You are on page 1of 301

Cezary Pazura

Byłbym zapomniał...
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie
całości lub  fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest
zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a
także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub
innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami
firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by
zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą
jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za
związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub
autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również
żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe
z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Opieka redakcyjna: Ewelina Burska
Redakcja: Justyna Wydra
Fotografia autora na okładce: Edyta Pazura
Projekt okładki: ULABUKA
Wybór zdjęć: Barbara Lepionka
Szczegółowy wykaz fotografii znajduje się na końcu książki.
Wydawnictwo HELION
ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE
tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63
e-mail: edito@editio.pl
WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
ISBN: 978-83-283-4220-0 
Copyright © Helion 2018
Poleć książkę
Kup w wersji papierowej
Oceń książkę
Księgarnia internetowa
Lubię to! » nasza społeczność
Wstęp
Dzień dobry, drogi Czytelniku. To, że trzymasz w rękach tę książkę i
czytasz ten wstęp, oznacza, że nie jesteśmy sobie obcy. Pewnie znamy
się od dawna, a przynajmniej Ty znasz mnie. Zawsze gdy spotykam na
swojej drodze nowych ludzi, jestem zaskoczony tym, jak bardzo ich
wyobrażenie o mnie różni się od tego, jak ja sam siebie widzę i
odnajduję, a więc od tego, jaki naprawdę jestem. Ta książka może
zatem być dla Ciebie zderzeniem z własnymi wyobrażeniami o kimś,
kogo — wydawałoby się — dobrze znasz.
Nie napisałem jej z próżności. Miałem duże problemy z tym, by
chwycić za pióro. Wziąłem więc komputer i… jakoś poszło. Nie bez
trudu, przyznaję. Targały mną też duże wątpliwości: czy życie, które
przeżyłem, warte jest wspomnień albo chwili refleksji. Przecież „nie
przydarzyło mi się nic śmiesznego”. Smutnego w sumie też nie. A
jednak…
Kiedy zacząłem czytać pierwsze napisane przeze mnie rozdziały,
niejednokrotnie wzruszałem się lub śmiałem do łez. Zadziałało.
Przynajmniej na mnie. Ale czy tak samo będzie z kimś innym, kto to
przeczyta?
Wybrałem ze swojego życia te momenty, które najlepiej pamiętam,
bo tylko one zostawiły trwały ślad we mnie i w moich emocjach. A tych
nie da się łatwo wymazać. Jest tu dużo tęsknoty za dzieciństwem,
radosnej młodzieńczości z okresu szkoły średniej i studiów oraz wiele
refleksji z dorosłego życia. To opowieść bardzo osobista. Moja własna.
Spisana po mojemu i być może przez to bardzo amatorska. Ale szczera.
Taka miała być. Inaczej nie potrafię.
Chcę podziękować w tym wstępie Wydawnictwu Helion za pomoc i
wiarę w powodzenie naszej wspólnej wyprawy oraz mojej żonie Edycie
za stworzenie warunków do pracy i motywację: „Dasz radę, Pazur,
potrafisz!”. Dziękuję też mojemu koledze, aktorowi Piotrowi Siejce, za
udostępnienie masy zdjęć, o których istnieniu w ogóle nie miałem
pojęcia. Chciałbym też podziękować tym wszystkim, których nazwiska
pojawiają się w książce. Bez Was, kochani, nie miałbym życia, które
warte byłoby wspomnień.
Całuję wszystkich serdecznie i życzę przyjemnej lektury.
Cezary Pazura
Rozdział 1.
Przekleństwo ulubieńca, czyli
decyzje i rozterki samotnika
„Oto wyśnił się wielki mój sen
Tysięczny tłum
Spija słowa z mych ust
Kochają mnie
W hotelu fan
Mówi: »na taśmie mam
To jak w gardłach im rodzi się śpiew«
Otwieram drzwi
I nie mówię już nic
Do czterech ścian…” 
(Perfect, Autobiografia)
Ileż to razy liczyłem cztery ściany w rozkwicie kariery? Dziesiątki?
Setki czterech ścian w godzinę po tysiącach dłoni, które klaskały na mój
widok. Miliony samotnych myśli po dziesiątkach przybijanych piątek. To
syciło moją próżność, owszem, ale jak mogłem konsumować tę swoją
popularność, wpieprzać ją garściami i korzystać z niej jak inni, oddawać
się hedonistycznym skłonnościom, skoro życie wciąż kopało mnie w
tyłek? No, nie mogłem. A wyjeżdżać, stawać na scenie, tyrać na planie
w upale i mrozie od rana do nocy? Mogłem. Ba, musiałem, bo zawsze
miałem grupkę ludzi do wykarmienia. Zawsze była Anastazja,
przedszkole, potem szkoła, zawsze byli rodzice, ich choroby i
zmartwienia… Wszystko ze sobą pogodzić, poukładać i zabezpieczyć —
to było moje zadanie. Zarabiałem, ale ciągle pożyczałem, bo wciąż było
mało na wszystkie życiowe konieczności. Wódeczka z komornikiem w
Łodzi była na porządku dziennym. Facet miał serce, trzeba przyznać. I
cierpliwość. Zawsze czekał, prolongował, kiedy nie miałem czym
zapłacić, a nawet swoją flaszkę przynosił, jak w moim portfelu wyło
echo. Siadał i płakał ze mną, bo lubił moje filmy. Przepaść między
medialnym szałem na moim punkcie a tą dojmującą życiową pustką,
bidą i problemami była wielka i towarzyszyła mi przez wiele lat.
Malutkie dziecko na rękach, które trzeba nakarmić, oprać, dopieścić, a z
drugiej strony pisk tych wszystkich dziewczyn włamujących się do
hotelowych pokoi, żeby tylko dotknąć, żeby zobaczyć. Taa… Bycie
„idolem” to ciężki kawałek chleba. Nawet nad Wisłą.

Ze swoją woskową podobizną, Festiwal Gwiazd w Międzyzdrojach, 1999 r.


Świętej pamięci Andrzej Konic, który reżyserował Pogranicze w
ogniu, przy piątym odcinku oświadczył stanowczo, że nie jest już w
stanie poznawać kolejnych moich „narzeczonych”, które
przyprowadzałem na plan. Ale wtedy byłem jeszcze nikomu nieznanym
aktorem, to co? Legitymację aktorską miałem im pokazywać? Plan
zdjęciowy zawsze robił wrażenie. Po jakimś czasie bardziej jednak
korzystali z tego koledzy z ekipy, bo ja byłem już bardzo zapracowany i
bardziej znany. Bardziej na celowniku. Oświetlacze przyprowadzali więc
jakieś dziewczyny i mówili: „Czarek, weź, zrób sobie z nią zdjęcie, to
ona będzie szczęśliwa, że cię poznała”. I tak parę lat robiłem za tego
przysłowiowego misia na Krupówkach. Dziewczyn w moim życiu było
dużo, przyznaję, ale nieskonsumowanych, ponieważ tak naprawdę w
relacjach damsko-męskich byłem bardzo nieśmiały. Już od początku
szkoły teatralnej nadrabiałem miną i opowieściami. Wszyscy mieli mnie
za casanovę i bawidamka, a tymczasem ja stałem się mężczyzną tak
naprawdę dopiero na trzecim roku studiów. Bardzo późno jak na
aktora… Ale to znów przez mamę. Naprawdę! Zawsze skutecznie
odstraszała mnie od kobiet. Mama, ach, ta mama, długo wbijała mi do
głowy, że to nie jest wcale takie fajne, jak koledzy opowiadają, i że
zawsze znajdę czas na miłość oraz jej skutki uboczne. Najważniejsze są:
studia, praca i obowiązek. A to, co mówiła, było dla mnie największą i
jedyną prawdą, bo z matką się nie dyskutowało. Przecież ona chciała
tylko mojego dobra, w końcu to moja mama, no nie? Jak mogłem więc
wątpić, że kobiety są niebezpieczne? Tak naprawdę poza moją Edytką,
pokochaną przez mamę od razu, nie przypominam sobie dziewczyny,
która by jej choć trochę przypadła do gustu. Ba, na mój ślub z
poprzednią żoną na znak protestu wskoczyła nawet w czarny kostium,
jakby szła na pogrzeb. Taka była. Szczerze mówiąc, to nadal do końca
nie odciąłem matczyno-synowskiej pępowiny, ale już od dawna słucham
siebie i jakimś cudem muszę godzić oba te światy. Moja mama wciąż
jeszcze dzwoni codziennie i pyta swym nieodmiennie płaczliwym
tonem: „Synku, no gdzie ty jesteś?”. „No, w Warszawie, mamuniu”. „To
dobrze, tak się bałam, że znowu gdzieś jedziesz tym autem. A kalesonki
założyłeś? Bo zimno i łatwo się przeziębić…” A ja się czuję jak Tony
Soprano. Ti voglio bene mamma!!!
Jednak wtedy, gdy liczyłem w kółko te same cztery ściany, w
śmiertelnej ciszy, która kłuła w uszy, wtedy czułem się przerażająco
samotny. Nie potrzebowałem już tak bardzo mamy, ale kobiety. Jej
ciepła i uwagi. I tak oto pewna letnia przygoda przerodziła się w
romans. Anastazja miała wtedy nieco ponad cztery lata, a pamięta to
nasze spotkanie we trójkę do dziś. Gdy padło pytanie: „Czy mogę
mówić do ciebie mamo?”, poczułem, że to moment zwrotny. Mój mózg
zaczął brać górę nad rozterkami serca i zdecydował, że zaryzykujemy.
Że tak może będzie lepiej. Czy dla mnie i czy było? To już zupełnie inna
sprawa. Ale wtedy tak poczułem. A dziecko zapytało, żeby tatusiowi
było miło. Czy się zakochałem? Rozum i okoliczności podpowiadały, że
tak. Dlaczego nie…
Jest taka książka, którą podarował mi kiedyś Piotrek Bałtroczyk (na
zawsze). Książka, która mówi na głos to, co sam przeczuwałem. Nazywa
pewne rzeczy za mnie i według mnie na tym właśnie polega sztuka
najwyższych lotów — ktoś określa pewne rzeczy za nas lepiej i trafniej.
Dokładnie wie, jakie imiona noszą nasze demony. Jak cały Dostojewski
czy jak Koterski w Nic śmiesznego, o którym to filmie, już po
przeczytaniu scenariusza, powiedziałem: „To jestem ja”…
Wzgórze Błękitnego Snu — taki tytuł nosi książka od Bałtroczyka.
Autor — Igor Newerly. Musicie przeczytać, ale nie wytrzymam i trochę
teraz opowiem. Facet wyszedł z łagru i z różnych powodów musiał
osiąść na Syberii. Pewnego dnia zakochała się w nim dziewczyna, miał z
nią przyjemność, spodobała mu się, nic jej nie brakowało, więc w końcu
pomyślał tak: „Chyba sobie ułożę z nią życie, będę miał dzieci, zawsze
najedzone, zawsze bezpieczne, i tak sobie w tym pragmatycznym
obrazie dożyjemy do końca. Będzie OK. Ale, ale… z drugiej strony
przez całe życie przy jej boku i tak będę czekał na tę PRAWDZIWĄ
MIŁOŚĆ, na którą gdzieś tam podświadomie przecież czekam. Więc co
dalej?”.
Zrozumiałem, że ze mną było dokładnie to samo. I to zarówno z
pierwszą, jak i z drugą żoną. Zawsze z tyłu głowy tliło się to coś, co
opisał Newerly. A jak spotkam wreszcie tę właściwą? To co? Co się
stanie? Po prostu się zapomnę, bo poza nią świata nie będę widział?
Kiedy brałem ślub z Weroniką, nie znałem jeszcze Wzgórza
Błękitnego Snu, ale dopiero gdy jako czterdziestoczteroletni facet
spotkałem Edytkę, zrozumiałem, że to już. Stało się. Wypełniło. Już
dalej nie szukam, bo się odnalazła w tym całym kosmosie. To jest TA
OSOBA! Na nikogo innego już nie czekam — jestem teraz w zupełnie
innej książce. Szczęśliwie byłem wtedy od dawna w separacji, data
rozwodu ustalona, rzeczy materialne podzielone, więc nikogo nie
krzywdziłem.
Ale w 1995 roku jeszcze tego nie kumałem. W środku byłem lekko
neurotycznym, bardzo samotnym Adasiem Miauczyńskim, na gwałt
potrzebującym uczucia. Oraz matki dla dziecka. To była decyzja,
świadoma decyzja, podyktowana wieloma czynnikami, choć dziś myślę,
że zbyt szybko się na tamtą historię zdecydowałem. Resztę wszyscy
znają.
A ta cała popularność? W Rosji, jeśli jesteś wielkim aktorem, to stoją
przed tobą na baczność, jak przed carem. Taki mają układ. W Ameryce
popularność kształtują pieniądze i globalna sława, bo aktor ma fortunę,
której możemy mu pozazdrościć. A w Polsce? Jest jak w tej bajce o
złotej rybce, którą złowił Polak. „Puść mnie, daruj mi życie, a spełnię
twoje wszystkie życzenia, ale pamiętaj — twój sąsiad będzie miał
zawsze dwa razy tyle co ty”. „To wyłup mi jedno oko” — poprosił Polak.
Jest takie określenie — przekleństwo ulubieńca. Znam je na wylot.
***
Rozdział 2.
Kobiety w Niewiadowie, czyli
chłopięce fascynacje
Mama zawsze krzyczała: „Wyłaź stamtąd”, ale i tak to robiłem, bo
uwielbiałem spędzać czas pod dużym, okrągłym stołem, przykrytym
dzierganą na szydełku serwetą. Lubiłem tam przesiadywać szczególnie
wtedy, gdy do mamy przychodziły koleżanki. Najbardziej interesowała
mnie ta część jej koleżanek, gdzie kończy się pończocha, a zaczyna gołe
udo prowadzące do tajemniczej, zagadkowej ciemności (ale jakaż to
była ciemność!). Tak — kiedyś kobiety nosiły pończochy. Pończochy,
żabki i pasy. Analizowałem je pod stołem z lubością. Przysięgam. I to
było piękne…
Nie pamiętam, kiedy weszły w modę rajstopy, bo nie mieściłem się
już wtedy pod stołem. W każdym razie był to bardzo zły pomysł. Ale
zanim to się stało, koleżanki mamy gadały sobie o swoich sprawach,
ciuchach, mężach i dzieciach, nigdy o polityce, podkręcały rzęsy
specjalnymi zalotkami, a ja się z całej siły spod tego stołu gapiłem.
Najchętniej na ciocię Tolę Piasecką, moją chrzestną i przyjaciółkę
mamy z okresu panieństwa, z którą razem przyjechały z nakazu pracy
do Niewiadowa. Mama dostała taki nakaz, jak wszyscy wtedy.
Skończyła technikum w Starachowicach i w 1960 roku chyba trafiła do
niegdyś Zakładu Przemysłu Nieorganicznego Niewiadów, a wtedy już
Wytwórni Wyrobów Precyzyjnych „NIEWIADÓW Predom Prespol” —
normować. Była technikiem normowania. Czyli kim? Osobą
nadzorującą i ustalającą normy, które pracownik musiał wypracować.
Na przykład zakrętek do młynków do kawy w ciągu dnia zrobić
czterdzieści! Krótko mówiąc, to od mojej mamy zależało, czy ktoś się w
życiu namęczy, czy nie. Ponieważ panował socjalizm, to mama zawsze
zaniżała ludziom normy, żeby im było lżej. Jeszcze krócej mówiąc:
komunizm nie przetrwał, ponieważ ludzie byli dla siebie życzliwi. 
Ciocia Tola też. Uwielbiałem z nią sypiać, gdy zostawała ze mną,
kiedy rodzice wychodzili na zabawę taneczną. Uwielbiałem przytulać
się do jej pach i piersi, piersi, które niestety w końcu przyniosły jej
śmierć… Gdy umierała na raka, miałem może osiem lat, nie więcej, ale
płakałem jak w pełni świadomy tego, co się stało, dorosły człowiek.
Byłem już wtedy ministrantem i poprosiłem w kościele, żebym to ja
mógł z Niewiadowa na cmentarz do Ujazdu (prawie dwa kilometry!)
nieść chromowany metalowy krzyż, którego pałąk ledwie mieścił się w
moich dziecięcych dłoniach. Było zimno. Siąpił deszcz. I ja, małe
chuchro w komży, na czele konduktu z gołą łepetyną. Bolało mnie całe
ciało, każda kostka i jak Jezus na drodze krzyżowej doświadczyłem
wszystkich możliwych zwątpień — czy ze zmęczenia i bólu aby zaraz
tego krzyża z siebie nie zrzucić — ale za mocno ciocię Tolę kochałem,
by to zrobić, tym bardziej że to była jej ostatnia droga. Ciocia Tola miała
w sobie coś takiego, że przy niej zawsze czułem się bezpieczny.
Pachniała brzoskwiniami, choć w tamtym czasie jeszcze nie
wiedziałem, że to brzoskwinie, bo skąd? Wtedy jadło się jabłka, śliwki i
czereśnie… 
Właśnie, czereśnie. Kiedyś, gdy byłem już dorosły i rodzice
wspominali moje chrzciny, nagle powiedziałem im, że wiem, jak to było.
Że pamiętam! Odpowiedzieli oczywiście, że to niemożliwe, bo miałem
wtedy niespełna miesiąc, ale ja naprawdę pamiętałem, że na naszym
dużym stole, spod którego podglądałem później kobiece uda, stała misa
dużych żółtych czereśni i pół litra wódki z czerwoną nalepką w obłej,
zalakowanej butelce. Musiałem leżeć chyba w wózku, skosem, lekko z
dołu, bo pod takim kątem widzę dziś ten obraz. Gdy opowiedziałem to
rodzicom, oniemieli. „Tak, wtedy starczyło tylko na wódkę i czereśnie.
Bida była”…
Gdy byłem bardzo młodym chłopcem, podobały mi się włosy pod
pachami i na kobiecych łydkach. Uważałem, że to namacalny dowód
dorosłości, seksualności i prawdziwej kobiecości. Moje zdanie
podzielali wszyscy koledzy. Włosy kręciły mnie do tego stopnia, że na
plaży tak ustawiałem się z kocem, żeby zawsze jakieś komunistyczne
bikini z włosami mieć na horyzoncie. Kobiety je wtedy, dzięki Bogu,
pielęgnowały. Poza podglądaniem włosów na plaży oglądaliśmy też z
chłopakami pierwsze zdjęcia kobiet z cyckami i biodrami, takie z gazety
„Razem”, z rubryki „Osobno”, albo z „Żołnierza Polskiego”, czarno-białe,
drukowane tam, żeby chłopakom na służbie nie było smutno, i jeszcze z
„Panoramy”. Trzy gazety, mnóstwo emocji! Zbierałem te zdjęcia,
pieczołowicie wycinałem, aż w końcu znalazła je wszystkie moja mama,
mimo że były skitrane głęboko w biurku. I tu mnie zaskoczyła! Byłem
już w ósmej klasie. Po pierwsze, nie skomentowała tego faktu, nie
krzyczała, po drugie, przyniosła mi pełno takich fotografii od jakiegoś
kolegi z pracy. Też bez słowa, bo przecież wtedy w ogóle się na takie
tematy nie rozmawiało, a jeśli ktoś powiedział w szkole „seks”, to
natychmiast wzywani byli jego rodzice.
Kiedyś mój kolega z klasy, Szafa, czyli Arek Szafrański, przyniósł
określenie „petting”. Tłumaczył nam, że nie możemy jeszcze co prawda
uprawiać seksu, bo jesteśmy za mali, ale za to mamy petting, który też
jest przyjemną sztuką. Szafa w ogóle był bardzo oświecony, ponieważ
miał wyluzowanych, bezpośrednich rodziców i kapitalną babcię
Szczypkowską. Wszystko, co wiedziałem o życiu, wiedziałem od Szafy.
Wyedukował mnie totalnie, nie tylko seksualnie, ale też
światopoglądowo. To on jako pierwszy przyniósł do szkoły wiadomość,
że „Ruscy są źli”. Nam, dzieciakom z podstawówki, które oglądały
Czterech pancernych i żyły w przekonaniu, że gdyby nie radzieccy
towarzysze broni, to byłoby po nas! Wtedy odbywały się czerwone
apele w szkołach, panował cudowny towarzysz Breżniew z krzaczastymi
brwiami, jeszcze lepszy Lenin, bo wiecznie żywy, były pochody
pierwszomajowe, chorągiewki, radość, cukrowa wata. Na lekcjach
historii uczono nas, że Rosja była zła tylko wtedy, gdy panowali carowie,
a najbardziej caryca Katarzyna, która nas rozebrała, ale teraz ZSRR jest
naszym największym i najlepszym przyjacielem. Bez niego byśmy
sczeźli, bo on jest naszym zbawcą. Tak! A tymczasem Szafie tata
powiedział w tajemnicy: „To, co my wyprodukujemy, to Ruscy zeżrą. A
oni nas wykorzystują i są naszym okupantem”. Szafa powiedział nam to
wszystko w tajemnicy. Wydało nam się to zupełną herezją, więc
osobiście na chwilę nawet się na Szafę pogniewałem i opowiedziałem o
tym zbulwersowany mojemu tacie, świadomemu nauczycielowi
przecież, a on tylko: „Ciiicho, cicho!!! Nie wolno głośno mówić takich
rzeczy, synu!”. Poczułem więc, że skoro tata ma wątpliwości, to musi być
coś na rzeczy, i szybko się na Szafę odgniewałem.

Chrzest Radka — chrzestni: stryjek Wiktor i ciocia Krysia Zielonka, moi rodzice
i ja z moimi uszami
Moja piękna mamusia, jeszcze panienka, 1960 r.
W tamtych czasach w ogóle było niebezpiecznie. Dorośli ludzie
nawzajem się siebie bali. Pamiętam, jak mama opowiadała koleżance,
że kiedy zmarł Stalin i z tej okazji był apel, to wszyscy w szkole płakali,
a tylko ona się śmiała. To mam zresztą po niej — gdy czymś się mocno
zdenerwuję, coś intensywnie przeżywam, od razu wybucham
śmiechem. Taka nerwowa reakcja. Dlatego też zawsze się śmiałem, gdy
ojciec mnie lał. A on, myśląc, że sobie z niego kpię, dawał mi w skórę
jeszcze bardziej. Pasem, sznurem do prodiża, rzemieniem… Bolało. W
ogóle cała ta egzekucja wraz z przynoszeniem taboretu, ściąganiem
spodni i tym: „Chodź no tutaj, przynieś pas”, była straszna. Najgorsza,
upokarzająca, okropna. A oberwać można było za wszystko, nawet za
pierdołę jakąś zupełnie bez znaczenia, dlatego w końcu uznałem, że w
domu w ogóle lepiej nic nie mówić i dojrzewanie przeżyłem w ciszy, w
samotności albo z kolegami. Głównie z Szafą, który wszystko miał
zawsze pierwsze. I najlepiej się bił. Miał też dużą wadę wzroku i zawsze
gdy się lał, ściągał okulary i mówił do mnie: „Potrzymaj, Pazura”.
Trzymałem, a jak! Byłem jego prawą ręką. Szafa też pierwszy z nas
używał dezodorantu. Jak dorośli. Psikał się najpierw pod pachami, a
potem odciągał slipki i też psikał. Twardziel! Raz w życiu chciałem być
taki jak on, bo mi tego swojego „Brutala” kiedyś na chwilę pożyczył, ale
przedobrzyłem. Pod pachami okej. Ale jak odciągnąłem gacie…
Pamiętam tylko, że biegałem w kółko przez parę minut, bo „Brutal”, jak
się okazało, był na spirytusie. Pożar w majtach! Nie byłem jednak tak
dorosły jak Szafa. On był tak dorosły, że nawet się nigdy ze mnie nie
nabijał. Imponował mi. Kochałem go jak brata. Szafa pierwszy w
Niewiadowie miał kasetowy magnetofon na baterie.
Gdy przeprowadziliśmy się do piętnastki, naszymi sąsiadami z klatki
obok była rodzina Duzików, a pan Duzik według znawców robił
najlepszy bimber na osiedlu. Próbowałem… Rzeczywiście mistrz!
Uwielbiałem tego człowieka i do dziś, gdy jestem na cmentarzu w
Ujeździe, idę na jego grób. Zapalam znicz. Tęsknię…
Pan Duzik był malutki, chudziutki i na wszystkich zabawach robił
furorę, bo stał w miejscu, tylko nóżką ruszał lekko, do tyłu, do przodu,
leciutko, nienachalnie, a kobiety dookoła niego wprost szalały. Miał w
sobie jakiś niebywały tajemniczy charm, a przy tym był trochę
przekorny, nieco złośliwy, fenomenalny.
Młodszy syn pana Duzika, Tadek, wypalił sobie kiedyś wypalarką na
drewnianej desce podobiznę człowieka i napis pod nią: Jimi Hendrix.
Nie wiedziałem nawet, kto to jest, ale szybko mi wytłumaczył, że to
największy leworęczny gitarzysta świata, a potem na moim bębenku
wypisał mi kolejnych wielkich: AC/DC, Deep Purple, The Beatles, The
Rolling Stones… Nie umiałem tego wtedy nawet prawidłowo
przeczytać, ale czułem, że to ważne. 
Wracając jednak do włosów, to w Niewiadowie, jak ktoś miał długie,
mówiło się na niego „Beatles-małpa”. To był obciach. Jedyny więc
osiedlowy fryzjer, pan Zimnicki, cieszył się ogromną popularnością.
Wszyscy gnali do niego, a on miał w domu specjalny fotel i za dychę
strzygł każdego jak leci. Łebków za piątkę. Miał straszne branie, bo nikt
nie chciał być przecież małpą. Nikt poza mną, ku rozpaczy taty.
Upierałem się jednak mocno, więc wziął mnie w końcu pod włos i kazał
mi iść i powiedzieć: „Panie Zimnicki, proszę mnie ostrzyc na chłopaka!”.
Wziąłem to za dobrą monetę, poleciałem, powiedziałem, ale ścięcie na
chłopaka polegało na tym, że gdy usłyszałem „rrrrrrr” elektrycznej
golarki, zdążyłem sobie tylko dłonią złapać na głowie, co dałem radę, a
chwilę potem miałem już dwa milimetry na łbie, kawałek grzywki i
charakterystyczne u Pazurów odstające uszy. Stąd moja ówczesna
ksywa — Saper. Że niby wszystko słyszy. Albo Gacek… Dziś pewnie
mówiliby Batman! I jak ja mogłem podobać się wtedy kobietom? Był
problem. Duży problem. Odstający, tylko nie tam, gdzie trzeba…
Dopiero w Liceum im. Stefana Żeromskiego w Tomaszowie
Mazowieckim po raz pierwszy pocałowałem dziewczynę. Na korytarzu,
pod popiersiem Żeromskiego, dałem mojej Małgosi naszyjnik na
urodziny (2 lutego) i spytałem: „Chcesz ze mną chodzić?”. „Tak” —
odpowiedziała pospiesznie. 
Królowała wtedy książka Tylko dla chłopców. Nie do wypożyczenia,
taka kolejka była po nią w szkolnej bibliotece. W tej książce była cała
anatomia. Oczywiście rysunkowa. W latach siedemdziesiątych temat
tabu, co sobie trochę nawet chwalę, gdy widzę całą tę ginekologię, która
odbywa się na naszych oczach teraz. W szóstej klasie zapisałem się na
dyżur w szkolnej bibliotece, żeby w końcu sobie książkę Tylko dla
chłopców zabukować i dostać ją wreszcie do rąk własnych. Udało się, ale
po tej lekturze wiedziałem już tylko jedno — kobiety są bardzo
niebezpieczne! Ilość hormonów jest u nich drastycznie zawyżona. My
mamy tylko jeden, testosteron, i jak czasem potrafimy zgłupieć? Więc
jaki wy, kobiety, musicie mieć kłopot, skoro macie w sobie całą fabrykę
hormonów? „Aż dziw, że kobiety w ogóle żyją” — taką miałem refleksję
i… taką samą mam do dziś, gdy na przykład moja żona ma czasem
cykliczne chimery. Zrozumieć kobietę? Niedoczekanie wieczne… Mój
najulubieńszy tekst z Psów ever (!) to ten, kiedy przyjeżdżamy do małej
miejscowości, żeby pobrać dolary od „Ruskich”, a potem ja na tych
workach z pieniędzmi śpię z prostytutką. Podjeżdżamy więc na miejsce,
siedzimy w busie, przeładowujemy broń, patrzymy na budynek, a Artur
Żmijewski, chowając pistolet za pasek, mówi tak: „Jak to nam się uda,
to reszta jest łatwa jak kobiety”. Nie mogłem wtedy grać ze śmiechu
nawet po kilku dublach. Dziś też w sumie miałbym z tym problem. Bo
prawda ma niezwykłą moc rozweselania.
***
Rozdział 3.
Lekarz, czyli prysły zmysły
(drastyczne sceny)
To było tak: na lewo dentysta, na prawo lekarz. Taki myk. W
Niewiadowie, w bloku na parterze, bo wyżej normalnie mieszkali ludzie.
Służba zdrowia była wtedy zorganizowana wzorowo, bo na styl
radziecki. Receptę wypisywała pielęgniarka, stemplowała, a lekarz tylko
podpisywał. Ważyli nas od przedszkola obowiązkowo, mierzyli, dawali
tran na odporność — lubiłem ten chlebek z solą na zagrychę — ale i tak
w dzieciństwie ciągle chorowałem albo… mamie się wydawało, że
chorowałem. Tak czy inaczej, wciąż żarłem lekarstwa. Na ogół
antybiotyki albo biseptol. Tony antybiotyków. Dziwne, ale najgorzej
było w czerwcu, bo chłopaki szli zawsze nad rzekę się pokąpać i na łąkę
się poopalać, a ja znowu angina, jak co roku, i znowu biseptol albo
zastrzyki. Po latach dopiero okazało się, że to nie była żadna angina,
tylko uczulenie na kwitnące zboża. Ale kto słyszał wtedy o alergii? Więc
leczyli anginę. Największe wrażenie w przychodni robiły na małym
Czarusiu wielkie metalowe popielniczki na wysokiej nóżce. Kiedyś
weszliśmy z tatą do dentystki. Pamiętam każdy moment tego zdarzenia.
Byłem przerażony, bo sam dentysta mnie przerażał, a do tego jeszcze
spuchłem i bolał mnie ząb. I najgorsze: wiedziałem, że będzie bolało
jeszcze bardziej, ale musi, bo ma mi potem przecież ulżyć! Dziecko
wszystko rozumie… W poczekalni do tego jak zwykle pełno ludzi z
pobliskiego PGR-u, wyłudzających zwolnienia, w butach utytłanych w
końskim łajnie, chociaż kultura nakazywała, żeby do lekarza ubrać się
jak do kościoła — lakierki i biała koszula. No i kąpiel jakaś wreszcie…
Cały ten klimat sprawił, że zaczęła mi pulsować głowa, chciałem
uciekać, ale nagle zobaczyłem swoją ulubioną, tajemniczą popielniczkę.
Wyższą ode mnie. Aż mnie ząb z radości przestał boleć! Cóż jest w
środku? Niewiele myśląc, złapałem ją dwiema rączkami i przechyliłem,
żeby zajrzeć. Tak z dziecięcej ciekawości. I choć chciałbym powiedzieć
teraz „nie!”, mówię „tak” — wyleciało na mnie, tak na moje oko,
gdybym miał to dziś oszacować, około litra ludzkiej flegmy. Takiej
charakterystycznej, zielonej, znanej z płyt chodnikowych, z krwią albo
glutami, ale głównie z krwią. Mój nagle pobladły tata wyglądał, jakby
miał zaraz zwymiotować, inni zresztą też nie lepiej, a ja tak stałem
zaskoczony lekko i cały się kleiłem. Nikt nie miał śmiałości się do mnie
zbliżyć. Nawet lekarz. Brzydzili się dziecka. Tego głupka, który wylał na
siebie całą zawartość spluwaczki wymyślonej dla narodu po to, żeby nie
zarażać się wzajemnie gruźlicą. Przesłanie było takie: jak nie będziemy
na siebie kasłać i wypluwać na chodnik czy w rękaw, tylko w jedno
miejsce, a służba zdrowia będzie mogła to dezynfekować, to szybciej
pozbędziemy się gruźlicy.
Tymczasem ja tę całą gruźlicę wylałem na siebie. Naraz! Na czyste
ubranko do lekarza prosto od mamy. Ten zespół ludzkich nieszczęść. No
i tej krwi. I wróciłem do domu, ja — małe, obrzydliwe dzieciątko w
obcej flegmie. Nie było chętnych, żeby mnie dotknąć, nawet moja
własna, rodzona matka się mocno zawahała. Czy to na pewno ja? Jakoś
jednak ściągnąłem w końcu z siebie sweterek i resztę. Wszystko to od
razu poleciało do spalenia, do pieca. To był jedyny raz, kiedy ojciec
poszedł ze mną do lekarza. Jak jestem taki bystry, mam się leczyć sam!
Gdy byłem już nieco starszy, wyższy od spluwaczek w każdym razie,
przez przypadek opatentowałem pewien sztos. Wchodziłem do
przychodni, widziałem te mordercze kolejki, bo wtedy wszyscy bez
numerków mówili sobie, kto jest po kim, a każdy chciał być przed kimś.
Panował więc chaos, do tego zapach służby zdrowia, czyli trochę
spirytusu, leków, cały ten PGR, spoceni ludzie, kurze odchody, końskie
łajno oraz wszechobecny w tamtym czasie lizol, który zabijał wszystko
— nie daj Bóg stanąć w skarpetkach na podłodze, to by człowiek boso
został. Dowiedziałem się niedawno, że lizol stosowany był w czasie II
wojny światowej w obozach koncentracyjnych do tzw. dezynfekcji
więźniów, którzy musieli zanurzać się w kadzi z tym płynem. Przecież to
środek żrący! Na Boga! Jak ludzie ludziom mogli robić takie rzeczy?!
Cała ta wonna mieszanka w malutkim pomieszczeniu przychodni
tak mnie kiedyś dobiła, że zemdlałem. Obudziłem się w pokoju
pielęgniarek, gdy mnie już cuciły przy otwartym oknie. Pamiętam, że
przybiegł również lekarz: „Co się stało?”. „Pazury syn zemdlał”. „O Jezu.
To weźcie go bez kolejki, bo musi być baaardzo chory”. Za jakiś czas
znów idę do przychodni i po drodze myślę sobie: „Co ja tam będę stał
dwie godziny w tym kaszlu i smrodzie? Ja sobie zemdleję”. I padłem. I
tak za każdym razem padałem, aż wreszcie już nawet nie musiałem
próbować, bo na mój widok krzyczeli z daleka: „Pazury syn idzie!!!
Będzie mdlał!”. I byłem obsługiwany poza kolejnością.
Tak. Omdlewanie było moją pierwszą pierwszoplanową, i to udaną
rolą.
***
Rozdział 4.
Bogusiak, czyli lot Ikara
Po wyprowadzce z mieszkania służbowego na szkolnym poddaszu
zamieszkaliśmy na osiedlu. W końcu miałem swój własny pokój w bloku
z numerem 15, mieszkanie 4, na pierwszym piętrze, lewe drzwi. W dole
płynęła „smródka”, czyli „sajsówa”, a dalej tylko pola PGR-owskie. I
swoje biurko miałem oraz własne okno nawet! Widziałem z niego
czternastkę — duży, dwupiętrowy budynek ze spadzistym dachem z
czerwonej dachówki (bo innej wtedy nie było). Na dole zero trawnika,
tylko chodnik i asfalt. Do tego obowiązkowy rząd garaży, za które
wszyscy chodzili oddawać mocz i tak dalej. Muchy, smród, a do tego
nie dało się tam grać w piłkę, bo było lekko z górki…
Na wspomnianym dachu z czerwonej dachówki niejaki pan
Bogusiak hodował gołębie, karmił je, wypuszczał, potem na nie
świszczał — bez użycia palców, samymi wargami — a one do niego
wracały! Lub nie… (Tu mam pytanie: ponieważ nie wiem, po co hoduje
się gołębie, więc będę wdzięczny, jeśli ktoś mi to kiedyś wyjaśni. Bo
przecież nie na mięso ani na futro… A może dla jaj…)
Z mojego nowego okna doskonale widziałem ten czerwony dach i
okazały gołębnik, w którym pan Bogusiak był stałym gościem.
To była wiosna albo początek lata, nie pamiętam. Wiem, że ciepło,
ale jeszcze rok szkolny. Siedzę więc i odrabiam lekcje jako zawsze pilny
uczeń, a na dole pod oknem Romek Ślipko namawia pana Bogusiaka na
piwko. Bogusiak się waha, ale nie za bardzo, dopala sporta, głośno
myśli, wreszcie decyduje: „Czekej, czekej, ino gołymbie wypuszczę”.
Po czym szybko wbiega do klatki schodowej. Znika na moment. Za
chwilę, widzę, jest na dachu, zatacza się lekko, niebezpiecznie, bo
pewnie niejedno piwko ma już za sobą od rana, i wypuszcza te
„gołymbie z ty klatki”. Ale nagle, Boże, nóżka mu się poślizguje i oto
Bogusiak po tych wszystkich czerwonych dachóweczkach robi tup-tup-
tup-tup-tup, szybciutko, coraz szybciej, bardzo rytmicznie, jak
cyrkowiec na beczkach, które mimo że zasuwasz nóżkami do tyłu, i tak
obracają się do przodu. Ściąga go w dół zgodnie z siłą grawitacji, wybija
na rynnie i na oczach dziecka, czyli moich, Bogusiak leci na asfalt. Wali
o niego pleckami. Spadł z drugiego wysokiego piętra ze spadzistym
dachem, czyli jakby z naszego czwartego dzisiaj. Ciało uderzyło o
twardą powierzchnię, usłyszałem tępy huk, gdy Bogusiak wypadł mi z
kadru.
Ostrożnie wychylam się przez okno, spodziewając się, że zobaczę na
trotuarze najgorsze, czyli trupa, mózg rozlany, dużo krwi, może kości.
W sumie… nigdy nie widziałem trupa! Wychylam się więc nieśmiało,
drżąc ze strachu, wychylam i wychylam, zaglądam za parapet w dół, a
tam Bogusiak właśnie WSTAJE! Równie sprawnie i bezproblemowo, jak
wcześniej tańczył po dachówkach. Po kolei otrzepuje wszystkie członki
z góry na dół i, patrząc w niebo na krążące nad nim białe gołębie, mówi
rozżalony, chyba do siebie: „Pierdolune gołumbki!!!”. I poszedł na to
piwko ze Ślipkiem, a mnie zatkało. Już nic tego dnia z lekcji nie było. Za
to jaką lekcją był lot i upadek pan Bogusiaka — mojego pierwszego
człowieka ze stali! Übermenscha, Robokopa, X-Mena z Niewiadowa.
Ikara! Od tamtej pory wiem jedno: jak już lecisz, to musisz być jak
Bogusiak — do końca rozluźniony.
***
Rozdział 5.
Mama, czyli mama
Mama opowiedziała mi kiedyś, jak to było w starym szpitalu w
Tomaszowie przy Polnej 13 czerwca 1962 roku, gdzie dziś jest liceum
medyczne: że długo i boleśnie przychodziłem na świat, że urodziłem się
taki w sam raz, bo 3600 g, 56 cm, o 21:15, że tuż po porodzie położne
zabrały mnie do dużej sali i przynosiły tylko do karmienia, że mężczyźni
nie mieli wstępu na porodówkę, co mnie, facetowi, który uczestniczył
przy dwóch porodach swoich dzieci, w ogóle w głowie się teraz nie
mieści. Ale wtedy tak właśnie było.
Nigdy też nie czułem, że jestem normalnym dzieckiem, jak moi
koledzy. Od samego początku byłem jakiś inny. Może też trochę przez
wychowanie? Matka nie pozwalała mi biegać, pocić się, a chusteczki na
głowę zakładała nawet w środku lata, żeby mi uszków nie zawiało. Ba,
zdarzało się, że chodziłem w sukience, a mama mówiła, że jestem
dziewczynką, tylko taką z kranikiem. Oj, mamo, mamo… Już w
dzieciństwie znałem na pamięć objawy wszystkich chorób, bo mama
była prawdziwą ekspertką i pionierką. Zawsze miała w apteczce coś
pierwszego w Polsce — na katar, gorączkę, na alergię. Sama zresztą
jeździła aż do Krakowa, żeby wyleczyć własną, bo często w nocy się
dusiła i długo nikt nie wiedział, o co tu chodzi, aż okazało się, że to od
pierza w pierzynie. A jak tu spać bez pierzyny? To było nie do
pomyślenia. Mama brała więc zastrzyki odczulające, a w stanach
ostrych ataków rozkurczowe (aminophyllinum), co wielokrotnie
widziałem i co później bardzo mi się przydało. Któregoś dnia w wojsku
na poligonie jakiś chłopak dostał ataku duszności i zaczął sinieć, a
potem umierać. Bez zastanowienia zrobiłem mu dożylny zastrzyk
rozkurczający, dzięki czemu przeżył, ale tak naprawdę to nie ja, tylko
moja mama uratowała mu życie. Tak. Mama mocno na mnie wpłynęła.
Odznaczyła się na zawsze.
Pamiętam, gdy pierwszy raz przyjechała do Łodzi, kiedy graliśmy
gościnnie z Zenkiem Laskowikiem spektakl w nieistniejącym już dziś
Teatrze Rozmaitości. Zorganizowałem dla niej fajne miejsce na
balkonie, ale w pewnej chwili pojawiła się za kulisami ze szlochem, że
ktoś ją z niego wyrzucił i nie ma gdzie siedzieć. Boże, jakiego ja
dostałem wtedy szału! Zacząłem wrzeszczeć na wszystkich dokoła,
histeryzować, opieprzać każdego, kto tylko stanął mi na drodze. Zęby
wyrosły mi jak u wampira, oczy iskrzyły. Ja, dwudziestoczteroletni
wtedy, nikomu nieznany aktor, walczący o to, żeby mama miała swoje
krzesełko. Zenek Laskowik, który obserwował moją reakcję, po
spektaklu powiedział wystraszony tylko jedno: „No, stary, za matkę to
byś zabił”. I pewnie miał rację. Mama to mama. Byłem niedawno w
naszym starym służbowym mieszkaniu szkolnym na poddaszu w
Niewiadowie (pokój, kuchnia, łazienka). Teraz jest tam przedszkole:
dziecięce obrazki na ścianach, kolorowe poduszki… Przeżyłem tam
rzecz niebywałą. Zamknąłem oczy. Po prawej stronie amerykanka, a
potem duży tapczan, na który uwielbiałem z kolegami skakać z
wysokiej szafy. Rozkładany fotel, na którym spałem w dzieciństwie
przez dziewięć lat, taki z drewnianymi poręczami, o które waliłem się
każdej nocy głową, tak że wciąż miałem jakieś guzy. Zgniłozielony
chyba był ten fotel z koloru. I radio z zielonym oczkiem, które
pamiętam chyba tylko dlatego, że na jego tle widzę moją mamę
tańczącą twista, mamę w minisukience. W blond albo kasztanowej
peruce, bo miała dwie. Z podkręconymi zalotką rzęsami. Z
wyginającymi się w tańcu nogami. Pięknymi nogami, za kolanka
których ojciec lubił matkę trzymać, gdy powoził trabantem. Mamrotał
wtedy z dumą: „Ech, Jadzia, Jadzia”. Moja mama: zapracowana,
szczęśliwa, piękna kobieta, która podobała się mężczyznom. I to bardzo.
Wszystkim!
Moja mamusia w Górach Świętokrzyskich, czyli u siebie, 1965 r.
Dziadkowie — Antoni i Józefa Sowa, i moja mama Jadwiga, ok. 1946 – 1947 r.
Idąc do szkoły, mijałem klatkę schodową, gdzie mieszkali państwo
Śliwkowie, którzy razem sprzątali osiedle. Pan Śliwka — wysoki, chudy,
przygarbiony facet z mocno odstającymi uszami. Pani Śliwkowa —
malutka, starutka, kruchutka, małomówna, cichutka. Mieli
przepięknego syna, Wieśka, kompletnie do nich niepodobnego. W
Wieśku kochały się wszystkie dziewczyny. Imponował mi. Dużo starszy,
dorosły taki, czarny, przystojny, wysoki, nawet w środku zimy miał
piękne oliwkowe ciało. Do tego lekki zarost… po prostu facet z żurnala.
Czasem popalał szlugi na klatce schodowej, żeby jego rodzice nie
widzieli. Kiedyś dopadł mnie znienacka, gdy przechodziłem obok, i
bardzo wprost zapytał, czy widziałem cycki mojej mamy. Co?! „Musi
mieć ładne” — westchnął. Ja na to przerażony: „Moja mama nie ma
cycków!!!”. On spokojnie: „Każda kobieta ma”. Ja: „No, owszem, ma
piersi, którymi karmiła mnie i brata, ale to nie są żadne cycki!”. Spojrzał
na mnie, smarkacza, z lekkim pobłażaniem i tylko westchnął, bo dla
niego moja mama była obiektem seksualnym. Po prostu. Dla mnie z
kolei kimś świętym, na pewno nie uosobieniem erotycznych fantazji. To
mi się po prostu kompletnie nie zgadzało i przeżywam to do dziś.
Któregoś dnia Wiesiek odprowadzał swoją dziewczynę na przystanek
do Ujazdu. Padał deszcz, ponuro, ciemno, szli poboczem. Pasów na
jezdni nie było. Po co na wsi? Mały ruch. Nadjechało rozpędzone auto,
może ktoś pijany? Wiesiek zdążył tylko odepchnąć dziewczynę, a sam
zginął na miejscu. Nie zdążył uskoczyć. Pamiętam, jak leżał w trumnie,
bo kiedyś ciało wystawiano na widok, a jego rodzice tak strasznie
rozpaczali. Zwłaszcza matka. Wtedy od chłopaków dowiedziałem się, że
był dzieckiem adoptowanym, i wytłumaczono mi, co to znaczy. Teraz ja
ryczałem całą noc. Nad Wieśkiem pokiereszowanym i łysym w tej
trumnie, ale najbardziej nad tymi rodzicami, bo nie dość, że nie mieli
własnego dziecka i całą swoją miłość dali jemu, to w ciągu kilku sekund
los im go odebrał. Wtedy zacząłem bać się życia. Mówię serio. Życia,
które potrafi przynieść aż taką niesprawiedliwość.
Moja pierwsza sesja zdjęciowa do łódzkiego „Ekspresu” w maminym, ręcznie
robionym swetrze, 1985 r.
To zdarzenie na pewno zbliżyło mnie do moich własnych rodziców.
Byłem w stanie więcej zrozumieć, z wielką gotowością wypełniałem
każdą ich zachciankę. Recytowałem wiersze, śpiewałem piosenki do
skakanki, mówiłem monologi Laskowika, nie przypuszczając, że w
przyszłości stanę obok niego na scenie. Byłem jak taki piesek na pokaz
i… polubiłem to. O każdej porze dnia i nocy byłem gotów być dobrym
dzieciakiem. Gdy tata miał motór jawę, jeździliśmy całą rodziną (wtedy
nie było jeszcze na świecie Radka) do Tomaszowa na zakupy. Tata z
przodu, mama z tyłu, ja pośrodku — przodem do mamy, przytulony do
niej całym sobą. Mama trzymała w rękach siatki, takie plecione ze
sznurka, więc najbezpieczniej woziło się w nich to, co się nie stłucze,
jeśli nagle po drodze pójdzie oczko. Jakiś pasztet, kawał sera. Mleko już
nie, bo wtedy było w sklepie butelkowane. Mleko przywiozłem
rowerem, prawdziwe, od krowy, w bańce z Mącznika od
Niewiadomskich. Co drugi był Niewiadomski. Może dlatego
Niewiadów? Z Mącznika, czyli wsi, innej części Niewiadowa, który
składał się z trzech części: owego Mącznika, PGR-u i z osiedla
Niewiadów, wybudowanego dla pracowników Zakładów Predom
Prespol, gdzie produkowano m.in. przyczepy kempingowe i młynki do
kawy. A tak naprawdę podstawową produkcją były oczywiście materiały
wybuchowe na bazie nitrogliceryny, tajna produkcja, o której w
miasteczku wszyscy wiedzieli, bo była tajna. Jeśli na zakładzie coś
pieprznęło, to na całym osiedlu leciały szyby, a myśmy później
dowiadywali się tylko, komu dziś rękę urwało albo nogę. I to było
normą. Zakład obwieszczał też początek i koniec pracy syreną, o 7:00 i
o 15:00. Pamiętam, że u nas w oknie zawsze rosły czerwone pelargonie,
i jako dziecko byłem przekonany, że to one tak wyją dwa razy dziennie.
Tak było, słowo. A za oknem, na szkolnym podwórku, rosły z kolei stare
sosny i myślałem, że gdy jest wiatr, to robią go owe sosny, bo są
zdenerwowane, że nie mogą donikąd iść, więc dlatego tak wściekle się
poruszają. Jakby się uspokoiły, to nie byłoby przecież wiatru…
Niewiadów to w ogóle sosny i piach. Wszystkie jego części — i osiedle,
i PGR, i ten Mącznik, do którego jeździłem po mleko. Potrafiłem jechać
z pełną bańką rowerem i jeszcze, hamując co nieco, ale nadal jadąc,
zbierać grzyby, bo wtedy wszyscy lubili je jeść — w occie, w śmietanie,
suszone. Tylko raz się wywróciłem i wylałem całe mleko. Ale tylko raz. I
w domu — z tego, co pamiętam — akurat nikt się na mnie nie
pogniewał. Mama zrozumiała, że starałem się dla niej.
Moja mama Jadwiga piękna jak zawsze, 1964 r.
Pamiętam jeszcze taki wspaniały obrazek z mamą w roli głównej:
siedzi na fotelu i robi na drutach sweter albo szal, a ja z szuflady biorę
grzebień lub szczotkę i ją czeszę. Taki seans terapeutyczny potrafił
trwać i pół godziny. Mama uwielbiała te leniwe ruchy grzebienia na
włosach. Lubiła je do tego stopnia, że za czesanie płaciła od 3 do 5
złotych. Pomagaliśmy jej też z tatą, ale to już oczywiście charytatywnie,
robić guziki z wełny do tych swetrów, bo często dziergała na
zamówienie. Robiło się takie pętelki, a potem się je dokładnie
obszywało dookoła — tak długo, aż stawały się twarde. Do dziś
pamiętam też ściegi: łańcuszkowy, krzyżykowy, sznureczkowy, wiem,
jak się warkocz w swetrze spuszcza, jak robi się reglan, jak ściągacz —
mam to po mamie. W matczynych swetrach przechodziłem całą
podstawówkę, liceum i studia. Miałem w jednym z nich pierwszą
profesjonalną sesję zdjęciową do gazety. Bo w czym?
Dziś już żadnego nie mogę znaleźć. Tylko we wspomnieniach… Oj,
mamo, mamo…

Moi zakochani rodzice na nowej amerykance, 1963 r.


***
Rozdział 6.
Niewiadowskie klimaty, czyli
wspomnień czar
Któregoś dnia, to chyba było w szóstej klasie, wraz z naszą
wychowawczynią z podstawówki, panią Urszulą Piłatowską,
zakopaliśmy w Niewiadowie w pobliżu szkoły w sosnowym piachu
plastikową skrzyneczkę, w której udokumentowaliśmy nasze ówczesne
miejsce pobytu. Zatrzymaliśmy czas. Były tam fotografie Niewiadowa:
szkoły, zakładowego klubu i całej naszej klasy. Zrobił je Zbyszek
Wilkowski, brat Arka. Nasze lokalne jednoosobowe kółko fotograficzne,
bo po co więcej ludzi w kółku? Skąd zdobyliśmy plastik w tamtych
czasach? A musiał być plastik, bo może długo w ziemi przeleżeć. Nawet
trzysta lat! Lidka Przyborowska, która jako jedyna z nas leciała
samolotem, przyniosła takie sraczkowate pudełko z przegródkami, z
przezroczystą nakładką i z napisem LOT — zdobyczne pudełko po
jedzeniu z pokładu TU-154. Ja do tego pudełka dorzuciłem oczywiście
jakieś tabletki, bo było ich w domu mnóstwo, najwięcej witaminy B w
szklanej fiolce. Do tego tarcza naszej szkoły, ołówek, banknoty, monety,
kartki z informacją, ile co obecnie kosztuje. Dokumentacja pewnego
niewiadowskiego dnia. Rok 1972 albo 1974. Pamiętam, że mieliśmy
odkopać tę zaczarowaną skrzynkę po dwudziestu latach, ale chyba
wszyscy o tym zapomnieliśmy. Może więc teraz? Halo, koledzy: Kikuś,
Gugef, Szafa, Łolek, Chojecki, Kacper, Pontik, koleżanki: Marzena
Wojtczak i Lidka Przyborowska, w których kochaliśmy się wszyscy na
zabój i po kolei! No i Monika jeszcze, do której tylko Szafa miał dostęp,
nasz przywódca i idol… Rzuciła go potem dla innego. „Arek, ale jak ona
mogła? Ciebie? Przecież ty taki super i wyjątkowy jesteś!” —
rozpaczałem na wyrost. A Szafa na to spokojnie i z właściwym sobie
dystansem odparł bez cienia żalu: „Wiesz, jak to jest, Pazur, może on i
brzydszy, ale kto wie, może ma zaganiacza do kolan?”. Udałem, że
rozumiem, a potem długo szukałem w słowniku słowa „zaganiacz”, bo w
tym wieku czułem, że wypadało już to wiedzieć. W słowniku co prawda
nie znalazłem, Wikipedii przecież nie było, ale kilka lat później na plaży
nudystów w Łazach na własne oczy zobaczyłem największego
zaganiacza na świecie, własność pewnego muzyka z Akademii
Muzycznej we Wrocławiu. W sumie fajnie było, bo dzięki niemu na
plaży pojawiało się wiele interesujących i zainteresowanych koleżanek,
ale — o maj gat! — długo zastanawiałem się, na co mu taki instrument i
czy jest on klątwą, czy wybawieniem? Czy mam mu zazdrościć, czy
współczuć? Bo rozmyślania i rozmowy na temat „zaganiacza” i innych
organicznych akcesoriów są w pewnym momencie życia młodego
człowieka wręcz obowiązkowe. Pamiętam, jak kiedyś ksiądz oświadczył
na religii, że nie wolno się onanizować, bo to straszny grzech. Ktoś
dodał przerażony, że słyszał, iż błona od tego wyrasta między palcami.
A pani od biologii dokładała swoje naukowo — żeby pod żadnym
pozorem tego nie robić, bo wtedy traci się budulec, czyli białko,
organizm się wyjaławia, włosy wypadają, paznokcie są słabsze, a i zęby
idą. Serio! Po tych sensacjach długo się trzymałem. Parę dni chyba. Do
momentu, kiedy przechodziłem koło bloku Szafy w drodze do szkoły i
zobaczyłem zrobiony na ścianie cegłówką krzywy napis: „Kto konia bije,
ten długo żyje”. Natychmiast uznałem wyższość słowa pisanego nad
mówionym i z przyjemnością wróciłem do nałogu. Ot, zwykły nawyk
młodocianego miłośnika literatury…
Słowo mówione — czy wręcz śpiewane — miało dla mnie wielkie
znaczenie. W naszym Domu Kultury, jak to się szumnie nazywało, bo
był to po prostu parter bloku, tego, z którego dachu spadł Bogusiak
„Pierdulone gołumbki”, co jakiś czas inicjowano wydarzenia
artystyczne, a w kinie Wrzos obowiązkowo raz w roku Dzień
Metalowca, na który przyjeżdżała stołeczna albo łódzka estrada wraz z
jakimś artystą czy też artystami magnesami. Tak spotkałem Janosika.
Graliśmy z chłopakami na tyłach kina w siatkówkę przez taki drąg do
trzepania, bo kiedyś u nas nie było trzepaków; widzieliśmy w telewizji,
że są takie, i to dwukondygnacyjne, ale w miastach. U nas były drągi
między drzewami. Zawsze omszałe, śliskie po deszczu, ciężkie do
akrobacji, bo za duże „fi”. Graliśmy więc w siatkówkę przez ten drąg
koło kina. A tego dnia miał gościć na występach Janosik, na którego
czekaliśmy dzień i noc. Ubraliśmy się „kościołowo”, czyli odświętnie, i
usiedliśmy — my, wszystkie niewiadowskie łebki — na schodach
wzdłuż sceny, snując wizje, jak to zaraz będzie. Że wyjdzie Janosik z
długimi włosami, obnażonym torsem atlety, w parzenicach, kierpcach, a
potem dadzą mu jakąś tarczę i będzie rzucał w nią ciupagami,
pokrzykując: „Joł, huł. Ejaaa!”. Następnie uśmiechnie się lekko, po
zbójecku, weźmie do góry jakiegoś chłopa z publiczności, podniesie
wysoko i rzuci nim o glebę. Po czym gwizdnie po góralsku, zaświszczy i
da nam porzucać swoją ciupagą albo poczochra po czuprynie. „Przed
państwem Marek Perepeczko” — ogłasza kierownik Bolek Krajewski ze
sceny, a zza kulis wychodzi jakiś facio z nadwagą, ostrzyżony na pazia,
do tego w marynarce i koszuli „non iron”, zamiast ciupagi trzyma jakąś
gitarę, a zamiast popisać się dźwiganiem kogoś z publiczności jegomość
ów wnosi malutkie krzesełko… Ale to nie koniec akcji „marzenia kontra
rzeczywistość”. Ten niby-Janosik siada i zaczyna śpiewać jakieś gówno-
nas-obchodzące smutne piosenki o miłości, przyjaźni i życiowej
tragedii. I tak smędzi do mikrofonu, do tych wszystkich zawiedzionych,
oszukanych ludzi, w tej salce przepełnionej zapachem salcesonu,
musztardy, przedwczorajszych skarpet i proszku ixi. Tak, bo kiedyś nie
było klimatyzacji. Kiedyś był przeciąg.
Koniec podstawówki, 1977 r.
Na koloniach w Tworzyjankach — ja czwarty od lewej, w maminym sweterku
oczywiście, 1972 r.
No, jęczał ten Janosik. Nie mieliśmy wyjścia. Po kilku minutach
wybiegliśmy z chłopakami załamani na świeże powietrze, żeby chociaż
pograć sobie w siatkę. No comments. Artystyczny przekaz kompletnie
nas nie ujął. I gdy tak smętnie odbijaliśmy naszą szmaciankę przez ten
omszały drąg, znienacka podszedł do nas… Janosik! A jednak nas
zamurowało. Złapaliśmy piłkę i się gapimy, bo nie wiemy przecież jako
te dzikie dzieci ze wsi, co zrobić — czy powiedzieć „Dzień dobry”, czy
spierdalać? Bo wtedy wcale nie było pewne, czy dorosły pogłaszcze cię
po główce. A może ci wpierdzieli? Parafrazując: albo szacun, albo w ryj.
Nie wiadomo, co lepsze. „W co gracie?” — spytał Janosik. „W
siatkówkę, bo co?” — odkrzyknęliśmy. „Mogę z wami?” Nikt z nas nie
poprosił o autograf, o zdjęcie też nie, bo nikt przecież nie miał aparatu
oprócz Zbyszka Wilkowskiego, tego od jednoosobowego kółka
fotograficznego, co to tylko dziewczyny wpuszczał do ciemni, żeby
mogły zobaczyć jego aparat. Janosik pograł z nami chwilę i pojechał
dalej chałturzyć. Do Skarżyska. Po latach robiliśmy z Markiem
Perepeczko 13 posterunek, ale nie pamiętał tamtej siatkówki w
Niewiadowie. Wyznał mi jednak, co wtedy śpiewał. Uwaga — to był
mój ukochany i wyjątkowy Bułat Okudżawa. Ups…
Do naszego klubu przyjeżdżali tzw. znani i lubiani. I bogaci, więc
naszym zdaniem po to, żeby na chałturach sobie jeszcze dorobić.
Pamiętam, jak Jarema Stępowski, „warsiawski taksówkarz” (ten od „Na
Wisłostradzie kwitnie bez”) przyjechał zielonym fiatem mirafiori. Jaki to
był fiat! Każdy z nas widział w nim siebie. Każdy sobie myślał: „Czy ja
kiedyś też tak usiądę w takim mirafiori?”. Mirafiori… Co za słowo! Od
razu widziałeś południe Włoch, jakieś owoce, które nie wiesz, jak
wyglądają, lazurową wodę, na przykład Adriatyk jakiś… Boże jedyny, a
tu tylko Polska centralna, piach, sosnowy lasek, omszały drąg, kilo
jabłek i sajsówa…
Kierownik Bolek Krajewski dbał jednak bardzo, żebyśmy w tym
Niewiadowie o wielkim świecie chociaż usłyszeli. Sprowadził więc
kiedyś oczywiście zespół Roma, Bernarda Ładysza, Kazimierza
Brusikiewicza, słynnego Kazimierza Kowalskiego — młodego,
szczupłego chłopaka, zupełnie jak nie bas, Tomasza Mędrzaka z
kultowego W pustyni i w puszczy — niestety bez psów, a przede
wszystkim bez Moniki Roski!, potem podróżnika z Afryki, który
puszczał kolorowe przeźrocza i można było z nim pogadać albo zadać
mu jakieś pytania. Dla najbardziej aktywnych komuna przewidywała
nagrody, dzięki czemu mam klaser do znaczków z podpisem
Małgorzaty Potockiej, która pojawiła się w Niewiadowie przy okazji
słynnego Hubala z Ryszardem Filipskim. „Cezaremu, z sympatią,
Małgorzata Potocka”. Pamiętam taki dzień, po Krollu, kiedy podszedł do
mnie chłopiec z pamiętnikiem i poprosił o autograf. To była dla mnie
nowość i miłe zaskoczenie — autograf trzeba było jakoś sobie wyrobić,
a ja nie miałem jeszcze swojego autografu. Więc co napisać?
Podpisałam się tak jak Małgosia kiedyś w moim klaserze: „Z sympatią”.
W ten sposób podpisuję się do dziś.
Marzyliśmy wtedy, my łebki z Niewiadowa, żeby na własne oczy
zobaczyć kiedyś Jana Ciszewskiego. Tak, tego guru, mistrza mowy
polskiej, legendarnego komentatora sportowego, tego, co nawet jak się
przejęzyczył, to i tak był mistrzem. „Zawodnik popełnił dwa brendy i
padł jak morek wąki” — Ciszewski. Nie do wymyślenia i nie do
podrobienia! Wreszcie poszła fama, że maestro do nas przyjeżdża, lecz
chociaż była to wolna sobota, mieliśmy w liceum w Tomaszowie jakieś
dodatkowe zajęcia obowiązkowe. Pojechałem na nie jako ten zawsze
grzeczny, ale nie wytrzymałem i na godzinę przed końcem zerwałem
się, żeby zdążyć na Ciszewskiego. Autobusu nie było, bo wolna sobota,
więc idę łapać okazję. Stoję w Starzycach i macham. Nic. Przejeżdża ził
— nie zatrzymuje się, syrenka też nie. Nagle patrzę — nadjeżdża
zielone mirafiori, moje marzenie! Macham bez przekonania, bo skoro
nawet syrenka się nie zatrzymała… Ale fiat staje i przez szybę dla
pasażera, elektrycznie opuszczaną (!), wychyla się jakiś pan: „Dokąd
jedziesz, synku?”. „Ja? Do Niewiadowa” — odpowiadam. „Pytanie
szybkie: a ubezpieczony jesteś?” — słyszę. Zatkało mnie. Nikt mnie o
takie sprawy nigdy nie pytał. „No, bo… generalnie to ja jestem
ubezpieczony w szkole, no ale… siedzenie obok kierowcy też musi być
ubezpieczone, skoro cały samochód jest. Na tym to polega”. „A no tak,
to wsiadaj i zapnij pasy”. Pierwszy raz w życiu zapinałem wtedy pasy, bo
pierwszy raz w życiu widziałem w aucie pasy. Patrzyłem tylko kątem
oka, czy nie oberwę za swoje marne próby połączenia sprzączki z
klamrą. W zupełnej ciszy dojechaliśmy do Niewiadowa, bo kierowca
rozmowny nie był, tylko cały czas palił papierosy. Dopiero gdy
wysiadałem, odważyłem się powiedzieć: „Będę na spotkaniu z panem
dzisiaj. Ze szkoły się zerwałem specjalnie”. Uśmiechnął się i
przypetował caro w przepełnionej popielniczce. Tak. To był On. Jan
Ciszewski. Mój kierowca…
W ramach obcowania z kulturą organizowane były także zimowiska
artystyczne. W Warszawie! Ulokowali nas w jakimś domu kultury,
gdzieś przy Puławskiej, koło Królikarni. Materace, łóżka i codziennie
spektakle teatralne. Zobaczyłem wtedy największe dzieła polskiej
kultury tamtych czasów: Dantona Szajny, potem Szewców Witkacego z
Janem Englertem i Mieczysławem Czechowiczem. I uwaga — Lot nad
kukułczym gniazdem z Romanem Wilhelmim (drugi widziałem w
Krakowie, z Pszoniakiem). Do dziś mam dreszcze. Nie było czasu wziąć
oddechu, tak genialnie grali. A w Ateneum miałem zaszczyt zobaczyć
Bal manekinów, gdzie wystąpili wszyscy moi bogowie sceny, których
znałem z filmów. Grały „Czarne chmury”, czyli Leonard Pietraszak,
kochałem się w nim, a gejem nie jestem. Grała „Trędowata”, czyli
przepiękna, czarna Elżbieta Starostecka. Człowiek z marmuru — młoda
Krystyna Janda. Jak rozpętałem drugą wojnę światową — to oczywiście
Marian Kociniak, który tak śmiesznie w spektaklu po każdym łyku
szampana robił „brr, brr”. (Okazało się, że walili prawdziwy alkohol!)
Były Polskie drogi — Henryk Talar. Nie lubię poniedziałku, czyli Lech
Ordon i Ryszard Pietruski… Wszystkie moje gwiazdy na jednej scenie!
Był 11 stycznia 1979 roku. Nie zapomnę. Mój kolega Kajus Augustyniak
zaciągnął mnie za kulisy po autograf. W sumie jakikolwiek, byle
zobaczyć ich z bliska! Henryk Talar podpisał się nam jako pierwszy i
rzekł: „Nie mówcie nikomu, dzieci, Marian ma urodziny i trochę tu
sobie balujemy. Idźcie, złóżcie mu życzenia”. Przyjęto nas jak kolegów,
oni sobie pili i jedli pączki, nas też poczęstowali słodkim, mrugali
porozumiewawczo, gdy komuś się wymsknęło przekleństwo. Fajnie
było. I ja z tego upojenia radością w pewnej chwili powiedziałem do
Henryka Talara: „A wie pan, ja też chcę być aktorem”. Spojrzał tylko na
mnie: „Dziecko, będę bezwzględny. Życzę ci, żebyś został moim
dyrektorem”. Wszyscy w śmiech, a ja wiedziałem tylko, że czegoś tu nie
rozumiem. Lata później pojąłem — albo aktor, albo dyrektor. Dwóch w
jednym koledzy nigdy lubić nie będą.
***
Rozdział 7.
Babucowa, czyli szansa, że urosnę
Dlaczego kiedyś nie lubiłem jeść? Nie wiem. Dzisiaj tego nie
rozumiem. Mama gotowała dobrze, a ja miałem problem ze zjedzeniem
nawet królowej zup, czyli pomidorowej, i to z makaronem! Mama robiła
go własnoręcznie: najpierw ugniatała ciasto, wałkowała je, a potem
bardzo szybko kroiła nożem w cieniutkie paseczki, mnóstwo
paseczków, prowadząc ostrze precyzyjnie wzdłuż paznokci z szybkością
karabinu maszynowego — imponowało mi to. Następnie makaron sechł
na stolnicy i na rozłożonych po całym domu lnianych ściereczkach.
Każda czynność była kiedyś wykonywana bardzo pieczołowicie, każdej
poświęcano odpowiednią ilość czasu. Skąd się ten czas brał? Tego też
nie wiem, ale fakt, że było go więcej niż teraz. Dużo więcej. I starczało
go na wszystko.
Pamiętam, że w pewnym momencie w sklepie pojawił się makaron
czterojajeczny. Oczywiście niezmiernie bawił on mnie i moich kolegów:
„Cześć. Mów mi makaron. Dlaczego? Bo jestem czterojajeczny i mam
dwa końce”. Ha, ha, ha.
Moi chrzestni — ciocia Tola i Marian Stackiewicz, 1962 r.
Pamiętam sam makaron jako nowość i pamiętam, kiedy rodzice po
raz pierwszy w życiu go ugotowali. Siedzimy przy obiedzie, machamy
łyżkami — ja najwolniej, siedzimy, machamy, aż nagle tata mówi: „Nie,
Jadzia, to jednak nie to”. I Jadzia dalej godzinami wyrabiała swój
domowy, jedyny prawdziwy makaron. Raz w tygodniu, bo przecież
codziennie pracowała w fabryce, dlatego też w domu w tygodniu
jedliśmy najczęściej wspólne kolacje, a obiady w szkole lub w
zakładowej stołówce, w czternastce, tam gdzie Bogusiak „Pierdolune
gołumbki” spadł.
Mój tata z małym Czarusiem na kolanach, obok ciocia Tola — moja chrzestna, i
jeszcze jakaś koleżanka mamy, 1962 r.
Pamiętam też z bardzo głębokiego dzieciństwa, że zawsze gdy
miałem zasiąść na nocniku, mama wręczała mi dupkę, czyli piętkę
chleba, bo „wtedy szybciej pójdzie”. Dokarmiała mnie niepostrzeżenie.
Kiedyś jadaliśmy tylko okrągłe chleby, więc dupek było mnóstwo. Gdy
trochę podrosłem, soliłem je sobie. Dla smaku. Potem przerzuciłem się
na chleb ze śmietaną i cukrem, który smakował najlepiej tuż po
powrocie z podwórka. Z nocnika już co prawda wyrosłem, ale
sentyment do piętek mi został. Dupka to dupka. Do dziś zawsze
pierwszy za nią łapię. Od razu musi być moja! Dupka z chleba — jedyny
suchy pokarm, który tolerowałem w dzieciństwie, bo poza tym — jeśli
już — to najchętniej jadłem zupy i wyjadałem mokrą skórę kury, np. z
rosołu. Resztę potrafiłem chować w buzi przez pół dnia i tak chodziłem,
bojąc się wypluć jedzenie, żeby mama się nie pogniewała.
Chomikowałem więc pożywienie ukradkiem, łżąc w żywe oczy, że
przecież już dawno wszystko połknąłem. Czemu miałem taki piekielny
problem z jedzeniem? Nie mam bladego pojęcia, ale bywało i tak, że
nawet w szafie się chowałem, żeby tylko nie musieć jeść. Ale i tam mnie
dopadali dobrzy ludzie…
Jedynym miejscem, gdzie nikt mnie do żadnego jedzenia nie
zaganiał, był dom babci Babucowej, która — jak twierdziła moja mama
— karmiła mnie racuchami z jabłkami tak, jak karmi się gęś. Na chama.
Z popychem. Racuchy z jabłkami… Do dziś moja słabość. Ta starsza
pani opiekowała się mną, gdy byłem chory albo gdy rodzicie musieli
wyjść. Czyli w każdej wolnej dla nich chwili. Wtedy pracowało się sześć
dni w tygodniu i tylko niedziele były niepracujące, choć ojciec i tak
czasem miał jakiś apel albo niedzielną aktywność społeczną.
Socjalistyczny nauczyciel…
Babcia Babucowa miała męża, czyli dziadka Babucę. Dziadek
Babuca stracił w czasie wojny nogę. Pracował w klubie sportowym MKS
Stal Niewiadów. W pachnącym skórą i gumą drewnianym, wilgotnym
baraku zajmował się piłkami i całym sprzętem, w tym getrami, które
mocowało się wtedy pod kolanem sznurkiem, ponieważ były wełniane.
Rozłaziły się i puchły od wody w czasie deszczu. Wtedy nie było jeszcze
getrów elastycznych ze ściągaczem. Skórzane piłki szyto z kolei ręcznie,
wypełniano napompowaną gumową blazą i związywano w całość
grubym rzemieniem. Najgorzej było trafić w to wiązanie przy
główkowaniu, bo ślady na czole zostawały wtedy straszne! Ja
przynajmniej wyglądałem jak Frankenstein z odciśniętym na łbie
równiutkim szwem. Frankensteinem byłem nieskończoną ilość razy. Ale
moją grę w piłkę pomińmy może dyskretnym milczeniem, a mówmy o
dziadku Babucy, który w czasie wojny stracił nogę. Prawą, o ile pomnę.
Miał tylko udo i do tego dopasowaną drewnianą protezę, którą sobie
przyczepiał skórzanymi pasami ze sprzączkami, a one wesoło
pobrzękiwały przy każdym kroku. Gdy kiedyś babcia Babucowa wzięła
mnie do siebie na noc, spałem z dziadkiem w jednym łóżku. Wtedy to
zobaczyłem! On tę nogę na noc sobie odpinał, odkładał na bok i kładł
się spokojnie spać z samym kikutem! Pamiętam — wspominałem już, że
nie byłem normalnym dzieckiem? — że pierwsze, co powiedziałem
zachwycony mamie po nocy z dziadkiem Babucą, to to, że ja też chcę
mieć taką nogę! Bo mógłbym ją sobie odkręcać… A ponieważ niedługo
mam urodziny, więc jeśli o cokolwiek mógłbym prosić, to o taką właśnie
drewnianą nóżkę. Albo najlepiej od razu dwie! Matka oczywiście
natychmiast dostała zawału i białej gorączki, ale ja byłem bardzo
przekonany i tłumaczyłem jej swój pomysł sensownie: „Mamuniu, to
taka wygoda! Możesz ją sobie odpinać, kiedy chcesz. Nie musisz cały
czas jej ze sobą targać na podwórko albo do szkoły. A poza tym… taka
noga nie boli!”. Logiczne? Tak powtarzałem trochę po dziadku Babucy,
który zawsze podkreślał, że nie dość, że nie boli, to jeszcze nie ma
siniaków i nikt ci nigdy na nogę nie nadepnie! Bo jak — skoro nie masz
stopy?
I jakkolwiek jego tłumaczenia zaklasyfikować należy do humoru
raczej czarnego, trzeba przyznać — argumenty miał nie do odkręcenia.
***
Rozdział 8.
Kawka, czyli bolesne dorastanie
(uwaga, drastyczne sceny!)
Jakiś czas temu zacząłem oglądać w telewizji variété zrobione przez
Mike’a Tysona, gdzie mój ulubiony mistrz grał monodram na kanwie
swojego życia i — o dziwo! — robił to z wdziękiem i
superprofesjonalnie. Oniemiałem z zachwytu nad jego talentem. Na
brodwayowskiej scenie czuł się jak niegdyś na ringu. Oczywiście przed
nokautem.
Pewna jego opowieść przypomniała mi moje własne niewiadowskie
traumy. Za mojej młodości bardzo modne było mieć własną kawkę.
Kawkę. Ale nie kawkę w sensie kawki do picia, tylko kawkę. Ptaszka
takiego. Czarnego. Znałem ludzi, którzy włazili na kominy, gdzie na
wiosnę wylęgały się kawki, łapali nieumiejące jeszcze latać młode,
kładli sobie wybraną kawkę na ramię, a ptaszek bardzo szybko i mocno
przywiązywał się do człowieka, który go karmił. Jak pies. Potem nawet
dorosła już kawka pamiętała swojego człeczego kompana, wracała do
niego, przesiadywała na oknie i robiła to swoje „kia, kia”. Też marzyłem
o własnej zaczarowanej kawce! Wyobrażałem sobie, jak się nią
wspaniale opiekuję, jak razem z nią robię to „kia, kia”, jak ona już jest
dorosła i broni mnie, gdy ktoś mnie atakuje, rzuca się, dziobie w głowę,
odpędza intruza. Miałem na tym tle — jak większość łebków z
Niewiadowa — pełen odjazd. W związku z tym, że byłem jeszcze
małym, niesamodzielnym gówniarzem, który nie byłby w stanie sam
złapać kawki, zacząłem zbierać pieniądze, żeby ją odkupić od pewnego
pijaczka na osiedlu, który tych ptaszków mnóstwo wyciągał z komina.
Na handel. Wtedy miał akurat ze trzy. „To ile ona kosztuje, ile mam
przynieść?” — pytam. „Pińdziesiąt złotych przynieś, Pazura” —
usłyszałem. Pięćdziesiąt złotych? Wtedy? Na odpust matka dawała mi
pięć, a to był przecież wyjątkowy dzień. Koledzy dostawali po
dwadzieścia, ale ja za piątkę musiałem sobie zawsze zorganizować piłkę
z trocinami na gumce za dwa złote, loda za złotówkę i kapiszony w
tekturowym pudełeczku, bo korków się bałem, za dwa złote. Jak tu więc
nagle uzbierać pińdziesiąt złotych na kawkę? To dziesięć odpustów
przecież! Biegałem zatem po zakupy (runda tam i z powrotem =
złotówka), sprzedawałem butelki, które wcześniej musiałem oczyścić z
laku, zedrzeć naklejkę i umyć. Szukałem po krzakach takich butelek po
wódce ze specjalną szyjką — bo nie wszystkie przyjmowali, a za te
płacili złotówkę — i przede wszystkim wielorazowych po oranżadzie z
krachlą (wartych półtora złotego). A czas naglił. Kawka rosła. Za chwilę
minie sezon na kawki! W niecałe dwa tygodnie uzbierałem te cholerne
pięćdziesiąt złotych. Poleciałem do pijaczka i dałem mu kasę, którą
wymieniłem wcześniej na papierowe pieniądze z generałem
Świerczewskim, żeby zrobić większe wrażenie. On je ode mnie wziął,
zatoczył się, bo oczywiście pił, schował mamonę do kieszeni i podał mi
już moją ukochaną, zaczarowaną kawkę. W dwóch rękach, żeby nie
uciekła. „Masz, trzymaj ją za skrzydła, Pazura” — powiedział. Objąłem
ptaszynę całą miłością, jaką miałem, z namaszczeniem, delikatnie,
czując jej trzepoczące pod piórkami serduszko, a pijaczek tak stał i
patrzył, po czym wziął jej główkę między swoje dwa wielkie paluchy,
wskazujący i środkowy, złapał za szyjkę i wybełkotał: „Tylko trzymaj
mocno, trzymaj, Pazura…”. I nagle gwałtownie szarpnął. Polała się krew,
skrzydełka rozcapierzyły, główka urwała, serduszko zastygło w moich
dziecięcych dłoniach, pijaczek się roześmiał, a funfle zawtórowali mu w
rechocie. Boże jedyny!!! Uciekłem, płacząc, z pękniętym sercem.
Miałem biało przed oczami i krew na rękach… Płaczę nawet teraz, gdy
to piszę. To jedno z najbardziej traumatycznych przeżyć, jakie
zafundowała mi wieś. Bo wieś, szczególnie ta powojenna, bywała
okrutna, najokrutniejsza. Topienie małych kotów czy ucinanie główek
małym psom było wtedy normą. Zawsze zostawiali tylko jednego
silnego osobnika, a reszta precz, już niepotrzebna. „Co pan tam robi?”
— naiwnie pytam kiedyś faceta ze szpadlem za garażem koło mojego
bloku. A on się znad tego szpadla odwraca i mówi sucho, że „ucina psie
główki”. Po kolei, jedna po drugiej, równiusieńko, metodycznie,
ułożonym na ziemi popiskującym szczeniaczkom. Nieświadomość,
dzicz, średniowiecze! 
Albo psy na łańcuchach, psy, których nie karmiono, bo po co? Miały
żyć tylko dopóty, dopóki potrafiły szczekać, a potem szpadel i następny,
bo pełno ich było w gospodarstwie, więc trzeba je jakoś
„zagospodarować”. Okrucieństwo w ludziach było wtedy potężne, tym
gorsze, że nie widziano w tym nic złego, więc przyzwolenie na
cierpienie było powszechne. Tak po prostu było i już. Nikt się nad tym
nie zastanawiał. W czymś takim wyrastało moje pokolenie…
Albo pan Niewiadomski. Jedyny w gminie robił na koparce, więc
specjalista. Pod ochroną. Lokalne zjawisko. Pił więcej niż normalnie.
Wszyscy wiedzieli, jaki jest, ale nikt nie wpadł na to, że nie powinien
taki być. On tym bardziej. Ciągle się awanturował. Kiedyś, gdy z nutami
pod pachą szedłem na lekcje pianina do ogniska muzycznego przy
zakładowym domu kultury, czyli do bloku naprzeciwko, wstąpiłem po
drodze do kawiarni przy delikatesach po marcepanową czekoladkę —
mój hit. Pieniążki zbierałem od tygodnia, bo w kawiarni drogo, a tylko
tam można było dostać smakołyk. Całe trzy złote za sztukę. Rarytas
taki. Potem dzieliłem tę czekoladę na niezliczoną ilość plasterków, żeby
na dłużej starczyła. Niewiadomski siedział jak zawsze pod parasolami i
pił z grupką wiecznie tam przesiadujących meneli. Tego dnia jednak był
podkurzony bardziej niż zwykle — może jeszcze niedopity, a może
skacowany? Na mój widok dostał jakiejś białej gorączki. Zaczął coś do
mnie bełkotać, ale nie mogłem na początku zrozumieć, o co mu w ogóle
chodzi, więc grzecznie podszedłem bliżej. Naiwny dzieciak. Po chwili
usłyszałem: „Wiesz, jak ja z Niemcami walczyłem?”, ale zanim zdążyłem
odpowiedzieć, już dostałem pięścią w głowę. Upadłem na chodnik, nuty
mi się rozsypały, a ten skacze po mnie buciorami. A ja mam jedenaście
lat! Wreszcie złamał mi żebra, usłyszałem ich głuchy trzask, zdeptał mi
też brutalnie palce. Na pianinie już nie zagram… Niewiadomski wpadł
w kompletny szał i dostał ataku agresji od wódy. Czy to było najgorsze?
Nie, najgorsze było to, że długo nikt się do nas nie zbliżał,
Niewiadomski katował, a wszyscy patrzyli, co jeszcze wykombinuje, bo
on… po prostu tak ma po kielichu. Gdy ja już ledwie żyłem, usłyszałem
wreszcie czyjś zapity, znudzony głos: „No weź, Zdzisiu, daj spokój, to
dzieciak jeszcze”. Jakoś ściągnęli ze mnie tego psychola. Zakrwawiony i
skatowany mozolnie doczołgałem się do domu, bo nie mogłem iść o
własnych siłach. Nawet nie płakałem, bo łuki brwiowe miałem rozbite,
twarz mnie szczypała, no i byłem w szoku. Nuty zostały na chodniku
przed kawiarnią. Byłem sam. Nikt dziecku nie pomógł. Nie wziął w
obronę. Ledwie oddychałem. Do dziś mam lewą stronę klatki piersiowej
niżej od prawej. Podobno niedobrze dla mięśnia sercowego. Ale ćwiczę,
bo to pomaga…
Co z Niewiadomskim? Gdy przetrzeźwiał, zapłacił moim rodzicom
za moje leczenie, byleby go tylko na milicję nie podawać. A rodzice? No
cóż… Musieli przejść nad tym do porządku dziennego, bo to przecież
jedyny w Niewiadowie specjalista, który koparką potrafił napierdalać. A
socjalizm trzeba było szybko budować — koparką. I to było najgorsze
ze wszystkiego. Bezkarność silniejszego. Bezradność rodziców. Znowu
ryczę, jak to piszę. Sorry.
Gdy oglądałem więc Tysona i jego traumy, pomyślałem sobie, że nie
ma absolutnie żadnego wytłumaczenia dla ludzkiego okrucieństwa.
Alkoholicy powinni trafiać na przymusowy odwyk, wariaci w kaftan i do
wariatkowa, a mordercy do więzienia. Dopiero tam można próbować im
pomóc, zamiast w tzw. świetle prawa próbować zrozumieć ich motywy i
intencje. Bo dla niektórych przymusowa wolność jest najtrudniejszym,
co ich spotyka w życiu.
***
Rozdział 9.
Alkohol, czyli siła złego na
jednego
Całe życie miałem pod górę, mimo że z Mazowsza jestem. Byłem
dziwny. Nie piłem. Byłem też tym, który stojąc na czatach koło kibla na
przerwach, pilnuje tych, co palą. A gdy do rodziców przychodzili
znajomi i ktoś wyciągał papierosy, ostentacyjnie otwierałem okno,
mówiąc: „O Jezus, Jezus, tu nie ma czym oddychać!!!”. Wtedy
dostawałem od matki w łeb. Za złe zachowanie. Do dziś nie palę. W
domu… Na tarasie czasem, od wielkiego dzwonu, puszczam dymka, a i
to bez przyjemności. Co innego cygaro! Ale to nie jest palenie. To stan
ducha i umysłu.
Przez wiele lat byłem też wrogiem alkoholu, ale potem w końcu
nadeszła epoka dorosłości: „A weź się napij”, „Ze mną się, k…a, nie
napijesz?”. Dla towarzystwa nie miało znaczenia, gdy wykręcałeś się, że
jesteś na antybiotyku, że żona nie pozwala, że zaraz będziesz rzygał, że
może prowadzisz samochód, którego nie masz… Ktoś, kto nie pił, to nie
był normalny Polak. To był człowiek podejrzany. Masz się napić i
koniec, bo w Polsce nie pije tylko ten, kto kabluje. Mam takie wrażenie z
dzieciństwa, że w moim Niewiadowie pili wszyscy. A i ojciec nie był
wyjątkiem. Jak wszyscy, to wszyscy. Dzieciństwo zapamiętałem w ten
sposób, że mama non stop chowała ojcu buty, żeby donikąd nie łaził po
kielichu. Nosiło go. Stąd się chyba w ogóle wzięła nazwa „Jasio
Wędrowniczek”. Chłopa nosi po kielichu i już. To te słynne „puste
kalorie” chyba tak noszą… Gdyby wtedy były komórki, może tato
usiedziałby na miejscu. A tak musiał wygadać się przed kolegami, więc
wędrował. Mama bardzo szanowała ojca. Nie wyobrażała sobie, żeby
mógł się zataczać po osiedlu jak inni. Mąż nauczyciel był dla niej
nobilitacją, bo kiedyś nauczyciel to był ktoś. Wszyscy mu się kłaniali.
Panu nauczycielowi. Ale w naszym domu najgorsze było właśnie jego
święto. Dzień Nauczyciela. 14 października. Dla tatusia trwał czasami
nawet trzy dni. A dzień później imieniny Jadwigi. Mojej mamy, a jego
żony. Mdlałem z rozpaczy, kiedy okazywało się, że muszę iść do szkoły
po ojca i przyprowadzić go z imprezy. Zapukać do tego pokoju
nauczycielskiego, gdzie drzwi otwierał jakiś inny świętujący nauczyciel
w oparach papierosowego dymu, a rozbawiony ojciec i tak nie chciał ze
mną wracać, chociaż goście mamy już dawno czekali, żeby uczcić też
święto Jadzi. I tak po parę razy biegałem — od Annasza do Kajfasza, aż
nóżki mi mdlały. A rano było zsiadłe mleko albo woda z ogórków
kiszonych. Polska norma w każdym domu w tamtym czasie. I to zawsze
w imieniny mamy, których nigdy przez to nie miała okazji obejść.
Mało czasu spędzałem z ojcem, dlatego może do dziś wspominam,
jak raz pojechaliśmy razem do młyna koło Wolborza, by się wykąpać.
Od piątego roku życia jeździłem też z nim na obozy harcerskie. Jako
siedmiolatek byłem już harcerzem, choć powinienem jeszcze należeć
do zuchów. Ojciec był oboźnym, miał białą podkładkę pod harcerskim
krzyżem, potem zieloną — podharcmistrza. Do czerwonej —
harcmistrza — nie doszedł… Mama, pamiętam, była zawsze trochę
zazdrosna o tatę, bo kobiety uwielbiały Zdzisia. Bo jak Zdzisiu zagra na
akordeonie, jak powie żart, przedrzeźni Gomułkę, to tylko pękać ze
śmiechu. Ja zresztą też byłem fanem tych jego towarzyskich wygłupów.
Zdzisio — urodzony aktor…
Z rodzicami, 2001 r.
Pamiętam noc, kiedy skończyłem dwadzieścia pięć lat. Spędziłem ją
w domu w Niewiadowie, mama zrobiła kanapki, a myśmy z ojcem do
rana pili wódkę i gadali. Miał wreszcie z kim porozmawiać u siebie, więc
nigdzie nie powędrował. Pierwszy raz w życiu napiłem się z ojcem!
Wow! Siedzieliśmy do świtu. Następnego dnia tata odprowadzał mnie
do Zaosia na pociąg do Koluszek, gdzie miałem przesiadkę do
Warszawy na plan filmowy Pogranicza w ogniu. Po drodze ojciec zapytał:
„To ile ty właściwie, synku, skończyłeś lat?”. „Dwadzieścia pięć, tato”.
„O, to ja w twoim wieku już syna miałem”…
Czterdzieste urodziny z moim tatą, 13 czerwca 2002 r.
Drugi raz napiłem się z tatą, gdy kończyłem czterdziestkę. Byliśmy
we trójkę: mój tata, mój największy przyjaciel Przemek i ja. W
Komorowie. Tym razem też jedliśmy kanapki. Bo co więcej na trzech?
Brzdąkałem na elektrycznej gitarze, była wódka — całą noc. Jak wtedy.
Kameralna biesiadka. U szczytu mojej kariery takie „huczne”
urodziny…
Krótko potem skończyła się moja przygoda z alkoholem. Przez wiele
lat, gdy sobie popiłem, byłem duszą towarzystwa, jak mój ojciec
Zdzisław, i wszystkich bardzo kochałem, jak mój ojciec Zdzisław. Potem
zauważyłem, że po alkoholu staję się nieznośny. Jak mój ojciec
Zdzisław. Robię się czasem niemiły, agresywny, wszystko mnie
denerwuje, a ponieważ wielu rzeczy nie pamiętam, to przy następnej
okazji jeszcze na wszelki wypadek wszystkich przepraszam, żeby na
pewno wyjść z twarzą. Gdy dotarło do mnie, że już nie jest wesoło i
fajnie, oj nie, już nie, pomyślałem, że nie ma sensu dalej bawić się w ten
sport. Bo alkohol nie jest dla wszystkich. Zaryzykuję twierdzenie, że
tylko dla niewielu.
Od tego czasu lubię sobie zapalić cygaro. Do tego jeden talisker albo
macallan na lodzie… dla smaku. Jeden, bo drugi już nie jest dla smaku.
Ale widzę, że ten cholerny alkohol nadal jest wszechobecny.
Dominujący. Wypadki samochodowe, bicie, molestowanie dzieci,
morderstwa, znęcanie się nad rodziną… Trzymiesięczne dziecko w
szpitalu, z siniakami, wstrząsem mózgu, cudem odratowane, bo
konkubent był pijany, a matka miała dwa i pół promila — to zawsze jest
ta sama, smutna historia. Może to jest to, co mówi Linda w Psach: „
Życie bez alkoholu jest nie do zniesienia”? Może wydaje nam się, że ten
ból istnienia zalany alkoholem jest mniejszy, problemy życia obojętnieją,
robi się fajnie, lęk nieco ustępuje? I co z tego, że na chwilę? I co z tego,
że na kacu jest większy? Póki co wali w beret i jest pięknie! Ale dokąd
ta droga?
Ja już wiem, że donikąd.
***
Rozdział 10.
Aniołowa, czyli ból istnienia
Moje dzieciństwo to epoka srebrnoszarego amalgamatu z rtęcią, bo
za białe plomby (nowość z Zachodu) trzeba było dużo płacić. Mama,
kiedy wiadomo było już, że zamierzam zostać aktorem, odkładała każdy
grosik na te białe. Dla Czarusia. Bylebym tylko pojechał do Pani S…ej,
20 kilometrów autobusem, i przynajmniej te przednie miał ładne, bo
głębiej wiadomo — nie widać, więc to i tak wszystko jedno. Z tyłu dalej
królował amalgamat. Mamie jestem do dziś bardzo wdzięczny, ale pani
S…ej… czy ja wiem? Bezlitośnie brała kasę, truła każdy ząb po kolei, bo
martwe przecież nie bolą… Po trzydziestce wszystko mi się posypało.
Jeszcze w liceum, tknięty litością, stwierdziłem, że nie mogę dalej
obciążać matki swoimi zębami, i poszedłem do szkolnej dentystki. Raz
w życiu. Zapisałem się, długo czekałem i wreszcie nadszedł ten dzień.
Chciałem, żeby pani stomatolog pozbyła się lekkiego, ale niepokojącego
zaczernienia między dwiema górnymi jedynkami, w samym centrum
uroczego wtedy uśmiechu, którym zamierzałem podbić świat. Lekarka
już na wstępie stwierdza, że te białe plomby to do niczego są, tylko
kosztują. Przereklamowane imperialistyczne badziewie. „Zrobię to
lepiej” — oświadcza. Adam Hanuszkiewicz zawsze ostrzegał, że lepsze
jest wrogiem dobrego, ale OK, dorosłym trzeba wierzyć — wtedy
jeszcze tak myślałem, bo nie znałem przecież Hanuszkiewicza.
Po zabiegu wychodzę z gabinetu, idę do łazienki, gdzie jest lustro,
patrzę… O Jezuu! Między jedynkami mam coś, co wygląda jak pinezka!
Równiusieńkie szarosrebrne kółko. Normalnie mogę puszczać zajączki
uśmiechem! Wkurzony wracam do gabinetu i następuje scena równie
absurdalna jak u Koterskiego w Nic śmiesznego, kiedy Adaś Miauczyński
siedzi na fotelu stomatologa:
— Co pani na głowę upadła?! Przecież to zdrowe zęby chyba, nie?
To co tak piłować, jak jakiemuś zającu?
— Zającowi.
— Zającowi.
— Zęby ma pan wilcze, a zgryz jakiś taki… zajęczy. Kiedyś to by się
panu taka szczęka zakleszczyła na amen.
— Jak się pani do zająca… do pacjenta zwraca?!

