Professional Documents
Culture Documents
(Nie) Miłość. Z Tobą I Bez Ciebie - Natasza Socha
(Nie) Miłość. Z Tobą I Bez Ciebie - Natasza Socha
Życie trochę przypomina grę w bierki. Kiedy decydujesz, który patyczek zostaje
poruszony, wszystko przebiega sprawnie i bez większych niespodzianek. Kiedy
jednak naruszasz strukturę większej konstrukcji, patyczki zaczynają się
przemieszczać, a kolejny ruch nie należy już do ciebie.
To, co zapamiętałam najbardziej, to był huk. Potężne uderzenie, które
najpierw ogłuszyło, a potem zabolało. Odniosłam nawet wrażenie, że moje
życiowe bierki rozsypały się po całej ulicy i nic nie mogło ich zatrzymać. Jedne
poturlały się w dół, inne powpadały do studzienek kanalizacyjnych lub zostały
rozdeptane przez ludzi. Niewiele ich zostało, a zatem na ewentualne kolejne
rozdanie nie było już szans.
To był klasyczny efekt domina, kiedy jeden samochód uderza w drugi, ten
w kolejny, a kończy się dopiero na szóstym. I to nie na żadnej autostradzie, tylko
w centrum dużego miasta. Trudno powiedzieć, kto jednoznacznie zawinił,
najprawdopodobniej starsza pani za kierownicą forda, która nagle chyba
zapomniała, czy chce jechać prosto, czy jednak skręcić w lewo. Efekt był taki,
że zahamowała bez żadnego uprzedzenia, a samochody, które znajdowały się za
nią, nie miały możliwości, żeby ją jakkolwiek wyminąć. Na reakcję nie było
czasu. Kolejne auta uderzały w siebie z dużą prędkością i nikt nawet nie zdążył
pomyśleć o naciśnięciu hamulca. Huk, hałas, przerażający pisk opon, który
wbijał się w głowę, klaksony, krzyki ludzi w samochodach i tych, którzy stali na
chodniku. Inna sprawa, że wszyscy prawdopodobnie jechali zbyt szybko, jak to
zwykle bywa o ósmej rano, kiedy każdy spieszy się do pracy, żując wulgaryzmy
niczym tabakę. To już nie była zwykła stłuczka, tylko poważny wypadek,
w wyniku którego ucierpiały trzy osoby. Klarysa, czyli starsza pani z forda,
dziewczyna o dziwacznym imieniu Nasturcja oraz ja, niezapięta pasami. Miałam
na sobie żółty sweter i czarne spodnie, nie wiem, dlaczego utkwiło mi to
w głowie. Ja, trzydziestoośmioletnia kobieta, która od kilku tygodni poważnie
zastanawiała się nad swoim małżeństwem. I która właśnie tego dnia postanowiła
w końcu oznajmić swojemu mężowi, że niestety nie ma sensu dłużej tego
ciągnąć.
Czasem jest tak, że dni dłużą się okropnie, są do siebie obrzydliwie podobne,
że w zasadzie nie odróżniasz piątku od środy i nawet trochę plączą ci się pory
roku. I nagle doznajesz jakiegoś olśnienia. Otwierasz rano oczy i wszystko
widzisz zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Zupełnie jakby twoje życie było sztuką
teatralną, a ty nagle z aktorki zmieniłaś się w widza. Myślisz wtedy „o kurwa, to
naprawdę moja kuchnia? To naprawdę ja tak się po niej snuję i przygotowuję
śniadanie, chociaż od razu widać, że wolałabym walnąć szklanką o ścianę?”.
Patrzysz dalej i oczom nie wierzysz, że można było grać w takiej szmirze. I
nawet samą siebie krytycznie oceniasz, widząc fatalną kreację aktorską,
gówniane dialogi i bardzo nudną fabułę.
Moje ostateczne przebudzenie dokonało się tamtego poranka właśnie. Nie
bez znaczenia była awantura z poprzedniego wieczora, która przerodziła się
w czynny wulkan wzajemnych pretensji, łącznie z uwagami na temat teściowych
oraz gryzienia przez nich warzyw.
Tak, o to też można się pokłócić.
Zaczęło się niewinnie.
Chciałam zjeść jogurt malinowy, ale w lodówce stało tylko puste
opakowanie. Kiedy okazało się, że nie zostawiła go nasza córka, tylko mój mąż,
poczułam pierwszy skok adrenaliny.
– Dobra, zapomniałem.
Stop. To należało wyjaśnić.
– Jak to zapomniałeś? Skoro zjadłeś jogurt, to mogłeś od razu pozbyć się
opakowania. Opcje były dwie: albo wyrzucić je do kosza na śmieci, albo
wstawić z powrotem do lodówki. Dlaczego wybrałeś opcję drugą?
Nie, to nie jest czepianie się. To są zwykłe pytania, na które powinno się
otrzymać normalną odpowiedź, żeby w przyszłości ustalić nieco inne
postępowanie. Bo jaki kretyn wstawia puste opakowania z powrotem do
lodówki?
– Cela, daj spokój, nie pamiętam.
Właśnie.
– Może spróbujesz sobie przypomnieć?
– Ale po co?
– Bo chciałabym, żebyś następnym razem wybrał opcję pierwszą. Wtedy,
kiedy otworzę lodówkę, nie zobaczę jogurtu, na który miałam ochotę, i nie
sięgnę po niego z nadzieją, że go zjem, i nie dostanę szału, kiedy okaże się, że
opakowanie jest puste jak twój łeb!
No dobrze, może troszkę przesadziłam, ale to nie był pierwszy raz.
– Masz jakieś kłopoty w pracy?
Kurwa. Zawsze to samo.
– Nie. Nie mam żadnych kłopotów, nie mam okresu ani okresu przed nim,
czyli słynnego napięcia, nie jestem też przemęczona. Po prostu nienawidzę
zeżartych rzeczy w lodówce. Podobnie jak nienawidzę, kiedy twoja matka
chrupie warzywa.
– Przepraszam, bo chyba nie do końca zrozumiałem. I chyba również nie
zauważyłem związku.
Zgrzytnęłam zębami.
No i zaczęliśmy nawzajem na siebie wrzeszczeć, że to wszystko jest jakieś
chore i bez sensu, ja znowu wspomniałam o chrupaniu warzyw, on mi zarzucił,
że moja matka dla odmiany kompletnie nie zajmuje się wnuczką, tylko bawi
w poetkę, ja wyśmiałam jego habilitację, której nigdy w życiu nie zrobi, a on
powiedział, że niedługo to nawet ptaki na mnie nasrają.
Potem wyjaśnię dlaczego.
Koniec końców żółć się wylała, rozlewając niemal po wszystkich
pomieszczeniach w naszym mieszkaniu, a na końcu jeszcze podchodząc mi do
gardła. Rano obudziłam się z gorzkim posmakiem w ustach i w końcu
postanowiłam.
Dzisiaj mu powiem.
Długo dojrzewałam do tego momentu, bo za każdym razem coś mnie
hamowało. Ciągle wydawało mi się, że jeszcze nie teraz, że może powinnam dać
mu jeszcze jedną szansę, że poczekam, aż minie wiosna, a potem jeszcze
wytrzymam do świąt Bożego Narodzenia. A potem przychodziła kolejna wiosna
i znowu wydawało mi się, że to nie jest odpowiednia pora. Tamtego ranka
obudziłam się z podobnym chaosem w głowie, z podobnym bałaganem
wewnątrz siebie. Bałaganem, który towarzyszy mi od dobrych kilku lat.
Wszystko jest jakieś niepoukładane, jedne myśli nakładają się na drugie, ja sama
wpadam w stany zawieszenia wymieszane z napadami furii i całkowitej
frustracji. Usiadłam na łóżku i mocno zacisnęłam pięści, aż mnie rozbolały
kłykcie.
Teraz.
Dzisiaj.
Bo inaczej nigdy się nie odważę.
Poza tym naprawdę przegiął z tym jogurtem.
I wtedy się uspokoiłam. Odetchnęłam nawet z ulgą i pogratulowałam samej
sobie, że wreszcie mam jakąś konkretną datę. Dzisiaj powiem w końcu
Wiktorowi, że musimy się rozwieść.
Parę godzin później nic już nie wydawało mi się tak łatwe i oczywiste jak
tego ranka. To dość nieprzyjemne uczucie, kiedy nagle dociera do ciebie, że
nawet nie możesz zaplanować własnego popołudnia. Niby wszystko jest
ustalone, wiesz, co masz mówić i jak się zachowywać, aż tu nagle pojawia się
wielkie „zło”, które głęboko w dupie ma twoje plany i z przyjemnością – jak
przystało na wrednego gnoma – wciela swoje własne.
I wtedy właśnie straciłam przytomność.
– Coś pani czuje?
Kto zadaje to pytanie?
Czy ja muszę odpowiadać?
Ból usiadł na mnie i dociskał całym sobą. Dotarło do mnie, że chyba
odczuwam wszystkie jego synonimy. Darcie, palenie, rwanie, kłucie, pieczenie,
szczypanie, uciskanie i wreszcie łamanie. I to głównie w okolicach pleców.
Żółty sweter okropnie się pogniótł i chyba nawet rozdarł w kilku miejscach,
a spodnie były od czegoś mokre. Czy mam na sobie buty? Czy ktoś zabrał
z samochodu moją torebkę? Dlaczego tak strasznie wszystko mnie boli? Kurwa,
o co tu chodzi?
Zamknąć oczy?
Czy patrzeć?
– Cholera, nie wygląda to zbyt dobrze – mruknął facet w karetce, a ja
poczułam, że zaczynam się bać. Nie lubię tego uczucia, które nagle podchodzi
do gardła i zaciska je tak mocno, że trudno jest złapać oddech. Które dotyka
mackami twarzy i całego ciała, i jest jakieś lepkie, jakieś mokre, jakieś okropnie
klejące. Strach pachnie wodorostami, pachnie kanalizacją, pachnie środkami
odkażającymi. Spróbowałam przytrzymać spojrzeniem wzrok lekarza, ale on był
szybszy i nie dał się sprowokować. Prześlizgiwał się tylko po mojej twarzy,
zupełnie jakby wiedział, że za chwilę padnie ważne pytanie. A on przecież na
razie nie mógł nic powiedzieć, bo pewnie sam nie był niczego pewien. Miał
jedno zadanie – jak najszybciej zawieźć pacjentkę do szpitala, przekazać w inne
ręce i zdjąć z siebie odpowiedzialność za poinformowanie jej, w jakim jest
stanie. Próbowałam się poruszyć, ale tylko uwolniłam łzy. Wyciekały ze mnie
niepytane, zupełnie jakby ktoś nagle odkręcił kran i przyglądał się
z zaciekawieniem lejącej wodzie. Lekarz ostrożnie się do mnie uśmiechał,
pogłaskał mnie nawet po ręce. Miał wąskie usta, zamknięte w podwójnym
nawiasie zmarszczek. Prosty nos, zatopiony pośrodku miękkich policzków, które
miałam ochotę uszczypnąć. Nie wiem, dlaczego wtedy o tym pomyślałam,
najwyraźniej w sytuacji wielkiej niewiadomej człowiekowi przelatują przez
głowę najgłupsze myśli. Chciałam zasnąć i obudzić się już po wszystkim.
Zamknęłam oczy wypełnione po brzegi słonym płynem i zaczęłam spokojnie
oddychać. To była tylko zwykła stłuczka.
Zwykła stłuczka.
Szkoda tylko, że wyleciałam przez drzwi, które na szczęście jakimś cudem
się otworzyły. Chyba lepiej wypaść przez otwarte drzwi niż przez szybę? Na
pewno lepiej, byłam pewna, że lekarze to zaraz potwierdzą.
Wiedziałam, że muszę się uspokoić i skupić na czymś. Próbowałam sobie
przypomnieć, kim jestem, jak mam na imię, co lubię jeść. Żeby sprawdzić, czy
nic mi nie umknęło, czy wszystko pamiętam. „Moja teściowa chrupie warzywa,
co mnie doprowadza do szewskiej pasji. Nie mogę się wtedy na niczym innym
skupić, tylko czekam na kolejne chrupnięcie, na uderzenie zębami o miąższ,
a potem jeszcze na to królicze rozdrabnianie”.
Ale to już wiemy. Niebieskie migające światło okropnie mnie raziło.
Chciałam, żeby ktoś je w końcu wyłączył, żeby ucichły też te wszystkie hałasy,
które rozsadzały mi czaszkę. Miałam wrażenie, że wkoło mnie znajduje się
pełno ludzi, którzy ciągle coś mówią, biegają tam i z powrotem i robią ogromne
zamieszanie.
Chyba w końcu dostałam jakieś środki znieczulające, bo ból powoli
ustępował. Próbowałam miarowo oddychać i skupić się na tym, co się wokół
mnie działo. I przypomnieć sobie jeszcze parę szczegółów, chociaż nie wiem po
co.
Dlaczego nie zapięłam pasów? Dlaczego w ogóle pojechałam tą trasą,
przecież mogłam skręcić trochę wcześniej. Prawie zawsze tak robiłam. Gdy
wniesiono mnie do karetki, znowu zamknęłam oczy, a dźwięk syreny chyba
mnie ukołysał do snu. Absurd, wiem. Ale obudziłam się dopiero w szpitalu.
– Uległa pani bardzo poważnemu wypadkowi. Podejrzewam, że doszło do
urazu kręgosłupa. Ale najpierw musimy zrobić rezonans, no i niestety raczej nie
unikniemy interwencji chirurgicznej. Ale proszę się niczego nie obawiać, jest
pani w dobrych rękach.
– Nie będę chodzić? – spytałam od razu. Uraz kręgosłupa? To zabrzmiało jak
wyrok, każdy przecież wie, że jeśli mowa o kręgosłupie, o tym, że coś z nim nie
tak, to skojarzenie może być tylko jedno. Wzięłam głęboki oddech i próbowałam
uspokoić rozbiegane myśli. Wszystko będzie dobrze, po prostu trzeba trochę
odczekać. Muszę pamiętać, żeby po wszystkim zapytać o żółty sweter. Lubię go,
jest miękki, jest przytulny, podoba mi się jego kolor, jak u pliszki żółtej, nie
żółtawej czy żółtogłowej, tylko właśnie żółtej. Tak pięknie wabi swoim trelem. I
tak bardzo jest przyjazna.
Uznałam, że trzeba raz jeszcze zapytać lekarza. Bo może nie usłyszał
pytania, w końcu jest tu trochę głośno. Czy będę chodzić?
Dotarło. Zawahał się na moment, co natychmiast udało mi się wychwycić.
– Za wcześnie na jakiekolwiek diagnozy. Na pewno czeka panią długa
rehabilitacja, ale na dzień dzisiejszy nie mogę nic więcej powiedzieć. Teraz
jedyne, co powinna pani zrobić, to podpisać zgodę na operację. I proszę nie
wyobrażać sobie najgorszego. Czasem coś, co źle wygląda, kończy się lepiej niż
zwykłe zadrapanie. Najgorsze są negatywne emocje.
Na pewno mówił to wszystkim.
W jednej chwili wszystkie dramaty romantyczne, żółte swetry i żółte pliszki
wyparowały mi z głowy, bowiem mój własny dramat brzmiał o wiele bardziej
rozpaczliwie. Czy to możliwe, że człowiek o ósmej dwadzieścia rano jedzie
spokojnie samochodem do pracy, by kilka godzin później boleśnie uświadomić
sobie, że nie ma na świecie siły, która potrafiłaby cofnąć czas, by wybrać inną
trasę? Nagle okropnie zapragnęłam, żeby Wiktor przyszedł do szpitala i chociaż
na moment obiecał, że wszystko będzie dobrze. Bywają bowiem takie momenty
w życiu, kiedy druga osoba bardzo się przydaje, nawet jeśli na co dzień ciężko
jest z nią wytrzymać. Najchętniej schowałabym się gdzieś i z boku obserwowała
to wszystko, co się działo – operację, lekarzy, nawet moje kości na stole
operacyjnym, ale doskonale wiedziałam, że muszę stawić temu czoła
samodzielnie. Byłam dorosła, a ludzie, którzy mnie otaczali, chyba wiedzieli, co
mają robić.
– Czy ktoś powiadomił mojego męża? – zapytałam na wszelki wypadek
pielęgniarkę, ale ta skinęła jakoś tak dziwnie głową, że w końcu nie
zrozumiałam, czy to było zaprzeczenie, czy potwierdzenie. Pomyślałam jeszcze
o referacie, który miałam przygotować dla Gdańskiego Towarzystwa Ochrony
Ptaków, o wizycie u kosmetyczki, którą zdecydowanie należało odwołać, oraz
o tym, że chętnie zjadłabym coś słodkiego. To dziwne, co potrafi przypominać
człowiekowi jego własny mózg i na czym się skupiać. Może to jakiś rodzaj
ochrony? Potwornie bałam się tej operacji i moje ciało musiało to wiedzieć.
Więc zamiast paraliżować mnie strachem, zaczynało wyświetlać mi w głowie
obrazy dotyczące wszystkiego innego. Sernik na kruchym spodzie. Czy może
raczej wolałabym zwykły jabłecznik?
Dostałam kolejny zastrzyk. Może coś na uspokojenie? Głupiego Jasia? Myśli
zaczynały być coraz powolniejsze, zupełnie jakby nagle brodziły w jakiejś
dziwnej mazi. Z coraz większym trudem otwierałam powieki.
Boję się.
Ale będzie dobrze.
Kiedy zasypiałam, zobaczyłam kolorowe bierki turlające się w dół jakiejś
drogi, prosto ku urwisku z wodospadem. Nad wodą siedziały ptaki z rodziny
jerzyków, czekoladowo-popielate salangany wielkie i patrzyły mi prosto w oczy,
które w końcu zamknęłam.
Będzie dobrze.
