You are on page 1of 244

ANDRIEJ PŁATONOW

DŻAN
I INNE OPOWIADANIA

tłumaczyli
Irena Piotrowska
Seweryn Pollak
René Śliwowski

1969
CZYTELNIK • WARSZAWA
DŻAN
1

Na dziedziniec instytutu ekonomicznego w Moskwie wszedł młody


mężczyzna, Nazar Czagatajew. Rozejrzał się dokoła ze zdziwieniem. Od
kilku lat przemierzał ten dziedziniec, tu minęła jego młodość, lecz nie
żałował jej, ponieważ wspiął się przez ten czas wysoko, na szczyty swego
umysłu, skąd widać cały ten świat ogrzany letnim wieczornym słońcem.
Na dziedzińcu rosła tu i ówdzie mizerna trawka, w rogu stał śmietnik, dalej
zmurszała drewniana szopa, a obok niej stara samotna jabłoń, o którą nikt się
nie troszczył. Tuż za jabłonią leżał olbrzymi, może stupudowy głaz, nie
wiedzieć skąd pochodzący, a jeszcze dalej zaryte w ziemię żelazne koło od
dziewiętnastowiecznej lokomobili.
Dziedziniec był pusty. Młodzieniec usiadł na progu szopy i zatopił się w
myślach. Otrzymał w sekretariacie instytutu świadectwo z przeprowadzonej
obrony pracy dyplomowej, sam zaś dyplom zostanie mu później wysłany
pocztą. Nigdy więcej tu nie powróci. Obszedł dziedziniec dotykając po kolei
każdego z tych niepotrzebnych nikomu przedmiotów. Pragnął, żeby go
zapamiętały i polubiły. Atoli sam w to nie wierzył. Ze wspomnień
dzieciństwa wiedział, że po długiej rozłące ogląda się z dziwnym smutkiem
znajome miejsca; człowiek zachował je w swoim sercu, lecz nieruchome
przedmioty zapomniały o nim, już go nie poznają, jakby przeżyły bez jego
udziału bujne i szczęśliwe życie, stoi więc przed nimi nieszczęsny i
wyobcowany.
Za szopą znajdował się stary ogród. Ustawiano tam w tej chwili stoły,
zakładano prowizoryczną instalację elektryczną i kolorowe dekoracje.
Dyrektor żegnał dziś uroczystym wieczorem drugi zespół absolwentów
instytutu, świeżo upieczonych inżynierów i ekonomistów. Wprost z
dziedzińca uczelni Nazar Czagatajew udał się do akademika, aby odpocząć
trochę, a potem przebrać się na zabawę. Położył się na łóżku i
niespodziewanie zasnął z nagłym poczuciem fizycznego szczęścia, jakie jest
wyłącznym przywilejem młodości.
Wieczorem Czagatajew ponownie udał się do ogrodu uczelni. Włożył swój
najlepszy szary garnitur, oszczędzany przez długie lata studenckie, i ogolił się
przed małym damskim lusterkiem. Cały jego majątek spoczywał pod
poduszką i w nocnej szafce przy łóżku. Przed wyjściem zajrzał z żalem do
ciemnego wnętrza swej szafy; niebawem szafa zapomni o nim, zapach jego
ubrań i ciała ulotni się stąd na zawsze.
W akademiku mieszkali studenci z innych uczelni i dlatego Czagatajew
poszedł sam. W ogrodzie grała orkiestra sprowadzona z kina, stoły były
zestawione w długi rząd, nad nimi płonęły reflektory zawieszone przez
elektryków na prowizorkach między drzewami. Letnia noc ciemną kopułą
osłaniała gości zebranych na pożegnalną uroczystość, i cały urok tej nocy
tkwił w otwartej ciepłej przestrzeni, w ciszy nieba i natury.
Grała muzyka. Młodzi absolwenci siedzieli przy stołach, gotowi za chwilę
rozbiec się po całym świecie i tam budować szczęście dla siebie. Skrzypce
muzykanta zamierały chwilami niby oddalony słabnący głos.
Czagatajewowi zdawało się, że to płacze ktoś za horyzontem – może w
tamtym nikomu nie znanym kraju, gdzie kiedyś się urodził i gdzie żyje albo
już zmarła jego matka.
– Giulczataj! – wymówił głośno.
– Co to znaczy? – spytała go sąsiadka, młody technolog.
– Ach, nic… – odrzekł Czagatajew. – Giulczataj to moja matka, kwiatek
górski. W moim kraju tak nazywa się ludzi, kiedy są jeszcze małymi dziećmi
i przypominają wszystko, co piękne…
Skrzypce znów się odezwały, głos ich nie tylko skarżył się, lecz i
przyzywał w daleki świat, muzyka bowiem, nawet gdy jest smutna, zawsze
opiewa zwycięstwo.
Niebawem rozpoczęły się tańce, gry, zwykła zabawa młodzieży.
Czagatajew patrzył na tańczących, na nocną scenerię ogrodu.
Naprzeciwko siedziała młoda kobieta o oczach płonących ciemnym
blaskiem, w granatowej sukni zapiętej zwyczajem starszych kobiet wysoko
pod brodą, co nadawało jej miły, trochę staroświecki wygląd. Nie tańczyła,
może czuła się skrępowana albo też nie umiała, i uporczywie przyglądała się
Czagatajewowi. Podobała jej się smagła twarz młodzieńca, czarne wąskie
oczy, spoglądające na nią otwarcie, z wyrazem dobroci i melancholii, jego
szerolca pierś, ukrywająca serce pełne tajemnych uczuć, i miękkie, delikatne
usta, gotowe śmiać się i płakać. Nie kryła swojej sympatii i uśmiechnęła się
do Czagatajewa. Nie odpowiedział na jej uśmiech. Bawiono się coraz
weselej. Studenci, obecnie już ekonomiści, inżynierowie i planiści, zrywali
ogrodową trawę, brali ze stołów kwiaty i wręczali swym koleżankom lub po
prostu sypali na ich gęste włosy. Nieznajomej już nie było naprzeciwko
Czagatajewa – tańczyła teraz na ścieżce, obsypana kolorowymi konfetti, i
wyglądała na zadowoloną.
Inne kobiety siedzące przy stołach również były uszczęśliwione
względami, jakie okazywali im koledzy, pięknem ogrodu i przeczuciem
własnej przyszłości, tak pełnej nadziei i tak długiej jak nieśmiertelność.
Tylko jedna wśród nich nie miała kwiatów i konfetti we włosach, nikt nie
pochylał się ku niej i nie zabawiał żartami, uśmiechała się jednak, aby
widziano, że również bierze udział w zabawie, że jej przyjemnie i wesoło.
Ale w oczach miała wyraz smutku i rezygnacji, jak duże skrzywdzone
dziecko. Od czasu do czasu rozglądała się bacznie i widząc, że nikt się nią nie
interesuje, szybkim ruchem zbierała z sąsiednich krzeseł kwiaty oraz konfetti
i chowała je ukradkiem. Czagatajew zauważył te manipulacje, lecz nie mógł
ich zrozumieć. Znudziła go przeciągająca się zabawa i zamierzał wracać już
do domu. Nieznajoma zbierająca kwiaty, które wypadły z włosów innych
kobiet, także dokądś odeszła, wieczór miał się ku końcowi, gwiazdy stały się
wyraziste, zapadała noc. Wstał i ukłonił się najbliżej stojącym kolegom –
nieprędko się z nimi zobaczy.
Idąc pomiędzy drzewami, spostrzegł kryjącą się w cieniu smutną
nieznajomą. Nie widziała go, była zajęta wpinaniem we włosy kwiatów i
wstążek, w chwilę później wyszła zza drzew i znów skierowała się do
oświetlonego stołu. Czagatajew podążył za nią, gotów w nagłym porywie
przewracać stoły i obalać drzewa, byle tylko przerwać to zaprawione łzami
upojenie, lecz nieznajoma, z różą w ciemnych włosach, była teraz szczęśliwa
i śmiała się, chociaż oczy jej jeszcze nie obeschły. Postanowił zostać dłużej,
podszedł do niej i przedstawił się, dowiedziawszy się w zamian, iż jest
dyplomantką instytutu chemicznego. Poprosił ją do tańca, mimo że tańczyć
nie umiał, za to ona okazała się świetną tancerką i prowadziła go lekko w takt
muzyki. Z oczu jej znikły ślady łez, twarz wyładniała, ciało wyzbyło się
dzikiego onieśmielenia i teraz ufnie tuliło się do niego, pełne spóźnionej
dziewiczości, tchnące miłym ciepłem, jak chleb. Czagatajew zapomniał przy
niej o bożym świecie, sen i szczęście promieniowały od tej kobiety, z którą
pewnie nie spotka się więcej. Jakże często gdzieś w pobliżu nas istnieje nie
zauważona szczęśliwość.
Wesoła zabawa przeciągnęła się do świtu, potem ogród opustoszał, goście
się rozeszli, zostały jedynie martwe sprzęty. Czagatajew ze swą nową
przyjaciółką Wierą szedł ulicami Moskwy w blasku wstającego dnia. On
przybył z daleka, ale pokochał to miasto całym wdzięcznym sercem,
albowiem mieszkał w nim długo, tu zdobywał wiedzę i jadł chleb, którego
nikt mu nie wypominał. Spojrzał na swą towarzyszkę – twarz jej w
promieniach wschodzącego w oddali słońca wydawała się piękna.
Czas mijał, niebo było wysokie i czyste, słońce bezustannie dawało ziemi
swe największe dobro – światło. Wiera szła w milczeniu. Czagatajew
przypatrywał się jej z boku dziwiąc się, czemu inni nie znajdują w niej nic
pociągającego, skoro nawet jej skromne milczenie przypomina milczenie
trawy, wierność bliskiego przyjaciela.
Widział teraz z bliska bruzdy znużenia na jej policzkach, oczy przysłonięte
powiekami, obrzmiałe wargi – cały tajemny ogień, całą dobroć i siłę kryjącą
się w tej żywej istocie. Tajał z czułości dla niej, nie potrafiłby wyrządzić jej
najmniejszej przykrości, nawet wstydził się myśleć o tym, czy jest ładna, czy
brzydka.
– Zmęczona jestem, całą noc nie zmrużyliśmy oka – odezwała się Wiera. –
Chyba się już pożegnamy.
– Jeszcze trochę – powiedział Czagatajew. – Niedługo wyjeżdżam,
przejdźmy się jeszcze kawałek.
Poszli dalej, minęli kilka długich ulic, na koniec Wiera przystanęła.
– Tu mieszkam – wskazała duży nowo wybudowany dom.
– Niech mi pani pozwoli wejść. Położy się pani i odpocznie, a ja posiedzę
trochę i potem odejdę.
Wiera stała zmieszana.
– No, dobrze – rzekła wreszcie i zaprowadziła gościa do siebie.
Zajmowała duży pokój, przeciętnie umeblowany, ale jakiś smutny,
zasłonięty storami, szary i prawie pusty.
Zdjęła letni płaszcz i Czagatajew zauważył, że jest trochę tęższa, niż mu się
zdawało. Potem zaczęła szperać w swoich gospodarskich zakamarkach
pragnąc poczęstować czymś gościa, gdy tymczasem on stał zapatrzony w
stary dyptyk, wiszący nad jej łóżkiem i symbolizujący marzenie z owej
epoki, gdy ludzie wierzyli, że ziemia jest płaska, a niebo niezbyt odległe.
Wyobrażał on olbrzyma, który, stojąc na ziemi, głową przebił otwór w
sklepieniu niebios i wysunąwszy się po ramiona na zewnątrz, zapatrzył się w
przedziwną nieskończoność tamtych czasów. Tak go pochłonął widok
obcych, nieznanych przestrzeni, że zapomniał o reszcie swego ciała,
znajdującej się poniżej kopuły nieba. Druga połowa obrazu przedstawiała to
samo, ale w odmiennej wersji. Ciało człowieka było wychudzone na wiór i
na pewno już martwe, a uschnięta głowa stoczyła się na tamten świat po
zewnętrznej powierzchni nieba przypominającego blaszaną misę – głowa
poszukiwacza nowej nieskończoności, która rzeczywiście nie ma końca i
skąd nie ma powrotu na jednostajną płaszczyznę ziemi.
Dla Czagatajewa jednak wszystko stało się teraz obojętne i niemiłe. Ze
struchlałym sercem objął Wierę, która krzątała się obok, pochylona nad
stołem, i przycisnął ją do siebie ostrożnie, lecz z siłą, jak gdyby pragnął
przylgnąć do niej jak najbliżej i w ten sposób ogrzać się i uspokoić. Wiera,
odgadłszy jego uczucia, nie odepchnęła go, tylko przytuliła jego głowę do
piersi i głaskała pieszczotliwie po czarnych twardych włosach. I chociaż
twarz miała odwróconą, łzy jej spadały na głowę Czagatajewa i tam
wysychały. Płakała bezgłośnie, usiłując panować nad wyrazem twarzy i nie
wybuchnąć szlochaniem.
– Ja przecież spodziewam się dziecka – szepnęła.
– To nic – powiedział Czagatajew przebaczając jej wszystko z mężnym
sercem, jak skazany na śmierć.
– Nie – mówiła smutno zasłaniając się rękawem, aby ukryć zapłakaną
twarz i osuszyć oczy. – Nie. Nie mogę.
Puścił ją. Wystarczało mu, że jest blisko, może ją trzymać za rękę i spytać,
co jest przyczyną jej płaczu – smutek czy uraza.
– Straciłam niedawno męża. A o zmarłym, wie pan, jak trudno zapomnieć.
Kiedy dziecko przyjdzie na świat, nie zobaczy juz ojca, została mu tylko
matka, a to trochę za mało. Prawda, że za mało?
– Prawda – przyznał Czagatajew. – Teraz ja mu zastąpię ojca.
Przygarnął ją i zasnęli w biały dzień pośród hałasu budującej się Moskwy,
łoskotu świdrów i zgiełku ulicznego – nic nie docierało do ich uszu; leżeli
spleceni ramionami i przez sen słuchali swoich cichych, stłumionych
oddechów.
Po południu, na krótko przed zakończeniem pracy, wzięli ślub w
najbliższym urzędzie stanu cywilnego. Stali między dwoma bukietami
kwiatów, urzędnik wygłosił krótkie przemówienie okolicznościowe, polecił
im ucałować się na znak dozgonnej wierności i wreszcie życzył licznego
potomstwa, aby pokolenie rewolucyjne rpzmnożyło się po wieczne czasy.
Czagatajew pocałował Wierę dwa razy, przyjaźnie uścisnął dłoń urzędnika,
pomyślawszy w duchu, że byłoby bardzo przyjemnie, gdyby i on ucałował
Wierę nie ograniczając się wyłącznie do obowiązków służbowych.
Odtąd co wieczór odwiedzał swą żonę, ona zaś czekała niecierpliwie i
cieszyła się na jego przyjście. Od razu obejmowali się uściskiem, przy czym
Nazar obchodził się z nią nad wyraz delikatnie, pamiętając, iż nosi ona w
łonie dziecię nie żyjącego ojca. Potem szli na spacer trzymając się pod rękę,
uważnie oglądali wystawy sklepowe jak gdyby z zamiarem poczynienia
licznych sprawunków, obserwowali niebo, które miało swoje własne życie, i
jednocześnie nie uchodził ich uwagi najdrobniejszy fakt z życia toczącego się
wokół nich, jakby serce podczas miłości było tak utrudzone, iż trzeba je
ciągle zabawiać błahostkami, aby nie czuło swego wysiłku.
Mimo to Czagatajew nie był jeszcze prawdziwym mężem Wiery, która
przez cały czas odsuwała go z tkliwością i strachem, by nie poczuł się
urażony. Może bała się zaprzepaścić w namiętności swoją biedną radość,
pozyskaną w sposób tak dziwny i niespodziewany, a może była to po prostu
przezorna i mądra taktyka kobiety pragnącej utrzymać w swym mężu nie
stygnące ciepło, które będzie ją ogrzewało długo i niezawodnie. On
natomiast w swoim uczuciu dla Wiery nie mógł poprzestać jedynie na
bliskości duchowej i pewnego razu zapłakał przy niej, gdy leżała na pozór
bezradna, a przecież uśmiechnięta i niezwyciężona.
2

Była pełnia lata. Na skutek upału tliły się torfowiska wokół Moskwy,
wieczorami unosił się w powietrzu swąd pomieszany z ciepłym, parującym
zapachem dalekich kołchozów i pól, jak gdyby cała przyroda przyrządzała
wieczorny posiłek. Czagatajew spędzał z Wierą ostatnie dni. Otrzymał
skierowanie do pracy, miał wyjechać do rodzinnego kraju w głąb azjatyckiej
pustyni, gdzie żyła lub też dawno już zmarła jego matka. Wywędrował
stamtąd piętnaście lat temu jako mały chłopiec. Stara matka, Turkmenka
Giulczataj, włożyła mu na głowę czapkę-papachę, do torby wsunęła czerstwy
czurek i na dokładkę podpłomyk upieczony z roztartych korzeni trzciny,
modraka i parolistu, następnie dała mu do ręki trzcinową laseczkę, by zamiast
opiekuna towarzyszyła mu roślina, i wyprawiła go w drogę.
– Idź, Nazarze – rzekła do chłopca, albowiem nie chciała patrzeć na jego
powolną śmierć. – Jeśli rozpoznasz swojego ojca, nie zbliżaj się do niego.
Zobaczysz bazary i wielkie bogactwa w Kunia-Urgenczu, w Taszauzie,
Chiwie, ale nie idź tam, omijaj wszystko i wędruj daleko do obcych. Niechaj
twój ojciec pozostanie dla ciebie nieznanym człowiekiem.
Mały Nazar nie chciał rozstawać się z matką. Tłumaczył jej, że przywykł
do umierania, że już się nie boi i że będzie żywił się byle czym. Lecz matka
była nieubłagana.
– Nie – mówiła. – Jestem już taka słaba, że nie mogą cię kochać, musisz
teraz żyć sam. Zapomnę o tobie.
Nazar wybuchnął płaczem. Objął matkę za chudą zimną nogę i przywarł do
niej wpijając się kurczowo w wątłe znajome ciało. Malutkie serce ściskało się
z bólu łomocząc ciężko, jak gdyby napęczniało wilgocią. Usiadł w pyłe na
ziemi i rzekł:
– Ja też zapomnę o tobie, ja też cię nie kocham. Małego dziecka nie możesz
wyżywić, a kiedy przyjdzie ci umierać, nie będzie nikogo, kto by zamknął ci
oczy.
Położył się twarzą do ziemi i zasnął wśród wilgoci łez i własnego oddechu.
Kiedy się obudził, nie ujrzał dokoła żywej duszy. Matka odeszła, od pustyni
wiał słabiutki, obcy wiatr nie przynosząc żadnego zapachu ani odgłosu życia.
Przez pewien czas Nazar siedział cicho, jadł matczyny czurek, rozglądał się
po okolicy i rozmyślał o czymś, czego dziś, jako człowiek dorosły, już nie
pamiętał. Przed nim rozpościerała się ziemia, gdzie urodził się i zapragnął
żyć. Kraina jego dzieciństwa leżała w czarnym cieniu na krańcu pustyni,
która schodzi tam w głęboką kotlinę jak gdyby przygotowując sobie
pochówek, a płaskie, przeżarte suchym wiatrem góry odgradzają to zapadłe
miejsce od blasku nieba, spowijając je mrokiem i ciszą. Dopiero późne
przedwieczorne światło dociera tam i oblewa smutnym zmierzchem mizerną
roślinność na bladej, słonej ziemi, jakby obeschły na niej łzy, lecz rozpacz
nie minęła.
Nazar stał na skraju posępnej ziemi, opadającej głęboko w dół; dalej
zaczynała się piaszczysta pustynia, szczęśliwsza i jaśniejsza – pośród
martwych piaskowych wzgórz nawet w taki cichy dzień, jak ten z dawno
minionego dzieciństwa, gnieździł się słaby wietrzyk, snujący się i płaczący
wygnaniec z dalekich stron. Chłopiec nasłuchiwał, wodził dokoła wzrokiem
wypatrując wiatru, pragnąc, by podzielił jego samotność, a gdy nic nie
zobaczył, zaczął krzyczeć. Nikt się nie odezwał – wiatr umknął od niego. W
oddali zapadała noc, na ciemną kotlinę, z której wyprowadziła go matka,
kładły się już cienie i tylko biały dym snuł się z kibitek i ziemianek, gdzie
chłopiec przedtem mieszkał. Z niejakim zwątpieniem dotknął swych nóg i
ciała, chcąc się przekonać, czy naprawdę istnieje na świecie, skoro nikt go
nie kocha i nie pamięta o nim; nie potrafił tego pojąć, jak gdyby żył dotąd
dzięki pragnieniu i sile bliskich, a teraz ich nie stało, kazali mu odejść
precz… Kostropaty krzak-włóczęga, perekotypole, sunął po piasku obok
Nazara kołysząc się, choć nie było najlżejszego podmuchu. Uchodził z tego
miejsca dalej, umęczony, ledwie żywy z trudu swego żywota i ciągłego
ruchu. Nie nikogo, krewnych ani bliskich, tylko nieustannie wędrował po
świecie. Nazar dotknął go dłonią i rzekł: „Smutno mi samemu, pójdę razem z
tobą, ty myśl o mnie troszeczkę i ja też będę myślał o tobie. A z tamtymi żyć
nie chcę, wygnali mnie, więc niechaj umrą samotnie!” I pogroził komuś
trzcinową laseczką, zapewne matce, która o nim zapomniała.
Ruszył za krzakiem perekotypola i szedł, póki nie zapadła ciemność. Potem
ułożył się na ziemi i zasnął z wyczerpania, obejmując krzak ręką w obawie,
by go nie opuścił. Zbudziwszy się rankiem stwierdził, że perekotypola nie
ma, widocznie nocą oddaliło się samotnie. Nazar już był gotów wybuchnąć
płaczem, ale nagle spostrzegł krzak poruszający się na szczycie najbliższego
pagórka i pobiegł za nim.
Matka i rodzinne strony pozostały daleko – niech zapomni o nich jego
serce, póki jest jeszcze młode. Owego dnia krzak wędrujący zaprowadził
Nazara do pastucha owiec, który napoił chłopca i nakarmił, krzak zaś
przywiązał do kija, aby też sobie odpoczął. Przez długi czas Nazar pomagał
pastuchowi i mieszkał u niego aż do pierwszych śniegów. Potem gospodarz
wysłał pastucha za interesami do Czardżuja, gdyż zaczynał on ślepnąć.
Pastuch zabrał ze sobą Nazara, a w mieście oddał go władzom radzieckim
jako bezdomnego sierotę.
Mijały lata, lecz w pamięci nic się nie zatarło, utracona matka zawsze była
jednakowo droga i wspomnienie o niej budziło radość, jak gdyby wciąż
jeszcze był małym chłopcem. Ojca swego Czagatajew w ogóle nie znał.
Rosjanin Iwan Czagatajew, żołnierz chiwańskich oddziałów ekspedycyjnych,
przepadł bez śladu, zanim Giulczataj urodziła syna; była ona wówczas młodą
małżonką Koczmata i miała już z nim dwoje dzieci, które pomarły, gdy
Nazar był niemowlęciem, toteż znał je tylko z opowiadań matki. Koczmat był
biedny i dużo starszy od swej żony, żył z tego, że chodził do posiadłości
bogaczy w Kunia-Urgenczu i Taszauzie i najmował się do pracy w koszarach
na całe lato, aby choć wtedy żywić swą rodzinę chlebem. Zimę zaś spędzał w
ziemiance wyrytej u podnóża Ustiurtu, śpiąc niemal bez przerwy. Oszczędzał
swoje mizerne siły podobnie jak Giulczataj leżąca obok niego pod jedną
koszmą; ona także grzała się tuląc do siebie dzieci i drzemiąc przez długie
miesiące zimowe, gdyż dzięki temu mniej potrzebowała jadła. Od czasu do
czasu wychodziła po zielsko i przyrządzała z niego posiłek albo też
wyruszała do Chiwy nająć się do pracy komorniczej. Pewnego razu nie
dostała w Chiwie roboty; była zima, bogacze popijali herbatę, jedli baraninę,
biedacy zaś wypatrywali lata i młodych pędów roślinnych. Giulczataj
znalazła przytułek na bazarze, żywiła się byle czym, odpadkami, które
zostawiali na ziefni handlarze, bowiem wstydziła się żebrać. Na tym to
chiwańskim bazarze zauważył ją żołnierz, Iwan Czagatajew, i zaczął co dzień
przynosić jej fasowaną zupę w menażce. Wieczorem, na pustym bazarze,
Giulczataj jadła żołnierską zupę z wołowiną, żołnierz zaś głaskał ją ostrożnie,
a potem obejmował. Niezręcznie było kobiecie odpychać człowieka, który ją
ratował od głodu, milczała więc i nie stawiała oporu. Pragnęła odwdzięczyć
mu się za tyle dobrego, a przecież nie posiadała nic ponad to, co jej dała
natura.
– Dlaczego masz łzy w oczach? – spytała Czagatajewa Wiera w dniu jego
odjazdu do ojczyzny.
– Przypomniała mi się matka, jak uśmiechała się do mnie, gdy byłem mały.
– No jak?
Czagatajew zafrasował się:
– Nie wiem… Cieszyła się mną i płakała nade mną, teraz ludzie już się tak
nie uśmiechają. Łzy jej płynęły po uszczęśliwionej twarzy.
Matka mówiła Nazarowi, że mąż jej, Koczmat, dowiedziawszy się, iż
Nazar jest synem rosyjskiego żołnierza, nie uderzył jej i nie wybuchnął
gniewem, popadł tylko w przygnębienie i stał się na wszystko obojętny.
Odszedł daleko i tam w samotności leczył się ze smutku; potem wrócił i po
dawnemu kochał Giulczataj.
Nazar po raz ostatni wybrał się z Wierą na spacer. Wieczorem pociąg
uwiezie go do Azji. Wiera już przygotowała mu wszystko do dalekiej
podróży – pocerowała skarpetki, przyszyła brakujące guziki, własnoręcznie
wyprasowała bieliznę i kilkakrotnie przejrzała wszystkie rzeczy głaszcząc je
z cichą zazdrością, że pojadą wraz z jej mężem.
Podczas spaceru zaproponowała nagle Czagatajewowi, by wstąpili do jej
znajomych.
Być może nim upłynie godzina przestanie ją kochać na zawsze.
Weszli do dużego mieszkania. Wiera przedstawiła męża starszej kobiecie,
po czym spytała:
– Ksenia jest w domu czy jeszcze nie przyszła?
– Jest, jest, właśnie przed chwilą wróciła.
W obszernym, pełnym nieładu pokoju siedziała czarnowłosa dziewczynka
lat trzynastu lub może piętnastu. Czytała książkę nawijając na palec
koniuszek warkocza.
– Mama! – ucieszyła się na widok wchodzących.
– Jak się masz, Kseniu! – powiedziała Wiera. – To moja córka –
przedstawiła dziewczynkę Czagatajewowi.
Nazar z dziwnym wrażeniem uścisnął na wpół dziecinną, na wpół kobiecą
rączkę. Rączka była lepka i brudna, ponieważ dzieci niełatwo wdrożyć do
czystości.
Ksenia uśmiechała się. Nie dostrzegł w niej podobieństwa do matki –
dziewczęca twarzyczka o regularnych rysach była trochę smutna i znużona
fizycznym rozwojem. Oczy różnego koloru – jedno czarne, a drugie
niebieskie – nadawały jej potulny wyraz, jak gdyby patrzyło się na drobną,
wzruszającą ułomność. Jedynie usta szpeciły dziewczynkę – były już prawie
dojrzałe, wargi nabrzmiewały, jakby nękane ciągłym pragnieniem, zdawało
się, że przez niewinne milczenie skóry przebija się na zewnątrz silna,
niszczycielska roślina.
Nie wiedzieli, jak zacząć rozmowę, skrępowani niejasną sytuacją, chociaż
Ksenia już domyśliła się wszystkiego.
– Mieszkasz tu? – zapytał wreszcie Czagatajew.
– Tak, u matki mojego tatusia.
– A gdzież twój tatuś, może umarł?
Wiera stała z boku patrząc przez okno na Moskwę. Ksenia wybuchnęła
śmiechem:
– Co też pan mówi! Mój tatuś jest młody, mieszka na Dalekim Wschodzie i
buduje mosty. Już dwa wybudował!
– Duże mosty?
– Bardzo duże!… Jeden wiszący, a drugi z dwoma filarami i kesonami
ukrytymi głęboko w dnie. Schowały się tam na zawsze! – mówiła radośnie. –
Mam fotografię wyciętą z gazety!
– Tatuś cię kocha?
– Nie, tatuś woli inne kobiety, nas kochać nie chce.
Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas. W sercu Czagatajewa obudziła się
litość – siedział pełen nieuchwytnego smutku, jak we śnie albo w podróży.
Zapominając o rzeczywistości, ujął rękę Kseni i długo nie wypuszczał z
uścisku.
Ksenia była zdziwiona i nieco zatrwożona, jej oczy, każde innego koloru,
spoglądały z udręką niby dwoje blisko spokrewnionych ludzi, którzy się
zupełnie nie znają. Wiera stała z daleka i milcząc uśmiechała się do męża i
córki.
– Czy nie spóźnisz się na pociąg? – spytała.
– Nie, dziś nie pojadę – rzekł Czagatajew. Czuł do Kseni sympatię pełną
ludzkiej solidarności i troski o jej szczęście. Pragnął stać się dla niej siłą
opiekuńczą, ojcem i wieczną pamięcią w jej sercu.
Przeprosił je i wyszedł na pół godziny do miasta. Nakupił najrozmaitszych
prezentów i przyniósł dziewczynce. Gdyby tego nie uczynił, nie mógłby
później odżałować.
Ksenia ucieszyła się z podarków w przeciwieństwie do matki, która
zauważyła niechętnie:
– Ona ma tylko dwie sukienki i ostatnie buty już się całkiem rozleciały.
Ojciec przecież nic nie przysyła, a ja pracuję od niedawna… Czemu
nakupiłeś tyle głupstw, na co dziewczynce drogie perfumy, torba zamszowa
czy jakaś pstrokata narzuta…
– Och, mamo, co w tym złego! – prosiła Ksenia. – Sukienkę dostanę
bezpłatnie w teatrze dziecięcym, ja tam jestem bardzo czynna, a w zastępie
zaczną niedługo przydzielać buty wycieczkowe. Niech więc będzie torba i
narzuta.
– Przecież to jest zupełny absurd – utyskiwała Wiera. – On sam potrzebuje
pieniędzy, wyjeżdża daleko.
– Mam ich dość – rzekł Czagatajew. Wyjął jeszcze czterysta rubli i zostawił
na utrzymanie Kseni.
Dziewczynka podeszła do niego i podając mu rękę, wyraziła swą
wdzięczność.
– Ja też wkrótce będę panu dawać prezenty. Już niedługo będę bogata!
Czagatajew ucałował ją na pożegnanie.
– Na pewno mnie już nie kochasz, Nazarze? – spytała Wiera, gdy wyszli na
ulicę. – Jeśli nie, rozwiedźmy sią natychmiast, jeszcze przed twoim
wyjazdem… Widziałeś Ksenię, jesteś trzecim mężczyzną w moim życiu,
mam już trzydzieści cztery lata.
Umilkła. Nazar powiedział zdziwiony:
– Dlaczego miałbym cię nie kochać? A ty kochałaś tamtych mężów?
– Kochałam. Drugi zmarł, a ja do dziś go opłakuję. Pierwszy porzucił mnie
z dzieckiem, ale jego również kochałam i byłam mu wierna… Potem
przyszło mi długo żyć bez nikogo, chodzić na wesołe zabawy i samej wpinać
we włosy papierowe kwiaty…
– Czemu więc myślisz, że cię nie kocham?
– Kochasz Ksenię, ja wiem… Gdy ona skończy osiemnaście lat, ty
będziesz miał trzydzieści albo trochę więcej i pobierzecie się. Tylko mnie nie
okłamuj i nie martw się, ja przywykłam tracić bliskich.
Czagatajew zatrzymał się i spoglądał na tę kobietę zupełnie oszołomiony.
Dziwiła go nie tyle jej rozpacz, ile przekonanie, iż jest skazana na samotność,
chociaż ożenił się z nią, aby dzielić jej losy. Pielęgnowała swoje cierpienie i
nie kwapiła się z nim rozstać. A zatem w głębi umysłu i serca ludzkiego
istnieje wroga siła, zdolna przyćmić żywy blask oczu w rozkwicie lat, w
objęciach kochających ramion, nawet wśród pocałunków rodzonych dzieci.
– I dlatego nie chciałaś żyć ze mną? – spytał.
– Tak. Dlatego. Nie wiedziałeś przecież, że mam taką dużą córkę, myślałeś,
że jestem młodsza i czystsza.
– Cóż znowu! To nie ma dla mnie znaczenia…
Weszli w milczeniu do mieszkania. Wiera stanęła na środku pokoju nie
zdejmując płaszcza, obca i obojętna wobec wszystkiego, wobec ludzi i
otaczających ją przedmiotów. W tej chwili chętnie podarowałaby swoje
sprzęty sąsiadce, ten dobry uczynek przyniósłby jej pewną pociechę i
złagodził ból.
– I co ja teraz pocznę? – szepnęła do siebie.
Czagatajew rozumiał jej uczucia. Przytulił ją do piersi i długo trzymał w
ramionach pragnąc ukoić chociażby ciepłem swego ciała, albowiem urojone
cierpienie jest najbardziej niepocieszone i nie poddaje się słowom.
Powoli zaczęła się otrząsać z rozpaczy.
– Ksenia cię także pokocha… Wychowam ją i wpoję pamięć o tobie,
uczynię z ciebie bohatera. Wierz mi, Nazarze, lata szybko przelecą,
przyzwyczaję się do rozłąki.
– Po cóż przyzwyczajać się do złego? – rzekł Czagatajew. Nie mógł pojąć,
czemu szczęście wydaje się wszystkim zgoła nieprawdopodobne, a tak łatwo
ulegają pokusie smutku.
On sam dość zaznał nieszczęść, toteż dziś, gdy zdobył wykształcenie, gdy
książki i ludzie nauczyli go walczyć o szczęście, rozpacz wydawała mu się
czymś wręcz niesmacznym. Postanowił ojczyznę swą uczynić krajem
szczęśliwym, inaczej bowiem cóż by w życiu robił i po co żył.
– Uspokój się – rzekł i pogłaskał wzdęty brzuch Wiery, gdzie spoczywało
maleństwo, uczestnik przyszłego szczęścia. – Urodź je jak najprędzej, żeby
się mogło radować.
– A może nie – szepnęła z powątpiewaniem Wiera. – Może ono będzie
wiecznym cierpiętnikiem.
– My do tego nie dopuścimy – odparł Czagatajew.
– My – to znaczy kto?
– My – cicho i niewyraźnie powtórzył Czagatajew. Nie wiadomo czemu
wstydził się mówić jasno i nawet zaczerwienił się z lekka, jakby ukrywał w
głębi duszy niedobrą myśl.
– Ty na pewno będziesz szczęśliwy, bo masz czyste serce. Zabierz więc do
siebie moją Ksenię.
I zapłakała z miłości swojej i niepewności jutra; twarz jej początkowo
wydała się jeszcze brzydsza, potem łzy obmyły ją, nadając nowy, nieznany
wyraz, jak gdyby Wiera spoglądała z daleka obcymi oczami.
3

Pociąg dawno opuścił Moskwę, minęło już kilka dni podróży. Czagatajew
stał przy oknie, poznawał znajome z dzieciństwa okolice, a może to nie były
te same miejsca, tylko jota w jotę podobne do tamtych. Taka sama ziemia,
pustynna i zgrzybiała, ten sam wiatr wieje chyląc pojękujące bylinki, a
przestrzeń rozległa, przygnębiająca niby czyjaś posępna dusza. Chwilami
Czagatajew musiał walczyć ze sobą, by nie wyskoczyć z pociągu i nie pójść
dalej piechotą, jak tamto porzucone przez wszystkich dziecko. Lecz
dzieciństwo i owe dni należały już do przeszłości. Na małych stacyjkach
stepowych widział portrety wodzów, często wykonane ręką amatorów i
przyklejone gdzie bądź na płotach. Podobieństwo do tych, których
wyobrażały, było z pewnością niewielkie, ale być może malowała je
dziecinna ręka pioniera, wiedziona szczerym uczuciem. Lenin wyglądał na
starca, na dobrego ojca wszystkich osamotnionych ludzi, jednak artysta
podświadomie starał się upodobnić trochę jego twarz i do swojej, aby inni
wiedzieli, że nie jest już samotny, że ma ojca i rodzinę – stąd też sztuka
dominowała nad niewprawnością palców. Na każdej takiej stacyjce można
było teraz zobaczyć ludzi, którzy kopali ziemię, coś sadzili lub coś budowali
przygotowując siedziby i schronienie dla bezdomnych. Pustych, bezludnych
stacji, gdzie żyło się jak na wygnaniu, Czagatajew obecnie nie widział;
wszędzie człowiek pracował wyzwalając się z odwiecznej beznadziei, z
poczucia sieroctwa i nędzy.
Przypomniał sobie słowa matki: „Idź daleko do obcych, niechaj ojcem
twoim będzie nieznany człowiek”. I oto wyruszył daleko, a teraz powraca,
znalazł ojca w obcym człowieku, który wychował go, uczynił wielkim jego
serce i odsyła go do domu, by odnalazł i ocalił matkę, jeżeli żyje, lub
pogrzebał ją, jeżeli spoczywa gdzieś martwa na powierzchni ziemi.
Pewnej nocy pociąg zatrzymał się w ciemnym stepie. Czagatajew wyszedł
na pomost wagonu. Było cicho, w dali sapał parowóz, pasażerowie spali
spokojnym snem. Nagle w ciemnościach stepu krzyknął pojedynczy ptak,
jakby czymś przestraszony. Czagatajew przypomniał sobie ten głos, teraz, po
tylu latach, wydało mu się, że to jego dzieciństwo żałośnie krzyknęło z
milczącego mroku. Zaczął nasłuchiwać. Jeszcze jakiś ptak odezwał się i zaraz
umilkł – jego głos także miał brzmienie znajome, Czagatajew nie pamiętał
tylko, jak się ów ptak nazywa – pokrzewka pustynna lub może pustułka.
Wysiadł z wagonu. Nie opodal zauważył duży krzak, zbliżył się do niego i
ująwszy za gałąź, rzekł: „Witaj, kujan-sujuk!” Kujansujuk poruszył się lekko
pod dotknięciem człowieka i znów znieruchomiał, obojętny i senny.
Czagatajew poszedł dalej. Coś poruszało się i pokrzykiwało w stepie, który
jedynie uszom nie nawykłym mógł się wydawać głuchy. Grunt zaczął opadać
przechodząc w nizinę porośniętą bujną granatową trawą. Czagatajew
pochłonięty wspomnieniami zanurzył się w nią, zakołysały się roztrącane
dołem wiechetki, przeróżne niewidzialne stworzenia jęły w popłochu
uciekać, jedne na brzuchu, inne na łapkach, jeszcze inne niskim lotem –
każde odpowiednio do swych możliwości. Na pewno przycupnęły gdzieś
cichuteńko, spały jednak tylko niektóre, bynajmniej nie wszystkie. Tyle trosk
było ich udziałem, że widać dnia nie starczało lub może szkoda im było
krótkiego życia marnować na sen, więc tylko drzemały przymknąwszy oko
do połowy, aby widzieć bodaj pół życia, słyszeć ciemność i nie pamiętać o
nędzy trapiącej za dnia.
Niebawem Czagatajew poczuł zapach wilgoci, gdzieś w pobliżu musiało
się znajdować jeziorko lub studnia. Podążył w tamtą stronę i po chwili
wszedł w jakieś niskie zarośla, rosnące na wilgotnym podłożu i
przypominające mały rosyjski zagajnik. Oczy oswojone z mrokiem widziały
teraz wyraźnie. Dalej zaczynała się trzcina błotna. Gdy Czagatajew rozsunął
łodygi stawiając pierwszy krok, natychmiast zakrzyczeli, rozpierzchli się lub
zatrzepotali w swoich kryjówkach liczni tutejsi mieszkańcy. Nie wszystkie
jednak czworonogi i ptaki umknęły ze strachu przed człowiekiem, niektóre,
sądząc po różnych dźwiękach i szelestach, pozostały na miejscu. Czagatajew
rozróżniał te dźwięki, pamiętał je i przysłuchując się teraz umęczonym,
słabym głosikom, dolatującym z ciepłych szuwarów, poczuł wielką litość dla
tego biednego życia.
Pociąg odjechał bezszelestnie. Czagatajew mógłby go jeszcze dogonić, ale
się nie kwapił; walizkę z rzeczami może przecież odebrać w Taszkiencie, nic
straconego. Na razie jednak postanowił nie odbierać jej, pragnął czym
prędzej przystąpić do działania nie rozpraszając się na drobiazgi. Zasnął w
trawie pośród głębokiej ciszy, przytuliwszy się do ziemi, jak za dawnych lat.
Po siedmiu dniach Czagatajew dotarł pieszo najkrótszą drogą do
Taszkientu. Stawił się w Komitecie Centralnym, gdzie już od dawna się go
spodziewano. Sekretarz powiedział mu, że gdzieś w okolicach Sary-kamyszu,
Ustiurtu i delty Amu-darii tuła się i wegetuje nieliczny koczowniczy lud,
będący zlepkiem różnych narodowości. Są tam Turkmeni, Karakałpacy,
garstka Uzbeków, Kazachowie, Persowie, Kurdowie, Beludżowie oraz inni,
którzy już zapomnieli, kim są naprawdę. Dawniej lud ten zamieszkiwał stale
Kotlinę Sarykamyską, skąd wędrował, poszukując pracy w koszarach i
czigirach, do Oazy Chiwańskiej, do Taszauzu, Chodżejli, Kunia-Urgenczu i
innych odległych miejscowości. Nędza i rozpacz tego narodu były tak
wielkie, że o ciężkich robotach ziemnych, trwających zaledwie kilka tygodni
w roku, marzył jak o największym szczęściu, albowiem dostawał wtedy
jedzenie – placki żytnie, a nawet ryż. Przy czigirach ludzie zastępowali osły
pchając własnym ciałem wodzidło, aby woda napełniała aryk. Osła trzeba
karmić cały rok, a roboczy lud z Sary-kamyszu jadał tylko w tym czasie, gdy
pracował. Potem odchodził. I nie wymierał do szczętu, wegetował nędznie
gdzieś na dnie pustyni, by w następnym roku znów powrócić.
– Znam ten naród, urodziłem się tam – rzekł Czagatajew.
– Dlatego też ciebie do nich posyłamy – wyjaśnił sekretarz. – Jak się ten
naród nazywał, nie pamiętasz?
– Wcale się nie nazywał. Ale wiem, że sam sobie nadał skromniutką
nazwę.
– Jaką?
– Dżan. Oznacza to duszę lub miłe człowiekowi życie. Naród ten nic nie
posiadał oprócz duszy i miłego życia, które przy narodzinach dały mu
kobiety-matki.
Sekretarz zmarszczył brwi i posmutniał.
– A więc całe jego dobro to tylko serce w piersi, i to dopóki bije…
– Tylko serce – potwierdził Czagatajew – i tylko życie, poza swoim ciałem
nie ma innej własności. A naprawdę to i życia nie posiadał, jedynie łudzący
pozór.
– Mówiła ci matka, co to za naród ten dżan?
– Mówiła. Zbiegowie zewsząd i sieroty, i starzy niewolnicy, których
wygnano, gdy sterali wszystkie siły. Kobiety, co złamawszy wiarę mężom
uciekły tam ze strachu, dziewczęta, które po stracie ukochanych przybywały
nie chcąc nikogo innego za męża. Byli też ludzie, co nie znali Boga, szydercy
urągający światu, przestępcy… Nie pamiętam wszystkich byłem jeszcze
dzieckiem.
– Jedź tam teraz. Odszukaj ten zaginiony naród. Kotlina Sarykamyska jest
pusta.
– Pojadę – zgodził się Czagatajew. – Co mam wśród nich czynić –
wprowadzić socjalizm?
– A cóż by innego! – rzekł sekretarz. – W piekle twój naród już był,
niechże teraz zazna lepszego życia. A my pomożemy, w czym tylko się da…
Będziesz naszym pełnomocnikiem. Wysłali tam już kogoś z rejonu, wątpię
jednak, czy coś zdziała, to chyba nie nasz człowiek.
Następnie sekretarz dał mu szczegółowe, dokładne instrukcje, delegację
służbową i Czagatajew pożegnawszy się z nim był gotów do drogi.
Zamierzał wsiąść do kajuka w okolicy Czardżuja i popłynąć Amu-darią do
swej ojczyzny.
Na poczcie taszkienckiej czekał na niego list od Wiery. Pisała, że dziecię
już się wybiera na świat, zaczyna już myśleć w jej łonie, gdyż często porusza
się i okazuje niezadowolenie.
„Ale ja pieszczę je, głaszczę mój brzuch, pochylam nad nim twarz i mówię:
Czego ty chcesz? Ciepło ci jest i spokojnie, staram się ostrożnie poruszać,
aby cię nie drażnić, czemu więc chcesz wyjść ze mnie?… Przyzwyczaiłam
się do niego, przez cały czas współżyję z nim jak z przyjacielem, jak
pragnęłam współżyć z tobą, a narodzin jego lękam się nie z powodu
cierpienia, lecz że staną się one początkiem wieczystej rozłąki. Nóżkom,
którymi teraz kopie, spieszno odejść od matki i w miarę upływu życia będą
odchodzić coraz dalej, aż syn mój całkiem skryje się przede mną, nie dojrzą
go zapłakane oczy… Ksenia pamięta o tobie, ale smuci się, ponieważ jesteś
daleko, nieprędko wrócisz i nawet nie dajesz znaku życia. Może już umarłeś
gdzieś w nieznanych stronach?”
Czagatajew wysłał do Wiery pocztówkę. Napisał, że całuje ją, jak też i
Ksenię w oczy, z których każde jest innego koloru, że minie jeszcze trochę
czasu i powróci do nich. Powróci, gdy naród swój – dżan – uczyni
szczęśliwym.
4

Z Czardżuja do Nukusu wyruszały cztery kajuki z towarami spółdzielczymi.


Czagatajew nie skorzystał z uprawnień delegacji, gdyż niezbyt je tutaj
uznawano, lecz zaciągnął się jako pomocnik marynarza. Zastrzegł sobie z
góry, że gdy dopłyną do Oazy Chiwańskiej, wysiądzie na brzfeg.
Zaczęły się długie dni żeglugi. Rankiem i wieczorem rzeka zamieniała się
w złocisty potok dzięki ukośnym promieniom słońca przenizującym wodę
skroś żywy, ruchomy muł. Ta żółta ziemia wędrująca rzeką miała w sobie
podobieństwo do żyta, kwiatów i bawełny, a nawet do ciała ludzkiego.
Czasami na wierzchołku trzciny siadał kolorowy ptak, wiercąc się w
podnieceniu i połyskując piórami w jaskrawym słońcu śpiewał cieniutkim
głosikiem, jakby dla wszystkich stworzeń już nastała szczęśliwość. Ptak
przywiódł Czagatajewowi na myśl Ksenię, małą kobietkę o oczach
dwojakiego koloru, która może teraz myśli o nim.
Po czternastu dniach, otrzymawszy wypłatę i podziękowanie od starszego
marynarza, wysiadł na brzeg Oazy Chiwańskiej.
Spędził kilka dni w Chiwie, po czym drogą swego dzieciństwa wyruszył do
ojczystego Sary-kamyszu. Poznawał drogę po pewnych znakach, lecz widział
je wszystkie jak gdyby w zmniejszonej skali: piaskowe wzgórza zdawały się
teraz niższe, kanał płytszy, odległość do najbliższej studni – krótsza. To samo
słońce świeciło nie tak wysoko, jak w owym czasie, gdy Czagatajew patrzył
na nie oczami małego chłopca. Kurgancze, kibitki, spotykane osły i
wielbłądy, drzewa nad arykami, przelatujące owady – wszystko było dawne,
nie zmienione, a przecież obojętne wobec Czagatajewa, jak gdyby oślepło
podczas jego nieobecności. Szedł przykro zaskoczony niby przez obcy świat,
przypatrując się otoczeniu i rozpoznając rzeczy zapomniane, sam jednak
został nierozpoznany. Każde drobne stworzenie, przedmiot czy roślina było,
jak widać, bardziej dumne i niezależne od dawnych przywiązań aniżeli
człowiek.
Dotarłszy do wyschłej rzeki Kunia-darii, Nazar Czagatajew spostrzegł
wielbłąda, który siedział w pozycji człowieka, wsparty przednimi nogami o
wydmę. Był chudy, garby mu obwisły, czarne oczy spoglądały nieśmiało,
pełne ludzkiej mądrości i smutku. Czagatajew podszedł blisko, ale wielbłąd
nie zwrócił na niego uwagi pochłonięty śledzeniem martwych traw,
niesionych podmuchem wiatru – czy uda mu się którąś pochwycić, czy
przemkną bokiem. Jedno źdźbło zatrzymało się tuż przy jego pysku, wielbłąd
podniósł je wargami, zżuł i przełknął. W pewnej odległości pełzło okrągłe
perekotypole, wielbłąd wodził za tą dużą ruchliwą rośliną oczami
złagodniałymi od nadziei, lecz perekotypole ominęło go z daleka. Naówczas
zwierzę zamknęło oczy, albowiem nie wiedziało, jak się płacze.
Czagatajew obejrzał dokładnie wielbłąda, który był wychudzony z głodu i
choroby, sierść mu prawie wszystka wyliniała, tylko tu i ówdzie zostały
mizerne kłaki i dlatego dygotał, nie nawykły do zimna. Zapewne jakaś
karawana pozbyła się go w drodze, ponieważ nie mógł już udźwignąć juków,
lub może właściciel zginął gdzieś na pustyni, a zwierzę czekało na niego,
dopóki nie wyczerpał się w nim zapas sił. Nie mogąc już chodzić wielbłąd
wspierał się na przednich nogach i z lekka podnosił się, aby widzieć źdźbła,
które wiatr pędził w jego stronę, i w porę je pochwycić. Gdy wiatru nie było,
zamykał oczy nie chcąc daremnie wysilać wzroku i zapadał w drzemkę.
Kłaść się też nie chciał, bowiem nie zdołałby się już podźwignąć, i tak oto
trwał w pozycji siedzącej, czujny, to znów półprzytomny, dopóki śmierć nie
powaliłaby go na piasek lub jakieś zwierzątko pustynne nie dobiło jednym
ciosem malutkiej łapki.
Czagatajew długo siedział obok wielbłąda przyglądając mu się z pełnym
zrozumienia współczuciem. Potem przyniósł kilka naręczy perekotypola i
nakarmił biedaka. Napoić go nie mógł, ponieważ sam miał w majątku tylko
dwie manierki wody, wiedział jednak, że posuwając się wzdłuż koryta
Kunia-darii napotka słodkowodne jeziora i małe studnie.
Zapadł wieczór. Czagatajew nazbierał trawy i karmił wielbłąda, póki ten
nie położył głowy na ziemi i nie zasnął mocnym snem nowego życia.
Nadchodziła noc, a z nią chłód. Czagatajew zjadł kilka placków ze swego
worka, po czym przytulił się do wielbłąda grzejąc się przy jego boku i zaczął
drzemać. Uśmiechał się – jakże dziwny wydawał mu się ten świat, stworzony
jakby dla krótkiej szyderczej zabawy. Ale ta rozmyślna zabawa ciągnie się
zbyt długo, wieczność całą, i nikt już śmiać się nie chce ani nie może. Naga
ziemia pustyni, wielbłąd, nawet nędzna wędrująca roślina – wszystko to
powinno być ważne, wielkie i triumfujące. W duszy biedaków żyje
świadomość innego, szczęśliwszego powołania, mającego niechybnie się
spełnić – czemuż więc tak się gnębią i na coś czekają? Czagatajew zwinął się
w kłębek przy boku wielbłąda i zasnął dziwiąc się osobliwej rzeczywistości.
5

Po sześciu dniach wędrówki wzdłuż koryta Kunia-darii Czagatajew ujrzał


Sary-kamysz. Przez cały ten czas wiódł ze sobą wielbłąda, który szedł już o
własnych siłach, ale nie mógł jeszcze nieść na swoim grzbiecie człowieka.
Czagatajew usiadł na granicy kończących się piasków, gdzie ziemia opada
w kotlinę prowadząca ku dalekiemu Ustiurtowi. Ciemno było tam w dole, nie
widać ani dymu, ani kibitki, tylko w oddali połyskiwało niewielkie jezioro.
Nazar przesypywał w rękach piasek, który nic się nie zmienił – wiatr przez te
wszystkie minione lata zwiewał go tam i z powrotem i piasek zestarzał się na
skutek przebywania wiecznie w tym samym miejscu.
Tu właśnie matka przywiodła ongiś za rękę małego Nazara i wyprawiła go
samotnie w świat. Teraz oto powrócił, szedł wraz z wielbłądem w głąb
rodzinnego kraju. Dzikie zarośla robiły wrażenie skarlałych starców – nic nie
urosły od tamtych czasów, gdy Czagatajew był dzieckiem.
Kilka dni stracił błąkając się w poszukiwaniu ludzi. Wielbłąd z własnej
woli chodził za nim trop w trop, albowiem lękał się smutku samotności;
niekiedy wpatrywał się w człowieka długo, naprężony i czujny, gotów
zapłakać lub uśmiechnąć się, i zarazem pełen udręki, iż tej umiejętności nie
posiada.
Czagatajew nocował w pustynnych miejscach, dojadał resztki żywności,
nie dbał jednak o to, gdyż własne dobro było mu obojętne. Dążył w głąb
bezludnej kotliny naglony coraz większym niepokojem. Tylko raz jeden
podczas dziennej wędrówki legł na ziemi przytuliwszy się do niej twarzą.
Zabolało go serce, a nie miał już cierpliwości i siły, aby z nim walczyć;
płakał z tęsknoty za Ksenią, wstydząc się tego uczucia i wyrzekając się go na
zawsze. Widział ją teraz blisko w myślach i wspomnieniu, uśmiechała się do
niego żałośnie jak mała kobietka, która umie kochać jedynie duchowo, a
uścisków nie pragnie i pocałunków lęka się niczym kalectwa. Wiera siedziała
z daleka, szyła koszulki dla dziecka starając się skrócić czas rozłąki z mężem,
który już prawie jej zobojętniał, gdyż w łonie swym czuła ruchy i cierpienie
innej, bardziej ukochanej i bezradnej istoty. Czekała na dziecię, marzyła o
tym, by ujrzeć jego twarz, i jednocześnie bała się chwili, w której opuści jej
ciało. Jedyną pociechę stanowiła myśl, że jeszcze przez długie lata będzie
mogła całować je, ile zapragnie, i trzymać w objęciach, dopóki nie dorośnie i
nie powie: „Przestań niańczyć mnie, mamo, mam już tego dosyć!”
Czagatajew podniósł głowę. Wielbłąd żuł jakąś mizerną, ościstą trawę,
mały żółwik wlepiał czarne łagodne oczki w leżącego człowieka. Co się roiło
w jego móżdżku? Może cudowna ciekawość na widok tajemniczego
olbrzyma, a może smutek drzemiącego umysłu?
– Nie zostawimy cię samego! – powiedział do żółwia Czagatajew.
Troszczył się o każde istnienie niby o świętość, miał zbyt zachłanne serce,
aby nie dostrzegać tego, co może przynosić radość.
Ruszyli obaj z wielbłądem w dalszą drogę do Ustiurtu, gdzie u stóp
wzniesienia żył samotnie zapomniany starzec. Mieszkał w ziemiance
wygrzebanej w suchym zboczu, żywił się mięsem drobnych zwierząt oraz
korzeniami roślin, które znajdował w rozpadlinach płaskowzgórza.
Zgrzybiała starość i ubóstwo niemal zatarły w nim podobieństwo do
człowieka. Dawno już przeżył wiek sądzony ludziom, wszystkie jego uczucia
były zaspokojone, a rozum poznał i zapamiętał rodzimą przyrodę z
dokładnością prawdy absolutnej. Nawet gwiazdy, wiele tysięcy gwiazd znał
do znudzenia, na pamięć.
Nazywał się Sufian. Za odzienie służył mu stary płaszcz rosyjskiego
żołnierza z czasów wojny chiwańskiej, nogi zaś owijał szmatami.
Spostrzegłszy Czagatajewa wyszedł ze swej ziemianki i zwrócił w jego
kierunku wyblakłe oczy.
Zbliżał się ku niemu człowiek z wielbłądem. Sufian od razu rozpoznał
przybysza i zasmucił się w skrytości ducha, iż nie ma dla niego rzeczy
niewiadomych.
– Znam ciebie – rzekł do Czagatajewa. – Tyś jest mały Nazar.
– A ja cię nie znam – odpowiedział Czagatajew.
– Nie znasz, bo ty przyjmujesz życie jak strawę – co w ciebie wchodzi, to
później wychodzi. A we mnie wszystko zostaje.
Twarz starca zmarszczyła się jakimś odległym przypomnieniem
powitalnego uśmiechu, lecz mimo to wyglądała jak pusta, zeschnięta skóra
martwego węża. Zdziwiony Czagatajew dotknął ręki i czoła Sufiana. Nikt się
nie troskał o życie i żyjących, ale teraz nadeszła pora…
Opowiedział starcowi, że przybywa z daleka do matki i do swego narodu,
ale czy istnieje on jeszcze, czy dawno już wymarł?
Starzec milczał.
– Spotkałeś gdzieś swego ojca? – zapytał.
– Nie. Widzisz, że przyszedłem do ciebie.
Starzec zmarszczył się w uśmiechu niedowierzania.
– Niebawem opuścisz mnie i umrę tu samotny. Młody jesteś, serce twe bije
mocno, usechłbyś z tęsknoty.
Czagatajew zbliżył się do starca i ucałował go długo i serdecznie.
– Umrzesz tu z żalu i wspomnień. Tu, jak mówili Persowie, znajdowało się
piekło dla rodzaju ludzkiego.
Weszli do ziemianki, gdzie na trzcinowym barłogu gnieździł się Sufian.
Poczęstował gościa plackiem upieczonym z korzeni roślin. Przez otwór
wejściowy widać było cienie wieczorne ciągnące ku zapadlisku Sary-
kamyszu, w którym ongiś mieściło się piekło wszechziemi. Czagatajew
słyszał w dzieciństwie ową legendę, a teraz w pełni pojmował jej sens. W
dalekim Chorasanie, za górami Kopet-dag, pośród ogrodów i żyznych pól
mieszkał czysty bóg szczęścia, plonów i kobiet – Ormuzd, patron rolnictwa i
płodności, miłośnik ciszy w Iranie. Na północ od Iranu, po drugiej stronie
gór, ciągnęła się piaszczysta pustynia aż po miejsce zwane środkiem nocy,
gdzie rosła tylko rzadka, udręczona trawa, a i tę wiatr porywał i pędził na
posępne obszary Turanu, pośród których duszę człowieka wieczna trawi
tęsknota. Stamtąd, nie mogąc znieść rozpaczy i śmierci głodowej, uciekali
mroczni ludzie do Iranu. Wdzierali się w gęstwinę sadów, do mieszkań
kobiet, do starożytnych grodów, usiłując najeść się łapczywie, napatrzeć,
zapamiętać się całkowicie, dopóki ich nie wybiją, a ocalałych nie popędzą w
głąb piaszczystych obszarów. Naówczas kryli się na krańcu pustyni w
zapadlisku Sary-kamyszu i tak długo cierpieli męki, aż wreszcie nędza i
wspomnienie świetlistych sadów Iranu znów podrywały ich na nogi… I znów
jeźdźcy z czarnego Turanu zjawiali się w Chorasanie, za Atrekiem, w
Astrabadzie, pośród majętności nienawistnych, osiadłych i sytych ludzi,
niszcząc i upajając się rozkoszą… Możliwe, że któryś z dawnych
mieszkańców Sary-kamyszu nazywał się Aryman, co oznacza diabła, i że
rozpacz doprowadziła owego biedaka do szału. Nie był najgorszy, był tylko
najnieszczęśliwszym z nieszczęśników, całe życie kołatał poprzez góry do
Iranu, do raju Ormuzda, pożądając jadła i rozkoszy, aż wreszcie skłonił
zapłakaną twarz na bezpłodną ziemię Sary-kamyszu i umarł.
Czagatajew spędził noc u Sufiana. W półdrzemce nachodziły go męczące
myśli – oto dni i noce mijają na próżno, trzeba się śpieszyć, trzeba co rychlej
stworzyć szczęście na dnie sarykamyskich piekieł. Długo nie mógł zasnąć z
niecierpliwości, licząc upływające godziny. Gwiazdy jak światło sumienia
płonęły na niebie, wielbłąd sapał opodal ziemianki i cicho chrobotała na
piasku wyrwana przez wiatr, bezsilna trawa, usiłując iść samodzielnie na
swych nóżkach-bylinkach.
Następnego dnia Czagatajew i Sufian wyruszyli na poszukiwanie
zaginionego narodu. Wielbłąd poszedł za nimi bojąc się samotności,
podobnie jak boi się jej kochający człowiek, który żyje w rozłące z
najbliższymi. Na skraju Sary-kamyszu Czagatajew rozpoznał miejsce porosłe
siwą trawą, lichą i niziutką, jak w czasach jego dzieciństwa. Na tym to
miejscu ongiś rzekła do niego matka: „Nie bój się, synku, idziemy na śmierć”
– i wziąwszy go za rękę przyciągnęła do siebie. W krąg zgromadzili się
wszyscy dawni mieszkańcy kotliny, łącznie z matkami i dziećmi, utworzył
się prawie tysięczny tłum. Radosny gwar panował pośród zebranych –
postanowili zgodnie wyruszyć do Chiwy gotując się na pewną śmierć,
bowiem nie chcieli dłużej się męczyć. Chan chiwański od dawna gnębił pod
swym panowaniem ten mały pokorny naród. Początkowo dość rzadko,
później coraz częściej przysyłał jeźdźców ze swego pałacu, za każdym razem
uwozili oni ze sobą kilku mężczyzn, których tracono w Chiwie lub zamykano
do lochów, skąd żaden nie powracał, Chan poszukiwał złodziei, zbrodniarzy i
bezbożników, lecz takich trudno było znaleźć. Rozkazał tedy brać ludzi
ukrywających się i nie znanych, aby mieszkańcy Chiwy, patrząc na ich
męczarnie i śmierć, dygotali ze strachu. Początkowo naród dżan bał się
Chiwy, niektórzy na samą myśl o niej drętwieli ze strachu; przestali się
troszczyć o siebie i rodzinę, leżeli tylko na wznak w nieustannej słabości, nie
mogąc się poruszyć. Potem strach ogarnął wszystkich – wpatrywali się w
nagą pustynię oczekując stamtąd wrogów, zamierając na lada szmer piasku
porywanego wiatrem z wierzchołka barchanu, przekonani, że to pędzą ku
nim jeźdźcy. Kiedy już jedna trzecia narodu albo i więcej przepadła w
Chiwie bez wieści, ludzie przywykli do ciągłego oczekiwania na śmierć,
zrozumieli, że życie nie jest tak cenne, jak się wydaje sercu i nadziei, w
końcu ci, co ocaleli, martwili się nawet, że ich nie wzięto. Tylko młody
Jakubdżanow i jego przyjaciel Oraz Babadżan woleli umrzeć na wolności,
aniżeli pójść do Chiwy. Rzucili się z nożami na czterech chańskich
strażników kładąc ich trupem na miejscu i pozbawiając zarazem sławy i
życia. A mały Nazar, ujrzawszy obcych uzbrojonych ludzi, pobiegł do matki
po ostry kawałek żelaza, który schował sobie do zabawy, lecz wrócił z nim za
późno – strażnicy już nie żyli, obeszło się bez jego żelaza. Oraz i
Jakubdżanow uciekli dosiadłszy koni zabitych żołnierzy, a naród dżan
wyruszył gromadnie do Chiwy, szczęśliwy i spokojny. Był zarówno gotów
rozgromić chanat, jak i bez żalu rozstać się z życiem, które nikomu nie
wydawało się radością ani przywilejem, martwi zaś nie cierpią. Na czele
szedł bakczi mrucząc swoją pieśń, obok Sufian, już wtedy posiwiały i stary.
Nazar patrzył na matkę i dziwił się, że w takim wesołym nastroju idzie na
śmierć i że wszyscy inni także idą ochoczo. Po upływie dziesięciu czy
piętnastu dni ujrzeli basztę chiwańską. Droga do Chiwy była ciężka i długa,
ale trudy i nędza zastałego żywota również wymagały nawyknionego serca,
toteż ludzie nie odczuwali przeciążenia nadmiernym wysiłkiem. U bram
Chiwy otoczyła ich chańska konnica, oni zaś spostrzegłszy to, zaczęli się
radować i śpiewać. Śpiewali wszyscy, nawet najbardziej milkliwi i nieudolni;
Uzbecy i Kazachowie tańczyli na przedzie, pewien nieszczęśliwy stary
Rosjanin grał na organkach, matka Nazara podniosła w górę ręce, jak gdyby
przygotowując się do tajemniczego tańca, a Nazar z ciekawością oczekiwał
chwili, kiedy żołnierze wymordują ich wszystkich. Przed pałacem chana stali
opaśli strażnicy strzegący swego władcy. Patrzyli ze zdumieniem na przybyły
naród, który przechodził mimo, nie lękając się mocy kul ani żelaza,
szczęśliwy i pełen dostojeństwa. Straż pałacowa wespół z konnicą powinna
była otoczyć pierścieniem naród z Sary-kamyszu i zapędzić go do lochów
więziennych; trudno jednak karać wesołych, albowiem nie rozumieją zła.
Jeden z dygnitarzy chańskich podszedł do r* starców i zapytał:
– Czego chcecie i jaki jest powód waszej radości?
Odpowiedział mu ktoś, zapewne Sufian albo inny starzec:
– Długo nas uczyłeś umierać, teraz już nam to nie dziwne, więc
przybyliśmy wszyscy jak jeden mąż – zadaj nam śmierć jak najrychlej,
dopóki się nie oduczyliśmy, dopóki ludzie się weselą!
Dygnitarz odszedł i więcej nie wrócił. Konni i piesi żołnierze zostali przed
pałacem nie tykając nikogo. Mogli zabijać jedynie tych, dla których śmierć
jest straszna, ale gdy cały naród idzie na śmierć wesoło, wtedy ani chan, ani
jego wojsko nie wiedzieli, jak to rozumieć i co czynić. Nie uczynili nic,
ludzie z Sary-kamyszu poszli dalej i niebawem ujrzeli bazar. Handlowali tam
kupcy, koło nich leżały stosy produktów, wieczorne słońce oświetlało zieloną
cebulę, dynie, arbuzy, kosze winogron, żółte ziarno na chleb i siwe osły
drzemiące ze znużenia i obojętności.
Nazar pytał matkę:
– Kiedy przyjdzie ta śmierć, ja chcę umrzeć!
Lecz matka nie umiała mu odpowiedzieć, widziała, że ciągle jeszcze żyją
wszyscy, i bała się wracać do Sary-kamyszu na wieczną mękę.
Na chiwańskim bazarze przybysze zaczęli chwytać ze straganów owoce i
najadać się za darmo, a kupcy stali w milczeniu i żaden nie podniósł kija na
zgłodniałych rabusiów. Nasyciwszy głód ludzie zmarkotnieli, gdyż wesołość
ich minęła, a śmierci jak nie było, tak nie było. Giulczataj poprowadziła syna
na pustynię, inni także się rozeszli do swoich dawnych siedzib.
Nazar z matką wrócili do Sary-kamyszu. Na tej szorstkiej siwej trawie, w
tym samym miejscu, gdzie stał teraz z Sufianem, odpoczywali wówczas i
matka rzekła do syna:
– Zacznijmy żyć na nowo, skoro nie umarliśmy!
– Nie umarliśmy – zgodził się Nazar. – Wiesz co, mamo, będziemy żyć i
nic nie myśleć, jakby nas nie było.
– Szczęśliwy ten, kto umarł w łonie matki – powiedziała Giulczataj.
Popatrzyła na syna. Twarz jej wyrażała szczęście i litość.
Czagatajew pogładził tę dawną trawę, żyjącą po dziś dzień bez zmiany,
albowiem umarła ona jeszcze przed jego narodzinami, lecz wciąż jeszcze
trzymała się ziemi głębokimi martwymi korzeniami. Sufian pojmował, że w
Czagatajewie wzbiera jakieś wzruszenie, nie zdradzał jednak zainteresowania
wiedząc, że człowiek musi czymkolwiek napełnić swą duszę, bo jeśli nie ma
niczego, serce łapczywie pije własną krew.
Po czterech dniach Sufian i Czagatajew byli tak wygłodzeni, że zaczęły im
się zwidywać sny, podczas kiedy nogi ich szły dalej, a oczy widziały biały
dzień. Wielbłąd nie opuszczał ludzi trzymając się jednak w pewnym
oddaleniu, tam gdzie po drodze znajdował trochę trawy. Sufian wpatrywał się
w swoje pływające sny bez cienia nadziei, a Czagatajew to uśmiechał się do
nich, to przygasał z wyrazem cierpienia. Dotarłszy do odnogi Dariałyk koło
Mangyrczadaru, dwaj wędrowcy zatrzymali się na nocleg; Sufian rozbełtał
wodę przy brzegu, bowiem zmącona była gęściejsza i bardziej pożywna, po
czym napili się obaj i legli w małej pieczarze, ażeby ciało mogło zapomnieć,
że żyje, i aby prędzej minęła noc. Zbudziwszy się rano Czagatajew spostrzegł
martwego wielbłąda. Leżał w pobliżu z nieruchomą, szklaną źrenicą, na
poderżniętym gardle zakrzepła krew. Sufian grzebał w jego wnętrznościach
jak w czarodziejskiej torbie, wyciągając świeże kęsy i zaspokajając głód.
Czagatajew również podczołgał się do wielbłąda – z otwartego brzucha wiało
ciepłem i sytością, krew jeszcze kapała płynąc szczelinami w głębokich
wąwozach jego tułowia, życie uchodziło powoli. Najadłszy się do syta,
zasnęli z uczuciem błogości i zbudzili się nieprędko.
Następnie ruszyli dalej – w rozlewiska delty Amu-darii. Wzięli ze sobą
zapas wielbłądziego mięsa, lecz Czagatajew jadł je bez apetytu; przykro mu
było pożywiać się mięsem smutnego zwierzęcia, wydawało mu się, że ono
również jest członkiem ludzkiej społeczności.
6

Mieszkańcy Kotliny Sarykamyskiej żyli rozproszeni w trzcinach i zaroślach


delty Amu-darii. Upłynęło już około dziesięciu lat od dnia, gdy naród dżan
przybył tu i osiadł pośród wilgotnej roślinności. Początkowo komary kąsały
tak dotkliwie, że ludzie zdzierali sobie ciało niemal do kości, ale po jakimś
czasie krew ich przywykła do komarzego jadu i zaczęła wytwarzać
przeciwciała działające na owady zabójczo. Dlatego obecnie komary bały się
ludzi i nie zbliżały się do nich w ogóle.
Niektórzy członkowie tego narodu osiedlili się samotnie, z daleka od
innych, by nie patrzeć na ich mękę głodową i nie płakać, gdy umierają bliscy.
Ale zdarzało się również, że żyli rodzinami, i wówczas nie posiadali nic,
oprócz wzajemnej miłości. Nie było posilnego jadła, nie było nadziei na
przyszłość ani okruszyny szczęścia rozjaśniającego życie, toteż serca ich
osłabły tak dalece, że mogły pomieścić w sobie jedynie miłość i przywiązanie
do męża lub żony, najbardziej bezradne, biedne i wiecznotrwałe uczucie.
Sufian i Czagatajew przez dwa dni błądzili wśród mrocznych i wilgotnych
trzcin, aż wreszcie ujrzeli samotnie stojący szałas. Mieszkał w nim ślepiec,
Mołła Czerkiezow, w towarzystwie dwunastoletniej córki Ajdym, jedynej
opiekunki i żywicielki. Mołła poznał Sufiana po głosie, ale nie bardzo mieli o
czym rozmawiać. Posiedzieli na trzcinowym posłaniu, wypili herbatę
przyrządzoną z roztartych i wysuszonych korzeni tejże trzciny i pożegnali
się.
– Nic u ciebie nowego? – zapytał Sufian na odchodnym.
– Nic, życie płynie jednakowo – odrzekł Czerkiezow. – Żona moja,
ukochana Giun, utopiła się, nie żyje.
– Dlaczego utopiła się twoja czcigodna Giun?
– Nie chciała żyć dłużej… Zabierz moją małą Ajdym i przyprowadź mi w
zamian młodą oślicę, będę z nią żył po nocach, aby się uchronić od myśli i
bezsenności.
– Jestem biedny – odpowiedział Sufian – i nie mam oślicy. Ale możesz
zamienić córkę na starą kobietę. Żyj ze starą, przecież ci wszystko jedno.
– Wszystko jedno – zgodził się Mołła Czerkiezow. – Tyle że stare prędko
umierają, skąd je brać.
– Słyszałeś o tym, że przyjechał do nas z Moskwy Nazar Czagatajew?
Przysłali go, żeby nam pomógł, będzie teraz lepiej.
– Czterech ludzi przyjeżdżało tu przed Nazarem. Komary o mało ich nie
zagryzły, więc rychło zabrali się z powrotem. A ja jestem ślepy, moje życie
to ciemność, dobrze mi już nie będzie. Z żoną czas mija szybciej.
Mała Ajdym siedziała na ziemi i rozcierała na kamieniu korzenie trzciny.
Była tu gospodynią i do niej należało przygotowywanie strawy. Z boku,
oprócz trzciny, leżało kilka pęczków błotnych oraz pustynnych ziół i – dla
nagotowania smaku – jedna czysta kość osła czy wielbłąda, wykopana daleko
w piaskach. Dziewczynka raz po raz wrzucała do czysto wymytego kotła
przyprawy, które jej ręce przygotowywały na zupę. Nie interesowała się
gośćmi, wyraz jej oczu świadczył, że jest pochłonięta jakimiś myślami,
widocznie żyła własnym tajemnym marzeniem, a zajęcia domowe spełniała
prawie bez udziału świadomości, oderwana skupionym sercem od
otaczającego ją świata.
– Pozwól mi zabrać twoją córkę! – poprosił Czagatajew gospodarza.
– Ona jeszcze nie dorosła, cóż będziesz z nią robił?
– Przyprowadzę ci drugą, starą.
– Przyprowadź co prędzej – zgodził się skwapliwie Czerkiezow.
Czagatajew wziął Ajdym za rękę. Patrzyła na niego półprzytomnie
czarnymi, bardzo błyszczącymi oczami, przestraszona, nie rozumiejąc, co się
dzieje.
– Pójdź ze mną – powiedział.
Ajdym wytarła zabrudzone ręce o trawę, wstała i poszła nawet się nie
obejrzawszy, jak gdyby przeżyła tu chwilę zaledwie i nie musiała porzucać
starego ojca.
– Chcesz iść ze mną, Sufianie, czy możesz zostać? – zwrócił się do starca
Czagatajew.
– Mogę zostać – odpowiedział Sufian, wobec czego Nazar polecił mu
opiekować się ślepym Czerkiezowem i żywić go, dopóki on nie powróci.
Odszedł z dziewczynką wydeptanym w trzcinowym lesie tropem. Chciał
zobaczyć wszystkich mieszkańców tej krainy trzcin, cały naród, który skrył
się tu przed okrutną niedolą. Ani razu nie spytał Sufiana o swą matkę
Giulczataj, miał nadzieję, że spotka ją nagle żywą i pamiętającą o synu, a
jeśli nie – zawsze zdąży się dowiedzieć, gdzie spoczywają jej kości.
Ajdym szła pokornie za Czagatajewem przez całą długą drogę. Co pewien
czas trzciny się kończyły, wychodzili na piaskowe lub ilaste namuliska, na
małe jeziorka, okrążali szorstkie zarośla i znów zagłębiali sią w trzcinowy
gąszcz, którędy wiodła ścieżka. Ajdym milczała. Gdy Czagatajew spostrzegł,
że jest bardzo zmęczona, wziął ją na plecy i niósł przytrzymując pod kolana.
Potem odpoczywali i pili wodę z czystego, piaszczystego źródła.
Dziewczynka spoglądała na Czagatajewa z dziwnym i jednocześnie bardzo
ludzkim wyrazem w oczach, który on starał się pojąć.
– Dlaczego tu jest tak źle, kiedy ja tak chcę, aby było dobrze!…
Czagatajew wziął ją na ręce i głaskał przebierając palcami w jej włosach.
Niebawem zasnęła mu na rękach, ufna i wzruszająca, zrodzona wyłącznie dla
szczęścia i miłości.
Zapadł wieczór. Nie sposób było wędrować po ciemku. Czagatajew narwał
trawy, sporządził z niej ciepłe posłanie, chroniące przed nocnym chłodem,
ułożył Ajdym w trawiastym puchu, a sam legł obok strzegąc i ogrzewając
małego człowieka.
Leżał z otwartymi oczami. Gdyby zasnął, Ajdym mogłaby się odkryć do
gołego ciała i skostnieć z zimna. Ogromna czarna noc napełniła niebo i
ziemię – od podnóża traw aż do krańców świata. Schowało się jedno słońce,
za to wzeszły wszystkie gwiazdy i wyraźnie znaczyła się Droga Mleczna,
stratowana i niespokojna, jakby niedawno przerw mierzyły ją czyjeś
bezpowrotne kroki.
7