Adaś Miauczyński siedzi na fotelu u stomatologa — w tej roli Bożena Dykiel.


Plan Nic śmiesznego, 1995 r.
Paranoja. Wracam do domu. Matka otwiera drzwi i w płacz, prawie
zemdlała. „Kto tak robi jedynki? Będziesz pośmiewiskiem!” Szybko
wysłała mnie do bloku naprzeciwko do innej pani doktór, cud-kobiety,
która to wszystko nie bez trudu i bólu poprawiła. Za kasę mojej mamy
oczywiście…
Dentystów bałem się od dzieciństwa. Pewnie tak samo bało się całe
moje pokolenie. To był lęk nie do opisania. Nieporównywalny z żadnym
innym, kompletnie irracjonalny. Stomatolog, który utrwalił we mnie taki
chorobliwy obraz własnego zawodu, to pani doktór Aniołowa. Taka
kobieta Felliniego: olbrzymia góra w wielkim białym fartuchu,
największa na świecie baba (według mojej pamięci nawet mój tata,
patrząc na nią, zadzierał głowę, a przecież dla dziecka tato jest zawsze
największy). W dodatku nadużywała słowa „ekstrakcja”. Zawsze było
podobnie: „Ale nie będziemy wyrywać?!” — to ja, wystraszony. „Nie, no
skąd. Ekstrakcja tylko nastąpi, usiądziesz sobie na helikopterze i
wszystko będzie w porządku” — i tu pani Aniołowa zaczynała
pedałować własną nogą, bo kiedyś nie było elektrycznego napędu w
maszynkach do borowania. I to wszystko na żywca, ponieważ nie
istniały także znieczulenia. Jakie znieczulenia? Straszny ból! Nieludzkie
cierpienie! Pamiętam, że w tamtych czasach ludzie przed wizytą u
stomatologa upijali się na umór i bywało, że nagle rzucali dentystom na
ręce pawia. Paw to piękny ptak, tylko strasznie wkurzający.
Ja niestety byłem wtedy jeszcze dzieckiem…
To właśnie pani Aniołowa usuwała mi pierwszego w życiu mleczaka.
Gdy się nade mną pochyliła, taka gigantyczna, zasłoniła mi sobą cały
świat. Była tylko ona. Ona i te jej odpowiednio wielkie, błyszczące,
chromowane szczypce. Miałem wrażenie, że wraz z zębem wyrywa mi
serce i duszę. Z buzi cały czas leciała krew, dostałem więc jakiś tampon
z ligniny, który przykleił mi się do podniebienia tak mocno, że trzeba go
było usuwać siłą, jak wcześniej zęba. Przez Aniołową całe życie bałem
się dentystów, a poznałem ich wielu. Zbyt wielu…
Jest taka scena w Nic śmiesznego, finałowa, kiedy leżę na podłodze w
pokoju z otwartymi ustami, w tle słychać mój wewnętrzny monolog, a
koło mnie widać moją filmową żonę, Ewę Błaszczyk. I ja z tą otwartą
gębą… Przyjrzyjcie się Państwo, a dostrzeżecie amalgamat w moich
ustach. Tony amalgamatu. Jeszcze wtedy się trzymały!!! 
Boże, jaki stary jest ten film…
***
Rozdział 11.
Zbyszek Zamachowski i Jan Jakub
Kolski, czyli chluba Mazowsza
Był taki kurdupel, który się po moim życiu pałętał od czasu piątej
klasy szkoły podstawowej. Zawsze mi imponował, ponieważ był
niezwykle zdolnym dzieckiem. Grał swobodnie na każdym
instrumencie, jaki dorwał, i pięknie śpiewał, a ja tylko w chórze u taty
jako podpora trzeciego głosu, bo tam nie słychać. No i miałem też takie
pomysły, że chciałem na przykład grać i śpiewać równocześnie, więc
kiedyś kolega Darek Porczyk, który grał na trąbce, bez większego trudu
namówił mnie na szkołę muzyczną, bo nie chciało mu się samemu
popylać do Tomaszowa i szukał towarzystwa. „Dziecko, a na czym
chciałbyś grać?” — spytała mnie na początek pani dyrektor
Zakrzewska, legenda tomaszowskiej szkoły muzycznej. „No, na pianinie,
pani dyrektor”. „Ale już nie mamy wolnych miejsc na pianino, bo jest
wrzesień, a egzaminy były w czerwcu. Może być klarnet, bo tylko to
zostało?”. „Tak” — zgodziłem się, chociaż nie wiedziałem nawet, co to
jest ten klarnet. Pół roku później zorientowałem się już jednak wyraźnie,
że nie da się jednocześnie śpiewać i grać na klarnecie. Ale skończyłem
tę szkołę, skoro już ją zacząłem. Jak zawsze. Już wówczas myślałem
logicznie.
Wszyscy wtedy braliśmy udział w Tomaszowskiej Wiośnie —
konkursie śpiewaczym. Wszyscy, czyli dzieciaki z powiatu
brzezińskiego: Brzezin, Koluszek, Ujazdu, Bełchatowa, Tomaszowa
Mazowieckiego. Jako chóry lub soliści. Przyznaję, że to nie było chyba
do końca sprawiedliwe, bo zawsze zwyciężała jakaś szkoła
tomaszowska, a sam mój tata mówił, że to jakiś absurd, żeby chóry i
soliści byli oceniani w jednej kategorii. Parę razy dali nam trzecie
miejsce, bo już nie mieli wyjścia, skoro ewidentnie zasługiwaliśmy na
pierwsze, i to w cuglach. Tak czy inaczej, był tam zawsze też ten mały z
Brzezin. Jak co roku faworyt! Któregoś razu śpiewał w duecie z
Małgosią Długosz z Koluszek, śliczną dziewczyną w plisowanej mini,
białej bluzeczce z bufiastymi rękawami i długimi nogami w białych
podkolanówkach. Była o głowę wyższa od Zbynia. Spotkałem ją potem
jeszcze raz na konkursie recytatorskim dla rusofili w liceum, bo
mówiłem ładnie po rosyjsku i lubiłem ten język. Nie wyobrażam sobie
na przykład przetłumaczonego Jesienina, ponieważ on jest po prostu
nieprzetłumaczalny. Tak samo jak Szekspira powinno się czytać w
oryginale. I odwrotnie — są tłumaczenia kongenialne, lepsze od
oryginału. Z Onieginem podobno tak jest, że Mickiewicz przetłumaczył
go lepiej, niż Puszkin napisał.
W każdym razie ten mały z Brzezin, który tak bardzo mi imponował,
równocześnie też okropnie mnie wkurzał, bo był takim psem ogrodnika.
Myśmy z Mariuszem Chojeckim, moim kolegą, chcieli zaprzyjaźnić się
bliżej z Małgosią Długosz, tą z długimi nogami, z Koluszek. Z
Mariuszem w ogóle mieliśmy układ. Wszystko robiliśmy razem. Gdy
obu nam podobała się na przykład Ewa Gimpel, solidarnie i
sprawiedliwie krzyczeliśmy pod jej balkonem: Ja „E”, a Chojecki „WA”.
Ta Ewa to raz nawet zatańczyła ze mną w parze na szkolnej imprezie
choinkowej, zanim wyprowadziła się z rodzicami na koniec świata, jak
mi się wtedy wydawało, czyli do Warszawy. Ten taniec pamiętam do
dziś.
Szczęśliwego Nowego Jorku ze Zbyszkiem Zamachowskim
A ten kurdupel? Cały czas za „naszą” Małgosią Długosz łaził,
pilnował jej i utrudniał nam kolegowanie się z nią. A przecież oni w
ogóle do siebie nie pasowali. Małgosia pasowała tylko do nas, do
naszego tandemu Chojecki-Pazura, kurde! Kiedyś nadzialiśmy się na
małego na przystanku autobusowym, na placu Kościuszki w
Tomaszowie Mazowieckim. Wracali z Małgosią do Brzezin po
Tomaszowskiej Wiośnie. Tego było już jak dla nas za wiele. Gdy pies
ogrodnika zaczął pakować się do autobusu, dostał kopa od Chojeckiego
na drogę i ja też mu poprawiłem, choć wolałbym to zgonić na
Mariusza… Normalne bęcki mały dostał w każdym razie. I dobrze
wiedział za co, nikt nikomu nic nie potrzebował tłumaczyć. Zero słów.
Tylko Małgosia popatrzyła na nas jak na prymitywów ze wsi tymi
swoimi najpiękniejszymi dziewczęcymi oczami. Drzwi się zamknęły,
autobus odjechał. To był mój pierwszy kontakt fizyczny ze Zbigniewem
Zamachowskim.
Cięcie.
Spotkaliśmy się w szkole teatralnej, kiedy był już znanym aktorem
po przeboju Wielka majówka z zespołem Maanam. Nadal mi imponował
i często go obserwowałem, a on nieopatrznie udzielił mi bardzo wielu
lekcji. Kiedyś statystowałem przy jakimś filmie, a Zbychu grał dużą rolę
i pamiętam, że miał wtedy wolny dzień, ale siedział na planie i
przyglądał się robocie kolegów. „No, przecież masz wolne, po co ty tu
siedzisz?” — pytam. „Patrzę, jak gra przeciwnik”. I wtedy właśnie
zupełnie niechcący uświadomił mi, że dobry aktor musi grać inaczej niż
inni. Musi grać swoją własną piłkę. Jak w futbolu. Po raz pierwszy
wykorzystałem tę zasadę w Krollu. Sprawdziła się.
Był jeszcze jeden ważny dla polskiej filmografii osobnik, którego
stopa stanęła na niewiadowskiej ziemi. Siedzimy sobie kiedyś z Szafą
koło jego bloku, wiosną jakoś, w środku roku szkolnego. Nagle
podjeżdża wueską jakiś żołnierz i pyta: „Dzień dobry, dzień dobry.
Gdzie mieszka Iwona Napierała?”. Iwona Napierała? Czego od
najładniejszej dziewczyny na osiedlu chce ten żołnierzyk? Niech spada.
Ona jest nasza, z Niewiadowa. A jak ten tu będzie brykał, to w razie
czego pójdziemy jeszcze po brata Iwonki, Antka Napierałę, który odkąd
sięga moja pamięć, pracował w straży pożarnej i był tak silny i
bezwzględny, że czasem sam się go bałem, bo każdą sprawę załatwiał
własną ręką. Ale żołnierzyk nie zamierza spadać, o nie! Zaparkował
swoją wueskę i czeka na odpowiedź. A my? Czujemy się przecież z
Szafą odpowiedzialni za cały blok. Nasz blok, nasze osiedle, nasze
schodowe klatki i w ogóle do widzenia, ludowe wojsko polskie! Nie
mówimy więc nic, tylko patrzymy co najmniej krzywo, raczej z
przeświadczeniem, że zaraz uśmiercimy go wzrokiem. A on znowu
swoje: „Przepraszam, chłopaki, gdzie mieszka ta Iwona???”. Wreszcie
Szafa mówi: „Bo co? Kto ty jesteś w ogóle?”. „Ja się nazywam Jan Jakub
Kolski, jestem z Popielaw. Miałem się spotkać z Iwoną”.
Cięcie.
Po wielu latach spotkałem go na Targowej w Szkole Filmowej, kiedy
miał już na koncie wybitne filmy, już schodził do najgłębszej jaskini
świata i ją filmował, już dostał nagrodę francuskiej telewizji, no i ciągle
jeździł za granicę. I nam, polskim chłopakom, przysłał kiedyś taką
kartkę, którą powiesiliśmy na ścianie w akademiku. Trzynaście słów:
„Kapitalizm umiera. Ale jaka to zajebista śmierć. Pozdrawiam. Jan
Jakub Kolski. Z Paryża”.
***
Rozdział 12.
Niewiadów, czyli poligon dowcipu
Z moim rodzinnym Niewiadowem miałem problemy, bo gdy tylko
wyjeżdżałem na kolonie, zawsze przy wypełnianiu ankiety padało w
końcu to pytanie: „A skąd ty jesteś, chłopcze?”. Ja na to cichutko, bo już
wiedziałem, co będzie: „Z Niewiadowa”. „Jak to nie wiadomo?! Widzisz,
Ania, znowu jakiegoś debila ze wsi przysłali” — mówili. Wciąż miałem
kompleks kretyna, który nawet nie wie, skąd jest, a że byłem dość
nieśmiały, nie potrafiłem się postawić i nic nikomu wytłumaczyć.
Uśmiechałem się tylko tym swoim wiejskim, szczerym śmiechem. Z tej
nieśmiałości brałem to „nie wiadomo” zawsze na klatę i na nikogo się
nie obrażałem.
NAL (Nieobozowa Akcja Letnia), Tworzyjanki, z Mariuszem Chojeckim, 1973
lub 1974 r.
Kiedyś w pobliskich (oddalonych o około dwadzieścia kilometrów)
Brzezinach, naszym mieście powiatowym, skąd pochodzi Zbyszek
Zamachowski, któremu poświęcam w mojej książce cały rozdział,
robiono badania tzw. dzieciom wybitnie uzdolnionym. Z kilkorgiem
innych dzieciaków z mojej podstawówki zostałam oddelegowany do
tego eksperymentu, który polegał na tym, że przechodziliśmy z klasy
do klasy, zaliczając przeróżne testy. W jednej trzeba było złożyć klocki
na czas, jakiś człowiek zapisywał wynik i szło się dalej. W drugiej coś
się rysowało. W kolejnej natomiast pewna ładna pani mówiła: „Masz tu,
synku, obrazki i ułóż z tego historię, a ja zaraz wracam”, po czym
włączała stoper. Momentalnie ułożyłem tę historyjkę, a pani nie ma. Nie
ma i nie ma. Poszła na fajkę może? Albo siku? Nie wiem. A czas leci!
Stoper chodzi! Chodzi przeciwko mnie. Bo układanie na czas. Kto
szybszy, ten mądrzejszy. W pewnej chwili chciałem go nawet wyłączyć,
ale tata wbił mi przecież do głowy, że nie wolno dotykać nie swoich
rzeczy bez pozwolenia, więc choć ręka mnie swędziała, siedziałem i
gapiłem się bez sensu na tę bezwzględną wskazówkę. Pani wróciła po
baaardzo długim czasie. Naprawdę długo jej nie było. Wyłączyła stoper,
zanotowała wynik i kazała iść dalej, na kolejne badania. Podziękowałem
i onieśmielony wyszedłem, oczywiście bez komentarza. Ładna jednak
była. Nigdy nie potrafiłem walczyć o swoje, zwłaszcza gdy po
przeciwnej stronie trafiałem na ładną kobietę. Odpuszczałem po prostu.
Z Piotrkiem Kacperczykiem na wilczurze Piotrka Piracie na szkolnym
podwórku, kiedy mieszkaliśmy w służbowym mieszkaniu w szkole. Na nogach
mam „dziewczyńskie” sandały — oj, mamo, mamo! 1967 r.
Po miesiącu przyszła diagnoza, z której wynikało jasno: jednak nie
jestem wybitnie uzdolniony, ku zdumieniu zawiedzionych nauczycieli.
Wręcz, kurde, przeciwnie! Dużo poniżej przeciętnej. Gdy mi z żalem
odczytywali mój słaby rezultat, słabszy niż u kolegów, tylko
uśmiechnąłem się pod noskiem do obrazu pięknej pani ze stoperem, co
oczywiście nie zadziałało na moją korzyść. „Nie dość, że głupi, to
jeszcze się cieszy, cymbał”.
Gdzież więc znajdują się granice dobrego wychowania? — pytam.
Może polegają one czasem na tym, żeby wyłączyć stoper bez
pozwolenia albo powiedzieć „Spadaj, frajerze” i jednak tę swoją
godność zachować? Ale nie stać mnie na takie gesty, żeby powiedzieć
komuś bez emocji, co o nim myślę. Jeżeli musiałbym powiedzieć komuś
coś dla niego nieprzyjemnego, zrobiłbym to uczuciowo, tak
„uczuciowo”, że na bank bym tę osobę obraził na resztę życia. Nie mam
w sobie tego czegoś „pośrodku”. Albo jestem cudowny, do rany przyłóż,
albo okropny, ponieważ w życiu pozascenicznym nie potrafię i chyba
nie chcę (albo nie mam czasu) być dyplomatą. A w kabarecie to mam!
Potrafię z wdziękiem, przekorą i uśmiechem pewne rzeczy ośmieszyć i
przedstawić najgorszą prawdę w krzywym zwierciadle. I kompletnie
mnie to nie rusza. Wyłącznie śmieszy. Inaczej niż w życiu.
W kabarecie ośmieszanie zaczynam zawsze od siebie, zgodnie z
maksymą: „Wszyscy jesteście wariatami! Ze mną na czele!”. Przyznam
się wam — zawsze chciałem śpiewać. Mama zaprowadziła mnie nawet
do kościelnego chóru. Ale ten chóromistrz… chórmistrz… chór… A,
chór z nim! Facet od chóru mówi mamie tak: „Pani Pazurowa. Przecież
pani syn nie ma słuchu!”. Mama: „Ale on nie przyszedł słuchać — on
przyszedł śpiewać!”.
Generalnie jest więc tak, że jeśli nie umiecie śpiewać, a bardzo
chcecie, to idźcie do chóru. W trzecim głosie nie słychać. Lubiłem
śpiewać tak bardzo, że później w ogólniaku założyłem zespół rockowy, z
którym trafiliśmy na przegląd. Na próbie mówię do akustyka: „Zespół
gra za głośno. Sam siebie nie słyszę!”. Na to akustyk: „To szczęściarz z
ciebie, synku!”. Ale się nie poddałem. Potem na studiach aktorskich
zapytałem: „Panie profesorze, tak szczerze, czy mój głos ma jakieś
szanse?”. „Oczywiście. Na przykład jak wybuchnie pożar”.
Scena jest miejscem, gdzie odpoczywam. Zawsze czułem się na niej
bezpiecznie, bo wiedziałem, że przez te dwie godziny będzie błogo i nie
spotka mnie nic złego. Wiem, jak to się wszystko rozpocznie i jak się
skończy, i jestem na to przygotowany psychicznie. Czy to jest ucieczka
od życia? Ewidentnie tak. Bo jest w aktorach jakiś rodzaj życiowej
bezradności.
Mam mnóstwo przykładów kolegów, którzy na scenie są genialni, a
w życiu sobie nie radzą i w najlepszym razie nie wiedzą, jak popłacić
rachunki i jak wypełnić PIT, a w najgorszym pojawiają się narkotyki lub
alkohol. Albo jedno i drugie. I ta śniegowa kula tak się toczy. Bywa
nawet, że ze śmiesznymi przygodami. Pamiętam, gdy pewien aktor
troszkę popił — słowo „troszkę” nie jest tu na miejscu — i nie pojawił
się na spektaklu. Załamana publiczność wyszła, teatr przeprosił i
grzecznie poinformował, że odda za bilety, a na drzwiach starannie
powieszono kartkę: „Z powodu choroby aktora spektakl się nie
odbędzie”. No ale aktor przetrzeźwiał w końcu, przypomniał sobie, że
ma grać, poleciał do teatru, czyta kartkę i logicznie stwierdza: „No tak,
spektakl odwołują, a aktora nie uprzedzają!”.
Moja ulubiona anegdota to jednak ta, kiedy Zdzisław Maklakiewicz
przyszedł rano na plan filmowy i na próbie wkurzony reżyser zaczął się
na niego drzeć: „No, panie Maklakiewicz, pan znowu ma kaca, nie umie
pan tekstu, jest pan nieprzygotowany!”. A Maklakiewicz na to bez
mrugnięcia okiem: „No, panie reżyserze, na takich uwagach to ja roli nie
zbuduję”. Kocham aktorów za takie teksty! Albo kiedyś młody reżyser
mówi do Gustawa Holoubka: „Panie Gustawie, teraz niech pan zejdzie
ze sceny”. „Ale jak, panie reżyserze?” „No, jakoś tak…
niespostrzeżenie”. A Holoubek na to: „Niepostrzeżenie to ja mogę panu
żonę wydymać”. Jak tu się nie śmiać? Albo któregoś dnia przy stoliku w
Spatifie siedzą same grube ryby: Holoubek, Łomnicki, Łapicki, Bardini.
Wtem wchodzi mocno zawiany Jan Himilsbach i krzyczy od progu:
„Panowie inteligencja, wypierdalać!” Cisza, po czym wstaje Gustaw
Holoubek i mówi: „Nie wiem jak panowie, ale ja wypierdalam”. I jeszcze
jedna, no, nie wytrzymam, kiedy to na Zjeździe Literatów Polskich
Himilsbach dostał wspólny pokój z Jerzym Putramentem. Dwa łóżka,
zlew i szafa, pośrodku jeden stół, dwa krzesła oraz radio. A kibel na
korytarzu. Wspólny. Zawsze kolejka. No i tak siedzą w tym pokoju przy
tym jednym stole na tych dwóch krzesłach — dobrze ułożony
polonista/publicysta/poseł na sejm PRL i nieokrzesany
aktor/naturszczyk/żywioł — kiedy pada pytanie: „Kolego, to szczamy
do zlewu czy wychodzimy?”.
I pomyśleć, że te wszystkie anegdoty pierwszy raz usłyszałem w
Niewiadowie. Dacie wiarę?
***
Rozdział 13.
Liceum, czyli życie pod kloszem
Kiedyś zagrałem zastępstwo za Michała Bajora (tak, tego, ludzie,
tego!) w warszawskim Teatrze Ateneum. Ja — student z Łodzi! Trzy dni
pod rząd w spektaklu Maria i Woyzeck Hanuszkiewicza, z którym to
pojechaliśmy do Francji i zdobyliśmy Grand Prix. Hanuszkiewicz
przeniósł ten spektakl do Warszawy i zrealizował z zawodowcami w
najlepszym wówczas teatrze w kraju.
Aż nagle mistrz Bajor się rozchorował i trzeba było ratować
spektakl. Ależ byłem dumny! Sala pękała w szwach. Wiadomo —
Ateneum! Obsada znakomita: Machalica, Kamiński, Ciunelis… A cały
teatr oplakatowany: „Dzisiaj w roli Pierwszego Błazna student
czwartego roku PWSFTviT — Cezary Pazura”. Nocowałem wtedy w
hotelu nauczycielskim, po drugiej stronie ulicy. Mieszkali tam też wtedy
dyrektorowie liceów z całej Polski zrzeszonych w UNESCO, którzy mieli
konferencję. Schodzę rano na śniadanie i — chichot losu — widzę
mojego byłego dyrektora z liceum w Tomaszowie Mazowieckim,
Romana Grabowskiego. Ja w szoku, pełen dystans, dzień dobry… a on
mi na szyję. „To jest mój uczeń, mój!” — mówi do innych dyrektorów.
Myślałby kto. Jeszcze parę lat temu podczas apelu, kiedy pierwszy raz
nie dostałem się do Łodzi, kpił: „No, niektórzy chcieliby być aktorami i
niestety nie wyszło. Skutecznie zaniżyli nam średnią”. Taa… Ale i tak
kochałem Grabola, mojego dyra.
Nasze liceum było super. Elitarne. Megawysoki poziom: 99%
uczniów dostawało się na studia. Praktycznie wszyscy, którzy
podchodzili do matury. Z maleńkimi wyjątkami, jak Pazura. Sami
olimpijczycy ogólnopolscy, młodzieżowa śmietanka intelektualna
województwa piotrkowskiego. Byłem dumny, że tam jestem, i nosiłem
na wierzchu tarczę mojej ukochanej budy. Ale i tak małe patologie miały
miejsce w szkole dość często, jak choćby ta, kiedy Grabowski
praktycznie zmusił mnie do występu na pierwszego maja, kiedy te małe
chorągiewki chciały mnie zabić. Byłem za „Solidarnością”, jak wszyscy
normalni wtedy, a on „dobrze mi radził”, że jeśli nie wejdę na scenę,
mogę mieć problem ze zdaniem matury, i tym sposobem zamknę sobie
drogę do wszystkiego, czyli od razu pójdę do wojska. Przestraszyłem się
nie na żarty, bo do tej pory żyłem w przekonaniu, że matura to taka
większa kartkówka, tylko łatwiejsza, bo masz od cholery czasu. Okazało
się, że to nie było pierwsze takie straszenie. Któregoś roku, gdy byłem
już popularnym aktorem, robiłem sobie obowiązkowe badania
lekarskie. „W którym roku miał pan żółtaczkę, panie Pazura?” —
usłyszałem. „Nigdy nie miałem” — mówię. „Miał pan, są ewidentne
ślady na wątrobie”. Wtedy sobie przypomniałem. Wszystko.
Rzeczywiście, był taki moment w trzeciej klasie liceum, kiedy
czułem się źle, miałem żółte oczy i było mi słabo, a następnego dnia
miał się odbyć konkurs recytatorski — eliminacje rejonowe, co na ogół
lubiłem, ale błagałem, żeby tym razem je odpuścić. „Pani profesor, ja nie
pojadę, dobrze? Wszyscy mi mówią, żebym poszedł do lekarza, bo
ewidentnie mam żółtaczkę” — tłumaczyłem. „To idź, powiedz to
dyrektorowi sam, bo ja mu tego nie wytłumaczę. Reprezentujesz
szkołę!” — odpowiedziała bezradnie profesorka, bo wiadomo było, że
na Grabowskiego nie ma mocnych. Wszyscy się go bali. Ja też, ale jakoś
dowlokłem się do jego gabinetu z nadzieją, że tym razem mnie
zrozumie. Choroba nie wybiera.
To była krótka piłka. Spojrzał tylko i odciągnął mi dolną powiekę
dwoma paluchami, jak w kreskówce. Potem górną, przytrzymał,
popatrzył fachowo i stwierdził: „Nie masz nic, jesteś zdrowy, leć, walcz!”.
Tak właśnie dyrektor Grabowski wyleczył mnie z żółtaczki. Żółtaczkę
przechodziłem. Da się? Da się!
To był facet, który nigdy się nawet nie wściekał i nie podnosił głosu.
Nie musiał, bo wiedział, że i tak będzie tak, jak on chce. Bałem się go
jak wszyscy i kochałem go tak, jak kocha się autorytety. Bardzo
potrzebowałem wtedy jakiegokolwiek silnego wzorca do szanowania i
podejrzewam, że gdyby żył Piłsudski, na pewno byłbym piłsudczykiem.
Ale wtedy w moim życiu panował Roman. Też twardziel. Imponował mi
siłą, spokojem, twardą ręką i bezkompromisowością objawiającą się
między innymi w tym, że za byle głupstwo wywalał ze szkoły. Każdy
musiał być idealny, a jak nie, to „żegnam”. I nie było, że mamunia da
łapówkę. Nie u Grabowskiego.
Gabinet miał na partnerze, więc jeśli mieliśmy tam akurat zajęcia,
wszyscy chodziliśmy na palcach, bo gdyby zobaczył, że biegasz, albo
usłyszał, że mówisz „dupa”, to już cię nie ma. Któregoś dnia
popisywaliśmy się przed dziewczynami (siła wyższa, brak rozumu,
zaawansowana biologia), kto udźwignie najwięcej teczek i jednocześnie
zrobi przysiad. Chłopaki mnie tymi teczkami aż obwiązali, bo chciałem
być the best, tylko mi głowa wystawała i jeszcze w rękach ze cztery
ciężary dodatkowo trzymałem. Nagle idzie Grabowski. Trzymam te
osiemnaście teczek na sobie i myślę, że już po mnie, że zaraz usłyszę
ostatni dzwonek w mojej ekskluzywnej szkole i „won, smarkaczu”. Stoję
więc, jak ta choinka, bez ruchu, tylko nóżki mi latają, bo ciężar, a pot
spływa po karku, stoję i czekam na swój koniec. „Pazura, a co ty
robisz?” — słyszę. „Przysiad, panie dyrektorze”. Spojrzał na te wszystkie
teczki, pewnie je w myślach przeliczył i… nic. Poszedł do toalety. Wtedy
zrozumiałem, że Grabowski też ma poczucie humoru i dystans. Musiał
mieć, jak każdy inteligentny człowiek. I jeszcze bardziej go pokochałem,
po stokroć. Bo Roman Grabowski potrafił nie tylko liczyć teczki i leczyć
żółtaczkę, ale też umiał odróżnić potrzebnego od niepotrzebnego.
Szkoła średnia. W moim pokoju z „Kikusiem” (Tomkiem Brożyną) i Mariuszem
Chojeckim, 1980 r.

To samo. Mamy już 18 lat! 1980 r.


