Professional Documents
Culture Documents
DŻAN
I INNE OPOWIADANIA
tłumaczyli
Irena Piotrowska
Seweryn Pollak
René Śliwowski
1969
CZYTELNIK • WARSZAWA
DŻAN
1
Była pełnia lata. Na skutek upału tliły się torfowiska wokół Moskwy,
wieczorami unosił się w powietrzu swąd pomieszany z ciepłym, parującym
zapachem dalekich kołchozów i pól, jak gdyby cała przyroda przyrządzała
wieczorny posiłek. Czagatajew spędzał z Wierą ostatnie dni. Otrzymał
skierowanie do pracy, miał wyjechać do rodzinnego kraju w głąb azjatyckiej
pustyni, gdzie żyła lub też dawno już zmarła jego matka. Wywędrował
stamtąd piętnaście lat temu jako mały chłopiec. Stara matka, Turkmenka
Giulczataj, włożyła mu na głowę czapkę-papachę, do torby wsunęła czerstwy
czurek i na dokładkę podpłomyk upieczony z roztartych korzeni trzciny,
modraka i parolistu, następnie dała mu do ręki trzcinową laseczkę, by zamiast
opiekuna towarzyszyła mu roślina, i wyprawiła go w drogę.
– Idź, Nazarze – rzekła do chłopca, albowiem nie chciała patrzeć na jego
powolną śmierć. – Jeśli rozpoznasz swojego ojca, nie zbliżaj się do niego.
Zobaczysz bazary i wielkie bogactwa w Kunia-Urgenczu, w Taszauzie,
Chiwie, ale nie idź tam, omijaj wszystko i wędruj daleko do obcych. Niechaj
twój ojciec pozostanie dla ciebie nieznanym człowiekiem.
Mały Nazar nie chciał rozstawać się z matką. Tłumaczył jej, że przywykł
do umierania, że już się nie boi i że będzie żywił się byle czym. Lecz matka
była nieubłagana.
– Nie – mówiła. – Jestem już taka słaba, że nie mogą cię kochać, musisz
teraz żyć sam. Zapomnę o tobie.
Nazar wybuchnął płaczem. Objął matkę za chudą zimną nogę i przywarł do
niej wpijając się kurczowo w wątłe znajome ciało. Malutkie serce ściskało się
z bólu łomocząc ciężko, jak gdyby napęczniało wilgocią. Usiadł w pyłe na
ziemi i rzekł:
– Ja też zapomnę o tobie, ja też cię nie kocham. Małego dziecka nie możesz
wyżywić, a kiedy przyjdzie ci umierać, nie będzie nikogo, kto by zamknął ci
oczy.
Położył się twarzą do ziemi i zasnął wśród wilgoci łez i własnego oddechu.
Kiedy się obudził, nie ujrzał dokoła żywej duszy. Matka odeszła, od pustyni
wiał słabiutki, obcy wiatr nie przynosząc żadnego zapachu ani odgłosu życia.
Przez pewien czas Nazar siedział cicho, jadł matczyny czurek, rozglądał się
po okolicy i rozmyślał o czymś, czego dziś, jako człowiek dorosły, już nie
pamiętał. Przed nim rozpościerała się ziemia, gdzie urodził się i zapragnął
żyć. Kraina jego dzieciństwa leżała w czarnym cieniu na krańcu pustyni,
która schodzi tam w głęboką kotlinę jak gdyby przygotowując sobie
pochówek, a płaskie, przeżarte suchym wiatrem góry odgradzają to zapadłe
miejsce od blasku nieba, spowijając je mrokiem i ciszą. Dopiero późne
przedwieczorne światło dociera tam i oblewa smutnym zmierzchem mizerną
roślinność na bladej, słonej ziemi, jakby obeschły na niej łzy, lecz rozpacz
nie minęła.
Nazar stał na skraju posępnej ziemi, opadającej głęboko w dół; dalej
zaczynała się piaszczysta pustynia, szczęśliwsza i jaśniejsza – pośród
martwych piaskowych wzgórz nawet w taki cichy dzień, jak ten z dawno
minionego dzieciństwa, gnieździł się słaby wietrzyk, snujący się i płaczący
wygnaniec z dalekich stron. Chłopiec nasłuchiwał, wodził dokoła wzrokiem
wypatrując wiatru, pragnąc, by podzielił jego samotność, a gdy nic nie
zobaczył, zaczął krzyczeć. Nikt się nie odezwał – wiatr umknął od niego. W
oddali zapadała noc, na ciemną kotlinę, z której wyprowadziła go matka,
kładły się już cienie i tylko biały dym snuł się z kibitek i ziemianek, gdzie
chłopiec przedtem mieszkał. Z niejakim zwątpieniem dotknął swych nóg i
ciała, chcąc się przekonać, czy naprawdę istnieje na świecie, skoro nikt go
nie kocha i nie pamięta o nim; nie potrafił tego pojąć, jak gdyby żył dotąd
dzięki pragnieniu i sile bliskich, a teraz ich nie stało, kazali mu odejść
precz… Kostropaty krzak-włóczęga, perekotypole, sunął po piasku obok
Nazara kołysząc się, choć nie było najlżejszego podmuchu. Uchodził z tego
miejsca dalej, umęczony, ledwie żywy z trudu swego żywota i ciągłego
ruchu. Nie nikogo, krewnych ani bliskich, tylko nieustannie wędrował po
świecie. Nazar dotknął go dłonią i rzekł: „Smutno mi samemu, pójdę razem z
tobą, ty myśl o mnie troszeczkę i ja też będę myślał o tobie. A z tamtymi żyć
nie chcę, wygnali mnie, więc niechaj umrą samotnie!” I pogroził komuś
trzcinową laseczką, zapewne matce, która o nim zapomniała.
Ruszył za krzakiem perekotypola i szedł, póki nie zapadła ciemność. Potem
ułożył się na ziemi i zasnął z wyczerpania, obejmując krzak ręką w obawie,
by go nie opuścił. Zbudziwszy się rankiem stwierdził, że perekotypola nie
ma, widocznie nocą oddaliło się samotnie. Nazar już był gotów wybuchnąć
płaczem, ale nagle spostrzegł krzak poruszający się na szczycie najbliższego
pagórka i pobiegł za nim.
Matka i rodzinne strony pozostały daleko – niech zapomni o nich jego
serce, póki jest jeszcze młode. Owego dnia krzak wędrujący zaprowadził
Nazara do pastucha owiec, który napoił chłopca i nakarmił, krzak zaś
przywiązał do kija, aby też sobie odpoczął. Przez długi czas Nazar pomagał
pastuchowi i mieszkał u niego aż do pierwszych śniegów. Potem gospodarz
wysłał pastucha za interesami do Czardżuja, gdyż zaczynał on ślepnąć.
Pastuch zabrał ze sobą Nazara, a w mieście oddał go władzom radzieckim
jako bezdomnego sierotę.
Mijały lata, lecz w pamięci nic się nie zatarło, utracona matka zawsze była
jednakowo droga i wspomnienie o niej budziło radość, jak gdyby wciąż
jeszcze był małym chłopcem. Ojca swego Czagatajew w ogóle nie znał.
Rosjanin Iwan Czagatajew, żołnierz chiwańskich oddziałów ekspedycyjnych,
przepadł bez śladu, zanim Giulczataj urodziła syna; była ona wówczas młodą
małżonką Koczmata i miała już z nim dwoje dzieci, które pomarły, gdy
Nazar był niemowlęciem, toteż znał je tylko z opowiadań matki. Koczmat był
biedny i dużo starszy od swej żony, żył z tego, że chodził do posiadłości
bogaczy w Kunia-Urgenczu i Taszauzie i najmował się do pracy w koszarach
na całe lato, aby choć wtedy żywić swą rodzinę chlebem. Zimę zaś spędzał w
ziemiance wyrytej u podnóża Ustiurtu, śpiąc niemal bez przerwy. Oszczędzał
swoje mizerne siły podobnie jak Giulczataj leżąca obok niego pod jedną
koszmą; ona także grzała się tuląc do siebie dzieci i drzemiąc przez długie
miesiące zimowe, gdyż dzięki temu mniej potrzebowała jadła. Od czasu do
czasu wychodziła po zielsko i przyrządzała z niego posiłek albo też
wyruszała do Chiwy nająć się do pracy komorniczej. Pewnego razu nie
dostała w Chiwie roboty; była zima, bogacze popijali herbatę, jedli baraninę,
biedacy zaś wypatrywali lata i młodych pędów roślinnych. Giulczataj
znalazła przytułek na bazarze, żywiła się byle czym, odpadkami, które
zostawiali na ziefni handlarze, bowiem wstydziła się żebrać. Na tym to
chiwańskim bazarze zauważył ją żołnierz, Iwan Czagatajew, i zaczął co dzień
przynosić jej fasowaną zupę w menażce. Wieczorem, na pustym bazarze,
Giulczataj jadła żołnierską zupę z wołowiną, żołnierz zaś głaskał ją ostrożnie,
a potem obejmował. Niezręcznie było kobiecie odpychać człowieka, który ją
ratował od głodu, milczała więc i nie stawiała oporu. Pragnęła odwdzięczyć
mu się za tyle dobrego, a przecież nie posiadała nic ponad to, co jej dała
natura.
– Dlaczego masz łzy w oczach? – spytała Czagatajewa Wiera w dniu jego
odjazdu do ojczyzny.
– Przypomniała mi się matka, jak uśmiechała się do mnie, gdy byłem mały.
– No jak?
Czagatajew zafrasował się:
– Nie wiem… Cieszyła się mną i płakała nade mną, teraz ludzie już się tak
nie uśmiechają. Łzy jej płynęły po uszczęśliwionej twarzy.
Matka mówiła Nazarowi, że mąż jej, Koczmat, dowiedziawszy się, iż
Nazar jest synem rosyjskiego żołnierza, nie uderzył jej i nie wybuchnął
gniewem, popadł tylko w przygnębienie i stał się na wszystko obojętny.
Odszedł daleko i tam w samotności leczył się ze smutku; potem wrócił i po
dawnemu kochał Giulczataj.
Nazar po raz ostatni wybrał się z Wierą na spacer. Wieczorem pociąg
uwiezie go do Azji. Wiera już przygotowała mu wszystko do dalekiej
podróży – pocerowała skarpetki, przyszyła brakujące guziki, własnoręcznie
wyprasowała bieliznę i kilkakrotnie przejrzała wszystkie rzeczy głaszcząc je
z cichą zazdrością, że pojadą wraz z jej mężem.
Podczas spaceru zaproponowała nagle Czagatajewowi, by wstąpili do jej
znajomych.
Być może nim upłynie godzina przestanie ją kochać na zawsze.
Weszli do dużego mieszkania. Wiera przedstawiła męża starszej kobiecie,
po czym spytała:
– Ksenia jest w domu czy jeszcze nie przyszła?
– Jest, jest, właśnie przed chwilą wróciła.
W obszernym, pełnym nieładu pokoju siedziała czarnowłosa dziewczynka
lat trzynastu lub może piętnastu. Czytała książkę nawijając na palec
koniuszek warkocza.
– Mama! – ucieszyła się na widok wchodzących.
– Jak się masz, Kseniu! – powiedziała Wiera. – To moja córka –
przedstawiła dziewczynkę Czagatajewowi.
Nazar z dziwnym wrażeniem uścisnął na wpół dziecinną, na wpół kobiecą
rączkę. Rączka była lepka i brudna, ponieważ dzieci niełatwo wdrożyć do
czystości.
Ksenia uśmiechała się. Nie dostrzegł w niej podobieństwa do matki –
dziewczęca twarzyczka o regularnych rysach była trochę smutna i znużona
fizycznym rozwojem. Oczy różnego koloru – jedno czarne, a drugie
niebieskie – nadawały jej potulny wyraz, jak gdyby patrzyło się na drobną,
wzruszającą ułomność. Jedynie usta szpeciły dziewczynkę – były już prawie
dojrzałe, wargi nabrzmiewały, jakby nękane ciągłym pragnieniem, zdawało
się, że przez niewinne milczenie skóry przebija się na zewnątrz silna,
niszczycielska roślina.
Nie wiedzieli, jak zacząć rozmowę, skrępowani niejasną sytuacją, chociaż
Ksenia już domyśliła się wszystkiego.
– Mieszkasz tu? – zapytał wreszcie Czagatajew.
– Tak, u matki mojego tatusia.
– A gdzież twój tatuś, może umarł?
Wiera stała z boku patrząc przez okno na Moskwę. Ksenia wybuchnęła
śmiechem:
– Co też pan mówi! Mój tatuś jest młody, mieszka na Dalekim Wschodzie i
buduje mosty. Już dwa wybudował!
– Duże mosty?
– Bardzo duże!… Jeden wiszący, a drugi z dwoma filarami i kesonami
ukrytymi głęboko w dnie. Schowały się tam na zawsze! – mówiła radośnie. –
Mam fotografię wyciętą z gazety!
– Tatuś cię kocha?
– Nie, tatuś woli inne kobiety, nas kochać nie chce.
Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas. W sercu Czagatajewa obudziła się
litość – siedział pełen nieuchwytnego smutku, jak we śnie albo w podróży.
Zapominając o rzeczywistości, ujął rękę Kseni i długo nie wypuszczał z
uścisku.
Ksenia była zdziwiona i nieco zatrwożona, jej oczy, każde innego koloru,
spoglądały z udręką niby dwoje blisko spokrewnionych ludzi, którzy się
zupełnie nie znają. Wiera stała z daleka i milcząc uśmiechała się do męża i
córki.
– Czy nie spóźnisz się na pociąg? – spytała.
– Nie, dziś nie pojadę – rzekł Czagatajew. Czuł do Kseni sympatię pełną
ludzkiej solidarności i troski o jej szczęście. Pragnął stać się dla niej siłą
opiekuńczą, ojcem i wieczną pamięcią w jej sercu.
Przeprosił je i wyszedł na pół godziny do miasta. Nakupił najrozmaitszych
prezentów i przyniósł dziewczynce. Gdyby tego nie uczynił, nie mógłby
później odżałować.
Ksenia ucieszyła się z podarków w przeciwieństwie do matki, która
zauważyła niechętnie:
– Ona ma tylko dwie sukienki i ostatnie buty już się całkiem rozleciały.
Ojciec przecież nic nie przysyła, a ja pracuję od niedawna… Czemu
nakupiłeś tyle głupstw, na co dziewczynce drogie perfumy, torba zamszowa
czy jakaś pstrokata narzuta…
– Och, mamo, co w tym złego! – prosiła Ksenia. – Sukienkę dostanę
bezpłatnie w teatrze dziecięcym, ja tam jestem bardzo czynna, a w zastępie
zaczną niedługo przydzielać buty wycieczkowe. Niech więc będzie torba i
narzuta.
– Przecież to jest zupełny absurd – utyskiwała Wiera. – On sam potrzebuje
pieniędzy, wyjeżdża daleko.
– Mam ich dość – rzekł Czagatajew. Wyjął jeszcze czterysta rubli i zostawił
na utrzymanie Kseni.
Dziewczynka podeszła do niego i podając mu rękę, wyraziła swą
wdzięczność.
– Ja też wkrótce będę panu dawać prezenty. Już niedługo będę bogata!
Czagatajew ucałował ją na pożegnanie.
– Na pewno mnie już nie kochasz, Nazarze? – spytała Wiera, gdy wyszli na
ulicę. – Jeśli nie, rozwiedźmy sią natychmiast, jeszcze przed twoim
wyjazdem… Widziałeś Ksenię, jesteś trzecim mężczyzną w moim życiu,
mam już trzydzieści cztery lata.
Umilkła. Nazar powiedział zdziwiony:
– Dlaczego miałbym cię nie kochać? A ty kochałaś tamtych mężów?
– Kochałam. Drugi zmarł, a ja do dziś go opłakuję. Pierwszy porzucił mnie
z dzieckiem, ale jego również kochałam i byłam mu wierna… Potem
przyszło mi długo żyć bez nikogo, chodzić na wesołe zabawy i samej wpinać
we włosy papierowe kwiaty…
– Czemu więc myślisz, że cię nie kocham?
– Kochasz Ksenię, ja wiem… Gdy ona skończy osiemnaście lat, ty
będziesz miał trzydzieści albo trochę więcej i pobierzecie się. Tylko mnie nie
okłamuj i nie martw się, ja przywykłam tracić bliskich.
Czagatajew zatrzymał się i spoglądał na tę kobietę zupełnie oszołomiony.
Dziwiła go nie tyle jej rozpacz, ile przekonanie, iż jest skazana na samotność,
chociaż ożenił się z nią, aby dzielić jej losy. Pielęgnowała swoje cierpienie i
nie kwapiła się z nim rozstać. A zatem w głębi umysłu i serca ludzkiego
istnieje wroga siła, zdolna przyćmić żywy blask oczu w rozkwicie lat, w
objęciach kochających ramion, nawet wśród pocałunków rodzonych dzieci.
– I dlatego nie chciałaś żyć ze mną? – spytał.
– Tak. Dlatego. Nie wiedziałeś przecież, że mam taką dużą córkę, myślałeś,
że jestem młodsza i czystsza.
– Cóż znowu! To nie ma dla mnie znaczenia…
Weszli w milczeniu do mieszkania. Wiera stanęła na środku pokoju nie
zdejmując płaszcza, obca i obojętna wobec wszystkiego, wobec ludzi i
otaczających ją przedmiotów. W tej chwili chętnie podarowałaby swoje
sprzęty sąsiadce, ten dobry uczynek przyniósłby jej pewną pociechę i
złagodził ból.
– I co ja teraz pocznę? – szepnęła do siebie.
Czagatajew rozumiał jej uczucia. Przytulił ją do piersi i długo trzymał w
ramionach pragnąc ukoić chociażby ciepłem swego ciała, albowiem urojone
cierpienie jest najbardziej niepocieszone i nie poddaje się słowom.
Powoli zaczęła się otrząsać z rozpaczy.
– Ksenia cię także pokocha… Wychowam ją i wpoję pamięć o tobie,
uczynię z ciebie bohatera. Wierz mi, Nazarze, lata szybko przelecą,
przyzwyczaję się do rozłąki.
– Po cóż przyzwyczajać się do złego? – rzekł Czagatajew. Nie mógł pojąć,
czemu szczęście wydaje się wszystkim zgoła nieprawdopodobne, a tak łatwo
ulegają pokusie smutku.
On sam dość zaznał nieszczęść, toteż dziś, gdy zdobył wykształcenie, gdy
książki i ludzie nauczyli go walczyć o szczęście, rozpacz wydawała mu się
czymś wręcz niesmacznym. Postanowił ojczyznę swą uczynić krajem
szczęśliwym, inaczej bowiem cóż by w życiu robił i po co żył.
– Uspokój się – rzekł i pogłaskał wzdęty brzuch Wiery, gdzie spoczywało
maleństwo, uczestnik przyszłego szczęścia. – Urodź je jak najprędzej, żeby
się mogło radować.
– A może nie – szepnęła z powątpiewaniem Wiera. – Może ono będzie
wiecznym cierpiętnikiem.
– My do tego nie dopuścimy – odparł Czagatajew.
– My – to znaczy kto?
– My – cicho i niewyraźnie powtórzył Czagatajew. Nie wiadomo czemu
wstydził się mówić jasno i nawet zaczerwienił się z lekka, jakby ukrywał w
głębi duszy niedobrą myśl.
– Ty na pewno będziesz szczęśliwy, bo masz czyste serce. Zabierz więc do
siebie moją Ksenię.
I zapłakała z miłości swojej i niepewności jutra; twarz jej początkowo
wydała się jeszcze brzydsza, potem łzy obmyły ją, nadając nowy, nieznany
wyraz, jak gdyby Wiera spoglądała z daleka obcymi oczami.
3
Pociąg dawno opuścił Moskwę, minęło już kilka dni podróży. Czagatajew
stał przy oknie, poznawał znajome z dzieciństwa okolice, a może to nie były
te same miejsca, tylko jota w jotę podobne do tamtych. Taka sama ziemia,
pustynna i zgrzybiała, ten sam wiatr wieje chyląc pojękujące bylinki, a
przestrzeń rozległa, przygnębiająca niby czyjaś posępna dusza. Chwilami
Czagatajew musiał walczyć ze sobą, by nie wyskoczyć z pociągu i nie pójść
dalej piechotą, jak tamto porzucone przez wszystkich dziecko. Lecz
dzieciństwo i owe dni należały już do przeszłości. Na małych stacyjkach
stepowych widział portrety wodzów, często wykonane ręką amatorów i
przyklejone gdzie bądź na płotach. Podobieństwo do tych, których
wyobrażały, było z pewnością niewielkie, ale być może malowała je
dziecinna ręka pioniera, wiedziona szczerym uczuciem. Lenin wyglądał na
starca, na dobrego ojca wszystkich osamotnionych ludzi, jednak artysta
podświadomie starał się upodobnić trochę jego twarz i do swojej, aby inni
wiedzieli, że nie jest już samotny, że ma ojca i rodzinę – stąd też sztuka
dominowała nad niewprawnością palców. Na każdej takiej stacyjce można
było teraz zobaczyć ludzi, którzy kopali ziemię, coś sadzili lub coś budowali
przygotowując siedziby i schronienie dla bezdomnych. Pustych, bezludnych
stacji, gdzie żyło się jak na wygnaniu, Czagatajew obecnie nie widział;
wszędzie człowiek pracował wyzwalając się z odwiecznej beznadziei, z
poczucia sieroctwa i nędzy.