Świt oświetlił śpiących na trawie. Jedna ręka Czagatajewa spoczywała pod


głową Ajdym, żeby nie było jej wilgotno i twardo spać, drugą zasłonił oczy
przed blaskiem poranka. Jakaś obca starucha siedziała przy śpiących
przypatrując się im bez pamięci. Muskała leciutko włosy, usta i rękę
Czagatajewa, wąchała jego ubranie rozglądając się wokół ze strachem, że
ktoś jej przeszkodzi. Potem ostrożnie wyjęła rękę Nazara spod głowy Ajdym,
aby w tej chwili nikogo przy sobie nie czuł, nie kochał i był wyłącznie z nią.
Grzbiet jej od dawna i na zawsze zgiął się tak nisko, że gdy chciała coś
dojrzeć, wodziła twarzą przy samej ziemi, jak niewidoma, która szuka
zgubionej rzeczy. Obejrzała dokładnie wszystko, co miał na sobie Nazar,
wypróbowała w rękach rzemyki i tasiemki jego spodni i butów, pomacała
materiał kurtki, przesunęła poślinionym palcem po czai • nych, zakurzonych
brwiach. Dopiero potem, uspokoiwszy się, położyła głowę u nóg
Czagatajewa, szczęśliwa i znużona, jak gdyby doszła do kresu życia i nic już
nie miała do spełnienia, jak gdyby u tych trzewików gnijących wewnątrz od
potu, pokrytych pyłem pustyni i błotem moczarów znalazła ostatnią swą
radość. Zdrzemnęła się, a może zasnęła, lecz niebawem znów się podniosła.
Czagatajew i Ajdym spali jak przedtem – dzieci sypiają długo, nic im nie
przeszkadza, nawet słońce, motyle i ptaki.
– Zbudź się prędzej! – powiedziała stara objąwszy ramionami śpiącego
Czagatajewa.
Otworzył oczy. Stara zaczęła całować jego szyję, pierś skroś ubranie, ręce,
wodziła twarzą po ciele syna, sprawdzała je i oglądała, czy nie ucierpiało, czy
nie utracił czegoś podczas rozłąki.
– Nie rób tego, wszak jesteś moją matką – rzekł Czagatajew.
Podniósł się i stanął przed nią, lecz matka była tak zgarbiona, że nie
widziała jego twarzy, pociągała go w dół ku sobie, więc Czagatajew schylił
się i usiadł na ziemi. Giulczataj trzęsła się ze starości, a może z miłości do
syna, ale nie mogła przemówić ani słowem. Przesuwała tylko rękami po jego
ciele, niepewnie uświadamiając sobie własne szczęście, nie wierząc w nie i
bojąc się, że zniknie.
Czagatajew patrzył w oczy matki, które odzwyczaiły się od jego widoku,
wyblakły, nie płonęły już dawnym mrocznym i silnym ogniem. Chuda
malutka twarz nabrała złego, drapieżnego wyrazu wskutek ciągłej udręki i
napięcia, aby utrzymać się przy życiu, kiedy żyć nie warto i nie ma po co,
kiedy trzeba pamiętać o swoim sercu, słuchać, czy bije, i zmuszać je do
pracy. W przeciwnym razie człowiek może każdej chwili umrzeć
zapomniawszy lub nie zauważywszy, że żyje, że musi za wszelką cenę
czegoś pragnąć i nie spuszczać z oka samego siebie.
Nazar objął matkę. Była leciutka jak piórko, jak mała dziewczynka – musi
teraz rozpocząć życie od początku niby nowo narodzone dziecię, ponieważ
wszystkie jej siły zabrała walka z nieustannym cierpieniem i nigdy nie miała
wolnego od rozpaczy zakątka serca, by odczuć dobro swego istnienia; nie
zdążyła jeszcze pojąć siebie, przyzwyczaić się, gdy nadeszła starość i kres
żywota.
– Gdzie mieszkasz? – zapytał Nazar.
– Tam – pokazała ręką Giulczataj.
Poprowadziła go przez rzadkie trawy i szuwary, niebawem doszli do
niewielkiej wioski na polanie wśród gęstego lasu trzcin. Czagatajew ujrzał
trzcinowe szałasy oraz kilka kibitek również uplecionych z trzciny. W sumie
było tych siedzib dwadzieścia lub niewiele więcej. Ani psa, ani osła nie było
w tym osiedlu, żaden ptak domowy nie chodził po trawie.
Koło pierwszego z brzegu szałasu siedział nagi człowiek, skóra wisiała na
nim fałdami jak zniszczona, sfatygowana odzież; przebierał na kolanach pałki
trzciny plotąc z niej jakiś sprzęt domowy czy też ozdobę. Nie zdziwił się
bynajmniej na widok Czagatajewa, nie odpowiedział nawet na jego ukłon.
Mamrotał coś pod nosem wyobrażając sobie rzeczy niewidzialne dla innych,
karmiąc swą duszę własną tajemną radością.
– Czy tu mieszka cały nasz naród, czy też jeszcze gdzie indziej? – zapytał
matkę Czagatajew.
– Jużem zapomniała, Nazarze, nie wiem – powiedziała Giulczataj drepcząc
za nim z wysiłkiem i dźwigając nisko pochyloną głowę jak uciążliwe
brzemię. – Było jeszcze z dziesięć osób, mieszkają rozproszeni w trzcinach
prawie do samego morza – dawniej żyli, teraz pora im umrzeć i pewnie już
umarli, bo nikt do nas nie przychodzi…
Skończyły się szałasy i kibitki, dalej znów zaczynały się trzciny.
Czagatajew przystanął. Tu mieściło się wszystko – matka i ojczyzna,
dzieciństwo i przyszłość. Wczesny ranek oświetlał tę miejscowość – zielone i
blade trzciny, szarobrunatne zmurszałe szałasy na polanie porosłej rzadką
niziutką trawką i w gorze niebo pełne słonecznego blasku, zasnute wilgotnym
oparem bagien, lessowym pyłem wyschniętych oaz, wzburzone wysokim
niesłyszalnym wiatrem – mętne, umęczone niebo, jak gdyby tutejsza natura
też była tylko gorzką, beznadziejną siłą.
Rozejrzawszy się Czagatajew uśmiechnął się do wszystkich zwodniczych,
smętnych żywiołów, nie wiedząc, co czynić. Nad powierzchnią trzcinowych
ostępów, na srebrnym horyzoncie majaczył jakiś zastygły miraż – morze czy
jezioro z płynącymi po nim okrętami i jaśniejąca bielą kolumnada dalekiego
miasta nad brzegiem. Matka stała w milczeniu obok syna chyląc zgarbiony
tułów ku ziemi.
Mieszkała w zbudowanym na glinie szałasie, bez męża, bez jakiejkolwiek
bliskiej duszy. Wewnątrz leżały dwie maty trzcinowe – jedną się
przykrywała, na drugiej spała. Poza tym miała jeszcze w majątku żelazny
garnek do gotowania strawy i gliniany dzban, a na poprzeczce wisiał jej
panieński jaszmak oraz szmata, w którą zawijała Nazara, gdy był
niemowlęciem. Koczmat zmarł przed sześciu laty, została po nim jedna
nogawka od spodni (drugą Giulczataj zużyła na łatanie spódnicy) oraz
wiecheć z łyka, który służył mu do ocierania potu i brudu z ciała, gdy chodził
po oazach wynajmując się do pracy w koszarach.
Matka Nazara żyła tu jako samotna kołtamanka. Zdziwiło ją, że Nazar jest
zdrów i cały, nie zdziwił natomiast fakt jego powrotu. Nie wiedziała, że może
istnieć jeszcze inne życie poza tym, jakie sama pędziła, była przekonana, że
cały świat jest jednakowy.
Nazar wrócił po małą Ajdym, obudził ją i przyprowadził do trzcinowego
namiotu matki. Giulczataj poszła kopać korzenie roślin, łowić trzcinową
opałką małe rybki w wodnych oknach i wybierać z ptasich gniazd w
zaroślach jajka lub pisklęta. Wróciła dopiero przed wieczorem i od razu
zabrała się do gotowania posiłku z ziół, korzeni trzcin i malutkich rybek. Nie
interesowała jej obecność syna, nie patrzyła już na niego i nie zagadnęła ani
słowem, jak gdyby jej umysł był pogrążony w głębokich, nieustannych
rozmyślaniach pochłaniających wszystkie jej siły. Krótkotrwałe uczucie
ludzkiej radości na widok żywego, dorosłego syna minęło już, a może nie
istniało w ogóle, może było to tylko zdumienie wywołane niezwykłym
spotkaniem.
Giulczataj nie spytała nawet, czy Nazar jest głodny i co zamyśla robić w
trzcinowym osiedlu po powrocie do ojczyzny.
A Nazar obserwował matkę krzątającą się przy codziennych zajęciach i
odnosił wrażenie, że ona śpi i porusza się nie na jawie, lecz we śnie. Oczy jej
tak bardzo spłowiały, że nie miały siły patrzeć, utraciły też wszelki wyraz,
jak oślepłe i nieme. Duże stwardniałe stopy świadczyły o tym, że Giulczataj
przez całe życie chodziła boso; odzież jej składała się z jedynej spódnicy,
przedłużonej po szyję na podobieństwo chałata, połatanej skrawkami
najróżniejszych materiałów włącznie z filcem, którym obszyty był dół. Nazar
dotknął matczynej sukni – nie było pod nią koszuli, Giulczataj wkładała ją na
gołe ciało, bowiem już dawno odzwyczaiła się marznąć nocami w zimie lub
męczyć się z gorąca w lecie, po prostu oswoiła się z cierpieniem.
Nazar zawołał matkę. Odpowiedziała mu, rozumiała jego słowa. Zaczął jej
pomagać przy rozniecaniu ognia w palenisku zbudowanym w kształcie małej
groty pod ukośną trzcinową ścianą. Ajdym patrzyła na obcych ludzi czystymi
czarnymi oczami kryjąc w nich promienną siłę swego dzieciństwa, swoją
nieśmiałość, która była smutkiem, ponieważ dziecko pragnęło być
szczęśliwe, a nie siedzieć w domu i myśleć, czy dadzą mu jeść.
Czagatajew usiłował przypomnieć sobie, gdzie widział oczy tak podobne
do oczu Ajdym, tylko żywsze, wesołe i kochające – tu na pewno nie, tamta
kobieta nie była Turkmenka ani Kirgizką, nie pamięta już jej imienia, ona też
dawno o nim zapomniała, nie ma pojęcia, gdzie się teraz obraca i co robi
Czagatajew. Moskwa daleko, a on tu prawie samotny, wokół tylko trzcinowe
szuwary, rozlewiska wodne, wątłe szałasy z martwych traw. Ogarnęła go
tęsknota za Moskwą, za towarzystwem kolegów, za Wierą i Ksenią; jak
dobrze byłoby wsiąść wieczorem w tramwaj i pojechać w odwiedziny do
przyjaciół. Ale już po chwili przyszło opamiętanie: „Nie, tu także jest
Moskwa!” – powiedział głośno i uśmiechnął się spoglądając w oczy Ajdym.
Onieśmieliło ją to i przestała na niego patrzeć.
Matka ugotowała dla siebie rzadką zupę, wyjadła wszystko do dna, potem
jeszcze wytarła garnek wewnątrz paltami i ssała je, żeby się lepiej najeść.
Ajdym uważnie śledziła, jak Giulczataj niesie zupę do ust, jak przy połykaniu
porusza się jej wyschnięta grdyka, lecz we wzroku dziewczynki nie było
chciwości ani zawiści, tylko zdziwienie i litość dla starej kobiety chłepczącej
rozgotowane w wodzie zielsko. Po posiłku Giulczataj zasnęła na zleżałym
trzcinowym barłogu. Zapadła noc.
8

Pierwszy dzień pobytu Czagatajewa w rodzinnych stronach miał się ku


końcowi. Kiedy świeciło słońce, nie gasła również nadzieja, teraz niebo
zmierzchło i w dali ukazała się blada, mizerna gwiazda.
Zrobiło się wilgotno i głucho. Ludzie w tej krainie trzcin umilkli i tak oto
Czagatajew nie zdążył ich jeszcze usłyszeć. Narwał trawy rosnącej w
pobliżu, sporządził z niej posłanie w matczynym szałasie i ułożył Ajdym w
ciepłym kątku, aby również zasnęła.
Następnie wyszedł na samotną przechadzkę, dotarł do jakiejś płytkiej,
ledwie ciekącej odnogi Amu-darii i zawrócił. Ogromna noc rozpostarła się
nad tą krainą, wątłe młodziutkie trzciny kokosiły się u podnóża starych niby
dzieci we śnie. Ludzie sądzą, że na pustyni nie ma nic, że to jakieś dzikie,
jałowe miejsce, gdzie drzemie w ciemności smutny pastuch, a u stóp jego
leży błotnista kotlina Sary-kamysz, niegdysiejsze dno piekieł, otchłań
ludzkiego cierpienia – ale i ono już minęło, przeminęli też męczennicy. W
rzeczywistości i tu nad Amu-darią, i w Sary-kamyszu również istniał cały
trudny świat zaprzątnięty własnymi losami.
Czagatajew nasłuchiwał uważnie. W pobliżu ktoś mówił spiesznie,
urągliwie, nikt mu jednak nie odpowiadał. Nazar podszedł do trzcinowej
nory. Słychać było, jak wewnątrz dyszą śpiący ludzie i przewracają się na
legowiskach, dręczeni niepokojem.
– Pozbieraj sierść z ziemi i włóż mi za pazuchę – mówił głos śpiącego
starca. – Prędzej, śpiesz się, dopóki wielbłądy linieją.
Czagatajew przyłożył ucho do trzcinowej ścianki. Stary bredził coś
szeptem, nie można było rozróżnić słów. Śniło mu się jakieś życie,
nieustanne działanie, mamrotał coraz ciszej, jakby się oddalał.
– Durdy, Durdy! – zawołał głos kobiety; kręciła się niespokojnie
szeleszcząc trzcinową matą. – Durdy! Nie uciekaj ode mnie, sił mi nie staje,
nie dogonię cię… Stój, przestań mnie męczyć, ostry mój nożyk w mig cię
zarżnie, poddaj się.
Niebawem jednak starzec i kobieta umilkli, spali teraz spokojnie.
– Durdy! – zawołał cicho Czagatajew.
– Co? – odpowiedział z wnętrza szałasu głos starucha.
– Czy śpisz?
– Śpię.
Czagatajew przywołał z błękitnej dali swego dzieciństwa postać Durdiego –
był to chudy mężczyzna z plemienia Jomudów, koczujący we dwójkę z żoną
i żywiący się żółwiami. Do Sary-kamyszu przychodził wówczas, gdy zmogła
go tęsknota, zasiadał milcząco w kręgu ludzi, słuchał ich słów, uśmiechał się
piastując w sobie tajemne szczęście tego spotkania. Potem znów odchodził w
płaski, by łowić żółwie i rozmyślać w samotności. Samotna kobieta
(Nazarowi i wtedy wydawała się stara) szła trop w trop za mężem dźwigając
na plecach cały ich wspólny dobytek. Nazar odprowadzał ich do granicy
piasków, później patrzył za nimi długo, dopóki nie skryli się w oślepiającym
blasku zamieniając się w płynące głowy bez ciała, w łódź, w ptaka, w
fatamorganę.
Obok stał drugi trzcinowy szałas sklecony w kształcie kibitki. Siedział przy
nim pies. Czagatajew zdziwił się, gdyż nie spotkał tu jeszcze ani jednego
domowego zwierzęcia. Czarny pies patrzył na niego, otwierał i zamykał pysk
w odruchu wściekłego ujadania, lecz nie mógł wydobyć z gardła żadnego
dźwięku. Podnosił przy tym prawą, to znów lewą łapę usiłując podjudzić w
sobie wściekłość i rzucić się na obcego przybysza, ale był to wysiłek
daremny. Czagatajew pochylił się nad nim, pies chwycił jego dłoń w
paszczękę i międlił bezzębnymi dziąsłami. Człowiek pomacał jego boki,
wewnątrz tłukło się gwałtownie serce, okrutne i biedne, a w oczach psa stały
łzy rozpaczy.
W kibitce ktoś od czasu do czasu wybuchał łagodnym, obłąkanym
śmiechem. Czagatajew podniósł zawieszoną na żerdzi plecionkę i wszedi do
środka. Panowała tam ciemność, cisza i zaduch. Zgiął się i poczołgał
szukając kogoś, kto tu był. Duszna woń sierści zatykała mu oddech.
Omdlałymi rękami szukał nieznajomego człowieka, aż wreszcie namacał
czyjąś twarz. Twarz ta zmarszczyła się pod jego palcami, z ust popłynęło
ciepłe tchnienie słów, z których każde z osobna było zrozumiałe, lecz razem
nie miały żadnego sensu. Czagatajew słuchał ze zdziwieniem, trzymając
twarz człowieka w dłoniach i na próżno starając się pojąć, co tamten mówi.
W przerwach mieszkaniec kibitki wybuchał krótkim rozumnym śmiechem,
po czym znów zaczynał mamrotać. Czagatajew odniósł wrażenie, że on drwi
ze swoich słów i ze swego umysłu, w którym rodzą się jakieś myśli, ale
żadna nic nie oznacza. Dopiero po chwili odgadł wszystko i też się
uśmiechnął – słowa zdawały się bezsensowne, ponieważ były jedynie
dźwiękiem, nie zawierały uczuć ani pragnień, ani zapału, jak gdyby człowiek
ten nie posiadał serca.
– Idź, wdrap się na Ustiurt, weź stamtąd cokolwiek i przynieś mi, a ja w
pierś sobie włożę – wybełkotał, po czym znów się roześmiał.
Umysł jego żył jeszcze, być może, szydził sam z siebie trwożąc się i nie
pojmując tego, że serce bije, dusza tchnie, a nie ma w nim żadnych pragnień
ani ciekawości. Nawet całkowita samotność, nocne ciemności kibitki, obcy
przybysz – nic go nie poruszyło, nie budziło strachu ani zaciekawienia.
Czagatajew dotykał twarzy i rąk tego człowieka, potrząsał jego ciałem, mógł
go nawet zabić – on zaś dalej mówił swoje nie przejmując się, jak gdyby był
już tylko postronnym widzem własnego życia.
Na zewnątrz panowała głęboka noc. Odszedłszy kawałek drogi, Czagatajew
chciał wrócić i zabrać bełkoczącego człowieka, lecz dokąd go zaniesie, skoro
on tak się udręczył, że nie pomocy mu trzeba, tylko zapomnienia. Obejrzał
się, niemy pies szedł za nim, w trzcinowych szałasach spoczywali ludzie
pogrążeni w swoich sennych widziadłach, od czasu do czasu wierzchołkami
trzcin wstrząsał dreszcz słabego wiatru, uchodzącego dalej do Jeziora
Aralskiego. Opodal szałasu, w którym spała matka i Ajdym, stał drugi szałas
i słychać było cichą rozmowę. Pies wszedł do środka, lecz natychmiast
wybiegł i pognał z powrotem bojąc się, iż zapomni, gdzie znajduje się jego
właściciel i przytulisko.
Czagatajew wrócił do szałasu matki i położył się w ubraniu obok Ajdym.
Dziewczynka oddychała we śnie powoli, prawie niezauważalnie, to było
przerażające, że może zapomnieć odetchnąć i wtedy umrze. Czagatajew leżąc
na glinie słyszał w półdrzemce, jak po ziemi szło stłumionym echem senne
mamrotanie jego narodu, a umączone żołądki mozolnie trawiły kwaśne i
alkaliczne trawy. W sąsiednim legowisku mąż rozmawiał z żoną. Chciał,
żeby mieli dziecko…
Ale żona odpowiadała:
– Nie, nie, słabość w nas obojgu wielka, a moje łono puste, jakbym była
martwa…
Mąż umilkł, potem znów się odezwał:
– Słuchaj, coś musimy zrobić… Musimy coś mieć na pocieszenie…
– Przecież ja nawet nie mam co na grzbiet włożyć – odpowiadała kobieta –
ani ty nie masz, jakże przetrzymamy zimą!…
– Jak będziemy spać, to się ogrzejemy, cóż można z biedy innego czynić, ty
jesteś wszystkim, co mam, poniewolnie patrzysz na mnie i kochasz!
– Tak, tak – mówiła kobieta – innego dobra nie posiadamy, długo
myślałam, przemyśliwałam i widzą, że cię kocham.
– Ja także. Inaczej nie dałoby się żyć…
– Cóż może być tańszego ponad żoną – rzekła kobieta. – W tej naszej
nędzy czy masz coś więcej oprócz mego ciała?
– Nie mam nic – przyznał mąż. – Dobrze, że chociaż żona rodzi się i
dojrzewa sama, nie trzeba się o to starać. Masz usta, oczy, które patrzą, tyle
masz wszystkiego, myślę o tobie, a ty o mnie, i czas jakoś upływa.
Zamilkli. Czagatajew dalej nasłuchiwał, czy nie dolecą jeszcze jakieś słowa
z szałasu, w którym leżeli mąż i żona.
– Liche to nasze dobro – odezwała się kobieta – tyś chudy i sił w sobie nie
masz, a mnie piersi wysychają, ból łamie kości…
– Będę kochał to, co z ciebie zostało – powiedział mąż.
I umilkli na dobre – pewnie objęli się wzajem, aby trzymać w ramionach
swe jedyne szczęście.
Czagatajew szepnął coś, uśmiechnął się i zasnął pocieszony, że w jego
ojczyźnie istnieje już między dwojgiem ludzi szczęście, choćby tak bardzo
ubogie.
9

Rano Giulczataj nie zwróciła uwagi na syna ani na dziewczynkę, którą ze


sobą przyprowadził. Dusza jej mogła się zdobyć tylko na wysiłek
wspomnienia, kiedy spał na trawie w pobliżu ścieżki mając przy swym boku
Ajdym. Obecnie żyła już własnym życiem. W szałasie nie było nic do roboty,
ona jednak długo wyrównywała trzcinowe pałki w pochyłych ścianach,
pozbierała z ziemi każde źdźbło trawy, wymyła kociołek, wygładziła i
zwinęła matę, przy czym robiła to wszystko bardzo gorliwie i z
nadzwyczajną dbałością o swe gospodarskie dobro, gdyż oprócz niego nic już
nie łączyło jej z życiem i z innymi ludźmi. A że człowiek musi o czymś
nieustannie myśleć, ona też zapewne coś sobie roiła podczas swej mało
ważnej i prawie bezużytecznej krzątaniny. Bez pracy myśleć by nie potrafiła,
gospodarstwo i sprzątanie szałasu ułatwiały wspomnienia, napełniały
poczuciem istnienia jej puste, słabe serce.
Poprosiła syna, by jej podarował cokolwiek. Prosiła nieśmiało, bez nadziei
i bez chciwości, jedynie dlatego, iż posiadanie jeszcze jakiejś rzeczy
pomnoży jej codzienne zajęcia i tym samym ułatwi życie. Nazar, doskonale
pojmując matkę, podarował jej płaszcz, kaburę (rewolwer przełożył do
kieszeni), notes oraz czterdzieści rubli polecając jednocześnie nakarmić
Ajdym. Ale dziewczynka już sama poszła uzbierać ziół na posiłek, więc
Giulczataj została w domu.
– Znasz Mołłę Czerkiezowa? – spytał Nazar.
– Ja wszystkich znam – odparła matka.
– Idź wrięc i zamieszkaj z nim, będziesz tam miała lepiej. Mołła jest
ślepcem, będzie cię szanował do końca swoich dni.
Stara, zgarbiona matka patrzyła w ziemię. Nie rozumiała, na co się przyda
Czerkiezowowi, skoro serce jej od dawna bije tylko z przyzwyczajenia, nie
ma w nim żadnych uczuć, bo i życie jest dla niej prawie niedostrzegalne.
Poszła jednak, nie wziąwszy żadnej rzeczy z szałasu, poza darami
otrzymanymi od syna, i to jedynie dlatego, że miała je w rękach. Widocznie
nie lubiła już nawet swego dobytku, ponieważ nie stać jej było na odruch
ludzkiej chciwości.
Czagatajew pozostał wraz z Ajdym w szałasie, pragnąc, by serce matki
ogrzało się w rodzinnym życiu z Mołłą Czerkiezowem. Ajdym od razu
zaczęła gospodarzyć, zbierać rośliny, łowić ryby i przyrządzać posiłki.
Pewnego razu wybrała się nieco dalej przez odnogi i rozlewiska rzeczne,
dotarła do saksaułowego zagajnika i przyniosła zapas drew na zimę.
Czagatajew chodził tam później dwukrotnie, znosząc drwa, natomiast
dziewczynce zabronił w ogóle zapuszczać się dalej, niechaj tylko roznieca
ogień w domowym palenisku i gotuje jedną polewkę dziennie. Wkrótce
jednak przyszło mu samemu wszystkim się zajmować, gdyż Ajdym leżała
chora, rozpalona gorączką i mokra od potu. Nazar okrywał ją trawą strzegąc
przed zimnem, przecierał zaognione oczy i poił rzadką zupą z ziół, ale
choroba nie ustępowała, dziewczynka chudła, leżała w milczeniu i zdawało
się, że idzie ku śmierci. Oczy jej spoglądały na Czagatajewa nieprzytomnie,
nie umiała znaleźć dla siebie ulgi. Czuwał przy niej przez długie dni
pustynne, starając się uchronić chorą przed smutkiem i strachem.
W innych szałasach również leżeli chorzy i wycieńczeni ludzie. Czagatajew
obliczył, że naród dżan składał się zaledwie z czterdziestu siedmiu osób, a z
tego dwadzieścia było chorych. Kobiet w tym narodzie było jedenaście,
dzieci do lat dwunastu – troje, wliczając w to Ajdym. Kobiety jako najciężej
pracujące umierały wcześnie, te zaś, które żyły, bardzo rzadko rodziły dzieci.
Podczas choroby Ajdym odwiedził Czagatajewa pełnomocnik rejonowego
komitetu wykonawczego, Nur-Muhammed. Czagatajew poinformował go, że
został tu delegowany dla ratowania swego narodu, który powinien rozwijać
się normalnie, stać się szczęśliwym i licznym. Nur-Muhammed odparł na to,
iż serce narodu wysuszyła nędza, umysł jego zjałowiał i dlatego nie może on
odczuwać szczęścia; lepiej zostawić go w spokoju, zapomnieć o nim na
zawsze lub wyprowadzić na pustynię, w stepy i góry, aby tam się zagubił, a
później uważać go za nie istniejący.
Czagatajew przyglądał się Nur-Muhammedowi – był to mężczyzna
olbrzymiego wzrostu, stary już, oczy jego patrzyły przez wąskie szpary
powiek jak gdyby z wyrazem nieustannego bólu. Nosił uzbecki chałat, na
głowie tiubetiejkę, na nogach filcowe pantofle – jedyny człowiek w całym
narodzie posiadający taki ubiór. Fakt ten łatwo się tłumaczył, bowiem Nur-
Muhammed nie należał do narodu dżan, został tu delegowany pół roku temu i
patrzył na ludzi obojętnym okiem.
– Co zdziałałeś przez te pół roku? – spytał Czagatajew.
– Nic. Nie potrafię wskrzeszać umarłych.
– Na co więc czekasz, po co tu jesteś?
– Kiedy tu przybyłem, zastałem sto dziesięć osób, teraz jest znacznie mniej.
Kopię mogiły zmarłym, w bagnach grzebać nie wolno, może wybuchnąć
zaraza, noszę więc nieboszczyków daleko w piaski. Będę grzebał, póki
wszyscy nie wymrą, wówczas odejdę stąd i powiem, że wywiązałem się z
delegacji…
– Ludzie sami pogrzebią swych bliskich, nie potrzebują twojej pomocy.
– Nie, nie będą grzebali, wiem o tym.
– Dlaczego nie będą?
– Martwych muszą grzebać żywi, a tu żywych nie ma, są tylko na wpół
umarli, dożywający dni swoich we śnie. Nie zdołasz uczynić ich
szczęśliwymi, ponieważ oni nawet nie zdają sobie sprawy ze swego
nieszczęścia, już się nie męczą, przestali czuć.
– Cóż więc poczniemy? – spytał Czagatajew.
– Nic – odpowiedział Nur-Muhammed. – Człowieka nie wolno męczyć za
długo, a chanowie chiwańscy sądzili, że można. Zbyt długa męczarnia go
zabija, trzeba mu trochę popuszczać cugli, a potem męczyć od nowa…
– Ja im grobów kopał nie będę – rzekł Czagatajew. – Nie wiem, coś ty za
jeden – jesteś obcy, lepiej odejdź stąd i zostaw nas samych.
Nur-Muhammed dotknął czoła śpiącej Ajdym i podniósł się z miejsca.
– Ja wiem swoje, ty zaś swoje. Niedługo i tę dzieweczkę poniosę do ziemi.
Do widzenia.
Odszedł do swej ziemianki. Czagatajew otulił Ajdym trawą, zawinął w
matę i czym prędzej odniósł ją do matki i Mołły Czerkiezowa. Tam dadzą jej
od czasu do czasu pić i będą strzegli przed nocnym chłodem. Sam natomiast
wyruszył bez zwłoki do Czimgaju odległego o jakieś sto lub sto pięćdziesiąt
kilometrów drogi. Szedł przez wyschnięte łożyska rzek i odnóg, przez
trzcinowe szuwary i gąszcz splątanych roślin, szedł do wieczora, potem całą
noc i jeszcze jeden dzień, obdarty i umęczony mozolnym marszem, targany
niecierpliwością, błądząc z zamroczonym umysłem, aż wreszcie upadł na
ziemię zanurzając twarz w miękkim mchu. Obudziwszy się spostrzegł
niedaleko jakieś wielkie ruiny. Podszedł bliżej do glinianych, osiadłych
murów. Słońce gromadziło pod nimi cały swój żar, omdlewająca duchota,
sen i zapomnienie płynęły od suchej wiekowej gliny. Czagatajew wsunął się
w głąb twierdzy przez rozwalony mur, który w tym miejscu podmyły bieżące
wody. W środku było jeszcze duszniej, skwar słoneczny skupił się w jednym
ognisku zarosłym olbrzymimi roślinami o grubych, tłustych łodygach, nikt
ich bowiem nie zrywał na pokarm. Czagatajew z nienawiścią patrzył na to
opasłe zielsko, wyszukując pod nim jakichś drobnych jadalnych traw. Znalazł
jakieś nieduże strzaskane kości – albo ktoś je porąbał, by uzyskać mocniejszy
wywar, albo też, jeśli to były kości ludzkie, ciął parokrotnie szablą. Dalej
spostrzegł jeszcze kilka kości oraz połowę szkieletu człowieka wraz z
czaszką. Człowiek ten skonał twarzą do ziemi, żebra były rozszerzone, jakby
dla zaczerpnięcia pośmiertnego oddechu, jedno opierało się ostrym końcem o
pogięty hełm czerwonoarmisty, zbutwiały już i przerośnięty bladą trawą.
Czagatajew wydostał hełm spod żebra – na wierzchu zachował się jeszcze
ślad pięcioramiennej gwiazdy, a wewnątrz, na miękkiej podkładce, wypisane
chemicznym ołówkiem nazwisko poległego żołnierza: „Oraz Gołomanow”.
Nazar oczyścił hełm, włożył go na głowę, swoją zaś czapką nakrył czerep
Gołomanowa. W glinianym murze twierdzy, zapewne bagnetem
Gołomanowa lub innego czerwonoarmisty, były wyryte słowa: „Niech żyje
żołnierz rewolucji”. Bagnet rył glinę głęboko, aby czas, wichry i deszcze nie
zatarły i nie zmyły śladu owej nadziei martwych i żywych. Widocznie w
trzydziestym albo w trzydziestym pierwszym roku znajdował się tu oddział
Armii Czerwonej walczący z basmaczami, z wojskiem chiwańskich i
turkmeńskich właścicieli niewolników i Gołomanow wraz z towarzyszami
broni został tu na zawsze, spokojnie rozsypał się w proch, jak gdyby w
przekonaniu, że jego przerwane życie będzie przez innych przeżyte do końca
równie dobrze, jak przez niego samego. Czagatajew przysypał ziemią i
zielskiem szkielet żołnierza, ażeby orły lub samotne zwierzęta nie rozwlekły
jego kości, po czym ruszył w dalszą drogę do Czimgaju.
Po przybyciu na miejsce zakupił apteczkę kołchozową oraz zdobył za
pośrednictwem komitetu rejonowego kilkadziesiąt proszków chininy.
Wiedział jednak, że środki te niewiele pomogą jego narodowi, że przede
wszystkim potrzebuje on innego, jeszcze nie istniejącego życia, które można
przetrzymać bez powolnego konania. Na wszelki wypadek Czagatajew
wstąpił na pocztę dowiedzieć się, czy nie ma dla niego listów z Moskwy.
Wewnątrz lokalu pocztowego wisiały plakaty przedstawiające dalekie trasy
komunikacji lotniczej, na pochyłych stołach pod szkłem leżały wzory
adresów – do Moskwy, Leningradu i Tyflisu, jak gdyby tutejsi mieszkańcy
wysyłali listy tylko do tych punktów i tęsknili tylko za tymi pięknymi
miastami.
Czagatajew podszedł do okienka „poste restante”, gdzie mu wręczono
zwykły list z Moskwy, przesłany tu z Taszkientu przez troskliwych
pracowników KC partii Uzbekistanu. Pisała Ksenia:
„Nazarze Iwanowiczu Czagatajew! Twoja żona, a moja mama Wiera
zmarła przy porodzie w drugiej klinice położniczej w Moskwie Dziewczynka
urodziła się nieżywa, widziałam jej ciało. Włożyli ją w szpitalu do jednej
trumny z mamą Wierą, Twoją żoną, i pochowali na cmentarzu
Wagańkowskim niedaleko grobu pisarza Batiuszkowa. Byłam dwa razy na
cmentarzu, postałam przy grobie i poszłam. Jak przyjedziesz, to Ci pokażę,
gdzie znajduje się grób. Mama kazała mi pamiętać o Tobie i kochać Cię,
więc pamiętam. Z pionierskim pozdrowieniem, Ksenia”.
Młoda Turkmenka powiedziała wychyliwszy głowę:
– Proszę zaczekać, jest jeszcze depesza, leży od sześciu dni.
I podała Czagatajewowi depeszę z Taszkientu:
„List o śmierci żony przeczytany ze względu na utrudniony kontakt z wami
przepraszam możecie jechać na miesiąc do Moskwy potem wrócić
pozdrowienia wydz org Isfendiarow w razie niedoręczenia w ciągu dni
dwudziestu zwrócić nadawcy Taszkient”.
Czagatajew schował list i depeszę, wziął skrzynkę z kołchozową apteczką i
opuścił pocztę. Czimgaj był nędzną miejscowością, ślepe duwały i gliniane
chaty stanowiły akcent prawie niedostrzegalny pośród ogromnej przestrzeni
pustego świata. Czagatajew kupił w czajchanie trochę placków jęczmiennych
i w pięć minut później znajdował się już poza miastem, gdzie tylko wiatr mu
towarzyszył. Słońce płonęło wysoko, w całej pełni blasku, a przecież nawet
jego ciepło nie mogło ogrzać człowieczego serca. Czagatajew przestał
rozmyślać. Obserwował spotykane po drodze przedmioty – wiechetki
martwej trawy, które spadły z czyjejś arby, grudki oślego nawozu, stary
rosyjski łapeć porzucony przez jakiegoś nieznanego wędrowca. Resztki i
ślady cudzego życia i działalności oderwały go od własnych myśli. W pewnej
chwili spostrzegł małego żółwia. Leżał z wysuniętą, nabrzmiałą szyją, z
bezsilnie opuszczonymi łapkami, nie kryjąc się pod swoim pancerzem –
umarł tu przy drodze. Czagatajew podniósł go i obejrzał, a potem zaniósł
nieco dalej i zakopał w piasku. Uderzyła go myśl, że ten żółw jest teraz bliżej
złączony z Wierą niż on. Usiadł z otępiałym umysłem, nie zdając sobie
sprawy, że żyje i działa w określonym celu, obce i nudne wydały mu się
zjawiska przyrody, niepotrzebne wszelkie widoki i upojenia, ze wstrętem
rzucił jęczmienne placki, które rozmiękły w cieple jego ręki, a potem zaczął
krzyczeć, jak wtedy w dzieciństwie, gdy matka wyprowadziła go z Sary-
kamyszu, szukał oczami kogoś, kto może go na tym pustkowiu usłyszy i
zjawi się przy nim – jak gdyby za każdym człowiekiem chodził nieodłączny
opiekun i tylko czekał, by go podtrzymać w chwilach ostatecznej rozpaczy…
W oddali, za martwą zasłoną ciszy, w bliskim, ale innym świecie coś bez
ustanku pohukiwało. Był to dźwięk nieokreślony i nic nie wyrażający.
Czagatajew nasłuchiwał czujnie. Pamiętał te dźwięki z dawnych lat, ale nie
pojmował ich wtedy i puszczał mimo uszu. Dźwięki znów się powtórzyły,
dolatywały co jakiś czas, z martwymi pauzami, pokonując pustkę pustyni, jak
woda kapiąca wielkimi zamarzającymi kroplami, jak urywany głos rogu
oddalającego się coraz bardziej w głąb granatowych lasów albo jak
nadchodzący wielki czas gwiaździsty, który przemija bezpowrotnie, licząc
swe obumierające cząstki. A może dźwięki te rozlegały się znacznie bliżej, w
głębi samego Czagatajewa, i źródłem ich było powolne tętno jego serca
przypominające o tamtym bardzo ważnym życiu, które teraz zostało przezeń
zapomniane, zdławione bólem w ściśniętej piersi…
Wstał i szybkim krokiem podążył w kierunku obozowiska swego narodu.
Pod wieczór był tak bardzo wyczerpany, że zasnął nie szukając jakiejś ciepłej
szczeliny, w której mógłby się zaszyć, i przez całą noc słyszał niewyraźny
szum dokoła, podniecenie, niespokojny ruch przyrody wierzącej w swoje
działanie i przeznaczenie.
Następnej nocy znalazł się już u granic trzcinowych gąszczy, w bliskości
tych, których kochał. Myślał, że naród dżan śpi teraz i chociaż we śnie nie
cierpi głodu i męczarni, niechże więc ta noc ciągnie się dla nich jak najdłużej,
albowiem rano, aby nie umrzeć, będą musieli zdobyć się bodaj na słabe jęk
senna mara poczucie rzeczywistości. Dlatego też w nocy Czagatajew zwykle
był spokojniejszy, wiedział, że śpiącym łatwiej jest żyć, jego matka nie
pamięta teraz o nim ani o sobie, a mała Ajdym leży grzejąc się we własnym
cieple, szczęśliwa, nie potrzebując nikogo.
Szedł powoli, oddychając głęboko, minął niski saksaulnik, potem płytką
odnogę rzeczną. Późny żółtawy księżyc oświetlał płynącą wodę. Nad
starodawnym szlakiem karawan, prowadzącym koło Chiwy do Afganistanu
lub jeszcze dalej, unosił się migocący w blasku księżyca pył. Zjawisko to
wydało się Czagatajewowi niezrozumiałe. Szlak, nie używany od wieków,
ciągnął się przez twarde, ubite piaski i tylko w jednym miejscu przez lessową
szreń, gdzie teraz na pewno jest sucho i gęsty pył kłębi się pod stopami
wędrowców. Kurz wzbijany przez osły i wielbłądy wygląda inaczej, unosi się
wyżej i zgęszcza na końcu karawany. Czagatajew zboczył z drogi i ruszył na
przełaj przez dzikie miejsca w kierunku południowym, pragnąc zobaczyć, kto
wędruje tamtędy, gdzie nie powinno być nikogo. Przedzierał się przez
gęstwinę trzcin zapadając się w trzęsawiska, rozsuwał rękami kolczaste
wonne krzewy, aż wreszcie wyszedł na suchy, czysty, owiany wiatrami
kurhan, pod którym znalazł wieczysty spokój jakiś zapomniany
przedhistoryczny gródek.
Stary szlak, okrążając ten kurhan u podnóża, wiódł dalej na południowy
wschód, w kierunku Chin i Afganistanu, i ginął w ciemności. Nieznani
wędrowcy jeszcze tu nie doszli, poruszali się cicho, nie słychać było
najmniejszego szmeru – może skręcili ze szlaku lub zawrócili, lub też ułożyli
się do snu na ziemi. Czagatajew poszedł w tamtą stronę. Nie spodziewał się
ujrzeć nic pocieszającego ani przyjemnego, wiedział, że kłęby pyłu widoczne
w świetle księżyca mogą równie dobrze pochodzić spod kopyt zwierząt, które
wyszły z głębokiej delty Amirdarii i dążą ku dalekim oazom lub kołchozom,
aby tam pożywić się mięsem owiec.
Tymczasem naprzeciwko wędrowali ludzie. Czagatajew, zboczywszy nieco
z drogi, położył się i wtedy zobaczył wszystkich. Pełnomocnik Nur-
Muhammed prowadził za rękę ślepego Mołłę Czerkiezowa, za nimi szła
matka Czagatajewa, a obok niej przebierała małymi nóżkami Ajdym. Dalej
szli inni, wśród nich stary Sufian, mamroczący Nazar-Szakir i jego żona,
którą miłował jak jedyny dar swojego życia, dalej Durdy z żoną – w sumie
zaledwie czternaście lub może osiemnaście osób. Reszta zapewne nie mogła
się obudzić lub utraciła siły i chęć do wędrówki.
Giulczataj niosła zawinięte w płaszcz syna korzenie trzciny na przyszłą
strawę, Ajdym wlokła za końce łodyg wiązkę jadalnych ziół. Mołła
Czerkiezow lewą ręką trzymał się Muhammeda, a prawą szukał czegoś w
powietrzu – wszyscy oni mieli oczy zamknięte, szli drzemiąc, niektórzy
szeptali coś do siebie lub mruczeli pod nosem, przyzwyczaiwszy się żyć
wyobraźnią. Jeden tylko Nur-Muhammed patrzył przed siebie otwartymi
oczami, wyraźnie postrzegając świat. Palił pokruszone zioła, zawinięte w
wysuszony liść trzciny błotnej, i milczał.
Czagatajew podszedł do niego i spytał, dokąd prowadzi ludzi.
Nur-Muhammed przywitawszy się, odparł:
– Jakich ludzi?… Dusza z nich dawno uleciała, wszystko im jedno, czy
żyją, czy nie.
Nie przerywał marszu, a Czagatajew szedł obok niego. Muhammed
uśmiechnął się do siebie i spojrzał w bok – otaczająca go przyroda nawet po
ciemku wyglądała nędznie i nienawistnie, a tam z tyłu szli prawie nie
istniejący ludzie.
Droga okrążała niewielki kurhan, na którym niedawno stał Czagatajew.
Innym spojrzeniem objął teraz ów kopiec ziemi, pod którym spoczywał jakiś
mały naród przemieszawszy swoje kości, utraciwszy nazwę swą i ciało, by
nie stanowić już przynęty dla dręczycieli. Ciężki niewolniczy trud,
wyczerpanie, eksploatacja nigdy nie wysysają samych tylko sił fizycznych –
umysł ludzki, jego serce i dusza niszczeją przede wszystkim, następnie opada
ciało i człowiek odchodzi w śmierć, kryje się w ziemi, jak w twierdzy lub
schronie, zanim zdąży uświadomić sobie, że żył, oderwany i oduczony
ciekawości życia, nawykły jedynie wierzyć, roić sny i karmić się
wyobraźnią… Czy i jego naród dżan spocznie niebawem gdzieś w pobliżu i
wiatr nakryje go ziemią, i pamięć o nim zaginie, nie zdążył bowiem niczego
wznieść z kamienia ani z żelaza, nie stworzył wiecznego piękna – kopał tylko
ziemię w kanałach, lecz prąd wody znów ją nanosił, trzeba było raz jeszcze
kopać namuliska, wyrzucać grunt, a później mętny potok osadzał nowy muł i
zacierał wszelki ślad ludzkiej pracy.
– A gdzie jest reszta ludzi, może śpią? – spytał Nur-Muhammeda
Czagatajew.
– Nie, idą za nami, zostali trochę w tyle i dogonią nas później.
Ajdym, idąca w czołowej grupie, osunęła się na ziemię zmorzona snem.
Czagatajew usłyszał to i obejrzał się – nieco dalej leżały jeszcze dwa ciała
ludzkie.
– Nie szkodzi – rzekł do niego Nur-Muhammed. – Po jakimś czasie obudzą
się i nadrobią drogi.
Czagatajew wziął jednak Ajdym na ręce i niósł dalej. Dziewczynka spała
nie trzęsąc się w febrze, widocznie choroba ją opuściła. Mimo wyłącznie
roślinnego odżywiania i mimo choroby ciało jej nie było wychudzone,
pobierało wszystko, co mogło być dlań pożyteczne, nawet z suchych łodyg
trzciny, sposobiąc się do długiego, szczęśliwego życia.
– Dokąd ich prowadzisz? – ponownie, spytał Czagatajew.
– Do Sary-kamyszu, w rodzinne strony – odpowiedział Nur – tam gdzie
żyli dawniej.
– Po CO?
– Niech idą tu czy tam, byle szli… Prowadzę ich dłuższą drogą dookoła
rozlewisk. Kto się rusza, temu zawsze lżej.
– A chorzy?
– Też idą po trochu. Wyzdrowieją w drodze. Opuściliśmy mokradła, więc i
febra się skończy.
Czagatajew nie wierzył w dobre intencje Nur-Muhammeda. Nie miał nawet
pewności, czy chorzy poczują, że wróciło im zdrowie, skoro umysł ich
dawno oderwał się od spraw życia, a serce przywykło do męki. Z tej samej
przyczyny wszystkie choroby i cierpienia znosili milcząco, z kamienną
nieczułością, jakby nie ich dotyczyły. Czagatajew został nieco w tyle za
Muhammedem i wzrokiem poszukał matki. Ajdym spała spokojnie u niego
na rękach. Giulczataj otworzyła oczy, gdy Nazar do niej podszedł, lecz nie
przemówiła ani słowa. Ślepy Mołła Czerkiezow trzymał ją za rękę, słaby i
uszczęśliwiony. Matka z roztargnieniem patrzyła na syna, którego znała, lecz
nie pamiętała o nim nie widząc go w pobliżu. Nazar nie spuszczał wzroku z
matki, a ona odwróciła oczy wstydząc się słabości swojej i nieszczęścia.
Chciałaby kochać syna z dawną zapomnianą siłą, ale już nie mogła, serca jej
starczyło zaledwie na oddychanie, podobał się jej żołnierski hełm na głowie
syna, myślała, że dobrze byłoby mieć go na własność i grzać swoją głowę
podczas snu.
Po pewnym czasie wędrowcy napotkali na swej drodze suchy, ciepły piasek
i legli w nim, aby przedrzemać do rana. Czagatajewowi nie chciało się spać,
ułożył Ajdym pomiędzy matką a Mołłą Czerkiezowem i został sam nie
wiedząc, co z sobą począć. Nudził się, to znów mruczał coś do siebie z
uśmiechem, przeżywając jałowe godziny.
10

Nad ranem dołączyli się ci, którzy wczoraj padli na drogę zmorzeni snem lub
też wlekli się w tyle wskutek wyczerpania, i znów wszyscy ruszyli za Nur-
Muhammedem. Ajdym szła teraz o własnych sitach i nawet żartowała z
Czagatajewem. Dotknął jej czoła – nie miała gorączki, była ożywiona i
rześka. W południe stary Sufian odciągnął Czagatajewa na bok i powiedział
mu, że w pobliżu Amudarii można jeszcze spotkać niekiedy kilka sztuk
starych owiec, które żyją samotnie, nie pamiętają już człowieka, lecz
ujrzawszy go, przypominają sobie dawnych pasterzy i biegną ku niemu.
Owce te przetrwały jakimś cudem lub może były to resztki ogromnych
zdziczałych stad, które bajowie zamierzali pognać do Afganistanu, lecz nie
zdążyli. I owce przeżyły kilka lat razem z pastuszymi psami, w końcu psy
zaczęły je pożerać, potem rozbiegły się z tęsknoty lub wyzdychały, owce zaś
zostały same i też stopniowo marły ze starości albo stawały się łupem dzikich
zwierząt zabłąkanych w bezwodnej pustyni. Niektóre jednak przeżyły i tułały
się zbite w gromadkę, drżąc ze strachu przed całkowitą samotnością.
Chodziły po ubogim stepie zataczając duże koła i nigdy nie zbaczając z ich
obwodu. Był to przejaw życiowego instynktu, gdyż wyjedzone i zdeptane
byliny oraz inne trawy znów odrastały, zanim owce przebyły resztę swej
drogi powracając w to samo miejsce. Sufian znał cztery takie koczownicze,
porosłe trawą kręgi, po których do końca swego życia snuły się owce,
niedobitki zdziczałych wymarłych stad. Jeden z nich przechodził niedaleko,
przecinając nieomal drogę, którą naród dżan wędrował teraz do Sary-
kamyszu.
Sufian wraz z Czagatajewem dotarli do małej wilgotnej zapadliny w piasku
i zatrzymali się przy niej. Starzec pomacał ręką piasek i stwierdziwszy, iż
głębiej jest mokry, powiedział, że owce rozgrzebują przednimi kopytkami
ziemię i następnie żują wilgotny piasek, by ugasić pragnienie. W tym miejscu
trzeba na nie zaczekać. Wiedząc, ile czasu zużywają na obejście całego koła,
obliczył, że niebawem powinny się tu zjawić. W zeszłym roku chodził
śladem owczego stada i dotarł właśnie do tego punktu. W stadzie znajdowało
się wówczas około czterdziestu owiec, z czego sześć sztuk zabił Sufian,
siedem padło w drodze, reszta zaś poszła dalej.
Nur-Muhammed też przyprowadził ludzi do miejsca, w którym czekali
Czagatajew z Sufianem, po czym wszyscy położyli się i zasnęli koło owczej
ścieżyny, mimo że do wieczora było jeszcze daleko i od rana niewiele
upłynęło czasu. Czagatajew chodził między śpiącymi pełen niepokoju, że się
już więcej nie obudzą, sam również smutny i znękany własnymi myślami i
wspomnieniami. Podszedł do Ajdym – dziewczynka spała ze słodko
sklejonymi powiekami, uśmiechając się do swoich sennych widziadeł. Nie
znając radości na jawie, znajdowała ją w uczuciach swych i wyobraźni, gdy
zamykała oczy. Mołła Czerkiezow ukrył głowę na piersi Giulczataj,
przycisnął się do niej i spał w cieple, nie pomnąc o swej ślepocie. Nur-
Muhammed, leżący na uboczu, przewracał się z boku na bok i szeptał coś do
siebie.
– Co ty tam mruczysz? – spytał Czagatajew.
– Zostało ponad czterdzieści osób – odpowiedział Muhammed. – Dużo
jeszcze!
Liczył ludzi – ilu zmarło, ilu pozostało żyjących.
Czagatajew trącił Sufiana, starzec nie spał, miał tylko oczy przymknięte
jakby oszczędzał wzrok i nie chciał się rozpraszać wewnętrznie pośród
wrażeń widzialnego świata. Czagatajew powiedział mu o śmierci swej żony
w dalekiej Moskwie, lecz Sufian nie podzielił jego smutku, chwilę milczał, a
potem doradził, by Czagatajew udał się na zwiady, ponieważ owce znalazłszy
gdzie indziej mokry piasek mogą ich wyminąć bokiem.
Giulczataj już się obudziła. Siedziała teraz trzymając na kolanach głowę
śpiącego Mołły Czerkiezowa. Czagatajew zbliżył się do matki, chciał z nią
porozmawiać, ale w końcu zrezygnował z tego zamiaru. Przyszło mu na
myśl, że zwracając się do niej i do starego Sufiana szuka u nich jedynie
pociechy i podtrzymania na duchu. Ale przecież jego życie nie na tym
polega, by chronić się w spokój ducha i współczucie bliskich!… Szkoda, że
od razu na poczcie nie napisał kartki do Kseni, by zwróciła się do KC, gdy jej
będzie ciężko bez matki, bo przecież on, przybrany ojciec, znajduje się teraz
daleko i może nie wróci, nie będzie mógł jej pomóc.
Pogłaskał Giulczataj po włosach i nakrył je żołnierskim hełmem, gdyż od
silnego słońca na pewno bolała ją głowa. Matka zdjęła hełm i schowała go
pod siebie; wierzyła w wartość dobytku i strzegła go pilnie, stąd też i kaftan
miała wypchany, bowiem pod nim na gołym ciele spoczywały rzeczy, jej
własność ogrzewająca wyschłą pierś. Opodal Giułczataj leżała Kirgizka z
twarzą schowaną w piasek. Spała pokrzykując we śnie dziecinnym głosem,
zanosząc się chwilami płaczem jak niemowlę, po chwili znów się uspokajała,
zaczynała regularnie oddychać. Czagatajew podniósł z lekka jej twarz
ująwszy za skronie i zobaczył, że była to starsza kobieta i że usta jej nie
otwierały się wydając ten dziecięcy, zamierający krzyk. Jak gdyby w jej łonie
płakało dziecię, mały niewinny człowiek, tak samotny i tak jej obcy, że nawet
nie budziła się przy tym ze snu, lub może to płakała jej prawdziwa, dziecięca
dusza, która jeszcze nie zaznała życia.
Czagatajew ułożył głowę kobiety na ziemi i wyruszył na poszukiwanie
błąkających się owiec. Z początku szedł dosyć wolno, później jednak, gdy
dzień zaczął ustępować przed nocą, puścił się pędem naprzód, by nie
przeoczyć stada w ciemności. Od czasu do czasu przystawał dla
zaczerpnięcia tchu, potem znów przyspieszał kroku. Kiedy zrobiło się
zupełnie ciemno, biegł nisko pochylony, aby widzieć rzadkie źdźbła trawy i
muskać je rękami, inaczej mógłby zboczyć, znaleźć się na nagich piaskach i
nie zauważyć stada.
Biegł długo pustym owczym szlakiem. Była już północ, a może jeszcze
później. Na skutek zmęczenia i smutku podświadomie nękającego jego serce,
pod wpływem chłodnych powiewów słabego wiatru stracił nagle
przytomność – zasnął idąc, upadł i nie mógł się podnieść. Spał jak zabity,
sam na pustyni, w ubogiej ciszy, w której nie było nawet nic, co by się mogło
poruszać. Czarne wiechetki rzadkiej trawy stały niby sieroty wokół śpiącego
jak gdyby stroskane, że niebawem zbudzi się i odejdzie, a one znów
pozostaną samotne.
O świcie Czagatajew otworzył oczy i po krótkim przebłysku świadomości,
który natychmiast zgasł, zasnął ponownie, pogrążywszy się w ciepło i
niepamięć. Dwie owce leżały po obu stronach śpiącego, ogrzewając go
swoim ciepłem. Inne stały dokoła czekając, kiedy podniesie głowę. Było ich
razem około czterdziestu, od dawna tęskniły za swym pasterzem i oto
wreszcie go odnalazły. Stary baran podchodził co trochę do Czagatajewa i
ostrożnie lizał jego szyję i włosy na karku. Rozglądał się też na wszystkie
strony szukając psa owczarskiego, ale psa nie było. Czuł się już zmęczony
prowadzeniem owiec, godzeniem ich u wodopoju, czuwaniem po nocach w
obawie przed samotnym zwierzem – pamiętał dawne dobre czasy, kiedy
pasterz z pomocą psów dawał sobie radę ze wszystkim. Obecnie baran stał
się mądry, chudy i nieszczęśliwy, owce zaś nienawidziły go za słabość i
obojętność dla nich i również wspominały pasterzy oraz psy, choć te ostatnie,
pilnując j porządku przy wodopoju, nieraz wyrywały im kłaki sierści, z takim
trudem nabytej na pustynnej karmie.
W jakiś czas później Czagatajew pognał stado ku miejscu, gdzie zatrzymał
się jego naród, i dotarł tam przed wieczorem. Ludzie spali jeszcze, tylko
Ajdym bawiła się w piasku, żłobiąc w nim rzeki i drogi. Czagatajew obudził
ich i kazał nazbierać gałęzi saksaułu oraz suchej trawy, aby rozniecić ognisko
i upiec przy nim owcze mięso. Sufian ochoczo zabrał się do zarzynania
owiec, pierwszy wypijał trochę krwi z otwartych żył, następnie scedzał ją do
miski i dawał chętnym do picia.
Czagatajew pozwolił zarżnąć tylko dziesięć sztuk, resztę zaś zostawił na
rozpłód i zapas na przyszłość. Ocalały baran odszedł nieco dalej i położył się,
owce podążyły za nim. Chude, nawykłe do dzikiego życia i włóczęgi, były z
daleka podobne do wielkich psów.
Zabrano się do pieczenia przy ogniskach tusz zwierzęcych w całości, bez
dzielenia na części, po czym gotowe układano na piasku. Następnie
rozpoczęła się uczta. Ludzie jedli mięso niełapczywie i bez rozkoszowania
się smakiem, odgryzając małe kęsy i żując je w słabych, odwykłych od
takiego posiłku ustach. Jedynie Nur-Muhammed jadł dużo i szybko, odrywał
mięso płatami i pożerał je chciwie. Nasyciwszy się ogryzł do czysta kości,
wyssał z nich szpik, wreszcie oblizał dokładnie palce i ułożył się na lewym
boku do snu. Małżeństwa poszły spać na uboczu, Mołła Czerkiezow również
poprowadził daleko matkę Nazara i tylko samotni oraz sieroty pozostali
wokół wygasłych ognisk. Wszyscy byli tak bardzo osłabieni, tak głęboki
zmorzył ich sen, jak gdyby spożyte jadło zmogło ich całkowicie, wyzuło z
resztek sił.
Czagatajew nie spał, chodził w nocy po obozowisku, zliczył stado owiec
łącznie z baranem, pozbierał skóry i łby zabitych zwierząt i złożył je w jedno
miejsce, a potem patrzył w nocną mgłę rozmyślając, co teraz porabia Ksenia
daleko, daleko za tą ciemnością, w elektrycznych światłach Moskwy, i gdzie
spoczywa zmarła Wiera, co zostało w ziemi z jej dużego nieśmiałego ciała…
Przeszedł z wolna obok śpiących – spoczywali na piasku nie okryci, jak
gdyby wszyscy naraz padli trupem i nie został nikt, kto by ich pogrzebał.
Niektórzy jednak mężowie i żony poruszali się słabo, miłując się wzajem.
Mołła Czerkiezow też leżał u boku Giulczataj. Czagatajew ujrzawszy to
zapłakał. Nie wiedział, co ma uczynić, aby nauczyć ten mały naród
socjalizmu. Nie mógł go już opuścić skazując tym samym na wymarcie,
albowiem i jego, porzuconego przez matkę na pustyni, przygarnął ongiś
pasterz, władza radziecka, a nieznajomy człowiek żywił go i wychowywał
umożliwiając życie oraz dalszy rozwój.
Chorzy i słabi drzemali w gorączce. Dwóch zasnęło ściskając w rękach
kości, które wysysali przed snem, żeby nabrać więcej siły. Czagatajew
poszedł do zapadliny w piasku i rozgrzebał ją tworząc rodzaj małej
studzienki; kiedy na dnie zebrała się woda, wrócił do chorych, obudził ich i
dał każdemu proszek chininy, po czym kilkakrotnie biegał do piaskowej
studzienki przynosząc wodę do popicia lekarstwa.
Było już późno. Czagatajew zmarzł, położył się więc koło chorego, który
miał najsilniejszą gorączkę, i ogrzawszy się przy nim zasnął. Rano okazało
się, że baran, a z nim wszystkie owce zniknęły. Sądząc po śladach, odeszły w
kierunku otwartych piasków, porzuciwszy swój dawny szlak.
11

Sufian obliczał coś w myśli, wreszcie oświadczył, że owce na pewno wrócą


na swój szlak lub też natrafią na drugi, wiodący okrężnie przez Kara-kum.
Oba te szlaki wychodzą jednak na błotniste jeziora Sary-kamyszu, opodal
których leży ojczyzna narodu dżan, więc owce wcześniej czy później dotrą
do kotliny wiecznego cienia i zobaczą mroczne góry Ustiurtu, gdzie wielu z
obecnych tu spędziło całe swe życie. Nur-Muhammed zgodził się z
Sufianem.
– Pójdziemy za nimi – powiedział. – Będziemy pić ich krew i jeść ich
mięso. Po siedmiu lub ośmiu dniach dotrzemy do Sary-kamyszu… Czy ktoś
zmarł dzisiejszej nocy? – zapytał.
Odpowiedziano mu, że zmarła jedna kobieta, stara Karakałpaczka, co Nur-
Muhammed skrupulatnie odnotował w swoim rejestrze. Czagatajew nie
pamiętał tej kobiety i nie widział jej – nocowała sama odszedłszy daleko od
obozowiska i tam też cichutko zmarła.
Ludzie ruszyli długim szeregiem po śladach zbiegłych owiec. Chorzy i
słabi szli na końcu, często siadali dla odpoczynku popijając wodę z
domowych bukłaków. Czagatajew zamykał pochód czuwając, by nikt się nie
zgubił i nie zmarł niepostrzeżenie. Zwierzęta prawdopodobnie umykały
szybko, Sufian wyczytał to ze śladów kopytek, tego samego zdania zresztą
był Czagatajew. Wspinał się na wysokie wydmy, lecz do samej linii
horyzontu nie widać było najlżejszego obłoku pyłu – stado odeszło już zbyt
daleko.
Stara chiwańska niewolnica, Turkmenka, oderwała od spódnicy kawał
materiału i kazała Czagatajewowi obwiązać sobie nim głowę, gdyż słońce
bardzo mu się dawało we znaki. Ludzie szli cierpliwiej Ajdym już całkowicie
wróciła do zdrowia, była znacznie weselsza – dla istoty, która w swoim życiu
nic jeszcze nie widziała, dość było tu wrażeń zaspokajających wszystkie jej
uczucia. Kiedy się zmęczyła, Czagatajew brał ją na ręce i wtedy zasypiała na
jpgo ramieniu, pokrzykując od czasu do czasu lub mrucząc swoje straszne
sny. Ale jakież marzenia senne karmiły świadomość tego tułaczego narodu,
skoro potrafił on znosić swój los? Prawdą żyć nie mógł, umarłby natychmiast
ze smutku poznawszy prawdę o sobie. Ludzie jednak żyją dlatego, że się
urodzili, nie zaś dzięki rozumowi i prawdzie, i dopóki bije w nich serce,
przetwarza ono i rozprasza rozpacz, samo się przy tym rujnując, niszcząc w
cierpieniu i pracy własną substancję.
Do późnej nocy wędrowcy nie dogonili owiec. Rano Nur-Muhammed znów
zapytał, czy ktoś umarł w nocy, czy też wszyscy żyją. Okazało się, że jednej
z matek zmarł synek, i Muhammed z satysfakcją skreślił jedną duszę w
swoim notesie. Teraz pozostało już tylko dwoje dzieci – Ajdym oraz mała
dziewuszka, która przed trzema laty przyszła na świat dzięki przypadkowi.
Do narodu dżan przybył wówczas z pustyni jakiś mężczyzna, spędził z nimi
półtora roku i poszedł dalej zostawiając w łonie Giuzel, wdowy po
rozbójniku z okolic starego Urgenczu, przyszłego swojego potomka.
Następnego dnia ujrzeli dwie owce leżące na drodze, widocznie chore
zwierzęta utraciły podczas ucieczki resztę sił i oto teraz zdychały. Wyliniała
sierść zlepiła się od potu, wychudzone pyski miały dziki, złowrogi wyraz, na
pierwszy rzut oka owce przypominały szakale, a w ich ogonach nie było ani
odrobiny tłuszczu. Ludzie dobili owce i zjedli nięso na surowo, kości zaś
podzielili i zabrali na wieczorny posiłek. W ciągu następnych dwóch dni nie
było nic do jedzenia oprócz mizernych bylinek, za to na takyrach dwukrotnie
napotkano wodę w jamach.
Szli teraz tylko wieczorami i z rana, w ciągu dnia na skutek osłabienia i
upału zagrzebywali się w piasku i spali. Nur-Muhammed codziennie
odnotowywał zgony, Czagatajew zaś, by upewnić się, czy rzeczywiście
nastąpiła śmierć, słuchał serca i zaglądał w oczy, kiedyś bowiem Sufian i
jeszcze drugi starzec, fergański niewolnik Oraz Babajew, udali
nieboszczyków. Nazar usłyszał jednak skroś ich żebra głuchy, daleki stukot
serca, kazał im podnieść się i żyć dalej.
– Czemu chcieliście umrzeć? – spytał.
– Dusza nam zdrętwiała od życia – powiedział Sufian – kości się zeschły i
powykręcały, żyły się pokurczyły, rozprostować się przyszła im chęć, niechaj
deszcze je zmoczą, wiatry osuszą, robaki zjedzą.
Oraz Babajew stał patrząc na Czagatajewa i z początku nie mógł
wykrztusić ani słowa, widocznie przekonany, że jest nieboszczykiem.
– Nie dajemy rady – ędezwał się wreszcie – co dzień próbowaliśmy żyć i
nic z tego…
– Będziemy się teraz uczyć razem – rzekł do nich Czagatajew.
– Pocierpimy jeszcze trochę – zgodził się Sufian – a potem wszyscy
bezwiednie pomrzemy.
Rosjanin zwany Starym Wańką podszedł do Sufiana, dotknął jego gardła,
rozchylił powieki i zajrzał do każdego oka, na koniec obmacał mu żebra i
powiedział:
– Co ty gadasz! Dopieroś krzepy nabrał i już chcesz umierać? Cierpliwości,
jeszcze pożyjemy, pomozolimy się, to i beczułki miodu się dochrapiemy, i
pajdę chleba będziemy w nim maczać…
Rosjanin uśmiechając się odszedł. W ciągu sześćdziesięciu lat życia niemal
każdy dzień mógł być dla niego ostatnim, tymczasem nie umarł jeszcze ani
razu, przestał więc wierzyć w moc śmierci i nieszczęścia żyjąc spokojnie i
obojętnie, jak ktoś szczęśliwy i nieśmiertelny. Czagatajew wiedział, że ongiś
– ze trzydzieści lat temu – Stary Wańka zbiegł tu z sybirskiej katorgi, zżył się
z obcym narodem i wiódł taki sam żywot jak wszyscy, zapomniawszy drogi
do Rosji.
W nocy zerwał się ciemny pustynny wiatr, za tym wiatrem powlokły się
piaski i powoli zatarły na zawsze ślady owczego stada. Wczesnym rankiem
Czagatajew oddalił się nieco od śpiących i drzemiących, żeby zebrać myśli,
zrozumiał bowiem, że stado odeszło na dobre, ścigać je w takich warunkach
byłoby niedorzecznością, i że wyczerpani do cna ludzie znaleźli się w
szczerej pustyni bez żywności i bez pomocy – nie będą mieli sił ani dowlec
się do Sary-kamyszu, ani powrócić nad Amu-darię.
Poranny dziwny wiatr dął mu w twarz, piaskowy kręciel młynkował u jego
stóp i zawodził niczym rosyjska wichura za okiennicami chaty. Czasami
słychać było żalącą się nutę fujarki, czasami harmonię, daleki głos trąby, a
najczęściej ubogą, głuchą dutarę. To śpiewały dręczone wiatrem piaski,
ocierające się o siebie ziarenka. Czagatajew położył się na ziemi i zaczął
rozmyślać o tym, co ma czynić dalej. Nie po to przysłano go tutaj, by sam
umarł i naród swój zostawił na pastwę śmierci… Przesunął ręką po twarzy –
była pokryta szorstkim zarostem, we włosach rozmnożyły się wszy, chude,
nie myte ciało było obolałe z zaniedbania. Pomyślał o sobie, jak o kimś
żałosnym i nudnym. Któż o nim teraz pamięta oprócz Kseni, zresztą i ona
pewnie już zapomina, młodość jest tak pochłonięta własnymi szczęśliwymi
sprawami. Zasnął w niespokojnym piasku, samotny, z daleka od reszty
pogrążonych we śnie ludzi. Wszystko w nim omdlało głęboko i na długo,
skryło się, przestało na jakiś czas żyć, by nie umrzeć ha wieki. Obudził się w
ciemności na wpół przysypany piaskiem, wiatr ciągle wiał i była to już noc
druga. Przespał cały dzień. Wrócił do obozowiska, lecz nie zastał nikogo.
Ludzie już dawno wstali i poszli byle prędzej i dalej od śmierci. Tylko jeden
Nazar-Szakir leżał na ziemi martwy, z otwartymi ustami, w których teraz
szeptał coś wiatr i piasek. Czagatajew natknąwszy się na zmarłego, długo
obmacywał go i sprawdzał, czy naprawdę nie żyje, potem zasypał zwłoki
piaskiem, by spoczywały przez nikogo nie zauważone.
Szedł przez całą noc. Niekiedy schylając się widział ślady stóp swego
narodu, niekiedy, gdy pozacierał je wiatr, kierował się instynktem.
Rankiem z pewnych oznak wywnioskował, że w tej okolicy powinna być
woda, i rzeczywiście znalazł zawaloną piaskiem studnię. Dogrzebał się
rękami do głębszej wilgotnej warstwy i wysysał mokry piasek, ale widząc, że
niewiele ma z tego pożytku, zaczął go połykać i dopiero wtedy ustało okrutne
pragnienie. W ciągu następnych czterech dni Czagatajew usiłował iść przez
pustynię, lecz na skutek wyczerpania przebywał tylko niewielki kawałek
drogi i znów powracał na mokry piasek, aby konając z głodu nie umrzeć z
pragnienia. Piątego dnia zatrzymał się postanawiając nabrać trochę sił w
drzemce i półomdleniu, a później dogonić swoich. Połknął dwa ostatnie
proszki chininy, zjadł garstkę okruchów wytrząśniętych z kieszeni i poczuł
się nieco lepiej. Był pewny, że jego naród jest gdzieś w pobliżu, że też nie
miał siły odejść daleko, nie wiedział tylko, jaką obrał drogę. Wyobraził sobie,
z jakim tajonym zadowoleniem Nur-Muhammed odnotował jego śmierć.
Uśmiechnął się do swej dawnej myśli: czemu ludzie zawsze tylko biorą w
rachubę zgryzoty i klęski, podczas gdy szczęście jest równie nieuniknione i
częstokroć łatwiej osiągalne, aniżeli rozpacz… Dla ochrony przed słońcem
zagrzebał się w wilgotny piasek i próbował zapaść w stan omdlenia,
zaoszczędzić w ten sposób siły żywotne, ale mu się to nie udawało, ciągle o
czymś myślał, żył częściowo i patrzył w niebo, gdzie leciutką mgłą płynął
gorący południowo-wschodni wiatr i było tak pusto, że istnienie stałego
realnego świata wydawało się zgoła nieprawdopodobne.
Po dłuższym wypoczynku Czagatajew wczołgał się na pobliski barchan,
skąd zauważył na wpół przysypany piaskiem krzaczek perekotypola.
Dopełznął do niego, odłamał kilka uschłych gałązek, zżuł je w ustach, a
krzak wyrwał z piasku umożliwiając mu swobodną wędrówkę. Krzak
natychmiast poturlał się i wkrótce zniknął za barchanami dążąc w dalekie
nieznane strony. Czagatajew czołgając się dalej znalazł w płytkich
piaskowych mogiłkach zeschłe źdźbła trawy, które również zjadł nie bacząc
na nic. Potem zsunąwszy się z barchanu zasnął u jego stóp. We śnie opadły
go różnorakie wspomnienia, mnóstwo błahych, zapomnianych wrażeń,
sylwetki nieciekawych, przypadkiem spotykanych osób – całe minione życie
powróciło do niego przesuwając się jak w kalejdoskopie. Śledził je w
bezradnym milczeniu, nie umiejąc zapomnieć na zawsze rzeczy nieważnych,
przesłoniętych później przez wielkie zdarzenia, i zrozumiał, że wszystko
zachowało się w nim w całości, nietknięte i niezniszczalne. Oto schyla się
nad nim przyjaciółka Wiera, którą kiedyś widział przelotnie, schyla się i nie
odchodzi, nęka świadomość drzemiącego na pustyni człowieka i nie
odchodzi. A za nią na glinianym duwale drży cień srebrzystej gałęzi rosnącej
niegdyś w słońcu – może w Czardżuju lub może jeszcze gdzie indziej.
Chiwański osioł spogląda na Czagatajewa znajomym wzrokiem i ryczy bez
przerwy, namolnie, jakby mu przypominał, że powinien go uwolnić i ocalić.
Było jeszcze wiele innych ulotnych obrazów w rodzaju zmurszałego drzewa,
lokalu pocztowego, bezludnej góry w promieniach południowego słońca,
cichnącego szelestu wiatru i czułych objęć Wiery – wszystkie one wstąpiły w
Czagatajewa jednocześnie i żyły w nim nieruchome i natrętne, mimo że
kiedyś w rzeczywistości fakty te i ludzie istnieli krótko, nie poruszając jego
sumienia ani uczuć. Teraz jednak drążyły mózg, Czagatajew chciał krzyknąć,
ale nie mógł, nie starczyło mu sił. Zaczął nasłuchiwać, czy nie odezwą się w
dali rzadkie, dzwonnie kapiące dźwięki za czarnym, martwym horyzontem, z
ciemnej przestronnej nocy, gdzie wchłonięty bez reszty ginie ostatni blask
słońca niby rzeka wpadająca w piaszczystą pustynię. Słyszał chwilami te
odgłosy dalekiej przyrody nie znając ich przyczyny ani pełnego znaczenia.
Dźwignął się na nogi, chciał otrząsnąć się ze snu, wyzwolić z kręgu
obrazów tkwiących w jego mózgu jak ciernisty krzak. Sen go opuścił, lecz
straszliwy natłok wspomnień i myśli nie rozwiał się na jawie. Czagatajew
spostrzegł jakiś kształt na sąsiednim barchanie – zwierzę czy kibitkę – lecz
zanim zdążył uprzytomnić sobie, co to jest, upadł znów z osłabienia na
ziemię. Jednocześnie kształt ten wtargnął do jego świadomości i zaczął go
natarczywie nękać, mimo że nie rozpoznany i nawet nie mający nazwy. To
nowe zjawisko, dołączywszy się do poprzednich, zmogło ostatecznie
Czagatajewa i zapadł w omdlenie ratując swą duszę.
Obudził się wczesnym rankiem następnego dnia. Wiatr ucichł zupełnie,
wszędzie panowała trwożna cisza, tak pusta i słaba, że lada chwila mogła w
nią wedrzeć się burza. Cień nocy odpłynął wysoko i leżał nad światem
powyżej jasności dnia. Czagatajew czuł się teraz lepiej, umysł miał
trzeźwiejszy, znów zaczął myśleć o swych zadaniach. Słabość jeszcze go nie
opuściła, ale nie sprawiała już tyle udręki. Sądził, że pewnie przyjdzie mu
tutaj umrzeć, podobnie jak jego narodowi, który kości swe rozsieje po
pustyni. Nie żałował siebie – istnieje przecież wielki naród, za którego
sprawą ziści się szczęście dla nieszczęśliwych. Szkoda tylko, że naród dżan,
najbardziej ze wszystkich narodów Związku Radzieckiego potrzebujący
ratunku, będzie już martwy.
– Nie będzie! – wyszeptał.
Zaczął się dźwigać na drżących rękach, przenosząc na nie cały ciężar ciała,
ale natychmiast upadł z powrotem na wznak – z tyłu za jego głową ktoś się
znajdował. Czagatajew usłyszał pospiesznie cofające się kroki jakiegoś
stworzenia.
Zamknął oczy i objął palcami rękojeść rewolweru w kieszeni. Bał się tylko,
że nie zdoła uporać się ze swą ciężką bronią, gdyż ręka jego mogła się
zdobyć zaledwie na niemowlęcy wysiłek. Leżał długo bez ruchu, udając
nieboszczyka. Znał dużo czworonogów i ptaków, które żerują na trupach
ludzkich w stepie. Z pewnością za wędrującym narodem dżan skradały się
cichaczem dzikie zwierzęta pożerając tych, co padali po drodze. Owce, ludzie
i dzikie zwierzęta – potrójny pochód sunął przez pustynię. Owce jednak,
zgubiwszy szlak pastwiskowy, zaczynają niekiedy iść śladem, wędrującej
rośliny perekotypole, którą wiatr goni z miejsca na miejsce, albowiem wiatr
jest siłą przewodnią dla wszystkiego, co żyje – poczynając od rośliny, a
kończąc na człowieku. Z pewnością trzeba było iść z wiatrem w pogoni za
owcami, lecz Nur-Muhammed o niczym nie ma pojęcia, a zmęczony życiem
Sufian w ogóle już nie myśli.
Czagatajew chciał zerwać się błyskawicznie, strzelić do zwierzęcia, zabić je
i zjeść, lękał się jednak, że z osłabienia może chybić, i wtedy spłoszy je na
dobre. Postanowił dopuścić zwierzę jak najbliżej i zabić z bezpośredniej
odległości.
Lekkie, ostrożne kroki przez cały czas krążyły z tyłu za jego głową,
zbliżając się, to znów oddalając. Nazar wstrzymując oddech czekał, kiedy
skoczy na niego to skradające się stworzenie, niepewne jeszcze, czy ma przed
sobą trupa. Kroki rozległy się teraz tuż nad jego głową. Wysunął trochę
rewolwer z kieszeni, zbierając w sobie resztki życia i czując wystarczający
przypływ sił. Tymczasem kroki wyminęły go i zaczęły się oddalać. Nazar
lekko uchylił powiek – w pewnej odległości od jego nóg kroczyły z wolna
dwa olbrzymie ptaki kierując się w stronę barchanu. Czagatajew nigdy nie
widział takich ptaków, przypominały one równocześnie stepowe ścierwniki i
czarne dzikie łabędzie. Dzioby miały sępie, ale potężna szyja była dłuższa, a
silne nogi wysoko niosły delikatny łabędzi tułów. Czarne złożone skrzydła
jednego ptaka mieniły się szarym nalotem, w skrzydłach drugiego, zapewne
samicy, lśniły czerwone i błękitne pióra. Podbrzusza pokrywał gęsty
śnieżnobiały puch, Czagatajew zauważył nawet u samicy małe czarne cętki –
były to pchły, które wpiły się w jej brzuch poprzez warstwę puchu. W obu
tych ptakach było jakieś podobieństwo do olbrzymich piskląt, które nie mają
jeszcze doświadczenia i poruszają się z wielką ostrożnością.
Dzień stał się upalny i przygnębiający, w piasku wyrastały małe wirujące
leje, wiatr jeszcze panował na wysokości, ponad światłem i ciepłem. Ptaki
weszły na przeciwległy barchan i odwróciły jednocześnie głowy patrząc na
Czagatajewa daleko widzącymi, rozumnymi oczami. Obserwował je spod
powiek, dojrzał nawet niezwykły, szary kolor tych oczu spoglądających z
pełnym inteligencji wyrazem. Samica oczyściła dziobem pazury i wypluła z
gardzieli jakąś resztkę pokarmu, możliwe, że szczątek rozdziobanego Nazar-
Szakira. Samiec wzbił się w powietrze, samica została na wydmie. Olbrzymi
ptak odfrunął niskim lotem, następnie kilkoma machnięciami skrzydeł
wzniósł się wysoko i błyskawicznie zaczął spadać. Czagatajew poczuł na
twarzy podmuch, zanim ptak go dosięgnął. Zobaczył nad sobą jego
śnieżnobiałą pierś i szare bystre oczy, w których nie było drapieżności,
jedynie przezorność, bowiem ptak zauważył już, że człowiek żyje i widzi go.
Czagatajew wyciągnął rewolwer, podniósł go obiema rękami i strzelił do
spadającego mu na głowę ptaka. Pośrodku piersi, w białym puchu
rozdmuchiwanym przez gwałtowny pęd, ukazała się ciemna plama, potem
jakby nagły wicher wyrwał cały puch i pierze wokół rany i ptak na sekundę
zawisł nieruchomo w powietrzu.
Zamknęły się szare oczy, w chwilę później otworzyły się znowu, ale już nie
widzące – ptak był martwy. Leżał na ciele Czagatajewa – tak jak spadł –
piersią na jego piersi, głową na głowie, z dziobem zanurzonym w gęstych
włosach człowieka, z szeroko rozpostartymi bezwładnymi skrzydłami.
Wyrwane pióra i puch obsypały Nazara, który na skutek uderzenia stracił
przytomność, ale ranny nie był. Ptak ogłuszył go jedynie, niebezpieczna
szybkość spadania została zahamowana przez śmiercionośną kulę, która
ugodziła z dołu… Nagle Czagatajew zerwał się i usiadł ocucony dotkliwym
bólem – drugi ptak dziobnął go w prawą nogę wyrywając kawałek ciała i
natychmiast wzbił się w powietrze. Nazar trzymając obiema rękami rewolwer
oddał do niego dwa strzały, lecz chybił, olbrzymi ptak zniknął za
barchanami, potem znów się ukazał lecąc bardzo wysoko.
Martwy orzeł leżał teraz na piasku u nóg Nazara, widocznie samica
ściągnęła go z ciała człowieka pragnąc się przekonać, czy naprawdę zginął, i
pożegnać się z nim.
Czagatajew podczołgał się do zabitego ptaka i zaczął ogryzać jego szyję,
wyskubując z niej pióra. Orlica ciągle jeszcze była widoczna, lecz osiągnęła
już tę wysokość nieba, gdzie nawet w południe zalega cień nocy, półmrok
zachodu i brzasku, więc Czagatajewowi zdawało się, że ona już stamtąd nie
wróci, że tam właśnie znajduje się szczęśliwa powietrzna kraina odlatujących
ptaków.
Posiliwszy się nieco, związał nogi martwego orła skórzanym paskiem i
drugi jego koniec wsunął głęboko za spodnie. W ten sposób zyskiwał
pewność, że się obudzi, gdyby jakiś drapieżnik chciał mu skraść zdobycz.
Przewiązał szarpaną rankę na nodze kawałkiem szmaty i czym prędzej
położył się, żeby odzyskać nieco sił.
12