Matura, 1981 r.
W pierwszej klasie liceum byłem najmniejszy ze wszystkich…
Cierpiałem. I to jak! W domu po kryjomu zakładałem mamine buty na
koturnach, takie, co to w nich Urszula Sipińska śpiewała: „Nim
zakwitnie tysiąc róż”, a Elżbieta Dmoch: „Więc chodź, pomaluj mój
świat na żółto i na niebiesko,  niech na niebie stanie tęcza malowana
twoją kredką. Więc chodź, pomaluj mi życie, niech świat mój się
zarumieni”. Ależ mi się wtedy na tych maminych koturnach ten świat
rumienił! Zakładałem je tylko po to, by zejść po schodach i dumnie
stanąć w drzwiach klatki schodowej jako nowy ja — mężczyzna
słusznego wzrostu. O Jezu, jaki byłem szczęśliwy, kiedy sięgałem do
górnej szybki!
Zawsze chciałem urosnąć i pomagałem organizmowi, jak potrafiłem
najlepiej. Jako jeden z nielicznych miałem hantelki — małe, czwórki,
kupione jakimś cudem w pedecie, bo kiedyś nie było sprzętu w
sklepach i chłopaki, żeby ćwiczyć, zalewali po prostu cementem puszki
po konserwach, wkładali w to patyk i w ten sposób mieli własne hantle.
Sam zresztą wykorzystywałem deskę do prasowania, robiąc z niej tzw.
ławeczkę skośną. Bo kiedyś deski to był kawał wyheblowanego drewna.
Nie to, co to składane dziadostwo teraz. Miałem też ekspandery, czyli
sprężyny, i dzielnie ćwiczyłem, podglądając czarno-białe zdjęcia w
„Żołnierzu Polskim”, gdzie oprócz gołych bab na ostatniej stronie pan
doktor Mizieliński miał rubrykę „Siła, sprawność, piękno”. Wzrost był
wtedy moim największym kompleksem w życiu, naprawdę, tym
bardziej że nie sposób było o nim zapomnieć. Codziennie, gdy tylko
stawaliśmy przed klasą według wzrostu, zawsze lądowałem na końcu.
W parze z dziewczynką z zaawansowaną kifozą.
Wtedy dwadzieścia trzy (!) razy byłem na jednym filmie, myśląc, że
od samego oglądania urosnę. W różnych innych miastach i
miasteczkach, gdy w Tomaszowie i Niewiadowie już nie grali Wejścia
smoka. Fenomen wszech czasów. On w roli głównej — twórca
oddzielnej gałęzi kina akcji, do którego przekonał cały show-biznes.
Pamiętam, że ludzie, ja też, wychodząc za pierwszym razem z kina,
mówili: „Bruce Lee fajny, ale ten mały Chińczyk lepszy”. Nikt nie wpadł
na to, że w roli wielkiego smoka można obsadzić małego chińskiego
człowieka. To nam się w głowach nie mieściło. No i co? Ja też byłem
mały, ale nie kręciłem filmów. Jeszcze gorzej. Cierpiałem, a jak! I ja —
ułomek bez sypiącego się wąsa i włosów na nogach czy pod pachami —
na lekcjach rysowałem z rozpaczy zawsze swoje przeciwieństwo:
wielkich, silnych, opalonych kulturystów. Opalonych, bo na ciemnym
ciele lepiej rysują się mięśnie. Gdy któregoś dnia Szafa, który był już
wtedy w mechaniku, dał mi citosol, czyli socjalistyczny krem
samoopalający, którego działanie polegało na tym, że po 10 – 12
godzinach człowiek robił się taki jak panujący wtedy system
(sraczkowaty, przy czym jedna plama była brązowa, druga żółta, trzecia
beżowa itd.), nie zawahałem się ani sekundy! Skoro nie mogę być duży i
silny, to chociaż będę opalony. Chciałem w końcu jakoś światu
zaimponować czy też może zrobić na kimś wrażenie, however. Szafa,
mądry jak zawsze Szafa, posmarował sobie tylko kawałek
przedramienia, na próbę. A Czaruś? Czaruś poszedł na całość i
posmarował buzię aż dwa razy — raz w sobotę i raz w niedzielę rano.
Mało tego — namówiłem też do tego własną matkę, bo fajnie być
opalonym w styczniu, nie, mamo? Wielu ludzi przychodziło wtedy do
niej do biura. „Jadzia, pożycz spinacz, Jadzia, a masz może gumkę
jeszcze? Nie? A temperówkę?” — i patrzyli na matkę zszokowani. Ileż
koleżanek wtedy straciła…
Jeśli chodzi natomiast o mnie, to cała szkoła wędrowała za mną na
przerwach jak zahipnotyzowana, żeby tylko zobaczyć z bliska „idiotę z
pierwszej hum”. Zostałem pośmiewiskiem, ale też — uwaga! — dzięki
citosolowi stałem się znany w całej szkole. W sumie powinienem się
cieszyć. W sumie, ale przychodzi koniec czerwca, oceny już
wystawione, nudzimy się, więc gramy w okręty na geografii. Pani
profesor Kowalczyk, piękna kobieta, w której po cichu wszyscy się
podkochiwaliśmy, też się nudzi, też gra, ale w pewnej chwili z nudów
zagaja: „A u was kto ma najwyższą średnią w klasie?”. „U nas Czarek
Pazura” — mówi ktoś. „Ty?!” Oczy jej się otworzyły po raz pierwszy od
roku. Piękne, jak się wreszcie okazało. „Ty masz najwyższą średnią? A
ja myślałam, że ty głupi jesteś. Że ty jesteś tym idiotą od citosolu”.
Wtedy zrozumiałem, że… w sumie nie wiem, jak jest lepiej — wyjść
z twarzą czy jednak bez twarzy? Albo jeszcze gorzej — jak wyjść z
twarzą, kiedy ma się dorobioną gębę?
Do dziś dzięki tabloidom mogę rozkminiać to odwieczne pytanie…
***
Rozdział 14.
Będę błaznem, czyli dystans
wrodzony
Wiele dziwnych rzeczy działo się w czasach komuny, zwłaszcza u jej
schyłku. Rok 1980. „O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!”,
cytując klasyka Adama. Praktycznie zmuszono mnie do
pierwszomajowego międzyszkolnego wystąpienia w tomaszowskim
kinie Włókniarz (istnieje do dziś), dając do zrozumienia, że jeśli stanę
okoniem, nie mam szans na zdanie matury. Zaszantażował mnie
oczywiście mój ukochany dyrektor Grabowski, ale trzeba mu oddać, że
z wdziękiem. No cóż… takie czasy… Recytowałem więc: „Już z
»Aurory« wystrzał padł…” , a z sufitu nad sceną spadał deszcz
chorągiewek. Każda z gwoździkiem na końcu, by na pewno wbiła się w
podłogę. „…wybuchnął już Październik…” i ciach — gwóźdź koło mojej
prawej nogi. „…na Pałacowym placu ślad przebiegającej czerni…” i
chorągiew, ciach, leci tuż obok ramienia, ciach, ciach! Prawdziwa
Aurora! Na wszelki wypadek tkwiłem więc na tej scenie bez ruchu i w
jednym punkcie, poruszając jedynie ustami. Szczerze? Wyglądałem jak
nieruchomy błazen. Błazen z wyrokiem… Władze, żeby w ogóle
zachęcić w tamtym czasie młodzież do takiego wystąpienia, musiały ją
jakoś przekupić, więc biorąc udział w akademii, można było wygrać
drogocenne fanty: podróż Pociągiem Przyjaźni do Kraju Rad, aparaty
fotograficzne i bony książkowe. Oraz nagrodę główną, która przypadła
mnie. Niestety. Był nią udział w egzekutywie Komitetu Wojewódzkiego
PZPR, a także uścisk dłoni pierwszego sekretarza KW PZPR w
Piotrkowie Trybunalskim. Tak… „Prezencja, widzę, jest, bardzo dobrze
mówicie po polsku, świetne oceny, każdy kierunek studiów stoi przed
wami otworem… Wielka kariera czekałaby na was w naszej partii, tylko
się dobrze zastanówcie, Pazura” — jednym uchem łowiłem gratulacje
od Pana Sekretarza, drugim wychwyciłem zupełnie coś innego:
„Solidarność, Solidarność, Solidarność!!!”, dochodzące z idącego za
oknem pochodu. Mało epokowych wrażeń? No to uwaga!
Zbiegiem okoliczności tydzień później odwiedzał naszą parafię
biskup i z tej okazji proboszcz zamówił u mnie przemówienie w imieniu
całej „służby liturgicznej ołtarza”, czyli ministrantów. Przygotowałem się
perfekcyjnie. Sam napisałem tekst. Oparłem się na klasyce i chwili
obecnej, jakże gorącej dla wszystkich Polaków. Wykułem na pamięć i
przygotowałem interpretacyjnie. Przemawiałem gorąco, bo bardzo
wtedy wierzyłem — że siła, że młodzież, że solidarność i przyszłość, że
świadomość, Polska, że honor, ojczyzna, że Bóg… Kościół łkał,
przynajmniej te babcie, które siedziały w pierwszych ławkach, najbliżej
biskupa. Potem był przyklęk, ucałowanie pierścienia i wypowiedziane
szeptem słowa biskupa: „Synku, przyjdź na obiad do proboszcza po
mszy. Musimy poważnie porozmawiać. Ja cię zapraszam”. Poszedłem.
„Takich jak ty potrzebuje Kościół. Ostatnio mamy mało powołań.
Uczysz się dobrze, tak? A jakie masz plany na życie?”. Ja na to: „No,
myślałem o Kościele, ale właściwie to… chciałbym jednak, jak moi
rodzice, normalnie, po bożemu — mieć żonę i dzieci”. Biskup nie
ustawał: „Zastanów się jeszcze, drogie dziecko. Przed tobą wielka
kariera. Kto wie, może nawet Rzym?”. („Niezła wycieczka” —
pomyślałem odruchowo i krótkowzrocznie, bo przecież — na Boga —
kto wyda mi paszport?) I wtedy właśnie poczułem prawdziwe
powołanie: zostanę błaznem. Pójdę do szkoły teatralnej! Będę aktorem.
Mogę wtedy stać się, kim tylko zechcę. Mama skwitowała moją decyzję
jednym zdaniem: „No tak, gdy pojawiłeś się na świecie, to położna,
która przyniosła mi cię do karmienia, powiedziała: »Ma pani tego
swojego artystę«. I wykrakała, cholera!”.
Bardzo źle przyjęła mój nowy plan na życie babcia ze strony ojca,
Ania Pazurowa, wdowa po dziadku Wacku, którego nigdy nie
widziałem, bo zmarł przed moim urodzeniem. Babcia natomiast żyła
jeszcze długo, bardzo długo, pomieszkując na zmianę u któregoś ze
swoich pięciu synów, ponieważ jej własny majątek przeszedł w inne
ręce za bezcen z powodu strasznej dewaluacji. Kto czasem jeździ trasą
Warszawa – Katowice, słynną gierkówką, może nasz stary pazurowy
dom jeszcze zobaczyć. Między Piotrkowem a Wolborzem jest taka
strzałeczka w lewo z napisem Studzianki. Na tej wysokości stoi dziś
przezroczysty ekran, a za nim dom, pierwszy od ulicy. To ten. Rodzinny
dom Pazurów. Niegdyś była tam jeszcze kapliczka, na którą zawsze
patrzyłem przez małe kuchenne okienko, wcinając babciny rosół, ale
potem przenieśli ją na drugą stronę autostrady, gdzie godziwsze dla niej
miejsce. W końcu to już zabytek jest!
Wróćmy do babci Ani. Dawała mi ona sto złotych każdego miesiąca
w intencji tego, że kiedyś pójdę do seminarium. Na księdza. Babcia była
w płaceniu bardzo sumienna, a ja ze stówy zawsze równie sumiennie
zadowolony. Kiedy jednak padło hasło „szkoła teatralna”, babcia Ania
też padła i zamknęła portfel na cztery spusty. To już nie była JEJ
intencja. Tym sposobem na jakiś czas wysechł strumień mojej pobożnej
dotacji. Nie ma jednak tego złego…
Koncert Szkoły Muzycznej w Tomaszowie Mazowieckim, 1979 r.
Konkurs recytatorski w Niewiadowie, z Lidią Przyborowską, 1975 r.
Gdy za pierwszym razem nie przyjęto mnie na studia aktorskie, nie
bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, bo byłem już wtedy poborowym z
kategorią A1 (czyli natychmiast do woja), znalazłem sobie na rok szkołę
zastępczą. Szkołę przetrwania. Policealne Studium Gastronomiczne w
Tomaszowie Mazowieckim, gdzie spędziłem przełom 1981/1982 roku.
To dało mi gwarancję, że nie wezmą mnie w kamasze. Cały rok wśród
wielu fajnych dziewczyn stałem na zmywaku, opowiadałem dowcipy, ale
bywało i tak, że robiłem naleśniki z kolegą Henrykiem Sinkiewiczem.
Zawsze osiemset, ponieważ gotowaliśmy dla czterystu osób, po dwa na
porcję. Już przy setnym robiło się nam nudno, więc dla
ufantastycznienia sobie czasu rzucaliśmy do siebie te naleśniki — z
jednej patelni na drugą patelnię przez całą wielką, zakładową kuchnię.
Gemy, sety, woleje, smecze, returny… Jednym słowem — Tomaszów
Mazowiecki Open w pełnej odsłonie. Aha, niektóre spadały oczywiście
na posadzkę. A niektóre nie… W końcu nadeszły wakacje i wyjechałem
na wymarzone praktyki do Podklasztorza koło Sulejowa. Klasztor
Cystersów przerobiono socjalistycznym zwyczajem na
supernowoczesny hotel z basenem. Najpierw pracowałem w kuchni,
potem w jadalni, a następnie awansowałem do baru w kawiarni na
najwyższym piętrze. Tam gdzie odbywała się magiczna dyskoteka. To
tam widziałem pierwszy raz młodego towarzysza Kwaśniewskiego,
który balował w towarzystwie innych młodych komunistów, bo już
wtedy władza lubiła się bawić za nasze pieniądze. Gdyby ta dyskoteka
była w piwnicy, nazywałaby się pewnie „Piekiełko”, ale że znajdowała
się na poddaszu, ochrzciliśmy ją dla własnego użytku „Niebełko”.
I tu właśnie, w Niebełku, zetknąłem się z jedną z niewielu fajnych
rzeczy w komunie. Istniał w tamtych czasach bezwzględny przepis, że
wódkę można zamawiać jedynie do konsumpcji. Co to był za cudowny
rygor! Do baru przychodzili zawsze naprawdę spragnieni, składali
zamówienie na setkę wódki, a ja siłą rzeczy, zgodnie z prawem,
doliczałem im też śledzia. No ale ile jeden człowiek może tego śledzia
pochłonąć? Zjadali dwa, góra trzy, a ja miałem naliczonych dziesięć,
piętnaście… Więcej pili, niż jedli. Wiadomo, jak to w komunizmie. Boże,
zarabiałem w tym barze tak niewyobrażalne dla mnie pieniądze, że
postanowiłem nawet darować sobie egzaminy do tej szkoły teatralnej.
Pamiętam kojące myśli ze śledziem w tle: „Znów mnie nie przyjmą,
znów się namęczę? Znowu wstyd przed starymi? I trauma! Po co mi to?
Będę spokojnie do końca życia robił w śledziach”. Ostatecznie jednak
zdałem do Łodzi… Zdałem, ale z gastronomią tak od razu nie
skończyłem. Raz mój kumpel — ten od naleśników, Henryk Sinkiewicz,
którego mama wyszła drugi raz za mąż za pana Mickiewicza, więc na
ślubie życzyliśmy jej Prusa — mówi tak: „Wesele trzeba obsłużyć, płacą,
dają wódkę i wędlinę”. I tak zostałem kelnerem, który w jedną noc
potrafił zarobić równowartość miesięcznej pensji własnej mamy. Potem
na studiach kelnerowałem dalej, dorabiając do stypendium, a kumple z
akademika pukali ciągle do mojego pokoju: „Ty, aktor, kiedy kelnera
grasz, bo głodni chodzimy?”. Przynosiłem wszystko, co się dało, każdy
łup: wędlinę, jajka, tatar. No i towar w komunie deficytowy, bo na kartki
— wódkę. Dużo wódki. Na ogół sytuacja na weselu wyglądała tak: klucz
do magazynku z napojami miał ojciec pana młodego i pilnował skarbów
najlepiej, jak potrafił. Sam decydował, kiedy wymieniać puste na pełne.
Do pakamery wchodził osobiście. Dobry kelner zawsze dostawał pół
litra premii. Pół litra, no, fajnie, fajnie, ale na cały akademik trochę mało,
nie? Któregoś razu ojciec pana młodego za dużo wypił, a przecież
wódka na weselnych stołach musi non stop stać. Inaczej wstyd i hańba.
Złamał więc zasady honorowego klucznika i klucz powierzył zaufanemu
kelnerowi. Czyli oczywiście mnie. A ja zaufanemu przyjacielowi, czyli
koledze z roku, Piotrkowi Siejce, który grał kelnera ze mną. A on?
Zaraz, zaraz. Będzie zaskoczenie. Wesele kończy się nad ranem,
rozliczamy sztućce, standardowo pytamy ojca ceremonii, czy możemy
wziąć wędlinę. „To pokrojone bierzta se w siatkę wszystko” — pada nie
mniej standardowa odpowiedź. Pokrojonego jest parę kilo. Nie w kij
dmuchał. „A że dobrze się sprawdziliśta, robotne byliśta i goście
zadowolone, to mata po pół litra gorzały na łeb jeszcze”. „A możemy
sobie buskowiankę wziąć na drogę?” — pyta Piotrek. „A bierzta se
nawet skrzynkę cało”. Ku mojemu zdziwieniu Piotrek rzuca się jak dziki
na tę buskowiankę. „Czyś ty zwariował całkiem, Sieja? Gdzie my teraz
do autobusu będziemy targać taką ciężką skrzynię?” — pytam.
„Bierzemy!” — upiera się trzeźwo Piotrek. Dopiero w PKS-ie przyznał
się, że nic mi nie mówiąc, powylewał z półtoralitrowych butelek
buskowianki wodę i poprzelewał do nich wódkę. Deficytowy towar na
kartki! To dlatego zniknął mi w nocy na ponad dwie godziny! Myślałem,
że romansował z jakąś druhną gdzieś w stodole, więc solidarnie
zasuwałem za niego, a tymczasem… Dwanaście butelek razy półtora?
Cała skrzynka. Pamiętam, że w sali telewizyjnej akademika impreza
trwała trzy dni! Dziewiętnaście litrów wódy, no bo jeszcze nasze dwie
legalne półlitrówki. Ktoś to musiał wypić. Bawił się wydział reżyserski,
operatorski, aktorski. Po raz pierwszy zgodnie-grzecznie-razem, chociaż
prym wiedli operatorzy. Zawodowi pijacy. Wyrzucaliśmy przez okna
telewizory, bo telewizja kłamie! I nie ma co oglądać. Ganialiśmy się z
gaśnicami, żeby ugasić płomienie artystycznej duszy i… jedliśmy:
baleron, polędwicę, salceson i kaszankę. Rzadkość niebywała dla
studenta w tamtych czasach. Szok kulturowy. Parę razy interweniowała
nawet milicja, ale solidarnie nikt nic nie widział ani nie słyszał.
Jako Błazen w Królu Learze, Teatr na Woli, 2006 r.
Tak, polska gastronomia i aktorstwo mają ze sobą wiele wspólnego i
mam na to dowody. Kiedy wziąłem na wesele do pomocy Piotrka Siejkę
pierwszy raz, nic a nic ze sztuki kelnerowania nie kapował. Tak bardzo
nic, że złośliwie przedstawiłem go jako kelnera hotelu „Forum” w
Warszawie, aby go lekko uprawdopodobnić. Trochę się takiej
przeszłości przestraszył, ale przekonałem go w końcu, żeby się nie
przejmował i wczuł w rolę, tym bardziej że myśmy zawsze byli ładnie
ubrani, bo braliśmy kostiumy z garderoby szkoły filmowej. A chłop był
przystojny i pokaźny. W myśl aktorskiej zasady: „Czego nie dograsz, to
dowyglądasz”. Oficjalnie było zatem na bogato, jak w Zaklętych rewirach.
Jesteśmy więc gdzieś na wsi, pod Łodzią, i gramy swoje role tak dobrze,
że w pewnej chwili podchodzą do Piotrka panie, które od trzydziestu lat
pracują przy weselach, i przerażone pytają: „Czy na tym półmisku z
sałatką wszystko jest dobrze poukładane?”. Na to szturchnąłem go
lekko, żeby pamiętał, że jest kelnerem z samej Warszawy, i żeby dobrze
wszedł w rolę. I wszedł! Brał rzodkiewkę, przesuwał ją na drugi koniec
półmiska i mówił swoim charakterystycznym tubalnym głosem: „Teraz
dobrze”. Jakie te kobitki były szczęśliwe, że kelner z najwyższego
budynku w Polsce, z samego hotelu „Forum”, je pobłogosławił…
Najważniejsze więc to nie wypaść z roli. Czego nauczyły mnie wesela. 
Błazenada już na studiach pozwoliła mi nie umrzeć z głodu.
***
Rozdział 15.
Marzenia, czyli świat z lotu ptaka
W centrum Tomaszowa Mazowieckiego znajduje się plac
Kościuszki. Był kiedyś na nim wielki przystanek PKS-u, dworzec bez
dachu, tylko z tabliczkami z rozkładem jazdy na słupach, na który z
Niewiadowa przyjeżdżał rano tylko jeden autobus odwożący
pracowników trzeciej zmiany z niewiadowskich zakładów. Tych z nocy.
I nas, głodne wiedzy dzieciaki, woził do szkoły. (Dopiero po latach
zbudowano oddzielny dworzec dla autobusów obok dworca PKP.
Jeszcze się na niego załapałem). W czasach liceum nie było wyjścia i
trzeba było się na ten autobus o 5:30 dwa razy w tygodniu zerwać, żeby
zdążyć na wuef na 7:00 rano. W związku z tym z kolegą Mariuszem
Chojeckim lądowaliśmy w Tomaszowie około 6:00 rano i musieliśmy
czekać pod szkołą niemal godzinę, zanim ją otworzą. Najgorzej było
zimą, kiedy zmarznięci nie mogliśmy wytrzymać, więc dla rozgrzewki
biegaliśmy po pobliskim osiedlu, wrzeszcząc: „Ludzie, ludzieeee,
luuudzie!!!”. Ludzie więc — wkurzeni ludzie, zaspani ludzie, biedni
ludzie — otwierali w końcu z trudem uszczelnione watą i ligniną
podwójne okna i zaspani pytali z przerażeniem: „Co się dzieje? Co się
dzieje?”. „Czemu wy, kurwa, już nie śpicie?” — krzyczeliśmy z
Chojeckim i w te pędy uciekaliśmy.
Po szkole mieliśmy z kolei tylko jeden autobus do domu, o 15:10.
Mówiliśmy na niego „15:10 do Yumy”. To od tytułu tego westernu z
Glennem Fordem. Jeśli się czasem na niego spóźniliśmy, musieliśmy
dymać na okazję do Starzyc, potem tak samo do Ujazdu i pieszo do
Niewiadowa, dwa kilometry. Co najmniej półtorej godziny w plecy.
Piętnaście kilometrów.
Niedaleko placu Kościuszki wyrosły pierwsze wieżowce i wszyscy
marzyliśmy, żeby choć raz przejechać się windą i zobaczyć świat z
wysoka. Któregoś dnia jeden z kolegów jakimś cudem załatwił klucz do
windy. Nie istniały jeszcze wtedy domofony, klatki były otwarte. Tylko
klucz do windy umożliwiał szybkie przemieszczanie się po piętrach i był
ściśle reglamentowany między mieszkańcami. Wybrańcami! Poszliśmy
na wagary, czyli do wieżowca. Jakie to było przeżycie! Obłęd!
Pamiętam, że oniemiały patrzyłem na Tomaszów z góry i modliłem się:
„Boże, spraw, żebym kiedyś w życiu mieszkał w wieżowcu, Boże jedyny,
spraw, żebym miał klucz do windy, jak prawdziwy mieszkaniec. Spraw,
Boże, żebym mógł powiedzieć koledze: »Chodźmy do mnie, jestem z
dziesiątego«”. Marzyłem o wieżowcu i pamiętam nawet, że gdy
pisaliśmy w szóstej klasie wypracowanie na polskim pt. „Kim będę, gdy
będę miał 40 lat?”, czyli w moim wypadku chodziło o rok 2002,
oczywiście uwzględniłem w nim mój drapacz chmur. Przez wiele lat
zresztą moje marzenia były takie same i następujące: niebieski wartburg
z białym dachem, ale nie ten kanciasty, tylko ten obły, model 312 (ach,
gdybym wtedy wiedział, że są wartburgi kabriolety, to dopiero miałbym
o czym marzyć), pies wilczur, taki, jakiego miał Piotrek Kacperczyk,
który by chodził i bronił mnie ode złego, no i właśnie to dziesiąte piętro
w wieżowcu w Tomaszowie Mazowieckim oraz klucz do windy. Tak,
żebym jak ktoś do mnie przyjdzie, musiał zjechać windą na dół,
otworzyć ją tym kluczem i powiedzieć: „Wsiadaj, jedziemy do mnie, na
GÓRĘ”. I będę sobie tak żył. W moim wypracowaniu nie było mowy o
żadnej żonie, z którą mieszkam, jakimkolwiek zawodzie, który
wykonuję, dzieciach, które płodzę… To było nieważne. Jest pies
wilczur, mieszkanie w wieżowcu, wartburg i ja.
Dlaczego mi nie wyszło? Gdzie popełniłem błąd?
Odbierałem poród mojej wilczycy, 2002 r.
***
Rozdział 16.
Sport, czyli sztafeta marzeń
Tylko człowiek potrafi godzinami ślęczeć nad komputerem i dostać
zakwasów. Między palcami. No ludzie! Życie to ruch! Nawet drzewo jak
stoi, to się rusza, co nie?
Doskonale pamiętam, jak mocno zimą, jako dzieciaki,
przeżywaliśmy wylewanie lodowiska przez straż pożarną na naszym
betonowym boisku do wszystkiego. I jak bardzo byliśmy wściekli, jeśli
jakiś cymbał wlazł wcześniej na niezamarznięty jeszcze lód, bo na ogół
robił dziurę i ślizgawka później krzywo zamarzała. Boże jedyny. To była
tragedia narodowa. Pierwsze łyżwy kupił mi tata. Takie najtańsze,
okropne, najokropniejsze, bo przykręcane do butów, a ja zawsze
chciałem mieć takie jak koledzy, ze specjalną blaszką pod podeszwą, w
którą łyżwę się wpinało. No ale śmigałem, poruszałem się — i to jak!
Potem były pierwsze porządne hokejówki, takie od razu z butami.
Czerwone, o zgrozo! W tamtym czasie luksus. Żyliśmy strasznie
skromnie, żeby nie powiedzieć biednie, a panujący wtedy w Polsce
system tylko ten stan pogłębiał. Gdy na przykład przystąpiłem do
pierwszej komunii i dowiedziano się o tym w fabryce matki, zabrano jej
wszystkie możliwe dodatki. O mało jej nie wylano z pracy. Ale mama
nie pękała. Była dzielna. Bardzo dzielna! Ojciec w tym czasie leżał w
szpitalu w Tomaszowie Mazowieckim, więc parę deko szynki czy
kiełbaski wędrowało do chorego i do młodszego, bezbronnego Radzia.
My z mamą jedliśmy prawie zawsze zupę ze szczawiu, który zbierałem
na łące, z odrobiną masła, żeby oczka z tłuszczu w szczawiowej pływały.
Do tego parę ziemniaków, pod osłoną nocy z latarką wykopywanych po
kryjomu z PGR-owskiego pola. Mama kopała, płacząc bezgłośnie, żeby
nikt nas nie namierzył, a ja świeciłem latarką. I mleko zsiadłe z butelki
od pani Reszkowej z delikatesów, które dawała nam za darmo, tylko
butelkę trzeba było zwrócić. Widziałem, że w domu nie ma pieniędzy i
nikt mi co roku nie będzie kupował kolejnej pary łyżew. Jak mogłem
więc myśleć o nowych? No, nie mogłem. Z lodowiska zszedłem dopiero,
gdy po trzech latach nogi zaczęły mi krwawić od za małych butów.
Wtedy właśnie nauczyłem się nie mieć nic i chcieć bardzo niewiele.
Mam tak do dziś. Serio!
Uwielbiałem sport, mimo że kiedyś, dawno, dawno temu, w sam
Dzień Dziecka ojciec unicestwił moje marzenia o byciu sportowcem.
Niestety.
Byłem może trzy-, a może czterolatkiem? Jak większość dzieciaków
miałem wtedy rowerek bobo na czterech kółkach. Z kolorowym,
odpustowym wiatraczkiem na kierownicy. Pozwolili nam przejechać się
po bieżni stadionu MKS Stal Niewiadów. Ustawili nam te rowerki w
rządku, równiutko i — „do biegu, gotowi, start!”. Popędziliśmy przed
siebie. Wszyscy oprócz mnie. Ja normalnie swoim tempem,
kontemplując czerwcową przyrodę. Ależ to było przyjemne! Słońce,
lekki wiatr, żwir chrzęści pod rowerkiem. Jadę, patrzę na te małe
kamyczki pod kołami, podziwiam równo namalowane białe linie torów
na bieżni, rozglądam się, zwalniam, znów jadę… Moim rowerem. Moim
bobo jadę, szczęśliwy! Widzę metę, widzę ojca, więc krzyczę: „Tata,
tata, jadę. Ja jadę!”. A on? A on się nie cieszy, tylko wkurzony łapie mnie
pod jedną pachę, rowerek pod drugą i zabiera jak najszybciej z bieżni.
O co chodzi? Nic nie rozumiem. Co się stało, tato?
Miałem się ścigać, wygrać, miałem rywalizować, a nie tylko jechać i
przyjechać jako totalnie ostatni! Ale… nikt nie wyjaśnił mi, co to jest
wyścig i na czym on polega. Skąd mogłem wiedzieć, że mam
zapierdzielać jak debil z innymi? Akcję z rowerkiem pamiętam do dziś
jako naprawdę wielką traumę, więc mojej córeczce Amelce zawsze
wszystko mówię, tłumaczę, mam dla niej czas i odpowiadam na każde
pytanie: „Tato, czy ja też wyklułam się z jajeczka jak kurczaczek?”. Bo z
dziećmi trzeba być blisko. I to cały czas. Uczynkiem i słowem, czego
pokolenie naszych rodziców jeszcze nie wiedziało, bo skupiało się
bardziej na walce o byt i próbie przetrwania w systemie. Jeśli ktoś pyta
mnie, co zmieniły we mnie moje dzieci, odpowiadam, że wszystko.
Zaczęły od tego, że przerwały tajemną pokoleniową nić łączącą moich
dziadków, moich rodziców i mnie. Nić niecierpliwości, zniechęcenia,
szorstkości. Nić „krótkiej piłki”, w której dziecko dostaje w łeb i po
sprawie. Wszystkie moje dzieci — od najstarszej Anastazji, poprzez
Amelkę, na Antku skończywszy — przebudowywały ten
wielopokoleniowy układ sił, w którym „tyłek nie szklanka, nie pęknie”.
Jestem przekonany, że metody wychowawcze, które były stosowane na
mnie czy na moich rodzicach, były złe, po prostu złe. Sam po sobie
widzę — ja, dziecko wychowane jeszcze w strachu przed wojną, przed
tym, że zaraz wybuchnie bomba, że jeśli będę niegrzeczny, to przyjdzie
Cygan i mnie zabierze, albo że milicjant zamknie mnie w areszcie —
jakie to beznadziejne uczucie nosić w sobie te dziwne lęki! Kompletnie
niepotrzebne. Tym bardziej chciałbym więc, by moje dzieciaki nie
musiały spędzać dorosłości na terapiach. Tym mocniej staram się
oszczędzić im dyktatu i dziwnych rodzicielskich ambicji ojca.
Zrozumiano?
Wstyd ojca przelany na mnie z powodu wyścigu na bieżni MKS Stal
Niewiadów był tak ogromny, że od tamtej pory zakodował mi się w
głowie ciężki, lepki i paraliżujący kompleks. Jeden wielki lęk, przez co
nie byłem w stanie oficjalnie dalej marzyć o sporcie. Bałem się gniewu
ojca, który jest jedną z najbardziej unicestwiających rzeczy w życiu. Nie
chciałem, żeby był mną znów rozczarowany albo się mnie wstydził.
Wolałem się schować, a swoje sportowe zapędy przelałem na mojego
młodszego brata Radka. Uczyłem go wszystkiego, co sam chciałem
umieć, a nigdy nie umiałem. Jeszcze słabo chodził, ale już potrafił kopać
nogą piłkę. Tak samo prawą, jak i lewą. Zadbałem o to. W przedpokoju
na klęczkach ćwiczył pod moim okiem grę w ping-ponga, odbijając w
nieskończoność piłeczkę o drzwi wejściowe. A gdy już sięgał stołu,
wygrywał na wczasach FWP z dorosłymi, brzuchatymi facetami.
Działałem jak trener i agent w jednym: „Ten mały z wami wygra,
panowie”. „Co ty pieprzysz, chłopcze!” — słyszałem w odpowiedzi.
„Zakładamy się?” — ciągnąłem. „A o co?” — pytali. „A o piwo” —
mówiłem. I oczywiście Radek wygrywał, bo był fenomenalny. Ja nie
umiałem jeszcze fikołka do przodu, a on już potrafił i do przodu, i do
tyłu. Bardzo dobrze grał w piłkę. Nauczyłem go się nie bać, bo sam się
strasznie bałem. Przeniosłem na niego moje marzenia o byciu
sportowcem i patrzyłem na dumnego z Radka ojca, którego czasem
zaczepiano na boisku: „Kurde, Pazura, ale ty masz syna!”. A ja? Ja się
tylko dobrze uczyłem, a gdy ojciec nie widział, bywałem też
sportowcem. Grałem w siatkę! Trenowałem „na krzywy ryj” z
chłopakami z liceum na Lechii Tomaszów (wtedy w pierwszej lidze!),
skąd pochodzą Wójtowicz, Skorek, Gawłowski — trzech najlepszych
siatkarzy, którzy zdobyli olimpijskie złoto w 1974 roku.
W szkole filmowej założyliśmy z kolegami kółko siatkarskie pod
czujnym okiem doktora Tarocińskiego i wygraliśmy Mistrzostwa Polski
Szkół Wyższych Artystycznych w 1985 roku. Byłem najlepszym
rozgrywającym turnieju. Lubiłem sport — w każdej postaci. Ale po
cichu, rekreacyjnie.
Niewiadów kojarzy mi się z kocimi łbami pod moim blokiem, pod
piętnastką, z czasów, nim wreszcie za Gierka położyli asfalt. Pierwsza
moja kolarka była najzwyczajniejsza na świecie, prosta, bez przerzutek,
z charakterystyczną kierownicą. Jechałem nią kiedyś z górki obok
jednego z niewiadowskich miejsc, gdzie przez dwadzieścia cztery
godziny na dobę można było kupić alkohol, czyli krótko mówiąc, koło
mojej klatki schodowej. Jedna meta z alkoholem była za ścianą naszego
mieszkania, druga piętro niżej. A na ławeczce przed blokiem siedziała
zawsze cała dorosła brygada, która lubiła się uraczyć. Maleńki pan
Tomaszewski, dwumetrowy pan Kalisiak i pan Romek, na którego
mówiliśmy „Ślipko”, ponieważ opadała mu powieka, a on ją sobie takim
malutkim plasterkiem przyklejał nad brwią, albo „Hokej”, bo miał też od
czasów wojny sztuczną nogę, taką jakoś dziwnie skręconą, więc idąc,
lekko podskakiwał, co wyglądało, jakby w hokeja tą nogą grał. Taki
malutki, chudziutki facecik, który za wódeczkę zrobiłby wszystko. I ta
święta trójca często i gęsto na tej ławeczce przed blokiem i pod
drzewkiem biesiadowała.
Wróćmy więc do pamiętnego dnia, kiedy to zapierdzielałem po tych
kocich łbach, bo inaczej tego nazwać nie można, zapierdzielałem
naprawdę szybko i nagle… bach! Wyleciałem z roweru w pełnym
pędzie, a tuż nad kierownicą, bo nad nią przelatywałem, uderzyłem się
jeszcze boleśnie w splot słoneczny, więc odebrało mi dech. Pamiętam,
jak leżę przerażony, nie mogę złapać powietrza, myślę, że umieram, i
wtem słyszę głos pana Kalisiaka: „Pazura, chodź, to cię podniesę!”. I
zaraz po tym rechot jego kolegów. Chciało mi się płakać z bólu, ale
jednocześnie umierałem ze śmiechu z powodu tego absurdu, który do
mnie dotarł od strony ławki. „Pazura, chodź, to cię podniesę”. To był
język, którym posługiwało się podwórko w Niewiadowie, zabawny
język, mój język z dzieciństwa, który pasjonuje mnie do dziś. Ale o tym
nie tera, tylko zara.
A dlaczego w ogóle sport mnie pociąga? Bo jest wymierny. Bo tam
wygrywasz albo nie. Bo zawsze jest zerojedynkowo. Nie ma tak, że
wygrywasz, bo się komuś podobasz, albo przegrywasz, ponieważ ktoś
cię nie lubi. Możesz biegać przez płotki, mimo że masz krótkie nóżki i
jesteś garbaty, i wygrać. Nikt ci nie powie, że brzydko biegałeś, więc
może lepiej dalej nie biegaj, bo fatalnie wyglądasz. Nie! Biegasz, bo
jesteś najszybszy. Jeśli strzelasz bramkę, to ją strzelasz. Jest twoja!
Możesz przegrać 4:1, ale strzeliłeś bramkę. Ona jest, nie znika, nikt nie
może ci jej zabrać. Kiedyś komentator sportowy Tomasz Hopfer,
dawniej lekkoatleta i sprinter, a nawet członek kadry narodowej i
dwukrotny mistrz Polski w sztafecie 4×400 metrów, zapytany przez
dziennikarza, dlaczego przerwał swoją karierę sportową, powiedział:
„Bo ja biegałem przez płotki bardzo ładnie, tylko za wolno”. I wiedział,
co mówi, bo dotknął tego, co sam komentował. Gdyby każdy z
krytyków liznął aktorstwa, miałby kompletnie inny obraz tego fachu.
Koniec, kropka. W aktorstwie jest inaczej niż w sporcie. Zupełnie
inaczej, szczególnie dziś, kiedy między artystą a odbiorcą pojawił się
pośrednik, który nazywa się krytyk, i to on nagle decyduje o tym, że
mimo ewidentnego talentu możesz stać się nikim albo zostać artystą,
choć nie masz bladego pojęcia o tym zawodzie. Odbiorca nie ma
pewności, czy „konsumując” sztukę, trawi ją samą, czy tylko czyjeś
sugestie. Sztukę trzeba kontemplować, a nie ją tłumaczyć. Zrobiono z
widzów niemoty i ślepców, którzy bez samozwańczych koryfeuszów
czują się zagubieni w labiryncie doznań. Boją się i wstydzą tego, co
sami czują. Wolą być w stadzie, bo w stadzie bezpieczniej. To właśnie
zrobili pośrednicy z dzisiejszego widza. Bezwolnego barana, któremu
można zaserwować każde gówno, które on na dany znak schrupie ze
smakiem.
Więc jak to, kurde, ze mną w końcu jest? Aktorem jestem do dziś, a
sport uprawiałem tak długo, aż nic z tego nie wyszło. Ale… nie ma
lekko. Czasem, gdy boli mnie głowa, powinienem się może położyć i
trochę pojęczeć. I… kładę się. I leżę, ale po trzech sekundach czuję na
sobie ponad trzydzieści pięć kilogramów dziecka. Piętnaście kilo skacze
na mnie z jednej strony — to Antoś, dwadzieścia z drugiej — Amelka. I
jeszcze to stutonowe pytanie: „Tata, wygłupiamy się???”.
I co? Momentalnie jestem zdrów i zaczyna się szaleństwo, na ogół w
sypialni, na wielkim łóżku. Potem rzucanie poduszkami, na co nigdy nie
pozwalała mi mama, rzucanie na całego. Następnie staję się koniem,
który na czworakach nosi na sobie dwójkę jeźdźców. Później koń wstaje
i bierze dzieci na barana, a Amelka ciągnie go za prawe albo lewe ucho,
w zależności od tego, dokąd koń ma się udać.
Od sportu więc tak łatwo się nie ucieknie. Nigdy.
***
Rozdział 17.
Radek, czyli inny wymiar
dzieciństwa
Jak każdy w komunie byłem wychowywany w poczuciu, że wszyscy
jesteśmy równi. Mamy równe żołądki, potrzeby i obowiązki. I tak samo
po każdego z nas prędzej czy później przyjdzie śmierć. Wtedy
naprawdę wszystko było takie samo. Szału nie było i dupy nie urywało.
Mieszkania — takie same jak u sąsiada, meble — jakaś amerykanka,
stół, kuchnia, a na piecu garnek z zupą, bojler, wanna, w której
kąpaliśmy się po kolei, najpierw Radek, potem ja w tej samej wodzie, a
po zmianie wody druga tura: mama, po niej tata. U każdego na
drzwiach wejściowych od środka były zrobione nożem rysy — tak
zaznaczało się wzrost dzieci. I każdy miał wtedy w sobie ten sam
odruch chomikowania, na zasadzie „bo się przyda”. W dużej szufladzie
zawsze kawałek drutu, jakiś sznurek, stara bateryjka, żyletki polsilver,
ogarek, młotek, kombinerki, latarka z kolorowymi przesuwanymi
szkiełkami: żółtym, czerwonym i zielonym, śrubki, podkładki pod
śrubki… Taki must have, a niczym się wtedy nie gardziło, nawet starymi
kluczami nie wiadomo do czego. Dziś, w demokracji, też jesteśmy
równi, tyle że to polega już tylko na tym, że mamy po jednym głosie
wyborczym. Takim samym i dla profesora Balcerowicza, i dla faceta
spod budki z piwem. Jeden równa się jeden. Ale czy te jedynki są
równe? Nie, bo między ludźmi widzę więcej niż kiedyś pogardy,
mieszaniny braku szacunku, niechęci i poczucia wyższości wobec tzw.
słabszego. A słabszym może być każdy. Wystarczy, że ma mniej forsy. Z
pogardą — zjawiskiem mi w dzieciństwie zupełnie nieznanym —
spotkałem się dopiero na studiach w Łodzi. Ja, wychowany na czterech
gitarowych chwytach, i ja, chłopak, który potrafił spojrzeć w oczy
dziewczynie, wierząc, że ona dostrzeże we mnie wrażliwość, mocno się
kiedyś zdziwiłem. Dyskoteka, wow. Patrzę, tańczę, uśmiecham się do
wszystkich i widzę — przychodzi jakiś koleś, rzuca na bar kluczyki od
rzęchowatej beemki — i co się nagle dzieje? Brzęk rzucanego na blat
metalu zagłusza wszystkie moje cztery gitarowe chwyty i kocie ruchy
na parkiecie. Szpan wygrywa z wrażliwością. Pozór mija się z prawdą.
Gościu nagle jest bogiem, na którego wszyscy patrzą z szacunkiem.
Pamiętam, jak kiedyś do warszawskiego Remontu przychodzili po kolei
i jeden po drugim rzucali na blat te kluczyki. Kto głośniej. Im głośniej,
tym lepiej! Tym lepiej, im częściej. A jeden, który już nie wiedział, jak
się przebić, trzymał kluczyki w zębach jak zapałkę. Z paszczy zwisał mu
jeden wielki ślinotok składający się z kluczy do domu, breloczka i
kluczyków do rzęcha, przez co delikwent seplenił. Ale to nieważne
przecież. Ważne, że ma, jest posiadaczem. Być więc czy mieć? Gdy
schodzę ze sceny w moim jednoosobowym kabarecie, życzę ludziom
bogactwa. Oni się śmieją i biją brawo. Wtedy mówię: „Nie bijcie mi
brawa, bo ja wam życzę tego bogactwa z pełną premedytacją. Chcę,
żebyście mieli dużo hajsu, bo dopiero człowiek syty, spełniony i
szczęśliwy ma prawo pomyśleć o kulturze. I kupić sobie książkę, bilet
do kina czy do teatru. Bo my artyści zawsze byliśmy na końcu łańcucha
pokarmowego. W dzisiejszych czasach to nie BYT określa świadomość,
ale DOBROBYT”. I powiedzcie, czy tak naprawdę nie jest?
Filozofia, w której wychowywali nas komuniści, była jednak filozofią
zakompleksionego biedaka. Myśmy kiedyś nie mieli po prostu czego
pilnować. Do pewnego momentu nie zamykało się nawet drzwi do
własnego domu na klucz, bo co może zginąć, skoro nic nie ma? Do
sąsiada wchodziło się jak do siebie, czasem jedynie symbolicznie
pukając i zaraz naciskając klamkę. Kiedyś, pamiętam, sąsiadka mnie
prześwięciła: „Pukaj, Pazura, bo żeś mnie przestraszył”. I tyle.
Drzwi do naszych domów w Niewiadowie zamknęli Cyganie, bo
kradli. Sam też raz zostałem okradziony. Na Górniaku, w Łodzi,
chciałem sobie kupić kożuszek z miliona łat, taki straszny, ze szwem na
zewnątrz. Byłem wtedy zakochany w koleżance, inwestowałem w
kożuszek, żeby na niej zrobić wrażenie, więc gdy podeszła do mnie
Cyganka z propozycją, że mi „powróżi, powie o miłości, o losie”,
odparłem: „Dobra”. „Nie bój się, nie chcę twoje pieniądze” —
powiedziała, patrząc na mnie z pogardą. „Połóż mi na ręku mały
pieniążek”. Położyłem. „Nie jesteś jej obojętny, twoje serce płonie…” —
i takie pierdoły. „A czy chcesz wiedzieć, co dalej z wami będzie? To
połóż duży pieniążek”. I w tym momencie duży pieniążek znika, na
kożuszek już zabraknie, więc desperacko łapię Cygankę za rękę, ta
krzyczy, że chcę ją pobić, a ona w ciąży! I zjawia się czterech
cygańskich grubasów. No trudno… Taka była prawda, że Cygan kradł i
robił to nawet wtedy, gdy nazywaliśmy go Romem. Tu nie było żadnego
mistycyzmu. Mistycyzm to miała w sobie pani Błażejewska z naszego
osiedla, kobieta ostrzyżona na zapałkę (wtedy nie do pomyślenia), do
tego bryczesy, wysokie buty. Niebywała! Nawet jakbyś ją wysłał w lutym
do lasu, to przyniosłaby koszyk pełen kurek i prawdziwków. Była
obdarzoną jakąś cudowną mocą znachorką. Mój brat Radek urodził się
bardzo duży: 62 centymetry wzrostu i 6 kilogramów wagi. A mama
malutka taka. Filigranowe 158 chudych centymetrów. Szybko zaistniało
podejrzenie, że podczas porodu zrobiono mu jakąś krzywdę, ponieważ
ciągle płakał. Bez przerwy. Dzień i noc. Lekarze byli zupełnie bezradni i
nie wiedzieli, dlaczego cierpi, bo dobrze się rozwijał. Aż w końcu ojciec
w desperacji przyprowadził Błażejewską. Wypiła duszkiem ćwiartkę
wódki, umyła ręce, popatrzyła na dziecko przekrwionymi oczami,
przyłożyła Radkowi swoje dwa palce na wysokości obojczyka, zrobiła
nimi nagle „pyk” i dziecko przestało płakać. Od razu. Jak ręką odjął.
Mój mały brat trzy miesiące żył ze złamanym obojczykiem, a
wystarczyły trzy minuty (razem z piciem ćwiartki), żeby go poskładać.
Boże, jak ja to wszystko przeżywałem. Po cichu oczywiście, bo to były
czasy, kiedy dzieciak ma słuchać i nie dyskutować.
Skoro w moim przypadku jednak nie sport, to chociaż miały być
piątki w szkole, więc były zawsze. I czasem ktoś zauważał jeszcze: „O,
syn Pazury, ten to ładnie recytuje”. Dlatego często prowadziłem apele,
deklamowałem wiersze i śpiewałem, a robiłem to chętnie, bo nie
miałem tremy. Chciałem też do amatorskiego teatru, który prowadził
tata, ale dawał mi tylko jakieś nędzne epizody czasem, żeby nie było, że
syna faworyzuje. Bo jak miało być w komunie? Równo! Pamiętam, gdy
nie dostałem się do szkoły teatralnej, jedna z nauczycielek, pani
Dębcowa, powiedziała: „Ho, ho, a co on do teatralnej zdawał, Zdzisiu,
drugim Holoubkiem chce być?”. I gromki, upokarzający dla mojego taty
śmiech, śmiech w pokoju nauczycielskim, w tym papierosowym dymie,
wśród szklanek z fusami. I zażenowanie ojca, bo przecież baba ma
rację. Gdzie jego syn, jakiś chłopaszek z Niewiadowa, nagle ma być w
telewizorze? Za wysokie progi. Moja mama też zresztą początkowo
uważała, że lepiej się nie wychylać: „Na laminaty idź, dorosły jesteś, a w
domu słabo finansowo”. A „laminaty” to była w niewiadowskich
zakładach najlepiej płatna fucha i najbardziej intratny oddział. Tylko że
ludzie już w trzydziestym roku życia szli na chorobową rentę, bo od
tego toksycznego smrodu tracili mózgi. A mimo to pracowali tam, bo
gdzie się najszybciej dorobić? Za duże pieniądze i codzienną szklankę
mleka dla zdrowia. Taką więc przyszłość planowała dla mnie mama w
desperacji, bo w tamtym świecie nie byłem nikim wyjątkowym i
doskonale to czułem. Gdy więc na świat przyszedł Radek, bardzo
chciałem, żeby chociaż on był inny. Taki jedyny, wyjątkowy.
Tresowałem go w grze w ping-ponga, jeździe na rowerze, grze w piłkę
— i świetnie mu szło. Tym bardziej że — w przeciwieństwie do mnie —
nigdy nie chorował. Potrafił zamrożony zimą wrócić do domu z
podwórka i nic. Zdrów jak ryba. Ja bym umarł albo jeszcze gorzej.
Byłem z niego dumny i czułem się za niego odpowiedzialny, jak drugi
ojciec, bo nasz tata dużo wtedy chorował i często leżał w szpitalu, a
mama miała mnóstwo innych rzeczy do zrobienia, opierała nas, karmiła,
myła… No i na siódmą biegła do roboty. Zatem to ja spędzałem z
Radkiem czas. Cały czas, bo nawet gdy bawiłem się z chłopakami w
chowanego, zawsze wlokłem ze sobą wózek z Radkiem. Siłą rzeczy
więc nigdy nie byłem tym, który się chowa, ale tym, który non stop
liczy do dziesięciu. Na „randki” z Eweliną umawiałem się oczywiście też
z wózkiem. Na rower — także. Byłem ten Czarek, co to zawsze pcha
wózek z malutkim dzieckiem. Pochylony nad wanną prałem tetrowe
pieluchy, na którą to czynność złośliwi mówili wtedy „wczasy nad
wodą”. Trzeba było wyprać, wysuszyć i wyprasować, żeby były
mięciutkie. Nigdy nie zapomnę tego zapachu przesiąkłej ceratki z tetrą.
Okropność, ale można przywyknąć. Miałem też jeszcze jedną funkcję —
byłem osobą do wycierania dziecku dupy, i to często publicznie.
Impreza rodzinna, przyjeżdżają stryjkowie, ciotki, wszyscy siedzą w
dużym pokoju i rozmawiają. Nagle Radek przychodzi z nocnikiem,
bezceremonialnie siada, robi co trzeba, wypina dupę i mówi: „Carek,
wytsyj”. I to było absolutnie normalne, a ja nie protestowałem, bo
Radek był moim oczkiem w głowie. Tylko ten zdziwiony rechot gości…
Kompletnie dla mnie niezrozumiały.

Na naszym podwórku z Grześkiem i Sławkiem Psutami, 1966 r.


U cioci Halinki w Pobierowie — z Magdą i Rafałem Pazurami, dziećmi stryjka
Janka i cioci Ani, 1983 r.
Pamiętam, jak kiedyś, kiedy on miał dziesięć, a ja siedemnaście lat,
chciał sobie strzelić z wiatrówki na objazdowej strzelnicy nad morzem
w Pobierowie. Było już nawet zapłacone, ale facet agresywnie wyrwał
mu strzelbę, że za mały. Wtedy dostałem białych plamek przed oczami i
rzuciłem się na gościa z pięściami. Przydusiłem go do ściany i tak
trzymałem, nie mogąc zwolnić uścisku. Śmiertelnie się wystraszył. Nie
miał prawa krzywdzić mojego brata!
Drugi raz plamki ujrzałem wtedy, gdy pobili tatę. Byłem już
studentem. Lato, wakacje. Odwiozłem tatę syrenką na jakieś spotkanie
do Tomaszowa i miałem po niego wrócić za godzinę. Ale coś mnie
tknęło. Zawróciłem z myślą, że poczekam na miejscu. Było ich pięciu.
Dwóch od razu uciekło, a ja, jeden chuderlak, rzuciłem się na
pozostałych trzech. Dwa razy większych ode mnie byczków. Chcieli
ukraść ojcu pieniądze. Pamiętam tylko swoje sandały i pięści na ich
twarzach, genitaliach, żebrach…
Wtedy zrozumiałem, że kiedy człowiekowi krzywdzą rodzinę,
pojawiają się w nim nagle taka siła i adrenalina, że jest w stanie pobić
Pudziana.
Ale nie o tym, nie o tym…
Radzio wzruszył mnie kiedyś na całe życie jednym swoim gestem.
Jako dzieciak często chorowałem i wtedy mama kupowała mi „na
chorobę” cukierki pokerowe, w takich pięknych złotkach, których się
nie wyrzucało, tylko chowało do biurka jak skarby. Kosztowały majątek.
Sto złotych za kilogram. Bardzo dużo. Miały w sobie likier, więc na
dziesięć deko wychodziło tylko dziewięć cukierków. Przepyszne były.
Pamiętam, że kiedyś Radek zjadł mi takiego cukierka i mama go
strasznie skrzyczała, że nie wolno, bo to dla chorego Czarusia… Gdy
następnym razem znów byłem chory, któregoś dnia, obudziwszy się z
gorączki, usłyszałem szmer otwieranego biurka. Byłem niewidoczny, bo
spałem na tapczanie za szafą. Wsłuchuję się dalej — szelest złotek!
Wychylam więc się zza tej szafy, a tu Raduś siedzi nad wysypanymi
cukierkami. Żadnego nie ruszył, wylizywał tylko resztki czekolady z
folii. „Ale ja nie jem cukierecka, ja tylko lize papierecki” — powiedziało
to trzyletnie, wystraszone dziecko w poprzecieranych rajstopkach po
starszym bracie. Boże jedyny, tak mi się go strasznie żal zrobiło! Dałem
mu te wszystkie cukierki: „Jedz, braciszku, masz”, a on wziął… jednego.
Tak mi się go szkoda zrobiło, taka bida w tym domu, nic nie ma,
wszystko reglamentowane. Wszystko oprócz naszych relacji. Myśmy z
Radkiem byli ze sobą non stop. Na wszystkich zdjęciach z dzieciństwa
trzymam Radka za rączkę.
Długo myśleliśmy, że Radek pójdzie w sport, bo szło mu
wyśmienicie i mówiono, że ma talent Lubańskiego, ale z powodu
zapalenia płuc i pobytu w szpitalu postanowił nie zdawać jednak na
AWF. To może medycyna, jak większość w biologiczno-chemicznej
klasie? Nie. „To co będziesz robił?” „Będę aktorem”. Wtedy, pamiętam,
wszystkim nam w domu skarpetki pospadały z niedowierzania. Ale się
dostał, i to do Warszawy, o której ja nawet nie marzyłem.
To był 1988 rok, jedziemy razem taksówką. Ja w mundurze
Ludowego Wojska Polskiego i w rozpaczy, jak przystało na człowieka,
którego z teatru rzucili do koszar. Radek — od roku student szkoły
teatralnej. Warszawskiej, najlepszej, stołecznej. I nagle obwieszcza mi,
że on ucieka z tego kraju, najpierw do Austrii do obozu
przesiedleńczego, potem do Kanady. „Ale jak to, nie chcesz nawet
skończyć roku? Zostały dwa miesiące. Skończ rok i pojedź na wakacje,
jak ci się uda, to fajnie, a jak nie, to wrócisz na drugi rok” — tylko że ja
mu tego nie mówię, chociaż tak myślę. Mówię: „Pewnie, spieprzaj z tego
kraju. Co cię tu czeka? Do wojska cię wezmą, będziesz przysięgał na
socjalizm. Solidarność zniszczyli, stan wojenny wprowadzili. Mnie
zabrali do koszar. Spieprzaj stąd. Jesteś zdolny, przystojny. Jak nie
będziesz aktorem, to zostaniesz modelem i jeszcze nas wszystkich stąd
zabierzesz!”. I Radek zniknął. Wszyscy ze szkoły wydzwaniali, pytali,
kiedy wróci, bo jest obsadzony w każdym spektaklu. A my nic, bo
obiecaliśmy z rodzicami, że nikomu nie powiemy.
Mija rok. Premier Rakowski podpisuje porozumienie, na mocy
którego likwidują obozy przesiedleńcze, a Radek jest w Wiedniu, w tej
sytuacji bez żadnych perspektyw. Wraca jak niepyszny po roku, z
jednorazowymi pieluchami na prezent dla Anastazji, i mówi: „Pójdę do
dziekana Englerta, może mnie przyjmie z powrotem, przeproszę”. „Na
miejscu Englerta bym cię nie wziął, bo rozwaliłeś robotę na roku tuż
przed sesją. Zdawaj do Łodzi, do Janka Machulskiego. Masz
doświadczenie, rok już studiowałeś, zdasz”. I zdał. Jak? Na pytanie
profesora Pawlickiego: „A dlaczego pan zdaje do Łodzi, a nie ukochanej
Warszawy?” Radek odpowiada sprytnie: „Tam już byłem”. Do dziś mam
wyrzuty sumienia, że nie zatrzymałem go w Polsce. Źle się zachowałem,
krótkowzrocznie. Ale taką miałem wtedy optykę, świat mi się zawalił,
byłem w wojsku, czułem się w tym kraju nikim. Jak wszyscy…
Z perspektywy lat widzę, że drugie małżeństwo osłabiło moje
relacje z rodziną, które zawsze były bardzo mocne. Moi bliscy nie mogli
pojąć, że zawsze trzymam stronę żony, której nigdy nie zaakceptowali, i
w konsekwencji doszło do konfliktu, który owocował nieustannymi
tarciami. Pomagałem im, ale już tylko finansowo, a poza tym toczyła się
walka o moją duszę, o moje serce, moją miłość. Nagle okazało się, że
muszę wybierać, bo to wszystko jest nie do pogodzenia. Wreszcie
przelała się czara goryczy, kontakty rodzinne osłabły, a Radek się
całkiem usamodzielnił. No a potem był ten straszny wypadek, który
zmienił wszystko w jego życiu.
Byłem na Litwie, gdzie grałem łysego Kocmołuchowicza w
Nienasyceniu. Garderoba, w której miałem komórkę, znajdowała się na
drugim końcu wytwórni. Jest taki monolog, kiedy Kocmołuchowicz
opieprza wszystkich, maszeruje wściekły korytarzem i dochodzi do
Oficera (Marcina Dorocińskiego), który mu się melduje. Prosta scena,
ale w tym miejscu zawsze zapominałem tekstu. Do dziś jest to gdzieś na
taśmie. Zrobiłem dwadzieścia osiem dubli, wszystkie złe, coś nie
pozwalało mi po prostu skończyć sceny. Wreszcie przymusowa przerwa,
dziesięć minut, herbata, odpoczynek, garderoba. I telefon. Mam 141 (!)
nieodebranych połączeń, w tym 50 od Michała Balcerzaka, producenta
Nikosia Dyzmy. „Co się dzieje?” — pytam. „To ty nic nie wiesz? Stoisz
czy siedzisz?” — słyszę. „Stoję”. „To usiądź. Twój brat nie żyje, w radiu
mówili”. Usiadłem martwy. Krew mi stężała. Przestałem oddychać. Nie
uwierzyłem mu. Obdzwoniłem innych. Radek miał wypadek, żyje, jest
ranny, nie przeżył Goszcz. Na jakimś dziwnym haju dzwonię do…
Radka. „Wiesz, my tu leżymy na trasie, opatrują nas i zaraz wezmą do
szpitala, tak że wszystko w porządku. Tylko na karetkę czekamy, bo
jedzie z innego wypadku” — mówi. Wtedy pomyślałem, że radio robi
po prostu jakąś sensację, ale szybko zadzwoniłem do ministra
Szmajdzińskiego, którego poznałem osobiście, potem do profesora
Maruszyńskiego, komendanta szpitala na Szaserów, i jeszcze do
młodego Millera, że Radek nie może jechać do szpitala w Ostródzie,
mimo że bliżej. Musi do Warszawy. Na Szaserów! Zbadali go, czy nadaje
się do transportu. Nadaje, ale wtedy jeszcze nie wiem, że gdy ze mną
rozmawiał, był już na jakichś silnych prochach, bo miał zmasakrowaną
nogę, biodro, całą lewą stronę. A ja w Wilnie! Sytuacja opanowana.
Chwilowo. Następnego dnia dzwoni do mnie kuzyn, że mam
natychmiast przyjechać. Wkurzam się, że nie będzie mi rozkazywał. A
potem zaczynają spływać informacje, że muszą Radka farmakologicznie
uśpić. Dzwonię do Waldka Brzeskiego, bioenergoterapeuty, który mówi:
„Noga nogą, ale z płucami jest gorzej”. Jakie płuca? Co on gada!? Nikt
nic nie mówił o płucach. Ale Waldek, jak się okazało, miał rację.
Non stop telefony od ludzi, że finansowo pomogą, duchowo,
sanatoryjnie, krew oddadzą. Masa telefonów od obcych mi ludzi, którzy
w odruchu serca zrobią wszystko, żeby pomóc mojemu bratu.
Dobra energia! Czuję, wiem, wierzę, że Radek będzie żył, że się
obudzi i wszystko będzie w porządku. Modlę się, idę do Matki Boskiej
Ostrobramskiej. Padam na kolana. Błagam o brata. Robię, co mogę, na
odległość. Wracam do pracy, którą mam szansę przerwać dopiero za
parę dni. Przyjeżdżam na trzy dni przed wybudzeniem Radka. Wszyscy
mają do mnie pretensje, że tak późno. Patrzą wilkiem. Wiem, że późno,
przepraszam.
Radek dotknął śmierci, zresztą on wie to najlepiej. Po wypadku stał
się bardzo uduchowiony, wziął ślub z Dorotą, na którą w rodzinie
wołamy Ania, i jest nawet w tej smutnej historii pewna anegdota z tym
związana. Dorota czuwała przy Radku przez całe dwa tygodnie. Non
stop. Gdy zaczął się wybudzać, spytał lekarzy: „Gdzie jest Ania?”. Oni w
lekkim szoku wyszli podobno na korytarz i zaczęli się zastanawiać, jak
powiedzieć tej genialnej Dorocie, że Radek pyta o jakąś Anię. Wreszcie
znajoma pani doktor wzięła to na siebie: „Słuchaj, Dorota, sytuacja jest
taka, że lepiej, żebyś od razu wiedziała…”. No ale Dorota równa się
Ania. Takie qui pro quo…
Gdy Radek się obudził, byłem obok. Ale te chwile, kiedy bierzesz za
rękę swojego nieprzytomnego brata, widzisz rury w jego gardle,
oddychającą za niego maszynę, dotykasz jego zimnej ręki… Nie wiem,
czy kiedykolwiek w życiu tak płakałem.
Z Radkiem powiedzieliśmy sobie wszystko, on i ja. Jest czysto.
Widujemy się na święta, byliśmy wspólnie na wczasach w Jastarni z
dzieciakami, zostałem ojcem chrzestnym jego Klary, widujemy się na
rocznicach ich ślubu, który był cudowny — w ogrodach Frascati w
Rzymie, co roku jeździmy na groby dziadków do Chorzęcina. Obydwaj
mamy swoje życie, obowiązki i swoje pospieszne pociągi.
Kocham Radka. To mój brat!

Czaruś na saneczkach, 1967 r.


Siedzę na jawie, dlatego taki szczęśliwy, 1966 r.

***
Rozdział 18.
Kołobrzeg, czyli głową muru nie
przebijesz
Kiedyś pojechaliśmy z kolegą z klasy, Pawłem Adamusem, do
Kołobrzegu na pole namiotowe. Świeżo upieczeni maturzyści. To był
mój pierwszy w życiu wyjazd bez rodziców. Żeby więc przeżyć, a był to
rok 1981, wziąłem ze sobą cały plecak papierosów. W tamtych czasach
rarytas. Wymienialny na każdą walutę. Delikates. U mnie w domu nikt
nie palił, a mama, w ramach rekompensaty, zamiast pieniędzy
otrzymywała w zakładzie pracy fajki z metra, takie długie, niepocięte
jeszcze. Całe kilogramy dżdżownic. Na innym zaś luksusie tamtego
okresu, czyli słomiance nad łóżkiem, zbierałem z kolei pudełka po
papierosach. Barwna kolekcja. Były nawet plastikowe philipy morissy i
chesterfieldy, pall malle, feminy, damskie, płaskie (mało tytoniu i długa
tekturka, którą zginało się prostopadle i podłużnie, dzięki czemu robiła
się z tego taka fifka), czerwone i niebieskie LM-y, lexingtony też. Skąd je
brałem? Najczęściej od zachodnich turystów. W czasie wizyt u cioci
Haliny i stryjka Wieśka w Kamieniu Pomorskim czatowaliśmy z
tamtejszym moim kumplem Grześkiem Kołatą koło katedry, tej słynnej,
z przepięknymi organami, drugimi po oliwskich. „Deutsche Packen aus
Zigaretten?” — to było hasło naszego życia.  Niegramatyczne,
absurdalne, bardzo odważne. Zaczepiani przez nas Niemcy często nie
wiedzieli, o co nam w ogóle chodzi, i zamiast pustych paczek dawali
nam czasem pełne, mrucząc pod nosem: „Toja, toja”. Jakie „toja”? „Ja,
ja woldzwagen” — przedrzeźniałem ich w duchu. Po latach
dowiedziałam się, że „teuer” (czyli nasze „toja”) znaczy „drogo”, ale
wtedy wiedziałem jedynie, że należy wydać z siebie pospieszne:
„Danke, danke” i się oddalić… najlepiej do kolejnych niemieckich
turystów, po drodze postukując w beton pinezkami wbitymi w korki
korkotrampków (żeby korki się nie ścierały), które ściągałem dopiero
przed spaniem.
Tak więc na te pierwsze samodzielne wakacje wzięliśmy z Pawłem
dmuchane materace, śpiwory i cały plecak wypakowany pudełkami. A
w nich papierosy od mamy z zakładu. Już pięknie równo pocięte i
poukładane. No cóż… Szlag trafił całą kolekcję, ale innej szansy na kasę
na wakacje nie miałem. Wzięliśmy też dwie gitary. Ja byłem
prowadzącą, Paweł dawał solówki (dobry był) i na dwa głosy
śpiewaliśmy Beatlesów. Prawie wszystko. Z zeszytu Adamusa, gdzie
miał wykaligrafowane słowa i chwyty gitarowe. I to naprawdę było coś.
Nie tylko te cztery chwyty, na które na ogół brało się dziewczyny, czyli:
C-dur, a-moll, d-moll, G-dur. Nie, no skąd! Myśmy grali A7, fis6, G9 czy
jakoś tak… I do tego Beatlesi… Oraz Tadziu Nalepa, mój idol: 
„Koło mego okna idą noce, dni.
Długi, szary pochód już raz przeszedł
takim samym krokiem jak i dziś.
Długi, szary pochód, bo z sobą wzięłaś
czerń i światło, wzięłaś śmiech i łzy”. 
Lata później poznałem Tadeusza Nalepę, jego piękną młodą żonę i
syna Piotrka. I nieraz jeszcze śpiewałem to, co on tak doskonale
powiedział za mnie:
„Do Ciebie pieśnią wołam, Panie,
bo ponoć wszystko możesz dać,
więc błagam daj mi szansę jeszcze raz, 
daj mi ją ostatni raz.
Już nie zmarnuję ani chwili,
bo dni straconych gorycz znam,
więc błagam, daj mi szansę jeszcze raz,
daj mi ją ostatni raz”. 
— Breakout, Modlitwa
No i dał, ale to już zupełnie inna historia…
Śpiewaliśmy więc z tym Pawłem na głosy i mieliśmy straszne
powodzenie wśród dziewczyn, a gdy wyszło na jaw, że mamy nie tylko
głosy, ale też papierosy, rozpętało się szaleństwo. Bo papieros w PRL-u
to był towar deficytowy, upragniony, ważniejszy niż chleb i pieniądze.
Ludzie płacili nam każdą forsę za paczkę fajek, a my już za jedną
mogliśmy godziwie przeżyć cały dzień. Żyć nie umierać. Przeżyliśmy
jednak w tym cudzie tylko trzy dni, bo miłe dziewczęta, które nas tak
wiernie słuchały i nuciły z nami All You Need Is Love, wcale nie
potrzebowały od nas love. Któregoś popołudnia wracamy z Pawłem z
plaży, a tu w namiocie nie ma plecaka z fajkami. Nikt nikogo
podejrzanego na polu nie widział, nikt nic nie wie, nasze koleżanki
oczywiście też. I wtedy właśnie — z tego żalu oraz rozterki — na
oczach Pawła zapaliłem papierosa i tak zacząłem popalać, mimo że
zawsze byłem fanem czystego powietrza i nie rozumiałem, jak to
możliwie, że człowiek bierze w płuca tyle dymu i jeszcze się tym
zachwyca. 
Następnego dnia patrzymy, a tu na polu stoi milicyjna nyska i kilku
milicjantów w mundurach oraz nasze miłe dziewczyny — w
kajdankach. Cóż, okazało się, że nie były melomankami, oj, nie. Wręcz
przeciwnie. Były raczej profanum niż sacrum. Już od dłuższego czasu
ludziom na polu ginęły różne rzeczy — a to szetland, a to dżinsy — ale
przede wszystkim portfele. Pamiętam taki obrazek, że całe pole
namiotowe ludzi stoi w kręgu pod drzewem, milicjant zanurza łopatę w
ziemi, raz, drugi i nagle — odkrywka archeologiczna! Pełno pustych
portfeli i ludzie krzyczący; „O, ten to mój!”. Pamiętam, że złodziejki
jeszcze się miłośnie uśmiechały do mnie i Pawła, kiedy milicjanci
pakowali je do „suki”. Pewnie by i pomachały na pożegnanie, ale ręce
miały skute. 
W Kołobrzegu mieliśmy też przyjemność dotknąć światów dla kolesi
z Niewiadowa niedostępnych. Nie, żeby od razu Festiwal Piosenki
Żołnierskiej, czyli pierwszy raz w życiu telewizja na żywo. Nie udało
nam się to, bo skończyła nam się kasa — dziękuję, miłe dziewczyny, raz
jeszcze! Ale hotel Scanpol? Orbisowski, niewysoki, tuż przy plaży —
uosobienie zachodniego świata. Dziś już nie istnieje. Foyer, recepcja,
cukier w kostkach i nalepka z napisem „Visa” przyklejona na szybie,
czyli abstrakcyjny — ale jednak — zapach waluty. Pod Scanpol
podjeżdżały zawsze piękne, zachodnie auta, z których wychodzili
pachnący old spice’em ogoleni mężczyźni ze złotymi bransoletami na
rękach. Mężczyźni, którym towarzyszyły kobiety o długich nogach i
ustach w kolorze karminu. W kieszeniach tych mężczyzn pewnie kryły
się tajemnicze „Visy”. Staliśmy tak nieraz z Pawłem i kawałkiem flądry
ze smażalni na pół w żołądkach, gapiąc się na ten zachód na północy, aż
w końcu nie wytrzymaliśmy. Weszliśmy na dyskotekę, byleby tylko
zobaczyć, jak to Piekiełko wygląda z bliska. I co? Ci sami ogoleni faceci,
tyle że spoceni w koszulach non-iron, bogate kobiety z natapirowanymi
włosami, tyle że kompletnie pijane. I my nad jedną mineralką na spółę
przy barze na stojaka. Na pamiątkę pobytu w niedostępnym dla nas
świecie wzięliśmy sobie z Pawłem co następuje: rurkę do napoju z tej
wody i plastikowe mieszadełko z napisem „Orbis” do mieszania lodu.
Ale to wszystko jest nic! 
Pierwszego wieczoru w Kołobrzegu na polu namiotowym poszliśmy
się z Pawłem umyć. Każdy z nas miał po jednym ręczniku, bo po co
człowiekowi więcej? Jeden wystarczy, tylko trzeba go dobrze podzielić.
Najlepiej na dzielnice: dzielnica nóg, w której rzadko się bywało, bo
nogi w morzu i piachu same się myły, druga dzielnica — twarzy i rąk —
to już częściej, a trzecia wiadomo — do reszty ciała. Żadna tam
filozofia. Zwykła topografia i dobra integracja w terenie — nic ponadto.
Budynek, w którym należało dokonać ablucji, znajdował się w samym
sercu pola namiotowego i nie sposób było go nie znaleźć, ponieważ całą
dobę dawał o sobie znać zapachem uryny, ewidentnie mordowanej
przez chlor. Ale pal licho ten smród, do tego każdy jakoś przywykł za
komuny, a przynajmniej się z nim blisko zapoznał. Wchodzimy
pierwszego wieczoru do łazienki i otwieramy gęby z oniemienia. Duża,
podzielona na kible bez drzwi przestrzeń, dziś powiedzielibyśmy, że
open space. W każdym kiblu skocznia do załatwiania się w kucki, czyli
brak bezpośredniego kontaktu z poprzednią dupą — tak zwana higiena
logiczna, bo niczego nie dotykasz, chyba że się przewrócisz. Stajesz
więc na skoczni i już wiesz, że to nie open space, tylko raczej call center,
bo sygnały i komunikaty dochodzą zewsząd. „Ty, a jest tam u ciebie
papier?” — stęk. „Tak. Jest gazeta. Skąd jesteś?” — stęk. „Z
Niewiadowa” — stęk. „To chyba blisko Koluszek, tak? To co, podzielisz
się tym papierem?”. „No, masz kawałek” — stęk. 
Wchodzimy więc z Pawłem do tego call center pierwszego dnia i
opadają nam szczęki. Pięćset metrów kwadratowych, w tym sufit,
ściany, krany, zlewy, posadzka, drzwi, lampa, ślad po lampie: wszędzie
krzyże, krzyżyki, krzyżyczuńcie, krzyżaki, krzyżunie. Malowane
cegłówką, flamastrem, długopisem, wyrzynane w murze, wydrapane w
rdzy, pieczołowicie rysowane gównem albo krwią. Duże, średnie,
maleńkie, rzymskie, celtyckie, jerozolimskie, maltańskie, hugenockie,
czerwone, czarne, nieokreślonego koloru… Wszędzie krzyże! Na
każdym milimetrze kwadratowym tryliardy krzyży, które później
stawały mi przed oczami, gdy u Koterskiego w Nic śmiesznego padało
hasło „las krzyży”. 
Na początku pomyślałem, że to może jakaś tapeta, ale nie. To
uczyniły setki tysięcy ludzkich rąk w jakiejś niezrozumiałej krzyżykowej
solidarności. Pełna schizofrenia. O co tu chodzi? Gdzie my jesteśmy?
No, ale jest zlew, to może jednak umyjmy te zęby i spieprzajmy? Okej.
Myjemy więc te zęby i nagle Paweł wypluwa pastę na te wszystkie
krzyże, jakie ma przed sobą na ścianie, i mówi: „Wiem! Patrz!”. Skinął
głową w kierunku narożnika, tuż przy wejściu, obok włącznika światła.
A tam napis: „Jeżeli ktoś uważa, że Legia to chuj, niech postawi
krzyżyk”.
Wtedy zrozumiałem, jak niebywała może być solidarność ludzi w
nienawiści do kogoś lub czegoś. Jak silny może być duch narodu
skierowany przeciwko komuś/czemuś i jakie to może przybrać chore
rozmiary. Bo gdzie współczesny człowiek ma szansę zetknąć się z
podobną historią, zainscenizowaną i wykonaną ręką ludzką? W
wariatkowie. I gdzie jeszcze? W więzieniu. Czyli myśmy wszyscy wtedy,
w tej komunie, cały naród, dzieci, mężczyźni, kobiety i starcy,
popołudniami grając po domach w tysiąca (dzwonek — osiemdziesiąt,
czerwień — sto, żołądź — sześćdziesiąt, a wino — tylko czterdzieści)
żyli w zbiorowym zakładzie psychiatrycznym! W dodatku mieszczącym
się na terenie największego pierdla w Europie.
***
Rozdział 19.
Laskowik, czyli sztuka wyboru
W czasie meczu Polska – Belgia na Mistrzostwach Świata w 1982
roku, gdzie dzięki Bońkowi wygraliśmy 3:0, ryczeliśmy z kolegami ze
szczęścia jak dzicy, a później opijaliśmy zwycięstwo naszych do białego
świtu. Byłem wtedy zachwyconym uczestnikiem obowiązkowych
warsztatów gastronomicznych w Podklasztorzu koło Sulejowa. I właśnie
wówczas zdecydowałem głośno, że olewam aktorstwo, bo oni mnie już
raz olali, drugi raz nie będę się prosił, a w ogóle to teraz biało-czerwoni
są najważniejsi. Tyle pamiętam. 
Ocknąłem się rano. Nieprzytomny i spragniony. I zdziwiony, że
jestem w trzęsącym się jelczu na trasie Opoczno – Łódź Fabryczna.
Życzliwi koledzy (Wojtek i Szpaku — nie zapomnę wam tego, Koledzy)
wrzucili mnie do niego nad ranem, pamiętając, że mam termin
egzaminu, a równie życzliwy kierowca obudził poszturchiwaniem w
centrum Łodzi.
W Szkole Filmowej przy Targowej, do której dotarłem z dworca
pieszo, żeby się przewietrzyć, ledwie dałem z siebie głos po tym
nocnym ryczeniu i raczeniu. Zresztą tak prawdę mówiąc, to nie był głos.
To było głosu podzwonne. „Dzień dobry” — nieśmiało zachrypiałem.
„Co się stało?” — odchrypiał identycznie przewodniczący komisji,
dziekan Jan Machulski. „Mecz wczoraj był. Krzyknąłem” —
zachrypiałem jeszcze ciężej. „Ja też” — odchrypiał z trudem dziekan.
„Dziękujemy w takim razie, panie Pazura”. I spojrzał na mnie
przekrwionymi oczami. I to był koniec mojego egzaminu. Prawie
bezgłośna agonia. Pierwszy etap… i ostatni. Ale wstyd! Byłem pewien,
że mnie nie przepuszczą dalej, bo jak? Ustawiłem się od razu pod
dziekanatem, żeby szybko odebrać dokumenty i wrócić na praktyki.
Przeszedłem jednak do drugiego etapu. Awansem. Pamiętali mnie z
poprzedniego roku. Chyba jednak zrobiłem jakieś wrażenie…
Podobno dostać się na Wydział Aktorski pomógł mi profesor
Wilhelm. Filmowiec legenda. To on ustawiał słynny pojedynek w
Potopie Olbrychskiego z Łomnickim w deszczu — „kończ waść, wstydu
oszczędź”. Człowiek, z którym nigdy już potem nie miałem zajęć. Kręcił
z kandydatami krótkie filmiki (w końcu Szkoła Filmowa), w których w
ciągu pół minuty trzeba było zagrać scenę na skrajnych emocjach. Od
płaczu do śmiechu i z powrotem. Gdy na radzie wydziału wahali się, co
ze mną począć, bo uzbierałem tyle samo punktów co inni koledzy, na
ogół małomówny profesor Wilhelm, o dziwo, zabrał głos: „Nie wiem,
czy na scenie się sprawdzi, ale kamera go kocha. Bierzecie go. Na moją
odpowiedzialność”. Wzięli.
Był 1982 rok i zaraz wakacje. Najdłuższe w życiu.
Pojechaliśmy z kolegami do Ośrodka Studenckiego, Słoneczna 5,
Almatur – Łazy koło Koszalina. Pewnego razu stoimy przy smażalni ryb
i słyszymy gdzieś, skądś, głos… Głos, który kochała cała Polska. Głos,
który prowokował uśmiech i wymuszał refleksję. Głos Zenona
Laskowika! Skąd ten głos może dochodzić? Po kilkuminutowych
poszukiwaniach okazało się, że należy do szczupłego, gibkiego faceta, a
nie pana z lekkim brzuszkiem, jak zapamiętaliśmy Laskowika z telewizji.
Ale… to był on! Mój idol w Łazach! W tej dziurze! Mój guru, którego
recytowałem jeszcze w podstawówce przy taśmach Arka „Szafy” w
Niewiadowie. To był kabaret Tey, numer 5. Nawet zagraliśmy cały ten
kabaret na scenie z Szafą i kolegami w szkole wraz ze słynnym
monologiem Rewińskiego „Nalepiakowie” i zaklęciem: „Szpilo, Szpilo,
co ważysz czterdzieści kilo, czas czuj, czuj czyn, cud rób, cud czyń.
Powtórzcie”. Wiedzieliśmy, że to kabaret zakazany, więc kręcił nas
podwójnie. Potem, w 1980 roku, powstał słynny „Z tyłu sklepu”, już ze
Smoleniem, w którym Wodecki śpiewał Pszczółkę Maję, a Rudi Szubert,
co „r” nie wymawiał, mówił: „jabajbaj” zamiast „rabarbar”, a zamiast
„rebus”… już nie musiał kończyć. Sala wyła. Jezu, jakie to było
śmieszne. 
Kabaret Tey ze skeczem „Z tyłu sklepu” zaczął być szerzej znany,
gdy Telewizja Polska, która wcześniej powycinała rzecz jasna
„nieodpowiednie” treści, w końcu wyemitowała go jako fragment
kabaretonu w czasie opolskiego festiwalu. I wtedy, u szczytu
popularności, Laskowik nagle się wycofał. Szok! Jak mówił później:
„Sam się internowałem. Brzuch straciłem” — i tu pokazywał na grubego
faceta na sali — „a ten gość go znalazł”. Zrezygnował z życia
publicznego, został listonoszem i poszła plota w Polskę, że zwariował. A
tu nagle Zenon Laskowik w Łazach. Z rodziną na wczasach. Żeby się
wyciszyć. Nie pozwoliliśmy mu na to. Chcieliśmy się uczyć od Mistrza.
Koledzy namówili go, żeby zrobił warsztaty, że jesteśmy ze szkoły
teatralnej, że bardzo prosimy, że się postaramy, jesteśmy głodni sztuki i
będziemy świetni. I byliśmy. 
Przyjechał z nami wtedy Zbyszek Zamachowski, geniusz, który gra
na każdym instrumencie. Nawet jak dać mu szczoteczkę do zębów, to
też zagra. Ma słuch absolutny i w ciągu czterech lat naszych Łazów
skomponował siedemdziesiąt dwa przeboje. Prawdziwe przeboje! Może
nadejdzie jeszcze czas, gdy je odkurzymy i pokażemy widzom na nowo.
Bez Zbyszka nie dalibyśmy rady. Namawiany przez nas Zenek
zgodził się na warsztaty, ale pod warunkiem że zrobimy coś z sensem.
Co to wtedy znaczyło? Jedynym wówczas festiwalem studenckim, na
którym młodzież mogła artystycznie i estradowo się pokazać, był
Festiwal Artystyczny Młodzieży Akademickiej „FAMA” w Świnoujściu.
Zenek miał teorię, że jeżeli ten festiwal odbywa się w socjalistycznej
Polsce, w dodatku w stanie wojennym, to co to znaczy? Ewidentnie to,
że jest pod patronatem socjalistycznego reżimu, czyli to nie jest
niezależna impreza, tylko sponsorowana. „Jeżeli jesteście odważni i
chcecie się uczyć, to zróbcie imprezę sami, własną, pozasystemową” —
powiedział do nas. Ewidentnie wciągał nas w politykę. Uświadamiał, że
artysta nie jest od mizdrzenia się na scenie, tylko od prowokowania do
myślenia. Tak właśnie powstał „Festiwal Piosenki Umundurowanej —
Łajzy ‘92”. Parodia wszystkich polskich festiwali, czyli Kołobrzeg,
Zielona Góra i Opole razem wzięte. Konferansjerem został Zenek
Laskowik. Nasz magnes. 
Całe noce zastanawialiśmy się, skąd wytrzasnąć scenę („Zapytajcie,
czy tam za jadalnią można, jest takie miejsce jeszcze przed latrynami”
— mówi Zenek), skąd namiot („Może wojsko oddałoby nam jakiś
stary?” — pyta Zenek) i jak go postawić („Spawać każdy powinien
umieć” — stwierdza Zenek). Gość z Almaturu się zgodził: „A róbta, co
chceta, jesteśta studentami” (róbta, co chceta! — skąd my to znamy?).
Żołnierze chętnie odpalili nam, a raczej Zenkowi, kilka zdezelowanych
namiotów, z których zszyliśmy jeden wielki, taki na dwieście albo i
trzysta osób, drewniane ławy wzięliśmy ze stołówki, a ja nauczyłem się
spawać. Kostiumy do spektaklu? Sami. Wszystko sami.
Na plażach stały wieżyczki, a na nich żołnierze — strażnicy Bałtyku.
Braliśmy więc z kumplem pół litra i za to na czas występu — dwie
godziny — pożyczaliśmy od nich ich mundury i hełmy, w których pełnili
służbę. 
Ryzykowali życiem, bo gdyby ktoś zobaczył ich w samych gaciach
na służbie albo gdyby rzeczywiście zaatakował wróg, musieliby latać w
tych atramentkach, bo tylko to im zostało. Oprócz kałacha i amunicji
oczywiście. Poświęcali się dla sztuki. No więc ciuchy też były, a cała
reszta, czyli tkanka ludzka, stała na posterunku. I to jaka ekipa: Zbychu
Zamachowski, Ada Biedrzyńska, Mirek Baka, genialny Jacek Zwoźniak,
który śpiewał: „Ragazzo da Napoli zajechał mirafiori, na sam trotuar
wjechał kołami”. Mój kabaretowy debiut był taki: razem z Piotrkiem
Rzymyszkiewiczem wchodzimy do namiotu w czasie spektaklu od tyłu,
wejściem dla widzów, jako patrol wojskowy. W hełmach i mundurach,
bo jesteśmy w strefie przygranicznej. Cisza na scenie. Publiczność w
szoku. Strach przed mundurem był wtedy straszny. Zaczynamy
legitymować ludzi. „Panowie, co tu robicie?” — pyta w końcu Zenek
Laskowik. „Czołem, obywatelu, służba graniczna, prosimy o wasze
pozwolenie na występ”. Publiczność zaczyna reagować. Odruch tłumu.
„Prosimy o spokój, bo każemy wypróżnić namiot”. Ze śmiertelną
powagą pchamy się bezczelnie z Piotrkiem na scenę. „Dokumenty
wasze okażcie, obywatelu” — mówię, zbliżając się do przerażonego
Zenka, który się ode mnie powoli oddala. „Co jest?” — pyta. „W
telewizorze to pan większy jest, Panie Płaskowik”. „Płaskowik?” —
powtarza. A my na to: „Tak, tak, Łaskawik”. „Laskowik”. „No, mówię
przecież” — odpowiadam. Ludzie się śmieją, a ja proszę o spokój, bo
zaraz zaczniemy internować, więc nie wiedzą już, czy się śmiać, czy
siedzieć cicho, bo jednak stan wojenny i żartów z wojskiem nie ma. „No,
panowie, ale tu wszystko jest załatwione” — mówi Laskowik. „Co
załatwione, co załatwione? Zaraz my was możemy załatwić. Co tu się w
ogóle dzieje, obywatelu? Jaja sobie robicie z naszej ludowej ojczyzny?
To strefa nadgraniczna, bez dokumentów zakaz poruszania jest! Zaraz
skończy się ta wasza zabawa raz na zawsze”. Zenek idzie więc niby
wreszcie po te papiery, my — żołnierze — stoimy sami na scenie,
niezręczna i napięta sytuacja, a Zbyszek Zamachowski przerażony
brzdąka na pianinie. „A wy tu co?” — pytamy. „Piosenki śpiewamy”.
„My też umiemy”. I nagle śpiewaliśmy razem z Piotrkiem
Rzymyszkiewiczem piosenkę Niedziela, nasz przebój: 
Poniedziałek — jego wezmą do działek,a on będzie miał ćwiczenia:przemarsz pułku
przez wieśpod kołobrzeską pieśń — „wojsko wszystkiego za was nie załatwi” (ramdam-
dam-dam). 
Wtorek — we wtorek będzie truł majorek,że wróg nie śpi, że się czai i że trzeba go
ujaić, że perszingi, krus, MX
my też mamy — cicho! Kruca fiks (ramdam-dam-dam)!
Środa — środa to dzień potworny,obowiązkowo od rana oglądamy dziennik
wieczorny, fakt!
Czwartek — we czwartek on będzie miał wartę,a on skok na spadochronie.Tydzień
temu spadam sobie,czaszą lekko wiatr kołysze,patrzę na dół: nogi obie,nagle z boku
krzyki słyszę:„Jak się to otwiera?!”— ktoś się pyta z przerażenia.
Ja mu na to:
„Nie martw się, to tylko ćwiczenia”.
Piątek …
Sobota — oliwienie kulomiota,z palcem w lufie umazani,ale nic to, ale nic to, bo przed
naaami:
[Tu na głosy:] Niedziela! Niedziela! Żołnierska gęba pełna jest wesela, kawiarnia,
dworzec, karuzela, Ania i Ela oczekują nas!
Niedziela, Niedziela, słoneczko szybko zapierdziela, godziny kradnie nam jak
zbój.Była niedziela i… już.
A co było w piątek? To trzeba Zamachowskiego pytać, bo
zapomniałem. 
Wszyscy ludzie olali „Famę” i całymi autokarami przyjeżdżali do
nas, do Łazów, bo myśmy robili zakazany kabaret, niebezpieczną rzecz
na tamte czasy, a w dodatku robiliśmy to bardzo dobrze. Od razu po
swoim wykonie biegliśmy z Piotrkiem szybko na plażę, żeby mundury
chłopakom, strażnikom polskiego morza, oddać i kieliszek z nimi
wychylić. I z powrotem do namiotu, resztę spektaklu dooglądać. 
„Stary, zapamiętaj tę recenzję do końca życia, bo to znaczy, że masz
potencjał, chłopie. Możesz mi mówić Zenek” — i Laskowik przybił mi
piątkę już podczas pierwszego wieczoru. A recenzja była taka:
„Wychodzą te tłumy do autokarów, ciemno, bo jedna żarówka już tylko
roboczo w tym namiocie, i tak słyszę — mówi Zenek — ten Laskowik
super, ci studenci ze szkoły teatralnej bardzo fajni, ale kurde, wiecie co?
Ci dwaj żołnierze weszli i lepiej od nich zaśpiewali”. Ludzie uwierzyli, że
my z Piotrkiem naprawdę jesteśmy żołnierzami! Nie można lepiej.
Co roku w Łazach zmienialiśmy formułę i graliśmy w innym stylu.
Był rok pod hasłem „Leżajsk”, kiedy wszyscy leżą i nic nie robią. Taki
obraz ówczesnej ojczyzny. Raz grałem miss i przemieniałem się z
kobiety w mężczyznę i na odwrót tak wiarygodnie, że oglądali się za
mną chłopacy na plaży (czyżby gender?). Zabawa trwała w najlepsze. 

Chłopiec z gitarą, Czarne stopy 1986 r.


