You are on page 1of 197

To

nie miłość umiera, to ludzie od siebie odchodzą...


Wbrew ogólnemu przekonaniu strusie wcale nie chowają głowy w piasek. To
chyba jeden z najgłębiej zakorzenionych mitów. Po prostu w obliczu zagrożenia
schylają nisko głowy, których z daleka wtedy nie widać. Wcale to jednak nie
oznacza, że są tchórzami. Struś porządnym kopnięciem potrafi zabić lwa.
Cecylia

Życie trochę przypomina grę w bierki. Kiedy decydujesz, który patyczek zostaje
poruszony, wszystko przebiega sprawnie i bez większych niespodzianek. Kiedy
jednak naruszasz strukturę większej konstrukcji, patyczki zaczynają się
przemieszczać, a kolejny ruch nie należy już do ciebie.
To, co zapamiętałam najbardziej, to był huk. Potężne uderzenie, które
najpierw ogłuszyło, a potem zabolało. Odniosłam nawet wrażenie, że moje
życiowe bierki rozsypały się po całej ulicy i nic nie mogło ich zatrzymać. Jedne
poturlały się w dół, inne powpadały do studzienek kanalizacyjnych lub zostały
rozdeptane przez ludzi. Niewiele ich zostało, a zatem na ewentualne kolejne
rozdanie nie było już szans.
To był klasyczny efekt domina, kiedy jeden samochód uderza w drugi, ten
w kolejny, a kończy się dopiero na szóstym. I to nie na żadnej autostradzie, tylko
w centrum dużego miasta. Trudno powiedzieć, kto jednoznacznie zawinił,
najprawdopodobniej starsza pani za kierownicą forda, która nagle chyba
zapomniała, czy chce jechać prosto, czy jednak skręcić w lewo. Efekt był taki,
że zahamowała bez żadnego uprzedzenia, a samochody, które znajdowały się za
nią, nie miały możliwości, żeby ją jakkolwiek wyminąć. Na reakcję nie było
czasu. Kolejne auta uderzały w siebie z dużą prędkością i nikt nawet nie zdążył
pomyśleć o naciśnięciu hamulca. Huk, hałas, przerażający pisk opon, który
wbijał się w głowę, klaksony, krzyki ludzi w samochodach i tych, którzy stali na
chodniku. Inna sprawa, że wszyscy prawdopodobnie jechali zbyt szybko, jak to
zwykle bywa o ósmej rano, kiedy każdy spieszy się do pracy, żując wulgaryzmy
niczym tabakę. To już nie była zwykła stłuczka, tylko poważny wypadek,
w wyniku którego ucierpiały trzy osoby. Klarysa, czyli starsza pani z forda,
dziewczyna o dziwacznym imieniu Nasturcja oraz ja, niezapięta pasami. Miałam
na sobie żółty sweter i czarne spodnie, nie wiem, dlaczego utkwiło mi to
w głowie. Ja, trzydziestoośmioletnia kobieta, która od kilku tygodni poważnie
zastanawiała się nad swoim małżeństwem. I która właśnie tego dnia postanowiła
w końcu oznajmić swojemu mężowi, że niestety nie ma sensu dłużej tego
ciągnąć.
Czasem jest tak, że dni dłużą się okropnie, są do siebie obrzydliwie podobne,
że w zasadzie nie odróżniasz piątku od środy i nawet trochę plączą ci się pory
roku. I nagle doznajesz jakiegoś olśnienia. Otwierasz rano oczy i wszystko
widzisz zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Zupełnie jakby twoje życie było sztuką
teatralną, a ty nagle z aktorki zmieniłaś się w widza. Myślisz wtedy „o kurwa, to
naprawdę moja kuchnia? To naprawdę ja tak się po niej snuję i przygotowuję
śniadanie, chociaż od razu widać, że wolałabym walnąć szklanką o ścianę?”.
Patrzysz dalej i oczom nie wierzysz, że można było grać w takiej szmirze. I
nawet samą siebie krytycznie oceniasz, widząc fatalną kreację aktorską,
gówniane dialogi i bardzo nudną fabułę.
Moje ostateczne przebudzenie dokonało się tamtego poranka właśnie. Nie
bez znaczenia była awantura z poprzedniego wieczora, która przerodziła się
w czynny wulkan wzajemnych pretensji, łącznie z uwagami na temat teściowych
oraz gryzienia przez nich warzyw.
Tak, o to też można się pokłócić.
Zaczęło się niewinnie.
Chciałam zjeść jogurt malinowy, ale w lodówce stało tylko puste
opakowanie. Kiedy okazało się, że nie zostawiła go nasza córka, tylko mój mąż,
poczułam pierwszy skok adrenaliny.
– Dobra, zapomniałem.
Stop. To należało wyjaśnić.
– Jak to zapomniałeś? Skoro zjadłeś jogurt, to mogłeś od razu pozbyć się
opakowania. Opcje były dwie: albo wyrzucić je do kosza na śmieci, albo
wstawić z powrotem do lodówki. Dlaczego wybrałeś opcję drugą?
Nie, to nie jest czepianie się. To są zwykłe pytania, na które powinno się
otrzymać normalną odpowiedź, żeby w przyszłości ustalić nieco inne
postępowanie. Bo jaki kretyn wstawia puste opakowania z powrotem do
lodówki?
– Cela, daj spokój, nie pamiętam.
Właśnie.
– Może spróbujesz sobie przypomnieć?
– Ale po co?
– Bo chciałabym, żebyś następnym razem wybrał opcję pierwszą. Wtedy,
kiedy otworzę lodówkę, nie zobaczę jogurtu, na który miałam ochotę, i nie
sięgnę po niego z nadzieją, że go zjem, i nie dostanę szału, kiedy okaże się, że
opakowanie jest puste jak twój łeb!
No dobrze, może troszkę przesadziłam, ale to nie był pierwszy raz.
– Masz jakieś kłopoty w pracy?
Kurwa. Zawsze to samo.
– Nie. Nie mam żadnych kłopotów, nie mam okresu ani okresu przed nim,
czyli słynnego napięcia, nie jestem też przemęczona. Po prostu nienawidzę
zeżartych rzeczy w lodówce. Podobnie jak nienawidzę, kiedy twoja matka
chrupie warzywa.
– Przepraszam, bo chyba nie do końca zrozumiałem. I chyba również nie
zauważyłem związku.
Zgrzytnęłam zębami.
No i zaczęliśmy nawzajem na siebie wrzeszczeć, że to wszystko jest jakieś
chore i bez sensu, ja znowu wspomniałam o chrupaniu warzyw, on mi zarzucił,
że moja matka dla odmiany kompletnie nie zajmuje się wnuczką, tylko bawi
w poetkę, ja wyśmiałam jego habilitację, której nigdy w życiu nie zrobi, a on
powiedział, że niedługo to nawet ptaki na mnie nasrają.
Potem wyjaśnię dlaczego.
Koniec końców żółć się wylała, rozlewając niemal po wszystkich
pomieszczeniach w naszym mieszkaniu, a na końcu jeszcze podchodząc mi do
gardła. Rano obudziłam się z gorzkim posmakiem w ustach i w końcu
postanowiłam.
Dzisiaj mu powiem.
Długo dojrzewałam do tego momentu, bo za każdym razem coś mnie
hamowało. Ciągle wydawało mi się, że jeszcze nie teraz, że może powinnam dać
mu jeszcze jedną szansę, że poczekam, aż minie wiosna, a potem jeszcze
wytrzymam do świąt Bożego Narodzenia. A potem przychodziła kolejna wiosna
i znowu wydawało mi się, że to nie jest odpowiednia pora. Tamtego ranka
obudziłam się z podobnym chaosem w głowie, z podobnym bałaganem
wewnątrz siebie. Bałaganem, który towarzyszy mi od dobrych kilku lat.
Wszystko jest jakieś niepoukładane, jedne myśli nakładają się na drugie, ja sama
wpadam w stany zawieszenia wymieszane z napadami furii i całkowitej
frustracji. Usiadłam na łóżku i mocno zacisnęłam pięści, aż mnie rozbolały
kłykcie.
Teraz.
Dzisiaj.
Bo inaczej nigdy się nie odważę.
Poza tym naprawdę przegiął z tym jogurtem.
I wtedy się uspokoiłam. Odetchnęłam nawet z ulgą i pogratulowałam samej
sobie, że wreszcie mam jakąś konkretną datę. Dzisiaj powiem w końcu
Wiktorowi, że musimy się rozwieść.
Parę godzin później nic już nie wydawało mi się tak łatwe i oczywiste jak
tego ranka. To dość nieprzyjemne uczucie, kiedy nagle dociera do ciebie, że
nawet nie możesz zaplanować własnego popołudnia. Niby wszystko jest
ustalone, wiesz, co masz mówić i jak się zachowywać, aż tu nagle pojawia się
wielkie „zło”, które głęboko w dupie ma twoje plany i z przyjemnością – jak
przystało na wrednego gnoma – wciela swoje własne.
I wtedy właśnie straciłam przytomność.
– Coś pani czuje?
Kto zadaje to pytanie?
Czy ja muszę odpowiadać?
Ból usiadł na mnie i dociskał całym sobą. Dotarło do mnie, że chyba
odczuwam wszystkie jego synonimy. Darcie, palenie, rwanie, kłucie, pieczenie,
szczypanie, uciskanie i wreszcie łamanie. I to głównie w okolicach pleców.
Żółty sweter okropnie się pogniótł i chyba nawet rozdarł w kilku miejscach,
a spodnie były od czegoś mokre. Czy mam na sobie buty? Czy ktoś zabrał
z samochodu moją torebkę? Dlaczego tak strasznie wszystko mnie boli? Kurwa,
o co tu chodzi?
Zamknąć oczy?
Czy patrzeć?
– Cholera, nie wygląda to zbyt dobrze – mruknął facet w karetce, a ja
poczułam, że zaczynam się bać. Nie lubię tego uczucia, które nagle podchodzi
do gardła i zaciska je tak mocno, że trudno jest złapać oddech. Które dotyka
mackami twarzy i całego ciała, i jest jakieś lepkie, jakieś mokre, jakieś okropnie
klejące. Strach pachnie wodorostami, pachnie kanalizacją, pachnie środkami
odkażającymi. Spróbowałam przytrzymać spojrzeniem wzrok lekarza, ale on był
szybszy i nie dał się sprowokować. Prześlizgiwał się tylko po mojej twarzy,
zupełnie jakby wiedział, że za chwilę padnie ważne pytanie. A on przecież na
razie nie mógł nic powiedzieć, bo pewnie sam nie był niczego pewien. Miał
jedno zadanie – jak najszybciej zawieźć pacjentkę do szpitala, przekazać w inne
ręce i zdjąć z siebie odpowiedzialność za poinformowanie jej, w jakim jest
stanie. Próbowałam się poruszyć, ale tylko uwolniłam łzy. Wyciekały ze mnie
niepytane, zupełnie jakby ktoś nagle odkręcił kran i przyglądał się
z zaciekawieniem lejącej wodzie. Lekarz ostrożnie się do mnie uśmiechał,
pogłaskał mnie nawet po ręce. Miał wąskie usta, zamknięte w podwójnym
nawiasie zmarszczek. Prosty nos, zatopiony pośrodku miękkich policzków, które
miałam ochotę uszczypnąć. Nie wiem, dlaczego wtedy o tym pomyślałam,
najwyraźniej w sytuacji wielkiej niewiadomej człowiekowi przelatują przez
głowę najgłupsze myśli. Chciałam zasnąć i obudzić się już po wszystkim.
Zamknęłam oczy wypełnione po brzegi słonym płynem i zaczęłam spokojnie
oddychać. To była tylko zwykła stłuczka.
Zwykła stłuczka.
Szkoda tylko, że wyleciałam przez drzwi, które na szczęście jakimś cudem
się otworzyły. Chyba lepiej wypaść przez otwarte drzwi niż przez szybę? Na
pewno lepiej, byłam pewna, że lekarze to zaraz potwierdzą.
Wiedziałam, że muszę się uspokoić i skupić na czymś. Próbowałam sobie
przypomnieć, kim jestem, jak mam na imię, co lubię jeść. Żeby sprawdzić, czy
nic mi nie umknęło, czy wszystko pamiętam. „Moja teściowa chrupie warzywa,
co mnie doprowadza do szewskiej pasji. Nie mogę się wtedy na niczym innym
skupić, tylko czekam na kolejne chrupnięcie, na uderzenie zębami o miąższ,
a potem jeszcze na to królicze rozdrabnianie”.
Ale to już wiemy. Niebieskie migające światło okropnie mnie raziło.
Chciałam, żeby ktoś je w końcu wyłączył, żeby ucichły też te wszystkie hałasy,
które rozsadzały mi czaszkę. Miałam wrażenie, że wkoło mnie znajduje się
pełno ludzi, którzy ciągle coś mówią, biegają tam i z powrotem i robią ogromne
zamieszanie.
Chyba w końcu dostałam jakieś środki znieczulające, bo ból powoli
ustępował. Próbowałam miarowo oddychać i skupić się na tym, co się wokół
mnie działo. I przypomnieć sobie jeszcze parę szczegółów, chociaż nie wiem po
co.
Dlaczego nie zapięłam pasów? Dlaczego w ogóle pojechałam tą trasą,
przecież mogłam skręcić trochę wcześniej. Prawie zawsze tak robiłam. Gdy
wniesiono mnie do karetki, znowu zamknęłam oczy, a dźwięk syreny chyba
mnie ukołysał do snu. Absurd, wiem. Ale obudziłam się dopiero w szpitalu.
– Uległa pani bardzo poważnemu wypadkowi. Podejrzewam, że doszło do
urazu kręgosłupa. Ale najpierw musimy zrobić rezonans, no i niestety raczej nie
unikniemy interwencji chirurgicznej. Ale proszę się niczego nie obawiać, jest
pani w dobrych rękach.
– Nie będę chodzić? – spytałam od razu. Uraz kręgosłupa? To zabrzmiało jak
wyrok, każdy przecież wie, że jeśli mowa o kręgosłupie, o tym, że coś z nim nie
tak, to skojarzenie może być tylko jedno. Wzięłam głęboki oddech i próbowałam
uspokoić rozbiegane myśli. Wszystko będzie dobrze, po prostu trzeba trochę
odczekać. Muszę pamiętać, żeby po wszystkim zapytać o żółty sweter. Lubię go,
jest miękki, jest przytulny, podoba mi się jego kolor, jak u pliszki żółtej, nie
żółtawej czy żółtogłowej, tylko właśnie żółtej. Tak pięknie wabi swoim trelem. I
tak bardzo jest przyjazna.
Uznałam, że trzeba raz jeszcze zapytać lekarza. Bo może nie usłyszał
pytania, w końcu jest tu trochę głośno. Czy będę chodzić?
Dotarło. Zawahał się na moment, co natychmiast udało mi się wychwycić.
– Za wcześnie na jakiekolwiek diagnozy. Na pewno czeka panią długa
rehabilitacja, ale na dzień dzisiejszy nie mogę nic więcej powiedzieć. Teraz
jedyne, co powinna pani zrobić, to podpisać zgodę na operację. I proszę nie
wyobrażać sobie najgorszego. Czasem coś, co źle wygląda, kończy się lepiej niż
zwykłe zadrapanie. Najgorsze są negatywne emocje.
Na pewno mówił to wszystkim.
W jednej chwili wszystkie dramaty romantyczne, żółte swetry i żółte pliszki
wyparowały mi z głowy, bowiem mój własny dramat brzmiał o wiele bardziej
rozpaczliwie. Czy to możliwe, że człowiek o ósmej dwadzieścia rano jedzie
spokojnie samochodem do pracy, by kilka godzin później boleśnie uświadomić
sobie, że nie ma na świecie siły, która potrafiłaby cofnąć czas, by wybrać inną
trasę? Nagle okropnie zapragnęłam, żeby Wiktor przyszedł do szpitala i chociaż
na moment obiecał, że wszystko będzie dobrze. Bywają bowiem takie momenty
w życiu, kiedy druga osoba bardzo się przydaje, nawet jeśli na co dzień ciężko
jest z nią wytrzymać. Najchętniej schowałabym się gdzieś i z boku obserwowała
to wszystko, co się działo – operację, lekarzy, nawet moje kości na stole
operacyjnym, ale doskonale wiedziałam, że muszę stawić temu czoła
samodzielnie. Byłam dorosła, a ludzie, którzy mnie otaczali, chyba wiedzieli, co
mają robić.
– Czy ktoś powiadomił mojego męża? – zapytałam na wszelki wypadek
pielęgniarkę, ale ta skinęła jakoś tak dziwnie głową, że w końcu nie
zrozumiałam, czy to było zaprzeczenie, czy potwierdzenie. Pomyślałam jeszcze
o referacie, który miałam przygotować dla Gdańskiego Towarzystwa Ochrony
Ptaków, o wizycie u kosmetyczki, którą zdecydowanie należało odwołać, oraz
o tym, że chętnie zjadłabym coś słodkiego. To dziwne, co potrafi przypominać
człowiekowi jego własny mózg i na czym się skupiać. Może to jakiś rodzaj
ochrony? Potwornie bałam się tej operacji i moje ciało musiało to wiedzieć.
Więc zamiast paraliżować mnie strachem, zaczynało wyświetlać mi w głowie
obrazy dotyczące wszystkiego innego. Sernik na kruchym spodzie. Czy może
raczej wolałabym zwykły jabłecznik?
Dostałam kolejny zastrzyk. Może coś na uspokojenie? Głupiego Jasia? Myśli
zaczynały być coraz powolniejsze, zupełnie jakby nagle brodziły w jakiejś
dziwnej mazi. Z coraz większym trudem otwierałam powieki.
Boję się.
Ale będzie dobrze.
Kiedy zasypiałam, zobaczyłam kolorowe bierki turlające się w dół jakiejś
drogi, prosto ku urwisku z wodospadem. Nad wodą siedziały ptaki z rodziny
jerzyków, czekoladowo-popielate salangany wielkie i patrzyły mi prosto w oczy,
które w końcu zamknęłam.
Będzie dobrze.
Wiktor

Od dłuższego czasu zdawał sobie sprawę z tego, że będzie zmuszony powiedzieć


swojej żonie prawdę. W zasadzie przymierzał się do tej rozmowy od paru
miesięcy, problem polegał jednak na tym, że jeszcze nie trafił na moment
idealny, który odpowiadałby nastrojom jego i Cecylii, który nie kazałby dać się
ponieść emocjom i pozwoliłby spokojnie wszystko wyjaśnić. Wiktor od zawsze
podejrzewał, że kobiety są histeryczkami. Właściwie to wiadomo od zarania
dziejów, nie trzeba na to żadnych odkryć. Wystarczy, że w ciągu pół sekundy nie
mogą znaleźć komórki w swojej torebce, a już snują czarne scenariusze
kradzieży, która skończy się tym, że ktoś namierzy je, ich rodzinę i dom,
a potem przyjdzie w nocy i wszystko podpali, domowników zaś przywiąże do
pobliskiego drzewa. Adrenalina podnosi im się wtedy bardziej niż pilotom
myśliwców, serce tłucze jak oszalałe po to tylko, by już sekundę później
wszystko wróciło do normy. Komórka zostaje odnaleziona między portfelem
a kosmetyczką, a w pakiecie z nią zapomniana lata temu szminka. Jeśli zatem
takie rzeczy wytrącają je z równowagi, nie wspominając już o pustym słoiku
w lodówce, z którego zjadło się ostatniego ogórka, czy też tym cholernym,
nieszczęsnym jogurcie, to jak on mógłby tak bez uprzedzenia i starannych
przygotowań powiedzieć swojej żonie o tym, że zakochał się w kimś innym?
Oczywiście zdawał sobie sprawę z tego, co to znaczy. Klasyka. Schemat.
Sztampa.
Już nawet czuł na sobie te spojrzenia miliona innych kobiet, pogardliwe
i pełne nienawiści, że zachował się tak skandalicznie typowo, tak
przewidywalnie dla swojej płci, po raz kolejny udowadniając całemu światu, że
mężczyzna to synonim dupka. Niestały w uczuciach, zmienny jak kobieta
w czasie menopauzy, labilny emocjonalnie, wiecznie goniący jakiegoś króliczka.
„Drogie panie – powtarzał sobie głośno w myślach – podobno niewierność
mamy we krwi, więc skąd te ataki? Skoro coś jest genetyczne, a zatem
niemożliwe do uniknięcia, należałoby się z tym raczej pogodzić niż
ostentacyjnie dawać do zrozumienia, że byle padalec ma więcej godności.
Akceptujecie wiele rzeczy, jesteście w stanie pogodzić się ze zmianą klimatu,
z zakazem handlu w niedzielę, z koniecznością wymiany zmywarki na nową, ale
nie ma waszego pozwolenia na coś tak naturalnego jak gen niewierności
u mężczyzn”.
Oczywiście nigdy nie odważyłby się powiedzieć tego na głos. Ogólnie bał
się kobiet, bo zawsze wydawały mu się bardziej inteligentne, a już z pewnością
potrafiły wszystko zakrzyczeć, używając przy tym takich argumentów, że nawet
mężczyzna musiał się z nimi zgodzić. W takiej sytuacji lepiej trzymać się z boku
i zbyt często nie odzywać.
Nie próbował się jakoś specjalnie usprawiedliwiać. Po prostu pewnego dnia
zakochał się na nowo, na dodatek z wzajemnością, i od razu poczuł, że to będzie
ten jeden jedyny związek, na który czekał, a do którego preludium było
małżeństwo z jego obecną żoną. Opera ma przecież swoją uwerturę, a sztuka
teatralna – prolog. Dlaczego w małżeństwie miałoby być zatem inaczej?
No dobrze, nie było tak, że zakochał się od razu. Początkowo trochę się
zauroczył, co zdziwiło nawet jego samego. Był mężczyzną w średnim wieku,
mało skomplikowanym, przyzwyczajonym do tego, co miał, i nieszukającym
przygód. Być może był to rodzaj uśpienia albo po prostu taki miał właśnie
charakter. Jego rodzice przeżyli ze sobą ponad czterdzieści lat i tak naprawdę
rozdzieliła ich dopiero śmierć taty Wiktora. Mama została sama w niewielkim
domku pod Bydgoszczą i starała się jakoś żyć dalej. Początkowo dzwonił do niej
codziennie, żeby ją jakoś podtrzymać na duchu, ale koniec końców kazała mu
się odczepić.
– Daj mi czas. Mój czas na przetrawienie tego, co się stało. Na pogodzenie
się i na łzy. Nie chcę z tobą rozmawiać o tym, co ugotowaliście na obiad i co tam
obecnie wykładasz na uczelni. I spokojnie, nie podetnę sobie żył – uprzedziła
jego pytanie, czy na pewno wszystko jest w porządku i czy nie trzymają się jej
jakieś głupie myśli.
Matka jednak rzeczywiście dała radę sama się z tym uporać, chociaż od
tamtego czasu, czyli od ponad trzech lat, niechętnie wychodziła z domu,
niechętnie odwiedzała własną wnuczkę i syna, i w ogóle niechętnie
uczestniczyła w tym wszystkim, co nazywało się życiem.
Ale Wiktor postanowił to uszanować. Mając jednak za wzór kochające się
małżeństwo swoich rodziców, podobnie próbował traktować swoje, choć
niestety z mniejszym powodzeniem.
Czyja to była wina?
Z Cecylią poznali się zupełnie przypadkowo, kiedy pojawiła się na uczelni
z wykładem o zachowaniach ptaków. Poszedł zaciekawiony na tę prelekcję
i bardzo spodobał mu się nie tyle sam temat, co usta wygłaszającej referat
kobiety. Zapatrzył się na nie zupełnie otwarcie, a potem stało się coś, co trochę
przyspieszyło bieg wydarzeń. Po kilku spotkaniach okazało się, że Cecylia jest
w ciąży i nagle ich uczucie musiało zostać bardziej zdefiniowane. Niektórzy
potrzebują miesięcy, inni lat, żeby zdecydować się na kolejny krok, w ich
przypadku zadecydował los oraz dwie kreski na teście ciążowym.
– Weźmy ślub – zaproponował od razu Wiktor, bo po pierwsze był
zakochany, a po drugie tak właśnie go wychowano. Odpowiedzialność,
dojrzałość, trzeźwość.
Nawet jeśli był odrobinę przerażony.
– Ślub? – Cecylia również była zakochana, ale chyba nie dojrzała jeszcze do
obrączki na palcu.
Uznała jednak, że tak trzeba, bo nie miała najmniejszej ochoty zostać
samotną matką. W ogóle nie planowała na razie roli matki, ale czasem los
decyduje inaczej i niestety nie można go poinformować, że nie jesteśmy
zainteresowani. Cecylia trochę wystraszyła się takiego obrotu sprawy, trochę
popłakała w poduszkę, bijąc się z myślami, ostatecznie jednak uznała, że jej
sytuacja wcale nie jest tak beznadziejna, jak się z początku wydawało. Bo był
Wiktor, który stanął na wysokości zadania, nie zemdlał, nie oznajmił, że to
wyłącznie „jej problem” i nie uciekł na Zanzibar w poszukiwaniu innego
szczęścia i innego rodzaju duchowych przeżyć.
Brzuch tymczasem rósł, Cecylia powoli godziła się z nową rzeczywistością,
a potem na świecie pojawiła się Alicja i koniec końców ten związek, który
zaczął się od ciąży, w jakimś sensie zakończył się happy endem. Był ślub, był
gołąb na torcie, były łabędzie z serwetek i zwisające z sufitu papierowe jaskółki.
Było też szczęście oficjalnie zaproszone i poczęstowane ślubnymi emocjami.
Rozgościło się zatem tym chętniej i z przyjemnością obserwowało swój rozkwit.
W którym zatem momencie coś się zaczęło psuć? Kiedy pojawiła się
pierwsza rysa, która pod naciskiem negatywnych naprężeń zaczęła się
powiększać, by w końcu pęknąć na dobre? I dlaczego on, człowiek z zasadami
i w sumie kochający rodzinę, uległ zauroczeniu, które dość szybko przeszło
w zakochanie, a nawet chwilową utratę rozumu? Trudno jest zauważyć ten
moment, dlatego nawet teraz, kiedy wracał w myślach do wydarzeń
z przeszłości, nie potrafił niczego znaleźć. To się po prostu stało. Stawało. Nagle
w jego małżeństwie zaczęło ubywać szczęścia, zupełnie jakby ktoś zrobił
maleńką dziurkę w torbie pełnej piasku. I wysypywało się ono powoli,
niespiesznie, nie zwracając niczyjej uwagi.
W końcu w torbie zostało tylko kilka ziarenek.
Aby schematowi nadać jeszcze więcej kiczu i kompromitujących akcentów,
należy dodać, że Wiktor zakochał się we własnej studentce, która na szczęście
już obroniła dyplom, ale i tak podpadało to wtedy pod uczelniany mezalians.
Była od niego dużo młodsza, a jej zielone oczy uwiodły go jak sztubaka. Lubił
jej zapach, sposób, w jaki się poruszała, lubił jej śmiech oraz widoczną słabość
do jego osoby. Schlebiał mu fakt jej zauroczenia, to że mogłaby mieć każdego,
a jednak skusiła się na niego, zwykłego wykładowcę, całując go tak, że prawie
kręciło mu się w głowie. Nie był wprawdzie motylem unoszącym się nad ziemią,
nie zapominał oddychać, nie biegał też w kółko z wywieszonym językiem na
sam dźwięk telefonu od niej (jeszcze nie), ale musiał sam przed sobą przyznać,
że czuł się wyjątkowo w towarzystwie tej uroczej dziewczyny.
Była ona bowiem kobietą idealną.
Oczywiście – podobnie myślał kiedyś o Cecylii, choć tak naprawdę po takim
czasie nie mógł tego wiedzieć na pewno. Trzynaście lat. Tyle byli po ślubie,
a znali się od czternastu. Mężczyzna nie pamięta, co jadł rano na śniadanie, więc
trudno wymagać od niego, by wiedział, co nim kierowało kilkanaście lat temu.
Na pewno mu się podobała, na pewno chciał z nią być, poza tym ta ciąża, ale
czy to było podobne do tego, co czuł teraz? A może jednak chodziło o coś
zupełnie innego? Kiedy człowiek jest młodszy, jego wybory nie do końca są
zrozumiałe, a czasem nawet okazują się kompletnie nietrafione. Trudno
powiedzieć, czy zawinił wtedy brak doświadczenia, niedojrzałość czy po prostu
jakiś błąd w obliczeniach algorytmu szczęścia. Skoro człowiek łączy się w parę,
a potem odczuwa palącą potrzebę rozłączenia, to znaczy, że gdzieś po drodze
doszło do jakiejś usterki. A jak wiadomo, nie wszystko można naprawić.
Wczorajsza awantura tylko go w tym utwierdziła. Jak można wpaść w szał
z powodu pustego opakowania? I jak można wściekać się na kogoś, że chrupie
warzywa? Cecylia najwyraźniej miała jakieś problemy emocjonalne, tylko nie
chciała się do nich przyznać.
Ale on wiedział swoje.
Jadł właśnie kanapkę z szynką i pomidorem, kiedy zadzwonił telefon ze
szpitala.
– Nie – powiedział odruchowo, bo naprawdę nie chciał przyjąć do
wiadomości, tego, co usłyszał.
Na moment stracił oddech i czuł tylko, jak potwornie głośno wali jego serce.
Jak bęben. Tom tom. Albo crash.
– Ale żyje? – spytał w końcu, a potem opadł na krzesło i przez moment
wystraszył się, że los zaczął się na nim mścić za zdradę żony. Wszechświat nie
lubi dysharmonii, więc może właśnie w ten sposób zechciał mu pokazać, że
balansuje na granicy? Ale przecież nie jest jedynym mężczyzną, który zdradza!
Czy wszyscy podlegają takiej samej karze? Dlaczego jednym się udaje, a inni
muszą zapłacić losowi jakieś dziwne odszkodowanie?
Mówi się, że człowiek dostaje od życia tyle, ile sam daje, ale do diabła,
dlaczego przeznaczenie uwikłało w wypadek samochodowy właśnie Cecylię?
– To chyba ja powinienem oberwać – wyszeptał na głos. Kanapka nagle
przestała mu smakować, a on sam poczuł, jak robi mu się niedobrze.
Zamknął oczy i próbował się uspokoić. Nigdy nie był panikarzem,
opanowaniem wykazał się nawet wtedy, gdy ukradli mu samochód, ale teraz
trząsł się w nim każdy mięsień, a on zupełnie nie wiedział, jak wstać,
poinformować studentów, że zajęcia się dziś nie odbędą, i pojechać do szpitala,
żeby stanąć oko w oko z rzeczywistością.
Był czwartek, godzina dziewiąta dwadzieścia osiem. Gdzieś w oddali
szczekał pies, gdzieś wyła syrena strażacka, a on znowu zaczął odruchowo jeść
kanapkę z szynką i pomidorem, choć zupełnie nie czuł jej smaku. W końcu
wypluł wszystko na biurko i zapatrzył się na przeżutą papkę. Słyszał uderzenia
własnego serca, które wydawały się docierać aż do mózgu. W pokoju nagle
zrobiło się głośno, wszystko dudniło, a jemu chciało się płakać. Wstał i zrobił
dwa skłony, choć zupełnie nie wiedział po co.
Wiedział natomiast, że powinien być spokojny. Cecylia żyje, będzie
operowana. To z pewnością nie jest nic poważnego, głos tego mężczyzny
w telefonie, zapewne lekarza, brzmiał wprawdzie rzeczowo, ale z drugiej strony
facet nie powiedział niczego, co mogłoby sugerować, że jest źle. Oni nigdy nie
okazują specjalnie emocji, informują tylko, że coś się stało, a resztę mówią już
na miejscu. Trzeba wstać, wyjść z uczelni i pojechać do szpitala, po drodze
układając listę niezbędnych pytań. Należy zarzucić nimi lekarza, żeby nie miał
czasu na uniki, tylko musiał powiedzieć całą prawdę, a nawet trochę więcej.
Wiktor w końcu poczuł, że wraca mu racjonalne myślenie. Sprzątnął
kanapkową papkę ze stołu, umył dokładnie ręce i twarz oraz poszczypał się
w policzki.
Na Karolę wpadł na parkingu przed uczelnią. Przyszła go odwiedzić, a on po
raz pierwszy od dawna pomyślał, że to nie jest idealna chwila. Co nie znaczy, że
nie uśmiechnął się na jej widok, bo przecież ona nie była niczemu winna.
– Uciekasz gdzieś? – spytała zdumiona.
Przełknął ślinę.
– Nie mogę ci na razie nic powiedzieć, ale na pewno zadzwonię.
Przepraszam, muszę lecieć – powiedział tylko, starając się nie patrzeć jej w oczy,
których zieloność już go kupowała i głaskała pod włos. Zauroczenie
i zakochanie potrafią i z mędrca zrobić idiotę, a on nawet nie był mędrcem.
Wiedział jednak, że najważniejsze są formalności szpitalne, ustalenie
nowego status quo, które nieprzyjemnie go zaskoczyło, ale które z pewnością da
się jakoś ogarnąć. Kiedy wszystko już się wyjaśni, spotka się z Karolą, a może
nawet wyskoczy z nią gdzieś na weekend? Do tej pory spotykali się u niej
w mieszkaniu, bo jakoś nie miał sumienia okłamywać Cecylii wymyślonymi
wyjazdami służbowymi. Oszukiwać trzeba z klasą, a wypad za miasto
z kochanką jakoś mu do tego nie pasował. Ale może najwyższy czas?
Trochę mu było głupio, że w takiej chwili o tym pomyślał, ale
usprawiedliwił się natychmiast, że po prostu działa w jakimś amoku. Cecylii na
pewno nic się nie stanie, najważniejsze, żeby o wszystko dokładnie zapytać. I
przestać skupiać się na najgorszym, w końcu są wypadki, z których ludzie
wychodzą bez większych obrażeń. Z tego, co zrozumiał, doszło do zderzenia
kilku samochodów, ale Cela żyje, więc nie można wpadać w histerię.
Przynajmniej on nie powinien. Jest dorosłym, opanowanym mężczyzną,
który racjonalnie podchodzi do tematu.
Kurwa.
Zaparkował pod budynkiem i pobiegł na OIOM prawie tak samo szybko jak
wtedy, kiedy na porodówce rodziła się Alicja. Nie przepadał za tym miejscem,
za szpitalnymi zapachami, za strachem, który siedział w każdym kącie i szukał
kolejnych ofiar. Po dziesięciu minutach biegania udało mu się w końcu odnaleźć
lekarza prowadzącego.
– Otóż u pańskiej żony doszło do tak zwanego wybuchowego złamania
kręgosłupa z wgłobieniem odłamów do światła kanału i chociaż tego typu urazy
są zazwyczaj najlepiej rokujące w porównaniu z innymi, to jednak musieliśmy
się upewnić, czy nie mamy do czynienia z rozkawałkowaniem kręgów i tym
samym uszkodzeniem rdzenia. – Lekarz miał na imię Piotr i Wiktor bardzo starał
się go zrozumieć.
Uśmiechał się też odrobinę, żeby samego siebie podtrzymać na duchu. To, co
usłyszał, zabrzmiało tak jakoś paskudnie i mało obiecująco, że początkowo nie
wiedział, jak zareagować. Wybuchowe złamanie? Jak może w ogóle dojść do
czegoś takiego podczas wypadku w mieście? Co innego brawurowa jazda
autostradą albo utrata kontroli nad pojazdem i czołowe zderzenie z drzewem, ale
na miłość boską – nie podczas w miarę wolnej jazdy po ulicach!
– A rdzeń... jest uszkodzony? – spytał w końcu, bo to było jedyne pytanie,
które w końcu przyszło mu do głowy.
Kręgosłup – rdzeń. Proste i jednoznaczne skojarzenie.
Lekarz skinął nieznacznie głową.
– Niestety okazało się, że tak. Na szczęście nie mówimy tu o rdzeniu
przerwanym, kiedy praktycznie nie mielibyśmy już nic do roboty. Operację
uważam za udaną, zrobiliśmy repozycję i stabilizację kręgosłupa z jednoczesną
rewizją kanału kręgowego, ja wiem, że to brzmi dość skomplikowanie, ale
generalnie chodzi o to, że udało nam się wszystko to, co sobie założyliśmy.
Zachowana została ciągłość elementów więzadłowych stabilizujących
kręgosłup, ale nie jestem w stanie powiedzieć, czy mogą one należycie spełniać
swoje zadanie, gdy łączą zmiażdżone części kręgu.
Dlaczego lekarze używają zawsze takich trudnych słów, z których tworzą
jeszcze trudniejsze zdania? Czy oni nie rozumieją, że przeciętny człowiek nie
ma zielonego pojęcia, co to wszystko znaczy, ale jest na tyle świadomy, żeby
wiedzieć, że nie jest dobrze? Im trudniejsze słowa, tym gorsze rokowania.
Jezu, o co go jeszcze zapytać?
– Niedowład? – wydukał w końcu, bojąc się od razu zapytać o trwały
paraliż.
– Nie wykluczam go, choć nie sądzę, aby było aż tak źle. Na razie nie mogę
panu powiedzieć, kiedy żona zacznie znowu chodzić, ale proszę być dobrej
myśli.
Wiktor przełknął ślinę.
– Ale będzie na pewno? – chyba się powtarzał, choć niewiele go to teraz
obchodziło.
Lekarz wypuścił ze świstem powietrze, podrapał się w kąciku oka
i przeczesał ręką włosy. Zupełnie jakby chciał zyskać na czasie albo odciągnąć
uwagę od tematu.
– Wierzę, że będzie – powiedział w końcu. – Szanse są duże, ale nie potrafię
powiedzieć na razie nic więcej. Będzie potrzebna długa i kompleksowa
rehabilitacja, żeby przywrócić biomechanikę kręgosłupa, no i sprawność
fizyczną sprzed wypadku.
– Poda mi pan jakiś procent?
– Procent czego?
– Że to nastąpi w jak najszybszym czasie.
– Kilka do kilkunastu na pewno. Ale może też więcej. Z tym że nie powiem
panu kiedy. Wierzę, że pana żona znowu będzie chodzić. Ale nie wiem kiedy.
Kilka do kilkunastu procent.
Kurwa, jak to kilka procent?
To co stanie się teraz z jego życiem?
W indyjskiej miejscowości Jantiga każdego roku dochodzi do
niewyjaśnionych samobójstw ptaków wędrownych. Najczęściej zdarza się to
podczas pory monsunowej, po zachodzie słońca, kiedy większość zimorodków
i czapli uderza o przeszkody w postaci drzew lub ścian i spada na ziemię.
Przyczyna tego zjawiska do dzisiaj nie jest znana, naukowcy twierdzą, że jest nią
zła widoczność, mieszkańcy wioski uważają, że winne są złe duchy. A ptaki po
prostu nie chcą dłużej żyć.
Cecylia

