemniczy charm, a przy tym był trochę
przekorny, nieco złośliwy, fenomenalny.
Młodszy syn pana Duzika, Tadek, wypalił sobie kiedyś wypalarką na
drewnianej desce podobiznę człowieka i napis pod nią: Jimi Hendrix.
Nie wiedziałem nawet, kto to jest, ale szybko mi wytłumaczył, że to
największy leworęczny gitarzysta świata, a potem na moim bębenku
wypisał mi kolejnych wielkich: AC/DC, Deep Purple, The Beatles, The
Rolling Stones… Nie umiałem tego wtedy nawet prawidłowo
przeczytać, ale czułem, że to ważne.
Wracając jednak do włosów, to w Niewiadowie, jak ktoś miał długie,
mówiło się na niego „Beatles-małpa”. To był obciach. Jedyny więc
osiedlowy fryzjer, pan Zimnicki, cieszył się ogromną popularnością.
Wszyscy gnali do niego, a on miał w domu specjalny fotel i za dychę
strzygł każdego jak leci. Łebków za piątkę. Miał straszne branie, bo nikt
nie chciał być przecież małpą. Nikt poza mną, ku rozpaczy taty.
Upierałem się jednak mocno, więc wziął mnie w końcu pod włos i kazał
mi iść i powiedzieć: „Panie Zimnicki, proszę mnie ostrzyc na chłopaka!”.
Wziąłem to za dobrą monetę, poleciałem, powiedziałem, ale ścięcie na
chłopaka polegało na tym, że gdy usłyszałem „rrrrrrr” elektrycznej
golarki, zdążyłem sobie tylko dłonią złapać na głowie, co dałem radę, a
chwilę potem miałem już dwa milimetry na łbie, kawałek grzywki i
charakterystyczne u Pazurów odstające uszy. Stąd moja ówczesna
ksywa — Saper. Że niby wszystko słyszy. Albo Gacek… Dziś pewnie
mówiliby Batman! I jak ja mogłem podobać się wtedy kobietom? Był
problem. Duży problem. Odstający, tylko nie tam, gdzie trzeba…
Dopiero w Liceum im. Stefana Żeromskiego w Tomaszowie
Mazowieckim po raz pierwszy pocałowałem dziewczynę. Na korytarzu,
pod popiersiem Żeromskiego, dałem mojej Małgosi naszyjnik na
urodziny (2 lutego) i spytałem: „Chcesz ze mną chodzić?”. „Tak” —
odpowiedziała pospiesznie.
Królowała wtedy książka Tylko dla chłopców. Nie do wypożyczenia,
taka kolejka była po nią w szkolnej bibliotece. W tej książce była cała
anatomia. Oczywiście rysunkowa. W latach siedemdziesiątych temat
tabu, co sobie trochę nawet chwalę, gdy widzę całą tę ginekologię, która
odbywa się na naszych oczach teraz. W szóstej klasie zapisałem się na
dyżur w szkolnej bibliotece, żeby w końcu sobie książkę Tylko dla
chłopców zabukować i dostać ją wreszcie do rąk własnych. Udało się, ale
po tej lekturze wiedziałem już tylko jedno — kobiety są bardzo
niebezpieczne! Ilość hormonów jest u nich drastycznie zawyżona. My
mamy tylko jeden, testosteron, i jak czasem potrafimy zgłupieć? Więc
jaki wy, kobiety, musicie mieć kłopot, skoro macie w sobie całą fabrykę
hormonów? „Aż dziw, że kobiety w ogóle żyją” — taką miałem refleksję
i… taką samą mam do dziś, gdy na przykład moja żona ma czasem
cykliczne chimery. Zrozumieć kobietę? Niedoczekanie wieczne… Mój
najulubieńszy tekst z Psów ever (!) to ten, kiedy przyjeżdżamy do małej
miejscowości, żeby pobrać dolary od „Ruskich”, a potem ja na tych
workach z pieniędzmi śpię z prostytutką. Podjeżdżamy więc na miejsce,
siedzimy w busie, przeładowujemy broń, patrzymy na budynek, a Artur
Żmijewski, chowając pistolet za pasek, mówi tak: „Jak to nam się uda,
to reszta jest łatwa jak kobiety”. Nie mogłem wtedy grać ze śmiechu
nawet po kilku dublach. Dziś też w sumie miałbym z tym problem. Bo
prawda ma niezwykłą moc rozweselania.
***
Rozdział 3.
Lekarz, czyli prysły zmysły
(drastyczne sceny)
To było tak: na lewo dentysta, na prawo lekarz. Taki myk. W
Niewiadowie, w bloku na parterze, bo wyżej normalnie mieszkali ludzie.
Służba zdrowia była wtedy zorganizowana wzorowo, bo na styl
radziecki. Receptę wypisywała pielęgniarka, stemplowała, a lekarz tylko
podpisywał. Ważyli nas od przedszkola obowiązkowo, mierzyli, dawali
tran na odporność — lubiłem ten chlebek z solą na zagrychę — ale i tak
w dzieciństwie ciągle chorowałem albo… mamie się wydawało, że
chorowałem. Tak czy inaczej, wciąż żarłem lekarstwa. Na ogół
antybiotyki albo biseptol. Tony antybiotyków. Dziwne, ale najgorzej
było w czerwcu, bo chłopaki szli zawsze nad rzekę się pokąpać i na łąkę
się poopalać, a ja znowu angina, jak co roku, i znowu biseptol albo
zastrzyki. Po latach dopiero okazało się, że to nie była żadna angina,
tylko uczulenie na kwitnące zboża. Ale kto słyszał wtedy o alergii? Więc
leczyli anginę. Największe wrażenie w przychodni robiły na małym
Czarusiu wielkie metalowe popielniczki na wysokiej nóżce. Kiedyś
weszliśmy z tatą do dentystki. Pamiętam każdy moment tego zdarzenia.
Byłem przerażony, bo sam dentysta mnie przerażał, a do tego jeszcze
spuchłem i bolał mnie ząb. I najgorsze: wiedziałem, że będzie bolało
jeszcze bardziej, ale musi, bo ma mi potem przecież ulżyć! Dziecko
wszystko rozumie… W poczekalni do tego jak zwykle pełno ludzi z
pobliskiego PGR-u, wyłudzających zwolnienia, w butach utytłanych w
końskim łajnie, chociaż kultura nakazywała, żeby do lekarza ubrać się
jak do kościoła — lakierki i biała koszula. No i kąpiel jakaś wreszcie…
Cały ten klimat sprawił, że zaczęła mi pulsować głowa, chciałem
uciekać, ale nagle zobaczyłem swoją ulubioną, tajemniczą popielniczkę.
Wyższą ode mnie. Aż mnie ząb z radości przestał boleć! Cóż jest w
środku? Niewiele myśląc, złapałem ją dwiema rączkami i przechyliłem,
żeby zajrzeć. Tak z dziecięcej ciekawości. I choć chciałbym powiedzieć
teraz „nie!”, mówię „tak” — wyleciało na mnie, tak na moje oko,
gdybym miał to dziś oszacować, około litra ludzkiej flegmy. Takiej
charakterystycznej, zielonej, znanej z płyt chodnikowych, z krwią albo
glutami, ale głównie z krwią. Mój nagle pobladły tata wyglądał, jakby
miał zaraz zwymiotować, inni zresztą też nie lepiej, a ja tak stałem
zaskoczony lekko i cały się kleiłem. Nikt nie miał śmiałości się do mnie
zbliżyć. Nawet lekarz. Brzydzili się dziecka. Tego głupka, który wylał na
siebie całą zawartość spluwaczki wymyślonej dla narodu po to, żeby nie
zarażać się wzajemnie gruźlicą. Przesłanie było takie: jak nie będziemy
na siebie kasłać i wypluwać na chodnik czy w rękaw, tylko w jedno
miejsce, a służba zdrowia będzie mogła to dezynfekować, to szybciej
pozbędziemy się gruźlicy.
Tymczasem ja tę całą gruźlicę wylałem na siebie. Naraz! Na czyste
ubranko do lekarza prosto od mamy. Ten zespół ludzkich nieszczęść. No
i tej krwi. I wróciłem do domu, ja — małe, obrzydliwe dzieciątko w
obcej flegmie. Nie było chętnych, żeby mnie dotknąć, nawet moja
własna, rodzona matka się mocno zawahała. Czy to na pewno ja? Jakoś
jednak ściągnąłem w końcu z siebie sweterek i resztę. Wszystko to od
razu poleciało do spalenia, do pieca. To był jedyny raz, kiedy ojciec
poszedł ze mną do lekarza. Jak jestem taki bystry, mam się leczyć sam!
Gdy byłem już nieco starszy, wyższy od spluwaczek w każdym razie,
przez przypadek opatentowałem pewien sztos. Wchodziłem do
przychodni, widziałem te mordercze kolejki, bo wtedy wszyscy bez
numerków mówili sobie, kto jest po kim, a każdy chciał być przed kimś.
Panował więc chaos, do tego zapach służby zdrowia, czyli trochę
spirytusu, leków, cały ten PGR, spoceni ludzie, kurze odchody, końskie
łajno oraz wszechobecny w tamtym czasie lizol, który zabijał wszystko
— nie daj Bóg stanąć w skarpetkach na podłodze, to by człowiek boso
został. Dowiedziałem się niedawno, że lizol stosowany był w czasie II
wojny światowej w obozach koncentracyjnych do tzw. dezynfekcji
więźniów, którzy musieli zanurzać się w kadzi z tym płynem. Przecież to
środek żrący! Na Boga! Jak ludzie ludziom mogli robić takie rzeczy?!
Cała ta wonna mieszanka w malutkim pomieszczeniu przychodni
tak mnie kiedyś dobiła, że zemdlałem. Obudziłem się w pokoju
pielęgniarek, gdy mnie już cuciły przy otwartym oknie. Pamiętam, że
przybiegł również lekarz: „Co się stało?”. „Pazury syn zemdlał”. „O Jezu.
To weźcie go bez kolejki, bo musi być baaardzo chory”. Za jakiś czas
znów idę do przychodni i po drodze myślę sobie: „Co ja tam będę stał
dwie godziny w tym kaszlu i smrodzie? Ja sobie zemdleję”. I padłem. I
tak za każdym razem padałem, aż wreszcie już nawet nie musiałem
próbować, bo na mój widok krzyczeli z daleka: „Pazury syn idzie!!!
Będzie mdlał!”. I byłem obsługiwany poza kolejnością.
Tak. Omdlewanie było moją pierwszą pierwszoplanową, i to udaną
rolą.
***
Rozdział 4.
Bogusiak, czyli lot Ikara
Po wyprowadzce z mieszkania służbowego na szkolnym poddaszu
zamieszkaliśmy na osiedlu. W końcu miałem swój własny pokój w bloku
z numerem 15, mieszkanie 4, na pierwszym piętrze, lewe drzwi. W dole
płynęła „smródka”, czyli „sajsówa”, a dalej tylko pola PGR-owskie. I
swoje biurko miałem oraz własne okno nawet! Widziałem z niego
czternastkę — duży, dwupiętrowy budynek ze spadzistym dachem z
czerwonej dachówki (bo innej wtedy nie było). Na dole zero trawnika,
tylko chodnik i asfalt. Do tego obowiązkowy rząd garaży, za które
wszyscy chodzili oddawać mocz i tak dalej. Muchy, smród, a do tego
nie dało się tam grać w piłkę, bo było lekko z górki…
Na wspomnianym dachu z czerwonej dachówki niejaki pan
Bogusiak hodował gołębie, karmił je, wypuszczał, potem na nie
świszczał — bez użycia palców, samymi wargami — a one do niego
wracały! Lub nie… (Tu mam pytanie: ponieważ nie wiem, po co hoduje
się gołębie, więc będę wdzięczny, jeśli ktoś mi to kiedyś wyjaśni. Bo
przecież nie na mięso ani na futro… A może dla jaj…)
Z mojego nowego okna doskonale widziałem ten czerwony dach i
okazały gołębnik, w którym pan Bogusiak był stałym gościem.
To była wiosna albo początek lata, nie pamiętam. Wiem, że ciepło,
ale jeszcze rok szkolny. Siedzę więc i odrabiam lekcje jako zawsze pilny
uczeń, a na dole pod oknem Romek Ślipko namawia pana Bogusiaka na
piwko. Bogusiak się waha, ale nie za bardzo, dopala sporta, głośno
myśli, wreszcie decyduje: „Czekej, czekej, ino gołymbie wypuszczę”.
Po czym szybko wbiega do klatki schodowej. Znika na moment. Za
chwilę, widzę, jest na dachu, zatacza się lekko, niebezpiecznie, bo
pewnie niejedno piwko ma już za sobą od rana, i wypuszcza te
„gołymbie z ty klatki”. Ale nagle, Boże, nóżka mu się poślizguje i oto
Bogusiak po tych wszystkich czerwonych dachóweczkach robi tup-tup-
tup-tup-tup, szybciutko, coraz szybciej, bardzo rytmicznie, jak
cyrkowiec na beczkach, które mimo że zasuwasz nóżkami do tyłu, i tak
obracają się do przodu. Ściąga go w dół zgodnie z siłą grawitacji, wybija
na rynnie i na oczach dziecka, czyli moich, Bogusiak leci na asfalt. Wali
o niego pleckami. Spadł z drugiego wysokiego piętra ze spadzistym
dachem, czyli jakby z naszego czwartego dzisiaj. Ciało uderzyło o
twardą powierzchnię, usłyszałem tępy huk, gdy Bogusiak wypadł mi z
kadru.
Ostrożnie wychylam się przez okno, spodziewając się, że zobaczę na
trotuarze najgorsze, czyli trupa, mózg rozlany, dużo krwi, może kości.