Przypomniał sobie słowa matki: „Idź daleko do obcych, niechaj ojcem
twoim będzie nieznany człowiek”. I oto wyruszył daleko, a teraz powraca,
znalazł ojca w obcym człowieku, który wychował go, uczynił wielkim jego
serce i odsyła go do domu, by odnalazł i ocalił matkę, jeżeli żyje, lub
pogrzebał ją, jeżeli spoczywa gdzieś martwa na powierzchni ziemi.
Pewnej nocy pociąg zatrzymał się w ciemnym stepie. Czagatajew wyszedł
na pomost wagonu. Było cicho, w dali sapał parowóz, pasażerowie spali
spokojnym snem. Nagle w ciemnościach stepu krzyknął pojedynczy ptak,
jakby czymś przestraszony. Czagatajew przypomniał sobie ten głos, teraz, po
tylu latach, wydało mu się, że to jego dzieciństwo żałośnie krzyknęło z
milczącego mroku. Zaczął nasłuchiwać. Jeszcze jakiś ptak odezwał się i zaraz
umilkł – jego głos także miał brzmienie znajome, Czagatajew nie pamiętał
tylko, jak się ów ptak nazywa – pokrzewka pustynna lub może pustułka.
Wysiadł z wagonu. Nie opodal zauważył duży krzak, zbliżył się do niego i
ująwszy za gałąź, rzekł: „Witaj, kujan-sujuk!” Kujansujuk poruszył się lekko
pod dotknięciem człowieka i znów znieruchomiał, obojętny i senny.
Czagatajew poszedł dalej. Coś poruszało się i pokrzykiwało w stepie, który
jedynie uszom nie nawykłym mógł się wydawać głuchy. Grunt zaczął opadać
przechodząc w nizinę porośniętą bujną granatową trawą. Czagatajew
pochłonięty wspomnieniami zanurzył się w nią, zakołysały się roztrącane
dołem wiechetki, przeróżne niewidzialne stworzenia jęły w popłochu
uciekać, jedne na brzuchu, inne na łapkach, jeszcze inne niskim lotem –
każde odpowiednio do swych możliwości. Na pewno przycupnęły gdzieś
cichuteńko, spały jednak tylko niektóre, bynajmniej nie wszystkie. Tyle trosk
było ich udziałem, że widać dnia nie starczało lub może szkoda im było
krótkiego życia marnować na sen, więc tylko drzemały przymknąwszy oko
do połowy, aby widzieć bodaj pół życia, słyszeć ciemność i nie pamiętać o
nędzy trapiącej za dnia.
Niebawem Czagatajew poczuł zapach wilgoci, gdzieś w pobliżu musiało
się znajdować jeziorko lub studnia. Podążył w tamtą stronę i po chwili
wszedł w jakieś niskie zarośla, rosnące na wilgotnym podłożu i
przypominające mały rosyjski zagajnik. Oczy oswojone z mrokiem widziały
teraz wyraźnie. Dalej zaczynała się trzcina błotna. Gdy Czagatajew rozsunął
łodygi stawiając pierwszy krok, natychmiast zakrzyczeli, rozpierzchli się lub
zatrzepotali w swoich kryjówkach liczni tutejsi mieszkańcy. Nie wszystkie
jednak czworonogi i ptaki umknęły ze strachu przed człowiekiem, niektóre,
sądząc po różnych dźwiękach i szelestach, pozostały na miejscu. Czagatajew
rozróżniał te dźwięki, pamiętał je i przysłuchując się teraz umęczonym,
słabym głosikom, dolatującym z ciepłych szuwarów, poczuł wielką litość dla
tego biednego życia.
Pociąg odjechał bezszelestnie. Czagatajew mógłby go jeszcze dogonić, ale
się nie kwapił; walizkę z rzeczami może przecież odebrać w Taszkiencie, nic
straconego. Na razie jednak postanowił nie odbierać jej, pragnął czym
prędzej przystąpić do działania nie rozpraszając się na drobiazgi. Zasnął w
trawie pośród głębokiej ciszy, przytuliwszy się do ziemi, jak za dawnych lat.
Po siedmiu dniach Czagatajew dotarł pieszo najkrótszą drogą do
Taszkientu. Stawił się w Komitecie Centralnym, gdzie już od dawna się go
spodziewano. Sekretarz powiedział mu, że gdzieś w okolicach Sary-kamyszu,
Ustiurtu i delty Amu-darii tuła się i wegetuje nieliczny koczowniczy lud,
będący zlepkiem różnych narodowości. Są tam Turkmeni, Karakałpacy,
garstka Uzbeków, Kazachowie, Persowie, Kurdowie, Beludżowie oraz inni,
którzy już zapomnieli, kim są naprawdę. Dawniej lud ten zamieszkiwał stale
Kotlinę Sarykamyską, skąd wędrował, poszukując pracy w koszarach i
czigirach, do Oazy Chiwańskiej, do Taszauzu, Chodżejli, Kunia-Urgenczu i
innych odległych miejscowości. Nędza i rozpacz tego narodu były tak
wielkie, że o ciężkich robotach ziemnych, trwających zaledwie kilka tygodni
w roku, marzył jak o największym szczęściu, albowiem dostawał wtedy
jedzenie – placki żytnie, a nawet ryż. Przy czigirach ludzie zastępowali osły
pchając własnym ciałem wodzidło, aby woda napełniała aryk. Osła trzeba
karmić cały rok, a roboczy lud z Sary-kamyszu jadał tylko w tym czasie, gdy
pracował. Potem odchodził. I nie wymierał do szczętu, wegetował nędznie
gdzieś na dnie pustyni, by w następnym roku znów powrócić.
– Znam ten naród, urodziłem się tam – rzekł Czagatajew.
– Dlatego też ciebie do nich posyłamy – wyjaśnił sekretarz. – Jak się ten
naród nazywał, nie pamiętasz?
– Wcale się nie nazywał. Ale wiem, że sam sobie nadał skromniutką
nazwę.
– Jaką?
– Dżan. Oznacza to duszę lub miłe człowiekowi życie. Naród ten nic nie
posiadał oprócz duszy i miłego życia, które przy narodzinach dały mu
kobiety-matki.
Sekretarz zmarszczył brwi i posmutniał.
– A więc całe jego dobro to tylko serce w piersi, i to dopóki bije…
– Tylko serce – potwierdził Czagatajew – i tylko życie, poza swoim ciałem
nie ma innej własności. A naprawdę to i życia nie posiadał, jedynie łudzący
pozór.
– Mówiła ci matka, co to za naród ten dżan?
– Mówiła. Zbiegowie zewsząd i sieroty, i starzy niewolnicy, których
wygnano, gdy sterali wszystkie siły. Kobiety, co złamawszy wiarę mężom
uciekły tam ze strachu, dziewczęta, które po stracie ukochanych przybywały
nie chcąc nikogo innego za męża. Byli też ludzie, co nie znali Boga, szydercy
urągający światu, przestępcy… Nie pamiętam wszystkich byłem jeszcze
dzieckiem.
– Jedź tam teraz. Odszukaj ten zaginiony naród. Kotlina Sarykamyska jest
pusta.
– Pojadę – zgodził się Czagatajew. – Co mam wśród nich czynić –
wprowadzić socjalizm?
– A cóż by innego! – rzekł sekretarz. – W piekle twój naród już był,
niechże teraz zazna lepszego życia. A my pomożemy, w czym tylko się da…
Będziesz naszym pełnomocnikiem. Wysłali tam już kogoś z rejonu, wątpię
jednak, czy coś zdziała, to chyba nie nasz człowiek.
Następnie sekretarz dał mu szczegółowe, dokładne instrukcje, delegację
służbową i Czagatajew pożegnawszy się z nim był gotów do drogi.
Zamierzał wsiąść do kajuka w okolicy Czardżuja i popłynąć Amu-darią do
swej ojczyzny.
Na poczcie taszkienckiej czekał na niego list od Wiery. Pisała, że dziecię
już się wybiera na świat, zaczyna już myśleć w jej łonie, gdyż często porusza
się i okazuje niezadowolenie.
„Ale ja pieszczę je, głaszczę mój brzuch, pochylam nad nim twarz i mówię:
Czego ty chcesz? Ciepło ci jest i spokojnie, staram się ostrożnie poruszać,
aby cię nie drażnić, czemu więc chcesz wyjść ze mnie?… Przyzwyczaiłam
się do niego, przez cały czas współżyję z nim jak z przyjacielem, jak
pragnęłam współżyć z tobą, a narodzin jego lękam się nie z powodu
cierpienia, lecz że staną się one początkiem wieczystej rozłąki. Nóżkom,
którymi teraz kopie, spieszno odejść od matki i w miarę upływu życia będą
odchodzić coraz dalej, aż syn mój całkiem skryje się przede mną, nie dojrzą
go zapłakane oczy… Ksenia pamięta o tobie, ale smuci się, ponieważ jesteś
daleko, nieprędko wrócisz i nawet nie dajesz znaku życia. Może już umarłeś
gdzieś w nieznanych stronach?”
Czagatajew wysłał do Wiery pocztówkę. Napisał, że całuje ją, jak też i
Ksenię w oczy, z których każde jest innego koloru, że minie jeszcze trochę
czasu i powróci do nich. Powróci, gdy naród swój – dżan – uczyni
szczęśliwym.
4
Nad ranem dołączyli się ci, którzy wczoraj padli na drogę zmorzeni snem lub
też wlekli się w tyle wskutek wyczerpania, i znów wszyscy ruszyli za Nur-
Muhammedem. Ajdym szła teraz o własnych sitach i nawet żartowała z
Czagatajewem. Dotknął jej czoła – nie miała gorączki, była ożywiona i
rześka. W południe stary Sufian odciągnął Czagatajewa na bok i powiedział
mu, że w pobliżu Amudarii można jeszcze spotkać niekiedy kilka sztuk
starych owiec, które żyją samotnie, nie pamiętają już człowieka, lecz
ujrzawszy go, przypominają sobie dawnych pasterzy i biegną ku niemu.
Owce te przetrwały jakimś cudem lub może były to resztki ogromnych
zdziczałych stad, które bajowie zamierzali pognać do Afganistanu, lecz nie
zdążyli. I owce przeżyły kilka lat razem z pastuszymi psami, w końcu psy
zaczęły je pożerać, potem rozbiegły się z tęsknoty lub wyzdychały, owce zaś
zostały same i też stopniowo marły ze starości albo stawały się łupem dzikich
zwierząt zabłąkanych w bezwodnej pustyni. Niektóre jednak przeżyły i tułały
się zbite w gromadkę, drżąc ze strachu przed całkowitą samotnością.
Chodziły po ubogim stepie zataczając duże koła i nigdy nie zbaczając z ich
obwodu. Był to przejaw życiowego instynktu, gdyż wyjedzone i zdeptane
byliny oraz inne trawy znów odrastały, zanim owce przebyły resztę swej
drogi powracając w to samo miejsce. Sufian znał cztery takie koczownicze,
porosłe trawą kręgi, po których do końca swego życia snuły się owce,
niedobitki zdziczałych wymarłych stad. Jeden z nich przechodził niedaleko,
przecinając nieomal drogę, którą naród dżan wędrował teraz do Sary-
kamyszu.
Sufian wraz z Czagatajewem dotarli do małej wilgotnej zapadliny w piasku
i zatrzymali się przy niej. Starzec pomacał ręką piasek i stwierdziwszy, iż
głębiej jest mokry, powiedział, że owce rozgrzebują przednimi kopytkami
ziemię i następnie żują wilgotny piasek, by ugasić pragnienie. W tym miejscu
trzeba na nie zaczekać. Wiedząc, ile czasu zużywają na obejście całego koła,
obliczył, że niebawem powinny się tu zjawić. W zeszłym roku chodził
śladem owczego stada i dotarł właśnie do tego punktu. W stadzie znajdowało
się wówczas około czterdziestu owiec, z czego sześć sztuk zabił Sufian,
siedem padło w drodze, reszta zaś poszła dalej.
Nur-Muhammed też przyprowadził ludzi do miejsca, w którym czekali
Czagatajew z Sufianem, po czym wszyscy położyli się i zasnęli koło owczej
ścieżyny, mimo że do wieczora było jeszcze daleko i od rana niewiele
upłynęło czasu. Czagatajew chodził między śpiącymi pełen niepokoju, że się
już więcej nie obudzą, sam również smutny i znękany własnymi myślami i
wspomnieniami. Podszedł do Ajdym – dziewczynka spała ze słodko
sklejonymi powiekami, uśmiechając się do swoich sennych widziadeł. Nie
znając radości na jawie, znajdowała ją w uczuciach swych i wyobraźni, gdy
zamykała oczy. Mołła Czerkiezow ukrył głowę na piersi Giulczataj,
przycisnął się do niej i spał w cieple, nie pomnąc o swej ślepocie. Nur-
Muhammed, leżący na uboczu, przewracał się z boku na bok i szeptał coś do
siebie.
– Co ty tam mruczysz? – spytał Czagatajew.
– Zostało ponad czterdzieści osób – odpowiedział Muhammed. – Dużo
jeszcze!
Liczył ludzi – ilu zmarło, ilu pozostało żyjących.
Czagatajew trącił Sufiana, starzec nie spał, miał tylko oczy przymknięte
jakby oszczędzał wzrok i nie chciał się rozpraszać wewnętrznie pośród
wrażeń widzialnego świata. Czagatajew powiedział mu o śmierci swej żony
w dalekiej Moskwie, lecz Sufian nie podzielił jego smutku, chwilę milczał, a
potem doradził, by Czagatajew udał się na zwiady, ponieważ owce znalazłszy
gdzie indziej mokry piasek mogą ich wyminąć bokiem.
Giulczataj już się obudziła. Siedziała teraz trzymając na kolanach głowę
śpiącego Mołły Czerkiezowa. Czagatajew zbliżył się do matki, chciał z nią
porozmawiać, ale w końcu zrezygnował z tego zamiaru. Przyszło mu na
myśl, że zwracając się do niej i do starego Sufiana szuka u nich jedynie
pociechy i podtrzymania na duchu. Ale przecież jego życie nie na tym
polega, by chronić się w spokój ducha i współczucie bliskich!… Szkoda, że
od razu na poczcie nie napisał kartki do Kseni, by zwróciła się do KC, gdy jej
będzie ciężko bez matki, bo przecież on, przybrany ojciec, znajduje się teraz
daleko i może nie wróci, nie będzie mógł jej pomóc.
Pogłaskał Giulczataj po włosach i nakrył je żołnierskim hełmem, gdyż od
silnego słońca na pewno bolała ją głowa. Matka zdjęła hełm i schowała go
pod siebie; wierzyła w wartość dobytku i strzegła go pilnie, stąd też i kaftan
miała wypchany, bowiem pod nim na gołym ciele spoczywały rzeczy, jej
własność ogrzewająca wyschłą pierś. Opodal Giułczataj leżała Kirgizka z
twarzą schowaną w piasek. Spała pokrzykując we śnie dziecinnym głosem,
zanosząc się chwilami płaczem jak niemowlę, po chwili znów się uspokajała,
zaczynała regularnie oddychać. Czagatajew podniósł z lekka jej twarz
ująwszy za skronie i zobaczył, że była to starsza kobieta i że usta jej nie
otwierały się wydając ten dziecięcy, zamierający krzyk. Jak gdyby w jej łonie
płakało dziecię, mały niewinny człowiek, tak samotny i tak jej obcy, że nawet
nie budziła się przy tym ze snu, lub może to płakała jej prawdziwa, dziecięca
dusza, która jeszcze nie zaznała życia.
Czagatajew ułożył głowę kobiety na ziemi i wyruszył na poszukiwanie
błąkających się owiec. Z początku szedł dosyć wolno, później jednak, gdy
dzień zaczął ustępować przed nocą, puścił się pędem naprzód, by nie
przeoczyć stada w ciemności. Od czasu do czasu przystawał dla
zaczerpnięcia tchu, potem znów przyspieszał kroku. Kiedy zrobiło się
zupełnie ciemno, biegł nisko pochylony, aby widzieć rzadkie źdźbła trawy i
muskać je rękami, inaczej mógłby zboczyć, znaleźć się na nagich piaskach i
nie zauważyć stada.
Biegł długo pustym owczym szlakiem. Była już północ, a może jeszcze
później. Na skutek zmęczenia i smutku podświadomie nękającego jego serce,
pod wpływem chłodnych powiewów słabego wiatru stracił nagle
przytomność – zasnął idąc, upadł i nie mógł się podnieść. Spał jak zabity,
sam na pustyni, w ubogiej ciszy, w której nie było nawet nic, co by się mogło
poruszać. Czarne wiechetki rzadkiej trawy stały niby sieroty wokół śpiącego
jak gdyby stroskane, że niebawem zbudzi się i odejdzie, a one znów
pozostaną samotne.
O świcie Czagatajew otworzył oczy i po krótkim przebłysku świadomości,
który natychmiast zgasł, zasnął ponownie, pogrążywszy się w ciepło i
niepamięć. Dwie owce leżały po obu stronach śpiącego, ogrzewając go
swoim ciepłem. Inne stały dokoła czekając, kiedy podniesie głowę. Było ich
razem około czterdziestu, od dawna tęskniły za swym pasterzem i oto
wreszcie go odnalazły. Stary baran podchodził co trochę do Czagatajewa i
ostrożnie lizał jego szyję i włosy na karku. Rozglądał się też na wszystkie
strony szukając psa owczarskiego, ale psa nie było. Czuł się już zmęczony
prowadzeniem owiec, godzeniem ich u wodopoju, czuwaniem po nocach w
obawie przed samotnym zwierzem – pamiętał dawne dobre czasy, kiedy
pasterz z pomocą psów dawał sobie radę ze wszystkim. Obecnie baran stał
się mądry, chudy i nieszczęśliwy, owce zaś nienawidziły go za słabość i
obojętność dla nich i również wspominały pasterzy oraz psy, choć te ostatnie,
pilnując j porządku przy wodopoju, nieraz wyrywały im kłaki sierści, z takim
trudem nabytej na pustynnej karmie.
W jakiś czas później Czagatajew pognał stado ku miejscu, gdzie zatrzymał
się jego naród, i dotarł tam przed wieczorem. Ludzie spali jeszcze, tylko
Ajdym bawiła się w piasku, żłobiąc w nim rzeki i drogi. Czagatajew obudził
ich i kazał nazbierać gałęzi saksaułu oraz suchej trawy, aby rozniecić ognisko
i upiec przy nim owcze mięso. Sufian ochoczo zabrał się do zarzynania
owiec, pierwszy wypijał trochę krwi z otwartych żył, następnie scedzał ją do
miski i dawał chętnym do picia.
Czagatajew pozwolił zarżnąć tylko dziesięć sztuk, resztę zaś zostawił na
rozpłód i zapas na przyszłość. Ocalały baran odszedł nieco dalej i położył się,
owce podążyły za nim. Chude, nawykłe do dzikiego życia i włóczęgi, były z
daleka podobne do wielkich psów.
Zabrano się do pieczenia przy ogniskach tusz zwierzęcych w całości, bez
dzielenia na części, po czym gotowe układano na piasku. Następnie
rozpoczęła się uczta. Ludzie jedli mięso niełapczywie i bez rozkoszowania
się smakiem, odgryzając małe kęsy i żując je w słabych, odwykłych od
takiego posiłku ustach. Jedynie Nur-Muhammed jadł dużo i szybko, odrywał
mięso płatami i pożerał je chciwie. Nasyciwszy się ogryzł do czysta kości,
wyssał z nich szpik, wreszcie oblizał dokładnie palce i ułożył się na lewym
boku do snu. Małżeństwa poszły spać na uboczu, Mołła Czerkiezow również
poprowadził daleko matkę Nazara i tylko samotni oraz sieroty pozostali
wokół wygasłych ognisk. Wszyscy byli tak bardzo osłabieni, tak głęboki
zmorzył ich sen, jak gdyby spożyte jadło zmogło ich całkowicie, wyzuło z
resztek sił.
Czagatajew nie spał, chodził w nocy po obozowisku, zliczył stado owiec
łącznie z baranem, pozbierał skóry i łby zabitych zwierząt i złożył je w jedno
miejsce, a potem patrzył w nocną mgłę rozmyślając, co teraz porabia Ksenia
daleko, daleko za tą ciemnością, w elektrycznych światłach Moskwy, i gdzie
spoczywa zmarła Wiera, co zostało w ziemi z jej dużego nieśmiałego ciała…
Przeszedł z wolna obok śpiących – spoczywali na piasku nie okryci, jak
gdyby wszyscy naraz padli trupem i nie został nikt, kto by ich pogrzebał.
Niektórzy jednak mężowie i żony poruszali się słabo, miłując się wzajem.
Mołła Czerkiezow też leżał u boku Giulczataj. Czagatajew ujrzawszy to
zapłakał. Nie wiedział, co ma uczynić, aby nauczyć ten mały naród
socjalizmu. Nie mógł go już opuścić skazując tym samym na wymarcie,
albowiem i jego, porzuconego przez matkę na pustyni, przygarnął ongiś
pasterz, władza radziecka, a nieznajomy człowiek żywił go i wychowywał
umożliwiając życie oraz dalszy rozwój.