Najgorsze w niespodziankach jest ryzyko otrzymania takiej, która nie sprawia


żadnej radości. Co prawda nikt nie obiecywał, że niespodzianki będą tylko
dobre, to raczej ogólne przyjęte założenie, niedopuszczające myśli, że czasem
pod złotym papierem kryje się zwykła purchawka.
Trzy dni na morfinie. Miałam jakieś momenty przerwy, ale niewiele
pamiętam. Wydawało mi się, że ktoś mi unosi powieki, ale możliwe, że to ja
sama próbowałam otworzyć oczy. Wszystko było gdzieś w oddali, za jakimś
wzniesieniem, coś szumiało, a może ćwierkały ptaki? Chciało mi się pić, ale nie
umiałam tego powiedzieć, a ustami ledwo mogłam poruszyć.
Odpływałam i chociaż widziałam brzeg, to nie miałam siły, żeby do niego
dopłynąć. Unosiłam się w powietrzu, patrząc na świat z góry. To było nawet
piękne, być jak ptak, latać, zobaczyć wreszcie ziemię z innej perspektywy.
Chciałam machnąć skrzydłami, ale to było zbyt trudne. Raz poczułam coś
w rodzaju błogości. Wszystko wydawało mi się piękne i chyba nawet miałam
ochotę się śmiać. Ale natychmiast zasnęłam i nie pamiętam, co było dalej.
Pamiętam natomiast sam sen. Łąkę, która okazała się dywanem w mieszkaniu
mojej teściowej. Teściową, która okazała się jabłonią zjadającą własne owoce.
Rzekę, która co chwila zmieniała bieg, i stado flamingów pluskających się
w Bałtyku. Wiem, absurdalne, ale sny mają to do siebie, że mieszają wszystko
i nikt niczemu się nie dziwi.
Czwartego dnia świat znowu nabrał mocniejszych kolorów, ale wcale nie
wydał mi się przez to lepszy. Wolałam go w pastelowych barwach morfiny.
Wolałam, kiedy byłam lżejsza, kiedy odbijałam się od chmur, kiedy zupełnie nic
mnie nie obchodziło. Dobrze jest czasem zostać odłączonym od życia. Nie
przejmować się błahostkami, które nie wiedzieć dlaczego urastają do rangi
wielkich katastrof. Nie musieć powtarzać codziennych rytuałów, nie odpalać
samochodu i w ogóle niczym się nie przejmować. Ale odłączenie trwało zbyt
krótko. Nie zdążyłam się nim nawet porządnie nacieszyć. Zaczęłam wracać,
zaczęłam wypełniać sobą przestrzeń i szpitalny pokój, znowu weszłam w swoją
skórę i poczułam, że dotykam ziemi, że moje stopy stają na czymś twardym,
zimnym i nieprzyjemnym.
Jestem.
Próbowałam nie myśleć o tym, co się stało. Zamiast tego znowu pojawiło się
nurtujące mnie pytanie. Dokładnie to samo, które zadawałam sobie chwilę przed
wypadkiem. Zupełnie jakbym na moment zrobiła sobie przerwę na szpital
i operację, na ból i morfinę, ale koniec końców musiała wrócić do tego, co
męczyło mnie najbardziej.
Co z rozwodem? Z naszą rozmową, która miała się odbyć kilka dni temu i od
której przecież wszystko miało się zmienić? Nawet teraz, leżąc w szpitalnym
łóżku i obserwując lekarza, który się nade mną pochylał i chyba zadawał jakieś
pytania, bardziej nurtował mnie fakt, co będzie dalej ze mną i Wiktorem? Ale
pojawił się też nowy wątek. Rodzaj dygresji, pewnie będący jeszcze skutkiem
morfiny. Nie czułam bólu, raczej coś w rodzaju pulsowania, więc skupiłam się
na dziwnych myślach. Dolatywały do mnie z różnych stron, zupełnie jakbym je
obudziła i jakby uznały za stosowne zarzucić mnie spostrzeżeniami i obawami.
Nie chcę was!
Ale i tak potrafiły się przedrzeć i wyszeptać mi do ucha coś, czego wcale nie
chciałam usłyszeć.
Czy uszkodzoną miłość można zacerować jak dziurę w obrusie albo chociaż
naprasować na nią specjalną łatkę samoprzylepną? Właściwie to nie wiem, skąd
ten pomysł, przecież mieliśmy się rozstać. Mój mózg jest jeszcze otępiały, nie
wrócił całkowicie do formy. Po co ja w ogóle zawracam sobie głowę
zastanawianiem się nad reperacją czegoś, co dawno już się rozsypało, bez
możliwości dokupienia części zamiennych. To skutek uderzenia w głowę. Jak
tylko dojdę do siebie, znowu zacznę racjonalnie myśleć.
Bo jeśli chodzi o Wiktora, to czuję przede wszystkim wściekłość,
wymieszaną z jakimś żalem, że podniesiemy statystyki tych, którym się nie
udało. Bardzo niefajnie jest lądować w szufladzie ofiar losu, miłosnych oferm,
które mylą się przy nieco szybszych taktach. Oczywiście nikt jeszcze nie
powiedział niczego na głos, jakby w obawie, że mógłby niechcący uruchomić
lawinę słów nieprzyjemnych, które zabolą jak ukłucie szerszenia.
Zamykam oczy. Znowu chce mi się spać. Ktoś majstruje przy cewniku, ale
powoli znowu odpływam. Jak dobrze, że nie muszę wstawać i robić czegoś
sama. Jak dobrze, że to coś za mnie sika. Nic nie czuję, nawet bólu. Może
przechodzę na drugą stronę? Albo znowu tkwię w jakimś śnie? Kim jestem?
Odpowiedź przychodzi od razu, czuję się wywołana do tablicy. Jestem
przede wszystkim żoną i mamą. Od trzynastu lat pełnię te dwie funkcje
z mniejszym lub większym sukcesem, wypełniając swoje obowiązki z coraz
bardziej melancholijną nutą, zupełnie jakby powoli wyczerpywały się we mnie
baterie. To podobno normalne, żaden człowiek nie jest w stanie żyć na pełnych
obrotach przez cały czas. Kiedyś przychodzi w końcu zmęczenie materiału,
które psychologowie nazywają kryzysem wieku średniego. To nie kryzys. To
naturalna potrzeba odpoczynku, głębszego oddechu, odwrócenia się za siebie
i zerknięcia, czy układanka, którą od lat tworzymy, na pewno jest poprawna.
Rutyna jest czymś nieuchronnym, a jednocześnie to ona właśnie nas zabija.
Wysysa powoli z ciekawości świata, apetytu na życie, chęci robienia
najzwyklejszych czynności, które nagle wydają nam się tak bardzo niepotrzebne,
tak strasznie ograniczające, nudne i pozbawione sensu. Tak, jestem właśnie
w takim momencie swojego życia. To nie tylko melancholia i babskie wahania
nastrojów, ale również permanentny wkurw na to, że coś działa nie tak, jak tego
oczekiwałam.
A teraz jeszcze to. Świat mnie kopnął.
Stęknęłam chyba jakoś głośniej, bo natychmiast pojawiła się pielęgniarka.
– Boli?
Nie, chyba nie. Ale czuję się obco w swoim ciele.
– Proszę spokojnie leżeć.
Zdaje się, że od kilku dni nie robię nic innego.
Ale tylko pokiwałam głową i poprosiłam o coś do picia.
Moje życie może wydawać się ciekawe. Może nawet fascynować. Bo nie
jestem tylko żoną i matką. Pracuję również na pół etatu jako ornitolog, kocham
ptaki, kocham ich zwyczaje, ich wolny lot, ich skrzydła. Wolno mi mieć taki
kaprys. Moi rodzice są cukiernikami z dziada pradziada, jak to się ładnie
nazywa. Znanymi cukiernikami, prawdziwi ludzie sukcesu. Chyba jestem
pierwszą osobą w rodzinie, która się wyłamała, ale na szczęście mojego ojca nie
przeraziło to tak bardzo, jak myślałam.
– Jak to ptaki? – zapytał tylko, a matka wzruszyła ramionami.
– Ona zawsze była dziwna – powiedziała tylko.
Kukułcze jajo?
Dziadek jeszcze wtedy żył i dał mi do zrozumienia, że wszystko będzie
dobrze. I słowa dotrzymał. W testamencie zapisał mi starą kamienicę na placu
Wolności, z ośmioma mieszkaniami oraz dwoma sklepami – jubilerem i modą
dla kobiet puszystych. Tym samym zrobił ze mnie kobietę bogatą, bo z samych
tylko czynszów mogłam spokojnie żyć. Mogliśmy. Pewnie dlatego ciąża nie
przeraziła mnie aż tak bardzo. Wiedziałam, że dam radę, poza tym Wiktor
naprawdę stanął na wysokości zadania. Nie wiem, czy się naprawdę ucieszył, ale
wyglądał, jakby właśnie dostał w prezencie wielki diament. Wzięliśmy ślub
cywilny, mnie jakoś nie zależało na kościelnym, chociaż wiem, że jego rodzice
trochę kręcili nosem.
Ale tak było szybciej, no i nie trzeba było tłumaczyć księdzu, skąd ten
pośpiech. Ostatnia rzecz, jaką chciałam usłyszeć, to grożenie mi szatanem
i zmuszanie do pokuty za grzech śmiertelny. Wiktor na szczęście nie naciskał.
– Ale kupię sobie białą sukienkę, tylko bez welonu. – Ja wtedy chyba
naprawdę chciałam już zostać żoną. Młodość i zakochanie są tak cudownie
proste. Nie widzą żadnych zakrętów, nie wybiegają za daleko w przyszłość, liczy
się tu i teraz i może jeszcze najbliższa noc.
Cieszyłam się ze wszystkiego.
Nowa rola, nowe wyzwania, no i dostaliśmy za darmo tort. Tata stworzył
prawdziwe dzieło sztuki, siedmiopiętrowe, z gołąbkami z lukru. Każda warstwa
miała inny smak i naprawdę trudno było się zdecydować, która udała się
najlepiej.
– Malinowa – powiedział Wiktor.
– Cytrynowa. – Pokręciłam głową.
– Pistacjowa. – Oblizała się mama.
A potem wszyscy zaczęli się przekrzykiwać, że jednak pistacjowa albo może
jagodowa, chociaż jagodowej nie było. I mieliśmy prawdziwy zespół, który
wyśpiewywał wszystkie nasze przeboje, z czego połowa to było Stare Dobre
Małżeństwo, przy którym kompletnie nie dało się tańczyć. Ale nam to zupełnie
nie przeszkadzało. Miałam swój ślub, swojego męża i jakieś dziwne przeczucie,
że tak pięknie, pistacjowo i z wierszami Stachury będzie do końca życia.
Skoczyłam w przyszłość z dużym optymizmem i naprawdę nie mam pojęcia,
jak to się stało, że nie zostało z niego nic. Nawet uśmiech mi stopniał, a cała ta
pozytywna energia, która wypełniała moje ciało, najwyraźniej wyparowała bez
żadnego uprzedzenia.
Kim jeszcze jestem? Kocham dramat romantyczny. Nic dziwnego zatem, że
o miłości wiem naprawdę dużo. Wielkie przestrzenie, wielkie uczucia, potężne
namiętności. Skoro ktoś o nich napisał, to znaczy, że wydarzyły się naprawdę, że
nie są tylko tworem cudzej wyobraźni, legendą i mitem, które nie mają pokrycia
w rzeczywistości. Co prawda większość tych związków kończyła się
nieszczęśliwie, ale to nie brak miłości był tego przyczyną, tylko pułapki życia.
Puste opakowania po jogurtach w lodówkach. Zbyt głośno ustawiony telewizor,
i to najczęściej z jakimś debilnym programem o wyprzedażach garażowych.
Chrapanie. I ciągłe pytanie „co tam?”, kiedy wracałam z pracy.
Rutyna. Ja wpadłam w podobną, tyle że w moim przypadku chodziło raczej
o uczucie, które się wypaliło. To nie jest ten Wiktor, którego poślubiłam
trzynaście lat temu. Podobno ludzie się nie zmieniają, ale to nieprawda. Zmienia
się wszystko – ktoś, kto jeszcze trzy lata temu uwielbiał lody czekoladowe, teraz
nie może na nie patrzeć. Ktoś, kto był zapowiedzią nieba, nagle odczepił sobie
skrzydła. A ktoś, kto powinien teraz powiedzieć mi, że wszystko będzie dobrze,
nagle mówi coś zupełnie innego.
Lekarz.
Przyszedł i coś mówi.
Przełknęłam ślinę i spróbowałam wydobyć z tych dźwięków fragmenty
pozytywne, które dawałyby mi szansę uczepienia się, ale to, co miał do
powiedzenia, wcale nie było optymistyczne.
– Czeka panią naprawdę długa rehabilitacja. Będą momenty gorsze i lepsze,
choć na początku więcej tych gorszych. Ale nie wolno się poddawać. Operacja
się udała i to jest w tej chwili najważniejsze. Za dwa, trzy dni będziemy panią
pionizować.
Pionizować.
To brzmi jakoś koszmarnie.
Znowu dostałam silne leki przeciwbólowe i tylko dzięki nim przespałam
w spokoju kilka godzin.
Oczywiście, że się nie poddam.
Leżałam w szpitalnym łóżku już szósty dzień i ciągle jeszcze łzy płynęły mi
ciurkiem po twarzy. To niemożliwe, żeby człowiek miał w sobie taki zapas
wody. Gdzie to się magazynuje? Nie próbowałam nawet nad nimi zapanować,
zresztą nikt tego ode mnie nie wymagał. Kiedy człowiek dowiaduje się, że dzień
wypadku był prawdopodobnie ostatnim, w którym potrafił samodzielnie
chodzić, wszystko zmienia się diametralnie. Czy to jest kara za to, że chciałam
się rozwieść? Czy to jest drwina losu, który pokazał mi, że nie warto planować
nawet najbliższych godzin, bo i tak wszystko może się zmienić?
Czasem mam tak silne napady bólu, że najchętniej pogryzłabym sobie rękę
do krwi. Żeby bolało w innym miejscu. Denerwują mnie wtedy najdrobniejsze
szmery, wycie karetek, a nawet stukot drewniaków na korytarzu. Na szczęście
dostaję leki przeciwbólowe bez żadnych ograniczeń. Wtedy wracają kontury,
a ja mogę znowu normalnie myśleć. Ale nie wiem co lepsze. Zapominać czy
każdego dnia zderzać się z rzeczywistością.
– Nie możesz od razu zakładać najgorszego – przekonuje mnie Wiktor, choć
bladość jego twarzy i rozbiegany wzrok świadczą o tym, że sam nie do końca
wierzy w to, co mówi.
Drażniła mnie jego obecność, choć z drugiej strony nie chciałam być sama.
Tylko wolałabym, żeby nie wyglądał na bardziej przerażonego ode mnie. Nie
wystarczy, że mną trzepie, jakby mnie ktoś podłączył pod dwieście dwadzieścia
wolt? Po jaką cholerę potrzebne mi jeszcze jego rozdygotanie? Faceci są jak
galaretka. Niewiele im trzeba, żeby stracili stabilność.
– Jestem kaleką – wyszeptałam i po raz kolejny napięłam wszystkie mięśnie,
aby poruszyć choćby najmniejszym palcem u stopy.
Nic kurwa nie drgnęło.
Lekarz powtarzał mi wprawdzie, że to sytuacja przejściowa, że nie mam
przerwanego rdzenia, więc powinnam być dobrej myśli, ale jakoś nie potrafiłam
wykrzesać z siebie choćby grama optymizmu. To dziwne, że człowiek czeka na
słowa otuchy, ale kiedy je słyszy i tak nie do końca wierzy w ich brzmienie.
Ludzie nie umieją mówić prawdy, boją się, że obróci się ona przeciwko nim, że
dostaną rykoszetem w twarz odebraną nadzieją, zepchnięciem kogoś w przepaść.
Więc dobierają tak słowa, żeby w razie czego tylko wzruszyć ramionami
w przepraszającym geście, że to przecież nie ich wina.
– Kiedy? – zadałam to pytanie nie wiem który raz.
I znowu ta bezradność w spojrzeniu.
– Tego nigdy nie wiadomo – tłumaczył mi lekarz. – Ale proszę być dobrej
myśli.
Nienawidzę takich odpowiedzi.
Czułam się ociężała, czułam się jak wielka kłoda, która kompletnie nie
panuje nad własnym ciałem. Przez cały czas odnosiłam wrażenie, że zsuwam się
z łóżka, że za chwilę z niego spadnę, gdy tymczasem tkwiłam w nim przykuta
jak lalka, która nie zmienia pozycji, dopóki ktoś jej w tym nie pomoże.
– Spokojnie. – Mój mąż najwyraźniej rozumiał, co chcę zrobić, ale
kompletnie nie rozumiał, że nikt w takiej sytuacji nie może być spokojny.
– Nie pomagasz – wycedziłam przez zęby, więc wstał, żeby poprawić mi
poduszkę. Miała nieładny biały kolor. Wiem, że biel to biel, ale jeśli jej się
dokładnie przyjrzeć, to ma swoje gorsze i lepsze odcienie. To była biel sina,
z domieszką popielu i gaszonej zieleni. Nie wiem zresztą, może wymyślam,
może próbuję się doszukiwać dziwnych rzeczy w czymś zupełnie normalnym,
ale to nie moja wina, że mój mózg tak właśnie reaguje.
Odepchnęłam rękę Wiktora. Drażniła mnie ta pomoc, kompletnie
niepotrzebna, jakaś absurdalnie groteskowa.
– Ja rozumiem, że w każdym filmie poprawia się poduszkę choremu, ale to
nie jest film! A ja nie jestem żadną pierdoloną aktorką, tylko sobą! Chcę wstać,
wyjść stąd, chcę znowu chodzić i zapomnieć o tym całym gównie tutaj. Jeśli nie
możesz mi w tym pomóc, to chociaż nie dotykaj poduszki! – Rozpłakałam się
znowu, a mój mąż stał przede mną, nie do końca wiedząc, co powinien zrobić.
Na dodatek jego komórka dzwoniła już siódmy raz, a on albo jej nie słyszał, albo
wydawało mu się, że nie wypada w takiej sytuacji odbierać telefonu. –
Oddzwoń, pewnie z uczelni – powiedziałam w końcu, a on chyba nawet się
ucieszył, że przestałam krzyczeć i reaguję znowu normalnie.
– Później – powiedział jednak i wcisnął telefon do kieszeni marynarki.
Wzruszyłam ramionami. Chyba wolałabym, żeby już poszedł. W ogóle nie
umiem z nim rozmawiać, nawet nie wiem, czy chcę. To jego zachowanie jest
jakieś chaotyczne, nieskoordynowane, zupełnie jakby nagle znalazł się na
środku lodowiska i uzmysłowił sobie, że zapomniał łyżew. Chciałam już zostać
sama i schować się pod białą kołdrę, której biel dla odmiany była żółtawa.
Materiał szeleścił jakoś tak nieprzyjemnie, jakby chciał dać mi do zrozumienia,
że za długo zajmuję miejsce w tym łóżku, że za bardzo narzekam, a przecież nie
takie dramaty tutaj oglądał.
Ciekawe, czy ktoś umarł pod tą kołdrą? Ciekawe, czy kołdry to pamiętają.
Czy zachowują jakąś nanocząsteczkę zapachu osoby, która wymeldowała się
z tego świata, zanim ktoś przyszedł zabrać ją do domu.
Nic nie poradzę na swoje głupie myśli. One są, kotłują się, biją
o pierwszeństwo i prześcigają w pomysłach na najbardziej wyrafinowane
koncepcje. Przez moment pojawiło się nawet w mojej głowie idiotyczne
przeświadczenie, że moje życie właśnie się skończyło. Że człowiek rodzi się po
to, aby biegać, chodzić, cieszyć się życiem, być wolnym w każdym rozumieniu
tego słowa. Usadzenie kogoś na wózku jest odebraniem tej wolności. Jest
prztyczkiem w nos, pokazaniem, jak niewiele trzeba, aby przemienić kogoś
w marionetkę. Sięgnęłam po podręczne lusterko i dokładnie przyjrzałam się
swojej twarzy. Ile tu już leżę? Dziewięć dni? Dziesięć? Może powinnam się
zabić jak zimorodek? Tylko w jaki sposób?
– Czy to ciągle ja? – zapytałam nagle głośno.
Uderzyła mnie dziwna bladość, prawie przezroczystość skóry. Oczy zrobiły
się jakieś matowe, usta miałam spierzchnięte. Oblizałam je i przygryzłam kilka
razy, żeby nadać im odrobinę barwy, ale to niewiele pomogło. Chciałabym się
pomalować. Ukryć pod pudrem bezbronność. Zatuszować różem bezradność.
Oszukać cieniami do powiek strach przed jutrem. Dodać sobie choć trochę
urody, nawet jeśli tylko wyciśniętej z tubki z podkładem.
– I jak? – dobiegł mnie nagle głos pielęgniarki, która wyrosła tuż przede mną
z porcją dzisiejszych leków.
– Dawno nie byłam w szpitalu, ostatni raz kiedy rodziłam córkę. Ale wtedy
nie ubyło mnie aż tak bardzo.
Uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
– Dlatego musisz się powoli zbierać. Ta młoda dziewczyna, która też była
poszkodowana w wypadku, wyszła wczoraj na własne życzenie. Wprawdzie
lekarze namawiali ją, żeby jeszcze została, ale oznajmiła im, że ma tylko
złamaną rękę, a z tym można żyć. A żebra wcale jej nie bolą. I że bardzo żałuje,
iż podczas operacji nie ulepszyli jej cycków – zachichotała.
Nawet mi odrobinę drgnęły kąciki ust.
– Serio?
– No właśnie ona wyglądała bardzo serio, jak to mówiła. A potem tylko
pokiwała głową i powiedziała, że to nie był dowcip. I zniknęła. Ładne miała
imię – Nasturcja. No nic, teraz powoli kolej na ciebie. – Poklepała mnie po ręce.
Spuściłam głowę.
– No już, już. Nikt nie powiedział, że nie będziesz więcej chodzić. Po prostu
na razie jesteś chwilowo wyłączona z ruchu, co wcale nie oznacza, że należy
walić głową w ścianę. I może faktycznie się trochę umaluj, od razu się lepiej
poczujesz. Kobietę zaczyna się oglądać od twarzy. Potem schodzi się na piersi,
a nogi są dopiero na którymś tam miejscu.
Uśmiechnęłam się niezdarnie.
– Wiem, co mówię. Jak twarz jest skąpana w szarościach, to choćbyś miała
kończyny gazeli, w niczym ci to nie pomoże. Dzisiaj czujesz się jak mortadela,
ale z każdym kolejnym dniem zaczniesz łapać oddech. I wierz mi, są tu tacy,
którzy chętnie by się z tobą zamienili.
Wiem. Ale i tak czuję się faktycznie jak mortadela. Nie mam jakoś ochoty
myśleć o tych, którym jest gorzej. Bo przecież są też tacy, którym jest lepiej.
Dlaczego właśnie to im się udało? Kto decyduje o rozdawaniu kuponów
szczęścia?
Naprawdę nienawidzę bezradności.
I dlatego nie byłabym jednak sobą, gdybym po kilku dniach rozpaczy
i błądzenia w czarnych oparach nie spięła się w sobie i nie postanowiła wrócić
do miejsca, z którego należało ruszyć dalej. Nawet jeśli chwilowo bez udziału
własnych nóg. Lekarze nie odebrali mi całkowicie nadziei, po prostu dali
stosunkowo mały procent, co przecież nie przekreślało na zawsze szans na
powrót do zdrowia. Cały czas to sobie powtarzałam, aż w końcu odrobinę
zaczęłam w to wierzyć.
Już w przyszłym tygodniu miałam rozpocząć pierwszą rehabilitację, a potem
poddawać się jej kilka godzin dziennie po to właśnie, żeby z kilku procent
zrobiło się kilkadziesiąt, a potem jeszcze więcej. Kiedy człowiek zbyt szybko się
poddaje, automatycznie skazuje się na opuszczenie peletonu i przybiegnięcie do
mety na szarym końcu. Ja z pewnością nie należałam do osób, które postanowiły
wyrzucić się poza nawias. Ciągle byłam żoną, ciągle miałam pół etatu w stacji
badawczej, ciągle pisałam artykuły i referaty o ptakach, no i ciągle jeszcze
miałam dziecko. Trzynastoletnia Alicja nie mogła dłużej być pocieszana przez
dziadków, którzy sami nie do końca orientowali się w całej tej sytuacji, i nie
mogła żyć w niepewności, co z mamą. Była wprawdzie dzieckiem dość
niezależnym i mocno rozwiniętym jak na swój wiek, co wcale nie znaczy, że nie
przeraziły jej ostatnie wydarzenia, i to do tego stopnia, że przestała nawet
malować sobie rzęsy, co było rytuałem obowiązkowym u koleżanek z jej klasy
i czymś niepodlegającym żadnej dyskusji.
– Mamo – powiedziała żałośnie tego dnia, kiedy Wiktor przywiózł ją do
szpitala, a potem zapłakała straszliwie, bo co innego kłócić się ze mną
o nieodpowiedni strój czy też nadmiar makijażu, a co innego patrzeć na rodzica,
który nagle przestał być sprawny. Postanowiłam, że będę twarda.
– Dam radę – szepnęłam, potwornie zmęczona i śpiąca, ale mimo wszystko
potrafiąca wykrzesać z siebie namiastkę uśmiechu. Jak dobrze, że ktoś wymyślił
dzieci. One naprawdę dodają sił, bo jeśli nie chce się walczyć o siebie, to trzeba
to zrobić przynajmniej dla nich.
Teraz raz jeszcze powtórzyłam te słowa, bo przecież należało w końcu wziąć
się w garść. Tylko co z rozwodem? Zerknęłam na Wiktora, który pakował moje
rzeczy do niebieskiej torby z Ikei i chyba nad czymś intensywnie myślał, bo co
chwila marszczył brwi i mruczał do siebie pod nosem. Co prawda w końcu nie
porozmawialiśmy na ten temat, słowo „rozstanie” zatem nie padło, ale chyba
oboje wiedzieliśmy, że zmierzamy w tym kierunku. Dojdziemy do jakiegoś tam
drogowskazu, a potem jedno pójdzie w prawo, drugie w lewo i tylko od stopnia
urażonej dumy będzie zależało, jak bardzo się przy tym obrzucimy błotem. Ze
względu na Alicję lepiej byłoby załatwić wszystko cicho i bez większych
komplikacji, chociaż szczerze mówiąc, nie słyszałam o takich rozwodach.
Zawsze prędzej czy później wiadro pomyj wylewało się na podłogę, a główni
aktorzy brodzili w tych ściekach, uwaleni po pas. Ludzie nie potrafią sobie
wybaczyć obojętności, nawet jeśli sami ją odczuwają.
Postanowiłam na razie nie wspominać o rozstaniu, mimo że przed
wypadkiem miałam zupełnie inne plany, bo może okazać się, że chwilowo będę
potrzebować pomocy męża bardziej niż do tej pory. Wiem, to trochę nieuczciwe,
ale życie czasem składa się z maleńkich kłamstewek, przemilczeń i odwlekania
pewnych decyzji. W końcu jakoś opanuję poruszanie się na wózku, na razie
jednak ważniejsze były sprawy organizacyjne. Moje dojazdy na rehabilitację,
odwożenie Ali do szkoły i na zajęcia dodatkowe, wyprowadzanie psa (ciekawe,
czy moi rodzice pamiętali, że pies też musi czasem zrobić siku), no i wreszcie
praca. Oczywiście mowy nie ma o żadnych wyjazdach w teren, ale referaty
mogę przecież pisać dalej. Mam też zaległą umowę na książkę o migracjach
ptaków i to jest pewnie moment, kiedy będę musiała przyjrzeć się temu
projektowi z bliska.
– Pora stanąć na nogi – mruknęłam do siebie pod nosem. – Oczywiście na
razie metaforycznie.
Najważniejsze są ćwiczenia. Przygotowanie mózgu i ciała do morderczej
pracy, której efektem musi być całkowity powrót do zdrowia. A kiedy znowu
zacznę chodzić, kiedy znowu będę samodzielna, podziękuję Wiktorowi za dalsze
życie i może nawet pójdziemy razem na kawę. Może to trochę wyrachowane
z mojej strony, ale przecież nie zacznę teraz urządzać akcji rozwodowej, kiedy
tak naprawdę potrzebuję pomocy.
– Spakowałeś wszystko? – spytałam i zerknęłam na swojego męża, który
najwyraźniej spłoszył się na kolejny dźwięk telefonu komórkowego. Swoją
drogą, czego oni od niego chcą? Przecież muszą wiedzieć, jaka jest sytuacja,
i dać mu chociaż kilka dni oddechu. Denerwują mnie te telefony. – Uczelnia? –
bardziej stwierdziłam, niż zapytałam, a Wiktor najpierw się zawiesił, a potem
powiedział coś bardzo dziwnego:
– Instynkt dręczenia.
Dręczenia? Ale nie miałam siły o nic już pytać. Stęskniłam się za domem, za
swoim łóżkiem, za zielonkawą kuchnią, a nawet ciągłymi dyskusjami z Alicją na
temat szkolnego makijażu oraz długości spodenek. Chciałam znowu poczuć się
bezpiecznie, a tego szpitalne ściany jakoś nie mogły mi zapewnić. Z nudów
znałam już każdy odprysk farby na suficie, ten w prawym rogu na przykład
przypominał mi siedzącego słonia z wyciągniętą w górę trąbą. Ściany nie były
lepsze, aż dziwne, że nikt nie może tego w końcu zamalować. Odłażąca farba,
jakieś plamy nie wiadomo od czego i wgniecenia od nieuważnego ciągnięcia za
sobą stojaka z kroplówką. Co jakiś czas ktoś uderzał nim o ścianę i powstawało
kolejne pęknięcie albo rysa. Wiedziałam, że to nieuniknione, a jednak jakoś
mnie to drażniło. Nie polubiłam szpitala, chociaż nie spotkałam się tu z jakąś
szczególną niechęcią czy też obojętnością. Ale i tak w jakimś sensie czułam się
tylko „przypadkiem”, jednym z wielu, o którym zapomina się wraz ze zmianą
pościeli.
Na dodatek ciągle ktoś do mnie wchodził, ciągle ktoś mnie badał, tłumaczył,
co się stało i jakie są perspektywy. Miałam dość tego zamieszania, chciałam
wreszcie odpocząć, nawet jeśli wiązało się to z dłuższym siedzeniem na wózku.
Znałam już wszelkiego rodzaju rokowania, perspektywy, dywagacje,
refleksje i spekulacje. Znałam zapach poszczególnych lekarzy i pielęgniarek,
potrafiłam rozpoznać ich po tempie chodzenia albo szurania nogami.
Zauważałam drobiazgi – odłamany paznokieć albo szorstką skórę na paliczkach.
Potargane włosy, źle nałożoną szminkę, dwudniowy zarost, odcisk poduszki na
dekolcie, przekrzywioną spódnicę i krzywo zapięty fartuch. Jestem doskonałym
obserwatorem, potrafię godzinami siedzieć bez ruchu i czekać na wybranego
ptasiego osobnika. Skupiam się wtedy na szczegółach, rejestrując wszystko, co
się wokół mnie dzieje. Nigdy się przy tym nie nudzę, bo mam w sobie wysoko
rozwiniętą zdolność przyglądania się detalom. Wszystkiemu, na czym tylko
mogę zawiesić wzrok. Uwielbiam to. Obserwować rzeczy, których nikt inny nie
widzi, bo wydają mu się mało interesujące. Przeciskać się wzrokiem poza to, co
oczywiste. Jest taki lekarz, który przychodził do mnie codziennie. Widziałam go
co najmniej kilkanaście razy, jeśli nie więcej. Zakładał różne koszule, różne
spodnie, dwa razy zmienił obuwie. Bywał świeżo ogolony lub wręcz przeciwnie
– jego zarost wskazywał na trzydniową przerwę w pielęgnacji. Ale jedno się nie
zmieniało. Ułożenie włosów. Dotykał ich odruchowo co jakiś czas, jakby chciał
się upewnić, czy wszystko jest w porządku. Już po kilku dniach zorientowałam
się, że ma sztuczną grzywkę. Absolutnie niezauważalne dla kogoś, kto nie
przygląda się dokładnie innym ludziom, odbierając ich jako całość, a nie
składankę różnych elementów.
Ostatniego dnia mojego pobytu w szpitalu, kiedy pielęgniarka odwoziła mnie
po kolejnych i końcowych już badaniach do pokoju, nagle mój wzrok przykuła
pewna starsza kobieta.
– Widziałam ją już – wyszeptałam do siebie. – Tylko gdzie?
Nie znałam wprawdzie jej imienia i chyba nigdy nie zamieniłam z nią
jednego słowa, ale to na pewno był ktoś, kogo już w swoim życiu widziałam.
Sąsiadka? Nie, chyba nie... Niewysoka, dość drobna, z ufarbowanymi na
czekoladowo włosami. Kiedy mnie mijała, popatrzyła gdzieś w bok, chociaż
widziała, że na nią patrzę. Wyglądała tak, jakby nie cierpiała innych ludzi i nie
znosiła rozmów z nieznajomymi. Zaciśnięte usta, wzrok wbity w ziemię. Ale my
się chyba znamy...
Możliwe.
Muszę sobie przypomnieć.
Zwróciłam uwagę na jej brązowy żakiet z doczepioną do kołnierza broszką
w kształcie jaszczurki. Ją też chyba gdzieś już widziałam...
No dobrze. Pora na mnie. Od dzisiaj koniec z użalaniem się, trzeba zabrać
się do pracy. Trzeba zacząć ćwiczyć, zmuszać mięśnie do ruchu, przekonać
mózg, żeby też zaczął współpracować. Nie, nie jestem fanką pozytywnego
myślenia, ale mimo wszystko postanowiłam nie dać się utopić czarnym myślom.
– Ta sytuacja jest przejściowa – powtarzałam sobie. – Skoro rdzeń nie jest
przerwany, istnieje szansa, że stanę na nogi, tylko muszę uzbroić się
w cierpliwość i nie dać zjeść własnym lękom. Czekanie jest dla większości osób
czymś koszmarnym, jest zawieszeniem w czasie, ale ja przecież umiem sobie
z tym poradzić.
Uśmiechnęłam się wewnętrznie do samej siebie, a nawet pogratulowałam
sobie rozsądku. Wszystko, co mi kładli tutaj do głowy, należało powoli
przetrawić i krok po kroku wykonać.
– Na pewno ciągłe wspomaganie przeciwbólowe, czyli fizykoterapia,
kinezyterapia, no i masaże. Do tego zabiegi przeciwzakrzepowe
i przeciwobrzękowe, wspomaganie prawidłowego funkcjonowania układu
oddechowego, pracy mięśni, no i nauka, jak radzić sobie z codziennością, kiedy
człowiek siedzi na wózku. – Lekarz wyrecytował mi to wszystko na jednym
oddechu, a ja dzielnie kiwałam głową.
Chyba dam sobie jakoś radę.
Oczywiście łatwo było sobie obiecać spokój i samokontrolę, ale kiedy
w domu odruchowo próbowałam wstać, żeby pójść do ubikacji, a moje ciało
zostało w miejscu, po raz kolejny wybuchnęłam płaczem, a potem wściekłością,
że nie potrafię zapanować nad własnymi nogami, hardymi w swej
nieruchomości, wrogimi w stosunku do mojej osoby, nieczułymi na żadne
zaklęcia, prośby i modły.
– Pieprzone gówno. – Zacisnęłam pięści i uderzyłam prawą z nich w ścianę.
– Cela, przestań! – Wiktor prawie zemdlał na widok krwi, która trysnęła
z uszkodzonych kłykci, a kiedy owinął mi palce i podał tabletkę przeciwbólową,
sam wypił duszkiem dwa piwa, zupełnie jakby nie potrafił znieść tego
wszystkiego na trzeźwo.
To chyba ja raczej powinnam się upić. Nie dość, że rozsypałam wszystkie
bierki, to jeszcze większość z nich zgubiłam.
Takich sytuacji było znacznie więcej.
Najgorsze były pierwsze dni. Przerażała mnie własna bezsilność. Nie
umiałam się ubrać, rozebrać, nie wiedziałam, jak mam założyć spodnie, a każdy
ruch sprawiał mi ból. Ojciec opłacił dwie pielęgniarki, które przychodziły na
zmianę i we wszystkim próbowały mi pomagać, ale i tak czułam się jak
szmaciana lalka, która nawet nie mogła się sama uczesać. Czasem wstydziłam
się przyznać, że znowu muszę do toalety, bo za każdym razem byłam strasznie
zażenowana, kiedy mnie sadzały na sedesie. Wiem, że to normalne, wiem, że to
ich praca, ale kurwa nie mogłam się sama wysikać!
Czasem prosiłam o kilka minut dla siebie i wtedy po prostu wyłam
z rozpaczy, że jestem pierdoloną marionetką. Że potrzebuję sztabu ludzi, żebym
była w stanie jakkolwiek funkcjonować. Jak można nie panować nad własnym
ciałem?
Wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Co chwila potykałam się o własną
niedyspozycję, o niezdolność do wykonywania prostych czynności, o próg
w łazience wynikający z różnicy poziomów, o zbyt dużą odległość wózka od
stołu. Nie mogłam sięgnąć do górnych szafek w kuchni, kurwa, nie mogłam
sięgnąć po zwykłą cholerną szklankę!
A lodówka?
Dobra, sięgnę na środkową półkę, ale reszta mnie nieco przerasta. Za cholerę
nie jestem w stanie się tu odnaleźć. Wszystko jest za wysokie, niepraktyczne,
kompletnie niedostosowane do mnie. A może to ja już nigdzie nie pasuję? Nie
jestem w stanie podjechać do blatu i ukroić chleba maszynką, bo stoi za daleko!
A nawet jeśli ją dosunę, to i tak obijam się o uchwyty przy szafkach. To
niewiarygodne, jak zejście do niższego poziomu jest w stanie ograniczyć
normalne funkcjonowanie. Własne mieszkanie się z ciebie śmieje i codziennie
podstawia nogę. Jestem za mała, zbyt nieporęczna, mam za krótkie ręce.
O wszystko muszę prosić Wiktora, co jest jakieś upokarzające. Dobra, wyjmę
garnki ze środkowej szuflady, ale z dolnej jeszcze nie, bo nie mogę tak obciążać
kręgosłupa.
Pocę się na samą myśl, co będzie, kiedy Wiktor pójdzie do pracy, a Ala do
szkoły. Naprawdę nie będę w stanie zrobić sobie sama herbaty? A jeśli czajnik
wypadnie mi z ręki? A jeśli skaleczę się nożem albo upuszczę słoik na ziemię?
Nawet nie mogę po sobie sama posprzątać.
– Jestem niskogatunkowa, nieprzydatna do codziennego życia – mówiłam
wtedy, a Wiktor z Alicją zaprzeczali, choć za każdym razem coraz mniej
przekonująco.
Wcale im się nie dziwię. Ile razy można wmawiać psu, że jest kotem.
– Bubel – mówiłam do własnego odbicia w lustrze, a potem mocno
zaciskałam powieki z nadzieją, że kiedy je otworzę, wszystko będzie tak jak
dawniej.
Tymczasem nie mogłam nawet posprzątać, kiedy niechcący upuściłam
filiżankę z kawą. Niesprawność jest czymś potwornie krępującym. Jest
wstydliwa, odbiera mi godność osobistą i każe prosić o pomoc. Każdy chce być
samowystarczalny, od czasu do czasu tylko prosząc o wsparcie. A ja musiałam to
robić codziennie, w najróżniejszych sytuacjach, w których do tej pory świetnie
radziłam sobie sama. Jak łatwo jest zepsuć człowieka. Wystarczy wyciągnąć
jeden element z korpusu, żeby wszystko zaczęło się sypać. Jesteśmy
niedoskonali. Dlaczego jaszczurce odrasta nowy zielony ogon, a ja nadal tkwię
unieruchomiona na wózku, którego szczerze nienawidzę?
Nagle mnie olśniło. Kurwa! Ta kobieta, która spowodowała wypadek, ta
starsza pani, którą inna karetka zabrała jeszcze przede mną. Byłam wtedy
w szoku, owszem, ale pamiętam pewien szczegół. Zielony płaszcz
przeciwdeszczowy. A przecież wtedy nie padało.
Wiktor

Karola pojawiła się w życiu Wiktora jakiś rok temu i niemal od razu zwróciła
jego uwagę. Nic dziwnego. Rzadko kiedy spotyka się kogoś, kto ma tak
intensywnie zielone oczy. Człowiek po prostu odruchowo w nie patrzy, jakby
chciał się upewnić, czy na pewno dobrze widzi. To była zieleń butelkowa,
odrobinę rozmyta bursztynowym światłem. Jeśli istnieje jakaś klasyfikacja
koloru tęczówek, to oczy Karoli nie pasowały absolutnie do żadnej. Były
zjawiskowe i hipnotyzujące. Rozzieleniały szarość dnia i były niekończącą się
zapowiedzią wiosny. Tak przynajmniej on to widział. Zdawał sobie oczywiście
sprawę, że nieco bredzi, a jego porównania są infantylne, ale kompletnie się tym
nie przejmował. Zapowiedź wiosny. O właśnie.
Początkowo słowo „romans” w ogóle nie pojawiło się w jego głowie. To
była tylko jakaś dziwna potrzeba patrzenia na tę dziewczynę, zerkania na nią od
czasu do czasu, ale bardziej na zasadzie obserwowania jakiegoś fascynującego
zjawiska niż pożądania. Wiktor nigdy nie miał problemów z wiernością, kochał
Cecylię, nawet jeśli od jakiegoś czasu ta miłość jemu samemu wydawała się
uśpiona, zredukowana do czynności oczywistych, ale już bez potrzeby
dotknięcia kogoś, ot tak, bez powodu. Uznał, że to normalne, że ludzie po jakimś
czasie nie muszą sobie okazywać czułości, bo wszystko jest jasne. Miłosne
zaklęcia zostały już wypowiedziane, teraz przyszedł czas na mycie naczyń. Tak
dzieje się przecież zawsze.
Czasem przyłapywał się na myślach, co by było, gdyby spotkał się z Karolą
gdzieś prywatnie? Czy mieliby o czym rozmawiać? Czy poczułby się jak
dawniej, kiedy zaprosił Cecylię na pierwszą randkę?
Karola nie była głupkowatą kozą, która marzyła tylko o tym, żeby jak
najszybciej skończyć studia, dostać dyplom i mieć to wreszcie z głowy. I jak się
okazało – to ona pośrednio popchnęła go do rozpoczęcia habilitacji, którą to
decyzję ciągle odkładał, wykręcając się na najróżniejsze sposoby.
– Praca o agresji werbalnej wśród ludzi i ptaków? Fascynujący temat.
Chętnie bym przeczytała – powiedziała kiedyś, a on zrozumiał, że nie ma
wyjścia. Bardzo chciał jej zaimponować, poza tym był już najwyższy czas, żeby
dalej rozwijać się naukowo.
I pomyśleć, że jeden dzień może wszystko odmienić, zawrócić bieg rzeki,
a nawet wstrząsnąć kimś tak racjonalnym jak on. Owszem, nie od razu. Ale
zaczęło się przecież wtedy, kiedy pojawiła się po raz pierwszy.
To był czwartek, godzina dwunasta trzydzieści. Niecały rok temu. Końcówka
października pachnąca dymem i nieprzyjemną obietnicą listopadowych chłodów.
Miał właśnie wykład z agresji interpersonalnej, kiedy weszła na salę, przeprosiła
lekkim skinieniem głowy i usiadła w drugim rzędzie. Nie widział jej wcześniej,
bo gdyby tak było, z pewnością dobrze by zapamiętał. Kręcone, miedziane
włosy, jasna cera i dwa zielone punkciki, które niemal natychmiast przyciągnęły
jego spojrzenie niczym magnes.
– Część psychologów uważa, że zachowania agresywne są bardzo dobrym
sposobem zdobywania czy też zwiększania poczucia kontroli. Wynika to z faktu,
że aktywność agresywna jest skuteczna i dostarcza szybkich sygnałów
potwierdzających własną moc.
– Pan też jest tego zdania? – przerwała mu nagle, czym trochę wytrąciła
Wiktora z rytmu.
Zmieszał się odrobinę, choć oczywiście nie dał tego po sobie poznać.
Zmieszał się, bo spodobał mu się ton jej głosu. Niski, trochę zaczepny, ciekawy.
Zmieszał się w końcu, bo ktoś po raz pierwszy od bardzo dawna mu przerwał
i zadał pytanie.
– No cóż, nie od dzisiaj wiadomo, że agresja może umacniać i zwiększać
poczucie własnej wartości, zwłaszcza kiedy widzimy, jakie daje efekty –
odpowiedział jednak gładko, choć sam ze zdumieniem zauważył, że serce
zaczyna mu bić coraz szybciej.
– Ale używanie takiej broni jak krzyk, groźby czy wreszcie atak fizyczny to
najprostsze formy zdobywania sobie posłuchu. I świadczą raczej o czyjejś
słabości, a nie sile.
Uśmiechnął się niedostrzegalnie. Wreszcie znalazł partnerkę do rozmów
i poczuł się tym faktem niezwykle podniecony. Dzisiejsi studenci byli
wprawdzie zdolni, czasem nawet mieli coś do powiedzenia, ale rzadko kiedy
udawało mu się z nimi naprawdę dyskutować. Była to raczej grzeczna wymiana
informacji bazująca na przeczytanych lekturach i opracowaniach niż faktyczny
dialog. Prawdziwych fanatyków dysput było coraz mniej. Kiedy kończyły się
zajęcia, większość z nich zaczynała roztapiać się jak we mgle, znikając
w swoich smartfonach, tabletach i notebookach. Rzeczywistość pozawirtualna
chyba ich nudziła, ich prawdziwy świat zamykał się w szklanym ekraniku
komórki, która miała aplikację na każdą sferę życia. Nikomu nie chciało się
dłużej zostawać, kontynuować rozmowy, zaproponować dodatkowego
spotkania. Ta dziewczyna wydawała mu się pod tym względem zupełnie inna,
sam nie wiedział dlaczego.
Po wykładzie Karola po prostu wyszła, co trochę go rozczarowało, bo miał
cichą nadzieję, że podejdzie do niego, a on zupełnie mimochodem zapyta, co
robi na jego zajęciach lub gdzie wcześniej studiowała. Musiała być nowa,
w przeciwnym razie już wcześniej wyłapałby gdzieś to zielone spojrzenie. Czy
przeniosła się z innej uczelni, czy może nawet z innego miasta? Jakie miała
plany po zakończeniu studiów i czy wybrała już promotora? Ciekawe, jaki ma
temat pracy magisterskiej i czy on będzie mógł jej jakoś pomóc. Aż sam się
zdumiał, ile myśli i pytań nagle przebiegło mu przez głowę. I to związanych
z kimś, kogo zobaczył po raz pierwszy w życiu.
Sam przed sobą nie ukrywał, że na kolejne spotkanie czekał w dużym
napięciu, a kiedy znowu ją zobaczył na wykładzie, ucieszył się bardziej, niż
powinien. Silnie go to zaskoczyło. Zwrócił uwagę na włosy upięte w luźny kok
i oczywiście na zieloną sukienkę, która idealnie harmonizowała z jej
spojrzeniem. Wydawało mu się nawet, że nieznacznie się do niego uśmiechnęła,
ale może to była zwykła projekcja jego wyobraźni. Wyprostował się, wciągnął
brzuch i zdjął okulary.
Wybrał temat dotyczący różnic między mężczyznami a kobietami w zakresie
tendencji do zachowań agresywnych, a jego nowa studentka znowu miała
całkiem sporo do powiedzenia. Poczuł, jak wraca mu ochota do wykładów, do
opowiadania, tłumaczenia i wyjaśniania.
– Te różnice widać chociażby w opowieściach małych dzieci, nie sądzi pan?
– zaśmiała się przyjemnie. – W opowiadaniach dziewczynek wszyscy żyją długo
i szczęśliwe, u chłopców zazwyczaj zakończenia są bardziej drastyczne. Albo
ktoś ginie, albo na ziemię spada wielka kometa.
Miała rację.
– Inna sprawa, że w dorosłym życiu ta agresja staje się u kobiet nieco
bardziej zakamuflowana. Faceci zazwyczaj od razu przechodzą do sedna,
a kobiety prowadzą raczej wyrafinowaną walkę. Jesteśmy mistrzyniami
w podchodach, w doprowadzaniu myszki do pułapki w taki sposób, że jeszcze
nam za to dziękuje.
Tym razem nie pozwolił jej tak po prostu zniknąć po wykładzie. Kiedy
zajęcia dobiegły końca, machnął im wszystkim na pożegnanie i szybko opuścił
salę wykładową. Chciał wyjść pierwszy, żeby zupełnie „przypadkowo” wpaść na
nią na korytarzu. Trudno ocenić, na ile był „przypadkowy”, a na ile został
„rozgryziony”, najważniejsze jednak, że udało mu się zamienić z nią kilka słów.
Dowiedział się, że studiowała wcześniej w Krakowie, ale jakoś tak wyszło, że
cała rodzina przeniosła się do Poznania.
– Opłacało się pani zmieniać uczelnię na ostatnim roku? – zdziwił się,
znowu odruchowo odrobinę wciągając brzuch. Pomyślał też, że parę godzin na
siłowni z pewnością by mu nie zaszkodziło. Przynajmniej będzie w dobrej
kondycji na wiosnę.
Skinęła głową.
– Nie mam problemów ani z podejmowaniem szybkich decyzji, ani
z próbowaniem nowych smaków – powiedziała tylko, a on poczuł się tak, jakby
mówiła o czymś zupełnie innym.
Zdziwiło go, że ta dziewczyna zaczyna go powoli fascynować, choć do tej
pory nawet przez głowę mu nie przeszło, żeby zainteresować się kimkolwiek
innym poza swoją żoną. Zawstydził się nawet swoich myśli, próbując
usprawiedliwić się przed samym sobą, że to przecież nic takiego. No, może
delikatne zauroczenie, ale nic więcej. Chyba każdemu zdarza się coś takiego
przynajmniej raz w życiu. I naprawdę nie chodzi tu o żaden romans czy
przygodę, po prostu miło jest czasem spojrzeć na kogoś bardziej intensywnie. To
jeszcze nie jest zdrada.
Nie miał ochoty wracać samochodem do domu, przynajmniej jeszcze nie
teraz. Chciał pójść pieszo, powdychać powietrze pełną piersią i trochę pogadać
ze sobą samym. Czy to pojawia się nagle? Czy jest po prostu wypadkową
nudnych wieczorów, takich samych poranków, bezpłciowych dialogów, które
i tak zanikają, podobnie jak seks, i tej samej zielonej kuchni, na którą znudziło
mu się patrzeć. Każde małżeństwo prędzej czy później dochodzi do ściany
i tylko niewielu ma pomysł, jak ją obejść, przeskoczyć lub ewentualnie zburzyć.
Osobiście nie miał ochoty robić już nic. Podobnie zresztą jak Cecylia. Od
jakiegoś czasu żyli obok siebie, ostatnio zauważył nawet, że kiedy siedzą we
dwójkę przy stole, to zawsze obok siebie, nigdy naprzeciwko. Zupełnie jakby nie
chcieli dotykać się wzrokiem, nie zahaczyć o spojrzenie tego drugiego, nie
zmusić do jakiejkolwiek konwersacji. Ich milczenie nie było krępujące, bo
każdy tkwił we własnej ciszy i nie próbował tego w żaden sposób zmienić. Tę
emocjonalną nieruchomość przerywała czasem Alicja, która po prostu mówiła za
całą trójkę, a oni czasem dorzucali kilka słów, a może i całych zdań i wtedy
można to było nazwać jakąś tam rozmową.
– Czy wiecie, że dziewczyny z mojej klasy już się całowały?
– Wszystkie? – zdumiała się Cecylia, a on tylko się skrzywił. W wieku
trzynastu lat?
– Oprócz dwóch może, w tym niestety mnie.
– Niestety? – przerwał.
Alicja jak zwykle wzruszyła ramionami.
– Wiedziałam, że tak zareagujesz. Chodzi o to, że my jesteśmy inni.
– Jacy my?
– No nasze pokolenie. Dojrzewamy szybciej i w ogóle. Dlatego całujemy się
już teraz, a nie czekamy, aż nam najlepsze lata miną.
– Rozumiem, że czujesz się odrobinę wystawiona poza nawias? – spytał
ironicznie.
Alicja przewróciła białkami.
– Owszem, trochę tak. Niestety nie mam obiektu.
– Do całowania?
– Właśnie.
– Może daj ogłoszenie?
Cecylia spojrzała na niego niechętnie, ale może tylko mu się wydawało. I tak
dobrze, że w ogóle spojrzała.
– Daj spokój.
– Jasne – powiedział i wstał od stołu. – Jestem tylko starym dziadem.
Trochę szkoda, że żadna nie zaprzeczyła.
O jaskółkach mówi się, że są ptakami wolności. Nie można ich trzymać
w niewoli, nie można oswoić, mimo że chętnie budują swoje gniazda blisko ludzi.
Podobno angielski rolnik nigdy nie odważyłby się zniszczyć jaskółczego gniazda,
bowiem wtedy jego krowa nie dałaby mleka. Jaskółki żyją w stadach, choć
niektóre gatunki decydują się na samotny tryb życia. Wystarcza im wtedy własne
gniazdo.
Cecylia

Człowiek spala się w związku z drugą osobą za szybko, a wszystko dlatego, że


już na samym początku oddaje maksimum siebie. Nie ma żadnych tajemnic, nie
zostawia niczego, co byłoby tylko jego własnością. Jak choćby ulubiony smak
pasty do zębów. Czy partner naprawdę musi o nas wiedzieć absolutnie
wszystko? Pędzimy ku sobie z prędkością światła, wyrzucając cały alfabet
własnych marzeń, pragnień, zachowań i emocji. Jeśli związek zaczyna się
trzęsieniem ziemi, to co może być potem? Ja wiem. Potem jest już tylko tęsknota
za odrobiną tajemniczości, za jakimś maleńkim sekretem, za chowaniem twarzy
pod maską.
I właśnie to pragnienie czegoś innego, powolnego odkrywania kolejnych warstw,
skusiło mnie do założenia konta na Tinderze. Nigdy w życiu tego nie robiłam.
Nigdy w życiu nie wpadłabym na pomysł, żeby zacząć flirtować z obcymi
mężczyznami, żeby do nich napisać, jakkolwiek się otworzyć. Ale „nigdy”
skończyło się pewnego dnia, kiedy zarejestrowałam się jako szekspirowska
Tytania i odpowiadałam wyłącznie na te wiadomości, w których moi
przypadkowi rozmówcy od razu skojarzyli tę postać. To dobrze wróżyło,
przynajmniej na początek. Po paru miesiącach poszukiwań, prób, delikatnych
flirtów i rozmów trochę o niczym, trochę o wszystkim, wyselekcjonowałam
czwórkę mężczyzn, dzięki którym moje życie stało się ciekawsze. Bardziej
emocjonujące, spowite nutką tajemniczości, o którą tak bardzo mi chodziło.
Nocne rozmowy, zabawy słowem, wymiana zdjęć, czasem nieco bardziej
intensywny flirt obudziły mnie jako kobietę. Poczułam się atrakcyjna, choć
doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że to wszystko jest ulotne, złudne i tak
naprawdę chodzi o niezobowiązujący seks. Na razie jednak nie planowałam
żadnych osobistych spotkań, chyba za bardzo obawiałam się zderzenia marzeń
z rzeczywistością, nie do końca byłam też pewna, czy chcę zdradzić swojego
męża. Czasem jednak odnosiłam wrażenie, że rozmowami na każdy temat,
otwieraniem się przed innymi i odkrywaniem siebie zdradzam go bardziej, niż
gdybym tylko poszła z kimś do łóżka.
My kobiety potrzebujemy czasu, żeby dać się oswoić, żeby ktoś podszedł bliżej
i zobaczył to, co gdzieś w nas jest głęboko ukryte. I właśnie to dopuszczenie do
własnej intymności jest zdradą.
Sam seks to tylko seks.
Mr. Jones
Uwielbiam twoje zdjęcie, na którym częściowo widać tatuaż jaskółki.
Uwielbiam sobie wyobrażać, że kiedyś go dotknę.
No właśnie. Banalne, kiczowate, a jednak wywoływało uśmiech na mojej
twarzy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze się czułam. Kiedy w ogóle
usłyszałam jakiś komplement na swój temat i to niedotyczący mojej wiedzy czy
bycia dobrą matką. Tylko taki zwykły, kobiecy. Ocierający się o naszą babską
nadwrażliwość, do której tak niechętnie się przyznajemy.
Shiva
A gdybyś miała powiedzieć, co w sobie lubisz najbardziej? A co najmniej?
Czego się boisz? Przed czym uciekasz?
Zawsze najbardziej obawiałam się utraty siebie. Przeżyłam już taki związek,
w którym ta druga strona tak mocno zacieśniała więzi, że w pewnym momencie
nie mogłam swobodnie oddychać. Udało mi się od tego uciec i wtedy
postanowiłam, że zawsze na pierwszym miejscu będę stawiać niezależność. A
jednak nie udało się. Małżeństwo jest dziwnym tworem gubienia samego siebie.
No, może nie we wszystkich związkach tak jest, ale podejrzewam, że wiele
kobiet zgodziłoby się ze mną. Tracimy swoje ja, zupełnie tego nie zauważając.
Teoretycznie nazywamy to kompromisem, choć tak naprawdę to my zazwyczaj
ustępujemy. To my rezygnujemy z samych siebie, ze swoich marzeń, potrzeb.
Owszem, wybieramy kolor firanek, dywanów czy kafelków do łazienki, ale już
o tym, co będziemy robić ze swoim wolnym czasem (jeśli go mamy), decyduje
ktoś inny. Nagle okazuje się, że nie powinnaś czytać wieczorem, bo światło razi
innych. A wyjście na jogę w sobotę po południu też nie jest najlepszym
pomysłem, bo przecież można te dwie godziny spędzić inaczej. Wakacje nad
morzem są wprawdzie kuszące, ale podobno w górach o tej porze jest mniej
ludzi. Nie lubisz gór, ale zapominasz o tym wspomnieć. Zapominasz też, że
wolno ci być od czasu do czasu egoistką i nie ugotować obiadu. Po jakimś czasie
taka myśl w ogóle nie przejdzie ci przez głowę. Obiad jest zawsze, często
trzydaniowy.
– Słuchaj, zaprosiłem na niedzielę Marcina z żoną.
O właśnie. Nie znoszę Marcina, a jeszcze bardziej nie cierpię jego żony. Ma
obrzydliwie świdrujący głos, który wpada mi w ucho i zaczyna w środku
tańczyć. Boję się, że kiedyś ogłuchnę albo że moje ciało wybuchnie od środka.
Na dodatek idiotycznie się śmieje, i to w sytuacjach, które wcale śmieszne nie
są. Nigdy nie mogę zapamiętać jej imienia, ale to pewnie dlatego, że nie chcę.
– Nie mam ochoty – mruczę pod nosem.
Wiktor patrzy na mnie ze zdumieniem.
– Daj spokój, dawno u nas nie byli. Wpadną na kawę, upiecze się jakieś
ciasto, trochę pogadamy.
Upiecze się.
Samo wlezie do piekarnika, a wcześniej się samo ugniecie. I tylko się samo
nie zeżre, bo zrobią to goście.
I zamiast powiedzieć dosadnie, że nie, że nie mam ochoty, że nie lubię ani
Marcina, ani tej cipy, której imienia nie pamiętam, upiekłam sernik z polewą
czekoladową i uśmiechałam się debilnie, kiedy go chwalili.
Można nazwać to kompromisem. Ale można też tchórzostwem i rezygnacją
z własnego zdania.
A czekolada bez orzechów? To jest być może bardzo banalny przykład, ale
naprawdę sporo pokazuje. Uwielbiam czekoladę z orzechami. Mleczną. Wiem,
że gorzka pewnie lepsza i zdrowsza, ale ja lubię mleczną. Poza tym nie zjadam
czterdziestu tabliczek dziennie, więc chyba nie ma sensu robić z tego wielkiego
żywieniowego wydarzenia.
– Kupiłeś czekoladę?
– Tak. – Wiktor wyjmuje z torby dwie tabliczki. Gorzka, siedemdziesiąt
procent kakao. Bez orzechów.
– Nie lubię takiej.
– Cela, to najzdrowsza czekolada. I smaczna, nieraz ją jedliśmy. Te mleczne
to mydło.
Kurwa, chcę zatem zjeść mydło. A co robię? Biorę do ust kostkę gorzkiej
i staram się ją szybko przełknąć, bo wcale mi nie smakuje.
Kompromis?
Gówno, nie kompromis.
Kiedy nastąpił przesyt?
Swój pierwszy kryzys przechodziłam samotnie, przynajmniej tak mi się
wydawało. Minęło pięć lat od ślubu z Wiktorem, a ja poczułam, że zaczynam
gasnąć. Zupełnie jakbym dostała tylko jedną baterię do latarki, tylko jedną
świeczkę do lampionu, bez możliwości wymiany.
Zaczęło się niewinnie. Zawsze rano parzyłam dwie kawy, do jednej
wsypując łyżeczkę cukru, do drugiej dodając mleko. Pierwsza była dla Wiktora,
druga dla mnie. Pewnego dnia usiadłam przy kuchennym stole, zanurzając
dłonie w potarganych włosach i próbując się obudzić po źle przespanej nocy.
Alicja miała koszmary, śniło jej się wielkie masło, które próbowało ją zadusić,
a kiedy wreszcie mu się wyrwała, zaczął ją gonić brokuł. Wstawałam do niej aż
pięć razy, w końcu wzięłam ją do łóżka i próbowałam wykraść nocy resztki snu.
Z opłakanym skutkiem.
– Zrobiłam jedną kawę – wyszeptałam nagle ze zdumieniem, wpatrując się
w parującą filiżankę.
Niemal natychmiast zerwałam się z krzesła i raz jeszcze ustawiłam ekspres,
ale przez moment poczułam się tak, jakbym nie dopatrzyła czegoś ważnego,
czegoś, co było niejako naszym małżeńskim rytuałem. Wiktor był jeszcze
w łazience, więc zanim pojawił się w kuchni, jego kawa stała już na stole, ale
i tak miałam wyrzuty sumienia. Na krótko. Po kilku miesiącach zauważyłam, że
to właśnie jedna kawa staje się standardem, a mój mąż bez żadnego problemu
robi sobie drugą. Chciałam go nawet o to zapytać, ale w końcu machnęłam ręką.
Po cholerę robię z tego problem?
Z drugiej strony to dziwne, że niczego nie zauważył. Człowiek składa się
z rytuałów i przyzwyczajeń, więc kiedy coś się zmienia, powinien to
potraktować jako coś, co narusza pewną ciągłość. Wiktor jednak nie wspomniał
słowem o tym, że nagle sam musi sobie robić kawę. Najwyraźniej nie traktował
tego jak rytuału.
A kołdra? Nagle w naszej sypialni pojawiły się dwie, w swoją
z przyjemnością się owijałam jak kokonem. Jedna, wspólna, już mi nie
wystarczała, bo naruszała niejako moją intymność. Tymczasem osobna,
pachnąca pościel wydawała mi się specyficzną kryjówką, czymś w rodzaju
gniazda, w którym mogłam się ukryć, zanurzyć i zasnąć na własnych
warunkach. Przygotowując obiad, bardziej myślałam o swoich kulinarnych
upodobaniach niż o tym, czy faszerowana papryka będzie smakować mojemu
mężowi. Zaczęłam sama kupować sobie czekoladę i przestałam wysłuchiwać
uwag na temat tego, że mleczna jest niezdrowa. Niezdrowe jest zjedzenie zgniłej
kiełbasy. I nawet powiedziałam to głośno, a Wiktor spojrzał na mnie, jakby
nagle odkrył, że jestem z innej planety. Z pary zaczęliśmy stawać się
pojedynczymi bytami, które oczywiście jakoś funkcjonowały w czterech
ścianach, ale bardziej na zasadzie przyzwyczajeń i wspólnego mieszkania niż
miłości w kolorze ciepłej fuksji. Taki stan rzeczy może ciągnąć się latami i jest
w zasadzie bezbolesny dla obojga małżonków, nie szarpie za włosy, nie
policzkuje obojętnością, po prostu płynnie przechodzi z poniedziałku we wtorek,
z maja w czerwiec, z jesieni w zimę.
– Jadę do pracy. Będę o czwartej.
– Jadę do pracy.
– Jadę.
Coraz krótsze informacje, coraz bardziej ogólne zdania. Komunikacja
działała sprawnie tylko na poziomie związanym z Alicją i jej zajęciami. To, co
dotyczyło nas, nie miało już większego znaczenia dla drugiej strony. Dziwne?
Pewnie normalne. To dotyczy wielu małżeństw, tylko niewiele z nich potrafi
o tym powiedzieć głośno. Zresztą my też tego nie robiliśmy. Wiktor w ogóle
mało się odzywał, a ja gadałam głównie z własnym odbiciem w lustrze. No
dobrze, wyszłam za mąż z miłości, chociaż Alicja była już w drodze, więc
właściwie nawet się specjalnie nie zastanawiałam, co powinnam zrobić.
Wydawało mi się to czymś naturalnym, jakąś normalną konsekwencją naszego
związku.
Naprawdę byłam zakochana.
Kiedy człowiek gubi to uczucie? Mam wrażenie, że kobiety składają się
z wielu elementów miłości i kiedy wszystko sprawnie działa, to te fragmenty
pozostają na miejscu. Kiedy jednak brakuje spoiwa, zaczynają powoli odpadać,
odklejać się od całości, aż w końcu zostaje nagi człowiek, który już nie wie, czy
jeszcze kocha. Całkiem możliwe też, że zaczynam mieć początki menopauzy,
która podobno zdecydowanie szybciej atakuje kobiety sfrustrowane,
nieszczęśliwe i pogubione w każdej możliwej materii życia.
To ja?
Pewnie tak.
Candyman
Naprawdę jesteś ornitologiem? Co czytałaś ostatnio? Jaki kolor bielizny
najczęściej wybierasz?
Ha, ha. Otóż chyba nie przykładam do tego żadnej wagi. A może powinnam?
Może powinnam bardziej zainteresować się tym, w co obleczona jest moja
dupa? Może wtedy ja sama poczułabym się trochę lepiej? Bardziej atrakcyjnie?
Mam wrażenie, że wszystko zaczynam niejako od nowa. Do wszystkiego
podchodzę jednak z obawami, zupełnie jakbym dopiero wczoraj się urodziła.
Kiedy założyłam konto na Tinderze, przez cztery pierwsze dni bałam się do
niego zajrzeć. Zupełnie jakby miało z niego wyskoczyć stado zboczeńców
i zjeść mnie na śniadanie.
Skrzynka była pełna. Ale miałam też rację. Większość nadawała się do
przemiału, wiedziałam to, zanim skończyłam czytać opisy. Co drugi facet był
królem seksu, bogiem alkowy i sugerował, że zrobi ze mną wszystko, o czym
nawet nie śniłam. Pisali z błędami albo wklejali gotowe formułki podrywu.
Jak tylko zobaczyłem Twoje zdjęcie, poczułem fascynującą więź.
Cudownie. Więź, zwłaszcza fascynującą, chce poczuć każdy. Tyle że ja nie
dałam żadnego zdjęcia.
Wyobraź sobie pokój, a w nim tylko my. Zamknięci na zawsze.
Dokładnie przed tym uciekam.
Jesteś samotna, ja też. A kiedy spotykają się dwie samotności, nagle zaczyna
się szczęście. Początkowo sączy się nieśmiało, by w końcu wybuchnąć ze
zdwojoną energią dwóch poszarpanych serc. Czy jesteś gotowa na taki wulkan?
Nie wiem. Ale przynajmniej napisane bez błędów ortograficznych.
Trochę czasu zajęło mi prześledzenie wynurzeń tych wszystkich adonisów,
od których roiła się nasza planeta, aż w końcu odważyłam się napisać. Nic
wielkiego, nieśmiałe pytanie, skąd jest, co robi. A potem z kolejnym.
Odrzuciłam naprawdę sporą grupę, zanim została czwórka stałych adoratorów,
którym w końcu wysłałam swoje zdjęcie. Sporo mnie to kosztowało. Z jednej
strony ciekawość, podniecenie, rodzaj dreszczyku emocji, że otwieram się przed
innym mężczyzną, z drugiej jakiś strach, że to się wyda albo że po drugiej
stronie siedzi bohater powieści Jo Nesbo i właśnie ostrzy noże, którymi potnie
mnie na kawałeczki, a potem rzuci na pożarcie ptakom. Zjedzą mnie rybitwy
i albatrosy, bo zaufałam Tinderowi. To w sumie głupia śmierć, więc strach
towarzyszył mi dość długo. Ale po jakimś czasie po prostu zaczęłam się tym
bawić.
Shiva
Wyobraź sobie miejsce, w którym teraz chciałabyś być. I tylko siedzieć
z zamkniętymi oczami, słuchać wiatru albo ptaków. A ja byłbym obok.
Niezwykle łatwo jest oczarować kobietę wypłukaną z komplementów. Pisząc
i flirtując w sieci, uświadomiłam sobie prostą rzecz. Chcę być kochana. W całym
tym zawirowanym świecie, w całym tym systemie wzajemnych relacji
i układów, tak naprawdę tylko miłość potrafi wszystko wyprostować. Człowiek,
który kocha i który jest kochany, rozsupłuje supełki bez większych problemów,
nie szamocząc się przy tym i nie obcierając sobie palców. Trudności pojawiają
się wtedy, kiedy wszystko trzeba robić samemu. Nawet uśmiechać się do
własnego odbicia w lustrze. Wiktor o mnie zapomniał, chociaż oczywiście zdaję
sobie sprawę z tego, że ja o nim w jakimś sensie też. Jakoś tak nawzajem
odwróciliśmy się do siebie plecami i najwyraźniej żadne z nas nie miało ochoty
tego zmienić.
Nie my pierwsi.
Ale trudno mi się chyba dziwić, że postanowiłam rozwiązać ten układ
ostatecznie. Stać mnie na bycie samotną matką. Stać mnie również psychicznie,
choć wiem, że rodzice będą kręcić nosem. Nikt nie lubi słowa „rozwód”, ale
jakoś nikomu nie przeszkadza świadomość, że w czyimś związku wszystko się
pieprzy. Niech się pieprzy, byle w sakramencie małżeńskim.
Tata pewnie by mi jeszcze pomógł przy rozwodzie, albo przynajmniej
wsparł, ale matka zacznie wydziwiać. Chociaż ona ostatnio też nie jest wzorem
do naśladowania. Ubzdurała sobie już jakiś czas temu, że jej powołaniem nie jest
już pieczenie ciast i tortów, tylko pisanie erotycznych wierszy, dzięki którym
spełnia się jako kobieta. Niech jej będzie. W końcu każdy powinien się spełniać
tak, jak tego potrzebuje. Za często krytykujemy innych, za szybko oceniamy, za
bardzo chcemy udowodnić, że tylko my mamy rację. Pamiętam, jak umierałam
ze śmiechu, kiedy moja koleżanka z pracy pojawiła się w instytucie dwa dni po
wstrzyknięciu sobie jakiegoś wypełniacza w usta. To był tak bardzo śmieszny
i jednocześnie tragiczny widok, że nie mogłam się powstrzymać. Czy dzisiaj też
bym się z niej śmiała? Pokażcie mi chociaż jedną kobietą, która nigdy w życiu,
nawet przez ułamek sekundy nie chciała poprawić czegoś w swoim wyglądzie.
Która przez moment nie chciała być idealna, piękna od paznokci u stóp po gęste
niczym tundra włosy. Tyle że jednej wystarczy golenie pach, inna skusi się na
botoks i malutki wypełniacz, a jeszcze inna chce mieć usta większe od głowy.
Tylko czy ja mam prawo ją oceniać, powiedzieć, że wygląda jak glonojad,
i uznać, że jest debilką? Nie mam. Najbardziej wkurwiające jest ciągłe ocenianie
innych. Jeszcze gorsze – ocenianie jednej baby przez drugą. Jeśli chcemy, żeby
było nam ciut lepiej, to spróbujmy chociaż przez jeden dzień nie krytykować
kogoś naszej płci. Trudne? Jak cholera.
Babska solidarność powinna dotyczyć wszystkiego, nawet ciała
nafaszerowanego wypełniaczem i sztucznych cycków. Czemu jej wtedy nie
spytałam, po co to zrobiła? Może wcale nie było tak wesoło. Może chciała się
przypodobać facetowi, który jej nie zauważał? Może w ogóle chciała zostać
zauważona?
Mr. Jones
Masz piękne, łagodne spojrzenie. Zatapiam się w nim, zanurzam, żeby za
chwilę odpłynąć. Dlaczego właśnie jaskółka?
Jaskółka jest symbolem rodziny, domu, wolności, tęsknoty za tym, żeby
chociaż raz poczuć skrzydła. Tradycja ludowa mówi, że jaskółka to zapowiedź
wiosny, przebudzenia i nowego życia. Może właśnie dlatego? Pewnie kiedy
robiłam ten tatuaż, w ogóle o tym nie myślałam, może to moja podświadomość
kazała mi wybrać taki, a nie inny symbol.
Przebudzenie. Nowe życie. Jak to pięknie brzmi.
Niestety obecnie moja sytuacja nieco się skomplikowała. Tinder Tinderem,
ale ja potrzebowałam pomocy realnej, pomocy swojego męża, potrzebowałam
jego obecności, a świadomość, że mogłabym zostać sama z niewładnymi nogami
i jakąś dziwną bezbronnością, paraliżowała mnie jeszcze bardziej. Miałam cichą
nadzieję, że Wiktor nie zauważył mojego wcześniejszego chłodu, obojętności
i braku zgody na dalsze wspólne życie, nawet jeśli niewypowiedzianej jeszcze
głośno. Może był tak zajęty uczelnią, wykładami, a ostatnio habilitacją, że nie
wyczuł w moim zachowaniu niczego, co prowadziło prostą drogą do kancelarii
adwokackiej. Teraz musiałam zmienić taktykę, co bolało podwójnie.
Wiedziałam, że nie do końca jestem uczciwa, z drugiej jednak strony nie miałam
innego wyjścia. Postanowiłam na jakiś czas odwiesić moje tinderowe romanse,
zwłaszcza że i tak nie miałam jakoś nastroju na flirt. Kiedy leżysz
z niedowładem nóg, jakoś średnio chce ci się pisać o koronkowej bieliźnie,
szeptać wirtualnie o swoich pragnieniach i wysyłać zdjęcia z erotycznie
rozchylonymi ustami.
Pobawimy się później. Jak wrócę do świata żywych.
– Robię to dla Alicji – powiedziałam sobie, choć było to tylko kolejne
oszustwo.
Trudno. Kłamstwo jest czasem taktyką przetrwania i stosują je niemal
wszyscy.
Wiktor