Giulczataj nie opłakiwała syna, zapomniała o nim. Szła śladem innych zgięta
w pół, dotykając rękami piasku, gdy się jej zdawało, że leżą tam jakieś
przedmioty. Mołła Czerkiezow trzymał się jej ubrania starając się
ustawicznie pamiętać o tym, że żyje. Nur-Muhammed zdobywszy się na
ostateczną decyzję wziął na ręce Ajdym. Zamierzał wychować, odżywić
dziewczynkę i korzystać z niej jako z żony, potem zaś sprzedać komuś
innemu. Dręczyło go, że tak niewiele kobiet jest w narodzie dżan, a te, które
żyją, są już zgrzybiałe – jedyna nadzieja w młodziutkiej Ajdym. Za kobiety
uzyskuje się wyższą cenę, służą bowiem równocześnie do pracy i do miłości,
ale i mężczyzn można będzie nieźle sprzedać, o ile nie wymrą w czasie tej
długiej wędrówki.
Owego ranka, gdy nagle zabrakło Czagatajewa, Nur-Muhammed
uśmiechnął się i skrupulatnie odnotował w książeczce fakt jego zniknięcia.
Doszedł do wniosku, iż Czagatajew uciekł pragnąc się ratować, jak
postąpiłby każdy małoduszny człowiek, a Nur-Muhammedowi było to bardzo
na rękę. Ludzie już się nie dopytywali, kiedy dotrą do Sary-kamyszu i ani
słowem nie napomykali o jedzeniu. Nur-Muhammed też padłby z
wyczerpania, ale trzymał się jeszcze dzięki dawnym zapasom organizmu,
gdyż w swoim czasie, mieszkając w oazach i przemykając się ukradkiem do
Afganistanu, do zbiegłego tam chana Dżunaida, jadał bardzo dużo ryżu,
mięsa i owoców.
Tego samego dnia Sufian skierował się tam, gdzie wieje wiatr, gdzie lecą
wyrwane martwe źdźbła trawy i toczy się perekotypole; wiedział, że właśnie
w tę stronę wędrują teraz owce, skoro wiatr zawiał bez śladu ich szlak, na
którym z rzadka po oazach rosły wieloletnie trawy. Za Sufianem ruszyła
reszta ludzi, lecz Nur-Muhammed kazał im iść w przeciwną stronę, pod
wiatr, na południowy wschód. Przycisnął do siebie Ajdym, by poczuć
zawiązki jej dziewczęcych piersi, ale wyczuł jedynie cieniutkie żebra.
Obejrzał się za siebie – wiatr szamotał ludźmi, piasek chłostał ich po
nogach, martwe rośliny wlokły się naprzeciw – wiatr ściął je przy samych
korzeniach na całym piaszczystym bezludziu, którędy przeszła jego niszcząca
siła. Niektórzy padali pod jego naporem, inni stąpali we śnie rozchodząc się
w różne strony, gubiąc się nawzajem w mroku kłębiących się piasków.
Nur-Muhammed przystanął.
Wiatr dął z południowego wschodu napierając z jednostajną siłą machiny.
Ludzie rozpraszali się, nie słyszeli już albo nie chcieli słyszeć głosu
Muhammeda wzywającego ich po imieniu, aby szli naprzód. On sam ledwie
dyszał z męki, pragnienia i głodu, umysł jego zasnuwał już cień obojętności
wobec własnego losu. Przedtem zamierzał uprowadzić ten nędzny,
wycieńczony naród do Afganistanu i sprzedać go w niewolę dawnym
chanom, a sam spędzić szczęśliwie resztę życia we własnej, obfitującej w
domowy dostatek kurganczy, gdzieś w afgańskiej dolinie nad brzegiem
potoku. Teraz zaś zbijany z nóg piaskową wichurą widział, że naród dżan
pada na ziemię lub traci kierunek w zamroczeniu zmysłów, że ciało każdego
człowieka jest puste, a serce z wolna zamiera. Nie dowloką się do
Afganistanu, a jeśli jakimś cudem zdołają to zrobić, nie będzie z nich nawet
tyle pożytku, co z najmarniejszych batraków, gdyż nie ostała się w nich
odrobina zainteresowania życiem, konieczna nawet dla niewolnika.
Nur-Muhammed stał długo, dopóki wszyscy nie rozproszyli się w
mrocznych tumanach piasku i nie padli na ziemię pogrążając się w śmierć lub
w sen. Ajdym ukryła twarz na jego szyi i oddychała cichutko w sennej
niepamięci. Muhammed niósł ją troskliwie, a sam z lubością, zapomniawszy
o głodzie i pragnieniu, śledził ginący naród. Sufian, skurczony, usiadł na
piasku, Giulczataj dawno już leżała, a ślepy jej mąż, Mołła Czerkiezow,
układał się za jej plecami od zawietrznej strony, jak gdyby moszcząc sobie
miejsce w łożu małżeńskim. Chudy, niestary jeszcze Karakałpak,
przezwiskiem Tagan, zrzucił z siebie odzież – spodnie i chałat – cisnął je z
wiatrem, nagi zagrzebał się w piasku i tak pozostał prawie niewidoczny dla
oka. Muhammed cieszył się, że liczba mieszkańców Związku Radzieckiego
zmniejszy się teraz o cały naród, bo chociaż nikt o tym narodzie nie wiedział,
to przecież korzyść dla państwa zmaleje i robotnicy, którzy niegdyś kopali
całe korytarze dla bajów, teraz już niczego kopać nie będą, nawet mogił dla
siebie.
Nie tylko odczuwał zadowolenie, lecz nawet kołysał się z lekka, jak gdyby
w tańcu, obserwując ludzi i ich ostatni piaskowy sen.
Obecnie widział większą dla siebie korzyść – o ileż więcej dobra
przypadnie na niego w pustyni i na całym świecie, skoro ubywa tylu
żyjących. Nie wiadomo, czy większej rozkoszy doznałby sprzedając naród
dżan w niewolę, czy teraz, kiedy naród ten ginął, kiedy w przyrodzie stało się
luźniej i kiedy naraz zamknęły się usta najbardziej złaknionych biedaków.
Postanowił iść do Afganistanu zabierając ze sobą Ajdym, pozostać tam na
zawsze, a potem sprzedać dziewczynkę i w ten sposób wyrównać choć trochę
straty poniesione w pracy dla Związku Radzieckiego.
Wiatr nagłe przycichł, dokoła przejaśniało. Nur-Muhammed przycisnął do
siebie Ajdym tak mocno, że dziewczynka otworzyła oczy. Niósł ją w
zaciszne piaszczyste miejsce, stęskniony za pieszczotami i szczęściem
posiadania cudzego ciała. Ani głód, ani długie cierpienia nie zdołały osłabić
w nim potrzeby męskiej miłości, która istniała w nim niezależnie, namiętna i
silna, przebijając się skroś najokrutniejsze niedole i nie słabnąc wraz z jego
słabością. Mógłby trzymać w objęciach kobietę i płodzić dzieci nawet w
ciężkiej chorobie, nieprzytomny, na sekundę przed śmiercią.
Znalazł odosobnione miejsce, położył dziewczynkę i sam legł obok niej.
Ajdym znów zapadła w półsen. Muhammed zdjął z niej stare, brudne szmaty
i ujrzał nagie, dziecinne ciałko. Ajdym była mała jak pięcioletnie dziecko,
kości jej były obciągnięte bladoniebieską błoną, nigdy nie odżywioną na tyle,
aby mogła stać się prawdziwą skórą. A jednak przez tę błonę, niemal
bezpośrednio z kości szkieletu pączkowały już kobiece piersi nie licząc się z
ubóstwem pozostałych tkanek. Dziewczynka miała już na pewno ze
dwanaście albo trzynaście lat i jeśli ją dobrze odżywić, będzie się nadawała
do małżeństwa.
Dwa wielkie ptaki o ciemnych skrzydłach przeleciały nisko nad
Muhammedem i Ajdym. Śledził przez chwilę ich lot, a potem przygarnął
dziewczynkę. Obudził ją ból. Patrzyła na Muhammeda w milczeniu
ciekawymi, pełnymi łez oczami… Jak gdyby czekała, że zaraz spotka ją coś
nieznanego, może pięknego…
– Odejdź! Lepiej niech zostanę sama – rzekła Muhammedowi.

Na pustyni zmierzchało. Nadeszła noc i znowu minęła. Ci, którzy wczoraj


padli pod naporem wiatru i zostali w piaskach, rano podnieśli się, zaczęli
rozglądać się w czystym świetle pośród ciszy nowego dnia.
Za pobliskim barchanem rozległ się wystrzał. Drzemiący Sufian usiadł
nadstawiając uszu. Ajdym przybiegła do niego porzuciwszy Muhammeda,
który spał w oddaleniu i nie przebudził się na odgłos strzału.
Naród dżan nie zginął, żyli wszyscy, lecz życie istniało już poza ich wolą i
było prawie ponad ich siły. Patrzyli przed siebie nie wiedząc, co mają począć
ze swym bytowaniem. Nawet ich ciemne oczy były teraz jaśniejsze na skutek
zobojętnienia, puste i pozbawione siły postrzegania, jak ślepe lub wypatrzone
do samego dna. Jedynie Ajdym pragnęła żyć, nie utraciła jeszcze dzieciństwa
i zapasu energii pobranego z łona matki, patrzyła na pustynne piaski oczami
pełnymi nie przyćmionego blasku.
Za barchanem jeszcze dwa razy huknął strzał. Ajdym poszła zobaczyć, kto
strzela, ale zrazu nie znalazła nikogo. Poza nią jedną nikt nie ruszył się z
miejsca. Ludzie nie bali się wroga, lecz i nie spodziewali się przyjaciela ani
wybawcy. Ajdym wspięła się na czwarty barchan i dopiero stamtąd
spostrzegła, że u jego stóp leży jakiś śpiący czy też martwy mężczyzna, a
obok niego ciemno upierzony ptak. Zbiegłszy po piaszczystym zboczu
rozpoznała Czagatajewa. Dotknęła rękami jego twarzy, twarz była ciepła, z
ust wydobywał się oddech.
– Śpij! – powiedziała szeptem i przycisnęła palcami powieki Czagatajewa,
lekko nie domknięte we śnie.
Następnie odwiązała zabitego ptaka i wziąwszy go za nogę powlokła przez
piaski do swoich.
Zgromadzili się wokół ptaka, przyglądając mu się bez pożądliwości,
przestali już bowiem liczyć na jedzenie. Widząc to Ajdym wyjęła nóż z
porzuconych spodni Tagana i zaczęła oskubywać ptaka, a potem krajać go na
drobne kawałki. Wszystkim, którzy mogli jeść, dawała po trochu ptasiego
mięsa, wysysając zeń przedtem soki i krew.
Ludzie zjedli swoje porcje, ogryźli wszystkie kości, wyssali pióra, lecz
zamiast się nasycić, poczuli jeszcze większy głód.
Ajdym znowu wróciła do Czagatajewa. Inni, sądząc, że znajdą tam więcej
zabitych ptaków, podążyli jej śladem. Szli teraz bardzo powoli, niektórzy
nawet czołgali się na rękach, między nimi matka Czagatajewa, pomagając
przy tym czołgać się Molle Czerkiezowowi. Niektórzy jednak zostali na
miejscu, nie mieli bowiem sił udźwignąć swego szkieletu. Ajdym uszedłszy
kawałek drogi długo czekała na wlokących się za nią ludzi. Dopiero ku
wieczorowi dobrnęli do piaskowego wzgórza, u którego stóp leżał
Czagatajew. Przez cały czas, kiedy szli, Ajdym słyszała tarcie i skrzypienie
ich kości. Na pewno wysechł im wszystek tłuszcz w stawach – myślała – i
dlatego kości tak się męczą.
Nur-Muhammed widział z daleka idących, ale było mu to najzupełniej
obojętne. Myślał tylko o tym, że musi znaleźć w pobliżu jakąkolwiek wodę,
chociażby słoną, bowiem w przeciwnym razie nie dojdzie do chiwańskiej
oazy. Po Ajdym wróci, gdy odszuka wodę, napoi dziewczynkę i razem z nią
odejdzie na zawsze do Afganistanu.
13

Czagatajew zapłakał z bólu we śnie i obudził się. Myślał, że ból mu się


przyśnił i że zaraz minie.
Dwa ciemne ptaki – ta sama, co poprzednio, samica, lecz z innym już
samcem – odskoczyły od niego. Zraniły go trzykrotnie ostrymi dziobami – w
pierś, w kolano i w ramię – wyszarpując ciało aż do kości. Oddaliwszy się
nieco, odwróciły głowy i popatrzyły na niego, każdy ptak jednym okiem.
Nazar wyciągnął rewolwer i zaczął strzelać pospiesznie, zanim wszystka
krew ujdzie z jego ran i zanim wyczerpie się zapas sił nagromadzonych
podczas snu. Zdążył oddać dwa strzały. I oto jeden ptak opuścił skrzydła,
opadł na ziemię na podkurczonych nogach. A później złożył głowę na piasku
wyprężając szyję, jakby po wielkim utrudzeniu. Z szyi płynęła krew,
wsiąkała w pierze i w dookolny piasek. Oczy zagasły, zasnuły się szarym
bielmem. Drugi ptak wzbił się wysoko, wydając krótki, donośny okrzyk
rozchodzący się echem jak w pustym lochu, po czym znikł w potokach
słonecznego światła.
Zza barchanu ukazała się Ajdym. Zbliżyła się do zabitego ptaka i powlokła
go za nogę mimo Czagatajewa.
– Ajdym! – zawołał.
Podeszła do niego.
– Daj mi się napić.
Dziewczynka przyciągnęła martwego ptaka i ukląkłszy zaczęła wyciskać
krew z jego szyi prosto do ust Czagatajewa.
– Leż spokojnie i udawaj trupa – powiedziała. – Przylecą do ciebie ptaki,
przybiegną szakale, będziesz je zabijał, a my będziemy zjadać…
– Gdzie reszta ludzi? – spytał.
– Tam idą – wskazała Ajdym.
Poprosił, żeby przyniosła wody, jeżeli znajdzie w pobliżu, i obmyła jego
rany. Dziewczynka obejrzała zranione miejsca, usunęła z nich strzępy
ubrania, a potem wylizała językiem, wiedząc, że ślina najlepiej goi.
– Już dobrze, nie umrzesz, rany są przecież niewielkie – powiedziała. – Leż
teraz spokojnie, bo ptaki nie przylecą…
Powlokła ptaka za piaskowe wzgórze, gdzie w zaciszu głębokiej kotliny
naród dżan urządził sobie nowe obozowisko. Zdobycz została natychmiast
zjedzona. Ludzie, którzy żyją w dalekich krajach i jadają codziennie,
absolutnie nie mogliby zaspokoić głodu kawałkiem ptasiego mięsa, jaki dała
każdemu Ajdym, lecz ci, nękani wiecznym głodem, prawie nasycili się tą
odrobiną jadła, a przynajmniej ciało ich poczuło ulgę i nadzieję.
Ściemniło się. Sufian rozgrzebał piasek aż do warstwy nasyconej wilgocią i
żuł go gasząc w ten sposób pragnienie. Widząc to niektórzy podeszli bliżej i
podzielili z nim ową wieczerzę z piasku i wody. Nur-Muhammed w obawie
przed nocnym chłodem przyłączył się do obozujących w kotlinie, aby
spocząwszy gdziekolwiek grzać się we wspólnym cieple.
O świcie obudził Ajdym, wziął ją na ręce i ruszył wraz z nią do
Afganistanu.
Czagatajew wciąż jeszcze leżał udając nieboszczyka i czekając na przylot
ptaków. Obliczył naboje – zostało mu siedem sztuk. Był przekonany, że ptaki
zjawią się ponownie, zabił przecież samca, samica o barwnych skrzydłach
odleciała, ale wróci z pewnością nie sama, by wreszcie dobić człowieka,
który zadał śmierć jej pierwszemu, może najukochańszemu mężowi.
Ajdym wyrwała się z rąk Muhammeda i przybiegła pożegnać się z
Czagatajewem. Ucałował ją, pogłaskał wychudzoną ręką jej twarzyczkę.
Panował jeszcze półmrok, Nur-Muhammed czekał na dziewczynkę w
oddaleniu.
– Nie odchodź nigdzie, Ajdym – powiedział Nazar. – Niebawem zaświta
nam własne szczęście.
– Wiem – odrzekła. – Ale on mi każe…
– Zawołaj go.
Ajdym przywiodła za rękę wielkiego Nur-Muhammeda.
– Umierasz? – spytał Nazara. – Myślałem, że cię już dawno rozdziobały
sępy.
– Dlaczego zabierasz dziewczynkę?
– Widocznie tak trzeba.
– Ona zostanie z nami!
Ajdym usiadła na piasku koło Czagatajewa.
– Zostanę – powiedziała. – Jestem mała, nie mam siły iść taki kawał drogi,
ja nie chcę!
Czagatajew uniósł się na łokciu i przyciągnął dp siebie dziewczynkę.
Spadła rosa, na włosach Ajdym były krople wilgoci i Czagatajew zlizał je
ukradkiem.
– Idź sam – rzekł do Muhammeda.
– Martwi powinni milczeć! – zawołał tamten. – Odwróć się do ziemi i śpij!
– Kopnął Czagatajewa w twarz nogą w brezentowym bucie.
Nazar upadł na wznak. Spostrzegł, że Muhammed dotychczas chowa w
zanadrzu urzędniczą teczkę. Możliwe, że uważał on całe swe życie tylko za
czasową podróż służbową w dalekie strony i jedyny urok istnienia znajdował
w tym, że mógł opuścić jedno miejsce i odejść na nowe – a ci, którzy
pozostali, niech giną marnie!
Czagatajew wstał bez namysłu na równe nogi. Był teraz pusty i lekki, ciało
miał swobodne i chwiał się jak w stanie nieważkości. Ajdym pomagała mu
utrzymać równowagę, wparłszy się rękami w jego brzuch. Nur-Muhammed
chwycił ją wpół i pobiegł naprzód. Czagatajew rzucił się za nim, upadł,
potem znów podniósł się usiłując zebrać siły. Z osłabienia świat zataczał się
przed jego oczami – był i znów znikał. Muhammed oddalał się bez
pośpiechu, nie obawiając się półmartwego człowieka.
– Dokąd idziesz? – zawołał z najwyższym wysiłkiem Czagatajew.
Ajdym zaczęła płakać na ręku Muhammeda.
– Zabierz mnie, Nazarze Czagatajew. Ja nie chcę do Afganistanu! Tam są
burżuje!…
Skąd ona wie o burżujach?… Czagatajew już się nie przewrócił, zwycięska
moc życia wlała się w niego z powrotem, podniósł rewolwer zesztywniałą
ręką i kazał Muhammedowi stanąć. Lecz tamten ujrzawszy broń zaczął
uciekać. Ajdym spostrzegłszy na szyi Muhammeda czyrak, wpiła się weń
długimi paznokciami. Nur-Muhammed zawył strasznym głosem i uderzył
dziewczynkę w twarz, ale brak rozmachu osłabił uderzenie czyniąc je niezbyt
bolesnym. Ajdym nie odjęła rąk od czyraka, zawisła teraz na szyi
Muhammeda, który puścił ją, ażeby tym razem wymierzyć silniejszy cios.
– Widzisz, jak to boli! – wołała. – A mówili ci, żebyś mnie nie kradł! A ty
ukradłeś, basmaczu jeden! Cierp teraz, cierp!
Z otwartego czyraka płynęła gęsta krew – Ajdym zdrapała zaschniętą
skorupę.
Muhammed jęknął głośno i z trudem oderwał od siebie dziewczynkę. Lecz
obejrzawszy się na Czagatajewa znów ją pochwycił i zaczął uciekać – ani
myślał rezygnować z zysku. Czagatajew nie mógł strzelać do niego, gdyż
zabiłby wtedy Ajdym, którą Muhammed przyciskał do piersi. Posłał więc
kulę mierząc w nogi. Strzał był celny. Nur-Muhammeda zmiotło z ziemi jak
niepotrzebny śmieć, upadł z rozpędu i zarył się ramieniem w piasek, co
mogło stać się niebezpieczne dla Ajdym. Lecz ona odskoczyła w bok, zanim
jeszcze upadł, po czym natychmiast zerwała się i pobiegła do Czagatajewa.
Nazar chciał strzelić jeszcze raz i zabić Muhammeda, musiał jednak
oszczędzać garstkę nabojów, jaka mu została, aby znów zdobyć żywność dla
swego narodu.
Nur-Muhammed leżał na piasku zaledwie kilka sekund, potem rzucił się do
ucieczki skoczywszy jednym susem na strome zbocze barchanu jak człowiek
w pełni sił i zdrowia. Krzyczał głośno z bólu, gdyż ruch jeszcze bardziej
jątrzył mu ranę, ale nie słyszał swego krzyku. Skrył się za piaszczystym
wzgórzem i głos jego umilkł dla Czagatajewa na zawsze.
Ajdym stała w osłupieniu, ciągle patrząc w tę stronę, gdzie zniknął Nur-
Muhammed. Zastanawiała się, czy umrze on niedługo, czy też nie. Wreszcie
odwróciła się i podreptała przy boku Czagatajewa.
– Spiesz się – przynaglała. – Musisz położyć się na piasku, zanim ptaki
nadlecą, bo inaczej nie będziemy mieli co jeść.
Słabnąc coraz bardziej Czagatajew dowlókł się na dawne miejsce i osunął
się na nie resztką sił. Ajdym udała się do wspólnego obozowiska. Dnia
zostało jeszcze sporo, ale wszyscy pragnąc oszczędzić odrobinę życia
spoczywali już we śnie przykryci resztkami odzieży.
Czagatajew leżał sam za grzbietem piaszczystej wydmy. Starał się myśleć
wyłącznie o tym, co było niezbędne dla życia i ocalenia jego narodu. Orlica
żyje i znów odleciała nieszczęśliwa. Jeżeli za pierwszym razem ustrzelił jej
męża, to kim był następny ptak? Pewnie jej drugim mężem… Nie, u ptaków
tak nie bywa. Zabił więc przyjaciela lub krewnego męża, może brata, którego
orlica wezwała dla dokonania wspólnej zemsty. Ale brat także zginął, po
kogóż więc poleciała teraz?… Jeżeli tam za horyzontem czy w dalekich
niebiosach nie znajdzie sojusznika, to przyleci sama. Czagatajew był o tym
przekonany, znał od dziecka wszystkie instynkty dzikich ziwerząt. Nie
potrafią płakać, aby we łzach dać upust zbolałemu sercu znajdując w tym
pociechę dla siebie i przebaczenie dla wroga. Działają inaczej, pragną ukoić
swe cierpienie w walce, w trzewiach martwego wroga lub we własnej
śmierci.
Podczas tego powtórnego pobytu na pustyni Czagatajew nie mógł się
pozbyć wrażenia, że się dokądś coraz bardziej oddala. Zacierały się już w
jego pamięci niektóre szczegóły związane z Moskwą. Twarz Kseni widział
już tylko jak na starej fotografii – ubolewał nad tym i często wysilał pamięć
pragnąc ujrzeć ją żywą. Ilekroć przywoływał jej obraz, zdawało mu się, że
wargi jej szepcą coś do niego, lecz on nie słyszy, nie może zrozumieć z
powodu wielkiego oddalenia. Oczy, z których każde było innego koloru,
spoglądały na niego ze zdziwieniem lub może ze smutkiem, że na tak długo
ją opuścił. Były to jednak zwodnicze odczucia. W rzeczywistości Ksenia na
pewno już całkiem o nim zapomniała, jest przecież bardzo młodziutka, serce
jej przepełnia cudowne, pasjonujące życie i nie ma w nim miejsca na
przechowywanie minionych wrażeń.
Dzień upływał uciążliwie, nie przynosząc wybawienia. Czagatajew zdawał
sobie sprawę, że nie zdoła nakarmić ludzi jeszcze jednym czy dwoma
upolowanymi ptakami, nie był jednak wielkim człowiekiem i nie potrafił
wymyślić w tej sytuacji nic konkretniejszego. Polowanie na ptaki miało
znikome znaczenie, choć był to jedyny wysiłek, na jaki mógł się zdobyć przy
obecnym straszliwym wyczerpaniu. Gdyby miał dawne siły, przeszukałby
wzdłuż i wszerz całą pustynię, odnalazłby dzikie owce i przyprowadził je
tutaj. Gdyby choć jeden człowiek był w stanie przejść pięćdziesiąt czy sto
kilometrów do najbliższego urzędu pocztowego, zażądałby pomocy z
Taszkientu. A może jakiś samolot ukaże się na niebie! Nie, to bardzo
wątpliwe, na razie nie ma tu żadnych bogactw, po cóż więc zużywać
kosztowną maszynę. I choć ten ubogi, mało pożyteczny trud, polegający na
męczącym wyczekiwaniu, na pozorach wysiłku, był dla Czagatajewa pewną
pociechą, to jednak postanowił bez wzglądu na okoliczności wyruszyć
nazajutrz ze swym narodem do ojczystego Sary-kamyszu.
Zdrzemnął się. Świat znowu zaczął przesuwać się przed nim, raz ożywiony,
jasny i szumiący, raz oddalający się w mrok niepamięci.
Wieczorem Czagatajew posłyszał niewyraźne szmery. Przygotował się
wsunąwszy rękę pod plecy, gdzie leżał rewolwer. Ucho go jednak zmyliło,
nie był to szum skrzydeł nadlatujących orłów. To jego matka, zgięta w pół, z
głową przy samej ziemi, podeszła, dotknęła jego ciała rękami i obszukała
wzrokiem pobliski piasek. Nie sprawdziła, czy syn jej żyje, czy umarł,
szukała tylko zabitych ptaków ślepnącymi od nieszczęść oczami. Dziwne,
zgrzytliwe dźwięki wydobywały się z ciała Giulczataj – to wyschłe kości z
bolesnym trudem pokonywały wzajemne tarcie. Oddalała się z wolna,
pomagając sobie w ten sposób, że dotykała rękami ziemi i rozgarniała nimi
piasek jak wiosłami.
Niebawem Czagatajew znowu usłyszał ten sam odgłos klekoczących kości,
tyle że szkieletów było więcej. Przezwyciężył senność i skupił uwagę. Za
piaszczystym grzbietem barchanu coś się poruszało. Stary Wańka wyjrzał
stamtąd, obok zamajaczyła głowa Sufiana, chwilę później ukazała się jeszcze
jakaś postać, której Nazar nie mógł rozpoznać.
Była tam również Ajdym i nawet Mołła Czerkiezow, choć nie rozróżniał
nocy od dnia. Sylwetki ludzi powiększały się stopniowo, wszyscy oni
patrzyli w stronę Czagatajewa. On także spoglądał na nich. Przywiódł ich
tutaj jedynie instynkt głodu, jednak i to uczucie nie było bezwzględne ani
okrutne, jak u normalnego człowieka, lecz niewinne, niezdolne rozjuszyć się
klęską, albowiem nie współdziałał z nim rozum.
Czegóż oczekiwali od Czagatajewa? Czy jeden lub dwa ptaki mogły
zaspokoić głód? Nie. Ale smutek ich może zmienić się w radość, jeśli każdy
dostanie okruszynę ptasiego mięsa. Nie nasycą się, ale to ich złączy
nawzajem ze sobą i z życiem, przywracając poczucie rzeczywistości i pamięć
własnego istnienia. Jedzenie posłuży tu jako pokarm dla ducha i zarazem
sprawi, że opustoszałe, pokorne oczy znowu rozbłysną i ujrzą blask słońca
rozsiany na ziemi. Czagatajewowi wydało się, że gdyby cała ludzkość stanęła
w tej chwili przed nim, patrzyłaby na niego tak samo oczekująca, gotowa
zawieść się w swych nadziejach, przecierpieć ten zawód i znów zająć się
różnorodnym życiem, które musi trwać dalej.
Uśmiechnął się. Wiedział, że rozpacz i cierpienie to tylko sen i mara i że
nawet wątłe siły Ajdym mogą je rozproszyć. W sercu i w świecie trzepoce
jak w klatce uwięzione, jeszcze nie zakosztowane szczęście i każdy człowiek
czuje jego zbliżanie się, jego moc. Niebawem Czagatajew zmieni losy swego
narodu. Dał im znak ręką. Ajdym zrozumiała i natychmiast kazała wszystkim
odejść, nie przeszkadzać Czagatajewowi w polowaniu.
Z zapadnięciem nocy, kiedy wszyscy pogrążyli się we śnie, Ajdym wybrała
się sama na poszukiwanie owiec. Sufianowi i Staremu Wańce poleciła
rozkopać rękami piasek w małej dolince między dwoma długimi barchanami.
Pod warstwą piasku odkryła tam gliniaste podłoże, które powinno
zatrzymywać wodę, sama zresztą napiła się już trochę z wygrzebanej jamki.
Wiedziała, że w braku jedzenia nawet wodą można się posilić.
14

Noc płynęła nad piaskami. Czagatajew spał na prawym boku, senne


zwidzenia wyparły głód, pragnienie, słabość i wszelakie cierpienie. Tańczył z
dorosłą Ksenią w ogrodzie oświetlonym elektrycznymi lampionami, w letnią
noc pachnącą ziemią i dzieciństwem, na chwilę przed świtem, który płonął
już na wierzchołkach topoli jak daleki, jeszcze nie dosłyszalny głos. Ksenia
osłabła w jego ostrożnych ramionach, oczy miała zamknięte, jak gdyby
zasypiała. Od wschodu, gdzie wstawała zorza, szedł między drzewami
podmuch wiatru i rozwiewał suknie tańczących kobiet. Grała muzyka, wiatr i
poblask świtu muskały twarze milczących i szczęśliwych ludzi. Potem
muzyka ucichła, dokoła zrobiło się zupełnie jasno i Czagatajew niósł Ksenię
na rękach. Nagle w miejsce światła przyszła ciemność, poczuł straszliwy ból
i zawrót głowy, padając starał się tak przekręcić, aby nie zranić Kseni, którą
trzymał przed sobą jak niemowlę. Objął ją jeszcze mocniej ramionami, lecz
Ksenia gdzieś znikła. Krzyknął, zerwał się po ciemku z ziemi, wtem dwa
ostre ciosy – w głowę i w pierś – obaliły go z powrotem.
Olbrzymie ptaki spadając na niego, to znów wzlatując w powietrze tłukły
go dziobami wbijając szpony w ciało i szarpiąc na nim ubranie. Nazar
usiłował wstać, lecz nie mógł, tracił siły z bólu i od coraz to nowych ciosów,
zadawanych przez ciężkie ptaki. Wił się na ziemi drapiąc rękami piach w
szaleńczej rozpaczy, otoczony pustynną nocą, zbroczony obficie upływającą
krwią. Chciał krzyknąć, aby gdzieś na samym dnie, w resztkach niknącego
życia obudzić zaciekłą siłę, ale kąśliwe ciosy orlich dziobów i szpony
rozdzierające mu żyły unicestwiały ten krzyk w zarodku, zanim Czagatajew
zdążył nabrać w płuca powietrza. Wiatr wywołany łopotem skrzydeł zbijał go
z nóg, nie mógł w tej zawierusze złapać tchu, dławił się puchem i piórami
lecącymi z ptaków. Zorientował się, że pierwsze dwa ciosy ugodziły go w tył
głowy, krew ciurkiem spływała mu po karku, prócz tego miał chyba
wyrwany jeden sutek, gdyż rana w tym miejscu ćmiła dokuczliwym,
mrowiącym bólem.
Wreszcie udało mu się bodaj na sekundę stanąć na nogach. Rozpostarł ręce,
gotów schwytać pierwszego ptaka, który nań spadnie, i skręcić mu szyję.
Były teraz oba w powietrzu i właśnie rozpędzały się do ataku. Czagatajew
poczuł pod nogą swój rewolwer, schylił się szybko, ale nie zdążył go
podnieść. Ptaki spadły mu na plecy, lecz on był już na tyle przytomny, iż po
liczbie świeżo zadawanych ran zdołał się orientować, że orłów było trzy.
Chwyciwszy rewolwer upadł na wznak, aby zrzucić z siebie lub też zadusić
ptaki, które wpiły mu się w plecy, lecz siły go zawiodły i przewrócił się na
bok, orły zaś odleciały nisko nad ziemią. Usiłował podnieść się nieco, by
ułatwić sobie celowanie, jego wyschnięte kości wydały ten sam skrzypiący
dźwięk, jaki niedawno słyszał u innych. Żal mu się zrobiło ciała swojego i
kości – matka uciułała je kiedyś dla niego w swym biednym łonie nie z
gorącej miłości, nie z rozkoszy, lecz z czysto biologicznej konieczności.
Poczuł się jak cudze dobro, jak ostatni grosz nędzarzy, który chcą roztrwonić
na marne, i ogarnęła go straszliwa wściekłość. W mgnieniu oka usiadł mocno
na piasku. Orły, które wzleciały niezbyt wysoko, znów pędziły wprost na
niego z przyciśniętymi do boków skrzydłami. Dopuścił je na bliską odległość
i nacisnął spust. Widział ptaki dobrze, było ich trzy, mierzył dokładnie, z
zimną krwią, jak gdyby w obronie kogoś innego, bliskiego i bezsilnego
przyjaciela. Oddał do pędzących ptaków pięć strzałów niemal z
bezpośredniej bliskości. Przeleciały nad nim nisko ze świstem powietrza, nie
mogąc zahamować rozpędu, ponieważ były już martwe lub śmiertelnie ranne.
Upadły o kilka metrów dalej na ciemny piasek pustyni.
Czagatajew dygotał z trwogi i zmęczenia. Wygrzebał w piasku jamę i
ułożył się w niej skurczony, pragnąc jedynie ogrzać się i zasnąć, nie troszcząc
się o to, ile krwi upłynie z jego szarpanych ran, nie myśląc o swym zdrowiu
ani o przyszłości.
Ajdym zawędrowała tej nocy daleko, po czym znużona położyła się i
zasnęła nie usłyszawszy strzałów Czagatajewa. Pamiętając jednak, że nie
wolno jej długo spać, obudziła się wkrótce pełna niepokoju i znów ruszyła w
drogę. Późny, mizerny księżyc wyjrzał zza dalekiego horyzontu i niskim
blaskiem oświetlił pustynię. Ajdym rozejrzała się wokół bystrymi oczami.
Czuła, że to niemożliwe, aby niczego na tej ziemi nie było. Gdyby iść przez
pustynią cały dzień, to na pewno coś można spotkać, czy znaleźć – wodę albo
owce, albo zobaczyć mnóstwo ptaków, może się też trafić czyjś zabłąkany
osioł, przebiegną w pobliżu rozmaite zwierzęta. Starsi mówili jej, że na
pustyni jest tyleż samo dobra, co w innych dalekich stronach, ale mało na niej
ludzi i stąd wydaje się, że nie ma również nic więcej. Ajdym zresztą nie
wiedziała nawet, gdzie jest ziemia bogatsza i lepsza niż piaski lub trzcinowe
lasy w rozlewiskach Amu-darii. Stała na najwyższym barchanie i z
zaciekawieniem obserwowała migocący i drgający w pewnym punkcie blask
księżyca – nad resztą pustyni był niezmącony, tylko tam coś przeszkadzało
mu świecić. Ajdym skierowała się w tę stronę i wkrótce spostrzegła młodą
owieczkę stojącą na szczycie niewielkiego wzgórza. Owieczka grzebała
kopytkami wzbijając tumany piasku i właśnie one z daleka nad majaczącymi
w ciemności wzgórzami pustyni zdawały się takim dziwnym, zagadkowym
zjawiskiem. Owca-jarka wybierała z piasku i zjadała wiosenne, zasypane
źdźbła trawy. Ajdym wdrapała się po cichu na wzgórze i pochwyciła zwierzę
obiema rękami. Jarka nie stawiała oporu, nic przecież nie wiedziała o
człowieku. Ajdym przewróciła ją, chciała przegryźć jej słabe gardło i nasycić
się krwią. Równocześnie spostrzegła, że u stóp barchanu, sapiąc ciężko jak
ludzie, stado owiec ryło kopytkami piasek dogrzebując się do spodniej
warstwy kryjącej wilgoć. Ajdym puściła jarkę i zbiegła na dół. Lecz nim
dopadła pierwszej z brzegu owcy, wyskoczył baran i stanął przed nią z
nastawionymi bojowo rogami. Ajdym posiedziała chwilę naprzeciwko niego
wysilając swój mały mózg i szukając jakiegoś wyjścia. Policzyła stado – było
w nim dwadzieścia cztery sztuki wraz z jarką i dwoma kozłami, które też się
tu przyplątały. Podczołgała się ostrożnie do najbliższej owcy grzebiącej w
piasku. Baran ruszył za nią wyczekująco. Ajdym pomacała piasek w
wygrzebanym przez owcę dołku – nie było w nim ani kropli wilgoci. Na
wargach spragnionych zwierząt zebrała się piana, od czasu do czasu chwytały
pyskiem piasek i wypluwały go wraz z resztkami śliny. Piasek nie tylko nie
poił, lecz wypijał ich soki. Ajdym podeszła do barana – nie był zbytnio
wychudzony, tylko ciężko dyszał z pragnienia. Wzięła go za rogi i powiodła
za sobą. Zrazu dał się prowadzić, potem zatrzymał się jakby dla
zastanowienia i znów ruszył za nią. Niektóre owce podniosły głowy,
przestały grzebać w piasku i poszły śladem dziewczynki i barana. Kozły oraz
pozostałe owce też ich wkrótce dogoniły.
Ajdym szła pospiesznie ciągnąc barana. Mimo że orientowała się dobrze w
terenie, dopiero przed świtem, gdy księżyc zgasł na niebie, dotarła do doliny,
gdzie niedawno odkryła w głębszych warstwach wodę. Zostawiła tam owce,
które natychmiast zaczęły rozgrzebywać kopytkami piasek, a sama podążyła
do obozowiska. Czuła się dotknięta, że w dolinie nie wykopano ani jednej
studzienki. Stary Wańka i Sufian albo umarli, albo nie chciało im się tego
zrobić, albo też napili się sami nie troszcząc się o życie innych. Przyszedłszy
do obozowiska Ajdym trącała po kolei wszystkich śpiących i nieprzytomnych
– oddychali, żaden nie umarł. Obudziła Sufiana i Starego Wańkę każąc im
pilnować owczego stada, sama zaś poszła do Czagatajewa, aby i jego
przyprowadzić na posiłek.
Czagatajew długo nie mógł się ocknąć, gdy go Ajdym budziła. Umierał
powoli, podczas snu krew nieustannie zeń uchodziła, i teraz widać było, jak
od czasu do czasu sączy się z jego ran i wsiąka w piasek. Ajdym zrozumiała
niebezpieczeństwo. Pobiegła z powrotem, ale wszyscy wyruszyli już do
stada, jedni na czworakach, drudzy ledwie trzymając się na nogach lub
korzystając z pomocy innych. Ajdym poszukała wzrokiem kogoś, na kim
uchowała się możliwie cała lub miękka odzież, lecz nie znalazła nikogo.
Na wszystkich wisiały jedynie nędzne i skąpe łachmany. Mołła Czerkiezow
miał miękkie szarawary, ale bardzo niechlujne, czego powodem była jego
ślepota. Ajdym zdjęła z siebie koszulę i obejrzała ją – była jeszcze dzieckiem,
jeszcze nie nagromadziło się w niej tyle zarazków i chorób, co u starych
ludzi, koszulę czuć tylko wonią jej potu i ciała, poza tym jest czysta, na
pustyni nie ma brudu. Wróciwszy do Czagatajewa Ajdym podarła swoją
koszulę na paski i przewiązała wszystkie broczące krwią rany na jego ciele i
głowie. Był już przytomny i odwracał się z boku na bok, aby jej ułatwić
bandażowanie. Otworzywszy oczy zobaczył Ajdym, zabite ptaki i piaski jak
gdyby przez gęsty mrok, chociaż dokoła panował słoneczny ranek. Przyjrzał
się orłom, w największym rozpoznał samicę, pozostałe dwa, znacznie
mniejsze, były jej dziećmi. Przyleciała tu wraz z najwierniejszymi
przyjaciółmi swego męża – z jego dziećmi.
15

Przez cztery dni naród dżan odżywiał się i z wolna przychodził do siebie po
wszystkich nieszczęściach i klęskach. Ajdym pilnowała, aby każdy jadł w
miarę, a szczególnie łasych na jedzenie powstrzymywała lub biła po oku –
inaczej by nie zabolało. Rany na ciele Czagatajewa zabliźniały się i goiły.
Oddał Ajdym swoją bieliznę, z której dziewczynka uszyła dla siebie spódnicę
i bluzkę, była bowiem zupełnie naga. Sufian, zawsze noszący przy sobie
niezbędne drobiazgi – zapałki, igłę, nici, szydło, jakiś stary dowód osobisty,
scyzoryk i temu podobne – poprosił Ajdym, by mu zacerowała ubranie.
Zaszyła największe dziury w chałacie starca, za jednym zamachem naprawiła
również pozostałym zniszczoną odzież, przynajmniej w tych miejscach, gdzie
przeświecało nagie ciało. Niektórym ją skracała, by z uzyskanych kawałków
materiału sporządzić coś dla innych. Tak oto uszyła spodnie i koszulę
Taganowi, który zostawił gdzieś w piaskach swoje ubranie sądząc, iż
nadszedł kres jego życia, od tej pory chodził nagi.
Na tych zajęciach zeszło Ajdym jeszcze cztery dni, bo tylko Stary Wańka i
Czagatajew pomagali jej w szyciu i cerowaniu. Poza tym czuwała nad
ogólnym porządkiem, nad rozdziałem żywności, nad wypoczynkiem ludzi,
nad owcami, które trzeba było paść i poić, żeby nie chudły i nie traciły mięsa.
Na noc przywiązywała każdą owcę do człowieka, a baranowi zakładała na
szyję pętlę i drugi koniec sznura okręcała wokół siebie zaciągając mocny
węzeł. Dzięki tej ostrożności nie uciekła ani jedna owca, tyle że przez całą
noc leżały nic nie jedząc i nie przybierały na wadze.
Rankiem, po upływie dziesięciu dni od chwili, gdy Ajdym przyprowadziła
stado, naród dżan wyruszył w dalszą drogę do swojej ojczyzny. Zostało mu w
majątku dziesięć sztuk owiec i jeden baran, bowiem trzynaście sztuk oraz
trzy orły zjedzono w czasie popasu. Ludzie szli teraz dobrym krokiem i czuli,
że żyją, zachowując bez wysiłku pamięć o sobie.
Od Sary-kamyszu dzieliło ich zaledwie trzy dni niezbyt forsownego
marszu. Ale już na drugi dzień ujrzeli szary płaskowyż Ustiurtu, a u jego
podnóża ciemność okrywającą kotlinę pustej ziemi i skąpych gorzkich wód.
Uradowali się i przyspieszyli kroku, jakby tam była rękojmia ich szczęścia i
jakby czekały na nich domy z otwartymi wrotami na przyjęcie gospodarzy.
Czagatajew prowadził matkę za rękę i uśmiechał się, zdawało mu się, że
znowu jest dzieckiem i znajduje się u progu wielkiego życia, gotów podjąć
męczący cierpliwy trud. W głębi jego serca tliło się niejasne i nieśmiałe
poczucie niechybnego zwycięstwa.
Trzeciego dnia wieczorem ludzie przekroczyli granicę pustyni, ostatnie
jasne piaski, i zaczęli schodzić w półmrok kotliny. Czagatajew patrzył na tę
ziemię – na blade solniska i piaszczystą glinę, na ciemną zmurszałość
umęczonych popiołów, gdzie być może zetlały kości nieszczęsnego
Arymana, który nie zwyciężył Ormuzda i nie osiągnął, jak tamten, szczęścia.
Dlaczego nie umiał być szczęśliwy? Może dlatego, że życie Ormuzda oraz
innych mieszkańców krain tonących w zieleni ogrodów było mu obce i
wstrętne, nie zaspokajało i nie pociągało jego serca – w przeciwnym bowiem
razie przy swej wytrwałości i energii potrafiłby stworzyć w Sary-kamyszu to
samo, co było w Chorasanie, lub nawet podbiłby Chorasan…
Czagatajew lubił rozmyślać o tym, czego dawniej nie udało się ludziom
dokonać, a co on właśnie teraz musiał urzeczywistnić.
W ciągu następnych dwóch dni przebyli kotlinę i dotarli do podnóża
Ustiurtu. Czagatajew znalazł niewielki słodkowodny zbiornik zasilany przez
wiosenny spływ ze zboczy płaskowyżu, zatrzymali się więc w tym miejscu
dla odpoczynku, a także dla wyboru stałej siedziby. Pozostały im już tylko
trzy owce i jeden baran, ale w fakcie tym nie było nic zastraszającego dla
narodu dżan, który potrafił korzystać z najbardziej skąpych dóbr przyrody.
Ajdym już pierwszego dnia znalazła kilka ślepych parowów, w których pełno
było perekotypola. Przygnał je tutaj z pustyni południowo-wschodni wiatr i
tylko te krzaki, którym przypadkowo udało się taki parów ominąć, wspinały
się po zboczu na płaskowyż, a potem wędrowały dalej w step.
Sufian wybrał się do pieczary, w której mieszkał przed przybyciem
Czagatajewa, i poradził wszystkim, aby założyli swoje siedziby w jej
sąsiedztwie. Jest tam duża, przestronna dolina, porosła stepową roślinnością,
środkiem płynie z Ustiurtu niewielki strumień nie wysychający do połowy
lata. Ludzie ruszyli ku owej dolinie i po drodze natrafiali na ślady dawnych
swych obozowisk jeszcze z czasów” chanatu. Nie było tam żadnych
przedmiotów, wszędzie ta sama pustosz, tu i ówdzie garść węgli, grudy gliny,
pal od kibitki do cna przeżarty skwarem i wiatrami. Ajdym spostrzegła na
wpół zagrzebaną w ziemi starą dziecinną tiubetiejkę, podniosła ją, oczyściła z
kurzu i włożyła na głowę.
Dolina, którą wskazał Sufian, doskonale nadawała się do zamieszkania.
Sporą jej przestrzeń okrywała szata roślinna, która nawet teraz, pod koniec
lata, nie całkiem obumarła, wśród pożółkłych wiechetków trafiały się często
żywe, zielone. Łożysko strumienia było suche, ale o jakieś dwa kilometry
dalej, w głębi Sary-kamyszu, widać było jezioro, do którego spływał potok
górski wiosną i na początku lata. To wystarczało do egzystencji. Gdy ludzie
stanęli w ujściu doliny, mnóstwo żółwi umknęło im spod nóg. Oddaliwszy
się nieco, odwróciły z wolna szyję i popatrzyły na przybyszów – każdy żółw
jednym czarnym okiem, bystrym i sympatycznym. Czagatajewa ucieszył
widok tych stworzeń, odpoczął już trochę i przyszedł do siebie, po dawnemu
zdawało mu się wszystko w życiu możliwe, najpiękniejsze nadzieje łatwe do
zrealizowania.
Wybrał się wraz z Ajdym daleko w głąb Ustiurtu, na jego wysoko
rozpostarte wymarłe równiny. Szukał jakichś drzew, chociażby nawet
saksaułu rosnącego niekiedy w wąwozach – drewno było mu potrzebne do
sporządzenia narzędzi i sprzętu gospodarskiego. W drodze wziął Ajdym na
ręce nie chcąc, żeby się zbytnio utrudziła, całował jej policzki, oczy, włosy i
robiło mu się od tego lżej na sercu. Lubił czuć przy sobie czyjeś życie,
wydawało mu się ono piękniejsze, bardziej tajemnicze i znaczące od
własnego, często jego zdrowie i samopoczucie poprawiało się tylko z tej
prostej przyczyny, że mógł kogoś trzymać za rękę. Ajdym też objęła go za
szyją, głaskała palcami dwa nagie miejsca w jego włosach – ślady ran
zadanych orlimi dziobami. Pamiętała dobrze, że tego dnia zjadła na raz
całego młodego orła.
Czagatajew miał do dyspozycji tylko scyzoryk, toteż sporo czasu upłynęło,
zanim nadciął i złamał nieduże i dość miękkie drzewo rosnące samotnie w
rozpadlinie skalnej. Poza nim nie było żadnej innej rośliny, jak gdyby
przelatujący ptak upuścił tam niegdyś to jedno jedyne nasionko drzewa.
Przez kilka dni w dolinie Ustiurtu wybranej na nowe siedlisko pracowało
tylko dwoje ludzi – Czagatajew i Ajdym. Inni drzemali w pieczarach, które
wygrzebali sobie na stokach doliny, łowili żółwie i przyrządzali z nich
strawę, ale jedli niewiele, rzec można, niechętnie i tylko raz na dzień chodzili
nad jezioro pić wodę. Trzech owiec i barana Czagatajew nie pozwalał ruszać,
był to bowiem zapas na czarną godzinę. Sprawdzając stan liczebny ludzi
stwierdził brak jednego dziecka, trzyletniej dziewczynki. Ani ojciec, ani
matka, ani też nikt z pozostałych nie umiał mu powiedzieć, kiedy się zagubiła
i jaką zginęła śmiercią. Nikt nie pamiętał, kiedy wiatr oderwał ją od rodziców
i zasypał piaskiem pustyni…
Czagatajew i Ajdym zaczęli znosić glinę na budowę pierwszej kurganczy,
na razie jednak nie kwapiono się im z pomocą. Gdy Czagatajew zapędził do
roboty Sufiana i Starego Wańkę, którym w porównaniu z innymi jeszcze
dopisywały siły, przynieśli glinę tylko dwa razy i poniechali pracy. Usiedli na
ziemi i zadumali się głęboko, choć w swoim długim życiu mieli czas dawno
już wszystko przemyśleć i dojść do sedna prawdy.
Wówczas Czagatajew zebrał swój naród i zapytał, czy pragnie on żyć. Nikt
mu nie odpowiedział…
Wyblakłe oczy spoglądały na niego z natężeniem, aby nie zamknąć się z
niemocy i obojętności. Czagatajew doznał bolesnego uczucia – oto naród ten
pragnie tylko zapomnienia, dopóki wiatr nie ostudzi i nie rozwieje jego
prochów, na nic innego już się nie zdobędzie. Odwrócił się – wszystkie
poczynania, wszystkie nadzieje okazały się bezpłodne, trzeba wziąć Ajdym
za rękę i odejść z tych stron na zawsze. Oddalił się nieco i legł twarzą do
ziemi. Był w pełni świadomy, że dokądkolwiek odszedłby stąd, wróci
ponownie. Wszakże jego naród jest największym na świecie nędzarzem,
wyniszczył ciało swe w koszarach i w biedzie pustyni i żył mechanicznie,
oduczywszy się celu życia, pozbawiony świadomości istnienia i
zainteresowań, albowiem marzenia jego nigdy w najmniejszej mierze się nie
urzeczywistniały. Wystarczyło mu nędzne codzienne pożywienie z żółwi, jaj
żółwich i drobnych ryb, które zaczął łowić w strumieniu dostarczającym mu
zarazem wody do picia. Czy została w tym narodzie choć iskra ducha, aby
roznieciwszy ją można było stworzyć powszechne szczęście, czy też
cierpienie dawno w nim wszystko wypaliło i nawet wyobraźnia, ta jedyna
szansa biedaków – wszystko umarło?… Czagatajew wiedział o tym, że
wszelka eksploatacja człowieka zaczyna się od wypaczania, od
przysposabiania jego duszy do śmierci, to jest celem panujących, inaczej
niewolnik nie będzie niewolnikiem. Proces degenerowania duszy trwa i
nasila się coraz bardziej, dopóki umysł niewolnika nie popadnie w obłęd.
Walka klasowa rozpoczyna się od pokonania „świętego ducha” w
niewolniku, przy czym spotwarzanie tego, w co wierzy sam władca, nigdy
nie zostaje wybaczone, a dusza niewolnika ulega rozkładowi w kłamstwie i
wyniszczającej pracy. Czagatajew przypomniał sobie opowiadanie Starego
Wańki. Otóż pewnego razu w Chiwie chciał on na dziedzińcu meczetu
schwytać pawia i później sprzedać go do wypchania kupcowi rosyjskiemu.
Rzucił w pawia – świętego ptaka – kamieniem, lecz z pośpiechu nie trafił. Z
daleka pośród krzewów ukazał się dozorca czy też ktoś postronny. Stary
Wańka podniósł bryłkę, która mu się napatoczyła pod rękę i cisnął nią w
głowę pawia. Ptak najpierw pochwycił i przełknął ową bryłkę, a potem
wrzasnął wstrętnym urywanym głosem. Stary Wańka rzucił się ku niemu,
chcąc go zadusić rękami, nie zdążył jednak, gdyż nagle pojawili się
muzułmanie, pojmali go, wywlekli na ulicę i zaczęli bić, póki nie doszli do
wniosku, że nie żyje, a potem wrzucili go do nieczynnego aryku. Gdy
podczas bicia zasłaniał twarz rękami, poczuł nagle, że cuchną obrzydliwie, i
stąd domyślił się, iż za drugim razem rzucił w pawia grudką zeschniętego
kału. Później wyczołgał się z rowu i żył dalej, lecz od tej pory lubił ciskać w
ptaki różnymi nieczystościami, zwłaszcza jeśli były to gołębie. Dopiero po
upływie wielu lat wyzbył się tego nałogu.
Czagatajew usłyszał nad głową sapiący oddech jakiegoś zwierzęcia. Sądził
w pierwszej chwili, że to owca, lecz zwierzę chwyciło w paszczękę jego ucho
i zaczęło trzeć między bezzębnymi dziąsłami. Był to zły i bezsilny pies,
którego Czagatajew widział już w siedzibie swego narodu nad Amu-darią.
Nie było go podczas wędrówki przez pustynię, może się gdzieś odłączył,
może pozostał stróżując przy opuszczonym obozowisku, a później, trawiony
tęsknotą, przybiegł prosto do Sary-kamyszu, gdzie widocznie żył przed laty.
Czagatajew oparł dłoń na głowie psa i przygiął go z lekka każąc mu się
położyć. Pies legł pokornie, drżąc z wyczerpania – stary, zdziczały, nie
mający sił zakończyć okrutnego żywota i wciąż jeszcze przekonany o
szczęściu swego istnienia.
Pies zasnął przy boku Czagatajewa. Ajdym sama miesiła glinę bosymi
nogami, nosząc w bukłaku wodę z dwukilometrowej odległości. Gdy
Czagatajew otworzył oczy, ujrzał siedzących wokół kilku mężczyzn, którzy
czekali na jego przebudzenie. Sufian, najstarszy wiekiem, powiedział mu, że
naród teraz umyślnie zatracił duszę, nie zna swych zamierzeń, ale rwie się do
lepszego jadła, ogrzewa się słabiutkim ciepłem swego serca, ono zaś pobiera
to ciepło z ziół, z mięsa żółwi i ryb, wreszcie z kości samego człowieka, gdy
mu zabraknie pokarmu.
Sufian nachylił się do ucha Czagatajewa. Pies patrzył na ludzi żarliwie i ze
smutkiem. Przybiegł tu po ich śladach, trzymając się z daleka, w ciągu dnia
zagrzebując się głęboko w piasku, by nie wypatrzyły go orły stepowe lub
inne drapieżniki.
– Żle rozumujesz – rzekł do Nazara Sufian. – Naród pragnie życia, ale nie
widzi sposobu. Jeśli zechce jeść pilaw, pić wino, posiadać chałat i kibitkę,
przyjdą do niego obcy ludzie i powiedzą: weź, co tylko chcesz – wino, ryż,
wielbłąda, szczęście twego życia…
– Nikt tego nie da – odpowiedział Czagatajew.
– Troszkę dawali – ciągnął Sufian. – Garść ryżu, czurek, stary chałat, a
pieśń wieczorną bakczi mieliśmy od dawna, jak pracowaliśmy w koszarach
bajów…
– Matka kazała mi żywić się samemu, gdy byłem dzieckiem. Małośmy
mieli, konaliśmy z głodu.
– Mało – powtórzył Sufian. – Ale zawsze chcieliśmy dużo. Chcieliśmy
mieć owce, żony, wodę w aryku: w duszy zawsze jest puste miejsce, gdzie
człowiek pragnie ukryć swoje szczęście. I za byle co, za nędzną polewkę
harowaliśmy ciężko, dopóki nie wyschły nasze kości. Innego życia nie
znaliśmy – mówił. – Więc pytam cię, jeżeli dla marnej łyżki strawy
stawaliśmy się z okrutnej pracy i głodu żywymi trupami, to czy nawet śmierć
nasza wystarczy, by zapracować sobie na szczęście tu na ziemi?
Czagatajew podniósł się.
– Wystarczy jedno życie! Dawniej w niewolniku najpierw umierała dusza,
a potem przestawał czuć, że żyje. Trawa perekotypole wolniejsza była od nas.
– Słyszałem – rzekł Sufian obojętnie. – Wiemy, że już nie ma bogaczy, że
wszyscy umarli. Ale posłuchaj mnie – pogłaskał stary moskiewski trzewik
Czagatajewa – naród twój boi się życia, odwykł od niego i nie wierzy. Udaje
martwego, bo w przeciwnym razie przyjdą szczęśliwi i silni i zaczną go
znowu udręczać. Zostawił sobie znikomą, nikomu niepotrzebną cząstkę,
ażeby nikt się na nią nie złakomił.
Wstał i odszedł wraz z innymi. Czagatajew udał się do Ajdym i pracował
wspólnie z nią do późna. Wieczorem ułożył ją do snu w suchej pieczarze, a
sam ponownie zabrał się do pracy przygotowując z gliny oraz z roztartej
zeschłej trawy samanowe cegły na budową pierwszego domu. W pobliżu i w
całej dolinie nie było nikogo, wszyscy dokądś się rozeszli, zapewne nad
jezioro łowić żółwie i ryby. Czagatajew pracował coraz szybciej i wydajniej.
Dopiero późną nocą wyszedł na płaskowyż, by rozejrzeć się za ludźmi.
Wysoki czysty księżyc rozwidniał całą dookolną przestrzeń, blask jaśniał nad
bezludnym Ustiurtem okrywając cieniem gór kotliną Sary-kamyszu, po czym
znów zapalał się daleko nad pustynią ciągnącą się aż po góry Iranu… Trzy
owce i baran pasły się w niewielkim żlebie grzebiąc w szeleszczących
stertach perekotypola, wyszukując żywe, zielone łodygi. W czarnym cieniu
Ustiurtu, u progu kotliny, płonęło niewielkie ognisko, nieco dalej nad
jeziorem wisiał lekki obłok mgły. Czagatajew zbiegł ze wzgórza i skierował
się w tamtą stronę. Po półgodzinie był już dość blisko i ujrzał, że wokół
ogniska, w którym cicho płonął saksauł, siedzieli wszyscy członkowie jego
narodu. Śpiewali pieśni i nie zauważyli Czagatajewa, on zaś stał i słuchał. W
dzieciństwie często słyszał, jak śpiewała matka, bakczi lub inni starcy – były
to pieśni przepiękne, lecz smutne. Ta natomiast zawierała nieznaną treść,
było w niej uczucie obce temu narodowi, a jednak śpiewali wszyscy z takim
przejęciem, że nie spostrzegli jego nadejścia. Czagatajew usłyszał nawet
cichy, nieśmiały głos swojej matki. Pieśń mówiła: nie zapłaczemy, kiedy łzy
trzeba będzie przelewać, ale i nie uśmiechniemy się z radości, kiedy nastanie
czas szczęśliwy, a czas ten coraz jest bliższy. Skończyli śpiewać. Stary
Wańka grzebał kijem w ognisku i wyciągał z żaru ryby próbując, czy mają
już dosyć, nie dopieczone zaś wrzucał z powrotem.
Czagatajew oddalił się nie zdradzając swej obecności. Zabrał się znów do
formowania cegieł i pracował, dopóki księżyc nie stajał na niebie i nie
wzeszło słońce. Rano spostrzegł, że ludzie wciąż jeszcze siedzą wokół
zagasłego ogniska, a Stary Wańka porusza się i wygina całym ciałem,
widocznie w jakimś tańcu. Postanowił nie przerywać pracy, ponieważ noc
już minęła i nie pora na spanie. Sporządzał cegły w glinianych formach
wkładając w tę czynność cały zapał swojego serca. Ajdym jeszcze spała.
Czagatajew od czasu do czasu zaglądał do wgłębienia, w którym
dziewczynka leżała, okrywał ją trawą chroniąc przed muchami i innymi
owadami – niechaj rośnie i we śnie nabiera zdrowia na całe długie życie.
Około południa przyszedł do Czagatajewa Stary Wańka, zdjął spodnie, które
uszyła mu Ajdym, po czym wlazł do dołu z mokrą gliną i zaczął ją wyrabiać
chudymi żylastymi nogami.
16