W sumie… nigdy nie widziałem trupa! Wychylam się więc nieśmiało,
drżąc ze strachu, wychylam i wychylam, zaglądam za parapet w dół, a
tam Bogusiak właśnie WSTAJE! Równie sprawnie i bezproblemowo, jak
wcześniej tańczył po dachówkach. Po kolei otrzepuje wszystkie członki
z góry na dół i, patrząc w niebo na krążące nad nim białe gołębie, mówi
rozżalony, chyba do siebie: „Pierdolune gołumbki!!!”. I poszedł na to
piwko ze Ślipkiem, a mnie zatkało. Już nic tego dnia z lekcji nie było. Za
to jaką lekcją był lot i upadek pan Bogusiaka — mojego pierwszego
człowieka ze stali! Übermenscha, Robokopa, X-Mena z Niewiadowa.
Ikara! Od tamtej pory wiem jedno: jak już lecisz, to musisz być jak
Bogusiak — do końca rozluźniony.
***
Rozdział 5.
Mama, czyli mama
Mama opowiedziała mi kiedyś, jak to było w starym szpitalu w
Tomaszowie przy Polnej 13 czerwca 1962 roku, gdzie dziś jest liceum
medyczne: że długo i boleśnie przychodziłem na świat, że urodziłem się
taki w sam raz, bo 3600 g, 56 cm, o 21:15, że tuż po porodzie położne
zabrały mnie do dużej sali i przynosiły tylko do karmienia, że mężczyźni
nie mieli wstępu na porodówkę, co mnie, facetowi, który uczestniczył
przy dwóch porodach swoich dzieci, w ogóle w głowie się teraz nie
mieści. Ale wtedy tak właśnie było.
Nigdy też nie czułem, że jestem normalnym dzieckiem, jak moi
koledzy. Od samego początku byłem jakiś inny. Może też trochę przez
wychowanie? Matka nie pozwalała mi biegać, pocić się, a chusteczki na
głowę zakładała nawet w środku lata, żeby mi uszków nie zawiało. Ba,
zdarzało się, że chodziłem w sukience, a mama mówiła, że jestem
dziewczynką, tylko taką z kranikiem. Oj, mamo, mamo… Już w
dzieciństwie znałem na pamięć objawy wszystkich chorób, bo mama
była prawdziwą ekspertką i pionierką. Zawsze miała w apteczce coś
pierwszego w Polsce — na katar, gorączkę, na alergię. Sama zresztą
jeździła aż do Krakowa, żeby wyleczyć własną, bo często w nocy się
dusiła i długo nikt nie wiedział, o co tu chodzi, aż okazało się, że to od
pierza w pierzynie. A jak tu spać bez pierzyny? To było nie do
pomyślenia. Mama brała więc zastrzyki odczulające, a w stanach
ostrych ataków rozkurczowe (aminophyllinum), co wielokrotnie
widziałem i co później bardzo mi się przydało. Któregoś dnia w wojsku
na poligonie jakiś chłopak dostał ataku duszności i zaczął sinieć, a
potem umierać. Bez zastanowienia zrobiłem mu dożylny zastrzyk
rozkurczający, dzięki czemu przeżył, ale tak naprawdę to nie ja, tylko
moja mama uratowała mu życie. Tak. Mama mocno na mnie wpłynęła.
Odznaczyła się na zawsze.
Pamiętam, gdy pierwszy raz przyjechała do Łodzi, kiedy graliśmy
gościnnie z Zenkiem Laskowikiem spektakl w nieistniejącym już dziś
Teatrze Rozmaitości. Zorganizowałem dla niej fajne miejsce na
balkonie, ale w pewnej chwili pojawiła się za kulisami ze szlochem, że
ktoś ją z niego wyrzucił i nie ma gdzie siedzieć. Boże, jakiego ja
dostałem wtedy szału! Zacząłem wrzeszczeć na wszystkich dokoła,
histeryzować, opieprzać każdego, kto tylko stanął mi na drodze. Zęby
wyrosły mi jak u wampira, oczy iskrzyły. Ja, dwudziestoczteroletni
wtedy, nikomu nieznany aktor, walczący o to, żeby mama miała swoje
krzesełko. Zenek Laskowik, który obserwował moją reakcję, po
spektaklu powiedział wystraszony tylko jedno: „No, stary, za matkę to
byś zabił”. I pewnie miał rację. Mama to mama. Byłem niedawno w
naszym starym służbowym mieszkaniu szkolnym na poddaszu w
Niewiadowie (pokój, kuchnia, łazienka). Teraz jest tam przedszkole:
dziecięce obrazki na ścianach, kolorowe poduszki… Przeżyłem tam
rzecz niebywałą. Zamknąłem oczy. Po prawej stronie amerykanka, a
potem duży tapczan, na który uwielbiałem z kolegami skakać z
wysokiej szafy. Rozkładany fotel, na którym spałem w dzieciństwie
przez dziewięć lat, taki z drewnianymi poręczami, o które waliłem się
każdej nocy głową, tak że wciąż miałem jakieś guzy. Zgniłozielony
chyba był ten fotel z koloru. I radio z zielonym oczkiem, które
pamiętam chyba tylko dlatego, że na jego tle widzę moją mamę
tańczącą twista, mamę w minisukience. W blond albo kasztanowej
peruce, bo miała dwie. Z podkręconymi zalotką rzęsami. Z
wyginającymi się w tańcu nogami. Pięknymi nogami, za kolanka
których ojciec lubił matkę trzymać, gdy powoził trabantem. Mamrotał
wtedy z dumą: „Ech, Jadzia, Jadzia”. Moja mama: zapracowana,
szczęśliwa, piękna kobieta, która podobała się mężczyznom. I to bardzo.
Wszystkim!
Moja mamusia w Górach Świętokrzyskich, czyli u siebie, 1965 r.
Dziadkowie — Antoni i Józefa Sowa, i moja mama Jadwiga, ok. 1946 – 1947 r.
Idąc do szkoły, mijałem klatkę schodową, gdzie mieszkali państwo
Śliwkowie, którzy razem sprzątali osiedle. Pan Śliwka — wysoki, chudy,
przygarbiony facet z mocno odstającymi uszami. Pani Śliwkowa —
malutka, starutka, kruchutka, małomówna, cichutka. Mieli
przepięknego syna, Wieśka, kompletnie do nich niepodobnego. W
Wieśku kochały się wszystkie dziewczyny. Imponował mi. Dużo starszy,
dorosły taki, czarny, przystojny, wysoki, nawet w środku zimy miał
piękne oliwkowe ciało. Do tego lekki zarost… po prostu facet z żurnala.
Czasem popalał szlugi na klatce schodowej, żeby jego rodzice nie
widzieli. Kiedyś dopadł mnie znienacka, gdy przechodziłem obok, i
bardzo wprost zapytał, czy widziałem cycki mojej mamy. Co?! „Musi
mieć ładne” — westchnął. Ja na to przerażony: „Moja mama nie ma
cycków!!!”. On spokojnie: „Każda kobieta ma”. Ja: „No, owszem, ma
piersi, którymi karmiła mnie i brata, ale to nie są żadne cycki!”. Spojrzał
na mnie, smarkacza, z lekkim pobłażaniem i tylko westchnął, bo dla
niego moja mama była obiektem seksualnym. Po prostu. Dla mnie z
kolei kimś świętym, na pewno nie uosobieniem erotycznych fantazji. To
mi się po prostu kompletnie nie zgadzało i przeżywam to do dziś.
Któregoś dnia Wiesiek odprowadzał swoją dziewczynę na przystanek
do Ujazdu. Padał deszcz, ponuro, ciemno, szli poboczem. Pasów na
jezdni nie było. Po co na wsi? Mały ruch. Nadjechało rozpędzone auto,
może ktoś pijany? Wiesiek zdążył tylko odepchnąć dziewczynę, a sam
zginął na miejscu. Nie zdążył uskoczyć. Pamiętam, jak leżał w trumnie,
bo kiedyś ciało wystawiano na widok, a jego rodzice tak strasznie
rozpaczali. Zwłaszcza matka. Wtedy od chłopaków dowiedziałem się, że
był dzieckiem adoptowanym, i wytłumaczono mi, co to znaczy. Teraz ja
ryczałem całą noc. Nad Wieśkiem pokiereszowanym i łysym w tej
trumnie, ale najbardziej nad tymi rodzicami, bo nie dość, że nie mieli
własnego dziecka i całą swoją miłość dali jemu, to w ciągu kilku sekund
los im go odebrał. Wtedy zacząłem bać się życia. Mówię serio. Życia,
które potrafi przynieść aż taką niesprawiedliwość.
Moja pierwsza sesja zdjęciowa do łódzkiego „Ekspresu” w maminym, ręcznie
robionym swetrze, 1985 r.
To zdarzenie na pewno zbliżyło mnie do moich własnych rodziców.
Byłem w stanie więcej zrozumieć, z wielką gotowością wypełniałem
każdą ich zachciankę. Recytowałem wiersze, śpiewałem piosenki do
skakanki, mówiłem monologi Laskowika, nie przypuszczając, że w
przyszłości stanę obok niego na scenie. Byłem jak taki piesek na pokaz
i… polubiłem to. O każdej porze dnia i nocy byłem gotów być dobrym
dzieciakiem. Gdy tata miał motór jawę, jeździliśmy całą rodziną (wtedy
nie było jeszcze na świecie Radka) do Tomaszowa na zakupy. Tata z
przodu, mama z tyłu, ja pośrodku — przodem do mamy, przytulony do
niej całym sobą. Mama trzymała w rękach siatki, takie plecione ze
sznurka, więc najbezpieczniej woziło się w nich to, co się nie stłucze,
jeśli nagle po drodze pójdzie oczko. Jakiś pasztet, kawał sera. Mleko już
nie, bo wtedy było w sklepie butelkowane. Mleko przywiozłem
rowerem, prawdziwe, od krowy, w bańce z Mącznika od
Niewiadomskich. Co drugi był Niewiadomski. Może dlatego
Niewiadów? Z Mącznika, czyli wsi, innej części Niewiadowa, który
składał się z trzech części: owego Mącznika, PGR-u i z osiedla
Niewiadów, wybudowanego dla pracowników Zakładów Predom
Prespol, gdzie produkowano m.in. przyczepy kempingowe i młynki do
kawy. A tak naprawdę podstawową produkcją były oczywiście materiały
wybuchowe na bazie nitrogliceryny, tajna produkcja, o której w
miasteczku wszyscy wiedzieli, bo była tajna. Jeśli na zakładzie coś
pieprznęło, to na całym osiedlu leciały szyby, a myśmy później
dowiadywali się tylko, komu dziś rękę urwało albo nogę. I to było
normą. Zakład obwieszczał też początek i koniec pracy syreną, o 7:00 i
o 15:00. Pamiętam, że u nas w oknie zawsze rosły czerwone pelargonie,
i jako dziecko byłem przekonany, że to one tak wyją dwa razy dziennie.
Tak było, słowo. A za oknem, na szkolnym podwórku, rosły z kolei stare
sosny i myślałem, że gdy jest wiatr, to robią go owe sosny, bo są
zdenerwowane, że nie mogą donikąd iść, więc dlatego tak wściekle się
poruszają. Jakby się uspokoiły, to nie byłoby przecież wiatru…
Niewiadów to w ogóle sosny i piach. Wszystkie jego części — i osiedle,
i PGR, i ten Mącznik, do którego jeździłem po mleko. Potrafiłem jechać
z pełną bańką rowerem i jeszcze, hamując co nieco, ale nadal jadąc,
zbierać grzyby, bo wtedy wszyscy lubili je jeść — w occie, w śmietanie,
suszone. Tylko raz się wywróciłem i wylałem całe mleko. Ale tylko raz. I
w domu — z tego, co pamiętam — akurat nikt się na mnie nie
pogniewał. Mama zrozumiała, że starałem się dla niej.
Moja mama Jadwiga piękna jak zawsze, 1964 r.
Pamiętam jeszcze taki wspaniały obrazek z mamą w roli głównej:
siedzi na fotelu i robi na drutach sweter albo szal, a ja z szuflady biorę
grzebień lub szczotkę i ją czeszę. Taki seans terapeutyczny potrafił
trwać i pół godziny. Mama uwielbiała te leniwe ruchy grzebienia na
włosach. Lubiła je do tego stopnia, że za czesanie płaciła od 3 do 5
złotych. Pomagaliśmy jej też z tatą, ale to już oczywiście charytatywnie,
robić guziki z wełny do tych swetrów, bo często dziergała na
zamówienie. Robiło się takie pętelki, a potem się je dokładnie
obszywało dookoła — tak długo, aż stawały się twarde. Do dziś
pamiętam też ściegi: łańcuszkowy, krzyżykowy, sznureczkowy, wiem,
jak się warkocz w swetrze spuszcza, jak robi się reglan, jak ściągacz —
mam to po mamie. W matczynych swetrach przechodziłem całą
podstawówkę, liceum i studia. Miałem w jednym z nich pierwszą
profesjonalną sesję zdjęciową do gazety. Bo w czym?
Dziś już żadnego nie mogę znaleźć. Tylko we wspomnieniach… Oj,
mamo, mamo…
***
Rozdział 18.
Kołobrzeg, czyli głową muru nie
przebijesz
Kiedyś pojechaliśmy z kolegą z klasy, Pawłem Adamusem, do
Kołobrzegu na pole namiotowe. Świeżo upieczeni maturzyści. To był
mój pierwszy w życiu wyjazd bez rodziców. Żeby więc przeżyć, a był to
rok 1981, wziąłem ze sobą cały plecak papierosów. W tamtych czasach
rarytas. Wymienialny na każdą walutę. Delikates. U mnie w domu nikt
nie palił, a mama, w ramach rekompensaty, zamiast pieniędzy
otrzymywała w zakładzie pracy fajki z metra, takie długie, niepocięte
jeszcze. Całe kilogramy dżdżownic. Na innym zaś luksusie tamtego
okresu, czyli słomiance nad łóżkiem, zbierałem z kolei pudełka po
papierosach. Barwna kolekcja. Były nawet plastikowe philipy morissy i
chesterfieldy, pall malle, feminy, damskie, płaskie (mało tytoniu i długa
tekturka, którą zginało się prostopadle i podłużnie, dzięki czemu robiła
się z tego taka fifka), czerwone i niebieskie LM-y, lexingtony też. Skąd je
brałem? Najczęściej od zachodnich turystów. W czasie wizyt u cioci
Haliny i stryjka Wieśka w Kamieniu Pomorskim czatowaliśmy z
tamtejszym moim kumplem Grześkiem Kołatą koło katedry, tej słynnej,
z przepięknymi organami, drugimi po oliwskich. „Deutsche Packen aus
Zigaretten?” — to było hasło naszego życia. Niegramatyczne,
absurdalne, bardzo odważne. Zaczepiani przez nas Niemcy często nie
wiedzieli, o co nam w ogóle chodzi, i zamiast pustych paczek dawali
nam czasem pełne, mrucząc pod nosem: „Toja, toja”. Jakie „toja”? „Ja,
ja woldzwagen” — przedrzeźniałem ich w duchu. Po latach
dowiedziałam się, że „teuer” (czyli nasze „toja”) znaczy „drogo”, ale
wtedy wiedziałem jedynie, że należy wydać z siebie pospieszne:
„Danke, danke” i się oddalić… najlepiej do kolejnych niemieckich
turystów, po drodze postukując w beton pinezkami wbitymi w korki
korkotrampków (żeby korki się nie ścierały), które ściągałem dopiero
przed spaniem.