Wiktor
Karola pojawiła się w życiu Wiktora jakiś rok temu i niemal od razu zwróciła
jego uwagę. Nic dziwnego. Rzadko kiedy spotyka się kogoś, kto ma tak
intensywnie zielone oczy. Człowiek po prostu odruchowo w nie patrzy, jakby
chciał się upewnić, czy na pewno dobrze widzi. To była zieleń butelkowa,
odrobinę rozmyta bursztynowym światłem. Jeśli istnieje jakaś klasyfikacja
koloru tęczówek, to oczy Karoli nie pasowały absolutnie do żadnej. Były
zjawiskowe i hipnotyzujące. Rozzieleniały szarość dnia i były niekończącą się
zapowiedzią wiosny. Tak przynajmniej on to widział. Zdawał sobie oczywiście
sprawę, że nieco bredzi, a jego porównania są infantylne, ale kompletnie się tym
nie przejmował. Zapowiedź wiosny. O właśnie.
Początkowo słowo „romans” w ogóle nie pojawiło się w jego głowie. To
była tylko jakaś dziwna potrzeba patrzenia na tę dziewczynę, zerkania na nią od
czasu do czasu, ale bardziej na zasadzie obserwowania jakiegoś fascynującego
zjawiska niż pożądania. Wiktor nigdy nie miał problemów z wiernością, kochał
Cecylię, nawet jeśli od jakiegoś czasu ta miłość jemu samemu wydawała się
uśpiona, zredukowana do czynności oczywistych, ale już bez potrzeby
dotknięcia kogoś, ot tak, bez powodu. Uznał, że to normalne, że ludzie po jakimś
czasie nie muszą sobie okazywać czułości, bo wszystko jest jasne. Miłosne
zaklęcia zostały już wypowiedziane, teraz przyszedł czas na mycie naczyń. Tak
dzieje się przecież zawsze.
Czasem przyłapywał się na myślach, co by było, gdyby spotkał się z Karolą
gdzieś prywatnie? Czy mieliby o czym rozmawiać? Czy poczułby się jak
dawniej, kiedy zaprosił Cecylię na pierwszą randkę?
Karola nie była głupkowatą kozą, która marzyła tylko o tym, żeby jak
najszybciej skończyć studia, dostać dyplom i mieć to wreszcie z głowy. I jak się
okazało – to ona pośrednio popchnęła go do rozpoczęcia habilitacji, którą to
decyzję ciągle odkładał, wykręcając się na najróżniejsze sposoby.
– Praca o agresji werbalnej wśród ludzi i ptaków? Fascynujący temat.
Chętnie bym przeczytała – powiedziała kiedyś, a on zrozumiał, że nie ma
wyjścia. Bardzo chciał jej zaimponować, poza tym był już najwyższy czas, żeby
dalej rozwijać się naukowo.
I pomyśleć, że jeden dzień może wszystko odmienić, zawrócić bieg rzeki,
a nawet wstrząsnąć kimś tak racjonalnym jak on. Owszem, nie od razu. Ale
zaczęło się przecież wtedy, kiedy pojawiła się po raz pierwszy.
To był czwartek, godzina dwunasta trzydzieści. Niecały rok temu. Końcówka
października pachnąca dymem i nieprzyjemną obietnicą listopadowych chłodów.
Miał właśnie wykład z agresji interpersonalnej, kiedy weszła na salę, przeprosiła
lekkim skinieniem głowy i usiadła w drugim rzędzie. Nie widział jej wcześniej,
bo gdyby tak było, z pewnością dobrze by zapamiętał. Kręcone, miedziane
włosy, jasna cera i dwa zielone punkciki, które niemal natychmiast przyciągnęły
jego spojrzenie niczym magnes.
– Część psychologów uważa, że zachowania agresywne są bardzo dobrym
sposobem zdobywania czy też zwiększania poczucia kontroli. Wynika to z faktu,
że aktywność agresywna jest skuteczna i dostarcza szybkich sygnałów
potwierdzających własną moc.
– Pan też jest tego zdania? – przerwała mu nagle, czym trochę wytrąciła
Wiktora z rytmu.
Zmieszał się odrobinę, choć oczywiście nie dał tego po sobie poznać.
Zmieszał się, bo spodobał mu się ton jej głosu. Niski, trochę zaczepny, ciekawy.
Zmieszał się w końcu, bo ktoś po raz pierwszy od bardzo dawna mu przerwał
i zadał pytanie.
– No cóż, nie od dzisiaj wiadomo, że agresja może umacniać i zwiększać
poczucie własnej wartości, zwłaszcza kiedy widzimy, jakie daje efekty –
odpowiedział jednak gładko, choć sam ze zdumieniem zauważył, że serce
zaczyna mu bić coraz szybciej.
– Ale używanie takiej broni jak krzyk, groźby czy wreszcie atak fizyczny to
najprostsze formy zdobywania sobie posłuchu. I świadczą raczej o czyjejś
słabości, a nie sile.
Uśmiechnął się niedostrzegalnie. Wreszcie znalazł partnerkę do rozmów
i poczuł się tym faktem niezwykle podniecony. Dzisiejsi studenci byli
wprawdzie zdolni, czasem nawet mieli coś do powiedzenia, ale rzadko kiedy
udawało mu się z nimi naprawdę dyskutować. Była to raczej grzeczna wymiana
informacji bazująca na przeczytanych lekturach i opracowaniach niż faktyczny
dialog. Prawdziwych fanatyków dysput było coraz mniej. Kiedy kończyły się
zajęcia, większość z nich zaczynała roztapiać się jak we mgle, znikając
w swoich smartfonach, tabletach i notebookach. Rzeczywistość pozawirtualna
chyba ich nudziła, ich prawdziwy świat zamykał się w szklanym ekraniku
komórki, która miała aplikację na każdą sferę życia. Nikomu nie chciało się
dłużej zostawać, kontynuować rozmowy, zaproponować dodatkowego
spotkania. Ta dziewczyna wydawała mu się pod tym względem zupełnie inna,
sam nie wiedział dlaczego.
Po wykładzie Karola po prostu wyszła, co trochę go rozczarowało, bo miał
cichą nadzieję, że podejdzie do niego, a on zupełnie mimochodem zapyta, co
robi na jego zajęciach lub gdzie wcześniej studiowała. Musiała być nowa,
w przeciwnym razie już wcześniej wyłapałby gdzieś to zielone spojrzenie. Czy
przeniosła się z innej uczelni, czy może nawet z innego miasta? Jakie miała
plany po zakończeniu studiów i czy wybrała już promotora? Ciekawe, jaki ma
temat pracy magisterskiej i czy on będzie mógł jej jakoś pomóc. Aż sam się
zdumiał, ile myśli i pytań nagle przebiegło mu przez głowę. I to związanych
z kimś, kogo zobaczył po raz pierwszy w życiu.
Sam przed sobą nie ukrywał, że na kolejne spotkanie czekał w dużym
napięciu, a kiedy znowu ją zobaczył na wykładzie, ucieszył się bardziej, niż
powinien. Silnie go to zaskoczyło. Zwrócił uwagę na włosy upięte w luźny kok
i oczywiście na zieloną sukienkę, która idealnie harmonizowała z jej
spojrzeniem. Wydawało mu się nawet, że nieznacznie się do niego uśmiechnęła,
ale może to była zwykła projekcja jego wyobraźni. Wyprostował się, wciągnął
brzuch i zdjął okulary.
Wybrał temat dotyczący różnic między mężczyznami a kobietami w zakresie
tendencji do zachowań agresywnych, a jego nowa studentka znowu miała
całkiem sporo do powiedzenia. Poczuł, jak wraca mu ochota do wykładów, do
opowiadania, tłumaczenia i wyjaśniania.
– Te różnice widać chociażby w opowieściach małych dzieci, nie sądzi pan?
– zaśmiała się przyjemnie. – W opowiadaniach dziewczynek wszyscy żyją długo
i szczęśliwe, u chłopców zazwyczaj zakończenia są bardziej drastyczne. Albo
ktoś ginie, albo na ziemię spada wielka kometa.
Miała rację.
– Inna sprawa, że w dorosłym życiu ta agresja staje się u kobiet nieco
bardziej zakamuflowana. Faceci zazwyczaj od razu przechodzą do sedna,
a kobiety prowadzą raczej wyrafinowaną walkę. Jesteśmy mistrzyniami
w podchodach, w doprowadzaniu myszki do pułapki w taki sposób, że jeszcze
nam za to dziękuje.
Tym razem nie pozwolił jej tak po prostu zniknąć po wykładzie. Kiedy
zajęcia dobiegły końca, machnął im wszystkim na pożegnanie i szybko opuścił
salę wykładową. Chciał wyjść pierwszy, żeby zupełnie „przypadkowo” wpaść na
nią na korytarzu. Trudno ocenić, na ile był „przypadkowy”, a na ile został
„rozgryziony”, najważniejsze jednak, że udało mu się zamienić z nią kilka słów.
Dowiedział się, że studiowała wcześniej w Krakowie, ale jakoś tak wyszło, że
cała rodzina przeniosła się do Poznania.
– Opłacało się pani zmieniać uczelnię na ostatnim roku? – zdziwił się,
znowu odruchowo odrobinę wciągając brzuch. Pomyślał też, że parę godzin na
siłowni z pewnością by mu nie zaszkodziło. Przynajmniej będzie w dobrej
kondycji na wiosnę.
Skinęła głową.
– Nie mam problemów ani z podejmowaniem szybkich decyzji, ani
z próbowaniem nowych smaków – powiedziała tylko, a on poczuł się tak, jakby
mówiła o czymś zupełnie innym.
Zdziwiło go, że ta dziewczyna zaczyna go powoli fascynować, choć do tej
pory nawet przez głowę mu nie przeszło, żeby zainteresować się kimkolwiek
innym poza swoją żoną. Zawstydził się nawet swoich myśli, próbując
usprawiedliwić się przed samym sobą, że to przecież nic takiego. No, może
delikatne zauroczenie, ale nic więcej. Chyba każdemu zdarza się coś takiego
przynajmniej raz w życiu. I naprawdę nie chodzi tu o żaden romans czy
przygodę, po prostu miło jest czasem spojrzeć na kogoś bardziej intensywnie. To
jeszcze nie jest zdrada.
Nie miał ochoty wracać samochodem do domu, przynajmniej jeszcze nie
teraz. Chciał pójść pieszo, powdychać powietrze pełną piersią i trochę pogadać
ze sobą samym. Czy to pojawia się nagle? Czy jest po prostu wypadkową
nudnych wieczorów, takich samych poranków, bezpłciowych dialogów, które
i tak zanikają, podobnie jak seks, i tej samej zielonej kuchni, na którą znudziło
mu się patrzeć. Każde małżeństwo prędzej czy później dochodzi do ściany
i tylko niewielu ma pomysł, jak ją obejść, przeskoczyć lub ewentualnie zburzyć.
Osobiście nie miał ochoty robić już nic. Podobnie zresztą jak Cecylia. Od
jakiegoś czasu żyli obok siebie, ostatnio zauważył nawet, że kiedy siedzą we
dwójkę przy stole, to zawsze obok siebie, nigdy naprzeciwko. Zupełnie jakby nie
chcieli dotykać się wzrokiem, nie zahaczyć o spojrzenie tego drugiego, nie
zmusić do jakiejkolwiek konwersacji. Ich milczenie nie było krępujące, bo
każdy tkwił we własnej ciszy i nie próbował tego w żaden sposób zmienić. Tę
emocjonalną nieruchomość przerywała czasem Alicja, która po prostu mówiła za
całą trójkę, a oni czasem dorzucali kilka słów, a może i całych zdań i wtedy
można to było nazwać jakąś tam rozmową.
– Czy wiecie, że dziewczyny z mojej klasy już się całowały?
– Wszystkie? – zdumiała się Cecylia, a on tylko się skrzywił. W wieku
trzynastu lat?
– Oprócz dwóch może, w tym niestety mnie.
– Niestety? – przerwał.
Alicja jak zwykle wzruszyła ramionami.
– Wiedziałam, że tak zareagujesz. Chodzi o to, że my jesteśmy inni.
– Jacy my?
– No nasze pokolenie. Dojrzewamy szybciej i w ogóle. Dlatego całujemy się
już teraz, a nie czekamy, aż nam najlepsze lata miną.
– Rozumiem, że czujesz się odrobinę wystawiona poza nawias? – spytał
ironicznie.
Alicja przewróciła białkami.
– Owszem, trochę tak. Niestety nie mam obiektu.
– Do całowania?
– Właśnie.
– Może daj ogłoszenie?
Cecylia spojrzała na niego niechętnie, ale może tylko mu się wydawało. I tak
dobrze, że w ogóle spojrzała.
– Daj spokój.
– Jasne – powiedział i wstał od stołu. – Jestem tylko starym dziadem.
Trochę szkoda, że żadna nie zaprzeczyła.
O jaskółkach mówi się, że są ptakami wolności. Nie można ich trzymać
w niewoli, nie można oswoić, mimo że chętnie budują swoje gniazda blisko ludzi.
Podobno angielski rolnik nigdy nie odważyłby się zniszczyć jaskółczego gniazda,
bowiem wtedy jego krowa nie dałaby mleka. Jaskółki żyją w stadach, choć
niektóre gatunki decydują się na samotny tryb życia. Wystarcza im wtedy własne
gniazdo.
Cecylia
Nie miał nawet cienia podejrzeń, że Karola okaże jakiekolwiek zrozumienie dla
zaistniałej sytuacji. Wcale jej się nie dziwił. Jego myśli o rozstaniu z żoną
wypowiedziane w końcu na głos, jakoś nie pasowały do tego, co musiał
oznajmić Karoli następnego dnia po wypadku Cecylii.
– Jak to na razie zostajesz? – spytała tonem, który w skali chłodu oceniłby na
minus pięćdziesiąt.
– Sytuacja nieco się skomplikowała. Cecylia jest chwilowo unieruchomiona
na wózku i jeszcze nie do końca wiemy, ile to potrwa.
Postanowił, że na razie nie wspomni o tych kilku czy kilkunastu procentach,
żeby nie płoszyć za bardzo dziewczyny o zielonym spojrzeniu. Perspektywa
miesięcy, a może i roku mogłaby ją odstraszyć na tyle skutecznie, że zamiast
kontynuacji romansu otrzymałby nieprzyjemny bilet powrotny. A tego nie
zniosłaby ani jego męska duma, ani zwykłe pożądanie. Sam nie wiedział, kiedy
wszedł w ten układ tak chętnie i dobrowolnie. Może dlatego, że znowu poczuł
się potrzebny? Że znowu ktoś go chwalił, podziwiał i miał ochotę na jego
towarzystwo?
– Lubię z tobą rozmawiać – powiedziała mu kiedyś, a on uznał to za idealny
wręcz algorytm swojego przyszłego życia. Komplementy plus zainteresowanie,
pomnożone przez seks.
A seks z Karolą był czymś doskonałym, nie mógł sobie ot tak pozwolić na
jego utratę. Poza tym naprawdę planował odejść od Celi, tylko jeszcze jej o tym
nie wspomniał. Nie bardzo wiedział, jak ugryźć ten temat, żeby obyło się bez
histerii, dramatów i obwiniania go o wszystko. A teraz po prostu nie wypadało.
Każdy wie, że nie kopie się leżącego, a w tym przypadku – siedzącego na
wózku, i to nie z własnej winy. Pewne rzeczy muszą poczekać, nawet jeśli
naprawdę nie było to po jego myśli. Ale przyzwoitość nakazywała mu
zaopiekować się Cecylią i choćby bardzo chciał spakować już swoje walizki, to
właśnie teraz nie mógł tego zrobić.
Nie tak go wychowano. Wiedział, co znaczy odpowiedzialność za drugą
osobę, i wiedział, że dojrzałość polega na dokonywaniu dorosłych wyborów. Nie
był już dzieckiem. Nie miał prawa powiedzieć – znudziło mi się z tobą bawić,
idę poszukać nowego przyjaciela. Nie teraz, kiedy jego żona potrzebowała
pomocy, podobnie jak jego córka, ciągle jeszcze pogubiona w nowej
rzeczywistości. Musiał odłożyć nowe uczucie na czas nieco późniejszy i miał
nadzieję, że Karola to zrozumie.
– Ile? – spytała teraz rzeczowo.
Przełknął ślinę.
– Miesiąc, góra dwa – skłamał gładko i bez mrugnięcia okiem. Pomyślał
jednak, że to raczej mało realne, bo na razie fizjoterapia przynosiła marne skutki.
To były wprawdzie dopiero początki, ale szczerze mówiąc, spodziewał się
jakichś szybszych efektów.
– Potem jej o nas powiesz?
Będzie musiał. Ale spokojnie. Dwa miesiące to może jednak sporo czasu.
Być może dojdą do takiego etapu, w którym Cecylia nie będzie go potrzebować
aż tak bardzo. Poza tym on sam postanowił zacząć szukać alternatywnych
rozwiązań. W dobie internetu każda informacja jest na wyciągnięcie ręki,
wystarczy tylko dobrze poszukać i nie spieszyć się z atakowaniem lekarzy, tak
jak zrobił to nie dalej jak kilka dni temu.
– Wiem! – Wpadł do gabinetu doktora Piotra, przebłagując wcześniej dwie
starsze niewiasty w poczekalni, żeby go wpuściły tylko na minutkę. I że
wynagrodzi im to kawą z automatu. Nie miał umówionego terminu, nie miał
żadnego numerka, musiał jednak wyglądać na zdesperowanego, bo udało mu się
wejść do środka.