W dwa miesiące później, jesienią, w dolinie Ustiurtu stały już cztery nieduże
domy z samanowej cegły, otoczone wspólnym duwałem. W domach tych,
które z powodu braku szkła nie posiadały okien, pomieścił się cały naród
dżan, znajdując po raz pierwszy bezpieczną osłonę przed wiatrem, zimnem
oraz drobnymi, zjadliwie kłującymi owadami. Niektórzy długo nie mogli
przyzwyczaić się do spania i do życia w szczelnym zamknięciu czterech
ścian, co trochę wychodzili na dwór, by zaczerpnąć powietrza, nasycić się
widokiem przyrody, po czym z westchnieniem wracali do mieszkania.
Na wniosek Czagatajewa utworzono radę pracujących, w której skład
weszli wszyscy, w tej liczbie i Ajdym jako aktywistka, zaś najstarszy
wiekiem Sufian został przewodniczącym.
Naród dżan żył teraz inaczej, wyzbył się uczucia powolnej śmierci, był
zajęty zdobywaniem pożywienia na pustyni, w jeziorze i w górach Ustiurtu,
podobnie jak żyje większość ludzi na świecie. Czagatajew dopiął nawet tego,
żeby wszyscy co dzień jadali obiad. Wiedział, że ma to wielkie znaczenie,
ponieważ wśród mieszkańców tej ziemi jedynie dla mniejszości obiad jest
wydarzeniem codziennym, dla większości – nie. Ajdym doskonale dawała
sobie radę z gospodarstwem, na jej zlecenie wszyscy musieli starać się o
zioła, ryby, żółwie oraz inne jadalne stworzenia z górskich parowów. Przy
pomocy Giulczataj rozcierała rośliny jadalne na mąkę, przypominała
Sufianowi, że należy sporządzić sieci roślinne na ptaki, które siadają nad
brzegiem jeziora, aby napić się wody. Kto zapominał o obowiązku pracy i
posiłku, temu oświadczała publicznie, że nazajutrz wykopie wraz z Nazarem
wielki dół i niechaj kładą się w nim wszyscy, którym życie niemiłe.
– Nieszczęśliwych nam nie trzeba – mówiła.
Czagatajew nie był jednak zadowolony z tego szarego, ubogiego życia,
jakie wiódł teraz jego naród. Pragnął mu dopomóc, aby szczęście utajone w
każdym nieszczęśliwym człowieku od dnia jego narodzin wyzwoliło się,
stało się czynną siłą życiową. Zarówno wspólne wszystkim ludziom
podświadome dążenie, jak i nauka starają się o to samo – jedyne i
nieodzowne – o otwarcie okna na świat dla duszy, która niecierpliwie
szamoce się w człowieku i może się udusić, jeśli jej nie dopomóc w
wyswobodzeniu się.
Wkrótce spadł śnieg, coraz trudniejsze stało się zdobywanie pożywienia.
Żółwie pochowały się na sen zimowy; wielkie stada ptaków przeleciały nad
Ustiurtem z północy na południe, lecz nie usiadły nad małym jeziorem, by
napić się wody, nie zauważyły żyjącej w dolinie garstki ludzi. Korzenie
jadalnych roślin zmarzły i straciły smak, ryby odeszły bliżej dna, w półmrok
spoczynku. Czagatajew zdając sobie sprawę z tych niesprzyjających
okoliczności postanowił wyruszyć do baz zaopatrzeniowych w Chiwie i
przywieźć stamtąd zapas żywności na całą zimę. Ajdym wyreperować mu
zniszczone i podarte ubranie, buty naprawił sobie sam za pomocą
wystruganych z drewna kołeczków oraz pasków owczej skóry. Następnie
pożegnał się ze wszystkimi po kolei i zapowiedziawszy swój rychły powrót
zaczął schodzić w kotlinę Sary-kamyszu. Przez oszczędność nie wziął ze
sobą nic do jedzenia, obliczywszy, że droga potrwa około trzech dni, może
zatem odbyć ją o pustym żołądku.
Skrył się w dalekiej mglistej perspektywie pustyni, Ajdym siedziała na
zboczu góry i płakała. Łzy płynęły z jej czarnych oczu, lękała się, że Nazar
już nigdy nie powróci. Ale przez następne dni nie miała czasu go opłakiwać.
Zaprzątały ją codzienne troski, bieda i odpowiedzialność za ludzi. Wzdychała
tylko chwilami jak biedna staruszka. Ludzie wciąż jeszcze pracowali słabo,
nie byli przekonani, że życie jest przywilejem, oduczyli ich tego baj owie w
koszarach, toteż obecnie nie cenili swego istnienia, a rozkosz, nawet ta
płynąca z sytości, była dla nich czymś zgoła niezrozumiałym.
Przeważająca większość obowiązków po odejściu Czagatajewa spadła na
Ajdym. Nie czuła się jednak przemęczona, wiedziała od Czagatajewa, że
bogaczy nie ma, że ona sama jest biedna, ale niebawem będzie jej dobrze, a
potem jeszcze lepiej.
Po trzech dniach nieobecności Czagatajewa Ajdym wreszcie pomyślała o
nim i skrzywiła się, by zapłakać z tęsknoty, ale zapadł już wieczór i trzeba
było czym prędzej iść na poszukiwanie owiec i barana, które zapędziły się
gdzieś w dalekie parowy. Odłożyła więc łzy i tęsknotę na sposobniejszą
chwilę, gdy położy się spać. Wracając z owcami do kurganczy dostrzegła
nagle przedziwny, oślepiający blask. Koło glinianych domów płonęły światła
tak jasne, jakich Ajdym nigdy w swoim życiu nie widziała. Chciała uciekać,
skryć się wraz z owcami w pieczarze lub w dalekiej górskiej przepaści, a
jutro za dnia powrócić i zobaczyć, co się dzieje. Wzięła barana za róg, ale
wciąż jeszcze nie mogła oderwać oczu od jarzących się świateł. Ciekawość i
zdumienie przemogły strach i ruszyła ze swym małym stadkiem w stronę
domu rozumując w duchu, że mogą to być albo zwierzęta, albo coś
niezwykłego, pochodzącego stamtąd, gdzie mieszkają bolszewicy.
Wtem w blasku tych świateł ujrzała Czagatajewa. Podbiegła ku niemu i
mrużąc oczy, drżąc ną całym ciele objęła go za nogę. Czagatajew wziął ją na
ręce, zaniósł do domu i ułożył do snu na posłaniu z traw, sam zaś powrócił do
przerwanego wyładunku samochodów. Drugiego dnia swej wędrówki spotkał
je na pustyni u wylotu Sary-kamyszu. Cztery dni wcześniej wyruszyły z
Chiwy na polecenie Taszkientu dwie ciężarówki. Jedna wiozła konserwy
mięsne, ryż, suchary, mąkę, lekarstwa, naftę, lampy, siekiery i łopaty, odzież,
książki oraz inne rzeczy, druga beczki z benzyną, olej i części zapasowe.
Z Taszkientu przyszło polecenie, aby odnaleźć w okolicach Sary-kamyszu
lub między Ustiurtem a Jeziorem Aralskim koczujące plemię dżan i udzielić
mu wszelkiej możliwej pomocy. Ciężarówkom nie wolno wracać wcześniej,
póki nie odszukają owego plemienia lub też śladów świadczących o jego
całkowitym wyginięciu. Około północy wyładunek zakończono i podczas
gdy szoferzy oraz kierownik ekspedycji szykowali samochody do drogi
powrotnej, Czagatajew zasiadł do pisania dla władz taszkienckich raportu o
sytuacji narodu dżan. Pisał do świtu, a w zakończeniu sprawozdania
przedstawił kilka swoich postulatów. Prosił o stworzenie narodowi dżan
warunków, w których mógłby on odrodzić się po wieloletniej niedoli
(obecnie takie warunki już istnieją, gdyż ludzie nie będą w zimie głodować
dzięki pomocy żywnościowej udzielonej przez republikę), a co najważniejsze
– by każdy z mieszkańców nabrał z powrotem sił i ciała, które wyniszczyło
się i opadło prawie do kości, powodując z kolei niemal całkowity zanik
funkcji psychicznych.
Czagatajew wręczył pismo kierownikowi ekspedycji, po czym ciężarówki
odjechały do Oazy Chiwańskiej. Było wcześnie, wszyscy jeszcze spali, w
Kotlinie Sarykamyskiej leżał śnieg. Czagatajew wziął łopatę i siekierę i
obudziwszy Starego Wańkę oraz Tagana poszedł wraz z nimi karczować
saksauł. W południe powrócili z zapasem drew, Ajdym rozpaliła w piecu
zeschłą trawą i zaczęła przyrządzać obiad z nowych produktów, których
smaku nie znał tu prawie nikt.
Po jedzeniu, do którego ich organizm nie był przyzwyczajony, ludzie
poczuli takie znużenie, że zasnęli wszyscy jak jeden mąż. Wieczorem
Czagatajew kazał Ajdym ugotować drugi obiad, sam zaś napiekł placków z
białej mąki i zaparzył kawę oraz herbatę. Wiedział, że taki sposób
odżywiania może być trochę szkodliwy, chciał jednak odkarmić jak
najrychlej ludzi, aby wzmocniły się ich kości i aby choć w niewielkim
stopniu ocknęło się w nich uczucie, które w każdym innym narodzie jest tak
silnie rozwinięte – egoizm oraz instynkt samozachowawczy.
Z radosną dumą obserwował ich w czasie posiłku, jak niełapczywie,
ostrożnie niosą strawę do ust, świadomi celowości tego, co czynią, potem
zamyślają się chwilę, jakby wyobrażając sobie twarze i myśli ludzi, którzy z
ciężkim trudem zdobyli dla nich i przysłali tę żywność.
Cierpliwie przygotowywał ten dzień, kiedy zacznie realizować prawdziwe
szczęście wspólnego życia, bez którego nie sposób pracować i serce odczuwa
wstyd. Czasami gawędził z matką, która o nic go teraz nie prosiła, głaskała
tylko jego nogi i ciało przez ubranie. Trzymał w dłoniach jej nisko pochyloną
głowę i zastanawiał się, co winien uczynić, aby wynagrodzić i uradować tę
prawie unicestwioną istotę, w której łonie zaczął żyć. Nie wiedział, że matka
przypominała sobie o nim tylko wtedy, gdy Ajdym czyniła jej wyrzuty, i że
ukradkiem ocierała łzy pojmując, iż syna powinno się kochać, i zarazem nie
odnajdując go w swej pamięci i w sercu. Dlatego też głaskała go jak kogoś
dobrego i obcego.
W kilka dni później nadeszły silne chłody, trzeba więc było napalić
porządnie w piecu w jednym pomieszczeniu i gotować tam posiłki, gdyż piec
równocześnie zastępował kuchnię. Inne domy nie miały jeszcze pieców. Od
gór Ustiurtu dął silny wiatr zacinający drobnym zlodowaciałym śniegiem.
Ajdym przyprowadziła na noc owce do domu, w którym sama nocowała.
Czagatajew z trudem przywiózł na sporządzonej własnym przemysłem taczce
piąć bukłaków wody z jeziora. Wspinał się na zbocze pod wiatr, broniąc się
przed jego gwałtownym naporem i z najwyższym wysiłkiem pchając przed
sobą taczkę. Ten wicher, wczesny zimowy mrok, okrywający cały świat, i
czarna, zionąca pustką kotlina Sary-kamyszu, do której chciał go zepchnąć
wiatr – wszystko to utwierdzało Czagatajewa w przekonaniu o konieczności
innego, całkowicie odmiennego życia.
W jednym z domów migały sylwetki ludzkie, przez otwarte drzwi padało
światło. Ludzie kończyli obiad, zapadali w drzemkę. Ajdym trzaskała
nowymi naczyniami robiąc porządki oraz uprzątając resztki i radziła, aby
wszyscy dziś nocowali tu, gdzie jest napalone. Będzie im ciasno, ale za to
ciepło. Była dopiero godzina szósta po południu, mimo to ludzie ułożyli się
już w izbie, jeden przy drugim, i spali w tej ciasnocie jak w raju. Czagatajew
z braku miejsca zjadł obiad na stojąco. Ajdym poszła spać do sąsiedniego
domu, w którym znajdowały się owce, tam też udał się Czagatajew.
Rano zerwała się śnieżyca, ale trochę się ociepliło. Mimo że było już
widno, żaden dźwięk nie mącił ciszy panującej w kurganczy. Ajdym spała w
cieple pomiędzy dwiema owcami. Czagatajew nie chciał jej budzić i sam udał
się do domu, w którym spoczywała reszta ludzi. Zapalił lampę i rozejrzał się
wokół.
Wszyscy spali w tej samej pozycji, w jakiej zasnęli z wieczora, nikt się nie
poruszył w ciągu długiej nocy. Z niektórych twarzy nie schodził teraz
uśmiech. Ślepy Mołła Czerkiezow spał z otwartymi oczami podłożywszy
lewą rękę pod plecy Giulczataj, aby nieustannie czuć ją przy sobie i osłaniać.
Stary Pers, zwany Allachem, spoglądał jednym półprzymkniętym okiem,
Czagatajew nie umiał odgadnąć, co człowiek ten widzi i o czym duma w tej
chwili, jakie pragnienia kryje w swej duszy – takie same, jak on, czy też
zupełnie inne.
Resztę dnia Czagatajew przesiedział koło Ajdym słuchając jej oddechu,
patrząc z zachwytem na jej twarzyczkę, na rumieniec młodości coraz
wyraźniej barwiący policzki. Owce wypuścił na dwór, żeby pochodziły
trochę i wytarzały się w śniegu, a potem ująwszy w swoje dłonie rękę Ajdym
siedział pełen cichej radości, że tę oto biedną, delikatną istotę osłaniają
żelaznym murem bolszewicy, a on sam też tylko dlatego tu się znajduje.
Ajdym obudziła się pod wieczór. Złajała Czagatajewa, że pozwolił jej spać
tak długo i że straciła przez to cały dzień. Odpowiedział jej, żeby poszła
obudzić tamtych, którzy też śpią i ani myślą wstawać. Ajdym usłyszawszy to
krzyknęła ze złości i pobiegła do sąsiedniego domu. Odsunęła matę przy
wejściu, żeby zimne powietrze owionęło i otrzeźwiło śpiących. Oni jednak,
kuląc się z chłodu, tylko mocniej przyciskali się do siebie i spali jak zabici.
Minęła następna noc. Rano Czagatajew znów przyjrzał się śpiącym.
Zmiana na ich twarzach była dziś jeszcze bardziej widoczna. Stary Wańka
zarumienił się z ożywienia i wyglądał teraz na czterdziestolatka, nawet
zgrzybiały Sufian jakby się trochę zaokrąglił, a sześćdziesięcioletni Kara-
Czorma leżał zaróżowiony wdychając powietrze tak zachłannie, jak gdyby
chciał ugasić palące go pragnienie. Czagatajew pochylił się nad matką, ale na
jej twarzy nie dostrzegł zmian. Giulczataj, górski kwiat, pewnie się już w
ogóle nie zbudzi, zapadły się jej oczy, ściemniały policzki, piętno ziemi
spoczęło na niej. Oczy Mołły Czerkiezowa ciągle były otwarte, ale pojawił
się w nich teraz daleki odblask, jak gdyby przenikający z głębi mózgu, i
Czagatajew odniósł wrażenie, że człowiek ten odzyskał wzrok.
Rozpalił w piecu, a potem wyszedł z Ajdym na przechadzkę. Po raz
pierwszy od wielu miesięcy miał trochę czasu dla siebie. Zamieć ustała w
nocy, teraz padał rzadziutki śnieżek, a na najwyższym tarasie Ustiurtu jaśniał
już blask słoneczny, wesoły, olśniewający, wróżący wieczysty triumf. Ajdym
biegała, roześmiana, po śniegu. Znikała gdzieś daleko, wpadając w zawalone
śniegiem szczeliny, i skradając się niespodziewanie z tyłu rzucała się
Czagatajewowi na szyję. Pochwycił ją wreszcie na ręce i skierował się nad
brzeg przepaści. Odgadła jego zamiary.
– Rzuć mnie, ja i tak nie umrę! – powiedziała.
W drodze powrotnej Ajdym, idąca teraz przy boku Czagatajewa, zapytała:–
Nazarze, kiedy oni się obudzą?
– Niedługo, niedługo… Może już nie śpią.
Piec w domu jeszcze nie wygasł. Nazar podsycił ogień, po czym oboje z
Ajdym ugotowali obiad, na wszelki wypadek – dla wszystkich. Przed
wieczorem niektórzy zaczęli się po trochu budzić. Pierwszy wstał Sufian,
następnie Stary Wańka i Mołła Czerkiezow, a o północy wszyscy byli już na
nogach z wyjątkiem Giulczataj, która zmarła.
Czagatajew przeniósł ją do pustego zimnego domu i ułożył na posłaniu z
traw. Naród dżan, otrząsnąwszy się z długiego snu, zasiadł do obiadu w
ciepłym glinianym domu, Czagatajew zaś legł przy zwłokach matki i zasnął.
Ajdym wydała ludziom obiad strofując ich przy tym, że śpią przez dwie
noce z rzędu, a jednego życia przeżyć nie umieją. Stary Wańka odparł ze
śmiechem:
– Teraz pomrzemy! Nie rozpaczaj po nas, dzieweczko…
Ajdym poszła nocować do domu, w którym przy zwłokach matki spał
Czagatajew. Ułożyła się cichutko w kąciku i natychmiast zasnęła. O świcie
wstała i wyszła do swych gospodarskich zajęć. Ciepła izba, w której nocował
naród dżan, była pusta, w następnych dwóch domach również nie było
nikogo. Ajdym sprawdziła mniej więcej wszystkie rzeczy, cały wspólny
dobytek, zajrzała też do pomieszczenia, w którym znajdował się zapas
żywności przywieziony z Chiwy. Zaniepokojona, opukała nawet ściany, ale i
to nic nie dało. Żywność była nie tknięta, puszki z konserwami leżały tak
samo, jak wczoraj je zostawiła biorąc porcję na obiad. Worków z ryżem i
mąką też nikt nie ruszał. Możliwe, że czegoś tam brakowało, ale bardzo
niewiele, może trochę tytoniu albo zapałek, które zazwyczaj brano bez
rozliczenia.
Wdrapała się po zboczu na górę. Malutkie słońce oświetlało całą ogromną
ziemię i światła wszędzie było dosyć. Śnieg iskrzył się w Kotlinie
Sarykamyskiej i na szczytach Ustiurtu. Wiał słaby wiatr, lecz z czystego
nieba płynęło ciepło i świat dokoła był bardzo piękny. Ajdym, zmrużywszy
oczy, długo rozglądała się po okolicy, aż wreszcie dostrzegła czterech ludzi.
Szli pojedynczo, w niewielkim oddaleniu od siebie. Jeden szedł kotliną Sary-
kamysz w stronę, gdzie zachodzi słońce, drugi po niższych zboczach Ustiurtu
ku Amu-darii, pozostali dwaj znikali już na dalekim płaskowyżu dążąc przez
góry w kierunku północnym.
Ajdym obudziła Nazara, który natychmiast wstał i wyruszył na
poszukiwanie. Uszedłszy kilka kilometrów wspiął się na najwyższy taras
Ustiurtu, skąd widać było świat niemal od krańca do krańca. Dostrzegł
stamtąd dziesięciu lub dwunastu ludzi oddalających się pojedynczo każdy w
inną stronę. Jedni kierowali się ku Morzu Kaspijskiemu, drudzy do
Turkmenii i Iranu, dwóch, w znacznej odległości od siebie, do Czardżuja i
nad Amu-darię. Nie widać było tych, którzy wyruszyli przez Ustiurt na
północ i na wschód lub uszli przez noc spory kawał drogi.
Czagatajew westchnął i uśmiechnął się – pragnął przecież całym swym
małym sercem, ograniczonym umysłem i mocą zapału stworzyć po raz
pierwszy prawdziwe życie tu na skraju Sary-kamyszu, niegdysiejszego dna
piekieł. Lecz ludzie sami wiedzą, co jest dla nich lepsze. Wystarczy, że im
dopomógł wrócić do życia, a szczęście niechaj znajdą za horyzontem…
1933—1935
Tłum. Irena Piotrowska
RZEKA POTUDAŃ

Na rozjeżdżonych gruntowych drogach wojny domowej znowu odrosła


trawa, ponieważ wojna się skończyła. Na świecie, w guberniach, znowu
zrobiło się cicho i pusto: niektórzy ludzie poginęli w walkach, wielu leczyło
się z ran i wypoczywało u krewnych, zapominając w długich snach o ciężkiej
pracy wojny, a poniektórzy spośród zdemobilizowanych nie zdążyli jeszcze
powrócić do domu i szli teraz w starym płaszczu, z żołnierskim plecakiem, w
miękkim hełmie albo baranicy – szli po gęstej nieznanej trawie, której
przedtem nie mieli czasu dostrzec albo która podówczas może, zadeptana
przez przemarsze wojsk, po prostu nie rosła. Szli i ściskało im się zdziwione
serce, gdy znów poznawali pola i wsie rozpościerające się na ich drodze;
serce ich odmieniło się już w utrapieniach wojny, w chorobach i w szczęściu
zwycięstwa – szli teraz, jak gdyby mieli zacząć życie od nowa, niejasno
pamiętając siebie takimi, jakimi byli trzy czy cztery lata temu, ponieważ stali
się innymi ludźmi – przybyło im lat i zmądrzeli, stali się bardziej cierpliwi i
w głębi ich duszy zrodziła się wielka na cały świat nadzieja, która teraz stała
się przewodnią w ich chwilowo jeszcze skromnym życiu, nie mającym przed
wojną domową wyraźnego celu i przeznaczenia.
Późnym latem wracali do domu ostatni zdemobilizowani żołnierze Armii
Czerwonej. Spóźnili się zatrzymani w oddziałach pracy, gdzie uprawiali
różne nie znane im rzemiosła i gdzie tęsknili, i dopiero teraz kazano im iść do
domu, aby mogli żyć własnym i ogólnym życiem.
Wzgórzem, które daleko ciągnie się nad rzeką Potudań, już drugą dobę
szedł do domu, do mało znanego powiatowego miasta były czerwonoarmista
Nikita Firsow. Był to mężczyzna około dwudziestu pięciu lat o skromnej, jak
gdyby stałe zmartwionej twarzy, ale ten wyraz twarzy pochodził zapewne nie
ze smutku, ale ze spokojnej dobroci, a może z właściwego dla młodości
skupienia. Jasne, dawno nie strzyżone włosy opadały mu spod czapki na
uszy, duże szare oczy patrzyły z ponurą uwagą na spokojny, nudny krajobraz
jednostajnej krainy, tak jak gdyby wędrowiec był nietutejszy.
W południe Nikita Firsow położył się przy małym strumieniu, od samego
źródła płynącym dnem wąwozu do rzeki Potudań. I wędrowiec zdrzemnął się
leżąc na ziemi w słońcu, wśród wrześniowej trawy, która znużyła się już
rosnąc tu od samej wiosny. Ciepło życia jakby pociemniało w nim i Firsow
zasnął w ciszy bezludnego zakątka. Latały nad nim owady, płynęły
pajęczyny, jakiś włóczęga przestąpił przez niego i nie tknąwszy śpiącego, nie
zainteresowawszy się nim poszedł dalej swoją drogą. Pył lata i długiej
posuchy stał wysoko w powietrzu, co sprawiało, że światło z nieba bardziej
jeszcze było niejasne i słabe, a przecież i tak czas świata szedł jak zwykle z
dala, w ślad za słońcem… Naraz Firsow poderwał się i usiadł oddychając
ciężko, z lękiem, jak gdyby dostał sapki w niewidzialnym biegu i walce.
Przyśnił mu się straszny sen, że dławi go swą gorącą sierścią małe, tłuste
zwierzątko, coś w rodzaju chomika wypasionego na czystej pszenicy. To
zwierzątko, oblewając się potem z wysiłku i chciwości, zalazło śpiącemu do
ust, do gardła i usiłowało chwytliwymi łapkami przedostać się do samego
środka, do jego duszy, ażeby spalić mu oddech. Straciwszy we śnie dech
Firsow chciał coś zakrzyknąć, gdzieś pobiec, ale zwierzak wydarł się z niego,
ślepy, żałosny, sam przerażony i drżący, i ukrył się w ciemnościach swojej
nocy.
Firsow umył się w strumieniu i wypłukał usta, a potem poszedł szybkim
krokiem w dalszą drogę; dom jego ojca był już blisko i można było do niego
dojść jeszcze przed wieczorem.
Jak tylko się zmierzchlo, Firsow ujrzał wśród niejasnej, nadchodzącej nocy
swe rodzinne strony. Było to pochyłe, powolne wzgórze wznoszące się od
brzegów Potudani ku żytnim polom na wyniosłości. Na tym wzgórzu
rozpostarło się niewielkie miasto, prawie niewidoczne teraz z powodu
ciemności. Nie płonęło tam ani jedno światło.
Ojciec Nikity Firsowa spał teraz: położył się, gdy tylko powrócił z roboty,
kiedy jeszcze nie zaszło słońce. Mieszkał samotnie, żona jego dawno umarła,
dwaj synowie zaginęli na wojnie imperialistycznej, a ostatni syn, Nikita, był
na domowej. Może jeszcze powróci, myślał ojciec o ostatnim synu, wojna
domowa toczy się tuż koło domów i w zagrodach i mniej jest w niej
strzelaniny niż na imperialistycznej. Ojciec sypiał wiele – od zorzy
wieczornej do porannej – bo jeśli nie spał, to zaczynał przemyśliwać różne
rzeczy, uprzytamniać sobie to, co już zapomniał, a serce jego udręczała
tęsknota za utraconymi synami i żal, że tak smutno minęło mu życie. Z
samego rana szedł do chłopskiego warsztatu meblowego, było mu tam lżej,
zapominał o swoich troskach. Ale pod wieczór znów robiło mu się ciężko na
duszy i powróciwszy do swego jednoizbowego mieszkania, jak najszybciej,
niemal w przerażeniu zasypiał aż do następnego dnia – nie potrzebował
nawet nafty. A o świcie muchy zaczynały gryźć go w łysinę, stary budził się i
długo, powolutku, starannie się ubierał, obuwał, mył się, wzdychał, dreptał,
sprzątał pokój, mruczał coś sam do siebie, wychodził przed dom, patrzał, jaka
jest pogoda, i wracał, aby tylko zabić zbędny czas, który zostawiał mu do
rozpoczęcia roboty w warsztacie meblowym.
Tej nocy ojciec Nikity Firsowa spał jak zazwyczaj, ze zmęczenia i z musu.
Świerszcz już któreś tam lato mieszkał sobie pod przyzbą domu i stamtąd
wyśpiewywał co wieczora – był to może ten sam świerszcz, co
pozaprzeszłego lata, a może jego wnuk. Nikita podszedł do przyzby i
zastukał do okna; świerszcz zamilkł na chwilę, jak gdyby się przysłuchiwał,
kto przyszedł – jakiś nieznajomy, zapóźniony człowiek. Ojciec zlazł ze
starego łóżka, na którym spał jeszcze z nieboszczką, matką wszystkich
swoich synów, Nikita też urodził się na tym właśnie łóżku. Stary chudy
człowiek miał teraz na sobie tylko kalesony, które po długim noszeniu i
wielokrotnym praniu zbiegły się i zwęziły, i dlatego dochodziły mu tylko do
kolan. Ojciec oparł się o szybę okienną i patrzał z izby na syna. Ujrzał i
poznał już swojego syna, ale wciąż jeszcze patrzał na nieao i nie mógł się
napatrzeć. Potem pobiegł, niewysoki i szczupły jak chłopak, okólną drogą
przez sień i podwórze, ażeby otworzyć zamkniętą na noc furtkę. Nikita
wszedł do starej izby z leżanką, niskim sufitem i z jednym małym okienkiem
na ulicę. Pozostał tu ten sam zapach, co w dzieciństwie i trzy lata temu, gdy
Nikita szedł na wojnę; czuć tu było nawet jeszcze zapach matczynej
spódnicy, tutaj, w jedynym miejscu na świecie. Nikita zdjął torbę i czapkę,
powoli się rozebrał i usiadł na łóżku. Ojciec cały czas stał przed nim, bosy i
w kalesonach, nie ośmielając się jeszcze ani przywitać jak należy, ani
odezwać.
– No, jak tam burżuje i kadeci? – zapytał po chwili. – Wszystkich ich
pobiliście czy jeszcze zostało co nieco?
– Chyba nie, prawie wszystkich – odrzekł syn.
Ojciec na mgnienie, ale poważnie się zamyślił: bądź co bądź całą klasę
utrupili, była to nie byle jaka robota.
– No tak, przecież to mizeroty! – powiedział stary o burżujach. – Co oni
tam mogą, na próżno tylko żyć przywykli…
Nikita stanął przed ojcem, był teraz wyższy od niego chyba o półtorej
głowy. Stary stał w milczeniu przy synu, ze skromnym zakłopotaniem swojej
do niego miłości. Nikita położył rękę na głowie ojca i przycisnął go do piersi.
Stary przytulił się do syna i zaczął szybko i głęboko oddychać, jak gdyby
spłynął na niego odpoczynek.

W tym samym mieście, przy ulicy wychodzącej w pole, stał drewniany dom
z zielonymi okiennicami. W domu tym mieszkała kiedyś staruszka wdowa,
nauczycielka szkoły miejskiej, a wraz z nią mieszkały jej dzieci – syn,
dziesięcioletni chyba chłopak, i córka Luba, jasnowłosa piętnastoletnia
dziewczynka.
Ojciec Nikity Firsowa chciał kilka łat temu ożenić się z owdowiałą
nauczycielką, ale wkrótce wyrzekł się tego zamiaru. Dwukrotnie, idąc do
nauczycielki, brał ze sobą Nikitę, wtedy jeszcze małego chłopca, i Nikita
widział tam poważną dziewczynkę Lubę, która siedziała i czytała książki nie
zwracając uwagi na obcych.
Stara nauczycielka częstowała stolarza herbatą z sucharami i mówiła coś o
oświeceniu ludu i o remoncie pieców w szkole. Ojciec Nikity przez cały czas
siedział w milczeniu, czuł się skrępowany, chrząkał, pokaszliwał i palił
papierosy własnej roboty, a potem nieśmiało pił herbatę ze spodka nie
tknąwszy sucharów, ponieważ, jak mówił, od dawna już był syty.
W mieszkaniu nauczycielki, w obu jej pokojach i w kuchni, stały krzesła,
na oknach wisiały firaneczki, w pierwszym pokoju stało pianino i szafa
ubraniowa, a w drugim, dalszym, stały łóżka, dwa miękkie fotele kryte
czerwonym pluszem, tam również stało na ściennych półkach mnóstwo
książek, zapewne całe dzieła zebrane. Ojcu i synowi umeblowanie to
wydawało się nazbyt bogate, więc ojciec, odwiedziwszy wdowę zaledwie
dwa razy, przestał u niej bywać. Nie zdołał jej nawet powiedzieć, że chce się
z nią ożenić. Ale Nikita miał ochotę jeszcze raz zobaczyć pianino i
zamyśloną dziewczynkę i dlatego prosił ojca, ażeby ożenił się ze staruszką,
by chodzić do niej z wizytami.
– Nie mogę, Nikito! – odezwał się na to ojciec. – Za mało jestem
kształcony, o czym będę z nią rozmawiał! A do nas wstyd je zaprosić,
statków nie mamy, jadło marne… Widziałeś, jakie one mają fotele?
Staroświeckie, moskiewskie! A co za szafa! Cała rzeźbiona i z nacięciami:
tak to rozumiem!… A córka z pewnością na kursy pójdzie.
I ojciec teraz już od kilku lat nie widział swojej starej narzeczonej, czasami
tylko tęsknił zapewne do niej albo po prostu o niej myślał.
Nazajutrz po powrocie z wojny domowej Nikita poszedł do komisariatu
wojennego, aby go tam przepisali do rezerwy. Potem obszedł całe tak znane
mu rodzinne miasto i zabolało go serce na widok postarzałych, niewielkich
domów, spróchniałych płotów i ogrodzeń, i z rzadka po podwórzach
stojących jabłoni, z których wiele już pomarło, uschło na zawsze. W jego
dzieciństwie jabłonie te były jeszcze zielone, a parterowe domy wydawały się
wielkie i bogate, mieszkali w nich tajemniczy mądrzy ludzie, ulice były
wtenczas długie, łopiany wysokie, a chwasty na pustkowiach i w
zapuszczonych sadach wydawały się w owych dawnych latach leśną, pełną
przerażeń gęstwiną. A teraz Nikita ujrzał, że małe domki były niskie, ubogie,
że należało je pomalować i wyremontować, że chwasty na pustoszach rosną
nędzne i nie przerażające, lecz żałosne, zamieszkałe jedynie przez stare
cierpliwe mrówki, i że wszystkie ulice szybko kończyły się szerokimi
polami, jasną przestrzenią nieba. Miasto było teraz nieduże. Nikita pomyślał,
że widocznie przeżył kawał życia, jeśli wielkie tajemnicze przedmioty
przemieniły się w małe i powszednie.
Powoli przeszedł koło domu z zielonymi okiennicami, gdzie niegdyś
chodził z ojcem w gości. Zieloną barwrę okiennic znał tylko z pamięci, teraz
pozostały z niej jedynie słabe ślady, wypłowiała bowiem od słońca, zmyły ją
ulewny i deszcze, wyleniała aż do drzewnych słojów; żelazny dach, którym
kryty był dom, mocno już zardzewiał, na pewno deszcze przesączają się teraz
przez dach i nad pianinem moknie w mieszkaniu sufit. Nikita uważnie
popatrzał na okna tego domu, firanek teraz już nie było, z tamtej strony
widniała obca ciemność. Nikita usiadł na ławce przed furtką zgrzybiałego, ale
jednak znajomego domu. Myślał sobie, że może ktoś tam w środku zagra na
pianinie, a wtedy posłucha muzyki. Ale w domu było cicho, nie wiadomo, co
się tam działo. Poczekawszy chwilę Nikita przez szczelinę w płocie popatrzał
na podwórze; rosły tam wielkie pokrzywy, zapuszczona ścieżka biegła
pomiędzy gęstwą pokrzyw do szopy, a trzy drewniane schodki prowadziły do
sieni. Zapewne dawno już umarły – i staruszka nauczycielka, i jej córka
Luba, a chłopak poszedł na wojnę jako ochotnik…
Nikita ruszył do swego domu. Dzień miał się już ku końcowi, wkrótce
ojciec przyjdzie na nocleg, trzeba będzie z nim razem pomyśleć, jak dalej żyć
i gdzie rozpocząć pracę.
Na głównej ulicy powiatowego miasta był niewielki deptak, gdyż ludzie
zaczęli powoli wracać do życia. Teraz po ulicy szli urzędnicy, uczennice,
zdemobilizowani, ranni ozdrowieńcy, chałupnicy i inni, a robotnicy wyjdą tu
na przechadzkę później, gdy całkiem zapadnie zmierzch. Ludzie ubrani byli
ubogo, w starą odzież albo też w używane wojskowe mundury z czasów
imperializmu.
Prawie wszyscy przechodnie, nawet idący pod rękę narzeczeni, nieśli coś
dla domu. Kobiety w gospodarskich torbach niosły kartofle, a czasami ryby,
mężczyźni trzymali pod pachą kartkowy chleb albo połowę krowiego łba,
albo też skrzętnie ściskali woreczki z podrobami na warzę. Rzadko jednak
ktoś szedł przygnębiony, chyba tylko jakiś człowiek całkiem zgrzybiały czy
wyczerpany. Co młodsi śmiali się zazwyczaj i z bliska patrzyli sobie w oczy,
podnieceni i ufni, jak gdyby to był przeddzień wiecznego szczęścia.
– Dzień dobry! – nieśmiało odezwała się do Nikity Firsowa jakaś
przechodząca obok kobieta.
I głos ten od razu doszedł go i ogrzał, jak gdyby ktoś drogi a zagubiony
zapragnął mu pomóc. Jednakże wydało się Nikicie, że to pomyłka i że to nie
jego ktoś powitał. W obawie, że się pomylił, popatrzał uważnie na
najbliższych przechodniów. Ale były tam tylko dwie osoby i już go minęły.
Nikita obejrzał się – duża, wydoroślała Luba stała i patrzała w jego stronę.
Uśmiechała się do niego smutno i z zażenowaniem.
Nikita podszedł do niej i przyjrzał się jej ostrożnie – czy naprawdę
przetrwała cało, ponieważ nawet we wspomnieniach była dla niego czymś
cennym. Jej austriackie kamasze zasznurowane szpagatem były mocno
znoszone, perkalowa spłowiała sukienka dochodziła jej tylko do kolan,
zapewne na dłuższą nie starczyło materiału – i ta właśnie sukienka sprawiła,
że Nikita od razu użalił się nad Lubą – widział kobiety w trumnach ubrane w
takie same suknie, gdy tu perkal okrywał żywe, rozrosłe, ale ubogie ciało. Na
suknię Luba włożyła stary damski żakiet – na pewno nosiła go jeszcze jej
matka w panieńskich czasach, na głowie nie miała nic, tylko gładkie włosy
poniżej szyi zaplecione w jasny, mocny warkocz.
– Pan mnie nie pamięta? – zapytała Luba.
– Nie, nie zapomniałem pani – odpowiedział Nikita.
– Nigdy nie trzeba zapominać – uśmiechnęła się Luba.
Pełnymi utajonych uczuć czystymi oczami tkliwie patrzała na Nikitę,
Nikita również patrzał na jej twarz i serce mu się radowało i cierpiało na sam
widok jej oczu, zapadłych głęboko z codziennej nędzy, ale rozświetlonych
ufną nadzieją.
Nikita poszedł z Lubą w kierunku jej domu, mieszkała dalej w tym samym
miejscu. Matka jej umarła niezbyt dawno, a młodszy brat w czasie głodu
usiłował wyżyć kręcąc się w pobliżu żołnierskiej kuchni potowej, potem
przywykł tam chadzać i wraz z czerwonoarmistami poszedł na południe
naprzeciw nieprzyjacielowi.
– Przywykł tam jeść kaszę, a w domu jej nie było – mówiła Luba o bracie.
Luba mieszkała teraz w jednym tylko pokoju, nie potrzebowała więcej. Z
zapartym tchem rozejrzał się Nikita po tym pokoju, gdzie po raz pierwszy
ujrzał Lubę, pianino i bogate meble. Nie było teraz ani pianina, ani rzeźbionej
szafy, pozostały dwa samotne miękkie fotele, stół i łóżko, a sam pokój
przestał być tak interesujący i zagadkowy jak wówczas we wczesnej
młodości – tapety na ścianach spłowiały i wisiały obdarte, podłoga była
wydeptana, obok kaflowego pieca stał niewielki żelazny piecyk, w którym
można było napalić wiązką szczap, aby się nieco przy nim ogrzać.
Luba wyjęła zza pazuchy jakiś zeszyt, potem zdjęła kamasze i pozostała
boso. Uczyła się teraz w powiatowej akademii nauk medycznych: w owych
czasach we wszystkich powiatach były uniwersytety i akademie, ponieważ
lud chciał jak najszybciej osiągnąć wyższe wykształcenie; bezsens życia,
podobnie jak głód i nędza, nazbyt udręczyły serca ludzi i trzeba było sobie
uświadomić, czym właściwie jest istnienie człowieka, czy to sprawa
poważna, czy coś przypadkowego.
– Obcierają mi nogi – powiedziała Luba o swoich bucikach. – Niech pan
jeszcze trochę posiedzi, a ja się położę spać, bo bardzo mi się chce jeść i nie
chcę o tym myśleć…
Luba nie rozbierając się wsunęła się pod kołdrę i położyła sobie warkocz na
oczach.
Nikita przesiedział w milczeniu ze dwie albo trzy godziny, aż Luba się
obudziła. Była już noc i Luba wstała w ciemnościach.
– Moja przyjaciółka pewno już dzisiaj nie przyjdzie – powiedziała ze
smutkiem.
– A co, potrzebna jest pani? – zapytał Nikita.
– Nawet bardzo – odezwała się Luba. – Tam jest duża rodzina, a ojciec jest
wojskowym. Jeżeli coś im zostaje z kolacji, to ona mi przynosi… Zjadam to i
zaczynamy się razem uczyć…
– A naftę pani ma? – zapytał Nikita.
– Nie, dali mi drzewo… Rozpalamy piecyk, siadamy na podłodze i
czytamy przy ogniu.
Luba uśmiechnęła się bezradnie i wstydliwie, jak gdyby przyszła jej do
głowy jakaś okrutna i smutna myśl.
– Pewno jej starszy brat jeszcze nie zasnął – powiedziała. – Nie pozwala,
aby siostra mnie żywiła, szkoda mu… A ja nie jestem nic winna! Ja i tak nie
bardzo lubię jeść: to nie ja, to głowa sama zaczyna mnie boleć, myśli o
Chlebie i przeszkadza mi żyć i myśleć o czym innym…
– Luba! – odezwał się zza okna młody głos.
– Żenią! – zawołała Luba przez okno.
Przyszła koleżanka Luby. Wyjęła z kieszeni kurtki cztery duże pieczone
kartofle i położyła je na żelaznym piecyku.
– A histologię dostałaś? – zapytała Luba.
– Au kogo miałabym ją dostać? – odrzekła Żenią. – Zapisali mnie w
kolejce w bibliotece…
– Trudno, obejdziemy się – oświadczyła Luba. – Dwa pierwsze rozdziały
wykułam na pamięć na wydziale. Będę mówiła, a ty zanotujesz. Zgoda?
– Trzeba było tak wcześniej! – roześmiała się Zenia.
Nikita rozpalił w piecyku, aby ogień oświetlił zeszyty, i zaczął się wybierać
do ojca na nocleg.
– Pan teraz nie zapomni o mnie? – pożegnała się z nim Luba.
– Nie – rzekł Nikita. – Nie mam więcej nikogo, aby o nim pamiętać.
Firsow po powrocie z wojny przewałkonił w domu dwa dni, a potem dostał
robotę w warsztacie meblowym, gdzie pracował jego ojciec. Przyjęto go na
stolarza przygotowującego materiał i stawkę miał prawie dwa razy niższą niż
ojciec. Ale Nikita wiedział, że to chwilowe, póki nie przywyknie do
rzemiosła, a wtedy przeniosą go na stolarza i będzie lepiej zarabiał.
Nikita nie zdążył odzwyczaić się od pracy. W Armii Czerwonej ludzie
zajmowali się nie tylko samą wojną. Na długich postojach i w oddziałach
rezerwowych czerwonoarmiści kopali studnie, naprawiali po wsiach chałupy
biedaków i obsadzali krzakami brzegi wąwozów, aby ziemia nie obsuwała się
dalej. Przecież wojna minie, a życie zostanie i należało się o nie z góry
zatroszczyć.
Po tygodniu Nikita znów poszedł w gości do Luby, zaniósł jej w prezencie
gotowaną rybę i chleb – swoje drugie danie z obiadu w stołówce robotniczej.
Luba korzystając z tego, że słońce jeszcze nie zgasło na niebie, spiesznie
doczytywać przy oknie książkę, i dlatego Nikita przez pewien czas siedział w
pokoju Luby milcząc i czekając na ciemności nocy. Lecz wkrótce zmrok
zrównał się z ciszą na ulicy powiatowego miasta, a Luba potarła oczy i
zamknęła podręcznik.
– Co pan porabia? – cicho zapytała Luba.
– Mieszkam z ojcem – a no, tak sobie, niczego – odrzekł Nikita. –
Przyniosłem tu pani coś do jedzenia, proszę, niech pani zje – poprosił.
– Dziękuję, zjem – powiedziała Luba.
– A spać pani nie będzie? – zapytał Nikita.
– Nie będę – odrzekła. – Zaraz przecież zjem kolację i będę syta!
Nikita przyniósł z sieni kilka szczapek i rozpalił żelazny piecyk, aby zrobić
światło do nauki. Siadł na podłodze, otworzył drzwiczki pieca i kładł do
ognia szczapki i cienkie krótkie polana, starając się, ażeby ciepła było mniej,
a więcej światła. Luba zjadła rybę z Chlebem i również usiadła na podłodze
naprzeciwko Nikity i przy świetle z pieca zaczęła się z książki uczyć swojej
medycyny.
Czytała w milczeniu, jednakże od czasu do czasu coś szeptała, uśmiechała
się i drobnym szybkim pismem zapisywała w notesie kilka słów – zapewne
rzeczy najważniejsze. A Nikita pilnował tylko, aby ogień palił się w sposób
właściwy, i jedynie od czasu do czasu – nie za często – spoglądał na twarz
Luby, ale później znów długo patrzał w ogień, gdyż bał się, że jego
spojrzenia mogą się wydać Lubie zbyt natrętne.
Tak mijał czas i Nikita myślał ze smutkiem, że wkrótce całkiem minie i że
przyjdzie pora, aby pójść do domu.
O północy, gdy zegar na dzwonnicy wybił godzinę, Nikita zapytał Lubę,
dlaczego nie przyszła jej koleżanka Żenią.
– A jej się tyfus powtórzył, pewno umrze – odpowiedziała Luba i znów
zaczęła czytać medycynę.
– A to szkoda! – rzekł Nikita, lecz Luba nic się na to nie odezwała.
Nikita wyobraził sobie w myśli chorą, rozpaloną gorączką Żenię, i na dobrą
sprawę ją również mógłby szczerze pokochać, gdyby ją poznał wcześniej i
gdyby okazała mu choć trochę dobroci. Zdaje się, że też jest bardzo ładna:
szkoda, że niezbyt dobrze ją dojrzał wtedy w ciemności i słabo pamiętał.
– Spać mi się już chce – wyszeptała Luba wzdychając.
– A zrozumiała pani wszystko, co pani przeczytała? – zapytał Nikita.
– Wszystko jest jasne! Jak pan chce, to opowiem – zaproponowała Luba.
– Nie trzeba – odmówił Nikita. – Niech pani raczej zachowa dla siebie, bo
ja i tak zapomnę.
Zmiótł miotłą drzazgi koło pieca i poszedł do ojca.
Od tej pory odwiedzał Lubę prawie co dzień, jedynie czasami
przepuszczając jedną albo dwie doby, aby Luba za nim zatęskniła. Nie
wiadomo, czy tęskniła, czy nie, ale w te puste wieczory Nikita musiał po
kilkakroć obejść całe miasto, dziesięć czy piętnaście wiorst, ażeby w
samotności, bez pocieszenia, znieść tęsknotę za Lubą i nie pójść do niej.
Gdy do niej przychodził, zajmował się zazwyczaj paleniem w piecu i
wyczekiwał, kiedy Luba powie mu coś w przerwach, oderwawszy się od
swojej książki. Za każdym razem przynosił jej na kolację trochę strawy ze
stołówki przy warsztacie meblowym; obiady jadała w swojej akademii, ale
tam dawali zbyt mało do jedzenia, a Luba dużo myślała, uczyła się i w
dodatku jeszcze rosła i tego jedzenia stanowczo jej nie wystarczało. Gdy
Nikita otrzymał pierwszą wypłatę, kupił w najbliższej wsi krowie nogi, a
potem przez całą noc gotował z nich na żelaznym piecyku galaretę. Luba do
północy uczyła się, otoczona książkami i zeszytami, potem reperowała sobie
odzież, cerowała pończochy, o świcie szorowała podłogi i zanim zbudzili się
obcy ludzie, kąpała się na podwórzu w kadzi z deszczówką.
Ojciec Nikity nudził się spędzając sam bez syna wszystkie wieczory, a
Nikita nie mówił, dokąd wychodzi. „Sam jest teraz człowiekiem – myślał
stary – mogli go przecież zabić albo zranić na wojnie, a skoro żyje, to niechże
sobie chodzi!”
Pewnego razu stary zauważył, że syn przyniósł skądś dwie białe bułki.
Jednakże od razu zawinął je w papier, a jego nie poczęstował. Potem Nikita,
jak zazwyczaj, włożył czapkę i poszedł aż do północy, biorąc ze sobą obie
bułki.
– Nikita, weź mnie ze sobą! – poprosił ojciec. – Nie będę tam nic mówił,
tylko popatrzę… Tam musi być ciekawie, pewno coś niezwykłego!
– Innym razem, ojcze – rzekł Nikita ze zmieszaniem. – Bo to i czas już,
abyś spać poszedł, jutro przecież rano musisz iść do roboty…
Tego wieczoru Nikita nie zastał Luby, nie było jej w domu. Siadł więc na
ławeczce przed bramą i zaczął czekać na gospodynię. Białe bułki położył
sobie za pazuchę i grzał je tam, aby nie ostygły do przyjścia Luby. Siedział
cierpliwie do późnej nocy, obserwując gwiazdy na niebie i rzadkich
przechodniów, którzy spieszyli się do swoich domów, do dzieci. Słuchał
bicia miejskiego zegara na dzwonnicy, szczekania psów po podwórzach i
owych cichych niejasnych odgłosów nie istniejących we dnie. Zapewne
mógłby tutaj przeżyć w oczekiwaniu aż do samej śmierci.
Luba niedosłyszalnie pojawiła się w ciemności przed Nikitą. Wstał na jej
widok, ale ona powiedziała mu: „Niech pan lepiej idzie do domu” – i
zapłakała. Poszła do swego mieszkania, a Nikita, zaskoczony, czekał jeszcze
chwilą na dworze i powlókł się za Lubą.
– Żenią umarła – powiedziała mu Luba w pokoju. – Co ja teraz zrobią?
Nikita milczał. Za pazuchą leżały ciepłe bułki, nie wiedział, czy wyjąć je
zaraz, czy już teraz nic nie potrzeba. Luba położyła się w ubraniu na łóżku,
odwróciła się twarzą do ściany i płakała cicho, prawie się nie ruszając.
Nikita długo stał sam w ciemnym pokoju, krępując się przeszkodzić w
cudzym strapieniu i smutku. Luba nie zwracała na niego uwagi, ponieważ
smutek własnego nieszczęścia czyni ludzi obojętnymi wobec wszystkich
innych cierpiących. Nikita bez pytania siadł na łóżku w nogach Luby i wyjął
bułki zza pazuchy, aby gdzieś je położyć, ale chwilowo nie znajdował dla
nich miejsca.
– Zgadza się pani, żebym ja teraz z panią był? – rzekł Nikita.
– A co pan będzie robił? – zapytała Luba zalana łzami.
Nikita pomyślał chwilę obawiając się, że może się pomylić albo też
przypadkiem obrazić Lubą.
– Nic nie będę – odparł. – Będziemy żyli jak zawsze, ażeby się pani nie
męczyła.
– Zaczekamy, nie ma się czego spieszyć – z zastanowieniem i rozwagą
powiedziała Luba. – Teraz trzeba pomyśleć, w czym by Żenię pochować, nie
mają trumny…
– Jutro przyniosę – powiedział Nikita i położył bułki na łóżku.
Na drugi dzień Nikita poprosił majstra o pozwolenie i zaczął robić trumnę;
trumny pozwalano robić bez przeszkód i nie potrącano za materiał. Nie mając
wprawy pracował długo, ale za to starannie i ze szczególną dokładnością
wykończył dla zmarłej dziewczyny wnętrze trumny. Wyobraziwszy sobie
zmarłą Żenię Nikita zdenerwował się i nieco łez kapnęło na wióry. Ojciec
przechodząc przez podwórze zbliżył się do Nikity i zauważył, że jest
zdenerwowany.
– Co tak się smęcisz, narzeczona umarła? – zapytał ojciec.
– Nie, jej koleżanka – odrzekł Nikita.
– Koleżanka? – powiedział ojciec. – A cholera z nią!… Daj, to ci
wyrównam ścianki, brzydko ci wyszły, nie pracujesz dokładnie.
Po robocie Nikita zaniósł trumnę do Luby, nie wiedział bowiem, gdzie leży
jej zmarła koleżanka.
Tego roku długo trwała jesień i ludzie byli zadowoleni. „Zboże nam nie
obrodziło, ale za to oszczędzimy na drwmch” – mówili ludzie z
gospodarskim wyrachowaniem. Nikita Firsow zawczasu dał swój płaszcz
czerwonoarmisty do przeszycia na kobiece palto dla Luby. Ale palto było już
gotowe, a nie było potrzebne, ponieważ panowały ciepłe dni. Nikita jak
dawniej przychodził do mieszkania Luby, aby jej pomagać i aby w odpłatę
otrzymywać ukojenie dla serca.
Zapytał ją pewnego razu, jak będą dalej żyć – razem czy oddzielnie. A ona
odpowiedziała, że do wiosny nie może cieszyć się swoim szczęściem,
ponieważ musi jak najszybciej skończyć akademię nauk medycznych, a
potem… potem to się zobaczy. Nikita wysłuchał jej dalekiej obietnicy, nie
pragnął większego szczęścia, niż je miał dzięki Lubie, nie wiedział nawet,
czy istnieje jeszcze większe, ale czuł niepewność w sercu po długich dniach
cierpliwości, czy sam przez się potrzebny jest Lubie, był bowiem
człowiekiem ubogim, niekształconym i zdemobilizowanym. Luba czasami
patrzała na niego z uśmiechem swymi jasnymi oczami, w których widniały
jakieś dziwne punkciki, a twarz jej wokoło oczu pełna była dobroci.
Pewnego razu Nikita, okrywając Lubę na noc kołdrą przed pójściem do
domu, zapłakał, a Luba pogłaskała go tylko po głowie i powiedziała: „No, już
dosyć, nie można się tak męczyć, ja przecież jeszcze żyję”.
Nikita spieszył do ojca, aby tam się ukryć, opamiętać się i przez kilka dni
nie chodzić do Luby. „Będę czytał – zdecydował – i zacznę żyć naprawdę, a
o Lubie zapomnę, nie będę o niej pamiętał i nie chcę jej znać. Nie ma w niej
nic niezwykłego, na świecie żyją całe miliony lepszych od niej! Jest
brzydka!”
Nazajutrz nie wstał z posłania, na którym spał na podłodze. Ojciec idąc do
roboty przyłożył mu rękę do głowy i powiedział:
– Jesteś cały rozpalony, połóż się do łóżka! Pochorujesz trochę, a potem
wyzdrowiejesz… Tyś na wojnie nigdzie nie był ranny?
– Nigdzie – odrzekł Nikita.
Pod wieczór stracił przytomność, z początku widział przez cały czas sufit i
dwie zapóźnione przedśmiertne muchy, które szukały tam schronienia, aby
ogrzać się i w ten sposób przedłużyć życie, a potem te same przedmioty
zaczęły wywoływać w nim nudę i obrzydzenie – sufit i muchy wlazły mu jak
gdyby w głąb mózgu, nie można ich było stamtąd wypędzić i nie myśleć o
nich coraz bardziej wzbierającą myślą, która pożerała już kości czaszki.
Nikita zamknął oczy, ale muchy wrzały w jego mózgu, zerwał się z łóżka,
aby spędzić muchy z sufitu, i znowu upadł na poduszkę: wydało mu się, że
poduszka pachnie jeszcze oddechem matki – przecież matka tu właśnie spała
obok ojca – Nikita przypomniał sobie o niej i stracił pamięć.
W cztery dni później Luba odnalazła mieszkanie Nikity Firsowa i po raz
pierwszy sama do niego przyszła. Była dopiero połowa dnia, we wszystkich
domach, gdzie mieszkali robotnicy, było pusto – kobiety poszły zdobywać
żywność, a dzieci w wieku przedszkolnym porozłaziły się po podwórzach i
polanach. Luba usiadła na łóżku koło Nikity, pogłaskała go po czole,
przetarła mu oczy brzeżkiem swej chustki do nosa i zapytała:
– No co, co cię boli?
– Nic – rzekł Nikita.
Silna gorączka unosiła go w swym nurcie daleko od wszystkich ludzi i
najbliższych przedmiotów i Nikita z trudem dostrzegał teraz i przypominał
sobie Lubę, obawiając się ją utracić w ciemnościach obojętnego umysłu;
złapał się ręką za kieszeń jej palta przeszytego z płaszcza czerwono-
gwardzisty i trzymał się jej jak znużony pływak chwyta się stromego brzegu,
to tonąc, to znów wypływając na powierzchnię. Choroba usiłowała porwać
go ku jaśniejącemu, pustemu horyzontowi – na otwarte morze, ażeby mógł
tam odetchnąć na grzbietach powolnych, ciężkich fal.
– Masz pewno grypę, ale ja cię wyleczę – powiedziała Luba. – A może
nawet tyfus! No nic, nie takie to straszne!
Podniosła Nikitę za ramiona i oparła go plecami o ścianę. Potem szybko i
stanowczo przebrała Nikitę w swój płaszcz, znalazła szal ojca i owinęła nim
głowę chorego, a nogi jego wepchnęła w walonki poniewierające się pod
łóżkiem aż do zimy. Ująwszy Nikitę wpół, kazała mu poruszać nogami i
zziębniętego wyprowadziła na ulicę. Tam stała dorożka. Luba podsadziła
chorego i pojechali.
– Nie do życia ludzie teraz żyją! – powiedział dorożkarz zwracając się do
konia i nieustannie popędzając go lejcami, aby przeszedł na drobny,
powiatowy kłus.
W swoim pokoju Luba rozebrała Nikitę, położyła go do łóżka i okryła
kołdrą, starym dywanowym chodnikiem, zniszczonym szalem matki,
wszystkim, co grzeje, znalezionym w domu.
– Po co masz leżeć w domu? – mówiła Luba podtykając kołdrę pod
rozpalone ciało Nikity. – No, po co właściwie!… Ojciec twój w pracy, ty
cały dzień leżysz sam jeden, nie masz żadnej opieki i tęsknisz za mną…
Nikita długo myślał i rozważał, skąd Luba wzięła pieniądze na dorożkę.
Może sprzedała swoje austriackie buciki albo podręcznik (z początku
nauczyła się go na pamięć, aby nie był potrzebny), albo może wydała na
dorożkę całe swoje miesięczne stypendium…
W nocy Nikita leżał na wpół świadomy: czasami zdawał sobie sprawę,
gdzie się znajduje, i widział Lubę, która rozpalała piecyk i gotowała na nim
jedzenie, ale potem oglądał nieznane zwidzenia swego umysłu, który działał
niezależnie od jego woli w zdławionej, rozpalonej cieśni jego głowy.
Febra wciąż narastała. Od czasu do czasu Luba dotykała dłonią czoła
Nikity i mierzyła puls na jego ręce. Późną nocą napoiła go ciepłą gotowaną
wodą i zdjąwszy suknię położyła się przy chorym pod kołdrą, gdyż Nikita
dygotał z febry i trzeba go było ogrzać. Luba objęła Nikitę i przytuliła do
siebie, a on skulił się z zimna w kłębek i przywarł twarzą do jej piersi, ażeby
bliżej odczuwać cudze, wyższe, lepsze życie i zapomnieć o swoich mękach, o
swym zziębłym pustym ciele. Ale Nikicie żal było teraz umierać – nie za
względu na siebie, ale chciał dotykać Luby, dotykać innego życia – i dlatego
zapytał szeptem, czy wyzdrowieje, czy umrze: bo ona przecież uczyła się i
powinna to wiedzieć.
Luba ścisnęła rękami głowę Nikity i odpowiedziała:
– Niedługo się poprawisz… Ludzie umierają, ponieważ chorują w
samotności i nie mają nikogo, kto by ich kochał. A ty jesteś teraz ze mną…
Nikita ogrzał się nieco i zasnął.

Po jakichś trzech tygodniach Nikita wrócił do zdrowia. Na dworze już padał


śnieg. Wszędzie zrobiło się cicho i Nikita poszedł zimować do ojca; nie
chciał przeszkadzać Lubie w kończeniu akademii, chciał, ażeby umysł jej w
pełni się rozwinął, ona przecież również należy do ubogich ludzi. Ojciec
ucieszył się z powrotu syna, choć u Luby odwiedzał go co trzeci dzień, za
każdym razem przynosząc dla syna jedzenie, a dla Luby jakiś upominek.
W dzień Nikita znów zaczął pracować w warsztacie, a wieczorem
odwiedzał Lubę i przez całą zimę żył spokojnie: wiedział, że od wiosny
będzie jego żoną i że wtedy zacznie się szczęśliwe, długie życie. Czasami
Luba dotykała go i szarpała, uciekała od niego biegnąc dookoła pokoju i
wówczas – po zabawie – Nikita ostrożnie całował ją w policzek. Zazwyczaj
zaś Luba nie pozwalała mu dotykać się bez potrzeby.
– Bo w ten sposób znudzę ci się, a my musimy jeszcze całe życie przeżyć
razem! – mówiła. – Nie jestem przecież taka smakowita: to ci się tak tylko
wydaje!
W dni świąteczne Luba i Nikita chodzili zimowymi drogami na
przechadzkę za miasto albo też szli, objąwszy się wpół, po lodzie uśpionej
rzeki Potudani – daleko wzdłuż jej letniego nurtu. Nikita kładł się na brzuchu
i patrzał, co się dzieje pod lodem, gdzie widać było, jak spokojnie płynęła
woda. Luba również siadała koło niego i dotykając się ramionami patrzyli na
ukryty nurt wody i mówili sobie, jakże szczęśliwa jest rzeka Potudań, bo
uchodzi do morza, a ta woda pod lodem będzie płynęła koło wybrzeży
dalekich krain, w których teraz rosną kwiaty i śpiewają ptaki. Pomyślawszy o
tym przez chwilę Luba kazała Nikicie natychmiast wstać z lodu; Nikita
chodził teraz w starej ojcowskiej watowanej marynarce, która była dla niego
za krótka i słabo grzała, i Nikita mógł się przeziębić.
I tak we dwójkę przyjaźnili się cierpliwie prawie przez całą długą zimę,
dręczeni przeczuciem bliskiego przyszłego szczęścia. Rzeka Potudań też
przez całą zimę kryła się pod lodem, a ozime zboża drzemały pod śniegiem –
te zjawiska przyrody uspokajały, a nawet pocieszały Nikitę Firsowa, że nie
tylko jego serce leży pogrzebane aż do wiosny. W lutym budząc się z rana
nasłuchiwał, czy nie brzęczą już nowe muchy, a na dworze patrzał w niebo i
na drzewa sąsiedniego ogrodu – może już przylatują pierwsze ptaki z
dalekich krajów. Ale drzewa, trawy i jaja much spały jeszcze w głębi ledwo
poczętych swoich sił.
W połowie lutego Luba powiedziała Nikicie, że egzaminy końcowe
zaczynają się u nich dwudziestego, ponieważ lekarze są bardzo potrzebni i
lud nie ma czasu tak długo na nich czekać, a do marca egzaminy już się
skończą i dlatego niech śnieg leży sobie, a rzeka płynie pod lodem
przynajmniej aż do lipca. Radość ich serca przyjdzie, zanim jeszcze nastanie
ciepło w przyrodzie.
Na ten czas – aż do marca – Nikita postanowił wyjechać z miasta, aby jak
najszybciej przebyć okres dzielący go od pożycia z Lubą. Zgłosił się w
warsztacie meblowym wraz z brygadą stolarzy do naprawiania mebli po
radach wiejskich i wiejskich szkołach.
Ojciec przez ten czas – na marzec – nie spiesząc się zrobił w prezencie dla
młodych dużą szafę, podobną do tej, która stała w mieszkaniu Luby, gdy
matka jej miała zostać narzeczoną ojca Nikity. W oczach starego stolarza
życie powtarzało się już za drugim albo nawet trzecim nawrotem. Można to
zrozumieć, ale zmienić chyba nie można, i ojciec Nikity westchnąwszy
położył szafę na sanki i zawiózł ją do mieszkania narzeczonej swojego syna.
Śnieg pocieplał i tajał w słońcu, ałe stary człowiek był jeszcze silny i ciągnął
sanki uparcie nawet po czarnym ciele obnażonej ziemi. Myślał w głębi duszy,
że i sam na dobrą sprawę mógłby się ożenić z tą dziewczyną, skoro nie śmiał
ożenić się z jej matką, ale jakoś to wstyd, a dom nie jest zbyt dostatni, ażeby
upieścić i przynęcić do siebie taką młodą dziewczynę. I dlatego ojciec Nikity
uważał, że życie bynajmniej nie jest normalne. Na przykład syn dopiero co
przyszedł z wojny i znów wychodzi z domu, tym razem już na zawsze.
Widać, że on, stary, będzie musiał wziąć do domu chociażby żebraczkę z
ulicy – nie dla życia rodzinnego, ale żeby, niby jeż czy królik, było w
mieszkaniu jakieś drugie stworzenie: niechby nawet przeszkadzało żyć i
wnosiło brud do domu, ale bez niego człowiek przestaje był człowiekiem.
Ojciec Nikity oddał Lubie szafę i zapytał ją, kiedy ma przyjść na wesele.
– A jak przyjedzie Nikita. Ja jestem gotowa! – odpowiedziała Luba.
Ojciec nocą poszedł do odległej o dwadzieścia wiorst wsi, gdzie Nikita
pracował przygotowując szkolne ławki. Nikita spał w pustej klasie na
podłodze, ale ojciec go obudził i powiedział mu, że czas iść do miasta. Może
się już żenić.
– Idź, a ja już za ciebie wykończę ławki! – rzekł ojciec.
Nikita włożył czapkę i natychmiast, nie czekając świtu, ruszył piechotą do
powiatowego miasta. Szedł sam przez pustkowia całą drugą połowę nocy;
polny wiatr błąkał się bezładnie w pobliżu niego, to dotykając twarzy, to
dmuchając w plecy, a czasami w ogóle kryjąc się dla odpoczynku w ciszę
przydrożnego rowu. Ziemia na zboczach i na wysoko położonych rolach była
ciemna, śnieg uszedł z niej w niżej położone miejsca, pachniało młodą wodą
i starymi trawami pozostałymi od jesieni. Ale jesień to już zapomniane,
dawne czasy – ziemia była teraz uboga i wolna – będzie rodziła wszystko na
nowo i to jedynie te istnienia, które nigdy nie żyły. Nikita nawet nie spieszył
się do Luby, podobało mu się, że idzie w mrocznym świetle nocy po tej
niepamiętnej wczesnej ziemi, która zapomniała o wszystkich zmarłych na
niej i nie wiedziała, że będzie rodzić w cieple nowego lata.
Nad ranem Nikita podszedł do domu Luby. Lekki zamróz leżał na dachu,
który dobrze pamiętał i na fundamencie z cegieł – Lubie na pewno
przyjemnie teraz spać w rozgrzanej pościeli, więc Nikita przeszedł mimo jej
domu, ażeby nie budzić narzeczonej, nie ostudzić jej ciała dla własnej
przyjemności.
Przed wieczorem tego samego dnia Nikita Firsow i Lubów Kuzniecowa
wzięli w powiatowej radzie ślub, a potem przyszli do pokoju Luby i nie
wiedzieli, co mają robić. Nikita miał teraz wyrzuty sumienia, że przypadło
mu w udziale całkowite szczęście, że człowiek najbliższy mu na świecie chce
żyć w jedności z jego życiem, jak gdyby ukryte w nim było wielkie, cenne
dobro. Przycisnął do siebie rękę Luby i długo ją przytrzymywał, sycił się
ciepłem tej dłoni, czuł przez nią odległe bicie kochającego go serca i myślał o
niepojętej tajemnicy: dlaczego Luba uśmiecha się do niego i kocha go nie
wiadomo za co. Sam odczuwał dokładnie, dlaczego Luba jest mu tak droga.
– Z początku coś zjedzmy! – rzekła Luba i odebrała Nikicie swoją rękę.
Przygotowała dzisiaj coś do zjedzenia. Po ukończeniu akademii dali jej
zwiększony przydział w postaci produktów i pieniędzy.
Nikita zaczął nieśmiało jeść rozmaite smaczne potrawy podane mu przez
żonę. Nie pamiętał, aby kiedykolwiek częstowano go niemal
bezinteresownie, nie zdarzało mu się odwiedzać ludzi dla przyjemności, a w
dodatku jeszcze się u nich najadać.
Podjadłszy sobie Luba pierwsza wstała od stołu. Rozłożyła ramiona, aby
Nikita ją objął, i powiedziała do niego:
– No!
Nikita wstał i objął ją nieśmiało w obawie, że uszkodzi coś w tym
niezwykłym, delikatnym ciele. Luba sama uścisnęła go tak, jakby chciała, ale
Nikita poprosił: „Proszę, zaczekaj, bardzo mnie serce rozbolało” – i Luba
dała mężowi spokój.
Za oknem zapadł zmrok i Nikita chciał rozpalić piecyk, aby oświetlić
pokój, ale Luba powiedziała: „Nie trzeba, przecież już się skończyłam uczyć,
no i dzisiaj jest nasze wesele”. Wtedy Nikita rozścielił łóżko, a Luba
tymczasem rozebrała się przy nim, nie znając wstydu wobec męża. Nikita zaś
poszedł za ojcowską szafę i tam jak najszybciej zdjął z siebie ubranie, a
potem położył się spać obok Luby.
Nazajutrz Nikita wstał skoro świt. Zamiótł pokój, napalił w piecu, ażeby
zagotować wodę w imbryku, przyniósł z sieni w wiadrze wodę do umycia, a
potem już nie wiedział, co ma robić dalej, póki Luba jeszcze śpi. Usiadł na
krześle i ogarnął go smutek: Luba teraz na pewno każe mu iść sobie na
zawsze do ojca, ponieważ, jak się okazuje, trzeba umieć zażywać rozkoszy, a
Nikita nie może dręczyć Luby tylko dla swego szczęścia, bo cała jego siła
tętni mu w sercu i zapiera oddech, nigdzie więcej się nie ujawniając.
Luba obudziła się i zaczęła patrzeć na męża.
– Nie martw się, nie warto – odezwała się z uśmiechem. – Wszystko się
jeszcze ułoży!
– Wiesz co, wyszoruję podłogę – poprosił ją Nikita – bo tu brudno.
– Szoruj – zgodziła się Luba.
„Jaki on żałosny i jakiś słaby z miłości do mnie! – myślała Luba leżąc w
łóżku. – Jak mi jest miły i drogi, niechże nawet zostanę przy nim na zawsze
dziewicą!… Zniosę to. A może kiedyś zacznie mnie mniej kochać i wtedy
nabierze siły!”
Nikita czołgał się po podłodze z mokrą ścierką zmywając brud z desek, a
Luba śmiała się z niego leżąc w łóżku.
„No, to już jestem zamężna!” cieszyła się sama ze siebie i wylazła w
koszuli spod kołdry.
Uporawszy się z pokojem Nikita przy okazji wytarł wilgotną ścierką
wszystkie meble, a potem do zimnej wody w kuble dolał gorącej i wyciągnął
spod łóżka miednicę, aby Luba mogła się nad nią umyć.
Wypiwszy herbatę Luba pocałowała męża w czoło i poszła do pracy w
szpitalu mówiąc, że powróci za jakieś trzy godziny. Nikita dotknął na czole
miejsca, gdzie go pocałowała żona, i został sam. Nie wiedział właściwie,
dlaczego dzisiaj nie poszedł do pracy – wydawało mu się, że teraz wstyd mu
żyć, a może nawet wcale to życie nie jest potrzebne: a więc po co zarabiać
pieniądze? Postanowił jakoś tam dożyć do końca, póki nie uświerknie ze
wstydu i tęsknoty.
Przepatrzywszy wspólne rodzinne zasoby w mieszkaniu Nikita znalazł
żywność i przygotował obiad z jednego dania – krupnik z mięsem. A po tej
robocie położył się na łóżku twarzą do poduszki i zaczął liczyć, ile jeszcze
zostało czasu, aż spłynie lód z rzek, żeby utopić się w Potudani.
– Zaczekam, jak ruszy lód, to już niedługo! – powiedział głośno do siebie,
by się uspokoić, i zaczął drzemać.
Luba przyniosła z pracy prezent: dwie doniczki zimowych kwiatów.
Złożyli jej tam ślubne życzenia lekarze i siostry miłosierdzia. A ona
zachowywała się wobec nich dumnie i tajemniczo jak prawdziwa kobieta.
Młode dziewczyny, siostry i pielęgniarki zazdrościły jej, a pewna bardziej
szczera pracownica szpitalnej apteki zapytała Lubę w zaufaniu, czy to
prawda, czy nie, że miłość to coś nader czarującego, a małżeństwo z miłości
to upajające szczęście? Luba odpowiedziała jej, że wszystko to szczera
prawda i po to ludzie żyją na świecie. Wieczorem mąż z żoną długo
rozmawiali. Luba mówiła, że może będą mieli dzieci, więc trzeba o tym
zawczasu pomyśleć. Nikita obiecał, że zacznie w warsztacie poza godzinami
pracy robić dziecinne meble: stolik, krzesełko i łóżko-kołyskę.
– Rewolucja została już na zawsze, dobrze jest teraz rodzić – mówił Nikita.
– Dzieci już nigdy nie będą nieszczęśliwe!
– Dobrze ci mówić, a przecież to ja będę musiała rodzić! – obraziła się
Luba.
– Będzie bolało? – pytał Nikita. – No to już lepiej nie ródź, nie męcz się…
– Nie, jakoś to zniosę! – decydowała się Luba.
O zmroku posłała łóżko, przy czym, żeby nie było im ciasno, dostawiła do
łóżka dwa krzesła na nogi i kazała mu położyć się w poprzek. Nikita położył
się na wskazanym miejscu, zamilkł, a późną nocą zapłakał przez sen. Luba
jednak długo nie spała, usłyszała, jak płacze, i ostrożnie wytarła senną twarz
Nikity końcem prześcieradła, a z rana, obudziwszy się, Nikita nie pamiętał
swego zmartwienia z nocy.
Od tego czasu ich wspólne życie potoczyło się swoją koleją. Luba w
szpitalu leczyła chorych, a Nikita robił meble dla chłopów. W wolnych
godzinach i w niedziele pracował na podwórzu i w domu, choć Luba nie
prosiła go o to, sama bowiem teraz nie wiedziała dokładnie, czyj to jest dom.
Dawniej należał do jej matki, potem uznano go za własność państwową, ale
państwo zapomniało o domu, nikt ani razu nie przychodził sprawdzić, czy
dom stoi cały, i nie brał pieniędzy za komorne. Nikicie było to obojętne.
Przez znajomych ojca zdobył zieloną farbę-grynszpan i jak tylko ustaliła się
wiosenna pogoda, wymalował na nowo dach i okiennice. Tak samo starannie
naprawił kolejno starą szopę w podwórzu, wrota i płot i zamierzał wykopać
nową piwnicę, ponieważ stara się zawaliła.
Rzeka Potudań ruszyła już. Nikita ze dwa razy chodził na jej brzeg,
przyglądał się płynącym wodom i postanowił nie umierać, dopóki Luba go
jeszcze znosi, a jeśli przestanie go znosić, to on ma czas jeszcze z
umieraniem, bo rzeka zamarznie nie tak szybko. Gospodarskie prace na
podwórzu Nikita zazwyczaj robił powoli, aby nie siedzieć w pokoju i nie
narzucać się niepotrzebnie Lubie. A gdy już napracował się do woli, to
zgarniał w podołek koszuli glinę ze starej piwnicy i szedł z nią do
mieszkania. Tam siadał na podłodze i lepił z gliny figurki i różne przedmioty
do niczego niepodobne i nie mające żadnego przeznaczenia – po prostu
martwe pomysły w postaci góry z wyrastającą z niej głową zwierzęcia albo
też korzenie drzewa, przy czym korzeń zdawał się być zwykłym, ale tak był
splątany, zasupłany, zwijający się swoimi odnogami, sam siebie gryzący i
udręczający, że człowiek, który długo na ten korzeń patrzał, miał ochotę
zasnąć. Nikita pomimo woli uśmiechał się radośnie podczas tej swej glinianej
roboty, a Luba siedziała tuż obok niego na podłodze, reperowała bieliznę,
śpiewała piosenki, które kiedyś słyszała, i od czasu do czasu pieszczotliwie
jedną ręką to głaskała go po głowie, to znów łaskotała pod pachą. Nikita w
takich chwilach czuł, jak ściska mu się łagodnie serce i nie wiedział, czy
pragnie czegoś bardziej wzniosłego i potężnego, czy też życie doprawdy jest
małe, takie, jakie ma już teraz. Ale Luba patrzała na niego znużonymi oczami
pełnymi cierpliwej dobroci, jak gdyby dobro i szczęście stały się dla niej
ciężkim wysiłkiem. A wówczas Nikita zgniatał swoje zabawki, zmieniał je
znowu w glinę i pytał żony, czy nie trzeba napalić w piecu, aby zagotować
wodę na herbatę, lub też pójść coś załatwić…
– Nie trzeba – uśmiechała się Luba. – Sama wszystko zrobię…
I Nikita zdawał sobie sprawę, że życie jest duże i zapewne nie na jego siły,
że nie całe skupiło się w biciu jego serca, że jest bardziej jeszcze interesujące,
silniejsze i droższe w drugim, niedostępnym człowieku. Brał kubeł, szedł po
wodę do miejskiej studni, gdzie woda była czystsza niż w zbiornikach
ulicznych. Niczym, żadną pracą nie mógł przezwyciężyć swego bólu i bał się,
jak w dzieciństwie, nadchodzącej nocy. Nabrawszy wody Nikita z pełnym
wiadrem wstąpił do ojca i posiedział u niego w gościach.
– Cóż to, nie wyprawiliście wesela? – zapytał ojciec. – Załatwiliście to po
cichu, po sowiecku?…
– Jeszcze wyprawimy – obiecał syn. – Wiesz co, zrobimy mały stolik z
krzesełkiem i łóżeczko-kołyskę, pogadaj jutro z majstrem, żeby dał nam
materiał… Bo to wiesz, dzieci pewno będziemy mieli!
– No cóż, można – zgodził się ojciec. – Ale przecież nie powinniście
jeszcze mieć dzieci, nie czas jeszcze…
Po tygodniu Nikita zrobił wszystkie dziecinne mebelki; co wieczór
zostawał po fajrancie i gorliwie pracował. A ojciec wykończył każdą z tych
rzeczy i pomalował.
Luba ustawiła dziecinne umeblowanie w oddzielnym kącie, przyozdobiła
stolik przyszłego dziecka dwiema doniczkami kwiatów, a na oparciu
krzesełka powiesiła nowy haftowany ręcznik. Z wdzięczności za wierność dla
niej i dla jej nie znanych jeszcze dzieci Luba uścisnęła Nikitę, pocałowała go
w szyję, przytuliła się do jego piersi i długo grzała się przy kochającym ją
człowieku, wiedząc, że nic więcej uczynić nie można. A Nikita, kryjąc swoje
uczucia, stał przed nią w milczeniu z opuszczonymi rękami, ponieważ nie
chciał wydawać się silnym, gdy był tak bezradny.
Tej nocy Nikita wcześnie poczuł się wyspany i obudził się nieco po
północy. Długo leżał w ciszy i słuchał bicia zegarów w mieście – pół do
pierwszej, pierwsza, pół do drugiej, trzy razy po jednym uderzeniu. Na niebie
za oknem zaczęło nieznacznie ożywać – to jeszce nie był świt, lecz tylko ruch
ciemności, powolne obnażanie się pustej przestrzeni. Wszystkie rzeczy w
pokoju i nowe mebelki dziecinne też stały się dostrzegalne, ale po przeżyciu
ciemnej nocy wydawały mu się godne litości i znużone, jak gdyby wołały o
pomoc. Luba poruszyła się pod kołdrą i westchnęła; możliwe, że również nie
spała. Na wszelki wypadek Nikita znieruchomiał i zaczął nasłuchiwać.
Jednakże Luba już się nie poruszyła, znów zaczęła równo oddychać i Nikicie
podobało się, że Luba leży koło niego żywa, niezbędna jego sercu i przez sen
nieświadoma, że on, jej mąż, istnieje na świecie. Nikicie, aby żyć,
wystarczała sama świadomość, że nic się nie stało i że jest szczęśliwa.
Zadrzemał spokojnie, pocieszony snem bliskiego, miłego mu człowieka, i
znowu otworzył oczy.
Luba ukradkiem, prawie niedosłyszalnie płakała. Ukryła głowę pod kołdrą i
tam męczyła się samotnie, chcąc zdusić swe strapienie, aby umarło
bezgłośnie. Nikita obrócił się twarzą do Luby i ujrzał, jak żałośnie skuliwszy
się pod kołdrą szybko oddychała pełna udręki. Nikita milczał. Nie każde
strapienie można ukoić; istnieją udręki, które kończą się dopiero wraz z
wyzbytym sił sercem, kończą się w długotrwałej niepamięci albo też w
roztargnieniu wśród bieżących życiowych trosk.
O świcie Luba ucichła. Nikita przeczekał pewien czas, a potem uniósł
koniec kołdry i spojrzał w twarz żony. Spała spokojnie, ciepła, łagodna, z
wyschłymi łzami…
Nikita wstał, ubrał się po cichu i wyszedł. Na świecie zaczynał się
niewyraźny poranek, środkiem ulicy szedł żebrak z pełną sakwą. Nikita
ruszył za tym człowiekiem, ażeby iść z jakimś celem. Żebrak wyszedł za
miasto, kierując się gościńcem ku osadzie Kantemirówka, gdzie od
niepamiętnych czasów odbywały się duże jarmarki i gdzie mieszkali ludzie
zasobni; eo prawda żebrakom dawali tam zawsze niewiele, żywić się trzeba
było w dalszych, biedniackich wsiach, ale za to w Kantemirówce było
ciekawie, można było nic nie robić i żyć na jarmarku samą tylko obserwacją
mnóstwa ludzi, a to na krótko rozpraszało myśli.
Do Kantemirówki żebrak i Nikita przyszli przed samym południem. Przed
wejściem do miasta żebrak siadł nad rowem, otworzył sakwę i wraz z Nikitą
zaczął się posilać, ale w mieście rozeszli się w różne strony, ponieważ żebrak
miał swoje sprawy, a Nikita ich nie miał. Nikita poszedł na jarmark, siadł w
cieniu zamkniętego straganu i przestał myśleć o Lubie, o swoich troskach i o
samym sobie.
Stróż targowiska mieszkał na terenie bazaru już od dwudziestu pięciu lat i
przez wszystkie te lata wraz ze swoją grubą, bezdzietną, starą żoną tłusto
sobie pojadał. Kupcy i sprzedawcy w spółdzielniach dawali mu zawsze co
gorsze resztki i odpadki mięsa, sprzedawali po cenie własnej materiały, a
także przedmioty gospodarcze w rodzaju nici, mydła i tak dalej. On sam już
od dawna przyhandlowywał sobie nieco sprzedając puste wybrakowane
opakowania, zbierał pieniądze i składał je w kasie oszczędności. Do jego
obowiązków należało zmiatanie śmieci z całego targowiska, zmywanie krwi
z lad w straganach rzeźników, sprzątanie publicznego ustępu, a nocami
pilnowanie magazynów i pomieszczeń handlowych. Ale stróż przechadzał się
tylko nocą po targowisku ubrany w ciepły kożuch, a brudne roboty zlecał
nędzarzom i żebrakom, którzy nocowali na targu; żona jego prawie zawsze
wylewała do śmietnika resztki wczorajszego kapuśniaku na mięsie, tak że
stróż zawsze mógł wyżywić jakiegoś ubogiego człowieka za to, że tamten
wysprzątał mu ustęp.
Żona nakazywała mu ustawicznie, aby nie zajmował się brudną robotą,
przecież ma już siwą brodą i jest teraz nie stróżem, ale dozorcą.
Ale czy można nauczyć ustawicznej pracy włóczęgę lub żebraka: raz
popracuje sobie, poje, co mu dadzą, i o jeszcze poprosi, a potem przepada
gdzieś znowu w powiecie.
Ostatnio, już od kilku nocy, stróż wypędzał z targowiska tego samego
człowieka. Kiedy go śpiącego potrącał, tamten wstawał i odchodził bez
słowa, a potem znowu leżał albo też siedział gdzie bądź za skrzynią.
Pewnego razu stróż przez całą noc polował na tego bezdomnego i obudziła
się w nim nawet namiętność, aby zadręczyć, zwyciężyć tego obcego
znużonego człowieka… Ze dwa razy stróż rzucił w niego kijem i trafiał go w
głowę i włóczęga o świcie ukrył się przed nim, na pewno całkiem się oddalił
od targowiska. A z rana stróż znaldzł go znowu, spał na przykryciu dołu za
ustępem, z którego wydobywano nieczystości. Stróż zawołał na śpiącego,
tamten otworzył oczy, nic nie odpowiedział, popatrzał i znowu obojętnie
zadrzemał. Stróż pomyślał, że to niemowa. Pchnął śpiącego w brzuch
końcem laski i pokazał mu ręką, żeby szedł za nim dalej.
W swoim służbowym, czysto utrzymanym mieszkaniu, składającym się z
pokoju z kuchnią, stróż dał niemowie pojeść nieco zimnego kapuśniaku ze
skwarkami, a gdy tamten najadł się, kazał mu wziąć stojącą w sieni miotłę,
łopatę, skrobaczkę, kubeł z wapnem i wysprzątać do czysta klozet publiczny.
Niemowa patrzał na stróża zamglonymi oczami, na pewno był przy tym
jeszcze głuchy… Ale chyba nie, bo zabrał stojące w sieni wszystkie
potrzebne narzędzia i materiały, tak jak mu kazał stróż, a więc słyszał.
Nikita wykonał robotę dokładnie i stróż przyszedł później, aby sprawdzić,
jak mu to poszło; jak na początek okazało się zrobione znośnie i dlatego stróż
zaprowadził Nikitę do konowiązu i polecił mu wybrać nawóz i wywieźć w
taczkach.
W domu stróż-dozorca nakazał swojej żonie, aby nie wylewała teraz do
śmietnika resztek z kolacji i obiadu, ale by zlewała je do oddzielnego
naczynia: niech się tam niemowa pożywia.
– Może go jeszcze każesz położyć spać w pokoju? – zapytała żona stróża.
– A to już zupełnie niepotrzebne! – stwierdził stróż. – Nocować będzie na
dworze: nie jest przecież głuchy, niech sobie leży i nasłuchuje, czy nie idą
złodzieje, jak usłyszy, to przybiegnie mi powiedzieć… Daj mu parciankę,
niech sobie znajdzie miejsce i pościele…
Nikita na targowisku przeżył długi czas. Z początku, odzwyczaiwszy się od
mówienia, zaczął również mniej myśleć, wspominać i udręczać się. Jedynie
od czasu do czasu czuł ucisk w sercu, ale znosił go bez rozpamiętywania i
stopniowo uczucie smutku wyczerpywało się w nim i przemijało. Przywykł
już mieszkać na targowisku, a tłumne zbiegowisko, gwar ludzki, codzienne
wydarzenia odwracały jego uwagę od myślenia o sobie samym i o swoich
sprawach – od jedzenia, wypoczynku i chęci ujrzenia ojca. Nikita stale
pracował; nawet w nocy, kiedy zasypiał w pustej skrzyni pośród zamilkłego
targowiska, przychodził do niego stróż-dozorca i nakazywał mu drzemać i
nasłuchiwać, a nie spać kamiennym snem. „Różnie to bywa – mówił stróż. –
Wczoraj łobuzy dwie deski ze straganu oderwali i pud miodu bez Chleba
zeżarli…” A o świcie Nikita już pracował, spieszył się wymieść targowisko,
zanim zbiorą stę ludzie; w dzień też nie było kiedy jeść; to trzeba było nawóz
przerzucać na miejską podwodę, to kopać nowy dół na pomyje i nieczystości,
to rozbijać stare skrzynie, które stróż otrzymywał za darmo od handlarzy, a
potem oddzielnie deski sprzedawał na wieś – zawsze znajdowała się jakaś
robota.
W połowie lata Nikitę wzięto do więzienia jako podejrzanego o kradzież
farb z mieszczącego się na targu sklepu wiejskiej spółdzielni, ale w śledztwie
uniewinniono go, ponieważ niemowa, człowiek mocno wyczerpany, nazbyt
już był obojętny na oskarżenia. Sędzia śledczy nie dopatrzył się w
charakterze Nikity i w jego skromnej pracy na targowisku jako pomocnika
stróża żadnych oznak łapczywości życia i skłonności do folgowania sobie i
do uciech – nawet w więzieniu nie zjadał wszystkiej strawy. Sędzia śledczy
zrozumiał, że ten człowiek nie zna wartości rzeczy osobistych i społecznych,
a okoliczności sprawy nie dawały wyraźnych poszlak. „Nie warto paskudzić
więzienia takim człowiekiem!” – zdecydował.
Nikita przesiedział w więzieniu zaledwie pięć dni, a potem znów pojawił
się na targowisku. Stróż-dozorca męczył się bez niego robotą i dlatego
ucieszył się, gdy niemowa znów zjawił się na targu przy ladach. Stary
zawołał go do mieszkania i poczęstował świeżym, gorącym kapuśniakiem,
naruszając tym porządek i oszczędny tryb swego gospodarstwa. „Raz sobie
podje, to przecież nas nie zrujnuje! – uspokoił sam siebie stary stróż. – A
później znów przejdzie na dawną zimną strawę i będzie jadł resztki.”
– Idź pozbieraj śmiecie przy straganach kolonialnych – nakazał Nikicie
stróż, kiedy tamten podjadł sobie kapuśniaku.
Nikita ruszył do swej codziennej roboty. Słabo teraz zdawał sobie sprawę z
tego, co się z nim działo, i niewiele myślał, jedynie to, co przypadkiem
przychodziło mu do głowy. Pod jesień zapewne w ogóle zapomni, kim jest, i
widząc dokoła żywy świat nie będzie już więcej miał o nim żadnego
wyobrażenia. Choćby się nawet wszystkim ludziom wydawało, że ten
człowiek żyje sobie na świecie, w rzeczywistości on tylko będzie się tu
znajdował i będzie istniał pogrążony w nieświadomości, w nędzy umysłu, w
obojętności niby w domowym cieple, niby w schronieniu przed śmiertelną
rozpaczą…
Wkrótce po wyjściu z więzienia, już pod koniec lata, gdy noce stały się
dłuższe, Nikita, zgodnie z przepisami, chciał wieczorem zamknąć drzwi do
ustępu, ale stamtąd dał się słyszeć głos:
– Zaczekaj, chłopcze, z zamykaniem!… Czy stąd też kradną?
Nikita poczekał na tego człowieka. Z ustępu wyszedł ojciec z pustym
workiem pod pachą.
– Jak się masz, Nikita! – rzekł ojciec i nagle zapłakał żałośnie, krępując się
swoich łez i nie ocierając ich niczym, aby uważać je za nie istniejące. –
Myśleliśmy, że ty od dawna jesteś nieboszczykiem… Więc żyjesz?
Nikita uścisnął ojca, wychudłego i zaniedbanego, i drgnęło mu serce, które
odwykło od uczuć.
Potem poszli na puste targowisko i usiedli w przejściu między dwoma
straganami.
– A ja tu przyszedłem po kaszę, tu jest tańsza – wyjaśnił ojciec. – Ale
widzisz, spóźniłem się, targ już się skończył… No, teraz przenocuję, a jutro
kupię kaszy i ruszę do domu… A ty co tu robisz?
Nikita chciał odpowiedzieć ojcu, ale wyschło mu w gardle i zapomniał, jak
się mówi. Potem zakaszlał i wyszeptał:
– Ja tak sobie. A Luba żyje?
– Utopiła się w rzece – powiedział ojciec. – Ale ją rybacy od razu zobaczyli
i wyciągnęli, zaczęli ją cucić, była nawet w szpitalu, wydobrzała jakoś.
– A teraz żyje? – zapytał cicho Nikita.
– Jeszcze nie umarła – powiedział ojciec. – Krew jej często z gardła idzie,
pewno przeziębiła się, gdy się topiła. Kiepski czas sobie wybrała, właśnie
pogoda jakoś się zepsuła i woda była zimna…
Ojciec wyjął z kieszeni pajdę chleba, dał połowę synowi i pojedli sobie
trochę na kolację. Nikita milczał, a ojciec rozesłał na ziemi worek i zamierzał
położyć się.
– A ty masz miejsce? – zapytał ojciec. – Bo jak nie, to kładź się na worku, a
ja poleżę na ziemi, nie przeziębię się, jestem stary…
– A dlaczego Luba się topiła? – wyszeptał Nikita.
– Gardło cię boli czy co? – zapytał ojciec. – Przejdzie ci!… Z twojego
powodu rozpaczała i tęskniła za tobą, właśnie dlatego… Przez cały miesiąc
wzdłuż brzegów Potudani chodziła sto wiorst tam i z powrotem. Myślała, że
utonąłeś i wypłyniesz, a ona chciała ciebie zobaczyć. A okazuje się, że ty
mieszkasz tutaj. To źle…
Nikita myślał o Lubie i znów serce jego napełniło się żalem i siłą.
– Nocuj, ojcze, sam – rzekł Nikita. – Ja pójdę popatrzeć na Lubę.
– Idź – zgodził się ojciec. – O tej porze dobrze iść, chłodno. A ja jutro
przyjdę, to pogadamy…
Wyszedłszy z miasteczka Nikita pobiegł bezludnym powiatowym traktem.
Kiedy się znużył, przez pewien czas szedł wolniej, a potem znów w
swobodnym lekkim powietrzu biegł przez ciemne pola.
Późną nocą Nikita zastukał do okna Luby i szarpnął okiennicami, które
pamalował kiedyś zieloną farbą – teraz okiennice wśród ciemnej nocy
wydawały się granatowe. Przylgnął twarzą do szyby. Od białego
prześcieradła, które obsunęło się z łóżka, rozsiewało się po pokoju słabe
światło i Nikita dojrzał dziecinne mebelki, które zrobił z ojcem – były całe. A
wówczas Nikita zastukał mocno we framugę okna. Ale Luba znów się nie
odezwała, nie zbliżyła się do okna, żeby go zobaczyć.
Nikita przełaz! przez furtkę, wszedł do sieni, a potem do pokoju – drzwi nie
były zamknięte. Osoba, która tu mieszkała, nie troszczyła się o uchronienie
majątku przed złodziejami.
Na łóżku leżała Luba ukrywając głowę pod kołdrą.
– Luba! – cicho odezwał się Nikita.
– Co? – zapytała Luba spod kołdry.
Nie spała. Zapewne leżała sama, ogarnięta lękiem i chorobą, albo też
stukanie do okna i głos Nikity uważała za sen.
Nikita usiadł na brzegu łóżka.
– Luba, to ja przyszedłem! – odezwał się Nikita.
Luba odrzuciła kołdrę z twarzy.
– Chodź do mnie zaraz! – poprosiła swym dawnym czułym głosem i
wyciągnęła ręce do Nikity.
Bała się, że wszystko to zaraz zniknie, uchwyciła Nikitę za ręce i
przyciągnęła do siebie.
Nikita objął Lubę z tą mocą, która usiłuje pomieścić drugiego ukochanego
człowieka w głębi swego pragnącego serca, ale wkrótce się opamiętał i wstyd
mu się zrobiło.
– Nic ciebie nie boli? – zapytał Nikita.
– Nie! Nic nie czuję – odpowiedziała Luba.
Zapragnął jej całej, aby się pocieszyła, i nawiedziła go okrutna, żałosna
siła. Jednakże Nikita nie doznał z tej swojej bliskiej miłości z Lubą większej
radości, niż znał ją zazwyczaj, poczuł jedynie, że serce jego panuje teraz w
całym ciele i dzieli się swoją krwią z ubogą, ale konieczną rozkoszą.
Luba poprosiła Nikitę, żeby napalił w piecu, przecież na dworze jeszcze
długo będzie ciemno. Niechby ogień rozświetlał pokój, przecież i tak ona nie
będzie już spała, będzie oczekiwać świtu i patrzeć na Nikitę.
Ale w sieni nie było już drew, więc Nikita oderwał na dworze dwie deski z
komórki, porąbał je na szczapki i napalił w żelaznym piecyku. Gdy ogień
rozgorzał, Nikita otworzył drzwiczki, żeby światło wychodziło na zewnątrz.
Luba wstała z łóżka i usiadła na podłodze naprzeciw Nikity, tam gdzie było
widno.
– Dobrze ci teraz, czy ci nie przykro żyć ze mną? – zapytała.
– Nie, dobrze mi – odrzekł Nikita. – Przywykłem już być z tobą
szczęśliwym.
– Rozpal mocniej w piecu, bo zziębłam – poprosiła Luba.
Była w samej tylko znoszonej nocnej koszuli i wychudłe ciało zziębło w
chłodnej pomroce późnej godziny.
1937
Tłum. Seweryn Pollak
GLINIANY DOM W POWIATOWYM
SADZIE