Jedną z przymusowych atrakcji tamtego czasu, czyli stanu
wojennego, było to, że Okręgowy Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i
Widowisk, czyli słynna cenzura, kontrolował wtedy wszystko: nie tylko
prasę, publikacje czy widowiska, ale też punkty z urządzeniami
poligraficznymi, kserograficznymi, drukarnie, zakłady produkujące
pieczątki… Masakra. Przyjeżdżali więc do Łazów o dziewiątej rano z
Koszalina, żeby ocenzurować spektakl, a myśmy zawsze im podpadali z
jednego powodu. Musieli czekać. Zamachowski, szef orkiestry, autor
muzyki, aranżer, osoba nie do zastąpienia, o tej godzinie spał. I to nie
byle jak! Nie, nie wiecie, co to znaczy obudzić Zbigniewa
Zamachowskiego. To było tak, że potrząsałeś facetem, on otwierał oczy,
mamrotał: „już-już”, wychodziłeś z domku, wracałeś za pół godziny, a on
dalej leżał, tyle że jedną nóżką z łóżka już łaskawie zszedł. Ale ciałko
Zbysia dalej spało. Za pół godziny drugą nóżką wyszedł ze snu, ale
nadal w objęciach Morfeusza. Ja w każdym razie podjąłem się budzić
go tylko raz, a potem napisałem podanie, że nigdy więcej, bo to facet
nie do obudzenia. Nie wiem, swoją drogą, jak on tę karierę zrobił.
Chyba po południu. 
Cenzorzy z Koszalina czekali na niego czasem półtorej godziny,
zabawiani i rozpieszczani przez wszystkich, a najbardziej przez Zenka, a
gdy już wreszcie Zbychu wstał, graliśmy spektakl albo dla jednego
pana, albo dwóch pań, które robiły sobie notatki, a potem długo
rozmawiały z Zenkiem. Już bez nas. Podsłuchiwaliśmy tylko pod
namiotem i czekaliśmy na wyrok. „Osiemdziesiąt procent mam
wyrzucać? Czyli nie ma sensu tego w ogóle grać!” — wkurzał się
Laskowik. Potem cenzorzy uspokojeni, że zrobili swoje, wyjeżdżali. Co
dalej? Tyle roboty na marne! Wszyscy wpienieni pijemy piwo. Bez
piany, komunistyczne i ciepłe. Myślimy. „Jest jedno wyjście” —
stwierdza Laskowik. „Nooo?” — czekamy, aż nam wyjaśni. „Nie
możemy pobierać opłat za występ. Musimy grać imprezy
niebiletowane” — mówi w końcu chytrze Zenek. „Możemy grać nasze
spektakle jako próby i zapraszać, kogo chcemy, jak na zamkniętej
imprezie” — ciągnie. „Ale jak żyć, jak tu żyć? Co jeść?” — pytamy. I co
Zenek wymyślił? Że biletów nie będzie, owszem, ale ludzie będą
wchodzili za darmo, a potem do kapelusza z wielkim rondem i długą
rurą będą z wdzięczności wrzucać, ile i czym zechcą. Ściepa taka.
Zenek chodził wśród publiczności z tym worem w kształcie wielkiego
cylindra, jak ksiądz z tacą. Dziękował sloganem: „Wódz zapłać”. W tym
kapeluszu znajdowaliśmy wszystko: pół litra, szampan radziecki, garść
krówek, gumę do żucia, drobne, parę banknotów, bułkę, trochę szynki,
wieniec kaszanki, flaszkę oranżady. Po występie segregowaliśmy skarby
na coś, co jest do zjedzenia, coś, co jest do picia, i pieniądze, których
nikt z nas nie brał dla siebie, bo miały inne przeznaczenie. Pierwsze
kible i koedukacyjne murowane prysznice zostały wybudowane w 1983
roku za pieniądze z długiego czarnego kapelusza Zenka. Nareszcie! Bo
wcześniej siadaliśmy w latrynach na deskach z dziurą, a kąpaliśmy się
w „Bryzie”, ośrodku wczasowym obok, gdzie ludzie prysznice zamykali
przed nami na klucz, słusznie przewidując, że jeśli tego nie zrobią, zaraz
przyjdą studenci i im całą ciepłą wodę z bojlera spuszczą. Czasem
jednak ktoś nieopatrznie nie zamknął tych drzwi, bo zapomniał, a wtedy
my, czatujący pod płotem studenci i Zenek też, lecieliśmy się szybko
wykąpać, a potem jeszcze szybciej spierdalaliśmy, żeby ktoś nas nie
namierzył. Tak właśnie wyglądała zakazana „hygiena”. Ale jaka
solidarna była! Czasami po kilku golasów pod jedną strużką wody,
czasami pary… Kwitła wolna miłość. Ale czysta!
Byłem w Łazach w ubiegłym roku i w sumie nic się tam nie
zmieniło. Nasze kible stoją do dziś. Tak że polecam. 
Ciągle było nam mało wygłupów w tych Łazach, więc pastwiliśmy
się lekko nad takim jednym facetem (ksywa Kroli), który żyje do dziś i
mieszka w Łodzi. Z tego miejsca go teraz przepraszam i pozdrawiam
Cię, Kroli! Był iluzjonistą samorodkiem, a może raczej odwrotnie, a
myśmy z chłopakami chodzili na wszystkie jego występy, bo zawsze mu
coś nie wychodziło albo spierdzielał się ze sceny, zabawny fajtłapa. Ku
naszej niepowstrzymanej radości oczywiście. On był wtedy po prostu
zaprzeczeniem iluzji. A jeszcze jak usiłował śpiewać! Boszszszsze!
Zawsze nas wkurzał, bo dostawiał się do naszych dziewczyn, strasząc je
swoimi podciągniętymi pod pępek majtasami. Zatem gdy pewnego razu
oparł rower o betonową latarnię przy korcie tenisowym i poszedł na
stołówkę emablować kelnerki, nastąpiła sytuacja z serii „okazja czyni
złodzieja”. Akurat w tej samej chwili przyjechał wysięgnikiem facet,
który miał wymieć żarówkę w latarni nad kortem. Poprosiliśmy go, żeby
wziął ten rower na podciągnik i od góry nawlókł go na słup, tak żeby
między ramą a rowerem nagle wyrosła latarnia. „Ale numer genialny
zrobiłeś! Prawdziwa iluzja! Mistrz Kroli!” — umieraliśmy ze śmiechu,
gdy Kroli wreszcie wrócił i ostro się zdziwił, bo nie mógł odjechać
rowerem. No, okropne to wszystko było, podłe, ale co poradzisz? Rower
został na korcie parę dni. Do następnej wymiany żarówki. W sumie nie
do ukradzenia był. Kłódki nie potrzebował. Wszystko dla śmiechu! 
Kroli przynajmniej parę złotych na tych swoich pokazach zarabiał,
krążąc po ośrodkach wczasowych, a my? Wieczna studencka bida. Non
stop brakowało nam na piwko i flądrę, a gdy miał przyjechać ktoś nowy,
strasznie na niego czekaliśmy, bo „cześć, cześć”, impreza, a nowy
zawsze stawiał. Ja zwykle już pierwszego dnia w Łazach wydawałem
wszystko. I co dalej? Przecież nie napiszę do mamy: „Mamo, przyślij
kochane pieniążki”. Najpierw chłopcy wpadli na pomysł, że weźmiemy
pianino na auto mleczarza, postawimy przy wejściu na plażę i damy
poranny koncert. Inne instrumenty da się przecież przenieść. Chłopaki
grali naprawdę profesjonalnie, bo byli z Akademii Muzycznej we
Wrocławiu. I dorabiali sobie muzycy, ale ja nie umiałem grać. Jak długo
można na sępa? Głupio… Trzeba więc było coś wymyślić, żeby posunąć
akcję do przodu i zdobyć trochę mamony. Leżymy sobie z Markiem
Cichuckim na plaży niesamowicie wprost głodni, od wczoraj nic w
ustach, a tu ludzie dookoła sprzedają: „ogóreczki małosolne z wyglądu
frywolne”, „cytronetę, napój boski, nawet łysym rosną włoski”. I wtem
na trzy cztery wpadamy na ten sam pomysł: „Też coś będziemy
sprzedawać!”. „Ty, ale co?” „To chodź do cukierni, zobaczymy, co
zostało”. Zostały pączki. Nie szły w upał. Lepkie, rozmemłane, w sumie
nie dziwne, że zostały… Oddaliśmy facetowi w zastaw dowody osobiste
i wzięliśmy pięćdziesiąt pączków w kartonowym pudle. On się pozbywa
pączków, a my zarabiamy parę złotych. Przebitka taka sobie. Sto
procent. W cukierni pączek dwa i pół złotego, u nas raptem pięć! Taki
chytry plan. W drodze na plażę spotkaliśmy Zenka: „Co macie? Co
macie? Dajcie jednego”. Daliśmy i za tego jednego pączka padła dobra
zenkowa rada: „Jeśli chcecie zarobić na plaży, musicie krzyczeć jakieś
chwytliwe hasła, bo nie sprzedacie tych pączków bez słów. Macie coś w
głowie?”. „No, nie”. „Musicie coś mieć, bo jeśli zrobicie występ, to kupią
te pączki, choćby z litości dla artystów. Pierwsze hasło: »Pączki, pączki
z zagranicznej mączki!!!«”. Dzięki, Zenek. A dalej samo już poszło. Po
drodze dołączył jeszcze głodny Zamachowski do spółki, sprawny
cholernie chłopak, chodził na rękach, a ja z tym pudłem krzyczałem:
„Sprawna nóżka, sprawna rączka, sprawność zyskasz tylko po
pączkach”. Albo: „Pączki, pączki, które chronią od rzeżączki”. I razem:
„Z młodej piersi się wyrwało w wielkim smutku i rozterce i za pączkiem
poleciało wczasowicza wdzięczne serce”. Sprzedaliśmy wszystko w
ciągu kwadransa. Staliśmy się nagle megabogaci, więc następnego dnia
kupiliśmy nie pięćdziesiąt, ale sto pączków. I dawaj z nimi na plażę!
„Naszym pączkiem pokrzepiony nie zawiedziesz w nocy żony”. „Pączki,
pączki z zagranicznej mączki. Tylko u nas! Nie trzeba chodzić ani pod
komitet, ani na plebanię”. Znów sprzedaliśmy wszystko, dzieciom
rozdawaliśmy za darmo i już dalej nam się nie chciało łazić z tymi
pączkami po plaży, bo gorąco przecież. Zresztą wtedy człowiek pragnął
mieć tylko tyle, ile naprawdę potrzebował. Nic ponadto. 
Zenek sam się internował, był stuprocentowym abstynentem i
wszystkich nas namawiał do zdrowego trybu życia. „Sport, owoce i
warzywa”. O 5:30 rano biegał, bo uważał, że dzień należy zaczynać od
przywitania się z przyrodą. Miał też piękną hipotezę, że jeżeli się źle
czujesz albo masz jakieś problemy ze sobą, to idziesz na plażę o
wschodzie słońca, stajesz boso w piachu, tylko w gaciach, patrzysz na
morze i bluźnisz: „Kurwa, chuj, pizda, kuuurwaaa!”. Całe zło z ciebie
wychodzi, a w zamian wchodzi w ciebie dobro od matki Ziemi. Latało
tak z nim z pięćdziesiąt osób, ja też, mimo że czasem balowałem do
piątej nad ranem. Kiedyś policzyłem, że w Łazach w 1983 roku na
trzydzieści spędzonych tam dni i nocy spałem w sumie może szesnaście
godzin! Nie było kiedy. To były najpiękniejsze momenty w moim życiu.
Zenek odkrywał przed nami światy, o których myśleliśmy, że nie
istnieją, filozofował, przeczytał O obrotach sfer niebieskich Kopernika i
wokół tego zrobił później cały program, w którym tak narysował na
wielkiej tablicy gwiazdy, galaktyki i horyzonty, że wychodziła z tego
czapka generała Jaruzelskiego. Ja po prostu oniemiałem. Opowiadał
nam też, o co chodzi z tym samointernowaniem. W jednej chwili
poczuł, że pewnych rzeczy nie rozumie. Właśnie po to przewrotnie
zrobił „Z tyłu sklepu”, żeby ludzie nie kupowali z tyłu sklepu, żeby
odczarować tamten ówczesny zwyczaj, że wszystko się w Polsce
„załatwia”. Chciał to ośmieszyć, ale ludzie wzięli to dosłownie i uznali,
że właśnie tak mają robić: kombinować. Że on tak każe. Fakt, że jego
przesłanie przyjęto na opak, uznał za klęskę i zarzucił działalność. A
może to tylko pretekst, żeby nie kolaborować z komuną? Po tylu latach
picia i baletów zrozumiał, że system komunistyczny chce go kupić i
przekabacić na swoją stronę, że jeśli idzie do jakiegoś pierwszego
sekretarza i pije z nim wódkę, to znaczy, że jest jego druhem, a on
przecież z nimi walczył. Nie mógł się w tym odnaleźć. Pokazywał nam
stuzłotówki, te z Waryńskim, gdzie po drugiej stronie było napisane
„proletariat”, i pytał: „Jakim prawem? Człowiek to czy wariat śmiał
napisać na pieniądzach święte słowo »proletariat«?”. Twierdził, że na
banknotach powinny być namalowane ptaki, bo pieniądze są ulotne. I
nie ma co mieszać w to ludzi, w dodatku takich, których się szanuje.
Zenek był i jest genialny. Zaraźliwie mistyczny i zatopiony w świecie
energii oraz boskich wyroków, przeznaczeń, losu, a dowodem na to, że
wie, co mówi, jest moment, kiedy lekarze powiedzieli mu, że jego Ola
nie ma szans na ciążę. I co? Zenek oświadczył, że się z tym nie zgadza.
Po prostu. Zrobił „polowanie na jajo”. I co? Ma wspaniałą córkę Anię.
Gdy Zenek zaprosił mnie do współpracy do Teya do Poznania, może
to głupie, ale strasznie chciałem zobaczyć wtedy słynne koziołki na
wieży, kiedy się z sobą trykają rogami. Tylko o 12:00 tak razem
wychodzą. Wybiegłem z próby przed czasem, lało, nikt nie miał
wolnego parasola, stałem więc, mokłem, patrzyłem na te koziołki, a one
w pewnej chwili się zacięły. I tak stały, zacięte, parę dni. Dzień i noc.
Mogłem się na nie gapić o dowolnej porze. Więc wcale nie musiałem w
tym deszczu wychodzić. Zenek na to: „Widzisz, Pan Bóg cię pokarał.
Nie wolno zrywać prób”. No, nie wolno. A kto to jest pedagog i czym się
różni od nauczyciela? „Pedagog potrafi przełożyć goga przez peda”.
Aha… O nic już więc Zenka nie pytałem. Byłem mu wdzięczny. Przede
wszystkim za to, że od pierwszego roku studiów miałem kontakt z
publicznością, która płaci (tak czy inaczej) za bilety i wymaga: „Zaskocz
mnie, naucz mnie, baw mnie”.
Zenek nas opieprzał, że nie umiemy improwizować, tylko sztywno
trzymamy się tekstu. Wreszcie kiedyś Marek Sawicki odparł mu na to:
„Pokaż, jak to się robi, cwaniaku”. Zenek trzymał akurat w rękach flet
prosty od Zamacha, gówno takie do dmuchania, dwie części — ciało i
ustnik. Wyszedł więc na scenę i mówi: „Proszę państwa, to jest
skrzypiec”. I tu pokazuje na ten flet i kręci drewnianym ustnikiem.
„Skrzypiec, bo skrzypi”. I tak cały kwadrans stał i powtarzał tylko to: „To
jest skrzypiec, bo skrzypi”. Zmieniał tylko intonację i mimikę.
Ludzie się turlali, a my w kulisach czuliśmy, że nas wtedy zabił,
przykrył czapką, pokazał, kto tu jest kim w tym teatrze. To był pierwszy
raz, i to po czterech latach, kiedy się pokazał. Wcześniej zawsze się
wycofywał. Dawał nam pole do popisu i tylko nas modelował, nie
lansując w ogóle siebie, choć wiadomo było przecież, że ludzie na
niego, a nie na nas przychodzili. To on był magnesem. Mistrzem
ceremonii.
Lubiłem u niego pracować, bo po spektaklu zawsze zostawało się w
teatrze, piło herbatę, bo Zenek tylko w piątki pił wodę, wino i nie jadł.
Dyskutowało się do rana o sztuce. Gdy zaproponował mi pracę w
Teyatrze, jego kabaret przechodził właśnie transformację. Wszyscy
mówili, że Zenek zwariował. Ja nazywałem to eksperymentowaniem.
Miał na przykład w dekoracji wyciętą dziurę i przez tę dziurę patrzył na
reakcję publiczności. Kiedyś wchodzę za kulisy, a on mówi: „Spójrz, w
trzecim rzędzie facet ani razu jeszcze się nie zaśmiał”. Rzeczywiście,
wszyscy umierają ze śmiechu, u kobiet makijaże rozmazane od łez, a
ten nic. Po przerwie Zenek mówi: „Dobra, jak na sali beton i marmury,
trzeba walić z grubej rury”, wyszedł na scenę i palnął jakiś dosadny
tekst prosto do tego faceta. I facet się wreszcie zaśmiał, nie miał już
wyjścia. Pękł. Okazało się, że ma same dziąsła, nie ma zębów, bo
właśnie leczył się stomatologicznie. Wcześniej wstydził się śmiać.
Wierzył, że wytrzyma, da radę. No ale z Zenkiem nikt nie wygra. Nawet
dentysta.
U Zenka praktykował też Leszek Malinowski z kabaretu Koń Polski.
To było genialne! Na scenie co chwilę pojawia się strażak, szuka
swojego toporka i przerywa każdemu wykonawcy tekstem:
„Przepraszam bardzo, nie widzieliście może mojego toporka?”. „Nie,
proszę pana, my tu występ mamy teraz”. „A to przepraszam” — i
strażak wychodzi. W pewnej chwili na scenę wchodzi Leszek jako
polski góral ze swoim monologiem. Słyszy, że ktoś hałasuje za kulisami,
przeszkadza, to wkurzony rzuca za kulisę swoją ciupagą. Słychać
głośne: „Aaaaa!!…”. Za chwilę z tej kulisy znowu wyłania się strażak z
ciupagą wbitą w plecy i pyta kogoś kolejnego na scenie: „Przepraszam,
nie widział pan może mojego toporka?”. „Proszę pana, ma pan przecież
toporek wbity w plecy”. „A nie, to jest ciupaga, a ja toporka szukam”.
Cały ten pure nonsens był dziełem Zenka. Pure nonsens osadzony w
pełnometrażowym przedstawieniu, wielowątkowy, z puentą i piosenką
finałową. Doskonały.
Pamiętam, jak Zenek, który grał nauczyciela, a ja dyrektora szkoły w
przedstawieniu Szkoła, powiedział do mnie: „Masz karkołomne zadanie,
bo tobie się nie wolno zaśmiać. Jesteś ten zły. A jak nie będziesz mógł
wytrzymać, to jest sposób: wbij sobie w rękę z całej siły paznokieć. Aż
do krwi. Ból spowoduje, że się nie zaśmiejesz. Sprawdzone”. Na próbie
Zenek dialogował ze mną normalnie, na sucho przepowiadając tekst,
ale na spektaklu zaczął grać, robić tę swoją niewinną minkę i świrować,
ludzie reagowali, a ja naprawdę nie mogłem wytrzymać. I akurat tego
dnia obciąłem paznokcie… Czułem więc, że zaraz pęknę ze śmiechu,
rozwalę scenę. Czułem, że nie jestem dyrektorem, tylko widzem, i że
razem z ludźmi patrzę na perfekcyjną kreację mojego idola Zenona
Laskowika. Zapomniałem, że jestem na scenie jako pełnoprawny aktor i
partner, który musi stworzyć postać. Nabieram się na Zenka. Tonę.
Muszę się śmiać, bo oszaleję! Odwróciłem się więc gwałtownie tyłem
do publiczności, śmiejąc się ile wlezie. Publiczność widziała tylko moje
trzęsące się plecy i spuszczony łeb. Ryczała razem ze mną. I kiedy już
wyśmiany zwróciłem się z powrotem w stronę widowni, dalej trzęsąc
ramionami, odezwałem się do ludzi ze śmiertelną powagą: „Zimno tu u
was jakoś jest”. Mój patent!
Albo było też tak: na scenę wchodził ksiądz — Szymon Rogalski w
sutannie, a Mariusz Sabiniewicz grał ucznia.
Zenek-nauczyciel: „Niech będzie pochwalony, proszę, na wieki
wieków. A czym zasługujemy sobie na zaszczyt, że tutaj ojciec nas
odwiedził?”.
Szymon: „Ja jak zwykle walczę z grzechem”.
Zenek: „O, to ciężka walka, ja Grzecha znam. Łatwo nie będzie”. I
dalej do Mariusza-ucznia: „Zaprowadź ojca do klasy sportowej”.
Mariusz do księdza: „Tato, tędy”.
No, weź tu się nie śmiej, i to jeszcze jako dyrektor. Myślałem wtedy,
że zwariuję.
Dobrze nam szło w tym Poznaniu, więc gdy przyjechał niejaki pan
Wojewódka, starszy, siwiutki człowiek, który ściągał artystów do
Stanów, wiadomo było, że za wielką wodą chcą Zenka.
„Sztuka, żeby nie została wystawiona tyłem do wiatru, nie teatr do
ludzi, a ludzie do teatru. Kościół chodzi do ciebie do domu? Nie, ty do
kościoła. No to jak chcesz przyjść do świątyni, to zapraszam na Woźną
44. Do Poznania. Nawet całą Amerykę” — tak rzekł Zenek do
Wojewódki. I poszedł do domu. Kupiliśmy z Wojewódką i Markiem
Bieleckim pół litra i myślimy: „Panowie, o Zenka gaży nie rozmawiajmy
nawet. To muszą być kosmiczne pieniądze, ale on ma to w dupie.
Zarabia jako listonosz siedemset złotych miesięcznie, bo chce nieść
ludziom dobre i złe wiadomości, chce być posłańcem losu. To jest teraz
jego misja”. Więc dupa! Siedzimy dalej. Wojewódka: „Wracacie i macie
na czysto minimum tysiąc pięćset dolarów na głowę. A jak wejdą inne
koncerty, to jeszcze więcej. Przekonajcie go”. Całą noc nie spałem,
wymyślając sobie w głowie argumenty, które pasowałyby do filozofii
Zenka, a jednak zmusiły go, żeby wziął tyłek w troki i poleciał do USA.
A my oczywiście razem z nim. Następnego dnia tłumaczyłem mu to tak:
„Zenek, Jezus nie miał świątyń, chodził do ludzi nauczać. Był
nauczycielem. Jak ty! To był jego obowiązek tę prawdę nieść. Ty musisz
jak Jezus. Założyć sandały i pójść z uczniami swymi nieść swoje słowo
na nowy ląd”. Poczułem się jak Judasz…
O pierwszej w nocy, kiedy już padałem, Laskowik mówi: „Dobra,
zrozumiałem. Przekonałeś mnie, Cezary. Jedziemy. Ameryka nasza!”.
Od razu się więc podniosłem i z Markiem Bieleckim pojechaliśmy
jeszcze tej samej nocy do hotelu Mercure i dawaj, wszystko na konto
Ameryki. Kazaliśmy otworzyć natychmiast bar, cieszyliśmy się,
tańczyliśmy, a gdy ktoś w końcu wezwał milicję, powiedzieliśmy:
„Panowie. Jedziemy do Ameryki!”. I pili z nami. Obsługa też. Było
najlepiej! Wydałem całą pensję, bo czemu nie? Skoro już miałem te
tysiąc pięćset dolarów, już kupowałem w peweksie czekoladowe
drażetki, proszek do prania, dżinsy, daihatsu charade, w dupie tam z
mieszkaniem. Już każda dziewczyna moja. Od rana łykaliśmy z
Markiem witaminę B, ogórki kiszone i zsiadłe mleko, bo Zenek
nienawidził, jak ktoś przychodził podpity albo na kacu do pracy.
Wyczuwał z daleka charakterystyczny chuch. Po południu wchodzimy z
hukiem do teatru, my ogoleni, prawie już Amerykanie. „Moja jaźń nie
sięga na tamten kontynent. Nie jadę” — mówi Zenek… I po ptokach!
Pracę magisterską napisałem w czterdzieści osiem godzin. To nie
jedyna zresztą rzecz w życiu, którą zrobiłem pod wpływem Zenka. Pod
jego wpływem leżałem też krzyżem na Woźnej 44 pogrążony w
mistycznych snach o potędze. Na czterystuletniej posadzce, z
czterdziestoma stopniami gorączki podczas ropnej anginy, nie wiem
który dzień bez jedzenia, bo po co jeść? Rozmawiałem z Jezusem tak
jak z Zenkiem. Po uszy tkwiłem w snach o metafizycznej sile energii.
Całowałem scenę, przytulałem ściany. Byłem własnością Zenka
Laskowika, który mógł wtedy ze mną zrobić mentalnie i psychicznie, co
chciał, nawet coś złego, gdyby był skurwysynem. Na szczęście nie był.
Taki wrak mnie samego zastała w Poznaniu pani profesor Wanda
Renik, moja promotorka, która uczyła mnie teatru powszechnego.
Przyjechała z Łodzi zaniepokojona, ponieważ nie przysłałem jej żadnych
materiałów, a zbliżał się termin obrony pracy. W sumie miałem już
jedną napisaną, z czasów olimpiady artystycznej — „Architektura
drewniana w Polsce”, mogłem dopisać bibliografię i się bronić, ale
byłem ambitny i chciałem zrobić coś nowego. „Mój błazen” — tak
wymyśliłem, ponieważ u Hanuszkiewicza grałem Błazna i w ogóle
wydawało mi się, że aktorstwo jest rodzajem błazeństwa. Bo kim był
błazen na dworze? Wentylem bezpieczeństwa. Alter ego samego
władcy. Żeby królowi nie odwaliło i z zadufania, że jest królem, nie
zaczął mordować i pastwić się nad poddanymi. Jak Neron, co błazna
przecież nie miał, bo sam nim był. W tej pracy wieszczyłem, że u każdej
władzy — czy to politycznej, czy artystycznej — na całym świecie
niedługo stanie błazen. I czy tak nie jest? Czy nie wykrakałem? Bo kto
teraz reklamuje bank? Instytucję, której powierzasz owoce swojej
ciężkiej pracy? Wiewiórka. Albo pajac. To absurd jakiś. Wierzymy
błaznom, a nie królom? Tak, bo nie można ich już odróżnić. Bo żeby
przypodobać się tłuszczy, król przywdziewa szaty błazna i traci
majestat. Wszystko nam się, ludzie, popieprzyło. A Zenek mówił:
„Błazen króla nigdy nie zdradzi, nawet gdy przyjdzie rozgrywek czas,
czapkę z dzwonkami na głowę wsadzi i dżokerem wyskoczy i przegra z
nim as. Każdy, nawet czerwienny”. I miał rację, pani profesor. Miał rację!
„Synku, od fascynacji do fanatyzmu jest jeden krok. Jeśli chcesz być
artystą, nie możesz tego kroku zrobić” — odpowiedziała siwiutka,
malutka pani doktor Wanda Renik, popatrzyła mi głęboko w oczy i
wyszła.
Następnego dnia byłem w Łodzi. Wyleczony…
***
Rozdział 20.
Francja, 1985 rok, czyli pierwszy
raz w wielkim świecie
„Co to jest, co w nas kłamie, kurwi się, morduje??? Co to jest???”
— Woyzeck, Georg Büchner
W życiu niczego nie ukradłem. Mało tego, pamiętam jak dziś, gdy w
drugiej klasie podstawówki koleżance zginął piórnik. Szok. „Kto go
UKRADŁ?” — pyta rozsierdzona pani. Cisza. Absolutna cisza w klasie i
wtem ja zaczynam płakać. Tak, ja. Bo skoro pytanie padło do
wszystkich uczniów, to oznaczało, że ja też jestem podejrzany. Bolało,
bo nigdy nawet nie pomyślałbym, żeby coś takiego zrobić. Nigdy w
życiu… 
Cięcie.
Gdy przyjechał do nas Adam Hanuszkiewicz, by obsadzić spektakl
dyplomowy, z którym potem pojedziemy za granicę, do Alès we Francji,
to było dla szkoły wielkie wydarzenie i nobilitacja. Bo jak to? Mistrz o
międzynarodowej sławie i renomie reżyseruje spektakl ze studentami?
A reżyserował bardzo „nowatorsko”. Kiedy brakowało mu na przykład
tekstu Büchnera do przedstawienia, jednym ruchem wyrywał całe
kartki z książki i rozdawał studentom: „Proszę, dla ciebie, a to dla
ciebie”. Zapytałem go wtedy, czemu tak tę książkę niszczy. „Żeby się
wreszcie do czegoś przydała” — odpowiedział Hanuszkiewicz. 
Geniusz, Mistrz, o którym złośliwie, ale z miłością mówiliśmy: „Dom
Mody Adam”, bo lekko przygarbiony chodził w jedwabnym szalu (bo
jakim innym?), w pięknych butach i srebrnym futrze z kotów czy jakichś
innych zajęcy. Od czubka głowy aż do pięt, z wielkim kołnierzem,
wyglądało toto jak królewski tren. Śmialiśmy się, że było tak olbrzymie,
że gdybyśmy się tym opasali, to przykrylibyśmy cały nasz chudy rok.
No, straszne to futro było, ale mój Boże, takie było, co ja zrobię?
Straszne i piękne jednocześnie! No więc — dwumetrowy facet w futrze
do kostek, o którego skromności ukuliśmy od razu historyjkę o tym, co
będzie, jak Adam Hanuszkiewicz pójdzie do nieba i zapyta św. Piotra:
— A kim ty jesteś?
— Jestem św. Piotr.
— Gdzie twój szef ?
— Tam na górze, to jest Pan Bóg.
I wtedy Hanuszkiewicz powie do Pana Boga:
— E! Od jutra będziesz u mnie administracyjnym. A teraz wszystkie
światła wiekuiste na mnie!
Tak, bo to był cały Adam. Facet, który nie wiedział, co to porażka,
klęska, zwątpienie, wahanie; facet, który uczył nas pewności i wiary w
siebie. Od Janka Machulskiego nauczyłem się gotowości do zawodu, od
Andrzeja Konica wszystkich technicznych trików filmowych, a
Hanuszkiewicz nauczył mnie wiary w siebie. Trzech moich
najpierwszych mistrzów. Machulski, Konic, Hanuszkiewicz. Oczywiście,
że Adam bywał w tej swojej kawalerskiej fantazji czasem przesadzony.
Podobno (nie wiem, czy to do końca prawda), gdy jego syn Piotr chciał
się ożenić, wszyscy w akademiku namawiali go: „Idź do ojca, ojciec w
dolarach zarabia, na pewno da ci na to wesele. Co to dla niego?”. I w
końcu chłopak wziął głęboki oddech i poszedł. Do ojca!
— Co jest, syneczku?
— Tatuś, żenię się.
— O, brawo, synu, brawo, wspaniale.
— Chcę cię zaprosić.
— Jak nie będę reżyserował, to wpadnę.
— Tato, ale to jest ślub.
— No i?
— Ja się żenię, ja, twój jednak syn. W takim wypadku jak ślub utarło
się, że ojciec pana młodego zawsze coś synowi daje. Taki obyczaj, tato
— kluczył nieśmiało Piotr.
— Rozumiem, rozumiem, już nic nie mów, synu. — I tu Adam wstał,
wyszedł do gabinetu, wrócił i podarował Piotrowi swoje zdjęcie z
autografem. Dał mu to, co miał najlepsze. Siebie. Bezcennego siebie, a
nie jakieś gówniane dolary.
Gdy Adam reżyserował Fantazego Słowackiego w Teatrze Ateneum
w Warszawie, na pierwszej próbie stwierdził, że: „Fantazy to kabotyn.
Więc pan Butrym będzie grał Fantazego. Bo to kabotyn”. Następnego
dnia zmienił zdanie: „Przemyślałem to. Rezygnujemy z kabotyństwa.
Fantazego gram ja!!!”. To był mistrz wiary w siebie! I był w tym genialny.
Gdy reżyserował spektakl gdzieś w Skandynawii, jednego dnia
przyjechał, obsadził, rozdał role, kazał opanować aktorom tekst i
wyjechał na miesiąc. Wrócił, zrobił pierwszą generalną, drugą generalną
i… premierę! Czyli w cztery dni wyreżyserował cały spektakl, po
którym ludzie klaskali co najmniej drugie tyle. Absolutny geniusz
nowoczesnego teatru. Idealnie pasował do swoich czasów, a i dziś by
się swobodnie odnalazł. Bardzo mi imponował. Również tym, że miał
gest. Kiedyś wszedł od niechcenia do sklepu Wólczanki i kupił
wszystkim dziewczynom na roku piękne płaszcze: „Macie”. Do nas
wyciągał marlboro z peweksu: „Palcie”. To nie był żaden Adam. To był
Pan Adam. Zawsze pięknie pachnący drogimi perfumami, zawsze w
dobrym samochodzie. Kiedyś zapomniał czegoś z hotelu i spytał nas:
„Kto prowadzi auto?”. Piotrek Polk zgłosił się pierwszy. Hanuszkiewicz
rzucił mu kluczyki do swojego datsuna (datsuna!): „Powiedz, że cię
przysłałem”. „A ja mogę z Piotrkiem jechać?” — spytałem, bo mnie
Poluś ubiegł. „Tak”. Chyba w pięciu pojechaliśmy po jedną kartkę
papieru do hotelu, a ja ze szczęścia całowałem kierownicę zachodniego
cudeńka.
Gdy przychodzili do niego dziennikarze i pytali: „O czym pan zrobił
spektakl?”, mówił: „No jak pan myśli, przecież jest pan inteligentnym
dziennikarzem”. „Zrobił pan spektakl o walce dobra ze złem”. „Ma pan
rację” — odpowiadał. „A ja myślę — mówił inny — że to jest jednak
taki pastisz na faszyzm”. „Ma pan rację” — zgadzał się. „No to o czym
pan wreszcie zrobił ten spektakl?”, a Hanuszkiewicz mówił: „Nie wiem.
Wy macie wiedzieć. Ja wiem tylko, że zrobiłem dobry spektakl”. I miał
rację. Spektakle mają zostać w widzu, a jeśli nie zostają, to lepiej się za
nie w ogóle nie zabierać. Hanuszkiewiczowe zostawały na zawsze. Jest
jeszcze jedna myśl Adama, którą zaadoptowałem i uważam już za
swoją: „Nie potrzebuję krytyków. Sam wiem, co zrobiłem źle. Ja
potrzebuję pochlebców, żeby poprawili mi moje samopoczucie!”. I o to
chodzi!!!
Hanuszkiewicz był wtedy mężem moim zdaniem największej
polskiej aktorki, Zofii Kucówny. Kiedyś byłem u nich w domu z
Emilianem Kamińskim i Henrykiem Machalicą. Wykwintna kolacja.
Zosia czyta swoje opowiadania. Pięknym, aksamitnym, znanym na całą
Polskę głosem. Dobre alkohole w tle, a nawet na pierwszym planie. No,
przesympatycznie. I nagle Dom Mody Adam zapragnął pożegnać gości,
bo się już zmęczył tym siedzeniem i gadaniem. Jak zrealizował operację
„wynocha”? Najpierw odchylił się do tyłu na fotelu i zaczął ziewać,
długo, uporczywie, nie do zniesienia. Ten ziew trwał kilkanaście sekund,
w towarzystwie — wieczność. Nie pomogło. Wstał więc i otworzył okno:
„Niech się przed snem wywietrzy”! Ja na to wtedy wyskoczyłem jak filip
z konopi: „Mistrzu, ale nam się nie chce spać”. Spojrzał na mnie wtedy
całkiem serio: „Ale mi się chce”. I wtedy już sam Machalica wstał i
zaczął się żegnać: „To my lecimy”.
W spektaklu Adama Hanuszkiewicza Maria i Woyzeck grałem Błazna
Pierwszego. Ważną, bo spinającą całość, główną rolę. Błaznami Drugim
i Trzecim byli Wojtek Malajkat i Piotrek Polk. Jedziemy więc na
Festiwal Szkół Teatralnych do Alès. Do Francji. Na Zachód. Mój
pierwszy w życiu wyjazd zagraniczny i od razu na Zachód!!! Zepsuty
Zachód… 1985 rok. Pojechaliśmy, szczerze mówiąc, dopiero kiedy
zainterweniował w naszej sprawie sam Mitterand. Zadzwonił na
prywatny telefon Jaruzelskiego i zapytał: „Dlaczego Łódzka Szkoła
zaproszona na festiwal nie przyjeżdża?”. Jaruzelski się wściekł.
Podobno. Decyzję podjął w pięć minut, wydał rozkaz i następnego dnia
byliśmy już w drodze. Jedziemy więc… Organizujemy się momentalnie,
wręczają nam paszporty i wsiadamy do jelcza. Model 043,
produkowany w Polsce jeszcze tylko przez kolejny rok w Jelczu koło
Oławy, ale my o tym przecież jeszcze nie wiemy. Jedziemy. Dwa lata po
stanie wojennym. Z głębokiej komuny, krainy ubecji, strefy cenzury i
litrów octu w sklepach my, artyści-gówniarze, jedziemy do
Langwedocji-Roussillon na południe Francji wystawiać spektakl
dyplomowy Maria i Woyzeck według Büchnera w reżyserii Adama
Hanuszkiewicza! Mistrza teatralnego popularnego w całej Europie!
Jedziemy sami. Bez Mistrza. Jego obecność na festiwalu według
komunistycznej władzy byłaby dla młodzieży demoralizująca. I
ideologicznie niebezpieczna. Jedziemy najpierw Kilińskiego w prawo,
potem Północną i Zachodnią, a Wojtek Malajkat szczerze, tak od serca,
mówi nagle: „Oj, nie wiedziałem, że tędy się jedzie do Francji.
Myślałem, że do akademika”. 

Błazen Pierwszy. Rola dyplomowa w Marii i Woyzecku w reż. Adama


Hanuszkiewicza
Każdy wziął, co miał. Ja miałem pięć dolarów. Kupiłem. Od
cinkciarza pod peweksem, bo skąd miałbym je niby wtedy wziąć?
Jechaliśmy może z 60 km na godzinę tym jelczem. Całe trzy dni. A, i
Wojtek Malajkat miał złamaną nogę, w gipsie, a że siedział obok mnie,
to ten swój gips trzymał na moich kolanach. W ampułkach miał
pyralginę, żeby go nie bolało. Popijał ją prosto z ampułek w momentach
kryzysu, ale bardzo lekarstwo oszczędzał. Najwyraźniej zdobył tylko
tyle, żeby jakoś przetrzymać spektakl. W jelczu musiał cierpieć, więc na
przemian albo jęczał, bo nie mógł z bólu spać, albo wpadał w totalną
głupawkę i za każdym razem na widok znaku „uwaga, dzikie zwierzęta”
głosem Pawlaka z filmu Sami swoi mówił do mnie: „Śpijsz?”. „Tak”. „Ale
patrzaj, Czarek, o, jilonek!” — wołał. A ja na to, otwierając oko,
zaciągałem z lwowska: „Njjjje, to saręka”. Za chwilę: „O, Czarek, patrzaj,
Czarek, o, jilonek”. „Nje, saręka, Wojtuś. Saręka”. Trzy dni non stop —
jak nie jilonek, to saręka. Na początku wszyscy się z tego bardzo śmiali
razem z nami, ach, jakie to było śmieszne! Czarek i Wojtuś się dla nas
wygłupiają! Po trzystu razach jednak nagle jakiś głos z tyłu huknął:
„Jeszcze raz ktoś powie jilonek, to kurwa, gołymi rękami zabiję”. A my z
Wojtkiem dalej swoje. „Ale patrzaj, Czaruś, o, jilonek”. A ja: „Nje,
saręka”. Za trzysta pięćdziesiątym więc razem odwraca się do nas
kierowca: „Zamknijcie ryje, debilne studenci, bo dalej nie pojadę!”.
Zamknęliśmy więc ryje i z zamkniętymi ryjami jechaliśmy aż do końca.
I to z ubekiem na pokładzie, który (o czym dowiedzieliśmy się dużo
później) miał dla każdego z nas kieszonkowe. Miał, ale — skurczybyk
— się nie wysypał. Kurde, a myśmy nie mieli po prostu co żreć, bo
suchy prowiant i te okruchy dolarów (jedna kanapka na stacji w RFN-ie
kosztowała dwie marki, tyle co w PRL-u chleb na dwa tygodnie dla
czteroosobowej rodziny) skończyły się już drugiego dnia. Tegoż to dnia
na stacji benzynowej w Niemczech Zachodnich, na ich cepeenie w
enerefie, postanowiłem z głodu zostać jednorazowym złodziejem.
Słysząc, jak kiszki mi grają marsza, a soki żołądkowe przelewają się
nawet w nerkach,  podjąłem natychmiastową decyzję: biorę orzeszki.
Orzeszki biorę! Muszę dojechać żywy na festiwal. Ale… w tym samym
momencie w tyle głowy usłyszałem to niepokojące „dryń, dryń, dryń”
na bramce przy wyjściu, kiedy opuszcza się lokal z nieopłaconym
towarem… Wyobraźnia i strach zrobiły swoje. Stałem z tymi orzeszkami
w zastygłej dłoni, spocony od wyobraźni, a przed oczami miałem całą
Luftwaffe, Bundeswehrę, całe NATO i w ogóle… Zabiją mnie, rozjeżdżą,
aresztują i zgniję w niemieckim więzieniu. Nie, to się nie uda!
Otworzyłem oczy, spokojnie odłożyłem orzeszki na półkę i tak oto z
pustym żołądkiem ja, głodny Polak z Niewiadowa, przejechałem przez
Niemcy i Francję — 1828 km jelczem. W styczniu. U nas w dniu
wyjazdu –20 i śnieg po kolana. Na miejscu wysypaliśmy się z tego jelcza
jak te niedźwiedzie, jak takie borsuki, w smutnych, zamszowych
kufajkach w kolorze sraczki podbitych syntetycznym misiem, więc dużo
iskier szło, kiedy się je z siebie ściągało, w kalesonach w ponurej barwie
khaki pod spodniami i strasznych buciorach na śnieg. Na naszą
niedźwiedziowatość składała się także panująca wtedy w PRL-u moda:
na dżinsy ze szczecińskiej Odry zakładało się grube getry z wełny pod
kolana. Taki zajebisty komunistyczny modowy szyk. Do tego czapka
robiona na drutach i szal — taki, którym możesz się co najmniej pięć
razy okręcić. Żeby ciepło nie uciekało. No i rękawiczki, często z jednym
palcem. A tam? Południe Francji, cytryny na drzewach, ludzie w
lakierkach, słońce. W najlepszym razie brali nas za twórców jakiegoś
performance’u — całe szczęście, że był ten festiwal — w średnim razie
uciekali od nas w te pędy. Z krzykiem! Ale był jeszcze wariant trzeci i
ostatni: la catastrophe, czyli w bardzo wolnym tłumaczeniu „dno dna”.
Hania Wrycza, która trochę mówiła po francusku, wpadła na genialny
pomysł. Gdy pójdziemy do banku wymienić resztkę pieniędzy ocalałych
po podróży, to najlepiej będzie, jeśli zbierzemy razem do kupy wszystko,
co mamy razem przykitrane, bo wtedy zapłacimy tylko jedną prowizję
od transakcji. Świetny pomysł. Gdy tylko nasza grupka weszła do
banku, natychmiast przybiegli ochroniarze, włączył się alarm i rzucili
nas wszystkich — borsuków w rękawiczkach z jednym palcem — na
ścianę, bo uznali, że to napad. A więc na początek taka sytuacja…
Krótko mówiąc, la catastrophe. 
Wiele musieliśmy się w tej Francji jeszcze nauczyć. Na przykład
tego, że nie dzwoni się w hotelu do recepcji ze słuchawki do prysznica.
Bo woda wpada do ucha. Że tamto pokrętło na ścianie to nie jest żaden
budzik taki jak u nas do gotowania jajek. I jeśli się przy nim majstruje i
go zeruje, to on nie zadzwoni za trzydzieści minut, tylko zrobi
człowiekowi tak jak Małgosi Bogdańskiej. Zdrzemnęła się biedna na pół
godzinki, a wyzerowany budzik ścienny jej nie zadzwonił. Wstała w
końcu sama po dwóch godzinach ze szronem na włosach. Air condition
— kto wtedy wiedział, że powietrze też może mieć kondycję? 
Fuksówka 1982 r. Na plakietkach napis: Rok „0”
U Piotrka Antczaka na rękach przed wejściem do szkoły, 1982 r.
Najgorzej było jednak w kiblach na stacjach benzynowych po
drodze. Nigdy nie było wiadomo, co zrobić, żeby ta woda w końcu
poleciała. Nogą coś nacisnąć, klasnąć, szczeknąć? Rękę podłożyć czy
uciekać? To był zawsze horror. Ale i zapach, jakże inny niż nasz. Tam
wszystko pachniało inaczej, piękniej. U nas kawa zalatywała kwasem, a
kibel cuchnął, jak to kibel. No i woda leciała tylko z tego zimnego kranu,
bo ciepły był zawsze zabity. Pamiętam, jak gdzieś w Polsce w tamtym
czasie zastałem napis: „PISAURY nieczynne”. Tak na ludzi działał
brazylijski serial Niewolnica Isaura. Taka była wtedy moc telewizji.
Słyszałem później o tych biednych małych dziewczynkach, które
dostawały to imię od mam — fanatyczek telenoweli, ale szczerze
mówiąc, w życiu nie dałem żadnego autografu Isaurze. Myślę, że
dziewczyny wyparły się tej brazylijskiej klątwy, gdy tylko trochę
podrosły.

Borków. Cała nasza grupa. Pierwszy z lewej Wojciech Walasik (mój ulubiony
kolega)
Borków, obóz konny. W środku dr Andrzej Tarociński, szef katedry sportu przy
PWSFTviT. Na pierwszym planie prodziekan Włodzimierz Brudz i Piotr Polk. Obok
mnie Małgosia Bogdańska i Robert Rozmus
Łazy, 1983 r. W niebieskiej koszulce stoi Zenon Laskowik, w głębi z dzieckiem
na ręku – Petr Dopita, czeski showman i kabareciarz. W żółtym podkoszulku i z
rurką w ustach śp. Krzysiek Milkowski, który zginął tragicznie podczas kręcenia
filmu Przeprawa

Przy najnowszym modelu sportowego auta, Francja, 1985 r.


Borków, obóz konny. Pozycja „na pijanego Indianina”
To, co najbardziej lubiłem: wygłupy z „Walasem”
Nasza czwórka. Od lewej: Piotr Polk, ja, Wojtek Malajkat i Piotr Siejka, 1984 r.