Nie miał nawet cienia podejrzeń, że Karola okaże jakiekolwiek zrozumienie dla
zaistniałej sytuacji. Wcale jej się nie dziwił. Jego myśli o rozstaniu z żoną
wypowiedziane w końcu na głos, jakoś nie pasowały do tego, co musiał
oznajmić Karoli następnego dnia po wypadku Cecylii.
– Jak to na razie zostajesz? – spytała tonem, który w skali chłodu oceniłby na
minus pięćdziesiąt.
– Sytuacja nieco się skomplikowała. Cecylia jest chwilowo unieruchomiona
na wózku i jeszcze nie do końca wiemy, ile to potrwa.
Postanowił, że na razie nie wspomni o tych kilku czy kilkunastu procentach,
żeby nie płoszyć za bardzo dziewczyny o zielonym spojrzeniu. Perspektywa
miesięcy, a może i roku mogłaby ją odstraszyć na tyle skutecznie, że zamiast
kontynuacji romansu otrzymałby nieprzyjemny bilet powrotny. A tego nie
zniosłaby ani jego męska duma, ani zwykłe pożądanie. Sam nie wiedział, kiedy
wszedł w ten układ tak chętnie i dobrowolnie. Może dlatego, że znowu poczuł
się potrzebny? Że znowu ktoś go chwalił, podziwiał i miał ochotę na jego
towarzystwo?
– Lubię z tobą rozmawiać – powiedziała mu kiedyś, a on uznał to za idealny
wręcz algorytm swojego przyszłego życia. Komplementy plus zainteresowanie,
pomnożone przez seks.
A seks z Karolą był czymś doskonałym, nie mógł sobie ot tak pozwolić na
jego utratę. Poza tym naprawdę planował odejść od Celi, tylko jeszcze jej o tym
nie wspomniał. Nie bardzo wiedział, jak ugryźć ten temat, żeby obyło się bez
histerii, dramatów i obwiniania go o wszystko. A teraz po prostu nie wypadało.
Każdy wie, że nie kopie się leżącego, a w tym przypadku – siedzącego na
wózku, i to nie z własnej winy. Pewne rzeczy muszą poczekać, nawet jeśli
naprawdę nie było to po jego myśli. Ale przyzwoitość nakazywała mu
zaopiekować się Cecylią i choćby bardzo chciał spakować już swoje walizki, to
właśnie teraz nie mógł tego zrobić.
Nie tak go wychowano. Wiedział, co znaczy odpowiedzialność za drugą
osobę, i wiedział, że dojrzałość polega na dokonywaniu dorosłych wyborów. Nie
był już dzieckiem. Nie miał prawa powiedzieć – znudziło mi się z tobą bawić,
idę poszukać nowego przyjaciela. Nie teraz, kiedy jego żona potrzebowała
pomocy, podobnie jak jego córka, ciągle jeszcze pogubiona w nowej
rzeczywistości. Musiał odłożyć nowe uczucie na czas nieco późniejszy i miał
nadzieję, że Karola to zrozumie.
– Ile? – spytała teraz rzeczowo.
Przełknął ślinę.
– Miesiąc, góra dwa – skłamał gładko i bez mrugnięcia okiem. Pomyślał
jednak, że to raczej mało realne, bo na razie fizjoterapia przynosiła marne skutki.
To były wprawdzie dopiero początki, ale szczerze mówiąc, spodziewał się
jakichś szybszych efektów.
– Potem jej o nas powiesz?
Będzie musiał. Ale spokojnie. Dwa miesiące to może jednak sporo czasu.
Być może dojdą do takiego etapu, w którym Cecylia nie będzie go potrzebować
aż tak bardzo. Poza tym on sam postanowił zacząć szukać alternatywnych
rozwiązań. W dobie internetu każda informacja jest na wyciągnięcie ręki,
wystarczy tylko dobrze poszukać i nie spieszyć się z atakowaniem lekarzy, tak
jak zrobił to nie dalej jak kilka dni temu.
– Wiem! – Wpadł do gabinetu doktora Piotra, przebłagując wcześniej dwie
starsze niewiasty w poczekalni, żeby go wpuściły tylko na minutkę. I że
wynagrodzi im to kawą z automatu. Nie miał umówionego terminu, nie miał
żadnego numerka, musiał jednak wyglądać na zdesperowanego, bo udało mu się
wejść do środka.
Lekarz spojrzał na niego tak, jakby zobaczył pterodaktyla. Ten sam rodzaj
niezrozumienia. Wprawdzie Wiktor nie spodziewał się, że pamięta wszystkich
swoich pacjentów, a już tym bardziej ich partnerów, ale mimo wszystko poczuł
się wyrzucony poza nawias. Przełknął kilka razy ślinę i potarł ręce, żeby dodać
sobie otuchy, a potem powiedział:
– Moja żona była operowana dwa tygodnie temu. Cecylia Kosowska,
wypadek niedaleko ronda, uszkodzenie rdzenia, blondynka taka – wyrzucał
z siebie wszystkie informacje, jakie mu tylko wpadły do głowy, i na szczęście
dostrzegł nić porozumienia. Doktor Piotr załapał. Podniósł ręce i dotknął
grzywki, a potem pokiwał głową.
– Oczywiście – powiedział tak, jakby Cecylia nie mogła mu w żadnym
wypadku wylecieć z głowy.
Dobre i to.
– Proszę posłuchać. – Wiktor wyjął kartkę papieru, na której miał wszystko
dokładnie wydrukowane i podkreślone dodatkowo flamastrem.
– „Jesteśmy przekonani, że ta procedura jest przełomem, który – kiedy
zostanie poprowadzony dalej – przyniesie historyczną zmianę w obecnie
beznadziejnych rokowaniach dla osób z urazem rdzenia kręgowego” – odczytał
z dumą.
– Kto my?
– No lekarze, którzy przeprowadzili operację – zerknął na kartkę – „wycięcia
jednej z dwóch opuszek węchowych, znajdujących się w górnej części nozdrza
pana Fidyki”. A pan Fidyka to...
– Wiem, kim jest pan Fidyka – przerwał mu lekarz. – To głośna historia,
choć sprzed paru lat.
– To tym bardziej teraz ta metoda musi być już skuteczniejsza. Wie pan,
glejowe komórki węchowe – popisał się wiedzą.
Doktor Piotr upił łyk kawy, spojrzał na niego z pewnym rodzajem znużenia,
w sposób, w jaki zazwyczaj traktuje się ludzi, którzy wszystko wiedzą lepiej niż
sami lekarze, i wyjaśnił mu spokojnym tonem:
– Pana żona nie kwalifikuje się do tego rodzaju operacji. Poza tym
zrobiliśmy wszystko, co było można. Teraz najważniejsza jest rehabilitacja.
Pewnych rzeczy po prostu nie można przyspieszyć, choć bardzo byśmy tego
chcieli.
– Sam pan powiedział, że szanse nie są zbyt duże.
– Ale nie żadne. W tamtym przypadku rzeczywiście zabieg przeszczepu
komórek macierzystych okazał się strzałem w dziesiątkę, ale to nie znaczy, że
wszystkie urazy kręgosłupa można wyleczyć tą metodą. I że każdy
sparaliżowany pacjent zacznie chodzić. To nie są krople do nosa, które pomagają
w walce z katarem. Tutaj każdy przypadek jest indywidualny, ale jeśli chodzi
o pana żonę, to chyba najważniejsze jest to, że nie mamy do czynienia z czymś
nieodwracalnym. Proszę się uzbroić w cierpliwość.
– „Po trzech miesiącach w lewym udzie pana Fidyki zaczęły przyrastać
mięśnie, a sześć miesięcy po operacji wykonał swój pierwszy, ostrożny krok,
między poręczami i z użyciem protez” – Wiktor zdawał się go nie słuchać, tylko
dalej czytał głośno, żeby lekarz wreszcie go zrozumiał.
– Wszystko się zgadza. Ale pacjent wcześniej przez ponad dwa lata nie
wykazywał powrotu czucia mimo intensywnej fizjoterapii. Poza tym jego uraz
był zupełnie inny.
– Czyli moja żona nie ma co liczyć na taką operację?
Lekarz przecząco pokręcił głową, a potem wstał, dając mu tym samym
sygnał, że ich rozmowa dobiegła końca.
– Wrócę tu z nowymi pomysłami – obiecał jeszcze Wiktor, co zabrzmiało
prawie jak groźba.
– Nie wątpię. – Lekarz uśmiechnął się tym razem z dużym przymusem,
a potem machnął ręką na znak, że wizyta i tak jakoś dziwnie się przedłużyła.
Zwłaszcza że nie była umówiona.
„Kurwa no” – zaklął w myślach Wiktor.
„Co ja powiem Karoli?”
– Kawa! – wrzasnęły nagle dwie starsze panie, które na widok jego sylwetki
oddalającej się z poczekalni, poczuły w sobie zew drapieżnika tracącego łatwą
zdobycz.
Przyniósł im zatem dwie cappuccino, do którego dosypał taką ilość cukru, że
wstrząsnęłoby to nawet producentami coca-coli.
A teraz Karola patrzyła na niego wyczekująco, a on nie wiedział, co jej
odpowiedzieć. A jeżeli dwa miesiące nie wystarczą? A jeśli nie będzie chciała
dłużej czekać? Powinien był ją zapewnić, że to naprawdę nie potrwa długo, że
jeszcze trochę i będą razem, ale wystarczyło samo wspomnienie Cecylii na
wózku, żeby nie powiedział jednak nic. Oczywiście, że już jej nie kochał, ale nie
mógł okazać się aż takim skurwysynem. Po tylu latach małżeństwa należało jej
się tych kilka miesięcy opieki. To będzie taki jego prezent pożegnalny. A potem
nic już nie stanie na przeszkodzie, żeby przeprowadził się do Karoli.
Spojrzała na niego miękko, a potem podeszła tak blisko, że na moment
zakręciło mu się w głowie. I najzwyczajniej w świecie włożyła mu rękę
w spodnie i zaczęła nią przesuwać w górę i dół.
Dlaczego żony nie chcą już tego robić?
Jeszcze do niedawna uważano, że ptaki są stałe w uczuciach. Badania
przeprowadzone przy pomocy daktyloskopii genetycznej wykazały jednak, że
zwierzęta te bynajmniej nie są monogamiczne. Przynajmniej nie wszystkie.
Zdrada wśród wielu gatunków ptaków jest czymś normalnym, a samiec często
opiekuje się nie swoimi pisklętami. Z nieprawego łoża pochodzi aż
siedemdziesiąt procent wróbli domowych, połowa lęgu jaskółki modrej i co
trzecie pisklę sikory modrej. Remizy zaś potrafią w jednym sezonie poderwać
nawet kilka samiczek i mieć z nimi potomstwo.
Cecylia

Podobno nawet najprostsza lornetka jest lepsza od gołego oka. Przynajmniej


jeśli chodzi o ptaki. Oczywiście, że się z tym zgadzam, chociaż muszę przyznać,
że ja bardzo często obserwowałam moje ulubione gatunki bez żadnego sprzętu.
Czasem używałam lornetki o niedużym powiększeniu, nie większym niż
dwanaście, bo takie mają jasny obraz, co pozwala na lepszą identyfikację ptaka.
Potrafiłam godzinami przesiedzieć w zaroślach i czekać na idealny moment. I
nie chodziło tylko o zdjęcie, ale raczej o uchwycenie czegoś, co można zobaczyć
tylko raz. Pocałunek, dotyk skrzydełek, pieszczota. Tak, ptaki są niezwykle
czułe, troskliwe i opiekuńcze. Kawki potrafią się czule przytulać, iskać,
ogrzewać, wspólnie szukać jedzenia i się nim dzielić. Kiedy zabraknie partnera,
mogą nawet wpaść w depresję.
Ptaki są jak ludzie. A może na odwrót?
Najbardziej polubiłam niejakiego Thora oraz Mr. Jonesa, którego wyraźnie
interesowało to, co robię. Pytał mnie o ptaki, pytał o moją nienapisaną książkę,
pytał o wszystko, o co prawie nigdy nie zapytał mój mąż. Wiktora tylko
początkowo interesowała moja praca, ale jakoś szybko przeszedł nad nią do
porządku dziennego. Nawet go rozumiem. Nie każdego musi kręcić podglądanie
ptaków, obserwowanie ich zwyczajów, nawyków i upodobań. Mnie też jakoś nie
fascynowały jego socjologiczne dywagacje dotyczące ludzkich zachowań.
Każdy zajmował się swoimi sprawami i jakoś nikomu to nie przeszkadzało.
Ale Mr. Jones pokazał mi, że może jednak powinno być inaczej.
Dlaczego kolibrów nie można przytulać?
Niby zwykłe pytanie, ale rozbudziło moją ornitologiczną pasję.
To jedne z najbardziej egoistycznych ptaków na świecie. Ciągle wdają się
w jakieś bójki i najchętniej prowadziłyby samotne życie. Są w tym podobne do
niektórych ludzi, sama znam takich. Wolą samotność niż otaczanie się idiotami,
którzy tylko burzą ich wewnętrzny spokój. Kiedy nie możesz trafić na osobę,
z którą chcesz spędzać swój wolny czas, to wierz mi, samotność jest wtedy
jedynym dobrym rozwiązaniem.
Nie wiem, czy naprawdę tak myślę.
A potem się jeszcze bardziej rozpisałam, co sprawiło mi dużą przyjemność.
Mr. Jonesowi najwyraźniej też, bo prawie przez pół nocy pisaliśmy do siebie,
wymieniając się uwagami na temat najbardziej zakręconych ptasich zachowań.
Na koniec wysłałam mu dokładne zdjęcie mojej jaskółki wytatuowanej w dolnej
części brzucha i poczułam miłe podniecenie, kiedy mój rozmówca po drugiej
stronie laptopa szczerze się nim zachwycił. Kiedy kładłam się do łóżka obok
pochrapującego Wiktora, czułam się jakaś lekka, szczęśliwa i nawet to chrapanie
nie przeszkodziło mi spokojnie zasnąć.
Leżałam i rozmyślałam. Z Tindera wyłaniał mi się całkowicie nowy obraz
współczesnego faceta. Taki tygrys, trochę oswojony. Nowy macho, ale
w żadnym wypadku brutalny. Nieposzturchujący swojej partnerki
i niezbywający jej byle słowem. Taki, który ma własne zdanie i kiedy chce
wybrać się pod namiot z kumplem, po prostu to robi. Zamiast kremów, piętnastu
koszulek i żelu do włosów zabiera wędkę, kalosze i starą dżinsową kurtkę.
Dopuszcza kilkudniowy zarost i mycie w zimnej wodzie. Na dodatek naprawdę
potrafi złowić rybę i osobiście ją wypatroszyć. Z jednej strony jest dziki
i niebezpieczny, z drugiej potrafi mruczeć jak najedzony kotek i daje się
pogłaskać. Nowy model faceta łączy bowiem w sobie typowo męskie cechy –
siłę, odwagę, charakter, z odrobiną kobiecości – zdolnością do kompromisów,
opiekuńczością, wrażliwością. Z tej mieszanki wyłaniała się całkiem
sympatyczna postać, która potrafi zarówno naprawić kran, jak i upiec ciasto
z rodzynkami. Byłam zachwycona.
Kto wie, może wreszcie znalazłam prawdziwą miłość? Albo nawet kilka.
Tak czy inaczej – nadeszła era prawdziwych facetów. Przynajmniej
w terminologii. Będą nas nosić na rękach, ale i trzymać nogi na stole, przygotują
romantyczną kolację, a potem zaszyją się w garażu, by podłubać w starym
motocyklu. Będą oglądać westerny i wyśmiewać wszelkiego rodzaju bankiety.
A na koniec ułożą dla nas wiersz.
Thor
Wiemy, komu zawdzięczamy żarówkę, czcionkę i pierwszy telewizor. Niestety,
nie wiadomo dokładnie, kto i kiedy „wynalazł” pocałunek. Prehistoryczni
artyści, przedstawiając swoje dzieła na skałach, jakoś nie kwapili się do
„wykuwania” całujących się par. Ale oglądałem ostatnio album z kreteńskimi
freskami i mozaikami i powiem ci, że niektórzy dali upust swej erotycznej
wyobraźni i z ochotą przedstawiali bogaty repertuar póz, figur i technik
pocałunku. A Ty? Jak lubisz się najbardziej całować?
Nie mam pojęcia. Dawno już zapomniałam. Pocałunki wydają mi się
zastrzeżone dla młodszych albo po prostu zakochanych.
Powinnam napisać do Thora i Mr. Jonesa i powiedzieć im, co się stało. Do
pozostałych też. Potrzebuję wsparcia.
Najgorzej było z kąpielą. Przeniesienie mojego bezwładnego cielska z wózka
do wanny byłoby niemożliwe, na szczęście Wiktor kazał przerobić łazienkę,
w której zainstalowano prysznic bez brodzika, za to z automatycznym
wyłącznikiem wody. Do tego doszła specjalna osłona na syfon umywalki, pomoc
toaletowa mocowana do podłogi oraz najróżniejsze uchwyty proste, kątowe
i narożne. Całe szczęście, że było nas na to stać, przynajmniej nie bałam się już
własnego mieszkania. Dzięki Bogu nasz blok posiadał też windę i różne inne
udogodnienia dla niepełnosprawnych. Ale to było nowe osiedle,
z apartamentowcami i basenem dla mieszkańców. Najwyższe standardy,
najwyższa jakość i na szczęście ktoś pomyślał również o tych, którzy mogli
mieć trudności z poruszaniem się. Platformy schodowe, obniżone krawężniki,
specjalne podjazdy, równe drogi, szerokie windy aż do poziomu podziemnych
garaży. Nigdy wcześniej nie zwracałam na takie drobiazgi większej uwagi,
a teraz wydawało mi się to niemal błogosławieństwem. Nie jestem niewolnicą
własnego osiedla. Ktoś pomyślał również o mnie, projektując te wszystkie
mieszkania. Ktoś doszedł do wniosku, że człowiek na wózku też powinien czuć
się dobrze. Ktoś uznał, że skoro zapłaciłam tyle kasy za metr kwadratowy, to
wolno mi żądać w zamian dodatkowych udogodnień. Postanowiłam nie myśleć
o tych, których na to nie stać.
Kurwa. Naprawdę niefajnie być niepełnosprawnym w naszym kraju.
Gorzej było we własnych czterech ścianach.
– Pomóc ci się wykąpać? – spytał jakoś niezgrabnie Wiktor pierwszego dnia
po powrocie ze szpitala, a potem wykonał jeszcze bardziej niezgrabny gest,
jakby próbował zdjąć ze mnie sweter.
Prychnęłam.
Umiem się rozebrać.
Nie umiem sama wejść pod prysznic. Inaczej – wiem, jak to zrobić, ale
paraliżuje mnie jakiś dziwny lęk przed poślizgnięciem się. Boję się zaufać
rękom. Zawsze były słabe, ale teraz bardziej przypominają zapałki niż ręce
normalnej kobiety. Co prawda już po kilku godzinach ćwiczeń z moim
fizjoterapeutą zaczynałam sobie ciut bardziej ufać, ale ciągle jeszcze nie
w sprawie wepchnięcia własnego ciała pod prysznic.
Poza tym – kiedy ostatnio widzieliśmy się z Wiktorem nago?
Czułam się dziwnie skrępowana. Wprawdzie znamy nawzajem swoje ciała,
ale mimo wszystko wolałabym nie pokazywać mu się teraz bez niczego,
zwłaszcza że podczas pobytu w szpitalu raczej nie nabrałam masy mięśniowej.
Wszystko na mnie wisi. Skóra na mnie wisi. Jestem jak szeleszcząca na wietrze
plastikowa torebka. Wiatr robi z nią, co chce, unosi, kotłuje, zapędza w różne
kąty. Nie mam na nic wpływu, nie jestem w stanie polecieć tam, dokąd bym
chciała. Jak szybko traci się decyzyjność, siłę i stabilizację. Jak szybko człowiek
staje się workiem ze skóry, do którego ktoś powrzucał organy, ale ciągle jeszcze
nieumocowanych stabilnie, żeby ich właściciel mógł bez obawy przemieszczać
się po świecie.
Po mieszkaniu.
Po łazience wreszcie.
Jestem skazana na własnego męża. Na jego dłoń, w której trzyma namydloną
gąbkę i myje mi plecy.
Ciekawe, jak on na mnie patrzy? Jak na kogoś, kto chwilowo jest jedną
wielką słabością? Jak na żonę, której należy pomóc? Jak na kobietę mimo
wszystko? Jestem kimś czy czymś? Człowiekiem czy obowiązkiem?
Płyn pachnie truskawkami, Alicja go wybrała, chociaż mnie wydawał się
duszący. Ale teraz podoba mi się ten zapach. Zamykam oczy, bo dzięki temu nie
muszę oglądać siebie samej. Jestem w Dolinie Górnej Łabuńki. Nie pamiętam,
kiedy to było, ale ciągle mam to miejsce przed oczami. Derkacze i dubelty – dwa
gatunki z Polskiej Czerwonej Księgi, zagrożone wyginięciem. Widziałam je.
Słyszałam, jak szepczą. A potem jeszcze przyleciał bielik, błotniak stawowy
i ortolan. Jak bardzo chciałabym teraz zaszyć się gdzieś w zaroślach, wśród
wysokich traw, patrzeć na tańczące ptaki, słuchać ich i nie musieć martwić się
o to, że ktoś ogląda moją mało atrakcyjną dupę.
– Boli cię coś? – dobiegło mnie nagle.
– Nie – zdziwiłam się i otworzyłam oczy.
– Bo jakoś tak dziwnie się wzdrygnęłaś. Może woda jest za zimna? –
Próbował pokręcić lewym kurkiem, ale w porę dotknęłam jego ręki.
– Nie, wszystko jest w porządku.
– Gotowa? Mogę cię wytrzeć?
Pokiwałam głową.
Muszę poćwiczyć z rehabilitantem samodzielnie przenoszenie swojego ciała
na to śmieszne siedzenie pod prysznicem. Nie mam brodzika, więc łatwiej się tu
dostać, tylko trzeba przełamać w sobie wewnętrzny opór. Wiem, że Wiktor
będzie mi pomagał, ale jednak wolałabym jak najszybciej robić to sama. On
zdecydowanie nie patrzy na mnie jak na kobietę. Wcale mu się nie dziwię, ale
z drugiej strony to nie jest przyjemne uczucie. Kobieca próżność, której się
zresztą nie wstydzę, chciałaby zostać dopieszczona. Nagość jest intymnością,
a ja odniosłam wrażenie, że nagle mam na sobie jakiś dziwny kostium ze skóry,
który należało umyć płynem o zapachu truskawkowym, a potem nałożyć na
niego warstwę ubrań. I nic poza tym.
I bardzo dobrze.
Łatwiej będzie to wszystko uporządkować, kiedy moje ciało zrozumie
w końcu, że ma wrócić do dawnej formy. Że ma mnie słuchać i robić to, o co
poproszę.
Muszę wrócić do pisania z moimi adoratorami. Przynajmniej dzięki nim
znowu poczuję się kobietą. Chcę poczytać, jak się o mnie martwią, jak oferują
mi swoją pomoc, jak próbują pocieszyć, wesprzeć w tym najbardziej
popieprzonym okresie mojego życia.
– Chcesz coś zjeść?
Skinęłam głową. Wykąpana, ubrana w miękką piżamę w gołębie, którą
dostałam dwa lata temu od Ali i Wiktora na urodziny, siedziałam teraz w kuchni.
Miałam ochotę na coś dobrego, ale nie chciało mi się samej niczego robić.
Zresztą po każdej kąpieli byłam jeszcze słaba. Jakby woda i mydło spłukiwały
ze mnie tę odrobinę siły, którą udało mi się w ciągu dnia zebrać. Nie szkodzi.
Przez noc naładuję baterię. Muszę tylko coś zjeść, muszę się porządnie wyspać
i absolutnie nie kłaść do łóżka z nawałem ciężkich myśli, które nie pozwalają mi
zasnąć do północy. Sięgam wtedy po kolejną tabletkę przeciwbólową i jakoś
zasypiam. Ale to nie jest sen regenerujący. Małe kroki. Wszyscy powtarzają, że
trzeba robić małe kroki i je doceniać.
To tak jakby ktoś w dniu swojego ślubu powiedział porzuconej osobie –
wszystko będzie dobrze, uśmiechnij się.
Ten sam stopień zrozumienia drugiego człowieka.
Kiedy Wiktor krzątał się po kuchni, udawałam, że czytam książkę.
Przypomniało mi się, jak kilkanaście lat temu nie umieliśmy w ogóle gotować
i niemal codziennie robiliśmy makaron z oliwą, posypany twarogiem. Po paru
miesiącach na sam dźwięk słowa makaron dostawaliśmy cięższego oddechu,
a twaróg kojarzył nam się wyjątkowo podle. Kiedyś znajomi zaprosili nas na
kolację, a my na widok spaghetti na trzy cztery złapaliśmy się za brzuchy
i udaliśmy, że właśnie mamy atak kolki.
– Ale podwójny? – zdziwiła się moja koleżanka.
– To właśnie jest miłość – wyjaśnił jej wtedy Wiktor.
Teraz smażył jajka na maśle i od czasu do czasu zerkał w wyświetlacz
telefonu. Fajnie żyło nam się bez komórek. Życie toczyło się wszędzie wkoło,
nie było zamknięte w tym małym prostokątnym przedmiocie, który przykuwa
wzrok i nie pozwala rozglądać się na boki. Zamachałam w powietrzu rękami, ale
mój mąż nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Wyciągnęłam w jego stronę język,
zmarszczyłam nos, wykonałam całą serię głupich min, ale chyba musiałam być
przezroczysta albo rozmyta jak akwarela.
– Czy ty się, mamo, dobrze czujesz? – dobiegł mnie z lewej głos Alicji, która
najwyraźniej od dłuższego czasu obserwowała ze zdumieniem moją tragiczną
pantomimę.
– Ćwiczę mięśnie – odpowiedziałam spokojnie, choć nie bez wstydu.
– Twarzy?
Wzruszyłam ramionami.
– Każde mięśnie należy ćwiczyć, tak mi powiedział lekarz.
Alicja tylko przygryzła dolną wargę.
– Co robisz? – spytała Wiktora.
– Jajka sadzone. Chcesz jedno?
– Wolę omlet.
– Ja też – powiedziałam nagle.
Spojrzał na nas mało zachęcająco.
– Ale ja właśnie zrobiłem sadzone.
– Przerób – zaproponowałam.
O! Oderwał wzrok od komórki na nieco dłużej. Nie powiem, żeby w jego
wzroku kryła się tkliwość, rozbawienie lub chociaż pobłażanie. Moim zdaniem
był nieźle wkurwiony. Aż miałam ochotę podroczyć się z nim jeszcze bardziej.
– Jak to przerób?
– Normalnie. Rozbełtaj to wszystko na patelni, dodaj odrobinę masła i zrób
omlet.
– Dla mnie z szynką – powiedziała Ala.
– Dla mnie z pieczarkami, ale brązowymi.
Nie wiem, co mnie napadło.
– Nie ma w domu pieczarek.
– A co jest?
– Jezu, Cela, nie możesz zjeść jajka sadzonego? Co za różnica w sumie, czy
to omlet czy nie? Jajka smakują podobnie, pod każdą postacią.
– Nieprawda. Omlet jest dużo lepszy. Zwłaszcza z pieczarkami.
– Nie chce mi się iść do sklepu.
– Trudno, to może pojadę sama. Mamy windę, dam radę. Może mnie nawet
wpuszczą bez kolejki. Może ktoś się uśmiechnie do sparaliżowanej kobiety.
Czułam, że się nakręcam. Wcale nie chciałam żadnego omletu, a pieczarki
miałam głęboko w dupie. Ale wkurzała mnie jego nieobecna obecność, jego
łypanie na wyświetlacz telefonu, zupełnie jakby od tego zależało życie. Kiedy
w końcu nieźle wkurzony oświadczył, że pójdzie po te cholerne grzyby,
oznajmiłam mu, że zmieniłam zdanie i chcę omlet ze świeżymi pomidorami.
– Kurwa!
Alicja tylko uniosła brwi.
– Ja rozumiem, że jesteś poruszony, ale podobno nie klniemy bez powodu –
powiedziała ironicznym tonem.
– Mam powód. Twoja matka dostała kulinarnego świra.
Chciało mi się śmiać. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo chciało mi się
śmiać.
Wiktor

Najtrudniejsze były pierwsze tygodnie, kiedy okazało się, że wszystkie


obowiązki związane z Alicją spadły właśnie na niego. Owszem, wiedział, że ma
dorastającą córkę, która z kolei ma mnóstwo zajęć nie tylko szkolnych, ale
i dodatkowych, niemniej jednak poczuł się tak, jakby właśnie adoptował tuzin
niemowląt. Zanim Cecylia była w stanie cokolwiek sama zrobić w domu, musiał
zająć się dosłownie wszystkim. Nawet porannym śniadaniem.
– Co ty właściwie rano jesz? – zapytał naprawdę zaciekawiony.
– Suma na zimno z pomidorkami koktajlowymi oraz prażone pistacje –
odparła Alicja, patrząc na niego bez uśmiechu.
– Nie wygłupiaj się, po prostu jakoś nie wiem...
– Płatki na mleku albo jajecznicę, albo kanapki jakieś. – Wzruszyła
ramionami. – Normalne rzeczy, jak wszyscy.
Zrobił więc kanapki z serem, pomidorem i ogórkiem, bo pamiętał, że
powinno być zdrowo, ale wtedy okazało się, że to był jednak błąd.
– Jem albo ogórka, albo pomidora. Nie łączę ich.
– Bo? – zdumiał się.
– Bo tak. Po prostu.
– A do szkoły?
– Co do szkoły?
– Co ci zrobić?
– Nic. Kupuję sobie kanapki w bufecie. I nie bój się, są zdrowe. Z burakiem,
humusem albo pastą z tuńczyka.
– A wodę chcesz?
– Tak. Ale nie nalewaj mi do tego, to obciach jakiś – żachnęła się, kiedy
zaczął napełniać różową butelkę z jednorożcem. – Wiesz, kiedy jej ostatnio
używałam? Lata temu. Teraz niczego nie musisz mi przelewać. A już na pewno
nie do jednorożca.
Przeprosił zatem i trochę niepewnie zapytał o obiad.
– Dzisiaj jem w domu, bo mam krócej szkołę. Jest wtorek, halo?
To, że jest wtorek, wiedział. O tym, że Ala je wtedy w domu, nie miał
zielonego pojęcia.
– Ale ja kończę dziś po szesnastej.
– To zrób teraz obiad, ja sobie podgrzeję. I mamie też.
Jak to? Teraz?
Otworzył lodówkę i zajrzał do niej z niepewnością i zaciekawieniem.
Owszem, umiał ugotować obiad, ale chyba nie o tej porze i tak bez żadnego
planu? Poza tym spieszył się na uczelnię, więc postanowił, że po prostu kupi
gotową pizzę albo sushi i jakoś to ogarną. Nie zawsze trzeba jeść domowe
obiady, czasem człowiek musi sobie pomóc gotowcami.
Zajrzał do Cecylii. Spała jeszcze, ciężko oddychając. Naprawdę jej
współczuł, on sam nawet sobie nie wyobrażał, co by było, gdyby nagle ktoś
odebrał mu prawo do poruszania się. Z drugiej jednak strony czuł się nieco
przytłoczony tym wszystkim. Ogarnięcie domu, Ali, no i niepełnosprawnej żony
okazało się codziennym Everestem. Zważywszy że przecież cały czas musiał
pracować. Owszem, przychodziły pielęgniarki i fizjoterapeuta, ale i tak miał ręce
pełne roboty. Całe szczęście już niedługo koniec roku i zaczną się wakacje. To
trochę ułatwi mu zorganizowanie codzienności. Nie będzie musiał jeździć na
uczelnię, Ala nie będzie mieć szkoły. Dogadał się też w końcu z teściami, że
wezmą wnuczkę na dwa, może nawet trzy tygodnie do siebie. Mieszkali
w wielkim domu z basenem, to prawie jak wakacje na wsi. Mieli ogromny ogród
i nawet jakąś sadzawkę z pomarańczowymi rybkami. Ala lubiła dziadków, bo
byli dość niestandardowi. Na śniadanie potrafili wyczarować naleśniki
w dowolnie wybranym kształcie i nigdy się nie oburzali, kiedy ktoś poprosił
o coś słodkiego. W końcu w rodzinie cukierników nie wypadało domagać się
salcesonu. Babcia ostatnio zaczęła pisać wiersze, które wprawdzie nie nadawały
się dla uszu nastolatki, bo „kipiały erotyzmem”, ale Wiktor uznał, że to i tak
lepsze niż pobyt u nich w mieszkaniu. Ala była nawet chętna do pomocy, ale też
miała prawo do wakacji i leniuchowania. Tym bardziej że z ich wyjazdu na
Mazury raczej nic w tym roku nie będzie.
– Może jakiś obóz? – Wszedł do pokoju i przysiadł na brzegu łóżka.
Cecylia otworzyła oczy i spojrzała na niego mało przytomnie.
– Jaki obóz?
– No, dla Ali. Poszukam czegoś na sierpień. Konie?
– Ona nie jeździ konno.
– To się nauczy.
Cecylia nic nie powiedziała, ale dotarło do niego, że konie raczej odpadają.
Milczenie też trzeba umieć zrozumieć.
– Windsurfing?
– Może ją zapytaj.
– Boję się, że wtedy nie dostanę żadnej odpowiedzi. Albo co gorsza,
wszystko storpeduje. Ona ma jakieś zainteresowania, o których nie wiem?
Parsknęła śmiechem, ale postanowił, że nie zareaguje. Poza tym nastolatkom
bardzo często zmieniają się upodobania i hobby, więc naprawdę trudno jest za
nimi nadążyć.
– Ala uwielbia rysować.
Tak, to nawet on wiedział. Nie można było od razu, bez tej ironii
i złośliwości?
– To poszukam czegoś artystycznego. Bo wiesz, Mazury raczej odpadają.
Spojrzała na niego ponuro.
– Nie wierzysz, że dam radę?
– Jasne, że wierzę, ale nie wiem, czy do sierpnia...
– Kurwa.
– Cela, daj spokój, wszystko jest na jak najlepszej drodze, tylko po prostu
może nie róbmy żadnych terminów? Nie nakręcajmy się na końcówkę lipca czy
początek sierpnia, bo potem tylko się rozczarujesz. Powoli.
– Małe, pierdolone kroczki, prawda? – Wbiła w niego wzrok, który nie
należał do przyjemnych. Nawet ją rozumiał, ale do diabła, czy to była jego
wina?
– Tak. – Skinął głową. – Małe.
Zamknęła oczy i naciągnęła na głowę kołdrę.
Na uczelni przez cały dzień czuł się jakoś dziwnie. Raz było mu za gorąco,
innym razem trząsł się jak przy grypie. Ta nowa sytuacja mocno go wytrąciła
z równowagi. Zburzyła normalność i nie pozwalała niczego planować. Co
prawda nieraz słyszał, że człowiek powinien zająć się dniem dzisiejszym, ale
przecież każdy myślał choćby o jutrze. Wybiegał myślami w przyszłość,
planował wakacje, wyjazdy, święta, nawet zwykłe zakupy. Jak się okazuje,
zupełnie niepotrzebnie. Żyć należy z minuty na minutę, z godziny na godzinę. I
chyba nawet się z tego cieszyć. Człowieka najbardziej rozczarowują obietnice,
które sam sobie złożył i których z jakiegoś powodu nie może dotrzymać. Nikt
nie lubi być wytrącany z równowagi, szturchnięty przez los, popchnięty nie
wiadomo z jakiego powodu. To jak odebranie dziecku cukierka, który się mu
najpierw podarowało. Jedna głupia sytuacja, jeden moment zawahania i lawina
ruszyła, zabierając ze sobą znacznie więcej ofiar, niż to było konieczne.
– Dehumanizacja często stosowana jest w samoobronie. W wielu tak
zwanych usługowych zawodach ludzie muszą funkcjonować w sytuacjach
wzbudzających intensywne emocje, takie jak wtargnięcie w sferę prywatności
lub naruszenie nietykalności ludzkiego ciała – mówił monotonnie, połykając
końcówki wyrazów.
Chciał już mieć ten wykład za sobą, w ogóle chciał, żeby wreszcie były
wakacje, żeby sytuacja w domu uległa polepszeniu, a on znowu wiedział, na
czym stoi.
– Dehumanizacja często stosowana jest w samoobronie. W wielu tak
zwanych... – przerwał na moment, widząc, jak studenci podnoszą głowy znad
notatek i patrzą na niego trochę niepewnie.
Czyżby już to mówił?
Odchrząknął tylko i przejechał dłonią po włosach.
– Mam nadzieję, że wszystko dokładnie zapisaliście. Czeka was jeszcze
jedno kolokwium w tym semestrze, a ocena z niego na pewno będzie miała duży
wpływ na ocenę końcową – dodał zupełnie niepotrzebnie.
Wyszedł też kilka minut wcześniej, ale postanowił się tym nie przejmować.
Uczelnia, która do tej pory była ucieczką i miejscem, gdzie czuł się znacznie
lepiej niż w domu, dzisiaj wydawała mu się jakaś obca. A studenci tylko go
drażnili.
– Muszę kupić pizzę – powiedział do siebie, a pół godziny później zamówił
dwie wielkie pepperoni i jedną z ananasem. Cecylia najbardziej lubiła pizzę
z owocami.
– Matko, myślałam, że umrę z głodu. Dlaczego nie zrobiłeś obiadu? –
zaatakowała go Alicja, jeszcze zanim przekroczył próg mieszkania. Patrzyła na
niego z wyrzutem i nawet ją rozumiał. Mogłaby wykazać odrobinę więcej
zrozumienia.
– Przyniosłem pizzę, bo rano nie zdążyłem nic przygotować – wyjaśnił,
podając jej papierową torbę. – Rozłóż talerze i siadajcie do stołu – urwał
w połowie. Chyba przy Celi nie wypada mówić „siadajcie”.
Ala wzruszyła ramionami, ale oblizała się na widok trzech pachnących
ciastem i oregano kartonów.
– Z ananasem? – zdziwiła się Cecylia. Całe szczęście, że nie powiedziała
niczego na temat złego odżywiania, braku odpowiedzialności i umiejętności
znalezienia się w nowej sytuacji. Że nie była złośliwa, zgryźliwa i wściekła.
– Nie lubisz? – spytał, marszcząc nos.
– No właśnie lubię. Ale dziwię się, że pamiętałeś – powiedziała cicho.
A niby dlaczego miałby zapomnieć?
Pojechali kiedyś do Parku Narodowego Ujście Warty, gdzieś między
Kostrzynem a Słońskiem. Cela chciała koniecznie zobaczyć potężne stada gęsi,
które pojawiały się tam w okolicach jesieni, oraz jakieś siewki, których
bataliony liczyły nawet po kilkaset osobników. Musiał przyznać, że nawet na
nim zrobiło to wrażenie.
– To jest niesamowite, wiesz? Zobaczyć je w takiej liczbie! W Polsce nie ma
obecnie żadnych rozmnażających się siewek. Wszystko przez zanikanie
naturalnych siedlisk, osuszanie podmokłych terenów i takie tam. A szkoda, bo
one są po prostu cudowne – zachwycała się Cela, nie mogąc oderwać oczu od
lornetki na przemian z aparatem fotograficznym.
– To gdzie żyją?
– Wyspy Owcze, Islandia, Grenlandia i północno--wschodnia część Europy.
A na zimę udają się w okolice Półwyspu Iberyjskiego, do Francji i Wielkiej
Brytanii. Ale zawsze przelatują przez Polskę.
Lubił jej słuchać, bo opowiadała naprawdę z wielką pasją.
– Nie są jakoś specjalnie ładne, takie beżowe tylko – drażnił się z nią,
patrząc, jak natychmiast marszczy brwi i spogląda na niego gniewnie.
– Beżowe? Nie widzisz tych żółtych plamek na piórach? I miedzianych
punkcików przechodzących w brąz? Sam jesteś beżowy.
W jakiejś niewielkiej miejscowości, której nazwy już dzisiaj nie pamiętał,
zatrzymali się w barze „Pasta i pasta”, cokolwiek to znaczyło.
– Zjadłabym pizzę – powiedziała Cela, na co właścicielka rozłożyła
bezradnie ręce.
– Ale przecież jest w karcie – zauważył Wiktor.
– Jest i ciasto na pizzę mam, ale skończyły mi się wszystkie dodatki. Nie ma
szynki ani salami, chyba nawet sosu pomidorowego nie ma. Tylko oregano.
– Coś pani ma na pewno. – Cecylia podeszła do lady i zerknęła na zaplecze
otwartej kuchni.
– Mam powidła, jabłka, suszone owoce i pomarańcze. Nie zrobiłam, cholera,
zakupów. O, i jeszcze mam żurawinę.
– To ja chętnie.
Kobieta spojrzała na Cecylię z osłupieniem, Wiktor też nie do końca był
przekonany co do takiego zestawu.
Pół godziny później nadal nie był, ale jego żona miała wymalowany
prawdziwy błogostan na twarzy.
– Od dzisiaj będę jadła pizzę wyłącznie z owocami. To jest najlepsza rzecz
pod słońcem.
Jemu wydawała się dziwna i zbyt oryginalna w smaku, ale koniec końców
również wszystko zjadł. Zdecydowanie wolał jednak pizzę pepperoni, ale Cela
od tego czasu niemal zawsze zamawiała owocową. Z brzoskwiniami, ananasem,
bananem. Takiej z pomarańczami, jabłkami i suszonymi owocami nigdy później
już nie jedli, ale wspomnienie pozostało i już zawsze siewki beżowo-żółte
kojarzyły mu się ze słodką pizzą.
I on miałby o tym zapomnieć?
Wieczorem, kiedy dziewczyny poszły już spać, nie miał najmniejszej ochoty
kłaść się jeszcze do łóżka. Po całym dniu, który wydawał mu się paskudnie długi
i wykańczający, w ogóle nie odczuwał zmęczenia. Siedział na popielatej kanapie
i patrzył bezmyślnie w telewizor. Nie wiedział nawet, jaki film akurat nadawali,
ale ilość tryskającej krwi wskazywała raczej na mocny thriller. Bardziej
wsłuchiwał się w tykanie zegara z kukułką, który dostali lata temu od rodziców
Cecylii. Jego miarowy dźwięk był wbrew pozorom bardzo uspokajający, choć
początkowo wydawało mu się, że nie uśnie przy tym jednostajnym tik tak, tik
tak. Wyciągnął nogi przed siebie i oparł je o stolik.
Czuł się trochę jak w pułapce. W zasadzie mógł odejść, nikt nie podpisuje
cyrografu, że będzie do końca życia opiekował się partnerem, nawet jeśli taka
formułka pojawia się w przysiędze małżeńskiej. Ale wszyscy wiedzą, że w dniu
ślubu można obiecać dosłownie wszystko. Nawet, że zje się żywego skorpiona,
skoczy w przerębel za ukochaną albo będzie się jej przynosić brązowe pieczarki,
jeśli akurat ich zapragnie. Życie weryfikuje te obietnice już następnego dnia. A
z czasem nikt o nich nie pamięta. A jednak wiedział, że nie może jej zostawić.
Nie może ot tak, przeprowadzić się do Karoli, zamknąć za sobą jednych drzwi
i bez najmniejszych oporów otworzyć nowych. Doskonale pamiętał, kiedy ojciec
złamał obie ręce, próbując zamontować karmnik na dachu. Upierał się przy tym
niewiarygodnie, choć matka tłumaczyła mu, że karmnik można postawić pod
drzewem albo zawiesić blisko okna. Ale ojciec chciał koniecznie przymocować
go do dachu, twierdząc, że wtedy ptaki będą się czuły swobodniej. No i spadł
z hukiem z drabiny, lądując jakoś tak dziwacznie, że połamał obie ręce, przy
czym jedną w dwóch miejscach. Wyeliminowało go to z życia na długie
miesiące. A jednak matka ani razu nie jęknęła, ani razu nie okazała
zniecierpliwienia, tylko karmiła go jak dziecko i nie oburzała się nawet wtedy,
kiedy wybrzydzał albo się wściekał, że jest łamagą.
– Nie narzekaj, za rok o tej porze tylko będziemy się z tego śmiać –
powtarzała za każdym razem i pytała, czy ma na coś specjalną ochotę.
– Na tarte jabłko z marchewką.
Wiktor zawsze musiał wtedy chichotać.
– Tato, tarte jabłko jedzą małe dzieci.
Ojciec pociągał nosem i śmiesznie kręcił głową.
– Kiedy jesteś niesprawny, kiedy nie możesz sam nawet wytrzeć nosa, to
stajesz się równie bezbronny jak dziecko. Mam zatem prawo do tartego
jabłuszka.
Kilka lat później matkę dopadła tak silna grypa, że przez trzy tygodnie nie
potrafiła samodzielnie wstać z łóżka. Niemal ciągle potrzebowała pomocy
i wsparcia ze strony ojca. I otrzymywała je bezwarunkowo. Nie mogła sama
wstać, nie miała siły, żeby dojść do łazienki. Ojciec pomagał jej się ubierać,
starannie naciągając rajstopy i dobierając bluzki pod ich kolor. Czesał jej włosy,
smarował kremem dłonie, a nawet nieudolnie nakładał błyszczyk na usta, kiedy
go o to poprosiła. Dopiero teraz Wiktor zrozumiał, że właśnie na tym polegała
miłość jego rodziców. Na tartym jabłku i smarowaniu kremem. Na ciągłej
obecności. Na uśmiechu mimo niedobrych momentów.
– W sumie to nic trudnego – wymruczał pod nosem i sięgnął po kubek
z lodowatą już herbatą. Upił łyk i aż się wzdrygnął.
Będzie odpowiedzialny i rozsądny. Owszem, mógłby teraz pić wino. Albo
whisky. Siedzieć w łóżku Karoli, nagi, albo na wszelki wypadek w podkoszulku
i bokserkach, patrzeć na jej nagie ciało, zachwycać się nim, dotykać, kiedy
najdzie go ochota, a potem znowu napić się wina. Mógłby czuć się wolny,
spełniony, szczęśliwy i mieć w sobie poczucie, że życie, chociaż dobiło do
czterdziestki, wcale nie musi być nudne. Że na każdym etapie oferuje coś
fascynującego i tylko własne lęki nie pozwalają po to sięgnąć.
Będzie odpowiedzialny, mimo iż w tym domu nikt się już nie kocha!
Alicja...
Z drugiej strony – znowu zaczynają sporo robić razem. Jak choćby wspólne
posiłki. Nawet jeśli kończyły się bezsensownymi przekomarzaniami, to jednak
koniec końców usiedli razem przy stole i zjedli te cholerne jajka pod postacią
dwóch sadzonych i dwóch trochę niekształtnych omletów z pomidorami. Przez
moment zaświtał mu nawet w głowie pomysł, żeby zaproponować jakąś grę, ale
dość szybko zawstydził się tej myśli. Poza tym jego telefon cały zaś wibrował
w kieszeni spodni.
Tęsknię.
On też, i to bardzo, ale głupio mu było wypisywać takie rzeczy, kiedy
właśnie jadł kolację z własną żoną, nawet jeśli to była trochę przymusowa
sytuacja.
Chciałabym cię dotykać.
Wstukał szybko w klawisze jakieś serduszka i inne bzdury i czuł się przy
tym jak idiota.
Dziwny to był wieczór, trochę histeryczny, trochę chaotyczny, ale koniec
końców wcale nie taki najgorszy.
Westchnął teraz głęboko, a potem wstał i na palcach poszedł do sypialni.
Włączył nocną lampkę i usiadł na łóżku.
Zapatrzył się na twarz swojej żony. Spała, więc mógł jej się dokładnie
przyjrzeć. Kiedyś wydawało mu się, że zmarszczki szpecą człowieka, że są
odciskiem jego niepowodzeń, przepłakanych dni, histerycznego śmiechu i lat,
które nie wrócą. A jednak Cecylia wcale nie wyglądała brzydko. Te drobne
wygniecenia na twarzy tylko dodawały jej uroku, a co dodatkowo właśnie sobie
uświadomił – to on był świadkiem ich powstawania. To były jego zmarszczki, to
on widział, jak się pojawiają, wiedział, które z nich zawdzięcza smutkowi,
a które radości. Oczywiście, że zachwycała go młodość Karoli, ale to wcale nie
znaczyło, że uważał swoją żonę za starą. Była inna, ale również na swój sposób
piękna. Była to piękność oswojona, tylko jego i w jakiś sposób udomowiona.
Znał bardzo dokładnie układ piegów na twarzy Cecylii, znał miejsce trzech
pieprzyków i wiedział, gdzie jest blizna po wycięciu jednego z nich. Bez
zastanowienia rozpoznałby jej oczy, trochę bursztynowe, trochę brązowe,
z ciemniejszymi punkcikami wokół źrenicy. Podobnie jak jej usta, małe, z lekko
wystającą górną wargą. Kiedy była młodsza, mówiła o sobie, że wygląda jak
królik, a on przekonywał ją, że króliki zdecydowanie należą do jego ulubionych
zwierząt futerkowych. Oczywiście z biegiem lat więcej tego nie powtarzał,
podobnie jak innych rzeczy, a szkoda, bo to one budowały ich związek,
powodując, że był czymś wyjątkowym, czymś, do czego nikt inny nie miał
dostępu. Mieli swój język, swój kod, swoje hasła.
Sam się sobie zdziwił, że jej chwilowa bezbronność wyzwoliła w nim tak
dziwne, rozmiękczające uczucia. Oczywiście, że nie był szczęśliwy z powodu jej
tymczasowego kalectwa, ale gdzieś podświadomie cieszył się, że w jakiś sposób
stał się niezastąpiony. Nie pamiętał, kiedy go o coś ostatni raz poprosiła, zresztą
nawet teraz robiła to z niechęcią, ale czasem nie miała po prostu wyjścia. Przez
moment pomyślał nawet, że jest żałosnym samcem, który dobrze czuje się tylko
wtedy, kiedy ma nad kimś przewagę, i chyba w jakimś niewielkim procencie
miał rację. Dobrze mu ze świadomością, że znowu jest potrzebny. Że jest
silniejszy i może to w dobry sposób wykorzystać. Że Cecylii nie jest obojętne,
czy spędzą czas razem, nawet jeśli wiąże się to tylko z pomocą.
Westchnął.
Kiedy zacznie układać swoje nowe życie z Karolą, musi od początku
dopilnować, żeby im obojgu bardziej zależało. Na wszystkim – począwszy od
wspólnego śniadania, a skończywszy na wspólnej nocy.
Przykrył Cecylię kocem i nawet dotknął delikatnie jej twarzy. To nie był gest
miłości, po prostu każdy może czasem pogłaskać własną żonę.
Jednym z najdziwniejszych ptaków jest hoacyn, z małą głową, czerwonymi
oczami i z niebieską plamą wokół nich. Młode hoacyny mają ciekawie
rozbudowany pierwszy i drugi palec kończyny przedniej (skrzydła) z długimi
pazurami, dzięki czemu skutecznie wspinają się po gałęziach drzew. Z czasem
pazury te odpadają, a jednak dorosłe osobniki nadal pomagają sobie skrzydłami
we wspinaczce. Każda metoda osiągnięcia celu ma bowiem znaczenie.
Cecylia