W powiatowym sadzie stała drewniana kuźnia. Dokoła niej rosły łopiany i


pokrzywy, dalej stały jabłonie i wiśnie, pomiędzy nimi rozkrzewił się agrest i
czarna porzeczka, a najwyższy był klon, wielkie i smutne drzewo, od dawna
żyjące ponad tutejszym burzanem i wszelkimi innymi roślinami okolicznych
zagród i sadów. Sad otoczony był ze wszystkich stron chruścianym płotem, w
jednym tylko miejscu była furtka drewniana, zawieszona na grubym kołku;
furtka ta wychodziła na puste podwórze, na podwórzu zaś znajdował się
biedny dom składający się z kuchni i pokoju, gdzie mieszkał konduktor
pociągu towarowego z żoną i siedmiorgiem dzieci. Na tyłach sadu rosły kępy
sennej trawy i stała gliniana ściana milczącego i jeszcze bardziej
niepozornego domku niż ten, w którym mieszkał konduktor. Do tej ściany z
obu stron przytykały płoty i wraz z gęstą trawą zdawały się strzec tego
tajemniczego gliniano-słomianego domu, gdzie ktoś wiódł ubogi, bezsilny
żywot, a może w ogóle nikogo tam nie było.
Pośrodku glinianej ściany tego domu znajdowało się okno, maleńkie
niczym drzemiące oko; wychodziło ono prosto na sad, na ciszę jego traw i
drzew, na samotność wlokącego się, powolnego czasu.
Pozostałe ściany glinianego domu i jego drzwi znajdowały się za
chruścianym płotem, po drugiej stronie, i tam też rosła trawa, kilka
milczących gęstych krzaków i ciągnął się zapuszczony, zapomniany ogród.
Nie widać było mieszkańców, którzy by wchodzili do tego domu, trzaskali
drzwiami, żyli i zapalali światło w oknie w jesienne wieczory.
Drewniana kuźnia stała na drugim końcu sadu. Pracował tu i mieszkał
nieodstępnie samotny kowal Jaków Jorkin. Miał już teraz blisko pięćdziesiąt
lat, przeżył długie życie, które mu się niemal na nic nie zdało. Pracował
kiedyś jako leśny stróż i przeklął las. Opuszczając na zawsze państwową
izdebkę odwrócił się w kierunku dębowych chaszczy i rzekł:
– Przeklinam cię na wieki wieków, pierś moja zapomni wszystkie twoje
drzewa, grzyby i ścieżki. Głowa moja nie ujrzy cię więcej nawet we śnie!
Uczynił nad szumiącą dąbrową znak krzyża, wyrażający pożegnanie i
pogardę, i poszedł przed siebie, bez żadnego dobytku, wolny. Żeby mieć z
czego się utrzymać, najął się do rozcieralni farb, gdzie pracowały cztery
dziewuchy, dwaj chłopcy i on sam. Rozcierał farbę trzy tygodnie, aż wreszcie
splunął na rozcieracz i zawołał:
– Obyś był po trzykroć przeklęty, trzyj sobie sam! – i skierował się do
drzwi, by zgodnie ze swoim zwyczajem więcej tu nie wrócić.
Na ulicy przyjrzał się z uwagą fabryczce upajając się w duchu myślą, że
nigdy więcej jej nie zobaczy, może więc na odchodnym obdarzyć ją nawet
smętnym uczuciem miłości.
Potem Jaków Sawwicz kopał rowy dla rur kanalizacyjnych w mieście
gubernialnym, dopóki – po trzech dniach – nie uświadomił sobie, że do takiej
pracy nie trzeba być w ogóle człowiekiem: marzenia w jego głowie i nastrój
serca nie znajdowały zastosowania, pracowały tylko znudzone ręce, a nogi
trzymały człowieka w pozycji pionowej niczym posągi pogańskie. Jaków
Sawwicz poradził sobie z miejsca ze swym nowym losem – wziął wypłatę i
oddał łopatę nadzorcy, a ziemi powiedział: „Leż sobie, czekaj cierpliwie, jak
umrę, to się do ciebie zgłoszę”!
Potem Jorkin w obawie przed chłodną zimą najął się jako wodniczy.
Zamieszkał w budce wodniczego z piecem i wydawał teraz woziwodom i
chłopom z targu wodę za małą opłatą. Nie było to trudne zajęcie, byle zarobić
na jedzenie i jakoś to życie przeżyć. Ale w budce wodniczego okno miało
ćwierć arszyna do kwadratu – nikogo nie widać przez nie, zawsze nudno,
wsuwają w kółko grosze i trojaki do państwowej szpary pod ramą
oszronionego okienka. Niewiele tu radości, toteż Jaków Sawwicz pewnego
zimowego wieczora wyszedł z budki i zagapił się na długą kolejkę pustych
wiejskich sani. Dzień targowy dobiegł końca, wieśniacy odjeżdżali do domu
– do ciepłych chat schowanych w śniegu o dziesięć-dwadzieścia wiorst stąd,
w rzecznych dolinach, w zamilkłych wąwozach i pustkowiach; będzie już
późno, kiedy dojadą, zjedzą chleba i otrąb na kolację i położą się spać
słuchając piania pierwszych kogutów. Długa siniejąca ulica miasta
wychodziła na pole, na pierwszy zmierzch nocy rosyjskiej. Już z nastaniem
jesieni niebo pokryło się ciemną, ciepłą powłoką i pozostało niezmiennie
nieruchome, nie było na nim ani gwiazd, ani błyskawic. Psy szczekały przed
sieniąmi właścicieli małych kamieniczek i donosił się dźwięk dzwonów
cerkiewnych świętujących pamięć jakiegoś niepozornego świętego,
mieszczanie ciągnęli do łaźni lub stamtąd wracali, zziębnięte dzieci biedaków
spędzały dzieciństwo na swych podwórzach, bawiąc się tym, co spadło z
nieba lub z przejeżdżających furmanek.
Ostatnie sanie bezimiennego staruszka skryły się w smętnej, ciemnej
przestrzeni. Nieopanowane, tęskne marzenie o bezkresnej włóczędze zaczęło
trapić serce Jakowa Sawwicza. Obliczył dzienny wpływ ze sprzedaży wody,
który należało odnieść do kasy miejskiej. Zebrało się tego sześć rubli i
czterdzieści dwie i pół kopiejki.
– Ech, niech to wszystko diabli wezmą! – powiedział Jaków Sawwicz. –
Będę żyć wedle swego upodobania.
Wziął z budki marynarkę, zgasił lampę i zniknął w ślad za odjeżdżającymi
chłopami.
We wsi Tawołżanka, o czterdzieści wiorst od miasta, spodobała mu się
miła, młoda kobieta, wdowa po zaginionym górniku. Wprowadził się do
chaty jej rodziców, a po jakimś czasie ożenił się z nią i przywiązał ją do
siebie tak, że go pokochała. Nie było w tym nic szczególnego. Wszak kobieta
nie miała się gdzie podziać, dokoła obojętne pole, w chacie bieda, brak rąk
do roboty, każdy ma swoje troski, a człowiek chodzi, milczy – toteż niejeden
nie wytrzymuje, serce rwie się do kogokolwiek i dwoje ludzi rozpoczyna
wspólne życie tuląc się do siebie w swym żalu, odgradzając się od obcych. W
takim to stanie ducha wdowa po górniku powierzyła swój los Jakowowi,
szukając przystani w jego dobroci.
Jaków Sawwicz zaś, na odwrót, bał się wszelkiej przystani jak ciemnej
mogiły. Powiedział tedy do niej:
– No, popłacz sobie teraz po mnie, kruszynko, ze dwa latka, a ja
tymczasem pójdą, skąd przyszedłem…
I Jaków Sawwicz poszedł w świat: pracował w powiecie na bogatych
chłopów, czyścił wagony towarowe na kolei, rąbał mięso u rzeźnika – i
wszędzie, uginając się od pracy, jadał źle, a na ubranie nigdy nie starczało,
choć pożytku jego praca przynosiła niemało. Zmiarkowawszy, że pożyteczna
praca nie jest zyskowna, Jaków Sawwicz zajął się zbieraniem datków na
budowę świątyni Mikołaja-cudotwórcy i wszystkie pieniądze padające do
jego puszki zostawiał sobie na jedzenie i na czarną godzinę, i zaczął żyć w
spokoju i dostatku. Chodził sobie po guberni pośród przyrody, gawędził i
rozmyślał z różnymi ludźmi, i widział, że jego niepotrzebne zajęcie jest
bardziej opłacalne niż praca przynosząca pożytek. I co więcej, ludzie
ofiarowawszy kopiejkę, którą wrzucali do szczeliny puszki, czynili to dla
przyjemności, choć wiedzieli dobrze, że pieniądz to bezpowrotnie stracony i
wątpliwe, czy Bóg im dopomoże. Kiedy zaś Jaków Sawwicz sprzedawał
wodę w budce wodniczego i przychodzili do niego z wiadrami spragnieni, to
wodę nieśli z niechęcią, choć woda była ich powszednią potrzebą, a
cerkiewna puszka to przecież pusta blaszanka.
Uskładawszy sto rubli Jaków Sawwicz udał się do powiatowego miasta,
kupił kiosk z towarem i zaczął handlować zabawkami, błyskotkami i
ozdobami kobiecej twarzy. Wiedział już teraz dobrze, że rzeczy niepotrzebne
cenione są bardziej i kupowane chętniej niźli niezbędne. Interes będzie,
znaczy się, w pełni zyskowny. Nie udało mu się jednak handlować dłużej niż
miesiąc, gdyż aresztowano go i skazano na trzy lata i siedem miesięcy
więzienia za przywłaszczenie sobie pieniędzy cerkiewnych. W więzieniu
Jaków Sawwicz poznał wiele innych jeszcze sposobów walki z
przeciwnościami życia i po odbyciu kary najął się u dwóch kupców do
zbudowania precyzyjnej wagi. Owi kupcy, handlujący alabastrem, wapnem i
różnym paskudztwem, prowadzili wspólny interes, lecz pewnego razu
posprzeczali się pośrodku lata o to, czyja żona jest lepsza i cięższa. Własnej
wadze nie dowierzali, a właściciele innych wag byli oszustami. Nawinął im
się Jaków Sawwicz i zaproponował, że zrobi wagę, która rozstrzygnie, czyja
żona jest lepsza, która lżejsza, a która cięższa. Z początku kupcy chcieli już
dać temu wszystkiemu spokój i nie tracić pieniędzy bez potrzeby: niechaj
jedna z żon będzie grubsza, a druga za to gładsza na gębie – równowaga
zostanie zachowana i obejdzie się bez specjalnego ważenia. Ale jeden z
kupców rozmyślił się.
– Znowu strzela bez prochu – powiedział w rozdrażnieniu. – Towar lubi
gatunek, a nie tylko sam ciężar. Niech ten człowiek zrobi wagę, skoro się
tego podjął: nie będzie zdatna dla bab, przyda się do wapna…
– Twoją babę zważyć to fraszka – powiedział drugi kupiec – ani z przodu,
ani z tyłu nie ma żadnego dobra. A dla mojej trzeba by odlać specjalne
odważniki!
– Moja baba ma twardsze kości, jest bardziej chwatka od twojej.
– Masz ci los – bardziej chwatka! No to kup sobie kleszcze w sklepie
żelaznym i żyj sobie z nimi.
– Zważmy i basta! – zaproponował Jaków Sawwicz.
– Nie będzie krętactwa, a podług sumienia. Dla kobiety można życie
postradać: lepiej zrobić wagę, tak czy inaczej przyda się do wapna.
– Od mojej baby waga rozwali się chyba na dwie części! – powiedział
kupiec, którego żona była widać tęższa.
– A niech się rozwali! – obraził się drugi kupiec. – Co jest cięższe: stare
sadło czy młoda kość? Niech no tylko moja baba naciśnie, zobaczymy, jak
twoja podskoczy do góry!…
Tamten wyjął pięciorublówkę i rzucił na ziemię:
– Ano, zobaczmy, jak twój pączek podrzuci do góry moją babę-pieróg!
Drugi kupiec również nie pożałował pieniędzy ujmując się zazdrośnie za
swoją małżonką i wyjął z kieszeni asygnatę.
– Bzdura, piękna nie zwyciężysz łopianem.
– Ależ moja twoją zwali jednym dychem!
– A co, zdarzało ci się spadać z pierzyny na podłogę?
Ale interes lubi, żeby się kierować sercem, a nie złością, toteż kupcy w
trosce o swój spokój zamówili u Jakowa Sawwicza wagę uczuloną na
kobiety.
Jaków Sawwicz wynajął sobie na lato mieszkanie u konduktora
towarowego – w szopie, w sądzie powiatowym. Wziął ze sklepu instrument i
zabrał się do kucia rzeczy niepotrzebnej, pragnąc się na niej dorobić. Wagę
musiał robić i przerabiać cały rok, gdyż nie mógł w żaden sposób dogodzić
kupcom – ciągle nie zadowalała ich dokładność przyrządu, który miał
zmierzyć ciężar ich żon. Potem Jaków Sawwicz przestał się śpieszyć z pracą
otrzymawszy stopniowo od kupców prawie dwieście rubli, aż kupcy,
poróżniwszy się na wieki o swe żony i o inne jeszcze poważne sprawy,
zerwali ze sobą na zawsze, zubożeli ze złości.
Jaków Sawwicz miał już wtedy w swej szopie piec na zimą, umeblował się,
dokupił jeszcze narzędzi, nakisił kapusty w kadzi, ale nie brał żadnej
zwyczajnej roboty kowalskiej i o niczym nie myślał, lecz czekał, żeby mu się
przytrafiło coś niepotrzebnego i zagadkowego, lecz tym niemniej
koniecznego dla ducha, a więc coś bardzo rentownego.
W ciągu zimy, która tymczasem nastąpiła, Jaków Sawwicz nie otrzymał
odpowiednich zamówień, toteż zaczął się zabawiać wyrabianiem żelaznych
piszczałek i kubków do picia z odchylającym się denkiem, co utrudniało ich
używanie, natomiast ciekawie było nimi czerpać wodę. Wyroby swoje Jaków
Sawwicz sprzedawał na targu, gdzie spotkał kiedyś jednego z dwóch
zubożałych kupców, którym zachciało się wagi do rozstrzygnięcia sporu o
swe żony. Kupiec ten zaczął się napraszać, żeby Jaków Sawwicz przyjął go
na pomocnika, ale Jaków kazał mu najsamprzód znaleźć jakiś obstalunek.
Wkrótce kupiec przyszedł do Jakowa Sawwicza i poradził mu udać się do
popa w soborze katedralnym, tam będzie zamówienie. Rzeczywiście, popi
nosili się z zamiarem złożenia daru archijerejowi, który za pół roku miał
skończyć sto lat, więc należało wymyślić coś wspaniałego i prostego. Jaków
Sawwicz z miejsca wymyślił zegar, który miał chodzić bez nakręcania aż do
końca świata i nadejścia Mesjasza.
Popowi spodobała się taka fantazja, miał jednak wątpliwości: czy nie
byłoby lepiej, żeby zegar nie chodził, lecz stał, bowiem życie na ziemi jest
trwającą krótko udręką; dopiero na dobę przed sądem ostatecznym zegar
uruchomiłby się sam i odmierzał iście boski czas.
– Można i tak! – zgodził się od razu Jaków Sawwicz i dostał sto
dwadzieścia rubli zadatku, umówiwszy się, że pracę wykona za pięć setek.
Jaków Sawwicz pracował sobie powoli, a tymczasem właścicielowi
zagrody, konduktorowi, rodziły się bez przerwy dzieci, i przemieniał się on w
smutnego nędzarza. Jaków Sawwicz nieraz karmił dzieci konduktora
chlebem z wodzianki, bowiem sercu jego ckniło się od łapczywości i
własnego dostatku, i dla urozmaicenia domagało się choć trochę dobroci.
Potem Jaków Sawwicz zrobił dla popów zegar z lanego żelaza, który zgodnie
z umową miał zostać wprawiony w ruch od uderzenia piorunu, i odkupił
wtedy od konduktora całą jego zagrodę za dwieście rubli; konduktor ze swą
rodziną mieszkał dalej, tak jak przedtem, w kuchni i w jednym pokoju, ale
już jako lokator, za pięć rubli miesięcznie.
Od tej chwili Jaków Sawwicz przestał przeklinać swój pobyt na tym padole
i grzał się na słońcu koło własnej kuźni, bacząc, by wszystko było w
porządku, by rosło nawet niepotrzebne zielsko w sadzie, zaprzyjaźnił się
potajemnie z inwentarzem swego podwórza – z chruścianymi płotami,
drzewami, deskami i sterczącymi w nich gwoździami, z każdym
zakamarkiem – i rozmawiał z nimi w myśli, kochając je teraz nieodstępną
miłością niczym królestwo własnego serca i ostateczną przystań. I biedne,
drzemiące przedmioty również coś mu szeptały w odpowiedzi swoimi
spierzchniętymi od milczenia smutnymi wargami, toteż nowy gospodarz tym
bardziej nie mógł pozostawić ich na pastwę smutnego, sierocego losu. Nie
szukał teraz okazji do budowania samych tylko dziwacznych mechanizmów
zaspokajających żądze ciemnej duszy, lecz robił wszystko, co się przytrafiło
– wiadra, brytfanny do ciasta, żelazne okucia, zawiasy do wrót drewnianych i
różne inne rzeczy. Jaków Sawwicz przyjmował teraz każde zamówienie,
ciesząc się z najdrobniejszego. Niegdyś przeklinał wszystkie lasy na ziemi, a
teraz pokochał krzaki i trawy w nabytym przez siebie sadzie; dawniej złościł
go wiatr na wędrownych drogach, a teraz przysłuchiwał się, jak chruści jego
własny płot, ale wiatru nie lubił jak w ogóle każdej niepogody.
Życie toczyło się obok niego w pełnej spokoju powolności; dzieci
konduktora towarowego wyrosły i kradły agrest w sadzie, drewniana kuźnia
pokryła się szronem zapomnienia – drobnym mchem drzewnym, stary klon w
sadzie od kilku już lat nie miał liści na dolnych gałęziach wyschniętych ze
starości – urodził się widać w dawnych czasach, kiedy było tu jeszcze szczere
pole, i przeżył wiek sieroco, z dala od potężnych lasów ojcowskich.
Jaków Sawwicz lubił obchodzić podwórze i sad w letnią noc zaniedbanym
skrajem, gdzie rosły pokrzywy, i patrzeć, jak śpi jego dobytek i nic się z nim
nie dzieje. Na niebie gwiazdy wprawdzie dokądś tam zmierzały, lecz powoli,
a w następną noc były znowu na swoich miejscach. Potem Jaków Sawwicz
zasypiał i w starczym śnie widział siebie, swoją młodość, gładkość swej
twarzy, a wokół rósł rozjuszony wiatrem burzan i głos dawno zmarłej,
smutnej matki dźwięczał nad nim w powietrzu, a on się śmiał. W kuźni
pachnie sadzą i żelazem, za drewnianą ścianą – mrok i rzadki niepokojący
szelest trawianych łodyg, a staruszek śpi na swoim drewnianym łożu z
otwartymi ustami, szczęśliwy, że widział we śnie matkę, dawną przyrodę i
swoją zapomnianą duszę.
Lecz umysł jego, niczym stary stróż, spał czujnie: pewnej nocy usłyszał,
jak chruściany płot skrzypi pod czyimś ciężarem, i Jakowa Sawwicza
wytrącił ze snu jakiś niepokój. Obudził się i zaczął się przysłuchiwać
zbliżającemu się nieszczęściu. Ktoś stąpał drobnym krokiem po miękkiej
trawie i ziemi, zatrzymywał się od czasu do czasu, speszony nieznanym
miejscem, i zastygał. Jakowa Sawwicza ogarnął lęk i zamarł w oczekiwaniu.
Usłyszał, jak nieznana istota oddaliła się od kuźni i jak stamtąd doniosło się
nieśmiałe stukanie do okna w glinianej ścianie małego domku wychodzącego
tą stroną na sad. Jaków Sawwicz sam nie wiedział, kto mieszkał w tym
domu, nie dochodziły stamtąd żadne odgłosy ani światło, ani dym. Ale szyby
były zapaćkane zimą i latem, a więc nikt nie wychodził do sadu, i to mu
wystarczało.
Po chwili milczenia ktoś znowu zapukał do dalekiego okna i zastygł z
pokorą w oczekiwaniu na odpowiedź.
„Może to anioł chodzi po nocy! – pomyślał Jaków Sawwicz. – Któraż to
godzina? – Dotknął po omacku wskazówek wiejskiego zegara: była pierwsza
w nocy. – W sam raz pora na anioły! – doszedł do wniosku. – Trzeba będzie
chyba machnąć na to wszystko ręką i czmychnąć stąd na zawsze!… Co ja tu
robię – ni to życie, ni to umieranie. Dziwy jakieś!”
Wsłuchiwał się dalej. Anioł w dalszym ciągu postukiwał do okna, ale już
coraz rzadziej, i nikt mu nie odpowiadał.
„Zmarznie na kość! – pomyślał Jaków Sawwicz i wstał. – Zimno teraz o
świcie.”
Wyszedł na dwór i zawołał: „Ej, ty, diablątko, chodź no tutaj!” – ale żaden
dźwięk nie wyszedł z jego ust. Ze skrępowania czy też ze strachu mówił
tylko w myślach.
„To ci dopiero heca! – pomyślał Jaków Sawwicz. – Wszystko przez tę
wiarę w Boga, niech ją licho porwie!… Musiał przełazić przez krzewy
owocowe i zniszczył rośliny, sukinsyn.”
Okno w glinianym domu otworzyło się na oścież, razem z ramą, i wysunęła
się stamtąd w kierunku ciemnego sadu czyjaś niepodobna do człowieczej
twarz.
– Już dawno wszystko słyszę! Czego chcesz? – odezwał się smętny głos
staruszki dyszącej słowami nie na zewnątrz, lecz wewnątrz siebie, w puste,
wąskie trzewia.
– Jesteś moją mamą czy nie? – zapytał głos dziecka zmęczonego widać
chodzeniem po ciemnej nocy.
– Ja dla ciebie obca – odpowiedziała staruszka i wstawiła z powrotem ramę
okna w otwór ścienny…
Dziecko postało chwilę, pogładziło ręką glinianą ścianę i poszło w stronę
kuźni, stąpając po pokrzywach nawykłymi do tego nogami.
– Czyj ty jesteś? – spytał je Jaków Sawwicz.
– Niczyj, chodzę i szukam ojca i matki – powiedział chłopiec, który mógł
mieć cztery lub pięć lat.
– A ja myślałem, że jesteś aniołem, draniu jeden!
– Nie, ja jestem niczym – zaprzeczył chłopiec.
– A może złodziej?
– Nie… Ciotka mnie wygryzła, że dużo chleba jem i robią mi się dziury w
portkach. Wyzywa się: Idź sobie, mówi, precz stąd, znajdź sobie rodzoną
matkę i ojca, niech cię karmią i poją wodą. A ja chodzę, chodzę, pytam i
mówię, nikt ich nie zna.
– Kogo? – zapytał Jaków Sawwicz.
– Ani ojca, ani matki. A ciotka pierze mnie za nich kościaną ręką po pysku.
– Ot co – przerwał własne milczenie kowal. – Szkoda, żeś nie anioł.
– Nie szkodzi – odparł chłopczyk.
– A gdzie mogą mieszkać ojciec twój i matka?
– Nikt nie wie, zaraz pójdę dalej się pytać – odpowiedział mały
człowieczek. – Może gdzieś są, dzieci jest przecież dużo na świecie, no i o
jednym zapomnieli.
– Mały jesteś, ale mądrala! – zdziwił się Jaków Sawwicz.
– Zrobiłem się taki niechcący, żyję sobie sam, chodzę i myślę.
– Dawno już tak szukasz rodziców?
– Dawno… Zapomniałem już, gdzie mieszka ciotka. Lepiej by już biła
kością i resztki chleba dawała, bom się wygłodził.
Jaków Sawwicz zapalił światło w kuźni i podniósł małego przybysza, żeby
przyjrzeć się jego twarzy. Chłopczyk ubrany był w spodnie trzymające się na
jednym guziku i koszulę, a czapki i butów nie miał. Wszystko było na nim
zniszczone, materiał się przerzedził, jakby go wichry wysmagały. Twarz
dziecka, pozbawiona jakiejkolwiek warstwy tłuszczu, była chuda i
pomarszczona, szare posępne oczy wyrażały cierpliwość, gotowość do
przyjęcia bez jednej łzy najbardziej nieoczekiwanego ciosu.
– No nic – powiedział Jaków Sawwicz. – Będziesz żyć – i postawił dziecko
na ziemię.
Chłopczyk zamieszkał w kuźni. Jadł tak mało, że Jaków Sawwicz nie
przepędzał go, spodnie zaś i koszulę łatał sam, kiedy darły się ze starości.
Dziecko często majaczyło przez sen jedną i tą samą myślą o matce i ojcu, a
Jaków Sawwicz słuchał i uśmiechał się pod wąsem, bo wiedział, że rodzice
nic nie znaczą, że to tylko marzenie dziecięcego serca.
Po niedługim czasie chłopczyk uzbierał trochę szmat na sąsiednich
podwórzach i uszył worek; do tego worka składał kromki chleba, a potem
któregoś poranka zaczął się żegnać z Jakowem Sawwiczem.
– Pójdę szukać matki, z obcymi nudno żyć.
– Ja ci pójdę! Zleję cię pasem.
– No to ja będę dużo żarł, wtedy sam mnie przepędzisz.
Jaków Sawwicz zamyślił się. Poprosił żonę konduktora towarowego, by
usynowiła chłopca, a on w zamian za to nie będzie od nich brał komornego.
Ale konduktorowa odmówiła – jedzenia jej nie żal, ale swoich dzieci ma
dużo, a o sierotę trzeba się też martwić jak o swojego własnego.
Chłopczyk uspokoił się na jakiś czas i bez niczyjej wiedzy zrobił sobie
trzewiki; do drewnianych podeszew przymocował przyszwy z blachy, potem
uzbierał i nasuszył grzybów i gdzieś tam sobie poszedł. Jaków Sawwicz,
który udawał się na rynek z gotowymi wiadrami, zawrócił go już z ulicy:
– A ty dokąd?
– Mam jedną sprawę.
– Jaką sprawę? Skąd wziąłeś te buciory?
– Sam zrobiłem. Pójdę teraz daleko, w buciorach nogi się nie zmęczą, i już
nigdy do ciebie nie wrócę.
– Fuj, ależ to bydlak! Toć ja jestem twoim ojcem!
Chłopiec spojrzał ostrożnie na starego kowala.
– Ojciec by po mnie zapłakał, tak jak ja płaczę po nim, kiedy ty śpisz… Ty
jesteś dla mnie obcy!…
– Sam jestem sierota – odpowiedział Jaków Sawwicz wzruszony smutkiem
dziecka.
– Dawno już powinieneś być ojcem, ale nie jesteś… Ja czekam, aż dorosnę.
Tylko mało jem, mięso nie trzyma się na mnie. Nie ma z czego przytyć.
– A po co ci to? – przestraszył się Jaków Sawwicz.
– Będę mógł wtedy rodzić dzieci i zostanę z nimi do samej śmierci.
– Ile ty właściwie masz lat?
– Gdyby byli ojciec i matka, toby wiedzieli. Wiedzieliby też, jak mam na
imię, a ja wszystko zapomniałem.
Jaków Sawwicz zawrócił go i chłopiec umilkł. Póki mały nie miał
własnych dzieci, obłaskawiał wróble, karmił je okruchami chleba, prosem i
różnymi odpadami. Wróble jadły, a najadłszy się zaczynały się kłócić i
rozpierzchały się na wszystkie strony, a potem zbierały się znowu razem,
żeby znowu krzątać się we wspólnej potrzebie i bijatyce. Jaków Sawwicz
zrobił dla sieroty żelazną klatkę i chłopczyk zaczął w niej hodować wróble.
Ale wróble żyły niedługo, umierały wnet z tęsknoty kładąc się na wznak.
Wobec tego chłopiec umieszczał je w klatce po dwa i po trzy, żeby mogły
rodzić dzieci, żyć dla nich i nie smucić się. Mimo to wróble kładły się znowu
na wznak i wszystkie umierały. Zastanowiło to samego Jakowa Sawwicza,
ale i on nie wiedział, w czym kryła się tajemnica – wszak nawet słowiki żyją
w klatkach i orły oswajają się, a wróbel plącze się człowiekowi niemal pod
nogami, dlaczego więc w klatce od razu umiera… Na co mu wolność, skoro
fruwa na długość jednego arszyna i spędza całe życie na dwóch
sąsiadujących ze sobą podwórzach? Tymczasem okazuje się, że ten, który
potrafi przelecieć przez morze, potrafi też śpiewać sobie w klatce!
– Niech to wszystko szlag trafi! Znaczy się, jestem jak ten wróbelek! –
powiedział Jaków Sawwicz. – Może by tak znowu dokądś wyruszyć! Ale
przecież wszędzie jedno i to samo – pola i chałupki, obłoki i rzeczułki… No
cóż, jestem wróbel, ale gdybym był innym ptaszkiem, nasiedziałbym się w
klatce.
Chłopiec przestał trzymać wróble w klatce. „Wyście nie ludzie – rzekł do
nich – trzeba się pomęczyć, a nie tak od razu umierać, nie można się z wami
bawić.” Często błądził po sadzie szukając w drzewach, w małych owadach i
nieznanych martwych przedmiotach jakiejś pokrewnej sobie istoty,
przywiązania i wzajemności w rozpaczy, ale złudzenie to nie trwało długo,
bowiem serce jego przepełnione było powagą.
Malec przywierał codziennie twarzą do okna w glinianej ścianie i
wypatrywał, co też tam może być w środku. Stał tam taboret, a na nim wiadro
z wodą i kubek. Obok taboretu znajdowało się drewniane łóżko, na łóżku zaś
siedziała łysa starucha i patrzała przed siebie w pustą przestrzeń białymi, nie
pamiętającymi oczami. Czasami chodziły po niej myszy, pluskwy gryzły ją w
szyję, ale ona prawie nie czuła tego, a może szczędziła siły i dlatego nie
walczyła z nimi. Chłopczyk długo bał się jej, ale pewnego razu starucha
płakała z otwartymi oczyma, wówczas wyjął ramę okienną i wszedł do
glinianego domu. Od tego czasu odwiedzał niemal codziennie staruchę,
zdejmował z niej pluskwy i przepędzał myszy. Starucha nie odzywała się do
chłopca, raz tylko, kiedy zbliżył się do niej, położyła mu lekką niczym
drewno rękę na głowę, na płowe włosy, przebierając je palcami. Wkrótce
chłopiec przywykł do odwiedzin u staruchy, a ona czekała na niego; widział
przez okno, że kiedy nie był u niej dzień lub dwa, starucha siedziała
zasępiona albo płakała. Chłopiec nauczył się myć staruchę, gotował dla niej
kaszę na palenisku kowalskim i uszył czepiec na jej gołą głowę ze starych
rękawic Jakowa Sawwicza, żeby w nocy nie kostniała z zimna.
Raz na tydzień do staruchy przychodziła córka, kobieta niemłoda,
przynosiła jej chleb, zmieniała wodę w wiadrze, po czym wychodziła bez
słowa. Chłopiec dowiedział się, że starucha ma ośmiu synów i pięć córek,
wszyscy już dorośli, a nawet niemłodzi, niektórzy są zamożni, inni biedni, ale
od dawna nikt do niej nie przychodzi poza średnią córką, toteż starucha
zapomniała twarze swoich dzieci, nie pamiętała, ile kto ma lat, i plątała
żywych z umarłymi w niemowlęctwie.
Żeby starucha nie nudziła się, kiedy siedzi sama, chłopiec złapał dla niej
szczygła, zamknął w klatce po wróblach i przyniósł jej w podarunku.
Wyjąwszy jak zwykle okno przedostał się do pokoju. Starucha leżała na
podłodze, na wznak, z oczami otwartymi, ale nie widzącymi. Chłopiec
pochylił się nad nią i zaczął składać jej ręce na piersiach, gołe, odsłonięte
nogi przykrył suknią, powieki zamknął palcem – widział to już nieraz i
wiedział, jak należy się obchodzić z umarłymi. Teraz już nic nie wiązało go z
kowalem, skoro umarła starucha, trzeba jak najprędzej odszukać matkę lub
ojca, żeby nie zaszlochać z rozpaczy.
Wypuścił szczygła z klatki, przelazł przez chruściany płot i poszedł sobie
precz cudzymi ogrodami, nie wziąwszy ze sobą nic i nie najadłszy się przed
wyruszeniem w drogę.
Jaków Sawwicz strasznie zatęsknił za zaginionym chłopcem, ale nie
usiłował go odnaleźć: małoż to rzeczy ginie na świecie. Sam też zginął po
jakimś czasie, kiedy wybuchła rewolucja lutowa. Jaków Sawwicz trafnie
zmiarkował, że rewolucja jest korzystniejsza, zyskowniejsza nawet aniżeli
zegar chodzący wiecznie, i zaczął działać w niej, a półtora roku później został
zabity podczas wojny domowej. Zaciągnął się na ochotnika do czerwonej
artylerii stając po stronie samotnych sierot i ugodziła go druga artyleria, ale
umierał z jasną świadomością, powiedziawszy sobie samemu na pożegnanie:
„Nareszcie odczepiłem się od siebie samego, już dawno należało to zrobić” –
i zacisnął powieki zbolałe od patrzenia na bieg życia.
Osierocony chłopiec wyrósł gdzieś indziej na dużego uczciwego
młodzieńca. Wiele razy przejeżdżał później po tej drodze, gdzie ciągnęły się
kiedyś powiatowe sady i w jednym z nich stała drewniana kuźnia i gliniany
dom staruchy. Nie dowiedział się i nie znalazł nigdy miejsca, w którym
upłynęła część jego dzieciństwa: wokoło – w kraju byłych sierot – wznosiły
się wysokie czyste miasta, szumiały liście nowych drzew, lśniły szosy i
wszędzie pełno było nieznanych i pięknych ludzi. Młodzieniec patrzał na
idących mu naprzeciw i uśmiechał się do nich: wiedział, że pośród nich jest
wiele takich jak on sierot, które po długiej tułaczce tak samo jak on budują
dla siebie upragnioną ojczyznę.
Tłum. René Sliwowski
SKRZYPCE

Do miasta Moskwy szedł Siemion Sartorius. Był to człowiek niewysokiego


wzrostu, o nieregularnym szerokim obliczu przypominającym wiejski
krajobraz. Po ojcu nazywał się nie Sartorius, lecz Żujboroda, i matka chłopka
nosiła go kiedyś w swym łonie wraz z ciepłym przeżutym razowym
Chlebem. Zamiast zwykłego kufereczka i narzędzi ciesielskich Sartorius
niósł w ręku futerał od skrzypiec, ale w futerale tym prócz zimnych blinów i
kawałka mięsa nic nie było.
Szedł piechotą wśród otaczającej go przyrody. Czasu miał przed sobą dużo
– ze czterdzieści lat nieprzerwanego życia; w całym kraju trwała piękna
pogoda, miesiąc czerwiec. Ileż myśli można przemyśleć, przypomnieć to, co
utonęło w niepamięci, przeżyć to, co niewiadome, podczas takiej samotnej
drogi.
W Moskwie Sartorius zjawił się w sekretariacie konserwatorium i okazał
swoje skierowanie. Było tam napisane, że wysyła się towarzysza Siemiona
Jakowlewicza Sartoriusa na naukę; pieniądze za prawo do nauki, jeżeli
takowe trzeba płacić, rada wiejska zapisze na swój rachunek, a zarazem nie
pozostawi bez środków do życia samego Sartoriusa, to znaczy łożyć będzie
na jego utrzymanie dopóty, dopóki trzeba, a także przesyłać mu pieniądze na
oporządzenie i na bieżące rozrywki kulturalne. Rada wiejska prosiła, żeby
przyjąć Sartoriusa jako człowieka bardzo dla niej cennego, który w du-, żej
mierze potrafi rozwiązać grą na skrzypcach trudne zagadnienie życia, jakie –
opowiedzieć nie sposób, bo jak się opowiada, wygląda to
nieprzekonywająco. Teraz jednak jego skrzypce zostały ukradzione i nie ma
ich, jest tylko futerał, ale Sartoriusowi dano pieniądze, żeby sobie kupił
drugie. W razie gdyby się zepsuł charakter Sartoriusa albo jego przekonania
pod wpływem życia publicznego, uprasza się, żeby dać znać, aby pieniądze
społeczne nie poszły na zgubę uczciwego człowieka.
W konserwatorium powiedzieli Sartoriusowi, że teraz lato na świecie, a
przyjmować będą na jesieni, toteż na razie mogą mu dać tylko miejsce w
bursie.
– Człek żyje przecie każdą chwilą, nie ma czasu na czekanie! – powiedział
Sartorius.
– No, jak pan chce – oświadczył urzędnik. – Więc co, napisać skierowanie
do akademika czy jak?
– Co ja tam mam do chcenia – odparł niezadowolony Sartorius. – Czekajcie
mnie na jesieni, wtedy się zobaczy…
Sartorius opuścił konserwatorium i zaczął chodzić po sklepach, żeby sobie
znaleźć nowe skrzypce. Wypróbowywał je wedle brzmienia i wyczucia
materiału, ale jakoś nie przypadały mu do gustu, nuty dźwięczały, ale nie
wychodziły z pudła w przestrzeń.
Kiedy tak wędrował po mieście, wszędzie spostrzegał szczęśliwe,
niespokojne lub tajemnicze twarze i wydawały mu się one bardzo piękne.
Myślał sobie, że zadaniem muzyki jest wyrażenie różnorodnego życia
innych, a nie tylko swojego – swojego za mało. Zastanawiał się, w kogo
spośród spotkanych ludzi winien się przeistoczyć, by wniknąć w cudzą
tajemnicę i zdobyć ją dla muzyki.
Wyobrażenie innej duszy, tajemne odczucie nowego wcielenia nie
opuszczało go. Dumał o myślach powstałych w innej głowie, stąpał nie
swoim krokiem i cieszył się żarliwie ukształtowanym już sercem.
Pewne urodziwe dziewczę, z którym można by przeżyć pół życia, poradziło
Sartoriusowi, aby pojechał na rynek Krestowski: czasami przynoszą tam na
sprzedaż instrumenty, ona sama uczy się w technikum muzycznym, ale nie
gry na skrzypcach.
Rynek Krestowski pełen był handlujących żebraków i zakamuflowanych
burżujów, którzy z zimną pasją i ryzykancką rozpaczą zdobywali swój chleb.
Smrodliwe powietrze unosiło się nad tłumnym zbiegowiskiem stojących tu i
monotonnie mruczących ludzi: niektórzy oferowali nędzne rzeczy
przyciskając je rękoma do piersi, inni targowali się drapieżnie, macali towar
palcami, udręczeni, licząc, że go posiądą na wieki. Sprzedawano tu garderobę
staromodnego kroju, przesypaną specjalnym proszkiem, zachowaną
troskliwie przez dziesięciolecia na ostrożnym ciele; były tu futra, co w
zapobiegliwych czasach rewolucji przeszły przez tyle rąk, że nie starczyłoby
równika ziemskiego globu, by wymierzyć ich wędrówkę pomiędzy ludźmi.
W ciżbie handlowano też takimi rzeczami, które raz na zawsze wyszły z
użycia, na przykład szlafrokami po jakichś niezwykłych kobietach, ozdobami
od chrzcielnic, w których chrzczono niemowlęta, surdutami nie żyjących już
frantów, brelokami do łańcuszków noszonych na brzuchu…
W specjalnym kramie sprzedawano oryginalne barwne portrety i
reprodukcje dzieł sztuki. Portrety przedstawiały dawno zmarłych mieszczan,
a także oblubieńców z oblubienicami z okolic podmoskiewskich.
Samouwielbienie promieniowało z ich twarzy, zadowolenie z życia
rozsadzało ich, dumni byli ze swego życia niczym z medalu za wybitne
zasługi. Czasami za tymi postaciami widniała cerkiew w krajobrazie i rosły
dęby dawno minionego łata. Jeden obraz był wielkiego rozmiaru i wisiał na
dwóch listwach. Obraz przedstawiał ni to chłopa, ni to kupca, nie biednego,
ale niechlujnego i bosego. Stał na drewnianym lichym ganku, koszulę
podwiewał mu wiatr, w rzadkiej, od dawien dawna zapuszczonej bródce
widać było śmieci i słomę, patrzył gdzieś obojętnie w odludny świat, gdzie
blade słońce wschodziło czy też zachodziło. Chłop dopiero co się przebudził
ze snu, a teraz wyszedł na przechód i zaraz znowu wróci, żeby zapaść w sen
bez marzeń, żeby jak najprędzej przeżyć to życie nie myśląc o nim wcale.
Sartorius długo stał zatopiony w kontemplacji tych ludzi minionych czasów.
Dalej sprzedawano rzeźby, filiżanki, talerze, trójnogi do zawieszania
kociołków nad ogniem, balaski od jakiejś balustrady, gwicht ważący
dwanaście dawnych pudów, płytę z lanego żelaza, odkopaną tutaj, na
miejscu, tak że widać było tylko jeden jej koniec, a reszta była w ziemi; obok
siedzieli w kucki ostatni prywatni sprzedawcy farb i olejów, zwolnieni z
pracy wykolejeni ślusarze opylali własnoręcznie zmajstrowane imadła,
drewniane kliny, młotki, przygarść gwoździ.
Drobne rzezimieszki wałęsały się między kundmanami a sprzedawcami,
porywały z rąk perkal, stare walonki, bułki, pojedynczy kalosz i zmykały w
gąszcz snujących się we wszystkie strony ciał, żeby zarobić półrublówkę czy
rubla na każdej kradzieży. W głębi targowiska rozbrzmiewały czasami
okrzyki rozpaczy, ale nikt się tam nie rzucał na pomoc i tuż obok cudzego
nieszczęścia ludzie handlowali i kupowali, bo ich własna niedola wymagała
natychmiastowej pociechy.
Jakiś niepozorny mężczyzna stał niemal bez ruchu, potrącany jedynie przez
kotłującą się ciżbę. Sartorius natknął się na niego już po raz wtóry i podszedł
do niego.
– Kartki na chleb – wyrzekł jakby do siebie ów nieruchomy człowiek.
– Po czemu? – zapytał Sartorius.
– Dwadzieścia pięć rubli, pierwsza kategoria.
– Ano, daj no jedną – poprosił Sartorius, któremu zachciało się wydać
trochę pieniędzy na cokolwiek.
Handlarz wyjął ostrożnie z bocznej kieszeni kopertę z nadrukiem: „Pełny
program Mechanobra”. Wewnątrz programu zasunięta była maleńka kartka
na chleb. Ten sam handlarz zaofiarował się Sartoriusowi za jednym
zachodem wyszukać również skrzypce, ale Sartorius nabył później skrzypce
u jakiegoś człowieka, który chciał wymienić swój instrument na rosówki do
łowienia ryb i gderał na wszystkich przechodniów jak na wrogów państwa.
Przed kupnem Sartorius chciał wypróbować skrzypce, ale ciasnota
przeszkadzała mu; wszedł tedy po schodkach do budki milicjanta, milicjant
stanął z boku i zrobił miejsce grajkowi. Z wysokości tej nadbudówki
Sartorius zaczął grać; na dole nikt go nie słuchał: od dawna już oswojono się
tu z różnymi dziwactwami. Ale te przypadkiem znalezione skrzypce grały
pięknie. Sporządzone były z ciemnego tworzywa cięższego od drzewa, z
wyglądu dość prostackie, same z siebie dobywały ton bardziej szlachetny i
czuły, niż to potrafił grajek. Sartorius sam słuchał ich śpiewu jak postronny
słuchacz i dziwił się, że całe powietrze wokół wibrowało od słabego
pociągnięcia smyczkiem, a ludzie wcale na to nie zwracali uwagi. Zasięgnął
w tej sprawie zdania milicjanta i ten mu wyjaśnił:
– Czego chcesz, wałęsają się tu różne niedobitki burżuazyjno, wyznaczono
im miejsce w tej przegródce i smęcą się same jedne.
– A dlaczego nie wezmą się do roboty? – zapytał Sartorius.
– Jak by ci tu powiedzieć! – milicjant wpatrzył się w głąb ciżby. – Jednego
zmieni słowo, drugiego kara – ci już od dawna żyją jak ludzie. A inny tylko
śmierci posłucha, więc żeby stać się człowiekiem, musiałby się na nowo
narodzić… Nudno tu, obywatelu, idźże swoją drogą, nie przeszkadzaj mi w
pełnieniu moich obowiązków służbowych…
Sartorius zgarbił się przygnębiony i porzucił na zawsze rynek Krestowski.
Tego miejsca też wkrótce nie będzie, jak nie ma już panny Anny Wasiliewny
Striżowej, jak umarł niechlujny i bosy kupiec, co siusiał z ganku w bezludny,
okutany niepogodą świat.
Od tej pory Sartorius pozostał w Moskwie. Już sam tłum na ulicach
podniecał jego duchowe siły, kroczył wśród ciżby jak urzeczony i odczuwał
jej emanujące ciepłem ciało.
Do późnej nocy Sartorius nie myślał o schronieniu i chodził ze skrzypcami
niesiony nurtem ogólnego ruchu wśród światła, czystości i ciepła. Czuł, że
zginąć tutaj, pozostać niedostrzeżonym, bez pożywienia i opieki nie można,
jeżeli nie czuje się w sobie wrogości do ludzi.
Drugiego wieczoru Sartorius wyszedł na bulwar, gdzie stoi pomnik
Puszkina. Zostawił futerał na dole i wszedł na piedestał pomnika, na
wysokość wszystkich jego stopni. Zagrał stamtąd, wyobrażając sobie, że
słucha go cała Moskwa, swój ulubiony utwór o wróblu, który pofrunął za
zwykłym ziarnem gdzieś niedaleko i najadł się tam do syta pośród
niezliczonych stworzeń. Ale skrzypce zagrały jakby same, skrzypek podążył
ostrożnie za ich coraz bardziej skomplikowaną melodią – motyw muzyczny
rozszerzył się i los wróbla się zmienił. Nie doleciał do pobliskiego pokarmu:
żywioł wiatru porwał go i uniósł w dal, w burzę, i wróbel zdrętwiał cały od
szybkości swego lotu, ale spotkał noc – ciemności zakryły przed nim
przestrzeń i wysokość, rozgrzał się, usnął, skulił się we śnie w maleńki
kłębuszek i upadł w dół, w gaj, na delikatną gałązkę, a zbudził się w ciszy, o
brzasku nieznanego dnia, wśród radujących się nieznajomych mu ptaków.
Przechodnie stali zasłuchani w muzykę grajka; do jego futerału popłynęły
strumieniem datki; Sartorius zawstydził się i nie wiedział, co ma zrobić z
pieniędzmi, nie był wszak żebrakiem.
Młoda robotnica pracująca przy budowie metra słuchała w zasmuceniu
Sartoriusa. Miała na sobie męskie ubranie robocze, szpecące jej kobiecą
postać, a twarz jej była mądra i śliczna; jasność serca błyszczała w jej
spojrzeniu, ślady gliny i smaru od pracy pod ziemią nie przynosiły szkody jej
ciału, lecz zdobiły je jak godło honoru i cnoty.
Grając muzyk patrzył na młodą robotnicę obojętnie i bez żadnej uwagi, nie
olśnił go żaden jej urok. Jako artysta odczuwał zawsze w swej duszy jeszcze
piękniejszy, męski czar, co pociągał wolę wzwyż, ponad pospolite uciechy.
Kiedy skończył grę, z jego oczu popłynęły łzy – jemu samemu spodobała się
muzyka i uległ wzruszeniu, ale liczni jego słuchacze mieli uśmiech na
twarzy, a młoda robotnica z budowy metra nawet się śmiała.
Sartorius zszedł z piedestału i ze złością zwrócił się do niej:
– Ej, ty, publiczność! Myśleć jeszcze nie potrafi, a już się natrząsa z
uczucia… Miernoty!
– Toć to nie pan gra, pan tak nie potrafi! – odparła robotnica. – Znam te
skrzypce, na nich to i ja potrafię grać.
– Nie takim jak ty dziewuchom sądzić. Ładnaś, ale tylko na gębie.
– A, to pan taki! – zagadkowo wycedziła dziewczyna. – Zdaje się panu, że
z pana wielki muzyk, a w gruncie rzeczy tylko nudny samochwała…
Odeszła od niego do swoich spraw, a on poszedł za nią aż do samego jej
mieszkania, póki się w nim nie skryła. Wtedy Sartorius zapamiętał sobie,
gdzie mieszka ta robotnica, wsiadł do tramwaju i pojechał daleko za miasto.
Chodził tam i męczył się, siedział koło łanu żyta, grał w zupełnej ciszy i
samotności na skrzypcach i nie mógł pojąć ich konstrukcji; dlaczego,
pobudzone jego graniem, same zaczynają potem grać i nie są mu całkowicie
posłuszne. Nie znał fizyki ani techniki, mógł odczuwać jedynie namiętności
duszy i niespokojne, wytężone bicie człowieczego serca. W oddaleniu
Moskwa łagodnie szumiała jak poważna muzyka; jej elektryczną łunę strop
nieba odbijał z powrotem na ziemię – i już tylko najsłabszy odblask
dochodził do łanu żyta, kładł się na jego kłosach jak wczesny, niepewny
brzask. Ale była jeszcze późna noc. Sartorius słuchał w ekstazie dalekiej
Moskwy, patrzył na elektryczną zorzę na niebie i rozmyślał, że wszystko to
jest tajemną muzyką, i znowu zaczynał grać na swoich skrzypcach.
Robotnica z budowy metra, Lida Osipowa, która słuchała muzyki
Sartoriusa przy pomniku Puszkina, mieszkała na czwartym piętrze nowego
domu w dwóch niedużych pokojach. W domu tym mieszkali lotnicy,
konstruktorzy, różni inżynierowie, filozofowie, teoretycy ekonomii i ludzie
innych zawodów. Okna jej mieszkania wychodziły ponad sąsiednie dachy
Moskwy i często się zdarzało, że Lida powróciwszy ze swej zmiany i
umywszy się kładła się na parapecie okna. Włosy jej zwisały w dół, a ona
nasłuchiwała, jak szumi wszechwieczne miasto w swojej tryumfalnej energii.
A kiedy podnosiła głowę, widziała, jak wschodzi pustynny, ubogi księżyc na
zagasłe niebo i czuła w sobie gorący nurt życia. Jej wyobraźnia pracowała
nieustannie i nigdy jeszcze nie uległa zmęczeniu – czuła, że w jej mózgu
zachodzą przeróżne procesy i brała w nich udział w myśli; w samotności
ogarniała cały świat swoją czujną uwagą, pilnowała świateł latarni, żeby nie
gasły, rozmyślała o maszynach, dniem i nocą wytężając swoją moc, żeby
płonęło światło w ciemności, żeby można było czytać, by motory mełły żyto
na jutrzejszy wypiek chleba, by pod ciśnieniem wznosiła się woda w rurach
do ciepłych natrysków w salach tańca i rodził się zalążek lepszego życia,
żeby wreszcie jaśniało ogniem i błyszczało radością miasto jej młodości,
wszechziemska metropolia pracy ludzkiej, rozumu i człowieczeństwa. Lida
Osipowa sama pragnęła przeżyć to życie i radować się nim, czuwać nad jego
pomyślnością – dzień i noc stać przy dźwigni hamulca parowozu, wozić ludzi
zdążających na spotkanie, naprawiać rurę wodociągu, kierować walcem
drogowym, by wygładzić nową asfaltową jezdnię, odważać lekarstwa dla
chorych na wadze analitycznej i zgasnąć w porę lampą nad czyimś
pocałunkiem.
Kiedy Lida wychylała się przez okno w owe samotne wieczory, z dołu
pozdrawiali ją okrzykami przechodnie, wołali ją, by szła z nimi we wczesny
letni zmrok, obiecywali jej pokazać wszystkie atrakcje Parku Kultury i
Wypoczynku i kupić kwiaty. Lida śmiała się i nie chciała iść.
Później Lida widziała z góry, jak zaczynały się zaludniać sąsiednie dachy
domów. Przez strychy na kryte blachą dachy wychodziły rodziny, rozścielały
koce i układały się do snu na powietrzu, a dzieci umieszczano pomiędzy
ojcem i matką; w zakamarkach zaś dachów, gdzieś między dymnikiem a
kominem, szukały samotności młode pary i pozostawały tam do poranka nie
zmrużywszy oczu – poniżej gwiazd, ale ponad ludzką ciżbą.
Drzwi od swego mieszkania Lida często zapominała zamykać. Pewnego
razu zastała nieznajomego człowieka, który spał z ukrytą twarzą na podłodze
na swojej zwierzchniej odzieży. Lida poczekała, aż odwróci twarz, i wtedy
poznała grajka, który grał przy pomniku Puszkina. Sartorius przyszedł tutaj
bez pytania, a skrzypce schował w ubikacji. Gdy się obudził, powiedział, że
chce u niej pomieszkać; miejsca tu dużo i podoba mu się. Lida nie odezwała
się i dała lokatorowi poduszkę i koc. Sartorius zamieszkał u niej; po nocach
wstawał i na palcach podchodził do pogrążonej we śnie Lidy, żeby ją okryć
kołdrą, bo kręciła się przez sen, odkrywała i ziębła.
Po kilku dniach życia w mieszkaniu Osipowej skrzypek naprawiał już
zdarte obcasy pantofli Lidy, po kryjomu czyścił jej z kurzu jesionkę,
podgrzewał herbatę i z radością czekał na przebudzenie się gospodyni. Lida z
początku krzyczała na skrzypka za podlizywanie się, a potem, żeby
wykorzenić taką służalczość, wprowadziła ze swoim lokatorem prosty
rozrachunek: zaczęła mu cerować skarpetki, a nawet golić żyletką szczecinę
na policzkach.
A kiedy Lida wychodziła, Sartorius zaczynał cicho grać na skrzypcach,
usiłując pojąć ich czarodziejską budowę. Na oko skrzypce były zwyczajne i
tanie, a przecież ich tony budziły rezonans w szybach, ścianach, meblach, w
żyrandolu, pustym powietrzu – i wszystko to współgrało niczym symfonia.
Ale w obecności Lidy Sartorius bał się grać. Nie ośmielił się ani razu zapytać
o tajemnicę swojego instrumentu i co oznaczały jej drwiące słowa koło
pomnika. Sartorius zrozumiał jednakże, że o prawdzie nowej muzyki,
śpiewającej w każdym tworzywie niczym żywe uczucie, może się dowiedzieć
od tej czarnowłosej dziewczyny, a więcej od nikogo. Po to właśnie przyszedł,
zamieszkał u niej i starał się pokochać ją we wszystkim.
Wkrótce Sartorius dowiedział się, że Lida pracuje jako technik przy
wiertarkach, i dodało mu to odwagi, by u niej pozostać, jako że była
człowiekiem wykształconym.
Pewnej nocy, kiedy okrywał ją jak zwykle we śnie, usłyszał jej szczęśliwy
śmiech i czuły, niewyraźny szept.
Zapytał wtedy:
– A czyje tę skrzypce, moja kochana?
Lida otworzyła oczy.
– Bo co?
– Muszę wiedzieć!
– Co musisz wiedzieć? – oprzytomniała Lida. – Nie pali się! Powiem ci
jutro. – I zasnęła z powrotem.
Rano powiedziała Sartoriusowi, że wieczorem będzie bał i żeby poszedł
tam ze skrzypcami: czy mu się nie uprzykrzy tak wałkonić się do samej
jesieni?
– A czyje to skrzypce, moja kochana? – zapytał Sartorius. – Powiedz,
proszę cię.
Lida powoli obrzuciła skrzypce wzrokiem.
– Co za kochana?! Cóż to znów nowego? Skrzypce te zrobione są z
odpadków w laboratorium mojego narzeczonego, i to dla niego jestem
kochana, rozumie pan?
– Rozumiem – powiedział Sartorius. – Nie jestem przecież mieszczuchem.
Jestem człowiekiem nie takim jak inni!
– To widać! – rzekła Lida lekceważąco i bez urazy.
Wieczorem w klubie rejonowym komsomołu zebrali się młodzi naukowcy,
inżynierowie, lotnicy, lekarze, pedagodzy, artyści i wybitni robotnicy
nowych fabryk. Nie mieli więcej niż dwadzieścia siedem – trzydzieści lat, ale
każdy był już znany w kraju, w nowym świecie, i każdy czuł się skrępowany
tą zbyt wczesną sławą, co przeszkadzało im żyć i przydawało ich twarzom
wyraz nadmiernego podniecenia. Pracownicy klubu ustawili odpowiednio
meble w salach: w jednej miało się odbyć posiedzenie, w drugiej pogawędka
i przyjęcie.
Jako jeden z pierwszych przyszedł dwudziestoczteroletni inżynier
Połuwarow z komsomołką Kuźminą, pianistką, zawsze zadumaną od
przebywania w świecie muzyki.
– Chodźmy, przekąsimy cokolwiek! – zaproponował Połuwarow.
– Przekąsimy – z niewieścią uległością zgodziła się Kuźmina.
Poszli do bufetu. Tam Połuwarow, rumiany, tęgi, lubiący dobrze zjeść,
wziął parę kanapek z kiełbasą, a Kuźmina tylko dwa ciastka, żyła bowiem dla
muzyki, a nie dla trawienia.
Wkrótce nadeszło jednocześnie z dziesięć osób: podróżnik Gołowacz,
mechanik Haussman, dwie dziewczyny, przyjaciółki – obie hydrauliczki z
budowy kanału Moskwa—Wołga, meteorolog służby lotnictwa Wieczkin,
konstruktor silników pracujących na dużych wysokościach Muldbauer,
elektrotechnik Guńkin z żoną, za nimi znowu dały się słyszeć głosy i
przyszło jeszcze kilka osób, wśród nich Lida Osipowa ze skrzypkiem
Sartoriusem.
Najpóźniej zjawił się w klubie chirurg Sambikin. Dopiero co wrócił z
kliniki, gdzie dokonywał trepanacji czaszki maleńkiemu dziecku, i teraz
przyszedł przygnębiony niedoskonałością budowy ciała ludzkiego.
Moskiewska noc jarzyła się pełną skupienia ciemnością, wspomagana
napięciem dalekich maszyn. Pulsujące powietrze, rozgrzane ciepłem
milionów ludzi, ich tęsknotą, przenikało do serca Sambikina. Popatrzył na
gwiazdy, w czarowną otchłań mroku, i wyszeptał stare słowa, które znał ze
słyszenia: „Mój Boże!”
Potem udał się do sali, gdzie się zebrali jego rówieśnicy i koledzy.
Sambikin miał wygłosić referat o ostatnich pracach tego instytutu, w którym
był zatrudniony. Tematem jego referatu była nieśmiertelność człowieka.
W drugim rzędzie siedziała młoda kobieta o pociągającej twarzy, a obok
niej skrzypek ze swoim instrumentem. Uśmiech młodości i nieświadomy czar
upiększały ją, ale ona tego nie dostrzegała. Sambikin i jego kolega z instytutu
chcieli przedłużyć siłę życia, a może nawet zdobyć jej wieczne trwanie.
Sambikin znalazł w okolicach serca nikłe ślady nieznanej substancji, która go
zadziwiła. Zbadał ją i odkrył, że substancja ta posiada moc pobudzania
słabnącego życia, że w chwili śmierci w ciele człowieka otwiera się jakby
jakaś tajemnicza śluza i po całym organizmie rozlewa się osobliwa ciecz,
troskliwie chroniona przez całe życie aż do chwili największego
niebezpieczeństwa.
Wędrujący promień dalekiego reflektora zatrzymał się przypadkiem na
ogromnych oknach klubu. W zapadłej ciszy słychać było, jak biją w pale i
wydmuchują ulatniającą się parę potężne katary na rzece Moskwie.
Lida Osipowa zaczęła się niepokoić i odwracała głowę w stronę każdego,
kto wchodził do sali. Kilka razy szła do telefonu, by zadzwonić do tego, kogo
oczekiwała, ale nikt jej stamtąd nie odpowiadał, widocznie zepsuł się aparat, i
wracała ukrywając swój smutek.
Później wszyscy goście przeszli do drugiej sali, gdzie stał stół nakryty do
ogólnej kolacji, i tam znowu rozpoczęła się dyskusja o nieśmiertelności, o
przedhistorycznych jednookich cyklopach, tych pierwszych proletariuszach,
co założyli Grecję i wznieśli olimpijskie wzgórza, i o tym, że Zeus był tylko
galernikiem z wyłupionym okiem, którego czciła później mądra arystokracja
„za jego czyny, zbudowanie całego kraju, i na inne tematy”. Sartorius siedział
i napełniał się wiedzą jak pusty worek, w którym żyły tylko niedostrzegalnie
duchy przelotnych uczuć.
Kwiaty, którym powolne umieranie nadawało wygląd zadumanych, stały co
pół metra wydzielając pośmiertny aromat. Żony konstruktorów i młode
kobiety – inżynierowie, filozofowie, brygadierzy, dziesiętnicy – były odziane
w najcieńszy jedwab republiki. Lida Osipowa miała na sobie błękitną
jedwabną suknię, która ważyła zaledwie koło dziesięciu gramów, a uszyta
była tak misternie, że nawet tętno arterii Lidy i niepokój jej serca zaznaczały
się na sukni falowaniem jedwabiu. Wszyscy mężczyźni, nie wyłączając
niedbałego Sambikina i zarośniętego meteorologa Wieczkina, przyszli w
garniturach z doskonałego materiału, skromnych i drogich; ubierać się licho i
niechlujnie byłoby obrazą dla kraju, który żywił i odziewał tu obecnych tym,
co miał najlepszego.
Sambikin poprosił Sartoriusa, żeby zagrał cokolwiek – bo po cóż przyniósł
ze sobą skrzypce?
Sartorius wstał i z klarowną, pełną szczęśliwości mocą zagrał swoją
muzykę – pośród młodej Moskwy, w jej gwarną noc, ponad głowami
zamilkłych ludzi, pięknych z natury albo którym piękności przydawała
młodość i entuzjazm. Cały świat wokół niego stał się nagle surowy i
nieprzejednany – tworzyły go same tylko twarde i ciężkie przedmioty,
brutalna, sroga potęga działała z takim gniewem, że sama wpadała w rozpacz
i płakała ludzkim, zamierającym głosem na krawędzi własnego milczenia. I
znowu ta siła dźwigała się ze swego żelaznego piedestału i z szybkością
okrzyku druzgotała jakiegoś swojego zimnego, kamiennego wroga, który
wypełnił martwym swoim ciałem nieskończoność. A przecież ta muzyka,
choć zatracała wszelką melodię i przechodziła w zgrzytliwy wrzask natarcia,
miała jednak rytm zwyczajnego ludzkiego serca i była prosta.
Lecz grając Sartorius nie mógł pojąć swojego instrumentu: dlaczego
skrzypce grały lepiej, niż on potrafił, dlaczego martwe i liche tworzywo
instrumentu dobywało z siebie dodatkowe żywe tony, które nie grały na
temat, lecz go pogłębiały i były kunsztowniejsze, niżby to sprawić mogła
ręka skrzypka. Ręka Sartoriusa wprawiała tylko w wibrację skrzypce, a
śpiewały i prowadziły melodię one same przybierając sobie do pomocy
utajoną harmonię przestworzy, a całe niebo stawało się wtedy ekranem dla
muzyki, budząc w ciemnej istocie przyrody odzew na wzruszenie ludzkiego
serca.
Lida zasłoniła twarz rękami i zapłakała, nie mając siły dłużej ukrywać
swego niepokoju. Wtedy wszyscy obecni wstali ze swoich miejsc i podeszli
do niej. Sartorius opuścił skrzypce w rozterce. Ogólna radość spotkania
rozwiała się.
– Posłuchajcie – zwróciła się Osipowa do bliżej stojących kolegów. – Który
z was ma samochód? Muszę jechać…
– Zaraz będzie – powiedział Sambikin.
Wezwał telefonicznie auto. W dziesięć minut potem. Lida Osipowa,
Sambikin i Sartorius pojechali wedle wskazówek Lidy.
W rejonie placu Kałanczewskiego samochód skręcił w zaciszny zaułek i
zatrzymał się. Dalej nie można było jechać – stały tam wozy straży ogniowej,
choć nigdzie nie widać było pożaru, rozbrzmiewała tylko monotonna,
delikatna i groźna melodia, nie wiadomo co.
W głębi zaułka stał nieduży parterowy budynek z szyldem informującym,
że to fabryka produkująca odważniki i nowe ciężkie tworzywa. Tuż przy
bramie tej fabryki stała karetka Pogotowia Ratunkowego. Smuga reflektora
wozu strażackiego oświetlała jedno okno fabryki; za oknem – wewnątrz
budynku – jarzyło się nieruchomo samoistne fioletowe światło; ustawieni w
pogotowiu strażacy tworzyli kordon naprzeciw okna, ale nie przystępowali
do akcji: wewnątrz maleńkiej fabryki leżał człowiek – nie wiadomo, żywy
czy umarły.
Lida Osipowa ze struchlałym sercem oceniła sytuację, lecz nagle, wbrew
rozumowi i sercu, krzyknęła swoim wysokim, naiwnym głosem i pobiegła do
fabryki poprzez kordon strażaków, którzy nie zdążyli jej powstrzymać.
Czekali na nią kilka minut, ale nie wróciła. Naczelnik straży ogniowej
rozkazał rozebrać zewnętrzną ścianę budynku i wywlec stamtąd ludzi
długimi bosakami.
Delikatny, groźny śpiew trwał w dalszym ciągu, rozszerzał się na cały
zaułek i wznosił ku elektrycznej łunie nocnej Moskwy.
Sartorius poznawał głos przestworzy i niepojętej wokół siebie substancji,
która była zawsze martwa i niema – to był głos jego skrzypiec, które
spoczywały teraz w futerale w jego ręku. Podniósł futerał do ucha i wsłuchał
się: cały materiał instrumentu śpiewał coś i zmieniając melodię podążał za
nieznanym i wzruszającym motywem muzycznym, lecz zewnętrzny zgiełk i
ruch przeszkadzały uchwycić myśl muzyki.
– Moje skrzypce, obywatelu… Pewnie teraz radzi byście dziękować, ale nie
ma komu.
Sartorius ujrzał tego samego człowieka, który na rynku Krestowskm
kupował rosówki na przynętę i trafem sprzedał mu skrzypce. Był już w
podeszłym wieku i służył, jak się okazało, jako nocny stróż w tej fabryce
odważników, a przedtem pracował przy obróbce drzewa i uprawiał
rybołówstwo z miłości do natury.
– Cóż to się tu u was dzieje? Jakiś wypadek się zdarzył? – zapytał go
Sartorius.
– Przejdzie… Włodzimierz Iwanowicz omdlał w laboratorium.
– A kto to jest?
– Jak to kto? Inżynier. Zaraz się ocknie.
– A co mu się stało?
– Masz tobie, co mu się stało! – z niezadowoleniem gderał stróż. – Przy
swojej robocie zemdlał… Tylko patrzeć, jak i ta kobieta zemdleje tam razem
z nim.
– Jaka kobieta?
– Gadaj z nim – jaka! A ta, co tu z tobą stała: baba Władimira Iwanowicza,
jego narzeczona.
Dziwny, głęboki dźwięk ucichł; czarodziejskie światło w oknie
laboratorium zagasło. W drzwiach portierni fabrycznej ukazała się Lida
Osipowa. Powiedziała do strażników:
– No, idźcież tam prędzej. Przestańcie rujnować budynek.
Niebezpieczeństwa już nie ma. Prąd wyłączony.
Strażnicy weszli do budynku i wynieśli stamtąd młodego człowieka.
Zanieśli do karetki Pogotowia.
– Nie, ja chcę do domu! – powiedział inżynier Grubow. – Gdzie Lida?
– Wnieście go tutaj! – Sambikin otworzył drzwi swojego samochodu. –
Pojedziemy do instytutu – powiedział do szofera.
Do auta przyniesiono wyczerpanego człowieka: widać było, jak na jego
obnażonym tu i ówdzie ciele osiadły gęste kropelki potu, jak gdyby walczył
ponad siły, ale twarz jego była zdrowa.
– Dzień dobry! – powiedział Sambikin do Grubowa.
– Dzień dobry – odpowiedział chory inżynier.
– Pojedziemy do naszego instytutu, pomogę panu – powiedział Sambikin,
kiedy wsadzono Grubowa do samochodu.
– Nie chcę – odezwał się Grubow.
– To bardzo interesujące, wstrzyknę panu coś takiego, co udało mi się
uzyskać. Bardzo interesujący eksperyment, radzę się temu poddać.
– No to jedźmy! – od razu zgodził się Grubow.
– Czekaj! – do auta wsunął głowę nocny stróż, ten, co zmajstrował
skrzypce Sartoriusa. – Włodzimierzu Iwanowiczu, co ty tam, zemdlałeś?
– Zemdlałem, Sidorze Pietryczu…
– Wiesz, ja chciałem tam wejść do ciebie, a tu coś wypycha i wypycha z
powrotem.
– Nie wolno, Sidorze Pietryczu, umrzesz.
– Nie wolno, to nie wolno… Można wziąć odpadki? Chciałbym jeszcze ze
dwoje skrzypiec zrobić, ostatnie już…
– Bierz, Sidorze Pietryczu… Idź spać, ja też się zmordowałem.
Odjechali. Zaułek opustoszał. Pozostali tylko Sidor Pietrowicz i Sartorius.
Przyzwyczajony żyć, gdzie popadło, a nawet cudzym życiem, Sartorius
pozostał w fabryce. Pracował jako robotnik fizyczny i zamieszkał w pokoju u
Sidora Pietrowicza na dziedzińcu fabrycznym. Stróż wkrótce nauczył
Sartoriusa robić skrzypce; sam robił je zwyczajnie i nie znał wcale
starodawnej sztuki lutniczej, tylko że ciemny, połyskujący materiał do roboty
brał z laboratorium Grubowa; ten materiał już się dla inżyniera nie nadawał
jako nieprecyzyjny, wyrzucano go. Sartorius nie mógł jednak zrozumieć,
dlaczego naturalne tworzywo gra wewnątrz niemal samo z siebie i
umiejętniej od kunsztu skrzypka. Sidor Pietrowicz także tego nie wiedział.
Przez dwa miesiące Sartorius dręczył się nie mogąc się niczego dowiedzieć,
aż fabryka przeszła na produkcję nowych odważników. Spieszono z ich
produkcją i wielu robotnikom podwyższono kwalifikacje na skróconych
kursach. Sartoriusa także posłano, by się uczył pracować przy nowej
produkcji. W fabryce ukazały się wtedy nieduże maszyny elektryczne,
podobne do odbiorników radiowych. Maszyny te wypromieniowywały
potężną rozdrabniającą niewidzialną energię, pod jej działaniem materiał z
początku smutnie śpiewał, a później cichł. Materiałem mogła być glina, masa
plastyczna, zwykła ziemia i wszystko, co łatwo dostępne i tanie. Po obróbce
elektrycznej tworzywo stawało się twarde i zwarte jak metal.
Inżynier Grubow wytłumaczył robotnikom, że świat, a zwłaszcza te jego
części, które poddane zostały pracy człowieka, zbudowany jest z materiału
słabego, gdyż wszystkie jego drobne molekularne cząsteczki, wytrącone
ogniem, pracą, maszynami i innym oddziaływaniem ze swoich
przyrodzonych lepszych miejsc, błądzą teraz bez celu w łonie materii. Prąd
elektryczny wysokiej częstotliwości i drgania ultradźwiękowe szybko
przywracają molekuły na ich pradawne miejsca – natura znowu staje się
zdrowa i trwała, molekuły ożywają, zaczynają dawać harmonijny rezonans,
czyli odpowiadają dźwiękiem, ciepłotą, elektrycznością na wszelkie bodźce,
a nawet śpiewają jeszcze same z siebie, kiedy bodziec przestał już działać. I
oto ów dźwięk okazał się zrozumiały dla człowieka: jego serce, wypełnione
napięciem twórczego uniesienia, śpiewa niemal tak samo, tyle że mniej
precyzyjnie i bardziej niezrozumiale.
– Sprawdziło się to na skrzypcach zrobionych przez Sidora Pietrowicza –
powiedział kiedyś Grubow na naradzie produkcyjnej. – Skrzypce zrobione są
z materiału, który ze względu na swoje właściwości nie nadaje się na
odważniki, lutnik wydobył muzykę z wybrakowanego materiału… Myślę
jednak, że teraz wypadnie nam zrobić kilka skrzypiec z prawdziwego
materiału…
Sartorius pracował w fabryce odważników do września, ale potem znikł nie
wiadomo gdzie. Ciągnęła go wielka Moskwa, wieloludny tłum działał na
niego jak natchnienie, a cudze serce interesowało go bardziej niźli własne.
Pragnął poddać próbie swoją duszę w całej wielorakości losu nowego świata,
a nie tylko jako skrzypek, nie w samych wąskich granicach swego ciała i
talentu.
Krajanie szukali go jesienią po całej Moskwie, ale znaleźli tylko nikłe ślady
w postaci informacji, gdzie mieszkał, a Sartoriusa nigdzie nie było: zaginął
wśród ludzi i być może zmienił swą twarz, nazwisko i charakter.
Tłum. René Sliwowski
PODRÓŻ WRÓBLA
czyli
BULWAR TWERSKI