Lekarz spojrzał na niego tak, jakby zobaczył pterodaktyla. Ten sam rodzaj
niezrozumienia. Wprawdzie Wiktor nie spodziewał się, że pamięta wszystkich
swoich pacjentów, a już tym bardziej ich partnerów, ale mimo wszystko poczuł
się wyrzucony poza nawias. Przełknął kilka razy ślinę i potarł ręce, żeby dodać
sobie otuchy, a potem powiedział:
– Moja żona była operowana dwa tygodnie temu. Cecylia Kosowska,
wypadek niedaleko ronda, uszkodzenie rdzenia, blondynka taka – wyrzucał
z siebie wszystkie informacje, jakie mu tylko wpadły do głowy, i na szczęście
dostrzegł nić porozumienia. Doktor Piotr załapał. Podniósł ręce i dotknął
grzywki, a potem pokiwał głową.
– Oczywiście – powiedział tak, jakby Cecylia nie mogła mu w żadnym
wypadku wylecieć z głowy.
Dobre i to.
– Proszę posłuchać. – Wiktor wyjął kartkę papieru, na której miał wszystko
dokładnie wydrukowane i podkreślone dodatkowo flamastrem.
– „Jesteśmy przekonani, że ta procedura jest przełomem, który – kiedy
zostanie poprowadzony dalej – przyniesie historyczną zmianę w obecnie
beznadziejnych rokowaniach dla osób z urazem rdzenia kręgowego” – odczytał
z dumą.
– Kto my?
– No lekarze, którzy przeprowadzili operację – zerknął na kartkę – „wycięcia
jednej z dwóch opuszek węchowych, znajdujących się w górnej części nozdrza
pana Fidyki”. A pan Fidyka to...
– Wiem, kim jest pan Fidyka – przerwał mu lekarz. – To głośna historia,
choć sprzed paru lat.
– To tym bardziej teraz ta metoda musi być już skuteczniejsza. Wie pan,
glejowe komórki węchowe – popisał się wiedzą.
Doktor Piotr upił łyk kawy, spojrzał na niego z pewnym rodzajem znużenia,
w sposób, w jaki zazwyczaj traktuje się ludzi, którzy wszystko wiedzą lepiej niż
sami lekarze, i wyjaśnił mu spokojnym tonem:
– Pana żona nie kwalifikuje się do tego rodzaju operacji. Poza tym
zrobiliśmy wszystko, co było można. Teraz najważniejsza jest rehabilitacja.
Pewnych rzeczy po prostu nie można przyspieszyć, choć bardzo byśmy tego
chcieli.
– Sam pan powiedział, że szanse nie są zbyt duże.
– Ale nie żadne. W tamtym przypadku rzeczywiście zabieg przeszczepu
komórek macierzystych okazał się strzałem w dziesiątkę, ale to nie znaczy, że
wszystkie urazy kręgosłupa można wyleczyć tą metodą. I że każdy
sparaliżowany pacjent zacznie chodzić. To nie są krople do nosa, które pomagają
w walce z katarem. Tutaj każdy przypadek jest indywidualny, ale jeśli chodzi
o pana żonę, to chyba najważniejsze jest to, że nie mamy do czynienia z czymś
nieodwracalnym. Proszę się uzbroić w cierpliwość.
– „Po trzech miesiącach w lewym udzie pana Fidyki zaczęły przyrastać
mięśnie, a sześć miesięcy po operacji wykonał swój pierwszy, ostrożny krok,
między poręczami i z użyciem protez” – Wiktor zdawał się go nie słuchać, tylko
dalej czytał głośno, żeby lekarz wreszcie go zrozumiał.
– Wszystko się zgadza. Ale pacjent wcześniej przez ponad dwa lata nie
wykazywał powrotu czucia mimo intensywnej fizjoterapii. Poza tym jego uraz
był zupełnie inny.
– Czyli moja żona nie ma co liczyć na taką operację?
Lekarz przecząco pokręcił głową, a potem wstał, dając mu tym samym
sygnał, że ich rozmowa dobiegła końca.
– Wrócę tu z nowymi pomysłami – obiecał jeszcze Wiktor, co zabrzmiało
prawie jak groźba.
– Nie wątpię. – Lekarz uśmiechnął się tym razem z dużym przymusem,
a potem machnął ręką na znak, że wizyta i tak jakoś dziwnie się przedłużyła.
Zwłaszcza że nie była umówiona.
„Kurwa no” – zaklął w myślach Wiktor.
„Co ja powiem Karoli?”
– Kawa! – wrzasnęły nagle dwie starsze panie, które na widok jego sylwetki
oddalającej się z poczekalni, poczuły w sobie zew drapieżnika tracącego łatwą
zdobycz.
Przyniósł im zatem dwie cappuccino, do którego dosypał taką ilość cukru, że
wstrząsnęłoby to nawet producentami coca-coli.
A teraz Karola patrzyła na niego wyczekująco, a on nie wiedział, co jej
odpowiedzieć. A jeżeli dwa miesiące nie wystarczą? A jeśli nie będzie chciała
dłużej czekać? Powinien był ją zapewnić, że to naprawdę nie potrwa długo, że
jeszcze trochę i będą razem, ale wystarczyło samo wspomnienie Cecylii na
wózku, żeby nie powiedział jednak nic. Oczywiście, że już jej nie kochał, ale nie
mógł okazać się aż takim skurwysynem. Po tylu latach małżeństwa należało jej
się tych kilka miesięcy opieki. To będzie taki jego prezent pożegnalny. A potem
nic już nie stanie na przeszkodzie, żeby przeprowadził się do Karoli.
Spojrzała na niego miękko, a potem podeszła tak blisko, że na moment
zakręciło mu się w głowie. I najzwyczajniej w świecie włożyła mu rękę
w spodnie i zaczęła nią przesuwać w górę i dół.
Dlaczego żony nie chcą już tego robić?
Jeszcze do niedawna uważano, że ptaki są stałe w uczuciach. Badania
przeprowadzone przy pomocy daktyloskopii genetycznej wykazały jednak, że
zwierzęta te bynajmniej nie są monogamiczne. Przynajmniej nie wszystkie.
Zdrada wśród wielu gatunków ptaków jest czymś normalnym, a samiec często
opiekuje się nie swoimi pisklętami. Z nieprawego łoża pochodzi aż
siedemdziesiąt procent wróbli domowych, połowa lęgu jaskółki modrej i co
trzecie pisklę sikory modrej. Remizy zaś potrafią w jednym sezonie poderwać
nawet kilka samiczek i mieć z nimi potomstwo.
Cecylia
W zasadzie mamy jedno życie. Ale nawet jeśli jego pierwszą połowę
spieprzyliśmy, zawsze możemy uratować drugą. A co jeśli ta pierwsza była
jednak lepsza?
Trudno ustalić konkretny moment, kiedy coś się psuje. Małżeństwo nie jest
porcelanową filiżanką, która upada na podłogę i od razu pęka na pół. To raczej
lata wyszczerbień i drobnych rys, które koniec końców prowadzą do tego
samego – przychodzi taki dzień, w którym nie można się już z niej napić.
Moja matka zachowała się dokładnie tak, jak przewidziałam. Kiedy
powiedziałam jej, że moje małżeństwo dobiega końca, prychnęła niezadowolona
i tradycyjnie przewróciła białkami.
– Na co ci ten rozwód? Poza tym to chyba nie najlepszy moment, żeby o tym
wspominać? Siedzisz na wózku, moje dziecko, i zdaje się, że wymagasz opieki.
Kto jak kto, ale Wiktor ci ją zapewni.
– Wiem mamo. Ale kiedyś nie będę potrzebować wsparcia. Wszyscy mi
przecież powtarzacie, że to tylko kwestia czasu.
Matka poprawiła jedwabny szal na ramionach.
– Ja, moja droga, również nie spełniam się tak, jak bym tego chciała
w związku z twoim ojcem. Ale bawienie się w rozwód, pranie brudów
i rozwalanie tego wszystkiego, co razem jakoś tam zbudowaliśmy, byłoby czymś
absurdalnym. Oraz czasochłonnym. I pewnie odbiłoby się też na mojej urodzie.
Nie chciałam okazywać jej swojego zniecierpliwienia, ale naprawdę
okropnie mnie denerwowała.
– Mamo, ja od lat tkwię w jakiejś bzdurze, w absurdalnym układzie dwojga
ludzi, którzy rozumieją się jak koza z krokodylem. Nie o to chyba chodzi
w małżeństwie.
– Może i nie. Ale na razie trzymaj buzię na kłódkę. I ciesz się, że sam
z siebie cię nie kopnął w dupę.
I tyle. Chyba się nie zrozumiałyśmy.
Bardzo długo nie potrafiłam sama przed sobą przyznać, że nie kocham już
Wiktora, ale siła przyzwyczajenia oraz strach przed czymś nowym były większe
niż moja niemiłość. Po kilkunastu latach wspólnego życia nie jest łatwo
podzielić wydarzenia i wspomnienia na pół, schować swoje do walizki i tak po
prostu wyjść. Pewnie dlatego małżeństwa trwają często zbyt długo, na siłę
przedłużane o te lata wahań, niepewności i lęku przed życiem w pojedynkę.
Ostatecznie jednak najpierw rozwiodłam się w głowie, a w najbliższej
przyszłości zamierzałam poinformować o swojej decyzji Wiktora. I naprawdę
ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałam, był uraz kręgosłupa, który skutecznie
pokrzyżował moje plany.
Wiktor wpadł do mieszkania, jakby się paliło.
– Jesteś?
– Nie, poszłam na jogging – odpowiedziałam sarkastycznie.
– A, no tak – zreflektował się po chwili. – Mam rewelacyjną wiadomość.
Albo raczej propozycję.
Wziął kilka oddechów, napił się wody, a potem podszedł do mnie i wyjawił
swój pomysł, który gdyby mógł, pewnie ściąłby mnie z nóg. Tyle że już nie
musiał.
– Ja rozumiem twoje zaangażowanie, ale naprawdę powiedziałeś
„szeptucha”? – Spojrzałam na niego tak, jakby zaproponował mi udział
w maratonie.
Wzruszył ramionami.
– Co nam szkodzi spróbować? Rehabilitacja to jedno, nikt nie mówi, że masz
ją odpuścić, ale jeśli połączymy różne metody, to tak jakbyśmy ulepszyli broń.
– Jaką broń?
– Do walki z twoją niepełnosprawnością.
– To może jeszcze dorzucimy jakieś zaklęcia magiczne, księżycowy pył
i maść na szczury? – wycedziłam przez zęby.
Wiktor machnął tylko ręką.
– Nic nie musisz robić. Zawiozę cię do niej, chwilę pogadacie i zobaczymy.
Może uzna, że da się ciebie uzdrowić? Bo co jeśli takie osoby naprawdę to
potrafią?
– Wtedy na świecie nie byłoby chorych, cierpiących i kalekich ludzi –
odpowiedziałam ponurym tonem. To był głupi pomysł, ale on najwyraźniej się
uparł.
Mój mąż przyklęknął przede mną, lekko stękając.
– Lepiej uważaj na stawy – dodałam drwiąco.
– Na świecie jest całe mnóstwo cierpiących osób, które nigdy nie
spróbowały niczego innego poza tradycyjnymi metodami.
– Wiesz, są też tacy, którzy spróbowali, odrzucając medycynę, i dość szybko
przenieśli się na tamten świat – zauważyłam chłodno. – Ale niech ci będzie.
Żebyś mi nie mógł zarzucić, że zbyt szybko się poddaję. Mogę spróbować, mogę
nawet powstrzymać się przed śmiechem i sarkastycznymi uwagami – dodałam,
choć nie bez ironii.
Wzruszył ramionami.
Zamknęłam oczy.
Szeptucha.
To brzmiało tak kretyńsko, że mogłam się tylko zgodzić.
Ku zaskoczeniu nas obojga najbardziej podekscytowana wyjazdem była
Alicja.
– Serio? Jedziemy na Podlasie szukać dla mamy czarownicy? To jest mega
odjechany pomysł. Będę mogła ją o coś zapytać? Albo dotknąć? Czy ona ma
kota i kryształową kulę?
– Tak, i kocioł z parującym rosołem, do którego wrzuca Jasia i Małgosię.
Bez względu na wiek. Ważne tylko, żeby tak mieli na imię – dodałam
poważnym tonem.
– Oj, mamo, daj spokój. Założę się, że też nigdy wcześniej nie spotkałaś
kogoś takiego.
Więcej się nie odezwałam. Cały ten wyjazd był kompletnie bez sensu,
z drugiej jednak strony minimalnie ucieszyło mnie zaangażowanie Wiktora.
Oczywiście, że przede wszystkim zależało mu na tym, abym jak najszybciej
wróciła do formy i żeby nie musiał się więcej mną zajmować, ale i tak
zaimponowało mi, że postanowił brać w tym udział. W końcu mógł zdać się
wyłącznie na fizjoterapię, która na razie przynosiła marne efekty. Przynajmniej
moim zdaniem.
– No dobrze – powiedziałam do siebie – pojadę tam, gdzie sobie wymyślił.
Muszę w końcu uporządkować swoje życie, rozwieść się i zacząć wszystko od
nowa, a łatwiej mi będzie to zrobić, stojąc na dwóch nogach, niż siedząc na
dwóch kółkach.
Pewnie wszystkich wkoło tym rozczaruje, a już najbardziej własną matkę,
ale trudno. Człowiek powinien trzymać się własnych postanowień.
Najważniejsze, to mieć w życiu cel.
– Ala, wyprowadzisz psa? – próbowałam zmienić temat.
– Nie ma psa – poinformowała mnie moja córka.
Zdębiałam. Faktycznie, uzmysłowiłam sobie, że od dwóch dni Max nie
plątał się po mieszkaniu, nie szczekał i nie domagał pieszczot. Czy mój pies
zdechł, a ja nawet tego nie zauważyłam?
– Mamo, mówiłam ci przecież, że babcia i dziadek biorą Maksia do siebie.
Babcia co prawda nie była tym pomysłem zachwycona, ale dziadek od razu się
zgodził. Na jakiś czas, kiedy wszystko ogarniemy. Tam będzie miał ogród i dwa
koty do zabawy. A Max lubi koty.
Zdaje się, że sporo rzeczy ostatnio mi umyka.
Może mam depresję? Z nudów przeglądałam internet i wszystko się zgadza.
Ponure myśli płatają naszej podświadomości figle i zmuszają do jeszcze bardziej
ponurych myśli. Nawet logiczne, choć chyba mało odkrywcze. To, co jeszcze
jakiś czas temu wydawało nam się proste, dziś urasta do rangi
nierozwiązywalnego problemu. Kłopoty w pracy czy w domu stają się barierami
nie do pokonania. Stajemy się apatyczne, zniechęcone do życia, sfrustrowane
i przesiąknięte negatywnymi emocjami. Na własne życzenie fundujemy sobie
pesymistyczną wizję przyszłości. Im bardziej szaro i ponuro za oknem, tym
większe przeświadczenie, że wszystko jest beznadziejne i nie ma sensu
podejmować żadnych działań. Co prawda mamy prawie lato, ale ja faktycznie
widzę szarość za oknem. Moja percepcja rzeczywistości jest zupełnie inna niż
parę miesięcy temu, ale chyba trudno mi się dziwić? W sieci napisali jeszcze, że
trzeba z tym walczyć, cóż za fenomenalne rozwiązanie! Bo czasem zły nastrój
sam przechodzi, a czasem trzeba mu w tym odrobinę pomóc.
Jakieś pomysły?
Bardzo proszę.
Po pierwsze – wycieczka do solarium. Seans raz w miesiącu wystarczy, abyś
lepiej się poczuła i przy okazji pozbyła „trupiej” bladości. Po drugie – zainstaluj
dodatkowe oświetlenie w domu. Kup kilka nowych lamp i zapalaj je
wieczorami. A kiedy tylko przez chmury przebije się kilka promieni
słonecznych, idź natychmiast na spacer i wystawiaj buzię do słońca. Lekarze
namawiają dodatkowo na spożywanie potraw posiadających możliwości
gromadzenia energii świetlnej – na przykład jaj kur z domowej hodowli.
Zalecają też zredukowanie zużycia wszelkich mrożonek.
Od razu poczułam się lepiej.
Do solarium nie pójdę, bo pół dnia mogłoby mi zająć przeniesienie cielska
z wózka na łóżko. Dodatkowe oświetlenie w domu? Dobrze, poproszę Wiktora,
żeby zamontował jakąś lampkę w toalecie od środka, dzięki temu podświetli mi
również dupę. Promienie słoneczne widzę niemal codziennie, kilka nawet
próbowałam je złapać, siedząc na balkonie, ale najwyraźniej nie ogrzały
wystarczająco mojej duszy. Może im się nie chciało. Jaja kur z domowej
hodowli... Tak, to się da zrobić. Mogłabym w sumie nawet kupić dwie kury
i pozwolić im znosić jaja u nas w domu. Karmiłabym je najlepszym kurzym
żarciem, śpiewała do snu, żeby nie były zestresowane, i smarowała pióra
odżywką.
A na koniec otworzę lodówkę i wypierdolę z niej wszystkie mrożonki.
Zamknęłam oczy.
Debilizmy mi nie pomagają.
A zatem, szeptucho, nadchodzę! Jeśli to ty masz mi pomóc, proszę bardzo.
Po południu przyszedł Dominik. Mój wyjątkowo optymistycznie nastawiony
do życia fizjoterapeuta. Miał fajną brodę, którą pieczołowicie pielęgnował, tak
że każdy włos błyszczał się odświętnie i z dumą. Raz na jakiś czas jej dotykał,
jakby chciał się upewnić, czy nadal tam jest, a potem sam się do siebie
uśmiechał. Lubiłam go. Zawsze się uśmiechał, bez względu na mój nastrój,
podłe zachowanie, nieprzyjemne odzywki lub naburmuszoną minę. Pamiętam
nasze pierwsze spotkanie. Był wtedy dość skupiony na tym, co mówił, a ja
słuchałam go z rosnącym przerażeniem.
– Pacjent, który przez długi czas leży w łóżku, traci swoją wydolność
fizyczną, tego oczywiście nie muszę pani tłumaczyć. Proszę sobie jednak
wyobrazić, że już trzytygodniowe unieruchomienie w łóżku powoduje obniżenie
kondycji o prawie dwadzieścia procent!