W zasadzie mamy jedno życie. Ale nawet jeśli jego pierwszą połowę
spieprzyliśmy, zawsze możemy uratować drugą. A co jeśli ta pierwsza była
jednak lepsza?
Trudno ustalić konkretny moment, kiedy coś się psuje. Małżeństwo nie jest
porcelanową filiżanką, która upada na podłogę i od razu pęka na pół. To raczej
lata wyszczerbień i drobnych rys, które koniec końców prowadzą do tego
samego – przychodzi taki dzień, w którym nie można się już z niej napić.
Moja matka zachowała się dokładnie tak, jak przewidziałam. Kiedy
powiedziałam jej, że moje małżeństwo dobiega końca, prychnęła niezadowolona
i tradycyjnie przewróciła białkami.
– Na co ci ten rozwód? Poza tym to chyba nie najlepszy moment, żeby o tym
wspominać? Siedzisz na wózku, moje dziecko, i zdaje się, że wymagasz opieki.
Kto jak kto, ale Wiktor ci ją zapewni.
– Wiem mamo. Ale kiedyś nie będę potrzebować wsparcia. Wszyscy mi
przecież powtarzacie, że to tylko kwestia czasu.
Matka poprawiła jedwabny szal na ramionach.
– Ja, moja droga, również nie spełniam się tak, jak bym tego chciała
w związku z twoim ojcem. Ale bawienie się w rozwód, pranie brudów
i rozwalanie tego wszystkiego, co razem jakoś tam zbudowaliśmy, byłoby czymś
absurdalnym. Oraz czasochłonnym. I pewnie odbiłoby się też na mojej urodzie.
Nie chciałam okazywać jej swojego zniecierpliwienia, ale naprawdę
okropnie mnie denerwowała.
– Mamo, ja od lat tkwię w jakiejś bzdurze, w absurdalnym układzie dwojga
ludzi, którzy rozumieją się jak koza z krokodylem. Nie o to chyba chodzi
w małżeństwie.
– Może i nie. Ale na razie trzymaj buzię na kłódkę. I ciesz się, że sam
z siebie cię nie kopnął w dupę.
I tyle. Chyba się nie zrozumiałyśmy.
Bardzo długo nie potrafiłam sama przed sobą przyznać, że nie kocham już
Wiktora, ale siła przyzwyczajenia oraz strach przed czymś nowym były większe
niż moja niemiłość. Po kilkunastu latach wspólnego życia nie jest łatwo
podzielić wydarzenia i wspomnienia na pół, schować swoje do walizki i tak po
prostu wyjść. Pewnie dlatego małżeństwa trwają często zbyt długo, na siłę
przedłużane o te lata wahań, niepewności i lęku przed życiem w pojedynkę.
Ostatecznie jednak najpierw rozwiodłam się w głowie, a w najbliższej
przyszłości zamierzałam poinformować o swojej decyzji Wiktora. I naprawdę
ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałam, był uraz kręgosłupa, który skutecznie
pokrzyżował moje plany.
Wiktor wpadł do mieszkania, jakby się paliło.
– Jesteś?
– Nie, poszłam na jogging – odpowiedziałam sarkastycznie.
– A, no tak – zreflektował się po chwili. – Mam rewelacyjną wiadomość.
Albo raczej propozycję.
Wziął kilka oddechów, napił się wody, a potem podszedł do mnie i wyjawił
swój pomysł, który gdyby mógł, pewnie ściąłby mnie z nóg. Tyle że już nie
musiał.
– Ja rozumiem twoje zaangażowanie, ale naprawdę powiedziałeś
„szeptucha”? – Spojrzałam na niego tak, jakby zaproponował mi udział
w maratonie.
Wzruszył ramionami.
– Co nam szkodzi spróbować? Rehabilitacja to jedno, nikt nie mówi, że masz
ją odpuścić, ale jeśli połączymy różne metody, to tak jakbyśmy ulepszyli broń.
– Jaką broń?
– Do walki z twoją niepełnosprawnością.
– To może jeszcze dorzucimy jakieś zaklęcia magiczne, księżycowy pył
i maść na szczury? – wycedziłam przez zęby.
Wiktor machnął tylko ręką.
– Nic nie musisz robić. Zawiozę cię do niej, chwilę pogadacie i zobaczymy.
Może uzna, że da się ciebie uzdrowić? Bo co jeśli takie osoby naprawdę to
potrafią?
– Wtedy na świecie nie byłoby chorych, cierpiących i kalekich ludzi –
odpowiedziałam ponurym tonem. To był głupi pomysł, ale on najwyraźniej się
uparł.
Mój mąż przyklęknął przede mną, lekko stękając.
– Lepiej uważaj na stawy – dodałam drwiąco.
– Na świecie jest całe mnóstwo cierpiących osób, które nigdy nie
spróbowały niczego innego poza tradycyjnymi metodami.
– Wiesz, są też tacy, którzy spróbowali, odrzucając medycynę, i dość szybko
przenieśli się na tamten świat – zauważyłam chłodno. – Ale niech ci będzie.
Żebyś mi nie mógł zarzucić, że zbyt szybko się poddaję. Mogę spróbować, mogę
nawet powstrzymać się przed śmiechem i sarkastycznymi uwagami – dodałam,
choć nie bez ironii.
Wzruszył ramionami.
Zamknęłam oczy.
Szeptucha.
To brzmiało tak kretyńsko, że mogłam się tylko zgodzić.
Ku zaskoczeniu nas obojga najbardziej podekscytowana wyjazdem była
Alicja.
– Serio? Jedziemy na Podlasie szukać dla mamy czarownicy? To jest mega
odjechany pomysł. Będę mogła ją o coś zapytać? Albo dotknąć? Czy ona ma
kota i kryształową kulę?
– Tak, i kocioł z parującym rosołem, do którego wrzuca Jasia i Małgosię.
Bez względu na wiek. Ważne tylko, żeby tak mieli na imię – dodałam
poważnym tonem.
– Oj, mamo, daj spokój. Założę się, że też nigdy wcześniej nie spotkałaś
kogoś takiego.
Więcej się nie odezwałam. Cały ten wyjazd był kompletnie bez sensu,
z drugiej jednak strony minimalnie ucieszyło mnie zaangażowanie Wiktora.
Oczywiście, że przede wszystkim zależało mu na tym, abym jak najszybciej
wróciła do formy i żeby nie musiał się więcej mną zajmować, ale i tak
zaimponowało mi, że postanowił brać w tym udział. W końcu mógł zdać się
wyłącznie na fizjoterapię, która na razie przynosiła marne efekty. Przynajmniej
moim zdaniem.
– No dobrze – powiedziałam do siebie – pojadę tam, gdzie sobie wymyślił.
Muszę w końcu uporządkować swoje życie, rozwieść się i zacząć wszystko od
nowa, a łatwiej mi będzie to zrobić, stojąc na dwóch nogach, niż siedząc na
dwóch kółkach.
Pewnie wszystkich wkoło tym rozczaruje, a już najbardziej własną matkę,
ale trudno. Człowiek powinien trzymać się własnych postanowień.
Najważniejsze, to mieć w życiu cel.
– Ala, wyprowadzisz psa? – próbowałam zmienić temat.
– Nie ma psa – poinformowała mnie moja córka.
Zdębiałam. Faktycznie, uzmysłowiłam sobie, że od dwóch dni Max nie
plątał się po mieszkaniu, nie szczekał i nie domagał pieszczot. Czy mój pies
zdechł, a ja nawet tego nie zauważyłam?
– Mamo, mówiłam ci przecież, że babcia i dziadek biorą Maksia do siebie.
Babcia co prawda nie była tym pomysłem zachwycona, ale dziadek od razu się
zgodził. Na jakiś czas, kiedy wszystko ogarniemy. Tam będzie miał ogród i dwa
koty do zabawy. A Max lubi koty.
Zdaje się, że sporo rzeczy ostatnio mi umyka.
Może mam depresję? Z nudów przeglądałam internet i wszystko się zgadza.
Ponure myśli płatają naszej podświadomości figle i zmuszają do jeszcze bardziej
ponurych myśli. Nawet logiczne, choć chyba mało odkrywcze. To, co jeszcze
jakiś czas temu wydawało nam się proste, dziś urasta do rangi
nierozwiązywalnego problemu. Kłopoty w pracy czy w domu stają się barierami
nie do pokonania. Stajemy się apatyczne, zniechęcone do życia, sfrustrowane
i przesiąknięte negatywnymi emocjami. Na własne życzenie fundujemy sobie
pesymistyczną wizję przyszłości. Im bardziej szaro i ponuro za oknem, tym
większe przeświadczenie, że wszystko jest beznadziejne i nie ma sensu
podejmować żadnych działań. Co prawda mamy prawie lato, ale ja faktycznie
widzę szarość za oknem. Moja percepcja rzeczywistości jest zupełnie inna niż
parę miesięcy temu, ale chyba trudno mi się dziwić? W sieci napisali jeszcze, że
trzeba z tym walczyć, cóż za fenomenalne rozwiązanie! Bo czasem zły nastrój
sam przechodzi, a czasem trzeba mu w tym odrobinę pomóc.
Jakieś pomysły?
Bardzo proszę.
Po pierwsze – wycieczka do solarium. Seans raz w miesiącu wystarczy, abyś
lepiej się poczuła i przy okazji pozbyła „trupiej” bladości. Po drugie – zainstaluj
dodatkowe oświetlenie w domu. Kup kilka nowych lamp i zapalaj je
wieczorami. A kiedy tylko przez chmury przebije się kilka promieni
słonecznych, idź natychmiast na spacer i wystawiaj buzię do słońca. Lekarze
namawiają dodatkowo na spożywanie potraw posiadających możliwości
gromadzenia energii świetlnej – na przykład jaj kur z domowej hodowli.
Zalecają też zredukowanie zużycia wszelkich mrożonek.
Od razu poczułam się lepiej.
Do solarium nie pójdę, bo pół dnia mogłoby mi zająć przeniesienie cielska
z wózka na łóżko. Dodatkowe oświetlenie w domu? Dobrze, poproszę Wiktora,
żeby zamontował jakąś lampkę w toalecie od środka, dzięki temu podświetli mi
również dupę. Promienie słoneczne widzę niemal codziennie, kilka nawet
próbowałam je złapać, siedząc na balkonie, ale najwyraźniej nie ogrzały
wystarczająco mojej duszy. Może im się nie chciało. Jaja kur z domowej
hodowli... Tak, to się da zrobić. Mogłabym w sumie nawet kupić dwie kury
i pozwolić im znosić jaja u nas w domu. Karmiłabym je najlepszym kurzym
żarciem, śpiewała do snu, żeby nie były zestresowane, i smarowała pióra
odżywką.
A na koniec otworzę lodówkę i wypierdolę z niej wszystkie mrożonki.
Zamknęłam oczy.
Debilizmy mi nie pomagają.
A zatem, szeptucho, nadchodzę! Jeśli to ty masz mi pomóc, proszę bardzo.
Po południu przyszedł Dominik. Mój wyjątkowo optymistycznie nastawiony
do życia fizjoterapeuta. Miał fajną brodę, którą pieczołowicie pielęgnował, tak
że każdy włos błyszczał się odświętnie i z dumą. Raz na jakiś czas jej dotykał,
jakby chciał się upewnić, czy nadal tam jest, a potem sam się do siebie
uśmiechał. Lubiłam go. Zawsze się uśmiechał, bez względu na mój nastrój,
podłe zachowanie, nieprzyjemne odzywki lub naburmuszoną minę. Pamiętam
nasze pierwsze spotkanie. Był wtedy dość skupiony na tym, co mówił, a ja
słuchałam go z rosnącym przerażeniem.
– Pacjent, który przez długi czas leży w łóżku, traci swoją wydolność
fizyczną, tego oczywiście nie muszę pani tłumaczyć. Proszę sobie jednak
wyobrazić, że już trzytygodniowe unieruchomienie w łóżku powoduje obniżenie
kondycji o prawie dwadzieścia procent!
– Ojej – powiedziałam odruchowo.
Dominik tylko przytaknął i pogładził się po lśniącej brodzie.
– Ale to nie wszystko. Muszę panią nastraszyć dalej, żeby wszystko pani
dokładnie zrozumiała i nabrała chęci do walki. Otóż po takim unieruchomieniu
zmniejsza się wentylacja płuc oraz pojemność oddechowa, upośledzona zostaje
także adaptacja wysiłkowa układu krążenia. W konsekwencji to wszystko może
doprowadzić do odwodnienia i utraty wapnia z moczem.
– Okropność – zgodziłam się całkiem serio.
– Owszem. Wynika to z faktu, że problemy zaburzenia gospodarki
wapniowej w czasie leżenia są skutkiem braku działania bodźców na układ
kostny wzdłuż długiej osi kręgosłupa i kości kończyn dolnych.
– Niczego nie zrozumiałam, ale wierzę panu na słowo – powiedziałam
zupełnie szczerze. – I naprawdę będę pana we wszystkim słuchać. Bo ja po
prostu muszę chodzić.
– To jeszcze wyjaśnię, co dokładnie będziemy robić. Może to brzmieć dla
pani obco, może nawet wystraszyć, ale to normalne. Najważniejsze, żeby
zacisnąć zęby i robić, co mówię.
Zacisnęłam.
– Tak zwane ćwiczenia bierne powinny być przeprowadzane co drugi dzień,
przez około pół godziny. Wszystko, co będziemy robić, lub na początku
przynajmniej próbować, ma zapobiec przykurczom i różnego rodzaju
degeneracjom. Najważniejsze, że ruszają się mięśnie, wtedy automatycznie
napływa też świeża krew. Im więcej prób, im więcej ćwiczeń, tym szybciej
wróci pani do zdrowia. Tylko proszę pamiętać o jednym – początkowo nie
odczuje pani żadnej różnicy. Nic. A nawet będzie się pani wydawało, że jestem
idiotą, który coś wmawia swoim pacjentom. Przyjdzie faza nienawiści do mojej
osoby oraz chęć zamordowania mnie żywcem. Przyjdzie faza odrzucenia,
głębokiej depresji, niechęci do życia, a zaraz potem wściekłość na cały świat. I
to wszystko jest jak najbardziej normalne. Może mnie pani nawet obrzucić
wyzwiskami, jestem do tego przyzwyczajony. – Uśmiechnął się miło.
– Nawet jak to będą brzydkie wyrazy?
– Proszę mi wierzyć, słyszałem już niemal wszystko. Raz byłem nawet
pierdolonym aligatorem, choć nie udało mi się ustalić, dlaczego akurat ten gad
przyszedł komuś do głowy.
Roześmiałam się.
Tydzień później przeszliśmy na ty i to znacznie ułatwiło nasze kontakty.
Dominik przestał mówić do mnie medycznym językiem, a nawet kilka razy
mocno mną potrząsnął.
– Nie maż się. Widziałem ludzi w o wiele gorszym stanie i wychodzili
z tego, bo zamiast jęczeć i użalać się nad sobą spinali dupę.
– Ja niestety mojej nawet nie czuję – wycedziłam przez zęby.
– Ale poczujesz. Może nie dziś i może nie jutro. Ty przynajmniej masz
szansę, a są tacy, którzy już zawsze zostaną na wózku. To niewiarygodne, jak
człowiek szybko się poddaje. Zamiast próbować dać w mordę losowi, który cię
tak urządził, kwilisz i szlochasz jak pieprzony Kopciuszek, któremu sprzątnięto
sprzed nosa bilet na bal.
No, miał trochę racji, choć muszę przyznać, że czasem nieźle mnie wkurzał.
Morał był jednak optymistyczny – Kopciuszek w końcu dotarł na ten
cholerny bal, a nawet wyrwał księcia i pokazał fucka wrednej macosze.
Wszystko jest zatem możliwe.
Nic nie jest niemożliwe.
Z wyjątkiem przekonania głupich bab w sklepach, że są naprawdę głupie.
Nigdy nie przypuszczałam, że aż tyle osób ma głęboko w dupie ludzi na
wózkach inwalidzkich i średnio interesuje ich fakt, że komplikacje przy
najdrobniejszych czynnościach potrafią zaboleć bardziej niż zwykły kopniak.
– To niemożliwe, żeby te drzwi były nagle dla mnie za wąskie – zdumiałam
się, kiedy po paru tygodniach i intensywnych treningach z Dominikiem po raz
pierwszy odważyłam się pojechać gdzieś indziej niż tylko na rehabilitację.
– Musisz zacząć wychodzić z domu. Nie możesz kazać innym wszędzie
siebie wozić. Umiesz poruszać się na wózku, znasz miasto, jesteś zdrowa. Tylko
nogi masz na razie odłączone.
– Nie dam rady
– Gówno prawda. Nie jesteś jedyną osobą, która porusza się na wózku po
mieście. Nie rób z siebie ofiary.
Łatwo powiedzieć. To niesamowite, jak bardzo człowiek wstydzi się swojej
ułomności. Zupełnie jakby był nagi albo oblany fekaliami. A przecież tylko jest
unieruchomiony i stara się być niewidoczny dla otoczenia.
Swoją drogą, nigdy nie pomyślałabym, że jazda na wózku może być aż tak
trudna. Miałam to szczęście, że ojciec kupił mi wózek elektryczny, ale to nie
znaczy, że opanowanie tego pojazdu było proste i przyjemne. No dobrze, nie
musiałam używać rąk, nie musiałam walczyć z podjazdami i jak to się ładnie
nazywa, „nieukształtowanym terenem”, co wcale nie znaczy, że wystarczyło na
nim usiąść. Ciągle wpadałam na drzwi, podjeżdżałam zbyt blisko, obijałam się
o różne przedmioty. „Im bardziej ukośnie ustawione koła, tym lepsza zwrotność,
stabilność na zakrętach i na pochyłościach”. Wszystko prawda, ale to wcale nie
znaczy, że od pierwszego dnia poruszasz się na tym sprawnie i bezproblemowo.
To gówno jeździło, jak chciało. Zupełnie jakbym założyła po raz pierwszy na
nogi rolki albo stanęła na deskorolce. Albo za bardzo przyspieszałam, albo
w ogóle nie ruszałam się z miejsca. Albo zbyt szybko mnie okręciło, albo
zablokowałam koła. Najchętniej kopnęłabym ten wózek z całej siły, ale tego
właśnie zrobić nie mogłam. Próbowałam więc go ugryźć, ale to też na nic się nie
zdało. Musieliśmy się jakoś dogadać.
Sporo czasu zajęło mi samodzielne wjechanie do windy. Bez ciągłego
korygowania kierunku jazdy. Cieszyłam się, że na dworze jest ciepło i nie muszę
pocić się w tych wszystkich kurtkach i szalikach, zanim wydostanę się na
zewnątrz. W końcu odważyłam się pojechać z Alą do miasta. Nie było łatwo, ale
siedzenie w czterech ścianach doprowadzało mnie do szaleństwa.
Nagle chcesz robić zwykłe, przyziemne rzeczy. Kupić jajka u baby na
straganie, pojechać do marketu, wynieść śmieci. Wyjść do ludzi, co wcale nie
jest takie proste, gdy jesteś kaleką. Przełamujesz nie tylko samą siebie, ale i lęk
przed innymi. Przed normalnymi, którzy chodzą, gdzie chcą, i nie muszą prosić
o żadną pomoc.
– Mamo, potrzebuję nowych spodni – jęczała od dłuższego czasu moja
córka, więc zacisnęłam zęby i postanowiłam zmierzyć się z rzeczywistością
z poziomu wózka. Wiktor nas podrzucił do centrum, co najmniej trzysta razy
pytając, czy na pewno sobie poradzę.
Nawet on w to nie wierzy.
– W każdej chwili dzwoń. Albo może będę tu gdzieś w pobliżu, żeby w razie
czego podjechać.
– Spadaj w końcu – wycedziłam przez zęby.
Chciałam wreszcie stawić temu czoła. Ale nie było łatwo. Zwykły sklep na
deptaku okazał się niemałą przeszkodą. W galeriach handlowych poszłoby mi
zdecydowanie łatwiej, ale nie miałam jakoś odwagi stanąć oko w oko z tłumem
normalnych ludzi. Nie chciałam być popychana, obrzucana zaciekawionymi
spojrzeniami lub traktowana z niechęcią, jak ktoś, kto przeszkadza
w codzienności, w ustalonym wcześniej rytmie ludzi poruszających się
o własnych siłach. Pewnie wcześniej myślałam podobnie. Każdy ma swoje
tempo i lubi, kiedy inni się do niego dostosowują, a nie na odwrót.
Niepełnosprawni strasznie w tym przeszkadzają.
– Nie wiem, czy tu pani wjedzie – dobiegł mnie głos sprzedawczyni, mało
zachęcający i jeszcze mniej przyjazny. Miałam ochotę kopnąć te drzwi, ale to
właśnie przekraczało moje możliwości. Mogłam w nie co najwyżej walnąć
pięścią.
– Poradzę sobie – wycedziłam przez zęby, a potem mocno odepchnęłam się
rękami i wjechałam do środka.
Sprzedawczyni podeszła do futryny i bez żadnego skrępowania zaczęła mi
się przyglądać. O co jej chodzi?
– Myśli pani, że wyrwałam drzwi z zawiasów? Zniszczyłam drewno, lakier,
odłupałam wielkie fragmenty i teraz będzie pani zawiewał śnieg, jak tylko
nadejdzie zima? A może ogólnie jestem jakaś podejrzana i zamiast kupować
wącham tylko ubrania albo co gorsza odgryzam guziki? – spytałam ze złością,
zastanawiając się, czy wyjazd ze sklepu nie okaże się czasem jeszcze bardziej
skomplikowany.
Swoją drogą wcale nie było tu ładnie. Nieprzyjemne niebieskie ściany,
chłodne i pomalowane jakoś byle jak. Zawieszone na nich obrazki bardziej by
się nadawały do gabinetu dentystycznego niż butiku z ciuchami. Wielkie
roześmiane twarze, ukazujące kompletne uzębienie, a czasem nawet migdałki.
Po obu stronach stały srebrne wieszaki z upchanymi ciuchami, bez
jakiegokolwiek kodu. Ani kolorystycznego, ani tematycznego. A lampa była
brudna.
Sprzedawczyni zaś właśnie wzruszyła ramionami.
– Po prostu tu nie ma miejsca dla wózków. Sama pani widzi, że jest ciasno.
– To pani problem. Ja jestem klientką, więc mam prawo tu wejść.
– Chyba się wepchnąć na siłę, bez żadnego skrępowania.
Kurwa. Tak teraz będzie wyglądać moje życie? Wystarczy zniżyć się o pół
metra, żeby ludzie przestali mnie zauważać lub zaczęli traktować jak zło
konieczne? Wystarczy usiąść na wózku, żeby stać się społecznym karłem,
którego fajnie ogląda się w filmie, ale niekoniecznie na co dzień?
Nagle straciłam cały animusz. Chciało mi się płakać, ale na to nie mogłam
sobie w żadnym wypadku pozwolić. Nie wywalczę swoich racji ani tutaj w tym
sklepiku z za małymi drzwiami i brzydką lampą, ani nigdzie indziej, bo świat nie
jest miły dla kogoś, kto zamiast odcisków buta zostawia za sobą ślady kółek.
Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, tak jak nigdy zdrowy człowiek
nie zrozumie choćby najzwyczajniejszego bólu zęba. W to trzeba wejść całym
sobą i nie odkrywam tym stwierdzeniem żadnej życiowej prawdy. Tak po prostu
jest. Dopiero kiedy sama stałam się niepełnosprawna, dotarło do mnie, jak
bardzo jest to niewygodne dla świata.
Tymczasem Alicja przymierzyła kilka par spodni, dwa swetry i cztery
podkoszulki. Dorzuciła do tego sukienkę, szaliczek i parę kolorowych
kolczyków. Zaniosła to wszystko na ladę, chwytając jeszcze po drodze czapkę
z daszkiem i okulary przeciwsłoneczne i tym samym zaskarbiła sobie na
moment względy sprzedawczyni, która uniosła nawet kąciki ust w typowym
uśmiechu handlowca czującego zysk nosem. Obserwowałam to z rosnącym
niesmakiem i chciałam nawet zaprotestować, ale Alicja była szybsza.
– Tego wszystkiego nie kupuję – powiedziała z przemiłym uśmiechem,
a potem z impetem przepchnęła mój wózek przez drzwi, unosząc brwi
w zadowoleniu na dźwięk dziwnego zgrzytnięcia, chrobotnięcia i chyba również
pęknięcia.
Wiktor

To było gdzieś w okolicach listopada.


– Dlaczego się kłócimy? Skąd biorą się wzajemne pretensje, żale i niekończące
się wymówki? Złość to choroba emocji. We współczesnym świecie partnerzy
coraz częściej dają jej upust, kiedy są bezsilni, kiedy nie umieją poradzić sobie
z rzeczywistością, kiedy nie potrafią normalnie rozmawiać, czują się
sfrustrowani. Zamiast kompromisu wybierają rywalizację – w sytuacji różnicy
zdań za wszelką cenę próbują przeforsować swoje racje w myśl zasady: „ja
wygrywam, ty przegrywasz”. A tak zwana słaba płeć w niczym nie ustępuje tej
silniejszej. Kobiety potrafią wyjątkowo dosadnie wyrażać swoje zdanie.
Mówił bez przerwy niemal od dwudziestu minut. Starał się też nie patrzeć na
swoją studentkę, która z kolei niemal nie spuszczała z niego wzroku. Trochę go
to krępowało, ale sprawiało też przyjemność.
– No wie pan, panie profesorze, słaba płeć już dawno przestała być słaba. A
do tego, co dzieje się w domowym „zaciszu”, panowie niechętnie się przyznają.
Wiktor odniósł wrażenie, że Karola puściła do niego oko, choć może była to
tylko jego podświadomość Odchrząknął i skinął głową, żeby mówiła dalej.
Dziewczyna przysiadła na ławce i kontynuowała:
– Agresja u kobiet z jednej strony wynika z nakładania na nie nowych ról
społecznych. Mamy się realizować zawodowo, i to bynajmniej nie w charakterze
księgowej czy sprzedawczyni, ale co najmniej pani prezes, wychowywać dzieci
i poświęcać im maksimum czasu, doskonale gotować, dbać o dom i wyglądać
jak milion dolarów. W zasadzie powinnyśmy jeszcze zrobić doktorat, a wszystko
z promiennym uśmiechem na ustach. Nieustający przymus doskonałości
wywołuje złość i gniew, którym upust daje się najczęściej w domu. Z drugiej
strony kobiety często wykorzystują swoją uprzywilejowaną pozycję słabszej
i bezbronnej. Kiedy ich partner nie jest typem agresywnym, chętnie wyładowują
na nim swoje frustracje. Wiedzą, że im nie odda, bo „tak nie wypada, bo kobiet
się przecież nie bije”. Na agresję u kobiet jest zdecydowanie większe
przyzwolenie społeczne niż wtedy, gdy agresorem jest mężczyzna. Bijąca
kobieta wywołuje raczej uśmiech na twarzy i komentarz: „widocznie mu się
należało”, niż krytykę i naganę.
Mądrze mówiła. Nic dziwnego, że nagle zapragnął się z nią umówić
i porozmawiać bez świadków.
Ktoś kiedyś powiedział, że wielkie romanse zazwyczaj zaczynają się od
zwykłej filiżanki kawy. Coś w tym było. Sam nie wiedział, kiedy zaprosił Karolę
do kawiarni, chcąc rzekomo omówić kwestie związane z jej pracą magisterską.
– Może porozmawiamy o tym kiedy indziej, dzisiaj naprawdę się spieszę –
powiedział wtedy, a ona po prostu przejęła pałeczkę.
– W jakimś spokojniejszym miejscu? – spytała niewinnie.
Kiwnął powoli głową, udając, że zastanawia się, gdzie by to mogło być.
– Jutro mam czas przed południem, bo zajęcia zaczynam dopiero
o dwunastej.
– To może po prostu w kawiarni?
Potem przypomniał sobie, że to ona pierwsza zaproponowała miejsce, choć
on robił wszystko, żeby tak właśnie wybrzmiało zakończenie tej rozmowy.
Wprowadził piłeczkę do dołka bardzo delikatnymi ruchami. W białych
rękawiczkach. Przynajmniej tak mu się wtedy wydawało.
Wybrała naprawdę przytulne miejsce, lepiej by tego sam nie wymyślił.
Kawiarenka z pięcioma stolikami, z których każdy był oddalony od pozostałych.
Nikt ich nie słyszał i nawet zbyt dobrze nie widział, bo siedzieli schowani za
jakimś dziwnym parawanem z kwiatów. Próbował nie patrzeć na jej dekolt
w czarnej sukience, ale było ciężko. Nie pamiętał też, kiedy ostatnio czuł coś
podobnego. Lata temu zauroczyła go własna żona, ale to było tak dawno, że
mógł coś pomylić. Karola była zachwycająca. Pachniała czymś czekoladowym,
a jednocześnie cytrusowym i sam nie wiedział, który zapach podobał mu się
bardziej. Chciał przysunąć się bliżej i nachylić nad jej szyją, ale pomyślał, że to
zdecydowanie nie będzie dobry pomysł.
A potem nagle i zupełnie bez zapowiedzi ona go pocałowała.
Uśmiechnął się do tych wspomnień.
Szkoda, że teraz wszystko tak się skomplikowało. Romans z kimś tak
uroczym jak Karola powinien dodawać mu skrzydeł, tymczasem on czuł się
dziwnie przygnębiony.
Siedział przed ekranem komputera i znowu szukał. W zasadzie od dłuższego
czasu czegoś szukał. Pomysłów, rozwiązań, nowych metod, czegokolwiek, co
mogłoby pomóc Cecylii, a przy okazji jemu samemu.
Czytał wszystko, większość próbował nawet wcielić w życie.
Bardzo proszę, choćby taka aromaterapia. Podobno węch uznawany jest za
króla zmysłów, a leczenie zapachami za nadwornego lekarza w walce
z chorobami psychiki i ciała. To aromaterapia wzmacnia system odpornościowy,
dodaje sił, uspokaja, pozytywnie motywuje do życia. Idealne są zwłaszcza
kąpiele aromatyczne, działające pobudzająco lub relaksująco oraz masaże całego
ciała, podczas których wykorzystuje się zapachowe olejki. Można też zapalić
aromatyczne świeczki i zaparzyć herbatę z plasterkami pomarańczy
i goździkami, tak przynajmniej sugerowała jakaś dziennikarka na portalu dla
kobiet pragnących uleczyć duszę. Do tego cztery piękne zdjęcia i Wiktor dał się
skusić.
– Na dworze jest trzydzieści stopni – powiedziała Cecylia, kiedy podał jej
parującą herbatę z zatopionym plasterkiem pomarańczy i czterema goździkami.
– Ale czujesz ten zapach?
– To jest wersja zimowa herbaty, nie bardzo rozumiem, dlaczego serwujesz
mi ją w środku lata.
– Aromaterapia – powiedział dość ogólnie.
– Co z nią?
– Wpływa kojąco.
– Może na ciebie albo jakąś debilkę, która wierzy w każdą bzdurę, ale ja nie
wypiję wrzątku w wersji zimowej w połowie lipca. Chyba że chcesz mnie zabić.
– Właśnie wręcz przeciwnie – obruszył się szczerze oburzony. Typowa
babska niewdzięczność.
– To wyrzuć te idiotyczne dodatki i wrzuć kilka kostek lodu.
To by było na tyle. Najwyraźniej Cecylia miała nie tylko uszkodzony
kręgosłup, ale również zmysł powonienia.
Z czekoladą też się nie udało.
– Dlaczego mamy w domu dwadzieścia tabliczek czekolady? – zdumiała się
Alicja, otwierając dolną szafkę.
Swoją drogą, zrobiło mu się nawet miło, kiedy Cecylia tak zupełnie
naturalnie podziękowała mu za małe przemeblowanie kuchni.
– Fajnie, że o mnie pomyślałeś – powiedziała kilka dni temu, kiedy
zauważyła zmiany.
Wszystko, co mogło być jej potrzebne, poprzenosił do dolnych szafek, które
bez trudu mogła otworzyć. Niepotrzebne naczynia, sprzęty, miski, których
rzadko używali, i kolorowe puszki poustawiał wyżej.
– Dziwnie mieć szklanki i kubki w tym miejscu. – Uśmiechnęła się jakoś
nieporadnie, ale zrozumiał, że to był komplement.
A czekoladę kupił dla niej. Bo czekolada to magnez. A magnez, jak
wiadomo, podnosi poziom serotoniny i skutecznie poprawia nastrój. Działa
przeciwdepresyjne, wzmacniająco i stymulująco na ośrodkowy układ nerwowy,
dając efekty podobne jak kofeina. Za kawą Cecylia nie przepadała jakoś
ostatnio, więc pomyślał, że zrobi zapas czekolady, żeby zawsze mieć
magnezową broń pod ręką. Na dodatek kupił jej ulubioną – mleczną, z
orzechami.
– Mam ją jeść non stop? – Spojrzała na niego dość ironicznie.
– Może nie non stop, ale przegryzaj sobie w ciągu dnia. Albo zawsze wtedy,
jak poczujesz, że ci gorzej.
– Czyli non stop. I nawet jeśli w końcu moje nogi ruszą, to i tak na nic mi się
to nie przyda, bo nie ruszę dupy. Będzie zbyt gruba. – Wbiła w niego
zniechęcające spojrzenie.
Kobiety mają fascynującą zdolność do zepsucia sobie nawet radości
z jedzenia czekolady.
Nie poddawał się jednak i szukał dalej.
I w końcu natknął się na coś, co wstrząsnęło także nim samym.
– Pierwsze słyszę – powiedział do siebie, ze zdumieniem obserwując na
ekranie monitora faceta, który mamrotał coś pod nosem, próbując przekonać
widzów, że właśnie w ten sposób pobudza jakieś kanały, mające na celu
wywołanie ciarek w mózgu. – W mózgu? – Wiktor postukał się palcem w czoło,
ale postanowił wysłuchać tego mamrotania do końca.
Wiedział już, że habilitację będzie musiał odłożyć na później. Miał nadzieję,
że na uczelni to zrozumieją, chociaż problemy innych zazwyczaj są interesujące
tylko w pierwszym momencie. Współczucie wyparowuje wprost proporcjonalnie
do wkurwu, że czyjaś chwilowa niedyspozycja psuje pewien wcześniej
określony harmonogram zajęć. Nawet to rozumiał. Zadaniem każdego człowieka
jest posuwanie się do przodu. Oczywiście zakręty i postoje są dozwolone, ale
zawracanie już niekoniecznie. Człowiek ma w życiu priorytety, do których dąży.
Choroba, kalectwo czy nawet chwilowa niedyspozycja zaburzają ten rytm, a to
oznacza, że cel się oddala. Sam był tego najlepszym przykładem. Dojrzał
w końcu do decyzji, żeby wyprowadzić się z domu i zamieszkać z Karolą.
Chwilowo należało jednak odsunąć ten plan, a nawet wsunąć go między
inne.
Ciągle czuł się sczepiony przyzwyczajeniami i obietnicami złożonymi
Cecylii, które niczym klamerki mocno trzymające pranie nie pozwalały mu na
żaden swobodny ruch. Być może to tylko kwestia przestawienia priorytetów
w głowie. Naturalnie większość filozofów natychmiast poskromiłaby jego
zapędy złotymi myślami typu – co jest ważniejsze, być szczęśliwym czy
szczęście dawać, ale tak naprawdę nikt nie pomyślał o tym, że człowiek
nieszczęśliwy nie będzie też w stanie uszczęśliwić innych. Bo niby jak ma się
mu to udać?
Trzeba znaleźć złoty środek. A w przypadku Wiktora znajdował się on dość
daleko od domu i obecnej sytuacji. Czy czuł się wyrachowany? Czy uważał się
za skurwysyna? Nie, po prostu nieśmiało myślał o tym, że zasłużył na coś więcej
niż tylko związek, w którym żadne z nich nie czuło się komfortowo.
Czy ciągle jeszcze kochał Cecylię? Czy naprawdę wierzył, że mogą być
razem? W imię jakiej przysięgi ranili się zatem nawzajem niechęcią, pretensjami
i milczeniem, które było czasem bardziej wymowne niż najgorsza kłótnia.
Obojętność w związku jest jak sztuczne podtrzymywanie pacjenta przy życiu.
Mózg już nie żyje, maszyny jeszcze pracują. Wystarczy wyciągnąć wtyczkę.
– ASMR – przeglądał kolejne strony w internecie i czytał z coraz większym
zdumieniem. Z drugiej strony to właśnie sceptycyzm wielu ludzi zabił, a wiara
w najbardziej absurdalne pomysły pomogła przetrwać najgorsze. Co szkodziło
spróbować?
Wiedział jednak, że zanim zaciągnie własną żonę na taką sesję, musi wybrać
się tam sam. Lepiej nie robić z siebie kretyna przy świadkach.
– Cholera – syknął nagle.
Dziś wieczorem znowu będzie musiał odwołać spotkanie z Karolą. Miała
przyjść jakaś nowa masażystka i pokazać mu, jak mógłby sam pomóc Cecylii.
Głupio mu było odmówić, tym bardziej że to dotyczyło również jego.
– Muszę być wolny! Oboje musimy – powiedział głośno.
Dlaczego właśnie wtedy, gdy zakładał buty do biegu, ktoś nałożył mu
kajdanki na kostki? Otrząsnął się z tej myśli i postanowił działać. Człowiek,
który nic nie robi, stoi w miejscu. A nawet gorzej. Wraca do miejsc, w których
wcale nie ma ochoty znowu się znaleźć.
Nagle go olśniło.
Gosposia!
Samce chwostki szafirowej często przynoszą samicom żółte płatki kwiatów,
by zdobyć ich przychylność. Te wyjątkowo mądre ptaki mają cały arsenał
rytuałów, odróżniających ich od innych przedstawicieli gatunku. Kiedy samica
wysiaduje jajka, uczy swoje dzieci tak zwanego „kodu dostępu”. Dzięki temu, już
po wykluciu, mama karmi je tylko wtedy, kiedy potrafią wyśpiewać określoną
sekwencję dźwięków, których nauczyły się jeszcze w jajku. Podobnie jest
z ludźmi. Każdy ma swój kod, który trzeba rozszyfrować.
Cecylia

Najpierw chciałam ją całkowicie wyrzucić z głowy. Pomyślałam, że to naprawdę


nie ma żadnego znaczenia. To był wypadek. Cholernie nieszczęśliwy zbieg
okoliczności, który niestety przytrafił się właśnie mnie. Ale z drugiej strony...
Skoro wiedziałam, kto jest sprawczynią... Czy nie powinnam przynajmniej
przyjrzeć jej się z bliska? Zapytać? Zobaczyć, co ma na swoje
usprawiedliwienie. Ta starsza kobieta, którą spotkałam w szpitalu, wynajmowała
mieszkanie w mojej kamienicy.
Nie bardzo wiedziałam, co zrobić z tą wiadomością, komu powiedzieć, że
przyczyną mojego chwilowego defektu jest ktoś, kogo niejako znam. Właściwie
to nie miało żadnego znaczenia, ale jednak mnie to męczyło. Kiedy
przesłuchiwała mnie policja, nie pamiętałam zbyt wiele, po prostu nagle coś
huknęło, a ja nagle zobaczyłam rozbite szkło i siebie gdzieś obok samochodu.
Wspominali o starszej pani, która nagle straciła orientację i przez moment
zapomniała, gdzie jest.
Trochę mi się jej nawet żal zrobiło, ale to uczucie szybko wyparowało. W
końcu to przez nią siedzę na wózku. Jeśli miała jakieś kłopoty zdrowotne, nie
powinna jeździć samochodem. Nie powinna w ogóle wychodzić z domu, a już
z pewnością nie sama. Najchętniej poszłabym teraz do niej i wygarnęła to
wszystko, ale nie mam odwagi.
Powiedzieć Wiktorowi?
Ale co to zmieni? Przecież nie zaczniemy jej nachodzić, podrzucać
zdechłych kotów ani straszyć nocą. Z drugiej strony mogłaby mnie chociaż
przeprosić. Czy ona w ogóle wie, że jestem niejako jej ofiarą? Ja i ta młoda
dziewczyna, która była w drugim samochodzie. Zapomniałam zapytać
w szpitalu, czy mają na jej temat jakieś wieści? A jeśli też nie może chodzić?
A jeśli jest połamana i przez to wszystkie jej plany nagle runęły? No przecież
tego nie można tak zostawić! Chwila, ona chyba miała jednak tylko złamaną
rękę, tak przynajmniej mówiła ta pielęgniarka. Nie szkodzi! Złamana ręka też
może pokrzyżować czyjeś plany!
Postanowiłam, że powiem o wszystkim Wiktorowi, a on wpadnie na jakiś
pomysł, ale w tym momencie zawibrowała jego komórka, a ja jakoś od razu
wiedziałam, kto dzwoni. Zresztą wyraz twarzy, który próbował ukryć
wystudiowaną obojętnością, zdradzał absolutnie wszystko.
Mruknął do mnie, że to z uczelni, i wyszedł z pokoju.
Kobiety nie mają sześciu, siedmiu czy dziesięciu zmysłów, tylko co najmniej
tysiąc. Potrafią wyczuć każdą zmianę w zachowaniu, każdy gest, który nie
pasuje do reszty, inną mimikę twarzy i szybsze przełykanie śliny. Wiktora
znałam doskonale. Zawsze był taki sam, w zasadzie nie mógł mnie niczym
zaskoczyć. Po wypadku moje zmysły wyostrzyły się jeszcze bardziej. Zresztą
zawsze byłam doskonałym obserwatorem. Po prostu nie zwracałam wcześniej na
niego uwagi. Mijaliśmy się, skupialiśmy na swoich osobnych życiach, nie
szukając w nich wspólnego zbioru.
Teraz większość czasu spędzam na patrzeniu.
Nie mogła mi umknąć jego zaróżowiona skóra na twarzy, jego delikatnie
uniesione kąciki ust, kiedy odpowiadał na wiadomości. Te ostatnie zresztą
pojawiały się coraz częściej. Nadlatywały z prędkością światła. Mnożyły się
chyba przez pączkowanie. Delikatne dźwięki przychodzącego SMS-a, które po
jakimś czasie coraz bardziej wdzierały mi się w mózg. Reagowałam na nie
nawet przez sen.
Zadałam zwykłe pytanie:
– Ktoś cię okropnie męczy wiadomościami. Z uczelni? Ale przecież są
wakacje.
Zawahał się o kilka sekund za długo.
– Doktorantka. Pisze książkę i chciałaby ją oddać jak najszybciej. Wiesz, jest
dość ambitna i marzy jej się doktorat jeszcze przed trzydziestką.
Ani razu nie spojrzał mi w oczy. Pewnie się bał, że wyczytam z nich więcej,
niż by sobie tego życzył. Albo że zobaczę wyraźnie i dobitnie, że doktorantka
z nim sypia. Lub on z nią.
Młoda, zgrabna, pewnie ładna. Swoją drogą, to ciekawe, że skusiła się na
mojego męża.
Wypiłam dwa kieliszki czerwonego wina duszkiem. To niemal zawsze
kończy się bardzo podle.
Nienawidzę młodych doktorantek, z idealnym ciałem i wkurwiającą
pewnością siebie. Chciałabym, żeby dopadła ją ptasia grypa albo ptasia gruźlica
lub biegunka. Żeby jej wypadły włosy i zęby. Albo żeby zniknęła po prostu
któregoś dnia, a mój mąż zapomniał o niej szybciej niż o naszej przysiędze
małżeńskiej.
Nalałam sobie trzeci kieliszek.
Nienawidzę młodych doktorantek, które próbują wepchnąć się na moje
miejsce i wprowadzić własne zasady. Co to w ogóle za zachowanie? Nikt jej,
kurwa, nie nauczył, że małżeństw się nie rozbija?
Czwartego kieliszka nie zdążyłam sobie nalać, bo zrobiło mi się niedobrze.
Najgorsze, co mogłoby mi się jeszcze przydarzyć, to zrzyganie się przed
własnym mężem. Na dodatek musiałby po mnie posprzątać.
Wiem, wysyłam złe fluidy w kosmos. Zgodnie z teorią, że wszystko wraca,
niebawem oberwę tymi negatywnymi emocjami z powrotem i poczuję się
jeszcze gorzej. Niestety, nie potrafię wykrzesać z siebie ani grama pozytywnych
uczuć. Spróbowałam się nawet uśmiechnąć do samej siebie, ale tylko mnie
rozbolała szczęka od wysiłku unoszenia kącików ust w górę. Mój ojciec zawsze
uważał, że jestem fighterką, ale możliwe, że usłyszał gdzieś to słowo i nie do
końca je zrozumiał. Bo ja jakoś nie przypominam sobie, kiedy ostatnio
zawalczyłam o siebie samą. To znaczy wydaje mi się, że robię to teraz, chociaż
istnieje zagrożenie, że rzeczywiście tylko mi się tak wydaje. Może zamiast do
szeptuchy od ciarek powinnam się wybrać do coacha, który nie będzie nic
mówił, tylko po prostu kopnie mnie w dupę i każe w końcu wziąć się w garść.
Chyba nie chcę nikogo, kto mnie będzie głaskał po głowie, tylko potrząśnie
i zmusi do – na razie umownego – spionizowania.
Nieprawda.
Chcę, żeby mnie ktoś pogłaskał po głowie.
Chcę pójść do tej baby, która spowodowała wypadek, i wykrzyczeć jej
w twarz, że spierdoliła mi niezły kawałek życia.
Chcę, żeby doktorantki zniknęły z naszego miasta.
Obudziłam się w jeszcze gorszym nastroju niż poprzedniego dnia.
Postanowiłam jednak nie pić dalej wina, bo łeb rozsadzało mi od środka. Na
dodatek odnosiłam wrażenie, że cuchnę czymś kwaśnym i jestem bardzo nędzną
kopią siebie samej jeszcze sprzed paru tygodni. Człowiek musi się czasem
upodlić, ale nie powinien robić z siebie ameby skrzyżowanej z żenującą resztką
kobiecości. Muszę chyba wyjść na świeże powietrze.
Przewietrzyć łeb.
Pooglądać chmury. Może mi coś powiedzą?
Zamiast spaceru jednak wybrałam się do supermarketu, pojeździć trochę po
jedynym miejscu, gdzie jest w miarę szeroko, a ludzie na szczęście nie zwracają
na ciebie większej uwagi. Dominik uważa, że plusem jest już to, że sama
wychodzę z domu. To fakt. Jeszcze do niedawna wydawało mi się to okropnie
upokarzające wszędzie natykać się na wzrok litościwie-współczująco-obojętno-
niechętny. Miałam wrażenie, że cały świat, ten na nogach, z oburzeniem
opuszcza wzrok, żeby zobaczyć, kto mu jeździ po stopach. Kto pcha się
w miejsca, które są zarezerwowane dla normalnych. Kto spowalnia czas
prośbami o pomoc lub chwilowym zatrzymaniem, żeby przepuścić w drzwiach
lub pozwolić wsiąść do autobusu. Niepełnosprawność nie boli sama w sobie,
bolą spojrzenia innych. Ich niecierpliwość, złość, przebieranie nogami. Ciekawe,
czy ja też taka byłam wcześniej?
Zaglądam do zamrażarki z pierogami. Niewiarygodny wybór. Są nawet
z bobem, kurkami, serem kozim i figami oraz babcine, ale zaniepokoił mnie
skład: mąka, sól, dodatki. To wszystko? Ale co jest dodatkiem babcinym?
Pomyślałam, że sprawdzę. Nigdy w życiu tego wcześniej nie robiłam, ale
zawsze miałam ochotę. Otworzyć jakieś opakowanie, pogrzebać w nim, a potem
po prostu odłożyć na półkę. Wiem, że to głupie, ale gdyby zrobić ankietę wśród
kupujących, to jestem pewna, że sporo osób miałoby podobne marzenia. Z tych
chowanych w szufladach z napisem „głupie, niedorzeczne, dziecinne
i kretyńskie”. Ale któż ich nie ma.
Rozerwałam dyskretnie paczkę i wyjęłam jednego pieroga. Był zimny,
oszroniony i z pewnością zbyt twardy, żeby go rozłupać. Postanowiłam, że go
najpierw trochę ogrzeję, poprzytulam w dłoniach, aż puści pierwsze soki. A
wtedy zajrzę mu do wnętrza.
I wtedy ją zobaczyłam.
Starszą panią , która mnie tak urządziła!
Wsadziłam pieroga do kieszeni i dyskretnie zaczęłam ją śledzić. Oglądała
keczupy i najwyraźniej nie mogła się na nic zdecydować. To tak jak wtedy na
tym skrzyżowaniu! Też nie miała pojęcia, dokąd chce jechać, i koniec końców
stanęła jak idiotka nagle i bez uprzedzenia. No dobrze, nie miałam zapiętych
pasów. Być może wtedy nie wyrzuciłoby mnie z samochodu, ale to nie zmienia
faktu, że winna temu wszystkiemu jest właśnie ta kobieta, ubrana dziś w jakiś
paskudny buraczany żakiecik z broszką w kształcie jaszczurki wpiętą
w kołnierz.
Starsza pani rozejrzała się wokół, ale jakoś nie przyszło jej do głowy, żeby
zerknąć przez półkę w moim kierunku. Zresztą siedziałam niżej niż wysokość jej
wzroku, więc pewnie i tak by mnie zignorowała. Nawet sprytna rzecz taki
wózek. Przyglądałam jej się z zaciekawieniem.
Zrobiła to.
Naprawdę to zrobiła,
Odkręciła słoiczek i wsadziła do środka palec. A potem go oblizała. Słoik
z keczupem, a może raczej koncentratem pomidorowym, wrócił na półkę
zhańbiony grzebaniem w nim paluchem i resztkami śliny.
Fuj!
Owszem, też mnie to czasem kręciło, ale mimo wszystko nigdy nie
pozwoliłabym sobie na taki wybryk. Co innego mieć głupie i przedszkolne
myśli, a co innego wcielać je w życie!
Chciałam do niej podjechać i kazać natychmiast zabrać z półki otwarty słoik,
ale starsza pani wcale na tym nie poprzestała. Po keczupie przyszedł czas na
musztardy. Ja rozumiem, że one mają różne smaki, ale chyba wystarczy
odrobina wyobraźni? Nie trzeba zaraz próbować sarepskiej, chrzanowej
i grillowej? A ona tak właśnie zrobiła. Postanowiłam, że to doskonała okazja,
żeby się ujawnić. Najpierw powiedzieć jej, co myślę o takim zachowaniu,
a potem wykrzyczeć w twarz, że ma zadziwiające zdolności do
niekonwencjonalnych zachowań.
Niekonwencjonalnych?
Chyba popierdolonych.
I kiedy to przekleństwo już mi się cisnęło na usta, mój wózek zahaczył
o paletę z gównianymi cukierkami na wagę, które posypały się nagle w moją
stronę, hałaśliwie i bez uprzedzenia.
– Dobra, nic się nie stało – dobiegł mnie jakiś głos z lewej.
Sprzedawca uśmiechał się z pobłażaniem i jeszcze raz powtórzył, że to nic
takiego. I żebym się nie przejmowała.
Ja się nie przejmuję. W dupie mam te rozsypane cukierki.
Szkoda tylko, że zgubiłam z oczu babę, która hańbiła słoiki swoim paluchem
i która jest winna całemu nieszczęściu tego świata.
– A może chce pani jakiegoś spróbować? – Sprzedawca dotknął mojego
ramienia i puścił oko.
Debil.
– Nie. Ja jadam tylko surową wątróbkę – odpowiedziałam nieprzyjemnym
tonem. Odechciało mi się zakupów, samodzielności, rozmowy z kimkolwiek.
Wszystko to jest jedną wielką porażką. A sprawczynię mojego nieszczęścia
dorwę prędzej czy później. W końcu wynajmuje ode mnie mieszkanie
i w najgorszym wypadku będę tak długo warować pod jej drzwiami, aż wreszcie
ją przyłapię, jak wychodzi. Ktoś musi odpowiedzieć za ten cały syf, który mnie
spotkał. Każdy przypadek ma swoich winnych, każda sytuacja swoje ofiary. Ja
jestem ofiarą, baba w zielonym płaszczu jest winna. Prędzej czy później musi
dojść między nami do konfrontacji.
Nie przeszło mi do wieczora, więc kiedy usiedliśmy do kolacji, co ostatnio
zdarza nam się coraz częściej – nie wytrzymałam i opowiedziałam Wiktorowi
i Ali o wszystkim.
– Naprawdę wsadzała palce do słoików? – Moja córka patrzyła na mnie
z osłupieniem.
– Z nią jest coś nie tak, mówię wam. Moim zdaniem jest niebezpieczna dla
otoczenia i kompletnie nie rozumiem, dlaczego ciągle mieszka sama.
– Skąd wiesz? – zdumiał się Wiktor. – I czemu od razu niebezpieczna? To, że
próbowała keczup w markecie, chyba jeszcze nie robi z niej groźnej dla
otoczenia?
Powiedzieć im? Że to przez nią ten wypadek? Nie, może to najpierw sama
załatwię.
– Ale to chore jest, przyznasz sam.
– Mamo – zaczepiła mnie Ala.
Spojrzałam na nią pytająco.
– Coś ci kapie z kieszeni spodni.
Sięgnęłam ręką i z obrzydzeniem wyjęłam rozgniecionego pieroga, który
w zasadzie niczym pieroga już nie przypominał.
– Co to jest? – Wiktor spojrzał na mnie z niemałym osłupieniem, a Ala tylko
się skrzywiła.
– Pieróg babciny – przypomniałam sobie nazwę.
Ich miny mówiły wszystko, więc uznałam, że muszę dodać coś jeszcze.
– Nie napisali na opakowaniu, jaki jest skład tych pierogów. Tak nie można.
Człowiek powinien wiedzieć, czy są wegetariańskie, czy mięsne, czy może
w ogóle puste, tylko robione przez jakąś babcię.
– No i? – Wiktor najwyraźniej czekał na dalszy ciąg.
– No i wyjęłam jednego, żeby sprawdzić. Tylko zupełnie o tym
zapomniałam, bo skupiłam się na tej babie grzebiącej w keczupach.
Ala przygryzła wargę, a mój mąż patrzył na mnie nieprzeniknionym
wzrokiem.
– Co jest? – Wzruszyłam ramionami.
– Uważasz zatem, że odkręcanie słoików i wkładanie paluchów do środka
jest czynem haniebnym.
– Tak uważam. – Skinęłam głową.
– Ale już wyjęcie pieroga z opakowania i włożenie go sobie do kieszeni jest
całkowicie normalne?
Idiota.
– Ja badałam skład – powiedziałam tylko i z dumnie uniesioną głową
wyjechałam z kuchni.
Niczego nie zrozumiał i na dodatek nie stanął po mojej stronie.
Absolutnie muszę się z nim rozwieść. Niech wpadnie w objęcia tej cholernej
doktorantki, która też prędzej czy później się na nim pozna. A potem kopnie
w dupę.
Kiedy jego telefon zawibrował, zagryzłam wargi tak mocno, aż poczułam
słony smak krwi.
Wiktor

Rozwiązanie było tak genialne, że aż sam się zdziwił, że tak późno na nie wpadł.
Gosposia! Nieważne, ile będzie mieć lat i jak będzie wyglądać. Nieważne nawet,
ile sobie zażyczy za pomoc przy niepełnosprawnej osobie. Zresztą nie ma
pomagać Cecylii, tylko zająć się domem. Co prawda jego żona w końcu
odważyła się wychodzić na zewnątrz, nawet ukradła samodzielnie pieroga, ale
ciągle jeszcze odnosił wrażenie, że najbardziej jest nieszczęśliwa we własnych
czterech ścianach, kiedy nie może robić tego, co zazwyczaj. Kiedy zamiast
normalnie się poruszać, jeździ wózkiem i zaciska zęby, żeby nie zacząć
wrzeszczeć. Jej zachowanie mocno go niepokoiło, zasugerował nawet zmianę
ubrania, bo wyczytał gdzieś, że człowiek w depresji powinien nosić żywe barwy,
żeby również samego siebie w ten sposób pobudzić.
– Zwariowałeś? – spytała jak zwykle.
Ale tylko podsunął jej pod nos tekst z internetu.
„Koniec z czarnymi ciuchami, szarym płaszczem i burym, powyciąganym
swetrem. Przez cały rok, a zwłaszcza zimą, powinnaś nosić kolorowe ubrania –
wściekle pomarańczowy sweter, ognisto czerwoną spódnicę lub żółtą czapkę.
Nawet nie wiesz, jak szybko poprawi się twoje samopoczucie, kiedy
zrezygnujesz z szarości na rzecz ciepłych, rozgrzewających barw. W
chromoterapii jednym z ważniejszych kolorów jest czerwień, należąca do
elementu ognia. Jest to barwa najbardziej ogrzewająca, pobudzająca
i energetyzująca. Kolor ten „ogrzewa” krew w tętnicach, ożywia ją i przyspiesza
krążenie, jednocześnie podnosząc temperaturę ciała. Owiń się zatem miękkim
czerwonym kocem, kup bukiet czerwonych róż, skuś się na czerwoną pościel”.
Podniosła na niego wzrok, który mówił wszystko.
Ale i tak postanowił się bronić.
– Nie musisz od razu zakładać żółtej czapki, ale ciągle ubierasz się na czarno
i szaro. Kto wie, może to też ma wpływ na twoje samopoczucie.
– Myślisz, że jak się owinę czerwoną szmatą, poczuję dziką radość i zdobędę
Mount Everest na wózku?
Westchnął. Jej sarkazm był kiedyś uroczy, ale teraz mogłaby w końcu zacząć
współpracować.
– Co ci szkodzi spróbować? – zapytał jak zwykle w takich sytuacjach, kiedy
on coś proponował, a ona z góry uznawała to za debilizm.
– Błagam, kup mi majtki w kolorze gęstej krwi i skarpety ogniste jak
wulkan. I może jeszcze ze sto słoików buraków. To mnie zaczerwieni od środka.
No właśnie.
Zero wdzięczności.
A jednak...
Wczoraj o mało co nie pocałował Dominika.
– Chce pan coś zobaczyć? – zawołał go fizjoterapeuta i puścił oko.
Cecylia co prawda trochę się spięła na jego widok, ale Alicja pogłaskała ją
po głowie.
– No, mamo, pokaż!
Uniosła obie nogi może centymetr, może dwa w górę. Poruszyła bez kłopotu
palcami.
– Rewelacja! – zawołał naprawdę ucieszony. Nareszcie! Po tylu tygodniach
intensywnych ćwiczeń, po tylu przekleństwach, które słyszał, po tylu atakach
płaczu pomieszanego z jakąś histeryczną wściekłością, Cecylia mogła wreszcie
uwierzyć, że powrót do zdrowia jest możliwy.
Zerknął na łóżko. Leżały na nim czerwone skarpetki, na widok których
zachciało mu się śmiać. Puścił oko do swojej żony, ale tylko wzruszyła
ramionami, choć widział, że trochę się jednak rozluźniła. To teraz jeszcze tylko
gosposia, żeby Cela skupiła się wyłącznie na ćwiczeniach i nie zawracała sobie
głowy niczym innym. A następnym razem może wybiorą się razem na zakupy
i poszukają czerwonych swetrów?
Na pierwszy ogień poszła Klaudia. Zadzwoniła dwie minuty po tym, jak
zamieścił ogłoszenie w internecie. Ucieszył się, że tak szybko i łatwo to poszło.
Entuzjazm osłabł zaraz po spotkaniu, a szkoda. Klaudia rok temu ukończyła
naukę profesjonalnego prowadzenia domu. Na liście zajęć figurowało między
innymi czyszczenie sreber, pakowanie walizek, odkurzanie obrazów, układanie
bukietów w wazonach, zamawianie biletów do teatru i opery, dekoracja stołów,
sprzątanie, zamiatanie i podlewanie roślin doniczkowych. Była również opieka
nad perskim kotem tudzież psem rasowym oraz wieszanie garniturów i sukien
szytych na miarę. Klaudia wiedziała, jak pielęgnować marmur, utrzymać
w czystości kosztowne dywany i jak prowadzić dom w sytuacji, kiedy klient
uczulony jest na żrące środki czystości. Wiktor odniósł wrażenie, że w tej
sytuacji egzamin magisterski z fizyki jądrowej to przysłowiowy pikuś. Łatwiej
byłoby jemu samemu zgłębić tajniki rozszczepu atomu niż profesjonalnego
czesania perskiego kota na przemian z wieszaniem sukni od Diora.
– Nie mamy marmurów, sukien na miarę chyba też nie – powiedział
ostrożnie. – Chodziłoby raczej o normalne zajmowanie się domem. Wie pani,
zakupy, sprzątanie, mycie podłóg, od czasu do czasu pomoc w ugotowaniu
obiadu – powiedział nieśmiało.
– Trochę słabo – zauważyła Klaudia.
– Dlaczego?
– Bo jestem lepiej wyszkolona. Chciałabym raczej być prawą ręką pani
domu niż sprzątaczką.
– W przypadku mojej żony powinna być pani raczej nogami.
– No właśnie, jeszcze to. Nie bardzo wiem, czy potrafię zajmować się osobą
niepełnosprawną.
– Ale tego nie będę wymagał. Cecylia radzi sobie coraz lepiej.
Najtrudniejsze są zwykłe obowiązki domowe.
– Zwykłe to jednak nie moja bajka.
Wiktor pokiwał głową.
Znalezienie odpowiedniej osoby wcale nie było takie łatwe. Większość jakoś
blokował fakt, że w domu znajduje się osoba niepełnosprawna, zupełnie jakby
mieli się od niej czymś zarazić. Inni kręcili nosem, że trzeba i sprzątać,
i gotować, i chodzić na zakupy. Niejaka Patrycja spojrzała na niego podejrzliwie
i spytała, czy na pewno mu chodzi o pomoc w domu.
– A o co niby? – zdumiał się szczerze.
– No wie pan, żona na wózku... – Popatrzyła znacząco.
Natychmiast jej podziękował.
Przejrzał raz jeszcze wszystkie ogłoszenia, jakie znalazł w sieci, przejrzał
odpowiedzi, jakie otrzymał na własne. W końcu odważył się zadzwonić do
niejakiej Anieli, lat pięćdziesiąt trzy.
– Mogę przyjść jutro – powiedziała, jeszcze zanim zdążył ją o cokolwiek
zapytać.
– Ale wie pani, że w domu znajduje się niepełnosprawna osoba?
– No przecież to pan napisał.
– A umie pani gotować?
– Każdy umie.
Roześmiał się. Przynajmniej była pozytywnie nastawiona do życia.
– To ja do pani oddzwonię. Muszę tylko jeszcze...
– Porozmawiać z żoną, co? Pewnie nic nie wie.
Wiktor doszedł do wniosku, że pani Aniela jest dokładnie tą osobą, której
poszukiwał. Najwyraźniej nadawali na tych samych falach. Teraz trzeba będzie
jeszcze tylko przekonać Cecylię, że ten rodzaj pomocy jest w ich przypadku jak
najbardziej wskazany.
– Spadaj. Mam już masażystkę i fizjoterapeutę. Nie potrzebuję Anieli –
powiedziała oczywiście jego żona, jak tylko przedstawił jej propozycję
zatrudnienia kogoś do pomocy.
– Cela, to tylko na jakiś czas. Po prostu cię odciąży.
– To może ja od razu umrę?
Usiadł przed nią i popatrzył prosto w oczy.
– Nie, nie musisz teraz, naprawdę – starał się zażartować.
– A kiedy?
– No, odczekajmy jeszcze trochę. Na razie skup się ćwiczeniach i uśmiechu.
Uśmiech ci zawsze pomagał.
– Tysiąc lat temu.
– Może przyjść jutro?
– Aniela? Niech przyjdzie. Najwyżej nie będę się do niej odzywać.
Wiktor odetchnął z ulgą. A z tym uśmiechem to miała rację. Chyba naprawdę
widział go u niej po raz ostatni tysiąc lat temu. Ale dlaczego? Kiedyś rozbrajała
śmiechem każdą stresującą sytuację. Potrafiła machnąć ręką nawet na jakieś
większe problemy i powiedzieć coś, od czego im obojgu robiło się lepiej. A
potem zgasła.
Kiedy?
Dlaczego?
Czyżby miał z tym coś wspólnego?
Trzeba koniecznie kupić czerwony koc.
Kura nie jest zwykłym głupim ptakiem, jak się powszechnie uważa. Kury są
bardzo inteligentne. Badania dowodzą, że są w stanie operować prymitywnymi
narzędziami, a także samodzielnie podejmować decyzje. Wykazują się
działaniami nieschematycznymi, a także innowacyjnymi. Potrafią zaskoczyć. Są
też emocjonalne. Odczuwają żal, strach, entuzjazm, przyjaźń, nudę i frustrację.
Wykazują empatię w stosunku do innych osobników. Posiadają też
samoświadomość i potrafią skutecznie ocenić same siebie na tle stada.
Cecylia