Chorzy i słabi drzemali w gorączce. Dwóch zasnęło ściskając w rękach
kości, które wysysali przed snem, żeby nabrać więcej siły. Czagatajew
poszedł do zapadliny w piasku i rozgrzebał ją tworząc rodzaj małej
studzienki; kiedy na dnie zebrała się woda, wrócił do chorych, obudził ich i
dał każdemu proszek chininy, po czym kilkakrotnie biegał do piaskowej
studzienki przynosząc wodę do popicia lekarstwa.
Było już późno. Czagatajew zmarzł, położył się więc koło chorego, który
miał najsilniejszą gorączkę, i ogrzawszy się przy nim zasnął. Rano okazało
się, że baran, a z nim wszystkie owce zniknęły. Sądząc po śladach, odeszły w
kierunku otwartych piasków, porzuciwszy swój dawny szlak.
11
Giulczataj nie opłakiwała syna, zapomniała o nim. Szła śladem innych zgięta
w pół, dotykając rękami piasku, gdy się jej zdawało, że leżą tam jakieś
przedmioty. Mołła Czerkiezow trzymał się jej ubrania starając się
ustawicznie pamiętać o tym, że żyje. Nur-Muhammed zdobywszy się na
ostateczną decyzję wziął na ręce Ajdym. Zamierzał wychować, odżywić
dziewczynkę i korzystać z niej jako z żony, potem zaś sprzedać komuś
innemu. Dręczyło go, że tak niewiele kobiet jest w narodzie dżan, a te, które
żyją, są już zgrzybiałe – jedyna nadzieja w młodziutkiej Ajdym. Za kobiety
uzyskuje się wyższą cenę, służą bowiem równocześnie do pracy i do miłości,
ale i mężczyzn można będzie nieźle sprzedać, o ile nie wymrą w czasie tej
długiej wędrówki.
Owego ranka, gdy nagle zabrakło Czagatajewa, Nur-Muhammed
uśmiechnął się i skrupulatnie odnotował w książeczce fakt jego zniknięcia.
Doszedł do wniosku, iż Czagatajew uciekł pragnąc się ratować, jak
postąpiłby każdy małoduszny człowiek, a Nur-Muhammedowi było to bardzo
na rękę. Ludzie już się nie dopytywali, kiedy dotrą do Sary-kamyszu i ani
słowem nie napomykali o jedzeniu. Nur-Muhammed też padłby z
wyczerpania, ale trzymał się jeszcze dzięki dawnym zapasom organizmu,
gdyż w swoim czasie, mieszkając w oazach i przemykając się ukradkiem do
Afganistanu, do zbiegłego tam chana Dżunaida, jadał bardzo dużo ryżu,
mięsa i owoców.
Tego samego dnia Sufian skierował się tam, gdzie wieje wiatr, gdzie lecą
wyrwane martwe źdźbła trawy i toczy się perekotypole; wiedział, że właśnie
w tę stronę wędrują teraz owce, skoro wiatr zawiał bez śladu ich szlak, na
którym z rzadka po oazach rosły wieloletnie trawy. Za Sufianem ruszyła
reszta ludzi, lecz Nur-Muhammed kazał im iść w przeciwną stronę, pod
wiatr, na południowy wschód. Przycisnął do siebie Ajdym, by poczuć
zawiązki jej dziewczęcych piersi, ale wyczuł jedynie cieniutkie żebra.
Obejrzał się za siebie – wiatr szamotał ludźmi, piasek chłostał ich po
nogach, martwe rośliny wlokły się naprzeciw – wiatr ściął je przy samych
korzeniach na całym piaszczystym bezludziu, którędy przeszła jego niszcząca
siła. Niektórzy padali pod jego naporem, inni stąpali we śnie rozchodząc się
w różne strony, gubiąc się nawzajem w mroku kłębiących się piasków.
Nur-Muhammed przystanął.
Wiatr dął z południowego wschodu napierając z jednostajną siłą machiny.
Ludzie rozpraszali się, nie słyszeli już albo nie chcieli słyszeć głosu
Muhammeda wzywającego ich po imieniu, aby szli naprzód. On sam ledwie
dyszał z męki, pragnienia i głodu, umysł jego zasnuwał już cień obojętności
wobec własnego losu. Przedtem zamierzał uprowadzić ten nędzny,
wycieńczony naród do Afganistanu i sprzedać go w niewolę dawnym
chanom, a sam spędzić szczęśliwie resztę życia we własnej, obfitującej w
domowy dostatek kurganczy, gdzieś w afgańskiej dolinie nad brzegiem
potoku. Teraz zaś zbijany z nóg piaskową wichurą widział, że naród dżan
pada na ziemię lub traci kierunek w zamroczeniu zmysłów, że ciało każdego
człowieka jest puste, a serce z wolna zamiera. Nie dowloką się do
Afganistanu, a jeśli jakimś cudem zdołają to zrobić, nie będzie z nich nawet
tyle pożytku, co z najmarniejszych batraków, gdyż nie ostała się w nich
odrobina zainteresowania życiem, konieczna nawet dla niewolnika.
Nur-Muhammed stał długo, dopóki wszyscy nie rozproszyli się w
mrocznych tumanach piasku i nie padli na ziemię pogrążając się w śmierć lub
w sen. Ajdym ukryła twarz na jego szyi i oddychała cichutko w sennej
niepamięci. Muhammed niósł ją troskliwie, a sam z lubością, zapomniawszy
o głodzie i pragnieniu, śledził ginący naród. Sufian, skurczony, usiadł na
piasku, Giulczataj dawno już leżała, a ślepy jej mąż, Mołła Czerkiezow,
układał się za jej plecami od zawietrznej strony, jak gdyby moszcząc sobie
miejsce w łożu małżeńskim. Chudy, niestary jeszcze Karakałpak,
przezwiskiem Tagan, zrzucił z siebie odzież – spodnie i chałat – cisnął je z
wiatrem, nagi zagrzebał się w piasku i tak pozostał prawie niewidoczny dla
oka. Muhammed cieszył się, że liczba mieszkańców Związku Radzieckiego
zmniejszy się teraz o cały naród, bo chociaż nikt o tym narodzie nie wiedział,
to przecież korzyść dla państwa zmaleje i robotnicy, którzy niegdyś kopali
całe korytarze dla bajów, teraz już niczego kopać nie będą, nawet mogił dla
siebie.
Nie tylko odczuwał zadowolenie, lecz nawet kołysał się z lekka, jak gdyby
w tańcu, obserwując ludzi i ich ostatni piaskowy sen.
Obecnie widział większą dla siebie korzyść – o ileż więcej dobra
przypadnie na niego w pustyni i na całym świecie, skoro ubywa tylu
żyjących. Nie wiadomo, czy większej rozkoszy doznałby sprzedając naród
dżan w niewolę, czy teraz, kiedy naród ten ginął, kiedy w przyrodzie stało się
luźniej i kiedy naraz zamknęły się usta najbardziej złaknionych biedaków.
Postanowił iść do Afganistanu zabierając ze sobą Ajdym, pozostać tam na
zawsze, a potem sprzedać dziewczynkę i w ten sposób wyrównać choć trochę
straty poniesione w pracy dla Związku Radzieckiego.
Wiatr nagłe przycichł, dokoła przejaśniało. Nur-Muhammed przycisnął do
siebie Ajdym tak mocno, że dziewczynka otworzyła oczy. Niósł ją w
zaciszne piaszczyste miejsce, stęskniony za pieszczotami i szczęściem
posiadania cudzego ciała. Ani głód, ani długie cierpienia nie zdołały osłabić
w nim potrzeby męskiej miłości, która istniała w nim niezależnie, namiętna i
silna, przebijając się skroś najokrutniejsze niedole i nie słabnąc wraz z jego
słabością. Mógłby trzymać w objęciach kobietę i płodzić dzieci nawet w
ciężkiej chorobie, nieprzytomny, na sekundę przed śmiercią.
Znalazł odosobnione miejsce, położył dziewczynkę i sam legł obok niej.
Ajdym znów zapadła w półsen. Muhammed zdjął z niej stare, brudne szmaty
i ujrzał nagie, dziecinne ciałko. Ajdym była mała jak pięcioletnie dziecko,
kości jej były obciągnięte bladoniebieską błoną, nigdy nie odżywioną na tyle,
aby mogła stać się prawdziwą skórą. A jednak przez tę błonę, niemal
bezpośrednio z kości szkieletu pączkowały już kobiece piersi nie licząc się z
ubóstwem pozostałych tkanek. Dziewczynka miała już na pewno ze
dwanaście albo trzynaście lat i jeśli ją dobrze odżywić, będzie się nadawała
do małżeństwa.
Dwa wielkie ptaki o ciemnych skrzydłach przeleciały nisko nad
Muhammedem i Ajdym. Śledził przez chwilę ich lot, a potem przygarnął
dziewczynkę. Obudził ją ból. Patrzyła na Muhammeda w milczeniu
ciekawymi, pełnymi łez oczami… Jak gdyby czekała, że zaraz spotka ją coś
nieznanego, może pięknego…
– Odejdź! Lepiej niech zostanę sama – rzekła Muhammedowi.
Przez cztery dni naród dżan odżywiał się i z wolna przychodził do siebie po
wszystkich nieszczęściach i klęskach. Ajdym pilnowała, aby każdy jadł w
miarę, a szczególnie łasych na jedzenie powstrzymywała lub biła po oku –
inaczej by nie zabolało. Rany na ciele Czagatajewa zabliźniały się i goiły.
Oddał Ajdym swoją bieliznę, z której dziewczynka uszyła dla siebie spódnicę
i bluzkę, była bowiem zupełnie naga. Sufian, zawsze noszący przy sobie
niezbędne drobiazgi – zapałki, igłę, nici, szydło, jakiś stary dowód osobisty,
scyzoryk i temu podobne – poprosił Ajdym, by mu zacerowała ubranie.
Zaszyła największe dziury w chałacie starca, za jednym zamachem naprawiła
również pozostałym zniszczoną odzież, przynajmniej w tych miejscach, gdzie
przeświecało nagie ciało. Niektórym ją skracała, by z uzyskanych kawałków
materiału sporządzić coś dla innych. Tak oto uszyła spodnie i koszulę
Taganowi, który zostawił gdzieś w piaskach swoje ubranie sądząc, iż
nadszedł kres jego życia, od tej pory chodził nagi.
Na tych zajęciach zeszło Ajdym jeszcze cztery dni, bo tylko Stary Wańka i
Czagatajew pomagali jej w szyciu i cerowaniu. Poza tym czuwała nad
ogólnym porządkiem, nad rozdziałem żywności, nad wypoczynkiem ludzi,
nad owcami, które trzeba było paść i poić, żeby nie chudły i nie traciły mięsa.
Na noc przywiązywała każdą owcę do człowieka, a baranowi zakładała na
szyję pętlę i drugi koniec sznura okręcała wokół siebie zaciągając mocny
węzeł. Dzięki tej ostrożności nie uciekła ani jedna owca, tyle że przez całą
noc leżały nic nie jedząc i nie przybierały na wadze.
Rankiem, po upływie dziesięciu dni od chwili, gdy Ajdym przyprowadziła
stado, naród dżan wyruszył w dalszą drogę do swojej ojczyzny. Zostało mu w
majątku dziesięć sztuk owiec i jeden baran, bowiem trzynaście sztuk oraz
trzy orły zjedzono w czasie popasu. Ludzie szli teraz dobrym krokiem i czuli,
że żyją, zachowując bez wysiłku pamięć o sobie.
Od Sary-kamyszu dzieliło ich zaledwie trzy dni niezbyt forsownego
marszu. Ale już na drugi dzień ujrzeli szary płaskowyż Ustiurtu, a u jego
podnóża ciemność okrywającą kotlinę pustej ziemi i skąpych gorzkich wód.
Uradowali się i przyspieszyli kroku, jakby tam była rękojmia ich szczęścia i
jakby czekały na nich domy z otwartymi wrotami na przyjęcie gospodarzy.
Czagatajew prowadził matkę za rękę i uśmiechał się, zdawało mu się, że
znowu jest dzieckiem i znajduje się u progu wielkiego życia, gotów podjąć
męczący cierpliwy trud. W głębi jego serca tliło się niejasne i nieśmiałe
poczucie niechybnego zwycięstwa.
Trzeciego dnia wieczorem ludzie przekroczyli granicę pustyni, ostatnie
jasne piaski, i zaczęli schodzić w półmrok kotliny. Czagatajew patrzył na tę
ziemię – na blade solniska i piaszczystą glinę, na ciemną zmurszałość
umęczonych popiołów, gdzie być może zetlały kości nieszczęsnego
Arymana, który nie zwyciężył Ormuzda i nie osiągnął, jak tamten, szczęścia.
Dlaczego nie umiał być szczęśliwy? Może dlatego, że życie Ormuzda oraz
innych mieszkańców krain tonących w zieleni ogrodów było mu obce i
wstrętne, nie zaspokajało i nie pociągało jego serca – w przeciwnym bowiem
razie przy swej wytrwałości i energii potrafiłby stworzyć w Sary-kamyszu to
samo, co było w Chorasanie, lub nawet podbiłby Chorasan…
Czagatajew lubił rozmyślać o tym, czego dawniej nie udało się ludziom
dokonać, a co on właśnie teraz musiał urzeczywistnić.
W ciągu następnych dwóch dni przebyli kotlinę i dotarli do podnóża
Ustiurtu. Czagatajew znalazł niewielki słodkowodny zbiornik zasilany przez
wiosenny spływ ze zboczy płaskowyżu, zatrzymali się więc w tym miejscu
dla odpoczynku, a także dla wyboru stałej siedziby. Pozostały im już tylko
trzy owce i jeden baran, ale w fakcie tym nie było nic zastraszającego dla
narodu dżan, który potrafił korzystać z najbardziej skąpych dóbr przyrody.
Ajdym już pierwszego dnia znalazła kilka ślepych parowów, w których pełno
było perekotypola. Przygnał je tutaj z pustyni południowo-wschodni wiatr i
tylko te krzaki, którym przypadkowo udało się taki parów ominąć, wspinały
się po zboczu na płaskowyż, a potem wędrowały dalej w step.
Sufian wybrał się do pieczary, w której mieszkał przed przybyciem
Czagatajewa, i poradził wszystkim, aby założyli swoje siedziby w jej
sąsiedztwie. Jest tam duża, przestronna dolina, porosła stepową roślinnością,
środkiem płynie z Ustiurtu niewielki strumień nie wysychający do połowy
lata. Ludzie ruszyli ku owej dolinie i po drodze natrafiali na ślady dawnych
swych obozowisk jeszcze z czasów” chanatu. Nie było tam żadnych
przedmiotów, wszędzie ta sama pustosz, tu i ówdzie garść węgli, grudy gliny,
pal od kibitki do cna przeżarty skwarem i wiatrami. Ajdym spostrzegła na
wpół zagrzebaną w ziemi starą dziecinną tiubetiejkę, podniosła ją, oczyściła z
kurzu i włożyła na głowę.
Dolina, którą wskazał Sufian, doskonale nadawała się do zamieszkania.
Sporą jej przestrzeń okrywała szata roślinna, która nawet teraz, pod koniec
lata, nie całkiem obumarła, wśród pożółkłych wiechetków trafiały się często
żywe, zielone. Łożysko strumienia było suche, ale o jakieś dwa kilometry
dalej, w głębi Sary-kamyszu, widać było jezioro, do którego spływał potok
górski wiosną i na początku lata. To wystarczało do egzystencji. Gdy ludzie
stanęli w ujściu doliny, mnóstwo żółwi umknęło im spod nóg. Oddaliwszy
się nieco, odwróciły z wolna szyję i popatrzyły na przybyszów – każdy żółw
jednym czarnym okiem, bystrym i sympatycznym. Czagatajewa ucieszył
widok tych stworzeń, odpoczął już trochę i przyszedł do siebie, po dawnemu
zdawało mu się wszystko w życiu możliwe, najpiękniejsze nadzieje łatwe do
zrealizowania.
Wybrał się wraz z Ajdym daleko w głąb Ustiurtu, na jego wysoko
rozpostarte wymarłe równiny. Szukał jakichś drzew, chociażby nawet
saksaułu rosnącego niekiedy w wąwozach – drewno było mu potrzebne do
sporządzenia narzędzi i sprzętu gospodarskiego. W drodze wziął Ajdym na
ręce nie chcąc, żeby się zbytnio utrudziła, całował jej policzki, oczy, włosy i
robiło mu się od tego lżej na sercu. Lubił czuć przy sobie czyjeś życie,
wydawało mu się ono piękniejsze, bardziej tajemnicze i znaczące od
własnego, często jego zdrowie i samopoczucie poprawiało się tylko z tej
prostej przyczyny, że mógł kogoś trzymać za rękę. Ajdym też objęła go za
szyją, głaskała palcami dwa nagie miejsca w jego włosach – ślady ran
zadanych orlimi dziobami. Pamiętała dobrze, że tego dnia zjadła na raz
całego młodego orła.
Czagatajew miał do dyspozycji tylko scyzoryk, toteż sporo czasu upłynęło,
zanim nadciął i złamał nieduże i dość miękkie drzewo rosnące samotnie w
rozpadlinie skalnej. Poza nim nie było żadnej innej rośliny, jak gdyby
przelatujący ptak upuścił tam niegdyś to jedno jedyne nasionko drzewa.
Przez kilka dni w dolinie Ustiurtu wybranej na nowe siedlisko pracowało
tylko dwoje ludzi – Czagatajew i Ajdym. Inni drzemali w pieczarach, które
wygrzebali sobie na stokach doliny, łowili żółwie i przyrządzali z nich
strawę, ale jedli niewiele, rzec można, niechętnie i tylko raz na dzień chodzili
nad jezioro pić wodę. Trzech owiec i barana Czagatajew nie pozwalał ruszać,
był to bowiem zapas na czarną godzinę. Sprawdzając stan liczebny ludzi
stwierdził brak jednego dziecka, trzyletniej dziewczynki. Ani ojciec, ani
matka, ani też nikt z pozostałych nie umiał mu powiedzieć, kiedy się zagubiła
i jaką zginęła śmiercią. Nikt nie pamiętał, kiedy wiatr oderwał ją od rodziców
i zasypał piaskiem pustyni…
Czagatajew i Ajdym zaczęli znosić glinę na budowę pierwszej kurganczy,
na razie jednak nie kwapiono się im z pomocą. Gdy Czagatajew zapędził do
roboty Sufiana i Starego Wańkę, którym w porównaniu z innymi jeszcze
dopisywały siły, przynieśli glinę tylko dwa razy i poniechali pracy. Usiedli na
ziemi i zadumali się głęboko, choć w swoim długim życiu mieli czas dawno
już wszystko przemyśleć i dojść do sedna prawdy.
Wówczas Czagatajew zebrał swój naród i zapytał, czy pragnie on żyć. Nikt
mu nie odpowiedział…
Wyblakłe oczy spoglądały na niego z natężeniem, aby nie zamknąć się z
niemocy i obojętności. Czagatajew doznał bolesnego uczucia – oto naród ten
pragnie tylko zapomnienia, dopóki wiatr nie ostudzi i nie rozwieje jego
prochów, na nic innego już się nie zdobędzie. Odwrócił się – wszystkie
poczynania, wszystkie nadzieje okazały się bezpłodne, trzeba wziąć Ajdym
za rękę i odejść z tych stron na zawsze. Oddalił się nieco i legł twarzą do
ziemi. Był w pełni świadomy, że dokądkolwiek odszedłby stąd, wróci
ponownie. Wszakże jego naród jest największym na świecie nędzarzem,
wyniszczył ciało swe w koszarach i w biedzie pustyni i żył mechanicznie,
oduczywszy się celu życia, pozbawiony świadomości istnienia i
zainteresowań, albowiem marzenia jego nigdy w najmniejszej mierze się nie
urzeczywistniały. Wystarczyło mu nędzne codzienne pożywienie z żółwi, jaj
żółwich i drobnych ryb, które zaczął łowić w strumieniu dostarczającym mu
zarazem wody do picia. Czy została w tym narodzie choć iskra ducha, aby
roznieciwszy ją można było stworzyć powszechne szczęście, czy też
cierpienie dawno w nim wszystko wypaliło i nawet wyobraźnia, ta jedyna
szansa biedaków – wszystko umarło?… Czagatajew wiedział o tym, że
wszelka eksploatacja człowieka zaczyna się od wypaczania, od
przysposabiania jego duszy do śmierci, to jest celem panujących, inaczej
niewolnik nie będzie niewolnikiem. Proces degenerowania duszy trwa i
nasila się coraz bardziej, dopóki umysł niewolnika nie popadnie w obłęd.
Walka klasowa rozpoczyna się od pokonania „świętego ducha” w
niewolniku, przy czym spotwarzanie tego, w co wierzy sam władca, nigdy
nie zostaje wybaczone, a dusza niewolnika ulega rozkładowi w kłamstwie i
wyniszczającej pracy. Czagatajew przypomniał sobie opowiadanie Starego
Wańki. Otóż pewnego razu w Chiwie chciał on na dziedzińcu meczetu
schwytać pawia i później sprzedać go do wypchania kupcowi rosyjskiemu.