– Ojej – powiedziałam odruchowo.
Dominik tylko przytaknął i pogładził się po lśniącej brodzie.
– Ale to nie wszystko. Muszę panią nastraszyć dalej, żeby wszystko pani
dokładnie zrozumiała i nabrała chęci do walki. Otóż po takim unieruchomieniu
zmniejsza się wentylacja płuc oraz pojemność oddechowa, upośledzona zostaje
także adaptacja wysiłkowa układu krążenia. W konsekwencji to wszystko może
doprowadzić do odwodnienia i utraty wapnia z moczem.
– Okropność – zgodziłam się całkiem serio.
– Owszem. Wynika to z faktu, że problemy zaburzenia gospodarki
wapniowej w czasie leżenia są skutkiem braku działania bodźców na układ
kostny wzdłuż długiej osi kręgosłupa i kości kończyn dolnych.
– Niczego nie zrozumiałam, ale wierzę panu na słowo – powiedziałam
zupełnie szczerze. – I naprawdę będę pana we wszystkim słuchać. Bo ja po
prostu muszę chodzić.
– To jeszcze wyjaśnię, co dokładnie będziemy robić. Może to brzmieć dla
pani obco, może nawet wystraszyć, ale to normalne. Najważniejsze, żeby
zacisnąć zęby i robić, co mówię.
Zacisnęłam.
– Tak zwane ćwiczenia bierne powinny być przeprowadzane co drugi dzień,
przez około pół godziny. Wszystko, co będziemy robić, lub na początku
przynajmniej próbować, ma zapobiec przykurczom i różnego rodzaju
degeneracjom. Najważniejsze, że ruszają się mięśnie, wtedy automatycznie
napływa też świeża krew. Im więcej prób, im więcej ćwiczeń, tym szybciej
wróci pani do zdrowia. Tylko proszę pamiętać o jednym – początkowo nie
odczuje pani żadnej różnicy. Nic. A nawet będzie się pani wydawało, że jestem
idiotą, który coś wmawia swoim pacjentom. Przyjdzie faza nienawiści do mojej
osoby oraz chęć zamordowania mnie żywcem. Przyjdzie faza odrzucenia,
głębokiej depresji, niechęci do życia, a zaraz potem wściekłość na cały świat. I
to wszystko jest jak najbardziej normalne. Może mnie pani nawet obrzucić
wyzwiskami, jestem do tego przyzwyczajony. – Uśmiechnął się miło.
– Nawet jak to będą brzydkie wyrazy?
– Proszę mi wierzyć, słyszałem już niemal wszystko. Raz byłem nawet
pierdolonym aligatorem, choć nie udało mi się ustalić, dlaczego akurat ten gad
przyszedł komuś do głowy.
Roześmiałam się.
Tydzień później przeszliśmy na ty i to znacznie ułatwiło nasze kontakty.
Dominik przestał mówić do mnie medycznym językiem, a nawet kilka razy
mocno mną potrząsnął.
– Nie maż się. Widziałem ludzi w o wiele gorszym stanie i wychodzili
z tego, bo zamiast jęczeć i użalać się nad sobą spinali dupę.
– Ja niestety mojej nawet nie czuję – wycedziłam przez zęby.
– Ale poczujesz. Może nie dziś i może nie jutro. Ty przynajmniej masz
szansę, a są tacy, którzy już zawsze zostaną na wózku. To niewiarygodne, jak
człowiek szybko się poddaje. Zamiast próbować dać w mordę losowi, który cię
tak urządził, kwilisz i szlochasz jak pieprzony Kopciuszek, któremu sprzątnięto
sprzed nosa bilet na bal.
No, miał trochę racji, choć muszę przyznać, że czasem nieźle mnie wkurzał.
Morał był jednak optymistyczny – Kopciuszek w końcu dotarł na ten
cholerny bal, a nawet wyrwał księcia i pokazał fucka wrednej macosze.
Wszystko jest zatem możliwe.
Nic nie jest niemożliwe.
Z wyjątkiem przekonania głupich bab w sklepach, że są naprawdę głupie.
Nigdy nie przypuszczałam, że aż tyle osób ma głęboko w dupie ludzi na
wózkach inwalidzkich i średnio interesuje ich fakt, że komplikacje przy
najdrobniejszych czynnościach potrafią zaboleć bardziej niż zwykły kopniak.
– To niemożliwe, żeby te drzwi były nagle dla mnie za wąskie – zdumiałam
się, kiedy po paru tygodniach i intensywnych treningach z Dominikiem po raz
pierwszy odważyłam się pojechać gdzieś indziej niż tylko na rehabilitację.
– Musisz zacząć wychodzić z domu. Nie możesz kazać innym wszędzie
siebie wozić. Umiesz poruszać się na wózku, znasz miasto, jesteś zdrowa. Tylko
nogi masz na razie odłączone.
– Nie dam rady
– Gówno prawda. Nie jesteś jedyną osobą, która porusza się na wózku po
mieście. Nie rób z siebie ofiary.
Łatwo powiedzieć. To niesamowite, jak bardzo człowiek wstydzi się swojej
ułomności. Zupełnie jakby był nagi albo oblany fekaliami. A przecież tylko jest
unieruchomiony i stara się być niewidoczny dla otoczenia.
Swoją drogą, nigdy nie pomyślałabym, że jazda na wózku może być aż tak
trudna. Miałam to szczęście, że ojciec kupił mi wózek elektryczny, ale to nie
znaczy, że opanowanie tego pojazdu było proste i przyjemne. No dobrze, nie
musiałam używać rąk, nie musiałam walczyć z podjazdami i jak to się ładnie
nazywa, „nieukształtowanym terenem”, co wcale nie znaczy, że wystarczyło na
nim usiąść. Ciągle wpadałam na drzwi, podjeżdżałam zbyt blisko, obijałam się
o różne przedmioty. „Im bardziej ukośnie ustawione koła, tym lepsza zwrotność,
stabilność na zakrętach i na pochyłościach”. Wszystko prawda, ale to wcale nie
znaczy, że od pierwszego dnia poruszasz się na tym sprawnie i bezproblemowo.
To gówno jeździło, jak chciało. Zupełnie jakbym założyła po raz pierwszy na
nogi rolki albo stanęła na deskorolce. Albo za bardzo przyspieszałam, albo
w ogóle nie ruszałam się z miejsca. Albo zbyt szybko mnie okręciło, albo
zablokowałam koła. Najchętniej kopnęłabym ten wózek z całej siły, ale tego
właśnie zrobić nie mogłam. Próbowałam więc go ugryźć, ale to też na nic się nie
zdało. Musieliśmy się jakoś dogadać.
Sporo czasu zajęło mi samodzielne wjechanie do windy. Bez ciągłego
korygowania kierunku jazdy. Cieszyłam się, że na dworze jest ciepło i nie muszę
pocić się w tych wszystkich kurtkach i szalikach, zanim wydostanę się na
zewnątrz. W końcu odważyłam się pojechać z Alą do miasta. Nie było łatwo, ale
siedzenie w czterech ścianach doprowadzało mnie do szaleństwa.
Nagle chcesz robić zwykłe, przyziemne rzeczy. Kupić jajka u baby na
straganie, pojechać do marketu, wynieść śmieci. Wyjść do ludzi, co wcale nie
jest takie proste, gdy jesteś kaleką. Przełamujesz nie tylko samą siebie, ale i lęk
przed innymi. Przed normalnymi, którzy chodzą, gdzie chcą, i nie muszą prosić
o żadną pomoc.
– Mamo, potrzebuję nowych spodni – jęczała od dłuższego czasu moja
córka, więc zacisnęłam zęby i postanowiłam zmierzyć się z rzeczywistością
z poziomu wózka. Wiktor nas podrzucił do centrum, co najmniej trzysta razy
pytając, czy na pewno sobie poradzę.
Nawet on w to nie wierzy.
– W każdej chwili dzwoń. Albo może będę tu gdzieś w pobliżu, żeby w razie
czego podjechać.
– Spadaj w końcu – wycedziłam przez zęby.
Chciałam wreszcie stawić temu czoła. Ale nie było łatwo. Zwykły sklep na
deptaku okazał się niemałą przeszkodą. W galeriach handlowych poszłoby mi
zdecydowanie łatwiej, ale nie miałam jakoś odwagi stanąć oko w oko z tłumem
normalnych ludzi. Nie chciałam być popychana, obrzucana zaciekawionymi
spojrzeniami lub traktowana z niechęcią, jak ktoś, kto przeszkadza
w codzienności, w ustalonym wcześniej rytmie ludzi poruszających się
o własnych siłach. Pewnie wcześniej myślałam podobnie. Każdy ma swoje
tempo i lubi, kiedy inni się do niego dostosowują, a nie na odwrót.
Niepełnosprawni strasznie w tym przeszkadzają.
– Nie wiem, czy tu pani wjedzie – dobiegł mnie głos sprzedawczyni, mało
zachęcający i jeszcze mniej przyjazny. Miałam ochotę kopnąć te drzwi, ale to
właśnie przekraczało moje możliwości. Mogłam w nie co najwyżej walnąć
pięścią.
– Poradzę sobie – wycedziłam przez zęby, a potem mocno odepchnęłam się
rękami i wjechałam do środka.
Sprzedawczyni podeszła do futryny i bez żadnego skrępowania zaczęła mi
się przyglądać. O co jej chodzi?
– Myśli pani, że wyrwałam drzwi z zawiasów? Zniszczyłam drewno, lakier,
odłupałam wielkie fragmenty i teraz będzie pani zawiewał śnieg, jak tylko
nadejdzie zima? A może ogólnie jestem jakaś podejrzana i zamiast kupować
wącham tylko ubrania albo co gorsza odgryzam guziki? – spytałam ze złością,
zastanawiając się, czy wyjazd ze sklepu nie okaże się czasem jeszcze bardziej
skomplikowany.
Swoją drogą wcale nie było tu ładnie. Nieprzyjemne niebieskie ściany,
chłodne i pomalowane jakoś byle jak. Zawieszone na nich obrazki bardziej by
się nadawały do gabinetu dentystycznego niż butiku z ciuchami. Wielkie
roześmiane twarze, ukazujące kompletne uzębienie, a czasem nawet migdałki.
Po obu stronach stały srebrne wieszaki z upchanymi ciuchami, bez
jakiegokolwiek kodu. Ani kolorystycznego, ani tematycznego. A lampa była
brudna.
Sprzedawczyni zaś właśnie wzruszyła ramionami.
– Po prostu tu nie ma miejsca dla wózków. Sama pani widzi, że jest ciasno.
– To pani problem. Ja jestem klientką, więc mam prawo tu wejść.
– Chyba się wepchnąć na siłę, bez żadnego skrępowania.
Kurwa. Tak teraz będzie wyglądać moje życie? Wystarczy zniżyć się o pół
metra, żeby ludzie przestali mnie zauważać lub zaczęli traktować jak zło
konieczne? Wystarczy usiąść na wózku, żeby stać się społecznym karłem,
którego fajnie ogląda się w filmie, ale niekoniecznie na co dzień?
Nagle straciłam cały animusz. Chciało mi się płakać, ale na to nie mogłam
sobie w żadnym wypadku pozwolić. Nie wywalczę swoich racji ani tutaj w tym
sklepiku z za małymi drzwiami i brzydką lampą, ani nigdzie indziej, bo świat nie
jest miły dla kogoś, kto zamiast odcisków buta zostawia za sobą ślady kółek.
Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, tak jak nigdy zdrowy człowiek
nie zrozumie choćby najzwyczajniejszego bólu zęba. W to trzeba wejść całym
sobą i nie odkrywam tym stwierdzeniem żadnej życiowej prawdy. Tak po prostu
jest. Dopiero kiedy sama stałam się niepełnosprawna, dotarło do mnie, jak
bardzo jest to niewygodne dla świata.
Tymczasem Alicja przymierzyła kilka par spodni, dwa swetry i cztery
podkoszulki. Dorzuciła do tego sukienkę, szaliczek i parę kolorowych
kolczyków. Zaniosła to wszystko na ladę, chwytając jeszcze po drodze czapkę
z daszkiem i okulary przeciwsłoneczne i tym samym zaskarbiła sobie na
moment względy sprzedawczyni, która uniosła nawet kąciki ust w typowym
uśmiechu handlowca czującego zysk nosem. Obserwowałam to z rosnącym
niesmakiem i chciałam nawet zaprotestować, ale Alicja była szybsza.
– Tego wszystkiego nie kupuję – powiedziała z przemiłym uśmiechem,
a potem z impetem przepchnęła mój wózek przez drzwi, unosząc brwi
w zadowoleniu na dźwięk dziwnego zgrzytnięcia, chrobotnięcia i chyba również
pęknięcia.
Wiktor
Rozwiązanie było tak genialne, że aż sam się zdziwił, że tak późno na nie wpadł.
Gosposia! Nieważne, ile będzie mieć lat i jak będzie wyglądać. Nieważne nawet,
ile sobie zażyczy za pomoc przy niepełnosprawnej osobie. Zresztą nie ma
pomagać Cecylii, tylko zająć się domem. Co prawda jego żona w końcu
odważyła się wychodzić na zewnątrz, nawet ukradła samodzielnie pieroga, ale
ciągle jeszcze odnosił wrażenie, że najbardziej jest nieszczęśliwa we własnych
czterech ścianach, kiedy nie może robić tego, co zazwyczaj. Kiedy zamiast
normalnie się poruszać, jeździ wózkiem i zaciska zęby, żeby nie zacząć
wrzeszczeć. Jej zachowanie mocno go niepokoiło, zasugerował nawet zmianę
ubrania, bo wyczytał gdzieś, że człowiek w depresji powinien nosić żywe barwy,
żeby również samego siebie w ten sposób pobudzić.
– Zwariowałeś? – spytała jak zwykle.
Ale tylko podsunął jej pod nos tekst z internetu.
„Koniec z czarnymi ciuchami, szarym płaszczem i burym, powyciąganym
swetrem. Przez cały rok, a zwłaszcza zimą, powinnaś nosić kolorowe ubrania –
wściekle pomarańczowy sweter, ognisto czerwoną spódnicę lub żółtą czapkę.
Nawet nie wiesz, jak szybko poprawi się twoje samopoczucie, kiedy
zrezygnujesz z szarości na rzecz ciepłych, rozgrzewających barw. W
chromoterapii jednym z ważniejszych kolorów jest czerwień, należąca do
elementu ognia. Jest to barwa najbardziej ogrzewająca, pobudzająca
i energetyzująca. Kolor ten „ogrzewa” krew w tętnicach, ożywia ją i przyspiesza
krążenie, jednocześnie podnosząc temperaturę ciała. Owiń się zatem miękkim
czerwonym kocem, kup bukiet czerwonych róż, skuś się na czerwoną pościel”.
Podniosła na niego wzrok, który mówił wszystko.
Ale i tak postanowił się bronić.
– Nie musisz od razu zakładać żółtej czapki, ale ciągle ubierasz się na czarno
i szaro. Kto wie, może to też ma wpływ na twoje samopoczucie.
– Myślisz, że jak się owinę czerwoną szmatą, poczuję dziką radość i zdobędę
Mount Everest na wózku?
Westchnął. Jej sarkazm był kiedyś uroczy, ale teraz mogłaby w końcu zacząć
współpracować.
– Co ci szkodzi spróbować? – zapytał jak zwykle w takich sytuacjach, kiedy
on coś proponował, a ona z góry uznawała to za debilizm.
– Błagam, kup mi majtki w kolorze gęstej krwi i skarpety ogniste jak
wulkan. I może jeszcze ze sto słoików buraków. To mnie zaczerwieni od środka.
No właśnie.
Zero wdzięczności.
A jednak...
Wczoraj o mało co nie pocałował Dominika.
– Chce pan coś zobaczyć? – zawołał go fizjoterapeuta i puścił oko.
Cecylia co prawda trochę się spięła na jego widok, ale Alicja pogłaskała ją
po głowie.
– No, mamo, pokaż!
Uniosła obie nogi może centymetr, może dwa w górę. Poruszyła bez kłopotu
palcami.
– Rewelacja! – zawołał naprawdę ucieszony. Nareszcie! Po tylu tygodniach
intensywnych ćwiczeń, po tylu przekleństwach, które słyszał, po tylu atakach
płaczu pomieszanego z jakąś histeryczną wściekłością, Cecylia mogła wreszcie
uwierzyć, że powrót do zdrowia jest możliwy.
Zerknął na łóżko. Leżały na nim czerwone skarpetki, na widok których
zachciało mu się śmiać. Puścił oko do swojej żony, ale tylko wzruszyła
ramionami, choć widział, że trochę się jednak rozluźniła. To teraz jeszcze tylko
gosposia, żeby Cela skupiła się wyłącznie na ćwiczeniach i nie zawracała sobie
głowy niczym innym. A następnym razem może wybiorą się razem na zakupy
i poszukają czerwonych swetrów?
Na pierwszy ogień poszła Klaudia. Zadzwoniła dwie minuty po tym, jak
zamieścił ogłoszenie w internecie. Ucieszył się, że tak szybko i łatwo to poszło.
Entuzjazm osłabł zaraz po spotkaniu, a szkoda. Klaudia rok temu ukończyła
naukę profesjonalnego prowadzenia domu. Na liście zajęć figurowało między
innymi czyszczenie sreber, pakowanie walizek, odkurzanie obrazów, układanie
bukietów w wazonach, zamawianie biletów do teatru i opery, dekoracja stołów,
sprzątanie, zamiatanie i podlewanie roślin doniczkowych. Była również opieka
nad perskim kotem tudzież psem rasowym oraz wieszanie garniturów i sukien
szytych na miarę. Klaudia wiedziała, jak pielęgnować marmur, utrzymać
w czystości kosztowne dywany i jak prowadzić dom w sytuacji, kiedy klient
uczulony jest na żrące środki czystości. Wiktor odniósł wrażenie, że w tej
sytuacji egzamin magisterski z fizyki jądrowej to przysłowiowy pikuś. Łatwiej
byłoby jemu samemu zgłębić tajniki rozszczepu atomu niż profesjonalnego
czesania perskiego kota na przemian z wieszaniem sukni od Diora.