Stary muzyk lubił grać u stóp pomnika Puszkina. Pomnik ten znajduje się w
Moskwie, na początku bulwaru Twerskiego, widnieją na nim wiersze i ze
wszystkich czterech stron wznoszą się ku niemu marmurowe schodki.
Wspiąwszy się po tych schodkach do samego piedestału stary muzyk zwracał
się twarzą ku bulwarowi, ku Bramie Nikickiej, i smyczkiem dotykał strun na
skrzypcach. Przy pomniku gromadziły się od razu dzieci, przechodnie,
czytelnicy gazet z miejscowego kiosku i wszyscy milkli w oczekiwaniu na
muzykę, bowiem muzyka działa na ludzi kojąco, zawiera w sobie obietnicę
szczęścia i wspaniałego życia. Futerał od skrzypiec muzyk kładł zamknięty
na ziemi, naprzeciwko pomnika; leżał w nim kawałek razowego chleba i
jabłko, żeby można było zjeść, kiedy się zachce.
Zazwyczaj staruszek wychodził pograć wieczorem, o pierwszym
zmierzchu. Dla jego muzyki było lepiej, żeby świat stał się cichszy i
mroczniejszy. Starość nie była mu ciężarem, gdyż otrzymywał od państwa
emeryturę, więc nie głodował. Dręczyła go jednak myśl, że nie przynosi
ludziom żadnego pożytku, dlatego też przychodził z własnej woli pograć na
bulwarze. Dźwięki jego skrzypiec rozlegały się tu w półmroku i choć z
rzadka docierały do głębin ludzkiego serca, wzruszały je swą pełną
delikatności siłą, nawołując do piękniejszego, bardziej wzniosłego życia.
Niektórzy jego słuchacze wyjmowali pieniądze, by dać je staruszkowi, ale nie
wiedzieli, gdzie je położyć. Futerał od skrzypiec był zamknięty, sam zaś
muzyk znajdował się wysoko na piedestale pomnika, niemalże obok
Puszkina. Wobec tego ludzie kładli monety na wieku futerału.
Staruszek nie chciał jednak zasłaniać swej nędzy muzyką; schowawszy
skrzypce do futerału, zsypywał z niego pieniądze na ziemię nie zwracając
uwagi na ich wartość. Wracał do domu późno, czasami nawet o północy,
kiedy na ulicach nie było już prawie żywej duszy i tylko jakiś zabłąkany
samotny przechodzień słuchał jego muzyki. Ale staruszek mógł grać również
dla jednego człowieka i dogrywał swój utwór do końca, dopóki słuchacz stał
zapłakawszy po cichu w ciemności. Być może, miał on zmartwienie, a może
zaczynało go dręczyć sumienie, że żyje nie tak, jak powinien, albo też po
prostu wypił sobie nieco…
Pewnego razu późną jesienią staruszek spostrzegł, że na futerale, leżącym
jak zwykle nie opodal na ziemi, usiadł sobie wróbel. Muzyk zdziwił się, że
ptaszek jeszcze nie śpi i nawet w wieczornych ciemnościach pracuje na swe
życie. Prawdę mówiąc, trudno było teraz w dzień znaleźć pożywienie:
wszystkie drzewa pogrążyły się w sen zimowy, owady powymierały, ziemia
w mieście była naga i głodna, bo konie chodziły rzadko i dozorcy szybko
sprzątali po nich nawóz. Gdzież więc, w istocie, wróbel miał znaleźć coś do
jedzenia na jesieni i w zimie? Wszak nawet wiatr w mieście jest słaby i skąpy
pomiędzy domami – nie potrafi utrzymać wróbla, kiedy ten rozpościera
zmęczone skrzydła, toteż musi on nimi nieustannie machać i pracować.
Zbadawszy wieko futerału, wróbel nie znalazł na nim nic dla siebie.
Wówczas poruszył monety łapkami, wziął do dzioba najmniejszy miedziak i
pofrunął z nim nie wiedzieć dokąd. A więc nie na darmo przyleciał – zabrał z
sobą choć cokolwiek!
Niech sobie żyje na zdrowie i kłopocze się, on też musi istnieć.
Następnego wieczoru stary skrzypek otworzył futerał: a nuż przyfrunie
wczorajszy wróbel, wtedy będzie mógł się najeść miękiszem chleba leżącym
na dnie futerału. Ale wróbel nie zjawił się, widocznie zdobył gdzieś indziej
pożywienie, a miedziak nie zdał mu się na nic.
Staruszek czekał jednak cierpliwie na wróbla i na czwarty dzień ujrzał go
znowu. Wróbel siadł sobie jak gdyby nigdy nic na Chlebie w futerale i zabrał
się energicznie do jedzenia. Muzyk zszedł z pomnika i zbliżywszy się do
futerału przyglądał się w milczeniu małemu ptaszkowi. Wróbel był kosmaty,
miał wielką głowę i sporo posiwiałych piórek; od czasu do czasu rozglądał
się dokoła czujnym okiem, by móc niechybnie odróżnić wroga od
przyjaciela; muzyka zdziwiło jego spokojne, rozumne spojrzenie. Wróbel
musiał już być bardzo stary albo nieszczęśliwy, zdążył już bowiem zmądrzeć
od niewygód, zgryzot i długiego żywota.
Kilka dni z rzędu wróbel nie pojawiał się na bulwarze; przez ten czas spadł
śnieg i zrobiło się mroźno. Przed pójściem na bulwar staruszek wsypywał do
futerału okruszyny miękkiego ciepłego chleba.
Stojąc na wysokości piedestału pomnika i grając rzewną melodię staruszek
śledził nieustannie otwarty futerał, najbliższe dróżki i wymarłe kępy kwiatów
na letnich klombach. Stary muzyk czekał na wróbla i tęsknił do niego: co się
z nim dzieje, gdzie się teraz podziewa, czym się karmi na tym zimnym
śniegu? Cicho i jasno świeciły latarnie wokół pomnika Puszkina; piękni i
czyści ludzie, oświetleni światłem elektrycznym i śniegiem, śpieszyli do
swych ważnych i radosnych spraw. Staruszek grał dalej, tłumiąc w sobie
żałosne uczucie smutku po małym pracowitym ptaszku, który gdzieś tam żył
teraz i opadał z sił.
Minęło jeszcze pięć dni, a wróbel ciągle nie przylatywał w gościnę pod
pomnik Puszkina. Stary skrzypek ciągle pozostawiał dla niego otwarty futerał
z pokruszonym Chlebem, ale uczucie tęsknoty do wróbla zaczęło tępieć w
tym oczekiwaniu i muzyk powoli zapominał o nim. Staruszkowi wypadło w
życiu wiele zapomnieć bezpowrotnie. Przestał więc kruszyć chleb, który leżał
teraz w futerale w całym kawałku, i tylko wieko zostawiał otwarte.
Pośrodku zimy, koło północy, rozszalała się śnieżyca. Staruszek grał swój
ostatni utwór, „Drogę zimową” Schuberta, i miał się już udać na spoczynek.
W tej samej chwili z kłębów wiatru i śniegu wyłonił się znajomy siwy
wróbel. Cienkimi, drobnymi łapkami usiadł na mroźnym śniegu; pokręcił się
jakiś czas wokół futerału, smagany wichrem, lecz obojętny na niego i
nieustraszony – potem skoczył do wnętrza futerału. Zabrał się tam do
dziobania chleba, zagrzebawszy się niemal całkowicie w jego ciepłym
miękiszu. Jadł długo, bodajże z pół godziny; zamieć zasypała, zaniosła
śniegiem prawie cały futerał, a wróbel ciągle szamotał się w śniegu, trudząc
się nad swym jadłem. A więc umiał najeść się na długo. Staruszek zbliżył się
do futerału ze skrzypcami i smyczkiem i długo czekał pośród wichru, aż
wróbel opuści futerał. Wreszcie wróbel wygramolił się z niego, coś tam
zaświergotał i poleciał pieszo do swych pieleszy, nie chcąc fruwać na
zimnym wietrze, żeby nie tracić sił nadaremnie.
Następnego wieczoru tenże sam wróbel przyleciał znowu do pomnika
Puszkina; od razu wlazł do futerału i zabrał się do dziobania przygotowanego
dla niego chleba. Staruszek przyglądał mu się z postumentu pomnika grając
jakąś melodię na skrzypcach z dobrotliwym uczuciem w sercu.
Tego wieczoru pogoda była cicha, jakby zmęczona wczorajszą śnieżycą.
Najadłszy się, wróbel wzniósł się wysoko z futerału i zamamrotał w
powietrzu jakąś krótką melodię…
Rano długo nie świtało. Obudziwszy się w swym pokoju, muzyk-emeryt
usłyszał za oknem śpiew wichury. Mroźny, twardy śnieg kłębił się w uliczce
przesłaniając światło dzienne. Do szyb okiennych jeszcze w nocy, w
ciemności, przywarły zamarzłe lasy i kwiaty niewiadomej zaczarowanej
krainy. Staruszek przypatrywał się z zachwytem tej natchnionej grze
przyrody, która zdawała się również, jak człowiek, tęsknić do lepszej doli.
O tym, żeby pójść dzisiaj grać na bulwar Twerski, nie mogło być mowy.
Dzisiaj śpiewa wichura i dźwięki skrzypiec byłyby zbyt słabe. A jednak pod
wieczór staruszek ubrał się w palto, obwiązał sobie głowę i szyję szalikiem,
nakruszył chleba do kieszeni i wyszedł na dwór. Szedł z trudem swą uliczką
do bulwaru Twerskiego tracąc oddech od stężałego zimna i wiatru.
Oszronione gałęzie skrzypiały w samotności na bulwarze i nawet pomnik
smętnie szeleścił – to ocierał się o niego sypiący śnieg. Staruszek chciał już
położyć okruszyny chleba na stopniach pomnika, lecz spostrzegł, że nie zda
się to na nic: zawieja z miejsca uniesie chleb i śnieg go zasypie. Muzyk
zostawił jednak chleb na stopniu i zobaczył, jak znika on w mroku zawiei.
Wieczorem muzyk siedział w domu sam; grał na skrzypcach, ale nie było
komu go słuchać, toteż melodia w pustym pokoju nie brzmiała tak ładnie,
wzruszała jedynie samotne serce skrzypka, ale tego było za mało, a może
serce jego opustoszało na stare lata. Staruszek przestał grać. Na dworze burza
huczała bez przerwy, biedne muszą być teraz wróble. Staruszek podszedł do
okna i zaczął się przysłuchiwać sile burzy przez zaszronione okno. Czyżby
siwy wróbel odważył się przylecieć teraz do pomnika Puszkina, żeby
skubnąć chleba z futerału?
Siwy wróbel kuty na wszystkie nogi nie zląkł się śnieżnej burzy. Nie
pofrunął jednak do bulwaru Twerskiego, lecz poszedł tam pieszo, gdyż na
dole było nieco spokojniej i można było sią schować za tamtejszymi zaspami
i różnymi napotkanymi na drodze przedmiotami.
Wróbel zbadał skrzętnie cały teren wokół pomnika Puszkina, a nawet
pogrzebał łapkami w śniegu, gdzie leżał zazwyczaj otwarty futerał z chlebem.
Usiłował kilkakrotnie wznieść się od strony nawietrznej na nagie,
oczyszczone wichurą ze śniegu stopnie pomnika, by zobaczyć, czy burza nie
zaniosła tam jakichś okruszyn lub starych ziaren; można byłoby je złapać i
zjeść. Ale burza porywała wróbla, ledwie odrywał się od śniegu, i unosiła go
hen, aż wreszcie zderzał się z pniem jakiegoś drzewa lub słupem
tramwajowym; wówczas wróbel padał i zagrzebywał się w śniegu, żeby
ogrzać się i odsapnąć. Wkrótce stracił wszelką nadzieję na znalezienie
pożywienia. Wykopał głębszą jamę w śniegu, wtulił się w nią i zdrzemnął
się: byle nie zamarznąć i nie umrzeć, burza przecież kiedyś ucichnie. Na
wszelki wypadek spał ostrożnie, czujnie, śledząc we śnie działanie burzy.
Pośród snu zauważył, że śnieżna zaspa, w której spał, pełznie wraz z nim, po
czym cały śnieg wokół niego obsunął się, rozprószył i wróbel został znowu
sam na sam z burzą.
Niosło go w dal na dużej pustej wysokości. Nie było tu nawet śniegu, tylko
czysty wiatr stwardniały od własnej zgęszczonej siły. Wróbel zastanowił się,
zwinął się mocno w kłębek i zasnął wśród burzy.
Obudził się wyspany, ale burza niosła go jak przedtem. Wróbel już trochę
przywykł do życia pośród burzy, było mu teraz nawet łatwiej istnieć, gdyż
nie czuł ciężaru swego ciała i nie musiał chodzić ani fruwać, ani o nic się
troszczyć. Wróbel rozejrzał się w pomroce burzy, chciał się zorientować, jaka
może być teraz pora: dzień czy noc. Ale nie zdołał odróżnić światła
dziennego od zmierzchu, zjeżył się więc znowu i zasnął, usiłując uchronić
ciepło przynajmniej w sobie, piórka i skóra mogą ostygnąć.
Kiedy wróbel obudził się po raz wtóry, ciągle jeszcze niosła go burza.
Zaczął już do niej przywykać, ale doskwierał mu głód. Zimna wróbel teraz
nie czuł, ale nie było mu też ciepło, drżał tylko w tym mroku i potoku
pustego powietrza. Zwinął się znowu w kłębek, usiłując nie uświadamiać
sobie niczego, aż umilknie burza.
Kiedy się obudził, leżał na ziemi, w ciszy ciepłej i czystej, na liściach
wysokiej zielonej trawy. Nieznane i niewidzialne ptaki wyśpiewywały długie,
melodyjne pieśni; zdziwiony, przysłuchiwał się im dłuższy czas. Potem
uporządkował i wyczyścił swoje zwichrzone burzą piórka i udał się na żer.
Lato trwało tu widać wiecznie i dlatego pokarmu było w bród. Niemal
każda trawa miała owoce. Na łodygach między liśćmi wisiały kłosy z
ziarnem albo miękkie strączki z korzennymi placuszkami, lub też rosły duże,
sycące jagody. Wróbel dziobał cały dzień, aż ogarnął go wstyd i obrzydzenie;
otrząsnął się i przestał jeść, choć mógłby sobie jeszcze trochę poskubać.
Spędziwszy noc na łodydze trawy wróbel zabrał się od rana do jadła.
Wczoraj głód nie pozwolił mu zauważyć smaku pokarmu, dzisiaj zaś czuł, że
wszystkie owoce na trawach i krzakach były zbyt słodkie lub też, na odwrót,
zbyt gorzkie. Ale za to owoce te zawierały wiele wartości odżywczych w
postaci gęstego, niemal oszałamiającego tłuszczu, toteż wrróbel nabrał nieco
tuszy, a jego upierzenie blasku. W nocy zaczęła go męczyć zgaga i wówczas
wróbel zatęsknił do kwaśnego smaku zwykłego razowego Chleba; jego
drobne kiszki i żołądek aż się skręcały na wspomnienie ciepłego, ciemnego
miękiszu w futerale muzyka z bulwaru Twerskiego.
Wkrótce na tej letniej, spokojnej ziemi wróbla ogarnął wielki smutek.
Słodycz i obfitość pokarmu, światła i powietrza oraz zapachy roślin były mu
niemiłe. Tułając się w cieniu zarośli wróbel nie spotkał nigdzie ani
znajomego, ani krewnego: wróble tu nie żyły.
Miejscowe, odkarmione ptaki miały różnobarwne, piękne pióra, siedziały
zazwyczaj wysoko na gałęziach drzew i śpiewały tam pieśni tak piękne,
jakby z ich gardła wydobywało się światło. Ptaki te jadły rzadko, bowiem
wystarczało dziobnąć jedną tłustą jagodę w trawie, żeby najeść się na cały
dzień i całą noc.
Wróbel żył więc w samotności. Stopniowo obleciał cały tutejszy kraj
wznosząc się nad krzakami i wszędzie widział gęste zagajniki traw i
kwiatów, grube niskie drzewa, śpiewające dumne ptaki i błękitne bezwietrzne
niebo. Nawet deszcz padał tu tylko w nocy, kiedy wszystko spało, żeby
nikomu nie psuć nastroju.
Po jakimś czasie wróbel znalazł sobie stałe miejsce zamieszkania na brzegu
strumyka pokrytym drobnymi kamykami, gdzie nic nie rosło, gdzie ziemia
była uboższa i nieprzytulna.
W szczelinie brzozowej mieszkała żmija, ale nie miała ona jadu ani zębów,
odżywiała się w ten sposób, że połykała wilgotną ziemię niczym robak:
drobne żyjątka zostawały w jej wnętrzu, a przeżutą ziemię wyrzucała z
powrotem. Wróbel zaprzyjaźnił się ze żmiją. Przychodził do niej często i
patrzał w jej ciemne życzliwe oczy i żmija też patrzała na Wróbla. Potem
wróbel odchodził i było mu łatwiej żyć w samotności po spotkaniu ze żmiją.
W dole, z biegiem rzeki, wróbel ujrzał pewnego razu dość wysoką, błękitną
skałę. Podfrunął do niej i postanowił nocować odtąd na tym wzniesieniu.
Miał nadzieję, że zerwie się kiedyś burza i porwie go, śpiącego, z kamienia i
uniesie z powrotem do domu, na bulwar Twerski. W pierwszą noc było mu
niewygodnie spać na zimnej skale; następnej jednak nocy przyzwyczaił się i
spał na kamieniu snem głębokim, jak w gnieździe, ogrzany nadzieją na burzę.
Stary muzyk zrozumiał, że siwy znajomy wróbel zginął na zawsze w
zawierusze zimowej. Śnieżyce, zimne dni i wichury często nie pozwalały
staruszkowi wychodzić grać na skrzypcach na bulwar Twerski.
Siedział wtedy w domu i jego jedyną rozrywką było patrzenie na
zamarznięte szyby, gdzie powstawała i rozpadała się w ciszy bujna roślinność
czarodziejskiej krainy, w której mieszkały prawdopodobnie same śpiewające
ptaki. Stary człowiek nie mógł przypuścić, że jego wróbel żyje teraz w
ciepłym, kwitnącym kraju i śpi w nocy na wysokiej skale wystawiwszy się
pod wiatr… W lutym muzyk kupił sobie małego żółwia w sklepie
zoologicznym na Arbacie. Wyczytał gdzieś, że żółwie żyją długo, a staruszek
nie chciał, żeby istota, do której przyzwyczai się jego serce, umarła przed
nim. Na starość rany serca nie goją się wcale, długo męczy je pamięć, niechaj
więc żółw przeżyje jego śmierć.
Żyjąc sobie razem z żółwiem stary muzyk rzadko teraz chodził pod pomnik
Puszkina. Grał teraz w domu co wieczór na skrzypcach, a żółw wychodził
powoli na środek pokoju, wyciągał długą chudą szyję i słuchał muzyki.
Odwracał nieco głowę od staruszka jakby po to, żeby lepiej go słyszeć, i
tylko jednym czarnym oczkiem patrzał z wyrazem pokory na muzyka. Żółw
bał się widać, że staruszek przestanie grać i znowu będzie mu smutno żyć
samemu na gołej ziemi. Ale muzyk grał dla żółwia do późnej nocy, dopóki
ten nie położył swej małej główki na podłodze, znużony zmęczeniem i snem.
Wyczekawszy, aż oczy żółwia zasłonią się fałdami powiek, staruszek chował
skrzypki do futerału i kładł się na spoczynek. Ale spało mu się źle. To coś
strzykało w jego ciele, to ściskało i nieraz budził się przerażony, że umiera.
Okazywało się zawsze, że jeszcze żyje, a za oknem, w uliczce moskiewskiej,
trwała spokojna noc. Kiedyś w marcu obudziwszy się od ucisku w sercu
staruszek usłyszał huk wichru. Szyby w oknie odtajały, wiatr dął widać z
południa, od strony wiosny. I stary człowiek przypomniał sobie wróbla, i
zrobiło mu się żal, że umarł. Wkrótce nadejdzie lato, na bulwarze Twerskim
drzewa powrócą do życia i wróbel mógłby sobie jeszcze pożyć na tym
świecie. A na zimę muzyk wziąłby go do siebie do pokoju, wróbel
zaprzyjaźniłby się z żółwiem i spokojnie przezimował w cieple jak emeryt…
Staruszek zasnął znowu, rad, że ma żywego żółwia, cóż mu więcej trzeba.
Wróbel też spał tej nocy, ale w huraganowym południowym wietrze.
Obudził się tylko na chwilę, kiedy huragan zerwał go ze skały, lecz
ucieszony zasnął od razu z powrotem, wtuliwszy się w siebie. Obudził się
dopiero za dnia; potężna siła wiatru niosła go ku dalekim krajom. Wróbel nie
bał się wysokich lotów; poruszył się w huraganie niczym w ciężkim, lepkim
cieście, coś tam mruknął do siebie i poczuł, że mu się chce jeść. Obejrzał się
ostrożnie wokół siebie i zauważył różne przedmioty. Przypatrzył się im
uważnie i rozpoznał pojedyncze tłuste jagody z ciepłego kraju, ziarna,
strączki i całe kłosy, zaś nieco dalej od wróbla leciały nawet całe krzaki i
gałęzie. A więc wiatr zabrał z sobą nie tylko jego, wróbla. Maleńkie ziarenko
pędziło tuż przy wróblu, ale złapać je nie było łatwo, bo podmuch był bardzo
silny. Wróbel wysunął kilkakrotnie dziób, ale nie zdołał uchwycić ziarna,
gdyż dziób opierał się o wichurę jak o kamień. Wówczas wróbel zaczął się
kręcić dokoła samego siebie: przewrócił się łapkami do góry, rozpostarł
jedno skrzydło i wiatr od razu podrzucił go w bok, z początku do bliskiego
ziarnka, i wróbel dziobnął je błyskawicznie, a potem do dalszych jagód i
kłosów. Najadł się do syta i nauczył się poza tym poruszać niemal w poprzek
burzy. Potem postanowił się zdrzemnąć. Było mu teraz dobrze: obfity
pokarm leciał obok niego, a on nie czuł ani zimna, ani ciepła pośród
huraganu. Wróbel spał i budził się, a obudziwszy się, znowu kładł się na
wietrze łapkami do góry, żeby się spokojnie zdrzemnąć. W przerwach
pomiędzy jednym snem a drugim najadał się do syta tym, co go otaczało w
powietrzu; niekiedy jakaś jagoda lub strączek ze słodkim nadzieniem
przybijały do ciała wróbla, pozostawało wtedy tylko dziobać i połykać to
jedzenie. Wróbel zaczął się niebawem obawiać, że wiatr przestanie kiedyś
dąć, a on przywykł już żyć pośród burzy i czerpać z niej obfite pożywienie.
Nie chciało mu się więcej zdobywać rozbojem pokarmu na bulwarach,
marznąć każdej zimy i łazić po pustym asfalcie, żeby nie tracić sił na latanie
przeciwko wiatrowi. Żałował tylko, że w tym potężnym wietrze nie ma
żadnych okruchów kwaśnego razowego chlebaj leciała tylko sama słodycz
albo gorycz. Na jego szczęście burza trwała długo i budząc się wróbel czuł
się znowu nieważkim i nawet próbował sam sobie śpiewać pieśń o pełnym
szczęśliwości żywocie.
W wiosenne wieczory stary skrzypek wychodził niemal codziennie pograć
pod pomnikiem Puszkina. Zabierał ze sobą żółwia i stawiał go na łapki koło
siebie.
Podczas gry żółw słuchał skrzypiec znieruchomiały, w przerwach zaś
czekał cierpliwie na dalszy ciąg. Futerał od skrzypiec leżał jak dawniej na
ziemi naprzeciwko pomnika, ale wieko było teraz zawsze zamknięte, gdyż
staruszek nie spodziewał się już, że siwy wróbel przyleci do niego pogościć.
Pewnego pogodnego wieczora zaczął dąć wiatr ze śniegiem. Muzyk
schował żółwia za pazuchę, włożył skrzypce do futerału i poszedł do domu.
Nakarmił jak zwykle żółwia, położył go na noc do pudełka wyłożonego watą.
Potem chciał się napić herbaty, żeby się ogrzać i przedłużyć w ten sposób
wieczór, ale w prymusie nie było już nafty i butelka okazała się również
pusta. Staruszek poszedł więc kupić naftę na ulicę Bronną. Wiatr już ustał,
padał słaby, mokry śnieg. Na Bronnej staruszek nie dostał nafty, bo w sklepie
był remanent, musiał więc pójść aż do Bramy Nikickiej.
Kupiwszy naftę skrzypek udał się z powrotem do domu po świeżym,
tającym śniegu. Dwaj chłopcy stali w bramie starej kamienicy i jeden z nich
powiedział do staruszka:
– Dziadku, niech dziadek kupi od nas ptaszka… Zabrakło nam pieniędzy na
kino!
Skrzypek przystanął.
– Daj no go – rzekł. – A skąd go macie?
– Sam spadł, z nieba jak kamień – odparł chłopiec i podał skrzypkowi
ptaszka w złożonych dłoniach.
Ptak już na pewno nie żył. Staruszek schował go do kieszeni, dał chłopcu
dwadzieścia kopiejek i poszedł dalej.
W domu wyjął ptaszka z kieszeni. W jego ręku leżał siwy wróbel; oczy
miał zamknięte, nóżki bezradnie podkurczone, jedno skrzydło zwisało
bezwładnie. Trudno było zrozumieć, czy wróbel przestał żyć na chwilę czy
też na zawsze. Na wszelki wypadek staruszek położył sobie wróbla za
pazuchę, pod koszulę nocną: rano albo ogrzeje się, albo nigdy się więcej nie
obudzi.
Napiwszy się herbaty muzyk położył się ostrożnie na bok, by nie zrobić
krzywdy wróblowi.
Wkrótce staruszek zasnął, ale po chwili się obudził: wróbel poruszył się
pod jego koszulą i dziobnął go mocno. „Żyje! – pomyślał stary człowiek. – A
więc serce jego ustrzegło się śmierci!” – i wyjął wróbla z ciepła swej koszuli.
Muzyk położył przywróconego do życia wróbelka koło żółwia. Żółw spał
sobie w pudełku – leżała tam wata, wróblowi będzie tam miękko.
O świcie staruszek obudził się na dobre i wychylił się, żeby zobaczyć, jak
się miewa wróbel.
Wróbel leżał na wacie cienkimi nóżkami do góry, a żółw wyciągnąwszy
szyję patrzał na niego dobrymi, cierpliwymi oczami. Wróbel umarł i
zapomniał na zawsze, że żył kiedyś na świecie.
Wieczorem stary muzyk nie poszedł na bulwar Twerski. Wyjął skrzypce z
futerału i zaczął grać melodię pełną słodyczy i szczęśliwości. Żółw wyszedł
na środek pokoju i słuchał go pokornie. Ale w muzyce zabrakło czegoś, co
mogłoby ucieszyć przepełnione rozpaczą serce staruszka. Odłożył więc
skrzypce na miejsce i zapłakał, muzyka nie jest bowiem w stanie wyrazić
wszystkiego, a biedny człowiek pozostaje zawsze ostatnim ogniwem
pomiędzy życiem i cierpieniem.
Tłum. René Śliwowski
ŚWIATŁO ŻYCIA

Na dnie naszej pamięci spoczywają senne widziadła i rzeczywistość, i po


jakimś czasie nie sposób już odróżnić tego, co było naprawdę, od tego, co się
przyśniło – zwłaszcza jeśli minęło wiele długich lat i wspomnienie sięga
czasów dzieciństwa, dalekiego światła początków życia. W tej pamięci
dzieciństwa dawno miniony świat istnieje niezmiennie i nieśmiertelnie…
Drzewo rosło gdzieś tam na polanie, w pobliżu ojczyzny, oświetlone
czerwonym światłem południa, światło nieba leżało na trawie i podniecony
skwarem cień liści drzew leżał niesłyszalnie na trawiastej rozpromienionej
ziemi, i zdawało się, że widać, jak słońce oddycha.
Męcząco i nudno było siedzieć dziesięcioletniemu chłopcu, Akimowi, pod
tym drzewem, ale w jego sercu żyło sobie niezależnie ciche, szczęśliwe
uczucie, karmione ciepłem ziemi, światłem słońca, błękitnym niebem nad
dalekimi polami i odbiciem całego tego niecodziennego jeszcze świata w
duszy dziecięcej, jakby to trawa rosła i światło świeciło, i wiatr trzepotał nie
na zewnątrz, lecz w głębi ciała Akima – i ciekawie mu było istnieć za nich, i
wyobrażać sobie, co myśli i czego chce wiatr, słońce i trawa. W dzieciństwie
cały świat należy do dziecka i Akim wszystko, co widział, przetwarzał we
własne przeżycie, myśląc o sobie, jak myślał o drzewie, o mrówce, o wietrze,
by zgadnąć, po co one żyją i dlaczego jest im dobrze. Matka kazała mu
odejść z obejścia, pobiegać sobie i nie przychodzić przed obiadem, a jeszcze
lepiej – przed kolacją, żeby Akim nie upominał się przedwcześnie o jedzenie.
Akim obraził się na matkę: „Już do was więcej nie przyjdę, żyjcie sobie sami,
albo wrócę, jak będę stary, kiedy wszyscy umrzecie, a ja będę sam”. Matka
Akima miała oprócz niego wiele dzieci, umęczyła ją nędza i rodzina i rzekła
do syna: – A to dopiero będziemy lamentować! A to dopiero będziemy
płakać! Idź sobie, dokąd cię oczy poniosą, wielkie mi zmartwienie!
I Akim poszedł sobie precz z domu; chodził dokoła swego obejścia po
rozległych polach, po krzakach, po zboczu wielkiego parowu porośniętego
brzeziną i za każdym razem znajdował potajemne zaciszne miejsca, gdzie
nigdy nie był. Oczarowany własną dociekliwością i spostrzeżeniami powoli,
jakby we śnie, przemierzał przyrodę mały Akim. Wyszedł na dalekie pole,
znajdujące się nad rzeką Stara Sosna. Było letnie święto, ludzie chodzili po
polu w korowodzie u skraju lasu, rwali gałęzie z liśćmi, zbierali kwiaty na
miedzach, między łanami, i wili wianki. Śpiewali pieśni trzymając się za ręce
i czyjaś matka pachnąca kwiatami, czystą odzieżą i ciepłą twarzą – nie tak,
jak pachniała matka Akima – obca kobieta wzięła Akima na ręce i zaczęła go
całować, bawić się z nim i śmiać, a potem nakarmiła go pączkami z białej
mąki. Bawiła się tu obca wieś: we wsi Akima nie siali pszenicy i nie piekli
białego chleba, jedli razowy chleb, kartofle i cebulę. Do samego zachodu
słońca Akim przebywał pośród obcych ludzi patrząc na ich obce, miłe
twarze, słuchając gry na harmonii i zapomniawszy o domu. Siedział na
urwisku nad rzeką. Za rzeką, na tamtym brzegu, rozpościerały się łąki, i
Akim widział, jak tam, w dali, na ziemi i na niebie kończył się dzień –
światło chowało się we mgle, w granatowym wieczorze, w wielkiej i
strasznej nocy, gdzie migotały błyskawice nad głębokimi trawami
pochylonymi w sennej rosie.
Nastał czas, zrobiło się późno, Akim dawno już powinien był pójść do
domu, ale nie miał ochoty, chciało mu się tu zostać na zawsze. I jakaś
wysoka, wesoła i bosa niewiasta z obcej wsi wzięła Akima za rękę i
pociągnęła go za sobą, żeby malec poszedł do chałupy spać. Kobieta
wyprowadziła Akima za miedzę dzielącą obie wsie i zostawiła go tam, dalej
sam znajdzie drogę do wsi. Akim sam dobrze wiedział, że tu zaczynają się
grunty jego wsi, ale do chałupy nie poszedł. „Jeszcze czas” – rzekł sam do
siebie, nie lubił odchodzić z miejsca, które mu się podobało, i obejrzał się za
siebie, na kobietę. Obca niewiasta biegła do swoich wielkimi krokami po
mokrej wieczornej trawie. „Gruba, syta – pomyślał o niej Akim.— Dobry
mają wikt… Nie pójdę do domu, co tam, nie widziałem ojca i matki czy co?
Zobaczę ich jeszcze. Pójdę do tych obcych, oni wejdą do chałupy, a ja za
nimi, zaproszą mnie i najem się u nich rumianych pączków i placków.
Napcham się, aż będę miał brzuch jak bęben, urosnę od razu duży i pójdę
sobie daleko stąd… Albo nie, lepiej nie pójdę do cudzej wsi, niech o mnie
najpierw zapomną, a ja będę szedł za nimi. Bo jeszcze ta kobieta przypomni
sobie o mnie i przepędzi: znów tu jesteś, powie, idź sobie precz, ty nocny
Marku! Poczekam… Pójdę lepiej do nich w gościnę, na jakieś pięć albo
cztery dni. W domu będą mieli więcej Chleba, wtedy ojciec z matką pojedzą
sobie lepiej i bracia z siostrami. Panka i Dunka, Sieńka i Filka podzielą się
moją częścią i nikt w chałupie nie będzie się kłócić i brzydko wymyślać.”
Akim usiadł pod dojrzewającym postarzałym żytein i ostrożnie dotknął
ręką kłosa. Potem nachylił go i przyjrzał mu się: w kłosie pęczniały wilgotne,
delikatne ziarna. Akim doszedł do wniosku, że właśnie takimi powinny być,
bo deszcze padają często, rosa też robi swoje, tylko chleb wszystko jedno
wychodzi z pieca czarny i kwaśny, niepodobny do jasnego żyta.
Pola i niebo pociemniały, zapachniało wilgotną senną ziemią i kwiatami,
które swe wysokie głowy pochyliły nisko na ramiona sąsiednich traw. Akim
spojrzał na żyto – kłosy drzemały, a więc zboże też chciało spać, i Akim po
namyśle przyłożył głowę do skiby zoranej ziemi, żeby zdrzemnąć się razem z
trawą i żytem.
Zabłysły gwiazdy na niebie. „I one obudziły się i patrzą! – ujrzał gwiazdy
Akim. – Ja też nie będę spać, a będę patrzeć, bo chłopi z babami wrócą do
chałup, do swojej, obcej wsi, zasiądą do kolacji i zjedzą całe jedzenie, a dla
mnie nic nie zostanie, a u nich, od razu widać, dobry wikt, ludziska mają
białe gęby, syci są, pyskaci… Pobawili się, przyjdą do domu i zjedzą
wszystko, nic nie zostanie. Pójdę i ja za nimi, bo inaczej nic z tego!”
Akim wyszedł na nocną polankę nad rzeką. Było tam już pusto, ludzie
rozeszli się na noc, tylko w dali, na drugim brzegu rzeki, świeciły cztery
ogniki w chatkach tajemniczej, obcej wsi. Akim poszedł tam po rosie bojąc
się spóźnić na kolację.
W chacie koło drewnianego mostu mieszkał zgrzybiały staruszek; siedział
teraz przed małym ogniskiem i na palących się szczapach odgrzewał sobie na
kolację kaszę albo też kartoflankę z cebulą – jedno z dwóch. Akim zapytał
staruszka: – Nie widział dziadek, czy szli tędy ludzie do swojej wsi, chłopy i
baby, czy jeszcze nie przechodzili? Oni tam, o, pieśni sobie śpiewali, nic nie
robili.
Staruszek siedział pochylony nad swą strawą w kociołku, nie spojrzał na
chłopca i nie odpowiedział; widocznie obrzydło mu już zauważać, co się
wokół niego dzieje, i mówić, i myśleć – niech się dzieje, co się ma dziać,
wszystko jedno, nie jego to już sprawa. Kiedyś, dawno temu, staruszek
naprawiał most, a w nocy pilnował go, ale most mimo to umierał, bo drzewo
na moście zbutwiało ze starości, dyszało, jakby było puste, pod nogami
Akima.
Gdzie się teraz podziewa po upływie całego ludzkiego wieku ów dziadunio
przy drewnianym wiejskim mostku? Być może, żyje i oddycha gdzieś:
przyzwyczaił się żyć, a odwyknąć zapomniał. A most dawno już chyba
zniosły wezbrane wody. Co też tam teraz może być – po pięćdziesięciu z górą
latach? Czy ktoś jeszcze żyje spośród ludzi, którzy wili wianki na wysokiej
polance, kiedy Akim był dzieckiem, i co teraz rośnie na tamtej ziemi –
zwykła trawa czy też co innego, i jakie tam stoją urządzenia techniczne?…
Akim przeszedł most i żeby mniej się bać ciemności, pobiegł prędko przez
łąkę do światła w oknie, które jaśniało mu na spotkanie w cudzej wsi.
Ostatnia chatka, gdzie paliło się światło, była nieduża i niepozorna z
wyglądu. Akim wdrapał się na przyzbę i zajrzał do środka izby, co też się
tam dzieje. W izbie za stołem nakrytym obrusem siedziała chuda kobieta i
jadła kolację z garnuszka. Akim pomyślał o niej, że to starucha, ale wówczas
wszyscy ludzie odrobinę starsi lub wyżsi od niego wydawali mu się starcami
albo staruchami. Obok kobiety stały kule oparte o stół. „Chromołydka,
znaczy się! – wywnioskował Akim. – Siedzi sama, nie chodzi wić wianków,
to nie dla niej.” Cicho zapukał do okna. Kulawa kobieta odwróciła twarz do
okna i Akim zobaczył nieznajome dobre oczy, spokojnie patrzące na niego z
głębi obcego serca, jakby z dala. Kobieta uchwyciła się kul i wstała, opierając
się o nie umęczonymi rękami, żeby otworzyć drzwi i przywitać gościa.
Akim wszedł do izby i zapytał kalekę:
– Tu mieszkasz?
– Tu, a gdzieżbym miała mieszkać? – powiedziała kobieta. – Siadaj ze mną
do kolacji.
– No to nalej mi do garnuszka i daj łyżkę – wyraził zgodę Akim.
Ale kobieta siadła z powrotem na ławkę i odłożyła kule.
– Sam sobie nalej – powiedziała. – W piecu stoi garnek z zacierkami na
mleku, jeszcze ciepłe… Widzisz, kulawa jestem. Weź mój garnuszek i łyżkę,
ja się już najadłam. Ukrój sobie chleba. Weź sobie sitkowego, czarny
wszystek zjadłam.
Akim zaczął gospodarzyć sam, a kobieta w milczeniu wodziła za nim
wzrokiem ze smutną i pełną rezygnacji pokorą, która upodobniła się do
skromnego, lecz nienaruszalnego szczęścia.
– Słońce już dawno zaszło – powiedziała gospodyni i zapytała Akima: – A
czyj ty jesteś? Dokąd idziesz w taką nocną porę?
– Do kopalni idę – odparł Akim; nie zastanawiał się jeszcze, dokąd pójdzie,
ale teraz postanowił tam wyruszyć; jego wujek był górnikiem koło
Krindaczówki, przysłał stamtąd list, już dawno, i pisał, że górnikom żyje się
dobrze; ojciec Akima czytał list głośno, od początku do końca.
– Umęczysz się – odezwała się kaleka – i ojciec z matką zatęsknią do
ciebie.
– Ojciec z matką się przyzwyczają, a potem zapomną – mówił Akim
zajadając się zacierkami na mleku z dużego garnuszka. – Będę im przysyłał
wypłatę, jak będę zarabiał.
– A skąd ty jesteś? – pytała kobieta i jej twarz ożywiła ciekawość cudzego
życia, zapomniana w chorobach i samotności.
– Ja nietutejszy – opowiadał Akim. – Ja z Miełowatki.
– Z Miełowatki? – zdziwiła się kulawa. – To będzie chyba jakie półtora
wiorsty od nas? No to jaki z ciebie nietutejszy? – Ja nie z daleka – przytaknął
jej Akim. – A ty na co jesteś chora, na nogi?
– Żeby tylko na nogi – wyrzekła kobieta – cała chora jestem: ze słabości…
zjedz wszystko do końca, nie zostawiaj niczego, nie ma komu jeść.
– Zjem wszystko – powiedział Akim. – A kto cię karmi?
– Synów mam. Rozdzielili się, przez synowe, a sami dobrzy są i karmią
mnie dobrze, złego słowa nie powiem – mówiła gospodyni. – Ja już niedługo
umrę, najwyższy czas.
– Żyj sobie, co tam – odrzekł Akim. – Wikt masz, w chałupie ciepło. U nas
gorzej.
– A po co mi żyć… Stara jestem, schorowana, chodzić nie mogę, siedzieć
ze mną nie ma komu, wszyscy mają jakąś robotę… No co, podjadłeś sobie?
Czas spać, zaraz gaszę lampę…
Gospodyni kazała Akimowi wyjąć z kufra czystą rogożę i położyć się na
podłodze, a potem zdmuchnęła lampę, z trudem i bólem wlazła na łóżko i
umilkła na całą noc.
I Akim przybłęda zamieszkał w obcej chacie. Pomagał kalekiej gospodyni
sprzątać izdebkę, chodził po wodę, przynosił słomę i chrust na rozpałkę.
Chorej kobiecie było raźniej i weselej z Akimem, toteż nie przepędzała go od
siebie, mówiła tylko, że ojciec z matką pewnie tęsknią do Akima i pora
dowiedzieć się, co słychać w domu. Ale Akim nie miał na to ochoty.
– Zdążę do domu – odpowiadał – ziemia u nas małoduszna, glina, piach,
wapniak, nie wykarmi nikogo. A latoś deszczów było mało, ani rosy, ani
wilgoci, co to za życie! Niech moją część zje sobie rodzina – jest nas
sześcioro, ja siódmy, gęby duże, zostanę u ciebie, nudno ci przecież, kulawa
jesteś, siedzisz sama w chacie, jak jestem z tobą, to ci lepiej.
Chroma kobieta zgodziła się z podrostkiem, że z nim żyje się jej lepiej i jest
do kogo usta otworzyć, i na kogo popatrzeć.
– Kiedy tu jesteś, serce moje odrywa się od złych myśli i godziny prędzej
mijają – mówiła gospodyni. – Ale ty wkrótce pójdziesz do kopalni…
– Pobędę jeszcze trochę u ciebie – obiecał Akim.
Lecz po dwóch-trzech dniach spędzonych u kulawej gospodyni Akim
zapragnął odejść od niej w dalsze strony, a przedtem dowiedzieć się, czy żyją
ojciec z matką i bracia z siostrami, bo zdarza się tak, że ludzie umierają ni
stąd, ni zowąd, i serce Akima na samą myśl o tym ścisnęło się boleśnie. Ale
on musi przetrwać na obcej stronie, żeby w domu mieli więcej do jedzenia.
Czwartego dnia chroma staruszka posłała Akima pleć kartofle w ogródku
przy zagrodzie, za pustą rygą. Akim poszedł do ogrodu, a gospodyni wyszła
za nim. Akim zabrał się do pielenia zielska zżerającego ziemię nadaremnie, a
chroma starucha stała w oddaleniu oparta o kule i patrzała na chłopca, żeby
nie nudzić się samej w chałupie.
Chroma kobieta, cała zgięta, wisiała bezsilnie na kulach i Akim dopiero
teraz zauważył, że ma nieduży garb, nabyty czy też od urodzenia. „Podobna
jest do Konika-Garbuska! – pomyślał Akim, przypomniawszy sobie bajkę,
którą czytała mu jego siostra Pańka. Ja pracuję, a ona stoi, nic nie może
robić. Żyje niepotrzebnie. Albo nie – ona też musi żyć, skoro się urodziła.
Gdyby nie było trzeba, nie urodziłaby się. Tego, kto nie musi żyć, nie ma na
świecie.”
Od strony nocy dął zimny nierówny wiatr, lato się kończyło i zawczasu
dawało odczuć jesienną porę, i znów trzeba będzie siedzieć w zamkniętej
chałupie, bawić się i kłócić z młodszymi braćmi i siostrami, czekać na obiad,
na kolację i usiłować wyrwać ze wspólnej misy jakiś większy kęs, choćby
kartofla, i dostać za to od ojca pustą łyżką po głowie… „Nie, nie wrócę do
chałupy, pójdę na koniec świata, póki ciepło” – zastanawiał się Akim nad
swym losem na cudzym kartoflisku.
– Babciu, idź do domu! – powiedział do gospodyni. – Wiatr zimny,
zaziębisz się i umrzesz!
– To nic, kochaneczku – odpowiedziała chroma kobieta. – Ogorzeję
chociaż od wiatru i płuca sobie przewietrzę.
– Ogorzeje! – warczał ochrypłe Akim. – Słaba jesteś i niezdrowa cała, idź
do chaty, słyszysz! – rzekł rozkazująco, przypomniawszy sobie gniewny głos
ojca. – Widzisz ją, chromołydkę jedną, niech cię nie znam!
Kaleka patrzała ze strachem i smutkiem na swego gościa, potem w
milczeniu zawróciła do chaty, wlokąc za sobą mizerne nogi.
– Garnek z kaszą zasuń dalej w piecu, bo ostygnie do obiadu – rzucił Akim
za odchodzącą gospodynią.
– Czego wrzeszczysz, sama dobrze wiem – odpowiedziała mu z oddalenia
chroma kobieta. – Czym ją okrasić, słoniną czy olejem?
– Słoniną – wyraził życzenie Akim.
Do obiadu uporał się z pieleniem ogrodu, potem wyszedł za wrota,
popatrzał na swe rodzinne strony i poszedł do chaty na obiad.
Nazajutrz gospodyni nie wstała z łóżka, zaniemogła.
– Przeziębiłaś się! – mówił do niej Akim. – Czegoś stała na wietrze?
Dobrze ci tak!
– Dawno się już źle czułam – odpowiedziała chora. – Pot z wierzchu bije, a
w środku wysycham. Leżałam już, zanim przyszedłeś, a jakeś się zjawił u
mnie, zrobiło mi się jakby lepiej, wytchnęłam, miałam na kogo popatrzeć, a
teraz znowu mnie chwyciło… Jak zasypiam, czuję, że płynę po wodzie nie
wiedzieć dokąd i woda mnie wsysa, budzę się i ciężaru nie mam żadnego,
lekka jestem, jakby mnie nie było…
– A gdzie mieszkają twoi synowie, powiedz, pobiegnę po nich, zawołam
ich, to przyjdą – powiedział Akim.
Kobieta zastanowiła się i nie pozwoliła mu pójść.
– Tymczasem nie trzeba… Oni się już przyzwyczaili do mojej choroby.
Starszego nie ma, wyjechał na cały tydzień do miasta, a drugi był niedawno,
przyniósł mi kaszę i butelkę nafty, żona nie puści go teraz, może uda mu się
wpaść po kryjomu przed nią…
Akim zrobił sobie posłanie na podłodze, tuż obok łóżka chorej gospodyni,
żeby usłyszeć w nocy, kiedy jej się słabo zrobi, i przyjść jej od razu z
pomocą.
Cisza i ciemności ogarnęły całą wieś. Przez okno widać było duże gwiazdy,
ledwie-ledwie świecące, chwilami gasły zupełnie, a potem świeciły znowu,
niewyraźnie, jakby we śnie. W dalekich polach z rzadka przekrzykiwały się
późne przepióreczki – jeden głos pytał, a drugi odpowiadał. I znów zapadała
cisza i przez uchylone drzwi w sieni zimno pachniało z dworu świeżą trawą,
przesiąkniętą rosą.
– Czas spać! – powiedział Akim i przewrócił się na prawy bok.
– Spij – rozległ się z łóżka głos gospodyni. – Postawię tu kulę, koło twojej
głowy. Kiedy zacznę stygnąć, zastukam nią o podłogę, a ty obudzisz się i
pożegnasz się ze mną. A teraz śpij.
– Dobra – rzekł Akim i zasnął.
Obudził się w strasznie gęstych mrokach, nawet dwie słabe gwiazdy
odeszły z nieba za oknem, nic tam nie było teraz widać – puste ciemności, i
przepiórki zamilkły w dalekim życie. Akimowi zachciało się znowu spać, ale
teraz bał się otworzyć oczy, żeby ktoś nie przyczołgał się do niego
niewidzialnie w ciemności albo nie ukazał się za oknem.
– Akimie – odezwała się cichym głosem chora kobieta. – To ja stukałam
kulą. Podejdź do mnie, zapal światło. Niedobrze ze mną, stygnę cała.
Usłyszawszy głos gospodyni Akim przestał się bać nocnych ciemności;
wyciągnął się w cieple snu, zamknął oczy i złoszcząc się, że nie może od razu
wstać, postanowił podrzemać sobie jeszcze troszeczkę i zaraz potem wstać:
kulawa starucha nie zdąży ostygnąć, przyzwyczaiła się do chorowania, sama
mówiła. Starając się pamiętać, że ma się obudzić, Akim oparł się ręką o
podściółkę, zdrzemnął się i położył głowę na poduszce.
Ale przez sen usłyszał stukanie, które przybliżało się coraz bardziej – jakby
z oddali ledwie dostrzegalnie ktoś do niego podchodził czy też chciał
zagościć w jego sercu, a on nie mógł wstać i pójść na spotkanie
nieznajomemu.
Kula stukała o podłogę koło ucha Akima, chora kobieta szeptem wzywała
chłopca, ale Akim mamrotał w dziecięcym śnie i nie mógł się obudzić.
Kobieta zastukała mocniej kulą. Akim otworzył oczy i przypomniał sobie
chorą. Kula przestała stukać, tkwiła nieruchomo dolnym końcem tuż koło
głowy Akima. Było znowu cicho; Akim nadstawił ucha – gospodyni
oddychała rzadko i ciężko, ale nie wołała go już. „Zasnęła – wywnioskował
Akim – niech sobie śpi, nad ranem poczuje się lepiej.” Wziął ostrożnie kulę i
schował pod łóżkiem, żeby chroma gospodyni nie miała czym stukać i mogła
spać, i zasnął z powrotem.
Leżącej na łóżku kobiecie serce zamierało ze starczej słabości; usiłowała
głębiej oddychać i zasnąć jak najprędzej, lecz ręce jej stygły i traciły siłę,
bała się, że nie uniesie nimi kuli, nie zdąży obudzić Akima i umrze sama, nie
pożegnawszy się z nikim. I zawołała znowu na Akima, najpierw szepczącymi
wargami, potem wyciągnęła rękę, żeby zastukać kulą, ale kuli nie było.
„Upadła na podłogę – pomyślała chora – nie mogę teraz wstać po nią, nie
mam nawet siły się ruszyć; poczekam z umieraniem do rana, będę oddychać i
żyć, aż się obudzi Akim, niech sobie śpi.”
Dożyła do rana. Akim wyspał się i otworzył oczy.
– Żyjesz? – zapytał gospodynię.
– Jeszcze żyję – odezwała się z łóżka kobieta. – Zrobiło mi się jakby lepiej
i do snu mnie ciągnie, całą noc nie spałam… Okryj mi cieplej nogi, wyjmij
poduszkę z kufra. Obiad zrób sobie sam – w sieni stoi dzieżka z kaszą,
słoniny sobie ukrój…
– Zrobię sobie – przytaknął Akim. – Będziesz dalej żyć, jak się odeśpisz?
– Jak odpocznę, to sobie jeszcze pożyję – obiecała chora gospodyni.
– Żyj – powiedział Akim. – A ja zjem obiad i pójdę dalej, do kopalni.
– Idź – wyrzekła cichym głosem chroma kobieta. – Jak będziesz wracać,
wstąp do mnie znowu.
Akim położył kaftan na przykryte kołdrą nogi gospodyni, poprawił
poduszkę i odpowiedział:
– Wstąpię… Wrócę nieprędko, ale do ciebie wszystko jedno przyjdę.
Zaniosę do domu wypłatę, a tobie kupię różne gościńce albo jaki nowy łach.
– Kup mi szal, choćby mały szaliczek, żebym nie ziębła – poprosiła stara
kobieta.
– Z wełny – powiedział Akim – wiem. Matka taki miała, ojciec go sprzedał
i kupił prosa.
Po obiedzie Akim ukroił sobie sporą pajdę chleba i poszedł za wieś bitą
drogą. Ojciec mówił mu kiedyś, że tą wielką drogą ludzie chodzą do kopalni,
szedł nią wuj…
Akim wrócił nieprędko – po pięćdziesięciu pięciu latach. W ciągu tych
pięćdziesięciu pięciu lat nieobecności każdego dnia zamierzał pójść do domu,
ale nie udało mu się: to nędza i praca, to własne dzieci, to więzienie, to
wojna, to różne troski – i tak upłynął jego żywot – krótkie mgnienie czasu,
Akim przekonał się o tym. Całe swoje życie przygotowywał się do czegoś
najlepszego i dręczył się, ale opamiętał się dopiero wtedy, kiedy był już
starcem. A teraz, na starość, znowu był samotny i wolny jak w dzieciństwie.
Jego dzieci dorosły i usamodzielniły się, a żona umarła.
I wtedy stary Akim poszedł do domu. Tam gdzie była kiedyś bita droga,
którą wyruszył do kopalni, biegła teraz linia kolejowa. Akim nie pojechał
jednak koleją, lecz szedł pieszo po nasypie.
W pamiętnym miejscu zboczył z drogi do wsi, gdzie żyła kulawa kobieta,
która go niegdyś przygarnęła, ale zaraz zabłądził nie poznając niczego.
Wkroczył do dużego miasta, pełnego domów i dostatnio żyjących ludzi.
Akim poszedł w kierunku rzeki, którą mgliście pamiętał, chcąc wyjść na
wysoką polanę i stamtąd dotrzeć do swojej wsi; zostawił tam swą pierwszą
starą rodzinę – ojca i matkę, braci i siostry.
Rzeki nie było. Zapytał niemłodego przechodnia, gdzie jest rzeka.
Przechodzień odpowiedział, że rzekę dawno temu wpuszczono do rury, a rurę
zakopano głęboko w ziemi…
Staruszek poszedł dalej długą ulicą, zabudowaną z obu stron jasnożółtymi,
ozdobionymi z zewnątrz domami. Ulica po skrzyżowaniu z rzeką, schowaną
w rurze, biegła równo, nigdzie nie było widać owej wysokiej polany, na
której ludzie wili wianki w dzieciństwie Akima.
Staruszek przemierzył całe miasto i znalazł się na gładkim asfaltowanym
trakcie. Miejsca, gdzie znajdowała się jego wieś rodzinna, nie mógł teraz
odnaleźć. Chyba tylko węgły pieca z domu ojcowskiego muszą gdzieś leżeć
pod fundamentami nieznajomego domu. Akim zawrócił do miasta, skręcił w
boczną ulicę i znalazł się w przytulnym parku na placu. Usiadł tam przy
fontannie i oprzytomniał. Przy fontannie było chłodno, cicho, pachniało
drogimi ogrodowymi kwiatami. Nowe, syte dzieci bawiły się w kupce piasku
za fontanną, pilnowała ich młoda kobieta o zamyślonym wyrazie twarzy,
ubrana w białą suknię w kwiaty; chodziła wokół dzieci, zajętych zabawą,
czytała książkę, a czasem rozmawiała z dziećmi, robiła im jakieś wymówki.
Stary Akim podszedł do zamyślonej młodej kobiety i zapytał ją,
przypuszczając, że może pomylił się, zabłądził i przyszedł nie do rodzinnego
kraju, lecz do obcych stron:
– Czy pani nie wie, co tu przedtem było, zanim wyrosło to miasto?
– Wiem – uśmiechnęła się w odpowiedzi kobieta. – Były tu pola, lasy,
wioski kryte słomą, a w nich żyli smutni, biedni ludzie.
– To prawda – przytaknął stary Akim i odszedł od ładnej młodej kobiety.
Przypomniały mu się drzewa i zboże rosnące tutaj w czasach jego
dzieciństwa, jasność letnich dni, faiujćjcy skwar i cień listowia drgający na
trawie. W przyrodzie i świecie wszystko to istniało i zniknęło, ale w nim, w
człowieku, dopóki żyje, nic nie zapadnie w niepamięć. Staruszek gotujący
sobie kolację przy drewnianym wiejskim moście i kobieta-chromołydka,
której Akim nie zdążył podarować wełnianego szala, dawno odeszli z tego
świata, lecz dalej żyją w uczuciach i pamięci starego Akima jako istoty
kochane i nieśmiertelne.
– Chodź no tu! – rzekł Akim do panienki w białej sukni w kwiaty.
Dziewczyna podeszła, milcząca i uprzejma.
– Czyjaś ty? – zapytał staruszek. – Dawno tu mieszkasz alboś nietutejsza?
– Urodziłam się tutaj – odpowiedziała dziewczyna. – Jestem
przedszkolanką, pracuję w przedszkolu, nazywam się Nadia Iwanuszkina. A
pan?
– Jestem robotnikiem, urodziłem się tutaj, tylko że już dawno, dawno temu,
kiedy ciebie nie było na świecie.
– Nie było mnie – zgodziła się Nadia Iwanuszkina. – Żyję od niedawna: od
dziewiętnastu lat.
– A ja w tym wieku bylem prawie staruszkiem: pracowałem w kopalni,
ożeniłem się i syn mi rósł, a jako chłopak siedziałem w więzieniu – nie raz i
nie dwa.
– A pański syn mieszka tutaj? – zapytała Nadia.
– Nie, nie mieszka – powiedział Akim. – Sam przyszedłem… No, idź już
sobie, zajmij się dziećmi.
Nadia postała jeszcze trochę koło Akima, skrępowana i zakłopotana, a
potem wróciła do dzieci.
Staremu Akimowi nie spodobała się, dlatego też zawołał ją do siebie, ale
nie dokuczył jej.
Dawni ludzie, umarli i starzy, żyli w smutku i nędzy w ubogich chatach po
to, żeby taka Nadia Iwanuszkina mogła spokojnie pracować, być ładną i
zamyśloną, chodzić w białej sukni w kwiaty, mieszkać w murowanym domu
i najeść się do syta na obiad i na kolację. Dawniej ludzie nie litowali się nad
sobą – nadaremnie się rodzili i nadaremnie umierali. A ci takie życie sobie
wymyślili!
Stary Akim zagłębił się w myślach, zasępił, znużył i zasnął; siedział na
ławce, głowa oparta o rękę, otoczony pachnącymi kwiatami, owiany chłodem
fontanny, w ciszy rozwiniętego listowia parku.
Obudził się o zmroku. Dzieci przy fontannie nie było, zaprowadzono je
widocznie do domów. Ale Nadia Iwanuszkina siedziała teraz z dala od
Akima. Staruszek zerknął w jej kierunku i zamknął z powrotem oczy.
Nadia z własnej woli podeszła do drzemiącego staruszka.
– Dziadku – powiedziała – do kogo dziadek przyjechał?
Akim otworzył oczy i spojrzał na nią.
– W gościnę do ciebie – warknął.
– No to chodźmy – zgodziła się Nadia Iwanuszkina.
Staruszek wstał. „Co tam – pomyślał – pójdę zobaczyć.”
Nadia mieszkała niedaleko w czystym, sprzątniętym pokoju. Ugościła
staruszka, nalała na talerz zupy z mięsem.
– Proszę jeść – zachęciła go. – Ja już jadłam.
– Masz męża? – zapytał Akim.
– Jeszcze nie. Mieszkam sama – powiedziała Nadia. – Zaraz odgrzeję panu
drugie danie.
– Odgrzej – rzekł Akim. – A gdzie ja będę spać, masz tylko jedno łóżko?
– Pan właśnie będzie na nim spać – postanowiła młoda gospodyni. – A ja
pościelę sobie na podłodze. Jestem przyzwyczajona, pracowałam na
budowie, mieszkałam w barakach i hotelach robotniczych, widziałam
niejedno.
Staruszek przyjrzał się uważnie dziewczynie.
– Toś ty taka! – wyrzekł.
Zjadłszy obiad Akim położył się zaraz spać do miękkiego łóżka. Zmęczony
i stary, długo nie mógł jednak zasnąć – nienawykły do wypoczynku! Nadia
dawno już spała na wąskim dywaniku na podłodze, skulona po dziecięcemu
pod prześcieradłem.
W środku nocy staruszkowi zachciało się pić.
– Gospodyni, daj pić! – zawołał głośno.
Nadia zerwała się z miejsca, trzeźwa, jakby nie zmrużyła oka, w samej
koszuli poszła do kuchni i przyniosła szklankę wody, a potem położyła się z
powrotem.
Napiwszy się staruszek zasnął i zaczął płakać przez sen, jakby się w nim
wyzwoliła zrozpaczona, udręczona długim życiem dusza. Nie miał żadnych
snów i nie odczuwał cierpienia, uspokoił się powoli, zapadł w głęboki sen,
odpoczywał; sam nie wiedział, że płacze.
Staruszek obudził się o świcie. U jego wezgłowia siedziała Nadia i ręką
wycierała mu łzy.
– Proszę się uspokoić – mówiła – pan od dawna płacze.
– Nie wiedziałem – powiedział Akim.
– No, a teraz niech się pan obudzi i uspokoi – rzekła prosząco młoda
gospodyni i pocałowała Akim a w czoło. – Rozumiem pana.
Staruszek przyciągnął do siebie Nadię, ujmując jej głowę w obie ręce.
– Dawni ludzie zostali zapomniani, umarli, a ich chaty spróchniały –
wyrzekł Akim. – Ale ty nie jesteś od nich gorsza, powinnaś być lepsza.
– Jesteśmy lepsi – powiedziała z ufnością Nadia.
– Ja ich pamiętam, ty mnie zapamiętaj, a ciebie zapamiętają ci, którzy
urodzą się po tobie; ci nieznajomi będą jeszcze lepsi od ciebie – mówił stary
Akim. – Tak ludzie będą żyć jeden w drugim jak jeden świat.
Nadia słuchała staruszka. Akim umilkł. Już się przyzwyczaił do tego
miejsca, do obcego miasta powstałego na miejscu rodzinnej wsi. Stał przed
nim ten sam znajomy mu z czasów dzieciństwa wieczny człowiek, tyle tylko
że młodszy od chromej staruchy i szczęśliwszy od niej.
– Zrobię śniadanie – rzekła gospodyni. – Idę dzisiaj do pracy.
– Zrób, na co mamy czekać – odpowiedział Akim.
– Dziadku, a dlaczego dziadek płakał w nocy? – zapytała Nadia.
Staruszek nie odezwał się. Nie pamiętał, żeby płakał.
Nadia zamyśliła się.
– Musiał pan mieć ciężkie życie. Odszedł pan daleko i wszystkich
zapomniał, przyszedł do nas – i nikt pana nie poznał. Ludzie, których pan
zapomniał, wszyscy umarli, a w nocy zjawili się w pana sercu. Ale teraz już
nikogo nie ma, proszę nie płakać, jesteśmy sami…
Stary Akim zmilczał. Zrozumiał, że życie ludzkie stało się wznioślejsze, i
poczuł się onieśmielony wobec tej dziewczyny, która miała na imię Nadia.
Tłum. René Sliwowski
W ŚWIECIE PASJI I PIĘKNA
1