Tak więc na te pierwsze samodzielne wakacje wzięliśmy z Pawłem
dmuchane materace, śpiwory i cały plecak wypakowany pudełkami. A
w nich papierosy od mamy z zakładu. Już pięknie równo pocięte i
poukładane. No cóż… Szlag trafił całą kolekcję, ale innej szansy na kasę
na wakacje nie miałem. Wzięliśmy też dwie gitary. Ja byłem
prowadzącą, Paweł dawał solówki (dobry był) i na dwa głosy
śpiewaliśmy Beatlesów. Prawie wszystko. Z zeszytu Adamusa, gdzie
miał wykaligrafowane słowa i chwyty gitarowe. I to naprawdę było coś.
Nie tylko te cztery chwyty, na które na ogół brało się dziewczyny, czyli:
C-dur, a-moll, d-moll, G-dur. Nie, no skąd! Myśmy grali A7, fis6, G9 czy
jakoś tak… I do tego Beatlesi… Oraz Tadziu Nalepa, mój idol:
„Koło mego okna idą noce, dni.
Długi, szary pochód już raz przeszedł
takim samym krokiem jak i dziś.
Długi, szary pochód, bo z sobą wzięłaś
czerń i światło, wzięłaś śmiech i łzy”.
Lata później poznałem Tadeusza Nalepę, jego piękną młodą żonę i
syna Piotrka. I nieraz jeszcze śpiewałem to, co on tak doskonale
powiedział za mnie:
„Do Ciebie pieśnią wołam, Panie,
bo ponoć wszystko możesz dać,
więc błagam daj mi szansę jeszcze raz,
daj mi ją ostatni raz.
Już nie zmarnuję ani chwili,
bo dni straconych gorycz znam,
więc błagam, daj mi szansę jeszcze raz,
daj mi ją ostatni raz”.
— Breakout, Modlitwa
No i dał, ale to już zupełnie inna historia…
Śpiewaliśmy więc z tym Pawłem na głosy i mieliśmy straszne
powodzenie wśród dziewczyn, a gdy wyszło na jaw, że mamy nie tylko
głosy, ale też papierosy, rozpętało się szaleństwo. Bo papieros w PRL-u
to był towar deficytowy, upragniony, ważniejszy niż chleb i pieniądze.
Ludzie płacili nam każdą forsę za paczkę fajek, a my już za jedną
mogliśmy godziwie przeżyć cały dzień. Żyć nie umierać. Przeżyliśmy
jednak w tym cudzie tylko trzy dni, bo miłe dziewczęta, które nas tak
wiernie słuchały i nuciły z nami All You Need Is Love, wcale nie
potrzebowały od nas love. Któregoś popołudnia wracamy z Pawłem z
plaży, a tu w namiocie nie ma plecaka z fajkami. Nikt nikogo
podejrzanego na polu nie widział, nikt nic nie wie, nasze koleżanki
oczywiście też. I wtedy właśnie — z tego żalu oraz rozterki — na
oczach Pawła zapaliłem papierosa i tak zacząłem popalać, mimo że
zawsze byłem fanem czystego powietrza i nie rozumiałem, jak to
możliwie, że człowiek bierze w płuca tyle dymu i jeszcze się tym
zachwyca.
Następnego dnia patrzymy, a tu na polu stoi milicyjna nyska i kilku
milicjantów w mundurach oraz nasze miłe dziewczyny — w
kajdankach. Cóż, okazało się, że nie były melomankami, oj, nie. Wręcz
przeciwnie. Były raczej profanum niż sacrum. Już od dłuższego czasu
ludziom na polu ginęły różne rzeczy — a to szetland, a to dżinsy — ale
przede wszystkim portfele. Pamiętam taki obrazek, że całe pole
namiotowe ludzi stoi w kręgu pod drzewem, milicjant zanurza łopatę w
ziemi, raz, drugi i nagle — odkrywka archeologiczna! Pełno pustych
portfeli i ludzie krzyczący; „O, ten to mój!”. Pamiętam, że złodziejki
jeszcze się miłośnie uśmiechały do mnie i Pawła, kiedy milicjanci
pakowali je do „suki”. Pewnie by i pomachały na pożegnanie, ale ręce
miały skute.
W Kołobrzegu mieliśmy też przyjemność dotknąć światów dla kolesi
z Niewiadowa niedostępnych. Nie, żeby od razu Festiwal Piosenki
Żołnierskiej, czyli pierwszy raz w życiu telewizja na żywo. Nie udało
nam się to, bo skończyła nam się kasa — dziękuję, miłe dziewczyny, raz
jeszcze! Ale hotel Scanpol? Orbisowski, niewysoki, tuż przy plaży —
uosobienie zachodniego świata. Dziś już nie istnieje. Foyer, recepcja,
cukier w kostkach i nalepka z napisem „Visa” przyklejona na szybie,
czyli abstrakcyjny — ale jednak — zapach waluty. Pod Scanpol
podjeżdżały zawsze piękne, zachodnie auta, z których wychodzili
pachnący old spice’em ogoleni mężczyźni ze złotymi bransoletami na
rękach. Mężczyźni, którym towarzyszyły kobiety o długich nogach i
ustach w kolorze karminu. W kieszeniach tych mężczyzn pewnie kryły
się tajemnicze „Visy”. Staliśmy tak nieraz z Pawłem i kawałkiem flądry
ze smażalni na pół w żołądkach, gapiąc się na ten zachód na północy, aż
w końcu nie wytrzymaliśmy. Weszliśmy na dyskotekę, byleby tylko
zobaczyć, jak to Piekiełko wygląda z bliska. I co? Ci sami ogoleni faceci,
tyle że spoceni w koszulach non-iron, bogate kobiety z natapirowanymi
włosami, tyle że kompletnie pijane. I my nad jedną mineralką na spółę
przy barze na stojaka. Na pamiątkę pobytu w niedostępnym dla nas
świecie wzięliśmy sobie z Pawłem co następuje: rurkę do napoju z tej
wody i plastikowe mieszadełko z napisem „Orbis” do mieszania lodu.
Ale to wszystko jest nic!
Pierwszego wieczoru w Kołobrzegu na polu namiotowym poszliśmy
się z Pawłem umyć. Każdy z nas miał po jednym ręczniku, bo po co
człowiekowi więcej? Jeden wystarczy, tylko trzeba go dobrze podzielić.
Najlepiej na dzielnice: dzielnica nóg, w której rzadko się bywało, bo
nogi w morzu i piachu same się myły, druga dzielnica — twarzy i rąk —
to już częściej, a trzecia wiadomo — do reszty ciała. Żadna tam
filozofia. Zwykła topografia i dobra integracja w terenie — nic ponadto.
Budynek, w którym należało dokonać ablucji, znajdował się w samym
sercu pola namiotowego i nie sposób było go nie znaleźć, ponieważ całą
dobę dawał o sobie znać zapachem uryny, ewidentnie mordowanej
przez chlor. Ale pal licho ten smród, do tego każdy jakoś przywykł za
komuny, a przynajmniej się z nim blisko zapoznał. Wchodzimy
pierwszego wieczoru do łazienki i otwieramy gęby z oniemienia. Duża,
podzielona na kible bez drzwi przestrzeń, dziś powiedzielibyśmy, że
open space. W każdym kiblu skocznia do załatwiania się w kucki, czyli
brak bezpośredniego kontaktu z poprzednią dupą — tak zwana higiena
logiczna, bo niczego nie dotykasz, chyba że się przewrócisz. Stajesz
więc na skoczni i już wiesz, że to nie open space, tylko raczej call center,
bo sygnały i komunikaty dochodzą zewsząd. „Ty, a jest tam u ciebie
papier?” — stęk. „Tak. Jest gazeta. Skąd jesteś?” — stęk. „Z
Niewiadowa” — stęk. „To chyba blisko Koluszek, tak? To co, podzielisz
się tym papierem?”. „No, masz kawałek” — stęk.
Wchodzimy więc z Pawłem do tego call center pierwszego dnia i
opadają nam szczęki. Pięćset metrów kwadratowych, w tym sufit,
ściany, krany, zlewy, posadzka, drzwi, lampa, ślad po lampie: wszędzie
krzyże, krzyżyki, krzyżyczuńcie, krzyżaki, krzyżunie. Malowane
cegłówką, flamastrem, długopisem, wyrzynane w murze, wydrapane w
rdzy, pieczołowicie rysowane gównem albo krwią. Duże, średnie,
maleńkie, rzymskie, celtyckie, jerozolimskie, maltańskie, hugenockie,
czerwone, czarne, nieokreślonego koloru… Wszędzie krzyże! Na
każdym milimetrze kwadratowym tryliardy krzyży, które później
stawały mi przed oczami, gdy u Koterskiego w Nic śmiesznego padało
hasło „las krzyży”.
Na początku pomyślałem, że to może jakaś tapeta, ale nie. To
uczyniły setki tysięcy ludzkich rąk w jakiejś niezrozumiałej krzyżykowej
solidarności. Pełna schizofrenia. O co tu chodzi? Gdzie my jesteśmy?
No, ale jest zlew, to może jednak umyjmy te zęby i spieprzajmy? Okej.
Myjemy więc te zęby i nagle Paweł wypluwa pastę na te wszystkie
krzyże, jakie ma przed sobą na ścianie, i mówi: „Wiem! Patrz!”. Skinął
głową w kierunku narożnika, tuż przy wejściu, obok włącznika światła.
A tam napis: „Jeżeli ktoś uważa, że Legia to chuj, niech postawi
krzyżyk”.
Wtedy zrozumiałem, jak niebywała może być solidarność ludzi w
nienawiści do kogoś lub czegoś. Jak silny może być duch narodu
skierowany przeciwko komuś/czemuś i jakie to może przybrać chore
rozmiary. Bo gdzie współczesny człowiek ma szansę zetknąć się z
podobną historią, zainscenizowaną i wykonaną ręką ludzką? W
wariatkowie. I gdzie jeszcze? W więzieniu. Czyli myśmy wszyscy wtedy,
w tej komunie, cały naród, dzieci, mężczyźni, kobiety i starcy,
popołudniami grając po domach w tysiąca (dzwonek — osiemdziesiąt,
czerwień — sto, żołądź — sześćdziesiąt, a wino — tylko czterdzieści)
żyli w zbiorowym zakładzie psychiatrycznym! W dodatku mieszczącym
się na terenie największego pierdla w Europie.
***
Rozdział 19.
Laskowik, czyli sztuka wyboru
W czasie meczu Polska – Belgia na Mistrzostwach Świata w 1982
roku, gdzie dzięki Bońkowi wygraliśmy 3:0, ryczeliśmy z kolegami ze
szczęścia jak dzicy, a później opijaliśmy zwycięstwo naszych do białego
świtu. Byłem wtedy zachwyconym uczestnikiem obowiązkowych
warsztatów gastronomicznych w Podklasztorzu koło Sulejowa. I właśnie
wówczas zdecydowałem głośno, że olewam aktorstwo, bo oni mnie już
raz olali, drugi raz nie będę się prosił, a w ogóle to teraz biało-czerwoni
są najważniejsi. Tyle pamiętam.
Ocknąłem się rano. Nieprzytomny i spragniony. I zdziwiony, że
jestem w trzęsącym się jelczu na trasie Opoczno – Łódź Fabryczna.
Życzliwi koledzy (Wojtek i Szpaku — nie zapomnę wam tego, Koledzy)
wrzucili mnie do niego nad ranem, pamiętając, że mam termin
egzaminu, a równie życzliwy kierowca obudził poszturchiwaniem w
centrum Łodzi.
W Szkole Filmowej przy Targowej, do której dotarłem z dworca
pieszo, żeby się przewietrzyć, ledwie dałem z siebie głos po tym
nocnym ryczeniu i raczeniu. Zresztą tak prawdę mówiąc, to nie był głos.
To było głosu podzwonne. „Dzień dobry” — nieśmiało zachrypiałem.
„Co się stało?” — odchrypiał identycznie przewodniczący komisji,
dziekan Jan Machulski. „Mecz wczoraj był. Krzyknąłem” —
zachrypiałem jeszcze ciężej. „Ja też” — odchrypiał z trudem dziekan.
„Dziękujemy w takim razie, panie Pazura”. I spojrzał na mnie
przekrwionymi oczami. I to był koniec mojego egzaminu. Prawie
bezgłośna agonia. Pierwszy etap… i ostatni. Ale wstyd! Byłem pewien,
że mnie nie przepuszczą dalej, bo jak? Ustawiłem się od razu pod
dziekanatem, żeby szybko odebrać dokumenty i wrócić na praktyki.