– Nie mamy marmurów, sukien na miarę chyba też nie – powiedział
ostrożnie. – Chodziłoby raczej o normalne zajmowanie się domem. Wie pani,
zakupy, sprzątanie, mycie podłóg, od czasu do czasu pomoc w ugotowaniu
obiadu – powiedział nieśmiało.
– Trochę słabo – zauważyła Klaudia.
– Dlaczego?
– Bo jestem lepiej wyszkolona. Chciałabym raczej być prawą ręką pani
domu niż sprzątaczką.
– W przypadku mojej żony powinna być pani raczej nogami.
– No właśnie, jeszcze to. Nie bardzo wiem, czy potrafię zajmować się osobą
niepełnosprawną.
– Ale tego nie będę wymagał. Cecylia radzi sobie coraz lepiej.
Najtrudniejsze są zwykłe obowiązki domowe.
– Zwykłe to jednak nie moja bajka.
Wiktor pokiwał głową.
Znalezienie odpowiedniej osoby wcale nie było takie łatwe. Większość jakoś
blokował fakt, że w domu znajduje się osoba niepełnosprawna, zupełnie jakby
mieli się od niej czymś zarazić. Inni kręcili nosem, że trzeba i sprzątać,
i gotować, i chodzić na zakupy. Niejaka Patrycja spojrzała na niego podejrzliwie
i spytała, czy na pewno mu chodzi o pomoc w domu.
– A o co niby? – zdumiał się szczerze.
– No wie pan, żona na wózku... – Popatrzyła znacząco.
Natychmiast jej podziękował.
Przejrzał raz jeszcze wszystkie ogłoszenia, jakie znalazł w sieci, przejrzał
odpowiedzi, jakie otrzymał na własne. W końcu odważył się zadzwonić do
niejakiej Anieli, lat pięćdziesiąt trzy.
– Mogę przyjść jutro – powiedziała, jeszcze zanim zdążył ją o cokolwiek
zapytać.
– Ale wie pani, że w domu znajduje się niepełnosprawna osoba?
– No przecież to pan napisał.
– A umie pani gotować?
– Każdy umie.
Roześmiał się. Przynajmniej była pozytywnie nastawiona do życia.
– To ja do pani oddzwonię. Muszę tylko jeszcze...
– Porozmawiać z żoną, co? Pewnie nic nie wie.
Wiktor doszedł do wniosku, że pani Aniela jest dokładnie tą osobą, której
poszukiwał. Najwyraźniej nadawali na tych samych falach. Teraz trzeba będzie
jeszcze tylko przekonać Cecylię, że ten rodzaj pomocy jest w ich przypadku jak
najbardziej wskazany.
– Spadaj. Mam już masażystkę i fizjoterapeutę. Nie potrzebuję Anieli –
powiedziała oczywiście jego żona, jak tylko przedstawił jej propozycję
zatrudnienia kogoś do pomocy.
– Cela, to tylko na jakiś czas. Po prostu cię odciąży.
– To może ja od razu umrę?
Usiadł przed nią i popatrzył prosto w oczy.
– Nie, nie musisz teraz, naprawdę – starał się zażartować.
– A kiedy?
– No, odczekajmy jeszcze trochę. Na razie skup się ćwiczeniach i uśmiechu.
Uśmiech ci zawsze pomagał.
– Tysiąc lat temu.
– Może przyjść jutro?
– Aniela? Niech przyjdzie. Najwyżej nie będę się do niej odzywać.
Wiktor odetchnął z ulgą. A z tym uśmiechem to miała rację. Chyba naprawdę
widział go u niej po raz ostatni tysiąc lat temu. Ale dlaczego? Kiedyś rozbrajała
śmiechem każdą stresującą sytuację. Potrafiła machnąć ręką nawet na jakieś
większe problemy i powiedzieć coś, od czego im obojgu robiło się lepiej. A
potem zgasła.
Kiedy?
Dlaczego?
Czyżby miał z tym coś wspólnego?
Trzeba koniecznie kupić czerwony koc.
Kura nie jest zwykłym głupim ptakiem, jak się powszechnie uważa. Kury są
bardzo inteligentne. Badania dowodzą, że są w stanie operować prymitywnymi
narzędziami, a także samodzielnie podejmować decyzje. Wykazują się
działaniami nieschematycznymi, a także innowacyjnymi. Potrafią zaskoczyć. Są
też emocjonalne. Odczuwają żal, strach, entuzjazm, przyjaźń, nudę i frustrację.
Wykazują empatię w stosunku do innych osobników. Posiadają też
samoświadomość i potrafią skutecznie ocenić same siebie na tle stada.
Cecylia
Relacje z kobietami nie były nigdy jego najmocniejszą stroną, choć w zasadzie
nie mógł na ten temat wiele powiedzieć, bo nigdy jakoś nie nadarzyła się okazja,
żeby spotykać się z kimś innym niż Cecylia. Sam pomysł zdrady nie wpadł mu
wcześniej do głowy, być może dlatego, że nie odczuwał takiej potrzeby albo po
prostu nie trafił na kogoś, kto mógłby Cecylię zastąpić. Swoje małżeństwo przez
dłuższy czas traktował jako stosunkowo udane, choć trudno byłoby pokusić się
tutaj o jakąś większą i dłuższą definicję.
Małżeństwa po prostu są. Kiedy przeminie fala zachłyśnięcia się drugą
osobą, następuje czas flauty, który powinien być przecież stanem idealnym.
Żadnych nerwowych ruchów, żadnych sztormów i wirów, w które można wpaść
i nawet się podtopić. Wszystko płynie jakimś zwyczajnym rytmem, którego
człowiek tak naprawdę potrzebuje. Czy ludzie naprawdę chcą burz, nawałnic
i wichur, które sieją spustoszenie? Chyba każdy marzy raczej o błękitnym
niebie, przeciętym czasem jakąś chmurą, która rzuca cień dający wytchnienie.
Jego związek z Cecylią był błękitem, którego kolor jednak się wybarwił. A
kiedy coś staje się przezroczyste, to po prostu znika. Dotyk chowa się w dwóch
osobnych ciałach, nie szukając się już nawzajem. Usta wcale nie chcą drugich
ust, podobnie zresztą jak dłonie. Jedność ulega rozpadowi i ponownie staje się
dwoma niezależnymi bytami, które w żaden sposób nie są już namagnesowane.
Związek wchodzi w jakąś dziwną fizykę smutku i wzajemnego odpychania się
ciał.
Z Karolą było zupełnie inaczej. Tutaj pole magnetyczne działało bez zarzutu.
Wystarczyło, że na niego dłużej spojrzała, aby poczuł, jak nabiera ochoty na
jeszcze więcej i więcej, jak chce mu się żyć, śmiać i szybciej poruszać po
świecie. Turbodoładowanie, dodatkowe zasilenie prądem, kopniak od życia. Jej
pytania były ciekawe, jej śmiech zachwycający, jej sposób chodzenia seksowny,
a ona cała była odpowiedzią na jego dotychczasowe pytania.
Z wyjątkiem tego jednego, które zadawała mu od jakiegoś czasu, a on
zupełnie nie wiedział, jak ma się zachować.
– Ile to jeszcze potrwa?
– Fizjoterapeuta mówi, że są coraz większe postępy – skłamał, co wydawało
mu się jedynym słusznym rozwiązaniem. Na razie Cela ciągle jeszcze podnosiła
nogi na góra dwa centymetry. Dominik mówił, że to normalne, ale ona jakoś nie
podzielała jego entuzjazmu. Nawet się jej nie dziwił. Ciekawe, kiedy wstanie?
Kiedy zrobi pierwszy krok? Kiedy będzie mogła poruszać się o kulach? A
z czasem bez nich?
– Co oznaczają większe postępy?
– Cecylia może już poruszać stopami, podnosić je, a to naprawdę sporo.
Wzruszyła ramionami.
– Ale ciągle nie chodzi?
Pokręcił przecząco głową.
– Musisz jej we wszystkim pomagać?
– Nie mam wyjścia. Alicja jest za mała, żeby ją z tym zostawić. A teściowie
też już raczej nie najmłodsi.
Głupio to brzmiało. Co Karolę obchodzą jego teściowie? Wyszedł tylko na
starego kapcia, którego przyduszają domowe obowiązki, a on nie ma pojęcia, jak
to wszystko ogarnąć. Powinni teraz rozmawiać na zupełnie inne tematy.
Powinien leżeć z nią w łóżku, gładzić jej ciało, dotykać włosów i szeptać coś
sprośnego do ucha. Jest tyle możliwych scenariuszy udanego spotkania,
tymczasem on od dłuższego czasu mówi tylko o swojej żonie i kłamie, że już
niedługo wyprowadzi się z domu.
– Zatrudniliśmy też gosposię.
Karola ożywiła się nieco.
– Przychodzi codziennie?
Skinął głową.
– Twoja żona ją lubi?
Chyba tak. Co prawda nie była przekonana do tego pomysłu, ale koniec
końców nie powiedziała nie. I chyba nawet polubiła Anielę.
– A dlaczego pytasz?
– Bo może w takim razie znalazłbyś dla mnie jakiś wolny weekend? –
Karola podeszła do niego tak blisko, że aż zakręciło mu się od jej zapachu
w głowie.
– Cały? – znowu idiotyczne pytanie.
– Cały weekend to raptem dwa dni. Dwa króciutkie dni, które możemy
całkowicie i wyłącznie poświęcić sobie – powiedziała, mrużąc oczy.
No przecież można to chyba jakoś zorganizować.
Wymyślić ważny wyjazd służbowy, konieczność researchu do habilitacji.
Cecylia przecież nie wie, że na razie nie posuwa się w ogóle do przodu, że jego
habilitacja wisi nad nim jak miecz, zresztą chyba średnio ją to interesuje. Ona
czasem też wyjeżdżała w weekendy, więc może mu wolno?
– Postaram się – wyszeptał, zerkając łakomie na usta Karoli, które
świadomie i z premedytacją wolno oblizywała.
– Jak bardzo?
– Bardziej, niż myślisz.
– I to będzie najbliższy weekend, prawda?
Kurwa.
Nie miał wyjścia. Inaczej straci to cudo i kto wie, czy kiedykolwiek jeszcze
będzie miał okazję spróbować takiej młodości. Ześlizgnąć się o kilkanaście lat
w dół i wrócić do czasów, o których już dawno zapomniał. To tylko jeden
weekend. Sobota i niedziela, kiedy Cecylia będzie musiała sobie jakoś poradzić.
Jest Ala, są teściowie, nawet jeśli matka Celi skupia się ostatnio na tworzeniu
poezji erotycznej, jest Dominik, który przecież przychodzi co drugi dzień, są
w końcu też sąsiedzi i telefon do przyjaciółki, na wszelki wypadek. No i Aniela.
Przecież nikt nie może oczekiwać od niego uwiązania łańcuchem i warty
dwadzieścia cztery godziny na dobę. Cecylia musi to zrozumieć.
– Tak – powiedział stanowczym głosem. – To będzie właśnie ten weekend.
A potem o niczym już nie myślał, tylko skupił na języku, który Karola
wepchnęła mu do gardła tak głęboko, że prawie stracił oddech.
Jedną z najbardziej inteligentnych papug jest żako, bardzo często wybierana
na domowego pupila, choćby z tego względu, że lubi towarzystwo człowieka.
Żako wymaga jednak cierpliwości i codziennej pracy. Rozmów, pieszczot, zabaw.
To ptak, który musi mieć dużo bodźców, bo inaczej szybko się nudzi. Jeśli zaufa
człowiekowi, nie ucieka przed dotykiem, lubi głaskanie po głowie i grzbiecie. Z
czasem może też chodzić za swoim właścicielem jak pies i chętnie powtarzać
jego słowa.
Cecylia
Aniela miała podobno pięćdziesiąt trzy lata. Równie dobrze mogłaby mieć
dziesięć mniej lub dziesięć więcej. Wiem, to brzmi trochę niedorzecznie, ale
naprawdę tak było. Jej twarz nie zdradzała wieku. Jej oczy były duże
i rozświetlone. Jej ciało było sprawne i sprężyste. Ruszała się szybko, bez żadnej
zadyszki. Miała krótko obcięte włosy, które zakładała za ucho. Kolor bliżej
nieokreślony, coś pomiędzy popielem, beżem a blondem. Z pewnością nigdy ich
nie farbowała, bo wyglądały na zdrowe i błyszczące. Nie miała zmarszczek, ale
nie była też dziewczęca. Nie wiem, jak jeszcze mogłabym to inaczej określić.
Nigdy wcześniej kogoś takiego nie spotkałam. Nie dało się jej jednoznacznie
określić.
Ale miała przyjemny uśmiech, szczery, w żaden sposób niewymuszony,
niedoklejony tylko dlatego, że ktoś jej za to płacił. Z zasady jestem dość nieufna,
ale Anielę polubiłam od pierwszego wejrzenia. To był ten stopień zażyłości,
kiedy chcesz obcej osobie opowiedzieć całe swoje życie i po pierwsze – wiesz,
że cię zrozumie, a po drugie – wiesz, że nikomu o tym nie powie.
– Nieźle się pani urządziła. – Pokręciła głową na mój widok. – Ale
rozumiem, że to przejściowe? Tak przynajmniej mówił pani mąż.
Uśmiechnęłam się dość niewyraźnie.
– No wiem, czuje się pani wystarczająco niezręcznie. I pewnie ma poczucie,
że świat pędzi dalej, a pani utknęła w miejscu i nie nadąży za resztą.
Popatrzyłam na nią zdumiona.
Puściła do mnie oko.
– Czasem poprawiam prace magisterskie z psychologii i socjologii. Wolę to
czytać niż książki. W powieściach ciągle są historie miłosne, a mnie interesuje
wyłącznie strona czysto techniczna ludzkich zachowań. Takie skrzywienie.
Chciałam zapytać, dlaczego zdecydowała się na taką pracę jak ta u mnie, ale
Aniela była szybsza.
– Od książek wolę prawdziwe historie. Pracując u różnych ludzi, czuję się
tak, jakbym czytała jakąś opowieść na żywo. Jakbym brała w niej udział i tak też
jest. Każdy dom to inna historia, bez lukru i niepotrzebnych dodatków, które
często przeszkadzają mi w książkach. Ja lubię naturalizm. Prawdziwe dialogi,
prawdziwe konflikty i sposób, w jaki ludzie je rozwiązują. Co wcale nie znaczy,
że się w coś wtrącam. Po prostu stoję z boku.
Spodobała mi się. Naprawdę. Tak jakby była narratorem ludzkich
egzystencji. Opisywała je w sposób neutralny, nie oceniając, a jednocześnie
podsuwając jakieś rozwiązania. Przynajmniej taką miałam nadzieję. Wiktor
zupełnie niechcący wyświadczył mi naprawdę dużą przysługę. Znalazł mi
kogoś, kto wcale mi nie przeszkadzał swoją obecnością, tylko po prostu był. Już
drugiego dnia chciałam jej wszystko o sobie opowiedzieć i tylko świadomość
tego, że może nie powinnam, że to jeszcze nie czas, kazała mi się powstrzymać.
Ale nie schowałam się w pokoju, nie zamykałam na klucz, udając, że śpię.
Chciałam być blisko niej i choćby patrzeć na to, co robi i jak krząta się po mojej
kuchni.
– Może ma pani na coś konkretnego ochotę?
Nie wiem. Chcę tu tylko pobyć, włączyć radio, napić się kawy i mieć dziwne
poczucie, że moja niepełnosprawność wreszcie nie zaprząta mi wszystkich
myśli. Zupełnie jakby znalazła jakiś odgromnik.
– Zrobię zapiekankę z pistacjami, brzoskwiniami i kluseczkami, co pani na
to?
Jezu, kocham ją.
Tylko przełknęłam ślinę.
– Nie znam, ale brzmi cudownie.
– Sama ją wymyśliłam. Kiedyś wróciłam ze śnieżno-wietrznej przechadzki
z psem. Byliśmy w lesie i spotkaliśmy borsuka, który na nasz widok zwiewał, aż
się kurzyło. Nie dziwię mu się – pies i baba. Nigdy nie wiadomo, czy nie mają
ochoty na schabowego z borsuka? A potem to zwiewałam ja, bo przypomniało
mi się, że jakiś czas temu z zoo uciekła czarna pantera i zaczęła wędrować po
Polsce. Oczywiście wszyscy ją widzieli, tyle że każdy w innym miejscu. Już
kiedyś po Wielkopolsce krążył śnieżny leopard czy coś w tym rodzaju i też go
nie złapano. Czarnej pantery też nie. Więc na wszelki wypadek postanowiłam
nie wędrować po lesie nawet z psem, bo choć pantera przypomina kota, to
jednak ma zdecydowanie większe zęby i pazury i nawet nie zwiejesz przed nią
na drzewo, bo będzie na nim przed tobą. Szanse zaś na to, że w lesie spotkasz
przystojnego myśliwego, który cię ocali, są moim zdaniem niewielkie. No więc
wróciłam, lekko przemarznięta. I zapałałam chęcią przygotowania makowo-
pistacjowo-brzoskwiniowej zapiekanki, żeby odreagować. To co? Do roboty!
Z zachwytem patrzyłam, jak wyjmuje produkty z szafek, jak wszystko
układa równo na stole, jak sprawnie otwiera puszkę, jak od razu znajduje
odpowiednie naczynia, jak porusza się lekko i swobodnie, zupełnie jak pani
Doubtfire.
– Trzy czwarte kostki miękkiego masła ucieramy z cukrem i masą makową.