Jechaliśmy kilka godzin, które początkowo wydawały mi się wiecznością, ale po


jakimś czasie zaczęły układać się w całkiem synchroniczną podróż, wypełnioną
dawno zapomnianą lekkością. Kiedy przebywasz w zamkniętym pomieszczeniu
z osobą, z którą od jakiegoś czasu rzadko rozmawiasz, bardzo szybko zaczynasz
odczuwać rodzaj niedotlenienia. Chcesz już w końcu otworzyć drzwi, okna,
cokolwiek i wyrwać się na zewnątrz, byle tylko ta bliskość, na którą zostaliście
skazani, jak najszybciej się skończyła. Nie ma nic gorszego niż milczenie
wynikające nie z napięcia, niepewności czy pierwszego razu, ale zwykłej
niechęci do rozmowy z kimś, kto oficjalnie jest najbliższą ci osobą. Gdy cisza
zaczęła po brzegi wypełniać nasz samochód, a ja poczułam dudnienie w głowie,
zrozumiałam, że muszę zacząć mówić. Cokolwiek, nawet bez sensu, byle tylko
przerwać tę otępiałość słów, ten małżeński letarg dialogu.
– Krecik.
Zdumienie Wiktora i Alicji było warte wszystkiego.
– Co krecik? – zdębiał mój mąż.
– Musisz powiedzieć wyraz kończący się na literę „k”.
– Ale po co?
– Bo to taka zabawa.
Przełknął ślinę i rzucił mi spojrzenie z serii nieodgadnionych.
– Koszula?
– Może być, ale byłoby dobrze, gdyby nie kończyło się na „a”.
– Dlaczego?
– Żeby było trudniej.
– Krawat.
– Lepiej. – Skinęłam głową. – Teraz ty, Ala.
– Trąbka.
– Znowu „a”.
– Termometr.
– Hmm – zastanowiłam się. – Rozkaz.
– Zebra – wypalił odruchowo Wiktor.
– Miałeś unikać „a”.
– Kurwa!
– Halo, to po pierwsze nie jest na „z”, po drugie nie klnij, a po trzecie znowu
kończy się tak samo – przerwałam mu oburzona.
– Sorry, po prostu przegapiłem zjazd.
– Zjazd pasuje – słusznie zauważyła Ala i nagle wszyscy się roześmieliśmy.
Napięcie uleciało, cisza została wypchnięta przez uchylone okno, a mnie
nawet nie zdenerwował fakt, że mój mąż jak zwykle nie potrafi dojechać do celu
bez zgubienia się po drodze co najmniej kilka razy. Zawsze twierdził, że ma
świetny zmysł orientacji, nie znosił nikogo pytać, a nawigację uważał za
wynalazek dla kretynów, którzy nie wiedzą, do czego służy mapa. Teraz było mi
wszystko jedno. I tak jechaliśmy w dziwacznym celu, do kogoś, kto rzekomo
miał mnie uleczyć tylko na podstawie zwykłej rozmowy. Nie wierzyłam
w szeptuchy ani ich moce, nie wierzyłam w czary i ludowe baśnie. Ale spodobał
mi się fakt, że jedziemy ponad czterysta kilometrów, bo „kto wie, może się uda”.
– A jeśli ona rzuci na mnie jakąś klątwę? – spytałam, starając się nie
wybuchnąć śmiechem.
Wzruszył ramionami.
– To nie jest wiedźma. To ktoś, kto po prostu inaczej odbiera rzeczywistość.
I inaczej do niej podchodzi. Lekarze to lekarze, ale tacy ludzie też mają swoją
mądrość.
– I może nawet szklaną kulę – dorzuciła Alicja.
– Kota, który umie czytać w myślach. – Kiwnęłam głową.
– Dajcie już spokój. Nikt nie mówi, że to sprawdzona metoda, ale trochę
poczytałem i wielu ludziom takie osoby pomogły. Tylko trzeba uważać i nie
wolno dać się zrazić na początku.
– A czym niby? – zainteresowałam się.
Wiktor odrobinę się zawahał.
– Niektóre krzyczą – powiedział w końcu.
Ze zdumienia na moment mnie zatkało.
– Jak to krzyczą?
– No, wrzeszczą, ale terapeutycznie. Nie krzyczą na ciebie, tylko mają taki
sposób komunikowania się.
– Chyba zaczynam się bać. Coś jeszcze wiesz?
Podrapał się po brodzie.
– Niektóre mamroczą.
– Chryste, nie wiem, co gorsze – powiedziałam szczerze.
– Cela, daj spokój, nie ma sensu denerwować się na zapas. Ta, którą mi
polecono, podobno jest wyjątkowo skuteczna.
– Wrzeszczy?
– Nie wiem, ale nie było łatwo znaleźć wolny termin. Ludzie ją lubią, a to
już chyba dobrze.
– Może boją się „nie lubić”, na wypadek gdyby miała im zepsuć resztki
życia.
– Niby czym? – zdumiał się mój mąż.
– Złym słowem. Anatemą jakąś nikczemną, po której nic już nie będzie takie
jak dawniej. Serio zdobyłeś termin?
– Tak mniej więcej. Wiesz, ona nie ma żadnego telefonu czy też kalendarza,
ale zapisałem się do forum szeptuch i powiem ci, że to całkiem spora skarbnica
wiedzy jest.
– Forum szeptuch – powtórzyłam tylko niemal bezgłośnie.
Zerknęłam na mojego męża nieco inaczej niż dotychczas. Do tej pory
wydawał mi się dość mocno stąpającym po ziemi człowiekiem, który nie wierzył
w dobre duszki. Uważał raczej, że każdy sam sobie musi wywalczyć miejsce na
ziemi i nie pomogą mu w tym żadne magiczne zaklęcia. Najwyraźniej jednak
moja chwilowa niedyspozycja obudziła w nim pokłady zupełnie innej percepcji
świata. Racjonalizm to jedno, ale jeśli można do niego dorzucić skrzydła ćmy
i żabi skrzek, a potem to wszystko zamieszać i sprawdzić, czy czasem nie
zadziała, to czemu nie spróbować?
Forum szeptuch.
Godzinę później poznałam Eufemię.
Nie wiem, czy to było jej prawdziwe imię, ale podobno oznaczało
„stawiającą dobre wróżby”. Mieszkała w drewnianym domku z białymi
okiennicami, na których ktoś wymalował pelargonie. Nawet ładnie to wyglądało.
Drewno było ciemne, trochę zmurszałe, ale w połączeniu ze świeżą bielą
okiennic automatycznie stawało się ciekawsze. Przed domem stała zielona
studnia, do której miałam ochotę zajrzeć i zawołać swoje imię. Robiłam tak
kiedyś w dzieciństwie i zawsze zastanawiałam się, kto tam na dole przycupnął
i powtarza po mnie kilka razy z rzędu. Na ławkach pod domem siedziało sporo
ludzi w różnym przedziale wiekowym, mogłam się zatem tylko ucieszyć, że
mam swoje własne krzesło na kółkach. Alicja rozglądała się wokoło
z zaciekawieniem, a Wiktor udawał, że takie miejsca nie robią na nim żadnego
wrażenia. Widziałam jednak, że nie do końca jest przekonany, czy rzeczywiście
miał dobry pomysł. Po podwórku chodziła kura i łypała na wszystkich
beznamiętnie. Zupełnie jakby chciała sobie tylko popatrzeć, ale bez żadnego
podtekstu.
Kura była czarna.
Czy była zatem namiastką czarnego kota?
Gdaknęła, patrząc na mnie, i śmiesznie przekrzywiła głowę w bok. Nie
wiedziałam, czy mam odwrócić wzrok, czy wdać się w tę dziwną konwersację.
Nie mogłam też jednocześnie patrzeć jej w oboje oczu, więc wybrałam sobie
lewe. Znowu gdaknęła i chyba nawet bliżej do mnie podeszła. Może nigdy nie
widziała kobiety na wózku? Kury używają aż dwudziestu czterech rodzajów
odgłosów, kiedy chcą się skomunikować z innymi kurami. Nie wiem, jak jest
w przypadku ludzi. Podobno każda kura jest specyficzną indywidualnością
o mocno wyrazistej osobowości. Ta z pewnością taka była. Stała teraz na jednej
nodze i mrużyła oczy w słońcu. Kiedy próbowałam odwrócić wzrok,
natychmiast szeroko je otwierała, zupełnie jakby chciała zatrzymać moją uwagę
na dłużej.
„Bredzę” – pomyślałam i wzięłam głęboki oddech. Z jednej strony chciałam
już jechać do domu, ale potem pomyślałam, że w zasadzie nie mam nic do
stracenia. A kura nagle odwróciła się do mnie kuprem, całkowicie tracąc
zainteresowanie moją osobą, i odeszła w stronę jakiejś kobiety, która chłodziła
się wiechciem z ziół.
A potem nagle ktoś machnął na mnie, że mam tak nie siedzieć bezczynnie,
tylko wejść do środka.
Eufemia była maleńka i drobna, i przepięknie zasuszona w swej starości. Nie
mogła mieć ani jednej zmarszczki mniej, wszystkie idealnie do siebie pasowały
i każda miała swoje miejsce. Zmarszczki płaczu i śmiechu, radości i strapienia.
Bruzdy zatopione w małej twarzy tworzące fascynującą sieć dróg i kierunków,
czasem biegnących równolegle, czasem przecinających się w wielu punktach.
Chciałabym poznać ich historię, zapytać, których jest więcej – tych dobrych czy
tych złych. Nagle przestałam się przejmować tym, że jestem w jakimś
absurdalnym miejscu, w towarzystwie kogoś, kto nic o mnie nie wie, kto
z pewnością nie może mi pomóc i nie potrafi czynić cudów. Spojrzałam na tę
kobietę i było mi jakoś lepiej. Patrzyłam na jej czarną bluzkę trochę ubrudzoną
mąką, spódnicę w niebiesko-czarną kratkę, żółte skarpetki i cieniutki warkoczyk,
którym miała oplecioną głowę. Na niebieskie oczy, wąskie usta zatopione
w miękkiej skórze i duże uszy, z których płatków zwisały kolczyki z jakimś
czerwonym kamieniem. Niby nic do siebie nie pasowało, a jednak stanowiło
jakąś fascynującą całość. Eufemia była kwintesencją starości pogodnej. Była
zlepkiem historii, opowieści, przeżyć. Była jak matrioszki, z których każda
chowa w sobie coś fascynującego, wystarczy tylko wyjąć każdą po kolei
i pozwolić im mówić.
Zaprowadziła mnie przez duży pokój na tyły ogrodu.
Usiadła na niebieskim taborecie, wzięła do ręki nóż i zaczęła obierać
ziemniaki.
– Lubi chmury? – spytała nagle.
Odruchowo zerknęłam na niebo.
– Lubię ptaki – powiedziałam.
– A chmury?
Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
– Niech patrzy i niech powie, co widzi.
– Ale...
– Niech patrzy. – Szturchnęła mnie w ramię.
Nie wiedziałam, czy oczekuje jakiejś konkretnej odpowiedzi, czy po prostu
mam powiedzieć cokolwiek. Zapatrzyłam się na niebo i kotłujące się na nim
biało-szare obłoki. Płynęły sobie spokojnie, czasem bez większych zmian,
czasem rzeczywiście ulegając nieznacznej deformacji.
– Łóżko, poduszki, dinozaur, motyl, a teraz chyba samochód – zaczęłam
nagle mówić. Jeśli liczyła na to, że zobaczę twarz Boga, to nic z tego. Nie
dostrzegłam jej nawet przez moment, ani naprawdę, ani metaforycznie.
– Jakie ptaki lubi?
Ożywiłam się.
– Wszystkie. Bo wie pani, ja chyba sama chciałabym być ptakiem. Tak po
prostu rozpostrzeć skrzydła i pofrunąć, gdzie tylko chcę.
– Nie może pofrunąć bez skrzydeł?
Spojrzałam na nią, uśmiechając się niepewnie.
– Nie zawsze. A teraz to już w ogóle nie. – Spuściłam głowę.
– Co jeszcze widzi?
– Nie wiem. Nie wiem, czego pani ode mnie oczekuje.
Roześmiała się szczerze, aż jej się zatrzęsły drobne ramiona, a nożyk o mało
nie wpadł do wiadra z obierzynami.
– Ja mam mówić, co widzi? To jej oko.
– Widzę baletnicę.
Nie wiedziałam, czemu ma konkretnie służyć ta rozmowa, ale mało mnie to
obchodziło. W towarzystwie Eufemii czułam się jakoś spokojniej, chociaż nawet
przez moment nie zapytała, po co do niej przyjechałam. Zresztą to chyba było
jasne. Ale nie zagadnęła ani o wypadek, ani o moje samopoczucie, ani o to, jakie
mam marzenia. Nie spojrzała też na moje nogi czy wózek, zupełnie jakby nie
miało to dla niej żadnego znaczenia. Patrzyłam, jak sprawnym ruchem obiera
ziemniaki, i poczułam coś w rodzaju wdzięczności, że Wiktor mnie tu przywiózł.
Pewnie, że wierzę w medycynę, we wszystko, co już sprawdzone
i przetestowane, ale wcale nie przeszkadzał mi fakt, że właśnie spędzam czas
z „szeptuchą”, cokolwiek to słowo znaczy i prawdopodobnie w żaden sposób nie
przełoży się to na mój powrót do zdrowia.
– Lepiej? – spytała nagle, podnosząc głowę i patrząc na mnie
z zaciekawieniem.
– Lepiej – roześmiałam się.
Przechyliła się na bok i sięgnęła po jakąś książkę, która leżała obok niej na
ławce.
Ewangelia?
– Tak – przytaknęła, chociaż przecież głośno nie zapytałam.
A potem naprawdę zaczęła szeptać. Zamknęła oczy i spokojnym,
cichuteńkim tonem mruczała coś pod nosem. Nie rozumiałam z tego ani słowa,
ale wpatrywałam się w nią jak urzeczona.
– Jakie ma imię?
– Cecylia.
– A mąż?
– Wiktor.
Szeptała dalej, co chwila dotykając jakiejś strony w Ewangelii i pochylając
głowę. To było jak muzyka, jak kojące dźwięki, które wpadały mi do uszu
i jeszcze bardziej rozleniwiały. Po kwadransie zapadło całkowite milczenie.
– Co pani robiła? – spytałam cicho.
– Modliłam się o nią.
– Do kogo?
– Czy to ważne? – roześmiała się.
– A jeśli ja nie wierzę w Boga?
Poklepała mnie po ręce.
– Nieważne, w co wierzy, ważne, w co wierzę ja.
– Nie można uleczyć szeptaniem – powiedziałam tak cicho, żeby mnie nie
usłyszała. Ale musiałam to z siebie wyrzucić.
– Nie musi do niczego być przekonana. Jest tutaj, mi to wystarczy. Po coś tu
jest, prawda?
– Mąż mnie przywiózł.
– Gdyby nie chciała, nie byłaby tu.
Ma rację. Bo chociaż przez cały czas powtarzałam, że nie wierzę w te
bzdury, to jednak coś kazało mi tu przyjechać. Człowiek czasem podświadomie
chwyta się absurdów, do czego się nigdy nie przyzna. Strach przed tym, że jutro
wcale nie będzie lepsze, jest tak wielki, że każe mu działać irracjonalnie. Szukać
pomocy w gwiazdach. W zaklęciach, maściach, szeptaniu do Ewangelii. A co
jeśli jednak pomoże?
Eufemia zamknęła książkę i podała mi stary obrazek Matki Boskiej oraz
suchą bułkę z makiem. Nie wiem, co miałam z tym zrobić, ale podziękowałam
i schowałam wszystko do torebki. Mój czas właśnie się skończył i trochę mi
było żal.
– Niech już wraca i nie zanieczyszcza myśli. Myśli muszą być czyste, jasne,
muszą płynąć jak chmury. Głowa jest za mała, żeby pomieścić całe to zło, które
się w niej kumuluje. Jak oczyści myśli, to i zło będzie mniejsze.
Uśmiechnęłam się i obiecałam, że spróbuję.
– I jeszcze miłość – powiedziała na koniec, ale kiedy spojrzałam na nią
pytająco, tylko machnęła ręką, że mam już iść.
Miłość?
Chyba coś zupełnie odwrotnego, ale o tym nie miałam już okazji
porozmawiać.
Alicja i Wiktor koniecznie chcieli wiedzieć, o czym rozmawiałyśmy, ale ja
zupełnie nie wiedziałam, jak im to wyjaśnić. O chmurach? O myślach? O
niczym? Kiedy mój mąż pomagał mi wsiąść do samochodu, raz jeszcze podeszła
do mnie czarna kura i nieznacznie dziobnęła mnie w stopę.
Nie, nie poruszyłam nią i nie poczułam żadnego przepływającego przeze
mnie prądu. Zachciało mi się tylko płakać, że muszę już wracać do domu, że nic
się nie zmieniło, że nadal będę drżeć ze strachu, czy kiedykolwiek stanę na nogi
i co ja zrobię, kiedy mój mąż w końcu mnie zostawi.
Wiktor

Relacje z kobietami nie były nigdy jego najmocniejszą stroną, choć w zasadzie
nie mógł na ten temat wiele powiedzieć, bo nigdy jakoś nie nadarzyła się okazja,
żeby spotykać się z kimś innym niż Cecylia. Sam pomysł zdrady nie wpadł mu
wcześniej do głowy, być może dlatego, że nie odczuwał takiej potrzeby albo po
prostu nie trafił na kogoś, kto mógłby Cecylię zastąpić. Swoje małżeństwo przez
dłuższy czas traktował jako stosunkowo udane, choć trudno byłoby pokusić się
tutaj o jakąś większą i dłuższą definicję.
Małżeństwa po prostu są. Kiedy przeminie fala zachłyśnięcia się drugą
osobą, następuje czas flauty, który powinien być przecież stanem idealnym.
Żadnych nerwowych ruchów, żadnych sztormów i wirów, w które można wpaść
i nawet się podtopić. Wszystko płynie jakimś zwyczajnym rytmem, którego
człowiek tak naprawdę potrzebuje. Czy ludzie naprawdę chcą burz, nawałnic
i wichur, które sieją spustoszenie? Chyba każdy marzy raczej o błękitnym
niebie, przeciętym czasem jakąś chmurą, która rzuca cień dający wytchnienie.
Jego związek z Cecylią był błękitem, którego kolor jednak się wybarwił. A
kiedy coś staje się przezroczyste, to po prostu znika. Dotyk chowa się w dwóch
osobnych ciałach, nie szukając się już nawzajem. Usta wcale nie chcą drugich
ust, podobnie zresztą jak dłonie. Jedność ulega rozpadowi i ponownie staje się
dwoma niezależnymi bytami, które w żaden sposób nie są już namagnesowane.
Związek wchodzi w jakąś dziwną fizykę smutku i wzajemnego odpychania się
ciał.
Z Karolą było zupełnie inaczej. Tutaj pole magnetyczne działało bez zarzutu.
Wystarczyło, że na niego dłużej spojrzała, aby poczuł, jak nabiera ochoty na
jeszcze więcej i więcej, jak chce mu się żyć, śmiać i szybciej poruszać po
świecie. Turbodoładowanie, dodatkowe zasilenie prądem, kopniak od życia. Jej
pytania były ciekawe, jej śmiech zachwycający, jej sposób chodzenia seksowny,
a ona cała była odpowiedzią na jego dotychczasowe pytania.
Z wyjątkiem tego jednego, które zadawała mu od jakiegoś czasu, a on
zupełnie nie wiedział, jak ma się zachować.
– Ile to jeszcze potrwa?
– Fizjoterapeuta mówi, że są coraz większe postępy – skłamał, co wydawało
mu się jedynym słusznym rozwiązaniem. Na razie Cela ciągle jeszcze podnosiła
nogi na góra dwa centymetry. Dominik mówił, że to normalne, ale ona jakoś nie
podzielała jego entuzjazmu. Nawet się jej nie dziwił. Ciekawe, kiedy wstanie?
Kiedy zrobi pierwszy krok? Kiedy będzie mogła poruszać się o kulach? A
z czasem bez nich?
– Co oznaczają większe postępy?
– Cecylia może już poruszać stopami, podnosić je, a to naprawdę sporo.
Wzruszyła ramionami.
– Ale ciągle nie chodzi?
Pokręcił przecząco głową.
– Musisz jej we wszystkim pomagać?
– Nie mam wyjścia. Alicja jest za mała, żeby ją z tym zostawić. A teściowie
też już raczej nie najmłodsi.
Głupio to brzmiało. Co Karolę obchodzą jego teściowie? Wyszedł tylko na
starego kapcia, którego przyduszają domowe obowiązki, a on nie ma pojęcia, jak
to wszystko ogarnąć. Powinni teraz rozmawiać na zupełnie inne tematy.
Powinien leżeć z nią w łóżku, gładzić jej ciało, dotykać włosów i szeptać coś
sprośnego do ucha. Jest tyle możliwych scenariuszy udanego spotkania,
tymczasem on od dłuższego czasu mówi tylko o swojej żonie i kłamie, że już
niedługo wyprowadzi się z domu.
– Zatrudniliśmy też gosposię.
Karola ożywiła się nieco.
– Przychodzi codziennie?
Skinął głową.
– Twoja żona ją lubi?
Chyba tak. Co prawda nie była przekonana do tego pomysłu, ale koniec
końców nie powiedziała nie. I chyba nawet polubiła Anielę.
– A dlaczego pytasz?
– Bo może w takim razie znalazłbyś dla mnie jakiś wolny weekend? –
Karola podeszła do niego tak blisko, że aż zakręciło mu się od jej zapachu
w głowie.
– Cały? – znowu idiotyczne pytanie.
– Cały weekend to raptem dwa dni. Dwa króciutkie dni, które możemy
całkowicie i wyłącznie poświęcić sobie – powiedziała, mrużąc oczy.
No przecież można to chyba jakoś zorganizować.
Wymyślić ważny wyjazd służbowy, konieczność researchu do habilitacji.
Cecylia przecież nie wie, że na razie nie posuwa się w ogóle do przodu, że jego
habilitacja wisi nad nim jak miecz, zresztą chyba średnio ją to interesuje. Ona
czasem też wyjeżdżała w weekendy, więc może mu wolno?
– Postaram się – wyszeptał, zerkając łakomie na usta Karoli, które
świadomie i z premedytacją wolno oblizywała.
– Jak bardzo?
– Bardziej, niż myślisz.
– I to będzie najbliższy weekend, prawda?
Kurwa.
Nie miał wyjścia. Inaczej straci to cudo i kto wie, czy kiedykolwiek jeszcze
będzie miał okazję spróbować takiej młodości. Ześlizgnąć się o kilkanaście lat
w dół i wrócić do czasów, o których już dawno zapomniał. To tylko jeden
weekend. Sobota i niedziela, kiedy Cecylia będzie musiała sobie jakoś poradzić.
Jest Ala, są teściowie, nawet jeśli matka Celi skupia się ostatnio na tworzeniu
poezji erotycznej, jest Dominik, który przecież przychodzi co drugi dzień, są
w końcu też sąsiedzi i telefon do przyjaciółki, na wszelki wypadek. No i Aniela.
Przecież nikt nie może oczekiwać od niego uwiązania łańcuchem i warty
dwadzieścia cztery godziny na dobę. Cecylia musi to zrozumieć.
– Tak – powiedział stanowczym głosem. – To będzie właśnie ten weekend.
A potem o niczym już nie myślał, tylko skupił na języku, który Karola
wepchnęła mu do gardła tak głęboko, że prawie stracił oddech.
Jedną z najbardziej inteligentnych papug jest żako, bardzo często wybierana
na domowego pupila, choćby z tego względu, że lubi towarzystwo człowieka.
Żako wymaga jednak cierpliwości i codziennej pracy. Rozmów, pieszczot, zabaw.
To ptak, który musi mieć dużo bodźców, bo inaczej szybko się nudzi. Jeśli zaufa
człowiekowi, nie ucieka przed dotykiem, lubi głaskanie po głowie i grzbiecie. Z
czasem może też chodzić za swoim właścicielem jak pies i chętnie powtarzać
jego słowa.
Cecylia

Aniela miała podobno pięćdziesiąt trzy lata. Równie dobrze mogłaby mieć
dziesięć mniej lub dziesięć więcej. Wiem, to brzmi trochę niedorzecznie, ale
naprawdę tak było. Jej twarz nie zdradzała wieku. Jej oczy były duże
i rozświetlone. Jej ciało było sprawne i sprężyste. Ruszała się szybko, bez żadnej
zadyszki. Miała krótko obcięte włosy, które zakładała za ucho. Kolor bliżej
nieokreślony, coś pomiędzy popielem, beżem a blondem. Z pewnością nigdy ich
nie farbowała, bo wyglądały na zdrowe i błyszczące. Nie miała zmarszczek, ale
nie była też dziewczęca. Nie wiem, jak jeszcze mogłabym to inaczej określić.
Nigdy wcześniej kogoś takiego nie spotkałam. Nie dało się jej jednoznacznie
określić.
Ale miała przyjemny uśmiech, szczery, w żaden sposób niewymuszony,
niedoklejony tylko dlatego, że ktoś jej za to płacił. Z zasady jestem dość nieufna,
ale Anielę polubiłam od pierwszego wejrzenia. To był ten stopień zażyłości,
kiedy chcesz obcej osobie opowiedzieć całe swoje życie i po pierwsze – wiesz,
że cię zrozumie, a po drugie – wiesz, że nikomu o tym nie powie.
– Nieźle się pani urządziła. – Pokręciła głową na mój widok. – Ale
rozumiem, że to przejściowe? Tak przynajmniej mówił pani mąż.
Uśmiechnęłam się dość niewyraźnie.
– No wiem, czuje się pani wystarczająco niezręcznie. I pewnie ma poczucie,
że świat pędzi dalej, a pani utknęła w miejscu i nie nadąży za resztą.
Popatrzyłam na nią zdumiona.
Puściła do mnie oko.
– Czasem poprawiam prace magisterskie z psychologii i socjologii. Wolę to
czytać niż książki. W powieściach ciągle są historie miłosne, a mnie interesuje
wyłącznie strona czysto techniczna ludzkich zachowań. Takie skrzywienie.
Chciałam zapytać, dlaczego zdecydowała się na taką pracę jak ta u mnie, ale
Aniela była szybsza.
– Od książek wolę prawdziwe historie. Pracując u różnych ludzi, czuję się
tak, jakbym czytała jakąś opowieść na żywo. Jakbym brała w niej udział i tak też
jest. Każdy dom to inna historia, bez lukru i niepotrzebnych dodatków, które
często przeszkadzają mi w książkach. Ja lubię naturalizm. Prawdziwe dialogi,
prawdziwe konflikty i sposób, w jaki ludzie je rozwiązują. Co wcale nie znaczy,
że się w coś wtrącam. Po prostu stoję z boku.
Spodobała mi się. Naprawdę. Tak jakby była narratorem ludzkich
egzystencji. Opisywała je w sposób neutralny, nie oceniając, a jednocześnie
podsuwając jakieś rozwiązania. Przynajmniej taką miałam nadzieję. Wiktor
zupełnie niechcący wyświadczył mi naprawdę dużą przysługę. Znalazł mi
kogoś, kto wcale mi nie przeszkadzał swoją obecnością, tylko po prostu był. Już
drugiego dnia chciałam jej wszystko o sobie opowiedzieć i tylko świadomość
tego, że może nie powinnam, że to jeszcze nie czas, kazała mi się powstrzymać.
Ale nie schowałam się w pokoju, nie zamykałam na klucz, udając, że śpię.
Chciałam być blisko niej i choćby patrzeć na to, co robi i jak krząta się po mojej
kuchni.
– Może ma pani na coś konkretnego ochotę?
Nie wiem. Chcę tu tylko pobyć, włączyć radio, napić się kawy i mieć dziwne
poczucie, że moja niepełnosprawność wreszcie nie zaprząta mi wszystkich
myśli. Zupełnie jakby znalazła jakiś odgromnik.
– Zrobię zapiekankę z pistacjami, brzoskwiniami i kluseczkami, co pani na
to?
Jezu, kocham ją.
Tylko przełknęłam ślinę.
– Nie znam, ale brzmi cudownie.
– Sama ją wymyśliłam. Kiedyś wróciłam ze śnieżno-wietrznej przechadzki
z psem. Byliśmy w lesie i spotkaliśmy borsuka, który na nasz widok zwiewał, aż
się kurzyło. Nie dziwię mu się – pies i baba. Nigdy nie wiadomo, czy nie mają
ochoty na schabowego z borsuka? A potem to zwiewałam ja, bo przypomniało
mi się, że jakiś czas temu z zoo uciekła czarna pantera i zaczęła wędrować po
Polsce. Oczywiście wszyscy ją widzieli, tyle że każdy w innym miejscu. Już
kiedyś po Wielkopolsce krążył śnieżny leopard czy coś w tym rodzaju i też go
nie złapano. Czarnej pantery też nie. Więc na wszelki wypadek postanowiłam
nie wędrować po lesie nawet z psem, bo choć pantera przypomina kota, to
jednak ma zdecydowanie większe zęby i pazury i nawet nie zwiejesz przed nią
na drzewo, bo będzie na nim przed tobą. Szanse zaś na to, że w lesie spotkasz
przystojnego myśliwego, który cię ocali, są moim zdaniem niewielkie. No więc
wróciłam, lekko przemarznięta. I zapałałam chęcią przygotowania makowo-
pistacjowo-brzoskwiniowej zapiekanki, żeby odreagować. To co? Do roboty!
Z zachwytem patrzyłam, jak wyjmuje produkty z szafek, jak wszystko
układa równo na stole, jak sprawnie otwiera puszkę, jak od razu znajduje
odpowiednie naczynia, jak porusza się lekko i swobodnie, zupełnie jak pani
Doubtfire.
– Trzy czwarte kostki miękkiego masła ucieramy z cukrem i masą makową.
Dodajemy po żółtku, białka dajemy do osobnej miseczki, i ucieramy dalej.
Dodajemy serek, trzy łyżki bułki tartej, łyżeczkę proszku do pieczenia i ciągle
ucieramy. Następnie ubijamy pianę i dodajemy do naszej masy makowej –
mruczała pod nosem, po kolei wszystko wykonując. Paplała jak najęta, jak
papużka żako, największa gaduła wśród papug.
– To pewnie ma milion kalorii?
Spojrzała na mnie, mrużąc oczy.
– Nie zaszkodzi troszkę sobie dogodzić. Słodkie potrawy może i są
niezdrowe, ale jak dogadzają sercu! No i ponurym myślom.
Wysłałam do Wiktora SMS-a.
Dziękuję.
Za co? – przyszło po chwili.
Za Anielę.
Uff.
Uśmiechnęłam się i prawie wysłałam serduszko.
Chciałabym jej o wszystkim opowiedzieć. O swoim małżeństwie, o swoich
rozterkach, emocjonalnych huśtawkach. O Tinderze i o bieliźnie. O tym, co we
mnie siedzi, co utknęło gdzieś głęboko, o tym, że chciałabym znowu poczuć
wiatr na twarzy. O mojej niekobiecości. I ponownym odkrywaniu siebie dawnej.
To było jakoś w lutym. Byłam właśnie po nocnym pisaniu z Candymanem,
który uporczywie dopytywał, co mam na sobie. Nie chciałby tego wiedzieć,
naprawdę. Rozciągnięta koszulka, którą już dawno powinnam wyrzucić, bo
bardziej przypominała namiot niż cokolwiek do ubrania. Do tego legginsy
z dziurą na kolanie. Zero stanika i majtki z odprutą koronką. Aż sama
spojrzałam na siebie mocno zaskoczona. Serio? Jestem kobietą?
Prawie nic. Muślinową pistacjową koszulkę.
Tak, naprawdę to napisałam, zastanawiając się jednocześnie, czy może
jednak nie powinnam sobie takiej kupić.
Następnego dnia poszłam do fryzjera, żeby jakkolwiek rozpocząć proces
naprawiania własnej kobiecości. Siedziałam na fotelu i przeglądałam dodatek
o bieliźnie, dołączony do jakiejś babskiej gazety. Skoro powstają nawet dodatki
na te tematy, to najwyraźniej jest to dość istotna część naszego życia. Szkoda, że
nie mojego. Kiedy ja ostatnio coś sobie kupiłam? Kiedy w ogóle zastanowiłam
się nad nowym biustonoszem albo majtkami? Moja szafa z bielizną
przypominała bardziej szafę nastolatki niż dojrzałej kobiety. Zwykła bawełniana,
najczęściej biała i czarna, ale są też majtki w niebieskie kropeczki. I kompletnie
niedopasowane staniki, które mam od lat. Nie wiem, czy cokolwiek trzymają,
ale na pewno nie mój biust. Dlaczego tak mało interesuje mnie, co noszę pod
bluzkami i spodniami? Podobno dobre samopoczucie kobiety zaczyna się
właśnie od bielizny. Kiedy założy na siebie coś ładnego, przyjemnego w dotyku,
seksownego wreszcie, to nawet jeśli narzuci na to wielki, bezkształtny sweter
i tak będzie miała przeświadczenie, że dobrze wygląda. Nawet jeśli wie o tym
tylko ona sama. Ja czuję się tylko zwykła. Przezroczysta nawet.
„Dessous dnia powszedniego powinno być cukierkowe, miękkie i przytulne.
Chantal Thomass stawia na apetyczne róże, zdobione maleńkimi kokardkami,
a Palmers raczej na odcienie fiołkowe. Figi i biustonosze wykonane są
z materiałów lejących, czasem plisowanych, z falbankami lub koronkami zawsze
w tym samym kolorze” – zdaje się, że nie mam zielonego pojęcia
o bieliźniarskim biznesie. Ale podświadomie czuję jego moc. Cukierkowe,
miękkie i przytulne. Może skuszę się na pistacjowe, pudrowe albo błękitne
majteczki z delikatną koronką? Czytam dalej.
„W tym sezonie modna jest również bielizna cielista – Dolce & Gabbana
stawia na półprzezroczystości i haftowane delikatne różyczki, a Marie Jo na
kawową satynę z efektownymi, prawie niewidocznymi pęknięciami na bokach
majtek. O bieliźnianej elegancji można bowiem mówić wtedy, gdy sporo w niej
niedomówień, subtelności, ale i erotycznej prowokacji”.
Nawet mi się to spodobało. Niedomówiona, erotyczna prowokacja. Ja
czułam się tylko niedomówiona i bardzo nijaka. O prowokacji jakiejkolwiek
nawet nie warto wspominać. Ale wtedy właśnie, ze świeżymi pasemkami na
głowie i z henną na rzęsach, poszłam prosto do galerii handlowej i kupiłam
dziesięć par najpiękniejszych majtek, jakie udało mi się znaleźć. Dokładnie
takich, jakie opisano w dodatku. Miękkich, przytulnych, a jednocześnie
prowokująco erotycznych. Sama się sobie w nich spodobałam. Do tego pięć
naprawdę ślicznych staników, które idealnie leżały na moim biuście. Które go
trzymały, unosiły i sprawiały wrażenie jędrniejszego, niż był. Które po prostu
czekały na mnie.
Zaliczyłam to Tinderowi na plus.
– Czy mogłabyś mówić do mnie po imieniu? – zapytałam Anielę
i uśmiechnęłam się trochę niepewnie.
– Jasne. Ale ty do mnie też.
Wszyscy ludzie, którzy stają na naszej drodze, nie znaleźli się na niej
przypadkowo. Każdy z nich ma jakieś zadanie do wykonania, coś, co ma taki
czy inny wpływ na nasze życie. Jedni są nam potrzebni na długie lata, inni tylko
na chwilę. Z wyjątkiem tej starszej kobiety, która nie chce mi wyjść z głowy.
Ona jedna nie miała prawa znaleźć się właśnie w tym miejscu i o tej porze, kiedy
ja jechałam samochodem. Nie znajduję żadnego wytłumaczenia dla jej cholernej
obecności. I dla obecności jej cholernego auta.
– Muszę do niej pójść, wiesz? – powiedziałam do Anieli, chociaż nie miała
pojęcia, o czym mówię.
Ale pokiwała głową, wiedząc, że prędzej czy później to z siebie wyrzucę.
Wieczorem siedziałam na kanapie i oglądałam jakiś stary program
o zamianie partnerów. Ciekawe, czy naprawdę coś takiego ma prawo się udać?
Podmiana męża na innego? Przeprowadzenie się do innego faceta i udawanie
jego żony? To ja już wolę Tindera.
– Słuchaj. – Wiktor stanął nagle przede mną z dziwną miną.
Mam nadzieję, że nie chce mnie poinformować, że odchodzi, że ma dość i od
dzisiaj muszę się sama sobą zająć, bo będę zmuszona zacząć udawać całkowity
paraliż oraz obłąkanie. Spojrzałam na niego z napięciem.
– Załatwiłem ci termin u takiego gościa...
– Szeptuch? – spytałam odruchowo.
– Ty wiesz, że można go tak nazwać? – zastanowił się na moment.
– Chyba oszalałeś. Byliśmy już na Podlasiu, widziałam czarną kurę,
poznałam Eufemię, pogadałyśmy o chmurach, poszeptała, pomruczała, efektów
nie widzę. Owszem, było miło, ale wydaje mi się, że nadal siedzę na wózku. Czy
to tylko złudzenie optyczne? – spytałam złośliwie.
Wywrócił białkami i westchnął nieco poirytowany.
– To co innego będzie. ASMR.
– To jakiś magiczny skrót leku, po którym niewidomi widzą, głusi słyszą,
a sparaliżowani tańczą walca?
– To rodzaj terapii, która znajduje odpowiednie kanały mające wywołać
pewne reakcje naszego mózgu.
– Jakie reakcje?
– Coś w rodzaju ciarek.
Zamilkłam, bo straciłam zdolność ciętej riposty.
– Wiktor, wydaje mi się, że zaczynamy poruszać się na cienkiej linie absurdu
i desperacji. Ja nie potrzebuję ciarek w mózgu, ja muszę dalej ćwiczyć, żeby
zacząć chodzić.
Mój mąż tylko wzruszył ramionami.
– Nie twierdzę, że masz rzucić rehabilitację. To jest coś dodatkowego. To
wycisza stany lękowe, depresję, smutek. A przyznasz sama, że kiedy człowiek
ma doła, to nic mu nie wychodzi.
Coś w tym jest.
– Co ja mam tam robić?
– Nic. Masz usiąść, zamknąć oczy i słuchać. Wystarczy jedna wizyta, żebyś
zrozumiała, a potem możemy to robić sami albo przy pomocy internetu.
– Niby jak?
– Są specjalne kanały ASMR-owców i to takich naprawdę profesjonalnych.
Będziesz ich słuchać codziennie przed snem albo wtedy, kiedy poczujesz
potrzebę. To pomoże ci się zrelaksować. Odblokuje cię, a wtedy fizjoterapia
przyniesie lepsze efekty. Zresztą zapytaj Dominika. Jestem pewien, że o tym
słyszał, a nawet jak nie, nie będzie miał nic przeciwko. Cela, co ci szkodzi?
Nigdy nie wiemy, co nam pomoże, na co zareagujemy najlepiej.
Pewnie miał rację. Ciekawe, czy sam na to wpadł, czy razem z tym
lukrowanym dziewczęciem ustalili plan mojej rehabilitacji w wiadomym celu.
Zresztą czy to ważne? Przecież mnie też zależy na jak najszybszej
samodzielności. Mogę pójść na to spotkanie, dać się zaszeptać czy tam
zaszeleścić i wywołać ciarki w mózgu. Może to lepsze niż orgazm?
Przynajmniej będę miała okazję przeżyć dla odmiany coś przyjemnego.
– Gdzie on przyjmuje?
– W naszej kamienicy. Kojarzysz na pewno, że jakiś rok temu zgłosił się do
nas facet z pytaniem, czy może zaadaptować mieszkanie na gabinet?
– No tak – przypomniałam sobie. – Prosiłam go tylko, żeby nie wyburzał
ścian, bo to jednak zabytkowa kamienica.
– Nie wyburzył. Ale przerobił na biało. Naprawdę dobrze ci to zrobi.
Zdaje się, że kamienica po dziadku miała być nie tylko moim
przekleństwem, ale i wybawieniem.
Wiktor

Całe szczęście, że Cela się zgodziła.


Nie zaproponowałby jej tego, gdyby najpierw sam wszystkiego dokładnie
nie sprawdził. Ale facet nawet go przekonał, chociaż początki nie były łatwe.
Człowiekowi ciężko uwierzyć w coś, co tak bardzo odbiega od racjonalnego
podejścia do rzeczywistości. Najlepsze są sprawdzone techniki i metody, bo
wtedy przynajmniej nie trzeba przekonywać do niczego własnego umysłu.
Gorzej, kiedy coś ociera się o ezoterykę albo, nie daj Boże, sztuki kuglarskie.
Facet miał na imię Apolinary i to już powinno być sygnałem do odwrotu. Z
drugiej strony mieć uprzedzenia ze względu na imię? Wiktor tylko się zaśmiał
z własnych myśli i odważnie nacisnął guzik domofonu. Nieważne imię, liczy się
fakt, że ma na swoim koncie sukcesy, przynajmniej tak wynikało z opinii na jego
temat. Co prawda Wiktor zdawał sobie sprawę, że nie zawsze należy ufać temu,
co napisano w internecie, ale przecież całkowity brak zaufania też donikąd go
nie zaprowadzi.
Kiedy wszedł do mieszkania, poczuł się dziwnie. Wszystko tu było białe, ale
jednak nieszpitalnie, bardziej przytulnie i komfortowo. Może dlatego, że
w oknach wisiały grube płócienne zasłony, a może dlatego, że na stole stał biały
wazon z białymi różami, a na podłodze leżał biały dywan, w którym zanurzały
się stopy. Odruchowo zdjął buty, nie chcąc go pobrudzić, i stanął w samych
skarpetkach pośrodku.
– Wejdź – dobiegł go cichy głos, więc podszedł do białych drzwi i nacisnął
klamkę. Czuł się coraz dziwniej, ale jednocześnie coś mu mówiło, że dobrze
trafił.
Apolinary nie był biały, to znaczy nie w takim sensie jak reszta pomieszczeń.
Był wysokim mężczyzną z ciemną brodą, niebieskimi oczami, o których mówiło
się, że są jak dwa jeziora, ubranym w granatowe kimono. Uśmiechnął się do
Wiktora i podał mu rękę.
– Pierwszy raz ma pan z tym styczność, prawda?
Wiktor przełknął ślinę i nerwowo potarł dłoń o dłoń.
– Nie bardzo rozumiem zwrot „ciarki w mózgu” – powiedział ostrożnie.
Apolinary podszedł do niego i szepnął:
– Proszę zamknąć oczy. Ale naprawdę zamknąć, nie otwierać, nie podglądać,
nie przerywać ani sobie, ani mnie. Nie skupiać się na tym, że robi pan coś
idiotycznego, i nie zaprzątać sobie głowy żadnymi myślami. To potrwa dwie
minuty, sądzę, że tyle może mi pan poświęcić.
Wiktor czuł się coraz bardziej kretyńsko, ale doszedł do wniosku, że dwie
minuty rzeczywiście stanowią tylko jakiś promil wieczności, który można
poświęcić na zamknięcie oczu w gabinecie Apolinarego.
Chwilę później poczuł błogość. Poczuł dziwny stan, którego nie potrafił
opisać. Jego ciało uległo zmiękczeniu, jego myśli przestały galopować, a on sam
chciał, żeby to trwało w nieskończoność. Ciarki przebiegły mu wzdłuż
kręgosłupa i chyba rzeczywiście dotarły do wszystkich zakamarków mózgu.
– Co pan zrobił? – spytał dwie minuty potem.
Apolinary pokazał mu swoje dłonie.
– Są natłuszczone oliwką. Przykładałem je do pańskich uszu, nie dotykając
ich jednak. Poruszałem palcami tak, aby słyszał pan dźwięk pocierającej skóry.
– Tylko tyle? – zdumiał się Wiktor.
Apolinary usiadł za biurkiem.
– W ASMR wykorzystujemy najprostsze rzeczy. Czasem wystarczy tylko
szept. Drapanie w jakiś przedmiot paznokciami, czyli tak zwany scratching,
ściskanie go lub stukanie, czyli tapping. Czasem używam miękkich piłeczek,
czasem pędzelka do makijażu, czasem kawałka tektury, w który delikatnie
uderzam, piórek, czasem szklanej klepsydry, w której przesypują się drobne
kamyczki. Tak naprawdę wszystko może się przydać, jeśli tylko użyjemy
odpowiedniej techniki.
Wiktor westchnął.
– Moja żona siedzi na wózku inwalidzkim. Miała wypadek już jakiś dłuższy
czas temu i chociaż są postępy, to jednak trudno mówić tu o powrocie do formy.
Myślę, że przed nią długa droga. Wiem, że nie przywrócę jej pańską techniką
sprawności, ale pomyślałem sobie, że może uspokoję ją wewnętrznie.
Apolinary skinął głową.
– Prawidłowe myślenie. Większość blokad tkwi w naszej głowie. Najpierw
to właśnie w niej należy pogrzebać, żeby poszczególne drzwi zaczęły się
otwierać. ASMR to sensacyjne uczucie błogiego stanu odprężenia, relaksu,
połączone z odczuwaniem ciarek i dreszczy zaczynających się w głowie,
a promieniujących dalej w dół ciała. Nie twierdzę, że pana żona zacznie po tym
chodzić, ale być może nabierze wiary, że już niedługo tak będzie. Blokada puści,
mózg poczuje swoje ciarki, a endorfiny zaczną się same wyzwalać.
– Będzie szczęśliwsza?
Apolinary skinął głową.
– Człowiek często nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jest poblokowany.
Czasem cierpienie jest większe w naszej wyobraźni niż naprawdę. Wyobrażamy
sobie siebie zawsze źle, zawsze gorzej, niż powinniśmy. Dorzucamy do tego
smutne wizje z przeszłości oraz rozmazaną przyszłość, której nie umiemy
w żaden sposób zdefiniować. Chodzi o to, żeby przypomnieć sobie fajny
moment w życiu. Masaż głowy, masaż ciała. Szum morza. Przypomnieć sobie,
jak wtedy zachowuje się nasz organizm. I od tego wyjść. To nie jest łatwe i nie
mogę też panu dać żadnych gwarancji. Ale ASMR to dobry początek dojścia do
ładu z samym sobą. Wprowadzamy mózg w euforię lub, jak to niektórzy
nazywają, w orgazm, a wtedy odczuwamy coś w rodzaju stanu błogości. To
zdecydowanie lepsza postawa wyjściowa niż ciągły stres i uczucie ściśniętego
żołądka.
Wiktor nie był pewien, co powie na to Cecylia, ale postanowił zrobić
wszystko, żeby przynajmniej spróbowała. Oczywiście, że reakcja na
poszczególne bodźce jest zindywidualizowana, ale skoro on zareagował
pozytywnie na dłonie natarte oliwką, to z pewnością znajdzie się też coś, co
zadziała na jego żonę.
Telefon zawibrował mu w spodniach, jeszcze zanim opuścił biały gabinet.
– Co robisz?
Wiktor doszedł do wniosku, że jego prywatnym ASMR jest głos Karoli,
nieważne, czy szepcze, czy mówi normalnym tonem.
Niemal od razu wprawiało go to w błogi stan, ciarki przebiegały tam, gdzie
powinny, a on natychmiast czuł przypływ jakże potrzebnej do życia energii.
– Załatwiałem coś, ale już jestem wolny, gdybyś miała ochotę na spotkanie –
powiedział dość piskliwym tonem, co zdumiało nawet jego samego. W ogóle
w obecności Karoli zachowywał się jakoś infantylnie. Nadmiernie gestykulował,
zbyt szeroko się uśmiechał i chodził tak bardzo wyprostowany, że wieczorami
potwornie bolał go kręgosłup.
– Mam ochotę na ciasteczko – powiedziała niskim tonem, a on aż
podskoczył.
Ciasteczko!
Jak to cudownie zabrzmiało. Mała kobietka i ciasteczko z kremem, który
będzie zlizywać z ust, a on jej w tym pomoże.
– Ja również – zniżył głos i obiecał, że za dwadzieścia minut spotkają się
w ich ulubionej kawiarni. – Ach! – Podskoczył nawet i pomyślał, że miłość
w każdym wieku jest czymś absolutnie wyjątkowym, zwłaszcza kiedy wszystko
tak naprawdę się zaczyna i nawet ciasteczka nie wydają się nikomu jakoś
szczególnie banalne.
Jedne z najbardziej walecznych ptaków to niewielkie rudziki. Kiedy ich
koledzy nie przestrzegają wcześniej ustalonych zasad, niemal natychmiast
dochodzi do sparingów. Kiedy nie przynoszą one rozstrzygnięcia, rozpoczyna się
walka na śmierć i życie. Fruwają pióra, płynie krew. Najczęściej atakowane są
oczy i nogi przeciwnika. Rudzik do końca będzie walczył o swoje.
Cecylia