Przeszedłem jednak do drugiego etapu. Awansem. Pamiętali mnie z
poprzedniego roku. Chyba jednak zrobiłem jakieś wrażenie…
Podobno dostać się na Wydział Aktorski pomógł mi profesor
Wilhelm. Filmowiec legenda. To on ustawiał słynny pojedynek w
Potopie Olbrychskiego z Łomnickim w deszczu — „kończ waść, wstydu
oszczędź”. Człowiek, z którym nigdy już potem nie miałem zajęć. Kręcił
z kandydatami krótkie filmiki (w końcu Szkoła Filmowa), w których w
ciągu pół minuty trzeba było zagrać scenę na skrajnych emocjach. Od
płaczu do śmiechu i z powrotem. Gdy na radzie wydziału wahali się, co
ze mną począć, bo uzbierałem tyle samo punktów co inni koledzy, na
ogół małomówny profesor Wilhelm, o dziwo, zabrał głos: „Nie wiem,
czy na scenie się sprawdzi, ale kamera go kocha. Bierzecie go. Na moją
odpowiedzialność”. Wzięli.
Był 1982 rok i zaraz wakacje. Najdłuższe w życiu.
Pojechaliśmy z kolegami do Ośrodka Studenckiego, Słoneczna 5,
Almatur – Łazy koło Koszalina. Pewnego razu stoimy przy smażalni ryb
i słyszymy gdzieś, skądś, głos… Głos, który kochała cała Polska. Głos,
który prowokował uśmiech i wymuszał refleksję. Głos Zenona
Laskowika! Skąd ten głos może dochodzić? Po kilkuminutowych
poszukiwaniach okazało się, że należy do szczupłego, gibkiego faceta, a
nie pana z lekkim brzuszkiem, jak zapamiętaliśmy Laskowika z telewizji.
Ale… to był on! Mój idol w Łazach! W tej dziurze! Mój guru, którego
recytowałem jeszcze w podstawówce przy taśmach Arka „Szafy” w
Niewiadowie. To był kabaret Tey, numer 5. Nawet zagraliśmy cały ten
kabaret na scenie z Szafą i kolegami w szkole wraz ze słynnym
monologiem Rewińskiego „Nalepiakowie” i zaklęciem: „Szpilo, Szpilo,
co ważysz czterdzieści kilo, czas czuj, czuj czyn, cud rób, cud czyń.
Powtórzcie”. Wiedzieliśmy, że to kabaret zakazany, więc kręcił nas
podwójnie. Potem, w 1980 roku, powstał słynny „Z tyłu sklepu”, już ze
Smoleniem, w którym Wodecki śpiewał Pszczółkę Maję, a Rudi Szubert,
co „r” nie wymawiał, mówił: „jabajbaj” zamiast „rabarbar”, a zamiast
„rebus”… już nie musiał kończyć. Sala wyła. Jezu, jakie to było
śmieszne.
Kabaret Tey ze skeczem „Z tyłu sklepu” zaczął być szerzej znany,
gdy Telewizja Polska, która wcześniej powycinała rzecz jasna
„nieodpowiednie” treści, w końcu wyemitowała go jako fragment
kabaretonu w czasie opolskiego festiwalu. I wtedy, u szczytu
popularności, Laskowik nagle się wycofał. Szok! Jak mówił później:
„Sam się internowałem. Brzuch straciłem” — i tu pokazywał na grubego
faceta na sali — „a ten gość go znalazł”. Zrezygnował z życia
publicznego, został listonoszem i poszła plota w Polskę, że zwariował. A
tu nagle Zenon Laskowik w Łazach. Z rodziną na wczasach. Żeby się
wyciszyć. Nie pozwoliliśmy mu na to. Chcieliśmy się uczyć od Mistrza.
Koledzy namówili go, żeby zrobił warsztaty, że jesteśmy ze szkoły
teatralnej, że bardzo prosimy, że się postaramy, jesteśmy głodni sztuki i
będziemy świetni. I byliśmy.
Przyjechał z nami wtedy Zbyszek Zamachowski, geniusz, który gra
na każdym instrumencie. Nawet jak dać mu szczoteczkę do zębów, to
też zagra. Ma słuch absolutny i w ciągu czterech lat naszych Łazów
skomponował siedemdziesiąt dwa przeboje. Prawdziwe przeboje! Może
nadejdzie jeszcze czas, gdy je odkurzymy i pokażemy widzom na nowo.
Bez Zbyszka nie dalibyśmy rady. Namawiany przez nas Zenek
zgodził się na warsztaty, ale pod warunkiem że zrobimy coś z sensem.
Co to wtedy znaczyło? Jedynym wówczas festiwalem studenckim, na
którym młodzież mogła artystycznie i estradowo się pokazać, był
Festiwal Artystyczny Młodzieży Akademickiej „FAMA” w Świnoujściu.
Zenek miał teorię, że jeżeli ten festiwal odbywa się w socjalistycznej
Polsce, w dodatku w stanie wojennym, to co to znaczy? Ewidentnie to,
że jest pod patronatem socjalistycznego reżimu, czyli to nie jest
niezależna impreza, tylko sponsorowana. „Jeżeli jesteście odważni i
chcecie się uczyć, to zróbcie imprezę sami, własną, pozasystemową” —
powiedział do nas. Ewidentnie wciągał nas w politykę. Uświadamiał, że
artysta nie jest od mizdrzenia się na scenie, tylko od prowokowania do
myślenia. Tak właśnie powstał „Festiwal Piosenki Umundurowanej —
Łajzy ‘92”. Parodia wszystkich polskich festiwali, czyli Kołobrzeg,
Zielona Góra i Opole razem wzięte. Konferansjerem został Zenek
Laskowik. Nasz magnes.
Całe noce zastanawialiśmy się, skąd wytrzasnąć scenę („Zapytajcie,
czy tam za jadalnią można, jest takie miejsce jeszcze przed latrynami”
— mówi Zenek), skąd namiot („Może wojsko oddałoby nam jakiś
stary?” — pyta Zenek) i jak go postawić („Spawać każdy powinien
umieć” — stwierdza Zenek). Gość z Almaturu się zgodził: „A róbta, co
chceta, jesteśta studentami” (róbta, co chceta! — skąd my to znamy?).
Żołnierze chętnie odpalili nam, a raczej Zenkowi, kilka zdezelowanych
namiotów, z których zszyliśmy jeden wielki, taki na dwieście albo i
trzysta osób, drewniane ławy wzięliśmy ze stołówki, a ja nauczyłem się
spawać. Kostiumy do spektaklu? Sami. Wszystko sami.
Na plażach stały wieżyczki, a na nich żołnierze — strażnicy Bałtyku.
Braliśmy więc z kumplem pół litra i za to na czas występu — dwie
godziny — pożyczaliśmy od nich ich mundury i hełmy, w których pełnili
służbę.
Ryzykowali życiem, bo gdyby ktoś zobaczył ich w samych gaciach
na służbie albo gdyby rzeczywiście zaatakował wróg, musieliby latać w
tych atramentkach, bo tylko to im zostało. Oprócz kałacha i amunicji
oczywiście. Poświęcali się dla sztuki. No więc ciuchy też były, a cała
reszta, czyli tkanka ludzka, stała na posterunku. I to jaka ekipa: Zbychu
Zamachowski, Ada Biedrzyńska, Mirek Baka, genialny Jacek Zwoźniak,
który śpiewał: „Ragazzo da Napoli zajechał mirafiori, na sam trotuar
wjechał kołami”. Mój kabaretowy debiut był taki: razem z Piotrkiem
Rzymyszkiewiczem wchodzimy do namiotu w czasie spektaklu od tyłu,
wejściem dla widzów, jako patrol wojskowy. W hełmach i mundurach,
bo jesteśmy w strefie przygranicznej. Cisza na scenie. Publiczność w
szoku. Strach przed mundurem był wtedy straszny. Zaczynamy
legitymować ludzi. „Panowie, co tu robicie?” — pyta w końcu Zenek
Laskowik. „Czołem, obywatelu, służba graniczna, prosimy o wasze
pozwolenie na występ”. Publiczność zaczyna reagować. Odruch tłumu.
„Prosimy o spokój, bo każemy wypróżnić namiot”. Ze śmiertelną
powagą pchamy się bezczelnie z Piotrkiem na scenę. „Dokumenty
wasze okażcie, obywatelu” — mówię, zbliżając się do przerażonego
Zenka, który się ode mnie powoli oddala. „Co jest?” — pyta. „W
telewizorze to pan większy jest, Panie Płaskowik”. „Płaskowik?” —
powtarza. A my na to: „Tak, tak, Łaskawik”. „Laskowik”. „No, mówię
przecież” — odpowiadam. Ludzie się śmieją, a ja proszę o spokój, bo
zaraz zaczniemy internować, więc nie wiedzą już, czy się śmiać, czy
siedzieć cicho, bo jednak stan wojenny i żartów z wojskiem nie ma. „No,
panowie, ale tu wszystko jest załatwione” — mówi Laskowik. „Co
załatwione, co załatwione? Zaraz my was możemy załatwić. Co tu się w
ogóle dzieje, obywatelu? Jaja sobie robicie z naszej ludowej ojczyzny?
To strefa nadgraniczna, bez dokumentów zakaz poruszania jest! Zaraz
skończy się ta wasza zabawa raz na zawsze”. Zenek idzie więc niby
wreszcie po te papiery, my — żołnierze — stoimy sami na scenie,
niezręczna i napięta sytuacja, a Zbyszek Zamachowski przerażony
brzdąka na pianinie. „A wy tu co?” — pytamy. „Piosenki śpiewamy”.
„My też umiemy”. I nagle śpiewaliśmy razem z Piotrkiem
Rzymyszkiewiczem piosenkę Niedziela, nasz przebój:
Poniedziałek — jego wezmą do działek,a on będzie miał ćwiczenia:przemarsz pułku
przez wieśpod kołobrzeską pieśń — „wojsko wszystkiego za was nie załatwi” (ramdam-
dam-dam).
Wtorek — we wtorek będzie truł majorek,że wróg nie śpi, że się czai i że trzeba go
ujaić, że perszingi, krus, MX
my też mamy — cicho! Kruca fiks (ramdam-dam-dam)!
Środa — środa to dzień potworny,obowiązkowo od rana oglądamy dziennik
wieczorny, fakt!
Czwartek — we czwartek on będzie miał wartę,a on skok na spadochronie.Tydzień
temu spadam sobie,czaszą lekko wiatr kołysze,patrzę na dół: nogi obie,nagle z boku
krzyki słyszę:„Jak się to otwiera?!”— ktoś się pyta z przerażenia.
Ja mu na to:
„Nie martw się, to tylko ćwiczenia”.
Piątek …
Sobota — oliwienie kulomiota,z palcem w lufie umazani,ale nic to, ale nic to, bo przed
naaami:
[Tu na głosy:] Niedziela! Niedziela! Żołnierska gęba pełna jest wesela, kawiarnia,
dworzec, karuzela, Ania i Ela oczekują nas!
Niedziela, Niedziela, słoneczko szybko zapierdziela, godziny kradnie nam jak
zbój.Była niedziela i… już.
A co było w piątek? To trzeba Zamachowskiego pytać, bo
zapomniałem.
Wszyscy ludzie olali „Famę” i całymi autokarami przyjeżdżali do
nas, do Łazów, bo myśmy robili zakazany kabaret, niebezpieczną rzecz
na tamte czasy, a w dodatku robiliśmy to bardzo dobrze. Od razu po
swoim wykonie biegliśmy z Piotrkiem szybko na plażę, żeby mundury
chłopakom, strażnikom polskiego morza, oddać i kieliszek z nimi
wychylić. I z powrotem do namiotu, resztę spektaklu dooglądać.
„Stary, zapamiętaj tę recenzję do końca życia, bo to znaczy, że masz
potencjał, chłopie. Możesz mi mówić Zenek” — i Laskowik przybił mi
piątkę już podczas pierwszego wieczoru. A recenzja była taka:
„Wychodzą te tłumy do autokarów, ciemno, bo jedna żarówka już tylko
roboczo w tym namiocie, i tak słyszę — mówi Zenek — ten Laskowik
super, ci studenci ze szkoły teatralnej bardzo fajni, ale kurde, wiecie co?
Ci dwaj żołnierze weszli i lepiej od nich zaśpiewali”. Ludzie uwierzyli, że
my z Piotrkiem naprawdę jesteśmy żołnierzami! Nie można lepiej.
Co roku w Łazach zmienialiśmy formułę i graliśmy w innym stylu.
Był rok pod hasłem „Leżajsk”, kiedy wszyscy leżą i nic nie robią. Taki
obraz ówczesnej ojczyzny. Raz grałem miss i przemieniałem się z
kobiety w mężczyznę i na odwrót tak wiarygodnie, że oglądali się za
mną chłopacy na plaży (czyżby gender?). Zabawa trwała w najlepsze.
Borków. Cała nasza grupa. Pierwszy z lewej Wojciech Walasik (mój ulubiony
kolega)
Borków, obóz konny. W środku dr Andrzej Tarociński, szef katedry sportu przy
PWSFTviT. Na pierwszym planie prodziekan Włodzimierz Brudz i Piotr Polk. Obok
mnie Małgosia Bogdańska i Robert Rozmus
Łazy, 1983 r. W niebieskiej koszulce stoi Zenon Laskowik, w głębi z dzieckiem
na ręku – Petr Dopita, czeski showman i kabareciarz. W żółtym podkoszulku i z
rurką w ustach śp. Krzysiek Milkowski, który zginął tragicznie podczas kręcenia
filmu Przeprawa
Plan filmu Kariera Nikosia Dyzmy, reż. Jacek Bromski, 2001 r. Na zdjęciu Ania
Przybylska
Cięcie. Dla Andrzeja Wajdy, u którego zagrałem wcześniej w
Pierścionku z orłem w koronie i w Wielkim tygodniu, byłem murowanym
kandydatem do zagrania Papkina w Zemście. Ucieszyłem się ogromnie.
Papkin — stworzona dla mnie rola. W pewnej chwili jednak doszły
mnie słuchy, że Wajda spotkał się na jakimś festiwalu z kimś innym. Gdy
ten ktoś usłyszał, że szykuje się Zemsta, powiedział: „Ty, Andrzej, no
muszę zagrać Papkina!”. I zagrał.
Spasiba, gaspadin Poliańskij!