Dodajemy po żółtku, białka dajemy do osobnej miseczki, i ucieramy dalej.
Dodajemy serek, trzy łyżki bułki tartej, łyżeczkę proszku do pieczenia i ciągle
ucieramy. Następnie ubijamy pianę i dodajemy do naszej masy makowej –
mruczała pod nosem, po kolei wszystko wykonując. Paplała jak najęta, jak
papużka żako, największa gaduła wśród papug.
– To pewnie ma milion kalorii?
Spojrzała na mnie, mrużąc oczy.
– Nie zaszkodzi troszkę sobie dogodzić. Słodkie potrawy może i są
niezdrowe, ale jak dogadzają sercu! No i ponurym myślom.
Wysłałam do Wiktora SMS-a.
Dziękuję.
Za co? – przyszło po chwili.
Za Anielę.
Uff.
Uśmiechnęłam się i prawie wysłałam serduszko.
Chciałabym jej o wszystkim opowiedzieć. O swoim małżeństwie, o swoich
rozterkach, emocjonalnych huśtawkach. O Tinderze i o bieliźnie. O tym, co we
mnie siedzi, co utknęło gdzieś głęboko, o tym, że chciałabym znowu poczuć
wiatr na twarzy. O mojej niekobiecości. I ponownym odkrywaniu siebie dawnej.
To było jakoś w lutym. Byłam właśnie po nocnym pisaniu z Candymanem,
który uporczywie dopytywał, co mam na sobie. Nie chciałby tego wiedzieć,
naprawdę. Rozciągnięta koszulka, którą już dawno powinnam wyrzucić, bo
bardziej przypominała namiot niż cokolwiek do ubrania. Do tego legginsy
z dziurą na kolanie. Zero stanika i majtki z odprutą koronką. Aż sama
spojrzałam na siebie mocno zaskoczona. Serio? Jestem kobietą?
Prawie nic. Muślinową pistacjową koszulkę.
Tak, naprawdę to napisałam, zastanawiając się jednocześnie, czy może
jednak nie powinnam sobie takiej kupić.
Następnego dnia poszłam do fryzjera, żeby jakkolwiek rozpocząć proces
naprawiania własnej kobiecości. Siedziałam na fotelu i przeglądałam dodatek
o bieliźnie, dołączony do jakiejś babskiej gazety. Skoro powstają nawet dodatki
na te tematy, to najwyraźniej jest to dość istotna część naszego życia. Szkoda, że
nie mojego. Kiedy ja ostatnio coś sobie kupiłam? Kiedy w ogóle zastanowiłam
się nad nowym biustonoszem albo majtkami? Moja szafa z bielizną
przypominała bardziej szafę nastolatki niż dojrzałej kobiety. Zwykła bawełniana,
najczęściej biała i czarna, ale są też majtki w niebieskie kropeczki. I kompletnie
niedopasowane staniki, które mam od lat. Nie wiem, czy cokolwiek trzymają,
ale na pewno nie mój biust. Dlaczego tak mało interesuje mnie, co noszę pod
bluzkami i spodniami? Podobno dobre samopoczucie kobiety zaczyna się
właśnie od bielizny. Kiedy założy na siebie coś ładnego, przyjemnego w dotyku,
seksownego wreszcie, to nawet jeśli narzuci na to wielki, bezkształtny sweter
i tak będzie miała przeświadczenie, że dobrze wygląda. Nawet jeśli wie o tym
tylko ona sama. Ja czuję się tylko zwykła. Przezroczysta nawet.
„Dessous dnia powszedniego powinno być cukierkowe, miękkie i przytulne.
Chantal Thomass stawia na apetyczne róże, zdobione maleńkimi kokardkami,
a Palmers raczej na odcienie fiołkowe. Figi i biustonosze wykonane są
z materiałów lejących, czasem plisowanych, z falbankami lub koronkami zawsze
w tym samym kolorze” – zdaje się, że nie mam zielonego pojęcia
o bieliźniarskim biznesie. Ale podświadomie czuję jego moc. Cukierkowe,
miękkie i przytulne. Może skuszę się na pistacjowe, pudrowe albo błękitne
majteczki z delikatną koronką? Czytam dalej.
„W tym sezonie modna jest również bielizna cielista – Dolce & Gabbana
stawia na półprzezroczystości i haftowane delikatne różyczki, a Marie Jo na
kawową satynę z efektownymi, prawie niewidocznymi pęknięciami na bokach
majtek. O bieliźnianej elegancji można bowiem mówić wtedy, gdy sporo w niej
niedomówień, subtelności, ale i erotycznej prowokacji”.
Nawet mi się to spodobało. Niedomówiona, erotyczna prowokacja. Ja
czułam się tylko niedomówiona i bardzo nijaka. O prowokacji jakiejkolwiek
nawet nie warto wspominać. Ale wtedy właśnie, ze świeżymi pasemkami na
głowie i z henną na rzęsach, poszłam prosto do galerii handlowej i kupiłam
dziesięć par najpiękniejszych majtek, jakie udało mi się znaleźć. Dokładnie
takich, jakie opisano w dodatku. Miękkich, przytulnych, a jednocześnie
prowokująco erotycznych. Sama się sobie w nich spodobałam. Do tego pięć
naprawdę ślicznych staników, które idealnie leżały na moim biuście. Które go
trzymały, unosiły i sprawiały wrażenie jędrniejszego, niż był. Które po prostu
czekały na mnie.
Zaliczyłam to Tinderowi na plus.
– Czy mogłabyś mówić do mnie po imieniu? – zapytałam Anielę
i uśmiechnęłam się trochę niepewnie.
– Jasne. Ale ty do mnie też.
Wszyscy ludzie, którzy stają na naszej drodze, nie znaleźli się na niej
przypadkowo. Każdy z nich ma jakieś zadanie do wykonania, coś, co ma taki
czy inny wpływ na nasze życie. Jedni są nam potrzebni na długie lata, inni tylko
na chwilę. Z wyjątkiem tej starszej kobiety, która nie chce mi wyjść z głowy.
Ona jedna nie miała prawa znaleźć się właśnie w tym miejscu i o tej porze, kiedy
ja jechałam samochodem. Nie znajduję żadnego wytłumaczenia dla jej cholernej
obecności. I dla obecności jej cholernego auta.
– Muszę do niej pójść, wiesz? – powiedziałam do Anieli, chociaż nie miała
pojęcia, o czym mówię.
Ale pokiwała głową, wiedząc, że prędzej czy później to z siebie wyrzucę.
Wieczorem siedziałam na kanapie i oglądałam jakiś stary program
o zamianie partnerów. Ciekawe, czy naprawdę coś takiego ma prawo się udać?
Podmiana męża na innego? Przeprowadzenie się do innego faceta i udawanie
jego żony? To ja już wolę Tindera.
– Słuchaj. – Wiktor stanął nagle przede mną z dziwną miną.
Mam nadzieję, że nie chce mnie poinformować, że odchodzi, że ma dość i od
dzisiaj muszę się sama sobą zająć, bo będę zmuszona zacząć udawać całkowity
paraliż oraz obłąkanie. Spojrzałam na niego z napięciem.
– Załatwiłem ci termin u takiego gościa...
– Szeptuch? – spytałam odruchowo.
– Ty wiesz, że można go tak nazwać? – zastanowił się na moment.
– Chyba oszalałeś. Byliśmy już na Podlasiu, widziałam czarną kurę,
poznałam Eufemię, pogadałyśmy o chmurach, poszeptała, pomruczała, efektów
nie widzę. Owszem, było miło, ale wydaje mi się, że nadal siedzę na wózku. Czy
to tylko złudzenie optyczne? – spytałam złośliwie.
Wywrócił białkami i westchnął nieco poirytowany.
– To co innego będzie. ASMR.
– To jakiś magiczny skrót leku, po którym niewidomi widzą, głusi słyszą,
a sparaliżowani tańczą walca?
– To rodzaj terapii, która znajduje odpowiednie kanały mające wywołać
pewne reakcje naszego mózgu.
– Jakie reakcje?
– Coś w rodzaju ciarek.
Zamilkłam, bo straciłam zdolność ciętej riposty.
– Wiktor, wydaje mi się, że zaczynamy poruszać się na cienkiej linie absurdu
i desperacji. Ja nie potrzebuję ciarek w mózgu, ja muszę dalej ćwiczyć, żeby
zacząć chodzić.
Mój mąż tylko wzruszył ramionami.
– Nie twierdzę, że masz rzucić rehabilitację. To jest coś dodatkowego. To
wycisza stany lękowe, depresję, smutek. A przyznasz sama, że kiedy człowiek
ma doła, to nic mu nie wychodzi.
Coś w tym jest.
– Co ja mam tam robić?
– Nic. Masz usiąść, zamknąć oczy i słuchać. Wystarczy jedna wizyta, żebyś
zrozumiała, a potem możemy to robić sami albo przy pomocy internetu.
– Niby jak?
– Są specjalne kanały ASMR-owców i to takich naprawdę profesjonalnych.
Będziesz ich słuchać codziennie przed snem albo wtedy, kiedy poczujesz
potrzebę. To pomoże ci się zrelaksować. Odblokuje cię, a wtedy fizjoterapia
przyniesie lepsze efekty. Zresztą zapytaj Dominika. Jestem pewien, że o tym
słyszał, a nawet jak nie, nie będzie miał nic przeciwko. Cela, co ci szkodzi?
Nigdy nie wiemy, co nam pomoże, na co zareagujemy najlepiej.
Pewnie miał rację. Ciekawe, czy sam na to wpadł, czy razem z tym
lukrowanym dziewczęciem ustalili plan mojej rehabilitacji w wiadomym celu.
Zresztą czy to ważne? Przecież mnie też zależy na jak najszybszej
samodzielności. Mogę pójść na to spotkanie, dać się zaszeptać czy tam
zaszeleścić i wywołać ciarki w mózgu. Może to lepsze niż orgazm?
Przynajmniej będę miała okazję przeżyć dla odmiany coś przyjemnego.
– Gdzie on przyjmuje?
– W naszej kamienicy. Kojarzysz na pewno, że jakiś rok temu zgłosił się do
nas facet z pytaniem, czy może zaadaptować mieszkanie na gabinet?
– No tak – przypomniałam sobie. – Prosiłam go tylko, żeby nie wyburzał
ścian, bo to jednak zabytkowa kamienica.
– Nie wyburzył. Ale przerobił na biało. Naprawdę dobrze ci to zrobi.
Zdaje się, że kamienica po dziadku miała być nie tylko moim
przekleństwem, ale i wybawieniem.
Wiktor
Człowiek każdego dnia musi się zmierzyć z samym sobą. To w sumie o wiele
trudniejsze niż stanięcie oko w oko z wilkiem. Bo w tym drugim przypadku nie
masz wyjścia – albo spierdalasz tak szybko, że ci się uda, albo dajesz się zjeść.
Walka z samym sobą jest najtrudniejsza, bo ciągle odkładasz ją na kolejny dzień.
Szukasz wymówek, zastępujesz jedne myśli innymi, żeby tylko czegoś nie
zrobić. Marzysz, żeby coś się samo rozwiązało, bez twojego udziału, ale tak
naprawdę nie wystarczy powiedzieć głośno abrakurwakadabra, żeby się
wydarzyło. Trzeba wstać, zacisnąć zęby i zrobić to samemu. Bez udziału osób
trzecich. Bez wsparcia i oglądania się na innych.
Nie mogę przestać myśleć o tej starszej kobiecie. Wiem, że ten wypadek to
nie była jej wina, że po prostu na moment straciła kontakt z rzeczywistością,
zawiesiła się gdzieś w czasoprzestrzeni, a to wystarczyło, żeby wydarzenia
potoczyły się szybko i bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Wszystko potrafię sobie
wytłumaczyć, mogę nawet postarać się wykrzesać z siebie zrozumienie. Ale to
niczego nie zmieni. Mam do niej cholerny żal. Mam pretensje. Chciałabym,
żeby cierpiała podobnie jak ja albo żeby chociaż czuła się winna. Żeby ją bolało
patrzenie na mnie.
Kurwa. Jak ona mogła?
Mieszkała na drugim piętrze mojej kamienicy, ale rzadko ją widywałam.
Może ze trzy razy w życiu. Wszystkie formalności załatwiałam z jej wnukiem,
ona nieczęsto wychodziła z domu. Kiedyś się minęłyśmy i chyba nawet kiwnęła
mi głową na dzień dobry, ale nie zatrzymała się na dłużej, żeby porozmawiać.
Zresztą, kim ja dla niej byłam? Tylko właścicielką kamienicy. Ja zapamiętałam
głównie jej broszkę-jaszczurkę wpiętą w żakiet. Łypała na mnie bardziej
przychylnie niż jej właścicielka.
Nawet ją rozumiałam. Na świecie jest całe mnóstwo ludzi, których inni
drażnią. Którzy nie lubią rozmawiać o niczym, nie chcą wymieniać idiotycznych
uwag o pogodzie, bólu pleców czy haluksach, które nagle zaczęły uwierać
i deformować obuwie. Którzy nie czują się częścią świata i nie chcą należeć do
systemu naczyń połączonych, jakim podobno jesteśmy.
Było mi wszystko jedno. Musiałam to w końcu załatwić. W przeciwnym
razie będę o tym ciągle myśleć, układać w głowie różne scenariusze
i kumulować w sobie nienawiść. Chciałam poradzić się Anieli, zapytać ją
o zdanie, ale przecież doskonale wiedziałam, co mi poradzi.
– Jedź i wszystko wyjaśnij – dokładnie to by mi powiedziała.
Nie lubię słowa „jedź”, ale w mojej sytuacji nie mam chyba wyjścia.
Szeptucha na razie nie zadziałała, chociaż faktem jest, że po jej wizycie
poczułam się jakoś lepiej. Bardziej podniesiona na duchu, wypełniona
optymizmem. Szybko mi minęło.
Ale dzisiaj wstałam z poczuciem, że nie spieprzę tego dnia kolejnymi
wymówkami i strachem przed konfrontacją. Poza tym, czego ja się bałam? Ta
starsza kobieta już chyba bardziej nie mogła mnie skrzywdzić? Postanowiłam
wszystko załatwić sama, żeby udowodnić sobie, że jednak jest lepiej.
Włączyłam komputer, wpisałam hasło „taksówki dla niepełnosprawnych
ruchowo”.
„Usługa świadczona jest w systemie radio taxi, od drzwi do drzwi, w dniach
od poniedziałku do soboty w godzinach od 7:00 do 19:00. Chęć skorzystania
z przewozu należy zgłosić minimum na dwie i pół godziny przed planowanym
terminem kursu”.
Kurwa.
Zadzwoniłam i wyżebrałam taksówkę za pół godziny. Takie rzeczy nie mogą
czekać, bo czas sprzyja rozmyśleniu się. Im więcej wolnych minut, tym większa
szansa, że mózg jednak postanowi inaczej. Zjechałam na dół, żeby nie siedzieć
w domu. Żeby nic mnie już nie rozpraszało. Pół godziny zleci szybciej, kiedy
sobie popatrzę na kwiatki, przystrzyżone trawniczki, wrzeszczące dzieci,
przejeżdżające mi koło nosa na deskorolkach. Nie będę na nie zwracać uwagi.
Wystawiłam twarz do słońca i zamknęłam oczy.
– Czy pani też bierze udział w zawodach? – dobiegł mnie jakiś głos
z prawej.
Naturalnie. Bachor na dwóch kółkach, które nie wiem jakim cudem jeżdżą,
a bachory, również nie wiem jakim cudem, z nich nie spadają.
– Nie, to wózek inwalidzki – odpowiedziałam od razu.
– Znaczy?
– Znaczy, że chwilowo nie mogę chodzić.
– Zawody są w jeżdżeniu.
Bezczelny, ale chyba też ciut inteligentny.
– A kto bierze udział?
– No wszyscy, którzy na czymś jeżdżą. Sprawdzamy, jakie pojazdy na
naszym osiedlu są najszybsze. To coś, na czym pani siedzi, ma jakiś napęd?
Ma. Ale nie sądzę, żebym wygrała.
– Może jednak innym razem. Czekam na taksówkę.
– To proszę zejść z toru. Albo zawody, albo musimy się pożegnać.
Niewiarygodne. Na oko ośmioletni bachor kazał mi spadać, bo
przeszkadzam. Gdybym miała więcej czasu albo gdybym właśnie nie dostała
SMS-a, że taksówka podjechała, to kto wie, może skusiłabym się na ten wyścig,
żeby nie dać się wypchnąć poza nawias.
– Na plac Wolności poproszę – powiedziałam do taksówkarza, który pomógł
mi złożyć wózek i wsiąść do samochodu.
– A dalej?
– Poczeka pan na mnie, dobrze? Nie wiem, ile mi to zajmie, ale potem mogę
mieć kłopot z zamówieniem taksówki.
– Jasne. – Skinął głową.
No i dobrze. Teraz już się nie wycofam.
Pół godziny później byłam już w swojej kamienicy. Podjechałam pod starą
windę i przyjrzałam jej się trochę zaniepokojona. A jeśli to cholerstwo utknie
gdzieś między piętrami, a ja wraz z nim, na wózku? Znając mojego pecha, to
pewnie nie będzie tu zasięgu, a dzwonek alarmowy nie zadziała. Wzięłam
głęboki oddech i nacisnęłam guzik. Coś szarpnęło, zgrzytnęło i zjechało powoli
na dół. Sięgnęłam do żelaznej klamki i z dużym wysiłkiem otworzyłam drzwi.
Kurwa, jak ciasno! A jak się zaklinuję? Aż się spociłam ze strachu, na szczęście
wózek jakoś wjechał do środka. To teraz jeszcze na drugie piętro, a potem trzeba
będzie wyjechać z tej trumny.