Człowiek każdego dnia musi się zmierzyć z samym sobą. To w sumie o wiele
trudniejsze niż stanięcie oko w oko z wilkiem. Bo w tym drugim przypadku nie
masz wyjścia – albo spierdalasz tak szybko, że ci się uda, albo dajesz się zjeść.
Walka z samym sobą jest najtrudniejsza, bo ciągle odkładasz ją na kolejny dzień.
Szukasz wymówek, zastępujesz jedne myśli innymi, żeby tylko czegoś nie
zrobić. Marzysz, żeby coś się samo rozwiązało, bez twojego udziału, ale tak
naprawdę nie wystarczy powiedzieć głośno abrakurwakadabra, żeby się
wydarzyło. Trzeba wstać, zacisnąć zęby i zrobić to samemu. Bez udziału osób
trzecich. Bez wsparcia i oglądania się na innych.
Nie mogę przestać myśleć o tej starszej kobiecie. Wiem, że ten wypadek to
nie była jej wina, że po prostu na moment straciła kontakt z rzeczywistością,
zawiesiła się gdzieś w czasoprzestrzeni, a to wystarczyło, żeby wydarzenia
potoczyły się szybko i bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Wszystko potrafię sobie
wytłumaczyć, mogę nawet postarać się wykrzesać z siebie zrozumienie. Ale to
niczego nie zmieni. Mam do niej cholerny żal. Mam pretensje. Chciałabym,
żeby cierpiała podobnie jak ja albo żeby chociaż czuła się winna. Żeby ją bolało
patrzenie na mnie.
Kurwa. Jak ona mogła?
Mieszkała na drugim piętrze mojej kamienicy, ale rzadko ją widywałam.
Może ze trzy razy w życiu. Wszystkie formalności załatwiałam z jej wnukiem,
ona nieczęsto wychodziła z domu. Kiedyś się minęłyśmy i chyba nawet kiwnęła
mi głową na dzień dobry, ale nie zatrzymała się na dłużej, żeby porozmawiać.
Zresztą, kim ja dla niej byłam? Tylko właścicielką kamienicy. Ja zapamiętałam
głównie jej broszkę-jaszczurkę wpiętą w żakiet. Łypała na mnie bardziej
przychylnie niż jej właścicielka.
Nawet ją rozumiałam. Na świecie jest całe mnóstwo ludzi, których inni
drażnią. Którzy nie lubią rozmawiać o niczym, nie chcą wymieniać idiotycznych
uwag o pogodzie, bólu pleców czy haluksach, które nagle zaczęły uwierać
i deformować obuwie. Którzy nie czują się częścią świata i nie chcą należeć do
systemu naczyń połączonych, jakim podobno jesteśmy.
Było mi wszystko jedno. Musiałam to w końcu załatwić. W przeciwnym
razie będę o tym ciągle myśleć, układać w głowie różne scenariusze
i kumulować w sobie nienawiść. Chciałam poradzić się Anieli, zapytać ją
o zdanie, ale przecież doskonale wiedziałam, co mi poradzi.
– Jedź i wszystko wyjaśnij – dokładnie to by mi powiedziała.
Nie lubię słowa „jedź”, ale w mojej sytuacji nie mam chyba wyjścia.
Szeptucha na razie nie zadziałała, chociaż faktem jest, że po jej wizycie
poczułam się jakoś lepiej. Bardziej podniesiona na duchu, wypełniona
optymizmem. Szybko mi minęło.
Ale dzisiaj wstałam z poczuciem, że nie spieprzę tego dnia kolejnymi
wymówkami i strachem przed konfrontacją. Poza tym, czego ja się bałam? Ta
starsza kobieta już chyba bardziej nie mogła mnie skrzywdzić? Postanowiłam
wszystko załatwić sama, żeby udowodnić sobie, że jednak jest lepiej.
Włączyłam komputer, wpisałam hasło „taksówki dla niepełnosprawnych
ruchowo”.
„Usługa świadczona jest w systemie radio taxi, od drzwi do drzwi, w dniach
od poniedziałku do soboty w godzinach od 7:00 do 19:00. Chęć skorzystania
z przewozu należy zgłosić minimum na dwie i pół godziny przed planowanym
terminem kursu”.
Kurwa.
Zadzwoniłam i wyżebrałam taksówkę za pół godziny. Takie rzeczy nie mogą
czekać, bo czas sprzyja rozmyśleniu się. Im więcej wolnych minut, tym większa
szansa, że mózg jednak postanowi inaczej. Zjechałam na dół, żeby nie siedzieć
w domu. Żeby nic mnie już nie rozpraszało. Pół godziny zleci szybciej, kiedy
sobie popatrzę na kwiatki, przystrzyżone trawniczki, wrzeszczące dzieci,
przejeżdżające mi koło nosa na deskorolkach. Nie będę na nie zwracać uwagi.
Wystawiłam twarz do słońca i zamknęłam oczy.
– Czy pani też bierze udział w zawodach? – dobiegł mnie jakiś głos
z prawej.
Naturalnie. Bachor na dwóch kółkach, które nie wiem jakim cudem jeżdżą,
a bachory, również nie wiem jakim cudem, z nich nie spadają.
– Nie, to wózek inwalidzki – odpowiedziałam od razu.
– Znaczy?
– Znaczy, że chwilowo nie mogę chodzić.
– Zawody są w jeżdżeniu.
Bezczelny, ale chyba też ciut inteligentny.
– A kto bierze udział?
– No wszyscy, którzy na czymś jeżdżą. Sprawdzamy, jakie pojazdy na
naszym osiedlu są najszybsze. To coś, na czym pani siedzi, ma jakiś napęd?
Ma. Ale nie sądzę, żebym wygrała.
– Może jednak innym razem. Czekam na taksówkę.
– To proszę zejść z toru. Albo zawody, albo musimy się pożegnać.
Niewiarygodne. Na oko ośmioletni bachor kazał mi spadać, bo
przeszkadzam. Gdybym miała więcej czasu albo gdybym właśnie nie dostała
SMS-a, że taksówka podjechała, to kto wie, może skusiłabym się na ten wyścig,
żeby nie dać się wypchnąć poza nawias.
– Na plac Wolności poproszę – powiedziałam do taksówkarza, który pomógł
mi złożyć wózek i wsiąść do samochodu.
– A dalej?
– Poczeka pan na mnie, dobrze? Nie wiem, ile mi to zajmie, ale potem mogę
mieć kłopot z zamówieniem taksówki.
– Jasne. – Skinął głową.
No i dobrze. Teraz już się nie wycofam.
Pół godziny później byłam już w swojej kamienicy. Podjechałam pod starą
windę i przyjrzałam jej się trochę zaniepokojona. A jeśli to cholerstwo utknie
gdzieś między piętrami, a ja wraz z nim, na wózku? Znając mojego pecha, to
pewnie nie będzie tu zasięgu, a dzwonek alarmowy nie zadziała. Wzięłam
głęboki oddech i nacisnęłam guzik. Coś szarpnęło, zgrzytnęło i zjechało powoli
na dół. Sięgnęłam do żelaznej klamki i z dużym wysiłkiem otworzyłam drzwi.
Kurwa, jak ciasno! A jak się zaklinuję? Aż się spociłam ze strachu, na szczęście
wózek jakoś wjechał do środka. To teraz jeszcze na drugie piętro, a potem trzeba
będzie wyjechać z tej trumny.
Kiedy podjechałam pod drzwi numer trzy, byłam mokra, a serce tłukło mi
jak oszalałe. Ale teraz nie mogłam już zawrócić. Nacisnęłam dzwonek
i dodatkowo jeszcze zapukałam. Otworzyła po dłuższym czasie i niemal
natychmiast wzruszyła na mój widok ramionami.
– To wszystko przez panią – wyszeptałam, choć chciałam na nią krzyknąć.
Ale łzy popłynęły mi z oczu, a ja mogłam już tylko pociągać nosem, wycierać
go dłonią, bo nie miałam żadnej chusteczki i trząść ramionami, zupełnie jakbym
wyszła zimą nago na dwór i nagle poczuła przerażający chłód.
– Wiem. – Skinęła głową. – Ale z drugiej strony nie mogę obwiniać siebie
samej, że na moment zapomniałam, gdzie jestem. Zawiesiłam się. Zastygłam,
a czas płynął dalej, całkowicie mając w dupie mnie i resztę świata.
– Odebrała mi pani niezależność. Nie mogę o sobie decydować, jestem
skazana na innych, muszę prosić o pomoc.
– Wjeżdżaj do środka. Nie będę z tobą gadać na klatce schodowej.
Otarłam łzy z oczu i nacisnęłam przycisk. Wózek spokojnie przejechał przez
niewysoki próg i zatopił się w bordowej, miękkiej wykładzinie. Postanowiłam,
że popłaczę sobie jeszcze później, na razie spróbuję spokojnie porozmawiać.
Tylko o czym? Co ja chcę wiedzieć? Po co w ogóle tu jestem? Chciałam tylko
wykrzyczeć swój żal, wyrzucić z siebie rozczarowanie światem i jego gierkami,
oskarżyć jedyną osobę, której mogłam cokolwiek zarzucić. W przedpokoju
wisiał ten cholerny zielony płaszcz przeciwdeszczowy, w którym widziałam ją
w szpitalu.
Adrenalina podskoczyła mi jeszcze bardziej.
– Dlaczego się pani zawiesiła? I jak ma pani w ogóle na imię?
Starsza kobieta wzruszyła ramionami.
– Nie wiem dlaczego. Albo wiem, tylko nie chcę tego powiedzieć na głos.
– Alzheimer?
Prychnęła.
– Na szczęście nie. Ale podobnie. Jakiś kretyn w szpitalu nazwał to
demencją starczą. Jedno i drugie słowo mnie spoliczkowało. Odebrało godność,
więc powiedziałam mu, że jest skurwysynem i że życzę mu, aby zapomniał
kiedyś drogi do własnego domu.
Spojrzałam na nią zdumiona. Klęła równie soczyście jak ja.
– Naprawdę tak mu pani powiedziała?
– Mam na imię Klarysa, ale niech cię nie zmyli to piękne literackie imię.
Jestem dość jadowita.
– To widać – mruknęłam pod nosem.
– I dobrze. – Jednak usłyszała, ale najwyraźniej w ogóle się tym nie przejęła.
Zresztą niewiele mnie to obchodziło. Żadna z nas nie chciała być miła, żadna
z nas nie czuła potrzeby przeprowadzenia lepkiej, sąsiedzkiej konwersacji
zapitej herbatką jaśminową i zagryzionej pieprzonym ciasteczkiem. Ta kobieta
ukradła mi normalność. Pozbawiła prawa do zrobienia czegoś, co dużo
wcześniej już zaplanowałam, i skazała na zależność od innych.
– Nienawidzę dnia, w którym to się stało. Nienawidzę wszystkich ludzi,
którzy jakkolwiek są za to odpowiedzialni. Nienawidzę takich zabaw
z przeznaczeniem, losem czy innym fatum. Chcę znowu chodzić. Chcę się
rozwieść, chce być sobą, chcę, żeby ta układanka wreszcie przestała być
rozsypanymi elementami na podłodze. – Naprawdę się rozkleiłam. Schowałam
twarz w dłoniach i wyłam jak dziecko, któremu odmówiono zabawki. Zanosiłam
się płaczem, podrzucałam ramionami, szlochałam i nawet doznałam czegoś
w rodzaju urywanej czkawki.
Klarysa patrzyła na mnie bez jakiegokolwiek współczucia.
– Naprawdę ma to pani w dupie? – spytałam w końcu.
– Nie mogę przeprosić cię za coś, co nie było moją winą. Człowiek jest
żywym organizmem i czasem się psuje. Czasem wypada mu jakaś śrubka
i wszystko się wali, choć wydawało ci się, że ta śrubka była gówno warta. Otóż
nie. Każdy jeden element nas samych stanowi niezastąpioną część całości.
– Chcę znowu chodzić.
– Chcę znowu być młoda. Zauważana. Doceniana. Chcę, żeby się ze mną
liczono, żeby nikt nie patrzył na mnie jak na odrzut, który za chwilę stanie się
nawozem. Może nawet chcę się znowu zakochać. Poczuć, że żyję, że metryka to
tylko statystyki, a nie wyrok. – Nachyliła się nade mną. – Nie użalaj się nad
sobą. Każdy z nas nosi w sobie jakieś cholerne piekło, z którym musi się
codziennie mierzyć. Nie przeproszę cię za coś, co stało się poza moją
świadomością.
– Nie powinna pani jeździć samochodem! – krzyknęłam w końcu.
Zjeżyła się.
– Bo co? Bo jestem za stara? Bo pomarszczyła mi się dupa i mam plamy na
dekolcie? Wypchaj się – parsknęła nieprzyjemnie. – Poza tym nawet nie
dostałam mandatu. Policja wstępnie uznała to za wypadek nie z mojej winy. A
lekarz tylko potwierdził. Siła wyższa, laleczko. Chwilowe zaburzenie
świadomości, na które nie miałam żadnego wpływu. Postępowanie jeszcze się
toczy, ale ja nie zostanę ukarana.
– Chcę chodzić – powtórzyłam szeptem.
– I pewnie będziesz. Masz przerwany rdzeń?
Pokręciłam przecząco głową.
– To przestań jęczeć. Prędzej ty zaczniesz chodzić niż ja jeszcze z kimś
zatańczę – powiedziała ponuro.
– Zrobi mi pani herbaty? – zapytałam nagle.
Wbiła we mnie wzrok na kilka sekund, ale w końcu wstała z fotela i poszła
w kierunku kuchni. Rozejrzałam się po jej pokoju. Na ścianach wisiały zdjęcia
z czasów, kiedy była młoda. Tańczyła w jakimś zespole i wszędzie tam, gdzie na
fotografiach ujęto ją w tańcu, jej twarz promieniała, oczy błyszczały, a ona sama
unosiła się nad ziemią. To były piękne czarno-białe zdjęcia zawieszone na
zielonych tapetach. Przy największej ścianie stała kanapa, na którą narzucono
czekoladowy koc. Naprzeciwko znajdował się kredens, wypełniony po brzegi
kolorowymi naczyniami. Stał na czterech ciężkich nogach przypominających
łapy lwa. Podjechałam bliżej, żeby przyjrzeć się porcelanie, fajansowi i szkle.
Kilka białych filiżanek z pięknymi różami delikatnie złoconymi na brzegach
płatków. I dwie niemal śnieżnobiałe, z wymalowanym motywem kwiatowym.
Ale nie rozpoznałam co to.
– Kobaltowa sygnatura podszkliwna, datowana na lata 1823–1847 – dobiegł
mnie głos Klarysy. – Swoją drogą ciekawe, ile jest warta. Pewnie moja cholerna
rodzina też chciałaby wiedzieć.
Podjechałam do stołu i sięgnęłam po kubek z herbatą. Nie była smaczna, ale
w sumie niewiele mnie to obchodziło.
– Nie smakuje ci, co? To dlatego, że nie odkamieniłam czajnika. A wiesz
czemu? Bo mi się nie chciało.
Parsknęłam śmiechem. Dawno nie spotkałam tak dziwnej staruszki. Nawet
nie próbowała być sympatyczna. Czy to dlatego, że nie miała już nic do
stracenia? Że było jej wszystko jedno, co mówi i do kogo, bo i tak czuła się
tylko odpadem? Swoją drogą, to nie była zbyt miła perspektywa. Co prawda
zawsze uczono mnie, żeby żyć dniem dzisiejszym, żeby nie oglądać się za siebie
i nie wybiegać myślami zbytnio w przyszłość, ale ta rada jest równie debilna jak
przymus pozytywnego myślenia. Nie ma teraźniejszości bez jutra i bez wczoraj.
I trochę smutno mi się zrobiło, że ta starsza kobieta widzi już tylko jutro i swój
w nim koniec. Wczoraj stanowią te stare zdjęcia, a dzisiaj jest dla niej nieistotne.
Najgorsze zaś było to, że ja również nie miałam ochoty na żadne
uprzejmości. Tak naprawdę to przez jej bezradność i chwilowy brak
świadomości, którego nie rozumiem i nie chcę zrozumieć, siedziałam teraz
unieruchomiona na wózku i kompletnie nie wiedziałam, co zrobić ze swoim
życiem.
– Nie musimy się lubić, nawet jeśli wynajmuję od pani mieszkanie. – Chyba
dobrze odczytała moje myśli. W ogóle patrzyła na mnie jakoś tak przeszywająco
i złośliwe jednocześnie.
– Po prostu mam do pani żal.
– Wiem. – Machnęła ręką. – Ale już ci wyjaśniłam, że częściowo niesłuszny.
A częściowo może tak, ale mało mnie to obchodzi. Nic na to nie poradzę. I nie
czuję żadnych wyrzutów sumienia. A ty prędzej czy później staniesz na nogi,
więc nie rób z siebie ofiary. To tylko chwilowa przerwa w normalności i kto wie,
czy nie przyniesie ci więcej pożytku niż przykrości.
Pokręciłam głową i odsunęłam niedopitą herbatę.
– Pójdę już.
– Chyba pojadę – wtrąciła złośliwie.
Chciałam podobnie się odciąć, ale znowu coś mnie chwyciło za gardło.
Opuściłam jej mieszkanie bez słowa i równie bez słowa wróciłam taksówką do
swojego. Nawet gładko mi poszło z tą starą windą.
– Gdzie ty byłaś? – zdziwił się Wiktor.
W dupie.
Nie, nie powiedziałam tego na głos, a szkoda. Człowiek nie powinien się
ograniczać tylko dlatego, że czegoś nie wypada albo że słowo „dupa” mogłoby
urazić małżonka. W końcu się dla mnie poświęca. Pomaga mi. Między innymi
przy myciu dupy właśnie.
Powiem Anieli.
Wiktor

Gdyby miał usiąść i spisać wszystko to, co doprowadziło jego małżeństwo do


tego właśnie punktu, musiałby kupić wyjątkowo gruby brulion. Po pierwsze –
czuł się dysfunkcyjny. Jego męskość została odarta z wszystkich warstw po kolei
i przestała być jakąkolwiek wartością. Jakiś czas temu zauważył, że Cecylia
traktuje go wyłącznie zadaniowo. Nie używa pieszczotliwych słów, nie uśmiecha
się spontanicznie, nie proponuje niczego, co mogłoby choć minimalnie zahaczać
o przyjemność.
Nie. To były głównie rozkazy. Coś poprawić, coś zmienić, coś ulepszyć,
bardziej kontrolować, lepiej rozumieć, wykonać, zanim jeszcze padnie
polecenie. Oczekiwania. Cały stos oczekiwań, którym coraz trudniej było
sprostać. Czy wymiana w związku nie powinna być równa? Czy nie powinna
opierać się na równowadze, jak cała przyroda? A może wynikało to z faktu, że
mniej zarabiał? Tak naprawdę to spadek po dziadku Cecylii pozwalał im żyć na
tak wysokim poziomie. To jego pieniądze sfinansowały ich mieszkanie, ich
wakacje, ich drugi samochód. Pensja doktora na uniwersytecie nie była może
hańbiąca, ale zdecydowanie nie obiecywała Malediwów, nawet raz na kilka lat.
Czy to właśnie z tego powodu Wiktor zaczynał być traktowany jako pewien
dodatek do wspólnego życia, który powinien zasłużyć sobie na miejsce przy
stole?
Wszystko robił źle.
Po pierwsze, kupa kota, nawet w kuwecie, nie ma prawa znajdować się
w ubikacji, z której czasami korzystają goście. To w zasadzie dyskwalifikuje
gospodarza i z góry skazuje przyjęcie na porażkę. No dobrze, kota już nie ma,
zdechł dwa lata temu, ale wspomnienia o kuwecie pozostały do dzisiaj. Po
drugie, psy nie powinny kłaczyć, zwłaszcza w kuchni, na kanapach
i w okolicach sypialni. Ich pies kłaczył i naprawdę nie była to ani wina psa, ani
tym bardziej Wiktora. I to naprawdę było duże szczęście, że rodzice Celi
zgodzili się wziąć psa do siebie. Na szczęście córka była absolutnym oczkiem
w głowie swojego ojca, który zrobiłby dla niej wszystko. Wiktor chciał z nim
nawet obgadać parę pomysłów, ale koniec końców jakoś się nie udało. Może
dlatego, że podświadomie chciał zrobić wszystko sam. Żeby udowodnić swojej
żonie, że mimo wszystko może na niego liczyć. I że nadaje się do czegoś więcej
niż tylko zwykłych zadań domowych, które jej zdaniem i tak robił źle.
Takie dekorowanie tortu na przykład – podobno trzeba go było zawsze
owinąć wstążką, bez tego nie smakował – załóżmy, że to skrzywienie po
rodzicach, którzy z każdego ciasta potrafili wyczarować dzieło sztuki, ale już
przeświadczenie, że kto regularnie nie odkurza kabla za pralką, jest idiotą,
Cecylia chyba sama wymyśliła. Jej zdaniem należało również segregować
pocztę i wrzucać ją do specjalnych pojemniczków z napisami „dla mamy”,
„taty”, „ogólne” i dobrze by było, aby szufladki miały różne kolory. Pod żadnym
pozorem nie wolno było trzymać pinezek w kuchennej szufladzie, a w korytarzu
miało prawo wisieć tylko po jednym okryciu wierzchnim na domownika.
Koszulę należało składać metodą sklepową, czyli na tekturce formatu A4,
a kołdrę zawsze kupować trochę większą niż łóżko, dzięki czemu zyskiwało się
efekt „przytulności”. Początkowo wydawało mu się to nawet śmieszne, ale
z czasem okazało się, że te nakazy, zakazy, polecenia i wymagania są faktem. I
że Cecylia naprawdę tego od niego oczekuje. Ciągle go strofowała, poprawiała,
ciągle miała pretensje, do których doklejała kolejne. Aż w końcu przyszedł taki
moment, w którym nagle zamilkła. Zupełnie jakby wszystko nagle przestało ją
obchodzić. To było dość dziwne, ale też wygodne. Dom ucichł, pretensje
wyparowały, każde z nich zajęło się sobą.
Z Karolą będzie zupełnie inaczej.
Wyjazd nad morze niestety się nie udał, bo Wiktor zupełnie nie wiedział, jak
go zaplanować, aby Cecylia nie nabrała żadnych podejrzeń, a on mógł mieć
spokojne sumienie, że nie zostawia jej samej. Poza tym ostatnio dni biegły
zdecydowanie szybciej, a nadmiar zadań i obowiązków, które na niego spadły,
odrobinę go przytłoczył.
Cieszył się jak dziecko, kiedy okazało się, że Aniela spodobała się jego
żonie, że będzie do nich przychodzić co drugi dzień, a w razie potrzeby – nawet
codzienne. Teść natychmiast zaoferował się, że zapłaci za tę pomoc, i nawet
poklepał Wiktora po plecach.
Uff. Nareszcie zrobił coś dobrze.
Teraz trzeba jakoś zaplanować następny weekend. Wyjechać, odpocząć,
przytulić się do Karoli, zapomnieć o tym wszystkim, co ostatnio się wydarzyło.
Nie dość, że jego życie nieźle się skomplikowało, to na dodatek w jakiś dziwny
i niewytłumaczalny sposób zbliżył się do Cecylii. Albo ona do niego. Kiedy
wczoraj pomógł jej wejść pod prysznic, nie miał najmniejszej ochoty wychodzić
z łazienki. Zamknął tylko kabinę, usiadł na krzesełku obok i nagle zaczęli
rozmawiać.
– Jak habilitacja?
Wzruszył ramionami.
– Na razie nie mówmy o tym. Coś tam piszę, więc teoretycznie posuwam się
do przodu.
Kłamał. Jeździł co prawda na uczelnię, żeby popracować, ale nie potrafił się
na niczym skupić. Czasem wpadała też Karola, a wtedy to już w ogóle nie mógł
myśleć o pisaniu. Trochę przerażał go ten chaos, który tak nagle wepchnął się
w jego wprawdzie nudne, ale jako tako uporządkowane życie. Sam romans był
dość wyczerpujący. Ukrywanie się, udawanie, odgrywanie takiego samego
męża, jakim był przez lata. Wprawdzie Cecylia zdawała się nie zwracać na niego
większej uwagi, ale mimo wszystko obawiał się konfrontacji. Z jednej strony
chciał odejść, z drugiej ostatnio jakoś nie potrafił. Paradoks typowy
u zdradzającego faceta.
– Może potrzebujesz pomocy? – spytała nagle Cecylia.
Zdumiał się. Serio?
– Ale co masz na myśli?
– No twoją pracę. Głównie siedzę w domu, więc mogę trochę pogrzebać
w komputerze. Poza tym całkiem spora część ma dotyczyć ptaków. Kiedyś już
o tym rozmawialiśmy, pamiętasz? Sam mówiłeś, że cieszy cię ten temat, bo
masz idealne źródło wiedzy pod własnym dachem.
Podrapał się po brodzie. Faktycznie.
– A twoja książka? – zapytał.
Roześmiała się.
– Daj spokój. Na razie została schowana do szuflady, która nawet nie ma
żadnego oznaczenia. Ani daty.
– Nie szkoda ci?
– Nie myślę o tym. Dominik uważa, że to zaprzątnęłoby moją głowę czymś
innym niż zamartwianie się, ale nie mogę. Próbowałam, ale przez dwie godziny
siedziałam przed komputerem i wpatrywałam się w ekran. A potem wszystko
wyłączyłam. Nie potrafię napisać też żadnego artykułu. Nie mogę i nie chcę na
razie pracować. Ptaki odleciały.
Chciał ją jakoś pocieszyć, ale nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć.
– Ładnie pachnie – oznajmił tylko.
– Kakao i wanilia. Dostałam od mamy. Uważa, że to idealne zapachy
pobudzające i rozbudzające kobiecy erotyzm.
Roześmiał się.
No tak. To mogła wymyśleć tylko jego teściowa.
– Umyć ci głowę?
Zamilkła na chwilę, ale potem jakoś nieśmiało powiedziała:
– Poproszę.
Niektóre ptaki prześcigają się w pomysłach, żeby zdobyć samicę. Najbardziej
oryginalne wydają się altanniki, które nie tylko tańczą, śpiewają i puszą się, ale
i budują najbardziej wyszukane domostwa, wraz z dziedzińcem i wieżami.
Wykorzystują do tego zdechłe żuki, gąsienice, orzechy, łupiny, grzyby. Im
piękniejszy dom, tym większa szansa, że uda mu się zdobyć wymarzoną samiczkę.
Cecylia

Udawałam, że nie patrzę, ale tak naprawdę z dużym zainteresowaniem


obserwowałam swojego męża. Nie był wprawdzie tak dosłowny jak perkoz,
tańczący przed swoją wybranką i niosący jej w dziobie pęk wodorostów, ale
nietrudno się było domyślić, że rusza na łowy. To był bardzo przejrzysty taniec
godowy, z całym przypisanym mu arsenałem stroszenia piór, dobierania
odpowiedniej kolorystyki, mimowolnego zerkania w lusterko i ogólnego
puszenia się, by być większym, ciekawszym i piękniejszym. Niebieska koszula
zawsze jest dobrym pomysłem, zwłaszcza kiedy ma się oczy w podobnym
kolorze. A oczy mojego męża rzeczywiście przypominały rozwodniony błękit
pruski, z którego to określenia zawsze się śmiałam. Kiedyś.
– Wiesz, że to mieszanka soli żelaza i heksacyjanożelazianu potasu? –
droczyłam się z nim, kiedy się poznaliśmy.
– Nie szkodzi. Mama zawsze mi powtarzała, że mam oczy jak pruski błękit
i to zdecydowanie lepiej brzmi niż twoje chemiczne insynuacje. – Wzruszał
ramionami.
A potem podchodził bliżej i mogłam bardzo dokładnie przyjrzeć się tej
niebieskości, wymieszanej z bursztynowymi punkcikami, widocznymi tylko dla
kogoś, kto stał nie dalej niż kilka centymetrów.
Ciekawe, czy ktoś jeszcze podchodził tak blisko?
Niebieska koszula była wyprasowana. Miała delikatny biały prążek
i chowane guziki. Miała szerokie mankiety i chyba nawet zauważyłam w nich
spinki. Trochę to było staroświeckie, ale ciągle mi się podobało. Czasem mam
takie archaiczne zapędy. Spinki były dość małe, w kolorze chabrów, bardziej
matowe niż błyszczące. Kiedy ostatnio je nosił? Nie przypominam sobie jakiejś
szczególnej okazji, chyba nawet podczas wigilii założył zwykły sweter.
Obserwowałam dalej. To była nowa koszula. Nawet jeśli w szafie facet ma
kilka podobnych, to żona zawsze rozpozna kolejną. Wyczuje zapach
niewypranego materiału i usłyszy szelest sztywnej metki. Jej zmysł
perfekcyjności nie pozwoliłby przeoczyć niczego nowego. Tylko my, żony,
wiemy, jakie i ile skarpet ma nasz mąż, która się aktualnie zgubiła lub została
zjedzona przez kota. Tylko my wiemy, w jakiej kolejności wiszą jego koszule
i marynarki, bo przecież same je tam umieszczamy. Nowa koszula nie miała
prawa pojawić się w szafie bez mojej wiedzy i wisieć tam niezauważona.
Muszę patrzeć dalej, może dowiem się czegoś jeszcze. Założył dżinsy,
odrobinę sprane na kolanach i przetarte na tylnych kieszeniach. Do tego
skórzane brązowe buty z okrągłymi czubkami. Oboje nie znosiliśmy
szpiczastego obuwia, bo zawsze wydawało nam się, że ściśnięte w nich palce
odmawiają swoje gorzkie żale i czekają na uwolnienie z ucisku jak na
zbawienie. I jeszcze popielata marynarka z miękkiej wełny. Czy popielaty pasuje
do brązu? Wiktor chyba też się nad tym zastanawiał, bo śmiesznie zmarszczył
nos, stojąc przed lustrem. A potem zaczął szukać czegoś innego w szafie
i w końcu wyjął granatową kaszmirową ze srebrzystymi guzikami. Dwa lata
temu odebrałam ją z czyszczenia i nadal była w folii. Ciekawe, dlaczego właśnie
dzisiaj została zauważona.
Muszę przyznać, że dobrze wyglądał. Brakowało jeszcze, żeby uniósł
wysoko głowę i zaczął wydawać z gardła perkozowe dźwięki, nawołujące swoją
wybrankę. Albo zgiął ręce z łokciach i zacząć nimi wymachiwać.
Potrząsnęłam głową.
Co mnie to w zasadzie obchodzi?
W zasadzie nic, ale jednak wolałabym, żeby przynajmniej na jakiś czas nie
skupiał swojej uwagi na innej kobiecie. Bo jeśli się nie daj Boże zakocha, to
moja pozycja będzie zagrożona.
Wzięłam głęboki oddech. To z pewnością nie było zwykłe spotkanie ze ze
studentami, zwłaszcza w wakacje, a nawet jeśli, to wśród nich musiała
znajdować się jakaś wyjątkowa samiczka, dla której ten cały niebieski taniec,
wykończony spinkami przy mankietach i kaszmirem, zajmował Wiktorowi tyle
czasu.
Nagle zabolało.
Wiedziałam, że nie powinnam być zazdrosna, w końcu to, co było między
nami, na żadną zazdrość już nie zasługiwało, a jednak poczułam się odrobinę
przesunięta do rzędu postaci drugoplanowych. To nigdy nie jest miłe uczucie,
zwłaszcza jeśli przez ostatni czternaście lat grało się główną postać w obsadzie
małżeńskiego filmu.
– Masz jakichś szczególnie zdolnych studentów? – spytałam zatem, żeby
dowiedzieć się jeszcze czegoś więcej, a jednocześnie nie zapytać wprost.
Drgnął nieznacznie, co oczywiście od razu zauważyłam. Widać było, jak
próbuje dobrać słowa, żeby mi odpowiedzieć, a jednocześnie powiedzieć na tyle
mało, by nie wzbudzać podejrzeń.
– W zasadzie jak co roku. Zawsze znajdzie się kilku bardziej
zainteresowanych czy też lepiej zapowiadających się od innych, ale nie wiem,
czy kogoś bym jakoś szczególnie wyróżnił.
Bardzo perfekcyjna, gładka mowa. Nie sposób przyczepić się do
czegokolwiek.
– To chyba nowa koszula? – spróbowałam zatem od innej strony.
Chwila zastanowienia, zdecydowanie zbyt długa jak na tak proste pytanie.
Uśmiechnęłam się pod nosem, choć szczerze mówiąc, było mi coraz ciężej,
zupełnie jakbym połykała małe kamyczki, które w moim żołądku zaczęły
w układać się w pokaźny stosik.
– Och tak, chyba tak, nie pamiętam, kiedy ją kupiłem, ale chyba była jakaś
przecena – zaplątał się trochę, a potem błyskawicznie zmienił temat. –
Zauważyłaś, że Ala coraz piękniej rysuje? Widziałem portrety jej koleżanek,
dziewczyna naprawdę ma zmysł obserwacji.
Ja też – pomyślałam i pokiwałam potakująco głową.
Pokręcił się jeszcze trochę po mieszkaniu, zerknął kilka razy w lusterko,
zalał sobie kawę, której nie wypił, i udawał, że przegląda jakieś notatki. Bardzo
to wszystko było teatralne, zwłaszcza dla kogoś, kto znał go tak dobrze jak ja.
Wiktor był nienaturalnie pobudzony, widać było, że na coś czeka i że
perspektywa wyjścia z domu niezwykle go cieszy. Nie sądzę, aby nudni studenci
byli w stanie wykrzesać z niego taką radość. Skrzętnie kamuflowaną, dodajmy.
Kiedy w końcu wyszedł na spotkanie, pożałowałam, że nie mogę pójść za
nim, zakraść się i zobaczyć, co to za grupa, i być może nawet wypatrzeć tę jedną
jedyną osobę, dla której kupił nową koszulę, założył granatowe spinki
i zapachniał perfumami, których też jakoś dawno nie używał. Zacisnęłam zęby
i spojrzałam na swoje nogi. Były jeszcze szczuplejsze niż kilka tygodni temu
i w dalszym ciągu nie chciały mnie słuchać. Nie dodawały już pewności siebie,
nie unosiły nad ziemią, tylko doczepione do reszty tułowia spały, zupełnie jakby
nagle zachciało im się dłużej odpocząć.
– Musicie znowu do mnie wrócić. – Zamknęłam oczy. – Nie mogę
z poziomu krasnoluda patrzeć, jak mój mąż pakuje walizkę i odlatuje zakładać
nowe gniazdo. Nie pozwolę, żeby się nachylił, pogłaskał mnie po głowie
i oznajmił, że na niego już czas. Musimy mieć równe szanse.
Z całej siły napięłam mięśnie i spróbowałam poruszyć stopami. Owszem,
drgnęły, ale tylko po to, bym zrozumiała, że droga do mety jest jeszcze bardzo
długa i będzie wymagała wielu kompromisów. Miałam ochotę do niego
zadzwonić i zepsuć mu to spotkanie, albo chociaż w nim przeszkodzić, ale choć
siedem razy wybrałam jego numer, to za każdym razem rezygnowałam. A co
jeśli nie będzie chciał ze mną rozmawiać? Albo w ogóle nie odbierze? Lepiej
czasem unosić się dłużej na powierzchni złudnej nadziei niż od razu wpaść
z pluskiem do wody.
Kiedy to się stało?
Dlaczego wcześniej niczego nie zauważyłam, dlaczego nawet nie
pomyślałam o tym, że on mógłby jeszcze kogoś poznać i chcieć ułożyć sobie
życie na nowo? A ja? Teraz moje szanse zmalały niemal do zera. Kto
zainteresuje się kobietą w średnim wieku, siedzącą na wózku? Samotną matką
z dorastającą córką? Gdyby na wadze położyć szanse moje i Wiktora, nie muszę
chyba mówić, która szala przechyliłaby się szybciej.
– To niemożliwe – wyszeptałam do swojego odbicia w łazienkowym lustrze.
Nagle przeraził mnie fakt, że naprawdę mogę zostać sama. Że moje marzenia
zostaną spełnione, tyle tylko, że ja już ich wcale nie chcę. Mogę je komuś
podarować, oddać w dobrej wierze, że innej osobie bardziej się przydadzą. Z
lustra patrzyła na mnie twarz zagubiona. Wystraszona perspektywą porzucenia
i przymusowej samotności. Co innego o niej marzyć, co innego dostać bez
uprzedzenia i bez możliwości zwrotu. Poprawiłam ręką włosy, na twarz
nałożyłam trochę makijażu. Usta pociągnęłam błyszczykiem, wytuszowałam
rzęsy. Nie mogę wyglądać jak kalarepa, a właśnie z tym warzywem jakoś się
ostatnio kojarzyłam. Nudna, biaława, nijaka kalarepa. Na dodatek śmierdząca.
Wtarłam za ucho trochę perfum, a potem wybrałam numer Wiktora
i nacisnęłam zieloną słuchawkę.
Nie poddam się bez walki. Potem niech się dzieje, co chce, ale do czasu,
kiedy nasze szanse nie będą równe, muszę walczyć również innymi metodami.
– Coś się stało? – Wiktor odebrał po piątym sygnale, kiedy już traciłam
nadzieję.
Przełknęłam ślinę.
– Spadłam z wózka – wyszeptałam tylko.
– Co jest? – Chyba się naprawdę wystraszył.
– Chciałam się wykąpać i spadłam z wózka.
– Ali nie ma?
– Jest u dziadków.
– Dobra, zaraz będę.
Rozłączyłam się i ze zdumieniem zauważyłam, jak po mojej twarzy płyną
łzy. Szybko je starłam, nie mogę mieć przecież rozmazanego tuszu.
Może jeszcze nie wszystko stracone?
A potem zacisnęłam zęby, napięłam wszystkie mięśnie i ześlizgnęłam się
z wózka na podłogę, obijając się przy tym niemiłosiernie i przeklinając w duchu
własną głupotę.
A ja? Czy byłam lepsza?
Mam czterech adoratorów na Tinderze.
Mam jednego, z którym się spotkałam...
Tak, zrobiłam to, choć przyznam, że miałam pewne obawy i nawet
niewielkie wyrzuty sumienia. Poczułam się jak ktoś, kto wychodzi ze swojego
domu i już na schodach zakłada maskę. Kto błyskawicznie przebrał się do nowej
roli, o której jego najbliżsi nie mają pojęcia. Trochę mi było wstyd, że oszukuję
Wiktora i Alicję, ale naprawdę chciałam zobaczyć, jak to będzie, kiedy spotkam
się z innym mężczyzną. Czy będą fajerwerki, czy poczuję ekscytację na samą
myśl, że usiądę przy jednym stoliku z kimś obcym, z kimś, kto może dotknie
mojej dłoni, a może nawet mnie pocałuje?
Przed samą sobą udawałam, że to nie jest żadna zdrada. Nie w sytuacji,
kiedy i tak mentalnie rozstałam się ze swoim mężem, kiedy z nim nie śpię, mało
rozmawiam, jestem z jakiegoś moralnego obowiązku, przyzwyczajenia i ciągle
jeszcze dla Ali. W tym układzie dobre było to, że nie musiałam się tłumaczyć,
dokąd wychodzę. Po prostu oznajmiłam, że będę za trzy, cztery godziny,
a Wiktor tylko kiwnął głową. I dobrze. Przynajmniej nie musiałam wymyślać
żadnych historii, kłamać i kombinować. Ubrałam się w czarne luźne spodnie
i czarną koszulę. Nie chciałam wyglądać przesadnie elegancko, ale też nie
zwyczajnie. Chciałam być trochę sobą, a trochę nie. Chciałam być trochę inna,
trochę bardziej kobieca, może nieco tajemnicza, seksowna i pociągająca. W
domu tak się nie czułam.
Ta randka była nową rolą w moim życiu, którą każda kobieta pragnie zagrać.
Kiedy nie musi gotować, szykować śniadania do szkoły, ubierać się w pośpiechu
i zarządzać całym dniem z rozwagą i skrupulatnością, żeby wszystko idealnie
funkcjonowało. Tutaj wystarczyło założyć czarne spodnie, czarną koszulę,
ułożyć włosy i zrobić delikatny makijaż. Mogłam też choć trochę poudawać
kogoś innego i nikt z tego powodu nie robiłby mi żadnych wyrzutów sumienia.
Mogłam troszkę kłamać, troszkę oszukiwać, flirtować i bawić się słowami.
Mogłam też pobawić się swoim życiorysem, dorzucić kilka szczegółów, które
nie były prawdziwe, ale kogo to obchodzi. Doliczyć sobie kilka punktów,
urosnąć we własnych oczach.
Umówiłam się z niejakim Thorem, który tak naprawdę na imię miał Feliks
i niespecjalnie przypominał komiksowego bohatera. Ale i tak mi się spodobał.
Był wysoki, dobrze zbudowany, ładnie umięśniony, uśmiechnięty, wyluzowany,
miał duże dłonie i zadbane paznokcie oraz trzydniowy zarost. Zdecydowanie
mógł się podobać, nic dziwnego zatem, że poczułam się odrobinę
podekscytowana. A nawet bardziej niż odrobinę.
– Tytania? – Uśmiechnął się tylko, kiedy podeszłam do stolika.
– Thor.– Skinęłam głową i podałam mu rękę.
Zupełnie jakbyśmy się znali od dawna. W pewnym sensie nawet tak było.
Trzy miesiące pisaliśmy do siebie o wszystkim i o niczym. Ja mu opowiadałam
o swoim małżeństwie, on o związkach, które przeżył i które prawie zawsze
kończyły się podobnie – obopólną decyzją, że należy je zakończyć. Był trenerem
personalnym, w zasadzie pomagał ludziom funkcjonować w tym zwariowanym
świecie i rozumieć to, co się wokół nich dzieje. Najwyraźniej jednak nie
przekładało się to na jego osobiste życie. Polubiłam go dość szybko. Był
inteligentny i potrafił ładnie pisać. Przesyłał mi swoje ulubione piosenki, ja
mówiłam mu, jakie filmy najchętniej oglądam. Opowiadał mi o swoim
dzieciństwie, ja wspominałam wyjazdy do dziadków na wieś i jazdę na nartach
za koniem.
Po jakimś czasie odniosłam wrażenie, że zna mnie lepiej niż własny mąż.
– Jesteś ładniejsza niż na zdjęciach.
No, dobrze. Wiem, że to tylko nic nieznaczący komplement, a jednak mnie
przyjemnie otulił. Zdjęcia zawsze wysyłałam odrobinę wyretuszowane i tylko
takie, na których sama się sobie podobałam.
– I masz rozświetlający wnętrze uśmiech.
George Orwell powiedział, że kobieta potraktuje poważnie każdego
mężczyznę, który zdoła jej wmówić, że ją kocha. Dodałabym nawet, że takiego,
który ją tylko zauroczy. Doda skrzydeł. Pokaże, że jest coś więcej warta, niż
sama sądzi. Uwierzy, że jest atrakcyjna, pociągająca i może podobać się całemu
światu. Dlaczego mężowie o tym zapominają? Dlaczego wydaje im się, że już
nie trzeba?
Spędziliśmy dwie godziny, głównie na siebie patrząc i rozmawiając o czymś
kompletnie nieistotnym. Nie pamiętam, ile wypiłam kaw, ile kieliszków wina, ile
zjadłam kawałków ciasta i jakiego. Pamiętam tylko stan przyjemnej euforii,
bordowe ściany, zapach świeczek i herbaty jaśminowej. Pamiętam, że po jakimś
czasie przestałam się nawet martwić, czy spotkam kogoś znajomego. Coś się we
mnie roztapiało, jak wosk w tych świeczkach, które z każdą kolejną godziną
stawały się coraz mniejsze. Tyle że ja w przeciwieństwie do nich nie czułam
wcale, że znikam. A wręcz przeciwnie.
– Wiesz, że się powoli otwierasz? I to widać.
Mogłabym tak siedzieć pół nocy, całą, do rana, a potem znowu. Szkoda, że
czas nie chce z nami współpracować i nieważne, co się dzieje i jak bardzo jest to
ważne, płynie do przodu, nie oglądając się na nikogo. Wyszliśmy w końcu, choć
wcale nie miałam na to ochoty. Ale każdy ma swój limit kaw, win i ciasta.
A potem mnie pocałował i to też było w jakimś sensie mistyczne. Obcy
dotyk, a jednak znajomy. Miał ciepłe usta i był delikatny. Całował mnie
stopniowo, zupełnie jakby chciał zobaczyć, jak smakuję, a nie od razu zjeść cały
tort, wylizując dokładnie talerzyk. Było to urocze, rozmiękczające i niestety nie
poczułam żadnych wyrzutów sumienia. Wtuliłam się w jego ramiona i cieszył
mnie fakt, że nie jestem w tym momencie ani żoną, ani matką, że nieważne, jak
mam na imię, co zrobiłam wczoraj na obiad i ile minut zajmuje mi mycie
włosów, tylko kobietą, która mu się podoba i która jest dla niego kimś
fascynującym.
Nie chciałam jednak, żeby mnie odprowadzał, marzył mi się długi spacer
w samotności, powrót do domu pieszo, delektowanie się każdym krokiem.
Chciałam patrzeć na kostkę brukową, na wystawy sklepowe, na drzewa, na
ptaki, które się w nie próbowały wtulić i zasnąć, bo przecież był już późny
wieczór. To był marzec, początek wiosny, wszystko powoli budziło się do życia,
ja najwyraźniej też. Było już ciemno, ale i tak widziałam przesuwające się po
niebie chmury, którym, podobnie jak mnie, nigdzie się nie spieszyło. Myślałam,
że będą moim wyrzutem sumienia, ale one były tylko obojętne. Zajęte
przeobrażaniem się w coś nowego, płynięciem raz wolniej, raz szybciej,
swobodnym kołysaniem się, które w żaden sposób nie było związane ze mną.
Natury nie obchodziło, co robię, co czuję, co myślę, czy kogoś zdradzam,
oszukuję – ona rządziła się swoimi prawami, na które z kolei ja nie miałam
żadnego wpływu. Odetchnęłam pełną piersią i chyba nawet poczułam ukłucie
szczęścia.
Weszłam w wąską uliczkę, prowadzącą do Rynku. Na jednej z wystaw
sklepowych siedziała jakaś kobieta nad kartonem pełnym wielkanocnych ozdób.
Już?
Uśmiechnęłam się do niej, ale ona machnęła w moją stronę ręką. Podeszłam
bliżej i na migi zapytałam, czy jej pomóc.
– Naprawdę? – zdziwiła się, wychodząc ze sklepu.
Wzruszyłam ramionami. Dzisiaj wszystko mi wolno, na wszystko mam
ochotę. Jestem inną kobietą od momentu, kiedy wyszłam z domu. Kiedy do
niego wrócę, znowu stanę się Cecylią, ornitologiem, mamą i żoną, ale teraz nikt
o tym nie wie. Poza tym zawsze chciałam wejść na wystawę sklepową
i zobaczyć, jak wygląda świat od tej strony.
– Wiem, że jest jeszcze wcześnie, ale jakoś nie miałam ochoty dzisiaj wracać
do domu. I pomyślałam, że to dobry czas na udekorowanie wystawy.
Przynajmniej będę pierwsza na ulicy – roześmiała się miło.
To był niewielki butik z zabawkami własnej roboty. Ale takimi raczej dla
dorosłych albo dla tych matek, które muszą mieć wszystko stylowe, inne
i sugerujące dobry smak.
– Tak. – Skinęła głową kobieta, zupełnie jakby czytała mi w myślach. – To
są zabawki właśnie dla takich matek. Albo dla ludzi, którzy chcą kupić coś
innego niż disnejowskie zachwycające pluszaki, miękkie, idealne, dokładnie
z takimi rysami swoich pluszowych twarzy, które podobają się dzieciom. Ja nie
widzę w tym nic złego, ale jest bardzo dużo ludzi, którzy twierdzą, że
disnejowski świat zaburza zmysł estetyki. I wymusza uznanie za piękne czegoś,
co jest oczywiste.
– Sama je pani robi? – Wskazałam głową na szare jednorożce, popielate
kotki i brązowe misie z jednym okiem oraz niesymetrycznymi łapkami.
– Nie. – Pokręciła przecząco głową. – Moja znajoma. Powiedziałam jej, o co
mi chodzi, a ona od razu to zrozumiała. Powiedziała, że w książkach jest
podobny trend. Prosta kreska, mało kolorów, nikły przekaz przytulności.
Dziecko ma się samo doszukać czegoś, co mu się spodoba, a wtedy wyrośnie na
kogoś, kto ma gust i doskonały zmysł estetyczny.
Sięgnęłam po turkusowe jajka, zawieszone na zwykłym sznurku i zaczęłam
je doczepiać do sufitu, na różnych wysokościach. Pomiędzy nimi wisiały
papierowe ptaszki ze zwykłej gazety, wykonane metodą origami
– Lubię ptaki. Chyba nawet wiem o nich wszystko. Są zdecydowanie
bardziej fascynujące niż ludzie. I mądrzejsze. Wie pani, że sroki wcale nie
kradną błyszczących przedmiotów? A wręcz przeciwnie – podchodzą do nich
z dużą nieufnością, jak do wszystkiego co nowe. Nie przepadają zwłaszcza za
kolorem srebrnym i niebieskim. Gdyby zobaczyły błyszczący pierścionek
z błękitnym oczkiem, to z pewnością by go nie zabrały. Podobnie jak tych jajek.
– Uśmiechnęłam się, wieszając kolejnego papierowego ptaszka na witrynie.
Ładnie to wyglądało.
I pasowało do tych wszystkich dość ponurych zabawek, które nagle ożyły
w świetle turkusowych kul, delikatnie oświetlonych światełkami. Ich beżowo-
szare ubranka błyszczały teraz przyjemnie, a oczka z guzików wyglądały jak
prawdziwe. A może coś w tym jest? A może dziecko rzeczywiście powinno
samo przebić się przez warstwę szarości i nijakości, żeby zobaczyć to, co jest
pod nią? Minęła godzina, a potem poszłam do domu, nie pytając nawet
właścicielki sklepu o imię. Ale pewnie nigdy więcej nie miałyśmy się spotkać.
To była chwila, coś innego od tego, co robiłam do tej pory, coś, co pasowało do
dzisiejszego wieczoru z Feliksem. Ja też byłam taką zabawką, pod warstwą
szarości, w której ktoś dostrzegł wszystkie te kolory, o których już sama
zapomniałam. A jednak teraz znowu zaczęłam błyszczeć i było mi z tym
blaskiem dobrze.
Jeszcze tej samej nocy napisałam „dziękuję”, a potem zasnęłam z mocnym
postanowieniem, że nie dam się znowu wsadzić do jutowego worka. Spojrzałam
na śpiącego Wiktora i przez moment chciałam go nawet obudzić, żeby mu
o wszystkim opowiedzieć. Na szczęście nie okazałam się równie głupia, co
błyszcząca.
Ucieszyłam się, kiedy wrócił i pomógł mi wstać z podłogi. Kiedy zaniósł
mnie na kanapę i owinął kocem. Kiedy zrobił kakao, trzydzieści razy upewnił
się, że nic mi się nie stało, a potem usiadł koło mnie i razem obejrzeliśmy jakiś
film. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam, ale w głębi duszy odetchnęłam z ulgą,
słysząc, jak wbiega do domu i zdenerwowanym głosem pyta, czy nie trzeba
zadzwonić po karetkę.
Zepsułam mu randkę, jestem tego pewna. Ale nawet mu mięsień nie drgnął. I
ani razu nie zerknął na komórkę.
Wiktor

Bardzo trudno było wymyśleć coś sensownego, w co Cecylia od razu mogłaby


uwierzyć. Nigdy, przenigdy nie wyjeżdżał służbowo na weekendy. To raczej
jego żonie zdarzało się w sobotę lub niedzielę pakować sprzęt i wyruszać na
łowy, żeby obserwować ptaki. On zazwyczaj pracował w domu. Kilka lat temu
napisał pracę doktorską, teraz w końcu miał zamiar zrobić habilitację. Ale nie
wiązały się z nią żadne służbowe wyjazdy i naprawdę tylko kretyn by uwierzył,
że właśnie nad morzem, dokąd planowała go porwać Karola, znajdzie niezbędne
materiały do swojej pracy. Cecylia zaraz zapyta go w tym swoim sarkastycznym
stylu, czy umówił się może z Neptunem albo czy pisze pracę o agresji wśród fok
i dlatego postanowił je poobserwować. Poza tym nie umiał kłamać. Nigdy nie
miał ku temu powodów, a kiedy rozmijał się z prawdą, natychmiast zaczynał się
plątać, gubić i miotać. Koniec końców sam nie wiedział, o czym mówi.
Kobietom jakoś łatwiej to przychodzi. A może one po prostu nie kłamią?
Wyczytał kiedyś, że mężczyźni kłamią do dwustu dwudziestu razy dziennie.
Zdumiało go to. Kiedy? Jak? W jakich okolicznościach? On raczej mówił
prawdę, a jego jedynym kłamstwem była Karola.
Westchnął.
Z tą habilitacją naprawdę nie wiadomo, co będzie. Za dużo miał ostatnio na
głowie. Bo chociaż Cecylia naprawdę starała się wiele rzeczy robić sama,
chociaż mieli Anielę, to jednak spadły na niego dodatkowe obowiązki. Ciągle
jeszcze musiał odwozić i dowozić Alicję na różne zajęcia dodatkowe. Jego żona
nie bała się już wprawdzie poruszać na wózku sama po mieście (mimo że tego
zdecydowanie nie lubiła), ale samochodem jeździła wyjątkowo niechętnie. Po
wypadku nie czuła się zbyt pewnie, wsiadając do auta, a już jako kierowca
w ogóle nie chciała ryzykować.
– Wolę taksówki. A tam, gdzie się da, dojadę jakoś komunikacją miejską –
przekonywała go.
Zakupy spadły też na niego. I pomoc samej Cecylii. I w ogóle zaczął robić
jakoś znacznie więcej niż do tej pory, więc romans z Karolą musiał koniec
końców jakoś na tym ucierpieć.
– Chyba będę musiał wyjechać na weekend – powiedział nagle i sam się
sobie zdziwił. Nie przygotował żadnej wersji, po co i dlaczego, więc będzie
musiał udawać idiotę.
Cecylia podniosła głowę znad książki.
– Dokąd?
– Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Właściwie to nieistotne, po prostu
muszę się gdzieś zamknąć na dwa dni, żeby popracować. – Sam się sobie
zdziwił, że kłamstwo przyszło mu tak łatwo. Chyba w takich sytuacjach
najlepiej sprawdza się spontaniczność. Nie wolno też za dużo mówić, zdradzać
zbyt wielu szczegółów, bo potem człowiek i tak o nich zapomni. Wystarczą
krótkie i zwięzłe informacje.
– No wiem. – Cecylia o dziwo się z nim zgodziła. – W domu jest ciągle coś
do roboty.
– To tylko jeden weekend. I ja wcale nie narzekam. Ale muszę podgonić
z pracą.
– Jasne.
Serio?
Aż się do siebie uśmiechnął. To było prostsze, niż myślał. I na dodatek
najwyraźniej nikt go nie będzie o nic podejrzewał.
– Kiedy chcesz jechać?
– Nie wiem, może w piątek po południu? Ale najpierw zorganizuję jakąś
pomoc.
– Dla mnie?
– No tak. W sobotę rano będzie Dominik, a potem pomyślałem, że może
wpadłby twój ojciec. Albo mama też, choć wątpię – zawiesił głos.
Teściowa już jakiś czas temu postanowiła, że nie będzie zajmować się Alą
w takim stopniu jak kiedyś, bo swoje dziecko dawno wychowała. Nie będzie też
usługiwać wiecznie swojemu mężowi, który po tylu latach mógłby wreszcie
nauczyć się gotować i sprzątać po sobie.
Ona zaś skupiła się na „kobiecej piwonii mocy” oraz „majestatycznym
uniesieniu kielicha rozkoszy”, cokolwiek to miało oznaczać. Nikt nie próbował
nawet wnikać, bo po pierwsze wyszedłby na tępaka, a po drugie mógłby
poruszyć drażliwą strunę i doprowadzić do monologu, który trwałby dwie doby.
Cecylia i jej ojciec postanowili zatem tylko przytakiwać i mieć cichą nadzieję, że
matce w końcu przejdzie. Wiktor w ogóle się nie odzywał, nie chcąc absolutnie
nic wiedzieć na temat „kielicha rozkoszy” swojej teściowej. Ale teraz
wypadałoby ich poprosić o pomoc. W końcu Cela jest ich córką, mogliby jej
poświęcić jeden weekend. Co prawda obiecali, że wezmą ją na wakacje, ale to
chyba nie znaczy, że nie mogliby dodatkowo zaoferować także innego wsparcia.
Do Anny wolał nie dzwonić, kobiety mają jakiś szósty zmysł, jeśli chodzi o inne
kobiety i nawet jeśli Cecylia niczego nie podejrzewała, to nigdy nie wiadomo, co
wpadłoby do głowy jej przyjaciółce. Lepiej nie ryzykować.
Aniela?
Na pewno się zgodzi, poza tym Cela ją lubi. Nie będzie sama, więc ryzyko,
że znowu upadnie i będzie leżeć w łazience, nie było chyba aż tak duże. Trochę
się wtedy wystraszył. I nawet niespecjalnie przejął obrażoną Karolą, która
postanowiła go ukarać, nie odpisując na żadne wiadomości przez kolejne trzy
dni. A kiedy dzwonił, nie odbierała.
– A może nad morze? – dobiegł go głos jego żony.
Zamarł na chwilę.
Czy ona jednak się czegoś domyśla? Czy tylko tak to powiedziała?
Uśmiechnął się nieporadnie, udając, że jest dość zaskoczony tą propozycją.
– Podobno nad morzem jest dość słaba pogoda, więc ceny powinny być
niższe i pewnie bez problemu znajdziesz wolny pokój.
Chyba hotel.
– No tak, jest to jakiś pomysł – przytaknął, udając, że nigdy wcześniej o tym
nie pomyślał, ale owszem, może wziąć pod rozwagę taką możliwość.
– Najbliżej masz do Międzyzdrojów, chociaż tam pewnie ciągle jest pełno.
Oby tylko jego żona niczego mu nie zarezerwowała. To byłoby dopiero
niezręczne i jakoś takie moralnie dwuznaczne.
– Jeszcze pomyślę – powiedział zatem na wszelki wypadek. – I dam ci znać,
co i jak. Najpierw trzeba jednak ustalić, kto może do ciebie wpaść na weekend.
– Spokojnie. Poproszę Annę. Albo Anielę. Poza tym ze mną naprawdę jest
już dużo lepiej.
Uśmiechnął się trochę nieporadnie.
Dlaczego odczuwał wyrzuty sumienia? Przecież w głowie już dawno
pogodził się z tym, że nie są z Cecylią małżeństwem. Owszem, formalnie tak,
ale przecież podpisany papier nie może mieć aż takiego wpływu na czyjeś
sumienie. Czasem tak już po prostu jest, że ludzie dochodzą razem do jakiegoś
punktu, a potem patrzą na siebie bezradnie, wiedząc, że właśnie nastąpiło
przesilenie. Że coś po drodze wygasło albo się zgubiło i chyba nie ma sensu
wracać tą samą drogą i szukać nie do końca wiadomo czego.
– Może jednak zostanę? – spytał, sam siebie nie rozumiejąc.
– Daj spokój, poradzę sobie przez weekend. Należy ci się trochę odpoczynku
– powiedziała jakoś tak nawet z troską, przez co poczuł się natychmiast gorzej.
Sumienie ludzkie jest czymś skandalicznie wkurzającym. Milczy przez długi
czas uśpione albo nieobecne, a kiedy o nim zapominasz, podnosi swój łeb
i patrzy ci pytająco w oczy. Zagląda w myśli. I nic nie mówi. Kompletnie nic. A
milczenie jest czasem o wiele głośniejsze niż strzał z karabinu.
– Jeszcze zobaczę – uciął szybko rozmowę, a potem zaszył się na kanapie
z laptopem, udając, że pracuje.
Karola go zabije. Zabiją go też własne myśli. Sytuacja patowa – obojętnie co
zrobi, będzie miał totalnie spieprzony weekend.
Strasznie ciężko jest stać tak długo w rozkroku. Człowiekowi cierpną nogi
i chciałby w końcu zdecydować się na jedną ze stron. Dlaczego jest to tak
cholernie trudne? Decyzje zapadły już wcześniej, teraz miały być tylko
doprowadzone do końca.
Skoro człowiek zakochuje się tak szybko, dlaczego nie może równie szybko
się odkochać?
W świecie ptaków najbardziej wierne są albatrosy, które słyną ze swoich
udanych i długotrwałych związków. Dla tych gatunków nie istnieje pojęcie
zmiany partnera i nie mają one pragnienia poszukiwania nowych wrażeń czy
bodźców. Albatrosy nie zdradzają. Kiedy się wiążą, to na całe życie. Po stracie
partnera przeżywają żałobę i długotrwały smutek. Nie jedzą, są niespokojne,
głośno nawołują i szukają ukochanego.
Cecylia

