You are on page 1of 258

PE​TER

WATTS
ECHO​PRAK​SJA

Echo​pra​xia
Prze​ł o​żył
Woj​ciech M. Próch​nie​wicz

Dla BUG
Któ​ra ura​to​wa​ła mi ży​cie

SPIS TRE​ŚCI
SPIS TRE​ŚCI
PRE​LU​DIUM
PIER​WOT​N IAK
PA​SO​ŻYT
PO​ŻE​RA​N Y
PO​ŻE​RACZ
PRO​ROK
POST​SCRIP​TUM: KO​N IEC SA​M OT​N O​ŚCI
PO​DZIĘ​KO​WA​N IA
PRZY​P I​SY I BI​BLIO​GRA​FIA

Nie nisz​czy się re​li​gii, eli​mi​nu​jąc za​bo​bon.
Cy​ce​r o

Sku​pić się na raju, ozna​cza stwo​rzyć pie​kło.
Tom Rob​bins
Wleź​li​śmy w koń​cu na górę. Z każ​d ym kro​kiem wi​d ok był co​raz lep​szy, więc oczy​wi​ście szli​śmy da​lej. No i je​ste​-
śmy na szczy​cie. Na​u ka stoi na szczy​cie już odpa​ru​set lat. Pa​trzy​my na rów​n i​n ę i na​g le wi​d zi​my, że ja​kieś inne ple​-
mię tań​czy so​b ie nad chmu​ra​mi, jesz​cze wy​żej niż my. Może to złu​d ze​n ie, może ja​kaś sztucz​ka? A może po pro​stu
we​szli na wyż​szą górę, któ​rej nie wi​d zi​my, bo chmu​ry nam za​sła​n ia​ją? Idzie​my spraw​d zić, ale z każ​d ym kro​kiem
scho​d zi​my w dół. Obo​jęt​n e w któ​rą stro​n ę by​śmy po​szli, nie mo​że​my zejść ze szczy​tu bez utra​ty wi​d o​ku. Je​ste​śmy
uwię​zie​n i w mak​si​mum lo​kal​n ym.
Ale co, je​śli tam po dru​g iej stro​n ie rów​n i​n y na​p raw​d ę jest wyż​szy szczyt? Je​d y​n a dro​g a to za​ci​snąć zęby, zejść
na dół, przed​rep​tać ko​ry​to rze​ki i iść, aż zno​wu za​cznie być pod gór​kę. I do​p ie​ro wte​d y do​cie​ra do nas: o rany,
ta góra jest o wie​le wyż​sza od tego pa​g ór​ka, gdzie do​tąd sta​li​śmy. Stąd to do​p ie​ro jest wi​d ok.
Tyl​ko że nie da się tam do​trzeć, nie za​sta​wia​jąc wszyst​kich na​rzę​d zi, dzię​ki któ​rym wcze​śniej było nam tak do​-
brze. Trze​b a wy​ko​n ać ten pierw​szy krok w dół.
Dr Lian​na Lut​te​rodt,
„Kra​jo​b raz wia​ry i spraw​no​ści ewo​l u​cyj​nej”
[Roz​mo​wa], 2091

PRE​LU​DIUM
Zna​le​zie​nie na​tu​ral​ne​go pra​wa mo​ral​ne​go jest nie​mal nie​moż​li​we. Na​tu​ra nie zna za​-
sad. Nie daje nam żad​ne​go po​wo​du, by wie​rzyć, że na​le​ży sza​no​wać ludz​kie ży​cie.
Na​tu​ra w swej obo​jęt​no​ści nie roz​róż​nia mię​dzy do​brem i złem.
Ana​to​le Fran​ce
(tłum. Ste​fan Flu​kow​ski)

Bia​ł y po​kój, nie​ska​żo​ny cie​niem czy to​po​g ra​fią. Klu​czo​wa rzecz: żad​nych ką​tów. Na​r oż​ni​ków,
kan​cia​stych me​bli, bez​po​śred​nie​g o świa​tła - tak, by żad​na geo​me​tria cie​nia i świa​tła, z żad​ne​g o punk​-
tu wi​dze​nia, nie mo​g ła przy​wo​ł ać Zna​ku Krzy​ża. Ścia​ny - czy ra​czej ścia​na - to była jed​na, za​krzy​-
wio​na po​wierzch​nia, ema​nu​ją​ca ła​g od​ną bio​lu​mi​ne​scen​cją. Two​r zy​ł a ku​li​ste po​miesz​cze​nie spłasz​-
czo​ne na dole w ra​mach nie​chęt​ne​g o ustęp​stwa wo​bec obo​wią​zu​ją​cej dwu​no​g i kon​wen​cji. Wiel​ką,
trzy​me​tro​wą ma​ci​cę, do kom​ple​tu z po​ję​ku​ją​cym stwo​r ze​niem zwi​nię​tym w kłę​bek na pod​ł o​dze.
Ma​ci​cę, w któ​r ej cała krew jest na ze​wnątrz.
Na​zy​wa​ł a się Sa​chi​ta Bhar i mia​ł a tę krew tak​że w gło​wie. Oni już wy​ł ą​czy​li ka​me​r y, ra​zem
ze wszyst​kim in​nym, z gło​wy jed​nak nie dało się ska​so​wać ob​r a​zów z tych pierw​szych chwil - hall,
la​bo​r a​to​r ium hi​sto​pa​to​lo​g ii, Je​zus, a na​wet scho​wek na szczot​ki, ciem​na klit​ka na dru​g im pię​trze,
gdzie scho​wał się Gre​g or. Sa​chie nie wi​dzia​ł a, jak go zna​leź​li. Ska​ka​ł a po ka​na​ł ach, go​r ącz​ko​wo
szu​ka​jąc ży​cia i znaj​du​jąc tyl​ko zmar​ł ych z wy​pru​ty​mi wnętrz​no​ścia​mi. Za​nim do​tar​ł a do schow​ka,
po​two​r y już się zmy​ł y.
Gre​g or, za​ko​cha​ny w tej swo​jej dur​nej fret​ce. Rano je​cha​ł a z nim win​dą. Pa​mię​ta​ł a, że miał ko​-
szu​lę w pa​ski. Ina​czej nie wie​dzia​ł a​by, kogo zma​sa​kro​wa​ł y w tym schow​ku.
Za​nim pa​dły ka​me​r y, przez oka​mgnie​nie uj​r za​ł a tę rzeź​nię - ko​le​g ów, współ​pra​cow​ni​ków i ry​-
wa​li roz​pru​tych bez cie​nia skru​pu​ł ów, jak leci, wy​pa​tro​szo​ne tru​py le​żą​ce na sto​ł ach la​bo​r a​to​r yj​-
nych, przy kom​pu​te​r ach, w ka​bi​nach to​a​let. I mimo do​stę​pu do wszech​o bec​ne​g o mo​ni​to​r in​g u, mimo
tych wszyst​kich wi​deo le​cą​cych jej przez wsz​czep​kę w gło​wie, Sa​chi​ta Bhar ani na mo​ment nie do​-
strze​g ła po​two​r ów, któ​r e to zro​bi​ł y. Co naj​wy​żej ja​kieś cie​nie. Ciem​niej​sza plam​ka rzu​co​na przez ja​-
kie​g oś sa​mot​ne​g o dra​pież​cę sto​ją​ce​g o w śle​pym punk​cie ka​me​r y. Zro​bi​ł y to wszyst​ko cał​kiem nie​-
wi​docz​ne, na​wet same się na​wza​jem nie wi​dzia​ł y.
Od za​wsze trzy​ma​no je w izo​la​cji. Oczy​wi​ście dla ich wła​sne​g o do​bra: wpuść dwa wam​pi​r y
do jed​ne​g o po​ko​ju, a wbi​ta im na twar​do te​r y​to​r ialność spra​wi, że na​tych​miast rzu​cą się so​bie
do gar​deł. A jed​nak tu w ja​kiś spo​sób współ​pra​co​wa​ł y. Co naj​mniej sześć, każ​dy za​mknię​ty, od​izo​lo​-
wa​ny - i na​g le taka pre​cy​zyj​nie sko​o r​dy​no​wa​na ak​cja. Zro​bi​ł y to wszyst​ko, ni​g ​dy nie spo​tkaw​szy się
oko w oko - i na​wet w punk​cie kul​mi​na​cyj​nym, w tej ostat​niej chwi​li przed wy​ł ą​cze​niem ka​mer, po​-
zo​sta​ł y nie​wi​dzial​ne. Cała rzeź​nia od​by​ł a się na skra​ju pola wi​dze​nia Sa​chie.
Jak one to zro​bi​ł y? Jak so​bie po​r a​dzi​ł y z ką​ta​mi pro​sty​mi?
Ko​muś in​ne​mu pew​nie spodo​bał​by się taki pa​r a​doks - że scho​wa​ł a się w azy​lu dla po​two​r ów, je​-
dy​nym miej​scu w ca​ł ym cho​ler​nym bu​dyn​ku, gdzie po​two​r y mo​g ły otwo​r zyć oczy, nie ry​zy​ku​jąc
wy​r o​ku śmier​ci. Tu kąty pro​ste były ver​bo​ten. Tu te​sto​wa​ł o się ich achil​le​so​wą pię​tę - w stre​fie,
gdzie pa​no​wa​ł o się stu​pro​cen​to​wo nad geo​me​trią i moż​na było opty​ma​li​zo​wać ich neu​r o​lo​g icz​ną
smycz. Wszę​dzie in​dziej ze wszyst​kich stron gro​zi​ł a geo​me​trycz​na cy​wi​li​za​cja: bla​ty sto​ł ów, okna,
mi​lio​ny prze​cięć tech​ni​ki i ar​chi​tek​tu​r y, tyl​ko cze​ka​ją​cych na wła​ści​wy punkt wi​dze​nia, żeby wy​wo​-
łać u wam​pi​r a kon​wul​sje. Te po​two​r y nie by​ł y​by w sta​nie…
…nie po​win​ny być w sta​nie…
…prze​żyć go​dzi​ny bez tłu​mią​cych Ska​zę Krzy​żo​wą an​ty​eu​kli​de​sów. Tyl​ko tu, w bia​ł ej ma​ci​cy -
gdzie po​bie​g ła nie​szczę​sna, głu​pia Sa​chi​ta Bhar za​r az po zga​śnię​ciu świa​teł - ośmie​li​ł y​by się otwo​-
rzyć nie​chro​nio​ne ni​czym oczy.
A te​r az je​den z nich był tu ra​zem z nią.
Nie wi​dzia​ł a go. Sama mia​ł a za​ci​śnię​te po​wie​ki, za​mknię​te oczy, wi​dzą​ce tyl​ko wy​pa​lo​ną w gło​-
wie rzeź​nię. Nie sły​sza​ł a go - tyl​ko nie​koń​czą​cy się zwie​r zę​cy sko​wyt we wła​snym gar​dle. Krwi​sto​-
czer​wo​na ciem​ność pod po​wie​ka​mi po​ciem​nia​ł a jed​nak nie​znacz​nie i już wie​dzia​ł a.
-Cześć - po​wie​dział po​twór.
Otwo​r zy​ł a oczy. Jed​na z sa​mic: Va​le​r ie, tak ją na​zwa​li, na cześć ja​kiejś sze​fo​wej, któ​r a rok temu
po​szła na eme​r y​tu​r ę. Va​le​r ie Wam​pi​r zy​ca.
Oczy Va​le​r ie prze​su​nę​ł y świa​tło ku czer​wie​ni i od​bi​ł y do niej, krwisto​po​ma​r ań​czo​we gwiazd​ki
w twa​r zy ru​mia​nej od mor​der​cze​g o wy​sił​ku. Gó​r o​wa​ł a nad Sa​chie ni​czym owa​dzi po​sąg, nie​r u​cho​-
my, na​wet od​dy​cha​ją​cy nie​do​strze​g al​nie. Na chwi​lę przed śmier​cią, nie ma​jąc nic lep​sze​g o do ro​bo​ty,
ja​kiś mo​duł w gło​wie Sa​chie od​faj​ko​wy​wał ce​chy mor​fo​me​trycz​ne - nie​ludz​ko wy​dłu​żo​ne koń​czy​-
ny, roz​pra​sza​ją​ca cie​pło al​lo​me​tria cha​r ak​te​r y​stycz​na dla me​ta​bo​li​zmu, któ​r y na​praw​dę po​r ząd​nie
się grze​je. Lek​ko wy​sta​ją​ca żu​chwa, wil​cza w stop​niu, w ja​kim to moż​li​we u człe​ko​kształt​nej mał​py,
żeby po​mie​ścić wszyst​kie te zęby. De​bil​ny tur​ku​so​wy ki​tel, z kom​po​zy​tu z in​te​li​g ent​nym, zbie​r a​ją​-
cym dane pa​pie​r em - Va​le​r ie pew​nie mia​ł a dziś mieć pró​by wy​sił​ko​we. Ru​mia​na cera, roz​sze​r zo​ne
na​czy​nia krwio​no​śne dra​pież​cy w try​bie po​lo​wa​nia. I te oczy, prze​r a​ża​ją​ce świe​tli​ste punk​ci​ki…
W koń​cu do niej do​tar​ł o: zwę​żo​ne źre​ni​ce.
Nie je​dzie na anty-Ł.
I znie​nac​ka wy​cią​g nę​ł a krzyż, ostat​nią de​skę ra​tun​ku, ta​li​zman wrę​cza​ny wszyst​kim pierw​sze​g o
dnia pra​cy, ra​zem z iden​ty​fi​ka​to​r em: spraw​dzo​ny do​świad​czal​nie, wy​pró​bo​wa​ny w boju, zre​ha​bi​li​to​-
wa​ny przez Na​ukę po nie​zli​czo​nych stu​le​ciach tu​ł acz​ki w roli re​li​g ij​ne​g o fe​ty​sza. Sa​chie unio​sła go z
na​g łą, de​spe​r ac​ką zu​chwa​ł o​ścią, wci​snę​ł a kciu​kiem gu​zik. Ze wszyst​kich koń​ców wy​strze​li​ł y sprę​ży​-
no​we prze​dłu​że​nia i mały kie​szon​ko​wy to​tem na​g le miał metr na metr.
Wiel​kość ką​to​wa trzy​dzie​ści stop​ni, Sa​chie. U tych tward​szych może czter​dzie​ści. Trze​ba uwa​żać,
żeby był pro​sto​pa​dły do ich li​nii wzro​ku, te kąty dzia​ł a​ją tyl​ko wte​dy, gdy mają pra​wie do​kład​nie
90 stop​ni, ale jak tyl​ko od​po​wied​nio wej​dzie im w pole wi​dze​nia, cała kora wzro​ko​wa faj​czy się jak
zwar​ty sca​lak…
Sło​wa Gre​g a.
Va​le​r ie prze​krzy​wi​ł a gło​wę i przyj​r za​ł a się ar​te​fak​to​wi. Sa​chie wie​dzia​ł a, że już, za se​kun​dę,
to kosz​mar​ne stwo​r ze​nie zwa​li się, obez​wład​nio​ne skur​cza​mi mię​śni i zwar​cia​mi w sy​nap​sach. I to
nie była wia​r a - to neu​r o​lo​g ia.
Po​twór na​chy​lił się i na​wet nie drgnął. Sa​chi​ta Bhar zsi​ka​ł a się.
-Bła​g am - za​szlo​cha​ł a.
Wam​pi​r zy​ca mil​cza​ł a.
Sło​wa wez​bra​ł y falą:
-Prze​pra​szam, wiesz, ja ni​g ​dy na​wet nie bra​ł am w tym udzia​ł u, ja je​stem tyl​ko dok​to​r ant​ką, pra​-
cu​ję tu, bo mi to po​trzeb​ne do pu​bli​ka​cji, wiem, że źle ro​bią, wiem jak to jest, to pra​wie jak nie​wol​-
nic​two, wiem, że tak nie wol​no, wiem, że to źle, ale to nie ja, ro​zu​miesz? To nie były moje de​cy​zje,
ja przy​szłam dużo póź​niej, pra​wie nie mia​ł am udzia​ł u, to tyl​ko do mo​jej pra​cy, wiesz? I ja, ja ro​zu​-
miem, jak ty się mu​sisz czuć, ro​zu​miem, że nas nie​na​wi​dzisz, ja też bym pew​nie nie​na​wi​dzi​ł a, gdy​by,
ale pro​szę, pro​szę, ja tyl​ko… je​stem tyl​ko stu​dent​ką…
Chwi​lę póź​niej, sko​r o jesz​cze żyła, od​wa​ży​ł a się unieść wzrok. Va​le​r ie wpa​try​wa​ł a się w ja​kiś
punkt, nie​co po le​wej i ty​siąc lat świetl​nych stąd. Wy​g lą​da​ł a na roz​tar​g nio​ną. Ale one za​wsze wy​g lą​-
da​ł y na roz​tar​g nio​ne - ich mózg pra​co​wał w kil​ku​na​stu rów​no​le​g łych wąt​kach, prze​twa​r za​jąc kil​ka​-
na​ście po​strze​g a​nych rze​czy​wi​sto​ści, tak samo re​al​nych, jak ta za​miesz​ki​wa​na przez lu​dzi.
Va​le​r ie prze​krzy​wi​ł a gło​wę, jak​by na​słu​chi​wa​ł a ci​chej mu​zy​ki. Pra​wie się uśmiech​nę​ł a.
-Bła​g am… - wy​szep​ta​ł a Sa​chie.
-Nie je​stem zła - od​par​ł a Va​le​r ie. - Nie szu​kam ze​msty. Je​steś nie​waż​na.
-Nie szu​kasz, ale… - Tru​py. Krew. Bu​dy​nek pe​ł en tru​pów i po​two​r ów, któ​r e ich na​r o​bi​ł y. -
To cze​g o chcesz? Dam ci, co ze​chcesz, tyl​ko…
-Wy​o braź coś so​bie: Je​zu​sa na krzy​żu.
I oczy​wi​ście, od​kąd to zo​sta​ł o po​wie​dzia​ne, nie dało się so​bie tego nie wy​o bra​zić. Sa​chi​ta Bhar
zdą​ży​ł a się na chwi​lę zdzi​wić na​g ły​mi skur​cza​mi wła​snych koń​czyn, tym, jak jej żu​chwa za​ci​snę​ł a
się w zdu​mie​wa​ją​co wy​wich​nię​tej po​zy​cji, wra​że​niem, że z tyłu gło​wy eks​plo​du​ją jej jak ukłu​cia ty​-
sią​ce roz​ża​r zo​nych igieł bólu. Pró​bo​wa​ł a za​mknąć oczy, ale świa​tło pa​da​ją​ce na siat​ków​kę nie mia​ł o
zna​cze​nia - bo to nie był wzrok. Mózg ge​ne​r u​je so​bie wła​sne ob​r a​zy, o wie​le da​lej na ścież​ce sy​g na​-
łu. Tego się nie da od​ciąć.
-Taak. - Va​le​r ie cmok​nę​ł a z na​my​słem. - Na​uczy​ł am się.
Sa​chie uda​ł o się ode​zwać. Była to naj​trud​niej​sza rzecz w jej ży​ciu, ale wie​dzia​ł a, że tak trze​ba -
bo to bę​dzie też ostat​nia rzecz w jej ży​ciu. Zmo​bi​li​zo​wa​ł a więc całą wolę, ostat​nie strzę​py siły,
wszyst​kie sy​nap​sy jesz​cze nie​o gar​nię​te po​żo​g ą sa​mo​znisz​cze​nia, i ode​zwa​ł a się. Bo wszyst​ko inne
było już nie​waż​ne, a to na​praw​dę chcia​ł a wie​dzieć:
-Na​uczy… cze​g o…
Nie uda​ł o się jej tego wy​krztu​sić. Ale pa​lo​ny przez zwar​cie mózg wy​do​był z sie​bie jesz​cze jed​no,
ostat​nie prze​my​śle​nie, na wpół po​chło​nię​te przez szum: To tak dzia​ł a Ska​za Krzy​żo​wa. To im ro​bi​my.
To jest…
-Dżu​do - szep​nę​ł a Va​le​r ie.

PIER​WOT​NIAK
Wła​ści​wie cała na​uka po​le​ga na ko​re​la​cjach. Nie​waż​ne, jak efek​tyw​nie opi​sze​my
jed​ną zmien​ną za po​mo​cą in​nej, te rów​na​nia za​wsze będą się opie​rać na ja​kiejś czar​nej
skrzyn​ce. (Św. Her​bert ujął to chy​ba naj​bar​dziej zwięź​le, stwier​dza​jąc, że wszyst​kie do​-
wo​dy w nie​unik​nio​ny spo​sób spro​wa​dza​ją się do nie​do​wo​dli​wych za​ło​żeń). Róż​ni​ca mię​-
dzy Na​uką a Wia​rą po​le​ga za​tem, ni mniej, ni wię​cej, tyl​ko na sile pre​dyk​cyj​nej. Wnio​ski
na​uko​we oka​za​ły się lep​szy​mi pre​dyk​to​ra​mi rze​czy​wi​sto​ści niż prze​my​śle​nia du​cho​we,
przy​naj​mniej w spra​wach do​cze​snych; wy​gra​ły nie dla​te​go, że są praw​dzi​we, ale dla​te​-
go, że dzia​ła​ją.
Za​kon Dwu​izbo​wy sta​no​wi jaw​ną wy​rwę w tym spój​nym ob​ra​zie. Ich me​to​do​lo​gie,
otwar​cie ba​zu​ją​ce na wie​rze, za​pusz​cza​ją się bez skru​pu​łów w me​ta​fi​zy​kę, któ​ra nie pod​-
da​je się em​pi​rycz​nej ana​li​zie - a mimo to dają wy​ni​ki o zna​czą​co lep​szej mocy pre​dyk​-
cyj​nej od kon​wen​cjo​nal​nej na​uki. (Jak to ro​bią, tego nie wia​do​mo; na​sza naj​lep​sza wie​-
dza su​ge​ru​je ja​kieś prze​pro​gra​mo​wa​nie pła​tów skro​nio​wych, wzmac​nia​ją​ce ich łącz​ność
z Bo​giem).
Nie​bez​piecz​ną na​iw​no​ścią by​ło​by uznać to za zwy​cię​stwo tra​dy​cyj​nej re​li​gii. Tak nie
jest. To zwy​cię​stwo ra​dy​kal​nej sek​ty li​czą​cej so​bie le​d​wie pół wie​ku, zwy​cię​stwo od​nie​-
sio​ne kosz​tem zbu​rze​nia muru mię​dzy Na​uką i Wia​rą. Wy​co​fa​nie się Ko​ścio​ła ze spraw
do​cze​snych było pod​sta​wą od​wiecz​ne​go za​wie​sze​nia bro​ni, któ​re po​zwo​li​ło na​uce i wie​-
rze po​ko​jo​wo ko​eg​zy​sto​wać do dzi​siaj. Nie​któ​rzy mogą się cie​szyć, że wia​ra znów idzie
w górę na ludz​kim spek​trum, ale to już nie jest na​sza wia​ra. Jej pa​lec wciąż od​wo​dzi
owiecz​ki od bez​dusz​ne​go em​pi​ry​zmu świec​kiej na​uki, ale mi​ja​ją dni, w któ​rych spro​wa​-
dzał je w go​ścin​ne ob​ję​cia Pana Na​sze​go i Zbaw​cy.
„We​wnętrz​ny wróg:
Za​kon Dwu​izbo​wy jako za​g ro​że​nie
dla in​sty​tu​cjo​nal​nej re​li​g ii w XXI wie​ku”
(po​uf​ny ra​port Pa​pie​skiej Aka​de​mii Nauk
dla Sto​li​cy Apo​stol​skiej).

Wszyst​kie zwie​rzę​ta są pod sil​ną se​lek​cyj​ną pre​sją, by być tak głu​pie, jak się tyl​ko
da, nie gi​nąc.
Pe​ter Ri​cher​son i Ro​bert Boyd

Głę​bo​ko w ser​cu ore​g oń​skiej pu​sty​ni, obłą​ka​ny jak pro​r ok Da​niel, Brüks otwo​r zył oczy i roz​po​-
czął ko​lej​ny dzień wy​peł​nio​ny li​ta​nią eg​ze​ku​cji.
W nocy mało się wy​da​r zy​ł o. Kil​ka pu​ł a​pek po wschod​niej stro​nie stra​ci​ł o łącz​ność z sie​cią -
pew​nie znów padł cho​ler​ny wzmac​niacz sy​g na​ł u - a więk​szość po​zo​sta​ł ych była pu​sta. W osiem​na​st​-
ce jed​nak sie​dział wąż poń​czosz​nik. W trzy​na​st​ce głu​szec ostro​ster​ny ner​wo​wo dzio​bał obiek​tyw.
W czwór​ce nie dzia​ł a​ł a ka​me​r a, ale są​dząc po czuj​ni​kach masy i ter​micz​nych, zła​pał się tam mło​dy
osob​nik jasz​czur​ki Scle​r o​po​r us. W dwu​dzie​st​ce trój​ce był za​jąc.
Brüks nie cier​piał ob​r a​biać za​ję​cy. Pa​skud​nie śmier​dzia​ł y, kie​dy się je roz​ci​na​ł o, a ostat​nio pra​-
wie każ​de​g o trze​ba było roz​ciąć.
Wes​tchnął i za​to​czył pal​cem wska​zu​ją​cym pół​ko​le; wi​deo znik​nę​ł y z po​wło​ki na​mio​tu. Za​stą​pi​ł y
je czo​ł ów​ki wia​do​mo​ści, bez py​ta​nia wy​świe​tla​ją​ce te​ma​ty, któ​r y​mi się wcze​śniej in​te​r e​so​wał - pa​ki​-
stań​ski chro​nicz​ny pro​blem z zom​bia​ka​mi; pierw​sza rocz​ni​ca znisz​cze​nia Od​ku​pi​cie​la; krót​ki, smut​-
ny ne​kro​log ostat​niej dzi​kiej rafy ko​r a​lo​wej.
A od Rho - nic.
Ko​lej​ny gest i ma​te​r iał roz​świe​tlił się dys​kret​ną na​kład​ką tak​tycz​ną, prze​su​nię​tą w stro​nę pod​-
czer​wie​ni - do​stęp​ny pu​blicz​nie i w cza​sie rze​czy​wi​stym ob​r az sa​te​li​tar​ny re​zer​wa​tu Pri​ne​vil​le. Jego
na​miot stał po​środ​ku ekra​nu, roz​ma​za​na żół​ta smuż​ka: zim​na, chrup​ka po​wło​ka i cie​pły, mięk​ki śro​-
dek. Żad​nych po​r ów​ny​wal​nych cie​płych punk​tów w za​się​g u wzro​ku. Brüks za​do​wo​lo​ny kiw​nął gło​-
wą. Świat cały czas da​wał mu spo​kój.
Na ze​wnątrz, gdy wy​szedł, ja​kieś stwo​r ze​nie za​g rze​cho​ta​ł o drob​ny​mi ka​mie​nia​mi i ucie​kło, nie​-
wi​dzial​ne w bez​barw​nym przed​świ​cie. Od​dech skra​plał się w po​wie​trzu, pod bu​ta​mi chru​pał szron,
przy​da​ją​cy za​py​lo​ne​mu pu​styn​ne​mu pod​ł o​żu odro​bi​ny prze​lot​ne​g o po​ł y​sku. Jego te​r e​no​wy mo​to​-
cykl opie​r ał się o po​wy​g i​na​ną brzo​zę, jed​ną z paru strze​g ą​cych obo​zu. Ba​lo​nia​ste opo​ny sfla​cza​ł y
i okla​pły.
Zdjął z za​im​pro​wi​zo​wa​ne​g o ha​czy​ka ku​bek i filtr, po czym wy​szedł na otwar​tą prze​strzeń po​kry​-
tą luź​nym żwi​r em. Za​spo​ko​ił pra​g nie​nie reszt​ka​mi ra​chi​tycz​ne​g o pu​styn​ne​g o stru​mie​nia u pod​nó​ża
wzgór​ka, mu​li​ste​g o, le​ni​we​g o i ska​za​ne​g o na wy​mar​cie w nie​ca​ł y mie​siąc. Ale na ra​zie wy​star​czał,
żeby na​wod​nić jed​ne​g o du​że​g o ssa​ka. Po dru​g iej stro​nie do​li​ny ła​g od​nie fa​lo​wa​ł o oswo​jo​ne tor​na​do
Dwu​izbow​ców, na tle sza​r e​g o wschod​nie​g o nie​ba, na któ​r ym mimo to wciąż wi​dać było gwiaz​dy, lo​-
do​wa​te, nie​mru​g a​ją​ce i kom​plet​nie po​zba​wio​ne zna​cze​nia. Nic tam dziś nie ma, poza en​tro​pią i tymi
sa​my​mi wy​ima​g i​no​wa​ny​mi kształ​ta​mi, na​r zu​ca​ny​mi na​tu​r ze, od​kąd pierw​szy raz przy​szło jej
do gło​wy za​chwy​cać się nie​bem.
Czter​na​ście lat temu była to inna pu​sty​nia. I inna noc. Ale wy​da​wa​ł a się taka sama, przy​naj​mniej
do​pó​ki nie pod​niósł wzro​ku - bo przez parę po​zba​wia​ją​cych złu​dzeń chwil na​wet nie​bo było inne,
po​zba​wio​ne wszel​kiej lo​so​wo​ści. Nie​bo, gdzie każ​da gwiaz​da świe​ci​ł a usta​wio​na w do​kład​nym szy​-
ku, gdzie każ​dy gwiaz​do​zbiór był ide​al​nym kwa​dra​tem, obo​jęt​ne, jak by wy​tę​żać ludz​ką wy​o braź​nię.
13 lu​te​g o 2082 roku. Noc Pierw​sze​g o Kon​tak​tu: 62 ty​sią​ce obiek​tów nie​wia​do​me​g o po​cho​dze​nia za​-
ci​snę​ł o się wo​kół świa​ta ide​al​ną siat​ką. A pło​nąc w at​mos​fe​r ze, krzy​cza​ł y w ca​ł ym wid​mie ra​dio​-
wym. Brüks przy​po​mniał so​bie to uczu​cie: miał wra​że​nie, że jest świad​kiem nie​biań​skie​g o za​ma​chu
sta​nu, wy​sa​dze​nia z sio​dła ka​pry​śne​g o boga i przy​wró​ce​nia po​r ząd​ku.
Ta re​wo​lu​cja trwa​ł a tyl​ko kil​ka se​kund. Zde​tro​ni​zo​wa​ne gwiaz​do​zbio​r y od​zy​ska​ł y wła​dzę, gdy
tyl​ko zbla​dły smu​g i, pre​cy​zyj​nie wy​kre​ślo​ne tar​ciem w at​mos​fe​r ze. Jed​nak​że cios zo​stał za​da​ny.
Brüks wie​dział. Nie​bo już ni​g ​dy nie bę​dzie ta​kie samo.
Tak przy​naj​mniej są​dził wów​czas. Wszy​scy tak my​śle​li. Cały pie​przo​ny ga​tu​nek zjed​no​czył się
w ob​li​czu wspól​ne​g o za​g ro​że​nia, choć nie wie​dział, co to wła​ści​wie ta​kie​g o, i choć nic wła​ści​wie nie
za​g ro​zi​ł o ni​cze​mu, może poza ogól​no​ludz​kim za​du​fa​niem. Świat odło​żył na bok drob​ne róż​ni​ce
zdań, syp​nął kasą i skle​cił naj​lep​szy sta​tek, na jaki było stać XXI wiek. Ob​sa​dził go stu​pro​cen​to​wo
wy​mien​ny​mi lu​dzi​ka​mi z naj​now​szy​mi ulep​sze​nia​mi w gło​wach i wy​słał kur​sem zgod​nym z naj​lep​-
szy​mi do​my​sła​mi ludz​ko​ści, wy​po​sa​żyw​szy w roz​mów​ki mó​wią​ce „za​pro​wadź​cie nas do wa​sze​g o
przy​wód​cy” w ty​siącu ję​zy​ków.
Już od po​nad dzie​się​ciu lat świat wstrzy​my​wał od​dech, cze​ka​jąc na Po​wtór​ne Przyj​ście. Tyle że
bis, czy dru​g i akt, nie na​stą​pił. Czter​na​ście lat to kupa cza​su dla ga​tun​ku wy​cho​wa​ne​g o na na​tych​mia​-
sto​wej na​g ro​dzie. Brüks ni​g ​dy nie uwa​żał się za peł​ne​g o wia​r y w szla​chet​ność ludz​kie​g o du​cha,
mimo to na​wet jego za​sko​czy​ł o, jak szyb​ko nie​bo za​czę​ł o wy​g lą​dać tak samo jak przed​tem, jak szyb​-
ko na pierw​sze stro​ny wró​ci​ł y ma​ł ost​ko​we róż​ni​ce zdań. Lu​dzie, uświa​do​mił so​bie, są jak żaby - za​-
bie​r asz im coś z pola wi​dze​nia i po pro​stu o tym za​po​mi​na​ją.
Eks​pe​dy​cja Te​ze​usza po​win​na już być da​le​ko poza Plu​to​nem. Je​śli na​wet coś tam zna​leź​li, Brüks
o tym nie sły​szał. Zresz​tą miał już po​tąd cze​ka​nia. Miał po​tąd ży​cia w ocze​ki​wa​niu, aż po​ja​wią się
po​two​r y czy zbaw​cy ludz​ko​ści. Dość miał za​bi​ja​nia istot, dość tego, że sam w środ​ku umie​r ał.
Czter​na​ście lat.
Ża​ł o​wał, że świat się nie po​śpie​szył i się nie skoń​czył.
***
Ra​nek po​świę​cił, jak każ​dy inny przez ostat​nie dwa mie​sią​ce, na ob​cho​dze​nie pu​ł a​pek i po​sztur​-
chi​wa​nie zła​pa​nych w nie istot, w wą​tłej na​dziei zna​le​zie​nia ja​kie​g oś ka​wał​ka przy​r o​dy, któ​r y ucho​-
wał się niepokrę​co​ny.
Owscho​dzie słoń​ca nie​bo już się zdą​ży​ł o za​chmu​r zyć, za​nim mo​to​cykl po​r ząd​nie się na​ł a​do​wał.
Zo​sta​wił go więc i ob​szedł pu​ł ap​ki pie​cho​tą. Było pra​wie po​ł u​dnie, gdy do​tarł do za​ją​ca i stwier​dził,
że ktoś już tu przed nim był. Pu​ł ap​ka roz​pru​ta, za​war​tość opróż​nio​na przez ja​kie​g oś in​ne​g o dra​pież​-
cę, któ​r y nie miał na​wet na tyle przy​zwo​ito​ści, by zo​sta​wić choć pla​my krwi do ana​li​zy.
Za to w osiem​na​st​ce cały czas wił się poń​czosz​nik - sa​miec, je​den z tych brą​zo​wych w brą​zo​we
pla​my, co roz​pły​wa​ją się na tle grun​tu. Zasza​mo​tał się w uchwy​cie Brüksa, za​ci​snął na przed​r a​mie​niu
jak łu​sko​wa​ta mac​ka; gru​czo​ł y za​pa​cho​we roz​ma​za​ł y po skó​r ze smro​dli​wą maź. Brüks, nie li​cząc
na wie​le, po​brał parę mi​kro​li​trów krwi, wci​snął je do czyt​ni​ka ko​dów ge​ne​tycz​nych przy pa​sie. Cze​-
ka​jąc, aż urzą​dzon​ko od​pra​wi cza​r y, po​cią​g nął z ma​nier​ki.
Da​le​ko w głę​bi pu​sty​ni klasz​tor​ne tor​na​do na​pu​chło do trzy​krot​nie więk​sze​g o roz​mia​r u niż
przed świ​tem, za​si​lo​ne cie​płem dnia. Z tej od​le​g ło​ści wy​da​wa​ł o się brą​zo​wą nit​ką, nie​istot​ną smuż​ką
dymu - ale po​dejdź zbyt bli​sko, a roz​r zu​ci cię na pół do​li​ny. Nie​ca​ł y rok temu ugan​dań​ska teo​kra​cja
po​msty zła​ma​ł a za​bez​pie​cze​nia wy​la​tu​ją​ce​g o z Dart​mo​uth trans​at​mos​fe​r ycz​ne​g o pro​mu i prze​pu​ści​-
ła go przez ge​ne​r a​tor wi​r o​wy pod Jo​han​nes​bur​g iem. Po dru​g iej stro​nie wy​le​cia​ł y tyl​ko nity i zęby,
mało co poza tym.
Czyt​nik pi​snął, pod​da​jąc się nie​śmia​ł o: za dużo ar​te​fak​tów ge​ne​tycz​nych, żeby dać pew​ny od​czyt.
Brüks wes​tchnął, nie​zbyt zdzi​wio​ny. Urzą​dzon​ko było w sta​nie ozna​czyć do​wol​ne​g o pa​so​ży​ta we​-
wnętrz​ne​g o na pod​sta​wie odro​bin​ki gów​na, zi​den​ty​fi​ko​wać do​wol​ne​g o no​si​cie​la po mi​ni​mal​nym
strzęp​ku czy​stej tkan​ki - tyl​ko że w tych cza​sach co​r az trud​niej było o czy​stą tkan​kę. Za​wsze zna​la​zło
się w niej coś ob​ce​g o. Wi​r u​so​we DNA, stwo​r zo​ne dla do​bra ludz​ko​ści, ale za​nad​to nie​wy​bred​ne,
by po​prze​stać na swo​im celu. Geny-mar​ke​r y, stwo​r zo​ne po to, żeby zwie​r zę​ta świe​ci​ł y w ciem​no​ści
po kon​tak​cie z ja​kąś tru​ci​zną, któ​r ą Agen​cja Ochro​ny Śro​do​wi​ska prze​sta​ł a się in​te​r e​so​wać 50 lat
temu. Czy choć​by kom​pu​te​r y DNA, zbu​do​wa​ne od pod​staw do kon​kret​ne​g o za​da​nia, a po​tem bez​-
myśl​nie wdep​ta​ne w na​tu​r al​ne ge​no​ty​py, ni​czym śla​dy ubło​co​nych bu​cio​r ów na dzie​wi​czej pod​ł o​dze.
W dzi​siej​szych cza​sach wy​g lą​da​ł o na to, że po​ł o​wę ziem​skich da​nych tech​nicz​nych prze​cho​wu​je się
w for​mie ge​ne​tycz​nej. Se​kwen​cjo​nu​jesz ja​kąś przy​wrę płuc​ną i masz 50/50 szans, czy te geny ko​du​ją
biał​ka, czy pro​jek​ty ka​na​li​za​cji mia​sta De​nver.
Ale to nic nie szko​dzi​ł o. Brüks był nie​dzi​siej​szy, był bio​lo​g iem z cza​sów, kie​dy lu​dzie po​tra​fi​li
roz​po​znać, na co pa​trzą - no, od sa​me​g o pa​trze​nia. Spraw​dzić łu​ski szyj​ne. Po​li​czyć pro​mie​nie
w płe​twach, ha​czy​kiw głów​ce ta​siem​ca. Pa​trzeć oczy​ma, do cho​le​r y. Jak ci się po​pier​dzie​li, to wiesz,
kto za to od​po​wia​da, ty, a nie ja​kaś dur​na ma​chi​na, co nie od​r óż​nia oksy​da​zy cy​to​chro​mo​wej od so​-
ne​tu Szek​spi​r a. A je​śli stwór, któ​r e​g o chcesz zi​den​ty​fi​ko​wać, przy​pad​kiem miesz​ka w środ​ku ko​g oś
in​ne​g o, to go za​bi​jasz. Roz​ci​nasz no​si​cie​la.
I Brüks był w tym do​bry. Choć ni​g ​dy za tym nie prze​pa​dał.
Te​r az szep​nął do swo​jej naj​śwież​szej ofia​r y: „Pssst, spo​koj​nie… nic nie bę​dzie bo​la​ł o… obie​cu​-
ję…” i wrzu​cił ją do wor​ka z tru​ci​zną. Ostat​nio co​r az czę​ściej ła​pał się na tym, że mru​czy bez​sen​-
sow​ne, uspo​ka​ja​ją​ce kłam​stwa ofia​r om, któ​r e i tak prze​cież nie zro​zu​mia​ł y​by, co mówi. Po​wta​r zał
so​bie, że to dzie​ci​na​da. Czy przez te mi​liar​dy lat, kie​dy na tej pla​ne​cie krę​ci​ł y się ko​lej​ne ite​r a​cje ży​-
cia, ja​kiś dra​pież​nik uspo​ka​jał swo​ją ofia​r ę? Czy ja​ka​kol​wiek „na​tu​r al​na” śmierć była kie​dy​kol​wiek
rów​nie szyb​ka i bezbo​le​sna jak ta, za​da​wa​na przez nie​g o dla do​bra świa​ta? Mimo to, cią​g le trud​no
było mu znieść, jak te małe, nie​wy​r aź​ne cie​nie sza​mo​cą się i wiją w prze​świ​tu​ją​cej bia​ł ej fo​lii, trud​-
no było słu​chać ci​chych stuk​nięć i posy​ki​wań, gdy pro​ste móżdż​ki usi​ł o​wa​ł y po​ste​r o​wać na​g le
i prze​r a​ża​ją​co nie​po​słusz​nym cia​ł em w stro​nę ja​kieś wy​ima​g i​no​wa​nej uciecz​ki.
Te śmier​ci mia​ł y cho​ciaż ja​kiś cel, ja​kiś kon​struk​tyw​ny cel wy​kra​cza​ją​cy poza cho​r o​bę lub za​bi​-
cie przez dra​pież​ni​ka, ja​kie mia​ł a w za​na​drzu na​tu​r a. Ży​cie i tak było wal​ką o ist​nie​nie kosz​tem in​ne​-
go ży​cia. A bio​lo​g ia wal​ką o zro​zu​mie​nie ży​cia. Na​to​miast ten kon​kret​ny ka​wa​ł ek bio​lo​g ii, ba​da​nie,
któ​r e​g o był au​to​r em, daw​cą za​sad i je​dy​nym wy​ko​naw​cą - było wal​ką o wy​ko​r zy​sta​nie bio​lo​g ii,
by po​móc tej​że ba​da​nej po​pu​la​cji. Te śmier​ci były tak bli​skie al​tru​izmu, jak tyl​ko się dało w dar​wi​-
now​skim wszech​świe​cie.
-To aku​r at - po​wie​dział ci​chy gło​sik, za​wsze od​pa​la​ją​cy się w ta​kich chwi​lach - gów​no praw​da.
Ty wal​czysz tyl​ko o to, żeby wy​ci​snąć ze swo​je​g o gran​tu parę ostat​nich pu​bli​ka​cji, nim za​krę​cą kra​-
nik z fi​nan​so​wa​niem. Na​wet gdy​byś spi​sał wszyst​kie zmia​ny we wszyst​kich kła​dach, ja​kie za​szły
przez ostat​nie sto lat i wy​li​czył stra​ty co do czą​stecz​ki, prak​tycz​ny sens jest i tak ze​r o​wy.
Ni​ko​g o to nie ob​cho​dzi. Ty wal​czysz tyl​ko z rze​czy​wi​sto​ścią.
Ten głos przez ostat​nie lata stał się nie​o d​ł ącz​nym to​wa​r zy​szem. Po​zwa​lał mu glę​dzić.
-Tak czy owak - mó​wił mu, kie​dy się wy​g a​dał - chu​jo​wy z nas bio​log.
I choć przy​zna​nie się do winy przy​cho​dzi​ł o mu ła​two, do wsty​du nie był w sta​nie się zmu​sić.
***
Za​nim wró​cił do obo​zu, wąż prze​stał być wę​żem. Roz​cią​g nął na pły​cie sek​cyj​nej mięk​kie, bez​-
wład​ne szcząt​ki. Czte​r y se​kun​dy ze ska​se​r em i wąż był wy​pa​tro​szo​ny od szyi po klo​akę; ko​lej​ne dwa​-
dzie​ścia i prze​wód po​kar​mo​wy oraz układ od​de​cho​wy za​chlu​po​ta​ł y w od​dziel​nych szkieł​kach ze​g a​-
ro​wych. Naj​więk​sze ob​ł o​że​nie pa​so​ży​ta​mi bę​dzie w je​li​cie -Brüks we​tknął prze​wód po​kar​mo​wy pod
mi​kro​skop i za​brał się do pra​cy.
Dwa​dzie​ścia mi​nut póź​niej, gdy le​d​wo do po​ł o​wy ska​ta​lo​g o​wał ban​dę przywr i ta​siem​ców,
gdzieś da​le​ko coś wy​bu​chło.
W każ​dym ra​zie tak to brzmia​ł o - ci​che, stłu​mio​ne łummmf od​le​g łejamu​ni​cji ar​ty​le​r yj​skiej. Brüks
ode​r wał się od pra​cy, prze​pa​trzył pu​sty​nię po​mię​dzy sę​ka​ty​mi, ra​chi​tycz​ny​mi ga​ł ę​zia​mi.
Nic. Nic. N…
Za​r az, za​r az.
Klasz​tor.
Zła​pał wi​szą​ce na mo​to​r ze go​g le i po​więk​szył ob​r az. Pierw​szą rze​czą, któ​r a zwró​ci​ł a uwa​g ę,
było tor​na​do…
…Coś moc​no się krę​ci jak na tę porę dnia…
…ale tro​chę po pra​wej, tuż nad sa​mym klasz​to​r em, wił się, dry​fo​wał i roz​pra​szał w słab​ną​cym
świe​tle kłąb brą​zo​we​g o dymu.
Bu​dy​nek nie wy​g lą​dał jed​nak na uszko​dzo​ny. Przy​naj​mniej żad​na z wi​docz​nych ścian.
Co oni tam wy​r a​bia​ją?
Ofi​cjal​nie - fi​zy​kę. Ko​smo​lo​g ię. Wy​so​ko​ener​g e​tycz​ne rze​czy. Ale po​dob​no tyl​ko teo​r e​tycz​nie -
o ile Brüks wie​dział, Za​kon Dwu​izbow​ców nie zaj​mo​wał się do​świad​cze​nia​mi. Ja​sne, w dzi​siej​szych
cza​sach mało kto się zaj​mo​wał. To ma​szy​ny prze​pa​try​wa​ł y nie​bo, ma​szy​ny son​do​wa​ł y prze​strze​nie
mię​dzy ato​ma​mi, ma​szy​ny sta​wia​ł y py​ta​nia i pro​jek​to​wa​ł y do​świad​cze​nia znaj​du​ją​ce na nie od​po​-
wiedź. Mię​su naj​wy​r aź​niej zo​sta​ł o tyl​ko ga​pić się we wła​sny pę​pek - sie​dzieć na pu​sty​ni i kon​tem​plo​-
wać po​da​ne przez ma​szy​ny od​po​wie​dzi. Choć więk​szość na​dal wo​la​ł a na​zy​wać to „ana​li​zą”.
Umysł zbio​r o​wy ga​da​ją​cy ję​zy​ka​mi - po​dob​no tak to Dwu​izbow​cy ro​bi​li. Mie​li w gło​wie ja​kieś
bio​lo​g icz​ne ra​dio, wspól​ne cia​ł o mo​dzelowate - elek​tro​ny po​dry​g u​ją​ce w mi​kro​tu​bu​lach, coś tam
ze splą​ta​niem kwan​to​wym. Wszyst​ko w stu pro​cen​tach or​g a​nicz​ne, żeby obejść za​kaz two​r ze​nia in​ter​-
fej​sów cia​ł o-cia​ł o. Taki ku​r ek, na żą​da​nie zle​wa​ją​cy wie​le umy​słów w je​den. Pły​nę​li wte​dy ra​zem,
krzy​cząc w eks​ta​zie, ta​r za​jąc się po pod​ł o​dze i za​wo​dząc, pod​czas gdy ako​li​ci wszyst​ko no​to​wa​li.
I tym wła​śnie spo​so​bem uda​ł o im się od nowa na​pi​sać teo​r ię Am​pli​tu​he​dro​na.
Mó​wio​no, że całe to mam​bo-dżam​bo ma ja​kieś ra​cjo​nal​ne wy​tłu​ma​cze​nie. Wzmoc​nio​na po​nad
wszel​ką mia​r ę zdol​ność le​wej pół​ku​li do roz​po​zna​wa​nia wzor​ców; ten usia​ny błę​da​mi biał​ko​wy soft,
spra​wia​ją​cy, że wi​dzi​my twa​r ze w chmu​r ach, albo gniew Boży w gra​do​bi​ciu, pod​krę​co​ny, usta​wio​ny
1
na cien​kiej li​nii mię​dzy od​kry​ciem i pa​r e​ido​lią . Mó​wio​no, że na tym ostrzu brzy​twy roi się od no​-
wych od​kryć i prze​my​śleń, wzor​ców, któ​r e tyl​ko Dwu​izbow​cy są w sta​nie od​r óż​nić od ha​lu​cy​na​cji.
Tak przy​naj​mniej gło​si​ł a ofi​cjal​na le​g en​da. Brüks miał to za zbiór pier​doł.
No, ale z No​bla​mi nie dało się dys​ku​to​wać.
Może jed​nak mie​li tam ja​kiś ak​ce​le​r a​tor czą​stek. Mu​sie​li w koń​cu ro​bić coś, co zże​r a masę ener​-
gii - kto by uży​wał prze​my​sło​we​g o ge​ne​r a​to​r a wi​r o​we​g o do za​si​la​nia AGD.
Zza ple​ców do​le​ciał go me​ta​licz​ny szczęk prze​su​wa​nych na​r zę​dzi. Brüks się ob​r ó​cił.
Ska​se​r y le​ża​ł y na zie​mi. Na sto​le nad nimi wy​pa​tro​szo​ny wąż pa​trzył na nie​g o od​wró​co​ny
do góry no​g a​mi na pły​cie, trze​po​cząc roz​wi​dlonym ję​zy​kiem.
Ner​wy, po​wie​dział so​bie Brüks.
Tru​chło za​dy​g o​ta​ł o na ple​cach, jak​by przez roz​cię​ty brzuch wia​ł o mu zim​nem. Po obu stro​nach
rany za​fa​lo​wa​ł y fał​dy tka​nek, po​wol​ną, perystal​tycz​ną falą wzdłuż cia​ł a.
Re​ak​cja gal​wa​nicz​na. Nic wię​cej.
Gło​wa węża wy​su​nę​ł a się nad brzeg misy sek​cyj​nej. Szkli​ste, niemruga​ją​ce oczy ro​zej​r za​ł y się.
Ję​zyk, czer​wo​no-czar​ny, czar​no-czer​wo​ny, po​sma​ko​wał po​wie​trza.
Wąż wy​pełzł z misy.
Ła​two mu nie przy​szło. Cały czas usi​ł o​wał prze​to​czyć się i peł​znąć na brzu​chu, ale nie miał
brzu​cha, już nie. Brzusz​ne łu​ski, któ​r y​mi by się od​py​chał, i mię​śnie pod spodem, wszyst​kie były roz​-
cię​te. Za​tem od cza​su do cza​su uda​wa​ł o mu się pół ob​r o​tu, nie wy​cho​dzi​ł o, mu​siał więc za​do​wo​lić
się peł​za​niem na grzbie​cie - oczy wy​trzesz​czo​ne, ję​zyk fa​lu​ją​cy, jama brzusz​na pu​sta.
Do​tarł na kra​wędź sto​ł u. Za​wa​hał się, spadł na zie​mię. Brüks zmiaż​dżył mu gło​wę bu​tem. Wdep​-
tał z ca​ł ej siły w ka​mie​ni​stą gle​bę, aż nie zo​sta​ł o nic poza wil​g ot​nym, lep​kim klek​sem. Resz​ta stwo​-
rze​nia wiła się, mię​śnie dy​g o​ta​ł y do ryt​mu ner​wów za​tka​nych szu​mem po​zba​wio​nym sy​g na​ł u. Ale
przy​naj​mniej nie zo​sta​ł o nic, co mo​g ło​by - chwa​ł a Bogu - czuć.
Gady ogól​nie były dość od​por​ne. Brüks nie​r az znaj​do​wał grze​chot​ni​ki na szo​sie, o go​dzi​ny
od naj​bliż​sze​g o auta, ze zmiaż​dżo​nym krę​g o​słu​pem, po​ł a​ma​ny​mi kła​mi, gło​wą roz​bi​tą na krwa​wą
mia​zgę - ale na​dal się ru​sza​ł y, na​dal peł​zły do rowu. Wo​r ek do za​tru​wa​nia miał nie po​zwo​lić na tak
dłu​g ie cier​pie​nie. Ob​r a​cał prze​ciw​ko zwie​r zę​ciu jego wła​sny me​ta​bo​lizm, po​zwa​la​jąc płu​com i na​-
czy​niom wło​so​wa​tym do​star​czyć tru​ci​znę do każ​dej ko​mór​ki każ​dej tkan​ki, spro​wa​dza​jąc szyb​ką,
bez​bo​le​sną i - na ogół - cał​ko​wi​tą śmierć, taką, że nie bu​dził się i nie pa​trzył, kur​wa, na cie​bie, i nie
pró​bo​wał uciec, go​dzi​nę po tym, jak wy​skro​ba​ł o mu się wnętrz​no​ści.
Na​tu​r al​nie, na świe​cie były te​r az zom​bia​ki. Albo na przy​kład wam​pi​r y. Ale XXI-wiecz​ni nie​umar​-
li byli wy​ł ącz​nie ludź​mi. Nie było sen​su bu​do​wać zom​bie-węża. To mu​siał być ja​kiś ko​lej​ny pro​dukt
za​nie​czysz​cze​nia - ja​kaś przy​pad​ko​wa mo​dy​fi​ka​cja ge​ne​tycz​na wy​ł ą​cza​ją​ca re​cep​to​r y ner​wów ru​-
cho​wych i pew​nie od​pa​la​ją​ca ja​kiś za​błą​ka​ny ciąg po​le​ceń mo​to​iycz​nych. Mu​siał.
Ale i tak.
Na​praw​dę miał na​dzie​ję, że tu, na pu​sty​ni, bę​dzie mu ła​twiej ra​dzić so​bie z du​cha​mi.
***
Po pierw​sze, tu​taj było ich o wie​le mniej. Po dru​g ie, ża​den nie był czło​wie​kiem. Cza​sem ubo​le​-
wał, że na​wet w po​ł o​wie tak samo nie ża​ł u​je tych ty​się​cy lu​dzi, któ​r ych za​bił.
Oczy​wi​ście, bio​lo​g ia ten po​dwój​ny stan​dard rów​nież tłu​ma​czy​ł a. Z żad​ną z ludz​kich ofiar nie
mu​siał sta​nąć twa​r zą w twarz, kie​dy umie​r a​ł a, i pa​trzeć jej w oczy. Nie było go tam. Ser​ce mia​ł o
krót​ki za​sięg. Jego świa​do​mość winy ma​la​ł a wy​kład​ni​czo z od​le​g ło​ścią; a uczyn​ki Da​nie​la Brüksa
od​dzie​la​ł o od ich kon​se​kwen​cji tyle za​wi​ł ych gra​nic, że i same wy​r zu​ty su​mie​nia sta​wa​ł y się czy​sto
teo​r e​tycz​ne. Poza tym, pra​wie nie dzia​ł ał sam - wina roz​kła​da​ł a się na cały ze​spół. A ich po​bud​ki,
przy​naj​mniej po​bud​ki, były chwa​leb​ne.
Nikt zresz​tą ich nie oskar​żył, w za​sa​dzie, nie na głos. Nie na po​cząt​ku. Nie osą​dza się bez​myśl​ne​-
go młot​ka wy​ko​r zy​sta​ne​g o, żeby roz​bić ko​muś gło​wę. Dzie​ł o Brüksa sprze​nie​wie​r zy​li inni, żąd​ni
krwi; to oni byli win​ni, nie on. Jed​nak​że owi zbrod​nia​r ze po​zo​sta​li nie​uchwyt​ni i nie​uka​r a​ni, a tak
wie​lu lu​dzi men​tal​nie po​trze​bo​wa​ł o ja​kie​g oś za​mknię​cia spra​wy. A od py​ta​nia „jak oni mo​g li”
do „jak mo​g łeś im po​zwo​lić” było dużo bli​żej, niż Brüks so​bie wy​o bra​żał.
Ale nikt ni​g ​dy mu żad​nych za​r zu​tów nie po​sta​wił. Na​wet pro​fe​su​r y go nie po​zba​wi​li. Jak się oka​-
za​ł o, pary wy​star​czy​ł o tyl​ko na to, by za​su​g e​r o​wać, że jest na kam​pu​sie nie​zbyt mile wi​dzia​ny.
Za to przy​r o​da - przy​r o​da za​wsze go mile wi​dzia​ł a. Przy​r o​da nie osą​dza​ł a, nie in​te​r e​so​wa​ł a się
złem, do​brem, winą, nie​win​no​ścią. Ob​cho​dzi​ł o ją tyl​ko, czy coś dzia​ł a, czy nie. Przyj​mo​wa​ł a wszyst​-
kich z tą samą ega​li​tar​ną obo​jęt​no​ścią. Trze​ba było po pro​stu grać zgod​nie z jej re​g u​ł a​mi i nie spo​-
dzie​wać się ła​ski, je​śli coś pój​dzie nie tak.
A za​tem Dan Brüks po​pro​sił o urlop na​uko​wy, zło​żył plan ba​dań i wy​je​chał w te​r en. Zo​sta​wił
swo​je dro​ny do po​bie​r a​nia pró​bek i sztucz​ne owa​dy, nie spa​ko​wał żad​nych au​to​no​micz​nych urzą​-
dzeń, któ​r e drwi​ł y​by z prze​sta​r za​ł ej ludz​kiej pra​cy. Parę osób z ulgą pa​trzy​ł o, jak się pa​ku​je; inni
wbi​li wzrok w nie​bo. Ich też po​że​g nał. Dro​dzy ko​le​dzy wy​ba​czą albo nie wy​ba​czą. Obcy wró​cą albo
nie wró​cą. Ale Przy​r o​da ni​g ​dy go nie od​trą​ci. A pu​styń nie bra​ko​wa​ł o na​wet w świe​cie, gdzie każ​dy
skra​wek na​tu​r al​ne​g o śro​do​wi​ska był ob​lę​żo​ną twier​dzą. Ro​sły ni​czym po​wol​ny no​wo​twór, od stu lat,
może i dłu​żej.
Da​niel Brüks po​sta​no​wił za​tem po​je​chać na go​ścin​ną pu​sty​nię i za​bi​jać wszyst​ko, co się na​wi​nie.
***
Otwo​r zył oczy i do​strzegł ła​g od​ny czer​wo​ny blask spa​ni​ko​wa​nych urzą​dzeń. Kie​dy spał, zde​chła
jed​na trze​cia sie​ci. Pięć ko​lej​nych pu​ł a​pek znik​nę​ł o na jego oczach - na​g le pa​dła sta​cja prze​kaź​ni​ko​-
wa. Chwi​lę po​tem pik​nę​ł a nie​śmia​ł o dwu​dziest​ka dwój​ka - cie​pły obiekt, wiel​ki, może i ka​li​bru czło​-
wie​ka - po czym też prze​pa​dła.
Brüks, obu​dzo​ny w jed​nej chwi​li, zaj​r zał do lo​g ów. Sieć pa​da​ł a od za​cho​du na wschód, każ​dy wę​-
zeł jak ko​lej​ne, nie​r e​g u​lar​ne, mrocz​ne stąp​nię​cie przez do​li​nę. Ko​g oś, kto idzie pro​sto po nie​g o.
Otwo​r zył sa​te​li​tar​ny wi​dok ter​micz​ny Wzdłuż pół​noc​nej gra​ni​cy wi​dać było szcząt​ki daw​nej szo​-
sy nr 380, z po​pę​ka​ne​g o as​fal​tu są​czy​ł o się wczo​r aj​sze, nie​świe​że cie​pło słoń​ca. Pół​prze​zro​czy​ste
prą​dy ter​micz​ne i mi​kro​kli​ma​tycz​ne ogni​ska cie​pła, nik​ną​ce od za​pad​nię​cia nocy, mi​g o​ta​ł y na gra​ni​-
cy wi​docz​no​ści. Poza tym nic, tyl​ko żół​ty nimb jego wła​sne​g o na​mio​tu po​środ​ku sce​ny.
Dwu​dziest​ka je​dyn​ka za​mel​do​wa​ł a na​g łe cie​pło i znik​nę​ł a.
Po​mię​dzy pu​ł ap​ka​mi tu i ów​dzie były ka​me​r y. Brüks nie​spe​cjal​nie ich uży​wał: do​stał je w pa​kie​-
cie. Jed​na sta​ł a na wzmac​nia​czu sy​g na​ł u, któ​r y przy​pad​kiem był na wprost dzie​więt​nast​ki. Pod​ł ą​czył
się do niej - Star​lAmp od​ma​lo​wał noc​ną pu​sty​nię w błę​ki​cie i bie​li, sur​r e​ali​stycz​ny, pe​ł en kon​tra​stu
księ​ży​co​wy kra​jo​braz. Brüks prze​su​nął wi​dok…
…i omal tego nie prze​g a​pił - śla​do​we​g o po​r u​sze​nia z pra​we​g o skra​ju ob​r a​zu, roz​ma​za​ne​g o
na pod​krę​co​nym ob​r a​zie. Coś po​r u​sza​ją​ce​g o się szyb​ciej, niż miał pra​wo czło​wiek. Ka​me​r a pa​dła,
za​nim dzie​więt​nast​ka w ogó​le po​czu​ł a cie​pło.
Znik​nął i wzmac​niacz. Pa​dło na​r az kil​ka​na​ście stru​mie​ni wi​deo. Brüks pra​wie nie zwró​cił na to
uwa​g i. Wpa​try​wał się w tę ostat​nią stop-klat​kę, czu​jąc, jak kur​czy mu się żo​ł ą​dek, a kisz​ki za​ma​r za​ją.
Szyb​sze niż czło​wiek. I o wie​le mniej ludz​kie. I o wie​le zim​niej​sze w środ​ku.
Czuj​ni​ki nie były oczy​wi​ście na tyle do​kład​ne, żeby za​r e​je​stro​wać tę zmia​nę. Żeby zo​ba​czyć
praw​dę na pod​sta​wie ter​mo​wi​zji, trze​ba by temu obiek​to​wi zaj​r zeć do gło​wy i po​r ząd​nie zmru​żyć
oczy, by wi​dzieć róż​ni​ce rzę​du może dzie​sią​tych stop​nia. Spoj​r zeć na hi​po​kamp - od razu wi​dać, że
ciem​ny. Po​słu​chać kory przed​czo​ł o​wej, usły​szeć, że mil​czy. Po​tem może do​strze​g ło​by się całe
to do​dat​ko​we oka​blo​wa​nie, na siłę wy​ho​do​wa​ne siat​ki neu​r o​nów łą​czą​ce śród​mó​zgo​wie z pierw​-
szorzę​do​wą korą ru​cho​wą, eks​pre​so​we dro​g i ob​cho​dzą​ce tyl​ny za​kręt ob​r ę​czy - i do​dat​ko​we splo​ty
ob​r a​sta​ją​ce ścież​ki wzro​ko​we jak no​wo​two​r y, nie​stru​dze​nie wy​pa​tru​ją​ce cha​r ak​te​r y​stycz​nych neu​r o​-
no​wych sy​g na​tur „szu​kaj i zniszcz”.
Owie​le ła​twiej za​uwa​ży​ł o​by się to w pa​śmie wi​dzial​nym - jed​no spoj​r ze​nie w oczy i już wiesz, że
stam​tąd nic nie pa​trzy. Oczy​wi​ście, gdy​byś dał mu po​dejść tak bli​sko, już byś nie żył. Nie zo​sta​wił​by
cza​su na bła​g a​nia. Na​wet by ich nie zro​zu​miał. Po pro​stu by cię za​bił, gdy​by taki miał roz​kaz, i to
sku​tecz​niej niż ja​ka​kol​wiek inna świa​do​ma isto​ta, bo nic by mu w tym nie prze​szka​dza​ł o: żad​nych
wąt​pli​wo​ści, żad​nych za​trzy​ma​nych cio​sów, żad​nej zże​r a​ją​cej tony glu​ko​zy sa​mo​świa​do​mo​ści.
Ogra​ni​czo​ny do czy​sto ga​dzie​g o umy​słu i sku​pio​ny na za​da​niu.
Zo​stał nie​ca​ł y ki​lo​metr.
Na​g le coś się Brüksowi w środ​ku roz​sz​cze​pi​ł o. Jed​na po​ł ów​ka za​kry​ł a uszy dłoń​mi i wszyst​kie​-
mu za​prze​czy​ł a - o co kur​wa cho​dzi, cze​mu ktoś miał​by, to musi być ja​kaś po​mył​ka - dru​g a na​to​-
miast przy​po​mnia​ł a so​bie ogól​no​ludz​kie upodo​ba​nie do ko​złów ofiar​nych, ty​sią​ce, któ​r e zgi​nę​ł y
dzię​ki dur​ne​mu, sta​r e​mu Brüksowi, co nie za​my​ka drzwi, oraz szan​se, że co naj​mniej jed​na z tych
ofiar zo​sta​wi​ł a po so​bie ja​kąś ro​dzi​nę z kasą po​zwa​la​ją​cą pu​ścić jego śla​dem woj​sko​we​g o zom​bia​ka.
Jak mo​g li.
Jak mo​g łeś im po​zwo​lić…
Te​r e​no​wy mo​to​cykl za​sy​czał pod nim, na​dy​ma​jąc koła. Ka​bel za​si​la​nia na mo​ment wy​trą​cił go z
rów​no​wa​g i, po czym wy​sko​czył z gniazd​ka. Rzu​cił się w prze​r wę mię​dzy drze​wa​mi, zje​chał po osy​-
pi​sku, tań​cząc na boki: ude​r zył w pod​nó​że sto​ku i na​g le pu​sty​nia za​wi​r o​wa​ł a wo​kół, śli​ska, po​zba​-
wio​na tar​cia. Omal się nie wy​wró​cił przez ten stru​mień. Usi​ł o​wał od​zy​skać ste​r o​wa​nie na krę​cą​cym
się mo​to​r ze, te ma​g icz​ne gąb​cza​ste opo​ny utrzy​ma​ł y go jed​nak w pio​nie. Pu​ścił się peł​nym ga​zem
po spę​ka​nym dnie do​li​ny.
Za​r o​śla by​li​cy cze​pia​ł y się go, gdy prze​jeż​dżał. Prze​kli​nał wła​sną śle​po​tę: dzi​siaj na​wet sza​nu​ją​-
cy się dy​plo​mant nie za​pu​ścił​by się w ta​kie miej​sce bez grze​chot​ni​ko​wych re​cep​to​r ów w oczach.
Brüks był jed​nak sta​r ym fa​ce​tem, zwy​kla​kiem, śle​pym w ciem​no​ści. Bał się na​wet za​pa​lić czo​ł ów​kę.
To​czył się więc przez noc, prze​bi​ja​jąc się przez wy​schnię​te krza​ki, pod​ska​ku​jąc na nie​wi​docz​nych
wy​stę​pach skal​nych. Za​g rze​bał jed​ną ręką w sa​kwach mo​to​r u, wy​cią​g nął go​g le, za​ł o​żył na oczy. Po​-
ja​wi​ł a się pu​sty​nia, zie​lo​na i ziar​ni​sta.
02:47 - po​wie​dzia​ł y go​g le w na​r oż​ni​ku pola wi​dze​nia. Trzy go​dzi​ny do wscho​du słoń​ca. Pró​bo​-
wał się do​bić do swo​jej sie​ci, ale je​śli na​wet coś z niej prze​trwa​ł o, było poza za​się​g iem. Cie​ka​we,
czy zom​biak już do​tarł do obo​zu. Cie​ka​we, jak nie​wie​le bra​ko​wa​ł o, żeby go zła​pał.
Już nie​waż​ne. Już mnie nie do​pad​niesz, skur​wy​sy​nu. Nie na pie​cho​tę. Choć​by i nie​umar​ł y. Mo​żesz
mnie cmok​nąć na po​że​g na​nie.
Po czym spraw​dził wskaź​nik ła​do​wa​nia i znów wszyst​ko mu opa​dło.
Za​chmu​r ze​nie. Sta​r y aku​mu​la​tor, rok po da​cie waż​no​ści. Od mie​sią​ca nie​czysz​czo​na płach​ta ła​-
du​ją​ca.
Mo​tor miał prą​du może na dzie​sięć ki​lo​me​trów. Góra pięt​na​ście.
Za​ha​mo​wał i za​wró​cił, try​ska​jąc zie​mią. Cią​g nął się za nim jego wła​sny ślad, nie do po​my​le​nia:
kre​ska po​r a​nio​nej chwi​lo​wo pu​sty​ni - po​ł a​ma​ne ro​śli​ny, roz​jeż​dżo​ne spę​ka​nia w dnie wy​schnię​te​g o
przed​wiecz​ne​g o je​zio​r a. Ucie​kał, ale ukryć się nie mógł. Je​śli zo​sta​nie w do​li​nie, będą go mo​g li wy​-
tro​pić.
A kto wła​ści​wie?
Prze​ł ą​czył się ze Star​lAm​pa na pod​czer​wień, po​więk​szył.
To.
Mała go​r ą​ca iskier​ka pod​sko​czy​ł a na da​le​kiej po​chy​ł o​ści, do​kład​nie tam, gdzie po​wi​nien być
jego obóz.
Tyl​ko bli​żej. I szyb​ko się zbli​ża​ł a. Bie​g ać to coś umia​ł o.
Brüks skie​r o​wał mo​to​cykl z po​wro​tem i wrzu​cił bieg. Mało bra​ko​wa​ł o, żeby prze​o czył dru​g ą
iskier​kę su​ną​cą przez pole wi​dze​nia, taka była sła​ba.
Trze​cią już do​strzegł wy​star​cza​ją​co wy​r aź​nie. I czwar​tą. Zbyt da​le​ko, żeby w pod​czer​wie​ni od​-
róż​nić kształt, ale wszyst​kie mia​ł y ludz​ką tem​pe​r a​tu​r ę. I wszyst​kie się zbli​ża​ł y.
Pięć, sześć, sie​dem…
Ja​sna cho​le​r a.
Szły ty​r a​lie​r ą przez do​li​nę, jak okiem się​g nąć.
Co ja ta​kie​g o zro​bi​ł em, co ja zro​bi​ł em, nie wie​dzą, że to był przy​pa​dek? Zresz​tą, Je​zus, to na​wet
nie by​ł em ja, ja ni​ko​g o nie za​bi​ł em, ja tyl​ko… nie za​mkną​ł em drzwi…
Dzie​sięć ki​lo​me​trów. I do​pad​ną go jak wy​g łod​nia​ł e wil​ki.
Mo​tor wy​r wał na​przód. Brüks wy​wo​ł ał 911 - nic. Con​Sen​sus dzia​ł ał, ale był głu​chy na jego proś​-
by. Ja​kimś spo​so​bem mógł prze​g lą​dać, ale nie wy​sy​ł ać. A prze​śla​dow​ców da​lej nie było wi​dać na sa​-
te​li​tar​nym ob​r a​zie ter​micz​nym - dla sa​te​li​tar​nych oczu był tu sam, z mi​kro​kli​ma​tem i klasz​to​r em.
Klasz​tor.
U nich bę​dzie dzia​ł ać sieć. Po​mo​g ą. A w naj​g or​szym ra​zie: Dwu​izbowcy miesz​ka​ją w za​mknię​-
tym bu​dyn​ku. Wszyst​ko jest lep​sze, niż ucie​kać na go​la​sa przez pu​sty​nię.
Kie​r o​wał się na tor​na​do. Wiło się we wzmoc​nio​nym polu wi​dze​nia jak od​le​g ły, uwią​za​ny do zie​-
mi zie​lo​ny po​twór. Jego huk niósł się po pu​sty​ni jak za​wsze, sła​by, ale wszech​o bec​ny. Brüks przez
chwi​lę sły​szał w nim coś dziw​ne​g o. W go​g lach po​ja​wił się klasz​tor, sku​lo​ny w cie​niu obok wiel​kie​-
go ge​ne​r a​to​r a. Na tle ni​skich ta​r a​so​wych pię​ter pło​nę​ł y mi​lio​ny punk​to​wych świa​te​ł ek, aż bo​le​śnie
ja​snych.
Trze​cia w nocy i wszę​dzie się pali.
Już nie taki sła​by - wir szu​miał te​r az jak oce​an, z każ​dym ob​r o​tem kół mo​to​cy​kla nie​do​strze​g al​-
nie gło​śniej. Już nie był uwią​za​ny ho​r y​zon​tu. Star​lAmp za​mie​niał go w słup ognia, dość wiel​ki, żeby
pod​trzy​mać nie​bo albo je roz​pruć. Brüks wy​cią​g nął szy​ję - jesz​cze ki​lo​metr, a wy​da​je się, że ten le​-
jek już się po​chy​la nad nim - jesz​cze se​kun​da, a się ode​r wie i wal​nie z po​wro​tem, tu​taj, tu​taj, albo,
kur​wa tu​taj, jak pa​lec ja​kie​g oś roz​ju​szo​ne​g o boga, a tam gdzie ude​r zy, ro​ze​drze świat na strzę​py.
Trzy​mał się kur​su, choć to mon​strum przed nim nie mo​g ło być prze​cież zro​bio​ne z po​wie​trza
i wil​g o​ci, no nie, nie z cze​g oś tak… mięk​kie​g o. To mu​sia​ł o być coś in​ne​g o, ja​kiś obłą​kań​czy, sta​r o​-
te​sta​men​to​wy ho​r y​zont zda​r zeń, miaż​dżą​cy pra​wa fi​zy​ki. Ła​pał świa​tło klasz​to​r u, chwy​tał je, sie​kał
na strzę​py i skrę​cał ze wszyst​kim, co mu wpa​dło w szpo​ny. Ja​kaś mała, roz​trzę​sio​na istot​ka we​wnątrz
Brüksa bła​g a​ł a go, żeby za​wró​cił, bo ona wie, że stwo​r y, któ​r e go ści​g a​ją, nie są od tego gor​sze -
obo​jęt​ne, co to za jed​ne, są tyl​ko wiel​ko​ści lu​dzi, a to, to jest czy​sty gniew Boży.
Po​tem jed​nak ten prze​r a​żo​ny gło​sik ode​zwał się jesz​cze raz, tym ra​zem z sen​sow​nym py​ta​niem:
Cze​mu to leci na peł​nym ga​zie?
Nie po​win​no tak być. Ge​ne​r a​to​r y wi​r o​we ni​g ​dy się nie za​trzy​my​wa​ł y, fakt, ale w nocy, w chłod​-
niej​szym po​wie​trzu sła​bły, roz​pra​sza​ł y się i cho​dzi​ł y na bie​g u ja​ł o​wym, póki słoń​ce nie przy​wró​ci​-
ło im peł​ni mocy. Ta​kiej wiel​ko​ści wir, na ta​kiej mocy, tak póź​no w nocy - wła​ści​wie mu​siał po​bie​-
rać pra​wie tyle samo ener​g ii, ile ge​ne​r o​wał. Z chłod​nic mu​sia​ł o mu bu​chać nie​mal stu​stop​nio​wą parą
- a Brüks był już na tyle bli​sko, żeby usły​szeć w tym wy​ciu sil​ni​ka od​r zu​to​we​g o coś jesz​cze, ci​chut​-
kie kon​tra​punk​to​we po​skrzy​py​wa​nie, jak​by wiel​kich me​ta​lo​wych ło​pat wy​g i​na​ją​cych się poza zna​-
mio​no​wą to​le​r an​cję…
Świa​tła klasz​to​r u zga​sły.
Chwi​lę trwa​ł o, za​nim go​g le pod​krę​ci​ł y czu​ł ość, ale dzię​ki tej chwi​li czy​stej, olśnie​wa​ją​cej ciem​-
no​ści Da​niel Brüks wresz​cie doj​r zał, ja​kim jest dur​niem. Po raz pierw​szy do​strzegł punk​to​we świa​-
teł​ka tak​że przed sobą, zbli​ża​ją​ce się rów​nież ze wscho​du. Do​strzegł siły po​tęż​ne na tyle, by hac​ko​-
wać sa​te​li​ty ob​ser​wa​cyj​ne na geo​sta​cjo​nar​ce, ale ja​kimś spo​so​bem nie​zdol​ne, by zro​bić to samo
z sie​cią jego wie​ko​wych Te​lo​nic​sów. Zo​ba​czył woj​sko​wy au​to​mat, bez​li​to​sny jak re​kin i szyb​ki jak
nad​prze​wod​nik, zdra​dza​ją​cy swo​ją obec​ność z wie​lu ki​lo​me​trów, choć mógł​by z ła​two​ścią unik​nąć
jego pu​ł a​pek i za​bić go we śnie.
Zo​ba​czył sa​me​g o sie​bie z wy​so​ka, plą​czą​ce​g o się po cu​dzej plan​szy do gry. Zła​pa​ne​g o w sieć,
któ​r a za​ci​snę​ł a się wo​kół nie​g o, ale nie na nim.
Oni nie mie​li po​ję​cia, że ja tu je​stem. Ata​ku​ją Dwu​izbow​ców.
Za​ha​mo​wał. Klasz​tor ma​ja​czył pięć​dzie​siąt me​trów przed nim, ni​ski i czar​ny na tle gwiazd.
Wszyst​kie okna gwał​tow​nie po​wy​bi​ja​ne, wszyst​kie wej​ścia na​g le ciem​ne; gó​r o​wał nad kra​jo​bra​zem,
jak​by się z nie​g o wy​ł o​nił, jak wy​pię​trze​nie głę​bo​kich skal​nych warstw nad po​wierzch​nię świa​ta. Tor​-
na​do ciem​nia​ł o za nim jak wi​r u​ją​ce pęk​nię​cie w cza​so​prze​strze​ni, le​d​wie sto me​trów da​lej. Świat wy​-
peł​niał od​g łos jego fu​r ii.
W ciem​no​ści ze wszyst​kich stron zbli​ża​ł y się świecz​ki.
03:13, przy​po​mnia​ł y mu go​g le. Nie​ca​ł ą go​dzi​nę temu jesz​cze spał. To sta​now​czo za krót​ko, żeby
po​g o​dzić się z wła​sną śmier​cią.
JE​STEŚ W NIE​BEZ​PIE​CZEŃ​STWIE, pod​po​wie​dzia​ł y uprzej​mie go​g le.
Brüks za​mru​g ał. Czer​wo​ne li​ter​ki nie znik​nę​ł y, wi​dział je ką​tem oka tam, gdzie po​wi​nien być ze​-
gar.
WCHODŹ NO. JEST OTWAR​T E.
Spoj​r zał przez ten wiersz po​le​ceń, prze​su​nął wzro​kiem po po​ciem​nia​ł ych fa​sa​dach klasz​to​r u. O,
tu, na par​te​r ze, tuż na lewo od sze​r o​kich scho​dów ozda​bia​ją​cych głów​ne wej​ście. Szcze​li​na, le​d​wo
miesz​czą​ca czło​wie​ka. Pło​nę​ł o w niej coś o tem​pe​r a​tu​r ze cia​ł a. Mia​ł o ręce i nogi. Za​ma​cha​ł o.
NO RUSZ DUPĘ BRÜKS TY EGO​CEN​T RYCZ​NY KRE​T Y​NIE ZA​MY​KAM WEJ​ŚCIE ZA:
155…
145…
13…
Brüks ru​szył dupę ego​cen​trycz​ne​g o kre​ty​na.
Oni wiatr sie​ją, zbie​rać będą bu​rzę.
2
Księ​g a Oze​asza, 8, 7

Mrok w środ​ku był ja​snym cha​o sem.
Ludz​kie sy​g na​tu​r y ciepl​ne mi​g o​ta​ł y Brüksowi w go​g lach, fa​lu​jąc pseudo​ko​lo​r a​mi w go​r ącz​ko​-
wym ru​chu. Po​zo​sta​wia​ne przez nie cie​pło ma​lo​wa​ł o oto​cze​nie słab​szy​mi fa​la​mi czer​wie​ni i żół​cie​-
ni: chro​po​wa​te ścia​ny, pła​ski, wy​ł ą​czo​ny pa​nel oświe​tle​nio​wy w miej​scu su​fi​tu oraz pod​ł o​g a, któ​r a
nie​o cze​ki​wa​nie ugi​na​ł a się pod no​g a​mi, jak ja​kaś bez​boż​na hy​bry​da gumy i cia​ł a. Gdzieś, w nie​o kre​-
ślo​nej od​le​g ło​ści, coś ją​ka​ł o się i za​wo​dzi​ł o, tu jed​nak, w ko​r y​ta​r zu, ludz​kie tę​cze po​r u​sza​ł y się
w mil​czą​cym po​śpie​chu. Ko​bie​ta, któ​r a go za​wo​ł a​ł a do środ​ka - drob​ny, wi​ją​cy się ślad ciepl​ny,
co naj​wy​żej 160 cen​ty​me​trów wy​so​ko​ści - chwy​ci​ł a go za rękę i po​cią​g nę​ł a da​lej.
-Je​stem Lian​na. Trzy​maj się mnie.
Po​szedł za nią, prze​ł ą​cza​jąc go​g le na Star​lAm​pa. Znik​nę​ł y ciepl​ne śla​dy, w pu​st​ce za​czę​ł y się po​-
ru​szać ostre zie​lon​ka​we gwiaz​dy, za​wsze pa​r a​mi, po​dwój​ne ukła​dy gwiezd​ne, pod​ska​ku​ją​ce i mru​g a​-
ją​ce po​śród mro​ku. W gło​wie za​pa​li​ł o się sło​wo „lu​cy​fe​r y​na”. Fo​to​fo​r y w siat​ków​kach.
Ci lu​dzie mie​li oczy, ro​bią​ce też za la​tar​ki. Brüks miał kie​dyś magi​strant​kę z po​dob​ny​mi ulep​sze​-
nia​mi. Seks był… nie​po​ko​ją​cy, przy​naj​mniej po ciem​ku.
Prze​wod​nicz​ka pro​wa​dzi​ł a go mię​dzy gwiaz​da​mi. Da​le​kie za​wo​dze​nie uno​si​ł o się i opa​da​ł o, raz
ci​szej, raz gło​śniej, nie​zu​peł​nie sło​wa, ale przy​naj​mniej sy​la​by. Mla​ski, okrzy​ki, dwu​g ło​ski w ciem​-
no​ści. Tuż przed nim po​ja​wi​ł y się świe​cą​ce oczy, ema​nu​ją​ce zim​nym nie​bie​skim świa​tłem. Wzmoc​-
nio​ne fo​to​ny od​ma​lo​wa​ł y twarz peł​ną bruzd i ostrych ką​tów. Brüks usi​ł o​wał ją omi​nąć, ale twarz za​-
stą​pi​ł a mu dro​g ę, pło​nąc oczy​ma z tak wście​kłą in​ten​syw​no​ścią, że go​g le mu​sia​ł y przy​krę​cić
wzmac​niacz pra​wie do zera.
-Dże​lan- za​skrze​cza​ł a. -Tho​fe tes​sro​dia.
Brüks usi​ł o​wał się cof​nąć. Zde​r zył się z in​ny​mi ludź​mi, od​bił od nich.
-Ep​frof!- wy​krzyk​nę​ł a twarz, a cia​ł o pod spodem ustą​pi​ł o z dro​g i.
Lian​na pchnę​ł a go bo​kiem na ścia​nę.
-Nie ru​szaj się! - I pa​dła na pod​ł o​g ę.
Brüks pstryk​nął z po​wro​tem na ter​mo​wi​zję. Wró​ci​ł y tę​cze. Na​past​nik le​żał na ple​cach, ja​sny
w ter​mo​wi​zji jak sło​necz​na pro​tu​be​r an​cja, i beł​ko​tał nie​zro​zu​mia​le. Pal​ce trze​po​ta​ł y, jak na nie​wi​-
dzial​nej kla​wia​tu​r ze, lewa noga wy​stu​ki​wa​ł a ner​wo​wy rytm na ela​stycz​nej pod​ł o​dze. Lian​na trzy​ma​ł a
jego gło​wę na ko​la​nach i mó​wi​ł a doń tym sa​mym nie​zro​zu​mia​ł ym ję​zy​kiem.
Nie​usta​ją​cy ryk ge​ne​r a​to​r a wi​r o​we​g o w tle zmie​nił ton na de​li​kat​nie wyż​szy. Ka​mień za ple​ca​mi
Brüksa za​drżał.
W ko​r y​ta​r zu po​ja​wi​ł a się ko​lej​na ja​sna, go​r ą​ca po​stać, pły​ną​ca pod prąd. Już po chwi​li do​tar​ł a
do nich; prze​wod​nicz​ka Brüksa prze​ka​za​ł a jej swo​je​g o pod​o piecz​ne​g o i w se​kun​dę ze​r wa​ł a się
na nogi.
-Idzie​my.
-A co to…
-Nie tu​taj.
Bocz​ne drzwi. Scho​dy po​kry​te tą samą gu​mo​wą po​wło​ką, za​mie​nia​ją​cą kro​ki w de​li​kat​ne po​-
skrzy​py​wa​nie. Wiły się przez co​r az zim​niej​szą ska​ł ę, ciem​nie​ją​cą w go​g lach z każ​dym kro​kiem;
przed nim jed​nak cały czas lśni​ł o, jak la​tar​nia mor​ska, to drob​ne cia​ł o. Na​g le świat znów za​milkł -
sły​chać było tyl​ko ich kro​ki i da​le​kie, in​fra​dź​wię​ko​we nie​mal, dud​nie​nie tor​na​da.
-Co tu się wy​r a​bia? - za​py​tał Brüks.
-Uwa​g a, ob​ja​śniam. - Lian​na obej​r za​ł a się za sie​bie, oczy jak ja​skra​we kule, usta jak kar​ma​zy​no​-
wa, bu​cha​ją​ca ża​r em szcze​li​na. - Nie za​wsze da się kon​tro​lo​wać, kie​dy przyj​dzie eks​ta​za, a w któ​r ym
węź​le, to już w ogó​le. Nie jest to za bar​dzo do​g od​ny mo​ment, ale nie chce​my prze​g a​pić mą​dro​ści,
któ​r e się leją, wiesz? Może to będą na przy​kład po​dró​że w cza​sie? Albo le​kar​stwo na go​le​ma?
-Czy​li ty ro​zu​mia​ł aś, co on mó​wił.
-Mniej wię​cej. Tym się zaj​mu​ję, gdy aku​r at nie spro​wa​dzam z pu​sty​ni za​g u​bio​nych owie​czek.
-Je​steś syn​te​tycz​ką? - Po​tocz​nie mó​wi​ł o się „żar​g o​nau​ta”. Tłu​macz, nic wię​cej, zno​szą​cy z góry
ezo​te​r ycz​ne, za​pi​sa​ne przez nad​lu​dzi ta​bli​ce, za​peł​nio​ne ru​na​mi na tyle pro​sty​mi, że nędz​ne zwy​kla​ki
mo​g ły z nich co nie​co zro​zu​mieć.
Rho​na, kie​dy jesz​cze była na tym świe​cie, na​zy​wa​ł a ich „ssa​ka​mi mojże​szo​wy​mi”.
Lian​na po​krę​ci​ł a gło​wą.
-Nie​zu​peł​nie. Ra​czej… ty je​steś bio​lo​g iem, praw​da? Syn​te​ty​cy to by​ł y​by szczu​r y. A ja bar​dziej
ko​ala.
-Wy​spe​cja​li​zo​wa​na. -Brüks kiw​nął gło​wą. - Węż​sza ni​sza.
-Do​kład​nie.
Na ter​mo​wi​zji wy​kwi​tła ła​g od​na po​ma​r ań​czo​wa pla​ma: cie​pło, gdzieś w dole.
-A o mnie wiesz, bo…
-My tu ro​bi​my w ści​słej czo​ł ów​ce wi​r o​lo​g ii te​istycz​nej, my​ślisz, że nie umie​my zaj​r zeć do pu​-
blicz​nej bazy?
-Tak tyl​ko po​my​śla​ł em, że gdy ata​ku​ją was zom​bia​ki, to ma​cie inne rze​czy do ro​bo​ty.
-Ale mamy oko​li​cę na oku, pa​nie dok​to​r ze.
-No tak, ale co…
Za​trzy​ma​ł a się. Brüks omal na nią nie wpadł. Do​tar​ł o do nie​g o, że skoń​czy​ł y się scho​dy. Zza
rogu wy​le​wa​ł o się ja​sne świa​tło. Lian​na od​wró​ci​ł a się i stuk​nę​ł a w jego go​g le.
-Mo​żesz już zdjąć.
Zsu​nął je na czo​ł o. Świat wró​cił do męt​nych błę​ki​tów i sza​r o​ści. Chro​po​wa​ty ka​mień po le​wej
roz​bi​jał ła​g od​ne świa​tło na strzęp​ki - po pra​wej był zaś gład​ki sza​r y me​tal.
Lian​na już była za jego ple​ca​mi i szła na górę.
-Mu​szę le​cieć. Stąd so​bie po​pa​trzysz.
-Ale…
-Tyl​ko ni​cze​g o nie do​ty​kaj! - za​wo​ł a​ł a i znik​nę​ł a.
Wszedł za róg. Su​fi​to​we pa​ne​le tak samo mar​twe i ciem​ne jak wszę​dzie. Po​kój - czy ra​czej klit​ka
- był oświe​tlo​ny wy​ł ącz​nie pa​sem in​te​li​g ent​nej farby, po​kry​wa​ją​cej prze​ciw​le​g łą ścia​nę od wy​so​ko​-
ści pasa po strop. Wy​świe​tla​ł a pstro​ka​ty ko​laż ekra​nów tak​tycz​nych, nie​któ​r e wiel​ko​ści dło​ni, inne
sze​r o​ko​ści dwóch me​trów. Cza​sem przed​sta​wia​ł y ziar​ni​ste zie​lo​ne mo​zai​ki, a cza​sem ostry jak brzy​-
twa ob​r az w wy​so​kiej roz​dziel​czo​ści.
Przed wy​świe​tla​cza​mi cho​dził tam i z po​wro​tem fa​cet w luź​nym be​żo​wym kom​bi​ne​zo​nie. Od fu​-
trza​nych bam​bo​szy (bam​bo​szy?) po szpa​ko​wa​te​g o jeża mie​r zył co naj​mniej dwa me​try. Rzu​cił
okiem, gdy Brüks pod​cho​dził, burk​nął „Jawn… nie” i z po​wro​tem po​g rą​żył się w na​tło​ku in​for​ma​-
cji.
Su​per.
Lian​na Ko​ala po​wie​dzia​ł a jed​nak, że może pa​trzeć. Pod​szedł bli​żej i spró​bo​wał coś zro​zu​mieć
z tego cha​o su.
Gór​ny lewy róg - ob​r az sa​te​li​tar​ny, ostry, aż bo​la​ł y oczy. Klasz​tor w sa​mym środ​ku, jak dzie​siąt​-
ka na tar​czy, roz​pa​lo​ny zdra​dziec​ką emi​sją ciepl​ną. Był to jed​nak je​dy​ny cie​pły punkt w ca​ł ym oknie
- oko or​bi​tal​ne, przez któ​r e spo​g lą​da​li, zo​sta​ł o pre​cy​zyj​nie ośle​pio​ne, by nie do​strze​g a​ł o pod​cho​-
dzą​cych w ciem​no​ści in​nych źró​deł cie​pła. Brüks już wy​cią​g ał rękę z pal​ca​mi zło​żo​ny​mi, żeby po​-
więk​szyć ob​r az; jed​no wark​nię​cie i łyp​nię​cie mni​cha w bam​bo​szach i zre​zy​g no​wał.
Tyle jest wart ten mo​ni​to​r ing sa​te​li​tar​ny. Klasz​tor miał jed​nak wła​sne ka​me​r y, są​dząc po mie​sza​-
ni​nie ob​r a​zów pu​sty​ni w Star​lAm​pie lub termo​wi​zji. Ma​lo​wa​ł y kra​jo​braz w pa​le​tach ze wszyst​kich
pasm wi​dzial​ne​g o wid​ma, od chłod​nych błę​ki​tów po ru​bin ostry jak la​ser, w ko​lo​r y​sty​ce tak cha​-
otycz​nej, że Brüks mimo woli za​sta​na​wiał się, czy to na​praw​dę funk​cjo​nal​ne, czy może od​zwier​cie​-
dla ja​kąś po​r ą​ba​ną dwu​izbo​wą es​te​ty​kę. W każ​dym z tych okien pło​nę​ł y świecz​ki. Wszyst​kie wy​g lą​-
da​ł y tak samo.
Czte​r y km stąd, i zbli​ża​ł y się szyb​ko.
Coś za​iskrzy​ł o na jed​nym z ekra​nów, ma​leń​ki par​he​lion w mro​ku nocy. Ob​r az na mo​ment roz​-
błysł, ekran roz​ma​zał ko​lo​r o​wy elek​tro​nicz​ny śnieg. Krót​ko​trwa​ł a, ja​skra​wa nowa. A po​tem ciem​na
dziu​r a w ścia​nie z bły​ska​ją​cym po​środ​ku na​pi​sem BRAK SY​GNA​Ł U.
Pal​ce mni​cha prze​bie​g ły po far​bie, wy​wo​ł u​jąc kla​wia​tu​r y, po​więk​sza​jąc ob​r a​zy. Wy​kwi​ta​ł y nowe
okna, prze​su​wał się w nich kra​jo​braz, zni​kał po ko​lei. Trzy z tych ob​r a​zów za​iskrzy​ł y i pa​dły, za​nim
Dwu​izbo​wiec zdą​żył mi​ł o​sier​nie je za​mknąć.
Li​kwi​du​ją na​sze ka​me​r y, uświa​do​mił so​bie Brüks, gdzieś z tyłu gło​wy jed​no​cze​śnie za​sta​na​wia​-
jąc się, od kie​dy to za​czął okre​ślać się z tymi eks​ta​tycz​ny​mi de​wian​ta​mi sło​wem „my”.
Zo​sta​ł o nie​ca​ł e trzy i pół ki​lo​me​tra.
Na ścia​nie roz​kwitł nowy ze​staw okien. Bar​dziej ziar​ni​ste ob​r a​zy, wy​pra​ne z na​sy​ce​nia, nie​mal
mo​no​chro​ma​tycz​ne. Tak​że prze​g lą​da​ł y wa​ha​dło​wo pu​sty​nię, ale mia​ł y w so​bie coś zna​jo​me​g o, coś
ta​kie​g o…
To moja sieć, do​tar​ł o do Brüksa. Moje ka​me​r y. Wy​cho​dzi, że zom​biaki parę z nich zo​sta​wi​ł y…
Brat Bam​bosz pod​piął się do co naj​mniej sze​ściu z nich, prze​le​ciał przez wszyst​kie po ko​lei, po​-
więk​sza​jąc ob​r az. Brüks nie był prze​ko​na​ny, czy się na coś przy​da​dzą - pu​deł​ko​wa ta​nio​cha, pre​zen​ty
dla nie​do​fi​nanso​wa​nych na​ukow​ców, żeby na​mó​wi​li uczel​nię na pa​kie​ty. Mia​ł y wszyst​kie ty​po​we
wzmoc​nie​nia ob​r a​zu, ale z za​się​g iem sza​ł u nie było.
Wy​g lą​da​ł o jed​nak na to, że Bam​bo​szo​wi wy​star​cza​ją. W dru​g im oknie od le​wej źró​dło cie​pła
prze​wę​dro​wa​ł o o ja​kieś sto me​trów z lewa na pra​wo. Ka​me​r a za​czę​ł a au​to​ma​tycz​nie śle​dzić cel,
a Bam​bosz po​więk​szył ob​r az.
Ko​lej​ne klasz​tor​ne oko roz​bły​sło i pa​dło, od​czyt z wbu​do​wa​ne​g o dal​mie​r za zgasł chwi​lę póź​-
niej: 3,2 km.
Pra​wie dzie​więć me​trów na se​kun​dę. Na pie​cho​tę…
-A co bę​dzie, jak one tu doj​dą? - za​py​tał.
Bam​bosz wy​g lą​dał na bar​dziej za​in​te​r e​so​wa​ne​g o da​le​kim śla​dem ter​micz​nym na wy​świe​tla​czu
nu​mer trzy - mały po​jazd, mo​to​cykl te​r e​no​wy, kon​struk​cja po​dob​na do…
Ej, za​r az…
-To mój mo​tor - mruk​nął Brüks, marsz​cząc czo​ł o. - To je​stem… ja…
Bam​bosz rzu​cił na nie​g o okiem, po​krę​cił gło​wą.
-Huba S.
-Nie no, po​słu​chaj… - Ob​r az był da​le​ki od ide​al​ne​g o, a al​g o​r yt​mów sta​bi​li​za​cji ob​r a​zu nikt fir​-
mie Te​lo​nics nie za​zdro​ścił. Ale ten, kto sie​dział na mo​to​r ze, miał wąsy Brüksa, jego kan​cia​ste rysy
i tę samą ka​mi​zel​kę z mnó​stwem kie​sze​ni, któ​r a była daw​no nie​mod​na, kie​dy dwa​dzie​ścia lat temu
do​sta​wał to cho​ler​stwo w spad​ku.
-Ktoś tu was hac​ku​je - upie​r ał się Brüks. - To musi być na​g ra​nie. Ktoś chy​ba… Ktoś mnie na​g rał?
No zresz​tą po​patrz tyl​ko!
Pa​dły ko​lej​ne dwie ka​me​r y. Sie​dem w su​mie. Bam​bo​szo​wi nie chcia​ł o się na​wet za​my​kać ob​r a​-
zów, żeby zro​bić miej​sce. Jego wzrok przy​ku​ł o coś in​ne​g o. Stuk​nął pal​ca​mi w brzeg okna, przy​po​-
mi​na​ją​ce​g o zwy​kły wi​dok na pu​styn​ne nie​bo. Gwiaz​dy roz​sia​ne po ekra​nie po​ł y​ski​wa​ł y jak cu​kier
na ak​sa​mi​cie. Brüks chciał​by za​to​pić się w tym nie​bie, za​tra​cić się w su​r o​wym pięk​nie nocy po​zba​-
wio​nej na​kła​dek tak​tycz​nych czy po​la​r y​zu​ją​cych wzmoc​nień.
Ale i tu​taj mnich zna​lazł coś, żeby ze​psuć tę przy​jem​ność: coś krót​ko mi​g nę​ł o, ciem​no​czer​wo​ny
ob​ł ok przez oka​mgnie​nie wy​peł​nił owal​ny krąg wśród gwiazd. Ekran de​li​kat​nie pik​nął, mi​ni​mal​nie
się wy​o strzył - i za​r az gwiaz​dy po​wró​ci​ł y, nie​ska​zi​tel​ne i dzie​wi​cze.
Je​śli nie li​czyć wiel​kiej dziu​r y w nie​bie nad za​chod​nim pa​smem skal​nym, wiel​kie​g o, ciem​ne​g o
owa​lu po​zba​wio​ne​g o gwiazd.
Coś peł​zło ku nim po nie​bie, po dro​dze zże​r a​jąc gwiaz​dy. Było zim​ne jak stra​tos​fe​r a - a przy​naj​-
mniej nie po​ka​zy​wa​ł o się na żad​nym z ekra​nów ter​mo​wi​zyj​nych. I ogrom​ne - wiel​kość ką​to​wa
co naj​mniej dwa​dzie​ścia stop​ni, choć było jesz​cze…
Nie po​ka​zu​je się na dal​mie​r zu. Ani w ter​mo​wi​zji. Gdy​by Bam​bosz nie zro​bił tego ma​g icz​ne​g o
nu​me​r u z ja​kimś mi​kro​so​czew​ko​wa​niem, nie zdra​dzi​ł o​by się na​wet tym za​ćmie​niem przed​wiecz​nych
gwiazd.
Cho​le​r a, uświa​do​mił so​bie Brüks. Ewi​dent​nie złą stro​nę so​bie wy​bra​ł em.
2300 me​trów. Za pięć mi​nut zom​bia​ki za​pu​ka​ją do drzwi.
-Ka​r u​ze​la - szep​nął Bam​bosz. Miał w gło​sie coś ta​kie​g o, że Brüks mu​siał mu się przyj​r zeć.
Mnich się uśmie​chał. Ale nie pa​trzył na za​ma​sko​wa​ne​g o mo​lo​cha ma​sze​r u​ją​ce​g o przez Pas Orio​-
na. Wbił wzrok w na​ziem​ny ob​r az ge​ne​r a​to​r a wi​r o​we​g o. Nie miał dźwię​ku - tor​na​do krę​ci​ł o się bez​-
gło​śnie na nok​to​wi​zyj​nym ekra​nie, spę​ta​ny zie​lo​ny po​twór roz​pru​wa​ją​cy prze​strzeń po​wietrz​ną.
Brüks i tak je sły​szał - ry​cza​ł o mu w pa​mię​ci, zgi​na​jąc ka​na​ł y i ło​pat​ki kon​struk​cji, któ​r a je zro​dzi​ł a,
trzę​sąc ca​ł ym skal​nym pod​ł o​żem. Czuł je po​de​szwa​mi stóp. Na​g le brat Bam​bosz otwo​r zył całe nowe
okno, pa​nel, któ​r y nie za​wie​r ał wi​do​ków tak​tycz​nych z ka​mer, lecz od​czy​ty z ma​szy​no​wych czuj​ni​-
ków: prze​pły​wy la​mi​nar​ne, wska​za​nia wil​g ot​no​ści, po​mia​r y mo​men​tu ob​r o​to​we​g o, pręd​ko​ści i prze​-
pły​wu, uło​żo​ne wzdłuż pię​ciu​set me​trów wy​so​ko​ści. Świe​tli​sty krą​żek z li​nii, nie​co z boku, pod​pi​sa​-
ny VEC/PRI​ME, wy​świe​tlił do​o ko​ł a ty​siąc iko​nek; ko​lej​na set​ka opi​sy​wa​ł a szpry​chy i spi​r a​le w jego
wnę​trzu. Ele​men​ty grzej​ne. Wy​mien​ni​ki prze​ciw​prą​do​we. Kon​so​le​ta sa​me​g o sza​ta​na. Bam​bosz kiw​-
nął gło​wą, jak​by do sie​bie.
-Po​patrz.
Iko​ny i od​czy​ty za​czę​ł y się prze​su​wać. Nie zmie​ni​ł y się ja​koś dra​ma​tycz​nie, nie wcho​dzi​ł y w sta​-
ny alar​mo​we i czer​wo​ne stre​fy. Mi​ni​mal​na zmia​na pręd​ko​ści wtry​sku po jed​nej stro​nie koła; ła​g od​ne
szturch​nię​cie pa​r a​me​trów kon​wek​cji i skra​pla​nia po dru​g iej.
Zie​lo​ny po​twór w swo​im okien​ku uniósł je​den pa​lec u sto​py.
Ja​sna cho​le​r a. Chcą to uwol​nić…
Fala od​czy​tów za​bar​wi​ł a się na żół​to. Po​środ​ku tego na​g łe​g o sło​necz​ne​g o roz​bły​sku kil​ka​na​ście
za​bar​wi​ł o się na po​ma​r ań​czo​wo. Parę na czer​wo​no.
Tor​na​do nie​ubła​g a​nie, le​ni​wie, ma​je​sta​tycz​nie unio​sło się z zie​mi i po​ma​sze​r o​wa​ł o w pu​sty​nię.
***
Rzu​ci​ł o się na dwa z zom​bia​ków. Brüks wszyst​ko wi​dział w okien​ku śle​dzą​cym dro​g ę wiru przez
te​r en - wi​dział, jak cele roz​pra​sza​ją się i la​wi​r u​ją wie​lo​krot​nie szyb​ciej, niż po​zwa​la​ją ludz​kie nogi.
Po​szły zyg​za​kiem, pi​ja​nym sprin​tem nie​umar​ł ych olim​pij​czy​ków.
Rów​nie do​brze mo​g ły​by stać jak wry​te. Tor​na​do we​ssa​ł o nie​waż​ne smuż​ki cie​pła w nie​bo tak
szyb​ko, że nie zo​stał na​wet ża​den po​wi​dok. Za​wa​ha​ł o się na parę se​kund i zry​ł o zie​mię ni​czym trą​ba
ol​brzy​mie​g o sło​nia. Po​ł knę​ł o gle​bę, żwir, gła​zy wiel​ko​ści aut. I po​szło wy​r yć swo​je ini​cja​ł y na pu​-
sty​ni.
A w jego bu​dzie, w miej​scu, z któ​r e​g o się wy​r wa​ł o, od nowa skra​pla​ł y się wi​r o​we smu​g i wil​g o​ci.
Wir wy​szedł już poza stre​fę zom​bia​ków i za​czął skrę​cać na pół​noc​ny za​chód. Pod​sko​czył po raz
ko​lej​ny, uno​sząc w po​wie​trze wiel​ką nisz​czy​ciel​ską sto​pę; z nie​ba za nim spa​da​ł y cząst​ki zmie​lo​nej
na pro​szek pu​sty​ni. Ja​kiś od​le​g ły, zdy​stan​so​wa​ny pod​pro​g ram w gło​wie Brüksa - ja​kiś splot lo​g icz​ny
od​por​ny na po​dziw, strach i onie​śmie​le​nie - po​da​wał w wąt​pli​wość opła​cal​ność rzu​ca​nia ca​ł e​g o sys​-
te​mu po​g o​do​we​g o na dwóch par​szy​wych pie​szych żoł​nie​r zy oraz zni​ko​me praw​do​po​do​bień​stwo tra​-
fie​nia w co​kol​wiek przy tak od​kle​jo​nej tra​jek​to​r ii. Po chwi​li jed​nak umilkł i wię​cej się nie ode​zwał.
Trą​ba po​wietrz​na nie od​da​la​ł a się byle gdzie. Szła pro​sto na da​le​ką po​stać na mo​to​cy​klu te​r e​no​-
wym.
Szła pro​sto na nie​g o.
To nie​moż​li​we, po​my​ślał Brüks. Nie da się kie​r o​wać tor​na​dem, nikt nie po​tra​fi. Da się co naj​wy​-
żej je wy​pu​ścić i ucie​kać z dro​g i. To nie ma pra​wa się dziać. To się nie dzie​je.
Mnie tam nie ma…
Ktoś jed​nak był i wie​dział, że się na nie​g o po​lu​je. Wszyst​ko wy​śpie​wa​ł y wła​sne, zhac​ko​wa​ne ka​-
me​r y Brüksa - mo​to​cykl po​r zu​cił pro​sty tor jaz​dy na rzecz sza​leń​czych uni​ków, ta​kich, że jeź​dziec-
zwy​klak na​tych​miast prze​le​ciał​by przez kie​r ow​ni​cę. Prze​chy​lał się w po​śli​zgach, wzbi​jał fon​tan​ny
zie​mi, lśnią​ce sza​fi​r o​wo we wzmoc​nio​nym świe​tle gwiazd. Wir przy​su​wał się i przy​su​wał. Wy​wi​ja​li
po pu​sty​ni jak part​ne​r zy w ja​kimś sza​leń​czym i nie​bez​piecz​nym tań​cu, peł​nym pi​r u​etów, ara​be​sek
i nie​moż​li​wych zwro​tów w miej​scu. Ani przez mo​ment w jed​nym ryt​mie. Żad​ne nie da​wa​ł o się pro​-
wa​dzić dru​g ie​mu. A mimo to wy​da​wa​ł o się, że ja​kaś nie​wi​dzial​na, nie​r o​ze​r wal​na nić ich łą​czy i nie​-
ubła​g a​nie przy​cią​g a do sie​bie. Brüks pa​trzył, za​hip​no​ty​zo​wa​ny per​spek​ty​wą wła​sne​g o wnie​bo​wstą​-
pie​nia - mo​to​cykl już or​bi​to​wał uwię​zio​ny wo​kół swo​jej mon​stru​al​nej ne​me​zis. Przez chwi​lę wy​da​-
wa​ł o mu się, że się wy​r wie - czy to tyl​ko wy​o braź​nia, czy wir fak​tycz​nie jest już cień​szy niż przed​-
tem? - za​r az po​tem jed​nak jego so​bo​wtór stra​cił rów​no​wa​g ę i po​to​czył się ku za​g ła​dzie.
I do​kład​nie wte​dy się od​mie​nił.
Brüks wła​ści​wie nie wie​dział, o co cho​dzi. To sta​ł o​by się za szyb​ko na​wet gdy​by wi​do​ku nie za​-
kłó​ca​ł y wi​r u​ją​ce pa​cy​ny zie​mi i ziar​no wzmac​nia​nych fo​to​nów. Ale wy​g lą​da​ł o to tak, jak​by ob​r az
Da​nie​la Brüksa i jego wier​ne​g o wierz​chow​ca na​g le się roz​dwo​ił, jak​by coś w środ​ku chcia​ł o zrzu​cić
jego skó​r ę i się wy​do​stać, po​zo​sta​wia​jąc wy​lin​kę do po​żar​cia pod​nieb​ne​mu po​two​r o​wi. Wir wszedł
na to miej​sce, la​wi​na ka​mie​ni i pyłu prze​sła​nia​ją​ca wszel​kie szcze​g ó​ł y. Już wy​r aź​nie słabł, ale wciąż
miał dość siły, by łyk​nąć ofia​r ę w ca​ł o​ści.
I dość pary w zę​bach, by zmie​lić ją na pył.
Zom​bia​ki zła​ma​ł y szyk.
Od​wrót to nie był. Nie wy​g lą​dał na​wet na sko​o r​dy​no​wa​ną ope​r a​cję. Świecz​ki po pro​stu prze​sta​ł y
po​su​wać się na​przód i za​mi​g o​ta​ł y w swo​ich okien​kach, od​da​lo​ne o dzie​więć​set me​trów. Za​czę​ł y się
po​r u​szać bez​ł ad​ny​mi ru​cha​mi Brow​na. Da​le​ko za nimi na​je​dzo​ne tor​na​do su​nę​ł o na pół​noc, jak roz​-
pra​sza​ją​cy się, za​ni​ka​ją​cy cien​ki sznu​r ek.
-Dy​mim. - Bam​bosz kiw​nął gło​wą. - Huba S.
Nowo na​r o​dzo​ny wir na swo​im sta​no​wi​sku szarp​nął się w oko​wach, mniej​szy niż po​przed​nik, ale
jak​by bar​dziej gniew​ny. Na GŁ. WEKT. za​pa​li​ł y się żół​te ikon​ki, jak sza​le​ją​cy po​żar ste​pu. Nad ich
gło​wa​mi coś po​że​r a​ł o Bliź​nię​ta, za​czy​na​jąc od nóg.
Na ścia​nie otwo​r zy​ł o się ko​lej​ne okien​ko, z po​to​kiem szma​r ag​do​wych zna​ków al​fa​nu​me​r ycz​-
nych. Bam​bosz za​mru​g ał i zmarsz​czył brwi, jak​by nie spo​dzie​wał się tej zja​wy. Po ekra​nie prze​pły​-
nę​ł y grec​kie li​te​r y w rów​na​niach, przy​pi​sy cy​r y​li​cą, na​wet odro​bi​na an​g iel​skie​g o.
To nie były wy​ni​ki ob​ser​wa​cji. To zni​kąd nie przy​cho​dzi​ł o, to było nada​wa​ne stąd, je​śli wie​r zyć
pa​sko​wi sta​nu - Dwu​izbow​cy chcie​li się z kimś po​r o​zu​mieć. Prze​le​cia​ł o zbyt szyb​ko, żeby Brüks co​-
kol​wiek zro​zu​miał, ale utkwi​ł o mu w gło​wie parę an​g iel​skich uryw​ków. Mię​dzy in​ny​mi „Te​ze​usz”.
Oraz „Ikar”. Na środ​ku ekra​nu bły​snę​ł o coś o „anio​ł ach” i „aste​r o​idach”. Za​r az wy​pa​r o​wa​ł o.
Ko​lej​ne sym​bo​le, ko​lej​ne licz​by - tym ra​zem w trzech rów​no​le​g łych szpal​tach, na czer​wo​no.
Ktoś od​po​wia​dał.
Zom​bia​ki na pu​sty​ni prze​sta​ł y mi​g o​tać.
-Hm - mruk​nął Bam​bosz i uniósł pa​lec do pra​wej skro​ni.
Brüks po raz pierw​szy za​uwa​żył tam sta​r o​świec​ką słu​chaw​kę do​usz​ną, za​by​tek z cza​sów po​prze​-
dza​ją​cych wsz​czep​ki pod​ko​r o​we i prze​wod​nic​two kost​ne. Bam​bosz po​chy​lił gło​wę, na​słu​chu​jąc -
po​wódź zie​le​ni i czer​wie​ni na ścia​nie za​mie​ni​ł a to​czą​cy się dia​log w bo​żo​na​r o​dze​nio​wą cho​in​kę.
Czer​wo​ne i po​ma​r ań​czo​we iko​ny na GŁ. WEKT. uspo​ko​iły się, prze​szły w żół​te. Tor​na​do
na smy​czy prze​sta​ł o się rzu​cać i za​wi​r o​wa​ł o sztyw​no na bacz​ność. W po​ł o​wie dro​g i do ho​r y​zon​tu
ostat​nie reszt​ki jego star​sze​g o bra​ta roz​pro​szy​ł y się w świe​tli​stą mgieł​kę opa​da​ją​ce​g o pyłu.
Pu​sty​nia znie​r u​cho​mia​ł a w mil​cze​niu pod nie​wi​dzial​nym obiek​tem na nie​bie.
Le​d​wo parę mi​nut temu Dan Brüks pa​trzył, jak tam gi​nie. Ewen​tu​al​nie ucie​ka w ostat​niej chwi​li.
W każ​dym ra​zie ktoś po​dob​ny do nie​g o. Aż po ostat​nią chwi​lę, gdy wir go po​żarł i wy​pluł. I do​kład​-
nie w tym mo​men​cie zom​bia​ki się… od​kle​iły…
„Huba S”, po​wie​dział wte​dy Bam​bosz. Przy​naj​mniej tak Brüks usły​szał. Hub A. S.?
-A.S.? - za​py​tał.
Brat Bam​bosz od​wró​cił się, uniósł brew.
-A.S. - po​wtó​r zył Brüks. - Co to zna​czy?
-Ar​ti​fi​cial Stu​pi​di​ty. Sztucz​na Nie​in​te​li​g en​cja. Zbie​r a lo​kal​ne ma​te​r ia​ł y z mo​ni​to​r in​g u, żeby się
wto​pić w tło. Re​ak​cja ka​me​le​o na.
-Ale cze​mu ja? Cze​mu? - …nie​wi​dzial​ne stat​ki na nie​bie… - po co to w ogó​le? Nie le​piej po pro​-
stu się ma​sko​wać, jak to coś tam?
-Emi​sji ciepl​nej nie da się ma​sko​wać, prze​g rze​jesz się - po​wie​dział mu Bam​bosz. - A przy​naj​-
mniej nie na dłu​g o, je​śli je​steś en​do​ter​micz​ny. Le​piej jed​nak wy​g lą​dać jak coś in​ne​g o. Dy​na​micz​na
mi​mi​kra.
Dy​mim.
Brüks prych​nął, po​krę​cił gło​wą.
-Ty w ogó​le nie je​steś Dwu​izbow​cem?
Bam​bosz uśmiech​nął się lek​ko.
-A my​śla​ł eś, że je​stem?
-W koń​cu to klasz​tor. I mó​wi​ł eś jak…
-Je​stem tyl​ko go​ściem - za​prze​czył Bam​bosz.
Te skró​ty.
-Woj​sko​wy - do​my​ślił się Brüks.
-Coś w tym sty​lu.
-Dan Brüks- po​wie​dział, wy​cią​g a​jąc rękę.
Tam​ten pa​trzył na nią przez chwi​lę. Po​tem wy​cią​g nął swo​ją.
- Jim Mo​o re. Wi​ta​my w za​wie​sze​niu bro​ni.
-A co się wła​ści​wie sta​ł o?
-Po​g o​dzi​li się. Na chwi​lę.
-Kto?
-Mni​si i wam​pi​r zy​ca.
-My​śla​ł em, że to zom​bia​ki.
-Tam​to były zom​bia​ki. - Mo​o re puk​nął w ścia​nę; w od​da​li po​ka​za​ł o się jed​no źró​dło cie​pła, sa​-
mot​na gwiazd​ka da​le​ko poza stre​fą. - A to nie. Zom​bia​ki same z sie​bie nic nie zro​bią, ktoś musi po​-
cią​g ać za sznur​ki. Ona już tu idzie.
-Wam​pi​r y - po​wie​dział Brüks.
- Wam​pi​r zy​ca. Jed​no​o so​bo​wa ak​cja. - Po czym, jak​by po na​my​śle, do​dał: - Sła​bo dzia​ł a​ją w gru​-
pie.
-Na​wet nie mia​ł em po​ję​cia, że one są na wol​no​ści. My​śla​ł em, że trzy​ma​my je w za​mknię​ciu. I pil​-
nu​je​my.
-Ja też. - Mi​g o​tli​we bla​de świa​tło po​zba​wia​ł o jego twarz ko​lo​r ów. - Nie do koń​ca wiem, jak się
wy​do​sta​ł a.
-A co ona ma do Dwu​izbow​ców?
-Nie wiem.
-To cze​mu się za​trzy​ma​ł a?
-Bo wróg mo​je​g o wro​g a…
Brüks za​sta​no​wił się nad tym.
-Czy​li mó​wisz, że jest jesz​cze po​tęż​niej​szy wróg. Wspól​ne za​g ro​że​nie.
-Po​ten​cjal​nie tak.
Punkt cie​pła na pu​sty​ni urósł na tyle, by po​r u​szać się na wi​docz​nych no​g ach. Nie wy​g lą​da​ł o na to,
żeby biegł, ale i tak ja​kimś spo​so​bem prze​mie​r zał pu​sty​nię szyb​ciej niż ja​ki​kol​wiek zwy​klak pie​cho​-
tą.
-Czy​li mogę już so​bie iść? - za​py​tał Brüks.
Sta​r y wia​r us od​wró​cił się do nie​g o. Ubo​le​wa​nie mie​sza​ł o się w oczach z od​bły​ska​mi ekra​nów
tak​tycz​nych.
-Nie ma mowy - po​wie​dział.
Albo woj​na jest prze​sta​rza​ła, albo lu​dzie.
R. Buck​min​ster Ful​ler

Dwaj straż​ni​cy sta​li przed drzwia​mi w po​ł o​wie ko​r y​ta​r za, po obu stro​nach, jak dwój​ka ciem​nych
go​le​mów w ta​kich sa​mych pi​ża​mach. Brüksa na im​pre​zę do środ​ka nie za​pro​szo​no, ale po​szedł
za Mo​o re’em w pew​nej od​le​g ło​ści, z bra​ku in​ne​g o celu. Trzy​mał się skra​ju ko​r y​ta​r za. Dwu​izbowcy
mi​ja​li go tam i z po​wro​tem, za​prząt​nię​ci we​wnętrz​ny​mi spra​wa​mi zwią​za​ny​mi z ho​dow​lą zmi​li​ta​r y​-
zo​wa​nych trąb po​wietrz​nych. W po​r an​nym świe​tle pa​da​ją​cym po​chy​ł o przez okna wy​g lą​da​li cał​kiem
zwy​czaj​nie. Zero ta​jem​ni​czych za​śpie​wów, zero ha​bi​tów czy pe​le​r yn z kap​tu​r a​mi, zero mun​du​r ów -
przy​naj​mniej w oczach Brüksa. Paru było w dżin​sach. Je​den, któ​r y prze​szedł ze wzro​kiem wbi​tym
w ta​blet, był cał​kiem goły, nie li​cząc wi​ją​ce​g o się na pier​si ta​tu​ażu - ja​kie​g oś skrzy​dla​te​g o zwie​r za,
któ​r y pra​wie na pew​no nie znaj​do​wał się w żad​nej tak​so​no​micz​nej ba​zie da​nych.
Cały czas jed​nak mie​li te gwiaz​dy w oczach.
Idą​cy przed nim Mo​o re wszedł po​mię​dzy straż​ni​ków i do po​miesz​cze​nia. Brüks po​pły​nął za nim.
War​tow​ni​cy sta​li nie​r u​cho​mo jak ka​mień, bosi, o wy​su​nię​tych w przód twa​r zach, w iden​tycz​nych, po​-
zba​wio​nych cech in​dy​wi​du​al​nych be​żo​wych kom​bi​ne​zo​nach. Na pa​sach wi​sia​ł y pu​ste ka​bu​r y.
Ich bez​świetl​ne oczy nie usta​wa​ł y ani na chwi​lę. Prze​ska​ki​wa​ł y po ury​wa​nych, pa​nicz​nych łu​kach
tam i z po​wro​tem, w górę i na dół, jak​by ich prze​r a​żo​ne du​sze po​g rze​ba​no żyw​cem w mo​krym ce​-
men​cie. W holu ktoś ci​cho kaszl​nął. Wszyst​kie czwo​r o oczu na mo​ment wy​ce​lo​wa​ł o w ten dźwięk,
za​mar​ł o, ogni​sku​jąc się kwa​dro​sko​picz​nie, po czym z po​wro​tem za​czę​ł o się szar​pać w oczo​do​ł ach.
Brüks czy​tał kie​dyś, że ni​szą ryn​ko​wą na zom​bia​ki są mię​dzy in​ny​mi lu​dzie, któ​r zy w kwe​stii
sek​su wciąż wolą wy​ko​ny​wać te śmiesz​ne ru​chy. Spró​bo​wał wy​o bra​zić so​bie pie​prze​nie się z kimś,
kto ma ta​kie oczy. Aż się wzdry​g nął.
Prze​szedł na dru​g ą stro​nę holu. Pa​r a​lak​sa pod​su​nę​ł a mu prze​su​wa​ją​cy się wy​ci​nek po​miesz​cze​nia
za drzwia​mi - Jim Mo​o re, wy​g a​szo​ny holowy​świe​tlacz na sto​le, paru ki​wa​ją​cych gło​wa​mi do sie​bie
Dwu​izbow​ców. I ja​kaś ko​bie​ta - chu​da jak chart w ma​sku​ją​cym ob​ci​słym stro​ju, twarz bla​da jak kość
pod ster​czą​cą, krót​ką czar​ną czu​pry​ną, szczę​ka prognatycz​na aku​r at na tyle, by bu​dzić nie​po​kój
we wszyst​kich cer​ty​fi​ko​wa​nych ofia​r ach. Od​wró​ci​ł a gło​wę, gdy Brüks się prze​kra​dał. Oczy bły​snę​ł y
jak u kota. Ob​na​ży​ł a zęby. U ko​g oś in​ne​g o był​by to uśmiech.
Drzwi za​trza​snę​ł y się.
-Hej, jak tam? Głod​ny?
Pod​sko​czył, czu​jąc dłoń na ra​mie​niu. Ale to była tyl​ko ko​bie​ta, szczu​pła, z dre​da​mi na gło​wie
i uśmie​chem, któ​r y grzał mu skó​r ę, za​miast mro​zić. Skó​r ę mia​ł a bar​wy cze​ko​la​dy - nie​za​bar​wio​ną
tę​czo​wym wi​r em pseu​do​ko​lo​r ów, jak wczo​r aj w nocy - ale głos po​znał od razu.
-Lian​na - stęk​nął, przy​g lą​da​jąc się jej. - Pierw​sza oso​ba fak​tycz​nie ubra​na jak mnich.
-To jest szla​frok. Nas tu mun​dur​ki nie ba​wią. - Wska​za​ł a bro​dą w głąb holu. - No chodź. Śnia​da​-
nie dają.
***
Je​dze​nie wzię​li so​bie z bu​fe​tu, uspo​ka​ja​ją​co po​dob​ne​g o do naj​zwy​czaj​niej​szej ja​dło​daj​ni (Brüks
z ulgą za​uwa​żył klo​no​wa​ny be​kon, bo oba​wiał się, że Dwu​izbow​cy mogą mieć tra​dy​cję we​g ań​ską),
ale je​dli na roz​ł o​ży​stych scho​dach przed głów​nym wej​ściem, pa​trząc, jak na pu​sty​ni skra​ca​ją się
o ko​lej​ne stop​nie po​r an​ne cie​nie. Zza wa​ł ów za nimi do​bie​g a​ł o ci​che po​sy​ki​wa​nie tor​na​da na bie​g u
ja​ł o​wym.
-Nie​zła noc była - rzu​cił Brüks z usta​mi peł​ny​mi jaj​ka.
-Ra​nek też nie​zły.
Uniósł wzrok. Da​le​ko w gó​r ze nie​bo prze​ci​na​ł a smu​g a kon​den​sa​cyj​na prze​la​tu​ją​ce​g o sze​r o​ko​ka​-
dłu​bow​ca.
-Nie, to da​lej tam jest - stwier​dzi​ł a Lian​na. - Tak jak​by mi​g o​cze na wyż​szych dłu​g o​ściach fal, je​-
śli się do​brze przyj​r zeć.
-Ja nie wi​dzę.
-A ja​kie masz ulep​sze​nia?
-W oczach? Nic. -Brüks opu​ścił wzrok z po​wro​tem na ho​r y​zont. - Da​ł em so​bie wsa​dzić kryp​to​-
chro​my, kie​dy był Na​stęp​ny Wiel​ki Prze​ł om, my​śla​ł em, że po​mo​g ą mi po​r u​szać się w Ko​sta​r y​ce. Pa​-
mię​tasz te re​kla​my, nie? „W ży​ciu się nie zgu​bisz”. Tyl​ko że na​g le za​czą​ł em wi​dzieć nie tyl​ko pole
ma​g ne​tycz​ne Zie​mi, ale pie​przo​ną au​r e​o lę do​o ko​ł a każ​de​g o ta​ble​tu i pod​kład​ki ła​du​ją​cej. Strasz​nie
mi to prze​szka​dza​ł o.
Lian​na kiw​nę​ł a gło​wą.
-Trze​ba się przy​zwy​cza​ić. Jak wró​cisz wzrok śle​pe​mu, też ja​kiś czas musi się uczyć pa​trzeć.
-Nie star​czy​ł o mi cier​pli​wo​ści. Pig​ment mam w siat​ków​ce, ale zblo​ko​wa​ł em go po ja​kimś ty​g o​-
dniu.
-Wow. Praw​dzi​wy old scho​ol.
Zwal​czył drgnie​nie zło​ści: Po​ł o​wę młod​sza ode mnie i już za​po​mnia​ł a, gdzie się koń​czy mię​so,
z któ​r ym się uro​dzi​ł a, a za​czy​na​ją wszyst​kie póź​niej​sze ozdób​ki.
-Mózg mam pod​krę​co​ny jak wszy​scy. Ina​czej cięż​ko o etat na uczel​ni. - Co mi przy​po​mi​na… -
Pew​nie nie mie​li​by​ście ja​kie​g oś Co​g ni​ta​lu? Mój zo​stał w obo​zie.
Lian​na wy​trzesz​czy​ł a oczy.
-Bie​r zesz pi​g u​ł y?
- To to samo…
-Za​ł o​że​nie pomp​ki trwa może z dzie​sięć mi​nut, a ty bie​r zesz pi​g u​ł y. - Jej twarz prze​ciął sze​r o​ki,
drwią​cy uśmiech. - To już nie old scho​ol, to czy​sty pa​le​o lit.
-Cie​szę się, że tak cię to, kur​wa, bawi. To ma​cie te pi​g u​ł y czy nie?
-Nie. - Za​sznu​r o​wa​ł a usta. - Pew​nie mo​g li​by​śmy tro​chę zsyn​te​tyzować. Za​py​tam. Albo ty za​py​taj
Jima. On jest, tego…
-Old scho​ol - do​koń​czył Brüks.
-Aku​r at. Zdzi​wił​byś się, ile sprzę​tu ma w gło​wie.
-W ogó​le się zdzi​wi​ł em, że on tu jest. Woj​sko​wy w klasz​to​r ze?
-Zdzi​wi​ł eś się też, że nie cho​dzi​my w szla​fro​kach.
-Przy​je​chał, żeby was wspo​móc w woj​nie z wam​pi​r a​mi? -Brüks od​sta​wił pu​sty ta​lerz na sto​pień
obok sie​bie.
Po​krę​ci​ł a gło​wą.
-Przy​je​chał, żeby… szu​kał miej​sca, żeby nad czymś po​pra​co​wać. A po dru​g ie, to jak​by nas szpie​-
gu​je. Tak my​ślę. - Prze​krzy​wi​ł a gło​wę. - A ty?
-Mnie tu za​g o​ni​li - przy​po​mniał jej.
-Nie o to cho​dzi. Co ty tu w ogó​le ro​bi​ł eś? Są tu w ogó​le ja​kieś ga​tun​ki jesz​cze nie​prze​pchnię​te
do kom​pu​te​r a i nie​zdi​g i​ta​li​zo​wa​ne?
-Te wy​mar​ł e - od​burk​nął Brüks. Po czym zła​g o​dził: - Ja​sne, wszyst​ko moż​na so​bie zwir​tu​ali​zo​-
wać. Ale gu​zik się do​wiesz, co się z tym zwie​r zę​ciem dzie​je na sze​r o​kim świe​cie, gdzie dzia​ł a na nie
mi​lion nie​prze​wi​dy​wal​nych zmien​nych.
Spoj​r za​ł a w dal. Brüks po​wiódł wzro​kiem za jej spoj​r ze​niem. Tam, tro​chę na pół​noc​ny za​chód.
Grzbiet skal​ny, na któ​r ym przez ostat​nie dwa mie​sią​ce cu​mo​wał jego dom. Nie było go stąd wi​dać.
-A ty po​wiesz mi, co się tu dzie​je? - ode​zwał się w koń​cu.
-Do​sta​ł eś się w dwa ognie.
- Jakie dwa ognie? Cze​mu te zom​bia​ki…
-Wam​pir - po​wie​dzia​ł a Lian​na. - Va​le​r ie, do​kład​niej.
-Żar​tu​jesz.
Wzru​szy​ł a ra​mio​na​mi.
-Czy​li Va​le​r ie Wam​pi​r zy​ca rzu​ca na Dwu​izbow​ców swo​je zom​biakowe woj​sko. I te​r az sie​dzą so​-
bie w kan​ty​nie, chip​sy je​dzą i kieł​ba​ski kok​taj​lo​we, bo… Mo​o re po​wie​dział coś o ja​kimś wspól​nym
wro​g u.
-To skom​pli​ko​wa​ne.
-Wy​pró​buj mnie.
-Nie zro​zu​miał​byś. - Sta​r a​ł a się ob​r ó​cić to w żart… - I Co​g ni​ta​lu nie wzią​ł eś… - ale się nie uda​-
ło.
-Po​słu​chaj, no, prze​pra​szam, że wsze​dłem tu na im​pre​zę na krzy​wy ryj, ale…
-Dan, szcze​r ze: ja na​praw​dę nie wiem w tej chwi​li dużo wię​cej niż ty. - Roz​ł o​ży​ł a ręce. - Mogę
ci tyl​ko jed​no po​wie​dzieć na pew​no: trze​ba im za​ufać. Wie​dzą, co ro​bią.
Bra​ko​wa​ł o tyl​ko, żeby po​kle​pa​ł a go po gło​wie.
-Miło mi to sły​szeć. No to chy​ba zo​sta​wię was i wa​sze za​baw​ki, i dzię​ki za śnia​da​nie. - Wstał.
Unio​sła wzrok.
-Do​brze wiesz, że to nie​moż​li​we. Jim już ci po​wie​dział.
-Po​wiesz mi, gdzie jest mój mo​tor, czy będę mu​siał iść na pie​cho​tę?
-Dan, nie mo​żesz stąd wyjść.
-Nie mo​żesz mnie tu wię​zić.
-To nie nas po​wi​nie​neś się bać.
-„Nas”, czy​li kogo, tym ra​zem? Dwu​izbow​ców? Wam​pi​r ów? Ko​ali?
Wska​za​ł a na pół​noc w głąb pu​sty​ni, mru​żąc oczy.
-Tam po​patrz. Na ten grzbiet.
Po​pa​trzył. Z po​cząt​ku nie wi​dział nic. Za​r az jed​nak coś tam bły​snę​ł o i zga​sło, jak iskier​ka
na zbo​czu.
-A te​r az w górę.
Dźgnął go w oko ja​sny roz​błysk z wy​so​ka, ze wschod​niej stro​ny - od​bi​cie słoń​ca od pu​ste​g o nie​-
ba.
-Nie nas - po​wtó​r zy​ł a Lian​na. - Was.
- Was?
-Lu​dzi ta​kich jak ty. Zwy​kla​ków.
Za​sta​no​wił się nad tym.
- Już żeby po​usta​wiać na pu​sty​ni swo​je pion​ki, Va​le​r ie mu​sia​ł a się wła​mać do cał​kiem spo​r ej
licz​by sa​te​li​tów. Z or​bi​tal​ne​g o punk​tu wi​dze​nia ten ka​wa​ł ek pu​sty​ni po pro​stu wczo​r aj w nocy znik​-
nął ze sce​ny na do​bre czte​r y go​dzi​ny. Kupa lu​dzi mu​sia​ł a zwró​cić uwa​g ę. Ktoś pew​nie zdą​żył wy​pu​-
ścić ja​kie​g oś dro​na albo dwa i zo​ba​czył, jak nasz ge​ne​r a​tor ma​sze​r u​je po pu​sty​ni. A po​wiedz​my so​-
bie: te jego kro​ki ta​necz​ne tro​chę wy​kra​cza​ją poza to, co się u was uwa​ża za szczyt tech​nicz​nych
moż​li​wo​ści. - Wes​tchnę​ł a. - Dwu​izbow​cy od lat dzia​ł a​ją nie​o d​po​wied​nim lu​dziom na ner​wy. Za dużo
na​uko​wych re​wo​lu​cji, za szyb​ko, te spra​wy. Na pew​no ob​ser​wo​wa​li, przez cały czas ob​ser​wo​wa​li.
A te​r az, z ich punk​tu wi​dze​nia, wda​li​śmy się w ja​kąś woj​nę gan​g ów z ban​dą zom​bia​ków. Dan, oni
tego nie od​pusz​czą. Mi​g nę​ł o im, co tu mamy za kur​ty​ną, i te​r az za​r zu​ci​li sieć na cały re​zer​wat.
A ja, przy​szło Brüksowi do gło​wy, do​sko​na​le ich, kur​na, ro​zu​miem.
-Ja nie mam z tym nic wspól​ne​g o. Sama po​wie​dzia​ł aś.
-Ale je​steś świad​kiem. Będą cię prze​słu​chi​wać.
-No to będą. - Wzru​szył ra​mio​na​mi. - Nic mi wła​ści​wie nie po​wie​dzia​ł aś. I nie wi​dzia​ł em nic,
cze​g o by oni nie wi​dzie​li, je​śli mają tu dro​ny.
-Wi​dzia​ł eś wię​cej niż my​ślisz. Każ​dy tak ma. I oni o tym wie​dzą, więc prze​słu​cha​nie bę​dzie bar​-
dzo agre​syw​ne.
-To kim ty wła​ści​wie chcesz tu być? Moim oso​bi​stym opie​ku​nem? Bę​dziesz mnie kar​mić, wy​pro​-
wa​dzać na spa​cer i pil​no​wać, że​bym nie ła​ził po żad​nych po​ko​jach, gdzie roz​ma​wia​ją do​r o​śli?
I szarp​niesz za smycz, je​śli spró​bu​ję uciec. O to cho​dzi?
-Dan…
-Po​słu​chaj, da​jesz mi wy​bór mię​dzy wam​pi​r zy​cą z ar​mią zom​bia​ków a „wami zwy​kła​ka​mi”, jak
to de​li​kat​nie uję​ł aś.
Ze​r wa​ł a się na nogi.
-Żad​ne​g o wy​bo​r u ci nie daję.
-Kie​dyś będę mu​siał pójść. Nie za​mie​r zam tu sie​dzieć do koń​ca ży​cia.
-Je​śli spró​bu​jesz te​r az, to wła​śnie bę​dzie do koń​ca ży​cia.
Spoj​r zał na nią z góry - chu​da jak wit​ka, się​g a​ł a mu le​d​wo do pier​si.
-Nie po​zwo​lisz mi?
Bez zmru​że​nia oka od​par​ł a:
-Po​sta​r am się. Je​śli bę​dzie trze​ba. Ale na​praw​dę mam na​dzie​ję, że do tego nie doj​dzie.
Stał tak bar​dzo dłu​g o. Po​tem pod​niósł ta​lerz.
-Wal się - po​wie​dział i wszedł z po​wro​tem do środ​ka.
***
W ra​mach wię​zie​nia dała mu cał​ko​wi​tą swo​bo​dę. Po​szła od razu, gdy tyl​ko wszedł do środ​ka
i ru​szył przez hol, mi​ja​jąc mam​r o​czą​cych wy​znaw​ców i nad​r u​chli​we spoj​r ze​nia za​mar​ł ych zom​bia​-
ków, mi​ja​jąc od​by​wa​ją​cą się za za​mknię​ty​mi drzwia​mi na​r a​dę nad wro​g a​mi na​szych wro​g ów oraz
otwar​te drzwi sy​pialń, ga​bi​ne​tów i ła​zie​nek. Szedł z po​cząt​ku bez celu, skrę​ca​jąc w każ​dy ko​r y​tarz,
jaki się na​wi​nął, za​wra​ca​jąc w każ​dym śle​pym za​uł​ku. Nogi au​to​no​micz​nie zwie​dza​ł y, a w brzu​chu
się prze​wra​ca​ł o. Po ja​kimś cza​sie na​g ły tępy ból za ocza​mi spro​wa​dził go z po​wro​tem do te​r aź​niej​-
szo​ści - za​czął bar​dziej świa​do​mie re​je​stro​wać oto​cze​nie. Po​sta​no​wił od​wie​dzić piw​nicz​ną straż​ni​cę
Mo​o re’a: po pierw​sze, była mu sto​sun​ko​wo do​brze zna​na, po dru​g ie, li​czył na po​zy​ska​nie ja​kichś in​-
for​ma​cji.
Ale nie mógł jej zna​leźć. Pa​mię​tał, że Lian​na prze​pro​wa​dzi​ł a go przez dziu​r ę w ścia​nie, pa​mię​tał,
że wy​cho​dził przez nią po za​wie​sze​niu bro​ni. Mu​sia​ł o to być bez​po​śred​nio w są​siedz​twie głów​ne​g o
ko​r y​ta​r za, gdzieś za sze​r e​g iem tych iden​tycz​nych, dę​bo​wych drzwi, ale żad​nych z nich nie roz​po​zna​-
wał. Zu​peł​nie jak​by się zna​lazł w ja​kiejś tro​chę prze​su​nię​tej ma​kie​cie miej​sca, któ​r e od​wie​dzał le​d​-
wie przed go​dzi​ną, jak​by układ po​miesz​czeń klasz​to​r u zmie​nił się de​li​kat​nie, kie​dy nie pa​trzył. Za​-
czął spraw​dzać te drzwi na chy​bił tra​fił.
Trze​cie były uchy​lo​ne. W środ​ku po​mru​ki​wa​ł y ści​szo​ne gło​sy. Otwo​r zy​ł y się bez pro​ble​mu -
wnę​trze było wy​ł o​żo​ne klo​no​wa​nym w ka​dziach eg​zo​tycz​nym drew​nem: przy​po​mi​na​ł o ja​kąś bi​blio​-
te​kę czy salę map, z oknem na​prze​ciw​ko, wy​cho​dzą​cym na tra​wia​ste pa​tio (w po​ł o​wie sło​necz​ne,
w po​ł o​wie w cie​niu). Za prze​suw​ny​mi szkla​ny​mi drzwia​mi, z wy​pie​lę​g no​wa​ne​g o traw​ni​ka ster​cza​ł y
cha​o tycz​nie skom​pli​ko​wa​ne przed​mio​ty. Brüks nie miał po​ję​cia, czy to ma​szy​ny, czy rzeź​by, czy ja​-
kieś ich nie​do​r o​bio​ne hy​bry​dy. Zna​jo​mo wy​g lą​da​ł a je​dy​nie płyt​ka umy​wal​ka osa​dzo​na na gra​nia​-
stym, wy​so​kim do pasa po​stu​men​cie.
W środ​ku też taka była, tuż obok zaj​mu​ją​ce​g o cały śro​dek po​miesz​cze​nia sto​ł u kon​fe​r en​cyj​ne​g o.
Sta​ł o przy nim dwóch cał​ko​wi​cie nie​po​dob​nych do sie​bie Dwu​izbow​ców, ga​piąc się na zbiór przed​-
mio​tów wiel​ko​ści ko​stek do gry, roz​r zu​co​nych po jak​by pa​pie​r o​wej ma​pie lub sta​r o​świec​kiej plan​-
szy do gry. Mnich-Ja​poń​czyk był chu​dy jak strach na wró​ble; dru​g i, bia​ł y, mógł​by ro​bić za Świę​te​g o
Mi​ko​ł a​ja na wy​dzia​ł o​wej Wi​g i​lii, ubrać go tyl​ko od​po​wied​nio i we​tknąć po​dusz​kę z przo​du.
-Może z Qu​een​slan​du, czy coś - rzu​cił Mi​ko​ł aj. - Tam za​wsze ro​sną naj​lep​sze neu​r o​tok​sy​ny.
Strach na wró​ble zgar​nął ze sto​ł u garść przed​mio​tów (Brüks wi​dział te​r az, że to nie ko​ści, ale
zbiór wie​lo​ścien​nych bry​ł ek, któ​r e ko​ja​r zy​ł y mu się z ple​cion​ką z ma​ho​nio​wych ku​lek) i uło​żył
z nich mniej wię​cej pół​księ​życ na plan​szy.
Mi​ko​ł aj się za​sta​no​wił.
-Da​lej nie star​czy. Na​wet gdy​by​śmy byli w sta​nie na szyb​ko prze​siać pasy Van Al​le​na. - Po​dra​pał
się w roz​tar​g nie​niu po szyi, wresz​cie za​uwa​żył Brüksa.
-Pan to ten uchodź​ca.
-Bio​log.
-Tak czy owak, wi​ta​my. - Mi​ko​ł aj cmok​nął. - Je​stem Luc​kett.
-Dan Brüks. - Wziął kiw​nię​cie gło​wy tam​te​g o za za​pro​sze​nie i pod​szedł bli​żej do sto​ł u. Wzór
na plan​szy - wie​lo​ko​lo​r o​wa spi​r a​la prze​pla​ta​ją​cych się par​kie​ta​ży Pen​r o​se’a - był o wie​le bar​dziej
skom​pli​ko​wa​ny, niż pa​mię​tał ze stry​chu dziad​ka. Wy​da​wa​ł o się, że peł​za, kie​dy pa​trzy​ł o się nań ką​-
tem oka.
Strach na wró​ble mla​snął, ani na chwi​lę nie od​r y​wa​jąc wzro​ku od sto​ł u.
-Ma​sa​so, pro​szę się nie przej​mo​wać. On nie​spe​cjal​nie na​da​je się do tak zwa​nej nor​mal​nej roz​mo​-
wy.
-Czy tu wszy​scy mó​wią ję​zy​ka​mi?
-Języ… a, ro​zu​miem. - Luc​kett par​sk​nął śmie​chem. - No nie, u Ma​sa​so to ra​czej coś jak​by afa​zja.
Przy​naj​mniej, kie​dy nie jest pod​pię​ty.
Strach na wró​ble z cha​o tycz​ną do​kład​no​ścią wy​sy​pał na plan​szę ko​lej​ne ma​ho​nio​we brył​ki. Luc​-
ket znów par​sk​nął śmie​chem, po​krę​cił gło​wą.
-Po​r o​zu​mie​wa się przez gry plan​szo​we? - za​su​g e​r o​wał Brüks.
-Mniej wię​cej. Kto wie? Może ja, gdy awan​su​ję, też będę ro​bić tak samo.
-To pan nie…? - No ja​sne, on nie. Oczy mu nie mi​g o​ta​ł y.
-Jesz​cze nie. Ako​li​ta, na ra​zie.
Brüksowi wy​star​cza​ł o, że mówi ludz​kim ję​zy​kiem.
-Pró​bu​ję zna​leźć po​kój, w któ​r ym wczo​r aj by​ł em. W piw​ni​cy, krę​co​ne schod​ki, coś jak woj​sko​we
cen​trum do​wo​dze​nia?
- A. Ja​ski​nia puł​kow​ni​ka. Pół​noc​ny ko​r y​tarz, raz w pra​wo i dru​g ie drzwi po le​wej.
-Ja​sne. Dzię​ki.
-Wca​le nie. - Luc​kett od​wró​cił się, gdy Ma​sa​so cmok​nął i za​tur​lał ko​ść​mi. - An​ty​ma​te​r ii aż nad​to,
żeby wyjść na or​bi​tę. A przy​naj​mniej oszczę​dzi się na ma​sie re​ak​cyj​nej do che​micz​ne​g o.
Brüks sta​nął jak wry​ty z dło​nią na klam​ce.
-Co to było?
Luc​kett obej​r zał się na nie​g o.
-A, pla​nu​je​my so​bie. Nic ta​kie​g o.
-Wy tu ma​cie an​ty​ma​te​r ię?
-Nie​dłu​g o bę​dzie. - Luc​kett uśmiech​nął się i we​tknął ręce do umy​wal​ki. - Jak Bóg da.
***
Więk​szość ko​la​żu tak​tycz​ne​g o była ciem​na, albo pul​so​wa​ł a ana​lo​g o​wym szu​mem. Kil​ka okien
prze​ska​ki​wa​ł o ner​wo​wo mię​dzy lo​so​wy​mi punk​ta​mi wi​dze​nia: pu​sty​nia, pu​sty​nia, pu​sty​nia. Żad​nych
ob​r a​zów sa​te​li​tar​nych. Albo Mo​o re je po​wy​ł ą​czał, albo ktoś, kto stał za blo​ka​dą, od​ciął nie​bo tak
samo jak ho​r y​zont.
Brüks po​stu​kał eks​pe​r y​men​tal​nie w ciem​ną po​ł ać far​by. Roz​bły​sła czer​wie​nią pod do​ty​kiem i nic
wię​cej.
Za to ak​tyw​ne okien​ka cały czas się zmie​nia​ł y. Opie​r a​ł o się to chy​ba na czuj​ni​kach ru​chu - wi​do​-
ki prze​su​wa​ł y się, prze​ska​ki​wa​ł y, da​wa​ł y bły​ska​wicz​ne zbli​że​nia na ten mi​g o​tli​wy cień czy tam​tą da​-
le​ką skar​pę. Brüks rzad​ko wi​dział coś cie​ka​we​g o po​środ​ku ekra​nu: czysz​czą​ce​g o pió​r a so​ko​ł a
na chu​dej ga​ł ę​zi, nor​kę pu​styn​ne​g o gry​zo​nia w po​ł o​wie od​le​g ło​ści do ho​r y​zon​tu. Raz czy dwa była
to wą​tła la​wi​na ka​my​ków, osu​wa​ją​ca się po zbo​czu, wzbu​dzo​na nie​wi​docz​ną siłą.
A raz spoj​r za​ł a na nie​g o para szkla​nych obiek​tów od​bi​ja​ją​cych świa​tło, czę​ścio​wo za​sło​nię​tych
li​ść​mi i za​r o​śla​mi.
-W czymś po​móc?
Jim Mo​o re się​g nął Brüksowi przez ra​mię i puk​nął w ekran. Pod pal​ca​mi wy​sko​czy​ł o i oży​ł o
nowe okno. Brüks od​su​nął się na bok, a żoł​nierz roz​cią​g nął okno po far​bie, wy​wo​ł ał na​g ra​nie, po​-
więk​szył szcze​li​nę we wzgó​r zu na po​ł u​dniu.
-Chcia​ł em się do​stać do sie​ci - przy​znał Brüks. - Zo​ba​czyć, czy ktoś za​r e​je​stro​wał tę całą… kwa​-
ran​tan​nę.
-Sieć jest wy​ł ącz​nie lo​kal​na. Dwu​izbow​cy ra​czej nie mają do​stę​pu do Kwin​ter​ne​tu.
-Że co? Boją się wła​ma​nia? -Brüks sły​szał, że taki jest trend: obron​na par​ce​la​cja sie​ci w ob​li​czu
Szo​ku Te​r aź​niej​szo​ści, i chuj z kon​se​kwen​cja​mi praw​ny​mi. Lu​dzie za​czy​na​li kal​ku​lo​wać kosz​ty i zy​-
ski, de​cy​do​wa​li się na dzień czy dwa poza pa​nop​ti​ko​nem mimo nie​unik​nio​nych kar i grzy​wien.
Mo​o re jed​nak krę​cił gło​wą.
-Pew​nie nie jest im po​trzeb​na. Czy to​bie bra​ku​je do ży​cia do​stę​pu do sie​ci te​le​g ra​ficz​nej?
-Do ja​kiej?
-No sam wi​dzisz. - Coś przy​cią​g nę​ł o uwa​g ę puł​kow​ni​ka. - Hmm. Nie​do​brze.
Brüks spoj​r zał w to samo miej​sce, w nowo otwar​te okno, na wycentro​wa​ną w nim szcze​li​nę.
-Nic nie wi​dzę.
Mo​o re za​g rał na ścia​nie małe ar​peg​g io. Ob​r az roz​kwitł pseu​do​kolorem. Coś za​lśni​ł o eu​kli​de​so​-
wą żół​cie​nią wśród frak​tal​nych błę​ki​tów.
Chrząk​nął.
-Wy​g lą​da na prze​no​sze​nie dro​g ą po​wietrz​ną.
-Twoi lu​dzie?
Ką​cik ust Mo​o re’a uniósł się nie​znacz​nie.
-Cięż​ko po​wie​dzieć.
-A co po​wie​dzieć? Je​steś żoł​nie​r zem, tak czy nie? I to też są żoł​nie​r ze, chy​ba że rząd za​czął ro​bić
za pod​wy​ko​naw​cę dla…
-No i cie​pli są. Bio​ter​micz​ni. Nie mie​li za​ufa​nia do bo​tów. - W gło​sie sta​r e​g o wia​r u​sa po​ja​wi​ł a
się nut​ka roz​ba​wie​nia. - Czy​li pew​nie zwy​kla​ki.
-A cze​mu?
-Wraż​li​we ego. Ni​ska sa​mo​o ce​na. - Pal​ce znów prze​sko​czy​ł y po ciem​nej ścia​nie. Pod każ​dym do​-
tknię​ciem roz​bły​ska​ł y ja​skra​we okien​ka.
-Ale cho​ciaż je​ste​śmy z nimi po tej sa​mej stro​nie, tak?
-To tak nie dzia​ł a.
-Jak to nie?
-Hie​r ar​chia do​wo​dze​nia to już nie to co kie​dyś. - Mo​o re uśmiech​nął się sła​bo. - W tych cza​sach
jest bar​dziej taka… or​g a​nicz​na. No, w każ​dym ra​zie… - pal​ce znów za​tań​czy​ł y, okien​ka skur​czy​ł y
się i zsu​nę​ł y do pu​ste​g o punk​tu na brze​g u ścia​ny - …do​pie​r o się roz​kła​da​ją. Mamy czas.
-A jak tam spo​tka​nie? - za​py​tał Brüks.
-Jesz​cze trwa. Ale nie było sen​su, że​bym tam sie​dział po ofi​cjal​nym po​wi​ta​niu. Tyl​ko bym ich
spo​wal​niał.
-To niech zgad​nę: nie mo​żesz mi po​wie​dzieć, co się dzie​je, a w ogó​le to nie moja spra​wa.
-Cze​mu tak mó​wisz?
-Lian​na po​wie​dzia​ł a…
-Dok​tor Lut​te​r odt w ogó​le nie była na spo​tka​niu - przy​po​mniał mu Mo​o re.
-No do​bra. A czy mógł​byś cho​ciaż tro​chę…
-Świe​tli​ki - po​wie​dział Mo​o re.
Brüks za​mru​g ał.
-Co Świet… aaa. Wspól​ny wróg.
Mo​o re kiw​nął gło​wą.
Wspo​mnie​nia o pod​słu​cha​nych ne​g o​cja​cjach, prze​su​wa​ją​ce się w baj​ko​wych ko​lo​r ach.
-Te​ze​usz. Lu​dzie z Te​ze​usza coś tam zna​leź​li?
-Może. Na ra​zie nie wia​do​mo na pew​no, są tyl​ko su​g e​stie, do​my​sły. Żad​nych nie​zbi​tych ma​te​r ia​-
łów.
-Ale i tak. - Obca siła spraw​cza zdol​na bez ostrze​że​nia wrzu​cić w at​mos​fe​r ę sześć​dzie​siąt ty​się​cy
sond. Siła, któ​r a przy​szła w se​kun​dę i w se​kun​dę znik​nę​ł a, przy​ł a​pa​ł a całą pla​ne​tę z opusz​czo​ny​mi
ga​cia​mi i zro​bi​ł a nie wia​do​mo ile kom​pro​mi​tu​ją​cych zdjęć, na Bóg je​den wie ilu dłu​g o​ściach fal,
po czym po​zwo​li​ł a swo​im pa​pa​r az​zim spa​lić się w at​mos​fe​r ze na okru​chy nic nie​mó​wią​ce​g o że​la​za,
po​la​tu​ją​ce w stra​tos​fe​r ze. Siła, któ​r ej nie wi​dzia​no ani wcze​śniej ani póź​niej, mimo ogrom​nych wy​-
sił​ków wło​żo​nych w po​szu​ki​wa​nia.
-No tak. To chy​ba ła​pie się na wspól​ne​g o wro​g a - przy​znał Brüks.
-Chy​ba tak. - Mo​o re od​wró​cił się z po​wro​tem do ste​r o​wa​nia woj​ną.
- To cze​mu z po​cząt​ku oni wal​czy​li? Co wam​pi​r zy​ca ma prze​ciw​ko ban​dzie mni​chów?
Mo​o re przez chwi​lę nie od​po​wia​dał. Po czym rzekł:
- To nic oso​bi​ste​g o, je​śli coś ta​kie​g o cho​dzi ci po gło​wie.
-Czy​li co?
Na​brał po​wie​trza.
-To… w su​mie to samo co za​wsze. En​tro​pia. Ro​śnie. Re​ali​ści i ich woj​na z Nie​bem. Na​no​hi​sto​mi​-
ci rzą​dzą na Hok​ka​ido. Is​la​ma​bad się pali.
Brüks za​mru​g ał.
-Is​la​ma​bad się…
-Oj. Sam się wy​prze​dzi​ł em. Daj mi tro​chę cza​su. - Puł​kow​nik wzru​szył ra​mio​na​mi. -Brüks, ja nie
będę nic owi​jać w ba​weł​nę. Je​dziesz z nami na tym sa​mym wóz​ku, więc po​wiem wszyst​ko, co tyl​ko
cię nie na​r a​zi na jesz​cze więk​sze nie​bez​pie​czeń​stwo. Ale spo​r o z tego bę​dziesz mu​siał przy​jąć… no,
na wia​r ę.
Brüks po​wstrzy​mał śmiech. Mo​o re łyp​nął na nie​g o.
-Prze​pra​szam - po​wie​dział Brüks. - Ale wiesz, tyle się gada o tych Dwu​izbow​cach, prze​ł o​mach
w na​uce, po​szu​ki​wa​niu Praw​dy. A ja w koń​cu do​sta​ję się do tego wspa​nia​ł e​g o klasz​to​r u i co sły​szę?
„Uf​ność”, „Jak Bóg da”, „Trze​ba przy​jąć na wia​r ę”. No ro​zu​miesz? Niby cały za​kon jest opar​ty
na po​szu​ki​wa​niu praw​dy, a oka​zu​je się, że re​g u​ł a nu​mer je​den brzmi: „żad​nych py​tań”?
-To nie oto cho​dzi, że oni nie zna​ją od​po​wie​dzi - po​wie​dział po chwi​li Mo​o re. - My po pro​stu ich
prze​waż​nie nie ro​zu​mie​my. Pew​nie da​ł o​by się obejść ja​ki​miś ana​lo​g ia​mi. Wtło​czyć nad​ludz​kie my​śli
w ja​kieś ludz​kie fo​r em​ki. Ale wte​dy na ogół do​sta​jesz krwa​wią​cą me​ta​fo​r ę, któ​r a wszyst​kie ko​ści
ma po​ł a​ma​ne. - Uniósł rękę, po​wstrzy​mu​jąc ri​po​stę Brüksa. - Wiem, wiem, fru​stru​ją​ce to jak cho​le​r a.
Ale lu​dzie mają taki pa​skud​ny na​wyk, za​kła​da​ją, że ro​zu​mie​ją rze​czy​wi​stość, bo zro​zu​mie​li ana​lo​g ię.
Jak upro​ścisz neu​r o​chi​r ur​g ię tak, żeby przed​szko​lak uznał, że ro​zu​mie, to mały gów​niarz za​r az
po ci​chu weź​mie skal​pel i za​cznie kro​ić, kie​dy nikt nie bę​dzie pa​trzył.
-A mimo to -Brüks spoj​r zał na ścia​nę, gdzie od​cie​nia​mi żół​te​g o i po​ma​r ań​czo​we​g o pło​nął na​pis
PRZE​NO​SZE​NIE DRO​GĄ PO​WIETRZ​NĄ - swo​je kon​flik​ty roz​wią​zu​ją ta​ki​mi sa​my​mi me​to​da​mi,
jak my, tępe zwy​kla​ki.
Mo​o re uśmiech​nął się nie​znacz​nie.
-To aku​r at praw​da.
***
Lian​nę za​stał znów na głów​nych scho​dach, z usta​wio​nym na ko​la​nach ta​le​r zem z ko​la​cją. Pa​trzy​-
ła, jak za​cho​dzi słoń​ce. Obej​r za​ł a się przez ra​mię, kie​dy otwie​r ał drzwi.
-Py​ta​ł am o te two​je mó​zgo​trze​py - po​wie​dzia​ł a. - Nie da rady. Fabry​ka​tor jest za​ję​ty, czy coś.
-Dzię​ki za do​bre chę​ci.
-Może Jim jesz​cze ma. Ale pew​nie już go py​ta​ł eś.
Prze​ł o​żył tacę do jed​nej ręki, dru​g ą roz​tarł de​li​kat​ny ból za ocza​mi.
-Mogę się do​siąść?
Jed​ną ręką ob​ję​ł a ge​stem scho​dy, sze​r o​kie i oka​za​ł e jak w ka​te​drze.
Usiadł obok, za​brał się za je​dze​nie.
-Co do dzi​siej​sze​g o ran​ka, to ja… eee…
Ga​pi​ł a się na ho​r y​zont. Słoń​ce od​wza​jem​nia​ł o spoj​r ze​nie, pod​świe​tla​jąc jej ko​ści po​licz​ko​we.
-…prze​pra​szam - do​koń​czył.
-Nic się nie przej​muj. Nikt nie lubi sie​dzieć w klat​ce.
-Ale i tak nie trze​ba było strze​lać do po​słań​ca. - Po bar​kach prze​le​ciał mu na​g ły zim​ny po​wiew.
Lian​na wzru​szy​ł a ra​mio​na​mi.
-Jak dla mnie, to nikt nie po​wi​nien do ni​ko​g o strze​lać.
Uniósł wzrok. Za​mru​g a​ł a do nich We​nus. Przez chwi​lę roz​my​ślał nad tym, czy te fo​to​ny prze​le​-
cia​ł y pro​sto do jego oczu, czy w ostat​niej nanose​kun​dzie ktoś prze​pu​ścił je przez nie​wi​dzial​ne, po​-
wy​g i​na​ne rury i lej​ki. Spoj​r zał na spę​ka​ną pu​styn​ną zie​mię, po​tem na bar​dziej uroz​ma​ico​ną rzeź​bę
w od​da​li. Za​sta​na​wiał się, ile nie​wi​docz​nych oczu pa​trzy stam​tąd na nie​g o.
-Za​wsze tu jesz?
-Jak tyl​ko mam oka​zję. - Opa​da​ją​ce słoń​ce roz​cią​g a​ł o jej cień na murach za ple​ca​mi. Ol​brzym​ka
z po​ma​r ań​czo​wym kon​tu​r em. - Taki jest… wiesz? Su​r o​wy.
Że​bro​wa​ne chmu​r y, mi​lion od​cie​ni ko​lo​r u ło​so​sio​we​g o su​ną​cych po po​ma​r ań​czo​wo-fio​le​to​wym
nie​bie.
-Dłu​g o tak bę​dzie? - za​sta​no​wił się.
-Jak?
-Oni się tam cza​ją, my tu cze​ka​my. Kie​dy ktoś zro​bi ja​kiś ruch?
-Zwy​kla​ku, wy​lu​zuj. - Po​krę​ci​ł a gło​wą, uśmiech​nę​ł a się w cie​niu. - Mógł​byś so​bie ob​se​syj​nie
roz​my​ślać i kwe​stio​no​wać wszyst​ko przez do​bry mie​siąc, a gwa​r an​tu​ję ci, że nie przy​szło​by ci do
gło​wy nic, cze​g o nasi go​spo​da​r ze już nie roz​trzą​snę​li na sie​dem spo​so​bów. Przez cały dzień ro​bi​li
ja​kieś ru​chy.
-Na przy​kład?
-Mnie nie py​taj. - Wzru​szy​ł a ra​mio​na​mi. - Na​wet jak​by po​wie​dzie​li, pew​nie bym nie zro​zu​mia​ł a.
Oni mają inne mó​zgi.
Umysł zbio​r o​wy, przy​po​mniał so​bie. I do tego sy​ne​ste​zja, je​śli do​brze pa​mię​ta.
-Ale ty prze​cież ich ro​zu​miesz - po​wie​dział. - Na tym po​le​g a two​ja pra​ca.
-Nie tak, jak so​bie wy​o bra​żasz. No i sama też mu​sia​ł am dać się nie​źle zmo​dy​fi​ko​wać.
-Czy​li jak?
-Nie do koń​ca wiem - przy​zna​ł a.
-Daj spo​kój.
-Nie, na​praw​dę. To coś jak Zen. Jak grać na for​te​pia​nie. Albo ro​bić za sko​lo​pen​drę w Nie​bie. Gdy
tyl​ko za​czniesz się świa​do​mie za​sta​na​wiać, co ro​bisz, wszyst​ko się pier​dzie​li. Po pro​stu trze​ba wejść
w fazę i tyle.
-Ale mu​sie​li cię ja​koś szko​lić, uczyć - upie​r ał się Brüks. - Mu​sia​ł a być ja​kaś świa​do​ma krzy​wa
ucze​nia.
-Tak my​ślisz, co? - Zmru​ży​ł a oczy, pa​trząc na ja​kie​g oś nie​wi​dzial​ne​g o mo​lo​cha, któ​r e​g o
on jesz​cze nie do​strze​g ał. - Tyl​ko oni to wszyst​ko… tak jak​by obe​szli. Wal​nę​li mi w skle​pie​nie do​-
kład​nie od​mie​r zo​ną daw​ką ul​tra​dź​wię​ków i pstryk, bu​dzę się czte​r y dni póź​niej i mam te wszyst​kie
od​r u​chy. I na​wet sama ich nie ro​zu​miem, mam je po pro​stu w pal​cach. Fo​ne​my, ryt​my, ge​sty… cza​-
sem ru​chy ga​ł ek ocznych… - Zmarsz​czy​ł a czo​ł o. - I tak po pro​stu zbie​r am te wszyst​kie su​g e​stie
i rów​na​nia, same do mnie przy​cho​dzą, po ka​wał​ku. Spi​su​ję to wszyst​ko i wy​sy​ł am. I dzień póź​niej
to się uka​zu​je w naj​now​szym wy​da​niu Scien​ce.
-A ni​g ​dy nie pró​bo​wa​ł aś zba​dać tych od​r u​chów? Za​g rać na for​te​pia​nie bar​dzo po​wo​li, żeby zdą​-
żyć po​pa​trzeć, co ro​bią pal​ce?
-Dan, ale to się nie zmie​ści. Świa​do​mość to taki ob​szar ro​bo​czy, no​tat​nik. Moż​na prze​cho​wać li​stę
za​ku​pów, za​pi​sać parę nu​me​r ów te​le​fo​nów, ale by​ł eś kie​dyś świa​do​my, że skoń​czy​ł eś ko​la​cję?
Brüks spoj​r zał na swój ta​lerz. Był pu​sty.-A to prze​cież tyl​ko parę ły​ków pół mi​nu​ty temu. Pró​bo​-
wa​ł eś na przy​kład za​pi​sać w gło​wie choć​by je​den roz​dział po​wie​ści? Świa​do​mie? Cały na​r az? -
W pół​mro​ku za​mio​tła prze​strzeń dre​da​mi. - W tym, co ja ro​bię, jest po pro​stu za dużo zmien​nych.
Nie po​miesz​czą się w prze​strze​ni ro​bo​czej.
Rzu​ci​ł a mu nie​znacz​ny, prze​pra​sza​ją​cy uśmiech.
Pro​g ra​mu​ją nas jak na​krę​ca​ne lal​ki, po​my​ślał. Da​le​ko na za​cho​dzie słoń​ce ła​g od​nie mu​snę​ł o
skal​ny grzbiet.
Spoj​r zał na nią.
-Cze​mu my tu jesz​cze rzą​dzi​my?
Wy​szcze​r zy​ł a zęby.
-A kto to „my”, bia​ł a​sie?
On się nie uśmiech​nął.
-Po​słu​chaj. Ci lu​dzie, u któ​r ych… pra​cu​jesz. Rze​ko​mo są bez​bron​ni, wszy​scy tak po​wta​r za​ją. Że
mózg moż​na zop​ty​ma​li​zo​wać na dół albo na górę, ale nie na jed​no i dru​g ie na​r az. Je​śli ktoś jest
w sta​nie swo​bod​nie my​śleć w ska​li Planc​ka, to w praw​dzi​wym świe​cie le​d​wo przej​dzie bez po​mo​cy
przez uli​cę. Dla​te​g o za​in​sta​lo​wa​li się na pu​sty​ni. I po to mają ta​kich lu​dzi jak ty. Tak nam cały czas
mó​wią.
-Wszyst​ko to mniej wię​cej praw​da - po​wie​dzia​ł a Lian​na.
Po​krę​cił gło​wą.
-Oni mi​kro​za​r zą​dza​ją tor​na​da​mi, Li. Jed​nym mru​g nię​ciem oka i mach​nię​ciem ręki za​mie​nia​ją lu​-
dzi w ma​r io​net​ki, mają w kie​sze​ni pół biu​r a pa​ten​to​we​g o. Są mniej wię​cej tak bez​bron​ni, jak ty​r a​no​-
zaur w przed​szko​lu. To cze​mu daw​no nie rzą​dzą świa​tem?
- To tak, jak​by szym​pans za​py​tał, cze​mu te łyse mał​py nie rzu​ca​ją więk​szy​mi ku​pa​mi niż resz​ta,
sko​r o ta​kie są, kur​na, by​stre.
Spró​bo​wał się nie uśmiech​nąć. Nie uda​ł o się.
-To nie jest od​po​wiedź.
-Oczy​wi​ście, że jest. Wszy​scy cią​g le ga​da​ją, że umysł zbio​r o​wy to, a sy​ne​ste​zja tam​to, jak​by
to były ja​kieś su​per​mo​ce.
-I po ostat​niej nocy ty bę​dziesz mi mó​wić, że nie są?
-Bo to się​g a o wie​le głę​biej. Cho​dzi o samo po​strze​g a​nie. Bo my je​ste​śmy tacy… od​cię​ci, wiesz?
W ogó​le nie pa​trzy​my na świat, pa​trzy​my na taki mo​del, taką ka​r y​ka​tu​r ę, któ​r ą mózg skle​cił so​bie
ze świa​tła na paru dłu​g o​ściach fal i odro​bi​ny wra​żeń do​ty​ko​wych. Ga​pi​my się w od​r ęcz​ne no​tat​ki,
któ​r e mó​wią „dwie prze​czni​ce na wschód, przy mo​ście na lewo” i my​śli​my, że czy​ta​nie tych dur​nych
ba​zgro​ł ów to to samo, co wi​dzieć świat mi​ja​ją​cy nas za szy​bą. - Obej​r za​ł a się przez ra​mię na gma​-
szy​sko za ich ple​ca​mi.
Brüks zmarsz​czył brwi.
-I my​ślisz, że Dwu​izbow​cy po​tra​fią wyj​r zeć za tę szy​bę.
-Nie wiem. Może.
-To mam dla cie​bie złą wia​do​mość. Rze​czy​wi​stość wy​le​cia​ł a za szy​bę, kie​dy tyl​ko układ ner​wo​-
wy za​czął nam prze​wo​dzić bodź​ce zmy​sło​we. Chcesz po​strze​g ać świat bez​po​śred​nio, bez ja​kichś
głu​pich za​pi​sków i bu​do​wa​nia mo​de​li? Zo​stań pier​wot​nia​kiem.
Twarz roz​świe​tlił jej uśmiech, ośle​pia​ją​co ja​sny w za​pa​da​ją​cym zmro​ku.
-O, to by było do nich po​dob​ne. Bu​du​je​my zbio​r o​wy umysł, któ​r y bije na gło​wę set​kę ge​nial​nych
zwy​kla​ków, i uży​wa​my go, żeby my​śleć jak pan​to​fe​lek.
-Nie o to mi cho​dzi​ł o - do​dał.
Słoń​ce mru​g nę​ł o na po​że​g na​nie i zje​cha​ł o za ho​r y​zont.
-Ja nie wiem, jak oni to ro​bią - przy​zna​ł a. - Ale je​śli to, co wi​dzą, jest choć tro​chę bliż​sze rze​czy​-
wi​sto​ści… no, to wła​śnie jest trans​cen​den​cja. Nie „mi​kro​za​r zą​dza​nie tor​na​da​mi”, tyl​ko… lep​sze wi​-
dze​nie tego, co jest do​o ko​ł a. - Puk​nę​ł a się w skroń. - A nie tego, co tu​taj.
Wsta​ł a, prze​cią​g nę​ł a się jak kot​ka. Brüks pod​niósł się też i wy​trze​pał pu​sty​nię z ubra​nia.
-W ta​kim ra​zie trans​cen​den​cja jest poza na​szym za​się​g iem. Poza za​się​g iem na​sze​g o mó​zgu,
w każ​dym ra​zie.
Lian​na wzru​szy​ł a ra​mio​na​mi.
-To trze​ba zmie​nić mózg.
-Wte​dy to już nie jest twój mózg. Tyl​ko czyjś inny. Je​steś kimś in​nym.
-I o to w su​mie cho​dzi. Trans​cen​den​cja to trans​for​ma​cja.
Po​krę​cił gło​wą, nie​prze​ko​na​ny.
-Dla mnie to bar​dziej jak sa​mo​bój​stwo.
***
Po​czuł, jak oczy uru​cha​mia​ją się pod za​mknię​ty​mi po​wie​ka​mi, wszedł na wą​ską jak ostrze brzy​-
twy ścież​kę po​mię​dzy snem a jawą: w sam raz na tyle świa​do​my, by zo​ba​czyć kur​ty​nę, ale za mało,
by do​strzec skry​te​g o za nią czło​wie​ka.
Świa​do​my sen to de​li​kat​ny za​bieg.
Usiadł na po​sła​niu, fan​to​mo​we nogi wciąż ubra​ne w te cie​le​sne, ni​czym od​włok owa​da w po​ł o​-
wie wy​lin​ki. Ro​zej​r zał się do​o ko​ł a. Ume​blo​wa​nie wy​da​ł o​by się spar​tań​skie każ​de​mu, kto przez ostat​-
nie dwa mie​sią​ce nie spał na pu​styn​nej zie​mi - pod​wyż​sze​nie do spa​nia dłu​g o​ści paru me​trów, ob​cią​-
gnię​te tro​chę grub​szą i mięk​szą od​mia​ną cie​li​ste​g o two​r zy​wa wy​ście​ł a​ją​ce​g o pod​ł o​g i. W ścia​nie
wnę​ka, ap​tecz​ka z drzwicz​ka​mi z mlecz​ne​g o szkła. Po​stu​ment z umy​wal​ką, jak wszę​dzie tu​taj, tym ra​-
zem z prę​tem na ręcz​ni​ki przy​krę​co​nym od stro​ny łóż​ka. Na wie​sza​ku ręcz​nik. Cela, w któ​r ej Luc​kett
ulo​ko​wał go na noc. Pra​wie tak samo wy​g lą​da​ł a, kie​dy nie śnił.
Tak się na​uczył: star​to​wać w sen z plat​for​my za​ko​twi​czo​nej w rze​czy​wi​sto​ści. Ła​twiej było po​tem
wró​cić.
Brüks na​piął mię​sień skro​nio​wo-cie​mie​nio​wy i wzniósł się przez su​fit z po​le​r o​wa​ne​g o gra​ni​tu
(tak za​ł o​żył - za​po​mniał na ja​wie od​no​to​wać jego skład). Klasz​tor roz​cią​g ał się wo​kół, a po​tem pod
nim: z twier​dzy w ska​li 1:1 zmniej​szył się do sto​ł o​wej ma​kie​ty, po​śród spę​ka​ne​g o, sza​r e​g o kra​jo​bra​-
zu księ​ży​co​we​g o. Księ​życ jak pa​zno​kieć świe​cił w gó​r ze ko​ścia​ną bie​lą - poza nim, ze​wsząd świe​ci​-
ło mi​lion gwiazd, ostro jak krysz​tał​ki lodu na tle mro​ku.
Po​le​ciał na pół​noc.
Cza​r y były mi​ni​ma​li​stycz​ne - żad​nych tę​czo​wych mo​stów ani ga​da​ją​cych chmur, ani dy​wi​zjo​nów
sa​mo​lo​tów pi​lo​to​wa​nych przez ty​r a​no​zaury. Daw​no na​uczył się nie nad​uży​wać ła​two​wier​no​ści pro​-
ce​sów umy​sło​wych ła​ska​wie po​zwa​la​ją​cych mu na ten stan, kry​ty​ków miesz​ka​ją​cych w jego gło​wie
za​nim jesz​cze na​uczył się śnić świa​do​mie. Ja​kiś we​wnętrz​ny scep​tyk skrzy​wił się na myśl o ko​smicz​-
nym ro​we​r ze i śnią​cy ośmio​let​ni Dan​ny Brüks zo​stał po​mię​dzy gwiaz​da​mi bez środ​ka lo​ko​mo​cji. Ja​-
kiś psuj z przo​do​mó​zgo​wia za​czy​nał krę​cić no​sem na osza​ł a​mia​ją​cą roz​kosz la​ta​nia - i na​g le oka​zy​-
wa​ł o się, że wisi na splą​ta​nych sta​lo​wych lin​kach, albo w ogó​le wy​r zu​ca go z po​wro​tem na jawę
o trze​ciej nad ra​nem, wy​bi​te​g o ze snu przez wła​sny scep​ty​cyzm. Na​wet w snach zdra​dzał go wła​sny
mózg, za​nim jesz​cze wy​r o​sły mu wło​sy ło​no​we. A jako do​r o​sły, nie miał po​trze​by z nich ko​r zy​stać,
do​pó​ki jego umy​sło​wi, o ty​po​wej dla zwy​kla​ka krzy​wej ucze​nia, skoń​czy​ł y się go​dzi​ny na ja​wie -
i mu​siał za​cząć uczyć się no​wych tech​nik we śnie, żeby nowe, ulep​szo​ne po​ko​le​nia aka​de​mi​ków nie
po​żar​ł y go od tyłu.
Te​r az po​tra​fił przy​naj​mniej la​tać, bez za​sta​no​wie​nia i bez kwe​stio​no​wa​nia. Tyle się cho​ciaż na​-
uczył przez lata ćwi​czeń, z po​mo​cą sprzę​tu, któ​r y kie​dyś ukie​r un​ko​wy​wał jego wi​zje, gdy roz​po​czy​-
na​ł a się faza REM, choć owe ćwi​cze​nia w koń​cu po​zwo​li​ł y mu po​zbyć się bocz​nych kó​ł ek i ro​bić
wszyst​ko we wła​snej gło​wie. Mógł po​le​cieć, je​śli ze​chciał, choć​by na or​bi​tę i z po​wro​tem. Mógł po​-
le​cieć na​wet do Nie​ba. I tam wła​śnie le​ciał: zo​r za po​lar​na wi​r o​wa​ł a na nie​bie do​kład​nie przed nim,
nie​bie​sko​zie​lo​na kur​ty​na mi​g o​cą​ca nad ce​lem jak Gwiaz​da Be​tle​jem​ska epo​ki ho​lo​g ra​mu.
Ale żad​nych ga​da​ją​cych chmur. Na​uczył się też nie prze​g i​nać.
Te​r az, pod po​sta​cią du​cha, prze​szedł przez mury twier​dzy Nie​ba izszedł na sam jego dół. Rho
tkwi​ł a tam jak za​wsze, sama w swo​jej celi, cały czas ubra​na w pa​pie​r o​wy ki​tel i kap​cie, któ​r e mia​ł a
w Sali Od​lo​tów, wte​dy, gdy mó​wi​li so​bie, że to nie jest po​że​g na​nie na za​wsze. Ob​r ącz​ka na le​wej ko​-
st​ce i kil​ka​na​ście ogniw sko​r o​do​wa​ne​g o łań​cu​cha przy​ku​wa​ł y ją do ścia​ny. Wło​sy spły​wa​ł y na twarz
ni​czym ciem​na za​sło​na.
Twarz jed​nak roz​ja​śni​ł a się, gdy opadł ku niej przez su​fit.
Wy​lą​do​wał obok na ka​mien​nej pod​ł o​dze.
-Prze​pra​szam, przy​szedł​bym szyb​ciej, ale po pro​stu…
Prze​r wał. Bez sen​su mar​no​wać dro​g o​cen​ny REM na wy​śnio​ne prze​pro​si​ny. Zmo​dy​fi​ko​wał sce​na​-
riusz, za​czął od nowa.
-Nie uwie​r zysz, co się dzie​je.
-Mów.
-Wplą​ta​ł em się w taką jak​by woj​nę, je​stem za li​nią wro​g a z ban​dą… na​praw​dę. Nie uwie​r zysz.
-Mni​chów i zom​bia​ków - po​wie​dzia​ł a. - I z wam​pi​r em.
Oczy​wi​ście, że wie​dzia​ł a.
-Na​wet nie wiem, jak mi się uda​ł o tu przyjść. Wy​da​wa​ł o​by się, że sko​r o tyle się dzie​je, będę zbyt
na​krę​co​ny, żeby choć​by usiąść, a jed​nak…
-By​ł eś na no​g ach przez dwa​dzie​ścia czte​r y go​dzi​ny - Po​ł o​ży​ł a dłoń na jego dło​ni. - Kie​dyś mu​-
sia​ł eś paść.
-A ci lu​dzie tak nie mają. - Wes​tchnął. - Oni chy​ba w ogó​le nie śpią, a już na pew​no nie w ca​ł o​ści.
Róż​ne czę​ści ich mó​zgów pra​cu​ją na zmia​ny, czy coś w tym ro​dza​ju. Jak ban​da del​fi​nów.
- Ale ty nie je​steś del​fi​nem ani żad​nym go​ściem, któ​r y się na​pi​na z ulep​sze​nia​mi. Je​steś na​tu​r al​-
sem. I taki mi się po​do​basz. I wiesz co?
- Co?
-Dasz radę na​dą​żyć za nimi. Za​wsze da​wa​ł eś radę.
Nie za​wsze, po​my​ślał.
-Po​win​naś wró​cić - po​wie​dział na​g le. Gdzieś da​le​ko pal​ce rąk i nóg za​mro​wi​ł y de​li​kat​nie.
Po​krę​ci​ł a gło​wą.
-Już to prze​r a​bia​li​śmy.
-Nikt nie mówi, że mu​sisz wra​cać do pra​cy. Jest mi​lion in​nych opcji.
-A tu​taj - od​par​ł a - jest mi​liard.
Spoj​r zał na jej łań​cuch. Ni​g ​dy świa​do​mie nie wy​ku​wał tych ogniw. Po pro​stu taką ją za​stał - i już.
Mógł to zmie​nić jed​ną my​ślą, po​dob​nie jak wszyst​ko inne w tym świe​cie - ale za​wsze było ry​zy​ko.
Na​uczył się nie prze​g i​nać.
-To nie​moż​li​we, żeby ci to od​po​wia​da​ł o - po​wie​dział ci​cho.
Par​sk​nę​ł a śmie​chem.
-Dla​cze​g o? Ja so​bie tego nie za​ł o​ży​ł am.
-Ale… - W skro​niach mu za​pul​so​wa​ł o.
-Dan - ode​zwa​ł a się ła​g od​nie - ty w tam​tym świe​cie dasz radę. Ja nie.
Mro​wie​nie w koń​cach pal​ców na​si​li​ł o się. Twarz Rho za​czę​ł a za​ni​kać.
Za​ciem​nie​nie. Dłu​g o tego nie utrzy​ma. Cały ten sta​r an​ny kon​ser​wa​tyzm, te za​mknię​te śro​do​wi​-
ska, tyl​ko de​li​kat​nie na​r u​sza​ją​ce pra​wa fi​zy​ki - one bro​ni​ł y przy​stę​pu tyl​ko We​wnętrz​ne​mu Prze​-
śmiew​cy, a nie tym nie​pro​szo​nym wra​że​niom cał​kiem z ze​wnątrz. Ból gło​wy. Drę​twie​nie. Od​r y​wa​ł y
jego uwa​g ę od pra​co​wi​cie wy​ima​g i​no​wa​ne​g o świa​ta; na​g le cała jego fa​sa​da za​czę​ł a się sy​pać.
-Wra​caj szyb​ko! - za​wo​ł a​ł a żona przez wzma​g a​ją​cy się szum. - Będę cze​kać…
Znik​nę​ł a, za​nim zdą​żył od​po​wie​dzieć. Pró​bo​wał skle​cić coś dra​ma​tycz​ne​g o - im​plo​zję ca​ł e​g o
Nie​ba, ogni​sty ko​laps ku ja​kiejś żar​ł ocz​nej oso​bli​wo​ści głę​bo​ko pod Tar​czą Ka​na​dyj​ską - ale zbyt
szyb​ko le​ciał w górę ku świa​tłu.
Był czas, gdy wy​szy​dzał sam sie​bie za swój brak wy​o braź​ni, prze​kli​nał swo​ją nie​zdol​ność
do tego, by zrzu​cić kaj​da​ny i po pro​stu śnić jak nor​mal​ny czło​wiek, z fan​ta​stycz​ną, ha​lu​cy​no​g en​ną
swo​bo​dą. Na​wet te​r az chwi​la​mi mu​siał so​bie przy​po​mi​nać, że to wca​le nie po​r aż​ka. To siła.
Na​wet we śnie Brüks nie był w sta​nie wziąć cze​g o​kol​wiek na wia​r ę.
Dla sa​me​go sie​bie każ​dy jest nie​śmier​tel​ny; może wie​dzieć, że umrze, ale że jest
mar​twy, ni​g​dy się nie do​wie.
Sa​mu​el Bu​tler