Kiedy podjechałam pod drzwi numer trzy, byłam mokra, a serce tłukło mi
jak oszalałe. Ale teraz nie mogłam już zawrócić. Nacisnęłam dzwonek
i dodatkowo jeszcze zapukałam. Otworzyła po dłuższym czasie i niemal
natychmiast wzruszyła na mój widok ramionami.
– To wszystko przez panią – wyszeptałam, choć chciałam na nią krzyknąć.
Ale łzy popłynęły mi z oczu, a ja mogłam już tylko pociągać nosem, wycierać
go dłonią, bo nie miałam żadnej chusteczki i trząść ramionami, zupełnie jakbym
wyszła zimą nago na dwór i nagle poczuła przerażający chłód.
– Wiem. – Skinęła głową. – Ale z drugiej strony nie mogę obwiniać siebie
samej, że na moment zapomniałam, gdzie jestem. Zawiesiłam się. Zastygłam,
a czas płynął dalej, całkowicie mając w dupie mnie i resztę świata.
– Odebrała mi pani niezależność. Nie mogę o sobie decydować, jestem
skazana na innych, muszę prosić o pomoc.
– Wjeżdżaj do środka. Nie będę z tobą gadać na klatce schodowej.
Otarłam łzy z oczu i nacisnęłam przycisk. Wózek spokojnie przejechał przez
niewysoki próg i zatopił się w bordowej, miękkiej wykładzinie. Postanowiłam,
że popłaczę sobie jeszcze później, na razie spróbuję spokojnie porozmawiać.
Tylko o czym? Co ja chcę wiedzieć? Po co w ogóle tu jestem? Chciałam tylko
wykrzyczeć swój żal, wyrzucić z siebie rozczarowanie światem i jego gierkami,
oskarżyć jedyną osobę, której mogłam cokolwiek zarzucić. W przedpokoju
wisiał ten cholerny zielony płaszcz przeciwdeszczowy, w którym widziałam ją
w szpitalu.
Adrenalina podskoczyła mi jeszcze bardziej.
– Dlaczego się pani zawiesiła? I jak ma pani w ogóle na imię?
Starsza kobieta wzruszyła ramionami.
– Nie wiem dlaczego. Albo wiem, tylko nie chcę tego powiedzieć na głos.
– Alzheimer?
Prychnęła.
– Na szczęście nie. Ale podobnie. Jakiś kretyn w szpitalu nazwał to
demencją starczą. Jedno i drugie słowo mnie spoliczkowało. Odebrało godność,
więc powiedziałam mu, że jest skurwysynem i że życzę mu, aby zapomniał
kiedyś drogi do własnego domu.
Spojrzałam na nią zdumiona. Klęła równie soczyście jak ja.
– Naprawdę tak mu pani powiedziała?
– Mam na imię Klarysa, ale niech cię nie zmyli to piękne literackie imię.
Jestem dość jadowita.
– To widać – mruknęłam pod nosem.
– I dobrze. – Jednak usłyszała, ale najwyraźniej w ogóle się tym nie przejęła.
Zresztą niewiele mnie to obchodziło. Żadna z nas nie chciała być miła, żadna
z nas nie czuła potrzeby przeprowadzenia lepkiej, sąsiedzkiej konwersacji
zapitej herbatką jaśminową i zagryzionej pieprzonym ciasteczkiem. Ta kobieta
ukradła mi normalność. Pozbawiła prawa do zrobienia czegoś, co dużo
wcześniej już zaplanowałam, i skazała na zależność od innych.
– Nienawidzę dnia, w którym to się stało. Nienawidzę wszystkich ludzi,
którzy jakkolwiek są za to odpowiedzialni. Nienawidzę takich zabaw
z przeznaczeniem, losem czy innym fatum. Chcę znowu chodzić. Chcę się
rozwieść, chce być sobą, chcę, żeby ta układanka wreszcie przestała być
rozsypanymi elementami na podłodze. – Naprawdę się rozkleiłam. Schowałam
twarz w dłoniach i wyłam jak dziecko, któremu odmówiono zabawki. Zanosiłam
się płaczem, podrzucałam ramionami, szlochałam i nawet doznałam czegoś
w rodzaju urywanej czkawki.
Klarysa patrzyła na mnie bez jakiegokolwiek współczucia.
– Naprawdę ma to pani w dupie? – spytałam w końcu.
– Nie mogę przeprosić cię za coś, co nie było moją winą. Człowiek jest
żywym organizmem i czasem się psuje. Czasem wypada mu jakaś śrubka
i wszystko się wali, choć wydawało ci się, że ta śrubka była gówno warta. Otóż
nie. Każdy jeden element nas samych stanowi niezastąpioną część całości.
– Chcę znowu chodzić.
– Chcę znowu być młoda. Zauważana. Doceniana. Chcę, żeby się ze mną
liczono, żeby nikt nie patrzył na mnie jak na odrzut, który za chwilę stanie się
nawozem. Może nawet chcę się znowu zakochać. Poczuć, że żyję, że metryka to
tylko statystyki, a nie wyrok. – Nachyliła się nade mną. – Nie użalaj się nad
sobą. Każdy z nas nosi w sobie jakieś cholerne piekło, z którym musi się
codziennie mierzyć. Nie przeproszę cię za coś, co stało się poza moją
świadomością.
– Nie powinna pani jeździć samochodem! – krzyknęłam w końcu.
Zjeżyła się.
– Bo co? Bo jestem za stara? Bo pomarszczyła mi się dupa i mam plamy na
dekolcie? Wypchaj się – parsknęła nieprzyjemnie. – Poza tym nawet nie
dostałam mandatu. Policja wstępnie uznała to za wypadek nie z mojej winy. A
lekarz tylko potwierdził. Siła wyższa, laleczko. Chwilowe zaburzenie
świadomości, na które nie miałam żadnego wpływu. Postępowanie jeszcze się
toczy, ale ja nie zostanę ukarana.
– Chcę chodzić – powtórzyłam szeptem.
– I pewnie będziesz. Masz przerwany rdzeń?
Pokręciłam przecząco głową.
– To przestań jęczeć. Prędzej ty zaczniesz chodzić niż ja jeszcze z kimś
zatańczę – powiedziała ponuro.
– Zrobi mi pani herbaty? – zapytałam nagle.
Wbiła we mnie wzrok na kilka sekund, ale w końcu wstała z fotela i poszła
w kierunku kuchni. Rozejrzałam się po jej pokoju. Na ścianach wisiały zdjęcia
z czasów, kiedy była młoda. Tańczyła w jakimś zespole i wszędzie tam, gdzie na
fotografiach ujęto ją w tańcu, jej twarz promieniała, oczy błyszczały, a ona sama
unosiła się nad ziemią. To były piękne czarno-białe zdjęcia zawieszone na
zielonych tapetach. Przy największej ścianie stała kanapa, na którą narzucono
czekoladowy koc. Naprzeciwko znajdował się kredens, wypełniony po brzegi
kolorowymi naczyniami. Stał na czterech ciężkich nogach przypominających
łapy lwa. Podjechałam bliżej, żeby przyjrzeć się porcelanie, fajansowi i szkle.
Kilka białych filiżanek z pięknymi różami delikatnie złoconymi na brzegach
płatków. I dwie niemal śnieżnobiałe, z wymalowanym motywem kwiatowym.
Ale nie rozpoznałam co to.
– Kobaltowa sygnatura podszkliwna, datowana na lata 1823–1847 – dobiegł
mnie głos Klarysy. – Swoją drogą ciekawe, ile jest warta. Pewnie moja cholerna
rodzina też chciałaby wiedzieć.
Podjechałam do stołu i sięgnęłam po kubek z herbatą. Nie była smaczna, ale
w sumie niewiele mnie to obchodziło.
– Nie smakuje ci, co? To dlatego, że nie odkamieniłam czajnika. A wiesz
czemu? Bo mi się nie chciało.
Parsknęłam śmiechem. Dawno nie spotkałam tak dziwnej staruszki. Nawet
nie próbowała być sympatyczna. Czy to dlatego, że nie miała już nic do
stracenia? Że było jej wszystko jedno, co mówi i do kogo, bo i tak czuła się
tylko odpadem? Swoją drogą, to nie była zbyt miła perspektywa. Co prawda
zawsze uczono mnie, żeby żyć dniem dzisiejszym, żeby nie oglądać się za siebie
i nie wybiegać myślami zbytnio w przyszłość, ale ta rada jest równie debilna jak
przymus pozytywnego myślenia. Nie ma teraźniejszości bez jutra i bez wczoraj.
I trochę smutno mi się zrobiło, że ta starsza kobieta widzi już tylko jutro i swój
w nim koniec. Wczoraj stanowią te stare zdjęcia, a dzisiaj jest dla niej nieistotne.
Najgorsze zaś było to, że ja również nie miałam ochoty na żadne
uprzejmości. Tak naprawdę to przez jej bezradność i chwilowy brak
świadomości, którego nie rozumiem i nie chcę zrozumieć, siedziałam teraz
unieruchomiona na wózku i kompletnie nie wiedziałam, co zrobić ze swoim
życiem.
– Nie musimy się lubić, nawet jeśli wynajmuję od pani mieszkanie. – Chyba
dobrze odczytała moje myśli. W ogóle patrzyła na mnie jakoś tak przeszywająco
i złośliwe jednocześnie.
– Po prostu mam do pani żal.
– Wiem. – Machnęła ręką. – Ale już ci wyjaśniłam, że częściowo niesłuszny.
A częściowo może tak, ale mało mnie to obchodzi. Nic na to nie poradzę. I nie
czuję żadnych wyrzutów sumienia. A ty prędzej czy później staniesz na nogi,
więc nie rób z siebie ofiary. To tylko chwilowa przerwa w normalności i kto wie,
czy nie przyniesie ci więcej pożytku niż przykrości.
Pokręciłam głową i odsunęłam niedopitą herbatę.
– Pójdę już.
– Chyba pojadę – wtrąciła złośliwie.
Chciałam podobnie się odciąć, ale znowu coś mnie chwyciło za gardło.
Opuściłam jej mieszkanie bez słowa i równie bez słowa wróciłam taksówką do
swojego. Nawet gładko mi poszło z tą starą windą.
– Gdzie ty byłaś? – zdziwił się Wiktor.
W dupie.
Nie, nie powiedziałam tego na głos, a szkoda. Człowiek nie powinien się
ograniczać tylko dlatego, że czegoś nie wypada albo że słowo „dupa” mogłoby
urazić małżonka. W końcu się dla mnie poświęca. Pomaga mi. Między innymi
przy myciu dupy właśnie.
Powiem Anieli.
Wiktor
Nie pojechał nad morze. Ani w poprzedni weekend, ani w ten. Kiedy znowu
odwoływał swój wyjazd przed Karolą, czuł się źle, miał wrażenie, że za chwilę
straci coś, co miało być przepustką do raju. Z drugiej strony poczuł jakąś dziwną
ulgę, że nie musi kłamać. Sam się sobie dziwił. Przecież oszukiwał swoją żonę
już od dłuższego czasu i jakoś nie miał z tym problemów.
Co się nagle zmieniło?
Kiedy zobaczył, jak próbowała wczoraj wstać, jak uśmiech rozjaśnił jej
twarz, miał ochotę podbiec i ją uściskać.
Ale trochę krępował się Dominika i siebie samego. Jak to tak nagle objąć
swoją żonę?
– Stoję – wyszeptała naprawdę przeszczęśliwa i spojrzała na swojego
fizjoterapeutę tak, że prawie mu pozazdrościł.
– Mówiłem. Od samego początku mówiłem, że to tylko kwestia czasu. Tyle
że człowiek chce wszystkiego od razu. A nie zawsze można. Trzeba odczekać
swoje sekundy, minuty i godziny, żeby potem cieszyć się choćby z tego, że
można stanąć na własnych nogach.
– Będę chodzić – bardziej stwierdziła, niż zapytała Cecylia.
– Będziesz. Jeszcze nie teraz, jeszcze trochę czasu potrzebujesz, kolejnych
minut i godzin, ale już wiesz, że warto czekać.
Cecylia wyglądała tak, jakby wykąpała się w słońcu. Uśmiech rozjaśnił ją od
środka i zaróżowił policzki. Była śliczna i chętnie na nią patrzył. Oczywiście
szybko przyszło opamiętanie, więc chrząknął tylko, podrapał się po głowie,
a potem wszedł do pokoju i powiedział:
– No brawo! Wiedziałem, że ci się uda!
Spojrzała na niego szczęśliwa i wreszcie, od tylu tygodni, szczerze
uśmiechnięta. Tygodni? Chyba raczej lat.
Karola zadzwoniła do niego wieczorem z pytaniem, czy ich wspólny wyjazd
jest równie skomplikowany jak zagadnienia z fizyki kwantowej.
– Musimy po prostu trochę jeszcze poczekać. Wszystko się w końcu ułoży,
ale czasem potrzebna jest cierpliwość.
– Wydaje mi się, że mam jej wystarczająco dużo. Ale zapasy mogą się
wyczerpać.
Przełknął ślinę.
– Karola...
– Po prostu czuję się odsunięta. Wakacje prawie minęły, a my nie zrobiliśmy
niczego razem. A teraz odmawiasz mi nawet dwóch dni, podczas których nie
chciałam robić z tobą niczego innego, jak tylko się kochać.
Chyba tylko idiota uznałby to za mało zachęcającą perspektywę. Ale
w sobotę Cela postanowiła w końcu wybrać się do tego gościa od ASMR.
– Pójdziesz ze mną? – spytała go, a on nie mógł przecież odmówić. – Bo
trochę boję się szemrania i szeleszczenia przez inne osoby. Wolałabym mieć
przy sobie kogoś, kto w razie czego zawiezie mnie do domu.
Obiecał jej zatem, że pójdą tam razem. W tej sytuacji mógł zaproponować
Karoli wyłącznie jakiś romantyczny obiad w ich ulubionej restauracji. A potem
może spacer. A potem... Jak dobrze to rozegra i będzie wystarczająco miły, to
kto wie, może Karola zaprosi go do siebie?
Co prawda nie będzie mógł zostać dłużej niż kilka godzin, ale lepsze to niż
kolejna kłótnia albo jakieś dziwne obrażanie się. Swoją drogą to dziwne, że po
wypadku Cecylii tak szybko zaczęło się coś psuć w jego idealnym do tej pory
romansie. Rozumiał, że Karola jest zazdrosna, nawet mu to schlebiało, rozumiał
też, że się niecierpliwi, ale na miłość boską, przecież Cela nie wpakowała się
w ten wypadek na własne życzenie! Takie rzeczy się zdarzają i tylko od
inteligencji i zrozumienia drugiej strony zależy, w jaki sposób człowiek sobie
z tym poradzi. A Karola najwyraźniej nie radziła sobie w ogóle.
Nie mówił jej wszystkiego, bo doskonale wiedział, czym by się to skończyło.
Nie mógł jej przecież powiedzieć, że tylko w ramach terapii pojechał z Celą do
lasu, żeby mogła odetchnąć świeżym powietrzem, oderwać się od miasta
i popatrzeć na swoje ukochane ptaki.
I tylko on tak naprawdę rozumiał jej zachwyt, kiedy zobaczyła kowalika.
Nikt inny nie wiedziałby, co było w tym tak uroczego i godnego okrzyków
radości.
– To niesamowite! Co prawda to nie jest ptaszek wędrowny, ale rzadko
można go zobaczyć latem. A jest taki uroczy. – Przyłożyła lornetkę do oczu
i z uśmiechem na twarzy wpatrywała się w gałęzie drzew.
Wcześniej zawsze go to rozczulało. To jej zaangażowanie, ta dziecięca
radość. Po jakimś czasie przestał jej towarzyszyć w tych wyjazdach, sam nie
wiedział czemu. Teraz wszystko mu się znowu przypomniało.
– Zobacz sam, z wierzchu jest taki cudownie bladoniebieski, a od spodu
rdzawy, choć czasem zdarzają się też białe brzuszki. No i ta charakterystyczna
czarna opaska na oczach, nadająca mu wygląd bandyty.
– Zorro – słusznie zauważył, zerkając przez lornetkę.
– A wiesz, że to jest jedyny ptak w Polsce, który potrafi poruszać się po
drzewach głową w dół?
Uśmiechnął się.
– A wiesz, że chomikuje ziarna na czarną godzinę? Potrafi zabrać ich kilka
z karmnika albo wydziobać ze słonecznika, ale zjada tylko jedno. Resztę utyka
i chowa w różnych miejscach, na wypadek, gdyby kiedyś mu zabrakło
pożywienia.
To był zwykły, normalny spacer. Trochę się co prawda musiał
nagimnastykować, żeby przepchnąć Celę na wózku w miejsca, gdzie nie było
ścieżek, ale wcale z tego powodu nie narzekał. Kiedy oni ostatnio byli na
spacerze? Przez ostatnie miesiące wszędzie zabierał Karolę, nic dziwnego zatem,
że brakowało mu czasu. I chęci zresztą również.
Karola nie lubiła ptaków. Podobno w dzieciństwie zaplątał jej się gołąb we
włosy i od tego czasu miała uraz. Odpędzała wróble i wzdrygała się na widok
gawronów. Kiedyś pokazał jej wilgę i chciał nawet zabłysnąć wiedzą na jej
temat, ale tylko spojrzała na niego pobłażliwie.
– Serio? Je pasikoniki? Umarłam z zachwytu.
W tej sytuacji postanowił więcej nie wypowiadać się na temat ptaków przy
Karoli. Zresztą zawsze podobało mu się w niej właśnie to, że była taka inna od
jego żony. Więc po jaką cholerę miałaby się zachwycać wilgą?
Cecylia wyglądała na zmęczoną, ale szczęśliwą.
– Fajnie – powiedziała nagle. – Fajnie dziś było.
I nie wiedzieć czemu zabrzmiało to tak jak wtedy, kiedy czternaście lat temu
oznajmiła mu po raz pierwszy, że bardzo jej się podoba.