Kiedy tak sobie pomyślę, to kamienica, którą odziedziczyłam po dziadku, jest


nie tylko zwykłym budynkiem, ale też miejscem, które przyciągnęło ludzi,
z których każdy w jakimś sensie musiał się otrzeć o moje życie. Skumulowała
moje strachy, moje pragnienia i potrzeby. Duża, stara kamienica z pięknym
poddaszem. Kilka mieszkań, kilka osób i jednocześnie kilka wskazówek na
przyszłość. Zbieg okoliczności czy po prostu reakcja kosmosu na wysyłane
sygnały? Co prawda w to nie wierzę, ale ta przypadkowość jest tak dziwna, że
sama zaczęłam się nad nią zastanawiać. Wprawdzie ostatnią osobą, jaką mogłam
sobie wymarzyć, była Klarysa, przynajmniej teraz tak mi się wydawało. Po jaką
cholerę los postawił ją na mojej drodze? Umieścił w mojej kamienicy? Ze
wszystkich wolnych mieszkań w naszym mieście musiała wybrać właśnie moje?
Chciałam ją raz jeszcze odwiedzić i powiedzieć, że nigdy jej tego nie
wybaczę, ale za każdym razem coś mnie powstrzymywało. Westchnęłam
i zamyśliłam się.
A moja pani adwokat od rozwodów? To dobrze czy źle, że również wybrała
tę kamienicę?
Ma kancelarię na parterze, czarno-białą, bo jak mówi, takie najczęściej
bywają związki. Zwłaszcza te, które się rozpadają. Ludzie wtedy nie widzą
żadnych tonów ani odcieni, tylko uważają, że wszystko ma tylko te dwie barwy.
Obecnie są w czarnej i nie dostrzegają żadnych innych kolorów.
Nawet im się nie dziwię.
Białe ściany, na których wiszą czarno-białe grafiki. Nie można w nich
dostrzec niczego albo można dostrzec wszystko. Bazgroły, niedokończone
rysunki, jakieś kreski przecinające się pod każdym kątem.
– To nasze myśli. Nasz stan umysłu. Nasze emocje – wyjaśniła mi
prawniczka, kiedy zjawiłam się u niej po raz pierwszy. Joanna, ubrana w czarną
prostą sukienkę i delikatny naszyjnik z białych pereł, siedziała za czarnym
lakierowanym biurkiem, na którym stał biały wazon z białą lilią. Białe ramki ze
zdjęciami, biały pojemnik na białe długopisy i jabłko, które nie pasowało do
tego wystroju. Było zbyt czerwone i za bardzo przyciągało wzrok.
Joanna musiała myśleć podobnie, bo szybko je schowała do torebki.
Gdyby się nad tym poważniej zastanowić, to ta kolorystyka rzeczywiście
miała jakiś sens. Do życia w zgodzie z naturą potrzebujemy wszystkich barw.
Jednymi otaczamy się chętniej, inne są tylko dodatkiem. Ale tutaj, w tej
kancelarii, wszystko jest albo białe, albo czarne. Nadmiar bieli oślepia i tak
właśnie jest na początku związku. Kiedy jednak władzę zaczyna przejmować
czerń, w cały ten układ między dwojgiem ludzi zaczyna się wkradać smutek,
przygnębienie i jakieś poczucie straty. Pewnie, to tylko uproszczenie, ale jednak
ten gabinet mnie przekonał. I Joanna również.
– Nie będzie mnie pani namawiać do zmiany decyzji? – zapytałam na
wszelki wypadek.
Roześmiała się.
– Od tego są terapeuci. Ja jestem tu po to, żeby panią przeprowadzić po dość
chybotliwej kładce. To nigdy nie jest łatwa droga, bez względu na to, jak bardzo
będą państwo starali się zachować twarz i nawzajem nie okaleczyć.
– Mój mąż na razie nic nie wie.
Skinęła głową.
– Nie domyśla się nawet?
Powinien. A jeśli nie? A jeśli niczego nie zauważył, bo po prostu tak mu było
wygodniej? Ale to niczego nie zmienia. Muszę od niego odejść po to choćby,
żeby znowu zacząć dostrzegać inne barwy niż tylko czerń i biel. Jestem wyprana
ze wszystkiego. Przezroczysta. Stoję na ruchomych piaskach i to one mnie
przesuwają, a tak przecież być nie powinno. To człowiek podejmuje decyzje,
a nie wszechświat.
– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze. – Ale nie sądzę, żeby był
szczęśliwy w takim układzie. Bo skoro ja się duszę, skoro mnie nic już nie
cieszy, skoro coraz rzadziej się uśmiecham, to przecież on musi czuć się
podobnie, prawda?
Joanna nie znała odpowiedzi na to pytanie, ale obiecała raz jeszcze, że zrobi
wszystko, żeby nas to jak najmniej zabolało.
– „Jeśli życie staje się kwaśno-gorzkie jak cytryna, spróbuj dodać do niego
cukru i zrobić przepyszny sok” – tak w wolnym tłumaczeniu brzmi motto
młodych Amerykanów. Koniec ze łzami, gniewem, depresją i załamywaniem
rąk. Rozstania nie muszą być bolesne. – Uśmiechnęła się do mnie, a ja
postanowiłam, że chcę być młodym Amerykaninem i zrobić sok z czegoś, co do
tej pory tylko wykrzywiało mi twarz.
Pora na nowe podejście. Na nowe rozdanie. Na nową mnie. Czarno-biały
gabinet wypełnił się odrobiną zielonej nadziei, którą wyprodukowało moje ciało.
Kiedy z niego wychodziłam, czułam, że to dobra decyzja, że nareszcie coś się
zmieni, a ja być może odzyskam uśmiech. Nie, nie obwiniałam o jego brak
Wiktora, albo przynajmniej nie tylko. Zdawałam sobie sprawę z własnych
niedociągnięć i błędów, które popełniłam. I naprawdę cieszył mnie fakt, że
jestem na tyle niezależna finansowo, że mogę podjąć taką decyzję. Ile kobiet
tkwi w beznadziejnych związkach, bo nie stać ich na inne rozwiązanie? Ile
chciałoby uciec, choćby z jedną walizką, ale nie potrafią odciąć się od pewnych
społecznych norm, od potępiającego wzroku rodziny, od pogardy, która im
będzie już zawsze w jakimś sensie towarzyszyć.
Niefajnie jest być rozwódką. Niefajnie obwieścić całemu światu, że nie
udało się coś, co miało być życiowym fundamentem. Małżeństwo to dla wielu
świętość. Nawet wtedy, kiedy przypomina spalony kościół. Kiedy nie ma w nich
żadnych symboli, niczego, czego człowiek mógłby się jeszcze chwycić.
– Ale pani już go naprawdę nie kocha? – To pytanie Joanny zadźwięczało mi
nagle w głowie.
No pewnie, że nie. Przecież nie robię mu od dawna kawy. Rozmawiamy
tylko wtedy, kiedy musimy. Nic nie robimy razem. A ja od dłuższego czasu
czuję się jak ptak w klatce. Przynajmniej tak się wtedy czułam, kiedy ją
odwiedzałam z konkretnym postanowieniem.
Człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak ogromną przyjemność stanowi wolny
dzień, dopóki nie dotrze do niego, że właśnie go otrzymał w prezencie i może
dowolnie wykorzystać. Małżeństwo jest zabawą we dwójkę. Od momentu,
w którym nakładamy sobie obrączki na palce, przestajemy istnieć jako
niezależne jednostki. To dziwne i chyba niezdrowe, zwłaszcza że większość
w ogóle z tym nie dyskutuje. A co z nami? Co z małymi sekretami, które do tej
pory były tylko nasze? Czy trzeba je oddać wraz z posagiem? Czy trzeba się ich
pozbyć, wykruszyć z siebie i postawić na regale w sypialni obok sekretów
męża? Dlaczego tak szybko przestajemy być sobą i zaczynamy dopasowywać
się do nowej roli, która przecież niekoniecznie musi być idealna?
Niezależność.
Małżeńska niezależność nie istnieje. Przynajmniej ja o niej nic nie wiem.
Oddałam się Wiktorowi cała, wraz ze wszystkimi zakamarkami mojej duszy.
Oddałam mu swoje myśli i pragnienia, swoje tęsknoty, nadzieje, swoje marzenia
i prawo do samotności. Nic dziwnego, że po jakimś czasie zatęskniłam za sobą
samą. Za wyjściem z domu bez konieczności tłumaczenia się, dlaczego to robię.
Za spacerem bez niczyjego towarzystwa. Za tym, żeby usiąść na ławce,
obserwować ludzi, wyobrazić sobie jakieś alternatywne życie, alternatywą
siebie, w innym miejscu, w innym czasie. Jak wyglądałabym z krótkimi
ciemnymi włosami, trochę wyższa i bardziej wysportowana? Co robiłabym,
gdybym nie została ornitologiem? Czy całkowicie poświęciłabym się teatrowi?
Jak wyglądałby mój świat, gdybym tamtego dnia nie poznała Wiktora, tylko
zupełnie kogoś innego? Czy siedziałabym teraz na ławce i również wyobrażała
sobie kolejną alternatywną wersję swojego życia? Czy istnieje jakaś lepsza
odsłona mnie samej, do której nigdy nie będę miała dostępu? A może tylko
gorsza? Bardziej pogubiona, niespełniona, nieszczęśliwa.
To było ponad trzy lata temu. Pamiętam doskonale ten dzień, kiedy nagle po
prostu wyszłam z domu i nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby poinformować
o tym swojego męża. Ala była u dziadków, Wiktor czytał coś w sypialni. A ja
nagle wstałam, narzuciłam na siebie kurtkę, wcisnęłam do kieszeni telefon
i portfel i bez żadnego zastanowienia otworzyłam drzwi. Była jesień, dość
pochmurna i popielata, ale nie czułam ani zimna, ani chłodnego wiatru, który
chętnie wpychał się pod mój sweter i dotykał skóry. Szłam przed siebie,
obserwując ludzi, oglądając wystawy sklepowe, chłonąc zapachy i dźwięki
miasta. Poszłam do parku, usiadłam na ławce i wyciągnęłam nogi. Najchętniej
zamknęłabym oczy, ale bałam się zwracać na siebie uwagę. Więc patrzyłam na
drzewa, które z każdym podmuchem wiatru oddawały swoje liściaste sukienki,
na jakąś parę, która szła w milczeniu, pod rękę i w tym samym tempie.
Patrzyłam na biegające psy, na resztki trawy z wybarwioną jesiennie zielenią i na
jemiołuszkę, która usiadła na pobliskiej jarzębinie. Czyli na pewno mamy
październik. Przyleciała i zostanie do kwietnia, bo nasz klimat jest dla niej
ciepły, zważywszy że zazwyczaj zamieszkuje tajgę. Była śliczna. Niewiele
większa od wróbla z efektownym czubkiem z piórek skierowanym ku tyłowi
głowy. Wyglądało to jak misternie ułożona fryzura. Popatrzyłyśmy chwilę na
siebie, a potem odfrunęła, a ja pomachałam jej ręką.
Kiedy zaczął padać deszcz, schowałam się pod drzewem i oparłam plecami
o pień. Nie chciało mi się wracać do domu, chociaż powoli czułam, że robi mi
się zimno. Dlaczego nigdy wcześniej nie wybierałam się na samotne spacery?
Dlaczego uznałam, że absolutnie wszystko trzeba robić razem? Tyle że im
więcej tego razem, tym szybciej pojawia się pragnienie bycia osobno.
Przychodzi taki moment, w którym już nie dotykasz dłoni partnera, a nawet
odsuwasz swoją, żeby schować ją do kieszeni.
Przebywanie zbyt długo w jednym miejscu ogłupia człowieka. Zamula mu
mózg i nie pozwala otwierać się na nowe. Uzależnienie się od drugiej osoby jest
naszą kobiecą skazą. Naszym grzechem głównym, który każde kolejne
pokolenie powtarza z uporem maniaka.
Telefon zadzwonił tak niespodziewanie, że w pierwszej chwili nie
wiedziałam, gdzie jestem.
To samo pytanie usłyszałam chwilę później od Wiktora.
– W parku.
– Jak to w parku? Po co?
Wzruszyłam ramionami. Bo chciałam?
– Poszłam na spacer.
– Mogłaś coś powiedzieć. Wołam cię od godziny, bo chciałem, żebyś mi
zaparzyła herbatę, ale w końcu do mnie dotarło, że wrzeszczę do pustych ścian.
Roześmiałam się. Herbatę!
I tak to się chyba zaczęło. Od braków wyrzutów sumienia za niezaparzoną
herbatę, za coraz częstsze milczenie, za odsuwanie się od siebie, za spacery
w pojedynkę, za osobną kołdrę. Coraz częściej stawaliśmy do siebie plecami
i naprawdę nie wiem, kto bardziej zawinił. Czy ja, bo dotarło do mnie, że już
dłużej nie chcę być częścią tego układu, czy Wiktor, który zdawał się niczego
nie zauważać, zupełnie jakby mu było to obojętne. A kiedy obojętność dotyka
obie dusze naraz, prędzej czy później zaczyna się postępująca melancholia.
Małżeńskie przygaszenie, rodzaj osowiałości, którą ciężko jest znowu rozbudzić.
Dziwne, że tyle ze sobą wytrzymaliśmy, że mogliśmy kłaść się do jednego łóżka
i udawać, że nic się nie dzieje. Powinnam wcześniej złożyć papiery rozwodowe,
powinnam to zrobić zaraz po tym spacerze, kiedy uświadomiłam sobie, że wcale
nie nudzę się w swoim własnym towarzystwie.
Owszem, blokowała mnie Alicja.
Kochała Wiktora nad życie i kochała nas jako rodzinę. Jeśli więc tkwiłam
w tym wszystkim dalej, to głównie ze względu na nią właśnie. A kiedy w końcu
dojrzałam do stanu, w którym zdecydowałam się na krok ku własnej wolności,
dostałam w prezencie od losu najbardziej upokarzające uzależnienie od drugiego
człowieka. Musiał ze mną zostać z poczucia obowiązku, a ja musiałam zrobić
wszystko, żeby mnie teraz nie zostawił. To przerażające, ale nie wyobrażam
sobie, że mogłabym zostać sama z moim kalectwem, nawet jeśli tylko
chwilowym. Nie radzę sobie z najprostszymi czynnościami, ciągle jeszcze mam
problemy z samodzielnym myciem, ledwo opanowałam kładzenie się do łóżka
i siadanie na wózek. Jestem jak marionetka, której ktoś pozrywał niektóre
sznurki. Straciłam synchroniczność ruchów, zgubiłam niezależność, stałam się
towarem wybrakowanym. Wiktor jest mi potrzebny bardziej niż kiedykolwiek,
nawet gdybym musiała w tym celu udawać wielką miłość.
– Myślisz, że znowu będę chodzić? – spytałam nagle.
Siedzieliśmy w kuchni, on czytał jakieś wydrukowane materiały do swojej
pracy, ja mieszałam od dobrych dziesięciu minut łyżką kawę w kubku.
Spojrzał na mnie mało przytomnie.
– Będziesz – powiedział automatycznie i pokiwał dla pewności głową.
– Ale mówisz tak, żeby mnie pocieszyć, czy naprawdę w to wierzysz?
Przełknął ślinę.
– Lekarz ani razu nie wspomniał o tym, że twój całkowity powrót do
zdrowia jest niemożliwy. Po prostu nie umiał powiedzieć, kiedy znowu wszystko
wróci do normy. Pamiętaj, że rdzeń nie został przerwany, wiem, że się
powtarzam, ale to powinno nas najbardziej motywować. To tylko kwestia czasu.
Chciałam zapytać, czy będzie go dla mnie miał, ale bałam się odpowiedzi.
Bałam się nawet zawahania w jego głosie, więc tylko wyjęłam łyżeczkę z kubka
i wypiłam duszkiem zimną kawę. Spodobało mi się, kiedy powiedział „nas
motywować”. Z jednej strony chciałabym być sama, z drugiej poczułam się
jednak o wiele lepiej, słysząc liczbę mnogą. Mam chyba jakąś emocjonalną
paranoję.
– Chcesz świeżej kawy?
Nie chciałam, ale skinęłam głową.
Wstał od stołu, wyjął filtr i pomarańczową puszkę. Znałam te ruchy na
pamięć, ale teraz z przyjemnością patrzyłam na to, co robi. Jak zwykle nasypał
kawę do miarki i przesunął po niej palcem, żeby było idealnie równo. Dwa razy
sprawdził, czy uchwyt filtra jest dobrze zamontowany, a potem nacisnął guzik,
przytrzymując jak zwykle o dwie sekundy za długo. Zawsze mnie to bawiło, że
jest tak bardzo skrupulatny. Czy bardzo się zestarzeliśmy? Wiktor miał ciągle
wyprostowane plecy i niewiele siwych włosów na głowie. Dorobił się
niewielkiego brzuszka, ale ostatnio znowu zaczął biegać. Ruchy miał dość
dynamiczne, krok zdecydowany. Nie narzekał na żadne bóle, nie stękał, kiedy
rano wstawał z łóżka. W zasadzie trzymał się wyjątkowo dobrze i miałam
nadzieję, że podobnie myśli o mnie. No, może teraz nie, bo jednak trudno
cokolwiek powiedzieć o kimś, kto korzysta tylko z połowy własnego ciała. Przez
moment pomyślałam, że to chyba lepiej nie móc poruszać nogami niż rękoma.
Jednak ręce przydają się o wiele bardziej. Można samemu jeść, umalować się,
można się umyć i trzymać książkę. Można wreszcie schować w dłoniach twarz,
jeśli akurat człowiek nie ma możliwości, żeby się gdzieś ukryć.
– Co jest? – spytał mój mąż, bo właśnie to zrobiłam.
Zakryłam dłońmi twarz.
Zerknęłam na niego przez palce i uśmiechnęłam się na widok jego
zmarszczki między brwiami.
Może naprawdę się martwi.
– Nic. – Uśmiechnęłam się tylko. – Dzięki za kawę. Tym razem wypiję
gorącą. – Puściłam do niego oko.
Pokiwał tylko głową, coś tam mruknął i zaczął wycierać blat. Kiedyś
podeszłabym do niego, objęła od tyłu i tak stalibyśmy przytuleni przez jakiś
czas, ciesząc się zwykłym momentem. Ale teraz siedziałam przecież na wózku.
Zresztą bardzo by się zdziwił, gdybym tak nagle i bez uprzedzenia po prostu
się do niego przytuliła. Pewne rzeczy ulegają przedawnieniu. Nawet w stosunku
do własnego męża.
Pojechałam do sypialni i sięgnęłam po leżącego na komodzie laptopa.
Miałam wypadek, siedzę na wózku, a przede mną długa rehabilitacja. Trochę
mną potarmosiło i nie miałam siły, żeby do Ciebie napisać. Ale powoli wracam
do świata żywych i chyba potrzebuję kilku miłych słów. A może nawet czegoś
więcej?
Wysłałam tę samą wiadomość do mojej czwórki adoratorów, najbardziej
licząc na odpowiedź Thora. Wiedział, że kocham bladoróżowe tulipany. Co
prawda pora na tulipany już się skończyła, ale może uda mu się gdzieś je
zdobyć. Tylko nie ma mojego adresu... Może jakoś dyskretnie o niego zapyta?
Albo sama go naprowadzę?
Jak dobrze mieć kogoś, komu na tobie zależy.
Wiktor

Nie pojechał nad morze. Ani w poprzedni weekend, ani w ten. Kiedy znowu
odwoływał swój wyjazd przed Karolą, czuł się źle, miał wrażenie, że za chwilę
straci coś, co miało być przepustką do raju. Z drugiej strony poczuł jakąś dziwną
ulgę, że nie musi kłamać. Sam się sobie dziwił. Przecież oszukiwał swoją żonę
już od dłuższego czasu i jakoś nie miał z tym problemów.
Co się nagle zmieniło?
Kiedy zobaczył, jak próbowała wczoraj wstać, jak uśmiech rozjaśnił jej
twarz, miał ochotę podbiec i ją uściskać.
Ale trochę krępował się Dominika i siebie samego. Jak to tak nagle objąć
swoją żonę?
– Stoję – wyszeptała naprawdę przeszczęśliwa i spojrzała na swojego
fizjoterapeutę tak, że prawie mu pozazdrościł.
– Mówiłem. Od samego początku mówiłem, że to tylko kwestia czasu. Tyle
że człowiek chce wszystkiego od razu. A nie zawsze można. Trzeba odczekać
swoje sekundy, minuty i godziny, żeby potem cieszyć się choćby z tego, że
można stanąć na własnych nogach.
– Będę chodzić – bardziej stwierdziła, niż zapytała Cecylia.
– Będziesz. Jeszcze nie teraz, jeszcze trochę czasu potrzebujesz, kolejnych
minut i godzin, ale już wiesz, że warto czekać.
Cecylia wyglądała tak, jakby wykąpała się w słońcu. Uśmiech rozjaśnił ją od
środka i zaróżowił policzki. Była śliczna i chętnie na nią patrzył. Oczywiście
szybko przyszło opamiętanie, więc chrząknął tylko, podrapał się po głowie,
a potem wszedł do pokoju i powiedział:
– No brawo! Wiedziałem, że ci się uda!
Spojrzała na niego szczęśliwa i wreszcie, od tylu tygodni, szczerze
uśmiechnięta. Tygodni? Chyba raczej lat.
Karola zadzwoniła do niego wieczorem z pytaniem, czy ich wspólny wyjazd
jest równie skomplikowany jak zagadnienia z fizyki kwantowej.
– Musimy po prostu trochę jeszcze poczekać. Wszystko się w końcu ułoży,
ale czasem potrzebna jest cierpliwość.
– Wydaje mi się, że mam jej wystarczająco dużo. Ale zapasy mogą się
wyczerpać.
Przełknął ślinę.
– Karola...
– Po prostu czuję się odsunięta. Wakacje prawie minęły, a my nie zrobiliśmy
niczego razem. A teraz odmawiasz mi nawet dwóch dni, podczas których nie
chciałam robić z tobą niczego innego, jak tylko się kochać.
Chyba tylko idiota uznałby to za mało zachęcającą perspektywę. Ale
w sobotę Cela postanowiła w końcu wybrać się do tego gościa od ASMR.
– Pójdziesz ze mną? – spytała go, a on nie mógł przecież odmówić. – Bo
trochę boję się szemrania i szeleszczenia przez inne osoby. Wolałabym mieć
przy sobie kogoś, kto w razie czego zawiezie mnie do domu.
Obiecał jej zatem, że pójdą tam razem. W tej sytuacji mógł zaproponować
Karoli wyłącznie jakiś romantyczny obiad w ich ulubionej restauracji. A potem
może spacer. A potem... Jak dobrze to rozegra i będzie wystarczająco miły, to
kto wie, może Karola zaprosi go do siebie?
Co prawda nie będzie mógł zostać dłużej niż kilka godzin, ale lepsze to niż
kolejna kłótnia albo jakieś dziwne obrażanie się. Swoją drogą to dziwne, że po
wypadku Cecylii tak szybko zaczęło się coś psuć w jego idealnym do tej pory
romansie. Rozumiał, że Karola jest zazdrosna, nawet mu to schlebiało, rozumiał
też, że się niecierpliwi, ale na miłość boską, przecież Cela nie wpakowała się
w ten wypadek na własne życzenie! Takie rzeczy się zdarzają i tylko od
inteligencji i zrozumienia drugiej strony zależy, w jaki sposób człowiek sobie
z tym poradzi. A Karola najwyraźniej nie radziła sobie w ogóle.
Nie mówił jej wszystkiego, bo doskonale wiedział, czym by się to skończyło.
Nie mógł jej przecież powiedzieć, że tylko w ramach terapii pojechał z Celą do
lasu, żeby mogła odetchnąć świeżym powietrzem, oderwać się od miasta
i popatrzeć na swoje ukochane ptaki.
I tylko on tak naprawdę rozumiał jej zachwyt, kiedy zobaczyła kowalika.
Nikt inny nie wiedziałby, co było w tym tak uroczego i godnego okrzyków
radości.
– To niesamowite! Co prawda to nie jest ptaszek wędrowny, ale rzadko
można go zobaczyć latem. A jest taki uroczy. – Przyłożyła lornetkę do oczu
i z uśmiechem na twarzy wpatrywała się w gałęzie drzew.
Wcześniej zawsze go to rozczulało. To jej zaangażowanie, ta dziecięca
radość. Po jakimś czasie przestał jej towarzyszyć w tych wyjazdach, sam nie
wiedział czemu. Teraz wszystko mu się znowu przypomniało.
– Zobacz sam, z wierzchu jest taki cudownie bladoniebieski, a od spodu
rdzawy, choć czasem zdarzają się też białe brzuszki. No i ta charakterystyczna
czarna opaska na oczach, nadająca mu wygląd bandyty.
– Zorro – słusznie zauważył, zerkając przez lornetkę.
– A wiesz, że to jest jedyny ptak w Polsce, który potrafi poruszać się po
drzewach głową w dół?
Uśmiechnął się.
– A wiesz, że chomikuje ziarna na czarną godzinę? Potrafi zabrać ich kilka
z karmnika albo wydziobać ze słonecznika, ale zjada tylko jedno. Resztę utyka
i chowa w różnych miejscach, na wypadek, gdyby kiedyś mu zabrakło
pożywienia.
To był zwykły, normalny spacer. Trochę się co prawda musiał
nagimnastykować, żeby przepchnąć Celę na wózku w miejsca, gdzie nie było
ścieżek, ale wcale z tego powodu nie narzekał. Kiedy oni ostatnio byli na
spacerze? Przez ostatnie miesiące wszędzie zabierał Karolę, nic dziwnego zatem,
że brakowało mu czasu. I chęci zresztą również.
Karola nie lubiła ptaków. Podobno w dzieciństwie zaplątał jej się gołąb we
włosy i od tego czasu miała uraz. Odpędzała wróble i wzdrygała się na widok
gawronów. Kiedyś pokazał jej wilgę i chciał nawet zabłysnąć wiedzą na jej
temat, ale tylko spojrzała na niego pobłażliwie.
– Serio? Je pasikoniki? Umarłam z zachwytu.
W tej sytuacji postanowił więcej nie wypowiadać się na temat ptaków przy
Karoli. Zresztą zawsze podobało mu się w niej właśnie to, że była taka inna od
jego żony. Więc po jaką cholerę miałaby się zachwycać wilgą?
Cecylia wyglądała na zmęczoną, ale szczęśliwą.
– Fajnie – powiedziała nagle. – Fajnie dziś było.
I nie wiedzieć czemu zabrzmiało to tak jak wtedy, kiedy czternaście lat temu
oznajmiła mu po raz pierwszy, że bardzo jej się podoba.
Partnerzy samic pingwinów Adeli płacą za seks materiałami budowlanymi.
Gniazda tych ptaków składają się z niewielkich kamyków. Zdobycie takiego
budulca na antarktycznej pustyni nie jest łatwe, nic dziwnego zatem, że
poszukiwanie kamyków zaczyna się dużo wcześniej. Najczęściej są to odłamki
skalne, twarde i stabilne. Dla pingwinów ważna jest wysokość gniazda – im
wyższe, tym oczywiście bardziej bezpieczne, bowiem wiosną nie grozi mu wtedy
zalanie wodą z topniejącego lodu. Pingwiny zabierają sobie wzajemnie kamyki,
nawet jeśli wiedzą, że mogą za to porządnie oberwać. Niektóre samice są
wyjątkowo wyrachowane – wędrują do gniazda samotnego samca, zachęcają go
do kopulacji i tym samym zdradzają swojego partnera. Kiedy jest już po
wszystkim, zabierają kamyk i wracają do domu.
Cecylia

W prawdziwej przyjaźni między kobietami najważniejsze jest zrozumienie


problemu, jeszcze zanim został głośno wypowiedziany. Anna siedziała obok
mnie i głaskała po ręce, nie zadając żadnych pytań. Doskonale wiedziała,
w jakiej sytuacji obecnie się znajduję i jak bardzo wszystko się skomplikowało.
Lubiła Wiktora, lubiła nas jako rodzinę, ale potrafiła wczuć się w moje położenie
i gdzieś podświadomie chyba zazdrościła mi decyzji o odejściu. To ona tak
naprawdę jako pierwsza dowiedziała się, że między nami przestało się układać
i że planuję rozstanie. To jej pierwszej zdradziłam, że taka myśl zalęgła się
w mojej głowie i z każdym dniem rosła, dopieszczana wizją nowego życia.
– Ja bym się bała – powiedziała mi wtedy. – Bałabym się siebie samej,
odciętej od układu, w którym funkcjonuję od lat jako niezbędna część maszyny.
Jestem typowym przykładem kobiety, która straciła niezależność wraz
z nałożeniem obrączki na palec. I to nie jest tak, że czegoś żałuję, po prostu
świadomie weszłam w inną rolę. Kiedy wychodzisz za mąż, automatycznie
rezygnujesz z jakiejś części siebie. Nawet nie jestem tym jakoś bardzo
zaskoczona.
– I nigdy nie miałaś ochoty rzucić tego wszystkiego i wrócić do siebie sprzed
lat? – Spojrzałam na nią pytająco. – Pamiętaj, że większość z nas
podporządkowuje się nowym zasadom i zapomina o własnych potrzebach.
Czasem robimy to nieświadomie albo po prostu dlatego, że jesteśmy idiotkami.
– Ochotę miałam pewnie nieraz, ale szybko przestraszyłam się tych myśli.
Człowiek bardzo szybko przyzwyczaja się do pewnego układu, a kiedy musi coś
w nim zmienić, wpada w panikę. Ja nawet nie lubię kupować nowego portfela
albo komórki, bo jestem tak bardzo związana z tymi, które mam. Chyba
najgorszy jest moment zapoznawania się z czymś nowym. Oswajania.
Wystawienia nosa spod kupki ciepłych liści. Poza tym ja nie jestem
nieszczęśliwa. Może trochę inna, może częściowo pozbawiona siebie z dawnych
czasów. Ale mogę z tym nadal żyć.
– Możesz – przyznałam uczciwie. – I nawet ci zazdroszczę tej pewności. Ja
chyba dojrzałam do decyzji, że muszę wszystko zmienić, żeby znowu być sobą,
ale najbardziej boję się reakcji Alicji – dodałam. – Decydując się na rodzinę,
przyjmujemy też fakt, że nie jesteśmy już na tym świecie sami i że nasz egoizm
musi ustąpić miejsca poczuciu odpowiedzialności za innych. Ale ja już nie mogę
tak dłużej. Mijamy się, śpimy w jednym łóżku, a jednak osobno, nie zauważamy
się. Każde z nas ma swój świat, do którego nie wpuszczamy drugiej osoby.
Czasem mam wrażenie, że nawet gdybym zostawiła otwarte drzwi, to Wiktor
i tak by z tej oferty nie skorzystał. Podobnie zresztą jak ja. Nie mogę uwierzyć,
że to właśnie jego teraz tak bardzo potrzebuję. Kilka dni temu byliśmy na
spacerze w lesie. Miałam wrażenie, że czas się cofnął, że nagle znowu
zaczęliśmy się rozumieć, że może nie ma fajerwerków, ale jest jakiś spokój. Ale
po powrocie do domu znowu wszystko wróciło do normy. On zamknął się
w pokoju i coś czytał, ja położyłam się, żeby odpocząć. Kolację zjedliśmy
osobno.
Anna pokiwała głową.
– Szkoda, że nie można zebrać tych wszystkich dobrych momentów, które
znowu się wydarzają, i spróbować stworzyć z nich czegoś nowego. Na zasadzie
recyklingu – powiedziała.
Siedziałyśmy w jakiejś maleńkiej kawiarni, schowane w kącie, ukryte przed
spojrzeniami innych ludzi. Ściany był tak ciasno obwieszone zdjęciami,
rysunkami i grafikami, że trudno było znaleźć chociaż jeden wolny centymetr
kwadratowy. Najwięcej było rycin ziół, kwiatów i liści, ale wychwyciłam też
kolorowe zdjęcia ptaków, odnajdując wśród nich rudzika, kosa, bażanta,
jaskółkę, srokę i gila. W powietrzu unosił się delikatny zapach świeżo zmielonej
kawy i czekoladowego ciasta, które serwowano tu od wczesnych godzin
porannych. Na stole leżały ręcznie dziergane serwetki i stały stare cukiernice,
każda inna, każda z jakąś historią, czasem jeszcze nową, ale najczęściej
wyszczerbioną i z przetartymi złoceniami.
– Kiedyś tak o tym nie myślałam, ale dzisiaj widzę to wyraźnie. Przychodzi
taki moment w życiu każdej z nas, że potrzebujemy samotności, swojego
miejsca, swojego pokoju i czasem też tylko swojej wyspy. Kiedy jesteś otoczona
z każdej strony obowiązkami i ludźmi, którym w jakimś sensie usługujesz,
gubisz samą siebie. Rozmywasz się, zajmując innymi – wyszeptałam, a Anna
z delikatnym uśmiechem mi przytaknęła.
– Rozumiem cię, Cela, choć mam wrażenie, że mówisz to bez przekonania.
Albo przynajmniej z mniejszym niż jeszcze kilka miesięcy temu. Naprawdę
chcesz się rozwieść?
Zamknęłam oczy.
– Wiktor kogoś ma i ja to wiem na pewno. Nawet mu się nie dziwię, ale
trochę zabolało. Boję się, że mnie nieustająco porównuje z tą kobietą i że
niestety tracę punkty w każdym jednym aspekcie. I nie chodzi tu tylko o wygląd.
Po prostu ostatnio nie układało nam się w ogóle, a on na pewno nie pamięta
tego, co było kiedyś, bo te gorsze dni z pewnością to jakoś zakryły. Nie mogę
mu teraz pozwolić odejść. – Spuściłam głowę. – Ale kiedy znowu będę sprawna,
sytuacja i tak się sama rozwiąże. A wtedy wolałabym pierwsza wnieść pozew
o rozwód niż czekać, aż on mnie zostawi. Ale jeszcze nie teraz. Nie teraz...
– A jak rehabilitacja?
– Czasem jest dobrze, a czasem tracę wiarę. Wiem i widzę, że jest lepiej, ale
ja jakoś oczekuję jeszcze większych i bardziej spektakularnych postępów.
Powolne, żółwie odzyskiwanie samej siebie to nie jest to, na co czekam.
Owszem, poruszam palcami, wróciło mi czucie, mogę sama wstać. Ale ja muszę
chodzić! Biegać. Galopować.
– Musisz być cierpliwa.
– Wszyscy to mówią. I wszyscy zapewne mają rację, tylko że ja, kurwa, tego
nie kupuję. Chcę wrócić do siebie sprzed wypadku i posprzątać to, co zaczęłam.
Anna zanurzyła palec w bitej śmietanie. Zawsze tak robiła, od kiedy się
poznałyśmy sto lat temu lub raczej od kiedy pojawiła się w kawiarniach bita
śmietana w kawie, z dodatkiem likieru Baileys. Była drobną szatynką
o nieśmiałym spojrzeniu i jeszcze bardziej nieśmiałych ruchach. Czasem
odnosiłam wrażenie, że moja przyjaciółka z każdym rokiem coraz bardziej
chowa się w swoich własnych ramionach i zastanawiałam się, czy ja również nie
wyglądam podobnie. To niesłychane, jak kobiety szybko gasną, kiedy nie otacza
ich miłość. Zupełnie jak ogromne gwiazdy w kosmosie, które, gdy brakuje im
paliwa i gdy proces fuzji spowalnia, kończą swoje życie. Niektóre ostatnim
wybuchem, inne po prostu powoli znikają.
Owszem, niemiłość w naszym związku pojawiła się najwyraźniej z obu
stron, co wcale nie znaczy, że przez to było mi jakoś łatwiej. Wcale nie jest
dobrze żyć w przeświadczeniu, że coś, co dla ludzi jest najważniejsze na
świecie, nas już nie dotyczy. Być może jeszcze się kiedyś zakocham, kto wie.
A jeśli wyczerpałam swój limit? A jeśli jest tak, że każdy dostaje tylko określoną
ilość dni wypełnionych miłością i podobnie jak nie wie, kiedy umrze, tak nie
wie, kiedy te dni się wypełnią? Skoro rozdzielanie urody, sławy i bogactwa jest
tak wyjątkowo niesprawiedliwe, to podobnie może być również z miłością. Jedni
dostają kilka dni, drudzy miesiące, a jeszcze inni wieczność. Jedni zakochują się
tylko raz w życiu, a drudzy niemal non stop balansują między błogością
a rozmarzeniem. Możliwe, że ja wszystko już wykorzystałam i obecnie
pozostaje mi jedynie namiastka uczucia oraz silna potrzeba pomocy ze strony
kogoś, kto dostał w prezencie kolejną szansę na miłość.
– Wiesz, kto to jest? – spytała Anna.
Wzruszyłam ramionami.
– Nie mam pojęcia. To znaczy wiem tyle, że to jego doktorantka. Wiem, jak
ma na imię, bo raz zerknęłam na komórkę, którą zostawił na stole. Ale nie
otwierałam wiadomości, nie miałam odwagi. Wiem tylko, że musi być dla niego
kimś ważnym, bo widzę zmiany w jego zachowaniu. On się puszy, stroi
i mimowolnie wypina do przodu pierś. Jak rajski ptak gotowy na podbój kolejnej
samiczki. To wyjątkowo łatwo zauważyć, zwłaszcza kiedy i tak nie mam nic
innego do roboty. Zresztą to przecież moja praca. Obserwowanie. – Zaśmiałam
się, choć wcale nie było mi jakoś specjalnie wesoło.
– Zapytasz go?
– Nie. Bo wtedy będziemy musieli się jakoś określić. Dopóki wszystko jest
tajemnicą, możemy nadal udawać małżeństwo. Kiedy sekret przestanie
obowiązywać, jak się będziemy czuli? Ja prosząca o litość, on łaskawie mi ją
dający? Oboje dojdziemy do wniosku, że tego nie ma co na siłę ciągnąć. Ja
uniosę się dumą, on powie, że to rozumie i jeszcze tego samego dnia spakuje
walizkę. Trudno – westchnęłam – muszę udawać dalej.
Pomilczałyśmy jeszcze trochę nad kolejnymi filiżankami kawy, ale
pomilczałyśmy wspólnie, co jest możliwe tylko między prawdziwymi
przyjaciółkami.
Popołudnie podarowało mi coś dziwnego. Niepokój, rozdarcie, galop myśli.
Naprawdę nie chciałam podsłuchiwać, ale im bardziej nie chcesz, tym
trudniej dotrzymać słowa. Podsłuchujący ludzie robią krzywdę sobie samym, bo
zatruwają swoje myśli i rozbudzają wyobraźnię. Głowa rozpoczyna własną
projekcję, wzbogaconą o coś, co nie istnieje, ale ty już zaczynasz się nakręcać
i w końcu przepadasz z kretesem.
Umówił się.
Najpierw usłyszałam po prostu szept, który przecież nie jest naturalny, kiedy
rozmawiasz z kimś przez telefon. Człowiek zazwyczaj mówi normalnie. Nie
szepcze. Nie robi ze zwykłej konwersacji niczego intymnego, jeśli nie ma takiej
potrzeby.
– Dzisiaj? Postaram się. Wiem, ale tym razem naprawdę się postaram. O
dziewiętnastej w Chimerze.
Dobrze, że podał nazwę. Chociaż nie wiem, do czego miałoby to być mi
potrzebne. Przecież mu nie zabronię. Drugi raz nie zastosuję też sztuczki
z upadkiem w łazience. Poza tym jakie ja mam prawo? Przecież sama czekam na
rozwód. Na wolność, na skrzydła, które sobie znowu doczepię.
Kiedy przyszła Aniela, nie zdążyłam się nawet z nią przywitać. Wyrzuciłam
z siebie wszystko, bez ładu i składu, nie mam pojęcia, czy cokolwiek z tego
zrozumiała.
– Skoro musisz, to idź.
– To głupie, nie?
Spojrzała na mnie, lekko się uśmiechając.
– Jesteś zazdrosna?
Zastanowiłam się.
– No wiesz, w końcu to mój mąż.
– Ale z tego, co zrozumiałam, planowałaś się z nim rozwieść.
No wiem, trochę to wszystko bez sensu brzmi, ale przecież każdy związek to
kumulacja paradoksów. Podobnie jak każda kobieta.
– Tak, ale to nie znaczy, że on powinien się z tego cieszyć.
Aniela pokiwała głową.
– Rozumiem. Naprawdę rozumiem, choć brzmi to całkiem niedorzecznie.
Jedź. A ja w tym czasie zrobię kolację. I dzwoń w razie potrzeby.
Dotarłam do Chimery przed nimi. Postanowiłam, że usiądę blisko wyjścia,
schowana za wieszakami. To było dobre miejsce, nikt tu nigdy nie siadał, stolik
sprawiał wrażenie kąta dla pracowników, a jednocześnie był idealnym punktem
obserwacyjnym. Przysunęłam dwa drewniane wieszaki jeszcze bliżej i czekałam
z dudniącym sercem. To naprawdę niewiarygodne, że śledzę własnego męża, ale
ciekawość była silniejsza.
Przyszli.
I na szczęście od razu skierowali się do drugiej, nieco mniejszej salki, która
była jednak doskonale widoczna.
Wzięłam głęboki oddech.
Obserwowałam ją z zawodową ciekawością, jakby była tukanem
tęczodziobym, kolorowym, barwnym, zachwycającym swym upierzeniem.
Jednocześnie starałam się zagłuszyć mimowolne ukłucia zazdrości. Mimo
postanowienia, że prędzej czy później odejdę od Wiktora, trudno mi było
pogodzić się z faktem, że kogoś tak bliskiego dotyka teraz inna kobieta. Że
również jest wtajemniczona w jego krzywy palec u lewej nogi (konsekwencja
urazu z czasów młodości), w zabawną konstelację pieprzyków na plecach, które
po dokładnym przyjrzeniu się przypominają pawia z rozłożonym ogonem. Cała
tajemnica i piękno małżeństwa to kumulacja drobiazgów, do których obcy ludzie
nie mają dostępu. To, jak długo ktoś myje zęby wieczorem, to, jakim gestem
ściąga ręcznik z wieszaka i ile razy miesza kawę. Jaki jest jego oddech, gdy śpi,
i w którą stronę sterczą mu rano włosy. Nieistotne szczegóły, błahostki,
o których się nie mówi. Ale to one właśnie budują więź, o której inni nie mają
pojęcia. Czasem łatwiej jest się podzielić czyimś ciałem niż intymnością
wspólnych poranków. Pewnie dlatego, że buduje się ją latami, że jest równie
misterna jak konstrukcja gniazda jaskółek. Tylko teoretycznie są to grudki błota
i gliny, ale w jakże przemyślany sposób ułożone. Kawałek ziemi zaczepiany jest
o chropowatą powierzchnię, a „cegiełki” układane na krzyż w stosunku do
poprzednich. Potem jeszcze stabilna podłoga i koniec końców powstaje misterne
dzieło sztuki.
– No dobrze, moja droga, przyjrzyjmy ci się z bliska – wyszeptałam do
siebie i wyciągnęłam lornetkę.
Nie mogli mnie zauważyć, schowanej za wieszakami, które przesunęłam
w swoją stronę, żeby już całkowicie zamaskować swoją obecność. Musiałam
stoczyć małą walkę z kelnerką, która rzuciła się w moją stronę, widząc, jak dwa
drewniane stojaki niemal całkowicie mnie zasłaniają.
– Nie, proszę zostawić – syknęłam zniecierpliwiona.
Jeszcze tego brakowało, żeby wszyscy zaczęli patrzeć w moją stronę.
– Ale to przecież pani przeszkadza.
– Nieprawda. Chciałam tu spokojnie posiedzieć, bez konieczności zwracania
na siebie uwagi. Chcę poczytać, zjeść tę waszą cudowną szarlotkę – zgrzytnęłam
zębami, choć starałam się, by zabrzmiało to w miarę miło.
– To może siądzie pani tyłem do reszty ludzi.
Chciałam ją zabić, ale przecież nie wypadało.
– Ale ja lubię sobie od czasu do czasu zerknąć na różne twarze. Jestem
makijażystką, szukam wyzwań.
To już chyba było bredzenie.
Kelnerka zamilkła jednak na dobre, wychodząc prawdopodobnie z założenia,
że nie jestem wyłącznie niepełnosprawna ruchowo. Trudno. Nie muszę się nią
przejmować, nie po to tu przyszłam. Usiedli w drugiej części sali, więc ryzyko,
że mnie tutaj zauważą, było naprawdę niewielkie. Dzięki lornetce mogłam im
się przyjrzeć bardziej dokładnie, a w zasadzie jej, bo swojego męża znałam
wystarczająco dobrze.
Karola była niewątpliwie atrakcyjna i to w sposób dość nachalny,
przynajmniej dla mężczyzn. Wszystko w niej było kuszące, wypukłe,
pociągające i chyba również dość przystępne. Czekoladowa sukienka opinała
ciało, zdradzając jednocześnie, że jego właścicielka jest niestety idealnie
zbudowana. Szczupła, wiotka, proporcjonalna. Kiedy wstała na moment, aż
syknęłam z zazdrości. Miała zgrabne nogi, choć mogłabym ewentualnie
przyczepić się odrobinę do łydek. Ale tylko wtedy, gdybym naprawdę musiała
znaleźć mały minus. Reszta była bez zarzutu. Nawet uśmiech tej dziewczyny był
idealny, choć zdawał się od razu przylepiać do rozmówcy, nie dając mu żadnych
szans na zastanowienie się. Było w nim coś lepkiego, miodowego, ale tym
samym odartego z jakiejkolwiek tajemniczości. Czy Wiktor naprawdę lubił takie
kobiety? Przecież ja byłam jednak zupełnie inna. Schowana w swoich
skrzydłach, bez dodatku lśniących piór i kolorowego podgardla. Tymczasem
Karola przypominała srokę. Jedynego ptaka, który potrafi rozpoznać się lustrze
i świadomie podziwiać swoje odbicie. Każdy gest był tu wystudiowany,
przemyślany, każdy krok postawiony właśnie tam, gdzie powinien. Błyszczące
paznokcie w kolorze rdzy, brokatowy cień na powiekach, rozchylone usta
pociągnięte kuszącym błyszczykiem. Nawet zaplątane we włosach promyki
słońca wyglądały tak, jakby celowo zostały złapane, by jeszcze bardziej
udoskonalić obraz.
Czy ona wie, że Wiktor nie lubi pączków z nadzieniem z dzikiej róży?
Czy ona wie, że Wiktor woli spać na prawym boku?
Czy wie, jak pachnie zaraz po przebudzeniu?
Spuściłam głowę. To ostatnie może wiedzieć niestety niemal na pewno.
Kiedy oni to robią? I jak? Spotykają się raczej u niej w domu, a Wiktor nazywa
to pracą po godzinach, którą musi zrobić na uczelni.
– Tam mi się najlepiej pracuje, wiesz? Nikt mi nie przeszkadza, mam dostęp
do biblioteki, mogę w spokoju popracować.
Skurwiel.
Chrząknęłam pod nosem, coraz bardziej rozżalona i wściekła jednocześnie.
Oczywiście, że to ja chciałam się z nim rozwieść i oczywiście, że prędzej czy
później do tego dojdzie, ale myślałam, że ta wiadomość jednak przynajmniej
trochę go zasmuci. Ale on najwyraźniej miał dokładnie te same plany wobec
mnie.
– Nie smakuje szarlotka? – Kelnerka wyrosła przed moim nosem nagle
i zupełnie niepotrzebnie. Nie będę jej tłumaczyć, po co mi lornetka, bo i tak nie
zrozumie.
– To chyba inny gatunek niż zazwyczaj – powiedziałam, starając się nadać
mojemu głosowi miłe brzmienie.
– Inny gatunek czego?
– Jabłek! Niech pani sama zapyta tego, co piekł, jakiego gatunku jabłek użył.
– A to ma znaczenie?
Prychnęłam.
– I to jakie! Jest tyle rodzajów tych owoców, że naprawdę trzeba wiedzieć,
który idealnie nadaje się na szarlotkę.
– Dobrze, zapytam – powiedziała i zabrała talerzyk.
Położyłam na stole odliczone pieniądze i zanim wróciła z jakąkolwiek
informacją, postanowiłam się stamtąd zwinąć. Owszem, najchętniej śledziłabym
ich dalej, ale muszę zachować resztki godności. Umiałam wprawdzie świetnie
się maskować, w końcu zawodowo tropiłam ptaki, ale one przynajmniej były
neutralne, zupełnie niezainteresowane moją obecnością, tymczasem ta dwójka
miałaby niezły ubaw, gdyby tylko mnie przyłapała. Głupio byłoby stracić twarz,
zwłaszcza kiedy znajdowała się ona na mało komfortowej wysokości, z której
nie można nikogo obrzucić pogardliwym spojrzeniem.
– No dobrze – powiedziałam do siebie. – Oddam ci go, ale jeszcze nie teraz.
Potrzebuje jego nóg, jego rąk, jego pomocy. I jego poczucia obowiązku. –
Spuściłam głowę i wdusiłam przycisk na wózku.
Wydał charakterystyczny dźwięk i odwrócił się tyłem do Karoli i Wiktora.
Wyjechałam szybko, nie oglądając się za siebie, i postanowiłam niczym się nie
przejmować. I pewnie właśnie dlatego niemal natychmiast poleciały mi z oczu
strumienie łez, zaczęłam pociągać nosem i wyobrażać sobie siebie samą
porzuconą jak zepsutą zabawkę na wielkim wysypisku lalek, którymi nikt już nie
chciał się bawić. Widziałam ich oderwane główki, same korpusy, nogi i ręce
walające się byle gdzie. I wśród nich ja. Porzucona żona z nieczynnymi nogami,
brzydka, stara i nikomu niepotrzebna.
Kiedy po jakimś czasie dotarło do mnie, że bredzę, i to we własnych
myślach, wytarłam nos, i choć słońce już zaszło, założyłam okulary
przeciwsłoneczne, żeby nikt nie zauważył moich czerwonych oczu, i pojechałam
do domu rzucić się na łóżko. Tak robią na filmach wszystkie zdesperowane
kobiety. Rzucają się na łóżka, owijają kocami i wyrzucają z siebie cały żal tego
świata, aż w końcu zasypiają szarpane resztkami spazmatycznych westchnień.
Rano budzi ich oddech upodlenia.
Aniela na mój widok tylko pokiwała głową.
– Rozumiem, że zabolało.
– Kurwa i to jak – wyszeptałam tylko.
– Chcesz coś zjeść?
– Niczego nie przełknę.
– Zmuś się. Zrobiłam faszerowane jabłka, do tego sos jogurtowy
z czosnkiem. Po czosnku lepiej się śpi.
Zjadłam jedno, potem drugie, a później wcisnęłam jeszcze kolejne. Aniela
miała rację, poczułam się ciut lepiej i przestało mnie ssać w żołądku. Nie
polepszył się jednak mój współczynnik odczuwania szczęścia.
Chyba najwyższa pora wrócić do Tindera. Wyżalić się moim adoratorom,
poprosić ich o wsparcie, dać się wykąpać w wirtualnych komplementach.
Zatrzymałam się w drzwiach sypialni.
Jak ja mogłam przespać moment, w którym Wiktor zaczął się ode mnie
oddalać? Jak mogłam nie zauważyć, że koło naszego gniazda pojawiła się inna
samiczka, która swoimi kolorowymi piórkami i cholernie błyszczącym
dzióbkiem zaczęła wabić mojego męża? Co innego, kiedy miłość wygasa, kiedy
coś pęka, rozpada się na kawałki i nikt nie ma ochoty na sklejanie skorup. Ale
teraz sytuacja nieco się zmieniła. To próba kradzieży. Przejęcie cudzego mienia,
bez oglądania się na innych. Przecież nie mogę na to pozwolić!
Alicja weszła jak zwykle bez pukania.
– Co jest? – Spojrzała na mnie i westchnęła, kręcąc głową. – Ryczysz?
Usiadłam na łóżku i poprawiłam włosy.
– Mam chwilowy spadek formy.
– Rozumiem nawet, ale muszę pogadać.
Odetchnęłam. Dzieci mają w sobie cudowną empatię skierowaną wyłącznie
na własne problemy. To nawet dobrze, bo szybko stawia człowieka do pionu.
Zamiast użalać się nad sobą, swoim nieszczęśliwym życiem i zdradzającym
mężem, musiałam wysłuchać fascynującej historii o jakiejś Zosi, która tylko
w zeszłym tygodniu zerwała z dwoma chłopakami i zaczęła interesować się
trzecim, który niestety jest już zajęty. Ale jej to nie przeszkadza.
O, to nawet podobna sytuacja jak u nas.
– I co teraz? – spytałam mało inteligentnie.
Alicja chwyciła się za głowę.
– No właśnie to ty mi powiedz! Trzeba to jej jakoś wybić z głowy, ale
potrzebujemy silnych argumentów. Może masz coś z ptaków?
– Z ptaków?
– No wiesz, jakieś odniesienie. Żeby jej pokazać, że to się bardzo źle
skończy.
Zastanowiłam się.
– Wiesz, u ptaków monogamia nie jest czymś naturalnym, choć oczywiście
zdarzają się wyjątki, jak na przykład łabędzie. Ale już rajskie ptaki są seksualnie
rozpasane. – Zasłoniłam dłonią usta. Chyba nie powinnaś używać takich
zwrotów przy trzynastolatce!
– Oj, mamo, czy ty myślisz, że ja nie znam tego słowa. Ale wracając do
tematu, to o seksualnym rozpasaniu można tu raczej mówić w przypadku Zosi.
To ona nie jest monogamiczna. I na dodatek rozbija inne związki. Czasem mam
wrażenie, że robi to dla zabawy. Zdarzyło jej się już wrócić do poprzedniego
chłopaka, a potem znowu go zostawić dla innego.
Zabić.
Nie powiedziałam tego na głos, ale przed oczami od razu stanęła mi
apetyczna Karola, w usta której mój mąż wpatrywał się tak, jakby zobaczył
stukaratowy diament. Wolę nie myśleć, co ona mu nimi robi.
Zaczęłam głęboko oddychać, żeby uspokoić dudnienie w mojej głowie
i żeby znowu nie dać się zalać przygnębiającym myślom. Poza tym byłam
w trakcie dialogu z Alicją, na którym jakoś kompletnie nie umiałam się skupić.
Życie seksualne Zosi zupełnie mnie nie interesowało, jej lubieżne rozpasanie
również. O wiele ważniejsze było dla mnie moje własne małżeństwo i damska
odmiana rajskiego ptaka, która wsadziła pomiędzy nas swoje skrzydła.
– To co mamy robić? – dobiegł mnie głos Ali.
Popatrzyłam na nią smutno i po raz pierwszy od dawna nie wiedziałam, jak
jej pomóc.
A w mojej głowie kołatało się podobne pytanie – co ja mam robić?
Wiktor

Czy można się pomylić?