Z profesorem Brudzem ćwiczymy układ szermierczy do spektaklu Romeo i


Julia. Ja – Merkucjo, Piotr Siejka – Tybalt
Nie zapomnę przygotowań do naszego przedstawienia już na
miejscu. W związku z tym, że dekoracje ważyły kilka ton, nie mogły
zostać do Francji wysłane, bo nie było na to funduszy. A musiała być
przecież na przykład słynna żelazna kurtyna, która zawsze zamykała się
z hukiem. Adam Hanuszkiewicz wymyślił więc tak: „Nagramy w teatrze
w Polsce na szybko dźwięk, a zamykać się będzie miejscowa kurtyna z
flauszu”. Takie wtedy miało się pomysły. W ogóle byliśmy dzicy trochę.
Pamiętam, że jedynym, który nie grał w tym spektaklu w dublurze, był
śp. Mariusz Sabiniewicz, który siedział sobie z francuskim
oświetleniowcem. A że nie zdążyliśmy zrobić świateł do obu aktów, bo
mieliśmy tylko jedną próbę, to do końcówki aktu kazaliśmy zrobić
oświetlenie Mariuszowi, który pierwszy raz na oczy widział stół
mikserski. Starał się bardzo — i tak na chybił trafił jeździł tymi
suwakami tam i z powrotem, tam i z powrotem, „nowatorsko”, a
siedzący obok francuski oświetleniowiec płakał, trzymał się za głowę i
powtarzał: „Sacrebleeeu, sacrebleuuu!”. Ale tylko Hania Wyrycza
wiedziała, o co mu chodzi, bo jak mówiłem, jako jedyna z nas znała
trochę francuski. U Hanuszkiewicza zawsze też na scenie musiała być
jego legendarna drabina będąca symbolem połączenia światów. Hania
Wrycza tłumaczyła technicznym na próbie, co mają dokładnie z tą
drabiną robić, a chodziło o to, żeby ją mocno i na sztywno przytwierdzić
do podłogi, bo my będziemy robić na niej różne ekwilibrystyczne
wygibasy. Patrzymy więc na prowadzących tę rozmowę i po francuskich
minach widzimy, że w konwersacji zalęga się jakieś zdumienie.
Techniczni patrzą pytająco na Hanię, ona kiwa głową z przekonaniem,
raz, drugi, oni coś w osłupieniu tłumaczą… Ostatecznie rozmowa
dobiega końca i wtem Francuzi chwytają naszą Hanię za ręce i
prowadzą przed siebie. Mają ze sobą gwoździe oraz wielkie młotki i
wyraźnie zamierzają krzywdzić nam koleżankę, bo zrozumieli, że taki
właśnie mamy artystyczny kaprys. Że chodzi nam o to, by Hania stała
przybita na stałe do sceny. Na szczęście zdążyliśmy ją uratować. Po
polsku. 
W Aleès poznaliśmy Doris Doll i Brigitte Bardot, która znała
rosyjski. Była już wtedy po pięćdziesiątce, nadal piękna, zmysłowa i
urocza. Byliśmy razem na jakiejś wycieczce, podczas której odbyłem z
nią rozmowę, dość długą, o psach, którymi się już wtedy zajmowała, o
życiu w Polsce, o sztuce. Po rosyjsku ma się rozumieć. Spektakl Maria i
Woyzeck, z którym przyjechaliśmy do Francji, grany był w Łodzi w
Teatrze Studyjnym 83, nazywającym się tak, gdyż powstał w 1983 roku.
Teatr powstał zresztą dzięki naszemu dziekanowi Janowi
Machulskiemu. Ale nasze przedstawienie zostało zrobione w 1985 roku
przez Hanuszkiewicza. Czyli zaledwie trzy miesiące przed wyprawą
jelczem do Francji. Bardot i Doll bardzo się zdziwiły, gdy im to wszystko
wytłumaczyłem, ponieważ były przekonane, jak i reszta jury, że gramy
tę sztukę już dwa lata, dlatego jesteśmy tak świetni. Teraz uznały, że
skoro gramy tak krótko i w dodatku jeszcze jesteśmy studentami,
musimy być bardziej niż dobrzy. Dziś sobie myślę, że być może ta
informacja ode mnie miała wpływ na to, że ostatecznie to my, Polacy,
dostaliśmy Grand Prix. Tak sobie trochę oczywiście marzę, z
przymrużeniem oka, bo przecież nasze szkolnictwo teatralne
reprezentowało wtedy bardzo wysoki poziom. Dokładnie pamiętam
moment, kiedy wiedzieliśmy już, że to my wygramy festiwal.
Czekaliśmy w światłach, w kamerach, jupiterach, w teatrze pełnym
odwalonych ludzi, w centrum uwagi całej artystycznej Europy, a że
wcześniej spożyliśmy trochę przyjemnych trunków z francuską Polonią,
z którą zwiedzaliśmy m.in. kopalnię, gdzie górnicy skandowali: „Lech
Waleza! Lech Waleza!”, to jakoś tak się stało, że w momencie, kiedy
wręczano nagrody, byliśmy, jak by to powiedzieć… lekko oszołomieni.
Ja na przykład gapiłem się na scenę trochę bez sensu, nie rozumiejąc
ani słowa, aż tu nagle usłyszałem bełkotliwy szept Piotrka Siejki:
„Wizisz, Szaruś, chwila zapomnienia i znów byliśmy genialni”. Tak oto
otrzymaliśmy wyśnione Grand Prix. 
Jako Raskolnikow w Zbrodni i karze w reż. Jana Machulskiego. Na zdjęciu
Zygmunt Kęstowicz. Teatr Ochoty, 1986 r.
Monodram Człowiek z przedmieścia, reż. Jan Machulski. Moja pierwsza
wygrana — zwycięzca Festiwalu Teatru Jednego Aktora, Nagroda Publiczności i
Nagroda Dziennikarzy, Toruń, 1985 r.
Tu ważna informacja. Te orzeszki, pamiętacie, te, których nie
wziąłem ze stacji benzynowej, dostałem w końcu od Polonii, która się
nami naprawdę dobrze na miejscu zajęła. Pamiętam też, jak
Kanadyjczycy zrobili przyjęcie w hotelu, obok Bułgarzy, Francuzi i my.
Pokoje w amfiladach pootwierane na przestrzał, wszędzie balanga,
piwa, nawet mer miasta dołączył, by z nami porozmawiać. W pewnym
momencie — i tego też nie zapomnę — rzucił na podłogę papierosa,
przypetował go jak gdyby nigdy nic obcasem i… poszedł sobie.
Zszokowało mnie to, bo w PRL-u to raczej „nie rzucać papierków”, „nie
deptać trawników”, cisza nocna, a tu facet tak sobie po prostu szlugami
ciska po ziemi, podczas gdy kosz na śmieci i popielniczka stoją metr
obok. Szybko jednak wtajemniczono mnie, że robił to po to, by dawać
pracę sprzątaczom, żeby ludzie mieli co robić. A te ich śmietniki?
Puszki po coca-coli, po heinekenie, puste paczki po papierosach. To, co
u nich było zwykłym śmieciem, ja trzymałem na głównym miejscu na
swoim biurku w Niewiadowie! I na ścianie na słomiance. W jednej
puszce miałem skarbonkę, w drugiej ołówki. To były skarby.
Pomyślałem wtedy: „Nie rozumiem tego kapitalizmu, ale trudno.
Przecież umiera. Za to jaka to kolorowa śmierć!”. Zresztą jeszcze wiele
razy tak w życiu pomyślałem. Ale trudno.
Przez równo rok śniły mi się potem te wszystkie obrazy z Alès. Te
kolory, te kosze pomarańczy, na które rzucaliśmy się jak szczerbaty na
suchary, ku zdziwieniu Francuzów, bo oni wolą jabłka. Bo droższe, bo
bardziej wykwintne. A my w Polsce wtedy przecież tylko kosztele,
koksy, antonówki, papierówki, renety. Tony jabłek. W Alès widziałem
też pierwszy raz w życiu salony z autami, bo u nas była tylko giełda
samochodowa ze starymi, zajeżdżonym trupami. Zresztą jak oni
samochód pakują do środka, do tego sklepu? W głowach się nam to nie
mieściło! Z Darkiem Pecyną łaziliśmy po mieście, przyglądając się, jak
żyją normalni ludzie. W normalnym kraju. Koło technikum
mechanicznego (dokładnie takie samo było w Tomaszowie
Mazowieckim, do którego chodzili moi koledzy, Szafa, Kikuś i Łolek, a
autobus przywoził ich z Niewiadowa na przystanek i potem pieszo gnali
do szkoły) był parking, na który podjeżdżały skutery i małolitrażowe
samochody. My z Darkiem stoimy w szoku, bo z tych samochodów nie
wychodzą profesorowie czy prywaciarze, tylko młodzież. Uczniowie!
Łebki młodsze od nas, studentów! I płaczemy, bo takie samochody to
marzenie życia naszych rodziców. A w naszych sklepach wtedy był
tylko ocet. Francuzi zresztą naśmiewali się z nas trochę, mówiąc:
„Fajnie macie w tej Polsce. Idziecie do sklepu i pytacie: czy jest ocet?
To poproszę. A tu żony wysyłają nas po masło i nigdy nie wiadomo, o
które im chodzi: śmietankowe, waniliowe, a może z chrzanem?”.
Za otrzymane od Polonii franki nie kupiłem jednak masła.
Postawiłem na banany i najtańsze wino, bo nie wiedziałem jeszcze
wtedy (tak, kapitalizm), że na najniższej półce stoi zawsze to najgorsze,
do gotowania. Ale rodzice i tak wypili, bo chcieli posmakować
prawdziwego francuskiego wina. 
I jeszcze coś, coś najgorszego. Robione były zakusy, żebyśmy w tej
Francji może zostali, parę osób nawet chciało. Bardzo chciało! Mieliśmy
okazję, wygraliśmy festiwal, byliśmy na miejscu. Nic, tylko skromnie
poprosić o azyl… „A nie chcielibyście, Pazura, pojechać do Paryża na
półtora roku na stypendium, a potem spróbujecie odnaleźć się w
Comédie-Française? Na nasz koszt!” — takie padały pytania. Jak Boga
kocham. Półtora roku?! Jezu!!! Przecież ja nic mamie nie
powiedziałem… Taka decyzja życiowa, a mama nie wie? Nie, to
niemożliwe. Spojrzałem na tę naszą niezdecydowaną, pełną wątpliwości
i marzeń o lepszym życiu grupę teatralną i mówię tak: „Spokojnie!
Mamy już zaproszenia z naszym spektaklem na cały świat, do
Szwajcarii, do Kanady, mamy pagartowskie paszporty, czyli służbowe,
pozwalające pracować za granicą, możemy sobie wyjeżdżać, kiedy
chcemy. I zostawać, kiedy chcemy i gdzie chcemy! I zarabiać w walucie!
Już nikt nam drogi nie zamknie. Przecież wygraliśmy międzynarodowy
festiwal. To zobowiązuje. Mamy najlepszy spektakl w Europie! Ludzie,
no co wy???”. Wszyscy się w sumie ze mną zgodzili. Miałem dar
przekonywania. Wróciliśmy w komplecie. Nikt nie poprosił o azyl.
Ferdydurke w Teatrze Powszechnym, 1993 r. Na zdjęciu z Piotrem Machalicą i
Władysławem Kowalskim
Próby do Doktora Żiwago w Teatrze Ochoty, 1987 r.
Po powrocie do Polski zaprosił nas  do siebie rektor Henryk Kluba.
Do siebie do gabinetu. Pierwszy raz tam byliśmy. My — zwycięzcy.
„Który się czego napije? Kto kawę, kto herbatę?” — spytał gościnnie.
Wszyscy chcieli kawę. „Mam tylko trzy” — mówi Kluba. Mówi do ludzi,
którzy właśnie wrócili z kraju, gdzie litry kawy i croissanty były na
każdym śniadaniu. Zły znak. Nad szklankami z herbatą madras rektor
pogratulował nam sukcesu i podziękował, że tak pięknie i nasz kraj, i
Łódzką Szkołę Filmową na arenie międzynarodowej rozsławiliśmy. „A, i
jeszcze coś — dodał. — Pan pułkownik Bąkała będzie miał do was kilka
słów…”. Zły znak. Teraz to już bardzo zły znak. Pułkownik Bąkała
wszedł i bez słowa rozdał wszystkim chłopakom bilety do wojska.
Szlaban. Jeden wielki szlus! 
Żałowałem, że nie zostałem w tej Francji, bardzo żałowałem. Moja
wina. Zresztą ja to tam pikuś, że żałowałem. Koledzy chcieli mnie
wprost zabić za to, że tak skutecznie przekonałem ich do powrotu do
ojczyzny. Jeden kolega (Pecyna), który chciał mnie zabić najbardziej,
dziś już nie jest aktorem. Spotkałem go kiedyś: „Kurde, Pazura, gdyby
nie ty, tobym teraz po francusku mówił”. No, słabo to wyszło, słabo…
No, nie chciałem… Przepraszam. 
Ale może najważniejsze w tej całej historii jest to, że tych orzeszków
ze stacji benzynowej jednak nie wziąłem?
***
Rozdział 21.
Wojsko, czyli duszy stan
wyjątkowy
Myślałem, że ten dzień nigdy nie nadejdzie, że skoro mam kręcić
drugą część Pogranicza w ogniu i mam etat w Teatrze Ochoty, to mnie
nie wezmą w kamasze. A nawet jeśli dorwą, to na pewno pomoże mi
Jan Machulski. On przecież wszystko może.
Schyłek komuny, a ja z biletem do Grudziądza, do wojsk
kwatermistrzowskich, ponieważ przez rok byłem w szkole
gastronomicznej. Najpierw chcieli mnie na polityczne do Łodzi, ale
mogłem wybierać, więc odmówiłem, bo polityczne kojarzyło mi się z
komuną, a wszystko co kojarzyło się z komuną, było be. No więc
kwatermistrzostwo. Zresztą wszystko mi jedno — i tak się nie
wybieram. W końcu mnie wyreklamują, wierzyłem uporczywie.
Powołanie do wojska miałem na trzeciego maja 1988 roku, ale
kompletnie je zbagatelizowałem, utwierdzany przez producentów
Pogranicza… w przekonaniu, że nic złego nie może się stać. „Najwyżej
pójdę do generała Poznańskiego i ci to załatwię” — mówił też co jakiś
czas Jan Machulski. „Pójdę, co? Bo termin się zbliża…” — przypominał
mój ukochany dyrektor, mój drugi ojciec, ale ja to olewałem, bo
przecież w filmie obiecali wyreklamować. A czas leciał. Wreszcie
zrobiło się już naprawdę gorąco i na szybko interweniował w mojej
sprawie jeden z kierowników produkcji Pogranicza…, Maciek
Wojtulewicz, wysoki, wiecznie nieogolony chłopak w wyciągniętym,
sfilcowanym sweterku, bardzo fajny kolega zresztą. A tymczasem
generał Poznański, człowiek przedwojenny, zadbany, ogolony, prościutki
jak sprężyna, gdy zobaczył tego Maćka w tym swetrze, to po prostu się
wściekł i obrażony wyrzucił petenta za drzwi. Maciek wrócił więc z
wiadomością, że trzeciego maja jednak mnie biorą, a film musi
poczekać. I dopiero wtedy ogarnęła mnie panika, że zaraz zjawi się
żandarmeria wojskowa (wtedy WSW) i wezmą mnie siłą. W ostatniej
chwili poleciał do generała jeszcze Janek Machulski, ale Poznański
powiedział już tylko: „Nie, nie, ten chłopiec pójdzie! Dla zasady. Poszedł
Sierocki z telewizji, to pójdzie i Pazura, jakiś tam aktor”. I nie dał się
przekonać. Jankowi udało się załatwić jedynie (albo aż), że mogę być
blisko Warszawy, ponieważ gram u niego wszystkie ważne role i jeśli
mnie zabraknie, to będzie musiał zamknąć teatr. On załatwi transport i
będzie mnie dowoził wieczorami na spektakle. Na to generał co prawda
z trudem, ale jednak przystał. Wszyscy Janka Machulskiego kochali za
Kwintę z Va banku jego syna. 
I tak oto wylądowałem w Zegrzu. W WSOWŁ, czyli Wyższej Szkole
Oficerskiej Wojsk Łączności; 92 pluton. Wyrwałem się do tego wojska
jak na plan zdjęciowy. Nie docierało do mnie, że wyjeżdżam na rok!
Duża, elegancka torba przywieziona z czeskiej Pragi, parę fajnych
ciuchów, żeby wyglądać, krem do golenia, jakiś „Brutal”, „Biały jeleń”,
mydełko Fa, szczoteczka do zębów, pasta… Już w pociągu pomyślałem
jednak, że chyba coś jest nie tak, bo zobaczyłem, że inni mieli tylko
dowody osobiste i książeczki wojskowe, ale co tam… Ostatecznie i
nieodwołalnie oświeciło mnie dopiero na miejscu, kiedy zabrali mi
dowód osobisty i kazali wszystko z siebie zdjąć. Wszystko. To, co z
siebie zdjąłem, plus to, co miałem w mojej pięknej torbie, plus samą
torbę kazali zapakować do wielkiego wora, takiego jak do cementu,
szarego, grubego, papierowego. Wrzuciłem do niego cały mój dobytek
razem z majtkami oraz skarpetami i stanąłem przed tymi facetami nagi i
bosy. Bez łańcuszka na szyi, bez tożsamości, bez nadziei. To była
trauma najwyższej próby i nie wyglądało na to, że się szybko skończy.
Dali mi igłę groszówkę oraz dratwę i kazali ten wór dobrze zaszyć, żeby
na poczcie nie otworzyli albo żeby się nie rozerwał. I flamaster, którym
kazali napisać: Jadwiga Pazura, osiedle Niewiadów, 09-197 Ujazd. Nie
można było zaadresować do ojca. Tylko do matki! Żeby jeszcze bardziej
bolało. A potem dali mi to, co ma każdy inny żołnierz. Takie samo
wyposażenie, jakie ma ten z lewej, z prawej i ten z tyłu też, identyczne,
po jednym egzemplarzu na żołnierski łeb. Atramentki, czyli gacie w
kolorze atramentu, wiązane na sznurek, funkcjonujące w jednym
rozmiarze, więc bez problemu w nie wszedłem, buty brązowe
ogólnowojskowe, polowy mundur, czyli moro, oraz czapkę z daszkiem i
orzełkiem. Bez korony. „Ile par butów ma żołnierz i z czego? Dwie, z
czego jedna jest w magazynie”. A potem do fryzjera, który informuje
rekruta: „Co pod ręką, to twoje” i jedzie maszynką po całej glacy.
Chciałem wtedy, żeby ręka mi cudownie na chwilę urosła i ocaliła jak
najwięcej włosów. Nie urosła. Wszystko to razem skupione w nie więcej
niż jednej godzinie życia było doświadczeniem przerażającym. Gwałtem
na tożsamości i wrażliwości. Lepiej tego nazwać nie potrafię, ale to w
sumie całkiem trafne porównanie. Dalej — marsz do szeregu, gdzie
wszyscy są tacy sami, różnią się jedynie wzrostem, choć niekoniecznie.
I idziesz z takimi samymi do stołówki to samo jeść. Taca, zupa, talerz,
trzy bardzo grube panie kucharki i żołnierze, którzy pomagają w kuchni.
Jeden ciska ci na talerz kartofle, drugi rzuca kotletem, trzeci wali
surówką, a czwarty na to wszystko kładzie ciastko na deser! O Jezuu!
Idę z takimi samymi do stołu i zaczynam jeść, a że zawsze jadłem
wolno, bo tak zdrowo, to już po zupie słyszę: „Pluton 92, koniec
jedzenia! Powstań! Wymarsz!”. I wszyscy tacy sami wstają, wychodzą, a
ja już pal licho te ziemniaki i surówkę, ale szybko kotleta chociaż do
kieszeni i w drodze na kompanię ukradkiem w marszu pożeram go na
sucho. Miałem w tej książce nie przeklinać, nawet obiecałem to Edytce,
no ale — sorry, Edytka, naprawdę sorry — to sytuacja najwyższej
wojskowej rangi, więc muszę. „Ja pierdolę!!!” — myślałem wtedy,
przeżuwając kotleta. „To jakiś zły sen jest. Gdzie ja jestem? Co to w
ogóle jest, kurwa, za cyrk???”
Takim chyba najważniejszym mottem wojskowym w tamtych
czasach stało się jedno zdanie, wygłoszone kiedyś przez porucznika
Futymę, który sam o sobie mówił, że jest skrzyżowaniem kurwy z
osłem, czyli odporny na wiedzę i trudny do zajebania. Myśmy go
zawsze z kolegami próbowali robić w konia. Mieliśmy posprzątać w
magazynku na broń i układać na półkach kałasznikowy, ale kiedyś
mówię: „Co tu sprzątać, obywatelu poruczniku? Ja to wszystko w ogóle
inaczej bym zorganizował”. „Jak, szeregowy Pazura?” — słyszę. „No, na
przykład ten bagnet zamiast kłaść, tobym tu w ścianę wbił. Na stałe” —
odparowałem. „A po co?” — padło kolejne pytanie. „Żeby czapkę było
gdzie powiesić, jak się wchodzi”. Futyma myśli i myśli, aż w końcu
mówi: „Pazura, zapamiętajcie: we wojsku jest chujowo, ale jednakowo”.
I się nie mylił, bo w wojsku chodzi o to, żebyś przestał być jakąkolwiek
indywidualnością i stał się żołnierzem. Takim samym jak inni,
identycznym. Żeby nie było żal, gdy cię odstrzelą. Pamiętam, jak
podczas przysięgi maszerowaliśmy w defiladzie. Takie same mundury,
takie same buty, hełmy, broń. Równo, równiusieńko. W pewnym
momencie kątem oka zobaczyłem w tłumie gapiów moją matkę. Płacze.
Boże, co się stało? Płacze, wzrusza się i macha do… jakiegoś chłopca z
tyłu, za mną, mniejszego, cymbała, taboreta jakiegoś, bo myśli, że to ja.
A ja nie mogę zrobić nic — ani pomachać, ani się uśmiechnąć, ani
krzyknąć: „Mamo, kurde, tutaj jestem, tutaj płacz, tu jestem ja, Czaruś,
twój syn! Pierworodny!”.
Absurdy w Ludowym Wojsku Polskim porażały mnie do samego
końca służby. Wszystko z nadziału: pasta do butów, szczoteczka do
zębów, szafka koło koja, a na porannym apelu rozkaz dnia: dzisiaj
szczoteczki włosiem do okna, a na wieczornym: włosiem do drzwi…
Jak ten debil, dwa razy dziennie musiałeś tę szczoteczkę przekręcać w
różne strony świata. Do tego prasowanie koca taboretem, bo łóżko musi
być zawsze nienagannie płaskie. I ma być czysto, to rozkaz. Pamiętam
sytuację jak z Monty Pythona. Ledwie wrzuciłem papierek do kosza, a
już słyszę ryk sierżanta: „Ochujałeś, Pazura?”. „Ale co, obywatelu
sierżancie?” — pytam. „Kosz jest po to, żeby był czysty. Nie zaśmiecać
mi go tu!” Wszystkie więc śmieci pakowało się do kieszeni i wyrzucało
dopiero, gdy przechodziło się akurat koło dużego śmietnika na
zewnątrz.
Pierwszego dnia w koszarach zasnąłem jak dziecko. Jednym uchem
usłyszałem tylko darcie na cały korytarz: „Capstrzyyyk!”, ale uznałem,
że nie chcę już nawet wiedzieć, o co znowu chodzi. Potem powiedzieli
mi, że jak jest capstrzyk, to śpisz, wszystko jedno, czy chcesz, czy nie.
Dobrze, że akurat chciałem, bo o 21:30 gaszą światło, szlaban i cisza
nocna. O 5:30 pobudka i rozruch poranny. Piździ i siąpi deszczyk. Na
środku placu stoi major, a my w tych atramentkach z gołymi klatami
latamy dookoła boiska. Ja osobiście ledwie zipię już po pierwszym
okrążeniu, ale okazuje się, że na następnie muszę jeszcze wziąć na
ramiona kolegę żołnierza, osiemdziesiąt pięć kilogramów, i dalej latać w
kółko, bo major pisał pracę doktorską z rozruchu porannego i wyszło
mu, że najlepiej biegać o 5:30 z kumplem na plecach. Nam kręgosłupy
pękały, łamaliśmy się wszyscy jak zapałki, ale to nic, bo facetowi w
obliczeniach wyszło, że właśnie tak jest zdrowo.
Drugiego chyba dnia okazało się, że w świetlicy naszej kompanii jest
telewizor. Ktoś przytomny zauważył. Więc jednak można tu znaleźć
normalne życie? Super. Pamiętam, że o 21:30, czyli równo z
capstrzykiem, w telewizyjnej Dwójce Grażyna Torbicka, która miała już
wtedy swój filmowy kącik, zapraszała na emisję Ptaków Hitchcocka.
Klasyka. Arcydzieło światowego kina. Zgłosiliśmy się więc do dowódcy
z żołnierską inicjatywą, że: „Jeśli to możliwe, obywatelu sierżancie,
chcielibyśmy po capstrzyku iść na telewizor”. A facet w śmiech i mówi:
„Dziś? Tak, oczywiście, możecie oglądać do rana”. I ryczy, aż mu łzy
płyną. A my: „Czy on przypadkiem nie zwariował, że tak łatwo nam
pozwolił?”. No ale znowu super, kolejne światełko w tunelu. Po obiedzie
mieliśmy tak zwany „czas wolny”, który w wojsku nie polega na tym, że
jest wolny i robisz, co chcesz. Czas żołnierza musi być zorganizowany,
czyli masz zgłosić sierżantowi, co będziesz robił. A możesz: pisać list do
rodziny, grać w piłkę, pastować buty. Nie możesz za to spać i w ogóle
nie wolno ci używać koja. No i przede wszystkim nie możesz zgłosić, że
będziesz w czasie wolnym czekał na Ptaki Hitchcocka. Jednak zanim
zdążyłem się zdeklarować, okazało się, że idziemy na izbę chorych na
delbetę, znaczy taką komunistyczną szczepionkę wojskową, po której na
pewno żaden z nas na nic nie zachoruje. Delbeta — dziadostwo, które
impregnuje cię na cały rok, a potem możesz spokojnie skonać, bo nie
jesteś już żołnierzem. Pielęgniarka zrobiła nam zastrzyki, potem była
kolacja. Około 21:00 zaczęły się pierwsze wycia, skowyty, wymioty,
temperatura czterdzieści stopni każdy, maligna. Wszystko boli, tak jakby
się miało dziesięć gryp, osiem angin i jeszcze do tego zapalenie płuc. Po
raz pierwszy w życiu myślałem, że z bólu umrę. Ptaki odfrunęły w siną
dal… Kto by w ogóle o nich pamiętał? W oparach gorączki powracał
tylko do mnie złośliwy i wszystkowiedzący rechot sierżanta.
Ale rano — o dziwo — podobnie jak reszta chłopaków, wstałem cały
i zdrów. Tak właśnie działa delbeta. Jeśli cię nie zabije, czujesz się
wyśmienicie. I znów o 5:30 przebieżka na oczach majora, kolega na
barana, potem wykłady na temat łączności… Nic z tego nie
rozumiałem. O 9:00 rano miałem wrażenie, że zaraz pójdziemy na
obiad. Wydawało mi się, że to już co najmniej połowa dnia. Tyle
wrażeń. Zdrzemnąłbym się, ale jak? W wojsku zawsze jesteś na oku,
szczególnie przez pierwszy miesiąc, kiedy jesteś w okresie unitarnym,
czyli już nie cywil, a jeszcze — aż do przysięgi — nie żołnierz. Nie
dotyczy cię wtedy ani prawo cywilne, ani wojskowe. Jesteś
bezpaństwowcem i bezosobowcem. A jeśli w tym czasie zamordujesz
człowieka, kto cię osądzi? Nikt, bo nikt nie ma do ciebie prawa. Dlatego
wojsko zabezpiecza się w ten sposób, że nie wolno ci pod żadnym
pozorem opuścić miejsca zakwaterowania. Nawet na sekundę. A w
koszarach pilnują i w razie gdyby ci odbiło, mogą cię zwyczajnie
zastrzelić. Na przykład podczas próby ucieczki. Widziałem na filmie…
W Teatrze Ochoty u Jana Machulskiego grałem jednak nawet w
okresie unitarnym, kiedy teoretycznie nie mogłem opuszczać jednostki.
Dodam, że grałem doktora Żywago, faceta na siłę wcielonego do armii.
Taki chichot losu. Jednostka przydzieliła mi gazik i dwóch kaprali,
którzy mieli pilnować, żebym nie uciekł i nie latał po mieście z
kałachem. Do teatru wozili mnie więc dwaj kaprale, w cywilu gitarzyści.
Duet gitarowy Treliński & Kulczyński (o nich za chwilę) pierwszy
spektakl w Teatrze Ochoty obejrzał z ochotą. Na drugim kaprale uznali,
że jednak jestem poważny człowiek, z wyższym wykształceniem, więc
na pewno nie zwieję i nikogo nie zabiję. Darowali sobie tragiczną
historię Jurija Żywago i dwie godziny przesiedzieli w garderobie z
Jankiem Machulskim oraz wódeczką. Etatowym kierowcą gazika
kursującego na trasie Warszawa – Zegrze siłą rzeczy zostałem więc ja i
tak było już do końca. Ja na scenę, oni w miasto. Potem odwoziłem ich
— pijane zwłoki — do jednostki. Kiedyś podpowiedzieli mi, że nie
mogę robić aż takiego faux pas i może powinienem w końcu zaprosić
do teatru naszego porucznika Janusza Czerwińskiego: „Będziesz miał
chody. Zapunktujesz. Warto”. 
Nie trzeba było mnie dwa razy namawiać: „Podchorąży Pazura
melduje się z zapytaniem”. „Słucham, Pazura”. „Obywatelu poruczniku,
gram jutro spektakl Doktor Żywago w Teatrze Ochoty i chciałbym
zaprosić porucznika z żoną Krystyną”. „Przemyślę to” — odpowiedział
porucznik. I trzy sekundy dalej: „Już przemyślałem. Będziemy”.
Spektakl bardzo się porucznikowej i porucznikowi spodobał. „Ja
jestem Janusz, nie wygłupiaj się, Czarek, a to Krysia, moja żona. Ale
pamiętaj, na jednostce to ja jestem dalej twój porucznik”. „Nie ma
sprawy, stary”. I sympatyczna wódeczka z Jankiem Machulskim w
garderobie przeciągnęła się do północy…
Następnego dnia normalny wojskowy dzień, szorowanie kibli,
czyszczenie broni, odwracanie szczoteczki w szafce z północy na
południe. Nagle podoficer dyżurny drze się na cały korytarz:
„Szeregowy podchorąży Pazuraaaa!! Natychmiast do dowódcy
kompanii!!”. Czyli do Janusza. Mojego od wczoraj kolegi. No to ja pas
zaciągam, czapkę zakładam, gnam regulaminowo. Wchodzę, strzelam
obcasami, regulaminowo salutuję. „Szeregowy Pazura melduje się na
rozkaz”. „Spocznij”. No to ja spocznij. Porucznik siedzi za biurkiem.
Regulaminowo: „Otóż byłem wczoraj z małżonką Krysią na spektaklu
Doktor Żywago w Teatrze Ochoty. Graliście tam główną rolę. I powiem
wam… — długa pauza — …wzorowo. Odmaszerować”. Oniemiały
trzasnąłem butami. To była najkrótsza recenzja mojej pracy, jaką
dostałem w życiu. Ale jakże wymowna. Regulaminowa!
Janusz Czerwiński mnie polubił i czasem zapraszali mnie z Krysią
do siebie. Nasza znajomość się zacieśniała. Kiedyś Janusz mówi:
„Słuchaj, tylko tobie ufam. I Markowi Sierockiemu jeszcze. Bo z
telewizji. Wyjeżdżamy z Krysią na urlop, ale wiesz, jak to Krysia, boi się,
że kwiatki zmarnieją. A z kolei wiesz, jak to z sąsiadami… Zostawię ci
klucze do domu, podlewaj kwiatki, kurze wycieraj, dbaj o mieszkanie
pod naszą nieobecność”. „Rozkaz, obywatelu poruczniku!”
I dał mi pęk kluczy. Boże słodki, gdyby on wiedział, jaki to błąd. A
gdybym ja wiedział, jaki to błąd… A błąd był zasadniczy. 
Któregoś razu, wchodząc na osiedle oficerskie, spotkałem niestety
kolegę z plutonu — Leszka, który ważył sto czterdzieści kilo, był
alpinistą i w cywilu miał własną firmę, która malowała kominy. Dobrze
zarabiał. Wiem, że potem produkował jeszcze krasnale ogrodowe dla
Niemców.
Leszek, patentowany leń, miał strasznie dużo pieniędzy i robił takie
numery, że leżał na koju i rozkazywał: „Wyczyść mi buty”.
„Zwariowałeś? A kim ty jesteś?” „Nikim, ale mam dużo pieniędzy” — i
tu Leszek wyciągał dwieście złotych. „Co ty, jestem aktorem, mam
swoją dumę”. „Czterysta” — mówił. Czterysta, czyli dwa moje
miesięczne żołdy. Inni mu te buty często więc czyścili, nawet za pół
ceny, tylko ja się zaparłem i chyba tym mu właśnie zaimponowałem.
Wspomnianego dnia spotkałem go na tym oficerskim osiedlu i od
razu wiedziałem, że to zły znak, nie najlepszy w każdym razie.
Powinienem był dać wtedy nogę albo chociaż skłamać. „Dokąd
idziesz?” — spytał Leszekpatentowany leń. „Dowódca pojechał na
urlop, a ja idę podlać mu kwiaty”. „Pierdolisz? Chatę mamy? O, to mamy
gdzie pić i wyrywkę robić”. Ja na to: „Nie chcę w wojsku pić. I tak
muszę palić, jak nie chcę rejonów jebać, to chociaż nie będę pił, bo
planuję na siłownię chodzić. Nie chcę stracić tego roku, wiesz?”. A on:
„Idę z tobą”. No i weź powiedz facetowi, który waży sto czterdzieści
kilo, że go z sobą nie weźmiesz. Nie powiesz. Już w domu porucznika,
gdy podlewałem te filodendrony, fikusy, paprotki, usłyszałem nagle jakiś
hałas. To Leszek buszował po lodówce, brzęczały flaszki i reszta szkła.
„Tylko dzisiaj, tylko dzisiaj” — powtarzał sam sobie obłąkany Leszek.
Taa, oczywiście. Za dwa dni, gdy znowu szedłem podlać kwiaty, Leszek
już czekał. Z kolegami. I tak się zaczęło korzystanie z mieszkania
porucznika. A jak się skończyło? Pijany Leszek pokazywał nam, jak to
jest być alpinistą, i wspinał się po szafach i meblościankach porucznika.
Jak alpinista… Żadna nie przetrwała natarcia stu czterdziestu kilo żywej
wagi. Usiłowałem później doprowadzić mieszkanie do stanu
używalności, uzupełnić na powrót barek, ale porucznik Janusz, gdy
wrócił, powiedział tylko jedno: „To nie jest moje mieszkanie”. Wziął to
jednak na klatę i dodał: „To jest mój błąd”. „Tak jest, obywatelu
poruczniku!” — zgodziłem się z nim regulaminowo. Musieli mi jednak z
Krysią całkiem wybaczyć, ponieważ gdy tylko na świecie pojawiły się
ich bliźniaki, jednemu dali na imię Marek na cześć Sierockiego, a
drugiemu Czarek. Z chłopakami pracuję dziś, robiąc swój kanał na
YouTube. Pracują w firmie Gammellon. Superprofesjonaliści. Ale
najbliżej jestem jednak z Maćkiem. Najstarszym synem
porucznikostwa. 
Wojsko — z tyłu Jarek Treliński, 1988 r.
Z kadrą oficerską. Por. Janusz Czerwiński, mój dowódca, pierwszy z prawej,
1988 r.
Jak to się w życiu plecie…
W pewnej chwili opuściłem jednostkę aż na dziesięć dni, żeby wziąć
udział w spektaklach szekspirowskich w Zamościu. Oczywiście to Jan
Machulski stworzył taką tradycję — Szekspir w plenerze. Janusz, mój
dowódca i przyjaciel, zgodził się na wypad. Dał przepustkę. Wróciłem
tak wypłukany z magnezu, że zemdlałem niemal na progu jednostki.
No, nie mogłem dalej. Lekarzowi w izbie chorych powiedziałem
szczerze, że jestem wykończonym wskutek hulaszczego trybu życia
aktorem i muszę wreszcie odpocząć. Przepisał mi trzy razy dziennie
vitaral i na izbie chorych dał izolatkę. Cudowny VIP-room. Któregoś
dnia siedzę sobie z takim pisarzem, który często do mnie wpadał z
winkiem, i nagle słyszę krzyk. Prowadzą pod ramiona chłopaka, który
ma tylko ślad po dużym palcu u nogi i broczy krwią. Co się stało?
Kosiarka była zepsuta i gdy nią cofał, to nie cofnął równocześnie nóg,
więc aaaa, urwała mu palec. Drugi chłopak, którego prowadzą, a który
widział cały ten wypadek, powiedział wtedy do tego pierwszego:
„Dobra, ja pójdę i to skoszę”. I aaaa, też stracił palec. Nadzorujący ich
pracę sierżant stwierdził: „Co za debile, sam to będę musiał skosić”. I po
chwili słychać było tylko: „Aaaaa!” sierżanta. Więc szybko — też na izbę
chorych, też bez palca. Wreszcie ktoś litościwie wyłączył koszmarną
kosiarkę. Nastała cisza. Dzień jak co dzień na izbie chorych. We
wojsku…
Izbę chorych od plaży Zalewu Zegrzyńskiego oddzielała tylko
zielona siatka, często więc uciekałem przez okno, czekałem, aż
przejdzie patrol, i skakałem przez tę siatkę, żeby się poopalać. I
popływać. Któregoś razu na plaży leżała dziewczyna — opalona,
brązowa, piękna. Miałem na sobie tylko atramentki, więc szybko
zrolowałem je ze wszystkich możliwych stron, żeby choć trochę
udawały opalacze, i podszedłem do pięknej, opalonej, brązowej od
słonecznej strony, by rzucić na nią swój uroczy cień. A ona otworzyła
oczy pod owo słońce i zapytała: „Co jest?”. „Czeeść” —
odpowiedziałem ciepłym, migdałowo-alabastrowym radiowym głosem,
bo to zawsze działa na dziewczyny. „Chociaż ten głos — myślałem —
bo tak poza tym, to co?”. Stałem w tych zrolowanych atramentkach,
opalone miałem tylko dłonie, serek od moro pod szyją i jeszcze kawałek
twarzy od nosa w dół, tyle co spod hełmu żołnierzowi wystaje. A reszta
biała jak u młynarza. Żenada. „Czeeść, jak masz na imię, opalasz się?”
— ja znowu tym głosem. Spojrzała ponownie: „Wiesz co?”, a ja dalej
radiowo: „Nie wiem”. „Wypierdalaj, żołnierzyku!” A mnie się tak
strasznie smutno i głupio zrobiło, że nie uniosłem się nawet honorem,
tylko z przykrością zacząłem się tłumaczyć, że: „Tym żołnierzem to ja
jestem tylko przez przypadek, a tak naprawdę w cywilu jestem aktorem,
wiesz? I gram w teatrze. Może byś przyszła? Skąd jesteś? Z Warszawy?”.
W tym duchu nerwowo nawijałem. Wtem na desce surfingowej z
żaglem podpłynął jakiś byk. Widząc, że nad jego dziewczyną stoi rywal,
szybko wyskoczył na ląd. Napakowany, gniewny, opalony, spocony, zły.
„Czego?!” „Nic, nic, mora tylko szukam, bo gdzieś tu w krzakach
zostawiłem”. Spierdzielałem regulaminowo.
Palić zacząłem w wojsku jak wielu innych, takich samych, ponieważ
na pierwszym apelu padło hasło: „Niepalący wystąp”. Wystąpiłem.
„Niepalący za szmaty i jebać rejony, a palący do palarni”. Wstąpiłem. No
co, głupi jestem? Zacząłem popalać. Tym bardziej że fajki na przydział
za darmo dawali.
Potem dostaliśmy deklaracje, żeby się zapisać do Wojskowego
Zrzeszenia Studentów, taki odpowiednik ZSMP. Komunistyczny, jak
wszystko w wojsku. A następnie był czas wolny. „Obywatelu sierżancie,
chcieliśmy w piłkę pograć” — zameldowałem. „Dobra, piłki są w
magazynku, kluczyki na dyżurce. A deklaracje wypełnione?”. „Nie” —
odpowiedziałem, bo swoją już dawno zdążyłem wyrzucić. „No to
niestety. W piłkę może grać tylko świadomy żołnierz. Deklaracja
niepodpisana, możecie tylko rejony zapierdalać”. Żeby więc móc pograć
w piłkę, na papierosa pójść, żyć jak człowiek, musiałeś podpisać
deklarację! Kiedyś myślałem, że gdy mówią w reżimowej telewizji, iż w
tym roku do ZSMP zapisało się 15 tysięcy młodych ludzi, to kłamią.
Teraz wiedziałem już, że niekoniecznie, i wiedziałem w dodatku, skąd
biorą te liczby. Sami się zresztą w końcu na miesiąc z chłopakami
gremialnie zapisaliśmy, żeby móc list do matki napisać albo do kościoła
pójść, żeby zostać „świadomym” żołnierzem w socjalistycznym obiegu i
jakoś żyć w tym bagnie, ale zaraz po przysiędze poszliśmy do lasu,
polaliśmy nasze legitymacje wódką i podpaliliśmy całe to dziadostwo,
wesoło pokrzykując: „Solidarność, solidarność!”.
Organizowaliśmy się różnie. Taki mały Titi z wąsikiem otworzył w
jednostce sklepik i przez matkę, która pracowała w jakimś magazynie,
ściągał słodycze i oranżadę. Czasami wino i wódkę. A ja byłem na sali z
chłopakiem spod Lublina, który był nauczycielem rysunku w cywilu, w
Zegrzu też przez przypadek, i zarabialiśmy na robieniu żołnierskich
chust dla rezerwistów. On miał talent, więc malował, a ja robiłem
dzyndzle i frędzelki. I tak po kryjomu wyprodukowaliśmy po nocach
wspólnie setki przepięknych, kolorowych, luksusowych chust. Za kasę
oczywiście. Potem wpadłem na pomysł, że stworzymy zespół muzyczny.
Na kompanii było dwóch podchorążych, którzy na wolności stanowili
duet gitar klasycznych — Treliński & Kulczyński. Jarek Treliński jest
dziś gitarzystą zespołu Raz, Dwa, Trzy, wybitnym. Kulczyński później
poszedł w biznes. W wojsku szalenie mi zaimponował: powiedział, że
poprzysiągł sobie, iż nigdy nie odda honoru żadnemu z oficerów. Bo
według prawideł, jeśli idziesz i widzisz starszego rangą, to trzy kroki
przed nim zaczynasz już iść krokiem marszowym, raz, dwa, trzy,
oddajesz honor, palce do daszka i jeszcze trzy kroki marszowe, gdy go
mijasz. A dalej znów idziesz normalnie. I Kulczyński wymyślił taki
patent: tak wymierzał te trzy kroki, że gdy mijał starszego rangą i już-już
miał podnieść rękę do salutowania, to nagle ściągał okulary z nosa i je
przecierał. I tak, skubany, dotrwał do końca służby. Był naszym idolem.
Marek Sierocki z żoną Ulą i ja. Bal podchorążego, jesień 1988 r.
W końcu stworzyliśmy zespół rockandrollowy. Marek Sierocki, który
był w tej samej kompanii, tylko w innym plutonie, grał na perkusji, na
gitarach Treliński & Kulczyński oczywiście, a ja na wokalu. Pierwsza
piosenka? Heavymetalowa: „I’m in the Army, I’m in the Army now. I’m
in Zegrze”. I to był cały, bardzo błyskotliwy tekst. W pewnej chwili w
palarni — bo palaczem siłą rzeczy zostałem szybko — zacząłem mówić
teksty Zenona Laskowika, które wszystkie znałem „na pamkę”, i
chłopaki stwierdzili, że chcą grać ze mną w kabarecie. Napisałem więc
wszystkie teksty z podziałem na role, a niektóre gagi wziąłem wprost z
mojego wojskowego życia, na przykład ten, w którym maszerujesz w
szeregu, a tego, żeby szereg był równy, pilnuje idący z boku sierżant,
który przypomina: „Trzymać krook i machać rękami!”. Więc ja wtedy
łapałem się za krok i… już nie mogłem machać rękami, bo jak? „Co
robicie, Pazura?” „Nie mogę machać rękami, obywatelu sierżancie, bo
se jaja urwę”. Taki ogólnowojskowy żart…
Napisałem około trzydziestu stron dialogów, ale żeby móc je
oficjalnie wystawić, musiałem zgłosić ten fakt oficerowi politycznemu,
takiemu od cenzury. No i wiadomo: kabaret zaczynał się od słów:
„Czołem, żołnierze” i tak samo się kończył, a między tym mnóstwo
scenek i dowcipów. Trzydzieści stron! Po dwóch dniach odebrałem
teksty z cenzury, a miły kapitan wypytywał mnie w międzyczasie na
przykład, dlaczego nie zostałem we Francji, tam wtedy z
Hanuszkiewiczem, i przede wszystkim, co sądzę o wojsku.
Odpowiedziałem, że wolałbym być w NATO. „A to dlaczego?” — spytał
chłodno. „Bo tam żołd dają w dolarach”. Wybuchnął śmiechem.
Poklepał mnie po ramieniu, podał rękę, oddał skoroszyt i powiedział:
„Róbcie, Pazura, ten swój kabaret, oczywiście, że róbcie”. Zadowolony
poleciałem do chłopaków. Patrzę na te swoje kartki, a tam „Czołem,
żołnierze” na początku i „Czołem żołnierze” na końcu. I tyle. Cała reszta
skreślona. Na czerwono. Nie przetrwała wojskowej cenzury. Tak
powstał/nie powstał mój pierwszy wojskowy kabaret.
Titi zorganizował kiedyś, nie mam pojęcia skąd i jak, trabanta, w
którego bagażniku trzymaliśmy trzy zestawy ciuchów cywilnych w
rozmiarach: M, X, XL. Trabant stał zawsze w krzakach na parkingu
przed jednostką ze sflaczałymi oponami, bo nie jeździł, blisko
wartowników, żeby jednak był na oku, i był zamykany tak na pic.
Korzystaliśmy z niego zawsze na przepustce. Był naszą przebieralnią. 
Kiedyś z Leszkiem, patentowanym leniem, pojechaliśmy —
przebrani wcześniej, ja w M, on w XL — do restauracji „Myśliwskiej” w
Serocku (wtedy co drugi lokal gastronomiczny tak się nazywał, poza
tym były jeszcze „Basztowe” i „Ratuszowe”, ewentualnie jakaś
„Tęczowa” się trafiała). Leszek stawiał, rzecz jasna, bo miał. Siedzimy
tak w tej knajpie, czas płynie, alkohol też i wprost proporcjonalnie do
ilości pochłanianych płynów Leszek wygłasza po kolei trzy ważne myśli
na temat Ludowego Wojska Polskiego. Po pierwszej setce: „Wiesz co,
bracie? Jak przyszedłem do tego wojska i popatrzyłem na to wszystko,
to pomyślałem sobie: »Pluton amerykańskich żołnierzy jako tako
uzbrojonych i rozwalają tę jednostkę w pizdu w godzinę«”. Kolejna
setka: „Wiesz co, bracie? Po tygodniu w wojsku pomyślałem sobie:
»Jeden Rambo z jednym nożem i rozwala tę jednostkę w pizdu w
godzinę«”. Kolejna setka: „Wiesz co, bracie? A teraz wiesz, co sobie
myślę? Nalej mi dosłownie jeszcze kieliszeczek i sam to wszystko pójdę
i w pizdu rozpierdolę”. Szczerze? Nie był aż tak daleki od prawdy,
ponieważ kondycja polskiej armii w tamtych czasach faktycznie była
mocno dyskusyjna. Pamiętam, jak pokazywali nam bojowy sprzęt w
bojowych samochodach, z których zamiast karabinów wystawały kije
od szczotek. Pytam więc: „Obywatelu sierżancie, czemu zamiast
karabinów są te kije?”. „Pazura, bo myśleć trzeba logicznie. Amunicji do
tych karabinów nie robią od 1953 roku, no to na co nam one? Chłopcy
wymontowali, oddali je na złom i jeszcze parę złotych zarobili, a w
nagrodę przepustki dostali”. „A te szczotki po co tam sterczą?” —
dopytuję. „No, dziury trzeba było przecież czymś załatać. Żeby woda do
środka się nie wlała”. 
I nie wlata, o dziwo! Do dziś…
***
Rozdział 22.
Pasikowski, Kroll, Boguś, czyli
witamy w mafii
Żeby mieć pewność, że aktor przyjmie rolę, pani Bogusia
Byczkowska, spec od obsady (dzisiaj — casting director), miała taki
sposób, że na pytanie: „Jaka rola?” odpowiadała: „Dwa dni w czeskiej
Pradze”. I wszyscy brali, bo kto w latach 80., tuż po stanie wojennym,
nie chciałby pojechać za granicę? Emisja serialu Pogranicze w ogniu
miała miejsce już po Okrągłym Stole (1991 r.) i chyba „za karę” w
poniedziałki, i to nocami. I chociaż ziściło się moje marzenie z
dzieciństwa, ponieważ mieszkałem wtedy w wieżowcu na Ursynowie, to
jednakowoż bez psa wilczura i klucza do windy, a i wieżowiec nie był
taki fajny jak w moim szkolnym wypracowaniu. Zresztą wynajęty, a nie
mój.
Z dziewiątego piętra nocą gapiłem się więc po sąsiednich
wieżowcach, gdzie się światło świeci, bo może nie śpią i ten serial
jednak oglądają? Tak bardzo chciałem, żeby wszyscy go zobaczyli, tak
mi zależało, a tu wszędzie jak na złość ciemno. „Może telewizor tylko
gra?” — łudziłem się nadzieją. Pięć lat mojej ciężkiej pracy psu w dupę.
Pamiętam, że nie mogłem pojąć, jak można zrobić dobry film i puszczać
go, kiedy ludzie śpią, bo przecież rano idą do roboty. To tak, jakby uszyć
elegancki garnitur za gigantyczne pieniądze i zakładać go do spania.
Ale taki to był czas. Czas przełomu. Wszystko, co powstało za komuny,
było nie po linii, było be! To było dokładnie to, co mówił Boguś Linda w
Psach — że gdy przyszli ci z „Solidarności”, to kosa szła i kosiła
wszystko równo. I tak jest za każdym razem. Przetacza się ten walec po
wszystkim z każdą ustrojową zmianą.
Władek Pasikowski wyhaczył mnie przypadkiem, właśnie gdy
robiłem Pogranicze w ogniu w reżyserii Andrzeja Konica (tego od Stawki
większej niż życie). Na wydziale reżyserii musiał przejść obowiązkowe
praktyki przy produkcji filmowej. Władek, dwumetrowiec w płaszczu,
siedział więc na stołku w kącie, cichy i małomówny, a co jakiś czas,
kiedy wyznaczano mu jakieś zadanie, wstawał i na przykład coś
przynosił. A to kawę, a to herbatę. Potem znów siadał na stołku.
Znaliśmy się już trochę ze szkoły, więc w pewnej chwili znów wstał,
podszedł do mnie i mówi: „Mam tu taką rolę, chciałbym, żeby zagrał
Mirek Baka, ale może weź i to przeczytaj” — i podał mi scenariusz
Krolla. To był szok! Coś kompletnie innego od tego, co się wtedy
kręciło.
Na szczęście dla mnie okazało się, że Mirek miał akurat kontrakt w
Niemczech po wybitnym debiucie u Kieślowskiego w Krótkim filmie o
zabijaniu, więc musiał Władkowi odmówić. Uff. Mówię więc do Władka:
„Daj mi tę rolę. Jest szyta na mnie. Przekonam cię, że to ja powinienem
ją zagrać”. I w jego pokoju reżyserskim odegrałem przed nim wszystkie
swoje sceny. Daleki był jednak od zachwytu. Miał inną wizję
Wiadernego od mojej. Chciał Mirka Bakę, groźnego chłopaka bez
skrupułów od Kieślowskiego. Ale ja nie dawałem się zbić z tropu.
Czułem, że to powinien być trochę prostak, ale sympatyczny i przez to
tym bardziej groźny, kiedy dochodzi do konfrontacji. Przypomniałem
mu Chłopców z ferajny i genialną scenę, w której sympatyczny i wesoły
Joe Pesci opowiada żart. Wszyscy przy stole wybuchają śmiechem, a on
pyta jednego: „Z czego się śmiejesz?”. „Bo śmieszny jesteś”. „Ja jestem
śmieszny czy to, co powiedziałem, jest śmieszne?” Wywiązuje się
niezdarny dialog, w którym Pesci udowadnia, że nie na miejscu było
nazwać go śmiesznym, bo on jest z mafii. Grobowa cisza. Pesci na
dowód strzela do gościa z pianą na pysku i tak oto zabija faceta przy
kolacji. Wieje grozą z tej sceny. „I taki musi być Wiaderny. Można, a
nawet trzeba się z niego śmiać, ale jak on się wścieknie, to bez
mrugnięcia okiem zabije. Taka energia!” Tym chytrym patentem w
końcu przekonałem Władka. Tylko później zawsze jakoś tak miałem
najmniej czasu na wykonanie zadania aktorskiego i miałem podejrzenie,
że to złośliwość. Słynną na przykład scenę w taksówce, w której drę się
na Kordka, wygłaszając monolog w tempie karabinu maszynowego,
grałem tuż przed wschodem słońca. Większość zdjęć kręciliśmy, gdy
było ciemno, bo akcja rozgrywa się w ciągu jednej nocy. Dla własnego
bezpieczeństwa i higieny pracy spałem więc w samochodzie zwinięty w
kłębek i nagle słyszę puk, puk, puk w szybę. „Czarek, dawaj, dawaj,
mamy dwadzieścia minut na całą scenę, bo zaraz słońce wzejdzie i po
zdjęciach”. „Ale jak to?! To moja najważniejsza scena w filmie!”
„Zamknij twarz, spinaj dupę i do roboty, bo już tylko piętnaście minut!”
Ani kawy, ani nic, zero makijażu, czwarta rano, spinam dupę. I choć sam
w to czasem nie wierzę, nagrałem to za jednym dublem. Tak samo było
zresztą w Psach, w scenie, o której mówią, że jest moją sceną życia.
Agresywna, rozedrgana, wstrząsająca, prawdziwa. Ta, kiedy rozwalam
szafki w szpitalu Matki Polki w Łodzi. Czy najlepsza? Na pewno
autentyczna. A dlaczego? Otóż o 19:00 miałem spektakl u Janka
Machulskiego w Warszawie, musiałem więc wyjechać z Łodzi
najpóźniej o 16:00. O 14:00 jednak Władek miał jakąś istotną różnicę
zdań z Pawłem Edelmanem, który robił zdjęcia. Pożarli się po prostu o
coś, jak to koledzy, i nagle widzę, że czas leci, a my nie robimy
absolutnie nic. Marazm na planie. Proszę ich więc: „Nie no, panowie, ja
muszę o 16:00 zejść z planu, bo mam pociąg do stolicy”. Dodam, że nie
mogłem tego powiedzieć im obu naraz. Biegałem cały czas między
jedną jadłodajnią, w której siedział obrażony Władek, a drugą, w której
Paweł na uspokojenie pił herbatkę ze szklanki. Od jednego baru do
drugiego, przez cały największy wówczas w Polsce obiekt szpitalny, jak
ten elektron latałem między nimi tak długo, aż w końcu drgnęli,
podnieśli tyłki i scena została nakręcona. Jeden dubel (!), ale moje
wkurzenie na sytuację widać idealnie. Przydało się. I jeszcze nie
podcięli mi w tej scenie tych szyb w szklanych szafkach, o czym nie
wiedziałem, więc napierdzielam krzesełkiem, a tu nic. Chyba ze dwie
się rozleciały, jak się rozgrzałem. O jedną się w końcu oparłem, ta tylko
zadrżała, a ja z nią. Nie zaaranżowałem niczego, tak po prostu było.
Więc jak się wydarłem do Bogusia per „ubeku pierdolony!”,
zauważyłem, że naprawdę się wystraszył. Pazury, który musi zdążyć na
spektakl. No ale nie wolno o tym nikomu mówić, bo to kultowa scena!
Pamiętam też, jak w Psach 2 rozwalamy się z Bogusiem
samochodem, który koziołkuje. My leżymy w cemencie i błocie,
zmarznięci czekamy na sygnał, co mamy robić dalej, a Edelman z
Pasikowskim siedzą sobie wygodnie w puchówkach przy monitorze i
filozofują. Boguś leży taki wściekły, taki brudny, pobity, zalany krwią, ja
obok niego w podobnym stanie, całe ciało boli i nagle on mnie pyta z tą
swoją charakterystyczną bogusiową flegmą: „Wiesz, co jest najgorsze?”.
„No co?” — pytam. „Oni se siedzą, a my tu zmaltretowani, odrażający,
brudni w przewróconym aucie. Benzyna się na nas leje, zaraz to
wszystko pierdolnie, a ci se, kurwa, siedzą i spokojnie dyskutują!” „No
cóż, trudno. Twórcy”. Popatrzył na mnie z pogardą. „Najgorzej jest robić
filmy z typami, które kończyły filologię”. Chyba coś w tym jest…
Jak ja się cieszyłem, że mogę grać z Bogusławem Lindą! Kochałem
tego genialnego aktora jak wszyscy, a nagle mam z nim grać! Z moim
idolem. Matko jedyna, jakie to było przeżycie! Pierwszego dnia
zdjęciowego w Krollu Paweł Edelman polewał ulicę i czekaliśmy na
zmrok. Pierwsza scena do nakręcenia: pod Grand Hotel podjeżdża
mercedes i dostajemy instrukcję — Boguś ma powiedzieć: „Wy przez
restaurację”. Trzy słowa do Kordka i do Bukowskiej, wtedy Skuńczyk.
W hotelu siedzi już Edek Lubaszenko jako recepcjonista, potem
podpalamy włosy facetowi w łóżku, bo szukamy Krolla. Nooo, to już
wiemy. Oni polewają więc, polewają tę ulicę, strażacy pracują w pocie
czoła, ludzie ustawiają światła, czekają na zmrok, a ja nie wiem, co ze
sobą zrobić. Mówię więc do Lindy: „Jestem Cezary Pazura”. „Ta, ta,
słyszałem, Władka kolegą jesteś, tak?” „No”. „Ty, to chodź, poczekamy u
mnie w pokoju”. On mówi to do mnie! Do mnie! Czarka z Niewiadowa,
Jezuuu. „Chodź do mnie” — mówi Linda! Nie ma lepiej. No i idziemy
do niego. Łyseczka jedna, druga, trzecia. Myślę, że nawet gdybym
wtedy był abstynentem, tobym z nim pił. Gadamy, jest bosko, jest
świetnie, jest najlepiej. Trochę trafieni już jesteśmy, kiedy woła nas ktoś
z produkcji. Wstajemy. Boguś zaczyna mówić bardzo niewyraźnie. Jest
już zdecydowanie nieskupiony. „Scenę mamy zaraz, panie Bogusławie”
— informuję więc. „Boguś jestem”. „Scenę mamy zaraz, Boguś, panie
Bogusławie”. Ależ mnie zatykało, kiedy miałem mówić do niego po
imieniu. „Przestań, młody, weź, wyluzuj. Pij”. No to piłem. „Scenę
mamy…” W końcu idziemy. Zajeżdżamy tym mercedesem, Kordek
hamuje, kamery chodzą, robimy próby i tylko Boguś nie wysiada na
próbach. Bo po co? Przecież wodę leją. Kostium zmoczy. Wreszcie
kręcimy. Strażacy jeszcze raz leją wodą ulicę, żeby się ładnie świeciła.
Kamera! Akcja! Jedziemy. Hamujemy, wychodzimy z samochodu,
wszystko zgodnie z planem, mamy wejść do hotelu i czekamy na
kwestię Bogusia: „Wy przez restaurację” — trzy słowa… Ale on tylko
się rozejrzał, pomamrotał coś niewyraźnie pod nosem i wszedł do
hotelu, a ja grzecznie za nim. Koniec ujęcia. „Ty, Boguś, ty nic nie
powiedziałeś”. „I tak postsynchrony będą, to się podłoży. Chińczyków
dubingują, to pod siebie nie podłożę?” — Boguś na to.
Kroll w reż. Władysława Pasikowskiego, 1991 r.
Bogusław był genialny. Pamiętam, że kręciliśmy też w samym
centrum Łodzi, przy Mickiewicza. Nocą oczywiście. Scenę, w której
mercedes miał wpaść w poślizg, ale nigdy nie wpadł, bo jak miał wpaść,
skoro to był pierwszy samochód w Polsce, który miał system ABS?
Nawet kaskader zdziwiony nie dał rady, a zawsze dawał. No ale trudno.
Gramy więc scenę, w której wkurzony Kordek miał wychodzić z
samochodu i nas z niego wyganiać. Długo jednak trwa to polewanie
wodą ulicy, a Boguś nie miał jeszcze wtedy własnej przyczepy, ale za to
jako pierwszy w Polsce miał kontrakt, który zobowiązywał producenta
do tego, że na planie musi być krzesełko dla Bogusia podpisane „aktor”
i dostępna toaleta. Leją więc tę wodę na ulicę, a my wódeczkę do
kieliszków. Profilaktycznie. Żeby nie zmarznąć. „Dla zdrowotności”.
Tylko że wódeczki zaczyna brakować. Jak mówi pierwsze prawo
Bałtroczyka, wszyscy wiemy, że alkohol kiedyś się skończy, ale zawsze
to jest zaskoczenie. Więc Boguś, bardzo zaskoczony, mówi do
kierownika planu: „Słuchaj, Andrzej, skocz, weź pół litra przynieś, bo już
nic nie mamy”. „Kurwa, Boguś, nie wygłupiaj się, no ile można. Nie, jest
scena zaraz, gramy”. Władek Pasikowski dodaje: „Scena jest. Wsiadaj do
auta. Kręcimy”. A wtedy Bogusław na to, bardzo spokojnie: „Siku mi się
chce”. Kierownik: „No to weź idź tam za Central, nikt nie zobaczy, noc
jest”. „Ty oszalałeś? Ja potrzebuję prawdziwej, normalnej toalety. Mam
ją w kontrakcie”. Przyjeżdża więc taksówka służbowa, jedziemy do
Wytwórni Filmowej, jedynego otwartego w nocy miejsca, korzystamy z
toalety, wracamy na plan. „Andrzej, to przyniesiesz to pół litra?” — pyta
Boguś. „Nie, stary, musimy się spieszyć, krótkie noce teraz są”. „Ale mi
się siku znowu chce”. Taksówka, znów jedziemy do wytwórni, w
toalecie myjemy tylko ręce — bo ile można sikać? — wracamy na plan.
„Andrzej, no weź, załatw pół litra jakieś”. „No nie, grajmy już, bez
wygłupów, Boguś, błagam”. „Aha. A wiesz? Zaskoczony jestem… znowu
mi się siku chce”. Trzeci raz jedziemy siku do wytwórni służbową
taksówką, wracamy i pół litra już czeka. „No i teraz będziemy grać” —
informuje Władka Pasikowskiego Boguś. I uśmiecha się jak to tylko on.
Kącikami ust do dołu.
***
Rozdział 23.
Gajos, czyli spotkanie z legendą
Janusz Gajos twierdzi, że to, co zaraz Wam opowiem, to guzik
prawda. A ja będę się trzymał swojej wersji jak pijany rynny! No i co?
Za mocno to przeżyłem, żeby zapomnieć.
Miałem parę lat, może pięć, może sześć. Może nawet osiem, ale
długo jeszcze przecież mały byłem. Powstawała właśnie druga, jakże
oczekiwana przez społeczeństwo seria Czterech pancernych i psa —
kultowego serialu mojego dzieciństwa i młodości. Wszyscy w całej
Polsce wiedzieliśmy dokładnie, kim są Gustlik, Grigorij, Olgierd,
Czereśniak czy Janek Kos — to dopiero było nasze bożyszcze! Wszyscy
kochaliśmy ich szczerze i namiętnie, bo bez nich droga do wolności
byłaby kompletnie niemożliwa. To oni ze swoim czołgiem i psem
wygrali z faszyzmem i ocalili świat. Tak, tak! Widziałem w telewizji!!!
Pewnego dnia gruchnęła wiadomość, że zdjęcia do jednego z
odcinków będą kręcone w Ujeździe, a konkretnie w Pałacu Ostrowskich
przerobionym za komuny na schronisko dla harcerzy. Mój rodzinny
Niewiadów leży właśnie koło Ujazdu. A może odwrotnie?
Pamiętacie taką scenę, kiedy czołg rozwala mur i nagle przez lufę
wpadają do środka pszczoły? Tak, to właśnie ta scena. To właśnie
ujezdzki mur. Wiadomość o możliwości pojawienia się w naszych
okolicach Janka Kosa była dla mnie porażająca. Musiałem go zobaczyć
na żywo! A ponieważ z szacunku dla mojego bohatera chciałem być na
takie spotkanie zawodowo przygotowany, więc Iza Bogusiewicz,
uczennica mojego taty, przygotowała mi specjalny pamiętnik na
autografy. Kartki luźno połączyła tasiemką, a okładkę zrobiła z
drewnianej deseczki, na której uśmiechała się głupio wyklejona z
kolorowych kawałków papieru kaczka dziwaczka z podobnie
różnokolorową parasolką. Skąd wziąłem wtedy ołówek kopiowy,
którego rysik trzeba było poślinić, żeby pisał? Może tata przyniósł go ze
szkoły? Tak czy siak, byłem strasznie dumny, bo to był ołówek, którego
nie dało się zmazać gumką. Tata starannie przygotował na ten dzień
rower. Pomalował go czerwoną farbą, bo tylko taka została w szkolnym
magazynku po pierwszym maja. Na kierownicy powiesił wiklinowy
koszyk do przewiezienia mnie na miejsce lądowania mojego boga —
Janka Kosa. Tak wyglądała bardzo praktyczna — można rzec, ziemska
— strona naszego spotkania. Metafizyczny wymiar był zdecydowanie
bardziej rozbudowany. Przez cały czas oczekiwania na TEN dzień
miałem sny lub może imaginacje, trudno powiedzieć, przepiękne,
najlepsze, o tym, jak to się odbędzie. Oczyma wyobraźni widziałem, jak
Janek bierze mnie, małego Czarusia, na kolana, pozwala mi
przymierzyć swój hełmofon, ja mówię: „Janku, kocham cię, Janku”, a on
uśmiecha się, przytula i daje mi podpis w pamiętniku. W tych wizjach
byłem tylko ja i on. Mały chłopiec i wielki bohater. Tylko my. My dwaj! I
cisza dookoła…
Wreszcie jest! Nadszedł wielki dzień. Ojciec pakuje mnie do kosza,
pedałuje i rowerem dojeżdżamy do Ujazdu…
I tu pierwsze rozczarowanie. Nie będziemy sami… W życiu nie
widziałem takich tłumów, pijanych, zakochanych, dzikich i
odgrodzonych od filmowego planu prowizorycznymi drewnianymi
barierkami-płotkami, postawionymi na sztorc. Tak kiedyś na zimę
zabezpieczano asfaltowe drogi, żeby śnieg na nie nie padał. Przez
szpary w zasiekach ledwo mogłem dojrzeć, co się dalej dzieje. A łeb
miałem na wysokości ludzkiego krocza… Widziałem jedynie mnóstwo
ludzi, którzy wchodzili na czołgi i walili w nie młotkami. Po jaką
cholerę? Żeby zobaczyć, jakie są twarde? Absurd. No i tak chodziłem
razem z tatą — żeby się nie zgubić, a tata z rowerem — żeby mu nie
ukradli, i trochę nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Cel osiągnięty,
jesteśmy na miejscu, ale co dalej? Pierwsze, co zauważyłem, to to, że są
trzy Szariki! Takie same, każdy z charakterystyczną kropką na pysku!
Jak to? Nic z tego nie zakumałem… Po latach, gdy pracowałem przy
okazji jednego z filmów z panem Szydełko — słynnym treserem psów,
zdradził mi tajemnicę, że każdy z trzech Szarików umiał co innego:
jeden świetnie aportował, ale bał się wejść do czołgu, drugi dobrze
biegał, a trzeci ładnie siadał i jako jedyny nie bał się wchodzić do
Rudego 102. A, i jeszcze coś. Tylko jeden z tych trzech Szarików był
psem…  Reszta reprezentowała psią płeć żeńską. To były suki po
prostu…
Nagle ktoś z tłumu uczynnie podał za zasieki mój pamiętnik i
pierwszy wpis, jaki dostałem, to był odcisk łapy Szarika, oczywiście nie
wiem którego. Potem znów pamiętnik zniknął, a gdy wrócił, okazało się,
że już mam podpisy Grigoriego, Gustlika i Czereśniaka. Super, wszystko
super, ale przecież Janka brak! Czas mijał, gapiliśmy się na jeżdżące
wkoło czołgi, a Janka nie ma i nie ma. Tylko kurz, smród spalin i hałas.
W pewnym momencie stało się coś dziwnego — czas stanął w miejscu.
Zatrzymał się, a ja z nim. Bo nagle w tym całym slowmotion zobaczyłem
Janka!!! Szedł z jakimś panem przez rozjeżdżone przez czołgi błoto,
szybko, z gołą, jasną głową, i uderzał się hełmofonem (tym, co ma mi go
za chwilę na głowę założyć) po oficerkach. Był bardzo zdenerwowany.
Patrzył spode łba. Krzyczał na tego faceta. (Teraz wiem, że tak można
reagować tylko na producenta albo kierownika planu).
Wtedy straciłem panowanie nad sobą, kontrolę nad rzeczywistością,
dobre wychowanie oraz instynkt samozachowawczy. Miłość do Janka
zwyciężyła. Wybiegłem przez zasieki z tym pamiętnikiem zdobnym
uśmiechniętą kaczką dziwaczką. Do Janka. Mojego Janka! Jako jedyny
się przedarłem, bo mało jadłem, więc byłem za chudy dla
prowizorycznych zabezpieczeń. Odważyłem się, ja, Czaruś, się
odważyłem! Pobiegłem na oślep i tuż koło Janka rozjarzyłem się w
uśmiechu i drżącym głosem, ale spokojnie powiedziałem tak, jak mnie
nauczył tata: „Janku, Janku, nazywam się Czaruś Pazura, czy mogę cię
prosić o autograf ?”. Janek spojrzał na mnie i stuknął się tym
hełmofonem w oficerki. Serce stanęło mi dęba. Uśmiech się poszerzył i
wtedy Janek… mijając mnie, na odchodne wykrzyknął: „wy-pier-da-
laj!”… Nie, nie do tego faceta, który go denerwował, on to powiedział
do mnie. On! Do mnie! Czarusia!
Potem ktoś chwycił mnie za kark i ręce i odrzucił przez zasieki z
powrotem do taty. Pamiętam tylko, że bolało. Trochę…
Nie wiem, jak wróciliśmy do domu. Ktoś mnie położył do łóżka —
nie wiem jak. Mama powiedziała mi później, że dostałem gorączki, 38
stopni, i kolejne parę dni przeleżałem w łóżku. To była najgorsza na
świecie trauma! Matka mi polopirynę daje, plecki naciera spirytusem,
po główce głaszcze, a ja płaczę, bo mój Janek powiedział do mnie
„WYPIERDALAJ”.
Cięcie. 
Mija dwadzieścia lat. Albo dokładnie dwadzieścia dwa. Plan filmu
Psy. Słynna scena, w której ma miejsce strzelanina pod hotelem, kiedy
to major Gross, czyli Janusz Gajos, w swoim beżowym płaszczu
rozpierdala wszystkich jak leci. Nocne zdjęcia, piekielnie ciężkie.
Siedzimy w jelczu. Z Kozim świętej pamięci jaramy szlugi, pijemy
wódkę i gadamy. Z nami Mistrz Gajos. Wiedzie prym, opowiada,
wszyscy go słuchają, jest fajnie, zawodowo. Jestem szczęśliwy. Siedzę z
ludźmi, których zawsze podziwiałem, Linda, Gajos, Lubaszenko, a teraz
gram z nimi w jednym filmie! No, suuper. Nagle kończy się alkohol, ale
niezawodny pan Janusz chytrze na nas patrzy: „Panowie” — mówi i
otwiera czarną aktówkę zamkiem na pstryk, wyciąga „Słoneczny Brzeg”
i polewa. Nam i sobie. „Panie Januszu, zdrówko” — mówię. Cały czas
szczęśliwy. A on na to: „Dobra tam, Janusz jestem” i podaje mi rękę,
żebyśmy przeszli na ty. Brudzia wypili. „Nie, nie, nie, za to, co pan mi
zrobił, nie mogę przejść na ty”. Cisza w jelczu. Groza. Ciemno, tylko
światełka od fajek widać. „A co ja ci zrobiłem?” — pyta. Więc
opowiadam historię sprzed lat. Znów cisza i nagle Janusz do mnie:
„Czaruś, a nie mogłeś mi wtedy powiedzieć, że to ty?”.
Tak powstała ta legenda…
***
Rozdział 24.
Poczucie humoru, czyli festiwal w
Gdyni, Międzyzdroje i zdeptana
duma
Zawsze byłem odbierany jako facet, który ma poczucie humoru, i
zawsze chętnie to poczucie humoru eksploatowałem, tym bardziej że
widzowie tego szczerze pragnęli. Po prostu lubię się wygłupiać. Do dziś.
Na jednym z festiwali filmowych w Gdyni chłopaki z multimediów
namówili mnie (bez trudu zresztą), żebym podjechał na premierę
któregoś ze swoich filmów piękną, wynajętą przez nich limuzyną. Z
hotelu Gdynia do Teatru Muzycznego. Jakieś 50 metrów!
Dobre, co? Jaka oszczędność na benzynie…
Więc ja podjadę, a wielcy trójmiejscy rugbyści, ci najwięksi, w
garniturach i ze słuchawkami w uszach, wyjdą mi na powitanie. I
otworzą mi drzwi limuzyny, zdecydowanie, ale spokojnie, żebym mógł
sobie dumnie przejść przez tłum, jak prawdziwa gwiazda na jeszcze
prawdziwszym Zachodzie. Bo nasz festiwal wtedy mocno siermiężny
był. Uznałem, że taka akcja to genialny, absurdalny żart i wszyscy
powiedzą: „Wow, Pazur, masz poczucie humoru, jakie to jest, kurde,
zabawne”. No i byli tacy, którzy tak zareagowali, ale w znakomitej
mniejszości. Oglądam później festiwalowe studio w telewizji i co słyszę?
Pan Tomasz Raczek, naczelny krytyk w Polsce (swoją drogą, zna się na
robocie jak nikt inny), mówi, że niestety niektórym sodówa uderza do
głowy. Nawet Ben Kingsley chodzi pieszo na festiwal, a Pazura musi
jeździć limuzyną. Z jednej strony fajnie, że aż tak dał się nabrać, ale z
drugiej? Trochę słabo… Co z poczuciem humoru i dystansem? Wtedy
poczułem, że już nie chce mi się robić żartów. W moim środowisku. Bo
poczucie humoru to jest coś, co się ma albo czego się nie ma.
Wieczne zdziwienie, Francja, 1985 r.
Można je też po drodze nagle zgubić, jak na przykład Krzysztof
Majchrzak, którego aktorstwo pokochałem po Konopielce. Któregoś
roku na Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach szykowany był panel
dyskusyjny pt. „Aktor i błazen” (idealny temat dla mnie, zwłaszcza
patrząc przez pryzmat mojej pracy magisterskiej), w którym — oprócz
prowadzącego tę dyskusję, chyba Wróblewskiego — był tylko Gustaw
Holoubek i ja. I sala nabita po brzegi. Od kogoś z Ministerstwa Kultury
dowiedziałem się potem w tajemnicy, że to miała być dla mnie
niespodzianka. Panel ten przygotowano także po to, by pan Holoubek
mógł niejako namaścić mnie na swojego następcę — jako
przedstawiciela nowego pokolenia, w którym widzi dar od Boga. Tak mi
to zostało przekazane. Ile w tym prawdy, nigdy się już nie dowiem. Ale
wtedy ja tego wszystkiego jeszcze nie wiedziałem, OK? Przygotowałem
się do tej dyskusji bardzo skrzętnie, bo zdawałem sobie sprawę, że za
chwilę usiądę obok człowieka o wielkiej wiedzy i olbrzymim
doświadczeniu, który ze mną podyskutuje o ówczesnym polskim kinie
mającym — jak to mówił mój ulubiony orator, profesor Geremek, o Unii
Wolności — przyszłość już za sobą. Zdarza się coraz częściej, że
odnoszę to powiedzenie również do swojej kariery. Czułem ogromne
podniecenie na myśl o tym panelu, przygotowywałem się mocno, ba,
nie balowałem nawet dzień wcześniej. Wszystko było idealnie dopięte,
kiedy nagle, całkiem z zaskoczenia, pojawił się pijany Majchrzak, który
wykrzykiwał przy pełnej sali i pracujących kamerach, że Pazura to
pajac! Że jak się go pociągnie za sznurek między nóżkami, to oprócz
tego, że nimi kica, to jeszcze pieniądze mu z dupy wylatują! Cisza. Co z
tym czynić? Nie wie nikt. Zrobiło się nawet nie skandalicznie, tylko
jakoś tak… żenująco. On był taki przejmująco niesmaczny. I
niesprawiedliwy. Ohydnie, wyjątkowo zazdrosny. Zepsuł wszystko. Czar
prysł. Odwrócił uwagę od nas dwóch na scenie i zaczął demonstrować
swoje wizje. Wstaliśmy więc z Mistrzem Holoubkiem i poszliśmy na
wódkę. I to był koniec panelu dyskusyjnego.
Dlaczego nikt wtedy nie zareagował? Dlaczego nikt mu nie dał w
ryja? Myślę, że ludzie bali się interweniować, bo to jest akurat aktor,
któremu zdarzało się spoliczkować, a nawet pobić kolegę na próbie w
teatrze, bo mu się po prostu nie podobało, jak tamten grał. Do pewnego
momentu był silny i fizycznie, i psychicznie, miał grono swoich
wyznawców. No i przede wszystkim to świetny aktor. Ale czy człowiek?
Czepiał się mnie już wcześniej, kiedy w wywiadzie dla „Playboya”
powiedział po filmie Tato, że Linda, Pazura i Ślesicki to bydło i on
bardzo przeprasza bydło za to porównanie. Wtedy to olałem.
Po tym niefajnym incydencie na panelu dyskusyjnym szukał
wprawdzie porozumienia ze mną poprzez moją byłą żonę, przepraszał,
chciał się spotkać i rozmawiać, ale nigdy się na to nie zgodziłem. Bo
najpierw się myśli, a potem się robi. Czułem też, że moja wrażliwość
została przez niego zupełnie niepotrzebnie zdeptana. Zrozumiałem też,
że i on jest w szufladzie, tyle że otwieranej do tyłu.
Tyle na temat poczucia humoru w branży. Amen.
***
Rozdział 25.
Krzysztof Kieślowski, czyli
niedokończone marzenia
Jestem przekonany, że gdyby Krzysztof Kieślowski żył, historia
mojej kariery potoczyłaby się zupełnie inaczej. Wiem to, bo się do mnie
przy realizacji Białego przekonał. Polubiliśmy się, a on — jak wiem —
jeszcze ze szpitala, pełen planów, dawał znać, że za dwa tygodnie
wychodzi z by-passów i rusza do roboty. 
Pamiętam naszą pierwszą rozmowę, kiedy byłem już po sukcesie
Krolla i stawałem się modny. „Wie pan, dlaczego pan u mnie gra?” —
spytał, jak zawsze bezpośrednio i surowo. „Pan tu gra, bo mi córka
kazała pana obsadzić. A poza tym słyszałem, że rzeczywiście jest pan
zdolny. No to teraz niech pan mnie czymś zaskoczy”. Zmroziło mnie
najpierw, ale przecież lubię wyzwania. Udało mi się go zaskoczyć już
pierwszego dnia. Pierwsze wrażenie zawsze najważniejsze — mawiał
mój ojciec Zdzisław. Kręciliśmy scenę, kiedy Zbyszek Zamachowski
wchodzi do kantoru, którego jestem szefem. Miałem w tym czasie
przeliczać utarg. „Ale, panie reżyserze, takie liczenie po prostu? Banał.
Każdy by tak zrobił. Ale my zróbmy inaczej. Kiedy Zbychu otworzy
drzwi, niech zrobi się przeciąg, niech te pieniądze zaczną fruwać po
całym pomieszczeniu, niech ja je zacznę łapać w locie i krzyczeć do
Zbyszka: »Drzwi zamykaj, drzwi!«. W ten sposób pokażemy cały absurd
naszej rzeczywistości, w której dookoła bida taka, a w samym środku tej
bidy tekturowy barak i fura latającej kasy”. I taka właśnie jest ta scena.
Filmowa po prostu…
I teraz, uwaga, coś wesołego. Sam się zaraz będę z tego śmiał. Serio.
W Białym miałem dużą rolę, ale mnie… wycięli. A nie mówiłem, że
zaraz zrobi się śmiesznie? Wycięta została cała historia mojego
bohatera. Ja — prostak, właściciel kantoru — miałem mieć romans z
przepiękną kobietą, damą, Grażyną Szapołowską. Jej filmowym mężem
był Piotrek Machalica. Jeśli uważnie ogląda się Trzy kolory. Biały, to
można dostrzec ten niedokończony wątek: wtedy, kiedy mówię do
mniejszego ode mnie Zamachowskiego: „Ty, zasłoń mnie, zasłoń mnie”,
a pod drzewem stoi Piotrek Machalica — w okularach, ponury, smutny
taki — i patrzy na kantor. Ten fragment pozostał w filmie, ale widz nie
wie, dlaczego on tam w ogóle jest. Można podejrzewać, że ten
Machalica jest jakimś prześladowcą albo chce ten kantor okraść, ale nic
z tej sceny pod drzewem tak naprawdę nie wynika oprócz tego, że ja
pragnę zniknąć z jego oczu. A w scenariuszu miałem po prostu romans
z piękną Szapołowską i był to jeden z równoległych wątków.
Ostatecznie Krzysztof Kieślowski pozostał tylko przy opowieści o
przygodach Zbyszka Zamachowskiego. Cały epizod miłosny
drugoplanowego bohatera wyciął. Moja rola ograniczyła się do jednego
wymiaru — jestem właścicielem kantoru, którego Zamachowski robi w
konia, a Grażynka zostaje, zdaje się, tylko w jednej scenie i napisach
końcowych. Już dokładnie nie pamiętam.
Uwielbiałem pracować z Kieślowskim między innymi dlatego, że
miał wybitne poczucie humoru. Nie wskazywała na to jego poważna
mina, okulary w rogowej oprawie i te brwi. Krzaczaste takie. A tak
naprawdę to był wielki jajcarz. Gdy na przykład rozgadywaliśmy się z
Jerzym Stuhrem, którego prywatnie uwielbiałem słuchać, Kieślowski
podchodził do mnie i mówił strasznie serio: „Nigdy nie bądź taki jak
profesor Stuhr, bo, mówię ci, zagadasz ludzi na śmierć”. Albo — i to jest
najśmieszniejsze na świecie! — jedziemy we trójkę samochodem przez
Warszawę, Jerzy Stuhr z przodu, ja na tylnym siedzeniu, Kieślowski
prowadzi. I nagle zatrzymuje auto na światłach, otwiera korbką szybę i
krzyczy: „Ludzie, ludzie, patrzcie! Stuhra wiozę! Tak, tak, tego
śmiesznego z Seksmisji. Chodźcie zobaczyć Stuhra żywego, chodźcie!”.
Krzysztof Kieślowski był też jedyną osobą, która przyprowadzała na
plan Grażynę Szapołowską pod rękę. Zawsze było tak samo. Kieślowski
mówił: „Poproście panią Szapołowską na stanowisko pracy”. Ale nikt nie
miał na to odwagi, nawet kierownik planu, bo to dama. Wyniosła i
bardziej niż inne panie nieprzewidywalna. Mogła cię w tej samej
sekundzie albo nagle bardzo pokochać, albo powiedzieć coś takiego, że
odechciewało ci się żyć aż do śmierci. Wreszcie więc ktoś mówił:
„Krzysiu, ty idź, będzie prościej”.
Ewentualne postsynchrony, czyli dogrywanie dźwięku pod obraz, do
Białego zaplanowane były w Paryżu. Bardzo chciałem tam jechać, bo
poza Francją z Domem Mody Adam (czyli ze spektaklem
Hanuszkiewicza) w 1985 roku nigdy nie byłem za granicą. Zapytałem
więc kiedyś na planie nieśmiało Zbyszka Zamachowskiego: „Zbychu, te
postsynchrony to we Francji będą, tak?”. „No tak, ale nie ma szans,
żebyś pojechał. Zapomnij, Czaruś. To profesjonaliści. Światowa klasa.
Nie przepuszczają pomyłek. Ja to pojadę, bo wiesz, główna rola, zawsze
coś będzie do dogrania, ale ty to nawet o tym nie myśl”. A ja tak bardzo
chciałem jechać, a nie było mnie przecież stać na prywatne wycieczki!
Co robić? Tym bardziej że na dźwięk w filmie Kieślowski rzeczywiście
nie pożałował. Wynajął Szwajcarów, którzy mieli już w tamtych czasach
megaprofesjonalne mikroporty, które pierwszy raz na oczy widziałem,
superczułe mikrofony i do tego słuch absolutny. Zawodowcy. Do filmu
wchodził dźwięk z planu, tak zwane „setki”. Raczej zerowe szanse, żeby
się coś źle nagrało. No to pożegnałem się z tym wyjazdem do Paryża —
nie ma rady, ale… Nie do końca, Pazura. Nie rezygnuj! Walcz!
Kombinuj.
Cały czas świadomie i podświadomie główkowałem, co tu zrobić.
No i wreszcie myślę sobie inteligentnie, bo głupi nie jestem:
„Przepraszam bardzo, być może Szwajcarzy wszystko słyszą, ale… »nie
rozumią«. Po polsku nie mówią, kurde. A jak nie mówią, to »nie
rozumią«. Raz się żyje!”. Dla obcokrajowców nasz język jest
szeleszczący, czyli właściwie wszystko, co mówimy, brzmi jak „fafluny”.
Coś niewyraźnego. W jednym momencie filmu zafafluniłem więc
celowo. Zamiast „zapomnij” powiedziałem „spomnij”. Zdanie
automatycznie zmieniło sens. Dokładnie pamiętam tę chwilę po
nagraniach. Scena w aucie ze Zbyszkiem i Grzegorzem Warchołem na
odcinku skrętu w lewo na Łazy z Alei Krakowskiej. To tam nastąpiła
chwila tryumfu, mojego oczywiście, kiedy z bagażnika samochodu
wygrzebał się spocony dźwiękowiec, uniósł w górę palec, nie ten
środkowy oczywiście, tylko kciuk, na znak, że wszystko jest w porządku
i nic już powtarzać nie trzeba. Tylko na to czekałem…
Kolacja z Kieślowskim, Gajosem i Zamachowskim, Paryż, 1993 r.
Lecę więc. Do Paryża lecę, z Zamachowskim i Gajosem. Do hotelu
Pierre et Vacances, blisko Moulin Rouge na placu Pigalle — cudownie,
no cudownie, bosko! Lecę na tydzień poprawiać jedno słowo: „spomnij”
na „zapomnij”. I jestem tam. Znów wszystko pachnie. Znów wszystko
kolorowe. I przywożą mnie na 9:00 do pracy. Jemy bagietkę, pijemy
kawę. Zero stresu. Chodzę po tej wspaniałej, nowoczesnej wytwórni,
podziwiam myśl techniczną, ale najbardziej bufet dla aktorów. Chłopaki
pracują. Zbliża się 12:30. Za chwilę związki zawodowe przewidują
przerwę w pracy dla ekipy, wszyscy więc wstają, ale Kieślowski mówi:
„Jeszcze tylko minutkę. Cezary szybko poprawi swoje”. „Krzysiu, po
obiedzie to machniemy” — rzucam nonszalancko, bo już na ty z
Mistrzem jesteśmy. „Przecież to tylko jedno słowo”. Bierze mnie na
stronę i szepce: „Teraz, błagam cię, Cezary, teraz! A dlaczego teraz,
zrozumiesz po obiedzie”. Przerażony zrobiłem swoje postsynchrony w
niecałe trzy minuty, bo jeszcze próba i dwie wersje. A potem obiad. Na
przystawkę kilka rodzajów sałatek, zupa, cztery zupy, trzy drugie dania,
zestaw dla jaroszów. Później sery, desery, sery, desery… I stół z
napojami: białe, żółte, niebieskie, jakie chcesz. I wino, dużo wina! Piwo
też było. Czemu nie? Na końcu ekspres z kawą. Wtedy zrozumiałem, o
co chodziło Krzysztofowi. Otóż Francuzi dzielą czas na jedzenie i
przerwy międzyjedzeniowe, czyli tak zwaną pracę i tym podobne
fanaberie. Obiad trwał do 15:00! Nikt się nie spieszył. A o 16:00 było już
pozamiatane, bo wszystkim chciało się porządnie spać. Jak to po
obiedzie. Kto by w takich warunkach pracował? Na pewno nie Francuz. 
W związku z tym, że przez tydzień pracowałem trzy minuty, miałem
dużo wolnego. Chodziliśmy po mieście z Januszem Gajosem, który
wtedy akurat rozpoczął swoją przygodę z aparatem fotograficznym i
miał na tym punkcie fizia. „Tu, tu” — zatrzymaliśmy się przy wieży
Eiffla, żeby zrobić zdjęcie. Ja pozuję na tle, a Janusz układa się z
aparatem tak, żeby złapać i wieżę, i mnie. Najpierw wszerz, ale widzi
tylko moją głowę i kawałek żelastwa. No to w pionie może raczej?
Janusz się odchyla, odchyla, przykuca i wreszcie fik — leży na plecach
na trotuarze. A w kadrze nadal głowa i żelastwo. „Wiesz co, za mały
kadr mam w aparacie” — wyznał rozczarowany fotografią artystyczno-
turystyczną. Podjechaliśmy więc dwa przystanki metrem, co najmniej
trzy kilometry dalej, żeby to zdjęcie zrobić. Janusz, masz je gdzieś
jeszcze może? 
Wieczorem kolacja na Halach. Po raz pierwszy w życiu jadłem mule.
Przyznaję, że ja, człowiek wychowany na pomidorowej i schabowym,
ewentualnie mizerii, na ich widok chciałem rzucić po prostu polskiego,
kolorowego pawia. Trauma w skorupie! W dodatku pływająca w jakimś
obłym sosie. No nie zjem, kurde, nie wytrzymam! Chociaż dziwne, bo
ładnie pachnie. Zbyszek jednak, weteran muli, podpowiedział mi wtedy,
w co trudno było uwierzyć, że one są genialne. Tylko na pierwszy raz
muszę zamówić curry, bo po tych w winie na pewno wyląduję w kiblu.
Zamówiłem i…? Cudownie pyszna była ta cała trauma, niezapomniana.
W ogóle całej tej kolacji nie zapomnę (albo raczej nie spomnę)
przenigdy. Stolik czteroosobowy. Krzysztof Kieślowski, Janusz Gajos,
Zbyszek Zamachowski i Czaruś Pazura z Niewiadowa. No i wino. Białe
do Białego. Ekstaza szczęśliwości, że jestem nagle tu, gdzie zawsze
marzyłem być. Z wybitnymi ludźmi, w tym szumie miłym, w zajebistym
miejscu tym jestem naprawdę, a nie jak Bolek i Lolek palcem po mapie.
I wtedy nagle Zbyszek zrobił numer życia, po którym na wieki stał się
dla mnie gwiazdą wieczoru. Po posiłku podano nam kieliszeczek z
wykałaczkami. Każdy wziął po jednej: Kieślowski, Gajos, Zamachowski,
i jak należy, każdy chwycił wykałaczkę prawą dłonią i zaczął czyścić
sobie spokojnie zęby, a lewą zasłaniał kulturalnie twarz, tak żeby nic nie
było widać. No to ja też chciałem, żeby było tak elegancko i ładnie. Ale
widzę, że wykałaczki gdzieś zniknęły. „Zbyszku, gdzie są wykałaczki?”
— pytam więc sąsiada. Wtedy on odciąga lewą rękę, tę kulturalną, od
twarzy, żeby mi pokazać, że przecież stoją tam, no tam, na rogu stołu.
I… co widzimy — Kieślowski, Gajos i ja? Że prawą wcale nie czyści
zębów w tym czasie, tylko palcem dłubie w nosie. Taki greps wymyślił!
Myśmy wszyscy pospadali z krzeseł ze śmiechu po prostu. To była
scena filmowa! Jak z braci Marx. W tym szumie miłym, francuskim
takim, w tych wykwintnych mulach curry, w tym savoir-vivrze całym
Zbychu robi coś absolutnie absurdalnego. Zaznaczam, że prywatnie nie
mam nic do dłubania w nosie. Każdy to robi — wiem po sobie. 
Powrót z Paryża: pełna kultura, Air France, stewardessy, te sprawy,
rarytasy na talerzu, nie to co teraz. Chłopaki już się cieszą, że dwie
godzinki z hakiem i będziemy w domu. Lecimy! Ja przy oknie. I tak
patrzę, że mija minuta za minutą, a ja wciąż widzę wyraźnie drzewa,
gapię się, dociekam, dlaczego najpierw rzucają cień na lewą stronę,
potem na prawą… „Słuchajcie, my się nie wznosimy, tylko wracamy”.
„Co ty gadasz?” — mówią chłopaki, zainteresowani bardziej posiłkiem,
który już piękne panie zaczynały serwować. Po chwili znowu zagajam:
„Słuchajcie, nie jestem ślepy, powinniśmy być już nad chmurami”. „Nie
marudź”. I wtem ding-don. „Proszę państwa, mamy problem z
komputerem pokładowym. Będziemy awaryjnie lądować w Brukseli”.
Wtedy dopiero Zbychu panika, Gajos też, choć oczywiście poker face. A
ja? Wchodzę w to swoje ekstremalne coś, o czym mówi czasem Edytka.
W sytuacjach granicznych moja psychika doskonale się spina i robię
wszystko, żeby rozładować napięcie. „Panowie, luz, awaria, zaraz
wylądujemy w Brukseli. Super. Tam jeszcze nie byłem”. „Co ty gadasz?
Wiesz, co to znaczy? Takich przypadków nie ma, nie na tych liniach, na
pewno stało się coś strasznego” — słyszę. „Jakie coś strasznego?
Panowie, powinniście Bogu dziękować, bo jeśli spadniemy w takim
składzie, to Powązki mamy jak w banku. A te nekrologi? Gajos,
Zamachowski, Pazura. Pierwsze strony gazet murowane, i to w całej
Europie! Aktorzy Kieślowskiego! Film od razu sprzedany wszędzie! W
Polsce uroczystości państwowe. Żałoba trzydniowa. Hit!” —
wykrzykuję. „Cicho siedź!” — uciszają mnie. „Nie mogę, bo może to
moje ostatnie słowa. Ale nie martwcie się, będziemy leżeć obok siebie,
to jeszcze sobie powspominamy”. I tak do końca, że Powązki welcome,
że to świetny punkt odniesienia tak w ogóle, że nasze rodziny się
zintegrują… Chcieli mnie gołymi rękami zabić. Dopiero w Brukseli
obydwaj wybuchnęli śmiechem i podziękowali za mój one man show. A
ja? Ze mnie wtedy zaczęło schodzić napięcie. Poszedłem do kibla i z
nerwów ryczałem jak dziecko. 
A więc, Marto Kieślowska Hryniak… choć nigdy się osobiście nie
poznaliśmy, te mule i Moulin, to wszystko dzięki Pani, a lepiej nie
można. Dziękuję.
***
Rozdział 26.
Olaf, czyli fatalne zauroczenie
To jeden z najdłuższych związków partnerskich w moim życiu.
Mieliśmy ze sobą wszystko. Prócz seksu. Ba, nawet się nie całowaliśmy,
mimo że często lądowaliśmy w jednym łóżku. Nigdy nie było też
między nami kłótni ani rozmów o pieniądzach. „Zakupy zrobione?”.
„Nie”. „To idę zrobić”. „Zrób mi herbatę, bo czytam i mi się nie chce
wstać”. „Proszę. Taka, jaką lubisz”… 
To wszystko, co się między nami działo, płynęło bez zbędnych
ustaleń i słów. Nieprawdopodobny komfort! Tak to nie wygląda nawet w
najlepszym małżeństwie. Przez dziesięć lat byliśmy ze sobą wszędzie.
W teatrze, w domu, w knajpie, na bilardzie, na planie filmowym, w
zagranicznym hotelu i na balkonie na dziewiątym piętrze, z którego
chciałem kiedyś w desperacji skoczyć, ale zostałem przekonany, że nie,
nie teraz, że tak nie wolno, tak się po prostu nie robi, masz dla kogo
żyć… 
Bez niego więc być może nie czytalibyście teraz tej książki. Bez
niego wiele rzeczy by się nie zadziało. Bez niego nie byłbym tym, kim
jestem. Choć na dzień dobry wcale nie byłem aż tak bardzo na niego
otwarty. Wręcz przeciwnie — studiując na roku z trójką dzieci aktorów:
Joasią Sochnacką, Justyną Zbiróg i Piotrem Antczakiem, zawsze
miałem wrażenie, że są faworyzowani. I chyba byli. Pewnie słusznie, bo
wychowani w tym teatralno-filmowym sosie, o aktorstwie siłą rzeczy
wiedzieli po prostu więcej i byli gotowi do wykonywania tego zawodu
prędzej niż dzieci „cywilne”. A Olaf ? On był synem megaznanego wtedy
filmowego Romana Bognara. Edwarda Lubaszenko, aktora z Krakowa.
W wieku dwunastu lat zagrał tytułowego Kamila Kuranta w serialu,
więc mimo że młodszy ode mnie o lat sześć, w zawodzie jest o pięć lat
dłużej. Poznałem go w momencie, w którym dopiero od niedawna miał
dowód osobisty. Siedział w łódzkim Spatifie, gdy przyszedłem tam z
kolegami, by coś przekąsić. W uniformie typu „ułan” — ze złotymi
guzikami — siedział sam przy stoliku i jadł golonkę. Przywitał się
swobodnie ze wszystkimi, na luzaku poklepał każdego po plecach i…
już go nie lubiłem, gówniarza jednego, synka aktora i cudownego
dziecka w jednym. Ale, ale… Kiedy dostaliśmy główne role w
Pograniczu w ogniu, jako jedyny na planie nie zwracał mi uwagi, nie
czepiał się, nie dawał mi rad, a rady dawali mi wtedy wszyscy (najmniej
reżyser, bo wiedział, że umiem). A on, Olaf — nigdy. Potem była jedna
wódeczka, dalej druga, siedemdziesiąta ósma. Jaka? Każda. I
mieszkanie w jednym hotelu, wspólna jazda na plan o piątej rano,
intensywne życie towarzyskie. Byliśmy niejako na siebie skazani, ale to
był dobry wyrok. I długi, bo Pogranicze… kręciliśmy kilka lat. Byłem
nim zauroczony, imponował mi. Mnie, magistrowi sztuki z dyplomem,
imponował tym, że więcej wie o literaturze, bo po prostu więcej czyta!
To samo tyczyło się teatru, filmu i oczywiście piłki nożnej.
Gdy pytałem go znienacka, kto był prawym obrońcą Bayeru
Leverkusen w 1979 roku, od razu podawał nazwisko. Grał w piłkę nożną
w juniorach na Legii u trenera Lucjana Brychczego, opowiadał
anegdoty o legendach piłki, a Zbigniew Boniek witał się z nim jak z
kolegą. Czasem miałem wrażenie, że wie za dużo i to nim właśnie
poniewiera… A wiedział wszystko z każdej dziedziny i potrafił o tym
opowiedzieć po polsku, czesku, angielsku, niemiecku, bo się wziął i
nauczył. Szybko dotarło do mnie, że ten chłopiec ma umysł geniusza.
Mało tego — jest ode mnie doroślejszy. 
Pogranicze w ogniu, z Olafem, Poznań, 1986 r.
Pamiętam swoją pierwszą w życiu scenę erotyczną z moją filmową
wybranką serca, którą grała Beata Paluch. Aktorka z Krakowa. Piękna,
wspaniała, megazdolna. To ta scena w Pograniczu w ogniu, w której
później przychodzi Olaf, Franz Relke, mój przeciwnik, a ja się chowam
za zasłonką. Pamiętacie? No więc w życiu całym nie kręciłem sceny
łóżkowej i byłem ostro podenerwowany, bo nie dość, że w garderobie
zostałem odarty ze wszystkiego poza majtkami, to jeszcze zobaczyłem
na wieszaku dyndający biustonosz Beaty, więc dotarło do mnie, że ona
jest już na planie goła… No masakra. Stałem, trzęsąc się mocno, bo
wszyscy mieli w dupie moje rozterki, i wyobrażałem sobie, że za chwilę
będę się musiał położyć na roznegliżowanej kobiecie na oczach innych
ludzi i udawać amory. Wtedy pojawił się w garderobie Olaf. „Czemu
jesteś taki roztrzęsiony, Czaruś?” — spytał. „No jak to? No, stary, no jak
to czemu? Na oczach wszystkich ludzi idę do łóżka z obcą kobietą!”.
„Ale jaką obcą? Przecież to moja macocha” — odparł spokojnie. I tym
mnie kompletnie rozwalił, bo istotnie, Beata była wtedy żoną jego
starego, czyli Edka Lubaszenki…
Z Olafem, ok. 1992 – 1993 r.
Dalej moje napięcie rozładowywało się więc szybciej i łatwiej, tzn.
leżę na macosze Olafa, czekamy w pozycji, aż ustawią światło, a ona
nagle wyciąga rękę spod kołdry: „Beata jestem”. „Cezary”. „Miło mi”.
„No nie wiem…” — pomyślałem sobie skromnie. A za chwilę reżyser
krzyczy: „Akcja!”. I ja, młody byczek, odkręcam łeb do reżysera i pytam
bezradnie: „No to co ja mam w ogóle teraz robić?”. Wszyscy w śmiech,
przerwa na papierosa.
Przez jakiś czas kochaliśmy się w tej samej kobiecie do tego stopnia,
że któregoś dnia zadzwoniła do mnie mama Olafa i poprosiła, żebym
się od tej kobiety odczepił, bo to Olaf jest w niej zakochany. I to jest
dowód na to, że trzeba słuchać matki, nawet nie swojej, ale wtedy tego
nie wiedziałem… Ta kobieta w końcu wybrała mnie, a on to dzielnie
wziął na klatę, mimo że czasem narzekał: „Ja nie wiem, co one w tobie
widzą, lecą na ciebie jak muchy na lep, kleją się tak ohydnie” —
konstatował z niesmakiem. Na szczęście tuż po Krótkim filmie o miłości
dziewczyny zaczęły za nim szaleć i, jak on to określił: „To bardzo
przyjemne, że zwiększył się mój żeński elektorat”. Cieszył się też, kiedy
zagrałem w Krollu, bo wtedy skoczył mój z kolei męski elektorat, więc
byliśmy już kwita. Jeśli chodzi o libido.
Kiedyś do naszego hotelowego pokoju Olaf przyprowadził swojego
chrzestnego ojca. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem wtedy Jana
Nowickiego bez kapelusza. Był w tamtym czasie jurorem na festiwalu
szkół teatralnych w Łodzi, gdzie zasłynął nagłym przerwaniem dyskusji
ze studentami o sztuce: „Dobra, kończymy. To które panie są do
kochania, a które do pierdolenia?”. Cały Janek. Janek „się w tańcu nie
pierdolił” i za to go z Olafem kochaliśmy. Z wzajemnością. Uwielbiałem,
gdy patrzył na nas tym ponurym wzrokiem cynika i mówił: „Ja was tak
strasznie lubię, a ja tak nienawidzę kogoś lubić…”. Pamiętam, gdy
kiedyś Olaf zaprosił go na spektakl Emigranci, w którym graliśmy we
dwóch, i poszedł spytać Janka — swoją artystyczną wyrocznię — co on
o nas sądzi. Do pokoju wrócił trzeźwy i z czerwonymi uszami. Zły znak.
Po dwóch godzinach milczenia oświadczył, że Janek zrecenzował
Emigrantów, ale nie może mi powiedzieć jak. „No, jak to nie możesz?
Mów!” Powiedział: „Olafku, temu Pazurze to powinieneś buty wiązać”.
Od tego dnia Olaf jeszcze bardziej się mobilizował i jeszcze wyżej
wspinał na wyżyny swojego aktorstwa, dzięki czemu nigdy nie było
dwóch takich samych Emigrantów, bo wciąż trwał proces
udoskonalania. Gdy zaczynaliśmy grać tę sztukę w pełnym wymiarze,
trwała półtorej godziny, a potem, kiedy skróciliśmy ją o połowę, to
trwała pełne dwie godziny. Pomyślcie, co myśmy musieli tam na scenie
wyprawiać!