***
Rozdział 40.
Detektyw, czyli cegłą w
drewnianym kościele
Następstwem przebywania w gwiezdnej galaktyce są też spadające
czasem na człowieka kawałki meteorytów. Nie, że jakieś szlachetne
gatunki od razu. Nie, po prostu trochę żelastwa wali w łeb i już. Są to na
przykład sytuacje paranormalne, w których dzwoni jakiś kosmita i
mówi, że ma super pomysł na super film albo zna takiego Heńka, który
kiedyś coś przeżył, i że jak do niego pojedziemy, w sensie do tego
Heńka, napijemy się z nim wódki, to Heniek za kasę o tym opowie.
Albo odzywa się nagle taki, który zobowiązuje się, że jak mu dam głupie
dwadzieścia milionów, to on obiecuje, że zostanie prezydentem, bo
przecież się na tym zna. Poważnie, miałem taką propozycję!
Profesjonalną, z wykresami, liczbami, zdjęciami szczęśliwej
„prezydenckiej rodziny” z Pierdziszewa.
Czasem zaś zdarza się też kosmita, który twierdzi, że coś na ciebie
ma i to coś kosztuje na przykład osiem tysięcy złotych. Czemu akurat
osiem? Nie wiadomo. Zawsze mniej niż dziesięć. Może brak mu na all
inclusive? A może jest zwykłym ziemskim przyzakładowym psychopatą?
Może… No to niech pokaże, co ma. I tu kosmita-meteoryt nagle znika
w czarnej dziurze, bo tak naprawdę nie miał nic i chciał wyłudzić tylko
trochę grosza. Ale nagle po dwóch latach znowu pojawia się na orbicie.
Może życie go nudzi, bo kasa na pewno już się skończyła, więc z
powrotem spada ci na głowę, i to z cały ciężarem gatunkowym, który
ma w swojej chorej czaszce. Masz mu dać, bo jak nie, to on „to coś, co
ma” wyciągnie i wystawi na widok całej planety. W dodatku ma takiego
cykora, że nie dzwoni prosto do ciebie, bo już raz cię wykiwał, tylko
podjeżdża okrężnymi drogami. Oryginalnie. Widać, że naoglądał się
Ojca chrzestnego, tyle że po chińsku chyba albo bez dźwięku.
Był dokładnie 18 dzień sierpnia, a wspominam o tym dlatego, że ten
sam facet (rzekomo) już miesiąc wcześniej składał podobną propozycję
do tygodnika „Wprost”, ale to się wyjaśni dopiero później. W każdym
razie 18 sierpnia jestem wstrząśnięty i działam w afekcie, bo już wiem,
że to może być ten sam meteoryt co dwa lata wcześniej. Podobna
gadka, te same żądania. Mam tego dość. Tym razem nie zbagatelizuję
sprawy. Koniec tego, hola, hola. Tym razem, gościu, utrę ci nosa. Dorwę
cię i wsadzę do pudła!
Ale jak? Mam takie przekonanie, że jeśli zgłoszę się na policję — bo
o policji różne legendy się słyszało — to mi powiedzą: „Panie, a co my
możemy tak naprawdę zrobić? Nie możemy go nawet sprowokować,
więc co dopiero złapać, i to od razu?”. Widziałem już bezradność
policjantów na widok chmary paparazzich przed moim domem, bo
przecież na chodniku każdy może stać. Nie wspomnę o prokuraturze,
która wszystko zawsze umarza. Taka umarzalnia za nasze pieniądze. To
może prywatny detektyw da popalić naszemu meteorytowi i odeśle go
na inną orbitę? Jedyny, którego znam, to Rutkowski, agent Krzyś.
Kiedyś w austriackim serialu grałem polskiego detektywa, którego
postać wzorowana była na naszym prawdziwym Rutkowskim. Jednym
słowem — międzynarodowa sława. Dobra, więc spotkam się z nim i
zobaczę co dalej. Nasz detektyw mówi, że zrobimy tak. Jak? Nie mogę
zdradzić. Tajemnica służbowa. W każdym razie kosmita łyka haczyk.
Żeby uwiarygodnić sytuację i delikwenta nie spłoszyć, ludzie
Rutkowskiego umawiają się z nim w otwartej, dużej galerii handlowej,
gdzie jest pełno ludzi. Pracownik Rutkowskiego pyta: „Czy 17:00 będzie
OK?”. „OK”. Doprecyzowują miejsce spotkania, a ja w tym czasie siedzę
z Rutkowskim w samochodzie i nasłuchujemy, co się zadzieje, bo
podstawiony pracownik ma podsłuch, a jeszcze inny jest niedaleko i
dodatkowo wszystko nagrywa. Układ jest taki, że gdy tylko meteoryt
przejmie pieniądze, jest już utopiony. Bo jest dowód, bo jest nagranie.
No i jest. Wypadamy więc z Rutkowskim z samochodu spoceni, bo
sierpień, i biegniemy, ja krok za nim, bo tajny agent jako taki nie ma
licencji, więc sam nie może łapać złoczyńców. Musi to być więc
obywatelskie zatrzymanie. I po to ja. Wpadamy i od razu gleba, bo
meteoryt akurat przejmuje kopertę z kasą od pracownika Rutkowski
Patrol. Wszystko byłoby może nawet całkiem super, gdyby agent Krzyś,
notabene mój znajomy, nie poinformował uprzejmie swojego kolegi,
redaktora naczelnego jednego tabloidu, że będzie łapał szantażystę
Pazury. Nieźle brzmi, prawda? W tłumie gapiów czekał już więc
paparazzi, przepraszam, fotoreporter, już dokumentował bohaterską
akcję Rutkowski Patrol, już słał zdjęcia do redakcji. No i to był
prawdziwy początek mojej męczarni.
Cały dzień telefony ze wszystkich tabloidów, internet huczy, sieć
pęka. Ja też, bo nie chcąc stresować Edytki i licząc na dyskrecję
Krzysztofa, nic w domu nie powiedziałem, żeby jej nie denerwować, bo
była wtedy jeszcze matką karmiącą. Mieliśmy go po cichu złapać,
oddać policji i koniec. Szybko i dyskretnie. Bohatersko i profesjonalnie!
Policja zabrała mnie na komisariat na Wolę, a tam już słyszę, że
meteoryt zaczyna gadki o zawłaszczeniu mienia, bo zabrali mu przecież
jego komputer. Afera. Pani oficer, która mnie przesłuchuje, instruuje
mnie jeszcze: „Wie pan, jeśli tam nic nie ma na pana, to w takim razie
jest to paragraf xxx i będziemy musieli go wypuścić. Niepotrzebnie się
pan trudził. Posiedziałby jedynie w sytuacji, gdyby coś na pana miał i
gdyby pan zeznał, że to prawda, bo wtedy będzie inny paragraf ”. Ale jak
mogę zeznawać nieprawdę, w dodatku przeciwko sobie? Nie daję rady!
Co na to agent Krzyś, mój kolega i wybawiciel? Cały materiał
nagrany podczas akcji zatrzymania wyemitował w telewizji komercyjnej
w plotkarskim programie. Rekordowa oglądalność mimo późnej pory.
Uczcie się, specjaliści, od mistrza Rutkowskiego, jak się robi „pijar”! A ja
mogłem sobie jedynie poczytać w szmatławcach o tym, jak to z
Rutkowskim schwytałem przestępcę, krzycząc do niego: „Ty chuju”,
podczas gdy tak naprawdę pytałem go tylko: „Po co to robisz,
człowieku?”, albo o tym, że teraz to już moja młoda, piękna żona
naprawdę powinna mnie rzucić. Zaczyna się więc kolejny koszmar, bo
śniegowa kula bzdur się rozpędza. I rozrasta do monstrualnych,
absurdalnych rozmiarów.
Raz okazuje się, że jestem gejem, ale jednak trochę im na geja nie
pasuję, bo żona i dzieci, więc raczej musiałem być na tym ewentualnym
nagraniu z jakąś kobietą, a nie facetem. Bo już wiadomo, że to nagranie.
Skąd? Tak im wyszło z dedukcji. Gdzie? No, co tam pasuje najlepiej? To
może na jakimś weselu? Dużo ludzi i dużo możliwości. I tak dalej, i tak
dalej… Z igły wyrosły widły. Policja nie może powiedzieć, o co chodzi,
bo tajemnica śledztwa, ja też nic, bo tajemnica śledztwa, tym bardziej
że gdy przeszukują mieszkanie szantażysty, znajdują w nim mnóstwo
dowodów na to, że mają do czynienia z recydywą, złodziejem,
stręczycielem, Bóg wie co jeszcze. Muszą rozpocząć kilka równoległych
dochodzeń z różnych paragrafów. Moje wyłączają do osobnego
rozpatrzenia. Nie jestem więc jego jedyną ofiarą. Mam się cieszyć? Cała
lawina medialna leci i tak na moje konto. Osobiste. Dzień po dniu.
Jak każdy rozsądny człowiek, któremu zdarza się nieszczęście,
pytam samego siebie: „Dlaczego ja? Czemu to dotknęło właśnie mnie?”.
Moja psychika staje się strzępem. Edytka jest załamana, ale staje na
wysokości zadania. Pomaga mi, chroni przed samym sobą. W grudniu,
cztery miesiące później, wyrok. Meteoryt po przyznaniu się do winy
sam prosi o wymierzenie mu kary. Na ogłoszeniu wyroku oczywiście
nie ma nikogo z prasy, bo już nikogo to nie interesuje, wszyscy mają
gdzieś, że zostałem wystawiony, że w sentencji wyroku jest napisane jak
byk: „Materiały zatrzymane przy oskarżonym nie dotyczą Cezarego
Pazury”. Już się nacieszyli. Robota wykonana. Sensacja dobrze
sprzedana. Gościu dostaje trzy lata w zawiasach, zakaz zbliżania się i
kontaktów ze mną. Koniec. Nic się nie stało. „Polacy, nic się nie stało”!
Super, ale kogo oprócz mnie interesuje, że w międzyczasie
zdewastował kompletnie życie mojej rodziny? Zniszczył nasz spokój,
sfrustrował mi żonę, a mnie podciął skrzydła? Mam akurat wtedy
(początek grudnia) premierę prasową filmu dla dzieci pt. Wiewiór.
Ledwie na nią idę. Nie lubię wychodzić z domu. Mam lęki i się wstydzę.
Ale na premierze wszyscy mili, serdeczni. W pewnej chwili podchodzi
do mnie tleniona blondyna przy kości: „O, dzwoniłam do pana wiele
razy, bo chciałam, żeby pan to wszystko wreszcie medialnie sprostował,
opowiedział, jak było naprawdę, ile kłamstwa napisała o panu przez te
miesiące prasa, ile wyrządziła panu krzywdy, bo my tak tu u nas w
redakcji pana lubimy…”. Zrezygnowany mówię, że to już chyba nie jest
potrzebne, jest wyrok, sprawa zamknięta, a ja chcę jedynie świętego
spokoju. „A, jest wyrok? Czyli dobrze byłoby postawić kropkę nad „i”.
Panie Cezary, proszę udzielić mi wywiadu, chcę panu pomóc, od tego
jest prasa”. Ujęła mnie tą wspaniałą, rycerską deklaracją. Dobrze jej z
oczu patrzyło. Długo jeszcze rozmawialiśmy o dzieciach. Przekonała
mnie. Podeszła. W końcu zgadzam się na wypowiedź w tygodniku
„Wprost”, w którym mogę publicznie ogłosić, że byłem i jestem
niewinny, a mój ciemiężca ma wyrok itd. „Ale podkreślam, proszę pani,
że muszę mieć czas na autoryzację. W tej sprawie ważne będzie każde
słowo, każda literka, a ja mówię dosyć chaotycznie, tym bardziej że to
sprawa emocjonalna”. „Oczywiście, nie ma sprawy, panie Pazura.
Autoryzacja to przecież nasz dziennikarski obowiązek”. Edytka, jak na
mądrą kobietę przystało, jest przeciwna jakimkolwiek kontaktom z
prasą na ten temat. Dała przecież komunikat do agencji prasowej o
wyroku i wystarczy. Ale ja się uparłem, charakterniak. Chciałem całemu
światu pokazać, jak życie może być niesprawiedliwe. Naiwniak…
I, faktycznie, przychodzi do mnie mailem tekst. 23 grudnia! W
wigilię Wigilii. Jest w nim mnóstwo nieścisłości, mówiąc delikatnie.
Dzwonię do tlenionej, żeby szybko nanieść poprawki. Abonent jest
czasowo niedostępny, proszę zadzwonić później. Dzwonię później. To
samo. Piszę więc maila, jednego, drugiego, że tekst jest słaby, że tak
naprawdę, jeśli mam być całkiem obiektywny, jest zmanipulowanym
bełkotem autorki i trzeba go natychmiast poprawić. W tej formie nie
autoryzuję go. Nie ma mowy. Bez odpowiedzi…
Łudzę się więc, że autoryzację zrobię po świętach, skoro redaktorka
już świątecznie wyłączona. Siadamy z rodziną do wigilijnej kolacji.