Rzucił w pawia – świętego ptaka – kamieniem, lecz z pośpiechu nie trafił. Z
daleka pośród krzewów ukazał się dozorca czy też ktoś postronny. Stary
Wańka podniósł bryłkę, która mu się napatoczyła pod rękę i cisnął nią w
głowę pawia. Ptak najpierw pochwycił i przełknął ową bryłkę, a potem
wrzasnął wstrętnym urywanym głosem. Stary Wańka rzucił się ku niemu,
chcąc go zadusić rękami, nie zdążył jednak, gdyż nagle pojawili się
muzułmanie, pojmali go, wywlekli na ulicę i zaczęli bić, póki nie doszli do
wniosku, że nie żyje, a potem wrzucili go do nieczynnego aryku. Gdy
podczas bicia zasłaniał twarz rękami, poczuł nagle, że cuchną obrzydliwie, i
stąd domyślił się, iż za drugim razem rzucił w pawia grudką zeschniętego
kału. Później wyczołgał się z rowu i żył dalej, lecz od tej pory lubił ciskać w
ptaki różnymi nieczystościami, zwłaszcza jeśli były to gołębie. Dopiero po
upływie wielu lat wyzbył się tego nałogu.
Czagatajew usłyszał nad głową sapiący oddech jakiegoś zwierzęcia. Sądził
w pierwszej chwili, że to owca, lecz zwierzę chwyciło w paszczękę jego ucho
i zaczęło trzeć między bezzębnymi dziąsłami. Był to zły i bezsilny pies,
którego Czagatajew widział już w siedzibie swego narodu nad Amu-darią.
Nie było go podczas wędrówki przez pustynię, może się gdzieś odłączył,
może pozostał stróżując przy opuszczonym obozowisku, a później, trawiony
tęsknotą, przybiegł prosto do Sary-kamyszu, gdzie widocznie żył przed laty.
Czagatajew oparł dłoń na głowie psa i przygiął go z lekka każąc mu się
położyć. Pies legł pokornie, drżąc z wyczerpania – stary, zdziczały, nie
mający sił zakończyć okrutnego żywota i wciąż jeszcze przekonany o
szczęściu swego istnienia.
Pies zasnął przy boku Czagatajewa. Ajdym sama miesiła glinę bosymi
nogami, nosząc w bukłaku wodę z dwukilometrowej odległości. Gdy
Czagatajew otworzył oczy, ujrzał siedzących wokół kilku mężczyzn, którzy
czekali na jego przebudzenie. Sufian, najstarszy wiekiem, powiedział mu, że
naród teraz umyślnie zatracił duszę, nie zna swych zamierzeń, ale rwie się do
lepszego jadła, ogrzewa się słabiutkim ciepłem swego serca, ono zaś pobiera
to ciepło z ziół, z mięsa żółwi i ryb, wreszcie z kości samego człowieka, gdy
mu zabraknie pokarmu.
Sufian nachylił się do ucha Czagatajewa. Pies patrzył na ludzi żarliwie i ze
smutkiem. Przybiegł tu po ich śladach, trzymając się z daleka, w ciągu dnia
zagrzebując się głęboko w piasku, by nie wypatrzyły go orły stepowe lub
inne drapieżniki.
– Żle rozumujesz – rzekł do Nazara Sufian. – Naród pragnie życia, ale nie
widzi sposobu. Jeśli zechce jeść pilaw, pić wino, posiadać chałat i kibitkę,
przyjdą do niego obcy ludzie i powiedzą: weź, co tylko chcesz – wino, ryż,
wielbłąda, szczęście twego życia…
– Nikt tego nie da – odpowiedział Czagatajew.
– Troszkę dawali – ciągnął Sufian. – Garść ryżu, czurek, stary chałat, a
pieśń wieczorną bakczi mieliśmy od dawna, jak pracowaliśmy w koszarach
bajów…
– Matka kazała mi żywić się samemu, gdy byłem dzieckiem. Małośmy
mieli, konaliśmy z głodu.
– Mało – powtórzył Sufian. – Ale zawsze chcieliśmy dużo. Chcieliśmy
mieć owce, żony, wodę w aryku: w duszy zawsze jest puste miejsce, gdzie
człowiek pragnie ukryć swoje szczęście. I za byle co, za nędzną polewkę
harowaliśmy ciężko, dopóki nie wyschły nasze kości. Innego życia nie
znaliśmy – mówił. – Więc pytam cię, jeżeli dla marnej łyżki strawy
stawaliśmy się z okrutnej pracy i głodu żywymi trupami, to czy nawet śmierć
nasza wystarczy, by zapracować sobie na szczęście tu na ziemi?
Czagatajew podniósł się.
– Wystarczy jedno życie! Dawniej w niewolniku najpierw umierała dusza,
a potem przestawał czuć, że żyje. Trawa perekotypole wolniejsza była od nas.
– Słyszałem – rzekł Sufian obojętnie. – Wiemy, że już nie ma bogaczy, że
wszyscy umarli. Ale posłuchaj mnie – pogłaskał stary moskiewski trzewik
Czagatajewa – naród twój boi się życia, odwykł od niego i nie wierzy. Udaje
martwego, bo w przeciwnym razie przyjdą szczęśliwi i silni i zaczną go
znowu udręczać. Zostawił sobie znikomą, nikomu niepotrzebną cząstkę,
ażeby nikt się na nią nie złakomił.
Wstał i odszedł wraz z innymi. Czagatajew udał się do Ajdym i pracował
wspólnie z nią do późna. Wieczorem ułożył ją do snu w suchej pieczarze, a
sam ponownie zabrał się do pracy przygotowując z gliny oraz z roztartej
zeschłej trawy samanowe cegły na budową pierwszego domu. W pobliżu i w
całej dolinie nie było nikogo, wszyscy dokądś się rozeszli, zapewne nad
jezioro łowić żółwie i ryby. Czagatajew pracował coraz szybciej i wydajniej.
Dopiero późną nocą wyszedł na płaskowyż, by rozejrzeć się za ludźmi.
Wysoki czysty księżyc rozwidniał całą dookolną przestrzeń, blask jaśniał nad
bezludnym Ustiurtem okrywając cieniem gór kotliną Sary-kamyszu, po czym
znów zapalał się daleko nad pustynią ciągnącą się aż po góry Iranu… Trzy
owce i baran pasły się w niewielkim żlebie grzebiąc w szeleszczących
stertach perekotypola, wyszukując żywe, zielone łodygi. W czarnym cieniu
Ustiurtu, u progu kotliny, płonęło niewielkie ognisko, nieco dalej nad
jeziorem wisiał lekki obłok mgły. Czagatajew zbiegł ze wzgórza i skierował
się w tamtą stronę. Po półgodzinie był już dość blisko i ujrzał, że wokół
ogniska, w którym cicho płonął saksauł, siedzieli wszyscy członkowie jego
narodu. Śpiewali pieśni i nie zauważyli Czagatajewa, on zaś stał i słuchał. W
dzieciństwie często słyszał, jak śpiewała matka, bakczi lub inni starcy – były
to pieśni przepiękne, lecz smutne. Ta natomiast zawierała nieznaną treść,
było w niej uczucie obce temu narodowi, a jednak śpiewali wszyscy z takim
przejęciem, że nie spostrzegli jego nadejścia. Czagatajew usłyszał nawet
cichy, nieśmiały głos swojej matki. Pieśń mówiła: nie zapłaczemy, kiedy łzy
trzeba będzie przelewać, ale i nie uśmiechniemy się z radości, kiedy nastanie
czas szczęśliwy, a czas ten coraz jest bliższy. Skończyli śpiewać. Stary
Wańka grzebał kijem w ognisku i wyciągał z żaru ryby próbując, czy mają
już dosyć, nie dopieczone zaś wrzucał z powrotem.
Czagatajew oddalił się nie zdradzając swej obecności. Zabrał się znów do
formowania cegieł i pracował, dopóki księżyc nie stajał na niebie i nie
wzeszło słońce. Rano spostrzegł, że ludzie wciąż jeszcze siedzą wokół
zagasłego ogniska, a Stary Wańka porusza się i wygina całym ciałem,
widocznie w jakimś tańcu. Postanowił nie przerywać pracy, ponieważ noc
już minęła i nie pora na spanie. Sporządzał cegły w glinianych formach
wkładając w tę czynność cały zapał swojego serca. Ajdym jeszcze spała.
Czagatajew od czasu do czasu zaglądał do wgłębienia, w którym
dziewczynka leżała, okrywał ją trawą chroniąc przed muchami i innymi
owadami – niechaj rośnie i we śnie nabiera zdrowia na całe długie życie.
Około południa przyszedł do Czagatajewa Stary Wańka, zdjął spodnie, które
uszyła mu Ajdym, po czym wlazł do dołu z mokrą gliną i zaczął ją wyrabiać
chudymi żylastymi nogami.
16
W dwa miesiące później, jesienią, w dolinie Ustiurtu stały już cztery nieduże
domy z samanowej cegły, otoczone wspólnym duwałem. W domach tych,
które z powodu braku szkła nie posiadały okien, pomieścił się cały naród
dżan, znajdując po raz pierwszy bezpieczną osłonę przed wiatrem, zimnem
oraz drobnymi, zjadliwie kłującymi owadami. Niektórzy długo nie mogli
przyzwyczaić się do spania i do życia w szczelnym zamknięciu czterech
ścian, co trochę wychodzili na dwór, by zaczerpnąć powietrza, nasycić się
widokiem przyrody, po czym z westchnieniem wracali do mieszkania.
Na wniosek Czagatajewa utworzono radę pracujących, w której skład
weszli wszyscy, w tej liczbie i Ajdym jako aktywistka, zaś najstarszy
wiekiem Sufian został przewodniczącym.
Naród dżan żył teraz inaczej, wyzbył się uczucia powolnej śmierci, był
zajęty zdobywaniem pożywienia na pustyni, w jeziorze i w górach Ustiurtu,
podobnie jak żyje większość ludzi na świecie. Czagatajew dopiął nawet tego,
żeby wszyscy co dzień jadali obiad. Wiedział, że ma to wielkie znaczenie,
ponieważ wśród mieszkańców tej ziemi jedynie dla mniejszości obiad jest
wydarzeniem codziennym, dla większości – nie. Ajdym doskonale dawała
sobie radę z gospodarstwem, na jej zlecenie wszyscy musieli starać się o
zioła, ryby, żółwie oraz inne jadalne stworzenia z górskich parowów. Przy
pomocy Giulczataj rozcierała rośliny jadalne na mąkę, przypominała
Sufianowi, że należy sporządzić sieci roślinne na ptaki, które siadają nad
brzegiem jeziora, aby napić się wody. Kto zapominał o obowiązku pracy i
posiłku, temu oświadczała publicznie, że nazajutrz wykopie wraz z Nazarem
wielki dół i niechaj kładą się w nim wszyscy, którym życie niemiłe.
– Nieszczęśliwych nam nie trzeba – mówiła.
Czagatajew nie był jednak zadowolony z tego szarego, ubogiego życia,
jakie wiódł teraz jego naród. Pragnął mu dopomóc, aby szczęście utajone w
każdym nieszczęśliwym człowieku od dnia jego narodzin wyzwoliło się,
stało się czynną siłą życiową. Zarówno wspólne wszystkim ludziom
podświadome dążenie, jak i nauka starają się o to samo – jedyne i
nieodzowne – o otwarcie okna na świat dla duszy, która niecierpliwie
szamoce się w człowieku i może się udusić, jeśli jej nie dopomóc w
wyswobodzeniu się.
Wkrótce spadł śnieg, coraz trudniejsze stało się zdobywanie pożywienia.
Żółwie pochowały się na sen zimowy; wielkie stada ptaków przeleciały nad
Ustiurtem z północy na południe, lecz nie usiadły nad małym jeziorem, by
napić się wody, nie zauważyły żyjącej w dolinie garstki ludzi. Korzenie
jadalnych roślin zmarzły i straciły smak, ryby odeszły bliżej dna, w półmrok
spoczynku. Czagatajew zdając sobie sprawę z tych niesprzyjających
okoliczności postanowił wyruszyć do baz zaopatrzeniowych w Chiwie i
przywieźć stamtąd zapas żywności na całą zimę. Ajdym wyreperować mu
zniszczone i podarte ubranie, buty naprawił sobie sam za pomocą
wystruganych z drewna kołeczków oraz pasków owczej skóry. Następnie
pożegnał się ze wszystkimi po kolei i zapowiedziawszy swój rychły powrót
zaczął schodzić w kotlinę Sary-kamyszu. Przez oszczędność nie wziął ze
sobą nic do jedzenia, obliczywszy, że droga potrwa około trzech dni, może
zatem odbyć ją o pustym żołądku.
Skrył się w dalekiej mglistej perspektywie pustyni, Ajdym siedziała na
zboczu góry i płakała. Łzy płynęły z jej czarnych oczu, lękała się, że Nazar
już nigdy nie powróci. Ale przez następne dni nie miała czasu go opłakiwać.
Zaprzątały ją codzienne troski, bieda i odpowiedzialność za ludzi. Wzdychała
tylko chwilami jak biedna staruszka. Ludzie wciąż jeszcze pracowali słabo,
nie byli przekonani, że życie jest przywilejem, oduczyli ich tego baj owie w
koszarach, toteż obecnie nie cenili swego istnienia, a rozkosz, nawet ta
płynąca z sytości, była dla nich czymś zgoła niezrozumiałym.
Przeważająca większość obowiązków po odejściu Czagatajewa spadła na
Ajdym. Nie czuła się jednak przemęczona, wiedziała od Czagatajewa, że
bogaczy nie ma, że ona sama jest biedna, ale niebawem będzie jej dobrze, a
potem jeszcze lepiej.
Po trzech dniach nieobecności Czagatajewa Ajdym wreszcie pomyślała o
nim i skrzywiła się, by zapłakać z tęsknoty, ale zapadł już wieczór i trzeba
było czym prędzej iść na poszukiwanie owiec i barana, które zapędziły się
gdzieś w dalekie parowy. Odłożyła więc łzy i tęsknotę na sposobniejszą
chwilę, gdy położy się spać. Wracając z owcami do kurganczy dostrzegła
nagle przedziwny, oślepiający blask. Koło glinianych domów płonęły światła
tak jasne, jakich Ajdym nigdy w swoim życiu nie widziała. Chciała uciekać,
skryć się wraz z owcami w pieczarze lub w dalekiej górskiej przepaści, a
jutro za dnia powrócić i zobaczyć, co się dzieje. Wzięła barana za róg, ale
wciąż jeszcze nie mogła oderwać oczu od jarzących się świateł. Ciekawość i
zdumienie przemogły strach i ruszyła ze swym małym stadkiem w stronę
domu rozumując w duchu, że mogą to być albo zwierzęta, albo coś
niezwykłego, pochodzącego stamtąd, gdzie mieszkają bolszewicy.
Wtem w blasku tych świateł ujrzała Czagatajewa. Podbiegła ku niemu i
mrużąc oczy, drżąc ną całym ciele objęła go za nogę. Czagatajew wziął ją na
ręce, zaniósł do domu i ułożył do snu na posłaniu z traw, sam zaś powrócił do
przerwanego wyładunku samochodów. Drugiego dnia swej wędrówki spotkał
je na pustyni u wylotu Sary-kamyszu. Cztery dni wcześniej wyruszyły z
Chiwy na polecenie Taszkientu dwie ciężarówki. Jedna wiozła konserwy
mięsne, ryż, suchary, mąkę, lekarstwa, naftę, lampy, siekiery i łopaty, odzież,
książki oraz inne rzeczy, druga beczki z benzyną, olej i części zapasowe.
Z Taszkientu przyszło polecenie, aby odnaleźć w okolicach Sary-kamyszu
lub między Ustiurtem a Jeziorem Aralskim koczujące plemię dżan i udzielić
mu wszelkiej możliwej pomocy. Ciężarówkom nie wolno wracać wcześniej,
póki nie odszukają owego plemienia lub też śladów świadczących o jego
całkowitym wyginięciu. Około północy wyładunek zakończono i podczas
gdy szoferzy oraz kierownik ekspedycji szykowali samochody do drogi
powrotnej, Czagatajew zasiadł do pisania dla władz taszkienckich raportu o
sytuacji narodu dżan. Pisał do świtu, a w zakończeniu sprawozdania
przedstawił kilka swoich postulatów. Prosił o stworzenie narodowi dżan
warunków, w których mógłby on odrodzić się po wieloletniej niedoli
(obecnie takie warunki już istnieją, gdyż ludzie nie będą w zimie głodować
dzięki pomocy żywnościowej udzielonej przez republikę), a co najważniejsze
– by każdy z mieszkańców nabrał z powrotem sił i ciała, które wyniszczyło
się i opadło prawie do kości, powodując z kolei niemal całkowity zanik
funkcji psychicznych.
Czagatajew wręczył pismo kierownikowi ekspedycji, po czym ciężarówki
odjechały do Oazy Chiwańskiej. Było wcześnie, wszyscy jeszcze spali, w
Kotlinie Sarykamyskiej leżał śnieg. Czagatajew wziął łopatę i siekierę i
obudziwszy Starego Wańkę oraz Tagana poszedł wraz z nimi karczować
saksauł. W południe powrócili z zapasem drew, Ajdym rozpaliła w piecu
zeschłą trawą i zaczęła przyrządzać obiad z nowych produktów, których
smaku nie znał tu prawie nikt.
Po jedzeniu, do którego ich organizm nie był przyzwyczajony, ludzie
poczuli takie znużenie, że zasnęli wszyscy jak jeden mąż. Wieczorem
Czagatajew kazał Ajdym ugotować drugi obiad, sam zaś napiekł placków z
białej mąki i zaparzył kawę oraz herbatę. Wiedział, że taki sposób
odżywiania może być trochę szkodliwy, chciał jednak odkarmić jak
najrychlej ludzi, aby wzmocniły się ich kości i aby choć w niewielkim
stopniu ocknęło się w nich uczucie, które w każdym innym narodzie jest tak
silnie rozwinięte – egoizm oraz instynkt samozachowawczy.
Z radosną dumą obserwował ich w czasie posiłku, jak niełapczywie,
ostrożnie niosą strawę do ust, świadomi celowości tego, co czynią, potem
zamyślają się chwilę, jakby wyobrażając sobie twarze i myśli ludzi, którzy z
ciężkim trudem zdobyli dla nich i przysłali tę żywność.
Cierpliwie przygotowywał ten dzień, kiedy zacznie realizować prawdziwe
szczęście wspólnego życia, bez którego nie sposób pracować i serce odczuwa
wstyd. Czasami gawędził z matką, która o nic go teraz nie prosiła, głaskała
tylko jego nogi i ciało przez ubranie. Trzymał w dłoniach jej nisko pochyloną
głowę i zastanawiał się, co winien uczynić, aby wynagrodzić i uradować tę
prawie unicestwioną istotę, w której łonie zaczął żyć. Nie wiedział, że matka
przypominała sobie o nim tylko wtedy, gdy Ajdym czyniła jej wyrzuty, i że
ukradkiem ocierała łzy pojmując, iż syna powinno się kochać, i zarazem nie
odnajdując go w swej pamięci i w sercu. Dlatego też głaskała go jak kogoś
dobrego i obcego.
W kilka dni później nadeszły silne chłody, trzeba więc było napalić
porządnie w piecu w jednym pomieszczeniu i gotować tam posiłki, gdyż piec
równocześnie zastępował kuchnię. Inne domy nie miały jeszcze pieców. Od
gór Ustiurtu dął silny wiatr zacinający drobnym zlodowaciałym śniegiem.
Ajdym przyprowadziła na noc owce do domu, w którym sama nocowała.
Czagatajew z trudem przywiózł na sporządzonej własnym przemysłem taczce
piąć bukłaków wody z jeziora. Wspinał się na zbocze pod wiatr, broniąc się
przed jego gwałtownym naporem i z najwyższym wysiłkiem pchając przed
sobą taczkę. Ten wicher, wczesny zimowy mrok, okrywający cały świat, i
czarna, zionąca pustką kotlina Sary-kamyszu, do której chciał go zepchnąć
wiatr – wszystko to utwierdzało Czagatajewa w przekonaniu o konieczności
innego, całkowicie odmiennego życia.
W jednym z domów migały sylwetki ludzkie, przez otwarte drzwi padało
światło. Ludzie kończyli obiad, zapadali w drzemkę. Ajdym trzaskała
nowymi naczyniami robiąc porządki oraz uprzątając resztki i radziła, aby
wszyscy dziś nocowali tu, gdzie jest napalone. Będzie im ciasno, ale za to
ciepło. Była dopiero godzina szósta po południu, mimo to ludzie ułożyli się
już w izbie, jeden przy drugim, i spali w tej ciasnocie jak w raju. Czagatajew
z braku miejsca zjadł obiad na stojąco. Ajdym poszła spać do sąsiedniego
domu, w którym znajdowały się owce, tam też udał się Czagatajew.
Rano zerwała się śnieżyca, ale trochę się ociepliło. Mimo że było już
widno, żaden dźwięk nie mącił ciszy panującej w kurganczy. Ajdym spała w
cieple pomiędzy dwiema owcami. Czagatajew nie chciał jej budzić i sam udał
się do domu, w którym spoczywała reszta ludzi. Zapalił lampę i rozejrzał się
wokół.