W parowozowni tołubiejewskiej za najlepszego maszynistę uważano


Aleksandra Wasiliewicza Malcewa.
Miał około trzydziestu lat, ale zdobył już kwalifikacje maszynisty pierwszej
kategorii i od dawna prowadził pociągi pośpieszne. Kiedy nasza
parowozownia otrzymała pierwszy parowóz pasażerski serii „IS”,
powierzono go Malcewowi, co było rozsądne i słuszne. Pomocnikiem
Malcewa był starszy człowiek, ślusarz z parowozowni, Fiodor Drabanow,
lecz wkrótce zdał on egzamin na maszynistę i przeszedł na inny parowóz, a
na pomocnika mechanika do brygady Malcewa skierowano mnie; przedtem
pracowałem również jako pomocnik mechanika, lecz na starej lokomotywie o
niedużej mocy.
Zadowolony byłem z tego skierowania. Parowóz „IS”, podówczas jedyny
na odcinku trakcyjnym, już samym swym wyglądem wywoływał we mnie
entuzjazm: mogłem długo na niego patrzeć i uczucie szczególnej radości
budziło się we mnie, radości równie wzniosłej jak w dzieciństwie, gdy po raz
pierwszy czytałem wiersze Puszkina. Poza tym pragnąłem popracować w
zespole pierwszorzędnego maszynisty, żeby się nauczyć od niego sztuki
prowadzenia ciężkich pociągów pospiesznych.
Aleksander Wasiliewicz przyjął moje skierowanie do swego zespołu
spokojnie i obojętnie: było mu widać wszystko jedno, kto będzie jego
pomocnikiem.
Przed kursem sprawdziłem jak zwykle wszystkie zespoły parowozu,
wypróbowałem działanie wszystkich mechanizmów i uspokoiłem się
uznawszy, że maszyna jest gotowa do drogi. Aleksander Wasiliewicz
widział, jak pracowałem, przyglądał mi się, ale własnoręcznie sprawdził po
mnie stan parowozu, jakby mi nie dowierzał.
Powtarzało się to również później, przywykłem więc do tego, że
Aleksander Wasiliewicz nieustannie wtrąca się do moich obowiązków, choć
w skrytości ducha sprawiało mi to przykrość. Zazwyczaj jednak, skoro tylko
wyruszaliśmy w drogę, zapominałem o swojej zgryzocie. Odrywając się na
chwilę od przyrządów kontrolno-pomiarowych parowozu i przestając
obserwować pracę lewej maszyny i tory przed nami, przypatrywałem się
Malcewowi. Prowadził pociąg z pełną odwagi pewnością siebie wielkiego
mistrza, ze skupieniem natchnionego artysty, który stopił swe własne uczucia
z całym otaczającym go światem i dlatego nad nim panuje.
Oczy Aleksandra Wasiliewicza patrzały przed siebie jakby puste,
abstrakcyjnie, wiedziałem jednak, że widział nimi całą drogę przed nami i
całą przyrodę biegnącą nam na spotkanie – nawet wróbla zmiecionego ze
skarpy torowiska pędem wdzierającej się w przestrzeń lokomotywy, nawet
tego wróbla dosięgało spojrzenie Malcewa – na mgnienie oka odwracał
głowę patrząc, co się z nim stanie, dokąd poleciał.
Z własnej winy nigdy nie spóźnialiśmy się; przeciwnie, zatrzymywano nas
często na stacjach, które należało mijać bez zatrzymywania, gdyż mieliśmy
nadwyżkę w czasie i wprowadzano nas w ten sposób z powrotem w ramy
rozkładu jazdy.
Zazwyczaj pracowaliśmy w milczeniu; z rzadka tylko Aleksander
Wasiliewicz nie zwracając się w moją stronę pukał kluczem w kocioł, żeby
zwrócić mi uwagę na jakieś zakłócenia w systemie pracy maszyny lub też
przygotować mnie do nagłej zmiany w jej rytmie i zachowania czujności.
Rozumiałem zawsze milczące wskazówki mego starszego kolegi i
pracowałem z całą gorliwością, mimo to mechanik w dalszym ciągu odnosił
się do mnie z rezerwą, podobnie zresztą jak i do palacza smarowacza, z
nieobecnym wyrazem twarzy systematycznie sprawdzał na postojach
smarowanie łożysk, dokręcanie śrub regulujących, maźnice na osiach
napędowych i temu podobne. Jeżeli dopiero co dokonałem przeglądu jakiejś
trącej się części, Malcew przeglądał ją po mnie i ponownie smarował, jakby
nie brał mojej pracy pod uwagę.
– Ja już sprawdziłem ten wodzik, Aleksandrze Wasiliewiczu –
powiedziałem raz do niego, kiedy zaczął sprawdzać tę część po mnie.
– A ja sam chcę sprawdzić – odparł Malcew z uśmiechem i w uśmiechu
tym był smutek, który mnie zdumiał.
Dopiero później pojąłem znaczenie jego smutku i tej obojętności, z jaką nas
traktował. Malcew czuł swoją przewagę nad nami, gdyż znał parowóz lepiej
od nas i nie wierzył, bym mógł ja lub ktokolwiek inny posiąść tajemnicę jego
talentu, umiejętność jednoczesnego dostrzegania przelatującego wróbla i
sygnału na przodzie, a przy tym wyczuwać tory, ciężar pociągu i wysiłek
maszyny. Malcew rozumiał oczywiście, że pod względem gorliwości i
sumienności możemy go nawet prześcignąć, nie mógł sobie jednak
wyobrazić, byśmy mogli bardziej niż on kochać parowóz i lepiej prowadzić
pociąg – uważał, że już lepiej nie można. Dlatego też Malcewowi było z
nami smutno; jego talent ciążył mu niczym samotność, a nie wiedział, jak
nam to wytłumaczyć, byśmy zrozumieli.
A my rzeczywiście nie potrafiliśmy zrozumieć jego umiejętności.
Poprosiłem go kiedyś, by pozwolił mi prowadzić pociąg samodzielnie.
Pozwolił mi przejechać ze czterdzieści kilometrów i usiadł na miejscu
pomocnika. Poprowadziłem pociąg i po dwudziestu kilometrach miałem już
cztery minuty spóźnienia, a pod górę jechałem z szybkością najwyżej
trzydziestu kilometrów na godzinę. Po mnie parowóz poprowadził Malcew;
brał wzniesienia z szybkością pięćdziesięciu kilometrów, a na zakrętach nie
zarzucało nas tak jak przy mnie, toteż wkrótce nadrobił stracony przeze mnie
czas.
2

Pracowałem około roku jako pomocnil Malcewa, od sierpnia do lipca, a


piątego lipca Malcew wyjechał w ostatni kurs w charakterze maszynisty
pociągu pośpiesznego.
Wzięliśmy skład liczący osiemdziesiąt osi pasażerskich, spóźniony o całe
cztery godziny. Dyspozytor podszedł do parowozu i specjalnie poprosił
Aleksandra Wasiliewicza, by zmniejszył spóźnienie pociągu, jak się tylko da,
doprowadził owo spóźnienie przynajmniej do trzech godzin, gdyż inaczej
będzie mu trudno skierować skład próżnych wagonów na sąsiedni tor.
Malcew przyrzekł mu, że nadrobi stracony czas, i wyruszyliśmy w drogę.
Była ósma wieczór, lecz trwał jeszcze letni dzień i słońce świeciło z
tryumfującą poranną siłą. Aleksander Wasiliewicz zażądał, bym utrzymywał
cały czas ciśnienie pary w kotle tylko o pół atmosfery poniżej
dopuszczalnego.
Pół godziny później wyjechaliśmy w step, na łagodnie pofalowany teren.
Malcew doprowadził szybkość parowozu do dziewięćdziesięciu kilometrów i
nie obniżał tej szybkości – przeciwnie, na płaszczyznach i małych
wzniesieniach zwiększał do stu kilometrów. Na wzniesieniach forsowałem
palenie pod kotłem na całego i kazałem palaczowi ręcznie gracować, żeby
pomóc urządzeniu podającemu, gdyż ciśnienie spadało.
Malcew pędził naprzód na cały regulator, trzymając suwak na największym
skoku. Jechaliśmy teraz na spotkanie potężnej chmury, która pojawiła się na
horyzoncie. Od naszej strony chmurę oświetlało słońce, a z jej wnętrza
wydzierały się rozszalałe, gniewne błyskawice, widzieliśmy, jak miecze
błyskawic wbijały się pionowo w milczącą daleką ziemię, i wściekle
pędziliśmy ku niej, jakby śpiesząc na jej ratunek. Aleksandra Wasiliewicza
widać fascynowało to widowisko: wychylił się, jak mógł najdalej, za okno i
patrzył przed siebie, a oczy jego, przyzwyczajone do dymu, ognia i
przestrzeni, błyszczały w upojeniu. Zdawał sobie sprawę, że praca i moc
naszej maszyny mogły rywalizować z pracą burzy i być może myśl ta
napawała go dumą.
Wkrótce zauważyliśmy tuman kurzu mknący po stepie w naszym kierunku.
A więc burza pędziła chmurę deszczową prosto na nas. Świat pociemniał
wokół nas. Sucha ziemia i piasek stepowy zaświstały i zgrzytnęły o żelazne
ciało parowozu, zniknęła wszelka widoczność, włączyłem więc prądnicę i
przedni reflektor, żeby oświetlić tor. Z trudem oddychaliśmy teraz pośród
gorącego pylnego wichru, który wdzierał się do kabiny ze zdwojoną siłą –
wskutek zderzenia się z pędzącą mu naprzeciw lokomotywą, w powietrzu
przesyconym gazami z paleniska i wczesnym zmierzchem. Parowóz z
wyciem torował sobie drogę w mętnych dusznych mrokach – ku szczelinie
świetlnej przedniego reflektora. Szybkość spadła do sześćdziesięciu
kilometrów, pracowaliśmy i patrzyliśmy przed siebie jak we śnie.
Nagle duża kropla spadła na szybę i natychmiast wyschła, wypita przez
gorące powietrze. Potem raptowne światło granatowego koloru rozbłysło tuż
przy moich rzęsach i przeniknęło mnie aż do głębi wstrząśniętego serca.
Chwyciłem kurek inżektora, lecz ból w sercu już ustąpił i spojrzałem na
Malcewa – patrzał przed siebie i prowadził lokomotywę jakby nigdy nic.
– Co to było? – zapytałem palacza.
– Piorun – odparł. – Chciał nas trafić, ale odrobinę chybił.
Malcew usłyszał naszą rozmowę.
– Jaki piorun? – zapytał głośno.
– Uderzył przed chwilą – odpowiedział palacz.
– Nie widziałem – rzekł Malcew i zwrócił się znowu twarzą w stronę toru.
– Jak to? – zdziwił się palacz. – Myślałem nawet, że kocioł wybuchł, tak
nagle rozbłysło, a on nie widział.
Ja też zacząłem wątpić, czy to był piorun.
– A grzmot? – zapytałem.
– Przejechaliśmy go – wyjaśnił palacz. – Grzmot słychać zawsze później.
Póki uderzył piorun, póki rozkołysał powietrze, póki to i owo, jużeśmy
przelecieli. Pasażerowie mogli usłyszeć, są przecież za nami.
Potem wjechaliśmy w ulewę, ale wnet ją minęliśmy i zaleźliśmy się w
spokojnym już, ciemnym stepie, nad którym zwisały przycichłe,
wycieńczone chmury.
Pociemniało na dobre i zapadła cicha noc. Czuliśmy zapach mokrej ziemi,
woń traw i zbóż przesyconych deszczem i burzą i pędziliśmy naprzód
nadrabiając czas.
Zauważyłem, że Malcew gorzej prowadzi teraz lokomotywę, na zakrętach
zarzucało nas, szybkość dochodziła raz do stu z czymś kilometrów, to znów
spadała do czterdziestu. Pomyślałem, że Aleksander Wasiliewicz musi być
bardzo zmęczony, toteż nic mu nie powiedziałem, choć było mi bardzo
trudno utrzymać na poziomie pracę paleniska i kotła przy takim zachowaniu
maszynisty. Na szczęście za pół godziny mieliśmy się zatrzymać, żeby
nabrać wody, i tam, na postoju, Aleksander Wasiliewicz przekąsi coś i trochę
odpocznie. Nadrobiliśmy już czterdzieści minut i do końca naszego odcinka
trakcyjnego nadrobimy jeszcze co najmniej godzinę.
Niepokoiło mnie jednak zmęczenie Malcewa i zacząłem sam patrzeć
bacznie przed siebie – na tor i sygnały. Po mojej stronie, nad lewą maszyną,
wisiała lampa elektryczna oświetlając mechanizm korbowy. Dobrze
widziałem wytężoną, bezbłędną pracę lewej maszyny, ale potem lampa nad
nią przygasła i zaczęła świecić blado jak świeczka. Spojrzałem w kierunku
kabiny. Tam też wszystkie lampy ledwie się żarzyły, słabo oświetlając
przyrządy. To dziwne, że Aleksander Wasiliewicz nie zapukał od razu
kluczem, by zwrócić mi na to uwagę. Było oczywiste, że prądnica zwolniła
obroty i napięcie spadło. Zacząłem ją regulować przy pomocy przewodu
parowego i długo się z tym guzdrałem, ale napięcie nie wzrastało.
Tymczasem mętne czerwone pasmo przesunęło się po tarczach przyrządów
i pułapie kabiny. Wyjrzałem na zewnątrz.
Przed nami – blisko czy daleko, trudno było stwierdzić – czerwona smuga
światła chybotała się w poprzek torów. Nie wiedziałem, co to było, ale
wiedziałem, co należy robić.
– Aleksandrze Wasiliewiczu! – wrzasnąłem i trzema gwizdkami dałem
sygnał zatrzymania pociągu.
Pod obręczami naszych kół rozległy się wybuchy petard. Rzuciłem się ku
Malcewowi; odwrócił się twarzą do mnie i spojrzał na mnie pustymi,
spokojnymi oczami. Strzałka na tarczy szybkościomierza wskazywała
sześćdziesiąt kilometrów.
– Malcew! – wrzasnąłem. – Jedziemy po petardach! – i wyciągnąłem rękę
do układu kierowniczego.
– Precz! – zawołał Malcew i oczy mu rozbłysły mglistym światłem lampy
wiszącej nad szybkościomierzem.
Błyskawicznie włączył hamowanie nagłe i przestawił nawrotnik do tyłu.
Przycisnęło mnie do kotła, słyszałem, jak wyły obręcze kół strugając szyny.
– Malcew! – zawołałem. – Trzeba otworzyć kurki cylindrów, bo koniec z
maszyną.
– Nie trzeba! Nic jej nie będzie! – odpowiedział Malcew.
Stanęliśmy. Napompowałem wody do kotła i wyjrzałem przez okno. Przed
nami, o jakieś dziesięć metrów, stał na naszym torze parowóz zwrócony
tendrem w naszą stronę. Na tendrze stał mężczyzna trzymając w ręku długi
pogrzebacz rozpalony na końcu do czerwoności: wymachiwał nim, by
zatrzymać nasz pociąg. Parowóz był popychaczem pociągu towarowego,
który stał na odcinku międzyprzystankowym.
A więc kiedy naprawiałem prądnicę i nie patrzyłem przed siebie, minęliśmy
żółte światło, a potem czerwone i być może niejeden sygnał ostrzegawczy
dróżników. Ale dlaczego sygnałów tych nie zauważył Malcew?
– Kostia! – zawołał mnie Aleksander Wasiliewicz.
Podszedłem do niego.
– Kostia!… Co tam jest z przodu?
Odpowiedziałem mu.
– Kostia… Dalej ty poprowadzisz. Oślepłem.
Na drugi dzień doprowadziłem wracający pociąg do swojej stacji i oddałem
parowóz do parowozowni, gdyż na dwóch zestawach kołowych przesunęły
mu się trochę obręcze. Zameldowawszy kierownikowi o tym, co się zdarzyło,
odprowadziłem Malcewa pod rękę do jego mieszkania; był zdruzgotany i nie
poszedł do kierownika.
Nie zdążyliśmy jeszcze dojść do domu na porosłej trawą ulicy, gdzie
mieszkał Malcew, kiedy poprosił, żebym go zostawił samego.
– Nie mogę – odparłem. – Pan przecież nie widzi, Aleksandrze
Wasiliewiczu.
Spojrzał na mnie jasnymi, myślącymi oczami.
– Teraz widzę, możesz sobie iść… widzę wszystko. O, żona wyszła mi na
spotkanie.
Przed bramą domu, gdzie mieszkał Malcew, rzeczywiście oczekiwała
kobieta, żona Aleksandra Wasiliewicza, i jej niczym nie przysłonięte czarne
włosy lśniły w słońcu.
– Ma coś na głowie czy nie? – zapytałem.
– Nie ma – odpowiedział Malcew. – Kto z nas jest ślepy, ja czy ty?
– No, skoro widzisz, to cześć – zdecydowałem i zostawiłem go samego.
3

Przeciwko Malcewowi wszczęto dochodzenie, czekał go sąd. Wezwał mnie


sędzia śledczy i zapytał, co myślę o zajściu w pociągu pośpiesznym.
Powiedziałem to, co myślałem: że Malcew nie jest winny.
– Oślepł z powodu bliskiego wyładowania, od uderzenia pioruna –
powiedziałem do sędziego. – Uległ kontuzji, nerwy rządzące wzrokiem
zostały uszkodzone… Nie wiem, jak to określić dokładnie.
– Rozumiem pana – rzekł sędzia śledczy – określił to pan dokładnie.
Wszystko to jest możliwe, ale nieprawdopodobne. Przecież sam Malcew
zeznał, że nie widział błyskawicy.
– Ale ja widziałem i smarowacz też.
– A więc piorun uderzył bliżej was niż Malcewa – rozumował sędzia
śledczy. – Dlaczego w pana i w smarowacza nie trafił, dlaczego wyście nie
oślepli, a Malcew został rażony piorunem i stracił wzrok? Jak pan sądzi?
Nie znajdowałem odpowiedzi i zacząłem się zastanawiać.
– Błyskawicy Malcew nie mógł widzieć – powiedziałem.
Sędzia śledczy słuchał mnie ze zdziwieniem.
– Nie mógł jej widzieć. Stracił wzrok od razu, od uderzenia fali
elektromagnetycznej, która poprzedza światło błyskawicy. Światło
błyskawicy to rezultat wyładowania, a nie przyczyna wywołująca
błyskawicę. Malcew był już ślepy, kiedy błysnęło, a ślepy nie może widzieć
światła.
– Ciekawe! – uśmiechnął się sędzia śledczy. – Umorzyłbym tę sprawę,
gdyby Malcew był w dalszym ciągu niewidomy. Ale, jak pan wie, widzi tak
samo jak ja i pan.
– To fakt – potwierdziłem.
– Czy był ślepy – ciągnął dalej sędzia śledczy – kiedy prowadził z
olbrzymią szybkością pociąg pośpieszny prosto na towarowy?
– Był – potwierdziłem.
Sędzia śledczy przyjrzał mi się uważnie.
– Dlaczego więc nie powierzył panu prowadzenia parowozu lub
przynajmniej nie dał panu rozkazu zatrzymania pociągu?
– Nie wiem – powiedziałem.
– Widzi pan – mówił sędzia śledczy. – Człowiek dorosły, świadomy swych
czynów, prowadzi parowóz pociągu pośpiesznego, wiezie na pewną śmierć
setki ludzi, dzięki przypadkowi unika katastrofy, a potem usprawiedliwia się
tym, że był ślepy. Co to wszystko znaczy?
– Ale przecież on by też zginął! – powiedziałem.
– Bardzo możliwe. Mnie jednak bardziej interesuje życie setek ludzi niż
jednego człowieka. Być może miał jakieś powody, żeby zginąć.
– Nie miał żadnych – powiedziałem.
Sędzia śledczy zobojętniał: rozmowa ze mną zaczęła go nudzić jak
rozmowa z głupcem.
– Wie pan wszystko oprócz najważniejszego – powiedział z powolnym
rozmysłem. – Nie zatrzymuję pana.
Od sędziego śledczego udałem się do Malcewa.
– Aleksandrze Wasiliewiczu – rzekłem do niego – dlaczego pan nie wezwał
mnie na pomoc, kiedy pan stracił wzrok?
– Ależ ja widziałem – odpowiedział. – Po co miałbym cię wołać?
– Co pan widział?
– Wszystko: tory, sygnały, pszenicę w stepie, pracę prawej maszyny –
widziałem wszystko…
Byłem zbity z tropu.
– Ale jak to się stało? Minął pan wszystkie sygnały ostrzegawcze, leciał
pan prosto na inny pociąg.
Były maszynista pierwszej kategorii pogrążył się w smutną zadumę i
odpowiedział mi cicho, jakby samemu sobie:
– Przywykłem widzieć światło, byłem pewny, że je widzę, ale widziałem
tylko w duchu, w wyobraźni. W rzeczywistości byłem ślepy, ale nie
wiedziałem o tym… Nawet w petardy nie uwierzyłem, chociaż je usłyszałem.
Pomyślałem, że mnie słuch myli. A kiedy dałeś sygnał zatrzymania pociągu i
krzyknąłeś, widziałem na przodzie zielone światło. Nie domyśliłem się od
razu.
Zrozumiałem teraz Malcewa, nie wiedziałem jednak, dlaczego nie
powiedział sędziemu śledczemu, że utraciwszy wzrok długo jeszcze widział
świat w wyobraźni i wierzył w jego prawdziwość. Zapytałem go o to.
– Mówiłem mu przecież – odparł Malcew.
– Co on na to?
– Powiedział, że to gra mojej wyobraźni; być może w tej chwili również
pan sobie coś wyobraża, nie wiem. Mnie, mówi, interesują fakty, a nie
pańska wyobraźnia czy urojenia. Pańskiej wyobraźni – czy było tak, czy
inaczej – sprawdzić nie mogę, istnieje ona jedynie w pańskiej głowie, to
pańskie słowa, katastrofa zaś, do której o włos nie doszło, to fakty.
– Ma rację – powiedziałem.
– Wiem, że ma rację – zgodził się maszynista. – I ja też mam rację, jestem
niewinny. Co teraz będzie?
Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć.
4

Malcewa aresztowano. Jeździłem w dalszym ciągu w charakterze pomocnika,


tyle tylko, że z drugim maszynistą, ostrożnym staruszkiem, który włączał
hamulce o kilometr od żółtego światła, a kiedy podjeżdżaliśmy do niego, to
sygnał zmieniał się na zielony i staruszek znowu zaczynał wlec parowóz
naprzód. To nie była żadna robota, zatęskniłem za Malcewem.
Zimą byłem w mieście wojewódzkim i odwiedziłem swego brata studenta,
który mieszkał w domu akademickim. Brat powiedział mi, że w pracowni
fizycznej uniwersytetu znajduje się urządzenie Tesla wytwarzające sztuczną
błyskawicę. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł, choć niejasny jeszcze dla
mnie samego.
Po powrocie do domu rozważyłem swój pomysł z urządzeniem Tesla i
doszedłem do wniosku, że moje rozumowanie jest prawidłowe. Napisałem
list do sędziego śledczego, który w swoim czasie prowadził sprawę Malcewa,
i poprosiłem go, by więzień Malcew został poddany próbie w związku z jego
uczuleniem na wyładowania elektryczne. Jeżeli potwierdzi się podatność
psychiki Malcewa lub jego narządu wzroku na działanie bliskich, raptownych
wyładowań, to trzeba będzie jego sprawę poddać rewizji. Wskazałem
sędziemu śledczemu, gdzie znajduje się urządzenie Tesla i jak należy
przeprowadzić doświadczenie z człowiekiem.
Sędzia śledczy długo mi nie odpowiadał, aż wreszcie zawiadomił mnie, że
prokurator okręgowy zgodził się na proponowaną przeze mnie próbę w
laboratorium fizycznym uniwersytetu.
Kilka dni później otrzymałem wezwanie do sędziego śledczego.
Przyszedłem do niego podniecony, wierząc zawczasu w szczęśliwe
zakończenie sprawy Malcewa.
Sędzia śledczy przywitał mnie, ale długo nie odzywał się słowem, czytając
powoli jakiś papier oczyma pełnymi smutku; nadzieja zaczynała mnie
opuszczać.
– Ładnie pan urządził swego przyjaciela – odezwał się po chwili.
– Jak to? Wyrok zostaje prawomocny?
– Nie, zwolniliśmy Malcewa. Wydałem już zarządzenie w tej sprawie,
Malcew wrócił już chyba do domu.
– Dziękuję panu – wstałem.
– A my nie będziemy panu dziękować. Kiepską dał pan radę: Malcew
znowu nie widzi…
Usiadłem z powrotem czując nagłą słabość. Zachciało mi się pić.
– Biegli bez uprzedzenia, w ciemności doprowadzili Malcewa do
urządzenia – mówił sędzia śledczy. – Włączono prąd, powstała błyskawica i
rozległ się silny grzmot. Malcew reagował spokojnie, ale teraz znowu nie
widzi, stwierdzili to niezbicie eksperci z medycyny sądowej.
Sędzia napił się wody i dodał:
– Teraz znowu widzi świat jedynie w swej wyobraźni… Jest pan jego
przyjacielem, niech mu pan pomoże.
– Może jeszcze odzyska wzrok – wyraziłem nadzieję – jak wtedy, po tym
wypadku z parowozem…
Sędzia śledczy zastanowił się chwilę.
– Wątpliwe. Wtedy to był pierwszy uraz, a teraz drugi. Rana została zadana
w miejscu już zranionym.
I nie panując więcej nad sobą sędzia śledczy wstał i zaczął przemierzać
nerwowo pokój.
– To moja wina… Czemu pana usłuchałem i domagałem się jak głupiec
ekspertyzy sądowo-lekarskiej! Ryzykowałem człowiekiem, a on nie
wytrzymał tego ryzyka.
– To nie pańska wina, niczym pan nie ryzykował – pocieszałem sędziego
śledczego. – Nie wiadomo, co lepsze – być człowiekiem niewidomym, lecz
wolnym czy też widzieć, lecz siedzieć niewinnie w więzieniu?
– Nie wiedziałem, że wypadnie mi dowieść niewinności człowieka za cenę
jego nieszczęścia – powiedział sędzia śledczy. – To zbyt wygórowana cena.
– Jest pan sędzią śledczym – tłumaczyłem mu – pan powinien wiedzieć o
człowieku wszystko, nawet to, czego on sam nie wie o sobie.
– Rozumiem pana, ma pan rację – rzekł cichym głosem sędzia śledczy.
– Niech się pan nie denerwuje, panie sędzio. Działały tu czynniki ukryte, a
pan ich szukał tylko na zewnątrz. Ale potrafił pan zrozumieć swój błąd i
postąpił szlachetnie. Szanuję pana.
– Ja pana również – wyznał sędzia śledczy. – Wie pan, mógłby z pana być
niezły pomocnik sędziego śledczego.
– Dziękuję, ale mam już pracę, jestem pomocnikiem maszynisty w pociągu
pośpiesznym.
Odszedłem. Nie byłem przyjacielem Malcewa, on też nie okazywał mi
nigdy ani zainteresowania, ani troski. Chciałem jednak obronić go przed
ciosami losu, budziły we mnie wściekłość fatalne siły, ślepo i obojętnie
niszczące człowieka-, poczułem potajemne, nieuchwytne wyrachowanie tych
sił, gubiących właśnie Malcewa, a nie na przykład mnie. Rozumiałem, że w
przyrodzie nie ma takiego wyrachowania, w naszym ludzkim,
matematycznym pojmowaniu rzeczy, widziałem jednak, że mają miejsce
fakty, stanowiące dowód istnienia wrogich, zgubnych dla życia człowieka
okoliczności, i że te zgubne siły łamią ludzi wybranych i przerastających
zwykłą miarę. Postanowiłem nie ulec im, czułem bowiem w sobie coś, czego
nie mogło być w siłach otaczającej mnie przyrody i w naszym losie – istotę
ludzką. Ogarnęła mnie zawziętość i postanowiłem stawiać opór, choć nie
wiedziałem jeszcze, jak to należy robić.
Następnego lata zdałem egzamin na maszynistę i zacząłem prowadzić
samodzielnie parowóz serii „SU”, który kursował na linii podmiejskiej. I
niemal zawsze, kiedy podjeżdżałem ze swoim parowozem do pociągu
stojącego przy peronie, widziałem Malcewa siedzącego na pomalowanej
ławce. Oparty o laskę tkwiącą między nogami zwracał ku parowozowi swą
namiętną, czujną twarz z opustoszałymi, nie widzącymi oczami i chciwie
wchłaniał zapach sadzy i smaru, przysłuchiwał się z uwagą rytmicznej pracy
parowozowej pompy. Nie miałem czym go pocieszyć; odjeżdżałem, a on
zostawał.
Lato było w pełni; pracowałem wciąż jako maszynista i często widywałem
Aleksandra Wasiliewicza nie tylko na peronie dworcowym, spotykałem go
też na ulicy, kiedy kroczył powoli wymacując drogę laską. Zmizerniał i
postarzał się w ostatnim czasie; żył dostatnio – pobierał rentę, jego żona
pracowała, dzieci nie mieli, ale tęsknota i bezczynność zżerały Aleksandra
Wasiliewicza i ciało jego chudło pod wpływem nie odstępującego go smutku.
Gawędziliśmy czasami, ale widziałem, że nudzą go rozmowy o byle czym i
moje uprzejme zapewnienia, że niewidomy jest również człowiekiem
pełnoprawnym i pełnowartościowym.
– Wynos się! – mówił nasłuchawszy się moich życzliwych uwag.
Ja też miałem swój ambit i kiedy starym zwyczajem kazał mi się wynieść,
powiedziałem mu:
– Jutro o dziesiątej trzydzieści wyruszam w drogę. Jeżeli będziesz siedzieć
spokojnie, zabiorę cię do parowozu.
Malcew zgodził się.
– Dobra. Będę siedział spokojnie. Daj mi tylko coś potrzymać, choćby
nawrotnik, kręcić nie będę.
– Kręcić nie będziesz! – potwierdziłem. – Jeżeli zaczniesz kręcić, dam ci do
ręki kawał węgla i nigdy cię więcej nie zabiorę.
Niewidomy zamilkł. Tak bardzo pragnął znaleźć się znowu w parowozie,
że spokorniał wobec mnie.
Następnego dnia z pomalowanej ławki sprowadziłem go na parowóz i
pomogłem wleźć do kabiny.
Kiedy ruszyliśmy naprzód, posadziłem Aleksandra Wasiliewicza na
miejsce maszynisty, położyłem jedną jego rękę na nawrotniku, drugą zaś na
zaworze hamulcowym, a na jego rękach położyłem swoje. Wykonywałem
nimi odpowiednie ruchy, a jego ręce też pracowały. Malcew siedział w
milczeniu i był mi posłuszny, rozkoszując się ruchem, wiatrem chłoszczącym
go w twarz i pracą. Był cały skupiony, zapomniał o swojej niedoli
niewidomego i pełna pokory radość opromieniła udręczoną twarz tego
człowieka, dla którego odczuwanie maszyny stanowiło najwyższą rozkosz.
W drodze powrotnej jechaliśmy tak samo: Malcew siedział na miejscu
maszynisty, a ja stałem pochylony obok niego i trzymałem ręce na jego
rękach. Malcew dostosował się już do tego rodzaju pracy na tyle, że
wystarczało lekko przycisnąć jego rękę, aby wyczuł z całą precyzją to, czego
się od niego żądało. Dawny nieprześcigniony mistrz-maszynista usiłował
przezwyciężyć swoją ślepotę i odczuwać świat innymi sposobami, by móc
pracować i być w życiu pożytecznym.
Na spokojniejszych odcinkach zostawiałem go samego i patrzałem na tor
po stronie pomocnika.
Zbliżaliśmy się już do Tołubiejewa; nasz kolejny rejs kończył się
pomyślnie i jechaliśmy zgodnie z rozkładem. Na ostatnim jednak odcinku
międzystacyjnym paliło się przed nami żółte światło semafora.
Malcew siedział spokojnie, trzymając lewą rękę na nawrotniku; patrzyłem
na swojego nauczyciela z ukrytą nadzieją…
– Zamknij parę! – zawołał Malcew.
Nie odezwałem się, wstrząśnięty do głębi.
Wówczas Malcew wstał, wyciągnął rękę do przepustnicy i zamknął parę.
– Widzę żółte światło – rzekł i przesunął ku sobie dźwignię hamulca.
– A może znowu ci się zdaje, że widzisz światło? – powiedziałem.
Odwrócił do mnie twarz i zapłakał.
Podszedłem do niego i pocałowałem w odpowiedzi.
– Prowadź lokomotywę do końca, Aleksandrze Wasiliewiczu: widzisz teraz
cały świat!
Doprowadził parowóz do Tołubiejewa bez mojej pomocy. Po pracy
poszliśmy do niego i przesiedzieliśmy cały wieczór i całą noc.
Bałem się zostawić go samego jak rodzonego syna, bezbronnego wobec
niespodziewanych i wrogich sił naszego świata pasji i piękna.
Tłum. René Śliwowski
RÓŻA

W więzieniu rosławskim, spalonym przez Niemców wraz z więźniami, na


ścianach kazamat można po dziś dzień przeczytać krótkie napisy
pozostawione przez zabitych tu ludzi. „17 sierpnia, moje imieniny. Siedzę w
pojedynce, głodny, 200 gramów chleba i litr więziennej lury oto cała uczta.
Rok urodzenia 1927. Siemionów.” Inny więzień dodał do tego jeszcze jedno
słowo, mówiące o losie Siemionowa: „Rozstrzelany”. W sąsiedniej
kazamacie więzień zwracał się do matki:
Nie płacz, mateczko kochana,
Nie płacz, nie smuć się, nie szlochaj.
Niedługo będziesz samotna
Na naszej drodze straszliwej…
Siedzę w ciemnicy wilgotnej
I Bóg mi świadkiem na niebie,
Myśli me lecą ku tobie,
I łzy serce zalewają.
Nazwiska nie podał. Na cóż mu ono, skoro miał stracić życie i odejść od
nas na wieczne zapomnienie.
W rogu tej kazamaty znajdował się napis wyryty najprawdopodobniej
paznokciami: „Tu siedział Złów.” Była to najlakoniczniejsza i
najskromniejsza opowieść o człowieku: żył sobie na świecie niejaki Złów,
potem rozstrzelano go na podwórzu więzienia rosławskiego, oblano jego
ciało benzyną i spalono, żeby nic nie zostało po człowieku oprócz garści
wapiennego popiołu z jego kości, który zmiesza się nierozpoznawalnie z
ziemią i zniknie w bezimiennych prochach gleby.
Obok napisu Złowa widniały słowa jakiejś Róży: „Chciałabym zostać przy
życiu. Życie – to raj, a żyć nie można, muszę umrzeć! Róża”.
Róża. Imię jej wyryte było ostrym końcem agrafki czy też paznokciem na
ciemnogranatowej ścianie; wskutek wilgoci i starości warstwa farby pokryła
się konturami tajemniczych krajów i mórz – mglistych krain wolności, do
których przedostawali się wyobraźnią więźniowie wpatrując się w półmrok
więziennej ściany.
Kim była owa więźniarka Róża i gdzie ona teraz jest – czy tutaj na
więziennym podwórzu upadła na ziemię bez życia, czy też łaskawy los
pozwolił jej żyć na wolnej ziemi rosyjskiej i Róża znowu jest z nami – w raju
życia, jak sama nazwała życie? Kim był Złów? Nie powiedział nic o sobie i
zameldował tylko zwięźle na ścianie więziennej, że żył kiedyś na świecie taki
człowiek.
Śladów istnienia Złowa nie znaleźliśmy, natomiast Róża okazała się
męczennicą wśród męczennic, los jej bowiem pozostał w pamięci tych
nielicznych, którzy uszli śmierci. Więźniowie wyprowadzani na podwórze na
rozstrzał pokrzepiali się wspomnieniem o Róży: była już raz na egzekucji i
kiedy do niej strzelano, padła na ziemię, ale nie umarła; na jej ciało rzucono
zwłoki pozostałych rozstrzelanych, potem przykryto umarłych słomą, oblano
benzyną i oddano na pastwę płomieni; Róża nie była wówczas martwa, dwie
kule zadrasnęły tylko jej skórę; przywalona ciałami zabitych, nie spłonęła w
ogniu, ocalała i odzyskała przytomność, a pod osłoną nocy wygrzebała się
spod umarłych i wydostała na wolność przez ogrodzenie więzienne
rozwalone przez bombę lotniczą. Ale w dzień Niemcy znowu ją schwytali w
mieście i zaprowadzili do więzienia. I zaczęła od nowa żyć życiem
więziennym, oczekując po raz wtóry na śmierć.
Ci, którzy widzieli Różę, mówili, że była ładna i pełna wdzięku, jakby
wymyślili ją sobie ku swej radości i ukojeniu ludzie smutni, udręczeni
tęsknotą. Miała cienkie wijące się ciemne włosy i wielkie szare oczy dziecka,
promieniujące światłem ufnej duszy, miłą twarzyczkę, nabrzmiałą w
więzieniu z głodu, lecz delikatną i gładką. Nie była wysoka, ale za to silna
jak chłopak i miała złote ręce; umiała szyć, pracowała też kiedyś jako
elektryk; teraz nie miała jednak co robić, pozostawało jej tylko znosić swe
cierpienia; skończyła już dziewiętnaście lat i na tyle też wyglądała, potrafiła
bowiem stłumić w sobie rozpacz, która postarza i kaleczy – chciała żyć.
Po raz wtóry Róża oczekiwała na śmierć w więzieniu rosławskim, ale nie
doczekała się jej: Niemcy ułaskawili ją. Zrozumieli, że jeśli się zabija
człowieka raz, to na nic się on już nie zda i nie będzie można nad nim
panować; bez panowania nad ludźmi życie jest dla Niemców nieciekawe i
pozbawione korzyści, potrzeba im, by człowiek istniał obok nich, lecz wiódł
coś na kształt półżywota – żeby jego rozum przemienił się w głupotę, a serce
biło nie ze szczęścia, lecz z bojaźni, ze strachu, że umrze, kiedy kazano mu
żyć.
Różę wezwano na przesłuchanie do śledczego. Śledczy był przekonany, że
Róża wie wszystko o Rosławiu i życiu w Rosji, jakby była całą władzą
radziecką. A Róża nie wiedziała niczego, a tego, co wiedziała, powiedzieć
nie mogła. Piła u śledczego piwo monachijskie, jadła smażone parówki i
przebierała się w nową suknię. Tak określił swój poczęstunek śledczy
zwracając się do swych pomocników, których więźniowie nazywali
„mistrzami tamtego świata”. Przyniesiono dla Róży butelkę piwa,
wypełnioną piaskiem, bito ją tą butelką po piersiach i brzuchu, żeby w niej
zginęło raz na zawsze przyszłe macierzyństwo; potem chłostano ją
metalowymi prętami, parzącymi ciało aż do kości, i kiedy brakło jej oddechu,
a świadomość poczynała zanikać, wówczas „przebierano ją w nową suknię”:
przewiązywano ją mocno twardym czarnym drutem elektrycznym, utopiwszy
go w mięśniach i między żebrami, aż krew i przedśmiertny pot występował
na ciele więźniarki, potem Różę wynoszono z powrotem do pojedynki i tam
rzucano na cementową posadzkę; wszyscy mieli jej dość – i śledczy, i
„mistrzowie tamtego świata”.
Co z nią począć? Żywa rosyjska dziewczyna nie poddawała się Niemcom;
można było ją zabić od razu, ale panowanie nad martwymi mijało się z
celem.
Zarówno życiem swoim, jak i śmiercią ta rosyjska Róża podawała w
wątpliwość cały sens wojny, władzy, panowania i „nowej organizacji”
ludzkości. Takich czarów nie można tolerować – czyż niemieccy żołnierze
polegli nadaremnie?
W więzieniu rosławskim niemiecki sędzia wojskowy pogrążył się w
zadumę. Nad kim będzie panować naród niemiecki, kiedy pozostanie sam
jeden na wielkim cmentarzysku wszystkich innych narodów?
Sędziego śledczego opuścił nastrój dobrodusznej rzeczowości. Sędzia
wezwał do siebie Prędkiego Hansa, który zyskał sobie ten przydomek za
błyskawiczne wykonywanie rozkazów. Johann Focht niegdyś długo mieszkał
w Związku Radzieckim, dobrze znał język rosyjski. Śledczy najpierw polecił
Prędkiemu Hansowi przynieść wódki, a potem zapytał go, co należy uczynić,
żeby człowiek nie żył, ale przy tym nie umarł.
– Nic prostszego! – odparł z miejsca pojętny Hans.
Śledczy napił się, ogarnął go niefrasobliwy nastrój i kazał Hansowi pójść
do celi Róży i sprawdzić – czy żyje jeszcze, czy też umarła.
Hans wykonał rozkaz i wrócił. Zameldował, że Róża oddycha, śpi i
uśmiecha się przez sen, i dodał od siebie:
– A śmiać się nie ma prawa…
Śledczy potwierdził, że Róża nie ma prawa się śmiać, żyć też nie powinna,
ale zabijać jej również nie należy, gdyż straci się w ten sposób żywą siłę
roboczą i nie będzie to żadną nauczką dla innych. Śledczy sądził, że
należałoby uczynić z Róży nieustanny żywy przykład dla odstraszenia
ludności, uosobienie straszliwych męczarni dla wszystkich niepokornych;
umarli zaś nie mogą przynosić tego rodzaju pożytku, wywołują jedynie litość
żywych i nakłaniają ich do nieustraszoności.
– Trzeba by jej dać pół życia! – powiedział Prędki Hans. – Zrobię z niej
półgłówka…
– Jak to półgłówka? – zapytał śledczy.
– Dam jej po głowie, o tak – Hans wskazał na swą głowę – przycisnę jej
ciemiączko ręką, a do ręki wezmę odpowiedni przedmiot.
– Wyzionie ducha – powiedział śledczy.
– Wykaraska się – rzekł z przekonaniem Prędki Hans – mam wprawę, nie
dam jej umrzeć…
„Będzie z niego mały fiihrer” – pomyślał śledczy o Hansie i rozkazał mu
przystąpić do czynu.
Nazajutrz Różę wypuszczono z więzienia. Wyszła stamtąd ubrana jak
żebraczka, w sukni zniszczonej już podczas pierwszych przesłuchań i boso,
gdyż jej trzewiki zniknęły w więziennym składzie. Była już jesień, ale Róża
nie czuła jesiennego chłodu; kroczyła po Rosławiu z pełnym szczęśliwości,
nieśmiałym uśmiechem na pięknej, otwartej twarzy, lecz spojrzenie miała
zamglone i obojętne, a oczy jej patrzyły sennie na świat. Róża widziała teraz
wszystko normalnie, jak przedtem – widziała ziemię, domy i ludzi; nie
rozumiała tylko, co to oznacza, i jej serce paraliżował strach na widok
wszystkiego, co napotykała.
Niekiedy zdawało się jej, że widzi długi sen i ze słabego, chybotliwego
wspomnienia wyłaniał się inny świat, gdzie wszystko było dla niej
zrozumiałe i nie budziło strachu. Teraz jednak uśmiechała się lękliwie do
wszystkich ludzi i przedmiotów, udręczona swoim oniemiałym rozumem.
Zapragnęła obudzić się, poruszyła się raptownie i zaczęła biec, lecz senne
widziadło nie odstępowało od niej i jej zdrętwiały rozum nie ocknął się.
Róża weszła do czyjegoś domu. W pokoju siedziała stara kobieta modląc
się do obrazu Matki Boskiej.
– A gdzie jest Róża? – zapytała Róża; zapragnęła niejasno zobaczyć siebie
żywą i zdrową, nie pomnąc już, kim właściwie jest.
– Jaka znowu Róża? – zapytała gniewnie stara gospodyni.
– Ona była Różą – z bezsilną pokorą wyszeptała Róża.
Staruszka obrzuciła ją spojrzeniem.
– Była, ale teraz, widać, już jej nie ma… Zapytaj Niemców o tę twoją Różę
– takie prowadzą rejestry, że niedługo zabraknie dla nich ludzi.
– Niedobra z ciebie, zła starucha! – rzekła z przekonaniem Róża. – Róża
była żywa, a potem poszła sobie w pole i niedługo wróci…
Staruszka przyjrzała się uważniej żebraczce i powiedziała do niej:
– Usiądź sobie, posiedź ze mną, córeczko.
Róża zgodziła się pokornie; staruszka podeszła do niej i obmacała jej
odzież.
– Ech, ty moja biedna żebraczko! – powiedziała i rozpłakała się, udręczona
własnym nieszczęściem, o którym przypomniała sobie na widok Róży.
Staruszka rozebrała Różę, zmyła z niej brud więzienny i opatrzyła rany,
potem wystroiła niczym narzeczoną w swoją panieńską suknię, obuła w
płócienne trzewiki i nakarmiła, jak mogła.
Róża przyjęła to wszystko bez żadnej radości i wieczorem opuściła dom
litościwej staruszki. Udała się ku rogatkom miasta, ale nie mogła znaleźć z
niego wyjścia i błądziła nieprzytomnie po ulicach.
W nocy patrol zaprowadził ją do komendantury. W komendanturze
zasięgnięto o niej wiadomości i nazajutrz wypuszczono, zdjąwszy z niej
piękną suknię i płócienne trzewiki, ubraną w łachmany jednej z więźniarek.
W komendanturze nie zdołano się dowiedzieć, kto ubrał i obuł Różę –
milczała jak grób.
Następnej nocy Różę przyprowadzono znowu do komendantury. Miała
teraz na sobie palto, ciepłą chustkę na głowie i nabrała rumieńców dzięki
powietrzu i jedzeniu. Pozostali przy życiu mieszkańcy Rosławia jawnie
rozpieszczali i lubili Różę – była dla nich symbolem bohaterstwa krzepiącego
wszystkich unieszczęśliwionych i zrezygnowanych.
Ale Róża nie dostrzegała tego wszystkiego, pragnęła jedynie znaleźć się jak
najdalej od miasta, w błękicie nieba, które zaczynało się, widziała to – tuż za
miastem. Tam było czysto i przestronnie, wzrok sięgał daleko, i ta Róża,
którą wspominała z trudem i tęssknotą, chodzi sobie po tej krainie, ona
dogoni tę Różę i weźmie za rękę, i tamta Róża zaprowadzi ją tam, gdzie
znajdowała się kiedyś, gdzie nigdy nie bolała jej głowa i nie dręczyło się
serce od rozłąki z tymi, którzy żyją na świecie, lecz których teraz zapomniała
i nie może poznać.
Róża prosiła przechodniów, by ją wyprowadzili w pole, bo sama nie mogła
znaleźć drogi; lecz przechodnie zabierali ją z sobą, częstowali, uspokajali i
układali do snu. Róża była im posłuszna, wypełniała prośbę każdego
napotkanego, a potem znowu prosiła, żeby ją wziąć za rękę i wyprowadzić w
otwarte pole, gdzie jest dużo przestrzeni i wzrok sięga daleko jak w niebie.
Pewien chłopiec uległ prośbie Róży; wziął ją za rękę i doprowadził do
szosy za miastem. Dalej Róża poszła sama. Doszedłszy do punktu
kontrolnego na szosie, gdzie pełniło wartę dwóch niemieckich żołnierzy,
przystanęła obok nich.
– Prędki Hansie, znowu mnie zabijesz? – zapytała.
– Ty półgłówku! – powiedział jeden z Niemców po rosyjsku, a drugi
walnął ją w plecy kolbą automatu.
Wtedy Róża pobiegła od nich precz; biegła polem porośniętym burzanem i
biegła bardzo długo. Niemcy przyglądali się jej i dziwili, że jest już tak
daleko, a ciągle żyje ten półgłówek – ta część pola była zaminowana. Potem
ujrzeli raptowny błysk.
Tłum. René Śliwowski
SIÓDMY
1

Przedostał się do nas przez front. Najpierw zapłakał, potem rozejrzał się
dokoła, zjadł co nieco i opanował się. Był nędznie ubrany – w czarne
łachmany przywiązane do tułowia sznurkami, nogi miał owinięte słomą.
Ciała nie zostało na nim wiele, nie więcej niż na trupie dawno zmarłego
człowieka – same kości, w których tliło się jeszcze życie. Twarz miał siną,
jakby powleczoną szronem śmierci i bez żadnego wyrazu i dopiero po
uważniejszym przyjrzeniu się można było dostrzec, że wyrył się na niej
smutek wyobcowania od wszystkich ludzi – smutek, którego ten umęczony
człowiek widocznie już nie odczuwał lub odczuwał jako stan normalny.
Żył już chyba tylko z przyzwyczajenia, nie z własnej woli, bowiem
wszystko mu odebrano i pozbawiono go wszystkiego, czym oddychał, żywił
się i w co wierzył. Ale żył na przekór wszystkiemu i cierpliwie opadał z sił,
jakby do końca pragnął spełnić wolę matki, która wydała go na świat, by żył
szczęśliwie, jakby żywił nadzieję, że nie oszukała go, że nie urodziła go po
to, by się męczył.
Już dusza jego – ostatnie pragnienie życia, nie godząca się ze śmiercią do
ostatniego tchu – już dusza jego wydostała się na zewnątrz z wyschniętych
zakamarków jego ciała, i dlatego twarzy jego i opustoszałych oczu prawie
wcale nie ożywiały żadne potrzeby życiowe, dlatego nie wyrażały one nic i
nie sposób było określić charakteru tego człowieka, czy jest zły, czy dobry –
a on ciągle jeszcze żył.
Z jego dokumentów wynikało, że nazywa się Osip Jewsiejewicz
Herszanowicz, urodził się w roku 1894 i mieszka w Mińsku, że pracował
niegdyś jako starszy planista w rejonowym związku chałupników, ale życie
sprawiło, że był już inną istotą, być może zdrajcą ludzkości w
nieprzeniknionej masce obronnej męczennika. W naszych czasach, w czasach
wojny, kiedy wróg postanowił pozbawić życia niespokojną różnojęzyczną
ludzkość pozostawiając tylko jej wymęczone niewolnicze szczątki – w
naszych czasach zbrodnia może przybrać natchniony i pełen szczerości
wyraz, bowiem gwałt wtłoczył zbrodnię we wnętrze człowieka, wyparłszy
stamtąd jego starą świętą istotę, i człowiek oddaje się złu najpierw z
rozpaczą, a później z wiarą i zadowoleniem (by nie umrzeć z przerażenia).
Zło i dobro mogą teraz ukazywać się w jednakowo natchnionej, wzruszającej
i powabnej postaci; jest to stan szczególny naszych czasów, dotąd nie znany i
nie do pomyślenia; przedtem człowiek mógł popełniać zbrodnie, lecz
odczuwał je jako nieszczęście i kiedy wszystko mijało, garnął się znowu do
dobroczynnego ciepła życia powszedniego: dzisiaj natomiast narzucono
człowiekowi zdolność życia i ogrzewania się w samospalaniu niweczącym
jego i innych.
2

Herszanowiczowi pomogli przyjść do nas partyzanci, których wprawił w


podziw i zainteresował tak niezwykły człowiek – niezwykły nawet dla nich,
którzy wypili do dna czaszę swego losu – zdolny wchłonąć w siebie śmierć i
przeżyć ją. Przeprowadzili go, osłaniając, i przenieśli na rękach tuż obok
umocnionych gniazd przeciwnika, by sercem oddalił się od cierpienia, od
samego wspomnienia o nim i zaczął żyć normalnie.
Herszanowicz mówił jak przez sen, jakby główne obszary jego
świadomości tkwiły w niewidzialnym dla nas świecie, a do nas docierało
jedynie słabe światło jego odległych myśli. Nazywał siebie siódmym i
mówił, że nie odbezpieczył granatu, bo bezpiecznik zaciął się, a on nie zdążył
uporać się z nim; a zaciął się dlatego, że praca działu kontroli technicznej nie
jest postawiona na odpowiednim poziomie, nie tak jak w Mińsku, w jego
rejonowym związku chałupników.
Potem Herszanowicz opowiedział nam w sposób bardziej już zrozumiały,
że brał pracę do domu na wieczór: potrzebne mu były pieniądze, bo miał aż
pięcioro dzieci; wszystkie były zdrowe i jadły dużo, a on cieszył się, że
zjadają wszystko, co zarobi, i przyzwyczajał się mało spać, żeby starczało mu
czasu na dodatkową pracę; ale teraz może długo spać, a nawet umrzeć – nie
ma już kogo karmić: wszystkie jego dzieci, żona i babka spoczywają w
gliniastej mogile, blisko obozu koncentracyjnego w Borysowie, i oprócz nich
spoczywa tam pięćset osób, też zabici – wszyscy są nadzy, lecz z wierzchu
przykryci ziemią, latem wyrośnie tam trawa, zimą leży śnieg, i nie będzie im
zimno.
– Rozgrzeją się – mówił Herszanowicz. – Niedługo przyjdę i ja do nich,
nudno mi bez rodziny, nie mam dokąd pójść, chcę zobaczyć ich grób…
– Żyj sobie z nami – zaproponował mu jeden z czerwonoarmistów.
– Ja będę tu żyć, a oni tam żyć nie będą! – zawołał Herszanowicz. – Źle im
tam, niewygodnie, gdzie tu prawda?… Nie, pójdę do nich poprzez śmierć, po
raz drugi. Raz nie doszedłem, teraz pójdę znowu.
I nagle zadrżał pod wpływem ponurego wspomnienia:
– I znowu nie umrę. Będę zabijać, a sam nie umrę.
– Dlaczego? Z tym to nic nie wiadomo – rzekł słuchający jego opowieści
czerwonoarmista.
– Wiadomo – odparł Herszanowicz. – Niemiec oszczędza nawet na śmierci;
skąpy jest, jedną śmierć nam dawał na siedmiu – to ja im podsunąłem ten
pomysł racjonalizatorski – a teraz jeszcze mniej będą dawać: zbiednieli.
Nie zrozumieliśmy wówczas słów Herszanowicza. Pomyśleliśmy: niech
sobie mamrocze.
Niebawem przyszło do nas czterech partyzantów. Okazało się, że znają od
dawna Herszanowicza jako szeregowca partyzanckiej brygady imienia N.
Dowiedzieliśmy się od nich, że Herszanowicz to człowiek wielkiej mądrości
i najlepszy partyzant w brygadzie. Rodzina jego rzeczywiście została
rozstrzelana pod Borysowem, kiedy to zgładzono tam od razu pięćset istot
ludzkich, by się pozbyć gąb do karmienia i Żydów.
– A jego samego śmierć nie wzięła ani razu, choć jemu tam wszystko jedno
– rzekł jeden z przybyłych partyzantów. – Właściwie to niby zrozumiałe.
Osip Jewsiejewicz jest człowiekiem mądrym i śmierci chce nie głupszej od
siebie, a Niemcy wojują hałaśliwie, walą na oślep – tak to można jeszcze
wytrzymać… W Mińsku Osip Jewsiejewicz dostał kulą w głowę i to z bliska,
a kula nie weszła mu do głowy, ubiegł ją myślą…
Powiedzieliśmy, że to niemożliwe.
– Możliwe – odparł partyzant. – To zależy, jak się wojuje. Jeżeli z głową,
to jest możliwe.
Na dowród prawdziwości swych słów pierwszy dotknął karku
Herszanowicza; potem wszyscy dotknęli – pod włosami, w czaszce,
wymacaliśmy wklęsłość od głębokiej rany.
3

Herszanowicz pożył u nas jeszcze trochę, podkarmił się niezgorszym


jedzeniem i wyglądał już nieco normalniej, a wtedy znowu udał się na
dalekie tyły wroga z czterema partyzantami. Pragnął pójść raz jeszcze tą
samą drogą, gdzie nie zmogła go śmierć, gdzie nie doprowadził do końca
swego zwycięstwa, a potem jak najprędzej do nas wrócić.
W białoruskiej siermiędze, obuty w łapcie i uzbrojony, Herszanowicz
odszedł w nocy, w ciemność, po śmierć dla wroga i żeby odwiedzić swe
umarłe dzieci.
Dotarłszy do Mińska partyzanckimi drogami Herszanowicz odłączył się od
swych towarzyszy i znowu, jak podczas pierwszej swej wyprawy, stanął o
zmierzchu u rogatki miasta. Szedł samotnie z jasną świadomością,
odczuwając otaczający go świat jak smutną bajkę albo sen, z którym może
rozminąć się na zawsze. Przywykł już do bezludzia, do zionących śmiercią
zgliszcz niemieckich tyłów i do nieustannych dreszczy ciała ludzkiego, które
błąka się tu jeszcze.
Herszanowicz ominął obóz rosyjskich jeńców wojennych. Tam, za drutami
kolczastymi, nikogo nie było widać. Po chwili z ziemi podniósł się rosyjski
żołnierz i zbliżył do drutów. Miał na sobie osmalony płaszcz i był bez czapki,
jedna noga bosa, druga owinięta w szmatę, i tak szedł po śniegu. Poruszając
umęczonymi, odmawiającymi posłuszeństwa nogami mamrotał coś tam w
malignie – słowa wiecznej rozłąki z życiem, potem opadł na ręce i przylgnął
twarzą do ziemi.
U wrót obozu było rojno. „Wtedy też było rojno – wspomniał
Herszanowicz – tu zawsze dużo ludzi.”
Na ławce koło budki kontrolnej wartownika siedziało dwóch Niemców –
byli to dwaj starsi wartownicy z gestapo. Palili w milczeniu fajki i uśmiechali
się do widowiska, które rozgrywało się przed nimi.
Dwóch jeńców rosyjskich, z wyglądu sytych, w porządnym wojskowym
umundurowaniu, pędziło przed sobą dwoje ludzi, również jeńców, lecz do
tego stopnia wymizerowanych, wycieńczonych i obojętnych, że zdawali się
już być trupami poruszanymi nie swoją siłą.
Niemcy powiedzieli coś do Rosjan i ci dwaj, co wyglądali na silnych,
popchnęli swych towarzyszy, którzy pokornie upadli na ziemię, słabość
obezwładniła ich bowiem zupełnie. Potem dwaj odżywieni Rosjanie
podnieśli ich i obalili powtórnie. Następnie wyglądający na sytych Rosjanie
przerwali swoje zajęcie chcąc odsapnąć. Niemcy wrzasnęli na nich, że trzeba
pracować dalej, dopóki z tych słabszych i niepotrzebnych nie ujdzie ostatnie
tchnienie. Wykarmieni zdrajcy posłusznie podnieśli wycieńczonych
czerwonoarmistów i jeszcze raz rzucili ich głowami na zamarznięte grudy.
Niemcy zaśmiali się i kazali pracować szybciej. Herszanowicz stał w
oddaleniu i przyglądał się. Rozumiał, że morderstwo to spowodowane było
brakiem nabojów, które Niemcy na tyłach skrzętnie oszczędzali. Poza tym
śmierć tych ludzi miała być przestrogą dla żywych jeńców.
Z bloków obozowych podeszło pięciu jeńców i przyglądało się w milczeniu
śmiertelnym kaźniom swych towarzyszy. Niemcy nie przepędzali ich;
patrzyli na Rosjan z nawykłym uśmiechem, z niemal obojętną nienawiścią,
pozwolili zdrajcom zwolnić tempo pracy. Ale praca nie miała już teraz
żadnego sensu; podnosili już z ziemi i rzucali z powrotem na grudy trupy ze
strzaskanymi głowami, w zakrzepniętej zimnej krwi; ludzie ci zmarli
widocznie z wycieńczenia już wtedy, kiedy po raz pierwszy uderzono nimi o
ziemię: uleciało z nich wówczas ostatnie tchnienie. Niemcy kazali jednak
znęcać się dalej nad trupami pragnąc, by wywarło to jak najkorzystniejszy
wpływ na tych, co zostali przy życiu.
Herszanowicz podkradł się do siedzących na ławce Niemców. W tym
samym czasie podeszli do nich zmęczeni zdrajcy i stojąc na baczność
poprosili o dodatkowy przydział żywności, co im się należało za pracę.
Niemcy uśmiechnęli się bez słowa; potem jeden z nich odpowiedział, że
dodatkowego przydziału nie będzie: na transport z Chlebem napadli
partyzanci i teraz trzeba partyzantom odebrać ten chleb.
– Wstąpcie do naszego oddziału karnego – powiedzieli Niemcy – i
odbierzcie partyzantom chleb, będziecie wówczas syci, a tymczasem dla was
Chleba nie ma…
Herszanowicz odbezpieczył granat pod połą siermięgi i z bliskiej
odległości, celując dokładnie, cisnął granat w czwórką wrogów.
Granat rozerwał się z zaciekłością, po raz ostatni zawołał jakby ludzkim
głosem i wrogowie ludzi zastygli na ułamek sekundy, a potem upadli na
ziemię.
Poprzednim razem, u innego wejścia do tegoż obozu, granat
Herszanowicza nie wybuchnął, tylko niczym martwy kawałek metalu rozbił
głowę jednego z Niemców; teraz więc ucieszył się i uszczęśliwiony rzucił się
do ucieczki.
Wartownik z budki kontrolnej został jednak przy życiu i teraz zaczął
strzelać w powietrze i do uciekającego Herszanowicza.
Pięciu uzbrojonych żołdaków wyskoczyło z budki, gdzie sprzedawano
kiedyś napoje chłodzące, i z hałasem, wrzeszcząc jeden na drugiego, by się
pozbyć strachu, napadło na Herszanowicza i rozbroiło go.
4

Osipa Herszanowicza zaprowadzono do komendantury rejonowej, gdzie był


już raz.
Tu, w suterenach, rozstrzeliwano sześciu ludzi Jednym strzałem – gwoli
oszczędności amunicji. W tym celu ustawiano skroń przy skroni sześciu
ludzi, wyrównując ich wzrost cegłami i książkami podstawianymi pod nogi.
W komendanturze zapytano Herszanowicza, czy zamierza coś powiedzieć
na swoją obronę. Herszanowicz odpowiedział, że, na odwrót, nie ma nic do
powiedzenia, gdyż pragnie śmierci, toteż nie warto go męczyć torturami – nie
dlatego, że to niepotrzebne, a dlatego, żeby nie tracić na próżno sił
żandarmerii potowej i nie marnotrawić makaronu z baraniną, którą się karmi
żołnierzy na koszt państwa.
Oficer pomyślał widocznie, że to, co mówi Herszanowicz, nie jest
pozbawione sensu, i rozkazał, by go wyprowadzono. Wszelako
Herszanowicz, póki nie był jeszcze umarły, żył i walczył, i ufał w
zwycięstwo.
Nie był to ten sam oficer, który przesłuchiwał Herszanowicza za pierwszym
razem, toteż Herszanowicz po raz wtóry zaproponował swój wynalazek:
jedną kulą można zabić nie sześciu, lecz siedmiu ludzi, siódmy umiera nie od
razu, lecz po jakimś czasie, w końcu jednak umiera, państwo zaś oszczędza
na nabojach jakieś czternaście procent.
– Siódmy nie ginie – powiedział oficer. – Siła uderzenia kuli znacznie
słabnie już w szóstej głowie. Zameldowano mi, że próbowano tu przedtem
postawić siódmego: ocalał i zniknął z nie zasypanej mogiły, z przestrzelonym
karkiem.
– On umiał ocaleć – wyjaśnił Herszanowicz – zachował świadomość, choć
głowa go bolała, wszak uszkodzono mu ją. Ja wiem!
– Któż to był?
– Czy ja wiem? Nie wiadomo; żył sobie człowiek, żył niewiele, zabijano
go, żył z powrotem i umarł z własnej woli, bo zbyt tęsknił do swoich…
Oficer pomyślał.
– Przeprowadzamy próby nowego, zmodernizowanego muszkietu. Będzie
pan siódmym, ale w celach doświadczalnych postawię również ósmego.
– No, oczywiście! – zgodził się ochoczo Herszanowicz.
– Ciekawe – mówił oficer – czy kula zostanie w pańskim mózgu, czy też
przebije głowę i utknie w ósmym? Te nowe muszkiety dają ostry ogień, ale
nie wiadomo, jaką mają siłę uderzenia…
– Tak, to ciekawe – rzekł Herszanowicz – cóż, dowiemy się wkrótce – i
pomyślał o oficerze, że to niemądry człowiek; po czym konwojujący żołnierz
wyprowadził więźnia.
5

W ogólnej celi przepełnionej przyszłymi nieboszczykami życie toczyło się


zwykłym trybem; ludzie naprawiali odzież, rozmawiali, spali lub rozmyślali
o tym, jakie jest ich życie, a jakie powinno być zgodnie z prawdą
wszechświata. W celi nie było okien; okrągłą dobę paliła się w niej lampa
naftowa i tylko nowo przybyły więzień wiedział, która jest godzina, lecz
wkrótce tracono znowu rachubę czasu i nikt nie miał pewności, czy jest
dzień, czy noc, a wszyscy byli tego ciekawi.
Herszanowicz znalazł sobie miejsce na podłodze i położył się, by
odpocząć; niepokoiła go teraz myśl – kto będzie ósmym na egzekucji; ten
ósmy może przecież liczyć na pewne ocalenie, jeśli tylko ósmy nie okaże się
tchórzem lub głupcem. „Niedobrze – myślał Herszanowicz. – Kula uderzy go
słabo, jeżeli mnie zabije, ale może uszkodzić kość, a on pomyśli, że został
zabity, i umrze ze strachu na samą myśl o śmierci.”
Upłynęło trochę czasu; Herszanowicz nie zdążył wypocząć, kiedy całej celi
rozkazano wyjść. Herszanowicz spodziewał się tego, wiedział z pierwszego
jeszcze razu, że Niemcy nie trzymają długo skazanych na śmierć, żeby nie
karmić ich i nie poić, i w ogóle nie zaprzątać sobie nimi głowy na próżno.
Po raz drugi w życiu Herszanowicz schodził po śmierć w podziemiu tymi
samymi kamiennymi schodami. Nie rozpoznał pośród swoich towarzyszy
idących z nim na śmierć żadnej znanej twarzy, domyślał się z ich słów, że
przywieziono ich niedawno z Polski.
Gefrajter odliczył ośmiu ludzi, w ich liczbie Herszanowicza, który szedł
drugi, i wpuścił ich do podziemia, a innych zostawił na schodach.
Mroki piwnicy rozpraszała nieśmiało świeca; stał przy niej ten sam oficer,
który przesłuchiwał Herszanowicza. Oficer rozmiłowany w broni oglądał
skrócony karabin. „Ze wszystkiego chcą mieć korzyść, na wszystkim
zaoszczędzić – wywnioskował Herszanowicz. – A my nie możemy sobie na
to pozwolić, niechby wypadło po dwie kule na jednego Niemca, i to by się
opłacało.”
Gefrajter zaczął ustawiać więźniów jednego za drugim.
– Ja jestem siódmy! – przypomniał zapobiegliwie Herszanowicz.
– Nie chcesz umrzeć pierwszy? – zapytał gefrajter. – Chcesz nas
przechytrzyć? Umieraj sobie siódmy, masz taryfę ulgową, podstaw sobie
tylko cegłę pod nogi, boś trochę za niski.
Herszanowicz położył sobie cegłę pod nogi i stanął na miejscu śmierci.
Spojrzał na ósmego, ostatniego – zobaczył starczą łysinę, pokrytą puchem jak
u niemowlęcia.
„Zaraz przyjdzie śmierć – pomyślał Osip Herszanowicz. – No i cóż
takiego? Żyło mi się nieźle na tym świecie; jak znajdę się na tamtym, urządzę
się jakoś i będzie mi dobrze, i z dziećmi się zobaczę. A jeżeli nie ma tam nic,
będę umarłym tak jak one – będzie mi też dobrze, i tak będzie sprawiedliwie:
po co mi żyć, skoro w ziemi spoczywa moje zabite serce?”
– Gotowi? – zapytał oficer. – Oddychać głębiej! – rzekł rozkazująco do
więźniów i rzucił im obietnicę: – Zaśniecie zaraz słodkim snem dzieciństwa.
Herszanowicz, na odwrót, wstrzymał oddech i wsłuchiwał się w ciszę,
która zapadła, pragnąc z ciekawości usłyszeć huk wystrzału. Nie usłyszał go
jednak i pogrążył się od razu w błogi sen: prostoduszny rozum jego zapadł w
niepamięć, broniąc człowieka przed rozpaczą.
Ocknąwszy się Herszanowicz dotknął swego czoła – było czyste i gładkie.
„Kula utkwiła mi w rozumie” – wywnioskował. Dotknął swego karku i
namacał tam tylko wklęśnięcie po starej ranie. „A jednak żyję, zostałem na
tym świecie, tak też sądziłem – rozmyślał więzień. – Ich nowy muszkiet to
żaden wynalazek, ładunek wybuchowy naboju jest słaby, tak też
przypuszczałem. Ilu jednak zabili jedną kulą? No, ze trzech, czterech na
pewno, a przede mną, kiedy szóstego kula dochodziła, znacznie osłabła,
czuję to!”
Leżąc Herszanowicz wpatrywał się w ciemności, słabo rozjaśnione
tajemnym, ledwie żarzącym się w dali, drżącym światłem. Koło niego leżał
jego sąsiad – łysy staruszek z dziecinnym puszkiem na gładkiej skórze
głowy. Herszanowicz przyłożył rękę do głowy staruszka, ostygła już,
człowiek nie żył, choć kula go nie dosięgła. „Tak też myślałem, nie trzeba się
bać – zawyrokował Herszanowicz. – Ze strachu może się świat zawalić, co
wtedy będzie? Nie trzeba się bać!”
Wiedział już teraz, gdzie jest: w podziemiu, gdzie ich – ośmiu ludzi –
rozstrzelano, a w dali dogorywała świeca. „To niedobrze, żeśmy tu zostali –
rozumował Herszanowicz. – Niechybna śmierć. No cóż! Przed śmiercią
człowiek sobie trochę pożyje. Poprzednim razem zawieźli mnie do mogiły, a
tam można było żyć…”
Pochylił się nad nim oficer. Herszanowicz poczuł go po oddechu, po
cuchnącym zapachu z żołądka.
– No, jak to mówią wasi bolszewicy? Nie udało się?! Ustawił się na
siódmym miejscu, żyć się Żydowi zachciało!
– Moim zdaniem, to wam się nie udało! – odparł Herszanowicz. – Wszak
jestem żywy!
– Jesteś już trupem! – zawołał oficer i przyłożył mu do czoła lufę swego
małego rewolweru.
Herszanowicz spojrzał w blade, udręczone tajemną rozpaczą oczy oficera i
rzekł do niego:
– Strzelaj pan… Tu jest moje życie, a tam są moje dzieci – ja wszędzie
mam swoje dobro, mnie wszędzie dobrze… My tu byliśmy ludźmi,
ludzkością, a tam będziemy czymś więcej, będziemy wieczną przyrodą
rodzącą ludzi…
Kula przebiła Herszanowiczowi oko i Herszanowicz znieruchomiał, ale
długo jeszcze ciało jego było ciepłe, żegnając się powoli z życiem, zwracając
swe ciepło ziemi.
6

Po jakimś czasie przedarł się do nas przez front partyzant w podeszłym


wieku i opowiedział, jak zginął Herszanowicz. Był ósmym, ostatnim w
kolejce po śmierć, a przed nim stał Herszanowicz. Tak dobrze udawał
umarłego i tak powstrzymywał oddech, że zaczął nawet stygnąć na całym
ciele, w ten sposób, dla życia, oszukał niemieckiego oficera i wprowadził w
błąd macającego mu kark Herszanowicza.
Świeca w podziemiu zgasła, nie zapalono drugiej i staruszek ów, któremu
nie przyjrzano się bliżej, wywieziony został i wrzucony do wąwozu razem z
prawdziwymi nieboszczykami, a potem po cichu wymknął się stamtąd.
Gwoli oszczędności siły roboczej Niemcy nie zawsze kopią groby, zwłaszcza
zimą – kiedy ziemia jest zamarznięta.
Tłum. René Śliwowski
AFRODYTA