Festiwal filmowy w Ińsku, 1994 r.


Olaf otwierał mi oczy na wiele spraw — pokazał mi też, że życie jest
ważniejsze niż film, choć większość aktorów o niczym innym wtedy nie
rozmawiała, tylko o tym, jak zagrali albo jak będą grać. Uświadomił mi,
że praca to praca, a nie powołanie, więc nie ma co się niepotrzebnie
nakręcać. To on jest wynalazcą sposobu na „uspokojenie Pazury w
twórczej konwulsji”. Wystarczyło, że szepnął: „Nie denerwuj się, Czaruś,
nie możesz, jesteś przecież własnością narodu”, i już napięcie topniało!
Olaf był także moim wentylem bezpieczeństwa, gdy sodówa zaczęła się
upominać o swoje, bo przez dłuższy czas dużo kręciłem, a nic nie
emitowano, a gdy wreszcie wypuszczono, to wszystko naraz — i z tą
eksplozją nagłej popularności po prostu sobie nie radziłem. Wtedy
pojawił się Olaf i wszystko nagle uczłowieczył. „Słuchaj, trzeba teraz
jechać do domu, wieczorem odgrzać kaszankę, potem do teatru, a po
spektaklu prysznic, paciorek i spać”. Swoje wiedział i miał rację. Od
początku wyczuwałem w nim Samotnego wilka McQuade’a. Obrońcę
sprawiedliwości i człowieka, który rozumiał sens samotności wpisanej
w zawód aktora. Miał świadomość, że jest ona tym bardziej
doskwierająca, im więcej ludzi cię pozornie kocha za te twoje role, za
to, że jesteś sławny, za to, że jesteś tym panem z telewizji… Tymczasem
to nie jest żadna miłość, tylko chwilowe zauroczenie, a ty potem pijesz
wódkę do lustra i nie wiesz kompletnie, co zrobić ze swoim życiem.

Emigranci w rzeszowskim Teatrze im. W. Siemaszkowej, 1994 r.


Lubiłem też opowieści o jego życiu, w którym — jako aktorskie
dziecko — przemieszczał się z matką od miasta do miasta. Kiedyś
zapytałem go, dlaczego tyle je. „Bo wreszcie mnie stać” — odrzekł i
opowiedział mi, jak w drodze do szkoły w którymś z miast codziennie
mijał cukiernię. Zatrzymywał się przed nią, gapił na rurki z kremem i
pączki, przełykał ślinę i… szedł dalej, bo na nic nie było go stać. A
potem nagle w wieku dwunastu lat zaczął zarabiać pieniądze i
konsumować życie. Miał w sobie wielką jasność sarmaty, który
powtarzał przy każdej okazji: „Jest fajnie, jedz, pij, a jak nie masz, to ci
postawię”. Zawsze mogłem na niego liczyć. Zawsze. Gdy byłem na
zdjęciach do Dwóch księżyców w Kazimierzu nad Wisłą, co chwilę
dzwoniłem do Warszawy, do domu. Z pierwszą moją żoną było już
wtedy źle i za którymś razem usłyszałem w słuchawce złowieszczą
ciszę. Wtedy Olaf szybko pojechał do mojego mieszkania, wyłamał
drzwi i oddzwonił do mnie: „No tak, była próba samobójcza, ale już
wszystko jest w porządku” — powiedział spokojnie. Byłem drużbą na
jego ślubie, w tym barwnym krakowskim pejzażu z Piotrem
Skrzyneckim i Jankiem Nowickim. Pamiętam buty panny młodej, jego
pierwszej żony, Kasi Groniec, które powinny być białe, ale do dyspozycji
były niestety tylko czarne pepegi. Co to dla nas — pomalowaliśmy je na
odpowiedni kolor pastą do zębów. Bida wtedy była. Artystyczna.
Cieszę się, że wreszcie po latach odnalazł szczęście u boku Hani i
jest szczęśliwy. Jak ja…
A gdy kręciliśmy razem, jako producenci, nasz pierwszy film, czyli
Sztos, i potrzebowaliśmy koncesji na produkcję, musieliśmy wziąć do
pomocy pewnego pana. My mieliśmy pieniądze, a nie mieliśmy
doświadczenia. Po filmie my mieliśmy doświadczenie, a pan nasze
pieniądze… Ale potrafiliśmy się z tego śmiać. Sztos 2 nakręciliśmy już
jednak na wszelki wypadek bez pana. A i tak ponownie zostaliśmy bez
kasy. 
Sztos w reż. Olafa Lubaszenki, 1997 r. Na zdjęciu Jan Nowicki
Tak. Te dziesięć intensywnych lat z Olafem Lubaszenką dało mi
poczucie, że jestem kimś ważnym i wyjątkowym. Nie byle kim.
***
Rozdział 27.
Stany, czyli gwiazda na
czerwonym dywanie
„Paznokieć, czemu ty się nigdzie nie ruszysz? Frajer jesteś?” —
pytali mnie przyjaciele z liceum, którzy non stop jeździli na saksy.
Wiecie, na truskawki do Niemiec, na pielęgnację tulipanów w Holandii,
na remonty, dokądkolwiek, byle do bogatej Europy. Czemu więc się
nigdzie nie ruszyłem? Po pierwsze, dlatego, że matka by mi nigdy na to
nie pozwoliła — no ale wtedy nie mogłem się do tego nikomu przyznać,
bo obciach, a i teraz robię to niechętnie. A po drugie? Kto by mi dał
paszport w Ujeździe (w Niewiadowie biura nie było)? Z jakiej racji
akurat mnie? My w tym Niewiadowie paszporty oglądaliśmy tylko w
telewizji albo słyszeliśmy, że ktoś dostał. I tyle go widzieli…
Zazdrościłem kumplom, że za zarobione na saksach dewizy
rozbijają się maluchami po naszych bezdrożach, szpanują dżinsami i
fajkami z peweksu, podczas gdy mnie nie stać było nawet na gumę
balonową z historyjką o Donaldzie, ale… Czaruś się zaparł. Tak, bo
kiedyś byłem młody. Więc głupi. Czyli ambitny. Przysiągłem sobie, że
pojadę za granicę — i powiedziałem to nieopatrznie kolegom głośno
przy wódeczce — że ruszę się dopiero, gdy będę sławnym aktorem i
gdzieś mnie zaproszą! Pamiętam te miny kumpli, te ironiczne uśmieszki
i komentarze w stylu: „No, to poczekasz sobie aż do śmierci, a w
międzyczasie będziesz tylko Pociągiem Przyjaźni popierdalał do
Związku Radzieckiego. W najlepszym razie, chłopie, cha, cha, cha!!!”.
Cięcie.
Początek lat 90. Po paru niezłych rolach zostałem zaproszony do
Ameryki! Do Chicago, na festiwal filmowy.
Wow!!! Na razie wszystko się zgadza? Zgadza. Ale jak wyjechać,
skoro warunkiem jest posiadanie karty kredytowej visa z minimum
tysiącem (wtedy majątek) dolarów? Nie muszę dodawać, że dolary
widywałem raczej na filmach gangsterskich z Alem Pacino niż na żywo.
No cóż… Zapożyczyłem się po uszy u znajomego producenta,
zablokowałem to pożyczone „minimum” na karcie, żeby go
przypadkiem nawet nie tknąć, bo po powrocie muszę przecież oddać,
i… no to bye. Lecę!
Kłopoty zaczęły się już na lotnisku, w strefie „emigration”, która ma
tak cudowne właściwości, że możesz z niej szybciej wylecieć, niż
przyleciałeś… O mało i mnie to nie spotkało, kiedy dobrze odżywiony
amerykański oficer usłyszał z moich ust, że oto Polak przyleciał do
Stanów na tydzień. W tamtych czasach! Nie na rok czy dekadę, ale na
zwykłe siedem dni w tygodniu! Na week. Wtedy nie do pomyślenia.
Chłop struchlał. Po godzinie drętwego tłumaczenia moim równie
drętwym angielskim udało mi się oświecić człowieka, że rozmawia z Big
Star from Bolanda. Wtedy łaskawie mnie wpuścił. „Thank you, bro,
foreva!” — do dziś jestem mu wdzięczny.
Na miejscu szok! Jak przystało na gwiazdę, dostałem czarną, lśniącą
limuzynę z równie czarnym i w lśniącej liberii kierowcą o imieniu
Samuel. Zamieszkałem w adekwatnym do chwilowego statusu
apartamencie. Trzy sypialnie — chyba na wypadek, gdyby krewni albo
znajomi akurat przechodzili i zachciało im się nagle spać, oddzielny
VIP-room pełen przyłączy do kamer i świateł na okoliczność
przyjmowania dziennikarzy, którzy przecież tylko czekają na interwju z
Big Star from Bolanda, dobrze wyposażona kuchnia itd. Taki flat duży
normalnie. Nadmetraż ewidentny. I najważniejsze — wielkie łoże z
baldachimem w sypialni. Wow!
Nie na długo jednak starczyło tego wow… Drzwi do limuzyny mój
przystojny, łysy, dwumetrowy private driver Sam otworzył mi tylko raz,
póki nie zauważył mojego pamiętającego studniówkę garniturka. Potem
cicho nade mną zapłakał: „Co to za materiał, man? Jaki krój. Przecież
tego się już od lat nie nosi”. „No jak się nie nosi, przecież noszę” —
kiwając dumnie głową, udałem się po czerwonym dywanie do mojego
nowego flat. Pięknego, wielkiego i… trochę samotnego, więc już
następnego dnia rano zbiegłem na dół i zapukałem w szybę limuzyny.
„Puk, puk. Mogę usiąść koło ciebie, Sam?” „Kaman…” — usłyszałem po
chwili i tak zostałem kumplem Samuela, na ogół jeżdżąc obok niego i
przesiadając się do tyłu dopiero wtedy, gdy podjeżdżaliśmy pod Festival
Film Palace, przy samym jeziorze Ontario. Tam mój driver z powodu
panującej etykiety musiał otwierać tylne drzwi dla stars. Z godziny na
godzinę robił to z coraz większym trudem. Później bywało z tą limuzyną
różnie. Następowały nieoczekiwane zmiany miejsc. Na przykład ja
prowadziłem, rozbijając się po całym Chicago, a Sam siedział z tyłu,
sącząc moje przydziałowe drinki dla big actor i mówiąc, co musi jeszcze
dziś na mieście załatwić. A zachwycony Czaruś prowadził i poznawał
miasto! Pomagałem mu nawet nosić zakupy. Szkoda mi było jego liberii.
Bałem się, że coś się jej może stać, a taka piękna. Pewnie kosztowała
majątek.
Po dwóch, trzech dniach odnaleźli mnie na festiwalu przeróżni
koledzy, którzy wyjechali kiedyś do USA i zostali, bo chcieli porobić
kariery. Też jeździli ze mną moją limuzyną, wypijali przydziałowe
szampany, a potem ich odwoziłem, często na zmywak. Raz zabrali mnie
na Jackowo, do przedsiębiorstwa faceta, który żywił Polaków. Jak miał
na imię? Nie mam pojęcia, ale pamiętam, że po drodze mówili mi, że „z
nim to trzeba dobrze żyć, bo on to zawsze coś da”. Polak-żywiciel na
każdym palcu miał jeden pierścień, a co drugie słowo, które wylatywało
z jego ust, to było: ch.j, k…a, ewentualnie fuck. Trochę mnie przerażał,
tak by the way. Ale… pozory mylą — gdy tylko dowiedział się, że jestem
aktorem, posmutniał. A potem okazał swoje wielkie współczujące
polonijne serce. Tak bardzo zrobiło mu się mnie żal, że kazał jakiejś
dziewczynie w kuchni zapakować w jednorazowe plastikowe pojemniki
co następuje: pomidorową, ogórkową, krupnik, schabowy, zrazy
zawijane, marchewkę z groszkiem, może nawet kapusta modra jakaś
tam była. Wszystko dla mnie. I jeszcze pomógł mi te smakołyki w
reklamówkach z przedsiębiorstwa wynieść, bo był bardzo silnym
człowiekiem. Trochę co prawda zdziwił się na widok limuzyny z
Murzynem, kopara mu, szczerze mówiąc, opadła, ale kulinarnych darów
nie zabrał. Za późno. Sam już zatrzasnął bagażnik i dla jaj otworzył mi
tylne drzwi, po czym głęboko się ukłonił z głośnym: „Sir!”. Opadłem
godnie na skórzaną kanapę…
W hotelu rzuciłem się na ten tobołek natychmiast. Na pomidorową,
ogórkową, krupnik, schabowy, zrazy zawijane, marchewkę z groszkiem,
może nawet kapusta modra jakaś tam była. Podzieliłem to sobie na cały
week. Część do lodówki oczywiście. I było genialnie! Potem day after
day odgrzewałem sobie wałówkę. Pełna niezależność finansowa. Z karty
kredytowej, wiadomo, nie mogłem wybrać przecież nic, a byłem
strasznie głodny, bo ciągle w ruchu. Nikomu na świecie nie przyszłoby
wtedy do głowy, że gwiazda z czerwonego dywanu jest biedna jak mysz
kościelna.
A ile razy przyszli robić ze mną wywiady do mojego VIP-roomu,
gdzie siedziałem jak zwykle w studniówkowym ganie z nogą na nodze,
na fotelu, sącząc drinka z przydziału, ja, Czaruś, ze statusem gwiazdy?
Ani razu! Kogo obchodził jakiś Big Star from Bolanda?
A potem dziwią się ludzie, że w filmach komediowych gram. A w
jakich mam grać po tym, co mi się w życiu przytrafia? Such a life — jak
mówił wielki, łysy Sam. Not from Bolanda. Szofer zwykły.
Z Ameryki!
***
Rozdział 28.
Szał, czyli niepohamowane geny
Wtedy, gdy dla mojej mamy zabrakło w teatrze krzesełka, a ja
dostałem z tego powodu szału, Zenon Laskowik powiedział: „No, stary,
ja cię nie znałem z tej strony, myślałem, że jesteś taki cha, cha, hi, hi.
Sympatyczny człowiek, któremu można na głowę wejść. Dziś mnie
przestraszyłeś. Śmiertelnie”. I wszystkim się tak ciągle wydaje, że jestem
cha, cha, hi, hi, bo każdemu daję duży kredyt zaufania, ale potem bywa,
że pękam. I to jest koniec. To straszna cecha charakteru, niestety.
Gdy reżyserowałem Weekend, wszystko szło niby fajnie, wszystko
ogarniałem, ale nagle któregoś dnia się zerwałem, bo już się tych
drobiazgów we mnie nazbierało. Aż pod korek. Ale zerwałem się tak, że
się mnie przestraszyli i przestali lubić. Bywam niemiły, wiem, potrafię
zamęczyć, też wiem, ale jeśli jestem na coś zły i zwracam komuś uwagę,
to myślę, że ten ktoś słyszy, co do niego mówię. Rozumie uwagi i
wykona polecenie. A jeśli okazuje się, że jednak nie? To już nie
popuszczę i będę mnożył epitety, dociskał pedał, roztrząsał, wdeptywał
w ziemię, zakopywał, nawet ubliżał. Bo się nakręcam.
Edytka, która mnie dobrze zna, mówi, że jeśli mam naprawdę duży
problem albo wybucha jakaś poważna afera, jestem opanowany,
spokojny, uporządkowany i kieruję całą tragedią tak, żeby wyjść na
prostą. Ale potem wystarczy drobiazg, brak cytryny w domu na
przykład, i się zaczyna. Chodzę tam i z powrotem i pieprzę to samo po
dziesięć razy. „A nie mówiłem? Ja bym do tego nigdy nie dopuścił, ale
proszę bardzo, można tak czekać na wdzięczność do śmierci,
oczywiście. Ja już dziesięć razy bym to zrobił. Ale raz mnie nie było i już
nikt o tym nie pamiętał, a ja właśnie dzisiaj tego chcę, bla, bla, bla”. To
musi być naprawdę okropne, gdy tak ględzę, a najgorzej jest mi się
wtedy postawić. Bo wtedy muszę „zamordować”. Jestem wtedy HAT:
Hungry, Angry, Tired. Oczywiście, że później przepraszam, bo zdaję
sobie sprawę, że to ja jestem tym głupkiem, a nie ktoś, kto po prostu
zapomniał kupić cytrynę. Wiem. Ale na szczęście są na mnie sposoby.
Jak już wspominałem, mój przyjaciel Olaf Lubaszenko zawsze, gdy
dostawałem takiego napadu, podchodził do mnie, brał mnie za ramiona
i, patrząc mi prosto w oczy, mówił tym swoim męskim, ciepłym głosem:
„Cezary, nie denerwuj się, nie wolno ci. Jesteś własnością narodu”.
Wybijał mnie z rytmu tak doskonale, że docierał do mnie absurd i
głupota tego, co robię. Skąd się we mnie to wszystko bierze? Chyba z
rodzinnego domu. Nie można było sobie w nim tak naprawdę pogadać.
Wymienić poglądów, przeanalizować sytuacji… Najpierw za każdą
prawdę dostawało się manto albo w łeb, a gdy się podrosło, uciekało się
z tą prawdą na podwórko lub robiło się wszystko, żeby trudną sprawę
obrócić w żart. Dla świętego spokoju. Nigdy się więc nawet nie
zbuntowałem, bo nienawidzę konfliktów. I pewnie stąd te eksplozje
czasem, bo nie można przecież bez końca nosić w sobie wszystkich
emocji naraz. Andrzej Ramlau, który robił zdjęcia do 13 posterunku, po
dwóch seriach — dwa razy po dziewięć miesięcy ekipa zamknięta w
hali, czyli wyrok — na pożegnalnym ognisku powiedział: „Gdyby nie ty,
to byśmy się tu wszyscy pozabijali”. I miał rację. Działałem jak wentyl
bezpieczeństwa. Gdy tylko widziałem, że jakiś konflikt wisi na włosku,
robiłem coś, żeby nie doszło do wybuchu, jakiś wygłup, śmieszny
komentarz, numer, który ma odwrócić uwagę. I zawsze swoim kosztem.
Niby nic, ale ja potem nagle wybuchałem w domu, bo… szklanka pękła.
Tak samo całe lata kisiłem w sobie to, co chcę szczerze powiedzieć
rodzonemu ojcu. Jechaliśmy na pogrzeb stryjka Wieśka do Kamienia
Pomorskiego z mojej działki, czterysta kilometrów. Miałem wtedy
czterdzieści pięć lat. Ja za kierownicą, ojciec obok. Czyli nie ucieknie.
Mam go! „Tata, chciałem ci coś powiedzieć, bo to mnie trzyma całe
życie. Ja z tym żyję tyle lat! Pamiętasz moje dzieciństwo?” — pytam.
„No, pewnie, super miałeś dzieciństwo”. „Tak? — zdziwiłem się. —
Super dzieciństwo, mówisz?” I wracają wspomnienia, jak kiedyś
kupiłem sobie sporty i schowałem się w rowie sajsówy, takiej „smrodki”
przy drodze, naprzeciwko mojego bloku. Chciałem w końcu w tym
rowie spróbować, jak to jest z tym paleniem, bo palili wtedy wszyscy.
Nawet mój kochany dziadek Antoni, po którym imię ma mój syn.
Pamiętam takie scenki, że jest ciepło, siedzimy przed chałupą, dziadek z
parodniowym zarostem, w cyklistówce, ja w krótkich spodenkach, i
dziadek pali giewonta — bez filtra, za to w szklanej fifce. Nagle z całej
siły klepie mnie w kolano i szczypie: „O, mucha była”. Bolało, ale
uwielbiałem szorstkie pieszczoty dziadka, to jego klepanie, i chętnie
zawsze podstawiałem do męczarni nóżkę, a innym dzieciakom
mówiłem, że dziadek jest góralem i wygląda jak Janosik, choć to nie
była prawda. Wychowywał się we wsi Duraczów, w Kieleckiem, a z jego
pola widać było owszem, góry, tyle że Świętokrzyskie: Łysicę (611 m
n.p.m.) i klasztor na niej, Święty Krzyż i wysoki maszt telewizyjny. A jak
to się miało do Janosika? Nijak — mój dziadek zawsze chodził w
starych, powycieranych, brezentowych portkach.

Plan filmu Weekend, 2010 r. Na zdjęciu Jan Frycz i Antoni Królikowski


No więc siedzę w rowie od sajsówy, podpalam papierosa
(kupionego chyba zresztą właśnie dla dziadka Antoniego), podpalam
pod wiatr, bo nie wiem jak, a chcę spróbować, nawet się nie zaciągam,
bo mi nie smakuje i w ogóle trochę nie wiem, o co chodzi. I nagle
zjawia się Sławek Gronostalski, rok ode mnie młodszy sąsiad z bloku.
„Co robisz?” — pyta i siada obok w trawie. Ale nie mam okazji
odpowiedzieć, bo z okna słychać jego matkę (wtedy wszyscy darli się
przez te okna): „Sławuuuś, obiaaad, gdzie jesteś?”. „No tuuu, w rowie”.
„A co ty tam robiiisz, Sławuś?” „Nic, palę z Czarkiem papierosy”. Tak
oto wydał na mnie wyrok. Wiedziałem, że Gronostalska wszystko moim
rodzicom powie, zaraz jak tylko wrócą swoim niebieskim trabantem 600
z Tomaszowa z PDT-u. Notabene genialnym dla mnie autem, wiele
pięknych chwil w nim spędziłem, gdy stał pod blokiem, a ja siedziałem
w nim spocony na siedzeniu kierowcy i robiłem „wrrrrr”. Obrażony na
Gronostalskiego wylazłem z tego rowu i całą godzinę spędziłem w
nieprawdopodobnych duchowych katuszach, próbując oglądać w
telewizji odcinek Czterech pancernych, ten, w którym bohaterowie
uciekali ze szpitala. Mój ukochany Michnikowski tam grał, ale nawet on
na mnie dobrze nie wpłynął. „Szykuj się” — powiedział tata, gdy tylko
przestąpił próg. I już więcej nic nie musiał mówić. Nie było tłumaczenia,
że chciałem spróbować, przepraszania, zrozumienia, nic. Tylko lanie.
Mała domowa egzekucja zakończona tym, że tata wybił mi papierosy z
głowy na bardzo długo. A miał ciężką rękę. I ja to mam z kolei po nim,
że ręka mi łatwo leci, za to dużo waży, więc muszę bardzo uważać.
Pamiętam, że gdy toczyliśmy walkę z naszym profesorem od karate w
Szkole Teatralnej (czarny pas!), on zaproponował: „Kto mnie trafi, ma
piątkę na zaliczenie”. Trafiłem. Chyba cudem albo ze strachu, że może
oddać. Raz starczyło. Po tym, jak się ocknął, profesor więcej propozycji
dla mnie nie miał. Zaliczyłem.
A mój tata? Gdy jeździliśmy do Mielna na wczasy, potem do Ustki,
pełnymi ludzi zakładowymi autokarami z przykrytymi brezentem
walizkami na dachu, na miejscu było się czym pochwalić. Mój chudy
tata podchodził do takiego żelazka na kilkumetrowej, prawie pionowej
szynie, które trzeba było jak najmocniej rozpędzić. Jeśli dojechało do
samej góry, słychać było gong albo strzelał korek. Z boku dobiegało też
zwykle: „O, jaki silny!”. W ten sposób mężczyźni sprawdzali wtedy swoją
moc. Borykali się z tym żelazkiem ciągle podpici, grubi, z papierosami
w ustach, piwem w ręku, wielkie owłosione zwierzęta. Machali, machali
tym żelazkiem, a ono do góry, do góry i… tylko do połowy dojeżdżało.
Maks! A mój tata przychodził, jebnął swoją chudą lewą (!) ręką, bo
prawej sam się bał, i natychmiast miał gong! Byłem z niego dumny, jak
reszta Niewiadowa, ponieważ był nauczycielem i miał u ludzi autorytet.
Czasem wieczorami zabierał mnie do szkoły, bo poza tym, że w dzień
uczył śpiewu, to również po godzinach kształcił ludzi w czytaniu i
pisaniu. Dziwiło mnie zawsze, że oni byli dorośli i nie umieli, bo ja już
jako trzylatek składałem litery, a nikt mnie jakoś specjalnie do tego nie
zachęcał. Ale to była „wieczorówka” dla tych, którym wojna przerwała
edukację.
Pamiętam, gdy po raz pierwszy przywieźli do naszego mieszkania,
jeszcze tego w szkole, butlę z gazem i mama tak strasznie się cieszyła,
że nie będzie już musiała palić w kuchennym piecu, robić podpałki z
gazet, dmuchać, czekać, aż się rozpali i nagrzeje. Przywieźli nie tylko
gaz, ale i kuchenkę białą, dwa palniki, rurę jakąś. I ja tak spojrzałem na
papiery, które na tym wszystkim leżały, i mówię: „U-m-o-w-a”. Cisza,
wszyscy na mnie. „To ty umiesz czytać?” — spytał mnie tata,
nauczyciel, który nigdy mnie niczego nie nauczył. I szczerze mówiąc,
nie musiał, bo miałem opinię zdolnego dziecka. Jedyna rzecz, której
zazdroszczę moim rodzicom, to ta, że nie mieli żadnych kłopotów z
nauką syna w szkole. Jak miałem pięć minus, to zawsze poprawiałem na
całe pięć. Na koniec roku zgarniałem wszystkie możliwe nagrody, to
samo w konkursach recytatorskich. Dostawałem książki, dużo książek,
piękne albumy o Chopinie, bo wtedy nie żałowali na te nagrody, które
potem, gdy byłem na trzecim roku studiów i nie miałem już czasu na
kelnerowanie, a żyć z czegoś trzeba było, bardzo mi się przydały.
Żyletką powycinałem z nich tylko dedykacje i pognałem do
antykwariatu. Lata 80., rodzicom wiodło się bardzo źle, więc
powiedzieli, że mi dalej nie pomogą, a moje stypendium było tak niskie
(nie miałem punktów za pochodzenie), że wystarczało mi tylko na
abonament obiadowy na miesiąc w szkolnej stołówce. Resztę musiałem
skombinować sam. Tak myślę, że to wszystko razem wzięte wyrobiło we
mnie przekonanie, że dla nikogo nie jestem najważniejszy. Dla nikogo.
Ta nieważność ciągnie się za mną przez całe życie. Odeszły ode mnie
dwie kobiety, pierwsza, która chciała żyć zupełnie po swojemu i nawet
nie próbowała nic ratować, i druga, bo „już jej wygasło uczucie”.
Jest taka scena w drugiej serii Oficerów, bójka między Pawłem
Małaszyńskim a Borysem Szycem, w deszczu. Płakałem, ale nie widać
było łez, bo spływały razem z tym deszczem. Teraz, gdy czasem
pokłócimy się z Edytką — najważniejszą istotą w moim życiu i we
wszechświecie — od razu myślę, że oto właśnie nadszedł koniec i ona
zaraz odejdzie. Każda nasza różnica zdań to dla mnie początek końca
świata. Ma faceta, który mógłby być jej ojcem, a musi dowodzić w
rodzinie, bo ja się zatracam w lęku. Ale ona na szczęście to wie. „To
mądra kobieta przecież jest”.
***
Rozdział 29.
Tata, czyli tęsknota za męskością
Najwięcej czasu spędzałem z ojcem w liceum, wtedy, kiedy brał na
wakacje w ajencję kiosk „Ruchu” na zachodnim wybrzeżu. Sezonowy.
Jego bracia, bliźniacy Wiesiek i Janek, mieszkali nad morzem — jeden
w Pobierowie, drugi w Kamieniu Pomorskim, a ciocia Halina, czyli żona
Wieśka, która pracowała w gminie w Rewalu, jakimś cudem przez kilka
lat z rzędu załatwiała ojcu ten kiosk do prowadzenia. Oprócz gazet, a
zbyt wielu tytułów wtedy nie było, proszku do prania ixi, szamponu
tataro-chmielowego i „Familijnego”, prezerwatyw i papierosów mieliśmy
też z tatą kącik spożywczy, a w nim rarytasy: delicje szampańskie,
herbatniki petit beurre, batoniki prince polo, cukierki raczki, może
nawet krówki były, lizaki, napoje à la oranżada, tylko w plastikowych
woreczkach, a trzeba zaznaczyć, że mówię o czasach, kiedy w sklepach
nie było absolutnie nic. Nasz kiosk tymczasem zawsze był kolorowy.
Pomieszkiwaliśmy u cioci Haliny i stryjka Wieśka, bo mieli duży
dom w Pobierowie, częściowo odnajmowany na wakacje turystom. To
był najlepszy okres w moim życiu, jeśli chodzi o dzieciństwo. Mimo że
całe wakacje od rana (5:30) do nocy (21:00) musiałem przesiadywać w
kiosku. Ja, alergik, który od zapachu proszku, mydeł, szamponu i gazet
kichał jak szalony, z nosa mu się lało, a dookoła morze, plaża, chłodne
drinki, ludzie na wczasach. Mogłem to podziwiać jedynie przez małe
okienko naszego biznesu. Najbardziej dokuczliwe było to, że wtedy nikt
nie miał pojęcia o czymś takim jak klimatyzacja. Czemu siedziałem
stale w kiosku? Było to tak: podczas gdy ja prowadziłem interes,
handlowałem (w rachunkach byłem bieglejszy nawet od ojca,
nauczyciela śpiewu), to tatuś działał. Załatwiał towar.
Bo wtedy wszystko się załatwiało, i to najczęściej przy biesiadnym
stole. Ojciec miał układy w hurtowni w Gryficach i w gminie, gdzie
wszyscy Zdzisia uwielbiali. Nigdy nie przyjechał bez „gościńca” i umiał
„przemówić do ręki”. Zajmowało mu to całe dnie. Nie dałby rady z
biznesem, gdyby nie Czaruś pierdzący w stołek w kiosku. Harowaliśmy
na cztery ręce. Tata dzięki temu mógł zwozić do kiosku same rarytasy:
pozakartkowe fajki, więcej kolorowych gazet i kremy nivea, po które
stała największa kolejka. „Panie Pazura, kiedy będzie krem?” — pytały
wszystkie kobiety i pamiętam, że w końcu musieliśmy robić na kartce
zapisy na niego. Mieliśmy też papierosy marlboro, ale ich to już w ogóle
nie wystawialiśmy do oficjalnego obiegu, tylko sprzedawaliśmy spod
lady znajomym. Czasem ojciec przywiózł też brzoskwinie (pierwszy raz
ich wtedy pokosztowałem, soczystych takich), dobrą kiełbasę i tym się
wkupowaliśmy cioci Halince, u której mieszkaliśmy przecież na krzywy
ryj. No ale to rodzina, więc niech cierpi i pomaga…
Zdjęcie ślubne moich rodziców. Mama trochę wystraszona, sierpień 1961 r.
Tata przez dwa miesiące wakacji zarabiał równowartość swoich
rocznych nauczycielskich przychodów w szkole. To był interes życia.
Pełno ludzi, permanentna kolejka przed naszym kioskiem, jednym
słowem — szał. Któregoś roku, a było to w Łukęcinie, przychodził do
nas też pewien alkoholik, który czasem pożyczał od ojca pieniądze,
małe kwoty, na przykład 10 zł. Na jedzenie. Na początku kupował u nas
czterdziestoprocentową wodę brzozową i wypijał ją od razu duszkiem
za kioskiem, ale tata tego nie tolerował, więc przeniósł się trochę dalej.
Pod sosenkę taką. Przychodził często i zawsze ojcu coś przynosił w
zamian za tę wodę. A to jakieś bursztyny, piękne muszle, a kiedyś nawet
zastawił obrączkę. Tata mówił, że ten pan jest bardzo miły i uczciwy,
chociaż chory, bo alkoholizm to choroba. Za każdym razem, jeśli
pożyczy, to odda. A słowo ojca święte jest.
Czaruś z tatusiem przed szkołą w Niewiadowie, zima 1965 r.
Niewiadów, podwórko szkolne. Ja z tatą Zdzisławem na naszej jawie i pan
Psut, nasz woźny, z synami Grześkiem i Sławkiem na wuesce, 1967 r.
Pod koniec sierpnia, tuż przed remanentem, kiedy zbliżał się czas
podliczania zysków po całych ciężko przepracowanych wakacjach,
siedziałem akurat w kiosku sam, kiedy przyszedł ten pan — miły
alkoholik. Tym razem poprosił o tysiąc złotych. Mega pieniądze. „Znasz
mnie przecież, chłopcze. Zawsze oddaję. Tatuś by mi dał. Oj szkoda, że
ojca nie ma, a mnie się dziś tak strasznie spieszy…” Ociągałem się
nieco, ale dałem mu praktycznie wszystko z kasy. Chłop nigdy już nie
wrócił. Serce mi pękło z rozczarowania, że tacy są ludzie. Potrafią
wykorzystać naiwne dziecko, podejść i okraść w biały dzień.
Rozpracował mnie psychologicznie. Ojciec się załamał. Wydałem lwią
część zysku taty, na który w pocie czoła harowaliśmy kosztem zdrowia i
wakacji. Dostałem wielką burę, bo ojciec mój był surowy. Usłyszałem
poemat na temat swojej głupoty i naiwności, którą potwierdziłem
kolejny raz. Całą noc czuwała przy mnie ciocia Halinka, ponieważ nie
mogłem przestać łkać. Bała się, że mogę zrobić sobie coś złego.
Założyła mi wtedy książeczkę PKO, na którą wpłaciła tysiąc złotych, bo
ojciec powiedział, że w tym roku mam szlaban na wszystko.
Mojego taty w szkole się bali, bo miał skrzypce i — o zgrozo —
jeszcze smyczek. Potrafił strzelić cię w ucho tym smyczkiem jak
zawodowy szermierz. I nigdy nie trafiał w głowę czy twarz, zawsze
wycelował w końcówkę ucha. Był mistrzem. Jak Wołodyjowski. A bolało
jak cholera, sam parę razy zaliczyłem takie cięcie. Tata był też jedynym
nauczycielem w szkole, u którego na lekcjach panowała cisza jak
makiem zasiał. Taki respekt wśród młodzieży. Nikt nie chciał do mnie
przychodzić w odwiedziny, każdy miał stracha przed moim starym. Ale
tata miał też swoją drugą stronę — bo mój stary tak naprawdę był
bawidamkiem, który pięknie tańczył, śpiewał i rozśmieszał towarzystwo.
Dużo po nim odziedziczyłem w tym względzie. Czasem śpiewał
świńskie piosenki. Uwielbiał „Majtki blaszane, majtki blaszane, z przodu
i z tyłu zalutowane” i wykonywał to po kielichu przy każdej okazji, i to
bez proszenia. Jezu, jak ja to uwielbiałem! Już w przedszkolu dzięki
„Blaszanym majtkom” zrobiłem furorę, ale gdy moja sława dotarła w
końcu w progi mojego domu, to co się stało? Znów dostałem w łeb, bo
kto by takie świńskie piosenki śpiewał! I bądź tu mądry, chłopczyku
głupi!
Tata woził mnie na czerwonej jawie z chromowanymi rurami. Tak,
na jawie, podczas gdy wszyscy mieli najwyżej WSK-i albo SHL-ki, nie
wspominając o komarkach. Uwielbiałem trzymać się za wlew do paliwa,
siedzieć na nim okrakiem, kiedy ojciec przekraczał sześćdziesiąt
kilometrów na godzinę, a wiatr rozwiewał moje wtedy jasnoblond
włoski, czuć to gorąco, które biło od silnika. Zawsze też oczywiście
dotknąłem niechcący przy okazji nóżką tej gorącej rury. I co się działo?
Szkoda gadać. Nie dość, że noga bolała, to jeszcze w łeb.
Pamiętam, jak tata przy garażu na szkolnym podwórku czyścił z
namaszczeniem tę jawę, tę jej piękną chromowaną rurę, a ja kucałem
obok w sandałkach i krótkich spodenkach na szelkach. I tata powiedział
wtedy filozoficznie i jakoś tak uczuciowo: „Widzisz, synku, twój dziadek
Wacek, którego nie pamiętasz, bo umarł, zanim się urodziłeś, miał
komarka, tylko takiego z pedałami, który się ciągle psuł. A zawsze
chciał mieć motór i tego nie dożył, a twój ojciec, widzisz — motór ma!”.
Bo kiedyś motor znaczył silnik, a motór — pojazd jednośladowy
napędzany motorem. Tak samo jak doktor — tytuł naukowy, i doktór,
czyli lekarz. Wtedy sobie wymarzyłem, że gdy będę kiedyś czyścił felgi
w moim aucie, a mój synek przy mnie kucnie w sandałkach i
spodenkach na szelkach, powiem mu filozoficznie i jakoś tak
uczuciowo: „Widzisz, synku, twój dziadek Zdzisiek zawsze chciał mieć
piękny samochód, a twój tata piękny samochód ma!”. I tak sobie marzę
jeszcze, że mój syn powie kiedyś do mojego wnuka w sandałkach i
spodniach na szelkach: „Widzisz, synku, twój dziadek Czarek zawsze
chciał mieć helikopter, a twój tata helikopter ma!”.
Ale tak naprawdę tacie marzył się prawdziwy samochód, nie jakiś
tam plastikowy trabant. I pamiętam, jak na giełdach patrzył na te duże
wypasione fiaty, skody, wołgi (grasowała wtedy w Polsce teoria, że
czarna wołga porywa blond dzieci i wysysa z nich krew, a jak ktoś
mówił, że to nieprawda, słyszał: „Co ty pierdolisz, przecież
Pierdziszewski z Budziszewic na własne oczy widział”), na te łady, na te
ople… Gdy tylko zacząłem zarabiać pieniądze, kupiłem tacie najpierw
renault clio, potem nissana micrę. Dużych aut już się bał. Nie daj Boże w
automacie… I co się stało? Nie dostałem w łeb…
***
Rozdział 30.
Stryjkowie i dzieci, czyli geny w
kosmosie
Janek i Wiesiek, bliźniacy, najmłodsi bracia mojego ojca, więc moi
stryjkowie, z Mazowsza przenieśli się nad morze. Na przełomie lat 70. i
80. wybudowali pół Pomorza Zachodniego — od Świnoujścia po
Kołobrzeg. Z racji swojego temperamentu byli zawsze duszami
towarzystwa. Osobami szczerymi, prawdziwymi i bezpośrednimi. I
niezwykle dowcipnymi. Dla żartu zrobiliby wszystko. Jak ja…
Łączyło ich jeszcze coś — obaj byli ze mnie bardzo dumni. Dumni
tak, że tracili nad tym kontrolę. To oczywiście bardzo miłe, ale okazało
się też niebezpieczne.
Były takie lata w moim życiu, zwłaszcza po Kilerze, że nie mogłem
położyć się w lecie na plaży między ludźmi. Za duże branie. Ba, nie
mogłem spokojnie przemknąć nawet przez Pobierowo. A ponieważ
latem dużo koncertowałem na wybrzeżu, zawsze odwiedzałem
Pobierowo, gdzie ciocia Halinka ze stryjkiem Wiesiem zamieszkiwali
dom opodal plaży, a stryjek Janek z ciocią Anią prowadzili ośrodek
„Magnolia”. Były dwie mety, więc zawsze mogłem wybierać.
Korzystałem z Bałtyku, kiedy zmierzchało. Spaleni słońcem ludzie
wracali do domów i pensjonatów, plaże pustoszały i wtedy Czaruś —
hyc, tylko przez wydmę i już jest na plaży. Sam. Niezauważony przez
nikogo. Najpiękniejsze w moim życiu to korzystanie z kąpieli w naszym
morzu latem. Smak oraz zapach dzieciństwa i wolności. Marzę i czekam
na te chwile przez cały rok. 
Moi stryjowie — Janek i Wiesiek — najwierniejsi fani
Z powodu rosnącej popularności ceniłem sobie coraz bardziej
rzadkie chwile błogiej samotności.  Nigdy więc nie zapomnę moim
stryjkom takiej sceny: ja wreszcie kąpię się beztrosko w blasku
zachodzącego słońca, a oni stoją na brzegu (obaj nie lubili wody) z
małym białym pudelkiem cioci Halinki i czekają na mnie. Stęsknieni za
Czarusiem. Nagle widzę z daleka, bo już kawałek odpłynąłem od
brzegu, że sylwetka Janka przemieszcza się w lewo, a Wieśka w prawo.
Tylko ogłupiały pudelek został pośrodku i rusza główką — lewo/prawo,
nie wiedząc, za którym pańciem ruszyć. Cóż, bliźniacy. Nawet psu się
myliło, który z nich to jego właściciel. A stryjkowie podbiegają do
grupek ludzi pozostałych na plaży lub czekających na zachód słońca,
coś gestykulują, pokazując w moją stronę, ludzie biegną, podchodzą,
robi się ich coraz więcej i… wychodzę z wody wprost na czekający na
mnie gęsty tłum gapiów.
Janek z Wieśkiem byli przeszczęśliwi, że mogli tych ludzi ucieszyć
moją obecnością. Na wytłumaczenie powiedzieli mi tylko: „Widzisz?
Poznali cię, Czaruś”. Nie zwrócili uwagi na drobiazg, że to właśnie oni
zaalarmowali plażę, że w wodzie jest Pazura. Prawdziwy Pazura! Ten z
telewizji!!! 
Mimo moich próśb i gróźb, błagań i zaklinań stryjkowie nie radzili
sobie z tą moją sławą. W mojej obecności nie potrafili się opanować. W
ogóle. Gdy ktoś na ulicy w Pobierowie mówił mi: „Dzień dobry”,
natychmiast rzucali się na niego, wskazując na mnie palcem: „Ty, ty go
znasz?!”. „No, znam, to Czarek Pazura” — słyszeli i wtedy zaczynali
jeden przez drugiego powtarzać jak nakręceni: „Ty, no znają cię, ja
pierniczę. No, ja pierniczę, znają cię! Ja nie mogę, znają go!”. I tak w
kółko. Zachwyceni!
Kochałem ich od dzieciństwa i lubiłem spędzać u nich i z nimi
wakacje. To było w podstawówce. Mój tata pracował wtedy w jadłodajni
w Pustkowie, u cioci Ani, czyli żony Janka, jeżdżąc warszawą kombi
(trzy biegi do przodu!) jako zaopatrzeniowiec, a ja zbijałem bąki na
plaży, słuchając z radioodbiornika Lidia 2 „Lata z Radiem” albo
„Wyścigu Pokoju”, lub kursowałem ze stryjkami między Pustkowem a
Pobierowem. Zaporożcem przez las. Stryjkowie, którzy zawsze mieli
dobre humory, stroili sobie żarty z ludzi, którzy szli na plażę z kocem
albo jakimś innym parawanem. Jeśli go mieli. Janek z Wieśkiem non
stop robili ten sam numer. Wtedy mój ulubiony. Najpierw pytali mnie:
„Czarek, Czarek, chcesz zobaczyć jaja?” — i puszczali do mnie oko. „No
to patrz”. Idą dwie turystki. Ładne. Stryjek, który akurat prowadzi,
odkręca korbką szybkę i pyta: „Przepraszamy panie, czy my dobrze
jedziemy?”. Logiczne było, że padnie pytanie: „Ale dokąd?”. A gdy
faktycznie padało, stryjkowie odpowiadali: „Gówno was to obchodzi!” i
gazu przed siebie przez ten las, bo kto by ich w drewniakach gonił po
piachu. Drewniaki wtedy to był hit, więc wszyscy w nich chodzili. A
chłopaki wyli w tym zaporożcu ze śmiechu jak mopsy, ci
trzydziestoparoletni wtedy panowie, czyli wciąż dzieci. I tu dodam, że
swój leśny numer potrafili zrobić dwadzieścia, trzydzieści razy w ciągu
dnia i w ogóle się nim nie znudzić. Ale tak to już jest w przyrodzie, że
gdy tylko bokserowi wyda się, że jest nieśmiertelny… Któregoś więc
dnia stryjkowie znów zatrzymali się koło dziewczyn, puścili do mnie
oko, że będą jaja, a do nich odezwali się tradycyjnie już: „Przepraszam,
czy my dobrze jedziemy?”. „Ale dokąd?” — padło oczekiwane pytanie.
„Gówno was to obchodzi” i rura przed siebie! Akurat! Wtedy silnik
zgasł. I nic. Stryjek ciśnie, auto rzęzi i znów nic. A w tym czasie jedna z
pań rzuca się do otwartego okna i zaczyna pluć do środka. Mściwie,
agresywnie. Prosto na stryja. I w dodatku chyba ma kłopot z zatokami,
bo amunicji starcza na całą głowę i koszulę wroga. Druga w tym czasie,
także z zemsty, kopie drewniakami w drzwi najmocniej, jak potrafi.
Finał? Wgniecenie blachy jak po zderzeniu z tirem, bo dziewczyna
naprawdę była bardzo wściekła. A koszula i twarz do dezynfekcji.
Natychmiast! I co teraz? Co powiedzieć żonom? Wreszcie stryjkowie
wymyślili jakąś dość nieprawdopodobną historię o zderzeniu z
pociągiem. Chociaż na wybrzeżu kolejek wąskotorowych w tym czasie
było dużo, to jednak jeździły z taką prędkością, że w wagonach
wieszano napisy: „Zbieranie grzybów podczas jazdy surowo
wzbronione”.
Stryjkowie robili jeszcze jeden numer, tak w ramach walki z
komuną, bo to przecież tamte czasy były. Wiesiek chował się pod
kierownicę samochodu, na miejscu kierowcy kładł tablicę z napisem
„Solidarność”, ruszał, a na fotelu pasażera siedział Janek, który mówił:
„Lekko w lewo, lekko w prawo, prosto, delikatnie prosto”. I tak jeździli
po miasteczku, zgrywusy, a ludzie pierzchali przerażeni przed
zaporożcem bez kierowcy. To oni uświadomili mi, że u nas, Pazurów,
wygłupianie się, ciągła zgrywa i niekończąca się energia siedzą w
genach, potrafiąc na przykład na moje występy z Laskowikiem do
Łazów ściągać całe autokary ludzi. Tacy byli dumni, że mają Czarka w
rodzinie i na nazwisko Pazura. Teraz, kiedy gram swoje kabarety w
nadmorskich amfiteatrach, gdzie ciem jest tyle, że nawet nie próbuję
ich nie łykać, zawsze ściska mnie serce, że stryjków już nie ma. Zmarli
rok po roku, blisko siebie, jak to bliźniacy. I bardzo mi ich brak, choć
pocieszam się myślą, że pewnie teraz w niebie trzydzieści razy dziennie
zaczepiają anielice: „Przepraszam, czy my dobrze jedziemy?”.
Gdybym rysował kiedyś bajkę o lesie, sowa miałaby na pewno twarz
cioci Halinki, żony stryjka Wieśka, kobiety o gęstych, ciemnych brwiach
i mądrych, wielkich czarnych oczach. Zawsze gdy wieczorami czytałem
małej Nastusi książeczki, przypominała mi się ciocia Halinka. Moja
osobista sowa, która założyła mi książeczkę oszczędnościową, gdy
byłem na studiach, a rodzice finansowo nie wydalali. Pomagała też
Radkowi i bardzo ją kochaliśmy. Za dobroć, szczodrość i mądrość. Za
to, że bezinteresownie wsparła moje życie najlepiej, jak potrafiła, i
zawsze życzyła mi szczęścia — co naprawdę czułem. I żałuję, że tego
mojego prawdziwego szczęścia z Edytką nie doczekała. Ale była, gdy
gapiłem się w pierwszy wynik USG, kiedy moja Anastazja, pierwsze
dziecko, przychodziła na świat, a ja zostawałem dumnym ojcem.
Pamiętam, że w tamtym czasie jeden z kolegów, Dariusz Jabłoński,
reżyser oraz późniejszy pomysłodawca i dyrektor Polskich Orłów, kręcił
— oczywiście dla kasy — instruktażowy film o ćwiczeniach na czas
ciąży. O przygotowaniu do porodu i podjęciu wyzwania, jakim jest
pojawienie się na świecie dziecka. Film ten trafił później na kasetach
VHS do aptek, a reżyser, aktorka w ciąży, która w nim zagrała, i ja — jej
filmowy towarzysz, mieliśmy wreszcie co jeść. Boże jedyny, jeśli ktoś tę
kasetę jeszcze ma… Jeśli ktoś to ma, niech mnie teraz usłyszy i da znak.
Odkupię.
Był 29 października 1988 roku, a ja miałem próbę w Warszawie u
Janka Machulskiego w Teatrze Ochoty i nagle coś mnie tknęło, żeby
natychmiast zadzwonić do Łodzi, do Szpitala Matki Polki. Przerwałem
czytanie, poszedłem do sekretariatu, nacisnąłem czerwony przycisk
na  szarym telefonie i zacząłem wykręcać numer na tarczy obrotowej.
Wybierałem długo, nie to co teraz. Bite trzy minuty kręciłem paluchem,
zanim usłyszałem w końcu sygnał w słuchawce. Pielęgniarka
wypowiedziała sześć słów: „Od trzech minut ma pan córkę” i jeśli ktoś
mi teraz powie, że nie istnieje energia, która łączy różne zjawiska, to go
po prostu obśmieję, bo moment, w którym mnie na próbie tknęło, i
chwila, w której Nastka wychyliła się na świat, była dokładnie tą samą
sekundą. Odłożyłem słuchawkę, a Janek nalał mi kieliszek koniaku w
swoim gabinecie. Skorzystałem chętnie i szybko pobiegłem na
najbliższy pociąg do Łodzi. Jest! Śliczna, malutka królewna z mądrymi
oczkami! Cztery dni później zostałem z Anastazją sam, ponieważ
nastąpiły komplikacje i jej matka musiała wrócić do szpitala. Cztery dni:
długie, trochę wylęknione, piękne, zadziwione, niezapomniane i
przewrażliwione. Pamiętam francuskie mleko, które przygotowywałem,
z nadgorliwości pełne, a nie humanizowane, czyli rozcieńczone, i
telefony do cioci: „Co robić? Co robić, bo kupki nie ma?”. Pamiętam też
zgromadzone na kartki dla MM (młodych małżeństw) pieluchy w liczbie
50 sztuk. Oczywiście, że tetrowe. W kółko je prałem, gotowałem,
suszyłem i prasowałem. Wiecznie pochylony nad wanną żartowałem, że
mam wymarzone wczasy nad wodą. Miałem oczywiście paczkę pieluch
jednorazowych, tę od Radka, z Austrii, dla dziecka o wadze 10 kg.
Wtedy rarytas. W Polsce tylko w peweksie. Ale co tam. Jedną
wypróbowałem. Nastka weszła cała… aż po szyję. Pomyślałem, że to
nawet praktyczne, bo ubranka nie trzeba, tylko szkoda, że zużyte trzeba
wyrzucić. Takie ładne przecież. 
Byłem wtedy w takim szoku, że nie jadłem i prawie nie spałem, bo
jedno mrugnięcie mojej małej dziewczynki stawiało mnie od razu na
równe nogi. I wszystko musiało chodzić jak w zegarku. Jak kiedyś, gdy
zajmowałem się małym Radkiem, odkurzałem, zmywałem naczynia i
prałem. Powiem więcej: gdy byłem już kilkunastoletnim chłopakiem,
potrafiłem się wściec, że mama odkurzyła niedokładnie gdzieś pod
szafą. Czyli klasyczny przypadek — uczeń przerasta mistrza. 
Kiedy Nastka miała około roczku, postanowiłem kupić wózek z
grubymi oponami, bo polskie chodniki były tak rozwalone, że osuwały
się przechodniom spod nóg. Wokół stadionu ŁKS istniał wtedy rynek,
gdzie można było kupić wszystko. W sklepach nic, prywatnie wszystko.
Tylko dużo drożej. Specjalność komuny. Poleciałem tam, gdy tylko
uskładałem pieniądze. A łatwo nie było. Tamten czas był tylko
zarabianiem na przeżycie. Broń Boże na życie. Jakie życie? Przeżyłeś,
znaczy, że żyjesz! Poleciałam od razu i spotkałem na ŁKS-ie paru
kolegów aktorów. Jeden handlował eleganckimi włoskimi butami, no,
fajne były, ale nie na moją kieszeń. Kupiłem wózek i strasznie się z nim
obnosiłem, że to są moje pierwsze cztery kółka. Auto wtedy? Kosmos!
Auto to oszczędności całego życia, a życie przecież dopiero przede
mną. To były naprawdę nędzne czasy, w których jeśli udało się czasem
upolować w sklepie kawałek mięsa, to ani gram nie mógł się
zmarnować. Od razu wszystko kroiłem na kawałki, zawijałem każdy z
nich w oddzielny papier, najczęściej jakąś kartkę ze zgranego
scenariusza, oczywiście lewą stroną, tą bez farby, i każdy kawałeczek
skrzętnie pakowałem do zamrażarki. Na potem. 
Anastazja nie miała prostego dzieciństwa nie tylko dlatego, że na
wszystko brakowało, ale też dlatego, że jej matka nie była — najkrócej
mówiąc — osobą łatwą. Długo by opowiadać, powiem tylko, że Nastka
przebywała ciągle ze mną. W teatrze, na próbach, pod pachą… A kiedy
tylko była możliwość, znajomości lub pieniądze, spędzała czas na
turnusach zdrowotnych z moimi rodzicami. Usiłowałem nadgonić ten
pierwszy rok, kiedy pracowałem w Warszawie, a mieszkałem w Łodzi.
Chodziliśmy więc na spacery, czytałem jej książki, bywaliśmy na
karuzeli, gdzie ona krzyczała: „Jesce raz, jesce raz!”, a ja mdlałem ze
strachu na tych okropnych łabędziach, które kręciły się a to wyżej, a to
niżej. W ogóle bez sensu. Co to za wynalazki do męczenia człowieka?
Albo łańcuchowa? Nigdy nie byłem. Przecież to się musi urwać!
Wcześniej czy później. Jak można tak wierzyć czechosłowackim
konstruktorom? W życiu!
Dzieciństwo Nastki składa się z dwóch faz — Żaneta, jej matka, a
potem Weronika, która pojawiła się, gdy Nastka miała pięć lat.
Potrzebowała matki, kobiety. Czułem to i widziałem, gdy wdrapywała
się na kolana garderobianych, rwała do charakteryzatorek, rysowała
mojej mamie laurki. I rozumiałem, że mężczyzna — choćby się skichał
— nigdy nie stanie się kobietą. A macocha wniosła ze sobą pełnię
znaczenia tego słowa i nawet jego brzmienia. Anastazja była więc
zawsze czysta, zawsze zadbana, zawsze nakarmiona i dopilnowana, ale
nigdy nie miała poczucia, że jest najważniejsza. Dziś, z dalekiej
perspektywy, mogę powiedzieć, że kolejność uczuć nie została
prawidłowo poukładana. Ja sam nie byłem też zresztą wtedy na tyle
roztropny, żeby móc to obiektywnie oszacować i ocenić. Działając
intuicyjnie, myślałem, że tak właśnie ma być: ojciec w pracy, która
pozwala rodzinie żyć na poziomie, a matka z córką w domu. Ale to nie
do końca tak…
Weronika odeszła od nas, kiedy Nastka miała szesnaście lat.
Pamiętam, jak położyła sobie moją głowę na swoich kolanach i głaskała
mnie po niej, gdy płakałem. Mądra, dorosła, dobra osoba, z której
jestem dumny. Jest dobrze. Już dobrze. Jest fajnie, lekko, zabawnie.
Nastka kocha swoje nowe rodzeństwo i gdy Antek woła na nią
„Jedenastka”, nigdy go nie poprawia. Amelia uwielbia starszą siostrę, bo
Anastazja pięknie rysuje. Mają więc artystyczną sztamę. Anastazja stała
się dla moich młodszych dzieci wspaniałym punktem odniesienia. Tak
jak moi stryjkowie dla mnie, bo siła przesypujących się genów jest
niczym innym jak najwyższej próby magią.
***
Rozdział 31.
Trochę Jezusa, trochę
Wołynia, czyli porąbany rozdział,
sorki
„Nie ma nic gorszego niż późno zakwitła filozofia”. Sam tak kiedyś
powiedziałem, ale czy miałem rację? Możesz się rozwijać do końca
życia. To jest ewolucja jednak. Jeśli więc ktoś nie ma chętki, żeby ten
ciężki kaliber czytać, niech przewinie do przodu. Nie to nie. Łaski bez. 
W każdym z nas jest potrzeba, żeby mieć jakiś transcendentny ideał,
do którego można się odwołać. Duchowo lub materialnie. Ktoś ma w
głowie smoka, który zionie ogniem i dzięki temu zwycięża wszystkich
wrogów. Ktoś wróży sobie z fusów. Ktoś inny ma pasję pozwalającą mu
na to, żeby świat zewnętrzny go nie krzywdził. Ktoś podróże, dzięki
którym może szukać samego siebie albo wciąż się gubić. Każdy coś ma.
Ja mam w sercu Boga, czyli chcę patrzeć w oczy drugiemu człowiekowi
normalnie, po ludzku, uczciwie i szczerze, nie chcąc go w tym samym
czasie wydymać. Chcę czuć w nim domniemanie niewinności, bo dla
mnie każdy jest gdzieś tam w środku dobry, choć czasem to, co robi,
jest kompletnym zaprzeczeniem dobra. Jestem w środowisku
katolickim i wiem, że tu też są dobrzy ludzie, mądrzy, światli, wybitne
umysły, dalekie od wszechobecnej teraz laickiej kultury śmierci, która
krzyczy: „Muszę to mieć!”. Ale bywają też „katolicy inaczej”…
Podobno dopóki dziecko nie powie świadomie pierwszego słowa,
cały czas jest jeszcze jedną nogą tam, w tym czystym świecie, w którym
się nie kalkuluje, nie kombinuje i nie liczy na zapłatę, ale potem, z
upływem czasu, ten czysty świat bezpowrotnie zapomina. „Mieć”
zaczyna niszczyć „być”. Rozwija się ego. Przemożne „ja”, które domaga
się pierwszeństwa. Mózg każe dziecku myśleć, działać z premedytacją,
podważać zwykłe proste prawdy, że np. jeśli ktoś cierpi, to trzeba mu
pomóc. Nasza cywilizacja, a wraz z nią wiara w mózg i jego
nieograniczone możliwości, sprawiła, że strasznie mocno zasklepiliśmy
się w przekonaniu, iż trzeba ten nasz umysł stale rozwijać. Owszem,
trzeba, ale nie kosztem rozwoju reszty nas samych, kosztem uczuć
wyższych, czyli ducha… Obserwuję ostatnio, że na szczęście ludzkość
zaczyna być już trochę zmęczona samą sobą. Coraz wyraźniej widzimy,
że ten konsumencki model światopoglądu został nam trochę
wmówiony. Może wcale nie musimy się do niego ciągle dostosowywać?
Coraz częściej kwestionujemy rolę mózgu, mimo że nadal mamy w
sobie ten szatański zachwyt nad tym, że tam podpalisz, a tu wybucha.
Siedzimy w wirtualnym świecie, w komputerach, na portalach, zbieramy
lajki, dużo lajków, jakby od tego zależało całe nasze życie, boimy się, że
świat o nas zapomni, a tymczasem sami zapominamy, że dziecku trzeba
dupę wytrzeć. I o to właśnie chodzi szatanowi: żebyśmy się bali.
Czegokolwiek: że przestaną nas lubić na fejsie, że nie zaproszą na
kolejny bankiet, że znikniemy z pola widzenia. Boże jedyny, gdybyśmy
wszyscy się nie bali albo bali się mniej i bardziej się nawzajem kochali,
świat byłby piękny. Stracilibyśmy te sztuczne powłoki, mielibyśmy
dostęp do własnej, podkreślam, własnej jaźni! Do tego Boga w nas! Nie
mówię nic nowego, wiem, przypominam tylko, że te wszystkie warstwy,
które nosi na sobie człowiek (emocjonalna, mentalna, duchowa,
fizyczna), że one muszą żyć ze sobą w harmonii i być w prawidłowych
proporcjach, a promieniowanie między nimi powinno się odbywać
równo w każdym kierunku. Świątynią dla ducha nie może być więc
grzeszne ciało, które zdradza, zabija, które zjada takie rzeczy, że po
śmierci głodne sępy — jak w tym dowcipie — mówią: „E tam, sama
chemia” i odlatują. I odwrotnie: piękne, zadbane ciało, które nie ma
dostępu do tego swojego schowka z napisem „duchowość”, będzie tylko
pięknym, zadbanym ciałem, nieczułym na inne ciała, krzywdzącym
innych, chociażby poprzez grzech zaniechania. Miałem w życiu taki
moment i wiem, co mówię. W czasach mojego poprzedniego związku
całkowicie zatraciłem zainteresowanie duchowością, ba, nawet mój ślub
kościelny to była kolejna megaimpreza, która się po prostu odbyła. Nie
było w tym ani magii, ani szukania absolutu. I w takich chwilach
właśnie, jak mówi moja ukochana Siostra Zmartwychwstanka Ewelina,
ogoniasty robi, co chce, a że do tego jest świetnym iluzjonistą, może ci
jednym pstryknięciem palca wykreować bukiet kwiatów, wygraną w
totolotka, nowy dom — wszystko, żeby tylko cię kupić. Dajesz się więc
nabrać. Nie masz szans. Sprzedałeś się i tyle.
Do dwudziestego siódmego roku życia byłem ministrantem, a
potem w jednej chwili to wszystko nagle olałem, zaczęły szwankować
moje więzi z rodzicami i jedynym bratem, a ja sam stałem się jakimś
lichym impregnatem, który nie był, ale miał. Trwało to wszystko ponad
dziesięć lat, całe moje poprzednie małżeństwo, długo, ale na szczęście
powróciłem do wspólnoty bogatszy o zrozumienie, jak niebezpieczny
jest dla człowieka deficyt duchowości. Jadą na mnie, że katolik, a ma
trzecią żonę, ale to wszystko było właśnie tym szatańskim zamieceniem
ogonem. Wróciłem spod tego ogona silniejszy, mądrzejszy i przede
wszystkim pewien, że już nigdy nie chcę pod niego trafić, a dziś jestem
żywym przykładem na to, że wszystkie moje modlitwy zostały
wysłuchane. Bóg dał mi kolejne życie u boku Edytki, która urodziła mi
dwójkę wspaniałych dzieci. Dostałem szansę na powrót do nauk Jezusa,
który jako jedyny ma na przedzie wielki altruizm, a my odwrotnie — z
przodu mamy egoizm, a po altruizm sięgamy tylko w razie potrzeby.
Najczęściej własnej! I to o ile nam się chce. Ale dzięki takiemu
duchowemu przykładowi wiemy chociaż, że się da, więc możemy
przynajmniej próbować stwarzać siebie. Dlatego właśnie SZTUKA
nazywana jest tworzeniem. Kto tworzy? Tylko Bóg albo jego posłannik
— artysta. 
Czym jest sztuka aktorska, wytłumaczył mi kiedyś Bogusław
Schaeffer. Wielki kompozytor i autor niezapomnianych i przewrotnych
sztuk teatralnych, takich jak Scenariusz dla trzech aktorów. „Proszę pana,
jak grać?” — zapytałem go, gdy odwiedził nasz teatr, podczas gdy my, z
Janem Machulskim i Małgosią Bogdańską, pracowaliśmy nad jego
sztuką Kaczo. „Chcę być aktorem kompletnym i oryginalnym. Jak
tworzyć postać pełnowymiarową?” Uśmiechnął się swoją zajęczą wargą
i powiedział: „Niech pan sobie wyobrazi, panie Pazura, taką sytuację, że
wraz z innymi aktorami stajecie w blokach do biegu na sto metrów. I
jest komenda: do biegu, gotowi, start! Pada strzał. Wszyscy biegną, pan
też! Najszybciej, jak pan może!”. „OK. Ale co w tym oryginalnego?” —
dopytałem. „A to, że pan jako jedyny zapierdala w drugą stronę”.
Genialne i śmieszne.
I ja niby już to wiem, ale wiem też, że i sztuka, i wiara, i kościół są
dla wszystkich, dla błądzących również. Bo bywa i tak, że w tym
wielkim tyglu, jak w garnku, czasem na wierzch wypłyną jakieś
szumowiny. W Kościele też nie każdy jest z powołania. Bardzo duża
spuścizna to okres komuny, kiedy chował się w nim każdy, kto chciał,
wszystko jedno kto. Trzeba więc umieć oddzielić ziarno od plew. I to
jest zadanie już nie dla samego Kościoła, bo jego tradycja sama w sobie
jest przepiękna, a dekalog wspaniały, tylko zadanie dla nas, ludzi.
Ale tymczasem, jak pisał Norwid: „Świętości nie szargać, to boli”.
Dajmy więc spokój tym, którzy wierzą w cokolwiek innego. Niech sobie
wierzą, no chyba że zaczynają z tego powodu napadać na nas i nasze
rodziny. Wtedy się brońmy. Gdyby przyszedł do mojego domu
muzułmanin i chciał mnie zabić, to walczyłbym na śmierć i życie. Ale
gdyby przyszedł chrześcijanin i chciał gwałcić moją żonę, zrobiłbym
dokładnie to samo, bo wtedy on nie byłby już dla mnie tylko wyznawcą
jakiejś religii, ale bydlakiem, który chce mordować i gwałcić. Ale tylko
wtedy. A cała reszta niech się odbywa w majestacie prawa.
Miałem możliwość przeczytania scenariusza Wołynia Wojtka
Smarzowskiego. Wstrząsająca lektura. Naukowo przygotowana.
Pomiędzy bogactwem pisanych na czerwono didaskaliów specjalistów
wyczytałem, że tak samo jak Niemcy mieli unormować kwestię
żydowską, tak samo ukraińscy banderowcy mieli zająć się kwestią
polską, co wpisane było w ich kodeks — wymordować Polaków. Ci
ludzie potrafili pracować w polskiej rodzinie do południa, opiekując się
na przykład dziećmi i jedząc z gospodarzami tę samą zupę jedną
chochlą, a gdy Polacy wracali z mszy, już czekała na nich rzeź. Uważam,
że kolejny już nasz rząd w imię poprawności politycznej ten fakt
niepotrzebnie przemilcza. Jest następna rocznica Wołynia i znowu nic,
bo Ukrainiec to przecież nasz brat. A Wołyń to fakt. To się zdarzyło. Tak
samo jak Jedwabne, straszna karta naszej historii. I tego jakoś nie
próbujemy ukrywać ani zakłamywać. A kto wymordował najwięcej ludzi
w historii? Wiecie? Przecież to zostało policzone. Nie Stalin ani Hitler.
Dzisiejsi Amerykanie, czyli cała ludność napływowa osiedlająca się w
Ameryce Północnej! Resztki autochtonów poszły precz — do
rezerwatów. Na nieszczęściu tych Indian zbudowano szczęśliwą
Amerykę. Wielką, silną i bogatą, taką, która na banknotach ma napis:
„In God We Trust”. Jaki „God”, ja się pytam? I pytam, dlaczego nie
pytają o to inni? Myślę, że ze strachu, czyli wymysłu szatana. 
Franciszkanin ojciec Konik, mój duchowy przewodnik, spytał mnie
kiedyś, czy wiem, czym różni się człowiek wierzący od niewierzącego?
Tym, co powiedział nasz Papież: wierzący się nie lęka. A co powiedział
Dalajlama, gdy spytano go, czym jest nirwana? Nirwana to brak strachu.
To samo. Gdybyśmy nie mieli w sobie strachu, nie podnieślibyśmy ręki
na sąsiada ani nie zbroilibyśmy państw. To strach każe nam zabijać, tak
na wszelki wypadek, i tylko, my, ludzie, jesteśmy do tego zdolni.
Zwierzęta boją się tylko wtedy, kiedy naprawdę pojawia się zagrożenie.
Uciekają, gdy wybucha pożar, a nie na wszelki wypadek, bo a nuż
wybuchnie pożar. Lew nie daje sygnału — o, zabijmy dziś więcej
antylop, bo jak jutro gdzieś sobie pójdą, to nie będziemy mieli co jeść.
Nie, lew zabija wtedy, kiedy musi, nie morduje dla przyjemności. A my,
ludzie, wszystko robimy na wszelki wypadek, bo mamy mózg, dzięki
któremu wydaje nam się, że żyjemy, a który każe nam snuć wizje na
temat ewentualnych przyszłych pułapek i projektuje coraz większy
strach. Ze strachu, że nie dotrwamy do jutra, wolimy zaatakować dziś,
jako pierwsi. I w ten sposób wychodzimy do świata z zaproszeniem do
zła.
Podsumowując, ja myślę, że to jest tak: najpierw serce, potem
rozum. Ciekawym przykładem jest Albert Einstein, który wszystkich
swoich największych odkryć dokonał podobno we śnie. Potrafił wyjść
poza skorupę ograniczonego rozumu i sięgnąć tam, gdzie jest wiedza
nieograniczona. Umiał się przenieść w duchowy wymiar i czerpać z
niego prawdę. A my to gdzieś nie tylko gubimy, ale wmawiamy sobie, że
takie „życie na wszelki wypadek” ma sens. Ze strachu okłamujemy
samych siebie. Szczerze? Mam taką wątpliwość na przykład, czy celibat
aby na pewno dobrze zrobił naszemu Kościołowi, bo przecież odkąd
Polska przyjęła chrzest, kwiat naszej inteligencji przestał po prostu po
sobie zostawiać potomków — mądre, wykształcone umysły. Dokładnie
odwrotnie niż nasi starsi bracia w wierze — Żydzi, wyrugowaliśmy
przez wieki z obiegu nasz gen geniusza, a i tak, jak mówił mi pewien
biskup: „są i tacy, którzy nie przychodzą do nas z powołania,
przychodzą, bo chcą mieć wygodne życie, bo ojciec mówi: idź. I on
idzie najpierw do kościoła, a potem do łóżka z jakąś sklepową”.
Oczywiście, część tych przypadków to wyssane z palca bzdety, tylko
nagłośnione później przez media, ale jednak to się zdarza. Dlatego
pracujmy na to, żeby ten nasz Kościół był lepszy. Bądźmy ludźmi. Ojciec
Konik, absolutnie wybitny chłopak, zawsze się do mnie uśmiecha:
„Panie Cezary, bo pan wszystko rozpatruje w tzw. ludzkich kategoriach.
Musi pan patrzeć na życie w kategoriach boskich, to się panu wszystko
ułoży”. Z boskiego punktu widzenia zachować czystość to jest nie
spółkować z kobietą, ale jak ja mam jej to wytłumaczyć, skoro w XXI
wieku wiemy już, że seks jest radością, o ile płynie z miłości? On mówi:
„A ja nie muszę wcale, ciężko, ale daję radę” i uśmiecha się. Niewinnie i
szczerze. Oby więcej takich Koników w Kościele, to się podniesie. Ma z
czego, fundamenty są wspaniałe i księża są bardziej na nas otwarci niż
kiedyś. Mniej demagogiczni, a niektórzy, jak np. ksiądz Mariusz, do
którego chodziliśmy z Edytką i dzieciakami zawsze na mszę w niedzielę
na 11:00 do kościoła św. Katarzyny, wręcz genialni. Były tam mądre
filmy, kolorowe poduszki, każde dziecko mogło powiedzieć, co chce, do
mikrofonu. Tak, to jest prawdziwa wspólnota, w której ta sprężyna się
odkręca, a nie nakręca. Jest świadomie, ale też dowcipnie i wesoło.
Przyjemnie. Czasem żartujemy sobie z ojcem Konikiem i ja pytam jak
naiwne dziecko: „Skoro nasze dusze skądś się wzięły w naszych ciałach,
to pytanie moje brzmi: czy dusza rodzi się z ciałem, czy ona sobie czeka
na nas na jakiejś chmurce i w to nasze ciało wchodzi?”. Albo: „Skoro
Jezus znalazł się w ciele Marii Panny, tzn. że już wcześniej musiał gdzieś
być. Więc pytanie moje brzmi, czy ja też już gdzieś wcześniej byłem i w
pewnej chwili Bóg powiedział do mnie: »Patrz, patrz, widzisz? Tam tak
strasznie chcą dzidziusia, chcesz być w tej rodzinie?«. A ja na to:
»Gdzie?! Dlaczego akurat tam?!«. »Masz tam coś do spełnienia, synku,
biegnij«. »Ale u tej Jadzi i Zdzisia, w tym komunistycznym kraju, w
1962 roku w dodatku, akurat wtedy, kiedy będzie premiera filmu O
dwóch takich, co ukradli księżyc i uruchomią rurociąg »Przyjaźń«? I to w
Niewiadowie?! Miejscu, które dopiero za paręnaście lat, gdy okaże się,
że Amerykanie z kosmosu widzą przecież wszystko, przestaną utajniać
na mapie? W tym piachu nad tą śmierdzącą sajsówą, w której za sześć
lat umyję głowę, a potem ze strachu przed ojcem będę szorował włosy
krupnikiem matki? I nigdy nie dotknę cycków M., bo będą własnością
Arka „Szafy” Szafrańskiego, a kumplom cycków się nie dotyka? O,
Jezuniuu! Boże słodki, a nie mogę w Nowym Jorku jako syn Coppoli,
rodzony brat Sofii, z lekką szansą na Oscara? Albo chociaż w Łodzi,
żebym do filmówki bliżej miał? No dooobra, niech już będzie ten
Niewiadów. Urodzę się w czerwcu, a w październiku wyemitują
pierwszego Jacka i Agatkę, chociaż coś. No dobra… Tylko błagam
ULGOWY w jedną stronę, poproszę«”. I Pan Bóg łaskawie wysłuchał.
A ja to sobie piszę. Szczęśliwy…
***
Rozdział 32.
Rolling Stones, czyli spotkanie na
szczycie
15 sierpnia 1998 roku. Zapamiętam ten dzień, chłodny jak na
sierpień, na zawsze. Na zawsze…
Byłem wtedy strasznie przepracowany i mój brat Radek z Dorotą
Chotecką, już wtedy narzeczoną, zdecydowali, że muszę wypocząć.
Najlepiej w hotelu Bristol, nareszcie otwartym po trwającym w nim sto
lat remoncie. Radek, który przejął się moim samopoczuciem, mówi:
„Słuchaj, mamy tam znajomych na basenie. Jest megapromocja dla
aktorów. Pójdź tam koniecznie, weźmiesz sobie masaż, wykąpiesz się,
poleżysz w ciszy i spokoju, może nawet pośpisz”. To był genialny
pomysł, który poskutkował tym, że w Bristolu spędziłem chyba z pięć
godzin. Masaż, pływanie, solarium, sauna, podwieczorek, sen, sącząca
się cichusieńko woda. Super. I rzeczywiście po znajomości. Niedrogo.
Czyli za darmo, ale nie mówcie nikomu!
Totalnie zrelaksowany udałem się w końcu do wyjścia głównego. Za
drzwiami już lekka szarówka, ale zaraz… Tuż przed hotelem, na
Krakowskim Przedmieściu, kłębi się tłum. Nie jakiś tam tłum. Tłum
totalny, idący w tysiące osób, taki tłum, że nie ma możliwości otwarcia
drzwi. Cofam się, mrużę oczy przed błyskami fleszy i reflektorów.
Zakrywam twarz. Co jest? Myślałem, że Kiler największą falę
uderzeniową ma już za sobą, w końcu minęło już ponad pół roku od
premiery, a tu taka sytuacja? Byłem dumny. Pojęcia nie miałem, że ten
film aż tak namiesza. Mama mówiła co prawda, że wszyscy na niego
chodzą, a Tomasz Lis pokazywał nawet w Wiadomościach, że ludzie bili
się pod kinem Relaks z konikami, którzy wykupili wszystkie bilety, ale
żeby znowu aż tak?! Stoję więc w tym Bristolu i myślę: „Boże słodki, jaki
jestem popularny, no trudno… Ale co dalej?”. Tłum napiera na szyby, na
drzwi, chce wejść do środka, odźwierni w cylindrach odpychają tych
wszystkich ludzi jak mogą najdalej, ale kulturalnie. Pojawia się nawet
policja. Znów robią zdjęcia, coś krzyczą, nie słyszę. Stanąłem więc
trochę dalej w środku, bo bezpieczniej, i macham, bo przecież lubię
swoją publiczność. Macham z lekkim popłochem w głowie, bo włosy
nieuczesane po tym basenie i jak ja w ogóle wyglądam, uszy czerwone
po saunie, a i podkoszulek nieświeży. Skąd oni wiedzieli, że akurat dziś
będę pływał? Stoję, odmachuję i myślę, że może jednak czapkę założę,
bo te włosy… Zastanawiam się, czy mam ewentualnie w zanadrzu jakiś
działający długopis do autografów. I tak stoję dalej niezdecydowany, tak
stoję, stoję, tak macham, macham, aż nagle kątem oka widzę jakiegoś
typka tuż za mną, który też tak stoi, stoi jak ja i tak macha, macha. Co
to za frajer jeden? Chce skorzystać z mojego blasku czy jak? Kto to w
ogóle jest? Patrzę raz i zaraz jak w kreskówce druuugi raz… Bo to Mick
Jagger tak stoi za moimi plecami, stoi i tak macha, macha… I już dalej
nie mogę patrzeć ani myśleć nic, bo momentalnie zjawiają się jego
wypasieni ochroniarze i poszturchując, odpychają mnie jak najdalej od
niego. „Idź pan stąd! Ale już!!” — ryczą agresywnie. „No ja bym
poszedł, ale którędy, panowie?” — pytam przez grzeczność. „Przez
CUKIERNIĘ wypierdalaj!!!”.
PS. Za pośrednictwem tej książki chciałbym prosić państwa, którzy
stali wtedy pod Bristolem, żeby przysłali mi zdjęcie z Jaggerem. Bo nie
mam.
***
Rozdział 33.
Boguś, czyli idol wcielony
Jest taka zabawna historia, jak to rodzice poszli do kina, a chłopak,
bo chata wolna, szybko zadzwonił po sąsiadkę z klatki obok. Tak
szybko, że gdy tylko weszła, nie zdążyli nawet wylądować w łóżku. Cała
miłosna akcja znalazła swoje miejsce już w przedpokoju. Na podłodze.
Wtem otwierają się drzwi. Rodzice wrócili, bo spóźnili się na tramwaj. I
co teraz myśli każde z nich? Uwaga! Dziewczyna: „O rany, rodzice
wrócili, stoją, patrzą, a ja czuję, że on kończy!”. Chłopak: „Kurde, starzy
weszli, stoją, patrzą, aaa, mam w nosie, kończę!”. Ojciec: „No tak, my tu
stoimy, patrzymy, a ja widzę, że mój syn kończy”. A co myśli matka?
„No, jak ona trzyma te nogi, przecież dziecku jest niewygodnie!”
Boże, jak ja znam te klimaty z cyklu „oczami matki”… Pamiętam,
jak kiedyś moja mama przyjechała na plan Krolla. Mojego pierwszego
filmu z Bogusławem Lindą. Zdjęcia odbywały się w Polichnie koło
Piotrkowa, więc rodzice z Niewiadowa mieli rzut beretem. Zajechali z
gracją maluchem. W Krollu grałem Wiadernego, prostego,
nieokrzesanego chłopaka, czasem w mundurze, a częściej w
zwyczajnej, zgrzebnej kurtce. Chłopaka, który w sumie swoje wiedział,
ale na pewno nie znał słowa „elegancja”. Cóż, typowa,
charakterystyczna, drapieżna drugoplanowa rola. Mama już się trochę
rozgościła, poznała Bogusia Lindę, przywitała się z szacunkiem. Stoi i na
mnie patrzy. Wreszcie nie wytrzymuje, odprowadza mnie na bok i
szepcze: „Jak ty jesteś ubrany, synku?”. „Jak to jak? To jest przecież
kostium, mamo” — odpowiadam. „A tam, kostium, kostium, a pan
Bogusław elegancko. W marynarce”. Typowe „oczami matki”. Jaka tam
aktorska kreacja i ciężka praca synka na planie? Najważniejsze, że pan
Bogusław w marynarce.
To nieprawdopodobne, ale moja mama pamięta tylko jedną z moich
siedemdziesięciu siedmiu filmowych ról. Tę akurat, gdy grałem z Adą
Biedrzyńską telewizyjną wersję sztuki Klimaty. A dlaczego? Bo byłem
wtedy w smokingu, uczesany na gładko i ładnie wyglądałem. Jak
Lucjan Kydryński, jak Jerzy Połomski. Idole mamy.
W Krollu wykorzystywałem nauki, które otrzymałem niechcący od
Zbyszka Zamachowskiego. Jak Linda powoli, to ja szybko, jak Linda
poważnie, to ja śmiesznie. Graliśmy zawsze na dwa głosy, nigdy nie
próbowałem naśladować Bogusia, choć każdy wtedy, kto stanął w filmie
obok niego, miał pokusę, żeby stać się Bogusławem Lindą, i w
większości przypadków był to kardynalny błąd. Samobój po prostu.
Linda przecież jest jeden! Mnie Boguś bardzo imponował, lecz dobrze
wiedziałem, że w tym duecie muszę sam siebie wymyślić. To była
matematycznie skonstruowana przeze mnie kontra, która dalej
nakręcała się już sama. Szkoda, że tak mało tego było, bo zagraliśmy
razem raptem tylko w Psach — dwa razy, w Krollu właśnie i w Sarze.
Potem jeszcze Maciek Ślesicki próbował reanimować tę naszą parę w
Tacie. To wszystko. Ludzie jednak i tak nas ze sobą zawsze kojarzyli i
prosili mnie czasem: „Niech pan pozdrowi Bogusia”. I czasem
pozdrawiałem, ale prawda jest taka, że my nigdy nie byliśmy ze sobą aż
tak blisko. Zawsze był między nami dystans, ponieważ Bogusław nie
jest bratem łatą, jak ja. Przyjaźń z nim wymagała też czasu, którego ja
nigdy nie miałem, a słów, które wyrzucał z siebie Linda, gdy już się w
końcu spotykaliśmy, też było zawsze bardzo mało. Dla mnie
zdecydowanie za mało. Bywało nawet, że w Krollu przejmowałem po
nim teksty, których nie chciał wypowiadać. „Bo po co? Tyle tekstu?” —
marudził. Jest taka scena w samochodzie, mój monolog, kiedy
przypominam, jak to on — mój ukochany porucznik Arek — uratował
podczas strajku kobietę. To był tekst, który miał powiedzieć o sobie
Boguś, ale nie chciało mu się uczyć go na pamięć, bo było „za dużo
słów”. To pierwszy aktor, którego poznałem, wykreślający sobie teksty,
a nie próbujący coś dodawać, w przeciwieństwie do innych, najczęściej
pragnących gadać jak najwięcej. On nie. On grał po amerykańsku,
oszczędnie, zdystansowanie, konkretnie. Kiedyś mówi do mnie:
„Widzisz, w amerykańskim filmie przychodzi facet i załatwia sprawę, a
w polskim filmie on gra, że załatwia sprawę”. I pokazał mi to w czasie
próby do jednej ze scen Psów. To ta scena, kiedy Franz Maurer, czyli
Boguś, siedzi na krześle, a tzw. komisja weryfikacyjna tkwiąca za stołem
ocenia go i ostatecznie wyrzuca z milicji. Boguś siedzi i spokojnie mówi,
że z czterystu pięćdziesięciu metrów zastrzelił faceta jednym strzałem.
„Był pana przyjacielem?” — pyta ktoś z komisji. „Kolegą moim był”.
„Będzie pan bronił ojczyzny?” — pada kolejne pytanie. „Bezapelacyjnie!
Do samego końca, mojego albo jej”.

Psy 2. Ostatnia krew w reż. Władysława Pasikowskiego, 1994 r.


I on, wtedy na tej próbie, mówi do mnie: „Przypatrz się tym, którzy
siedzą w komisji za tym stolikiem. Po nich widać, jak uczą studentów w
polskich szkołach teatralnych”. I pokazał mi, co to znaczy „podpierać się
rekwizytem”, kiedy brakuje pewności, jak zagrać. „Zobacz — mówi —
wszyscy teraz mają się zdenerwować, cała komisja. Takie mają zadanie.
I zrobią dokładnie tak, jak ich w szkole uczyli. Ci, co mają ołówek, będą
ten ołówek gryźli, może go nawet połamią, ci, co mają zeszyt, to go z
hukiem zamkną. Ci, co mają okulary, to je ściągną i zaczną nerwowo
wycierać szkła, może się trochę powiercą na krzesłach. To wszystko.
Czarek, to jest do przewidzenia”. Rzeczywiście. Kamera, akcja! Wszyscy
zrobili dokładnie tak, jak wcześniej powiedział Boguś. Pytam go więc:
„Ale jak to zrobić inaczej? Oryginalniej?”. „Oryginalność leży w
prostocie. Przede wszystkim amerykański aktor (czytaj: dobry aktor)
nie potrzebuje rekwizytu, żeby dobrze zagrać. Ty też o tym pamiętaj. A
jeśli już go masz, bo musisz, to po prostu go miej. Jeśli masz okulary, to
je po prostu noś. Cała k…a filozofia. To wszystko”. Kiedy więc
większość aktorów ogrywała rekwizyty, Boguś po prostu załatwiał
sprawę. I to było genialne. Myślę, że paru kolegów zrobiło karierę „na
Lindzie” albo może dzięki Lindzie. To tak silna osobowość. Robert
Więckiewicz na przykład szedł tym śladem, bardzo przypominał mi
Bogusława, aż w końcu oczywiście znalazł siebie. Wspaniałego siebie!
Niepowtarzalnego siebie. Taka jest moja skromna obserwacja. Być
może się mylę, ale kto wie… Był takim Lindą, tylko bardziej
charakterystycznym.
Bartek Opania miał to samo, też był Lindą, tylko mniej
charakterystycznym. Całe pokolenie polskich aktorów wyrosło w
wielkim kompleksie Bogusia. Ale czy to źle? Wcale nie. Było się na kim
wzorować. Mnie udało się w tę pułapkę nie wpaść dzięki Zbyszkowi
Zamachowskiemu, który uświadomił mi, że trzeba zawsze grać inaczej
niż „przeciwnik”.

Z planu Psów 2, 1994 r.


Była kiedyś taka plotka, że Bruce Willis (który w każdym filmie
ratuje świat) któregoś dnia na ulicy — już prywatnie, w świecie
rzeczywistym — padł ofiarą napadu dwóch nowojorskich,
czarnoskórych, wyrośniętych dwunastolatków. I co zrobił superhero?
Padł na kolana, płakał i błagał, żeby mu tylko żadnej krzywdy nie robili.
Może im nawet za tę przysługę dobrze zapłacić. Podobno… A w Polsce
ludzie zastanawiają się, nawet mnie o to pytali, czy ten nasz filmowy
Linda w życiu też jest takim twardzielem.
Jest taka historia i to historia prawdziwa. Wiem to z pierwszej ręki.
Któregoś razu Boguś, Marek Kondrat, Zbyszek Zamachowski i
Wojtek Malajkat pojechali na rejs po wyspach Bahama. Łódź obsługiwał
i prowadził jakiś lokalny przewodnik, który znał jak własną kieszeń
swoje wody i wszystkie potencjalne pułapki czyhające na żeglarzy. Było
najlepiej na świecie. Cygara, rum, owoce południowe, świeże ryby, więc
chłopaki postanowili stanąć na rafie, zrzucić kotwicę i trochę
ponurkować. Wszystko było dopięte na tip-top, kwiaty na szyjach i
sunshine reggae z kaseciaka, poza tym, że nagle — nie wiadomo skąd —
nadeszła gwałtowna burza, jak to na morzu. Czy tam w górach. Łodzią
zaczęło strasznie rzucać, tym straszniej, że kotwica zbyt mocno
zaczepiła się o rafę. Nie mogli jej wyciągnąć, więc nie byli w stanie
odpłynąć i uciec, a tam coraz większe błyski i pioruny. I coraz wyższa
fala. Wszyscy spanikowali. Krzyk i strach! Także lokalny przewodnik,
zamiast cokolwiek robić, dygotał tylko ze strachu i powtarzał swoje
hawajskie modlitwy. Nawet cygaro mu zgasło. Ułamki sekund dzieliły
ich wszystkich od wakacyjnej śmierci. I wtedy Bogusław wyciągnął swój
wielki nóż, jak Rambo wziął go w zęby, odstawił szklaneczkę z
niedopitym rumem i rzucił się w odmęty fal. Zanurkował w tej ulewie i
piorunach i odciął kotwicę. Chłopaki przysięgają, że uratował im życie.
Przyjechał kiedyś pod mój dom, gdy jeszcze mieszkałem na wsi,
wielkim motorem. Kiedy? Jak wszedł trzeci filar emerytalny i pojawiły
się jego reklamy. Ja podkładałem wtedy tylko głos pod „Bohdan mówi
bankowy” za jakąś masę pieniędzy, a Boguś dał twarz któremuś
funduszowi za o wiele większą masę. „Kupiłem se motor, już nie muszę
pracować, przynajmniej przez parę lat” — powiedział i… odjechał. To
wszystko. Wygadany był… W sumie, jak się później okazało, trochę się
przeliczył. Mieszkał zresztą w tej samej wsi, ale w takim miejscu, że
mimo iż byłem u niego ze dwadzieścia razy, nigdy nie mogłem tam
trafić. Nawet taksówką. Ale inni, widać, mogli, więc Boguś wybudował
sobie w pewnej chwili koło domu wielki płot. Nie wolno mieć aż tak
wysokich płotów wokół posiadłości, ale jakoś załatwił sobie pozwolenie,
a ja po nim później ten płot spapugowałem: 3,5-metrowy, deska przy
desce. Któregoś dnia Boguś w gaciach podlewał sobie spokojnie
trawnik. No i to był ten moment. Paparazzi nie weszli na drzewo, nie
skakali na trampolinie. Wydłubali w jednej z desek sęk i ściągnęli go
przez tę dziurę po sęku. Wściekł się i jako pierwszy w Polsce wytoczył
kolorowemu tabloidowi proces. Byliśmy w szoku, gdy zobaczyliśmy, na
co przy tej okazji wpadło pozwane pisemko. W sądzie pojawiły się
hostessy, które przechadzając się w rozemocjonowanym tłumie,
rozdawały najnowszy numer tej gazetki z Bogusławem na okładce
wszystkim uczestnikom postępowania! To była Czomolungma
chamstwa. No ale przynajmniej musieli Bogusiowi zapłacić, bo ten
proces wygrał.
On w ogóle zawsze był we wszystkim najlepszy. Najlepiej strzelał,
najlepiej prowadził samochód, najlepiej władał nożem. Kiedyś przy
Krollu chcieliśmy zrobić imprezę. Tadziu Szymków jeszcze wtedy żył, a
Bogusław miał niebieskiego malucha, strasznego rzęcha. Dopiero po
Krollu kupił sobie jaguara. Używanego. Zarezerwowali dla nas całą
knajpę w pobliskiej miejscowości, bo myśmy mieszkali w Kiekrzu koło
Poznania, na odludziu, w lesie. W ośrodku wypoczynkowym dla
pracowników PKP. Boguś mówi: „Dobra, kto się zgłasza, że nie będzie
pił, to pojedziemy tam moim maluchem”. Musiałem się zgłosić, bo
byłem najmłodszy: „No dobra, już jakoś wytrzymam”. Jedziemy. Do
malucha weszło dziesięć osób, w tym Tadziu Szymków i Paweł
Edelman, a Władek Pasikowski musiał leżeć na dachu, bo był tak długi,
że się nie mieścił do środka. Opasał zatem sobą malucha jak kokardką,
nad przednią szybą zwisała jego głowa, tak że mieliśmy z nim kontakt
wzrokowy, a nogi z tyłu wlekły mu się prawie po ziemi. Jakoś
dojechaliśmy. W sumie trochę ponad 10 kilometrów. Na miejscu, jak
przysiągłem, tak nie piłem. Wszyscy świetnie się więc bawili, tylko mnie
było nudno. Coraz nudniej. Około trzeciej w nocy Boguś stwierdził, że
jednak to on będzie prowadził z powrotem, bo to przez las, policji nie
będzie i nic się nikomu nie stanie. „Poza tym wiesz, Czarek, ja mam
pierwszy stopień rajdowca”. No, skoro tak… Zapieprza więc przez las
ten rajdowiec, wchodzi w poślizgi, w miarę kontrolowane, wiraże jakieś,
na liczniku tyle, ile da się z malucha wyciągnąć w lesie, czyli pewnie
jakieś sześćdziesiąt na godzinę maks. Udało się. Jesteśmy na miejscu,
tyle że jakoś mniej nas chyba. Brakuje jednej pary oczu. Tak, po drodze
odpadł nam z dachu Władek Pasikowski. Patrzymy więc w stronę lasu
za Władkiem i ja jako pierwszy, bo trzeźwy, wpadam na naiwny pomysł:
„Wracamy go szukać!”. A Boguś na to rzeczowo, zapalając szluga: „Jak
k…a? Przecież nie mamy latarki!”.
Władziu znalazł się nad ranem, wyszedł z jakiegoś bagna i
szczęśliwy wrócił na piechotę. Nawet nie kulał. Machał nam ręką na
powitanie. Tą zdrową…
Podczas kręcenia Psów 2, w jakiejś wsi pod Łodzią, Boguś przywiózł
na plan zabytkowy pistolet z powstania styczniowego, rzadki okaz,
ładowany od strony lufy. Do tego tłuczek do prochu i dopiero wtedy
wkładało się okrągłą kulę, mocno ugniatając. Te pistolety
charakteryzowały się tym, że ich lufy nie były gwintowane, co
oznaczało, że do końca nie było wiadomo, dokąd taka kula naprawdę
poleci. Celujesz w jednego, zabijasz drugiego… taki myk. A taka kula
miała moc! Potrafiła przebić murowaną ścianę i powalić jeźdźca razem z
koniem. Do tego przy strzale huk był jak z armaty.
Na skraju wsi, gdzie kręciliśmy, stał stary, drewniany, elektryczny
słup, ewidentnie już nikomu nieprzydatny, zapomniany. Czekając na
zmrok, bo zdjęcia nocne, Boguś starannie nabił pistolet, dopił łyskacza z
plastikowego kubeczka, który mu przytrzymywałem, i poszliśmy
wypróbować zabytek. Na miejscu Bogusław w skupieniu wycelował w
ten słup. Ręką mu szarpnęło, zagrzmiało, echo powtórzyło, a słup
zatrzeszczał i, ciągnąc kable do ziemi, z trzaskiem upadł na zaorane
pole. I o dziwo, mimo że pistolet robił z kulą co chciał, Boguś trafił do
celu. Niezły zawodnik, co? Tyle że to jednak nie był stary, ewidentnie
już nikomu niepotrzebny, zapomniany słup. W całej wsi natychmiast
zgasło światło. Zamilkły telewizory i radioodbiorniki. Zaszczekały psy…
W życiu tak szybko nie spierdzielałem z planu. A Boguś i tak był
przede mną. Od tej pory wiem, że Pan Bóg strzela, ale Boguś kule nosi.
***
Rozdział 34.
Popularność, czyli ból istnienia
— Ty, ja cię znam. Ty w Orzyszu służyłeś! — dopadł mnie kiedyś
pewien gościu na stacji benzynowej koło Piotrkowa Trybunalskiego,
kiedy zatankowałem, wziąłem sobie kawkę i usiadłem spokojnie w
słoneczku. Pijany bardzo był, nawalony na maksa, tak między nami
mówiąc, a jego pytanie, jak się po kilku sekundach okaże, należało do
tych podchwytliwych inaczej.
— Nie no, ja w Zegrzu — odpowiadam skromnie.
— W jakim, kurwa, Zegrzu? W Orzyszu, bo ja cię pamiętam.
— Ja służyłem w Zegrzu. Przecież wiem najlepiej…
— W Orzyszu byłeś i chuj.
— Nie, no skąd…
— Kurwa, jak ja ci mówię, że służyłeś w Orzyszu, to znaczy, że
służyłeś w Orzyszu! Bo ci wyjebę w ryj!!!
— …Tak, służyłem w Orzyszu.
— No widzisz, nie można było tak do razu? Nic się, kurwa, nie
zmieniłeś, mówię ci.
Tego samego faceta pięć minut później przywiewa znowu:
— Ty, ja pierdolę, ty w Vabanku grałeś?
— Ja? Nie.
— No jak nie? Grałeś!
— Nie, no skąd. W czasach Vabanku jeszcze byłem w liceum, to
Kiersznowski Krzysztof grał. Podobny do mnie.
— Kurwa, grałeś w Vabanku, no, mówię ci.
— Nie, nie grałem, zostaw mnie w spokoju.
— Grałeś, bo ci jebnę.
— …Tak, grałem w Vabanku.
— No widzisz, od razu poznałem.
Tak, wielowymiarowa — jak widać — popularność, która spadła na
mnie w latach 90., po Psach, Krollu i Kilerze, była NIE DO WY-O-BRA-
ŻE-NIA!
Apogeum? Kiedyś w Łebie nie mogłem dostać się na swój własny
występ kabaretowy. Przyjechałem na niego z samym Mateuszem
Kusznierewiczem z Władysławowa. Bardzo chciał zobaczyć mój show,
co mi niezwykle schlebiało. Nasz mistrz olimpijski! Auta
zaparkowaliśmy daleko od centrum, bo tłum paraliżował ulice.
Wysiadłem z samochodu i dalej na piechotę, ale nie byłem w stanie
przepchać się do kina, w którym grałem, takie tłumy kłębiły się na
uliczkach. Każdy chciał zobaczyć Kilera, a kino w Łebie z gumy nie było.
I nie jest nadal. Ale to nie koniec.
Cięcie.
Zamknięcie starego, drewnianego, zabytkowego jak cholera mostu
w Wąchocku — festyn. Big festyn. Przyjechałem w biały dzień, kiedy
wszyscy byli jeszcze trzeźwi, i schroniłem się w namiocie, ponieważ
jako gwóźdź programu miałem mieć swój aktorski popis o 21:30, gdy
się ściemni. Miałem…
Wtedy nie było jeszcze ustawy o imprezach masowych, która
gwarantuje barierki i ochronę. Występ odbył się normalnie, do tego
parę bisów, tłum chciał więcej, ale ja chytrze — hop do auta i
ewakuacja! Gdy tylko ruszyłem, cały ten tłum rzucił się w stronę mojego
peugeocika z takim impetem, że myślałem, iż go zaraz zgniotą, a mnie
razem z nim. Siedziałem w środku przerażony, z pozamykanymi
oknami, a dookoła wycie, krzyk i rozpłaszczone twarze przylepione do
szyb. Samochód trzeszczał, a ja, Czaruś (jaki tam Kiler?), w środku z
moją własną klaustrofobią. Robi się duszno, duszniej, nie mogę się
ruszyć ani do przodu, ani do tyłu, a nawet jakbym był w stanie, to
przecież ludzi nie mogę porozjeżdżać. Niemoc. Strach. Oblężenie. Ci z
tyłu cisną tych z przodu… Tragedia! Histeria tłumu wzbiera jak w
rasowym thrillerze. Tak, dokładnie jak w definicji dreszczowca: „Fabuła
podąża w kierunku punktu kulminacyjnego. Napięcie zazwyczaj pojawia
się, gdy główny bohater znajduje się w niebezpiecznej sytuacji, z której
ucieczka wydaje się niemożliwa, a jego życie jest zagrożone. W
zależności od podgatunku fabuła opiera się zwykle na obronie jakiegoś
dobra — życia ludzkiego, państwa, społeczności. Zaskakujące
rozwiązanie akcji następuje pod koniec utworu”. Wypisz wymaluj…
Gdy strażacy odpalili wreszcie działka wodne, żeby odkleić tłum od
auta, byłem tak przerażony, że nie pamiętam, jak stamtąd uciekłem. Nic
nie widziałem. Wycieraczki pourywane. Długo jeszcze śniło mi się to
przygniatanie, ciemność, ponura poświata, krzyk i powyginany
samochód. Kiler w thrillerze. A blacharka kosztuje. Zwłaszcza gdy wóz
leciwy…
Kiler to był ten moment w moim życiu, kiedy nie mogłem spokojnie
przejść się ulicą. No skąd! Pamiętam, kiedy zawitałem do ciotki Halinki
i stryjka Wieśka do Pobierowa nad morzem i w końcu już bardzo
zachciało mi się morza. Nic dziwnego, przecież sezon. Po to tam
pojechałem, no nie? Podjąłem więc desperacką decyzję — na plażę
pójdę po zmierzchu, kiedy będzie pusta. Była. Dałem nura do wody,
pływałem jak dziecko, ciesząc się, że mogę w spokoju robić coś tak
niebywałego jak kąpiel w moim — od dziecka ukochanym — Bałtyku.
Chociaż już mocno szarzało i woda zrobiła się chłodna. Jak to w
Bałtyku. Po kwadransie wolności patrzę, a tu idzie jakaś kolonia,
wszyscy w takich samych chustach, a ja już akurat prawie przy brzegu.
Szybko więc kraulem! Potem do pozycji, którą już miałem przećwiczoną
na okoliczność wycieczek — przysłaniam twarz ręką, że niby gdzieś
tam hen patrzę, a tak naprawdę odwracam się w drugą stronę, żeby
mnie nie poznali. To była cała etiuda z zakrywaniem twarzy, pełna
misternych gestów i spojrzeń spod palców. Jako jej bohater przebiegam
więc plażę w Pobierowie i daję nura w wielki ręcznik. Naprawdę
olbrzymi. Jak koc. A dokładniej w panice (bo ci tam w chustach są
coraz bliżej) wycieram nim głowę, zakryty tak, że widać tylko dwie gołe
łydki. Słyszę, idą, mijają mnie, uff… coś tam mówią o zachodzie słońca,
na który się spóźnili. A ja w namiocie z ręcznika. Udało się. Jeszcze
chwila i będę mógł wygrzebać się z jego głębin! I wtem… „Ty, to
Pazura!” — piszczy nagle jakiś dzieciak. Poznali mnie po goleniach…
Sam w to teraz nie wierzę.
Scena przed lustrem — Kiler, reż. Juliusz Machulski, 1997 r.
Cięcie.
W mieście trochę trudniej było chodzić w ręczniku, więc nosiłem,
dopóki nie były zabronione — z powodu mafii, która nie wiedzieć
czemu też je bardzo polubiła — kominiarki. Takie, że tylko oczy było
widać. I dziura na nos. Kochałem je, bo dawały mi żyć. Ale nie zawsze.
Idę sobie kiedyś po Warszawie skrzętnie ukryty za kominiarką i nagle
pojawia się tłum: „Można autograf ?”. Skapitulowałem więc i w ogóle ją
ściągnąłem: „Jak wyście mnie poznali do cholery?”. „Bo pan tak samo
chodzi, jak pan biegał w Psach 2 po rynku”. Dziękuję.
Cięcie.
Rzym. Siedzę w pizzerii, nieszczęśliwie koło okna, bo tylko tam
wolne było, ale za to niepodobny do siebie: bardzo opalony i z
jasnoblond włosami, bo mi zawsze od słońca płowieją. Jem, jem, jem,
aż tu nagle idzie polska wycieczka. Jem jeszcze bardziej, niż jem… Nic
z tego. Wpada wycieczka, autografy, zdjęcia, zadyma. Wracam w końcu
do zimnego talerza, uff, spokój… „Mogę prosić o autograf ?” — dławię
się makaronem, gdy pyta mnie o to włoski kelner. W dodatku po
niemiecku. Zdziwiony odpowiadam również po niemiecku. A co!
Mówię: „Ale ty nawet nie wiesz, kim jestem”. „Jak to nie wiem? Jesteś
Karl-Heinz Rummenigge i grasz w Bayernie Monachium”.
Co z tego? W związku z tym, że byłem już Kiersznowskim, grałem w
Vabanku i służyłem w Orzyszu, pomyślałem sobie: „Iiiii tam! Mogę być
Karlem-Heinzem Rummeniggem” — i namazałem mu jakieś bazgroły
na serwetce.
Mistrza Rummeniggego poznałem później osobiście podczas finału
Ligi Mistrzów w Gelsenkirchen. Opowiedziałem mu tę historię po paru
lampkach wina, gdy zebrałem się na odwagę. Nawet nie drgnął. Nie
oglądał Kilera czy co???
Typowo niemiecki brak ogłady…
***
Rozdział 35.
Dowcip, kawał, żart, czyli
kolejność uczuć
Jak twierdzi Zenon Laskowik: „Patelnię najpierw trzeba rozgrzać,
dopiero na rozgrzanej sadzić jaja”. Od paru lat witam się więc z moimi
widzami tak samo. Jadę na przykład do Lublina. Zapowiadają mnie,
wchodzę na scenę: „Dziękuję państwu za te oszalałe, spontaniczne,
niczym jeszcze nie zasłużone owacje. Jesteście publicznością absolutnie
wyjątkową. Naprawdę, nie spodziewałem się, że przyjadą państwo na
mój występ aż do Lublina”. Śmiech. „Proszę państwa, jestem aktorem
filmowym, więc bardzo rzadko występuję dla żywych ludzi”. Śmiech.
„Przepraszam, ale akurat przypomniałem sobie, jak na grobach byłem,
bo ja u tej samej pani co roku w listopadzie kupuję znicze, kwiaty,
obwarzanki, a ona mówi do mnie: »Panie Pazura, pana na żywo to tylko
na cmentarzu można zobaczyć«”. Śmiech. Mówię to „na dzień dobry”,
na rozgrzanie. Dopiero potem się rozkręcam.
Jeden z moich ulubionych dowcipów to ten (copyright świętej
pamięci Zbigniew Wodecki), kiedy właściciel knajpy mówi do grającego
w niej od lat bandu: „Panowie, z roku na rok gracie coraz gorzej. Ale
dzisiaj to zagraliście jak za dwa lata”. To ten rodzaj absurdu, którego
wiecznie poszukuję. Uwielbiam też dowcipy o moim idolu, Jezusie,
mimo że czasem straszą, że tak nie wolno, bo to świętokradztwo albo
herezja. Ale, hola hola, kto jak kto, ale to Jezus musi mieć z nas
wszystkich największe poczucie humoru, czyż nie? Zresztą sam
kardynał Wyszyński, zapytany, czy księża dobrze mówią kazania,
odpowiedział: „Kazanie jest dobre, jeśli nie ma w nim więcej niż trzech
herezji”. No i co teraz? Teraz moje dwie ulubione herezje:
Dowcip o ukamienowaniu jawnogrzesznicy, w którym Jezus mówi:
„Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem”. I
nagle — ziuuuuu — leci kamień, wali jawnogrzesznicę w skroń, ona
pada. A Jezus odwraca się do tłumu i zrezygnowany mówi: „Mamo,
prosiłem cię, żebyś się nie wtrącała”.
Albo ten, prosto z Rosji, gdzie żyli sobie died i baba. Bardzo biedni
oboje. Baba w chacie została, a died poszedł na ryby, zarzucił wędkę i
czeka. A tu nagle po niebie leci krzyż z rozpiętym na nim człowiekiem,
krąży nad diedem, aż w końcu się nad nim zatrzymuje. „Jak masz na
imię?” — pyta krzyż z człowiekiem. „Stiepan” — odpowiada przerażony
Stiepan. „Oj, szczęśliwy jesteś, Stiepanie, szczęśliwy” — krzyż na to i…
odleciał. Died rzucił na ziemię wędkę i gna co sił w nogach do baby. „Ty
wiesz, babo, co mi się przydarzyło? Człowiek na krzyżu do mnie
podleciał i powiedział, że jestem szczęśliwy”. Baba na to: „Ty głupku,
bieda w domu, nie ma co żreć, za chwilę z głodu pomrzemy, a jakiś
pajac na krzyżu mówi ci, że jesteś szczęśliwy? Idź nad wodę jeszcze raz
i jak znowu będzie leciał, to go zapytaj, na czym niby to szczęście twoje
polega?”. No i died poszedł, jak baba kazała, wziął wędkę, zarzuca i
wygląda tego z krzyżem. Mija godzina, druga, trzecia, no i w końcu died
widzi, że krzyż z człowiekiem robi rundę i zatrzymuje się tuż nad nim.
„To ty jesteś Stiepan, tak?” — słyszy. „Tak, tak, to ja jestem Stiepan”.
„Szczęśliwy jesteś, Stiepanie”. „No właśnie, moja baba prosiła zapytać,
na czym to moje szczęście niby polega?” — rzucił died. „Jesteś
szczęśliwy, Stiepanie, bo gdybym miał wolne ręce, to tak bym ci
przypierdolił…” Jeśli więc kiedyś zobaczycie na niebie jakiś krzyż z
doczepionym facetem, to lepiej o nic nie pytajcie. Od razu nadstawcie
drugi policzek.
Ostatnio byłem u lekarza. W pewnej chwili mnie naszło, więc mówię
do medyka: „Wy to macie takie piękne posłannictwo — leczycie ludzi,
ratujecie życie, a tu człowiek jakieś głupoty cały czas robi…”. A profesor
na to: „Ale ty też, Cezary, dajesz ludziom lekarstwo. Lekarstwo na
smutek — śmiech. A na to żaden lekarz nie wypisze recepty”. Może
chciał być miły, a może jednak coś w tym jest?
Profesor Leszek Kołakowski poświęcił śmiechowi jeden ze swoich
wykładów. Przeczytałem go wnikliwie i co się okazuje? Tak naprawdę
nie wiemy, gdzie się ten śmiech w nas w ogóle rodzi! Okazuje się też, że
tylko ludzie potrafią się świadomie śmiać. No, jeszcze niektóre małpy
szczerzą zęby, gdy są zadowolone, ale tylko my śmiejemy się z rzeczy
absurdalnych i abstrakcyjnych. Bo to jest abstrakcja, że łączymy dwie
rzeczy oddalone od siebie sensem, daleko od siebie w czasie i
przestrzeni, a pokojarzone dopiero w naszych szarych komórkach.
Powiedzmy, że wczoraj widziałeś, jak gruba baba pośliznęła się na
skórce od banana, a dziś wchodzisz do urzędu, słyszysz piękny kobiecy
głos, patrzysz — a to ta sama baba. W gipsie.
Po lekturze profesora Kołakowskiego nagle zdałem sobie sprawę, że
od trzydziestu lat „robię w śmiechu”, a nie wiem, skąd on się bierze i co
go tak naprawdę wywołuje. Działam instynktownie. Co takiego się
dzieje, że wyzwalają się w nas takie, a nie inne emocje? Bo śmiech jest
przecież wybuchem pozytywnych emocji. Zauważyłem, że miejsca, w
których jest nieobecny, np. kraje arabskie, gdzie jest zabroniony, a wręcz
karalny, są siedliskiem terrorystów. I jestem pewien, że gdyby oni
jednak mogli pod tymi brodami się uśmiechać, cały świat byłby dużo
szczęśliwszy. A my, Polacy? Polacy zawsze mieli do siebie dystans, byli
uważani za najweselszy barak w obozie sowieckim. Tak, bo my umiemy
się śmiać ze wszystkiego. Ten śmiech pozwolił nam przetrwać
najtrudniejsze momenty w naszej historii.
Nasz ululbiony studencki numer: udawanie pijanego, z Piotrkiem Antczakiem,
1982 r.
Cezary — wiecznie uśmiechnięty niemowlak, grudzień 1962 r.
Humor ma zresztą u nas swoją własną gradację. Jest kawał — kiedy
sobie rozmawiamy z kumplami przy piwku, robi się swojsko i możemy
powiedzieć coś pieprznego, używając nawet, a może przede wszystkim,
wulgaryzmów dotykających np. sfery libido. Coś w stylu kawału może
też, niestety, nam się wymsknąć, jeśli jeszcze nie umiemy ściągnąć uzdy.
Mnie się tak wyrwało w szkole kiedyś. Pani Alicja Tybura, która potem
wyszła za mąż za pana Żmudzkiego, mojego pierwszego kierownika
produkcji w Pograniczu w ogniu (bo świat jest mały), uczyła mnie w
liceum niemieckiego. Dzięki niej pokochałem ten język nie do
pokochania. Pani Tybura, dopiero co po studiach, atrakcyjna, w mini,
więc my chłopaki, a czterech nas było w klasie, zawsze wszyscy na
wdechu. Po miesiącu zrobiła nam niestety pierwszą klasówkę. Same
dwóje. I pani Tybura już otwiera dziennik, żeby wstawić nam te dwóje,
już bierze długopis, ale długopis odmawia posłuszeństwa. Pyta więc:
„Czy ktoś w klasie ma czerwony wkład?”. Zawsze siedziałem w
pierwszej ławce i robiłem coś głupiego, żeby się popisać przed
dziewczynami. Tym razem oczywiście też: „Ja mam, pani profesor,
czerwony wkład, ale biało pisze”. Po raz pierwszy klasa się nie zaśmiała.
To była kompletna żenada. Stan „ała, ała”, w który sam nieraz popadam,
oglądając niektóre młode kabarety. Wtedy jednak, w klasie na
niemieckim, to ja okazałem się takim jednoosobowym młodym
kabaretem, grubiańskim, chamskim, żenującym. Może pani Tybura
nawet by mi odpuściła, bo mnie lubiła, i nawet próbowała: „Oj, Pazura,
nie bądź taki dowcipny” — powiedziała z zażenowaniem, ratując mnie
przed ostracyzmem całej klasy, ale ja dalej swoje, bez żadnego
wyczucia: „Ja nie jestem dowcipny, starałem się być doustny”. Wtedy
chcąc nie chcąc, musiała już interweniować: „Pazura, idziesz do
dyrektora. Ja tego tolerować nie mogę”. Przepraszałem ją mocno, ale do
dyrektora Grabowskiego Romana i tak poszedłem. „Co się stało?” —
zapytał. „Zachowałem się po szczeniacku, głupio bardzo. Pani zapytała,
czy mamy czerwony wkład, a ja odpowiedziałem, że mam czerwony, ale
biało pisze”. Zobaczyłem, że mimo całej powagi sytuacji Grabowskiemu
ze śmiechu drgnął kącik ust: „Dobrze, idź i powiedz pani profesor, że
porozmawialiśmy i że już nigdy w życiu tak nie zrobisz”. To była
najlepsza lekcja wychowawcza w moim życiu. Najlepsza lekcja pokory.
Już nigdy nie pozwoliłem sobie na taki grubiański wyskok. Od tego
czasu poruszam się na linii dowcip – żart bez prymitywizmu i
chamstwa. Choć raz, przyznam, miałem taki moment, kiedy po
usłyszeniu czegoś takiego mnie samemu drgnęły kąciki ust, jak niegdyś
dyrektorowi Grabowskiemu. Rzekomo Jan Himilsbach opowiadał o
tym, jaka niebezpieczna jest wódka i jak potrafi człowiekowi zmienić
punkt widzenia. „Piłem w Spatifie wódę, kiedy doczepiła się do mnie
taka okropna, wstrętna dziwka. Ale po pół litrze patrzę, że to ładna,
cudowna dziewczyna jednak, to wziąłem ją za rękę i prowadzę na chatę.
Ale był mróz, więc po drodze wytrzeźwiałem i w domu patrzę, że to
znowu ta okropna, wstrętna dziwka. No i wybaczcie, panowie, ale
brzydziłem się ją przelecieć. Walnąłem minetę i wyrzuciłem”. Taa…
Śmiać się nie wypada, ale…
Wyżej od kawału stoi dowcip, który opowiada się u cioci na
imieninach, gdzie niektórych rzeczy mówić już nie wypada, ale w
pewnym momencie można sobie na pewną swawolę pozwolić
(maksymalnie słowo „dupa” w puencie).
Najwyżej w tej gradacji stoi jednak żart — to z kolei scena, która
znajduje się w świątyni, czyli teatrze lub w miejscu powołanym do tego,
żeby być świątynią na czas trwania nabożeństwa zwanego
przedstawianiem.
Na pierwszym roku szkoły teatralnej, ucząc się dla niej szacunku,
wchodziło się na scenę bez butów; nie daj Boże, gdyby ktoś pojawił się
z papierosem albo żuł gumę. Wchodziło się zawsze z prawej kulisy
prawą nogą, z lewej lewą nogą, bo tak otwiera się sylwetkę, żeby
pokazać ją szanownej publice. Ze sceny płynie żart przemyślany, szyty
na miarę, który podlega też natychmiastowej autocenzurze. Jako
świadomy aktor czujesz i rozumiesz, że nie możesz mówić, pokazywać
ani markować rzeczy obscenicznych (dlatego zresztą się tak nazywają).
I kropka. Aktor jest moralnym filtrem i jednostką, która decyduje o tym,
co się zadzieje na oczach wysublimowanej publiczności, która kupiła
bilet i przyszła. Dziwię się więc aktorom, którzy bez żadnej refleksji
decydują się przyjmować „role” wymagające od nich niemoralnych albo
nawet dwuznacznych tylko zachowań na scenie, prowokujących jedynie
obscenicznością i wulgaryzmem. Dziwię się zespołom teatralnym, że
pozwalają reżyserowi z pasterskiego kraju interpretować naszego
Wyspiańskiego w sposób trywialny, zapominając o naszej tysiącletniej,
bogatej i doświadczonej bólem narodowej tradycji. Pozwalają
wmanewrować się w prymitywną prowokację, byle zaistnieć choć na
chwilę, obojętnie w jaki sposób. Mordują wrażliwość własną i na
nieszczęście również wrażliwość widzów, którzy masochistycznie
poddają się cięgom prymitywnej chłosty na ich wrażliwości i dumie.
Wyzwalają emocje, których nie są w stanie kontrolować, czyli po
wznieceniu umiejętnie ugasić. Zabierają widzowi miejsce na refleksję.
Pozbawiają podstawowego sensu przedstawienia, czyli spotkania z
żywym, wrażliwym człowiekiem. Proponują anarchię. To absolutne
zaprzeczenie idei sztuki w jej właściwym wymiarze. Bezwiednie stają
się zombie w rękach hochsztaplera. Bez skromności, wiedzy, uczuć
wyższych i smaku. Ale cóż. I z tym musimy sobie poradzić. My,
LUDZIE.
Bywają też tzw. spędy publiczności i wtedy mówi się ze staropolska,
że przyszła gawiedź. Gawiedź bilety, piwo i kiełbasę dostaje za darmo,
ale… to już inna historia.
Finałowy odcinek programu Telewizji Polsat Stand up. Zabij mnie śmiechem,
Teatr Żydowski, 2010 r.
Czasami oglądam amerykańskie stand-upy i widzę, jak bardzo
różnimy się od Amerykanów. W ponoć najlepszym amerykańskim one
man show facet mówi tylko o wsadzaniu sobie czarnego fiuta do białej
dupy lub odwrotnie. A gawiedź? Rży! Nie śmieje się jak publiczność z
żartu, tylko rży z byle gówna, klaszcząc byle jak i byle kiedy, wszystko
jedno. Powiem tylko, że nie znoszę relatywizmu, w którym wszystko jest
szare, więc i na wszystko można sobie pozwolić. Wolę nazwane granice
dające bezpieczeństwo. I widzę, że ludzie też je lubią, bo wtedy wiedzą,
że w teatrze nie spotka ich nic takiego, co by ich uraziło, obraziło,
zniesmaczyło, że szanuje się ich inteligencję. Pamiętam, gdy dawno
temu zabrano nas na Dantona Szajny do Teatru Studio, by pokazać
młodzieży Wybitną Sztukę, i był taki moment w spektaklu, kiedy
aktorki schodziły do publiczności z miednicami z wodą i obmywały
ludziom stopy. A ja? Taki szczawik, taki łebek, w dodatku skarpety
dziurawe! „Boże jedyny, tylko nie ja!” — pomyślałem, ale nie było mi do
śmiechu.
Nie lubię, gdy aktor dobiera się do mnie fizycznie, performance w
teatrze mnie nie bawi, a najbardziej boli mnie, gdy aktorzy nabijają się z
widzów. To widz ma się śmiać rozbawiony przez artystów. Nie musi
wiedzieć, że śmieje się tak naprawdę z siebie. Refleksja przychodzi
później. Albo nie przychodzi, ale to już takie nasze ryzyko zawodowe.
Tu z kolei pojawiają się wektory śmiechu. Ja nie nabijam się z
publiczności, ponieważ z niej wyszedłem, wszedłem na scenę, czyli się
samozwańczo wywyższyłem, zrobiłem zwrot o sto osiemdziesiąt stopni
i stoję oto teraz do tej publiczności w kontrze, a więc jestem jej
zwierciadłem. To ona ma się śmiać z siebie przeze mnie, a ja nie mogę
jej obrażać, bo obrażę siebie. Zgodnie z hasłem Laskowika: „Ludzie,
wszyscy jesteście wariatami! Ze mną na czele!”.
Parę razy zdarzyło mi się jedynie uśmiechnąć pod nosem, gdy na
Sędziach Wyspiańskiego patrzę, a tu cały teatr dzieci, same „bambini”,
które szeleszczą papierkami od cukierków i w nosie mają nasze wysiłki.
Pojawiło się po tym zresztą hasło: „Jaką mieliście publiczność?” i
odzew: „Włoską. Bambini”. Ale zawsze klaszczącą…
I tu też jest gradacja. Są oklaski, brawa i owacje. Oklaski — bo
wypada. To czysta kurtuazja. Brawa pojawiają się, ponieważ ich
chcemy, bo nie możemy już wytrzymać ze śmiechu, bo już za dużo, za
mocno, bo musimy złapać oddech, żeby nie pęknąć. Dopiero potem są
owacje, często na stojąco, kiedy dziękuje się artystom za ich artyzm i
przenikliwość.
Gdy pytam Janusza Józefowicza: „Jak tam spektakl?”, odpowiada:
„Genialnie. Owacjom nie było początku”. Niezmiennie mnie tym
rozśmiesza. Brawo, Mistrzu!
***
Rozdział 36.
Autograf, czyli coś na zawsze
Prawdziwy fan jest gotów na wszystko, o każdej porze dnia i nocy.
Ponieważ fantazja fana nie zna granic, barier ani zahamowań. Pamiętam
takiego, który krążył kiedyś w pobliżu planu i krążył, aż wreszcie pyta:
— Co kręcicie?
— Nikosia Dyzmę.
— A o której to będzie w telewizji?
No comments. Był też jeden taki w beretce i gumofilcach, ksywa
„Lunatyk”, który objawił się, gdy kręcono Rzeczpospolitą babską. A była
to trudna, nocna scena z udziałem czołgów. Bodajże w Wolborzu w
PGR-ze. A więc: akcja! Wjeżdżają na podwórko te czołgi, błoto,
marznąca mżawka, zewsząd wbiegają żołnierze Ludowego Wojska
Polskiego i nagle, nie wiadomo skąd, wyskakuje bardzo zainteresowany,
nawalony jak messerschmitt, przeszczęśliwy „Lunatyk”. Włazi
oczywiście prosto w kadr:
— A co kręcicie tutaj? Co kręcicie?
Kamera stop. Wszystko od początku. Cywil na ekranie.
— No, Rzeczpospolitą babską, odejdź pan.
Znów dwie godziny przygotowań, czołgi wyjeżdżają, wjeżdżają,
żołnierze wybiegają, wbiegają. Akcja!
— A co kręcicie tutaj? Co kręcicie?
— Rzeczpospolitą babską, wyjdź pan z kadru!
I tak cztery razy aż do rana psuł niemal każde ujęcie, mimo że za
każdym razem był cierpliwie odprowadzany do domku przez
kierownika planu. Za piątym razem filmowy kapitan Karski, czyli Janek
Machulski, nie wytrzymał.
— A co kręcicie tutaj? Co kręcicie?
— Krzyżaków, kurwa twoja mać, Krzyżaków!!!
Cisza.
— Eee, Krzyżaków to już widziałem…
I „Lunatyk” wreszcie poszedł do domu spać. Sam.

Nic śmiesznego, reż. Marek Koterski, 1995 r.


Był też taki fan, który czatował pół dnia w okolicach naszej
przyczepy, gdy kręciliśmy Psy 2. Boguś Linda był już bardzo zmęczony
popularnością, więc w pewnej chwili ewakuował się tylnym wyjściem, a
ja jeszcze chwilę zostałem. Patrzę, a ten biedaczyna z rowerem nadal
stoi… Na mój widok pyta: „A gdzie pan Bogusław?”. „No, już pojechał,
wiesz?” — odpowiadam. A on w płacz. „Ale jak? Ja tu dziesięć godzin
czekam na niego, nic nie jadłem, specjalnie do szkoły nie poszedłem,
rower pożyczyłem”. Strasznie żal mi się go zrobiło, dosłownie myślałem,
że serce mi pęknie, ale co robić? Życie… Ale zaraz, hola, hola. „Dawaj
ten pamiętnik” — wołam za nim. Wziąłem długopis i się podpisałem:
„Marcinowi Bogusław Linda”. Boże, jaki on był szczęśliwy! Wykrztusił
jedynie radosne „Dziękuję” i szybko odjechał.
Jednak nikt nie pobiłby łowcy autografów, który spotkał kiedyś w
tramwaju Stefana Friedmanna. Niewiele myśląc, podbiegł do niego z
kawałkiem biletu tramwajowego, takim lekko chodzonym, malutkim,
centymetrowym, ledwo mu się w paluszkach mieszczącym. Stefan
Friedmann: „Ale jak ja ci tu na tym dam?”. „Pan pisze byle jak. Ja sobie
w domu przepiszę”.
Kilerów dwóch, reż. Juliusz Machulski, 1999 r.
Z Maciejem Stuhrem w Chłopaki nie płaczą, reż. Olaf Lubaszenko, 2000 r.
***
Rozdział 37.
Edyta, czyli każdy człowiek ma
prawo do szczęścia, o!
Gdy powiedziałem Anastazji, że mam dziewczynę o rok od niej
starszą, zapytała rzeczowo: „A może mi pożyczyć książki, z których
uczyła się do matury?”.
Przygotowałem kolację dla naszej trójki, a po niej poprosiłem
Nastkę: „Zrobiłabyś mi herbatkę, córeczko?”. „Ja? Przecież masz już
swoją ukochaną”. O Boże! „Edytko, zrobisz mi herbatkę?” — pytam.
„Kuchnia prosto i na lewo”. I tak zostawiły mnie samego w fotelu,
chichocząc jedna przez drugą. Wtedy zrozumiałem, co to jest ta słynna
solidarność jajników.
Byłem w Krakowie na występach, kiedy mój wieloletni agent Tomek
Alber zaproponował, żebym do Warszawy wracał samolotem o 9:30.
Szybko i wygodnie. „Tomek, dwa tygodnie temu pięć godzin czekałem
na wylot, siedząc półdupkiem na jakiejś ławce, bo remont lotniska i
mgła. Nie chcę. Wolę o 5:50 wsiąść do pociągu. Znajdziemy jakiś pusty
przedział, walniemy się, żeby pospać, zjemy jajecznicę, a potem, w
Warszawie, będziemy mieć przed sobą jeszcze cały dzień. Zwleczemy
się jakoś o piątej z wyra. Trudno”.
Ostatni dzień maja 2007 roku. Do Warsu wszedłem o szóstej rano.
Nieprzytomny, ale nie na tyle, żeby nie zauważyć blondynki w białej
bluzeczce z kołnierzykiem. Stała sobie spokojnie: wyprostowana,
wysoka, skromna, zgrabna jak cholera. Jem tę swoją jajecznicę, patrzę
na gościa, który mi ją zrobił, i myślę, że fajnie facet ma, mając taką
dziewczynę, no fajnie… (byłem przekonany, że to jej sympatia). Nie to
co ja, sam, w separacji i psychicznym dole. Zazdroszczę mu takiej
zwykłej, sympatycznej, pięknej, oddanej dziewczyny. Też bym chciał w
końcu ułożyć sobie życie. Miałem nawet ochotę do niej zagadnąć, ale
ona w ogóle nie zwracała na mnie uwagi. Poszedłem więc do
przedziału. Po tej jajecznicy…
W pewnej chwili obudził mnie ruch zasłanianej zasłonki i
zamykanych drzwi. Otworzyłem oczy i zobaczyłem tylko przedramię w
białej bluzeczce. Widocznie spostrzegła, że dwóch facetów śpi, i sobie
poszła. Znów przysnąłem, ale gdy wracała z tym swoim wózkiem, już na
nią czekałem. Spytała, czy chcemy coś kupić. Niczego nie chciałem,
więc szybko poprosiłem o sok, jakieś prince polo, byleby tylko znów nie
zniknęła. A żeby została chwilę dłużej, wziąłem też herbatę. Gdy ją
parzyła, spytałem: „Co taka piękna dziewczyna robi w tak ciężkiej
pracy?”. „Zarabiam na studia, dzisiaj dopiero pierwszy dzień”.
Pogadaliśmy jeszcze chwilę, a ona, odchodząc, poprosiła mnie
nieśmiało o autograf. „Edycie, z nadzieją na spotkanie, Cezary Pazura”.
Uśmiała się, ale powiedziałem jej, że napisałem to bardzo serio. „Ile
masz lat?” — zapytałem. „Dziewiętnaście”. Tym razem ja się uśmiałem i
spytałem, czy będzie tak jeździć przez całe wakacje. „Tak, Kraków –
Gdynia Osobowa, a noclegi mamy w Warszawie co drugi dzień w
sypialnym wagonie. Czyli dwa dni jeżdżę, dzień odpoczywam, taki cykl”.
Spytałem, czy da mi swój numer, ale odmówiła. Zacząłem ją więc
przekonywać, że chcę tylko zaprosić ją na kawę, że zapraszam, że mam
wielki pusty dom, że odpocznie… Bajerowałem jak chłopiec z
gimnazjum. Wreszcie dała mi ten numer i bardzo się śmiała, kiedy od
razu zadzwoniłem. A ja po prostu chciałem wiedzieć, że to prawdziwy
numer, bo podejrzewałem, że pewnie nie jestem pierwszym frajerem,
który o niego prosił.
Spotkaliśmy się w Warszawie. Opowiadała o sobie, o tym, że
pracowała jako hostessa, że brała udział w wyborach Miss Małopolski,
że w Warszawie była już dwa razy (!), że wybiera się na studia, że chce
odciążyć rodziców, więc sama zbiera pieniądze, pracując w pociągu. Po
którymś razie oboje czuliśmy, że to nie jest już taka normalna
znajomość. Zdecydowała, że zanocuje u mnie. Parę godzin dosłownie,
bo o piątej rano musi znów wyruszać w trasę. Cieszyłem się jak wariat,
ale miałem też straszną tremę. Tak bardzo bałem się, że się w niej
zakochałem, że asekuracyjnie, jak głupi w samoobronie przed
zauroczeniem, zacząłem opowiadać jej o swojej żonie, z którą byłem w
separacji, i inne ponure historie. Boże, jakim durniem jest czasem
człowiek! I to w najważniejszej chwili w życiu! Przecież wiadomo było,
co ona może wtedy pomyśleć. Że chcę ją tylko na chwilę zbajerować,
wykorzystać, że i tak wrócę do żony itd. A to nie była prawda. Ja się
tylko bałem tej miłości, która spadła na mnie „jak czający się za rogiem
morderca”… W dodatku miłości do tak młodej dziewczyny.
Dwadzieścia pięć lat różnicy. Z jakiej racji mam się jej podobać? Z jakiej
racji ma obdarzyć uczuciem właśnie mnie, skoro całe piękne życie
przed tą wspaniałą młodą osobą?
Pamiątka ze ślubu. Ja i moja Edytka, 1 maja 2009 r.
Rano odwiozłem ją na dworzec, do niczego między nami nie doszło.
Ale ja już nie mogłem przestać o niej myśleć, już tonąłem w tym
zakochaniu, już było po zawodach. Wszędzie czułem jej zapach,
wszędzie widziałem jej uśmiechniętą buzię i słyszałem jej szczery,
naturalny śmiech. Któregoś dnia pojechałem na swoją działkę pod
Iławę. Zadzwoniłem do Edytki, a był to już czas, kiedy dzwoniłem po
dziesięć razy dziennie, pytając: „Gdzie jesteś?”. „Jestem w domu z
mamą”. „A co robisz?” „Akurat wycieram liście fikusowi, bo były
zakurzone”. „I nie idziesz na dyskotekę? Przecież jest sobota, a ty masz
dziewiętnaście lat”. „Nie, bo tam piją, to nie moje klimaty”. Wtedy, pod
tą Iławą, także jak zwykle zapytałem: „Gdzie jesteś?”. „Właśnie jadę do
Gdyni, za jakieś pół godziny będę przejeżdżać przez Iławę”. „Chcę cię
zobaczyć!!!”. „Ale ten pociąg stoi tam tylko sześćdziesiąt sekund”. „To mi
wystarczy”. Tak jak stałem, wsiadłem w auto i szybko do Iławy. W
klapkach, gaciach w kwiatki i podkoszulku. Czy zdążę? Z działki do
Iławy jedzie się trzydzieści minut albo dłużej, jeśli przejazd jest
zamknięty. Pociąg miał lekkie przyspieszenie, ja też i… całe pięć minut
stał na dworcu. A ja przed jednym z wagonów wpatrzony w drzwi, w
których stała moja Edytka. Złapałem ją za ręce. „Rzuć to wszystko teraz,
jedź ze mną! Ile w tym pociągu zarobisz przez te wakacje? Ja ci dam
pięć razy więcej. Rzuć tę robotę, nie możesz się tym cholernym
wózkiem walić po nogach, cała chodzić w siniakach, przecież to absurd!
Ja ci pomogę, zapłacę za twoje studia”. Ona stoi na stopniach wagonu,
ja na peronie trzymam ją za ręce, a w oknach (wtedy jeszcze były
otwierane) dziesiątki wystawionych łbów, bo widzą Pazurę na żywo. Co
to? Film kręcą jakiś czy jak? Bełkotałem totalnie, bo byłem już totalnie
zakochany.
Przełomowym momentem okazał się ten, kiedy brat Edytki musiał
mieć konsultację lekarską w Warszawie. Wtedy zaprosiłem ich do
siebie, przyjąłem obiadem i poczułem, że to już się dzieje.
Mam dziewczynę, mam przyszłego szwagra, teściów, nową rodzinę.
Jestem swój. Kręciłem akurat Oficerów i zabrałem Edytkę na plan.
Pierwszym kolegą, który ją poznał, był Borys Szyc. I jeszcze Robert
Chojnacki. Szyc stwierdził: „W ogóle się nie zastanawiaj, pierdol
konwenanse”. A Chojnacki: „Jak nie ty, to ja się z nią ożenię”. Przekonał
mnie, saksofonista jeden!
Pamiętam naszą pierwszą randkę, nie kolejne spotkanie, już
prawdziwą randkę. Umówiliśmy się pod kasą numer jeden na Dworcu
Centralnym. Edytka założyła sukieneczkę, we włoski wpięła piękny
kwiat, torba w kratkę, wysokie buty. Wydawała się wyższa od
wszystkich wokół. I do tego ten siwy łebek — od tamtej pory zawsze
tak na nią wołam. Pierwsza wspólna noc to było jedno wielkie
przytulanie się do siebie, najbliższe, najważniejsze, najpotrzebniejsze.
Nie mogłem sobie przypomnieć momentu, kiedy czułem się bardziej
bezpieczny.
Nasz romans był naprawdę cudowny i gorący, pełen wzajemnego
zaufania i tęsknoty przy codziennych rozstaniach, ale był także
problematyczny. No bo ona — młodziutka dziewczyna, i ja — osoba
publiczna… Gdzie tu się więc spotykać, żeby nas nie dorwali?
Zadzwoniłem do przyjaciela Antoina, Francuza z pochodzenia, któremu
kiedyś pomogłem załatwić polskie obywatelstwo. Był wtedy dyrektorem
jednego z warszawskich hoteli. Pomógł. Jak to przyjaciel. Praktycznie
zamieszkaliśmy u niego w hotelu. Na krzywy ryj. Za darmo w
apartamencie. I tak to błogo trwało, aż kiedyś poszliśmy razem na
szybkie zakupy do Złotych Tarasów, które były najbliżej, bo jak długo
można wszędzie chodzić oddzielnie? A i ja nie miałem ochoty się już
ukrywać. Tam wyczaili nas paparazzi. Po moim małżeństwie nie było
wtedy już co prawda śladu, miałem nawet wyznaczoną datę rozwodu na
grudzień, ale i tak afera. „Kim jest ta blondynka?”, „Pazura w centrum
handlowym z tajemniczą blondynką”, „Czy to jego córka?” — zaczęło
się. Mama Edytki, gdy tylko sąsiadki doniosły jej, co piszą w tabloidach,
spanikowała, bo musiała się od wszystkich nasłuchać, że jej córka nie
dość, że z aktorem, to jeszcze starym.
Zadzwoniłem więc do niej, przedstawiłem się i spytałem, kiedy
mogę przyjechać. Na miejscu, w Nowej Hucie, na osiedlu Piastów,
kupiłem największy bukiet, jaki był w kwiaciarni. Pamiętam, że pod
kwiaciarnią jacyś panowie naprawiali chodnik i jeden zapytał: „Panie
Pazura, a co pan robi na tym zadupiu?”. „Będę się żenił, panowie”. Tak,
bo wtedy już wiedziałem, że to musi być Ona. Poszedłem więc z tymi
kwiatami do mamy, jakaś kawa, jedzenie, ona cała stremowana, bo bała
się tej konfrontacji. Na szczęście była w domu też Agnieszka, synowa z
pięcioletnim wtedy synkiem Szymonem. Zacząłem się z nim bawić i
nagle mały puszcza farbę: „Wujek, a ty się ożenisz z naszą Edytką?”.
Agnieszka na to: „Cicho, jak ty możesz tak do pana?”. Ale mały mógł.
„No, ożenisz się czy nie?” Cisza w domu. „Wszystko będzie zależało od
Edytki, bo wujek bardzo by chciał”. „A dlaczego ty jesteś taki stary, a
Edytka taka młoda? Bo wszyscy mówią, że jesteś taki stary”. Mały
Szymon jednym krótkim dialogiem załatwił więc wszystkie wiszące w
tamtej chwili w powietrzu problemy — dzięki, Szymon. Wujek sobie
zapamięta, jakim męskim facetem się okazałeś. „Pani Zając, proszę mi
wierzyć, że mam uczciwe zamiary i chciałbym, żeby pani córka została
kiedyś moją żoną”. Mama w szoku, ale wiem, że zrobiłem na niej dobre
wrażenie, uwielbia mnie zresztą do dziś. Z wzajemnością. Od tamtej
pory starałem się jak najczęściej przyjeżdżać do Krakowa, chodziłem do
sklepu, na spacer z psem, do kiosku po gazety. Żeby sąsiedzi się od
mamy odczepili. Tak córka wybrała i macie, co chcecie. I nie ma już o
czym plotkować.
Jest takie powiedzenie: „Jeśli chcesz wiedzieć, jaka będzie twoja
żona, popatrz na teściową”. Jeżeli można mówić o złotych ludziach, to
mama Edytki jest złotą kobietą. Wzorową. Mąż na kontraktach
zagranicznych. Co robi mama? Spędza czas z dziećmi i czeka na
swojego Józka. Pamiętam, gdy kiedyś Józek wracał z zagranicy i
przejmowaliśmy go wszyscy razem w Warszawie na lotnisku. Kiedy
zobaczyłem, z jaką on czułością wita się z tą swoją Krysią, to się po
prostu poryczałem.
Z Edytką mieliśmy długi okres narzeczeństwa, w którym po prostu
poznawaliśmy siebie nawzajem. Jak to w narzeczeństwie. Były
momenty, że miała duże wątpliwości, a brały się stąd, że prasa wzięła
nas na języki, bardzo mocno i bardzo źle. Non stop stawiano nas za zły
przykład, do tego stopnia, że pseudodziennikarki mówiły o nas, że
jesteśmy związkiem patologicznym. Ciągle nagonka, plotki,
przypuszczenia. Edytka bardzo to wszystko przeżywała, ale ja znałem
taki świat od lat i wiedziałem, że w pewnej chwili się od nas odczepią.
Poza tym po raz pierwszy w życiu byłem pewien, że to ta kobieta —
jedyna, na zawsze.
W czerwcu 2008 roku kupiłem pierścionek i ukryłem go w sejfie, a
oświadczyć się Edytce postanowiłem w październiku, podczas naszego
wspólnego wyjazdu do Toronto. Wymyśliłem sobie, że pojedziemy nad
Niagarę, chłopaki załatwią mi restaurację z widokiem i wtedy ja wyjmę
ten pierścionek i TO zrobię. Na miejscu było, jak chciałem: Niagara,
restauracja, widok, tyle że w całym tym wyjazdowym pośpiechu
zapomniałem zabrać pierścionka z sejfu… Masakra! Wtedy do Edytki
zadzwonił telefon. Koleżanka. Zachwycona, bo chłopak jej się akurat
oświadczył. Tego dnia, kiedy ja miałem zrobić dokładnie to samo,
kurde! Widziałem, że się cieszy ze szczęścia koleżanki, ale też trochę
martwi, że między nami minęło już tyle czasu, a ja nic. No nic…
„Kiedyś ci to wszystko opowiem, kochanie” — powiedziałem wtedy
bardzo zagadkowo, bo w głowie miałem już kolejny plan — wiedziałem,
że za dwa miesiące polecimy z przyjaciółmi do Tajlandii i że tym razem
na pewno nie zapomnę pierścionka. Może będzie jeszcze bardziej
romantycznie? Tymczasem wracamy z Toronto do Polski i jedziemy na
działkę. Otwieram red bulla, a Edytka: „O Jezu, jak to okropnie
pachnie”. Wracamy do domu — jedzenie też pachnie jej wstrętnie. Jadę
na występ do Ożarowa Mazowieckiego i gdy już zaraz, zaraz mam
wyjść na scenę, telefon. Edytka. W słuchawce słyszę tylko takie
rozgorączkowane „zy-zy-zy”… i z tego bełkotu wyławiam dwa słowa:
test i ciąża. „Kochanie, uspokój się. Mów powoli, bo nic nie rozumiem”.
„Test zrobiłam, jestem w ciąży”. Jeżeli ktoś nie wie jeszcze, jak to jest,
gdy strzela w niego piorun, niech tu podejdzie. Chętnie opowiem. Przed
oczami zrobiło mi się biało i wydukałem z siebie jedynie: „Kocham cię
bardzo”. Moje nogi nie chciały iść na scenę, w głowie wszystkie myśli
naraz, układanie życia z Edytką, jedno wielkie, pulsujące szczęście.
Wtedy od kilku już lat stroniłem od alkoholu, ale poprosiłem mojego
agenta, Tomka Albera, żeby natychmiast dał mi setę whisky. Był w
szoku, ale gdy spojrzał mi w oczy, powiedział tylko: „Aha, Edytka w
ciąży”. Ech, Alber, Alber, ty mój mały psychologu… Wypiłem setę na
raz. Może na dwa… To był piękny występ w Ożarowie, emocjonalny
pewnie, ale nic z niego nie pamiętam. Do domu wróciłem koło północy.
Wchodzę, widzę, że w przedpokoju stoi mały bucik dziecięcy, w środku
test, dwie kreseczki. Edytka nie śpi, czeka. Idziemy do łóżka. Przytulam
ją i zapadam w jakieś sen-nie-sen, widzenie, imaginację, nie-wiem-co. I
w tym nie-wiem-czym widzę siebie: jestem cały obwiązany sznurami od
prodiża, tymi, co ojciec mnie nimi lał, grubymi rzemieniami,
łańcuchami. Chcę je rozerwać, nie potrafię. Szamoczę się, cierpię. I
nagle gromadzę wszystkie siły, jakie mam, spinam się i wszystko nagle
pęka. Lekkość. Jestem wolny, nic nie trzyma, nic nie boli. Wtedy słyszę
dwa słowa dobiegające nie wiem skąd: „Zrzuciłeś okowy”.
Budzę się rano. Pierwszy raz od lat czuję spokój i błogość. Wiem, że
zaczyna się absolutnie nowe życie. Pierwszy raz czuję się naprawdę
mężczyzną.
Rano ustalamy, że jednak nie lecimy do tej Tajlandii ze znajomymi,
nie będziemy ryzykować, robimy USG, wszystko cacy. Będziemy mieli
dziecko! Edytka i ja. Liczymy razem dni i tygodnie i okazuje się, że już
w Kanadzie, już nad Niagarą, Edytka była w ciąży. Kiedy to się stało?
Pamiętam dokładnie. Którejś nocy oboje się obudziliśmy, nagle, w tej
samej sekundzie. Jakiś instynkt, może Bóg, powiedział: „Pobudka, do
roboty, w tej chwili, dzieci, no błagam, macie się sprężać”. To była ta
noc, kiedy powstała Amelka.
A pierścionek? Nie zaginął w przyrodzie. Na zaproszenie
Apoloniusza Tajnera pojechaliśmy do Wisły, do hotelu Willa Almira,
należącego do mojego przyjaciela Konrada Rumińskiego. Rozwód już za
mną, Edytka w ciąży. Szczęście! No, teraz to ja się dopiero mogę
oświadczać dzień i noc! Tajner zabiera nas na skoki, ale Edytka nie
chce na górę skoczni, źle się czuje. Zresztą cały dzień jadła tylko rosół.
Rano rosół, na obiad rosół, w międzyczasie rosół. Na kolację rosół.
Tajner organizuje mi ogromny bukiet kwiatów, tak wielki, że mieści się
tylko do wiadra. Edytka siedzi więc w podomce nad tymi pachnącymi
kwiatami. Ja klękam i w końcu wyciągam ten pierścionek. To już, to ta
chwila, jedyna taka. Zakładam go na palec narzeczonej, ona uśmiecha
się boleśnie, wącha kwiaty i… zjawiskowo womituje.
Wiem, że Edytkę zesłał mi Bóg, który wreszcie się nade mną
ulitował: „Masz, chłopie, masz tu normalną dziewczynę”. Dziś mamy
dwójkę dzieci, myślimy o kolejnych. A jak!
Co mnie przy niej trzyma od dziesięciu lat? Ma to, czego dziś brak
światu. Jest taka jak Krysia, jej mama. Wierna, mądra, cierpliwa i po
ludzku normalna. Zakochana w swoim mężu. Z wzajemnością.
I co istotne, to ona dała mi to, czego przez całe życie bez skutku
szukałem. Poczucie, że jestem ważny.
***
Rozdział 38.
Homoseksualizm, czyli miłość
niejedno ma imię
Mam opinię konserwatysty, ale czy to jest do końca prawda? Nie ma
dla mnie kompletnie żadnego znaczenia, z kim kto sypia (wykluczając z
tego rzecz jasna jakiekolwiek pedofilskie zapędy), jakie kto ma
preferencje seksualne, czy ktoś jest homo, bi, czy hetero. Tak samo
wkurza mnie głupi heteryk, jak głupi gej, tak samo lubię pogadać z
błyskotliwą lesbijką, jak z inteligentnym mężem koleżanki. Liczy się to,
jakim kto jest człowiekiem. Moralność lub jej brak. W takiej relacji
ważne są jedynie intencje i motywacje, a nie orientacja seksualna.
Jedyne, czego w tym wszystkim nie pojmuję, to ta głośna,
rozwrzeszczana machina, ta fanfaronada, te parady, te karykaturalne
stroje i wątpliwej klasy malowniczość. Nie rozumiem takiego środka
wyrazu i nie wiem, czemu miałby on tak naprawdę służyć. Mało tego —
jestem przekonany, że nasz sztandarowy polski biseksualista, wielki
pisarz i poeta, współtwórca Skamandra, Jarosław Iwaszkiewicz, gdy
wszystko to widzi, to się po prostu w grobie przewraca. Przecież ruch
LGBT poza tym, że zyskał w Polsce w końcu oficjalną nazwę (bo w
Stanach istnieje już ponad pół wieku), nie jest niczym nowym. Od lat
środowisko homoseksualne z powodzeniem tworzy sztukę, ma swoje
mniejsze i większe koterie, a w show-biznesie działa często lepiej i
bardziej solidarnie niż hetero. Już w latach 90. do reklamy ubierał mnie
młody chłopak w fatalnych ciuchach. Dziś Jacyków prowadzi programy
telewizyjne, robi kostiumy do filmów i pisze książki. W Sztosie z kolei
zagrał niejaki Rysia. Postać bardzo barwna, znana w całym mieście.
Znana i kochana. Rysia wpadał czasem do mojej pierwszej żony i
życzeniowo żartował sobie, że „twój stary też jest pedał, tylko ukryty”.
Mieliśmy z nim zawsze ubaw po pachy. No, może poza jednym
incydentem, kiedy powiedział do mnie po kielichu: „Twoja żona ma
romans. Ups, wygadałam się. Hi, hi, hi”. Brawo, Rysia! Prawda górą.
W moim Niewiadowie też było paru gejów i nikt nic do nich nie
miał. Albo chciałeś się z nimi przyjaźnić, albo nie, ale wyznacznikiem
tego nie była ich orientacja, tylko fakt, czy byli dobrymi ludźmi, czy
kreaturami. Bo najpierw jest człowiek. To się liczy. W latach 80. byłem
w Warszawie. Pewien kolega z reżyserii bardzo mi pomógł i dał mi
klucze do swojego mieszkania, bo nie miałem gdzie spać. Równy
chłopak. O tym, że jest gejem, dowiedziałem się dopiero, gdy pod jego
nieobecność przyszedł jego chłopak (a właściwie dziewczyna, jak się
później okazało) i chciał mnie z mieszkania usunąć. Zachowywał się
fatalnie, tak fatalnie, że wreszcie musiałem zrzucić go ze schodów.
Dopiero wtedy wrócił mu rozum, mogliśmy spokojnie pogadać i oddalił
się bez paranoi, że jest zdradzany. Gdy do mieszkania wrócił wreszcie z
wyjazdu jego chłopak-reżyser, poszliśmy razem do klubu „Na Trakcie”
na Krakowskim Przedmieściu. On jak do drugiego domu, ja z
ciekawości. Wtedy zobaczyłem ich wszystkich naraz. Wiele znanych
twarzy, oj, wiele… Także takich posyłających mi uśmieszki i pocałunki.
Postanowiłem więc czuć się po prostu świetnie, tym bardziej że żadna
kobieta nigdy mnie tak nie dowartościowała jak jedna wizyta w „Na
Trakcie”. Nikt mnie w życiu tak nie adorował, jak ci chłopcy tam wtedy.
Tylko reżyser jakiś niepocieszony. Siedzi, pali nerwowo papierosa, w dal
patrzy bez sensu. „Co jest?”— pytam. „Wszystko mi zepsułeś” — mówi.
„Ale co ja zrobiłem?” — dopytuję. On na to: „Chcę, żebyś wiedział,
Czarku, że ja jestem w tych relacjach mężczyzną i że w momencie, w
którym ty się pokazałeś ze mną w knajpie, wyższy ode mnie, taki chłop
napakowany, to wszyscy zaczęli mnie tam uważać za ciotę. A ja jestem
zwykłym facetem! Rozumiesz?”. Wtedy zrobiło mi się przykro i chciałem
nigdy więcej już niczego nie być ciekawym. Niech będzie. Chyba nie do
końca te meandry rozumiem, ale akceptuję. Akceptuję, a nie tylko
toleruję, bo to zasadnicza różnica. A więc akceptuję do czasu, kiedy
widzę kolejną maszkarę-paradę. Wtedy zawsze myślę sobie: „Czy ja,
jako człowiek akurat heteroseksualny, łażę ostentacyjnie po ulicach i drę
się, że lubię kobiety?”. Nie, chociaż też bym czasami chciał, żeby prawo
w Polsce było inne, bo wiele rzeczy mnie po prostu wkurwia. Wiem, że
homoseksualiści mają problem, bo nie mogą po sobie dziedziczyć (to
się zaraz zmieni, chyba nawet już sejm debatuje), wiem, że są w kropce,
kiedy chcą się w szpitalu dowiedzieć o stan zdrowia partnera, a nie
mają do tego prawa. Ale kto im pomoże, jeśli poprzebierani w stringi i
kapelusze-penisy będą wrzeszczeć na ulicach? Nikt. Myślę, że ta
metoda nie sprawi, iż pokocha ich więcej ludzi. Wręcz przeciwnie.
Umocnią jedynie wizerunek, że gej to co najmniej dziwak, pozorant,
karykatura. Od załatwiania spraw nie są bowiem ulice, tylko urzędy,
stowarzyszenia, drogi służbowe, które musi przejść każdy obywatel. Ja
też. Wy też. Nie można po prostu pogadać, a swoich
żądań/pragnień/praw zgłosić w sejmie zamiast wkładać tandetne
fatałaszki i robić w nich demonstrację w środku miasta? Nawet
prawdziwi geje mówią przecież, że to nowe, niby nowoczesne pokolenie
robi źle dla ich interesów, że ich ośmiesza, odbiera rangę i upokarza.
A dzieci? Prawo naturalne jest takie, że choćby nie wiem jaki
prezydent przyszedł i powiedział, że od jutra będzie styczeń, to taki
ch… będzie lipiec, bo jest czerwiec. Nie spadnie śnieg, bo jest 30 stopni
na plusie. Nie pojeździmy na nartach, bo nie ma po czym. Kobieta +
mężczyzna = dziecko. Oczywiście, że lepiej jest, jeśli dziecko żyje w
gejowskiej mądrej rodzinie niż w totalnej patologii, ale każdy przypadek
musi być rozpatrywany bardzo indywidualnie, bo już teraz jest problem,
o którym mówi się zbyt mało. Problem matek, które oddały dziecko do
adopcji, a potem psychicznie sobie jednak z tym nie radzą i umierają z
rozpaczy. Na to też warto zwrócić uwagę. Uważam więc, że trzeba
wszystko najpierw dobrze poobserwować — z każdej strony, wzdłuż i
wszerz — i dokładnie sprawdzić, jak to funkcjonuje, zamiast
natychmiast tworzyć nowe prawo. Na to potrzeba po prostu czasu.
Heteroczasu i homoczasu. A w tym właśnie czasie warto wyłapywać, co
jest prawdą, a co atrapą.
A tu też, jak wszędzie, różnie bywa. Ja na przykład staram się to
robić i mam nawet swojego ulubionego geja do obserwacji. Przypadek
wymarzony do kabaretu jako punkt odniesienia. Gdyby był hetero, to
też bym się gapił.
Charakterystyka:
Tańczy, ale nikt nie widział.
Mówi, bo ma cudowne poczucie celebryctwa w duszy, które każe
mu być ekspertem w każdej dziedzinie.
Lubi założyć lejce na twarz i pozować do zdjęć — tak bardzo kocha
zwierzęta.
Ego jak stąd do Otwocka.
Forma niepozostawiająca jednego milimetra kwadratowego dla
jakiejkolwiek treści.
Próżność najwyższej próby.
I kompleksy, które dopełniają czary jego goryczy.
A więc celebryta-tancerz-miłośnik psów. A, jeszcze Żyd i
wegetarianin. Zawsze gdy go zobaczę na przykład w świeczniku na
głowie, przypomina mi się Na dnie Skolimowskiego, w którym jest taka
scena, kiedy to główny bohater jedzie londyńskim metrem i widzi
czarnoskórego faceta czytającego żydowską gazetę. Bohater spokojnie
pyta więc: „Nie wystarczy ci, że jesteś czarny?”. Chciałbym dedykować
te święte słowa Skolimowskiego wszelkim możliwym pierogom, na
których wszystkie „nieszczęścia” tego świata spadają nie pojedynczo,
tylko grupowo. A najlepiej, zamiast przykuwać się do budy, niech
wezmą sobie trochę niechcianych piesków do domu, opiekują się nimi,
karmią, chodzą do weterynarza i kochają.
Ot takie, ups, przystosowanie do życia w rodzinie.
***
Rozdział 39.
Polański, czyli słowo ciałem się
stało
Kiedyś spóźniłem się na lotnisko i nie miałem czym dolecieć na
Festiwal Filmów Fabularnych w Petersburgu, na który mnie zaproszono.
Strasznie żałowałem. Strasznie. Na szczęście dyrektor festiwalu w końcu
stwierdził wspaniałomyślnie: „Dobra, to przyjedzie pan za rok”. Rok?
Rok — czasem mija szybko. 2002 w każdym razie minął. Wysiadam z
samolotu w Petersburgu i od razu widzę z dziesięć rosyjskich kamer
wycelowanych prosto we mnie. Nie zdziwiłem się mocno, ponieważ
wiedziałam, że jest taki jeden niesamowicie w Rosji popularny polski
film, który w tamtym czasie można było kupić dosłownie wszędzie. Na
każdym rogu, z każdego kramu, we wszystkich kioskach, na dziko, bez
żadnych praw, po piracku, jak to w Rosji. Był to Achrannik doczieri, czyli
Sara Maćka Ślesickiego z Bogusiem Lindą, Markiem Perepeczko i mną
— Cezarym Pazurą. Rosjanie zwariowali na punkcie tego filmu,
ponieważ lubili te klimaty. Taki mafijny sznyt był u nich na porządku
dziennym, a myśmy w Polsce zrobili o tym film. Nie zdziwiłem się więc
wcale, że na tym lotnisku od razu zostałem rozpoznany, ale hola, hola…
Miałem już wszak na koncie przygodę z warszawskiego hotelu Bristol z
Mickiem Jaggerem i nie chciałem, żeby przypadkiem było jak wtedy, że
gdy tylko ludziom z sympatią pomacham, to ochroniarze każą mi nagle
wypierdalać przez cukiernię. Na wszelki wypadek odwróciłem się więc,
żeby sprawdzić, czy tam za mną nie ma aby jakiegoś Jagerra. Nie było.
Był za to Roman Polański, który miał w tym roku w Petersburgu, po
zwycięskim Cannes, a jeszcze przed Oscarami, pokazać Pianistę. Całe
szczęście zatem, że kierowany resztą rozsądku odwróciłem się, bo
inaczej… znów byłby obciach. Polański szedł akurat z bagażami i swoją
świtą w moją stronę. Lotniskowi boye z wózkami też ruszyli w naszym
kierunku, jeden nawet biegł, bo pewnie poza tym, że musieli zająć się
walizkami gwiazdy, to też — tak myślę — chcieli się po prostu załapać
do kamery. Ścigali się z taką niesamowitą, typowo rosyjską
namiętnością, że sam aż się w końcu odsunąłem, żeby im nie stać na
drodze do Romana. I wtem — slowmotion — boye zapierdzielają w
naszym kierunku, już są blisko mnie, od Polańskiego jakieś trzy metry.
Wszystkie kamery na niego, on podnosi walizkę, żeby zaraz położyć ją
na wózku, ale… hola, hola, te wszystkie wózki z pędzącymi boyami
zatrzymują się nagle przy mnie. „Gaspadin Pazura, eta wy? My tak
ljubim wasz film Achrannik doczeri, a Bogusław Linda toże z wami
prijechał?”
Dowiedziałem się później, że Polański odstawił wtedy tę swoją
walizkę z powrotem na posadzkę i zapytał oniemiałą świtę: „Kto to
jest?”. „A, to taki aktor z Polski” — usłyszał. „Chcę go poznać”. I stało
się.