Łamiemy się opłatkiem, śpiewamy kolędy. Jest super! Późnym
wieczorem Edytka wchodzi w internet. Ma nawyk po szantażyście, żeby
być na bieżąco. Nawet nie wie, jak mi to powiedzieć. Nieautoryzowana
publikacja „Ofiara pornoszantażu, czyli czego się boi Cezary Pazura?”
straszy na okładce tygodnika. I wtedy naprawdę spadły mi buty. Całe
święta psu w dupę… Jak mogliśmy je w ogóle celebrować? Byliśmy w
stanie jedynie udawać przed dzieciakami i półgębkiem się do nich
czasem uśmiechać. Medialna machina znów została nakręcona…
Wysyłając mi tekst do autoryzacji, tleniona dobrze wiedziała, że już
dawno się drukuje. Dlatego jej telefon milczał. Jestem przekonany, iż
mogło być tak, że gdy meteoryt zadzwonił (rzekomo) do tygodnika
„Wprost” w lipcu i zażądał kasy, to redakcja mu grzecznie zapłaciła,
wietrząc sensację. A tam nic. Podejrzewam, że jeśli tak było, to musieli
się strasznie wkurzyć z powodu źle wydanych pieniędzy i chcieli
bezczelnie odkuć się w grudniu, odpalając sensację z opóźnionym
zapłonem. Koszmar. Proza show-bizu. Dno, z poziomu którego nie
widać, jak wielką krzywdę robi się niewinnym ludziom, a tlenione
bzdury pokazuje na okładkach jako prawdę. Ta sama zresztą
dziennikarka rozpętała aferę z profesorem Chazanem. Aferę opartą na
tezie pani redaktor. Kloaka i syf… Na parę miesięcy wylądowałem na
bardzo silnych antydepresantach, które dostałem już po pierwszej
rozmowie z lekarzem. „Tu nie ma czasu na terapię, pan musi mieć
chemię, bo będzie jeszcze gorzej”. To był najstraszliwszy okres w moim
życiu. Depresja — cicha śmierć, pochłaniająca coraz więcej ludzi… Od
pana doktora dowiedziałem się, że osobie szantażowanej wydaje się o
wiele więcej, niż jest w rzeczywistości. Gdy wychodzi z domu, myśli, że
wszyscy na nią patrzą, a gdy patrzą, to od razu winią. Jedno spojrzenie
urasta do rangi chłosty. Myślę, że gdyby nie Edytka, też bym tak cicho
konał. Ale ona była ze mną, trzymała fason, kochała mnie, uspokajała.
Tę historię przypłaciłem własnym zdrowiem. Myślałem, że oszaleję od
nagonki, nie chciałem obudzić się, wstać, bawić się z dziećmi, żyć. Po
prostu gęstość krytyczna. A z drugiej strony nie mogłem się odciąć i
leżeć w łóżku. Nie, ja musiałem utrzymać rodzinę, grać, chodzić do
kabaretu, bawić ludzi, jeździć na występy do pełnych sal, dawać
autografy, robić sobie zdjęcia. Występ aktora na kabaretowej scenie to
rodzaj popisu, jak u iluzjonisty: muszą ci wyjść wszystkie sztuczki, żeby
ludzie powiedzieli: „Brawo!”. Stoisz więc na scenie, wygłupiasz się, a tak
naprawdę w środku łkasz. Ludzie klaszczą, a ty wracasz do domu,
wchodzisz w internet, a tam jeszcze się tli pokłosie niedawnego hejtu. I
najgorsze — poczucie bezradności i głębokiego niezrozumienia tego
całego mechanizmu. Bo jak to? Łapiąc szantażystę, byłem przekonany,
że przyczyniam się do czegoś dobrego, że pomagam, że jestem taki
okay! Jestem bohaterem! Ale nie! To był tylko podłej jakości „Truman
Show”.
Zawsze byłem otwarty na ludzi, obejmowałem się z nimi, dawałem
sobie robić z nimi selfie, na których dziewczyny całowały mnie w
policzki, a chłopaki klepali mnie w ramię — już tego nie robię. Niestety
nie. Coś się we mnie skończyło. Dotarła do mnie okrutna prawda: nie
mam żadnego wpływu na to, co ludzie myślą i robią. Nie chcę już dawać
sobie wchodzić na głowę i przede wszystkim — nie muszę być
ulubieńcem publiczności, bo to najgorsza rzecz, jaka może się
człowiekowi przytrafić. Gdzie są ci wszyscy ludzie, którzy zrywali boki
na widok Genowefy Pigwy? Bohdan Smoleń zmarł na naszych oczach
w biedzie i zapomnieniu, Smoleń, który całe życie żył dla publiczności.
Machina go zżarła, już go nie potrzebowali, a na starość pamiętała o
nim tylko garstka osób.
Moja córka Anastazja powiedziała mi kiedyś: „Tata, ty byś zrobił
wszystko, byleby cię ludzie lubili, dlatego szukasz akceptacji, której
brakowało ci w dzieciństwie”. I miała rację. Akceptacji jednak i prawdy
nie szuka się u agentów i tlenionych. Nie ta planeta.
PS. Jeżeli dzieje Wam się krzywda, nie szukajcie pomocy u kolegów
czy prywaciarzy, ale idźcie prosto na policję. Od razu! To jedyny
rozsądny punkt odniesienia. Za pomoc w trudnych dla mnie chwilach
mogę powiedzieć policjantom tylko jedno — dziękuję!
***
Rozdział 41.
Broda, czyli wreszcie dojrzała
refleksja
Zarost to moja bolączka. Była. Długo go nie miałem. W młodości
szaleńczo o nim marzyłem. Chciałem się golić jak facet, a tu nic.
Wreszcie, kiedy pojawiły się te pierwsze, nieśmiałe włosy pod pachami,
poczułem się dorosły. Bo kumple już od dawna epatowali dorosłością
przy każdym uniesieniu rąk. Uff… Ale zarost na twarzy — nadal groza!
Nazywałem go kolejarskim: co przystanek, to włos. Zawsze byłem więc
ciekaw, jak wyglądałbym z brodą… Niestety, nie składało się. Albo
składało się wręcz fatalnie, bo gdy kiedyś doklejano mi ją do filmu
Wirus, to wcale nie było miłe. Drapało, swędziało, piekło, kleiło się i
wkurzało. Doklejanie zarostu aktorowi uważam za jedną z
podstawowych zbrodni przeciwko ludzkości. Nie wierzycie?
Przesadzam? Przyklejcie zatem sobie sami zarost. Wystarczy raz!!!
No, a teraz brodę mam. Własną, osobistą. Wow! Wcale nie taką
biedną. Nawet bym powiedział, że twarzową. Edytka namówiła, bo kto?
Że może być fajnie, tak dorośle, cool i inaczej. Tak ciekawie… Więc
spróbowałem.
I tak siedzę i pytam wieczorem tę brodę: „Czy powinienem mieć
poczucie początku?”. „Oczywiście, bo ja jestem bardzo zobowiązująca”
— odpowiada broda bez cienia wątpliwości. „Nie pamiętasz, jak
wczoraj podczas Boga mordu Jola Fraszyńska, która nigdy nie kłamie i
potrafi być boleśnie szczera, podkreślała, że się zmieniłeś, i powtarzała,
że to najlepszy i najbardziej intrygujący przebieg, jaki miałeś?” Bo
broda…
Fakt. Coś się we mnie zmieniło. Przestaję być sitcomowym
freakiem, który na każdym kroku podkreśla swoje — i tak już wyraziste
— środki wyrazu. Zamiast machać łapkami, kreuję jakiś rodzaj spokoju,
o którym Fraszka — moja teatralna żona i genialna aktorka — mówi:
„Teraz tak wypełniasz sobą przestrzeń, że nie musisz już nic więcej grać,
wystarczy, że stoisz i patrzysz. Patrzysz i boli”. Gdy ostatnio poszliśmy
— broda i ja — razem na próbę do teatru telewizji Julka Machulskiego,
najpierw był lekki chichocik, ale dwa dni później… dzwoni Julek:
„Słuchaj, bo tak z moją Ewą rozmawiamy i… możesz z tą brodą zostać
czy musisz zgolić do jakiejś roli? Bo jeśli nie, to zostaw ją w spokoju”.
Przekazałem wszystko natychmiast brodzie, a ona na to, że Julek fajny
chłop i w sumie też by mógł sobie z czasem coś zapuścić.
Broda zmienia moje życie — widzę to. Przypomina, że czas
dorosnąć, używać dojrzalszych form wyrazu i raz na zawsze pożegnać
się z sowizdrzałem z 13 posterunku. Zamknąć drzwi i otworzyć inne, bo
stara formuła jest już za ciasna. Broda ma rację. Dzięki niej
uświadomiłem sobie, że zbyt rzadko grałem facetów, którzy mają coś
takiego jak autorytet. Wręcz przeciwnie — zawsze wcielałem się w
jakichś wariatów albo cymbałów, jak chociażby w Krollu, za którego
dostałem Złote Lwy. Ale jaki autorytet miał w tym filmie mój bohater?
No, może w swojej bandzie, ale nikt poważny nie pogada z Wiadernym,
który uważa, że wszystkie kobiety to kurwy, oprócz jego i Krolla matki.
I że całe życie to jedno wielkie gówno, oprócz moczu… Nie, takie
klimaty już za mną. To granie od kulisy do kulisy, szerokim gestem,
pełnym wygłupem czy grepsem jest super, ale broda uważa, że to
wszystko już było i że mogę oczywiście rozśmieszać ludzi: „Gotowy
jesteś, Czarek?”. „Czekaj: tekst znam, ruchy mam, a minę jakąś zrobię.
Gotowy!” To już raczej w przerwie na planie. Dla rozluźnienia. Na
scenie mam ryczeć (ryknąłem ostatnio na Fraszkę), milczeć (zapadła
bolesna cisza) i słyszeć (nagle brawa, owacje). I może też nie
powinienem kpić już tak bardzo z tego, co kiedyś półżartem powiedział
Piotrek Siejka? Określił on aktorstwo jako „umiejętność rzucenia siebie
na siatkę własnej wrażliwości”. I to na oczach publiczności, organizmu
wielogłowego jak smok, tkanki żywej, składającej się z wielkiego Boga i
małego, gaworzącego dziecka jednocześnie.
Okazuje się więc, że mi tej brody strasznie brakowało. Albo
musiałem do niej dojrzeć? Bez niej byłem młodszy od samego siebie,
nieadekwatny do wieku, w jakim jestem, nieteraźniejszy. A dzisiaj?
Broda mówi, że wreszcie mam dobre proporcje, zgadzam się na siebie i
do siebie pasuję, idę po swoje, ale inny już zupełnie, bo starszy o
trzydzieści lat. Idę z coraz większą świadomością, że już nigdy w życiu
nie zagram genialnego Hamleta, o którym zawsze marzyłem. To w nim
jest wszystko: każdy stan, przejście ze stanu w stan, wyjście,
epicentrum, każda wątpliwość i niecierpliwość świadomości.
Przejmująca logika i absolutna irracjonalność w tej samej chwili, no
ale… po ptokach!
Pamiętam, jak Hamleta dostał Wojtek Malajkat w Teatrze Studio.
Miał wtedy dwadzieścia cztery lata. Debiutował Hamletem. Co za fart!
Boże, jak my się wszyscy z tego cieszyliśmy. My magiczni, my młodzi,
my niezepsuci. Obiektywni, czyści, nieskażeni. Pamiętam takie
zderzenie światów sprzed lat, kiedy wpadam do domu i krzyczę:
„Mamo, mamo, nasz Wojtuś będzie grał Hamleta!”. Mama aż wyłączyła
odkurzacz. „Wojtek ma angaż! Słyszysz?”. „I z czego ty się tak cieszysz,
synku, skoro bezrobotny jesteś?” Aż usiadłem. Cała mama,
pragmatyczna i zawsze martwiąca się o własne dziecko. „Ale kiedyś
zagram. Dam radę”. I do dziś wiem, że dam radę. No, ale tak to w życiu
jest, że albo młody Hamlet, albo dojrzała broda. Sztuka życia. Z
Hamletem jest tak, że kiedy możesz go grać ze względu na wiek
(trzydzieści wiosen), to nie powinieneś, bo jeszcze za mało rozumiesz. A
kiedy już zrozumiesz, to nie możesz grać, bo przecież jesteś już za
stary… Magia odpuszczania. I zapuszczania.
Na planie 13 posterunku
„Opowiedzieć ci dowcip z brodą?” — spytała mnie ostatnio broda,
gdy ją czule pogłaskałem. „Pan Jezus patrzy z góry na festiwal
Woodstock i całe to zbiorowisko ludzi i myśli: »Zejdę tam, bo chyba
trochę pobłądzili«. Chodzi, patrzy na blanty, które wszędzie jarają,
wreszcie podchodzi do jakiejś grupki i mówi: »Dzieci, chciałbym z wami
porozmawiać«. »Dobra, to siadaj«. Siada. »Częstuj się«. Jezus sztachnął
się raz, potem znowu w drugiej kolejce. Wreszcie ktoś pyta: »No dobra,
mów, co chciałeś nam powiedzieć«. »Jestem Jezusem Chrystusem…«.
»I o to chodzi, Broda, i o to chodzi«”.
***
Rozdział 42.
Prokom Open, czyli raz w roku w
Sopocie
Bywały takie lata, w których przełom lipca i sierpnia stawał się dla
mnie momentem wyjątkowym. Prokom Open. Nazwa klucz.
Organizowany w Sopocie przez Ryszarda Krauzego turniej tenisowy.
Największy w Polsce, jedyny taki, najbardziej obfity w celebrytów. Na
każdą z tych imprez Wojtek Fibak przywoził jakiegoś znanego kolegę
tenisistę, a to Ilie Năstase przyjechał, a to pojawił się Björn Borg.
Któregoś razu jednak Wojtek nie przywiózł żadnego utytułowanego
znajomka po fachu. Aż wszystkie gazety o tym pisały. Tego roku z
Wojtkiem przyjechał książę Albert. Tak, ten, Albert Alexandre Louis
Pierre Grimaldi, syn Rainiera III i księżnej Grace. Gruba sprawa.
Wszyscy robili sobie z nim zdjęcia, od prezydenta i Rysia Krauze, po
nas, niezrównoważonych artystów z RAP, czyli Reprezentacji Artystów
Polskich w piłce nożnej. Gdy w Sopocie objawił się książę, graliśmy
akurat mecz na plaży — RAP kontra Prokom — i mieliśmy swoją
własną imprezę w dyskotece „Viva”. Ależ to był wypas! Full to mało.
Pieczone świnie, morza krewetek, stada nadziewanych gęsi. No i trunki.