Partnerzy samic pingwinów Adeli płacą za seks materiałami budowlanymi.
Gniazda tych ptaków składają się z niewielkich kamyków. Zdobycie takiego
budulca na antarktycznej pustyni nie jest łatwe, nic dziwnego zatem, że
poszukiwanie kamyków zaczyna się dużo wcześniej. Najczęściej są to odłamki
skalne, twarde i stabilne. Dla pingwinów ważna jest wysokość gniazda – im
wyższe, tym oczywiście bardziej bezpieczne, bowiem wiosną nie grozi mu wtedy
zalanie wodą z topniejącego lodu. Pingwiny zabierają sobie wzajemnie kamyki,
nawet jeśli wiedzą, że mogą za to porządnie oberwać. Niektóre samice są
wyjątkowo wyrachowane – wędrują do gniazda samotnego samca, zachęcają go
do kopulacji i tym samym zdradzają swojego partnera. Kiedy jest już po
wszystkim, zabierają kamyk i wracają do domu.
Cecylia
Tak naprawdę los nie daje nam tego, na co czekamy, tylko jakąś hybrydę
naszych marzeń. Może nigdy nie wyraziłam się jasno, może sama ze sobą nie
umiałam rozmawiać, może moje pragnienia nie były zbyt dobrze sprecyzowane
i wszechświat mnie źle zrozumiał. Chciałam wolności, ucieczki, chciałam
znowu poczuć się sobą sprzed lat, zakochać się może raz jeszcze, polizać
szczęście nie przez szybę, ale zasmakować go naprawdę. Nie rozumiem,
dlaczego los uwikłał mnie w wypadek samochodowy właśnie tego dnia, kiedy
postanowiłam o wszystkim opowiedzieć Wiktorowi. Kiedy w końcu podjęłam
jakąś decyzję, nawet jeśli ciągle bałam się wypowiedzieć ją na głos. A może
właśnie dlatego? Może te błąkające się myśli, ta niepewność zagnieżdżona
gdzieś w zakamarkach mojej głowy, te wiecznie wahania doprowadziły do tego,
że zamiast wolności dostałam w prezencie wózek inwalidzki i czas, który chcąc
nie chcąc, musiałam spędzić z moim mężem. Nienawidzę poradników
pozytywnego myślenia. Tej cholernej afirmacji życia, wizualizowania sobie
szczęścia i przepowiadania samych pięknych dni. Życie nie polega na
wizualizacji. Na wyobrażaniu sobie siebie lepszej, piękniejszej, bardziej
spełnionej. Życie jest huśtawką nastrojów, jest wahaniem, jest robieniem trzech
kroków naprzód i dwóch wstecz. A czasem odwrotnie. Jest tańcem na linie
i poczuciem zagrożenia wymieszanym z momentami absolutnego szczęścia. Jest
niezdecydowaniem. Łzami i śmiechem. W tym tkwi jego urok, a nie
w niekończącej się nirwanie. Nie chcę ciągle mówić o wdzięczności i dziękować
za to, że rano świeci słońce. Że spotkałam wróbelka w parku, a pan z
warzywniaka sprzedał mi piękne pomidory. Nie chcę infantylnego zachowania
podlotka, chcę też czasem oberwać, po to tylko, żeby coś poczuć. Więc tak,
może i dobrze się stało, że straciłam chwilowo władzę nad swoim ciałem, może
to jest po coś.
Tylko dlaczego tak strasznie chce mi się płakać?
Dlaczego on się z kimś spotyka?
Podobno w każdym z nas drzemie depresja. Ma różne kolory, choć ta czarna
jest najbardziej przerażająca. Kiedy osiąga głębię kolorytu, budzi się ze snu
i zaczyna dotykać poszczególnych części naszego ciała. Zaczyna się od bólu
brzucha, od poczucia niepewności, od strachu przed jutrem. Potem atakuje
kanaliki łzowe i wreszcie wkrada się do głowy. Bywają dni, że jest tak
zmęczona, iż sama wraca na swoje miejsce i znowu na jakiś czas zasypia. Nawet
na kilka miesięcy albo i lat. Czy to właśnie ona jest odpowiedzialna za rozpad
mojego małżeństwa? W którym momencie zadecydowałam, że nie kocham już
Wiktora, że nie umiem z nim dłużej żyć? Czy był to zwykły dzień, za oknem
świeciło słońce, a ja ze smakiem wypiłam kawę, czy raczej był to jeden z tych
dni, które całe skąpane są w szarościach, a im bardziej zaczynasz o nich myśleć,
tym przychylniej na ciebie patrzą i podchodzą coraz bliżej i bliżej.
Pierwszy raz poczułam, jak smakuje smutek, kiedy miałam szesnaście lat
i uświadomiłam sobie, że już za dwa lata stanę się dorosła. Przeraziła mnie ta
myśl, to przeświadczenie, że wejdę w świat ludzi, którzy o wszystkim muszą
sami decydować. Którzy nie mogą zasłaniać się brakiem doświadczenia,
dziecięcą głupotą, przyzwoleniem na robienie błędów. Mój stan rozpaczy trwał
kilka tygodni, a ja robiłam wszystko, żeby opóźnić proces starzenia się. Kupiłam
sobie kolorowanki, włosy czesałam w dwa warkoczyki i wpinałam w nie
kokardki, nosiłam podkolanówki, chodziłam do kina wyłącznie na filmy dla
dzieci.
– Czy ty się może cofasz w rozwoju? – spytała mnie kiedyś moja matka,
patrząc, jak stoję przed lustrem i ćwiczę robienie coraz większych balonów
z gumy do żucia.
– Po prostu nie chcę za szybko dorosnąć – wyjaśniłam jej ze spokojem.
– Guma do żucia nie powstrzyma tego procesu.
Poczułam się, jakby mnie kopnęła.
Wiem, że nie powstrzyma. Ale, do diabła, coś przecież muszę zrobić!
Przez kolejne lata miałam spokój. Dostałam się na studia i poczułam, że
jeszcze wszystko przede mną. Że świat ciągle na mnie czeka, że jest mnie
ciekawy, że wcale nie uważa, iż skoro jestem pełnoletnia, to muszę
automatycznie myśleć o śmierci i przemijaniu. Każdy dzień był przepełniony
kawałkami szczęścia, które koniec końców pozwalały mi się uśmiechać. Swój
atak depresji tłumaczyłam sobie jako zaburzenie hormonalne, chwilowe
poczucie niestabilności w życiu, którego doświadcza przecież chyba każda
nastolatka. Bywałam zakochana, chociaż nigdy tak do końca, ciągle zostawiałam
sobie jakąś furtkę dla mężczyzny idealnego, który mnie za sobą pociągnie na
koniec świata i z powrotem.
– Kochasz Damiana? – spytała mnie kiedyś Anna.
Damian. Większość moich koleżanek uważała, że udało mi się usidlić boga.
Był wysoki, przystojny, sypał dowcipami jak z rękawa, ciągle się uśmiechał
i naprawdę spełniał moje wszystkie zachcianki. Przez moment pomyślałam
nawet, że to dobry kandydat na męża, na kogoś na stałe, ale z drugiej strony
ciągle mi było czegoś mało, a czegoś innego za dużo. Damian mnie osaczył.
Chciał wszystko robić razem, nawet na trzy cztery myć zęby. Chciał wiedzieć,
jakiego używam błyszczyka do ust, dlaczego nie lubię marchewki i jak długo
trzymam odżywkę na włosach.
– Chciałabym nieco swobodniej oddychać – powiedziałam mu kiedyś, ale
raczej mnie nie zrozumiał.
Zaciskał swój krąg tak bardzo, aż pewnej nocy obudziłam się z krzykiem.
Śnił mi się ogromny krab, który wdrapał się na moją klatkę piersiową, usiadł na
niej i zaczął się we mnie intensywnie wpatrywać. Jego dziwne oczka wwiercały
się w mój mózg, aż w końcu poczułam coś w rodzaju bólu. Wtedy zaczęłam
wrzeszczeć. Kiedy Damian próbował mnie uspokoić, uderzyłam go poduszką
i powiedziałam, ciężko dysząc:
– Jesteś krabem.
– Kim? – nie zrozumiał w pierwszej chwili, w kolejnych zresztą też nie.
Nie rozumiał również, dlaczego w takim pośpiechu zaczęłam wrzucać swoje
rzeczy do torby i bez słowa wyjaśnienia wybiegłam z jego mieszkania.
Pojechałam do Anny, która zapytała mnie wtedy, czy to chwilowa potrzeba
separacji, czy bardziej gwałtowny zwrot w naszym związku.
– Kochasz go? – Spojrzała na mnie pytająco.
Pokręciłam przecząco głową.
– Nie. Zaduszał mnie, przytłaczał, chciał zmienić w siebie. On nawet wie, że
kiedyś wyplułam hostię, bo chciałam zobaczyć „ciało Chrystusa”.
– Tego nawet ja nie wiedziałam – zainteresowała się Ania.
– No widzisz! On wie o mnie absolutnie wszystko. Wie więcej niż ja sama
i to nie ma prawa się udać. Nie mogę przez całe życie chodzić nago przy facecie.
Problem osaczenia i odbierania niezależności był chyba moim największym
zmartwieniem. Aż dziwne, że potem sama we własnym małżeństwie tak szybko
o tym zapomniałam. I to nie Wiktor mnie otulał, tylko ja wchodziłam w jego
ramiona i chowałam głowę. Kurczyłam się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu
nastąpiło jakieś pęknięcie. Puścił szew, a ja wyszłam z tych ramion, rozejrzałam
się wkoło i chciało mi się okropnie płakać, że oddałam aż tyle siebie. To nie była
wina mojego męża, to raczej ja sama zawiesiłam dawną Cecylię na haczyku
i zostałam po prostu żoną. Prędzej czy później musiało musiała nastąpić
konfrontacja oczekiwań z rzeczywistością.
Problem polega jednak na tym, że doszło do podwójnego przebudzenia.
Zupełnie jak w Incepcji. Budzisz się we śnie, śniąc dalej, co oznacza, że
schodzisz na niższy poziom swojej podświadomości. Najpierw dotarło do mnie,
że nie chcę tak dłużej egzystować. A kiedy się z tym oswoiłam, pojawiło się
kolejne oświecenie.
Wcale nie jestem już przekonana, że chcę dalej żyć bez Wiktora. Nasze
małżeństwo jest całkowitym zaprzeczeniem udanego związku, ale czy ja potrafię
być sama? Czy chcę budzić się ze świadomością, że nie ma już tej drugiej osoby,
której NIE zrobię kawy? Próbowałam odsunąć od siebie te myśli, zrzucając to
chwilowe zawahanie na karb niepewności, która ciągle we mnie drzemała.
Owszem, stoję sama na dwóch nogach. Mogę zrobić krok do przodu, a już
niedługo rozpoczynam naukę chodzenia o kulach. Znowu zbliżam się do
samodzielności. Do tego punktu, w którym byłam kilka miesięcy temu, kiedy
zdarzył się wypadek.
Więc po jaką cholerę zaczynam się zastanawiać nad czymś, co odrzuciłam
już dawno temu?
W sobotę postanowiłam, że zrobię nam wszystkim śniadanie. To będzie coś
nowego, bo, szczerze mówiąc, śniadań nie jedliśmy razem od wieków. Ja czasem
przegryzałam coś z Alą, a Wiktor najczęściej nie jadł nic, a kiedy szedł na
uczelnię później, to po prostu dłużej spał. Po jakimś czasie nawet się do tego
przyzwyczaiłam i za każdym razem robiło mi się niedobrze, kiedy widziałam na
filmach urocze scenki śniadaniowe z całym asortymentem pieczywa, płatków,
jajek w stu odsłonach, konfitur słodkich jak pieprzone harlequiny i cudownym
aromatem kawy, który prawie przeciskał się przez ekran telewizora.
Dobrze, to spróbujmy.
Nakryłam do stołu dla trzech osób, wyjęłam nawet odświętne talerze
w jakieś gruszeczki i jabłuszka, chyba prezent ślubny. Postanowiłam, że pójdę za
ciosem i zrobię pankejki z sosem truskawkowym, a dodatkowo jajeczka na
miękko i twardo, twarożek z rzodkiewką, pastę z tuńczyka i może nawet pyszne
guacamole z pomidorami. Takie szaleństwo w zwykłą środę, kiedy nikt się
niczego nie spodziewa.
Dwie kawy, wiadomo.
Oraz zbożowa dla Alicji.
Konfiturę też jakąś znalazłam, wyglądała na domowej roboty. Pewnie od
teściowej. Chyba że Aniela zrobiła mi niespodziankę.
Ustawiłam to wszystko na stole i pokiwałam z uznaniem głową. Jest
absolutnie jak w reklamie. Albo jak w amerykańskim serialu. Jeszcze tylko
muszę poćwiczyć morelowy uśmiech oraz zmienić modulację głosu na bardziej
anielską.
– Hej, mamy jakieś święto? – spytała Alicja, wchodząc do kuchni i patrząc
ze zdumieniem raz na stół, raz na mnie.
Jestem wyrodną matką. Zrobiłam zwykłe śniadanie, a moje dziecko wygląda
tak, jakbyśmy wylądowali na księżycu. Trzeba to zmienić.
– Nic takiego, wstałam trochę wcześniej, więc postanowiłam, że coś
przygotuję.
Mój uśmiech był lepki od miodu i równie sztuczny.
Kiedy Wiktor wszedł do kuchni, atmosfera zrobiła się trochę sztywna.
– Po prostu nie komentuj, tylko siądźmy wszyscy do stołu, dobrze? –
uprzedziłam jego zamiary i podałam mu z uśmiechem kubek z kawą. – Taka jak
zawsze.
– Tak? – zdziwił się i zajrzał do środka.
Kurwa, czy on tam czegoś szuka?
Spokojnie. Nadeszła pora rodzinnego śniadania i żadne drobiazgi nie
powinny wytrącać nas z równowagi. Mamy dwadzieścia minut dla siebie, są
pankejki, choć zimne, jajeczka łypią na nas zachęcająco, a szczypiorek zieleni
się niczym młoda trawa na wiosnę.
Poczujmy błogość.
– Mamo, masz urodziny?
Czy oni wszystko muszą psuć?
Zgrzytnęłam zębami, ale natychmiast przywróciłam na twarz uśmiech.
– Nie. Urodziny mam w grudniu, więc jeszcze jest trochę czasu. Po prostu
zrobiłam dla nas śniadanie.
– Ale to jakaś nowość chyba.
W sumie to nic przyjemnego, kiedy dziecko tak do ciebie mówi. Czy
wspólne posiłki nie powinny być czymś normalnym? Tak bardzo zapędziłam się
w tej mojej obsesji powrotu do niezależności, że po drodze popełniłam całkiem
sporo błędów. A przecież Ala nie jest niczemu winna.
– Umówmy się, że od czasu do czasu będziemy jeść razem, dobrze? Ja teraz
nie spieszę się jakoś specjalnie do pracy – dodałam, choć nie bez ironii – więc
mogę czasem wcześniej wstać i zrobić nam śniadanie.
– Hmm – powiedział Wiktor, co w sumie nie znaczyło nic.
– To było na tak czy na nie? – zapytałam zatem.
– Raczej na tak – powiedział szybko. – Tyle tylko że nie zawsze będę miał
czas.
– Jasne. – Wzruszyłam ramionami. – Polać ci placki sosem truskawkowym?
– Sam sobie wezmę – naprawdę się zdziwił.
Kurwa.
To trudniejsze niż wykonanie szpagatu w wieku czterdziestu lat.
– Alicja, mam jeszcze guacamole z pomidorkami. I z dużą ilością cytryny,
tak jak lubisz.
– Niezłe śniadanie.
Powoli traciłam apetyt. Ich zdumienie było mimo wszystko dość frustrujące.
Postanowiłam ich ostatecznie dobić.
– Zrobiłam wam też kanapki.
Ala tylko się roześmiała, a Wiktor po prostu zamarł.
– Kanapki? – powtórzył po chwili.
Skinęłam głową.
– Mamo, przecież ja kupuję śniadanie w szkole.
– A ja robię sobie sam kanapki.
Co za beznadziejna rodzina.
– Z ogóreczkiem zielonym, kiełkami i serem owczym – wzbogaciłam ton
swojego głosu o niewysłowioną słodycz. I tak już nie mogę sobie bardziej
zaszkodzić.
Wiktor wziął ostrożnie starannie zapakowane śniadanie i włożył je
w milczeniu do swojej torby. A potem skinął głową, zupełnie jakby chciał
podziękować, podrapał się po czole, spojrzał na mnie mało przytomnie
i powiedział:
– To ja idę.
– Chcesz termos z kawusią?
– Nie! – wrzasnął naprawdę przerażony.
Zachichotałam.
Osiągnęłam stopień najbardziej absurdalnego śniadania w swoim życiu.
Kiedy w końcu wyszli, spojrzałam na nasz stół i nagle zachciało mi się okropnie
płakać. Postanowiłam jednak, że wytrzymam do końca i do końca będę udawać,
że ta sytuacja była całkowicie normalna. Za pół godziny przychodzi Dominik
i nie będę przecież się przy nim mazać. Muszę się skupić na ćwiczeniach, muszę
całą swoją energię skierować na mięśnie, a nie głupie śniadanie z twarożkiem,
rzodkiewką i pankejkami, które patrzyły na mnie z talerza jakoś tak ironicznie.
– Gówno – powiedziałam głośno, a potem zaczęłam sprzątać z takim
zaangażowaniem i zapiekłością, że po piętnastu minutach kuchnia lśniła. I nawet
wózek mi w tym nie przeszkodził.
Kiedy przyszła Aniela, nie powiedziała słowa, bo chyba od razu mnie
zrozumiała.
No i dobrze. Następnym razem zrobię sześciodaniowy obiad i będę się
napawać przerażeniem na twarzy mojej rodziny.
Wiktor