Czy żyje jeszcze jego Afrodyta? – z tym zwątpieniem i z tą nadzieją Nazar


Fomin zwracał się teraz już nie do ludzi i urzędów – odpowiedziano mu, że
po jego Afrodycie nie ma nigdzie żadnego śladu – lecz do przyrody, do
gwiazd i horyzontu. Wierzył, że musi być jakiś znak pośredni na świecie albo
niewyraźny sygnał, który mu wskaże, czy oddycha jeszcze jego Afrodyta,
czy też jej pierś już ostygła. Wychodził ze schronu na pole i stawał przed
niebieskim, naiwnym kwiatkiem, długo się w niego wpatrywał i wreszcie
pytał: „No? Ty wiesz lepiej ode mnie, tyś z całą ziemią związany, a ja błąkam
się osobno – czy żyje jeszcze moja Afrodyta?” Kwiatek nie zmieniał się od
jego tęsknoty i pytania, milczał i żył sobie po swojemu, wiatr dął obojętnie
nad trawą, tak jak przedtem dął może nad grobem Afrodyty lub owiewał jej
żywą roześmianą twarz. Fomin patrzał w dał, na płynące nad horyzontem,
lśniące czystym światłem obłoki i myślał, że stamtąd, z lotu ptaka, ujrzałby
chyba swoją Afrodytę. Wierzył, że przyroda stanowi jedno niepodzielne
gospodarstwo i można z niego wyczytać smutek utraty lub radość z
ocalonego, człowieczego dobra, i chciał dojrzeć poprzez wspólną więź
wszystkich żywych i umarłych na świecie ledwo dostrzegalną, zatajoną
wiadomość o losie żony swej Afrodyty – o jej życiu lub śmierci.
Afrodyta zniknęła na początku wojny pośród tłumów wycofujących się na
wschód. Nazar Fomin był już wtedy w wojsku i nie mógł nic uczynić dla
ratowania ukochanej istoty. Afrodyta była kobietą młodą, roztargnioną, łatwą
w pożyciu i nie mogła zaginąć bez śladu ani umrzeć z głodu wśród ludzi,
wśród swoich. Oczywiście, zawsze może się przydarzyć jakieś nieszczęście
na dalekich drogach, albo przypadkowa śmierć. A jednak ani w przyrodzie,
ani w ludziach nie można było dostrzec żadnego głosu lub drgnienia, które
zawierałoby smutną odpowiedź na pytanie otwartego, pełnego oczekiwania
serca, toteż Afrodyta musiała być żywa. Fomin oddał się wspomnieniom,
wskrzeszając w sobie ślady szczęścia, które się kiedyś urwało…
Z jego pamięci wyłoniło się oświetlone słońcem miasteczko, oślepiające,
pobielone wapnem ściany i dachówki domów, sady owocowe rosnące w
ciepłej błogości pod błękitem nieba. W południe Fomin szedł zazwyczaj na
śniadanie do baru znajdującego się blisko kantoru fabryki materiałów
ogniotrwałych, gdzie pracował jako kierownik robót. W barze grał patefon.
Fomin podchodził do bufetu, zamawiał sobie parówki z kapustą, tak zwaną
„fruwaczkę”, to znaczy solony groch, który chwytało się ustami w locie, i do
tego kufel piwa. Kobieta, która wydawała piwo, napełniała kufle płynem, a
Fomin wzrokiem śledził strumień, żądając dla zasady, by nalewano mu do
kreski i nie zapełniano naczynia samą tylko pianą; zmagając się tak
codziennie z tą pianą nie przyjrzał się ani razu twarzy obsługującej go
kobiety i nie pamiętał o niej, kiedy opuszczał bar. Pewnego razu kobiecie
wyrwało się ni stąd, ni zowąd mimowolne, głębokie westchnienie, i Fomin
obrzucił ją długim spojrzeniem. Ona również spojrzała na niego: piana
wylała się z kufla, a bufetowa zapomniawszy się, nie spostrzegła tego wcale.
„Stop!” – odezwał się wtedy do niej Fomin i teraz dopiero zauważył, że była
to kobieta młoda, o twarzy otwartej, ciemnych błyszczących oczach, pełnych
zadumy i ironii zarazem, i ciemnych włosach rosnących z jakąś
nieokiełznaną siłą. Fomin odwrócił od niej wzrok, ale serce oczarowane już
wizerunkiem kobiety przestało od tej chwili liczyć się z rozsądkiem i
spokojem ducha, rwało się do szczęścia na przekór wszystkiemu. Patrzał
wówczas na rozlaną na stole pianę i było mu obojętne, że piana gromadzi się
bez potrzeby na marmurowej powierzchni kontuaru. Później nazwał żartem
Natalię Afrodytą, gdyż jej wizerunek ukazał się jego oczom nad pianą, choć
nie była to piana z wody morskiej. I razem ze swą Afrodytą Nazar przeżył jak
mąż z żoną dwadzieścia lat, jeżeli nie liczyć przerwy dwu i półletniej, i
dopiero wojna ich rozłączyła, a teraz na próżno usiłuje dowiedzieć się o niej
czegoś od roślin i różnych robaków żyjących z pożytkiem na tej ziemi, a
nawet wpatruje się w obłoki i gwiazdy zadając im jedno i to samo pytanie.
Biuro informacyjne osób ewakuowanych usilnie i od dawna już poszukiwało
Natalii Fominy, ale jak dotąd nie odnalazło jej. Afrodyta nie miała nikogo
bliskiego poza Nazarem; przywykł z nią całe życie rozmawiać, gdyż
pomagało mu to rozmyślać i przekonywało o pożytku pracy, którą
wykonywał. I dzisiaj, na wojnie, będąc już czwarty rok w rozłące z Afrodytą,
Nazar Fomin wykorzystuje każdą wolną chwilę na pisanie do niej długich
listów, które wysyła do biura informacyjnego osób ewakuowanych w
Buguruszłanie z adnotacją, by listy te doręczono adresatowi po jego
odnalezieniu. W czasie wojny niemało takich listów musiało się chyba
nagromadzić w biurze informacyjnym – niektóre zostaną doręczone, inne
nigdy i zbutwieją nie przeczytane. Nazar pisał do żony spokojnie i
wyczerpująco, wierząc w jej istnienie i w przyszłe z nią spotkanie, ani razu
jednak nie otrzymał odpowiedzi od Afrodyty. Czerwonoarmiści i oficerowie,
którymi Fomin dowodził, bacznie śledzili pocztę, by nie zawieruszył się jakiś
list adresowany do ich dowódcy, gdyż był on bodaj jedyny w pułku, który nie
dostawał listów ani od żony, ani od krewnych.
Teraz dawno już minęły te szczęśliwe, spokojne lata. I nie mogły one trwać
wiecznie, bowiem szczęście również musi się zmieniać, aby trwać dalej. W
wojnie Nazar odnalazł drugie swoje szczęście, inne niż w poprzedniej
pokojowej pracy, lecz również bliskie mu; po wojnie zaś miał nadzieję
poznać wyższe formy życia niż te, które już przeżył jako człowiek pracy i
żołnierz.
Nasze jednostki czołowe zajęły właśnie to południowe miasto, gdzie przed
wojną mieszkał i pracował Fomin. Pułk Fomina był w odwodzie i nie wziął
udziału w operacjach, gdyż nie było po temu potrzeby.
Pułk Fomina rozmieścił się w jednej z dzielnic miasta w drugim rzucie, by
wyruszyć stąd w dalszy marsz na zachód. Zaraz pierwszego wolnego dnia
Nazar napisał list do Afrodyty, a potem poszedł obejrzeć miasto najmilsze
jego sercu na całej ziemi rosyjskiej. Miasto było zdruzgotane ogniem
artyleryjskim, spalone płomieniem pożarów, pewne budynki wróg wysadził
w powietrze. Fomin przyzwyczaił się już do widoku stratowanych przez
maszyny łanów, okaleczonej okopami ziemi i zniesionych pociskami osiedli;
takie było żniwo wojny, która zasiewała to, co nigdy więcej nie powinno z
ziemi wyrosnąć – trupy złoczyńców, i to, co przyszło na świat, by czynić
życie lepszym, lecz skazane zostało jedynie na wieczną pamięć – ciała
naszych żołnierzy, strzegących pośmiertnie w ziemi tego, co na nią padło.
Fomin doszedł przez sad do miejsca, gdzie znajdował się kiedyś bar
Afrodyty. Był grudzień. Nagie drzewa owocowe zastygły na okres zimowy i
oniemiały w smutnym śnie, a wyciągnięte ich gałęzie, jesienią obwieszone
owocami, były teraz posiekane seriami pocisków i bezsilnie chyliły się ku
ziemi na resztkach włókien, i niektóre tylko gałęzie zachowały się całe i
zdrowe. Wiele zresztą drzew Niemcy ścięli na materiał do budowli
obronnych.
Dom, gdzie ponad dwadzieścia lat temu znajdował się bar, a potem
mieszkali ludzie, leżał teraz zamieniony w stertę gruzów i śmieci,
zdruzgotany i umarły, wydmuchiwany w przestrzeń przez wiatr. Fomin
przypominał sobie jeszcze, jak wyglądał ten dom ale wkrótce, z upływem
czasu, on również o nim zapomni. Może tak samo gdzieś w dalekim
opustoszałym polu leży teraz zimne, duże, ukochane ciało Afrodyty i to ciało
toczy robactwo, i rozkłada je woda i powietrze, suszy i rozwiewa wiatr, by
całą substancję życia Afrodyty rozproszyć po święcie równomiernie i bez
śladu, by o człowieku zapomniano.
Poszedł dalej, na krańce miasta, gdzie spędził dzieciństwo. Bezludzie
mroziło jego duszę, późny pośmiertny wiatr dął w ruinach zamilkłych ulic.
Zobaczył miejsce, gdzie mieszkał i bawił się, kiedy był dzieckiem.
Stary drewniany dom spalił się aż do fundamentów, rozkruszona od
wielkiego gorąca dachówka leżała na spalonej ziemi – przystani jego lat
dziecinnych. Topola rosnąca na podwórzu, pod którą mały Nazar sypiał
latem, leżała ścięta obok własnego pnia, martwm, z opaloną korą.
Fomin długo stał obok drzewa swego dzieciństwa. Jego oniemiałe serce
nagle zamknęło się w sobie, by nie wchłaniać więcej smutku. Potem Fomin
zabrał kilka ocalałych dachówek i ułożył je w maleńkie równe słupki, jakby
przygotowywał materiał dla przyszłej budowy albo zbierał ziarna, z których
wyrosnąć miała nowa Rosja. Dachówka ta, jak zresztą w całym okręgu,
wyrabiana była w warsztatach, które założył tu w dawnych pokojowych
czasach Fomin i którymi kierował latami.
Fomin poszedł w step; tam, jakieś dwie wiorsty od miasta, zaprojektował i
zbudował kiedyś na stawie swą pierwszą tamę. Był wówczas szczęśliwym
budowniczym, lecz teraz smutne i puste było pole jego młodości, zryte przez
wojnę i bezpłodne; nieznane trawki widniały tu i ówdzie na roztajałym
skąpym śniegu i, obojętne wobec człowieka, pokornie drżały na wietrze…
Tama ziemna była wysadzona w samym środku, staw wysechł, a ryby w nim
zginęły.
Fomin wrócił do miasta. Odnalazł ulicę imienia Szewczenki i dom, w
którym mieszkał po powrocie z Rostowa, gdzie ukończył szkołę
politechniczną. Domu nie było, ale została ławka. Stała kiedyś pod oknami
jego mieszkania; wysiadywał na niej wieczorami, z początku sam, potem z
Afrodytą, i w tym zniszczonym dziś domu mieszkali oboje w jednym pokoju
z oknami wychodzącymi na ulicę. Ojciec jego, majster odlewniczy, zmarł
nagle, kiedy Fomin uczył się jeszcze w Rostowie, matka zaś wyszła
powtórnie za mąż i wyjechała do Kazania, by tam zamieszkać na stałe.
Młody Nazar Fomin żył wtedy samotnie, ale cały świat oświetlony słońcem,
pełen ciekawych ludzi, upajający świat młodości i nieodgadnionych
odwiecznych tajemnic, świat jeszcze nie urządzony i ubogi, lecz
opromieniony nadzieją i wolą robociarzy-bolszewików – ten świat oczekiwał
młodzieńca i znajoma ziemia ojczysta, wygłodzona, spustoszona
kataklizmami pierwszej wojny światowej, rozpościerała się u jego stóp.
Fomin usiadł na ławce, na której tyle letnich cichych wieczorów spędził na
rozmowach z umiłowaną Afrodytą. Teraz miał przed sobą pusty, rozbity
świat, a jego najwierniejszego przyjaciela nie było już, być może, na tym
świecie. Trzeba było wszystko zaczynać od nowa, żeby prowadzić dalej to,
co obmyślił przed ćwierćwieczem.
Zapewne zupełnie inaczej potoczyłoby się życie Nazara Fomina, gdyby w
minione dni młodości nie natchnęła go wiara w sens życia klasy robotniczej.
Przeżyłby może swoje życie spokojniej, ale nudno i bezowocnie; żyłby
swoim własnym życiem, ale nie zaznałby owego szczęścia, kiedy oddawszy
narodowi jedno tylko swoje serce, człowiek poznaje i doświadcza więcej, niż
jest to przeznaczone jednemu człowiekowi. Zaczął więc żyć tchnieniem całej
ludzkości. Pojedynczy człowiek nie jest w stanie pojąć sensu i celu swego
istnienia. Ale kiedy przylgnie do narodu, który go zrodził, i poprzez niego
stanie się bliski przyrodzie i światu, czasom przeszłym i przyszłej nadziei –
wówczas przed jego duszą otworzy się owe święte źródło, z którego winien
się karmić człowiek, by nabrać niewyczerpanych sił dla swych czynów i
niezachwianej wiary w niezbędność swego życia.
Rosja radziecka podówczas dopiero stanęła u progu swego przeznaczenia.
Naród udał się w wielką, nieodwracalną drogę, w tę historyczną przyszłość,
dokąd przed nim nikt jeszcze nie dążył. Zapragnął urzeczywistnić wszystkie
swe nadzieje, zdobyć pracą i bohaterskimi czynami wieczne wartości i
godność życia ludzkiego i podzielić się tym z innymi narodami…
Fomin miał kiedyś w młodości, na Morzu Azowskim, taką prostą wizję.
Stał na brzegu, a samotny rybacki statek żaglowy odpływał w dal po
niebieskim morzu, pod jasnozłotym niebem; statek oddalał się coraz bardziej,
w tkliwej bieli żagla odbijało się słońce, ale statek długo był jeszcze
widoczny dla tych, co stali na brzegu; potem skrył się zupełnie za
czarodziejskim horyzontem. Nazar poczuł wówczas zaprawioną tęsknotą
radość, jakby ukochana istota wzywała go za sobą w promieniejącą
przestrzeń wody i nieba, a on nie mógł jeszcze pójść za nią. I podobnie jak
ten statek znikający w jasnej dali, ujrzał wtedy w wyobraźni Rosję radziecką,
zmierzającą w dal świata i czasu.
Pamiętał jeszcze jakąś południową godzinę dawno zapomnianego dnia.
Szedł polem, schodząc do wąwozu porośniętego piękną dziką trawą; słońce z
wysokości przyzywało wszystkich ku sobie, i z mroków ziemi rwały się do
niego w gościnę rośliny i żyjątka – wszystkie różnobarwne, niepodobne do
siebie. Każde, jak potrafiło, ukształtowało się, ożyło w ziemi, byle wydostać
się na powierzchnię, dysząc i triumfując, i spędzić przeznaczony im czas na
powszechnym spotkaniu wszystkiego, co żyje, by móc zdążyć pokochać
żyjących, a potem znowu na zawsze rozłączyć się z nimi. Młody Nazar
Fomin odczuł wtedy ogromną niemą rozpacz wszechświata, którą może
pojąć, wyrazić i przezwyciężyć jedynie człowiek, i na tym polega jego
powołanie. Nazar odczuł podówczas radość ze swego powołania, wiedział z
góry, że sprosta mu, gdyż klasa robotnicza i bolszewicy wzięli na siebie
ciężar obowiązków spoczywających na ludzkości i bohaterską pracą, siłą
płynącą z właściwego pojmowania sensu swego istnienia roboczy lud podoła
swemu przeznaczeniu, i mroczne losy ludzkości opromieni prawda. Tak
myślał Nazar Fomin w młodości. Więcej wtedy czuł, niźli wiedział, nie umiał
jeszcze ująć w jasne słowa dążeń wszystkich ludzi, ale wystarczało mu samo
radosne przeświadczenie, że mroki pokrywające świat i ocieniające ludzkie
serce – to nie wieczna ciemność, lecz jedynie mgła unosząca się przed
nastaniem poranka.
Rówieśników Nazara Fomina, komsomolców i bolszewików, ożywiała ta
sama idea zbudowania nowego świata. Oni również, jak Nazar, żywili
przekonanie, że Lenin powołał ich do wzięcia udziału we wszechświatowym
czynie ludzkości, żeby na ziemi nastało wreszcie prawdziwe życie, żeby
spełniły się wszystkie nadzieje ludzi, na co zasłużyli sobie wiekami pracy i
śmiertelnymi ofiarami, a które uchronili w swym długim doświadczeniu i
cierpliwym rozmyślaniu…
Po ukończeniu szkoły specjalnej w Rostowie nad Donem Fomin wrócił do
stron rodzinnych, do tego właśnie miasta, gdzie siedział teraz w samotności.
Nazar został wówczas technikiem budownictwa i dopiero rozpoczynał
działanie. Wszystko, co materialne, szare i codzienne, tak brał sobie do serca,
że stało się ono jego przewodnikiem i motorem postępowania. Teraz już nie
pamiętał, czy uświadamiał sobie wówczas, że wszystko, co wzniosłe, rodzi
się wyłącznie z potrzeby; własnymi rękoma przetwarzał wtedy żywioł
materialny w duchowy i wierzył w słuszność rewolucji, była bowiem także
jego dziełem, i widział na własne oczy, jak wpływa na losy narodu.
Z początku Nazar Fomin zarządzał rejonową wytwórnią materiałów
ogniotrwałych dla wsi. Było to stanowisko skromne, ale Nazar zapalił się do
tej pracy, widział w niej nie zwykły obowiązek, lecz sens swojego życia, i nie
mógł oderwać namiętnego spojrzenia od pierwszego wyrobu
wyprodukowanego sposobem chałupniczym; pogładził wówczas tę pierwszą
dachówkę, powąchał ją i zaniósł do pokoju, gdzie mieszkał, żeby wieczorem
i nazajutrz jeszcze raz sprawdzić, czy istotnie jest dobrze zrobiona i tak
trwała, żeby na długie łata zastąpić słomę na dachach wiejskich chat i
uchronić w ten sposób domostwa chłopskie od pożarów. Przestudiował
wtedy statystykę pożarów w swoim rejonie wertując raporty ziemstwa i
obliczył, że jeżeli strzechę zastąpi się dachówką, to chłopi ze środków
zaoszczędzonych dzięki usunięciu niebezpieczeństwa pożaru mogą na
przykład po trzech latach zbudować w każdej wsi obfitującą w zdrową wodę
studnię artezyjską lub też coś innego, a w ciągu następnych trzech – czterech
lat można będzie z tychże pieniędzy, uratowanych dzięki dachówkom od
ognia, zbudować własną elektrownię z młynem i krupiarnią. Snując takie
projekty Nazar Fomin mógł godzinami patrzeć na dachówkę i rozmyślać o
tym, jak zrobić, żeby była jeszcze trwalsza i tańsza – dachówka była
wówczas jego wielką miłością, zastępowała mu książkę i przyjaciół; później
zrozumiał, że żaden przedmiot nie może zastąpić człowieka, ale w młodości
wystarczało mu samo o nim wyobrażenie.
Bywają czasy, kiedy ludzie żyją tylko nadzieją i oczekiwaniem na zmianę
swego losu; bywają czasy, kiedy jedynie wspomnienia przeszłości ogrzewają
żyjące pokolenie, ale bywają też szczęśliwe czasy, kiedy historyczny rozwój
świata harmonizuje w ludziach z odruchami ich serca. Nazar Fomin urodził
się w takich właśnie czasach i z początku, jak wielu jego rówieśników i
wyznawców tej samej idei, sądził, że nastała era niezmąconej radości,
spokoju, szczęśliwości i braterstwa, która stopniowo obejmie całą kulę
ziemską. Aby stało się to rzeczywistością, wystarczy budować i pracować:
tak wierzył podówczas młody Fomin.
I Nazar Fomin znalazł spokój ducha w miłości do żony Afrodyty i swej
wierności dla niej; poskromił w sobie tym sposobem mroczne namiętności
uwodzące go ku ciemnym stronom zmysłowego świata, gdzie można bez
żadnego pożytku, choć może i nie bez przyjemności roztrwonić swoje życie, i
poświęcił wszystkie swe siły pracy i służbie idei, która stała się obsesją jego
serca – temu, co nie trwoniło sił człowieka, lecz nieustannie odradzało go i co
odtąd stało się źródłem jego rozkoszy, nie wyczerpującej i nieokiełznanej,
lecz spokojnej i kojącej jak dobro.
Nazar Fomin był wtedy zajęty, jak i całe jego pokolenie, uduchowieniem
świata żyjącego dotąd ubogo, w rozproszeniu, i pozbawionego
wszechogarniającego wyraźnego sensu.
Na początku swej pracy Fomin wyrabiał ogniotrwałe dachówki; później
jego obowiązki zwiększyły się i wkrótce wybrano go na zastępcę
przewodniczącego rady wiejskiej; z tytułu swego stanowiska został
inżynierem naczelnym wszystkich prac we wsi i w całym powiecie.
Podówczas miasto uważano za osadę, która stanowiła administracyjne
centrum rejonu czy też gminy.
Fomin budował tamy w suchym stepie na wodopój dla bydła, wiercił w
osadach studnie z umocnieniami z betonowych pierścieni i brukował
miejscowym kamieniem drogi w całym rejonie, starając się wszelkimi
sposobami dźwignąć z nędzy gospodarkę i zbliżyć pojedynczą duszę
chłopską do całego narodu.
Ale już wtedy myślał o sprawach bardziej istotnych i nawet w jego snach
pojawiała się ciągle jedna i ta sama uporczywa myśl, która nie dawała mu
spokoju. Dwa lata Fomin czynił przygotowania do swego przedsięwzięcia, aż
wreszcie rejonowy komitet wykonawczy powierzył mu to zadanie. A
chodziło o zbudowanie w osadzie elektrowni i stopniowe pokrycie siecią
elektryczną całego rejonu, by dać ludziom światło do czytania książek,
maszyny ułatwiające im pracę i ciepło w zimie, które ogrzewałoby
mieszkania i zabudowania dla bydła. Urzeczywistnienie tego prostego
marzenia miało zmienić zasadniczo tryb życia mieszkańców rejonu –
człowiek poczułby się wreszcie wyzwolony od nędzy i zgryzot, od pracy,
wycieńczającej go, a mimo to nieskutecznej i nie przysparzającej żadnych
wygód życiowych…
Cienie wspomnień snuły się po obliczu pułkownika Fomina siedzącego
pośród ruin zniszczonego miasta, które niegdyś wzniósł wraz ze swymi
towarzyszami. Wspomnienia przywoływały na jego twarz to uśmiech, to
smutek, to znów spokojną wizję dawno minionych czasów.
Zbudował wtedy tę swoją elektrownię. W klubie odbył się bal z okazji
uruchomienia potężnej jak na owe czasy siłowni i Afrodyta tańczyła wtedy
na balu oświetlonym jasnością elektryczności, przy dźwiękach orkiestry
złożonej z trzech bajanistów, i szczęśliwsza była od samego Nazara, gdyż
było to dzieło jej męża.
Niełatwo jednak było Fominowi doprowadzić budowę do końca. Fundusze
przeznaczone przez rejon na elektrownię były skąpe; trzeba było więc
wyjaśnić ludności całego rejonu korzyści, jakie niesie elektryczność, by w
budowę elektrowni włożyli własną pracę i własne zaoszczędzone grosze. W
tym też celu Fomin zorganizował wtedy trzydzieści cztery chłopskie
stowarzyszenia do spraw elektryfikacji i połączył je w związek rejonowy.
Kosztowało go to wiele wysiłku, niepokojów i szamotaniny. Przypomniała
mu się pewna chłopska dziewczyna, sierota, Eudokia Remejko; rodzice
zostawili jej skromniutki posag, który wniosła jako swój wkład w dzieło
elektryfikacji, a potem z większą niż inni gorliwością i zapałem pracowała
jako pomocnik cieśli przy budowie gmachu elektrowni. Dziś Eudokia
Remejko, jeżeli żyje na tym świecie, jest już kobietą w podeszłym wieku, a
gdyby była młoda, zaciągnęłaby się z pewnością do Armii Czerwonej lub
walczyła w oddziale partyzanckim. Fominowi przypomnieli się inni jeszcze
ludzie, którzy wówczas razem z nim pracowali – chłopi i chłopki,
mieszkańcy osady, starzy i młodzi. Ze szczerym przejęciem i prostotą ludzie
ci budowali nowy świat, wkładając w to wszystkie swoje umiejętności. Ich
drzemiące, stłumione zdolności znalazły wtedy upust i zaczęły się rozwijać w
rozumnej i dobroczynnej pracy; ich dusza, ich pojmowanie życia przejaśniało
się i rosło, jak wyrastają rośliny z ziemi, z której usunięto kamienne płyty.
Elektrownia nie była jeszcze ukończona i wyposażona, a Fomin widział już z
zadowoleniem, że jej budowniczowie – chłopi pracujący na ochotnika po
dniu spędzonym na polu – tak bardzo przejęli się tą sprawą, a dzięki niej
zbliżyli do siebie i poczuli więź z klasą robotniczą, która wykonała maszyny
do produkcji prądu elektrycznego, że uboga samotność opuściła ich serca i
zaczęli się już wyzbywać swej chłopskiej obojętności dla nieznanego świata i
lęku przed nim. To prawda, że ukrytym marzeniem każdego człowieka jest
odejść od swej zagrody i samotności, by zobaczyć i poznać cały wszechświat,
lecz trzeba znaleźć odpowiednią i w miarę dostępną dla tego celu drogę.
Stary chłop Jeremiejew tak wówczas wyraził Fominowi tę niejasną myśl:
„Abo to my nie czujemy, Nazarze Iwanowiczu, że władza radziecka
pozwala nam popróbować ryzyka: działaj, powiada, ciesz się i odpowiadaj za
dobro i zło, tyś teraz na ziemi, powiada, nie przypadkowy przechodzień. A
kiedyś życie jak wyglądało: leżysz w trzewiach u matki – nic o sobie nie
wiesz, wyjdziesz na świat boży – dławi cię smutek i bieda, żyjesz w izbie jak
w kazamacie, bez promyka światła, a jak umarłeś – leż cicho w trumnie i
zapomnij, że żyłeś. Wszędzie nam było ciasno, Nazarze Iwanowiczu – matka,
kazamaty i grób – i żadnego o sobie pojęcia. No i wszyscy wszystkim
zawadzali! A teraz wszyscy wszystkim pomagają – oto czym jest władza
radziecka i kooperacja!”
Gdzież się teraz podziewa stary Jeremiejew? A może jeszcze żyje? Choć to
wątpliwe, tyle już czasu upłynęło…
Elektrownia nie pracowała długo, spłonęła w tydzień po uruchomieniu.
Nazar Fomin znajdował się wtedy o czterdzieści wiorst od osady; pojechał
obejrzeć tamę koło chutoru Dubrowka, zmytą jesienną powodzią, i
oszacować zakres prac rekonstrukcyjnych. Umyślny na koniu powiadomił go
o pożarze i Fomin niezwłocznie wrócił z powrotem.
Na skraju osady, tam gdzie onegdaj jeszcze stał gmach elektrowni
zbudowany z samanowej cegły, było teraz pusto – wszystko doszczętnie
spłonęło. Zostały tylko martwe metalowe korpusy maszyn – od gorąca
roztopiły się wszystkie części miedziane; łożyska i armatura wypłynęły
niczym strumienie łez i zastygły na podmurowaniach; przy generatorach
roztopiły się i wyciekły pierścienie i wykipiała cała miedź.
Nazar Fomin stał koło swych umarłych maszyn, patrzących na niego
ślepymi otworami spalonych delikatnych części, i płakał. Dżdżysty wiatr
brzęczał żałośnie leżącymi na podłodze płatami blachy, które skręciły się pod
wpływem gorąca. W tej smutnej chwili swego życia Fomin popatrzał na
niebo; przewalały się po nim ciemne jesienne obłoki, gnane posępną
niepogodą; ziało stamtąd nudą i nie widać było śladu współczucia, bowiem
przyroda przy całej swej wielkości jest jednak samotna i poza sobą nie zna
żadnego istnienia. Jedynie to, co spłonęło w ogniu, było inne; był to świat
stworzony przez ludzi żywiących dla siebie współczucie; tu na małą skalę
ziściła się nadzieja na lepsze życie, na ulepszenie i ożywienie w przyszłości
przyrody ciemiężącej samą siebie – nadzieja istniejąca, być może, w całym
wszechświecie jedynie w sercu i świadomości człowieka, i to nie każdego,
lecz tylko tego, który pierwszy w ofierze, w pracy i rewolucji doszedł do
takiego właśnie rozumienia swojego losu. Jakże słabe są jeszcze siły dobra w
granicach ogromnego świata i jakże trzeba ich strzec!
Smutne czasy nastały dla Nazara Fomina; władze śledcze poinformowały
go, że elektrownia spłonęła nie na skutek przypadku łub niedbalstwa, lecz
podpalona została przez złoczyńcę. Tego Fomin nie mógł zrazu pojąć: jakże
to, co dla wszystkich jest dobrodziejstwem, może wywołać nienawiść i stać
się przyczyną zbrodni? Poszedł zobaczyć człowieka, który podłożył ogień
pod elektrownię. Złoczyńca z wyglądu wydał mu się najzwyklejszym
człowiekiem; nie żałował swego czynu. W jego słowach Fomin wyczuł
nienasyconą nienawiść, która podtrzymywała go na duchu nawet w areszcie.
Dziś Fomin nie pamiętał dokładnie jego twarzy i słów, natomiast zapamiętał
nie ukrywaną wrogość wymierzoną w niego, głównego budowniczego
unicestwionego wspólnego dzieła, oraz motywację jego postępku, jako czynu
niezbędnego dla zaspokojenia umysłu i sumienia. Fomin wysłuchał wówczas
w milczeniu przestępcę i zrozumiał, że nie da się go przekonać słowem;
można by go przekonać czynem, ale przecież nie dopuści on nigdy do tego,
aby dzieło zostało doprowadzone do pomyślnego końca, będzie je
nieustannie burzyć i unicestwi w samym zarodku to, czego nie zbudował.
Fomin ujrzał istotę, która, jak sądził, zniknęła z powierzchni ziemi lub też
po rewolucji stała się bezsilna i nieszkodliwa. W rzeczywistości zaś istota ta
żyła życiem pełnym zawziętości i nawet miała rozum, w którego słuszność
wierzyła. I wtedy wiarę Fomina w bliskie już szczęście na ziemi zachwiało
zwątpienie; wizja świetlanej przyszłości jakby oddaliła się od niego za
mglisty horyzont, a pod jego nogami rozpostarła się znowu szara, twarda,
nieprzebyta ziemia, po której długo jeszcze trzeba było iść, by dotrzeć do
tego promiennego świata, który zdawał się być tak bliski i osiągalny.
Chłopi, budowniczowie i udziałowcy elektrowni, zwołali zebranie. Na
zebraniu tym wysłuchali mowy Fomina i zasępili się nie ukrywając swej
wspólnej zgryzoty. Potem wystąpiła Eudokia Remejko i powiedziała
nieśmiało, że trzeba zebrać od nowa środki na odbudowę spalonej
elektrowni; w ciągu roku lub dwóch można będzie znowu odrobić wszystko
własnymi rękoma, powiedziała Remejko, a może nawet wcześniej. „Coś ty,
dziewczyno – odparł jej z miejsca rozweselony chłop, nie wiadomo który –
jeden posag wrzuciłaś do ognia, chcesz, żeby ci drugi wsiąknął: w ten sposób
do grobowej deski nie wydasz się za mąż, uschniesz w staropanieństwie!”
Obliczywszy, ile wyniesie odszkodowanie z Zakładu Ubezpieczeń, a ile
trzeba będzie dodać z tego, co się samemu zarobi, udziałowcy postanowili
wspólnie zbudować elektrownię po raz drugi. „Elektryka zgasła – powiedział
bednarz Jewtuchow – ale my będziemy jeszcze żyć przy świetle! A tobie,
Nazarze Iwanowiczu, komedrujemy karykatycznie zbudować wedle planu i
skali wszystko tak, jak było!” Jewtuchow lubił kategorycznie radzić, czyli
rekomendować w sprawach wielkich i małych; sam też żył kategorycznie i
rewolucyjnie i był wynalazcą beczułki kulistej. Jakby ciepłe światło musnęło
wówczas posępną duszę Nazara Fomina. Nie wiedząc, co należy zrobić lub
powiedzieć, zbliżył się do Eudokii Remejko i chciał ją pocałować w policzek,
lecz wstydząc się zebranych zdobył się tylko na dotknięcie wargami jej
ciemnych włosów nad uchem. Tak to wtedy było i orzeźwiające uczucie
szczęścia, zapach włosów młodej Remejko, jej nieśmiała postać dotychczas
zachowały się w pamięci Fomina.
I Nazar Fomin zbudował na tym samym miejscu nową elektrownię o mocy
dwukrotnie większej niż ta, co padła pastwą płomieni. Na tej pracy zeszło mu
prawie dwa lata. W tym czasie opuściła go Afrodyta; pokochała drugiego,
jakiegoś inżyniera, który przyjechał z Moskwy zakładać radiowęzeł, i wyszła
za niego za mąż. Fomin miał wielu przyjaciół wśród chłopów i roboczego
ludu, ale bez swej ukochanej Afrodyty czuł się jak sierota i serce jego
skostniało w samotności. Przedtem myślał zawsze, że jego wierna Afrodyta
to bogini, lecz teraz wydawała mu się żałosna w swej potrzebie, w swym
pragnieniu nowej miłości, w swym przywiązaniu do radości i rozkoszy, które
były silniejsze od jej woli, silniejsze od jej wierności i dumnej stałości dla
tego, kto kochał ją niezmiennie i bez reszty. A jednak po odejściu Afrodyty
nie mógł się od niej odzwyczaić i kochał ją jak przedtem; nie zamierzał
zresztą zwalczać tego uczucia, które zamieniło się teraz w cierpienie:
okoliczności pozbawiły go żony, która odeszła od niego fizycznie, ale kto
powiedział, że musimy władać ukochaną istotą i cieszyć się jedynie jej
bliskością – czasami wystarczy czuć, że przebywa ona stale w naszym sercu;
co prawda, jest to trudniejsze i bardziej męczące niż bliskie, dające radość
posiadanie, bowiem miłość do osoby obojętnej żywi się jedynie własną
wierną siłą nie otrzymując niczego w zamian. Ale czyż Fomin i inni ludzie w
jego kraju zmieniają świat ku lepszemu tylko po to, żeby nim władać i
korzystać z niego później, jakby to była ich własność? Fomin przypomniał
sobie jeszcze, że nawiedziła go wówczas dziwna myśl, która pozostała
niewyjaśniona. Wyczuł w rozłące z Afrodytą, że jakaś zbrodnicza moc
znowu stanęła w poprzek jego drogi życiowej; w swej praprzyczynie była to,
być może, ta sama moc, która spowodowała pożar elektrowni. Uświadamiał
sobie różnicę zachodzącą pomiędzy tymi wydarzeniami, zdawał sobie sprawę
z ich niezgodności, a jednak w sposób okrutny zniweczyły one jego życie i
ofiarą ich za każdym razem był jeden i ten sam człowiek. Nie jest
wykluczone, że on sam nie był bez winy wobec Afrodyty – zdarza się
przecież, że wyrządzamy krzywdę nie pragnąc tego wcale, bez złej woli i
bezwiednie, i to nawet wtedy, kiedy ze wszystkich sił staramy się uczynić jak
najwięcej dobra drugiemu człowiekowi. Dzieje się tak może dlatego, że serce
sercu nierówne: jedno, doznawszy dobra, pochłania je bez reszty na własną
potrzebę i dla innych nic już nie zostaje; a bywają serca, które nawet zło
potrafią obrócić w dobro i siłę – dla siebie i innych.
Utraciwszy Afrodytę Nazar Fomin zdał sobie sprawę, że powszechna
szczęśliwość i radość z życia, tak jak ją dotąd pojmował, to niedorzeczne
mrzonki i nie na tym polega prawda człowieka i jego rzeczywiste szczęście.
Przezwyciężając swoje cierpienie, znosząc to, co mogło go zgubić, wznosząc
od nowa to, co zostało zniszczone, Fomin niespodziewanie dla siebie poczuł
swobodną radość, niezależną i od złoczyńców, i od przypadku. Zrozumiał
swoją dotychczasową naiwność, stawał się zawzięty hartując się w
nieszczęściach; uczył się umiejętności przezwyciężania, znoszenia ciężkich
niepowodzeń stających na drodze życia; i wtedy świat, który dotąd zdawał
się być zrozumiały i dostępny, rozpostarł się przed nim rozległy i mglisty –
nie dlatego, że rzeczywiście wszystko było w nim mroczne, smutne i
przerażające, lecz dlatego, że w istocie był tak wielki we wszystkich swych
wymiarach, iż nie można go było od razu objąć wzrokiem – ani w ludzkiej
duszy, ani w zwykłej przestrzeni. To nowe pojmowanie świata zadowalało
Fomina bardziej niźli owa uboga szczęśliwość, dla której, jak niegdyś myślał,
ludzie wyłącznie żyli.
Wtedy jednak, wraz z całym swym pokoleniem, znajdował się zaledwie u
progu nowej drogi życia całego narodu radzieckiego, toteż wszystko, co
podówczas przeżywał, było tylko wstępem do pełnego trudów losu, było
pierwszą próbą, jakiej został poddany młody człowiek, i przygotowaniem do
nieodzownego dzieła historycznego, którego podjął się jego naród. W istocie
dążenie do szczęścia dla samego siebie ma w sobie coś niecnego i
nietrwałego; człowiek staje się człowiekiem dopiero poprzez czyn i
spełnienie swego obowiązku wobec narodu, z łona którego powstał, i w tym
tkwi źródło jego zadowolenia czy też prawdziwe, wieczne szczęście, którego
nie może już zniweczyć żaden kataklizm, żadne niepowodzenie, żadna
rozpacz. Ale podówczas nie był w stanie ukryć smutku wywołanego
spadającymi na niego nieszczęściami i gdyby nie było przy nim ludzi
związanych z nim wspólnotą przekonań, załamałby się może i nie odnalazł
równowagi ducha. „Uspokój się – ze smutkiem pełnym zrozumienia rzekł do
niego jeden z bliskich jego towarzyszy – uspokój się! A czegoś ty się
spodziewał innego – że ktoś tu przygotował dla nas radość i prawdę?
Samiśmy je powinni powołać do życia, po to właśnie nasza partia nadaje
światu sens… Nasza partia to gwardia ludzkości, a ty jesteś gwardzistą!
Partia nie wychowuje naiwnych cieląt, ale bohaterów dla wielkiej epoki
wojen i rewolucji… Przed nami będą wyrastać coraz to nowe zadania,
wzniesiemy się na takie szczyty, skąd widoczne będą wszystkie horyzonty,
aż po sam koniec świata! Przestań jęczeć i tęsknić! Żyj naszym życiem! Cóż
to, dla ciebie ciepło – to tylko piec albo żona? Nie jesteś głupi i wiesz, że
niepotrzebne są nam bezradne, drżące nad sobą ślamazary! Inne teraz czasy
nastały!”
Fomin po raz pierwszy usłyszał wtedy słowo „gwardia”. Życie jego toczyło
się dalej. Afrodyta, żona Nazara Fomina, znieważona niewiernością swego
drugiego męża, spotkała pewnego razu Nazara i opowiedziała mu, że wiedzie
smutny żywot i tęskni do niego, że niewłaściwie pojmowała życie, pragnąc w
nim jedynie radości dla siebie i nie chcąc wiedzieć, co to dług i obowiązek.
Nazar wysłuchał jej w milczeniu; zazdrość i urażona godność własna
drzemały w nim jeszcze, stłumione, prawie milczące, ale ciągle żywe niczym
nieśmiertelne twory. Lecz radość na widok Afrodyty, bliskość jej serca,
bijącego dla niego, zabiły w nim żałosny smutek, i po przeszło dwóch latach
rozłąki ucałował rękę, którą Afrodyta wyciągnęła do niego.
Popłynęły nowe lata. Okoliczności życia nieraz czyniły Fomina swoją
ofiarą, doprowadzały go nad brzeg przepaści, ale ducha jego nie wysuszała
już ani tęsknota, ani przygnębienie. Żył, myślał i pracował, jakby nieustannie
czuł potężną rękę wiodącą go łagodnie i stanowczo naprzód – ku losowi
bohaterów. I ta sama ręka, która wiodła go stanowczo naprzód, ta właśnie
potężna ręka ogrzewała go, i jej ciepło przenikało go do samego serca.
– Do widzenia, Afrodyto! – powiedział głośno Nazar Fomin. Gdziekolwiek
by teraz była jego żona, żywa czy umarła, tu, w tym opustoszałym mieście,
czaiły się dotychczas ślady jej stóp i w postaci popiołu przetrwały
przedmioty, które ongiś trzymała w rękach przesycając je ciepłem swoich
palców. Na każdym kroku natrafiał tu na nieuchwytne oznaki jej istnienia,
które nigdy nie ulegają całkowitemu zniszczeniu niezależnie od tego, jak
bardzo zmienia się świat. Miłość Fomina do Afrodyty znajdowała ukojenie
nawet w tym, że kiedyś dyszała ona tym powietrzem, więc powietrze to
zawiera rozproszone ciepło jej ust i słaby zapach jej zaginionego ciała –
wszak nic na świecie nie ginie bez śladu.
– Do widzenia, Afrodyto! Żyjesz teraz tylko w moich wspomnieniach, ale
chcę widzieć cię żywą i całą!…
Fomin wstał z ławki, popatrzał na miasto, które osiadło nisko w swych
ruinach i które można było teraz z łatwością objąć wzrokiem od końca do
końca, pokłonił mu się i udał się z powrotem do pułku. Serce jego, nawykłe
już teraz do cierpień, zdolne było wytrzymać wszystko, może nawet wieczną
rozłąkę, i gotowe było dochować wierności i uczucia aż po kres swego
istnienia. Potajemnie Fomin nosił w sobie dumę żołnierza, który zdobyć się
może na każdy wysiłek i wyczyn bohaterski; i Fomin był szczęśliwy, kiedy
zwalał z nóg przeciwnika, który wrósł w beton i w ziemię, lub kiedy rozpacz
w duszy przemieniał w nadzieję, a nadzieję – w powodzenie i zwycięstwo.
Ordynans zapalił światło w maleńkim stearynowym kaganku na
drewnianym stole kuchennym. Fomin zdjął płaszcz i zasiadł do pisania listu
do Afrodyty: „Droga Nataszo, ufaj mi i nie zapominaj o mnie, tak jak ja o
tobie pamiętam. Wierz mi, że wszystko będzie tak, jak powinno być, i znowu
będziemy żyć razem, i nic nas nie rozłączy. Będziemy jeszcze mieli piękne
dzieci, które powinniśmy urodzić. Ich obraz przepełnia moje serce tęsknotą
do ciebie…”
1945—1946
Tłum. René Śliwowski
JESZCZE JEDNA MAMA

Jak będę duży, nie będę chodzić do szkoły! – powiedział Artiom do matki,
Eudokii Aleksiejewny. – Prawda, mamo?
– Prawda, prawda – odparła matka. – Po cóż miałbyś chodzić!
– Po cóż miałbym chodzić? Po co? Bo jak pójdę, to będziesz za mną
tęsknić. Lepiej nie chodzić!
– Lepiej nie – powiedziała matka – lepiej nie!
Kiedy jednak minęło lato i Artiom ukończył siedem lat, Eudokia
Aleksiejewna wzięła syna za rękę i zaprowadziła do szkoły. Artiom chciał
odejść od matki, ale nie mógł wyjąć ręki z jej dłoni, dłoń matki była teraz
twarda, a przedtem była miękka.
– Trudno! – rzekł Artiom. – Wrócę za to rychło do domu! Prawda, że
rychło?
– Rychło, rychło – odpowiedziała matka. – Pouczysz się trochę i pójdziesz
do domu.
– Ja tylko troszeczkę, troszeczkę – zgodził się Artiom. – Ale ty nie tęsknij
za mną sama jedna!
– Nie będę tęsknić, synku, nie będę.
– No, troszeczkę możesz potęsknić – powiedział Artiom. – To ci będzie
lżej, no nie? A zabawek mi nie sprząti jak tylko przyjdę, zaraz się będę
bawić, a raz-dwa przylecę do domu.
– A ja będę na ciebie czekać – powiedziała matka – nasmażę ci naleśników
na obiad.
– Będziesz na mnie czekać? – cieszył się Artiom. – Nie doczekasz się
chyba! Oj, biedna! A ty nie płacz za mną, nie bój się i nie umrzyj mi tylko, a
czekaj na mnie!
– No już dobrze, dobrze! – zaśmiała się matka Artioma. – Doczekam się
ciebie jakoś, może nie umrę!
– Oddychaj głęboko i bądź cierpliwa, to nie umrzesz – powiedział Artiom.
– Zobacz, jak ja oddycham, rób tak jak ja.
Matka westchnęła, przystanęła i wyciągnęła przed siebie rękę. Tam, w
końcu ulicy, stała nowa, duża, drewniana szkoła, budowano ją całe lato, za
szkołą zaś zaczynał się ciemny las liściasty. Do szkoły było stąd jeszcze
daleko, trzeba było minąć sporo domów, z dziesięć czy jedenaście zagród.
– A dalej pójdziesz sam – powiedziała matka. – Musisz się przyzwyczaić
chodzić sam. Widzisz szkołę?
– Jeszcze jak! O, tam jest!
– No, to idź już, idź, Artiomku, idź sam.
Słuchaj się pani, teraz ona będzie twoją mamusią.
Artiom zamyślił się.
– Nie, nie będzie moją mamusią – wyszeptał – ona jest obca.
– Przyzwyczaisz się do niej, Apolinaria Nikołajewna będzie ci bliska jak
ktoś z rodziny. No, idź już!
Matka pocałowała go w czoło i dalej Artiom poszedł sam.
Przebywszy spory kawał drogi Artiom obejrzał się za siebie. Matka stała w
tym samym miejscu i patrzała na niego. Artiomowi zebrało się na płacz i
zapragnął wrócić do niej, ale poszedł dalej, żeby matka się na niego nie
gniewała. A matka Artioma zapragnęła również dogonić go, wziąć za rękę i
wrócić z nim do domu, lecz westchnęła tylko i poszła sama.
Po chwili Artiom raz jeszcze obejrzał się, żeby popatrzeć na matkę, ale już
jej nie było.
I poszedł znowu sam, i zapłakał. Raptem gąsior wysunął szyję zza płotu,
zagęgał i dziobem capnął Artioma za spodenki, a zarazem za żywe ciało, za
nogę. Artiom wyszarpnął się i rzucił się do ucieczki. „To strasznie dzikie
ptaki – zawyrokował – żyją razem z orłami!”
Następna zagroda miała otwarte wrota. Artiom zobaczył jakieś kosmate
zwierzę z poprzyczepianymi rzepami; zwierze stało odwrócone do niego
ogonem, ale było wyraźnie nie w humorze i widziało go dobrze.
„Co to może być? – pomyślał Artiom. – Wilk czy co?” Spojrzał tam, gdzie
zniknęła matka, czy nie widać jej, a nuż to wilczysko popędzi za nią. Matki
nie było widać, jest już chyba w domu, to dobrze, wilk jej nie zeżre. Nagle
kosmate zwierzę odwróciło łeb i w milczeniu wyszczerzyło zęby na Artioma.
Artiom poznał psa Żuczka.
– Żuczek, to ty?
– R-r-r! – odpowiedział pies-wilczysko.
– Spróbuj no tylko mnie ugryźć! – rzekł Artiom. – Spróbuj tylko! Już ja ci
pokażę, gdzie raki zimują. Ja idę do szkoły! O, widać ją stąd!
– Mmm – odpowiedział pokornie Żuczek i machnął ogonem.
– Ech, daleko jeszcze do szkoły! – westchnął Artiom i ruszył w dalszą
drogę.
Raptem coś uderzyło go boleśnie w policzek, nieomal wbiło się w niego i
natychmiast odskoczyło.
– A to co za licho? – przestraszył się Artiom. – Czego się mnie czepiasz,
jak ja cię… Spieszę się do szkoły. Ja jestem uczniem, nie widzisz?
Rozejrzał się, ale nigdzie dokoła nie było żywej duszy, tylko wiatr szeleścił
opadniętymi liśćmi.
– Schowałeś się? – powiedział Artiom. – Pokaż no się tylko!
Na ziemi leżał gruby żuk. Artiom podniósł go i położył na łopianie.
– Spadłeś na mnie z wiatru. Żyj sobie teraz, żyj prędko, bo niedługo
nastanie zima.
To rzekłszy, Artiom popędził do szkoły, żeby się nie spóźnić. Z początku
biegł ścieżką wzdłuż żywopłotu, ale jakieś zwierzę chuchnęło stamtąd na
niego gorącym oddechem i powiedziało: ff ur!
– Daj mi spokój, nie mam czasu! – odparł Artiom i popędził środkiem
ulicy.
Na szkolnym podwórzu siedziały dzieci. Artiom ich nie znał, przyszły z
drugiej wsi, widocznie uczyły się nie od dziś i musiały być bardzo mądre,
bowiem Artiom nie rozumiał tego, o czym rozmawiały.
– A ty znasz tłusty druk? Oho! – powiedział chłopiec z drugiej wsi.
A dwoje innych mówiło:
– A nam Afanasij Pietrowicz pokazał ryjkowcowate owady!
– A myśmy to już przerabiali. Uczyliśmy się o ptakach aż do samych
kiszek.
– Wy tylko do kiszek, a myśmy przerabiali wszystkie ptaki do przelotu.
„A ja nic nie umiem – pomyślał Artiom – ja tylko mamę kocham. Ucieknę
do domu!”
Rozległ się dzwonek. Na ganku szkoły ukazała się nauczycielka Apolinaria
Nikołajewna i kiedy dzwonek umilkł, powiedziała:
– Dzień dobry, dzieci. Podejdźcie no bliżej do mnie.
Wszystkie dzieci weszły do szkoły, tylko Artiom został na podwórzu.
Apolinaria Nikołajewna podeszła do niego:
– Czego tu stoisz? Wstydzisz się?
– Ja chcę do mamy – powiedział Artiom i zasłonił twarz rękami. – Proszę
mnie odprowadzić do domu.
– Co też ty wygadujesz! – odpowiedziała nauczycielka. – W szkole ja będę
twoją mamą!
Ujęła Artioma pod pachy, wzięła na ręce i zaniosła do klasy.
Artiom zaczął się jej przyglądać: patrzaj no tylko – cała bielutka na twarzy,
dobra, patrzy na niego wesoło, jakby chciała się z nim pobawić jak mała
dziewczynka. I pachniało od niej tak samo jak od mamy – ciepłym Chlebem i
suchą trawą.
W klasie Apolinaria Nikołajewna chciała posadzić Artioma w ławce, ale on
ze strachu przywarł do niej i nie schodził z jej rąk. Apolinaria Nikołajewna
usiadła za stołem i z Artiomem na kolanach zabrała się do uczenia dzieci.
– Ej ty, gruby kaczor, co tak siedzisz na kolanach? – powiedział jeden z
chłopców.
– Nie jestem gruby! – odparł Artiom. – To orzeł mnie ukąsił, jestem ranny.
Zszedł z kolan nauczycielki i usiadł w ławce.
– Gdzie? – zapytała nauczycielka. – Gdzie ta rana? Pokaż no ją, pokaż!
– O tu! – Artiom pokazał nogę, w którą dziobnął go gąsior.
Nauczycielka obejrzała mu nogę.
– Dożyjesz do końca lekcji?
– Dożyję – przyrzekł Artiom.
Artiom nie słyszał, co nauczycielka mówiła na lekcji. Patrzał przez oko na
daleki biały obłok; płynął na niebie tam, gdzie mieszkała jego mama w ich
rodzimej izdebce. Ale czy żyje jeszcze? Czy nie umarła od czegoś – jak
babcia Daria na wiosnę, ni stąd, ni zowąd. A może ich izdebka się spaliła,
kiedy go nie było, dawno już przecież wyszedł z domu, małoż to rzeczy może
się zdarzyć!
Nauczycielka zauważyła niepokój chłopca i zapytała go:
– O czym teraz myślisz, Fiedotow? Dlaczego nie słuchasz tego, co mówię?
– Ja się boję pożaru, proszę pani, dom nasz może się spalić.
– Nie spali się. Ludzie w kołchozie czuwają, zgaszą ogień.
– Zgaszą beze mnie? – zapytał Artiom.
– Poradzą sobie bez ciebie.
Po lekcji Artiom pierwszy zerwał się do domu.
– Chwileczkę, chwileczkę – powiedziała Apolinaria Nikołajewna. – Wróć
się, jesteś przecież ranny.
A dzieci dodały:
– Patrzcie no, inwalida, a biega!
Artiom stanął w drzwiach, nauczycielka podeszła do niego, wzięła na ręce i
zaniosła do siebie. Mieszkała w szkole, tyle że z drugiej strony. W jej
mieszkaniu pachniało kwiatami, cicho dzwoniły naczynia w szafie i wszędzie
było czysto, przyjemnie.
Apolinaria Nikołajewna posadziła Artioma na krześle, obmyła mu nogę
czystą wodą z miski i przewiązała czerwoną plamkę – ukąszenie gąsiora –
białą gazą.
– Ale twoja mama będzie się martwić! – powiedziała Apolinaria
Nikołajewna. – Ale się będzie martwić!
– Nie będzie! – odparł Artiom. – Ona smaży naleśniki!
– A właśnie, że będzie. Eh, powie, po co Artiom poszedł dzisiaj do szkoły?
Niczego się nie nauczył, a po to przecież tam poszedł, a więc mamę oszukał,
a więc nie kocha mnie, powie i będzie płakać.
– Ojej! – przeraził się Artiom.
– A widzisz. No to teraz pouczymy się.
– Tylko odrobinkę – powiedział Artiom.
– Niech tak będzie, tylko odrobinkę – zgodziła się nauczycielka. No, chodź
tu, inwalido.
Wzięła go na ręce i zaniosła do klasy. Artiom bał się, że spadnie, i
przylgnął do nauczycielki. Poczuł znowu ten sam łagodny i przyjemny
zapach, który czuł przy matce, a w nieznajomych oczach, patrzących na
niego z bliska, nie było gniewu, zdawało się, że zna je od dawna.
„To nic strasznego” – pomyślał Artiom.
W klasie Apolinaria Nikołajewna napisała na tablicy jakieś słowo i
powiedziała:
– Tak się pisze słowo mama – i kazała mu przepisać litery do zeszytu.
– To o mojej mamie? – zapytał Artiom.
– O twojej.
Wówczas Artiom zaczął starannie rysować w swym zeszycie takie same
litery jak na tablicy. Przykładał się pilnie, ale ręka nie była mu posłuszna;
podpowiadał jej, jak należy pisać, ale ręka jeździła na wszystkie strony i
kreśliła gryzmoły niepodobne do słowa: mama. Rozdrażniony Artiom
przepisywał raz po raz cztery litery przedstawiające mamę, nauczycielka nie
odrywała od od niego uradowanych oczu.
– Zuch z ciebie! – wyrzekła.
Zobaczyła, że Artiomowi udało się wreszcie nakreślić litery równo, jak
należy.
– Ucz mnie dalej! – poprosił Artiom. – Jaka to litera? O taka, co ma dwie
rączki z boku?
– To B – powiedziała Apolinaria Nikołajewna.
– A co to jest tłusty druk?
– To takie grube litery jak te.
– Tuczone? – zapytał Artiom. – Więcej nie będziesz mnie uczyć? Już nie
ma czego?
– Jak to „nie ma czego”? A to mądrala! – powiedziała nauczycielka. – Pisz
dalej!
Napisała na tablicy: ojczyzna.
Artiom zabrał się do przepisywania tego słowa do zeszytu, lecz nagle
zamarł i zamienił się w słuch.
Na dworze ktoś zawołał strasznym, pełnym smętku głosem: „u – u!”, a
potem rozległo się skądś, jakby spod ziemi: „n— n – n!”
I Artiom zobaczył przez okno czarny łeb byka. Byk spojrzał na niego
przekrwionym okiem i ruszył w kierunku szkoły.
– Mamo! – wrzasnął Artiom.
Nauczycielka schwyciła chłopca i przycisnęła do piersi.
– Nie bój się! – rzekła. – Nie bój się, ty mój maleńki. Nie pozwolę ci zrobić
krzywdy.
– U – u – u! – zaryczał byk.
Artiom objął Apolinarię Nikołajewnę za szyję, ona zaś położyła mu rękę na
głowie.
– Przepędzę byka.
Artiom nie dowierzał.
– Też! Tyś nie moja mama.
– Mama!… Teraz ja jestem twoją mamą!
Do klasy wszedł staruszek z batem, cały zakurzony, ukłonił się i rzekł:
– Dzień dobry, gospodarze! Czy nie macie przypadkiem trochę kwasu albo
wody do picia? Droga strasznie sucha…
– Coście za jeden, skąd wy jesteście, dziadku?
– My z daleka – odpowiedział staruszek. – Idziemy przed siebie, byki na
uwięzi gnamy wedle planu. Słyszy panienka, jakie ryki wydają z siebie?
Okrutne zwierzęta!
– Dzieci mogą pokaleczyć te wasze byki! – powiedziała Apolinaria
Nikołajewna.
– Co też panienka mówi! – obraził się staruszek. – A ja od czego jestem?
Już ja dzieci potrafię ochronić!
Stary pastuch napił się przegotowanej wody ze zbiornika – wypił pół
zbiornika – wyjął z torby czerwone jabłko i dał je Artiomowi.
– Jedz – powiedział – ostrz sobie zęby – i odszedł.
– A czy ja mam jeszcze inne mamy? – zapytał Artiom. – Gdzieś tam daleko
stąd?
– Masz – odpowiedziała nauczycielka. – Masz ich dużo.
– Dlaczego dużo?
– Żeby jakiś byk cię nie ubódł. Cała nasza ojczyzna jest twoją matką.
Niebawem Artiom poszedł sobie do domu, a na drugi dzień skoro świt
wybrał się do szkoły.
– Dokąd to? Jeszcze za wcześnie – rzekła matka.
– Tak, ale tam czeka nauczycielka, Apolinaria Nikołajewna! –
odpowiedział Artiom.
– No to co, że nauczycielka? Ona jest dobra.
– Już się chyba stęskniła – powiedział Artiom. – Pora na mnie.
Matka nachyliła się do syna i pocałowała go na pożegnanie.
– No to idź, idź już sobie powoli. Ucz się tam i rośnij duży.
1947
Tłum. René Sliwowski
GŁOS OJCA
Sztuka w jednym akcie

Osoby:
JAKUB
EX-URZĘDNIK
MILICJANT

Cmentarz. Niskie żelazne ogrodzenie. Za ogrodzeniem – grób, na nim


pionowo stojąca płyta z napisem: „Aleksander Spirydonowicz Titow.
Kontynuator dzieła Watta i Diesla. Zmarł w roku 1925, przeżywszy lat 38 i
3 miesiące. Pokój prochom twoim, o ty, któryś tyle uczynił, by ulżyć doli
człowieka”.
Koło grobu stare drzewa. Na grobie kilka żałosnych kwiatków blaszanych,
postawionych tu dawno temu. Na drugim planie widnieją podobne płyty
nagrobkowe i drzewa.
Wieczór. Na cmentarzu pusto. Pojawia się Jakub, młodzieniec
dziewiętnasto- lub dwudziestoletni. Wchodzi za ogrodzenie okalające grób
ojca. Milczenie.
(Potem nastąpi dialog pomiędzy synem Jakubem, a jego ojcem,
przemawiającym przez serce Jakuba – głosem syna; właściwie mówi Jakub,
pyta i sam sobie odpowiada, ale głos syna nie jest podobny do głosu ojca,
choć oba te głosy należą do jednego człowieka, człowieka z krwi i kości –
Jakuba, zaś „głos ojca” to w istocie głos tegoż Jakuba. Na scenie „głosu
ojca” nie powinien grać inny aktor, byłby to bowiem niewybaczalny błąd
artystyczny, który przydałby scenie odcień mistycyzmu, podczas gdy scena
ta winna być potraktowana w sposób bezwzględnie realistyczny. Zresztą,
być może, „głos ojca” powinien właśnie grać drugi aktor).
JAKUB
Ojcze, dlaczego umarłeś? Dlaczego leżysz sam jeden w tym grobie.
Kocham cię przecież mimo wszystko!
Chwila milczenia.
GŁOS OJCA
Nie ma mnie tu, mój drogi. Grób, nad którym stoisz, jest pusty.
JAKUB
Gdzie jesteś, ojcze? Przyszedłem do ciebie…
GŁOS OJCA
W grobie nie ma nikogo – tylko ziemia: wszystko, co wchodzi do ziemi, w
ziemię się obraca. Ale ziemia zamienia się w kwiaty i drzewa i w ten
sposób wydostaje się z ciemności grobów.
JAKUB
Więc gdzie jesteś teraz, ojcze?
GŁOS OJCA
W twoim sercu i w twoich wspomnieniach – poza tym nie ma mnie nigdzie.
I tyś moje życie, i moja nadzieja, bez ciebie jestem jeszcze większą
marnością aniżeli prochy, które spoczywają pod tą płytą nagrobkową, bez
ciebie umarłbym na zawsze i nie pamiętałbym, że kiedyś żyłem.
JAKUB
Ojcze, jak więc będziesz żył, kiedy i ja kiedyś umrę tak samo jak ty?
GŁOS OJCA
Wówczas zniknę razem z tobą. Bez ciebie nie mogę istnieć.
JAKUB
Ależ, ojcze, ja często zapominam o tobie i serce moje bywa puste – gdzie
żyjesz w takich chwilach?
GŁOS OJCA
Żyję w twojej niepamięci i czekam, aż sobie o mnie przypomnisz.
Chwila milczenia.
JAKUB
Ojcze! Po co ci żyć, kiedy już umarłeś? Skoro umarłeś, niczego ci już nie
potrzeba… Czyżbyś chciał jeszcze żyć?
GŁOS OJCA
Nie, życie moje już się skończyło. Nie mogę już więcej żyć i więcej żyć nie
będę – umarłem przecież. Wszelako pragnąłbym zająć w twej pamięci
ciche miejsce, abyś pomyślał niekiedy o mnie i znalazł ukojenie w trudnych
chwilach życia.
JAKUB
Ale dlaczego chcesz w ten sposób żyć, na co ci to życie?
GŁOS OJCA
Na nic… Ale pragnę oszczędzić ci zgryzot, niepotrzebnej rozpaczy i
wczesnej śmierci – wszystkich klęsk życiowych, jakie na ciebie czyhają.
Żyję po to, żeby ci przyjść z pomocą.
JAKUB
Nie dla siebie, lecz dla mnie żyjesz?
GŁOS OJCA
Zadręczam się dla ciebie, żebyś mnie nie zdradził.
JAKUB
Ojcze, jakże mógłbym cię zdradzić? Ty już umarłeś, a ja żyję.
GŁOS OJCA
To prawda. Ale możesz jeszcze mnie zdradzić i twoja zdrada będzie dla
mnie najstraszniejszą katuszą, bom umarły i bezsilny, nie mogę się już
bronić, jestem słabym światełkiem żyjącym w tobie.
JAKUB
Czuję cię, znam to dalekie, niewyraźne światełko, kiedy myślę o tobie i
tęsknię za tobą. Ale nie potrafię cię zdradzić.
GŁOS OJCA
Potrafisz, potrafisz.
JAKUB
Ale dlaczego, ojcze?
GŁOS OJCA
Rozejrzyj się wokół siebie. Tu są same groby. A w nich ludzie. Oni
wszyscy – i ci, którzy zmarli w podeszłym wieku, i ci, którzy odeszli młodo
– wszyscy zmarli nie zaznawszy prawdziwego życia. Wszyscy, co
spoczywają w ziemi, pod twoimi stopami, umarli nie dlatego, że ciało ich
wycieńczyło szczęście, rozum – prawda, a serce – sława. Nie dlatego. Nie,
nie zaznaliśmy ani szczęścia, ani prawdziwego zadowolenia ze swej pracy i
swych cierpień. Ale my również pragnęliśmy stworzyć wielki świat ludzi
szlachetnych i czuliśmy, że jesteśmy tego świata godni. Pracowaliśmy w
pośpiechu, naszym udziałem stała się walka, udręka, choroby, zmęczenie, a
potem przyszła śmierć.
JAKUB
Wiem o tym dobrze, ojcze…
GŁOS OJCA
Wierzyliśmy w piękno duszy ludzkiej. Żyliśmy na świecie niczym ludzie
chorzy, jak w malignie. Zbieraliśmy się razem i rozgrzewaliśmy się
wzajemnie własnym ciepłem. Ale czy żyliśmy? Nie pamiętam tego.
Wszystko przeminęło zbyt prędko, niczym sen dziecka, w pamięci mojej
pozostała jedynie udręka, lecz i o niej zdążyłem zapomnieć i wybaczyć
jej… Coś niecoś jednak zdziałaliśmy: niewiele, ale dobre i to. Wierzyliśmy
w lepszego człowieka – nie w siebie samych, lecz w człowieka przyszłości,
dla którego warto wszystko wycierpieć. I nadzieją tą przekazujemy wam,
naszym dzieciom, bowiem nikomu innemu nie możemy jej przekazać. A
wy nie powinniście dopuścić sią zdrady, Ale gdybyście mieli nas zdradzić,
zrównajcie z ziemią nasze groby.
JAKUB
[uśmiechając się] Ojcze! Umarłeś dawno temu. Nie wiesz, co sią teraz
dzieje na świecie. Twoje prace przyniosły milionowe oszczędności na
paliwie; dzięki temu matka otrzymuje emeryturę. Gdybyś żył, byłbyś
szczęśliwy…
GŁOS OJCA
Nie wiem, czy byłbym szczęśliwy… Twoja matka mówiła ci chyba, jak
trudno to było osiągnąć – to znaczy zużywać mało paliwa i otrzymywać
dużo energii… W rzeczywistości było to łatwe, a nawet przyjemne. Chcę
przez to powiedzieć, że nie przyroda jest wrogiem człowieka – nietrudno
odgadnąć jej tajemnice, wykorzystać dla dobra człowieka. Ileż się trzeba
natomiast namęczyć, zanim ludzie przekonają się, że działasz dla ich dobra,
jak trudno ulżyć ich niedoli! Siedziałem za to w więzieniu.
JAKUB
Któż jest więc wrogiem człowieka?
GŁOS OJCA
Drugi człowiek.
JAKUB
A przyjacielem?
GŁOS OJCA
Też człowiek. I to jest właśnie źródło udręki i rozpaczy. Gdyby ludzie mieli
do czynienia wyłącznie z przyrodą, sprawa byłaby prosta i łatwa.
JAKUB
Matka opowiadała mi, jak ciężko szła ci praca. Wiem o tym.
GŁOS OJCA
Byłem idealistą, sądziłem, że ludziom będzie lżej, jeżeli w ciągu godziny
jeden koń mechaniczny zużyje sto pięćdziesiąt gramów mazutu.
JAKUB
Ludziom jest teraz lżej, rozumowałeś słusznie.
GŁOS OJCA
Nie wiem, jak tam u was jest teraz. Wiem jednak, że moje rozumowanie
było błędne, że pomyliłem się. W rękach szubrawców i drani
najwspanialsze osiągnięcia techniczne obrócą się przeciwko człowiekowi.
JAKUB
[w podnieceniu] Masz rację, ojcze! Tak właśnie postępują dzisiaj wrogowie
ludzkości, ale my ich zmiażdżymy, bowiem najwspanialsza technika to
człowiek, a takich ludzi mamy u nas w kraju pod dostatkiem.
GŁOS OJCA
Człowiek o wyższej, doskonałej organizacji – oto tajemnica, której nie
potrafiliśmy odkryć i dlatego umarliśmy pogrążeni w smutku…
Chwila milczenia.
GŁOS OJCA
Ojciec wydał mnie na świat i nakazał mi, bym był tylko dobrym i
cierpliwym. Ja zaś pragnąłem, żebyś był wykształcony i śmiały. Ty jednak
powinieneś być teraz mądry i szczęśliwy. Powinieneś być moim ideałem.
Ale kto pomoże ci stać się właśnie takim i czy to kiedykolwiek nastąpi?
Wszak ja, ojciec twój, jestem wśród umarłych i bezsilnych…
JAKUB
[wstaje] Tak się stanie, ojcze! Nawet gdybym musiał walczyć z całym
światem, nawet gdyby ludzi zmogło zmęczenie, nawet wtedy gdyby
zezwierzęceli, zdziczeli i rzucili się na siebie w przystępie nienawiści,
gdyby zapomnieli o sensie swego istnienia, będę w samotności bronić
ciebie i samego siebie!
GLOS OJCA
Zginiesz niechybnie, mój chłopcze!
JAKUB
Ależ ty też zginąłeś!… Czy śmierć jest taka straszna? Spójrz, ilu was tu
leży, umarłych! Wszak wszyscy przeżyliście śmierć.
GŁOS OJCA
Umrzeć – to nic strasznego. Nie lękaj się śmierci: to nie boli.
JAKUB
Wiem.
GŁOS OJCA
Skąd możesz wiedzieć, nie umierałeś przecież jeszcze.
JAKUB
A jednak wiem, gdyż nie boję się śmierci.
GŁOS OJCA
Masz rację, synu mój. Kocham cię teraz jeszcze bardziej. Odejdź od
mojego grobu i żyj, a ja pozostanę umarłym na zawsze i będę spokojny.
Nie zdradzisz mnie nigdy i w ten sposób zapewnisz mi wieczność.
JAKUB
Śpij, ojcze, śpij w ziemi na wieki. Żegnaj.
Jakub pochyla się ku mogile i całuje ziemię. Wtedy to przy sąsiednim
grobie pojawia się jakiś osobnik, ex-urzędnik przedsiębiorstwa budowlano-
rozbiórkowego; podkopuje łopatą płytę nagrobkową, przewraca i kładzie na
ziemi. Następnie potrząsa żelaznym ogrodzeniem. Jakub przygląda mu się w
milczeniu. Urzędnik odchodzi od kraty okalającej sąsiednią mogiłę,
przechodzi na grób ojca Jakuba i zaczyna podkopywać płytę nagrobkową.
JAKUB
Rzuć tę łopatę! Co ty wyprawiasz? Tu leży mój ojciec.
URZĘDNIK
To przecież nieboszczyk. Nie dokopię się do niego, po kiego mi on licha?
JAKUB
Fo co pan to robi?
URZĘDNIK
Takie mam polecenie. Kamień i żelazo zebrać na złom, drzewa
wykarczować, groby zrównać z ziemią, na ich miejscu powstanie park:
karuzele, woda sodowa, muzyka, dziewuchy przyjdą i będą się gzić z
chłopakami; przyjdź i ty – czego tu sterczysz nad tym grobem? A teraz
marsz stąd, nie przeszkadzaj w robocie!
JAKUB
[oszołomiony] Ale po co zakładać park na miejscu cmentarza? Naokoło
pustkowie, goła ziemia… Czy nie łatwiej tam założyć park?
URZĘDNIK
[kopiąc łopatą] Tu będzie, znaczy się, w sam raz – tam dalej niewygodnie,
materiału nie ma żadnego, a tutaj mamy i żelazo, i kamień, i drzewo, i
wieńce z blachy – czego tylko dusza zapragnie.
JAKUB
No i co z tego, że macie żelazo! Zardzewiałe przecież, a kamień jest do
niczego, drzewo nadaje się tylko na opał, stare i krzywe…
URZĘDNIK
A jednak państwu naszemu opłaca się… Po kiego licha ma się marnować
żelazo i kamień! Umarlaki dawno już pogniły, a ich krewniacy – jedni
powyrastali, drudzy sami powymierali – ao zmarłych dawno zapomnieli.
JAKUB
A ja nie zapomniałem!…
URZĘDNIK
Dobry sobie – nie zapomniałem! A to ci dopiero pamiętliwy! Niech no
tylko zrobi się porządek z cmentarzem, i ty też zapomnisz: nie znajdziesz
wtedy miejsca, na którym teraz stoisz, ognie sztuczne będzie się tu
puszczać albo kwas sprzedawać na kufle, jak będzie upał… A krewniacy
umarlaków, ci, co jeszcze żyją, sami będą tu przychodzić na potańcówki –
kto by tam płakał albo wspominał!… Kapujesz teraz?
JAKUB
[zdziwiony] Nie!
URZĘDNIK
Potem skapujesz, jak się przyzwyczaisz – nie tak od razu! [obraca płytę
nagrobkową na wszystkie strony, jednakże bezskutecznie] A niech ją licho
porwie, jak się to diabelstwo opiera! Wesoło i fajnie tu będzie, mówię ci!
Lody, kompot w filiżankach, beczka śmiechu za ogrodzeniem. Byłem
kiedyś w Tulę i widziałem różne cuda… Siłomierz i lunetę do patrzenia na
gwiazdy: gdzie, co i jak tam jest, skąd się wszystko wzięło i co się z tym
później stanie; okazuje się, żeśmy z prochu powstali – tak mówią uczeni –
niech będzie z prochu, a bo to nie wszystko jedno! A potem [przerywa na
chwilę pracę i gestykuluje podniecony wizją przyszłości] tam dalej – o, w
tym miejscu, widzisz? – będzie bufet: żarcie, napoje, wafle, kefir, naleśniki
– czego tylko dusza zapragnie! Tu będzie parada piękności, coś
wspaniałego, mówię ci! Co ty tak stoisz? No, powiedz, fajno będzie, no
nie?
JAKUB
[nie wierząc własnym uszom] Fajno.
URZĘDNIK
[zabiera się z powrotem do roboty] A ten kamień pójdzie na fundament,
żelazo na przetopienie – tylko patrzeć, jak stanie nowa fabryka. No, jasna
rzecz, jeżeli nie starczy surowca, będą przestoje. Ale to nic. Poczekamy,
nam się nie spieszy… [zwala na ziemię płytę nagrobkową] Ja będę
kierownikiem stoiska z siłomierzem albo zajmę się zawijaniem słodyczy w
papierki – lekka i czysta robota! Raz-dwa i dzień minął, i nie jesteś, człeku,
zmęczony, pieniążki zarobiłeś, najesz się do syta. Znajomości masz
wszędzie: i w kuchni, i w bufecie – tu pierożek ci dadzą, tu pierniczek, tam
talerz zupki… I jakoś się to życie przeżyje – nie spostrzeżesz się nawet,
bracie – i przyjemnie, i beztrosko, i kulturalnie, żyć, nie umierać!
[podśpiewuje sobie i puszcza się w pląsy] Ta-ra-ra-ra, ta-ra-ra!…
[przestaje tańczyć] Cóż więcej trzeba? Nic. Nic więcej.
JAKUB
[z pasją] Precz stąd!
URZĘDNIK
Co-o?
JAKUB
Dość tego. Precz stąd – precz z grobu mego ojca! [wyrywa urzędnikowi
łopatę i ciska ją daleko od siebie].
URZĘDNIK
Nie waż się ruszać moich narzędzi. Odpowiesz mi za to!
Wyjmuje gwizdek z bocznej kieszeni i gwiżdże przeciągle na wszystkie
strony. Wówczas Jakub chwyta go wpół i przerzuca przez ogrodzenie wraz z
gwizdkiem, który nie przestaje gwizdać. Zniknąwszy ze sceny Urzędnik
gwiżdże jeszcze przez jakiś czas, po chwili gwizdek milknie. Jakub zostaje
sam.
JAKUB
[zwracając się do ziemi] Ojcze!
Milczenie.
JAKUB
Będę żyć dla was wszystkich, umarłych.
Ziemia odpowiada milczeniem. Pojawia się Milicjant.
MILICJANT
Kto tu gwizdał?
JAKUB
[w stronę, gdzie zniknął Urzędnik] Ten tam jegomość. Najpierw chciał
zrównać groby z ziemią, a potem zaczął gwizdać.
Milicjant odchodzi na bok, po chwili wraca z Urzędnikiem.
MILICJANT
[do Urzędnika] To pan poprzewracał te nagrobki?
URZĘDNIK
Tak, to my. W trosce o kulturę, towarzyszu naczelniku, najpierw
demolujemy wszystko, co niezdatne jest do użytku, zbieramy surowiec, a
potem budujemy.
MILICJANT
Takie buty. Czy to nie wyście rozebrali kuźnię w podmiejskiej dzielnicy, a
z tej kuźni zbudowali łaźnię? A potem połapaliście się, że kuźnia jest też
potrzebna, i wtedy rozebraliście łaźnię, żeby z powrotem zbudować kuźnię?
I takeście na przemian rozbierali i budowali, raz łaźnię, raz kuźnię, aż w
międzyczasie zmarnowaliście cały materiał; wtedy przestaliście budować,
bo nie było z czego. Nie wasza to sprawka i tego waszego
przedsiębiorstwa?
URZĘDNIK
Możliwe, towarzyszu naczelniku: to nasza robota. Pasjami lubimy budować
piękno ze starzyzny.
JAKUB
[do Urzędnika] Kim pan właściwie jest – głupcem czy sabotażystą?
URZĘDNIK
Nie ma głupich, towarzyszu krewny nieboszczyka, są tylko przeżytki
świadomości kapitalistycznej w mózgach poszczególnych lojalnych
obywateli, ale to nie jest sabotaż. To się nie liczy. Jak pan śmie mnie
oczerniać! To sprawa kryminalna! Sam pan dopiero co cisnął moim chorym
ciałem o ziemię.
MILICJANT
Świadków nie było, dowodów nie ma… Kto wam polecił likwidować
cmentarz?
URZĘDNIK
Nie likwidować, lecz stopniowo i systematycznie przygotowywać ten teren
pod obiekt nadający się w przyszłości do wykorzystania jako park kultury,
sztuki i wypoczynku, gdzie ludzie odpoczywając mogliby jednocześnie
kształtować swoje charaktery…
MILICJANT
Kto wam to kazał robić? Wasze przedsiębiorstwo?
URZĘDNIK
Broń Boże, towarzyszu naczelniku…
MILICJANT
Nie jestem żadnym naczelnikiem…
URZĘDNIK
Wnoszę z pańskich zdolności, że nie jest pan zwykłym milicjantem, nie
nabierze mnie pan. Wstyd, towarzyszu milicjancie… Chwilowo nie pracuję
nigdzie i nie otrzymuję żadnych wytycznych, jestem w pewnym sensie na
urlopie, ale zmobilizowałem miejscową opinię publiczną mojego
zjednoczenia w celu przejawienia inicjatywy, bowiem ja się nie załamuję.
Dlatego powierzono mi opiekę nad cmentarzem, a także nie zamieszkanymi
wąwozami i pustkowiem w celu sprostania wyżej wspomnianemu celowi…
MILICJANT
Ilu was tam jest?
URZĘDNIK
Ludzi z inicjatywą jest nas w danym wypadku dwoje, ale ja jej mam więcej.
Postanowiliśmy więc upiększyć nasze miasto.
MILICJANT
Dobrze. Wobec tego jutro zasadzicie z powrotem kwiaty na tych grobach,
własnymi siłami i na własny rachunek. A tymczasem postawcie na miejsce
wszystkie poprzewracane nagrobki i uporządkujcie stratowane groby.
URZĘDNIK
[ochoczo, z nagłym entuzjazmem] Rozkaz, towarzyszu naczelniku! Już się
robi, w te pędy!… Moim zdaniem, powinien tu być cmentarz, i to na
zawsze, a park kultury i wypoczynku zaprojektujemy na pustkowiu. [z
zaciekłą gorliwością przystępuje do przywracania porządku na cmentarzu]
JAKUB
[do Milicjanta] Niech go pan wyśle na zawsze na jakieś pustkowie.
MILICJANT
Aha! Wtedy i z pustkowia śladu nie zostanie!
JAKUB
No to niech go pan przymknie!
MILICJANT
Nic z tego. Trzeba będzie po nim remontować więzienie.
JAKUB
No to co z nim zrobić?
MILICJANT
Sam się spali w bezmyślnej krzątaninie. W dym się obróci i jak dym
rozwieje. Wszak nie każdy obywatel jest człowiekiem, towarzyszu! Do
zobaczenia!
Tłum. René Śliwowski

ANDRIEJ PŁATONOW (1899—1951) znany jest czytelnikowi polskiemu z dwóch tomów


opowiadań wydanych w tej samej serii. Trzeci z kolei tom pt. „Dżan i inne opowiadania” –
niemal wyczerpujący dorobek literacki Płatonowa – pozwoli dopełnić obrazu tego pisarza, który
w swej twórczości w tak niezwykły sposób połączył liryzm i satyrę, zafascynowanie rewolucją i
niepokój wywołany niektórymi towarzyszącymi jej zjawiskami, ludowy humor i dojrzałą miłość
humanisty do człowieka usiłującego podołać wielkim i małym niedolom życia.
W tomie „Dżan i inne opowiadania” zamieszczono kilkanaście utworów o trwałych walorach
artystycznych jak np. „Światło życia”, „Rzeka Potudań”, „Gliniany dom”, „Skrzypce” czy
„Podróż wróbla”. Opowiadanie tytułowe „Dżan” – osnute na motywach turkmeńskiej legendy o
duszy poszukującej szczęścia – jest alegoryczną opowieścią o dramatycznych losach narodu
koczującego w głębi azjatyckiej pustyni.
Tytuł oryginału IZBRANNOJE
Projekt obwoluty i tłoczeń JAN S. MIKLASZEWSKI
„Czytelnik”, Warszawa 1969. Wydanie 1
Nakład 10 280. Ark. wyd. 13,4; ark. druk. 28,25.
Papier druk. sat. kl. V, 65 g, 63 X 80 z Włocławka.
Oddano do składania 8.1.1969.
Podpisano do druku 23. VIII. 1969.
Druk ukończono w październiku 1969.
Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Zam. wyd. 222; druk. 28/69 A-070-1296 Cena zł 22.—
Printed in Poland
Spis treści
DŻAN
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
RZEKA POTUDAŃ
GLINIANY DOM W POWIATOWYM SADZIE
SKRZYPCE
PODRÓŻ WRÓBLA czyli BULWAR TWERSKI
ŚWIATŁO ŻYCIA
W ŚWIECIE PASJI I PIĘKNA
1
2
3
4
RÓŻA
SIÓDMY
1
2
3
4
5
6
AFRODYTA
JESZCZE JEDNA MAMA
GŁOS OJCA Sztuka w jednym akcie
Redakcyjna

You might also like