Chodzi oczywiście o pomyłkę w uczuciach, kiedy coś wydaje ci się sensem
życia, największą niespodzianką, jaka mogła cię spotkać, a po jakimś czasie, gdy
nagle opada złoty papier i czerwona wstążka, prezent nie zachwyca jednak tak,
jak powinien.
Przypomniał mu się rozwód przyjaciela ze studiów. To było jakieś trzy lata
temu. Początkowo był oszołomiony. Jak to? Nie można się przecież tak nagle
rozstać i to po tylu latach przeżytych razem. Za wszelką cenę próbował
przekonać oboje, że ich decyzja jest błędem. Przypominał im wspólne chwile,
wakacje, wieczory przy świecach i najbardziej romantyczne momenty. Bawił się
w psychoterapeutę, który doskonale wiedział, co jest najlepszym rozwiązaniem
dla najbliższego przyjaciela. Nawet Cela się przejęła. Każde z nich próbowało
namówić drugą stronę, aby raz jeszcze się zastanowiła i przemyślała swoją
decyzję. Teraz to on znalazł się w podobnej sytuacji. Jego przyjaciel również
kogoś poznał i rozpoczął nowe życie.
Lepsze? Bardziej szczęśliwe?
Rozwiedli się po roku.
Wiktor nalał sobie wina do kieliszka i raz jeszcze przeczytał wiadomość od
Karoli. W zasadzie to stawiała mu ultimatum. Napisała, że najwyższy czas
podjąć ostateczną decyzję i wreszcie powiedzieć głośno słowo „rozwód”.
Napisała jeszcze, że nie będzie w nieskończoność czekać. I że związek to relacja
między dwiema osobami, a nie trzema.
Zdecydowanie miała rację, ale on coraz bardziej odsuwał od siebie moment
poinformowania Celi o swoim odejściu. Wiedział co prawda, że ich małżeństwo
jest trochę okaleczone, trochę zadrapane, ale bywały w nim takie momenty,
które potrafiły zagoić niektóre blizny w ułamku sekundy. Najpiękniejszy był
wspólny śmiech. Rozumienie się bez słów.
Kiedy Apolinary położył rękę na głowie Celi i zaczął mruczeć coś rzekomo
w języku wikingów, ona ledwo się powstrzymywała od wybuchnięcia śmiechem.
Wiktor widział to i doskonale rozumiał. Apolinary miał dzisiaj na sobie długą
białą tunikę i drewniaki z krowiej skóry czy może raczej z krowim włosiem.
Włosy upiął w efektowny koczek i chyba nawet pomalował usta błyszczykiem.
Najgorszy moment nastąpił jednak wtedy, gdy ściągnął drewniaka z nogi i zaczął
skrobać paznokciami w jego podeszwę.
– Co pan robi? – zaniepokoiła się Cela.
– Wywołuję dreszcze.
– U kogo?
– No u pani właśnie – zdenerwował się odrobinę guru ASMR.
– Ale ja nie lubię tego dźwięku – przyznała szczerze.
Westchnął najwyraźniej zniesmaczony i wyjął z szuflady grzebień, w który
zaczął dmuchać. I wtedy Cela wybuchnęła śmiechem. Jej ciało dopadły jakieś
spazmatyczne drgawki, a ona sama nie mogła powstrzymać łez.
– Źle się pani poczuła? – zapytał Apolinary, ale Wiktor był szybszy.
– Przepraszam. To taka reakcja pooperacyjna. Lekarz nas uprzedzał.
Niekontrolowane napady śmiechu, nawet wtedy, gdy sytuacja jest poważna. Ale
z tym grzebieniem podsunął mi pan naprawdę świetny pomysł. Będę w niego
wieczorami dmuchał przed zaśnięciem żony – powiedział jeszcze, a potem
pożegnał się i wyjechał z duszącą się ze śmiechu Cecylią.
– Słuchaj, sorry. Naprawdę nie chciałam. Ale nie jestem w stanie zachować
powagi, kiedy ktoś skrobie pazurem w podeszwę buta albo napierdala własnym
oddechem na grzebieniu.
– Nie klnij – roześmiał się.
– Sorry, ostatnio jakoś się zapominam. Ale to dlatego, że tak jest mi łatwiej
wyrazić emocje.
– Wiem. – Skinął głową. – Ale ASMR naprawdę nie jest zły. Tylko może
rzeczywiście byłoby lepiej, gdybyś słuchała tych dźwięków w samotności.
Ewentualnie ja mogę ci trochę poszeptać.
Spojrzała na niego rozbawiona, ale kiedy wieczorem kładła się do łóżka,
zawołała go i poprosiła, żeby jej uruchomił dreszcze w mózgu.
– Serio? – Usiadł koło niej i zgasił światło.
– Może zapal świeczkę, to przy okazji będziemy mieli nastrój. – Puściła do
niego oko.
Zapalił.
– Co mam mówić?
– Cokolwiek. Zobaczymy, czy zadziała.
Kazał jej zatem zamknąć oczy, a sam zaczął opowiadać o Japończyku i jego
przenośnym domu, o którym ostatnio gdzieś przeczytał.
– Na świecie żyje mały Japończyk, który w wolnym czasie projektuje różne
dziwolągi. Stworzył między innymi przenośne wielkie jajo, naprawdę wielkie,
ale po złożeniu zajmujące minimalną ilość przestrzeni, które napełnia się
powietrzem i aromatycznymi zapachami. Do jajka wchodzi się zawsze wtedy,
gdy odczuwa się stres, zdenerwowanie albo odbyło się wyczerpujące spotkanie
służbowe. Wystarczy półgodzinny relaks wewnątrz tego cuda, z którego
dodatkowo wydobywa się uspokajająca muzyka, by nabrać nowych sił
i pomknąć na kolejne spotkanie. Uważam, że to genialne urządzenie, niestety
Japończyk na razie nie planuje emigracji do Polski. Tworzy sobie w domowym,
japońskim zaciszu.
Cela zachichotała.
– Jajo? – spytała cicho.
– Jajo – wyszeptał dalej. – Jajo relaksujące.
– Chciałabym tam wejść.
– Tobie nie wolno teraz nic mówić. Masz leżeć, wyciszyć się i słuchać
mojego szeptu. Podobała ci się historia o Japończyku?
Pokiwała głową.
– A miałaś dreszcze?
– Nie, przepraszam, ale jakoś nie bardzo. Może dlatego, że za bardzo
skupiłam się na samym jaju. A powinnam na głosie. Powiedz mi coś mniej
interesującego. Jakieś bzdury.
Zsunął buty i położył się koło swojej żony.
– Zamknij oczy – polecił raz jeszcze.
Posłuchała go, starając się nie śmiać i zachować poważny wyraz twarzy.
– Bambus szeleści, gdy kobieta wraca do domu.
Łodzie roztrąciły kwiaty lotosu
A zapach kwiatów jest coraz słabszy
Jednak to jest miejsce, w którym chcę zostać – wyszeptał natchnionym
głosem.
Dawno nie widział swojej żony w tak doskonałym humorze. Leżała blisko
niego, dotykając włosami jego twarzy i śmiała się całą sobą. Wyglądała
prześlicznie, oświetlona świecą, potargana i co chwila przecierająca załzawione
oczy.
– Co to było? – wydusiła z siebie wreszcie.
– To, moja droga, był wiersz twojej matki. I niestety podejrzewam, że ten
kwiat lotosu, w którym ktoś chce zostać... – zniżył głos – to...
– Nie, przestań. Ja też to podobnie zrozumiałam. Ale może nie mówmy tego
na głos. – Zasłoniła dłonią jego usta.
Chwycił ją za rękę i nawet przez moment chciał pocałować. Ale momenty
mają to do siebie, że czasem mijają zbyt szybko i nie można już do nich wrócić.
Zwłaszcza kiedy nie do końca wiadomo, co powinno się zrobić, a o czym już
zapomnieć. Siedzieli tak jeszcze co najmniej pół godziny. On opowiadał jej
szeptem różne historie, ona miała zamknięte oczy. W końcu usłyszał jej miarowy
oddech. Przykrył ją kocem, poprawił poduszkę, odsunął z policzka rozsypane
włosy. Wydawała mu się dokładnie tą samą dziewczyną, którą poznał
czternaście lat temu. I pewnie nadal nią była, tylko schowana gdzieś za powłoką,
za skorupą tak twardą i kolczastą, że ciężko było zajrzeć do środka.
Wstał i poszedł do kuchni. Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie
zareagował szybszym biciem serca na dźwięk przychodzącej wiadomości.
Zastanawiał się nawet, czy powinien ją jeszcze dziś odczytać.
W końcu jednak zerknął.
I nalał sobie kolejny kieliszek wina.
Ludzie często są dla siebie mili z pobudek czysto egoistycznych. Podobnie
bywa u ptaków. Chwostki słyną z tak zwanego kooperatywnego gniazdowania,
co oznacza, że pomocnikami w wychowaniu potomstwa zazwyczaj są bliscy
krewni. Niektóre osobniki chętnie zajmują się młodszym rodzeństwem, traktując
je jak własne potomstwo – tym samym w jakiś sposób chroniąc własne geny.
Cecylia

Tak naprawdę los nie daje nam tego, na co czekamy, tylko jakąś hybrydę
naszych marzeń. Może nigdy nie wyraziłam się jasno, może sama ze sobą nie
umiałam rozmawiać, może moje pragnienia nie były zbyt dobrze sprecyzowane
i wszechświat mnie źle zrozumiał. Chciałam wolności, ucieczki, chciałam
znowu poczuć się sobą sprzed lat, zakochać się może raz jeszcze, polizać
szczęście nie przez szybę, ale zasmakować go naprawdę. Nie rozumiem,
dlaczego los uwikłał mnie w wypadek samochodowy właśnie tego dnia, kiedy
postanowiłam o wszystkim opowiedzieć Wiktorowi. Kiedy w końcu podjęłam
jakąś decyzję, nawet jeśli ciągle bałam się wypowiedzieć ją na głos. A może
właśnie dlatego? Może te błąkające się myśli, ta niepewność zagnieżdżona
gdzieś w zakamarkach mojej głowy, te wiecznie wahania doprowadziły do tego,
że zamiast wolności dostałam w prezencie wózek inwalidzki i czas, który chcąc
nie chcąc, musiałam spędzić z moim mężem. Nienawidzę poradników
pozytywnego myślenia. Tej cholernej afirmacji życia, wizualizowania sobie
szczęścia i przepowiadania samych pięknych dni. Życie nie polega na
wizualizacji. Na wyobrażaniu sobie siebie lepszej, piękniejszej, bardziej
spełnionej. Życie jest huśtawką nastrojów, jest wahaniem, jest robieniem trzech
kroków naprzód i dwóch wstecz. A czasem odwrotnie. Jest tańcem na linie
i poczuciem zagrożenia wymieszanym z momentami absolutnego szczęścia. Jest
niezdecydowaniem. Łzami i śmiechem. W tym tkwi jego urok, a nie
w niekończącej się nirwanie. Nie chcę ciągle mówić o wdzięczności i dziękować
za to, że rano świeci słońce. Że spotkałam wróbelka w parku, a pan z
warzywniaka sprzedał mi piękne pomidory. Nie chcę infantylnego zachowania
podlotka, chcę też czasem oberwać, po to tylko, żeby coś poczuć. Więc tak,
może i dobrze się stało, że straciłam chwilowo władzę nad swoim ciałem, może
to jest po coś.
Tylko dlaczego tak strasznie chce mi się płakać?
Dlaczego on się z kimś spotyka?
Podobno w każdym z nas drzemie depresja. Ma różne kolory, choć ta czarna
jest najbardziej przerażająca. Kiedy osiąga głębię kolorytu, budzi się ze snu
i zaczyna dotykać poszczególnych części naszego ciała. Zaczyna się od bólu
brzucha, od poczucia niepewności, od strachu przed jutrem. Potem atakuje
kanaliki łzowe i wreszcie wkrada się do głowy. Bywają dni, że jest tak
zmęczona, iż sama wraca na swoje miejsce i znowu na jakiś czas zasypia. Nawet
na kilka miesięcy albo i lat. Czy to właśnie ona jest odpowiedzialna za rozpad
mojego małżeństwa? W którym momencie zadecydowałam, że nie kocham już
Wiktora, że nie umiem z nim dłużej żyć? Czy był to zwykły dzień, za oknem
świeciło słońce, a ja ze smakiem wypiłam kawę, czy raczej był to jeden z tych
dni, które całe skąpane są w szarościach, a im bardziej zaczynasz o nich myśleć,
tym przychylniej na ciebie patrzą i podchodzą coraz bliżej i bliżej.
Pierwszy raz poczułam, jak smakuje smutek, kiedy miałam szesnaście lat
i uświadomiłam sobie, że już za dwa lata stanę się dorosła. Przeraziła mnie ta
myśl, to przeświadczenie, że wejdę w świat ludzi, którzy o wszystkim muszą
sami decydować. Którzy nie mogą zasłaniać się brakiem doświadczenia,
dziecięcą głupotą, przyzwoleniem na robienie błędów. Mój stan rozpaczy trwał
kilka tygodni, a ja robiłam wszystko, żeby opóźnić proces starzenia się. Kupiłam
sobie kolorowanki, włosy czesałam w dwa warkoczyki i wpinałam w nie
kokardki, nosiłam podkolanówki, chodziłam do kina wyłącznie na filmy dla
dzieci.
– Czy ty się może cofasz w rozwoju? – spytała mnie kiedyś moja matka,
patrząc, jak stoję przed lustrem i ćwiczę robienie coraz większych balonów
z gumy do żucia.
– Po prostu nie chcę za szybko dorosnąć – wyjaśniłam jej ze spokojem.
– Guma do żucia nie powstrzyma tego procesu.
Poczułam się, jakby mnie kopnęła.
Wiem, że nie powstrzyma. Ale, do diabła, coś przecież muszę zrobić!
Przez kolejne lata miałam spokój. Dostałam się na studia i poczułam, że
jeszcze wszystko przede mną. Że świat ciągle na mnie czeka, że jest mnie
ciekawy, że wcale nie uważa, iż skoro jestem pełnoletnia, to muszę
automatycznie myśleć o śmierci i przemijaniu. Każdy dzień był przepełniony
kawałkami szczęścia, które koniec końców pozwalały mi się uśmiechać. Swój
atak depresji tłumaczyłam sobie jako zaburzenie hormonalne, chwilowe
poczucie niestabilności w życiu, którego doświadcza przecież chyba każda
nastolatka. Bywałam zakochana, chociaż nigdy tak do końca, ciągle zostawiałam
sobie jakąś furtkę dla mężczyzny idealnego, który mnie za sobą pociągnie na
koniec świata i z powrotem.
– Kochasz Damiana? – spytała mnie kiedyś Anna.
Damian. Większość moich koleżanek uważała, że udało mi się usidlić boga.
Był wysoki, przystojny, sypał dowcipami jak z rękawa, ciągle się uśmiechał
i naprawdę spełniał moje wszystkie zachcianki. Przez moment pomyślałam
nawet, że to dobry kandydat na męża, na kogoś na stałe, ale z drugiej strony
ciągle mi było czegoś mało, a czegoś innego za dużo. Damian mnie osaczył.
Chciał wszystko robić razem, nawet na trzy cztery myć zęby. Chciał wiedzieć,
jakiego używam błyszczyka do ust, dlaczego nie lubię marchewki i jak długo
trzymam odżywkę na włosach.
– Chciałabym nieco swobodniej oddychać – powiedziałam mu kiedyś, ale
raczej mnie nie zrozumiał.
Zaciskał swój krąg tak bardzo, aż pewnej nocy obudziłam się z krzykiem.
Śnił mi się ogromny krab, który wdrapał się na moją klatkę piersiową, usiadł na
niej i zaczął się we mnie intensywnie wpatrywać. Jego dziwne oczka wwiercały
się w mój mózg, aż w końcu poczułam coś w rodzaju bólu. Wtedy zaczęłam
wrzeszczeć. Kiedy Damian próbował mnie uspokoić, uderzyłam go poduszką
i powiedziałam, ciężko dysząc:
– Jesteś krabem.
– Kim? – nie zrozumiał w pierwszej chwili, w kolejnych zresztą też nie.
Nie rozumiał również, dlaczego w takim pośpiechu zaczęłam wrzucać swoje
rzeczy do torby i bez słowa wyjaśnienia wybiegłam z jego mieszkania.
Pojechałam do Anny, która zapytała mnie wtedy, czy to chwilowa potrzeba
separacji, czy bardziej gwałtowny zwrot w naszym związku.
– Kochasz go? – Spojrzała na mnie pytająco.
Pokręciłam przecząco głową.
– Nie. Zaduszał mnie, przytłaczał, chciał zmienić w siebie. On nawet wie, że
kiedyś wyplułam hostię, bo chciałam zobaczyć „ciało Chrystusa”.
– Tego nawet ja nie wiedziałam – zainteresowała się Ania.
– No widzisz! On wie o mnie absolutnie wszystko. Wie więcej niż ja sama
i to nie ma prawa się udać. Nie mogę przez całe życie chodzić nago przy facecie.
Problem osaczenia i odbierania niezależności był chyba moim największym
zmartwieniem. Aż dziwne, że potem sama we własnym małżeństwie tak szybko
o tym zapomniałam. I to nie Wiktor mnie otulał, tylko ja wchodziłam w jego
ramiona i chowałam głowę. Kurczyłam się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu
nastąpiło jakieś pęknięcie. Puścił szew, a ja wyszłam z tych ramion, rozejrzałam
się wkoło i chciało mi się okropnie płakać, że oddałam aż tyle siebie. To nie była
wina mojego męża, to raczej ja sama zawiesiłam dawną Cecylię na haczyku
i zostałam po prostu żoną. Prędzej czy później musiało musiała nastąpić
konfrontacja oczekiwań z rzeczywistością.
Problem polega jednak na tym, że doszło do podwójnego przebudzenia.
Zupełnie jak w Incepcji. Budzisz się we śnie, śniąc dalej, co oznacza, że
schodzisz na niższy poziom swojej podświadomości. Najpierw dotarło do mnie,
że nie chcę tak dłużej egzystować. A kiedy się z tym oswoiłam, pojawiło się
kolejne oświecenie.
Wcale nie jestem już przekonana, że chcę dalej żyć bez Wiktora. Nasze
małżeństwo jest całkowitym zaprzeczeniem udanego związku, ale czy ja potrafię
być sama? Czy chcę budzić się ze świadomością, że nie ma już tej drugiej osoby,
której NIE zrobię kawy? Próbowałam odsunąć od siebie te myśli, zrzucając to
chwilowe zawahanie na karb niepewności, która ciągle we mnie drzemała.
Owszem, stoję sama na dwóch nogach. Mogę zrobić krok do przodu, a już
niedługo rozpoczynam naukę chodzenia o kulach. Znowu zbliżam się do
samodzielności. Do tego punktu, w którym byłam kilka miesięcy temu, kiedy
zdarzył się wypadek.
Więc po jaką cholerę zaczynam się zastanawiać nad czymś, co odrzuciłam
już dawno temu?
W sobotę postanowiłam, że zrobię nam wszystkim śniadanie. To będzie coś
nowego, bo, szczerze mówiąc, śniadań nie jedliśmy razem od wieków. Ja czasem
przegryzałam coś z Alą, a Wiktor najczęściej nie jadł nic, a kiedy szedł na
uczelnię później, to po prostu dłużej spał. Po jakimś czasie nawet się do tego
przyzwyczaiłam i za każdym razem robiło mi się niedobrze, kiedy widziałam na
filmach urocze scenki śniadaniowe z całym asortymentem pieczywa, płatków,
jajek w stu odsłonach, konfitur słodkich jak pieprzone harlequiny i cudownym
aromatem kawy, który prawie przeciskał się przez ekran telewizora.
Dobrze, to spróbujmy.
Nakryłam do stołu dla trzech osób, wyjęłam nawet odświętne talerze
w jakieś gruszeczki i jabłuszka, chyba prezent ślubny. Postanowiłam, że pójdę za
ciosem i zrobię pankejki z sosem truskawkowym, a dodatkowo jajeczka na
miękko i twardo, twarożek z rzodkiewką, pastę z tuńczyka i może nawet pyszne
guacamole z pomidorami. Takie szaleństwo w zwykłą środę, kiedy nikt się
niczego nie spodziewa.
Dwie kawy, wiadomo.
Oraz zbożowa dla Alicji.
Konfiturę też jakąś znalazłam, wyglądała na domowej roboty. Pewnie od
teściowej. Chyba że Aniela zrobiła mi niespodziankę.
Ustawiłam to wszystko na stole i pokiwałam z uznaniem głową. Jest
absolutnie jak w reklamie. Albo jak w amerykańskim serialu. Jeszcze tylko
muszę poćwiczyć morelowy uśmiech oraz zmienić modulację głosu na bardziej
anielską.
– Hej, mamy jakieś święto? – spytała Alicja, wchodząc do kuchni i patrząc
ze zdumieniem raz na stół, raz na mnie.
Jestem wyrodną matką. Zrobiłam zwykłe śniadanie, a moje dziecko wygląda
tak, jakbyśmy wylądowali na księżycu. Trzeba to zmienić.
– Nic takiego, wstałam trochę wcześniej, więc postanowiłam, że coś
przygotuję.
Mój uśmiech był lepki od miodu i równie sztuczny.
Kiedy Wiktor wszedł do kuchni, atmosfera zrobiła się trochę sztywna.
– Po prostu nie komentuj, tylko siądźmy wszyscy do stołu, dobrze? –
uprzedziłam jego zamiary i podałam mu z uśmiechem kubek z kawą. – Taka jak
zawsze.
– Tak? – zdziwił się i zajrzał do środka.
Kurwa, czy on tam czegoś szuka?
Spokojnie. Nadeszła pora rodzinnego śniadania i żadne drobiazgi nie
powinny wytrącać nas z równowagi. Mamy dwadzieścia minut dla siebie, są
pankejki, choć zimne, jajeczka łypią na nas zachęcająco, a szczypiorek zieleni
się niczym młoda trawa na wiosnę.
Poczujmy błogość.
– Mamo, masz urodziny?
Czy oni wszystko muszą psuć?
Zgrzytnęłam zębami, ale natychmiast przywróciłam na twarz uśmiech.
– Nie. Urodziny mam w grudniu, więc jeszcze jest trochę czasu. Po prostu
zrobiłam dla nas śniadanie.
– Ale to jakaś nowość chyba.
W sumie to nic przyjemnego, kiedy dziecko tak do ciebie mówi. Czy
wspólne posiłki nie powinny być czymś normalnym? Tak bardzo zapędziłam się
w tej mojej obsesji powrotu do niezależności, że po drodze popełniłam całkiem
sporo błędów. A przecież Ala nie jest niczemu winna.
– Umówmy się, że od czasu do czasu będziemy jeść razem, dobrze? Ja teraz
nie spieszę się jakoś specjalnie do pracy – dodałam, choć nie bez ironii – więc
mogę czasem wcześniej wstać i zrobić nam śniadanie.
– Hmm – powiedział Wiktor, co w sumie nie znaczyło nic.
– To było na tak czy na nie? – zapytałam zatem.
– Raczej na tak – powiedział szybko. – Tyle tylko że nie zawsze będę miał
czas.
– Jasne. – Wzruszyłam ramionami. – Polać ci placki sosem truskawkowym?
– Sam sobie wezmę – naprawdę się zdziwił.
Kurwa.
To trudniejsze niż wykonanie szpagatu w wieku czterdziestu lat.
– Alicja, mam jeszcze guacamole z pomidorkami. I z dużą ilością cytryny,
tak jak lubisz.
– Niezłe śniadanie.
Powoli traciłam apetyt. Ich zdumienie było mimo wszystko dość frustrujące.
Postanowiłam ich ostatecznie dobić.
– Zrobiłam wam też kanapki.
Ala tylko się roześmiała, a Wiktor po prostu zamarł.
– Kanapki? – powtórzył po chwili.
Skinęłam głową.
– Mamo, przecież ja kupuję śniadanie w szkole.
– A ja robię sobie sam kanapki.
Co za beznadziejna rodzina.
– Z ogóreczkiem zielonym, kiełkami i serem owczym – wzbogaciłam ton
swojego głosu o niewysłowioną słodycz. I tak już nie mogę sobie bardziej
zaszkodzić.
Wiktor wziął ostrożnie starannie zapakowane śniadanie i włożył je
w milczeniu do swojej torby. A potem skinął głową, zupełnie jakby chciał
podziękować, podrapał się po czole, spojrzał na mnie mało przytomnie
i powiedział:
– To ja idę.
– Chcesz termos z kawusią?
– Nie! – wrzasnął naprawdę przerażony.
Zachichotałam.
Osiągnęłam stopień najbardziej absurdalnego śniadania w swoim życiu.
Kiedy w końcu wyszli, spojrzałam na nasz stół i nagle zachciało mi się okropnie
płakać. Postanowiłam jednak, że wytrzymam do końca i do końca będę udawać,
że ta sytuacja była całkowicie normalna. Za pół godziny przychodzi Dominik
i nie będę przecież się przy nim mazać. Muszę się skupić na ćwiczeniach, muszę
całą swoją energię skierować na mięśnie, a nie głupie śniadanie z twarożkiem,
rzodkiewką i pankejkami, które patrzyły na mnie z talerza jakoś tak ironicznie.
– Gówno – powiedziałam głośno, a potem zaczęłam sprzątać z takim
zaangażowaniem i zapiekłością, że po piętnastu minutach kuchnia lśniła. I nawet
wózek mi w tym nie przeszkodził.
Kiedy przyszła Aniela, nie powiedziała słowa, bo chyba od razu mnie
zrozumiała.
No i dobrze. Następnym razem zrobię sześciodaniowy obiad i będę się
napawać przerażeniem na twarzy mojej rodziny.
Wiktor

„Małżeństwo to często mieszanka złudzeń i marzeń, a potem brutalne z nich


odarcie”.
Taką karteczkę znalazł następnego dnia w kuchni. Właściwie zdanie to było
zanotowane na serwetce i od razu domyślił się, kto je napisał. Cecylia nawet
miała rację, choć zabrzmiało to jakoś smutno. I nie zawsze było prawdą.
Zarówno jego rodzice, jak i rodzice Celi nie czuli się chyba z niczego odarci.
Mama kochała ojca i pewnie nadal kocha, mimo iż od jego śmierci minęło już
trochę czasu. A teściowa i teść? Ona zakręcona na punkcie swoich erotycznych
fascynacji, głosząca slogany wolności i niezależności, nadal była żoną, która
chyba nie miała najmniejszego zamiaru nigdzie się wybierać. Tylko jemu i Celi
jakoś się nie udało. Nie byli pierwsi, nie byli ostatni. Pogubili się tak bardzo, że
jedynym wyjściem było rozstanie, na które musieli jednak trochę jeszcze
poczekać.
Karola zaczynała coraz bardziej naciskać. Z jednej strony mu to schlebiało,
z drugiej czuł się zakłopotany.
– Skoro zaczyna chodzić o kulach, to znaczy, że najgorsze już za nią,
prawda?
Owszem, ale to nie znaczy, że wolno mu teraz odejść. Zanim Cecylia zacznie
być całkowicie sprawna, minie jeszcze trochę czasu. Dziwił się, że Karola tego
nie rozumie.
– Kochanie, nie naciskaj. Ja też chciałbym już to zakończyć, ale wszystko
toczy się trochę innym rytmem, niż byśmy sobie tego życzyli.
Wydęła usta i odchyliła się na krześle.
Była jak zwykle pociągająca, choć po raz pierwszy od dłuższego czasu nie
zachwyciło go to tak bardzo jak zazwyczaj. Być może dlatego, że nawet
najbardziej wyrafinowany tort również może się przejeść, zwłaszcza kiedy
stopień nasycenia cukrem nie ulega zmianie.
– Nudzi mnie to czekanie.
– Wiem, ale to kwestia tygodni.
– Kilka tygodni temu też tak mówiłeś. Tygodnie nałożone na kolejne
tygodnie dają już miesiące. Za chwilę minie rok, a ty nadal będziesz
niezdecydowany. Zaczyna mi się to nie podobać. – Zmrużyła oczy i chyba nawet
prychnęła.
Spuścił głowę, bo kompletnie nie wiedział, co ma odpowiedzieć.
Kiedy wrócił do domu, natknął się na oryginalny płaszcz swojej teściowej.
Płaszcz był biały w zielone rosiczki. Lekko uchylone, więc skojarzenie mogło
być tylko jedno. Zresztą teściowa wcale się z tym nie kryła. W końcu była
erotycznie uwolniona. Wszedł po cichu do kuchni, żeby napić się wody. Ala
siedziała z babcią w pokoju gościnnym i zawzięcie o czymś dyskutowała. Po
paru minutach całkowicie się zasłuchał.
– Babciu, co sądzisz o wypadku mamy?
Babcia podniosła wzrok na wnuczkę.
– A co tu jest do myślenia? Źle się stało. Nie może chodzić, nie może
pracować, w ogóle zdaje się niewiele może.
– No już wstaje!!! I Dominik mówi, że to naprawdę kwestia czasu. Ale
patrząc z perspektywy związku?
– W sensie mama i tata?
Ala skinęła głową.
Babcia nabrała powietrza, ale wnuczka była szybsza.
– Moim zdaniem źle się nie stało. Oczywiście to fatalnie, że mama jeździ na
wózku, poza tym klnie jak szewc, a wcześniej zawsze uważała, przynajmniej
przy mnie, ale zaczęła rozmawiać z tatą. A tata z nią.
– A wcześniej porozumiewali się na migi?
Alicja pokręciła głową.
– Gorzej.
Babcia przygryzła wargę.
– Hm. Możliwe, że chwilowo wyczerpał im się zapas tematów. Mam
podobnie z twoim dziadkiem, chociaż jest to raczej związane z tym, że ja
poszłam do przodu, podczas gdy dziadek utknął w jednym miejscu. I sterczy tam
od lat. Ale i tak się jakoś dogadujemy.
Alicja popatrzyła na nią pytająco.
Babcia poprawiła włosy, otarła kąciki ust, odchrząknęła i mówiła dalej:
– U każdej kobiety pojawia się coś, co nazwałam wewnętrzną anarchią.
Może ona przyjść w różnym wieku i w różnych okolicznościach. Możliwe, że
twoja mama, a moja córka, nieco szybciej niż ja poczuła w sobie pewną potrzebę
wyartykułowania swoich potrzeb.
– Nie rozumiem.
– Chodzi o to, że pragnie wolności.
– Myślisz, że chcą się rozwieść?
– A ty jak myślisz?
Ala ciężko westchnęła.
– No, dopuściłam do siebie taką teorię, ale szybko ją odrzuciłam. Wolałabym
być dzieckiem z pełnej rodziny. Ale teraz jest lepiej. Słyszałam nawet, jak się
razem śmiali.
– Trochę mnie to dziwi, nie ukrywam. Nie jestem osobą, która lubi wtrącać
się w życie innych, ale faktycznie, zauważyłam, że to małżeństwo trochę gnije.
Alicja pokiwała głową i wpakowała sobie do buzi wielki kawałek czekolady.
No jasne. Babcia jak zwykle przesadziła ze słodyczami.
– Wiem, to nawet dziwnie brzmi, ale mama i tata znowu robią coś razem. On
wyszukuje najróżniejsze terapie, które mogłyby jej pomóc, a mama nawet się na
nie zgadza. Byliśmy już u szeptuchy...
– Chryste Panie, to lekka paranoja chyba – przerwała jej babcia.
– Też tak myślałyśmy z mamą, ale w sumie było zabawnie. Sama podróż już
była fajna i nawet całkiem dużo rozmawialiśmy. Znowu razem zaczęliśmy jeść
posiłki i w ogóle mam wrażenie, że wszyscy się jakoś bardziej starają. Mama
zrobiła raz odjechane śniadanie. Co prawda strasznie się wtedy z tatą
zdziwiliśmy i chyba nawet zrobiło jej się przykro z tego powodu, ale i tak było
fajnie. I dobrze też, że przychodzi do nas Aniela. Ona ma dobry wpływ na
mamę.
Babcia się zamyśliła.
– Może powinnam z tej okazji napisać jakiś wiersz?
– Ale ty babciu głównie o seksie piszesz, prawda? Tata mi mówił.
– Nazwałabym to bardziej namiętną erotyką, pełną wzruszeń i uniesień, ale
rozumiem, że twój ojciec musiał to uprościć.
Alicja nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć, więc tylko westchnęła.
– Nie martw się, dziecko, moim zdaniem wszystko się jakoś ułoży.
– A jak nie?
Babcia machnęła ręką.
– Jak nie, to też w jakimś sensie będzie ułożone. Chodzi o to, że prędzej czy
później twoi rodzice dojdą do jakiegoś porozumienia. Oczywiście może się
okazać, że nie jest ono takie, jak byś sobie tego życzyła, ale z drugiej strony
prawie nigdy nasze życzenia nie zostają spełnione. Życie jest bardzo
wyrachowane przy rozdawaniu bonów na szczęście i powodzenie. Dlatego
trzeba je wypełniać innymi rzeczami, żeby nie zostać z rozdziawioną gębą.
– Nie rozumiem.
– Musisz mieć coś w zanadrzu. Tak jak ja mam swoje wiersze. I nieważne,
z której strony mnie kopnie, już zawsze będę je mieć. To jest właśnie plan
awaryjny, drogie dziecko.
– Ale jaki jest plan awaryjny dla ewentualnego rozwodu rodziców?
Babcia zagryzła dolną wargę.
– Żaden. Będziesz musiała swoje odcierpieć.
– Bardzo mnie pocieszyłaś. Będę złamanym psychicznie dzieckiem, którego
rodzice już się nie kochają.
Wiktor uznał, że najwyższy czas się ujawnić. Poza tym nikt przecież jeszcze
nie wspomniał słowem o rozwodzie, więc zupełnie niepotrzebnie jego teściowa
denerwowała Alę.
– O, mama – powiedział z uśmiechem jak zwykle dość słabo
odwzajemnionym. Ale nie przejmował się tym. Układ między nim a babcią od
początku był jasny. Ona go tolerowała, a on ją nawet lubił. Poza tym teściowa
ogólnie raczej nie zauważała innych, niż wchodziła z nimi w jakiekolwiek
głębsze relacje.
Na pewno jednak kochała i Celę, i Alę. A to mu zupełnie wystarczało.
– O, zięć. To ja się będę już zbierała. Pogadałyśmy sobie troszkę z Alą
i muszę ci powiedzieć, że to bardzo mądre dziecko. Czasem dorośli powinni
brać przykład ze swoich potomków.
Wiktor pokiwał głową i przytulił Alę.
Pewnie, że jest mądra. I on miałby jej zafundować rozwód rodziców? No,
chyba że Cecylia będzie naciskać. To, że rzeczywiście ostatnio jest między nimi
trochę lepiej, nie znaczy, że tak już zostanie.
– Mama śpi? – zapytał.
Córka skinęła głową.
– W kuchni jest coś pysznego. Aniela ugotowała.
– Nie widziałem, ale faktycznie coś pięknie pachniało – ożywił się.
– Kurczak w karmelu. Jest w piekarniku.
Wiktor otworzył szafkę i wyjął dwa talerze.
– Dla mnie też – dobiegł ich głos z lewej strony.
– Nie śpisz?
– Zapach karmelu mnie obudził.
– A wiecie, jak Aniela to robiła? Ja wiem, bo byłam przy tym i wszystko
dokładnie widziałam – ekscytowała się Alicja. – Najpierw zdarła skalp
z kurczakowych udek. Potem wyrwała im kości siłą jednej dłoni, wykręcając je
aż do pierwszego chrupnięcia. Byłam pełna podziwu, że tak łatwo jej to
przyszło. Potem zanurzyła mięso w soli i kurkumie, żeby udka nie czuły się gołe
i bezbronne, tak przynajmniej powiedziała.
Cecylia i Wiktor zgodnie się roześmiali. Alicja aż się cała rozpromieniła
i gadała jak nakręcona dalej:
– Potem je obsmażyła na dużym ogniu, aż zaskwierczały z bólu, i zalała
wywarem karmelowym. Też wiem, jak powstaje. Najpierw robisz karmel
z dwóch szklanek cukru i wody, potem dodajesz do tego trzykrotność wody
i mieszasz na małym ogniu, aż wszystko się rozpuści. No i tyle. Kubki smakowe
szaleją ze szczęścia.
Zjedli wspólnie osiem udek z kurczaka, oblizując przy tym palce i karmiąc
się nawzajem. Wspominali swoje wakacje na Fuertaventurze z Alą, która miała
wtedy jakieś dwa latka i po raz pierwszy leciała samolotem.
– W czasie lotu puścili nam najbardziej kretyński film świata – Węże
w samolocie. Nie bardzo wiem, w jakim celu, wysiąść się już nie dało, a każdy
po jakimś czasie nerwowo się rozglądał, czy coś mu nie pełznie po podłodze, nie
syczy, nie wije się i nie chce uwalić w łydkę. Osobiście uważam jednak, że jest
coś znacznie gorszego niż węże, a mianowicie – kupa w samolocie – roześmiała
się Cecylia.
Wiktor zabawnie przewrócił oczami.
– Oczywiście kupa, którą zrobiłaś ty, Alu, i którą należało zgrabnie
wydobyć, zanim pomdlałaby połowa pasażerów. Jest to czynność wymagająca
niemalże niemożliwych akrobacji. Po pierwsze kabina WC w samolocie ma
wymiary metr na metr, choć myślę, że te dane i tak są zawyżone. Po drugie rzuca
i trzęsie, więc, chcąc nie chcąc, musisz trafić paluchem w kupę i dobrze że tylko
paluchem, a nie na przykład bluzą. Tobie to w ogóle nie przeszkadzało, chciałaś
wiedzieć, co tak buczy i dlaczego na siłę wpycham cię do umywalki wielkości
łupiny orzecha. Po kwadransie szamotaniny, perswazji, opowiadania bajek,
odciągania uwagi i śpiewania pieśni patriotycznych, pozbyłam się brudnej
pieluchy. Wróciłam na miejsce mokra, wykończona i spragniona sanatorium.
– Musiałem obiecać twojej mamie, że przez cały tydzień to ja będę cię
przewijał. I słowa dotrzymałem.
To był naprawdę fajny wieczór. I nikomu nie chciało się iść spać.
A potem zadzwoniła komórka Wiktora i kurczak nagle przestał Cecylii
smakować.
Gołębie potrafią wrócić do domu nawet z bardzo oddalonych miejsc. Uważa
się, że ptaki te kierują się najprawdopodobniej układem słońca, księżyca
i gwiazd na niebie. Istnieje teoria, która zakłada, że gołębie potrafią
wykorzystywać pole magnetyczne ziemi, a dodatkowo mają doskonały zmysł
węchu.
W czasie II wojny światowej ptaki te wielokrotnie ratowały życie żołnierzy
dzięki umiejętnościom powracania z odległych terenów do swojego gołębnika
z doczepionymi do nóg ważnymi informacjami.
Cecylia

Wszystko bardzo dobrze słyszałam. Każde słowo.


Rozmowa Ali z moją matką mocno mnie zaskoczyła. Po raz pierwszy
dotarło do mnie, że mogę być odrobinę winna. Ale tylko odrobinę. Kiedy coś się
sypie, rozpada albo gnije, to przyczyna nie jest jedna. To proces, na który składa
się wiele elementów, w taki czy inny sposób ze sobą powiązanych. Usiadłam na
łóżku i popatrzyłam na swoje nogi. Też się nie zepsuły ot tak. To był efekt
zbiegów okoliczności, które nałożyły się na siebie w tym samym czasie.
Klarysa, która zapomniała gdzie jest, moje niezapięcie pasów, inna droga, którą
pojechałam, może jakieś zagapienie się wywołane myślami o rozwodzie.
Z małżeństwem jest podobnie. Wszystko, co nas doprowadziło do tego
miejsca, w którym obecnie się znaleźliśmy, wynikało z nagromadzonych przez
lata uraz, żali i pretensji, których połowy nie wypowiedziałam na głos. A drugiej
połowy nie wypowiedział Wiktor. Gdyby się nad tym porządnie zastanowić, to
żadna kłótnia nie jest zła. Agresja też czasem pomaga przyjrzeć się kłopotom
z bliska. Przecież on sam tego uczy! Każda konfrontacja jest lepsza niż
odkładanie uraz na bok, pielęgnowanie ich, podlewanie i troszczenie się, żeby
mogły urosnąć do rozmiarów pozwu rozwodowego. Kiedy teraz o tym myślę,
wydaje mi się, że nigdy tak naprawdę nie wywrzeszczałam swoich potrzeb. Bo
że o nich nie mówiłam, to wiem. Ale mogłam chociaż je z siebie wypluć, żeby
poczuć ulgę, żeby nazwać wszystko po imieniu i żeby dotarło to do osoby,
z którą teoretycznie miałam dzielić resztę życia. Nawet ptaki się kłócą. Pasówki
śpiewne, krewne trznadli, celowo wyśpiewują podobne melodie co ich koledzy
z sąsiedztwa. Ale nie po to, żeby sobie wspólnie pośpiewać, tylko żeby wywołać
awanturę. Im starszy samiec, tym bardziej wojowniczy i kiedy ma okazję,
wygwizduje identyczne trele co jego młodszy kolega, po to tylko, żeby mu przy
okazji przetrzepać pióra. A gawrony? Rozwrzeszczane, kłótliwe, hałaśliwe.
Podbierają sobie nawzajem całe fragmenty gniazd, drąc się przy tym
niemiłosiernie. A jednak trzymają się razem. Może powinnam brać z nich
przykład?
Tylko czy nie jest na to już trochę za późno? Poza tym jak mam się drzeć
z perspektywy wózka?
Poruszyłam stopami. Napięłam mięśnie i wstałam. Moje nogi ciągle były
oporne, ale chyba powoli zaczynałyśmy się dogadywać. Szkoda, że z Wiktorem
przestaliśmy. A te krótkie przerywniki, jak wczorajsza kolacja czy wizyta
u Apolinarego, tylko mnie w tym utwierdzały. Fajne momenty, z których jednak
nie da się zbudować trwałego związku. Lub odbudować popękanego.
Pierwsze lata naszego małżeństwa dzisiaj wydają mi się jakimś odległym
wspomnieniem. Wszystko nas wtedy cieszyło – nawet zwykły spacer po parku,
kawa z papierowego kubka, nocne łażenie po pustym mieście. Na drobiazgi
przymykaliśmy oczy, nie przejmując się głupotami. Niestety z tamtych czasów
zostały nam tylko zdjęcia. Zwolniliśmy nie tylko tempo, ale i intensywność
przeżyć. Coraz częściej byliśmy zajęci, zmęczeni, często znerwicowani, a hasło
spontaniczność dawno wykreśliliśmy z naszego słownika. Gdzie popełniliśmy
błąd? Czy takie etapy związku to norma? Kto bardziej zawinił?
Ja wiem, że największy problem tkwi w naszych zawyżonych oczekiwaniach
wobec partnera. Chcemy zawsze być rozpieszczani i noszeni na rękach, chcemy
czuć stan miłego podniecenia i napięcia związanego z samym tylko
przebywaniem z ukochaną osobą. Podświadomie stawiamy ultimatum – uczyń
mnie szczęśliwym. Dożywotnio. Tyle że na szczęście nikt nie da nam takiej
przepustki.
Zakochanie to stan przelotny. Piszą o tym naukowcy, przekonują specjaliści.
My jednak ciągle wierzymy, że będzie inaczej. Że w naszym przypadku
zakochanie nie minie, że zawsze będziemy czuć w ustach sos truskawkowy
i z tym samym zachwytem oglądać zachody słońca. A jednak w pewnym
momencie nie chce już nam się chodzić za rękę. W zasadzie nic nam się nie
chce. Emocje opadają i zaczynamy funkcjonować w szarej rzeczywistości.
Problem polega jednak na tym, że nasza rzeczywistość nie była już nawet szara.
Ona stała się... nijaka. Straciła wszystkie kolory i smaki. OK, może byłam zbyt
wymagająca. A potem zaczęłam dusić w sobie pretensje, wściekając się, że
Wiktor mnie nie rozumie. Ale on też milczał. Zupełnie jakbyśmy postawili
w naszym mieszkaniu niewidzialny mur, a każde z nas poruszało się wyłącznie
po swojej przestrzeni, starając się nie wchodzić temu drugiemu w drogę.
Tylko jakim cudem zauważyła to Ala? Przecież ma dopiero trzynaście lat!
Powinna zajmować się błyszczykami do ust, ciuchami i biustem, który zaczynał
rosnąć, a nie milczącą wojną własnych rodziców. A ta jej przemowa
o karmelizowanym kurczaku wczoraj? Zupełnie jakby chciała na siłę wszystko
posklejać, zaszyć, naprawić tyle, ile się da.
Niestety, nie usunie w ten sposób młodej doktorantki z życia swojego ojca.
Włączyłam komputer i zalogowałam się na moich randkowych czatach.
Uśmiechnęłam się do nieodczytanych od dawna wiadomości. Przez dłuższy czas
do nich nie zaglądałam, trochę na przekór sobie, a trochę dlatego, żeby zostawić
je na moment, w którym naprawdę będę potrzebować wsparcia. To chyba
właśnie jest teraz. Powoli wracam do zdrowia, a Wiktor powoli pakuje walizki.
Mr. Jones
Trzymaj się, mała.
Shiva
Odezwij się, jak będziesz już na chodzie.
Candyman
O fuck.
Thor
Dobrze, że udało nam się spotkać jeszcze przed wypadkiem. Trzymam kciuki.
Patrzyłam, czytałam i nie dowierzałam własnym oczom. To było tak
nieprawdopodobne, okrutne i brutalne, że poczułam się dokładnie jak w dniu
wypadku. Jakby mnie ktoś potrącił, przetrącił i złamał każdą możliwą część
mojego ciała. Przeszył mnie ból tak mocny, że na moment straciłam oddech.
Thor był on-line.
Tylko tyle?
Czekałam z bijącym sercem na odpowiedź.
Nie rozumiem.
Czego, kurwa? – pomyślałam, zaciskając zęby.
Myślałam, że może uda nam się jeszcze spotkać.
Poniżam się. Ale może trzeba go jakoś zachęcić? Może go za bardzo
wystraszyłam? W końcu to dość nietypowa sytuacja.
Może kiedyś, jasne.
Zamknęłam oczy. Ta rozmowa nie szła w kierunku, który sobie ułożyłam
w głowie. Ja wiem, że większość dramatów bierze się z niespełnionych
oczekiwań, które sobie uroiliśmy, ale do diabła, oni wszyscy zachowywali się
tak, jakbym nic ich nie obchodziła! Przecież pisaliśmy o bieliźnie, o tym, jak
lubimy się całować, dotykać, o naszych seksualnych fantazjach, wysłałam im
nawet swoje zdjęcia! To zdecydowanie nie byli faceci z moich marzeń, a już na
pewno nie tacy, jakimi ich sobie wyobrażałam. Macho? Jak najbardziej. Dali
nogę przy pierwszej przeciwności. Boże, jaka byłam głupia!
Przeraża cię fakt, że jestem na wózku?
Zadałam to pytanie. Trudno. Może teraz się jakoś wytłumaczy i przeprosi.
Nie. Ale nie jestem zainteresowany chwilowo. Randki mają służyć zabawie,
polepszeniu sobie nastroju. Nie czuję się na siłach, żeby, nawet
niezobowiązująco, spotykać się z kimś, kto wymaga opieki. Lubię Cię, mała,
jesteś mega ładna i masz dobrze poukładane w głowie. Jak wrócisz do zdrowia,
odezwij się.
Gdybym odpisała na coś takiego, nie mogłabym spojrzeć na siebie w lustrze.
W ułamku sekundy zlikwidowałam swoje konto, wyłączyłam komputer
i płakałam bez przerwy dwie godziny. Gdyby nie Aniela, pewnie utopiłabym się
we własnych łzach.
Kiedy przyszła, znalazła mnie w stanie całkowitego wyżęcia. Byłam
bezwładna, gumowa i trzęsłam się jak ktoś, komu na chwilę wyrwano duszę.
Popatrzyła na mnie bez słowa, a potem zawiozła do łazienki, umyła twarz zimną
wodą, wklepała w policzki jakiś krem i kazała głęboko oddychać. Po dwudziestu
minutach poczułam, że wracam. Bolało i piekło, ale przynajmniej mogłam już
mówić.
Więc powiedziałam.
O mnie i o Wiktorze. O pozwie rozwodowym. O Tinderze. O tym, że jestem
nieszczęśliwa. Że się pogubiłam. Że sama nie wiem, czego chcę. Że liczyłam na
wsparcie, a tak naprawdę nie mogę liczyć na nikogo.
– Szukałaś miłości na Tinderze?
– Szukałam zrozumienia i przyjaźni – wyszeptałam.
– Wiesz, jak to jest. Bardzo często na poszukiwania przyjaciela wybieramy
sobie nieodpowiedni moment. Nasz własny związek albo się rozpadł, albo jest
do dupy, znaczy przepraszam, rozczarowuje nas – poprawiła się Aniela, ale tylko
machnęłam ręką.
– I co wtedy? – spytałam.
– No to co zazwyczaj. Dopada nas proza życia, zwykła codzienność i gacie
męża walające się na podłodze w łazience. Rozpoczynamy łowy. Poszukiwania
kogoś podobnego do nas samych – o zbliżonym światopoglądzie, podejściu do
życia, temperamencie i poczuciu humoru. Nic szczególnego. Chcemy, żeby to
był ktoś, kto nas doskonale rozumie i komu nie trzeba tłumaczyć życia.
Pokiwałam głową. Coś w tym było. Układ domowy nie funkcjonował
idealnie, coraz częściej zdarzały mu się awarie, aż w końcu doszło do
przepalenia diod. Nic dziwnego, że tak chętnie wskoczyłam w nowe związki,
pewnie, że iluzyjne albo raczej zastępcze. Wmawiałam sobie, że to tylko
przyjaźń, bo przecież ciągle jeszcze byłam mężatką. Przyjaźń trochę bardziej
zaawansowana. Chciałam po prostu poczuć się lepsza, ładniejsza, potrzebna,
pożądana, zabawna, atrakcyjna, ciekawa. Do głosu doszły emocje, zraniona
dusza, brak zrozumienia, jakieś zapieczone żale i poczucie, że życie ucieka mi
przez palce. Aniela poklepała mnie po ręce.
– To nie jest dobre podłoże dla bezinteresownego układu z kimś trzecim,
moja droga – powiedziała, zupełnie jakby czytała w mojej głowie. – Tak
naprawdę przyjaźń damsko-męska jest możliwa tylko wtedy, gdy żadna ze stron
nie znajduje się na emocjonalnym głodzie, nie szuka za wszelką cenę wsparcia
i nie oczekuje pomocy. Ludzie kochani i dowartościowani we własnych
związkach potrafią oddzielić przyjaźń od miłości. Wiedzą, gdzie przebiega
granica, i wiedzą też, że nie będą próbowali jej przekroczyć. Ty to wiesz?
Pewnie, że nie.
Na dodatek wszyscy mnie zostawili.
Uciekli. Kiedy jako ostatni odmeldował się Thor, poczułam pustkę. Zupełnie
jakby nagle coś we mnie pękło i rozlało się we wszystkich kierunkach. I te
głupie myśli... Te nadzieje tak strasznie żenujące.
Może tylko żartował?
Może zaraz się zjawi albo wyśle bukiet kwiatów?
Albo przynajmniej odpisze i przeprosi?
Nie mogłam uwierzyć, że ktoś, kto tak mnie czarował słowami, kto pisał
niemal każdego dnia, nawet nie zaniepokoił się, co się ze mną dzieje i dlaczego
tak długo milczę. Że ktoś, kto mnie pocałował i kto znał moje różne tajemnice,
po prostu wykasował mnie z listy znajomych. Nie chciał żadnych kłopotów, nie
chciał angażować się w niepewny układ lub, nie daj Boże, zostać zmuszony do
opieki nad kimś innym. Chciał się tylko dobrze bawić.
– Nie mogę się pozbierać, ciągle o tym myślę – wyszeptałam znowu,
walcząc ze łzami. – Nie zasnę chyba dzisiaj.
– To źle. W nocy się śpi, odpoczywa i nabiera energii na następny dzień. A
nie wyje za kimś, kto ma cię w dupie – słusznie zauważyła Aniela.
Prosto, ale dosadnie powiedziane.
– Można tak z dnia na dzień o kimś zapomnieć? Wykreślić go ze swojego
życia?
– Pewnie, że można, jeśli to było bez znaczenia.
– Dla mnie nie było.
Aniela popatrzyła na mnie, przygryzając wargę.
– Dla ciebie nie. Ale gość najwyraźniej nie był aż tak zaangażowany. Jeśli
w ogóle był.
Poczułam, jak dopada mnie jakieś potworne zmęczenie całego organizmu.
Jak zapadam się w sobie, a czarne myśli oklejają mnie, ciesząc się, że znowu
udało im się dopaść moją zmaltretowaną emocjami osobę.
– To po co to wszystko było? Po co te listy? Te spotkania?
– No, przyjemne spędzenie czasu. Ale się skończyło. Ty siedzisz na wózku,
a facet najwyraźniej dalej chce się bawić.
Miała rację. Sam to przecież napisał.
– Skurwiel.
– O, to już lepiej.
– A może to ja źle rozegrałam? Może trzeba było jakoś inaczej napisać
o mojej chorobie?
– Znaczy jak inaczej? Że to nie niedowład tylko wysypka? Po co się
obwiniasz? To on dał ciała.
Zgięłam się wpół. Kurwa, jak to bolało. Odrzucenie przez dupka bolało
bardziej, niż mogłabym się tego spodziewać.
– Za dużo sobie nawyobrażałaś. Zbudowałaś świat, a w nim księcia na
białym koniu. Tyle że książę to burak. Rzepa i kalafior w jednym. Dupek. A co
z Wiktorem?
Wzruszyłam ramionami.
– To już ostatnia prosta naszego małżeństwa. Jak tylko stanę na nogi, on się
wyprowadzi. Ma kogoś i chyba jest szczęśliwy – powiedziałam na głos
i poczułam, że zabolało po raz drugi. Tylko z drugiej strony.
Kurwa, co się ze mną dzieje?
– Dziwny ten wasz układ. Kiedy ludzie się rozwodzą, to zazwyczaj są do
siebie wrogo nastawieni. A wy sprawiacie wrażenie dopasowanych. Trochę
zardzewiałych w okazywaniu sobie uczuć, ale rdzę można przecież zeskrobać.
Za późno.
– Nie da się – wyszeptałam.
Aniela ujęła się pod boki.
– Jest takie powiedzenie, że nie da to się parasola w dupie otworzyć.
Wszystko inne jest możliwe.
Roześmiałam się, choć trochę przez łzy.
– Ale to naprawdę jest niemożliwe.
– Szybko wyrzuciliście swoje małżeństwo na śmietnik. A to nie stara lampa.
Ani dziurawy kalosz.
– Wiktor kogoś ma.
– Ty też szukałaś szczęścia za tymi drzwiami.
– Ale mi się nie udało.
– Może jemu również?
Spojrzałam na nią smutno. To akurat było mało prawdopodobne.
Wątpię, żeby Wiktor zrezygnował z ponętnej doktorantki, którą niestety
widziałam i która była obrzydliwie atrakcyjna. Mogłam mieć tylko nadzieję, że
to ona się nim znudzi i podziękuje za ciąg dalszy. Ale telefon mojego męża
ciągle wibrował.
Jak to napisał Candyman?
O fuck...
Dokładnie.
Wiktor

Cecylia zrobiła samodzielnie siedem kroków. No, może niezupełnie


samodzielnie, bo przy pomocy kul, ale szła odważnie, patrząc przed siebie
i z trudem powstrzymując łzy wzruszenia. Dominik patrzył na nią w skupieniu,
Ala trzymała kciuki, a Wiktor poczuł tak ogromną ulgę, wymieszaną ze
szczęściem, że z wrażenia przysiadł na krawędzi łóżka i o mało z niego nie
spadł.
– Cela, jesteś mistrzynią – powiedział tylko i postanowił, że zamówi u teścia
tort w kształcie Nike.
Był początek października, za kilka dni zaczynał zajęcia na uczelni. Nie
chciało mu się wierzyć, że życie, które na chwilę wyskoczyło z torów, zaczyna
się w nie z powrotem wpasowywać. Że wszystko wraca na swoje miejsce, że
jesień pachnie dymem i mokrymi liśćmi, że rano jest mgliście, ale w ciągu dnia
potrafi się jeszcze rozpogodzić. Że huśtawka emocji, na której siedział, powoli
wyhamowuje, a on sam coraz spokojniej przesypia kolejne noce. Karola
postawiła ultimatum, co wbrew pozorom bardzo mu pasowało. Sam wiedział, że
trzeba się w końcu określić. Nie można jednocześnie pójść w prawo i lewo, bo
bardzo łatwo można wtedy wyrżnąć i obić sobie gębę.
– Ja jestem zdecydowana – powiedziała mu kilka dni temu i pocałowała tak,
jak zawsze lubił. Namiętnie, obiecująco, apetycznie. Zaproponowała też, żeby
się do niej wprowadził.
W zasadzie wszystko było gotowe. Miał tylko powiedzieć Celi, że w razie
potrzeby będzie jej pomagał, ale najwyższy czas, aby każde z nich rozpoczęło
nowe życie. A po paru miesiącach zaproponować rozwód bez orzekania o winie
oraz sprawiedliwy podział majątku.
Nie bardzo wiedział jednak, dlaczego nie czuje ani radości, ani tego
podniecenia, które zawsze mu się udzielało, kiedy myślał o Karoli. Możliwe, że
jest po prostu przemęczony. Nalał sobie gorącej herbaty do kubka z uchwytem
w kształcie dziobu łabędzia (jeden z gadżetów Celi) i wszedł do łazienki. Te
kąpiele stały się ich rytuałem, choć tak naprawdę Cecylia potrafiła już wszystko
zrobić sama. Ale on lubił jej pomagać, a ona nie protestowała. Pachniało
olejkiem różanym, ciepłą wodą i świeżo wypranymi ręcznikami. Z
przyjemnością usiadł na krzesełku obok prysznica i otworzył drzwi. Ostatnio
często tak robili na wypadek, gdyby zechciała, żeby jej umył włosy.
– Przygotowałam pozew o rozwód. Jeszcze przed wypadkiem – powiedziała
nagle. Nie pasowało to do tego zapachu, do szumu lejącej się wody, do nagiej
Celi i do myśli, które przelatywały przez jego głowę. Ale przytaknął tylko ze
zrozumieniem, chociaż wcale nie chciał tego słyszeć. Z drugiej strony... Jego
walizka tylko czekała na spakowanie. – Myślę, że to jedyne wyjście, bo przecież
ty też kogoś masz.
Przełknął ślinę.
– Tak sobie myślę, że najgorsze w małżeństwie stają się komunikaty –
powiedziała. – Kiedy nagle przestajemy rozmawiać, a tylko komunikujemy.
Trochę jak w autobusach, kiedy jakiś sztuczny głos mówi, do jakiego przystanku
się zbliżamy. Nie wiesz, co mijasz po drodze, jaki jest ruch na ulicy, z kim
mógłbyś się spotkać, gdzie napić kawy. Tylko te nazwy. Sucho, konkretnie, bez
żadnych emocji.
Znowu nie wiedział, co powiedzieć. I czy w ogóle powinien.
– Wpadamy w małżeński letarg. I obojgu nam to odpowiada. Ja nie wiem, co
u ciebie nowego, ty o nic nie pytasz. Budujemy dalej swoje życia, ale bez
udziału drugiej osoby. Nieobecność. Niezrozumienie. Niemiłość.
Wiktor sięgnął po szampon i nalał go sobie na dłonie. Truskawkowy się już
skończył, ale ten też ładnie pachniał. Mandarynkami. A potem zaczął masować
głowę Cecylii, powoli, delikatnie, tak jak lubiła najbardziej.
Zamknęła oczy.
– Wiesz co w tym wszystkim jest najgorsze? – spytała cicho.
Pokręcił przecząco głową.
– Że chciałabym, abyś mnie jeszcze tak trochę nie kochał, jak przez ostatnie
tygodnie. Ale wiem, że to niemożliwe.
Dotknął jej podbródka i zmusił, żeby na niego spojrzała.
– Negatyw miłości?
– Coś w tym rodzaju.
– Nie kocham cię Cela – powiedział i pocałował ją w usta. – I obiecuję, że
nie będę cię kochał przez kolejnych czternaście lat. A może jeszcze dłużej.
Niemiłość ma prawo się udać. Pod warunkiem, że jest prawdziwa.
KONIEC
Monschau, 5.01.2019
PODZIĘKOWANIA

Dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi przy tej książce. Niektórych nie


mogę wymienić, ale będą wiedzieli, że o nich chodzi, a niektórzy nie dowiedzą
się nigdy.
Dziękuję Ani Kasprzak za zawsze bezinteresowną pomoc i wsparcie.
Dziękuję Dagmarze za wspólną walkę z mentalnymi lisami.
Dziękuję Lile i Adze za hantle i orbitreki, chociaż wiecie, że Wam nie
odpuszczę.
Dziękuję Magdzie Mazur za zrozumienie.
Dziękuję wszystkim swoim czytelniczkom, które piszą w dzień i w nocy i
przesyłają fajne fluidy.
Dziękuję sobie, że dałam radę.
(Nie)miłość to początek cyklu z przedrostkiem „Nie”. Ale „nie”
niekoniecznie musi być złe.
Copyright for the Polish Edition © 2019 Edipresse Kolekcje sp. z o.o.
Copyright © 2019 by Natasza Socha
Edipresse Kolekcje sp. z o.o.
ul. Wiejska 19
00-480 Warszawa
Dyrektor Zarządzająca Segmentem Książek: Iga Rembiszewska
Redaktor kreatywna projektu: Magda Mazur
Produkcja: Klaudia Lis
Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk, Beata Gontarska
Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska
Dystrybucja i sprzedaż: Izabela Łazicka (tel. 22 584 23 51);
Beata Trochonowicz (tel. 22 584 25 73);
Andrzej Kosiński (tel. 22 584 24 43)
Biuro Obsługi Klienta
www.hitsalonik.pl
mail: bok@edipresse.pl
tel.: 22 584 22 22
(pon.–pt. w godz. 8–17)
Redakcja: Joanna Machajska
Korekta: Katarzyna Szajowska
Projekt okładki, skład i łamanie: Magdalena Zając
Zdjęcie i grafika na okładce: Shutterstock
ISBN: 978-83-8117-974-4
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach
przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie
w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem
właściciela praw autorskich.
Spis treści
Strona tytułowa
Cecylia
Wiktor
Cecylia
Wiktor
Cecylia
Wiktor
Cecylia
Wiktor
Cecylia
Wiktor
Cecylia
Wiktor
Cecylia
Wiktor
Cecylia
Wiktor
Cecylia
Wiktor
Cecylia
Wiktor
Cecylia
Wiktor
Cecylia
Wiktor
Cecylia
Wiktor
Cecylia
Wiktor
Podziękowania
Strona tytułowa

You might also like