Do obsługi tego przedsięwzięcia wynajęto specjalną firmę i specjalną
panią. Pani Agnieszka pilnowała, żeby nikt obcy nie dostał się na nasze
przyjęcie, a nam rozdała plakietki. Specjalne oczywiście, bo wszystko
było specjalne. Tyle że dwudziestu jeden mężczyzn samych,
samiusieńkich na imprezie jakoś niespecjalnie wyglądało. Trochę nudno
w pewnej chwili się zrobiło, pojawiły się nawet głosy: „Uciekajmy na
Prokom, bo tam jest wesoło!”. Ale ja jako główny organizator byłem zbyt
zaangażowany w ten bankiet, żeby to teraz tak zostawić. Wykonałem
więc pięć telefonów, w tym do Wojtka Fibaka i Rysia Krauzego.
„Słuchajcie, nie możecie nas tu tak samych zostawić. Wbijajcie do nas,
panowie!”. I po półgodzinie nagle słyszę — jakaś afera przy drzwiach.
Co się dzieje? Stoi Wojciech Fibak z księciem Albertem, a pani
Agnieszka nie chce ich wpuścić, bo nie mają plakietek. Tych
specjalnych. Biegnę więc i zaczynam ją opierdzielać. Ją i jej wielkich
ochroniarzy. „Czy pani wie, kim jest ten pan?” — pokazuję na księcia,
który stoi i nic nie rozumie, tylko po książęcu się uśmiecha. „Proszę
pani, otóż to jest książę Monako, pani to pojmuje?” — tłumaczę jej. A
ona w śmiech: „Ten łysy to książę, tak? To ja księżniczka jestem”. I zaraz
do ochroniarza: „Robert, natychmiast wypierdol tego łysego”. W
ostatniej chwili uspokoiłem towarzystwo, wziąłem księcia za kołnierz i
po cichutku wprowadziłem przez kuchnię, przez te zlewozmywaki,
zmywarki, garnki, talerze. A Albercik? Strasznie się śmiał, bo w ogóle
nie wiedział, o co tu chodzi, powtarzał tylko: „Ale wy tu fajnie macie” i
znowu w śmiech. Potem zasnął na kanapie w dyskotece „Viva”, bo nie
wytrzymał sportowego trybu życia fundacji RAP. Książę Monako. Żyje
do dziś.
Na każdym z Prokomów był taki układ, że w pewnej chwili Ryszard
Krauze wędrował poprzez te setki osób, a w ślad za nim zawsze
prywatny kelner w białych rękawiczkach, który trzymał prywatną
Rysiową flaszkę whisky, na którą mówiłem później, że jest milionletnia.
Ale w chwili zdarzenia jeszcze nie wiedziałem, że jest taka wyjątkowa.
Ryszard pił niewiele, po kropelce, bo gdyby brał choć łyczka, to przy
setnej osobie byłby już całkiem uspawany. A tu przecież jeszcze Tusk,
Kwaśniewski, świętej pamięci Maciej Płażyński do uściskania i
pogadania. No, nie wypada, nie wypada tak pić. Jemu nie, ale mnie?
Piłem to co reszta, jakieś ballantinesy i inne white horse’y. Ale gdy
zobaczyłem tego kelnera w białych rękawiczkach i to, co niósł, a przede
wszystkim Ryszarda, naszego dobroczyńcę, nie zawahałem się ani
chwili. „Dobra, Rysiek, jest tak, nie? Że ja ci bardzo dziękuję, że mnie
zaprosiłeś, i powiem ci jedno — jest genialnie, jest super, ale czuję się
twoim dłużnikiem. I teraz ja tobie, Rysiu, ja tobie postawię łychę”. I
wziąłem z rąk kelnera tę milionletnią whisky i polałem wszystkim grubo.
Rysiowi też odrobinę. Następnego dnia w „Wyborczej” opisali to tak:
„Cezary Pazura był najbardziej oryginalnym gościem Prokomu, bo w
swej aktorskiej fantazji potrafił nawet postawić Krauzemu jego własną
prywatną whisky”.
Bywały lata, że na Prokomie pojawiali się skoczkowie narciarscy.
Znaliśmy dobrze tych wszystkich Hannawaldów i czuliśmy się — jako
strona zapraszająca — bardzo za nich odpowiedzialni. Za ich
wypróżnione barki też. Był raz jeden taki mistrz ze Skandynawii, mistrz
świata (Janne Ahonen, Aksel Lund Svindal), który miał za chwilę mieć
samolot. Czekamy w hotelowej recepcji Sheratona, czekamy, dzwonimy
wreszcie do jego pokoju, że samochód na lotnisko już podstawiony i
czasu mało. I nagle idzie, bez gracji, po schodach, nie windą. Teczka,
biały szlafrok z napisem Sheraton i ciemne okulary. Mistrz świata!
Podchodzi do blatu recepcji, żeby się rozliczyć za minibar, płaci kartą i
mówi, że szlafrok też bierze. I w tym stanie wybiera się na lotnisko. No,
lotnisko może jeszcze ujdzie, ale w białym szlafroku do samolotu? Nie,
nie wybaczyłby nam tego, więc w kiblu szybko przebraliśmy go w jakiś
dres. Nie chciał jechać, płakał, mówił, że mu z nami dobrze, że tu, w
Polsce, jest mu najlepiej. Albo taki Słoweniec mówi nam kiedyś, że u
nich w Planicy boi się skakać. Dlaczego? „Bo świadomość mi się
włącza. To jest najdłuższa skocznia na świecie i jak stoisz tam na górze,
to na dole, tam gdzie jest to wielkie białe lądowisko, cynicznie
wyrysowali w śniegu reklamę towarzystwa ubezpieczeniowego: »Tylko
z nami przeżyjesz. Ubezpieczenia na życie«. I to po prostu niepokoi
człowieka”.
A nasz Adam Małysz? Też tam bywał. Gdy my, artyści z RAP,
graliśmy z nimi mecz, miałem go kryć, a on jest sześćset razy szybszy
ode mnie, więc kiedy celowałem w piłkę, zawsze trafiałem prosto w
nogę Adama. Nie nadążałem i w kółko w tę jego nogę. Aż w końcu
trener mnie zdjął i posadził na trybunach. Adam to mądry chłopak,
bohater, super facet. Zawsze, gdy tylko mogę, to go cytuję: „Nie
wchodzi się dwa razy do… tego samego”. Uwielbiam cytaty
sportowców. Raz jeden kolarz zapytany, jak będzie nas reprezentował
na mistrzostwach świata, odpowiedział: „Nie postaram się zawieść”.
Inny mówi do mnie kiedyś: „Jestem pana idolem”. No i niedościgniony
Piotrek Żyła: „Siadłem na belce, poskładałem się, jak umiałem, a reszty
to już nie pamiętam”. Złotouści mistrzowie polskiego sportu!
***
Rozdział 43.
Życiowa przypowieść, czyli to się
może przydarzyć i tobie
„Film jest o alkoholiczce. Ania Dymna gra główną rolę, a ty będziesz
ją leczył, bo zagrasz terapeutę alkoholowego. Żeby dobrze przygotować
się do roli, musisz iść do przychodni AA na Goplańską, tam poznasz
pana Krzysztofa, prawdziwego terapeutę, i zobaczysz, jak on pracuje”
— powiedziała do niego reżyser Barbara Sass-Zdort przed filmem Tylko
strach. Poszedł. Dowiedział się tam wielu nowych rzeczy, o których nie
miał pojęcia. Na przykład, że alkoholik chowa w różnych miejscach
alkohol, przelewa sobie do buteleczek, miesza z perfumami, wiesza na
sznurku za oknem, za kaloryferem… i nagle oblał go zimny pot! Doznał
ponurego olśnienia. Przypomniał sobie, że przecież dziś rano, gdy
wyrzucał śmieci, zauważył, że za koszem, tam gdzie szczotka, zmiotka i
parę szmat, stała jakaś butelka. Alkoholu ciut na dnie. „Co to za
butelka?” — zapytał. „A, chyba wyrzucałam do kosza i nie
wycelowałam”. A wczoraj, gdy wziął łyczek soku pomarańczowego żony,
okazało się, że to wódka. „Jezu, tu jest alkohol”. „O matko, musiałam się
pomylić”.
Zaczął świadome poszukiwania. Domowe śledztwo. W rzeczach
dziecka pół butelki wódki. „Co to?” — próbował się dowiedzieć. „Nie
wiem, może to ta pani, co tu sprzątała, zostawiła, nie mam pojęcia
przecież”. I tak w kółko. Wszędzie znajdował pokitraną wódkę. I teraz
już wie, że w domu jest wielki problem. „Musimy porozmawiać,
chuchnij” — jest dziewiąta rano. „O co ci chodzi, drinka sobie wypiłam,
przecież można”. No, niby można, ale… Zaczęła płakać, że sobie z tym
nie może dać rady. Łkała jak dziecko. Bo jego pierwsza żona też kiedyś
była dzieckiem, dziewczynką, kobietą, matką, potem alkoholiczką.
Myślał, że gdyby była trzeźwa, nigdy nikomu nie zrobiłaby żadnej
krzywdy. A tak? „Nie martw się, jest genialny facet, który pomaga.
Damy radę” — zaprowadził ją na terapię na Goplańską. Była
zachwycona. On też.
Któregoś dnia do teatru przyszedł nagle pan Krzysiek, terapeuta.
„Chciałem pogadać o Ż. Nie chodzi na terapię”. „Jak to? Codziennie
wychodzi”. „Ale nie dochodzi. Masz żonę alkoholiczkę, człowieku”.
Terapeuta miał rację. Krok po kroku Ż. coraz głębiej wpadała w nałóg,
mnożyły się kłamstwa. Z alkoholu płynnie przeszła w narkotyki, bo
szukała czegoś mocniejszego, opiatów, kompotu, amfetaminy. Z każdym
dniem było trudniej.
Kiedyś siedzą razem w domu. Pogodzeni, bo ona kolejny raz kończy
z nałogiem, ona go kocha, ona zaczyna wszystko od nowa, on wreszcie
szczęśliwy, bo wierzy, że zrozumiała. Pragnął normalności, rodziny,
stabilizacji… Gdy więc po niespełna dwóch szarpanych emocjami
latach siedzą wreszcie pogodzeni w wynajętym mieszkanku, dziecko
śpi w łóżeczku wykąpane, dzwoni domofon. Taki stary domofon z
chamsko wielką słuchawką na sznurze, że tylko podniesiesz, to słyszysz
wszystko, co na dole. Ż. zrywa się na równe nogi. „Tak? To poczekaj” —
mówi do słuchawki. „Co się stało?” — on pyta. „Wiesz co, Ula ma
kłopoty, mąż ją pobił”. „To dawaj ją na górę. Pomożemy” — mówi. „Nie,
dzisiaj mamy tu święto, nie chcę tego psuć. Zejdę, pogadam z nią.
Możesz dać mi parę złotych? Niech pójdzie, kupi sobie coś do jedzenia”.
„To pójdę z tobą” — proponuje. „Nie, nie, nie, będzie się ciebie
wstydziła, że pobita, wiesz, jaka ona jest”. Nigdy nie widział Uli. Tylko
mu o niej opowiadała. Ale były chyba zżyte, skoro lubiły się ze sobą tak
często spotykać? Zeszła na dół. On siedzi, gapi się w telewizor, ale
wreszcie myśli: krzyknę przez domofon, żeby jednak weszły na górę,
żeby sąsiedzi nie plotkowali. Po co tak stoją przed blokiem na widoku,
skoro Ula pobita jest. Podnosi słuchawkę i słyszy męski głos. Zna ten
głos. Nie rokuje dobrze ten głos. Na paluszkach, w skarpetach, tak jak
stał, schodzi po schodach z dziewiątego piętra. Nie jedzie windą, żeby
się nie zorientowali. A ona znów z tym narkomanem. „Co ty robisz?!” —
krzyczy na nią. „No, chciałam się pożegnać. Bo zaczynamy od nowa. On
mówi, że mnie ciągle kocha”. I wtedy ten koleś się na niego rzuca. Dwa
razy większy od niego. Szarpią się, wszyscy sąsiedzi w oknach, a oni
tłuką się po gębach, nie pierwszy już zresztą raz. „Rozbijasz rodzinę,
bydlaku!” — wrzeszczy. Wreszcie ona wraca z nim do mieszkania. On
zmienia skarpetki, które podarł na chodniku, bierze z lodówki lód na
spuchniętą twarz. Wszystko ponownie wraca na chwilę do normy… A
potem kolejny raz. I tak w kółko… Nerwy, bójki, nieprzespane noce, lęk
i strach.
Gdy zaczęły się zdjęcia do kolejnego hitu, pojechali do Łodzi z
dzieckiem. Spali u teściowej, bo on tam był zameldowany, więc nie
należał mu się hotel. Teściowa wyjechała z dzieckiem do rodziny, a oni
z Ż. zostali sami. On nos w scenariusz, bo rano zaczyna film. Ona na
pięć minut do koleżanki. Przysnął nad tekstem. Wróciła o 5:30 i mówi:
„To ja skoczę jeszcze po bułeczki, żebyś sobie świeże zjadł na śniadanie.
Pośpij, zaraz wracam”. O 7:30 miał taksówkę na plan. Wstał, wykąpał
się, ogolił, jej nie ma. Wygląda przez balkon, nie ma. Z drugiej strony
nie może wyjrzeć, bo ślepa kuchnia. A jej nie ma i nie ma. A bez niej nie
otworzy drzwi, bo mają zamek, który jeśli się go zamknie od zewnątrz,
to od środka już się nie otworzy bez klucza. Takie niby zabezpieczenie
przed złodziejami. O 7:35 pukanie do drzwi. Taksówkarz: „Co jest? No
bo my czekamy”. „A tak, już chwileczkę, żona przez przypadek mnie tu
zamknęła, cha, cha, chwileczkę. O, a może zapukajcie do sąsiadów, żeby
otworzyli swój balkon?” — udaje, że jest wesoło i takie to ma zabawne
poranne przygody. Sąsiadka otwiera swoje balkonowe drzwi, a on
(czwarte piętro) przeskakuje dwa metry między balkonami, trzymając
się powietrza. Był wtedy przekonany, że spadnie, że się zabije. Ale w
taksówce czekają! Trzeba zaryzykować…
Jest taka scena, zresztą otwierająca film, kiedy Franz Maurer
wychodzi z więzienia. To ten moment. Lali na nich na planie wodę,
potem suszyli, a oni siedzieli w jelczu, w którym była kawa i herbata.