Psy 2. Ostatnia krew w reż. Władysława Pasikowskiego, 1994 r.


Poznaliśmy się jeszcze tego samego dnia na konferencji prasowej, na
której on mówił po francusku o Pianiście, a ja o swoich filmach po
rosyjsku. Potem pojechaliśmy razem na wycieczkę zwiedzać Gorod
Gieroj, a jeszcze później ruszyliśmy doświadczać nocnego życia. Przy
tej okazji poznaliśmy się nawet bliżej, niż mógłbym oczekiwać. Krótko
mówiąc, zajęli się nami jego przyjaciele, a ja na krzywy ryj zobaczyłem
miejsca, w których człowiek o moim portfelu nigdy nie mógłby stanąć
nawet jedną nogą. Wspomnę jedynie skromnie, że byliśmy razem na
kolacji w restauracji, dla niepoznaki nazwanej „Riestaràn”, w której stały
wielkie, przezroczyste baniaki, po piętnaście galonów, a w każdym
bimber. Z czerwonej porzeczki, z chrzanu, buraka, imbiru, z
pomarańczy — a do mnie dotarło, że można pędzić na wszystkim,
nawet na kamieniu, jeśli tylko jest się Rosjaninem. I taki bimber nie ma
czterdziestu koni jak nasz, ma sześćdziesiąt! Ja w każdym razie
doszedłem jedynie do czwartego smaku, słusznej wagi Jurek
Jednorowski, przyjaciel Romana, pamięta może smaków pięć, a Romek
Polański pewnie dwa razy tyle… Ale gdzie jest Roman? Nie jestem
pewien, w głowie szum.
Nie pojawił się też rano na hotelowym śniadaniu, czekaliśmy na
niego z Jurkiem z godzinę, aż wreszcie zaczęliśmy się niepokoić. Zapił
się na amen? Możet byť… Biegniemy więc do jego pokoju, stukamy,
walimy w drzwi — cisza. Potem biegiem do recepcji: „A gdie gaspadin
Poliański?” — wystraszeni, spodziewając się najgorszego, pytamy
recepcjonistę. „No, kak gdie? Na fitniesje. Uprażnienija diełajet”.
Faktycznie, okazało się, że Roman, mimo że wczorajszej nocy poznał
najwięcej smaków lokalnego bimbru i był z nas najstarszy (miał wtedy
siedemdziesiąt lat), wstał grubo przed nami i jeszcze przed śniadaniem
poszedł do siłowni — na brzuszki, na biegi, trochę powyciskać.
Zaimponował mi cholernie. Pomyślałem sobie: „Czaruś, zapatrz się na
Romana, to też kiedyś będziesz taki kozak”. Potem Roman opowiadał
nam jeszcze w busie o okupacji i śpiewał niecenzuralną piosenkę, której
nauczyła go babcia. Byłem pod wrażeniem tego genialnego one man
show. Wybitne poczucie humoru, doskonała pamięć i niezwykła
kondycja. Niesamowite. Tak go zapamiętałem z Petersburga. Jeśli mi
więc ktoś czasem mówi, że jest coś takiego jak zbieg okoliczności,
odpowiadam, że to balszoj bljef. Gdybym nie spóźnił się rok wcześniej
na samolot, nie piłbym chrzanowego bimbru z Romanem. Tak miało
być. A gdybym kiedyś nie zrezygnował z samolotu i nie pojechał
pociągiem, nie miałbym dziś żony i dzieci.

Plan filmu Kariera Nikosia Dyzmy, reż. Jacek Bromski, 2001 r. Na zdjęciu Ania
Przybylska
Cięcie. Dla Andrzeja Wajdy, u którego zagrałem wcześniej w
Pierścionku z orłem w koronie i w Wielkim tygodniu, byłem murowanym
kandydatem do zagrania Papkina w Zemście. Ucieszyłem się ogromnie.
Papkin — stworzona dla mnie rola. W pewnej chwili jednak doszły
mnie słuchy, że Wajda spotkał się na jakimś festiwalu z kimś innym. Gdy
ten ktoś usłyszał, że szykuje się Zemsta, powiedział: „Ty, Andrzej, no
muszę zagrać Papkina!”. I zagrał.
Spasiba, gaspadin Poliańskij!
***
Rozdział 40.
Detektyw, czyli cegłą w
drewnianym kościele
Następstwem przebywania w gwiezdnej galaktyce są też spadające
czasem na człowieka kawałki meteorytów. Nie, że jakieś szlachetne
gatunki od razu. Nie, po prostu trochę żelastwa wali w łeb i już. Są to na
przykład sytuacje paranormalne, w których dzwoni jakiś kosmita i
mówi, że ma super pomysł na super film albo zna takiego Heńka, który
kiedyś coś przeżył, i że jak do niego pojedziemy, w sensie do tego
Heńka, napijemy się z nim wódki, to Heniek za kasę o tym opowie.
Albo odzywa się nagle taki, który zobowiązuje się, że jak mu dam głupie
dwadzieścia milionów, to on obiecuje, że zostanie prezydentem, bo
przecież się na tym zna. Poważnie, miałem taką propozycję!
Profesjonalną, z wykresami, liczbami, zdjęciami szczęśliwej
„prezydenckiej rodziny” z Pierdziszewa.
Czasem zaś zdarza się też kosmita, który twierdzi, że coś na ciebie
ma i to coś kosztuje na przykład osiem tysięcy złotych. Czemu akurat
osiem? Nie wiadomo. Zawsze mniej niż dziesięć. Może brak mu na all
inclusive? A może jest zwykłym ziemskim przyzakładowym psychopatą?
Może… No to niech pokaże, co ma. I tu kosmita-meteoryt nagle znika
w czarnej dziurze, bo tak naprawdę nie miał nic i chciał wyłudzić tylko
trochę grosza. Ale nagle po dwóch latach znowu pojawia się na orbicie.
Może życie go nudzi, bo kasa na pewno już się skończyła, więc z
powrotem spada ci na głowę, i to z cały ciężarem gatunkowym, który
ma w swojej chorej czaszce. Masz mu dać, bo jak nie, to on „to coś, co
ma” wyciągnie i wystawi na widok całej planety. W dodatku ma takiego
cykora, że nie dzwoni prosto do ciebie, bo już raz cię wykiwał, tylko
podjeżdża okrężnymi drogami. Oryginalnie. Widać, że naoglądał się
Ojca chrzestnego, tyle że po chińsku chyba albo bez dźwięku.
Był dokładnie 18 dzień sierpnia, a wspominam o tym dlatego, że ten
sam facet (rzekomo) już miesiąc wcześniej składał podobną propozycję
do tygodnika „Wprost”, ale to się wyjaśni dopiero później. W każdym
razie 18 sierpnia jestem wstrząśnięty i działam w afekcie, bo już wiem,
że to może być ten sam meteoryt co dwa lata wcześniej. Podobna
gadka, te same żądania. Mam tego dość. Tym razem nie zbagatelizuję
sprawy. Koniec tego, hola, hola. Tym razem, gościu, utrę ci nosa. Dorwę
cię i wsadzę do pudła!
Ale jak? Mam takie przekonanie, że jeśli zgłoszę się na policję — bo
o policji różne legendy się słyszało — to mi powiedzą: „Panie, a co my
możemy tak naprawdę zrobić? Nie możemy go nawet sprowokować,
więc co dopiero złapać, i to od razu?”. Widziałem już bezradność
policjantów na widok chmary paparazzich przed moim domem, bo
przecież na chodniku każdy może stać. Nie wspomnę o prokuraturze,
która wszystko zawsze umarza. Taka umarzalnia za nasze pieniądze. To
może prywatny detektyw da popalić naszemu meteorytowi i odeśle go
na inną orbitę? Jedyny, którego znam, to Rutkowski, agent Krzyś.
Kiedyś w austriackim serialu grałem polskiego detektywa, którego
postać wzorowana była na naszym prawdziwym Rutkowskim. Jednym
słowem — międzynarodowa sława. Dobra, więc spotkam się z nim i
zobaczę co dalej. Nasz detektyw mówi, że zrobimy tak. Jak? Nie mogę
zdradzić. Tajemnica służbowa. W każdym razie kosmita łyka haczyk.
Żeby uwiarygodnić sytuację i delikwenta nie spłoszyć, ludzie
Rutkowskiego umawiają się z nim w otwartej, dużej galerii handlowej,
gdzie jest pełno ludzi. Pracownik Rutkowskiego pyta: „Czy 17:00 będzie
OK?”. „OK”. Doprecyzowują miejsce spotkania, a ja w tym czasie siedzę
z Rutkowskim w samochodzie i nasłuchujemy, co się zadzieje, bo
podstawiony pracownik ma podsłuch, a jeszcze inny jest niedaleko i
dodatkowo wszystko nagrywa. Układ jest taki, że gdy tylko meteoryt
przejmie pieniądze, jest już utopiony. Bo jest dowód, bo jest nagranie.
No i jest. Wypadamy więc z Rutkowskim z samochodu spoceni, bo
sierpień, i biegniemy, ja krok za nim, bo tajny agent jako taki nie ma
licencji, więc sam nie może łapać złoczyńców. Musi to być więc
obywatelskie zatrzymanie. I po to ja. Wpadamy i od razu gleba, bo
meteoryt akurat przejmuje kopertę z kasą od pracownika Rutkowski
Patrol. Wszystko byłoby może nawet całkiem super, gdyby agent Krzyś,
notabene mój znajomy, nie poinformował uprzejmie swojego kolegi,
redaktora naczelnego jednego tabloidu, że będzie łapał szantażystę
Pazury. Nieźle brzmi, prawda? W tłumie gapiów czekał już więc
paparazzi, przepraszam, fotoreporter, już dokumentował bohaterską
akcję Rutkowski Patrol, już słał zdjęcia do redakcji. No i to był
prawdziwy początek mojej męczarni.
Cały dzień telefony ze wszystkich tabloidów, internet huczy, sieć
pęka. Ja też, bo nie chcąc stresować Edytki i licząc na dyskrecję
Krzysztofa, nic w domu nie powiedziałem, żeby jej nie denerwować, bo
była wtedy jeszcze matką karmiącą. Mieliśmy go po cichu złapać,
oddać policji i koniec. Szybko i dyskretnie. Bohatersko i profesjonalnie!
Policja zabrała mnie na komisariat na Wolę, a tam już słyszę, że
meteoryt zaczyna gadki o zawłaszczeniu mienia, bo zabrali mu przecież
jego komputer. Afera. Pani oficer, która mnie przesłuchuje, instruuje
mnie jeszcze: „Wie pan, jeśli tam nic nie ma na pana, to w takim razie
jest to paragraf xxx i będziemy musieli go wypuścić. Niepotrzebnie się
pan trudził. Posiedziałby jedynie w sytuacji, gdyby coś na pana miał i
gdyby pan zeznał, że to prawda, bo wtedy będzie inny paragraf ”. Ale jak
mogę zeznawać nieprawdę, w dodatku przeciwko sobie? Nie daję rady!
Co na to agent Krzyś, mój kolega i wybawiciel? Cały materiał
nagrany podczas akcji zatrzymania wyemitował w telewizji komercyjnej
w plotkarskim programie. Rekordowa oglądalność mimo późnej pory.
Uczcie się, specjaliści, od mistrza Rutkowskiego, jak się robi „pijar”! A ja
mogłem sobie jedynie poczytać w szmatławcach o tym, jak to z
Rutkowskim schwytałem przestępcę, krzycząc do niego: „Ty chuju”,
podczas gdy tak naprawdę pytałem go tylko: „Po co to robisz,
człowieku?”, albo o tym, że teraz to już moja młoda, piękna żona
naprawdę powinna mnie rzucić. Zaczyna się więc kolejny koszmar, bo
śniegowa kula bzdur się rozpędza. I rozrasta do monstrualnych,
absurdalnych rozmiarów.
Raz okazuje się, że jestem gejem, ale jednak trochę im na geja nie
pasuję, bo żona i dzieci, więc raczej musiałem być na tym ewentualnym
nagraniu z jakąś kobietą, a nie facetem. Bo już wiadomo, że to nagranie.
Skąd? Tak im wyszło z dedukcji. Gdzie? No, co tam pasuje najlepiej? To
może na jakimś weselu? Dużo ludzi i dużo możliwości. I tak dalej, i tak
dalej… Z igły wyrosły widły. Policja nie może powiedzieć, o co chodzi,
bo tajemnica śledztwa, ja też nic, bo tajemnica śledztwa, tym bardziej
że gdy przeszukują mieszkanie szantażysty, znajdują w nim mnóstwo
dowodów na to, że mają do czynienia z recydywą, złodziejem,
stręczycielem, Bóg wie co jeszcze. Muszą rozpocząć kilka równoległych
dochodzeń z różnych paragrafów. Moje wyłączają do osobnego
rozpatrzenia. Nie jestem więc jego jedyną ofiarą. Mam się cieszyć? Cała
lawina medialna leci i tak na moje konto. Osobiste. Dzień po dniu.
Jak każdy rozsądny człowiek, któremu zdarza się nieszczęście,
pytam samego siebie: „Dlaczego ja? Czemu to dotknęło właśnie mnie?”.
Moja psychika staje się strzępem. Edytka jest załamana, ale staje na
wysokości zadania. Pomaga mi, chroni przed samym sobą. W grudniu,
cztery miesiące później, wyrok. Meteoryt po przyznaniu się do winy
sam prosi o wymierzenie mu kary. Na ogłoszeniu wyroku oczywiście
nie ma nikogo z prasy, bo już nikogo to nie interesuje, wszyscy mają
gdzieś, że zostałem wystawiony, że w sentencji wyroku jest napisane jak
byk: „Materiały zatrzymane przy oskarżonym nie dotyczą Cezarego
Pazury”. Już się nacieszyli. Robota wykonana. Sensacja dobrze
sprzedana. Gościu dostaje trzy lata w zawiasach, zakaz zbliżania się i
kontaktów ze mną. Koniec. Nic się nie stało. „Polacy, nic się nie stało”!
Super, ale kogo oprócz mnie interesuje, że w międzyczasie
zdewastował kompletnie życie mojej rodziny? Zniszczył nasz spokój,
sfrustrował mi żonę, a mnie podciął skrzydła? Mam akurat wtedy
(początek grudnia) premierę prasową filmu dla dzieci pt. Wiewiór.
Ledwie na nią idę. Nie lubię wychodzić z domu. Mam lęki i się wstydzę.
Ale na premierze wszyscy mili, serdeczni. W pewnej chwili podchodzi
do mnie tleniona blondyna przy kości: „O, dzwoniłam do pana wiele
razy, bo chciałam, żeby pan to wszystko wreszcie medialnie sprostował,
opowiedział, jak było naprawdę, ile kłamstwa napisała o panu przez te
miesiące prasa, ile wyrządziła panu krzywdy, bo my tak tu u nas w
redakcji pana lubimy…”. Zrezygnowany mówię, że to już chyba nie jest
potrzebne, jest wyrok, sprawa zamknięta, a ja chcę jedynie świętego
spokoju. „A, jest wyrok? Czyli dobrze byłoby postawić kropkę nad „i”.
Panie Cezary, proszę udzielić mi wywiadu, chcę panu pomóc, od tego
jest prasa”. Ujęła mnie tą wspaniałą, rycerską deklaracją. Dobrze jej z
oczu patrzyło. Długo jeszcze rozmawialiśmy o dzieciach. Przekonała
mnie. Podeszła. W końcu zgadzam się na wypowiedź w tygodniku
„Wprost”, w którym mogę publicznie ogłosić, że byłem i jestem
niewinny, a mój ciemiężca ma wyrok itd. „Ale podkreślam, proszę pani,
że muszę mieć czas na autoryzację. W tej sprawie ważne będzie każde
słowo, każda literka, a ja mówię dosyć chaotycznie, tym bardziej że to
sprawa emocjonalna”. „Oczywiście, nie ma sprawy, panie Pazura.
Autoryzacja to przecież nasz dziennikarski obowiązek”. Edytka, jak na
mądrą kobietę przystało, jest przeciwna jakimkolwiek kontaktom z
prasą na ten temat. Dała przecież komunikat do agencji prasowej o
wyroku i wystarczy. Ale ja się uparłem, charakterniak. Chciałem całemu
światu pokazać, jak życie może być niesprawiedliwe. Naiwniak…
I, faktycznie, przychodzi do mnie mailem tekst. 23 grudnia! W
wigilię Wigilii. Jest w nim mnóstwo nieścisłości, mówiąc delikatnie.
Dzwonię do tlenionej, żeby szybko nanieść poprawki. Abonent jest
czasowo niedostępny, proszę zadzwonić później. Dzwonię później. To
samo. Piszę więc maila, jednego, drugiego, że tekst jest słaby, że tak
naprawdę, jeśli mam być całkiem obiektywny, jest zmanipulowanym
bełkotem autorki i trzeba go natychmiast poprawić. W tej formie nie
autoryzuję go. Nie ma mowy. Bez odpowiedzi…
Łudzę się więc, że autoryzację zrobię po świętach, skoro redaktorka
już świątecznie wyłączona. Siadamy z rodziną do wigilijnej kolacji.
Łamiemy się opłatkiem, śpiewamy kolędy. Jest super! Późnym
wieczorem Edytka wchodzi w internet. Ma nawyk po szantażyście, żeby
być na bieżąco. Nawet nie wie, jak mi to powiedzieć. Nieautoryzowana
publikacja „Ofiara pornoszantażu, czyli czego się boi Cezary Pazura?”
straszy na okładce tygodnika. I wtedy naprawdę spadły mi buty. Całe
święta psu w dupę… Jak mogliśmy je w ogóle celebrować? Byliśmy w
stanie jedynie udawać przed dzieciakami i półgębkiem się do nich
czasem uśmiechać. Medialna machina znów została nakręcona…
Wysyłając mi tekst do autoryzacji, tleniona dobrze wiedziała, że już
dawno się drukuje. Dlatego jej telefon milczał. Jestem przekonany, iż
mogło być tak, że gdy meteoryt zadzwonił (rzekomo) do tygodnika
„Wprost” w lipcu i zażądał kasy, to redakcja mu grzecznie zapłaciła,
wietrząc sensację. A tam nic. Podejrzewam, że jeśli tak było, to musieli
się strasznie wkurzyć z powodu źle wydanych pieniędzy i chcieli
bezczelnie odkuć się w grudniu, odpalając sensację z opóźnionym
zapłonem. Koszmar. Proza show-bizu. Dno, z poziomu którego nie
widać, jak wielką krzywdę robi się niewinnym ludziom, a tlenione
bzdury pokazuje na okładkach jako prawdę. Ta sama zresztą
dziennikarka rozpętała aferę z profesorem Chazanem. Aferę opartą na
tezie pani redaktor. Kloaka i syf… Na parę miesięcy wylądowałem na
bardzo silnych antydepresantach, które dostałem już po pierwszej
rozmowie z lekarzem. „Tu nie ma czasu na terapię, pan musi mieć
chemię, bo będzie jeszcze gorzej”. To był najstraszliwszy okres w moim
życiu. Depresja — cicha śmierć, pochłaniająca coraz więcej ludzi… Od
pana doktora dowiedziałem się, że osobie szantażowanej wydaje się o
wiele więcej, niż jest w rzeczywistości. Gdy wychodzi z domu, myśli, że
wszyscy na nią patrzą, a gdy patrzą, to od razu winią. Jedno spojrzenie
urasta do rangi chłosty. Myślę, że gdyby nie Edytka, też bym tak cicho
konał. Ale ona była ze mną, trzymała fason, kochała mnie, uspokajała.
Tę historię przypłaciłem własnym zdrowiem. Myślałem, że oszaleję od
nagonki, nie chciałem obudzić się, wstać, bawić się z dziećmi, żyć. Po
prostu gęstość krytyczna. A z drugiej strony nie mogłem się odciąć i
leżeć w łóżku. Nie, ja musiałem utrzymać rodzinę, grać, chodzić do
kabaretu, bawić ludzi, jeździć na występy do pełnych sal, dawać
autografy, robić sobie zdjęcia. Występ aktora na kabaretowej scenie to
rodzaj popisu, jak u iluzjonisty: muszą ci wyjść wszystkie sztuczki, żeby
ludzie powiedzieli: „Brawo!”. Stoisz więc na scenie, wygłupiasz się, a tak
naprawdę w środku łkasz. Ludzie klaszczą, a ty wracasz do domu,
wchodzisz w internet, a tam jeszcze się tli pokłosie niedawnego hejtu. I
najgorsze — poczucie bezradności i głębokiego niezrozumienia tego
całego mechanizmu. Bo jak to? Łapiąc szantażystę, byłem przekonany,
że przyczyniam się do czegoś dobrego, że pomagam, że jestem taki
okay! Jestem bohaterem! Ale nie! To był tylko podłej jakości „Truman
Show”.
Zawsze byłem otwarty na ludzi, obejmowałem się z nimi, dawałem
sobie robić z nimi selfie, na których dziewczyny całowały mnie w
policzki, a chłopaki klepali mnie w ramię — już tego nie robię. Niestety
nie. Coś się we mnie skończyło. Dotarła do mnie okrutna prawda: nie
mam żadnego wpływu na to, co ludzie myślą i robią. Nie chcę już dawać
sobie wchodzić na głowę i przede wszystkim — nie muszę być
ulubieńcem publiczności, bo to najgorsza rzecz, jaka może się
człowiekowi przytrafić. Gdzie są ci wszyscy ludzie, którzy zrywali boki
na widok Genowefy Pigwy? Bohdan Smoleń zmarł na naszych oczach
w biedzie i zapomnieniu, Smoleń, który całe życie żył dla publiczności.
Machina go zżarła, już go nie potrzebowali, a na starość pamiętała o
nim tylko garstka osób.
Moja córka Anastazja powiedziała mi kiedyś: „Tata, ty byś zrobił
wszystko, byleby cię ludzie lubili, dlatego szukasz akceptacji, której
brakowało ci w dzieciństwie”. I miała rację. Akceptacji jednak i prawdy
nie szuka się u agentów i tlenionych. Nie ta planeta.
PS. Jeżeli dzieje Wam się krzywda, nie szukajcie pomocy u kolegów
czy prywaciarzy, ale idźcie prosto na policję. Od razu! To jedyny
rozsądny punkt odniesienia. Za pomoc w trudnych dla mnie chwilach
mogę powiedzieć policjantom tylko jedno — dziękuję!
***
Rozdział 41.
Broda, czyli wreszcie dojrzała
refleksja
Zarost to moja bolączka. Była. Długo go nie miałem. W młodości
szaleńczo o nim marzyłem. Chciałem się golić jak facet, a tu nic.
Wreszcie, kiedy pojawiły się te pierwsze, nieśmiałe włosy pod pachami,
poczułem się dorosły. Bo kumple już od dawna epatowali dorosłością
przy każdym uniesieniu rąk. Uff… Ale zarost na twarzy — nadal groza!
Nazywałem go kolejarskim: co przystanek, to włos. Zawsze byłem więc
ciekaw, jak wyglądałbym z brodą… Niestety, nie składało się. Albo
składało się wręcz fatalnie, bo gdy kiedyś doklejano mi ją do filmu
Wirus, to wcale nie było miłe. Drapało, swędziało, piekło, kleiło się i
wkurzało. Doklejanie zarostu aktorowi uważam za jedną z
podstawowych zbrodni przeciwko ludzkości. Nie wierzycie?
Przesadzam? Przyklejcie zatem sobie sami zarost. Wystarczy raz!!!
No, a teraz brodę mam. Własną, osobistą. Wow! Wcale nie taką
biedną. Nawet bym powiedział, że twarzową. Edytka namówiła, bo kto?
Że może być fajnie, tak dorośle, cool i inaczej. Tak ciekawie… Więc
spróbowałem. 
I tak siedzę i pytam wieczorem tę brodę: „Czy powinienem mieć
poczucie początku?”. „Oczywiście, bo ja jestem bardzo zobowiązująca”
— odpowiada broda bez cienia wątpliwości. „Nie pamiętasz, jak
wczoraj podczas Boga mordu Jola Fraszyńska, która nigdy nie kłamie i
potrafi być boleśnie szczera, podkreślała, że się zmieniłeś, i powtarzała,
że to najlepszy i najbardziej intrygujący przebieg, jaki miałeś?” Bo
broda…
Fakt. Coś się we mnie zmieniło. Przestaję być sitcomowym
freakiem, który na każdym kroku podkreśla swoje — i tak już wyraziste
— środki wyrazu. Zamiast machać łapkami, kreuję jakiś rodzaj spokoju,
o którym Fraszka — moja teatralna żona i genialna aktorka — mówi:
„Teraz tak wypełniasz sobą przestrzeń, że nie musisz już nic więcej grać,
wystarczy, że stoisz i patrzysz. Patrzysz i boli”. Gdy ostatnio poszliśmy
— broda i ja — razem na próbę do teatru telewizji Julka Machulskiego,
najpierw był lekki chichocik, ale dwa dni później… dzwoni Julek:
„Słuchaj, bo tak z moją Ewą rozmawiamy i… możesz z tą brodą zostać
czy musisz zgolić do jakiejś roli? Bo jeśli nie, to zostaw ją w spokoju”.
Przekazałem wszystko natychmiast brodzie, a ona na to, że Julek fajny
chłop i w sumie też by mógł sobie z czasem coś zapuścić.
Broda zmienia moje życie — widzę to. Przypomina, że czas
dorosnąć, używać dojrzalszych form wyrazu i raz na zawsze pożegnać
się z sowizdrzałem z 13 posterunku. Zamknąć drzwi i otworzyć inne, bo
stara formuła jest już za ciasna. Broda ma rację. Dzięki niej
uświadomiłem sobie, że zbyt rzadko grałem facetów, którzy mają coś
takiego jak autorytet. Wręcz przeciwnie — zawsze wcielałem się w
jakichś wariatów albo cymbałów, jak chociażby w Krollu, za którego
dostałem Złote Lwy. Ale jaki autorytet miał w tym filmie mój bohater?
No, może w swojej bandzie, ale nikt poważny nie pogada z Wiadernym,
który uważa, że wszystkie kobiety to kurwy, oprócz jego i Krolla matki.
I że całe życie to jedno wielkie gówno, oprócz moczu… Nie, takie
klimaty już za mną. To granie od kulisy do kulisy, szerokim gestem,
pełnym wygłupem czy grepsem jest super, ale broda uważa, że to
wszystko już było i że mogę oczywiście rozśmieszać ludzi: „Gotowy
jesteś, Czarek?”. „Czekaj: tekst znam, ruchy mam, a minę jakąś zrobię.
Gotowy!” To już raczej w przerwie na planie. Dla rozluźnienia. Na
scenie mam ryczeć (ryknąłem ostatnio na Fraszkę), milczeć (zapadła
bolesna cisza) i słyszeć (nagle brawa, owacje). I może też nie
powinienem kpić już tak bardzo z tego, co kiedyś półżartem powiedział
Piotrek Siejka? Określił on aktorstwo jako „umiejętność rzucenia siebie
na siatkę własnej wrażliwości”. I to na oczach publiczności, organizmu
wielogłowego jak smok, tkanki żywej, składającej się z wielkiego Boga i
małego, gaworzącego dziecka jednocześnie.
Okazuje się więc, że mi tej brody strasznie brakowało. Albo
musiałem do niej dojrzeć? Bez niej byłem młodszy od samego siebie,
nieadekwatny do wieku, w jakim jestem, nieteraźniejszy. A dzisiaj?
Broda mówi, że wreszcie mam dobre proporcje, zgadzam się na siebie i
do siebie pasuję, idę po swoje, ale inny już zupełnie, bo starszy o
trzydzieści lat. Idę z coraz większą świadomością, że już nigdy w życiu
nie zagram genialnego Hamleta, o którym zawsze marzyłem. To w nim
jest wszystko: każdy stan, przejście ze stanu w stan, wyjście,
epicentrum, każda wątpliwość i niecierpliwość świadomości.
Przejmująca logika i absolutna irracjonalność w tej samej chwili, no
ale… po ptokach!
Pamiętam, jak Hamleta dostał Wojtek Malajkat w Teatrze Studio.
Miał wtedy dwadzieścia cztery lata. Debiutował Hamletem. Co za fart!
Boże, jak my się wszyscy z tego cieszyliśmy. My magiczni, my młodzi,
my niezepsuci. Obiektywni, czyści, nieskażeni. Pamiętam takie
zderzenie światów sprzed lat, kiedy wpadam do domu i krzyczę:
„Mamo, mamo, nasz Wojtuś będzie grał Hamleta!”. Mama aż wyłączyła
odkurzacz. „Wojtek ma angaż! Słyszysz?”. „I z czego ty się tak cieszysz,
synku, skoro bezrobotny jesteś?” Aż usiadłem. Cała mama,
pragmatyczna i zawsze martwiąca się o własne dziecko. „Ale kiedyś
zagram. Dam radę”. I do dziś wiem, że dam radę. No, ale tak to w życiu
jest, że albo młody Hamlet, albo dojrzała broda. Sztuka życia. Z
Hamletem jest tak, że kiedy możesz go grać ze względu na wiek
(trzydzieści wiosen), to nie powinieneś, bo jeszcze za mało rozumiesz. A
kiedy już zrozumiesz, to nie możesz grać, bo przecież jesteś już za
stary… Magia odpuszczania. I zapuszczania.
Na planie 13 posterunku
„Opowiedzieć ci dowcip z brodą?” — spytała mnie ostatnio broda,
gdy ją czule pogłaskałem. „Pan Jezus patrzy z góry na festiwal
Woodstock i całe to zbiorowisko ludzi i myśli: »Zejdę tam, bo chyba
trochę pobłądzili«. Chodzi, patrzy na blanty, które wszędzie jarają,
wreszcie podchodzi do jakiejś grupki i mówi: »Dzieci, chciałbym z wami
porozmawiać«. »Dobra, to siadaj«. Siada. »Częstuj się«. Jezus sztachnął
się raz, potem znowu w drugiej kolejce. Wreszcie ktoś pyta: »No dobra,
mów, co chciałeś nam powiedzieć«. »Jestem Jezusem Chrystusem…«.
»I o to chodzi, Broda, i o to chodzi«”.
***
Rozdział 42.
Prokom Open, czyli raz w roku w
Sopocie
Bywały takie lata, w których przełom lipca i sierpnia stawał się dla
mnie momentem wyjątkowym. Prokom Open. Nazwa klucz.
Organizowany w Sopocie przez Ryszarda Krauzego turniej tenisowy.
Największy w Polsce, jedyny taki, najbardziej obfity w celebrytów. Na
każdą z tych imprez Wojtek Fibak przywoził jakiegoś znanego kolegę
tenisistę, a to Ilie Năstase przyjechał, a to pojawił się Björn Borg.
Któregoś razu jednak Wojtek nie przywiózł żadnego utytułowanego
znajomka po fachu. Aż wszystkie gazety o tym pisały. Tego roku z
Wojtkiem przyjechał książę Albert. Tak, ten, Albert Alexandre Louis
Pierre Grimaldi, syn Rainiera III i księżnej Grace. Gruba sprawa.
Wszyscy robili sobie z nim zdjęcia, od prezydenta i Rysia Krauze, po
nas, niezrównoważonych artystów z RAP, czyli Reprezentacji Artystów
Polskich w piłce nożnej. Gdy w Sopocie objawił się książę, graliśmy
akurat mecz na plaży — RAP kontra Prokom — i mieliśmy swoją
własną imprezę w dyskotece „Viva”. Ależ to był wypas! Full to mało.
Pieczone świnie, morza krewetek, stada nadziewanych gęsi. No i trunki.
Do obsługi tego przedsięwzięcia wynajęto specjalną firmę i specjalną
panią. Pani Agnieszka pilnowała, żeby nikt obcy nie dostał się na nasze
przyjęcie, a nam rozdała plakietki. Specjalne oczywiście, bo wszystko
było specjalne. Tyle że dwudziestu jeden mężczyzn samych,
samiusieńkich na imprezie jakoś niespecjalnie wyglądało. Trochę nudno
w pewnej chwili się zrobiło, pojawiły się nawet głosy: „Uciekajmy na
Prokom, bo tam jest wesoło!”. Ale ja jako główny organizator byłem zbyt
zaangażowany w ten bankiet, żeby to teraz tak zostawić. Wykonałem
więc pięć telefonów, w tym do Wojtka Fibaka i Rysia Krauzego.
„Słuchajcie, nie możecie nas tu tak samych zostawić. Wbijajcie do nas,
panowie!”. I po półgodzinie nagle słyszę — jakaś afera przy drzwiach.
Co się dzieje? Stoi Wojciech Fibak z księciem Albertem, a pani
Agnieszka nie chce ich wpuścić, bo nie mają plakietek. Tych
specjalnych. Biegnę więc i zaczynam ją opierdzielać. Ją i jej wielkich
ochroniarzy. „Czy pani wie, kim jest ten pan?” — pokazuję na księcia,
który stoi i nic nie rozumie, tylko po książęcu się uśmiecha. „Proszę
pani, otóż to jest książę Monako, pani to pojmuje?” — tłumaczę jej. A
ona w śmiech: „Ten łysy to książę, tak? To ja księżniczka jestem”. I zaraz
do ochroniarza: „Robert, natychmiast wypierdol tego łysego”. W
ostatniej chwili uspokoiłem towarzystwo, wziąłem księcia za kołnierz i
po cichutku wprowadziłem przez kuchnię, przez te zlewozmywaki,
zmywarki, garnki, talerze. A Albercik? Strasznie się śmiał, bo w ogóle
nie wiedział, o co tu chodzi, powtarzał tylko: „Ale wy tu fajnie macie” i
znowu w śmiech. Potem zasnął na kanapie w dyskotece „Viva”, bo nie
wytrzymał sportowego trybu życia fundacji RAP. Książę Monako. Żyje
do dziś.
Na każdym z Prokomów był taki układ, że w pewnej chwili Ryszard
Krauze wędrował poprzez te setki osób, a w ślad za nim zawsze
prywatny kelner w białych rękawiczkach, który trzymał prywatną
Rysiową flaszkę whisky, na którą mówiłem później, że jest milionletnia.
Ale w chwili zdarzenia jeszcze nie wiedziałem, że jest taka wyjątkowa.
Ryszard pił niewiele, po kropelce, bo gdyby brał choć łyczka, to przy
setnej osobie byłby już całkiem uspawany. A tu przecież jeszcze Tusk,
Kwaśniewski, świętej pamięci Maciej Płażyński do uściskania i
pogadania. No, nie wypada, nie wypada tak pić. Jemu nie, ale mnie?
Piłem to co reszta, jakieś ballantinesy i inne white horse’y. Ale gdy
zobaczyłem tego kelnera w białych rękawiczkach i to, co niósł, a przede
wszystkim Ryszarda, naszego dobroczyńcę, nie zawahałem się ani
chwili. „Dobra, Rysiek, jest tak, nie? Że ja ci bardzo dziękuję, że mnie
zaprosiłeś, i powiem ci jedno — jest genialnie, jest super, ale czuję się
twoim dłużnikiem. I teraz ja tobie, Rysiu, ja tobie postawię łychę”. I
wziąłem z rąk kelnera tę milionletnią whisky i polałem wszystkim grubo.
Rysiowi też odrobinę. Następnego dnia w „Wyborczej” opisali to tak:
„Cezary Pazura był najbardziej oryginalnym gościem Prokomu, bo w
swej aktorskiej fantazji potrafił nawet postawić Krauzemu jego własną
prywatną whisky”.
Bywały lata, że na Prokomie pojawiali się skoczkowie narciarscy.
Znaliśmy dobrze tych wszystkich Hannawaldów i czuliśmy się — jako
strona zapraszająca — bardzo za nich odpowiedzialni. Za ich
wypróżnione barki też. Był raz jeden taki mistrz ze Skandynawii, mistrz
świata (Janne Ahonen, Aksel Lund Svindal), który miał za chwilę mieć
samolot. Czekamy w hotelowej recepcji Sheratona, czekamy, dzwonimy
wreszcie do jego pokoju, że samochód na lotnisko już podstawiony i
czasu mało. I nagle idzie, bez gracji, po schodach, nie windą. Teczka,
biały szlafrok z napisem Sheraton i ciemne okulary. Mistrz świata!
Podchodzi do blatu recepcji, żeby się rozliczyć za minibar, płaci kartą i
mówi, że szlafrok też bierze. I w tym stanie wybiera się na lotnisko. No,
lotnisko może jeszcze ujdzie, ale w białym szlafroku do samolotu? Nie,
nie wybaczyłby nam tego, więc w kiblu szybko przebraliśmy go w jakiś
dres. Nie chciał jechać, płakał, mówił, że mu z nami dobrze, że tu, w
Polsce, jest mu najlepiej. Albo taki Słoweniec mówi nam kiedyś, że u
nich w Planicy boi się skakać. Dlaczego? „Bo świadomość mi się
włącza. To jest najdłuższa skocznia na świecie i jak stoisz tam na górze,
to na dole, tam gdzie jest to wielkie białe lądowisko, cynicznie
wyrysowali w śniegu reklamę towarzystwa ubezpieczeniowego: »Tylko
z nami przeżyjesz. Ubezpieczenia na życie«. I to po prostu niepokoi
człowieka”.
A nasz Adam Małysz? Też tam bywał. Gdy my, artyści z RAP,
graliśmy z nimi mecz, miałem go kryć, a on jest sześćset razy szybszy
ode mnie, więc kiedy celowałem w piłkę, zawsze trafiałem prosto w
nogę Adama. Nie nadążałem i w kółko w tę jego nogę. Aż w końcu
trener mnie zdjął i posadził na trybunach. Adam to mądry chłopak,
bohater, super facet. Zawsze, gdy tylko mogę, to go cytuję: „Nie
wchodzi się dwa razy do… tego samego”. Uwielbiam cytaty
sportowców. Raz jeden kolarz zapytany, jak będzie nas reprezentował
na mistrzostwach świata, odpowiedział: „Nie postaram się zawieść”.
Inny mówi do mnie kiedyś: „Jestem pana idolem”. No i niedościgniony
Piotrek Żyła: „Siadłem na belce, poskładałem się, jak umiałem, a reszty
to już nie pamiętam”. Złotouści mistrzowie polskiego sportu!
***
Rozdział 43.
Życiowa przypowieść, czyli to się
może przydarzyć i tobie
„Film jest o alkoholiczce. Ania Dymna gra główną rolę, a ty będziesz
ją leczył, bo zagrasz terapeutę alkoholowego. Żeby dobrze przygotować
się do roli, musisz iść do przychodni AA na Goplańską, tam poznasz
pana Krzysztofa, prawdziwego terapeutę, i zobaczysz, jak on pracuje”
— powiedziała do niego reżyser Barbara Sass-Zdort przed filmem Tylko
strach. Poszedł. Dowiedział się tam wielu nowych rzeczy, o których nie
miał pojęcia. Na przykład, że alkoholik chowa w różnych miejscach
alkohol, przelewa sobie do buteleczek, miesza z perfumami, wiesza na
sznurku za oknem, za kaloryferem… i nagle oblał go zimny pot! Doznał
ponurego olśnienia. Przypomniał sobie, że przecież dziś rano, gdy
wyrzucał śmieci, zauważył, że za koszem, tam gdzie szczotka, zmiotka i
parę szmat, stała jakaś butelka. Alkoholu ciut na dnie. „Co to za
butelka?” — zapytał. „A, chyba wyrzucałam do kosza i nie
wycelowałam”. A wczoraj, gdy wziął łyczek soku pomarańczowego żony,
okazało się, że to wódka. „Jezu, tu jest alkohol”. „O matko, musiałam się
pomylić”.
Zaczął świadome poszukiwania. Domowe śledztwo. W rzeczach
dziecka pół butelki wódki. „Co to?” — próbował się dowiedzieć. „Nie
wiem, może to ta pani, co tu sprzątała, zostawiła, nie mam pojęcia
przecież”. I tak w kółko. Wszędzie znajdował pokitraną wódkę. I teraz
już wie, że w domu jest wielki problem. „Musimy porozmawiać,
chuchnij” — jest dziewiąta rano. „O co ci chodzi, drinka sobie wypiłam,
przecież można”. No, niby można, ale… Zaczęła płakać, że sobie z tym
nie może dać rady. Łkała jak dziecko. Bo jego pierwsza żona też kiedyś
była dzieckiem, dziewczynką, kobietą, matką, potem alkoholiczką.
Myślał, że gdyby była trzeźwa, nigdy nikomu nie zrobiłaby żadnej
krzywdy. A tak? „Nie martw się, jest genialny facet, który pomaga.
Damy radę” — zaprowadził ją na terapię na Goplańską. Była
zachwycona. On też.
Któregoś dnia do teatru przyszedł nagle pan Krzysiek, terapeuta.
„Chciałem pogadać o Ż. Nie chodzi na terapię”. „Jak to? Codziennie
wychodzi”. „Ale nie dochodzi. Masz żonę alkoholiczkę, człowieku”.
Terapeuta miał rację. Krok po kroku Ż. coraz głębiej wpadała w nałóg,
mnożyły się kłamstwa. Z alkoholu płynnie przeszła w narkotyki, bo
szukała czegoś mocniejszego, opiatów, kompotu, amfetaminy. Z każdym
dniem było trudniej. 
Kiedyś siedzą razem w domu. Pogodzeni, bo ona kolejny raz kończy
z nałogiem, ona go kocha, ona zaczyna wszystko od nowa, on wreszcie
szczęśliwy, bo wierzy, że zrozumiała. Pragnął normalności, rodziny,
stabilizacji… Gdy więc po niespełna dwóch szarpanych emocjami
latach siedzą wreszcie pogodzeni w wynajętym mieszkanku, dziecko
śpi w łóżeczku wykąpane, dzwoni domofon. Taki stary domofon z
chamsko wielką słuchawką na sznurze, że tylko podniesiesz, to słyszysz
wszystko, co na dole. Ż. zrywa się na równe nogi. „Tak? To poczekaj” —
mówi do słuchawki. „Co się stało?” — on pyta. „Wiesz co, Ula ma
kłopoty, mąż ją pobił”. „To dawaj ją na górę. Pomożemy” — mówi. „Nie,
dzisiaj mamy tu święto, nie chcę tego psuć. Zejdę, pogadam z nią.
Możesz dać mi parę złotych? Niech pójdzie, kupi sobie coś do jedzenia”.
„To pójdę z tobą” — proponuje. „Nie, nie, nie, będzie się ciebie
wstydziła, że pobita, wiesz, jaka ona jest”. Nigdy nie widział Uli. Tylko
mu o niej opowiadała. Ale były chyba zżyte, skoro lubiły się ze sobą tak
często spotykać? Zeszła na dół. On siedzi, gapi się w telewizor, ale
wreszcie myśli: krzyknę przez domofon, żeby jednak weszły na górę,
żeby sąsiedzi nie plotkowali. Po co tak stoją przed blokiem na widoku,
skoro Ula pobita jest. Podnosi słuchawkę i słyszy męski głos. Zna ten
głos. Nie rokuje dobrze ten głos. Na paluszkach, w skarpetach, tak jak
stał, schodzi po schodach z dziewiątego piętra. Nie jedzie windą, żeby
się nie zorientowali. A ona znów z tym narkomanem. „Co ty robisz?!” —
krzyczy na nią. „No, chciałam się pożegnać. Bo zaczynamy od nowa. On
mówi, że mnie ciągle kocha”. I wtedy ten koleś się na niego rzuca. Dwa
razy większy od niego. Szarpią się, wszyscy sąsiedzi w oknach, a oni
tłuką się po gębach, nie pierwszy już zresztą raz. „Rozbijasz rodzinę,
bydlaku!” — wrzeszczy. Wreszcie ona wraca z nim do mieszkania. On
zmienia skarpetki, które podarł na chodniku, bierze z lodówki lód na
spuchniętą twarz. Wszystko ponownie wraca na chwilę do normy… A
potem kolejny raz. I tak w kółko… Nerwy, bójki, nieprzespane noce, lęk
i strach. 
Gdy zaczęły się zdjęcia do kolejnego hitu, pojechali do Łodzi z
dzieckiem. Spali u teściowej, bo on tam był zameldowany, więc nie
należał mu się hotel. Teściowa wyjechała z dzieckiem do rodziny, a oni
z Ż. zostali sami. On nos w scenariusz, bo rano zaczyna film. Ona na
pięć minut do koleżanki. Przysnął nad tekstem. Wróciła o 5:30 i mówi:
„To ja skoczę jeszcze po bułeczki, żebyś sobie świeże zjadł na śniadanie.
Pośpij, zaraz wracam”. O 7:30 miał taksówkę na plan. Wstał, wykąpał
się, ogolił, jej nie ma. Wygląda przez balkon, nie ma. Z drugiej strony
nie może wyjrzeć, bo ślepa kuchnia. A jej nie ma i nie ma. A bez niej nie
otworzy drzwi, bo mają zamek, który jeśli się go zamknie od zewnątrz,
to od środka już się nie otworzy bez klucza. Takie niby zabezpieczenie
przed złodziejami. O 7:35 pukanie do drzwi. Taksówkarz: „Co jest? No
bo my czekamy”. „A tak, już chwileczkę, żona przez przypadek mnie tu
zamknęła, cha, cha, chwileczkę. O, a może zapukajcie do sąsiadów, żeby
otworzyli swój balkon?” — udaje, że jest wesoło i takie to ma zabawne
poranne przygody. Sąsiadka otwiera swoje balkonowe drzwi, a on
(czwarte piętro) przeskakuje dwa metry między balkonami, trzymając
się powietrza. Był wtedy przekonany, że spadnie, że się zabije. Ale w
taksówce czekają! Trzeba zaryzykować…
Jest taka scena, zresztą otwierająca film, kiedy Franz Maurer
wychodzi z więzienia. To ten moment. Lali na nich na planie wodę,
potem suszyli, a oni siedzieli w jelczu, w którym była kawa i herbata.
Taki pseudocatering. W pewnym momencie on spogląda przez
zaparowane szyby planowej stołówki i widzi coś dziwnego — jedzie
jego samochód, złoty ford tempo, amerykańskie gówno, które ciągle się
psuło, jedzie w kierunku więzienia na Smutnej w Łodzi. Zygzakiem. W
końcu się zatrzymuje i wysiada z niego pijana Ż. Krzyczy: „Po co aferę
robisz, wołasz sąsiadów, bydlaku jeden, prostaku”. Daje mu w twarz
przy całej ekipie, wsiada do forda i odjeżdża. Znów zygzakiem. On
wraca do jelcza: „Co ja mam robić?”. „Musisz zacząć nowe życie” —
mówi spokojnie Franz Maurer. „Ale jak? Ja mam już trzydzieści dwa
lata”. A Franz, który dobrze zna jego historię, odpowiada: „Ja miałem
czterdzieści, gdy zacząłem nowe”. I milczy. Jak to Franz Maurer. A on
czeka, czy powie to, co naprawdę chce usłyszeć. Że: „Musisz zacząć
wszystko od nowa. Tu nie ma co zbierać. Ratuj dziecko. Ona wykupiła
bilet w jedną stronę. Zabraniając jej pić i ćpać, staniesz się jej
największym wrogiem. Znienawidzi cię, odejdzie, ucieknie”.
I tak właśnie zrobiła. Któregoś dnia już po prostu nie wróciła. 
Znajoma dała mu kontakt do pani Marii, adwokatki…
Córka nie zna swojej matki. Miała cztery latka, gdy widziała ją
ostatni raz, zostały jej jedynie zdjęcia. Gdy dowiedział się, że Ż. nie żyje,
zupełnie nieoficjalnie, myślał, że to może plotka. Może prasowa
prowokacja? Córka była akurat za granicą z przyjaciółmi na wakacjach.
Zadzwonił do niej. Do dorosłej już wtedy kobiety. Najpierw cisza w
słuchawce, a potem: „To znaczy, że ja jej już nigdy nie zobaczę? I z nią
nie porozmawiam…”. Zawsze czuł, że to planowała. Chciała poznać
swoją matkę, spojrzeć jej w oczy, zapytać, dlaczego nie widziały się
dwadzieścia lat.
Gdy Ż. zniknęła, córka przebywała cały czas z nim, poza niedługim
okresem, który spędziła u babci, mamy Ż. To nie było łatwe. Dziecko w
teatrze, w bufecie, czekające, aż skończy się próba, z paniami
sprzątaczkami, często również z jego rodzicami. Musiał jeszcze w
dodatku udowadniać w sądzie, że matki nie ma i ktoś musi nad
dzieckiem sprawować opiekę. W tamtych czasach nie mógł nawet
zapisać dziecka do przedszkola bez zgody drugiego rodzica, nie
mówiąc już o wyjeździe za granicę, co miało szansę zostać
zakwalifikowane jako uprowadzenie. Musiał więc uzyskać od sądu
zgodę na to, żeby stać się jedynym opiekunem prawnym, by to dziecko
wykształcić i wychowywać. Wziąć cały ciężar rodzicielskiej
odpowiedzialności na siebie. 
Rozwód odbywał się zaocznie. A w międzyczasie, najczęściej po
wakacjach, do jego domu przychodzili jacyś ludzie i mówili: „No, słuchaj
pan, panie aktor, chciałbym wreszcie z powrotem te pieniądze”. „Jakie
pieniądze?” — dopytywał. „No, na wakacjach spotkaliśmy przecież Ż.,
wzięła od nas tysiąc złotych, a ty miałeś zaraz przyjechać i oddać”. A on
nigdy nie miał przyjechać… Skąd mógł wiedzieć, gdzie ona się
podziewa? Sam jej przecież szukał. W końcu musiał opublikować
oficjalne ogłoszenie w gazecie, że za długi żony nie odpowiada, i nosić
je zawsze przy sobie.
Proces trwał półtora roku, sąd szukał Ż. po komisariatach, szukał jej
też i on. Po ponad roku znalazł ją w Monarze pod Łodzią, dokąd
pojechał, bo chciał poprosić, żeby zgodziła się na rozwód. Ze względu
na dobro dziecka. Może by się nawet i zgodziła, ale osaczyli go jej
terapeuci, że jak on może?! Jak może ją tak dręczyć, skoro ona na
terapii jest? A potem jeszcze podopieczni ośrodka, młodzi narkomani,
dołożyli swoje: „Co ty wiesz o życiu, człowieku? My tu walczymy z
nałogiem, bezduszny bydlaku!”. Wtedy dostał tego swojego szału. „Ja
nie wiem nic o życiu, smarkacze rozpuszczone?! To wy o życiu nie
wiecie nic! Żyjecie we śnie! W chemicznym śnie! Macie poprzekręcane
w tych swoich łbach od tego swojego pierdolonego hobby, które sami
sobie wybraliście! Ja nie wiem? Ja o życiu wiem wszystko! Wiem, że
muszę rano wstać, nakarmić dziecko, uprać mu rajstopy, wysuszyć,
zapłacić opiekunce oraz rachunki i zapieprzać na te pieniądze, bo chcę,
żeby moje dziecko godnie, zdrowo i normalnie żyło! Wiem, co znaczy
utulić dziecko do snu, wiem, co znaczy obetrzeć mu łzę, i wiem, co
znaczy odbierać sobie, żeby dać słabszemu, skazanemu na twoją łaskę
stworzeniu. To wy o życiu nie wiecie nic! Pojebańcy gnuśni i fałszywi!
Oszuści emocjonalni i zwykli złodzieje, którzy z zimną krwią potraficie
najbliższych ranić i okradać, żeby tylko wasz popaprany łeb wreszcie
czymś napierdolić! Żebyście widzieli ładne obrazki w tym waszym
pojebanym, chorym, śniętym widowisku. Gardzę wami, mam was dość,
nie czekam na waszą łaskę. Wychodzę z tej matni, z której i tak
spierdolicie, tylko silniejsi i cwańsi. Żegnam!!!” — wykrzyczał. Coś
podobnego wyfrunęło z jego trzewi, z tym że naprawdę było dużo, dużo
gorzej, tylko szczegółów nie pamiętał, bo wpadł w ten swój szał.
Ostatecznie nie pozwolono mu nawet z żoną poważnie porozmawiać…
Miesiąc później zadzwoniła terapeutka z przeprosinami. Ona też
została oszukana. Ż. chodziło tylko o wyrobienie sobie kontaktów w
Monarze. Teraz znów handluje prochami na ulicy. Z atrakcyjnej,
czarnowłosej dziewczyny w zielonym płaszczu w ciągu kilku lat
zmieniła się w osobę coraz bardziej uzależnioną. Osobę, która nikomu
nie pozwoliła sobie pomóc. Poza używkami nie liczyło się dla niej wtedy
już nic. Niestety. 
Był taki chłopak, który w Kilerze przynosił banknot. Argentyńskie
pesos. Niezwykle zdolny i wrażliwy młody aktor. On też już dawno nie
żyje. Bo narkotyki to tragedia i śmierć. Zawsze! Nie ma historii z happy
endem. A tymczasem nasza cywilizacja dosłownie spływa używkami.
Kiedy słucha tych wszystkich celebrytów, czasem jego kolegów po
fachu, którzy mówią, żeby zalegalizować narkotyki (oprócz rzecz jasna
leczniczej marihuany), to aż nie wierzy własnym uszom. Jakie
narkotyki, skoro my sobie z wódą nie możemy poradzić? I władza to
jeszcze rozpatruje? Na Boga jedynego! Dlatego to się przecież nazywa
narkotyk, bo uzależnia, robi dziurę w mózgu, zabija uczucia wyższe,
dewastuje rodziny. Niesie śmierć. Czy takie konsekwencje też
zalegalizujemy? 
Alkohol kiedyś służył do dezynfekcji, chorym się go podawało, był
środkiem odurzającym, w ekstremalnych warunkach pomagał
przetrwać. Tymczasem obrócił się przeciwko ludziom, wymknął się
spod kontroli. Jest jak współczesny golem, wymysł szatana, nasz wróg,
ponieważ nie potrafimy używać go z umiarem. Bo człowiek nie zna
umiaru. Prędzej czy później robi więc komuś — albo sobie — krzywdę.
Kokaina uzależnia podobno czterysta (!!!) razy bardziej niż alkohol. Aż
trudno to sobie wyobrazić. I teraz jeszcze te skurczybyki produkują
syntetyki uzależniające już od pierwszego wzięcia, a każdy rząd —
zamiast złapać ich za wszarz — bawi się z nimi w ciuciubabkę. Bo oni
też mają swoje „prawa”. 
Raz z ciekawości i jesteś w kanale na wieki. Dlatego trzeba dziecku
tłumaczyć, że nie wolno mu nawet spróbować! Za żadne czarcie skarby.
Never!
Z Anastazją, 1993 r.
***
Spis ilustracji:
s. 11 — fot. Zenon Zyburtowicz/EastNews
s. 59 — fot. Krzysztof Jarosz/Forum
s. 65, 215, 257, 259, 281-283 — fot. Krzysztof Wellman/eRBe
s. 93 — fot. Mirek Noworyta/SE/EastNews
s. 131, 186, 299 — fot. Polfilm/EastNews
s. 152 – 155 — fot. Piotr Siejka
s. 158, 159, 164 — fot. Zygmunt Rytka
s. 163 — fot. Renata Rajchel
s. 212 — fot. Janusz Wojewoda
s. 222 — fot. Mateusz Jagielski/SE/EastNews
s. 266 — fot. Jacek Szymczak/SE Zebra
s. 277 — fot. Jacek Waszkiewicz/Reporter
s. 301 — fot. Paweł Stępniewski/Reporter
s. 312 — fot. SE/EastNews
s. 326 — fot. Marek Broniarek/Forum
Pozostałe fotografie pochodzą z archiwum prywatnego i rodzinnego
autora i zostały wykorzystane za jego zgodą.
Grupa Wydawnicza Helion dołożyła należytej staranności w
rozumieniu art. 335 par. 2 kodeksu cywilnego w celu odnalezienia
aktualnych dysponentów autorskich praw majątkowych do zdjęć
opublikowanych w książce. Z uwagi na to, że przed oddaniem książki
do druku nie odnaleziono autorów niektórych zdjęć, Grupa
Wydawnicza Helion zobowiązuje się do wypłacenia stosownego
wynagrodzenia z tytułu wykorzystania zdjęć aktualnym dysponentom
autorskich praw majątkowych niezwłocznie po ich zgłoszeniu się do
Grupy Wydawniczej Helion.
Spis treści
Wstęp
Rozdział 1. Przekleństwo ulubieńca, czyli decyzje i rozterki
samotnika
Rozdział 2. Kobiety w Niewiadowie, czyli chłopięce fascynacje
Rozdział 3. Lekarz, czyli prysły zmysły (drastyczne sceny)
Rozdział 4. Bogusiak, czyli lot Ikara
Rozdział 5. Mama, czyli mama
Rozdział 6. Niewiadowskie klimaty, czyli wspomnień czar
Rozdział 7. Babucowa, czyli szansa, że urosnę
Rozdział 8. Kawka, czyli bolesne dorastanie (uwaga, drastyczne
sceny!)
Rozdział 9. Alkohol, czyli siła złego na jednego
Rozdział 10. Aniołowa, czyli ból istnienia
Rozdział 11. Zbyszek Zamachowski i Jan Jakub Kolski, czyli chluba
Mazowsza
Rozdział 12. Niewiadów, czyli poligon dowcipu
Rozdział 13. Liceum, czyli życie pod kloszem
Rozdział 14. Będę błaznem, czyli dystans wrodzony
Rozdział 15. Marzenia, czyli świat z lotu ptaka
Rozdział 16. Sport, czyli sztafeta marzeń
Rozdział 17. Radek, czyli inny wymiar dzieciństwa
Rozdział 18. Kołobrzeg, czyli głową muru nie przebijesz
Rozdział 19. Laskowik, czyli sztuka wyboru
Rozdział 20. Francja, 1985 rok, czyli pierwszy raz w wielkim świecie
Rozdział 21. Wojsko, czyli duszy stan wyjątkowy
Rozdział 22. Pasikowski, Kroll, Boguś, czyli witamy w mafii
Rozdział 23. Gajos, czyli spotkanie z legendą
Rozdział 24. Poczucie humoru, czyli festiwal w Gdyni, Międzyzdroje
i zdeptana duma
Rozdział 25. Krzysztof Kieślowski, czyli niedokończone marzenia
Rozdział 26. Olaf, czyli fatalne zauroczenie
Rozdział 27. Stany, czyli gwiazda na czerwonym dywanie
Rozdział 28. Szał, czyli niepohamowane geny
Rozdział 29. Tata, czyli tęsknota za męskością
Rozdział 30. Stryjkowie i dzieci, czyli geny w kosmosie
Rozdział 31. Trochę Jezusa, trochę Wołynia, czyli porąbany rozdział,
sorki
Rozdział 32. Rolling Stones, czyli spotkanie na szczycie
Rozdział 33. Boguś, czyli idol wcielony
Rozdział 34. Popularność, czyli ból istnienia
Rozdział 35. Dowcip, kawał, żart, czyli kolejność uczuć
Rozdział 36. Autograf, czyli coś na zawsze
Rozdział 37. Edyta, czyli każdy człowiek ma prawo do szczęścia, o!
Rozdział 38. Homoseksualizm, czyli miłość niejedno ma imię
Rozdział 39. Polański, czyli słowo ciałem się stało
Rozdział 40. Detektyw, czyli cegłą w drewnianym kościele
Rozdział 41. Broda, czyli wreszcie dojrzała refleksja
Rozdział 42. Prokom Open, czyli raz w roku w Sopocie
Rozdział 43. Życiowa przypowieść, czyli to się może przydarzyć i
tobie
Spis ilustracji:

You might also like