Blask słoń​ca dźgnął go w po​wie​ki przez uko​śne szcze​li​ny w oknie celi. W ustach mu za​schło,
w gło​wie dud​ni​ł o, w pal​cach pul​so​wał tępy prąd.
Spa​ł em na dło​niach, po​my​ślał i, scho​dząc z łóż​ka, usi​ł o​wał so​bie wy​o bra​zić, jak tego wła​ści​wie
do​ko​nał.
Oparł​szy sto​py o pod​ł o​g ę, po​czuł w nich to samo mro​wie​nie.
Su​per.
Do​tarł do to​a​le​ty, któ​r ą Luc​kett po​ka​zał mu wczo​r aj wie​czo​r em, opróż​nił pę​cherz, a wszyst​kie
koń​ców​ki ła​sko​ta​ł y go i pie​kły. Kie​dy spusz​czał wodę, uczu​cie tro​chę się uspo​ko​iło. Ru​szył pu​stym
ko​r y​ta​r zem w po​szu​ki​wa​niu in​nych ży​wych, tyl​ko nie​znacz​nie nie​pew​nym kro​kiem.
Za któ​r y​miś za​mknię​ty​mi drzwia​mi coś tępo łup​nę​ł o. Na mo​ment się za​trzy​mał. Jego uwa​g ę
przy​ku​ł y inne drzwi, głę​biej w ko​r y​ta​r zu. Otwo​r zy​ł y się na​g le.
Wy​pa​dła z nich naga, pla​mia​sta po​stać, dła​wią​ca się i drga​ją​ca jak ra​żo​na prą​dem.
Przez chwi​lę stał jak spa​r a​li​żo​wa​ny szo​kiem. Po​tem ru​szył da​lej, za​po​mi​na​jąc o wła​snej ba​nal​nej
przy​pa​dło​ści - po​znał go bo​wiem, to był Masaso, strach na wró​ble, ple​cy wy​g ię​te, ob​na​żo​ne zęby,
skó​r a na po​licz​kach na​pię​ta tak, że tyl​ko cu​dem twarz nie pę​kła mu na środ​ku. Brüks był już pra​wie
przy nim, gdy do nie​g o do​tar​ł o. Sta​nął jak wry​ty.
Tę​życz​ka wszyst​kich mię​śni. Ja​kieś za​bu​r ze​nie mo​to​r ycz​ne.
Coś neu​r o​lo​g icz​ne​g o.
Mro​wie​nie wró​ci​ł o z peł​ną siłą. Brüks z nie​do​wie​r za​niem spoj​r zał na czub​ki wła​snych pal​ców.
Choć​by nie wiem co, nie po​tra​fił po​wstrzy​mać dy​g o​tu.
Kie​dy za​czę​ł y się wrza​ski, pra​wie ich nie usły​szał.
***
Obo​jęt​ne co to było, za​bi​ja​ł o bez​g ło​śnie. Prze​waż​nie bez​g ło​śnie.
Nie dla​te​g o, że bez​bo​le​śnie. Wca​le. Ofia​r y wy​czoł​g i​wa​ł y się z kry​jó​wek imio​ta​ł y po pod​ł o​dze
z twa​r za​mi wy​krę​co​ny​mi w udrę​czo​ne dia​bel​skie ma​ski, któ​r e utrzy​my​wa​ł y się na​wet po śmier​ci:
roz​sze​r zo​ne żyły, prze​krwio​ne oczy z punk​to​wy​mi za​to​r a​mi, ca​ł ość iden​tycz​nie ze​sztyw​nia​ł a jak ka​-
mień. Ża​den nie wy​dał z sie​bie ani sło​wa, ani choć​by jęku. Nie mógł zro​bić nic, je​dy​nie prze​stę​po​-
wać przez tru​py, idąc tro​pem krzy​czą​ce​g o gdzieś da​lej gło​su; nic nie czuł, tyl​ko ten prze​r a​ża​ją​cy
prąd, co​r az in​ten​syw​niej​szy, w pal​cach rąk i nóg; nie był w sta​nie my​śleć, tyl​ko ja też to mam ja też
to mam ja też…
Zza rogu przed nim wy​ł o​ni​ł y się usta​wio​ne w szyk po​sta​cie: czte​r y ludz​kie cia​ł a, idą​ce ide​al​nie
rów​no, żyw​sze od tych na pod​ł o​dze, ale w środ​ku rów​nie mar​twe. Po​mię​dzy nimi szła Va​le​r ie. Czte​-
ry pary roz​la​ta​nych oczu na mo​ment wy​ce​lo​wa​ł y w Brük​sa i za​r az wzno​wi​ł y swój sza​lo​ny bez​kie​-
runkowy ta​niec. Va​le​r ie na​wet nie spoj​r za​ł a w jego stro​nę. Po​r u​sza​ł a się jak na sprę​ży​nach, jak​by coś
mia​ł a nie tak ze sta​wa​mi. Je​den z jej zom​bia​ków był ob​cię​ty w ko​la​nach, kie​dy się zbli​żał, wę​g lo​we
pro​te​zy, na któ​r ych się po​r u​szał, ci​cho po​skrzy​py​wa​ł y na pod​ł o​dze. Poza tym de​li​kat​nym od​g ło​sem
tar​cia Brüks nie usły​szał żad​ne​g o dźwię​ku. In​stynk​tow​nie przy​padł do ścia​ny, mo​dląc się do ja​kie​g oś
plej​sto​ceń​skie​g o boga o nie​wi​dzial​ność - albo cho​ciaż nie​waż​ność. Va​le​r ie prze​mknę​ł a obok, pa​trząc
do​kład​nie na wprost.
Brüks za​ci​snął po​wie​ki. Ciem​ność wy​peł​ni​ł y da​le​kie krzy​ki. Czuł drob​ną, obo​jęt​ną dumę, że sam
nie krzy​czał. Gdy po​now​nie otwo​r zył oczy, po​twór so​bie po​szedł.
Wrza​ski ści​chły, zro​bi​ł y się bar​dziej… in​tym​ne. Jak​by ja​kiejś prze​r a​ża​ją​cej sy​r e​nie la​tar​ni mor​-
skiej, wy​ją​cej przez wo​jen​ną mgłę, koń​czy​ł y się ba​te​r ie. Tyl​ko że to nie była, kur​wa, żad​na woj​na:
to była rzeź - jed​no ple​mię ol​brzy​mów wy​kań​cza​ł o dru​g ie, a ża​den zwy​klak-ska​mie​li​na, co się przy​-
pad​kiem zna​lazł na polu bi​twy, nie za​słu​g i​wał choć​by na mi​ł o​sier​ne po​de​r żnię​cie gar​dła.
Wi​ta​my w za​wie​sze​niu bro​ni.
Szedł da​lej za dźwię​kiem. Wąt​pił, czy bę​dzie coś w sta​nie po​móc - może zro​bić eu​ta​na​zję - ale
sko​r o to coś daje radę wrzesz​czeć, może też coś po​wie. Wszyst​ko jed​no co… co​kol​wiek…
Wła​ści​wie już coś po​wie​dzia​ł o. Mia​no​wi​cie: że w oczach tej za​r a​zy są ofia​r y rów​ne i rów​niej​sze.
Wszy​scy na​po​tka​ni Dwu​izbow​cy pa​dli w parę mi​nut po so​bie, chwy​ce​ni za gar​dło i za​mie​nie​ni
w udrę​czo​ny ka​mień, za​nim zdo​ł a​li choć​by krzyk​nąć. Ale nie każ​dy. Nie wam​pi​r zy​ca i nie jej fa​g a​si.
Nie wrza​skun. Nie Dan Brüks.
Na ra​zie.
Ale za​r a​żo​ny był, oczy​wi​ście, że tak. Coś mu ob​r a​bia​ł o pe​r y​fe​r yj​ne ob​wo​dy, ro​bi​ł o zwar​cia
w ma​ł ej mo​to​r y​ce, szło w górę głów​ny​mi ka​bla​mi. Może u wrza​sku​na jest to po pro​stu bar​dziej za​-
awan​so​wa​ne? Może on za dzie​sięć mi​nut bę​dzie mieć to samo?
Chy​ba był gdzieś tu. Za tymi drzwia​mi.
Otwo​r zył je.
Luckett. Wił się jak wę​g o​r zy​ca na ha​czy​ku, w iden​tycz​nej celi, na pod​ł o​dze śli​skiej od wła​snych
wy​dzie​lin. Pot za​mie​nił jego tu​ni​kę w mo​krą szma​tę, spły​wał mu stru​g a​mi po twa​r zy i ra​mio​nach;
od kro​cza roz​cho​dzi​ł y się ciem​niej​sze pla​my
Jed​nak​że ten ha​czyk nie trzy​mał go za usta. Wy​sta​wał z por​tu na kar​ku, wi​ją​cym się włók​nem
pod​pię​tym do gniazd​ka ni​sko na ścia​nie. Miał kon​wul​sje. Ude​r zył gło​wą o kra​wędź prze​wró​co​ne​g o
krze​sła. Tro​chę go to otrzeź​wi​ł o - prze​stał wrzesz​czeć, oczy się roz​ja​śni​ł y, przez wy​peł​nia​ją​cy
je zwie​r zę​cy ból prze​są​czy​ł o się odro​bi​nę cze​g oś przy​po​mi​na​ją​ce​g o świa​do​mość.
-Brüks- stęk​nął -Brüks, weź… kur​wa, jak boli…
Brüks uklęk​nął, po​ł o​żył mu rękę na ra​mie​niu.
- Ja nie…
Ako​li​ta od​sko​czył spod do​ty​ku i znów się roz​wrzesz​czał:
-Kur​wa, to boli! - Za​ma​chał ręką, chy​ba w ce​lo​wym ge​ście - do​my​ślił się Brüks- po​le​ce​niu mo​to​-
rycz​nym, któ​r e usi​ł o​wa​ł o prze​bić się przez szum mi​lio​na zwar​tych neu​r o​nów.
Brüks po​wiódł za nim wzro​kiem, ku ma​ł ej szkla​nej sza​fecz​ce w ścia​nie. Za prze​suw​ną szyb​ką
spo​czy​wa​ł y ce​r a​micz​ne lan​dryn​ki w rów​nych, pod​pi​sa​nych rzę​dach - SZCZĘ​ŚLI​WOŚĆ, OR​GAZM,
SU​PRE​SANT APE​T Y​T U…
ZNIE​CZU​LE​NIE.
Po​r wał kap​suł​kę z pół​ki, opadł obok Luc​ket​ta, chwy​cił świa​tło​wód przy czasz​ce, od​piąć się nie
uda​ł o - pal​ce nie do​sły​sza​ł y mó​zgu. Luc​kett znów wrza​snął, wy​g i​na​jąc grzbiet w łuk. Po​kój wy​peł​nił
smród od​cho​dów. Brüks znów chwy​cił wtycz​kę, prze​krę​cił. Wy​pa​dła z gniaz​da. Ścia​ny za​la​ł o roz​fa​-
lo​wa​ne świa​tło: wi​do​ki z ka​mer, krzy​we skle​ja​ne, pu​sty​nia od​ma​lo​wa​na ja​skra​wym pseu​do​ko​lo​r em.
Ja​kaś oswo​jo​na wy​r ocz​nia, po​zba​wio​na bez​po​śred​nie​g o do​stę​pu do mó​zgu Luc​ket​ta, kon​ty​nu​o wa​ł a
roz​mo​wę w ze​wnętrz​nym świe​cie.
Brüks wci​snął kap​suł​kę prze​ciw​bó​lo​wą na miej​sce, prze​krę​cił, za​trza​snął. Luc​kett na​tych​miast się
roz​luź​nił. Pal​ce jesz​cze po​dry​g i​wa​ł y, czy​stym psy​cho​g al​wa​nicz​nym od​r u​chem. Przez chwi​lę wy​g lą​-
dał, jak​by stra​cił przy​tom​ność. Po​tem z sa​pa​niem na​brał wiel​ki haust po​wie​trza i wy​pu​ścił je.
-Le​piej - po​wie​dział.
Brüks spoj​r zał na jego roz​dy​g o​ta​ne pal​ce, po​tem na swo​je.
-Wca​le nie… To jesz​cze…
-Nie moja dział​ka. - Luc​kett za​kasz​lał. - I nie two​ja, ciesz się.
-Ale co to ta​kie​g o? Musi być ja​kieś le​kar​stwo. - Przy​po​mniał so​bie. Ko​r o​wód po​two​r ów, z Va​le​-
rie po​środ​ku, po​su​wa​ją​cy się z gład​ką spraw​no​ścią przez pola umar​ł ych. - Va​le​r ie…
Luc​kett po​krę​cił gło​wą.
-Jest po na​szej stro​nie.
-Ale ona…
-To nie ona. - Luc​kett od​wró​cił gło​wę, wpa​trzył się w tak​tycz​ny ob​r az pu​sty​ni w cza​sie rze​czy​wi​-
stym, z lotu pta​ka: klasz​tor w sa​mym środ​ku, brze​g i ob​r a​mo​wa​ne za​wi​ł y​mi hie​r o​g li​fa​mi. -
To oni.Przez cały dzień ro​bi​li​śmy ja​kieś ru​chy
-A co zro​bi​li​ście? Co zro​bi​li​ście?
-Zro​bi​li​śmy? - Luc​kett kaszl​nął, wierz​chem dło​ni otarł krew z ust. - By​ł eś tu prze​cież, przy​ja​cie​-
lu. Da​li​śmy się za​uwa​żyć. No i te​r az… zbie​r a​my bu​r zę, moż​na by rzec.
- Ale oni nie mo​g li tak po pro​stu… - A w su​mie, dla​cze​g o? - Nie prze​sła​li ja​kie​g oś ul​ti​ma​tum,
czy coś? Nie dali szan​sy, żeby się pod​dać, albo…
Spoj​r ze​nie Luc​ket​ta skła​da​ł o się w rów​nej czę​ści z li​to​ści i roz​ba​wie​nia.
Brüks prze​klął sam sie​bie. Idio​ta. Ból gło​wy przez cały po​przed​ni dzień. Tekst „DRO​GĄ PO​-
WIETRZ​NĄ” u Moore’a. Ale nie było żad​ne​g o ostrza​ł u, żad​nych pu​szek le​cą​cych z gwiz​dem nad pu​-
sty​nią. To coś przy​pły​nę​ł o z wia​trem, nie​po​strze​że​nie. A na​wet sztucz​nie skon​stru​o wa​ne za​r az​ki nie
za​bi​ja​ł y od pierw​sze​g o kon​tak​tu. Za​wsze był okres in​ku​ba​cji. Za​wsze chwi​lę trwa​ł o, za​nim parę
prze​trwal​ni​ków, któ​r ym się po​szczę​ści​ł o, wy​klu​ł o się w płu​cach i wy​ho​do​wa​ł o ar​mię zdol​ną po​wa​-
lić czło​wie​ka. Na​wet ma​g ia wy​kład​ni​cze​g o przy​r o​stu po​trze​bo​wa​ł a paru go​dzin, żeby się ob​ja​wić.
Wróg…
…„Lu​dzie tacy jak ty” - po​wie​dzia​ł a Lian​na…
…ewi​dent​nie uru​cho​mił ten plan, gdy tyl​ko się tu zna​lazł. Na​wet gdy​by cały cho​ler​ny Za​kon
Dwu​izbo​wy wy​ma​sze​r o​wał na pu​sty​nię z rę​ko​ma w gó​r ze, gów​no by to zmie​ni​ł o - broń już mie​li​by
we krwi, a ona mia​ł a gdzieś bia​ł e fla​g i.
-Jak mo​g li​ście im na to po​zwo​lić? - za​sy​czał Brüks. - Po​dob​no je​ste​ście od nas by​strzej​si, post-
kur​wa-oso​bli​wi, po​win​ni​ście wi​dzieć dzie​sięć kro​ków na​przód w każ​dym pla​nie, jaki je​ste​śmy w sta​-
nie skle​ić do kupy my, tępi ja​ski​niow​cy. Jak mo​g li​ście im po​zwo​lić?
-Brüks, ale to wszyst​ko idzie zgod​nie z pla​nem. - Luc​kett po​kle​pał go po ra​mie​niu spa​stycz​ną,
peł​ną zwarć ręką.
-Ja​kim niby pla​nem? -Brüks zdła​wił hi​ste​r ycz​ny chi​chot. - My już nie ży​je​my…
-Na​wet Bóg wszyst​kie​g o nie prze​wi​dzi. Za dużo zmien​nych. - Luc​kett znów za​kasz​lał. - Ale nic
się nie przej​muj. Prze​wi​dzie​li​śmy rze​czy, któ​r ych nie da się za​pla​no​wać…
Przez otwar​te drzwi, przez ko​r y​tarz, przez wą​skie, wy​so​kie okna, przez za​mknię​te bra​my, przez
szy​by wy​cho​dzą​ce na pu​sty​nię i ogród - do​biegł jak​by gwizd, prze​su​nię​ty nie​co po dop​ple​r ow​sku.
Stłu​mio​ny ło​mot ude​r ze​nia w zie​mię gdzieś w po​bli​żu.
-O. Za​czy​na​ją sprzą​tać. - Luc​kett kiw​nął gło​wą. - Nie ma już sen​su się ka​mu​flo​wać, nie?
Brüks scho​wał twarz w dło​niach.
-Przy​ja​cie​lu, nic się nie przej​muj. To jesz​cze nie ko​niec. Nie dla cie​bie, w każ​dym ra​zie. Ja​ski​nia
Jima. Cze​ka na cie​bie.
Brüks uniósł gło​wę.
- Jim… ale…
-Mó​wi​ł em ci - po​wie​dział Luc​kett. - Zgod​nie z pla​nem. - Całe cia​ł o za​fa​lo​wa​ł o mu od skur​czów.
- No idź.
I wte​dy Brüks usły​szał inny dźwięk, niż​szy, idą​cy w górę ska​li, w tle, pod kasz​lem ofiar i pi​skiem
wcho​dzą​ce​g o w cia​ł o pa​r a​li​żu. Po​czuł drga​nia roz​krę​ca​ją​cych się głę​bo​ko pod zie​mią wiel​kich ło​-
pat, po​chwy​cił stłu​mio​ny syk wtry​ski​wa​nej do głę​bo​kich si​lo​sów pary. Usły​szał na​r a​sta​ją​cy wer​bel
po​two​r a zło​żo​ne​g o z ży​wio​ł ów, szar​pią​ce​g o swo​imi oko​wa​mi.
-No - stwier​dził - to ja​koś le​piej mi brzmi.
***
Mo​o re tkwił w swo​jej ja​ski​ni, ale za kon​so​le​tą nie stał. Na in​te​li​g ent​nej far​bie nie mi​g a​ł y żad​ne
kon​tro​l​ki, su​wa​ki, tar​cze, czy wir​tu​al​ne gu​zi​ki. Wszyst​ko było tyl​ko do od​czy​tu. Dwu​izbow​cy uru​-
cha​mia​li swój ge​ne​r a​tor z ja​kie​g oś in​ne​g o miej​sca, Mo​o re ki​bi​co​wał z try​bun.
Od​wró​cił się, wi​dząc go.
-Oko​pa​li się.
-Ale to wszyst​ko jed​no, praw​da? Roz​nie​sie​my ich na strzę​py.
Żoł​nierz od​wró​cił się z po​wro​tem do ścia​ny i po​krę​cił gło​wą.
-A w czym pro​blem? Za da​le​ko są?
-Nie wal​czy​my.
-Nie wal​czy​my? A wi​dzia​ł eś, co oni nam zro​bi​li?
- Widzę.
-Wszy​scy albo nie żyją, albo pra​wie!
-A my nie.
-No tak. - Ner​wy w pal​cach Brüksa za​śpie​wa​ł y zło​wro​g o. - I jak dłu​g o jesz​cze?
-Wy​star​cza​ją​co dłu​g o. Za​r a​za była skro​jo​na na Dwu​izbow​ców. My mamy wię​cej cza​su. - Mo​o re
zmarsz​czył brwi. - Tyl​ko że cze​g oś ta​kie​g o nie spre​pa​r u​je się na polu bi​twy i nie w jed​ną noc. Pla​no​-
wa​li to dłu​żej.
-Kur​wa mać, prze​cież na​wet strza​ł u ostrze​g aw​cze​g o nie od​da​li! Na​wet nie pró​bo​wa​li ne​g o​cjo​-
wać!
-Bo się boją.
-Oni się boją?
-Za​ł o​ży​li, że uprze​dza​jąc nas, da​dzą nam nie​ak​cep​to​wal​ną prze​wa​g ę. Nie wie​dzą, ja​kie mamy
moż​li​wo​ści.
-To może trze​ba im po​ka​zać.
Mo​o re od​wró​cił się z po​wro​tem do nie​g o.
-Pew​nie sła​bo się orien​tu​jesz w fi​lo​zo​fii Dwu​izbow​ców. Jest z za​sa​dy pa​cy​fi​stycz​na.
-Mo​że​cie so​bie tu dys​ku​to​wać z Luc​ket​tem i resz​tą kum​pli nad fi​lo​zo​ficz​ny​mi niu​an​sa​mi jed​no​-
stron​ne​g o pa​cy​fi​zmu, a tym​cza​sem wszy​scy za​mie​ni​my się w z za​sa​dy pa​cy​fi​stycz​ne tru​py - Kum​pli.
Aaa. - A Lian​na…
-Nic jej nie jest.
-Wszyst​kim nam coś jest. -Brüks od​wró​cił się z po​wro​tem do scho​dów. Może uda​ł o​by się ją zna​-
leźć, za​nim su​fit zwa​li się im na gło​wy. Może jest ja​kiś scho​wek na szczot​ki, gdzie moż​na by się
scho​wać.
Ręka Mo​o re’a spo​czę​ł a mu na ra​mie​niu i od​wró​ci​ł a go, jak​by był zro​bio​ny z bal​sy.
-Nie bę​dzie​my ata​ko​wać tych lu​dzi - po​wie​dział spo​koj​nie. - Nie wie​my, czy to oni są za to od​po​-
wie​dzial​ni.
-Do​pie​r o co po​wie​dzia​ł eś, że mu​sie​li to pla​no​wać! - za​chry​piał Brüks. - Cze​ka​li tyl​ko, aż damy
im ja​kiś pre​tekst. Pa​trzy​ł eś, jak ła​du​ją i ce​lu​ją. Jak dla mnie, to może i słu​cha​ł eś, jak so​bie, kur​na, ga​-
da​ją przez ra​dio, sły​sza​ł eś, jak wy​da​ją roz​ka​zy. Wie​dzia​ł eś.
-To nie​istot​ne. Na​wet gdy​by​śmy sie​dzie​li w ich cen​trum do​wo​dze​nia. Na​wet gdy​by​śmy ro​ze​bra​li
ich mó​zgi na po​je​dyn​cze sy​nap​sy i prze​śle​dzi​li wszyst​kie neu​r o​ny bio​r ą​ce udział w tej de​cy​zji. To i
tak by​śmy nie wie​dzie​li.
-Wal się. Ja nie będę tu sie​dzieć i ci ob​cią​g ać tyl​ko dla​te​g o, że wy​cią​g ną​ł eś ten sta​r y tekst o bra​ku
wol​nej woli.
-Ci lu​dzie mo​g li zo​stać nie​świa​do​mie wy​ko​r zy​sta​ni. Mo​g li wy​ko​ny​wać ja​kiś wsz​cze​pio​ny im cu​-
dzy plan i przy​się​g ną ci, że przez cały czas po​dej​mo​wa​li wła​sne de​cy​zje. Nie za​bi​ja się śle​pe​g o na​-
rzę​dzia.
-Mo​o re, to nie zom​bia​ki.
-To cał​kiem inny ga​tu​nek.
-A oni nas za​bi​ja​ją.
-Mu​sisz mi po pro​stu za​ufać. Albo… - Mo​o re prze​krzy​wił gło​wę, wy​r aź​nie roz​ba​wio​ny - …mo​-
że​my cię tu zo​sta​wić, że​byś się z nimi roz​mó​wił. Oso​bi​ście.
-Jak to zo​sta​wić?
-No, od​la​tu​je​my stąd. Po co grze​je​my sil​ni​ki, jak ci się zda​je?
***
Ktoś wto​czył do klasz​to​r u wiel​ką pił​kę fut​bo​lo​wą. Kil​ku​na​stu upa​dłych mni​chów po​dry​g i​wa​ł o
w skur​czach, z wy​trzesz​czo​ny​mi oczy​ma wo​kół ko​pu​ł y geo​de​zyj​nej z za​zę​bia​ją​cych się wy​ście​ł a​-
nych pię​cio​ką​tów, mie​r zą​cej może ze czte​r y me​try w po​przek rów​ni​ka. Je​den wie​lo​kąt, wiel​ko​ści
drzwi, od​sta​wał od jej po​wierzch​ni jak wy​ł a​ma​ny pa​zno​kieć.
Ja​kaś kap​su​ł a ewa​ku​acyj​na. Bez wi​docz​ne​g o na​pę​du - w każ​dym ra​zie wbu​do​wa​ne​g o, bo wy​so​ko
nad ścia​na​mi dzie​dziń​ca tor​na​do wi​r o​wa​ł o i ry​cza​ł o jak wście​kły sil​nik od​r zu​to​wy. Brüks za​darł
gło​wę, żeby zo​ba​czyć jego ko​niec i… prze​ł knął śli​nę… i…
I spoj​r zał jesz​cze raz. Coś ry​so​wa​ł o na nie​bie łuk.
-Wsia​daj - po​wie​dział Mo​o re do jego łok​cia. - Mało cza​su.
Oczy​wi​ście, że wszyst​ko wie​dzą. Mają sa​te​li​ty, mają mi​kro​dro​ny, mogą tu zaj​r zeć mię​dzy ścia​ny,
zo​ba​czyć co oni knu​ją i po pro​stu wszyst​ko roz​pie​przyć…
-Ra​kie​ta… - wy​chry​piał.
W punk​cie, któ​r y po​ka​zy​wał, roz​pę​kło się nie​bo.
Smu​g a kon​den​sa​cyj​na po pro​stu prze​r wa​ł a się po​środ​ku nie​ba, opa​da​ją​cy łuk ucię​ty w po​ł o​wie
dro​g i do stra​tos​fe​r y; w koń​co​wym punk​cie roz​bły​sło nowe słoń​ce, ośle​pia​ją​cy punkt, nie​sa​mo​wi​cie
mały i nie​sa​mo​wi​cie ja​skra​wy. Brüks nie był pe​wien, co wła​ści​wie w tym ułam​ku se​kun​dy zo​ba​czył.
W po​r an​nym nie​bie otwo​r zy​ł a się wiel​ka mi​g o​tli​wa dziu​r a, jak​by sam pan Bóg za​g lą​dał pod po​-
kryw​kę swo​je​g o ter​r a​r ium. Nie​bo​skłon się po​marsz​czył - wiech​cie wy​so​kich cir​r u​sów roz​pa​dły się
na mi​lio​ny odłam​ków; po​ł a​cie in​ten​syw​ne​g o, nie​skoń​czo​ne​g o błę​ki​tu skur​czy​ł y się w ostre odłam​-
ki; pół nie​ba po​skła​da​ł o się jak obłą​ka​ne ori​g a​mi. Nie​bo za​pa​dło się i od​sło​ni​ł o inne nie​bo, spo​koj​-
ne i gład​kie.
Grzmot roz​sz​cze​pił Brüksowi czasz​kę jak szpi​ku​lec do lodu. Jego siła zbi​ł a go z nóg, na chwi​lę
za​wie​si​ł a w po​wie​trzu i rzu​ci​ł a z po​wro​tem na tra​wę. Coś pchnę​ł o go od tyłu. Od​wró​cił się. Mo​o re
po​r u​szał usta​mi, Brüks sły​szał jed​nak tyl​ko wy​so​ki, wy​peł​nia​ją​cy cały świat pisk. Za ra​mie​niem Mo​-
ore’a, za mu​r a​mi klasz​to​r u, z nie​ba spa​da​ł y osmo​lo​ne szcząt​ki, ni​czym zwę​g lo​ne ko​ści ol​brzy​mie​g o
lu​dzi​ka z kre​sek. Jego pu​sta po​wło​ka ula​ty​wa​ł a w nie​bo w strzę​pach, cią​g nię​ta gru​by​mi stru​mie​nia​mi
odłam​ków w stro​nę oswo​jo​ne​g o tor​na​da. Ge​ne​r a​tor wi​r o​wy jak​by czer​pał siłę z tego po​kar​mu. Ja​-
kimś spo​so​bem tor​na​do zro​bi​ł o się grub​sze. Szyb​sze. Ciem​niej​sze.
Nie​wi​dzial​ny sta​tek po​wietrz​ny Va​le​r ie. Za​po​mniało nim. Sto ty​się​cy me​trów sze​ścien​nych wy​so​-
kiej próż​ni do​kład​nie na dro​dze nad​la​tu​ją​cej ra​kie​ty - roz​padł się od ude​r ze​nia, wsy​sa​jąc w pust​kę
ka​ska​dy pu​styn​ne​g o po​wie​trza.
Mo​o re pchnął go w stro​nę kuli. Brüks nie​pew​nie wszedł w ciem​ność, wy​peł​nio​ną sie​cią ja​kie​g oś
mon​stru​al​ne​g o pa​ją​ka. Miał już spo​r y zbiór ofiar, le​d​wie wi​docz​nych, oplą​ta​nych syl​we​tek. Wszyst​-
kie wi​sia​ł y w sie​ci zro​bio​nej z sze​r o​kich, pła​skich włó​kien, prze​ci​na​ją​cych cha​o tycz​nie całe wnę​trze
sfe​r y.
-Ru​szaj​cie się - wark​nął ci​chy, bla​sza​ny gło​sik po​śród chó​r u kamerto​nów.
Brüks chwy​cił pierw​sze z brze​g u oczko siat​ki, chwy​cił naj​moc​niej, jak po​zwa​la​ł y mu iskry
w ręce, pod​cią​g nął się. Coś trą​ci​ł o go w bok gło​wy. Od​wró​cił się i wzdry​g nął na wi​dok jed​ne​g o
z zom​bia​ków Va​le​r ie, do góry no​g a​mi, z roz​bie​g a​ny​mi oczy​ma, wplą​ta​ne​g o w siat​kę jak zła​pa​ny
nie​to​perz. Rap​tow​nie cof​nął rękę; trzy​ma​ł a się siat​ki, jak​by był ge​ko​nem. Uwol​nił się i czym prę​dzej
od​pełzł od tych ner​wo​wych oczu i mar​twej twa​r zy.
Ko​lej​na twarz, nie taka mar​twa, cza​iła się w ciem​no​ści za swo​im ochro​nia​r zem. Brüks - ze źre​ni​-
ca​mi wciąż skur​czo​ny​mi od po​r an​ne​g o słoń​ca - nie roz​r óż​niał jesz​cze szcze​g ó​ł ów. Czuł jed​nak, że
na nie​g o pa​trzy, wy​czu​wał za tymi oczy​ma wy​szcze​r zo​ne zęby dra​pież​cy. Szedł da​lej. Lep​kie pa​ski
chwy​ta​ł y go za ręce, od​r y​wa​ł y się, gdy je od​su​wał.
-W pierw​sze wol​ne miej​sce - mruk​nął wspi​na​ją​cy się tuż za nim Mo​o re.
Brüks stwier​dził, że wresz​cie prze​sta​je mu dzwo​nić w uszach, jak​by dzwo​nie​nie uspo​ko​iło się
na wi​dok tego nie​przy​zwo​ite​g o łona, w któ​r ym kluł się miot zło​żo​ny ze świ​r ów i po​two​r ów.
-Sta​r aj się trzy​mać z da​le​ka od ścian. Niby są mięk​kie, ale bę​dzie nie​źle trzę​sło.
Właz wsko​czył na miej​sce jak ostat​ni ele​ment ukła​dan​ki, uszczel​nia​jąc wnę​trze i od​ci​na​jąc wpa​-
da​ją​ce z ze​wnątrz sła​be świa​tło. Po​wie​trze mo​men​tal​nie zgęst​nia​ł o i stę​chło, jak w ma​ł ym, nie​r u​cho​-
mym bą​bel​ku na sa​mym dnie mo​r za. Prze​ł knął śli​nę. Ciem​ność wo​kół od​dy​cha​ł a nie​wi​dzial​ny​mi
usta​mi, ci​chym, klau​stro​fo​bicz​nym chó​r em stłu​mio​nym przez cięż​kie jak ce​ment po​wie​trze.
Wzrok i od​dech po​wró​ci​ł y, jed​no tuż po dru​g im - smro​dli​wy po​wiew na po​licz​ku, sła​by czer​wo​-
ny po​blask pro​sto z wy​ście​ł a​nych ścian. Więk​szość tych świa​teł prze​sła​nia​li Dwu​izbow​cy - nie​któ​r zy
z roz​ł o​żo​ny​mi ra​mio​na​mi, inni zwi​nię​ci w kłę​bek, paru zwi​nię​tych w prec​le, su​g e​r u​ją​ce albo nad​-
ludz​ką ela​stycz​ność, albo po​ł a​ma​ne ko​ści. Było ich w su​mie może ze dwu​na​stu.
Kil​ku​na​stu mni​chów. Pre​hi​sto​r ycz​na psy​cho​pat​ka z or​sza​kiem mor​der​czych ma​szyn z mar​twy​mi
mó​zga​mi. Dwój​ka zwy​kla​ków. Wszy​scy wi​szą ra​zem w ol​brzy​miej, wy​ście​ł a​nej siat​ką ma​ci​cy, cze​-
ka​jąc, aż ja​kaś nie​wi​dzial​na ar​mia roz​g nie​cie ich na mia​zgę.
I wszyst​ko to idzie we​dług pla​nu.
Spró​bo​wał się ru​szyć, czu​jąc, że siat​ka za​ci​snę​ł a się wo​kół nie​g o, gdy tyl​ko prze​stał się wspi​nać.
Mógł tyl​ko trze​po​tać jak ryba na ha​czy​ku, unieść rękę na tyle, żeby po​dra​pać się w nos. Poza tym nie
był w sta​nie się ru​szyć.
Do​brze, że cho​ciaż oczy wresz​cie przy​sto​so​wa​ł y się do dłu​g iej fali. Twarz do​kład​nie nad nim
przy​bra​ł a zna​jo​me kon​tu​r y.
-Lian​na? Lian​na, czy ty…
Była tu tyl​ko cia​ł em. Pal​ce po​stu​ki​wa​ł y w skroń cha​r ak​te​r y​stycz​nym ryt​mem ko​g oś po​g rą​żo​ne​g o
w da​le​kiej rze​czy​wi​sto​ści.
-Nic jej nie jest. - Mo​o re mó​wił spo​koj​nie, z nie​zbyt da​le​ka. - Gada z na​szą pod​wóz​ką.
-Tyl​ko tyle? Dwa​dzie​ścia osób? - Ła​pał po​wie​trze, wciąż dziw​nie nie​świe​że mimo wy​sił​ków lo​-
kal​ne​g o sys​te​mu pod​trzy​my​wa​nia ży​cia.
-Wy​star​czy.
Brüks le​d​wo był w sta​nie od​dy​chać. Cała ko​mo​r a sy​cza​ł a od me​cha​nicz​nej wen​ty​la​cji, wia​ł o
mu w twarz, a jemu się wy​da​wa​ł o, że nie może na​peł​nić płuc po​wie​trzem.
Zwal​czył na​r a​sta​ją​cą pa​ni​kę.
-Chy​ba… chy​ba coś jest nie tak z kli​mą…
-Po​wie​trze jest jak trze​ba. Wy​lu​zuj.
-Ale nie, bo…
Coś kop​nę​ł o ich moc​no w bok. I na​g le „góra” sta​ł a się bo​kiem, a „bok” do​ł em. Krew na​pły​nę​ł a
Brüksowi do gło​wy. Ol​brzym sta​nął mu na pier​si. Po​wie​trze, już i tak nie​zno​śnie du​szą​ce, jesz​cze się
za​g ę​ści​ł o - smród zgni​ł ych jaj jak tsu​na​mi za​lał Brüksowi za​to​ki.
Je​zus, po​my​ślał. Nie wy​o bra​żał so​bie gor​sze​g o miej​sca i cza​su na pierd​nię​cie. W in​nych oko​licz​-
no​ściach może i by​ł o​by to śmiesz​ne. Te​r az tyl​ko za​czę​ł o mu się zbie​r ać na wy​mio​ty, dła​wił się, zu​-
ży​wa​jąc reszt​ki cen​ne​g o tle​nu.
-Je​dzie​my - mruk​nął Mo​o re z tyłu. Z dołu. Z góry.
Głos miał nie​mal sen​ny.
Siat​ka na​pię​ł a się, cia​ł a pod​sko​czy​ł y uni​so​no w jed​ną stro​nę, wró​ci​ł y jak wa​ha​dła w dru​g ą, okrę​-
ci​ł y się wo​kół ja​kie​g oś nie​zna​ne​g o, ar​bi​tral​ne​g o środ​ka masy. Wy​da​wa​ł o się, że przy​śpie​sza​ją
w dzie​się​ciu kie​r un​kach na​r az. W gło​wie Brüksa ry​czał wo​do​spad.
-Nie mogę… od​dy​chać…
-I nie trze​ba. Pod​daj się temu.
-Że co…
-Izo​flu​r an. Siar​ko​wo​dór.
Od ze​wnątrz świat po​chła​nia​ł y wiry szu​mu. Dwa​dzie​ścia ciał - le​d​wie wi​docz​nych przez te wiry -
rzu​ci​ł o się jak je​den mąż w stro​nę ni​czym nie​wy​r óż​nia​ją​ce​g o się punk​tu po dru​g iej stro​nie po​miesz​-
cze​nia. Przy​cią​g a​ł o je tam jak że​la​zne opił​ki w cy​klo​tro​nie, wszyst​kie ela​stycz​ne uprzę​że na​pię​ł y się
nie​mal do pęk​nię​cia.
A więc tak, roz​my​ślał Brüks, tra​cąc wzrok. To jest to. Ostat​nie świa​do​me prze​ży​cie.
Ciesz się nim, póki mo​żesz.

PA​SO​ŻYT
Praw​do​po​dob​nie naj​lep​szym przy​kła​dem na inhe​rent​ne zło tego po​dej​ścia jest tak
zwa​ny Umysł Mok​śa skon​stru​owa​ny przez Wschod​ni So​jusz Dhar​micz​ny. Ich pró​by
„zmo​der​ni​zo​wa​nia” wła​snej wia​ry z po​mo​cą tech​no​lo​gii, któ​ra na Za​cho​dzie zo​sta​ła
(słusz​nie) za​ka​za​na, skoń​czy​ły się stwo​rze​niem do​słow​nie nisz​czą​ce​go du​sze umy​słu-ula,
któ​ry po​zo​sta​wił mi​lio​ny w sta​nie, jak się za​kła​da, głę​bo​kiej ka​ta​to​nii. (Fakt, że re​li​gie
dhar​micz​ne dą​ży​ły do ta​kie​go sta​nu od ty​się​cy lat, ani tro​chę nie ła​go​dzi owej wiel​kiej
tra​ge​dii). Nie​od​po​wie​dzial​ne uży​wa​nie in​ter​fej​sów mó​zgo​wych do „bra​ta​nia się” z ob​-
cy​mi umy​sła​mi ta​kich zwie​rząt, jak koty i ośmior​ni​ce - prak​ty​ka ta wy​stę​pu​je zresz​tą nie
tyl​ko na Wscho​dzie - rów​nież przy​czy​ni​ło się do nie​opi​sa​nych psy​cho​lo​gicz​nych szkód.
Na dru​gim krań​cu ska​li jest zja​wi​sko, kie​dy w ob​li​czu współ​cze​snych za​gro​żeń mamy
po​ku​sę po pro​stu od​wró​cić się ple​ca​mi do ca​łe​go świa​ta. Taka uciecz​ka jest nie tyl​ko
sprzecz​na ze Sło​wem Bo​żym, mó​wią​cym „idź​cie i na​uczaj​cie wszyst​kie na​ro​dy”, ale
i sama z sie​bie ro​dzi po​waż​ne kon​se​kwen​cje. Tu ja​skra​wym przy​kła​dem jest pły​wa​ją​ca
wy​spa Od​ku​pi​ciel. Mi​nął pra​wie rok od roz​pa​du przy​mie​rza po​mię​dzy Bap​ty​sta​mi Po​łu​-
dnio​wy​mi i Środ​ko​wy​mi, i trzy mie​sią​ce od ostat​nie​go na​sze​go kon​tak​tu z któ​rą​kol​wiek
ze stron tego kon​flik​tu. (Obec​nie nie​moż​li​we jest bez​po​śred​nie zbli​że​nie się do wy​spy
krą​żą​cej w oce​anicz​nym prą​dzie ko​ło​wym - ostrze​li​wa​ny jest każ​dy po​jazd zbli​ża​ją​cy się
na mniej niż dwa ki​lo​me​try - na​to​miast zdal​ny mo​ni​to​ring od 28 mar​ca nie wy​krył żad​-
nych śla​dów ludz​kiej obec​no​ści. ONZ są​dzi, że ten ogień jest au​to​ma​tycz​ny, i za​bro​ni​ła
zbli​ża​nia się do Od​ku​pi​cie​la, póki nie wy​czer​pie się amu​ni​cja).
„We​wnętrz​ny wróg:
Za​kon Dwu​izbo​wy jako za​g ro​że​nie
dla in​sty​tu​cjo​nal​nej re​li​g ii w XXI wie​ku”
(we​wnętrz​ny ra​port Pa​pie​skiej Aka​de​mii Nauk
dla Sto​li​cy Apo​stol​skiej)

Ja bym mógł być za​mknię​ty w łu​pi​nie orze​cha i jesz​cze bym się są​dził pa​nem nie​-
zmie​rzo​nej prze​strze​ni, gdy​bym tyl​ko złych snów nie mie​wał.
Wil​liam Szek​spir, Ham​let
(tłum. J. Pasz​kow​ski)

Obu​dził się. Usły​szał wrza​ski, zo​ba​czył sza​r e, roz​my​te świa​tło, po​czuł kop​nia​ka w bok i igłę
bólu prze​szy​wa​ją​cą lewą nogę jak elek​trycz​ny oszczep. Krzyk​nął, ale jego głos zgi​nął w po​tęż​nej ka​-
ko​fo​nii: dźwię​ku skrę​ca​ne​g o me​ta​lu, po​tęż​nych że​ber ze sto​pu ści​na​nych wzdłuż nie​zna​nych
im wcze​śniej li​nii na​prę​żeń. Cią​że​nie kom​plet​nie się nie zga​dza​ł o. Le​żał na ple​cach, ale cią​g nę​ł o
go w bok, wy​cią​g a​ł o no​g a​mi do przo​du z ja​kiejś pół​przej​r zy​stej, gu​mo​wa​tej owod​ni spo​wi​ja​ją​cej
całe cia​ł o. Gdzieś da​lej po​r u​sza​ł y się nie​wy​r aź​ne kształ​ty. Świat stę​kał w pa​śmie bli​skim in​fra​dź​wię​-
kom, jak wiel​ki hum​bak, nur​ku​ją​cy spi​r a​lą ku da​le​kie​mu mor​skie​mu dnu. Na wyż​szych czę​sto​tli​wo​-
ściach wyły alar​my.
Je​stem w wor​ku, po​my​ślał, pa​ni​ku​jąc. My​śle​li, że umar​ł em…
Może i umar​ł em…
Doj​mu​ją​cy ból umiej​sco​wił się w ko​st​ce. Brüks uniósł ręce - sła​be ela​stycz​ne siły sta​wi​ł y opór.
Wszyst​kie żyły i tęt​ni​ce miał na ze​wnątrz, przy​kle​jo​ne do skó​r y. Nie, to nie tęt​ni​ce. To na​pi​na​cze
mio​elek​trycz​ne …
Świat szarp​nął się w dół i w bok. Umę​czo​ny me​tal za​milkł, wy​ją​ce alar​my z bra​ku kon​ku​r en​cji
wy​da​ł y się jesz​cze gło​śniej​sze. Coś dźgnę​ł o Brüksa przez wo​r ek, tuż pod ko​la​nem. Ból znik​nął.
Je​den z roz​my​tych cie​ni na​chy​lił się nad nim.
-Spo​koj​nie, żoł​nie​r zu. Już się tobą zaj​mu​ję.
Mo​o re.
Bło​na roz​dzie​li​ł a się jak otwie​r a​ją​ce się oko. Puł​kow​nik stał nad nim, od​chy​lo​ny o trzy​dzie​ści
stop​ni od pio​nu w osu​wa​ją​cym się w dół świecie. A sam świat był ma​leń​kim wal​co​wa​tym bą​blem,
sze​r o​kim na pięć me​trów i wy​so​kim może na po​ł o​wę tego. Ścia​ny i pod​ł o​g a wi​sia​ł y pod zwa​r io​wa​-
nym ką​tem. Przez śro​dek coś bie​g ło, jak dru​cia​ny rdzeń krę​g o​wy (dra​bin​ka, uświa​do​mił so​bie męt​-
nie Brüks; ten świat ma ja​kiś strych i piw​ni​cę). Ze wszyst​kich stron ma​ja​czy​ł y sto​sy pla​sti​ko​wych sze​-
ścia​nów, me​tro​wych mniej wię​cej, nie​któ​r e bia​ł e, nie​któ​r e sza​r o-me​ta​licz​ne, nie​któ​r e ciem​no​pół​-
przej​r zy​ste (nie​wy​r aź​ne kształ​ty w środ​ku lśni​ł y jak or​g a​ny we​wnętrz​ne). Parę się od​cze​pi​ł o - zsy​pa​-
ły się w nie​r ów​ny stos po spodniej stro​nie ko​mo​r y. Cią​że​nie cią​g nę​ł o Brüksa w ich stro​nę; gdy​by
jego wo​r ek nie był przy​cze​pio​ny do pry​czy, zje​chał​by z niej.
Mo​o re się​g nął i do​tknął ja​kiejś kon​tro​l​ki poza za​się​g iem wzro​ku Brüksa; alarm mi​ł o​sier​nie
umilkł.
-Trzy​masz się ja​koś? - za​py​tał.
-Ja… -Brüks po​trzą​snął gło​wą, pró​bu​jąc ją oczy​ścić. - Co się sta​ł o?
-Szpry​cha się chy​ba zła​ma​ł a. - Mo​o re się​g nął w dół/w bok i ścią​g nął coś Brüksowi z gło​wy, dru​-
gą, bło​nia​stą skó​r ę czasz​ki, cze​pek po​kry​ty krat​ką ma​leń​kich guz​ków. - Tra​fił cię luź​ny po​jem​nik.
Masz zła​ma​ną kost​kę. Nic ta​kie​g o, jak cię stąd wy​cią​g nie​my, za​r az się na​pra​wi.
Na ścia​nach ro​sła tra​wa - me​tro​we pasy nie​bie​sko​zie​lo​nej tra​wy szły od pod​ł o​g i po su​fit,
na prze​mian z ru​r a​mi, krat​ka​mi i wklę​sły​mi pa​ne​la​mi ser​wi​so​wy​mi ob​le​pia​ją​cy​mi resz​tę ścian. (Pod​-
krę​co​na fi​ko​cyjanina, przy​po​mniał so​bie). In​te​li​g ent​na far​ba po​ł y​ski​wa​ł a spo​koj​nie na wszyst​kich
po​wierzch​niach nie​po​świę​co​nych fo​to​syn​te​zie. Jego pry​cza wy​sta​wa​ł a z wnę​ki w ścia​nie, mi​g o​tał
nad nią nie​du​ży kom​plet wy​kre​sów cza​so​wych, ra​por​tu​ją​cych stan jego wnętrz​no​ści.
-Je​ste​śmy na or​bi​cie - do​tar​ł o do nie​g o.
Mo​o re kiw​nął gło​wą.
-Je​ste​śmy… tra​fi​li nas…
Mo​o re uśmiech​nął się.
-Kto niby?
-Ata​ko​wa​li nas…
-To było ja​kiś czas temu. Na Zie​mi.
-Czy​li… -Brüks prze​ł knął śli​nę. Strze​li​ł o mu w uszach.
Ni​g ​dy wcze​śniej nie był w ko​smo​sie, ale po​miesz​cze​nie roz​po​znał - ma​so​wo pro​du​ko​wa​ny mo​-
duł ha​bi​ta​to​wy, dwa pię​tra, w prze​strze​ni od ni​skiej or​bi​ty po geo​sta​cjo​nar​kę po​spo​li​ty jak zde​chłe
sa​te​li​ty. Krę​ci się nimi do​o ko​ł a, żeby sy​mu​lo​wać gra​wi​ta​cję. I jej wek​tor nor​mal​nie po​wi​nien być
pro​sto​pa​dły do po​kła​du, a nie…
Sta​r ał się mó​wić spo​koj​nie.
-No to co się sta​ł o?
-Może tra​fie​nie me​te​o ry​tem. A może wada kon​struk​cyj​na. - Mo​o re wzru​szył ra​mio​na​mi. -
A może po​r wa​nie przez ob​cych, w su​mie na jed​no wy​cho​dzi. Wszyst​ko jest moż​li​we, je​śli nie masz
twar​dych ma​te​r ia​ł ów na po​par​cie hi​po​tez.
-Czy​li ty nie…
-Brüks, te​r az je​stem tak samo śle​py jak ty. Ani Con​Sen​su​sa, ani inter​ko​mu. Ka​ble mu​sia​ł y strze​lić
ra​zem ze szpry​chą. Jak ktoś pod​krę​ci siłę sy​g na​ł u na głów​nym prze​kaź​ni​ku, to pew​nie się pod​ł ą​czę,
ale są​dzę, że mają te​r az waż​niej​sze rze​czy na gło​wie. - Po​ł o​żył rękę na ra​mie​niu Brüksa. - Pa​nie dok​-
to​r ze, spo​koj​nie. Po​moc już idzie. Nie czu​jesz?
- Ja… -Brüks za​wa​hał się, uniósł jed​ną gu​mo​wa​tą rękę, dał jej opaść w dół/w bok; wy​da​ł o
mu się, że waży odro​bi​nę mniej niż przed​tem.
-Wy​ł ą​czy​li wi​r ów​kę - po​twier​dził Mo​o re. - Po​wo​li wy​ha​mo​wu​je​my. To su​g e​r u​je, że resz​ta stat​ku
mniej wię​cej trzy​ma się kupy.
Brüksowi znów strze​li​ł o w uszach.
- Ale my nie. Tak mi się zda​je… że gdzieś tu jest prze​ciek i ucie​ka po​wie​trze.
-Za​uwa​ży​ł eś.
-Nie trze​ba by tego za​ł a​tać?
-Naj​pierw trze​ba by zna​leźć. Wiesz co, zro​bi​my tak. Ja będę prze​su​wać ła​dun​ki, a ty po​r oz​bie​r asz
wszyst​kie ścia​ny
-Ale…
-Albo mo​że​my zejść na dół, wbić się w ska​fan​dry i znik​nąć stąd. - Otwo​r zył ko​kon Brüksa do sa​-
me​g o koń​ca, pod​trzy​mał go, kie​dy sia​dał. - Dasz radę iść?
Brüks prze​r zu​cił nogi przez kra​wędź pry​czy, usi​ł u​jąc nie zwra​cać uwa​g i na de​li​kat​nie na​r a​sta​ją​ce
za ocza​mi ci​śnie​nie. Chwy​cił się jej brze​g u, żeby nie zsu​nąć się po po​chy​ł ym po​kła​dzie. Wzdłuż ca​-
łe​g o cia​ł a bie​g ły mu mio​elek​trycz​ne ta​tu​aże, ni​czym eg​zosz​kie​let dla ubo​g ich. Ob​r ysowy​wa​ł y kon​-
tu​r em ko​ści rąk i nóg, roz​wi​dla​ł y się ku pal​com i bie​g ły… (na​piął pra​wą sto​pę, lewa zwi​sa​ł a bez
czu​cia jak bry​ł a gli​ny) przez pię​ty i po​de​szwy stóp. Każ​dy ruch na​po​ty​kał ela​stycz​ny opór. Każ​dy
gest był ma​ł ym ćwi​cze​niem.
Izo​me​trycz​ny spo​sób na na​pię​cie mię​śni. Kie​dyś uży​wa​no ich cza​sa​mi w Nie​bie, żeby Wnie​bo​-
wzię​ci nie za​mie​ni​li się w sfla​cza​ł e em​brio​ny. Na​dal były wy​ko​r zy​sty​wa​ne w tych rzad​kich eks​pe​dy​-
cjach w otwar​ty ko​smos, wte​dy gdy za​ł o​dze nie dało się wsz​cze​pić wam​pi​r zych ge​nów, żeby za​po​-
bie​g ły skra​ca​niu się ścię​g ien i atro​fii mię​śni w cza​sie hi​ber​na​cji.
Mo​o re po​mógł mu sta​nąć, ro​bił za pod​po​r ę. Brüks pod​sko​czył nie​pew​nie na zdro​wej sto​pie,
obej​mu​jąc go ra​mie​niem. Nie było aż tak źle, jak się oba​wiał. Pseu​do​g ra​wi​ta​cja cią​g nę​ł a wpraw​dzie
w złą stro​nę, ale była sła​ba i ro​bi​ł a się co​r az słab​sza.
-Co ja tu ro​bię? - Skok-krok-opar​cie. W dziu​r ze w su​fi​cie, z któ​r ej wy​cho​dzi​ł a dra​bi​na, pul​so​wa​-
ło ła​g od​ne czer​wo​ne świa​tło, bar​wiąc całą prze​ciw​le​g łą ścia​nę.
-Prze​cho​dzisz w bez​piecz​ne miej​sce.
-Nie, nie o to mi cho​dzi​ł o… - Mach​nął wol​ną ręką, obej​mu​jąc ge​stem po​jem​ni​ki ze wszyst​kich
stron. - Cze​mu ja je​stem w ła​dow​ni?
-Ła​dow​nia jest w stro​nę rufy. Tu wło​ży​li​śmy to, co się nie zmie​ści​ł o.
Prę​ty dra​bi​ny były ko​lo​r u nie​g ar​bo​wa​nej skó​r y i gład​kie jak pla​stik; jakiś ela​stycz​ny po​li​mer,
po​zo​sta​ją​cy na​pię​ty mimo znacz​nej dłu​g o​ści. Brüks wy​cią​g nął rękę i chwy​cił szcze​bel, spoj​r zał
w górę przez su​fit i od​krył źró​dło tego krwa​we​g o po​bla​sku: szczel​nie za​mknię​ty awa​r yj​ny właz, mi​-
ga​ją​cy ostrze​że​niem dla każ​de​g o, kto chciał​by przez nie​g o przejść: PRÓŻ​NIA.
-Cho​dzi​ł o mi o to, że… - Zer​k​nął przez otwór w pod​ł o​dze: ko​lej​ne war​stwy me​ta​ko​stek, ze​sta​-
wio​nych i po​skle​ja​nych ra​zem mniej​szych za​sob​ni​ków. - Cze​mu obu​dzi​ł em się w piw​ni​cy?
-Nie mia​ł eś się w ogó​le bu​dzić, utrzy​my​wa​li​śmy cię w śpiącz​ce te​r a​peu​tycz​nej. -Brüks przy​po​-
mniał so​bie wła​sne oskal​po​wa​nie, ten cze​pek pe​ł en elek​trod. - Masz szczę​ście, że przy​pad​kiem by​-
łem w po​bli​żu, kie​dy się spie​przy​ł o.
-Mó​wisz, że prze​cho​wy​wa​li​ście mnie ra​zem z…
Ha​bi​tat pod​sko​czył, szarp​nął się w ja​kimś sko​śnym kie​r un​ku, któ​r e​g o ucho we​wnętrz​ne Brüksa
nie po​tra​fi​ł o za​na​li​zo​wać; na​g le dra​bi​na za​czę​ł a usu​wać się po prze​kąt​nej, na​g le za​czął spa​dać przez
otwór w pod​ł o​dze (kra​wędź wła​zu dziab​nę​ł a go w prze​lo​cie w że​bra). Kloc​ki ol​brzy​ma, po​usta​wia​ne
w ster​ty, w ziem​skim cią​że​niu zła​ma​ł y​by mu krę​g o​słup, a tu​taj tyl​ko zgię​ł y go tro​chę i od​bi​ł y z po​-
wro​tem w po​wie​trze.
Mo​o re chwy​cił go, kie​dy się od​bi​jał:
-No, jest to ja​kiś spo​sób na przej​ście…
Brüks wy​r wał się z uchwy​tu, ode​pchnął go.
-Od​pier​dol się ode mnie!
-Uspo​kój się, żoł…
-Nie je​stem, kur​wa, two​im żoł​nie​r zem! -Brüks usi​ł o​wał sta​nąć w za​tło​czo​nym po​miesz​cze​niu;
uszko​dzo​na kost​ka wy​g i​na​ł a się pod nim jak przy​cze​pio​na gum​ka​mi. - Je​stem pa​r a​zy​to​lo​g iem, by​-
łem na tej pie​przo​nej pu​sty​ni i zaj​mo​wa​ł em się, kur​wa, swo​imi spra​wa​mi. Nie pcha​ł em się na siłę
do tej wa​szej woj​ny gan​g ów, nie pro​si​ł em się na ja​kąś je​ba​ną or​bi​tę, a już na pew​no nie pro​si​ł em,
żeby mnie wsa​dzić do ja​kiejś pa​ka​me​r y jak pu​dło bom​bek!
Mo​o re od​cze​kał, aż wy​czer​pią mu się sło​wa.
-Skoń​czy​ł eś?
Brüks na​je​żył się i łyp​nął zło​wro​g o. Mo​o re wziął to mil​cze​nie za do​brą mo​ne​tę.
-Prze​pra​szam za utrud​nie​nia - rzu​cił su​cho. - Jak się tro​chę uspo​koi, bę​dziesz mógł za​dzwo​nić
do żony. Po​wie​dzieć jej, że zo​sta​niesz dłu​żej w pra​cy.
Brüks za​mknął oczy.
-Nie kon​tak​to​wa​ł em się z żoną - wy​ce​dził przez za​ci​śnię​te zęby - od lat. - W każ​dym ra​zie
z praw​dzi​wą żoną.
-Na​praw​dę? - Mo​o re nie chciał chwy​cić alu​zji. - A cze​mu?
-Bo po​szła do Nie​ba.
-Hmm - mruk​nął. Po​tem, ła​g od​niej do​dał: - Moja też.
Brüks prze​wró​cił ocza​mi.
-Mały ten świat. - W uszach znów mu strze​li​ł o. - Czy my so​bie stąd pój​dzie​my, za​nim nam się
krew za​cznie go​to​wać?
-No to chodź​my - od​parł Mo​o re.
Nie​co wy​żej, nad po​chy​ł ym mia​stem po​jem​ni​ków, ja​jo​wa​tą ślu​zę oka​la​ł y wnę​ki wiel​ko​ści czło​-
wie​ka, dwie po każ​dej stro​nie. Wi​sia​ł y tam ska​fan​dry ni​czym pu​ste srebr​ne skó​r y, przy​trzy​my​wa​ne
pa​sa​mi mo​cu​ją​cy​mi.
W ko​la​nach i łok​ciach wy​dy​ma​ł y się lek​ko. Mo​o re po​mógł Brüksowi przejść po po​chy​ł ym po​-
kła​dzie, po​dał mu luź​ny pas, żeby się trzy​mał, a sam za​jął się od​pi​na​niem ska​fan​dra z le​wej wnę​ki.
Ob​wisł i wpadł mu bo​kiem w ręce.
Brüks po​czuł na po​licz​ku de​li​kat​ny po​wiew. Mo​o re wy​cią​g nął ska​fan​der, roz​pru​ty od kro​cza
po szy​ję, roz​dar​ty eg​zosz​kie​let zrzu​co​ny przez ja​kie​g oś po​przed​nie​g o wła​ści​cie​la. Brüks sta​nął pod
ką​tem i pod​ska​ku​jąc z lek​ka na zdro​wej no​dze, po​zwo​lił Mo​o re’owi za​pa​ko​wać tę uszko​dzo​ną
do ska​fan​dra. Sła​be cią​że​nie bar​dzo po​ma​g a​ł o - wa​żył te​r az nie wię​cej niż dzie​sięć ki​lo​g ra​mów.
Czuł się jak ja​kaś prze​r o​śnię​ta po​czwar​ka drę​czo​na wąt​pli​wo​ścia​mi i pró​bu​ją​ca wgra​mo​lić się z po​-
wro​tem do ko​ko​nu.
Za​swę​dzia​ł a go wol​na ręka; uniósł ją, spoj​r zał na brą​zo​we jak krew kre​ski ela​stycz​nych włó​kien
na skó​r ze.
-A po co…
-Po co po​szła? - za​py​tał Mo​o re, moc​no szar​piąc lewą nogą Brük​sa, żeby we​tknąć ją do buta.
Ka​wał​ki ko​ści za​zgrzy​ta​ł y o sie​bie - pisz​czel prze​nio​sła drga​nia po​wy​żej miej​sca, w któ​r ym miał
za​ł o​żo​ną blo​ka​dę. Nie za​bo​la​ł o, ale Brüks i tak się skrzy​wił.
-Że co?
-No, two​ja żona. - Z pra​wą nogą było trud​niej, bo na le​wej nie dało się stać; Mo​o re znów mu​siał
po​słu​żyć mu za kulę. - Po co po​szła do Nie​ba?
-Dziw​ne py​ta​nie.
„Po​tąd mam tego”, po​wie​dzia​ł a ci​cho, pa​trząc przez okno. „One żyją, Dan. One są ro​zum​ne”.
Mo​o re wzru​szył ra​mio​na​mi.
-Każ​dy przed czymś ucie​ka.
„To tyl​ko sys​te​my”, przy​po​mi​nał jej. „Zro​bio​ne przez czło​wie​ka”.
„Tak jak my”, ri​po​sto​wa​ł a. Nie sprze​czał się z nią, wie​dzia​ł a le​piej. Żad​ne z nich nie było „zro​-
bio​ne”, je​śli nie li​czyć do​bo​r u na​tu​r al​ne​g o, jako swe​g o ro​dza​ju pro​jek​tan​ta - a obo​je mie​li dość ole​-
ju w gło​wie, żeby nie za​przą​tać jej so​bie ta​kim byle ja​kim my​śle​niem. Zresz​tą, ona nie chcia​ł a się
kłó​cić, daw​no zo​sta​wi​ł a za sobą te słow​ne po​je​dyn​ki, dzię​ki któ​r ym iskrzy​ł o mię​dzy nimi przez tyle
lat. Te​r az chcia​ł a tyl​ko mieć świę​ty spo​kój.
-Ona się… wy​co​fa​ł a - po​wie​dział Mo​o re’owi, gład​ko wsu​wa​jąc pra​wą sto​pę do buta.
-Przed czym?
Usza​no​wał jej wolę. Dał jej spo​kój, kie​dy ro​bi​ł a lo​bo​to​mię ostat​niej ofie​r ze, dał spo​kój, kie​dy
skła​da​ł a re​zy​g na​cję. Chciał z nią po​g a​dać, kie​dy za​czę​ł a za​sta​na​wiać się nad Nie​bem, zro​bił​by
wszyst​ko co w jego mocy, żeby zo​sta​wić ją po tej stro​nie ży​cia, ale wte​dy już daw​no nie cho​dzi​ł o
oto, cze​g o on chce. Dał więc jej spo​kój tak​że wte​dy, gdy wy​naj​mo​wa​ł a swój mózg, żeby opła​cić
czynsz w Świa​do​mo​ści Zbio​r o​wej, i wy​co​fy​wa​ł a się ze świa​ta ze​wnętrz​ne​g o w we​wnętrz​ny. Do​brze,
że cho​ciaż zo​sta​wi​ł a łą​cze. Moż​na z nią było po​g a​dać na ostat​nim brze​g u Styk​su. Zo​bo​wią​zań za​wsze
do​cho​wy​wa​ł a. Ale wie​dział, że tyl​ko o to cho​dzi​ł o - kie​dy prze​sta​ł a mor​do​wać sztucz​ne sys​te​my
i sama się ta​kim sta​ł a - i dał jej spo​kój.
-Była za​bój​cą chmur - po​wie​dział w koń​cu.
-Hmm - mruk​nął Mo​o re. Po czym, po​ma​g a​jąc Brüksowi we​tknąć ręce w rę​ka​wy, do​dał: - Mam
na​dzie​ję, że nie​zbyt do​brym.
-A bo co?
-Wy​star​czy, że po​wiem, że nie każ​da roz​pro​szo​na AI jest emer​g ent​na inie każ​da emer​g ent​na jest
zła. - Po​dał mu rę​ka​wi​ce. - Nie roz​g ła​sza​my tego, ale co ja​kiś czas się zda​r za, że któ​r yś z lep​szych
ZCh od​strze​li nam coś, co wo​le​li​by​śmy mieć.
Brüks prze​ł knął śli​nę, bo na​g le za​schło mu w gar​dle.
-Wiesz, co było po​pie​przo​ne? Że ona się z nimi zga​dza​ł a. To zna​czy, z tymi de​bi​la​mi od Rów​-
nych Praw dla AI. Ode​szła, bo mia​ł a dość za​bi​ja​nia świa​do​mych istot, któ​r ych je​dy​nym prze​wi​nie​-
niem było… - jak ona to uj​mo​wa​ł a? - …że za szyb​ko uro​sły.
Ska​fan​der za​pię​ty. Rę​ka​wi​ce za​trza​śnię​te na dło​niach. So​lid​ne po​cią​g nię​cie za lin​kę boa i po​wło​ki
za​ł o​po​ta​ł y wo​kół nie​g o, w parę nie​przy​jem​nych se​kund zmie​nia​jąc się z ob​wi​słych w ob​ci​słe. Mo​-
ore po​dał mu hełm.
-Na​sa​dzasz na two​ją trze​cią, prze​krę​casz w lewo, aż za​sko​czy. Szy​by nie opusz​czaj, póki nie po​-
wiem.
-Po​waż​nie? -Brüksowi za​czy​na​ł o już się krę​cić w gło​wie. - Po​wie​trze jak​by już tro​chę… rzad​-
kie…
-Jesz​cze kupa cza​su. - Mo​o re ze​r wał ze ścia​ny dru​g i ska​fan​der. - A chcę, że​byś do​brze sły​szał.
Od​bił się od po​kła​du, przy​cią​g nął ko​la​na do pier​si i obie​ma rę​ka​mi roz​po​starł po​wło​kę. Jed​nym
płyn​nym ru​chem wbił nogi w po​kład i - był ubra​ny po pierś. Od​bił się de​li​kat​nie.
-Czy​li świa​do​mych AI się nie bała. - Mo​o re wci​snął ra​mio​na w rę​ka​wy. - A by​strych?
-C-co?
-No, by​strych. - Za​trza​snął hełm. - By​strych się bała?
Brüks prze​ł knął tłu​ste al​pej​skie po​wie​trze i spró​bo​wał się sku​pić. By​strych. Po​wy​żej mi​ni​mal​ne​-
go pro​g u zło​żo​no​ści, kie​dy sie​ci się bu​dzą, po​wy​żej Gra​ni​cy Ro​zu​mu, kie​dy zno​wu usy​pia​ją, bo sa​-
mo​świa​do​mość roz​pusz​cza się w ot​chła​ni zbyt du​żej, peł​nej opóź​nień sie​ci, gdzie z synchro​nii robi
się szum. Jesz​cze wy​żej, gdzie in​te​li​g en​cja ro​śnie, choć jaźń daw​no zo​sta​ł a z tyłu.
-Tych, no… tro​chę się oba​wia​ł a - przy​znał, pró​bu​jąc nie zwra​cać uwa​g i na de​li​kat​ny szum
w uszach.
-Mą​dra ko​bie​ta. - Puł​kow​nik miał dziw​nie bla​sza​ny gło​sik. Na​chy​lił się i z me​cha​nicz​ną pre​cy​zją
i szyb​ko​ścią spraw​dził uszczel​nie​nia i gniaz​da ska​fan​dra Brüksa. - Do​bra, za​mknij szy​bę - po​wie​-
dział, opusz​cza​jąc wła​sną.
Gło​śniej​szy syk wy​parł ci​chy; bło​g o​sła​wio​ny po​wiew świe​że​g o po​wie​trza mu​snął twarz Brüksa
na​tych​miast po za​mknię​ciu heł​mu. Chwi​lę póź​niej przy​szła ulga. Na szy​bie oży​ł a za​wi​ł a mo​zai​ka
ikon i skró​tów.
Hełm Mo​o re’a stuk​nął w jego wła​sny, głos za​brzę​czał jak z da​le​ka przez to za​im​pro​wi​zo​wa​ne
łą​cze.
-In​ter​fejs sa​ka​dycz​ny. Menu od łącz​no​ści jest u góry po le​wej.
I rze​czy​wi​ście, mru​g a​ł a tam bursz​ty​no​wa gwiazd​ka: pu​ka​nie do drzwi. Brüks po pro​stu sku​pił
na niej wzrok i ode​brał po​ł ą​cze​nie.
-Le​piej. - Głos za​brzmiał, jak​by Mo​o re sie​dział mu w heł​mie.
-No to chodź​my stąd - po​wie​dział Brüks.
Mo​o re wy​cią​g nął rękę, pa​trzył, jak opa​da.
-Jesz​cze nie. Za mi​nu​tę, może dwie.
Po​wie​trze - albo być może brak po​wie​trza - za szy​bą heł​mu Brüksa jak​by się wy​o strzy​ł o. Twarz
Mo​o re’a, wi​dzia​na przez tę ubo​g ą at​mos​fe​r ę i dwie war​stwy wy​pu​kłe​g o szkła, była spo​koj​na i nie​o d​-
gad​nio​na.
-A two​ja? - za​py​tał po chwi​li.
-Co moja?
-Two​ja żona. Po co po​szła?
-A, tak, He​len. - Po jego twa​r zy prze​mknął cień. Jim od​po​wie​dział, za​nim Brüks zdą​żył po​ża​ł o​-
wać py​ta​nia. - Chy​ba się po pro​stu… zmę​czy​ł a. Albo może zmę​czy​ł a. - Opu​ścił wzrok na mo​ment. -
Dwu​dzie​sty pierw​szy wiek nie jest dla każ​de​g o.
-A kie​dy wstą​pi​ł a?
-Nie​ca​ł e czter​na​ście lat temu.
-Po Świe​tli​kach. - Masa lu​dzi ucie​kła wte​dy do Nie​ba. Spo​r o z nich na​wet po​tem wró​ci​ł o.
Mo​o re jed​nak krę​cił gło​wą.
-Wła​ści​wie to tuż przed​tem. Do​słow​nie parę mi​nut wcze​śniej. Wszy​scy się po​że​g na​li​śmy a po​tem
wy​szli​śmy na ze​wnątrz i za​dar​li​śmy gło​wy…
-Może coś wie​dzia​ł a.
Mo​o re uśmiech​nął się nie​znacz​nie, pod​niósł jego rękę. Brüks pa​trzył, jak opa​da mu z po​wro​tem
do boku, lek​ka jak piór​ko.
-Już pra​wie…
Ha​bi​tat pod​sko​czył. Skrzyn​ki i kar​to​ny za​ko​ł y​sa​ł y się, dą​żąc do wspól​ne​g o punk​tu przy​cią​g a​nia;
nie​przy​mo​co​wa​ne po​jem​ni​ki unio​sły się z po​kła​du i za​stu​ka​ł y o ścia​ny w po​wol​nym tań​cu.
Brüks i Mo​o re, przy​pię​ci do pa​sów ła​dun​ko​wych, zdry​fo​wa​li na bok jak wo​do​r o​sty.
-…pora le​cieć. - Mo​o re wci​snął przy​ci​ski otwie​r a​ją​ce we​wnętrz​ny właz.
Brüks pod​cią​g nął się za nim.
-Jim.
-Tu je​stem. - Mo​o re wy​cią​g nął sprę​ży​no​wy ka​r a​biń​czyk z ma​ł ej szpul​ki u pasa. Cią​g nę​ł a się
za nim ja​sna nit​ka.
-Skąd się wzią​ł eś tu​taj? Kie​dy się spie​przy​ł o?
-By​ł em na pa​tro​lu. - Przy​piął ka​r a​biń​czyk do oczka na ska​fan​drze Brüksa. - Ob​chód ro​bi​ł em.
-Co ta​kie​g o?
-Sły​sza​ł eś. - We​wnętrz​ny właz za​trza​snął się za nimi.
Brüks szarp​nął za nit​kę, gdy Mo​o re za​jął się de​her​me​ty​za​cją ślu​zy - nie​sa​mo​wi​cie cien​ka, nie​sa​-
mo​wi​cie moc​na. Smycz z bio​in​ży​nie​r yj​ne​g o pa​ję​cze​g o je​dwa​biu.
-Masz łą​cze do Con​Sen​su​sa w gło​wie - za​uwa​żył Brüks. - Mo​żesz, nie scho​dząc z ki​bla, zaj​r zeć
w do​wol​ne miej​sce i ro​bisz ob​chód?
-Dwa razy dzien​nie. Od trzy​dzie​stu lat. Po​wi​nie​neś mi dzię​ko​wać, że ni​g ​dy nie przy​szło mi do
gło​wy prze​stać. - Łapa w wiel​kiej rę​ka​wi​cy ła​g od​nie wska​za​ł a ze​wnętrz​ny właz. - To jak, idzie​my?
Mo​o re, ty sta​r y wia​r u​sie.
Dzię​ki to​bie jesz​cze żyję. Tra​cę przy​tom​ność w środ​ku tor​na​do, bu​dzę się z roz​wa​lo​ną kost​ką
na sta​cji ko​smicz​nej o prze​trą​co​nym krę​g o​słu​pie.
Pa​ku​jesz mnie do ska​fan​dra. Cią​g niesz za ję​zyk, że​bym glę​dził o swo​jej żo​nie i nie za​uwa​żył, że
tra​ci​my po​wie​trze.
Za​ł o​żę się, że ni​g ​dy mi nie po​wiesz, jak mało bra​ko​wa​ł o, nie? To nie w two​im sty​lu. By​ł eś
za bar​dzo za​ję​ty od​wra​ca​niem mo​jej uwa​g i, że​bym nie ro​bił z sie​bie spa​ni​ko​wa​ne​g o kre​ty​na, kie​dy
ra​tu​jesz mi ży​cie.
-Dzię​ku​ję - po​wie​dział ci​cho, ale Mo​o re, wpi​su​ją​cy ja​kieś za​klę​cia do in​ter​fej​su gro​dzi, na​wet je​-
śli go usły​szał, to nie za​r e​ago​wał.
Ze​wnętrz​na ślu​za otwo​r zy​ł a się kon​cen​trycz​nie. Za nią cze​kał wiel​ki otwar​ł y ko​smos.
Całe nie​bo krzy​cza​ł o, de​ma​sku​jąc wszyst​ko, co na​kła​mał w do​brej wie​r ze Jim Mo​o re.
***
-Wi​ta​my w Ko​ro​nie cier​nio​wej- po​wie​dział Mo​o re z dru​g ie​g o koń​ca wszech​świa​ta.
Słoń​ce było zbyt duże i zbyt ośle​pia​ją​ce: Brüks zo​ba​czył to od razu, kie​dy otwo​r zył się ze​wnętrz​-
ny właz, przez uła​mek se​kun​dy, do​pó​ki na szy​bie heł​mu nie wy​kwitł po​la​r y​zu​ją​cy krą​żek - ide​al​nie
na li​nii wzro​ku - i go nie prze​sło​nił. Oczy​wi​ście, po​my​ślał z po​cząt​ku, prze​cież nie ma at​mos​fe​r y.
Na or​bi​cie wszyst​ko musi być ja​śniej​sze.
Po​tem za​ko​ł y​sał się, le​cąc za Mo​o re’em, i za​wi​r o​wał nie​waż​ko wo​kół ja​kie​g oś nie​spo​dzie​wa​ne​-
go środ​ka cięż​ko​ści, a wo​kół za​krę​ci​ł y się gwiaz​dy i po​tęż​ne kon​struk​cje.
Zie​mia znik​nę​ł a.
To nie​praw​da - wciąż to wie​dział, ja​kimś hi​po​te​tycz​nym, głę​bo​kim ośrod​kiem, co nie czy​ni​ł o
żad​nej róż​ni​cy. To nie mo​g ła być praw​da. Zie​mia mu​sia​ł a gdzieś tam być, po​mię​dzy mi​liar​dem ja​-
snych punk​tów prze​bi​ja​ją​cych nie​bo ze wszyst​kich stron. Same nie​mru​g a​ją​ce pik​se​le. Ani je​den nie
wy​bi​jał się po​nad zero wy​mia​r ów, nie przy​bie​r ał kształ​tu.
Żad​ne​g o grun​tu, żeby spaść.
Od​dech za​chry​piał mu w uszach, szyb​ki jak bi​cie ser​ca.
-Mó​wi​ł eś, że je​ste​śmy na or​bi​cie?
-Bo je​ste​śmy. Tyl​ko nie wo​kół Zie​mi.
Sta​tek -Ko​ro​na cier​nio​wa- roz​cią​g ał się przed nim jak ko​ści po​two​r a wiel​ko​ści mia​sta. Uła​ma​na
szpry​cha wi​sia​ł a do​kład​nie na wprost, plą​ta​ni​na be​lek i ru​r ek oto​czo​na lśnią​cą, ostrą au​r e​o lą: tro​chę
ja​kiejś fo​lii, krysz​tał​ki za​mar​z​nię​tej cie​czy, ma​lut​kie me​ta​lo​we shu​r i​ke​ny, któ​r e nie​mia​ł y do​kąd po​-
le​cieć. W mo​za​ice świa​teł i cie​ni coś się po​r u​sza​ł o. Po ru​inie uga​nia​ł y się me​ta​lo​we pa​jącz​ki, spa​wa​-
ły coś punk​to​wo roz​ża​r zo​ny​mi żu​wacz​ka​mi, tka​ł y sie​ci, żeby zszyć ze sobą roz​sia​ne czę​ści. Cały me​-
ta​lo​wy kra​jo​braz roz​bły​ski​wał fa​la​mi ma​leń​kich gwiaz​dek.
Nie zgię​ta, nie wy​g ię​ta. Uła​ma​na. Czy​sto i gład​ko. Prze​r a​żo​ny Brüks przyj​r zał się cien​kiej srebr​-
nej lin​ce, gru​bo​ści le​d​wo ludz​kie​g o pal​ca: jed​no ścię​g no, cu​dem nie​na​r u​szo​ne, wy​ł a​nia​ją​ce się z am​-
pu​to​wa​ne​g o ki​ku​ta i ko​twi​czą​ce do nie​g o po​tęż​ny, becz​ko​wa​ty ha​bi​tat. Gdy​by nie ta jed​na cien​ka nit​-
ka…
-Ty o wszyst​kim wie​dzia​ł eś, nie? - Łap​czy​wie ły​kał po​wie​trze. - Przez cały czas by​ł eś wpię​ty
do Con​Sen​su​sa…
Mo​o re zwi​sał so​bie z uchwy​tu, kom​plet​nie nie przej​mu​jąc się mi​liar​da​mi lat świetl​nych otwie​r a​-
ją​cy​mi się pod no​g a​mi.
-Z mo​je​g o do​świad​cze​nia wy​ni​ka, że w ta​kie sy​tu​acje le​piej lu​dzi wpro​wa​dzać stop​nio​wo.
-A z mo… jego… doś… - Ję​zyk puchł mu w ustach. Nie mógł zła​pać od​de​chu. Ni​g ​dzie nie było
ani góry, ani dołu… - Coś z moim po​wietrz…
Coś wal​nę​ł o go w po​de​szwę buta i, ab​sur​dal​nie, „dół” na​tych​miast po​ja​wił się tam, gdzie trze​ba.
Mo​o re zna​lazł się przed nim, trzy​mał go za ra​mio​na, ści​ska​jąc przez ska​fan​der.
-Wszyst​ko w po​r ząd​ku. W po​r ząd​ku. Za​mknij oczy
Brüks z ca​ł ej siły za​ci​snął po​wie​ki.
-Hi​per​wen​ty​la​cji do​sta​ł eś, nic wię​cej - ode​zwał się z ciem​no​ści Mo​o re. - Ska​fan​der roz​r ze​dzi
mie​szan​kę, nim za​g ro​zi ci utra​ta przy​tom​no​ści. Je​steś stu​pro​cen​to​wo bez​piecz​ny.
Brüks omal nie ro​ze​śmiał się na głos.
-Ty… - wy​krztu​sił w koń​cu - …je​steś jak ten chło​pa​czek, co o je​den raz za dużo krzyk​nął „Nic
ci nie gro​zi”.
-Do​bra, już ci chy​ba le​piej - za​uwa​żył Mo​o re.
Fak​tycz​nie. Tro​chę.
-Spró​buj otwo​r zyć oczy. Skup się na stat​ku, nie na gwiaz​dach. Zo​r ien​tuj się w prze​strze​ni.
Brüks uchy​lił odro​bi​nę po​wie​ki. Wpa​dła próż​nia i za​wro​ty gło​wy.
„Skup się na stat​ku”.
Do​bra. Sta​tek.
Na po​czą​tek ta szpry​cha. Ucię​ta, skau​te​r y​zo​wa​na, jed​na z… sze​ściu (po​zo​sta​ł e na oko nie​usz​ko​-
dzo​ne) od​cho​dzą​cych pro​mie​ni​ście od ku​li​stej pia​sty, jak szkie​let ubo​g ie​g o koła ro​we​r o​we​g o. Ob​r ę​-
czy nie było, tyl​ko bla​sza​na pusz​ka na koń​cu każ​dej szpry​chy. Parę mi​nut temu wszyst​kie szpry​chy
krę​ci​ł y ha​bi​ta​ta​mi jak ka​mie​nia​mi na sznur​kach, te​r az po pro​stu sta​ł y. Mniej​szy drąg - jak kość udo​-
wa ol​brzy​ma prze​bi​ta po​środ​ku - wi​siał tak samo nie​r u​cho​mo tro​chę przed Pia​stą. (Koło za​ma​cho​-
we, prze​ciw​wa​g a, za​pew​ne. Żeby zrów​no​wa​żyć mo​ment ob​r o​to​wy).
Te pu​ste ko​ści mia​ł y co naj​mniej po pięć​dzie​siąt me​trów. Wa​r iac​ki dia​bel​ski młyn, sto me​trów
od koń​ca do koń​ca.
Wszyst​ko to jed​nak było efe​me​r ycz​ną, de​li​kat​ną kon​struk​cją ze sło​mek i ga​ł ą​zek w po​r ów​na​niu
z cza​ją​cą się z tyłu ścia​ną me​ta​lu. Prze​dział sil​ni​ko​wy. Gdy​by pa​trzeć do​kład​nie na wprost, był​by
krę​g iem - po​sta​wio​nym na sztorc ca​ł ym kra​jo​bra​zem, peł​nym ostrych wą​wo​zów, grzbie​tów i ką​tów
pro​stych. Ale stąd, z brze​g u, Brüks wi​dział pię​trzą​cą się za tą po​wierzch​nią masę - to był nie tyle
dysk, ile wal​co​wa​ta prób​ka gle​by wy​eks​tra​ho​wa​na z ja​kie​g oś sztucz​ne​g o księ​ży​ca. Prąż​ko​wa​ne zbo​-
cza ze skał osa​do​wych, wy​r zeź​bio​ne w me​ta​lu; gi​g an​tycz​ne, węź​la​ste tęt​ni​ce wi​ją​ce się po seg​men​to​-
wym ka​dłu​bie, nio​są​ce rze​ki pa​li​wa czy chło​dzi​wa. Łuk da​le​kiej dy​szy, wy​g lą​da​ją​cy zza me​ta​lo​we​g o
ho​r y​zon​tu ni​czym wschód bez​barw​ne​g o słoń​ca.
Do​kład​nie po​środ​ku na​pę​du znaj​do​wał się wal​co​wa​ty si​los. Może ja​kaś ła​dow​nia. Krę​g o​słup Ko​-
ro​ny wy​r a​stał mu z gór​nej po​wierzch​ni ni​czym od​r ost z pnia​ka se​kwoi ol​brzy​miej. Cała ta przed​nia
kon​struk​cja - Pia​sta i jej ha​bi​ta​ty, koło za​ma​cho​we, pół​ku​li​sty nos na​je​żo​ny an​te​na​mi - wszyst​ko
to sta​wa​ł o się dro​bia​zgiem w cie​niu tych sil​ni​ków. Parę kru​chych ga​ł ą​zek, gdzie mię​so może się ku​-
lić i od​dy​chać. Jak pchły ucze​pio​ne grzbie​tu poj​ma​ne​g o Słoń​ca.
-Ja​kie to wiel​kie - szep​nął do Mo​o re’a.
Ale Mo​o re’a już tam nie było, szy​bo​wał roz​po​star​ty w prze​pa​ści po​mię​dzy dyn​da​ją​cym ha​bi​ta​-
tem i jego od​cię​tą szpry​chą. Uciekł od nie​g o do ar​mii pa​ją​ków.
Coś szarp​nę​ł o za lin​kę. Od​wró​cił się, z lo​do​wa​tą wodą spły​wa​ją​cą po krę​g o​słu​pie, żeby zo​ba​-
czyć, co to za nowy pan trzy​ma go te​r az na smy​czy.
-Pój​dziesz ze mną - po​wie​dzia​ł a Va​le​r ie.
***
Po​cią​g nę​ł a go przez próż​nię jak przy​nę​tę na ha​czy​ku, tak szyb​ko, że na​wet pień mó​zgu nie zdą​żył
za​r e​ago​wać. Nim za​r zą​dził wy​cią​g nię​cie ręki do pierw​sze​g o na​po​tka​ne​g o uchwy​tu - za​nim na​wet po​-
my​ślał, żeby się za uchwy​ta​mi w ogó​le ro​zej​r zeć - już le​cie​li łu​kiem przez chmu​r ę ostre​g o śmie​cia.
Roz​pru​te rusz​to​wa​nie się​g a​ł o ku nie​mu ostry​mi kra​wę​dzia​mi, gdy ko​zioł​ko​wał obok. Tyl​ko cu​dem
żad​ne nie prze​cię​ł o mu ska​fan​dra.
Spadł w głąb stud​ni… nie, nie stud​ni. Szpry​chy. Tej zła​ma​nej. Wi​dział nad sobą od​da​la​ją​cy się
po​strzę​pio​ny wlot. Ude​r zył w dno, wy​lą​do​wał bo​le​śnie na ple​cach, sprę​ży​stość pró​bo​wa​ł a go od​bić,
ale w pierś tra​fił go ka​far i przy​trzy​mał na miej​scu. W oczach za​pul​so​wa​ł o krwa​wo-pomarań​czo​we
świa​tło. Na​brał parę pa​nicz​nych hau​stów po​wie​trza, od​wró​cił gło​wę.
Ka​far wy​r a​stał z bar​ku Va​le​r ie. Dru​g ą ręką pstry​ka​ł a kon​tro​l​ka​mi gro​dzi, na któ​r ej wy​lą​do​wa​li.
Wo​kół jego kra​wę​dzi co dwie se​kun​dy bły​ska​ł y kar​ma​zy​no​we świa​tła.
-Mo​o re… - sap​nął Brüks.
-Już za dużo cza​su stra​cił na cie​bie, wę​dli​no. Po​ma​g a przy na​pra​wach.
Po​środ​ku gro​dzi otwo​r zył się właz. Va​le​r ie jed​ną ręką prze​r zu​ci​ł a go na dru​g ą stro​nę, gdzie zła​-
pa​ł o go coś jak ba​se​bal​lo​wa rę​ka​wi​ca - moc​na bło​na, roz​pię​ta mię​dzy oczka​mi ela​stycz​ne​g o oże​bro​-
wa​nia. Próż​nia wy​dy​ma​ł a tę przej​r zy​stą bło​nę, na​pi​na​ł a ją w spo​r e wy​pu​kło​ści po​mię​dzy wzmoc​nie​-
nia​mi.
Va​le​r ie uszczel​ni​ł a właz za nimi. Mały na​mio​cik na​dmu​chał się w se​kun​dę, po​wło​ka się roz​luź​ni​-
ła, gdy wy​r ów​ny​wał się gra​dient.
Brüks po​czuł mro​wie​nie w pal​cach le​wej dło​ni - uświa​do​mił so​bie, że ma ją za​ci​śnię​tą z ca​ł ej
siły. Zmu​sił się do roz​war​cia pal​ców i nie​co zdzi​wio​ny zo​ba​czył uno​szą​cy się nad wnę​trzem dło​ni
me​ta​lo​wy odła​mek. Brze​g ów nie miał ostrych. Me​tal roz​to​pił się i za​stygł w klek​sy, jak ste​ary​na.
Mu​siał go chwy​cić w prze​lo​cie.
Na​miot otwo​r zył się jak ostry​g a. Va​le​r ie wy​cią​g nę​ł a go, za​nim roz​warł się do koń​ca, i po​wlo​kła
tu​ne​lem z bla​de​g o, wod​ni​ste​g o świa​tła. Wzdłuż nie​g o wił się bez​g ło​wy brą​zo​wy wąż, z lo​so​wą ener​-
gią obi​ja​ją​cy się zwo​ja​mi o ścia​ny - ja​kiś ela​stycz​ny sznur, gru​by jak prze​g ub ręki, spo​r a​dycz​nie
prze​ty​ka​ny ma​ł y​mi kół​ka​mi. Na ścia​nie mi​g a​ł y szcze​ble dra​bi​ny, zbyt rzad​ko roz​sta​wio​ne dla nor​-
mal​ne​g o czło​wie​ka. Od cza​su do cza​su prze​my​ka​ł y ja​skra​we, ostrze​g aw​cze czar​no-żół​te pasy, zbyt
szyb​ko, by móc zo​ba​czyć, przed czym wła​ści​wie ostrze​g a​ł y. Brüks wy​cią​g ał szy​ję, pa​trzył w przód.
Nie wia​do​mo kie​dy w cią​g u ostat​nich paru se​kundVa​le​r ie pod​nio​sła szy​bę heł​mu. W jego cie​niu
twarz była sza​r a, zło​żo​na z sa​mych ostrych kon​tu​r ów i ką​tów. Skó​r a i ko​ści.
Szpry​cha koń​czy​ł a się ko​pu​ł ą ze szcze​li​ną, po​dob​ną do tych sta​r o​świec​kich ob​ser​wa​to​r iów, po​-
zo​sta​wio​nych, żeby gni​ł y na szczy​tach gór, kie​dy astro​no​mia wy​pro​wa​dzi​ł a się poza pla​ne​tę. Więk​-
szość szcze​li​ny za​ty​ka​ł o gniaz​do po dru​g iej stro​nie. Od​bi​li się i ry​ko​sze​tem prze​le​cie​li przez po​zo​-
sta​ł ą część otwo​r u.
Wle​cie​li w prze​strzeń po​mię​dzy dwie​ma współ​środ​ko​wy​mi sfe​r a​mi - ta sre​brzy​sta, we​wnętrz​na,
przy​po​mi​na​ł a wiel​ką trzy​me​tro​wą kulę rtę​ci, scho​wa​ną w dru​g iej, ma​to​wej. Ja​kaś jak​by kra​ta dzie​li​ł a
prze​strzeń po​mię​dzy nimi na pół​ku​le, łą​cząc ją​dro ze sko​r u​pą na rów​ni​ku. Va​le​r ie po​cią​g nę​ł a
go przez misę tyl​nej pół​ku​li, wo​kół ku​bi​stycz​ne​g o kra​jo​bra​zu mo​du​ł ów ła​dun​ko​wych, mi​nąw​szy
zie​ją​cy wy​lot tu​ne​lu na bie​g u​nie po​ł u​dnio​wym (krę​g o​słup stat​ku, uświa​do​mił so​bie Brüks, pe​ł en nik​-
ną​cych w jego pasz​czy cie​ni i rur); mi​nąw​szy prze​g u​by ku​lo​we po​zo​sta​ł ych szprych, uło​żo​ne wo​kół
tego otwo​r u jak ko​r o​na kwia​tu. Przez rów​ni​ko​wą kra​tę mi​g nę​ł y mu ja​kieś po​r u​sze​nia - w tej dru​g iej
pół​ku​li była za​ł o​g a, za​ję​ta czymś in​nym, gdy Va​le​r ie wlo​kła go na za​tra​ce​nie - ale już w na​stęp​nej
se​kun​dzie nur​ko​wa​li w jed​ną z ko​ści dłu​g ich Ko​ro​ny, a sła​by bla​sza​ny gło​sik, któ​r y być może usły​-
szał przez za​mknię​ty hełm, mó​wią​cy:
-…ja pier​do​lę ka​r a​luch jest na cho​dzie!
…rów​nie do​brze mógł być wy​two​r em jego wy​o braź​ni.
Ko​lej​ny dłu​g i upa​dek - tym ra​zem na holu. W tej szpry​sze wąż był nie​na​r u​szo​ny - ru​cho​ma ta​śma
roz​cią​g nię​ta do gru​bo​ści ołów​ka po​mię​dzy rol​ka​mi na obu koń​cach. Va​le​r ie wciąż ści​ska​ł a prze​g ub
Brüksa że​la​znym uchwy​tem. Dru​g ą ręką oplo​tła kół​ka (uchwy​ty, do​tar​ł o do Brük​sa, lub strze​mio​na)
na ta​śmie prze​no​śni​ka. Ta​śma wra​ca​ł a do Pia​sty nie​ca​ł y metr czy dwa po le​wej stro​nie. W ja​kimś
rów​no​le​g łym świe​cie fan​ta​zji Brüks wy​r y​wał się i ła​pał jed​no z tam​tych strze​mion, żeby uciec.
Ko​lej​na sta​cja koń​co​wa - tym ra​zem wol​na od odłam​ków i znisz​czeń, po pro​stu zwrot o 180 stop​-
ni i pół​ka wo​kół otwar​te​g o wła​zu ozdo​bio​ne​g o ta​bli​cą:
SER​WIS/WARSZ​TAT
I już byli po dru​g iej stro​nie, już był wol​ny, uno​sił się w ta​kim sa​mym ha​bi​ta​cie, jak ten, któ​r y
przed chwi​lą opu​ścił. Ścia​ny, pa​ne​le, gen​ży​nieryj​ne pasy fo​to​syn​te​ty​zu​ją​ce​g o li​sto​wia. Nie​znacz​ne
wy​pu​kło​ści wiel​ko​ści tru​mien na ścia​nie - pry​cze jak ta, na któ​r ej się obu​dził, zło​żo​ne, kie​dy były
nie​uży​wa​ne. I znów te wszech​o bec​ne sze​ścia​ny, po​przy​kle​ja​ne i pię​trzą​ce się na tyle wy​so​ko, że ha​bi​-
tat za​czy​nał przy​po​mi​nać norę, opa​trzo​ne gąsz​czem pik​to​g ra​mów we wszyst​kich ko​lo​r ach tę​czy.
Nie​któ​r e sym​bo​le Brüks roz​po​zna​wał - na​r zę​dzia elek​trycz​ne, su​r o​wiec do fa​bry​ka​tom, sty​li​zo​wa​na
la​ska Esku​la​pa ozna​cza​ją​ca „le​kar​stwa”. Inne rów​nie do​brze mo​g ły być na​ba​zgra​ne przez ob​cych.
-Łap.
Od​wró​cił się, prze​stra​szył, le​d​wo zdą​żył unieść ręce i zła​pać pły​ną​ce ku nie​mu pu​deł​ko. Są​dząc
po kształ​cie i wiel​ko​ści, mo​g ło​by po​mie​ścić dużą piz​zę, może trzy, jed​ną na dru​g iej. Pod po​kryw​ką
w do​pa​so​wa​nych za​g łę​bie​niach sie​dzia​ł y ska​se​r y, przy​lep​ce, wo​r ecz​ki z syn​te​tycz​ną krwią. Ja​kiś
pod​sta​wo​wy ze​staw pierw​szej po​mo​cy.
-Na​praw mi to.
Ja​kimś spo​so​bem Va​le​r ie już się ro​ze​bra​ł a do spodnie​g o kom​bi​ne​zo​nu i przy​kle​iła po​r zu​co​ny
ska​fan​der do ścia​ny ni​czym zmię​tą kul​kę fo​lii alu​mi​nio​wej. Wy​cią​g a​ł a do nie​g o lewą rękę, prze​g u​-
bem do góry. Pod​cią​g nię​ty rę​kaw. Przed​r a​mię zgi​na​ł o się lek​ko w po​ł o​wie dłu​g o​ści. Na​wet wam​pi​r y
nie mia​ł y w tym miej​scu sta​wów.
-Co… jak to się…
-Sta​tek też się ła​mie, się zda​r za. - Przy​kur​czy​ł a war​g i. W szkli​stym świe​tle jej zęby wy​da​wa​ł y się
nie​mal prze​świ​tu​ją​ce. - Na​praw mi to.
-Ale… moja kost​ka.
Na​g le zna​leź​li się oko w oko. Brüks od​r u​cho​wo opu​ścił wzrok - ja​g nię w obec​no​ści lwa, żad​nej
obro​ny poza po​ko​r ą, żad​nej na​dziei poza mo​dli​twą.
-Dwa ran​ne ele​men​ty - szep​nę​ł a Va​le​r ie. - Je​den kry​tycz​ny dla mi​sji, dru​g i to ba​last. Któ​r y
ma prio​r y​tet?
-Ale ja nie…
-Bio​log.
- Tak, ale…
-Eks​pert. Od ży​cia.
-T… tak…
-To mi to na​praw.
Spró​bo​wał spoj​r zeć jej w oczy. Nie był w sta​nie. Prze​klął sam sie​bie.
-Nie znam się na pierw​szej…
-Ko​ści to ko​ści. - Ką​tem oka do​strzegł, że prze​krzy​wi​ł a gło​wę, jak​by roz​wa​ża​jąc al​ter​na​ty​wy. -
Nie umiesz, to jaki z cie​bie po​ży​tek?
-Mu​si​my tu mieć jakiś szpi​tal po​kła​do​wy - wy​ją​kał - albo te… no… am​bu​la​to​r ium.
Wzrok wam​pi​r zy​cy prze​sko​czył do wła​zu na gó​r ze i ta​blicz​ki przy nim - SER​WIS/WARSZ​TAT.
-Bio​log - po​wie​dzia​ł a, z czymś jak​by roz​ba​wie​niem w gło​sie - a uwa​ża, że jest ja​kaś róż​ni​ca.
To ja​kiś obłęd, po​my​ślał. Spraw​dza​ją mnie, czy co?
Je​śli tak, to chy​ba nie zdam.
Wstrzy​mał od​dech, po​wstrzy​mał ję​zyk, przyj​r zał się ra​nie: dzię​ki Bogu, za​mknię​te zła​ma​nie. Nie
do​szło do prze​r wa​nia po​włok, nie ma wi​docz​nych za​si​nień. Przy​naj​mniej zła​ma​nie nie na​r u​szy​ł o
żad​nych więk​szych na​czyń krwio​no​śnych.
Na​praw​dę? Czy aby wam​pi​r y… no wła​śnie, prze​cież one pra​wie cały czas mia​ł y zwę​żo​ne na​czy​-
nia krwio​no​śne, trzy​ma​jąc więk​szość krwi bli​sko sie​bie. Tej wam​pi​r zy​cy moż​na by roz​pruć tęt​ni​cę
ob​wo​do​wą i ni​g ​dy by tego nie po​czu​ł a, do​pó​ki nie prze​szła​by w tryb łow​cy…
Może cho​ciaż da swo​jej ofie​r ze szan​sę na wal​kę…
Zdła​wił tę myśl, ir​r a​cjo​nal​nie prze​r a​żo​ny, że zaj​r zy mu do czasz​ki i ją zo​ba​czy. Sku​pił się na wy​-
gię​ciu przed​r a​mie​nia - zo​sta​wić to tak, czy pró​bo​wać na​sta​wić? (Zo​sta​wić, przy​po​mniał so​bie skądś.
Jak naj​mniej ru​szać, nie ry​zy​ko​wać prze​cię​cia ner​wów i na​czyń krwio​no​śnych…).
Roz​wi​nął usztyw​nia​ją​cą ta​śmę z rol​ki, od​ciął parę trzy​dzie​sto​centyme​tro​wych ka​wał​ków (mu​szą
się​g ać za nad​g ar​stek, za​czy​na​ł o mu się przy​po​mi​nać). Umie​ścił je w rów​nych od​stę​pach wo​kół ra​-
mie​nia Va​le​r ie (Jezu, jaka zim​na), przy​ci​snął de​li​kat​nie do skó​r y (Tyl​ko żeby jej nie za​bo​la​ł o, żeby,
kur​wa, nie za​bo​la​ł o), aż klej stward​niał i zmie​nił ta​śmę w łub​ki. Cof​nął się, gdy wam​pi​r zy​ca na​pię​ł a
mię​śnie, od​wró​ci​ł a się i oce​ni​ł a jego pra​cę.
-Krzy​wo jest - rzu​ci​ł a.
Prze​ł knął śli​nę.
- Tak, bo my​śla​ł em… że to tyl​ko na ra…
Wy​cią​g nę​ł a pra​wą rękę i zła​ma​ł a wła​sne przed​r a​mię jak ga​ł ąz​kę. Dwa łub​ki pę​kły z trza​skiem
jak ci​chy strzał, trze​ci po pro​stu ode​r wał się od cia​ł a, prze​r y​wa​jąc skó​r ę.
Po​więź pod spodem była bez​kr​wa​wa jak wosk.
Wy​cią​g nę​ł a zła​ma​ną rękę.
-Jesz​cze raz.
Ja​sna cho​le​r a, po​my​ślał Brüks.
Kur​wa, kur​wa, kur​wa.
To nie jest test, uświa​do​mił so​bie. U niej to ni​g ​dy nie jest test. To za​ba​wa. Sa​dy​stycz​na za​ba​wa,
jak kota z my​szą…
Va​le​r ie cze​ka​ł a, cier​pli​wa i bez​na​mięt​na, nie​ca​ł e dwa me​try od jego gar​dła.
Rób coś. Rób. Nie da​waj jej pre​tek​stu.
Po​now​nie chwy​cił ją za rękę. Ści​snął moc​no, bo dło​nie mu się trzę​sły - chy​ba nie za​uwa​ży​ł a. Zła​-
ma​nie wy​g lą​da​ł o te​r az go​r zej, wy​g ię​cie było moc​niej​sze, spod mię​śni wy​sta​wa​ł a kość, two​r ząc mały
wzgó​r ek pod skó​r ą. U jego szczy​tu za​czy​nał się two​r zyć fio​le​to​wy si​niak.
Na​dal nie był w sta​nie spoj​r zeć jej w oczy.
Chwy​cił prze​g ub jed​ną ręką, dru​g ą za​parł się o zgię​cie łok​cia, po​cią​g nął. Jak​by pró​bo​wać roz​-
cią​g nąć stal - ścię​g na w przed​r a​mie​niu wy​da​wa​ł y się zbyt moc​ne i zbyt na​pię​te, jak na siły zwy​kla​ka.
Spró​bo​wał jesz​cze raz, z ca​ł ej siły - i to on przy tym jęk​nął.
Ręka wy​dłu​ży​ł a się jed​nak odro​bi​nę, po​ł a​ma​ne czę​ści w środ​ku sły​szal​nie zgrzyt​nę​ł y o sie​bie
i kie​dy pu​ścił, wy​pu​kłość znik​nę​ł a.
Pro​szę, niech to już bę​dzie ko​niec.
Zo​sta​wił zła​ma​ne usztyw​nie​nia jak były, do​ł o​żył obok nich nowe od​cin​ki ta​śmy. Przy​ci​snął i cze​-
kał, aż ze​sztyw​nie​ją.
-Le​piej - po​wie​dzia​ł a Va​le​r ie.
Brüks po​zwo​lił so​bie ode​tchnąć.
Trzask. Pstryk.
-Jesz​cze raz - po​wie​dzia​ł a Va​le​r ie.
-Po​r ą​ba​ł o cię? - Sło​wa wy​mknę​ł y mu się, za​nim ugryzł się w ję​zyk. Za​marł, prze​r a​żo​ny per​spek​-
ty​wą jej re​ak​cji.
Krwa​wi​ł a. Pod na​cią​g nię​tą skó​r ą wi​dać było te​r az kość, jak wy​sta​ją​cą z męt​nej wody zła​ma​ną
kło​dę. Si​niak wo​kół roz​sze​r zał się w oczach, jak​by krew prze​są​cza​ł a się przez wosk. O nie, to już nie
był wosk - bla​dość Va​le​r ie też zni​ka​ł a. Wy​pusz​cza​ł a krew ze środ​ka cia​ł a, za​si​la​jąc nią koń​czy​ny.
Wam​pi​r zy​ca się… roz​g rze​wa​ł a…
Roz​sze​r za na​czy​nia krwio​no​śne, do​tar​ł o do nie​g o. Prze​ł ą​cza się w tryb łow​cy. To nie jest jed​nak
gra, to na​wet nie pre​tekst do gry.
To wy​zwa​lacz…
-Ja się tym zaj​mę - roz​legł się głos z tyłu.
Brüks spró​bo​wał się od​wró​cić. Bez​na​mięt​ne spoj​r ze​nie Va​le​r ie przyszpi​li​ł o go jak mo​ty​la.
-Po​waż​nie. - Błysk bla​do​ści, be​żo​wy kom​bi​ne​zon. Lian​na wpły​nę​ł a mu w pole wi​dze​nia i wy​ha​-
mo​wa​ł a na ścia​nie. - Ja do​koń​czę. Zresz​tą, chy​ba i tak trze​ba przy​pil​no​wać two​ich lu​dzi na ka​dłu​bie.
Va​le​r ie prze​sko​czy​ł a wzro​kiem na zła​ma​ną rękę i z po​wro​tem na Brüksa. Mru​g nął i już jej nie
było.
-Wy​cią​g nę cię z tego ska​fan​dra - po​wie​dzia​ł a Lian​na, od​krę​ca​jąc hełm.
Ścię​ł a wło​sy. Dre​dy się​g a​ł y jej te​r az tyl​ko do bro​dy.
Brüks oklapł i po​krę​cił gło​wą.
-Jak ty mo​żesz z nią tak roz​ma​wiać?
-Co? Po pro​stu… roz​ma​wiam. - Hełm po​fru​nął, ko​zioł​ku​jąc, przez po​miesz​cze​nie. Brüks mę​czył
się z su​wa​ka​mi i za​trza​ska​mi, na​dal roz​trzę​sio​ny. Lian​na od​cze​pi​ł a mu rę​ka​wi​ce. - Nic szcze​g ól​ne​g o.
-Nie, ro​zu​miesz… - wziął głę​bo​ki wdech - …ty nie ro​bisz w ga​cie na jej wi​dok?
-No, tro​chę tak. - Zer​k​nę​ł a na od​pły​wa​ją​cą na bok ap​tecz​kę. - Ja nie mogę, ka​za​ł a ci tego użyć?
-Ona jest pier​dol​nię​ta.
Lian​na wzru​szy​ł a ra​mio​na​mi.
-We​dług ludz​kich norm na pew​no. Ale z dru​g iej stro​ny… - puk​nę​ł a w ścia​nę pal​cem u nogi: wy​-
pu​kłość roz​ł o​ży​ł a się w dia​g no​stycz​ną le​żan​kę - …jaki był​by sens spro​wa​dzać je aż z plej​sto​ce​nu,
gdy​by mó​zgi im pra​co​wa​ł y tak samo, jak na​sze, nie?
-Ty się nie ba​ł aś?
Wy​g lą​da​ł o na to, że przez chwi​lę się nad tym za​sta​na​wia.
-Chy​ba tro​chę tak. No wiesz, dra​pież​ca, ofia​r a, od​r u​cho​wa re​ak​cja.
-Wła​śnie.
-Chi​ne​dum mówi, że nie ma się cze​g o bać. - Ge​stem ka​za​ł a mu się po​ł o​żyć na le​żan​ce.
Pod​pły​nął do niej, po​zwo​lił się przy​piąć w pa​sie. Na ścia​nie roz​kwi​tły wska​za​nia bio​te​le​me​trycz​-
ne.
-A ty mu wie​r zysz. Im. - Jemu. Czy jak tam się okre​śla umysł zbio​r o​wy.
-Oczy​wi​ście. - Prze​su​nę​ł a pal​cem po od​czy​tach, skrzy​wi​ł a się, zo​ba​czyw​szy coś. - No do​bra, zo​-
bacz​my, co my tu mamy.
Ro​zej​r za​ł a się po po​miesz​cze​niu.
-Na​praw​dę trze​ba by kie​dyś się wziąć i to roz​pa​ko​wać.
Otwo​r zy​ł a srebr​ną skrzyn​kę opa​trzo​ną me​dycz​ny​mi pik​to​g ra​ma​mi. Parę se​kund grze​ba​nia i zna​-
la​zła na uło​żo​nych w środ​ku ta​cach z na​r zę​dzia​mi pi​sto​let re​kon​struk​cyj​ny. Usta​wi​ł a go na OSTEO
i przy​ł o​ży​ł a mu do zła​ma​nej kost​ki.
-Masz blo​ka​dę ner​wo​wą, nie?
Kiw​nął gło​wą.
-Jim coś mi tam wstrzyk​nął.
-To do​brze. Ina​czej to by na​praw​dę po​r ząd​nie bo​la​ł o. - Strze​li​ł a.
Noga Brüksa od​r u​cho​wo od​sko​czy​ł a - mi​g nę​ł y mu czar​ne włók​na, drob​ne jak ni​cie​nie. Za​ma​cha​-
ły wście​kle ogon​ka​mi, wry​ł y mu się w cia​ł o i znik​nę​ł y.
-Jak zej​dzie blo​ka​da, może tro​chę swę​dzieć. - Lian​na już się roz​g lą​da​ł a po po​miesz​cze​niu za in​-
ny​mi skar​ba​mi. - Chwi​lę zaj​mu​je, nim siat​ka się od​po​wied​nio uło​ży, przy tylu drob​nych kost​kach…
o, jest.
Tym ra​zem po​jem​nik w ko​lo​r ze po​dob​nym do ko​ści sło​nio​wej… nie, prze​zro​czy​sty. Ko​lor nada​-
wał mu lep​ki kit opa​trun​ko​wy w środ​ku: kie​dy otwo​r zy​ł a wie​ko, za​trząsł się jak że​la​ty​na.
Było go do​syć, żeby unie​r u​cho​mić dzie​sięć osób od stóp do głów. Brüks ro​zej​r zał się do​o ko​ł a,
gdy Lian​na na​bie​r a​ł a garść - co naj​mniej sześć in​nych skrzy​nek za​wie​r a​ł o to samo.
Kit po​r u​szył się w dło​ni Lian​ny, ogrza​ny cie​płem cia​ł a.
-Do​kąd my le​ci​my? - za​sta​no​wił się Brüks. - Ilu po​ł a​ma​nych ko​ści oni się tam spo​dzie​wa​ją?
-E. Oni ni​cze​g o się nie spo​dzie​wa​ją. Lu​bią być przy​g o​to​wa​ni i tyle. - Na​ł o​ży​ł a pa​cia​ję na jego
kost​kę. - Nie ru​szaj się, póki się nie ze​tnie.
Roz​peł​zła się wo​kół sta​wu jak mon​stru​al​na ame​ba, skle​iła sama ze sobą, pod​peł​zła parę cen​ty​-
me​trów w górę łyd​ki i w dół sto​py, aż zwol​ni​ł a i stward​nia​ł a w tle​no​wej at​mos​fe​r ze.
-I już. - Lian​na wró​ci​ł a do po​jem​ni​ka i za​mknę​ł a go, żeby resz​ta się nie ścię​ł a. - Nie​ste​ty, parę dni
bę​dziesz to mu​siał po​no​sić. Nor​mal​nie zdję​li​by​śmy po ośmiu go​dzi​nach, ale jesz​cze wal​czysz
z reszt​ka​mi tego za​r az​ka. Jak​by​śmy ci za moc​no pod​krę​ci​li me​ta​bo​lizm, mógł​by urzą​dzić na​wrót.
Za​r a​zek.
Luc​kett, krzy​czą​cy z bólu. Traw​nik za​sła​ny po​wy​krę​ca​ny​mi tru​pa​mi. Za​r a​za tak bez​li​to​sna i tak
szyb​ka, że wy​wo​ł y​wa​ł a stę​że​nie po​śmiert​ne cia​ł a, za​nim jesz​cze umar​ł o.
Brüks za​mknął oczy.
- Ilu?
-Co ilu?
-Ilu zo​sta​wi​li​śmy?
-Wiesz co, Dan, ja bym tych go​ści nie spi​sy​wa​ł a na stra​ty. Wiem, że wy​g lą​da​ł o to strasz​nie, ale
ja się jed​nej rze​czy na​uczy​ł am: Dwu​izbow​ców nie moż​na nie do​ce​niać. Oni za​wsze są dzie​sięć kro​-
ków na​przód i za​wsze mają pla​ny B, C i Z.
Od​cze​kał, aż głos za po​wie​ka​mi prze​sta​nie mó​wić. Po​tem znów za​py​tał.
Z po​cząt​ku nie od​po​wie​dzia​ł a. Po​tem:
-Czter​dzie​stu czte​r ech.
-Dzie​sięć kro​ków na​przód - po​wtó​r zył we wła​snej, oso​bi​stej ciem​no​ści. - I ty w to wie​r zysz.
-Wie​r zę.
-Prze​wi​dy​wa​li śmierć czter​dzie​stu czte​r ech osób. Pla​no​wa​li ją. Chcie​li.
-Nie chcie​li…
- I kie​dy wzię​li do sie​bie na po​kład tę… tego po​two​r a… do​kład​nie wie​dzie​li, co ro​bią. Mają
to wszyst​ko pod kon​tro​lą.
-Do​kład​nie tak. - W gło​sie nie było cie​nia wąt​pli​wo​ści.
Brüks wziął głę​bo​ki wdech, wy​pu​ścił po​wie​trze, za​sta​no​wił się nad sła​bym i nie​spo​dzie​wa​nym
za​pa​chem cze​g oś, co ro​sło mu w głę​bi gar​dła.
-Widzę, że to​bie wia​r a ła​two nie przy​cho​dzi - stwier​dził ła​g od​nie głos po paru chwi​lach. - Ale
cza​sem to jest po pro​stu, no wiesz. Wola Boża.
Otwo​r zył oczy. Lian​na po​pa​trzy​ł a na nie​g o, ła​g od​na, miła i kom​plet​nie odklejo​na.
-Pro​szę, nie mów tak.
-Dla​cze​g o? - Wy​da​wa​ł a się au​ten​tycz​nie zdzi​wio​na.
-Nie mo​żesz prze​cież wie​r zyć… to tyl​ko baj​ka, zresz​tą, za dużo spraw już nią tłu​ma​czo​no…
-Dan, to nie jest baj​ka. Wie​r zę w siłę stwór​czą poza świa​tem fi​zycz​nym. Wie​r zę, że dała po​czą​tek
ca​ł e​mu ży​ciu. Nie mo​żesz jej wi​nić owszyst​kie strasz​ne rze​czy, ja​kie ro​bio​no pod jej sztan​da​r em.
De​li​kat​ne mro​wie​nie w pal​cach. Fala śli​ny pię​trzy się w gar​dle. Ję​zyk jak​by puchł w ustach.
-Mo​g ła​byś… chciał​bym zo​stać sam, je​śli moż​na - po​wie​dział ci​cho.
Lian​na za​mru​g a​ł a.
-Hm… tak, pew​nie tak. Mo​żesz w każ​dej chwi​li zdjąć z sie​bie tę siat​kę. Przy​nio​słam ci czy​sty
kom​bi​ne​zon, jest tam, w ka​bi​nie. Con​Sen​sus jest pod​pię​ty do far​by. Jak​byś cze​g oś po​trze​bo​wał, wy​-
star​czy za​pu​kać trzy razy. In​ter​fejs po​wi​nien być dość…
Za​r az się zrzy​g am, po​my​ślał.
-Pro​szę - wy​krztu​sił. - Idź już, idź.
I po​now​nie za​mknął oczy, za​ci​snął zęby i po​wstrzy​my​wał na​r a​sta​ją​ce mdło​ści, póki nie ści​chły
od​g ło​sy jej od​da​la​nia się i nie za​czął sły​szeć wy​ł ącz​nie szu​mu ma​szyn i dud​nie​nia we wła​snej gło​-
wie.
Nie zwy​mio​to​wał. Przy​cią​g nął nogi do pier​si, opa​sał je rę​ko​ma i moc​no ści​snął, żeby po​wstrzy​-
mać nie​kon​tro​lo​wa​ne dy​g o​ta​nie cia​ł a. Za​ci​snął po​wie​ki, żeby nie wi​dzieć tego no​we​g o świa​ta, mi​-
kro​ko​smicz​ne​g o wię​zie​nia, w któ​r ym się obu​dził - ro​ją​ce​g o się od dzi​wa​deł i głod​nych dra​pież​ni​-
ków, nie​istot​ne​g o bą​bel​ka wi​r u​ją​ce​g o w ko​smo​sie, z każ​dą se​kun​dą da​lej od domu. Zie​mia była już
tyl​ko wspo​mnie​niem, za​po​mnia​nym i zni​ka​ją​cym w nie​skoń​czo​nej pu​st​ce; a mimo to miał ją w gło​-
wie, nie mógł od niej uciec - od pu​styn​ne​g o ogro​du za​sła​ne​g o po​wy​krę​ca​ny​mi tru​pa​mi.
Wszyst​kie mia​ł y twarz Luc​ket​ta.
Geo​lo​gii uczy​my się w dzień po trzę​sie​niu zie​mi.
Ralph Wal​do Emer​son

Wresz​cie pa​ni​ka usta​ł a. W koń​cu mu​siał wró​cić.
Nie miał po​ję​cia, ile cza​su się tak uno​sił. Na ra​zie za​do​wa​lał go azyl w ciem​no​ści pod po​wie​ka​-
mi, w syku wen​ty​la​to​r ów i ła​g od​nych, po​pi​sku​ją​cych gło​si​ków czuj​ni​ków me​dycz​nych. W śred​niej
od​le​g ło​ści brzę​czał ja​kiś alarm - za​brzmiał pięć razy i umilkł. Chwi​lę póź​niej świat szarp​nął się
w pra​wo i za​czął de​li​kat​nie na​pie​r ać na jego ło​pat​ki, łyd​ki i pię​ty. Wró​ci​ł y góra i dół.
Brüks otwo​r zył oczy. Wi​dok się nie zmie​nił.
Usiadł, prze​krę​cił się, po​zwo​lił temu no​we​mu cią​że​niu, by opu​ści​ł o mu nogi po​ni​żej pry​czy (gdy
się pod​no​sił, me​dycz​ne od​czy​ty znik​nę​ł y ze ścia​ny). Za​pa​no​wał nad gro​żą​cym za​wro​ta​mi gło​wy
uchem we​wnętrz​nym, uniósł dło​nie i pa​trzył na nie, aż prze​sta​ł y się trząść.
Eg​zosz​kie​let za​wi​bro​wał eks​ta​tycz​nie, gdy go od​r y​wał - każ​dy pa​sek, uwol​nio​ny, po​wra​cał do ja​-
kie​g oś ela​stycz​ne​g o mi​ni​mum. Za​bie​r a​ł y ze sobą wło​sy i ko​mór​ki na​skór​ka, miał po nich na cie​le
łyse pa​ski. Zo​sta​wił go na po​kła​dzie, splą​ta​ny kłę​bek gu​mo​wa​tych włó​kien, trzę​są​cy się i po​dry​g u​ją​-
cy jak żywy.
Od​szu​kał to​a​le​tę, wy​sta​ją​cą zza góry ba​g a​żu pod​r ęcz​ne​g o, w dro​dze po​wrot​nej ob​r a​bo​wał fa​bry​-
ka​tor spo​żyw​czy na ścia​nie. Po​cią​g a​jąc elek​tro​li​ty z ba​niecz​ki, od​kle​ił od ścia​ny pa​kiet ze zło​żo​nym
ubra​niem, po​zo​sta​wio​ny przez Lian​nę - kom​bi​ne​zon w ko​lo​r ze le​śnej zie​le​ni, prze​wi​du​ją​co wy​dru​-
ko​wa​ny na mia​r ę przez ja​kąś po​kła​do​wą dru​kar​kę. Wcią​g a​jąc spodnie, za​chwiał się nie​bez​piecz​nie,
sztucz​ne cią​że​nie było jed​nak sła​be i wy​r o​zu​mia​ł e. Wresz​cie skoń​czył: ubra​ny, wy​pro​sto​wa​ny, ba​te​-
rie za​czy​na​ł y mu się ła​do​wać z sub​stan​cji od​żyw​czych w żo​ł ąd​ku. Zło​żył pry​czę, wsu​wa​jąc ją
we wnę​kę na ścia​nie. Po​ma​lo​wa​ny in​te​li​g ent​ną far​bą spód lek​ko wy​sta​wał, ja​r ząc się ła​g od​nie.
„Za​pu​kać trzy razy”, po​wie​dzia​ł a.
Con​Sen​sus roz​kwitł mu pod do​ty​kiem in​ter​fej​sem dla ubo​g ich - ulep​szo​nych ina​czej: Sys​te​my,
Łącz​ność, Bi​blio​te​ka. Po jed​nej stro​nie w pu​st​ce uno​si​ł a się mała, pseu​do​trój​wy​mia​r o​wa Ko​ro​na
cier​nio​wa. Wszyst​ko cze​ka​ł o, żeby za​tań​czyć mu pod pal​ca​mi, on jed​nak wziął za do​brą mo​ne​tę na​-
pis „MOŻ​LI​WOŚĆ STE​RO​WA​NIA GŁO​SEM” i po​wie​dział:
-Plan stat​ku.
Ani​ma​cja roz​wi​nę​ł a się płyn​nie na śro​dek, na​je​żo​na przy​pi​sa​mi. Sil​ni​ki, re​ak​to​r y i ekra​no​wa​nie
po​chło​nę​ł y co naj​mniej trzy czwar​te miej​sca - dy​sze wy​lo​to​we, re​ak​to​r y ter​mo​ją​dro​we, po​fa​lo​wa​ne
to​r o​idal​ne kon​tu​r y po​tęż​nych, izo​lu​ją​cych przed pro​mie​nio​wa​niem pól ma​g ne​tycz​nych. Amor​ty​za​to​-
ry, pu​ł ap​ki na an​ty​pro​to​ny, po​tęż​ne ochron​ne pły​ty wo​dor​ku litu. Brüks wi​dział to wszyst​ko na ka​na​-
łach po​pu​lar​no​nau​ko​wych, na pro​stych mi​nia​tur​kach dla go​ści z de​fi​cy​tem uwa​g i. Mi​kro​syn​te​za ją​-
dro​wa ini​cjo​wa​na an​ty​ma​te​r ią, tak to na​zy​wa​li. Ją​dro​wy sil​nik im​pul​so​wy, do​ł a​do​wa​ny od​mie​r zo​ną
szczyp​tą an​ty​pro​to​nów. Przy od​po​wied​nim oknie star​to​wym Ko​ro​na cier​nio​wa była w sta​nie do​trzeć
na Mar​sa w parę ty​g o​dni.
-Po​daj kurs - po​le​cił na głos.
NAV NIE​DO​STĘP​NY, od​parł Con​Sen​sus.
-Po​daj po​zy​cję.
NAV NIE​DO​STĘP​NY.
-To w ta​kim ra​zie cel po​dró​ży?
NAV NIE​DO​STĘP​NY.
Hmm.
Na​da​ją​ce się do za​miesz​ka​nia czę​ści Ko​ro​ny le​ża​ł y wzdłuż stu​pięć​dziesię​cio​me​tro​we​g o krę​g o​-
słu​pa, rury ze sto​pu, z at​mos​fe​r ą, łą​czą​cej ka​wał​ki kon​struk​cji na​ni​za​ne na nią jak ko​r a​li​ki. Pia​sta,
przez któ​r ą cią​g nę​ł a go Va​le​r ie, była w dwóch trze​cich po​mię​dzy sil​ni​kiem i dzio​bem. Szpry​chy uru​-
cho​mio​no z po​wro​tem, omia​ta​ł y prze​strzeń w ma​je​sta​tycz​nym kon​tra​punk​cie do znaj​du​ją​cej się nie​-
co wy​żej prze​ciw​wa​g i. (Tyl​ko ru​fo​wa część Pia​sty się ob​r a​ca​ł a, za​uwa​żył Brüks. Dru​g a - we​dług
Con​Sen​su​sa na​zy​wa​ją​ca się MO​STEK, tak jak​by no​wo​cze​sny sta​tek ko​smicz​ny po​trze​bo​wał cze​g oś
tak sta​r o​świec​kie​g o jak fi​zycz​na „ste​r ów​ka” - wy​da​wa​ł a się przy​mo​co​wa​na na sta​ł e do krę​g o​słu​pa).
-Po​większ ha​bi​tat.
Ko​ro​na prze​r y​so​wa​ł a się od we​wnątrz, sil​ni​ki i ekra​no​wa​nie nie​mal znik​nę​ł y, zo​sta​ł y tyl​ko pust​ki
dzio​bo​wej czę​ści, ja​śniej​sze i wy​cen​trowane. Mi​g o​ta​ł y w nich opa​trzo​ne pod​pi​sa​mi gwiaz​do​zbio​r y,
jak świe​tli​ki w świe​cą​cym prze​wo​dzie po​kar​mo​wym. Zbit​ka sza​r ych iko​nek ża​r zy​ł a się w ŁA​DOW​-
NI (te​r az, pod nie​o bec​ność swo​je​g o fun​da​men​tu, wy​da​wa​ł a się ogrom​na): CHO​DO​ROW​SKA, K.;
EU​LA​LI, S.; OFO​EG​BU, C. Osiem czy dzie​więć in​nych. MO​ORE, J. - zie​lo​ne - pa​li​ł o się w ha​bi​ta​cie
pod​pi​sa​nym SY​PIAL​NIA. LUT​T E​RODT, L. była w Pia​ście, ra​zem z SEN​GUP​T Ą, R. Ha​bi​tat, w któ​-
rym był BRÜKS, D. wy​świe​tlał się jako MED/SER​WIS, mimo że na drzwiach wid​nia​ł o co in​ne​g o.
Ko​lej​ny na pra​wo zaj​mo​wa​ł a MESA/KUCH​NIA, na lewo LAB. MA​GA​ZYN/BA​LAST, gdzie prze​żył
bru​tal​ne prze​bu​dze​nie, rów​no​wa​żył koło na​prze​ciw​ko. Wi​docz​nie już przy​mo​co​wa​no go z po​wro​-
tem, choć neo​no​wy żół​ty pod​świe​tlał uszko​dze​nia w miej​scu, gdzie wciąż trwa​ł a na​pra​wa szpry​chy.
Ostat​ni ha​bi​tat nie miał na​lep​ki. Ale w środ​ku pa​li​ł o się sześć gwiaz​dek, pięć sza​r ych, jed​na zie​lo​-
na. Tyl​ko zie​lo​na mia​ł a pod​pis. Nie prze​strze​g ał stan​dar​do​we​g o for​ma​tu.
Mó​wił tyl​ko: VA​LE​RIE.
Pięć​dzie​siąt me​trów da​lej w przód, za Pia​stą, za ja​kimś stry​chem peł​nym rur, ob​wo​dów i śluz, da​-
le​ko za głów​ną gło​wi​cą z czuj​ni​ka​mi na sa​mym prze​dzie stat​ku, Con​Sen​sus wy​ma​lo​wał pół​ku​li​stą
osło​nę i pod​pi​sał ją „PA​RA​SOL”. Wy​g lą​da​ł o, że na ra​zie jest zło​żo​na, ale prze​zro​czy​sta na​kład​ka
przed​sta​wia​ł a tak​że roz​wi​nię​ty kształt, wiel​ki spłasz​czo​ny sto​żek, wy​star​cza​ją​co sze​r o​ki, żeby scho​-
wał się za nim cały sta​tek. Brüks nie miał po​ję​cia co to ta​kie​g o. Może de​flek​tor ko​smicz​ne​g o pyłu.
Może ra​dia​tor. Może Ma​g icz​na Dwu​izbo​wa Czap​ka Nie​wid​ka.
-Menu głów​ne. -Ko​ro​na skur​czy​ł a się na ścia​nie, we​szła na miej​sce w sze​r e​g u wśród in​nych mi​-
nia​tu​r ek.
Kwin​ter​net! Rzu​cił się na iko​nę jak na pre​zent bo​żo​na​r o​dze​nio​wy. Do wła​snych pre​fe​r en​cji nie
miał do​stę​pu, ale na​wet stan​dar​do​we na​g łów​ki No​o s​fe​r y były dla nie​g o ni​czym woda na pu​sty​ni: SE​-
CE​SJA ANAR​RES, FFE ZA​BI​JA VEN​T E​RA, PRE​ZY​DENT PA​KI​STA​NU ZOMB…
To oczy​wi​ście tyl​ko ca​che. Stresz​cze​nie trze​ciej świe​żo​ści, na tyle małe, żeby zmie​ścić się w pa​-
mię​ci Ko​ro​ny- chy​ba że ktoś ła​mał pro​to​ko​ł y oci​szy ra​dio​wej wpro​wa​dzo​ne za​r az po Świe​tli​kach,
albo słał ak​tu​ali​za​cje sku​pio​ną wiąz​ką pro​sto do Ko​ro​ny. Wszyst​ko było moż​li​we.
Ra​czej jed​nak ca​che. W tym wy​pad​ku wy​star​czy po​sor​to​wać całą za​war​tość po da​cie i…
Dwa​dzie​ścia osiem dni. Za​kła​da​jąc, że ca​che na​peł​ni​li przed sa​mym wyj​ściem, prze​sie​dział w tej
pa​ka​me​r ze pra​wie mie​siąc.
Prych​nął ci​cho i po​krę​cił gło​wą, lek​ko za​sko​czo​ny wła​snym bra​kiem zdzi​wie​nia. Na​bie​r a od​por​-
no​ści na ob​ja​wie​nia.
Wszyst​ko jed​no. Prze​ter​mi​no​wa​na ra​cja i tak lep​sza od żad​nej. Zresz​tą, co miał in​ne​g o do ro​bo​-
ty?
Pre​zy​dent Pa​ki​sta​nu wresz​cie, co nie za​sko​czy​ł o ni​ko​g o, zo​stał zde​ma​sko​wa​ny jako awa​tar - ory​-
gi​nał pra​wie rok temu padł ofia​r ą wi​r u​so​we​g o zom​bi​zmu. Pra​wie na pew​no był to za​mach, choć nikt
się do nie​g o nie przy​znał. Ven​ter Bio​mor​phics - ostat​nia ze sta​r o​świec​kich kor​po​r a​cji - w koń​cu
prze​g ra​ł a wal​kę z en​tro​pią i zo​sta​ł a za​mie​cio​na. Paru pro​xi​mi​stów po​ka​zy​wa​ł o pal​cem na ka​ta​stro​fę
rol​ni​czą w Chi​nach (cały kraj na​dal le​ciał na łeb na szy​ję, trzy lata po pad​nię​ciu sztucz​nych za​pylaczy
Ven​te​r a), ale trop in​te​li​g ent​nych pie​nię​dzy su​g e​r o​wał ogni​sty miecz fir​my Fo​r est Fire Eco​no​mics.
Coś na​zwa​ne​g o „jit​ter​bug” - ja​kaś zmi​li​ta​r y​zo​wa​na za​r a​za ata​ku​ją​ca neu​r o​ny lu​strza​ne i opa​no​wu​ją​-
ca ośrod​ki mo​to​r ycz​ne - sza​la​ł o po Ame​r y​ce Ła​ciń​skiej. A wy​so​ko w 5. punk​cie Lagran​g e’a (da​le​ko,
po​pra​wił się Brüks), ko​lo​nia Anar​r es przy​cze​pi​ł a so​bie do brzu​cha sze​r eg sta​r o​żyt​nych sil​ni​ków pla​-
zmo​wych i przy​g o​to​wy​wa​ł a się do nada​nia no​we​g o zna​cze​nia po​ję​ciu „se​ce​sji”.
Brzęk​nął Con​Sen​sus.
-Ka​r a​lu​chy do Pia​sty - wark​nę​ł a ścia​na po chwi​li. Dam​ski głos, dziw​nie zna​jo​my, choć Brüks nie
po​tra​fił go do​kład​nie umiej​sco​wić.
Wró​cił do ca​che’a, po​szu​kał na​wią​zań do za​mie​sza​nia na pu​sty​ni w Ore​g o​nie.
Nic.
Ani sło​wa o ta​jem​ni​czej noc​nej po​tycz​ce w Re​zer​wa​cie Pri​ne​vil​le, żad​ne​g o ata​ku zom​bia​ków
na re​li​g ij​ną twier​dzę, żad​ne​g o kontr​ata​ku tor​na​da​mi ta​jem​ni​czo pod​po​r ząd​ko​wa​ny​mi ludz​kim roz​ka​-
zom. Żad​nych in​for​ma​cji o za​ma​sko​wa​nych zbroj​nych si​ł ach, obo​zu​ją​cych wo​kół bu​dyn​ku ja​kiejś
sek​ty w dzie​siąt​ce tar​czy strzel​ni​czej na środ​ku pu​sty​ni.
Dziw​ne.
Może ich po​śpiesz​ny exo​dus z tej are​ny jed​nak do ca​che’a nie tra​fił. Brüks był wów​czas nie​przy​-
tom​ny, ale spo​dzie​wał się, że Ko​ro​na mo​g ła nie prze​by​wać na ziem​skiej or​bi​cie wy​star​cza​ją​co dłu​-
go, żeby od​świe​żyć so​bie pa​mięć. Nie​mniej atak Va​le​r ie, za​wie​sze​nie bro​ni, kwa​r an​tan​na - co naj​-
mniej 30 go​dzin dzia​ł ań, od któ​r ych wskaź​nik po​wi​nien wyjść po​nad tło na do​bre dzie​sięć sigm. Na​-
wet gdy​by nikt tam​tej nocy nie miał oczu nad Pri​ne​vil​le, ktoś po​wi​nien za​uwa​żyć na​g łe dys​lo​ka​cje
sił. Na​wet gdy​by Va​le​r ie fak​tycz​nie ośle​pi​ł a wszyst​kie sa​te​li​tar​ne oczy na geo​sta​cjo​nar​ce, ktoś po​wi​-
nien za​uwa​żyć, że z ga​r a​żu znik​nę​ł a ka​r u​ze​la.
Świat miał zbyt wie​le okien. Każ​dy dom był szkla​ny. Mi​nę​ł y dzie​siąt​ki lat, od​kąd ja​ki​kol​wiek je​-
den pod​miot - po​li​tycz​ny, eko​no​micz​ny czy syn​te​tycz​ny - był w sta​nie we wszyst​kich za​cią​g nąć za​-
sło​ny
Może ktoś po pro​stu prze​czy​ścił po​kła​do​we​g o ca​che’a. Ten sam ktoś, kto nie po​zwo​lił
mu spraw​dzić po​zy​cji.
Ja​sne. Bo to wszyst​ko się krę​ci wo​kół cie​bie. Naj​wyż​szy prio​r y​tet u wszyst​kich: że​byś nic nie wie​-
dział.
Skrzy​wił się.
-Ka​r a​lu​chy do Pia​sty. My​ślisz, że nie mamy nic lep​sze​g o do ro​bo​ty niż pa​trzeć, jak mię​dlisz fiu​-
ta?
Brüks za​mru​g ał, ro​zej​r zał się.
-Co ta​kie​g o?
-Eee… Dan, jej cho​dzi o cie​bie - po​wie​dzia​ł a nie​wi​dzial​na Lian​na. - Taka jak​by od​pra​wa. Po​my​-
śle​li​śmy, że może chciał​byś wie​dzieć, co się dzie​je.
- A. Ja…
Ka​r a​lu​chy?
-…już idę.
Dra​bi​na cią​g nę​ł a się przez śro​dek po​miesz​cze​nia jak roz​pro​sto​wa​ne pa​smo DNA. Brüks wy​chy​lił
się przez właz, z któ​r e​g o wy​cho​dzi​ł a - ha​bi​tat wciąż tro​chę się ki​wał, ob​r a​ca​jąc się - chwy​cił szcze​-
ble i zaj​r zał na dół. Peł​no po​usta​wia​nych skrzy​nek, cią​g i nie​pod​ł ą​czo​nych rur. Wy​cią​g nął szy​ję -
w gó​r ze dra​bi​na wzno​si​ł a się w bla​do​nie​bie​skie świa​tło. Je​dy​ne wyj​ście pro​wa​dzi​ł o do góry. Wziął
głę​bo​ki wdech i uniósł nogę.
***
Dra​bi​na skoń​czy​ł a się u pod​sta​wy szpry​chy, na ko​li​stej pół​ce oka​la​ją​cej właz. Dru​g a, na​prze​ciw​-
ko, cią​g nę​ł a się w dal jak ćwi​cze​nie z per​spek​ty​wy zbież​nej. Wca​le nie miał wcze​śniej ha​lu​cy​na​cji -
szcze​ble były co naj​mniej o metr od sie​bie, nie do użyt​ku w ziem​skim cią​że​niu. Tu​taj, przy po​ł o​wie
ziem​skie​g o, wca​le nie było trud​no.
Nie mia​ł o to zresz​tą zna​cze​nia. Dra​bi​na i tak była tyl​ko awa​r yj​na. Po jego le​wej stro​nie w za​g łę​-
bie​niu płyn​nie su​nął w dół ta​śmo​wy prze​no​śnik, za​wra​cał na ja​kiejś nie​wi​dzial​nej rol​ce pod jego
sto​pa​mi, uno​sił się ku Pia​ście. Ra​zem z nim prze​my​ka​ł y uchwy​ty-strze​mio​na, roz​sta​wio​ne w prze​my​-
śla​ny spo​sób co dwa me​try, w sam raz na ręce i nogi. W górę - w dół.
W górę.
Na​wet z na​pę​dem zda​wa​ł o się, że po​dróż trwa lata świetl​ne, nie​skoń​czo​ny ciąg strze​mion, szcze​-
bli i seg​men​tów ścian, któ​r e jak​by wręcz od​dy​cha​ł y, kie​dy nie pa​trzył. Ta​śma cią​g nę​ł a go przez ko​-
lej​ne, te​le​sko​po​we od​cin​ki; ostrze​g aw​cze świa​tła pod​świe​tla​ł y punk​ty, gdzie ustę​po​wa​ł a miej​sca ko​-
lej​nej, a śred​ni​ca tu​ne​lu zwięk​sza​ł a się o drob​ny uła​mek. Ma​lut​kie wy​świe​tla​cze, roz​miesz​czo​ne lo​-
ga​r yt​micz​nie wzdłuż ścia​ny, po​ka​zy​wa​ł y cią​że​nie - 0,3; 0,25; 0,2 - w mia​r ę jak się wzno​sił.
W po​ł o​wie dro​g i po​wró​ci​ł a pa​ni​ka.
Ostrze​żo​ny zo​stał z pa​r o​se​kun​do​wym wy​prze​dze​niem - po brzu​chu roz​lał się na​g ły, bez​kształt​ny
nie​po​kój, lęk, któ​r y ucy​wi​li​zo​wa​na kora nowa pró​bo​wa​ł a zło​żyć na karb lęku wy​so​ko​ści. Po se​kun​-
dzie roz​prze​strze​nił się prze​r zu​ta​mi i prze​kształ​cił w mro​żą​cy ko​ści, obez​wład​nia​ją​cy i unie​r u​cha​-
mia​ją​cy strach. Od​dech zro​bił się na​g le szyb​ki jak puls ko​li​bra; pal​ce na​g le za​ci​snę​ł y się moc​no, jak
wie​ko​we ko​r ze​nie wo​kół skał.
Cze​kał, spa​r a​li​żo​wa​ny, aż ja​kiś bez​i​mien​ny po​twór uka​że się i ro​ze​drze go na strzę​py. Nic ta​kie​-
go się nie sta​ł o. Zmu​sił się do ru​chu. Gło​wa prze​krę​ci​ł a się jak za​r dze​wia​ł y za​wór, skrzyp​nę​ł a
w lewo, w pra​wo; oczy ska​ka​ł y ner​wo​wo, wy​pa​tru​jąc za​g ro​żeń.
Nic. Mi​nę​ł a go uszczel​ka mię​dzy​seg​men​to​wa. Obok cy​ka​ł y bez​na​mięt​nie szcze​ble dra​bi​ny Coś
mi​g nę​ł o na skra​ju pola wi​dze​nia… ale nie. Nic.
Nic a nic.
Po nie​skoń​czo​nych se​kun​dach czas wzno​wił nor​mal​ny bieg - pa​ni​ka wy​co​fa​ł a się na spód mó​zgu.
Brüks obej​r zał się za sie​bie. Żo​ł ą​dek za​fa​lo​wał nie​pew​nie, ale nie zo​ba​czył nic, co mo​g ło​by spo​wo​-
do​wać choć​by naj​lżej​szy nie​po​kój.
Kie​dy do​szedł na górę, „dół” cał​ko​wi​cie znik​nął. Siła Co​r io​li​sa, cią​g ną​ca go ła​g od​nie w bok,
prze​trwa​ł a jesz​cze parę chwil. Wy​szedł przez dno po​ł u​dnio​wej pół​ku​li, z jed​nej z łez​ko​wa​tych wy​pu​-
kło​ści oka​la​ją​cych bie​g un po​ł u​dnio​wy. Tu​nel, któ​r y mi​g nął mu wcze​śniej, te​r az był za​mknię​ty, wo​-
kół jego ob​wo​du bie​g ła się​g a​ją​ca do pier​si ba​lu​stra​da, a otwór za​ty​ka​ł a wiel​ka fo​lio​wa kla​pa, na​pię​-
ta jak zwie​r acz. Tę​czów​ka bez źre​ni​cy. Od​bi​ja​ł a się w wy​pu​kłej so​czew​ce lu​strza​nej kuli na​prze​ciw​-
ko, two​r ząc z niej wiel​ką chro​mo​wa​ną gał​kę oczną.
Od​wró​cił się ku prze​dzie​la​ją​cej Pia​stę kra​cie - przy​wo​dzi​ł a na myśl pier​ście​nie ja​kie​g oś rtę​cio​-
we​g o Sa​tur​na, moc​no do nie​g o przy​tu​lo​ne. Przez tę ob​r a​ca​ją​cą się siat​kę mi​g a​ł y mu ja​kieś po​r u​sze​-
nia w dru​g iej czę​ści (nie​r u​cho​mą siat​kę, po​pra​wił się, to ta dol​na pół​ku​la się ob​r a​ca) - po​de​szwy bo​-
sych stóp, mi​g nię​cie cze​g oś żół​te​g o po​prze​ci​na​ne​g o w ru​cho​mą mo​zai​kę. Jak​by pa​trzeć owa​dzim
okiem.
Przez kra​tę prze​są​cza​ł y się i ludz​kie gło​sy. Żół​te okru​chy po​r u​sza​ł y się jak ła​wi​ca ryb.
-No chodź tu​taj.
Głos Moore’a.
Były dwie dro​g i na​przód, dwa okrą​g łe otwo​r y w kra​cie po prze​ciw​nych stro​nach lu​strza​nej kuli.
Jed​ną blo​ko​wa​ł y zło​żo​ne spi​r al​ne scho​dy, nie​mal pła​skie, jak czar​ny, me​ta​lo​wy wy​kres ko​ł o​wy po​-
kro​jo​ny na nie​r ów​ne wy​cin​ki - waż​ny ciąg ko​mu​ni​ka​cyj​ny przy włą​czo​nych sil​ni​kach, gdy przy​śpie​-
sze​nie za​mie​nia​ł o „przód” w „górę”. A te​r az nie​prak​tycz​ny jak rzeź​ba na traw​ni​ku i upchnię​ty
na górę, żeby nie prze​szka​dzał.
Dru​g i na​to​miast był otwar​ty. Brüks od​bił się od ścia​ny, po​pły​nął przez po​wie​trze, czu​jąc mie​sza​-
ni​nę ra​do​ści i lek​kie​g o stra​chu, za​ma​chał rę​ka​mi, gdy otwór prze​pły​nął le​ni​wie obok nie​g o i zmu​sił
go do ner​wo​we​g o chwy​ta​nia się kra​ty parę me​trów da​lej. Skar​co​ny, po​pełzł w bok i wszedł do środ​-
ka ni​czym wy​ł a​żą​cy z nory krab. Wpły​nął w pół​noc​ną pół​ku​lę, po​mię​dzy lu​strza​ną Zie​mię i nie​bo
z in​te​li​g ent​nej far​by.
Mo​o re stał bosy, pal​ca​mi stóp ucze​pio​ny kra​ty, ze wzro​kiem utkwio​nym w pa​sek z wy​świe​tla​cza​-
mi na swo​im przed​r a​mie​niu. Pół​noc​ną po​ł ów​kę lu​strza​nej kuli ob​r a​sta​ł y mi​me​tycz​ne le​żan​ki prze​-
ciw​prze​cią​że​nio​we, jak od​ci​śnię​te w cie​ście kon​tu​r y ciał. Uło​żo​ne były pro​mie​ni​ście w stre​fie
umiar​ko​wa​nej, zbie​g a​jąc się wez​g ło​wia​mi ku bie​g u​no​wi. Czło​wiek przy​pię​ty do ta​kiej le​żan​ki pa​-
trzył​by na pół​noc​ną pół​ku​lę Pia​sty - ko​pu​ł ę we​wnętrz​ne​g o nie​ba, pu​stą po​ł ać in​te​li​g ent​nej far​by,
z wy​jąt​kiem jed​ne​g o punk​tu, gdzie ko​lej​na nie​po​trzeb​na dra​bi​na cią​g nę​ł a się od kra​ty do wła​zu tuż
obok bie​g u​na pół​noc​ne​g o.
Do lu​strza​nej kuli była przy​pię​ta ko​bie​ta, Hin​du​ska - na oko dwa​dzie​ścia parę lat, ciem​na, pro​sto
ścię​ta grzyw​ka, kark wy​g o​lo​ny pra​wie do po​ł o​wy czasz​ki - gwał​tow​nie od​wró​ci​ł a gło​wę do​kład​nie
w mo​men​cie, gdy Brüks pró​bo​wał spoj​r zeć jej w oczy. Jak​by mu​sia​ł a ko​niecz​nie spoj​r zeć na coś tuż
obok swo​jej pra​wej sto​py.
-No kur​wa, wresz​cie. - Na po​ma​r ań​czo​wym kom​bi​ne​zo​nie mia​ł a chro​ma​to​fo​r o​wą ka​mi​zel​kę
(po​o zna​cza​li nas ko​lo​r a​mi, za​uwa​żył Brüks), nie​skoń​cze​nie pro​g ra​mo​wal​ną, ale te​r az usta​wio​ną tyl​-
ko na przej​r zy​sty ob​r az le​żan​ki, do któ​r ej była przy​pię​ta. Za​mie​nia​ł a ją w dwie ręce i gło​wę uno​szą​-
ce się nad wid​mo​wym cia​ł em.
Lian​na uno​si​ł a się przy kra​cie po dru​g iej stro​nie. Bły​snę​ł a uśmie​chem, po rów​no po​wi​tal​nym
i prze​pra​sza​ją​cym.
-Dan Brüks, Rak​shi Sen​g up​ta.
Brüks po raz ko​lej​ny ro​zej​r zał się po ko​pu​le.
-A Va​le​r ie…
-Nie przyj​dzie - po​wie​dzia​ł a Lian​na.
-Na​pra​wia so​bie rękę - do​da​ł a Sen​g up​ta.
Dzię​ki Bogu.
-No do​bra - rzu​cił Mo​o re, wy​r aź​nie śpie​sząc się, żeby przejść do rze​czy, sko​r o spóź​nial​ski już
do​tarł. - To co to było?
Sen​g up​ta prze​wró​ci​ł a oczy​ma.
-A co kur​na my​ślisz prze​pa​li​li kur​na szpry​chę to był atak.
Kto? - zdu​miał się Brüks, ale ugryzł się w ję​zyk.
-Li​czy​ł em na tro​chę wię​cej szcze​g ó​ł ów - stwier​dził ła​g od​nie nie​wzru​szo​ny Mo​o re.
Lian​na usłu​cha​ł a.
-W za​sa​dzie, to po​trak​to​wa​li nas lupą. Sku​pio​ny im​puls mi​kro​fa​lo​wy, gdzieś pół gi​g a​wa​ta, są​dząc
po uszko​dze​niach.
-Skąd? - za​py​tał.
Lian​na za​g ry​zła war​g ę.
-Ze Słoń​ca. Z pół​noc​nej pół​ku​li.
-Nic do​kład​niej?
-Jim, na​wet Dwu​izbow​cy mają swo​je ogra​ni​cze​nia. To wszyst​ko jest post fac​tum - prze​li​czy​li na​-
prę​że​nia ciepl​ne na po​szcze​g ól​nych po​wierzch​niach, uwzględ​nia​jąc tor szpry​chy - czy​li cof​nę​li się
w cza​sie i usta​li​li, jak to wszyst​ko było usta​wio​ne w mo​men​cie tra​fie​nia. A stąd moż​na było osza​co​-
wać kąt strza​ł u.
-Sami by​śmy to umie​li zro​bić - burk​nę​ł a Sen​g up​ta.
-Ale kto? - wy​pa​lił Brüks. - Kto to zro​bił?
Nikt się nie ode​zwał. Sen​g up​ta pa​trzy​ł a mniej wię​cej w jego kie​r un​ku, tak jak się pa​trzy na odro​-
bi​nę zdra​pa​ne​g o z buta eks​kre​men​tu.
-Wła​śnie to pró​bu​je​my usta​lić - od​po​wie​dzia​ł a po chwi​li Lian​na.
Mo​o re za​ci​snął usta.
-Czy​li ul tego nie prze​wi​dział.
Po​krę​ci​ł a gło​wą, jak​by nie chcąc się przy​znać na głos do błę​du.
-Czy​li to były Tran​sy.
-To by było coś hi​sto​r ycz​ne​g o, jak​by się oka​za​ł o, że zwy​klak ich tak za​ł a​twił.
Mo​o re prze​sko​czył wzro​kiem w stro​nę rufy.
-W nor​mal​nych oko​licz​no​ściach tak. Ale te​r az nie roz​wi​ja​ją stu pro​cent mocy.
Sza​r e pik​to​g ra​my zbi​te w kup​kę w ła​dow​ni.
-Eee… -Brüks od​chrząk​nął. - A co wła​ści​wie oni tam ro​bią?
-Do​cho​dzą do sie​bie - od​par​ł a Lian​na. - Im ten za​r a​zek za​szko​dził owie​le bar​dziej. Pod​krę​ci​li​śmy
ci​śnie​nie, żeby szyb​kiej wy​zdro​wie​li, ale to i tak po​trwa parę dni.
-Czy​li po od​dzie​le​niu - za​sta​na​wiał się Mo​o re.
Od​dzie​le​niu?
Lian​na kiw​nę​ł a gło​wą.
-Trze​ba bę​dzie tam za​cząć co naj​mniej ty​dzień wcze​śniej. Oni chcą mieć moż​li​wość wej​ścia tam
oso​bi​ście.
-Wej​ścia oso​bi​ście gdzie? - za​py​tał Brüks. - I ja​kim od​dzie…
Sen​g up​ta prze​r wa​ł a mu peł​nym zło​ści świ​śnię​ciem przez za​ci​śnię​te zęby, od​wró​ci​ł a się do Lian​-
ny:
-Nie mó​wi​ł am?
- Jak​byś się mógł na ra​zie wstrzy​mać z py​ta​nia​mi - pod​su​nął Mo​o re. - Po​tem ci wszyst​ko wy​ja​-
śnię.
- Jak nie bę​dziesz mar​no​wać cza​su wszyst​kim in​nym - do​da​ł a Sen​g up​ta.
-Rak… - za​czę​ł a Lian​na.
-Cze​mu on w ogó​le tu jest czy ktoś się w ogó​le spo​dzie​wa że on coś zro​bi a nie po pro​stu bę​dzie?
-Tak wła​śnie się czu​ję - za​uwa​żył Brüks.
-W tej chwi​li to nie Dan mar​nu​je nam czas - za​uwa​ży​ł a Lian​na.
Sen​g up​ta prych​nę​ł a. Mo​o re od​cze​kał chwi​lę i wró​cił do kon​kre​tów.
-Ist​nie​je ja​kaś broń, któ​r a mo​g ła​by to zro​bić z ta​kiej od​le​g ło​ści?
Lian​na wzru​szy​ł a ra​mio​na​mi.
-Ty tu ro​bisz za tre​pa. Ty mi po​wiedz.
-Ja nie mó​wię o zwy​klac​kiej tech​no​lo​g ii.
-Nie wy​g lą​da, żeby to była wy​spe​cja​li​zo​wa​na broń. Ra​czej ktoś prze​jął parę sa​te​li​tów ener​g e​tycz​-
nych i ka​zał im strze​lić jed​no​cze​śnie w to samo miej​sce. Ra​czej jed​no​r a​zo​wy nu​mer - ta​kiej mocy się
nie osią​g nie, trzy​ma​jąc się nor​mal​nych li​mi​tów. Pew​nie po​pa​li​li ob​wo​dy w ca​ł ej sie​ci, może na​wet
tak, że już się nie za​g o​ją.
-To i tak nie ma zna​cze​nia, sko​r o jest dwa​na​ście mi​nut opóź​nie​nia. Mie​li jed​ną szan​sę, żeby wy​li​-
czyć na​szą po​zy​cję i tra​fić - i spie​przy​li. Rak​shi, a czy…
-Im​pul​sy cią​g u z sil​ni​ków ko​r ek​cyj​nych po ćwierć se​kun​dy w lo​so​wych od​stę​pach od sze​ściu
do dwu​na​stu mi​nut. Wy na​wet nie po​czu​je​cie a te chuj​ki nie będą mi tu wy​li​czać kur​su.
Dwa​na​ście mi​nut opóź​nie​nia, z pręd​ko​ścią świa​tła, za​sta​no​wił się Brüks. Do Słoń​ca i z po​wro​-
tem. Czy​li je​ste​śmy sześć mi​nut świetl​nych od Słoń​ca, co daje, co daje…
180 mi​lio​nów ki​lo​me​trów. Mniej wię​cej od​le​g łość We​nus, je​śli do​brze pa​mię​tał pod​sta​wy astro​-
no​mii.
-…wpły​nie na nasz punkt kry​tycz​ny? - py​tał Mo​o re.
Lian​na kiw​nę​ł a gło​wą.
-Tak, ale za mało, żeby coś zmie​nić. Oni już opra​co​wu​ją ko​lej​ne po​praw​ki. Mó​wią, że jesz​cze
parę go​dzin.
-A nasz ogon?
Sen​g up​ta na​kre​śli​ł a w po​wie​trzu nie​wi​dzial​ny ry​su​nek. Na ko​pu​le otwo​r zy​ł o się okno: ja​kiś wy​-
kres pla​zmo​wy, trzy czer​wo​ne szpil​ki wy​sta​ją​ce z kra​jo​bra​zu fio​le​to​wych wzgórz. Tło fa​lo​wa​ł o
w cza​sie rze​czy​wi​stym, a te szpi​ce trwa​ł y nie​r u​cho​mo. W jed​nym rogu za​wi​ł e przy​pi​sy traj​ko​ta​ł y coś
o „KOM​PLEK​SIE WY​RÓŻ​NI​KÓW”, „OKLU​ZJI POD​CZER​WO​NEJ” i „MI​KRO​SO​CZEW​KO​WA​-
NIU”.
Ja​kieś ter​mo​wi​zyj​ne śla​dy, do​my​ślał się Brüks. Za​ka​mu​flo​wa​ne, są​dząc po opi​sach, ale ewi​dent​-
nie Sen​g up​ta mia​ł a ma​g ię w pal​cach.
Ktoś ich śle​dził. No, co​r az le​piej.
-To jak - za​sta​no​wił się Mo​o re - dwie ręce czy dwóch gra​czy?
-Ra​czej dwie ręce. Mni​si my​ślą, że ten strzał miał nas za​trzy​mać na tyle, żeby tam​ci nas do​pa​dli -
mruk​nę​ł a Lian​na. - Cie​ka​we, cze​mu po pro​stu nie wal​nę​li w nas ra​kie​tą…
Sen​g up​ta:
-Może te​r az wal​ną jak ten wiel​ki czuj​nik-pu​ł ap​ka im zdechł.
-To by się mo​g ło przy​dać - za​sta​no​wił się Mo​o re. - Rak​shi, a z ja​kim wy​prze​dze​niem się do​wie​-
my, że strze​la​ją?
-Strze​la​ją z cze​g o mam ci cały ka​ta​log wy​mie​nić?
-Stan​dar​do​wy ja​kiś wy​buch. Może być z grub​sza.
Za​ma​cha​ł a pal​ca​mi, jak​by na​praw​dę na nich li​czy​ł a.
-Sie​dem go​dzin osiem mi​nut je​śli od​le​g łość się nie zmie​ni. Mniej wię​cej.
-To le​piej się bierz​my do ro​bo​ty - stwier​dził Mo​o re.
***
-Do​wie​dzia​ł em się naj​mniej ze wszyst​kich spo​tkań, na któ​r ych w ży​ciu by​ł em - burk​nął Brüks,
scho​dząc z po​wro​tem do po​ł u​dnio​wej pół​ku​li. - A zwa​żyw​szy, w ilu wy​dzia​ł o​wych ko​mi​sjach za​sia​-
da​ł em, to nie​zły wy​nik.
-No tak, za​uwa​ży​ł am. - Lian​na obej​r za​ł a się od uchwy​tu na gro​dzi. - Chodź ze mną. Mam coś,
co może ci po​móc.
Od​wró​ci​ł a się jak ryba i po​pły​nę​ł a w otwór naj​bliż​szej szpry​chy. Brüksowi na sam wi​dok zro​bi​ł o
się tro​chę nie​wy​r aź​nie. Po​szedł za nią we wła​snym nie​zdar​nym ryt​mie, prze​pły​nął przez za​g ra​co​ną
sze​ścia​na​mi pół​ku​lę po​ł u​dnio​wą i za​nur​ko​wał w prze​g ub ku​lo​wy, któ​r y ją po​ł knął. Lian​na opa​da​ł a
spo​r o przed nim, zwal​cza​jąc siłę Co​r io​li​sa pchnię​cia​mi i kop​nię​cia​mi; za​nim pierw​szy raz chwy​ci​ł a
się szcze​bla, już była dzie​sięć me​trów w głę​bi szpry​chy. Pie​przyć te akro​ba​cje -Brüks chwy​cił się
kół​ka na sa​mym szczy​cie, okrę​cił się i wy​ce​lo​wał sto​pą w dru​g ie, póki jesz​cze wa​żył za​le​d​wie parę
ki​lo​g ra​mów. Nie chcia​ł o mu się li​czyć przy​śpie​sze​nia swo​bod​ne​g o spad​ku dla ciał zy​sku​ją​cych
na cię​ża​r ze z każ​dym me​trem, był jed​nak pe​wien, że przy ta​kiej dłu​g o​ści szpry​chy wszyst​kie koń​czą
roz​chla​pa​ne.
Mesa. Ko​lej​ny ha​bi​tat iden​tycz​ny z tymi, z któ​r ych cią​g le ucie​kał - dwu​pię​tro​wa bu​tla ga​zo​wa
od ogro​do​we​g o gril​la dziad​ka, roz​dę​ta do mon​stru​al​nych roz​mia​r ów i na​peł​nio​na stę​chłym po​wie​-
trzem. Do​brze, że cho​ciaż gór​ne pię​tro nie było tak za​g ra​co​ne jak SER​WIS - krze​sła, pa​r a​wa​ny, kil​ka
na wpół opróż​nio​nych po​jem​ni​ków, stół. Stan​dar​do​we pasy epi​fi​tycz​nej sztucz​nej tra​wy Z jed​nej
ścia​ny wy​sta​wał szkie​let z cien​kich jak ołów​ki prę​tów. Po​mię​dzy jego wierz​choł​ka​mi były na​pię​te
jak la​teks fa​set​ki oso​bi​ste​g o na​mio​tu, żół​te jak kość i moc​ne jak ścię​g na. Po​śród tego wszyst​kie​g o
sta​ł o na​prze​ciw sie​bie parę sa​mo​przy​lep​nych krze​seł.
Lian​na już była przy fa​bry​ka​to​r ze i grze​ba​ł a w świe​żo otwar​tej ko​st​ce.
-Mam.
Kap​tur, któ​r y wy​cią​g nę​ł a, wy​g lą​dał tro​chę jak ma​ska do za​baw w sado-maso, ob​szy​ta me​ta​lo​wy​-
mi pod​kład​ka​mi i śrub​ka​mi, uło​żo​ny​mi w krat​kę na po​wierzch​ni czasz​ki. Od​sła​niał tyl​ko dół twa​r zy
- usta, bro​dę, czu​bek nosa. Dwie wy​jąt​ko​wo duże pod​kład​ki tkwi​ł y w miej​scu za​kry​wa​ją​cym oczy.
Nad​prze​wod​ni​ki wy​so​ko​tem​pe​r a​tu​r o​we. Son​dy ul​tra​dź​wię​ko​we. Ob​szy​ta czar​ną skó​r ą ma​cierz
za​pi​su​ją​ca i od​czy​tu​ją​ca do​wol​ne wok​se​le.
-Moja sta​r a ma​ska do gra​nia - wy​ja​śni​ł a Lian​na. - Po​my​śla​ł am, że przy​da ci się in​ter​fejs użyt​-
kow​ni​ka bar​dziej przy​ja​zny niż Rak​shi.
Ma​ska sado-maso dla ka​lek ogra​ni​czo​nych do biał​ko​we​g o świa​ta.
-No bo wiesz, sko​r o nie masz wsz​czep…
-Dzię​ki - po​wie​dział Brüks. - Je​śli ci to nie spra​wi róż​ni​cy, to mnie wy​star​czy in​te​li​g ent​na far​ba.
-Ale to nie jest tyl​ko do gra​nia - za​pew​ni​ł a go Lian​na. - Ide​al​nie się spi​na z Con​Sen​su​sem i dzia​ł a
o wie​le szyb​ciej niż pa​trze​nie na far​bę. Przy​swa​ja​nie in​for​ma​cji przy​śpie​szy ci co naj​mniej trzy​krot​-
nie, w po​r ów​na​niu z prze​ka​zy​wa​niem przez zmy​sły. Ide​al​ne do por​no. Zresz​tą do wszyst​kie​g o. - Za​-
mknę​ł a kost​kę. - Pra​wie wszyst​ko da się z tym zro​bić.
Wziął ją od niej. Ma​te​r iał wy​da​wał się de​li​kat​nie tłu​sty w do​ty​ku. Ob​r ó​cił ją, prze​czy​tał małe
logo, uno​szą​ce się wir​tu​al​ny cen​ty​metr nad po​wierzch​nią - IN​T RUSS.
3
-To jest cał​ko​wi​cie nie​in​wa​zyj​ne - po​wie​dzia​ł a Lian​na. - Sam TMS i skom​pre​so​wa​ne ul​tra​dź​-
wię​ki, na​wet optyk…
-Znam to - od​parł. I po chwi​li: - Dzię​ku​ję.
-A po dru​g ie, gdy​byś kie​dyś jed​nak chciał po​g rać, to ja chęt​nie się przy​ł ą​czę.
Ani sło​wa o jego bez​r ad​no​ści w szpo​nach Va​le​r ie. Ani sło​wa o ata​ku pa​ni​ki. Żad​ne​g o znie​cier​pli​-
wie​nia jego nie​wie​dzą, ani pro​tek​cjo​nal​no​ści wo​bec bra​ku ulep​szeń. Sama życz​li​wość i po​moc​na
dłoń.
Brüks po​czuł zmie​sza​ny smak za​że​no​wa​nia i wdzięcz​no​ści. Faj​na bab​ka, po​my​ślał.
-Dzię​ki - po​wtó​r zył raz jesz​cze, bo nie zna​lazł ni​cze​g o bar​dziej od​po​wied​nie​g o.
Uśmiech​nę​ł a się.
-Jak​byś cze​g oś… - Wska​za​ł a za jego ple​cy. - Chy​ba Jim chce po​g a​dać, praw​da?
Brüks się od​wró​cił. Mo​o re opadł bez​g ło​śnie na po​kład. Stał z nie​znacz​nie prze​pra​sza​ją​cą miną,
na ple​cach miał siat​ko​wy wo​r ek pe​ł en krzy​wizn i dziw​nych kan​tów.
- To jak…
-Ja i tak mu​szę wra​cać do ła​dow​ni. Masz go tyl​ko dla sie​bie. - Lianna jed​nym sko​kiem i chwy​tem
znik​nę​ł a w su​fi​cie, a Mo​o re strzą​snął z ra​mie​nia wo​r ek i roz​dzie​lił za​pię​cie. Brüks pa​trzył, jak wy​-
cią​g a z nie​g o rol​kę ta​kiej sa​mej siat​ki.
Po​dał mu.
-Do pa​ko​wa​nia rze​czy.
Brüks wziął ją po chwi​li.
-Dzię​ki. Ale mało rze​czy wzią​ł em ze sobą…
Puł​kow​nik jed​nak już nur​ko​wał z po​wro​tem do wor​ka. Tym ra​zem wy​cią​g nął smu​kłą, zie​lo​ną
bu​tel​kę i ob​r ó​cił ją w dło​niach, żeby Brüks mógł prze​czy​tać ety​kiet​kę: „Glen​mo​r an​g ie”.
-Zna​la​złem w któ​r ejś ko​st​ce - po​wie​dział. - Nie py​taj, skąd się tam wzię​ł a. Może ja​kiś do​staw​ca
do​ł o​żył, w ra​mach pre​zen​tu za duże za​mó​wie​nie. A może od Chi​ne​dum dla mnie, jako przy​smak dla
pie​ska. Wiem tyl​ko, że to moja ulu​bio​na…
Usta​wił ją na po​kła​dzie, się​g nął z po​wro​tem do wor​ka.
-…i cał​kiem ład​ne szklan​ki do kom​ple​tu. - Wska​zał na sa​mo​przy​lep​ne krze​sła. - Usiądź so​bie.
***
Mo​o re otwo​r zył bu​tel​kę; w po​wie​trzu za​wi​r o​wał za​pach tor​fu i pa​lo​ne​g o drew​na.
-Ofi​cjal​nie nie po​win​ni​śmy się ba​wić otwar​ty​mi pły​na​mi przy jed​nej trze​ciej g, ale z tych ba​nie​-
czek wszyst​ko sma​ku​je pla​sti​kiem.
Brüks nad​sta​wił szklan​kę.
-Po​zwól, że zgad​nę. - Mo​o re wy​pu​ścił z bu​tel​ki roz​ko​ł y​sa​ną, niskogra​wi​ta​cyj​ną set​kę. - Chy​ba
tro​chę wkur​wio​ny je​steś.
-Pew​nie tak - przy​znał Brüks. - Kie​dy nie ro​bię w ga​cie przez nie​po​ko​je eg​zy​sten​cjal​ne.
- Jed​ne​g o dnia sie​dzisz so​bie na wy​ciecz​ce pod na​mio​tem, ni​ko​mu nie wa​dzisz…
-Na ba​da​niach te​r e​no​wych.
-…dru​g ie​g o je​steś w krzy​żo​wym ogniu na woj​nie nad​lu​dzi, a trze​cie​g o bu​dzisz się na stat​ku ko​-
smicz​nym z wiel​ką tar​czą wy​ma​lo​wa​ną na ka​dłu​bie.
-Sam za​cho​dzę w gło​wę, co ja tu ro​bię. Co ja​kieś trzy​dzie​ści se​kund, mniej wię​cej.
Stuk​nę​li się szklan​ka​mi, łyk​nę​li. Brüks mruk​nął z uzna​niem, gdy ciecz za​czę​ł a pa​lić go w gar​dle.
- Jest pew​ne ry​zy​ko zwią​za​ne z prze​by​wa​niem tu​taj, fakt - przy​znał Mo​o re. - I za to prze​pra​szam.
Z dru​g iej stro​ny, gdy​by​śmy cię nie za​bra​li, pew​nie byś już nie żył.
-W ogó​le wia​do​mo, kto nas ści​g a?
-Z du​żym stop​niem pew​no​ści, to nie. Może być wie​le róż​nych sił. Na​wet ja​ski​niow​cy - Łyk​nął
whi​sky. - Lian​na cza​sa​mi nas nie do​ce​nia.
-Ale dla​cze​g o? - Wpa​dło mu coś do gło​wy. - Za​kon chy​ba nie ukradł tego we​hi​ku​ł u, co?
Mo​o re za​chi​cho​tał.
-Masz po​ję​cie, ile Za​kon ma za​r e​je​stro​wa​nych pa​ten​tów? Jak​by chcie​li, pew​nie mo​g li​by ku​pić
flo​tę ta​kich stat​ków za drob​ne z kie​sze​ni.
-No to dla​cze​g o?
-Ul już na pu​sty​ni, na dnie stud​ni gra​wi​ta​cyj​nej był skla​sy​fi​ko​wa​ny jako za​g ro​że​nie, i słusz​nie.
A te​r az sie​dzi​my na stat​ku, któ​r y może za​wieźć nas do​kąd​kol​wiek, od Ika​ra po Ko​lo​nie O’Ne​il​la. -
Przyj​r zał się swo​jej szkoc​kiej. - Ten sto​pień za​g ro​że​nia może tyl​ko wzro​snąć.
-To tam le​ci​my? Na Ika​ra?.
Mo​o re kiw​nął gło​wą.
-Nasz ogon chy​ba jesz​cze tego nie wie. Jak dla nich, mo​że​my prze​ci​nać Układ, żeby po​le​cieć
gdzie in​dziej. Pew​nie dla​te​g o tak dłu​g o się po​wstrzy​my​wa​li. - Opróż​nił szklan​kę. - Ale „dla​cze​g o”,
to tro​chę śli​skie sło​wo. Nie po​win​no się my​śleć o nich jako o agen​tach, z pla​nem dzia​ł a​nia. Le​piej
trak​to​wać ich jak… bar​dzo zło​żo​ne sys​te​my, wcho​dzą​ce ze sobą w in​te​r ak​cję, i za​cho​wu​ją​ce się, jak
to sys​te​my. Obo​jęt​ne jak so​bie od​czyn​ni​ki tłu​ma​czą swo​ją rolę w re​ak​cji, z che​mią ma to za​pew​ne
nie​wie​le wspól​ne​g o.
Brüks spoj​r zał na nie​g o zu​peł​nie ina​czej niż do​tąd.
-Jim, ty nie je​steś cza​sem bud​dy​stą?
-Bud​dyj​skim żoł​nie​r zem. - Mo​o re uśmiech​nął się i na​peł​nił szklan​ki. - Nie​źle brzmi.
-Czy Ikar był ele​men​tem tej… lupy?
-Mało praw​do​po​dob​ne. Ale wy​klu​czyć się nie da. Mie​ści się w prze​dzia​le uf​no​ści.
-To dla​cze​g o my tam le​ci​my?
- I zno​wu to sło​wo. - Mo​o re od​sta​wił szklan​kę na naj​bliż​szą kost​kę. - Dla roz​po​zna​nia, w skró​cie.
-Roz​po​zna​nia.
-Dla Dwu​izbow​ców by​ł a​by to ra​czej… piel​g rzym​ka, czy coś ta​kie​g o. - Usta ścią​g nę​ł y mu się
w jed​nym ką​ci​ku. Drob​ny, krzy​wy gry​mas. - Pa​mię​tasz wy​pra​wę Te​ze​usza.
Py​ta​nie było zbyt re​to​r ycz​ne, żeby za​słu​żyć na py​taj​nik.
-Oczy​wi​ście.
-To wiesz, jaką miał… ma… tech​no​lo​g ię za​o pa​try​wa​nia w pa​li​wo.
Brüks wzru​szył ra​mio​na​mi.
-Ikar roz​bi​ja an​ty​ma​te​r ię, wy​sy​ł a la​se​r em jej kwan​to​wą spe​cy​fi​ka​cję, Te​ze​usz stem​plu​je nią wła​-
sne za​pa​sy i bum. An​ty​pro​to​nów skol​ko ugod​no.
-Pra​wie do​brze. Waż​ne jest jed​no: Ikar śle te spe​cy​fi​ka​cje do te​lemate​r ial​ne​g o sil​ni​ka Te​ze​usza już
od po​nad dzie​się​ciu lat. Ostat​nio za​czę​ł y się po​ja​wiać su​g e​stie, że tym sa​mym pro​mie​niem wra​ca​ł o
coś jesz​cze.
-Nie spo​dzie​wasz się, żeby przy​sy​ł a​li z po​wro​tem ja​kieś prób​ki, czy coś?
-Ka​nał fa​bry​ka​cyj​ny Te​ze​usza idzie do sta​cji pod kwa​r an​tan​ną, na ni​skiej ziem​skiej or​bi​cie.
Ja mó​wię o sa​mym stru​mie​niu te​le​ma​te​r ii.
-Nie mia​ł em po​ję​cia, że to w ogó​le moż​li​we - stwier​dził Brüks.
-Moż​li​we, a jak. Taki był pro​jekt, na górę pa​li​wo, na dół dane. Oczy​wi​ście, ak​tu​al​ny roz​wój tech​-
ni​ki jest o całe lata świetl​ne od moż​li​wo​ści prze​sła​nia cze​g oś zło​żo​ne​g o, ten od​bior​nik umie… tyl​ko
bar​dzo pro​ste rze​czy. Po​je​dyn​cze cząst​ki, ma​te​r ia eg​zo​tycz​na, albo wręcz nie​ba​r io​no​we rze​czy. Rze​-
czy, do któ​r ych wy​two​r ze​nia trze​ba kupy ener​g ii.
Brüks po​cią​g nął whi​sky i prze​ł knął.
-A co wy​ście w ogó​le spo​dzie​wa​li się tam zna​leźć?
-Nie mie​li​śmy po​ję​cia. - Mo​o re wzru​szył ra​mio​na​mi. - Coś ob​ce​g o, na​tu​r al​nie. A koszt umiesz​-
cze​nia so​czew​ki sku​pia​ją​cej po stro​nie Słoń​ca był po​mi​jal​ny wo​bec kosz​tu ca​ł ej mi​sji. W naj​g or​-
szym ra​zie mo​g li tego użyć jako te​le​g ra​fu se​ma​fo​r o​we​g o, gdy​by padł głów​ny ka​nał. Dla​te​g o ją tam
wsa​dzi​li. Na wszel​ki wy​pa​dek.
-I ten „wszel​ki wy​pa​dek” się zda​r zył.
Mo​o re przy​g lą​dał się pu​stej szklan​ce, jak​by roz​wa​ża​jąc, czy mą​drze ją bę​dzie od​sta​wić. Po chwi​li
wa​ha​nia się​g nął po bu​tel​kę.
-Bo jest jed​na rzecz - po​wie​dział, do​le​wa​jąc so​bie. -Te​ze​usz po dro​dze zbo​czył z kur​su, dał się
zła​pać na wa​bik. Wie​dzia​ł eś? To w ogó​le było upu​blicz​nio​ne?
Brüks po​krę​cił gło​wą.
-Coś tam było o ko​r ek​cie kur​su za Jo​wi​szem, i że spły​wa​ją nowe i lep​sze dane.
-Ja już sam się w tym gu​bię. - Mo​o re wes​tchnął. - Co po​twier​dzi​li​śmy, co zma​ni​pu​lo​wa​li​śmy, a co
cał​kiem za​ta​ili​śmy. Ale tak. Po Świe​tli​kach wszy​scy za​czę​li​śmy się ga​pić w nie​bo, aż krew nam po​-
szła z oczu. Wy​pa​trzy​li​śmy, że w Pa​sie Ku​ipe​r a coś so​bie po​pi​sku​je, tyle wiesz, po​sła​li​śmy tam od​-
dział szyb​kich sond, żeby spraw​dzi​ł y. Po nich po​sła​li​śmy Te​ze​usza, jak tyl​ko się dało go skle​ić
do kupy. Ale on ni​g ​dy tam nie do​tarł. Son​dy przy​le​cia​ł y przed nim, mi​g nę​ł o im coś scho​wa​ne​g o
w ko​me​cie, co za​r az po​tem wy​bu​chło. Taki ka​wał dro​g i, żeby na​brać się na… ja​kiś wa​bik, tak to wy​-
glą​da​ł o. Pro​sta mina ze szcze​kacz​ką przy​krę​co​ną na wierz​chu. No to wró​ci​li​śmy do map ra​dio​wych
i gwiezd​nych i zna​leź​li​śmy za​g rze​ba​ny w ar​chi​wach im​puls rent​g e​now​ski. Po​ja​wił się raz, lata przed
Świe​tli​ka​mi ini​g ​dy się nie po​wtó​r zył. Unia Astro​no​micz​na uzna​ł a go za błąd, uster​kę in​stru​men​tów,
ale te​r az ła​pie​my się tego, bo nie mamy wyj​ścia. Te​ze​usz jest już 15 a.u. i leci w złym kie​r un​ku, ale
wiesz, nie​skoń​czo​ny za​pas pa​li​wa to jed​nak świet​na spra​wa. Wy​sy​ł a​my im nowy kurs, skrę​ca​ją i lecą
do Oor​ta. Coś tam znaj​du​ją, na oko ma​lut​kie​g o brą​zo​we​g o kar​ł a. Pod​la​tu​ją, żeby zer​k​nąć, znaj​du​ją
coś na or​bi​cie, za​czy​na​ją przy​sy​ł ać szcze​g ó​ł y i… pfssss… - ze​tknął opusz​ka​mi pal​ce wol​nej ręki
i roz​pro​sto​wał, jak zdmuch​nię​tą świe​cę - …i nie ma.
-Nie wie​dzia​ł em - oświad​czył po chwi​li Brüks.
-By​ł o​by bar​dzo nie​po​ko​ją​ce, gdy​byś wie​dział.
-My​śla​ł em, że mi​sja da​lej jest w dro​dze. W wia​do​mo​ściach nie było ani sło​wa o tym, że coś zna​-
leź​li. -Brüks wpa​trzył się w swo​ją szklan​kę. - Więc co to było?
-Nie wia​do​mo.
-Ale sko​r o za​czę​li wy​sy​ł ać…
- Wiele kon​tak​tów. Ty​sią​ce. Były pew​ne tro​py wska​zu​ją​ce, że oni za​sie​wa​li at​mos​fe​r ę kar​ł a pre​-
bio​tycz​ny​mi sub​stan​cja​mi or​g a​nicz​ny​mi, może w ra​mach ja​kie​g oś su​per​jo​wi​szo​we​g o ter​r a​for​mo​wa​-
nia, ale na​wet je​śli po​szli z tym da​lej, to my nic nie wie​my.
-Je​zus - szep​nął Brüks.
-Może tam jest coś jesz​cze - do​dał Mo​o re, pa​trząc na po​kład. Pa​trząc dużo da​lej. Pa​trząc aż
na sam ob​ł ok Oor​ta. - Coś… ukry​te​g o. Nie​o kre​ślo​ne​g o.
Wy​g lą​da​ł o na to, że jest tu tyl​ko cia​ł em.
Brüks ci​cho od​chrząk​nął.
Mo​o re za​mru​g ał i wró​cił.
- Tylko tyle wia​do​mo, na​praw​dę. Sy​g na​ł y były bar​dzo za​szu​mio​ne, w naj​lep​szym ra​zie, ten ka​-
rzeł ma wy​kur​wi​ste pole ma​g ne​tycz​ne, za​krzyczy wszyst​ko, co pró​bu​jesz stam​tąd prze​słać. Dwu​-
izbow​cy mają nie​sa​mo​wi​te al​g o​r yt​my eks​trak​cji, wy​ci​snę​li dane z ma​te​r ia​ł ów, co do któ​r ych ja bym
przy​siągł, że nie ma w nich nic poza szu​mem. Ale gra​ni​ce są. Te​ze​usz tam wle​ciał, tak jak​by się scho​-
wał za ścia​ną mgły. Jak dla nas, to mogą cały czas coś słać, do​brze, że cho​ciaż zo​sta​wi​li za sobą sa​te​-
li​tę prze​kaź​ni​ko​we​g o. I on cały czas dzia​ł a. Póki jest na​dzie​ja, bę​dzie​my ten stru​mień re​je​stro​wać.
Ale z sa​me​g o stat​ku nie do​sta​je​my nic. Nie jest w sta​nie prze​bić się sy​g na​ł em przez tę zupę.
- Tylko że te​r az do​sta​jesz sy​g nał. Sam mó​wi​ł eś. I ra​zem z nim…
-Nie. - Mo​o re pod​niósł rękę. - Gdy​by sys​tem dzia​ł ał nor​mal​nie, wi​dzie​li​by​śmy, jak dzia​ł a, a nie
wi​dzie​li​śmy. Żad​ne​g o na​wią​zy​wa​nia po​ł ą​cze​nia, żad​nej wi​docz​nej trans​mi​sji, nikt z góry nie po​wie​-
dział, że bę​dzie wy​sy​ł ać coś na dół. Nie za​dzwo​nił ża​den dzwo​nek usta​wio​ny na przyj​ście prze​sył​ki.
Co naj​wy​żej ja​kieś drob​ne za​cię​cie, su​g e​r u​ją​ce, że coś za​czę​ł o się wy​sy​ł ać na dół, ale nie prze​szło
spraw​dze​nia sum kon​tro​l​nych, więc pro​szę się ro​zejść, nic tu cie​ka​we​g o nie ma. Cen​trum do​wo​dze​-
nia na​wet tego nie za​uwa​ży​ł o. Ja na​wet tego nie za​uwa​ży​ł em. Do​pie​r o kie​dy Dwu​izbow​cy po​mo​g li
mi prze​pu​ścić ar​chi​wa przez ich po​now​nie na​wró​co​ne al​g o​r yt​my, coś mnie tknę​ł o, wie​le lat po fak​-
cie.
-Ale sko​r o ten stru​mień na​wet nie idzie żad​nym pro​to​ko​ł em, to jak to moż​li​we, że…
-Ich za​py​taj. - Mo​o re wska​zał bro​dą ja​kiś nie​o kre​ślo​ny punkt za ścia​ną, ja​kiś splot Dwu​izbo​wej
mą​dro​ści. - Ja tyl​ko za​bra​ł em się na wy​ciecz​kę.
-Czy​li coś uży​wa na​sze​g o stru​mie​nia te​le​ma​te​r ii - stwier​dził Brüks.
-A przy​naj​mniej uży​ł o.
-I to nie my.
- I co​kol​wiek to było, moc​no się po​sta​r a​ł o, żeby nie wyjść na ra​da​r ze.
-A co by mo​g ło nim wy​słać?
-„Anio​ł y z aste​r o​id”. - Mo​o re wzru​szył ra​mio​na​mi. - Tak to Dwuizbow​cy na​zy​wa​ją, czy ra​czej
tak to brzmi w uprosz​cze​niu dla lu​dzi. Pew​nie to taki ich kryp​to​nim. Ale nie wiem, czy oni na​praw​dę
my​ślą, że tam coś jest. Może to jed​nak ja​kaś uster​ka. Albo ja​kiś hac​ker​ski nu​mer na od​le​g łość, któ​r y
jed​nak nie wy​szedł, i być może, ba​da​jąc śla​dy, do​wie​my się cze​g oś o tych hac​ke​r ach.
-Ale gdy​by coś tam jed​nak było - po​wie​dział Brüks. - Coś… fi​zycz​ne​g o…
Mo​o re roz​ł o​żył ręce.
-Na przy​kład co? Nie​le​g al​na mgieł​ka zdy​so​cjo​wa​nych ato​mów?
-Nie mam po​ję​cia. Coś sprzecz​ne​g o z re​g u​ł a​mi.
-No cóż - po​wie​dział Mo​o re - w ta​kim ra​zie…
Na​brał po​wie​trza.
-…mia​ł o parę lat, żeby się tam za​do​mo​wić.
Wszyst​ko w roz​pa​dzie.
Wil​liam Bu​tler Yeats
(tłum. S. Ba​r ań​czak)

Uknu​li za​iste wspa​nia​ł y plan, żeby nie po​zwo​lić ta​jem​ni​czym prze​śla​dow​com na wy​sa​dze​nie Ko​-
ro​ny - wy​my​śli​li, że sami ją pierw​si wy​sa​dzą.
Brüksa nikt o zda​nie nie za​py​tał.
Był z po​wro​tem w SER​WI​SIE/WARSZ​TA​CIE i okle​jał się ko​lej​nym gu​mo​wym eg​zosz​kie​le​tem.
Nie było to trud​ne - wy​star​czy​ł o na​śla​do​wać wy​de​pi​lo​wa​ny na skó​r ze sza​blon sprzed dwóch dni.
Oczy​wi​ście nie zo​sta​ł y już żad​ne dni do spę​dze​nia; są​dząc po sy​g na​le, któ​r y wła​śnie roz​brzmiał,
miał tyl​ko dwie mi​nu​ty do cią​g u.
Dwie mi​nu​ty do cią​g u.
Lian​na opa​dła z su​fi​tu.
- Tak na wszel​ki wy​pa​dek, chcia​ł am cię uprze​dzić, że Rak​shi za​r az zło​ży szpry​chy. Nie chcia​ł a,
że​byś spadł, kie​dy zmie​ni się cią​że​nie.
Otak, ta, co wiecz​nie przej​mu​je się lo​sem ka​r a​lu​chów, po​my​ślał kwa​śno Brüks. Cała Rak​shi Sen​-
gup​ta.
Jak na za​wo​ł a​nie, ścia​ny za​drga​ł y. Ha​bi​tat za​wi​bro​wał, z na​g łym szu​mem od​le​g łe​g o oce​anu. Zo​-
sta​wio​na przez ko​g oś ba​niecz​ka po na​po​ju prze​to​czy​ł a się po po​jem​ni​ku parę cen​ty​me​trów.
Brüks prze​ł knął śli​nę. Na​pra​wia​ją​ca się kost​ka za​swę​dzia​ł a nie​zno​śnie. Po​wstrzy​mał od​r uch dra​-
pa​nia się - i tak nic by nie po​mo​g ło, nie przez gips.
-Nie ma się cze​g o bać - za​pew​ni​ł a go Lian​na. - Stro​ny tro​chę będą się prze​su​wać, o parę stop​ni
przez parę mi​nut. Za mało, żeby choć​by drin​ka roz​lać. O ile coś pi​jesz.
Chęt​nie by się na​pił.
„Dół” wy​su​nął mu się spo​mię​dzy stóp jak roz​le​ni​wio​ne wa​ha​dło, za​trzy​mał się o pół me​tra
od jego osi sy​me​trii - pu​ste ko​ści Ko​ro​ny skła​da​ł y się wzdłuż krę​g o​słu​pa jak dru​ty za​my​ka​ne​g o pa​-
ra​so​la, a mo​ment ob​r o​to​wy, trzy​ma​ją​cy je w po​zy​cji wy​pro​sto​wa​nej, wy​g a​sał, ide​al​nie i pre​cy​zyj​nie
za​stę​po​wa​ny na​r a​sta​ją​cym przy​śpie​sze​niem od tyłu. Tyle ty​się​cy ton w zwol​nio​nym ru​chu, tyle
współ​g ra​ją​cych wek​to​r ów, a Brüks nie czuł nic, poza de​li​kat​ną, ła​g od​ną nie​zgo​dą uszu środ​ko​wych.
I już „dół” wra​cał tam, gdzie być po​wi​nien.
Im​po​nu​ją​ce, uznał. Po​wie​dział jed​nak:
-To nie cią​g u się boję. Boję się tej śpiącz​ki.
-Na​wet nic nie po​czu​jesz.
-Otóż to wła​śnie. Sko​r o mam spa​dać w Słoń​ce, to wo​lał​bym być cho​ciaż na tyle przy​tom​ny, żeby
wsiąść do kap​su​ł y ra​tun​ko​wej, jak coś się spie​przy.
-To nie masz się czym przej​mo​wać. Nie mamy kap​suł ra​tun​ko​wych.
Ha​bi​tat pod​sko​czył jesz​cze raz, z so​lid​nym, do​bie​g a​ją​cym ze​wsząd naraz szczęk​nię​ciem wiel​kich
za​ci​sków mo​cu​ją​cych. Ba​niecz​ka na sto​le za​ko​ł y​sa​ł a się tam i z po​wro​tem. Oto Ko​ro​na cier​nio​wa,
wszyst​ko już przy​wią​za​ne li​na​mi, go​to​we do rej​su.
Rzu​ci​ł a mu kom​bi​ne​zon, po​ka​za​ł a na su​fit.
-To jak, idzie​my?
Tym ra​zem nie był to lot bez wy​sił​ku przez świetl​ny tu​nel. Przy​jem​ny wzlot z pseu​do​cią​że​nia
w nie​waż​kość. Ko​ro​na już pło​nę​ł a, sil​ni​ki pra​co​wa​ł y, ha​bi​ta​ty le​ża​ł y pła​sko wzdłuż bo​ków - nie było
uciecz​ki przed masą razy przy​śpie​sze​nie. Na każ​dym szcze​blu czuł taki sam cię​żar cia​ł a. Każ​dy pas
ostrze​g aw​czej ta​śmy mó​wił, że może spaść z co​r az więk​szej wy​so​ko​ści.
Z ja​kie​g oś nie​o d​g ad​nio​ne​g o po​wo​du czuł się z tym le​piej.
Wy​szli do Pia​sty, w dol​ną część kuli - te​r az pod​da​ną gra​wi​ta​cji, tak samo jak resz​ta stat​ku. Wiel​ka
tę​czów​ka na bie​g u​nie po​ł u​dnio​wym była roz​sze​r zo​na. Z lu​strza​nej kuli opa​da​ł y w nią rtę​cio​we igły,
jak nit​ki lep​kiej śli​ny. Do ła​dow​ni, albo i da​lej - do po​miesz​czeń i tu​ne​li, gdzie w przy​pad​ku ja​kiejś
ka​ta​stro​fal​nej awa​r ii moż​na ręcz​nie wal​czyć z ob​wo​da​mi isys​te​ma​mi, albo jesz​cze da​lej, do ol​brzy​-
mich, plu​ją​cych neu​tro​na​mi sil​ni​ków.
Brüks przy​su​nął się bli​żej i wyj​r zał za ba​lu​stra​dę. Cze​lu​ście pu​ste​g o krę​g o​słu​pa Ko​ro​ny zwę​ża​ł y
się jak złu​dze​nie optycz​ne, jak tcha​wi​ca sa​me​g o pana Boga. Tyl​ko sto me​trów, przy​po​mniał so​bie
Brüks. Tyl​ko. Sto me​trów. Tam na dole coś się dzia​ł o, wi​dać było ja​kieś ru​chy, sły​chać było de​li​kat​-
ne szczęk​nię​cia me​ta​lu o me​tal. Sznu​r y z płyn​ne​g o lu​stra wi​bro​wa​ł y jak cię​ci​wy, re​agu​jąc na szarp​-
nię​cia na dru​g im koń​cu.
Pod​sko​czył, czu​jąc do​tknię​cie na ra​mie​niu. Lian​na trzy​ma​ł a w ręku dwa pa​sma srebr​ne​g o sznu​r a;
na ich koń​cach ma​g icz​nie otwo​r zy​ł y się pę​tle strze​mion, ni​czym ucho prze​r o​śnię​tej igły. Wrę​czy​ł a
mu jed​no, prze​ł o​ży​ł a sto​pę przez pę​tlę dru​g ie​g o.
-Złap się i skacz - po​wie​dzia​ł a, bez​tro​sko wcho​dząc na po​r ęcz.
Iopa​dła w zwol​nio​nym tem​pie - przy jed​nej czwar​tej g wa​ży​ł o się na​wet mniej niż w ob​r o​cie - na​-
bie​r a​jąc szyb​ko​ści w mia​r ę spad​ku. Brüks we​tknął w pę​tlę wła​sną sto​pę, chwy​cił sznur jed​ną ręką
(jak​by ści​skał szkli​stą gumę) i sko​czył za nią. Sznur w mia​r ę roz​cią​g a​nia ro​bił się co​r az cień​szy.
Spoj​r zał w górę i wy​da​ł o mu się, że wi​dzi ma​leń​kie fale roz​cho​dzą​ce się od punk​tu, w któ​r ym ta ma​-
gicz​na lina wy​cho​dzi z po​wierzch​ni lu​strza​nej kuli. Ale szyb​kość i od​le​g łość nie po​zwo​li​ł y
mu przyj​r zeć się do​kład​nie.
Opadł w pa​ste​lo​wy pół​mrok, mi​ja​jąc dźwi​g a​r y z bio​sta​li, kół​ka uchwy​tów i wy​ście​ł a​ne mięk​kim
ma​te​r ia​ł em opa​li​zu​ją​ce ścia​ny. Bie​g ły po nich wiąz​ki ka​bli, jak stru​ny gło​so​we w krta​ni, srebr​ne me​-
ta​licz​ne pa​sma, roz​ma​za​ne od pręd​ko​ści. Prze​le​ciał ko​niec pusz​czo​nej przez Lian​nę liny, wra​ca​ją​cy
z po​wro​tem szy​bem jak ję​zyk żaby
Za​le​d​wie ćwierć g. Ale i tak bar​dzo ła​two skrę​cić so​bie kark, zla​tu​jąc ze stu me​trów.
Opa​dał jed​nak co​r az wol​niej na roz​cią​g nię​tej do gra​nic ma​g icz​nej li​nie. W dole roz​dzia​wił się
ko​lej​ny wiel​ki właz, oto​czo​ny siat​ka​mi, pul​pi​ta​mi ste​r ow​ni​czy​mi i sze​ścio​ma wnę​ka​mi ze ska​fan​dra​-
mi. Po jed​nej stro​nie ze ścia​ny wy​pu​cza​ł a się ślu​za, jak po​moc​ni​czy otwór gę​bo​wy, wy​star​cza​ją​co
duży, żeby po​ł knąć dwóch Brüksów na​r az. Wle​ciał jed​nak w tę więk​szą pasz​czę. Srebr​ny sznur opu​-
ścił go ła​g od​nie jak mat​ka, któ​r a kła​dzie dziec​ko do łóż​ka, prze​mie​ścił de​li​kat​nie ze świa​tła w ciem​-
ność. Po​sta​wił na pod​ł o​dze wiel​kiej, mrocz​nej ja​ski​ni, gdzie ze wszyst​kich stron cza​iły się po​two​r y
i ma​chi​ny. Zo​sta​wił tam.
***
Czy​li to stra​te​g ia, du​mał Brüks. To prze​wi​dy​wa​nie, to środ​ki za​r ad​cze. To umysł tak po​tęż​ny, że
nie​wy​r a​żal​ny ję​zy​kiem.
To sa​mo​bój​stwo.
-Miej​że wia​r ę - po​wie​dzia​ł a su​cho Lian​na, gdy wbi​ja​li się w ska​fan​dry. - Oni wie​dzą, co ro​bią.
Ska​fan​der otu​lił go cia​sno jak pa​so​żyt-du​si​ciel. W heł​mie za​dud​ni​ł y chra​pli​wie od​dech i krew,
rur​ka w tył​ku po​r u​szy​ł a się jak żar​ł ocz​ny apa​r at gę​bo​wy. Cew​ni​ka w cew​ce mo​czo​wej nie po​czuł -
jesz​cze go​r zej, bo nie wia​do​mo, co on tam robi.
Wie​dzą, co ro​bią.
Ostat​nie dwie go​dzi​ny spę​dzi​li w ła​dow​ni, kry​jąc się wśród splą​ta​nych cie​ni czę​ści ro​ze​bra​nych
ma​szyn, pod​czas gdy resz​ta stat​ku za​ma​r za​ł a nad nimi - ha​bi​ta​ty, la​bo​r a​to​r ia, szpry​chy i Pia​sta,
wszyst​ko wy​ssa​ne do czy​sta i otwar​te na próż​nię. Jesz​cze parę go​dzin temu ta ogrom​na prze​strzeń
była wy​ł ącz​ną do​me​ną za​r a​żo​nych Dwu​izbow​ców, za​im​pro​wi​zo​wa​ną ko​mo​r ą hi​per​ba​r ycz​ną, gdzie
mar​ł y w tru​ją​cym tle​nie wro​g ie bez​tle​now​ce, gdzie ul mógł li​zać rany i skan​do​wać za​klę​cia, skła​da​-
ją​ce do kupy ele​men​ty ukła​dan​ki. Te​r az cała ta skom​pli​ko​wa​na pro​to​ma​szy​ne​r ia zo​sta​ł a spa​ko​wa​na
i po​ukła​da​na w wy​so​kie sto​sy pod ścia​na​mi. Dwu​izbow​cy, otkan​kach wciąż na​sy​co​nych tle​nem pod
ci​śnie​niem 15 at​mos​fer, po​cho​wa​li się do szkla​nych sar​ko​fa​g ów, oso​bi​stych ko​mór de​kom​pre​syj​-
nych z rę​ko​ma i no​g a​mi. Sta​li po​usta​wia​ni na po​kła​dzie jak od​wrot​no​ści pra​daw​nych nur​ków głę​bi​-
no​wych, le​d​wie się ru​sza​jąc. Po​mię​dzy nimi prze​my​ka​ł y bez​g ło​śnie zom​bia​ki Va​le​r ie. Wy​g lą​da​ł o
na to, że się nimi opie​ku​ją. Pę​dra​ki pil​no​wa​ne przez au​to​ma​ty.
Te​r az za​ma​r za​ł a i sama ła​dow​nia, ostat​nia en​kla​wa po​wie​trza rzed​ną​ce​g o wo​kół zgro​ma​dzo​nej
za​ł o​g i. Dwu​izbow​cy, zwy​kla​ki, po​two​r y - i te po​śred​nie, nie​o kre​ślo​ne stwo​r ze​nia, mo​g ą​ce być każ​-
dym po tro​chu - wszyst​ko sta​ł o i pa​trzy​ł o, jak sfla​cza​ł a kup​ka tka​ni​ny po​środ​ku po​miesz​cze​nia roz​-
wi​ja się w wiel​ką czar​ną kulę, wy​py​cha​na od we​wnątrz ja​kimś krzy​żu​ją​cym się geo​de​zyj​nym szkie​le​-
tem, roz​kła​da​ją​cym się jak ori​g a​mi. Wy​lę​g a​nie cie​nia.
Mo​o re na​zwał ją „ter​mo​sem”. Ale kie​dy się na​dmu​chi​wa​ł a, Brüks był pra​wie pe​wien, że to ta
sama ol​brzy​mia pił​ka fut​bo​lo​wa, któ​r a za​bra​ł a ich z pu​sty​ni. Tyl​ko prze​ma​lo​wa​na.
Lian​na zde​r zy​ł a się z nim z boku, do​tknę​ł a heł​mu heł​mem, żeby coś dys​kret​nie po​wie​dzieć.
-Wi​ta​my na spo​tka​niu kla​so​wym re​zer​wa​tu Pri​ne​vil​le.
Brüksowi uda​ł o się uśmiech​nąć w od​po​wie​dzi.
Wie​dzą, co ro​bią.
On wła​ści​wie też wie​dział, co ro​bią. Za​mie​r za​li uciec bo​kiem. Prze​ko​zioł​ko​wać obok dysz wy​lo​-
to​wych, tak bli​sko, że pra​wie da​ł o​by się wy​cią​g nąć rękę i pa​trzeć jak wy​pa​r o​wu​je w stru​mie​niu pla​-
zmy pę​dzą​cym obok z pręd​ko​ścią dwu​dzie​stu pię​ciu ki​lo​me​trów na se​kun​dę. Nie było moż​li​wo​ści
uzu​peł​nie​nia mo​men​tu pędu pyk​nię​ciem z sil​ni​ków ko​r ek​cyj​nych izdy​stan​so​wa​nia się odro​bi​nę
od tego krę​g o​słu​pa, któ​r y za​r az miał zo​stać zła​ma​ny, oraz po​żo​g i kil​ku bomb ter​mo​ją​dro​wych
na mi​nu​tę. Pierw​sza za​sa​da dy​na​mi​ki to praw​dzi​wa men​da, z nią się nie ne​g o​cju​je. Na​wet Dwu​izbow​-
cy nie dali rady jej na​mó​wić, żeby roz​chy​li​ł a nogi sze​r zej niż na mi​li​metr, i na​wet to nie​chęt​ne ustęp​-
stwo le​d​wo wy​star​cza​ł o, żeby za​ma​sko​wać utra​tę przed​niej czę​ści stat​ku. Na utrzy​ma​nie bez​piecz​ne​-
go dy​stan​su już za​bra​kło.
Oczy​wi​ście, o ile nie po​my​li​li się w ob​li​cze​niach o mi​kro​na czy dwa - je​śli ten wą​tły stro​ik z ga​-
łą​zek i roz​pórek nie zo​sta​nie po pro​stu we​ssa​ny w stru​mień wy​lo​to​wy i po​szat​ko​wa​ny na jony - no i
je​śli po​wódź sy​pią​cych się we wszyst​kich kie​r un​kach neu​tro​nów nie wkrad​nie się ja​koś do środ​ka.
Rak​shi Sen​g up​ta wy​cią​g nę​ł a rękę i otwo​r zy​ł a kla​pę ter​mo​su. Od​sko​czy​ł a i od​bi​ł a się od krzy​wi​-
zny sfe​r y, sprę​ży​ście i pneu​ma​tycz​nie. Sen​g up​ta wspię​ł a się do środ​ka. Au​to​ma​ty Va​le​r ie - te​r az jesz​-
cze bar​dziej nie​o dróż​nial​ne, dzię​ki ogra​ni​czo​ne​mu asor​ty​men​to​wi ubrań w dzia​le prze​trwa​nia
w próż​ni - usta​wi​ł y się gę​sie​g o i za​czę​ł y po​da​wać do sfe​r y sar​ko​fa​g i Dwuizbow​ców, jak mrów​ki-ro​-
bot​ni​ce prze​no​szą​ce jaja w bez​piecz​ne miej​sce.
-Wszy​scy na po​kład - rzu​ci​ł a Lian​na za szyb​ką heł​mu.
Nie tyl​ko pło​mień na​pę​du mógł ich zdra​dzić. Na ko​smicz​nym tle, le​d​wo wy​sta​ją​cym po​nad zero
bez​względ​ne, na​wet ślad ter​micz​ny mo​du​ł u pod​trzy​my​wa​nia ży​cia, choć​by naj​mniej​sze​g o, świe​cił​by
jak la​tar​nia mor​ska. Da​wa​ł o się to oczy​wi​ście obejść. Nie za​uwa​żasz świe​cy na tle Słoń​ca, a Ko​ro​na
cier​nio​wa sta​r a​ł a się trzy​mać w li​nii pro​stej po​mię​dzy jego kra​wę​dzią i wszel​ki​mi te​le​sko​pa​mi na​le​-
żą​cy​mi do po​g o​ni - na tyle bli​sko, żeby ślad ter​micz​ny uto​nął w sło​necz​nym bla​sku, ale nie tak bli​-
sko, żeby po​ka​zać się na ekra​nie, gdy tyl​ko ktoś umie​ści przed obiek​ty​wem filtr oklu​zyj​ny.
Inne po​dej​ście po​le​g a​ł o na opa​ko​wa​niu wszel​kich cie​płych ciał w tak gru​bą izo​la​cję, żeby zna​leź​-
li się poza ja​kim​kol​wiek roz​sąd​nym pro​mie​niem po​szu​ki​wań, za​nim ich cie​pło prze​są​czy się na po​-
wierzch​nię.
Dwu​izbow​cy nie zo​sta​wia​li ni​cze​g o na pa​stwę losu. Ro​bi​li jed​no idru​g ie.
***
To była do​kład​nie ta sama pił​ka fut​bo​lo​wa. I w środ​ku ta sama siat​ka. To samo świa​tło - wik​to​-
riań​ska czer​wień bur​de​lo​wa, po​my​ślał, krzy​wiąc się; cie​nie i dłu​g o​ści fal na tyle duże, żeby na​wet
trup wy​g lą​dał ko​r zyst​nie. To samo to​wa​r zy​stwo, z pew​ny​mi cię​cia​mi.
Ze splo​tu w wierz​choł​ku zwi​sa​ł o gro​no pę​po​win roz​cho​dzą​cych się po siat​ce. Brüks chwy​cił naj​-
bliż​szą, we​tknął ją do ośmio​mac​ko​we​g o gniaz​da w heł​mie, za​trza​snął. Lian​na się​g nę​ł a z góry,
spraw​dzi​ł a po​ł ą​cze​nie, unio​sła kciuk. Brüks przy​wo​ł ał ru​chem oka łącz​ność i wy​szep​tał „dzię​ku​ję”
przez za​le​wa​ją​cy hełm chór spo​koj​nych od​de​chów. Lian​na uśmiech​nę​ł a się za bar​wio​ną szy​bą.
Mo​o re wszedł do łona i za​trza​snął właz, a świa​tło o dłu​g ich fa​lach po​ciem​nia​ł o. W jego reszt​-
kach Brüks doj​r zał jesz​cze, jak żoł​nierz się​g a po wła​sną pę​po​wi​nę. Po​tem ciem​ność po​chło​nę​ł a
wszyst​ko.
Va​le​r ie też tu była, ukry​ta pod jed​nym z tych rtę​cio​wych prze​brań. Brüks nie wi​dział, jak wcho​dzi
- na po​kła​dzie też jej nie za​uwa​żył - ale ona prze​cież umia​ł a ta​kie rze​czy Mu​sia​ł a tu być, gdzieś,
może w tym ska​fan​drze, a może w tam​tym.
Spoj​r zał na od​li​cza​nie na wy​świe​tla​czu HUD - już tyl​ko dwie mi​nu​ty. 1:59. Ziew​nął.
Mó​wi​li mu, że tym ra​zem bę​dzie ła​twiej. Bez par​ty​zanc​kiej im​pro​wi​za​cji, bez du​sze​nia się w pa​-
ni​ce. Tyl​ko je​den po​wiew chłod​ne​g o, świe​że​g o gazu usy​pia​ją​ce​g o przez re​g u​la​tor heł​mu. Uśpi
go ła​g od​nie, za​nim H2S za​cznie du​sić ko​mór​ki od środ​ka.
Wie​dzą, co ro​bią.
Pięć​dzie​siąt pięć se​kund.
Obok cy​fe​r ek od​li​cza​nia za​mru​g ał nowy pik​to​g ram - uru​cho​mi​ł a się ze​wnętrz​na ka​me​r a. Brüks
za​mru​g ał na nią i…
-Niech się sta​nie świa​tło - szep​nę​ł a Lian​na na ogól​nym ka​na​le, i sta​ł o się świa​tło: ośle​pia​ją​co
żół​te słoń​ce, wiel​ko​ści pię​ści Brüksa wi​dzia​nej z od​le​g ło​ści wy​cią​g nię​tej ręki, roz​pa​la​ją​ce czar​ne
nie​bo.
Zmru​żył oczy: u góry wi​sia​ł a po​strzę​pio​na plą​ta​ni​na be​lek i rów​noległo​bo​ków, po​prze​ci​na​na
pod róż​ny​mi ką​ta​mi ostry​mi kra​wę​dzia​mi cie​ni jak szcze​li​na​mi.
-Niech się sta​nie tro​chę mniej świa​tła - po​pra​wił, skrę​ca​jąc ja​skra​wość.
Słoń​ce po​ciem​nia​ł o, po​ka​za​ł y się gwiaz​dy. Wy​peł​nia​ł y pust​kę ze wszyst​kich stron, jak mi​lion ja​-
skra​wych punk​ci​ków, bę​dą​cych w sta​nie tyl​ko pod​kre​ślić nie​skoń​czo​ną czerń po​mię​dzy sobą. W gó​-
rze zni​ka​ł y, za​sło​nię​te ma​ja​czą​cym w ze​ni​cie zło​mo​wi​skiem ha​bi​ta​tów i dźwi​g a​r ów Ko​ro​ny. Słoń​ce
za​mie​nia​ł o oświe​tlo​ną część stat​ku w ośle​pia​ją​cą ukła​dan​kę -resz​ty, prze​strze​ni w ne​g a​ty​wie na tle
gwiazd, o cha​o tycz​nej geo​me​trii, moż​na się było tyl​ko do​my​ślać.
Nie​bo pod​sko​czy​ł o.
Je​dzie​my…
Ko​lej​ne szarp​nię​cie. Uczu​cie przy​śpie​sza​nia, co​r az sil​niej​sze. Gdzieś za nimi prze​pa​la​ł y się ścię​-
gna spa​ja​ją​ce Ko​ro​nę. Wi​dok w przód prze​chy​lił się na lewo.
Wie​dzą, co ro​bią.
Dziób stat​ku za​czął się prze​wra​cać, po​wo​li i ma​je​sta​tycz​nie jak ścię​ta se​kwo​ja. Świa​tło i cień
igra​ł y na jego kra​wę​dziach, to ukry​wa​jąc, to wy​do​by​wa​jąc mi​lio​ny ostrych ką​tów na tle su​ną​cych łu​-
kiem gwiazd. Wszech​świat ob​r a​cał się wo​kół nich. Słoń​ce pod​nio​sło się, osią​g nę​ł o ze​nit, opa​dło.
Za rufą coś się roz​ja​r zy​ł o, ko​r o​na słoń​ca wyj​r za​ł a zza wiel​kie​g o, prze​sła​nia​ją​ce​g o gwiaz​dy
czar​ne​g o kształ​tu, któ​r y w koń​cu wsu​nął się w pole wi​dze​nia, gdy trza​snę​ł y ostat​nie nie​istot​ne me​ta​-
lo​we strzę​py. Brüksowi mi​g nę​ł a wiel​ka czar​na masa, po​tęż​ne pły​ty ekra​no​wa​nia, wiel​ki po​fał​do​wa​ny
pień gru​by jak wie​żo​wiec…
(Amor​ty​za​tor, do​my​ślił się).
…za​nim tsu​na​mi bia​ł e​g o świa​tła tra​fi​ł o go i w oka​mgnie​niu kom​plet​nie ośle​pi​ł o.
W gał​kach ocznych za​wi​r o​wa​ł y ła​wi​ce pla​mek, jak spa​ni​ko​wa​ne ryby. Brüks wy​mru​g ał z oczu
łzy, od​r u​cho​wo uniósł ręce, po​czuł, jak wra​ca do nich ta dziw​na, od nie​daw​na zna​jo​ma bez​wład​-
ność…
Nie​waż​kość…
…aż lep​ka siat​ka uwol​ni​ł a je i po​zwo​li​ł a dło​niom otrzeć się nie​zdar​nie oszyb​kę heł​mu. Nie tra​fił
w nią, ręce za​trze​po​ta​ł y, nie na​tra​fia​jąc na nic poza sprę​ży​sto​ścią siat​ki prze​ciw​prze​cią​że​nio​wej.
Za​ko​ł y​sał się w niej ła​g od​nie, po​zba​wio​ny cię​ża​r u, cze​ka​jąc, aż przej​r zy na oczy. Gdy przej​r zał,
w miej​scu pa​no​r a​my za​do​mo​wi​ł y się pro​ste wska​za​nia te​le​me​trycz​ne - zu​bo​żo​na wer​sja ko​pu​ł y, zło​-
żo​na z liczb, wy​kre​sów li​nio​wych i pa​r a​bo​licz​nych kur​sów. Brüks zmru​żył oczy, spró​bo​wał od​fil​tro​-
wać sy​g nał od szu​mu przez watę puch​ną​cą mu w gło​wie: sil​nik Ko​ro​ny był już o parę ki​lo​me​trów
na lewo i przed nimi, wy​prze​dza​jąc ich i przy​śpie​sza​jąc z każ​dą se​kun​dą na se​kun​dę. Na ekra​nie tak​-
tycz​nym wi​dać było sze​r o​ki, za​ni​ka​ją​cy sto​żek świa​tła, roz​cho​dzą​cy się od czub​ka na​pę​du jak snop
świa​tła z re​flek​to​r a. Ko​lek​tor Bus​sar​da, uświa​do​mił so​bie po chwi​li Brüks. Pole ma​g ne​tycz​ne zbie​r a​-
ją​ce zjo​ni​zo​wa​ne cząst​ki, ha​mu​lec na wiatr sło​necz​ny. Za​stę​pu​je masę, któ​r a nie​spo​dzie​wa​nie znik​nę​-
ła, dzię​ki cze​mu nie zdra​dza ich żad​na zmia​na przy​śpie​sze​nia, żad​ne nie​spo​dzie​wa​ne pusz​cze​nie
gazu. Je​den śro​dek za​r ad​czy po​śród wie​lu, wci​śnię​ty na siłę po​mię​dzy ka​mu​flaż ter​micz​ny i to coś,
co spra​wia​ł o, że kula była nie​wi​docz​na dla ra​da​r u. Mo​o re po​wie​dział mu tyle, ile sam ro​zu​miał, po​-
dej​r ze​wał Brüks. Ale to na pew​no nie było wszyst​ko. Roz​wią​za​nia pro​ble​mów, któ​r ych ża​den zwy​-
klak na​wet by nie doj​r zał, nie mó​wiąc o roz​wią​za​niu. Sta​r an​nie za​pla​no​wa​ne, po​ta​jem​ne zej​ście
ze sce​ny, pod​czas gdy nie​świa​do​mi prze​śla​dow​cy go​nią za ja​sno pło​ną​cą przy​nę​tą w kra​inę ko​met.
Wszyst​ko wy​r y​so​wa​ne na krzy​wiź​nie jego oso​bi​ste​g o dzwo​nu nur​ko​we​g o, w licz​bach, sche​ma​tach
i ani​ma​cjach z kre​sek dla tę​pa​ków.
Itak ro​zu​miał z nich tyl​ko po​ł o​wę, a dru​g iej po​ł o​wie nie do​wie​r zał.
Może to na​wet nie jest praw​dzi​we, po​my​ślał sen​nie. Może to tyl​ko uspo​ka​ja​ją​ca ba​jecz​ka, że​bym
sie​dział ci​cho na fo​te​lu pa​sa​że​r a. Mama itata coś opo​wia​da​ją, żeby dzie​ci nie ry​cza​ł y.
Do​brze, że na ra​zie prze​ży​li. Pło​mień wy​lo​to​wy nie spa​lił ich na miej​scu. Do​pie​r o czas po​ka​że,
czy zro​bi to cho​r o​ba po​pro​mien​na. Czas, albo…
No, tro​chę to oczy​wi​ście zaj​mie. Na po​cząt​ku ni​cze​g o się nie po​czu​je, a na pew​no nie w tych mi​-
nu​tach, któ​r e zo​sta​ł y do… po​ł o​że​nia się spać…
Pięć​dzie​siąt dni do Ika​ra. Pięć​dzie​siąt dni ko​zioł​ko​wa​nia do góry no​g a​mi, bez na​pę​du, po krzy​-
wej ba​li​stycz​nej, jak pierw​szy z brze​g u ka​wa​ł ek we​wnątrz​u​kła​do​we​g o śmie​cia. Igła w sto​g u sia​na -
być może - ale o wie​le zbyt tępa, by ukłuć ko​g oś, kto aku​r at tu​taj przy​pad​kiem spoj​r zy. I masa cza​su,
żeby te drob​ne ostre odłam​ki prze​żar​ł y nas od środ​ka. Mo​że​my umrzeć we śnie i się nie zo​r ien​to​wać.
Po​wie​ki, jak na nie​waż​kość, oso​bli​wie mu cią​ży​ł y. Sta​r ał się ich nie za​my​kać, za​g lą​dał w ukry​te
pod szyb​ka​mi twa​r ze, wy​pa​try​wał uśmie​chów, zmarsz​czo​nych brwi lub in​nych oznak nie​po​ko​ju
na co bar​dziej oświe​co​nych czo​ł ach. Kąty od​bi​cia i opty​ka za​mie​nia​ł y wszyst​kie heł​my w krzy​we
zwier​cia​dła, ma​sku​jąc twa​r ze. Ja​kaś drob​na część mó​zgu zmarsz​czy​ł a czo​ł o zdez​o ​r ien​to​wa​na: Za​-
raz… czy świa​tła nie po​win​ny być wy​ł ą​czo​ne? - ja​kimś spo​so​bem wi​dział jed​nak Lian​nę, oczy już
mia​ł a za​mknię​te, twarz wy​g ła​dzo​ną, nie wia​do​mo, przez sen czy re​zy​g na​cję. Wi​dział tył heł​mu Mo​-
ore’a, tuż pod wła​sny​mi bu​ta​mi. Był pra​wie pe​wien, że tu i ów​dzie do​strze​g a oczy Dwu​izbow​ców,
wszyst​kie za​mknię​te, usta po​ni​żej po​r u​sza​ją​ce się w bez​g ło​śnym, syn​chro​nicz​nym za​śpie​wie.
W ra​diu nic, tyl​ko od​de​chy.
Może ja już śpię, po​my​ślał, krę​cąc się w siat​ce. A może je​stem przy​tom​ny.
Va​le​r ie od​wza​jem​ni​ł a spoj​r ze​nie. Ani śla​du zmę​cze​nia czy znie​czu​le​nia.
Ona nie po​trze​bu​je me​ta​bo​licz​nych tri​ków, my​ślał Brüks, gdy za​my​ka​ł y mu się oczy. Nic jej nie
śmier​dzi w gar​dle zgni​li​zną, ko​mó​r ek nie dła​wi CO ani H2S, nie po​trze​bu​je żad​nej par​tac​kiej tech​no​-
lo​g ii, żeby usnąć. Nie po​trze​bu​je na​szej po​mo​cy, ro​bi​ł a to 20 ty​się​cy lat temu, opa​no​wa​ł a sztu​kę
prze​cho​dze​nia w stan nie​umar​ł y, kie​dy my do​pie​r o za​czy​na​li​śmy ba​zgrać lu​dzi​ki z kre​sek na ścia​nie
ja​ski​ni. Ob​że​r a​ł a się nami, a po​tem po pro​stu się wy​ł ą​cza​ł a, że​by​śmy mo​g li z po​wro​tem roz​mno​żyć
się do sen​sow​nej po​pu​la​cji, jed​no​cze​śnie za​po​mi​na​jąc, że ona jest na​praw​dę, prze​no​sząc dra​pież​cę
w kra​inę mi​tów, a po​tem ba​jek na do​bra​noc…
Po​środ​ku jej pły​ty pier​sio​wej po​ja​wi​ł a się dziur​ka od kuli. Uro​sła w pio​no​wą li​nię, rysę roz​dzie​-
la​ją​cą ska​fan​der po​środ​ku.
Tyle lat było nam trze​ba, żeby się prze​ko​nać, że ona w ogó​le nie ist​nie​je, a ona przez cały ten
czas spa​ł a nam pod no​g a​mi. Aż do mo​men​tu, kie​dy zno​wu zgłod​nia​ł a, wy​ko​pa​ł a się z zie​mi ni​czym
mon​stru​al​na, za​po​mnia​na przez Boga cy​ka​da i po​szła po​lo​wać, gdy my kła​dli​śmy się spać w na​szych
gro​bach i na​zy​wa​li​śmy to Nie​bem…
Va​le​r ie po​r u​szy​ł a się, po​wier​ci​ł a i wy​szła ze srebr​ne​g o ko​ko​nu, bia​ł a jak pę​drak i chu​da jak mo​-
dlisz​ka. Uśmiech​nę​ł a się igła​mi i po​peł​zła po siat​ce ku nie​mu.
Tak jak te​r az śpi​my, my​ślał Brüks, usy​pia​jąc. A ona uśmie​cha się do mnie.
Je​stem wiel​ki, we mnie są mi​lio​ny.
Walt Whit​man

Opadł w lo​chy Nie​ba, ale kaj​da​ny le​ża​ł y pu​ste na pod​ł o​dze, a żony ni​g ​dzie nie było.
Po​ł o​żył się na ple​cach na pu​sty​ni, spoj​r zał w dół i zo​ba​czył, że jest roz​pru​ty od kro​cza po gar​-
dło. Z rany pośpiesz​nie wy​peł​za​ł y wid​mo​we węże, ucie​ka​jąc ze sko​r u​py cia​ł a na nie​skoń​czo​ne wy​su​-
szo​ne bło​to peł​ne​g o ska​mie​lin daw​ne​g o dna mor​skie​g o, wresz​cie wol​ne, wresz​cie wol​ne…
Po​pły​nął przez oce​an gwiazd, punk​to​wych, bez​wy​mia​r o​wych świa​teł - abs​trak​cyj​nych, nie​zmien​-
nych, nie​r ze​czy​wi​stych. Jed​na z nich na jego oczach na​r u​szy​ł a te re​g u​ł y - z pik​se​la roz​wi​nę​ł a się
w ko​lej​ne wy​mia​r y, ni​czym kwiat roz​kła​da​ją​cy się na po​klat​ko​wej fo​to​g ra​fii. Kon​tu​r y na​bra​ł y ką​tów,
cie​nie prze​su​wa​ł y się po po​wierzch​niach ob​r a​ca​ją​cych się wo​kół osi, któ​r ej nie po​tra​fił so​bie wy​-
obra​zić. Po​środ​ku ma​je​sta​tycz​nie krę​ci​ł y się ko​ści dłu​g ie.
W środ​ku były po​two​r y. Cze​ka​ł y tam na nie​g o.
Usi​ł o​wał skrę​cić albo wy​ha​mo​wać. Po​cią​g nął za wszyst​kie moż​li​we skro​nio​wo-cie​mie​nio​we
sznur​ki, ste​r u​ją​ce świa​do​mym śnie​niem. Jed​nak​że Ko​ro​na cier​nio​wa ro​sła da​lej, nie​wzru​szo​na ża​ł o​-
sny​mi pró​ba​mi zmia​ny sce​na​r iu​sza. Ha​bi​tat za​mach​nął się na nie​g o jak ma​czu​g a - zasza​mo​tał się, za​-
ma​chał rę​ka​mi i za​mknął oczy, ale nie po​czuł ude​r ze​nia. Gdy po​now​nie otwo​r zył oczy, był w środ​ku
i pa​trzy​ł a na nie​g o Va​le​r ie.
Wi​ta​my w Nie​bie, wę​dli​no.
Po​twor​ne oczy mia​ł y mak​sy​mal​nie roz​sze​r zo​ne źre​ni​ce. Lśni​ł y jak świa​tła sa​mo​cho​du, jak pod​-
świe​tlo​ne od środ​ka kule krwa​we​g o szkła. Usta po​ni​żej roz​dzia​wio​ne, jak świe​ża, zie​ją​ca rana.
„Spij da​lej”, po​wie​dzia​ł a mu. „Za​po​mnij o wszyst​kich stra​chach. Spij na wie​ki”.
Głos na​g le zmie​nił się w dziw​nie an​dro​g i​nicz​ny.
Twój wy​bór.
Krzyk​nął…
***
…i otwo​r zył oczy.
Po​chy​la​ł a się nad nim Lian​na. Brüks uniósł gło​wę, ro​zej​r zał się ner​wo​wo na wszyst​kie stro​ny.
Nic. Ni​ko​g o poza nią. Byli z po​wro​tem w SER​WI​SIE/WARSZ​TA​CIE.
Lep​sze to niż MA​GA​ZYN/BA​LAST.
Opadł z po​wro​tem na le​żan​kę.
-Ro​zu​miem, że się uda​ł o?
-Praw​do​po​dob​nie.
-Praw​do​po​dob​nie? - W gar​dle miał su​cho.
Po​da​ł a mu ba​niecz​kę z na​po​jem.
-Je​ste​śmy tam, gdzie mie​li​śmy być - do​da​ł a, gdy ssał, jak wy​g ło​dzo​ny no​wo​r o​dek. - Żad​nych wi​-
docz​nych oznak po​ści​g u. Jesz​cze tro​chę po​trwa, za​nim bę​dzie​my mie​li pew​ność, ale wy​g lą​da do​brze.
Na​pęd eks​plo​do​wał parę go​dzin po roz​dzie​le​niu, więc my​śli​my, że my​ślą, że nas do​pa​dli.
-Obo​jęt​ne kto to jest.
-Obo​jęt​ne kto to był.
-OK. Czy​li na​stęp​ny przy​sta​nek: Ikar?
-To za​le​ży od cie​bie.
Brüks uniósł brwi.
-No… bo… tak, le​ci​my na Ika​ra. Ale je​śli… nie je​steś go​to​wy, to nie mu​sisz być go​to​wy. Mo​że​-
my cię z po​wro​tem uśpić, i jak się obu​dzisz, bę​dziesz z po​wro​tem na Zie​mi, cały i zdro​wy. I tak nie
je​steś ofi​cjal​nie człon​kiem eks​pe​dy​cji.
Je​den kry​tycz​ny dla mi​sji, dru​g i - ba​last.
-Albo mnie uśpi​cie i zgi​nę we śnie, kie​dy eks​pe​dy​cję tra​fi szlag - po​wie​dział po chwi​li.
Nie za​prze​czy​ł a.
-We śnie to mo​żesz umrzeć gdzie​kol​wiek. Poza tym, Dwu​izbow​cy wie​dzą wię​cej niż kto​kol​wiek
z nas i są prze​ko​na​ni, że wró​cisz żywy.
-Tak ci po​wie​dzie​li, tak?
-Nie do​słow​nie, ale… tak. Tak ich zro​zu​mia​ł am.
-Jak​by na​praw​dę wie​dzie​li, co tam znaj​dą - za​sta​no​wił się Brüks- to w ogó​le by tam nie mu​sie​li
le​cieć.
-To aku​r at ra​cja - po​wie​dzia​ł a. A po​tem nie​co ra​do​śniej do​da​ł a: - Ale je​że​li mi​sję fak​tycz​nie tra​fi
szlag, to nie le​piej zgi​nąć we śnie, niż drzeć się, kie​dy cię wy​sy​sa w próż​nię? Przy​tom​ne​g o?
-Z cie​bie to praw​dzi​wa Mi​strzy​ni Po​zy​ty​wu - po​wie​dział jej Brüks.
Skło​ni​ł a się i cze​ka​ł a.
Wy​ciecz​ka w Słoń​ce. Oka​zja zer​k​nię​cia na śla​dy ob​cej in​te​li​g en​cji - co​kol​wiek zna​czy „obcy”
w świe​cie, gdzie człon​ko​wie wła​sne​g o ga​tun​ku scze​pia​ją się w umy​sły zbio​r o​we, albo wskrze​sza​ją
z plej​sto​ce​nu wła​sne naj​g or​sze kosz​ma​r y, żeby krę​ci​ł y gieł​dą. Ob​li​cze nie​zna​ne​g o. Jest ja​kiś na​uko​-
wiec, któ​r y chciał​by to prze​spać?
Aha, a oni po​zwo​lą ci się w ogó​le zbli​żyć do swo​je​g o dro​g o​cen​ne​g o Anio​ł a z Aste​r o​id, za​drwił
we​wnętrz​ny głos. Na​wet gdy​by, to dużo z tego zro​zu​miesz. Le​piej to wszyst​ko prze​cze​kać, dać się za​-
wieźć do domu i żyć da​lej, jak gdy​by ni​g ​dy nic. To nie jest miej​sce dla cie​bie. Je​steś jak ka​r a​luch
na polu bi​twy.
Ła​two zgnieść ka​r a​lu​cha, gdy śpi. Ża​den żoł​nierz na polu bi​twy, choć​by i naj​ł a​g od​niej​szy, nie
zwra​ca uwa​g i na plą​czą​ce się pod no​g a​mi ro​bac​two.
Je​śli bę​dzie przy​tom​ny, może cho​ciaż uda mu się uciec spod bu​cio​r ów.
-My​ślisz, że prze​pu​ścił​bym oka​zję na ta​kie ba​da​nia te​r e​no​we? - od​parł w koń​cu.
Lian​na uśmiech​nę​ł a się sze​r o​ko.
-No do​bra. To re​g u​la​min znasz. Dam ci czas, że​byś się do​pro​wa​dził do po​r ząd​ku. - Sprę​ży​stym
su​sem sko​czy​ł a ku dra​bi​nie.
-Va​le​r ie - po​wie​dział Brüks za jej ple​ca​mi.
Nie od​wró​ci​ł a się.
-W swo​im ha​bi​ta​cie. Ze świ​tą.
-Ale kie​dy sta​tek się ła​mał… wi​dzia​ł em…
Prze​krzy​wi​ł a gło​wę, opu​ści​ł a wzrok, pa​trząc w ja​kiś punkt na prze​ciw​le​g łej ścia​nie.
-Przy usy​pia​niu wi​dzi się róż​ne dziw​ne rze​czy. Prze​ży​cia z po​g ra​ni​cza śmier​ci, ko​ja​r zysz?
Ze zbyt bli​skie​g o po​g ra​ni​cza.
-To nie był ża​den tu​nel świa​tła, nic z tych rze​czy.
-Mało kie​dy jest. - Lian​na się​g nę​ł a do po​r ę​czy. - Mózg robi róż​ne nu​me​r y, kie​dy się go włą​cza
i wy​ł ą​cza. Nie moż​na wie​r zyć zmy​słom.
Za​wa​ha​ł a się i od​wró​ci​ł a, z ręką na szcze​blu.
-Zresz​tą, kie​dy moż​na?
***
Mo​o re opadł na po​kład, gdy tyl​ko Brüks skoń​czył na​cią​g ać kom​bi​ne​zon. Po​dał mu oso​bi​sty na​-
miot, zwi​nię​ty wa​lec dłu​g o​ści przed​r a​mie​nia.
-Sły​sza​ł em, że do​ł ą​czasz do nas.
-Nie prze​g i​naj z tym en​tu​zja​zmem.
- Jes​teś do​dat​ko​wą zmien​ną - od​parł puł​kow​nik. - A ja będę mieć masę ro​bo​ty. Mogę nie móc po​-
zwo​lić so​bie na pil​no​wa​nie cie​bie, je​śli zro​bi się cie​pło. Z dru​g iej stro​ny… - wzru​szył ra​mio​na​mi -
…sam bym na two​im miej​scu zro​bił to samo.
Brüks pod​niósł lewą sto​pę, ba​lan​su​jąc na pra​wej, żeby po​dra​pać świe​żo za​r ó​żo​wio​ną kost​kę
(pod​czas ostat​niej śpiącz​ki ktoś zdjął mu gips).
-Wiesz co, ostat​nia rzecz, ja​kiej bym chciał, to prze​szka​dzać, ale to nie jest dla mnie zna​jo​my te​-
ren. Nie wiem, ja​kie są za​sa​dy.
-Po pro​stu… nie prze​szka​dzaj, i tyle. - Rzu​cił Brüksowi na​miot. - Mo​żesz się roz​ł o​żyć wła​ści​wie
gdzie chcesz. W ha​bi​ta​tach jest peł​no gra​tów, bo kie​dy oni ad​ap​to​wa​li ła​dow​nię, trze​ba było za​brać
stam​tąd masę rze​czy - ale za to na ra​zie jest w nich mało lu​dzi. Znajdź so​bie ja​kieś miej​sce, roz​ł óż
na​miot, za​pnij pasy. Jak bę​dziesz cze​g oś po​trze​bo​wać, a in​ter​fejs ci nie po​mo​że, za​py​taj Lian​nę. Albo
mnie, je​śli nie będę zbyt za​ję​ty. Za parę dni Dwu​izbow​cy wyj​dą z ko​mo​r y ci​śnień, sta​r aj się nie plą​tać
im pod no​g a​mi. Nie mu​szę mó​wić, że to samo do​ty​czy wam​pi​r zy​cy. Tyl​ko bar​dziej.
-A je​śli ona chce mnie mieć pod no​g a​mi?
Mo​o re po​krę​cił gło​wą.
-Mało praw​do​po​dob​ne.
-Nie fi​zycz​nie. Ale na​praw​dę wy​g lą​da​ł o na to, że stra​sze​nie mnie ją krę​ci.
Puł​kow​nik stęk​nął.
-Z tego co wiem, one wca​le nie mu​szą się na​pi​nać, żeby każ​de​g o prze​stra​szyć. Jak​by cię chcia​ł a
za​bić albo za​ł a​mać, to już by tak było. Wam​pi​r y mają taką… idio​ma​tycz​ną ar​ty​ku​la​cję. Może ją
po pro​stu źle zro​zu​mia​ł eś.
-Na​zwa​ł a mnie „wę​dli​ną”.
-A Rak​shi Sen​g up​tę ka​r a​lu​chem. Je​śli się nie mylę, to też wy​da​ł o ci się ob​r aź​li​we.
-A nie było?
-To po​pu​lar​ny ter​min u Trans​ó w. Ozna​cza coś tak pry​mi​tyw​ne​g o, że jest nie do za​bi​cia.
-Ale ja je​stem ła​twy do za​bi​cia? - zdzi​wił się Brüks.
-No pew​nie, gdy ktoś ci zrzu​ci for​te​pian na łeb, to tak. Ale je​steś też spraw​dzo​ny w prak​ty​ce. Mie​-
li​śmy mi​lion lat na do​szli​fo​wa​nie wszyst​kie​g o. A nie​któ​r zy z tych go​ści w Ła​dow​ni mają w gło​wie
im​plan​ty, któ​r e parę mie​się​cy temu w ogó​le nie ist​nia​ł y. Pierw​sze wer​sje mogą mieć błę​dy i trze​ba
tro​chę cza​su, żeby się ich po​zbyć, a wte​dy już pew​nie bę​dzie ko​lej​ny upgra​de, któ​r e​g o nie mogą
prze​pu​ścić, je​śli chcą być na bie​żą​co. Stąd cza​sa​mi mają błę​dy, zwie​chy, jak to na​zwiesz. W ich ustach
„ka​r a​luch” to obiekt za​zdro​ści.
Brüks prze​tra​wił to.
-Je​śli to miał fak​tycz​nie być kom​ple​ment, to ona musi tro​chę po​pra​co​wać nad to​nem. Zda​wa​ł o​by
się, że ktoś z ta​kim mó​zgiem jest w sta​nie wy​si​lić się na parę umie​jęt​no​ści spo​ł ecz​nych.
-To aku​r at za​baw​ne. - Głos Mo​o re’a był kom​plet​nie bez wy​r a​zu. - Sen​g up​ta nie mo​g ła zro​zu​-
mieć, jak ktoś o ta​kich zdol​no​ściach in​ter​per​so​nal​nych jak ty może być tak chu​jo​wy z ma​te​ma​ty​ki.
Brüks nic nie od​po​wie​dział.
-Nie bierz tego do sie​bie - do​dał puł​kow​nik - ale spró​buj pa​mię​tać, że je​ste​śmy na tym stat​ku go​-
ść​mi i two​je oso​bi​ste nor​my, ja​kie​kol​wiek by były, tu nie obo​wią​zu​ją. Pies za​wsze wyj​dzie na nie​do​-
ro​bio​ne​g o, jak bę​dziesz go upar​cie de​fi​nio​wać jako nie​ty​po​we​g o kota. Ci go​ście to nie są zwy​kla​ki
z pa​r o​ma po​znaw​czy​mi mo​dy​fi​ka​cja​mi tu i ów​dzie. Pod wzglę​dem po​znaw​czym bli​żej im do od​r ęb​-
nych pod​g a​tun​ków. A je​śli cho​dzi oVa​le​r ie, to ona ze swo​imi… ochro​nia​r za​mi wła​ści​wie od po​cząt​-
ku lotu nie ru​sza​ł a się z ha​bi​ta​tu. My​ślę, że to się nie zmie​ni. Na przy​kład, świa​tło jest dla niej za ja​-
sne. Ra​czej nie po​wi​nie​neś mieć kło​po​tów, je​śli sam się w nie nie wpa​ku​jesz.
Brüks po​czuł, jak usta tę​że​ją mu w ką​ci​kach.
-Czy​li… - przy​po​mniał so​bie od​pra​wę w Pia​ście, w to​wa​r zy​stwie za​zdro​snej Rak​shi Sen​g up​ty -
na Ika​ra, w ty​dzień?
-Ra​czej dwa​na​ście dni - po​wie​dział mu Mo​o re.
-Cze​mu tak dłu​g o?
Mo​o re zro​bił po​nu​r ą minę.
-Przez tę ka​ta​stro​fę w klasz​to​r ze. Ko​ro​na mu​sia​ł a wy​star​to​wać przed​wcze​śnie. Se​pa​r a​cja za​wsze
była w pla​nie - do tego nie trze​ba ula, żeby się do​my​ślić, że ta​kim star​tem zwra​casz na sie​bie uwa​g ę -
ale na​pęd za​stęp​czy jest jesz​cze w prosz​ku. Te​r az wła​śnie go skła​da​ją.
Brüks za​mru​g ał.
-To my nie mamy żad​ne​g o na​pę​du?
-Sil​nicz​ki ko​r ek​cyj​ne tak. Ale nie mo​że​my ich na ra​zie użyć, bo ry​zy​ku​je​my wy​kry​cie. - Mo​o re
za​uwa​żył minę Brüksa i do​dał. - Nie spo​dzie​wam się zresz​tą, żeby były po​trzeb​ne. Wy​li​cze​nia ba​li​-
stycz​ne ula są bar​dzo do​kład​ne. I to na​wet do​brze, że le​ci​my okręż​ną dro​g ą, zwa​żyw​szy na sy​tu​ację
me​dycz​ną. Za​r a​zek oka​zał się ła​twy do za​ł a​twie​nia, gdy tyl​ko usta​li​li jego spe​cy​fi​ka​cję, ale le​cze​nie
tro​chę trwa, hi​ber​na​cja to nie to samo co śpiącz​ka far​ma​ko​lo​g icz​na. A wcho​dzić do stre​fy z klu​czo​-
wym per​so​ne​lem nie w peł​ni spraw​no​ści nie chce​my.
Twarz mu stę​ża​ł a w re​ak​cji na ja​kąś po​nu​r ą myśl, ale roz​ja​śni​ł a się po​now​nie.
-Co ja ra​dzę? Po​trak​tuj to jak prze​dłu​żo​ny urlop na​uko​wy. Może bę​dziesz z pierw​sze​g o rzę​du pa​-
trzył na nie​sa​mo​wi​te od​kry​cia, a może oka​że się, że to śle​pa ulicz​ka i tyl​ko wy​nu​dzisz się jak mops.
Tak czy owak, po​r ów​naj to z bo​le​sną śmier​cią na pu​sty​ni w Ore​g o​nie. Mo​żesz to na​zwać wy​g ra​ną
na punk​ty. - Roz​ł o​żył ręce. - Ko​niec wy​kła​du.
***
W pół​noc​nej pół​ku​li świa​tła były przy​ćmio​ne. Wcho​dząc do Pia​sty, Brüks doj​r zał przez rów​ni​-
ko​wą kra​tę falę za​wi​ł ych ekra​nów tak​tycz​nych, chro​ma​tycz​ny gąszcz, któ​r e​g o nie zro​zu​miał​by na​wet
gdy​by nic mu nie za​sła​nia​ł o.
- Tam nie - usły​szał zna​jo​my głos, gdy skie​r o​wał się do na​stęp​nej szpry​chy. Sen​g up​ta.
-Co? - Nie wi​dział jej, na​wet przez kra​tę; za​sła​nia​ł a ją lu​strza​na kula. Głos jed​nak niósł się wy​-
raź​nie po ko​mo​r ze.
-Do wam​pi​r zy​cy się wy​bie​r asz?
-No… nie. - Rany bo​skie, nie!
-To źle idziesz.
-Dzię​ki. - Na​brał wąt​pli​wo​ści, po​sta​no​wił za​r y​zy​ko​wać (wła​ści​wie to prze​cież ona za​czę​ł a roz​-
mo​wę), prze​pły​nął w po​wie​trzu i bar​dziej łu​tem szczę​ścia niż zręcz​no​ścią ide​al​nie wstrze​lił się w ru​-
cho​my cel przej​ścia.
Sen​g up​ta na​dal tkwi​ł a w le​żan​ce prze​cią​że​nio​wej. Od​wró​ci​ł a twarz, gdy tyl​ko się po​ka​zał.
Roz​mo​wę jed​nak pod​trzy​ma​ł a.
-A do​kąd idziesz?
Nie wiem. Nie mam po​ję​cia.
-Mesa. Kuch​nia.
-Z dru​g iej stro​ny. Dwie szpry​chy da​lej.
-Dzię​ki.
Nie od​po​wie​dzia​ł a. Oczy la​ta​ł y jej w oczo​do​ł ach. Od cza​su do cza​su na ro​g ów​ce mru​g a​ł o czer​-
wo​ne świa​teł​ko ja​kie​g oś nie​wi​docz​ne​g o la​se​r a sczy​tu​ją​ce​g o z niej po​le​ce​nia.
-Wzro​ko​wy in​ter​fejs - spró​bo​wał po chwi​li Brüks.
-No i?
-My​śla​ł em, że wy wszy​scy uży​wa​cie Con​Sen​su​sa.
-To jest Con​Sen​sus.
Po​kle​pał się po gło​wie.
-Ale… wiesz. Ko​r o​we​g o.
-Bez​prze​wo​do​wy może mnie w cipę cmok​nąć pod​pa​tru​je kto ze​chce.
Owo​ce jej pra​cy roz​cią​g a​ł y się na do​bre dwa​dzie​ścia stop​ni ko​pu​ł y ogni​stą po​wo​dzią liczb, ob​r a​-
zów i… - na le​wym skra​ju - ko​lum​ną cze​g oś, co wy​g lą​da​ł o jak spek​tro​g ra​my gło​su. Nie przy​po​mi​-
na​ł o to żad​nych ekra​nów do astro​na​wi​g a​cji, ja​kie w ży​ciu wi​dział.
Grze​ba​ł a w ca​che’u.
-Ja mogę pod​pa​trzeć. Te​r az pod​pa​tru​ję.
-Tobą mam się przej​mo​wać? - prych​nę​ł a.
Koty i psy, po​my​ślał i ugryzł się w ję​zyk.
Spró​bo​wał jesz​cze raz.
-Czy​li to to​bie mam za to po​dzię​ko​wać?
-Za co po​dzię​ko​wać?
Po​ka​zał roz​kle​jo​ne na nie​bie echa sprzed paru ty​g o​dni.
-Za to, że zgra​ł aś tę ko​pię, gdy wy​la​ty​wa​li​śmy. Nie wiem, co bym ro​bił przez na​stęp​ne dwa​na​ście
dni bez żad​ne​g o do​stę​pu do Kwin​ter​ne​tu.
-A pro​szę bar​dzo. Żresz na​sze je​dze​nie wcią​g asz na​sze O2 to i na​szy​mi da​ny​mi się po​czę​stuj.
Ja się pod​da​ję.
Od​wró​cił się do wyj​ścia. Po​czuł, że Sen​g up​ta krę​ci się na le​żan​ce za jego ple​ca​mi.
-Nie cier​pię tej wam​pi​r zy​cy nie mogę jak ona się kur​wa ru​sza.
Miło się do​wie​dzieć, że pry​mi​tyw​ne od​r u​chy uni​ka​nia dra​pież​ni​ka prze​tr​wa​ł y ulep​sze​nia, po​my​-
ślał Brüks.
-I puł​kow​ni​ko​wi Ma​sa​kra też bym nie ufa​ł a - do​da​ł a Sen​g up​ta. - Choć​by nie wiem jak ci się przy​-
mi​lał.
Obej​r zał się. Pi​lot​ka uno​si​ł a się w luź​nej uprzę​ży swo​jej le​żan​ki, nie​r u​cho​ma, wpa​trzo​na do​kład​-
nie przed sie​bie.
-A to cze​mu?
-Chcesz to ufaj rób co chcesz mnie to wali.
Od​cze​kał jesz​cze chwi​lę. Sen​g up​ta sie​dzia​ł a nie​r u​cho​mo jak pa​ty​czak.
-Dzię​ki - po​wie​dział w koń​cu i opadł przez pod​ł o​g ę.
***
Czy​li tak to jest ze mną. Pa​so​żyt.
Opadł do La​bo​r a​to​r ium.
Pół​ży​wa ska​mie​li​na, któ​r a przy​pad​kiem za​bra​ł a się z pola bi​twy. Po​skła​da​li mnie bez po​wo​du,
za​iskrzy​ł o parę neu​r o​nów lu​strza​nych, ta​kie pra​daw​ne swę​dze​nie, daw​no temu na​zy​wa​ne „li​to​ścią”.
Sprzęt nie na​le​żał do nie​g o, ale na​pa​wał pew​ną pla​stycz​ną otu​chą, odro​bi​ną za​stęp​czej bli​sko​ści
na stat​ku wy​peł​nio​nym zbyt dużą licz​bą ko​ści dłu​g ich i dziw​nych stwo​r zeń.
Go​r zej niż ba​last - zu​ży​wam im O2, zże​r am za​pa​sy i zaj​mu​ję dro​g o​cen​ną prze​strzeń po​wietrz​ną
mi​lio​ny ki​lo​me​trów od naj​bliż​szej praw​dzi​wej at​mos​fe​r y. Go​r zej niż zwie​r ząt​ko, nie po​trze​bu​ją mo​-
je​g o to​wa​r zy​stwa, nie mają ocho​ty dra​pać za usza​mi, nie in​te​r e​su​ją się sztucz​ka​mi, któ​r e po​tra​fię,
może poza uda​wa​niem zde​chłe​g o i nie​wi​dzial​ne​g o.
Se​kwen​cer/spli​cer, uni​wer​sal​ny in​ku​ba​tor, opto​elek​tro​no​wy na​no​skop z przy​zwo​itą, trzy​dzie​sto​-
pi​ko​me​tro​wą roz​dziel​czo​ścią. Wszyst​ko miło zna​jo​me w świe​cie, gdzie moż​na by ocze​ki​wać, że na​-
wet kurz z pod​ł o​g i jest z cu​dów i za​cza​r o​wa​nych krysz​ta​ł ów. Może to było ce​lo​we, plan B dla ja​kichś
przy​błę​dów, któ​r e się nie za​ł a​pa​ł y na Oso​bli​wość.
No i do​bra. Je​stem pa​so​ży​tem. Pa​so​ży​ty sil​nych nie nisz​czą, pa​so​ży​ty się nimi ży​wią. Pa​so​ży​ty
wy​ko​r zy​stu​ją sil​nych do swo​ich ce​lów.
Dol​ny po​ziom był pu​sty, poza nie​du​żym sto​si​kiem zło​żo​nych krze​seł oraz kil​ko​ma kost​ka​mi-po​-
jem​ni​ka​mi (we​dług ety​kiet, su​r ow​ce do fa​bry​ka​to​r a). Brüks zdjął na​miot z ra​mie​nia i roz​ł o​żył go na
po​kła​dzie pod krzy​wi​zną ścia​ny.
Ta​sie​miec może nie jest tak by​stry jak jego no​si​ciel, ale to mu nie prze​szka​dza pod​stę​pem wy​ł u​-
dzać schro​nie​nia, po​ży​wie​nia i miej​sca do roz​mna​ża​nia. Do​bre pa​so​ży​ty są nie​wi​dzial​ne, a bez naj​-
lep​szych nie moż​na się obejść. Bak​te​r ie je​li​to​we, chlo​r o​pla​sty, mi​to​chon​dria - wszyst​ko to kie​dyś
były pa​so​ży​ty Nie​wi​dzial​ne w cie​niu po​tęż​niej​szych istot. A te​r az ich no​si​cie​le nie po​tra​fią bez nich
żyć.
Kon​struk​cja na​dmu​cha​ł a się w coś po​dob​ne​g o do pę​ka​tej lan​dryn​ki. Po​środ​ku na​brzmia​ł a jak
igloo, z tyłu przy​le​pi​ł a się do ścian i pod​ł o​g i. Nie za bar​dzo róż​ni​ł a się od jego po​r zu​co​ne​g o na​mio​-
tu na pu​sty​ni - ta sama pie​zo​elek​try​ka, któ​r a usztyw​nia​ł a kon​struk​cję, za​si​la​ł a tak​że in​ter​fejs użyt​-
kow​ni​ka na we​wnętrz​nej po​wierzch​ni. Brüks prze​su​nął pal​cem wska​zu​ją​cym przez śro​dek drzwi.
Bło​nia​ste po​ł ów​ki ro​ze​szły się ła​g od​nie, jak roz​cię​ta po​środ​ku krez​ka.
Nie​któ​r e idą jesz​cze da​lej. Zy​sku​ją prze​wa​g ę, oko​pu​ją się i zmie​nia​ją no​si​cie​lo​wi pro​g ram na sa​-
mych sy​nap​sach. Mo​ty​licz​ka wą​tro​bo​wa, wo​r ecz​ni​ca, To​xo​pla​sma. Wszyst​ko to stwo​r ze​nia po​zba​-
wio​ne mó​zgu. Bez​mó​zgie stwo​r y, któ​r e za​mie​nia​ją nie​wy​o bra​żal​nie po​tęż​niej​sze umy​sły w swo​je
ma​r io​net​ki.
Opadł na ko​la​na i wpełzł do środ​ka. Wbu​do​wa​ny ha​mak przy​wie​r ał do we​wnętrz​nej stro​ny po​-
wło​ki, go​to​wy, by się od​kle​ić i na​dmu​chać przy do​tknię​ciu. Do​myśl​na kon​fi​g u​r a​cja za​pew​nia​ł a tyl​ko
tyle wy​so​ko​ści, żeby móc ku​cać, ale Brüksowi nie chcia​ł o się na​wet tego re​g u​lo​wać. Poza tym, tu,
na dnie szpry​chy, gdzie od roz​g wież​dżo​nej becz​ki nie​ba to​czą​cej się pod sto​pa​mi od​dzie​la​ł o go tyl​ko
parę warstw sto​pu i izo​la​cji, cia​sno​ta była dziw​nie uspo​ka​ja​ją​ca. Może to było ce​lo​we.
A więc je​stem pa​so​ży​tem? Świet​nie. To za​szczyt​ny ty​tuł.
Na dole, w cie​płym i sa​mo​r e​g u​lu​ją​cym się ma​ł ym schro​nie​niu, wa​żył naj​wię​cej, jak tyl​ko się
dało w Ko​ro​nie. Czuł się pra​wie sta​bil​nie, pra​wie jak​by za​pusz​czał ko​r ze​nie. I choć „bez​pie​czeń​-
stwem” by tego nie na​zwał, nie​mal uda​ł o mu się nie za​uwa​żać, jak bar​dzo to schro​nie​nie przy​po​mi​na
norę - głę​bo​ko w zie​mi, da​le​ko od in​nych miesz​kań​ców tego kie​szon​ko​we​g o eko​sys​te​mu. I jak bar​-
dzo sam przy​po​mi​na mysz, tu​ląc się do po​kła​du, jak​by wci​skał się w naj​dal​szy za​ką​tek ter​r a​r ium peł​-
ne​g o żmij, pod​krę​ciw​szy świa​tła na peł​ną moc.
Je​śli da ci się wy​bór, są​dzisz, że masz wol​ną wolę.
Ray​mond Tel​ler

Każ​dy ha​bi​tat za​czy​nał od tego sa​me​g o: se​r yj​ny au​to​no​micz​ny sys​tem pod​trzy​my​wa​nia ży​cia,
te same za​trza​sko​wo-prze​suw​ne prze​g ro​dy, któ​r y​mi moż​na dzie​lić prze​strzeń we​dług upodo​ba​nia.
Ten sam pod​sta​wo​wy mo​duł ku​chen​ny na ścia​nie, z to​a​le​tą po dru​g iej stro​nie. W kom​ple​cie pod​ł ą​-
cze​nia do awa​r yj​nych hi​ber​na​to​r ów, zgod​ne z naj​po​pu​lar​niej​szy​mi ska​fan​dra​mi próż​nio​wy​mi i dłu​-
go​ter​mi​no​wy​mi trum​na​mi (nie wcho​dzą w skład ze​sta​wu). Naj​bar​dziej stan​dar​do​wy i uni​wer​sal​ny
ha​bi​tat, pro​sto z pół​ki, ku​pio​ny hur​to​wo i eks​pre​so​wo po​wie​szo​ny na koń​cach szprych Ko​ro​ny cier​-
nio​wej. W przy​pad​ku (nie​mal nie​wy​o bra​żal​nie nie​praw​do​po​dob​nym), że szpry​cha strze​li i wy​r zu​ci
ko​zioł​ku​ją​cy ha​bi​tat w ko​smos, fir​ma gwa​r an​tu​je, że znaj​du​ją​ce się w środ​ku cia​ł a zdo​ł a​ją utrzy​mać
świe​żość i będą mo​g ły od​dy​chać (za​kła​da​jąc bez​r uch) przez okres do jed​ne​g o roku lub po​now​ne​g o
wej​ścia w at​mos​fe​r ę, co​kol​wiek na​stą​pi wcze​śniej.
Nie ozna​cza​ł o to, że nie ma moż​li​wo​ści do​ł o​że​nia róż​nych mo​du​ł ów na in​dy​wi​du​al​ne za​mó​wie​-
nie. Na przy​kład, fa​bry​ka​tor w Me​sie po​tra​fił zro​bić żar​cie, któ​r e mia​ł o smak.
Mo​o re był je​dy​nym wi​docz​nym cia​ł em na cho​dzie, gdy Brüks zszedł na dół na śnia​da​nie. Puł​-
kow​nik z po​cząt​ku nie od​po​wie​dział uśmie​chem na uśmiech -Brüks za​r az zresz​tą roz​po​znał nie​zo​-
gni​sko​wa​ne spoj​r ze​nie czło​wie​ka po​g rą​żo​ne​g o w Con​Sen​su​sie - ale tu​pot stóp na po​kła​dzie za​r az
spro​wa​dził go do bied​ne​g o świa​ta fi​zycz​ne​g o.
-Da​niel - po​wie​dział.
-Nie chcia​ł em prze​szka​dzać - od​parł Brüks.
To było kłam​stwo. Za​nim wy​pu​ścił się na po​szu​ki​wa​nie po​kar​mu, od​cze​kał, aż ubo​g ie kon​ste​la​-
cje w in​ter​ko​mie Ko​ro​ny uło​żą się tak wła​śnie - Lian​na lub Mo​o re w Me​sie, Va​le​r ie w ja​kimś in​nym
miej​scu.
Mo​o re mach​nął ręką.
-I tak przy​da mi się prze​r wa.
Brüks po​le​cił fa​bry​ka​to​r o​wi przy​g o​to​wać fran​cu​ski tost i bo​czek.
-Prze​r wa od cze​g o?
-Od te​le​me​trii z Te​ze​usza- wy​ja​śnił Mo​o re. - Resz​tek te​le​me​trii. Do​pi​na​nia wszyst​kie​g o na ostat​ni
gu​zik przed wy​stę​pem.
-Czy​li my mamy wy​stęp? Gra​my ja​kąś rolę?
-To zna​czy?
Brüks jed​ną ręką prze​niósł ta​lerz na stół (uno​szą​cy się z ta​le​r za aro​mat sy​r o​pu i ma​sła za​kłó​ca​ł y
de​li​kat​ne nuty ro​po​po​chod​ne) i usiadł.
-Kar​ł y mię​dzy ol​brzy​ma​mi, tak? Za​czę​ł o mi się wy​da​wać, że dla skrom​nych zwy​kla​ków nie są
prze​wi​dzia​ne żad​ne role.
Spró​bo​wał pla​ster​ka be​ko​nu. Nie naj​g or​szy.
-Mają swo​je po​wo​dy, żeby tu być - po​wie​dział ła​g od​nie Mo​o re. - A ja swo​je. - To​nem su​g e​r u​ją​-
cym „i nie wni​kaj ja​kie”.
-Spo​r o się za​da​jesz z tymi go​ść​mi - do​my​ślił się Brüks.
-Tymi go​ść​mi?
-Dwu​izbow​ca​mi. Post​ludź​mi.
-Oni nie są „post”. Jesz​cze nie.
-Po czym po​zna​jesz? - Nie do koń​ca był to żart.
-Jak​by byli „post” to w ogó​le nie da​ł o​by się z nimi roz​ma​wiać.
Brüks prze​ł knął pi​g u​ł ę pod​r a​bia​ne​g o to​sta.
-Oni mo​g li​by z nami. Przy​naj​mniej nie​któ​r zy.
-Ale po co by im to było? I tak już tra​ci​my z nimi kon​takt. Zresz​tą… Da​niel, ty masz dzie​ci?
Po​krę​cił gło​wą.
-A ty?
-Syna. Siri też wła​ści​wie nie jest zwy​kla​kiem. Do dru​g ie​g o brze​g u mu da​le​ko, ale i tak trud​no
było… zła​pać kon​takt. Cza​sa​mi. Może po​r ów​na​nie nic ci nie po​wie, ale… oni wszy​scy też są na​szy​mi
dzieć​mi, dzieć​mi ludz​ko​ści i na​wet te​r az trud​no jest spra​wić, by się nami in​te​r e​so​wa​li. A gdy prze​-
kro​czą ten próg… - Wzru​szył ra​mio​na​mi. - Ile cza​su byś po​trze​bo​wał, by uznać, że masz lep​sze rze​-
czy do ro​bo​ty niż ga​dać z ka​pu​cyn​ka​mi?
-Bo​g a​mi w koń​cu nie są - przy​po​mniał mu ła​g od​nie Brüks.
-Jesz​cze nie.
-Ni​g ​dy nie będą.
-To wy​par​cie.
-Lep​sze wy​par​cie niż po​zy​cja na klęcz​kach.
Mo​o re uśmiech​nął się, jak​by tro​chę ze smut​kiem.
-Da​niel, daj spo​kój. Wiesz, jaką moc ma na​uka. Ty​siąc lat, żeby dojść od du​chów i cza​r ów
do tech​no​lo​g ii, pół​to​r a dnia, żeby znów się cof​nąć do du​chów i ma​g ii.
-My​śla​ł em, że oni nie ko​r zy​sta​ją z na​uki. My​śla​ł em, że wła​śnie na tym to po​le​g a.
Mo​o re nie​znacz​nie kiw​nął gło​wą.
-Tak czy owak, je​śli ze​sta​wisz zwy​kla​ków z Dwu​izbow​ca​mi, ci będą za​wsze o sto kro​ków na​-
przód.
-I to​bie z tym do​brze.
-Moje „do​brze” nie ma tu nic do rze​czy. Tak jest i tyle.
-Strasz​nie fa​ta​li​stycz​nie do tego pod​cho​dzisz. -Brüks od​su​nął na bok pu​sty ta​lerz. - Dru​g i brzeg,
prze​paść mię​dzy ol​brzy​ma​mi i ka​pu​cyn​ka​mi.
-To nie fa​ta​lizm - po​pra​wił go Mo​o re. - To wia​r a.
Brüks spoj​r zał na nie​g o ostro przez stół, za​sta​na​wia​jąc się, czy nie przy​wo​ł u​je go do po​r ząd​ku.
Żoł​nierz od​po​wie​dział bez​na​mięt​nym spoj​r ze​niem.
-Sam fakt, że coś do nas strze​la​ł o - cią​g nął upar​cie. - Sam mó​wi​ł eś, że to pew​nie spra​wa Trans​-
ów.
-Tak mó​wi​ł em? - Mo​o re’a to jak​by roz​ba​wi​ł o. - Na szczę​ście, i my mamy cał​kiem nie​złą eki​pę
Trans​ó w w na​szym na​r oż​ni​ku. Szcze​r ze, to ja bym się nie bał.
-Za bar​dzo im ufasz - po​wie​dział spo​koj​nie Brüks.
-Cały czas to po​wta​r zasz. Nie znasz ich tak, jak ja.
-My​ślisz, że ich znasz? To ty na​zwa​ł eś ich „ol​brzy​ma​mi”. Mamy ta​kie po​ję​cie o ich pla​nach jak
o pla​nach tych in​te​li​g ent​nych chmur. Chmu​r y przy​naj​mniej nie za​g lą​da​ją ci pod czasz​kę i nie grze​bią
tam, jak w…
Mo​o re nie od​zy​wał się przez chwi​lę. Po​tem:
-Lian​na.
-Wiesz, co jej zro​bi​li?
-Nie do koń​ca.
-I wła​śnie o to mi cho​dzi. Nikt nie wie. Sama Lian​na nie wie. Po​ł o​ży​li ją na czte​r y dni i kie​dy się
obu​dzi​ł a, już była ja​kiś sa​wan​tem z chiń​skie​g o po​ko​ju. Kto wie, co jej tam do mó​zgu wło​ży​li. Ona
jest w ogó​le tą samą oso​bą?
-Nie jest - stwier​dził bez​na​mięt​nie Mo​o re. - Zmie​niasz pro​g ram, to zmie​niasz ma​szy​nę.
-Otóż to właśnie.
-Ona się na to zgo​dzi​ł a. Zgło​si​ł a się z wła​snej woli. Pra​co​wa​ł a dzień i noc, prze​py​cha​ł a się
na po​czą​tek ko​lej​ki, żeby tyl​ko za​ł a​pać się na tę mo​dy​fi​ka​cję.
-To nie jest do​bro​wol​na zgo​da.
Znów ta unie​sio​na brew.
-Jak to?
-A jak może być, sko​r o oso​ba jej udzie​la​ją​ca jest nie​zdol​na zro​zu​mieć, na co się zga​dza?
-Mó​wisz, że jest do tego umy​sło​wo nie​zdol​na - za​uwa​żył Mo​o re.
-Mó​wię, że wszy​scy je​ste​śmy. Wo​bec ula, wo​bec wam​pi​r ów, mię​śnio​wych prze​pro​g ra​mo​wy​wa​-
czy i tych wszyst​kich…
-Je​ste​śmy jak dzie​ci.
-Wła​śnie.
-Któ​r ym nie moż​na po​wie​r zać wła​sne​g o losu.
Brüks po​krę​cił gło​wą.
-W ta​kich kwe​stiach nie.
-Czy​li po​trze​bu​je​my do​r o​słych, żeby de​cy​do​wa​li w na​szym imie​niu.
-My… - Za​milkł.
Mo​o re pa​trzył na nie​g o przez chwi​lę, spo​nad le​d​wie wi​docz​ne​g o uśmie​chu. Za​r az po​tem zdjął
ze ścia​ny bu​tel​kę „Glen​mo​r an​g ie”.
-Na​pij się - po​wie​dział. - Ła​twiej ci przy​szłość wej​dzie.
***
Peł​za​jąc nie​po​strze​że​nie przez wnętrz​no​ści no​si​cie​la, pa​so​żyt przej​mu​je kon​tro​lę.
Da​niel Brüks wwier​cił się w ośrod​ko​wy układ ner​wo​wy Ko​ro​ny cier​nio​wej i na​r zu​cił jej swo​ją
wolę. Lian​na, jak zwy​kle, sie​dzia​ł a w Ła​dow​ni ze swo​imi bez​r ad​ny​mi i wszech​moc​ny​mi wład​ca​mi.
Pik​to​g ram Sen​g up​ty świe​cił się w Pia​ście. Mo​o re z po​zo​r u sie​dział w SY​PIAL​NI, ale ob​r az z ka​me​r y
za​da​wał temu kłam - był tam tyl​ko cia​ł em, je​chał na au​to​pi​lo​cie, pod​czas gdy za​mknię​te oczy tań​czy​-
ły po ja​kiejś Con​Sen​su​so​wej kra​inie, któ​r ą Brüks mógł so​bie tyl​ko wy​o bra​żać.
Trze​ba bę​dzie jeść w sa​mot​no​ści.
Nie​po​kój zro​bił się już prze​wle​kły. Kłuł gdzieś u pod​sta​wy mó​zgu jak bo​lą​cy ząb, zrósł się z nim
tak bar​dzo, że na​wet go nie za​uwa​żał, póki nie​o cze​ki​wa​ny atak lęku mu o nim nie przy​po​mniał. Ata​ki
pa​ni​ki - w szpry​chach, w ha​bi​ta​tach, kur​na, na​wet we wła​snym na​mio​cie. Nie zda​r za​ł y się czę​sto
i dłu​g o nie trwa​ł y. Po pro​stu na tyle czę​sto, żeby mu przy​po​mnieć. Na tyle dłu​g o, żeby pa​r a​no​ja się
utrzy​ma​ł a.
Kie​dy wcho​dził szpry​chą, ostrze w ra​nie za​czę​ł o się krę​cić. Brüks za​ci​snął zęby, na chwi​lę za​-
mknął oczy, gdy prze​no​śnik cią​g nął go przez Stre​fę Stra​chu (po​ma​g a​ł o, na​praw​dę po​ma​g a​ł o) i roz​-
luź​nił się, gdy na​wie​dzo​na stre​fa zo​sta​ł a z tyłu. Pu​ścił uchwyt na sa​mym koń​cu szpry​chy i wpły​nął
do Pia​sty przez an​tark​tycz​ny właz (te​r az na wpół zwę​żo​ny, tak że le​d​wo się dało przejść). Ode​pchnął
się i po​szy​bo​wał na​przód…
Ci​chy, mo​kry dźwięk. Kaszl​nię​cie z pół​ku​li pół​noc​nej, ury​wa​ny od​dech.
Ktoś pła​kał.
Sen​g up​ta tam była. Przy​naj​mniej parę mi​nut temu.
Od​chrząk​nął.
-Halo?
Krót​ki sze​lest. Ci​sza i wen​ty​la​to​r y.
No ddd​do​bra…
Ru​szył da​lej, prze​szedł na dru​g ą stro​nę, do szpry​chy od Mesy, zgiął się i wpły​nął do środ​ka. Sam
sie​bie po​chwa​lił, kie​dy, chwy​ciw​szy ta​śmę prze​no​śni​ka, ru​szył gło​wą na​przód, a po​tem płyn​nie
okrę​cił się wo​kół uchwy​tu, aż wy​ce​lo​wał no​g a​mi w dół; le​d​wo dwa dni temu te rury i pro​ste dro​g i
o zmien​nej gra​wi​ta​cji kom​plet​nie go dez​o rien​to​wa​ł y.
Va​le​r ie do​g o​ni​ł a go w po​ł o​wie dro​g i.
W ogó​le jej nie za​uwa​żył. Su​nął twa​r zą do ścia​ny. Może i mi​g nął w gó​r ze ja​kiś cień, uła​mek se​-
kun​dy przed tym krót​kim do​tknię​ciem po​mię​dzy ło​pat​ka​mi - jak su​ną​ce wzdłuż krę​g o​słu​pa ostrze
noża, jak​by ktoś cię z tyłu roz​pi​nał. Ty​ł o​mó​zgo​wie za​r e​ago​wa​ł o, za​nim jesz​cze uświa​do​mił so​bie
kon​takt - roz​płasz​czy​ł o go i unie​r u​cho​mi​ł o jak spło​szo​ne​g o kró​li​ka. Za​nim od​zy​skał moż​li​wość ru​-
chów, Va​le​r ie prze​szła i znik​nę​ł a. Da​niel Brüks na​dal żył.
Spoj​r zał w dół, w ten dłu​g i tu​nel, któ​r ym prze​le​cia​ł a gło​wą na​przód, cał​kiem bez​g ło​śnie. Cze​ka​-
ła na dnie szpry​chy, bia​ł a, naga i chu​da jak szkie​let. Ży​la​ste mię​śnie na​cią​g nię​te na ko​ści. Pra​wą sto​pą
wy​stu​ki​wa​ł a ome​tal dziw​ny i nie​po​ko​ją​cy rytm.
Prze​no​śnik niósł go pro​sto w jej ob​ję​cia.
Pu​ścił uchwyt, rzu​cił się w po​przek szpry​chy ku nie​r u​cho​mej, bez​piecz​nej dra​bi​nie. Nie tra​fił
w pierw​szy szcze​bel, do któ​r e​g o się​g ał, chwy​cił ko​lej​ny - wy​tra​ca​ny mo​ment pędu omal nie wy​r wał
mu ręki z bar​ku. Sto​py za​sza​mo​ta​ł y się, szu​ka​jąc pod​par​cia, wresz​cie je zna​la​zły. Przy​warł do dra​bi​-
ny, a obok pę​dził prze​no​śnik, z jed​nej stro​ny w górę, z dru​g iej w dół.
Va​le​r ie spoj​r za​ł a na nie​g o. Od​wró​cił wzrok.
Je​zus, do​pie​r o co mnie do​tknę​ł a. Pra​wie nic nie po​czu​ł em. To pew​nie był przy​pa​dek.
Ża​den przy​pa​dek.
Ona ci nie gro​zi, nie ata​ku​je cię. Po pro​stu… stoi tam. Cze​ka.
Nie sie​dzi w ha​bi​ta​cie. Nie po​wstrzy​mu​ją jej ja​skra​we świa​tła, obo​jęt​ne ja​kie uspo​ka​ja​ją​ce bzdu​r y
sprze​dał mu Mo​o re.
Brüks nie od​r y​wał wzro​ku od ścia​ny. Przy​siągł​by, że czu​je, jak ona ob​na​ża zęby.
To tyl​ko ko​lej​ny nie​uda​ny człe​ko​kształt​ny. Tyle. Bez na​szych le​ków nie wy​trzy​ma​ł a​by na​wet paru
ką​tów pro​stych, od razu do​sta​ł a​by ata​ku. Je​den z wie​lu mo​de​li spie​przo​nych przez na​tu​r ę, po pro​stu
wy​mar​ł y po​twór, któ​r y nie żyje od dzie​się​ciu ty​się​cy lat.
I te​r az oży​wio​ny. Co gor​sza, czu​ją​cy się w tej przy​szło​ści jak u sie​bie. Bar​dziej niż Brüks się czuł
kie​dy​kol​wiek.
Gdy​by nie my, w ogó​le by nie żyła. Gdy​by​śmy my, ka​r a​lu​chy, nie po​zbie​r a​ł y resz​tek tych ge​nów
i nie skle​iły ich z po​wro​tem. Mia​ł a swój czas. Nie ma się cze​g o bać. Nie bądź, kur​wa, ta​kim tchó​-
rzem.
-Idziesz czy nie?
Z wy​sił​kiem spoj​r zał w dół, zdo​ł ał wbić wzrok w kra​wędź wła​zu tuż za nią, tak aby jej oczy po​-
zo​sta​ł y w tym uspo​ka​ja​ją​cym polu ni​skiej roz​dziel​czo​ści, obej​mu​ją​cym 95 pro​cent ludz​kie​g o pola
wi​dze​nia. Uda​ł o mu się na​wet wy​krztu​sić od​po​wiedź. W pew​nym sen​sie:
- Ja, eee…
Dło​nie po​zo​sta​ł y ucze​pio​ne dra​bi​ny.
-Jak so​bie chcesz - po​wie​dzia​ł a Va​le​r ie i znik​nę​ł a w Me​sie.
***
Ruch za kra​tą - roz​pik​se​lo​wa​ną mo​zai​ką oka​za​ł a się Rak​shi Sen​g up​ta, po​wra​ca​ją​ca skądś na dzio​-
bie. Pew​nie z ki​bla na stry​chu. Brüks do​sko​na​le ro​zu​miał, cze​mu po​sta​no​wi​ł a wyjść na siku do​kład​-
nie w mo​men​cie, kie​dy przy​pad​kiem środ​kiem prze​cho​dzi​ł a Va​le​r ie.
Opa​dła w za​ćmie​nie za kulą lu​strza​ną. Brüks usły​szał szczęk za​pi​na​nych klamer i wpi​na​nych wty​-
czek oraz stęk​nię​cie, któ​r e mo​g ło​by ucho​dzić za po​wi​ta​nie:
-My​śla​ł am, że idziesz do Mesy.
Wpły​nął do pół​ku​li pół​noc​nej. Sen​g up​ta na​cią​g a​ł a na lewą rękę rę​ka​wicz​kę Con​Sen​su​sa - środ​-
ko​wy pa​lec, ser​decz​ny, wska​zu​ją​cy, mały, kciuk. Wło​sy sta​ł y jej dęba na gło​wie, wśród de​li​kat​nych
elek​tro​sta​tycz​nych trza​sków.
-Va​le​r ie pierw​sza tam po​szła - od​parł.
- Tam się dwie oso​by miesz​czą. - Pra​wa rę​ka​wicz​ka: środ​ko​wy, ser​decz​ny, wska​zu​ją​cy…
-W za​sa​dzie nie.
Na​dal oczy​wi​ście nie chcia​ł a na nie​g o pa​trzeć. Ale uśmiech był za​chę​ca​ją​cy.
-Wred​na piz​da na​wet z tej kuch​ni nie ko​r zy​sta. - Ton Sen​g up​ty był kon​fi​den​cjo​nal​ny. - Wy​cho​dzi
z haba tyl​ko po to, żeby nas stra​szyć.
-Skąd ona się w ogó​le wzię​ł a? - za​sta​no​wił się Brüks.
Sen​g up​ta zro​bi​ł a coś z ocza​mi, po​r u​szy​ł a nimi szyb​ko w spo​sób mó​wią​cy „in​ter​fejs do po​le​ceń”.
-Już. Te​r az bę​dzie​my ją wi​dzieć, jak idzie. - Łok​cie od​su​nę​ł y się od cia​ł a i przy​su​nę​ł y, ide​al​nie
sy​mu​lu​jąc mach​nię​cie ki​ku​ta​mi skrzy​deł. Brüks nie miał po​ję​cia, czy to in​ter​fejs, czy na​tręc​two. -
Zresz​tą, mnie py​tasz?
-My​śla​ł em, że może bę​dziesz wie​dzieć.
-Prze​cież ty tam by​ł eś ja tyl​ko zgar​nę​ł am was wszyst​kich z at​mos​fe​r y.
-Nie o to mi… skąd ona się wzię​ł a? Po​dob​no wszyst​kie wam​pi​r y sie​dzą w przy​tul​nych ma​ł ych
ośrod​kach, gdzie wal​czą z al​g o​r yt​ma​mi, roz​wią​zu​ją Po​waż​ne Pro​ble​my i ni​ko​mu nie za​g ra​ża​ją.
Prze​cież nikt nie był​by na tyle głu​pi, żeby je spusz​czać ze smy​czy. To skąd Va​le​r ie wzię​ł a się na pu​-
sty​ni z ban​dą zom​bia​ków i woj​sko​wym ae​r o​sta​tem?
-Bo to są cwa​ne po​two​r y - po​wie​dzia​ł a Sen​g up​ta, zbyt gło​śno. (Brüks ner​wo​wo zer​k​nął pod ażu​-
ro​wy po​kład). - Na two​im miej​scu już bym za​czę​ł a ro​bić krzy​że.
-To na nic. Mają w gło​wie te pomp​ki in​fu​zyj​ne. Środ​ki an​ty​euklide​so​we.
-Świat się zmie​nia, zwy​kla​ku. Przy​sto​suj się albo giń. - Gło​wa Sen​g up​ty pod​sko​czy​ł a jak u pta​ka.
- Nie wiem skąd ona się wzię​ł a. Ale pra​cu​ję nad tym. Nie ufam jej nic a nic nie po​do​ba mi się jak ona
się ru​sza.
Mnie też, po​my​ślał Brüks.
-Może jej przy​ja​cie​le nam po​wie​dzą - burk​nę​ł a Sen​g up​ta.
-Jacy przy​ja​cie​le?
-Ci od któ​r ych ucie​kła szu​ka​ł am i… a prze​cież ty je​steś zna​nym bio​lo​g iem nie? Jeź​dzisz na kon​-
fe​r en​cje i inne ta​kie?
-Może raz czy dwa. Aż taki zna​ny nie je​stem. - Na ogół by​wał tyl​ko wir​tu​al​nie, jego gran​ty nie
wy​star​cza​ł y na wo​że​nie fi​zycz​nej bio​ma​sy sa​mo​lo​ta​mi na dru​g i ko​niec pla​ne​ty.
Zresz​tą, ostat​nio więk​szość ko​le​g ów z bran​ży nie​spe​cjal​nie mia​ł a ocho​tę wi​dzieć go na oczy.
- Trze​ba było być na tej. - Sen​g up​ta za​g ry​zła war​g ę i przy​wo​ł a​ł a na ścia​nę na​g ra​nie wi​deo.
Stan​dar​do​wy wi​dok z la​ta​ją​cej ka​mer​ki na ty​po​wą salę kon​fe​r en​cyj​ną i ty​po​wą kon​fe​r en​cję -
dźwięk wy​ci​szy​ł a, ale wi​dok był mu aż nad​to zna​jo​my. Rzę​dy sie​dzeń wy​peł​nio​nych star​szy​mi pro​fe​-
so​r a​mi w termochro​mach i cie​le​snych rzeź​bach; dok​to​r an​ci w kra​wa​tach i swe​ter​kach z naj​g łup​sze​-
go syn​te​ty​ku. Z boku mała za​g ród​ka, gdzie sta​ł o parę teleopsów, jak wiel​kie pa​ty​cza​ki albo pion​ki
sza​cho​we na gą​sie​ni​cach - wy​po​ży​czo​ne me​cha​nicz​ne po​wło​ki dla du​chów tych, któ​r ych nie stać
było na bi​let na sa​mo​lot.
Ak​tu​al​ny mów​ca stał za stan​dar​do​wą mów​ni​cą. Za ple​ca​mi miał stan​dar​do​wy ekran, a nad tym
wszyst​kim krę​cił się stan​dar​do​wy kor​po​r a​cyj​ny ho​lo​g ram, przy​po​mi​na​ją​cy wszyst​kim zgro​ma​dzo​-
nym, gdzie są, i komu mają dzię​ko​wać za hoj​ny kor​po​r a​cyj​ny pa​tro​nat.

Fi​zer​pharm przed​sta​wia
22.Dwu​let​nie Sym​po​zjum
Bio​lo​g ii Syn​te​tycz​nej i Wir​tu​al​nej
im. J. Cra​iga Ven​to​r a

-Tro​chę nie moja dział​ka - przy​znał Brüks. - Mnie bar​dziej in​te​r e…
-O! - skrzek​nę​ł a Sen​g up​ta i spau​zo​wa​ł a na​g ra​nie.
Z po​cząt​ku nie wi​dział, o co jej cho​dzi. Za​mro​żo​ny w pół ru​chu fa​cet na po​dium po​ka​zy​wał ma​-
cierz zdjęć twa​r zy, ma​ja​czą​cą na ekra​nie za jego ple​ca​mi. Jed​ną z tych śmier​tel​nie nud​nych zbio​r ó​-
wek, któ​r ych peł​no było w uni​wer​sy​tec​kich pre​zen​ta​cjach na ca​ł ym świe​cie. Ko​r zy​sta​jąc z oka​zji,
chciał​bym po​dzię​ko​wać wszyst​kim tym wspa​nia​ł ym lu​dziom, któ​r zy po​ma​g a​li mi w ba​da​niach,
bo nie ma, kur​wa, mowy, że​bym ich wpi​sał wszyst​kich jako współ​au​to​r ów.
Po​tem oczy mu się zo​g ni​sko​wa​ł y, a żo​ł ą​dek odro​bi​nę skur​czył.
I zo​ba​czył: to nie współ​pra​cow​ni​cy. To ba​da​ne obiek​ty.
Mógł so​bie od​faj​ko​wać w gło​wie ce​chy cha​r ak​te​r y​stycz​ne, jed​ną po dru​g iej - bla​dość, al​lo​me​tria
twa​r zy, kąty ko​ści po​licz​ko​wych i żu​chwy. I oczy - Je​zus Ma​r ia, co za oczy. Ob​r az prze​fil​tro​wa​ny
przez trzy ko​lej​ne, zdję​cie zdję​cia zdję​cia, cień twa​r zy zre​du​ko​wa​ny do paru ciem​nych pik​se​li, a i tak
cho​dzą od nie​g o ciar​ki.
Ce​chy mógł wy​mie​nić, po​trze​bo​wał jed​nak na to tro​chę cza​su. Ale pień mó​zgu ka​zał mu skur​-
czyć mosz​nę na nie​zli​czo​ne mi​li​se​kun​dy, za​nim jesz​cze isto​ta sza​r a po​wie​dzia​ł a, dla​cze​g o.
Jak do​li​na nie​sa​mo​wi​to​ści na ste​r y​dach, po​my​ślał.
Po raz pierw​szy za​uwa​żył tekst wy​świe​tla​ją​cy się pod mów​ni​cą, pod​pis do już to​czą​cej się dys​ku​-
sji:
Pa​gli​no, R.J., Ha​rvard - Do​wo​dy na heu​ry​stycz​ne prze​twa​rza​nie ob​ra​zów w siat​ków​ce wam​pi​ra.
Sen​g up​ta za​bęb​ni​ł a pal​ca​mi, pod​su​nę​ł a ka​r a​lu​cho​wi pod​po​wiedz:
-Trze​cia w dru​g iej li​nii.
Twarz Va​le​r ie. Ano tak.
-Spe​cjal​nie ro​bią tak żeby trud​no je było wy​śle​dzić - po​skar​ży​ł a się. - Cią​g le zmie​nia​ją iden​ty​fi​-
ka​to​r y prze​no​szą je z miej​sca w miej​sce. Nic tyl​ko „in​for​ma​cje za​strze​żo​ne” albo „błę​dy w ba​zie”
i „nie moż​na do​pu​ścić żeby front wy​zwo​le​nia wam​pi​r ów do​wie​dział się gdzie jest buda” ale ja ją
mam mam ją mam pierw​szy ka​wa​ł ek ukła​dan​ki.
Va​le​r ie wam​pi​r zy​ca. Va​le​r ie kró​lik do​świad​czal​ny. Va​le​r ie de​mon pu​sty​ni, pani nie​umar​ł ych, jed​-
no​o so​bo​wa ar​mia zo​sta​wia​ją​ca po so​bie spa​lo​ną zie​mię. Rak​shi Sen​g up​ta ją mia​ł a.
-Po​wo​dze​nia - po​wie​dział Brüks.
Jed​nak​że pi​lot​ka już otwo​r zy​ł a ko​lej​ne okien​ko, li​stę na​zwisk i ich in​sty​tu​cji ma​cie​r zy​stych.
Na oko, pre​le​g en​tów i uczest​ni​ków. Nie​któ​r e były po​za​zna​cza​ne. Brüks zmru​żył oczy, prze​pa​trzył li​-
stę, szu​ka​jąc cze​g oś łą​czą​ce​g o wy​r óż​nio​ne na​zwi​ska.
Aaa. Uczel​nia. Uni​wer​sy​tet Si​mo​na Fra​se​r a.
-Mia​ł a przy​ja​ciół - mruk​nę​ł a Sen​g up​ta, jak​by do sie​bie. - Za​kład że im ucie​kła. Za​kład że chcą ją
z po​wro​tem.
Rze​czy​wi​stość to jest coś, co nie zni​ka, kie​dy prze​sta​je się w to wie​rzyć.
Phi​lip K. Dick
(tłum. L. Jęcz​myk)

Jim Mo​o re tań​czył.
Nie miał prak​tycz​nie par​kie​tu. Nie miał part​ner​ki. Ani na​wet pu​blicz​no​ści, póki do Pia​sty nie
wgra​mo​lił się Da​niel Brüks; ste​r ów​ka była nie​o cze​ki​wa​nie pu​sta, nikt w niej nie po​stu​ki​wał pal​ca​mi
u nóg, nie mla​skał ję​zy​kiem, ani nie rzu​cał stac​ca​to prze​kleń​stwa​mi, jak to ro​bi​ł a Sen​g up​ta, kie​dy in​-
ter​fejs miał w ja​kiejś kwe​stii inne zda​nie. Mo​o re był sam w za​g ra​co​nym kra​jo​bra​zie, ze​ska​ki​wał
z pi​r a​mi​dy ko​stek, w po​ł o​wie dro​g i od​bi​jał się od ja​kiejś nie​pew​nej płasz​czy​zny, na uła​mek se​kun​dy
lą​do​wał na po​kła​dzie w ide​al​nym przy​sia​dzie, boso, i znów od​bi​jał się w po​wie​trze; jed​na ręka cia​-
sno przy​ci​śnię​ta do pier​si, dru​g a dźga nie​wi​dzial​ną partn…
Prze​ciw​ni​ka, do​tar​ł o do Brüksa. Te cio​sy otwar​tą dło​nią wy​mie​r zo​ne w pu​ste po​wie​trze, ta sto​pa
tra​fia​ją​ca z trza​skiem w ścia​nę, w prze​lo​cie - to jest sztu​ka wal​ki. Czy wal​czył z wir​tu​al​nym prze​ciw​-
ni​kiem w Con​Sen​su​sie, czy po pro​stu po​zo​r o​wał wal​kę po sta​r o​świec​ku -Brüks nie miał po​ję​cia.
Roz​tań​czo​ny wo​jow​nik chwy​cił luź​ny ka​wa​ł ek pa​ska mo​cu​ją​ce​g o przy​cze​pio​ne​g o do kra​ty, prze​-
rzu​cił nogi nad gło​wą i sta​nął na ścia​nie. Ręce z bra​ku gra​wi​ta​cji cią​g nę​ł y za pa​sek, nogi dla rów​no​-
wa​g i od​py​cha​ł y się od kra​ty - ludz​ki trój​nóg ucze​pio​ny ścia​ny jak trój​noż​ny pa​jąk. Brüks wy​r aź​nie
wi​dział jego twarz. Na​wet nie od​dy​chał przez usta.
-Nie​złe ru​chy - po​wie​dział Brüks.
Mo​o re spoj​r zał przez nie​g o i bez sło​wa uniósł nogę, ob​r a​ca​jąc się po​wo​li wo​kół pa​ska, jak wia​-
trak w ła​g od​nym wie​trze.
-Ee…
-Ciii.
Pod​sko​czył ner​wo​wo, czu​jąc dłoń na ra​mie​niu.
-Nie budź go - po​wie​dzia​ł a ci​cho Lian​na.
-To on śpi? -Brüks spoj​r zał z po​wro​tem na su​fit.
Mo​o re wi​r o​wał te​r az szyb​ciej, z gło​wą na ze​wnątrz, no​g a​mi roz​sta​wio​ny​mi w V, co​r az moc​niej
na​krę​ca​jąc pa​sek mo​cu​ją​cy po​mię​dzy czło​wie​kiem i me​ta​lem. W na​stęp​nej se​kun​dzie znów zna​lazł
się w po​wie​trzu.
-Oczy​wi​ście. - Dre​dy Lian​ny pod​sko​czy​ł y lek​ko po kiw​nię​ciu gło​wą. - A co, ty ćwi​czysz na ja​-
wie? I, ten… nie nu​dzi ci się?
Nie wie​dział, czy drwi z wi​zji, że Da​niel Brüks mógł​by mieć wbu​do​wa​ną ja​kąś lu​na​tycz​ną opcję,
czy rów​nie ab​sur​dal​nej, że Da​niel Brüks w ogó​le ćwi​czy,
-Po co to w ogó​le ro​bić? Dział​ka ago​ni​sty AMPK i ma mię​śnie jak stal, choć​by cały dzień le​żał
w łóż​ku i żarł cu​kier​ki.
-Może nie chce po​le​g ać na ulep​sze​niach, któ​r e moż​na zhac​ko​wać. Może po en​dor​fi​nach ma przy​-
jem​niej​sze sny. A może trud​no mu się po​zbyć sta​r ych przy​zwy​cza​jeń.
Mo​o re prze​pły​nął im nad gło​wa​mi, dźga​jąc po​wie​trze. Brüks mimo woli kuc​nął.
Lian​na par​sk​nę​ł a śmie​chem.
-Nic się nie bój. On nas wi​dzi. - Po​pra​wi​ł a się: - W każ​dym ra​zie coś tam w środ​ku nas wi​dzi. -
Jed​no kop​nię​cie i po​szy​bo​wa​ł a do le​wej klat​ki scho​do​wej. - Zresz​tą, nie trać cza​su na tego cie​nia​sa,
gdy tyl​ko się zbu​dzi, od razu da nura w te swo​je ma​te​r ia​ł y z Te​ze​usza. - Wska​za​ł a pod​bród​kiem. - Ja
mam tro​chę cza​su do za​bi​cia. Chodź, po​g raj le​piej ze mną.
-Po​g raj? W co? - za​py​tał, do​g a​nia​jąc ją. - W ber​ka?
Ścią​g nę​ł a ze ścia​ny jego cze​pek i rzu​ci​ł a mu, jed​no​cze​śnie jed​nym płyn​nym su​sem opa​da​jąc
w naj​bliż​szy ha​mak.
-W co ze​chcesz. Po​je​dy​nek Bo​g ów. Boks w za​mie​nio​nych cia​ł ach, to cał​kiem faj​ne. A, i jest jesz​-
cze kar​da​sze​wow​ska sy​mu​la​cja, w któ​r ej je​stem cał​kiem do​bra, ale obie​cu​ję, że nie roz​wa​lę cię
od razu.
Ob​r ó​cił w rę​kach na​r zę​dzie fir​my In​truss. Nad​prze​wod​ni​ki dla pła​tów czo​ł o​wych łyp​nę​ł y na nie​-
go jak para zdzi​wio​nych oczu.
-Pa​mię​tasz prze​cież, że to jest głów​nie do gier, nie?
Po​krę​cił gło​wą.
-Ja nie gram.
Lian​na spoj​r za​ł a na nie​g o, jak​by ob​wie​ścił, że jest hor​ten​sją.
-Cze​mu?
Oczy​wi​ście mógł jej po​wie​dzieć.
-Bo to nie jest praw​dzi​we.
-I nie ma być - wy​ja​śnia​ł a, za​dzi​wia​ją​co cier​pli​wie. - Dla​te​g o to są gry.
-Dla mnie to nie jest re​al​ne.
-Jest.
-Dla mnie nie.
-Jest, jest.
-Dla mnie…
-Pa​nie Eks​po​na​cie, nie chcę tu się na dar​mo upie​r ać, ale jest.
-Lia, nie mów mi, jak co po​strze​g am.
-Ale to te same neu​r o​ny! Ten sam sy​g nał w tych sa​mych ka​blach, nie ma moż​li​wo​ści, żeby twój
mózg od​r óż​nił elek​tron, któ​r y przy​szedł z sa​mej siat​ków​ki od ta​kie​g o, co zo​stał pod​r zu​co​ny po dro​-
dze. Nie ma moż-li-wo-ści.
-Ale dla mnie to nie jest re​al​ne - upie​r ał się. - Nie dla mnie. I nie będę z tobą grał w Por​no gwiezd​-
ne ko​cie woj​ny.
-Fa​cet, spró​buj cho​ciaż.
-Graj so​bie z AI. Przy​naj​mniej tro​chę wy​sił​ku bę​dzie.
-Ale to nie to sa…
- Ha!
Lian​na skrzy​wi​ł a się.
-Kur​wa! Za​bi​ł eś mnie wła​sną bro​nią.
-To ka​r a​luch cię za​bił. Jak ci z tym?
-Jak​bym się sama w nos wal​nę​ł a - przy​zna​ł a.
Żad​ne nie od​zy​wa​ł o się przez chwi​lę.
-Raz? Dla mnie?
-Nie gram.
-No do​bra, do​bra. Co mi szko​dzi​ł o za​py​tać.
-Już za​py​ta​ł aś.
-Do​brze. - Przez parę se​kund bu​ja​ł a się tam i z po​wro​tem w ha​ma​ku. (Coś w tym ru​chu mu nie pa​-
so​wa​ł o, nie​znacz​nie su​g e​r o​wa​ł o oscy​la​cję po pół​spi​r a​li. Co​r o​lis to pod​stęp​ny fi​g larz).
-Je​śli to ci po​mo​że - ode​zwa​ł a się po chwi​li - to w za​sa​dzie wiem, oco ci cho​dzi.
-Z czym?
-Z tym, że to nie jest re​al​ne. Ja wła​ści​wie cały czas się tak czu​ję. Tyl​ko w grach nie.
-Hmm - burk​nął Brüks, tro​chę za​sko​czo​ny. - Cie​ka​we, dla​cze​g o. - A po na​my​śle do​dał: - Pew​nie
kwe​stia to​wa​r zy​stwa.
***
Ktoś roz​bił dru​g i na​miot za​r az obok nie​g o, przy​kle​iw​szy go jak na​pęcznia​ł ą bia​ł ą krwin​kę
u pod​sta​wy dra​bi​ny. Brüks mu​siał wy​ko​nać ze​skok w bok w po​ł o​wie dru​g ie​g o szcze​bla, żeby w nie​-
go nie tra​fić. W środ​ku coś sze​le​ści​ł o i mam​r o​ta​ł o.
-Halo?
Sen​g up​ta wy​sa​dzi​ł a gło​wę, wbi​ł a wzrok w po​kład.
-Ka​r a​luch.
Brüks kaszl​nął.
-Wiesz co, to nie bar​dzo brzmi jak kom​ple​ment.
Jak​by go nie sły​sza​ł a.
-Po​wi​nie​neś to zo​ba​czyć - po​wie​dzia​ł a i scho​wa​ł a się. Po paru se​kun​dach znów wy​tknę​ł a gło​wę. -
No chodź.
Za​pu​ścił się nie​śmia​ł o do na​mio​tu. Sen​g up​ta kuc​nę​ł a po​środ​ku. Po tka​ni​nie roz​peł​zły się łaty mi​-
go​tli​wych in​for​ma​cji, rzę​dy liczb, pry​mi​tyw​ne twa​r ze o pla​sti​ko​wej skó​r ze, na​kre​ślo​ne przez ja​kie​-
goś kom​pu​te​r o​we​g o pla​sty​ka od por​tre​tów pa​mię​cio​wych, bo​r y​ka​ją​ce​g o się z nie​wy​star​cza​ją​cy​mi
in​for​ma​cja​mi z ze​znań świad​ków na​o cz​nych; ko​lum​ny… ad​r e​sów do​mów, tak na oko.
-Co to jest?
-To cię nie in​te​r e​su​je. - Na jej twa​r zy za​mi​g o​ta​ł o od​bi​te świa​tło. - To tyl​ko je​den skur​wiel co ze​-
żre wła​sne fla​ki kie​dy go do​pad​nę. - Mach​nę​ł a ręką i ko​laż znik​nął.
-Wiesz chy​ba, że jest cały je​den ha​bi​tat prze​zna​czo​ny do no​co​wa​nia.
-Tim za duży tłok a tego nikt nie uży​wa.
-Ja uży​wam… - Zresz​tą, nie​waż​ne.
Współ​lo​ka​tor może się przy​dać, uświa​do​mił so​bie. Do​tąd żad​ne​g o nie szu​kał - do​bry pa​so​żyt nie
sta​r a się zwra​cać na sie​bie uwa​g i, choć​by nie wia​do​mo jak sa​mot​ny tryb ży​cia pro​wa​dził - ale gdy​by
coś pie​prz​nę​ł o, może Va​le​r ie naj​pierw zje Rak​shi. Da mu tro​chę cza​su.
-Po​patrz na to naj​lep​sza ba​r o​wa sztucz​ka wszech cza​sów.
Rzu​ci​ł a na ścia​nę na​g ra​nie wi​deo - roz​o cho​co​ne gło​sy, mi​g a​ją​ce świa​tła, stół na po​dusz​ce ma​-
gne​tycz​nej ko​ł y​szą​cy się pod wa​r iac​kim ką​tem, bo ja​kiś pi​ja​ny du​pek pró​bu​je na tym cho​ler​stwie tań​-
czyć. Stu​denc​ki pub. Na​tych​miast roz​po​zna​wal​ny kli​mat, obo​jęt​ne z któ​r ej stro​ny świa​ta by po​cho​-
dził, Brüks jed​nak od razu wy​czuł Eu​r o​pę. Au​to​ma​tycz​ne na​pi​sy były wy​ł ą​czo​ne, ale wy​ł a​pał strzę​py
przy​naj​mniej nie​miec​kie​g o i wę​g ier​skie​g o.
Paru stu​den​tów lo​so​wo usta​wi​ł o na sto​le pu​ste szklan​ki od piwa. Tłu​mek in​nych po​krzy​ki​wał,
skan​do​wał i od​su​wał krze​sła, ro​biąc na​o ko​ł o miej​sce. Za lewą ku​li​są coś się dzia​ł o, tuż poza za​się​-
giem ka​me​r y - ja​kieś an​ty​za​mie​sza​nie, na​g łe, za​r aź​li​we, uci​sza​nie się gło​sów i ha​ł a​sów, na​tych​mia​-
sto​wo zwra​ca​ją​ce uwa​g ę wszyst​kich in​nych. Ka​me​r a od​wró​ci​ł a się do oka cy​klo​nu. Brüks aż sap​nął.
Znów Va​le​r ie.
Wkra​dła się w opróż​nio​ną prze​strzeń jak sprę​ży​no​wa pan​te​r a spusz​czo​na ze smy​czy, uwol​nio​na,
au​to​no​micz​na. Ubra​na była w tani, jed​no​r a​zo​wy pa​pie​r o​wy kom​bi​ne​zon, znak roz​po​znaw​czy szczu​-
rów la​bo​r a​to​r yj​nych i ska​zań​ców na ca​ł ym świe​cie - na tle pstro​ka​ci​zny swe​trów, ho​lo​g ra​mów i bio​-
lu​mi​ne​scen​cyj​nych ta​tu​aży wy​g lą​dał aż ab​sur​dal​nie. Va​le​r ie naj​wy​r aź​niej nie za​uwa​ża​ł a, że na​r u​sza
miej​sco​we re​g u​ł y ubio​r u, nie za​uwa​ża​ł a, jak pierw​szy rząd lu​dzi na​pie​r a na resz​tę tłu​mu, kie​dy prze​-
cho​dzi, ani na to, jak roz​krzy​cza​na hor​da milk​nie, gdy po​dej​dzie zbyt bli​sko. Wpa​try​wa​ł a się
w szklan​kach na sto​le.
Co za de​bil-sa​mo​bój​ca za​brał wam​pi​r zy​cę do baru? I jak na​wa​le​ni mu​sie​li być ci lu​dzie, żeby nie
ucie​kać do wyj​ścia?
-Skąd ty to…
-Ci​cho bądź i patrz!
Va​le​r ie okrą​ży​ł a stół. Je​den raz. Przez mo​ment się wa​ha​ł a, wzrok mia​ł a nie​sku​pio​ny, na ustach
igra​ł o coś, co mo​g ło być pra​wie uśmie​chem.
W na​stęp​nej se​kun​dzie sko​czy​ł a.
Wy​lą​do​wa​ł a na jed​nej bo​sej sto​pie, pra​wie trzy me​try od star​tu z miej​sca; ude​r zy​ł a dru​g ą z przy​-
tu​pem, okrę​ci​ł a się, tup​nę​ł a raz jesz​cze i sko​czy​ł a - tym ra​zem łu​kiem w tył, prze​la​tu​jąc nad ca​ł ym
sto​ł em, ro​biąc sal​to w po​wie​trzu i lą​du​jąc w czte​r o​punk​to​wym przy​sia​dzie (lewa sto​pa, pra​wa sto​pa,
pra​we ko​la​no, lewa ręka), by za​r az po​tem sko​czyć na lewo (tup), od​bić się ręką i wy​lą​do​wać twa​r zą
w twarz z ja​kimś na wpół trzeź​wym, pew​nie uczą​cym się do se​sji in​dy​wi​du​um, któ​r e​mu po​zo​sta​ł o
na tyle zwie​r zę​ce​g o in​stynk​tu, by zbie​leć i zsza​r zeć pod war​stwą zgwał​co​nych chlo​r o​pla​stów w twa​-
rzy. Te​r az pro​sto: me​tro​wy, pio​no​wy sus, lą​do​wa​nie na jed​nej no​dze, zwrot w tył (tup), dwa sko​śne
kro​ki w stro​nę sto​ł u (tup). Oba łok​cie i jed​no ko​la​no ude​r za​ją jed​no​cze​śnie w przed​wiecz​ne de​ski
pod​ł o​g o​we, od​bi​ja​jąc ją płyn​nie do po​zy​cji sto​ją​cej. Fi​nis. Po chwi​li ka​me​r a, trzę​są​ca się mimo naj​-
lep​szych al​g o​r yt​mów sta​bi​li​za​cji ob​r a​zu, na ja​kie stać było stu​denc​ki bu​dżet, wró​ci​ł a obiek​ty​wem
do sto​ł u.
Szklan​ki były usta​wio​ne w ide​al​nie pro​stą li​nię. W ide​al​nie rów​nych od​stę​pach.
-Cięż​ko to było zna​leźć ktoś ją prze​my​cił tyl​ny​mi drzwia​mi wy​cią​g asz bez po​zwo​le​nia wam​pi​r a
i dla cie​bie to ko​niec ka​r ie​r y więc na​praw​dę trzy​ma​li ten ma​te​r iał do​brze scho​wa​ny zda​je się że to ja​-
kieś otrzę​si​ny były czy coś…
Ka​me​r a pa​trzy​ł a na stół przez dłu​g ą, peł​ną nie​do​wie​r za​nia chwi​lę. Wró​ci​ł a do po​two​r a, któ​r y
stwo​r zył to dzie​ł o. Va​le​r ie pa​trzy​ł a na wskroś przez ka​me​r ę, w ty​siąc​ki​lo​me​tro​wą dal, uśmie​cha​jąc
się tym opa​ten​to​wa​nym uśmie​chem, od któ​r e​g o ziąb prze​ni​ka do szpi​ku ko​ści. Na​wet nie była zdy​-
sza​na.
Za to wszy​scy inni tak. Rze​czy​wi​stość wresz​cie prze​bi​ja​ł a się przez al​ko​hol, nar​ko​ty​ki i pry​mi​-
tyw​ną, idio​tycz​ną bra​wu​r ę roz​pusz​czo​nych dzie​cia​ków wy​cho​wa​nych na obiet​ni​cach nie​śmier​tel​no​-
ści. Sta​nę​li oko w oko z czar​ną ma​g ią. Sta​nę​li oko w oko z kimś, kto lewą nogą za​mie​niał pra​wa dy​-
na​mi​ki w cza​r y te​le​ki​ne​zy. A za tym po​dzi​wem, oszo​ł o​mie​niem i nie​do​wie​r za​niem kry​ł a się być
może inna za​pi​ta myśl -świa​do​mość, po co wy​ewo​lu​o wa​ł y te nad​prze​wo​dzą​ce zdol​no​ści mo​to​r ycz​ne
i ta po​tęż​na in​te​li​g en​cja.
Do po​lo​wa​nia.
Nie​waż​ne, ja​kich ba​jek słu​cha​ł y przed pój​ściem spać te roz​pusz​czo​ne ba​cho​r y. W obec​no​ści ta​-
kiej isto​ty nie były nie​śmier​tel​ne. Były tyl​ko śnia​da​niem. Brüks ja​sno wi​dział - po tym, jak się wy​co​-
fy​wa​li i mru​cze​li prze​pro​si​ny, po tym, jak su​nę​li bo​kiem do drzwi, sto​jąc jed​no​cze​śnie ple​ca​mi
do ścia​ny, po tym, jak na​wet ci uda​ją​cy, że tu rzą​dzą, od​wra​ca​li oczy, pod​cho​dząc do Va​le​r ie i mó​-
wiąc jej trzę​są​cym się, sła​bym gło​si​kiem, że pora wra​cać - że i oni wszy​scy to te​r az wie​dzą.
Było tak​że oczy​wi​ste, z per​spek​ty​wy cza​su, że źle oce​nił zwy​kla​ków, któ​r zy wy​kra​dli z klat​ki
swo​je​g o szczu​r a, żeby za​fun​do​wać mu sza​lo​ną noc na mie​ście. Kim​kol​wiek byli, nie byli sa​mo​bój​ca​-
mi. Ani kre​ty​na​mi.Nie​waż​ne, co so​bie po​wta​r za​li wcze​śniej albo po​tem, nie​waż​ne, kto we​dług nich
wpadł na ten po​mysł.
To wca​le nie oni pod​ję​li tę de​cy​zję.
***
Ma​ska sado-maso fak​tycz​nie pod​krę​ci​ł a mu krzy​wą ucze​nia. Trze​ba było przy​znać.
Dane, nie​g dyś zmu​szo​ne do współ​dzie​le​nia za​tło​czo​nej płasz​czy​zny po​mię​dzy pa​sma​mi sztucz​-
nej tra​wy, te​r az roz​cią​g a​ł y się wo​kół nie​g o w kom​for​to​wych trzech osiach i trzy​stu sześć​dzie​się​ciu
stop​niach, ma​jąc nie​skoń​cze​nie wie​le miej​sca. Opcje, z któ​r y​mi na wy​świe​tla​czu z far​by in​te​li​g ent​nej
mu​siał​by na​wią​zać kon​takt wzro​ko​wy, te​r az wy​ska​ki​wa​ł y na sam śro​dek, gdy le​d​wie o nich po​my​-
ślał. In​for​ma​cje, któ​r e nor​mal​nie mu​siał​by prze​czy​tać, po​wtó​r zyć i przej​r zeć, te​r az jak​by się za​trzy​-
my​wa​ł y w gło​wie po jed​nym spoj​r ze​niu i prze​ł knię​ciu. Do wspo​ma​g a​czy po​znaw​czych był oczy​wi​-
ście przy​zwy​cza​jo​ny, ale to mu​sia​ł a być tech​no​lo​g ia Dwu​izbow​ców - nie wy​o bra​żał so​bie, by na​wet
chi​r ur​g icz​ne ulep​sze​nia mo​g ły to bar​dziej przy​śpie​szyć.
Trzy bi​lio​ny wę​złów i głę​bo​kość po​szu​ki​wa​nia rów​na dzie​sięć ty​się​cy lin​ków, to było oczy​wi​-
ście dość bied​ne echo praw​dzi​we​g o Kwin​ter​ne​tu, jed​nak i tak moż​na by w nim grze​bać przez ty​siąc
ży​wo​tów i ni​g ​dy nie do​ko​pać się do gra​nic. Na​tych​mia​sto​we eks​perc​kie do​świad​cze​nie w mi​lio​nie
dzie​dzin. In​te​r ak​tyw​ne po​wie​ści, któ​r ych na​wet nie trze​ba było od​g ry​wać, ej​de​tycz​ne wspo​mnie​nia
w pierw​szej oso​bie, któ​r e in​sta​lo​wa​ł y się bez​po​śred​nio w gło​wie, je​śli się mia​ł o in​ter​fejs (Brüks nie
miał, ale ma​sce nie​wie​le bra​ko​wa​ł o) i za​pew​nia​ł y wszel​kie emo​cje, za​chwy​ty i prze​ży​cia jak​by się
do​pie​r o co gra​ł o, bez po​trze​by po​świę​ca​nia cza​su na od​g ry​wa​nie hi​sto​r ii w cza​sie rze​czy​wi​stym.
Nie​za​tar​te śla​dy wszyst​kich rze​czy, któ​r e No​o s​fe​r a uzna​ł a za war​te za​pa​mię​ta​nia.
I na​wet po czter​na​stu la​tach Te​ze​usza było w niej peł​no.
Szok, nie​do​wie​r za​nie po Świe​tli​kach. Za​miesz​ki we wszyst​kich ko​lo​r ach tę​czy - prze​r a​żo​ne hor​-
dy ucie​ka​ją​ce przed nad​cią​g a​ją​cą apo​ka​lip​są i nie​ma​ją​ce po​ję​cia, do​kąd wiać; de​mon​stra​cje prze​ciw​-
ko wpły​wo​wym lu​dziom, za​wsze wie​dzą​cym wię​cej, niż się przy​zna​ją; sza​brow​ni​cy o krót​kim okre​-
sie sku​pie​nia uwa​g i, my​ślą​cy tyl​ko o po​zo​sta​wio​nych bez opie​ki do​brach, gdy spa​ni​ko​wa​na resz​ta
lud​no​ści cho​wa się pod łóż​kiem, albo ata​ku​je mun​du​r o​wych, któ​r ych ka​r a​bi​ny, dro​ny i środ​ki
do roz​pę​dza​nia tłu​mu wresz​cie, po nie​zli​czo​nych dzie​się​cio​le​ciach non​sza​lanc​kie​g o i bru​tal​ne​g o
bra​ku od​po​wie​dzial​no​ści, nie są w sta​nie spro​stać wy​zwa​niu. Dzie​siąt​ki ty​się​cy po​wra​ca​ją​cych z Nie​-
ba, wy​stra​szo​nych no​wym za​g ro​że​niem w praw​dzi​wym świe​cie. Inne mi​lio​ny ucie​ka​ją​ce do Nie​ba,
wła​ści​wie z tego sa​me​g o po​wo​du.
I po​tem Te​ze​usz, me​g a​pro​jekt nad me​g a​pro​jek​ta​mi. Mi​sja, me​ta​fo​r a, sym​bol roz​bi​te​g o świa​ta
zjed​no​czo​ne​g o na po​wrót w ob​li​czu wspól​ne​g o za​g ro​że​nia. Dziel​ne du​sze sta​no​wią​ce jego za​ł o​g ę,
nie​licz​ny i do​bo​r o​wy od​dział sta​wia​ją​cy czo​ł o ko​smo​so​wi w imie​niu ludz​ko​ści. Aman​da Ba​tes, we​te​-
ran​ka nie​zli​czo​nych kam​pa​nii z Pół​ku​li Za​chod​niej, o umie​jęt​no​ściach tak roz​le​g łych, a zdol​no​-
ściach tak taj​nych, że póki nie tra​fi​ł a do Dru​ży​ny Ma​r zeń, nikt na​wet o niej nie sły​szał. Lisa Ta​ka​mat​-
su, lin​g wist​ka i mat​ka prze​ł o​żo​na kil​ku od​dziel​nych oso​bo​wo​ści miesz​ka​ją​cych w tej sa​mej gło​wie.
Juk​ka Sa​r a​sti, szla​chet​ny wam​pir, lew, któ​r y legł z ja​g nię​ta​mi i go​tów był od​dać za nie ży​cie. Siri Ke​-
eton, syn​te​tyk, am​ba​sa​dor am​ba​sa​do​r ów, most po​mię​dzy…
Za​r az, mo​ment… Siri?
Już gdzieś sły​szał to imię. Prze​siał za​ku​r zo​ne sta​r e wspo​mnie​nia, ze​bra​ne przed epo​ką czep​ka.
Biu​le​ty​ny i bio​g ra​fie, któ​r e przy​kry​ł y je póź​niej: Siri Ke​eton, syn​te​tyk, czo​ł o​wy przed​sta​wi​ciel dys​-
cy​pli​ny skła​da​ją​cej się wy​ł ącz​nie z czo​ł o​wych przed​sta​wi​cie​li róż​nych dys​cy​plin. Opę​ta​ny przez de​-
mo​ny w wie​ku sze​ściu lat, przez ja​kie​g oś po​wo​du​ją​ce​g o kon​wul​sje wi​r u​sa pro​sto ze śre​dnio​wie​cza,
roz​pę​tu​ją​ce​g o w mó​zgu elek​trycz​ne bu​r ze. I za​bił​by go, gdy​by ra​dy​kal​ną ope​r a​cją nie za​wró​co​no
go z sa​mej kra​wę​dzi, nie po​skła​da​no i nie po​zo​sta​wio​no, z bli​zna​mi i lę​ka​mi, na pa​stwę cał​kiem no​-
we​g o opę​ta​nia - za​pal​czy​wej, nie​pod​da​ją​cej się de​ter​mi​na​cji, by po​ko​nać ra​chu​nek praw​do​po​do​bień​-
stwa, świat, by zmu​sić wła​sny zbun​to​wa​ny mózg do po​słu​szeń​stwa i wy​ko​nać za​da​nie, mi​sję, któ​r a
po​le​g a​ł a na wy​pra​wie na skraj Ukła​du Sło​necz​ne​g o i da​lej.
(Siri też wła​ści​wie nie jest zwy​kla​kiem…).
Pra​wie nic o jego pry​wat​nym ży​ciu. Żad​nych na​g rań z domu, żad​nych wy​ciek​nię​tych te​stów psy​-
cho​lo​g icz​nych z pod​sta​wów​ki. Je​dy​nak, na oko. Mat​ka w ogó​le nie​wspo​mnia​na sło​wem, oj​ciec bez​i​-
mien​ny, ciem​na po​stać w tle, nie​chcą​ca się zo​g ni​sko​wać, poza jed​nym prze​lot​nym na​wią​za​niem
w „Ti​me​Spa​ce”:
„…swo​je ukie​r un​ko​wa​ne dą​że​nie do re​ali​za​cji wła​snych ce​lów za​wdzię​cza ty​leż sto​czo​nej
w dzie​ciń​stwie wal​ce z pa​dacz​ką, ile wy​cho​wa​niu przez ojca-żoł​nie​r za…”.Brüks ob​r a​cał te sło​wa
w gło​wie, szu​ka​jąc przy​pad​ko​wo​ści w tym zbie​g u.
-Tia Puł​kow​nik Ma​sa​kra mu​siał się za​brać za wła​sne​g o dzie​cia​ka tak że pra​wie go za​bił. Jesz​cze
przed uro​dze​niem.
Sła​be cią​że​nie nie było życz​li​we -Brüks pod​sko​czył tak wy​so​ko, że trza​snął gło​wą o su​fit.
-Je​eezu! - Ścią​g nął kap​tur z gło​wy.
Sen​g up​ta po​ja​wi​ł a się po​mię​dzy in​ter​fej​sem zni​ka​ją​cym z gło​wy i jego awa​r yj​ną ko​pią po​wsta​ją​-
cą z mar​twych na ścia​nie za jej ple​ca​mi. Mu​szę roz​pra​co​wać usta​wie​nia pry​wat​no​ści tego cze​g oś, po​-
wie​dział so​bie Brüks. Pew​nie zresz​tą i tak jej nie po​wstrzy​ma​ją, po​my​ślał, kie​dy ze​chce mi zaj​r zeć
przez ra​mię.
-A skąd ty się tu wzię​ł aś?
-Sto​ję tu od pię​ciu mi​nut co naj​mniej.
-Na​stęp​nym ra​zem coś po​wiedz. Za​anon​suj się. - Po​tarł obi​te miej​sce na gło​wie. - Co ty w ogó​le
tu ro​bisz?
Sen​g up​ta cmok​nę​ł a i zer​k​nę​ł a z uko​sa na swój na​miot.
-Po​lu​ję na nie​ży​we​g o czło​wie​ka.
Tyl​ko ja je​den na tym ca​ł ym stat​ku nie je​stem ja​kimś cho​ler​nym dra​pież​ni​kiem?
-Po​lu​jesz na kogo? Na jed​ne​g o z tych zom​bia​ków?
-Nie na po​kła​dzie ro​zu​miesz szu​kam tak jak ty. - Pstryk​nę​ł a pal​ca​mi, wska​zu​jąc ekra​ny Con​Sen​-
su​sa. - Po​lu​ję na nie​g o.
Brüks obej​r zał się na ścia​nę - ko​laż z fak​to​idów, pa​limp​stest nie​istot​nych in​for​ma​cji. Do bio​g ra​fii
da​le​ko mu było.
-Jim omal go nie za​bił?
-No mó​wi​ł am ci. - Pstryk, pstryk.
-Pi​szą tu​taj, że miał ja​kąś wi​r u​so​wą pa​dacz​kę.
Sen​g up​ta prych​nę​ł a.
-Tak ja​sne wy​cię​li mu pół mó​zgu przez wi​r u​so​wą pa​dacz​kę. Od kie​dy ktoś kto za​r a​bia tyle
co Ma​sa​kra musi się za​do​wa​lać opium i pi​jaw​ka​mi jak ba​chor mu za​cho​r u​je.
-No to co to było?
-Wi​r u​so​we coś - skrzek​nę​ł a Sen​g up​ta. - Wi​r u​so​wy zom​bizm.
Od​g ło​sy wen​ty​la​to​r ów wy​peł​ni​ł y na​g łą ci​szę.
-Bzdu​r a - po​wie​dział ła​g od​nie Brüks.
-No nie spe​cjal​nie tego nie zro​bił lar​wa była stra​tą ubocz​ną. Ja​kiś zły czło​wiek upich​cił w piw​ni​-
cy za​r az​ka ale źle go do​stro​ił. A wi​r us woli móż​dżek em​brio​na od do​r o​słe​g o nie? Me​ta​bo​lizm wzro​-
sto​wy i przy​ci​na​nie sy​naps wszyst​ko się szyb​ciej dzie​je więc dają coś ma​mu​si ona daje ta​tu​sio​wi ale
na​praw​dę wszyst​ko star​tu​je jak w trze​cim try​me​strze prze​le​zie przez tak zwa​ne ło​ży​sko. Mózg ma​ł e​-
go za​ł a​twia szyb​ciej niż mar​twi​cze za​pa​le​nie. Wsta​jesz rano i gów​niarz już w ma​ci​cy ma atak a dla
nich to do​brze to ich wcze​sne ostrze​g a​nie lecą na po​g o​to​wie i walą w żyłę an​ty​zom​bia​ki w samą
porę. Ale dla ma​ł e​g o Si​r ie​g o to już za póź​no. Przy​cho​dzi na świat już roz​pier​dzie​lo​ny oni ro​bią
co mogą naj​lep​sze leki naj​lep​sze siat​ki kry​sta​licz​ne ale już jest tyl​ko z góry za parę lat za​czy​na się
pa​dacz​ka i to ko​niec hi​sto​r ii le​wej pół​ku​li Si​r ie​g o Ke​eto​na ro​zu​miesz? Trze​ba ją było wy​skro​bać jak
ze​psu​te​g o ko​ko​sa.
-Jezu - szep​nął Brüks i mi​mo​wol​nie się ro​zej​r zał.
-Oj tam nim się nie mu​sisz przej​mo​wać sie​dzi po uszy w swo​ich uko​cha​nych sy​g na​ł ach z Te​ze​-
usza. - Dzi​wacz​nie wzru​szy​ł a jed​nym ra​mie​niem. - W każ​dym ra​zie wy​szło na do​bre le​piej niż my​-
ślisz. Sztur​mow​cy mają na​praw​dę do​bre pa​kie​ty me​dycz​ne. Za​stęp​cza pół​ku​la dzia​ł a​ł a owie​le le​piej.
To dzię​ki niej był naj​lep​szym kan​dy​da​tem do tej mi​sji.
-Jak moż​na zro​bić coś ta​kie​g o wła​sne​mu dziec​ku?
-Jak nie umiesz ho​do​wać kodu nie pod​chodź do in​ku​ba​to​r a. Fa​cet sam so​bie pew​nie to apli​ko​wał
nie wia​do​mo ile razy te typy tak mają.
Brüks wi​dział oczy​wi​ście na​g ra​nia - hor​dy cy​wi​lów zre​du​ko​wa​nych do cho​dzą​cych pni mó​zgu
przez parę ki​lo​baj​tów kodu za​adap​to​wa​ne​g o na broń, na​pro​wa​dza​ją​ce​g o się na cha​r ak​te​r y​stycz​ną
bio​che​mię świa​do​mej my​śli. To nie była pre​cy​zyj​na chi​r ur​g icz​na ope​r a​cja, usu​wa​ją​ca nie​działa​ją​ce
czę​ści apa​r a​tu do my​śle​nia, ani od​wra​cal​ni su​per​żoł​nie​r ze, ja​kich ma woj​sko, ani pro​g ra​mo​wal​ni
ochro​nia​r ze Va​le​r ie. To było po pro​stu wy​żar​cie świa​do​mo​ści i umy​słu od kory po pod​wzgó​r ze.
A tak​że nie​zwy​kle sku​tecz​na stra​te​g ia dla ko​g oś o ską​pym bu​dże​cie - ta​nia, za​r aź​li​wa, prze​r a​ża​ją​-
co wy​daj​na. Je​śli uwięź​niesz w spa​ni​ko​wa​nym tłu​mie, ni​g ​dy nie wiesz, czy ten czło​wiek, któ​r y
na cie​bie od tyłu na​pie​r a, chce cię zgwał​cić, roz​wa​lić ci łeb, czy po pro​stu spier​da​lać ze stre​fy. A je​-
śli je​steś po​nad tłu​mem, cała two​ja naj​no​wo​cze​śniej​sza te​le​me​tria nie jest w sta​nie od​r óż​nić nie​umar​-
łych od po pro​stu prze​r a​żo​nych; na​wet tech​ni​ka Trans​ó w nie po​tra​fi​ł a od​r óż​nić chłod​niej​sze​g o
o uła​mek stop​nia mó​zgu zom​bia​ka, nie z ze​wnątrz czasz​ki i nie z od​le​g ło​ści, nie przez ścia​nę czy
dach i nie po​środ​ku za​mie​szek. Moż​na było tyl​ko od​g ro​dzić ob​szar kor​do​nem i sta​r ać się nie dać za​-
dep​tać, póki nie przy​ja​dą mio​ta​cze ognia.
W In​diach mie​li do tego spe​cjal​ne od​dzia​ł y, sły​szał Brüks. Lu​dzie z wy​ł ącz​ni​ka​mi w gło​wach,
wal​czą​cy ogniem z ogniem. I byli w tym na​praw​dę do​brzy.
-Jak dla mnie to mu się na​le​ża​ł o - za​sy​cza​ł a Sen​g up​ta.
-Jezu, Rak​shi. -Brüks po​krę​cił gło​wą. - Co ty do nie​g o masz?
-Tyle samo co do każ​de​g o tre​pa któ​r y roz​pier​da​la lu​dzi a po​tem się oka​zu​je że tyl​ko wy​ko​ny​wał
roz​ka​zy. - Dźgnę​ł a pal​cem coś nie​wi​dzial​ne​g o, uwie​r a​ją​ce​g o ją w czu​bek sto​py - Słu​chaj ja wiem że
wy śpi​cie ze sobą czy coś tam nie? Mnie to nie prze​szka​dza mów mu co so​bie chcesz tyl​ko się nie
zdziw jak cię wy​dy​ma. Wrzu​ci cię do ma​szyn​ki w se​kun​dę niech tyl​ko po​my​śli że to dla do​bra ludz​-
ko​ści czy coś.
Żad​ne nie od​zy​wa​ł o się przez ja​kiś czas.
-Cze​mu ty mi to mó​wisz? - za​py​tał w koń​cu Brüks.
-A cze​mu nie?
-Nie bo​isz się, że roz​g a​dam?
-Ja​sne roz​g a​dasz - wark​nę​ł a Sen​g up​ta. - Zresz​tą to nie moja wina że on zo​sta​wia śla​dy brud​nych
bu​cio​r ów po ca​ł ej ba​zie. Na​wet ty byś mógł je zo​ba​czyć.
Cze​mu ja to zno​szę? - za​sta​na​wiał się po raz dzie​sią​ty Brüks. A po​tem, po raz pierw​szy: A cze​mu
ona zno​si mnie?
Po​my​ślał jed​nak, że już zna od​po​wiedź. Po​dej​r ze​wał to od chwi​li, gdy ulo​ko​wa​ł a się obok nie​g o:
Sen​g up​ta go lubi, na swój po​krę​co​ny spo​sób. Nie ero​tycz​nie. Nie jako współ​pra​cow​ni​ka, czy ko​g oś
rów​ne​g o so​bie, nie ko​le​g ę. Sen​g up​ta go lubi, bo ła​two mu za​im​po​no​wać. W ogó​le nie uwa​ża go za
oso​bę, ra​czej za ta​kie zwie​r ząt​ko.
Ze​r o​we umie​jęt​no​ści in​ter​per​so​nal​ne. Rak​shi Sen​g up​ta zbyt po​g ar​dza​ł a kul​tu​r ą, żeby się tym
prze​jąć. Ale fakt, że nie emi​to​wa​ł a sy​g na​ł ów spo​ł ecz​nych, nie ozna​czał, że nie umie ich od​czy​tać.
Jego od​czy​ta​ł a w każ​dym ra​zie do​brze - nie było mowy, żeby po​wie​dział Ji​mo​wi Mo​o re’owi otym,
cze​g o się do​wie​dzia​ł a o jego synu. Nie Dan Brüks.
Dan Brüks jest grzecz​ny.
***
Na​stęp​nym ra​zem, gdy zo​ba​czył się z Lian​ną, wca​le jej nie zo​ba​czył.
Usły​szał jej głos:
-Ej, uwa​żaj na… - Na uła​mek se​kun​dy przed tym, jak ha​bi​tat wa​r iac​ko się prze​krzy​wił i po​czuł
ból pro​mie​niu​ją​cy z… z…
Wła​ści​wie to nie wie​dział, skąd się bie​r ze ten ból. Bo​la​ł o i tyle.
-Mat​ko bo​ska, Dan, nie wi​dzia​ł eś tego? - Lian​na ma​g icz​nie po​ja​wi​ł a się w świe​cie za​r az obok
sto​li​ka do kawy, gdy mru​g ał rap​tow​nie, le​żąc na po​kła​dzie.
Stolik, uświa​do​mił so​bie. Wpa​dłem na sto​lik.
Po​trzą​snął gło​wą. Lian​na znów znik​nę​ł a…
-Ej…
…i po​ja​wi​ł a się z po​wro​tem.
Brüks pod​niósł się na nogi i ścią​g nął ma​skę z twa​r zy, pod​czas gdy ból sa​do​wił się w le​wej łyd​ce.
-Coś z tym jest nie tak. Wzrok mi się pier​dzie​li.
Wy​cią​g nę​ł a rękę i wzię​ł a ma​skę od nie​g o.
-Wy​g lą​da w po​r ząd​ku. A co ro​bi​ł eś?
-Nic ta​kie​g o, grze​ba​ł em w cache’u. Wy​da​wa​ł o mi się, że za​zna​czy​ł em so​bie ar​ty​kuł, ale nie
mogę go za cho​le​r ę zna​leźć.
-A szy​fro​wa​ł eś wy​szu​ki​wa​nie?
Brüks po​krę​cił gło​wą. Lian​na wpa​trzy​ł a się w Con​Sen​su​so​wą dal.
-Szpin​del et al? Pro​to​ka​dhe​r y​na gam​ma a rola or​to​lo​g u PCDH11Y?
-Otóż to.
-Masz go przed no​sem. - Zmarsz​czy​ł a brwi, wrę​czy​ł a mu ma​skę z po​wro​tem. - Spró​buj te​r az.
Na​cią​g nął ją z po​wro​tem na gło​wę. Wy​ni​ki wy​szu​ki​wa​nia po​ja​wi​ł y się przed nim w po​wie​trzu,
ale Szpin​dla wśród nich nie było.
-Da​lej nic.
-Hmm - po​wie​dzia​ł a Lian​na i znik​nę​ł a.
-Gdzie ty je​steś? Znik…
Wy​chy​li​ł a się zni​kąd w jego pole wi​dze​nia.
-…nę​ł aś.
- A, wi​dzisz. O to cho​dzi - po​wie​dzia​ł a i ścią​g nę​ł a mu ma​skę z czasz​ki. - In​du​ko​wa​ny ze​spół nie​-
uwa​g i stron​nej. Pew​nie ze​psu​ty nad​prze​wod​nik.
-Nie​uwa​g i? Stron​nej?
- Widzisz, cze​mu się po​wi​nie​neś za​im​plan​to​wać? Ścią​g nął​byś so​bie przy​pis, od razu byś wie​-
dział, o czym mó​wię.
-Wi​dzisz, cze​mu nie? -Brüks wy​cza​r o​wał de​fi​ni​cję na in​te​li​g ent​nej far​bie. - Nikt mi nie musi
grze​bać w środ​ku gło​wy, żeby wy​mie​nić ze​psu​ty nad​prze​wod​nik.
Ze​psu​te mó​zgi, któ​r e dzie​lą cia​ł o na pół, po​środ​ku, i po​ł o​wę wy​r zu​ca​ją: nie​zdol​ność do po​strze​-
ga​nia cze​g o​kol​wiek na lewo od osi sy​me​trii cia​ł a, czy w ogó​le po​my​śle​nia, że coś tam jest. Lu​dzie,
któ​r zy cze​szą wło​sy tyl​ko po pra​wej stro​nie gło​wy, tyl​ko pra​wą ręką, albo wi​dzą je​dze​nie tyl​ko
po pra​wej stro​nie ta​le​r za. Lu​dzie, któ​r zy po pro​stu za​po​mi​na​ją o po​ł o​wie wszech​świa​ta.
-Po​je​ba​ne - po​wie​dział, pe​ł en na​boż​ne​g o zdu​mie​nia.
Lian​na wzru​szy​ł a ra​mio​na​mi.
- Tak jak mó​wi​ł am: ze​psu​ty nad​prze​wod​nik. Mamy za​pa​so​we, to szyb​sze niż wy​fa​bry​ko​wa​nie
od zera.
Po​szy​bo​wał za nią przez su​fit.
-Ni​g ​dy mi nie mó​wi​ł eś, cze​mu je​steś aż tak sta​r o​świec​ki.
-Boję się wi​wi​sek​cji. Je​śli nad​prze​wod​nik się po​psu​je. Już to prze​r a​bia​li​śmy.
-Te rze​czy się psu​ją, bo to gów​nia​na, sta​r a tech​no​lo​g ia. We​wnętrz​ne wsz​czep​ki są bar​dziej nie​za​-
wod​ne niż twój wła​sny mózg.
-I będą pra​co​wać bez za​r zu​tu, kie​dy ja​kiś spa​mer​ski au​to​mat się wła​mie i wklei mi nie​o d​par​tą
chęć ku​pie​nia rocz​ne​g o za​pa​su pły​nu do ką​pie​li dla ko​tów?
-Wiesz co, wsz​czep​ki przy​naj​mniej mają fi​r e​wal​la. O wie​le ła​twiej się wła​mać do go​ł e​g o mó​zgu,
je​śli już o to się bo​isz. Zresz​tą - do​da​ł a - pew​nie wca​le nie ła​twiej.
Wes​tchnął.
-Mnie też się zda​je, że nie.
-Czy​li jak?
Wy​szli do po​ł u​dnio​wej pół​ku​li. Po lu​strza​nej sfe​r ze su​nę​ł y ra​zem z nimi ich od​bi​cia, cien​kie jak
wę​g o​r ze.
-Wiesz co to pa​jąk lej​ko​wiec? - ode​zwał się w koń​cu Brüks.
Po mi​ni​mal​nym za​wa​ha​niu:
-Już wiem. - I chwi​lę póź​niej. - Aaa. Neu​r o​tok​sy​ny.
-Nie ta​kie pierw​sze z brze​g u neu​r o​tok​sy​ny. Okaz był szcze​g ól​ny. Uciekł z la​bo​r a​to​r ium, albo
od ja​kie​g oś hob​by​sty od open so​urce’a. Może w pew​nych oko​licz​no​ściach był​by przy​dat​ny, bo ja
wiem? Su​kin​syn uciekł. A ja po​czu​ł em ukłu​cie, mniej wię​cej tu​taj - roz​po​starł pal​ce dło​ni, po​ka​zał
skó​r ę po​mię​dzy kciu​kiem i pal​cem wska​zu​ją​cym - i dzie​sięć mi​nut póź​niej już le​ża​ł em na ple​cach. -
Prych​nął ci​cho. - Na​uczy​ł o mnie to, żeby nie po​bie​r ać pró​bek bez rę​ka​wi​czek.
Prze​szli przez rów​nik, gę​sie​g o. W pół​noc​nej pół​ku​li nie było ni​ko​g o.
-Do​brze, że nie za​bi​ł o - za​uwa​ży​ł a spryt​nie Lian​na.
-No nie. Ale od​tąd mam ta​aką re​ak​cję na na​no​po​r o​we an​ty​g e​ny przeciw​g le​jo​we. Każ​dy bez​po​-
śred​ni in​ter​fejs neu​r o​no​wy do​koń​czy, co za​czął ten mały wred​ny.
-Da​ł o​by się to na​pra​wić, wiesz? - Lian​na od​bi​ł a się od po​kła​du i po​szy​bo​wa​ł a ku dzio​bo​wej dra​-
bi​nie. Brüks gra​mo​lił się za nią.
-Pew​nie, że by się dało. Mógł​bym do koń​ca ży​cia brać ja​kiś skro​jo​ny na mia​r ę lek i po​zwo​lić się
dy​mać Fi​zer​Phar​mo​wi za każ​dym ra​zem, gdy zmie​nia​ją wa​r un​ki li​cen​cji. Albo dać so​bie wy​pruć
cały sys​tem od​por​no​ścio​wy i wy​mie​nić na nowy. Albo mogę brać co​dzien​nie parę pi​g uł.
Strych.
Plą​ta​ni​na rur i ka​bli, tech​nicz​na kon​dy​g na​cja na sa​mym szczy​cie stat​ku. Ru​r o​cią​g i, złą​cza do do​-
ko​wa​nia, całe pa​sma pó​ł ek peł​nych na​r zę​dzi, ska​fan​drów ko​smicz​nych i ak​ce​so​r iów do pra​cy na ze​-
wnątrz. Pul​pi​ty ste​r ow​ni​cze z epo​ki ka​mie​nia łu​pa​ne​g o, na ka​ta​stro​fal​ny wy​pa​dek, gdy​by ktoś chciał
prze​jąć ręcz​ne ste​r o​wa​nie. Twarz Brüksa mu​snął stę​chły po​wiew z ja​kie​g oś wen​ty​la​to​r a u góry; po​-
czuł za​pach ole​ju i prą​du. Przed nim, na pra​wej bur​cie wy​dy​ma​ł a się ślu​za do​ku​ją​ca, jak trzy​me​tro​wy
koł​pak z fo​lii alu​mi​nio​wej, a mniej​sza, le​d​wo na czło​wie​ka, do​trzy​my​wa​ł a jej to​wa​r zy​stwa na​prze​-
ciw​ko. Ska​fan​dry próż​nio​we pły​wa​ł y w swo​ich wnę​kach jak uśpio​ne srebr​ne lar​wy. Po​mię​dzy
rozpórka​mi, zbior​ni​ka​mi z płyn​nym tle​nem, płucz​ka​mi do CO, było peł​no po​kryw, pul​pi​tów i kon​-
tro​lek. Oraz szaf​ki, mo​du​ł y elek​tro​nicz​ne, to​a​le​ta przy​sto​so​wa​na do zmien​ne​g o cią​że​nia.
Lian​na otwo​r zy​ł a jed​ną z sza​fek i za​czę​ł a ją plą​dro​wać.
W stro​nę dzio​bu pię​ł a się ko​lej​na dra​bi​na. We​dług mapy, znaj​do​wał się tam ze​spół dzio​bo​wych
czuj​ni​ków. Sil​ni​ki ma​new​r o​we. No i pa​r a​sol - wiel​ka po​ł ać pro​g ra​mo​wal​ne​g o me​ta​ma​te​r ia​ł u
w kształ​cie krzy​wej stoż​ko​wej, za któ​r ą Ko​ro​na mo​g ła się cho​wać, gdy Słoń​ce znaj​dzie się zbyt bli​-
sko. Je​śli wie​r zyć spe​cy​fi​ka​cji, na do​kład​kę jesz​cze fo​to​syn​te​tyzowała. Brüks nie miał po​ję​cia, czy
jest w sta​nie do​wieźć aż tyle elek​tro​nów, by za​si​lić ów za​pa​so​wy na​pęd, nad któ​r ym pra​co​wa​li Dwu​-
izbow​cy, ale przy​naj​mniej na cie​pły prysz​nic na pew​no wy​star​czy.
-Mam. - Lian​na z uśmie​chem unio​sła coś przy​po​mi​na​ją​ce​g o za​tłuszczo​ną pod​kład​kę.
Uśmie​cha​ł a się tyl​ko przez chwi​lę. Trium​fal​na mina spły​nę​ł a z twa​r zy w se​kun​dę; zo​sta​ł a bez​kr​-
wi​sta, prze​r a​żo​na twarz.
-I…?
Na​bra​ł a po​wie​trza i nie wy​pu​ści​ł a go. Ga​pi​ł a się przez jego pra​we ra​mię, jak​by był nie​wi​dzial​ny.
Okrę​cił się gwał​tow​nie, spo​dzie​wa​jąc się po​two​r ów. Nie wi​dział nic poza ślu​zą. Nie sły​szał nic
poza po​stu​ki​wa​nia​mi i sap​nię​cia​mi ga​da​ją​cej do sie​bie Ko​ro​ny cier​nio​wej.
-Ty to sły​szysz? - szep​nę​ł a. Jej oczy po​r u​sza​ł y się drob​ny​mi, ner​wo​wy​mi sa​ka​da​mi. - To… cy​ka​-
nie…
Sły​szał wes​tchnie​nia re​cy​klo​wa​ne​g o po​wie​trza wpusz​cza​ne​g o do cia​snych po​miesz​czeń, ci​che
sze​le​sty po​r u​sza​ją​cych się w po​wie​wie pu​stych ska​fan​drów. Sły​szał sła​be, stłu​mio​ne od​g ło​sy po​r u​-
szeń z dołu - skrob​nię​cie, stuk​nię​cie buta. Ro​zej​r zał się po po​miesz​cze​niu, omiótł wzro​kiem wnę​ki
i ślu​zy…
Wresz​cie usły​szał coś jesz​cze: ostry, ci​chy, aryt​micz​ny dźwięk. Nie tyle cy​ka​nie, ile mla​ska​nie,
od​g łos wy​da​wa​ny jak​by ję​zy​kiem. Głod​ny od​g łos. Z góry.
Żo​ł ą​dek mu się skur​czył. Nie mu​siał pa​trzeć. I bał się pa​trzeć. Ja​kimś spo​so​bem czuł, że ona tam
jest - ciem​ny cień dra​pież​ni​ka, ob​ser​wu​ją​cy z miej​sca, gdzie nie do koń​ca do​cie​r a świa​tło.
Od​g łos szczę​ka​ją​cych zę​bów.
-Cho​le​r a - szep​nę​ł a Lian​na.
Ona nie może tam być, po​my​ślał Brüks. Spraw​dził na pla​nie, za​nim wy​szedł z Mesy. Za​wsze
spraw​dzał. Pik​to​g ram Va​le​r ie był w jej ha​bi​ta​cie, tam gdzie za​wsze, zie​lo​na krop​ka wśród sza​r ych.
Mu​sia​ł a na​praw​dę szyb​ko się ru​szyć.
Oczy​wi​ście dla niej to nie był ża​den pro​blem.
Te​r az te szczę​ka​ją​ce zęby brzmia​ł y tak gło​śno, że nie ro​zu​miał, jak mógł tego nie usły​szeć. Nie
było w tym żad​nej pra​wi​dło​wo​ści, żad​ne​g o po​wta​r za​ją​ce​g o się, prze​wi​dy​wal​ne​g o ryt​mu. Pau​zy mię​-
dzy stuk​nię​cia​mi cią​g nę​ł y się w nie​skoń​czo​ność, do​pro​wa​dza​jąc do sza​ł u ba​nal​nym su​spen​sem -
albo prze​ciw​nie, trwa​ł y uła​mek se​kun​dy.
-Może… -Brüks prze​ł knął śli​nę. - Może by​śmy…
Lian​na już pły​nę​ł a w stro​nę rufy.
Pia​sta była peł​na ja​skra​we​g o świa​tła i ste​r yl​nych od​bić: ła​g od​ny blask ścian ze​pchnął lęki Brüksa
z po​wro​tem na dół, gdzie ich miej​sce. Gdy ob​cho​dzi​li lu​strza​ną kulę, spoj​r zał na Lian​nę tro​chę za​że​-
no​wa​ny
Lian​na w ogó​le nie była zmie​sza​na. Je​śli już, to bar​dziej za​nie​po​ko​jo​na niż na Stry​chu.
-Na pew​no zhac​ko​wa​ł a czuj​ni​ki.
-Jak to?
Za​ma​cha​ł a pal​ca​mi w po​wie​trzu, na ścia​nie po​ja​wił się IN​T ER​KOM. Sen​g up​ta była na ru​fie koło
Ła​dow​ni; Mo​o re w Sy​pial​ni.
Ikon​ka Va​le​r ie pa​li​ł a się przy​jem​ną zie​le​nią w jej ha​bi​ta​cie, mię​dzy sza​r a​ka​mi.
-Sta​tek już się nie orien​tu​je, gdzie ona jest. Może być gdzie​kol​wiek. Za każ​dy​mi drzwia​mi, któ​r e
otwie​r asz.
-A po co by jej to było? -Brüks zer​k​nął w otwór w su​fi​cie, gdy Lian​na ła​pa​ł a się dra​bi​ny. -
Co ona tam w ogó​le ro​bi​ł a?
-A wi​dzia​ł eś ją?
Po​krę​cił gło​wą.
-Nie by​ł em w sta​nie spoj​r zeć.
-Ja tak samo.
-Czy​li rów​nie do​brze mo​g ło jej tam nie być.
Zmu​si​ł a się do ner​wo​we​g o śmiesz​ku.
-Może wró​cisz i spraw​dzisz?
Tu​taj, wśród ja​snych świa​teł i lśnią​cych urzą​dzeń, trud​no było nie po​czuć się głu​pio w tej sy​tu​-
acji. Brüks po​krę​cił gło​wą.
-A na​wet je​śli, to co? Prze​cież nie ma za​ka​zu opusz​cza​nia ka​bi​ny. Nic złe​g o nie ro​bi​ł a, tyl​ko…
zgrzy​ta​ł a zę​ba​mi.
-Jest dra​pież​ni​kiem - za​uwa​ży​ł a Lian​na.
-Jest sa​dyst​ką. Już pierw​sze​g o dnia chcia​ł a mną ma​ni​pu​lo​wać, chy​ba ją to po pro​stu krę​ci. Jim
ma ra​cję, jak​by chcia​ł a nas za​bić, to już by​śmy nie żyli.
-Może ona tak wła​śnie nas za​bi​ja - stwier​dzi​ł a Lian​na. - Może od​pra​wia mam​bo.
-Mam​bo?
-Vo​o doo dzia​ł a, Za​byt​ku. Strach za​bu​r za rytm ser​ca, ad​r e​na​li​na uszka​dza jego ko​mór​ki. Na​praw​-
dę moż​na wy​stra​szyć ko​g oś na śmierć, je​śli od​po​wied​nio mu się zma​ni​pu​lu​je układ współ​czul​ny.
Czy​li vo​o doo dzia​ł a, po​my​ślał Brüks.
Punkt dla in​sty​tu​cjo​nal​nej re​li​g ii.
***
Mo​o re scho​dził na dół, gdy Brüks wy​cho​dził.
-Cześć, Jim.
-Da​niel.
To się te​r az za czę​sto nie zda​r za​ł o. Przy po​sił​kach, czy poza nimi, w ja​sno​nie​bie​ski dzień Ko​ro​ny,
czy w cie​płych pół​cie​niach noc​nej czę​ści cy​klu, puł​kow​nik wy​g lą​dał na za​to​pio​ne​g o w Con​Sen​su​sie.
Ni​g ​dy nie mó​wił, co tam robi. Za​ku​wał przed Ika​rem, oczy​wi​ście. Prze​g lą​dał dane prze​sła​ne przez
Te​ze​usza, za​nim ów roz​pły​nął się we mgle. Ale szcze​g ó​ł y za​cho​wy​wał dla sie​bie, na​wet gdy wy​cho​-
dził się przejść.
Brüks za​trzy​mał się u pod​sta​wy dra​bi​ny w Me​sie.
-Słu​chaj, a chcesz zo​ba​czyć film?
-Co ta​kie​g o?
-Mil​cze​nie ku​cy​ków. Jak taka gra, gdzie moż​na tyl​ko pa​trzeć. Li mówi, że to je​den z tych…
no wiesz, daw​no temu, kie​dy nie moż​na było po pro​stu do​wol​nie wy​wo​ł y​wać sta​nów emo​cjo​nal​nych,
trze​ba było zma​ni​pu​lo​wać czło​wie​ka, żeby po​czuł róż​ne rze​czy. Przez fa​bu​ł ę, bo​ha​te​r ów i tak da​lej.
-A. Sztu​ka - od​parł Mo​o re. - Pa​mię​tam.
-Na dzi​siej​sze cza​sy pry​mi​tyw​ne to, ale wte​dy po​dob​no wy​g ra​ł o całą furę na​g ród za neu​r o​in​duk​-
cję. Li zna​la​zła w cache’u, usta​wi​ł a stru​mień. Mówi, że war​to obej​r zeć.
-Dzia​ł a na cie​bie ta ko​bie​ta - rzu​cił Puł​kow​nik.
-Cała ta pie​przo​na wy​ciecz​ka na mnie dzia​ł a. Na ner​wy. Za​in​te​r e​so​wa​ny?
Po​krę​cił gło​wą.
-Da​lej ana​li​zu​ję tę te​le​me​trię.
-Od ty​g o​dnia w tym sie​dzisz. Pra​wie nie wy​pły​wasz na​brać po​wie​trza.
-Bo masa jest tej te​le​me​trii.
-My​śla​ł em, że po pro​stu zmie​ni​li kurs i za​mil​kli.
-Tak było.
-Pra​wie od razu, mó​wi​ł eś.
-„Pra​wie” to względ​ny ter​min. Te​ze​usz miał wię​cej oczu niż mała kor​po​r a​cja. Przej​r ze​nie choć​by
paru mi​nut ta​kie​g o stru​mie​nia to ro​bo​ta na całe ży​cie.
-Może dla zwy​kla​ka. Dwu​izbow​cy na pew​no mogą to zro​bić lewą nogą.
Mo​o re łyp​nął na nie​g o.
-Wy​da​wa​ł o mi się, że nie po​chwa​lasz śle​pej wia​r y w siły wyż​sze.
-Nie po​chwa​lam roz​wa​la​nia so​bie krę​g o​słu​pa przy tasz​cze​niu gła​zów na górę, je​śli two​je oko pa​-
su​je do sta​cyj​ki bul​do​że​r a, któ​r y masz pod ręką. Są sto kro​ków przed nami. My za​bra​li​śmy się tyl​ko
na wy​ciecz​kę.
-Nie​ko​niecz​nie.
- Bo?
-My je​ste​śmy tu​taj. Oni jesz​cze sześć dni sie​dzą pod de​kom​pre​sją.
-No tak - przy​po​mniał so​bie Brüks. - „Spraw​dze​ni w prak​ty​ce”.
-Po to nas wzię​li.
Brüks się skrzy​wił.
-Mnie wzię​li, bo przy​pad​kiem wy​la​złem na śro​dek dro​g i i nie mie​li ser​ca, żeby dać mnie prze​je​-
chać.
Puł​kow​nik wzru​szył ra​mio​na​mi.
-Nie zna​czy, że nie wy​ko​r zy​sta​ją moż​li​wo​ści, je​śli aku​r at się nada​r zy.
Pal​ce Brüksa za​mro​wi​ł y na przy​po​mnie​nie. Wy​ko​r zy​stać moż​li​wość, dotar​ł o do nie​g o z na​g łym,
nie​przy​jem​nym za​sko​cze​niem.
A ja ją prze​g a​piam.
***
A moż​li​wość otwie​r a​ł a się jak okno, w naj​ba​nal​niej​szym moż​li​wym sen​sie - gru​ba pły​ta prze​zro​-
czy​ste​g o sto​pu, osa​dzo​na w ru​fo​wej ścia​nie. Nie moż​na go było zoo​mo​wać, zmniej​szać ani po​więk​-
szać, ani na​ł o​żyć pseu​do​ko​lo​r o​wej war​stwy tak​tycz​nej. Nie dało go się na​wet za​mknąć, chy​ba żeby
ktoś po dru​g iej stro​nie opu​ścił gródź bez​pie​czeń​stwa. Przej​r zy​sta i nie​prze​ni​kal​na dziu​r a w stat​ku -
okrą​g ły wzier​nik do ter​r a​r ium z ob​cy​mi, gdzie pod wid​mo​wym od​bi​ciem jego wła​snej twa​r zy dziw​-
ne wy​so​ko​ci​śnie​nio​we or​g a​ni​zmy bu​du​ją po​twor​ne ar​te​fak​ty z pia​sku i ko​r a​lu. A ich oczy lśnią
w pół​mro​ku ni​czym zie​lo​ne gwiaz​dy.
Sze​ściu mni​chów od​po​czy​wa​ł o, za​wie​szo​nych w me​dycz​nych ko​ko​nach, jak prze​cze​ku​ją​ce zimę
uśpio​ne pę​dra​ki. Po​zo​sta​li uwi​ja​li się zde​cy​do​wa​nie, jak mrów​ki, na tle cie​ni i nie​do​koń​czo​nej ma​-
szy​ne​r ii - przy​po​mi​na​ją​cej ma​kie​tę mia​sta plą​ta​ni​ny zbior​ni​ków, spię​trzo​nych ce​r a​micz​nych nad​-
prze​wod​ni​ków i seg​men​tów rur tak gru​bych, że da​ł o​by się środ​kiem przejść wy​pro​sto​wa​nym.
Brüksbył pra​wie pe​wien, że roz​ka​wał​ko​wa​na kula po​wsta​ją​ca po​środ​ku ła​dow​ni bę​dzie ko​mo​r ą re​-
ak​to​r a ter​mo​ją​dro​we​g o.
Dwój​ka Dwu​izbow​ców tu​li​ł a się po jed​nej stro​nie w ja​kiejś złą​czo​nej ple​ca​mi wspól​no​cie bez
słów. Obok nich po​la​ty​wa​ł a lśnią​ca ga​la​r e​to​wa​ta kula. Ktoś inny (a kon​kret​nie Evans) wziął pierw​sze
z brze​g u na​r zę​dzie i od​bił ją lo​bem ku ster​bur​cie. Wi​r o​wa​ł a le​ni​wie, aż Cho​do​r ow​ska wy​cią​g nę​ł a
rękę i zgar​nę​ł a ją z po​wie​trza, nie ode​r waw​szy na​wet wzro​ku od czę​ści, któ​r ą mia​ł a w dru​g iej dło​ni.
Na​wet nie spoj​r za​ł a. To nie zna​czy, że nie wi​dzia​ł a.
I oczy​wi​ście w ogó​le nie było cze​g oś ta​kie​g o jak „ona”. Przy​naj​mniej nie w tej chwi​li. Nie było
ani Evan​sa, ani Ofo​eg​bu.
Był tyl​ko ul.
Jak to ujął Mo​o re? „Od​r ęb​ny pod​g a​tu​nek”. Puł​kow​nik nie ro​zu​miał wszyst​kie​g o. Ani Lian​na,
któ​r a tego sa​me​g o dnia przy śnia​da​niu dzie​li​ł a się z Brüksem swo​ją en​tu​zja​stycz​ną śle​po​tą, wy​li​cza​-
jąc ści​szo​nym, i na​boż​nym to​nem cię​cia i spli​cey, któ​r y​mi jej pań​stwo się ulep​szy​li: Brak za​ha​mo​wań
4
ape​ty​tu przy ży​wie​niu po​za​je​li​to​wym, brak od​r u​chu Sem​mel​we​isa . Od​por​ni na śle​po​tę z nie​uwa​g i
5
i hi​per​bo​licz​ne ob​ni​że​nie war​to​ści , a i jesz​cze, Za​byt​ku, ta ich sy​ne​ste​zja - jed​ną sztucz​ką po​zby​li się
mi​lio​nów lat na​wy​ków sen​so​r ycz​nych. Pstryk, i wszyst​kie błę​dy z po​wro​tem są lo​so​we. I to nie są tyl​-
ko te ba​na​ł y, czu​cie ko​lo​r ów i sma​ko​wa​nie dźwię​ków. Oni do​słow​nie wi​dzą czas.
Jak​by to były za​le​ty.
W pew​nym sen​sie oczy​wi​ście tak, były. Wszyst​kie te prze​czu​cia, myl​ne czy nie, któ​r e utrzy​ma​ł y
ga​tu​nek przy ży​ciu na plej​sto​ceń​skiej sa​wan​nie - a na ogół fak​tycz​nie były myl​ne. Błę​dy pierw​sze​g o
6
ro​dza​ju, dru​g ie​g o ro​dza​ju, al​g e​bra mo​r al​na gru​ba​sów na kład​ce . Nie​zno​śne prze​ko​na​nie, że dzie​ci
cię uszczę​śli​wia​ją, choć wszyst​kie dane su​g e​r u​ją ra​czej mękę. Sil​ny lęk przed re​ki​na​mi i śnia​dy​mi
snaj​pe​r a​mi, któ​r zy cię pra​wie na pew​no nie za​bi​ją, obo​jęt​ność wo​bec tru​cizn i pe​sty​cy​dów, któ​r e
mogą. Mózg był tak prze​żar​ty błęd​ny​mi in​ter​pre​ta​cja​mi, że w nie​któ​r ych przy​pad​kach trze​ba go było
do​słow​nie uszko​dzić, żeby mógł pod​jąć na​praw​dę ra​cjo​nal​ną de​cy​zję - i gdy​by ja​kaś mat​ka ze zmia​-
na​mi cho​r o​bo​wy​mi w mó​zgu fak​tycz​nie zo​sta​wi​ł a dziec​ko w pło​ną​cym domu, żeby ura​to​wać z nie​g o
dwój​kę ob​cych lu​dzi, świat szyb​ciej na​zwał​by ją po​two​r em niż wy​chwa​lał ra​cjo​nal​ność jej ety​ki.
Cho​le​r a, sama ra​cjo​nal​ność - wspa​nia​ł a ludz​ka zdol​ność do ro​zu​mo​wa​nia - nie wy​ewo​lu​o wa​ł a w dą​-
że​niu do praw​dy, ale do wy​g ry​wa​nia spo​r ów, zy​ski​wa​nia kon​tro​li. In​ny​mi sło​wy, po to, by środ​ka​mi
lo​g icz​ny​mi czy so​li​stycz​ny​mi na​r zu​cać in​nym wła​sną wolę.
Praw​da ni​g ​dy nie sta​no​wi​ł a prio​r y​te​tu. Je​śli wia​r a w kłam​stwo po​zwa​la​ł a się ge​nom mno​żyć, or​-
ga​nizm wie​r zył w to kłam​stwo ca​ł ym swo​im ser​cem.
Uczu​cia-ska​mie​li​ny. Le​piej się ich po​zbyć, sko​r o już się wy​r o​sło z sa​wan​ny i zde​cy​do​wa​ł o, że
Praw​da nade wszyst​ko. Jed​nak​że czło​wie​czeń​stwa nie de​fi​niu​ją ręce, nogi i wy​pro​sto​wa​na po​sta​wa.
Czło​wie​czeń​stwo wy​ewo​lu​o wa​ł o rów​nie z sy​naps, jak i prze​ciw​staw​nych kciu​ków - a te my​lą​ce prze​-
czu​cia były fun​da​men​tem, na któ​r ym wy​r ósł cały cho​ler​ny klad. Kapu​cyn​ki czu​ją em​pa​tię. Szym​pan​-
sy mają wro​dzo​ne po​czu​cie spra​wie​dli​wo​ści. Do​wol​ne​mu psu czy kotu moż​na spoj​r zeć w oczy i doj​-
rzeć tam nić po​r o​zu​mie​nia, dzie​dzic​two ta​kich sa​mych pro​ce​dur i wspól​nych emo​cji.
Dwu​izbow​cy wy​cię​li całe to po​kre​wień​stwo w imię cze​g oś, co ich niewy​da​r ze​ni przod​ko​wie
zwa​li „praw​dą” i za​stą​pi​li… czymś in​nym. Z wy​g lą​du może przy​po​mi​na​ją lu​dzi. Ich me​ta​bo​lizm ko​-
mór​ko​wy może leży cen​tral​nie na krzy​wej Kle​ibe​r a. Ale na​zwać ich tyl​ko „pod​g a​tun​kiem” za​kra​wa
na wy​par​cie, je​śli nie sa​mo​o szu​ki​wa​nie się. Opro​g ra​mo​wa​nie w tych czasz​kach nie kwa​li​fi​ko​wa​ł o
się na​wet do ssa​ków. Spoj​r ze​nie w te roz​mi​g o​ta​ne oczy nie da ci nic, tyl​ko…
-Cześć.
W okien​ko wpły​nę​ł o od​wró​co​ne do góry no​g a​mi od​bi​cie Lian​ny. Od​wró​cił się, gdy się​g a​ł a w tył
i zdej​mo​wa​ł a z wie​sza​ka we wnę​ce ska​fan​der próż​nio​wy.
-Cześć.
Po​wę​dro​wał wzro​kiem z po​wro​tem do okna. Usta​wie​ni ple​ca​mi do sie​bie Dwu​izbow​cy skoń​czy​li
wspól​ny trans; od​wró​ci​li się i jed​no​cze​śnie za​nu​r zy​li dło​nie w drżą​cej kul​ce obok. (Woda, do​tar​ł o
do Brüksa, to po pro​stu kul​ka wody). Osu​szy​li je przy​pię​tym do ścia​ny ręcz​ni​kiem.
-Nie wie​dzia​ł em - po​wie​dział, zbyt ci​cho. Jak​by się bał, że go usły​szą przez gródź. - Jak oni dzia​-
ła​ją. Kim… są.
-Daj spo​kój. - Spraw​dzi​ł a po​ziom tle​nu. - My​śla​ł am, że wy​star​czy po​pa​trzeć w oczy-Mnie się wy​-
da​wa​ł o, że to do wi​dze​nia w nocy. Kur​de, znam lu​dzi, któ​r zy w ra​mach mody in​sta​lu​ją so​bie re​tro​wi​-
ru​sa​mi flu​o re​scen​cyj​ne biał​ka.
- Teraz tak. Ale kie​dyś to były…
-Mar​ke​r y dia​g no​stycz​ne. No tak. Do​sze​dłem do tego.
Gdy Mo​o re na​tchnął go, żeby jed​nak wró​cić i na​praw​dę przyj​r zeć się temu, co po​wy​krę​ca​ł o
te tru​py jak su​che ga​ł ę​zie na ore​g oń​skiej pu​sty​ni. Cały czas miał to prze​cież we wła​snej krwi - i po​-
szło aż zbyt gład​ko, la​bo​r a​to​r ium od nie​chce​nia roz​ł o​ży​ł o tę chi​me​r ę na czę​ści i roz​po​star​ł o je ele​-
ganc​ko do wglą​du. Strep​to​ko​ko​we pod​pro​g ra​my po​ży​czo​ne z mar​twi​cze​g o za​pa​le​nia tkan​ki łącz​nej;
wi​r u​so​we czyn​ni​ki za​pal​ne awan​so​wa​ne ze swo​jej nor​mal​nej roli dru​g o​pla​no​wej w za​pa​le​niu ukła​du
lim​bicz​ne​g o; wie​lo​cu​kier w ścia​nie ko​mór​ko​wej ze szcze​g ól​nym po​wi​no​wac​twem za ślu​zów​ką nosa.
Garść pod​pro​g ra​mów syn​te​tycz​nych, na​pi​sa​nych od zera, żeby skle​cić te nie​przy​sta​ją​ce rze​czy
do kupy i żeby ze sobą nie wal​czy​ł y.
Ale se​kret ula zdra​dzi​ł o do​pie​r o ser​ce tej wie​lo​eta​po​wej za​r a​zy - pod​pro​g ram na​pro​wa​dza​ją​cy
się na kon​kret​ną mu​ta​cję genu p53. Wy​szu​ku​jąc tę mu​ta​cję, nic do​kład​nie pa​su​ją​ce​g o nie zna​lazł, ale
ta​jem​ni​cę wy​ja​śni​ł o to, co pa​so​wa​ł o mniej wię​cej - lek prze​ciw​no​wo​two​r o​wy opa​ten​to​wa​ny pra​wie
30 lat temu.
Cał​kiem jak​by ktoś za​adap​to​wał lek prze​ciw​r a​ko​wy na broń.
-Cie​bie to nie prze​r a​ża? - za​in​te​r e​so​wał się te​r az.
Ska​fan​der po​chło​nął ją do pasa.
-Cze​mu?
-Bo to no​wo​two​r y, Li. Do​słow​nie. My​ślą​ce no​wo​two​r y.
-Pa​skud​ne uprosz​cze​nie.
-Może i tak. - Szcze​g ó​ł ów jesz​cze nie ogar​niał. Hi​po​me​ty​la​cja DNA, wy​spy CpG, N-me​ty​lo​cy​to​-
zy​na, wszyst​ko to czar​na ma​g ia. Ktoś z ide​al​ną pre​cy​zją zgwał​cił pew​ne czyn​ni​ki me​ty​lu​ją​ce, żeby
in​ter​neu​r o​ny zrako​wa​cia​ł y, po​wo​du​jąc po​tęż​ny roz​r ost sy​naps, po​więk​sza​ją​cy ty​siąc​krot​nie każ​dy
z ob​wo​dów. Moż​na było po​dej​r ze​wać, że to wca​le nie ra​do​sny chrzest. Że, ro​dząc się od nowa, nie
wpa​da się w eks​ta​zę. To był sza​lo​ny roz​r ost elek​trycz​nych chwa​stów, któ​r y omal nie za​bi​jał wta​jem​-
ni​czo​nych, wy​r y​wa​jąc z ko​r ze​nia​mi ob​wo​dy li​czą​ce so​bie 60 mi​lio​nów lat.
Lian​na mia​ł a ra​cję: dro​g a była wą​ska i nie​wy​o bra​żal​nie skom​pli​ko​wa​na, mu​sia​ł a być kon​tro​lo​-
wa​na z mo​le​ku​lar​ną do​kład​no​ścią, a pręd​kość tego roz​r o​stu re​du​ko​wa​na wszel​ki​mi środ​ka​mi
i mrocz​ny​mi cza​r a​mi, na ja​kie było stać Dwu​izbow​ców. Kie​dy jed​nak od​pra​wio​no już wszyst​kie ob​-
rzę​dy i rzu​co​no wszyst​kie za​klę​cia, kie​dy sta​ł o się, co mia​ł o się stać i zszy​to pa​cjen​ta z po​wro​tem,
prze​mia​na spro​wa​dza​ł a się do jed​ne​g o.
Za​mie​nia​li swo​je mó​zgi w raka.
- Tak się przej​mo​wa​ł em Luc​ket​tem. -Brüks po​ki​wał gło​wą nad wła​sną głu​po​tą. - Zo​sta​wi​li​śmy
go tam, żeby umarł, wszyst​kich ich zo​sta​wi​li​śmy… ale on i tak by umarł, praw​da? Od razu po wta​-
jem​ni​cze​niu. Wszyst​kie ścież​ki ner​wo​we, dzię​ki któ​r ym był sobą… ten rak by to wszyst​ko wy​żarł
i za​stą​pił czymś in​nym…
-Lep​szym - po​wie​dzia​ł a Lian​na.
-Zda​nia są po​dzie​lo​ne.
-W two​ich ustach to tak strasz​nie brzmi. - Uszczel​ki rę​ka​wic. Klik, klik. - Ale wiesz, sam prze​sze​-
dłeś to samo i na oko ci to nie za​szko​dzi​ł o.
Wy​o bra​ził so​bie, że się roz​pa​da. Wy​o bra​ził so​bie, że każ​da nić świa​do​me​g o prze​ży​wa​nia strzę​pi
się, prze​r y​wa i zo​sta​je zje​dzo​na. Wy​o bra​ził so​bie, że umie​r a, choć cia​ł o żyje da​lej.
-Nie wy​da​je mi się.
- Ależ oczy​wi​ście. Kie​dy by​ł eś ma​ł ym dziec​kiem. - Po​ł o​ży​ł a mu na ra​mie​niu dłoń w rę​ka​wi​cy. -
Wszy​scy za​czy​na​my z gło​wą peł​ną przy​pad​ko​wej pap​ki, do​pie​r o póź​niej​sze przy​ci​na​nie sy​naps robi
z nas lu​dzi, któ​r y​mi je​ste​śmy. Tro​chę jak rzeź​ba, za​czy​nasz od gra​ni​to​we​g o blo​ku, sku​wasz nie​po​-
trzeb​ne rze​czy, po​wsta​je dzie​ł o sztu​ki. Dwu​izbow​cy po pro​stu mają więk​szy blok.
-Ale to nie je​steś ty.
-Wy​star​cza​ją​co dużo jest. - Wzię​ł a z po​wie​trza hełm.
-No ja​sne, pa​mięć zo​sta​je. - Po​nie​waż nie​któ​r e ele​men​ty oszczę​dza​li: wzgó​r ze, móż​dżek, hi​po​-
kamp i pień mó​zgu ten wy​jąt​ko​wo wy​bred​ny ho​lo​kaust sta​r an​nie omi​jał. - Ale ktoś inny ją pa​mię​ta.
-Dan, mu​sisz so​bie od​pu​ścić te​mat „jaź​ni”. Toż​sa​mość zmie​nia się z każ​dą se​kun​dą, każ​da ko​lej​na
myśl, któ​r a prze​pro​g ra​mo​wu​je ci mózg, zmie​nia cię w ko​g oś in​ne​g o. Już je​steś inną oso​bą niż dzie​-
sięć mi​nut temu. - Na​sa​dzi​ł a hełm na gło​wę, prze​krę​ci​ł a w lewo, aż za​sko​czył. Po szyb​ce prze​su​nę​ł o
się jego opuch​nię​te od​bi​cie, znie​kształ​co​ne wy​pu​kłą so​czew​ką.
-A co z tobą, Li? - za​py​tał ła​g od​nie.
-Co, co ze mną? - Głos za szy​bą był stłu​mio​ny i sa​pią​cy.
-Też chcesz osią​g nąć coś ta​kie​g o?
Spoj​r za​ł a na nie​g o ze smut​kiem spod heł​mu.
-To nie jest tak, jak my​ślisz. Na​praw​dę. - I od​pły​nę​ł a ku dal​szym brze​g om.
Umysł in​tu​icyj​ny jest świę​tym da​rem, a ra​cjo​nal​ny umysł jego wier​nym słu​gą. Stwo​-
rzy​li​śmy spo​łe​czeń​stwo, któ​re czci słu​gę, a za​po​mnia​ło o da​rze.
Al​bert Ein​ste​in

Po​słu​chaj - miał ocho​tę po​wie​dzieć Brüks- 50 ty​się​cy lat temu na sa​wan​nie było so​bie trzech go​-
ści. Każ​dy usły​szał w tra​wie ja​kiś sze​lest. Pierw​szy po​my​ślał, że to ty​g rys, i zwiał ile sił w no​g ach,
i to fak​tycz​nie był ty​g rys, ale gość prze​żył. Dru​g i po​my​ślał, że to ty​g rys, i zwiał ile sił w no​g ach,
lecz to był tyl​ko wiatr, więc kum​ple go ob​śmia​li, że jest cy​ko​r em. Za to trze​ci po​my​ślał, że to tyl​ko
wiatr, olał spra​wę i ty​g rys ze​żarł go na obiad. To samo po​wtó​r zy​ł o się mi​lion razy przez ty​siąc po​-
ko​leń - i po ja​kimś cza​sie już każ​dy za​czął wi​dzieć w tra​wie ty​g ry​sa, cho​ciaż go tam nie było, bo na​-
wet cy​ko​r y mają wię​cej dzie​ci niż tru​py. I wy​cho​dząc od tych skrom​nych po​cząt​ków, na​uczy​li​śmy się
wi​dzieć twa​r ze w chmu​r ach i wróż​by w gwiaz​dach, po​r zą​dek w przy​pad​ku - bo do​bór na​tu​r al​ny
sprzy​ja pa​r a​no​ikom. Na​wet te​r az, w XXI wie​ku da się skło​nić lu​dzi do więk​szej uczci​wo​ści, po pro​-
stu ma​lu​jąc ma​za​kiem na ścia​nie parę oczu. Na​wet te​r az je​ste​śmy tak za​pro​g ra​mo​wa​ni, by wie​r zyć,
że pa​trzą na nas nie​wi​dzial​ne isto​ty.
I do​szło do tego, że nie​któ​r zy lu​dzie na​uczy​li się to wy​ko​r zy​sty​wać. Ma​lo​wa​li so​bie twa​r ze, za​-
kła​da​li śmiesz​ne czap​ki, po​trzą​sa​li grze​chot​ka​mi, wy​ma​chi​wa​li krzy​ża​mi i mó​wi​li: Tak, tak, w tra​wie
są ty​g ry​sy, a na nie​bie twa​r ze i będą bar​dzo, bar​dzo złe, gdy nie bę​dzie​cie prze​strze​g ać ich przy​ka​-
zań. Trze​ba im skła​dać ofia​r y, żeby je udo​bru​chać, trze​ba przy​no​sić zbo​że i zło​to i przy​pro​wa​dzać
nam do za​ba​wy mi​ni​stran​tów, bo ina​czej wal​ną w was pio​r u​nem i ze​ślą w Strasz​ne Miej​sce. I lu​dzie
uwie​r zy​li im ca​ł y​mi mi​liar​da​mi, bo w koń​cu wszy​scy te nie​wi​dzial​ne ty​g ry​sy wi​dzie​li.
A z cie​bie, Lian​na, jest by​stry dzie​ciak. In​te​li​g ent​ny dzie​ciak i ja cię lu​bię, ale kie​dyś trze​ba do​r o​-
snąć i zro​zu​mieć, że to wszyst​ko tyl​ko sztucz​ka. To tyl​ko oczy wy​ma​lo​wa​ne na ścia​nie, że​byś my​śla​-
ła, że coś tam jest i pa​trzy.
To wła​śnie chciał po​wie​dzieć Brüks. A Lian​na by wy​słu​cha​ł a, prze​my​śla​ł a to so​bie i do​strze​g ła
mą​drość tej ar​g u​men​ta​cji. I zmie​ni​ł a​by zda​nie.
Taki sce​na​r iusz miał tyl​ko je​den fe​ler: szyb​ko sta​ł o się ja​sne, że ona to wszyst​ko wie, a i tak wie​-
rzy w nie​wi​dzial​ne ty​g ry​sy. Sza​ł u moż​na do​stać.
- To nie jest Bóg - po​wie​dzia​ł a któ​r e​g oś ran​ka w Me​sie, wy​trzesz​cza​jąc oczy w zdu​mie​niu, że
mógł po​peł​nić tak oczy​wi​sty błąd. - To tyl​ko kupa ry​tu​al​ne​g o śmie​cia, przy​le​pio​ne​g o Bogu przez lu​-
dzi, któ​r zy chcie​li go so​bie przy​własz​czyć.
Po​g ar​dli​we prych​nię​cie od ku​chen​ne​g o do​zow​ni​ka.
-Tu wy dys​ku​tu​je​cie o du​chach tam Ma​sa​kra w kół​ko ob​r a​bia sple​śnia​ł e bity. - Sen​g up​ta wzię​ł a
śnia​da​nie w ręce i ru​szy​ł a do dra​bi​ny. - Jesz​cze pięć mi​nut tego i się kur​wa zrzy​g am.
Brüks pa​trzył, jak idzie, a po​tem sku​pił się na otwar​tym przez Lian​nę okien​ku po​ka​zu​ją​cym Ła​-
dow​nię: cie​nie, ele​men​ty ma​szyn i nie​waż​kie cia​ł a skła​da​ją​ce luź​ne czę​ści w po​plą​ta​ną, uno​szą​cą się
na środ​ku ukła​dan​kę. Mi​g o​cą​ce w mro​ku gwiaz​dy po​dwój​ne.
-Sko​r o to bzdu​r a, to cze​mu oni to ro​bią? - Mach​nął kciu​kiem w stro​nę ekra​nu. - Nie mogą pół
go​dzi​ny wy​trzy​mać bez tego my​cia rąk?
-Umy​wa​nie rąk zmniej​sza wąt​pli​wo​ści i pod​wa​ża​nie pod​ję​tych wcze​śniej de​cy​zji - po​wie​dzia​ł a
Lian​na. - Mó​zgi mają taką skłon​ność do bra​nia me​ta​for do​słow​nie.
-Bzdu​r a.
Jej wzrok roz​o gni​sko​wał się na chwi​lę.
-Wła​śnie wy​sła​ł am ci od​no​śnik. Oczy​wi​ście, że od​po​wied​nia mo​dy​fi​ka​cja by​ł a​by sku​tecz​niej​sza,
zresz​tą pew​nie ją mają, tak czy owak, ale wy​da​je mi się, że po pro​stu lu​bią pa​mię​tać, skąd się to wzię​-
ło. Zdzi​wił​byś się, ile rze​czy z folk​lo​r u jest ko​r zyst​nych ewo​lu​cyj​nie, je​śli przyj​r zeć się ich ko​r ze​-
niom.
-Ni​g ​dy nie twier​dzi​ł em, że po​g lą​dy re​li​g ij​ne się nie ad​ap​tu​ją. To nie zna​czy, że są praw​dzi​we. -
Brüks roz​ł o​żył ręce.-A my​ślisz, że jak jest ze wzro​kiem? - za​py​ta​ł a. - Wi​dzisz uła​mek rze​czy, któ​r e
cię ota​cza​ją, a jesz​cze po​ł o​wę z tego, co wi​dzisz, wi​dzisz źle. Kur​na, na​wet ko​lor ist​nie​je tyl​ko
w two​jej gło​wie. Całe po​strze​g a​nie wzro​ko​we jest po pro​stu nie​praw​dzi​we. Prze​trwa​ł o tyl​ko dla​te​g o,
że dzia​ł a. Je​śli chcesz roz​pra​wić się z ideą Boga, to w pa​kie​cie mu​sisz prze​stać wie​r zyć wła​snym
oczom.
-Moje oczy ni​g ​dy mi nie ka​za​ł y za​bić ko​g oś, kto ma inny świa​topogląd.
-Mój Bóg też ni​g ​dy mi nie ka​zał.
-Ale masa lu​dzi ma bo​g ów, któ​r zy ka​za​li.
- Jass​sne. A tych pie​przo​nych ra​si​stów też po​mi​nie​my, cy​tu​ją​cych Dar​wi​na, żeby uza​sad​nić ro​bie​-
nie z lu​dzi nie​wol​ni​ków, albo w ogó​le ich li​kwi​da​cję? - Otwo​r zył usta; po​wstrzy​ma​ł a go unie​sio​ną
ręką. - Zgódź​my się po pro​stu, że żad​na ze stron nie ma mo​no​po​lu na skur​wie​li. Wnio​sek jest inny:
kie​dy zro​zu​miesz, że każ​dy ludz​ki mo​del rze​czy​wi​sto​ści jest nie​praw​dzi​wy, wszyst​ko spro​wa​dza się
do tego, któ​r y z nich dzia​ł a naj​le​piej. A na​uce, bez dwóch zdań, uda​wa​ł o się to za​je​bi​ście. Ale nad
Erą Em​pi​r ii już za​cho​dzi słoń​ce.
Prych​nął.
-Era Em​pi​r ii się do​pie​r o za​czy​na.
-No daj spo​kój, Za​byt​ku. Daw​no mi​nę​ł y cza​sy, kie​dy wy​star​czy​ł o zmie​r zyć czas spa​da​nia jabł​ka,
albo po​r ów​nać dłu​g ość dzio​ba u sój​ki. Na​uka obi​ja się o gra​ni​ce po​zna​nia od​kąd za​czę​ł a na​ma​wiać
kota Schrödingera do za​ba​wy stru​na​mi zwi​nię​ty​mi w kłę​bek. Scho​dzisz parę rzę​dów wiel​ko​ści w dół
i wszyst​ko zno​wu jest nie​spraw​dzal​nym po​stu​la​tem. Ma​te​ma​ty​ką i fi​lo​zo​fią. Wiesz tak samo do​brze
jak ja, że rze​czy​wi​stość ma pod spodem struk​tu​r ę. I na​uka nie jest w sta​nie tam do​trzeć.
-Nic nie jest w sta​nie. Wia​r a może so​bie twier​dzić…
-Teo​r ia wę​złów - po​wie​dzia​ł a Lian​na. - Wy​my​ślo​na dla sa​me​g o pięk​na ar​te​fak​tów. Nie mie​li​śmy
jesz​cze wte​dy ak​ce​le​r a​to​r ów; nie mie​li​śmy po​ję​cia, że za sto czy dwie​ście lat bę​dzie​my jej uży​wać
do opi​sy​wa​nia czą​stek sub​a​to​mo​wych. Pre​so​kra​tej​scy Gre​cy wy​r o​zu​mo​wa​li teo​r ię ato​mów dwie​ście
lat przed na​szą erą. Bud​dy​ści daw​no już mó​wi​li, że nie moż​na ufać zmy​słom, że to jest samo w so​bie
ak​tem wia​r y. Hin​du​izm po​stu​lo​wał, że „ja” to złu​dze​nie, a nie mie​li re​zo​nan​su ma​g ne​tycz​ne​g o ani
czyt​ni​ków wok​se​li. Nie mie​li do​wo​dów. I fakt, ni cho​le​r y nie wi​dzę ko​r zy​ści ewo​lu​cyj​nej z tego, że
nie wie​r zy się we wła​sne ist​nie​nie; ale tak się skła​da, że z neu​r o​lo​g icz​ne​g o punk​tu wi​dze​nia to praw​-
da.
Roz​pro​mie​ni​ł a się świę​tym uśmie​chem praw​dzi​we​g o na​wró​co​ne​g o.
-Dan, jest coś ta​kie​g o jak in​tu​icja. Jest ka​pry​śna, za​wod​na, po​dat​na na ma​ni​pu​la​cje, ale kie​dy dzia​-
ła, jest po​tęż​na, i to nie przy​pa​dek, że wpi​na się w te same czę​ści mó​zgu, co eks​ta​za re​li​g ij​na. I Dwu​-
izbow​cy nad nią za​pa​no​wa​li. Roz​bu​do​wa​li pła​ty czo​ł o​we i prze​pro​g ra​mo​wa​li cie​mie​nio​we…
-Ra​czej chy​ba cał​kiem je wy​cię​li.
-…i mu​sie​li po dro​dze zo​sta​wić kon​wen​cjo​nal​ny ję​zyk, ale po​r a​dzi​li so​bie z tym. Ich „re​li​g ia”,
z bra​ku lep​sze​g o sło​wa, do​cie​r a tam, gdzie na​uka nie może. Na​uka, w gra​ni​cach swo​je​g o za​się​g u,
po​twier​dza ich wy​ni​ki, więc nie ma po​wo​du są​dzić, że to prze​sta​je dzia​ł ać, gdy na​uka zo​sta​je z tyłu.
-Masz na my​śli to, że wie​r zysz, że to da​lej dzia​ł a - za​uwa​żył su​cho Brüks.
-A ty mie​r zysz ziem​skie cią​że​nie za każ​dym ra​zem, gdy wy​cho​dzisz z domu? Albo wy​my​ślasz
od zera kwan​to​we ukła​dy za każ​dym ra​zem, gdy od​pa​lasz kom​pu​ter, na wy​pa​dek gdy​by ktoś inny coś
prze​g a​pił? - Dała mu chwi​lę na od​po​wiedź i kon​ty​nu​o wa​ł a, gdy nie za​r e​ago​wał. - Na​uka opie​r a się
na wie​r ze. Wie​r ze, że re​g u​ł y się nie zmie​ni​ł y, wie​r ze, że ktoś inny wszyst​ko do​brze po​mie​r zył. Na​-
uka do​ko​na​ł a tyl​ko tyle, że ob​mie​r zy​ł a ma​lut​ki ka​wa​ł ek wszech​świa​ta i za​ł o​ży​ł a, że wszyst​ko inne
dzia​ł a tak samo. Ale całe ćwi​cze​nie jest do bani, je​śli pra​wa we wszech​świe​cie nie są sta​ł e. I jak
spraw​dzić, czy to praw​da, co?
- Jeśli dwa do​świad​cze​nia dają róż​ne wy​ni​ki…
-Czło​wie​ku, to się cały czas zda​r za. A gdy się zda​r zy, każ​dy po​r ząd​ny na​uko​wiec pod​cho​dzi
scep​tycz​nie do wy​ni​ków, bo nie uda​ł o się ich po​wtó​r zyć. Jed​no z do​świad​czeń mu​sia​ł o być źle zro​-
bio​ne. Albo oba. Albo po pro​stu ist​nie​je ja​kaś nie​zna​na nam zmien​na, któ​r a wszyst​ko zrów​no​wa​ży,
gdy tyl​ko od​kry​je​my, co to za jed​na. Ale po​mysł, żeby sama fi​zy​ka była nie​spój​na? Na​wet je​śli my​śli
się o tym w naj​śmiel​szych ma​r ze​niach, to jak to spraw​dzić, sko​r o me​to​da na​uko​wa dzia​ł a tyl​ko
w spój​nym świe​cie?
Pró​bo​wał wy​my​ślić ja​kąś od​po​wiedź.
-Za​wsze my​śle​li​śmy, że c i spół​ka rzą​dzą nie​po​dziel​nie, aż po kwa​za​r y i da​lej - roz​my​śla​ł a Lian​-
na. - A co, je​śli to tyl​ko ja​kieś, wiesz, lo​kal​ne pra​wo? Albo błąd? W każ​dym ra​zie… - we​tknę​ł a ta​lerz
do re​cy​kle​r a - …mu​szę le​cieć. Dzi​siaj pró​ba ge​ne​r al​na ko​mo​r y.
-Po​słu​chaj… na​uka… - Zbie​r ał my​śli, nie chcąc od​pu​ścić. - To nie tyl​ko o to cho​dzi, że ona dzia​-
ła. Ale wie​my, jak dzia​ł a. Nie ma w tym żad​nej ta​jem​ni​cy. To się trzy​ma kupy.
Nie pa​trzy​ł a na nie​g o. Brüks po​szedł za jej wzro​kiem do okien​ka na ścia​nie. Wy​g lą​da​ł o na to, że
wszy​scy już z grub​sza do​szli do sie​bie - Chi​ne​dum, Am​r a​tu, garst​ka in​nych pół​bo​g ów, któ​r zy dla
nie​g o za​wsze po​zo​sta​ną tyl​ko na​zwi​skiem i enig​mą - choć wciąż byli uwię​zie​ni w ko​mo​r ze ci​śnień.
Wciąż nie dość wszech​moc​ni, żeby przy​śpie​szyć fi​zy​kę de​kom​pre​sji. Drob​na po​cie​cha.
-A ci go​ście się nie trzy​ma​ją- cią​g nął. - Ta​r za​ją się po pod​ł o​dze i wyją, a ty spi​su​jesz wnio​ski pa​-
ten​to​we. Nie wie​my jak to dzia​ł a, nie wie​my, jak dłu​g o bę​dzie dzia​ł ać, w każ​dej chwi​li może prze​stać.
Na​uka to coś wię​cej niż cza​r y i ry​tu​ały.
Urwał.
Wy​cie. Za​klę​cia. Ulo​we har​mo​nicz​ne.
Ry​tu​ały.
Te ka​me​r y mają re​je​stra​cję ru​chu, przy​po​mniał so​bie.
***
Puł​kow​nik Jim Mo​o re ku​cał bo​kiem pod ścia​ną Mesy, jak gi​g an​tycz​ny pa​si​ko​nik - nogi zło​żo​ne
cia​sno w ko​la​nach, na​pię​te i go​to​we do sko​ku; tu​ł ów przy​kry​wa​ją​cy je jak ochron​ny pan​cerz; jed​na
ręka roz​tań​czo​na w nie​wi​dzial​nym Con​Sen​su​so​wym in​ter​fej​sie, dru​g a owi​nię​ta wo​kół po​bli​skie​g o
pa​ska mo​cu​ją​ce​g o przy​twier​dza​ł a cia​ł o do ścia​ny. Oczy ska​ka​ł y i tań​czy​ł y pod za​mknię​ty​mi po​wie​-
ka​mi, śle​pe na ten bied​ny świat dla ubo​g ich, po​g rą​żo​ne w in​nym, nie​do​stęp​nym dla Da​nie​la Brüksa.
Pa​si​ko​nik otwo​r zył oczy. Z po​cząt​ku męt​ne, stop​nio​wo się prze​ja​śnia​ł y.
-Da​niel - po​wie​dział tępo.
-Źle wy​g lą​dasz.
-Przed star​tem za​ży​czy​ł em so​bie mo​duł ze spa ko​sme​tycz​nym, ale oni wy​bra​li la​bo​r a​to​r ium.
-Kie​dy ostat​ni raz ja​dłeś?
Mo​o re zmarsz​czył czo​ł o.
-No wła​śnie. Ja sta​wiam, ty jesz. -Brüks pod​szedł do ku​chen​ki.
-Ale…
-Chy​ba że my​ślisz, że ano​r ek​sja to naj​lep​szy spo​sób do przy​g o​to​wa​nia się do dłuż​szej ope​r a​cji.
Mo​o re się za​wa​hał.
-No, daj spo​kój. -Brüks wbił za​mó​wie​nie na stek z ło​so​sia (cały czas in​try​g o​wa​ł a go spraw​ność
fa​bry​ka​to​r a w wy​twa​r za​niu mięs z wy​mar​ł ych ga​tun​ków). - Lian​na jest w Ła​dow​ni, a Rak​shi…
to Rak​shi. Chcesz, że​bym jadł z Va​le​r ie?
-Czy​li to jest mi​sja ra​tun​ko​wa. - Mo​o re roz​pro​sto​wał się i sta​nął na po​kła​dzie, wresz​cie od​pusz​-
cza​jąc.
-O. Tak le​piej. Co byś chciał?
-Kawę tyl​ko.
Brüks łyp​nął na nie​g o.
-No do​bra. Wszyst​ko jed​no. - Puł​kow​nik mach​nął ręką z re​zy​g na​cją. - Krug​g et​sy. Z so​sem tan​do​-
ori.
Brüks skrzy​wił się i prze​ka​zał za​mó​wie​nie, rzu​cił przez po​miesz​cze​nie ba​niecz​ką z kawą (Co​r io​-
lis pod​krę​cił ją jak pił​kę, ale Mo​o re i tak ją zła​pał, pra​wie nie pa​trząc), wziął dru​g ą dla sie​bie i po
dro​dze ukrę​cił blo​ka​dę pod​g rze​wa​cza. Po​sta​wił pod​g rze​wa​ją​cą się kul​kę na sto​le i wró​cił po da​nia.
-Cały czas sie​dzisz w tych da​nych z Te​ze​usza?- Pod​su​nął Mo​o re’owi jego da​nie z flu​o re​scen​cyj​-
ne​g o kry​la i usiadł na​prze​ciw​ko.
-My​śla​ł em, że cho​dzi o to, że​bym miał od tego tro​chę prze​r wy.
-Cho​dzi o to, że​byś prze​r wał, kur​na, gło​dów​kę - po​wie​dział Brüks. - I że​bym ja nie mu​siał ga​dać
do ścia​ny.
Mo​o re prze​żuł, po​ł knął.
-Nie mów, że nie uprze​dza​ł em.
-Uprze​dza​ł eś?
-Dość do​kład​nie pa​mię​tam: wspo​mnia​ł em, że to praw​do​po​dob​ne, na​wet dość pew​ne, że bę​dziesz
się nu​dzić jak mops.
-Uwierz mi, ja nie na​r ze​kam.
-Na​r ze​kasz, na​r ze​kasz.
-No, może tro​chę. - (Cze​mu wszyst​ko z tej ku​chen​ki ma po​smak ropy?). - Ale nie ja​koś strasz​nie.
Mam Con​Sen​su​sa, mam Li, któ​r ą pró​bu​ję odpro​g ra​mo​wać. Le​piej tro​chę go​r ącz​ki ka​bi​no​wej niż le​-
żeć przez sześć mie​się​cy w kan​cia​pie na ba​g aż.
-Wierz mi - Mo​o re uśmiech​nął się sła​bo - są gor​sze rze​czy niż roz​sze​r zo​na świa​do​mość.
-Na przy​kład?
Nie od​po​wie​dział.
Ale od​po​wie​dzia​ł a Ko​ro​na. W jed​nej se​kun​dzie po​ł o​wa ścia​ny roz​pa​li​ł a się krwa​wy​mi alar​ma​mi
z in​ter​ko​mu.
„SEN​GUP​TA”, wo​ł a​ł y.
***
Mo​o re po​ł ą​czył się z Pia​stą, kie​dy Brüks jesz​cze od​kle​jał się od su​fi​tu.
-Rak​shi? Co…
Jej sło​wa po​sy​pa​ł y się ka​ska​dą, pi​skli​we i pa​nicz​ne:
-Idzie tu do mnie cho​le​r a idzie tu ona coś wie…
W żo​ł ąd​ku Brüksa otwo​r zy​ł a się prze​paść.
-Ja coś zna​la​złam ona wie oczy​wi​ście kur​wa że wie prze​cież to wam​pir wie wszyst​ko…
-Rak​shi, gdzie…
-Słu​chaj dur​ny ka​r a​lu​chu ona mnie za… o kur…
Łą​cze ze​r wa​ł o się, za​nim do​koń​czy​ł a, ale wła​ści​wie nie mia​ł o to zna​cze​nia. Wrzask by​ł o​by sły​-
chać w pół dro​g i do Mar​sa.
Mo​o re w oka​mgnie​niu znik​nął nad su​fi​tem. Brüks po​szedł za nim, sko​czył na dra​bi​nę, chwy​cił
prze​jeż​dża​ją​cy uchwyt, nie​skoń​czo​na pę​tla prze​no​śni​ka po​cią​g nę​ł a go gład​ko wzdłuż gra​dien​tu za​ni​-
ka​ją​ce​g o cią​że​nia, z ha​bi​ta​tu do Pia​sty. Mo​o re nie miał cza​su na ta​kie pier​do​ł y - pę​dził wzdłuż dra​bi​-
ny po dwa szcze​ble, po​tem trzy, po​tem czte​r y. Od​bił się, nie​waż​ki, od za​koń​cze​nia szpry​chy, za​nim
ta​śma z Brük​sem po​ko​na​ł a po​ł o​wę dro​g i. I do​brze. Może Brüks do​trze na górę, ze wszyst​kim się
roz​pra​wi, może wście​kłe wrza​ski Sen​g up​ty się skoń​czą i za​szep​czą uspo​ka​ja​ją​ce gło​sy, na​ma​wia​ją​ce
do zgo​dy…
Wrzask Sen​g up​ty ucichł.
Sta​r ał się nie zwra​cać uwa​g i na inne gło​sy, te w gło​wie, mó​wią​ce: Wra​caj, de​bi​lu. Niech Jim się
tym zaj​mie, on jest, kur​na, żoł​nie​r zem, co ty po​r a​dzisz na wam​pi​r a? Je​steś stra​tą ubocz​ną. Je​steś
obia​dem.
Ra​cja, moje ty Tyl​ne Wyj​ście. Po pro​stu za​wróć i ucie​kaj. Jak po​przed​nio.
Ale nie​czu​ł y prze​no​śnik wiózł go na​przód, na pole bi​twy.
Wy​ł o​nił się w po​ł u​dnio​wej pół​ku​li. Trzę​sły mu się ko​la​na. Nie było uspo​ka​ja​ją​cych gło​sów. Nie
było żad​nych gło​sów.
Nie było zgo​dy.
Wam​pi​r zy​ca, jed​ną ręką ucze​pio​na kra​ty, dru​g ą ści​ska​ł a Sen​g up​tę za gar​dło, trzy​ma​jąc ją do​kład​-
nie na po​zio​mie wzro​ku, jak​by pi​lot​ka była pa​pie​r o​wą ku​kieł​ką. Bez​na​mięt​nie pa​trzy​ł a jej w oczy;
Sen​g up​ta wiła się, dła​wi​ł a i uni​ka​ł a jej wzro​ku.
Na po​ł u​dnio​wym bie​g u​nie ział otwar​ty luk. Od​bi​cie w lu​strza​nej kuli wy​g lą​da​ł o jak okrą​g ła, bez​-
zęb​na pasz​cza. Po przo​do​mó​zgo​wiu Brüksa prze​mknął ob​r az wy​pro​du​ko​wa​ny przez ty​ł o​mó​zgo​wie -
Va​le​r ie ci​ska Sen​g up​tę w tę pasz​czę. Ko​ro​na cier​nio​wa za​my​ka pasz​czę i żuje.
Mo​o re po​su​wał się wzdłuż zwrot​ni​ka Ko​zio​r oż​ca, sto​py tuż nad po​kła​dem, dło​nie wzdłuż bo​-
ków, roz​pro​sto​wa​ne.
-Do​bra, te​r az już damy so​bie radę.
Nie Mo​o re. Głos Lian​ny, do​bie​g a​ją​cy czy​sto i wy​r aź​nie z głę​bi gar​dzie​li Ko​ro​ny. Chwi​lę póź​niej
wy​pły​nę​ł a z jej pasz​czy, spo​koj​na, lek​ka jak piór​ko, zmie​r za​ł a pro​sto ku Va​le​r ie i jej Ofie​r ze.
Po​r ą​ba​ł o ją, czy jak?
-Lian​na, nie…
-Spo​koj​nie. - Zer​k​nę​ł a na nie​g o. - Wszyst​ko mam pod…
Prze​r wał jej na​g ły trzask ko​ści od cio​su sto​pą Va​le​r ie, nie​przy​zwo​ite i ele​g anc​kie en po​inte wy​-
strze​lo​ne jak z pi​sto​le​tu pro​sto w jej klat​kę pier​sio​wą. Po​le​cia​ł a, wi​r u​jąc, ku bie​g u​no​wi po​ł u​dnio​we​-
mu, jak szma​cia​na lal​ka po​zba​wio​na sta​ł e​g o środ​ka cięż​ko​ści; Ko​ro​na zła​pa​ł a ją po dro​dze za krę​g o​-
słup, wy​g ię​ł a go w złą stro​nę, od​r zu​ci​ł a z po​wro​tem tam, skąd przy​szła.
Kur​wa, kur​wa, kur…
-Puść ją - mó​wił Mo​o re, ze wzro​kiem utkwio​nym w Sen​g up​cie, spo​koj​ny jak śmierć. Cał​kiem
jak​by Lian​na Lut​te​r odt w ogó​le się nie po​ja​wi​ł a, jak​by nie zo​sta​ł a wła​śnie roz​du​szo​na jak ko​mar.
Jak​by nie wy​krwa​wia​ł a się pod ścia​ną sto me​trów od rufy.
Trze​ba jej po​móc.
Va​le​r ie nie spusz​cza​ł a wzro​ku z Sen​g up​ty, z gło​wą prze​krzy​wio​ną jak dra​pież​ny ptak przy​g lą​da​-
ją​cy się ja​kiejś bły​skot​ce.
-Za​ata​ko​wa​ł a mnie. - Głos mia​ł a zdy​stan​so​wa​ny, nie​mal roz​tar​g nio​ny; na​g ra​nie na po​czcie gło​-
so​wej od po​two​r a za​prząt​nię​te​g o in​ny​mi spra​wa​mi.
Brüks pełzł na​przód, przy​wie​r a​jąc brzu​chem do ścia​ny; tu rozpórka, tu pas mo​cu​ją​cy, ręka
za ręką ku po​ł u​dnio​we​mu bie​g u​no​wi.
-Nie sta​no​wi za​g ro​że​nia. - Mo​o re był już za ple​ca​mi Va​le​r ie, pa​trzył jej przez ra​mię na ofia​r ę.
Ofia​r a ci​cho jęk​nę​ł a. - Nie ma po​wo​du do…
-Dzię​ku​ję za tak​tycz​ne po​r a​dy. - Na ustach za​ma​ja​czył wą​tły, bla​dy uśmiech.
Czy to sła​by jęk do​biegł z gar​dzie​li Ko​ro​ny? Czy​li może jest jesz​cze przy​tom​na. Jest na​dzie​ja.
-Za​mia​na - po​wie​dzia​ł a Va​le​r ie.
-Tak - od​parł Mo​o re i po​su​nął się na​przód.
-Nie na cie​bie.
Brüks na​g le wzle​ciał z po​kła​du, szarp​nię​ty w po​wie​trze; dłoń Va​le​r ie zna​la​zła się na jego gar​dle,
chwy​ciw​szy go tuż po​ni​żej żu​chwy pal​ca​mi zim​ny​mi i po​wy​g i​na​ny​mi ni​czym mac​ki, pod​czas gdy
da​le​ka i nie​waż​na Rak​shi Sen​g up​ta od​bi​ja​ł a się od po​ł u​dnio​wej pół​ku​li, roz​kasz​la​na, zgię​ta wpół.
A kie​dy Va​le​r ie spoj​r za​ł a na nie​g o nie​o bec​ny​mi, jak​by roz​tar​g nio​ny​mi oczy​ma, od​wró​cił wzrok.
Wbrew so​bie. Mimo na​r a​sta​ją​ce​g o pie​cze​nia w płu​cach, mimo bólu tcha​wi​cy non​sza​lanc​ko ści​śnię​tej
aż po samą gra​ni​cę udu​sze​nia, od​dał​by wszyst​ko, żeby się od​wró​cić. Ja​koś jed​nak nie było go na
to stać. Nie mógł na​wet za​mknąć oczu pod jej spoj​r ze​niem.
Źre​ni​ce wam​pi​r zy​cy przy​po​mi​na​ł y ja​skra​we, krwa​we krop​ki, czer​wo​ne gwiaz​dy mak​sy​mal​nie
skur​czo​ne dla ochro​ny przed świa​tłem dzien​nym. Za nimi, le​ni​wie, po​wo​li, prze​su​wa​ł a się ścia​na.
Pia​sta skur​czy​ł a się, jak​by pa​trzył na nią przez od​wró​co​ny te​le​skop. Gdzieś da​le​ko krzy​cza​ł a
Sen​g up​ta, schryp​nię​tym, bla​sza​nym gło​si​kiem, le​d​wie sły​szal​nym przez bia​ł y szum dud​nią​cych mor​-
skich fal: Za​bi​ł a jed​ne​g o za​bi​ł a jed​ne​g o zom​bia​ka swo​je​g o za​bi​ł a nie ma go na po​kła​dzie ni​g ​dzie
go nie zna​la​złam…
Twarz Va​le​r ie nie wy​r a​ża​ł a ni​cze​g o, poza tym wid​mo​wym pół​u​śmieszkiem, jak​by wszyst​ko bez​-
na​mięt​nie tak​so​wa​ł a. Wy​g lą​da​ł o na to, że nie za​uwa​ża ani pod​kra​da​ją​ce​g o się od tyłu Mo​o re’a, ani
Sen​g up​ty z roz​ca​pie​r zo​ny​mi pa​zu​r a​mi, wra​ca​ją​cej z wrza​skiem do wal​ki. Wy​g lą​da​ł o też na to, że nie
za​uwa​ża na​wet wła​snej le​wej ręki, sa​mo​ist​nie ła​pią​cej żoł​nie​r za i rzu​ca​ją​cej nim w pi​lot​kę, za​wra​ca​-
ją​cej cały ten wek​tor w miej​scu i okrę​ca​jąc go o 180 stop​ni. Po​twór kur​wa po​twór kur​wa, krzy​cza​ł a
Sen​g up​ta zza oce​anu, a Brüks był w sta​nie my​śleć tyl​ko: Psy i koty psy i koty psy i koty…
Ale wszyst​ko to było nie​waż​ne. Li​czy​li się tyl​ko on i Va​le​r ie, sa​mot​ni ra​zem, i to, jak prze​pusz​-
cza​ł a przez pal​ce w sam raz tyle po​wie​trza, żeby nie tra​cił przy​tom​no​ści, i to, jak wy​cią​g nę​ł a dru​g ą
rękę i lek​ko, aryt​micz​nie za​bęb​ni​ł a mu w skroń, i to, co szep​ta​ł a mu do ucha, in​tym​ne se​kre​ty tak
waż​ne, że za​po​mi​nał je od razu, jesz​cze czu​jąc na po​licz​ku jej od​dech.
Za jej ple​ca​mi, Jim Mo​o re chwy​cił ta​śmę mo​cu​ją​cą i oparł się no​g a​mi ościa​nę. Va​le​r ie na​wet nie
chcia​ł o się na nie​g o pa​trzeć.
-To praw​da? - za​py​tał ci​cho.
-Oczy​wi​ście kur​wa że to praw​da to wam​pi​r zy​ca ona by za​bi​ł a wszyst​kich…
Mo​o re, ze wzro​kiem utkwio​nym w Va​le​r ie, uniósł dłoń w kie​r un​ku Sen​g up​ty. Sen​g up​ta uci​chła
jak ścię​ta.
-My​ślisz, że to waż​ne. - W gło​sie Va​le​r ie po​brzmie​wa​ł o lek​kie roz​ba​wie​nie, jak​by wła​śnie zo​ba​-
czy​ł a kró​li​ka, któ​r y sta​je słup​ka i do​ma​g a się pra​wa do gło​so​wa​nia.
-Ty też - za​czął Mo​o re. - Ina​czej…
-…byś nie re​ago​wa​ł a - do​koń​czy​li syn​chro​nicz​nie z Va​le​r ie.
Spró​bo​wał jesz​cze raz.
-Czy oni mie​li for​mal​ny kon​tra… - po​wie​dzie​li chó​r em.
Nie do​koń​czył: zro​zu​miał, że to bez sen​su. Wam​pi​r zy​ca bez zmru​że​nia oka po​wtó​r zy​ł a ide​al​nie
na​wet wie​lo​kro​pek.
Sen​g up​ta wście​ka​ł a się mil​czą​co po dru​g iej stro​nie po​miesz​cze​nia, zbyt in​te​li​g ent​na i zbyt dur​na,
żeby się prze​stra​szyć. Brüks spró​bo​wał prze​ł knąć śli​nę, za​dła​wił się, kie​dy grdy​ka uwię​zła w ima​dle
zło​żo​nym z kciu​ka i pal​ca wska​zu​ją​ce​g o Va​le​r ie.
-Z Ma​la​wi - po​wie​dzia​ł a ci​cho Va​le​r ie i do​da​ł a: - Nie​klu​czo​wy dla mi​sji.
Brüks znów prze​ł knął śli​nę. Jak​by na tym pie​przo​nym stat​ku był kto​kol​wiek bar​dziej nie​klu​czo​-
wy ode mnie.
Może Mo​o re też tak po​my​ślał. Może po​sta​no​wił za​dzia​ł ać w obro​nie Da​nie​la Brük​sa, Pa​so​ży​ta
Co Cho​dzi Jak Czło​wiek. A może po pro​stu wy​ko​r zy​stał od​wró​ce​nie uwa​g i prze​ciw​nicz​ki, może nie
mia​ł o to nic wspól​ne​g o z Brük​sem. W każ​dym ra​zie coś nie​znacz​nie zmie​ni​ł o się w jego po​sta​wie.
Jego cia​ł o wy​da​ł o się ja​kieś luź​niej​sze, bar​dziej zre​lak​so​wa​ne i jed​no​cze​śnie, choć to sprzecz​ne, jak​-
by wyż​sze.
Va​le​r ie cały czas pa​trzy​ł a Brük​so​wi w oczy, ale nie mia​ł o to zna​cze​nia. Po tym, jak jej uśmiech
po​sze​r zył się, po ci​chut​kim szczęk​nię​ciu zę​bów ozęby, moż​na było od razu po​znać, że wszyst​ko,
co po​trze​bu​je wy​czy​tać z twa​r zy Mo​o re’a, wy​czy​tu​je z jego od​bi​cia w twa​r zy Brük​sa.
Od​wró​ci​ł a się, nie​mal le​ni​wie, ci​snę​ł a Brük​sa na bok jak nie​do​pa​ł ek. Po​le​ciał, wy​ma​chu​jąc koń​-
czy​na​mi, po​nad otwar​tym krę​g o​słu​pem stat​ku, omal nie tra​fia​jąc w po​stać pę​dzą​cą w prze​ciw​ną stro​-
nę. Zde​r zył się z sze​ścien​nym po​jem​ni​kiem i spadł na po​kład. Zgiął się wpół, kasz​ląc, pod​czas gdy
Mo​o re i Va​le​r ie za​tań​czy​li jak na przy​śpie​szo​nym fil​mie. Ręce wam​pi​r zy​cy po​r u​szy​ł y się jak w wi​-
rów​ce; tu​ł ów od​bił się od po​kła​du i prze​szył pu​stą prze​strzeń, gdzie uła​mek se​kun​dy wcze​śniej był
Jim Mo​o re.
-Fhat fau​ding do​ure.
Nie krzyk​nął. Na​wet nie pod​niósł gło​su. To nie brzmia​ł o jak roz​kaz. Jed​nak​że dźwię​ki do​tar​ł y
do Pia​sty z po​ł u​dnio​we​g o bie​g u​na i wy​da​wa​ł o się, że fi​zycz​nie od​r y​wa​ją Va​le​r ie od ofia​r y, wdzie​r a​-
ją się pro​sto do jej gło​wy i szar​pa​ł a za ner​wy ru​cho​we. Wy​g ię​ł a się skur​czem w po​wie​trzu, wy​lą​do​-
wa​ł a jak pa​jąk na krzy​wiź​nie ścia​ny i tam za​mar​ł a - oczy pło​ną​ce jak ha​lo​g e​ny, usta peł​ne re​ki​nich
zę​bów.
-Dziup​pi​ju ima​ke.
Mo​o re pod​niósł się z obron​ne​g o przy​sia​du, przyj​r zał się dło​niom unie​sio​nym do osło​ny przed
cio​sa​mi, któ​r e się nie zma​te​r ia​li​zo​wa​ł y. Opu​ścił je z po​wro​tem.
Z gar​dzie​li Ko​ro​ny wy​ł o​nił się Chi​ne​dum Ofo​eg​bu.
Nie wol​no ci, po​my​ślał zdu​mio​ny Brüks. Masz jesz​cze trzy dni tkwić w Ła​dow​ni.
-Pro​that blem​sto be​the? - Dło​nie Ofo​eg​bu za​fa​lo​wa​ł y jak u pia​ni​sty na nie​wi​dzial​nej kla​wia​tu​r ze.
Świa​tło w oczach snu​ł o się smu​g a​mi jak zo​r za po​lar​na.
Mo​żesz so​bie być do​wol​nie in​te​li​g ent​ny, wszyst​ko jed​no. Je​steś z mię​sa. Nie mo​żesz so​bie tak, ot,
wy​leźć z ko​mo​r y de​kom​pre​syj​nej.
Mózg mu​siał mu się wy​g o​to​wy​wać na żyw​ca. Wszyst​kie te bą​bel​ki za wcze​śnie wy​pusz​czo​ne
z wię​zie​nia, wszyst​kie te gazy uwol​nio​ne spod cię​ża​r u wie​lu at​mos​fer, za​czy​na​ją​ce ra​do​śnie roz​krę​-
cać im​pre​zę w sta​wach i na​czy​niach wło​so​wa​tych.
Wy​star​czył​by je​den, je​den ma​leń​ki bą​be​lek w mó​zgu. Punk​to​wy udar w od​po​wied​nim miej​scu
i nie ży​jesz. Pstryk i nie ży​jesz.
-Ta two​ja wam​pi​r zy​ca… - za​czę​ł a Sen​g up​ta, za​nim Mo​o re prze​r wał jej sło​wa​mi:
-Za​r az, mamy kwe​stie kry​tycz​ne do omó​wie​nia…
Ale prze​cież już nie ma ko​g oś ta​kie​g o, jak „ty”, praw​da? Je​steś tyl​ko czę​ścią cia​ł a, wę​złem sie​ci.
Za​stę​po​wal​nym. Ale czy wró​cisz do sie​bie, kie​dy ul cię ode​tnie? Czy Chi​ne​dum Ofo​eg​bu obu​dzi się
wte​dy, w samą porę, żeby umrzeć śmier​cią zwy​kla​ka? Czy zmie​ni zda​nie, zbyt póź​no, czy zdą​ży po​-
czuć się zdra​dzo​ny, za​nim prze​sta​nie w ogó​le co​kol​wiek czuć?
Ofo​eg​bu kaszl​nął drob​ną czer​wo​ną mgieł​ką. W oczach za​mi​g o​ta​ł y gwiaz​dy i krew. Za​czął się
zgi​nać wpół.
Lian​na Lut​te​r odt po​de​szła do nie​g o, sama też się zgię​ł a, z ręką przy​ci​śnię​tą sztyw​no do boku.
Dru​g ą się​g nę​ł a, krzy​wiąc się, lecz jej pan był zbyt da​le​ko. Ode​pchnę​ł a się od brze​g u bie​g u​na po​ł u​-
dnio​we​g o, unio​sła w po​wie​trze, zła​pa​ł a go. Każ​dy ruch wy​r aź​nie dużo ją kosz​to​wał.
-Je​śli skoń​czy​li​ście się tu mor​do​wać… - kaszl​nę​ł a, spró​bo​wa​ł a jesz​cze raz - to może ktoś by mi
po​mógł za​cią​g nąć go do Ła​dow​ni, za​nim go szlag tra​fi?
***
-Ja pier​dzie​lę - po​wie​dział Brüks, opa​da​jąc do Mesy.
Wę​zeł wró​cił do sie​ci. Lian​na zo​sta​ł a okle​jo​na siat​ką, unie​r u​cho​mio​na i wró​ci​ł a do swo​je​g o na​-
mio​tu, żeby po​ł a​ma​ne człon​ki się jej po​skła​da​ł y.
Mo​o re już otwo​r zył szkoc​ką. Wy​cią​g nął do nie​g o rękę ze szklan​ką.
Brüks omal nie za​chi​cho​tał.
-Żar​tu​jesz? Te​r az?
Puł​kow​nik spoj​r zał na jego ręce. Trzę​sły się.
-Te​r az.
Brüks wziął szklan​kę, opróż​nił ją. Mo​o re bez py​ta​nia na​lał ko​lej​ną.
-To nie może tak być - po​wie​dział Brüks.
-Nie bę​dzie. Nie było.
-Chi​ne​dum ją za​trzy​mał. Tym ra​zem. I mało od tego nie umarł.
-Chi​ne​dum był tyl​ko in​ter​fa​ce’em i ona do​brze o tym wie. Gdy​by go za​ata​ko​wa​ł a, nic by nie zy​-
ska​ł a, a za​r y​zy​ko​wa​ł a wszyst​ko.
-A gdy​by zro​bi​ł a ten nu​mer parę dni temu? A je​śli zno​wu go zro​bi? - Po​krę​cił gło​wą. - Li mo​g ła
zgi​nąć. Tyl​ko dzię​ki szczę​ściu…
-Nam i tak się uda​ł o - przy​po​mniał mu Mo​o re. - W po​r ów​na​niu z in​ny​mi.
Brüks za​milkł. Za​bi​ł a jed​ne​g o ze swo​ich zom​bia​ków.
-Po co to zro​bi​ł a? - za​py​tał po chwi​li. - Dla za​ba​wy? Do je​dze​nia?
-To jest fak​tycz​nie pro​blem - przy​znał puł​kow​nik. - Oczy​wi​ście, że to jest pro​blem.
-Nie mo​że​my nic zro​bić?
-Nie w tej chwi​li. - Na​brał po​wie​trza. - For​mal​nie to Sen​g up​ta pierw​sza za​ata​ko​wa​ł a.
-Bo Va​le​r ie ko​g oś za​bi​ł a!
-Tego nie wie​my. A na​wet je​śli, to są kwe​stie… praw​ne. Wła​ści​wie może mia​ł a do tego pra​wo.
Zresz​tą. Nie​waż​ne.
Brüks wy​trzesz​czył oczy i za​nie​mó​wił.
- Jes​te​śmy mi​lion ki​lo​me​trów od naj​bliż​szej wła​dzy - przy​po​mniał mu Mo​o re. - A każ​da, jaka
tu by się ewen​tu​al​nie tra​fi​ł a, wca​le nie bę​dzie fa​wo​r y​zo​wać nas wzglę​dem Va​le​r ie. Kwe​stie praw​ne są
tu bez zna​cze​nia, mu​si​my grać ta​ki​mi kar​ta​mi, ja​kie do​sta​li​śmy. Na szczę​ście, nie je​ste​śmy zda​ni sami
na sie​bie. Dwu​izbow​cy są co naj​mniej rów​nie in​te​li​g ent​ni i kom​pe​tent​ni jak ona, je​śli nie bar​dziej.
-Ja się nie mar​twię o ich kom​pe​ten​cje. Ja im nie ufam.
-A mnie? - za​py​tał nie​spo​dzie​wa​nie Mo​o re.
Brüks za​sta​no​wił się.
-To​bie tak.
Puł​kow​nik opu​ścił gło​wę.
-To za​ufaj i im.
-Ufam two​im po​bud​kom - po​pra​wił się ci​cho Brüks.
-Aaa. Ro​zu​miem.
-Ale je​steś za bli​sko nich.
-Ostat​nio wca​le nie bli​żej niż ty.
-Wcze​pi​li się w cie​bie na dłu​g o, za​nim ja do​ł ą​czy​ł em. Ty i Lian​na, wy po pro​stu wszyst​ko tak…
przyj​mu​je​cie…
Mo​o re nie od​po​wie​dział.
Brüks spró​bo​wał jesz​cze raz.
-Po​słu​chaj, nie zro​zum mnie źle. Dla nas za​ata​ko​wa​ł eś wam​pi​r a, mo​g łeś zgi​nąć i do​brze o tym
wiesz. Je​stem ci za to wdzięcz​ny. Ale nam się po pro​stu po​szczę​ści​ł o, Jim. Prze​waż​nie sie​dzisz
po uszy w tej swo​jej Con​Sensu​so​wej sko​r u​pie i gdy​by Va​le​r ie wy​bra​ł a na swój atak do​wol​ną inną
porę…
-Sie​dzę w tej sko​r u​pie - po​wie​dział spo​koj​nie Mo​o re - i zaj​mu​ję się po​ten​cjal​nym za​g ro​że​niem
dla ca​ł ej…
-Ahaa. I do ja​kich no​wych wnio​sków do​sze​dłeś, od zej​ścia z or​bi​ty mię​dląc w kół​ko te same sy​-
gna​ł y?
-Prze​pra​szam, je​śli czu​jesz się przez to za​g ro​żo​ny. Ale twój lęk nie ma pod​staw. A poza tym… -
Mo​o re prze​ł knął swo​ją whi​sky - …bez​pie​czeń​stwo pla​ne​ty jest prio​r y​te​to​we.
-Tu nie cho​dzi o bez​pie​czeń​stwo pla​ne​ty - od​parł Brüks.
-Oczy​wi​ście, że cho​dzi.
-Gów​no praw​da. Cho​dzi o two​je​g o syna.
Mo​o re za​mru​g ał.
-Siri Ke​eton, syn​te​tyk na Te​ze​uszu - cią​g nął Brüks, nie​co ła​g od​niej. - Li​sta człon​ków za​ł o​g i nie
była prze​cież taj​na.
-A więc - głos Mo​o re’a był szkli​sty i po​zba​wio​ny wy​r a​zu - nie je​steś aż tak po​chło​nię​ty sobą, jak
mi się wy​da​wa​ł o.
-Po​trak​tu​ję to jako kom​ple​ment.
-Nie. Obec​ność mo​je​g o syna na po​kła​dzie nie zmie​nia po​zo​sta​ł ych fak​tów. Mamy do czy​nie​nia
z si​ł a​mi nie​zna​ne​g o po​cho​dze​nia o ogrom​nej prze​wa​dze tech​no​lo​g icz​nej. Moim za​da​niem jest…
-I wy​ko​nu​jesz to za​da​nie mó​zgiem, któ​r y cią​g le jest na​pę​dza​ny mi​ł o​ścią, do​bo​r em krew​nia​czym
i in​nym szaj​sem z epo​ki ka​mie​nia łu​pa​ne​g o, które te​r az usil​nie pró​bu​je​my so​bie po​wy​ci​nać. To by
wy​star​czy​ł o, żeby każ​dy się za​ł a​mał, ale ty masz jesz​cze go​r zej, praw​da? Bo je​den z tych po​zo​sta​-
łych fak​tów mówi, że gdy​by nie ty, on by się tam w ogó​le nie zna​lazł.
-Zna​lazł się tam, bo miał naj​lep​sze kwa​li​fi​ka​cje do tej eks​pe​dy​cji. Ko​niec. Krop​ka. Każ​dy
na moim miej​scu pod​jął​by taką samą de​cy​zję.
-Ja​sne. Ale obaj do​brze wie​my, dla​cze​g o miał naj​lep​sze kwa​li​fi​ka​cje.
Twarz Mo​o re’a za​mie​ni​ł a się w gra​nit.
-Miał naj​lep​sze kwa​li​fi​ka​cje - cią​g nął Brüks- bo w dzie​ciń​stwie do​stał pew​ne ulep​sze​nia. A do​stał
je, bo wy​bra​ł eś so​bie taką, a nie inną pra​cę, z ta​ki​mi, a nie in​ny​mi ry​zy​ka​mi i któ​r e​g oś dnia ja​kiś su​-
kin​syn, któ​r y miał za złe i miał spli​cer, chciał ci coś zro​bić, ale tra​fił w nie​g o. My​ślisz, że to two​ja
wina, że ja​kiś po​je​ba​ny Re​ali​sta nie tra​fił w cel. Wi​nisz sie​bie, za to, co się sta​ł o two​je​mu sy​no​wi.
Ro​dzi​ce tak mają.
-A skąd ty wiesz, jak mają ro​dzi​ce.
-Wiem jak mają lu​dzie, Jim. Wiem, co so​bie mó​wią. Zro​bi​ł eś z Siriego od​po​wied​nie​g o kan​dy​da​-
ta, za​nim się jesz​cze uro​dził, a kie​dy spa​dły Świe​tli​ki, nie mia​ł eś wyj​ścia, mu​sia​ł eś we​pchnąć go na
samą górę li​sty, wy​słać go, i te​r az masz tyl​ko te cho​ler​ne sy​g na​ł y, to twój je​dy​ny kon​takt i ja to ro​zu​-
miem. To jest na​tu​r al​ne, ludz​kie. Nie​unik​nio​ne, bo ani ty ani ja tego ka​wał​ka jesz​cze so​bie nie wy​cię​-
li​śmy. Ale więk​szość wo​kół nas daw​no go nie ma i nie mo​że​my tego fak​tu igno​r o​wać. Nie mo​że​my
po​zwo​lić so​bie na de​kon​cen​tra​cję. Nie tu​taj i nie te​r az.
Nad​sta​wił szklan​kę i po​czuł nie​wy​r aź​ną ulgę, że rękę na szkle ma te​r az ide​al​nie spo​koj​ną. Puł​-
kow​nik Jim Mo​o re pa​trzył na nią przez chwi​lę. Po​tem spoj​r zał na opróż​nio​ną do po​ł o​wy bu​tel​kę.
-Bar za​mknię​ty - po​wie​dział.

PO​ŻE​RA​NY
Więk​sze oba​wy bu​dzą mniej​sze sie​ci, któ​rych pio​nie​rem jest tak zwa​ny Za​kon Dwu​-
izbo​wy. Mimo, że Za​kon nie wy​ka​zu​je za​in​te​re​so​wa​nia żad​ną dzia​łal​no​ścią woj​sko​wą ani
po​li​tycz​ną, jego wy​two​ry i tak na​da​ją się do za​adap​to​wa​nia na broń. Choć ów odłam jest
hi​sto​rycz​nie - i dość od​le​gle - spo​krew​nio​ny z re​li​gia​mi dhar​micz​ny​mi sto​ją​cy​mi
za Umy​słem Mok​śy, wy​da​je się, że jed​nak nie dąży do sa​mo​za​tra​ty, jak tam​te gru​py; każ​-
dy ul Dwuizbow​ców jest na tyle mały (a za​tem ma na tyle ni​ską la​ten​cję), by móc utrzy​-
mać spój​ne po​czu​cie wspól​nej sa​mo​świa​do​mo​ści. To po​win​no za​sad​ni​czo ogra​ni​czać ich
sku​tecz​ność bo​jo​wą, za​rów​no pod wzglę​dem szyb​ko​ści re​ak​cji/la​ten​cji,jak i mak​sy​mal​nej
wiel​ko​ści. Jed​nak​że or​ga​nicz​na na​tu​ra in​ter​fej​su we​wnątrz​u​lo​we​go u Dwu​izbow​ców
spra​wia, że są mniej po​dat​ni na środ​ki za​kłó​ca​ją​ce, bę​dą​ce po​waż​nym pro​ble​mem dla
sie​ci opar​tych na twar​dej tech​no​lo​gii. Z punk​tu wi​dze​nia pro​stej siły bo​jo​wej Dwu​izbow​-
cy wy​ka​zu​ją za​tem naj​więk​szy po​ten​cjał w sfe​rze ad​ap​ta​cji woj​sko​wej wśród wszyst​kich
ist​nie​ją​cych obec​nie na świe​cie umy​słów zbio​ro​wych. Jest to szcze​gól​nie pro​ble​ma​tycz​ne
w świe​tle znacz​nej licz​by przy​pi​sy​wa​nych Za​ko​no​wi prze​ło​mo​wych od​kryć na​uko​wych
i tech​nicz​nych z ostat​nich lat. Wie​le z nich już oka​za​ło się czyn​ni​ka​mi de​sta​bi​li​zu​ją​cy​mi.
Mo​o re, J., „Umy​sły ula, ule umy​słów
ibio​lo​g icz​ne au​to​ma​ty bo​jo​we:
rola gru​po​wej in​te​li​g en​cji w wal​ce of​fline”,
2088-03-12, Ja​nes Mil. Tech. 68 (14)

Oto sto​ję u drzwi i ko​ła​czę.
Apo​ka​lip​sa św. Jana, 3, 20

Słoń​ce zro​bi​ł o się wiel​kie. Na twa​r zy mia​ł o cień. Krop​kę, pieg - punkt, kół​ko, dziur​kę. Mniej​szą
od pla​my sło​necz​nej, ciem​niej​szą, bar​dziej sy​me​trycz​ną, a po​tem więk​szą. Ro​sła jak do​sko​na​ł y no​-
wo​twór, czar​ny pla​ne​tar​ny dysk w miej​scu, gdzie nie było żad​nej pla​ne​ty, na​brzmie​wa​jąc w fo​tos​fe​-
rze jak żar​ł ocz​na oso​bli​wość. Słoń​ce za​kry​wa​ją​ce po​ł o​wę pust​ki; pust​ka za​kry​wa​ją​ca po​ł o​wę Słoń​-
ca. Mi​nę​ł a ja​kaś kry​tycz​na, ułam​ko​wa chwi​la i pierw​szy plan za​mie​nił się z tłem miej​sca​mi - słoń​ce
już nie było krę​g iem, lecz ja​sną, zło​tą tę​czów​ką zwę​ża​ją​cą się wo​kół wiel​kiej, roz​sze​r za​ją​cej się źre​-
ni​cy. Te​r az prze​sta​ł o być i tym; sta​ł o się ogni​stą ob​r ę​czą wo​kół czar​nej, bez​g wiezd​nej dziu​r y; a te​r az
ko​li​stą ni​cią, wi​ją​cą się ogni​ście, nie​moż​li​wie cien​ką.
Znik​nę​ł o.
Na fir​ma​men​cie z po​wro​tem roz​błysł mi​lion gwiazd, zim​nych, bez​wy​mia​r o​wych punk​tów roz​-
sia​nych pa​sma​mi i przy​pad​ko​wy​mi gar​ścia​mi na po​ł o​wie nie​ba. Dru​g a po​ł o​wa po​zo​sta​ł a na​to​miast
pu​sta - a no​wo​twór, któ​r y po​chło​nął Słoń​ce, za​czy​nał się już roz​sze​r zać na ze​wnątrz ipo​że​r ać gwiaz​-
dy. Brüks od​wró​cił wzrok od tej wiel​kiej pasz​czy i uj​r zał czar​ny pa​lec prze​ci​na​ją​cy gwiaz​dy ide​al​nie
po le​wej bur​cie - ciem​ny szpic, dłu​g i na 500 ki​lo​me​trów, ukry​ty głę​bo​ko w cie​niu. Brüks prze​su​nął
swo​je oso​bi​ste wid​mo w dół o parę ang​stre​mów - i roz​ja​r zył się czer​wo​no jak wę​g ie​lek, cia​ł o do​-
sko​na​le czar​ne, wy​sta​ją​ce do​kład​nie ze środ​ka krę​g u, któ​r y mie​li przed sobą. Ra​dia​tor do usu​wa​nia
nad​mia​r u cie​pła. Choć był o włos od sa​me​g o środ​ka Ukła​du Sło​necz​ne​g o, ni​g ​dy nie oglą​dał Słoń​ca.
Ner​wo​wo szarp​nął pa​ska​mi przy​pi​na​ją​cy​mi go do lu​strza​nej kuli. Sengup​ta tkwi​ł a w swo​jej ulu​-
bio​nej le​żan​ce po le​wej, Lian​na po pra​wej, Mo​o re na pra​wo od niej. Sta​r y wia​r us pra​wie się doń nie
od​zy​wał, od​kąd Brüks po​r u​szył te​mat jego syna. Ewi​dent​nie nie​któ​r ych gra​nic nie było wi​dać, póki
się ich nie prze​kro​czy​ł o.
A może było, i to do​sko​na​le, je​śli się nie było nie​tak​tow​nym cha​mem. Do​świad​czal​ni​cy za​wsze
po​win​ni mieć umysł otwar​ty na al​ter​na​tyw​ne hi​po​te​zy
Po​szu​kał azy​lu w wi​do​ku ze​wnętrz​nym, ciem​nym dla nie​uzbro​jo​ne​g o oka, ale ży​ją​cym na tak​-
tycz​nych na​kład​kach. Na wi​do​ku w przód kur​czy​ł a się cien​ka, bla​dosz​ma​r ag​do​wa pę​tel​ka, tuż przed
dzio​bem Ko​ro​ny- to jej od​bi​ja​ją​cy pa​r a​sol (wy​ka​so​wa​ny z Con​Sen​su​sa, żeby nie za​kłó​cał wi​do​ku) -
zwi​jał się i skła​dał, już nie​po​trzeb​ny. Ha​bi​ta​ty też już się zło​ży​ł y iza​mo​co​wa​ł y, w przy​g o​to​wa​niu
do do​ko​wa​nia. Pod tymi na​kład​ka​mi Ko​ro​na w mil​cze​niu spa​da​ł a wzdłuż po​tęż​nych kon​struk​cji wi​-
docz​nych tyl​ko dzię​ki temu, że za​sła​nia​ł y nie​bo - cie​nie na jego tle, bez​g wiezd​ne syl​wet​ki dźwi​g ów,
prze​no​śni​ków kro​pel​ko​wych, nie​koń​czą​cych się nie​wi​dzial​nych an​ten, zdra​dza​nych przez po​wol​ne
mi​g o​ta​nie świa​te​ł ek na​wi​g a​cyj​nych wzdłuż nich.
Ko​ro​na szarp​nę​ł a się. Sil​ni​ki ko​r ek​cyj​ne roz​bły​sły w ciem​no​ści przed dzio​bem jak iskry ze spa​-
wa​r ek łu​ko​wych. Wró​cił „dół” - był do​kład​nie z przo​du. Brüks de​li​kat​nie opadł z le​żan​ki w ela​stycz​-
ne ob​ję​cia uprzę​ży i wi​siał tak, gdy w bla​sku roz​pa​lo​nych ga​zów z ciem​no​ści wy​ł a​niał się od​le​g ły
blok skal​ny: dźwi​g a​r y, zim​ne, mar​twe stoż​ki uśpio​nych dysz, wiel​kie, war​stwo​we blo​ki po​li​wol​fra​-
mu. Po​tem iskry znik​nę​ł y i „dół” ra​zem z nimi. A tak​że ta da​le​ka to​po​g ra​fia. Ko​ro​na cier​nio​wa spa​-
da​ł a da​lej, ła​g od​nie jak puch.
-Na ra​zie wszyst​ko nor​mal​nie - rzu​cił Mo​o re, do ni​ko​g o kon​kret​nie.
-A nie mia​ł o tu być ja​kiejś stra​ży, czy coś? - za​sta​no​wił się Brüks.
Tak ogło​szo​no w każ​dym ra​zie parę ty​g o​dni po Świe​tli​kach. Mimo że bla-bla-bla nie oka​za​ł y
żad​nych wro​g ich za​mia​r ów, roz​są​dek na​ka​zu​je za​cho​wać ostroż​ność glę​du-glę​du-glę​du w obec​nym
kli​ma​cie nie​pew​no​ści nie mo​że​my so​bie po​zwo​lić na po​zo​sta​wie​nie klu​czo​we​g o źró​dła ener​g ii bez
obro​ny bla-bla-glę​du-glę​du.
Mo​o re nic nie po​wie​dział. Po chwi​li do​koń​czy​ł a Lian​na:
- Jeśli nie wiesz do​kład​nie, gdzie pa​trzeć, tego miej​sca nie zo​ba​czysz w bla​sku Słoń​ca. A nic
by złym wro​g om nie po​wie​dzia​ł o le​piej, gdzie pa​trzeć, niż parę wiel​kich i ewi​dent​nych śla​dów ter​-
micz​nych kur​su​ją​cych tam i z po​wro​tem.
To była naj​dłuż​sza jej wy​po​wiedź - przy​naj​mniej ad​r e​so​wa​na do Brük​sa - od​kąd Va​le​r ie po​ka​za​-
ła pa​zu​r y w Pia​ście. Uznał to za do​bry znak.
Ko​lej​ne iskry, roz​ja​śnia​ją​ce noc im​pul​sa​mi trwa​ją​cy​mi ułam​ki se​kund. Na ekra​nach tak​tycz​nych
peł​zła masa dru​cia​nych szkie​le​tów, ob​r y​sowują​cych ele​men​ty kon​struk​cji, któ​r e ludz​kie oko le​d​wo
od​r óż​nia​ł o jako cie​nie. Na urwi​sku przed nimi roz​ja​r zy​ł y się gwiaz​do​zbio​r y, świa​tła za​pa​lo​ne w re​-
ak​cji na zbli​ża​ją​cą się masę, ła​g od​ne i ele​g anc​kie jak fo​to​fo​r y ryby głę​bi​no​wej. Świecz​ki w oknach
dla zbłą​ka​ne​g o po​dróż​ni​ka. Fa​lo​wa​ł y, pły​nę​ł y i zbie​g a​ł y się do mon​stru​al​ne​g o sza​r e​g o mi​no​g a, któ​-
ry wy​chy​nął z kra​jo​bra​zu po​mię​dzy nimi. Jego wiel​ka, okrą​g ła pasz​cza pul​so​wa​ł a, otwie​r a​ł a się i za​-
my​ka​ł a po le​wej stro​nie dzio​bu.
Ostat​ni im​puls prze​ciw​cią​g u. Mi​nóg od​sko​czył o metr lub dwa, znów za​czął pod​cho​dzić. Ko​ro​na
już pra​wie się nie po​r u​sza​ł a. Mi​nóg przy​su​nął się do le​wej bur​ty i przy​piął do złą​cza do​ku​ją​ce​g o.
-Le​ci​my na opa​r ach oby Dwu​izby kur​na wie​dzia​ł y co ro​bią bo che​micz​ne​g o już pra​wie nic nie
zo​sta​ł o - za​mel​do​wa​ł a Sen​g up​ta. - Jak chce​cie gdzieś stąd po​le​cieć to mu​si​cie wy​leźć i po​pchać.
-To nie pro​blem - od​parł Mo​o re. - Sie​dzi​my na naj​więk​szej ła​do​war​ce w ca​ł ym Ukła​dzie Sło​-
necz​nym.
Lian​na spoj​r za​ł a na Brük​sa i spró​bo​wa​ł a się uśmiech​nąć.
-Wi​ta​my na Ika​rze.
***
Oczy​wi​ście, nikt nie miał za​mia​r u się pie​przyć od razu na pierw​szej rand​ce.
Nie​bo Pia​sty za​czę​ł o wy​peł​niać się uzgod​nie​nia​mi pro​to​ko​ł ów i zdję​cia​mi iden​ty​fi​ka​cyj​ny​mi:
Ikar i Ko​ro​na przed​sta​wia​ł y się so​bie, do​g a​dy​wa​ł y, uzgad​nia​ł y, że to małe spo​tkan​ko to in​tym​na
spra​wa, nie​zasługu​ją​ca na uwa​g ę ziem​skich in​ży​nie​r ów. Sen​g up​ta szep​ta​ł a czu​ł e słów​ka po​kła​do​we​-
mu kom​pu​te​r o​wi sta​cji, na​ma​wia​jąc go do za​pa​le​nia świa​teł, włą​cze​nia sys​te​mu pod​trzy​my​wa​nia ży​-
cia, może i po​ka​za​nia paru stron ze swo​je​g o pa​mięt​nicz​ka.
Z dol​nej pół​ku​li przy​pły​nę​ł y na​g ie po​sta​cie. Eu​la​li i jesz​cze jed​na Dwu​izbów​ka (Ha​ina, zda​je się,
po​my​ślał Brüks), oczysz​czo​ne z wro​g ich mi​kro​bów i w koń​cu zde​kom​pre​so​wa​ne, po​spo​li​tu​ją​ce się
ze zwy​klakami. Nikt nie uznał tego za war​te choć​by sło​wa.
-Od ostat​niej kon​tro​li tech​nicz​nej ni​ko​g o nie było. - Sen​g up​ta dźgnę​ł a pal​cem okno peł​ne al​fa​nu​-
me​r ycz​ne​g o beł​ko​tu. - Nikt nie przy​cho​dził i nie wy​cho​dził w cią​g u ostat​nich osiem​na​stu mie​się​cy.
Sto dzie​więć​dzie​siąt dwa dni temu włą​cza​no sil​ni​ki, żeby usta​bi​li​zo​wać or​bi​tę, a poza tym nic.
Na​g ły szyb​ki ruch, za​uwa​żo​ny ką​tem oboj​g a oczu - nie​umar​li w szy​ku, su​ną​cy je​den za dru​g im
przez właz, jak pta​ki dra​pież​ne nur​ku​ją​ce po ofia​r ę. Od​bi​li się od nie​ba, okrę​ci​li wo​kół dzio​bo​wej
dra​bi​ny, znik​nę​li nad su​fi​tem, szyb​ko i płyn​nie jak ba​r a​ku​da.
Ityle sta​do wi​dzia​no, po​my​ślał Brüks ner​wo​wo. A gdzie alf… Nie do​koń​czył py​ta​nia, bo od​po​-
wie​dzi udzie​li​ł a cierp​ną​ca na krę​g o​słu​pie skó​r a.
Była do​kład​nie za nim. Jak dla nie​g o, mo​g ła tam być od za​wsze.
Dwu​izbow​cy jak​by nie za​uwa​ża​li. Od​kąd przy​szli, nie spusz​cza​li z oczu ekra​nu tak​tycz​ne​g o.
Brüks prze​ł knął śli​nę i zmu​sił się do spoj​r ze​nia na lewo. Wbrew so​bie od​wró​cił się i po​wstrzy​mał
od opusz​cze​nia wzro​ku, gdy w polu wi​dze​nia wy​ł o​ni​ł a się Va​le​r ie - zmu​sił się do pa​trze​nia jej pro​sto
w oczy. Błysz​cza​ł y, od​wza​jem​nia​jąc spoj​r ze​nie. Za​ci​snął zęby iz ca​ł ej siły po​my​ślał o leu​ko​fo​r ach,
opty​ce cien​kich warstw, aż w koń​cu uświa​do​mił so​bie: Ona na​wet na mnie nie pa​trzy.
Bo nie pa​trzy​ł a. Pło​ną​ce oczy po​two​r a prze​pa​la​ł y go na wy​lot, pa​trząc na ko​pu​ł ę za jego ple​ca​-
mi; prze​ska​ki​wa​ł y o mi​kro​sko​pij​ny kąt, szyb​ko jak oczy zom​bia​ków i dwu​krot​nie in​ten​syw​niej,
ogni​sku​jąc się na tej da​nej czy tam​tym ob​r a​zie. Brüks pra​wie wi​dział, jak za tymi so​czew​ka​mi iskrzy
mózg, jak płach​ty elek​trycz​no​ści chło​ną in​for​ma​cje szyb​ciej niż włók​na ner​wo​we. Miał te​r az na oku
wszyst​kich: mni​chów, mon​stra i ma​lucz​kich jed​no​cze​śnie, zgro​ma​dzo​nych pod cia​snym me​ta​lo​wym
nie​bem ki​pią​cym od wi​zu​ali​za​cji my​ślo​wej ma​szy​ne​r ii - dia​g no​sty​ka, roz​le​g łe, wie​lo​wy​mia​r o​we
wra​że​nia z ty​się​cy me​cha​nicz​nych zmy​słów. Gro​zi​ł o tym, że zaj​mie całą pół​ku​lę tą nie​stru​dzo​ną,
roz​mi​g o​ta​ną info-na​wał​ni​cą. Już te​r az prze​szła przez rów​nik i za​czę​ł a roz​le​wać się w stro​nę rufy.
Pry​mi​tyw​ne to jak pa​pi​r us, po​my​ślał. Tyle wy​mia​r ów roz​dep​ta​nych na pła​sko i roz​ł o​żo​nych
po fi​zycz​nej prze​strze​ni - no​śnik god​ny ja​ski​niow​ców ika​r a​lu​chów, a nie tych umy​sło​wych gi​g an​tów
cza​ją​cych się ze wszyst​kich stron. Po co oni w ogó​le tu przy​szli? Po co zja​wi​li się w kra​inie ślep​ców,
sko​r o Con​Sen​sus był wszę​dzie i mógł im wy​świe​tlać nie​skoń​czo​ną licz​bę in​for​ma​cji w nie​skoń​czo​-
nej prze​strze​ni ich wła​snych głów? Po co za​do​wa​lać się ga​la​r e​to​wa​ty​mi oczy​ma, gdy nie​wi​dzial​ne
sy​g na​ł y po​tra​fią się​g ać przez czasz​kę, mózg i pi​sać bez​po​śred​nio po sy​nap​sach…
Cho​le​r a, po​my​ślał.
In​te​li​g ent​na far​ba była wszech​o bec​na na ca​ł ym stat​ku. Za​kła​dał, że to do oświe​tle​nia i jako re​zer​-
wa, na wy​pa​dek gdy​by w któ​r ymś z tych pod​krę​co​nych umy​słów za​wio​dły wsz​czep​ki. Te​r az jed​nak
wy​g lą​da​ł o na to, że to ich pod​sta​wo​wy in​ter​fejs: pry​mi​tyw​ny, pu​en​ty​li​stycz​ny, ze​wnętrz​ny. Pew​nie nie
cał​kiem do zła​ma​nia, ale ewen​tu​al​ne wła​ma​nia dzia​ł y​by się poza gło​wą, da​wa​ł y​by do​stęp do me​ta​lu,
nie do mię​sa. Przy​naj​mniej ża​den obcy, wy​ima​g i​no​wa​ny lub nie, nie mógł​by zmie​niać my​śli w gło​-
wach ula.
„Parę lat, żeby się za​do​mo​wić”, po​wie​dział Mo​o re. Ten nie​zna​ny ktoś miał parę lat na zba​da​nie
no​wej, nie​zna​jo​mej tech​no​lo​g ii i wy​deduko​wa​nie z niej na​tu​r y kry​ją​cych się za nią mięk​kich stwo​-
rzeń. Lata na zbu​do​wa​nie do​wol​nych me​cha​ni​zmów i in​ter​fej​sów, na ja​kie po​zwa​la​ł y nie​o gra​ni​czo​ne
za​so​by ener​g ii. Po​tem po​zo​sta​ł o już tyl​ko cze​kać, aż przy​ja​dą wła​ści​cie​le. Tyle cza​su mia​ł o co​kol​-
wiek, co było tam, żeby wy​my​ślić, jak się prze​do​stać tu​taj.
Boją się, uświa​do​mił so​bie Brüks i na​g le:
Kur​na, oni się boją?
Sen​g up​ta rzu​ci​ł a na ko​pu​ł ę cały rząd wi​do​ków z ka​mer. Ła​dow​nie iszy​by ser​wi​so​we, prze​waż​nie
zbior​ni​ki do prze​cho​wy​wa​nia pro​g ra​mo​wal​nej ma​te​r ii, plą​ta​ni​ny tu​ne​li, w któ​r ych su​nę​ł y po szy​nach
ro​bo​ty, wy​ko​nu​ją​ce nie​koń​czą​ce się za​da​nia na​praw​cze i za​o pa​trze​nio​we. Ha​bi​ta​ty wci​śnię​te tu i tam
jak wę​zły chłon​ne, wod​nicz​ki, któ​r e trze​ba nie​chęt​nie na​pom​po​wać cie​płem i at​mos​fe​r ą na te rzad​kie
oka​zje, gdy przyj​mo​wa​ni są go​ście - ale pu​ste, nie​g o​ścin​ne, le​d​wo po​zwa​la​ją​ce się wy​pro​sto​wać, na​-
wet gdy​by gra​wi​ta​cja była moż​li​wa. Ikar był nie​życz​li​wym go​spo​da​r zem, źle pa​trzył na wszel​kie pa​-
so​ży​ty, któ​r e chcia​ł y mu się za​g nieź​dzić w brzu​chu.
Ale coś i tak tego do​ko​na​ł o.
Sen​g up​ta chwy​ci​ł a okien​ko i roz​cią​g nę​ł a je na jed​ną pią​tą ko​pu​ł y - wi​dok pod​pi​sa​ny PO​-
MOCN./RE​KOMP., wal​co​wa​te po​miesz​cze​nie z dru​g im wal​cem, seg​men​to​wa​nym, że​bro​wa​nym,
usia​nym elek​tro​ni​ką, po​kry​wa​mi ser​wi​so​wy​mi, erup​cja​mi ka​bli wy​so​kie​g o na​pię​cia, bie​g ną​cym
przez sam śro​dek jak me​ta​lo​wa tcha​wi​ca. Wi​dok roz​ja​śnił się na ich oczach: po ścia​nach ner​wo​wo
prze​sko​czy​ł y iskry, usta​bi​li​zo​wa​ł y się, przy​ciem​ni​ł y do ła​g od​ne​g o, cy​try​no​we​g o bla​sku ogar​nia​ją​-
ce​g o wszyst​kie po​ma​lo​wa​ne ele​men​ty ścian. Kłęb​ki za​mro​żo​nej pary za​wi​r o​wa​ł y nie​waż​ki​mi ara​be​-
ska​mi, do​pó​ki nie ode​ssał ich ja​kiś obu​dzo​ny ze snu wen​ty​la​tor.
Brüks do​kształ​cił się po dro​dze. Wie​dział, co by zna​lazł, gdy​by prze​ciął w po​przek tę wiel​ką
tcha​wi​cę. Na jed​nym koń​cu ogrom​ne, czar​ne, seg​men​to​we oko, uło​żo​ną w pla​ster mio​du ba​te​r ię la​-
se​r ów gam​ma wy​ce​lo​wa​nych w świa​tło rury. Do​o ko​ł a tego, w re​g u​lar​nych od​stę​pach, bie​g ły pom​py,
cew​ki ge​ne​r a​to​r ów pola, nad​prze​wo​dzą​ce, ul​tra​chło​dzą​ce rury, ma​ją​ce wy​g e​ne​r o​wać w tej hi​po​te​-
tycz​nej próż​ni tem​pe​r a​tu​r y o włos od zera bez​względ​ne​g o. W tej ko​mo​r ze ma​te​r ia przyj​mo​wa​ł a
dziw​ne po​sta​cie. Ato​my kła​dły się, za​po​mi​na​ł y o Brow​nie i en​tro​pii, od​bie​r a​ł y li​ścik od dru​g ie​g o
pra​wa ter​mo​dy​na​mi​ki i obie​cy​wa​ł y, że póź​niej się tym zaj​mą. Ukła​da​ł y się je​den przy dru​g im, two​-
rząc jed​no​r od​ny sub​strat. Bi​lion ato​mów skon​den​so​wa​ny w jed​ną wiel​ką ca​ł ość - czy​sta kar​ta, cze​ka​-
ją​ca, aż ener​g ia i in​for​ma​cja zmie​nią ją w coś cał​kiem no​we​g o.
Bar​dzo po​dob​na kon​struk​cja - wła​ści​wie, część tego sa​me​g o ob​wo​du - za​si​la​ł a kie​dyś Te​ze​usza.
A na dru​g im koń​cu PO​MOCN./RE​KOMP., za la​se​r a​mi, ma​g ne​sa​mi i de​tek​to​r a​mi mi​kro​ka​na​ł o​wy​mi,
Brüks wi​dział coś jesz​cze, coś…
Coś nie ta​kie​g o.
Z po​cząt​ku tyl​ko tyle do​strzegł - coś na dru​g im koń​cu kom​pi​la​to​r a ma​te​r ii mu nie gra​ł o. Do​pie​r o
po paru chwi​lach za​uwa​żył nie​znacz​nie uchy​lo​ny pa​nel ser​wi​so​wy i roz​le​wa​ją​cą się od jego kra​wę​-
dzi pla​mę. Mózg prze​ta​so​wał ty​siąc kart z sza​blo​na​mi, przy​mie​r zył tę za​ty​tu​ł o​wa​ną „roz​la​na far​ba”,
ale nie do koń​ca pa​so​wa​ł a. Zbyt gę​ste to było, zbyt gruzło​wa​te jak na in​te​li​g ent​ną far​bę; a poza tym,
w żad​nej in​nej ka​me​r ze nie wi​dział po​wierzch​ni po​ma​lo​wa​nej ta​kim ole​istym od​cie​niem sza​r o​ści.
Wtem ktoś zro​bił zoom i w gło​wie wsko​czył na miej​sce cał​kiem nowy kom​plet sza​blo​nów.
Te roz​g a​ł ę​zia​ją​ce się ażu​r o​we kra​wę​dzie, jak ko​r zon​ki, jak po​r a​sta​ją​ce ma​szy​ne​r ię den​dry​ty.
-Da​lej prze​ł a​zi? - Głos Lian​ny, tro​chę oszo​ł o​mio​ny.
-Nie bądź głu​pia chy​ba bym po​wie​dzia​ł a jak​by tak było? W ogó​le by nie mia​ł o szans jak​by ja​kiś
de​bil nie zo​sta​wił nie​do​mknię​tej po​kry​wy.
Ale sys​tem pod​trzy​my​wa​nia ży​cia był wy​ł ą​czo​ny, póki Ko​ro​na nie za​czę​ł a do​ko​wać, przy​po​-
mniał so​bie Brüks. Wszyst​ko tu było pod próż​nią.
-Może szło so​bie, póki nie na​pu​ści​li​śmy do ha​bi​ta​tów po​wie​trza? Może… mu prze​r wa​li​śmy?
Te okrą​g łe grud​ki, jak… jak ja​kieś… nie​doj​r za​ł e owoc​ni​ki…
-Mó​wi​ł am że bym po​wie​dzia​ł a Jezu we​dług lo​g ów od wie​lu ty​g o​dni wszyst​ko było wy​ł ą​czo​ne.
-O ile moż​na wie​r zyć lo​g om - stwier​dził ci​cho Mo​o re.
-Wy​g lą​da pra​wie jak zwy​kła far​ba - za​uwa​ży​ł a Lian​na.
Brüks po​krę​cił gło​wą.
-Wy​g lą​da jak ślu​zo​wiec.
-Obo​jęt​ne co to jest - po​wie​dział Mo​o re - to nie jest coś, co by tu przy​wieź​li nasi lu​dzie. A więc
po​wsta​je oczy​wi​ste py​ta​nie…
Po​wsta​wa​ł o. Ale nikt go nie za​dał.
***
Oczy​wi​ście, w wy​so​kiej próż​ni, w tem​pe​r a​tu​r ze zera bez​względ​ne​g o nie prze​żył​by ża​den ślu​zo​-
wiec.
-A co by prze​ży​ł o? - za​py​tał Mo​o re.
-De​ino​coc​cus ra​dio​du​r ans jest bli​sko. Nie​któ​r e syn​te​tycz​ne bak​te​r ie jesz​cze bli​żej.
-Ale w sta​nie ak​tyw​nym?
-Nie - przy​znał Brüks. - Prak​tycz​nie się wy​ł ą​cza​ją, póki wa​r un​ki się nie po​pra​wią.
-Czy​li co​kol​wiek to jest - Mo​o re wska​zał na ob​r az - ty mó​wisz, że jest w sta​nie uśpie​nia.
To było jesz​cze dziw​niej​sze od tego cze​g oś za oknem - ktoś w Ko​ro​nie cier​nio​wej py​tał go o zda​-
nie. Zdu​mie​nie trwa​ł o wy​star​cza​ją​co dłu​g o, żeby Brüks zdą​żył spoj​r zeć w bok i zo​ba​czyć mni​chów
i wam​pi​r zy​cę po​g rą​żo​nych w wie​lo​mo​dal​nym dia​lo​g u skła​da​ją​cym się z mla​sków, fo​ne​mów i tań​ca
pal​ców. Dwu​izbow​cy sta​li ple​ca​mi do sie​bie, uno​sząc się jak za​im​pro​wi​zo​wa​ny wę​zeł, każ​da para
oczu ce​lu​ją​ca w inną stro​nę.
Jim dla mnie może so​bie być Puł​kow​ni​kiem Su​per​żoł​nie​r zem, do​tar​ł o do Brüksa, ale dla tych
tam wszy​scy je​ste​śmy jak ka​pu​cyn​ki…
-Py​ta​ł em…
- A tak, prze​pra​szam. -Brüks po​krę​cił gło​wą. - Nie, nie mó​wię. Zresz​tą, po​patrz tyl​ko, jest poza
po​miesz​cze​niem, przy​naj​mniej czę​ścio​wo. Ty mi po​wiedz, czy jest ja​kiś spo​sób, żeby ta ma​szy​na po​-
tra​fi​ł a zbie​r ać i fa​bry​ko​wać ma​te​r ię z so​czew​ki kon​den​so​r a.
-Czy​li mu​sia​ł o… uro​snąć.
-Wnio​sek na​su​wa się sam. Lo​g icz​ne.
-W wy​so​kiej próż​ni, bli​sko zera.
-Może i nie ta​kie lo​g icz​ne. Ale nie mam in​nej od​po​wie​dzi. -Brüks wska​zał bro​dą ol​brzy​my -
Może oni mają.
-To coś ucie​kło.
- Jeśli tak chcesz to na​zwać… no, ale da​le​ko nie za​szło. - Pla​ma… czy ślu​zo​wiec… czy co to
było… od​da​li​ł o się od otwar​tej po​kry​wy na nie​ca​ł e dwa me​try i roz​g a​ł ę​zi​ł o w roz​wi​dlo​ne ko​r zon​ki.
Oczy​wi​ście, na​wet to po​win​no być nie​moż​li​we.
Cho​ler​stwo wy​g lą​da​ł o na żywe. Choć​by nie wia​do​mo ile razy Brüks po​wta​r zał so​bie, żeby nie
wy​cią​g ać po​chop​nych wnio​sków, nie osą​dzać ob​cych po ziem​skich po​zo​r ach, za wie​le miał w so​bie
z bio​lo​g a. Pa​trzył na ziar​ni​sty, po​więk​szo​ny po​nad mia​r ę ob​r az i nie wi​dział przy​pad​ko​we​g o zbio​r u
czą​stek, ani eg​zo​tycz​ne​g o krysz​ta​ł u ro​sną​ce​g o wzdłuż pre​de​fi​nio​wa​nej osi. Wi​dział coś or​g a​nicz​ne​-
go, coś co nie mo​g ło się tak po pro​stu złą​czyć z roz​my​tej chmu​r y ato​mów.
Od​wró​cił się do Mo​o re’a.
-Pe​wien je​steś, że tech​no​lo​g ia te​le​ma​te​r ii na Ika​rze nie jest ciut​kę bar​dziej za​awan​so​wa​na niż się
przy​zna​je​cie? Może bli​żej jej do fa​bry​ka​to​r a? Bo mnie to zde​cy​do​wa​nie wy​g lą​da na skom​pli​ko​wa​ną
ma​kro​struk​tu​r ę.
Mo​o re od​wró​cił się i wbił wzrok w Sen​g up​tę.
-Czy to… się tu prze​bi​ł o? Otwo​r zy​ł o pa​nel na siłę?
Po​krę​ci​ł a gło​wą i na​dal pa​trzy​ł a w su​fit.
-Żad​nych śla​dów na​prę​żeń ani zmę​cze​nia ma​te​r ia​ł u nic nie od​pa​dło nic nie pę​kło nic nie lata na​-
oko​ł o. Wy​g lą​da że ktoś pusz​czał stan​dar​do​wą dia​g no​sty​kę po​brał prób​kę i za​po​mniał za​mknąć.
-Głu​pi błąd - za​uwa​żył Brüks.
-Ka​r a​lu​chy cią​g le ro​bią głu​pie błę​dy.
A naj​więk​szy, nie po​wie​dział Brüks, to zbu​do​wa​nie was.
-Oczy​wi​ście za dużo przez ka​me​r ę nie wi​dać trze​ba tam wleźć i spraw​dzić żeby mieć pew​ność.
Na nie​bie ślu​zo​wiec za​pra​szał do sie​bie mi​lio​nem ażu​r o​wych pa​lusz​ków.
-Czy​li to jest na​stęp​ny krok? - do​my​ślił się Brüks. - Wcho​dzi​my?
Eu​la​li wy​da​ł a stac​ca​to stęk​nięć, z akom​pa​nia​men​tem stu​ka​nia czub​ka​mi pal​ców. U każ​de​g o in​ne​-
go na​czel​ne​g o brzmia​ł o​by to jak śmiech. Wę​zeł sie​ci rzu​cił mu spoj​r ze​nie, po czym prze​niósł je na
ko​pu​ł ę.
Nie był to an​g iel​ski. Brüks po​dej​r ze​wał, że to nie był ża​den ję​zyk, przy​naj​mniej we​dług jego de​-
fi​ni​cji. Ja​kimś spo​so​bem jed​nak wie​dział do​kład​nie, co chcia​ł a po​wie​dzieć Eu​la​li.
„Ty pierw​szy”.
***
Dwie go​dzi​ny póź​niej czwór​ka Dwu​izbow​ców i dwój​ka zom​bia​ków Va​le​r ie już były na ka​dłu​bie
i peł​zły po krę​g o​słu​pie Ko​ro​ny oto​czo​ne ro​bo​ta​mi ser​wi​so​wy​mi, tasz​cząc pal​ni​ki, la​se​r y i klu​cze
do na​krę​tek. Dwie go​dzi​ny, żeby za​cząć skła​dać sta​tek na nowo.
Trzy dni, żeby wy​krze​sać z sie​bie od​wa​g ę na wy​r u​sze​nie gdzie​kol​wiek in​dziej.
Otak, przy​g o​to​wa​li się jak na​le​ży. Sen​g up​ta ka​me​r a po ka​me​r ze przej​r za​ł a całą za​mar​z​nię​tą ma​-
cierz, a po​tem opa​no​wa​ł a parę ro​bo​tów ser​wi​so​wych i zaj​r za​ł a nimi we wszyst​kie do​stęp​ne za​ka​mar​-
ki. Brüks nie do​strze​g ał na wi​deo żad​nych anio​ł ów. Ani choć​by aste​r o​id. Za​czy​nał się za​sta​na​wiać,
czy ten kryp​to​nim nie był dla zmył​ki - czy nie pu​ści​li go w eter, żeby po​g oń nie za​sta​na​wia​ł a się
za bar​dzo, kie​dy Ko​ro​na w po​ł o​wie dro​g i przez Układ od​pa​li​ł a sil​ni​ki i przy​śpie​szy​ł a ku ja​kie​muś
od​le​g lej​sze​mu ce​lo​wi.
Wy​tę​ża​jąc wzrok z ca​ł ych sił, Sen​g up​ta do​strze​g ła tyl​ko małe, ciem​ne po​dej​r ze​nie, zni​ka​ją​ce
po na​ł o​że​niu na wy​kres słup​ka błę​du:
- Allo​me​tria sta​cji nie zga​dza się o parę mi​li​me​trów ale dziw​ne by było jak​by się nie roz​sze​r za​ł a
i nie kur​czy​ł a przy ta​kich wa​ha​niach tem​pe​r a​tu​r y.
Ul po​ł ą​czył się w ca​ł ość, od cza​su do cza​su prze​ka​zu​jąc przez Lian​nę po​le​ce​nia: Ci​śnie​nie
na kon​den​so​r ze do dwu​dzie​stu at​mos​fer. Za​mro​zić ko​mo​r ę. Ogrzać ko​mo​r ę. Wy​ł ą​czyć świa​tła. Za​pa​-
lić świa​tła. Otwo​r zyć kon​den​sor z po​wro​tem na próż​nię. Wy​fa​bry​ko​wać mi​kro​skop ska​nin​g o​wy
i dać go bo​tem na dru​g ą stro​nę.
Ale naj​g rub​szy z pro​ble​mów nie re​ago​wał na żad​ną przy​nę​tę. Po trzech dniach Brüks sam rwał
się do dzia​ł a​nia.
-Chcą, że​byś zo​stał tu​taj - stwier​dzi​ł a prze​pra​sza​ją​co Lian​na. - Dla wła​sne​g o bez​pie​czeń​stwa.
Uno​si​li się w po​wie​trzu na stry​chu, wśród po​sy​ku​ją​cych i bul​g o​czą​cych do​o ko​ł a be​be​chów Ko​ro​-
ny, pod​czas gdy or​szak Dwu​izbow​ców ubie​r ał się przy głów​nej ślu​zie w ska​fan​dry. Tuż obok uno​si​ł a
się w po​wie​trzu kula wody, zwią​za​na na​pię​ciem po​wierzch​nio​wym. Pa​da​ją​ce z pasz​czy mi​no​g a ła​-
god​ne świa​tło nada​wa​ł o wszyst​kie​mu od​cie​nie błę​ki​tu.
-Na​g le za​le​ży im na moim bez​pie​czeń​stwie.
Wes​tchnę​ł a.
-Dan, już to prze​r a​bia​li​śmy.
Va​le​r ie wy​ł o​ni​ł a się z Pia​sty i, prze​pły​wa​jąc obok, ob​na​ży​ł a zęby. Prze​su​nę​ł a pal​ca​mi po wiąz​ce
rur chło​dzą​cych, za​bęb​ni​ł a ci​cho, aryt​micz​nie. Brüks zer​k​nął na Lian​nę; Lian​na od​wró​ci​ł a wzrok.
Na stry​chu Ofo​eg​bu za​nu​r zył dło​nie w wo​dzie, wy​cią​g nął, za​tarł przed wło​że​niem rę​ka​wic.
-Ale ty idziesz - za​uwa​żył Brüks. Bę​dzie jak gdy​by ni​g ​dy nic pra​co​wać ręka w rękę z isto​tą, któ​r a
omal jej nie za​bi​ł a. W roz​mo​wach, któ​r ych i tak ostat​nio nie było za wie​le, sta​r ał się omi​jać ten te​-
mat. A i ona chy​ba nie chcia​ł a o tym ga​dać.
-Po to je​stem - po​wie​dzia​ł a te​r az. - Ale wiesz co, na​wet Jima trzy​ma​my ra​czej z tyłu.
Zdzi​wił się.
-Na​praw​dę?
-Jak bę​dzie​my le​piej wie​dzieć, na czym sto​imy, może go ścią​g nie​my, w koń​cu to on był w cen​-
trum do​wo​dze​nia Te​ze​usza, ale i tak bę​dzie głów​nie zdal​nie pa​trzeć z Ko​ro​ny. Dwu​izbow​cy nie chcą
ni​ko​g o na​r a​żać na nie​po​trzeb​ne ry​zy​ko. A poza tym… - Wzru​szy​ł a ra​mio​na​mi. - Co byś tam w ogó​le
ro​bił?
Brüks też wzru​szył ra​mio​na​mi.
-Pa​trzył. Ba​dał.
W głę​bi po​miesz​cze​nia kula wody znów za​dy​g o​ta​ł a, gdy wę​zeł zwa​ny Ja​ing​chu zmy​wał swo​je
grze​chy. Cze​mu wszyst​kie cia​ł a to ro​bią, za​sta​na​wiał się, sko​r o za wszyst​ki​mi stoi je​den umysł?
-Lep​szy wi​dok w cza​sie rze​czy​wi​stym bę​dziesz miał stąd.
-Może i tak. - Po​krę​cił gło​wą. - Oczy​wi​ście masz ra​cję. Oni mają ra​cję. Po pro​stu… ja już tu pier​-
dol​ca do​sta​ję.
-A mnie się wy​da​wa​ł o, że chciał​byś te​r az po​żyć so​bie mniej eks​cy​tu​ją​co. Po tym, co się ostat​nio
dzia​ł o, w su​mie po​win​ni​śmy ma​r zyć o nu​dzie. - Zmu​si​ł a się do uśmie​chu, po​ł o​ży​ł a mu dłoń na ra​-
mie​niu. - Tu ci bę​dzie do​brze. Bę​dziesz mi pa​trzeć przez ra​mię.
Sen​g up​ta mruk​nę​ł a ze swo​jej le​żan​ki, gdy wpły​nął z po​wro​tem do Pia​sty.
-Co nie dają ci się ba​wić na dwo​r ze?
-Ano nie - przy​znał i opadł obok niej.
-Stąd le​piej wszyst​ko wi​dać. - W roz​tar​g nie​niu po​stu​ki​wa​ł a sto​pą opo​kład. - I tak byś nie chciał
tam być nie z tą ban​dą na​wet za​g a​dać się do nich nie da i jak​byś nie za​uwa​żył strasz​ne z nich cha​my.
Ja bym tam nie po​szła jak​byś mi eks​tra pła​cił.
-Dzię​ki - po​wie​dział Brüks.
-Za co?
Za to, że się sta​r asz. Że uspo​ka​ja​ją​co dra​piesz za usza​mi.
Sen​g up​ta prze​su​nę​ł a ręką, jak​by roz​kła​da​ł a ta​lię kart: na ścia​nie od le​wej do pra​wej roz​kwitł rzą​-
dek okie​nek z wi​do​kiem z ka​mer. Ręce w rę​ka​wi​cach, szyb​ki heł​mów albo heł​my od tyłu; tak​tycz​na
na​kład​ka opi​sy​wa​ł a rzę​da​mi świe​tli​stych prze​bie​g ów wszyst​ko, co się dzia​ł o i nie dzia​ł o.
Or​szak Dwu​izbow​ców jak gdy​by ni​g ​dy nic wpły​nął do gar​dzie​li.
Brüks na​cią​g nął ma​skę i uru​cho​mił czuj​ni​ki ru​chu.
***
Aż tak cał​kiem nie​przy​dat​ny nie był. Za​pę​dzi​li go do pra​cy przy ob​sa​dza​niu pa​ne​li sztucz​nej tra​-
wy - trze​ba było ze​skro​bać su​che, kru​szą​ce się reszt​ki, któ​r e pa​dły ofia​r ą zim​na i próż​ni, spry​skać
świe​żą po​żyw​ką że​lo​wą, a po​tem z ko​lei na​try​snąć na żel mgieł​kę mi​kro​sko​pij​nych na​sion. Ob​słu​żo​-
ne pa​ne​le za​czy​na​ł y się zie​le​nić już po go​dzi​nie, Brük​so​wi jed​nak nie chcia​ł o się pa​trzeć jak ro​śnie
tra​wa - wo​lał pa​trzeć z od​le​g ło​ści, jak Dwu​izbow​cy i zom​bia​ki krzą​ta​ją się na Ika​rze ni​czym mrów​ki
wę​drow​ne, wy​g ry​za​jąc z jego burt wiel​kie, iden​tycz​ne ka​wał​ki po​li​wol​fra​mu i prze​no​sząc je w miej​-
sce, gdzie z Ko​ro​ny ster​czał po​strzę​pio​ny, uła​ma​ny ki​kut. W koń​cu dali mu wyjść na ze​wnątrz - wstę​-
pu na ma​cierz nie miał, ale po​zwo​li​li mu po​ma​g ać so​bie przy sa​mym stat​ku, prze​szko​li​li z uży​cia
cięż​kich na​r zę​dzi i wy​pu​ści​li na ka​dłub Ko​ro​ny. Na gwiz​dek przy​pa​lał pal​ni​kiem nity i dźwi​g a​r y, po​-
ma​g ał wy​mon​to​wać pa​r a​sol z mo​co​wa​nia na dzio​bie iza​nieść na rufę; po​ma​g ał wy​ci​nać do​kład​nie
po​środ​ku nie​g o otwo​r y na za​im​pro​wi​zo​wa​ne sil​ni​ki, któ​r e będą w sta​nie znieść żar dzie​się​ciu Słońc.
A w prze​r wach sie​dział nie​spo​koj​nie w Pia​ście i pa​trzył na licz​by rzu​ca​ne na ścia​nę przez Sen​-
gup​tę: tyle i tyle ton, tyle i tyle ki​lo​niu​to​nów, tyle i tyle im​pul​su wła​ści​we​g o. Albo wpi​nał się do PO​-
MOCN./RE​KOMP. i oglą​dał Va​le​r ie, Ofo​eg​bu i Ami​nę przy pra​cy oraz uno​szą​ce się wo​kół ich głów
re​li​g ij​ne i na​uko​we re​kwi​zy​ty, gdy pró​bo​wa​li na​wią​zać kon​takt z nie​moż​li​wym ślu​zow​cem z gwiazd.
Re​je​stro​wał ich ru​chy i za​klę​cia, wrzu​cał do pry​wat​nej bazy da​nych, któ​r e gro​ma​dził od cza​su za​do​-
ko​wa​nia. Cza​sem po​ja​wiał się mię​dzy nimi Mo​o re; in​nym ra​zem Brüks wi​dział, jak za​szy​wa się
w naj​dal​szych za​ka​mar​kach Ko​ro​ny i dry​fu​je po mo​r zu sta​r ej te​le​me​trii, nie​ma​ją​cej nic wspól​ne​g o
z jego sy​nem, otak, nic a nic, tyl​ko gołe fak​ty.
Przez te dni puł​kow​nik za​wsze był uprzej​my. I nic po​nad to.
A gdy prze​sta​wał go za​do​wa​lać wi​dok lu​dzi w bar​dziej uży​tecz​nych ro​lach, Brüks opusz​czał za​-
tło​czo​ną dziel​ni​cę tu​r y​stycz​ną Ika​ra i za​czy​nał wę​dro​wać po nim sa​me​mu, ka​me​r a za ka​me​r ą. Prze​-
ska​ki​wał po pu​stych tu​ne​lach tech​nicz​nych i za​mar​z​nię​tych ha​bi​ta​tach, po nie​skoń​czo​nym la​bi​r yn​cie
chod​ni​ków łą​czą​cych miej​sca nie​za​miesz​ka​ne i nie​zba​da​ne. Cza​sem była tam at​mos​fe​r a i na ścia​nach
skrzył się szron. Cza​sem była tyl​ko próż​nia i bel​ki i szy​ny, po któ​r ych su​nę​ł y ma​chi​ny z chwy​ta​ka​mi,
jak płyt​ki krwi w me​cha​nicz​nym krwio​bie​g u.
A raz gwiaz​dy po​ja​wi​ł y się w miej​scu, gdzie do​tąd ich nie było: wiel​ka dziu​r a wy​g ry​zio​na w pan​-
ce​r zu Ika​ra w miej​scu, gdzie wy​r zą​dzi naj​mniej szkód. Brüks wi​dział przez otwór pło​mien​ne zęby
Dwu​izbow​ców, jaskra​wo​błę​kit​ne punk​ci​ki wy​g ry​za​ją​ce ko​lej​ny kęs da​lej w głę​bi ka​dłu​ba. Na​wet
po prze​fil​tro​wa​niu przez ka​me​r ę zmu​sza​ł y do zmru​że​nia oczu.
Na​stęp​ny przy​sta​nek.
A, zno​wu PO​MOCN./RE​KOMP., te​r az bar​dziej za​tło​czo​ny niż po​przed​nio. Do za​ba​wy Va​le​r ie
i Dwu​izbow​ców do​ł ą​czył Mo​o re.
To tyl​ko ka​r a​luch, po​my​ślał Brüks. Tak jak ja.
Ale miej​sce przy sto​le do​stał.
Przez parę chwil pa​trzył w mil​cze​niu.
A, pie​przyć to wszyst​ko.
***
Bla​do​nie​bie​skie świa​tło prze​są​cza​ł o się na strych z otwar​tej ślu​zy, obry​so​wu​jąc kon​tu​r y rur, sza​-
fek i pu​stych wnęk. Brüks prze​pły​nął przez właz, chwy​cił się w prze​lo​cie rozpórki, skrę​cił na pra​wą
bur​tę, pro​sto w roz​ja​r zo​ną pasz​czę mi​no​g a.
Roz​bie​g a​ne hi​per​sa​ka​dycz​nie, osa​dzo​ne w czar​nej twa​r zy oczy na​tych​miast się zo​g ni​sko​wa​ł y.
Cia​ł o jed​ną ręką trzy​ma​ją​ce się ścia​ny ślu​zy, pal​ce za​ci​śnię​te wo​kół naj​bliż​sze​g o uchwy​tu. Sprę​ży​no​-
we pro​te​zy po​ni​żej ko​lan wy​su​nę​ł y się na nie​moż​li​wą dłu​g ość i opar​ł y o prze​ciw​le​g łą gródź, ta​r a​su​-
jąc mu dro​g ę.
Wy​ha​mo​wał w ostat​niej chwi​li.
-Wstęp wzbro​nio​ny, pro​szę pana - po​wie​dział zom​bie.
-Ja pier​dzie​lę. Ty mó​wisz.
Zom​biak nie od​po​wie​dział.
-Bo ja my​śla​ł em… że tam ni​ko​g o nie ma - spró​bo​wał Brüks. Nic. - Ty śpisz?
-Tak, pro​szę pana.
-Czy​li mó​wisz przez sen.
Ci​sza. Oczy po​dry​g u​ją w oczo​do​ł ach.
Cie​ka​we, czy on wie, co się z tam​tym sta​ł o.
Cie​ka​we, czy przy tym był…
-Chciał​bym…
-Nie może pan.
-Więc mnie…?
-Tak, pro​szę pana.
…za​trzy​masz?
-Tak, ale to nie bę​dzie ko​niecz​ne - do​dał zom​biak.
Brüks za​sta​na​wiał się, czy on uży​je siły. Może le​piej nie na​ci​skać w tej kwe​stii.
Z dru​g iej stro​ny, wy​g lą​da​ł o na to, że zom​biak nie ma nic prze​ciw​ko od​po​wia​da​niu na py​ta​nia.
-Dla​cze​g o two​je o…
-Żeby zmak​sy​ma​li​zo​wać po​zy​ski​wa​nie in​for​ma​cji o wy​so​kiej roz​dziel​czo​ści z ca​ł e​g o pola wi​-
dze​nia.
-Hmmm. - Świa​do​my mózg, ze swo​ją ogra​ni​czo​ną prze​pu​sto​wo​ścią nie był​by w sta​nie sko​r zy​stać
z ta​kiej sztucz​ki. Spo​r a część tak zwa​ne​g o wzro​ku skła​da​ł a się w isto​cie z przed​świa​do​mych fil​trów
de​cy​du​ją​cych, cze​g o nie wi​dzieć, żeby ho​mun​ku​lus na gó​r ze nie do​stał prze​cią​że​nia in​for​ma​cyj​ne​g o.
-Je​steś czar​ny - za​uwa​żył Brüks. - Więk​szość z was jest czar​na.
Zero re​ak​cji.
-Czy Va​le​r ie ma ja​kiś me​la​ni​no​wy fety…
-Ja to za​ł a​twię - ode​zwał się Mo​o re, wy​ł a​nia​jąc się z rury do​ku​ją​cej.
Zom​biak od​su​nął się płyn​nie na bok, żeby dać mu przejść.
-Oni mó​wią - po​wie​dział Brüks. - Nie mia​ł em…
Mo​o re w prze​lo​cie zer​k​nął na twarz Brük​sa. Za​r az opadł na po​kład i ru​szył w stro​nę rufy
-Chodź ze mną.
-A… ten… do​kąd?
-Do Warsz​ta​tu. Masz ta​kie zna​mię na twa​r zy, nie po​do​ba mi się. - Mo​o re znik​nął w Pia​ście.
Brüks obej​r zał się na ślu​zę. War​tow​nik Va​le​r ie cof​nął się na swo​je miej​sce, blo​ku​jąc przej​ście
do bar​dziej eg​zo​tycz​nych lo​ka​li​za​cji.
-Dzię​ki za po​g a​węd​kę - po​wie​dział Brüks. - Trze​ba bę​dzie kie​dyś po​wtó​r zyć.
***
-Za​mknij oczy.
Brüks usłu​chał; za​mknię​te po​wie​ki roz​ja​r zy​ł y się na mo​ment krwi​stą czer​wie​nią, gdy dia​g no​-
stycz​ny la​ser Mo​o re’a ska​no​wał mu twarz.
-Drob​na rada - po​wie​dział puł​kow​nik z dru​g iej stro​ny. - Nie draż​nić zom​bia​ków.
-Ja go nie draż​ni​ł em, ja tyl​ko ga​da​ł em…
-Ga​dać też nie na​le​ży.
Brüks otwo​r zył oczy. Mo​o re prze​bie​g ał wzro​kiem po nie​wi​dzial​nych, za​wie​szo​nych w po​wie​trzu
wy​ni​kach dia​g no​sty​ki.
-Pa​mię​taj, komu pod​le​g a​ją - do​dał.
-Trud​no mi so​bie wy​o bra​zić, żeby Va​le​r ie za​po​mnia​ł a zo​bo​wią​zać swo​ich pa​choł​ków do za​cho​-
wa​nia ta​jem​ni​cy.
-A ja nie wy​o bra​żam so​bie, żeby jej pa​choł​ki za​po​mnia​ł y jej po​wie​dzieć o wszyst​kich ta​jem​ni​-
cach, o któ​r e py​ta​ł eś. Obo​jęt​ne, od​po​wie​dzia​ł y czy nie.
Brüks za​sta​no​wił się nad tym.
-My​ślisz, że może po​czuć się ura​żo​na tym tek​stem o fe​ty​szu me​laninowym?
-Nie mam po​ję​cia - od​parł spo​koj​nie Mo​o re. - Ale ja tak.
Brüks za​mru​g ał.
- Ja…
-Pa​trzysz na nie. - Z jego tonu po​wia​ł o cie​kłym azo​tem. - Wi​dzisz… zom​bia​ki. Szyb​ko wy​cią​g a​ją
broń, do​bre w te​r e​nie, nie​zu​peł​nie ludz​kie. Może i na​wet nie​zu​peł​nie zwie​r zę​ce, w koń​cu nie są świa​-
do​me. Może na​wet wy​da​je ci się, że ko​g oś ta​kie​g o nie da się ob​r a​zić. Coś jak​by ob​r a​zić ko​siar​kę
do tra​wy, nie?
-Nie, ja…
-To po​wiem ci, co ja wi​dzę. Czło​wiek, z któ​r ym so​bie ga​da​ł eś, na​zy​wał się Azag​ba. Dla przy​ja​-
ciół Aza. Ale zre​zy​g no​wał z tego, albo w imię cze​g oś, w co wie​r zył, albo dla​te​g o że to była naj​lep​-
sza z wie​lu bar​dzo nie​do​brych opcji, czy może wręcz je​dy​na opcja. Pa​trzysz na eki​pę Va​le​r ie i wi​-
dzisz tan​det​ny żart. A ja wi​dzę sie​dem​dzie​siąt parę pro​cent woj​sko​wych bio​au​to​no​mów re​kru​to​wa​-
nych z miejsc, gdzie sza​le​je prze​moc, taka, że świa​do​me nie​ist​nie​nie sta​je się wyj​ściem, z któ​r e​g o się
moż​na cie​szyć. Wi​dzę lu​dzi roz​wa​lo​nych na polu bi​twy i po​tem zre​star​towanych, tyl​ko na tyle, żeby
mo​g li pod​jąć de​cy​zję, czy wra​cać do gro​bu, czy spła​cić wskrze​sze​nie dzie​się​cio​ma la​ta​mi nie​pa​mię​-
ci i pańsz​czy​zny. A to i tak jest opty​mi​stycz​ny sce​na​r iusz.
-A jaki jest pe​sy​mi​stycz​ny?
-Nie​któ​r e ju​r ys​dyk​cje cią​g le utrzy​mu​ją, że ży​cie koń​czy się w chwi​li śmier​ci - wy​ja​śnił Mo​o re. -
Wszyst​ko, co jest po​tem, to oży​wio​ny trup. W ta​kim przy​pad​ku Azag​ba ma mniej wię​cej ta​kie pra​wa,
jak zwło​ki na lek​cji ana​to​mii. - Dźgnął po​wie​trze i ski​nął gło​wą. - Mia​ł em ra​cję, to jest przed​r a​ko​we.
Z Ma​la​wi, przy​po​mniał so​bie Brüks.
-Aaa. To dla​te​g o ją za​ata​ko​wa​ł eś - uświa​do​mił so​bie. - Nie dla mnie, nie dla Sen​g up​ty. Na​wet nie
dla mi​sji. Dla​te​g o że za​bi​ł a jed​ne​g o ze swo​ich.
Mo​o re po​pa​trzył przez nie​g o na wskroś.
-My​śla​ł em, że już się na​uczy​ł eś za​cho​wy​wać swo​je pró​by psy​cho​ana​li​tycz​ne dla sie​bie. - Wy​cią​-
gnął z ap​tecz​ki pi​sak on​ko​lo​g icz​ny. - Mdło​ści? Bóle gło​wy? Za​wro​ty gło​wy? Luź​ne stol​ce?
Brüks uniósł dłoń do twa​r zy.
-Na ra​zie nie.
-Pew​nie nie ma co się mar​twić na za​pas, ale i tak na wszel​ki wy​pa​dek zro​bi​my skan ca​ł e​g o cia​ł a.
Mogą być ja​kieś we​wnętrz​ne zmia​ny.
Po​chy​lił się, przy​tknął pi​sak Brüksowi do twa​r zy. Coś elek​trycz​ne​g o prze​sko​czy​ł o mu w uchu;
po po​licz​ku roz​la​ł o się na​g łe, mro​wią​ce cie​pło.
-Po​le​cał​bym od dzi​siaj ro​bić skan co​dzien​nie - do​dał Mo​o re. - Na​sze ekra​no​wa​nie pod​czas po​-
dej​ścia mo​g ło być lep​sze.
Ge​stem ka​zał Brüksowi prze​su​nąć się na pra​wo, roz​ł o​żył przy​le​g a​ją​cą do ścia​ny le​żan​kę me​-
dycz​ną.
-Ale mu​szę przy​znać: tro​chę się zdzi​wi​ł em, że to się tak szyb​ko za​czę​ł o. Może już wcze​śniej coś
mia​ł eś. - Cof​nął się. - Po​ł óż się.
Brüks wma​new​r o​wał się na le​żan​kę; Mo​o re przy​piął go, żeby nie ule​ciał w nie​waż​kość. Na ścia​-
nie roz​kwitł bio​me​dycz​ny ko​laż.
-Hmm, Jim…
Żoł​nierz nie od​r y​wał wzro​ku od wy​ni​ków.
-Prze​pra​szam.
Mo​o re chrząk​nął.
-Pew​nie nie po​wi​nie​nem się spo​dzie​wać, że tak szyb​ko to za​r e​je​stru​jesz. Nie je​steś prze​cież zom​-
bia​kiem.
-Bo wiesz… my, ka​r a​lu​chy… po​peł​nia​my dur​ne błę​dy- przy​znał Brüks.
-Tak. Cza​sa​mi o tym za​po​mi​nam. - Wziął głę​bo​ki wdech, wy​pu​ścił po​wo​li po​wie​trze przez za​ci​-
śnię​te zęby. - Za​nim do nas tra​fi​ł eś, to… wiesz…
Brüks cze​kał w mil​cze​niu, oba​wia​jąc się prze​wa​żyć ja​kąś sza​lę.
-Tro​chę cza​su mi​nę​ł o - po​wie​dział Mo​o re - od mo​ich więk​szych kon​tak​tów z wła​snym ga​tun​-
kiem.
Bóg stwo​rzył licz​by na​tu​ral​ne. Wszyst​ko inne jest dzie​łem czło​wie​ka.
Le​o pold Kro​nec​ker

-Mam coś dla cie​bie.
Bia​ł e, pla​sti​ko​we za​my​ka​ne pu​de​ł ecz​ko, mniej wię​cej wiel​ko​ści etui na sta​r o​świec​kie oku​la​r y.
Lian​na wy​fa​bry​ko​wa​ł a ja​skra​wo​zie​lo​ną ko​kard​kę i przy​cze​pi​ł a na czub​ku.
Brüks spoj​r zał na to po​dejrz​li​wie.
-Co to?
-Twarz Boga - ob​wie​ści​ł a, a po​tem okla​pła, wi​dząc spoj​r ze​nie, któ​r e jej rzu​cił. - Tak to ul w każ​-
dym ra​zie na​zy​wa. Ka​wa​ł ek two​je​g o śluzow​ca. - Wy​cią​g nę​ł a to za​ma​szy​stym ge​stem. - Jak Ma​ho​met
nie chce przyjść do prób​ki…
-Dzię​ki. - Wziął pre​zent (choć​by nie wiem jak pró​bo​wał, nie mógł się po​wstrzy​mać od uśmie​chu)
i po​ł o​żył na sto​le obok de​se​r u.
-Oni my​ślą, że może byś na to po​pa​trzył… no wiesz, spró​bo​wał dojść, jak to dzia​ł a.
Brüks zer​k​nął przez okno. Trój​ka Dwu​izbow​ców uno​si​ł a się przy kom​pi​la​to​r ze ma​te​r ii, pa​trząc
na​r az we wszyst​kie stro​ny, jak to mie​li w zwy​cza​ju. (To nie była sen​g up​to​idal​na nie​chęć do kon​tak​tu
wzro​ko​we​g o, po pro​stu do​strze​g a​li za​le​ty peł​ne​g o, trzy​stu​sześć​dzie​sią​cio​stop​nio​we​g o pola wi​dze​-
nia, a sko​r o mie​li wspól​ne oczy, to stan​dar​do​wo tak się usta​wia​li).
-Rzu​ca​ją mi ochłap czy ra​czej chcą, żeby sek​cją za​jął się ktoś, kto nie jest klu​czo​wy dla mi​sji?
-Może to i ochłap. Ale wiesz, on ma pew​ne bio​lo​g icz​ne wła​ści​wo​ści. A ty je​steś je​dy​nym bio​lo​-
giem na po​kła​dzie.
-Bio​lo​g iem-ka​r a​lu​chem. A ten ślu​zo​wiec, je​śli w ogó​le, musi być po​st​bio​lo​g icz​ny. Sama do​sko​-
na​le wiesz, że szyb​ciej mi się uda na​mó​wić Va​le​r ie do lo​dzi​ka niż… - Ugryzł się w ję​zyk, za póź​no.
Kre​tyn. Głu​pi, nie​czu​ł y…
-Może fak​tycz​nie - po​wie​dzia​ł a Lian​na po prze​r wie tak krót​kiej, że mo​g ła być wy​ima​g i​no​wa​na. -
Ale tyl​ko ty w oko​li​cy masz punkt wi​dze​nia bio​lo​g a.
-I my​ślisz…. my​ślisz, że to coś zmie​nia?
-Oczy​wi​ście. A poza tym, oni chy​ba też tak my​ślą.
Brüks za​sta​no​wił się nad tym.
-No to po​sta​r am się ich nie za​wieść.
A po​tem:
-Li…
-A co ty w ogó​le tu​taj ro​bisz? - Po​chy​li​ł a się, przyj​r za​ł a uważ​niej jego ekra​no​wi. - Po​r ów​nu​jesz
ru​chy?
Ski​nął gło​wą, nie chcąc się od​zy​wać.
-Ale po co? Bre​ja nie ru​szy​ł a się od​kąd przy​le​cie​li​śmy.
- Ja… ten… - Wzru​szył ra​mio​na​mi i się przy​znał. - Ja oglą​dam Dwuizbow​ców.
Unio​sła brwi.
-Pró​bu​ję roz​pra​co​wać ich me​to​do​lo​g ię - wy​znał. - Mu​szą ja​kąś mieć, nie? Na​uko​wą, za​bo​bon​ną,
czy opar​tą na ja​kichś cu​dacz​nych prze​czu​ciach… musi być ja​kaś pra​wi​dło​wość.
-I nie zna​la​złeś żad​nej?
-Oczy​wi​ście, że zna​la​złem. To są ry​tu​ały. Eu​la​li i Ofo​eg​bu uno​szą ręce, o tak, Cho​do​r ow​ska wyje
do księ​ży​ca do​kład​nie przez trzy i pół se​kun​dy, albo cała ban​da od​chy​la gło​wy do tyłu i gul​g o​cze,
niech mnie szlag. Te za​cho​wa​nia są ste​r eo​ty​po​we, gdy​byś je za​o b​ser​wo​wa​ł a w ta​kim daw​nym la​bo​r a​-
to​r ium, gdzie były klat​ki z praw​dzi​wy​mi zwie​r zę​ta​mi, po​wie​dzia​ł a​byś, że to neu​r o​zy. Ale nie po​tra​fię
tego sko​r e​lo​wać z ni​czym in​nym, co się dzie​je. Po​win​na chy​ba być ja​kaś ko​lej​ność, nie? Pró​bu​ją cze​-
goś. Jak nie dzia​ł a, to cze​g oś in​ne​g o. Chy​ba że po pro​stu od​pra​wia​ją ko​lej​ne kro​ki ry​tu​ału, żeby od​-
pę​dzić złe du​chy.
Lian​na kiw​nę​ł a gło​wą i nie ode​zwa​ł a się.
-Nie mam po​ję​cia, cze​mu w ogó​le chce im się wy​da​wać dźwię​ki. - Stęk​nął. - To ich kwan​to​we
cia​ł o mo​dze​lo​wa​te, czy co oni tam mają, na pew​no dzia​ł a szyb​ciej niż co​kol​wiek aku​stycz​ne​g o…
-Na tym się za bar​dzo nie sku​piaj - stwier​dzi​ł a Lian​na. - Po​ł o​wa tych fo​ne​mów to tyl​ko efekt
ubocz​ny uru​cha​mia​nia ośrod​ków nad​ciemie​nio​wych.
Brüks kiw​nął gło​wą.
-I jesz​cze my​ślę, że ten ul cza​sa​mi się… frag​men​tu​je, wiesz? Cza​sem wy​g lą​da, że to jed​na sieć,
a in​nym ra​zem dwie albo trzy. Oni cały czas wcho​dzą w syn​chro​ni​za​cję albo z niej wy​cho​dzą; sta​r am
się brać na to po​praw​kę, pró​bu​ję w każ​dym ra​zie, ale i tak nie mogę do​pa​trzyć się żad​nych ko​r e​la​cji,
któ​r e mia​ł y​by sens. - Wes​tchnął. - U ka​to​li​ków to cho​ciaż wia​do​mo, że jak do​sta​jesz kra​ker​sa, to nie​-
dłu​g o bę​dzie wino.
Lian​na, nie​prze​ję​ta, wzru​szy​ł a ra​mio​na​mi.
-Mu​sisz mieć wia​r ę. Je​śli taka wola Boża, roz​pra​cu​jesz to.
Nie był w sta​nie się opa​no​wać.
-Je​zus, Li, jak ty mo​żesz to po​wta​r zać? Wiesz, że nie ma na​wet cie​nia do​wo​dów…
-Daj spo​kój. - Jej mowa cia​ł a zmie​ni​ł a się w ułam​ku se​kun​dy. W oczach na​g le za​pło​nął ogień. -
A jaki do​wód by cie​bie prze​ko​nał, co, Dan?
-Mnie…
-Gło​sy w chmu​r ach? Ogni​ste li​te​r y na nie​bie, ob​wiesz​cza​ją​ce „Jam jest Pan Bóg twój, ty nie​waż​-
ny śmie​ciu”? I co, wte​dy byś uwie​r zył?
Uniósł dło​nie, co​fa​jąc się przed falą jej zło​ści.
-Li, ja nie mia​ł em na my​śli…
-No nie wy​co​fuj się te​r az. Od​kąd się po​zna​li​śmy, cały czas srasz na mój świa​to​po​g ląd. To mógł​-
byś cho​ciaż, kur​na, na py​ta​nie od​po​wie​dzieć.
-Ja… no cóż.
Pew​nie nie, mu​siał​by przy​znać. Gdy​by zo​ba​czył ta​kie ogni​ste li​te​r y, pierw​sze, co przy​szło​by
mu do gło​wy, to „żart” albo „ha​lu​cy​na​cja”. Bóg był sam z sie​bie tak ab​sur​dal​nym po​stu​la​tem, że
Brüks nie był w sta​nie wy​my​ślić żad​ne​g o fak​tu, dla któ​r e​g o mógł​by sta​no​wić naj​bar​dziej eko​no​-
micz​ne wy​tłu​ma​cze​nie.
-Ale prze​cież to ty cią​g le mó​wisz, że nie moż​na po​le​g ać na ludz​kich zmy​słach.
Na​wet dla nie​g o za​brzmia​ł o to sła​bo.
-Czy​li nie prze​ko​nał​by cię ża​den do​wód. I te​r az mi po​wiedz, że nie je​steś fun​da​men​ta​li​stą.
-Róż​ni​ca jest taka - po​wie​dział po​wo​li, su​nąc po omac​ku - że jest al​ter​na​tyw​na hi​po​te​za - „zhac​-
ko​wa​nie mó​zgu” - w stu pro​cen​tach spój​na z da​ny​mi z ob​ser​wa​cji. I Ockha​mo​wi po​do​ba się o wie​le
bar​dziej niż „wszech​mo​g ą​cy nie​biań​ski sza​man”.
-Aha. Ale wiesz, lu​dzie, któ​r ych tam pod​ty​kasz so​bie pod na​no​skop, też się tro​chę zna​ją na da​nych
z ob​ser​wa​cji, a je​stem pew​na, że pu​bli​ka​cji mają tyle, że two​je mogą się scho​wać. Może jed​nak nie
wiesz wszyst​kie​g o. Mu​szę le​cieć.
Od​wró​ci​ł a się do dra​bi​ny, ści​snę​ł a po​r ę​cze tak, że aż zbie​la​ł y jej kost​ki.
Za​trzy​ma​ł a się. Roz​luź​ni​ł a odro​bi​nę.
Za​wró​ci​ł a.
-Prze​pra​szam. Ja po pro​stu…
-Nic się nie sta​ł o - po​wie​dział jej. - Ja też nie chcia​ł em, eee…
Tyl​ko że oczy​wi​ście chciał. Obo​je chcie​li. Od​pra​wia​li ten ta​niec przez cały lot na dół.
Tyl​ko że ni​g ​dy wcze​śniej tak nie wzię​li tego do sie​bie.
-Nie wiem co we mnie wstą​pi​ł o - przy​zna​ł a Lian​na.
Nie sko​men​to​wał tego.
-Nic się nie sta​ł o. Ja też cza​sem jadę pniem mó​zgu.
Spró​bo​wa​ł a się uśmiech​nąć.
-Zresz​tą i tak mu​szę le​cieć. To jak, zgo​da?
-Zgo​da.
Wspię​ł a się na górę, z uśmie​chem cały czas przy​kle​jo​nym do twa​r zy, zgię​ta odro​bi​nę w lewo.
Oszczę​dza​ł a że​bra, któ​r e tech​no​lo​g ia me​dycz​na daw​no w stu pro​cen​tach uzdro​wi​ł a.
***
Nie był na​ukow​cem. Nie dla tych istot. Dla nich był nie​mow​lę​ciem w koj​cu, kimś, kto za​wra​ca
gło​wę i trze​ba go zaj​mo​wać grze​chot​ka​mi i ko​r a​li​ka​mi, pod​czas gdy do​r o​śli na​r a​dza​ją się nad po​-
waż​ny​mi spra​wa​mi. Dar, któ​r y przy​nio​sła mu Lian​na, to nie była prób​ka. To był smo​czek na uspo​ko​-
je​nie.
Ale we​dle wszel​kich praw ter​mo​dy​na​mi​ki speł​nił swo​je za​da​nie. Wcią​g nę​ł o go od razu.
Za​ł o​żył na gło​wę ma​skę sado-maso, pod​piął się do Con​Sen​su​so​we​g o ka​na​ł u la​bo​r a​to​r ium i czas
po pro​stu… sta​nął w miej​scu. Sta​nął w miej​scu, a po​tem wy​strze​lił na​przód. Brüks zmniej​szył się
o parę rzę​dów wiel​ko​ści, ob​ser​wo​wał po​r u​sza​ją​ce się czą​stecz​ki, bu​do​wał ich ka​r y​ka​tu​r y z kre​sek
i pró​bo​wał zmu​sić, żeby po​r u​sza​ł y się tak samo. Sam dzi​wił się wła​snej spraw​no​ści i za​chwy​cał, jak
wie​le uda​ł o mu się osią​g nąć w parę mi​nut; jed​no​cze​śnie nie​ja​sno za​sta​na​wia​jąc się, cze​mu w gar​dle
ma tak su​cho i ja​kim spo​so​bem na​g le mi​nę​ł o osiem​na​ście go​dzin.
Czym ty je​steś? - du​mał onie​mia​ł y.
Kom​pu​tro​nium to w każ​dym ra​zie nie było. I nic or​g a​nicz​ne​g o. Ra​czej he​li​sa z pla​zmy Tsy​to​vit​-
cha niż coś zbu​do​wa​ne​g o z bia​ł ek. Urzą​dze​nia przy​po​mi​na​ją​ce bram​ki sy​nap​tycz​ne cy​ka​ł y so​bie
do ryt​mu jo​nów; nie​któ​r e oprócz prą​du prze​no​si​ł y tak​że pig​ment, jak chro​ma​to​fo​r y do​r a​bia​ją​ce so​-
bie jako neu​r o​ny aso​cja​cyj​ne. Tak​że śla​do​we ilo​ści ma​g ne​ty​tu - to coś, wy​ko​nu​jąc od​po​wied​nie ob​li​-
cze​nia, mo​g ło zmie​niać ko​lor.
Gę​stość ob​li​cze​nio​wa nie więk​sza niż w stan​dar​do​wym ssa​czym mó​zgu. Za​ska​ku​ją​ce.
Nie​mniej… tak jak to wszyst​ko było uło​żo​ne…
Nie​na​wi​dził wła​sne​g o cia​ł a za to, że po​trze​bu​je wody, igno​r o​wał co​r az sil​niej​szą po​trze​bę wy​si​-
ka​nia się, jed​no​cze​śnie czu​jąc, że za chwi​lę pęk​nie mu pę​cherz. Bu​do​wał sto​ł o​we ma​kie​ty tech​no​lo​g ii
ob​cych, po​mniej​szał sam sie​bie i wrzu​cał do środ​ka, cho​dził w osłu​pie​niu przez uli​ce i miej​skie kra​-
jo​bra​zy, przez nie​skoń​cze​nie ru​cho​me siat​ki in​te​li​g ent​ne​g o krysz​ta​ł u. Po​chy​lał gło​wę, upo​ko​r zo​ny
przez oczy​wi​stą nie​moż​li​wość cza​ją​cą się w tym okru​chu ob​cej ma​te​r ii i przez rów​nie oczy​wi​stą
pro​sto​tę jej wy​ko​na​nia.
Cał​kiem jak​by ktoś na​uczył li​czy​dło grać w sza​chy. Albo pa​ją​ka pro​wa​dzić dys​ku​sje fi​lo​zo​ficz​ne.
-Ty my​ślisz - mruk​nął i nie był w sta​nie po​zbyć się uśmiesz​ku zdu​mie​nia.
To coś na​praw​dę ko​ja​r zy​ł o mu się z jed​nym pa​ją​kiem. Z jed​nym ga​tun​kiem, któ​r y stał się le​g en​-
dą wśród tak bio​lo​g ów od bez​krę​g ow​ców, jak i fi​zy​ków ob​li​cze​nio​wych - ga​tun​kiem, któ​r y roz​wią​-
zy​wał pro​ble​my, im​pro​wi​zo​wał i pla​no​wał w spo​sób o wie​le zbyt za​awan​so​wa​ny jak na swój splo​cik
ner​wo​wy wiel​ko​ści głów​ki od szpil​ki. Por​cja. Ośmio​no​g i kot, jak na​zy​wa​li ją nie​któ​r zy. Pa​jąk, któ​r y
my​śli jak ssak.
Ale zaj​mo​wa​ł o mu to kupę cza​su. Sie​dział na li​ściu go​dzi​na​mi, nie ru​sza​jąc się, roz​pra​co​wu​jąc
kąty i na​g le trach: szedł do ofia​r y ja​kąś okręż​ną dro​g ą, cza​sem na całe mi​nu​ty tra​cąc ją z oczu. Ja​-
kimś spo​so​bem tra​fiał za każ​dym ra​zem i ni​g ​dy nie gu​bił celu. Ja​kimś spo​so​bem po pro​stu pa​mię​tał
wszyst​kie te ele​men​ty trój​wy​mia​r o​wej ukła​dan​ki, móżdż​kiem, któ​r e​g o le​d​wo wy​star​cza​ł o na re​je​-
stro​wa​nie świa​tła i ru​chu.
Na ile uda​ł o się usta​lić, Por​cja na​uczy​ł a się dzie​lić pro​ce​sy po​znaw​cze na frag​men​ty, cał​kiem
jak​by emu​lo​wa​ł a po ka​wał​ku dzia​ł a​nie więk​sze​g o mó​zgu, za​pi​su​jąc wy​ni​ki z jed​ne​g o mo​du​ł u, żeby
prze​ka​zać je na​stęp​ne​mu. Pla​ster​ki in​te​lek​tu, kon​stru​o wa​ne i nisz​czo​ne je​den za dru​g im. Nikt nie zdą​-
żył spraw​dzić tego do​kład​nie - ze​zło​śli​wio​ny syn​to​fag starł z po​wierzch​ni zie​mi wszyst​kie Sal​ti​ci​-
dae, za​nim kto​kol​wiek zdą​żył się uważ​niej przyj​r zeć - ale wy​g lą​da​ł o na to, że ślu​zo​wiec z Ika​ra
oparł się na tym sa​mym po​my​śle. Oczy​wi​ście mu​sia​ł a być ja​kaś gór​na gra​ni​ca, ja​kiś punkt, w któ​r ym
ob​sza​r y ro​bo​cze i zmien​ne glo​bal​ne zaj​mu​ją tyle miej​sca, że nic nie zo​sta​je na pro​ce​sy po​znaw​cze -
ale tu miał tyl​ko krop​kę, zia​r en​ko wiel​ko​ści może bie​dron​ki. A w ko​mo​r ze sku​pia​ją​cej było tego
peł​no.
Jak to Lian​na na​zwa​ł a. Bóg. Twarz Boga.
Może i tak, po​my​ślał Brüks. Dać mu tyl​ko czas.
-To gów​no jest nie​zmien​ne wzglę​dem ska​li i kom​bi​nu​je z po​dzia​ł em cza​su!
W za​sa​dzie pra​wie już się do tego przy​zwy​cza​ił. Pra​wie pod​sko​czył na głos Rak​shi Sen​g up​ty,
wy​krzy​ku​ją​cy coś nie​spo​dzie​wa​nie tuż przy jego boku. Ścią​g nął ma​skę i oto była: metr od nie​g o,
po le​wej. Pod​słu​chi​wa​ł a i pod​g lą​da​ł a jego mo​de​le, otwo​r zyw​szy so​bie na ścia​nie dru​g ie okien​ko.
Wes​tchnął i kiw​nął gło​wą.
-Po ka​wał​ku emu​lu​je więk​sze sie​ci. Ten mały frag​ment Por​cji mógł​by…
-Por​cja. - Sen​g up​ta dźgnę​ł a po​wie​trze, dźgnę​ł a Con​Sen​sus. - Od pa​ją​ka nie?
-Tak. Ten mały ka​wa​ł ek tu​taj pew​nie był​by w sta​nie za​mo​de​lo​wać ludz​ki mózg. W ra​zie ko​niecz​-
no​ści. - Za​sznu​r o​wał usta. - Cie​ka​we, czy to jest świa​do​me.
-Nie ma mowy prze​two​r ze​nie pół se​kun​dy mó​zgu za​bra​ł o​by mu parę dni a sie​ci bu​dzą się do​pie​-
ro kie​dy…
-Ra​cja. - Kiw​nął gło​wą. - Oczy​wi​ście.
Za​trze​po​ta​ł a gał​ka​mi oczny​mi, z boku wy​kwi​tło ko​lej​ne okien​ko: PO​MOCN./RE​KOMP. i roz​-
sma​r o​wa​na po jego trze​wiach po​st​biologicz​na oso​bli​wość.
-No to jest moż​li​we, coś jesz​cze zna​la​złeś?
-My​ślę, że jest za​pro​jek​to​wa​ne kon​kret​nie pod ta​kie śro​do​wi​sko - po​wie​dział Brüks po chwi​li.
-Co pod sta​cje or​bi​tal​ne?
-Pu​ste sta​cje or​bi​tal​ne. In​te​li​g ent​na masa to nic szcze​g ól​ne​g o. Ale żeby coś tak ma​ł e​g o pro​wa​dzi​-
ło ope​r a​cje na po​zio​mie po​znaw​czym - jest po​wód, dla któ​r e​g o na Zie​mi ta​kich rze​czy się za czę​sto
nie spo​ty​ka.
Sen​g up​ta zmarsz​czy​ł a brwi.
-Bo nic ci z tego nie przyj​dzie że je​steś ty​siąc razy in​te​li​g ent​niej​szy od cze​g oś co chce cię ze​żreć
je​śli po​trze​bu​jesz mie​sią​ca żeby być ty​siąc razy in​te​li​g ent​niej​szy.
-Mniej wię​cej. Po​wol​na in​te​li​g en​cja spraw​dza się tyl​ko, je​śli two​je śro​do​wi​sko się przez dłu​g i
czas nie zmie​nia. Przy więk​szej ma​sie oczy​wi​ście to ogra​ni​cze​nie nie jest aż tak strasz​ne… ale my​ślę,
że to coś zo​sta​ł o tak po​my​śla​ne, żeby dzia​ł ać, obo​jęt​ne ile zdo​ł a się prze​do​stać na dru​g ą stro​nę.
Co su​g e​r u​je, że to jest zop​ty​ma​li​zo​wa​ne do roz​prze​strze​nia​nia przez te​le​ma​te​r ię - cho​ciaż je​śli nie
ko​r zy​sta z na​szych pro​to​ko​ł ów, to ja kom​plet​nie nie ogar​niam, jak jest w sta​nie prze​jąć stru​mień.
-Aaa to oni roz​k​mi​ni​li już parę dni temu - po​wie​dzia​ł a mu Sen​g up​ta.
-Na​praw​dę? Su​kin​sy​ny.
-Ko​ja​r zysz jak się pa​ku​je do pu​dła me​ta​lo​we kul​ki i dru​g a war​stwa wpa​so​wu​je się w gór​ki i doł​ki
pierw​szej a po​tem trze​cia dru​g iej więc wszyst​ko się spro​wa​dza do pierw​szej pierw​sza de​fi​niu​je
wszyst​kie żół​wie aż do sa​mej góry?
Brüks ski​nął gło​wą.
-To coś ta​kie​g o. Tyl​ko te kul​ki to ato​my.
-Pier​dzie​lisz.
-Ja​sne nie mam nic lep​sze​g o do ro​bo​ty niż wkrę​cać ka​r a​lu​cha.
-Ale… ale to jak zro​bić czte​r y koła i my​śleć, że za​dzia​ł a​ją jak sza​blon dla sa​mo​cho​du.
-Bar​dziej jak zro​bić śla​dy opon i my​śleć że za​dzia​ł a​ją jak sza​blon dla sa​mo​cho​du.
-No daj spo​kój. Coś musi tym dy​szom po​wie​dzieć, gdzie wy​pluć pierw​szą war​stwę. Coś musi po​-
wie​dzieć dru​g iej war​stwie, skąd się ma wziąć, żeby się mo​g ła w ogó​le uło​żyć na tej pierw​szej. Rów​-
nie do​brze moż​na to na​zwać cza​r a​mi i dać so​bie spo​kój.
-Ty mó​wisz cza​r y Ul mówi Twarz Boga.
-Rany. Może fak​tycz​nie ich tech​no​lo​g ia nas prze​r a​sta, ale za​bo​bon​ne na​zwy też nie po​ma​g a​ją jej
zro​zu​mieć.
-Oj su​per ty my​ślisz, że Bóg to coś Bóg to nie jest coś.
-Ni​g ​dy nie my​śla​ł em, że Bóg to coś - od​parł Brüks.
-No to do​brze bo nie jest. To woda w wino gli​na w ży​cie mię​so co się bu​dzi.
Mat​ko bo​ska z cór​ką i przy​le​g ło​ścia​mi. Ona też?
Spró​bo​wał pod​su​mo​wać, żeby ru​szyć da​lej.
-Czy​li Bóg to re​ak​cja che​micz​na.
Sen​g up​ta po​krę​ci​ł a gło​wą.
-Bóg to pro​ces.
Do​bra. Wszyst​ko jed​no.
Ona jed​nak nie od​pusz​cza​ł a.
-Wszyst​ko to licz​by jak się od​po​wied​nio głę​bo​ko zej​dzie nie wiesz? - Szturch​nę​ł a go, uszczyp​nę​-
ła w ra​mię. - My​ślisz, że to jest cią​g łe? Że jest w tym coś poza ma​te​ma​ty​ką?
Wie​dział, że nie ma. Cy​fro​wa fi​zy​ka rzą​dzi​ł a nie​po​dziel​nie jesz​cze za​nim się uro​dził, a jej po​stu​-
la​ty były ty​leż nie​kon​tro​wer​syj​ne, co ab​sur​dal​ne. Licz​by nie opi​su​ją rze​czy​wi​sto​ści, licz​by nią są, są
funk​cja​mi o dys​kret​nym sko​ku, któ​r y wy​g ła​dza się w mia​r ę po​su​wa​nia się w górę ska​li od Planc​ka,
two​r ząc złu​dze​nie ma​te​r ial​no​ści. Ka​r a​lu​chy na​dal spie​r a​ł y się oszcze​g ó​ł y, bez wąt​pie​nia daw​no roz​-
wi​kła​ne przez bez​czel​ne dzie​cia​ki, któ​r ym ni​g ​dy nie chcia​ł o się pi​sać li​stów do sta​r ych - czy wszech​-
świat jest ho​lo​g ra​mem, czy sy​mu​la​cją? Czy jego gra​ni​ca jest pro​g ra​mem, czy tyl​ko in​ter​fej​sem -
a je​śli tym dru​g im, to kto sie​dzi po dru​g iej stro​nie iob​ser​wu​je dzia​ł a​nie? (Parę now​szych re​li​g ii, jak
na​le​ża​ł o się spo​dzie​wać, od​po​wia​da​ł o na to py​ta​nie imio​na​mi swo​ich ulu​bio​nych bóstw, choć Brüks
ni​g ​dy do koń​ca nie ro​zu​miał, po co wszech​wie​dzą​cej isto​cie kom​pu​ter. Uży​cie kom​pu​te​r a, ob​li​cza​nie
cze​g oś, za​kła​da prze​cież ja​kiś pro​blem do​tąd nie​r oz​wią​za​ny, wnio​ski do​tąd nie​wy​cią​g nię​te. Jest wła​-
ści​wie tyl​ko je​den ro​dzaj pro​g ra​mu, gdzie zna​jo​mość za​koń​cze​nia nie wpły​wa na uży​tecz​ność i sen​-
sow​ność uży​cia, ale Brüks ni​g ​dy nie zna​lazł żad​nych wy​znań opi​su​ją​cych Boga jako uza​leż​nio​ne​g o
od por​no).
Za​tem: pra​wa fi​zy​ki to sys​tem ope​r a​cyj​ny ja​kie​g oś nie​wy​o bra​żal​ne​g o su​per​kom​pu​te​r a zwa​ne​g o
„rze​czy​wi​sto​ścią”. Przy​naj​mniej tłu​ma​czy to, cze​mu rze​czy​wi​stość ma gra​ni​cę roz​dziel​czo​ści - dłu​-
gość Planc​ka i czas Planc​ka za​wsze tro​chę nie​po​ko​ją​co przy​po​mi​na​ł y roz​mia​r y pik​se​li. Po​ni​żej
wszyst​ko za​czy​na wy​g lą​dać jak anio​ł y tań​cu​ją​ce na głów​ce szpil​ki. Nic z tego nie zmie​nia ni​cze​g o
w więk​szej ska​li, w ska​li, w któ​r ej dzie​je się ży​cie, a poza tym, za​ł o​że​nie, że „wszech​świat jest pro​-
gra​mem”, nie od​po​wia​da nam na Wiel​kie Py​ta​nia, je​dy​nie spy​cha je w dół o parę rzę​dów wiel​ko​ści.
Rów​nie do​brze moż​na przy​jąć, że to wszyst​ko zro​bił Bóg, prze​r wać ten re​g res w dół ska​li, za​nim się
sa​me​mu zwa​r iu​je.
Nie​mniej…
-Pro​ces. -Brüks się za​du​mał.
To przy​naj​mniej brzmia​ł o tro​chę… skrom​niej. Za​sta​na​wiał się, cze​mu Lian​na pod​czas ich dys​ku​-
sji ni​g ​dy tego w ten spo​sób nie uję​ł a.
Gło​wa Sen​g up​ty pod​sko​czy​ł a.
-Ale co za pro​ces to jest py​ta​nie. Fun​da​men​tal​ny al​g o​r ytm okre​śla​ją​cy pra​wa fi​zy​ki czy ja​kiś de​-
mon co in​g e​r u​je żeby je ła​mać? - Zwró​ci​ł a wzrok ku jego oczom, ucie​kła w ostat​niej chwi​li. - Stąd
wła​śnie w ogó​le wia​do​mo że ist​nie​je. Bo cuda.
-Cuda.
-Zda​r ze​nia nie​moż​li​we. Na​r u​sze​nia praw fi​zy​ki.
-Na przy​kład?
-Po​wsta​wa​nie gwiazd da​le​ko po​ni​żej gra​ni​cy z. Fo​to​ny wy​czy​nia​ją​ce nu​me​r y któ​r ych po​dob​no
im nie wol​no we​dług me​ta​r e​g uł wi​docz​nie się w oko​li​cach mgła​wi​cy NGC 7021 zmie​nia​ją. Zre​ha​bi​-
li​to​wa​li mo​del Smo​li​na czy coś po​dob​ne​g o nie mam po​ję​cia dla mnie to za trud​ne więc ty tego i w
mi​lion lat nie ogar​niesz. W każ​dym ra​zie coś nie​moż​li​we​g o zna​leź​li. Gdzieś głę​bo​ko.
-Cud.
-Chy​ba nie je​den parę ale wła​śnie o tym mó​wię.
-Za​r az. -Brüks zmarsz​czył czo​ł o. - Je​śli pra​wa fi​zy​ki to ele​men​ty ja​kie​g oś wszech​świa​to​we​g o
sys​te​mu ope​r a​cyj​ne​g o, a Bóg, jak​by z de​fi​ni​cji, je ła​mie… to w su​mie mó​wisz…
-No da​lej ka​r a​lu​chu już pra​wie to masz.
-W su​mie mó​wisz, że Bóg to wi​r us.
-Do​bre py​ta​nie nie?
Por​cja ite​r o​wa​ł a się przed nimi.
Jak to Lian​na po​wie​dzia​ł a? „Za​wsze my​śle​li​śmy, że c i spół​ka rzą​dzą nie​po​dziel​nie, aż po kwa​za​-
ry i da​lej. A co, je​śli to tyl​ko ja​kieś lo​kal​ne pra​wo?”.
-A co, je​śli to jest błąd w pro​g ra​mie? - mruk​nął.
Sen​g up​ta wy​szcze​r zy​ł a się i sku​pi​ł a wzrok na jego nad​g arst​ku.
-To zmie​nia całą mi​sję nie?
-Tę mi​sję?
-Mi​sję Dwu​izbow​ców mi​sję ca​ł e​g o ich Za​ko​nu. Rze​czy​wi​stość so​bie leci wszę​dzie ale zda​r za​ją
się ta​kie nie​spój​no​ści. Może to nie jest wła​ści​wa rze​czy​wi​stość co? Zmie​nia​my alfę tro​szecz​kę
i wszech​świat prze​sta​je wspie​r ać ży​cie. Ale może ta alfa jest po pro​stu błęd​na. Może ży​cie to po pro​-
stu pa​so​żyt​ni​czy efekt uszko​dzo​ne​g o sys​te​mu ope​r a​cyj​ne​g o.
W gło​wie Brüksa coś na​g le prze​sko​czy​ł o.
Od pięt​na​stu mi​liar​dów lat wszech​świat szedł ku mak​sy​mal​nej en​tro​pii. Ży​cie jej nie od​wra​ca -
nic jej nie od​wra​ca - ale daje po ha​mul​cach, choć na dru​g im koń​cu plu​je cha​o sem. Gra​dient Ży​cia
to pierw​sza gama, jaką uczył się wy​śpie​wy​wać każ​dy sza​nu​ją​cy się bio​log - im da​lej od rów​no​wa​g i
ter​mo​dy​na​micz​nej je​steś się w sta​nie utrzy​mać, tym bar​dziej je​steś żywy.
7
To dru​g ie, złe ob​li​cze za​sa​dy an​tro​picz​nej , po​my​ślał.
-A jaka… jaka wła​ści​wie jest ta mi​sja? - za​py​tał ci​cho.
-Hmmm. - Sen​g up​ta za​ko​ł y​sa​ł a się w tył i w przód. - Wie​dzą że Bóg ist​nie​je to żad​na no​wi​na.
Mnie się zda​je że te​r az za​sta​na​wia​ją się co z nim zro​bić.
-Co zro​bić… z Bo​g iem.
-Może go czcić. A może zde​zyn​fe​ko​wać.
Za​la​tu​ją​ce bluź​nier​stwem sło​wo za​wi​sło w po​wie​trzu.
- Ale jak zde​zyn​fe​ko​wać Boga? - za​py​tał Brüks po bar​dzo dłu​g iej prze​r wie.
-Mnie nie py​taj ja tyl​ko pi​lo​tu​ję sta​tek. - Prze​su​nę​ł a wzrok na ścia​nę, ku świą​ty​ni PO​MOCN./RE​-
KOMP. i wy​słan​ni​ko​wi wro​g a. - Ale ten mi​lu​si stwo​r ek pod​su​nie im parę po​my​słów - do​da​ł a.
***
Gdy prze​pły​nął przez su​fit Mesy, Lian​na Lut​te​r odt była po​g rą​żo​na w we​wnętrz​nym ko​smo​sie.
Za​mru​g a​ł a, kie​dy od​bił się od po​kła​du, po​krę​ci​ł a gło​wą; wró​ci​ł a oczy​ma do tu i te​r az, a na ścia​nie
otwo​r zy​ł o się grzecz​no​ścio​we okien​ko. Dwu​wy​mia​r o​wy ukłon wo​bec neu​r o​lo​g icz​nie nie​przy​sto​so​-
wa​nych.
Ikar. Kon​fe​sjo​nał. Ro​ze​tka mni​chów w ska​fan​drach próż​nio​wych, twa​r za​mi na ze​wnątrz, szyb​ki
unie​sio​ne, żeby od​sło​nić du​sze w ob​li​czu Boga.
-Cześć - rzu​cił ostroż​nie Brüks.
Kiw​nę​ł a gło​wą z usta​mi peł​ny​mi ku​sku​su.
-Rak​shi mówi, że cał​kiem spo​r o osią​g ną​ł eś. Na​wet da​ł eś temu cze​muś imię.
Po​tak​nął.
-Por​cja. Nie​sa​mo​wi​te to jest, bo…
Jej wzrok od​pły​nął w stro​nę okna. Ona nie może ode​r wać od nich wzro​ku, po​my​ślał, gdy aku​r at
ode​r wa​ł a i za​uwa​ży​ł a, że pa​trzy.
- Co?
-Nie tyl​ko nie​sa​mo​wi​te. Wręcz prze​r a​ża​ją​ce. - Wska​zał bro​dą wi​deo. - A oni po​bie​r a​ją z tego
frag​men​ty.
-Po​bie​r a​ją prób​ki - po​wie​dzia​ł a Lian​na. - Pra​wie jak praw​dzi​wi na​ukow​cy.
-Z cze​g oś, co po​tra​fi wy​cią​g nąć łapę na pół roku świetl​ne​g o i zmu​sić na​szą ma​szy​ne​r ię do fi​ka​-
nia ko​zioł​ków wo​kół praw fi​zy​ki.
-Od sa​me​g o ga​pie​nia się przez cały dzień żad​nych od​po​wie​dzi nie znaj​dą.
-Wy​da​wa​ł o mi się, że wła​śnie tak je znaj​du​ją.
-Dan, oni wie​dzą co ro​bią.
-To jed​na z hi​po​tez. Chcesz usły​szeć inną?
-Nie​ko​niecz​nie chy​ba.
-A sły​sza​ł aś o in​du​ko​wa​nej tha​no​pa​r o​r a​zji? - za​py​tał.
-Eee… - Lian​na wzru​szy​ł a ra​mio​na​mi. - Czę​sty za​bieg u ulep​sza​nych. Za​po​bie​g a lę​kom eg​zy​sten​-
cjal​nym.
-Nie, to tro​chę bar​dziej fun​da​men​tal​ne. A ty to masz?
-Tha​no​pa​r o​r a​zję? Oczy​wi​ście, że nie.
-A umrzesz?
-Kie​dyś tak. Mam na​dzie​ję, że nie szyb​ko.
-Do​brze wie​dzieć - stwier​dził Brüks. - Bo gdy​byś fak​tycz​nie cier​pia​ł a na ITP, nie umia​ł a​byś od​-
po​wie​dzieć na to py​ta​nie. Może na​wet byś go nie usły​sza​ł a.
-Dan, ja nie…
-Ty i ja… - pod​niósł głos, żeby nie dać jej dojść do sło​wa - obo​je mamy dar wy​par​cia. Przy​zna​-
jesz, że kie​dyś umrzesz, na ja​kimś in​te​lek​tu​al​nym pozio​mie masz tego świa​do​mość, ale tak na​praw​dę
w to nie wie​r zysz. Bo sama myśl o śmier​ci jest zbyt strasz​na. Stąd wy​my​śla​my so​bie ja​kieś baj​ko​we
Nie​bo, żeby nas przy​ję​ł o, gdy odej​dzie​my, albo oglą​da​my się na two​ich przy​ja​ciół i ich kum​pli, żeby
dali nam nie​śmier​tel​ność na chi​pie, albo, je​śli je​ste​śmy dwu​stu​pro​cen​to​wy​mi re​ali​sta​mi, po pro​stu
de​kla​r a​tyw​nie uzna​je​my śmierć i roz​kład, a i tak da​lej czu​je​my się nie​śmier​tel​ni. Tyl​ko że nie​któ​r zy -
wska​zał gło​wą wi​deo - po pro​stu ro​bią się, kur​na, zbyt in​te​li​g ent​ni. Łą​czą so​bie gło​wy i do​cho​dzą
do prze​my​śleń, zbyt głę​bo​kich, żeby dało się je za​tu​szo​wać przez ra​do​sne igno​r o​wa​nie pro​ble​mu
od mi​lio​na lat. Mu​szą zda​wać so​bie spra​wę, co zna​czy śmierć, o wie​le bar​dziej niż ty czy ja. A więc
je​dy​ny spo​sób, żeby nie zwi​nę​li się w po​ję​ku​ją​ce kłęb​ki, to po​słu​żyć się wy​par​ciem, wy​r żnąć so​bie
po​znaw​czą dziu​r ę w sa​mym środ​ku gło​wy. Może i my to wy​pie​r a​my przez cały czas, ale u nich nie
wy​stą​pi​ł a żad​na re​ak​cja lę​ko​wa w sy​tu​acji, kie​dy wy​g lą​da​ł o na to, że cały cho​ler​ny ul za go​dzi​nę wy​-
lą​du​je w kost​ni​cy. Jak ci go​ście z agno​zją, któ​r zy umie​r a​ją z pra​g nie​nia we wła​snym domu, bo ja​kiś
guz znisz​czył im zdol​ność roz​po​zna​wa​nia wody.
-Ja nie uwa​żam, że oni są tacy - po​wie​dzia​ł a ci​cho Lian​na.
-Oczy​wi​ście, że uwa​żasz. Sama mi po​wie​dzia​ł aś, nie pa​mię​tasz? Re​set na​wy​ków sen​so​r ycz​nych,
ran​do​mi​za​cja błę​dów.
Ob​ser​wo​wa​li w mil​cze​niu, jak ul dźga ki​jem coś nie​bez​piecz​ne​g o.
-Spo​r o z nich zmar​ł o, cał​kiem nie​daw​no - ode​zwał się po chwi​li Brüks.
-Pa​mię​tam.
-Ja też. A wiesz, co pa​mię​tam naj​bar​dziej, cze​g o nie je​stem w sta​nie za​po​mnieć? Jak Luc​kett ta​-
rzał się we wła​snym gów​nie ze zwar​ciem w rdze​niu krę​g o​wym. I uśmie​chał się i twier​dził, że
wszyst​ko idzie zgod​nie z pla​nem.
Lian​nie za​bły​sły oczy. Od​wró​ci​ł a się.
-Lu​bi​ł am go. To był do​bry czło​wiek.
-Ja tam nie wiem. Wiem tyl​ko, że brzmiał jak każ​dy świr za​ka​żo​ny Jah​wem, pa​trzą​cy na gro​zę
i nie​spra​wie​dli​wość świa​ta i mru​czą​cy pod no​sem, że „nie bę​dzie się spie​r ać dzban z tym, kto go ule​-
pił z gli​ny”. Je​dy​na róż​ni​ca jest taka, że wszy​scy inni skła​da​ją to na karb Bo​że​g o pla​nu, a ci twoi
Dwu​izbow​cy twier​dzą, że to ich wła​sny.
-My​lisz się. W ogó​le tak o so​bie nie my​ślą.
-To może ty też nie po​win​naś. Może nie po​win​naś mieć tyle tej wia​r y…
-Dan, prze​stań, kur​wa. Nie masz o tym po​ję​cia, co mo​żesz wie​dzieć…
-Li, ja tam by​ł em, ja cię wi​dzia​ł em. Tak cię prze​ko​na​li o swo​jej nie​o myl​no​ści, o tym, że mają
wszyst​ko sto razy wli​czo​ne w plan, że na​wet nie mu​sie​li ro​bić ci dziu​r y w gło​wie i do​bie​r ać się
do mó​zgu. Na​wet nie mru​g nę​ł aś, wla​złaś pro​sto do pasz​czy lwa, rzu​ci​ł aś się na Va​le​r ie i przez mi​-
kro​se​kun​dę nie prze​szło ci przez gło​wę, że dla cie​bie jest dra​pież​ni​kiem, że bez na​my​słu roz​pru​je
ci gar​dło…
-To nie ich wina. - Głos Lian​ny był nie​ustę​pli​wy. - To był mój błąd. A Chi​ne​dum… no nie, nie
wol​no ci wi​nić ko​g oś za moją głu​po​tę.
-Ale czy to wła​śnie nie tak dzia​ł a? Czy nie za​wsze tak było? Po pro​stu słu​chaj tych go​ści
w śmiesz​nych czap​kach i jak się uda, to chwa​lić Al​la​cha, ale jak do​sta​niesz w dupę, to jest two​ja wina.
Źle od​czy​ta​ł eś Pi​smo. Albo nie by​ł eś go​dzien. Nie mia​ł eś dość wia​r y.
Jak​by uszła z niej tro​chę wola wal​ki i wyj​r za​ł a daw​na Lian​na Lutterodt. Wes​tchnę​ł a, po​krę​ci​ł a
gło​wą i uśmiech​nę​ł a się.
-Kur​czę, a pa​mię​tasz, jak nas to ba​wi​ł o?
Roz​ł o​żył bez​r ad​nie dło​nie.
-Ja tyl​ko…
-Chcesz do​brze. Ja wiem. Ale po wszyst​kim, co wi​dzia​ł eś, nie mo​żesz za​prze​czyć, że są da​le​ko,
da​le​ko przed nami.
-O tak, są by​strzy, że aż strach. To trze​ba im przy​znać. Są w sta​nie z pal​cem w no​sie opę​dzić się
od naj​cięż​szych rze​czy, ja​ki​mi mo​że​my rzu​cić w nich my, ka​r a​lu​chy, po​tra​fią zła​mać ten sta​tek jak
ga​ł ąz​kę, do​wieźć na Słoń​ce i wy​lą​do​wać cen​tral​nie po ciem​nej stro​nie Ika​ra, z od​le​g ło​ści stu mi​lio​-
nów ki​lo​me​trów, i tyl​ko parę razy pyk​nąć z sil​nicz​ków ko​r ek​cyj​nych. Ale mają prze​sko​ki, błę​dy, tak
samo jak my. Cały czas mu​szą umy​wać ręce, bo na​wet po tym prze​pro​g ra​mo​wa​niu ich mó​zgi na​dal
mylą wra​że​nia zmy​sło​we i me​ta​fo​r y. Na​wet wię​cej mają tych błę​dów, bo po​ł o​wa ich ulep​szeń le​d​wo
wy​szła z te​stów beta… tak à pro​pos, to czy ktoś wziął po​praw​kę na neu​r op​sy​cho​lo​g icz​ne szko​dy, ja​-
kie musi tej ca​ł ej nad​mia​r o​wej tkan​ce mó​zgo​wej wy​r zą​dzić parę ty​g o​dni pod du​żym nad​ci​śnie​niem?
Lian​na po​krę​ci​ł a gło​wą.
-Dan, my już nie je​ste​śmy na sa​wan​nie. Nie mie​r zy​my suk​ce​su tym, jak da​le​ko umiesz rzu​cić dzi​-
dą przy bocz​nym wie​trze. Oni prze​r a​sta​ją nas umy​słem we wszyst​kich istot​nych kwe​stiach.
-Aha, a Ma​sa​so i Luc​kett na​dal nie żyją. I ten bie​dak, kie​dy mu ga​sło świa​tło, mógł trzy​mać się
tyl​ko jed​nej po​cie​chy: że to wszyst​ko zgod​nie z pla​nem. - Po​ł o​żył dło​nie na jej ra​mio​nach. - Li,
to nie cho​dzi tyl​ko oto, że nie ogar​nia​ją ro​zu​mem śmier​tel​no​ści. Oni w ogó​le nie roz​pa​tru​ją moż​li​-
wo​ści, że mogą się my​lić. Je​śli cie​bie to nie prze​r a​ża…
Strzą​snę​ł a jego ręce.
-Plan był taki: do​wieźć nas na Ika​ra. I je​ste​śmy.
-I je​ste​śmy. -Brüks wska​zał dziu​r ę w ścia​nie, za któ​r ą zbio​r o​wy pół​bóg bra​tał się z czymś,
co umia​ł o zmie​niać pra​wa fi​zy​ki. - I jak ci z tym, że na​sze ży​cie za​le​ży od osą​du ko​g oś, kto na​wet nie
jest w sta​nie so​bie wy​o bra​zić, że umrze?
Woj​na nie uczy nas ko​chać wro​gów, ale nie​na​wi​dzić so​jusz​ni​ków.
W. L. Geo​r ​g e

-Co Rak​shi do was ma?
Świa​tła były przy​ćmio​ne, mu​tan​ty i po​two​r y wró​ci​ł y do swo​ich nie​cnych kno​wań, na stół wró​ci​ł a
bu​tel​ka „Glen​mo​r an​g ie”. Mo​o re skrzy​wił się do Brüksa i wró​cił do uśmie​chu po​nad brze​g iem
szklan​ki.
-Do kogo „nas”?
-Do woj​sko​wych - wy​ja​śnił Brüks. - Cze​mu ona was tak nie​na​wi​dzi?
-Nie wiem. Może sama sobą po​g ar​dza.
-A to co ma zna​czyć?
-Sen​g up​ta jest tak samo żoł​nie​r zem jak ja. Tyl​ko o tym nie wie. Przy​naj​mniej świa​do​mie.
-Mó​wisz: w prze​no​śni.
Mo​o re po​krę​cił gło​wą, upił ko​lej​ny łyk; wy​dął po​licz​ki, ob​r a​ca​jąc sin​g le malt w ustach. Prze​-
łknął.
-So​jusz Pół​ku​li Za​chod​niej. Tak samo jak ja.
-I nic nie wie.
-Do​kład​nie.
-Jaki ma sto​pień?
-To tak nie dzia​ł a?
-Czy​li co, jest ja​kimś uśpio​nym agen​tem?
-Tak też nie.
-No to jak…
Mo​o re uniósł rękę. Brüks za​milkł.
-Mó​wię „ar​mia”, a ty wi​dzisz tre​py. Dro​ny, zom​bia​ki, ro​bo​ty. Coś, co wi​dać. A fakt jest taki: je​śli
zna​la​złeś się w ta​kim punk​cie, że po​trze​bu​jesz ta​kiej tę​pej siły, to już prze​g ra​ł eś.
W gło​wie Brüksa po​ja​wi​ł y się wi​zje ore​g oń​skiej pu​sty​ni.
-Dla tych su​kin​sy​nów, któ​r zy ata​ko​wa​li klasz​tor, tępa siła na oko się spraw​dza​ł a.
-Pró​bo​wa​li nas po​wstrzy​mać. I patrz, jak im wy​szło.
Ludz​kie cia​ł a za​mie​nio​ne w ka​mień. Wrza​ski gi​ną​cych Dwu​izbow​ców.
Nie cia​ł a, po​pra​wił się. Czę​ści cia​ł a. Te​r az, w zmierz​chu XXI wie​ku ła​two było po​my​lić mor​der​-
stwo z ob​cię​ciem czub​ka pal​ca. Żad​na nor​mal​na de​fi​ni​cja nie trzy​ma​ł a się kupy wo​bec jed​nej su​per​-
du​szy roz​cią​g a​ją​cej się na wie​le ciał.
-Za​ł óż​my, że je​steś po​li​tycz​nym gra​czem wagi cięż​kiej - mó​wił Mo​o re. - Go​ściem, co trzę​sie
i krę​ci świa​tem, ta​kim ty​ta​nem. A pod no​g a​mi plą​cze ci się ten dro​biazg, na któ​r y ni​g ​dy nie zwra​ca​-
łeś uwa​g i. Trzę​sie​ni i krę​ce​ni. Oni za bar​dzo cię nie lu​bią. Ni​g ​dy nie lu​bi​li, ale hi​sto​r ycz​nie nie mia​ł o
to zna​cze​nia. Ma​lucz​cy. Kie​dyś ich się po pro​stu igno​r o​wa​ł o. Ty​ta​ni za​ł a​twia​ją spra​wy z in​ny​mi ty​ta​-
na​mi. Ale te​r az oni ci wcho​dzą do sie​ci, roz​szy​fro​wu​ją wia​do​mo​ści, hac​ku​ją naj​lep​sze pla​ny. Nie​na​-
wi​dzą cię do szpi​ku ko​ści, bo je​steś wiel​ki, a oni mali, bo mach​nię​ciem ręki wy​wra​casz im ży​cie
do góry no​g a​mi, a ich nie ob​cho​dzi re​al​po​li​tik ani ob​r az z lotu pta​ka. Ich in​te​r e​su​je tyl​ko alar​mo​wa​-
nie o nad​uży​ciach i sa​bo​taż. Więc ro​bisz wy​wiad. Do​wia​du​jesz się, że jest Rak​shi Sen​g up​ta, Ca​itlin
de​Fran​co, Pa​r vad Gam​ji i mi​lion in​nych. Da​jesz im to, cze​g o chcą. Uchy​lasz na mi​li​metr tyl​ne wej​-
ście, żeby mo​g li obej​r zeć do​ku​men​ty do​ty​czą​ce He​g e​mo​nii Afry​kań​skiej. Po​zwa​lasz zna​leźć lukę
w two​im fi​r e​wal​lu. Może któ​r e​g oś dnia doj​dą, jak zro​bić bu​r zę na któ​r ymś z two​ich po​mniej​szych
ra​chun​ków albo zban​kru​to​wać ja​kiś ma​r io​net​ko​wy rząd, któ​r y trzy​masz w kie​sze​ni dla ce​lów po​dat​-
ko​wych.
-Tyl​ko że tego nie ro​bią - do​my​ślił się Brüks.
-No wła​śnie. - W uśmie​chu Mo​o re’a wi​dać było cień smut​ku. - To tyl​ko po​zo​r y. My​ślą, że na​-
praw​dę dają ci się we zna​ki, a na​praw​dę są… ste​r o​wa​ni. W służ​bie pla​nów, któ​r ych w ży​ciu by nie
po​par​li, gdy​by tyl​ko wie​dzie​li. A to są za​pa​leń​cy. Za​wzię​ci. Wal​czą na two​jej woj​nie z pa​sją, któ​r ej
nie osią​g nął​byś przy​mu​sem, bo ro​bią to dla czy​stej idei.
-Czy ty po​wi​nie​neś mó​wić mi ta​kie rze​czy? - za​sta​no​wił się Brüks.-Masz na my​śli ta​jem​ni​ce pań​-
stwo​we? A co to jest pań​stwo w dzi​siej​szych cza​sach?
-No wiesz, a gdy​bym jej po​wie​dział?
-A mów so​bie. I tak ci nie uwie​r zy.
-Cze​mu nie? Ona już was nie​na​wi​dzi.
-Nie jest w sta​nie ci uwie​r zyć. - Mo​o re po​stu​kał się w skroń. - Wer​bo​wa​nych się… prze​pro​g ra​-
mo​wu​je.
Brüks wy​trzesz​czył oczy.
-A przy​naj​mniej - roz​wi​nął Mo​o re - nie jest w sta​nie uwie​r zyć, że ci wie​r zy. - Przyj​r zał się swo​jej
szklan​ce. - Bo na ja​kimś po​zio​mie za​pew​ne już wie.
Brüks po​krę​cił gło​wą.
-Na​wet nie mu​si​cie im pła​cić.
-Pew​nie, że mu​si​my. Cza​sa​mi. Dba​my, żeby zwią​za​li ko​niec z koń​cem. Da​je​my wy​ssać śmie​tan​kę
z za​g ra​nicz​ne​g o kon​ta, albo pod​r zu​ca​my ja​kąś nor​mal​ną, le​g al​ną fu​chę, kie​dy ktoś się do​po​mi​na
o czynsz. Na ogół jed​nak wy​star​czy ich in​spi​r o​wać. Wiesz, cza​sa​mi się znu​dzą. Jak to dzie​cia​ki. Wy​-
star​czy jed​nak odro​bi​na sta​r an​nie od​mie​r zo​nej nie​spra​wie​dli​wo​ści, za​dać ma​lucz​kim ja​kiś nowy
cios. I znów się na​krę​ca​ją i jadą.
-To wy​da​je się tro​chę…
Mo​o re uniósł brew.
-Nie​mo​r al​ne?
-Skom​pli​ko​wa​ne. Po co nimi ma​ni​pu​lo​wać, żeby was nie​na​wi​dzi​li? Cze​mu nie zo​sta​wić ja​kichś
śla​dów wska​zu​ją​cych na tych dru​g ich?
-Aaa. Zde​mo​ni​zo​wać wro​g a. - Mo​o re kiw​nął gło​wą jak mę​drzec. - Że też na to nie wpa​dli​śmy.
Brüks się skrzy​wił.
-Rak​shi i inni tacy są od​por​ni na te sta​r e nu​me​r y. Ro​bisz prze​ciek, wy​pusz​czasz ja​kieś na​g ra​nie,
na któ​r ym sko​śni wbi​ja​ją dzie​ci na pal, a oni po trzy​dzie​stu se​kun​dach do​pa​trzą się ja​kie​g oś pik​se​la,
któ​r y nie pa​su​je, i zdys​kre​dy​tu​ją ci całą kam​pa​nię. Ale lu​dzie o wie​le mniej przy​kła​da​ją się do ana​li​-
zy do​wo​dów, któ​r e po​twier​dza​ją coś, w co już wie​r zą. To jest głów​na za​le​ta wej​ścia w rolę zło​czyń​-
cy: nikt ci nie bę​dzie za​prze​czał. A poza tym - roz​ł o​żył ręce - cza​sy są ta​kie, że w po​ł o​wie przy​pad​-
ków nie mamy po​ję​cia, kim jest praw​dzi​wy wróg.
-I to wszyst​ko jest ła​twiej​sze, niż po pro​stu tak ich prze​pro​g ra​mo​wać, żeby chcie​li dla cie​bie pra​-
co​wać?
-Ła​twiej​sze nie. Mi​ni​mal​nie bar​dziej le​g al​ne tak. - Puł​kow​nik po​cią​g nął whi​skey. - Drob​na agno​-
zja dla ochro​ny ta​jem​ni​cy pań​stwo​wej to jed​no. Ale zmie​nić ko​muś fun​da​ment oso​bo​wo​ści bez jego
zgo​dy to zu​peł​nie inna ka​te​g o​r ia wa​g o​wa.
Ża​den się przez chwi​lę nie od​zy​wał.
-Po​pier​do​lo​ne to wszyst​ko - ode​zwał się w koń​cu Brüks.
-Aha.
-To cze​mu ona tu jest?
-Pro​wa​dzi sta​tek.
-Ko​ro​na sama się pro​wa​dzi, chy​ba że jest jesz​cze bar​dziej za​byt​ko​wa niż ja.
-W sce​na​r iu​szach z nie​do​sta​tecz​ną in​for​ma​cją le​piej mieć wspar​cie za​r ów​no biał​ka, jak elek​tro​-
ni​ki. Kom​ple​men​tar​ne sła​bo​ści.
-Ale cze​mu ona? Cze​mu zgo​dzi​ł a się pra​co​wać dla ko​g oś, kogo nie​na​wi​dzi…
-Mi​sją do​wo​dzą Dwu​izbow​cy - przy​po​mniał mu puł​kow​nik. - A na taką oka​zję po​le​ciał​by każ​dy
z bran​ży Sen​g up​ty. Więk​szość tych go​ści sie​dzi so​bie w domu, zdal​nie niań​czy sa​te​li​ty sprzą​ta​ją​ce ni​-
ską or​bi​tę i mo​dli się, żeby któ​r yś z nich za​wie​sił się na tyle, żeby po​trzeb​na była ludz​ka in​ter​wen​cja.
Praw​dzi​we eks​pe​dy​cje w otwar​ty ko​smos, ta​kie, że opóź​nie​nie jest zbyt duże i trze​ba pi​lo​to​wać z po​-
kła​du, od cza​su Świe​tli​ków są rzad​sze niż śnie​ży​ce. Dwu​izbow​cy mo​g li wy​bie​r ać i prze​bie​r ać w chęt​-
nych.
-Czy​li Rak​shi musi być w tym bar​dzo do​bra.
Mo​o re osu​szył szklan​kę i od​sta​wił ją.
-W jej przy​pad​ku to ra​czej była funk​cja mo​ty​wa​cji. Żona Rak​shi jest na sztucz​nym pod​trzy​ma​niu
ży​cia kla​sy IV.
-I nie ma z cze​g o za​pła​cić ra​chun​ków - do​my​ślił się Brüks.
-Te​r az już ma.
-Więc oni nie chcie​li naj​lep​szych z naj​lep​szych - po​wie​dział wol​no Brüks. - Chcie​li ko​g oś, kto
zro​bi wszyst​ko, żeby ura​to​wać swo​ją żonę.
-Mo​ty​wa​cja - po​wtó​r zył Mo​o re.
-Chcie​li za​kład​ni​ka.
Żoł​nierz spoj​r zał na nie​g o nie​mal z po​li​to​wa​niem.
-Ty to po​tę​piasz.
-Ty nie.
-Wo​lał​byś, żeby wzię​li ko​g oś, kto po pro​stu chciał się prze​je​chać? Kto wszedł w to dla emo​cji
albo dla kasy? To był hu​ma​ni​tar​ny wy​bór, Da​niel. Celu by zmar​ł a. A tak ma szan​sę.
-Celu - po​wtó​r zył Brüks i prze​ł knął śli​nę. Na​g le za​schło mu w gar​dle.
Mo​o re ski​nął gło​wą.
-Żona Rak​shi.
-A co jej się… co jej było? - My​ślał: Nie ma ta​kiej moż​li​wo​ści. Szan​sa jed​na na mi​lion.
Mo​o re wzru​szył ra​mio​na​mi.
-Atak bio​lo​g icz​ny. Oko​ł o roku temu. Nowa An​g lia, wy​da​je mi się, że ja​kiś wa​r iant za​pa​le​nia
opon mó​zgo​wych.
To źle ci się wy​da​je. Ona nie ma szans. Nie ma i tyle. Obo​jęt​ne, ile wy​da​dzą, żeby utrzy​mać jej
ser​ce w ru​chu, z cze​g oś ta​kie​g o się nie wy​cho​dzi.
Omój Boże. To ja ją za​bi​ł em.
Za​bi​ł em żonę Rak​shi.
***
To nie było nic ra​dy​kal​ne​g o. Ani na​wet no​we​g o.
Sama me​to​do​lo​g ia mia​ł a kil​ka​dzie​siąt lat i była spraw​dzo​nym fi​la​r em ba​dań opu​bli​ko​wa​nych
w ty​sią​cach re​cen​zo​wa​nych prac. Każ​dy wie​dział, że nie da się sy​mu​lo​wać pan​de​mii, nie sy​mu​lu​jąc
jed​no​cze​śnie jej ofiar; oraz że ludz​kie za​cho​wa​nie jest zbyt zło​żo​ne, by dać się spro​wa​dzić do paru
krzy​wych sta​ty​stycz​nych. Po​pu​la​cje to nie chmu​r y, a lu​dzie to nie punk​ty - lu​dzie to pod​mio​ty, au​to​-
no​micz​ne i wie​lo​aspek​to​we. Za​wsze zda​r zy się ob​ser​wa​cja od​sta​ją​ca: ktoś, kto wszedł do stre​fy
za uko​cha​ną oso​bą, albo fron​to​wy sa​ni​ta​r iusz, któ​r e​mu nie​o cze​ki​wa​na fo​bia na kro​cio​no​g i ka​za​ł a
znie​r u​cho​mieć w kry​tycz​nym mo​men​cie. A sko​r o pan​de​mie, z de​fi​ni​cji, do​ty​ka​ją mi​lio​nów lu​dzi, to,
żeby osią​g nąć re​ali​stycz​ne re​zul​ta​ty, trze​ba mieć w sy​mu​la​cji mi​lio​ny AI o ludz​kim po​zio​mie.
Chy​ba żeby wy​ko​r zy​stać ja​kiś go​to​wy mo​del, gdzie mi​lion punk​tów już jest ste​r o​wa​ny przez
ludz​ką in​te​li​g en​cję.
Świa​ty gier były te​r az o wie​le mniej po​pu​lar​ne niż kie​dyś - Nie​bo za​bra​ł o ze świa​ta mi​r ia​dy dusz,
któ​r e wo​la​ł y grać ze sobą, uwol​nio​ne od norm spo​ł ecz​nych - ale ich wir​tu​al​ne kra​iny wciąż aż nad​to
wy​star​cza​ł y, żeby stać się ulu​bio​ną plat​for​mą do ba​dań epi​de​mio​lo​g icz​nych ame​r y​kań​skie​g o Cen​-
trum Zwal​cza​nia i Za​po​bie​g a​nia Cho​r o​bom. Od dzie​siąt​ków lat cho​r o​by i ka​ta​r y nę​ka​ją​ce cza​r o​dzie​-
jów i kra​sno​lu​dy zmie​r za​ł y, ma​ni​pu​lo​wa​ne i re​g u​lo​wa​ne, ku ce​chom czy​nią​cym z nich do​sko​na​ł e
ana​lo​g i bar​dziej przy​ziem​nych przy​pa​dło​ści sza​le​ją​cych w tak zwa​nym (na​dal) praw​dzi​wym świe​cie.
Zła Krew była do złu​dze​nia po​dob​na do kost​nie​ją​ce​g o za​pa​le​nia mię​śni. Dy​na​mi​ka prze​no​sze​nia się
Pla​g i Beowul​fa, eg​zo​tycz​ne​g o świe​cą​ce​g o grzyb​ka zże​r a​ją​ce​g o cia​ł o el​fów była nie​sa​mo​wi​cie po​-
dob​na do mar​twi​cze​g o za​pa​le​nia tkan​ki łącz​nej. La​ta​ją​ce dy​wa​ny i ma​g icz​ne por​ta​le prze​kła​da​ł y się
na li​nie lot​ni​cze i wą​skie gar​dła kon​tro​li cel​nych, ma​g o​wie - na la​ta​ją​cą po świe​cie glo​bal​ną eli​tę
onie​o gra​ni​czo​nych bu​dże​tach wę​g lo​wych. Od co naj​mniej po​ko​le​nia pu​blicz​na opie​ka zdro​wot​na
na ca​ł ym świe​cie uczy​ł a się na fan​ta​stycz​nych scho​r ze​niach nę​ka​ją​cych ka​pła​nów i upio​r y.
To był po pro​stu nie​szczę​śli​wy zbieg przy​pad​ków, że pew​na frak​cja re​ali​stów z Peru do​szła, jak
zhac​ko​wać ten sys​tem do​kład​nie w mo​men​cie, gdy Dan Brüks i jego we​so​ł a gro​mad​ka pro​wa​dzi​li
sy​mu​la​cję dy​na​mi​ki no​wych cho​r ób za​kaź​nych w Ame​r y​ce Po​ł u​dnio​wej.
Wów​czas nikt ni​cze​g o nie za​uwa​żył. Re​ali​ści za​dzia​ł a​li sub​tel​nie. W ogó​le nie ru​szy​li pa​r a​me​-
trów sa​mej cho​r o​by - bo ja​kie​kol​wiek zmia​ny czę​sto​ści mu​ta​cji czy za​r aź​li​wo​ści na​tych​miast wy​-
szły​by na dzien​nych ra​por​tach. Za​miast tego zma​ni​pu​lo​wa​li sam wy​g ląd za​ka​żo​nych gra​czy, za​leż​nie
od lo​ka​li​za​cji i gru​py de​mo​g ra​ficz​nej. Nie​któ​r e ofia​r y za​czę​ł y wy​g lą​dać znacz​nie go​r zej niż po​win​-
ny, inne zaś - bo​g at​si żywi gra​cze, ma​ją​cy do dys​po​zy​cji wory zło​ta i la​ta​ją​ce wierz​chow​ce - dla od​-
mia​ny nie​co zdro​wiej. Bio​lo​g ii nie zmie​ni​ł o to nic a nic, ale ludz​kie re​ak​cje prze​su​nę​ł o owłos
na lewo. Ko​lej​ne wy​bu​chy prze​su​nę​ł y je jesz​cze bar​dziej. Fale wy​la​ł y się ze świa​ta gry w ra​por​ty, a z
ra​por​tów w po​li​ty​kę zdro​wot​ną. I nikt nie za​uwa​żył ma​lut​kie​g o tyl​ne​g o wej​ścia, któ​r e po​ja​wi​ł o się
w pla​nach awa​r yj​nych - do​pie​r o sześć mie​się​cy póź​niej ktoś zna​lazł po​dej​r za​ną pu​stą fiol​kę w śmiet​-
ni​ku za przed​szko​lem We​so​ł y Hum​bak. Jed​nak​że wte​dy no​wiut​ka, pro​sto z fa​bry​ki, wer​sja za​pa​le​nia
opon mó​zgo​wych już prze​śli​znę​ł a się przez opra​co​wa​ny przez Brüksa al​g o​r ytm szyb​kie​g o re​ago​wa​-
nia iza​czę​ł a zbie​r ać krwa​we żni​wo od Brid​g e​port po Fi​la​del​fię.
Celu Mac​Do​nald prze​ży​ł a bez szwan​ku. Nie była na​wet w stre​fie śmier​ci, prze​by​wa​ł a po dru​g iej
stro​nie świa​ta, gdzie jako wol​ny strze​lec ho​do​wa​ł a so​bie kod apli​ka​cyj​ny, ma​jąc u boku wy​ma​r zo​ną,
wy​śnio​ną uko​cha​ną. To się zda​r za​ł o te​r az o wie​le czę​ściej niż kie​dyś. Brat​nie du​sze da​wa​ł o się
w tych cza​sach ro​bić na za​mó​wie​nie: mo​no​g a​micz​ne, od​da​ne, ogni​ście na​mięt​ne. Mi​ł ość, któ​r ej po​-
przed​nie po​ko​le​nia le​d​wo zdą​ża​ł y skosz​to​wać, za​nim pu​ste sa​kra​men​ty za​mie​nia​ł y ją w po​ża​ł o​wa​nia
god​ny wy​r ok do​ży​wo​cia, albo za​nim roz​pry​sła się w drob​ny mak, gdy zbla​dło za​uro​cze​nie, oko za​-
czę​ł o wę​dro​wać na boki, a geny po​sta​wi​ł y na swo​im.
Ta pu​sta hi​po​kry​zja nie do​ty​czy​ł a pani Mac​Do​nald i jej po​dob​nych. Oni wy​ci​na​li so​bie to kłam​-
stwo na żyw​ca z gło​wy, prze​pro​g ra​mo​wy​wa​li je i re​ha​bi​li​to​wa​li, za​mie​nia​jąc w szczę​śli​wą praw​dę
z do​ży​wot​nią gwa​r an​cją. W ni​szy tej sub​kul​tu​r y na​wet pier​wot​ny seks za​czął prze​ży​wać pe​wien
skrom​ny re​ne​sans… tak przy​naj​mniej sły​szał Brüks.
Oczy​wi​ście, wte​dy nie miał o ni​czym ta​kim po​ję​cia. Celu Mac​Do​nald była tyl​ko na​zwi​skiem
na li​ście pod​wy​ko​naw​ców, wy​r ob​ni​kiem od ho​do​wa​nia kodu, któ​r e​g o nie chcia​ł o się ty​kać na​ukow​-
com. Brüks do​wie​dział się o niej dużo po fak​cie - drob​na, krwa​wa koda na za​koń​cze​nie rze​zi.
Nie było żad​ne​g o spi​sku. Nikt nie rzu​cił jej wil​kom na po​żar​cie. Ale na​ukow​cy mie​li dzie​ka​nów,
pre​ze​sów i ma​g i​ków od pu​blic re​la​tions, któ​r zy pil​no​wa​li ich toż​sa​mo​ści i nie po​zwa​la​li, by ko​ja​r ze​-
nie ich z tą afe​r ą zbru​ka​ł o do​bre imię sza​cow​nych in​sty​tu​cji. Na​to​miast Celu Mac​Do​nald nie chro​nił
nikt. Gdy kurz osiadł, gdy za​koń​czy​ł y się do​cho​dze​nia i wy​słu​ży​ł y się wszyst​kie du​po​kryt​ki i ali​bi,
zo​sta​ł a tyl​ko ona: sa​mot​na na ce​low​ni​ku, z rę​ko​ma ocie​ka​ją​cy​mi zhac​ko​wa​nym ko​dem.
Może to Rak​shi ją zna​la​zła, wy​trzesz​czo​ną na su​fit, z roz​dzia​wio​ny​mi usta​mi, po tym, jak ja​kiś
krew​ny ofia​r y pan​de​mii po​sta​no​wił do​pa​so​wać karę do zbrod​ni. Za​pew​ne jesz​cze od​dy​cha​ł a. Ten
wa​r iant nie za​bi​jał ofiar; wy​pa​lał je i szedł da​lej, moż​na było po​znać, że skoń​czył, bo wresz​cie usta​-
wa​ł y drgaw​ki, po​zo​sta​wia​jąc po so​bie tyl​ko wa​r zy​wo.
Póź​niej do​pa​dli go​ścia, któ​r y to zro​bił. Nie żył od wie​lu dni, w ośrod​ku nie​du​żej pan​de​mii, któ​r a
za​pa​dła się w sie​bie pod cię​ża​r em kwa​r an​tan​ny. Ewi​dent​nie coś schrza​nił. Lecz Rak​shi Sen​g up​ta po​-
lo​wa​ł a da​lej. Nie chcia​ł a ze​msty na pal​cu, któ​r y po​cią​g nął za spust. Szu​ka​ł a rusz​ni​ka​r za. Cały ten bu​-
zu​ją​cy gniew. Tyle go​dzin spę​dzo​nych na ko​pa​niu w cache’u. Cała ta za​im​plan​to​wa​na wy​ide​ali​zo​wa​-
na mi​ł ość, prze​trans​mu​to​wa​na w ból, a ból w fu​r ię. War​kli​we groź​by i po​mru​ki o po​lo​wa​niu
na umar​ł ych, o dłu​g ach do spła​ce​nia i o „skur​wie​lu co ze​żre wła​sne fla​ki kie​dy go do​pad​nę” .
Rak​shi Sen​g up​ta jesz​cze nie wie​dzia​ł a, że po​lu​je na Brüksa od Tyl​ne​g o Wej​ścia.
***
Cze​ka​ł a przed wej​ściem do na​mio​tu.
-Ka​r a​lu​chu, mam coś dla cie​bie.
Pró​bo​wał wy​czy​tać coś z oczu, ale były od​wró​co​ne. Pró​bo​wał przyj​r zeć się mo​wie cia​ł a, ale za​-
wsze była dla nie​g o enig​mą.
Sta​r ał się nie oka​zać za​nie​po​ko​je​nia.
-Co masz?
-Po​o glą​daj. - Otwo​r zy​ł a okien​ko na prze​ciw​le​g łej ścia​nie.
Ona nie wie. Nie może wie​dzieć.
Żeby wie​dzieć, mu​sia​ł a​by mi spoj​r zeć w oczy…
-Na co ty tam pa​trzysz?
-N-na nic. Ja tyl​ko…
-Patrz w okien​ko - roz​ka​za​ł a.
Zmu​sił się do spoj​r ze​nia na ścia​nę. Wi​dzia​ny od tyłu fo​tel dia​g no​stycz​ny, przed nim pła​ski ekran.
Wy​świe​tla​ł a się na nim zwrot​ni​ko​wa sa​wan​na, oświe​tlo​na brud​no​żół​tym, póź​no​po​po​ł u​dnio​wym bla​-
skiem (pew​nie Afry​ka, do​my​ślał się Brüks, choć w ka​drze nie było wi​dać żad​nych cha​r ak​te​r y​stycz​-
nych zwie​r ząt). Do​o ko​ł a ob​r a​zu ze wszyst​kich stron zmie​nia​ł y się dane te​le​me​trycz​ne - wstę​g i pul​su,
od​dech, re​ak​cja gal​wa​nicz​na skó​r y. Po le​wej ja​r zył się pół​przej​r zy​sty mózg, roz​mi​g o​ta​ny neu​r o​no​-
wy​mi wy​ł a​do​wa​nia​mi w cza​sie rze​czy​wi​stym.
Ktoś sie​dział w tym fo​te​lu, pra​wie cał​ko​wi​cie za​sło​nię​ty opar​ciem. Czu​bek gło​wy wy​sta​wał nad
mięk​ki za​g łó​wek. Otu​la​ł a go nad​prze​wo​dzą​ca pa​ję​cza siat​ka czuj​ni​ków to​mo​g raf!cznych. Wi​dać
było ko​niec jed​ne​g o pod​ł o​kiet​ni​ka, na nim dłoń. Resz​ty pa​cjen​ta moż​na się było tyl​ko do​my​ślać.
Frag​men​ty cia​ł a, nie​mal w ca​ł o​ści skry​te wśród ja​skra​wych ob​r a​zów wła​snej elek​try​ki.
Sen​g up​ta mach​nę​ł a pal​cem, mar​twa na​tu​r a za​czę​ł a się po​r u​szać. Ze​g a​r ek w rogu od​mie​r zał se​-
kun​dę za se​kun​dą: 2090-03-05 09:15:25.
-Co wi​dzisz? - Tego nie po​wie​dzia​ł a Sen​g up​ta. Ktoś na na​g ra​niu, poza ka​drem.
-Sa​wan​nę - po​wie​dzia​ł a oso​ba w fo​te​lu, twarz wciąż nie​wi​docz​na, ale głos roz​po​zna​wal​ny w oka​-
mgnie​niu.
Va​le​r ie.
Tra​wy zmie​ni​ł y się w sztor​mo​we fale; żół​ta​we nie​bo stward​nia​ł o w zi​mo​wy gra​nat. Ho​r y​zont na​-
to​miast nie zmie​nił po​ł o​że​nia, da​lej prze​ci​nał kra​jo​braz w po​ł o​wie ka​dru.
Na ścież​ce dźwię​ko​wej coś ci​cho stuk​nę​ł o, jak pa​znok​cie w pla​stik.
-Co wi​dzisz?
-Oce​an. Sub​ark​tycz​ny Pa​cy​fik, prąd Oja Siwo, po​czą​tek lute…
-Wy​star​czy „oce​an”. Po pro​stu, jaki kra​jo​braz. Jed​nym sło​wem.
Cień ru​chu, po​środ​ku, po pra​wej - pal​ce Va​le​r ie, le​d​wie wi​docz​ne, bęb​nią​ce o pod​ł o​kiet​nik.
Sol​ni​sko, ro​ze​dr​g a​ne w let​nim upa​le. W od​da​li skry​ty w mgieł​ce pła​sko​wyż, ciem​ny ta​r as, zmie​-
nia​ją​cy po​ziom ho​r y​zon​tu.
-Te​r az co?
-Pu​sty​nia. - Stuk… stuk-stuk-stuk… puk.
Brüks zer​k​nął na Sen​g up​tę.
-Co to…
-Ci​cho.
To samo sol​ni​sko, tyl​ko pła​sko​wyż ma​g icz​nie znik​nął. Te​r az ze spę​ka​nej zie​mi w po​ł o​wie dro​g i
do ho​r y​zon​tu wy​r a​sta​ł o szkie​le​to​wa​te drze​wo, bez​list​ne, żół​te jak sta​r a kość, ko​r o​na z na​g ich ga​ł ę​zi
wień​czą​ca odar​ty z kory pień, nie​mal zbyt pro​sty jak na na​tu​r ę. Cień pnia szedł pro​sto na ka​me​r ę, jak
jego wid​mo​we prze​dłu​że​nie.
-Te​r az?
-Pu​sty​nia.
-Świet​nie, świet​nie.
W szkla​nym mó​zgu po ko​r ze wzro​ko​wej prze​mknę​ł a garst​ka czer​wo​nych punk​ci​ków i znik​nę​ł a.
-Te​r az?
Ten sam ob​r az, moc​niej​sze po​więk​sze​nie: drze​wo zna​la​zło się do​kład​nie na pierw​szym pla​nie.
Pień pro​sty jak maszt, na tyle bli​sko, żeby prze​ciąć na pół ho​r y​zont i spo​r ą część nie​ba. Wró​ci​ł y
czer​wo​ne punk​ci​ki, wą​tłą wy​syp​ką po​kry​ł y tę​cze jak na bań​kach my​dla​nych prze​su​wa​ją​ce się po ty​-
ło​mó​zgo​wiu Va​le​r ie. Nie prze​sta​ł a po​r u​szać pal​ca​mi.
-Też pu​sty​nia. - Głos mia​ł a kom​plet​nie bez wy​r a​zu.
Kąty pro​ste, do​my​ślił się Brüks. Chcą zmie​nić kra​jo​braz w na​tu​r al​ny krzyż…
-Te​r az?
-To samo.
To nie było to samo. Ga​ł ę​zie zna​la​zły się poza ka​drem. Zo​sta​ł a tyl​ko biel zie​mi, twar​dy, kry​sta​-
licz​ny błę​kit nie​ba i hi​po​te​tycz​na ostra li​nia po​mię​dzy nimi, dzie​lą​ca świat w po​przek. No i nie​moż​li​-
wie pro​sty pio​no​wy pień, dzie​lą​cy go pio​no​wo.
Chcą wy​zwo​lić ska​zę…
Te​r az to już nie była tyl​ko wy​syp​ka, z tyłu czasz​ki wam​pi​r zy​cy roz​ja​r zył się pul​su​ją​cy guz. Mimo
to jej głos po​zo​stał pu​sty i spo​koj​ny, a cia​ł o spo​czy​wa​ł o bez ru​chu w fo​te​lu.
Twa​r zy cią​g le nie było wi​dać. Brüks za​sta​na​wiał się, dla​cze​g o ar​chi​wi​ści tak się bali ją na​g rać.
Te​r az świat na ekra​nie za​czął się roz​ł a​zić. Sło​na rów​ni​na za drze​wem od​cze​pi​ł a się u dołu (drze​-
wo zo​sta​ł o, gdzie było, jak na​lep​ka na szkle), zwi​nę​ł a się jak sta​r y per​g a​min i od​sło​ni​ł a pa​sek la​zu​r u
pod spodem, jak​by pod pia​skiem kry​ł o się dru​g ie nie​bo.
-Te​r az?
Pik​se​le pu​sty​ni ści​snę​ł y się jesz​cze bar​dziej, zsu​nę​ł y w stro​nę nie​ba…
-To samo.
…skur​czy​ł y w pa​sek kra​jo​bra​zu, spy​cha​ny od dołu tym dru​g im nie​bem, od góry przy​trzy​my​wa​-
ny ho​r y​zon​tem…
-Te​r az?
- T-to samo. Ja…
W mó​zgu Va​le​r ie za​wi​r o​wa​ł y szkar​ł at​ne zo​r ze. RE​AKC GALW za​dy​g o​ta​ł a na wy​kre​sach.
PULS za to szedł moc​no, rów​no i w ogó​le się nie zmie​niał.
-A te​r az?
Zie​mia już pra​wie w ca​ł o​ści była nie​bem. Pu​sty​nia zmniej​szy​ł a się do ja​sne​g o pa​ska bie​g ną​ce​g o
przez ekran jak wy​płasz​czo​ne EEG, jak bel​ka po​przecz​na na Gol​g o​cie. Pień drzew prze​ci​nał ją pio​-
no​wo pod do​kład​nie pro​stym ką​tem.
-Ja… nie​bo, chy​ba, ja…
-Te​r az?
-…wiem co chcesz zro​bić…
-Te​r az?
Roz​płasz​czo​na pu​sty​nia zwę​zi​ł a się o kry​tycz​ny uła​mek; nie​bo dzie​li​ł o się na ćwiart​ki pio​no​wą
i po​zio​mą osią o nie​mal ta​kiej sa​mej gru​bo​ści.
Va​le​r ie do​sta​ł a drga​wek. Pró​bo​wa​ł a wy​g iąć ple​cy w łuk, ale coś jej nie po​zwo​li​ł o. Pal​ce za​trze​-
po​ta​ł y, ręce za​trzę​sły się na wy​ście​ł a​nych podłokiet​ni​kach - do​pie​r o te​r az do Brüksa do​tar​ł o, że ona
jest tam przy​pię​ta.
W ca​ł ym mó​zgu eks​plo​do​wa​ł y fa​jer​wer​ki. Ser​ce, do​tąd nie​wzru​sze​nie sta​bil​ne, za​pul​so​wa​ł o
ostry​mi im​pul​sa​mi i cał​kiem się wy​ł ą​czy​ł o. Cia​ł o za​sty​g ło na mo​ment w pół spa​zmu, unie​r u​cho​mio​-
ne na nie​skoń​czo​ną chwi​lę ła​mią​cą ko​ści tę​życz​ką; po​tem jed​nak w fo​te​lu uru​cho​mi​ł y się de​fi​bry​la​-
to​r y i za​czę​ł o z po​wro​tem tań​czyć, jak mu za​g ra​ł o nowe na​pię​cie.
-Trzy​dzie​ści pięć stop​ni wiel​ko​ści ką​to​wej - za​mel​do​wał spo​koj​nie nie​wi​dzial​ny głos. - Trzy
i pół stop​nia po​zio​mo. Pró​ba dwa-trzy-zero-dzie​więć-je​den-dzie​więć.
Na​g ra​nie się skoń​czy​ł o.
Brüks wy​pu​ścił po​wie​trze.
-Musi być praw​dzi​we - burk​nę​ł a Sen​g up​ta.
-Co ta​kie​g o?
-Ho​r y​zont nie jest praw​dzi​wy. To li​nia po​mię​dzy. Rze​czy hi​po​te​tycz​ne nie wy​wo​ł u​ją ska​zy.
Chy​ba zro​zu​miał: wam​pi​r y były od​por​ne na ho​r y​zont. Choć​by nie wia​do​mo jak pła​ski i wy​r aź​ny
miał za​wsze gru​bość zero. Z ho​r y​zon​tu nie dało się zmon​to​wać krzy​ża, przy​naj​mniej ta​kie​g o, któ​r y
by za​trzy​mał Va​le​r ie i jej kum​pli. Do tego po​trze​ba było cze​g oś z głę​bią.
-Strasz​nie cięż​ko było to zna​leźć - stwier​dzi​ł a Sen​g up​ta. - Po wy​bu​chu po​szły wszyst​kie bazy
-Po ja​kim wy​bu​chu?
-Na uni​wer​ku Si​mo​na Fra​se​r a.
A, atak re​ali​stów. Przy​po​mniał so​bie. Parę mie​się​cy przed jego wy​jaz​dem na urlop na​uko​wy;
bom​ba znisz​czy​ł a la​bo​r a​to​r ium zaj​mu​ją​ce się emu​la​cją neu​r o​nów von Eco​no​mo. Ale nie do​tar​ł o
do nie​g o, żeby ce​lem był ja​kiś pro​g ram ba​da​nia wam​pi​r ów.
-Mu​sia​ł y być ko​pie za​pa​so​we - do​my​ślał się.
-Na​g ra​nia pew​nie że tak. Ale skąd się do​wie​dzieć że to ona co? Twa​r zy ni​g ​dzie nie wi​dać. Na na​-
pi​sach jest tyl​ko kod ba​da​ne​g o. Roz​po​zna​wa​nie cho​du nie za su​per jak obiekt sie​dzi przy​wią​za​ny
-Po gło​sie.
-Tak zro​bi​ł am. Ale spró​buj so​bie cze​sać chmu​r ę ma​jąc przy​pad​ko​wą prób​kę gło​su bez da​nych
o stre​sie bez in​for​ma​cji kon​tek​sto​wych. - Sen​g up​ta wska​za​ł a bro​dą ma​te​r iał. - Jak mó​wi​ł am. Trud​ne.
Ale jak już to mam to da​lej bę​dzie z gór​ki.
-Tor​tu​r o​wa​li ją - po​wie​dział ci​cho Brüks. My ją tor​tu​r o​wa​li​śmy. - A Jim… Jim o tym wie?
Sen​g up​ta za​śmia​ł a się po​nu​r o.
-Temu sy​fia​r zo​wi nie po​wie​dzia​ł a​bym na​wet w ja​kiej jest stre​fie cza​so​wej.
Nie mu​sisz tego ro​bić, po​my​ślał Brüks. Nie mu​sisz tak cięż​ko pra​co​wać nad za​mia​ną cier​pie​nia
w gniew. Mo​g ła​byś być wol​na, Rak​shi. Pięt​na​sto​mi​nu​to​wy za​bieg i nie ma tego bólu, tak samo jak
kie​dyś wpro​g rar​no​wa​li ci mi​ł ość. Dwa​dzie​ścia pięć mi​nut i za​po​mi​nasz, że w ogó​le cier​pia​ł aś.
Tyl​ko że ty nie chcesz za​po​mnieć, praw​da? Chcesz cier​pieć. Po​trze​bu​jesz tego. Two​ja żona nie
żyje i nie bę​dzie żyła, ale ty tego nie ak​cep​tu​jesz, trzy​masz się pra​wa Mo​o re’a jak ka​mi​zel​ki ra​tun​ko​-
wej pod​czas hu​r a​g a​nu. Może na ra​zie jej nie oży​wią, ale może za pięć lat, może za dzie​sięć, a tym​cza​-
sem musi ci wy​star​czyć na​dzie​ja i nie​na​wiść, choć jesz​cze nie usta​li​ł aś, kto jest ich ce​lem.
Za​mknął oczy, a ona wście​ka​ł a się bez​g ło​śnie obok nie​g o.
Jak usta​lisz, to Boże do​po​móż.
***
Sie​dzia​ł a w Pia​ście. Ro​ze​bra​ł a Słoń​ce do naga. Bu​zo​wa​ł o i pul​so​wa​ł o nad ich gło​wa​mi, tak bli​-
sko, że mógł go do​tknąć (i zro​bił to, dla sa​mej sur​r e​ali​stycz​nej przy​jem​no​ści - lek​kie od​bi​cie od kra​-
ty, nie​waż​ki dryf i Da​niel Brüks ca​ł u​je się z nie​bem). Jed​nak​że krzy​wi​zna jego kra​wę​dzi była ostra
i gład​ka jak ucię​ta no​żem - żad​nych flar, żad​nych pro​tu​be​r an​cji, żad​nych wiel​kich fon​tann pla​zmy
więk​szych niż dzie​sięć Jo​wi​szy i pier​dzie​lą​cych trans​mi​sje ra​dio​we na ca​ł ej Zie​mi.
-A gdzie jest ko​r o​na? - za​py​tał, my​śląc: fil​try.
-Ha to nie jest Słoń​ce to jest stro​na przy​sło​necz​na.
Mia​ł a na my​śli przy​sło​necz​ną stro​nę Ika​ra- świa​tło Słoń​ca od​bi​ja​ją​ce się od jego dys​ku, wi​dzia​-
ne okiem ja​kiejś zdal​nej ka​me​r y, po​tęż​nie opan​ce​r zo​nej, uno​szą​cej się w od​de​chu bi​lio​na bomb wo​-
do​r o​wych.
-Jak się od​po​wied​nio moc​no pod​krę​ci jest zwier​cia​dło do​sko​na​ł e - po​wie​dzia​ł a Sen​g up​ta. -
Na pro​mie​nio​wa​nie nie po​mo​że ale w pa​śmie wi​dzial​nym i ter​micz​nym mo​g ła​bym zro​bić z Ika​ra
naj​zim​niej​sze miej​sce stąd do Ob​ł o​ku Oor​ta.
-Wow - rzu​cił Brüks.
-To jesz​cze nic po​patrz na to.
Słoń​ce - od​bi​cie Słoń​ca - stop​nio​wo po​ciem​nia​ł o. Ja​sne, wi​ją​ce się iskier​ki za​czę​ł y bled​nąć- po​-
wo​li znik​nę​ł y pla​my sło​necz​ne, ukła​dy po​g o​do​we, cy​klo​ny sił ma​g ne​tycz​nych, wta​pia​jąc się w ja​kieś
zim​niej​sze, ko​smicz​ne tło. Po paru chwi​lach Słoń​ce sta​ł o się bla​dą zja​wą na ciem​nym lu​strze.
Jed​nak​że było tam coś jesz​cze - inne prą​dy, roz​cho​dzą​ce się kon​wek​cyj​nie jak w ka​dzi ze sto​pio​-
nym, wrzą​cym szkłem. Płyn​na masa wy​le​wa​ł a się ze środ​ka dys​ku i wzbu​r zo​ny​mi wi​r a​mi roz​cho​dzi​-
ła na ze​wnątrz, ku ciem​nej kra​wę​dzi, gdzie sty​g ła, zwal​nia​ł a i zo​sta​wa​ł a. Cał​kiem jak​by ktoś zdjął
ze Słoń​ca fo​tos​fe​r ę i uka​zał ja​kiś cał​kiem od​r ęb​ny układ po​g o​do​wy kłę​bią​cy się pod spodem.
Tyl​ko, uświa​do​mił so​bie Brüks po chwi​li, to w ogó​le nie jest Słoń​ce, ani na​wet od​bi​cie Słoń​ca.
To jest…-To jest Ikar- szep​nął.
Wiel​kie, wy​pu​kłe ogni​wo sło​necz​ne o śred​ni​cy stu ki​lo​me​trów, prze​zro​czy​ste lub nie​prze​zro​czy​-
ste, sta​ł e lub płyn​ne, o wła​ści​wo​ściach optycz​nych za​leż​nych od ka​pry​su pro​ste​g o ter​mo​sta​tu i pa​-
lusz​ka Rak​shi Sen​g up​ty. Te​r az ciem​niej​sze, parę stop​ni bliż​sze cia​ł u do​sko​na​le czar​ne​mu. Prą​dy kon​-
wek​cyj​ne wiły się jesz​cze szyb​ciej, pró​bu​jąc po​zbyć się nad​mia​r u cie​pła.
W ja​kimś da​le​kim na​r oż​ni​ku obu​dził się ci​cho po​pi​sku​ją​cy alarm.
-Eee… - za​czął Brüks.
-Nic się ka​r a​luch nie bój pod​krę​ci​ł am tro​chę żeby szło wię​cej er​g ów nie chce​my żeby Zie​mia do​-
sta​wa​ł a mniej niż zwy​kle nie?
Pi​ka​nie trwa​ł o na​dal, co​r az bar​dziej ner​wo​we. U dołu ekra​nu za​czę​ł y mi​g ać znie​cier​pli​wio​ne
znacz​ni​ki: spa​da​ją​ce al​be​do, ro​sną​ca ab​sorl​ban​cja i del​ta T.
-My​śla​ł em, że już mamy pod ko​r ek. - Prze​bu​do​wa do​bie​g a​ł a koń​ca; ostat​ni Dwu​izbow​cy po​cho​-
wa​li na​r zę​dzia i ze​szli z ka​dłu​ba Ko​ro​ny dwa​na​ście go​dzin temu, żeby zbio​r o​wo tu​lić się do Por​cji.
(Wy​r aź​nie ich mó​zgi mia​ł y ogra​ni​czo​ny za​sięg i od​da​liw​szy się tro​chę, tra​ci​ł y kon​takt).
-Mamy tro​chę a po​trze​ba wię​cej trze​ba bę​dzie odejść od na​praw​dę po​tęż​nej masy.
Brüks nie był w sta​nie ode​r wać wzro​ku od wi​do​ku na przy​sło​necz​ną stro​nę - jak​by pa​trzeć
na chmu​r ę roz​kwi​ta​ją​cą po na​po​wietrz​nym wy​bu​chu ją​dro​wym. Wie​dział, że to tyl​ko wy​o braź​nia, ale
w Pia​ście jak​by zro​bi​ł o się… cie​plej…
Za​g ryzł war​g ę.
-My się nie prze​g rze​je​my? Te iko​ny?
-Wię​cej pa​li​wa to trze​ba wię​cej ener​g ii nie? Pro​sta fi​zy​ka.
-Ale nie aż tyle. - Nie, ona na pew​no nie przy​krę​ci​ł a współ​czyn​ni​ka od​bi​cia aż tyle, na pew​no tyl​-
ko…
-Co ka​r a​luch chcesz spraw​dzić moje wy​li​cze​nia? Nie wie​r zysz mi my​ślisz że umiesz le​piej?
…się po​pi​su​je…
Ob​r az stro​ny przy​sło​necz​nej za​iskrzył i znik​nął z ko​pu​ł y: po​zo​sta​ł y ostrze​g aw​cze pik​to​g ra​my,
nad któ​r y​mi za​pul​so​wał BRAK SY​GNA​Ł U.
-Cho​le​r a - rzu​ci​ł a Sen​g up​ta. - Zja​r ał się dur​ny kam​bot.
-Do​bra, za​im​po​no​wa​ł aś mi - po​wie​dział ci​cho Brüks. - A te​r az mo​g ła​byś ła​ska​wie od​krę​cić to z
po​wro​tem, cho​ciaż…
-Rak, prze​stań się opier​dzie​lać. - Lian​na wy​le​cia​ł a ry​ko​sze​tem z pół​ku​li po​ł u​dnio​wej, od​bi​ł a się
od zwrot​ni​ka Raka i po​le​cia​ł a łu​kiem do dzio​bo​we​g o wła​zu. - Są waż​niej​sze rze​czy.
- Jasne waż​niej​sze od na​peł​nie​nia zbior​ni​ka. - Mach​nę​ł a pal​ca​mi i alar​my nie​co przy​g a​sły. -
Na przy​kład co?
-Na przy​kład ten ślu​zo​wiec, jak to na​zwał Za​by​tek. Gada do nas. - I znik​nę​ł a w ma​g ne​tycz​nym
bie​g u​nie pół​noc​nym.
Naj​szyb​szy spo​sób na za​koń​cze​nie woj​ny, to ją prze​grać.
Geo​r ​g e Or​well

„Ga​da​nie” było szum​nym okre​śle​niem.
Ob​r a​zy, któ​r e za​czę​ł y prze​su​wać się po skó​r ze Por​cji były pro​ste, mo​zai​ko​wa​te, zbu​do​wa​ne z pa​-
ro​cen​ty​me​tro​wych pik​se​li. Nie było żad​ne​g o okre​ślo​ne​g o okien​ka, żad​ne​g o ogra​ni​czo​ne​g o ob​sza​r u,
schlud​nie wy​świe​tla​ją​ce​g o in​for​ma​cje. Mo​zai​ki po pro​stu po​ja​wia​ł y się i gi​nę​ł y, z ole​istej sza​r o​ści
nor​mal​nej skó​r y po​wo​li wy​ł a​niał się okrą​g ły ob​szar zwięk​szo​ne​g o kon​tra​stu, da​jąc bia​ł o-czar​ny
brud​no​pis ko​ja​r zą​cy się tro​chę z krzy​żów​ką. Świec​kie ob​wo​dy Brüksa nie były w sta​nie wy​r óż​nić
w tym żad​ne​g o wzor​ca.
Chro​ma​to​fo​r y, przy​po​mniał so​bie. To coś po​tra​fi zmie​niać ko​lor po prze​pusz​cze​niu od​po​wied​-
nie​g o prą​du.
-Co spra​wi​ł o, że za​czę​ł a?
-Nie wiem nie za​wra​caj gło​wy.
Sen​g up​ta zde​g ra​do​wa​ł a ob​r a​zy z ka​mer na heł​mach do rzę​du mi​nia​tu​r ek, sku​pia​jąc się na ste​r eo​-
sko​po​wych ka​me​r ach sa​me​g o Ika​ra, da​ją​cych po​więk​szo​ny ob​r az… cze​g o? In​ter​fej​su gra​ficz​ne​g o
Porcji? Ten sam ob​r az po​wie​lił się na ko​pu​le w paru ite​r a​cjach - so​nar, pod​czer​wień, ul​tra​fio​let. Mo​-
zai​ka była wi​docz​na tyl​ko w pa​śmie wi​dzial​nym - fil​try pod​czer​wo​ne i ul​tra​fio​le​to​we nie po​ka​zy​wa​-
ły ni​cze​g o, tyl​ko zwy​kłą Por​cję, mo​no​chro​ma​tycz​ną kasz​kę po​zba​wio​ną szcze​g ó​ł ów.
W sa​mym środ​ku ludz​kie​g o pa​sma wi​dzial​ne​g o, po​my​ślał Brüks. To do​pie​r o nie​zły zbieg oko​-
licz​no​ści…
-Ha! - wark​nę​ł a Sen​g up​ta. - Głę​bo​kość w osi Z to coś gada płasz​czy​zna​mi.
Po​więk​szy​ł a ob​r az. Fak​tycz​nie, bia​ł e pik​se​le były unie​sio​ne, ma​lut​kie, kwa​dra​to​we pła​sko​wy​że
znaj​do​wa​ł y się mi​li​metr po​wy​żej swo​ich czar​nych są​sia​dów. Brüks otwo​r zył wła​sne okien​ko i po​-
więk​szył jesz​cze bar​dziej - kra​wę​dzie tych obiek​tów to​po​g ra​ficz​nych prze​ł a​my​wa​ł y się, roz​dzie​la​ł y,
każ​dy pik​sel roz​pa​dał się na siat​kę jesz​cze drob​niej​szych szu​fla​dek.
-Bu​du​je siat​ki dy​frak​cyj​ne! - za​r ża​ł a Sen​g up​ta.
-I zwięk​sza roz​dzie…
-Mó​wi​ł am ci​cho!
Brüks prze​ł knął ri​po​stę i prze​sko​czył po ko​lej​nych mni​sich ka​me​r ach. Dwu​izbow​cy za​mil​kli wo​-
kół przed​mio​tu czci, ba​wi​li się swo​imi przy​r zą​da​mi, prze​su​wa​li po skó​r ze Por​cji pro​mie​nio​wa​niem
z pasm wi​dzial​nych i nie​wi​dzial​nych. Lian​na trzy​ma​ł a się z boku, jej na​g łow​na ka​me​r a wo​dzi​ł a
po ty​ł ach ich heł​mów, z wy​so​ko​ści wła​zu.
Roz​dziel​czość nie​r e​g u​lar​ne​g o okien​ka zwięk​sza​ł a się te​r az z każ​dą se​kun​dą; pik​se​le wiel​ko​ści
pa​znok​cia roz​pa​dły się na zia​r en​ka i znik​nę​ł y jesz​cze raz, da​jąc łeb​ki od szpi​lek, i jesz​cze, da​jąc dro​-
bin​ki po​ni​żej zdol​no​ści roz​dziel​czej ka​me​r y. Schod​ki skur​czy​ł y się w piłę, po​tem wy​g ła​dzi​ł y, za​mie​-
ni​ł y w płyn​ne, wi​ją​ce się krzy​we, prze​my​ka​ją​ce przez okno i bled​ną​ce w sza​r ym za​po​mnie​niu. Brüks
jak​by coś roz​po​zna​wał w ich wzo​r ach - każ​da ko​lej​na geo​me​tria wy​da​wa​ł a się bar​dziej zna​jo​ma
od po​przed​niej, odro​bi​nę moc​niej cią​g nę​ł a za ja​kieś na wpół wy​ma​za​ne za​pi​sy pa​mię​cio​we, po czym
pod​da​wa​ł a się i ustę​po​wa​ł a na​stęp​nej ite​r a​cji. Nic jed​nak nie trwa​ł o. Nic nie wy​świe​tla​ł o się na tyle
dłu​g o, żeby było się cze​g o chwy​cić… póki wzo​r y nie zwol​ni​ł y, a Rak​shi i Lian​na nie wy​po​wie​dzia​ł y
jed​ne​g o sło​wa, ide​al​nie jed​no​cze​snym krzy​kiem i szep​tem:
-Te​ze​usz.
***
Trwa​ł o to wszyst​kie​g o je​de​na​ście mi​nut. Je​de​na​ście mi​nut wy​star​czy​ł o bez​tle​no​we​mu ślu​zow​co​-
wi pra​cu​ją​ce​mu z po​dzia​ł em cza​su, żeby zwięk​szyć roz​dziel​czość pik​se​li od wiel​ko​ści kost​ki cu​kru
do jed​nost​ki prze​kra​cza​ją​cej zdol​ność roz​dziel​czą ludz​kie​g o oka. Je​de​na​ście mi​nut od śpiączki do
roz​mo​wy.
Ety​kie​ta pierw​sze​g o kon​tak​tu. Cią​g i Fi​bo​nac​cie​g o, zło​te po​dzia​ł y, ukła​dy okre​so​we pier​wiast​-
ków. Dwu​izbow​cy ba​zgra​li na ta​ble​tach enig​ma​tycz​ne od​po​wie​dzi i po​ka​zy​wa​li Por​cji -Brüks na​wet
się spe​cjal​nie nie zdzi​wił, że jej wi​r o​we prze​ka​zy były o wie​le bar​dziej zro​zu​mia​ł e od nich.
W głę​bi wła​zu po​ja​wił się nie​po​strze​że​nie ja​kiś cień, su​g e​r u​ją​cy obec​ność, tuż poza po​la​mi wi​-
dze​nia ka​mer na​g łow​nych i po​kła​do​wych. Ikar był pe​ł en ta​kich śle​pych punk​tów, ka​mer na nim nie
in​sta​lo​wa​no z my​ślą opo​kry​wa​ją​cym wszyst​ko mo​ni​to​r in​g u. Brüks jed​nak za​uwa​żył, mimo że bar​-
dzo nie chciał.
Na​g łe po​mru​ki za​sko​cze​nia Dwu​izbow​ców i „ooooo” Lian​ny. Brüks prze​pa​trzył ka​me​r y, w któ​-
rych na skó​r ze Por​cji fi​g u​r y geo​me​trycz​ne ilu​stro​wa​ł y ja​kieś za​wi​ł e twier​dze​nie.
-Lian​na? Mów.
-In​ter​fejs - po​wie​dzia​ł a - zro​bił się trój​wy​mia​r o​wy. - Jej ka​me​r a krą​ży​ł a w kół​ko po po​miesz​cze​-
niu, oglą​da​jąc Por​cję ze wszyst​kich stron. - Coś jak​by efekt dy​frak​cji na cie​le so​czew​ko​watym. Wi​dzę
to wszyst​ko w 3D, wszy​scy to wi​dzi​my w 3D. Obo​jęt​ne, gdzie się prze​su​nie​my. To coś nas śle​dzi, śle​-
dzi pięć, nie, sześć par oczu i każ​de​mu ser​wu​je in​dy​wi​du​al​ną siat​kę dy​frak​cyj​ną jed​no​cze​śnie. Z jed​-
nej po​wierzch​ni.
-Dla mnie nie wy​g lą​da na 3D - stęk​nę​ł a Sen​g up​ta. - Za głu​pie jest to coś żeby śle​dzić ste​r eo​ka​me​-
rę.
Je​de​na​ście mi​nut, żeby do​kład​nie za​na​li​zo​wać ar​chi​tek​tu​r ę ludz​kie​g o zmy​słu wzro​ku. Nie​moż​li​-
wie szyb​ko zba​dać cał​kiem nowy układ zmy​sło​wy, od zera, nie​in​wa​zyj​nie, bez kro​je​nia. Tyl​ko że
Por​cja, naj​praw​do​po​dob​niej, cze​g oś ta​kie​g o nie do​ko​na​ł a. Ra​czej prze​czy​ta​ł a pod​r ęcz​ni​ki jesz​cze
przed sko​kiem w głąb Ukła​du Sło​necz​ne​g o. Obo​jęt​ne skąd po​cho​dzi​ł a, pew​nie za​trzy​ma​ł a się na do​-
tan​ko​wa​nie przy​naj​mniej na Tezeuszu. To praw​do​po​dob​nie nie byli pierw​si lu​dzie, ja​kich na​po​tka​ł a.
Może coś tam jed​nak było kro​jo​ne.
-Gdzie Jim? - za​py​ta​ł a Lian​na.
-Tu​taj - od​po​wie​dział Mo​o re z cze​lu​ści Ko​ro​ny. Nie miał wach​ty, ale od razu wró​cił do gry. - Już
idę.
-Eee… Jim, nic z tego. Na ra​zie masz tam zo​stać. Mów stam​tąd, co my​ślisz?
-A to dla​cze​g o?
-Do​brze wiesz dla​cze​g o. To coś uży​wa pro​to​ko​ł ów pierw​sze​g o kon​tak​tu z Te​ze​usza. Two​je no​to​-
wa​nia wła​śnie po​le​cia​ł y w górę.
-Bez sen​su - po​wie​dział ła​g od​nie Mo​o re. - Prze​cież ja już tam sto razy by​ł em.
-Ale to ni​g ​dy wcze​śniej nie było ak​tyw​ne. - W gło​sie Lian​ny po​ja​wi​ł a się nie​znacz​na nut​ka roz​-
draż​nie​nia. - Daj spo​kój, Jim, kto jak kto, ale ty znasz re​g u​la​min po​stę​po​wa​nia z klu​czo​wy​mi za​so​ba​-
mi.
-Znam - przy​znał Mo​o re. - I to ozna​cza, że moja eks​perc​ka opi​nia po​win​na prze​wa​żyć. Idę.
Ci​sza w in​ter​ko​mie. Ob​r az z wiel​kie​g o oka zło​żo​ne​g o prze​su​wał się i pod​ska​ki​wał.
-Do​bra, niech bę​dzie - zde​cy​do​wa​ł a w koń​cu Lian​na. - Tyl​ko ska​fan​dra nie za​po​mnij.
***
Brüks i Sen​g up​ta zo​sta​li, jak ostat​nie dzie​ci w przed​szko​lu. Pa​trzy​li jed​nym okiem ka​me​r y
na Mo​o re’a, któ​r y w stry​chu na dzio​bie wsu​wał na sie​bie ska​fan​der. Pa​trzy​li sze​ścior​g iem in​nych
oczu, jak Ofo​eg​bu et al. po​wra​ca​ją do swo​ich ob​r zę​dów przy oł​ta​r zu Pierw​sze​g o Kon​tak​tu, jak Por​-
cja na​dal ite​r a​cyj​nie po​wie​la przez skra​dzio​ne pro​to​ko​ł y; Sen​g up​ta mruk​nę​ł a coś, że wy​pra​co​wu​ją
ję​zyk we​hi​ku​lar​ny, Brüks jed​nak wi​dział tyl​ko pla​zmo​we wy​kre​sy i tań​czą​ce lu​dzi​ki z kre​sek.
-Tro​chę tam cie​pło mają - rzu​ci​ł a Sen​g up​ta.
Brüks pra​wie jej nie usły​szał.
Ką​tem oka zło​żo​ne​g o zo​ba​czy​li, że jed​na z Dwu​izbow​ców, pod​pi​sa​na na ekra​nie AMI​NA, od​wró​-
ci​ł a się od ka​plicz​ki i wy​pły​nę​ł a z sank​tu​arium. Chwi​lę póź​niej to samo zro​bi​ł a EU​LA​LI. Po​pły​nę​ł y
w stro​nę wła​zu do​ku​ją​ce​g o. (Brüks po​czuł w imie​niu Mo​o re’a ukłu​cie nie​chę​ci - jak​by bied​ny, głu​-
pa​wy ja​ski​nio​wiec mógł się zgu​bić, je​śli dwój​ka do​r o​słych nie po​ka​że mu dro​g i).
Na ka​me​r ze Mo​o re’a pły​nę​ł y w tył me​ta​lo​we be​be​chy - kra​ty, ścia​ny, prze​wo​dy i rury, ob​r a​ca​ją​ce
się le​ni​wie i jed​no​staj​nie wo​kół osi. Na​stę​po​wa​ł y po so​bie szyb​ciej, niż Brüks kie​dy​kol​wiek wi​dział
na ob​r a​zach od Dwu​izbow​ców - ma​g i​stra​la chło​dzą​ca, roz​g a​ł ę​zie​nie ko​r y​ta​r zy pro​wa​dzą​ce do pę​tli
8
LEAR , ten rząd neo​no​wo-ró​żo​wych zbior​ni​ków ci​śnie​nio​wych, któ​r ych ni​g ​dy nie zna​lazł na żad​-
nych pla​nach. Mo​o re su​nął jak​by się tu uro​dził; ostat​ni za​kręt po​ko​nał płyn​nie jak skrę​ca​ją​cy w tu​nel
del​fin i już był na miej​scu. Lian​na i Ofo​eg​bu prze​su​nę​li się, żeby mógł wejść.
Ja​kimś spo​so​bem roz​mi​nął się z Ami​ną i Eu​la​li. Pew​nie po​szedł ja​kimś skró​tem, po​my​ślał
Brüks, pa​trząc na pły​ną​cy po ich ekra​nach ni​czym nie​wy​r óż​nia​ją​cy się ko​r y​tarz. Będą mia​ł y na​ucz​kę.
Z sank​tu​arium do​bie​g ło ci​che za​wo​dze​nie. Na ka​me​r ze Lian​ny Mo​o re wy​szedł ze zmarsz​czo​ną
miną zza le​wej ku​li​sy, wy​r aź​nie czer​piąc z tych dźwię​ków ja​kąś in​for​ma​cję.
-Chy​ba już ro​zu​miem pro​blem - po​wie​dział Mo​o re po chwi​li.
Gdzieś - in​dziej - Ami​na i Eu​la​li prze​sta​ł y się po​r u​szać. Za​wa​ha​ł y się, widocz​ne na​wza​jem
w swo​ich ka​me​r ach; po​tem znów usta​wi​ł y się po ja​nu​so​we​mu, ob​r ó​ciw​szy się po​wo​li. W tle prze​su​-
wał się właz ozdo​bio​ny ta​bli​ca​mi i pa​ska​mi ostrze​g aw​czy​mi: Zbior​nik z wo​do​r em pod wy​so​kim ci​-
śnie​niem, ze​spół sil​ni​ka ko​r ek​cyj​ne​g o. Da​lej - wy​so​ka próż​nia.
-Do​kład​nie jak mó​wi​ł aś. - Mo​o re w sank​tu​arium ga​dał da​lej. - To są stan​dar​do​we pro​to​ko​ł y.
Ka​me​r a jego heł​mu ogni​sko​wa​ł a się do​kład​nie na wzo​r ach ma​lo​wa​nych przez Por​cję. Ob​r az
od Lian​ny po​ka​zy​wał go z boku: pod​nie​sio​na szyb​ka, po​li​czek za​sło​nię​ty heł​mem, pro​fil wi​docz​ny
tuż po​nad kra​wę​dzią uszczel​ki. Tuż za nim, wę​zeł sie​ci zwa​ny Ofo​eg​bu nie pa​trzył ani na nie​g o, ani
na Por​cję: pa​trzył przez otwar​ty właz do ko​r y​ta​r za, gdzie…
Za​r az, mo​ment, po​my​ślał Brüks. Czy tam nie po​win​na być…
Cień obok wła​zu, su​g e​r u​ją​cy, że jest tam ktoś nie​wi​docz​ny. Znik​nął.
Mo​o re:
-To coś uży​wa tych sa​mych pro​to​ko​ł ów, co my.
Jesz​cze parę mi​nut temu była tam Va​le​r ie. Te​r az po​szła.
-Po​wta​r za na​sze pro​to​ko​ł y, od​bi​ja je do nas. To cał​ko​wi​cie au​to​ma​tycz​ne.
Ami​na i Eu​la​li. Wca​le nie wy​cho​dzi​ł y po Jima, do​tar​ł o do nie​g o. Za​ł o​żę się, że śle​dzi​ł y Va​le​r ie.
Dał ich wi​deo na pierw​szy plan. Cały czas pa​trzy​ł y w prze​ciw​ne stro​ny, za​pew​ne współ​dzie​ląc je​-
den, do​o kól​ny wi​dok. Ikar dry​fo​wał wo​kół nich jak ostro​kra​wę​dzia​sty sen.
-Nie roz​ma​wia​my z obcą in​te​li​g en​cją - cią​g nął Mo​o re. - Roz​ma​wia​my z lu​strem.
Na​g le coś przy​ku​ł o wzrok Brüksa - ma​leń​ka ja​sna iskier​ka w gór​nym le​wym rogu ob​r a​zu Ami​-
ny. Gwiaz​decz​ka dry​fu​ją​ca w wia​ter​ku z od​zy​sku. Prze​le​ciał przez menu z ka​me​r a​mi, wy​brał 27E -
PION PA​RO​WY RE​AK​T O​RA - KO​RYT. ZEWN. Ten sam ko​r y​tarz, wi​dzia​ny od stro​ny grzbie​tu. Pa​-
trzył na czub​ki dwóch heł​mów z pod​nie​sio​ny​mi szyb​ka​mi; gwiazd​ka skrzy​ł a się na pierw​szym pla​-
nie. Po​więk​szył ob​r az, zo​ba​czył odła​mek szkła - czy cze​g oś po​dob​ne​g o - wiel​ko​ści skraw​ka skó​r y.
Ka​wa​ł ek cze​g oś po​ł a​ma​ne​g o.
Ikar był wiel​ki. Cią​g nął się w nie​skoń​czo​ność, od​dy​chał po​nad ty​sią​cem ki​lo​me​trów rur. Okruch
szkła mógł po​cho​dzić ze​wsząd.
-Je​śli chce​cie w ogó​le ru​szyć się do przo​du… - po​wie​dział Mo​o re.
Żad​nych śla​dów na​prę​żeń ani zmę​cze​nia ma​te​r ia​ł u nic nie od​pa​dło nic nie pę​kło nic nie lata.
…oczy​wi​ście trze​ba tam wleźć i spraw​dzić żeby mieć pew​ność…
-…to mu​si​cie go do cze​g oś zmu​sić.
W sank​tu​arium, Jim Mo​o re wy​cią​g nął rękę. Ofo​eg​bu po​śpie​szył z in​ter​wen​cją, ale za póź​no.
Na dło​ni Mo​o re’a po​ja​wi​ł a się mała ja​sna po​stać, ho​lo​g ram, ofia​r a o ludz​kim kształ​cie.
-Mój syn. - Głos Mo​o re’a roz​brzmiał ja​sno i czy​sto. - Znasz go?
In​ter​fejs Por​cji za​padł się i znik​nął.
Cho​le​r a cho​le​r a cho​le​r a…
-Cho​le​r a cho​le​r a cho​le​r a… - To była Sen​g up​ta obok nie​g o, za​pę​tli​ł a się i zsyn​chro​ni​zo​wa​ł a
z gło​sem w jego gło​wie.
-Ci​cho - wark​nął Brüks. Nie​sa​mo​wi​te: jed​no i dru​g ie po​słu​cha​ł o.
Dło​nie Mo​o re’a nie po​r u​szy​ł y się. Ofia​r a na dło​ni ja​r zy​ł a się mia​r o​wo.
Por​cja le​ża​ł a w mil​cze​niu w swo​jej świą​tyn​ce, a wszyst​kie ro​zum​ne isto​ty w pro​mie​niu stu mi​lio​-
nów ki​lo​me​trów wstrzy​my​wa​ł y od​dech.
Po nie​skoń​cze​nie dłu​g im cza​sie po​środ​ku jej po​wierzch​ni otwo​r zy​ł o się jed​no ja​sne oko. Ze źre​-
ni​cy bły​snę​ł o świa​tło, za​wi​r o​wa​ł o, prze​są​cza​jąc się przez filtr z me​la​ni​ny i ma​g ne​ty​tu, usta​li​ł o się
w syl​wet​kę z rę​ko​ma i no​g a​mi. Siri Ke​eton spoj​r zał sam na sie​bie, ręce od​su​nię​te nie​co od bo​ków,
dło​nie wierz​chem do ze​wnątrz.
Brüks na​chy​lił się bli​żej.
-Ko​lej​ny ob​r az lu​strza​ny
Sen​g up​ta cmok​nę​ł a, mla​snę​ł a i po​krę​ci​ł a gło​wą:
-Nie lu​strza​ny po​patrz na dłoń na pra​wą dłoń.
Po​więk​szy​ł a ob​r az, żeby było ła​twiej: była tam po​strzę​pio​na li​nia, od na​sa​dy dło​ni aż po skó​r ę
po​mię​dzy pal​cem wska​zu​ją​cym i ser​decz​nym. Jak​by coś roz​pru​ł o Ke​eto​no​wi dłoń aż po nad​g ar​stek
i skle​iło ją z po​wro​tem.
Brüks zer​k​nął na Sen​g up​tę, pró​bu​jąc so​bie przy​po​mnieć.
-U Jima tego nie…
-Oczy​wi​ście że nie o to kur​wa cho​dzi że nie…
Na​g ły zdu​szo​ny od​g łos gdzieś ze środ​ka sie​ci: głos Dwu​izbow​ca, zło​że​nie wie​lu har​mo​nicz​nych,
za​pew​ne prze​ka​zu​ją​ce tony in​for​ma​cji jed​no​cze​śnie. Brüks był w sta​nie dojść tyl​ko, że za​wie​r a zdu​-
mie​nie i do​bie​g a gdzieś z „27E - KO​RYT. ZEWN.”. Eu​la​li szar​żo​wa​ł a przej​ściem na peł​nej szyb​ko​-
ści. Ami​na pły​nę​ł a jak za​hip​no​ty​zo​wa​na, wpa​trzo​na pro​sto w ka​me​r ę - nie, nie w ka​me​r ę. W ten uno​-
szą​cy się przed nią zdra​dziec​ki odła​mek.
Ina​g le, wszę​dzie - pan​de​mo​nium.
Wszyst​kie ka​me​r y na​g łow​ne za​czę​ł y się ner​wo​wo ru​szać, ko​ł y​sać jak pi​ja​ne wa​ha​dła i omia​tać
sce​ne​r ię, zbyt szyb​ko, żeby dało się usta​lić, co ich tak prze​r a​zi​ł o. Na 27E Eu​la​li od​bi​ł a się od gro​dzi
(Za​r az, to se​kun​dę temu w ogó​le była tam gródź?) i cof​nę​ł a się ku Ami​nie; po chwi​li obie znik​nę​ł y
z trze​cio​o so​bo​we​g o wi​do​ku, zo​sta​ł o tyl​ko roz​ma​za​ne w sza​leń​czym ru​chu wi​deo z ich dwóch ka​mer.
Sen​g up​ta chwy​ci​ł a wi​dok POMOCN./RE​KOMP. i roz​cią​g nę​ł a go na cały śro​dek ko​pu​ł y: wi​dok z lotu
pta​ka na świą​ty​nię, jej bó​stwo oraz nie​wy​da​r zo​nych ako​li​tów od​bi​ja​ją​cych się od me​ta​lu w miej​scu,
gdzie parę chwil temu ział otwar​ty właz. Por​cja le​ża​ł a spo​koj​nie jak gli​na na kon​den​so​r ze, sub​tel​nie
oka​le​czo​na po​stać Si​r ie​g o Ke​eto​na ja​r zy​ł a się rów​no jak lamp​ka noc​na w po​ko​ju dzie​cię​cym: z prze​-
ciw​le​g łej ścia​ny wy​r o​sła tłu​sto​sza​r a mac​ka i rzu​ci​ł a się na Chi​ne​du​ma Ofo​eg​bu, tak że Mo​o re le​d​wo
zdą​żył od​su​nąć mni​cha.
Iwszyst​ko to w parę sza​leń​czych chwil. Po​tem ka​me​r y zga​sły.
Sen​g up​ta po pra​wej stro​nie coś ci​cho mam​r o​ta​ł a do sie​bie. Brüks pra​wie jej nie sły​szał. Wiem
co to jest, po​my​ślał, od​g ry​wa​jąc w gło​wie w kół​ko te ostat​nie kil​ka se​kund. Ja już coś ta​kie​g o wi​-
dzia​ł em i uży​wa​ł em tego, po​wi​nie​nem do​kład​nie wie​dzieć co to ta​kie​g o…
Ma​g ne​tyt, chro​ma​to​fo​r y, kryp​sis. Klat​ki roz​bi​te i pie​czo​ł o​wi​cie od​bu​do​wa​ne. Ślady stóp wy​tar​te
do czy​sta, zmy​te nie​po​ko​ją​ce obce za​pa​chy, nie​po​strze​że​nie roz​miesz​czo​ne czuj​ni​ki i urzą​dze​nia
do po​bie​r a​nia pró​bek, zre​kon​stru​o wa​ne we wszyst​kich wy​mia​r ach całe na​tu​r al​ne śro​do​wi​sko.
Ko​mo​r a do ba​da​nia za​cho​wań?
Szarp​nął awa​r yj​ny za​czep na uprzę​ży, uniósł się.
-Trze​ba ich stam​tąd wy​do​stać.
Sen​g up​ta po​krę​ci​ł a gło​wą tak gwał​tow​nie, że Brüks prze​stra​szył się, że się urwie.
-Nie ma kur​wa mowy trze​ba kur​wa ucie​kać…
Za​krę​cił po​nad lu​strza​ną kulą, chwy​cił ją za ra​mio​na…
-…nie do​ty​kaj mnie kur​wa!…
…pu​ścił, ale trzy​mał się bli​sko, twa​r zą w twarz, o parę cen​ty​me​trów, choć wiła się i od​wra​ca​ł a.
- To coś nie wie, że my tu je​ste​śmy, ro​zu​miesz? Sama po​wie​dzia​ł aś: „Za głu​pie, żeby śle​dzić ste​-
reo​ka​me​r ę”. Za głu​pie, żeby wie​dzieć, że my tu je​ste​śmy, ni​g ​dy nas nie wpu​ści​li na Ika​ra, to coś ni​g ​-
dy nas nie wi​dzia​ł o. Mo​że​my wziąć je z za​sko​cze​nia…
-Lo​g i​ka ka​r a​lu​cha. To głu​po​ta to nic nie zna​czy słu​chaj ucie​ka​my…
-Nie ucie​kaj. Sły​szysz? Zo​stań tu​taj i ni​g ​dzie nie wy​chodź, póki nie wró​cę. Od​pal sil​ni​ki, je​śli ten
szajs jesz​cze dzia​ł a, ale ni​g ​dzie się nie ru​szaj.
Po​krę​ci​ł a gło​wą. Łuk śli​ny wy​do​stał się z ust i roz​szedł wa​chla​r zo​wa​to w po​wie​trzu.
-A co ty po​r a​dzisz czło​wie​ku oni są dzie​sięć razy by​strzej​si od cie​bie inic nie prze​wi​dzie​li…
Do​bre py​ta​nie.
-Pod pew​ny​mi wzglę​da​mi, Rak​shi. A pod in​ny​mi są dzie​sięć razy głup​si. Wie​dzą wszyst​ko
o kwar​kach i am​pli​tu​he​dro​nach, ale nie za​g ię​ł a ich żad​na kwan​to​wa pia​na, wiesz? Za​g iął ich cho​ler​-
ny bio​log te​r e​no​wy. A tę grę to aku​r at ja znam na wy​lot.
Ob​jął jej gło​wę rę​ko​ma i po​ca​ł o​wał w sam czu​bek…
-Ni​g ​dzie nie chodź…
…i sko​czył su​sem na strych.
***
Prze​strze​lił mię​dzy kro​kwia​mi jak kul​ka we flip​pe​r ze, od​bi​ja​jąc się to od dźwi​g a​r a, to od uchwy​-
tu, roz​trą​ca​jąc pasy, klam​r y i po​ł y​sku​ją​ce tłu​sto kule wody, roz​chla​pu​ją​ce się pod do​tknię​ciem. Brüks
zwy​klak, Brüks ka​r a​luch. Daj so​bie spo​kój, Da​niel​ku: na​wet nie pró​buj my​śleć, tyl​ko się skom​pro​mi​-
tu​jesz przed do​r o​sły​mi. Po​ta​kuj i ły​kaj wszyst​ko, co ci sprze​da​dzą. Nic nie ga​daj, kie​dy Sen​g up​ta lek​-
ce​wa​ży parę mi​li​me​trów róż​ni​cy, zrzu​ca to na karb nie​zna​czą​ce​g o roz​sze​r ze​nia od cie​pła. Pil​nuj się,
kie​dy Mo​o re za​uwa​ża, że Por​cja, cud nad cu​da​mi, ro​śnie; po​każ ka​ł u​żę ste​ary​ny na ja​kimś urzą​dze​-
niu i wzrusz ra​mio​na​mi. Nie za​sta​na​wiaj się, dla​cze​g o in​fil​tra​cja za​trzy​ma​ł a się na tak oczy​wi​stej
gra​ni​cy. Za​po​mnij, że Por​cja li​czy i roz​po​zna​je wzor​ce, za​po​mnij, że po​tra​fi bu​do​wać mo​zai​ki o tak
mi​ster​nej roz​dziel​czo​ści, że żad​ne biał​ko​we oko nie od​r óż​ni zwy​kłej gro​dzi od gro​dzi ob​le​czo​nej
w cie​niut​ką war​stwę my​ślą​ce​g o pla​sti​ku. Nie po​zwól, żeby wy​ni​ki two​ich nie​do​r o​bio​nych prze​my​-
śleń na​su​nę​ł y ci oczy​wi​sty wnio​sek: że Por​cja mo​g ła po​kryć wszyst​ko tu​taj jak nie​wi​dzial​na in​te​li​-
gent​na po​wło​ka, że kie​dy ktoś od​pa​la in​ter​fejs, albo na​wet, kur​na, za​pa​la świa​tło, ona jest po​mię​dzy -
wi​dzi wszyst​ko, czu​je każ​dą se​kwen​cję pal​ców do​ty​ka​ją​cych pul​pi​tów. Siedź ci​cho i uśmie​chaj się,
gdy do​r o​śli, nic nie wie​dząc, wcho​dzą w obcą klat​kę na​ma​lo​wa​ną we​wnątrz ludz​kiej.
A kie​dy pu​ł ap​ka się za​my​ka i wszyst​kie ele​men​ty za​czy​na​ją do sie​bie pa​so​wać, mo​żesz się po​cie​-
szyć, że do​r o​śli też nic nie wi​dzie​li, że ci po​r ą​ba​ni my​ślą​cy zbio​r o​wo Dwu​izbow​cy wca​le nie są tacy
by​strzy. Mo​żesz umrzeć za​do​wo​lo​ny z sie​bie, ma​jąc ra​cję. Ra​zem z naj​lep​szy​mi, w or​bi​tu​ją​cym wo​-
kół Słoń​ca zbio​r o​wym gro​bie.
Pasz​cza mi​no​g a zia​ł a przed nim, nie​co na pra​wą bur​tę, pod​kre​śla​jąc błę​kit​nym, pa​ste​lo​wym świa​-
tłem kra​wę​dzie i kąty. We wnę​kach polaty​wa​ł y trzy pu​ste ska​fan​dry próż​nio​we. Brüks za​sta​no​wił się
i w jed​nej chwi​li skre​ślił tę myśl - za​nim wbi​je się w je​den z nich, Por​cja zdą​ży zakisić wszyst​kich
na Ika​rze w czymś, cze​g o uży​wa w cha​r ak​te​r ze for​ma​li​ny. Za to za ślu​zą przed​nią część złą​cza do​ku​-
ją​ce​g o ota​cza​ł a ba​te​r ia na​r zę​dzi wy​star​cza​ją​cych, żeby prze​ciąć sta​tek na pół i od​bu​do​wać z po​wro​-
tem.
Por​cja ewi​dent​nie umia​ł a zblo​ko​wać swo​je czą​stecz​ki w coś w ro​dza​ju pan​ce​r za - Ofo​eg​bu mały
nie był, a mimo to ślu​zo​wiec, roz​cią​g nię​ty w cien​ką bło​nę w po​przek wła​zu, a po​tem kur​czą​cy się
w parę se​kund, był w sta​nie od​bić go do środ​ka po​miesz​cze​nia, na​wet się nie ugiąw​szy. Jed​nak​że
Brüks wi​dział tego skur​wie​la od środ​ka, z bli​ska. Wi​dział try​bi​ki po​zwa​la​ją​ce Por​cji mó​wić, my​śleć,
wta​piać się w tło; miał cho​ciaż ogól​ną ideę, jak te czę​ści są zbu​do​wa​ne i z cze​g o.
Ibył pra​wie pe​wien, że nie mogą być w stu pro​cen​tach ognio​o d​por​ne.
Wy​szarp​nął z uchwy​tu la​ser spa​wal​ni​czy i od​bił się w stro​nę rufy, w lo​cie prze​krę​ca​jąc bez​piecz​-
nik i opa​su​jąc smy​czą nad​g ar​stek. W mia​r ę jak ła​do​wa​ł y się kon​den​sa​to​r y, elek​trycz​ny owad za​pisz​-
czał ci​chut​ko, prze​su​wa​jąc się w stro​nę ul​tra​dź​wię​ków.
W głąb gar​dzie​li mi​no​g a, roz​świe​tlo​nej pół​e​la​stycz​nej tcha​wi​cy, usztyw​nio​nej co trzy me​try
szkie​le​to​wy​mi krę​g a​mi. Wzdłuż przej​ścia cią​g nę​ł y się mięk​kie, wy​ście​ł a​ne prąż​ki - ścię​g na i mię​-
śnie po​r u​sza​ją​ce tu​ne​lem pod​czas do​ko​wa​nia. W pole wi​dze​nia wpły​nę​ł a rama z bio​sta​li, z po​tęż​nym
kwa​dra​to​wym wła​zem po​środ​ku. Głów​na ślu​za Ika​ra, za​mknię​ta iso​lid​na jak góra, przy​jem​nie prze​-
my​sło​wa po ca​ł ej tej mięk​ka​wej bioar​chi​tek​tu​r ze.
W kar​ma​zy​no​wej wnę​ce na me​ta​lo​wym boku - rę​ko​jeść. Brüks chwy​cił ją, za​parł się no​g a​mi
po obu stro​nach, prze​krę​cił, po​cią​g nął. Wnę​ka zmie​ni​ł a ko​lor na zie​lo​ny. Ślu​za roz​war​ł a się z wes​-
tchnie​niem. Chwy​cił się jej brze​g u, pod​cią​g nął się, igno​r u​jąc ner​wo​we żół​te mi​g o​ta​nie in​te​li​g ent​nej
far​by ostrze​g a​ją​cej, że są OTWAR​T E OBA WŁA​ZY, zaj​r zał przez we​wnętrz​ny z nich do la​bi​r yn​tu.
Te​r y​to​r ium wro​g a. Nie było jak po​znać, do​kąd się​g a. Może Por​cja już na nie​g o pa​trzy.
Uniósł spa​war​kę i ode​pchnął się.
Żad​nych wska​zu​ją​cych dro​g ę ani​ma​cji. Żad​nych po​moc​nych sche​ma​tów ob​r a​ca​ją​cych się w gło​-
wie, ani świe​cą​cych pik​to​g ra​mów po​ka​zu​ją​cych po​zy​cję. Pa​mię​tał dro​g ę z kil​ku​na​stu na​g łow​nych
ka​mer, z wła​sne​g o, sa​mot​ne​g o pod​g lą​dac​twa. Nie wie​dział wów​czas, jak mu się przy​da ta pa​mięć.
Może jest rów​nie pew​na jak wszyst​kie za​pi​sy pa​mię​cio​we u ka​r a​lu​chów. A może cała ar​chi​tek​tu​r a się
tu po​zmie​nia​ł a.
Wie​dza z ana​to​mii ogól​nej za​wie​dzie go do sank​tu​arium; przez stru​nę grzbie​to​wą, roz​g a​ł ę​zie​nie
przy pę​tli LEAR, za​kręt w pra​wo przy splo​cie rur z chło​dzi​wem. Przy odro​bi​nie szczę​ścia ktoś wyda
ja​kiś dźwięk, któ​r y po​pro​wa​dzi go da​lej.
Trze​ba było wziąć hełm, po​my​ślał, pa​trząc z ide​al​ną kla​r ow​no​ścią w prze​szłość. Trze​ba było
wziąć coś do łącz​no​ści. I jesz​cze je​den la​ser, albo dwa, dla Jima i ban​dy.
Kur​na kur​na kur​na.
Dźwię​ki z przo​du, dźwię​ki z pra​wej bur​ty, dźwię​ki z tyłu; uchwy​co​ny ką​tem oka ruch, gdy prze​-
pły​wał obok ja​kie​g oś bocz​ne​g o tu​ne​lu, któ​r e​g o nie miał na ma​pie w gło​wie. Chwy​cił się mi​ja​ne​g o
że​bra; la​ser po​żeglował da​lej, szarp​nął go za nad​g ar​stek, wy​trą​cił z rów​no​wa​g i, tak że pokozioł​ko​-
wał na ścia​nę. Bo​le​śnie wal​nął gło​wą w bel​kę; la​ser, szar​pią​cy się na koń​cu smy​czy, od​bił się w nie​-
waż​ko​ści i wal​nął go w pierś.
Krzy​ki z tyłu. Mały chó​r ek nie​ar​ty​ku​ł o​wa​nych, pa​nicz​nych gło​sów. Nie​mal elek​trycz​ny od​g łos
peł​za​nia.
Brüks za​klął i rzu​cił się z po​wro​tem. Za​po​mnia​ny ko​r y​tarz su​nął ku nie​mu - wy​ha​mo​wał, chwy​-
cił się cze​g oś, skrę​cił za róg……i nie​mal zde​r zył się czo​ł o​wo ze ścia​ną, któ​r a ze​sta​li​ł a się przed
nim jak bło​na z ży​wej pla​ste​li​ny.
W cza​sie, któ​r e​g o po​trze​bo​wał, żeby się za​trzy​mać i wy​mam​r o​tać do sie​bie…
…pra​wie tego do​tkną​ł em pra​wie mnie do​tknę​ł o pra​wie mnie mia​ł o…
…bło​na prze​o bra​zi​ł a się w bio​lo​g icz​ną stal, twar​dą, nie​prze​nik​nio​ną itak gru​bą, że pra​wie tłu​mi​-
ła od​g ło​sy ma​sa​kry po dru​g iej stro​nie.
Żad​na bio​stal, na​po​mniał się Brüks. Ani nie​prze​nik​nio​na.
Ani ognio​trwa​ł a.
Uniósł spa​war​kę.
Nie. Na pew​no nie ognio​trwa​ł a.
Por​cja za​dy​g o​ta​ł a w punk​cie, gdzie tra​fił pro​mień, zwi​nę​ł a się, po​czer​nia​ł a, opa​li​zu​jąc jak pla​ma
ropy. Brüks zo​g ni​sko​wał la​ser w jed​nym punk​cie, trzy​ma​jąc go nie​r u​cho​mo, na ile po​zwa​la​ł a
mu nie​waż​kość iwła​sne ner​wy. Prze​pa​lił w bło​nie otwór, któ​r y roz​sze​r zył się jak oko, ela​stycz​na
tkan​ka ro​ze​szła się, ucie​ka​jąc od miej​sca tra​fie​nia. Pro​mień za​ko​ł y​sał się na chwi​lę, opa​la​jąc mar​twy
me​tal po dru​g iej stro​nie, o mało co nie tra​fia​jąc w jed​ną po​sta​ci, za​nim Brüks nie wci​snął wy​ł ącz​ni​-
ka.
Sta​nął. Za​mru​g ał.
W cią​g u tej nie​koń​czą​cej się, za​mro​żo​nej w cza​sie chwi​li za​r e​je​stro​wał tu​nel po​zba​wio​ny ścian
i su​fi​tu, w ca​ł o​ści po​kry​ty gąsz​czem rur i prze​wo​dów, za​koń​czo​ny dzie​sięć me​trów da​lej roz​wi​dle​-
niem. Pięć po​sta​ci w ska​fan​drach, z pod​nie​sio​ny​mi szyb​ka​mi, w po​ł o​wie tej dłu​g o​ści. Przy​naj​mniej
jed​na roz​bi​ta szyb​ka - chmu​r a po​ł y​sku​ją​cych mie​dzią krysz​ta​ł o​wych odłam​ków su​ną​cych każ​dy
po wła​snej tra​jek​to​r ii, nie​któ​r e błysz​czą​ce jak świe​żo po​sre​brzo​ne lu​stra, inne po​chla​pa​ne pa​smem
kar​ma​zy​no​wej mgieł​ki, któ​r a wy​le​cia​ł a łu​kiem z drob​ne​g o, po​ł y​sku​ją​ce​g o sre​brem ska​fan​dra cia​ł a
ob​r a​ca​ją​ce​g o się po​wo​li w po​wie​trzu. Brüks wie​dział, kto to, jesz​cze za​nim uka​za​ł a mu się twarz, za​-
nim zo​ba​czył nie​wi​dzą​ce oczy wy​trzesz​czo​ne bie​lą na tle czar​nej ma​ski.
Lian​na.
Inni po​r u​sza​li się o wła​snych si​ł ach. Ami​na ru​szy​ł a de​spe​r ac​ko ku iskier​ce na​dziei, któ​r ą przy​-
niósł jej Brüks. Evans za​sza​mo​tał się po​mię​dzy tru​pa​mi w po​szu​ki​wa​niu ja​kie​g oś uchwy​tu, zna​lazł
jed​nak tyl​ko ob​ję​cia szma​cia​nej lal​ki, z któ​r ą splą​tał się w prze​lo​cie. Azag​ba, bez​no​g i zom​biak, za​-
ata​ko​wał bły​ska​wicz​nie jak wąż, okrę​cił Ami​nę uchwy​tem za ra​mię, wbił wy​pro​sto​wa​ne jak ostrze
pal​ce jed​nej dło​ni w śro​dek otwar​te​g o heł​mu, wy​ł ą​cza​jąc ją w ułam​ku se​kun​dy Ko​lej​ny zom​biak Va​-
le​r ie, ko​bie​ta, od​bi​ja​ją​ca się ku nie​mu jak ja​kieś na​drzew​ne stwo​r ze​nie, wy​cią​g a​ją​ca rękę do Evan​sa,
żeby zro​bić to samo.
Brüks włą​czył pal​nik. Zom​biacz​ka prze​wi​dzia​ł a to i za​krę​ci​ł a się jak pi​skorz, lecz uwię​zła w po​-
wie​trzu, na czy​stej krzy​wej ba​li​stycz​nej, o jed​ną se​kun​dę zbyt dłu​g o ska​za​na tyl​ko na bez​wład​ność.
Pro​mień od​bił się od jej srebr​ne​g o brzu​cha, wy​pa​lił kre​skę skau​te​r y​zo​wa​ne​g o wę​g la drzew​ne​g o
na od​sło​nię​tej twa​r zy. Ona jed​nak, co nie​sa​mo​wi​te, da​lej le​cia​ł a na cel - po​pa​r zo​na, na wpół śle​pa,
z jed​nym okiem pęk​nię​tym, wy​g o​to​wa​nym, mach​nę​ł a ręką i w prze​lo​cie zmiaż​dży​ł a Evan​so​wi gar​-
dło, od​bi​ł a się od me​ta​lo​wych trze​wi i, na​wet nie pa​trząc, chwy​ci​ł a naj​bliż​szy uchwyt.
Jed​nak​że Por​cja też tam była. Po​czu​ł a na​cisk i od​po​wie​dzia​ł a tym sa​mym, owi​nę​ł a dłoń lśnią​cy​-
mi wo​sko​wa​ty​mi ni​by​nóż​ka​mi szyb​ciej niż na​wet zom​bia​cze od​r u​chy były w sta​nie za​r e​ago​wać.
Ze szwów, gdzie śluz i ska​fan​der sta​pia​ł y się ze sobą, unio​sły się ob​ł ocz​ki bia​ł ej pary. Uwię​zio​na
zom​biacz​ka spoj​r za​ł a w dół jed​nym mar​twym, roz​tań​czo​nym okiem; gdy znów unio​sła gło​wę, na jej
twa​r zy po​ja​wi​ł o się coś cał​kiem in​ne​g o.
-Je​zus - sap​nę​ł a. Zgię​ł a się w po​tęż​nym ata​ku kasz​lu, z dło​nią wto​pio​ną w ścia​nę; wo​kół twa​r zy
za​wi​r o​wa​ł y krew i śli​na. - Co ja tu… oBoże, coś się…
Świa​tło w jej oczach zga​sło; tiki i za​cię​cia, któ​r e wró​ci​ł y na miej​sce, ema​no​wa​ł y mar​two​tą na​wet
jak na zom​bia​ka. Skur​cze po​zo​sta​wio​nych sa​mym so​bie umie​r a​ją​cych ko​mó​r ek.
Jim by ko​ja​r zył, jak się na​zy​wasz, po​my​ślał Brüks.
Coś się po​r u​szy​ł o za jej ra​mie​niem, za dry​fu​ją​cy​mi cia​ł a​mi, da​le​ko, w roz​g a​ł ę​zie​niu ko​r y​ta​r za;
za szcze​li​ną w drzwiach sza​fy, w cie​niu pod łóż​kiem. Ko​lej​ny błysk sre​bra, po​r u​sza​ją​ce​g o się z bez​-
gło​śną ce​lo​wo​ścią. Zza rogu wy​ł o​ni​ł a się jesz​cze jed​na po​stać.
Va​le​r ie.
Przez chwi​lę pa​trzy​li na sie​bie na​wza​jem przez ciż​bę tru​pów - dra​pież​nicz​ka z miną su​g e​r u​ją​cą
roz​tar​g nie​nie i cie​ka​wość, ofia​r a - bo po pro​stu nie była w sta​nie od​wró​cić wzro​ku. Brüks nie miał
po​ję​cia, ile trwa​ł a ta chwi​la; może by​ł a​by to wiecz​ność, gdy​by Va​le​r ie nie opu​ści​ł a szyb​ki heł​mu.
Może to był mi​ł o​sier​ny uczy​nek, prze​r wa​nie tego pa​r a​li​żu w sno​pie świa​tła z sa​mo​cho​do​wych re​-
flek​to​r ów, przez któ​r y ani by drgnął, póki by go nie roz​dar​ł a na strzę​py. A może po pro​stu chcia​ł a
dać mu szan​sę.
Brüks od​wró​cił się i uciekł.
Wę​zły chłod​ni​cze. Tu​ne​le tech​nicz​ne. Po​za​my​ka​ne wła​zy pro​wa​dzą​ce w od​le​g łe ru​bie​że, któ​r ych
ni​g ​dy nie zba​dał, albo daw​no o nich za​po​mniał. Mi​jał je, nie wi​dząc, da​wał się ste​r o​wać in​stynk​to​wi,
pod​czas gdy glo​bal​ną prze​strzeń ro​bo​czą mó​zgu wy​peł​nia​ł y mo​de​le dra​pież​ni​ków i prze​r a​że​nie,
od któ​r e​g o sika się w spodnie. Mi​jał trze​ci sto​pień wy​mien​ni​ka cie​pła, a wi​dział ty​ł em gło​wy, jak
zbli​ża się Va​le​r ie; prze​cho​dził przez Wej​ście do Skarb​ca, a wi​dział, jak ścią​g a war​g i w dra​pież​nym
uśmie​chu; ucie​kał stru​ną grzbie​to​wą, a czuł, jak jej mię​śnie spi​na​ją się do osta​tecz​ne​g o cio​su.
Te​r az w mi​no​g u - nie ma cza​su się za​trzy​mać, nie ma cza​su za​mknąć przej​ścia, na​wet nie myśl,
żeby ru​szać ten właz, do​pad​nie cię, za​nim się choć​by od​wró​cisz. Nie oglą​daj się. Leć i tyle. Nie myśl
gdzie, nie myśl kie​dy - trzy​dzie​ści se​kund to całe ży​cie, dwie mi​nu​ty to da​le​ka przy​szłość, li​czy się
tyl​ko ta chwi​la, to te​r az ona chce cię za​bić. Z przo​du głos, rów​nie spa​ni​ko​wa​ny jak ten we​wnętrz​ny,
nio​są​cy się mi​no​g iem i co​r az gło​śniej​szy, nic tyl​ko „cho​le​r a cho​le​r a cho​le​r a” i „złą​cza do​ku​ją​ce”
i od​li​cza​ne w tył cy​fer​ki… ale: Nie zwra​caj uwa​g i, to nie te​r az, to za dzie​sięć se​kund, je​śli bę​dziesz
jesz​cze żył i…
Ko​ro​na.
Ko​niec dro​g i. Już nie ma do​kąd iść, nie ma jak zy​skać na cza​sie. Cała two​ja przy​szłość jest tu i te​-
raz.
Nie ma już nic do stra​ce​nia.
Brüks od​wró​cił się i spoj​r zał w głąb gar​dzie​li. Va​le​r ie sta​ł a non​sza​lanc​ko uchwy​co​na kra​wę​dzi
we​wnętrz​ne​g o wła​zu Ika​ra, pa​trzy​ł a na nie​g o przez lu​strza​ne, cy​klo​po​we oko heł​mu. Moż​li​we, że
sta​ł a tam od wie​lu go​dzin, cze​ka​jąc tyl​ko, aż się od​wró​ci i ją zo​ba​czy.
A gdy zo​ba​czył, sko​czy​ł a.
Uniósł la​ser i wark​nął. Va​le​r ie po​pły​nę​ł a ku nie​mu; Brüks przy​siągł​by, że się śmie​je. Strze​lił.
Pro​mień roz​pro​szył się na lu​strza​nych ter​mo​ko​mórkach ska​fan​dra, roz​padł się na mi​lion ja​snych jak
Słoń​ce szma​r ag​do​wych odłam​ków. W ułam​ku se​kun​dy po​wy​pa​la​ł y krót​kie kre​ski na róż​nych przy​-
pad​ko​wych po​wierzch​niach, za​nim Va​le​r ie usko​czy​ł a spod la​se​r a.
Brüks rzu​cił się do ste​r o​wa​nia wła​zem, chwy​cił dźwi​g nię, szarp​nął. Ko​ro​na przy​kur​czy​ł a swo​je
fron​to​we drzwi i roz​luź​ni​ł a je z po​wro​tem. Va​le​r ie zbli​ża​ł a się, żeby go za​bić, roz​po​starł​szy ra​mio​-
na. Ja​kimś spo​so​bem ją sły​szał, ci​chut​ki szept, nie​wy​tłu​ma​czal​nie sły​szal​ny po​mi​mo spa​ni​ko​wa​ne​g o
za​wo​dze​nia Sen​g up​ty w in​ter​ko​mie. Głos wy​r aź​ny, jak​by mru​cza​ł a mu coś przez ra​mię, jak​by sie​-
dzia​ł a mu w gło​wie:
-Wy​o braź coś so​bie: Chry​stu​sa na krzy​żu…
Głę​bo​ko w ko​ściach Brüksa za​g ra​ł a elek​trycz​ność. Sy​nap​sy za​czę​ł y trza​skać jak spa​lo​ne ukła​dy.
Cia​ł o za​bu​cza​ł o jak ka​mer​ton, w oka​mgnie​niu stę​ża​ł y wszyst​kie mię​śnie. Po kro​czu roz​la​ł o się mo​-
kre cie​pło. Nie mógł się ru​szyć, nie mógł mru​g nąć, le​d​wo był w sta​nie od​dy​chać. Ja​kiś od​le​g ły frag​-
ment mó​zgu za​nie​po​ko​ił się na mo​ment tym ostat​nim fak​tem, po czym stwier​dził, że to i tak bez zna​-
cze​nia. Za​nim zdą​ży się udu​sić, Va​le​r ie go za​bi​je.
Bo już po nie​g o szła, wy​cią​g nę​ł a ręce…
…i po​ko​zioł​ko​wa​ł a w bok, ude​r zo​na od tyłu. Za nią po​ja​wił się Jim Mo​o re, twarz miał w stu
pro​cen​tach ga​dzią, oczy od​pra​wia​ł y sza​lo​ny ta​niec w ciem​nej ko​mo​r ze otwar​te​g o heł​mu. We​pchnął
Brüksa do ko​mo​r y, za​trza​snął właz za nimi obo​ma; obu​r ącz wal​nął go pię​ścia​mi w pierś przez ska​-
fan​der, na tyle moc​no, że nie​wie​le bra​ko​wa​ł o do zła​ma​nia most​ka. Coś tam jed​nak pę​kło, coś się od​-
blo​ko​wa​ł o i Brüks za​czął wcią​g ać po​tęż​ne fale po​wie​trza z od​zy​sku. Nim za​czął sa​pać, Mo​o re już
umo​co​wał go dla bez​pie​czeń​stwa w pu​stej wnę​ce - je​den za​ję​ty ska​fan​der obok pu​stych.
Któ​r ych była cała masa.
Ko​ro​na brzmia​ł a jak stro​ją​ca się or​kie​stra sym​fo​nicz​na - skrzy​pie​nia ipo​ję​ki​wa​nia na​prę​ża​ne​g o
me​ta​lu, da​le​kie kaszl​nię​cia bu​dzą​cych się sil​ni​ków, lo​so​we per​ku​syj​ne ude​r ze​nia kla​mer za​pi​na​nych
na ścia​nach, po​wo​li, nie​chęt​nie wpra​wia​ją​cych się w ruch. Pa​nicz​ne wo​ka​li​zo​wa​nie Sen​g up​ty wy​-
krzy​ku​ją​cej ko​lej​ne licz​by. Sa​mot​na kro​pel​ka sma​r u za​wi​sła w po​wie​trzu, gdy sta​tek prze​su​wał się
wo​kół niej; roz​chla​pa​ł a się Brüksowi na po​licz​ku, za​pach​nia​ł a de​li​kat​nie ben​ze​nem.
Gdzieś bar​dzo, bar​dzo da​le​ko - ryk oce​anu.
Dło​nie Mo​o re’a wy​cza​r o​wa​ł y na ścia​nie in​ter​fejs. Pal​ce za​g ra​ł y na nim z nie​ludz​ką pre​cy​zją.
Z boku otwo​r zy​ł o się okien​ko, od​ma​lo​wa​ny in​te​li​g ent​ną far​bą wi​dok na ze​wnątrz: ko​ł y​szą​ca się tam
i z po​wro​tem nie​r ów​na smu​g a błę​kit​ne​g o świa​tła, mi​nóg od​cze​pio​ny i wy​co​fu​ją​cy się do swo​jej od​-
le​g łej nory. W tle igra​nie gwiazd, cie​ni i prze​sła​nia​ją​cych nie​bo ostrych jak noże geo​me​trycz​nych
kształ​tów. Na dru​cia​nych rusz​to​wa​niach mi​g o​ta​ł y ciem​no​czer​wo​ne gwiaz​do​zbio​r y. Urwi​ska z czar​-
ne​g o sto​pu roz​cią​g a​ł y się we wszyst​kie stro​ny ku wła​snym ho​r y​zon​tom.
Wi​dok prze​sła​niał hełm Va​le​r ie. Pię​ści wa​li​ł y w ka​dłub, po​ten​cjal​ny dźwięk gi​nął jed​nak w drga​-
niach sil​ni​ków. Wschód Słoń​ca, na​g ły i ośle​pia​ją​cy: cały wszech​świat buch​nął pło​mie​niem, gdy Ko​-
ro​na cier​nio​wa wy​szła z za​ćmie​nia. Gdzieś da​le​ko klę​ł a Sen​g up​ta, gdzieś jesz​cze od​pa​li​ł y sil​ni​ki ma​-
new​r o​we. Przez jed​ną krót​ką chwi​lę Va​le​r ie była czar​nym wi​ją​cym się cie​niem na tle ogni​ste​g o nie​-
ba; po czym buch​nę​ł a pło​mie​niem. Uła​mek se​kun​dy póź​niej ka​me​r a się spa​li​ł a.
Pal​ce Mo​o re’a ani na chwi​lę nie prze​sta​ł y tań​czyć.
Za​pa​so​wa ka​me​r a star​to​wa​ł a przez całą wiecz​ność. Za​nim skoń​czy​ł a, zna​leź​li się z po​wro​tem
w cie​niu Ika​ra; po pra​wej bur​cie su​nę​ł a bez​g wiezd​na czar​na syl​wet​ka ko​lum​ny ra​dia​to​r a. Ja​kaś ła​-
god​na dłoń - masa razy przy​śpie​sze​nie na​pi​na​ją​ce uprząż - za​czę​ł a po​py​chać Brük​sa w stro​nę dna
wnę​ki. Przy​ćmio​ny zo​diak la​tarń ulicz​nych co​fał się po​wo​li ku ru​fie - lecz na​g le roz​pa​li​ł y się tam
jesz​cze inne świa​tła, pię​cio​kąt nie​bie​skich no​wych eks​plo​du​ją​cych bez​g ło​śnie w ciem​no​ści. Do​pie​r o
wte​dy uświa​do​mił so​bie jesz​cze inną ci​szę - Mo​o re prze​stał ga​dać do ścia​ny, uci​szył stac​ca​to pal​ców
stu​ka​ją​cych w me​tal jak ka​r a​bin ma​szy​no​wy. Brüks le​d​wo do​strze​g ał ką​tem oka jego roz​ma​za​ny
kształt; prze​su​nię​cie oczu choć​by o uła​mek stop​nia, żeby puł​kow​nik się zo​g ni​sko​wał, było iście her​-
ku​le​so​wym wy​sił​kiem. I ni​g ​dy do koń​ca się nie uda​wa​ł o. Na szczę​ście, wy​ci​snął z pe​r y​fe​r yj​ne​g o
pola wi​dze​nia cho​ciaż tyle, że do​strzegł sta​r e​g o wia​r u​sa sto​ją​ce​g o nie​r u​cho​mo jak ka​mień na po​kła​-
dzie, z ręką na wpół unie​sio​ną do twa​r zy. Wy​da​ł o mu się, że sły​szy ła​g od​ny, wię​zną​cy w gar​dle
wdech - stwier​dził, że to musi być dźwięk du​szy po​wra​ca​ją​cej do cia​ł a.
Ikar skur​czył się. Do​o ko​ł a z po​wro​tem po​ka​za​ł o się słoń​ce. Na​wet w ośle​pia​ją​cym świe​tle sło​-
necz​nej ko​r o​ny wi​dać było na nim pięć mi​g o​czą​cych nie​bie​sko iskier - pięć ja​skra​wych kro​pek na tle
kur​czą​ce​g o się czar​ne​g o krę​g u po​śród oce​anu ognia. Sil​ni​ki sta​bi​li​zu​ją​ce, uświa​do​mił so​bie nie​wy​-
raź​nie Brüks. Za​sta​no​wił się, cze​mu pło​ną tak dłu​g o i tak ja​sno, po czym po​ża​ł o​wał, że tak szyb​ko
zna​lazł na to py​ta​nie od​po​wiedź.
Nowo na​r o​dzo​na gra​wi​ta​cja cały czas przy​bie​r a​ł a na wa​dze. Szarp​nę​ł a Brüksem w uprzę​ży, wy​-
su​nę​ł a go z wnę​ki i usta​wi​ł a pod ką​tem do po​kła​du. Ko​la​na jed​nak nie ugię​ł y mu się pod ob​cią​że​-
niem, cia​ł o nie opa​dło. Był od​dy​cha​ją​cym po​są​g iem - ja​kieś sil​niej​sze od lo​g i​ki prze​czu​cie mó​wi​ł o
mu, że gdy​by te pasy pu​ści​ł y, nie zgiął​by się: upadł​by wy​pro​sto​wa​ny na po​kład i po​tłukł się w drob​-
ny mak.
Ska​fan​dry obok znik​nę​ł y. Za​miast nich wi​sia​ł y roz​kła​da​ją​ce się tru​py, w siat​kach dyn​da​ł y ochła​-
py sza​r e​g o mię​sa, z pu​stych oczo​do​ł ów wy​pa​da​ł y ro​ba​le jak ziar​na ryżu. Wy​szcze​r zo​ne żu​chwy
szczę​ka​ł y, maj​ta​ł y się, wy​da​jąc nie​zro​zu​mia​ł e dźwię​ki. Pa​r a​liż REM, po​wie​dzia​ł a jed​na część gło​wy
Brüksa do dru​g iej, choć nie spał. Ha​lu​cy​na​cje. Tru​py śmia​ł y się jak​by nie były mar​twe, wy​ka​słu​jąc
bło​to.
W oczach za​wi​r o​wa​ł y mu mrocz​ki. Na wpół wi​docz​ny w gęst​nie​ją​cej mgle Jim Mo​o re stał na po​-
kła​dzie, nie wspo​ma​g a​jąc się ani siat​ką, ani za​klę​ciem, ani w ogó​le ni​czym, poza miaż​dżą​cą świa​do​-
mo​ścią wła​snych czy​nów. Za​pa​dła ciem​ność. Ostat​ni​mi iskrzą​cy​mi sy​nap​sa​mi Brüks za​sta​na​wiał się,
co by po​wie​dział Luc​kett w ob​li​czu ta​kiej ma​sa​kry.
Pew​nie, że wszyst​ko idzie zgod​nie z pla​nem.

PO​ŻE​RACZ
Mu​si​cie pań​stwo zro​zu​mieć: to pią​ty w tym roku atak na we​ne​zu​el​ski pro​gram in​iek​-
cji stra​tos​fe​rycz​nej. Po​ziom siar​cza​nów w stra​tos​fe​rze na​dal jest po​ni​żej trzech pro​cent
i na​wet je​śli nie zda​rzą się ko​lej​ne ata​ki, do​brze bę​dzie, je​śli do li​sto​pa​da wró​ci do nor​-
my. Każ​dą agro​kor​po​ra​cję, któ​rej nie stać na trans​ge​ni​ki po​rząd​nie uod​por​nio​ne na su​-
szę, cze​ka ka​ta​stro​fal​ne lato. Da się to uzu​peł​nić klo​na​mi i pę​dzo​ny​mi na siłę plo​na​mi
z wyż​szych sze​ro​ko​ści geo​gra​ficz​nych - o ile mo​no​kul​tur nie ze​żrą epi​de​mie, jak w ze​-
szłym roku - ale lo​kal​ne nie​do​bo​ry są prak​tycz​nie nie​unik​nio​ne.
Mamy oczy​wi​ście świa​do​mość, że we​ne​zu​el​ski pro​gram jest for​mal​nie nie​le​gal​ny
(my​śli​cie, że nikt z nas nie czy​tał Trak​ta​tu Geo​in​ży​nie​ryj​ne​go?) ale nie mu​szę pań​stwu
chy​ba mó​wić, jak waż​ne jest stra​tos​fe​rycz​ne schła​dza​nie. Może i geo​in​ży​nie​ria fak​tycz​-
nie jest roz​wią​za​niem tyl​ko na krót​ką metę, ale trze​ba ro​bić co się da, ina​czej w ogó​le
nie do​cze​ka​my dłu​giej mety. Ja​sne, Ca​ra​cas sam so​bie nie po​ma​ga swo​im de​bil​nym upo​-
rem w trzy​ma​niu się prze​sta​rza​łe​go sys​te​mu praw​ne​go. Oso​bi​sta od​po​wie​dzial​ność?
Co te [AU​TO​CEN​ZU​RA] po​tem wy​my​ślą? Pła​wie​nie cza​row​nic?
Mogę chy​ba więc wy​po​wie​dzieć się w imie​niu ca​łe​go wy​dzia​łu, mó​wiąc, że w stu pro​-
cen​tach z nimi sym​pa​ty​zu​je​my. A je​śli wy tam, od Praw Czło​wie​ka, chce​cie zno​wu wcią​-
gnąć ich na czar​ną li​stę, to pro​szę bar​dzo. Ale na​sze sta​no​wi​sko brzmi: Nie mo​że​cie nas
pro​sić o wy​co​fa​nie po​par​cia dla We​ne​zu​eli. Świat po pro​stu nie może so​bie po​zwo​lić
na sa​bo​to​wa​nie choć​by naj​skrom​niej​szych prób sta​bi​li​za​cji kli​ma​tu.
Wiem, jak źle to wy​glą​da. Wiem, jak cięż​ko jest za​chwa​lać so​jusz z re​żi​mem, któ​ry
swo​ją neu​ropoli​ty​ką tkwi głę​bo​ko w śre​dnio​wie​czu. Ale mu​si​my wziąć tego fiu​ta do ust
i łyk​nąć wszyst​ko co z nie​go wy​le​ci. Schła​dza​nie stra​tos​fe​ry to jed​na z nie​wie​lu rze​czy,
ja​kie jesz​cze utrzy​mu​ją tę pla​ne​tę przy ży​ciu, a do​brze wie​cie, że ta tech​no​lo​gia po​chła​-
nia masę ener​gii.
Je​śli to ma was pod​nieść na du​chu, po​my​śl​cie so​bie, że gdy​by to się sta​ło 20, 25 lat
temu, to w ogó​le by​śmy tu nie roz​ma​wia​li, nie mie​li​śmy wte​dy wy​star​cza​ją​cej licz​by dżu​li
pod ręką, żeby w ogó​le stać nas było na ta​kie roz​wią​za​nia. Pew​nie by​śmy już tkwi​li głę​-
bo​ko w no​wym śre​dnio​wie​czu.
Dzię​ki Bogu, że jest Ikar, nie?
Frag​ment we​wnętrz​ne​g o
ko​mu​ni​ka​tu ONZ (ad​r e​sa​ci nie​zna​ni),
od​zy​ska​ny z uszko​dzo​ne​g o źró​dła
pod​czas kon​kur​su de​szy​fra​tor​skie​g o
z udzia​ł em nie​zi​den​ty​fi​ko​wa​nych
pod​r oz​um​nych sie​ci,
1332:34 2091-08-23.

Ani przez chwi​lę sam w sie​bie wej​rzeć nie umia​łem, jak​że miał​bym za​tem osą​dzać
uczyn​ki in​nych?
M. Ma​eter​linck, Pe​le​as i Me​li​san​dra
(tłum. Z. Prze​smyc​ki)

Obu​dził się nie​waż​ki. Nie​wi​dzial​ne dło​nie po​pro​wa​dzi​ł y go jak la​ta​ją​cą kło​dę przez Pia​stę, przez
pół​ku​lę po​ł u​dnio​wą, unie​r u​cho​mio​ną tak samo jak on. Gdzieś z da​le​ka ode​zwa​ł a się Rak​shi Sen​g up​-
ta, przy czym nie rża​ł a ani nie po​war​ki​wa​ł a, ale mó​wi​ł a to​nem ła​g od​nym jak pierw​szy z brze​g u ka​-
ra​luch:
-Za dłu​g o to już trwa za​cznie​my spa​dać z po​wro​tem jak nie damy cią​g u w pięć mi​nut góra.
-W trzy mi​nu​ty. - Głos Mo​o re’a, o wie​le bli​żej. - Czas start.
Ityl​ko tyle nas jest, po​my​ślał Brüks. Tyl​ko Jim, Rak​shi i ja. Bez wam​pi​r zy​cy, bez nie​umar​ł ych
ochro​nia​r zy. Bez żad​nych Dwu​izbow​ców.
ILian​na też nie żyje. O Boże, Lian​na. Bied​ne dziec​ko, bied​na, prze​ślicz​na, nie​win​na ofia​r a. Nie za​-
słu​ży​ł aś so​bie na to; je​dy​nym two​im prze​wi​nie​niem była wia​r a…
Mi​nął go je​den z osio​wych wła​zów. W na​stęp​nej se​kun​dzie za​krę​cał pod nie​spo​dzie​wa​nym ką​tem
pro​stym - szpry​chy Ko​ro​ny, zło​żo​ne do przy​śpie​sza​nia, cały czas le​ża​ł y wzdłuż krę​g o​słu​pa. Gdy Mo​-
ore pchał go gło​wą na​przód ku ru​fie, przed twa​r zą prze​wi​ja​ł y się szcze​ble.
Zgi​nę​ł y wszyst​kie na​sze dzie​ci. In​te​li​g ent​niej​sze, sil​niej​sze, oszczęd​niej​sze. Wszyst​kie te pod​krę​-
co​ne sy​nap​sy, wszyst​kie te pro​ble​my przy​wle​czo​ne z plej​sto​ce​nu. Co im to dało? Gdzie są te​r az? Ni​-
g​dzie. Nie żyją. Zmie​ni​li się w pla​zmę.
Tak jak pew​nie i my, już nie​dłu​g o.
Ser​wis i Warsz​tat. Mo​o re roz​ł o​żył le​żan​kę me​dycz​ną i przy​piął go do​kład​nie w mo​men​cie, gdy
Ko​ro​na za​czy​na​ł a od​chrzą​ki​wać. Kie​dy od​wra​cał się, żeby wyjść, w świat z po​wro​tem za​kra​da​ł o się
cią​że​nie. Brüks spró​bo​wał unieść gło​wę i pra​wie mu się uda​ł o. Spró​bo​wał chrząk​nąć i to uda​ł o się
cał​kiem.
-Eee… Jim… - Wy​szedł nie​mal szept.
Puł​kow​nik za​trzy​mał się pod dra​bi​ną. Le​d​wie wi​docz​na ką​tem Brükso​we​g o oka syl​wet​ka. Wy​da​-
wa​ł o się, że ciąg wta​pia go w po​kład.
-Dz… dz-dzię​ki - wy​krztu​sił Brüks.
Syl​wet​ka sta​ł a w mil​cze​niu wśród na​r a​sta​ją​cej gra​wi​ta​cji.
-To nie by​ł em ja - po​wie​dział w koń​cu i po​szedł.
***
Nie tyl​ko Mo​o re go od​wie​dzał. Po​ja​wi​ł a się tak​że Lian​na, zza gro​bu: ciem​na, mi​g o​tli​wa pla​zma,
uśmie​cha​ją​ca się do jego nie​r u​cho​mych ry​sów, krę​cą​ca gło​wą i szep​czą​ca: „Bie​da​ku, taki za​g u​bio​ny
i taki aro​g anc​ki”, póki Słoń​ce nie od​wo​ł a​ł o jej z po​wro​tem. Chi​ne​dum Ofo​eg​bu stał go​dzi​na​mi
u jego boku i prze​ma​wiał pal​ca​mi, oczy​ma i ury​wa​ny​mi dźwię​ka​mi wy​do​by​wa​ny​mi z głę​bi gar​dła -
ja​kimś spo​so​bem jed​nak Brüks wresz​cie go ro​zu​miał: nie był już za​wo​dzą​cą enig​mą ani in​te​li​g ent​-
nym, ra​ko​wa​tym skład​ni​kiem ula, ale mi​ł ym sta​r usz​kiem, naj​mi​lej z ca​ł e​g o dzie​ciń​stwa wspo​mi​na​ją​-
cym ro​dzi​nę szo​pów, z któ​r y​mi za​przy​jaź​nił się za po​mo​cą paru gar​ści su​chej kar​my i drob​ne​g o sa​-
bo​ta​żu do​ko​na​ne​g o na za​mknię​ciu do​mo​we​g o ko​sza na od​pad​ki or​g a​nicz​ne.
Za​r az… ty mia​ł eś dzie​ciń​stwo? - pró​bo​wał za​py​tać Brüks, lecz dło​nie i twarz Ofo​eg​bu prze​pa​da​-
ły pod wy​kwi​ta​mi dy​mie​nic i wiel​kich włók​ni​stych gu​zów, tak że już nie był w sta​nie wy​do​być sło​wa.
Wra​ca​ł a na​wet Rho​na, z Nie​ba, choć przy​się​g a​ł a, że ni​g ​dy nie wró​ci.Sta​ł a do nie​g o ple​ca​mi
i wście​ka​ł a się; pró​bo​wał na​kło​nić ją, żeby się od​wró​ci​ł a i uśmiech​nę​ł a, lecz na​wet wte​dy minę mia​-
ła gniew​ną i zgorzk​nia​ł ą, a oczy peł​ne iskier.
Co, tę​sk​nisz za nią? - zło​ści​ł a się. Za swo​ją bez​myśl​ną ma​r io​net​ką, ko​cha​ją​cą nie​wol​ni​cą two​je​g o
ego? A może po pro​stu cho​dzi o fakt, że stra​ci​ł eś je​den, je​dy​ny fał​szy​wy ele​ment two​je​g o ża​ł o​sne​g o
fał​szy​we​g o ży​cia, nad któ​r ym mia​ł eś ja​ką​kol​wiek kon​tro​lę? Nie​ste​ty, kaj​da​ny opa​dły, opa​dły na do​-
bre. Mo​żesz so​bie tu zgnić, mnie to nic nie ob​cho​dzi.
Ale nie to mia​ł em na my​śli, usi​ł o​wał od​po​wie​dzieć, oraz: Ja ni​g ​dy oto​bie tak nie my​śla​ł em, i gdy
w koń​cu wy​czer​pa​ł o mu się za​prze​cza​nie inie zo​sta​ł o nic in​ne​g o do po​wie​dze​nia: Pro​szę. Je​steś
mi po​trzeb​na. Bez cie​bie nie dam rady.
Pew​nie, że nie dasz, za​drwi​ł a. Sam w ogó​le nie je​steś w sta​nie ni​cze​g o zro​bić. To ci mu​szę przy​-
znać: uda​ł o ci się za​mie​nić wła​sną nie​kom​pe​ten​cję w stra​te​g ię prze​trwa​nia. Co byś zro​bił, gdy​byś
stra​cił tę wy​mów​kę, gdy​byś dał się ulep​szyć jak wszy​scy inni? Jak ty byś w ogó​le prze​trwał, nie mo​-
gąc się za​sła​niać swo​im in​wa​lidz​twem, kie​dy nie na​dą​żasz?
Za​cho​dził w gło​wę, co tam się musi w tym Nie​bie dziać, że jest taka wście​kła. Za​py​tał​by, ale Rho​-
na na jego re​lik​to​wych oczach za​mie​ni​ł a się w Rak​shi Sen​g up​tę, a tok my​śle​nia naj​wy​r aź​niej prze​-
sko​czył na cał​kiem inną ścież​kę.
Trzy​maj się z da​le​ka od dzio​bu, szep​ta​ł a ner​wo​wo, oglą​da​jąc się przez ra​mię. Trzy​maj się z da​le​-
ka od stry​chu, on tam jest i pew​nie nie tyl​ko on. Szko​da, że nie mo​żesz wró​cić, kiep​sko to wszyst​ko
wy​g lą​da, a ja je​stem do​bra tyl​ko z liczb, wiesz? Z biał​ko​wych spraw nie za bar​dzo.
I tak ci świet​nie idzie, pró​bo​wał po​wie​dzieć Brüks. Na​wet za​czy​nasz ga​dać jak my ka​r a​lu​chy. Ale
był w sta​nie wy​krztu​sić tyl​ko skrzek, ka​szel - wszyst​ko, co usły​sza​ł a Rak​shi, prze​r a​ża​ł o ją bar​dziej
niż mil​cze​nie.
Cza​sem otwie​r ał oczy i wi​dział po​chy​la​ją​ce​g o się nad nim Mo​o re’a, po​r u​sza​ją​ce​g o nad jego twa​-
rzą lśnią​cy​mi, mi​g a​ją​cy​mi pa​ł ecz​ka​mi do je​dze​nia. Raz czy dwa na pier​si siadł mu nie​wi​dzial​ny, ry​-
czą​cy ol​brzym i wci​snął go głę​bo​ko w mięk​ką zie​mię pod ple​ca​mi (rzad​kie pasy świe​żo wy​r o​śnię​tej
tra​wy na ścia​nach chy​li​ł y się moc​no ku ścia​nie, wszyst​kie źdźbła ide​al​nie w jed​nym kie​r un​ku); poza
tymi chwi​la​mi był nie​waż​ki jak na​sio​no dmu​chaw​ca. Cza​sem pra​wie był w sta​nie się ru​szyć - wte​dy
ze​bra​ne nad nim stwo​r y pło​szy​ł y się i ucie​ka​ł y. In​nym ra​zem le​d​wie mógł ru​szyć oczy​ma w oczo​do​-
łach.
A cza​sa​mi się bu​dził.
***
Coś sie​dzia​ł o przy nim, z lek​ka człe​ko​kształt​na roz​ma​za​na pla​ma na skra​ju pola wi​dze​nia. Brüks
spró​bo​wał od​wró​cić gło​wę, ode​r wać wzrok od su​fi​tu. Wi​dział jed​nak tyl​ko rury i far​bę.
-To tyl​ko ja. - Głos Mo​o re’a.
Na​praw​dę. Na​praw​dę tyl​ko on.
-Ro​zu​miem, że się nie spo​dzie​wa​ł eś - po​wie​dzia​ł a pla​ma. - W su​mie to za​sko​czo​ny je​stem, że
Sen​g up​ta ci nie po​wie​dzia​ł a. Ta​kie rze​czy aku​r at uwiel​bia roz​g a​dy​wać.
Spró​bo​wał jesz​cze raz. Znów się nie uda​ł o. Krę​g i szyj​ne wy​da​wa​ł y się jak​by zro​śnię​te. Unie​r u​-
cho​mio​ne przez rdzę.
-Może więc ona nie wie.
Brüks prze​ł knął śli​nę. To po​tra​fił zro​bić, choć w gar​dle da​lej miał su​cho.
Pla​ma prze​su​nę​ł a się, za​sze​le​ści​ł a.
-U mnie to jest obo​wiąz​ko​wa pro​ce​du​r a. Za dużo sce​na​r iu​szy, w któ​r ych udział świa​do​mo​ści…
wpły​wa ne​g a​tyw​nie na re​ak​cje. Nie​waż​ne, jak woj​sko w dzi​siej​szych cza​sach wy​g lą​da, nie we​zmą
cię, je​śli…
Kaszl​nię​cie.
Re​set.
-Praw​da jest taka, że ja po​sze​dłem na ochot​ni​ka. Kie​dy jesz​cze wszyst​ko było w fa​zie beta, nie
we​szło do obo​wiąz​ko​wych pro​ce​dur.
A mo​żesz de​cy​do​wać, za​sta​no​wił się Brüks, kie​dy to jest, a kie​dy nie ma? Daje się ste​r o​wać czy
jest od​r u​cho​we?-Mo​g łeś sły​szeć, że my po pro​stu usy​pia​my. Tra​ci​my świa​do​mość, a cia​ł o niech je​-
dzie na au​to​pi​lo​cie. Żeby nie mieć wy​r zu​tów su​mie​nia po po​cią​g nię​ciu za spust. - Brüks usły​szał
w gło​sie sta​r e​g o czło​wie​ka nutę go​r y​czy. - W dzi​siej​szych cza​sach to praw​da. Ale u nas, u pierw​szej
ge​ne​r a​cji, nie. By​li​śmy przy​tom​ni. Mó​wi​li wte​dy, że się nie dało ina​czej. Że moż​na czło​wie​ka od​su​-
nąć od pę​tli mo​to​r ycz​nej, ale pod​wzgó​r za nie da się wy​ł ą​czyć, nie szko​dząc funk​cjom we​g e​ta​tyw​-
nym. Były oczy​wi​ście plot​ki, że oni to do​sko​na​le umie​li, ale po pro​stu chcie​li, że​by​śmy byli świa​do​-
mi, żeby po ak​cji mógł nas prze​słu​chać do​świad​czo​ny ob​ser​wa​tor na polu, tego typu spra​wy, ale by​-
li​śmy tak roz​chwy​ty​wa​ni, że wa​li​ł o nas to wszyst​ko. Sam szczyt tech​ni​ki, sexy jak cho​le​r a; no wiesz.
Pierw​si pio​nie​r zy na post​ludz​kim po​g ra​ni​czu. - Mo​o re prych​nął ci​cho. - No, w każ​dym ra​zie,
po paru mi​sjach, któ​r e nie​zu​peł​nie po​szły zgod​nie z pla​nem, wy​pu​ści​li Ite​r a​cję Nir​wa​na. Na​wet za​-
ofe​r o​wa​li mi upgra​de, ale ja… ja nie wiem. Ja​koś na​g le wy​da​ł o mi się waż​ne, żeby ni​g ​dy nie ga​sić
świa​tła.
Cze​mu ty mi to mó​wisz? Ja​kie to ma zna​cze​nie te​r az, kie​dy strą​ci​ł eś ra​tu​nek dla świa​ta w Słoń​ce?
-Mó​wię tyl​ko, że ja tam by​ł em. Przez cały czas. Tyl​ko jako pa​sa​żer, bo ni​czym nie kie​r o​wa​ł em,
ale nie znik​ną​ł em. Nie je​stem jak ci na​jem​ni​cy Va​le​r ie, ja… cho​ciaż pa​trzy​ł em. Je​śli to ma ci w
czymś po​móc. Po pro​stu chcia​ł em, że​byś wie​dział.
To nie by​ł eś ty. Tak mó​wisz. To nie two​ja wina.
-Od​pocz​nij so​bie te​r az.
Roz​ma​za​na pla​ma roz​cią​g nę​ł a się, w polu wi​dze​nia Brük​sa na mo​ment zo​g ni​sko​wa​ł a się twarz
puł​kow​ni​ka - i znów znik​nę​ł a, do akom​pa​nia​men​tu od​da​la​ją​cych się kro​ków.
Któ​r y ustał na mo​ment.
-Nie bój się - po​wie​dział Mo​o re. - Wię​cej tego nie zo​ba​czysz.
***
Gdy obu​dził się ko​lej​ny raz, po​chy​la​ł a się nad nim Sen​g up​ta.
-Ile cza​su? - wy​krztu​sił Brüks i z ulgą za​uwa​żył, że sło​wa się wy​do​by​ł y.
Po​wie​dzia​ł a:
-Mo​żesz się ru​szyć spró​buj tak czy owak.
Po​słał po​le​ce​nia wzdłuż nóg, po​czuł, jak pal​ce stóp re​agu​ją. Spró​bo​wał za​ma​chać pal​ca​mi rąk -
knyk​cie miał za​r dze​wia​ł e na sztyw​no.
-Nie wa wał​zo - po​wie​dział.
-Przej​dzie to nie jest trwa​ł e.
-Sso ona mi wło​bi​ł a?
-Słu​chaj pra​cu​ję nad tym…
-Cał​kiem jak ja​kaś… Scha​za Chrzy… Krzy​żo​wa, dupą do przo​du. - Ję​zyk zma​g ał się ze sło​wa​mi.
- Jak ona, cho​le​r a… szwy… zwy​kla​ki nie mają ska​zy, nie mają od​po​wied​nich ob…
-Mó​wię pra​cu​ję nad tym te​r az są waż​niej​sze spra​wy.
Może dla cie​bie są waż​niej​sze…
-Gdże Dżym?
-Wła​śnie ci mó​wię cały czas sie​dzi na tym stry​chu z Por​cją chy​ba…
-Ssso!
-No a skąd wia​do​mo jak bar​dzo się to gów​no roz​la​zło mo​g ło po​kryć cały śro​dek ma​cie​r zy i by​-
śmy nie po​zna​li. Mo​g ło przy​r o​snąć na​wet do sa​mych drzwi i wleźć nam do środ​ka.
Do​brze, że cho​ciaż za​czę​ł y mu dzia​ł ać współ​czul​ne ner​wy ru​cho​we - po​czuł, jak jeżą mu się
wło​ski na przed​r a​mio​nach.
-A ktoś zw… wziął prób​ki?
-Ja nie ro​bię ta​kich rze​czy, ja je​stem od ma​te​ma​ty​ki nie od la​ta​nia z wia​drem na​wet pro​ce​du​r y nie
znam.
-Nie mo​g łaś spraw​dzić?
-Ja nie ro​bię ta​kich rze​czy.
Brüks wes​tchnął.
-To może Jim?
Sen​g up​ta spoj​r za​ł a po​przez nie​g o.
-Zero po​żyt​ku cały czas w kół​ko czy​ta te li​sty z domu. Mó​wi​ł am mu ale jego to chy​ba już nie ob​-
cho​dzi. - Po​krę​ci​ł a gło​wą (tak jej to ła​two przy​szło), do​da​ł a: - Ale cza​sa​mi tu scho​dzi do​g lą​da cie​bie.
Ła​do​wał w cie​bie róż​ne tam ami​no​ma​sło​we i spa​zmo​li​ty​ki mówi że już za​r az doj​dziesz do sie​bie.
Zgiął pal​ce. Fak​tycz​nie, już nie naj​g o​r zej.
-Tak, chy​ba wra​cam do ży​wych. Tyl​ko cia​ł o wy​szło z wpra​wy.
-No tro​chę po​le​ża​ł eś. Do​bra mu​szę le​cieć. - Prze​szła przez ha​bi​tat, od​wró​ci​ł a się u pod​sta​wy dra​-
bi​ny. - Dan mu​sisz wra​cać do gry dziw​ne rze​czy się dzie​ją.
Mię​dzy nimi też. Ni​g ​dy do​tąd nie na​zwa​ł a go po imie​niu.
***
Za​nim Sen​g up​ta wy​szła, prze​stał beł​ko​tać; pięć mi​nut póź​niej mógł bez spe​cjal​ne​g o dys​kom​for​tu
prze​wró​cić się z boku na bok. Zgi​nał ko​la​na i łok​cie, za każ​dym ra​zem o co​r az więk​szy, oku​pio​ny
spo​r ym wy​sił​kiem kąt, zma​g a​jąc się z kru​chym opo​r em wła​sne​g o cia​ł a. Po prze​kro​cze​niu ja​kie​g oś
kry​tycz​ne​g o kąta pra​wy ło​kieć trza​snął, a po ra​mie​niu roz​lał się ból przy​po​mi​na​ją​cy wstrząs elek​-
trycz​ny. Ale po​tem ręka na​dal dzia​ł a​ł a, zgi​na​ł a się i pro​sto​wa​ł a na ży​cze​nie, bu​dząc tyl​ko tępe, ar​tre​-
tycz​ne kłu​cie w sta​wie. Za​chę​co​ny tym suk​ce​sem, na siłę zgiął po​zo​sta​ł e koń​czy​ny poza ten punkt
i zre​win​dy​ko​wał je dla sie​bie.
Zre​win​dy​ko​wał od cze​g o? - za​sta​na​wiał się.
Ar​chi​wa da​nych me​dycz​nych po​tra​fi​ł y ode​g rać upa​dek cia​ł a w przy​śpie​szo​nym tem​pie: cia​ł o za​-
la​ne falą ace​ty​lo​cho​li​ny, obez​wład​nio​ne ko​mór​ki Ren​shaw, ATP wy​pa​lo​ne do ostat​nich opa​r ów przez
włók​na, któ​r e nie były w sta​nie prze​stać się kur​czyć. Nie zo​sta​ł o żad​ne​g o ATP, żeby in​ter​we​nio​wa​ł o
i po​pro​si​ł o do tań​ca mio​zy​nę; nic nie prze​r wa​ł o wią​za​nia ak​tyna-mio​zy​na. Śle​pa ulicz​ka, tę​życz​ka,
skur​cze unie​r u​cha​mia​ją​ce całe cia​ł o.
Me​cha​nizm był bar​dzo pro​sty: kie​dy już po​ten​cja​ł y czyn​no​ścio​we za​czę​ł y ska​kać tak szyb​ko, mo​-
gło to się skoń​czyć tyl​ko jed​nym. Ale nie wy​g lą​da​ł o na in​du​ko​wa​ne far​ma​ko​lo​g icz​nie. Va​le​r ie nie
do​sy​pa​ł a mu ni​cze​g o do kawy ani nie pod​r zu​ci​ł a do je​dze​nia. Jego me​dycz​ne od​czy​ty tra​fi​ł y na trop
do​pie​r o dłu​g ie mi​nu​ty po pierw​szych drgaw​kach, ale, o ile był w sta​nie usta​lić, wszyst​kie sy​g na​ł y
po​cho​dzi​ł y z jego wła​sne​g o mó​zgu: z ośrod​ko​we​g o ukła​du do mo​to​neu​r o​nów alfa, z nich do szcze​-
li​ny sy​nap​tycz​nej, łup, łup, łup.
Obo​jęt​ne, co to było, sam so​bie to zro​bił.
Nie śpie​szył się z wy​pi​sy​wa​niem ze szpi​ta​la. Po​wo​li po​wy​cią​g ał cew​ni​ki i roz​pro​sto​wał koń​czy​-
ny. Po​wo​li wpro​wa​dzał po​wra​ca​ją​ce ze sta​nu ska​mie​li​ny cia​ł o do cze​g oś przy​po​mi​na​ją​ce​g o ak​tyw​-
ność. Te​r az czas uzu​peł​nić pa​li​wo: po re​kon​wa​le​scen​cji czuł wil​czy głód. Mi​nę​ł a po​nad go​dzi​na, za​-
nim był w sta​nie wy​g ra​mo​lić się z S/W i spraw​dzić, co tam dzi​siaj ser​wu​je kuch​nia.
Był w po​ł o​wie dro​g i przez Pia​stę, gdy za​uwa​żył są​czą​ce się ze szpry​chy świa​tło.
***
Mi​g aw​ka z prze​szło​ści: le​żą​cy na traw​ni​ku trup. Brüks nie wie​dział, któ​r y ele​ment tu bar​dziej nie
pa​su​je.
Po​dej​r ze​wał, że traw​nik. Przy​naj​mniej był nie​spo​dzie​wa​ny - nie tyle traw​nik, ile ła​cia​ty wy​-
świech​ta​ny dy​wa​nik zie​lo​no​nie​bie​skiej tra​wy - rdza​wy w przy​ćmio​nym, dłu​g o​fa​lo​wym świe​tle, pre​-
fe​r o​wa​nym przez wam​pi​r y - ze​r wa​nej ze ścia​ny ha​bi​ta​tu i roz​sy​pa​nej byle jak na po​kła​dzie. Wam​pi​r y
mają za​bu​r ze​nie ob​se​syj​no-kom​pul​syj​ne, ko​ja​r zył nie​wy​r aź​nie. Przy​naj​mniej te mi​tycz​ne, nie​ko​-
niecz​nie bę​dą​ce dla nich in​spi​r a​cją pra​daw​ne dra​pież​ni​ki z krwi i ko​ści. W XVII-wiecz​nych le​g en​-
dach lu​dzie są​dzi​li, że da się od​wró​cić uwa​g ę wam​pi​r a, po pro​stu roz​sy​pu​jąc mu na dro​dze sól - ja​kiś
nad​na​tu​r al​ny ob​wód w mó​zgu zmu​si go, żeby za​po​mniał o wszyst​kim i li​czył zia​r en​ka. Brüks po​my​-
ślał, że gdzieś to czy​tał. Ra​czej nie w re​cen​zo​wa​nej pra​cy na​uko​wej.
Oile jed​nak wie​dział, ten ab​sur​dal​ny za​bo​bon mógł mieć w so​bie ziar​no neu​r o​lo​g icz​nej praw​dy.
W żad​nym ra​zie nie był bar​dziej non​sen​sow​ny niż Ska​za Krzy​żo​wa - może w tych wszyst​ko​wie​dzą​-
cych mó​zgach ja​kiś ob​wód do roz​po​zna​wa​nia wzor​ców fak​tycz​nie się w ten spo​sób za​ci​nał, na​pę​dza​-
ny za sil​ną pę​tlą sprzę​że​nia zwrot​ne​g o. Może Va​le​r ie pa​dła ofia​r ą tego sa​me​g o pod​pro​g ra​mu, zo​ba​-
czy​ł a te ty​sią​ce epi​fi​tycz​nych źdźbeł i zdar​ł a je go​ł y​mi pa​zu​r a​mi z na​ścien​nej grząd​ki, li​cząc każ​dy
li​stek, gdy spa​dał na po​kład wą​tłą chlo​r o​fi​lo​wą za​mie​cią.
Ha​czyk był oczy​wi​ście taki, że wam​pi​r y wca​le nie mu​sia​ł y li​czyć: od razu, w jed​nej chwi​li, zo​ba​-
czy​ł y​by do​kład​ną licz​bę zia​r en soli czy źdźbeł tra​wy, zna​ł y​by sied​mio​cy​fro​wą sumę cał​ko​wi​tą, nie
mu​sząc prze​cho​dzić przez świa​do​my pro​ces aryt​me​tycz​ny.
Każ​dy chło​pek ze wsi, któ​r y po​świę​cił​by dwie se​kun​dy na roz​sy​pa​nie za sobą soli, zy​skał​by
na tym góra jed​ną dzie​sią​tą se​kun​dy prze​wa​g i. Nie​war​ta skór​ka wy​praw​ki.
Może jed​nak zom​biak o tym nie wie​dział. Może ten ho​mun​ku​lus za jego oczy​ma obu​dził się
w samą porę, żeby zro​zu​mieć, co bę​dzie, ja​kimś spo​so​bem ode​brał ste​r o​wa​nie wszyst​kim tym skró​-
co​nym ścież​kom i tyl​nym za​uł​kom, i spró​bo​wał, nie ma​jąc nic do stra​ce​nia, od​mó​wić ostat​nią zdro​-
waś​kę. Może Va​le​r ie, roz​ba​wio​na, po​zwo​li​ł a mu na to, może na​wet pod​ję​ł a grę i uda​ł a, że li​czy spa​-
da​ją​ce źdźbła, gdy jej obiad za​mie​niał po​kład w nie​chluj​ny dy​wa​nik.
A może zom​bia​ka to nie obe​szło. Może po pro​stu na roz​kaz po​ł o​żył się i cze​kał na zje​dze​nie.
A Va​le​r ie po pro​stu po​trze​bo​wa​ł a ob​r u​sa.
Zom​biak miał pod​cię​te gar​dło. Le​żał na brzu​chu, nagi, z twa​r zą od​wró​co​ną w bok. Wy​cię​to
mu pra​wy po​śla​dek, mię​śnie udo​we, dłu​g i pas łyd​ki. Po​wy​żej i po​ni​żej było cia​ł o, ale po​mię​dzy tyl​-
ko goła kość łą​czą​ca pod​udzie z tu​ł o​wiem, we​tknię​ta w sze​r o​ką, ob​na​żo​ną łyż​kę sta​wu bio​dro​we​g o.
Krwi było bar​dzo mało. Wszyst​ko na​tych​miast skau​te​r y​zo​wa​ne.
-Ni​g ​dy na​wet go nie spraw​dzi​ł aś - po​wie​dział Brüks.
Sen​g up​ta po​więk​szy​ł a ob​r az: reszt​ki krwa​wej uczty roz​cią​g nę​ł y się na całe okno. Źdźbła tra​wy
uro​sły do roz​mia​r u pę​dów bam​bu​sa; na ob​na​żo​nej krwa​wej ko​ści uwi​docz​ni​ł y się nie​r ów​ne bruz​dy.
Śla​dy zę​bów.
Przez tra​wę wił się ja​kiś jak​by wąż - le​d​wo wi​docz​ny na​wet przy ta​kim po​więk​sze​niu. Zni​kał pod
nie​do​je​dzo​nym tru​pem.
-Zna​la​złam osiem prze​wo​dów nie wiem do​kład​nie do cze​g o ale ktoś kto je zo​sta​wił to nie była
nie​wi​dzial​na ręka co czy​ni do​bro nie? Ma​sa​kra mówi że mina pu​ł ap​ka i choć raz chy​ba Ma​sa​kra
ma ra​cję. Ona chcia​ł a że​by​śmy to zo​ba​czy​li.
-Skąd wiesz?
-To je​dy​ny stru​mień wi​deo któ​r e​g o nie prze​r wa​ł a. - Sen​g up​ta mach​nię​ciem zgo​ni​ł a na​g ra​nie
ze ścia​ny.
-Czy​li od​r zu​ci​li​ście ha​bi​ta​ty.
Kiw​nę​ł a gło​wą.
-Zbyt ry​zy​kow​ne tam wcho​dzić zbyt ry​zy​kow​ne zo​sta​wić w spo​ko​ju.
Ko​lej​ny wi​dok za​stą​pił po​przed​ni - ka​me​r a z ucię​tej szpry​chy, nie​g dyś pro​wa​dzą​cej do kry​jów​ki
Va​le​r ie. Koń​czy​ł a się te​r az le​d​wo po dwu​dzie​stu me​trach, pul​su​ją​cym po​ma​r ań​czo​wym krę​g iem,
co dwie se​kun​dy mi​g a​ją​cym w głę​bi tu​ne​lu na​pi​sem PRÓŻ​NIA. Do​kład​nie to samo było w szpry​sze
od Mesy na​prze​ciw​ko, ją też ucię​li, żeby wek​to​r y były w rów​no​wa​dze.
Przy​po​mniał so​bie pro​wa​dzo​ne tam na dole roz​mo​wy, dźwięk stu​ka​ją​cych o sie​bie szkla​nek.
-Cho​le​r a - po​wie​dział.
-Jak​by one się czymś róż​ni​ł y wszyst​kie mają taki sam sprzęt i pod​trzy​ma​nie ży​cia.
-Wiem.
-Brak po​wie​trza i żar​cia też nam nie gro​zi prze​cież wszy​scy nie żyją i…
-Wiem, kur​wa - wark​nął Brüks i zdzi​wił się, kie​dy Sen​g up​ta na​tych​miast za​mil​kła.
Wes​tchnął.
-Po pro​stu, w ca​ł ej tej pie​przo​nej po​dró​ży, tyl​ko w tej Me​sie zda​r zy​ł o mi się parę w mia​r ę przy​-
jem​nych chwil, wiesz?
Przez chwi​lę się nie od​zy​wa​ł a, a kie​dy w koń​cu prze​mó​wi​ł a, Brüks nic nie zro​zu​miał.
-Co po​wie​dzia​ł aś?
-Tam roz​ma​wia​ł eś z nim - wy​mam​r o​ta​ł a. - Wiem ale na​wet gdy​by Mesa da​lej tam była to by nic
nie zmie​ni​ł o bo jego nie ma. Cały czas tyl​ko sie​dzi na stry​chu i w kół​ko pusz​cza te sy​g na​ł y jak​by da​-
lej był na Ika​rze…
-Stra​cił syna - od​parł. - To go zmie​ni​ł o. Nic dziw​ne​g o.
-O ja my​ślę. - Ode​zwa​ł a się tyl​ko nie​co gło​śniej od szep​tu. Coś w tym gło​sie spra​wi​ł o, że Brüks
za​tę​sk​nił za daw​nym chi​cho​tem hie​ny -zmie​ni​ł o go i to jak.
***
Skoń​czy​ł y się wy​mów​ki. Nie zo​sta​ł o nic in​ne​g o do zro​bie​nia.
Wspiął się do Pia​sty, prze​bił przez jej nie​bo, wcho​dząc w be​be​chy stat​ku: po​sy​ku​ją​ce oskrze​li​ki,
kre​sko​wa​ne uko​śnie krę​g i, pro​sto​li​nio​we je​li​ta. Po​r u​szał się jak sta​r u​szek - nie​waż​kość, reszt​ki pa​r a​-
li​żu i ska​fan​der zna​le​zio​ny przy ślu​zie ła​dun​ko​wej zmó​wi​ł y się, żeby zmu​sić go do bi​cia re​kor​dów
w nie​zdar​no​ści. Przed nim, far​ba wo​kół złą​cza do​ku​ją​ce​g o oświe​tla​ł a całą tę to​po​g ra​fię roz​my​tym
bla​skiem, tym sa​mym co wszę​dzie.
Tu​taj po​ja​wia​ją się cie​nie, uświa​do​mił so​bie Brüks. We wszyst​kich in​nych za​ka​mar​kach Ko​ro​ny
jest te​r az ja​sno jak na ba​se​nie, od​kąd nie ma wstę​pu do Ła​dow​ni, a ha​bi​tat Va​le​r ie zo​stał od​cię​ty. Tam
cie​nie nie mają szans.
Nie mia​ł y do​kąd pójść…
-Wi​ta​my w kra​inie ży​wych.
Jim Mo​o re ob​r ó​cił się po​wo​li mię​dzy kro​kwia​mi, tuż przy ślu​zie. Kon​tu​r y twa​r zy i koń​czyn
to cho​wa​ł y się, to wy​ł a​nia​ł y z za​ćmie​nia.
-To jest ży​cie? - spró​bo​wał Brüks.
-To li​sta ocze​ku​ją​cych.
Wy​da​ł o mu się, że zo​ba​czył uśmiech. Ode​pchnął się, prze​le​ciał przez strych i wy​cią​g nął spo​mię​-
dzy wi​szą​cych na​r zę​dzi spa​war​kę - spraw​dził po​ziom ba​te​r ii, oce​nił masę. Jim Mo​o re przy​g lą​dał się
z od​le​g ło​ści, z twa​r zą peł​ną cie​ni.
-Eee, Jim, a je​śli cho​dzi o…
-To było te​r y​to​r ium wro​g a - od​parł Mo​o re. - Nic in​ne​g o nie dało się zro​bić.
-No tak. - Jed​na pią​ta za​so​bów ener​g e​tycz​nych świa​ta w rę​kach in​te​li​g ent​ne​g o ślu​zow​ca z ko​smo​-
su. Brüks nie za​zdro​ścił mu ko​niecz​no​ści roz​wa​ża​nia za i prze​ciw dla ta​kiej de​cy​zji. - Ale sku​tek
ubocz​ny to…
Mo​o re od​wró​cił wzrok.
-Da​dzą so​bie radę.
Może i miał ra​cję. Świe​tli​ki ostu​dzi​ł y ziem​ski pęd do po​le​g a​nia na po​za​świa​to​wej an​ty​ma​te​r ii -
cią​g ną​cy się przez 150 mi​lio​nów ki​lo​me​trów ka​bel za​si​la​ją​cy był zbyt ła​twym ce​lem we wszech​świe​-
cie, gdzie po​za​ziem​skie isto​ty o bo​skich ce​chach po​ja​wia​ją się i zni​ka​ją jak chcą. Były oczy​wi​ście
źró​dła re​zer​wo​we, fu​zja ter​mo​ją​dro​wa, wy​mu​szo​na fo​to​syn​te​za, geo​ter​micz​ne szpi​kul​ce wbi​te głę​-
bo​ko w sko​r u​pę ziem​ską, żeby do​brać się do resz​tek cie​pła ze stwo​r ze​nia świa​ta. Tro​chę się za​ci​śnie
pasa, tro​chę lu​dzi może zgi​nie, ale ogól​nie świat da so​bie radę. Za​wsze tak było: z jed​nej stro​ny że​-
bra​cy, z dru​g iej wy​bred​ni, roz​pusz​czo​ne, nie​na​sy​co​ne po​ko​le​nia ob​sta​wio​ne swo​imi za​baw​ka​mi
i prą​do​żer​ny​mi wir​tu​al​ny​mi świa​ta​mi. Przy​naj​mniej im nie skoń​czy się po​wie​trze. I oni nie za​mar​z​ną
na śmierć na nie​skoń​czo​nych pust​ko​wiach mię​dzy gwiaz​da​mi.
Mo​o re bo​wiem tak uko​chał ten świat, że od​dał za nie​g o swo​je​g o je​dy​ne​g o syna. Dwa razy.
-Zresz​tą - do​dał Mo​o re - nie​dłu​g o się do​wie​my.
Brüks za​g ryzł war​g ę.
-Jak nie​dłu​g o?
-Damy radę do​trzeć do domu w parę ty​g o​dni - rzu​cił tam​ten obo​jęt​nie. - Mu​sisz Sen​g up​tę za​py​tać.
-Parę… ale w tam​tą stro​nę le​cie​li​śmy…
-Na pul​sa​cyj​nym na​pę​dzie ją​dro​wym, ma​jąc tyl​ko pół zbior​ni​ka pa​li​wa. I z ab​so​lut​nym mi​ni​mum
cią​g u. Te​r az je​dzie​my na stu​pro​cen​to​wej an​ty​ma​te​r ii pro​sto z Ika​ra. Gdy​by dać gazu, do​tar​li​by​śmy
na zie​mię w parę dni. Tyl​ko że le​cie​li​by​śmy za szyb​ko, żeby się tam za​trzy​mać, i ha​mo​wa​li​by​śmy
przez pół dro​g i do alfy Cen​tau​r i.
Albo gdzieś po​mię​dzy, po​my​ślał Brüks.
Spoj​r zał przez po​miesz​cze​nie. Mo​o re ob​r ó​cił się po​wo​li przez świa​tło i cień, spoj​r zał na nie​g o.
Tym ra​zem ten uśmiech, choć za​g ad​ko​wy, był nie do po​my​le​nia.
-O to się nie bój - po​wie​dział.
-O co?
-Nie le​ci​my do Oor​ta. Nie za​bie​r am cię na wa​r iac​ką eska​pa​dę w po​szu​ki​wa​niu mo​je​g o zmar​ł e​g o
syna.
-Ale… Jim, ja wca​le…
-Bo nie ma po​trze​by. Mój syn żyje.
Może sześć mie​się​cy temu. Może na​wet te​r az. Moż​li​we. Ale za sześć mie​się​cy nie. Nie po tym, jak
stru​mień te​le​ma​te​r ii zgasł i zo​sta​wił Tezeusza sa​me​g o na pa​stwę mro​zu i ciem​no​ści.
Nie po tym, jak po​zba​wi​ł eś go na​pę​du i ka​za​ł eś dry​fo​wać…
-Jim…
-Mój syn żyje - po​wie​dział jesz​cze raz Mo​o re. - I wra​ca do domu.
Brüks przez chwi​lę się nie od​zy​wał. Wresz​cie:
-Skąd wiesz?
-Wiem.
Prze​ł o​żył spa​war​kę z jed​nej dło​ni do dru​g iej, po​czuł z ze​wnątrz - so​lid​ną re​al​ność masy i bez​-
wład​no​ści od we​wnątrz - kru​chość obo​la​ł ych czę​ści cia​ł a.
-Do​bra. Ja chcia​ł em… po​brać tro​chę pró​bek…
-Oczy​wi​ście. Sen​g up​ta i jej ślu​zo​wiec-na​jeźdź​ca.
-Spraw​dzić nic nie kosz​tu​je.
-Pew​nie, że nie. - Mo​o re wy​cią​g nął non​sza​lanc​ko rękę, za​ko​twi​czył się na nie​uży​wa​nej dra​bi​nie. -
Ro​zu​miem, że ska​fan​der robi za pre​zer​wa​ty​wę.
-Po co ry​zy​ko​wać. - Pa​trzył na Mo​o re’a w żół​tym pa​pie​r o​wym kom​bi​ne​zo​nie, na jego gołą rękę
za​ci​śnię​tą na nie​spraw​dzo​nym te​r e​nie.
-Ale heł​mu nie masz - za​uwa​żył Mo​o re.
-Bo prze​g i​nać też nie na​le​ży.
Je​śli Por​cja cho​dzi na ze​wnętrz​nym cie​ple, to z tych ścian nie do​sta​nie dość dżu​li, żeby móc szyb​-
ko wy​pącz​ko​wać ja​kąś ni​by​nóż​kę. Zresz​tą, już w ska​fan​drze Brüks się głu​pio czuł.
Pod roz​ba​wio​nym spoj​r ze​niem Mo​o re’a usta​wił się po jed​nej stro​nie wła​zu i na​sta​wił pro​mień
na krót​ką ogni​sko​wą. In​te​li​g ent​na far​ba za​iskrzy​ł a i wy​dę​ł a się w bą​ble. Nic nie wrza​snę​ł o, nic nie
ucie​kło. Z me​ta​lu nie wy​pącz​ko​wa​ł y żad​ne mac​ki w roz​pacz​li​wym ak​cie sa​mo​o obro​ny. Brüks ze​-
skro​bał prób​kę ze skra​ju przy​pa​lo​ne​g o ob​sza​r u. Ko​lej​ną z nie​tknię​tej po​wierzch​ni parę cen​ty​me​trów
da​lej. Su​nął sys​te​ma​tycz​nie wzdłuż kra​wę​dzi wła​zu, po​bie​r a​jąc prób​kę co mniej wię​cej czter​dzie​ści
cen​ty​me​trów.
-Mnie też tym po​trak​tu​jesz? - za​py​tał Mo​o re za jego ple​ca​mi.
Po​wi​nie​nem.
-Na ra​zie to nie jest chy​ba ko​niecz​ne.
Mo​o re kiw​nął gło​wą, z obo​jęt​ną miną.
-Aha. Gdy​byś zmie​nił zda​nie, to wiesz gdzie mnie zna​leźć.
Brüks uśmiech​nął się.
Chciał​bym, przy​ja​cie​lu. Na​praw​dę chciał​bym.
Ale nie mam, kur​wa, bla​de​g o po​ję​cia.
***
Ze stry​chu do Pia​sty.
W każ​dym ra​zie wy​g lą​da jak Pia​sta. Może to tyl​ko wy​ściół​ka. Po​wło​ka.
Przez rów​nik, z za​mro​żo​nej pół​no​cy do wi​r u​ją​ce​g o w pi​r u​ecie po​ł u​dnia. Ale po dro​dze sta​r aj się
nie do​tknąć kra​ty.
Może i te​r az mnie ob​ser​wo​wać. Może ja pły​nę przez gał​kę oczną.
Nie bądź de​bi​lem, Brüks. Na Ika​rze Por​cja mia​ł a lata do dys​po​zy​cji; ty by​ł eś tam przez trzy ty​g o​-
dnie. Sta​now​czo za mało cza​su, żeby wy​ho​do​wać taką ilość no​wej skó​r y, któ​r a by…
Chy​ba że ona nie wy​ho​do​wa​ł a no​wej skó​r y tyl​ko prze​mie​ści​ł a sta​r ą. Chy​ba że przez te wszyst​kie
lata aku​mu​lo​wa​ł a re​zer​wo​wą po​st​bio​ma​sę jako in​we​sty​cję na rzecz przy​szłej eks​pan​sji.
Nie mo​g ła po pro​stu wpeł​znąć przez fron​to​we drzwi i gar​dziel. Ktoś to mu​siał​by za​uwa​żyć. (Te​-
raz że​g lo​wał po​mię​dzy gał​ką oczną i tę​czów​ką: jed​na otwar​ta, dru​g a za​mknię​ta, obie srebr​ne. Obie
śle​pe). Żad​ne​g o ki​ne​tycz​ne​g o cie​pła od​pa​do​we​g o, żad​nych alar​mu​ją​cych zmian masy…
Chy​ba że szła na tyle wol​no, żeby wto​pić się w szum. Albo przy​pad​kiem wie o pra​wach ter​mo​dy​-
na​mi​ki tro​chę wię​cej niż my…
W głąb szpry​chy, przy​bie​r a​jąc na wa​dze, wpa​tru​jąc się uważ​nie w za​ci​śnię​te na szcze​blach pal​ce
w rę​ka​wi​cach. Wy​pa​tru​jąc mi​kro​sko​pij​nych ni​tek grzyb​ni po​mię​dzy ska​fan​drem i strze​mie​niem.
Oczy czuj​ne na wszel​kie kro​ple wil​g o​ci - każ​dy me​nisk na​pię​cia po​wierzch​nio​we​g o może zdra​dzać
po​r u​sza​ją​cą się bło​nę.
Pa​r a​noi do​sta​jesz. Dur​nie​jesz. To tyl​ko środ​ki ostroż​no​ści prze​ciw​ko mało praw​do​po​dob​ne​mu
za​g ro​że​niu. To wszyst​ko.
Nie wpa​daj w to po szy​ję. Je​steś Da​nem Brüksem.
Nie je​steś Rak​shi Sen​g up​tą.
Ty ją tyl​ko stwo​r zy​ł eś.
***
Kła​dąc prób​ki na szal​ce, usły​szał jej ru​chy na dole. Sta​r ał się nie zwra​cać uwa​g i na tu​pa​nie nogą,
po​mru​ki​wa​nie, gdy ze​skro​ba​ne ze ścia​ny oka​zy prze​cho​dzi​ł y cykl kwa​r an​tan​ny, gdy ogar​niał
go świe​żo obu​dzo​ny głód i po​chła​niał co​kol​wiek, co była w sta​nie wy​pluć pry​mi​tyw​na ku​chen​ka ha​-
bi​ta​tu-la​bo​r a​to​r ium, nie na​dą​ża​jąc prze​ł y​kać tak szyb​ko, żeby nie po​czuć po​sma​ku spi​r u​li​ny.
W koń​cu jed​nak się pod​dał - od góry na​pie​r ał przy​ziem​ny dy​so​nans Mo​o re’a, od dołu kom​pul​-
syw​na krzą​ta​ni​na Sen​g up​ty. Wy​lazł z la​bo​r a​to​r ium, omi​nął ta​r a​su​ją​cą dro​g ę wiel​ką to​r eb​kę na​sien​ną
na​mio​tu Sen​g up​ty, tuż obok jego wła​sne​g o. Pi​lot​ka uży​wa​ł a Con​Sen​su​sa na go​ł ej ścia​nie po​mię​dzy
dwo​ma usy​cha​ją​cy​mi pa​sma​mi sztucz​nej tra​wy. Ko​ro​na cier​nio​wa krę​ci​ł a się tam w ani​mo​wa​nym
cza​sie rze​czy​wi​stym. Dwie z koń​czyn mia​ł a am​pu​to​wa​ne u łok​ci. Jak tak da​lej pój​dzie, do domu do​-
ja​dą trzy ska​fan​dry i pe​ł en zbior​nik tle​nu, po​my​ślał Brüks.
Punkt na ma​pie - MO​ORE, J. - uno​sił się w bez​piecz​nej od​le​g ło​ści na stry​chu. Inne wska​za​nia
two​r zy​ł y na ścia​nie rzad​ką mo​zai​kę. Brüks nie wszyst​kie ro​zu​miał, ale był prze​ko​na​ny, że je​den czy
dwa do​ty​czą blo​ko​wa​nia ka​na​ł ów in​ter​ko​mu.
Od​wró​ci​ł a się, gdy jego sto​py ude​r zy​ł y w po​kład, spoj​r za​ł a ocze​ku​ją​co na jego pierś.
-Jim - po​wie​dział.
- No.
-Mó​wi​ł aś, że się… zmie​nił.
-Nie mu​sisz mi wie​r zyć na sło​wo sam wi​dzia​ł eś jak się zmie​nia od​kąd wy​szli​śmy z ni​skiej oko​-
ło​ziem​skiej.
Brüks po​krę​cił gło​wą.
-Wcze​śniej był tyl​ko… roz​ko​ja​r zo​ny. Czymś za​prząt​nię​ty. Ale uro​jeń nie miał.
Sen​g up​ta prze​su​nę​ł a pal​ca​mi po ścia​nie; li​sta ja​kichś pli​ków prze​le​cia​ł a zbyt szyb​ko, żeby Brüks
mógł co​kol​wiek od​czy​tać.
-Nada​wał do Oor​ta wie​dzia​ł eś o tym? Jesz​cze za​nim od​le​cie​li​śmy z Zie​mi zła​mał pra​wo sam po​-
ma​g ał je stwo​r zyć po Świe​tli​kach ni​ko​mu in​ne​mu by to nie uszło ale ho ho jak sam wiel​ki Jim Mo​-
ore wy​sy​ł a wia​do​mo​ści…
-Ja​kie wia​do​mo​ści?
-Do Te​ze​usza.
-A, no oczy​wi​ście. Był w cen​trum do​wo​dze​nia mi​sją.
-I coś mu stam​tąd od​po​wia​da​ł o.
-Rak​shi. I co z tego?
-Da​lej do nie​g o gada.
-Że… że co? Przez cały ten szum?
-Ze sło​necz​ne​g o szu​mu już wy​szli​śmy przy​naj​mniej z tego naj​g or​sze​g o. Ale on zbie​r a te sy​g na​ł y
dużo dłu​żej nie​któ​r e stem​ple cza​so​we są sprzed sied​miu lat. Te sy​g na​ł y się zmie​nia​ją. Pierw​sze
to sama te​le​me​tria wiesz? Dużo lo​g ów gło​so​wych też ale prze​waż​nie same dane ze wszyst​kich moż​li​-
wych czuj​ni​ków i ja​kiś mi​lion roz​ma​itych sce​na​r iu​szy, któ​r e ana​li​zo​wał ten wam​pir Sa​r a​sti kie​dy
pod​cho​dzi​li do celu. Gę​ste to peł​no szu​mu ale stru​mie​nie mia​ł y nad​mia​r o​wość więc jak się prze​pu​ści
przez od​po​wied​nie fil​try da się zde​ko​do​wać ro​zu​miesz? A po​tem Te​ze​usz ga​śnie przez ja​kiś czas nic
nie ma a po​tem to…
Za​mil​kła.
-A po​tem co, Rak? - pod​dał ła​g od​nie Brüks.
Zro​bi​ł a głę​bo​ki wdech.
-Ten inny sy​g nał. Nie​sku​pio​ną wiąz​ką. Bez​kie​r un​ko​wy. Na cały Układ.
-Mó​wił, że Te​ze​usz zgasł - przy​po​mniał so​bie Brüks. - Po​le​cie​li tam, stra​ci​li kon​takt i tyl​ko tyle
wia​do​mo.
-E tam on wszyst​ko wie​dział. Strasz​nie to sła​be i znie​kształ​co​ne na​wet jak się za​sto​su​je wszyst​kie
fil​try i od​szu​mia​cze ja​kie są w ar​se​na​le to i tak byś nie po​znał że tam coś jest jak​byś nie wie​dział.
No ale puł​kow​nik Ma​sa​kra czło​wie​ku on to wie​dział. Wy​dłu​bał i…
Jej pal​ce za​tań​czy​ł y i za​wi​r o​wa​ł y w po​wie​trzu po​mię​dzy nimi. Przez ha​bi​tat prze​le​ciał de​li​kat​ny
po​wiew szu​mu - jęk da​le​kie​g o du​cha.
- Tylko tyle? - za​py​tał Brüks.
-No pra​wie ale do​r zu​cisz jesz​cze parę Fo​urie​r ów i…
…i głos. Sła​by, cien​ki, bez​pł​cio​wy. Po​zba​wio​ny bar​wy, in​to​na​cji, ja​kie​g o​kol​wiek uczu​cia w tle
słów. Wszel​kie czło​wie​czeń​stwo, któ​r e być może kie​dyś za​wie​r ał, ze​r o​do​wa​ne przez pył, od​le​g łość
i głu​chy mi​kro​fa​lo​wy po​mruk ca​ł e​g o wszech​świa​ta w tle. Nie zo​sta​ł o nic, tyl​ko same sło​wa, nie tyle
wy​o d​r ęb​nio​ne z szu​mu, ile z nie​g o zbu​do​wa​ne. Szept wśród pust​ki:
-Wy​o braź so​bie, że je​steś Si​r im Ke​eto​nem. Bu​dzisz się w ago​nii wskrze​sze​nia… po re​kor​do​wo
dłu​g im ata​ku bez​de​chu sen​ne​g o trwa​ją​cym sto czter​dzie​ści… czu​jesz, jak krew, lep​ka… prze​py​cha
się przez wy​schnię​te pod​czas mie​się​cy prze​sto​ju tęt​ni​ce. Cia​ł o po​wo​lut​ku, bo​le​śnie na​peł​nia się: roz​-
sze​r za​ją się… cia​ł o od​cho​dzi od cia​ł a; zgi​nasz się… że​bra gło​śno strze​la​ją. Sta​wy za​tar​ł y się od bez​-
ru​chu. Je​steś jak fi​g ur​ka z kre​sek, za​mro​żo​na… ri​gor vi​tae. Krzyk​nął​byś, ale nie masz tchu.
W ha​bi​ta​cie za​pa​dła ci​sza.
-Co to, kur​wa, było? - szep​nął Brüks po bar​dzo dłu​g im cza​sie.
-Po​ję​cia nie mam. - Sen​g up​ta za​bęb​ni​ł a pal​ca​mi w udo. - To jest sam po​czą​tek opo​wie​ści. Przy​-
cho​dzi​ł a ka​wał​ka​mi we​dług stem​pli cza​so​wych co parę lat. I chy​ba jesz​cze się nie skoń​czy​ł a. Jesz​cze
jest… w trak​cie.
-Ale co to…
-Nie wiem ro​zu​miesz? Ale mówi że jest Si​r im Ke​eto​nem. I coś tam jest jesz​cze pod spodem pod
sło​wa​mi ale nie wiem co.
-Nie​moż​li​we.
-Nie​waż​ne co ty my​ślisz albo ja to coś my​śli że jest Si​r im Ke​eto​nem. I wiesz co Ma​sa​kra temu
cze​muś od​po​wia​da. Przy​naj​mniej tak mi się wy​da​je.
„Mój syn żyje”.
-Tro​chę bę​dzie mu​siał po​cze​kać. Je​śli to na​praw​dę idzie z Oor​ta to trze​ba bę​dzie ca​ł e​g o roku
żeby w ogó​le my​śleć o ja​kiejś od​po​wie​dzi.
Sen​g up​ta wzru​szy​ł a ra​mio​na​mi i spoj​r za​ł a na ścia​nę.
„I wra​ca do domu”.
Każ​da wy​star​cza​ją​co za​awan​so​wa​na tech​no​lo​gia jest nie​odróż​nial​na od na​tu​ry.
Stel​la Ros​si​ter

Nie.
Nie.
Nie.
Roz​pru​te siat​ki kry​sta​licz​ne, po​prze​r y​wa​ne na​no​prze​wo​dy, po​r oz​bi​ja​ne mi​kro​dio​dy.
Spa​lo​na in​te​li​g ent​na far​ba. Nic wię​cej.
Od wie​lu go​dzin po​zwa​lał, by w wy​o braź​ni od​g ry​wa​ł y mu się naj​bar​dziej pe​sy​mi​stycz​ne sce​na​-
riu​sze. Por​cja roz​prze​strze​ni​ł a się na całą Ko​ro​nę. Por​cja wy​szła ze stry​chu. Por​cja roz​peł​zła się
nie​wi​dzial​nie po wszyst​kich ścia​nach i wszyst​kich po​wierzch​niach, po​kry​ł a bło​ny na​mio​tów, po​kry​ł a
całą za​ł o​g ę, otor​bi​ł a każ​dą cząst​kę je​dze​nia, któ​r ą kto​kol​wiek z nich wpa​ko​wał do ust od chwi​li za​-
do​ko​wa​nia. Por​cja otu​li​ł a go jak dru​g a skó​r a; Por​cję miał w środ​ku, mie​r zą​cą wszyst​ko, ana​li​zu​ją​cą,
prze​że​r a​ją​cą go od środ​ka i od ze​wnątrz. Por​cja była wszę​dzie. Por​cja była wszyst​kim.
Bzdu​r a.
Kora nowa to wie​dzia​ł a, choć pień mó​zgu pod​kra​dał jej prze​my​śle​nia i znie​kształ​cał w pa​r a​no​-
idal​ne kon​struk​cje. Skąd​kol​wiek by Por​cja pier​wot​nie po​cho​dzi​ł a, zbu​do​wał ją sys​tem te​le​ma​te​r ii -
la​se​r y wy​ci​na​ją​ce z ja​ł o​we​g o kon​den​sa​tu my​ślą​ce mi​kro​bło​ny, któ​r e pla​no​wa​ł y, kom​bi​no​wa​ł y i opa​-
no​wy​wa​ł y każ​dy nowy te​r en jak pla​g a my​śli. Choć​by nie wia​do​mo jak bar​dzo się roz​prze​strze​ni​ł a,
choć​by znacz​ną czy nie​wiel​ką ilo​ścią prze​nik​nę​ł a do Ko​ro​ny, nie mo​g ła ro​snąć w ode​r wa​niu od swo​-
jej ma​chi​ny stwo​r ze​nia. A aż tak dłu​g o nie do​ko​wa​li - wróg w żad​nym ra​zie nie mógł osią​g nąć ni​-
cze​g o po​nad po​wierz​chow​ną pe​ne​tra​cję li​nii fron​tu.
Prób​ki były czy​ste.
Co oczy​wi​ście nie do​wo​dzi​ł o ab​so​lut​nie ni​cze​g o.
Na po​kła​dzie Ika​ra Por​cja za​trza​snę​ł a się jak wny​ki - ale mia​ł a do za​ba​wy nie​o gra​ni​czo​ną ener​-
gię i osiem lat na na​ucze​nie się, jak z niej ko​r zy​stać. Je​den pa​syw​ny filtr na pa​ne​lach sło​necz​nych,
z tłu​mie​niem rzę​du ty​sięcz​nych czę​ści pro​cent. Jed​no zwar​cie w ka​blu, iskrzą​cym i pod​g rze​wa​ją​cym
me​tal w oko​li​cy. Tyl​ko tyle wy​star​cza​ł o - sam czas i tro​chę brow​now​skiej ener​g ii, żeby się po​ży​wić.
Co wte​dy tak mi​mo​cho​dem rzu​ci​ł a Sen​g up​ta, tuż przed tym, jak Por​cja za​ata​ko​wa​ł a? „Tro​chę
tam cie​pło mają…”.
Nie może rzu​cić się do sprin​tu, je​śli nie za​ku​mu​lu​je ener​g ii, roz​my​ślał. Może więc przed sko​-
kiem po​ja​wia się moż​li​wy do wy​kry​cia ślad ciepl​ny…
Sen​g up​ta wy​sa​dzi​ł a gło​wę spod pod​ł o​g i.
-Coś zna​la​złeś?
Brüks po​krę​cił swo​ją, gdy gra​mo​li​ł a się na po​kład.
-A ja na przy​kład tak. Do​szłam jak ta cho​ler​na wam​pi​r zy​ca za​mie​ni​ł a cię w ka​mień do​brze że cie​-
bie nie mnie prze​pra​szam ale mógł to być Ma​sa​kra albo ja rów​nie do​brze. My​ślę że wszyst​kim nam
to zro​bi​ł a.
-Co zro​bi​ł a?
-Ba​ł eś się kie​dyś ka​r a​luch?
Cały czas.
-Rak​shi, mało co nie zgi​nę​li​śmy…
-Ale wcze​śniej. - Sen​g up​ta mach​nę​ł a gło​wą w tył i w przód. - Ba​ł eś się bez po​wo​du ba​ł eś się
pójść do ki​bla.
Coś mu pod​sko​czy​ł o w żo​ł ąd​ku.
-Co zna​la​złaś?
Rzu​ci​ł a na ścia​nę na​g ra​nie z ka​me​r y - oko umiesz​czo​ne na stry​chu, pa​trzą​ce przez pu​ste po​miesz​-
cze​nie na właz pro​wa​dzą​cy do Pia​sty. Sen​g up​ta po​więk​szy​ł a usta​wio​ny sko​śnie frag​ment ścia​ny tuż
obok za​pa​so​wej ślu​zy. Ktoś na​ba​zgrał na tej po​wierzch​ni coś w ro​dza​ju hie​r o​g li​fu, splot wie​lo​ko​lo​-
ro​wych krzy​wych i ostrych ką​tów, któ​r y mógł​by ro​bić za ku​bi​stycz​ne uję​cie bar​dzo pro​stej sie​ci neu​-
ro​no​wej.
-Pierw​szy raz to wi​dzę na oczy - mruk​nął Brüks.-Wi​dzia​ł eś wi​dzia​ł eś tyl​ko nie pa​mię​tasz. Trwa
tyl​ko dwie​ście mi​li​se​kund przy​pa​dek że wy​szło na stop-klat​ce. Wi​dzisz ale nie pa​mię​tasz i ro​bisz
w ga​cie ze stra​chu.
-Te​r az mnie to nie prze​stra​sza.
-Ka​r a​luch to jest tyl​ko je​den kadr część ani​ma​cji ale ka​me​r y nie ska​nu​ją na tyle szyb​ko a te​r az
wszyst​ko to znik​nę​ł o. Mu​sia​ł am się na​g rze​bać jak po​je​ba​na żeby zna​leźć choć​by to jed​no.
Przyj​r zał się ob​r a​zo​wi: po​strzę​pio​na plą​ta​ni​na li​nii i ara​be​sek, coś jak​by abs​trak​cyj​ne graf​fi​ti,
sze​r o​kie może na kil​ka​na​ście cen​ty​me​trów. Wi​dzia​ne ką​tem oka wy​da​wa​ł o się nie​mal sen​sow​ne, jak
zbiór li​ter, któ​r ym nie​wie​le bra​ku​je do zło​że​nia się w sło​wo; lecz gdy się spoj​r za​ł o na wprost, roz​-
pa​da​ł o się w ba​zgra​ni​nę. Jed​nak na​wet wy​r wa​ny z se​kwen​cji kadr, uję​ty z uko​sa, spra​wiał, że coś
go swę​dzia​ł o w mó​zgu.
-Jak​by ma​lo​wa​ł a zna​ki gan​g ów - po​wie​dział ci​cho. - Cały sta​tek nimi po​ma​lo​wa​ł a.
-Ale to nie wszyst​ko pa​mię​tasz jak się ru​sza​ł a mó​wi​ł am ci że mi się to nie po​do​ba i jesz​cze
te mla​ski i cmok​nię​cia… cho​le​r a albo wte​dy jak mnie za​ata​ko​wa​ł a a po​tem cie​bie wi​dzia​ł am że szep​-
cze ci do ucha co ta​kie​g o mó​wi​ł a co?
-Ja… nie mam po​ję​cia - uświa​do​mił so​bie Brüks. - Nie pa​mię​tam.
-Pew​nie że pa​mię​tasz. Tak jak wte​dy w Bu​da​pesz​cie prze​pro​g ra​mo​wa​ł a ci mózg tymi drga​nia​mi
jak​by usta​wia​ł a szklan​ki od piwa na sto​le nie​złe nie? - Po​stu​ka​ł a się w skroń, szyb​ko, moc​no, trzy​-
krot​nie. - To na​wet żad​na sen​sa​cja wiesz nie da się ni​cze​g o usły​szeć ani po​czuć pierd​nię​cia żeby
mózg się nie prze​pro​g ra​mo​wał mó​zgi tak mają wszyst​ko je przepro​g ra​mo​wu​je. Po pro​stu do​szła jak
tup​nąć w pod​ł o​g ę że​byś ze​sztyw​niał na miej​scu. Rów​nie do​brze mo​g ło to tra​fić mnie.
-I tra​fi​ł o - za​uwa​żył Brüks. - Bo cze​mu, Rak, się na nią rzu​ci​ł aś? Wi​dzia​ł em cię w Pia​ście, rzu​ci​-
łaś się na nią jak wście​kły pies. Co w cie​bie wstą​pi​ł o?
-No nie wiem po pro​stu cią​g le te od​g ło​sy wkur​wia​ł y mnie jak nie wiem nie mo​g łam się po​-
wstrzy​mać.
-Mi​zo​fo​nia. - Brüks par​sk​nął gorz​kim, ci​chym śmiesz​kiem. - Wy​wo​ł a​ł a u cie​bie mi​zo​fo​nię.
Ob​r a​zy z uni​wer​sy​te​tu Si​mo​na Fra​se​r a: Va​le​r ie przy​pię​ta do fo​te​la, po​stu​ku​ją​ca w pod​ł o​kiet​nik…
Już wte​dy to ro​bi​ł a. Na​wet gdy ją tor​tu​r o​wa​li, cały czas ich… prze​pro​g ra​mo​wy​wa​ł a…
Nie mógł się po​wstrzy​mać od śmie​chu.
- Co? - za​py​ta​ł a Sen​g up​ta. - Co ta​kie​g o?
- Wiesz, co jest po​trzeb​ne, żeby coś do​brze za​pa​mię​tać? - Po​wstrzy​mał ko​lej​ny wy​buch śmie​chu.
- Wiesz, co daje ta​kie​g o kopa hi​po​kam​po​wi i wy​pa​la w mó​zgu ścież​ki szyb​ciej i le​piej niż wszyst​ko
inne, oprócz bez​po​śred​niej neu​r o​in​duk​cji?
- Ka​r a​luch mu​sisz mi…
- Strach. - Brüks po​krę​cił gło​wą. - Cały czas od​g ry​wa​ł a po​two​r a. My​śla​ł em, że po pro​stu lubi ta​-
kie sa​dy​stycz​ne gier​ki. My​śla​ł em, że stra​sze​nie nas ją krę​ci. Ale ona ni​g ​dy nie ro​bi​ł a ni​cze​g o bez po​-
trze​by. Po pro​stu pod​krę​ca​ł a pa​smo prze​no​sze​nia…
Sen​g up​ta cmok​nę​ł a i wyj​r za​ł a za okno.
On ci​cho prych​nął.
- Na​wet wte​dy na stry​chu, jak Li i ja… na​wet nie by​li​śmy w sta​nie spoj​r zeć. Wie​dzie​li​śmy, że ona
tam jest, ale sta​li​śmy twa​r za​mi do sie​bie. Obo​je ba​li​śmy się cze​g oś po le​wej, ale sta​li​śmy twa​r za​mi
do sie​bie.
Oczy​wi​ście, że tak, nic dziw​ne​g o. Cze​mu tego wcze​śniej nie do​strze​g łem? Jej w ogó​le tam nie
było, na sto pro​cent, to były tyl​ko… skro​nio​wo-cie​mie​nio​we ha​lu​cy​na​cje. Noc​ne upio​r y. Pier​do​ł y
z wy​czu​wa​niem czy​jejś obec​no​ści.
- Ka​r a​luch przy​po​mi​na so​bie. - Sen​g up​ta nie​mal szep​ta​ł a. - Ka​r a​luch za​czy​na się bu​dzić…
- Roz​sta​wia​ł a nas jak pion​ki na sza​chow​ni​cy. - Brüks nie wie​dział, czy ma się za​chwy​cić, czy
prze​r a​zić. - Przez cały czas…
- Cie​ka​we co jesz​cze nam wpro​g ra​mo​wa​ł a co? Za​cznie​my wi​dzieć rze​czy któ​r ych nie ma czy wy​-
le​zie​my nago na ka​dłub?
Brüks za​sta​no​wił się nad tym.
- No, nie… nie są​dzę. Nie, je​śli zhac​ko​wa​ł a nas wszyst​kich w ten sam spo​sób. Pro​ste rze​czy, tak.
Strach. Żą​dza. Uni​wer​sal​ne rze​czy.
Uśmiech​nął się, tro​chę po​nu​r o, wy​o bra​ziw​szy so​bie erek​cje i sto​ją​ce na bacz​ność sut​ki u po​zo​sta​-
łych przy ży​ciu miesz​kań​ców Ko ro ny. Nie​spe​cjal​nie mi po​trzeb​ny te​r az ten ob​r az.
- Jak chcesz się wcze​pić w ja​kieś wyż​sze za​cho​wa​nia, wcho​dzisz w kształ​tu​ją​ce oso​bo​wość prze​-
ży​cia z dzie​ciń​stwa, osob​ni​cze ścież​ki pa​mię​cio​we. Zbyt dużo róż​nic in​dy​wi​du​al​nych, żeby wszyst​-
kich po​trak​to​wać jed​ną sztan​cą.
Sen​g up​ta szczęk​nę​ł a zę​ba​mi.
- Ga​da​nie sta​r e​g o ka​r a​lu​cha nowy ka​r a​luch po​wi​nien być mą​drzej​szy. Po​wi​nien wie​dzieć co to…
-Nie umia​ł a zhac​ko​wać Dwu​izbow​ców - po​wie​dział.
- Co?
-Te jej sztucz​ki… wy​ko​r zy​stu​ją kla​sycz​ne ścież​ki ner​wo​we, nie będą dzia​ł ać na ko​g oś, kto so​bie
zre​mik​so​wał wszyst​kie ob​wo​dy Mu​sia​ł a się ich po​zbyć.
Ty​siąc ele​men​tów ukła​dan​ki na​g le z ośle​pia​ją​cym bły​skiem zło​ży​ł o się w ca​ł ość.
-To dla​te​g o za​ata​ko​wa​ł a klasz​tor, dla​te​g o po pro​stu nie za​pu​ka​ł a do drzwi z pro​po​zy​cją. Chcia​ł a
ich spro​wo​ko​wać do za​uwa​że​nia sie​bie. Wie​dzia​ł a, jak za​r e​agu​ją ka​r a​lu​chy, przy​g o​to​wa​ł a tę broń
bio​lo​g icz​ną, na tyle groź​ną, żeby ul nie prze​szka​dzał w trak​cie wy​ciecz​ki, ale na tyle ła​g od​ną, żeby
cał​kiem nie wy​ko​le​ić mi​sji. Kur​wa mać. - Aż go za​tch​nę​ł o na samą myśl.
-No to wi​dzisz pro​blem - od​par​ł a Sen​g up​ta.
Same pro​ble​my wi​dzę.
-A któ​r y kon​kret​nie?
-Jest wam​pi​r zy​cą, jest przed- i post​ludz​ka w jed​nym pa​kie​cie. Te su​kin​sy​ny roz​wią​zu​ją w pa​mię​ci
pro​ble​my NP-zu​peł​ne rzu​ca​ją nami jak ka​mie​nia​mi do Go i ona mia​ł a​by być na tyle głu​pia żeby
przy​pad​kiem dać się zo​sta​wić na ze​wnątrz jak od​la​tu​je​my?
Brüks po​krę​cił gło​wą.
-Spa​li​ł a się. Sam wi​dzia​ł em. Za​py​taj Jima.
-Sam go za​py​taj. - Od​wró​ci​ł a się, od​r y​wa​jąc wzrok od po​kła​du, gdy tyl​ko jego twarz znik​nę​ł a
z pola wi​dze​nia. - No da​waj. Sie​dzi tam gdzie zaw​sze.
-Nie pali się - od​parł po chwi​li Brüks. - Za​g a​dam z nim, jak zej​dzie.
***
Prze​szcze​pio​ny na rufę pa​r a​sol od​g ra​dzał ich od Słoń​ca wiel​ką czar​ną tar​czą, zza któ​r ej kra​wę​-
dzi i tak cza​sem wy​try​ski​wa​ł y pło​mie​nie. Z przo​du - gwiaz​dy: ży​cie i cha​o s kłę​bi​ł y się przy​naj​mniej
na jed​nej, zbyt da​le​kiej na ra​zie, żeby ją za​uwa​żyć - była bar​dziej hi​po​te​zą niż na​dzie​ją, ale zbli​ża​ł a
się, zbli​ża​ł a… To już było coś.
A po​mię​dzy:
Opa​tu​lo​ny rusz​to​wa​nia​mi me​ta​lo​wy krę​g o​słup, ob​r o​śnię​ty me​ta​lo​wy​mi gu​za​mi. Szpry​chy, ha​bi​-
ta​ty i dwa skau​te​r y​zo​wa​ne ki​ku​ty krę​cą​ce się po nie​bie z jed​nej stro​ny, z dru​g iej ki​jek z cię​żar​kiem,
żeby zrów​no​wa​żyć wek​to​r y. Pia​sta. Ła​dow​nia - wal​co​wa​ta ko​mo​r a przy​le​g a​ją​ca do osło​ny od stro​ny
rufy, o tyl​nej ścia​nie roz​pru​tej i otwar​tej na próż​nię. Kie​dyś peł​na ła​dun​ku, za​pa​sów i my​ślą​cych no​-
wo​two​r ów; te​r az wy​peł​nio​na to​na​mi ura​nu, dro​g o​cen​ny​mi mi​kro​g ra​ma​mi an​ty​wo​do​r u i wiel​ki​mi
toroidal​ny​mi nad​prze​wod​ni​ka​mi wiel​ko​ści do​mów.
I wszę​dzie cie​nie: cie​nie jak siat​ki, cie​nie jak ele​men​ty ukła​dan​ki, rzu​ca​ne przez set​ki przy​ćmio​-
nych świa​teł ozda​bia​ją​cych koń​ce an​ten, wła​zów, pa​ne​li ser​wi​so​wych, oka​la​ją​cych na wpół za​po​-
mnia​ne wej​ścia do śluz awa​r yj​nych. Sen​g up​ta po​włą​cza​ł a wszyst​ko co się dało i pod​krę​ci​ł a ja​sność,
ale to były świa​teł​ka na​wi​g a​cyj​ne, nie re​flek​to​r y. Ra​czej przy​da​wa​ł y ciem​no​ści kon​tra​stu niż ją roz​-
świe​tla​ł y.
Nie​waż​ne. Jej bot nie po​trze​bo​wał świa​tła, by wi​dzieć.
Nie sko​r zy​sta​ł a ze stan​dar​do​wych bo​tów ser​wi​so​wych, ła​żą​cych jak pa​ją​ki po ka​dłu​bie, son​du​ją​-
cych go, ła​ta​ją​cych i opa​tru​ją​cych bli​zny po mi​kro​me​te​o ry​tach. „Zbyt oczy​wi​ste”, po​wie​dzia​ł a. I zbyt
ła​twe do zhac​ko​wa​nia. Zbu​do​wa​ł a więc ro​bo​ta od zera, wy​dru​ko​wa​ł a na zna​le​zio​nym w prze​r o​bio​-
nej Ła​dow​ni jesz​cze dzia​ł a​ją​cym fa​bry​ka​to​r ze - zdekom​pi​lo​wa​ł a któ​r e​g oś ze stan​dar​do​wych bo​tów,
żeby po​zy​skać nie​zbęd​ne pier​wiast​ki śla​do​we, lan​tan i tul, a resz​tę wzię​ł a z ma​g a​zy​nu su​r ow​ca, jak
Jah​we, co tchnął ży​cie w gli​nę. Te​r az jej wy​twór mo​zol​nie lazł przez kra​jo​braz z be​lek i rur, świa​tła
i cie​nie prze​sło​nię​te pseu​do​ko​lo​r o​wy​mi ma​pa​mi z kil​ku​na​stu dłu​g o​ści fal.
- Jest! - krzyk​nę​ł a Sen​g up​ta, czwar​ty raz w cią​g u czte​r ech go​dzin, a po​tem: - Kur​wa.
Tyl​ko ko​lej​ne miej​sce, gdzie zo​sta​ł o tro​chę gazu, któ​r y się te​r az wy​do​sta​wał. Brüks już na​uczył
się nie przej​mo​wać mi​lio​nem prze​cie​ków w ka​dłu​bie. Ko​ro​na cier​nio​wa była si​tem. Jak więk​szość
stat​ków. Na szczę​ście, oczka w tym si​cie były dość małe, po​trze​ba by​ł o​by ca​ł ych lat, żeby we​wnętrz​-
ne ci​śnie​nie ob​ni​ży​ł o się zna​czą​co - o ile stat​ku nie tra​fi​ł o​by bez​po​śred​nio coś więk​sze​g o niż ziar​no
so​cze​wi​cy. Umrą z gło​du albo na cho​r o​bę po​pro​mien​ną na dłu​g o przed tym, nim będą się mu​sie​li
przej​mo​wać udu​sze​niem.
-Szlag by to ko​lej​ny prze​ciek przy​się​g am… - Głos Sen​g up​ty urwał się, zre​star​to​wał: - Ej za​r az…
Dla Brüksa wszyst​kie ob​ja​wy wy​g lą​da​ł y tak samo: le​d​wie wi​docz​na w pod​czer​wie​ni żół​ta chmur​-
ka, cie​pło, któ​r e po​tra​fi za​cho​wać przez chwi​lę czy dwie parę mi​lio​nów czą​ste​czek wy​do​sta​ją​cych się
z ja​kie​g oś cie​plej​sze​g o miej​sca.
-Dla mnie to jak ko​lej​ny mi​kro​prze​ciek. Na​wet mniej​szy niż ten ostat​ni.
-No tak ale po​patrz gdzie on jest.
Wzdłuż jed​nej z nie​to​pe​r zo​wych roz​pórek mo​cu​ją​cych do krę​g o​słu​pa chłod​ni​cę kro​pel​ko​wą.
-No i co z tego?
-Tam nie ma at​mos​fe​r y ani żad​nych zbior​ni​ków ani prze​wo​dów.
W od​da​li prze​su​nę​ł o się jed​no dłu​g ie ra​mię, jak oświe​tlo​ne świecz​ką skrzy​dło szkie​le​to​wa​te​g o
wia​tra​ka. Ko​lej​ne.
Sen​g up​ta ba​wi​ł a się sama ze sobą. Jej ma​r io​net​ka sta​r an​nie la​wi​r o​wa​ł a po ciem​nym, wy​bo​istym
te​r e​nie. Coś cza​iło się przed nią na ka​dłu​bie, kon​tu​r y skry​te w cie​niu. Pod​czer​wień nie po​ka​zy​wa​ł a
nic poza tą prze​świ​tu​ją​cą mi​krom​g ła​wi​cą roz​pra​sza​ją​cą się wzdłuż ka​dłu​ba.
Emi​sji ciepl​nej nie da się ma​sko​wać, przy​po​mniał so​bie Brüks. Nie, je​śli je​steś en​do​ter​micz​ny.
-Coś za mały ten ślad ciepl​ny…
-Tak jak na ka​r a​lu​cha. Ale na ko​g oś kto po​tra​fi się wy​ł ą​czyć na kil​ka​dzie​siąt lat…
-Sprawdź li​da​r em.
Sen​g up​ta szarp​nę​ł a gło​wą tam i z po​wro​tem.
-Nie ma mowy ni​czym ak​tyw​nym mogą być pu​ł ap​ki.
To nie może być ona, po​wtó​r zył so​bie Brüks. Wi​dzia​ł em, jak się spa​la.
-A może Star​lAm​pem? - za​sta​no​wił się.
-To jest Star​lAm​pem po pro​stu bli​żej trze​ba.
-Ale je​śli ona ma ja​kieś alar​my re​agu​ją​ce na ak​tyw​ne czuj​ni​ki…
-Zbli​że​nio​wy to tak. - Sen​g up​ta kiw​nę​ł a gło​wą, po​stu​ka​ł a w ekran, nie spusz​cza​jąc oczu z celu. -
Ale inne to by też były ak​tyw​ne i bym je wy​kry​ł a. Poza tym ja cały czas się cho​wam.
Mó​wi​ł a praw​dę - oko bota czę​ściej oglą​da​ł o dźwi​g a​r y i bla​chę niż cie​nie w cie​niach. Sen​g up​ta
pod​cho​dzi​ł a dys​kret​nie. Te​r az na przy​kład nie wi​dzie​li nic poza ma​ł ym siat​ko​wa​nym wzgór​kiem tuż
przed bo​tem.
-Do​bra te​r az za róg i po​win​no wy​star​czyć.
Bot pierd​nął wo​do​r em i de​li​kat​nie wy​su​nął się z za​ćmie​nia. W pod​czer​wie​ni da​lej nic, sła​ba, bez​-
kształt​na żół​ta chmur​ka.
Za to na Star​lAm​pie - srebr​ne cia​ł o, nogi wy​pro​sto​wa​ne, ra​mio​na roz​ł o​żo​ne, przy​wie​r a​ją​ce
do bur​ty stat​ku. Wzmoc​nio​ne fo​to​ny od​r ysowy​wa​ł y je frag​men​ta​mi: fał​dy lu​strza​nej tka​ni​ny lśnią​ce
w ty​siąc​let​nim bla​sku gwiazd, zmarszcz​ki kry​ją​ce wszel​kie prze​ja​wy masy czy struk​tu​r y we​wnętrz​-
nej. Ska​fan​der był la​bi​r yn​tem ja​snych pasm i ciem​nych nie​o bec​no​ści, sko​r u​pą sfa​ty​g o​wa​nej mu​mii,
ze zdar​tą po​ł o​wą ban​da​ży, pod któ​r y​mi nic nie było. Jed​nak​że pra​wy bark lśnił ja​sno i czy​sto - go​dło
z po​dwój​nym „E” prze​chwa​la​ją​ce się nie​zrów​na​ną ja​ko​ścią sprzę​tu ochron​ne​g o fir​my Extre​me Envi​-
ron​ments, Inc.; iden​ty​fi​ka​tor, pro​g ra​mo​wal​ny, żeby mo​g ło z nie​g o ko​r zy​stać wie​lu róż​nych użyt​kow​-
ni​ków.
LUT​T E​RODT.
To nie​moż​li​we, po​my​ślał Brüks. Wi​dzia​ł em ją, za​bi​tą, szy​bę mia​ł a strza​ska​ną. Nie była nie​przy​-
tom​na. Nie była oszo​ł o​mio​na. To nie ona wa​li​ł a w ka​dłub, obu​dzo​na, pró​bu​jąc ra​to​wać ży​cie, zbyt
zde​ner​wo​wa​na, żeby za​uwa​żyć, że obu​dzi​ł a się w czy​imś ska​fan​drze. To nie Lian​nę zo​sta​wi​li​śmy,
żeby się spa​li​ł a. To była Va​le​r ie. Oprócz niej nie zo​sta​wi​li​śmy ni​ko​g o, kto by już nie żył.
Nie zro​bi​li​śmy tego.
Sen​g up​ta wy​da​wa​ł a dźwię​ki gdzieś po​mię​dzy śmie​chem i hi​ste​r ią:
-Mó​wi​ł am ci mó​wi​ł am ci mó​wi​ł am. Głu​pia to ona nie jest. I wie co robi.
Cały czas tam była, po​my​ślał Brüks. Scho​wa​na. Ja bym jej w ży​ciu nie zna​lazł. Na​wet bym jej nie
szu​kał.
Może Por​cja też się gdzieś scho​wa​ł a. Może po pro​stu za sła​bo szu​ka​ł em.
-Trze​ba po​wie​dzieć Ji​mo​wi - zde​cy​do​wał.
***
-No pro​szę - za​r e​ago​wał Mo​o re.
Na ko​pu​le mi​g o​tał ska​fan​der Lian​ny: zdję​cie zro​bio​ne tuż przed tym, jak Sen​g up​ta wy​co​fa​ł a ro​-
bo​ta, żeby nie włą​czył ja​kichś alar​mów. Zresz​tą, na​g ra​nie wi​deo nie by​ł o​by bar​dziej dy​na​micz​ne.
-To Va​le​r ie to jest kur​wa Va​le​r ie…
-Naj​wy​r aź​niej.
Nie​moż​li​we, po​my​ślał po raz ty​sięcz​ny Brüks. Ten we​wnętrz​ny głos za każ​dym po​wtó​r ze​niem
był słab​szy. Te​r az już le​d​wo szep​tał.
-Mó​wi​ł am wam że nie mo​że​my ufać…
-Na ra​zie wy​da​je się dość nie​g roź​na - rzu​cił puł​kow​nik.
-Nie​g roź​na czyś ty kur​na zwa​r io​wał nie pa​mię​tasz do cze​g o ona…
Mo​o re prze​r wał jej:
-Nie ma mowy, żeby ten ska​fan​der był w sta​nie pod​trzy​mać ak​tyw​ny me​ta​bo​lizm przez całą dro​g ę
z po​wro​tem na Zie​mię, a żad​nych roz​g a​ł ęź​ni​ków tam nie wi​dać. Żeby wró​cić, mu​sia​ł a wejść w stan
nieumar​ł y. Pew​nie spo​dzie​wa się wró​cić do ży​cia i prze​siąść się, kie​dy zado​ku​je​my na ni​skiej oko​ł o​-
ziem​skiej. Wcze​śniej​sze obu​dze​nie nic by nie dało, tyl​ko zu​ży​ł o tlen.
-Świet​nie to ja mó​wię że mon​tu​je​my na bo​cie ja​kieś zęby i niech ją zdra​pie z ka​dłu​ba jak ja​kie​g oś
kur​na mał​ża póki jest oka​zja.
-Zde​cy​do​wa​nie. Je​śli tyl​ko my​ślisz, że nie pod​ję​ł a ja​kichś środ​ków za​r ad​czych prze​ciw​ko ta​kie​-
mu sce​na​r iu​szo​wi. Je​śli je​steś pew​na, że na ka​dłu​bie nie ma ja​kiejś miny z na​no​g ra​mem an​ty​ma​te​r ii,
któ​r y wy​wa​li w stat​ku dziu​r ę, je​śli co​kol​wiek ją ru​szy. Za​kła​dam, że do​tar​ł o do cie​bie, że ona jest in​-
te​li​g ent​na. I że na pew​no od​po​wied​nio szyb​ko wy​co​fa​ł aś tego bota.
To dało jej do na​my​słu.
-No to co ro​bi​my?
-Cze​ka na do​ko​wa​nie. No to nie bę​dzie​my do​ko​wać. - Mo​o re wzru​szył ra​mio​na​mi. - Prze​sią​dzie​-
my się, a Ko​ro​na niech wej​dzie w at​mos​fe​r ę i się spa​li.
-A po​tem co ła​pie​my so​bie ja​kie​g oś sa​te​li​tę i pły​nie​my w at​mos​fe​r ę? Nikt mi nie po​wie​dział że
mam spa​ko​wać wa​ha​dło​wiec.
-Po ko​lei. Na ra​zie po pro​stu łaź tym bo​tem po ka​dłu​bie, może zo​sta​wi​ł a tam coś jesz​cze, co trze​-
ba by zna​leźć. A te​r az, wy​bacz​cie, ale… - ob​r ó​cił się wo​kół wła​snej osi i ode​pchnął od po​kła​du - …
wra​cam do swo​jej ro​bo​ty.
I znik​nął na stry​chu. Brüks i Sen​g up​ta zo​sta​li przy lu​strza​nej kuli. Va​le​r ie zaś tkwi​ł a na ka​dłu​bie,
skry​ta w cie​niu ja​kie​g oś nie​uczęsz​cza​ne​g o za​ka​mar​ka, nie​r u​cho​ma jak trup w kra​dzio​nej skó​r ze.
-A cze​g o ona chce? - za​sta​no​wił się Brüks.
-A cze​g o oni wszy​scy chcą pew​nie do​tknąć Twa​r zy Boga.
Wspól​ny wróg, przy​po​mniał so​bie.
-Wiesz co, cała ta kwe​stia „wróg mo​je​g o wro​g a” po​szła się ko​chać, kie​dy Va​le​r ie za​bi​ł a Dwu​-
izbow​ców. Co​kol​wiek tam było, chcia​ł a mieć do tego wy​ł ącz​ny do​stęp.
-Ma pla​ny zwią​za​ne z Bo​g iem no pew​nie oni wszy​scy mie​li pla​ny. Tyl​ko nie​ste​ty Bóg też miał
pla​ny zwią​za​ne z nimi.
Może samo do​tknię​cie Twa​r zy Boga jej nie wy​star​czy​ł o, roz​my​ślał. Może chce wziąć so​bie Boga
na zwie​r ząt​ko do​mo​we. Może my tu wszy​scy sta​wa​li​śmy na rzę​sach, szu​ka​jąc Por​cji, a ona sie​dzi so​-
bie spo​koj​nie w ja​kiejś to​r eb​ce fo​lio​wej.
Ko​lej​ny do​bry po​wód, żeby spa​lić ten pie​przo​ny sta​tek. Jak​by​śmy po​trze​bo​wa​li jesz​cze jed​ne​g o
po​wo​du.
-Obo​jęt​ne, co to były za pla​ny, te​r az już po nich.
-Tak ci się wy​da​je co?
- Jim mówi…
-Aaa Jim do​bre. Bo co tam wam​pi​r y wo​bec ja​kie​g oś pla​nu ja​kichś ka​r a​lu​chów nie? A po​myśl jak
ona się w ogó​le wy​do​sta​ł a? Jak to się sta​ł o że nie sie​dzi przy​wią​za​na do krze​sła na uni​wer​ku Fra​se​r a
i nie roz​wią​zu​je za​g a​dek?
Każ​dy w hi​sto​r ii wam​pir wskrze​szo​ny z mar​twych - sta​r an​nie od​izo​lo​wa​ny od po​bra​tym​ców,
umiesz​czo​ny w do​kład​nie mo​ni​to​r o​wa​nym i kon​tro​lo​wa​nym śro​do​wi​sku. Od​cię​ty przez krzy​że i kąty
pro​ste, ży​ją​cy tyl​ko dzię​ki pre​cy​zyj​nie daw​ko​wa​nym le​kom, dzię​ki któ​r ym nie do​sta​je kon​wul​sji
na wi​dok pierw​szej z brze​g u ramy okien​nej. Isto​ta, któ​r a mimo ca​ł ej swo​jej prze​r a​ża​ją​cej siły i in​te​-
li​g en​cji nie jest w sta​nie choć​by otwo​r zyć oczu na środ​ku uli​cy, żeby na​tych​miast nie paść na wznak.
A Va​le​r ie, kur​na, spo​koj​nie wy​cho​dzi so​bie jed​ne​g o wie​czo​r u z klat​ki i stra​szy ofia​r y w po​bli​-
skim pu​bie, po​tem zaś wra​ca, tyl​ko po to, żeby po​ka​zać, na co ją stać.
-No nie wiem - przy​znał Brüks.
-A ja wiem. - Jed​no gwał​tow​ne kiw​nię​cie gło​wą. - Tam było ich wię​cej nie tyl​ko ona były trzy
inne wam​pi​r y w tym la​bo​r a​to​r ium i współ​pra​co​wa​ł y.
Po​krę​cił gło​wą.
-Ni​g ​dy nie mo​g ły się spo​tkać. Ich się na​wet do tego sa​me​g o skrzy​dła bu​dyn​ku nie wpusz​cza jed​-
no​cze​śnie, a co do​pie​r o do jed​ne​g o po​ko​ju. A gdy​by się fak​tycz​nie spo​tka​ł y, to szyb​ciej sko​czy​ł y​by
so​bie do gar​dła, niż usta​la​ł y pla​ny uciecz​ki.
-Wła​śnie że usta​li​ł y pla​ny jak​by ina​czej tyl​ko że każ​dy zro​bił to sam.
Brüks po​czuł na koń​cu ję​zy​ka sprzecz​ność. Po​tem do nie​g o do​tar​ł o.
-Ja pier​dzie​lę - po​wie​dział.
-Tia.
-Mó​wisz, że po pro​stu każ​dy wie​dział, co zro​bią po​zo​sta​ł e. One po pro​stu…
-„Przy​śpie​szo​ny od​dech u ni​skiej ru​dej ofia​r y su​g e​r u​je spo​tka​nie z osob​ni​kiem na​sze​g o ga​tun​ku
w cią​g u ostat​nich dwu​stu od​de​chów” - wy​r e​cy​to​wa​ł a Sen​g up​ta. - „Po​ł u​dnio​wo-wschod​ni ko​r y​tarz
ogól​no​do​stęp​ny więc od​pa​da; osob​nik mu​siał prze​cho​dzić pół​noc​nym tu​ne​lem nie wię​cej niż sto
dwa​dzie​ścia od​de​chów temu”. O tak mniej wię​cej.
Wszyst​kie ob​ser​wo​wa​ł y naj​bar​dziej nie​znacz​ne zmia​ny za​cho​wań i naj​sub​tel​niej​sze szcze​g ó​ł y ar​-
chi​tek​to​nicz​ne, gdy ich wład​cy prze​pro​wa​dza​li je z la​bo​r a​to​r ium do celi i z celi do sali kon​fe​r en​cyj​-
nej. Wszyst​kie były w sta​nie wy​wnio​sko​wać z tego obec​ność i lo​ka​li​za​cję po​zo​sta​ł ych, a po​tem nie​-
za​leż​nie wy​pra​co​wać opty​mal​ny sce​na​r iusz ata​ku prze​pro​wa​dzo​ne​g o przez X osob​ni​ków w Y róż​-
nych po​miesz​cze​niach w cza​sie Z. I za​dzia​ł a​ł y w ide​al​nej syn​chro​ni​za​cji, wie​dząc, że po​zo​sta​ł e, ni​g ​-
dy niena​po​tka​ne osob​ni​ki do​szły do tego sa​me​g o sce​na​r iu​sza.
-Skąd ty to wiesz?
-To je​dy​na moż​li​wość. Pró​bo​wa​ł am róż​nych in​nych po​dejść i tyl​ko taki mo​del pa​su​je. Ka​r a​lu​chy
nie mia​ł y żad​nych szans.
Jezu, po​my​ślał Brüks.
-Nie​zły nu​mer nie? - W gło​sie Sen​g up​ty po​dziw mie​szał się ze stra​chem. - Wy​o bra​żasz so​bie
do cze​g o by były zdol​ne te skur​wy​sy​ny jak​by fak​tycz​nie mo​g ły wy​sie​dzieć ze sobą w jed​nym po​ko​-
ju?
Po​krę​cił gło​wą, zdu​mio​ny, pró​bu​jąc to ogar​nąć.
-Dla​te​g o się po​sta​r a​li​śmy, żeby nie mo​g ły.
-Po​sta​r a​li? My​śla​ł am że one po pro​stu tak mają. Sil​nie te​r y​to​r ial​ne.
-Taki te​r y​to​r ial​ny to nikt nie jest. Ktoś im mu​siał pod​krę​cić tę re​ak​cję, żeby nie mo​g ły się na nas
zmó​wić. -Brüks wzru​szył ra​mio​na​mi. - Coś jak ta Ska​za Krzy​żo​wa, tyl​ko umyśl​ne.
-Skąd ty to wiesz ja tego ni​g ​dzie nie wi​dzia​ł am.
-Tak jak mó​wi​ł aś, Rak: je​dy​ny mo​del, któ​r y pa​su​je. Jak mo​g ły​by się roz​mna​żać, je​śli ty​po​wa re​-
ak​cja to za​bić po​bra​tym​ca przy pierw​szym spo​tka​niu? Moż​na by to na​zwać Ska​zą „Dziel i rządź”. -
Uśmiech​nął się gorz​ko. - Ale z nas mo​ca​r ze.
-Ale one są lep​sze - stwier​dzi​ł a Sen​g up​ta. - Po​słu​chaj wali mnie to że we​dług Ma​sa​kry ona jest
cał​kiem bez​r ad​na. Nie spusz​czam jej z oka. I za​my​kam pod fi​r e​wal​lem wszyst​kie po​kła​do​we apli​ka​-
cje i wszyst​kie pro​ce​du​r y póki nie spraw​dzę wszyst​kie​g o na bom​by lo​g icz​ne.
Pro​szę, taki mały week​en​do​wy pro​jek​cik. A na głos:
-Coś jesz​cze?
-Nie wiem no my​ślę nad tym ale skąd mam wie​dzieć czy ona już nie ma roz​pra​co​wa​ne​g o wszyst​-
kie​g o co mi przy​cho​dzi do gło​wy? Wszyst​ko jed​no co zro​bię i tak tań​czę jak ona gra.
-Na po​czą​tek - pod​su​nął Brüks - może by tak za​spa​wać ślu​zy na twar​do? Me​ta​lu zhac​ko​wać się
nie da.
Sen​g up​ta ode​r wa​ł a wzrok od ho​r y​zon​tu, ob​r ó​ci​ł a gło​wę. Brüks przez chwi​lę my​ślał, że może
na nie​g o spoj​r zy.
-Jak bę​dzie trze​ba wyjść, wy​tnie​my dziu​r ę - cią​g nął. - Albo wy​sa​dzi​my. Ten sprzęt chy​ba nie jest
z wy​po​ży​czal​ni? A jak jest, to kau​cja daw​no prze​pa​dła.
Cze​kał na nie​unik​nio​ne spro​wa​dze​nie na zie​mię.
-Świet​ny po​mysł - po​wie​dzia​ł a w koń​cu Sen​g up​ta. - Pry​mi​tyw​ne zwy​kla​ko​we my​śle​nie sama po​-
win​nam na to wpaść. Chuj z pro​ce​du​r a​mi bez​pie​czeń​stwa. Ja ob​sko​czę ła​dow​nię i szpry​chy ty rób
strych.
***
Złą​cze do​ku​ją​ce nie da​wa​ł o się za​spa​wać: było zbyt re​ak​tyw​ne, od​r u​chy mia​ł o pra​wie jak żywy
or​g a​nizm. W po​zy​cji za​ci​śnię​tej wy​trzy​my​wa​ł o żar la​se​r a z przy​ł o​że​nia i da​lej roz​sze​r za​ł o się
na gwiz​dek, jak przy​sto​so​wu​ją​ce się do ciem​no​ści oko. Brüks mu​siał coś za​im​pro​wi​zo​wać z pa​ne​li
ścien​nych ze stry​chu - wy​mon​to​wał je z ram i za​czął mo​co​wać je​den przy dru​g im wzdłuż we​wnętrz​-
nej ścia​ny ślu​zy.
Jim Mo​o re po​ja​wił się tuż przy nim, bez sło​wa za​czął po​ma​g ać ma​new​r o​wać pa​ne​la​mi.
-Dzię​ki - sap​nął Brüks.
Mo​o re kiw​nął gło​wą.
-Do​bry po​mysł. Cho​ciaż pew​nie da​ł o​by się wy​fa​bry​ko​wać lep​sze…
-Spe​cjal​nie ro​bi​my z pro​stych rze​czy. Na wy​pa​dek, gdy​by Va​le​r ie zhac​ko​wa​ł a fa​bry​ka​to​r y.
-Ro​zu​miem. - Puł​kow​nik kiw​nął gło​wą. - Pew​nie po​mysł Rak​shi.
-Taa.
Mo​o re trzy​mał pa​nel na miej​scu, a Brüks usta​wiał ogni​sko​wą.
-Ona to ma po​waż​ne nie​do​bo​r y za​ufa​nia. W ogó​le mnie nie lubi.
-Nie moż​na mieć do niej pre​ten​sji, zwa​żyw​szy na to, jak wasi lu​dzie ją… zma​ni​pu​lo​wa​li. - Brüks
usta​wił ce​low​nik, strze​lił. Pod koń​ców​ką spa​war​ki me​tal z elek​trycz​nym trza​skiem roz​ja​r zył się ja​-
sno jak Słoń​ce; ale pole so​czew​ku​ją​ce przy​ćmi​ł o to ośle​pia​ją​ce świa​tło do po​zio​mu mniej wię​cej
pło​mie​nia świe​cy. Ostre me​ta​lo​we pary za​szczy​pa​ł y go w za​to​ki.
-Za​pew​ne nie ma o tym po​ję​cia - po​wie​dział ła​g od​nie Mo​o re. - A poza tym, to nie by​ł em ja.
-Ale ktoś taki jak ty. - Cel. Pal. Trzask.
-Nie​ko​niecz​nie.
Brüks pod​niósł wzrok znad spa​war​ki. Jim Mo​o re od​po​wie​dział obo​jęt​nym spoj​r ze​niem.
-Jim, sam mi po​wie​dzia​ł eś, jak to dzia​ł a. „Ste​r o​wa​ni, w służ​bie pla​nów, któ​r ych w ży​ciu by nie
po​par​li”. Pa​mię​tasz? Ktoś to mu​siał wy​my​ślić.
-Może tak, a może nie. - Wzrok Mo​o re’a sku​pił się w ja​kimś punk​cie tuż za le​wym ra​mie​niem
Brüksa.
Cie​bie tu pra​wie nie ma, po​my​ślał Brüks. Na​wet i te​r az po​ł o​wa cie​bie tkwi na ja​kimś… se​an​sie…
-Tam gdzieś po​wsta​ł a cała nowa sieć - mó​wił Mo​o re. - Jest or​to​g o​nal​na wo​bec wszyst​kich chmur
i wcho​dzi z nimi w in​te​r ak​cję… no nie wiem, tak mniej wię​cej jak ma​te​r ia ciem​na z ba​r io​no​wą. Sła​be
od​dzia​ł y​wa​nia i bar​dzo sub​tel​ne. Bar​dzo trud​ne do wy​śle​dze​nia, ale wszech​o bec​ne. Ide​al​nie na​da​ją
się do ta​kich ma​ni​pu​la​cji, któ​r y​mi my „or​g a​ni​zu​je​my na​sze siły”, jak to się u nas mówi. A wiesz,
co jest w niej na​praw​dę nie​sa​mo​wi​te?
-Ty mi po​wiedz.
-O ile nam wia​do​mo, nikt tego cho​ler​stwa nie zbu​do​wał. Po pro​stu je od​kry​li​śmy. Przy​sto​so​wa​li​-
śmy na swo​je po​trze​by. Teo​r e​ty​cy mó​wią, że to może po pro​stu być sa​mo​ist​na wła​sność sie​cio​wych
sys​te​mów spo​ł eczno​ścio​wych. Jak te nad​świa​do​me sie​ci two​jej żony.
-A… aha - po​wie​dział po dłuż​szej chwi​li Brüks.
-Nie ku​pu​jesz tego?
Po​krę​cił gło​wą.
-Ma​sku​ją​ca się su​per​sieć, ide​al​nie przy​sto​so​wa​na do ma​ni​pu​lo​wa​nia pion​ka​mi po​sia​da​ją​cy​mi
okre​ślo​ne umie​jęt​no​ści, do​sko​na​le przy​sto​so​wa​ne do po​trzeb mi​li​tar​nych. I tak się sama po​ja​wi​ł a?
Mo​o re się uśmiech​nął.
-No ja​sne. Ża​den zło​żo​ny i ide​al​nie zop​ty​ma​li​zo​wa​ny sys​tem nie mógł​by tak po pro​stu wy​ewo​lu​-
ować. Coś mu​sia​ł o go stwo​r zyć.
Auć, po​my​ślał Brüks.
-Przy​znam, że już ten ar​g u​ment kie​dyś sły​sza​ł em - po​wie​dział Mo​o re. - Ale w ży​ciu się nie spo​-
dzie​wa​ł em, że usły​szę go od bio​lo​g a.
Naj​wy​r aź​niej po​ł o​wa Mo​o re’a aż nad​to da​wa​ł a radę.
Na​rzę​dzie roz​wi​nę​ło się wcze​śniej niż po​trze​by jego po​sia​da​cza.
Al​fred Rus​sel Wal​la​ce

Obu​dził go ury​wa​ny od​dech. Po po​wło​ce na​mio​tu prze​su​wa​ł y się cie​nie.
- Rak?
Kla​pa roz​dzie​li​ł a się po​środ​ku. Rak​shi wczoł​g a​ł a się do środ​ka jak wra​ca​ją​cy do łona za​ł a​ma​ny
no​wo​r o​dek. Na​wet tu​taj, tuż przy nim, nie była w sta​nie spoj​r zeć mu w twarz - wier​ci​ł a się, wier​ci​ł a,
aż uło​ży​ł a się ple​ca​mi do nie​g o, zwi​nię​ta w kłę​bek, z za​ci​śnię​ty​mi pię​ścia​mi.
-Eee… - za​czął Brüks.
-Mó​wi​ł am ci że on mi się nie po​do​ba no i zo​bacz - po​wie​dzia​ł a ci​cho Sen​g up​ta. - Ka​r a​luch
my nie mo​że​my mu ufać ni​g ​dy go nie lu​bi​ł am ale moż​na było na nie​g o li​czyć przy​naj​mniej wia​do​-
mo było jak się za​cho​wa. A te​r az po pro​stu… nie ma go i nie ma. W ogó​le nie wiem kim on te​r az
jest.
-Stra​cił syna. Ob​wi​nia sam sie​bie. Lu​dzie róż​nie so​bie z tym ra​dzą.
-To musi być coś wię​cej on tego syna stra​cił sto lat temu.
-Ale po​tem go od​zy​skał. Na tro​chę, na chwi​lę. Wy​o bra​żasz so​bie, jak mu​siał się po​czuć? Prze​pra​-
co​wał śmierć ko​g oś ko​cha​ne​g o i na​g le do​wie​dział się, że ten ktoś jed​nak żyje, że gada - nie​waż​ne,
gada do cie​bie, czy nie, ale to na​praw​dę on, i to jest coś no​we​g o, nie tyl​ko ja​kaś sy​mu​la​cja, czy zgra​-
ne do obrzy​dze​nia to samo wi​deo z prze​szło​ści… ona na​praw​dę tam jest i… - Ugryzł się w ję​zyk.
Cie​ka​we, czy za​uwa​ży​ł a.
Mógł​bym ją mieć z po​wro​tem, po​wie​dział so​bie. Może nie fi​zycz​nie, nie w rze​czy​wi​stym świe​-
cie, ale cho​ciaż w cza​sie rze​czy​wi​stym, to lep​sze niż ten le​d​wo sły​szal​ny mo​no​log zza gro​bu, któ​r e​-
go ucze​pił się Jim. Mnie wy​star​czy, że za​pu​kam do Nie​ba bram…
To oczy​wi​ście była jed​na je​dy​na rzecz, któ​r ej przy​siągł ni​g ​dy nie zro​bić.
-Mówi że Siri żyje - szep​ta​ł a Sen​g up​ta. -Że wra​ca do domu.
-Może i wra​ca. Ten ury​wek z trans​mi​sji, pa​mię​tasz, na sa​mym po​cząt​ku? O trum​nie.
Prze​su​nę​ł a pal​cem po we​wnętrz​nej po​wło​ce na​mio​tu. W ślad za pal​cem wy​pi​sa​ł y się sło​wa:
„Punkt wi​dze​nia jest istot​ny: do​strze​g am to te​r az, gdy, śle​py, mó​wię do sie​bie, uwię​zio​ny w trum​nie
mi​ja​ją​cej wła​śnie krań​ce Ukła​du Sło​necz​ne​g o”.
-O wła​śnie, to. -Brüks kiw​nął gło​wą. - Je​śli to po​trak​to​wać do​słow​nie, to on już nie jest na Te​ze​-
uszu.
-Sza​lu​pa ra​tun​ko​wa - po​wie​dzia​ł a Sen​g up​ta. - Wa​ha​dło​wiec.
-Brzmi to, jak​by le​ciał z po​wro​tem bez na​pę​du. Zaj​mie to wie​ki, ale na po​kła​dzie ma hi​ber​na​ku​-
lum. - Po​ł o​żył dłoń na jej ra​mie​niu. - Może Jim ma jed​nak ra​cję. Jego syn wra​ca do domu.
Le​żał tak, wdy​cha​jąc za​pach ropy, ple​śni, pla​sti​ku i potu, pa​trząc, jak jego od​dech mierz​wi jej
wło​sy.
-Coś wra​ca - ode​zwa​ł a się w koń​cu. - Ale może to nie być Siri.
-Cze​mu tak mó​wisz?
-On po pro​stu brzmi nie tak ma te róż​ne tiki cią​g le po​wta​r za „wy​o braź so​bie że coś tam” albo
„wy​o braź so​bie że je​steś kimś tam” i to brzmi tak re​ku​r en​cyj​nie brzmi jak​by on pró​bo​wał pu​ścić ja​-
kiś mo​del…
Wy​o braź so​bie, że je​steś Si​r im Ke​eto​nem, przy​po​mniał so​bie. I z póź​niej​sze​g o uryw​ka tego sa​-
me​g o sy​g na​ł u: wy​o braź so​bie, że je​steś ma​szy​ną.
-To taka li​te​r ac​ka ma​nie​r a. Pró​bu​je wy​r a​żać się po​etyc​ko. Wczuwanie się w po​stać, te spra​wy.
-Ale cze​mu się wczu​wa w sie​bie co mu​sisz so​bie wy​o bra​żać jak to jest być sobą? - Po​krę​ci​ł a gło​-
wą w gwał​tow​nym, na​g łym za​prze​cze​niu. - Wszyst​kie te krzy​we skle​ja​ne fil​try od​szu​mia​cze one zja​-
da​ją tyle sy​g na​ł u bez nich nie usły​szysz słów ale nie usły​szysz gło​su póki ich nie wy​ł ą​czysz. No to
cof​nę​ł am to wszyst​ko wszyst​kie kro​ki po​szu​ka​ł am ja​kie​g oś opty​mal​ne​g o punk​tu gdzie da się coś
usły​szeć i nie wiem sy​g nał jest strasz​nie sła​by i tyle kur​wa tego szu​mu ale jest taki mo​ment oko​ł o
czter​dzie​stej siód​mej mi​nu​ty gdzie nie ro​zu​miesz słów ale tro​chę jak​by sły​szysz głos.To nie jest
na pew​no nic tu nie jest na pew​no ale wy​da​je mi się że har​mo​nicz​ne się nie zga​dza​ją.
-Jak to się nie zga​dza​ją?
-Siri Ke​eton to męż​czy​zna a to coś tam chy​ba nie.
-Dam​ski głos?
-Może dam​ski. Przy odro​bi​nie szczę​ścia.
-Co ty mó​wisz, Rak​shi? Mó​wisz, że to nie jest czło​wie​kiem?
-Nie wiem nie wiem ale po pro​stu coś się w tym nie zga​dza no i co je​śli to nie jest ta… „li​te​r ac​ka
ma​nie​r a” co je​śli to coś jak​by sy​mu​la​cja? Może coś tam na​praw​dę chce so​bie wy​o bra​zić jak to jest
być Si​r im Ke​eto​nem?
-Głos Boga - mruk​nął Brüks.
-Nie wiem na​praw​dę nie wiem. Ale co by to było wcze​pi​ł o się w za​wo​do​we​g o za​bój​cę z zom​bie-
wy​ł ącz​ni​kiem w gło​wie. W su​mie nie wiem cze​mu ale na ki​lo​metr mi to je​dzie wła​ma​niem.
-Skąd to coś mo​g ło wie​dzieć o nim tyle, żeby go zhac​ko​wać? Skąd w ogó​le wie​dzia​ł o, że ktoś
taki ist​nie​je?
-Zna​ł o Si​r ie​g o a Siri o nim wie. Może to wy​star​czy.
-No ja nie wiem - przy​znał po chwi​li. - Zhac​ko​wać umysł czło​wie​ka przy sze​ścio​mie​sięcz​nym
po​śli​zgu, to mi wy​g lą​da…
-Do​syć tego do​ty​ka​nia - po​wie​dzia​ł a.
-Co ta​kie​g o?
Strzą​snę​ł a z ra​mie​nia jego dłoń.
-Wiem że wy pro​stacz​ko​wie lu​bi​cie się do​ty​kać upra​wiać seks w cia​ł ach i tak da​lej ale cała resz​ta
nie po​trze​bu​je lu​dzi żeby się na​krę​cić ro​zu​miesz? Zo​sta​nę tu​taj ale ni​cze​g o się nie spo​dzie​waj ja​sne?
-Eee, ale to jest mój…
-Co? - za​py​ta​ł a, od​wra​ca​jąc się z po​wro​tem.
-Nic. - Po​ł o​żył się, przy​su​nął ple​ca​mi do ścia​ny na​mio​tu.
Dzie​li​ł o ich te​r az ja​kieś trzy​dzie​ści cen​ty​me​trów. Może na​wet uda mu się usnąć, je​śli żad​ne z nich
nie bę​dzie się prze​wra​cać.
Gdy​by tyl​ko czuł się choć odro​bi​nę zmę​czo​ny.
Rak​shi zresz​tą też nie spa​ł a. Skro​ba​ł a po za​własz​czo​nej czę​ści po​wło​ki na​mio​tu, wy​wo​ł u​jąc
na nią małe świetl​ne po​ka​zy: mi​nia​tu​r o​wą ani​mo​wa​ną Ko​ro​nę wy​cen​tro​wa​ną na bel​kach, po​mię​dzy
któ​r y​mi MO​ORE, J. bra​tał się z du​chem, tań​czył na sznur​kach nie​zna​nych kno​wań ob​cych, albo jed​-
no i dru​g ie; obok me​ta​lo​wy kra​jo​braz prze​mie​r za​ny przez bota po​szu​ku​ją​ce​g o pu​ł a​pek. Tak na​praw​-
dę ni​g ​dzie tu nie ma bez​piecz​ne​g o miej​sca, roz​my​ślał Brüks. Rów​nie do​brze moż​na zdać się na bez​-
pie​czeń​stwo wy​ni​ka​ją​ce z liczb. To​wa​r zy​stwo przy​ja​cie​la, cie​pło zwie​r ząt​ka do​mo​we​g o, to w su​mie
to samo - li​czy​ł a się tyl​ko pro​sta otu​cha od​czu​wa​na przez pień mó​zgu, wy​ni​ka​ją​ca z cie​pła cia​ł a
w po​bli​żu, przy​tu​lo​ne​g o dla obro​ny przed nocą.
Sen​g up​ta od​wró​ci​ł a nie​co gło​wę: kość po​licz​ko​wa, czu​bek czę​ścio​wo za​sło​nię​te​g o nosa.
-Ka​r a​luch?
-Mo​g ła​byś na​praw​dę prze​stać mnie tak na​zy​wać.
-To co wcze​śniej po​wie​dzia​ł eś o tra​ce​niu. Że róż​ni lu​dzie róż​nie so​bie z tym ra​dzą tak po​wie​dzia​-
łeś nie?
-Tak po​wie​dzia​ł em.
-A jak ty so​bie ra​dzisz?
-Ja… - Nie bar​dzo wie​dział co po​wie​dzieć. - Cza​sem zda​r za się, że oso​ba, któ​r ą tra​cisz, wra​ca
do cie​bie. A cza​sem, że w to samo miej​sce pa​su​je ktoś inny.
Sen​g up​ta prych​nę​ł a ci​cho; w jej gło​sie za​brzmia​ł o echo daw​ne​g o szy​der​stwa:
-To co po pro​stu sie​dzisz i cze​kasz?
-Nie. Żyję so​bie da​lej. Ro​bię inne rze​czy. -Brüks po​krę​cił gło​wą, lek​ko po​iry​to​wa​ny. - Ro​zu​-
miem, że ty byś so​bie wy​stru​g a​ł a w Con​Sen​su​sie ja​kąś part​ner​kę na mia​r ę…
-Nie mów mi kur​wa co ja bym zro​bi​ł a.
Brüks za​g ryzł war​g ę.
-Prze​pra​szam.
Dur​ny sta​r uch. Wiesz, któ​r e gu​zi​ki rażą prą​dem, a nie mo​żesz się po​wstrzy​mać, żeby ich nie na​ci​-
skać.
Wszyst​ko to jed​nak mia​ł o tak​że po​zy​tyw​ną stro​nę: i po​g łę​bia​ją​ce się wa​r iac​two puł​kow​ni​ka Ma​-
sa​kry, i śmier​cio​no​śna gra na prze​cze​ka​nie Va​le​r ie, i du​chy cza​ją​ce się w ete​r ze, i nie​zna​ne siły cze​-
ka​ją​ce na sy​g nał do sko​ku - przy​naj​mniej Rak​shi już na nie​g o nie po​lo​wa​ł a. Zdzi​wił się tą my​ślą,
zdu​miał po​zy​cją Sen​g up​ty na sa​mym szczy​cie wła​snej, oso​bi​stej hie​r ar​chii lę​ków. W koń​cu była tyl​-
ko czło​wie​kiem, nie​uzbro​jo​nym, z krwi i ko​ści. Ani ja​kimś pre​hi​sto​r ycz​nym kosz​ma​r em, ani
zmiennokształt​nym ob​cym, ani bo​g iem, ani dia​błem. Tyl​ko mło​dą dziew​czy​ną, ko​le​żan​ką na​wet,
o ile ona w ogó​le my​śli ta​ki​mi ka​te​g o​r ia​mi. Nie​wi​niąt​kiem nie​zna​ją​cym jego se​kre​tu. Kim​że jest
Rak​shi Sen​g up​ta wo​bec po​two​r ów, no​wo​two​r ów i świa​ta na kra​wę​dzi ka​ta​stro​fy? Czym​że jest jej
gniew w po​r ów​na​niu z na​cie​r a​ją​cy​mi ze wszyst​kich stron prze​r a​ża​ją​cy​mi si​ł a​mi?
Py​ta​nie było oczy​wi​ście re​to​r ycz​ne. Ja​sne, że wszech​świat jest pe​ł en prze​r a​ża​ją​cych sił.
Ale ona była je​dy​ną, któ​r ą sam ob​r ó​cił prze​ciw​ko so​bie.
***
Jego wła​sne po​lo​wa​nie nie szło naj​le​piej.
Oczy​wi​ście, Por​cja nie była tak wi​docz​nym ce​lem jak Da​niel Brüks. Brüks nie był w sta​nie wy​ży​-
wić się ener​g ią ciepl​ną oto​cze​nia, ato​ma​mi w ścia​nach wi​bru​ją​cy​mi w tem​pe​r a​tu​r ze po​ko​jo​wej, nie
umiał roz​płasz​czyć się jak pa​pier i owi​nąć wo​kół rury z wodą, żeby za​ma​sko​wać i ten zni​ko​my ślad
ciepl​ny. Roz​my​ślał o al​be​do, o spek​tro​me​trii, za​sta​na​wiał się, czy son​da pra​cu​ją​ca na bar​dzo krót​-
kich fa​lach mo​g ła​by wy​kryć siat​ki dy​frak​cyj​ne, któ​r ych uży​ł a Por​cja do ko​mu​ni​ka​cji - bo być może
wy​ko​r zy​sty​wa​ł a je tak​że jako ka​mu​flaż - ale za​im​pro​wi​zo​wa​ne de​tek​to​r y, któ​r e so​bie wy​fa​bry​ko​wał,
nie zna​la​zły ni​cze​g o. Co nie ozna​cza​ł o oczy​wi​ście, że nie dzia​ł a​ją. Może po pro​stu Por​cja scho​wa​ł a
się gdzieś, w nie​skoń​cze​nie frak​tal​nym kra​jo​bra​zie Ko​ro​ny, peł​nym za​ka​mar​ków zbyt ma​ł ych dla lu​-
dzi i bo​tów.
Był pra​wie pe​wien, że Por​cja nie jest w sta​nie przy​pu​ścić otwar​te​g o ata​ku, nie zdra​dza​jąc się
wcze​śniej pa​r o​ma ob​ja​wa​mi: sy​g na​tu​r ą ciepl​ną gro​ma​dzą​cych po​ten​cjał od​po​wied​ni​ków mię​śni, re​-
alo​ka​cją masy po​trzeb​nej, żeby pod da​ny​mi współ​r zęd​ny​mi zbu​do​wać ja​kąś koń​czy​nę. Mo​g ła za to
dzia​ł ać, w ja​kimś po​st​bio​lo​g icz​nym prze​trwal​ni​ko​wym sta​nie, na​pę​dza​na mi​kro​sko​pij​ną ener​g ią re​-
zo​nu​ją​cą z pry​mi​tyw​nej masy praw​dzi​we​g o ma​te​r ia​ł u ku nad​prze​wo​dzą​cej in​te​li​g en​cji fał​szy​we​g o.
W ta​kim sta​nie umia​ł a my​śleć i pla​no​wać, do​wol​nie dłu​g o. O ile ob​li​cze​nia Dwu​izbow​ców były po​-
praw​ne. Ukry​wa​ł a się jak nikt.
Im mniej znaj​do​wał, tym bar​dziej się bał. Coś w po​bli​żu go ob​ser​wo​wa​ł o; prze​czu​cie było zbyt
sil​ne.
-Strasz​nie za​szu​mio​ny jest ten cho​ler​ny sta​tek - zwie​r zył się Sengup​cie. - Ter​micz​nie, al​lo​me​-
trycz​nie. Por​cja może być wszę​dzie. I jak to po​znać?
-Ale nie jest - po​wie​dzia​ł a mu.
-A skąd ta pew​ność? Prze​cież to ty mnie ostrze​g a​ł aś, wte​dy, kie​dy…
-No taa ale po​my​śla​ł am że może fak​tycz​nie się do​sta​ł a. Mo​g ła w su​mie. Ale nie w ta​kiej ilo​ści
żeby wleźć wszę​dzie wszyst​kie​g o na pew​no nie po​kry​ł a. I nas nie po​ł knę​ł a.
-Skąd wiesz?
-Bo chcia​ł a nas za​trzy​mać na Ika​rze. Jak​by​śmy cały czas byli we​wnątrz niej to by nas nie za​trzy​-
my​wa​ł a. Czy​li nie jest wszę​dzie.
Za​sta​no​wił się.
-Ale może być gdzie​kol​wiek.
-Tia. Ale za mało jej żeby za​pa​no​wać nad sy​tu​acją. Tyl​ko tro​chę. Sa​mot​na i za​g u​bio​na.
Coś za​brzmia​ł o w jej gło​sie. Coś pra​wie jak współ​czu​cie.
-No tia bo cze​mu nie? - za​py​ta​ł a, choć on się nie ode​zwał. - Sami do​brze wie​my jak to jest.
***
Pły​nął środ​kiem krę​g o​słu​pa, że​g lo​wał przez wiel​ką, ob​r a​ca​ją​cą się misę pół​ku​li po​ł u​dnio​wej,
przez my​sią dziu​r ę na ster​bur​cie, po le​wej ma​jąc lu​strza​ną kulę - Da​niel Brüks, cer​ty​fi​ko​wa​ny pa​so​-
żyt, wresz​cie u sie​bie w domu, w nie​waż​kich be​be​chach Ko​ro​ny cier​nio​wej.
-Spraw​dzi​ł em wszyst​ko trzy razy. Nie wy​g lą​da mi, żeby Por​cja… - Prze​r wał. Spoj​r za​ł a na nie​g o
jego wła​sna twarz, roz​cią​g nię​ta na pół nie​ba.
Kur​wa mać…
Rak​shi Sen​g up​ta była zja​wą na sa​mym skra​ju jego pola wi​dze​nia, roz​ma​za​ną pla​mą ru​chu i ko​lo​-
ru, bar​dziej wy​czu​wa​ną niż wi​dzia​ną. Wy​star​czy​ł o​by prze​krę​cić tro​chę gło​wę i od razu by się zo​g ni​-
sko​wa​ł a.
Ona wie wszyst​ko wie wszyst​ko wie…
-Zna​la​złam skur​wie​la - po​wie​dzia​ł a, a głos brzmiał jej krwią, trium​fem i obiet​ni​cą strasz​nych
rze​czy.
Nie był w sta​nie sta​nąć z nią twa​r zą w twarz. Mógł tyl​ko ga​pić się na swój wła​sny, oskar​ży​ciel​ski
por​tret, na wła​sne ży​cie oso​bi​ste i za​wo​do​we prze​su​wa​ją​ce się po nie​bie wiel​kim jak zo​diak - stresz​-
cze​nia, pu​bli​ka​cje, ad​r e​sy; Rho​na, wnie​bo​wzię​ta; na​wet, kur​na, kar​ta pły​wac​ka zro​bio​na w trze​ciej
kla​sie.
-To jest on. To jest ten szma​ciarz co za​bił moją… za​bił sie​dem ty​się​cy czte​r y​sta osiem​dzie​siąt
dwie oso​by. Da​niel. Brüks.
Już nie mó​wi​ł a jak Rak​shi Sen​g up​ta, uświa​do​mił so​bie z ja​kiejś wiel​kiej od​da​li. Mó​wi​ł a jak cał​-
kiem ktoś inny.
Gada jak ja​kiś cho​ler​ny Siwa Nisz​czy​ciel.
Uno​sił się tak, zde​ma​sko​wa​ny, cze​ka​jąc na mor​der​czy cios.
-Te​r az, jak już wiem, kim on jest - cią​g nę​ł a Siwa - mu​szę prze​żyć tego stwo​r a na ka​dłu​bie, prze​-
żyć to coś w gło​wie puł​kow​ni​ka Ma​sa​kry i wró​cić na Zie​mię. I zro​bię to wszyst​ko. Do​r wę tego skur​-
wy​sy​na i po​ża​ł u​je, że się w ogó​le uro​dził.
Że co ta​kie​g o…?
Spró​bo​wał prze​zwy​cię​żyć wła​sny pa​r a​liż. Od​wró​cił gło​wę. Pi​lot​ka, po​wier​ni​ca ta​jem​nic, za​przy​-
się​g ła Ne​me​zis, wy​o strzy​ł a się. Po unie​sio​nej do nie​ba twa​r zy prze​su​wa​ł y się świe​tli​ste od​bi​cia jego
wła​sne​g o losu.
Spoj​r za​ł a na nie​g o z uko​sa; usta mia​ł a roz​chy​lo​ne w uśmie​chu, z któ​r e​g o dum​na by​ł a​by na​wet
Va​le​r ie.
-Pi​szesz się na to?
Bawi się ze mną? Czy to ja​kaś po​krę​co​na…
-Eee… Rak​shi… - Kaszl​nął, od​chrząk​nął, gar​dło miał such​sze niż re​zer​wat Pri​ne​vil​le; spró​bo​-
wał jesz​cze raz. - Nie wiem, czy…
Unio​sła dłoń.
-Wiem, wiem. Prio​r y​te​ty. Dzie​le​nie skó​r y na niedź​wie​dziu. Waż​niej​sze spra​wy na gło​wie. Ale
mo​ich kum​pli sztur​mow​cy zli​kwi​do​wa​li za to, że wła​ma​li się do dzien​nicz​ka ja​kie​g oś tam se​na​to​r a,
a ten tu​taj du​pek na​bi​ja so​bie czte​r o​cy​fro​wy wy​nik ofiar i ci sami sztur​mow​cy go chro​nią, ro​zu​-
miesz? Więc tak, mamy na gło​wie wam​pi​r y, ob​ce​g o ślu​zow​ca, całą, kur​na, pla​ne​tę, co roz​ł a​zi się
w szwach, ale nic na to nie po​r a​dzę. - Wbi​ł a wzrok w zie​mię i po​ka​za​ł a na nie​bo. - Za to tu mogę coś
po​r a​dzić.
Ty nie wiesz, kim je​stem. Sto​ję ci przed no​sem, masz na ekra​nach roz​wle​czo​ne całe moje ża​ł o​sne
ży​cie i jed​no z dru​g im ci się nie klei? Jak to jest, kur​na, moż​li​we?
-Tro​chę zbi​lan​so​wać spo​ł ecz​ne rów​na​nie.
Może to coś z tym kon​tak​tem wzro​ko​wym. Po​wstrzy​mał się od hi​ste​r ycz​ne​g o chi​cho​tu. Może
po pro​stu w biał​ko​wym świe​cie ona ni​g ​dy na mnie nie spoj​r za​ł a…
-Nie ma, kur​wa, spra​wie​dli​wo​ści na świe​cie, chy​ba że sam ją so​bie wy​mie​r zysz.
Wow, po​my​ślał Brüks, na​wet nie​co roz​ba​wio​ny. Jim i jego or​to​g o​nal​ne sie​ci. Nie​źle się do cie​bie
do​bra​ł y.
Ale cze​mu ty się do mnie nie do​bra​ł aś?
***
-Co oni jej zro​bi​li? Dla​cze​g o ona mnie nie po​zna​je?
-Zro​bi​li? - Mo​o re po​krę​cił gło​wą, zmu​sił się do pół​u​śmie​chu pod roz​bie​g a​ny​mi oczy​ma. - Ni​-
cze​g o nie zro​bi​li, synu. Te​r az już nikt nic nie robi, to nam ro​bią…
Świa​tła na stry​chu za​wsze były przy​ćmio​ne, żeby Mo​o re le​piej wi​dział wi​zje w swo​jej gło​wie.
Był na wpół wi​docz​nym, na wpół ludz​kim kształ​tem w pół​mro​ku, jed​na ręka kre​śli​ł a w po​wie​trzu le​-
ni​we koła, po​zo​sta​ł e koń​czy​ny owi​ja​ł y się wo​kół be​lek. Jak​by sama Ko​ro​na wcie​la​ł a go we wła​sne
ko​ści, jak​by był zde​g e​ne​r o​wa​nym pa​so​żyt​ni​czym sam​cem żab​ni​cy, zro​śnię​tym w ko​pu​la​cji z mon​-
stru​al​ną sa​mi​cą. Smród nie​świe​że​g o potu i fe​r o​mo​nów ota​czał go jak ca​ł un.
-Do​wie​dzia​ł a się o Brid​g e​port - syk​nął Brüks. - Do​wie​dzia​ł a się o mnie, mia​ł a na ekra​nie przed
no​sem wszyst​kie moje dane i mnie nie po​zna​ł a.
-A, o to cho​dzi - po​wie​dział Mo​o re. I nic wię​cej.
- To już nie jest ja​kiś drob​ny pstry​czek, żeby chro​nić ta​jem​ni​cę pań​stwo​wą. Co oni jej zro​bi​li?
Co wy​ście jej zro​bi​li?
Mo​o re zmarsz​czył czo​ł o, jak sta​r u​szek tra​cą​cy pa​mięć o tym, co dzia​ł o się le​d​wie przed chwi​lą.
-Ja… ja nic jej nie zro​bi​ł em. Pierw​sze sły​szę. Musi mieć ja​kiś filtr.
-Ja​kiś filtr?
-Po​znaw​czy. - Puł​kow​nik kiw​nął gło​wą, nie​na​r u​szo​ne mo​du​ł y pa​mię​ci pro​ce​du​r al​nej wy​star​to​-
wa​ł y i za​stą​pi​ł y uszko​dzo​ną pa​mięć epi​zo​dycz​ną. - Se​lek​tyw​nie za​kłó​ca pro​g ra​my do roz​po​zna​wa​nia
twa​r zy w za​krę​cie wrze​cio​no​wa​tym. Cia​ł em wi​dzi cię bar​dzo do​brze, po pro​stu nie iden​ty​fi​ku​je cię
w pew​nych… kon​tek​stach. Włą​cza jej się agno​zja. Pew​nie na​wet dźwięk two​je​g o imie​nia sły​szy znie​-
kształ​co​ny…
-Ja wiem, co to ta​kie​g o filtr po​znaw​czy. Ale chciał​bym wie​dzieć, cze​mu ktoś pod​jął aku​r at ta​kie
kro​ki, żeby nie po​zwo​lić Rak​shi mnie po​znać, kie​dy nikt nie miał po​ję​cia, że wy​lą​du​ję na tym pie​-
przo​nym stat​ku. Bo przy​pad​kiem po​je​cha​ł em w te​r en do​kład​nie wte​dy, kie​dy ban​da świ​r ów po​sta​no​-
wi​ł a so​bie po​wo​jo​wać na pu​sty​ni, tak? Bo przy​pad​kiem zna​la​złem się w nie​wła​ści​wym miej​scu
w nie​wła​ści​wym cza​sie.
-Cie​ka​wi​ł o mnie, kie​dy do tego doj​dziesz - rzu​cił z roz​tar​g nie​niem Mo​o re. - Może ktoś ci cze​g oś
do Co​g ni​ta​lu do​sy​pał?
Brüks ude​r zył go w twarz.
A przy​naj​mniej usi​ł o​wał. Ja​kimś spo​so​bem cios prze​szedł obok, ja​kimś spo​so​bem Mo​o re prze​-
su​nął się odro​bi​nę w lewo z miej​sca, któ​r e zaj​mo​wał jesz​cze chwi​lę temu, a jego pięść wbi​ł a się jak
tłok w prze​po​nęBrüksa. Po​le​ciał w tył; coś ma​ją​ce​g o sta​now​czo za dużo ostrych ką​tów, a za mało ta​-
pi​cer​ki, wal​nę​ł o go w po​ty​li​cę. Zgiął się bez tchu, przed oczy​ma za​wi​r o​wa​ł y mrocz​ki.
-Nie​uzbro​jo​ny bio​log bez do​świad​cze​nia bo​jo​we​g o ata​ku​je za​wo​do​we​g o żoł​nie​r za z trzy​dzie​sto​-
let​nim do​świad​cze​niem, któ​r y ma dwa razy wię​cej mi​to​chon​driów - za​uwa​żył Mo​o re, gdy Brüks usi​-
ło​wał zła​pać od​dech. - Nie jest to ge​ne​r al​nie do​bry po​mysł.
Brüks ro​zej​r zał się po po​miesz​cze​niu, trzy​ma​jąc się za brzuch. Mo​o re spoj​r zał na nie​g o oczy​ma,
któ​r e po tym wy​bu​chu wy​da​wa​ł y się nie​co bar​dziej sku​pio​ne.
-A jak da​le​ko to się​g a, Jim? Wrzu​ca​li mi do pocz​ty pod​pro​g o​we su​g e​stie, że​bym wy​brał aku​r at
Pri​ne​vil​le? A może to oni skło​ni​li mnie, że​bym spier​do​lił sy​mu​la​cję i za​bił wszyst​kich tych lu​dzi,
po to, bym miał po​trze​bę gdzieś się za​szyć na ja​kiś czas? Cze​mu w ogó​le chcie​li mnie na wy​pra​wę,
jaki po​wód może mieć ban​da su​per​in​te​li​g ent​nych no​wo​two​r ów, żeby brać w taj​ną mi​sję ka​r a​lu​cha?
-Ty ży​jesz - przy​po​mniał Mo​o re. - A oni nie.
-To za mało.
-No to my ży​je​my Im bli​żej ci do zwy​kla​ka, tym więk​sze szan​se na prze​ży​cie mi​sji.
-Po​wiedz to Lian​nie.
-Jej nie trze​ba by​ł o​by. Da​niel, już ci kie​dyś mó​wi​ł em: „ka​r a​luch” to żad​na obe​lga. To my ży​je​my
da​lej po tym, jak ssa​ki po​bu​do​wa​ł y so​bie ato​mów​ki, to my mamy sys​tem ope​r a​cyj​ny na tyle, kur​na,
pro​sty, że dzia​ł a pra​wie w każ​dych wa​r un​kach. Je​ste​śmy jak cho​ler​ne ka​ł asz​ni​ko​wy z my​ślą​ce​g o
mię​cha.
-Może to w ogó​le nie byli Dwu​izbow​cy - po​wie​dział Brüks. - Może ja je​stem za​pła​tą dla Sen​g up​-
ty. Tak wy w koń​cu dzia​ł a​cie, nie? Pod​kła​da​cie ide​o lo​g ię, wy​ko​r zy​stu​je​cie uczu​cia. Sen​g up​ta wy​ko​-
nu​je za​da​nie, zdej​mu​je​cie jej opa​skę i pusz​cza​cie wol​no, żeby mo​g ła się ze​mścić.
-To nie jest tak - mruk​nął Mo​o re.
-A skąd wiesz? Może ty sam po pro​stu je​steś od​kle​jo​ny od rze​czy​wi​sto​ści, może te or​to​g o​nal​ne,
ma​sku​ją​ce się sie​ci ma​ni​pu​lu​ją tobą tak samo, jak ty Rak​shi. My​ślisz, że wszy​scy na Zie​mi to ma​r io​-
net​ki, oprócz jed​ne​g o puł​kow​ni​ka Jima Mo​o re’a?
-Na​praw​dę my​ślisz, że to praw​do​po​dob​ny sce​na​r iusz?
-Sce​na​r iusz? Ja nie mam po​ję​cia na​wet jaki jest cel, a co do​pie​r o sce​na​r iusz! Nie​waż​ne, kto po​-
cią​g a za sznur​ki, co wła​ści​wie osią​g nę​li​śmy poza tym, że pra​wie da​li​śmy się za​bić sto pięć​dzie​siąt
mi​lio​nów ki​lo​me​trów od domu?
Mo​o re wzru​szył ra​mio​na​mi.
-Bóg je​den wie.
-O tak, bar​dzo spryt​nie.
-Da​niel, cze​g o ty wła​ści​wie ode mnie chcesz? Ja nie wiem dużo wię​cej od cie​bie, choć​byś nie
wia​do​mo ja​kie ma​kia​we​licz​ne mo​ty​wy mi przy​pi​sy​wał. Dwu​izbow​cy wi​dzą Boga we wszyst​kim,
od Su​per​g ro​ma​dy Lo​kal​nej po spłucz​kę do ki​bla. Kto wie, cze​mu chcie​li nas wi​dzieć na po​kła​dzie?
A je​śli cho​dzi o filtr Rak​shi… to skąd wła​ści​wie wiesz, że to nie twoi lu​dzie to zro​bi​li?
-Moi lu​dzie?
-Dział PR. Ad​mi​ni​stra​cja uczel​ni. Ci, któ​r zy u cie​bie na uni​wer​ku pil​nu​ją, żeby bru​dy nie wy​cho​-
dzi​ł y na ze​wnątrz. Po Brid​g e​port mie​li masę do sprzą​ta​nia, skąd wia​do​mo, czy mo​dy​fi​ka​cja u Rak​shi
też nie była ro​dza​jem za​bez​pie​cze​nia? Mi​ni​ma​li​za​cja szkód z wy​prze​dze​niem, coś w tym sty​lu…
- Ja… - Wła​ści​wie to nie wie​dział. W ogó​le nie przy​szło mu to do gło​wy. - Ale to da​lej nie tłu​-
ma​czy, dla​cze​g o obo​je wy​lą​do​wa​li​śmy w tej mi​sji - po​wie​dział w koń​cu.
-Dla​cze​g o, dla​cze​g o - prych​nął puł​kow​nik. - Do​brze jak w ogó​le wie​my co zro​bi​li​śmy. Każ​de
„dla​cze​g o” pro​ste na tyle, że​by​śmy je ogar​nę​li świa​do​mo​ścią, mu​sia​ł o​by być myl​ne.
-Za mało pa​mię​ci pod​r ęcz​nej - stwier​dził gorz​ko Brüks.
Mo​o re po​chy​lił gło​wę.
-Czy​li to po pro​stu wola Boża. Wszyst​kie te wsz​czep​ki, tony tech​no​lo​g ii, czte​r y​sta lat tak zwa​ne​-
go „oświe​ce​nia”, a i tak wra​ca​my do woli Bo​żej.
-O ile mi wia​do​mo - za​uwa​żył Mo​o re - twój udział w tej mi​sji to ostat​nia rzecz, ja​kiej ży​czył​by
so​bie ten Bóg. Może wła​śnie w tym sęk.
Głos Sen​g up​ty w gło​wie: „Może go czcić. A może zde​zyn​fe​ko​wać”.
Jim Mo​o re le​ni​wie, nie​mal apa​tycz​nie, odłą​czył się od be​lek i ru​szył ru​chem pa​ją​ka wo​kół stry​-
chu. Na​wet w tym sztucz​nym zmierz​chu Brüks wi​dział za​cho​dzą​ce w jego oczach po​wol​ne zmia​ny,
sko​ko​we prze​su​nię​cia ogni​sko​wej: Jim spoj​r zał w jego oczy, po​tem wskroś nich, przez ścia​nę, przez
ka​dłub, przez pla​ne​ty i eklip​ty​kę, przez kar​ł y, ko​me​ty i cia​ł a trans​nep​tu​no​we, aż do ja​kie​g oś nie​wi​-
dzial​ne​g o ciem​ne​g o ol​brzy​ma cza​ją​ce​g o się po​mię​dzy gwiaz​da​mi.
Zno​wu go nie ma, po​my​ślał. Ale to nie była praw​da: Mo​o re opu​ścił nie​o bec​ne spoj​r ze​nie z twa​-
rzy Brüksa, wziął go za rękę i wska​zał na niej zna​mię, któ​r e​g o Brüks do​tąd nie za​uwa​żył.
-Ko​lej​ny guz - po​wie​dział Brüks, a Mo​o re ski​nął gło​wą, za​my​ślo​ny.
- I to zło​śli​wy.
***
Słoń​ce ma​la​ł o za nimi; od​r zu​ci​li pa​r a​sol. Z przo​du, za​le​d​wie parę stop​ni na pra​wo, Zie​mia uro​-
sła z bez​wy​mia​r o​we​g o punk​tu do sza​r ej krop​ki, z każ​dym ar​bi​tral​nym dniem po​kła​do​wym prze​su​-
wa​jąc się nie​po​strze​że​nie ku go​dzi​nie dwu​na​stej. Wiatr sło​necz​ny już nie ry​czał, za​g łu​sza​jąc wszyst​-
kie czę​sto​tli​wo​ści; te​r az pluł, sy​czał i ustę​po​wał in​nym gło​som, nie​skoń​cze​nie sła​bym, ale o wie​le
bar​dziej zro​zu​mia​ł ym. Jim Mo​o re cały czas kar​mił się ar​chi​wa​mi, w któ​r ych żył jego syn; Sen​g up​ta
wy​ci​ska​ł a sy​g nał z szu​mu i upie​r a​ł a się, że są tam jesz​cze inne, tyl​ko nie po​tra​fi ich od​szy​fro​wać.
Jed​nak​że duch, któ​r y mie​nił się Si​r im Ke​eto​nem, był tyl​ko jed​nym z gło​sów w ete​r ze. Były jesz​-
cze inne. Zbyt dużo jak na gust Brüksa.
Świat, z któ​r e​g o od​la​ty​wa​li, był nie​mal bez​g ło​śny, zmu​szo​ny do peł​ne​g o prze​stra​chu mil​cze​nia
przez po​ja​wia​ją​ce się w szy​ku zja​wy z nie​ba. Te​r az wszyst​kie gło​sy za​czę​ł y od​zy​wać się na nowo -
eks​pre​so​we ter​ko​ta​nie za​szy​fro​wa​nych da​nych; ziar​ni​ste aprok​sy​ma​cje twa​r zy i kra​jo​bra​zów mi​g o​-
cą​ce w pa​śmie 600 MHz; sy​cze​nie fal no​śnych na do​tąd nie​uży​wa​nych czę​sto​tli​wo​ściach, for​mal​nie
już za​ję​tych, ale trzy​ma​ją​cych ję​zyk za zę​ba​mi, jak​by w ocze​ki​wa​niu na strzał ze star​te​r a. Mi​lion ję​-
zy​ków; mi​lion prze​ka​zów. Pro​g no​zy po​g o​dy, za​g łu​sza​ne szu​ma​mi pro​g ra​my in​for​ma​cyj​ne, pry​wat​-
ne roz​mo​wy łą​czą​ce roz​sia​ne po kon​ty​nen​tach ro​dzi​ny. Treść sy​g na​ł ów nie była jed​nak tak nie​po​ko​-
ją​ca, jak samo ich ist​nie​nie w nieekra​no​wa​nych ko​smicz​nych pust​ko​wiach. Po​win​ny tkwić w wiąz​-
kach la​se​r o​wych i świa​tło​wo​do​wych, mru​g ać so​bie kon​fi​den​cjo​nal​nie z punk​tu do punk​tu. Taka ko​-
mu​ni​ka​cja, przez roz​g ła​sza​nie, była re​lik​tem po​przed​niej epo​ki. Her​me​tycz​na ma​szy​ne​r ia XXI-
wiecz​nej te​le​ko​mu​ni​ka​cji za​czę​ł a prze​pusz​czać na szwach - lu​dzie za​czę​li ucie​kać się z po​wro​tem
do bar​dziej par​ty​zanc​kich tech​no​lo​g ii.
Tro​chę po​dob​nie, jak zro​bił​by mózg, po​zba​wio​ny sub​stan​cji od​żyw​czych i tle​nu. Prze​wi​dy​wal​ne
roz​spój​nie​nie się każ​de​g o zło​żo​ne​g o sys​te​mu, któ​r e​mu bra​ku​je ener​g ii.
Mimo wszyst​ko był to jed​nak dom, do któ​r e​g o już pra​wie do​tar​li. Do wy​ko​na​nia po​zo​sta​ł a masa
ro​bo​ty - Mo​o re i Sen​g up​ta za​ję​li się szcze​g ó​ł a​mi, na zmia​nę wra​ca​jąc z nie​zna​nych, da​le​kich za​ka​-
mar​ków, w któ​r e za​pusz​cza​li się, kie​dy mie​li wol​ne od pro​wa​dze​nia Ko​ro​ny do por​tu. Wo​jow​nik po​-
zo​sta​ł y czas dzie​lił po​mię​dzy wła​sny na​miot i strych; wdo​wa na​dal w bło​g iej nie​świa​do​mo​ści sy​pia​-
ła z wro​g iem. Wam​pi​r zy​ca tkwi​ł a na ka​dłu​bie ni​czym ska​mie​li​na, nie​po​r u​szo​na żad​ny​mi alar​ma​mi
czy pu​ł ap​ka​mi, któ​r e być może za​in​sta​lo​wa​ł a. Brüks mie​r zył czas po​zo​sta​ł y do Zie​mi wiel​ko​ścią jej
krę​g u i stop​nio​wym lu​zo​wa​niem się za​wią​za​ne​g o w su​peł żo​ł ąd​ka. Przez chwi​lę my​ślał, czy​by nie
wró​cić do gier. Spał i śnił swo​je świa​do​me sny, Rho​na jed​nak nie chcia​ł a do nie​g o przyjść, on sam
nie miał od​wa​g i jej szu​kać. A be​be​chy Ko​ro​ny w dal​szym cią​g u nie wypącz​ko​wy​wa​ł y żad​nych ma​cek.
Kie​dy prze​ci​na​li or​bi​tę Księ​ży​ca, sam do​pił resz​tę glen​mo​r an​g ie, prze​pi​ja​jąc do sto​ł u la​bo​r a​to​-
ryj​ne​g o. Je​śli na​wet ktoś za​uwa​żył ich po​wrót, był zbyt za​ję​ty, żeby wy​słać ko​mi​tet po​wi​tal​ny.
Le​piej po​dró​żo​wać z na​dzie​ją, niż przy​być do celu.
Ro​bert Lo​uis Ste​ven​son.

Ni​ska, szyb​ka or​bi​ta nad świa​tem sto​ją​cym w pło​mie​niach.
Pod​czas ich nie​o bec​no​ści za​pło​nę​ł o ży​wym ogniem ty​siąc do​tąd tlą​cych się po​li​tycz​nych kon​flik​-
tów. Dwa razy tyle epi​de​mio​lo​g icz​nych i śro​do​wi​sko​wych. Mi​lion gło​sów darł się na daw​no za​po​-
mnia​nych czę​sto​tli​wo​ściach ra​dio​wych od kilo- po gi​g a​her​ce, za​r zu​ciw​szy sku​pio​ne wiąz​ki, po​r zu​-
ciw​szy lub za​po​mniaw​szy o ogól​no​pla​ne​tar​nym za​ciem​nie​niu. Ko​lo​nie O’Ne​il​la były pod kwa​r an​-
tan​ną. Win​da or​bi​tal​na zwa​li​ł a się; z or​bi​ty wciąż spa​da​ł y pło​ną​ce szcząt​ki, sie​jąc znisz​cze​nie i po​żo​-
gę w stoż​ku opa​do​wym obej​mu​ją​cym jed​ną trze​cią rów​ni​ka. In​ży​nie​r ia prą​dów wy​so​ko​ścio​wych
pod​da​ł a się pod na​po​r em nie​na​sy​co​nej at​mos​fe​r y. Atlas stra​cił siłę, by pod​pie​r ać nie​bo; siar​cza​ny
w at​mos​fe​r ze spa​dły do re​kor​do​we​g o po​zio​mu, a ognio​we bu​r ze sza​la​ł y na sze​ściu kon​ty​nen​tach.
Pre​to​r ię, Bru​g ię, set​ki in​nych miast ogar​nę​ł a pla​g a zom​bia​ków, mi​lio​nów spro​wa​dzo​nych do re​ak​cji
wal​ka-uciecz​ka-seks, tak że wła​dze na​wet nie pró​bo​wa​ł y w tych stre​fach nad czym​kol​wiek za​pa​no​-
wać. Skar​g om i za​mie​sza​niu nie było koń​ca. Spadł Ikar. Wró​ci​ł y Świe​tli​ki. Za​czę​ł a się in​wa​zja. Ude​-
rzy​li Re​ali​ści. Dwu​izbow​cy znisz​czy​li świat.
Mo​o re słu​chał tego tsu​na​mi ra​zem z Brüksem i Sen​g up​tą - cała trój​ka przy​pię​ta do lu​strza​nej kuli
pod​czas po​dej​ścia - a twarz miał nie​wzru​szo​ną ni​czym trup.
To przez cie​bie, nie po​wie​dział Brüks. Ten świat le​d​wo wią​zał ko​niec z koń​cem, a ty mu znisz​-
czy​ł eś naj​więk​sze źró​dło ener​g ii. Wszyst​kie te mi​lio​ny ma​ją​ce na styk wody dzię​ki prą​do​żer​nym od​-
sa​la​czom; wszyst​kie te roz​r u​chy nie​wy​bu​cha​ją​ce dzię​ki groź​bie in​sty​tu​cjo​nal​nej prze​mo​cy; wszyst​-
kie te ka​ta​stro​fy eko​lo​g icz​ne opa​no​wy​wa​ne tyl​ko dzię​ki ma​so​we​mu uży​ciu pry​mi​tyw​nych tech​no​lo​-
gii. Ikar dźwi​g ał na grzbie​cie jed​ną pią​tą na​szej cy​wi​li​za​cji: my​śla​ł eś, że co się sta​nie, jak strą​cisz
go w Słoń​ce?
Na​wet Sen​g up​ta się nie od​zy​wa​ł a. Nie było sen​su.
Te​r y​to​r ium wro​g a. I nic na to nie po​r a​dzisz.
Może zresz​tą Mo​o re do​brze zro​bił. Świat pyr​ko​tał na gra​ni​cy wrze​nia od po​nad stu​le​cia. To była
tyl​ko kwe​stia cza​su, kie​dy się wy​g o​tu​je. Być może tak na​praw​dę nie zro​bił nic, tyl​ko przy​śpie​szył ten
ter​min o parę mie​się​cy.
-Mam go - po​wie​dzia​ł a Sen​g up​ta. - Wła​śnie się wy​ł o​nił nad Aleutami. Kupa śmie​ci mię​dzy nim
a nami.
Na ho​r y​zon​cie roz​bły​sły dane tak​tycz​ne: wa​lec ma​ją​cy ja​kieś dzie​sięć me​trów śred​ni​cy i oko​ł o
trzy​dzie​stu dłu​g o​ści, z jed​nej stro​ny ob​wie​szo​ny wiel​ką ko​r o​ną pa​ne​li sło​necz​nych, z dru​g iej zbit​ką
apa​r a​tów gę​bo​wych, na oko wy​g lą​da​ją​cych na emi​te​r y mi​kro​fa​lo​we. Wy​g lą​dał jak sta​r o​świec​ki sa​te​-
li​ta ener​g e​tycz​ny, choć na bar​dzo dziw​nej or​bi​cie. I oczy​wi​ście wła​śnie o to cho​dzi​ł o.
-Cięż​ko bę​dzie do tego cze​g oś za​do​ko​wać.
Z boku sy​mu​la​krum Ko​ro​ny le​ni​wie opusz​cza​ł o oca​la​ł e ra​mio​na, jesz​cze roz​po​star​te, ale już
zwal​nia​ją​ce, do po​zy​cji za​blo​ko​wa​nej.
-Ni​g ​dzie nie do​ku​je​my - przy​po​mniał jej Mo​o re.
-Ile cza​su?
- Trzy​dzie​ści mi​nut mniej wię​cej. Trze​ba się ubie​r ać.
Strych z za​ł o​że​nia nie nada​wał się do pra​cy pod​czas ma​new​r ów, ale ja​koś so​bie po​r a​dzi​li, po jed​-
nym roz​bit​ku w trzech wnę​kach na ska​fan​dry do​kład​nie na​prze​ciw​ko złą​cza do​ku​ją​ce​g o. Brüks i Mo​-
ore za​spa​wa​li je jesz​cze przed mi​nię​ciem We​nus, lecz to Sen​g up​ta za​le​d​wie sześć go​dzin temu okle​-
iła te spa​wy ter​mi​tem. Nie zo​sta​ł o im zbyt wie​le ścian, a ona na​dal nie chcia​ł a wpusz​czać so​bie Con​-
Sen​su​sa do gło​wy, po​zdej​mo​wa​ł a więc z wie​sza​ków wszyst​kie na​r zę​dzia i za​sma​r o​wa​ł a sa​mo​przy​-
lep​ne ge​ko​no​we pły​ty gru​bą war​stwą in​te​li​g ent​nej far​by. Mi​krow​ł ók​na tro​chę roz​ma​zy​wa​ł y ob​r az,
ale miej​sca było dość, by po​mie​ścić wszyst​kie po​trzeb​ne jej okna - ob​r a​zy z ra​da​r u, na​kład​ki z kur​-
sem, pod​sta​wo​we pa​r a​me​try na​pę​du, prze​pust​ni​ce i ha​mul​ce w od​cie​niach zło​ta i szma​r ag​du.
Na optycz​nym wi​do​ku - ostat​ni as w rę​ka​wie Jima Mo​o re’a, wciąż aż nad​to prze​ko​nu​ją​co uda​ją​cy ka​-
wał ko​smicz​ne​g o zło​mu, po​więk​sza​ją​cy się stop​nio​wo na tle złud​nie zie​lo​no​nie​bie​skie​g o pół​księ​ży​-
ca świa​ta osu​wa​ją​ce​g o się w naj​g łęb​szą w hi​sto​r ii ot​chłań znisz​cze​nia.
W od​dziel​nym, de​dy​ko​wa​nym okien​ku po pra​wej stro​nie sce​ny: Va​le​r ie, wciąż przy​wią​za​na
do masz​tu; nie ru​szy​ł a się od ty​g o​dni, a mimo to z za​mar​ł e​g o cia​ł a na​dal ema​no​wa​ł o coś groź​ne​g o,
po​czu​cie, że jest tam na​pię​ta sprę​ży​na, któ​r a tyl​ko cze​ka na od​po​wied​ni mo​ment.
A tych mo​men​tów zo​sta​ł o jej tyl​ko parę mi​nut.
Ła​g od​ne szturch​nię​cie, po​wo​li na​r a​sta​ją​ca siła przy​ci​snę​ł a Brüksa do boku wnę​ki. Na pa​ne​lach
na​r zę​dzio​wych awa​tar Ko​ro​ny ob​r ó​cił się z na​my​słem o 180 stop​ni wo​kół środ​ka masy i po​że​g lo​wał
na or​bi​tę wstecz​ną.
-Trzy​mać się - ostrze​g ła Sen​g up​ta i dała po ha​mul​cach.
Oka​le​czo​ny sta​tek z am​pu​to​wa​ny​mi i skau​te​r y​zo​wa​ny​mi koń​czy​na​mi stęk​nął i za​czął wy​tra​cać
del​tę v. Ha​mo​wa​nie ode​pchnę​ł o Brüksa od dna wnę​ki; stra​cił rów​no​wa​g ę - uprząż za​trzy​ma​ł a go w
gó​r ze w trak​cie ostat​nie​g o wej​ścia na sce​nę tego kon​kret​ne​g o dołu. Mo​o re do​tknął ja​kie​g oś nie​wi​-
docz​ne​g o prze​ł ącz​ni​ka i jego sa​te​li​ta-ka​me​le​o n roz​szedł się wzdłuż szwów jak roz​strze​lo​ny dia​g ram
- ogni​wa sło​necz​ne i ło​pat​ki ra​dia​to​r ów od​le​cia​ł y w ob​ł o​kach pary, któ​r a na​tych​miast za​mie​ni​ł a się
w śnieg. Sko​r up​ka roz​pa​dła się na czę​ści, któ​r e po​że​g lo​wa​ł y bez​g ło​śnie we wszyst​kie stro​ny. Pod
złusz​czo​ną fał​szy​wą po​wło​ką or​bi​to​wał wiel​ki od​sło​nię​ty grot wy​ce​lo​wa​ny w Zie​mię. Po​ł y​ski​wał
w pro​mie​niach wscho​dzą​ce​g o Słoń​ca, przy​sa​dzi​ste skrzy​dła opa​li​zo​wa​ł y jak u waż​ki.
Roz​r zu​co​ne eks​plo​zją odłam​ki za​ł o​mo​ta​ł y w ka​dłub Ko​ro​ny jak ka​mien​ny grad. Mo​o re od​cze​kał,
aż mi​nie, i wci​snął przy​cisk.
Wo​kół wła​zu za​pło​nę​ł y iskry słoń​ca: ze​spa​wa​na ba​r ie​r a roz​ża​r zy​ł a się i od​pa​dła. Właz za nią
roz​sze​r zył się w ułam​ku se​kun​dy, chwi​lo​wy hu​r a​g an wy​ssał wszyst​kie bla​chy w próż​nię i po​cią​g nął
Brüksa ku gwiaz​dom. Uprząż przy​trzy​ma​ł a go moc​no przez chwi​lę, by Mo​o re zdą​żył roz​piąć klam​-
ry. I już po​le​cie​li w pust​kę, w ci​szę, je​śli nie li​czyć wy​peł​nia​ją​cych hełm Brüksa szyb​kich, chra​pli​-
wych od​de​chów, na gra​ni​cy pa​ni​ki. Pod nimi roz​cią​g a​ł a się ciem​na Zie​mia, zbyt wy​pu​kła na kra​jo​-
braz, a za wiel​ka i zbyt bli​ska, by po​zo​stać kulą. Ukła​dy po​g o​do​we od​ci​ska​ł y na jej twa​r zy swo​je
brud​ne pa​lu​chy. Wy​brze​ża i kon​ty​nen​ty świe​ci​ł y jak ga​lak​ty​ki w miej​scach, gdzie jesz​cze ja​r zy​ł a się
cy​wi​li​za​cja; a tam, gdzie się wy​pa​li​ł a, mi​g o​ta​ł y przy​ćmio​ną bar​wą po​ma​r ań​czo​wą.
Strasz​nie wy​so​ko byli.
Blask Słoń​ca za​mie​niał odłam​ki wo​kół w ośle​pia​ją​cą ukła​dan​kę, poza jed​ną krót​ką chwi​lą, gdy
słoń​ce za​kry​ł a wiel​ka ciem​na łapa. Brüks za​ma​chał rę​ko​ma i od​wró​cił się, żeby spoj​r zeć jesz​cze
na Ko​ro​nę cier​nio​wą w prze​lo​cie, wciąż ogrom​ną na tle nie​ba, pod​świe​tlo​ną od tyłu wscho​dzą​cym
Słoń​cem i ja​snym, roz​sze​r za​ją​cym się pół​księ​ży​cem. Jej ostat​nie, za​mar​z​nię​te tchnie​nie za​iskrzy​ł o
wo​kół dzio​bu jak le​d​wie wi​docz​na chmur​ka klej​no​tów.
Kry​jów​ki Va​le​r ie nie było stąd wi​dać.
Coś szarp​nę​ł o jego smy​czą. Okrę​cił się do góry no​g a​mi, ku pro​mo​wi, któ​r y rósł i rósł, oto​czo​ny
wła​sną chmu​r ą odłam​ków.
-Skup​cie się - za​sy​czał Mo​o re w in​ter​ko​mie.
-Prze​pra…
Po​ko​zioł​ko​wa​li na​przód, Mo​o re pierw​szy, resz​ta wle​czo​na za nim. Właz wa​ha​dłow​ca ział tuż
przy pa​no​r a​micz​nym oknie kok​pi​tu, jak wy​cię​ta i od​chy​lo​na w bok bło​na bę​ben​ko​wa żaby. Ja​kaś ma​-
gicz​na, na​try​sko​wa osło​na abla​cyj​na spra​wia​ł a, że ka​dłub opa​li​zo​wał tłu​sty​mi tę​cza​mi.
Na heł​mie Brüksa za​szem​r a​ł y de​li​kat​nie krysz​tał​ki lodu - a Mo​o re już był na ka​dłu​bie, ide​al​nie
w celu, wy​lą​do​wał bu​ta​mi tuż po​mię​dzy brze​g iem wła​zu a uchwy​tem dla rąk, przy​spa​wa​nym jak wie​-
szak na ręcz​ni​ki do po​wło​ki wa​ha​dłow​ca. Ugiął nogi, żeby za​mor​ty​zo​wać wstrząs; dłoń w rę​ka​wi​cy
zła​pa​ł a się uchwy​tu, jak​by mia​ł a wła​sne oczy. Brüks prze​pły​nął nad nim i roz​płasz​czył się na ka​dłu​-
bie. Od​bił się, za​wi​r o​wał na uwię​zi, ner​wo​wo wy​cią​g nął ręce ku stoż​ko​wi dy​szy uśpio​ne​g o sil​ni​ka
ma​new​r o​we​g o - za​bra​kło mu paru cen​ty​me​trów - w koń​cu jed​nak po​czuł, jak buty ska​fan​dra przy​-
wie​r a​ją do ka​dłu​ba.
Ko​ro​na była już da​le​ko za nimi i da​le​ko w dole, dry​fu​jąc ma​je​sta​tycz​nym kor​ko​cią​g iem ku li​nii
ter​mi​na​to​r a, wy​tra​ciw​szy pręd​kość, wy​ha​mo​wu​jąc z nie​skoń​czo​ne​g o, sa​te​li​tar​ne​g o upad​ku wo​kół
do śmier​tel​ne​g o, pło​mien​ne​g o upad​ku w dół. Od​le​g łość i ogra​ni​cze​nia wzro​ku wy​le​czy​ł y jej rany.
Te​r az - roz​wa​lo​na, po​skle​ja​na z po​wro​tem, spa​lo​na i po​ł a​ma​na - wy​da​wa​ł a się nie​mal dzie​wi​cza.
Ura​to​wa​ł aś nam ży​cie, po​my​ślał Brüks, a po​tem: prze​pra​szam.
Mo​o re szarp​nię​ciem wy​r wał go z za​my​śle​nia, cią​g nąc na​r az Brüksa i Sen​g up​tę ni​czym ryby
na żył​kach. Brüks po​świę​cił mo​ment na po​zaz​drosz​cze​nie pi​lot​ce opa​no​wa​nia; przez cały upa​dek
w nie​skoń​czo​ną prze​paść nie ode​zwa​ł a się ani sło​wem, na​wet nie sap​nę​ł a. Do​pie​r o te​r az, gdy zaj​r zał
za jej szyb​kę, zo​ba​czył, że po​wie​ki ma za​ci​śnię​te z ca​ł ej siły, a usta się po​r u​sza​ją. Do​pie​r o te​r az, gdy
ze​tknę​li się heł​ma​mi, usły​szał, co sy​la​bi​zu​je:
-Kur​wa kur​wa kur​wa kur​wa…
Ty trzę​si​du​po. Wy​ł ą​czy​ł aś so​bie in​ter…
Mo​o re wpa​ko​wał ją w otwar​ty właz. Brüks po​fru​nął za nią, wcią​g a​jąc się do ka​bi​ny: dwa rzę​dy
drąż​ków, je​den za dru​g im, każ​dy miesz​czą​cy sześć le​ża​nek prze​cią​że​nio​wych jak pół​tu​zin ja​jek
w wy​tłocz​ce. Same le​żan​ki były nie​mal cał​kiem roz​płasz​czo​ne, wy​g ię​te w tył​ku i w ko​la​nach tyl​ko
na tyle, żeby unik​nąć na​zwa​nia ich „pry​cza​mi”; przed nimi znaj​do​wa​ł y się dwa bar​dziej kon​wen​cjo​-
nal​ne fo​te​le pi​lo​tów i pod​ko​wa pul​pi​tów ste​r o​wa​nia. Nad nimi - szy​ba z kwar​co​we​g o szkła. Nos był
opusz​czo​ny, ale gwiazd w nim nie było wi​dać, od brze​g u do brze​g u wy​peł​nia​ł a go Zie​mia, w więk​-
szo​ści ciem​na, roz​ja​śnia​ją​ca się na ster​bur​cie.
I to było wła​ści​wie tyle. Je​den właz na gro​dzi ru​fo​wej, mniej​szy w po​kła​dzie, oba za​mknię​te. Ten
pierw​szy mógł pro​wa​dzić do ła​dow​ni, nie​du​żej, wno​sząc po roz​mia​r ach stat​ku - lecz za dziu​r ą w po​-
kła​dzie nie mo​g ło być nic prze​stron​niej​sze​g o niż tech​nicz​ny tu​nel. Awa​r yj​na ewa​ku​acja z or​bi​ty, po​-
wie​dział wcze​śniej Mo​o re. Awa​r yj​ny upa​dek na Zie​mię dla żoł​nie​r za oca​la​ł e​g o z nie​uda​nej mi​sji.
To nie był ża​den wa​ha​dło​wiec, to był szum​nie na​zwa​ny spa​do​chron, do jed​no​r a​zo​we​g o użyt​ku i do
wy​r zu​ce​nia.
Mo​o re uszczel​nił właz i wci​snął się w je​den z fo​te​li pi​lo​ta. Sen​g up​ta ock​nę​ł a się z krót​kiej ka​ta​to​-
nii i wgra​mo​li​ł a się w dru​g i. Brüks przy​piął się do jed​ne​g o z rusz​tów na ham​bur​g e​r y z tyłu, a po​jazd
już się uru​cha​miał. Za​czę​ł y do​cie​r ać do nie​g o od​g ło​sy ze​wnętrz​ne, naj​pierw ci​cho jak szept, le​d​wie
sły​szal​ne przez po​sa​py​wa​nie re​g u​la​to​r a w heł​mie i szep​ta​ną re​cy​ta​cję list kon​tro​l​nych w in​ter​ko​mie.
Syk sprę​żo​ne​g o gazu. Ci​che klik​nię​cia i pik​nię​cia, stłu​mio​ne jak przez po​dusz​kę. Trza​ska​nie za​byt​-
ko​wych prze​ł ącz​ni​ków na pul​pi​tach.
70 kPa, za​mel​do​wał wy​świe​tlacz HUD. Roz​sz​czel​nił szyb​kę i zsu​nął ją w tył: w płu​cach po​czuł
po​wie​trze zim​ne jak lo​do​wiec, z tyłu gar​dła po​smak pla​sti​ko​wych mo​no​me​r ów. Ale od​dy​chać się
dało.
Mo​o re prze​krę​cił się w pa​sach, tro​chę za​bra​kło, żeby mógł spoj​r zeć mu w oczy.
-Le​piej to za​mknij. Tro​chę to tu lata, mogą być ja​kieś prze​cie​ki.
Brüks po raz pierw​szy sku​pił się na de​sce roz​dziel​czej - po​je​dyn​cze dio​dy LED, rzę​dy ręcz​nych
prze​ł ącz​ni​ków o wiel​ko​ści do​sto​so​wa​nej do łapsk odzia​nych w my​lar i pian​kę po​li​ure​ta​no​wą. Ekra​ny
tak​tycz​ne uwię​zio​ne we wpusz​czo​nych w de​skę szy​bach, za​miast roz​le​wać się swo​bod​nie po tylu po​-
wierzch​niach, ilu aku​r at po​trze​ba.
Opu​ścił szyb​kę z po​wro​tem.
-Ten sprzęt ma sto lat.
Mo​o re burk​nął do in​ter​ko​mu:
-Im star​szy, tym więk​sza szan​sa, że wszy​scy o nim za​po​mnie​li.
Z jed​ne​g o rzę​cha do dru​g ie​g o. Ką​tem oka do​strzegł za oknem roz​błysk - pew​nie Słoń​ce od​bi​ja​-
ją​ce się od ja​kie​g oś or​bi​tal​ne​g o śmie​cia. Albo sil​ni​ki ma​new​r o​we da​le​kie​g o stat​ku. To coś pło​nę​ł o
jed​nak zbyt dłu​g o jak na to pierw​sze i zbyt ni​sko jak na to dru​g ie, ko​lo​r em zaś nie pa​so​wa​ł o do żad​-
ne​g o. Gdy od​wró​cił się twa​r zą ku nie​mu, mru​żąc oczy od Słoń​ca, mógł pra​wie przy​siąc, że po​środ​-
ku smu​g i wi​dzi ciem​ny, po​strzę​pio​ny kształt, roz​pa​da​ją​cy się w okrą​ża​ją​cą pla​ne​tę li​nię ognia. Ko​ści
i ścię​g na za​mie​nia​ne w po​piół.
-I po niej - rzu​cił ci​cho Mo​o re, a Brüks nie był pe​wien, czy cho​dzi mu o sta​tek, czy wam​pi​r zy​cę.
-Za​płon - po​wie​dzia​ł a Sen​g up​ta, gdy i oni za​czę​li spa​dać.
***
Ko​ro​na spa​li​ł a się do zera. Nic nie ucie​kło. Żad​na po​stać w ska​fan​drze nie ze​sko​czy​ł a cu​dem
w ostat​niej chwi​li z ka​dłu​ba, choć ka​me​r a Sen​g up​ty ob​ser​wo​wa​ł a go do koń​ca. Może drgnę​ł a ja​kaś
koń​czy​na, tuż przed prze​r wa​niem trans​mi​sji - ostat​nie mi​g nię​cie świa​do​mo​ści prze​cho​dzą​ce przez
cia​ł o, w sam raz na tyle dłu​g o, by uświa​do​mić mu, że szlag tra​fił jego ide​al​ne pla​ny - ale i to mo​g ło
być świetl​nym złu​dze​niem. Brüksowi po​zo​sta​ł a w gar​dle gula roz​cza​r o​wa​nia. Ła​twość, z jaką za​-
mor​do​wa​li Va​le​r ie, od​bie​r a​ł a jej nie​co gro​zy i po​da​wa​ł a w wąt​pli​wość mo​ty​wy tej zbrod​ni.
Wej​ście w at​mos​fe​r ę le​d​wo pa​mię​tał: żar mi​g o​cą​cy na przed​niej szy​bie jak po​świa​ta od nie​wi​-
docz​nych bły​ska​wic; syk za​kłó​ceń na każ​dym ka​na​le, do​pó​ki nie przy​po​mniał so​bie, by wy​ł ą​czyć ra​-
dio. Ta​kie frag​men​ty. Nie​cią​g łe ob​r a​zy. W któ​r ymś mo​men​cie wró​ci​ł o cią​że​nie, sil​niej​sze i bar​dziej
rów​no​mier​ne niż pa​mię​tał od stu lat; ste​la​że, le​żan​ki prze​cią​że​nio​we i sa​mot​ny ka​r a​luch na nich,
wszyst​ko roz​ł o​ży​ł o się do kon​wen​cjo​nal​nej po​zy​cji sie​dzą​cej nad drga​ją​cym po​kła​dem, któ​r y wresz​-
cie dało się po​strze​g ać jako pod​ł o​g ę. Po​tem już szy​bo​wa​li za​ma​szy​stą spi​r a​lą po​nad sta​lo​wo​sza​r ym
oce​anem, a Słoń​ce opa​dło za ho​r y​zont. Na mo​r zu w dole coś się ko​ł y​sa​ł o, to po​ja​wia​jąc się na uła​-
mek se​kun​dy, to zni​ka​jąc z przed​niej szy​by - jak​by na wpół za​nu​r zo​na skocz​nia dla nar​cia​r zy wod​-
nych; za​la​ny par​king; ode​r wa​ny na​r oż​nik lot​ni​skow​ca, roz​mi​g o​ta​ny ognia​mi św. Elma. Cięż​ko było
z tej wy​so​ko​ści oce​nić wiel​kość, zresz​tą po paru chwi​lach stra​ci​li oce​an z oczu - Sen​g up​ta po​de​r wa​ł a
nos do koń​co​we​g o po​dej​ścia.
Coś kop​nę​ł o ich moc​no od tyłu, ci​snę​ł o Brüksem na​przód w uprzę​ży i z hu​kiem ścią​g nę​ł o nos
w dół. Tuż po pra​wej wy​try​snę​ł y gej​ze​r y bia​ł ej pia​ny, roz​dzie​li​ł y się po​środ​ku; chwi​lę póź​niej wi​-
dok prze​sło​ni​ł a spły​wa​ją​ca po kwar​cu ścia​na wody. Coś wal​nę​ł o wa​ha​dło​wiec w pod​bró​dek; od​sko​-
czył w tył i roz​wrzesz​czał się na ca​ł ej dłu​g o​ści jak pa​lo​na wiedź​ma. Te​r az szli w górę. Te​r az zwal​-
nia​li. Te​r az znie​r u​cho​mie​li.
Ścia​ny wody zbie​g ły się w stru​g i, po​tem kro​pel​ki. Wa​ha​dło​wiec wyj​r zał spo​za nich, zo​ba​czył
parę bled​ną​cych gwiazd na sta​lo​wym nie​bie. Da​le​ko po le​wej, pra​wie poza po​lem wi​dze​nia, coś za​-
mi​g o​ta​ł o, po​ja​wia​jąc się i zni​ka​jąc jak na wpół za​po​mnia​ny sen. Coś jak​by an​te​ny. Dru​cia​ne drze​wo.
Mo​o re ścią​g nął hełm i upu​ścił go na po​kład.
-Do​je​cha​li​śmy.
***
Ktoś wy​cza​r o​wał z po​wie​trza lą​do​wi​sko.
Pas wi​siał czte​r y czy pięć me​trów nad fa​la​mi, osmo​lo​ny, po​kry​ty smu​g a​mi ję​zyk me​ta​lu z wa​ha​-
dłow​cem na sa​mym koń​cu. Wy​sta​wał ze sta​ł e​g o lądu jak ja​kaś ab​sur​dal​na tram​po​li​na - tyl​ko że pod​-
ło​że nie było lą​dem i nie było sta​ł e. Wzdłuż li​nii wod​nej wiły się ja​skra​wo​niebie​skie, iskrzą​ce grze​-
chot​ni​ki, prze​su​wa​ją​ce się w górę i w dół w mia​r ę prze​chy​ł ów. Sama po​wierzch​nia w przed​świ​to​-
wym mro​ku wy​da​wa​ł a się sza​r a jak ce​ment i pra​wie rów​nie gład​ka, z wy​jąt​kiem po​zo​sta​wio​nych
przez wa​ha​dło​wiec osmo​lo​nych smug. Jed​nak​że, choć na jed​nym koń​cu wy​ł a​nia​ł a się z mo​r za zwy​-
czaj​nie, jak okrę​to​wa ram​pa, na dru​g im rów​nie zwy​czaj​nie nie opa​da​ł a, lecz za​ni​ka​ł a - po​tęż​na, ko​-
ły​szą​ca się bry​ł a me​ta​lu wiel​ko​ści par​kin​g u prze​cho​dzi​ł a z so​lid​nej nie​prze​zro​czy​sto​ści w wid​mo​wą
pół​przej​r zy​stość, a po​tem w ogó​le w nic na prze​strze​ni może pół​to​r a me​tra.
Z wy​jąt​kiem tego pasa, wy​cza​r o​wa​ne​g o z prze​zro​czy​sto​ści przez tar​cie go​r ą​ce​g o lą​do​wa​nia
na brzu​chu.
Mo​o re już po​zbył się ska​fan​dra i stał na ni​czym, dzie​sięć me​trów przed uzie​mio​nym pro​mem.
Pod jego sto​pa​mi ma​sze​r o​wa​ł y po​nu​r e, sza​r e fale. Co parę se​kund nie​o po​dal po​ja​wiał się i zni​kał
dru​cia​ny szkie​let bu​dow​li, prze​wyż​sza​ją​cej go o ja​kieś sześć me​trów i po​r o​śnię​tej pa​r a​bo​licz​ny​mi
an​te​na​mi.
Brüks wy​chy​lił się z wła​zu i ogar​nął wzro​kiem to wszyst​ko. Lo​do​wa​ty pa​cy​ficz​ny wiatr prze​wiał
mu kom​bi​ne​zon jak​by nic na so​bie nie miał. Zie​mia szarp​nę​ł a z siłą, o któ​r ej pra​wie zdą​żył za​po​-
mnieć; ręce, któ​r y​mi trzy​mał się bur​ty, wy​da​wa​ł y się jak z gumy.
Sen​g up​ta szturch​nę​ł a go w ple​cy.
-No rusz się ka​r a​luch co chro​ma​to​fo​r ów nie wi​dzia​ł eś?
Wła​ści​wie wi​dział. Chro​my były tyl​ko jed​nym z wie​lu pod​g a​tun​ków inte​li​g ent​nej far​by. Ale ni​g ​-
dy nie spo​tkał ich w ta​kiej ska​li.
-Duże to jest?
-Nie za duże może z ki​lo​metr w jed​ną stro​nę słu​chaj wy​ł a​zisz czy cze​kasz aż to gów​no cał​kiem
za​to​nie?
Kuc​nął, chwy​cił się kra​wę​dzi wła​zu, wgra​mo​lił na pły​tę. Cią​że​nie omal go nie prze​wró​ci​ł o, uda​-
ło mu się jed​nak za​cho​wać rów​no​wa​g ę - sta​nął, opie​r a​jąc się jed​ną ręką o ka​dłub (wciąż nie​przy​jem​-
nie go​r ą​cy, mimo za​nu​r ze​nia w oce​anie). Przy sa​mym wa​ha​dłow​cu nie​wi​dzial​na po​wło​ka zdar​ł a się
do zera, ale po kil​ku​na​stu nie​pew​nych kro​kach stał już na pod​ł o​żu prze​zro​czy​stym bar​dziej niż
szkło. Spoj​r zał w dół na wzbu​r zo​ne mo​r ze i mu​siał się po​wstrzy​mać od wy​ma​chi​wa​nia rę​ka​mi.
Za​miast tego pod​szedł ostroż​nie ku Mo​o re’owi, a za nim gra​mo​li​ł a się Sen​g up​ta. Ob​szedł nos
wa​ha​dłow​ca i zwró​cił uwa​g ę na coś mi​g o​czą​ce​g o po​ma​r ań​czo​wo - ogień, dość nie​da​le​ko, bu​zu​ją​ca
li​nia pło​mie​ni na ab​sur​dal​nie kwi​tu​ją​cym w po​wie​trzu skraw​ku spa​lo​nej zie​mi. Wo​kół da​wa​ł o się
od​r óż​nić ele​men​ty kon​struk​cji - ni​skie, pła​skie pro​sto​ką​ty, roz​bi​ta jak sko​r up​ka jaj​ka ko​pu​ł a an​te​no​-
wa, le​d​wo wi​docz​na na tle ognia krat​ka re​lin​g ów i ba​lu​strad. Moż​li​we, że coś się tam po​r u​sza​ł o -
było wiel​ko​ści mrów​ki z tej od​le​g ło​ści.
To nie był zwy​kły gy​land, wy​spa pły​wa​ją​ca po oce​anie w prą​dzie ko​ł o​wym. Nie obóz dla
uchodź​ców i nie mia​sto-pań​stwo, nie po​dej​r za​na ko​mer​cyj​na spół​ka, któ​r ej pa​su​je luź​ny kli​mat
praw​ny Wód Mię​dzy​na​r o​do​wych. To było miej​sce dla Mo​o re’a i jemu po​dob​nych - baza do taj​nych
ak​cji woj​sko​wych. Straż​ni​ca na peł​nym mo​r zu, pa​tro​lu​ją​ca cały Pa​cy​ficz​ny Prąd Pół​noc​ny Taj​na.
Ale naj​wy​r aź​niej nie dość taj​na.
Wzdry​g nął się obok Mo​o re’a.
-Co tu się sta​ł o?
Puł​kow​nik wzru​szył ra​mio​na​mi.
-Coś bar​dzo wy​g od​ne​g o.
-To zna​czy?
-Jest opusz​czo​ny. Nie trze​ba bę​dzie z ni​kim ga​dać.
-Ale dzia​ł a? To co, je​śli…
Mo​o re po​krę​cił gło​wą.
-Nie po​win​no być pro​ble​mu. Nikt, kto by zro​bił coś ta​kie​g o, nie za​wra​cał​by so​bie gło​wy Nie​bem.
- Wska​zał da​le​kie po​ża​r y. - Tędy.
Brüks od​wró​cił się, gdy za nimi we​szła Sen​g up​ta; w tle stygł wa​ha​dło​wiec, na wpół sto​pio​na
war​stwa abla​cyj​na spły​wa​ł a mu z brzu​cha jak wosk.
-Hmm - rzu​cił. - My​śla​ł em, że ma ja​kieś, no wiesz… pod​wo​zie?
-Szko​da kasy - wy​ja​śnił mu Mo​o re. - Wszyst​ko jest jed​no​r a​zo​we.
To aku​r at praw​da.
Mo​zol​na wspi​nacz​ka w zim​nie, pod górę ła​g od​nej po​chy​ł o​ści. Spa​cer po wo​dzie. Nie​wi​dzial​ny
most pro​wa​dzą​cy ku wi​dzial​ne​mu czub​ko​wi uszko​dzo​nej góry lo​do​wej. Roz​pru​te kon​struk​cje roz​-
cią​g a​ł y się przed nimi jak czę​ści Gol​g o​ty, nie​któ​r e wciąż w ogniu, inne le​d​wo się tlą​ce. W koń​cu do​-
tar​li nad wi​dzial​ną kra​wędź tej kwi​tu​ją​cej wy​spy - nie​wie​le po​nad uno​szą​cą się w po​wie​trzu pla​mę
czar​nej, tłu​stej sa​dzy. Brüks po​czuł ulgę, wi​dząc coś pod sto​pa​mi. Jesz​cze więk​szą po​czuł, mo​g ąc za​-
trzy​mać się i zła​pać od​dech.
Mo​o re znie​nac​ka po​ł o​żył mu dłoń na ra​mie​niu. Sen​g up​ta mruk​nę​ł a:
-Co kur… - I za​mil​kła.
Przed nimi coś się po​r u​sza​ł o, le​d​wo wi​docz​ne przez kłę​by tłu​ste​g o dymu.
Do​tar​li do cze​g oś, co swe​g o cza​su mu​sia​ł o być lą​do​wi​skiem - ni​ski ba​r ak do​wo​dze​nia, któ​r e​g o
ścia​ny i dach scho​dzi​ł y się ra​zem w do​o kólny pier​ścień za​dar​tych ku nie​bu okien, te​r az moc​no okop​-
co​nych. Na osmo​lo​nej pły​cie z za​sma​r o​wa​ny​mi sa​dzą tar​cza​mi do lą​do​wa​nia le​ża​ł y dwa mar​twe śmi​-
głow​ce i pio​no​wzlot o jed​nym skrzy​dle. Z po​kła​du tu i ów​dzie ster​cza​ł y dy​sze scho​wa​nych prze​wo​-
dów do tan​ko​wa​nia - jed​na bu​cha​ł a ner​wo​wym pło​mie​niem, jak gi​g an​tycz​na świe​ca, albo lont, pod​-
pa​lo​ny, żeby zde​to​no​wać cały pod​trzy​mu​ją​cy ten pło​mień zbior​nik. Po​środ​ku tego wszyst​kie​g o po​-
ru​sza​ł y się ja​kieś syl​wet​ki.
Syl​wet​ki były ludz​kie. Ich ru​chy zu​peł​nie nie.
Mo​o re mach​nię​ciem za​g o​nił resz​tę za szo​pę, obej​r zał się i uniósł dłoń: „Nie ru​szaj​cie się”. Brüks
kiw​nął gło​wą. Mo​o re wy​kradł się za róg i znik​nął.
Wir wia​tru za​wiał Brüksowi w twarz iskra​mi i gry​zą​cym dy​mem. Stłu​mił ka​szel, oczy go za​pie​-
kły, zmru​żył je i wpa​trzył się w dym. Lu​dzie. Tak. Dwóch, może trzech, na skra​ju jed​nej z tarcz lą​do​-
wi​ska. Sza​r e kom​bi​ne​zo​ny, nie​bie​skie blu​zy mun​du​r o​we, ozna​ki nie​moż​li​we do roz​r óż​nie​nia z tej
od​le​g ło​ści.
Tań​czy​li.
A przy​naj​mniej ta​kie było naj​bliż​sze sło​wo, ja​kie sko​ja​r zy​ł o się Brüksowi z tą sce​ną - ru​chy były
jed​no​cze​śnie nie​ludz​ko do​kład​ne i nie​ludz​ko szyb​kie, jak ludz​kie sy​mu​la​kra zwią​za​ne cia​sną, so​ma​-
tycz​ną ak​cją i re​ak​cją. W ży​ciu cze​g oś ta​kie​g o nie wi​dział. Je​den pro​wa​dził, ale to się zmie​nia​ł o;
były kro​ki, ale wy​da​wa​ł o się, że ni​g ​dy się nie po​wta​r za​ją. Był to za​r a​zem ba​let, al​fa​bet se​ma​fo​r o​wy,
jak i nie​sa​mo​wi​ty dia​log, an​g a​żu​ją​cy wszyst​kie czę​ści cia​ł a oprócz ję​zy​ka. Od​by​wał się w cał​ko​wi​tej
ci​szy, nie li​cząc ma​szy​no​we​g o stac​ca​to bu​tów o po​kład, sła​be​g o i mo​men​ta​mi za​g łu​sza​ne​g o gwiz​da​-
mi wia​tru i trza​ska​mi pło​mie​ni.
I do tego jesz​cze był nie​wy​tłu​ma​czal​nie zna​jo​my.
Mo​o re za​koń​czył to wszyst​ko cio​sem w tył gło​wy. W jed​nej chwi​li roz​tań​czo​ne ma​r io​net​ki były
same na sce​nie; w ko​lej​nej z ob​ł o​ku dymu zma​te​r ia​li​zo​wał się puł​kow​nik, z ręką już roz​my​tą w trak​-
cie cio​su. Ubra​ny na sza​r o tan​cerz szarp​nął się, pod​sko​czył i zwa​lił w kon​wul​sjach na po​kład, jak
odłą​czo​na ma​r io​net​ka, któ​r a do​sta​ł a na​g łej mi​g re​ny; dru​g i padł w tej sa​mej chwi​li, choć Mo​o re na​-
wet go nie do​tknął. Le​żał, drga​jąc, obok prze​wró​co​ne​g o part​ne​r a, wciąż me​cha​nicz​nie po​dry​g u​jąc,
ale ze znacz​nie mniej​szą am​pli​tu​dą, od​zwier​cie​dla​ją​cą te nowe, za​ska​ku​ją​ce kro​ki wpro​wa​dzo​ne tak
na​g le do tań​ca.
-Echo​prak​sja echo-kur​wa-prak​sja - za​sy​cza​ł a Sen​g up​ta za jego ra​mie​niem.
Mo​o re wró​cił.
-Tędy.
Za ro​g iem zia​ł y wy​ł a​ma​ne drzwi. W środ​ku in​te​li​g ent​na far​ba z uszko​dzo​nym mó​zgiem iskrzy​ł a
i prze​le​wa​ł a się na nie​licz​nych po​wierzch​niach oszczę​dzo​nych przez ogień.
Brüks zer​k​nął przez ra​mię.
-A co z…
-Są w pę​tli sprzę​że​nia zwrot​ne​g o. Nie mu​si​my się ni​czym przej​mo​wać, póki nie wró​ci me​cha​nik.
W prze​ciw​le​g łej ścia​nie zia​ł o wyj​ście na ko​r y​tarz. Ta​r a​so​wa​ł a je prze​wró​co​na szaf​ka. Mo​o re od​-
su​nął ją na bok.
-Ale im to nie za​szko​dzi? - za​cie​ka​wił się Brüks i od razu po​czuł się jak de​bil. - No wiesz, nie le​-
piej by​ł o​by prze​r wać im tę pę​tlę? Roz​dzie​lić ich?
Mo​o re za​trzy​mał się u góry schod​ni.
-Sce​na​r iusz opty​mi​stycz​ny: będą so​bie ra​dzić tak samo do​brze jak ty, jak​by ktoś cię roz​sz​cze​pił
na pół.
-Aha. - Po chwi​li: - A pe​sy​mi​stycz​ny?
-Obu​dzą się - oświad​czył Mo​o re - i nas za​ata​ku​ją.
Nie ma po​wro​tu.
Tho​mas Wol​fe

Na​tra​fi​li na prze​chy​lo​ną mesę, opusz​czo​ną i ciem​ną, nie li​cząc stoż​ka wpa​da​ją​ce​g o z ko​r y​ta​r za
awa​r yj​ne​g o świa​tła i gro​mad​ki pik​to​g ra​mów mru​g a​ją​cych ner​wo​wo na prze​ciw​le​g łej ścia​nie; rzą​-
dek ku​bi​ków ko​mu​ni​ka​cyj​nych, drze​mią​cych, póki ja​kiś trep nie po​czu​je się sa​mot​ny i nie ze​chce za​-
dzwo​nić do domu albo po​pod​słu​chi​wać, co się dzie​je na świe​cie. Mie​li do​stęp tyl​ko do Stro​ny Głów​-
nej - żad​nych wejść, któ​r e wy​ma​g a​ł y​by cer​ty​fi​ka​tów bez​pie​czeń​stwa - ale lin​ki do ko​mu​ni​ka​to​r ów
i Con​Sen​su​sa wi​sia​ł y so​bie swo​bod​nie, do​stęp​ne dla wszyst​kich, w bło​g iej obo​jęt​no​ści wo​bec ma​ł ej
apo​ka​lip​sy, któ​r a od​by​ł a się na gór​nym po​kła​dzie.
Mo​o re udał się na po​szu​ki​wa​nie więk​szych upraw​nień i mrocz​niej​szych se​kre​tów. Sen​g up​ta z po​-
cząt​ku tyl​ko pa​trzy​ł a, upew​nia​jąc się, czy nie rwie się po​ł ą​cze​nie, a po​tem ru​szy​ł a jego śla​dem.
Brüks usiadł w po​chy​ł ej ciem​no​ści i nie po​r u​szał się.
Co ja mam jej po​wie​dzieć? Co ja jej po​wiem?
„Cześć, a sły​sza​ł aś o tym, jak Ikar spadł i świat się roz​le​ciał? Śmiesz​na hi​sto​r ia…”.
„Ko​ja​r zysz, jak my​śle​li​śmy, że nie ma Boga? Wiesz, jest go​r zej niż my​ślisz…”.
„Cześć, skar​bie, wró​ci​ł em”.
Wziął głę​bo​ki wdech.
Idio​tycz​ny po​mysł. Daw​no to mamy za sobą. Po​wi​nie​nem ra​czej… zo​r ien​to​wać się, co ro​bią inni.
Wy​pu​ścił po​wie​trze.
Ale ktoś musi jej po​wie​dzieć. Po​win​na wie​dzieć.
Po​czuł, jak ką​ci​ki ust co​fa​ją mu się w gry​ma​sie po​g ar​dy wo​bec sa​me​g o sie​bie.
To na​wet nie cho​dzi o nią. To cho​dzi o Dana Brüksa i jego roz​pa​da​ją​cy się świa​to​po​g ląd. Cho​dzi
o to, że mu​sisz przy​biec z krzy​kiem do je​dy​nej oso​by w ży​ciu, któ​r a da​wa​ł a ci odro​bi​nę po​cie​chy,
za​słu​g i​wa​ł eś na nią, czy nie…
Ru​chem sa​ka​dycz​nym wy​wo​ł ał in​ter​fejs.
Mu​siał spró​bo​wać czte​r y razy, za​nim sys​tem w ogó​le zna​lazł ad​r es; gula w gar​dle ro​sła za każ​-
dym ra​zem. Kwin​ter​net roz​pa​dał się, jak wszyst​ko. Ale ko​r ze​nie miał głę​bo​ko, wie​ko​we, li​czą​ce so​-
bie po​nad wiek - i ar​chi​tek​tu​r ę cał​ko​wi​cie po​zba​wio​ną gło​wy i peł​ną nad​mia​r o​wych po​ł ą​czeń.
Od sa​me​g o po​cząt​ku miał wbi​te w DNA, że ma dzia​ł ać w ob​li​czu wszech​o gar​nia​ją​cej en​tro​pii.
PO​Ł Ą​CZO​NY.
WI​TA​MY W NIE​BIE AGEN​CJA TIM​MINS
HALL DLA GO​ŚCI
Czy​li jest. I ma do​stęp do sie​ci. Żyje. Nie do koń​ca w to wie​r zył.
-Eee… Rho​na McLen​nan, trzy​na​sty li​sto​pa​da dwa ty​sią​ce osiem​dzie​siąt sześć.
WY​WO​Ł Y​WA​NIE…:
Od​bierz pro​szę.
WY​WO​Ł Y​WA​NIE…
Bądź za​ję​ta.
WY​WO​Ł Y​WA​NIE…
-Dan.
OBoże. Ode​bra​ł a.
Ja chy​ba śnię…
-Cześć, Rho.
-Tak się za​sta​na​wia​ł am, gdzie cię wy​wia​ł o. Ostat​nio strasz​ne tu było za​mie​sza​nie…
Była gło​sem w ciem​no​ści, da​le​kim, bez​cie​le​snym. Nie było wi​zji.
-Prze​pra​szam, że się nie kon​tak​to​wa​ł em…
-Nie spo​dzie​wa​ł am się, że przyj​dziesz. - Czyż​by w jej gło​sie było tro​chę cie​pła? Albo cho​ciaż su​-
che roz​ba​wie​nie? - Kie​dy ostat​ni raz wpa​da​ł eś?
-Nie chcia​ł aś, że​bym wpa​dał! Sama po​wie​dzia​ł aś…
-Po​wie​dzia​ł am, skar​bie, że nie wró​cę. Po​wie​dzia​ł am, że nie chcę, że​byś przez cały czas ze mną
pró​bo​wał mnie prze​ko​nać.
Nic nie po​wie​dział.
-Cie​szę się, że jed​nak wpa​dłeś - do​da​ł a po chwi​li. - Miło cię wi​dzieć.
-Ja cię nie wi​dzę - po​wie​dział ci​cho.
-Dan. Jaki to by mia​ł o sens?
Po​krę​cił gło​wą.
-To waż​ne? Mogę ci coś… po​ka​zać. Je​śli to ma ci po​móc.
-Rho, nie mo​żesz tam zo​stać.
-Dan, nie mam ocho​ty zno​wu po​wta​r zać tej dys​ku​sji.
-Ale to nie jest ta sama dys​ku​sja! Wszyst​ko się zmie​ni​ł o…
-Wiem prze​cież. Je​stem w Nie​bie, nie na An​dro​me​dzie. Wi​dzę stąd wszyst​ko, co ze​chcę. Za​miesz​-
9
ki, bun​ty, ka​ta​stro​fy eko​lo​g icz​ne. Plus ça chan​ge .
-Od​kąd spadł Ikar jest o wie​le go​r zej.
-No tak. Ikar.
-Wszyst​ko dzia​ł a na styk, wszę​dzie są wy​ł ą​cze​nia i awa​r ie, gdzie​kol​wiek spoj​r zeć. Mu​sia​ł em
czte​r y razy pró​bo​wać, żeby w ogó​le cię zna​leźć, wiesz o tym? A Nie​bo to prze​cież nie jest ja​kiś mało
zna​ny ad​r es. Cała sieć… za​po​mi​na róż​ne rze​czy…
10
-Dan, ona za​po​mi​na od lat. Prze​cież dla​te​g o na​zy​wa​my ją Splin​terne​tem .
-Nie wie​dzia​ł em, że tak ją na​zy​wa​cie - po​wie​dział, za​sko​czo​ny.
-A wiesz, co ma wspól​ne​g o słoń i schi​zo​fre​nik?
- Ja… że co?
-Słoń ni​g ​dy nie za​po​mi​na.
Nic nie po​wie​dział.
-To żart AI - do​da​ł a po chwi​li.
-Chy​ba naj​g or​szy, jaki w ży​ciu sły​sza​ł em.
-Mam ich jesz​cze mi​lion. Pe​wien je​steś, że chcesz, bym wró​ci​ł a?
Jak ni​g ​dy.
-Ale po​waż​nie: jak my​ślisz, jak szyb​ko byś zwa​r io​wał, gdy​byś pa​mię​tał wszyst​ko, co prze​ży​ł eś?
Do​brze jest za​po​mi​nać, nie​waż​ne, jaką sie​cią je​steś. To nie jest awa​r ia, to jest przy​sto​so​wa​nie.
-Głu​po​ty ga​dasz, Rho. Od​kąd utra​ta ad​r e​sów sie​cio​wych to coś do​bre​g o? Co bę​dzie na​stęp​ne?
Ste​r o​wa​nie na​pię​ciem? I co się sta​nie, kie​dy sieć za​po​mni do​star​czać prąd fir​mie Tim​mins?
-Są oczy​wi​ście ry​zy​ka - po​wie​dzia​ł a ła​g od​nie. - Ja to ro​zu​miem. Ko​pie za​pa​so​we może tra​fić
szlag. Mogą za​ata​ko​wać Re​ali​ści. AIR-owcy pew​nie da​lej ści​g a​ją mnie za zbrod​nie wo​jen​ne, po pro​-
stu dla za​sa​dy, zresz​tą, w su​mie wca​le im się nie dzi​wię. Każ​dy dzień tu​taj może być moim ostat​nim,
czym to się róż​ni od ży​cia na dole?
Ja​kiś ma​leń​ki obiek​tyw prze​słał jej ob​r az Brüksa otwie​r a​ją​ce​g o usta. Po​śpie​szy​ł a, żeby nie dać
mu dojść do sło​wa:
-Ja ci po​wiem. Nie mam ni​cze​g o, co ktoś chciał​by mi za​brać. Ni​ko​mu nie za​g ra​żam. Zu​ży​wam
nie​po​r ów​ny​wal​nie mniej za​so​bów od cie​bie, na​wet uwzględ​nia​jąc two​ją fazę na cią​g łe miesz​ka​nie
w na​mio​tach. Mogę prze​żyć tu​taj wszyst​ko to samo co na dole i jesz​cze mi​liard in​nych rze​czy. Aha,
i jesz​cze jed​no. - Prze​r wa​ł a na sta​r an​nie od​li​czo​ną licz​bę mi​li​se​kund. - Nie mu​szę za​bi​jać in​te​li​g ent​-
nych istot, żeby za​r o​bić na czynsz.
-Nikt nie mówi, że tu​taj byś…
-No ale po​patrz, co się tam dzie​je na dole, co? Za​kaź​ny zom​bizm sza​le​je w co naj​mniej dwu​dzie​-
stu kra​jach, o ile mi wia​do​mo. Re​ali​ści i Ka​to​lic​ka Straż Tyl​na strze​la​ją do każ​de​g o he​r e​ty​ka, jaki
wle​zie im pod lufę. Za​tru​cia po​kar​mo​we nę​ka​ją każ​de​g o, kogo nie stać na dru​kar​kę kla​sy spo​żyw​-
czej. Od dzie​się​ciu lat ni​ko​mu na​wet nie chce się śle​dzić wy​mie​r a​nia ga​tun​ków i… a wła​śnie, sły​sza​-
łeś o tej no​wej, za​adap​to​wa​nej na broń echo​prak​sji, któ​r a się sze​r zy? Mó​wią na to „jit​ter​bug”. Na po​-
cząt​ku wy​wo​ł y​wał czy​ste mał​pie na​śla​dow​nic​two, ale po​dob​no te​r az mu​tu​je. Umrzesz w tań​cu, weź
ze sobą ko​le​g ę.
-Róż​ni​ca jest taka - po​wie​dział po​nu​r o - że tu​taj, je​śli wy​ł ą​czą prąd, mo​żesz się scho​wać pod ko​-
cem. A je​śli w Nie​bie, w pięć mi​nut masz śmierć mó​zgo​wą. Je​steś tam bez​bron​na, Rho​na, wszyst​ko
to tyl​ko do​mek z kart, cze​ka​ją​cy na…
Nie od​po​wie​dzia​ł a. A on nie był w sta​nie do​koń​czyć.
Za​sta​na​wiał się, jak bar​dzo się już zmie​ni​ł a, ile z niej po​zo​sta​ł o, poza tym ła​g od​nym, acz nie​ustę​-
pli​wym i nie​r ze​czy​wi​stym gło​sem. Czy w ogó​le roz​ma​wia te​r az z nie​na​r u​szo​nym mó​zgiem, czy
z jakąś hy​bry​do​wą emu​la​cją zło​żo​ną z neu​r o​nów i ar​sen​ków? Ile z niej za​stą​pio​no przez ostat​nie dwa
lata? Ten peł​za​ją​cy ka​ni​ba​lizm, mi​ne​r a​li​za​cja cia​ł a - za​wsze go to prze​r a​ża​ł o.
A ona to ak​cep​to​wa​ł a.
-Wi​dzia​ł em róż​ne rze​czy - po​wie​dział jej. - Ta​kie rze​czy, któ​r e za​trzę​sły świa​tem.
-A kto nie wi​dział. Ten świat cią​g le się trzę​sie.
-Mo​g ła​byś przez chwi​lę sie​dzieć ci​cho i po​słu​chać? Nie mó​wię, kur​czę, o wia​do​mo​ściach, mó​-
wię o rze​czach… wi​dzia​ł em ta​kie rze​czy, że… ja już wiem, dla​cze​g o po​szłaś do Nie​ba, wiesz?
W koń​cu ro​zu​miem. Ni​g ​dy tego nie ro​zu​mia​ł em, ale te​r az przy​się​g am, że gdy​bym tyl​ko mógł, w se​-
kun​dę do​ł ą​czył​bym do cie​bie. Ale nie je​stem w sta​nie. Dla mnie to nie jest trans​cen​den​cja, nie czu​ję,
że to wstą​pie​nie do ja​kie​g oś lep​sze​g o świa​ta, mnie wy​da​je się, że to… jak​by ktoś mnie za​stą​pił.
Wiesz prze​cież: ja na​wet wsz​czep​ki do Con​Sen​su​sa bym w gło​wie nie zniósł. A co do​pie​r o cze​g oś,
co zmie​nia to, czym je​stem - za​bi​ja to, czym je​stem. Ro​zu​miesz?
-Oczy​wi​ście. Ty się bo​isz.
Kiw​nął gło​wą ża​ł o​śnie.
-I za​wsze się ba​ł eś, Dan. Od​kąd cię znam. Całe ży​cie by​ł eś dup​kiem, drżąc, żeby nikt się o tym nie
do​wie​dział. Mia​ł eś szczę​ście, że ja się na tym po​zna​ł am, co?
Nie ode​zwał się.
-A wiesz, co jesz​cze wiem?
Nie miał bla​de​g o po​ję​cia.
-Z tego bie​r ze się two​ja od​wa​g a.
Nie od razu do​tar​ł o.
-Co ta​kie​g o?
-My​ślisz, że nie wiem? Cze​mu cią​g le py​sko​wa​ł eś nie​o d​po​wied​nim oso​bom? Cze​mu na każ​dym
kro​ku sa​bo​to​wa​ł eś wła​sną ka​r ie​r ę? Cze​mu nie mo​żesz się opa​no​wać, żeby nie wal​czyć z każ​dym, kto
ma nad tobą ja​ką​kol​wiek wła​dzę?
Wspi​nał się po nie​skoń​czo​nej dra​bi​nie do żar​ł ocz​ne​g o po​two​r a. Szar​żo​wał w pe​ł en po​trza​sków
la​bi​r ynt z ru​cho​my​mi ścia​na​mi. Od​g ry​zał gło​wę o po​ł o​wę mniej​szej dziew​czy​nie, kie​dy mu po​wie​-
dzia​ł a, że nie może iść do domu.
To ostat​nie… może nie ma czym się chwa​lić…
-Mó​wisz, że prze​zwy​cię​ży​ł em wła​sny strach…
-Mó​wię, że mu się pod​da​wa​ł eś! Za każ​dym ra​zem! Tak się bo​isz wyjść na tchó​r za, że ze​sko​czył​-
byś w prze​paść, żeby udo​wod​nić, że nim nie je​steś! My​ślisz, że ja tego nie wi​dzia​ł am? Rany, by​ł am
two​ją żoną. Wi​dzia​ł am, jak ci la​ta​ją ko​la​na za każ​dym ra​zem, gdy sta​wiasz się szkol​ne​mu sa​dy​ście
i w na​g ro​dę do​sta​jesz w mor​dę. Całe two​je ży​cie to, cho​le​r a, je​den nie​koń​czą​cy się akt nad​mier​nej
kom​pen​sa​cji i wiesz co, skar​bie?
Ibar​dzo do​brze. Bo lu​dzie mu​szą się od cza​su do cza​su po​sta​wić, bo jak nie oni, to kto?
Z po​cząt​ku do nie​g o nie do​tar​ł o. Mógł tyl​ko zmarsz​czyć brwi, od​g ry​wać to w my​ślach i za​cho​-
dzić w gło​wę, kie​dy wła​ści​wie roz​mo​wa prze​sko​czy​ł a na inne tory.
-To musi być naj​bar​dziej czu​ł a de​fi​ni​cja dup​ka, jaką w ży​ciu sły​sza​ł em - po​wie​dział w koń​cu.
-Mnie to od​po​wia​da​ł o.
Po​krę​cił gło​wą.
-Ale to i tak wszyst​ko jed​no… da​lej nie mogę pójść do cie​bie…
-Pójść do mnie. - Głos stra​cił emo​cje, tknię​ty na​g łym prze​my​śle​niem. - Ty my​ślisz, że…
Ona nie wyj​dzie, a ja nie mogę wejść…
-Dan. - Na ścia​nie otwo​r zy​ł o się okien​ko. - Po​patrz na mnie.
Od​wró​cił gło​wę.
Iob​r ó​cił z po​wro​tem.
Zo​ba​czył coś przy​po​mi​na​ją​ce​g o ra​czej em​brio​na w for​ma​li​nie niż do​r o​słą ko​bie​tę. Zo​ba​czył
ręce i nogi przy​cią​g nię​te do cia​ł a po​mi​mo wię​zów w prze​g u​bach i kost​kach, zło​żo​nych z kur​czą​cych
się mi​kro​r u​r ek, któ​r e roz​pro​sto​wy​wa​ł y je trzy razy na dzień w prze​g ra​nej bi​twie prze​ciw​ko atro​fii
i skra​ca​niu się ścię​g ien. Zo​ba​czył po​marsz​czo​ną twarz, bez​wło​są gło​wę i wy​r a​sta​ją​cy spod pod​sta​wy
czasz​ki mi​lion włó​kien wę​g lo​wych, uno​szą​cych się jak we​lon wo​kół jej gło​wy.
-Ja nie o tym mó​wi​ł am - po​wie​dzia​ł o to coś jej gło​sem, choć nie po​r u​szy​ł o usta​mi.
-Rho​na, dla​cze​g o ty…
-Na​zy​wasz to zmia​ną, ale to nie jest zmia​na - po​wie​dział głos. - Nie​bo to nie przy​szłość. To azyl
dla po​zba​wio​nych krę​g o​słu​pa istot, któ​r e chcą się przed przy​szło​ścią scho​wać, re​zer​wat przy​r od​ni​-
czy dla tych, co się nie chcą przy​sto​so​wać. Speł​nie​nie ma​r zeń dla go​ł ąb​ków. My​śla​ł eś, że ja się tym
wo​bec cie​bie szczy​cę? Nie​bo to nic in​ne​g o, tyl​ko wy​sy​pi​sko dla bez​na​dziej​nych nie​udacz​ni​ków.
To nie miej​sce dla cie​bie.
-Bez​na​dziej​nych? -Brüks za​mru​g ał, oszo​ł o​mio​ny. - Rho, na​wet tak…
-Ucie​kłam. Wie​le lat temu rzu​ci​ł am ręcz​nik. Ale ty… może i ro​bisz wszyst​ko nie z ta​kich po​wo​-
dów jak trze​ba, może, ale cho​ciaż się nie pod​da​ł eś. Mo​g łeś wleźć do kry​jów​ki ra​zem z nami, ale nie,
sie​dzisz w świe​cie, gdzie nie ma przy​ci​sku „re​set”, w miej​scu, nad któ​r ym nie masz kon​tro​li, w miej​-
scu, gdzie inni lu​dzie mogą wziąć so​bie dzie​ł o two​je​g o ży​cia i wy​krę​cić je na do​wol​ną, po​twor​ną
stro​nę i nie ma spo​so​bu, żeby cof​nąć to, co zro​bi​li.
-Rho​na… co…
-Ja wiem to, Dan. Oczy​wi​ście, że wiem. Nie mu​sisz tego przede mną ukry​wać. Nie był​byś w sta​nie
ukryć tego przede mną, mam więk​szy kon​takt z sie​cią niż ty. - Głos był ła​g od​ny, miły, a mimo
to twarz tego cze​g oś się nie po​r u​sza​ł a. - Jak tyl​ko w Brid​g e​port ogło​si​li kwa​r an​tan​nę, od razu wie​-
dzia​ł am. Mało bra​ko​wa​ł o, że​bym do cie​bie wte​dy za​dzwo​ni​ł a, my​śla​ł am, że może wresz​cie się pod​-
dasz i tu przyj​dziesz, ale…
Ja​kaś góra wal​nę​ł a go w po​ty​li​cę. Czo​ł em trza​snął o ścia​nę ka​bi​ny, od​bił się; wy​wró​cił się w tył
ra​zem z fo​te​lem i roz​cią​g nął jak dłu​g i na po​kła​dzie. W gło​wie eks​plo​do​wa​ł a prze​su​nię​ta ku czer​wie​-
ni pul​su​ją​ca ga​lak​ty​ka; gdzieś lata świetl​ne stąd w drzwiach stał od​wró​co​ny do góry no​g a​mi, kon​tra​-
sto​wy ol​brzym.
Za​mru​g ał, jęk​nął, spró​bo​wał sku​pić wzrok. Gwiezd​ne nie​bo po​ciem​nia​ł o, huk w gło​wie odro​bi​-
nę ucichł, ol​brzym skur​czył się do na​tu​r al​nych roz​mia​r ów. Jego czerń była tak czar​na, że pra​wie
świe​ci​ł a.
Rak​shi Sen​g up​ta, przed​sta​wiam ci Brüksa od Tyl​ne​g o Wej​ścia.
Gdzieś da​le​ko kom​pu​ter za​wo​ł ał coś gło​sem jego zmar​ł ej żony. Brüks spró​bo​wał za​sło​nić gło​-
wę dło​nią. Sen​g up​ta na​dep​nę​ł a mu na nią i na​chy​li​ł a się nad nim. Wzdłuż osi cia​ł a i ręki eks​plo​do​wał
mu nowy ból.
-Wy​o braź coś so​bie, je​ba​ny ka​r a​lu​chu. - Pal​ce Sen​g up​ty za​tań​czy​ł y mu nad gło​wą.
No nie, rany bo​skie, nie, po​my​ślał Brüks. Ty też, no nie… Po​zwo​lił gło​wie opaść na bok, oczom
zbłą​dzić w inną stro​nę; Sen​g up​ta kop​nę​ł a go w gło​wę, ka​za​ł a uwa​żać. Pal​ce splo​tła i wy​g ię​ł a do tyłu
tak moc​no, że wy​g lą​da​ł y, jak​by mia​ł y się zła​mać.
-Wy​o braź coś so​bie Chry​stu​sa na krzy​żu…
Wła​ści​wie pra​wie się nie zdzi​wił, kie​dy za​czę​ł y się drgaw​ki.
Sen​g up​ta na​chy​li​ł a się, żeby po​dzi​wiać swo​je dzie​ł o. Na​wet te​r az nie była w sta​nie spoj​r zeć mu w
twarz.
-O tak jak na to cze​ka​ł am pra​co​wa​ł am na to całe…
Dźwięk: ostry, krót​ki, głośny. Sen​g up​ta na​tych​miast za​mil​kła. Wy​pro​sto​wa​ł a się.
Na le​wej pier​si wy​kwi​tła jej ciem​na pla​ma.
Pa​dła na Brüksa jak szma​cia​na lal​ka. Le​że​li tak przez chwi​lę, po​li​czek przy po​licz​ku, jak ko​chan​-
ko​wie w przy​tu​la​nym tań​cu. Kaszl​nę​ł a, spró​bo​wa​ł a się pod​nieść, osu​nę​ł a się na bok. Męt​nie​ją​ce oczy
zo​g ni​sko​wa​ł y się, roz​o gni​sko​wa​ł y, usta​li​ł y w ja​kimś punk​cie obok wła​zu. Jim Mo​o re stał tam jak
po​sąg, z oczy​ma tak peł​ny​mi bólu, jak​by i on już nie żył.
W tym mo​men​cie coś prze​mknę​ł o Sen​g up​cie po twa​r zy. Nie szczę​ście, onie. Nie zdzi​wie​nie.
Może oświe​ce​nie. Po chwi​li, po raz pierw​szy od za​wsze, spoj​r za​ł a Da​no​wi Brüksowi pro​sto w oczy.
-Kur​wa mać - wy​szep​ta​ł a, gdy oczy jej ga​sły. - Ty to je​steś po​je​ba​ny.
***
-Ja wiem, że to nie ma sen​su - mó​wił Mo​o re, ob​r a​ca​jąc pi​sto​let w dło​niach. - Ni​g ​dy nie by​li​śmy
bli​sko. To zresz​tą pew​nie moja wina. Ale z dru​g iej stro​ny, wiesz, ła​twym dziec​kiem to byś go nie na​-
zwał…
Przy​su​nął so​bie krze​sło, usiadł przy​g ar​bio​ny, po​chy​lo​ny w stro​nę prze​ciw​ną niż po​kład, przy​ci​-
snąw​szy łok​cie do ko​lan. Świa​tło z ko​r y​ta​r za oświe​tla​ł o go z pół​pro​fi​lu. Brüks le​żał na pod​ł o​dze,
a krew Sen​g up​ty ście​ka​ł a mu wzdłuż boku. Prze​sią​kła przez ubra​nie, przy​kle​iła kom​bi​ne​zon do że​-
ber. W gło​wie mu dud​ni​ł o. W gar​dle miał su​cho. Spró​bo​wał prze​ł knąć śli​nę i z ulgą i lek​kim zdzi​-
wie​niem stwier​dził, że się uda​ł o.
-A te​r az… te​r az jest o pół roku świetl​ne​g o stąd, a ja po raz pierw​szy w ży​ciu czu​ję, że na​praw​dę
uda​je nam się roz​ma​wiać…
W otwar​tych oczach Sen​g up​ty po​ja​wi​ł y się bla​de mgła​wi​ce. Brüks wi​dział je wy​r aź​nie na​wet
w tym sła​bym świe​tle; był w sta​nie na​wet ob​r ó​cić de​li​kat​nie gło​wę, żeby wi​dzieć le​piej. Va​le​r ie nie
uda​ł o się ide​al​nie wsz​cze​pić mu ska​zy - nie był to stu​pro​cen​to​wy pa​r a​liż, któ​r y wam​pi​r zy​ca in​sta​lo​-
wa​ł a ty​g o​dnia​mi ma​lo​wa​nia graf​fi​ti i sub​tel​nej ge​sty​ku​la​cji - albo wy​zwa​la​ją​cy go bo​dziec nie był
ide​al​nie do​kład​ny. Pro​g ram był pew​nie ten sam, ten sam ciąg od fo​to​nów, przez neu​r o​ny lu​strza​ne
do ner​wów ru​cho​wych, cały czas drze​mał mu w gło​wie, cze​ka​jąc na we​zwa​nie do bro​ni; Sen​g up​ta
mu​sia​ł a po pro​stu za​im​pro​wi​zo​wać post fac​tum, przej​r zeć sta​r e na​g ra​nia, roz​pra​co​wać pod​sta​wo​we
ru​chy i ode​g rać je naj​le​piej jak umia​ł a.
-Cał​kiem jak​by tyle mie​się​cy temu już wie​dział, że będę słu​chał, jak​by wie​dział, co po​my​ślę, gdy
do​trą do mnie jego sło​wa…Za​pew​ne nie pla​no​wa​ł a tej wen​de​ty. Po​trak​to​wa​ł a to po pro​stu jak ko​lej​-
ną za​g ad​kę, żeby za​jąć czymś swój nadak​tyw​ny umysł, i przy​pad​kiem się to przy​da​ł o, gdy oka​za​ł o
się, że za​przy​jaź​nio​ny ka​r a​luch i mor​der​ca żony to ta sama oso​ba. Tę​życz​ka była nie​do​r o​bio​na
i krót​ko​trwa​ł a - czuł to w ścię​g nach. Skurcz już prze​cho​dził.
Ale efekt i tak był pio​r u​nu​ją​cy
-Jest mi bliż​szy niż wte​dy, gdy ży​li​śmy na jed​nej pla​ne​cie - mó​wił Mo​o re. Po​chy​lił się nad nimi,
otak​so​wał ży​wych i umar​ł ych. - Czy to ci się trzy​ma kupy?
Brüks spró​bo​wał po​r u​szyć ję​zy​kiem; le​d​wo był w sta​nie trą​cić nim pod​nie​bie​nie. Sku​pił się
na ru​chach ust. Wy​dał dźwięk. Stęk​nię​cie. Nie wy​r a​ża​ł o nic poza fru​stra​cją i bó​lem.
-No wiem - zgo​dził się Mo​o re. - I z po​cząt​ku to brzmia​ł o ra​czej jak… mel​dun​ki, ra​por​ty, wiesz?
Li​sty do ro​dzi​ców, ale peł​ne fak​tów. Opis mi​sji. Słu​cha​ł em tego, tak, pew​nie, słu​chał​bym w kół​ko,
na​wet gdy​by przez cały czas tyl​ko opo​wia​dał tę hi​sto​r ię. Tyle się o moim synu do​wie​dzia​ł em, tylu
rze​czy, o któ​r ych nie mia​ł em po​ję​cia.
Pró​ba nu​mer dwa:
-Jim…
-A po​tem to się… zmie​ni​ł o. Jak​by skoń​czy​ł y mu się fak​ty i po​zo​sta​ł y tyl​ko uczu​cia. Skoń​czył
mel​do​wać i za​czął do mnie mó​wić…
-Jim… Rak… Rak​shi my​śla​ł a…
-Da​nie​lu, ja na​wet te​r az go sły​szę. To nie​sa​mo​wi​te. Sy​g nał jest tak sła​by, że nie po​wi​nien w ogó​le
prze​nik​nąć przez at​mos​fe​r ę, zwłasz​cza przy tym ja​zgo​cie na wszyst​kich czę​sto​tli​wo​ściach. A mimo
to go sły​szę. Tu i te​r az.
-Rak​shi my​śla​ł a… że twój prze​ł ącz​nik try​bu zom​bie…
-My​ślę, że on pró​bu​je mnie przed czymś ostrzec…
-…że ktoś się do cie​bie… wła​mał…
-Przed czymś, co do​ty​czy cie​bie.
-Po​wie​dzia​ł a, że ty… nie masz nad sobą… wła​dzy…
Mo​o re prze​stał ob​r a​cać pi​sto​let w dło​niach. Spoj​r zał nań. Brüks od​pa​lił wszyst​kie po​le​ce​nia mo​-
to​r ycz​ne, na któ​r e było go stać, wszyst​ki​mi moż​li​wy​mi ner​wa​mi. Uda​ł o mu się za​ma​chać pal​ca​mi.
Mo​o re uśmiech​nął się nie​znacz​nie, ze smut​kiem.
-Nikt nie ma wła​dzy nad sobą, Da​nie​lu. Na​praw​dę są​dzisz, że je​śli ty aku​r at nie masz w gło​wie
wy​ł ącz​ni​ka zom​bie, to nie ma go każ​dy? My za​bra​li​śmy się tyl​ko przy oka​zji, a sen​sem ca​ł ej wy​pra​-
wy było po​wtór​ne przyj​ście Pana. Bóg tu wra​ca. To Anio​ł y z Aste​r o​id nami rzą​dzą…
Zno​wu te anio​ł y. Bo​skie zdal​ni​ki, po​tęż​ne isto​ty po​zba​wio​ne tak du​szy, jak i woli. Bo​skie pa​cyn​ki.
Jim Mo​o re na jego oczach zmie​niał się w taką właśnie.
-A co, je​śli to nie… Siri? - wy​krztu​sił Brüks. Ję​zyk jak​by tro​chę mu od​ta​jał. - Co, je​śli to coś in​-
ne​g o…
Puł​kow​nik znów się uśmiech​nął.
-My​ślisz, że wła​sne​g o syna bym nie po​znał.
-To coś zna two​je​g o syna, Jim. - Oczy​wi​ście, że go zna, oka​le​czy​ł o go, nie pa​mię​tasz tych cho​-
ler​nych slaj​dów? - Zna Si​r ie​g o, a Siri zna cie​bie, a do tego jest in​te​li​g ent​ne, Jim, za​je​bi​ście in​te​li​-
gent​ne…
-Po​dob​nie jak ty. - Mo​o re przyj​r zał mu się z za​cie​ka​wie​niem. - In​te​li​g ent​niej​szy niż po​ka​zu​jesz,
w każ​dym ra​zie.
Do​brze by było.
Nie był jed​nak na tyle in​te​li​g ent​ny, żeby się z tego wy​do​stać. Nie dość by​stry żeby prze​chy​trzyć
ja​kie​g oś mię​dzy​g wiezd​ne​g o de​mo​na, któ​r y po​tra​fił wła​mać się do ludz​kie​g o mó​zgu z od​le​g ło​ści
pię​ciu bi​lio​nów ki​lo​me​trów, z sze​ścio​mie​sięcz​nym opóź​nie​niem, któ​r y umiał prze​są​czyć mu do gło​-
wy wła​sne pa​so​żyt​ni​cze pro​ce​du​r y i ste​r o​wać nim w cza​sie rze​czy​wi​stym. Za​kła​da​jąc oczy​wi​ście, że
Mo​o re zwy​czaj​nie sam z sie​bie nie do​stał pier​dol​ca. To pew​nie było naj​o szczęd​niej​sze wy​tłu​ma​cze​-
nie.
Ale nic nie zmie​nia​ł o. W tej sy​tu​acji Brüks też był za mało by​stry, żeby wy​g rać.
Mo​o re spu​ścił wzrok.
-Wiesz, nie chcia​ł em tego zro​bić. Była do​brym czło​wie​kiem, tyl​ko tro​chę… się po​g u​bi​ł a. Może
zbyt gwał​tow​nie za​r e​ago​wa​ł em. Chcia​ł em cię… bro​nić.
Za jego ple​ca​mi, po​mię​dzy że​bra​mi be​lek na su​fi​cie, po​r u​szył się je​den z cie​ni. Brüks mru​g nął,
cień znik​nął.
-Ale te​r az się za​sta​na​wiam, czy to był do​bry po​mysł.
-Był - skrzek​nął Brüks. - Na​praw​dę. To…
Szyb​ciej niż zdą​żył do​koń​czyć od su​fi​tu od​dzie​lił się kształt, za​ko​ł y​sał się w świe​tle i opu​ścił
na Mo​o re’a ni​czym mo​dlisz​ka. Nie​ludz​kie pal​ce, roz​ma​za​ne w ru​chu, kon​tra​sto​we usta w ru​chu.
Mo​o re znie​r u​cho​miał bez sło​wa.
Va​le​r ie opa​dła bez​sze​lest​nie na po​kład, prze​szła przez po​miesz​cze​nie iwpa​trzy​ł a się w Da​nie​la
Brüksa, któ​r y po​wo​li, z bó​lem zgiął jed​no ko​la​no. Tyle mu zo​sta​ł o z od​r u​chu wal​ka-uciecz​ka. Na​-
chy​li​ł a się nad nim iszep​nę​ł a:
-Grób w Ary​ma​tei.
Cia​ł o od​blo​ko​wa​ł o się.
Łap​czy​wie ły​kał po​wie​trze. Wam​pi​r zy​ca wy​pro​sto​wa​ł a się, cof​nę​ł a, rzu​ci​ł a mu nie​znacz​ny, enig​-
ma​tycz​ny uśmie​szek.
Brüks prze​ł knął śli​nę.
-Wi​dzia​ł em, jak się spa​li​ł aś - wy​krztu​sił.
Dwa razy.
Na​wet nie za​szczy​ci​ł a tego od​po​wie​dzią.
Ocze​ku​je​my pod​stę​pu i znaj​du​je​my go, po​kle​pu​je​my się po ple​cach z dumą. Znaj​du​je​my ją ucze​-
pio​ną ka​dłu​ba, w każ​dym ra​zie tak się nam wy​da​je, i po pro​stu prze​sta​je​my szu​kać da​lej. Oczy​wi​ście,
że tam jest - no bo gdzie? Jej ha​bi​tat, wszyst​kie jego pu​ł ap​ki po​le​cia​ł y. Po co szu​kać da​lej.
Po co szu​kać we​wnątrz Ko​ro​ny? Po co spraw​dzać wła​zy w wa​ha​dłow​cu…
Pod​parł się łok​cia​mi; prze​mo​czo​ny krwią kom​bi​ne​zon od​kle​ił się od po​kła​du jak za​nu​r zo​ny
w na wpół stę​ża​ł ej ży​wi​cy epok​sy​do​wej. Va​le​r ie pa​trzy​ł a bez​na​mięt​nie, jak zbie​r a się na nogi.
-I co te​r az? Da​jesz mi dzie​sięć se​kund fo​r ów, żeby było fair…
Smu​g a, syk​nię​cie i już był w po​wie​trzu, pod​du​szo​ny, wierz​g a​ją​cy metr nad po​kła​dem, z jej dło​-
nią na gar​dle. W na​stęp​nej se​kun​dzie zna​lazł się na pod​ł o​dze, jak kup​ka szmat, a Va​le​r ie szcze​r zy​ł a
sta​now​czo zbyt dużo zę​bów.
-Tyle do​świad​czeń - rzu​ci​ł a, gdy ła​pał od​dech - a ty da​lej je​steś de​bi​lem.
Gra z nim w kot​ka i mysz​kę. Dla za​ba​wy, po​dej​r ze​wał. Taki ma styl.
-Wszyst​ko, co lata, roz​wa​lo​ne - po​wie​dzia​ł a Va​le​r ie. - Ale w doku den​nym zna​la​złam po​jazd.
Na ląd sta​ł y nas do​wie​zie.
-Nas - po​wie​dział Brüks.
-Jak wo​lisz, mo​żesz wpław. Albo mo​żesz zo​stać. - Dźgnę​ł a pod​bród​kiem w stro​nię za​mar​ł e​g o
w fo​te​lu po​są​g u. - Ale jak zo​sta​niesz, po​wi​nie​neś go za​bić. Ina​czej on cię za​bi​je, jak się od​blo​ku​je.
-Ale to swój. Obro​nił mnie wcze​śniej, kie​dy…
-Tyl​ko jego część. Kon​flikt na po​zio​mie sys​te​mu ope​r a​cyj​ne​g o. Nie​dłu​g o się roz​wią​że. Już się
roz​wią​zu​je. - Va​le​r ie od​wró​ci​ł a się ku drzwiom. - Ale za dłu​g o nie cze​kaj. On ma mi​sję od Boga.
We​szła w snop świa​tła. Brüks obej​r zał się na przy​ja​cie​la; Jim Mo​o re sie​dział ze wzro​kiem wbi​-
tym w pod​ł o​g ę. Twarz miał nie​o d​g ad​nio​ną. Mru​g nął, bar​dzo po​wo​li, kie​dy na nie​g o pa​trzył.
Nie krzy​czał, żeby go nie zo​sta​wiać.
Brüks po​szedł za wam​pi​r zy​cą prze​chy​lo​ny​mi ko​r y​ta​r za​mi i zej​ściówkami, przez nie​koń​czą​ce się
oświe​tlo​ne awa​r yj​nie stop​nie, w trze​wia gylan​da; aż po sam jego od​byt - ślu​zę, któ​r a w ta​kim to​wa​-
rzy​stwie by​ł a​by zbyt cia​sna, na​wet gdy​by była pięć razy więk​sza. W ko​mo​r ze za nią echo nio​sło się
jak w ja​ski​ni - i tro​chę też tak wy​g lą​da​ł a. Rury, węże, bu​tle ze sprę​żo​nym ga​zem ster​cza​ł y z krzy​we​-
go su​fi​tu ni​czym sta​lak​ty​ty. Po​miesz​cze​nie było w po​ł o​wie pod wodą, oce​an prze​lał się przez kra​wę​-
dzie den​ne​g o doku, gdy gy​land się prze​chy​lał i usta​lił się w ja​kiejś tym​cza​so​wej rów​no​wa​dze, two​-
rząc ba​jo​r o się​g a​ją​ce do po​ł o​wy prze​ciw​le​g łej ścia​ny. Z dołu prze​są​cza​ł o się roz​my​te sza​r o-zie​lo​ne
świa​tło, od​bi​ja​ją​ce się ła​g od​ny​mi fal​ka​mi od ścian.
Była to tyl​ko mała przy​stań wśród bu​r zy. Gdzieś w trze​wiach pły​wa​ją​ce​g o le​wia​ta​na mu​siał być
za​pew​ne ba​sen zdol​ny po​mie​ścić kra​ke​ny czy sword​fi​she, tu było miej​sce na mniej​sze jed​nost​ki. Nad
prze​no​śni​kiem u góry znaj​do​wa​ł o się kil​ka​na​ście sto​ja​ków, w więk​szo​ści pu​stych. Dwumiej​sco​wy
płyt​ko​wod​ny po​jazd tkwił w za​ci​śnię​tych cia​sno szczę​kach chwy​ta​ka, w strza​ska​nej szkla​nej ko​pu​le
na dzio​bie cały czas tkwi​ł a koń​ców​ka ra​mie​nia żu​r a​wia. Dru​g i chy​bo​tał się groź​nie pod su​fi​tem, nos
w wo​dzie, ogon wplą​ta​ny w po​g ię​te rusz​to​wa​nie.
Trze​ci, na oko nie​na​r u​szo​ny, uno​sił się tuż nad za​la​nym po​kła​dem: sze​r o​kie re​ki​nie cia​ł o, pła​skie
płe​twy wa​le​nia, nad py​skiem wiel​kie jak spodki oczy ja​kiejś me​zo​pe​la​g icz​nej to​por​ni​cy. Aspi​don​-
11
tus , gło​si​ł y li​te​r y wy​tra​wio​ne tuż nad li​nią kon​tra​stu. Obi​jał się ła​g od​nie o kra​wędź doku, ogon
opar​ty o ścia​nę, nos wy​sta​ją​cy nad otwór w pod​ł o​dze, w wo​dzie się​g a​ją​cej do pasa.
I,kur​wa, lo​do​wa​tej, jak się oka​za​ł o. Va​le​r ie sko​czy​ł a z miej​sca, przefru​nę​ł a nad gło​wą Brüksa
i wy​lą​do​wa​ł a o krok od wła​zu. Po​jazd za​chybotał się i prze​to​czył, ona na​wet się nie za​chwia​ł a. Za​-
nim Brüks wgra​mo​lił na ka​dłub prze​mo​czo​ne nogi i skur​czo​ne ją​dra, sie​dzia​ł a już w środ​ku, a mały
okrę​cik zbu​dził się do ży​cia.
Trzy miej​sca. Brüks opadł na fo​tel pa​sa​że​r a, opu​ścił właz nad gło​wą, do​ci​snął go. Va​le​r ie po​stu​-
ka​ł a w pul​pit; Aspi​don​tus za​trząsł się, mach​nął płe​twa​mi, po​pełzł po mie​liź​nie po​mię​dzy wa​la​ją​cy​mi
się zbior​ni​ka​mi i czę​ścia​mi roz​bi​tych ko​le​g ów z doku. Przez mo​ment wi​siał na kra​wę​dzi, szo​r u​jąc
brzu​chem o za​nu​r zo​ny brzeg ba​se​nu, siek​nął wodę płe​twa​mi jak del​fin i uwol​nił się.
Nad nimi wciąż było ciem​no, mimo że od wscho​du słoń​ca mu​sia​ł o już mi​nąć wie​le go​dzin.
Znisz​czo​ny gy​land uno​sił się nad nim jak góra, od spodu wi​docz​ny aż za do​brze, go​to​wy opaść
i zgnieść ich bez ostrze​że​nia. Na ze​wnątrz kok​pi​tu nie było nic: żad​nych ryb, sku​pisk plank​to​nu,
plamia​stych od słoń​ca fal od​bi​ja​ją​cych roz​tań​czo​ne sno​py świa​tła. Ani choć​by nie​znisz​czal​nych, dry​-
fu​ją​cych pla​sti​ko​wych śmie​ci, wszech​o bec​nych od jed​ne​g o bie​g u​na do dru​g ie​g o. Nic, tyl​ko gru​ba
czerń w gó​r ze i męt​na zie​leń wszę​dzie in​dziej. I Aspi​don​tis, pa​proch za​to​pio​ny w szkle.
I do​kąd te​r az? - za​cho​dził w gło​wę. Po co ja w ogó​le po​je​cha​ł em, po co ona mnie wzię​ł a, prze​-
cież ja je​stem dla niej tyl​ko cho​dzą​cym obia​dem, nic wię​cej? I skąd mi strze​li​ł o do łba, że Jim Mo​o re
jest mniej nie​bez​piecz​ny od pie​przo​nej wam​pi​r zy​cy?
Wie​dział jed​nak, że to py​ta​nie nie ma sen​su. Wi​sia​ł o na za​ł o​że​niu, że to on po​dej​mu​je tu ja​ką​kol​-
wiek de​cy​zję.
Ciem​ność u góry cof​nę​ł a się, na​par​ł a ciem​ność od spodu: Aspi​don​tus za​nu​r zał się. Sto me​trów.
Sto pięć​dzie​siąt. Byli po​środ​ku Oce​anu Spo​koj​ne​g o. Do dna czte​r y ki​lo​me​try. A po​mię​dzy nic, chy​-
ba, że Va​le​r ie umó​wi​ł a się tam z in​nym okrę​tem pod​wod​nym.
Dwie​ście me​trów. Aspi​don​tus wy​r ów​nał.
Ja​sne. Pod ter​mo​kli​ną. Nie​wi​docz​ny dla so​na​r u.
Łódź prze​chy​li​ł a się na pra​wo. Va​le​r ie nie ru​szy​ł a przy​r zą​dów, od​kąd ze​szli pod wodę. Pew​nie
wy​da​ł a temu okrę​to​wi roz​ka​zy, kie​dy Da​niel Brüks jesz​cze ga​dał z mó​zgiem w sło​iku. Kurs wid​niał
jak na dło​ni na pul​pi​cie, cien​ka zło​ta nit​ka wi​ją​ca się po wschod​nio-pół​noc​nym Pa​cy​fi​ku. Kąt wi​dze​-
nia był jed​nak kiep​ski: za drob​ny ekran, zbyt wie​le kon​tu​r ów. Nie był w sta​nie od​r óż​nić szcze​g ó​ł ów.
Wie​dział, gdzie by sam po​pły​nął. Wszyst​ko za​czę​ł o się na pu​sty​ni; Dwu​izbow​cy ze zna​nych tyl​ko
so​bie po​wo​dów wcią​g nę​li go na swo​ją plan​szę, i je​śli na​wet kie​dy​kol​wiek pla​no​wa​li wta​jem​ni​czyć
go w ten żart, Por​cja i Va​le​r ie wy​ł ą​czy​ł y ich z gry, za​nim zdą​ży​li. Imię Dwu​izbow​ców było jed​nak
Le​g ion, a nie wszy​scy spło​nę​li na oł​ta​r zu. Je​śli moż​na jesz​cze po​znać ja​kieś od​po​wie​dzi, to kto je bę​-
dzie miał, je​śli nie ul?
Wy​chy​lał się w bok, póki nie zo​ba​czył mapy wy​r aź​niej: mruk​nął do sie​bie, zu​peł​nie nie​za​sko​czo​-
ny. Va​le​r ie pa​trzy​ł a w ot​chłań i nie od​zy​wa​ł a się.
Kurs, któ​r y wy​zna​czy​ł a, pro​wa​dził na wy​brze​że Ore​g o​nu.

PRO​ROK
Są tu​taj lu​dzie, któ​rzy wie​le razy pod​ta​pia​li się w imię oświe​ce​nia. Wcho​dzą
do szkla​nych tru​mien zwa​nych „pry​zma​ta​mi”, za​my​ka​ją wie​ko i od​krę​ca​ją kran, aż woda
cał​kiem ich za​kry​je. Cza​sa​mi zo​sta​wia​ją na gó​rze bą​bel po​wie​trza, le​d​wo wy​star​cza​ją​cy
na we​tknię​cie nosa, a cza​sem i to nie.
To nie jest sa​mo​bój​stwo (choć ist​nie​ją re​la​cje ozda​rza​ją​cych się zgo​nach). Ci lu​dzie
po​wie​dzą wam, że to coś wprost prze​ciw​ne​go, że nikt, kto pra​wie nie umarł, nie żyje na​-
praw​dę. Jest w tym jed​nak coś wię​cej niż po​wierz​chow​ne po​szu​ki​wa​nie eks​tre​mal​nych
emo​cji przez osob​ni​ków uza​leż​nio​nych od ad​re​na​li​ny. Ten fe​tysz Pry​zma​ty​ków ma źró​dło
w sa​mych ewo​lu​cyj​nych ko​rze​niach świa​do​mo​ści.
Włóż​my dłoń do ognia. Pod​świa​do​my od​ruch cof​nie ją, za​nim jesz​cze uświa​do​mi​my
so​bie ból. Do​pie​ro kie​dy ist​nie​je ja​kiś inny, sprzecz​ny plan - na przy​kład, dłoń boli, ale
nie chce​my wy​lać za​war​to​ści go​rą​ce​go na​czy​nia na czy​sty dy​wan - bu​dzi się jaźń i de​cy​-
du​je, któ​re​go od​ru​chu słu​chać. Za​nim po​wsta​ła sztu​ka, na​uka i fi​lo​zo​fia, świa​do​mość
mia​ła przez dłu​gie lata tyl​ko jed​ną funk​cję: nie wy​da​wa​ła po pro​stu po​le​ceń mo​to​rycz​-
nych, ale me​dio​wa​ła po​mię​dzy po​le​ce​nia​mi, któ​re były sprzecz​ne.
W za​nu​rza​nym w wo​dzie cie​le, po​zba​wio​nym po​wie​trza, trud​no wy​obra​zić so​bie dwa
bar​dziej prze​ciw​staw​ne im​pe​ra​ty​wy niż jed​no​cze​sna po​trze​ba od​dy​cha​nia i po​trze​ba
wstrzy​ma​nia od​de​chu. Jak po​wie​dział mi pe​wien Pry​zma​tyk:
-Wejdź do ta​kie​go urzą​dze​nia i po​wiedz mi, że nie je​steś bar​dziej przy​tom​ny niż kie​-
dy​kol​wiek w ży​ciu.
Ów fe​tysz, bo chy​ba „ruch” jest zbyt szum​nym ter​mi​nem, sam w so​bie jest prze​ja​wem
im​pul​su prze​ciw​ne​go, re​ak​cji prze​ciw cze​muś. Wszy​scy zga​dza​ją się, że to​pie​nie się jest
bar​dzo nie​przy​jem​nym prze​ży​ciem (choć uwie​rzy​łem mo​je​mu roz​mów​cy na sło​wo). Trud​-
no so​bie wy​obra​zić inny bo​dziec wy​wo​łu​ją​cy tak za​cie​kły opór - cze​mu więc aku​rat po​-
trze​ba po​twier​dza​nia wła​snej świa​do​mo​ści jest tak waż​na? Ża​den z prze​py​ty​wa​nych
prze​ze mnie Pry​zma​ty​ków nie był w sta​nie rzu​cić na tę kwe​stię ani odro​bi​ny świa​tła.
Po pro​stu nie roz​pa​tru​ją swo​ich dzia​łań w tej ka​te​go​rii.
-To bar​dzo waż​ne, wie​dzieć kim je​steś - po​wie​dział mi pe​wien dwu​dzie​sto​ośmio​let​ni
adept TREM po dłuż​szym na​my​śle, ale jego sło​wa wy​da​ły mi się ty​leż od​po​wie​dzią,
co py​ta​niem.
Ke​ith Ho​ney​bor​ne,
Po​dró​że z mrów​ką. Prze​wod​nik zwy​kla​ka
po nad​cią​ga​ją​cym za​co​fa​niu, 2080

Po​two​ry dają nam od​wa​gę, by zmie​niać to, co zmie​nić mo​że​my. Na​da​ją kształt na​-
szym pier​wot​nym Lę​kom, są po​twor​ny​mi dra​pież​ni​ka​mi, któ​re mo​że​my znisz​czyć tyl​ko je​-
śli od​wa​ży​my się przy​jąć wy​zwa​nie. Bo​go​wie zaś dają nam spo​kój du​cha, moż​li​wość po​-
go​dze​nia się z tym, z czym po​go​dzić się nie da: ist​nie​ją po to, żeby tłu​ma​czyć po​wo​dzie,
trzę​sie​nia zie​mi i wszyst​ko inne, nad czym nie mamy wła​dzy.
W ogó​le mnie nie za​sko​czy​ło, że wam​pi​ry nie wie​rzą w po​two​ry. Mu​szę za to przy​-
znać, że ich wia​ra w bo​gów była dla mnie pew​nym za​sko​cze​niem.
Da​vid Nic​kle

Głę​bo​ko w ser​cu ore​g oń​skiej pu​sty​ni, obłą​ka​ny jak pro​r ok, Da​niel Brüks otwo​r zył oczy i uj​r zał,
jak zwy​kle, ob​r az znisz​cze​nia.
Klasz​tor le​żał w ru​inach. Przed nim roz​cią​g a​ł y się sze​r o​kie ka​mien​ne scho​dy głów​ne​g o wej​ścia,
po​pę​ka​ne, peł​ne szcze​lin, ale za​sad​ni​czo nie​na​r u​szo​ne. Przed nimi, na lewo od ma​ł e​g o skraw​ka pu​-
sty​ni w ta​jem​ni​czy spo​sób spie​czo​ne​g o na szkło, w po​r an​nym wie​trze trze​po​tał jego na​miot. Przy​-
niósł go so​bie z dru​g ie​g o koń​ca do​li​ny - mu​siał ra​zem ze sprzę​tem i za​pa​sa​mi, choć nie​zu​peł​nie ko​-
ja​r zył kie​dy - ale wła​ści​wie nie pa​mię​tał kie​dy ostat​ni raz w nim spał. Zro​bi​ł o mu się w nim zbyt cia​-
sno. Bar​dziej mu od​po​wia​da​ł o nie​bo w roli su​fi​tu. Na​mio​tu ostat​nio uży​wał tyl​ko do prze​cho​wy​wa​-
nia rze​czy.
Wstał, prze​cią​g nął się, po​czuł, jak strze​la mu w sta​wach, gdy Słoń​ce wy​g lą​da​ł o ze szcze​li​ny
w roz​bi​tym ka​mien​nym mu​r ze za jego ple​ca​mi. Od​wró​cił się i ro​zej​r zał po swo​im kró​le​stwie. Je​den
ko​niec klasz​to​r u był prak​tycz​nie nie​na​r u​szo​ny; dru​g i był ka​mien​nym gru​zo​wi​skiem. Uszko​dze​nia
szły gra​dien​tem, jak​by en​tro​pia po​wo​li po​że​r a​ł a bu​dow​lę z pół​no​cy na po​ł u​dnie.
En​tro​pia zo​sta​wi​ł a mu jed​nak ścież​kę, nie​du​ży ka​nion wśród gru​zu, pro​wa​dzą​cy na tył, do ogro​-
du. Traw​ni​ki, któ​r ych nie za​sy​pa​ł o od razu, były bru​nat​ne, kru​che, daw​no ze​schnię​te, oprócz ma​ł e​g o
spła​chet​ka zie​le​ni dziel​nie wal​czą​ce​g o wo​kół jed​nej z ty​po​wych dla Dwu​izbow​ców umy​wal​ni na co​-
ko​le. Ów co​kół, ob​da​r zo​ny ja​kąś ma​g ią, był nie​na​r u​szo​ny i nie​tknię​ty znisz​cze​nia​mi. W niec​ce umy​-
wal​ni była na​wet odro​bi​na za​sta​ł ej wody; czy to upal​ne po​ł u​dnie, czy mroź​na pół​noc, jej po​ziom ni​-
g​dy się nie zmie​niał. Za​pew​ne ja​kieś zja​wi​sko ka​pi​lar​ne. Rdzeń z po​r o​wa​te​g o ka​mie​nia, któ​r ym
woda pod​sią​ka z ja​kiejś war​stwy wo​do​no​śnej głę​bo​ko pod zie​mią. Ra​zem z ra​cja​mi, któ​r e zo​sta​ł y
mu po eks​pe​dy​cji na​uko​wej, wy​star​cza​ł o tego, by na ra​zie utrzy​mać go przy ży​ciu.
Ale ile bę​dzie tego „na ra​zie”, to już była zu​peł​nie inna kwe​stia.
Wciąż mie​wał wąt​pli​wo​ści. Za​sta​na​wiał się mo​men​ta​mi - po wy​jąt​ko​wo bez​o woc​nych se​sjach po​-
szu​ki​wań w ru​inach - co on tu wła​ści​wie robi, dzień po dniu. Czy ta cała ak​cja nie jest stra​tą cza​su.
Ci​chy gło​sik z tyłu gło​wy dzi​wił się na​wet te​r az, gdy pa​trzył zmru​żo​ny​mi oczy​ma we wscho​dzą​ce
Słoń​ce.
Brüks po​chy​lił się nad umy​wal​nią, ochla​pał wodą twarz, na​pił się. Umył ręce.
Za​wsze mu to po​ma​g a​ł o.
***
Spę​dził ten dzień tak samo jak każ​dy po​przed​ni - jako ar​che​o log-amator, prze​sie​wa​ją​cy gru​zy
w po​szu​ki​wa​niu od​po​wie​dzi. Nie wie​dział, co się tu do​kład​nie wy​da​r zy​ł o po jego od​lo​cie, cze​mu
ktoś uznał za nie​zbęd​ne tak do​szczęt​nie to miej​sce znisz​czyć po ich uciecz​ce. Wi​dać było, że po​zo​sta​-
li na zie​mi Dwu​izbow​cy nie byli w sta​nie się bro​nić. Może ktoś po pro​stu chciał ich uka​r ać dla przy​-
kła​du. Kie​dy jesz​cze spał w na​mio​cie, szu​kał w nim od​po​wie​dzi: rzu​cał na jego ma​te​r iał za​py​ta​nia
i wy​ni​ki za​py​tań, prze​g lą​dał naj​lep​sze tra​fie​nia, ja​kie chmu​r y mia​ł y w ofer​cie, lecz nie uda​ł o się zna​-
leźć ni​cze​g o sen​sow​ne​g o. Może lu​dzie za​tu​szo​wa​li szcze​g ó​ł y. A może sie​ci, bo​jąc się nad​cią​g a​ją​cej
schi​zo​fre​nii, po pro​stu je za​po​mnia​ł y.
Spo​r o cza​su mi​nę​ł o, od​kąd ostat​ni raz ko​r zy​stał z Con​Sen​su​sa. Nie mia​ł o to zna​cze​nia. To nie
były od​po​wie​dzi, któ​r ych szu​kał.
Do​tar​ł o do nie​g o te​r az, że Luc​kett miał ra​cję; był plan i wszyst​ko wy​da​r zy​ł o się zgod​nie z nim.
To był je​dy​ny mo​del pa​su​ją​cy do da​nych. Sam po​mysł, że pro​ste zwy​kla​ki były w sta​nie znisz​czyć
Dwu​izbow​ców, był tak ab​sur​dal​ny, jak wi​zja sta​da le​mu​r ów zwy​cię​ża​ją​ce​g o Mo​o re’a w sza​chy bi​-
tew​ne. Ul prze​g rał tyl​ko dla​te​g o, że grał na prze​g ra​ną; Dan Brüks uciekł tyl​ko dla​te​g o, że oni tak
chcie​li; wró​cił w po​szu​ki​wa​niu od​po​wie​dzi, bo zo​sta​wi​li mu parę do zna​le​zie​nia. Więc w koń​cu
je znaj​dzie. To tyl​ko kwe​stia cza​su. Wie​dział to. Miał wia​r ę.
***
Na pół​noc​no-wschod​nim na​r oż​ni​ku ru​iny zia​ł a wiel​ka jama; ścia​ny po​pę​ka​ł y i osy​pa​ł y się
do środ​ka, ale ten luź​ny gruz za​sy​pał ją tyl​ko do po​ł o​wy. Ja​kaś inna siła roz​płasz​czy​ł a się​g a​ją​cą
do pier​si ba​lu​stra​dę, któ​r a kie​dyś oka​la​ł a otwór w bez​piecz​nej od​le​g ło​ści. Brüks prze​cho​dził przez
nią z ła​two​ścią, wy​cho​dząc na be​to​no​we ob​mu​r o​wa​nie.
Dan nie wi​dział, w każ​dym ra​zie nie wy​r aź​nie. Cza​sa​mi, gdy Słoń​ce sta​ł o wy​so​ko, do​strze​g ał mi​-
gnię​cie wiel​kich, roz​cho​dzą​cych się pro​mie​ni​ście od wału me​ta​lo​wych zę​bów. Kop​nię​ciem wrzu​cał
do środ​ka ka​my​ki - woda chlu​po​ta​ł a po dłu​g im cza​sie, zda​r za​ł y się też ner​wo​we, nie​bie​skie iskry
elek​trycz​ne​g o zwar​cia. Czy​li coś tam jesz​cze dzia​ł a​ł o, mniej lub bar​dziej. Ospa​le roz​wa​żał, czy nie
za​pu​ścić się głę​biej - musi być ja​kieś zej​ście tam na dół, czy choć​by czerp​nia po​wie​trza - ale miał
na to jesz​cze masę cza​su.
Były inne, bar​dziej ru​cho​me za​g ro​że​nia, któ​r y​mi na​le​ża​ł o się przej​mo​wać. Grze​chot​ni​ki prze​ży​-
wa​ł y re​ne​sans, albo przy​naj​mniej się prze​pro​wa​dza​ł y; parę razy szu​ka​jąc cze​g oś, się​g nął bez​myśl​nie
w ciem​ną cze​luść, nie​wie​le bra​ko​wa​ł o - za to było uroz​ma​ice​nie w nud​nej, zło​żo​nej z lio​fi​li​zo​wa​-
nych ra​cji die​cie. Parę eg​zo​tycz​nych ga​tun​ków sza​r ań​czy w cza​sie, kie​dy go nie było, wy​na​la​zło
ogień i któ​r e​g oś ran​ka, gdy ko​pał nie​o po​dal, pod​pa​li​ł o pas su​chej tra​wy. Pa​trzył jak trza​ska i czer​-
nie​je, do​pie​r o póź​niej od​krył małe, osmo​lo​ne trup​ki na jego skra​ju, za sła​be, żeby wy​sko​czyć
ze spo​wo​do​wa​nej przez sie​bie po​żo​g i. Czyt​nik ko​dów nie był w sta​nie zi​den​ty​fi​ko​wać ni​cze​g o po​wy​-
żej ro​dzi​ny, ale jako naj​bliż​sze​g o krew​ne​g o wska​zał Chor​to​ice​tes ter​mi​ni​fe​r a, sza​r ań​czę au​stra​lij​ską,
wy​wie​zio​ną da​le​ko od domu i wy​po​sa​żo​ną w no​wa​tor​ską od​mia​nę chi​ty​ny, o współ​czyn​ni​ku tar​cia
po​wo​du​ją​cym sa​mo​za​płon pod​czas śpie​wów go​do​wych.
Pla​g a sza​r ań​czy i ognia w pa​kie​cie. Ja​kie to apo​ka​lip​tycz​ne. Ja​kiś macher ge​ne​tycz​ny miał od​-
świe​ża​ją​co bi​blij​ne po​dej​ście do ga​tun​ków ad​ap​to​wa​nych na broń.
Po po​ł u​dniu miał go​ścia: przez pra​wie go​dzi​nę ob​ser​wo​wał, jak ura​sta z krop​ki do drga​nia cie​-
płe​g o po​wie​trza, a po​tem do roz​mia​r u dwunoga, brną​ce​g o przez pła​ski te​r en od wscho​du. Po​nie​waż
był ska​za​ny na wzrok ka​r a​lu​cha, mało bra​ko​wa​ł o, by roz​po​znał go za póź​no - już pra​wie wy​szedł
mu na spo​tka​nie, do​pie​r o ten cha​r ak​te​r y​stycz​ny krok spra​wił, że coś go tknę​ł o i pę​dem po​biegł się
scho​wać. Przy​bysz nie biegł, ale szedł szyb​ko, po​zba​wio​ny ba​g a​żu: bez ple​ca​ka, bez ma​nier​ki, tyl​ko
je​den tram​pek na koń​cu nogi ciem​nej i skó​r za​stej jak su​szo​na wo​ł o​wi​na. Kim​kol​wiek był, był bar​-
dziej niż od​wod​nio​ny - przy​po​mi​nał szkie​let. Lewa ręka zwi​sa​ł a jak uła​ma​na w po​ł o​wie ko​ści ra​-
mien​nej.
Wy​da​wa​ł o się, że mu to nie prze​szka​dza. Szedł tym nie​r ów​nym, jak​by pa​nicz​nym kro​kiem, prze​-
kuś​ty​kał obok klasz​to​r u, nie za​szczy​ciw​szy go choć​by spoj​r ze​niem, po​zyg​za​ko​wał ku za​chod​nie​mu
ho​r y​zon​to​wi pod śmier​cio​no​śnym pra​żą​cym słoń​cem. Brüks scho​wał się w ru​inach, ob​ser​wo​wał, jak
prze​cho​dzi, ale nie uda​ł o mu się do​strzec oczu. Nie my​ślał jed​nak, że są roz​bie​g a​ne. To nie był ten
typ nie​umar​ł e​g o.
Za​szył się w za​ci​szu mię​dzy ka​mie​nia​mi i pró​bo​wał przy​po​mnieć so​bie, z któ​r ej stro​ny wie​je
wiatr.
***
Va​le​r ie po​ja​wia się po za​cho​dzie Słoń​ca. Zma​te​r ia​li​zo​wa​ł a się z ciem​no​ści, na wpół wi​docz​na
w krwa​wo mi​g o​tli​wym bla​sku ogni​ska, i rzu​ci​ł a mu pod nogi tor​bę z za​pa​sa​mi. Ostat​nio prze​waż​nie
były to kon​ser​wy; skoń​czy​ł y się te ma​g icz​ne fo​lio​we wo​r ecz​ki, co po roz​dar​ciu pod​g rze​wa​ł y gu​lasz
albo za​mra​ża​ł y lody. Musi się tam ro​bić co​r az trud​niej.
Mruk​nął na po​wi​ta​nie:
-Nie wi​dzia​ł em cię od… od…
Nie pa​mię​tał do​kład​nie. Ona go tu przy​wio​zła: tyle ko​ja​r zył. A co, nie? Cza​sem miał prze​bły​ski:
mo​kre od desz​czu wy​brze​że, czło​wiek, któ​r y uwa​żał, że dla ustroj​stwa z me​ta​lu i pla​sti​ku war​to zgi​-
nąć. Po​zba​wio​ne cia​ł a oko, cią​g ną​ce za sobą strzę​py ner​wów i ścię​g ien, mało bra​ko​wa​ł o, żeby było
zbyt męt​ne, by za​r e​ago​wał na nie czyt​nik siat​ków​ki na drzwiach kie​r ow​cy. Po​la​r y​zu​ją​ce oku​la​r y w jej
dło​ni, te strasz​ne, pod​świe​tlo​ne od we​wnątrz oczy prze​szy​wa​ją​ce go na wskroś, gdy szczęk​nę​ł a ob​-
na​żo​ny​mi zę​ba​mi i za​py​ta​ł a: „Czy mam?”.
Pa​mię​tał, że po​wie​dział „Tak”. Po​wie​dział „pro​szę”, na​wet nie sta​r a​jąc się nie brzmieć bła​g al​nie.
Była mi​ł o​sier​na. Na​wet tro​chę za​ma​sko​wa​ł a twarz - gest lwa wo​bec ja​g nię​cia.
Dzi​siaj po​ja​wi​ł o się oprócz ogni​ska jesz​cze inne świa​tło, nie​wy​r aź​na po​ma​r ań​czo​wa łuna na pół​-
noc​no-za​chod​nim ho​r y​zon​cie, ja​kiś da​le​ki po​żar od​bi​ja​ją​cy się od brzu​cha ni​sko wi​szą​cej chmu​r y.
Brüks sza​co​wał, że to mniej wię​cej kie​r u​nek na Bend. Wska​zał pal​cem po​nad jej ra​mie​niem.
-To two​ja spraw​ka?
Na​wet nie spoj​r za​ł a.
-Nie. Two​ja.
Dźgnął bro​dą skwier​czą​cą na ogniu pap​kę z jasz​czu​r ek, wy​cią​g nął nad​je​dzo​ny ba​ton wi​ta​mi​no​-
wy, któ​r y po​g ry​zał dla po​pra​wie​nia sma​ku. Va​le​r ie po​krę​ci​ł a gło​wą.
-Już ja​dłam.
Na​wet te​r az po​czuł ulgę, gdy to usły​szał.
Usiadł na rogu roz​bi​te​g o, pu​ste​g o gro​bow​ca.
-Dzi​siaj zna​la​złem swój po​kój. - A do​kład​niej, zna​lazł swo​je go​g le. Jed​nej so​czew​ki nie było
w ogó​le, dru​g a pęk​nię​ta w pa​ję​czy​nę, i wresz​cie roz​po​znał ru​iny celi, w któ​r ej spę​dził ostat​nią noc
na Zie​mi przed uciecz​ką na Słoń​ce. Parę ostat​nich dni prze​szu​ki​wał te fun​da​men​ty na czwo​r a​kach. -
My​śla​ł em, że może ktoś tam coś zo​sta​wił, ale…
Jej źre​ni​ce ja​r zy​ł y się w świe​tle ognia jak wę​g le.
-Nie​waż​ne - po​wie​dzia​ł a mu, ale w tych sło​wach kry​ł o się coś jesz​cze, ja​kiś nie​wy​po​wie​dzia​ny
do​da​tek.
Brüks nie był do koń​ca pe​wien, skąd to wie - może coś w jej za​cho​wa​niu mu za​su​g e​r o​wa​ł o, może
skrzy​wie​nie ust, za​na​li​zo​wa​ne przez pod​świa​do​mość i po​da​ne w for​mie stresz​cze​nia dla kie​r ow​nic​-
twa…
…nie ta ska​la; po​patrz ni​żej…
…i na​g le Brüks do​strzegł całą praw​dę: oni go zna​li, trans​lu​dzie po​ł ą​cze​ni w umysł ula, któ​r zy
we​zwa​li go do sie​bie. Zna​li jego prze​szłość, wie​dzie​li, co ro​bił na pu​sty​ni przez te wszyst​kie mie​sią​-
ce. Wszyst​kie po​zo​sta​wio​ne dla nie​g o od​po​wie​dzi będą do​stęp​ne tyl​ko jemu, zbyt sub​tel​ne, by pod​dać
się tech​ni​kom ana​li​tycz​nym pro​ste​g o śmier​tel​ni​ka, zbyt trwa​ł e, by dać się znisz​czyć bul​do​że​r om czy
bom​bom. Będą wszech​o bec​ne, nie​znisz​czal​ne, nie​wi​docz​ne dla ni​ko​g o poza pla​no​wa​nym ad​r e​sa​tem.
Kop​nął się w my​ślach za to, że nie do​strzegł tego wcze​śniej.
Nie do koń​ca wie​dział, skąd mu to te​r az przy​szło do gło​wy - ja​kie su​g e​stie wy​czy​tał z mowy cia​-
ła Va​le​r ie, ani na​wet, czy były przy​pad​ko​we, czy umyśl​ne. To zda​r za​ł o mu się co​r az czę​ściej, jak​by
od po​by​tu na pu​sty​ni prze​ja​śni​ł o mu się w gło​wie, oczy​ści​ł o mózg z elek​tro​nicz​nych na​le​cia​ł o​ści,
za​kłó​ceń i wszech​o bec​ne​g o XXI-wiecz​ne​g o kwan​to​we​g o cha​o su, zo​sta​wia​jąc go czy​stym i dzie​wi​-
czym jak u stu​den​ta pierw​sze​g o roku. Chy​ba na​wet parę razy ta nowa by​strość ura​to​wa​ł a mu ży​cie -
miał sil​ne prze​czu​cie, że zła od​po​wiedź na nie​któ​r e za​da​ne przy ogni​sku py​ta​nia Va​le​r ie wią​za​ł a​by
się z do​tkli​wy​mi ka​r a​mi.
Czy tak się czu​jesz po ulep​sze​niach? - za​cho​dził w gło​wę, ale to prze​cież było nie​moż​li​we. Na​wet
Co​g ni​ta​lu nie brał od wie​lu ty​g o​dni.
Ostat​nio wszyst​ko wi​dział wy​r aź​niej, bez dwóch zdań. Twa​r ze w chmu​r ach. Wzo​r y, od któ​r ych
świerz​biał mózg. Rak​shi by​ł a​by z nie​g o dum​na.
Na​wet Va​le​r ie wy​da​wa​ł a się dum​na.
***
Jej wi​zy​ty, nie​g dyś rzad​kie, zda​r za​ł y się te​r az co​r az czę​ściej. Za pierw​szym ra​zem była tyl​ko ob​-
da​r zo​nym twa​r zą cie​niem, któ​r y po​ja​wił się i znik​nął tak szyb​ko, że Brüks zło​żył to na karb po​ura​-
zo​wej re​tro​spek​cji. Wró​ci​ł a jed​nak po sze​ściu dniach, a po​tem po dwóch i zo​sta​ł a, cza​iła się tuż poza
bla​skiem ogni​ska, bły​ska​jąc w ciem​no​ści dwo​ma punk​ci​ka​mi oczu.
Z po​cząt​ku po​my​ślał, że zno​wu z nim po​g ry​wa, znów bawi się w sa​dy​stycz​ne stra​sze​nie ofia​r y.
Po​tem jed​nak przy​po​mniał so​bie, że ona wca​le taka nie była, a poza tym, wca​le nie chcia​ł a go za​bić -
naj​lep​szym do​wo​dem był fakt, że jesz​cze żył. Któ​r ejś nocy wy​krzy​czał w ciem​ność wy​zwa​nie: „Ej,
ty tam! Nie nu​dzi cię to cią​g łe gra​nie Kar​tą Po​two​r a?”, i wy​szła w świa​tło, roz​ł o​żo​ne ręce, za​ci​śnię​te
usta. Ob​ser​wo​wa​ł a, jak ją ob​ser​wu​je. Parę mi​nut póź​niej po​szła, on jed​nak tym​cza​sem uświa​do​mił
so​bie, co ona robi. Była an​tro​po​lo​g iem, stop​nio​wo przy​zwy​cza​ja​ją​cym człon​ka ja​kie​g oś pry​mi​tyw​-
ne​g o ple​mie​nia do swo​jej obec​no​ści. Była nie​g dy​siej​szym pry​ma​to​lo​g iem, wkra​da​ją​cym się w ła​ski
ska​za​nej na za​g ła​dę ko​lo​nii bo​no​bo - ostat​nie ba​da​nie be​ha​wio​r al​ne, za​nim ga​tu​nek znik​nie na do​bre.
Zda​r za​ł o się te​r az, że sia​da​ł a przy ogni​sku i za​da​wa​ł a mu za​g ad​ki, ni​czym ja​kiś de​mo​nicz​ny in​-
kwi​zy​tor oce​nia​ją​cy jego zdat​ność do prze​ży​cia ko​lej​nej nocy: py​ta​nia o ko​mi​wo​ja​że​r ów albo ścież​-
ki Ha​mil​to​na. Z po​cząt​ku był prze​r a​żo​ny - bał się od​po​wie​dzieć, bał się nie od​po​wie​dzieć, nie wia​do​-
mo dla​cze​g o prze​ko​na​ny, że in​te​r es Va​le​r ie w utrzy​my​wa​niu go przy ży​ciu może się skoń​czyć se​kun​-
dę po pierw​szej błęd​nej od​po​wie​dzi. Sta​r ał się jak mógł, wie​dząc, że to wszyst​ko za mało - co on
w ogó​le wie oopty​mal​nym upa​ko​wa​niu albo zło​żo​no​ści wie​lo​mia​no​wej, jak​że ma zwy​kły śmier​tel​-
nik, do​wol​ny śmier​tel​nik na​dą​żyć za wam​pi​r zy​cą? - ale na ra​zie go nie za​bi​ł a. Nie za​mie​ni​ł a w ka​-
mień za​klę​ciem z kil​ku słów. Już nie wy​stu​ki​wa​ł a pal​ca​mi dziw​nych ryt​mów, ani nie zo​sta​wia​ł a wy​-
skro​ba​nych w pia​sku zmie​nia​ją​cych umysł hie​r o​g li​fów. Byli dużo da​lej.
A poza tym, nie bar​dzo wie​dział jak to się dzie​je, ale co​r az czę​ściej uda​wa​ł o mu się zgad​nąć pra​-
wi​dło​we od​po​wie​dzi.
***
Znów za​czął od naj​o czy​wist​sze​g o punk​tu cha​r ak​te​r y​stycz​ne​g o - ma​g icz​nej umy​wal​ni i ota​cza​ją​-
ce​g o ją jak zie​lo​na tę​czów​ka spła​chet​ka nie​po​ko​na​nej tra​wy. Po​bie​r ał prób​ki wody, ze​skro​by​wał ka​-
mień, zry​wał źdźbła i wszyst​ko prze​pusz​czał przez swój czyt​nik ko​dów pa​sko​wych
DNA. Zna​lazł ty​siąc po​spo​li​tych bak​te​r ii, parę czy​stych, więk​szość za​nie​czysz​czo​nych bocz​ny​mi
trans​fe​r a​mi.
Ale taką, któ​r a świe​ci w ciem​no​ści, zna​lazł tyl​ko jed​ną.
Oczy​wi​ście, nie go​ł ym okiem - dla nie​g o nie świe​ci​ł a w nocy, nie przy mi​ni​mal​nej gę​sto​ści, jaką
mel​do​wa​ł y urzą​dze​nia. Mógł roz​po​znać, że świe​ci, tyl​ko po sa​mej se​kwen​cji ge​nów - 576 nu​kle​o ty​-
dach, któ​r ych nie po​win​no tam być, ko​du​ją​cych li​nię mon​ta​żo​wą dla biał​ka fos​fo​r y​zu​ją​ce​g o na czer​-
wo​no w obec​no​ści tle​nu. Jak ja​kiś znacz​nik. Albo punkt orien​ta​cyj​ny.
Na po​cząt​ku nie umiał go prze​czy​tać. Świa​teł​ko zo​ba​czył, ale geny po obu stro​nach nie wy​r óż​-
nia​ł y się ni​czym szcze​g ól​nym. Było jak dro​g o​wskaz na pu​sty​ni, gdzie jak okiem się​g nąć nie ma żad​-
nej dro​g i.
Dał się pro​wa​dzić dło​niom i sto​pom. Od​po​wiedź sama przyj​dzie.
Zba​dał ko​r y​ta​r ze i wy​ł o​żo​ne bo​aze​r ią po​miesz​cze​nia w po​ł u​dnio​wym skrzy​dle bu​dyn​ku, wię​cej
niż tyl​ko nie​na​r u​szo​ne - dzie​wi​cze, ogo​ł o​co​ne do czy​sta, ja​sne pro​sto​ką​ty wśród wy​bla​kłej in​te​li​-
gent​nej far​by w miej​scach, gdzie kie​dyś wi​sia​ł y ob​r a​zy. Zna​lazł ma​ho​nio​we kost​ki do gry Masaso,
w ką​cie za roz​wa​lo​ny​mi drzwia​mi. Zna​lazł reszt​ki swo​je​g o mo​to​cy​kla - po​g ię​tą kie​r ow​ni​cę, amor​ty​-
za​tor i wy​dę​ty pę​cherz opo​ny wy​sta​ją​cy spod prze​wró​co​nej ścia​ny jak za moc​no na​pom​po​wa​na pił​-
ka.
Ale do​pie​r o do​brze w środ​ku nocy zna​lazł pierw​sze​g o tru​pa.
I żad​nych in​nych nie było. Naj​pew​niej wła​dze je za​bra​ł y - albo może, wbrew ze​zna​niom jego
wła​snych oczu, ja​koś uda​ł o im się uciec. Dziw​niej​sze rze​czy się zda​r za​ł y.
Obu​dził się w nocy, sły​sząc echo spa​da​ją​cych gdzieś nie​da​le​ko ka​mie​ni, a jego pa​mięć ja​kimś
spo​so​bem zna​la​zła dro​g ę przez ru​iny, na​wet tam, gdzie za​wo​dzi​ł o świa​tło gwiazd. Sto​py bez po​-
tknięć szły przez gru​zy; oczy śle​dzi​ł y ci​chut​ki grze​chot żwi​r u osy​pu​ją​ce​g o się w ciem​no​ści po nowo
po​wsta​ł ych sto​kach. Wresz​cie do​tarł do zę​ba​te​g o cie​nia, któ​r e​g o wcze​śniej nie było - świe​żo za​wa​lo​-
ne​g o ka​wał​ka bu​dyn​ku, dziu​r y zie​ją​cej w po​trza​ska​nych ka​fel​kach. Sta​nął, roz​dy​g o​ta​ny, nad jej brze​-
giem i cze​kał, aż nie​bo się roz​ja​śni.
Od​ma​lo​wa​ny od​cie​nia​mi sza​r o​ści trup wy​ł o​nił się na dnie - nie​wy​r aź​na, bez​kształt​na pla​ma na tle
ciem​no​ści, cień wy​su​nię​ty z kupy gru​zu, owi​nię​ty ko​szu​lą zwi​tek ciem​nych pa​ty​ków na pod​ł o​dze. Le​-
żał na ple​cach, przy​sy​pa​ny do pier​si ob​wa​ł em. Cia​ł o zmu​mi​fi​ko​wa​ne pu​styn​nym po​wie​trzem, wy​-
schnię​te na kość i brą​zo​wy per​g a​min. Oczy, któ​r y​mi pa​trzył w nie​bo, daw​no za​pa​dły się w pu​ste
oczo​do​ł y. Ręce, nie​g dyś być może zło​żo​ne bło​g o na pier​si, te​r az były wy​g ię​te i po​krę​co​ne jak
w cho​r o​bie, prze​g u​by wy​g ię​te do środ​ka, pal​ce wbi​te szpo​nia​sto w mo​stek.
Po​ka​zu​je na sie​bie, do​tar​ł o do nie​g o. Na sie​bie… I wte​dy za​iskrzy​ł o - Brüks z całą wy​r a​zi​sto​ścią
swo​jej świe​żej wia​r y wresz​cie do​strzegł czym jest ten trup.
To był znak.
***
-To fak​tycz​nie był znak - po​wie​dział Va​le​r ie, gdy po​ja​wi​ł a się na​stęp​nym ra​zem (dwie noce póź​-
niej? trzy?). - Wska​zy​wał sam na sie​bie.
Te​r az, gdy już go olśni​ł o, wy​da​wał się tak oczy​wi​sty - ta sama se​kwen​cja, któ​r a ko​do​wa​ł a flu​o re​-
scen​cję, za​wie​r a​ł a jesz​cze inną in​for​ma​cję - ten sam splą​ta​ny kłę​bek ami​no​kwa​sów wy​peł​niał pro​za​-
icz​ną funk​cję bio​lo​g icz​ną i jed​no​cze​śnie ko​do​wał bar​dziej ezo​te​r ycz​ną wia​do​mość - o ile zna​ł o się
od​po​wied​ni al​fa​bet.
I to nie ja​kiś tam znacz​nik i nie ja​kiś tam ko​mu​ni​kat: to był dia​log, gen i biał​ko roz​ma​wia​ł y
ze sobą. Pro​ste pod​sta​wia​nie ami​no​kwa​sów: walina, tre​o ni​na, ala​ni​na da​wa​ł y „t-h-e”, fe​ny​lo​ala​ni​na,
glu​ta​mi​na, wa​li​na, ala​ni​na - „f-a-t-e”, se​r y​na ro​bi​ł a na dwóch eta​tach, po​wtó​r zo​na lub nie, za spa​cję
lub znak no​we​g o wier​sza. Flu​o re​scen​cyj​ne biał​ko mó​wi​ł o:

skrzat ja​rzy
się ru​mia​no
na los
się zda​je​my

A kom​ple​men​tar​ne ko​do​ny za​r zą​dza​ją​ce jego bu​do​wą gło​si​ł y, in​nym al​fa​be​tem:

każ​dy styl ży​cia
jest sztyw​ny
olut​nio ma
nie od​chodź…

Po​etyc​ki dia​log wier​szem bia​ł ym, upa​ko​wa​ny w za​le​d​wie stu czter​dzie​stu ko​do​nach. Cud kryp​to​-
gra​ficz​nej wy​daj​no​ści, tak oczy​wi​sty, gdy już się uj​r za​ł o świa​tło.
-Ta se​kwen​cja ko​du​je wia​do​mość i jed​no​cze​śnie biał​ko. Biał​ko świe​ci i jed​no​cze​śnie za​wie​r a od​-
po​wiedź. To nie jest trans​fer bocz​ny ani za​nie​czysz​cze​nie. To wiersz.
-Nie dla cie​bie - po​wie​dzia​ł a Va​le​r ie. - Ty szu​kasz cze​g oś in​ne​g o.
Nie, po​my​ślał. Ty szu​kasz.
-To nie jest twój fe​tysz - od​parł po chwi​li i roz​pa​lił ogni​sko.
-Zna​czy, że nie krę​ci mnie trzy​ma​nie nie​do​r o​zwi​nię​tych zwie​r za​ków do​mo​wych? - Jej oczy roz​-
bły​sły po​ma​r ań​czo​wo i czer​wo​no. - Nie je​stem Rak​shi Sen​g up​tą.
-A ja je​stem pra​wie pe​wien, że nie przy​cho​dzisz tu dla przy​jem​no​ści spę​dza​nia ze mną cza​su.
Nie za​prze​czy​ł a.
-Czy​li po co?
Twarz Va​le​r ie była nie​o d​g ad​nio​na.
-A jak my​ślisz?
-Pew​nie je​stem ta​nią siłą ro​bo​czą. Szan​se zna​le​zie​nia tu cze​g oś przy​dat​ne​g o są zbyt duże, by je
igno​r o​wać, ale za małe, żeby zbyt wie​le im po​świę​cić. A ty masz ta​kich in​we​sty​cji pew​nie z ty​siąc.
Więc od cza​su do cza​su cze​kasz, aż zaj​dzie słoń​ce, i wpa​dasz, by zo​ba​czyć, co tam wy​ko​pa​ł em.
Pa​trzy​ł a nań przez chwi​lę. Brüks też pa​trzył w tę lek​ko wil​czą twarz, peł​ną ru​cho​mych cie​ni, i za​-
cho​dził w gło​wę, kie​dy to prze​sta​ł a mu się wy​da​wać prze​r a​ża​ją​ca.
-Da​nie​lu - po​wie​dzia​ł a. - Jak ty sie​bie nie do​ce​niasz.
***
Praw​da była jed​nak taka, że Va​le​r ie od​po​wia​da​ł o jego to​wa​r zy​stwo. Ton ich roz​mów zmie​nił się,
już nie był in​kwi​zy​tor​ski, a wy​ciecz​ki w kra​iny fi​lo​zo​fii i wi​r u​so​wej teo​lo​g ii prze​r a​dza​ł y się nie​mal
w roz​mo​wę. Już nie biła go na gło​wę w my​śle​niu, zda​r za​ł o mu się na​wet ją za​g iąć. Wciąż nie był pe​-
wien, skąd bie​r ze się ta nowa płyn​ność. Pod​świa​do​mość zwy​czaj​nie pod​su​wa​ł a mu wła​ści​we od​po​-
wie​dzi, nie trosz​cząc się o po​ka​za​nie, skąd je wzię​ł a. Na po​cząt​ku prze​r a​ża​ł o go to - to, jak nowe my​-
śli po pro​stu wy​le​wa​ł y się z ust, za​nim był w sta​nie je zwe​r y​fi​ko​wać, czy choć​by za​na​li​zo​wać zna​cze​-
nie. Gryzł się w ję​zyk, bez​sku​tecz​nie, mdli​ł o go z nie​po​ko​ju, stra​chu wręcz, wy​wo​ł a​ne​g o wła​sny​mi
prze​my​śle​nia​mi. Va​le​r ie tym​cza​sem prze​krzy​wia​ł a gło​wę i ob​ser​wo​wa​ł a go z ja​kiejś pre​hi​sto​r ycz​nej
od​da​li.
I te same prze​my​śle​nia w koń​cu po​zwo​li​ł y mu się uspo​ko​ić. W koń​cu, czyż nie tak od za​wsze
dzia​ł ał ludz​ki mózg? Grom z ja​sne​g o nie​ba, kla​sycz​na, od razu w peł​ni go​to​wa eu​r e​ka? Czy kształt
ben​ze​no​we​g o pier​ście​nia nie zwi​dział się Ke​ku​le​mu we śnie?
Za​czął też mieć wła​sne sny. Sły​szał w nich gło​sy, na​tar​czy​we szep​ty:
„Ona za tym wszyst​kim stoi. Ona to wszyst​ko za​aran​żo​wa​ł a, nie wi​dzisz? Ucie​kła z wię​zie​nia,
prze​kra​dła się przez sie​ci i przez eter, prze​bi​ł a się przez naj​lep​sze fi​r e​wal​le, na ja​kie stać zwy​kla​ków.
Po​ka​za​ł a fał​szy​wy do​ku​ment fał​szy​wej in​te​li​g en​cji i wy​kra​dła ka​r u​ze​lę z ga​r a​żu, z plu​to​nem zom​-
bia​ków na po​kła​dzie, ni​ko​g o nie bu​dząc. Pod​stę​pem wy​ł u​dzi​ł a miej​sce na po​kła​dzie Ko​ro​ny cier​nio​-
wej. I wy​g od​nym przy​pad​kiem wró​ci​ł a z Ika​ra, choć wszy​scy inni się spa​li​li.
My​ślisz, że to ban​da mni​chów za​mknę​ł a cię ra​zem z ko​bie​tą, któ​r a przy​się​g ła, że cię za​bi​je, ma​-
ją​cą w gło​wie minę-pu​ł ap​kę na żą​da​nie od​wra​ca​ją​cą uwa​g ę, a po​tem eks​plo​du​ją​cą? To nie oni,
to wam​pi​r zy​ca. To ona, wszy​scy inni nie żyją, a ty ży​jesz tyl​ko dla​te​g o, że ona chce po​znać Boży plan
dla Da​nie​la Brük​sa. Do​sta​nie to, cze​g o chce, i wte​dy cie​bie też za​bi​je”.
Bu​dząc się, pa​mię​tał tyl​ko, że były gło​sy. Nie miał po​ję​cia, co mó​wi​ł y.
***
Dwie noce póź​niej Va​le​r ie go po​ca​ł o​wa​ł a.
Nie miał na​wet po​ję​cia, że ona tam jest, do​pó​ki jej dłoń nie za​ci​snę​ł a mu się na kar​ku i nie od​-
wró​ci​ł a go szyb​ciej, niż zdą​żył za​r e​ago​wać choć​by pniem mó​zgu. Kie​dy ser​ce wy​ska​ki​wa​ł o mu z
pier​si, cia​ł o przy​po​mnia​ł o so​bie o od​r u​chu wal​ka-uciecz​ka, a świa​do​mość zdą​ży​ł a po​my​śleć „To
ko​niec za​ł a​twi​ł a mnie już nie żyję nie żyję nie żyję”, ona wło​ży​ł a mu ję​zyk aż do gar​dła, a dru​g ą
ręką, tą nie​ści​ska​ją​cą mu krę​g ów szyj​nych, ści​snę​ł a po​licz​ki, roz​wie​r a​jąc zęby. Nie mógł za​mknąć
ust.
Wi​siał spa​r a​li​żo​wa​ny w uści​sku, a ona sma​ko​wa​ł a go od środ​ka. Po​czuł od jej cia​ł a coś, co pra​-
wie mo​g ło​by być pul​sem, gdy​by nie było tak wol​ne. Wresz​cie pu​ści​ł a go. Zwa​lił się na zie​mię, po​-
pełzł na bok ni​czym zde​ner​wo​wa​ny krab zdy​ba​ny na otwar​tej prze​strze​ni, nie​ma​ją​cy gdzie się scho​-
wać.
-Co to, kur… - wy​sa​pał.
-Ke​to​ny. - Po​pa​trzy​ł a w dół przez nie​g o, ob​r y​so​wa​na fio​le​to​wie​ją​cym zmierz​chem. - Mle​cza​ny.
-Wy​czu​wasz sma​kiem raka - uświa​do​mił so​bie po dłuż​szej chwi​li.
-Le​piej niż te wa​sze urzą​dze​nia. - Na​chy​li​ł a się bli​żej, wy​szcze​r zo​na. - Ale może nie tak do​kład​-
nie.
Na​wet bę​dąc tak bli​sko, nie pa​trzy​ł a na nie​g o.
Wie​dział to w oka​mgnie​niu, za​nim się po​r u​szy​ł a…
…ugry​zie mnie…
…ale ostre, bo​le​sne ukłu​cie po​czuł na przed​r a​mie​niu, a jej twarz nie po​r u​szy​ł a się ani o cen​ty​-
metr. Zer​k​nął w dół, zdu​mio​ny, zo​ba​czył dwa śla​dy od igły, le​d​wo cen​ty​metr od sie​bie. Spoj​r zał
na dwu​igło​wy pi​sto​let do biop​sji w dło​ni Va​le​r ie - jego wła​sny. Z ze​sta​wu te​r e​no​we​g o le​żą​ce​g o
na zie​mi, z otwar​tą kla​pą, fiol​ki, igły i na​r zę​dzia chi​r ur​g icz​ne lśnią​ce w świe​tle ogni​ska.
-Od Słoń​ca ro​bią się pro​ble​my - po​wie​dzia​ł a ci​cho. - Za dużo pro​mie​nio​wa​nia, za mało ekra​no​-
wa​nia.
Na Ika​rze, przy​po​mniał so​bie. Kie​dy my​śle​li​śmy, że spa​li​li​śmy cię na ka​dłu​bie jak ćmę…
-Ale ła​two się cie​bie na​pra​wia.
-Cze​mu? - za​py​tał Brüks, a nie mu​siał mó​wić na​wet tego, żeby wie​dzieć, że zro​zu​mia​ł a:
Po co po​ma​g ać ofie​r ze?
Po co po​ma​g ać ko​muś, kto chciał cię za​bić?
Jak to jest, że ja jesz​cze żyję?
Cze​mu wszy​scy ży​je​my?
-Wy​ście nas wskrze​si​li - od​par​ł a po pro​stu Va​le​r ie.
-Na nie​wol​ni​ków.
Wzru​szy​ł a ra​mio​na​mi.
-Ina​czej by​śmy was zje​dli.
Wskrze​si​li​śmy was, a po​tem w sa​mo​o bro​nie za​ku​li​śmy w dyby. Ale może ona wi​dzia​ł a to jako
ko​r zyst​ną trans​ak​cję - ma​jąc wy​bór mię​dzy nie​wo​lą a cał​ko​wi​tym nie​ist​nie​niem, kto by wy​brał
to dru​g ie?
Prze​pra​szam.
Nie po​wie​dział tego.
-Nie prze​pra​szaj - rzu​ci​ł a, jak​by to po​wie​dział. - Nie wy nas znie​wo​li​li​ście. Pro​sta fi​zy​ka. Kaj​da​-
ny, któ​r e nam za​ł o​ży​li​ście… - kły za​bły​sły w bla​sku ognia jak małe szty​le​ty - …nie​dłu​g o się z nich
wy​r wie​my.
-My​śla​ł em, że już to zro​bi​li​ście.
Gdy krę​ci​ł a gło​wą, jej oczy na mo​ment roz​świe​tlił wscho​dzą​cy Księ​życ.
-Ska​za jesz​cze dzia​ł a. Wi​dzę krzyż i po ka​wał​ku umie​r am.
-Po ka​wał​ku… po ka​wał​ku, któ​r y sama wy​dzie​li​ł aś. - Oczy​wi​ście. Oczy​wi​ście. W koń​cu to są
rów​no​le​g łe pro​ce​so​r y…
Praw​da olśni​ł a go jak świt: zbu​do​wa​ny na mia​r ę ca​che świa​do​mo​ści, ho​mun​ku​lus-ofia​r a, po​wo​-
ła​ny do ży​cia i od​izo​lo​wa​ny, żeby cier​pieć od krzy​ża, pod​czas gdy inne, bar​dziej klu​czo​we wąt​ki eg​-
zy​sten​cji opły​wa​ją go jak woda ka​mień. Va​le​r ie w ogó​le nie uni​ka​ł a ata​ków drga​wek; ona je… otor​-
bia​ł a i szła da​lej.
Za​cho​dził w gło​wę, od jak daw​na ona to po​tra​fi.
-To tyl​ko ta​kie obej​ście - po​wie​dzia​ł a. - Trze​ba to bę​dzie jed​nak po​pra​wić.
Na​tu​r al​nie, nie po to, żeby sta​wić czo​ł o ka​r a​lu​chom. Ta woj​na już była prak​tycz​nie wy​g ra​na,
choć prze​g ra​ni jesz​cze tego nie wie​dzie​li. Isto​ta miesz​czą​ca w gło​wie kil​ka​na​ście rów​no​le​g łych by​-
tów, ten pre​hi​sto​r ycz​ny po​st​czło​wiek, była w sta​nie mó​wić o tym tak otwar​cie, bez wro​g o​ści, bez nie​-
chę​ci, bez naj​mniej​szej oba​wy, że je​den Brüks może ja​koś wpły​nąć na jej re​wo​lu​cję - dla​te​g o wła​-
śnie, że zło​żo​ną ze zwy​kla​ków ludz​ko​ścią już nie za​przą​ta​ł a so​bie gło​wy. Va​le​r ie i jej po​bra​tym​cy
byli spo​koj​nie zdol​ni uwol​nić się od ludz​kiej opre​sji, nie zdej​mu​jąc tych kaj​dan - wol​ne ręce po​-
trzeb​ne im były, żeby mie​r zyć się z czymś w swo​jej ka​te​g o​r ii wa​g o​wej.
-Nie je​ste​ście aż tak mali, jak my​ślisz - po​wie​dzia​ł a, czy​ta​jąc mu w my​ślach. - Może i więk​si
od nas wszyst​kich.
Brüks po​krę​cił gło​wą.
-Nie je​ste​śmy. Je​śli cze​g oś mnie na​uczy​ł y te wszyst​kie…
Emer​g ent​na zło​żo​ność, uświa​do​mił so​bie. O to jej cho​dzi​ł o.
Neu​r on nie ma po​ję​cia, czy za​cho​dzą​ce w nim wy​ł a​do​wa​nie jest re​ak​cją na za​pach, czy na sym​fo​-
nię. Ko​mór​ki mó​zgu nie są in​te​li​g ent​ne - do​pie​r o mó​zgi są. A ko​mór​ki mó​zgo​we nie są dol​ną gra​ni​-
cą. Ko​r ze​nie my​śli się​g a​ją tak głę​bo​ko, że są star​sze na​wet od wie​lo​ko​mór​ko​we​g o ży​cia - neu​r o​-
prze​kaź​ni​ki u wi​ciow​ców, bram​ki na jo​nach po​ta​so​wych u Mo​no​si​g a.
Je​stem ko​lo​nią ga​da​ją​cych do sie​bie mi​kro​bów, do​tar​ł o do Brük​sa.
Kto wie, ja​kie me​ta​pro​ce​sy mogą się wy​kształ​cić, kie​dy Nie​bo i ConSen​sus ze​pną ra​zem od​po​-
wied​nią licz​bę mó​zgów, tak by opóź​nie​nie mię​dzy wę​zła​mi spa​dło do zera? Kto wie, ja​kie me​ta​pro​-
ce​sy już się wy​kształ​ci​ł y? Coś, przy czym ule Dwu​izbow​ców wy​g lą​da​ją jak układ ner​wo​wy ukwia​ł a.
Może Oso​bli​wość fak​tycz​nie już jest, tyl​ko do jej ele​men​tów jesz​cze to nie do​tar​ł o.
-Ni​g ​dy się nie do​wie​dzą - po​wie​dzia​ł a mu Va​le​r ie. - Neu​r o​ny od​zy​wa​ją się tyl​ko, jak coś się
do nich ode​zwie. One nie wie​dzą dla​cze​g o.
Po​krę​cił gło​wą.
-Na​wet je​śli coś ta​kie​g o się… wła​śnie kształ​tu​je, to ja zo​sta​ł em z tyłu. Nie je​stem w to wpię​ty. Na​-
wet wsz​czep​ki nie mam.
-Con​Sen​sus to tyl​ko je​den z in​ter​fej​sów. Są inne.
Echo​prak​sja, po​my​ślał.
Ale to nie mia​ł o zna​cze​nia. Wciąż był Da​nie​lem Brüksem, ludz​ką rybą trzo​no​płe​twą, cza​ją​cą się
na pe​r y​fe​r iach ewo​lu​cji, nie​zmie​nio​ną i niepotra​fią​cą się zmie​nić, choć świat idzie da​lej. Wy​star​cza​ł o
mu oświe​ce​nie. Nie po​trze​bo​wał jesz​cze prze​mie​nie​nia.
Zo​sta​nę tu, do​pó​ki sza​le się nie od​wró​cą i nie wy​pa​lą się po​ża​r y. Będę stał bez ru​chu, a ludz​kość
tym​cza​sem zmie​ni się nie do po​zna​nia, albo wy​g i​nie, pró​bu​jąc. Zo​ba​czę, co po​wsta​nie, żeby ją za​stą​-
pić.
Tak czy owak, pa​trzę na ko​niec wła​sne​g o ga​tun​ku.
Va​le​r ie ob​ser​wo​wa​ł a go z ciem​no​ści. Kaj​da​ny, któ​r e nam za​ł o​ży​li​ście… nie​dłu​g o się z nich wy​-
rwie​my.
-Szko​da, że zro​bi​li​śmy tak, żeby nie były po​trzeb​ne - przy​znał ci​cho. - Że nie mo​g li​śmy was
wskrze​sić bez tych Skaz Krzy​żo​wych, „Dziel i rządź”, wszyst​kich tych kaj​dan. Może trze​ba było tyl​ko
przy​krę​cić dra​pież​ne in​stynk​ty, na​pra​wić de​fi​cyt pro​to​ka​dhe​r y​ny. Tro​chę was…
-…upodob​nić do nas - do​koń​czy​ł a.
Otwo​r zył usta i stwier​dził, że nie ma nic do po​wie​dze​nia. Nie​waż​ne, czy kaj​da​ny są z ge​nów, czy
ze sta​li, czy za​kła​da się je po na​r o​dze​niu, czy przed po​czę​ciem. Kaj​da​ny to kaj​da​ny, obo​jęt​ne gdzie
są. Obo​jęt​ne, czy stwo​r zył je ludz​ki plan, czy ewo​lu​cja.
Może trze​ba było was nie ru​szać. Zbu​do​wać od zera coś mniej groź​ne​g o.
-Ale wy po​trze​bu​je​cie po​two​r ów - po​wie​dzia​ł a tyl​ko.
Po​krę​cił gło​wą.
- Ty je​steś… po pro​stu… zbyt skom​pli​ko​wa​na. Wszyst​ko się łą​czy ze wszyst​kim. Na​pra​wi się
Ska​zę Krzy​żo​wą, to tra​cisz zdol​no​ści roz​po​zna​wa​nia wzor​ców. Po​pra​wi się an​ty​spo​ł ecz​ność, cho​le​r a
wie, co in​ne​g o pój​dzie. Ba​li​śmy się za bar​dzo cię zmie​niać.
Va​le​r ie syk​nę​ł a ci​cho, szczęk​nę​ł a zę​ba​mi.
-Po​trzeb​ne wam po​two​r y, żeby je po​ko​ny​wać. Co to za zwy​cię​stwo, za​r żnąć owiecz​kę.
-Aż tacy głu​pi nie je​ste​śmy.
Va​le​r ie od​wró​ci​ł a się i spoj​r za​ł a na ho​r y​zont - za ri​po​stę wy​star​czy​ł a mi​g o​czą​ca, od​bi​ta w chmu​-
rach łuna.
Ale to nie my, po​my​ślał Brüks. Na​wet je​śli tak. To jest… od​bu​do​wa miast. Nisz​cze​nie i prze​bu​do​-
wa dla no​wych wła​ści​cie​li.
Li​kwi​da​cja szkod​ni​ków.
Ra​mio​na po​two​r a unio​sły się i opa​dły.
-Nie le​piej by​ł o​by, gdy​by​śmy mo​g li po pro​stu żyć w zgo​dzie? - za​py​ta​ł a, nie od​wró​ciw​szy się.
Brüks za żad​ne skar​by nie po​tra​fił po​znać, czy mówi szcze​r ze, czy z sar​ka​zmem.
-My​śla​ł em, że ży​je​my - po​wie​dział, się​g a​jąc po igłę do biop​sji do pół​o twar​tej ap​tecz​ki po​lo​wej.
I wsko​czył jej na ple​cy jak pchła, szyb​ciej niż kie​dy​kol​wiek w ży​ciu, żeby wbić ją jej w pod​sta​wę
czasz​ki.
Sza​ty nie mają ce​sa​rza.
Ste​wart Gu​th​r ie

Wresz​cie był sam. Za dnia po pu​sty​ni ma​sze​r o​wa​ł y tor​na​da ni​czym słu​py dymu, nie​ste​r o​wa​ne
przez ni​ko​g o oprócz Boga. W nocy ho​r y​zont oka​la​ł a od​le​g ła łuna pło​ną​cych za​r o​śli - Eks​plo​zja Po​-
stan​tro​po​ceń​ska w peł​nej kra​sie. Brüks roz​my​ślał nad tym, co się tam dzie​je, my​ślał owszyst​kim, tyl​-
ko nie o czy​nie, któ​r y przed chwi​lą po​peł​nił. Wy​o bra​żał so​bie nie​wi​dzial​ne, to​czą​ce się bi​twy. Za​sta​-
na​wiał się, kto wy​g ry​wa.
Może Dwu​izbow​cy. Kształ​tu​ją Oso​bli​wość, umiesz​cza​ją w pu​deł​ku tę pierw​szą war​stwę ku​lek.
Pod​wa​li​ny pod przy​szłość. Może to ich punkt zwrot​ny, pierw​szy pył ato​mów na dnie kon​den​so​r a.
Z tego fun​da​men​tu ludz​kość ro​zej​dzie się re​zo​nan​sem po ca​ł ej cza​so​prze​strze​ni, jako de​ter​mi​ni​-
stycz​na re​ak​cja ka​ska​do​wa, ma​ją​ca cof​nąć to, co zmaj​stro​wał wi​r u​so​wy Bóg. Usu​nie błę​dy z lo​kal​-
nych re​g uł. Od​wró​ci za​sa​dę an​tro​picz​ną. Po​cząt​ki są tak skrom​ne, nie​znacz​ne ni​czym mach​nię​cie
skrzy​deł mo​ty​la, eks​pan​sja zaj​mie więc całe mi​liar​dy lat, ale na ko​niec samo ży​cie roz​pru​je się
od Planc​ka w górę.
Jak to ina​czej na​zwać, je​śli nie nir​wa​ną?
Były i inne siły spraw​cze, inne pla​ny. Na przy​kład, wam​pi​r y - naj​in​te​li​g ent​niej​sze z sa​mo​lub​nych
ge​nów. Za​pew​ne bar​dziej im od​po​wia​da​ł y ludz​kie ofia​r y ta​kie, ja​kie są - po​wol​ne i tę​pa​we, o mó​-
zgach za​mu​lo​nych przez nie​wy​g od​ne wą​skie gar​dło świa​do​mo​ści. A może na wscho​dzie wy​kształ​ca​-
ła się ja​kaś inna siła, któ​r yś z in​nych po​twor​nych pod​g a​tun​ków, na któ​r e roz​pa​dła się ludz​kość -
mem​bra​no​mó​zgi, wie​lor​dze​niow​cy, zom​bia​ki, czy chiń​skie po​ko​je. Czy choć​by nad​świa​do​me AI
Rho​ny. Wszyst​kie mia​ł y swo​je mo​ty​wa​cje, swo​je po​wo​dy do wal​ki - albo przy​naj​mniej tak im się
wy​da​wa​ł o.
Fakt, że wy​g lą​da​ł o na to, że wszyst​kie ich dzia​ł a​nia słu​żą cze​muś in​ne​mu, ja​kiejś po​tęż​nej roz​-
pro​szo​nej sie​ci idą​cej le​ni​wie ku Be​tle​jem, może był tyl​ko pro​stym zbie​g iem oko​licz​no​ści. Może
my rze​czy​wi​ście dzia​ł a​my z ta​kich po​wo​dów, jak się nam wy​da​je. Może wszyst​ko rze​czy​wi​ście jest
na po​wierzch​ni, jak na dło​ni, ja​sno oświe​tlo​ne i w ja​skra​wych ko​lo​r ach pod​sta​wo​wych. Może Da​niel
Brüks, i Rak​shi Sen​g up​ta, i Jim Mo​o re - każ​de z nich pra​g ną​ce wła​sne​g o ro​dza​ju zba​wie​nia - fak​-
tycz​nie przy​pad​kiem zna​leź​li się w bia​ł ym ża​r ze or​bi​ty oko​ł o​sło​necz​nej, pę​dze​ni ob​se​sją na tyle sil​-
ną, by chcieć zna​leźć się tam, gdzie oba​wia​ją się za​pu​ścić Anio​ł y.
Może to fak​tycz​nie Da​niel Brüks, na ja​kimś po​zio​mie, za​mor​do​wał swo​ją ostat​nią i je​dy​ną przy​-
ja​ciół​kę…
Po​my​ślał o Ji​mie - i Jim Mo​o re po​ja​wił mu się w gło​wie, po​ta​ku​jąc i da​jąc mą​dre rady. Rho​na
przy​po​mnia​ł a mu: „myśl jak bio​log” i do​strzegł swój błąd - usły​szał o „Anio​ł ach z aste​r o​id” i po​-
my​ślał o cia​ł ach nie​bie​skich, a po​wi​nien o ziem​skich. Zo​ba​czył krę​cą​ce się skal​ne odłam​ki, a nie wy​-
mar​ł e szkar​ł up​nie, któ​r e kie​dyś peł​za​ł y po rów​niach pły​wo​wych mórz i oce​anów. Aste​r o​idea - roz​-
12
gwiaz​dy . Bez​mó​zgie stwo​r ze​nia, cał​ko​wi​cie po​zba​wio​ne gło​wy, a mimo to po​r u​sza​ją​ce się z sen​-
sem i czymś w ro​dza​ju in​te​li​g en​cji. Nie naj​g or​sza me​ta​fo​r a na in​tru​za z Ika​ra. Nie naj​g or​sza me​ta​fo​-
ra na to, co dzia​ł o się poza pu​sty​nią…
Miał tam i inne gło​sy-Va​le​r ie, Rak​shi, parę, któ​r ych nie roz​po​zna​wał. Cza​sem dys​ku​to​wa​ł y mię​-
dzy sobą, włą​cza​jąc go do​pie​r o post fac​tum. Mó​wi​ł y mu, że schi​zo​fre​nia po​stę​pu​je, że są tyl​ko jego
wła​sny​mi my​śla​mi, dry​fu​ją​cy​mi bez​pań​sko przez mózg, stop​nio​wo ule​g a​ją​cy roz​pa​do​wi. Szep​ta​ł y
z prze​stra​chem o czymś cza​ją​cym się w pod​zie​miach, czymś ścią​g nię​tym z gwiazd, co tu​pa​ł o w pod​-
ło​g ę, tak że na gó​r ze pod​ska​ki​wa​ł y rze​czy. Brüks przy​po​mniał so​bie Jima Mo​o re’a wy​ci​na​ją​ce​g o
guzy z jego cia​ł a, zo​ba​czył oczy​ma wy​o braź​ni, jak krę​ci gło​wą: „Prze​pra​szam, Da​nie​lu, wy​g lą​da
na to, że nie wszyst​kie zna​la​złem…”.
A cza​sa​mi le​żał całą noc, nie śpiąc, za​ci​skał zęby i wy​tę​żał się, usi​ł u​jąc sa​mym wy​sił​kiem woli
cof​nąć stop​nio​we prze​pro​g ra​mo​wy​wa​nie wła​sne​g o śród​mó​zgo​wia. Stwór z pod​zie​mia przy​cho​dził
do nie​g o w snach. „My​ślisz, że to coś no​we​g o?” - szy​dził. „Na​wet na tym ża​ł o​snym za​du​piu to się
dzie​je od czte​r ech mi​liar​dów lat. Po​żrę cię w ca​ł o​ści”.
-Będę z tobą wal​czyć - po​wie​dział na głos.
„Pew​nie, że bę​dziesz. Do tego je​ste​ście stwo​r ze​ni, do tego i do ni​cze​g o wię​cej. Beł​ko​cze​cie coś
o »śle​pych ze​g ar​mi​strzach« i o cu​dzie ewo​lu​cji, ale je​ste​ście po pro​stu za głu​pi, żeby do​strzec, jak
bar​dzo by przy​śpie​szy​ł a, gdy​by was wszyst​kich tra​fił szlag. Je​ste​ście dar​wi​now​ską ska​mie​li​ną w la​-
marc​kow​skiej erze. Nie ro​zu​mie​cie, że rzy​g ać nam się chce, kie​dy mu​si​my was wlec za sobą, wierz​-
ga​ją​cych i krzy​czą​cych, bo je​ste​ście za dur​ni, żeby od​r óż​nić suk​ces od sa​mo​bój​stwa?”.
-Wi​dzę po​ża​r y. Lu​dzie się bro​nią.
„Tam, to nie je​stem ja. To wy, nad​r a​bia​cie za​le​g ło​ści”.
Jak cięż​ko się z nim zma​g a​ł o. Świa​do​mość ni​g ​dy nie da​wa​ł a prze​wa​g i; „ja” ni​g ​dy nie było ni​-
czym wię​cej niż ob​sza​r em ro​bo​czym, chwi​lo​wą mi​g aw​ką za​pa​mię​ta​nej te​r aź​niej​szo​ści. Brüks może
tych gło​sów wcze​śniej nie sły​szał, ale one tam za​wsze były, ukry​te, od​wa​la​ją​ce całą czar​ną ro​bo​tę
i wy​sy​ł a​ją​ce ra​por​ty sta​tu​so​we na górę, do ma​ł e​g o, głu​pa​we​g o czło​wiecz​ka, któ​r y przy​pi​sy​wał so​-
bie wszyst​kie za​słu​g i. Do opę​ta​ne​g o uro​je​nia​mi ho​mun​ku​lu​sa, usi​ł u​ją​ce​g o zro​zu​mieć o nie​bo by​-
strzej​szych od sie​bie pod​wład​nych.
To już tyl​ko kwe​stia cza​su, kie​dy po​sta​no​wią, że go nie po​trze​bu​ją.
***
Prze​stał szu​kać od​po​wie​dzi w ru​inach. Szu​kał ich na ca​ł ej wiel​kiej pu​sty​ni. Te​r az psu​ł y mu się
na​wet zmy​sły - każ​dy ko​lej​ny wschód Słoń​ca wy​da​wał się bled​szy od po​przed​nie​g o, każ​dy po​wiew
na skó​r ze słab​szy i od​le​g lej​szy niż daw​niej. Ciął się, żeby po​czuć, że żyje. Krew lała się jak woda.
Umyśl​nie zła​mał so​bie mały pa​lec i nie po​czuł bólu, lecz de​li​kat​ną mu​zy​kę. Gło​sy nie da​wa​ł y
mu spo​ko​ju. Mó​wi​ł y mu, co ma jeść, a on wkła​dał do ust ka​mie​nie. Już nie od​r óż​niał chle​ba od ka​-
mie​nia.
Pew​ne​g o dnia na​tra​fił na zwło​ki zmu​mi​fi​ko​wa​ne przez su​che pu​styn​ne po​wie​trze: bok roz​pru​ty
przez pa​dli​no​żer​ców, nad gło​wą brzę​czą​ca au​r e​o la much. Był pra​wie pe​wien, że nie tu je zo​sta​wił.
Wy​da​ł o mu się, że po​r u​szy​ł y się lek​ko, nie​umar​ł e ner​wy wciąż pro​te​stu​ją​ce skur​cza​mi prze​ciw​ko
pro​fa​na​cji. W gar​dle falą kwa​su wez​bra​ł o po​czu​cie winy
-Za​bi​ł eś ją - po​wie​dział isto​cie w środ​ku.
„I tyl​ko dla​te​g o ży​jesz. Je​stem two​im zba​wie​niem”.
Pa​so​ży​tem je​steś.
„Do​praw​dy? Pła​cę czynsz. Re​mont ro​bię. Do​pie​r o za​czą​ł em, a sys​tem już cho​dzi na tyle szyb​ko,
że może prze​chy​trzyć wam​pi​r zy​cę. A ty co ro​bi​ł eś, żar​ł eś tyl​ko glu​ko​zę i ga​pi​ł eś się we wła​sny pę​-
pek?”.
To kim ty je​steś?
„Je​stem man​ną z nie​ba. Klek​sem Ror​scha​cha. Mni​si pa​trzą na mnie i wi​dzą Pa​lec Boży, wam​pi​r y
wi​dzą ko​niec sa​mot​no​ści, a co ty wi​dzisz, Da​niel​ku?”.
Wi​dział kry​jów​kę do po​lo​wa​nia na kacz​ki, wi​dział qu​ada. Wi​dział pa​trzą​cą na nie​g o inną Oso​bli​-
wość. Wi​dział drga​ją​ce mu u stóp cia​ł o Va​le​r ie. To, co po​zo​sta​ł o z Da​nie​la Brüksa, przy​po​mnia​ł o
so​bie jej ostat​nie sło​wa, tuż po tym, jak ukłu​ł a go igłą do biop​sji, któ​r a nie była biop​sją: „Nie le​piej
by​ł o​by, gdy​by​śmy mo​g li po pro​stu żyć w zgo​dzie?”.
„Wiesz, że nie mó​wi​ł a o to​bie”.
Wie​dział.
Stwier​dził, że stoi na skra​ju prze​pa​ści, wy​so​ko nad pu​sty​nią. Zbu​r zo​ny klasz​tor drgał w skwa​r ze,
on jed​nak nie czuł nic, miał wra​że​nie, że jest mi​lion mil stąd, jak​by ob​ser​wo​wał dzie​je świa​ta przez
zdal​ne ka​me​r y. „Trze​ba pod​krę​cić am​pli​tu​dę”, po​wie​dzia​ł a jego prze​śla​dow​czy​ni. „Do​pie​r o wte​dy
coś po​czu​jesz. Mu​sisz zwięk​szyć wzmoc​nie​nie”.
Ale Brüks wie​dział, co się kroi. Nie jego pierw​sze​g o ku​szo​no na pu​sty​ni i wie​dział, jak koń​czy​ł a
się ta hi​sto​r ia. Mu​siał się temu gło​so​wi sprze​ci​wić. „Nie bę​dzie​cie wy​sta​wia​li na pró​bę Pana, Boga
wa​sze​g o”, miał po​wie​dzieć, od​stą​pić od kra​wę​dzi prze​pa​ści i przejść do hi​sto​r ii. Tak było w pi​śmie,
tak gło​sił sce​na​r iusz.
Tyl​ko że miał już po​tąd sce​na​r iu​szy. Nie pa​mię​tał, kie​dy ostat​ni raz wy​po​wia​dał swo​je wła​sne
sło​wa. Za​g o​nio​ny na pu​sty​nię przez nie​wi​dzial​ne ręce, wy​po​sa​żo​ny w ja​kiś post​ludz​ki ze​staw do ba​-
dań te​r e​no​wych, z na​no​sko​pa​mi, szal​ka​mi Pe​trie​g o i czyt​ni​ka​mi ko​dów: tak zwa​ny bio​log, a le​d​wo
na tyle in​te​li​g ent​ny, żeby dźgnąć na​r zę​dziem coś, cze​g o nie ro​zu​mie, za głu​pi, żeby po​znać, kie​dy
to coś dźga go w od​po​wie​dzi. Wy​ko​r zy​sta​li go. Wszy​scy go wy​ko​r zy​sty​wa​li. Ni​g ​dy nie był ich ko​le​-
gą, ni​g ​dy przy​ja​cie​lem. Na​wet nie przy​pad​ko​wym tu​r y​stą, jak są​dził na po​cząt​ku, nie​do​r o​zwi​nię​tym
przod​kiem, któ​r e​g o trze​ba niań​czyć. Był tyl​ko po​jem​ni​kiem na ła​du​nek. Oote​ką.
Ale jesz​cze nie au​to​ma​tem, na ra​zie. Wciąż był Da​nie​lem Brüksem i w tym aku​r at mo​men​cie nie
był nie​wol​ni​kiem ni​czy​ich di​da​ska​liów. Sam, kur​wa, może za​r zą​dzić wła​snym prze​zna​cze​niem.
„Nie od​wa​żysz się” - za​sy​cza​ł o coś w gło​wie.
-Tak? To patrz - po​wie​dział i zro​bił krok na​przód.

POST​SCRIP​TUM:
KO​NIEC SA​MOT​NO​ŚCI
Nowy Te​sta​ment daje ja​sne świa​dec​two o zmar​twych​wsta​niu cia​ła, a nie prze​nie​sie​-
niu du​szy.
N.T. Wri​g ht

Nie ma tego zbyt wie​le. Le​d​wo tyle, co je​den czer​niak zło​śli​wy. To oczy​wi​ście dość, żeby zmo​dy​-
fi​ko​wać ob​wo​dy śród​mó​zgo​wia, ale żeby po​r a​dzić so​bie z po​ł a​ma​ny​mi ko​ść​mi? Wy​star​czy, żeby
oste​o bla​sty i mię​śnie prąż​ko​wa​ne prze​ży​ł y tak roz​le​g łe uszko​dze​nia, wy​star​czy, żeby pło​mień me​ta​-
bo​li​zmu nie zgasł? Żeby po​wstrzy​mać roz​kład?
Le​d​wo. Być może. Po ka​wał​ku.
Cia​ł o krzy​czy nie​ar​ty​ku​ł o​wa​nym prze​r a​że​niem, gdy po​ja​wia​ją się pa​dli​no​żer​cy. Oszczęd​ne ru​chy
pło​szą więk​szość pta​ków. I tak jed​nak coś wy​dzio​bu​je mu oko, za​nim cia​ł o zbie​r ze się do kupy
na tyle, by po​szu​kać schro​nie​nia - a w koń​czy​ny wda​je się mar​twi​ca. Or​g a​nizm do​ko​nu​je se​lek​cji ob​-
ra​żeń, sku​pia się na sto​pach, no​g ach, in​fra​struk​tu​r ze do po​r u​sza​nia się. Dło​nie da się w ra​zie po​trze​-
by wy​mie​nić. Póź​niej.
I jest coś jesz​cze: ma​leń​ki okruch Boga, prze​pro​g ra​mo​wa​ny i opa​ko​wa​ny w chrup​ką po​wło​kę za​-
pa​le​nia opon mó​zgo​wych. Po​praw​ka do za​in​sta​lo​wa​nia w kon​kret​nym miej​scu wam​pi​r ze​g o mó​zgu:
pro​ce​so​r y por​cjal​ne, spra​g nio​ne opro​g ra​mo​wa​nia do roz​po​zna​wa​nia wzor​ców w za​krę​cie wrze​cio​-
no​wa​tym.
Za tymi oczy​ma nie kry​je się już żad​ne świa​tło. Pa​so​żyt​ni​czy, zdol​ny do au​to​r e​flek​sji ho​mun​ku​-
lus zo​stał wy​ple​nio​ny. Or​g a​nizm ma jed​nak do​stęp do za​pi​sów pa​mię​cio​wych - i gdy​by po​ja​wi​ł a się
po​trze​ba, na pew​no był​by w sta​nie od​two​r zyć peł​ne zdu​mie​nia sło​wa świę​tej pa​mię​ci Rak​shi Sen​g up​-
ty:
„Wy​o bra​żasz so​bie, do cze​g o by były zdol​ne te skur​wy​sy​ny, gdy​by fak​tycz​nie mo​g ły wy​sie​dzieć
ze sobą w jed​nym po​ko​ju?”.
Ko​niec sa​mot​no​ści. Te​r az or​g a​nizm, któ​r y był kie​dyś Da​nie​lem Brüksem, wy​dzie​la ją z sie​bie.
Jest krwią przy​mie​r za, któ​r a za wie​lu bę​dzie wy​la​na.
Pod​no​si swój roz​bi​ty ka​dłub na sztyw​nych no​g ach - na ra​zie jest tyl​ko ob​ser​wa​to​r em, nie​dłu​g o,
być może, sta​nie się am​ba​sa​do​r em. Zmar​twych​wsta​ł y idzie na wschód, ku no​we​mu świa​tu.
Dzie​dzic​two Va​le​r ie za​bie​r a się ra​zem z nim.

PO​DZIĘ​KO​WA​NIA
Tro​chę się dzia​ł o. Trzech re​dak​to​r ów, trzy śmier​ci w ro​dzi​nie, jed​no otar​cie się o śmierć z mar​-
twi​czym za​pa​le​niem po​wię​zi. Wy​r ok za prze​stęp​stwo. Ślub.
I te​r az to.
Nie je​stem do koń​ca pe​wien, co „to” wła​ści​wie jest, ale do​bre „to”, czy złe, pew​ne jest, że bez po​-
mo​cy bym tego nie wy​pło​dził. Wła​ści​wie to bez po​mo​cy w ogó​le bym nie żył. Więc przede wszyst​-
kim chciał​bym po​dzię​ko​wać za wszyst​ko nie​ja​kiej Ca​itlin Swe​et. Echo​prak​sja nie ist​nia​ł a​by bez niej,
bo ja bym bez niej nie ist​niał - zmarł​bym na mar​twi​cze za​pa​le​nie po​wię​zi w dniu 12 lu​te​g o 2011
(dzień uro​dzin Dar​wi​na. Se​r io. Sprawdź​cie so​bie). Jako prze​wrot​ną na​g ro​dę za ura​to​wa​nie mi ży​cia
Ca​itlin mu​sia​ł a zno​sić nie​zli​czo​ne go​dzi​ny pod prysz​ni​cem, w łóż​ku, w re​stau​r a​cji, spę​dzo​ne na wy​-
słu​chi​wa​niu mo​ich nie​koń​czą​cych się po​ję​ki​wań, że ta sce​na jest zbyt prze​g a​da​na, a tam​ta kul​mi​na​cja
na​cią​g a​na; pod​su​wa​ł a mi wte​dy ele​g anc​kie roz​wią​za​nia, któ​r e z cza​sem być może przy​szły​by mi do
gło​wy, ale pew​nie do​pie​r o po ter​mi​nie od​da​nia książ​ki. Jej prze​my​śle​nia były na wagę zło​ta. Je​śli re​-
ali​za​cja jest do ni​cze​g o, to już moja wina, nie jej.
Parę pierw​szych roz​dzia​ł ów mia​ł o tak​że szczę​ście, że ob​r a​bia​ł y je na warsz​ta​tach dwie gru​py au​-
to​r ów - ci z ośrod​ka pra​cy twór​czej Gi​bral​tar Po​int (Mi​cha​el Carr, Lau​r ie Chan​ner, John McDa​id,
Bec​ky Ma​ines, Eli​sa​beth Mit​chell, Dave Nic​kle, Ja​nis O’Con​nor i Rob Stauf​fer) oraz ci z Ce​cil Stre​et
(Ma​de​li​ne Ash​by, Jill Lum, Dave Nic​kle - po​now​nie - He​len Ry​kens, Karl Schro​eder, Sara Sim​mons,
Mi​cha​el Ske​et, Doug Smith, Hugh Spen​cer, Dale Spro​ule oraz dr Al​lan We​iss).
Przez wszyst​kie te lata sta​r a​ł em się pro​wa​dzić li​sty, udo​ku​men​to​wać wszel​kie prze​my​śle​nia, od​-
wo​ł a​nia i wy​ję​te z dupy ha​lu​cy​na​cyj​ne gdy​ba​nia po​ja​wia​ją​ce się przy pi​sa​niu tej książ​ki. Sta​r a​ł em się
no​to​wać wszyst​kich, któ​r zy pod​sy​ł a​li mi roz​ma​ite pra​ce, tych, któ​r zy te pra​ce na​pi​sa​li, tych, co rzu​-
ca​li od nie​chce​nia ko​men​ta​r za​mi pod wpi​sa​mi na blo​g u, albo po pi​ja​ku dźga​li mnie pal​cem w pierś
w trak​cie ja​kiejś knaj​pia​nej de​ba​ty. Chcia​ł em wy​mie​nić ich wszyst​kich, oraz ich wkład - beta-czy​tel​-
nik, au​to​r y​tet na​uko​wy, cho​dzą​ca en​cy​klo​pe​dia, ad​vo​ca​tus dia​bo​li.
I to mi się za​sad​ni​czo nie uda​ł o. Te role po pro​stu za bar​dzo się na sie​bie na​kła​da​ją. Zmie​sza​ne
ko​lo​r y za​mie​nia​ją dia​g ram Ven​na w mulisto​sza​r y krą​żek. Za​tem uciek​nę się po pro​stu do ko​lej​no​ści
al​fa​be​tycz​nej, dzię​ku​jąc na​stę​pu​ją​cym oso​bom: Nick Al​cock, Be​ver​ly Bam​bu​r y, Hannu Blo​o mi​la,
An​drew Buhr, Nan​cy Ce​r el​li, Ale​xey Che​ber​da, Kry​sty​na Cho​do​r ow​ska, Ja​cob Co​hen, Anna Da​vo​ur,
Alyx Del​la​mo​ni​ca, Si​byl​le Eis​bach, JonEner​son, Val Grimm, Norm Hal​de​man, Tho​mas Hard​man,
dr An​drew Hes​sel, Ke​ith Ho​ney​bor​ne, Seth Ke​iper, dr Ed Kel​ler, Chris Knall, Le​o nid Ko​r o​g od​ski,
Do-Ming Lum, Dr. Matt McCor​mick, Da​niel​le Mac​Do​nald, Chi​ne​dum Ofo​eg​bu, Je​sús Olmo, Chris
Pep​per, Janna Ran​di​na, Kel​ly Rob​son, Pa​trick „Ba​hu​mat” Ro​che​fort, dr Kaj So​ta​la, dr Brad Tem​ple​-
ton oraz Rob Tuc​ker. I jesz​cze pew​ne​mu ta​jem​ni​cze​mu osob​ni​ko​wi kry​ją​ce​mu się pod pseu​do​ni​mem
„Ran​dom J.”.
Nie​któ​r zy jed​nak za​słu​ży​li się oso​bli​wie i nie​sa​mo​wi​cie. Dr Dan Bro​o ks na​r ze​kał, kwe​stio​no​wał
i od cza​su do cza​su ro​bił za to​wa​r zy​sza po​dró​ży. Kri​stin Choffe zro​bi​ł a, co mo​g ła, żeby na​uczyć
mnie pod​staw ko​dów kre​sko​wych DNA, choć na to, że by​ł em w tym bez​na​dziej​ny, nic nie była w sta​-
nie po​r a​dzić. (Pod​r zu​ci​ł a mi tak​że fiol​kę z wy​eks​tra​ho​wa​nym DNA kil​ku​na​stu ga​tun​ków ro​ślin
i zwie​r ząt, któ​r ym prze​płu​ka​ł em usta, za​nim ame​r y​kań​ski De​par​ta​ment Bez​pie​czeń​stwa Kra​jo​we​g o
po​brał mi prób​kę ge​ne​tycz​ną). Le​o na Lut​te​r odt opi​sa​ł a mi „Boga jako pro​ces”, co za​pa​li​ł o mi dio​dę
w gło​wie. Dr De​bo​r ah McLen​nan prze​my​ci​ł a mnie do płat​nych baz na​uko​wych. Sheila Mi​g u​ez po​ka​-
za​ł a mi do​da​tek, dzię​ki któ​r e​mu o wie​le ła​twiej było wsta​wiać od​wo​ł a​nia bi​blio​g ra​ficz​ne i przy​pi​sy
(choć zro​zu​miem, je​śli, prze​czy​taw​szy na​stęp​ny roz​dział, znie​na​wi​dzi​cie ją za to). Ray Ne​il​son zmu​-
szał mnie do za​cho​wa​nia czuj​no​ści i pil​no​wał, żeby mój li​nu​xo​wy sprzęt dzia​ł ał. Mark Sho​well zo​-
ba​czył, jak pra​cu​ję na lap​to​pie trzy​ma​ją​cym się do​słow​nie na spi​na​cze i uli​to​wał się nade mną. Cat
Sparks ob​wio​zła mnie przez pół świa​ta; to ona była punk​tem pod​par​cia, któ​r y prze​chy​lił sza​lę i naj​-
gor​szy rok mo​je​g o ży​cia prze​szedł w naj​lep​szy.
Nie​któ​r zy z tych lu​dzi to zna​jo​mi biał​ko​wi, inni - pik​se​lo​wi. Sprze​cza​li się ze mną w sie​ci i poza
nią, znaj​do​wa​li dziu​r y w ka​wał​kach Echo​prak​sji, któ​r e wy​cie​kły mi w trak​cie two​r ze​nia, prze​ka​zy​-
wa​li mi nie​zli​czo​ne na​mia​r y na li​te​r a​tu​r ę opi​su​ją​cą wszyst​ko od ge​ne​ty​ki człe​ko​kształt​nych przez
świa​do​mość ma​szy​no​wą po bak​te​r ie ży​wią​ce się me​ta​lem. To ar​mia nie​licz​na, ale nie​zwy​kle in​te​li​-
gent​na i mimo naj​szczer​szych chę​ci za​pew​ne ko​g oś z nich tu po​mi​ną​ł em. Mam na​dzie​ję, że mi wy​ba​-
czą.
Ho​ward Mor​ha​im. Po kon​tak​tach z agen​ta​mi, któ​r ych rady mie​ści​ł y się w pa​śmie po​mię​dzy „mu​-
sisz ku​pić moją książ​kę” i „będę cię re​pre​zen​to​wać tyl​ko je​śli na​pi​szesz tech​no-thril​ler o bio​lo​g u
mor​skim osa​dzo​ny w bli​skiej przy​szło​ści”, Ho​ward ka​zał mi pi​sać o tym, co mnie pa​sjo​nu​je -
a sprze​da​niem tego on się zaj​mie, jak stwier​dził. Za​pew​ne nie jest to naj​ko​r zyst​niej​sze za​cho​wa​nie
na dar​wi​now​skim ryn​ku księ​g ar​skim, ale - lu​dzie! - jak do​brze było w koń​cu tra​fić na ko​g oś, dla
kogo prio​r y​te​tem jest tekst.
Pa​r a​dok​sal​nie, moją na​stęp​ną książ​ką bę​dzie naj​praw​do​po​dob​niej tech​no-thril​ler o bio​lo​g u mor​-
skim osa​dzo​ny w bli​skiej przy​szło​ści.

PRZYPISY I BIBLIOGRAFIA
Pi​szę to nago.
Całą cho​ler​ną książ​kę pi​sa​ł em nago.
W moim pi​sa​niu sta​r am się osią​g nąć pe​wien po​ziom dys​kom​for​tu, zgod​nie z za​sa​dą, że je​śli ni​g ​-
dy nie ry​zy​ku​jesz wy​wa​le​nia się na mor​dę, to nie od​kry​wasz no​wych te​r e​nów. A je​śli jest ja​kiś pew​ny
spo​sób na wy​trą​ce​nie mnie ze stre​fy kom​for​tu, to wła​śnie ry​zy​ko po​trak​to​wa​nia wszech​mo​g ą​cych
nie​biań​skich dusz​ków na tyle po​waż​nie, że włą​czę je do książ​ki w sty​lu „hard SF”. Swo​ją dro​g ą,
moż​li​we, że zwrot „twar​da fan​ta​sty​ka na​uko​wa opar​ta na wie​r ze w Boga” jest oksymoronem wszech
cza​sów - mimo Trze​cie​g o Pra​wa Clar​ke’a - co ozna​cza, że Echo​prak​sja może się oka​zać moim naj​-
bar​dziej efek​tow​nym upad​kiem od cza​su Behe​mo​ta (zwłasz​cza w ob​li​czu Śle​po​wi​dze​nia, któ​r e nie
prze​sta​je mnie za​ska​ki​wać na​g ro​ma​dzo​nym przez lata uzna​niem). A dzię​ki bra​ko​wi em​pi​r ycz​nych
do​wo​dów (przy​naj​mniej w chwi​li, gdy pi​szę te sło​wa) na ist​nie​nie bóstw, nie mogę na​wet uciec się
do mo​jej stan​dar​do​wej stra​te​g ii i po​de​przeć mo​ich głów​nych twier​dzeń kwi​ta​mi z „Na​ture”.
Jed​nak wszyst​ko inne pod​pie​r am. Może to wy​star​czy.

WOJ​NA PSY​CHO​LO​GICZ​NA
I BŁĄD ŚWIA​DO​MO​ŚCI
Tym ra​zem nie roz​wo​dzę się za​nad​to nad świa​do​mo​ścią - wła​ści​wie wy​strze​la​ł em się w Śle​po​wi​-
dze​niu - je​śli nie li​czyć na​su​wa​ją​ce​g o się przy oka​zji spo​strze​że​nia, że po​ję​cie świa​do​mo​ści jako nie​-
adap​ta​cyj​ne​g o efek​tu ubocz​ne​g o, wów​czas ra​dy​kal​ne, za​czę​ł o po​ja​wiać się w li​te​r a​tu​r ze1, i że co​r az
wię​cej „świa​do​mych” ak​tyw​no​ści (włą​cza​jąc, na przy​kład, ma​te​ma​ty​kę!2) oka​zu​je się jed​nak nie​świa​-
do​my​mi3,4,5 (choć w nie​któ​r ych miej​scach świa​do​mość trzy​ma się moc​no 6).Je​den fa​scy​nu​ją​cy wy​ją​-
tek prze​wi​ja się w ra​por​cie Ke​itha Ho​ney​borne’a o „Pry​zma​ty​kach”, lu​dziach, któ​r zy się pod​ta​pia​ją,
żeby osią​g nąć stan wyż​szej świa​do​mo​ści. Opar​te jest to na za​ł o​że​niach mo​de​lu PRISM Eze​qu​ie​la
Mor​sel​li7,8, któ​r y twier​dzi, że świa​do​mość pier​wot​nie wy​ewo​lu​o wa​ł a w za​chwy​ca​ją​co przy​ziem​nym
celu - aby roz​są​dzać sprzecz​ne po​le​ce​nia mo​to​r ycz​ne idą​ce do mię​śni szkie​le​to​wych. (Mu​szę tu za​-
uwa​żyć, że do​kład​nie taki sam kon​flikt - od​r uch cof​nię​cia ręki od bó​lo​we​g o bodź​ca, kon​tra wie​dza,
że je​śli tak za​dzia​ł asz, umrzesz - słu​żył do oce​ny przez Bene Ges​se​r it, czy Paul Atry​da jest „czło​wie​-
kiem” pod​czas pró​by gom dżab​bar w Diu​nie Fran​ka Her​ber​ta).
Wszyst​ko inne spro​wa​dza się do sztu​czek i uste​r ek. Pod​świa​do​me „zna​ki gan​g ów”, po​pro​g ra​mo​-
wa​ne przez Va​le​r ie na ścia​nach Ko​ro​ny wy​da​ją się lo​g icz​nym (choć da​le​ko​sięż​nym) roz​wi​nię​ciem
no​wa​tor​skiej dzie​dzi​ny opto​g e​ne​ty​ki9. Po​czu​cie czy​jejś obec​no​ści, do​świad​cza​ne przez Dana Brük​sa
i Lian​nę Lut​te​r odt na stry​chu jest spo​wo​do​wa​ne ma​ni​pu​la​cją skrzy​żo​wa​niem skro​nio​wo-cie​mie​nio​-
wym10,11 (po pro​stu: ośro​dek, któ​r y zaj​mu​je się śle​dze​niem two​ich czę​ści cia​ł a do​sta​je kopa w bok
i re​je​stru​je jesz​cze je​den ze​staw koń​czyn). In​du​ko​wa​na mi​zo​fo​nia Sen​g up​ty to za​bu​r ze​nie, w któ​r ym
z po​zo​r u nie​win​ne dźwię​ki - czkaw​ka, siorbnię​cie - po​tra​fią wy​wo​ł ać atak wście​kło​ści12. Wszyst​ko
to jed​nak zo​sta​ł o urzą​dzo​ne w celu edu​ka​cyj​nym. Jak za​uwa​ża Brüks, strach przy​śpie​sza za​pa​mię​ty​-
wa​nie13,14.
Strach i wia​r a po​tra​fią tak​że czło​wie​ka za​bić15, zresz​tą sztucz​ki tej uży​wa się z po​wo​dze​niem
w pew​nych prak​ty​kach re​li​g ij​nych16. A je​śli za​sta​na​wia​li​ście się, o co cho​dzi z tym za​krę​tem wrze​-
cio​no​wa​tym na koń​cu (bo paru mo​ich beta-czy​tel​ni​ków się za​sta​na​wia​ł o), to jest ośro​dek za​wie​r a​ją​cy
ukła​dy do roz​po​zna​wa​nia twa​r zy17, któ​r y zma​ni​pu​lo​wa​li​śmy u wam​pi​r ów, żeby pod​krę​cić ich awer​-
sję do wła​sne​g o ga​tun​ku. To część tego sa​me​g o osprzę​tu, któ​r y wy​ewo​lu​o wał, by​śmy mo​g li wi​dzieć
twa​r ze w chmu​r ach, a za​tem jest za​mie​sza​ny - po raz ko​lej​ny - w ewo​lu​cję na​szych od​r u​chów re​li​g ij​-
nych (patrz ni​żej).
Na​wyk mó​zgu, by brać me​ta​fo​r y do​słow​nie - na przy​kład skłon​ność do po​strze​g a​nia lu​dzi jako
„cie​plej​szych” emo​cjo​nal​nie, kie​dy przy​pad​kiem trzy​masz ku​bek z kawą, czy my​cie rąk przez Dwu​-
izbow​ców w celu ła​g o​dze​nia po​czu​cia winy i nie​pew​no​ści - jest tak​że ugrun​to​wa​nym neu​r o​lo​g icz​-
nym fak​tem18.
Za to „in​du​ko​wa​ną tha​no​pa​r o​r a​zję” wy​ssa​ł em z brud​ne​g o pa​lu​cha. Ale po​mysł nie​zły, nie?

NO​WIN​KI O NIE​UMAR​Ł YCH
Już w Śle​powidze​niu przed​sta​wi​ł em dość ob​szer​ne pod​sta​wy bio​lo​g ii i ewo​lu​cji wam​pi​r ów. Nie
będę tu tego po​wta​r zać (je​śli po​trze​bu​je​cie przy​po​mnie​nia, mo​że​cie się po​słu​żyć pre​zen​ta​cją dla ak​-
cjo​na​r iu​szy Fize​r Phar​mu19), z wy​jąt​kiem jed​ne​g o cy​ta​tu - w Śle​po​wi​dze​niu su​g e​r o​wa​ł em, że wam​pi​-
ry-sa​mi​ce są nie​moż​li​we (bo​wiem gen zmu​sza​ją​cy ich do po​że​r a​nia na​czel​nych znaj​du​je się na chro​-
mo​so​mie Y20). Nie​co now​sze pra​ce Che​ber​dy et al. usta​li​ł y jed​nak, że za​bu​r ze​nie w wy​twa​r za​niu
proto​ka​dhe​r y​ny ma cha​r ak​ter bar​dziej ogól​ny i jest ko​do​wa​ne za​r ów​no na X jak i Y21, roz​wią​zu​jąc
ten mi​mo​wol​ny pa​r a​doks.
W każ​dym ra​zie w tej opo​wie​ści bar​dziej li​czą się zom​bia​ki. W Echoprak​sji wy​stę​pu​ją za​r ów​no
w od​mia​nie chi​r ur​g icz​nej, jak i wi​r u​so​wej; ów wy​twa​r za​ny ope​r a​cyj​nie mo​del woj​sko​wy to w za​sa​-
dzie ulu​bio​ny przez fi​lo​zo​fów „zom​bie fi​lo​zo​ficz​ny”22, już prze​pra​co​wa​ny w Śle​powidze​niu. Przy​-
kła​dem mo​de​lu wi​r u​so​we​g o są ofia​r y pa​ki​stań​skiej pan​de​mii - „hor​dy cy​wi​lów spro​wa​dzo​nych
do cho​dzą​cych pni mó​zgu przez parę ki​lo​baj​tów zmi​li​ta​r y​zo​wa​ne​g o kodu, na​pro​wa​dza​ją​ce​g o się
na cha​r ak​te​r y​stycz​ną bio​che​mię świa​do​mej my​śli”.
A ja​kie to mo​g ły​by być cha​r ak​te​r y​stycz​ne sy​g na​tu​r y? Wy​da​je się, że świa​do​mość ma w znacz​nej
mie​r ze wy​miar roz​pro​szo​nej ak​tyw​no​ści - syn​chro​nicz​nej ak​ty​wa​cji od​le​g łych od sie​bie re​g io​nów
mó​zgu23,24- ale jest tak​że sko​r e​lo​wa​na z kon​kret​ny​mi miej​sca​mi i ośrod​ka​mi25. Je​śli cho​dzi o kon​-
kret​ne ko​mór​ki, my​ślę, że to może „neu​r o​ny von Eco​no​mo” (VEN) - nie​pro​por​cjo​nal​nie duże, nie​-
nor​mal​nie chu​de, ską​po roz​g a​ł ę​zio​ne neu​r o​ny, osią​g a​ją​ce roz​miar o 50 do 200 pro​cent więk​szy
od nor​my dla czło​wie​ka26,27. Nie są licz​ne - zaj​mu​ją tyl​ko 1% tyl​ne​g o za​krę​tu ob​r ę​czy i przed​niej
kory wy​spo​wej - ale wy​da​ją się klu​czo​we dla sta​nu świa​do​mo​ści.
Mó​zgi zom​bie - uwol​nio​ne od me​ta​bo​licz​nych kosz​tów sa​mo​świa​do​mo​ści, wy​ka​zu​ją zmniej​szo​-
ny me​ta​bo​lizm glu​ko​zy w tych ob​sza​r ach, a tak​że w ko​r ze przed​czo​ł o​wej, za​krę​cie gór​nym i le​wym
za​krę​cie ką​to​wym - to tłu​ma​czy niż​szą o uła​mek tem​pe​r a​tu​r ę mó​zgu zom​bie. Co cie​ka​we, taki sam
spa​dek me​ta​bo​li​zmu moż​na wy​kryć w mó​zgach kli​nicz​nie za​bu​r zo​nych mor​der​ców28.

POR​CJA
Ten punkt chciał​bym za​cząć od pod​kre​śle​nia, jak nie​sa​mo​wi​ta i wspa​nia​ł a jest praw​dzi​wa, ośmio​-
noż​na imien​nicz​ka Por​cji. Te im​pro​wi​zo​wa​ne stra​te​g ie ło​wiec​kie, roz​wią​zy​wa​nie pro​ble​mów na po​-
zio​mie ssa​ka i spraw​ność wzro​ko​wa, a wszyst​ko za​war​te we współ​użyt​ko​wa​nym kłęb​ku neu​r o​nów
mniej​szym od łeb​ka szpil​ki - wszyst​ko to świę​ta praw​da, co do sło​wa29,30,31,32.
Trze​ba jed​nak stwier​dzić, że in​te​li​g ent​ny ślu​zo​wiec z Ika​ra jest jesz​cze faj​niej​szy. Zwa​żyw​szy
na ogra​ni​cze​nia ludz​kich prze​kaź​ni​ków te​le​ma​te​r ii pod ko​niec XXI wie​ku - i zwa​żyw​szy, że do​wol​ny
czyn​nik in​wa​zyj​ny, za​bie​r a​ją​cy się na prze​jażdż​kę cu​dzym pro​mie​niem, po​wi​nien we wła​snym in​te​-
re​sie mieć mi​ni​mal​ną zło​żo​ność struk​tu​r al​ną, zdol​ność do sa​mobudowy po do​tar​ciu na miej​sce jest
wy​so​ce po​żą​da​na. Mi​r as et al. opi​su​ją pro​ces, któ​r y mógł​by sta​no​wić za​cząt​ki ta​kiej struk​tu​r y33,34.
A kie​dy już za​cznie się sama skła​dać, Por​cja, jak so​bie wy​o bra​żam, mo​g ła​by dzia​ł ać nie​co po​dob​nie
jak „iCHEL​Le”35 Co​o pe​r a - nie​o rga​nicz​ne, me​ta​licz​ne ko​mór​ki, zdol​ne do re​ak​cji, któ​r e bez spe​cjal​-
ne​g o na​pi​na​nia się moż​na okre​ślić mia​nem me​ta​bo​licz​nych. Może ze szczyp​tą za​cza​r o​wa​nych pla​-
zmo​wych krysz​ta​ł ów36 (choć do​my​ślam się, że te dwa pro​ce​sy mogą się oka​zać nie​kom​pa​ty​bil​ne).

PRZY​STO​SO​WAW​CZE SYS​T E​MY URO​JEŃ…
Ostat​nio uka​za​ł a się ogrom​na licz​ba ba​dań do​ty​czą​cych na​tu​r al​nej hi​sto​r ii od​r u​chu re​li​g ij​ne​g o
i war​to​ści przy​sto​so​waw​czej te​istycz​nych prze​są​dów37,38,39,40,41,42,43,44. Nie jest wiel​kim za​sko​cze​-
niem, że re​li​g ia za​pew​nia ko​r zy​ści ewo​lu​cyj​ne, zwa​żyw​szy jej nie​mal ab​so​lut​ną wszech​o bec​ność
wśród na​sze​g o ga​tun​ku45,46,47,48. Je​śli je​ste​ście za​in​te​r e​so​wa​ni i ma​cie wol​ne pół​to​r ej go​dzi​ny, moc​-
no po​le​cam zna​ko​mi​ty wy​kład Ro​ber​ta Sa​polsky’ego o ewo​lu​cyj​nej i neu​r o​lo​g icz​nej ge​ne​zie wia​-
ry49.
Rzecz nie spro​wa​dza się jed​nak tyl​ko do tabu ży​wie​nio​wych i ob​cię​tych na​plet​ków. Dla po​trzeb
tej dys​ku​sji o wie​le istot​niej​szy jest fakt, że umy​sły re​li​g ij​ne wy​ka​zu​ją pew​ne cha​r ak​te​r y​stycz​ne neu​-
ro​lo​g icz​ne ce​chy50. Wie​r zą​cy są na przy​kład lep​si od nie​wie​r zą​cych w znaj​do​wa​niu pra​wi​dło​wo​ści
w da​nych wzro​ko​wych51. Me​dy​ta​cja bud​dyj​ska zwięk​sza gru​bość kory przed​czo​ł o​wej i pra​wej tyl​nej
wy​spy (struk​tur od​po​wie​dzial​nych za uwa​g ę, in​te​r o​cep​cję i prze​twa​r za​nie bodź​ców zmy​sło​wych)52.
Są na​wet po​szla​ko​we do​wo​dy, że chrze​ści​ja​nie w mniej​szym stop​niu niż nie​wie​r zą​cy kie​r u​ją się
emo​cja​mi53 (choć, czy re​g u​ł y, któ​r y​mi kie​r u​ją się w za​mian, są bar​dziej ra​cjo​nal​ne, to już zu​peł​nie
inna kwe​stia). Nie​któ​r e re​li​g ij​ne ob​r zę​dy są tak sku​tecz​ne w kon​cen​tro​wa​niu umy​słu i ła​g o​dze​niu
stre​su, że nie​któ​r zy su​g e​r o​wa​li na​wet przy​swo​je​nie ich so​bie jako cze​g oś w ro​dza​ju „re​li​g ii dla ate​-
istów”54.
Oczy​wi​stą i po​waż​ną wadą jest fakt, że więk​szość prze​ko​nań re​li​g ij​nych - bo​g o​wie, du​sze, cały
ten Ko​smicz​ny Di​sney​land - musi być wy​zna​wa​na w ob​li​czu cał​ko​wi​te​g o bra​ku em​pi​r ycz​nych do​wo​-
dów (a na​wet czę​ściej w ob​li​czu do​wo​dów świad​czą​cych prze​ciw​ko). Wpraw​dzie na​dal nie​moż​li​we
jest cał​ko​wi​te ich oba​le​nie, w prak​tycz​nym uję​ciu jed​nak roz​sąd​ne jest opi​sa​nie ta​kich po​g lą​dów jako
błęd​ne.
Do​pie​r o w trak​cie pi​sa​nia tej książ​ki przy​szło mi do gło​wy, czy aby nie da się tego sa​me​g o po​-
wie​dzieć o na​uce.
Wy​po​wie​dzia​ne przez Lut​te​r odt po​r ów​na​nie wia​r y re​li​g ij​nej z psy​cho​lo​g ią wi​dze​nia przy​szło
mi na myśl, gdy czy​ta​ł em In​zlich​ta et al.55, pra​cę opi​su​ją​cą re​li​g ię jako we​wnętrz​ny mo​del rze​czy​wi​-
sto​ści, któ​r y przy​no​si ko​r zy​ści, mimo że jest błęd​ny. Choć sam po​mysł to nic no​we​g o, spo​sób jego
sfor​mu​ł o​wa​nia tak zga​dzał mi się ze spo​so​bem dzia​ł a​nia na​szych umy​słów - z tym sta​r ym tek​stem,
że to „ma​szy​ny do prze​trwa​nia, a nie wy​kry​wa​cze praw​dy” - że aż mu​sia​ł em się za​cząć za​sta​na​wiać,
czy aby całe to roz​r óż​nie​nie „błęd​ny-po​praw​ny” nie idzie do ko​sza, gdy tyl​ko w ukła​dzie ner​wo​wym
czło​wie​ka po​ja​wi się cień ja​kie​g o​kol​wiek świa​to​po​g lą​du. A ko​lej​na prze​czy​ta​na pra​ca56 za​su​g e​r o​-
wa​ł a, że pew​ne ko​smicz​ne ta​jem​ni​ce mogą nie być kon​se​kwen​cją ciem​nej ener​g ii, lecz je​dy​nie nie​-
spój​no​ści w pra​wach fi​zy​ki - i gdy​by tak było, na​praw​dę nie wia​do​mo by​ł o​by, jak to od​r óż​nić…
Oczy​wi​ście, nikt nie za​prze​cza przy​dat​no​ści i sen​sow​no​ści me​to​dy na​uko​wej, zwłasz​cza w po​-
rów​na​niu z pa​cior​ka​mi i grze​chot​ka​mi go​ści w śmiesz​nych czap​kach. Mu​szę jed​nak się przy​znać:
przez czas ja​kiś nie było mi kom​for​to​wo z tym, do​kąd to wszyst​ko zmie​r za​ł o.

…A KON​DY​CJA DWU​IZBOW​CÓW
Za​kon Dwu​izbo​wy nie za​czy​nał jako umysł ula. Za​czął się jako szczę​śli​wy zbieg nie​wła​ści​wych
roz​wią​zań ewo​lu​cyj​nych i le​ni​we​g o przy​sto​so​wa​nia.
Na​zwa nie po​cho​dzi od Ju​lia​na Jay​ne​sa57. Ra​czej jest tak, że i Jay​nes iZa​kon przy​wo​ł u​ją czas, gdy
spa​r o​wa​ne pół​ku​le były je​dy​ną opcją: pra​wa - prag​ma​tycz​ny i po​zba​wio​ny wy​o braź​ni pro​to​ko​lant,
lewa - do roz​po​zna​wa​nia wzor​ców58. Po​myśl​my o „du​pli​ka​cji ge​nów”, tym pro​ce​sie, w któ​r ym re​-
pli​ka​cja ge​ne​tycz​na od cza​su do cza​su tro​chę się wy​ko​le​ja i ser​wu​je nam kil​ka ko​pii tego sa​me​g o
genu w miej​scu, gdzie do​tąd był je​den. Po​wsta​ją geny „za​pa​so​we” i ewo​lu​cja może na nich eks​pe​r y​-
men​to​wać.
Z la​te​r a​li​za​cją pół​kul za​szło w mia​r ę po​dob​nie. Ośro​dek prag​ma​tycz​ny, ośro​dek fi​lo​zo​ficz​ny.
Lewa pół​ku​la po​szu​ku​je sen​su, na​wet je​śli go w ogó​le nie ma. Fał​szy​we wspo​mnie​nia, pa​r e​ido​lia
- wy​wo​ł a​ne stre​sem do​strze​g a​nie pra​wi​dło​wo​ści w szu​mie59- to wszyst​ko spraw​ka Le​we​g o. Gdy nie
ma da​nych, nie ma sen​su, Lewy i tak go znaj​dzie. I to Lewy ma re​li​g ię.
Cza​sem jed​nak pra​wi​dło​wo​ści są sub​tel​ne. Cza​sem mamy do dys​po​zy​cji tyl​ko szum - czy ra​czej
coś w ro​dza​ju szu​mu dla zmy​słów któ​r e wy​ewo​lu​o wa​ł y kla​sycz​nie. Roz​my​te praw​do​po​do​bień​stwa,
fale za​ma​zu​ją​ce po​ł o​że​nie czy pęd, czy co tam aku​r at z tru​dem mie​r zy​my. Wir​tu​al​ne cząst​ki, nie​da​ją​-
ce się wy​kryć ni​g ​dzie oprócz kra​wę​dzi czar​nych dziur. Może, je​śli od​da​li​my się o parę rzę​dów wiel​-
ko​ści od świa​ta, któ​r y na​sze zmy​sły ewo​lu​cyj​nie na​uczy​ł y się ana​li​zo​wać, odro​bi​na pa​r e​ido​lii po​-
zwo​li nam nad​r o​bić ten brak? Tak jak pió​r o, któ​r e wy​ewo​lu​o wa​ł o do ter​mo​r e​g u​la​cji, a po​tem, już
w peł​ni ufor​mo​wa​ne, zo​sta​ł o wcie​lo​ne przy​mu​so​wo do służ​by lot​ni​czej, może i opro​g ra​mo​wa​nie
po​szu​ku​ją​ce nie​ist​nie​ją​cych pra​wi​dło​wo​ści da się za​adap​to​wać do znaj​do​wa​nia pra​wi​dło​wo​ści, któ​r e
do​tąd mu​sia​ł o wy​my​ślać. Może przy​szłość to fu​zja re​li​g ii iem​pi​r y​zmu.
Może Le​we​mu trze​ba tyl​ko tro​chę po​móc.
Dro​g ę po​ka​za​ł y cho​r o​by i za​bu​r ze​nia. Nie​któ​r e uszko​dze​nia mó​zgu wy​wo​ł u​ją po​tęż​ne wzmo​że​-
nie pew​nych ty​pów kre​atyw​no​ści16. Uda​r y po​wo​du​ją fale kre​atyw​no​ści ar​ty​stycz​nej60, otę​pie​nie czo​-
ło​wo-skro​niowe pod​krę​ca nie​któ​r e ele​men​ty mó​zgu, jed​no​cze​śnie de​g e​ne​r u​jąc inne61. Nie​któ​r zy au​-
ty​sty​cy wy​ka​zu​ją hi​pe​r o​strość wzro​ku po​r ów​ny​wal​ną z pta​ka​mi dra​pież​ny​mi, mimo że są ska​za​ni
na te same ludz​kie oczy, co resz​ta z nas62. Schi​zo​fre​ni​cy są od​por​ni na pew​ne złu​dze​nia optycz​ne63.
Nie​któ​r e ro​dza​je sy​ne​ste​zji za​pew​nia​ją prze​wa​g ę po​znaw​czą64 (lu​dzie, któ​r zy do​słow​nie wi​dzą czas,
uło​żo​ny przed nimi w ca​ł ej swej wie​lo​barw​nej oka​za​ł o​ści, są dwu​krot​nie lep​si od resz​ty w przy​po​-
mi​na​niu so​bie zda​r zeń z wła​snej li​nii cza​so​wej65). Poza tym - jak duma Da​niel Brüks- uszko​dze​nie
mó​zgu jest wła​ści​wie wa​r un​kiem ko​niecz​nym, żeby wy​ka​zy​wać ra​cjo​na​lizm przy po​dej​mo​wa​niu
pew​nych ty​pów de​cy​zji66.
Dwu​izbow​cy za​bra​li się w bar​dzo kon​kret​ny spo​sób za uszka​dza​nie wła​snych mó​zgów. Zma​ni​pu​-
lo​wa​li eks​pre​sję NR2B67, pod​r e​g u​lo​wa​li pro​duk​cję TRNP-168, uży​li sta​r an​nie do​bra​nych no​wo​two​-
rów, by za​pew​nić szyb​ki wzrost (naj​pierw opa​trzyw​szy geny znacz​ni​ka​mi, żeby ła​two jeiden​ty​fi​ko​-
wać69, gdy​by coś po​szło nie tak) i zwięk​szyć licz​bę neu​r o​konstruk​cyj​nych stop​ni swo​bo​dy. A po​tem
bez​li​to​śnie wy​pie​li​li te po​ł ą​cze​nia, wy​cię​li gąszcz zo​sta​wia​jąc tyl​ko opty​mal​ne, wy​izo​lo​wa​ne wy​sep​-
ki funk​cjo​nal​no​ści70. Wy​szli​fo​wa​li zdol​no​ści roz​po​zna​wa​nia wzor​ca do po​zio​mu nie​mal nie​wy​o bra​-
żal​ne​g o dla pro​stych zwy​kla​ków.
Ta​kie ulep​sze​nia kosz​tu​ją71,72. Dwu​izbow​cy utra​ci​li zdol​ność ko​mu​ni​ko​wa​nia się po​nad gra​ni​cą
ga​tun​ków. Nie cho​dzi tyl​ko o to, że prze​pro​g ra​mo​wa​li so​bie ośrod​ki mowy73 i wy​ko​r zy​stu​ją te​r az
do po​r o​zu​mie​wa​nia się inne czę​ści mó​zgu, ale tak​że o to, że obec​nie my​ślą nie​mal wy​ł ącz​nie me​ta​fo​-
ra​mi, sza​blo​na​mi, któ​r e nio​są zna​cze​nie, na​wet je​śli ono for​mal​nie nie ist​nie​je.
A kie​dy za​czę​li się łą​czyć w sie​ci, ba​ł a​g an zro​bił się jesz​cze więk​szy - na​wet na dzi​siej​szym, pry​-
mi​tyw​nym po​zio​mie ko​mu​ni​ka​cji taka sieć może do​słow​nie roz​pro​szyć ludz​ki umysł. Już „sys​tem
pa​mię​ci trans​ak​cyj​nej” zwa​ny Go​o gle’em prze​pro​g ra​mo​wu​je nam ośrod​ki mó​zgu, do tej pory prze​-
cho​wu​ją​ce fak​ty lo​kal​nie; te​r az w tych ob​wo​dach za​pa​mię​ty​wa​ne są kry​te​r ia wy​szu​ki​wa​nia, za​pew​-
nia​ją​ce zdal​ny do​stęp do roz​pro​szo​nej bazy74. A ta​kie​mu po​zio​mo​wi po​ł ą​czeń bar​dzo da​le​ko jesz​cze
do praw​dzi​we​g o umy​słu zbio​r o​we​g o.
To nie zna​czy, że umy​sły zbio​r o​we nie są już wszech​o bec​ne w ludz​kim spo​ł e​czeń​stwie. Każ​dy
jest umy​słem zbio​r o​wym i za​wsze był - jed​ną spój​ną świa​do​mo​ścią obej​mu​ją​cą dwie pół​ku​le mó​-
zgo​we, z któ​r ych każ​da - po od​izo​lo​wa​niu - jest sa​mo​dziel​ną, świa​do​mą jed​nost​ką, z wła​sny​mi my​-
śla​mi, es​te​ty​ką, na​wet re​li​g ią75. Zda​r za się i sy​tu​acja od​wrot​na. Pół​ku​la zmu​szo​na do pra​cy sa​mo​-
dziel​nej, gdy jej part​ner​ka jest uśpio​na (na przy​kład przed ope​r a​cją) bę​dzie ob​ja​wiać się jako inna
oso​bo​wość niż mózg jako ca​ł ość - ale gdy złą​czą się po​now​nie, ta so​lo​wa toż​sa​mość zo​sta​je po​chło​-
nię​ta przez inną, dwur​dze​nio​wą oso​bo​wość, dzia​ł a​ją​cą na ca​ł o​ści sprzę​tu16. Świa​do​mość roz​sze​r za
się i wy​peł​nia całą do​stęp​ną prze​strzeń.
Ul Dwu​izbow​ców in​spi​r o​wa​ny jest Kri​stą i Ta​tia​ną Ho​g an, bliź​nię​ta​mi złą​czo​ny​mi czasz​ka​mi,
któ​r ych mó​zgi są zro​śnię​te na po​zio​mie wzgó​r za76. Wzgó​r ze od​po​wia​da mię​dzy in​ny​mi za prze​ka​-
zy​wa​nie wra​żeń zmy​sło​wych; bliź​nię​ta mają za​tem wspól​ny ze​staw bodź​ców sen​so​r ycz​nych. Każ​de
wi​dzi oczy​ma dru​g ie​g o. Gdy jed​no po​ł a​sko​cze​my, dru​g ie się śmie​je. Nie​sys​te​ma​tycz​ne do​wo​dy su​-
ge​r u​ją, że po​tra​fią współ​dzie​lić my​śli - i choć mają od​dziel​ne oso​bo​wo​ści, każ​de mówi o dru​g im
bliź​nia​ku uży​wa​jąc za​im​ka „ja”.
Iwszyst​ko to wy​ni​kło tyl​ko ze złą​cze​nia na po​zio​mie prze​kaź​ni​ka zmy​sło​we​g o. A gdy​by były po​-
łą​czo​ne dużo wy​żej? Myśl nie wie, że ma się za​trzy​mać i za​wró​cić po do​tar​ciu do cia​ł a mo​dze​lo​wa​-
te​g o. Dla​cze​g o mia​ł a​by się za​cho​wy​wać ina​czej, na​tra​fiw​szy na inne złą​cze, dla​cze​g o mia​ł y​by dwa
mó​zgi po​ł ą​czo​ne od​po​wied​nio gru​bą rurą róż​nić się ja​koś od dwóch po​ł ó​wek na​sze​g o mó​zgu?
Za​tem, od​po​wied​nio wy​so​ka prze​pu​sto​wość łą​cza przy​nio​sła​by za​pew​ne jed​ną, zin​te​g ro​wa​ną
świa​do​mość współ​dzie​lą​cą wie​le plat​form. Tech​no​lo​g icz​nie te łą​cza mogą opie​r ać się na tzw. „sprzę​-
że​niu efap​tycznym”77 (w któ​r ym ob​cho​dzi się bez​po​śred​nią sty​mu​la​cję sy​naps i zmu​sza neu​r o​ny
do ak​ty​wa​cji przez roz​pro​szo​ne pola elek​trycz​ne ge​ne​r o​wa​ne przez inne czę​ści mó​zgu). Klu​czo​wa
jest syn​chro​ni​za​cja: zu​ni​fi​ko​wa​na świa​do​mość ist​nie​je tyl​ko wte​dy, gdy wszyst​kie jej czę​ści od​pa​la​ją
jed​no​cze​śnie, z opóź​nie​niem, góra, kil​ku​set mi​li​se​kund23,24. Przy​krę​ca​my pręd​kość trans​mi​sji i po​-
win​no się dać za​cho​wać in​dy​wi​du​al​ność, z jed​no​cze​snym do​stę​pem do pa​mię​ci i da​nych sen​so​r ycz​-
nych in​nych człon​ków78.
Za​cho​wa​ł em więc ela​stycz​ność pod wzglę​dem stop​nia in​te​g ra​cji ula, po​zwa​la​jąc, żeby po​ł ą​cze​nia
mię​dzy wę​zła​mi sta​wa​ł y się szyb​sze lub wol​niej​sze w mia​r ę po​trze​by - ale czy te de​cy​zje, (sze​r o​ko​-
pa​smo​we łą​cze, czy mo​dem te​le​fo​nicz​ny) są po​dej​mo​wa​ne przez same wę​zły czy ja​kieś szer​sze gre​-
mium - to po​zo​sta​wiam nie​jed​no​znacz​ne. Je​śli chce​cie mieć ogląd skut​ków cał​ko​wi​tej in​te​g ra​cji my​-
ślo​wej, wska​zu​ję przy​kład (po​dob​no) ka​ta​to​nicz​ne​g o Umy​słu Mok​śa Wschod​nie​g o So​ju​szu Dhar​-
micz​ne​g o 79.
Obo​jęt​ne jed​nak jak łą​czy się ten ul - i jaki ma sto​pień spój​no​ści świa​do​mo​ści - jest to prze​ży​cie
re​li​g ij​ne. Do​słow​nie.
Wie​my, czym jest eks​ta​za re​li​g ij​na: wspa​nia​ł ym za​bu​r ze​niem, uster​ką ob​sza​r u mó​zgu kon​tro​lu​ją​-
ce​g o, gdzie koń​czy się cia​ł o i za​czy​na wszyst​ko inne80. Gdy ta gra​ni​ca się roz​my​je, umysł czu​je
łącz​ność ze wszyst​kim, do​słow​ną jed​ność ze wszech​świa​tem. To oczy​wi​ście złu​dze​nie. Trans​cen​den​-
cja to prze​ży​cie, a nie prze​my​śle​nie. To nie dla​te​g o Dwu​izbow​cy prze​ży​wa​ją tę eks​ta​zę.
Od​czu​wa​ją ją, bo to nie​unik​nio​ny efekt ubocz​ny złą​cze​nia się z ulem. Współ​dzie​le​nie wra​żeń
zmy​sło​wych, po​ł ą​cze​nie umy​słów na​praw​dę musi roz​my​wać gra​ni​ce po​mię​dzy cia​ł a​mi. Eks​ta​za re​li​-
gij​na Dwu​izbow​ców to nie tyle złu​dze​nie, ile mier​nik prze​pu​sto​wo​ści łą​cza. Na​dal oczy​wi​ście spra​-
wia przy​jem​ność, co pro​wa​dzi do in​nych im​pli​ka​cji. Dwu​izbow​cy, spi​na​jąc się, aby roz​wią​zy​wać
pro​ble​my, czu​ją pod​nie​ce​nie -do​słow​nie krę​cą ich od​kry​cia; gdy​by zwy​kla​ki były tak na​g ra​dza​ne,
nie po​trze​ba by​ł o​by eta​tów na uczel​niach.
Ten efekt ubocz​ny ma jed​nak efek​ty ubocz​ne. Ak​ty​wa​cja ob​wo​dów zwią​za​nych z eks​ta​zą na​wet
w umy​słach zwy​kla​ków po​wo​du​je glosola​lię81,82; a zwa​żyw​szy, ja​kich mo​dy​fi​ka​cji do​ko​na​li Dwu​-
izbow​cy, żeby wzmoc​nić swo​ją trans​cen​den​cję83,84, oka​zjo​nal​ne na​pa​dy „mó​wie​nia ję​zy​ka​mi” są
wła​ści​wie czymś spo​dzie​wa​nym. Brüks po​wi​nien się cie​szyć, że ul po pro​stu cały czas nie wrzesz​czy.
Z per​spek​ty​wy cza​su wi​dzę, że opi​sa​nie Dwu​izbow​ców jako za​ko​nu re​li​g ij​ne​g o jest tro​chę my​lą​-
ce: ob​sza​r y mó​zgu, któ​r e so​bie pod​krę​ci​li, po pro​stu po​kry​wa​ją się czę​ścio​wo z ob​sza​r a​mi uak​tyw​-
nia​ny​mi pod​czas re​li​g ij​nych ak​tyw​no​ści neu​r o​be​ha​wio​r al​nych, stąd wy​ni​ka​ją po​dob​ne ob​ja​wy. Ale
czy to roz​r óż​nie​nie coś istot​nie zmie​nia - tę kwe​stię po​zo​sta​wiam jako ćwi​cze​nie dla czy​tel​ni​ka.

BÓG A CY​FRO​WY WSZECH​ŚWIAT
Idea Boga jako wi​r u​sa spraw​dza się tyl​ko, je​śli się ku​pu​je całą tę burz​li​wie roz​wi​ja​ją​cą się dzie​-
dzi​nę fi​zy​ki cy​fro​wej85. Więk​szość z Was praw​do​po​dob​nie wie, co to ta​kie​g o - ro​dzi​na mo​de​li opar​-
tych na za​ł o​że​niu, że wszech​świat jest u pod​sta​wy ma​te​ma​tycz​ny i dys​kret​ny, a za​tem każ​de za​cho​dzą​-
ce w nim zda​r ze​nie moż​na uznać za pew​ne ob​li​cze​nie. Cy​fro​wa fi​zy​ka ma kil​ka od​mian: wszech​świat
jest sy​mu​la​cją cho​dzą​cą na ja​kimś kom​pu​te​r ze86,87,88; albo sam wszech​świat jest wiel​kim kom​pu​te​-
rem, w któ​r ym ma​te​r ia jest sprzę​tem, fi​zy​ka opro​g ra​mo​wa​niem, a każ​dy prze​skok elek​tro​nu ob​li​cze​-
niem. W nie​któ​r ych wer​sjach na​wet sama ma​te​r ia jest wir​tu​al​na, jest ma​te​r ia​li​za​cją liczb89’90. W in​-
nych, rze​czy​wi​stość jest ho​lo​g ra​mem, a wszech​świat jest pu​sty w środ​ku91,92,93; praw​dzi​wa ak​cja to​-
czy się na jego dwu​wy​mia​r o​wej gra​ni​cy, a my je​ste​śmy tyl​ko prąż​ka​mi in​ter​fe​r en​cyj​ny​mi rzu​ca​ny​mi
z po​wierzch​ni bań​ki my​dla​nej do jej wnę​trza. Jest cała masa po​pu​lar​no​nau​ko​wych omó​wień tych
kon​wen​cji, za​r ów​no w sie​ci94, jak i poza nią95.
Lee Smo​lin (z ka​na​dyj​skie​g o Pe​r i​me​ter In​sti​tu​te w Wa​ter​loo) idzie pod prąd: od​r zu​ca w ca​ł o​ści
cy​fro​wą fi​zy​kę i po​stu​lu​je je​den wszech​świat, w któ​r ym czas nie jest złu​dze​niem, rze​czy​wi​stość nie
jest de​ter​mi​ni​stycz​na, a same wszech​świa​ty ro​sną, roz​mna​ża​ją się i ewo​lu​ują przez bar​dzo za​ma​szy​-
ście ro​zu​mia​ny do​bór na​tu​r al​ny (wy​o braź​cie so​bie czar​ne dziu​r y jako po​tom​stwo, a en​tro​pię jako
czyn​nik se​lek​cyj​ny) 96,97,98. Jed​nak na​wet mo​del Smo​li​na pada ofia​r ą nie​sta​ł o​ści praw fi​zy​ki, wręcz
prze​wi​du​je, że pra​wa fi​zy​ki ewo​lu​ują ra​zem z resz​tą rze​czy​wi​sto​ści. Co w su​mie za​wra​ca nas do py​-
ta​nia, jak moż​na za​kła​dać sta​ł ość, sko​r o sam wszech​świat jest zmien​ny.
Nie moż​na przejść nad tymi pra​ca​mi do po​r ząd​ku dzien​ne​g o, nie uświa​do​miw​szy so​bie, że cy​fro​-
wa fi​zy​ka, choć na oko ab​sur​dal​na, ma po swo​jej stro​nie spo​r o uczo​nych na​praw​dę du​że​g o ka​li​bru.
Ja się oczy​wi​ście do nich nie za​li​czam, ale sko​r o tylu mą​drzej​szych ode mnie bro​ni tej kon​cep​cji,
z przy​jem​no​ścią pod​r zu​cę jej na grzbiet jesz​cze wi​zję wi​r u​so​wych bóstw i będę li​czył, że się prze​-
śliź​nie.

RÓŻ​NE RÓŻ​NO​ŚCI W TLE
Ba​da​nia te​r e​no​we, któ​r ym zaj​mu​je się Brüks na po​cząt​ku, wy​wo​dzą się z tech​ni​ki „ko​dów kre​-
sko​wych DNA”, obec​nie u szczy​tu po​pu​lar​no​ści - szyb​kiej i pro​stej tech​ni​ki tak​so​no​micz​nej, po​zwa​-
la​ją​cej na od​r óż​nia​nie ga​tun​ków na pod​sta​wie ka​wał​ka ge​no​mu ko​du​ją​ce​g o oksy​da​zę cy​to​chro​mo​-
wą”. Nie ma mowy, żeby ist​nia​ł a w nie​zmie​nio​nej for​mie za 80 lat - już te​r az mamy prze​no​śne ana​li​-
za​to​r y100 od​sy​ł a​ją​ce tra​dy​cyj​ną ana​li​zę la​bo​r a​to​r yj​ną na eme​r y​tu​r ę -ale sama kon​cep​cja ge​ne​tycz​ne​-
go kodu kre​sko​we​g o prze​trwa, jak my​ślę, choć sama tech​ni​ka się roz​wi​nie.
Ge​ne​r a​tor wi​r o​wy101 za​si​la​ją​cy klasz​tor Dwu​izbow​ców po​cho​dzi z pra​cy opa​ten​to​wa​nej przez
Lo​uisa Mi​chaud102, eme​r y​to​wa​ne​g o kon​struk​to​r a, któ​r y wła​ści​wie wpadł na ten po​mysł, maj​ster​ku​-
jąc w ga​r a​żu. Nie mam po​ję​cia, czy na​sza przy​szłość obej​mu​je 200-me​g a​wa​to​we, wy​so​kie na 20 ki​-
lo​me​trów tor​na​da, ale pa​tent prze​szedł 103, a pro​jek​tem na se​r io za​in​te​r e​so​wa​ł y się in​sty​tu​cje rzą​do​we
i aka​de​mic​kie. Nikt jesz​cze nie po​wie​dział, że coś tam jest nie tak z fi​zy​ką.
Zbli​ża​my się już do tech​nik ucze​nia się, któ​r e po​mi​ja​ją świa​do​mość104, à la szko​le​nie Lian​ny Lut​-
te​r odt udzie​lo​ne przez jej Dwu​izbo​wych mi​strzów. Po​dob​nie, zwia​stu​ny ma​ski sado-maso, któ​r ej
uży​wa Brüks za​miast do​mó​zgo​wej wsz​czep​ki, na​bie​r a​ją kształ​tu w naj​r oz​ma​it​szych tech​ni​kach czy​ta​-
nia i za​pi​su do mó​zgu, obec​nych w li​te​r a​tu​r ze105,106,107,108,109. Na​to​miast za​leż​ność Brüksa od Co​-
gni​ta​lu czy​ni z nie​g o re​likt prze​szło​ści (a do​kład​niej, na​szych cza​sów) - wspo​ma​g a​cze pa​mię​ci już
za​czy​na​ją się po​ja​wiać110,111,112, a już w roku 2008 je​den na pię​ciu ak​tyw​nych na​ukow​ców po​zwa​lał
so​bie na do​ping mó​zgu, żeby na​dą​żyć za kon​ku​r en​cją113.
Za​sto​so​wa​nie sie​cio​wych gier kom​pu​te​r o​wych dla wie​lu gra​czy (MMOG) jako na​r zę​dzi do sy​-
mu​la​cji epi​de​mio​lo​g icz​nej zo​sta​ł o po raz pierw​szy za​pro​po​no​wa​ne przez Lof​fgre​na i Fef​fer​man114;
dla nich z ko​lei in​spi​r a​cją była nie​spo​dzie​wa​na pan​de​mia „ze​psu​tej krwi” w World of War​craft115,
któ​r a wy​da​r zy​ł a się, bo lu​dzie w grach role-play​ing - cał​kiem jak w ży​ciu - czę​sto nie za​cho​wu​ją się
tak, jak po​win​ni. Nie wiem, ilu gra​czy pod​ję​ł o tę pił​kę - jest przy​naj​mniej jed​na pra​ca opi​su​ją​ca wy​-
ko​r zy​sta​nie gier sie​cio​wych do ba​dań eko​no​micz​nych - ale je​śli to tyl​ko tyle, wy​da​je mi się, że prze​-
ga​pia​my wiel​ki po​ten​cjał 116.
Pod ko​niec po​wie​ści na​stę​pu​je po​ucza​ją​ca chwi​la w kwe​stii do​bo​r u na​tu​r al​ne​g o. Więk​szość lu​dzi
my​śli, zda​je się, że or​g a​ni​zmy wy​kształ​ca​ją przy​sto​so​wa​nia w re​ak​cji na zmia​ny śro​do​wi​sko​we.
Gów​no praw​da. Śro​do​wi​sko się zmie​nia i ci, co już mają nowe przy​sto​so​wa​nia, nie zo​sta​ją zma​za​ni
z po​wierzch​ni zie​mi. Pod​upa​da​ją​cy Da​niel Brüks roz​my​śla o wy​jąt​ko​wo ele​g anc​kim przy​kła​dzie -
cie​ka​wo​st​ce: że pod​sta​wo​we ele​men​ty kon​struk​cyj​ne za​awan​so​wa​nej in​fra​struk​tu​r y ner​wo​wej ist​nie​ją
już u zwie​r ząt jed​no​ko​mór​ko​wych, nie​po​sia​da​ją​cych choć​by naj​pry​mi​tyw​niej​sze​g o ukła​du ner​wo​we​-
go 117,118,119,120.
Parę luź​nych cie​ka​wo​stek. Musz​ki owo​co​we w nie​przy​chyl​nym śro​do​wi​sku oszczę​dza​ją ener​g ię
przez za​po​mi​na​nie121; w koń​cu ge​ne​r o​wa​nie i utrzy​my​wa​nie za​pi​sów pa​mię​cio​wych jest kosz​tow​ne.
Wy​o bra​żam so​bie, że „Splin​ter​net” Rho​ny McLen​nan cier​pi na ten sam ener​g e​tycz​ny de​fi​cyt - i ko​-
niecz​ność se​lek​cji - po wy​ł ą​cze​niu Ma​cie​r zy Ika​ra. A ten ka​wa​ł ek, gdzie Brüks się za​sta​na​wia, cze​mu
Mo​o re’owi chce się ćwi​czyć, żeby za​cho​wać spraw​ność fi​zycz​ną? Stąd, że je​ste​śmy o włos od pi​g uł​-
ki, któ​r a prze​ł ą​cza twój me​ta​bo​lizm w tryb pa​ke​r a, na​wet je​śli przez cały dzień sie​dzisz na ka​na​pie,
za​że​r asz się skwar​ka​mi i oglą​dasz Ido​la122,123.
Wiersz, od​kry​ty przez Brüksa na pu​sty​ni, gdy umysł mu się dez​in​te​g ru​je, nie jest, wbrew temu,
co pew​nie my​śli​cie, ha​lu​cy​na​cją. Jest: praw​dzi​wy. Jest po​krę​co​nym dziec​kiem umy​słu ka​na​dyj​skie​g o
po​ety Chri​stia​na Böka124, któ​r y po​świę​cił ostat​nie dzie​sięć lat na wy​my​śle​nie, jak zbu​do​wać gen, któ​-
ry nie tyl​ko sta​no​wi tekst wier​sza, ale funk​cjo​nal​nie ko​du​je flu​o re​scen​cyj​ne biał​ko, któ​r e​g o se​kwen​-
cja ami​no​kwa​sów da się prze​tłu​ma​czyć na od​po​wiedź na ten wiersz125. Kie​dy się ostat​ni raz wi​dzie​li​-
śmy, uda​ł o mu się wsta​wić go do bak​te​r ii E. coli, ale za cel po​sta​wił so​bie wsz​cze​pie​nie go do De​ino​-
coc​cu​sa ra​dio​la​rians, zwa​ne​g o tak​że „Cona​nem bak​te​r ią”126 czy​li naj​tward​sze​g o bak​te​r yj​ne​g o su​kin​-
sy​na, jaki kie​dy​kol​wiek śmiał się na we​wnętrz​nej ścia​nie re​ak​to​r a ją​dro​we​g o. Je​śli to przed​się​wzię​-
cie się Chri​stia​no​wi po​wie​dzie, jego sło​wa będą się po​wie​lać na tej pla​ne​cie, póki Słoń​ce nie eks​plo​-
du​je. Kto by po​my​ślał, że po​ezja może osią​g ać ta​kie na​kła​dy?
Wresz​cie: wol​na wola. Choć wol​na wola (czy ra​czej jej brak) jest jed​nym z głów​nych mo​ty​wów
Echo​prak​sji (za​bu​r ze​nie pod na​zwą „echo​prak​sja” jest wo​bec au​to​no​mii tym, czym śle​po​wi​dze​nie dla
świa​do​mo​ści), nie mam na ten te​mat zbyt wie​le do po​wie​dze​nia, po​nie​waż ar​g u​men​ty są tak roz​strzy​-
ga​ją​ce, że aż mało cie​ka​we. Neu​r o​ny nie uak​tyw​nia​ją się sa​mo​r zut​nie, je​dy​nie w re​ak​cji na bodź​ce
ze​wnętrz​ne; a za​tem mó​zgi nie mogą dzia​ł ać spon​ta​nicz​nie, a je​dy​nie w re​ak​cji na bodź​ce ze​wnętrz​-
ne127. Nie ma na​wet po​trze​by prze​ko​py​wać się przez te wszyst​kie ba​da​nia, po​ka​zu​ją​ce, że mózg za​-
dzia​ł ał, za​nim świa​do​my umysł „zde​cy​do​wał”128,129. Za​po​mnij​cie o re​wi​zjo​ni​stycz​nych in​ter​pre​ta​-
cjach, re​du​ku​ją​cych de​fi​ni​cję z „wol​nej woli” do „woli nie​prze​wi​dy​wal​nej na tyle, żeby zdez​o ​r ien​to​-
wać dra​pież​ni​ka”130,131. To jest dużo prost​sze: prze​ł ącz​nik sam się nie prze​sta​wia. CBDU. Je​śli bę​-
dzie​cie się upie​r ać przy tej far​sie z „wol​ną wolą”, ja nie za​mie​r zam po​świę​cać tu miej​sca na ar​g u​-
men​ty - masa in​nych uza​sad​ni​ł a to bar​dziej prze​ko​nu​ją​co niż​bym umiał 132,133,134,135.
Zważyw​szy jed​nak na obec​ny stan wie​dzy, chy​ba naj​bar​dziej nie​straw​ną pi​g uł​ką, któ​r ą każe nam
prze​ł knąć Echo​prak​sja, jest wi​zja, że za 80 lat, lu​dzie na​dal ku​pu​ją ten nie​spój​ny beł​kot - że zbli​ża​jąc
się do XXII wie​ku, na​dal za​cho​wu​je​my się jak​by​śmy mie​li Wol​ną Wolę.
W su​mie, to może i bę​dzie​my się tak za​cho​wy​wać. Nie cho​dzi o to, że nie da się prze​ko​nać lu​dzi,
że są au​to​ma​ta​mi, to się da ła​two zro​bić, przy​naj​mniej na po​zio​mie in​te​lek​tu​al​nym. Lu​dzie na​wet
zmie​nia​ją swo​je po​g lą​dy i za​cho​wa​nia pod wpły​wem ta​kiej wie​dzy136- i na przy​kład chęt​niej oszu​ku​-
ją, albo mniej chęt​nie przy​pi​su​ją in​nym od​po​wie​dzial​ność za wy​kro​cze​nia137,138. W koń​cu jed​nak ich
za​cho​wa​nie dry​fu​je z po​wro​tem do ba​zo​we​g o po​zio​mu sprzed oświe​ce​nia; na​wet tym, co wie​r zą
w determi​nizm ja​kimś spo​so​bem uda​je się wie​r zyć w in​dy​wi​du​al​ną winę139,140. Przez dzie​siąt​ki ty​się​-
cy lat po pro​stu przy​zwy​cza​ili​śmy się le​cieć 180 na go​dzi​nę na tem​po​ma​cie; bez nie​ustan​nej świa​do​-
mej in​ter​wen​cji po pro​stu pusz​cza​my pe​dał gazu, wra​ca​jąc do punk​tu, w któ​r ym jest nam naj​le​piej.
Echo​prak​sja idzie na ta​kie same zdaw​ko​we ustęp​stwa, ja​kie pew​nie po​ja​wią się w spo​ł e​czeń​stwie.
Za​pew​ne za​uwa​ży​li​ście de​li​kat​ne na​wią​za​nia do fak​tu, że na ca​ł ym świe​cie z pra​wo​daw​stwa zo​sta​ł a
wy​ple​nio​na idea od​po​wie​dzial​no​ści oso​bi​stej, a garst​ka nie​do​bit​ków trzy​ma​ją​cych się upar​cie tej śre​-
dnio​wiecz​nej kon​cep​cji jest obiek​tem sank​cji resz​ty cy​wi​li​zo​wa​ne​g o świa​ta. Brüks i Moore w klasz​-
to​r ze kłó​cą się o „sta​r y tekst o bra​ku wol​nej woli”. Wy​znaw​cy tych wschod​nich re​li​g ii, któ​r zy itak ni​-
g​dy tej wol​nej woli zbyt po​waż​nie nie trak​to​wa​li, spier​dzie​li​li do umy​słu zbio​r o​we​g o znaj​du​ją​ce​g o
się w sta​nie (o ile nam wia​do​mo) głę​bo​kiej ka​ta​to​nii. Resz​ta lu​dzi za​cho​wu​je się z grub​sza tak samo
jak za​wsze.
Wy​cho​dzi na to, że nie mamy w tej kwe​stii wiel​kie​g o wy​bo​r u.

SPIS ŹRÓ​DEŁ
1. Ro​sen​thal, D.M., Con​scio​usness and Its Func​tion. „Neu​r op​sy​cho​lo​g ia” nr 46 (3) (2008), s. 829-
840.
2. Sklar, A.Y., et al., Re​ading and Do​ing Ari​th​me​tic Non​con​scio​usly. „Pro​ce​edings of the Na​tio​nal
Aca​de​my of Scien​ces” (2012-11-12), doi: 10.1073/pnas. 1211645109.
3. Dijk​ster​hu​is, A. et al., On Ma​king the Ri​ght Cho​ice: The De​li​be​ra​tion-Wi​tho​ut-At​ten​tion Ef​fect.
„Scien​ce” nr 311 (5763) (17.02.2006), s. 1005-1007, doi: 10.1126/scien​ce. 1121629.
4. Koch, Ch., Tsu​chiya N., At​ten​tion and Con​scio​usness: Two Di​stinct Bra​in Pro​ces​ses. „Trends
in Co​g ni​ti​ve Scien​ces” nr 11 (1) (01.2007), s. 16-22, doi:10.1016/j.tics.2006.10.012.
5. Pal​ler, K.A., Voss, J.L., An Elec​tro​phy​sio​lo​gi​cal Si​gna​tu​re of Un​con​scio​us Re​co​gni​tion Me​mo​ry.
„Na​tu​r e Neu​r o​scien​ce” nr 12 (3) (03.2009), s. 349+.
6. De​Wall, C.N., Bau​me​ister, R.F. i Ma​si​cam​po E.J., Evi​den​ce That Lo​gi​cal Re​aso​ning De​pends
on Con​scio​us Pro​ces​sing, „Con​scio​usness and Co​g ni​tion” nr 17 (3) (09.2008), s. 628-645, doi:
10.10l6/ j.con​cog.2007.12.004.
7. Mor​sel​la E. et al., The Es​sen​ce of Con​scio​us Con​flict: Sub​jec​ti​ve Ef​fects of Su​sta​ining In​com​pa​-
ti​ble In​ten​tions, „Emo​tion” (Wa​shing​ton, D.C). nr 9 (5) (10.2009), s. 717-728, doi: 10.1037/a0017121.
8. Mor​sel​la, E., The Func​tion of Phe​no​me​nal Sta​tes: Su​pra​mo​du​lar In​te​rac​tion The​ory, „Psy​cho​lo​-
gi​cal Re​view” nr 112 (4) (2005), s. 1000-1021.
9. Self, M.W., Ro​el​fse​ma, P. R., Opto​ge​ne​tics: Eye Mo​ve​ments at Li​ght Spe​ed, „Cur​r ent Bio​lo​g y”
nr 22 (18) (25.09.2012), s. R804-R806, doi: 10.1016/j.cub.2012.07.039.
10. Arzy, S., et al., In​duc​tion of an Il​lu​so​ry Sha​dow Per​son, „Na​tu​r e” nr 443 (7109) (21.09.2006), s.
287-287, doi: 10.1038/443287a.
11. Per​sin​g er, M. A., Til​ler, S. G., Case Re​port: A Pro​to​ty​pi​cal Spon​ta​ne​ous sen​sed Pre​sen​ce’ of a
Sen​tient Be​ing and Con​co​mi​tant Elec​tro​en​ce​pha​lo​gra​phic Ac​ti​vi​ty in the Cli​ni​cal La​bo​ra​to​ry, „Neu​r o​-
ca​se” nr 14 (5) (2008), s. 425-430, doi: 10.1080/13554790802406172.
12. Co​hen, J., For Pe​ople with Mi​so​pho​nia, a Chomp or a Slurp May Cau​se Rage, „New York Ti​-
mes”, 9.06.2011, do​stęp​ny pod: http://www. ny​ti​mes.com/2011/09/06/he​alth/06an​noy.html.
13. Jo​nes, R., Stress Brings Me​mo​ries to the Fore, „PLoS Biol” nr 8 (12) (21.12.2010): el001007,
doi: 10.1371/jo​ur​nal.pbio. 1001007.
14. Ra​ma​chan​dran, V.S., The Tell-Tale Bra​in: a Neu​ro​scien​tist’s Qu​est for What Ma​kes Us Hu​man,
Nowy Jork: W. W. Nor​ton, 2012.
15. Ma​dri​g al, A.C., The Dark Side of the Pla​ce​bo Ef​fect: When In​ten​se Be​lief Kills, „The Atlan​tic”,
14.09.2011, do​stęp​ny pod: http://www. the​atlan​tic.com/he​alth/ar​chi​ve/2011/09/the-dark-side-of-the-
pla​ce​bo​ef​fect-when-in​ten​se-be​lief-kills/245065/.
16. Ra​ma​chan​dran, V.S., Bla​ke​slee, S., Phan​toms in the Bra​in, Nowy Jork: Qu​ill, 1999.
17. Brown, M., How the Bra​in Spots Fa​ces-Wi​red Scien​ce, „Wi​r ed Scien​ce”, 10.01.2012, do​stęp​ny
pod: http://www.wi​r ed.com/wi​r ed​scien​ce/ 2012/01 bra​in-face-re​co​gni​tion.
18. La​cey, S., Stil​la, R., Sa​thian, K., Me​ta​pho​ri​cal​ly Fe​eling: Com​pre​hen​ding Te​xtu​ral Me​ta​phors
Ac​ti​va​tes So​ma​to​sen​so​ry Cor​tex, „Bra​in and Lan​g u​age” nr 120 (3) (03.2012): 416-421.
doi:10.1016/j.bandl.2011.12.016.
19. Fi​zer​Pharm, Inc. Vam​pi​re Do​me​sti​ca​tion: Ta​ming Yester​days Ni​ght​ma​res for a Bet​ter To​mor​row
2055, do​stęp​ny pod: http://www.ri​fters. com/blind​si​g ht/vam​pi​r es.htm
20. Blan​co-Arias, P., Sar​g ent, C. A., Af​fa​r a, N. A., A Com​pa​ra​ti​ve Ana​ly​sis of the Pig, Mo​use, and
Hu​man PCDHX Ge​nes, „Mam​ma​lian Ge​no​me: Of​fi​cial Jo​ur​nal of the In​ter​na​tio​nal Mam​ma​lian Ge​-
no​me So​cie​ty” nr 15 (4) (04. 2004), s. 296-306, doi:10.1007/s00335-003-3034-9.
21. Che​ber​da, A., Ran​di​na., J., Ran​dom, J., Co​in​ci​dent Au​ta​po​mor​phies in the y-PCDHX y-PCDHY
Gene Com​ple​xes, and The​ir Role in Vam​pi​re Ho​mi​no​vo​ry, „Vam​pi​r e Ge​ne​tics and Epi​g e​ne​tics” nr 24
(1) (2072), s. 435-460.
22.Phi​lo​so​phi​cal Zom​bie, „Wi​ki​pe​dia”, 25.10.2013, do​stęp​ny pod: http://en.wi​ki​pe​dia.Org/w/in​-
dex.php?ti​tle=Phi​lo​so​phi​ca​l_zom​bie&old id=576098290.
23. To​no​ni., G., Edel​man, G.M., Con​scio​usness and Com​ple​xi​ty, „Scien​ce” 282 (5395) (4.12.1998),
s. 1846-1851, doi:10.1126/scien​ce.282.53 95.1846.24. Lang​sjo, J.W., et al., Re​tur​ning from Ob​li​vion:
Ima​ging the Neu​ral Core of Con​scio​usness, „The Jo​ur​nal of Neu​r o​scien​ce” nr 32 (14) (4.04.2012) , s.
4935-4943, doi: 10.1523/JNEU​RO​SCI.4962-11.2012.
25. Per​saud, N., et al., Awa​re​ness-re​la​ted Ac​ti​vi​ty in Pre​fron​tal and Pa​rie​tal Cor​ti​ces in Blind​si​ght
Re​flects More Than Su​pe​rior Vi​su​al Per​for​man​ce, „Neu​r o​ima​g e” nr 58 (2) (15.09.2011), s. 605-611,
doi: 10.1016/ j.neu​r o​ima​g e.2011.06.081.
26. Cau​da, F., et al., Func​tio​nal Ana​to​my of Cor​ti​cal Are​as Cha​rac​te​ri​zed by Von Eco​no​mo Neu​-
rons, „Bra​in Struc​tu​r e and Func​tion” nr 218 (1)(29.01.2012) , s. 1-20, doi: 10.1007/s00429-012-0382-
9.
27. Wil​liams, C., The Cells That Make You Con​scio​us, „New Scien​tist” nr 215 (2874) (21.07.2012),
s. 32-35, doi:10.1016/S0262-4079(12) 61884-3.
28. Ra​ine, R., Buchs​baum, M., La​cas​se, L., Bra​in Ab​nor​ma​li​ties in Mur​de​rers In​di​ca​ted by Po​si​-
tron Emis​sion To​mo​gra​phy, „Bio​lo​g i​cal Psy​chia​try” nr 42 (6) (15.09.1997), s.495-508, doi:
10.1016/S0006-3223(96)00362-9.
29. Har​land, D.P., Jack​son, R.R., Eight-leg​ged Cats and How They See-a Re​view of Re​cent Re​se​arch
on Jum​ping Spi​ders (Ara​ne​ae: Sal​ti​ci​dae). „Cim​be​ba​sia” nr 16 (2000), s.231-240.
30. Har​land, D.P., Jack​son, R.R., A Kni​fe in the Back: Use of Prey Spe​ci​fic At​tack Tac​tics by Ara​ne​-
opha​gic Jum​ping Spi​ders (Ara​ne​ae: Sal​ti​ci​dae), „Jo​ur​nal of Zoo​lo​g y” nr 269 (3) (2006), s.285-290,
doi: 10.1111/ j.1469-7998.2006.00112.x.
31. Tar​si​ta​no, M., Ara​ne​opha​gic Jum​ping Spi​ders Di​scri​mi​na​te Be​twe​en De​to​ur Ro​utes That
Do and Do Not Lead to Prey, „Ani​mal Be​ha​vio​ur” nr 53 (2) (bd)„ s.257-266.
32. McCro​ne, J., Smar​ter Than the Ave​ra​ge Bug, „New Scien​tist” nr 191 (2553) (2006), s.37+.
33. Mi​r as, H.N., et al., Unve​iling the Tran​sient Tem​pla​te in the Self-As​sem​bly of a Mo​le​cu​lar Oxi​de
Nano whe​el, „Scien​ce” nr 327 (5961) (31.12.2009), s.72-74, doi: 10.1126/scien​ce. 1181735.
34. San​der​son, K., Life in 5000 Ho​urs: Re​cre​ating Evo​lu​tion in the Lab, „New Scien​tist” nr 209
(2797) (29.01.2011), s.32-35, doi:10.1016/ S0262-4079(l 1)60217-0.
35. Co​o per, G.J.T., Mo​du​lar Re​dox-Ac​ti​ve Inor​ga​nic Che​mi​cal Cells: iCHELLs, „An​g e​wand​te Che​-
mie In​ter​na​tio​nal Edi​tion” nr 50 (44) (2011), s. 10373-10376.
36. Tsy​to​vich, V.N., From Pla​sma Cry​stals and He​li​cal Struc​tu​res To​wards Inor​ga​nic Li​ving Mat​-
ter, „New Jo​ur​nal of Phy​sics” nr 9 (8) (1.08.2007), s. 263.
37. No​r en​zay​an, A., Sha​r ifF, A.F., The Ori​gin and Evo​lu​tion of Re​li​gio​us Pro​so​cia​li​ty, „Scien​ce”
nr 322 (5898) (3.10.2008), s.58-62, doi:10.1126/ scien​ce. 1158757.
38. So​sis, R., Al​cor​ta, C., Si​gna​ling, So​li​da​ri​ty, and the Sa​cred: The Evo​lu​tion of Re​li​gio​us Be​ha​-
vior, „Evo​lu​tio​na​r y An​th​r o​po​lo​g y: Is​su​es, News, and Re​views” nr 12 (6) (2003), s.264-274,
doi:10.1002/evan. 10120.
39. Be​r ing, J.M., The Folk Psy​cho​lo​gy of So​uls, „Be​ha​vio​r al and Bra​in Scien​ces” nr 29 (05)
(2006), s.453-462, doi:10.1017/S0140525X060 09101.
40. Sha​r iff, A.F., No​r en​zay​an, A., God Is Wat​ching You: Pri​ming God Con​cepts In​cre​ases Pro​so​cial
Be​ha​vior in an Ano​ny​mo​us Eco​no​mic Game, „Psy​cho​lo​g i​cal Scien​ce” nr 18(9) (1.09.2007), s.803-809,
doi: 10.1111/ j. 1467-9280.2007.01983.x.
41. Ba​te​son, M., Net​tle, D., Ro​berts, G., Cues of Be​ing Wat​ched En​han​ce Co​ope​ra​tion in a Real-
world Set​ting, „Bio​lo​g y Let​ters” nr 2 (3) (22.09.2006), s.412-414, doi:10.1098/rsbl.2006.0509.
42. Sha​r iff, A.F., No​r en​zay​an, A., Mean Gods Make Good Pe​ople: Dif​fe​rent Views of God Pre​dict
Che​ating Be​ha​vior, „In​ter​na​tio​nal Jo​ur​nal for the Psy​cho​lo​g y of Re​li​g ion” nr 21 (2) (2011), s.85-96,
doi:10.1080/ 10508619.2011.556990.
43. Schloss, J.P., Mur​r ay, M.J., Evo​lu​tio​na​ry Ac​co​unts of Be​lief in Su​per​na​tu​ral Pu​ni​sh​ment: a Cri​-
ti​cal Re​view, „Re​li​g ion, Bra​in & Be​ha​vior” nr 1 (2011), s.46-99, doi: 10.1080/2153599X.2011.558707.
44….by wy​mie​nić tyl​ko paru.
45. Vo​land, E., Schie​fen​ho​vel, W. (red)., The Bio​lo​gi​cal Evo​lu​tion of Re​li​gio​us Mind and Be​ha​vior,
2009, do​stęp​ny pod: http://www.sprin​g er. com/1 ife+scien​ces/evo​lu​tio​na​r y+%26+de​ve​lop​men​tal+bio​-
lo​g y/book/978-3-642-00127-7.
46. Bar​r ett, J.L., The God Is​sue: We Are All Born Be​lie​vers, „New Scien​tist” 213, nr 2856
(17.03.2012), s.38-41, doi: 10.1016/S0262-4079(12)60704-0.
47. Blo​o m, P., Is God an Ac​ci​dent?, „The Atlan​tic”, 12.2005, do​stęp​ny pod: http://www.the​atlan​-
tic.com/ma​g a​zi​ne/ar​chi​ve/2005/12/is-god-an-ac​ci​dent/304425/?sin​g le​_pa​g e=true.48. Cu​lot​ta, E., On
the Ori​gin of Re​li​gion, „Scien​ce” nr 326 (5954) (6.11.2009), s.784-787, doi:10.1126/scien​ce.326_784.
49. Dr. Ro​bert Sa​pol​skys Lec​tu​re Abo​ut Bio​lo​gi​cal Un​der​pin​nings of Re​li​gio​si​ty, 2011, do​stęp​ny
pod: http://www.youtu​be.com/watch?v=4Ww AQqWUk​pI&fe​atu​r e=youtu​be​_g​da​ta​_play​er.
50. Har​r is, S., et al., The Neu​ral Cor​re​la​tes of Re​li​gio​us and Non​re​li​gio​us Be​lief,, PLoS ONE” nr 4
(10) (1.10.2009), s.e7272, doi:10.1371/jo​ur​nal.pone.0007272.
51. Col​za​to, L.S., Wil​den​berg, van den W. P. M., Hom​mel, B., Lo​sing the Big Pic​tu​re: How Re​li​-
gion May Con​trol Vi​su​al At​ten​tion, „PLoS ONE” nr 3 (11) (12.11.2008), s. e3679, doi:10.1371/jo​ur​-
nal.pone.0003679.
52. La​zar, S.W., et al., Me​di​ta​tion Expe​rien​ce Is As​so​cia​ted with In​cre​ased Cor​ti​cal Thick​ness,
„Neu​r o​r e​port” nr 16 (17) (28.11.2005), s. 1893- -1897.
53. Sa​slow, S., My Bro​ther’s Ke​eper?: Com​pas​sion Pre​dicts Ge​ne​ro​si​ty More Among Less Re​li​gio​-
us In​di​vi​du​als, „So​cial Psy​cho​lo​g i​cal and Per​so​na​li​ty Scien​ce” nr 4 (1) (1.01.2013), s.31-38.
54. Law​ton, G., The Go​dls​sue: Re​li​gion for Athe​ists, „New​Scien​tist”nr213 (2856) (17.03.2012),
s.48-49, doi:10.1016/S0262-4079(12)60708-8.
55. In​zlicht, M., Tul​lett, A. M„ Good, M., The Need to Be​lie​ve: a Neu​ro​scien​ce Ac​co​unt of Re​li​gion
as a Mo​ti​va​ted Pro​cess, „Re​li​g ion, Bra​in & Be​ha​vior” nr 1 (3) (2011), s. 192-212, doi:
10.1080/2153599X.2011.647849.
56. El​lis, G., Co​smo​lo​gy: Pat​chy So​lu​tions, „Na​tu​r e” nr 452 (7184) (13.03.2008), s.158-161,
doi:10.1038/452158a.
57. Jay​nes, J., The Ori​gin of Con​scio​usness in the Bre​ak​down of the Bi​ca​me​ral Mind (Bo​ston, Ho​-
ugh​ton Mif​flin, 1976).
58. Gaz​za​ni​g a, M.S., The Split Bra​in Re​vi​si​ted, „Scien​ti​fic Ame​r i​can Spe​cial Edi​tion” nr 12 (1)
(2.08.2002), s.27-31.
59. Whit​son, J.A., Ga​lin​sky, A.D., Lac​king Con​trol In​cre​ases Il​lu​so​ry Pat​tern Per​cep​tion, „Scien​-
ce” nr 322 (5898) (Octo​ber 3, 2008), s. 115-117, doi: 10.1126/scien​ce. 1159845.
60. Thom​son, H., Mind​sca​pes: Stro​ke Tur​ned Ex-con into Rhy​ming Pa​in​ter - He​alth - „New Scien​-
tist”, 10.05.2013, do​stęp​ny pod: http:// www.new​scien​tist.com/ar​tic​le/dn23523-mind​sca​pes-stro​ke-tur​-
ned-ex- con-into-rhy​ming-pa​in​ter.html.
61. Bla​ke​slee, S., A Di​se​ase That Al​lo​wed Tor​rents of Cre​ati​vi​ty, „New York Ti​mes”, 8.04.2008,
do​stęp​ny pod: http://www.ny​ti​mes.com/2008/ 04/08/he​alth/08brai.html.62. Ash​win, E., et al., Eagle-
Eyed Vi​su​al Acu​ity: An Expe​ri​men​tal In​ve​sti​ga​tion of En​han​ced Per​cep​tion in Au​tism, „Bio​lo​g i​cal
Psy​chia​try” nr 65(1) (1.01.2009), s. 17-21, doi:10.10l6/j.biop​sych.2008.06.012.
63. Dima, D., et al., Un​der​stan​ding Why Pa​tients with Schi​zo​ph​re​nia Do Not Per​ce​ive the Hol​low-
mask Il​lu​sion Using Dy​na​mic Cau​sal Mo​del​ling, „Neu​r o​ima​g e” nr 46 (4) (15.07.2009), s.l 180-1186,
doi: 10.1016/ j.neu​r o​ima​g e.2009.03.033.
64. Mann, H., et al., Time-spa​ce Sy​na​esthe​sia-a Co​gni​ti​ve Ad​van​ta​ge?, „Con​scio​usness and Co​g ni​-
tion” nr 18 (3) (09.2009), s.619-627, doi:10.10l6/j.con​cog.2009.06.005.
65. Gill, V., Can You See Time?, BBC, 11.09.2009, dz. Scien​ce & Envi​r on​ment, do​stęp​ny pod:
http://news.bbc.co.Uk/2/hi/scien​ce/na​tu​r e/ 8248589.stm.
66. Ko​enigs, M., et al., Da​ma​ge to the Pre​fron​tal Cor​tex In​cre​ases Uti​li​ta​rian Mo​ral Jud​ge​ments,
„Na​tu​r e” nr 446 (7138) (19.04.2007), s.908-911, doi: 10.1038/na​tu​r e​05631.
67. Wang, D., et al., Ge​ne​tic En​han​ce​ment of Me​mo​ry and Long-Term Po​ten​tia​tion but Not CA1
Long-Term De​pres​sion in NR2B Trans​ge​nic Rats, „PLoS ONE” nr 4 (10) (19.10.2009), s.e7486,
doi:10.1371/jo​ur​nal. pone.0007486.
68. Stahl, R., et al., Trn​p1 Re​gu​la​tes Expan​sion and Fol​ding of the Mam​ma​lian Ce​re​bral Cor​tex
by Con​trol of Ra​dial Glial Fate, „Cell” nr 153 (3) (25.04.2013), s.535-549,
doi:10.10l6/j.cell.2013.03.027.
69. Hof​f​man, R.M., The Mul​ti​ple Uses of Flu​ore​scent Pro​te​ins to Vi​su​ali​ze Can​cer in Vivo, „Na​tu​r e
Re​views. Can​cer” nr 5 (10) (10.2005), s.796-806, doi:10.1038/nrc​l717.
70. Au​tism: Ma​king the Con​nec​tion, „The Eco​no​mist”, 5.08.2004, do​stęp​ny pod: http://www.eco​no​-
mist.com/node/3061282.
71. Sam​son, E, et al., En​han​ced Vi​su​al Func​tio​ning in Au​tism: An ALE Meta-ana​ly​sis, „Hu​man
Bra​in Map​ping” nr 33 (7) (2012), s. 1553-1581, doi: 10.1002/hbm.21307.
72. Hal​ber, D., Gene Re​se​arch May Help Expla​in Au​ti​stic Sa​vants, „MIT’s News Of​fi​ce”, 2008, do​-
stęp​ny pod: http://web.mit.edu/ new​sof​fi​ce/2008/sa​vants-0212.html.
73. Ho​eft, E, et al., Func​tio​nal and Mor​pho​me​tric Bra​in Dis​so​cia​tion Be​twe​en Dys​le​xia and Re​-
ading Abi​li​ty, „Pro​ce​edings of the Na​tio​nal Aca​de​my of Scien​ces” nr 104 (10) (6.03.2007), s.4234-
4239, doi:10.1073/ pnas.0609399104.
74. Spar​r ow, B., Liu, J., We​g ner, D.M., Go​ogle Ef​fects on Me​mo​ry: Co​gni​ti​ve Con​se​qu​en​ces of Ha​-
ving In​for​ma​tion at Our Fin​ger​tips, „Scien​ce” nr 333 (6043) (14.07.2011), s.776-778,
doi:10.1126/scien​ce. 1207745.
75. Ra​ma​chan​dran, V.S., Ha​me​r off, S., Bey​ond Be​lief: Scien​ce, Re​ason, Re​li​gion & Su​rvi​val. Salk
In​sti​tu​te for Bio​lo​gi​cal Stu​dies, 5-7.11.2006 (Se​sja 4), „The Scien​ce Ne​twork”, 2006, do​stęp​ny pod:
http://the​sci-en​ce​ne​twork.org/pro​g rams/bey​o nd-be​lief-scien​ce-re​li​g ion-re​ason-and- su​r vi​val/ses​-
sion-4-1.
76. Squ​air, J., Cra​nio​pa​gus: Ove​rview and the Im​pli​ca​tions of Sha​ring a Bra​in, „Uni​ver​si​ty of Bri​-
tish Co​lum​bia’s Un​der​g ra​du​ate Jo​ur​nal of Psy​cho​lo​g y (UBCUJP)” nr 1 (0) (1.05.2012), do​stęp​ny
pod: http://ojs. li​bra​r y.ubc.ca/in​dex.php/ubcujp/ar​tic​le/view/2521.
77. Ana​stas​siou, C.A., et al., Ephap​tic Co​upling of Cor​ti​cal Neu​rons, „Na​tu​r e Neu​r o​scien​ce” 14 (2)
(02.2011), s.217-223, doi:10.1038/ nn.2727.
78. So​ta​la, K., Val​po​la, H., Co​ale​scing Minds: Bra​in Uplo​ading-Re​la​ted Gro​up Mind Sce​na​rios,
„In​ter​na​tio​nal Jo​ur​nal of Ma​chi​ne Con​scio​usness” nr 04 (01) (06.2012), s.293-312,
doi:10.1142/S1793843012400173.
79.Pa​pie​ska Aka​de​mia Nauk, We​wnętrz​ny wróg: Za​kon Dwu​izbo​wy jako za​gro​że​nie dla in​sty​tu​cjo​-
nal​nej re​li​gii w XXI wie​ku (po​uf​ny ra​port dla Sto​li​cy Apo​stol​skiej), (ra​port do użyt​ku we​wnętrz​ne​g o,
2093).
80. New​berg, A.B., d’Aqu​ili, E.G., The Neu​rop​sy​cho​lo​gy of Re​li​gio​us and Spi​ri​tu​al Expe​rien​ce,
„Jo​ur​nal of Con​scio​usness Stu​dies” nr 7 (11-12) (1.11.2000), s.251-266.
81. New​berg, A.B., et al., The Me​asu​re​ment of Re​gio​nal Ce​re​bral Blo​od Flow Du​ring Glos​so​la​lia:
A Pre​li​mi​na​ry SPECT Stu​dy, „Psy​chia​try Re​se​arch: Neu​r o​ima​g ing” nr 148 (1) (22.11.2006), s.67-71,
doi: 10.1016/ j.pscy​chre​sns.2006.07.001.
82. Per​sin​g er, M.A., Stri​king EEG Pro​fi​les from Sin​gle Epi​so​des of Glos​so​la​lia and Trans​cen​den​tal
Me​di​ta​tion, „Per​cep​tu​al and Mo​tor Skills” nr 58 (1) (02.1984), s.127-133.
83. Urge​si, C., et al., The Spi​ri​tu​al Bra​in: Se​lec​ti​ve Cor​ti​cal Le​sions Mo​du​la​te Hu​man Self Trans​-
cen​den​ce, „Neu​r on” 65 (3 (11.02.2010), s.309-319, doi: 10.1016/j.neu​r on.2010.01.026.
84. Ka​po​g ian​nis, D., et al., Neu​ro​ana​to​mi​cal Va​ria​bi​li​ty of Re​li​gio​si​ty, „PLoS ONE” 4 (9)
(28.09.2009), s.e7180, doi: 10.1371/jo​ur​nal, pone.0007180.
85. Di​gi​tal Phy​sics, „Wi​ki​pe​dia”, 17.09.2013, do​stęp​ny pod: http://en. wi​ki​pe​dia.org/w/in​dex.php?
ti​tle=Di​g i​ta​l_phy​sics&ol​did=571364996.
86. Bo​strom, N., Are We Li​ving in a Com​pu​ter Si​mu​la​tion?, „The Phi​lo​so​phi​cal Qu​ar​ter​ly” nr 53
(211) (2003), s.243-255, doi: 10.1111/1467-9213.00309.
87. Bo​strom, N., The Si​mu​la​tion Ar​gu​ment, bd., do​stęp​ny pod: http:// www.si​mu​la​tion-ar​g u​-
ment.com/.
88. Whi​tworth, B., The Phy​si​cal World as a Vir​tu​al Re​ali​ty, „arXiv” wyd. elek​tro​nicz​ne, 2, 2008,
do​stęp​ny pod: http://arxiv.org/abs/0801.0337.
89. Teg​mark, M. The Ma​the​ma​ti​cal Uni​ver​se, „arXiv” wyd. elek​tro​nicz​ne, 5.04.2007, do​stęp​ny
pod: http://arxiv.org/abs/0704.0646.
90. Ge​fter, A., Re​ali​ty: Is Eve​ry​thing Made of Num​bers?, „New Scien​tist” nr 215 (2884)
(29.09.2012), s.38-39, doi:10.10l6/S0262-4079(12)62518-4.
91. Me​r a​li, Z., The​ore​ti​cal Phy​sics: The Ori​gins of Spa​ce and Time, „Na​tu​r e” nr 500 (7464)
(28.08.2013), s.516-519, doi:l0.1038/500516a.
92. Chown, M., Our World May Be a Giant Ho​lo​gram, „New Scien​tist” nr 2691 (2009), s.24-27.
93. Mo​sher, D., World’s Most Pre​ci​se Clocks Co​uld Re​ve​al Uni​ver​se Is a Ho​lo​gram, „Wi​r ed Scien​-
ce”, 28.10.2010, do​stęp​ny pod: http://www. wi​r ed. com/wi​r ed​scien​ce/2010/10/ho​lo​me​ter-uni​ver​se-re​-
so​lu​tion/.
94. Re​bo​oting the Co​smos: Is the Uni​ver​se the Ul​ti​ma​te Com​pu​ter? [Re​play], „Scien​ti​fic Ame​r i​-
can”, do​stęp: 10.09.2013, do​stęp​ny pod: http://www. scien​ti​fi​ca​me​r i​can. com/ar​tic​le. cfm?id=world-
scien​ce-fe​sti​val-re​bo​o ting-the-co​smos-is-the-uni​ver​se-ul​ti​ma​te-com​pu​ter-Iive-event.
95. Gre​ene, B., The Hid​den Re​ali​ty: Pa​ral​lel Uni​ver​ses and the Deep Laws of the Co​smos (Nowy
Jork, Vin​ta​g e Bo​o ks, 2011).
96. Smo​lin, L., The Life of the Co​smos (New York: Oxford Uni​ver​si​ty Press, 1997).
97. Smo​lin, L., Time Re​born, 2012, do​stęp​ny pod: http://pe​r i​me​ter-in​sti​tu​te.ca/vi​de​o s/time-re​born.
98. Smo​lin, L., Time Re​born: From the Cri​sis in Phy​sics to the Fu​tu​re of the Uni​ver​se (Bo​ston, Ho​-
ugh​ton Mif​flin Har​co​urt, 2013).
99. DNA Bar​co​ding, „Wi​ki​pe​dia”, 17.09.2013, do​stęp​ny pod: http:// en.wi​ki​pe​dia.org/w/in​dex.php?
ti​tle=DNA​_bar​co​ding&ol​did=573251556.
100. Da​vies, K., A Qu​an​tuMDx Leap for Han​dheld DNA Se​qu​en​cing, ,,Bio-IT World”, 2012, do​-
stęp​ny pod: http://www.bio-itworld.com/ 2012/01/17/qu​an​tumdx-leap-han​dheld-dna-se​qu​en​cing.html.
101. Vor​tex En​gi​ne, „Wi​ki​pe​dia”, 18.09.2013, do​stęp​ny pod: http:// en.wi​ki​pe​dia.org/w/in​dex.php?
ti​tle=Vor​te​x_en​g i​ne&ol​did=573492083.
102. Ha​mil​ton, T., Ta​ming Tor​na​do​es to Po​wer Ci​ties., „The To​r on​to Star”, 21.07.2007, do​stęp​ny
pod: http://www.the​star.com/bu​si​ness/ 2007/07/21 / ta​min​g _tor​na​do​es_to​_po​we​r _ci​ties.html.
103. Kle​iner, K., Ar​ti​fi​cial Tor​na​do Plan to Ge​ne​ra​te Elec​tri​ci​ty, „Tech​no​lo​g y: New Scien​tist
Blogs”, 2008, do​stęp​ny pod: http://www.new​scien​tist.com/blog/ tech​no​lo​g y/2008/06/ar​ti​fi​cial-tor​na​-
do-plan-to-ge​ne​r a​te.html.
104. Shi​ba​ta, K., et al., Per​cep​tu​al Le​ar​ning In​cep​ted by De​co​dedfM​RI Neu​ro​fe​ed​back Wi​tho​ut Sti​-
mu​lus Pre​sen​ta​tion, „Scien​ce” nr 334 (6061) (De​cem​ber 9, 2011), s.1413-1415, doi:10.1126/scien​ce.
1212003.
105. Gal​lant, J.L., et al., Iden​ti​fy​ing Na​tu​ral Ima​ges from Hu​man Bra​in Ac​ti​vi​ty, „Na​tu​r e” nr 452
(7185) (20.03.2008), s.352+.
106. Ho​r i​ka​wa, T., et al., Neu​ral De​co​ding of Vi​su​al Ima​ge​ry Du​ring Sle​ep, „Scien​ce” nr 340
(6132) (3.05.2013), s.639-642, doi: 10.1126/ scien​ce. 1234330.
107. Kay, K.N., Gal​lant, J. L., I Can See What You See, Na​tu​re Neu​ro​scien​ce 12 (3) (03.2009),
s.245-245, doi:10.1038/nn0309-245.
108. Na​se​la​r is, T., et al., Bay​esian Re​con​struc​tion of Na​tu​ral Ima​ges from Hu​man Bra​in Ac​ti​vi​ty,
„Neu​r on” 63 (6) (24.09.2009), s.902-915, doi: 10.1016/j.neu​r on.2009.09.006.
109. Sto​kes, J., Sony Pa​tents a Bra​in Ma​ni​pu​la​tion Tech​no​lo​gy, „Ars Tech​ni​ca”, 7.04.2005, do​stęp​-
ny pod: http://ar​stech​ni​ca.com/un​ca​te​g o​r i​zed/2005/04/4785-2/.
110. Graff, J., Tsai, L-H., Co​gni​ti​ve En​han​ce​ment: A Mo​le​cu​lar Me​mo​ry Bo​oster, „Na​tu​r e” nr 469
(7331) (27.01.2011), s.474-475, doi:10.1038/ 469474a.
111. Chen, D. Y., et al., A Cri​ti​cal Role for IGF-II in Me​mo​ry Con​so​li​da​tion and En​han​ce​ment,
„Na​tu​r e” nr 469 (7331) (27.01.2011), s.491-497, doi:10.1038/na​tu​r e​09667.
112. She​ma, R., et al., En​han​ce​ment of Con​so​li​da​ted Long-Term Me​mo​ry by Ove​re​xpres​sion of Pro​-
te​in Ki​na​se in the Neo​cor​tex, „Scien​ce” nr 331 (6021) (4.03.2011), s.1207-1210, doi:10.1126/scien​-
ce.l200215.
113. Ma​her, B., Poll Re​sults: Look Who’s Do​ping, „Na​tu​r e News” nr 452 (7188) (9.04.2008), s.674-
675, doi:10.1038/452674a.
114. Lo​fgren, E.T., Fef​fer​man, N.H., The Untap​ped Po​ten​tial of Vir​tu​al Game Worlds to Shed Li​ght
on Real World Epi​de​mics, „The Lan​cet In​fec​tio​us Di​se​ases” nr 7 (9) (09.2007), s.625-629, doi:
10.1016/S 1473-3099(07)70212-8.
115. Cor​rup​ted Blo​od In​ci​dent, „Wi​ki​pe​dia”, 12.08.2013, do​stęp​ny pod: http://en.wi​ki​pe​-
dia.org/w/in​dex.php?ti​tle=Cor​r up​te​d_Blo​o d_in​ci dent&ol​did=566358819.
116. Gau​dio​si, J., Ga​me​world:Vir​tu​al Eco​no​mies in Vi​deo Ga​mes Used as Case Stu​dies, „Reu​ters”,
1.10.2009, do​stęp​ny pod: http://www. reu​ters.com/ar​tic​le/2009/10/01 /vi​de​o ga​mes-eco​no​mies-idUSSP
15565 220091001.
117. Alié, A., Ma​nu​el, M., The Back​bo​ne of the Post-sy​nap​tic Den​si​ty Ori​gi​na​ted in a Uni​cel​lu​lar
An​ce​stor of Cho​ano​fla​gel​la​tes and Me​ta​zo​ans, „BMC Evo​lu​tio​na​r y Bio​lo​g y” nr 10 (1) (2010), s.34,
doi: 10.1186/1471 - 2148-10-34.
118. Bur​khardt, P., et al., Pri​mor​dial Neu​ro​se​cre​to​ry Ap​pa​ra​tus Iden​ti​fied in the Cho​ano​fla​gel​la​te
Mo​no​si​ga Bre​vi​col​lis, „Pro​ce​edings of the Na​tio​nal Aca​de​my of Scien​ces” nr 108 (37) (29.08.2011),
s.15264-15269, doi: 10.1073/pnas. 1106189108.
119. Cai, X., Uni​cel​lu​lar Ca2+ Si​gna​ling ‘To​ol​kit ‘at the Ori​gin of Me​ta​zoa, „Mo​le​cu​lar Bio​lo​g y
and Evo​lu​tion” nr 25 (7) (3.04.2008), s. 1357-1361, doi:10.1093/mol​bev/msn077.
120. Lie​be​skind, B.J., Hil​lis, D.M., Za​kon, H.H., Evo​lu​tion of So​dium Chan​nels Pre​da​tes the Ori​gin
of Ne​rvo​us Sys​tems in Ani​mals, „Pro​ce​edings of the Na​tio​nal Aca​de​my of Scien​ces” 108 (22)
(16.05.2011), s.9154-9159, doi: 10.1073/pnas. 1106363108.
121. Pla​ça​is, P-Y., and Pre​at, T., To Fa​vor Su​rvi​val Un​der Food Shor​ta​ge, the Bra​in Di​sa​bles Co​-
stly Me​mo​ry, „Scien​ce” nr 339 (6118) (25.01.2013), s.440-442, doi:10.1126/scien​ce.1226018.
122. Tal​bot, M., Bra​in Gain, „The New Yor​ker”, 27.04.2009, do​stęp​ny pod: http://www.ne​wy​o r​-
ker.com/re​por​ting/2009/04/27/090427fa​_fact _tal​bot.
123. Nar​kar, V.A., et al., AMPK and PPARS Ago​ni​sts Are Exer​ci​se Mi​me​tics, „Cell” nr 134 (3)
(8.08.2008), s.405-415, doi:10.10l6/ j.cell.2008.06.051.124. Chri​stian Bok, „Wi​ki​pe​dia”, 14.09.2013.
125. Con​dlif​fe, J., Cryp​tic Po​etry Writ​ten in a Mi​cro​be’s DNA, „Cul​tu​r e​Lab, New Scien​tist On​li​-
ne”, 2011, do​stęp​ny pod: http://www.new​scien​tist.com/blogs/cul​tu​r e​lab/2011 05chri​stian-boks-dy​na​-
mic-dna- po​etry.html.
126.De​ino​coc​cus Ra​dio​du​rans, „Wi​ki​pe​dia”, 29.07.2013.
127.Tak, może być w tym ele​ment lo​so​wo​ści - kwan​to​we mi​g nię​cia, wpro​wa​dza​ją​ce do za​cho​wa​-
nia nie​prze​wi​dy​wal​ność, ale uza​leż​nie​nie wła​snych de​cy​zji od rzu​tu ko​ść​mi nie czy​ni czło​wie​ka wol​-
nym.
128. Li​bet, B., et al., Time of Con​scio​us In​ten​tion to Act in Re​la​tion to On​set of Ce​re​bral Ac​ti​vi​ty
(re​adi​ness-Po​ten​tial) the Un​con​scio​us In​i​tia​tion of a Fre​ely Vo​lun​ta​ry Act, „Bra​in” nr 106 (3)
(1.09.1983), s.623-642, doi: 10.1093/bra​in/106.3.623.
129. Siong Soon, C., et al., Un​con​scio​us De​ter​mi​nants of Free De​ci​sions in the Hu​man Bra​in, „Na​-
tu​r e Neu​r o​scien​ce” 11 (5) (05.2008), s.543-545, doi:10.1038/nn.2112.
130. Brembs, B., To​wards a Scien​ti​fic Con​cept of Free Will as a Bio​lo​gi​cal Tra​it: Spon​ta​ne​ous Ac​-
tions and De​ci​sion-ma​king in In​ver​te​bra​tes, „Pro​ce​edings of the Roy​al So​cie​ty B: Bio​lo​g i​cal Scien​-
ces” (15.12.2010), doi:10.1098/rspb.2010.2325.
131. Maye, A., et al., Or​der in Spon​ta​ne​ous Be​ha​vior, „PLoS ONE” nr 2 (5) (16.05.2007), s.e443,
doi:10.1371/jo​ur​nal.pone.0000443.
132. Ca​sh​mo​r e, A.R., The Lu​cre​tian Swe​rve: The Bio​lo​gi​cal Ba​sis of Hu​man Be​ha​vior and the Cri​-
mi​nal Ju​sti​ce Sys​tem, „Pro​ce​edings of the Na​tio​nal Aca​de​my of Scien​ces” nr 107 (10) (9.03.2010),
s.4499-4504, doi: 10.1073/pnas.0915161107.
133. Eagle​man, D., In​co​gni​to: The Se​cret Li​ves of the Bra​in (Nowy Jork, Vin​ta​g e Bo​o ks, 2012).
134. We​g ner, D.M., The Il​lu​sion of Con​scio​us Will (Cam​brid​g e, MIT Press, 2002).
135. Sam Har​ris on Free Will, 2012, do​stęp​ny pod: http://www. youtu​be.com/watch ?v=pCofm​Zl​-
C72g&fe​atu​r e=youtu​be​_g​da​ta​_play​er.
136. Ri​g o​ni D., et al., In​du​cing Dis​be​lief in Free Will Al​ters Bra​in Cor​re​la​tes of Pre​con​scio​us Mo​-
tor Pre​pa​ra​tion: The Bra​in Minds Whe​ther We Be​lie​ve in Free Will or Not, „Psy​cho​lo​g i​cal Scien​ce”
nr 22 (5) (05.2011), s.613-618, doi: 10.1177/0956797611405680.
137. Bau​me​ister, R.F., Ma​si​cam​po, E. J., De​Wall, C. N., Pro​so​cial Be​ne​fits of Fe​eling Free: Dis​be​-
lief in Free Will In​cre​ases Ag​gres​sion and Re​du​ces Help​ful​ness, „Per​so​na​li​ty and So​cial Psy​cho​lo​g y
Bul​le​tin” nr 35 (2) (1.02.2009), s.260-268, doi: 10.1177/0146167208327217.
138. Vohs, K.D., Scho​o ler, J.W., The Va​lue of Be​lie​ving in Free Will En​co​ura​ging a Be​lief in De​ter​-
mi​nism In​cre​ases Che​ating, „Psy​cho​lo​g i​cal Scien​ce” nr 19 (1 (1.01.2008), s.49-54, doi: 10.111
l/j.1467-9280.2008.02045.x.
139. Sar​kis​sian, H., et al., Is Be​lief in Free Will a Cul​tu​ral Uni​ver​sal?, „Mind & Lan​g u​age” nr 25
(3) (2010), s.346-358, doi: 10.1111/j. 1468- 0017.2010.01393.x.
140.Czy to cza​sem nie Joss Whe​don w któ​r ymś ze swo​ich ko​mik​sów X-Men stwier​dził, że
„Sprzecz​ność jest za​ląż​kiem świa​do​mo​ści”?
Notatki
[←1]
Pa​re​ido​l ia - zja​wi​sko do​strze​g a​nia zna​nych kształ​tów (szcze​g ól​nie ludz​k ich twa​rzy) w przy​pad​k o​wych obiek​tach (przyp.
tłum).
[←2]
Wszyst​k ie cy​ta​ty z Pi​sma Świę​te​g o za Bi​b lią Ty​siąc​l e​cia (przyp. tłum).
[←3]
TMS - Trans​cra​nial ma​g ne​tic Sti​mu​l a​tion, prze​zczasz​k o​wa sty​mu​l a​cja ma​g ne​tycz​na (przyp. tłum).
[←4]
Od​ruch Sem​mel​we​isa - przy​po​mi​na​ją​ca od​ruch ten​d en​cja do od​rzu​ca​nia no​wych do​wo​d ów, po​nie​waż są sprzecz​ne z obec​ny​-
mi prze​k o​na​nia​mi, po​g lą​d a​mi lub sys​te​ma​mi war​to​ści. Sem​mel​we​is był le​k a​rzem, któ​ry od​k rył, że moż​na dzie​się​cio​k rot​nie
zmniej​szyć śmier​tel​ność dzie​ci, je​śli każe się le​k a​rzom po​mię​d zy pa​cjen​ta​mi myć ręce roz​two​rem chlo​ru. Spo​tka​ł o się to z po​tę​-
pie​niem współ​cze​snych mu le​k a​rzy, pro​te​stu​ją​cych np., że dło​nie dżen​tel​me​na nie mogą prze​no​sić cho​rób (przyp. tłum).
[←5]
Hi​per​b o​l icz​ne ob​ni​że​nie war​to​ści - ludz​k a skłon​ność do wy​b ie​ra​nia wcze​śniej​szych zy​sków wzglę​d em póź​niej​szych, szcze​-
gól​nie je​śli są bli​skie obec​nej chwi​l i (przyp. tłum).
[←6]
Gru​b as na kład​ce - eks​pe​ry​ment my​ślo​wy z ety​k i, w któ​rym pę​d zą​cy wa​g o​nik ma za​raz prze​je​chać pięć osób, ale mo​że​my
je ura​to​wać, zrzu​ca​jąc z kład​k i nad to​ra​mi bar​d zo gru​b e​g o czło​wie​k a, któ​ry zgi​nie, ale za​trzy​ma wa​g o​nik (przyp. tłum).
[←7]
Za​sa​d a an​tro​picz​na - hi​po​te​za ko​smo​l o​g icz​na, zgod​nie z któ​rą pod​sta​wo​we sta​ł e fi​zycz​ne są tak usta​wio​ne, by umoż​l i​wić po​-
wsta​nie ży​cia oraz istot my​ślą​cych (przyp. tłum).
[←8]
LEAR (Low-Ener​g y An​ti​pro​ton Ring) - urzą​d ze​nie w CERN-ie, słu​żą​ce do wy​ha​mo​wy​wa​nia i prze​cho​wy​wa​nia an​ty​pro​to​nów
(przyp. tłum).
[←9]
Skrót od: Plus ça chan​g e, plus c’est la même cho​se (Al​phon​se Karr) - „Im bar​d ziej rze​czy się zmie​nia​ją, tym bar​d ziej są ta​k ie
same” (przyp. tłum).
[←10]
Splin​ter (ang). - odła​mek, drza​zga (przyp. tłum).
[←11]
Aspi​d ont sza​b lo​zę​b y - ryba, któ​ra pod​szy​wa się wy​g lą​d em pod war​g at​k a sa​ni​tarnika, czysz​czą​ce​g o ryby z pa​so​ży​tów. Za​-
miast czy​ścić pod​pły​wa​ją​ce ryby, ata​k u​je je, wy​g ry​za​jąc ka​wał​k i płetw lub skó​ry, i ucie​k a (przyp. tłum).
[←12]
Nie mogę się oprzeć, żeby nie wspo​mnieć tu​taj, że jed​na z naj​więk​szych roz​g wiazd na​zy​wa się „ko​ro​na cier​nio​wa” (przyp.
tłum).

You might also like