Wszyscy spali w tej samej pozycji, w jakiej zasnęli z wieczora, nikt się nie
poruszył w ciągu długiej nocy. Z niektórych twarzy nie schodził teraz
uśmiech. Ślepy Mołła Czerkiezow spał z otwartymi oczami podłożywszy
lewą rękę pod plecy Giulczataj, aby nieustannie czuć ją przy sobie i osłaniać.
Stary Pers, zwany Allachem, spoglądał jednym półprzymkniętym okiem,
Czagatajew nie umiał odgadnąć, co człowiek ten widzi i o czym duma w tej
chwili, jakie pragnienia kryje w swej duszy – takie same, jak on, czy też
zupełnie inne.
Resztę dnia Czagatajew przesiedział koło Ajdym słuchając jej oddechu,
patrząc z zachwytem na jej twarzyczkę, na rumieniec młodości coraz
wyraźniej barwiący policzki. Owce wypuścił na dwór, żeby pochodziły
trochę i wytarzały się w śniegu, a potem ująwszy w swoje dłonie rękę Ajdym
siedział pełen cichej radości, że tę oto biedną, delikatną istotę osłaniają
żelaznym murem bolszewicy, a on sam też tylko dlatego tu się znajduje.
Ajdym obudziła się pod wieczór. Złajała Czagatajewa, że pozwolił jej spać
tak długo i że straciła przez to cały dzień. Odpowiedział jej, żeby poszła
obudzić tamtych, którzy też śpią i ani myślą wstawać. Ajdym usłyszawszy to
krzyknęła ze złości i pobiegła do sąsiedniego domu. Odsunęła matę przy
wejściu, żeby zimne powietrze owionęło i otrzeźwiło śpiących. Oni jednak,
kuląc się z chłodu, tylko mocniej przyciskali się do siebie i spali jak zabici.
Minęła następna noc. Rano Czagatajew znów przyjrzał się śpiącym.
Zmiana na ich twarzach była dziś jeszcze bardziej widoczna. Stary Wańka
zarumienił się z ożywienia i wyglądał teraz na czterdziestolatka, nawet
zgrzybiały Sufian jakby się trochę zaokrąglił, a sześćdziesięcioletni Kara-
Czorma leżał zaróżowiony wdychając powietrze tak zachłannie, jak gdyby
chciał ugasić palące go pragnienie. Czagatajew pochylił się nad matką, ale na
jej twarzy nie dostrzegł zmian. Giulczataj, górski kwiat, pewnie się już w
ogóle nie zbudzi, zapadły się jej oczy, ściemniały policzki, piętno ziemi
spoczęło na niej. Oczy Mołły Czerkiezowa ciągle były otwarte, ale pojawił
się w nich teraz daleki odblask, jak gdyby przenikający z głębi mózgu, i
Czagatajew odniósł wrażenie, że człowiek ten odzyskał wzrok.
Rozpalił w piecu, a potem wyszedł z Ajdym na przechadzkę. Po raz
pierwszy od wielu miesięcy miał trochę czasu dla siebie. Zamieć ustała w
nocy, teraz padał rzadziutki śnieżek, a na najwyższym tarasie Ustiurtu jaśniał
już blask słoneczny, wesoły, olśniewający, wróżący wieczysty triumf. Ajdym
biegała, roześmiana, po śniegu. Znikała gdzieś daleko, wpadając w zawalone
śniegiem szczeliny, i skradając się niespodziewanie z tyłu rzucała się
Czagatajewowi na szyję. Pochwycił ją wreszcie na ręce i skierował się nad
brzeg przepaści. Odgadła jego zamiary.
– Rzuć mnie, ja i tak nie umrę! – powiedziała.
W drodze powrotnej Ajdym, idąca teraz przy boku Czagatajewa, zapytała:–
Nazarze, kiedy oni się obudzą?
– Niedługo, niedługo… Może już nie śpią.
Piec w domu jeszcze nie wygasł. Nazar podsycił ogień, po czym oboje z
Ajdym ugotowali obiad, na wszelki wypadek – dla wszystkich. Przed
wieczorem niektórzy zaczęli się po trochu budzić. Pierwszy wstał Sufian,
następnie Stary Wańka i Mołła Czerkiezow, a o północy wszyscy byli już na
nogach z wyjątkiem Giulczataj, która zmarła.
Czagatajew przeniósł ją do pustego zimnego domu i ułożył na posłaniu z
traw. Naród dżan, otrząsnąwszy się z długiego snu, zasiadł do obiadu w
ciepłym glinianym domu, Czagatajew zaś legł przy zwłokach matki i zasnął.
Ajdym wydała ludziom obiad strofując ich przy tym, że śpią przez dwie
noce z rzędu, a jednego życia przeżyć nie umieją. Stary Wańka odparł ze
śmiechem:
– Teraz pomrzemy! Nie rozpaczaj po nas, dzieweczko…
Ajdym poszła nocować do domu, w którym przy zwłokach matki spał
Czagatajew. Ułożyła się cichutko w kąciku i natychmiast zasnęła. O świcie
wstała i wyszła do swych gospodarskich zajęć. Ciepła izba, w której nocował
naród dżan, była pusta, w następnych dwóch domach również nie było
nikogo. Ajdym sprawdziła mniej więcej wszystkie rzeczy, cały wspólny
dobytek, zajrzała też do pomieszczenia, w którym znajdował się zapas
żywności przywieziony z Chiwy. Zaniepokojona, opukała nawet ściany, ale i
to nic nie dało. Żywność była nie tknięta, puszki z konserwami leżały tak
samo, jak wczoraj je zostawiła biorąc porcję na obiad. Worków z ryżem i
mąką też nikt nie ruszał. Możliwe, że czegoś tam brakowało, ale bardzo
niewiele, może trochę tytoniu albo zapałek, które zazwyczaj brano bez
rozliczenia.
Wdrapała się po zboczu na górę. Malutkie słońce oświetlało całą ogromną
ziemię i światła wszędzie było dosyć. Śnieg iskrzył się w Kotlinie
Sarykamyskiej i na szczytach Ustiurtu. Wiał słaby wiatr, lecz z czystego
nieba płynęło ciepło i świat dokoła był bardzo piękny. Ajdym, zmrużywszy
oczy, długo rozglądała się po okolicy, aż wreszcie dostrzegła czterech ludzi.
Szli pojedynczo, w niewielkim oddaleniu od siebie. Jeden szedł kotliną Sary-
kamysz w stronę, gdzie zachodzi słońce, drugi po niższych zboczach Ustiurtu
ku Amu-darii, pozostali dwaj znikali już na dalekim płaskowyżu dążąc przez
góry w kierunku północnym.
Ajdym obudziła Nazara, który natychmiast wstał i wyruszył na
poszukiwanie. Uszedłszy kilka kilometrów wspiął się na najwyższy taras
Ustiurtu, skąd widać było świat niemal od krańca do krańca. Dostrzegł
stamtąd dziesięciu lub dwunastu ludzi oddalających się pojedynczo każdy w
inną stronę. Jedni kierowali się ku Morzu Kaspijskiemu, drudzy do
Turkmenii i Iranu, dwóch, w znacznej odległości od siebie, do Czardżuja i
nad Amu-darię. Nie widać było tych, którzy wyruszyli przez Ustiurt na
północ i na wschód lub uszli przez noc spory kawał drogi.
Czagatajew westchnął i uśmiechnął się – pragnął przecież całym swym
małym sercem, ograniczonym umysłem i mocą zapału stworzyć po raz
pierwszy prawdziwe życie tu na skraju Sary-kamyszu, niegdysiejszego dna
piekieł. Lecz ludzie sami wiedzą, co jest dla nich lepsze. Wystarczy, że im
dopomógł wrócić do życia, a szczęście niechaj znajdą za horyzontem…
1933—1935
Tłum. Irena Piotrowska
RZEKA POTUDAŃ
W tym samym mieście, przy ulicy wychodzącej w pole, stał drewniany dom
z zielonymi okiennicami. W domu tym mieszkała kiedyś staruszka wdowa,
nauczycielka szkoły miejskiej, a wraz z nią mieszkały jej dzieci – syn,
dziesięcioletni chyba chłopak, i córka Luba, jasnowłosa piętnastoletnia
dziewczynka.
Ojciec Nikity Firsowa chciał kilka łat temu ożenić się z owdowiałą
nauczycielką, ale wkrótce wyrzekł się tego zamiaru. Dwukrotnie, idąc do
nauczycielki, brał ze sobą Nikitę, wtedy jeszcze małego chłopca, i Nikita
widział tam poważną dziewczynkę Lubę, która siedziała i czytała książki nie
zwracając uwagi na obcych.
Stara nauczycielka częstowała stolarza herbatą z sucharami i mówiła coś o
oświeceniu ludu i o remoncie pieców w szkole. Ojciec Nikity przez cały czas
siedział w milczeniu, czuł się skrępowany, chrząkał, pokaszliwał i palił
papierosy własnej roboty, a potem nieśmiało pił herbatę ze spodka nie
tknąwszy sucharów, ponieważ, jak mówił, od dawna już był syty.
W mieszkaniu nauczycielki, w obu jej pokojach i w kuchni, stały krzesła,
na oknach wisiały firaneczki, w pierwszym pokoju stało pianino i szafa
ubraniowa, a w drugim, dalszym, stały łóżka, dwa miękkie fotele kryte
czerwonym pluszem, tam również stało na ściennych półkach mnóstwo
książek, zapewne całe dzieła zebrane. Ojcu i synowi umeblowanie to
wydawało się nazbyt bogate, więc ojciec, odwiedziwszy wdowę zaledwie
dwa razy, przestał u niej bywać. Nie zdołał jej nawet powiedzieć, że chce się
z nią ożenić. Ale Nikita miał ochotę jeszcze raz zobaczyć pianino i
zamyśloną dziewczynkę i dlatego prosił ojca, ażeby ożenił się ze staruszką,
by chodzić do niej z wizytami.
– Nie mogę, Nikito! – odezwał się na to ojciec. – Za mało jestem
kształcony, o czym będę z nią rozmawiał! A do nas wstyd je zaprosić,
statków nie mamy, jadło marne… Widziałeś, jakie one mają fotele?
Staroświeckie, moskiewskie! A co za szafa! Cała rzeźbiona i z nacięciami:
tak to rozumiem!… A córka z pewnością na kursy pójdzie.
I ojciec teraz już od kilku lat nie widział swojej starej narzeczonej, czasami
tylko tęsknił zapewne do niej albo po prostu o niej myślał.
Nazajutrz po powrocie z wojny domowej Nikita poszedł do komisariatu
wojennego, aby go tam przepisali do rezerwy. Potem obszedł całe tak znane
mu rodzinne miasto i zabolało go serce na widok postarzałych, niewielkich
domów, spróchniałych płotów i ogrodzeń, i z rzadka po podwórzach
stojących jabłoni, z których wiele już pomarło, uschło na zawsze. W jego
dzieciństwie jabłonie te były jeszcze zielone, a parterowe domy wydawały się
wielkie i bogate, mieszkali w nich tajemniczy mądrzy ludzie, ulice były
wtenczas długie, łopiany wysokie, a chwasty na pustkowiach i w
zapuszczonych sadach wydawały się w owych dawnych latach leśną, pełną
przerażeń gęstwiną. A teraz Nikita ujrzał, że małe domki były niskie, ubogie,
że należało je pomalować i wyremontować, że chwasty na pustoszach rosną
nędzne i nie przerażające, lecz żałosne, zamieszkałe jedynie przez stare
cierpliwe mrówki, i że wszystkie ulice szybko kończyły się szerokimi
polami, jasną przestrzenią nieba. Miasto było teraz nieduże. Nikita pomyślał,
że widocznie przeżył kawał życia, jeśli wielkie tajemnicze przedmioty
przemieniły się w małe i powszednie.
Powoli przeszedł koło domu z zielonymi okiennicami, gdzie niegdyś
chodził z ojcem w gości. Zieloną barwrę okiennic znał tylko z pamięci, teraz
pozostały z niej jedynie słabe ślady, wypłowiała bowiem od słońca, zmyły ją
ulewny i deszcze, wyleniała aż do drzewnych słojów; żelazny dach, którym
kryty był dom, mocno już zardzewiał, na pewno deszcze przesączają się teraz
przez dach i nad pianinem moknie w mieszkaniu sufit. Nikita uważnie
popatrzał na okna tego domu, firanek teraz już nie było, z tamtej strony
widniała obca ciemność. Nikita usiadł na ławce przed furtką zgrzybiałego, ale
jednak znajomego domu. Myślał sobie, że może ktoś tam w środku zagra na
pianinie, a wtedy posłucha muzyki. Ale w domu było cicho, nie wiadomo, co
się tam działo. Poczekawszy chwilę Nikita przez szczelinę w płocie popatrzał
na podwórze; rosły tam wielkie pokrzywy, zapuszczona ścieżka biegła
pomiędzy gęstwą pokrzyw do szopy, a trzy drewniane schodki prowadziły do
sieni. Zapewne dawno już umarły – i staruszka nauczycielka, i jej córka
Luba, a chłopak poszedł na wojnę jako ochotnik…
Nikita ruszył do swego domu. Dzień miał się już ku końcowi, wkrótce
ojciec przyjdzie na nocleg, trzeba będzie z nim razem pomyśleć, jak dalej żyć
i gdzie rozpocząć pracę.
Na głównej ulicy powiatowego miasta był niewielki deptak, gdyż ludzie
zaczęli powoli wracać do życia. Teraz po ulicy szli urzędnicy, uczennice,
zdemobilizowani, ranni ozdrowieńcy, chałupnicy i inni, a robotnicy wyjdą tu
na przechadzkę później, gdy całkiem zapadnie zmierzch. Ludzie ubrani byli
ubogo, w starą odzież albo też w używane wojskowe mundury z czasów
imperializmu.
Prawie wszyscy przechodnie, nawet idący pod rękę narzeczeni, nieśli coś
dla domu. Kobiety w gospodarskich torbach niosły kartofle, a czasami ryby,
mężczyźni trzymali pod pachą kartkowy chleb albo połowę krowiego łba,
albo też skrzętnie ściskali woreczki z podrobami na warzę. Rzadko jednak
ktoś szedł przygnębiony, chyba tylko jakiś człowiek całkiem zgrzybiały czy
wyczerpany. Co młodsi śmiali się zazwyczaj i z bliska patrzyli sobie w oczy,
podnieceni i ufni, jak gdyby to był przeddzień wiecznego szczęścia.
– Dzień dobry! – nieśmiało odezwała się do Nikity Firsowa jakaś
przechodząca obok kobieta.
I głos ten od razu doszedł go i ogrzał, jak gdyby ktoś drogi a zagubiony
zapragnął mu pomóc. Jednakże wydało się Nikicie, że to pomyłka i że to nie
jego ktoś powitał. W obawie, że się pomylił, popatrzał uważnie na
najbliższych przechodniów. Ale były tam tylko dwie osoby i już go minęły.
Nikita obejrzał się – duża, wydoroślała Luba stała i patrzała w jego stronę.
Uśmiechała się do niego smutno i z zażenowaniem.
Nikita podszedł do niej i przyjrzał się jej ostrożnie – czy naprawdę
przetrwała cało, ponieważ nawet we wspomnieniach była dla niego czymś
cennym. Jej austriackie kamasze zasznurowane szpagatem były mocno
znoszone, perkalowa spłowiała sukienka dochodziła jej tylko do kolan,
zapewne na dłuższą nie starczyło materiału – i ta właśnie sukienka sprawiła,
że Nikita od razu użalił się nad Lubą – widział kobiety w trumnach ubrane w
takie same suknie, gdy tu perkal okrywał żywe, rozrosłe, ale ubogie ciało. Na
suknię Luba włożyła stary damski żakiet – na pewno nosiła go jeszcze jej
matka w panieńskich czasach, na głowie nie miała nic, tylko gładkie włosy
poniżej szyi zaplecione w jasny, mocny warkocz.
– Pan mnie nie pamięta? – zapytała Luba.
– Nie, nie zapomniałem pani – odpowiedział Nikita.
– Nigdy nie trzeba zapominać – uśmiechnęła się Luba.
Pełnymi utajonych uczuć czystymi oczami tkliwie patrzała na Nikitę,
Nikita również patrzał na jej twarz i serce mu się radowało i cierpiało na sam
widok jej oczu, zapadłych głęboko z codziennej nędzy, ale rozświetlonych
ufną nadzieją.
Nikita poszedł z Lubą w kierunku jej domu, mieszkała dalej w tym samym
miejscu. Matka jej umarła niezbyt dawno, a młodszy brat w czasie głodu
usiłował wyżyć kręcąc się w pobliżu żołnierskiej kuchni potowej, potem
przywykł tam chadzać i wraz z czerwonoarmistami poszedł na południe
naprzeciw nieprzyjacielowi.
– Przywykł tam jeść kaszę, a w domu jej nie było – mówiła Luba o bracie.
Luba mieszkała teraz w jednym tylko pokoju, nie potrzebowała więcej. Z
zapartym tchem rozejrzał się Nikita po tym pokoju, gdzie po raz pierwszy
ujrzał Lubę, pianino i bogate meble. Nie było teraz ani pianina, ani rzeźbionej
szafy, pozostały dwa samotne miękkie fotele, stół i łóżko, a sam pokój
przestał być tak interesujący i zagadkowy jak wówczas we wczesnej
młodości – tapety na ścianach spłowiały i wisiały obdarte, podłoga była
wydeptana, obok kaflowego pieca stał niewielki żelazny piecyk, w którym
można było napalić wiązką szczap, aby się nieco przy nim ogrzać.
Luba wyjęła zza pazuchy jakiś zeszyt, potem zdjęła kamasze i pozostała
boso. Uczyła się teraz w powiatowej akademii nauk medycznych: w owych
czasach we wszystkich powiatach były uniwersytety i akademie, ponieważ
lud chciał jak najszybciej osiągnąć wyższe wykształcenie; bezsens życia,
podobnie jak głód i nędza, nazbyt udręczyły serca ludzi i trzeba było sobie
uświadomić, czym właściwie jest istnienie człowieka, czy to sprawa
poważna, czy coś przypadkowego.
– Obcierają mi nogi – powiedziała Luba o swoich bucikach. – Niech pan
jeszcze trochę posiedzi, a ja się położę spać, bo bardzo mi się chce jeść i nie
chcę o tym myśleć…
Luba nie rozbierając się wsunęła się pod kołdrę i położyła sobie warkocz na
oczach.
Nikita przesiedział w milczeniu ze dwie albo trzy godziny, aż Luba się
obudziła. Była już noc i Luba wstała w ciemnościach.
– Moja przyjaciółka pewno już dzisiaj nie przyjdzie – powiedziała ze
smutkiem.
– A co, potrzebna jest pani? – zapytał Nikita.
– Nawet bardzo – odezwała się Luba. – Tam jest duża rodzina, a ojciec jest
wojskowym. Jeżeli coś im zostaje z kolacji, to ona mi przynosi… Zjadam to i
zaczynamy się razem uczyć…
– A naftę pani ma? – zapytał Nikita.
– Nie, dali mi drzewo… Rozpalamy piecyk, siadamy na podłodze i
czytamy przy ogniu.
Luba uśmiechnęła się bezradnie i wstydliwie, jak gdyby przyszła jej do
głowy jakaś okrutna i smutna myśl.
– Pewno jej starszy brat jeszcze nie zasnął – powiedziała. – Nie pozwala,
aby siostra mnie żywiła, szkoda mu… A ja nie jestem nic winna! Ja i tak nie
bardzo lubię jeść: to nie ja, to głowa sama zaczyna mnie boleć, myśli o
Chlebie i przeszkadza mi żyć i myśleć o czym innym…
– Luba! – odezwał się zza okna młody głos.
– Żenią! – zawołała Luba przez okno.
Przyszła koleżanka Luby. Wyjęła z kieszeni kurtki cztery duże pieczone
kartofle i położyła je na żelaznym piecyku.
– A histologię dostałaś? – zapytała Luba.
– Au kogo miałabym ją dostać? – odrzekła Żenią. – Zapisali mnie w
kolejce w bibliotece…
– Trudno, obejdziemy się – oświadczyła Luba. – Dwa pierwsze rozdziały
wykułam na pamięć na wydziale. Będę mówiła, a ty zanotujesz. Zgoda?
– Trzeba było tak wcześniej! – roześmiała się Zenia.
Nikita rozpalił w piecyku, aby ogień oświetlił zeszyty, i zaczął się wybierać
do ojca na nocleg.
– Pan teraz nie zapomni o mnie? – pożegnała się z nim Luba.
– Nie – rzekł Nikita. – Nie mam więcej nikogo, aby o nim pamiętać.
Firsow po powrocie z wojny przewałkonił w domu dwa dni, a potem dostał
robotę w warsztacie meblowym, gdzie pracował jego ojciec. Przyjęto go na
stolarza przygotowującego materiał i stawkę miał prawie dwa razy niższą niż
ojciec. Ale Nikita wiedział, że to chwilowe, póki nie przywyknie do
rzemiosła, a wtedy przeniosą go na stolarza i będzie lepiej zarabiał.
Nikita nie zdążył odzwyczaić się od pracy. W Armii Czerwonej ludzie
zajmowali się nie tylko samą wojną. Na długich postojach i w oddziałach
rezerwowych czerwonoarmiści kopali studnie, naprawiali po wsiach chałupy
biedaków i obsadzali krzakami brzegi wąwozów, aby ziemia nie obsuwała się
dalej. Przecież wojna minie, a życie zostanie i należało się o nie z góry
zatroszczyć.
Po tygodniu Nikita znów poszedł w gości do Luby, zaniósł jej w prezencie
gotowaną rybę i chleb – swoje drugie danie z obiadu w stołówce robotniczej.
Luba korzystając z tego, że słońce jeszcze nie zgasło na niebie, spiesznie
doczytywać przy oknie książkę, i dlatego Nikita przez pewien czas siedział w
pokoju Luby milcząc i czekając na ciemności nocy. Lecz wkrótce zmrok
zrównał się z ciszą na ulicy powiatowego miasta, a Luba potarła oczy i
zamknęła podręcznik.
– Co pan porabia? – cicho zapytała Luba.
– Mieszkam z ojcem – a no, tak sobie, niczego – odrzekł Nikita. –
Przyniosłem tu pani coś do jedzenia, proszę, niech pani zje – poprosił.
– Dziękuję, zjem – powiedziała Luba.
– A spać pani nie będzie? – zapytał Nikita.
– Nie będę – odrzekła. – Zaraz przecież zjem kolację i będę syta!
Nikita przyniósł z sieni kilka szczapek i rozpalił żelazny piecyk, aby zrobić
światło do nauki. Siadł na podłodze, otworzył drzwiczki pieca i kładł do
ognia szczapki i cienkie krótkie polana, starając się, ażeby ciepła było mniej,
a więcej światła. Luba zjadła rybę z Chlebem i również usiadła na podłodze
naprzeciwko Nikity i przy świetle z pieca zaczęła się z książki uczyć swojej
medycyny.
Czytała w milczeniu, jednakże od czasu do czasu coś szeptała, uśmiechała
się i drobnym szybkim pismem zapisywała w notesie kilka słów – zapewne
rzeczy najważniejsze. A Nikita pilnował tylko, aby ogień palił się w sposób
właściwy, i jedynie od czasu do czasu – nie za często – spoglądał na twarz
Luby, ale później znów długo patrzał w ogień, gdyż bał się, że jego
spojrzenia mogą się wydać Lubie zbyt natrętne.
Tak mijał czas i Nikita myślał ze smutkiem, że wkrótce całkiem minie i że
przyjdzie pora, aby pójść do domu.
O północy, gdy zegar na dzwonnicy wybił godzinę, Nikita zapytał Lubę,
dlaczego nie przyszła jej koleżanka Żenią.
– A jej się tyfus powtórzył, pewno umrze – odpowiedziała Luba i znów
zaczęła czytać medycynę.
– A to szkoda! – rzekł Nikita, lecz Luba nic się na to nie odezwała.
Nikita wyobraził sobie w myśli chorą, rozpaloną gorączką Żenię, i na dobrą
sprawę ją również mógłby szczerze pokochać, gdyby ją poznał wcześniej i
gdyby okazała mu choć trochę dobroci. Zdaje się, że też jest bardzo ładna:
szkoda, że niezbyt dobrze ją dojrzał wtedy w ciemności i słabo pamiętał.
– Spać mi się już chce – wyszeptała Luba wzdychając.
– A zrozumiała pani wszystko, co pani przeczytała? – zapytał Nikita.
– Wszystko jest jasne! Jak pan chce, to opowiem – zaproponowała Luba.
– Nie trzeba – odmówił Nikita. – Niech pani raczej zachowa dla siebie, bo
ja i tak zapomnę.
Zmiótł miotłą drzazgi koło pieca i poszedł do ojca.
Od tej pory odwiedzał Lubę prawie co dzień, jedynie czasami
przepuszczając jedną albo dwie doby, aby Luba za nim zatęskniła. Nie
wiadomo, czy tęskniła, czy nie, ale w te puste wieczory Nikita musiał po
kilkakroć obejść całe miasto, dziesięć czy piętnaście wiorst, ażeby w
samotności, bez pocieszenia, znieść tęsknotę za Lubą i nie pójść do niej.
Gdy do niej przychodził, zajmował się zazwyczaj paleniem w piecu i
wyczekiwał, kiedy Luba powie mu coś w przerwach, oderwawszy się od
swojej książki. Za każdym razem przynosił jej na kolację trochę strawy ze
stołówki przy warsztacie meblowym; obiady jadała w swojej akademii, ale
tam dawali zbyt mało do jedzenia, a Luba dużo myślała, uczyła się i w
dodatku jeszcze rosła i tego jedzenia stanowczo jej nie wystarczało. Gdy
Nikita otrzymał pierwszą wypłatę, kupił w najbliższej wsi krowie nogi, a
potem przez całą noc gotował z nich na żelaznym piecyku galaretę. Luba do
północy uczyła się, otoczona książkami i zeszytami, potem reperowała sobie
odzież, cerowała pończochy, o świcie szorowała podłogi i zanim zbudzili się
obcy ludzie, kąpała się na podwórzu w kadzi z deszczówką.
Ojciec Nikity nudził się spędzając sam bez syna wszystkie wieczory, a
Nikita nie mówił, dokąd wychodzi. „Sam jest teraz człowiekiem – myślał
stary – mogli go przecież zabić albo zranić na wojnie, a skoro żyje, to niechże
sobie chodzi!”
Pewnego razu stary zauważył, że syn przyniósł skądś dwie białe bułki.
Jednakże od razu zawinął je w papier, a jego nie poczęstował. Potem Nikita,
jak zazwyczaj, włożył czapkę i poszedł aż do północy, biorąc ze sobą obie
bułki.
– Nikita, weź mnie ze sobą! – poprosił ojciec. – Nie będę tam nic mówił,
tylko popatrzę… Tam musi być ciekawie, pewno coś niezwykłego!
– Innym razem, ojcze – rzekł Nikita ze zmieszaniem. – Bo to i czas już,
abyś spać poszedł, jutro przecież rano musisz iść do roboty…
Tego wieczoru Nikita nie zastał Luby, nie było jej w domu. Siadł więc na
ławeczce przed bramą i zaczął czekać na gospodynię. Białe bułki położył
sobie za pazuchę i grzał je tam, aby nie ostygły do przyjścia Luby. Siedział
cierpliwie do późnej nocy, obserwując gwiazdy na niebie i rzadkich
przechodniów, którzy spieszyli się do swoich domów, do dzieci. Słuchał
bicia miejskiego zegara na dzwonnicy, szczekania psów po podwórzach i
owych cichych niejasnych odgłosów nie istniejących we dnie. Zapewne
mógłby tutaj przeżyć w oczekiwaniu aż do samej śmierci.
Luba niedosłyszalnie pojawiła się w ciemności przed Nikitą. Wstał na jej
widok, ale ona powiedziała mu: „Niech pan lepiej idzie do domu” – i
zapłakała. Poszła do swego mieszkania, a Nikita, zaskoczony, czekał jeszcze
chwilą na dworze i powlókł się za Lubą.
– Żenią umarła – powiedziała mu Luba w pokoju. – Co ja teraz zrobią?
Nikita milczał. Za pazuchą leżały ciepłe bułki, nie wiedział, czy wyjąć je
zaraz, czy już teraz nic nie potrzeba. Luba położyła się w ubraniu na łóżku,
odwróciła się twarzą do ściany i płakała cicho, prawie się nie ruszając.
Nikita długo stał sam w ciemnym pokoju, krępując się przeszkodzić w
cudzym strapieniu i smutku. Luba nie zwracała na niego uwagi, ponieważ
smutek własnego nieszczęścia czyni ludzi obojętnymi wobec wszystkich
innych cierpiących. Nikita bez pytania siadł na łóżku w nogach Luby i wyjął
bułki zza pazuchy, aby gdzieś je położyć, ale chwilowo nie znajdował dla
nich miejsca.
– Zgadza się pani, żebym ja teraz z panią był? – rzekł Nikita.
– A co pan będzie robił? – zapytała Luba zalana łzami.
Nikita pomyślał chwilę obawiając się, że może się pomylić albo też
przypadkiem obrazić Lubą.
– Nic nie będę – odparł. – Będziemy żyli jak zawsze, ażeby się pani nie
męczyła.
– Zaczekamy, nie ma się czego spieszyć – z zastanowieniem i rozwagą
powiedziała Luba. – Teraz trzeba pomyśleć, w czym by Żenię pochować, nie
mają trumny…
– Jutro przyniosę – powiedział Nikita i położył bułki na łóżku.
Na drugi dzień Nikita poprosił majstra o pozwolenie i zaczął robić trumnę;
trumny pozwalano robić bez przeszkód i nie potrącano za materiał. Nie mając
wprawy pracował długo, ale za to starannie i ze szczególną dokładnością
wykończył dla zmarłej dziewczyny wnętrze trumny. Wyobraziwszy sobie
zmarłą Żenię Nikita zdenerwował się i nieco łez kapnęło na wióry. Ojciec
przechodząc przez podwórze zbliżył się do Nikity i zauważył, że jest
zdenerwowany.
– Co tak się smęcisz, narzeczona umarła? – zapytał ojciec.
– Nie, jej koleżanka – odrzekł Nikita.
– Koleżanka? – powiedział ojciec. – A cholera z nią!… Daj, to ci
wyrównam ścianki, brzydko ci wyszły, nie pracujesz dokładnie.
Po robocie Nikita zaniósł trumnę do Luby, nie wiedział bowiem, gdzie leży
jej zmarła koleżanka.
Tego roku długo trwała jesień i ludzie byli zadowoleni. „Zboże nam nie
obrodziło, ale za to oszczędzimy na drwmch” – mówili ludzie z
gospodarskim wyrachowaniem. Nikita Firsow zawczasu dał swój płaszcz
czerwonoarmisty do przeszycia na kobiece palto dla Luby. Ale palto było już
gotowe, a nie było potrzebne, ponieważ panowały ciepłe dni. Nikita jak
dawniej przychodził do mieszkania Luby, aby jej pomagać i aby w odpłatę
otrzymywać ukojenie dla serca.
Zapytał ją pewnego razu, jak będą dalej żyć – razem czy oddzielnie. A ona
odpowiedziała, że do wiosny nie może cieszyć się swoim szczęściem,
ponieważ musi jak najszybciej skończyć akademię nauk medycznych, a
potem… potem to się zobaczy. Nikita wysłuchał jej dalekiej obietnicy, nie
pragnął większego szczęścia, niż je miał dzięki Lubie, nie wiedział nawet,
czy istnieje jeszcze większe, ale czuł niepewność w sercu po długich dniach
cierpliwości, czy sam przez się potrzebny jest Lubie, był bowiem
człowiekiem ubogim, niekształconym i zdemobilizowanym. Luba czasami
patrzała na niego z uśmiechem swymi jasnymi oczami, w których widniały
jakieś dziwne punkciki, a twarz jej wokoło oczu pełna była dobroci.
Pewnego razu Nikita, okrywając Lubę na noc kołdrą przed pójściem do
domu, zapłakał, a Luba pogłaskała go tylko po głowie i powiedziała: „No, już
dosyć, nie można się tak męczyć, ja przecież jeszcze żyję”.
Nikita spieszył do ojca, aby tam się ukryć, opamiętać się i przez kilka dni
nie chodzić do Luby. „Będę czytał – zdecydował – i zacznę żyć naprawdę, a
o Lubie zapomnę, nie będę o niej pamiętał i nie chcę jej znać. Nie ma w niej
nic niezwykłego, na świecie żyją całe miliony lepszych od niej! Jest
brzydka!”
Nazajutrz nie wstał z posłania, na którym spał na podłodze. Ojciec idąc do
roboty przyłożył mu rękę do głowy i powiedział:
– Jesteś cały rozpalony, połóż się do łóżka! Pochorujesz trochę, a potem
wyzdrowiejesz… Tyś na wojnie nigdzie nie był ranny?
– Nigdzie – odrzekł Nikita.
Pod wieczór stracił przytomność, z początku widział przez cały czas sufit i
dwie zapóźnione przedśmiertne muchy, które szukały tam schronienia, aby
ogrzać się i w ten sposób przedłużyć życie, a potem te same przedmioty
zaczęły wywoływać w nim nudę i obrzydzenie – sufit i muchy wlazły mu jak
gdyby w głąb mózgu, nie można ich było stamtąd wypędzić i nie myśleć o
nich coraz bardziej wzbierającą myślą, która pożerała już kości czaszki.
Nikita zamknął oczy, ale muchy wrzały w jego mózgu, zerwał się z łóżka,
aby spędzić muchy z sufitu, i znowu upadł na poduszkę: wydało mu się, że
poduszka pachnie jeszcze oddechem matki – przecież matka tu właśnie spała
obok ojca – Nikita przypomniał sobie o niej i stracił pamięć.
W cztery dni później Luba odnalazła mieszkanie Nikity Firsowa i po raz
pierwszy sama do niego przyszła. Była dopiero połowa dnia, we wszystkich
domach, gdzie mieszkali robotnicy, było pusto – kobiety poszły zdobywać
żywność, a dzieci w wieku przedszkolnym porozłaziły się po podwórzach i
polanach. Luba usiadła na łóżku koło Nikity, pogłaskała go po czole,
przetarła mu oczy brzeżkiem swej chustki do nosa i zapytała:
– No co, co cię boli?
– Nic – rzekł Nikita.
Silna gorączka unosiła go w swym nurcie daleko od wszystkich ludzi i
najbliższych przedmiotów i Nikita z trudem dostrzegał teraz i przypominał
sobie Lubę, obawiając się ją utracić w ciemnościach obojętnego umysłu;
złapał się ręką za kieszeń jej palta przeszytego z płaszcza czerwono-
gwardzisty i trzymał się jej jak znużony pływak chwyta się stromego brzegu,
to tonąc, to znów wypływając na powierzchnię. Choroba usiłowała porwać
go ku jaśniejącemu, pustemu horyzontowi – na otwarte morze, ażeby mógł
tam odetchnąć na grzbietach powolnych, ciężkich fal.
– Masz pewno grypę, ale ja cię wyleczę – powiedziała Luba. – A może
nawet tyfus! No nic, nie takie to straszne!
Podniosła Nikitę za ramiona i oparła go plecami o ścianę. Potem szybko i
stanowczo przebrała Nikitę w swój płaszcz, znalazła szal ojca i owinęła nim
głowę chorego, a nogi jego wepchnęła w walonki poniewierające się pod
łóżkiem aż do zimy. Ująwszy Nikitę wpół, kazała mu poruszać nogami i
zziębniętego wyprowadziła na ulicę. Tam stała dorożka. Luba podsadziła
chorego i pojechali.
– Nie do życia ludzie teraz żyją! – powiedział dorożkarz zwracając się do
konia i nieustannie popędzając go lejcami, aby przeszedł na drobny,
powiatowy kłus.
W swoim pokoju Luba rozebrała Nikitę, położyła go do łóżka i okryła
kołdrą, starym dywanowym chodnikiem, zniszczonym szalem matki,
wszystkim, co grzeje, znalezionym w domu.
– Po co masz leżeć w domu? – mówiła Luba podtykając kołdrę pod
rozpalone ciało Nikity. – No, po co właściwie!… Ojciec twój w pracy, ty
cały dzień leżysz sam jeden, nie masz żadnej opieki i tęsknisz za mną…
Nikita długo myślał i rozważał, skąd Luba wzięła pieniądze na dorożkę.
Może sprzedała swoje austriackie buciki albo podręcznik (z początku
nauczyła się go na pamięć, aby nie był potrzebny), albo może wydała na
dorożkę całe swoje miesięczne stypendium…
W nocy Nikita leżał na wpół świadomy: czasami zdawał sobie sprawę,
gdzie się znajduje, i widział Lubę, która rozpalała piecyk i gotowała na nim
jedzenie, ale potem oglądał nieznane zwidzenia swego umysłu, który działał
niezależnie od jego woli w zdławionej, rozpalonej cieśni jego głowy.
Febra wciąż narastała. Od czasu do czasu Luba dotykała dłonią czoła
Nikity i mierzyła puls na jego ręce. Późną nocą napoiła go ciepłą gotowaną
wodą i zdjąwszy suknię położyła się przy chorym pod kołdrą, gdyż Nikita
dygotał z febry i trzeba go było ogrzać. Luba objęła Nikitę i przytuliła do
siebie, a on skulił się z zimna w kłębek i przywarł twarzą do jej piersi, ażeby
bliżej odczuwać cudze, wyższe, lepsze życie i zapomnieć o swoich mękach, o
swym zziębłym pustym ciele. Ale Nikicie żal było teraz umierać – nie za
względu na siebie, ale chciał dotykać Luby, dotykać innego życia – i dlatego
zapytał szeptem, czy wyzdrowieje, czy umrze: bo ona przecież uczyła się i
powinna to wiedzieć.
Luba ścisnęła rękami głowę Nikity i odpowiedziała:
– Niedługo się poprawisz… Ludzie umierają, ponieważ chorują w
samotności i nie mają nikogo, kto by ich kochał. A ty jesteś teraz ze mną…
Nikita ogrzał się nieco i zasnął.
Stary muzyk lubił grać u stóp pomnika Puszkina. Pomnik ten znajduje się w
Moskwie, na początku bulwaru Twerskiego, widnieją na nim wiersze i ze
wszystkich czterech stron wznoszą się ku niemu marmurowe schodki.
Wspiąwszy się po tych schodkach do samego piedestału stary muzyk zwracał
się twarzą ku bulwarowi, ku Bramie Nikickiej, i smyczkiem dotykał strun na
skrzypcach. Przy pomniku gromadziły się od razu dzieci, przechodnie,
czytelnicy gazet z miejscowego kiosku i wszyscy milkli w oczekiwaniu na
muzykę, bowiem muzyka działa na ludzi kojąco, zawiera w sobie obietnicę
szczęścia i wspaniałego życia. Futerał od skrzypiec muzyk kładł zamknięty
na ziemi, naprzeciwko pomnika; leżał w nim kawałek razowego chleba i
jabłko, żeby można było zjeść, kiedy się zachce.
Zazwyczaj staruszek wychodził pograć wieczorem, o pierwszym
zmierzchu. Dla jego muzyki było lepiej, żeby świat stał się cichszy i
mroczniejszy. Starość nie była mu ciężarem, gdyż otrzymywał od państwa
emeryturę, więc nie głodował. Dręczyła go jednak myśl, że nie przynosi
ludziom żadnego pożytku, dlatego też przychodził z własnej woli pograć na
bulwarze. Dźwięki jego skrzypiec rozlegały się tu w półmroku i choć z
rzadka docierały do głębin ludzkiego serca, wzruszały je swą pełną
delikatności siłą, nawołując do piękniejszego, bardziej wzniosłego życia.
Niektórzy jego słuchacze wyjmowali pieniądze, by dać je staruszkowi, ale nie
wiedzieli, gdzie je położyć. Futerał od skrzypiec był zamknięty, sam zaś
muzyk znajdował się wysoko na piedestale pomnika, niemalże obok
Puszkina. Wobec tego ludzie kładli monety na wieku futerału.
Staruszek nie chciał jednak zasłaniać swej nędzy muzyką; schowawszy
skrzypce do futerału, zsypywał z niego pieniądze na ziemię nie zwracając
uwagi na ich wartość. Wracał do domu późno, czasami nawet o północy,
kiedy na ulicach nie było już prawie żywej duszy i tylko jakiś zabłąkany
samotny przechodzień słuchał jego muzyki. Ale staruszek mógł grać również
dla jednego człowieka i dogrywał swój utwór do końca, dopóki słuchacz stał
zapłakawszy po cichu w ciemności. Być może, miał on zmartwienie, a może
zaczynało go dręczyć sumienie, że żyje nie tak, jak powinien, albo też po
prostu wypił sobie nieco…
Pewnego razu późną jesienią staruszek spostrzegł, że na futerale, leżącym
jak zwykle nie opodal na ziemi, usiadł sobie wróbel. Muzyk zdziwił się, że
ptaszek jeszcze nie śpi i nawet w wieczornych ciemnościach pracuje na swe
życie. Prawdę mówiąc, trudno było teraz w dzień znaleźć pożywienie:
wszystkie drzewa pogrążyły się w sen zimowy, owady powymierały, ziemia
w mieście była naga i głodna, bo konie chodziły rzadko i dozorcy szybko
sprzątali po nich nawóz. Gdzież więc, w istocie, wróbel miał znaleźć coś do
jedzenia na jesieni i w zimie? Wszak nawet wiatr w mieście jest słaby i skąpy
pomiędzy domami – nie potrafi utrzymać wróbla, kiedy ten rozpościera
zmęczone skrzydła, toteż musi on nimi nieustannie machać i pracować.
Zbadawszy wieko futerału, wróbel nie znalazł na nim nic dla siebie.
Wówczas poruszył monety łapkami, wziął do dzioba najmniejszy miedziak i
pofrunął z nim nie wiedzieć dokąd. A więc nie na darmo przyleciał – zabrał z
sobą choć cokolwiek!
Niech sobie żyje na zdrowie i kłopocze się, on też musi istnieć.
Następnego wieczoru stary skrzypek otworzył futerał: a nuż przyfrunie
wczorajszy wróbel, wtedy będzie mógł się najeść miękiszem chleba leżącym
na dnie futerału. Ale wróbel nie zjawił się, widocznie zdobył gdzieś indziej
pożywienie, a miedziak nie zdał mu się na nic.
Staruszek czekał jednak cierpliwie na wróbla i na czwarty dzień ujrzał go
znowu. Wróbel siadł sobie jak gdyby nigdy nic na Chlebie w futerale i zabrał
się energicznie do jedzenia. Muzyk zszedł z pomnika i zbliżywszy się do
futerału przyglądał się w milczeniu małemu ptaszkowi. Wróbel był kosmaty,
miał wielką głowę i sporo posiwiałych piórek; od czasu do czasu rozglądał
się dokoła czujnym okiem, by móc niechybnie odróżnić wroga od
przyjaciela; muzyka zdziwiło jego spokojne, rozumne spojrzenie. Wróbel
musiał już być bardzo stary albo nieszczęśliwy, zdążył już bowiem zmądrzeć
od niewygód, zgryzot i długiego żywota.
Kilka dni z rzędu wróbel nie pojawiał się na bulwarze; przez ten czas spadł
śnieg i zrobiło się mroźno. Przed pójściem na bulwar staruszek wsypywał do
futerału okruszyny miękkiego ciepłego chleba.
Stojąc na wysokości piedestału pomnika i grając rzewną melodię staruszek
śledził nieustannie otwarty futerał, najbliższe dróżki i wymarłe kępy kwiatów
na letnich klombach. Stary muzyk czekał na wróbla i tęsknił do niego: co się
z nim dzieje, gdzie się teraz podziewa, czym się karmi na tym zimnym
śniegu? Cicho i jasno świeciły latarnie wokół pomnika Puszkina; piękni i
czyści ludzie, oświetleni światłem elektrycznym i śniegiem, śpieszyli do
swych ważnych i radosnych spraw. Staruszek grał dalej, tłumiąc w sobie
żałosne uczucie smutku po małym pracowitym ptaszku, który gdzieś tam żył
teraz i opadał z sił.
Minęło jeszcze pięć dni, a wróbel ciągle nie przylatywał w gościnę pod
pomnik Puszkina. Stary skrzypek ciągle pozostawiał dla niego otwarty futerał
z pokruszonym Chlebem, ale uczucie tęsknoty do wróbla zaczęło tępieć w
tym oczekiwaniu i muzyk powoli zapominał o nim. Staruszkowi wypadło w
życiu wiele zapomnieć bezpowrotnie. Przestał więc kruszyć chleb, który leżał
teraz w futerale w całym kawałku, i tylko wieko zostawiał otwarte.
Pośrodku zimy, koło północy, rozszalała się śnieżyca. Staruszek grał swój
ostatni utwór, „Drogę zimową” Schuberta, i miał się już udać na spoczynek.
W tej samej chwili z kłębów wiatru i śniegu wyłonił się znajomy siwy
wróbel. Cienkimi, drobnymi łapkami usiadł na mroźnym śniegu; pokręcił się
jakiś czas wokół futerału, smagany wichrem, lecz obojętny na niego i
nieustraszony – potem skoczył do wnętrza futerału. Zabrał się tam do
dziobania chleba, zagrzebawszy się niemal całkowicie w jego ciepłym
miękiszu. Jadł długo, bodajże z pół godziny; zamieć zasypała, zaniosła
śniegiem prawie cały futerał, a wróbel ciągle szamotał się w śniegu, trudząc
się nad swym jadłem. A więc umiał najeść się na długo. Staruszek zbliżył się
do futerału ze skrzypcami i smyczkiem i długo czekał pośród wichru, aż
wróbel opuści futerał. Wreszcie wróbel wygramolił się z niego, coś tam
zaświergotał i poleciał pieszo do swych pieleszy, nie chcąc fruwać na
zimnym wietrze, żeby nie tracić sił nadaremnie.
Następnego wieczoru tenże sam wróbel przyleciał znowu do pomnika
Puszkina; od razu wlazł do futerału i zabrał się do dziobania przygotowanego
dla niego chleba. Staruszek przyglądał mu się z postumentu pomnika grając
jakąś melodię na skrzypcach z dobrotliwym uczuciem w sercu.
Tego wieczoru pogoda była cicha, jakby zmęczona wczorajszą śnieżycą.
Najadłszy się, wróbel wzniósł się wysoko z futerału i zamamrotał w
powietrzu jakąś krótką melodię…
Rano długo nie świtało. Obudziwszy się w swym pokoju, muzyk-emeryt
usłyszał za oknem śpiew wichury. Mroźny, twardy śnieg kłębił się w uliczce
przesłaniając światło dzienne. Do szyb okiennych jeszcze w nocy, w
ciemności, przywarły zamarzłe lasy i kwiaty niewiadomej zaczarowanej
krainy. Staruszek przypatrywał się z zachwytem tej natchnionej grze
przyrody, która zdawała się również, jak człowiek, tęsknić do lepszej doli.
O tym, żeby pójść dzisiaj grać na bulwar Twerski, nie mogło być mowy.
Dzisiaj śpiewa wichura i dźwięki skrzypiec byłyby zbyt słabe. A jednak pod
wieczór staruszek ubrał się w palto, obwiązał sobie głowę i szyję szalikiem,
nakruszył chleba do kieszeni i wyszedł na dwór. Szedł z trudem swą uliczką
do bulwaru Twerskiego tracąc oddech od stężałego zimna i wiatru.
Oszronione gałęzie skrzypiały w samotności na bulwarze i nawet pomnik
smętnie szeleścił – to ocierał się o niego sypiący śnieg. Staruszek chciał już
położyć okruszyny chleba na stopniach pomnika, lecz spostrzegł, że nie zda
się to na nic: zawieja z miejsca uniesie chleb i śnieg go zasypie. Muzyk
zostawił jednak chleb na stopniu i zobaczył, jak znika on w mroku zawiei.
Wieczorem muzyk siedział w domu sam; grał na skrzypcach, ale nie było
komu go słuchać, toteż melodia w pustym pokoju nie brzmiała tak ładnie,
wzruszała jedynie samotne serce skrzypka, ale tego było za mało, a może
serce jego opustoszało na stare lata. Staruszek przestał grać. Na dworze burza
huczała bez przerwy, biedne muszą być teraz wróble. Staruszek podszedł do
okna i zaczął się przysłuchiwać sile burzy przez zaszronione okno. Czyżby
siwy wróbel odważył się przylecieć teraz do pomnika Puszkina, żeby
skubnąć chleba z futerału?
Siwy wróbel kuty na wszystkie nogi nie zląkł się śnieżnej burzy. Nie
pofrunął jednak do bulwaru Twerskiego, lecz poszedł tam pieszo, gdyż na
dole było nieco spokojniej i można było sią schować za tamtejszymi zaspami
i różnymi napotkanymi na drodze przedmiotami.
Wróbel zbadał skrzętnie cały teren wokół pomnika Puszkina, a nawet
pogrzebał łapkami w śniegu, gdzie leżał zazwyczaj otwarty futerał z chlebem.
Usiłował kilkakrotnie wznieść się od strony nawietrznej na nagie,
oczyszczone wichurą ze śniegu stopnie pomnika, by zobaczyć, czy burza nie
zaniosła tam jakichś okruszyn lub starych ziaren; można byłoby je złapać i
zjeść. Ale burza porywała wróbla, ledwie odrywał się od śniegu, i unosiła go
hen, aż wreszcie zderzał się z pniem jakiegoś drzewa lub słupem
tramwajowym; wówczas wróbel padał i zagrzebywał się w śniegu, żeby
ogrzać się i odsapnąć. Wkrótce stracił wszelką nadzieję na znalezienie
pożywienia. Wykopał głębszą jamę w śniegu, wtulił się w nią i zdrzemnął
się: byle nie zamarznąć i nie umrzeć, burza przecież kiedyś ucichnie. Na
wszelki wypadek spał ostrożnie, czujnie, śledząc we śnie działanie burzy.
Pośród snu zauważył, że śnieżna zaspa, w której spał, pełznie wraz z nim, po
czym cały śnieg wokół niego obsunął się, rozprószył i wróbel został znowu
sam na sam z burzą.
Niosło go w dal na dużej pustej wysokości. Nie było tu nawet śniegu, tylko
czysty wiatr stwardniały od własnej zgęszczonej siły. Wróbel zastanowił się,
zwinął się mocno w kłębek i zasnął wśród burzy.
Obudził się wyspany, ale burza niosła go jak przedtem. Wróbel już trochę
przywykł do życia pośród burzy, było mu teraz nawet łatwiej istnieć, gdyż
nie czuł ciężaru swego ciała i nie musiał chodzić ani fruwać, ani o nic się
troszczyć. Wróbel rozejrzał się w pomroce burzy, chciał się zorientować, jaka
może być teraz pora: dzień czy noc. Ale nie zdołał odróżnić światła
dziennego od zmierzchu, zjeżył się więc znowu i zasnął, usiłując uchronić
ciepło przynajmniej w sobie, piórka i skóra mogą ostygnąć.
Kiedy wróbel obudził się po raz wtóry, ciągle jeszcze niosła go burza.
Zaczął już do niej przywykać, ale doskwierał mu głód. Zimna wróbel teraz
nie czuł, ale nie było mu też ciepło, drżał tylko w tym mroku i potoku
pustego powietrza. Zwinął się znowu w kłębek, usiłując nie uświadamiać
sobie niczego, aż umilknie burza.
Kiedy się obudził, leżał na ziemi, w ciszy ciepłej i czystej, na liściach
wysokiej zielonej trawy. Nieznane i niewidzialne ptaki wyśpiewywały długie,
melodyjne pieśni; zdziwiony, przysłuchiwał się im dłuższy czas. Potem
uporządkował i wyczyścił swoje zwichrzone burzą piórka i udał się na żer.
Lato trwało tu widać wiecznie i dlatego pokarmu było w bród. Niemal
każda trawa miała owoce. Na łodygach między liśćmi wisiały kłosy z
ziarnem albo miękkie strączki z korzennymi placuszkami, lub też rosły duże,
sycące jagody. Wróbel dziobał cały dzień, aż ogarnął go wstyd i obrzydzenie;
otrząsnął się i przestał jeść, choć mógłby sobie jeszcze trochę poskubać.
Spędziwszy noc na łodydze trawy wróbel zabrał się od rana do jadła.
Wczoraj głód nie pozwolił mu zauważyć smaku pokarmu, dzisiaj zaś czuł, że
wszystkie owoce na trawach i krzakach były zbyt słodkie lub też, na odwrót,
zbyt gorzkie. Ale za to owoce te zawierały wiele wartości odżywczych w
postaci gęstego, niemal oszałamiającego tłuszczu, toteż wrróbel nabrał nieco
tuszy, a jego upierzenie blasku. W nocy zaczęła go męczyć zgaga i wówczas
wróbel zatęsknił do kwaśnego smaku zwykłego razowego Chleba; jego
drobne kiszki i żołądek aż się skręcały na wspomnienie ciepłego, ciemnego
miękiszu w futerale muzyka z bulwaru Twerskiego.
Wkrótce na tej letniej, spokojnej ziemi wróbla ogarnął wielki smutek.
Słodycz i obfitość pokarmu, światła i powietrza oraz zapachy roślin były mu
niemiłe. Tułając się w cieniu zarośli wróbel nie spotkał nigdzie ani
znajomego, ani krewnego: wróble tu nie żyły.
Miejscowe, odkarmione ptaki miały różnobarwne, piękne pióra, siedziały
zazwyczaj wysoko na gałęziach drzew i śpiewały tam pieśni tak piękne,
jakby z ich gardła wydobywało się światło. Ptaki te jadły rzadko, bowiem
wystarczało dziobnąć jedną tłustą jagodę w trawie, żeby najeść się na cały
dzień i całą noc.
Wróbel żył więc w samotności. Stopniowo obleciał cały tutejszy kraj
wznosząc się nad krzakami i wszędzie widział gęste zagajniki traw i
kwiatów, grube niskie drzewa, śpiewające dumne ptaki i błękitne bezwietrzne
niebo. Nawet deszcz padał tu tylko w nocy, kiedy wszystko spało, żeby
nikomu nie psuć nastroju.
Po jakimś czasie wróbel znalazł sobie stałe miejsce zamieszkania na brzegu
strumyka pokrytym drobnymi kamykami, gdzie nic nie rosło, gdzie ziemia
była uboższa i nieprzytulna.
W szczelinie brzozowej mieszkała żmija, ale nie miała ona jadu ani zębów,
odżywiała się w ten sposób, że połykała wilgotną ziemię niczym robak:
drobne żyjątka zostawały w jej wnętrzu, a przeżutą ziemię wyrzucała z
powrotem. Wróbel zaprzyjaźnił się ze żmiją. Przychodził do niej często i
patrzał w jej ciemne życzliwe oczy i żmija też patrzała na Wróbla. Potem
wróbel odchodził i było mu łatwiej żyć w samotności po spotkaniu ze żmiją.
W dole, z biegiem rzeki, wróbel ujrzał pewnego razu dość wysoką, błękitną
skałę. Podfrunął do niej i postanowił nocować odtąd na tym wzniesieniu.
Miał nadzieję, że zerwie się kiedyś burza i porwie go, śpiącego, z kamienia i
uniesie z powrotem do domu, na bulwar Twerski. W pierwszą noc było mu
niewygodnie spać na zimnej skale; następnej jednak nocy przyzwyczaił się i
spał na kamieniu snem głębokim, jak w gnieździe, ogrzany nadzieją na burzę.
Stary muzyk zrozumiał, że siwy znajomy wróbel zginął na zawsze w
zawierusze zimowej. Śnieżyce, zimne dni i wichury często nie pozwalały
staruszkowi wychodzić grać na skrzypcach na bulwar Twerski.
Siedział wtedy w domu i jego jedyną rozrywką było patrzenie na
zamarznięte szyby, gdzie powstawała i rozpadała się w ciszy bujna roślinność
czarodziejskiej krainy, w której mieszkały prawdopodobnie same śpiewające
ptaki. Stary człowiek nie mógł przypuścić, że jego wróbel żyje teraz w
ciepłym, kwitnącym kraju i śpi w nocy na wysokiej skale wystawiwszy się
pod wiatr… W lutym muzyk kupił sobie małego żółwia w sklepie
zoologicznym na Arbacie. Wyczytał gdzieś, że żółwie żyją długo, a staruszek
nie chciał, żeby istota, do której przyzwyczai się jego serce, umarła przed
nim. Na starość rany serca nie goją się wcale, długo męczy je pamięć, niechaj
więc żółw przeżyje jego śmierć.
Żyjąc sobie razem z żółwiem stary muzyk rzadko teraz chodził pod pomnik
Puszkina. Grał teraz w domu co wieczór na skrzypcach, a żółw wychodził
powoli na środek pokoju, wyciągał długą chudą szyję i słuchał muzyki.
Odwracał nieco głowę od staruszka jakby po to, żeby lepiej go słyszeć, i
tylko jednym czarnym oczkiem patrzał z wyrazem pokory na muzyka. Żółw
bał się widać, że staruszek przestanie grać i znowu będzie mu smutno żyć
samemu na gołej ziemi. Ale muzyk grał dla żółwia do późnej nocy, dopóki
ten nie położył swej małej główki na podłodze, znużony zmęczeniem i snem.
Wyczekawszy, aż oczy żółwia zasłonią się fałdami powiek, staruszek chował
skrzypki do futerału i kładł się na spoczynek. Ale spało mu się źle. To coś
strzykało w jego ciele, to ściskało i nieraz budził się przerażony, że umiera.
Okazywało się zawsze, że jeszcze żyje, a za oknem, w uliczce moskiewskiej,
trwała spokojna noc. Kiedyś w marcu obudziwszy się od ucisku w sercu
staruszek usłyszał huk wichru. Szyby w oknie odtajały, wiatr dął widać z
południa, od strony wiosny. I stary człowiek przypomniał sobie wróbla, i
zrobiło mu się żal, że umarł. Wkrótce nadejdzie lato, na bulwarze Twerskim
drzewa powrócą do życia i wróbel mógłby sobie jeszcze pożyć na tym
świecie. A na zimę muzyk wziąłby go do siebie do pokoju, wróbel
zaprzyjaźniłby się z żółwiem i spokojnie przezimował w cieple jak emeryt…
Staruszek zasnął znowu, rad, że ma żywego żółwia, cóż mu więcej trzeba.
Wróbel też spał tej nocy, ale w huraganowym południowym wietrze.
Obudził się tylko na chwilę, kiedy huragan zerwał go ze skały, lecz
ucieszony zasnął od razu z powrotem, wtuliwszy się w siebie. Obudził się
dopiero za dnia; potężna siła wiatru niosła go ku dalekim krajom. Wróbel nie
bał się wysokich lotów; poruszył się w huraganie niczym w ciężkim, lepkim
cieście, coś tam mruknął do siebie i poczuł, że mu się chce jeść. Obejrzał się
ostrożnie wokół siebie i zauważył różne przedmioty. Przypatrzył się im
uważnie i rozpoznał pojedyncze tłuste jagody z ciepłego kraju, ziarna,
strączki i całe kłosy, zaś nieco dalej od wróbla leciały nawet całe krzaki i
gałęzie. A więc wiatr zabrał z sobą nie tylko jego, wróbla. Maleńkie ziarenko
pędziło tuż przy wróblu, ale złapać je nie było łatwo, bo podmuch był bardzo
silny. Wróbel wysunął kilkakrotnie dziób, ale nie zdołał uchwycić ziarna,
gdyż dziób opierał się o wichurę jak o kamień. Wówczas wróbel zaczął się
kręcić dokoła samego siebie: przewrócił się łapkami do góry, rozpostarł
jedno skrzydło i wiatr od razu podrzucił go w bok, z początku do bliskiego
ziarnka, i wróbel dziobnął je błyskawicznie, a potem do dalszych jagód i
kłosów. Najadł się do syta i nauczył się poza tym poruszać niemal w poprzek
burzy. Potem postanowił się zdrzemnąć. Było mu teraz dobrze: obfity
pokarm leciał obok niego, a on nie czuł ani zimna, ani ciepła pośród
huraganu. Wróbel spał i budził się, a obudziwszy się, znowu kładł się na
wietrze łapkami do góry, żeby się spokojnie zdrzemnąć. W przerwach
pomiędzy jednym snem a drugim najadał się do syta tym, co go otaczało w
powietrzu; niekiedy jakaś jagoda lub strączek ze słodkim nadzieniem
przybijały do ciała wróbla, pozostawało wtedy tylko dziobać i połykać to
jedzenie. Wróbel zaczął się niebawem obawiać, że wiatr przestanie kiedyś
dąć, a on przywykł już żyć pośród burzy i czerpać z niej obfite pożywienie.
Nie chciało mu się więcej zdobywać rozbojem pokarmu na bulwarach,
marznąć każdej zimy i łazić po pustym asfalcie, żeby nie tracić sił na latanie
przeciwko wiatrowi. Żałował tylko, że w tym potężnym wietrze nie ma
żadnych okruchów kwaśnego razowego chlebaj leciała tylko sama słodycz
albo gorycz. Na jego szczęście burza trwała długo i budząc się wróbel czuł
się znowu nieważkim i nawet próbował sam sobie śpiewać pieśń o pełnym
szczęśliwości żywocie.
W wiosenne wieczory stary skrzypek wychodził niemal codziennie pograć
pod pomnikiem Puszkina. Zabierał ze sobą żółwia i stawiał go na łapki koło
siebie.
Podczas gry żółw słuchał skrzypiec znieruchomiały, w przerwach zaś
czekał cierpliwie na dalszy ciąg. Futerał od skrzypiec leżał jak dawniej na
ziemi naprzeciwko pomnika, ale wieko było teraz zawsze zamknięte, gdyż
staruszek nie spodziewał się już, że siwy wróbel przyleci do niego pogościć.
Pewnego pogodnego wieczora zaczął dąć wiatr ze śniegiem. Muzyk
schował żółwia za pazuchę, włożył skrzypce do futerału i poszedł do domu.
Nakarmił jak zwykle żółwia, położył go na noc do pudełka wyłożonego watą.
Potem chciał się napić herbaty, żeby się ogrzać i przedłużyć w ten sposób
wieczór, ale w prymusie nie było już nafty i butelka okazała się również
pusta. Staruszek poszedł więc kupić naftę na ulicę Bronną. Wiatr już ustał,
padał słaby, mokry śnieg. Na Bronnej staruszek nie dostał nafty, bo w sklepie
był remanent, musiał więc pójść aż do Bramy Nikickiej.
Kupiwszy naftę skrzypek udał się z powrotem do domu po świeżym,
tającym śniegu. Dwaj chłopcy stali w bramie starej kamienicy i jeden z nich
powiedział do staruszka:
– Dziadku, niech dziadek kupi od nas ptaszka… Zabrakło nam pieniędzy na
kino!
Skrzypek przystanął.
– Daj no go – rzekł. – A skąd go macie?
– Sam spadł, z nieba jak kamień – odparł chłopiec i podał skrzypkowi
ptaszka w złożonych dłoniach.
Ptak już na pewno nie żył. Staruszek schował go do kieszeni, dał chłopcu
dwadzieścia kopiejek i poszedł dalej.
W domu wyjął ptaszka z kieszeni. W jego ręku leżał siwy wróbel; oczy
miał zamknięte, nóżki bezradnie podkurczone, jedno skrzydło zwisało
bezwładnie. Trudno było zrozumieć, czy wróbel przestał żyć na chwilę czy
też na zawsze. Na wszelki wypadek staruszek położył sobie wróbla za
pazuchę, pod koszulę nocną: rano albo ogrzeje się, albo nigdy się więcej nie
obudzi.
Napiwszy się herbaty muzyk położył się ostrożnie na bok, by nie zrobić
krzywdy wróblowi.
Wkrótce staruszek zasnął, ale po chwili się obudził: wróbel poruszył się
pod jego koszulą i dziobnął go mocno. „Żyje! – pomyślał stary człowiek. – A
więc serce jego ustrzegło się śmierci!” – i wyjął wróbla z ciepła swej koszuli.
Muzyk położył przywróconego do życia wróbelka koło żółwia. Żółw spał
sobie w pudełku – leżała tam wata, wróblowi będzie tam miękko.
O świcie staruszek obudził się na dobre i wychylił się, żeby zobaczyć, jak
się miewa wróbel.
Wróbel leżał na wacie cienkimi nóżkami do góry, a żółw wyciągnąwszy
szyję patrzał na niego dobrymi, cierpliwymi oczami. Wróbel umarł i
zapomniał na zawsze, że żył kiedyś na świecie.
Wieczorem stary muzyk nie poszedł na bulwar Twerski. Wyjął skrzypce z
futerału i zaczął grać melodię pełną słodyczy i szczęśliwości. Żółw wyszedł
na środek pokoju i słuchał go pokornie. Ale w muzyce zabrakło czegoś, co
mogłoby ucieszyć przepełnione rozpaczą serce staruszka. Odłożył więc
skrzypce na miejsce i zapłakał, muzyka nie jest bowiem w stanie wyrazić
wszystkiego, a biedny człowiek pozostaje zawsze ostatnim ogniwem
pomiędzy życiem i cierpieniem.
Tłum. René Śliwowski
ŚWIATŁO ŻYCIA
Przedostał się do nas przez front. Najpierw zapłakał, potem rozejrzał się
dokoła, zjadł co nieco i opanował się. Był nędznie ubrany – w czarne
łachmany przywiązane do tułowia sznurkami, nogi miał owinięte słomą.
Ciała nie zostało na nim wiele, nie więcej niż na trupie dawno zmarłego
człowieka – same kości, w których tliło się jeszcze życie. Twarz miał siną,
jakby powleczoną szronem śmierci i bez żadnego wyrazu i dopiero po
uważniejszym przyjrzeniu się można było dostrzec, że wyrył się na niej
smutek wyobcowania od wszystkich ludzi – smutek, którego ten umęczony
człowiek widocznie już nie odczuwał lub odczuwał jako stan normalny.
Żył już chyba tylko z przyzwyczajenia, nie z własnej woli, bowiem
wszystko mu odebrano i pozbawiono go wszystkiego, czym oddychał, żywił
się i w co wierzył. Ale żył na przekór wszystkiemu i cierpliwie opadał z sił,
jakby do końca pragnął spełnić wolę matki, która wydała go na świat, by żył
szczęśliwie, jakby żywił nadzieję, że nie oszukała go, że nie urodziła go po
to, by się męczył.
Już dusza jego – ostatnie pragnienie życia, nie godząca się ze śmiercią do
ostatniego tchu – już dusza jego wydostała się na zewnątrz z wyschniętych
zakamarków jego ciała, i dlatego twarzy jego i opustoszałych oczu prawie
wcale nie ożywiały żadne potrzeby życiowe, dlatego nie wyrażały one nic i
nie sposób było określić charakteru tego człowieka, czy jest zły, czy dobry –
a on ciągle jeszcze żył.
Z jego dokumentów wynikało, że nazywa się Osip Jewsiejewicz
Herszanowicz, urodził się w roku 1894 i mieszka w Mińsku, że pracował
niegdyś jako starszy planista w rejonowym związku chałupników, ale życie
sprawiło, że był już inną istotą, być może zdrajcą ludzkości w
nieprzeniknionej masce obronnej męczennika. W naszych czasach, w czasach
wojny, kiedy wróg postanowił pozbawić życia niespokojną różnojęzyczną
ludzkość pozostawiając tylko jej wymęczone niewolnicze szczątki – w
naszych czasach zbrodnia może przybrać natchniony i pełen szczerości
wyraz, bowiem gwałt wtłoczył zbrodnię we wnętrze człowieka, wyparłszy
stamtąd jego starą świętą istotę, i człowiek oddaje się złu najpierw z
rozpaczą, a później z wiarą i zadowoleniem (by nie umrzeć z przerażenia).
Zło i dobro mogą teraz ukazywać się w jednakowo natchnionej, wzruszającej
i powabnej postaci; jest to stan szczególny naszych czasów, dotąd nie znany i
nie do pomyślenia; przedtem człowiek mógł popełniać zbrodnie, lecz
odczuwał je jako nieszczęście i kiedy wszystko mijało, garnął się znowu do
dobroczynnego ciepła życia powszedniego: dzisiaj natomiast narzucono
człowiekowi zdolność życia i ogrzewania się w samospalaniu niweczącym
jego i innych.
2
Jak będę duży, nie będę chodzić do szkoły! – powiedział Artiom do matki,
Eudokii Aleksiejewny. – Prawda, mamo?
– Prawda, prawda – odparła matka. – Po cóż miałbyś chodzić!
– Po cóż miałbym chodzić? Po co? Bo jak pójdę, to będziesz za mną
tęsknić. Lepiej nie chodzić!
– Lepiej nie – powiedziała matka – lepiej nie!
Kiedy jednak minęło lato i Artiom ukończył siedem lat, Eudokia
Aleksiejewna wzięła syna za rękę i zaprowadziła do szkoły. Artiom chciał
odejść od matki, ale nie mógł wyjąć ręki z jej dłoni, dłoń matki była teraz
twarda, a przedtem była miękka.
– Trudno! – rzekł Artiom. – Wrócę za to rychło do domu! Prawda, że
rychło?
– Rychło, rychło – odpowiedziała matka. – Pouczysz się trochę i pójdziesz
do domu.
– Ja tylko troszeczkę, troszeczkę – zgodził się Artiom. – Ale ty nie tęsknij
za mną sama jedna!
– Nie będę tęsknić, synku, nie będę.
– No, troszeczkę możesz potęsknić – powiedział Artiom. – To ci będzie
lżej, no nie? A zabawek mi nie sprząti jak tylko przyjdę, zaraz się będę
bawić, a raz-dwa przylecę do domu.
– A ja będę na ciebie czekać – powiedziała matka – nasmażę ci naleśników
na obiad.
– Będziesz na mnie czekać? – cieszył się Artiom. – Nie doczekasz się
chyba! Oj, biedna! A ty nie płacz za mną, nie bój się i nie umrzyj mi tylko, a
czekaj na mnie!
– No już dobrze, dobrze! – zaśmiała się matka Artioma. – Doczekam się
ciebie jakoś, może nie umrę!
– Oddychaj głęboko i bądź cierpliwa, to nie umrzesz – powiedział Artiom.
– Zobacz, jak ja oddycham, rób tak jak ja.
Matka westchnęła, przystanęła i wyciągnęła przed siebie rękę. Tam, w
końcu ulicy, stała nowa, duża, drewniana szkoła, budowano ją całe lato, za
szkołą zaś zaczynał się ciemny las liściasty. Do szkoły było stąd jeszcze
daleko, trzeba było minąć sporo domów, z dziesięć czy jedenaście zagród.
– A dalej pójdziesz sam – powiedziała matka. – Musisz się przyzwyczaić
chodzić sam. Widzisz szkołę?
– Jeszcze jak! O, tam jest!
– No, to idź już, idź, Artiomku, idź sam.
Słuchaj się pani, teraz ona będzie twoją mamusią.
Artiom zamyślił się.
– Nie, nie będzie moją mamusią – wyszeptał – ona jest obca.
– Przyzwyczaisz się do niej, Apolinaria Nikołajewna będzie ci bliska jak
ktoś z rodziny. No, idź już!
Matka pocałowała go w czoło i dalej Artiom poszedł sam.
Przebywszy spory kawał drogi Artiom obejrzał się za siebie. Matka stała w
tym samym miejscu i patrzała na niego. Artiomowi zebrało się na płacz i
zapragnął wrócić do niej, ale poszedł dalej, żeby matka się na niego nie
gniewała. A matka Artioma zapragnęła również dogonić go, wziąć za rękę i
wrócić z nim do domu, lecz westchnęła tylko i poszła sama.
Po chwili Artiom raz jeszcze obejrzał się, żeby popatrzeć na matkę, ale już
jej nie było.
I poszedł znowu sam, i zapłakał. Raptem gąsior wysunął szyję zza płotu,
zagęgał i dziobem capnął Artioma za spodenki, a zarazem za żywe ciało, za
nogę. Artiom wyszarpnął się i rzucił się do ucieczki. „To strasznie dzikie
ptaki – zawyrokował – żyją razem z orłami!”
Następna zagroda miała otwarte wrota. Artiom zobaczył jakieś kosmate
zwierzę z poprzyczepianymi rzepami; zwierze stało odwrócone do niego
ogonem, ale było wyraźnie nie w humorze i widziało go dobrze.
„Co to może być? – pomyślał Artiom. – Wilk czy co?” Spojrzał tam, gdzie
zniknęła matka, czy nie widać jej, a nuż to wilczysko popędzi za nią. Matki
nie było widać, jest już chyba w domu, to dobrze, wilk jej nie zeżre. Nagle
kosmate zwierzę odwróciło łeb i w milczeniu wyszczerzyło zęby na Artioma.
Artiom poznał psa Żuczka.
– Żuczek, to ty?
– R-r-r! – odpowiedział pies-wilczysko.
– Spróbuj no tylko mnie ugryźć! – rzekł Artiom. – Spróbuj tylko! Już ja ci
pokażę, gdzie raki zimują. Ja idę do szkoły! O, widać ją stąd!
– Mmm – odpowiedział pokornie Żuczek i machnął ogonem.
– Ech, daleko jeszcze do szkoły! – westchnął Artiom i ruszył w dalszą
drogę.
Raptem coś uderzyło go boleśnie w policzek, nieomal wbiło się w niego i
natychmiast odskoczyło.
– A to co za licho? – przestraszył się Artiom. – Czego się mnie czepiasz,
jak ja cię… Spieszę się do szkoły. Ja jestem uczniem, nie widzisz?
Rozejrzał się, ale nigdzie dokoła nie było żywej duszy, tylko wiatr szeleścił
opadniętymi liśćmi.
– Schowałeś się? – powiedział Artiom. – Pokaż no się tylko!
Na ziemi leżał gruby żuk. Artiom podniósł go i położył na łopianie.
– Spadłeś na mnie z wiatru. Żyj sobie teraz, żyj prędko, bo niedługo
nastanie zima.
To rzekłszy, Artiom popędził do szkoły, żeby się nie spóźnić. Z początku
biegł ścieżką wzdłuż żywopłotu, ale jakieś zwierzę chuchnęło stamtąd na
niego gorącym oddechem i powiedziało: ff ur!
– Daj mi spokój, nie mam czasu! – odparł Artiom i popędził środkiem
ulicy.
Na szkolnym podwórzu siedziały dzieci. Artiom ich nie znał, przyszły z
drugiej wsi, widocznie uczyły się nie od dziś i musiały być bardzo mądre,
bowiem Artiom nie rozumiał tego, o czym rozmawiały.
– A ty znasz tłusty druk? Oho! – powiedział chłopiec z drugiej wsi.
A dwoje innych mówiło:
– A nam Afanasij Pietrowicz pokazał ryjkowcowate owady!
– A myśmy to już przerabiali. Uczyliśmy się o ptakach aż do samych
kiszek.
– Wy tylko do kiszek, a myśmy przerabiali wszystkie ptaki do przelotu.
„A ja nic nie umiem – pomyślał Artiom – ja tylko mamę kocham. Ucieknę
do domu!”
Rozległ się dzwonek. Na ganku szkoły ukazała się nauczycielka Apolinaria
Nikołajewna i kiedy dzwonek umilkł, powiedziała:
– Dzień dobry, dzieci. Podejdźcie no bliżej do mnie.
Wszystkie dzieci weszły do szkoły, tylko Artiom został na podwórzu.
Apolinaria Nikołajewna podeszła do niego:
– Czego tu stoisz? Wstydzisz się?
– Ja chcę do mamy – powiedział Artiom i zasłonił twarz rękami. – Proszę
mnie odprowadzić do domu.
– Co też ty wygadujesz! – odpowiedziała nauczycielka. – W szkole ja będę
twoją mamą!
Ujęła Artioma pod pachy, wzięła na ręce i zaniosła do klasy.
Artiom zaczął się jej przyglądać: patrzaj no tylko – cała bielutka na twarzy,
dobra, patrzy na niego wesoło, jakby chciała się z nim pobawić jak mała
dziewczynka. I pachniało od niej tak samo jak od mamy – ciepłym Chlebem i
suchą trawą.
W klasie Apolinaria Nikołajewna chciała posadzić Artioma w ławce, ale on
ze strachu przywarł do niej i nie schodził z jej rąk. Apolinaria Nikołajewna
usiadła za stołem i z Artiomem na kolanach zabrała się do uczenia dzieci.
– Ej ty, gruby kaczor, co tak siedzisz na kolanach? – powiedział jeden z
chłopców.
– Nie jestem gruby! – odparł Artiom. – To orzeł mnie ukąsił, jestem ranny.
Zszedł z kolan nauczycielki i usiadł w ławce.
– Gdzie? – zapytała nauczycielka. – Gdzie ta rana? Pokaż no ją, pokaż!
– O tu! – Artiom pokazał nogę, w którą dziobnął go gąsior.
Nauczycielka obejrzała mu nogę.
– Dożyjesz do końca lekcji?
– Dożyję – przyrzekł Artiom.
Artiom nie słyszał, co nauczycielka mówiła na lekcji. Patrzał przez oko na
daleki biały obłok; płynął na niebie tam, gdzie mieszkała jego mama w ich
rodzimej izdebce. Ale czy żyje jeszcze? Czy nie umarła od czegoś – jak
babcia Daria na wiosnę, ni stąd, ni zowąd. A może ich izdebka się spaliła,
kiedy go nie było, dawno już przecież wyszedł z domu, małoż to rzeczy może
się zdarzyć!
Nauczycielka zauważyła niepokój chłopca i zapytała go:
– O czym teraz myślisz, Fiedotow? Dlaczego nie słuchasz tego, co mówię?
– Ja się boję pożaru, proszę pani, dom nasz może się spalić.
– Nie spali się. Ludzie w kołchozie czuwają, zgaszą ogień.
– Zgaszą beze mnie? – zapytał Artiom.
– Poradzą sobie bez ciebie.
Po lekcji Artiom pierwszy zerwał się do domu.
– Chwileczkę, chwileczkę – powiedziała Apolinaria Nikołajewna. – Wróć
się, jesteś przecież ranny.
A dzieci dodały:
– Patrzcie no, inwalida, a biega!
Artiom stanął w drzwiach, nauczycielka podeszła do niego, wzięła na ręce i
zaniosła do siebie. Mieszkała w szkole, tyle że z drugiej strony. W jej
mieszkaniu pachniało kwiatami, cicho dzwoniły naczynia w szafie i wszędzie
było czysto, przyjemnie.
Apolinaria Nikołajewna posadziła Artioma na krześle, obmyła mu nogę
czystą wodą z miski i przewiązała czerwoną plamkę – ukąszenie gąsiora –
białą gazą.
– Ale twoja mama będzie się martwić! – powiedziała Apolinaria
Nikołajewna. – Ale się będzie martwić!
– Nie będzie! – odparł Artiom. – Ona smaży naleśniki!
– A właśnie, że będzie. Eh, powie, po co Artiom poszedł dzisiaj do szkoły?
Niczego się nie nauczył, a po to przecież tam poszedł, a więc mamę oszukał,
a więc nie kocha mnie, powie i będzie płakać.
– Ojej! – przeraził się Artiom.
– A widzisz. No to teraz pouczymy się.
– Tylko odrobinkę – powiedział Artiom.
– Niech tak będzie, tylko odrobinkę – zgodziła się nauczycielka. No, chodź
tu, inwalido.
Wzięła go na ręce i zaniosła do klasy. Artiom bał się, że spadnie, i
przylgnął do nauczycielki. Poczuł znowu ten sam łagodny i przyjemny
zapach, który czuł przy matce, a w nieznajomych oczach, patrzących na
niego z bliska, nie było gniewu, zdawało się, że zna je od dawna.
„To nic strasznego” – pomyślał Artiom.
W klasie Apolinaria Nikołajewna napisała na tablicy jakieś słowo i
powiedziała:
– Tak się pisze słowo mama – i kazała mu przepisać litery do zeszytu.
– To o mojej mamie? – zapytał Artiom.
– O twojej.
Wówczas Artiom zaczął starannie rysować w swym zeszycie takie same
litery jak na tablicy. Przykładał się pilnie, ale ręka nie była mu posłuszna;
podpowiadał jej, jak należy pisać, ale ręka jeździła na wszystkie strony i
kreśliła gryzmoły niepodobne do słowa: mama. Rozdrażniony Artiom
przepisywał raz po raz cztery litery przedstawiające mamę, nauczycielka nie
odrywała od od niego uradowanych oczu.
– Zuch z ciebie! – wyrzekła.
Zobaczyła, że Artiomowi udało się wreszcie nakreślić litery równo, jak
należy.
– Ucz mnie dalej! – poprosił Artiom. – Jaka to litera? O taka, co ma dwie
rączki z boku?
– To B – powiedziała Apolinaria Nikołajewna.
– A co to jest tłusty druk?
– To takie grube litery jak te.
– Tuczone? – zapytał Artiom. – Więcej nie będziesz mnie uczyć? Już nie
ma czego?
– Jak to „nie ma czego”? A to mądrala! – powiedziała nauczycielka. – Pisz
dalej!
Napisała na tablicy: ojczyzna.
Artiom zabrał się do przepisywania tego słowa do zeszytu, lecz nagle
zamarł i zamienił się w słuch.
Na dworze ktoś zawołał strasznym, pełnym smętku głosem: „u – u!”, a
potem rozległo się skądś, jakby spod ziemi: „n— n – n!”
I Artiom zobaczył przez okno czarny łeb byka. Byk spojrzał na niego
przekrwionym okiem i ruszył w kierunku szkoły.
– Mamo! – wrzasnął Artiom.
Nauczycielka schwyciła chłopca i przycisnęła do piersi.
– Nie bój się! – rzekła. – Nie bój się, ty mój maleńki. Nie pozwolę ci zrobić
krzywdy.
– U – u – u! – zaryczał byk.
Artiom objął Apolinarię Nikołajewnę za szyję, ona zaś położyła mu rękę na
głowie.
– Przepędzę byka.
Artiom nie dowierzał.
– Też! Tyś nie moja mama.
– Mama!… Teraz ja jestem twoją mamą!
Do klasy wszedł staruszek z batem, cały zakurzony, ukłonił się i rzekł:
– Dzień dobry, gospodarze! Czy nie macie przypadkiem trochę kwasu albo
wody do picia? Droga strasznie sucha…
– Coście za jeden, skąd wy jesteście, dziadku?
– My z daleka – odpowiedział staruszek. – Idziemy przed siebie, byki na
uwięzi gnamy wedle planu. Słyszy panienka, jakie ryki wydają z siebie?
Okrutne zwierzęta!
– Dzieci mogą pokaleczyć te wasze byki! – powiedziała Apolinaria
Nikołajewna.
– Co też panienka mówi! – obraził się staruszek. – A ja od czego jestem?
Już ja dzieci potrafię ochronić!
Stary pastuch napił się przegotowanej wody ze zbiornika – wypił pół
zbiornika – wyjął z torby czerwone jabłko i dał je Artiomowi.
– Jedz – powiedział – ostrz sobie zęby – i odszedł.
– A czy ja mam jeszcze inne mamy? – zapytał Artiom. – Gdzieś tam daleko
stąd?
– Masz – odpowiedziała nauczycielka. – Masz ich dużo.
– Dlaczego dużo?
– Żeby jakiś byk cię nie ubódł. Cała nasza ojczyzna jest twoją matką.
Niebawem Artiom poszedł sobie do domu, a na drugi dzień skoro świt
wybrał się do szkoły.
– Dokąd to? Jeszcze za wcześnie – rzekła matka.
– Tak, ale tam czeka nauczycielka, Apolinaria Nikołajewna! –
odpowiedział Artiom.
– No to co, że nauczycielka? Ona jest dobra.
– Już się chyba stęskniła – powiedział Artiom. – Pora na mnie.
Matka nachyliła się do syna i pocałowała go na pożegnanie.
– No to idź, idź już sobie powoli. Ucz się tam i rośnij duży.
1947
Tłum. René Sliwowski
GŁOS OJCA
Sztuka w jednym akcie
Osoby:
JAKUB
EX-URZĘDNIK
MILICJANT