Taki pseudocatering. W pewnym momencie on spogląda przez
zaparowane szyby planowej stołówki i widzi coś dziwnego — jedzie
jego samochód, złoty ford tempo, amerykańskie gówno, które ciągle się
psuło, jedzie w kierunku więzienia na Smutnej w Łodzi. Zygzakiem. W
końcu się zatrzymuje i wysiada z niego pijana Ż. Krzyczy: „Po co aferę
robisz, wołasz sąsiadów, bydlaku jeden, prostaku”. Daje mu w twarz
przy całej ekipie, wsiada do forda i odjeżdża. Znów zygzakiem. On
wraca do jelcza: „Co ja mam robić?”. „Musisz zacząć nowe życie” —
mówi spokojnie Franz Maurer. „Ale jak? Ja mam już trzydzieści dwa
lata”. A Franz, który dobrze zna jego historię, odpowiada: „Ja miałem
czterdzieści, gdy zacząłem nowe”. I milczy. Jak to Franz Maurer. A on
czeka, czy powie to, co naprawdę chce usłyszeć. Że: „Musisz zacząć
wszystko od nowa. Tu nie ma co zbierać. Ratuj dziecko. Ona wykupiła
bilet w jedną stronę. Zabraniając jej pić i ćpać, staniesz się jej
największym wrogiem. Znienawidzi cię, odejdzie, ucieknie”.
I tak właśnie zrobiła. Któregoś dnia już po prostu nie wróciła.
Znajoma dała mu kontakt do pani Marii, adwokatki…
Córka nie zna swojej matki. Miała cztery latka, gdy widziała ją
ostatni raz, zostały jej jedynie zdjęcia. Gdy dowiedział się, że Ż. nie żyje,
zupełnie nieoficjalnie, myślał, że to może plotka. Może prasowa
prowokacja? Córka była akurat za granicą z przyjaciółmi na wakacjach.
Zadzwonił do niej. Do dorosłej już wtedy kobiety. Najpierw cisza w
słuchawce, a potem: „To znaczy, że ja jej już nigdy nie zobaczę? I z nią
nie porozmawiam…”. Zawsze czuł, że to planowała. Chciała poznać
swoją matkę, spojrzeć jej w oczy, zapytać, dlaczego nie widziały się
dwadzieścia lat.
Gdy Ż. zniknęła, córka przebywała cały czas z nim, poza niedługim
okresem, który spędziła u babci, mamy Ż. To nie było łatwe. Dziecko w
teatrze, w bufecie, czekające, aż skończy się próba, z paniami
sprzątaczkami, często również z jego rodzicami. Musiał jeszcze w
dodatku udowadniać w sądzie, że matki nie ma i ktoś musi nad
dzieckiem sprawować opiekę. W tamtych czasach nie mógł nawet
zapisać dziecka do przedszkola bez zgody drugiego rodzica, nie
mówiąc już o wyjeździe za granicę, co miało szansę zostać
zakwalifikowane jako uprowadzenie. Musiał więc uzyskać od sądu
zgodę na to, żeby stać się jedynym opiekunem prawnym, by to dziecko
wykształcić i wychowywać. Wziąć cały ciężar rodzicielskiej
odpowiedzialności na siebie.
Rozwód odbywał się zaocznie. A w międzyczasie, najczęściej po
wakacjach, do jego domu przychodzili jacyś ludzie i mówili: „No, słuchaj
pan, panie aktor, chciałbym wreszcie z powrotem te pieniądze”. „Jakie
pieniądze?” — dopytywał. „No, na wakacjach spotkaliśmy przecież Ż.,
wzięła od nas tysiąc złotych, a ty miałeś zaraz przyjechać i oddać”. A on
nigdy nie miał przyjechać… Skąd mógł wiedzieć, gdzie ona się
podziewa? Sam jej przecież szukał. W końcu musiał opublikować
oficjalne ogłoszenie w gazecie, że za długi żony nie odpowiada, i nosić
je zawsze przy sobie.
Proces trwał półtora roku, sąd szukał Ż. po komisariatach, szukał jej
też i on. Po ponad roku znalazł ją w Monarze pod Łodzią, dokąd
pojechał, bo chciał poprosić, żeby zgodziła się na rozwód. Ze względu
na dobro dziecka. Może by się nawet i zgodziła, ale osaczyli go jej
terapeuci, że jak on może?! Jak może ją tak dręczyć, skoro ona na
terapii jest? A potem jeszcze podopieczni ośrodka, młodzi narkomani,
dołożyli swoje: „Co ty wiesz o życiu, człowieku? My tu walczymy z
nałogiem, bezduszny bydlaku!”. Wtedy dostał tego swojego szału. „Ja
nie wiem nic o życiu, smarkacze rozpuszczone?! To wy o życiu nie
wiecie nic! Żyjecie we śnie! W chemicznym śnie! Macie poprzekręcane
w tych swoich łbach od tego swojego pierdolonego hobby, które sami
sobie wybraliście! Ja nie wiem? Ja o życiu wiem wszystko! Wiem, że
muszę rano wstać, nakarmić dziecko, uprać mu rajstopy, wysuszyć,
zapłacić opiekunce oraz rachunki i zapieprzać na te pieniądze, bo chcę,
żeby moje dziecko godnie, zdrowo i normalnie żyło! Wiem, co znaczy
utulić dziecko do snu, wiem, co znaczy obetrzeć mu łzę, i wiem, co
znaczy odbierać sobie, żeby dać słabszemu, skazanemu na twoją łaskę
stworzeniu. To wy o życiu nie wiecie nic! Pojebańcy gnuśni i fałszywi!
Oszuści emocjonalni i zwykli złodzieje, którzy z zimną krwią potraficie
najbliższych ranić i okradać, żeby tylko wasz popaprany łeb wreszcie
czymś napierdolić! Żebyście widzieli ładne obrazki w tym waszym
pojebanym, chorym, śniętym widowisku. Gardzę wami, mam was dość,
nie czekam na waszą łaskę. Wychodzę z tej matni, z której i tak
spierdolicie, tylko silniejsi i cwańsi. Żegnam!!!” — wykrzyczał. Coś
podobnego wyfrunęło z jego trzewi, z tym że naprawdę było dużo, dużo
gorzej, tylko szczegółów nie pamiętał, bo wpadł w ten swój szał.
Ostatecznie nie pozwolono mu nawet z żoną poważnie porozmawiać…
Miesiąc później zadzwoniła terapeutka z przeprosinami. Ona też
została oszukana. Ż. chodziło tylko o wyrobienie sobie kontaktów w
Monarze. Teraz znów handluje prochami na ulicy. Z atrakcyjnej,
czarnowłosej dziewczyny w zielonym płaszczu w ciągu kilku lat
zmieniła się w osobę coraz bardziej uzależnioną. Osobę, która nikomu
nie pozwoliła sobie pomóc. Poza używkami nie liczyło się dla niej wtedy
już nic. Niestety.
Był taki chłopak, który w Kilerze przynosił banknot. Argentyńskie
pesos. Niezwykle zdolny i wrażliwy młody aktor. On też już dawno nie
żyje. Bo narkotyki to tragedia i śmierć. Zawsze! Nie ma historii z happy
endem. A tymczasem nasza cywilizacja dosłownie spływa używkami.
Kiedy słucha tych wszystkich celebrytów, czasem jego kolegów po
fachu, którzy mówią, żeby zalegalizować narkotyki (oprócz rzecz jasna
leczniczej marihuany), to aż nie wierzy własnym uszom. Jakie
narkotyki, skoro my sobie z wódą nie możemy poradzić? I władza to
jeszcze rozpatruje? Na Boga jedynego! Dlatego to się przecież nazywa
narkotyk, bo uzależnia, robi dziurę w mózgu, zabija uczucia wyższe,
dewastuje rodziny. Niesie śmierć. Czy takie konsekwencje też
zalegalizujemy?
Alkohol kiedyś służył do dezynfekcji, chorym się go podawało, był
środkiem odurzającym, w ekstremalnych warunkach pomagał
przetrwać. Tymczasem obrócił się przeciwko ludziom, wymknął się
spod kontroli. Jest jak współczesny golem, wymysł szatana, nasz wróg,
ponieważ nie potrafimy używać go z umiarem. Bo człowiek nie zna
umiaru. Prędzej czy później robi więc komuś — albo sobie — krzywdę.
Kokaina uzależnia podobno czterysta (!!!) razy bardziej niż alkohol. Aż
trudno to sobie wyobrazić. I teraz jeszcze te skurczybyki produkują
syntetyki uzależniające już od pierwszego wzięcia, a każdy rząd —
zamiast złapać ich za wszarz — bawi się z nimi w ciuciubabkę. Bo oni
też mają swoje „prawa”.
Raz z ciekawości i jesteś w kanale na wieki. Dlatego trzeba dziecku
tłumaczyć, że nie wolno mu nawet spróbować! Za żadne czarcie skarby.
Never!
Z Anastazją, 1993 r.
***
Spis ilustracji:
s. 11 — fot. Zenon Zyburtowicz/EastNews
s. 59 — fot. Krzysztof Jarosz/Forum
s. 65, 215, 257, 259, 281-283 — fot. Krzysztof Wellman/eRBe
s. 93 — fot. Mirek Noworyta/SE/EastNews
s. 131, 186, 299 — fot. Polfilm/EastNews
s. 152 – 155 — fot. Piotr Siejka
s. 158, 159, 164 — fot. Zygmunt Rytka
s. 163 — fot. Renata Rajchel
s. 212 — fot. Janusz Wojewoda
s. 222 — fot. Mateusz Jagielski/SE/EastNews
s. 266 — fot. Jacek Szymczak/SE Zebra
s. 277 — fot. Jacek Waszkiewicz/Reporter
s. 301 — fot. Paweł Stępniewski/Reporter
s. 312 — fot. SE/EastNews
s. 326 — fot. Marek Broniarek/Forum
Pozostałe fotografie pochodzą z archiwum prywatnego i rodzinnego
autora i zostały wykorzystane za jego zgodą.
Grupa Wydawnicza Helion dołożyła należytej staranności w
rozumieniu art. 335 par. 2 kodeksu cywilnego w celu odnalezienia
aktualnych dysponentów autorskich praw majątkowych do zdjęć
opublikowanych w książce. Z uwagi na to, że przed oddaniem książki
do druku nie odnaleziono autorów niektórych zdjęć, Grupa
Wydawnicza Helion zobowiązuje się do wypłacenia stosownego
wynagrodzenia z tytułu wykorzystania zdjęć aktualnym dysponentom
autorskich praw majątkowych niezwłocznie po ich zgłoszeniu się do
Grupy Wydawniczej Helion.
Spis treści
Wstęp
Rozdział 1. Przekleństwo ulubieńca, czyli decyzje i rozterki
samotnika
Rozdział 2. Kobiety w Niewiadowie, czyli chłopięce fascynacje
Rozdział 3. Lekarz, czyli prysły zmysły (drastyczne sceny)
Rozdział 4. Bogusiak, czyli lot Ikara
Rozdział 5. Mama, czyli mama
Rozdział 6. Niewiadowskie klimaty, czyli wspomnień czar
Rozdział 7. Babucowa, czyli szansa, że urosnę
Rozdział 8. Kawka, czyli bolesne dorastanie (uwaga, drastyczne
sceny!)
Rozdział 9. Alkohol, czyli siła złego na jednego
Rozdział 10. Aniołowa, czyli ból istnienia
Rozdział 11. Zbyszek Zamachowski i Jan Jakub Kolski, czyli chluba
Mazowsza
Rozdział 12. Niewiadów, czyli poligon dowcipu
Rozdział 13. Liceum, czyli życie pod kloszem
Rozdział 14. Będę błaznem, czyli dystans wrodzony
Rozdział 15. Marzenia, czyli świat z lotu ptaka
Rozdział 16. Sport, czyli sztafeta marzeń
Rozdział 17. Radek, czyli inny wymiar dzieciństwa
Rozdział 18. Kołobrzeg, czyli głową muru nie przebijesz
Rozdział 19. Laskowik, czyli sztuka wyboru
Rozdział 20. Francja, 1985 rok, czyli pierwszy raz w wielkim świecie
Rozdział 21. Wojsko, czyli duszy stan wyjątkowy
Rozdział 22. Pasikowski, Kroll, Boguś, czyli witamy w mafii
Rozdział 23. Gajos, czyli spotkanie z legendą
Rozdział 24. Poczucie humoru, czyli festiwal w Gdyni, Międzyzdroje
i zdeptana duma
Rozdział 25. Krzysztof Kieślowski, czyli niedokończone marzenia
Rozdział 26. Olaf, czyli fatalne zauroczenie
Rozdział 27. Stany, czyli gwiazda na czerwonym dywanie
Rozdział 28. Szał, czyli niepohamowane geny
Rozdział 29. Tata, czyli tęsknota za męskością
Rozdział 30. Stryjkowie i dzieci, czyli geny w kosmosie
Rozdział 31. Trochę Jezusa, trochę Wołynia, czyli porąbany rozdział,
sorki
Rozdział 32. Rolling Stones, czyli spotkanie na szczycie
Rozdział 33. Boguś, czyli idol wcielony
Rozdział 34. Popularność, czyli ból istnienia
Rozdział 35. Dowcip, kawał, żart, czyli kolejność uczuć
Rozdział 36. Autograf, czyli coś na zawsze
Rozdział 37. Edyta, czyli każdy człowiek ma prawo do szczęścia, o!
Rozdział 38. Homoseksualizm, czyli miłość niejedno ma imię
Rozdział 39. Polański, czyli słowo ciałem się stało
Rozdział 40. Detektyw, czyli cegłą w drewnianym kościele
Rozdział 41. Broda, czyli wreszcie dojrzała refleksja
Rozdział 42. Prokom Open, czyli raz w roku w Sopocie
Rozdział 43. Życiowa przypowieść, czyli to się może przydarzyć i
tobie
Spis ilustracji: