Professional Documents
Culture Documents
39.peter Watts - Echopraksja
39.peter Watts - Echopraksja
WATTS
ECHOPRAKSJA
Echopraxia
Przeł ożył
Wojciech M. Próchniewicz
Dla BUG
Która uratowała mi życie
SPIS TREŚCI
SPIS TREŚCI
PRELUDIUM
PIERWOTN IAK
PASOŻYT
POŻERAN Y
POŻERACZ
PROROK
POSTSCRIPTUM: KON IEC SAM OTN OŚCI
PODZIĘKOWAN IA
PRZYP ISY I BIBLIOGRAFIA
Nie niszczy się religii, eliminując zabobon.
Cycer o
Skupić się na raju, oznacza stworzyć piekło.
Tom Robbins
Wleźliśmy w końcu na górę. Z każd ym krokiem wid ok był coraz lepszy, więc oczywiście szliśmy dalej. No i jeste-
śmy na szczycie. Nau ka stoi na szczycie już odparuset lat. Patrzymy na równ in ę i nag le wid zimy, że jakieś inne ple-
mię tańczy sob ie nad chmurami, jeszcze wyżej niż my. Może to złud zen ie, może jakaś sztuczka? A może po prostu
weszli na wyższą górę, której nie wid zimy, bo chmury nam zasłan iają? Idziemy sprawd zić, ale z każd ym krokiem
schod zimy w dół. Obojętn e w którą stron ę byśmy poszli, nie możemy zejść ze szczytu bez utraty wid oku. Jesteśmy
uwięzien i w maksimum lokaln ym.
Ale co, jeśli tam po drug iej stron ie równ in y nap rawd ę jest wyższy szczyt? Jed yn a drog a to zacisnąć zęby, zejść
na dół, przedreptać koryto rzeki i iść, aż znowu zacznie być pod górkę. I dop iero wted y dociera do nas: o rany,
ta góra jest o wiele wyższa od tego pag órka, gdzie dotąd staliśmy. Stąd to dop iero jest wid ok.
Tylko że nie da się tam dotrzeć, nie zastawiając wszystkich narzęd zi, dzięki którym wcześniej było nam tak do-
brze. Trzeb a wykon ać ten pierwszy krok w dół.
Dr Lianna Lutterodt,
„Krajob raz wiary i sprawności ewol ucyjnej”
[Rozmowa], 2091
PRELUDIUM
Znalezienie naturalnego prawa moralnego jest niemal niemożliwe. Natura nie zna za-
sad. Nie daje nam żadnego powodu, by wierzyć, że należy szanować ludzkie życie.
Natura w swej obojętności nie rozróżnia między dobrem i złem.
Anatole France
(tłum. Stefan Flukowski)
Biał y pokój, nieskażony cieniem czy topog rafią. Kluczowa rzecz: żadnych kątów. Nar ożników,
kanciastych mebli, bezpośrednieg o światła - tak, by żadna geometria cienia i światła, z żadneg o punk-
tu widzenia, nie mog ła przywoł ać Znaku Krzyża. Ściany - czy raczej ściana - to była jedna, zakrzy-
wiona powierzchnia, emanująca łag odną bioluminescencją. Twor zył a kuliste pomieszczenie spłasz-
czone na dole w ramach niechętneg o ustępstwa wobec obowiązującej dwunog i konwencji. Wielką,
trzymetrową macicę, do kompletu z pojękującym stwor zeniem zwiniętym w kłębek na podł odze.
Macicę, w któr ej cała krew jest na zewnątrz.
Nazywał a się Sachita Bhar i miał a tę krew także w głowie. Oni już wył ączyli kamer y, razem
ze wszystkim innym, z głowy jednak nie dało się skasować obr azów z tych pierwszych chwil - hall,
labor ator ium histopatolog ii, Jezus, a nawet schowek na szczotki, ciemna klitka na drug im piętrze,
gdzie schował się Greg or. Sachie nie widział a, jak go znaleźli. Skakał a po kanał ach, gor ączkowo
szukając życia i znajdując tylko zmarł ych z wyprutymi wnętrznościami. Zanim dotarł a do schowka,
potwor y już się zmył y.
Greg or, zakochany w tej swojej durnej fretce. Rano jechał a z nim windą. Pamiętał a, że miał ko-
szulę w paski. Inaczej nie wiedział aby, kogo zmasakrował y w tym schowku.
Zanim padły kamer y, przez okamgnienie ujr zał a tę rzeźnię - koleg ów, współpracowników i ry-
wali rozprutych bez cienia skrupuł ów, jak leci, wypatroszone trupy leżące na stoł ach labor ator yj-
nych, przy komputer ach, w kabinach toalet. I mimo dostępu do wszecho becneg o monitor ing u, mimo
tych wszystkich wideo lecących jej przez wszczepkę w głowie, Sachita Bhar ani na moment nie do-
strzeg ła potwor ów, któr e to zrobił y. Co najwyżej jakieś cienie. Ciemniejsza plamka rzucona przez ja-
kieg oś samotneg o drapieżcę stojąceg o w ślepym punkcie kamer y. Zrobił y to wszystko całkiem nie-
widoczne, nawet same się nawzajem nie widział y.
Od zawsze trzymano je w izolacji. Oczywiście dla ich własneg o dobra: wpuść dwa wampir y
do jedneg o pokoju, a wbita im na twardo ter ytor ialność sprawi, że natychmiast rzucą się sobie
do gardeł. A jednak tu w jakiś sposób współpracował y. Co najmniej sześć, każdy zamknięty, odizolo-
wany - i nag le taka precyzyjnie skoo rdynowana akcja. Zrobił y to wszystko, nig dy nie spotkawszy się
oko w oko - i nawet w punkcie kulminacyjnym, w tej ostatniej chwili przed wył ączeniem kamer, po-
został y niewidzialne. Cała rzeźnia odbył a się na skraju pola widzenia Sachie.
Jak one to zrobił y? Jak sobie por adził y z kątami prostymi?
Komuś innemu pewnie spodobałby się taki par adoks - że schował a się w azylu dla potwor ów, je-
dynym miejscu w cał ym cholernym budynku, gdzie potwor y mog ły otwor zyć oczy, nie ryzykując
wyr oku śmierci. Tu kąty proste były verboten. Tu testował o się ich achillesową piętę - w strefie,
gdzie panował o się stuprocentowo nad geometrią i można było optymalizować ich neur olog iczną
smycz. Wszędzie indziej ze wszystkich stron groził a geometryczna cywilizacja: blaty stoł ów, okna,
miliony przecięć techniki i architektur y, tylko czekających na właściwy punkt widzenia, żeby wywo-
łać u wampir a konwulsje. Te potwor y nie był yby w stanie…
…nie powinny być w stanie…
…przeżyć godziny bez tłumiących Skazę Krzyżową antyeuklidesów. Tylko tu, w biał ej macicy -
gdzie pobieg ła nieszczęsna, głupia Sachita Bhar zar az po zgaśnięciu świateł - ośmielił yby się otwo-
rzyć niechronione niczym oczy.
A ter az jeden z nich był tu razem z nią.
Nie widział a go. Sama miał a zaciśnięte powieki, zamknięte oczy, widzące tylko wypaloną w gło-
wie rzeźnię. Nie słyszał a go - tylko niekończący się zwier zęcy skowyt we własnym gardle. Krwisto-
czerwona ciemność pod powiekami pociemniał a jednak nieznacznie i już wiedział a.
-Cześć - powiedział potwór.
Otwor zył a oczy. Jedna z samic: Valer ie, tak ją nazwali, na cześć jakiejś szefowej, któr a rok temu
poszła na emer ytur ę. Valer ie Wampir zyca.
Oczy Valer ie przesunęł y światło ku czerwieni i odbił y do niej, krwistopomar ańczowe gwiazdki
w twar zy rumianej od morderczeg o wysiłku. Gór ował a nad Sachie niczym owadzi posąg, nier ucho-
my, nawet oddychający niedostrzeg alnie. Na chwilę przed śmiercią, nie mając nic lepszeg o do roboty,
jakiś moduł w głowie Sachie odfajkowywał cechy morfometryczne - nieludzko wydłużone kończy-
ny, rozpraszająca ciepło allometria char akter ystyczna dla metabolizmu, któr y naprawdę por ządnie
się grzeje. Lekko wystająca żuchwa, wilcza w stopniu, w jakim to możliwe u człekokształtnej małpy,
żeby pomieścić wszystkie te zęby. Debilny turkusowy kitel, z kompozytu z intelig entnym, zbier ają-
cym dane papier em - Valer ie pewnie miał a dziś mieć próby wysiłkowe. Rumiana cera, rozszer zone
naczynia krwionośne drapieżcy w trybie polowania. I te oczy, przer ażające świetliste punkciki…
W końcu do niej dotarł o: zwężone źrenice.
Nie jedzie na anty-Ł.
I znienacka wyciąg nęł a krzyż, ostatnią deskę ratunku, talizman wręczany wszystkim pierwszeg o
dnia pracy, razem z identyfikator em: sprawdzony doświadczalnie, wypróbowany w boju, zrehabilito-
wany przez Naukę po niezliczonych stuleciach tuł aczki w roli relig ijneg o fetysza. Sachie uniosła go z
nag łą, desper acką zuchwał ością, wcisnęł a kciukiem guzik. Ze wszystkich końców wystrzelił y spręży-
nowe przedłużenia i mały kieszonkowy totem nag le miał metr na metr.
Wielkość kątowa trzydzieści stopni, Sachie. U tych twardszych może czterdzieści. Trzeba uważać,
żeby był prostopadły do ich linii wzroku, te kąty dział ają tylko wtedy, gdy mają prawie dokładnie
90 stopni, ale jak tylko odpowiednio wejdzie im w pole widzenia, cała kora wzrokowa fajczy się jak
zwarty scalak…
Słowa Greg a.
Valer ie przekrzywił a głowę i przyjr zał a się artefaktowi. Sachie wiedział a, że już, za sekundę,
to koszmarne stwor zenie zwali się, obezwładnione skurczami mięśni i zwarciami w synapsach. I to
nie była wiar a - to neur olog ia.
Potwór nachylił się i nawet nie drgnął. Sachita Bhar zsikał a się.
-Błag am - zaszlochał a.
Wampir zyca milczał a.
Słowa wezbrał y falą:
-Przepraszam, wiesz, ja nig dy nawet nie brał am w tym udział u, ja jestem tylko doktor antką, pra-
cuję tu, bo mi to potrzebne do publikacji, wiem, że źle robią, wiem jak to jest, to prawie jak niewol-
nictwo, wiem, że tak nie wolno, wiem, że to źle, ale to nie ja, rozumiesz? To nie były moje decyzje,
ja przyszłam dużo później, prawie nie miał am udział u, to tylko do mojej pracy, wiesz? I ja, ja rozu-
miem, jak ty się musisz czuć, rozumiem, że nas nienawidzisz, ja też bym pewnie nienawidził a, gdyby,
ale proszę, proszę, ja tylko… jestem tylko studentką…
Chwilę później, skor o jeszcze żyła, odważył a się unieść wzrok. Valer ie wpatrywał a się w jakiś
punkt, nieco po lewej i tysiąc lat świetlnych stąd. Wyg lądał a na roztarg nioną. Ale one zawsze wyg lą-
dał y na roztarg nione - ich mózg pracował w kilkunastu równoleg łych wątkach, przetwar zając kilka-
naście postrzeg anych rzeczywistości, tak samo realnych, jak ta zamieszkiwana przez ludzi.
Valer ie przekrzywił a głowę, jakby nasłuchiwał a cichej muzyki. Prawie się uśmiechnęł a.
-Błag am… - wyszeptał a Sachie.
-Nie jestem zła - odparł a Valer ie. - Nie szukam zemsty. Jesteś nieważna.
-Nie szukasz, ale… - Trupy. Krew. Budynek peł en trupów i potwor ów, któr e ich nar obił y. -
To czeg o chcesz? Dam ci, co zechcesz, tylko…
-Wyo braź coś sobie: Jezusa na krzyżu.
I oczywiście, odkąd to został o powiedziane, nie dało się sobie tego nie wyo brazić. Sachita Bhar
zdążył a się na chwilę zdziwić nag łymi skurczami własnych kończyn, tym, jak jej żuchwa zacisnęł a
się w zdumiewająco wywichniętej pozycji, wrażeniem, że z tyłu głowy eksplodują jej jak ukłucia ty-
siące rozżar zonych igieł bólu. Próbował a zamknąć oczy, ale światło padające na siatkówkę nie miał o
znaczenia - bo to nie był wzrok. Mózg gener uje sobie własne obr azy, o wiele dalej na ścieżce syg na-
łu. Tego się nie da odciąć.
-Taak. - Valer ie cmoknęł a z namysłem. - Nauczył am się.
Sachie udał o się odezwać. Była to najtrudniejsza rzecz w jej życiu, ale wiedział a, że tak trzeba -
bo to będzie też ostatnia rzecz w jej życiu. Zmobilizował a więc całą wolę, ostatnie strzępy siły,
wszystkie synapsy jeszcze nieo garnięte pożog ą samozniszczenia, i odezwał a się. Bo wszystko inne
było już nieważne, a to naprawdę chciał a wiedzieć:
-Nauczy… czeg o…
Nie udał o się jej tego wykrztusić. Ale palony przez zwarcie mózg wydobył z siebie jeszcze jedno,
ostatnie przemyślenie, na wpół pochłonięte przez szum: To tak dział a Skaza Krzyżowa. To im robimy.
To jest…
-Dżudo - szepnęł a Valer ie.
PIERWOTNIAK
Właściwie cała nauka polega na korelacjach. Nieważne, jak efektywnie opiszemy
jedną zmienną za pomocą innej, te równania zawsze będą się opierać na jakiejś czarnej
skrzynce. (Św. Herbert ujął to chyba najbardziej zwięźle, stwierdzając, że wszystkie do-
wody w nieunikniony sposób sprowadzają się do niedowodliwych założeń). Różnica mię-
dzy Nauką a Wiarą polega zatem, ni mniej, ni więcej, tylko na sile predykcyjnej. Wnioski
naukowe okazały się lepszymi predyktorami rzeczywistości niż przemyślenia duchowe,
przynajmniej w sprawach doczesnych; wygrały nie dlatego, że są prawdziwe, ale dlate-
go, że działają.
Zakon Dwuizbowy stanowi jawną wyrwę w tym spójnym obrazie. Ich metodologie,
otwarcie bazujące na wierze, zapuszczają się bez skrupułów w metafizykę, która nie pod-
daje się empirycznej analizie - a mimo to dają wyniki o znacząco lepszej mocy predyk-
cyjnej od konwencjonalnej nauki. (Jak to robią, tego nie wiadomo; nasza najlepsza wie-
dza sugeruje jakieś przeprogramowanie płatów skroniowych, wzmacniające ich łączność
z Bogiem).
Niebezpieczną naiwnością byłoby uznać to za zwycięstwo tradycyjnej religii. Tak nie
jest. To zwycięstwo radykalnej sekty liczącej sobie ledwie pół wieku, zwycięstwo odnie-
sione kosztem zburzenia muru między Nauką i Wiarą. Wycofanie się Kościoła ze spraw
doczesnych było podstawą odwiecznego zawieszenia broni, które pozwoliło nauce i wie-
rze pokojowo koegzystować do dzisiaj. Niektórzy mogą się cieszyć, że wiara znów idzie
w górę na ludzkim spektrum, ale to już nie jest nasza wiara. Jej palec wciąż odwodzi
owieczki od bezdusznego empiryzmu świeckiej nauki, ale mijają dni, w których sprowa-
dzał je w gościnne objęcia Pana Naszego i Zbawcy.
„Wewnętrzny wróg:
Zakon Dwuizbowy jako zag rożenie
dla instytucjonalnej relig ii w XXI wieku”
(poufny raport Papieskiej Akademii Nauk
dla Stolicy Apostolskiej).
Wszystkie zwierzęta są pod silną selekcyjną presją, by być tak głupie, jak się tylko
da, nie ginąc.
Peter Richerson i Robert Boyd
Głęboko w sercu oreg ońskiej pustyni, obłąkany jak pror ok Daniel, Brüks otwor zył oczy i rozpo-
czął kolejny dzień wypełniony litanią egzekucji.
W nocy mało się wydar zył o. Kilka puł apek po wschodniej stronie stracił o łączność z siecią -
pewnie znów padł cholerny wzmacniacz syg nał u - a większość pozostał ych była pusta. W osiemnast-
ce jednak siedział wąż pończosznik. W trzynastce głuszec ostrosterny nerwowo dziobał obiektyw.
W czwórce nie dział ał a kamer a, ale sądząc po czujnikach masy i termicznych, złapał się tam młody
osobnik jaszczurki Scler opor us. W dwudziestce trójce był zając.
Brüks nie cierpiał obr abiać zajęcy. Paskudnie śmierdział y, kiedy się je rozcinał o, a ostatnio pra-
wie każdeg o trzeba było rozciąć.
Westchnął i zatoczył palcem wskazującym półkole; wideo zniknęł y z powłoki namiotu. Zastąpił y
je czoł ówki wiadomości, bez pytania wyświetlające tematy, któr ymi się wcześniej inter esował - paki-
stański chroniczny problem z zombiakami; pierwsza rocznica zniszczenia Odkupiciela; krótki, smut-
ny nekrolog ostatniej dzikiej rafy kor alowej.
A od Rho - nic.
Kolejny gest i mater iał rozświetlił się dyskretną nakładką taktyczną, przesuniętą w stronę pod-
czerwieni - dostępny publicznie i w czasie rzeczywistym obr az satelitarny rezerwatu Prineville. Jego
namiot stał pośrodku ekranu, rozmazana żółta smużka: zimna, chrupka powłoka i ciepły, miękki śro-
dek. Żadnych por ównywalnych ciepłych punktów w zasięg u wzroku. Brüks zadowolony kiwnął gło-
wą. Świat cały czas dawał mu spokój.
Na zewnątrz, gdy wyszedł, jakieś stwor zenie zag rzechotał o drobnymi kamieniami i uciekło, nie-
widzialne w bezbarwnym przedświcie. Oddech skraplał się w powietrzu, pod butami chrupał szron,
przydający zapylonemu pustynnemu podł ożu odrobiny przelotneg o poł ysku. Jego ter enowy moto-
cykl opier ał się o powyg inaną brzozę, jedną z paru strzeg ących obozu. Baloniaste opony sflaczał y
i oklapły.
Zdjął z zaimprowizowaneg o haczyka kubek i filtr, po czym wyszedł na otwartą przestrzeń pokry-
tą luźnym żwir em. Zaspokoił prag nienie resztkami rachityczneg o pustynneg o strumienia u podnóża
wzgórka, mulisteg o, leniweg o i skazaneg o na wymarcie w niecał y miesiąc. Ale na razie wystarczał,
żeby nawodnić jedneg o dużeg o ssaka. Po drug iej stronie doliny łag odnie falował o oswojone tornado
Dwuizbowców, na tle szar eg o wschodnieg o nieba, na któr ym mimo to wciąż widać było gwiazdy, lo-
dowate, niemrug ające i kompletnie pozbawione znaczenia. Nic tam dziś nie ma, poza entropią i tymi
samymi wyimag inowanymi kształtami, nar zucanymi natur ze, odkąd pierwszy raz przyszło jej
do głowy zachwycać się niebem.
Czternaście lat temu była to inna pustynia. I inna noc. Ale wydawał a się taka sama, przynajmniej
dopóki nie podniósł wzroku - bo przez parę pozbawiających złudzeń chwil nawet niebo było inne,
pozbawione wszelkiej losowości. Niebo, gdzie każda gwiazda świecił a ustawiona w dokładnym szy-
ku, gdzie każdy gwiazdozbiór był idealnym kwadratem, obojętne, jak by wytężać ludzką wyo braźnię.
13 luteg o 2082 roku. Noc Pierwszeg o Kontaktu: 62 tysiące obiektów niewiadomeg o pochodzenia za-
cisnęł o się wokół świata idealną siatką. A płonąc w atmosfer ze, krzyczał y w cał ym widmie radio-
wym. Brüks przypomniał sobie to uczucie: miał wrażenie, że jest świadkiem niebiańskieg o zamachu
stanu, wysadzenia z siodła kapryśneg o boga i przywrócenia por ządku.
Ta rewolucja trwał a tylko kilka sekund. Zdetronizowane gwiazdozbior y odzyskał y władzę, gdy
tylko zbladły smug i, precyzyjnie wykreślone tarciem w atmosfer ze. Jednakże cios został zadany.
Brüks wiedział. Niebo już nig dy nie będzie takie samo.
Tak przynajmniej sądził wówczas. Wszyscy tak myśleli. Cały pieprzony gatunek zjednoczył się
w obliczu wspólneg o zag rożenia, choć nie wiedział, co to właściwie takieg o, i choć nic właściwie nie
zag roził o niczemu, może poza ogólnoludzkim zadufaniem. Świat odłożył na bok drobne różnice
zdań, sypnął kasą i sklecił najlepszy statek, na jaki było stać XXI wiek. Obsadził go stuprocentowo
wymiennymi ludzikami z najnowszymi ulepszeniami w głowach i wysłał kursem zgodnym z najlep-
szymi domysłami ludzkości, wyposażywszy w rozmówki mówiące „zaprowadźcie nas do waszeg o
przywódcy” w tysiącu języków.
Już od ponad dziesięciu lat świat wstrzymywał oddech, czekając na Powtórne Przyjście. Tyle że
bis, czy drug i akt, nie nastąpił. Czternaście lat to kupa czasu dla gatunku wychowaneg o na natychmia-
stowej nag rodzie. Brüks nig dy nie uważał się za pełneg o wiar y w szlachetność ludzkieg o ducha,
mimo to nawet jego zaskoczył o, jak szybko niebo zaczęł o wyg lądać tak samo jak przedtem, jak szyb-
ko na pierwsze strony wrócił y mał ostkowe różnice zdań. Ludzie, uświadomił sobie, są jak żaby - za-
bier asz im coś z pola widzenia i po prostu o tym zapominają.
Ekspedycja Tezeusza powinna już być daleko poza Plutonem. Jeśli nawet coś tam znaleźli, Brüks
o tym nie słyszał. Zresztą miał już potąd czekania. Miał potąd życia w oczekiwaniu, aż pojawią się
potwor y czy zbawcy ludzkości. Dość miał zabijania istot, dość tego, że sam w środku umier ał.
Czternaście lat.
Żał ował, że świat się nie pośpieszył i się nie skończył.
***
Ranek poświęcił, jak każdy inny przez ostatnie dwa miesiące, na obchodzenie puł apek i posztur-
chiwanie złapanych w nie istot, w wątłej nadziei znalezienia jakieg oś kawałka przyr ody, któr y ucho-
wał się niepokręcony.
Owschodzie słońca niebo już się zdążył o zachmur zyć, zanim motocykl por ządnie się nał adował.
Zostawił go więc i obszedł puł apki piechotą. Było prawie poł udnie, gdy dotarł do zająca i stwierdził,
że ktoś już tu przed nim był. Puł apka rozpruta, zawartość opróżniona przez jakieg oś inneg o drapież-
cę, któr y nie miał nawet na tyle przyzwoitości, by zostawić choć plamy krwi do analizy.
Za to w osiemnastce cały czas wił się pończosznik - samiec, jeden z tych brązowych w brązowe
plamy, co rozpływają się na tle gruntu. Zaszamotał się w uchwycie Brüksa, zacisnął na przedr amieniu
jak łuskowata macka; gruczoł y zapachowe rozmazał y po skór ze smrodliwą maź. Brüks, nie licząc
na wiele, pobrał parę mikrolitrów krwi, wcisnął je do czytnika kodów genetycznych przy pasie. Cze-
kając, aż urządzonko odprawi czar y, pociąg nął z manierki.
Daleko w głębi pustyni klasztorne tornado napuchło do trzykrotnie większeg o rozmiar u niż
przed świtem, zasilone ciepłem dnia. Z tej odleg łości wydawał o się brązową nitką, nieistotną smużką
dymu - ale podejdź zbyt blisko, a rozr zuci cię na pół doliny. Niecał y rok temu ugandańska teokracja
pomsty złamał a zabezpieczenia wylatująceg o z Dartmouth transatmosfer yczneg o promu i przepuści-
ła go przez gener ator wir owy pod Johannesburg iem. Po drug iej stronie wyleciał y tylko nity i zęby,
mało co poza tym.
Czytnik pisnął, poddając się nieśmiał o: za dużo artefaktów genetycznych, żeby dać pewny odczyt.
Brüks westchnął, niezbyt zdziwiony. Urządzonko było w stanie oznaczyć dowolneg o pasożyta we-
wnętrzneg o na podstawie odrobinki gówna, zidentyfikować dowolneg o nosiciela po minimalnym
strzępku czystej tkanki - tylko że w tych czasach cor az trudniej było o czystą tkankę. Zawsze znalazło
się w niej coś obceg o. Wir usowe DNA, stwor zone dla dobra ludzkości, ale zanadto niewybredne,
by poprzestać na swoim celu. Geny-marker y, stwor zone po to, żeby zwier zęta świecił y w ciemności
po kontakcie z jakąś trucizną, któr ą Agencja Ochrony Środowiska przestał a się inter esować 50 lat
temu. Czy choćby komputer y DNA, zbudowane od podstaw do konkretneg o zadania, a potem bez-
myślnie wdeptane w natur alne genotypy, niczym ślady ubłoconych bucior ów na dziewiczej podł odze.
W dzisiejszych czasach wyg lądał o na to, że poł owę ziemskich danych technicznych przechowuje się
w formie genetycznej. Sekwencjonujesz jakąś przywrę płucną i masz 50/50 szans, czy te geny kodują
białka, czy projekty kanalizacji miasta Denver.
Ale to nic nie szkodził o. Brüks był niedzisiejszy, był biolog iem z czasów, kiedy ludzie potrafili
rozpoznać, na co patrzą - no, od sameg o patrzenia. Sprawdzić łuski szyjne. Policzyć promienie
w płetwach, haczykiw główce tasiemca. Patrzeć oczyma, do choler y. Jak ci się popierdzieli, to wiesz,
kto za to odpowiada, ty, a nie jakaś durna machina, co nie odr óżnia oksydazy cytochromowej od so-
netu Szekspir a. A jeśli stwór, któr eg o chcesz zidentyfikować, przypadkiem mieszka w środku kog oś
inneg o, to go zabijasz. Rozcinasz nosiciela.
I Brüks był w tym dobry. Choć nig dy za tym nie przepadał.
Ter az szepnął do swojej najświeższej ofiar y: „Pssst, spokojnie… nic nie będzie bolał o… obiecu-
ję…” i wrzucił ją do worka z trucizną. Ostatnio cor az częściej łapał się na tym, że mruczy bezsen-
sowne, uspokajające kłamstwa ofiar om, któr e i tak przecież nie zrozumiał yby, co mówi. Powtar zał
sobie, że to dziecinada. Czy przez te miliardy lat, kiedy na tej planecie kręcił y się kolejne iter acje ży-
cia, jakiś drapieżnik uspokajał swoją ofiar ę? Czy jakakolwiek „natur alna” śmierć była kiedykolwiek
równie szybka i bezbolesna jak ta, zadawana przez nieg o dla dobra świata? Mimo to, ciąg le trudno
było mu znieść, jak te małe, niewyr aźne cienie szamocą się i wiją w prześwitującej biał ej folii, trud-
no było słuchać cichych stuknięć i posykiwań, gdy proste móżdżki usił ował y poster ować nag le
i przer ażająco nieposłusznym ciał em w stronę jakieś wyimag inowanej ucieczki.
Te śmierci miał y chociaż jakiś cel, jakiś konstruktywny cel wykraczający poza chor obę lub zabi-
cie przez drapieżnika, jakie miał a w zanadrzu natur a. Życie i tak było walką o istnienie kosztem inne-
go życia. A biolog ia walką o zrozumienie życia. Natomiast ten konkretny kawał ek biolog ii, badanie,
któr eg o był autor em, dawcą zasad i jedynym wykonawcą - było walką o wykor zystanie biolog ii,
by pomóc tejże badanej populacji. Te śmierci były tak bliskie altruizmu, jak tylko się dało w darwi-
nowskim wszechświecie.
-To akur at - powiedział cichy głosik, zawsze odpalający się w takich chwilach - gówno prawda.
Ty walczysz tylko o to, żeby wycisnąć ze swojeg o grantu parę ostatnich publikacji, nim zakręcą kra-
nik z finansowaniem. Nawet gdybyś spisał wszystkie zmiany we wszystkich kładach, jakie zaszły
przez ostatnie sto lat i wyliczył straty co do cząsteczki, praktyczny sens jest i tak zer owy.
Nikog o to nie obchodzi. Ty walczysz tylko z rzeczywistością.
Ten głos przez ostatnie lata stał się nieo dł ącznym towar zyszem. Pozwalał mu ględzić.
-Tak czy owak - mówił mu, kiedy się wyg adał - chujowy z nas biolog.
I choć przyznanie się do winy przychodził o mu łatwo, do wstydu nie był w stanie się zmusić.
***
Zanim wrócił do obozu, wąż przestał być wężem. Rozciąg nął na płycie sekcyjnej miękkie, bez-
władne szczątki. Czter y sekundy ze skaser em i wąż był wypatroszony od szyi po kloakę; kolejne dwa-
dzieścia i przewód pokarmowy oraz układ oddechowy zachlupotał y w oddzielnych szkiełkach zeg a-
rowych. Największe obł ożenie pasożytami będzie w jelicie -Brüks wetknął przewód pokarmowy pod
mikroskop i zabrał się do pracy.
Dwadzieścia minut później, gdy ledwo do poł owy skatalog ował bandę przywr i tasiemców,
gdzieś daleko coś wybuchło.
W każdym razie tak to brzmiał o - ciche, stłumione łummmf odleg łejamunicji artyler yjskiej. Brüks
oder wał się od pracy, przepatrzył pustynię pomiędzy sękatymi, rachitycznymi gał ęziami.
Nic. Nic. N…
Zar az, zar az.
Klasztor.
Złapał wiszące na motor ze gog le i powiększył obr az. Pierwszą rzeczą, któr a zwrócił a uwag ę,
było tornado…
…Coś mocno się kręci jak na tę porę dnia…
…ale trochę po prawej, tuż nad samym klasztor em, wił się, dryfował i rozpraszał w słabnącym
świetle kłąb brązoweg o dymu.
Budynek nie wyg lądał jednak na uszkodzony. Przynajmniej żadna z widocznych ścian.
Co oni tam wyr abiają?
Oficjalnie - fizykę. Kosmolog ię. Wysokoenerg etyczne rzeczy. Ale podobno tylko teor etycznie -
o ile Brüks wiedział, Zakon Dwuizbowców nie zajmował się doświadczeniami. Jasne, w dzisiejszych
czasach mało kto się zajmował. To maszyny przepatrywał y niebo, maszyny sondował y przestrzenie
między atomami, maszyny stawiał y pytania i projektował y doświadczenia znajdujące na nie odpo-
wiedź. Mięsu najwyr aźniej został o tylko gapić się we własny pępek - siedzieć na pustyni i kontemplo-
wać podane przez maszyny odpowiedzi. Choć większość nadal wolał a nazywać to „analizą”.
Umysł zbior owy gadający językami - podobno tak to Dwuizbowcy robili. Mieli w głowie jakieś
biolog iczne radio, wspólne ciał o modzelowate - elektrony podryg ujące w mikrotubulach, coś tam
ze splątaniem kwantowym. Wszystko w stu procentach org aniczne, żeby obejść zakaz twor zenia inter-
fejsów ciał o-ciał o. Taki kur ek, na żądanie zlewający wiele umysłów w jeden. Płynęli wtedy razem,
krzycząc w ekstazie, tar zając się po podł odze i zawodząc, podczas gdy akolici wszystko notowali.
I tym właśnie sposobem udał o im się od nowa napisać teor ię Amplituhedrona.
Mówiono, że całe to mambo-dżambo ma jakieś racjonalne wytłumaczenie. Wzmocniona ponad
wszelką miar ę zdolność lewej półkuli do rozpoznawania wzorców; ten usiany błędami białkowy soft,
sprawiający, że widzimy twar ze w chmur ach, albo gniew Boży w gradobiciu, podkręcony, ustawiony
1
na cienkiej linii między odkryciem i par eidolią . Mówiono, że na tym ostrzu brzytwy roi się od no-
wych odkryć i przemyśleń, wzorców, któr e tylko Dwuizbowcy są w stanie odr óżnić od halucynacji.
Tak przynajmniej głosił a oficjalna leg enda. Brüks miał to za zbiór pierdoł.
No, ale z Noblami nie dało się dyskutować.
Może jednak mieli tam jakiś akceler ator cząstek. Musieli w końcu robić coś, co zżer a masę ener-
gii - kto by używał przemysłoweg o gener ator a wir oweg o do zasilania AGD.
Zza pleców doleciał go metaliczny szczęk przesuwanych nar zędzi. Brüks się obr ócił.
Skaser y leżał y na ziemi. Na stole nad nimi wypatroszony wąż patrzył na nieg o odwrócony
do góry nog ami na płycie, trzepocząc rozwidlonym językiem.
Nerwy, powiedział sobie Brüks.
Truchło zadyg otał o na plecach, jakby przez rozcięty brzuch wiał o mu zimnem. Po obu stronach
rany zafalował y fałdy tkanek, powolną, perystaltyczną falą wzdłuż ciał a.
Reakcja galwaniczna. Nic więcej.
Głowa węża wysunęł a się nad brzeg misy sekcyjnej. Szkliste, niemrugające oczy rozejr zał y się.
Język, czerwono-czarny, czarno-czerwony, posmakował powietrza.
Wąż wypełzł z misy.
Łatwo mu nie przyszło. Cały czas usił ował przetoczyć się i pełznąć na brzuchu, ale nie miał
brzucha, już nie. Brzuszne łuski, któr ymi by się odpychał, i mięśnie pod spodem, wszystkie były roz-
cięte. Zatem od czasu do czasu udawał o mu się pół obr otu, nie wychodził o, musiał więc zadowolić
się pełzaniem na grzbiecie - oczy wytrzeszczone, język falujący, jama brzuszna pusta.
Dotarł na krawędź stoł u. Zawahał się, spadł na ziemię. Brüks zmiażdżył mu głowę butem. Wdep-
tał z cał ej siły w kamienistą glebę, aż nie został o nic poza wilg otnym, lepkim kleksem. Reszta stwo-
rzenia wiła się, mięśnie dyg otał y do rytmu nerwów zatkanych szumem pozbawionym syg nał u. Ale
przynajmniej nie został o nic, co mog łoby - chwał a Bogu - czuć.
Gady ogólnie były dość odporne. Brüks nier az znajdował grzechotniki na szosie, o godziny
od najbliższeg o auta, ze zmiażdżonym kręg osłupem, poł amanymi kłami, głową rozbitą na krwawą
miazgę - ale nadal się ruszał y, nadal pełzły do rowu. Wor ek do zatruwania miał nie pozwolić na tak
dług ie cierpienie. Obr acał przeciwko zwier zęciu jego własny metabolizm, pozwalając płucom i na-
czyniom włosowatym dostarczyć truciznę do każdej komórki każdej tkanki, sprowadzając szybką,
bezbolesną i - na ogół - całkowitą śmierć, taką, że nie budził się i nie patrzył, kurwa, na ciebie, i nie
próbował uciec, godzinę po tym, jak wyskrobał o mu się wnętrzności.
Natur alnie, na świecie były ter az zombiaki. Albo na przykład wampir y. Ale XXI-wieczni nieumar-
li byli wył ącznie ludźmi. Nie było sensu budować zombie-węża. To musiał być jakiś kolejny produkt
zanieczyszczenia - jakaś przypadkowa modyfikacja genetyczna wył ączająca receptor y nerwów ru-
chowych i pewnie odpalająca jakiś zabłąkany ciąg poleceń motoiycznych. Musiał.
Ale i tak.
Naprawdę miał nadzieję, że tu, na pustyni, będzie mu łatwiej radzić sobie z duchami.
***
Po pierwsze, tutaj było ich o wiele mniej. Po drug ie, żaden nie był człowiekiem. Czasem ubole-
wał, że nawet w poł owie tak samo nie żał uje tych tysięcy ludzi, któr ych zabił.
Oczywiście, biolog ia ten podwójny standard również tłumaczył a. Z żadną z ludzkich ofiar nie
musiał stanąć twar zą w twarz, kiedy umier ał a, i patrzeć jej w oczy. Nie było go tam. Serce miał o
krótki zasięg. Jego świadomość winy malał a wykładniczo z odleg łością; a uczynki Daniela Brüksa
oddzielał o od ich konsekwencji tyle zawił ych granic, że i same wyr zuty sumienia stawał y się czysto
teor etyczne. Poza tym, prawie nie dział ał sam - wina rozkładał a się na cały zespół. A ich pobudki,
przynajmniej pobudki, były chwalebne.
Nikt zresztą ich nie oskarżył, w zasadzie, nie na głos. Nie na początku. Nie osądza się bezmyślne-
go młotka wykor zystaneg o, żeby rozbić komuś głowę. Dzieł o Brüksa sprzeniewier zyli inni, żądni
krwi; to oni byli winni, nie on. Jednakże owi zbrodniar ze pozostali nieuchwytni i nieukar ani, a tak
wielu ludzi mentalnie potrzebował o jakieg oś zamknięcia sprawy. A od pytania „jak oni mog li”
do „jak mog łeś im pozwolić” było dużo bliżej, niż Brüks sobie wyo brażał.
Ale nikt nig dy mu żadnych zar zutów nie postawił. Nawet profesur y go nie pozbawili. Jak się oka-
zał o, pary wystarczył o tylko na to, by zasug er ować, że jest na kampusie niezbyt mile widziany.
Za to przyr oda - przyr oda zawsze go mile widział a. Przyr oda nie osądzał a, nie inter esował a się
złem, dobrem, winą, niewinnością. Obchodził o ją tylko, czy coś dział a, czy nie. Przyjmował a wszyst-
kich z tą samą egalitarną obojętnością. Trzeba było po prostu grać zgodnie z jej reg uł ami i nie spo-
dziewać się łaski, jeśli coś pójdzie nie tak.
A zatem Dan Brüks poprosił o urlop naukowy, złożył plan badań i wyjechał w ter en. Zostawił
swoje drony do pobier ania próbek i sztuczne owady, nie spakował żadnych autonomicznych urzą-
dzeń, któr e drwił yby z przestar zał ej ludzkiej pracy. Parę osób z ulgą patrzył o, jak się pakuje; inni
wbili wzrok w niebo. Ich też pożeg nał. Drodzy koledzy wybaczą albo nie wybaczą. Obcy wrócą albo
nie wrócą. Ale Przyr oda nig dy go nie odtrąci. A pustyń nie brakował o nawet w świecie, gdzie każdy
skrawek natur alneg o środowiska był oblężoną twierdzą. Rosły niczym powolny nowotwór, od stu lat,
może i dłużej.
Daniel Brüks postanowił zatem pojechać na gościnną pustynię i zabijać wszystko, co się nawinie.
***
Otwor zył oczy i dostrzegł łag odny czerwony blask spanikowanych urządzeń. Kiedy spał, zdechła
jedna trzecia sieci. Pięć kolejnych puł apek zniknęł o na jego oczach - nag le padła stacja przekaźniko-
wa. Chwilę potem piknęł a nieśmiał o dwudziestka dwójka - ciepły obiekt, wielki, może i kalibru czło-
wieka - po czym też przepadła.
Brüks, obudzony w jednej chwili, zajr zał do log ów. Sieć padał a od zachodu na wschód, każdy wę-
zeł jak kolejne, nier eg ularne, mroczne stąpnięcie przez dolinę. Kog oś, kto idzie prosto po nieg o.
Otwor zył satelitarny widok termiczny Wzdłuż północnej granicy widać było szczątki dawnej szo-
sy nr 380, z popękaneg o asfaltu sączył o się wczor ajsze, nieświeże ciepło słońca. Półprzezroczyste
prądy termiczne i mikroklimatyczne ogniska ciepła, niknące od zapadnięcia nocy, mig otał y na grani-
cy widoczności. Poza tym nic, tylko żółty nimb jego własneg o namiotu pośrodku sceny.
Dwudziestka jedynka zameldował a nag łe ciepło i zniknęł a.
Pomiędzy puł apkami tu i ówdzie były kamer y. Brüks niespecjalnie ich używał: dostał je w pakie-
cie. Jedna stał a na wzmacniaczu syg nał u, któr y przypadkiem był na wprost dziewiętnastki. Podł ączył
się do niej - StarlAmp odmalował nocną pustynię w błękicie i bieli, surr ealistyczny, peł en kontrastu
księżycowy krajobraz. Brüks przesunął widok…
…i omal tego nie przeg apił - śladoweg o por uszenia z praweg o skraju obr azu, rozmazaneg o
na podkręconym obr azie. Coś por uszająceg o się szybciej, niż miał prawo człowiek. Kamer a padła,
zanim dziewiętnastka w ogóle poczuł a ciepło.
Zniknął i wzmacniacz. Padło nar az kilkanaście strumieni wideo. Brüks prawie nie zwrócił na to
uwag i. Wpatrywał się w tę ostatnią stop-klatkę, czując, jak kurczy mu się żoł ądek, a kiszki zamar zają.
Szybsze niż człowiek. I o wiele mniej ludzkie. I o wiele zimniejsze w środku.
Czujniki nie były oczywiście na tyle dokładne, żeby zar ejestrować tę zmianę. Żeby zobaczyć
prawdę na podstawie termowizji, trzeba by temu obiektowi zajr zeć do głowy i por ządnie zmrużyć
oczy, by widzieć różnice rzędu może dziesiątych stopnia. Spojr zeć na hipokamp - od razu widać, że
ciemny. Posłuchać kory przedczoł owej, usłyszeć, że milczy. Potem może dostrzeg łoby się całe
to dodatkowe okablowanie, na siłę wyhodowane siatki neur onów łączące śródmózgowie z pierw-
szorzędową korą ruchową, ekspresowe drog i obchodzące tylny zakręt obr ęczy - i dodatkowe sploty
obr astające ścieżki wzrokowe jak nowotwor y, niestrudzenie wypatrujące char akter ystycznych neur o-
nowych syg natur „szukaj i zniszcz”.
Owiele łatwiej zauważył oby się to w paśmie widzialnym - jedno spojr zenie w oczy i już wiesz, że
stamtąd nic nie patrzy. Oczywiście, gdybyś dał mu podejść tak blisko, już byś nie żył. Nie zostawiłby
czasu na błag ania. Nawet by ich nie zrozumiał. Po prostu by cię zabił, gdyby taki miał rozkaz, i to
skuteczniej niż jakakolwiek inna świadoma istota, bo nic by mu w tym nie przeszkadzał o: żadnych
wątpliwości, żadnych zatrzymanych ciosów, żadnej zżer ającej tony glukozy samoświadomości.
Ograniczony do czysto gadzieg o umysłu i skupiony na zadaniu.
Został niecał y kilometr.
Nag le coś się Brüksowi w środku rozszczepił o. Jedna poł ówka zakrył a uszy dłońmi i wszystkie-
mu zaprzeczył a - o co kurwa chodzi, czemu ktoś miałby, to musi być jakaś pomyłka - drug a nato-
miast przypomniał a sobie ogólnoludzkie upodobanie do kozłów ofiarnych, tysiące, któr e zginęł y
dzięki durnemu, star emu Brüksowi, co nie zamyka drzwi, oraz szanse, że co najmniej jedna z tych
ofiar zostawił a po sobie jakąś rodzinę z kasą pozwalającą puścić jego śladem wojskoweg o zombiaka.
Jak mog li.
Jak mog łeś im pozwolić…
Ter enowy motocykl zasyczał pod nim, nadymając koła. Kabel zasilania na moment wytrącił go z
równowag i, po czym wyskoczył z gniazdka. Rzucił się w przer wę między drzewami, zjechał po osy-
pisku, tańcząc na boki: uder zył w podnóże stoku i nag le pustynia zawir ował a wokół, śliska, pozba-
wiona tarcia. Omal się nie wywrócił przez ten strumień. Usił ował odzyskać ster owanie na kręcącym
się motor ze, te mag iczne gąbczaste opony utrzymał y go jednak w pionie. Puścił się pełnym gazem
po spękanym dnie doliny.
Zar ośla bylicy czepiał y się go, gdy przejeżdżał. Przeklinał własną ślepotę: dzisiaj nawet szanują-
cy się dyplomant nie zapuściłby się w takie miejsce bez grzechotnikowych receptor ów w oczach.
Brüks był jednak star ym facetem, zwyklakiem, ślepym w ciemności. Bał się nawet zapalić czoł ówkę.
Toczył się więc przez noc, przebijając się przez wyschnięte krzaki, podskakując na niewidocznych
występach skalnych. Zag rzebał jedną ręką w sakwach motor u, wyciąg nął gog le, zał ożył na oczy. Po-
jawił a się pustynia, zielona i ziarnista.
02:47 - powiedział y gog le w nar ożniku pola widzenia. Trzy godziny do wschodu słońca. Próbo-
wał się dobić do swojej sieci, ale jeśli nawet coś z niej przetrwał o, było poza zasięg iem. Ciekawe,
czy zombiak już dotarł do obozu. Ciekawe, jak niewiele brakował o, żeby go złapał.
Już nieważne. Już mnie nie dopadniesz, skurwysynu. Nie na piechotę. Choćby i nieumarł y. Możesz
mnie cmoknąć na pożeg nanie.
Po czym sprawdził wskaźnik ładowania i znów wszystko mu opadło.
Zachmur zenie. Star y akumulator, rok po dacie ważności. Od miesiąca nieczyszczona płachta ła-
dująca.
Motor miał prądu może na dziesięć kilometrów. Góra piętnaście.
Zahamował i zawrócił, tryskając ziemią. Ciąg nął się za nim jego własny ślad, nie do pomylenia:
kreska por anionej chwilowo pustyni - poł amane rośliny, rozjeżdżone spękania w dnie wyschnięteg o
przedwieczneg o jezior a. Uciekał, ale ukryć się nie mógł. Jeśli zostanie w dolinie, będą go mog li wy-
tropić.
A kto właściwie?
Przeł ączył się ze StarlAmpa na podczerwień, powiększył.
To.
Mała gor ąca iskierka podskoczył a na dalekiej pochył ości, dokładnie tam, gdzie powinien być
jego obóz.
Tylko bliżej. I szybko się zbliżał a. Bieg ać to coś umiał o.
Brüks skier ował motocykl z powrotem i wrzucił bieg. Mało brakował o, żeby przeo czył drug ą
iskierkę sunącą przez pole widzenia, taka była słaba.
Trzecią już dostrzegł wystarczająco wyr aźnie. I czwartą. Zbyt daleko, żeby w podczerwieni od-
różnić kształt, ale wszystkie miał y ludzką temper atur ę. I wszystkie się zbliżał y.
Pięć, sześć, siedem…
Jasna choler a.
Szły tyr alier ą przez dolinę, jak okiem sięg nąć.
Co ja takieg o zrobił em, co ja zrobił em, nie wiedzą, że to był przypadek? Zresztą, Jezus, to nawet
nie był em ja, ja nikog o nie zabił em, ja tylko… nie zamknął em drzwi…
Dziesięć kilometrów. I dopadną go jak wyg łodniał e wilki.
Motor wyr wał naprzód. Brüks wywoł ał 911 - nic. ConSensus dział ał, ale był głuchy na jego proś-
by. Jakimś sposobem mógł przeg lądać, ale nie wysył ać. A prześladowców dalej nie było widać na sa-
telitarnym obr azie termicznym - dla satelitarnych oczu był tu sam, z mikroklimatem i klasztor em.
Klasztor.
U nich będzie dział ać sieć. Pomog ą. A w najg orszym razie: Dwuizbowcy mieszkają w zamknię-
tym budynku. Wszystko jest lepsze, niż uciekać na golasa przez pustynię.
Kier ował się na tornado. Wiło się we wzmocnionym polu widzenia jak odleg ły, uwiązany do zie-
mi zielony potwór. Jego huk niósł się po pustyni jak zawsze, słaby, ale wszecho becny. Brüks przez
chwilę słyszał w nim coś dziwneg o. W gog lach pojawił się klasztor, skulony w cieniu obok wielkie-
go gener ator a. Na tle niskich tar asowych pięter płonęł y miliony punktowych świateł ek, aż boleśnie
jasnych.
Trzecia w nocy i wszędzie się pali.
Już nie taki słaby - wir szumiał ter az jak ocean, z każdym obr otem kół motocykla niedostrzeg al-
nie głośniej. Już nie był uwiązany hor yzontu. StarlAmp zamieniał go w słup ognia, dość wielki, żeby
podtrzymać niebo albo je rozpruć. Brüks wyciąg nął szyję - jeszcze kilometr, a wydaje się, że ten le-
jek już się pochyla nad nim - jeszcze sekunda, a się oder wie i walnie z powrotem, tutaj, tutaj, albo,
kurwa tutaj, jak palec jakieg oś rozjuszoneg o boga, a tam gdzie uder zy, rozedrze świat na strzępy.
Trzymał się kursu, choć to monstrum przed nim nie mog ło być przecież zrobione z powietrza
i wilg oci, no nie, nie z czeg oś tak… miękkieg o. To musiał o być coś inneg o, jakiś obłąkańczy, star o-
testamentowy hor yzont zdar zeń, miażdżący prawa fizyki. Łapał światło klasztor u, chwytał je, siekał
na strzępy i skręcał ze wszystkim, co mu wpadło w szpony. Jakaś mała, roztrzęsiona istotka wewnątrz
Brüksa błag ał a go, żeby zawrócił, bo ona wie, że stwor y, któr e go ścig ają, nie są od tego gorsze -
obojętne, co to za jedne, są tylko wielkości ludzi, a to, to jest czysty gniew Boży.
Potem jednak ten przer ażony głosik odezwał się jeszcze raz, tym razem z sensownym pytaniem:
Czemu to leci na pełnym gazie?
Nie powinno tak być. Gener ator y wir owe nig dy się nie zatrzymywał y, fakt, ale w nocy, w chłod-
niejszym powietrzu słabły, rozpraszał y się i chodził y na bieg u jał owym, póki słońce nie przywróci-
ło im pełni mocy. Takiej wielkości wir, na takiej mocy, tak późno w nocy - właściwie musiał pobie-
rać prawie tyle samo energ ii, ile gener ował. Z chłodnic musiał o mu buchać niemal stustopniową parą
- a Brüks był już na tyle blisko, żeby usłyszeć w tym wyciu silnika odr zutoweg o coś jeszcze, cichut-
kie kontrapunktowe poskrzypywanie, jakby wielkich metalowych łopat wyg inających się poza zna-
mionową toler ancję…
Światła klasztor u zgasły.
Chwilę trwał o, zanim gog le podkręcił y czuł ość, ale dzięki tej chwili czystej, olśniewającej ciem-
ności Daniel Brüks wreszcie dojr zał, jakim jest durniem. Po raz pierwszy dostrzegł punktowe świa-
tełka także przed sobą, zbliżające się również ze wschodu. Dostrzegł siły potężne na tyle, by hacko-
wać satelity obserwacyjne na geostacjonarce, ale jakimś sposobem niezdolne, by zrobić to samo
z siecią jego wiekowych Telonicsów. Zobaczył wojskowy automat, bezlitosny jak rekin i szybki jak
nadprzewodnik, zdradzający swoją obecność z wielu kilometrów, choć mógłby z łatwością uniknąć
jego puł apek i zabić go we śnie.
Zobaczył sameg o siebie z wysoka, plącząceg o się po cudzej planszy do gry. Złapaneg o w sieć,
któr a zacisnęł a się wokół nieg o, ale nie na nim.
Oni nie mieli pojęcia, że ja tu jestem. Atakują Dwuizbowców.
Zahamował. Klasztor majaczył pięćdziesiąt metrów przed nim, niski i czarny na tle gwiazd.
Wszystkie okna gwałtownie powybijane, wszystkie wejścia nag le ciemne; gór ował nad krajobrazem,
jakby się z nieg o wył onił, jak wypiętrzenie głębokich skalnych warstw nad powierzchnię świata. Tor-
nado ciemniał o za nim jak wir ujące pęknięcie w czasoprzestrzeni, ledwie sto metrów dalej. Świat wy-
pełniał odg łos jego fur ii.
W ciemności ze wszystkich stron zbliżał y się świeczki.
03:13, przypomniał y mu gog le. Niecał ą godzinę temu jeszcze spał. To stanowczo za krótko, żeby
pog odzić się z własną śmiercią.
JESTEŚ W NIEBEZPIECZEŃSTWIE, podpowiedział y uprzejmie gog le.
Brüks zamrug ał. Czerwone literki nie zniknęł y, widział je kątem oka tam, gdzie powinien być ze-
gar.
WCHODŹ NO. JEST OTWART E.
Spojr zał przez ten wiersz poleceń, przesunął wzrokiem po pociemniał ych fasadach klasztor u. O,
tu, na parter ze, tuż na lewo od szer okich schodów ozdabiających główne wejście. Szczelina, ledwo
mieszcząca człowieka. Płonęł o w niej coś o temper atur ze ciał a. Miał o ręce i nogi. Zamachał o.
NO RUSZ DUPĘ BRÜKS TY EGOCENT RYCZNY KRET YNIE ZAMYKAM WEJŚCIE ZA:
155…
145…
13…
Brüks ruszył dupę egocentryczneg o kretyna.
Oni wiatr sieją, zbierać będą burzę.
2
Księg a Ozeasza, 8, 7
Mrok w środku był jasnym chao sem.
Ludzkie syg natur y cieplne mig otał y Brüksowi w gog lach, falując pseudokolor ami w gor ączko-
wym ruchu. Pozostawiane przez nie ciepło malował o otoczenie słabszymi falami czerwieni i żółcie-
ni: chropowate ściany, płaski, wył ączony panel oświetleniowy w miejscu sufitu oraz podł og a, któr a
nieo czekiwanie uginał a się pod nog ami, jak jakaś bezbożna hybryda gumy i ciał a. Gdzieś, w nieo kre-
ślonej odleg łości, coś jąkał o się i zawodził o, tu jednak, w kor ytar zu, ludzkie tęcze por uszał y się
w milczącym pośpiechu. Kobieta, któr a go zawoł ał a do środka - drobny, wijący się ślad cieplny,
co najwyżej 160 centymetrów wysokości - chwycił a go za rękę i pociąg nęł a dalej.
-Jestem Lianna. Trzymaj się mnie.
Poszedł za nią, przeł ączając gog le na StarlAmpa. Zniknęł y cieplne ślady, w pustce zaczęł y się po-
ruszać ostre zielonkawe gwiazdy, zawsze par ami, podwójne układy gwiezdne, podskakujące i mrug a-
jące pośród mroku. W głowie zapalił o się słowo „lucyfer yna”. Fotofor y w siatkówkach.
Ci ludzie mieli oczy, robiące też za latarki. Brüks miał kiedyś magistrantkę z podobnymi ulepsze-
niami. Seks był… niepokojący, przynajmniej po ciemku.
Przewodniczka prowadził a go między gwiazdami. Dalekie zawodzenie unosił o się i opadał o, raz
ciszej, raz głośniej, niezupełnie słowa, ale przynajmniej sylaby. Mlaski, okrzyki, dwug łoski w ciem-
ności. Tuż przed nim pojawił y się świecące oczy, emanujące zimnym niebieskim światłem. Wzmoc-
nione fotony odmalował y twarz pełną bruzd i ostrych kątów. Brüks usił ował ją ominąć, ale twarz za-
stąpił a mu drog ę, płonąc oczyma z tak wściekłą intensywnością, że gog le musiał y przykręcić
wzmacniacz prawie do zera.
-Dżelan- zaskrzeczał a. -Thofe tessrodia.
Brüks usił ował się cofnąć. Zder zył się z innymi ludźmi, odbił od nich.
-Epfrof!- wykrzyknęł a twarz, a ciał o pod spodem ustąpił o z drog i.
Lianna pchnęł a go bokiem na ścianę.
-Nie ruszaj się! - I padła na podł og ę.
Brüks pstryknął z powrotem na termowizję. Wrócił y tęcze. Napastnik leżał na plecach, jasny
w termowizji jak słoneczna protuber ancja, i bełkotał niezrozumiale. Palce trzepotał y, jak na niewi-
dzialnej klawiatur ze, lewa noga wystukiwał a nerwowy rytm na elastycznej podł odze. Lianna trzymał a
jego głowę na kolanach i mówił a doń tym samym niezrozumiał ym językiem.
Nieustający ryk gener ator a wir oweg o w tle zmienił ton na delikatnie wyższy. Kamień za plecami
Brüksa zadrżał.
W kor ytar zu pojawił a się kolejna jasna, gor ąca postać, płynąca pod prąd. Już po chwili dotarł a
do nich; przewodniczka Brüksa przekazał a jej swojeg o podo pieczneg o i w sekundę zer wał a się
na nogi.
-Idziemy.
-A co to…
-Nie tutaj.
Boczne drzwi. Schody pokryte tą samą gumową powłoką, zamieniającą kroki w delikatne po-
skrzypywanie. Wiły się przez cor az zimniejszą skał ę, ciemniejącą w gog lach z każdym krokiem;
przed nim jednak cały czas lśnił o, jak latarnia morska, to drobne ciał o. Nag le świat znów zamilkł -
słychać było tylko ich kroki i dalekie, infradźwiękowe niemal, dudnienie tornada.
-Co tu się wyr abia? - zapytał Brüks.
-Uwag a, objaśniam. - Lianna obejr zał a się za siebie, oczy jak jaskrawe kule, usta jak karmazyno-
wa, buchająca żar em szczelina. - Nie zawsze da się kontrolować, kiedy przyjdzie ekstaza, a w któr ym
węźle, to już w ogóle. Nie jest to za bardzo dog odny moment, ale nie chcemy przeg apić mądrości,
któr e się leją, wiesz? Może to będą na przykład podróże w czasie? Albo lekarstwo na golema?
-Czyli ty rozumiał aś, co on mówił.
-Mniej więcej. Tym się zajmuję, gdy akur at nie sprowadzam z pustyni zag ubionych owieczek.
-Jesteś syntetyczką? - Potocznie mówił o się „żarg onauta”. Tłumacz, nic więcej, znoszący z góry
ezoter yczne, zapisane przez nadludzi tablice, zapełnione runami na tyle prostymi, że nędzne zwyklaki
mog ły z nich co nieco zrozumieć.
Rhona, kiedy jeszcze była na tym świecie, nazywał a ich „ssakami mojżeszowymi”.
Lianna pokręcił a głową.
-Niezupełnie. Raczej… ty jesteś biolog iem, prawda? Syntetycy to był yby szczur y. A ja bardziej
koala.
-Wyspecjalizowana. -Brüks kiwnął głową. - Węższa nisza.
-Dokładnie.
Na termowizji wykwitła łag odna pomar ańczowa plama: ciepło, gdzieś w dole.
-A o mnie wiesz, bo…
-My tu robimy w ścisłej czoł ówce wir olog ii teistycznej, myślisz, że nie umiemy zajr zeć do pu-
blicznej bazy?
-Tak tylko pomyślał em, że gdy atakują was zombiaki, to macie inne rzeczy do roboty.
-Ale mamy okolicę na oku, panie doktor ze.
-No tak, ale co…
Zatrzymał a się. Brüks omal na nią nie wpadł. Dotarł o do nieg o, że skończył y się schody. Zza
rogu wylewał o się jasne światło. Lianna odwrócił a się i stuknęł a w jego gog le.
-Możesz już zdjąć.
Zsunął je na czoł o. Świat wrócił do mętnych błękitów i szar ości. Chropowaty kamień po lewej
rozbijał łag odne światło na strzępki - po prawej był zaś gładki szar y metal.
Lianna już była za jego plecami i szła na górę.
-Muszę lecieć. Stąd sobie popatrzysz.
-Ale…
-Tylko niczeg o nie dotykaj! - zawoł ał a i zniknęł a.
Wszedł za róg. Sufitowe panele tak samo martwe i ciemne jak wszędzie. Pokój - czy raczej klitka
- był oświetlony wył ącznie pasem intelig entnej farby, pokrywającej przeciwleg łą ścianę od wysoko-
ści pasa po strop. Wyświetlał a pstrokaty kolaż ekranów taktycznych, niektór e wielkości dłoni, inne
szer okości dwóch metrów. Czasem przedstawiał y ziarniste zielone mozaiki, a czasem ostry jak brzy-
twa obr az w wysokiej rozdzielczości.
Przed wyświetlaczami chodził tam i z powrotem facet w luźnym beżowym kombinezonie. Od fu-
trzanych bamboszy (bamboszy?) po szpakowateg o jeża mier zył co najmniej dwa metry. Rzucił
okiem, gdy Brüks podchodził, burknął „Jawn… nie” i z powrotem pog rążył się w natłoku informa-
cji.
Super.
Lianna Koala powiedział a jednak, że może patrzeć. Podszedł bliżej i spróbował coś zrozumieć
z tego chao su.
Górny lewy róg - obr az satelitarny, ostry, aż bolał y oczy. Klasztor w samym środku, jak dziesiąt-
ka na tarczy, rozpalony zdradziecką emisją cieplną. Był to jednak jedyny ciepły punkt w cał ym oknie
- oko orbitalne, przez któr e spog lądali, został o precyzyjnie oślepione, by nie dostrzeg ał o podcho-
dzących w ciemności innych źródeł ciepła. Brüks już wyciąg ał rękę z palcami złożonymi, żeby po-
większyć obr az; jedno warknięcie i łypnięcie mnicha w bamboszach i zrezyg nował.
Tyle jest wart ten monitor ing satelitarny. Klasztor miał jednak własne kamer y, sądząc po miesza-
ninie obr azów pustyni w StarlAmpie lub termowizji. Malował y krajobraz w paletach ze wszystkich
pasm widzialneg o widma, od chłodnych błękitów po rubin ostry jak laser, w kolor ystyce tak cha-
otycznej, że Brüks mimo woli zastanawiał się, czy to naprawdę funkcjonalne, czy może odzwiercie-
dla jakąś por ąbaną dwuizbową estetykę. W każdym z tych okien płonęł y świeczki. Wszystkie wyg lą-
dał y tak samo.
Czter y km stąd, i zbliżał y się szybko.
Coś zaiskrzył o na jednym z ekranów, maleńki parhelion w mroku nocy. Obr az na moment roz-
błysł, ekran rozmazał kolor owy elektroniczny śnieg. Krótkotrwał a, jaskrawa nowa. A potem ciemna
dziur a w ścianie z błyskającym pośrodku napisem BRAK SYGNAŁ U.
Palce mnicha przebieg ły po farbie, wywoł ując klawiatur y, powiększając obr azy. Wykwitał y nowe
okna, przesuwał się w nich krajobraz, znikał po kolei. Trzy z tych obr azów zaiskrzył y i padły, zanim
Dwuizbowiec zdążył mił osiernie je zamknąć.
Likwidują nasze kamer y, uświadomił sobie Brüks, gdzieś z tyłu głowy jednocześnie zastanawia-
jąc się, od kiedy to zaczął określać się z tymi ekstatycznymi dewiantami słowem „my”.
Został o niecał e trzy i pół kilometra.
Na ścianie rozkwitł nowy zestaw okien. Bardziej ziarniste obr azy, wyprane z nasycenia, niemal
monochromatyczne. Także przeg lądał y wahadłowo pustynię, ale miał y w sobie coś znajomeg o, coś
takieg o…
To moja sieć, dotarł o do Brüksa. Moje kamer y. Wychodzi, że zombiaki parę z nich zostawił y…
Brat Bambosz podpiął się do co najmniej sześciu z nich, przeleciał przez wszystkie po kolei, po-
większając obr az. Brüks nie był przekonany, czy się na coś przydadzą - pudełkowa taniocha, prezenty
dla niedofinansowanych naukowców, żeby namówili uczelnię na pakiety. Miał y wszystkie typowe
wzmocnienia obr azu, ale z zasięg iem szał u nie było.
Wyg lądał o jednak na to, że Bamboszowi wystarczają. W drug im oknie od lewej źródło ciepła
przewędrował o o jakieś sto metrów z lewa na prawo. Kamer a zaczęł a automatycznie śledzić cel,
a Bambosz powiększył obr az.
Kolejne klasztorne oko rozbłysło i padło, odczyt z wbudowaneg o dalmier za zgasł chwilę póź-
niej: 3,2 km.
Prawie dziewięć metrów na sekundę. Na piechotę…
-A co będzie, jak one tu dojdą? - zapytał.
Bambosz wyg lądał na bardziej zainter esowaneg o dalekim śladem termicznym na wyświetlaczu
numer trzy - mały pojazd, motocykl ter enowy, konstrukcja podobna do…
Ej, zar az…
-To mój motor - mruknął Brüks, marszcząc czoł o. - To jestem… ja…
Bambosz rzucił na nieg o okiem, pokręcił głową.
-Huba S.
-Nie no, posłuchaj… - Obr az był daleki od idealneg o, a alg or ytmów stabilizacji obr azu nikt fir-
mie Telonics nie zazdrościł. Ale ten, kto siedział na motor ze, miał wąsy Brüksa, jego kanciaste rysy
i tę samą kamizelkę z mnóstwem kieszeni, któr a była dawno niemodna, kiedy dwadzieścia lat temu
dostawał to cholerstwo w spadku.
-Ktoś tu was hackuje - upier ał się Brüks. - To musi być nag ranie. Ktoś chyba… Ktoś mnie nag rał?
No zresztą popatrz tylko!
Padły kolejne dwie kamer y. Siedem w sumie. Bamboszowi nie chciał o się nawet zamykać obr a-
zów, żeby zrobić miejsce. Jego wzrok przykuł o coś inneg o. Stuknął palcami w brzeg okna, przypo-
minająceg o zwykły widok na pustynne niebo. Gwiazdy rozsiane po ekranie poł yskiwał y jak cukier
na aksamicie. Brüks chciałby zatopić się w tym niebie, zatracić się w sur owym pięknie nocy pozba-
wionej nakładek taktycznych czy polar yzujących wzmocnień.
Ale i tutaj mnich znalazł coś, żeby zepsuć tę przyjemność: coś krótko mig nęł o, ciemnoczerwony
obł ok przez okamgnienie wypełnił owalny krąg wśród gwiazd. Ekran delikatnie piknął, minimalnie
się wyo strzył - i zar az gwiazdy powrócił y, nieskazitelne i dziewicze.
Jeśli nie liczyć wielkiej dziur y w niebie nad zachodnim pasmem skalnym, wielkieg o, ciemneg o
owalu pozbawioneg o gwiazd.
Coś pełzło ku nim po niebie, po drodze zżer ając gwiazdy. Było zimne jak stratosfer a - a przynaj-
mniej nie pokazywał o się na żadnym z ekranów termowizyjnych. I ogromne - wielkość kątowa
co najmniej dwadzieścia stopni, choć było jeszcze…
Nie pokazuje się na dalmier zu. Ani w termowizji. Gdyby Bambosz nie zrobił tego mag iczneg o
numer u z jakimś mikrosoczewkowaniem, nie zdradził oby się nawet tym zaćmieniem przedwiecznych
gwiazd.
Choler a, uświadomił sobie Brüks. Ewidentnie złą stronę sobie wybrał em.
2300 metrów. Za pięć minut zombiaki zapukają do drzwi.
-Kar uzela - szepnął Bambosz. Miał w głosie coś takieg o, że Brüks musiał mu się przyjr zeć.
Mnich się uśmiechał. Ale nie patrzył na zamaskowaneg o molocha maszer ująceg o przez Pas Orio-
na. Wbił wzrok w naziemny obr az gener ator a wir oweg o. Nie miał dźwięku - tornado kręcił o się bez-
głośnie na noktowizyjnym ekranie, spętany zielony potwór rozpruwający przestrzeń powietrzną.
Brüks i tak je słyszał - ryczał o mu w pamięci, zginając kanał y i łopatki konstrukcji, któr a je zrodził a,
trzęsąc cał ym skalnym podł ożem. Czuł je podeszwami stóp. Nag le brat Bambosz otwor zył całe nowe
okno, panel, któr y nie zawier ał widoków taktycznych z kamer, lecz odczyty z maszynowych czujni-
ków: przepływy laminarne, wskazania wilg otności, pomiar y momentu obr otoweg o, prędkości i prze-
pływu, ułożone wzdłuż pięciuset metrów wysokości. Świetlisty krążek z linii, nieco z boku, podpisa-
ny VEC/PRIME, wyświetlił doo koł a tysiąc ikonek; kolejna setka opisywał a szprychy i spir ale w jego
wnętrzu. Elementy grzejne. Wymienniki przeciwprądowe. Konsoleta sameg o szatana. Bambosz kiw-
nął głową, jakby do siebie.
-Popatrz.
Ikony i odczyty zaczęł y się przesuwać. Nie zmienił y się jakoś dramatycznie, nie wchodził y w sta-
ny alarmowe i czerwone strefy. Minimalna zmiana prędkości wtrysku po jednej stronie koła; łag odne
szturchnięcie par ametrów konwekcji i skraplania po drug iej.
Zielony potwór w swoim okienku uniósł jeden palec u stopy.
Jasna choler a. Chcą to uwolnić…
Fala odczytów zabarwił a się na żółto. Pośrodku tego nag łeg o słoneczneg o rozbłysku kilkanaście
zabarwił o się na pomar ańczowo. Parę na czerwono.
Tornado nieubłag anie, leniwie, majestatycznie uniosło się z ziemi i pomaszer ował o w pustynię.
***
Rzucił o się na dwa z zombiaków. Brüks wszystko widział w okienku śledzącym drog ę wiru przez
ter en - widział, jak cele rozpraszają się i lawir ują wielokrotnie szybciej, niż pozwalają ludzkie nogi.
Poszły zygzakiem, pijanym sprintem nieumarł ych olimpijczyków.
Równie dobrze mog łyby stać jak wryte. Tornado wessał o nieważne smużki ciepła w niebo tak
szybko, że nie został nawet żaden powidok. Zawahał o się na parę sekund i zrył o ziemię niczym trąba
olbrzymieg o słonia. Poł knęł o glebę, żwir, głazy wielkości aut. I poszło wyr yć swoje inicjał y na pu-
styni.
A w jego budzie, w miejscu, z któr eg o się wyr wał o, od nowa skraplał y się wir owe smug i wilg oci.
Wir wyszedł już poza strefę zombiaków i zaczął skręcać na północny zachód. Podskoczył po raz
kolejny, unosząc w powietrze wielką niszczycielską stopę; z nieba za nim spadał y cząstki zmielonej
na proszek pustyni. Jakiś odleg ły, zdystansowany podprog ram w głowie Brüksa - jakiś splot log iczny
odporny na podziw, strach i onieśmielenie - podawał w wątpliwość opłacalność rzucania cał eg o sys-
temu pog odoweg o na dwóch parszywych pieszych żołnier zy oraz znikome prawdopodobieństwo tra-
fienia w cokolwiek przy tak odklejonej trajektor ii. Po chwili jednak umilkł i więcej się nie odezwał.
Trąba powietrzna nie oddalał a się byle gdzie. Szła prosto na daleką postać na motocyklu ter eno-
wym.
Szła prosto na nieg o.
To niemożliwe, pomyślał Brüks. Nie da się kier ować tornadem, nikt nie potrafi. Da się co najwy-
żej je wypuścić i uciekać z drog i. To nie ma prawa się dziać. To się nie dzieje.
Mnie tam nie ma…
Ktoś jednak był i wiedział, że się na nieg o poluje. Wszystko wyśpiewał y własne, zhackowane ka-
mer y Brüksa - motocykl por zucił prosty tor jazdy na rzecz szaleńczych uników, takich, że jeździec-
zwyklak natychmiast przeleciałby przez kier ownicę. Przechylał się w poślizgach, wzbijał fontanny
ziemi, lśniące szafir owo we wzmocnionym świetle gwiazd. Wir przysuwał się i przysuwał. Wywijali
po pustyni jak partner zy w jakimś szaleńczym i niebezpiecznym tańcu, pełnym pir uetów, arabesek
i niemożliwych zwrotów w miejscu. Ani przez moment w jednym rytmie. Żadne nie dawał o się pro-
wadzić drug iemu. A mimo to wydawał o się, że jakaś niewidzialna, nier ozer walna nić ich łączy i nie-
ubłag anie przyciąg a do siebie. Brüks patrzył, zahipnotyzowany perspektywą własneg o wniebowstą-
pienia - motocykl już orbitował uwięziony wokół swojej monstrualnej nemezis. Przez chwilę wyda-
wał o mu się, że się wyr wie - czy to tylko wyo braźnia, czy wir faktycznie jest już cieńszy niż przed-
tem? - zar az potem jednak jego sobowtór stracił równowag ę i potoczył się ku zag ładzie.
I dokładnie wtedy się odmienił.
Brüks właściwie nie wiedział, o co chodzi. To stał oby się za szybko nawet gdyby widoku nie za-
kłócał y wir ujące pacyny ziemi i ziarno wzmacnianych fotonów. Ale wyg lądał o to tak, jakby obr az
Daniela Brüksa i jego wierneg o wierzchowca nag le się rozdwoił, jakby coś w środku chciał o zrzucić
jego skór ę i się wydostać, pozostawiając wylinkę do pożarcia podniebnemu potwor owi. Wir wszedł
na to miejsce, lawina kamieni i pyłu przesłaniająca wszelkie szczeg ół y. Już wyr aźnie słabł, ale wciąż
miał dość siły, by łyknąć ofiar ę w cał ości.
I dość pary w zębach, by zmielić ją na pył.
Zombiaki złamał y szyk.
Odwrót to nie był. Nie wyg lądał nawet na skoo rdynowaną oper ację. Świeczki po prostu przestał y
posuwać się naprzód i zamig otał y w swoich okienkach, oddalone o dziewięćset metrów. Zaczęł y się
por uszać bezł adnymi ruchami Browna. Daleko za nimi najedzone tornado sunęł o na północ, jak roz-
praszający się, zanikający cienki sznur ek.
-Dymim. - Bambosz kiwnął głową. - Huba S.
Nowo nar odzony wir na swoim stanowisku szarpnął się w okowach, mniejszy niż poprzednik, ale
jakby bardziej gniewny. Na GŁ. WEKT. zapalił y się żółte ikonki, jak szalejący pożar stepu. Nad ich
głowami coś pożer ał o Bliźnięta, zaczynając od nóg.
Na ścianie otwor zył o się kolejne okienko, z potokiem szmar agdowych znaków alfanumer ycz-
nych. Bambosz zamrug ał i zmarszczył brwi, jakby nie spodziewał się tej zjawy. Po ekranie przepły-
nęł y greckie liter y w równaniach, przypisy cyr ylicą, nawet odrobina ang ielskieg o.
To nie były wyniki obserwacji. To znikąd nie przychodził o, to było nadawane stąd, jeśli wier zyć
paskowi stanu - Dwuizbowcy chcieli się z kimś por ozumieć. Przeleciał o zbyt szybko, żeby Brüks co-
kolwiek zrozumiał, ale utkwił o mu w głowie parę ang ielskich urywków. Między innymi „Tezeusz”.
Oraz „Ikar”. Na środku ekranu błysnęł o coś o „anioł ach” i „aster oidach”. Zar az wypar ował o.
Kolejne symbole, kolejne liczby - tym razem w trzech równoleg łych szpaltach, na czerwono.
Ktoś odpowiadał.
Zombiaki na pustyni przestał y mig otać.
-Hm - mruknął Bambosz i uniósł palec do prawej skroni.
Brüks po raz pierwszy zauważył tam star oświecką słuchawkę douszną, zabytek z czasów poprze-
dzających wszczepki podkor owe i przewodnictwo kostne. Bambosz pochylił głowę, nasłuchując -
powódź zieleni i czerwieni na ścianie zamienił a toczący się dialog w bożonar odzeniową choinkę.
Czerwone i pomar ańczowe ikony na GŁ. WEKT. uspokoiły się, przeszły w żółte. Tornado
na smyczy przestał o się rzucać i zawir ował o sztywno na baczność. W poł owie drog i do hor yzontu
ostatnie resztki jego starszeg o brata rozproszył y się w świetlistą mgiełkę opadająceg o pyłu.
Pustynia znier uchomiał a w milczeniu pod niewidzialnym obiektem na niebie.
Ledwo parę minut temu Dan Brüks patrzył, jak tam ginie. Ewentualnie ucieka w ostatniej chwili.
W każdym razie ktoś podobny do nieg o. Aż po ostatnią chwilę, gdy wir go pożarł i wypluł. I dokład-
nie w tym momencie zombiaki się… odkleiły…
„Huba S”, powiedział wtedy Bambosz. Przynajmniej tak Brüks usłyszał. Hub A. S.?
-A.S.? - zapytał.
Brat Bambosz odwrócił się, uniósł brew.
-A.S. - powtór zył Brüks. - Co to znaczy?
-Artificial Stupidity. Sztuczna Nieintelig encja. Zbier a lokalne mater iał y z monitor ing u, żeby się
wtopić w tło. Reakcja kameleo na.
-Ale czemu ja? Czemu? - …niewidzialne statki na niebie… - po co to w ogóle? Nie lepiej po pro-
stu się maskować, jak to coś tam?
-Emisji cieplnej nie da się maskować, przeg rzejesz się - powiedział mu Bambosz. - A przynaj-
mniej nie na dług o, jeśli jesteś endotermiczny. Lepiej jednak wyg lądać jak coś inneg o. Dynamiczna
mimikra.
Dymim.
Brüks prychnął, pokręcił głową.
-Ty w ogóle nie jesteś Dwuizbowcem?
Bambosz uśmiechnął się lekko.
-A myślał eś, że jestem?
-W końcu to klasztor. I mówił eś jak…
-Jestem tylko gościem - zaprzeczył Bambosz.
Te skróty.
-Wojskowy - domyślił się Brüks.
-Coś w tym stylu.
-Dan Brüks- powiedział, wyciąg ając rękę.
Tamten patrzył na nią przez chwilę. Potem wyciąg nął swoją.
- Jim Moo re. Witamy w zawieszeniu broni.
-A co się właściwie stał o?
-Pog odzili się. Na chwilę.
-Kto?
-Mnisi i wampir zyca.
-Myślał em, że to zombiaki.
-Tamto były zombiaki. - Moo re puknął w ścianę; w oddali pokazał o się jedno źródło ciepła, sa-
motna gwiazdka daleko poza strefą. - A to nie. Zombiaki same z siebie nic nie zrobią, ktoś musi po-
ciąg ać za sznurki. Ona już tu idzie.
-Wampir y - powiedział Brüks.
- Wampir zyca. Jednoo sobowa akcja. - Po czym, jakby po namyśle, dodał: - Słabo dział ają w gru-
pie.
-Nawet nie miał em pojęcia, że one są na wolności. Myślał em, że trzymamy je w zamknięciu. I pil-
nujemy.
-Ja też. - Mig otliwe blade światło pozbawiał o jego twarz kolor ów. - Nie do końca wiem, jak się
wydostał a.
-A co ona ma do Dwuizbowców?
-Nie wiem.
-To czemu się zatrzymał a?
-Bo wróg mojeg o wrog a…
Brüks zastanowił się nad tym.
-Czyli mówisz, że jest jeszcze potężniejszy wróg. Wspólne zag rożenie.
-Potencjalnie tak.
Punkt ciepła na pustyni urósł na tyle, by por uszać się na widocznych nog ach. Nie wyg lądał o na to,
żeby biegł, ale i tak jakimś sposobem przemier zał pustynię szybciej niż jakikolwiek zwyklak piecho-
tą.
-Czyli mogę już sobie iść? - zapytał Brüks.
Star y wiar us odwrócił się do nieg o. Ubolewanie mieszał o się w oczach z odbłyskami ekranów
taktycznych.
-Nie ma mowy - powiedział.
Albo wojna jest przestarzała, albo ludzie.
R. Buckminster Fuller
Dwaj strażnicy stali przed drzwiami w poł owie kor ytar za, po obu stronach, jak dwójka ciemnych
golemów w takich samych piżamach. Brüksa na imprezę do środka nie zaproszono, ale poszedł
za Moo re’em w pewnej odleg łości, z braku inneg o celu. Trzymał się skraju kor ytar za. Dwuizbowcy
mijali go tam i z powrotem, zaprzątnięci wewnętrznymi sprawami związanymi z hodowlą zmilitar y-
zowanych trąb powietrznych. W por annym świetle padającym pochył o przez okna wyg lądali całkiem
zwyczajnie. Zero tajemniczych zaśpiewów, zero habitów czy peler yn z kaptur ami, zero mundur ów -
przynajmniej w oczach Brüksa. Paru było w dżinsach. Jeden, któr y przeszedł ze wzrokiem wbitym
w tablet, był całkiem goły, nie licząc wijąceg o się na piersi tatuażu - jakieg oś skrzydlateg o zwier za,
któr y prawie na pewno nie znajdował się w żadnej taksonomicznej bazie danych.
Cały czas jednak mieli te gwiazdy w oczach.
Idący przed nim Moo re wszedł pomiędzy strażników i do pomieszczenia. Brüks popłynął za nim.
Wartownicy stali nier uchomo jak kamień, bosi, o wysuniętych w przód twar zach, w identycznych, po-
zbawionych cech indywidualnych beżowych kombinezonach. Na pasach wisiał y puste kabur y.
Ich bezświetlne oczy nie ustawał y ani na chwilę. Przeskakiwał y po urywanych, panicznych łukach
tam i z powrotem, w górę i na dół, jakby ich przer ażone dusze pog rzebano żywcem w mokrym ce-
mencie. W holu ktoś cicho kaszlnął. Wszystkie czwor o oczu na moment wycelował o w ten dźwięk,
zamarł o, ogniskując się kwadroskopicznie, po czym z powrotem zaczęł o się szarpać w oczodoł ach.
Brüks czytał kiedyś, że niszą rynkową na zombiaki są między innymi ludzie, któr zy w kwestii
seksu wciąż wolą wykonywać te śmieszne ruchy. Spróbował wyo brazić sobie pieprzenie się z kimś,
kto ma takie oczy. Aż się wzdryg nął.
Przeszedł na drug ą stronę holu. Par alaksa podsunęł a mu przesuwający się wycinek pomieszczenia
za drzwiami - Jim Moo re, wyg aszony holowyświetlacz na stole, paru kiwających głowami do siebie
Dwuizbowców. I jakaś kobieta - chuda jak chart w maskującym obcisłym stroju, twarz blada jak kość
pod sterczącą, krótką czarną czupryną, szczęka prognatyczna akur at na tyle, by budzić niepokój
we wszystkich certyfikowanych ofiar ach. Odwrócił a głowę, gdy Brüks się przekradał. Oczy błysnęł y
jak u kota. Obnażył a zęby. U kog oś inneg o byłby to uśmiech.
Drzwi zatrzasnęł y się.
-Hej, jak tam? Głodny?
Podskoczył, czując dłoń na ramieniu. Ale to była tylko kobieta, szczupła, z dredami na głowie
i uśmiechem, któr y grzał mu skór ę, zamiast mrozić. Skór ę miał a barwy czekolady - niezabarwioną
tęczowym wir em pseudokolor ów, jak wczor aj w nocy - ale głos poznał od razu.
-Lianna - stęknął, przyg lądając się jej. - Pierwsza osoba faktycznie ubrana jak mnich.
-To jest szlafrok. Nas tu mundurki nie bawią. - Wskazał a brodą w głąb holu. - No chodź. Śniada-
nie dają.
***
Jedzenie wzięli sobie z bufetu, uspokajająco podobneg o do najzwyczajniejszej jadłodajni (Brüks
z ulgą zauważył klonowany bekon, bo obawiał się, że Dwuizbowcy mogą mieć tradycję weg ańską),
ale jedli na rozł ożystych schodach przed głównym wejściem, patrząc, jak na pustyni skracają się
o kolejne stopnie por anne cienie. Zza wał ów za nimi dobieg ał o ciche posykiwanie tornada na bieg u
jał owym.
-Niezła noc była - rzucił Brüks z ustami pełnymi jajka.
-Ranek też niezły.
Uniósł wzrok. Daleko w gór ze niebo przecinał a smug a kondensacyjna przelatująceg o szer okoka-
dłubowca.
-Nie, to dalej tam jest - stwierdził a Lianna. - Tak jakby mig ocze na wyższych dług ościach fal, je-
śli się dobrze przyjr zeć.
-Ja nie widzę.
-A jakie masz ulepszenia?
-W oczach? Nic. -Brüks opuścił wzrok z powrotem na hor yzont. - Dał em sobie wsadzić krypto-
chromy, kiedy był Następny Wielki Przeł om, myślał em, że pomog ą mi por uszać się w Kostar yce. Pa-
miętasz te reklamy, nie? „W życiu się nie zgubisz”. Tylko że nag le zaczął em widzieć nie tylko pole
mag netyczne Ziemi, ale pieprzoną aur eo lę doo koł a każdeg o tabletu i podkładki ładującej. Strasznie
mi to przeszkadzał o.
Lianna kiwnęł a głową.
-Trzeba się przyzwyczaić. Jak wrócisz wzrok ślepemu, też jakiś czas musi się uczyć patrzeć.
-Nie starczył o mi cierpliwości. Pigment mam w siatkówce, ale zblokował em go po jakimś tyg o-
dniu.
-Wow. Prawdziwy old school.
Zwalczył drgnienie złości: Poł owę młodsza ode mnie i już zapomniał a, gdzie się kończy mięso,
z któr ym się urodził a, a zaczynają wszystkie późniejsze ozdóbki.
-Mózg mam podkręcony jak wszyscy. Inaczej ciężko o etat na uczelni. - Co mi przypomina… -
Pewnie nie mielibyście jakieg oś Cog nitalu? Mój został w obozie.
Lianna wytrzeszczył a oczy.
-Bier zesz pig uł y?
- To to samo…
-Zał ożenie pompki trwa może z dziesięć minut, a ty bier zesz pig uł y. - Jej twarz przeciął szer oki,
drwiący uśmiech. - To już nie old school, to czysty paleo lit.
-Cieszę się, że tak cię to, kurwa, bawi. To macie te pig uł y czy nie?
-Nie. - Zasznur ował a usta. - Pewnie mog libyśmy trochę zsyntetyzować. Zapytam. Albo ty zapytaj
Jima. On jest, tego…
-Old school - dokończył Brüks.
-Akur at. Zdziwiłbyś się, ile sprzętu ma w głowie.
-W ogóle się zdziwił em, że on tu jest. Wojskowy w klasztor ze?
-Zdziwił eś się też, że nie chodzimy w szlafrokach.
-Przyjechał, żeby was wspomóc w wojnie z wampir ami? -Brüks odstawił pusty talerz na stopień
obok siebie.
Pokręcił a głową.
-Przyjechał, żeby… szukał miejsca, żeby nad czymś popracować. A po drug ie, to jakby nas szpie-
guje. Tak myślę. - Przekrzywił a głowę. - A ty?
-Mnie tu zag onili - przypomniał jej.
-Nie o to chodzi. Co ty tu w ogóle robił eś? Są tu w ogóle jakieś gatunki jeszcze nieprzepchnięte
do komputer a i niezdig italizowane?
-Te wymarł e - odburknął Brüks. Po czym złag odził: - Jasne, wszystko można sobie zwirtualizo-
wać. Ale guzik się dowiesz, co się z tym zwier zęciem dzieje na szer okim świecie, gdzie dział a na nie
milion nieprzewidywalnych zmiennych.
Spojr zał a w dal. Brüks powiódł wzrokiem za jej spojr zeniem. Tam, trochę na północny zachód.
Grzbiet skalny, na któr ym przez ostatnie dwa miesiące cumował jego dom. Nie było go stąd widać.
-A ty powiesz mi, co się tu dzieje? - odezwał się w końcu.
-Dostał eś się w dwa ognie.
- Jakie dwa ognie? Czemu te zombiaki…
-Wampir - powiedział a Lianna. - Valer ie, dokładniej.
-Żartujesz.
Wzruszył a ramionami.
-Czyli Valer ie Wampir zyca rzuca na Dwuizbowców swoje zombiakowe wojsko. I ter az siedzą so-
bie w kantynie, chipsy jedzą i kiełbaski koktajlowe, bo… Moo re powiedział coś o jakimś wspólnym
wrog u.
-To skomplikowane.
-Wypróbuj mnie.
-Nie zrozumiałbyś. - Star ał a się obr ócić to w żart… - I Cog nitalu nie wziął eś… - ale się nie uda-
ło.
-Posłuchaj, no, przepraszam, że wszedłem tu na imprezę na krzywy ryj, ale…
-Dan, szczer ze: ja naprawdę nie wiem w tej chwili dużo więcej niż ty. - Rozł ożył a ręce. - Mogę
ci tylko jedno powiedzieć na pewno: trzeba im zaufać. Wiedzą, co robią.
Brakował o tylko, żeby poklepał a go po głowie.
-Miło mi to słyszeć. No to chyba zostawię was i wasze zabawki, i dzięki za śniadanie. - Wstał.
Uniosła wzrok.
-Dobrze wiesz, że to niemożliwe. Jim już ci powiedział.
-Powiesz mi, gdzie jest mój motor, czy będę musiał iść na piechotę?
-Dan, nie możesz stąd wyjść.
-Nie możesz mnie tu więzić.
-To nie nas powinieneś się bać.
-„Nas”, czyli kogo, tym razem? Dwuizbowców? Wampir ów? Koali?
Wskazał a na północ w głąb pustyni, mrużąc oczy.
-Tam popatrz. Na ten grzbiet.
Popatrzył. Z początku nie widział nic. Zar az jednak coś tam błysnęł o i zgasło, jak iskierka
na zboczu.
-A ter az w górę.
Dźgnął go w oko jasny rozbłysk z wysoka, ze wschodniej strony - odbicie słońca od pusteg o nie-
ba.
-Nie nas - powtór zył a Lianna. - Was.
- Was?
-Ludzi takich jak ty. Zwyklaków.
Zastanowił się nad tym.
- Już żeby poustawiać na pustyni swoje pionki, Valer ie musiał a się włamać do całkiem spor ej
liczby satelitów. Z orbitalneg o punktu widzenia ten kawał ek pustyni po prostu wczor aj w nocy znik-
nął ze sceny na dobre czter y godziny. Kupa ludzi musiał a zwrócić uwag ę. Ktoś pewnie zdążył wypu-
ścić jakieg oś drona albo dwa i zobaczył, jak nasz gener ator maszer uje po pustyni. A powiedzmy so-
bie: te jego kroki taneczne trochę wykraczają poza to, co się u was uważa za szczyt technicznych
możliwości. - Westchnęł a. - Dwuizbowcy od lat dział ają nieo dpowiednim ludziom na nerwy. Za dużo
naukowych rewolucji, za szybko, te sprawy. Na pewno obserwowali, przez cały czas obserwowali.
A ter az, z ich punktu widzenia, wdaliśmy się w jakąś wojnę gang ów z bandą zombiaków. Dan, oni
tego nie odpuszczą. Mig nęł o im, co tu mamy za kurtyną, i ter az zar zucili sieć na cały rezerwat.
A ja, przyszło Brüksowi do głowy, doskonale ich, kurna, rozumiem.
-Ja nie mam z tym nic wspólneg o. Sama powiedział aś.
-Ale jesteś świadkiem. Będą cię przesłuchiwać.
-No to będą. - Wzruszył ramionami. - Nic mi właściwie nie powiedział aś. I nie widział em nic,
czeg o by oni nie widzieli, jeśli mają tu drony.
-Widział eś więcej niż myślisz. Każdy tak ma. I oni o tym wiedzą, więc przesłuchanie będzie bar-
dzo agresywne.
-To kim ty właściwie chcesz tu być? Moim osobistym opiekunem? Będziesz mnie karmić, wypro-
wadzać na spacer i pilnować, żebym nie łaził po żadnych pokojach, gdzie rozmawiają dor ośli?
I szarpniesz za smycz, jeśli spróbuję uciec. O to chodzi?
-Dan…
-Posłuchaj, dajesz mi wybór między wampir zycą z armią zombiaków a „wami zwykłakami”, jak
to delikatnie ujęł aś.
Zer wał a się na nogi.
-Żadneg o wybor u ci nie daję.
-Kiedyś będę musiał pójść. Nie zamier zam tu siedzieć do końca życia.
-Jeśli spróbujesz ter az, to właśnie będzie do końca życia.
Spojr zał na nią z góry - chuda jak witka, sięg ał a mu ledwo do piersi.
-Nie pozwolisz mi?
Bez zmrużenia oka odparł a:
-Postar am się. Jeśli będzie trzeba. Ale naprawdę mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Stał tak bardzo dług o. Potem podniósł talerz.
-Wal się - powiedział i wszedł z powrotem do środka.
***
W ramach więzienia dała mu całkowitą swobodę. Poszła od razu, gdy tylko wszedł do środka
i ruszył przez hol, mijając mamr oczących wyznawców i nadr uchliwe spojr zenia zamarł ych zombia-
ków, mijając odbywającą się za zamkniętymi drzwiami nar adę nad wrog ami naszych wrog ów oraz
otwarte drzwi sypialń, gabinetów i łazienek. Szedł z początku bez celu, skręcając w każdy kor ytarz,
jaki się nawinął, zawracając w każdym ślepym zaułku. Nogi autonomicznie zwiedzał y, a w brzuchu
się przewracał o. Po jakimś czasie nag ły tępy ból za oczami sprowadził go z powrotem do ter aźniej-
szości - zaczął bardziej świadomie rejestrować otoczenie. Postanowił odwiedzić piwniczną strażnicę
Moo re’a: po pierwsze, była mu stosunkowo dobrze znana, po drug ie, liczył na pozyskanie jakichś in-
formacji.
Ale nie mógł jej znaleźć. Pamiętał, że Lianna przeprowadził a go przez dziur ę w ścianie, pamiętał,
że wychodził przez nią po zawieszeniu broni. Musiał o to być bezpośrednio w sąsiedztwie główneg o
kor ytar za, gdzieś za szer eg iem tych identycznych, dębowych drzwi, ale żadnych z nich nie rozpozna-
wał. Zupełnie jakby się znalazł w jakiejś trochę przesuniętej makiecie miejsca, któr e odwiedzał led-
wie przed godziną, jakby układ pomieszczeń klasztor u zmienił się delikatnie, kiedy nie patrzył. Za-
czął sprawdzać te drzwi na chybił trafił.
Trzecie były uchylone. W środku pomrukiwał y ściszone głosy. Otwor zył y się bez problemu -
wnętrze było wył ożone klonowanym w kadziach egzotycznym drewnem: przypominał o jakąś biblio-
tekę czy salę map, z oknem naprzeciwko, wychodzącym na trawiaste patio (w poł owie słoneczne,
w poł owie w cieniu). Za przesuwnymi szklanymi drzwiami, z wypielęg nowaneg o trawnika sterczał y
chao tycznie skomplikowane przedmioty. Brüks nie miał pojęcia, czy to maszyny, czy rzeźby, czy ja-
kieś ich niedor obione hybrydy. Znajomo wyg lądał a jedynie płytka umywalka osadzona na grania-
stym, wysokim do pasa postumencie.
W środku też taka była, tuż obok zajmująceg o cały środek pomieszczenia stoł u konfer encyjneg o.
Stał o przy nim dwóch całkowicie niepodobnych do siebie Dwuizbowców, gapiąc się na zbiór przed-
miotów wielkości kostek do gry, rozr zuconych po jakby papier owej mapie lub star oświeckiej plan-
szy do gry. Mnich-Japończyk był chudy jak strach na wróble; drug i, biał y, mógłby robić za Święteg o
Mikoł aja na wydział owej Wig ilii, ubrać go tylko odpowiednio i wetknąć poduszkę z przodu.
-Może z Queenslandu, czy coś - rzucił Mikoł aj. - Tam zawsze rosną najlepsze neur otoksyny.
Strach na wróble zgarnął ze stoł u garść przedmiotów (Brüks widział ter az, że to nie kości, ale
zbiór wielościennych brył ek, któr e kojar zył y mu się z plecionką z mahoniowych kulek) i ułożył
z nich mniej więcej półksiężyc na planszy.
Mikoł aj się zastanowił.
-Dalej nie starczy. Nawet gdybyśmy byli w stanie na szybko przesiać pasy Van Allena. - Podrapał
się w roztarg nieniu po szyi, wreszcie zauważył Brüksa.
-Pan to ten uchodźca.
-Biolog.
-Tak czy owak, witamy. - Mikoł aj cmoknął. - Jestem Luckett.
-Dan Brüks. - Wziął kiwnięcie głowy tamteg o za zaproszenie i podszedł bliżej do stoł u. Wzór
na planszy - wielokolor owa spir ala przeplatających się parkietaży Penr ose’a - był o wiele bardziej
skomplikowany, niż pamiętał ze strychu dziadka. Wydawał o się, że pełza, kiedy patrzył o się nań ką-
tem oka.
Strach na wróble mlasnął, ani na chwilę nie odr ywając wzroku od stoł u.
-Masaso, proszę się nie przejmować. On niespecjalnie nadaje się do tak zwanej normalnej rozmo-
wy.
-Czy tu wszyscy mówią językami?
-Języ… a, rozumiem. - Luckett parsknął śmiechem. - No nie, u Masaso to raczej coś jakby afazja.
Przynajmniej, kiedy nie jest podpięty.
Strach na wróble z chao tyczną dokładnością wysypał na planszę kolejne mahoniowe bryłki. Luc-
ket znów parsknął śmiechem, pokręcił głową.
-Por ozumiewa się przez gry planszowe? - zasug er ował Brüks.
-Mniej więcej. Kto wie? Może ja, gdy awansuję, też będę robić tak samo.
-To pan nie…? - No jasne, on nie. Oczy mu nie mig otał y.
-Jeszcze nie. Akolita, na razie.
Brüksowi wystarczał o, że mówi ludzkim językiem.
-Próbuję znaleźć pokój, w któr ym wczor aj był em. W piwnicy, kręcone schodki, coś jak wojskowe
centrum dowodzenia?
- A. Jaskinia pułkownika. Północny kor ytarz, raz w prawo i drug ie drzwi po lewej.
-Jasne. Dzięki.
-Wcale nie. - Luckett odwrócił się, gdy Masaso cmoknął i zaturlał kośćmi. - Antymater ii aż nadto,
żeby wyjść na orbitę. A przynajmniej oszczędzi się na masie reakcyjnej do chemiczneg o.
Brüks stanął jak wryty z dłonią na klamce.
-Co to było?
Luckett obejr zał się na nieg o.
-A, planujemy sobie. Nic takieg o.
-Wy tu macie antymater ię?
-Niedług o będzie. - Luckett uśmiechnął się i wetknął ręce do umywalki. - Jak Bóg da.
***
Większość kolażu taktyczneg o była ciemna, albo pulsował a analog owym szumem. Kilka okien
przeskakiwał o nerwowo między losowymi punktami widzenia: pustynia, pustynia, pustynia. Żadnych
obr azów satelitarnych. Albo Moo re je powył ączał, albo ktoś, kto stał za blokadą, odciął niebo tak
samo jak hor yzont.
Brüks postukał eksper ymentalnie w ciemną poł ać farby. Rozbłysła czerwienią pod dotykiem i nic
więcej.
Za to aktywne okienka cały czas się zmieniał y. Opier ał o się to chyba na czujnikach ruchu - wido-
ki przesuwał y się, przeskakiwał y, dawał y błyskawiczne zbliżenia na ten mig otliwy cień czy tamtą da-
leką skarpę. Brüks rzadko widział coś ciekaweg o pośrodku ekranu: czyszcząceg o piór a sokoł a
na chudej gał ęzi, norkę pustynneg o gryzonia w poł owie odleg łości do hor yzontu. Raz czy dwa była
to wątła lawina kamyków, osuwająca się po zboczu, wzbudzona niewidoczną siłą.
A raz spojr zał a na nieg o para szklanych obiektów odbijających światło, częściowo zasłoniętych
liśćmi i zar oślami.
-W czymś pomóc?
Jim Moo re sięg nął Brüksowi przez ramię i puknął w ekran. Pod palcami wyskoczył o i ożył o
nowe okno. Brüks odsunął się na bok, a żołnierz rozciąg nął okno po farbie, wywoł ał nag ranie, po-
większył szczelinę we wzgór zu na poł udniu.
-Chciał em się dostać do sieci - przyznał Brüks. - Zobaczyć, czy ktoś zar ejestrował tę całą… kwa-
rantannę.
-Sieć jest wył ącznie lokalna. Dwuizbowcy raczej nie mają dostępu do Kwinternetu.
-Że co? Boją się włamania? -Brüks słyszał, że taki jest trend: obronna parcelacja sieci w obliczu
Szoku Ter aźniejszości, i chuj z konsekwencjami prawnymi. Ludzie zaczynali kalkulować koszty i zy-
ski, decydowali się na dzień czy dwa poza panoptikonem mimo nieuniknionych kar i grzywien.
Moo re jednak kręcił głową.
-Pewnie nie jest im potrzebna. Czy tobie brakuje do życia dostępu do sieci teleg raficznej?
-Do jakiej?
-No sam widzisz. - Coś przyciąg nęł o uwag ę pułkownika. - Hmm. Niedobrze.
Brüks spojr zał w to samo miejsce, w nowo otwarte okno, na wycentrowaną w nim szczelinę.
-Nic nie widzę.
Moo re zag rał na ścianie małe arpegg io. Obr az rozkwitł pseudokolorem. Coś zalśnił o euklideso-
wą żółcienią wśród fraktalnych błękitów.
Chrząknął.
-Wyg ląda na przenoszenie drog ą powietrzną.
-Twoi ludzie?
Kącik ust Moo re’a uniósł się nieznacznie.
-Ciężko powiedzieć.
-A co powiedzieć? Jesteś żołnier zem, tak czy nie? I to też są żołnier ze, chyba że rząd zaczął robić
za podwykonawcę dla…
-No i ciepli są. Biotermiczni. Nie mieli zaufania do botów. - W głosie star eg o wiar usa pojawił a
się nutka rozbawienia. - Czyli pewnie zwyklaki.
-A czemu?
-Wrażliwe ego. Niska samoo cena. - Palce znów przeskoczył y po ciemnej ścianie. Pod każdym do-
tknięciem rozbłyskał y jaskrawe okienka.
-Ale chociaż jesteśmy z nimi po tej samej stronie, tak?
-To tak nie dział a.
-Jak to nie?
-Hier archia dowodzenia to już nie to co kiedyś. - Moo re uśmiechnął się słabo. - W tych czasach
jest bardziej taka… org aniczna. No, w każdym razie… - palce znów zatańczył y, okienka skurczył y
się i zsunęł y do pusteg o punktu na brzeg u ściany - …dopier o się rozkładają. Mamy czas.
-A jak tam spotkanie? - zapytał Brüks.
-Jeszcze trwa. Ale nie było sensu, żebym tam siedział po oficjalnym powitaniu. Tylko bym ich
spowalniał.
-To niech zgadnę: nie możesz mi powiedzieć, co się dzieje, a w ogóle to nie moja sprawa.
-Czemu tak mówisz?
-Lianna powiedział a…
-Doktor Lutter odt w ogóle nie była na spotkaniu - przypomniał mu Moo re.
-No dobra. A czy mógłbyś chociaż trochę…
-Świetliki - powiedział Moo re.
Brüks zamrug ał.
-Co Świet… aaa. Wspólny wróg.
Moo re kiwnął głową.
Wspomnienia o podsłuchanych neg ocjacjach, przesuwające się w bajkowych kolor ach.
-Tezeusz. Ludzie z Tezeusza coś tam znaleźli?
-Może. Na razie nie wiadomo na pewno, są tylko sug estie, domysły. Żadnych niezbitych mater ia-
łów.
-Ale i tak. - Obca siła sprawcza zdolna bez ostrzeżenia wrzucić w atmosfer ę sześćdziesiąt tysięcy
sond. Siła, któr a przyszła w sekundę i w sekundę zniknęł a, przył apał a całą planetę z opuszczonymi
gaciami i zrobił a nie wiadomo ile kompromitujących zdjęć, na Bóg jeden wie ilu dług ościach fal,
po czym pozwolił a swoim papar azzim spalić się w atmosfer ze na okruchy nic niemówiąceg o żelaza,
polatujące w stratosfer ze. Siła, któr ej nie widziano ani wcześniej ani później, mimo ogromnych wy-
siłków włożonych w poszukiwania.
-No tak. To chyba łapie się na wspólneg o wrog a - przyznał Brüks.
-Chyba tak. - Moo re odwrócił się z powrotem do ster owania wojną.
- To czemu z początku oni walczyli? Co wampir zyca ma przeciwko bandzie mnichów?
Moo re przez chwilę nie odpowiadał. Po czym rzekł:
- To nic osobisteg o, jeśli coś takieg o chodzi ci po głowie.
-Czyli co?
Nabrał powietrza.
-To… w sumie to samo co zawsze. Entropia. Rośnie. Realiści i ich wojna z Niebem. Nanohistomi-
ci rządzą na Hokkaido. Islamabad się pali.
Brüks zamrug ał.
-Islamabad się…
-Oj. Sam się wyprzedził em. Daj mi trochę czasu. - Pułkownik wzruszył ramionami. -Brüks, ja nie
będę nic owijać w bawełnę. Jedziesz z nami na tym samym wózku, więc powiem wszystko, co tylko
cię nie nar azi na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Ale spor o z tego będziesz musiał przyjąć… no,
na wiar ę.
Brüks powstrzymał śmiech. Moo re łypnął na nieg o.
-Przepraszam - powiedział Brüks. - Ale wiesz, tyle się gada o tych Dwuizbowcach, przeł omach
w nauce, poszukiwaniu Prawdy. A ja w końcu dostaję się do tego wspaniał eg o klasztor u i co słyszę?
„Ufność”, „Jak Bóg da”, „Trzeba przyjąć na wiar ę”. No rozumiesz? Niby cały zakon jest oparty
na poszukiwaniu prawdy, a okazuje się, że reg uł a numer jeden brzmi: „żadnych pytań”?
-To nie oto chodzi, że oni nie znają odpowiedzi - powiedział po chwili Moo re. - My po prostu ich
przeważnie nie rozumiemy. Pewnie dał oby się obejść jakimiś analog iami. Wtłoczyć nadludzkie myśli
w jakieś ludzkie for emki. Ale wtedy na ogół dostajesz krwawiącą metafor ę, któr a wszystkie kości
ma poł amane. - Uniósł rękę, powstrzymując ripostę Brüksa. - Wiem, wiem, frustrujące to jak choler a.
Ale ludzie mają taki paskudny nawyk, zakładają, że rozumieją rzeczywistość, bo zrozumieli analog ię.
Jak uprościsz neur ochir urg ię tak, żeby przedszkolak uznał, że rozumie, to mały gówniarz zar az
po cichu weźmie skalpel i zacznie kroić, kiedy nikt nie będzie patrzył.
-A mimo to -Brüks spojr zał na ścianę, gdzie odcieniami żółteg o i pomar ańczoweg o płonął napis
PRZENOSZENIE DROGĄ POWIETRZNĄ - swoje konflikty rozwiązują takimi samymi metodami,
jak my, tępe zwyklaki.
Moo re uśmiechnął się nieznacznie.
-To akur at prawda.
***
Liannę zastał znów na głównych schodach, z ustawionym na kolanach taler zem z kolacją. Patrzy-
ła, jak zachodzi słońce. Obejr zał a się przez ramię, kiedy otwier ał drzwi.
-Pytał am o te twoje mózgotrzepy - powiedział a. - Nie da rady. Fabrykator jest zajęty, czy coś.
-Dzięki za dobre chęci.
-Może Jim jeszcze ma. Ale pewnie już go pytał eś.
Przeł ożył tacę do jednej ręki, drug ą roztarł delikatny ból za oczami.
-Mogę się dosiąść?
Jedną ręką objęł a gestem schody, szer okie i okazał e jak w katedrze.
Usiadł obok, zabrał się za jedzenie.
-Co do dzisiejszeg o ranka, to ja… eee…
Gapił a się na hor yzont. Słońce odwzajemniał o spojr zenie, podświetlając jej kości policzkowe.
-…przepraszam - dokończył.
-Nic się nie przejmuj. Nikt nie lubi siedzieć w klatce.
-Ale i tak nie trzeba było strzelać do posłańca. - Po barkach przeleciał mu nag ły zimny powiew.
Lianna wzruszył a ramionami.
-Jak dla mnie, to nikt nie powinien do nikog o strzelać.
Uniósł wzrok. Zamrug ał a do nich Wenus. Przez chwilę rozmyślał nad tym, czy te fotony przele-
ciał y prosto do jego oczu, czy w ostatniej nanosekundzie ktoś przepuścił je przez niewidzialne, po-
wyg inane rury i lejki. Spojr zał na spękaną pustynną ziemię, potem na bardziej urozmaiconą rzeźbę
w oddali. Zastanawiał się, ile niewidocznych oczu patrzy stamtąd na nieg o.
-Zawsze tu jesz?
-Jak tylko mam okazję. - Opadające słońce rozciąg ał o jej cień na murach za plecami. Olbrzymka
z pomar ańczowym kontur em. - Taki jest… wiesz? Sur owy.
Żebrowane chmur y, milion odcieni kolor u łososioweg o sunących po pomar ańczowo-fioletowym
niebie.
-Dług o tak będzie? - zastanowił się.
-Jak?
-Oni się tam czają, my tu czekamy. Kiedy ktoś zrobi jakiś ruch?
-Zwyklaku, wyluzuj. - Pokręcił a głową, uśmiechnęł a się w cieniu. - Mógłbyś sobie obsesyjnie
rozmyślać i kwestionować wszystko przez dobry miesiąc, a gwar antuję ci, że nie przyszłoby ci do
głowy nic, czeg o nasi gospodar ze już nie roztrząsnęli na siedem sposobów. Przez cały dzień robili
jakieś ruchy.
-Na przykład?
-Mnie nie pytaj. - Wzruszył a ramionami. - Nawet jakby powiedzieli, pewnie bym nie zrozumiał a.
Oni mają inne mózgi.
Umysł zbior owy, przypomniał sobie. I do tego synestezja, jeśli dobrze pamięta.
-Ale ty przecież ich rozumiesz - powiedział. - Na tym poleg a twoja praca.
-Nie tak, jak sobie wyo brażasz. No i sama też musiał am dać się nieźle zmodyfikować.
-Czyli jak?
-Nie do końca wiem - przyznał a.
-Daj spokój.
-Nie, naprawdę. To coś jak Zen. Jak grać na fortepianie. Albo robić za skolopendrę w Niebie. Gdy
tylko zaczniesz się świadomie zastanawiać, co robisz, wszystko się pierdzieli. Po prostu trzeba wejść
w fazę i tyle.
-Ale musieli cię jakoś szkolić, uczyć - upier ał się Brüks. - Musiał a być jakaś świadoma krzywa
uczenia.
-Tak myślisz, co? - Zmrużył a oczy, patrząc na jakieg oś niewidzialneg o molocha, któr eg o
on jeszcze nie dostrzeg ał. - Tylko oni to wszystko… tak jakby obeszli. Walnęli mi w sklepienie do-
kładnie odmier zoną dawką ultradźwięków i pstryk, budzę się czter y dni później i mam te wszystkie
odr uchy. I nawet sama ich nie rozumiem, mam je po prostu w palcach. Fonemy, rytmy, gesty… cza-
sem ruchy gał ek ocznych… - Zmarszczył a czoł o. - I tak po prostu zbier am te wszystkie sug estie
i równania, same do mnie przychodzą, po kawałku. Spisuję to wszystko i wysył am. I dzień później
to się ukazuje w najnowszym wydaniu Science.
-A nig dy nie próbował aś zbadać tych odr uchów? Zag rać na fortepianie bardzo powoli, żeby zdą-
żyć popatrzeć, co robią palce?
-Dan, ale to się nie zmieści. Świadomość to taki obszar roboczy, notatnik. Można przechować listę
zakupów, zapisać parę numer ów telefonów, ale był eś kiedyś świadomy, że skończył eś kolację?
Brüks spojr zał na swój talerz. Był pusty.-A to przecież tylko parę łyków pół minuty temu. Próbo-
wał eś na przykład zapisać w głowie choćby jeden rozdział powieści? Świadomie? Cały nar az? -
W półmroku zamiotła przestrzeń dredami. - W tym, co ja robię, jest po prostu za dużo zmiennych.
Nie pomieszczą się w przestrzeni roboczej.
Rzucił a mu nieznaczny, przepraszający uśmiech.
Prog ramują nas jak nakręcane lalki, pomyślał. Daleko na zachodzie słońce łag odnie musnęł o
skalny grzbiet.
Spojr zał na nią.
-Czemu my tu jeszcze rządzimy?
Wyszczer zył a zęby.
-A kto to „my”, biał asie?
On się nie uśmiechnął.
-Posłuchaj. Ci ludzie, u któr ych… pracujesz. Rzekomo są bezbronni, wszyscy tak powtar zają. Że
mózg można zoptymalizować na dół albo na górę, ale nie na jedno i drug ie nar az. Jeśli ktoś jest
w stanie swobodnie myśleć w skali Plancka, to w prawdziwym świecie ledwo przejdzie bez pomocy
przez ulicę. Dlateg o zainstalowali się na pustyni. I po to mają takich ludzi jak ty. Tak nam cały czas
mówią.
-Wszystko to mniej więcej prawda - powiedział a Lianna.
Pokręcił głową.
-Oni mikrozar ządzają tornadami, Li. Jednym mrug nięciem oka i machnięciem ręki zamieniają lu-
dzi w mar ionetki, mają w kieszeni pół biur a patentoweg o. Są mniej więcej tak bezbronni, jak tyr ano-
zaur w przedszkolu. To czemu dawno nie rządzą światem?
- To tak, jakby szympans zapytał, czemu te łyse małpy nie rzucają większymi kupami niż reszta,
skor o takie są, kurna, bystre.
Spróbował się nie uśmiechnąć. Nie udał o się.
-To nie jest odpowiedź.
-Oczywiście, że jest. Wszyscy ciąg le gadają, że umysł zbior owy to, a synestezja tamto, jakby
to były jakieś supermoce.
-I po ostatniej nocy ty będziesz mi mówić, że nie są?
-Bo to sięg a o wiele głębiej. Chodzi o samo postrzeg anie. Bo my jesteśmy tacy… odcięci, wiesz?
W ogóle nie patrzymy na świat, patrzymy na taki model, taką kar ykatur ę, któr ą mózg sklecił sobie
ze światła na paru dług ościach fal i odrobiny wrażeń dotykowych. Gapimy się w odr ęczne notatki,
któr e mówią „dwie przecznice na wschód, przy moście na lewo” i myślimy, że czytanie tych durnych
bazgroł ów to to samo, co widzieć świat mijający nas za szybą. - Obejr zał a się przez ramię na gma-
szysko za ich plecami.
Brüks zmarszczył brwi.
-I myślisz, że Dwuizbowcy potrafią wyjr zeć za tę szybę.
-Nie wiem. Może.
-To mam dla ciebie złą wiadomość. Rzeczywistość wyleciał a za szybę, kiedy tylko układ nerwo-
wy zaczął nam przewodzić bodźce zmysłowe. Chcesz postrzeg ać świat bezpośrednio, bez jakichś
głupich zapisków i budowania modeli? Zostań pierwotniakiem.
Twarz rozświetlił jej uśmiech, oślepiająco jasny w zapadającym zmroku.
-O, to by było do nich podobne. Budujemy zbior owy umysł, któr y bije na głowę setkę genialnych
zwyklaków, i używamy go, żeby myśleć jak pantofelek.
-Nie o to mi chodził o - dodał.
Słońce mrug nęł o na pożeg nanie i zjechał o za hor yzont.
-Ja nie wiem, jak oni to robią - przyznał a. - Ale jeśli to, co widzą, jest choć trochę bliższe rzeczy-
wistości… no, to właśnie jest transcendencja. Nie „mikrozar ządzanie tornadami”, tylko… lepsze wi-
dzenie tego, co jest doo koł a. - Puknęł a się w skroń. - A nie tego, co tutaj.
Wstał a, przeciąg nęł a się jak kotka. Brüks podniósł się też i wytrzepał pustynię z ubrania.
-W takim razie transcendencja jest poza naszym zasięg iem. Poza zasięg iem naszeg o mózgu,
w każdym razie.
Lianna wzruszył a ramionami.
-To trzeba zmienić mózg.
-Wtedy to już nie jest twój mózg. Tylko czyjś inny. Jesteś kimś innym.
-I o to w sumie chodzi. Transcendencja to transformacja.
Pokręcił głową, nieprzekonany.
-Dla mnie to bardziej jak samobójstwo.
***
Poczuł, jak oczy uruchamiają się pod zamkniętymi powiekami, wszedł na wąską jak ostrze brzy-
twy ścieżkę pomiędzy snem a jawą: w sam raz na tyle świadomy, by zobaczyć kurtynę, ale za mało,
by dostrzec skryteg o za nią człowieka.
Świadomy sen to delikatny zabieg.
Usiadł na posłaniu, fantomowe nogi wciąż ubrane w te cielesne, niczym odwłok owada w poł o-
wie wylinki. Rozejr zał się doo koł a. Umeblowanie wydał oby się spartańskie każdemu, kto przez ostat-
nie dwa miesiące nie spał na pustynnej ziemi - podwyższenie do spania dług ości paru metrów, obcią-
gnięte trochę grubszą i miększą odmianą cielisteg o twor zywa wyścieł ająceg o podł og i. W ścianie
wnęka, apteczka z drzwiczkami z mleczneg o szkła. Postument z umywalką, jak wszędzie tutaj, tym ra-
zem z prętem na ręczniki przykręconym od strony łóżka. Na wieszaku ręcznik. Cela, w któr ej Luckett
ulokował go na noc. Prawie tak samo wyg lądał a, kiedy nie śnił.
Tak się nauczył: startować w sen z platformy zakotwiczonej w rzeczywistości. Łatwiej było potem
wrócić.
Brüks napiął mięsień skroniowo-ciemieniowy i wzniósł się przez sufit z poler owaneg o granitu
(tak zał ożył - zapomniał na jawie odnotować jego skład). Klasztor rozciąg ał się wokół, a potem pod
nim: z twierdzy w skali 1:1 zmniejszył się do stoł owej makiety, pośród spękaneg o, szar eg o krajobra-
zu księżycoweg o. Księżyc jak paznokieć świecił w gór ze kościaną bielą - poza nim, zewsząd świeci-
ło milion gwiazd, ostro jak kryształki lodu na tle mroku.
Poleciał na północ.
Czar y były minimalistyczne - żadnych tęczowych mostów ani gadających chmur, ani dywizjonów
samolotów pilotowanych przez tyr anozaury. Dawno nauczył się nie nadużywać łatwowierności pro-
cesów umysłowych łaskawie pozwalających mu na ten stan, krytyków mieszkających w jego głowie
zanim jeszcze nauczył się śnić świadomie. Jakiś wewnętrzny sceptyk skrzywił się na myśl o kosmicz-
nym rower ze i śniący ośmioletni Danny Brüks został pomiędzy gwiazdami bez środka lokomocji. Ja-
kiś psuj z przodomózgowia zaczynał kręcić nosem na oszał amiającą rozkosz latania - i nag le okazy-
wał o się, że wisi na splątanych stalowych linkach, albo w ogóle wyr zuca go z powrotem na jawę
o trzeciej nad ranem, wybiteg o ze snu przez własny sceptycyzm. Nawet w snach zdradzał go własny
mózg, zanim jeszcze wyr osły mu włosy łonowe. A jako dor osły, nie miał potrzeby z nich kor zystać,
dopóki jego umysłowi, o typowej dla zwyklaka krzywej uczenia, skończył y się godziny na jawie -
i musiał zacząć uczyć się nowych technik we śnie, żeby nowe, ulepszone pokolenia akademików nie
pożarł y go od tyłu.
Ter az potrafił przynajmniej latać, bez zastanowienia i bez kwestionowania. Tyle się chociaż na-
uczył przez lata ćwiczeń, z pomocą sprzętu, któr y kiedyś ukier unkowywał jego wizje, gdy rozpoczy-
nał a się faza REM, choć owe ćwiczenia w końcu pozwolił y mu pozbyć się bocznych kół ek i robić
wszystko we własnej głowie. Mógł polecieć, jeśli zechciał, choćby na orbitę i z powrotem. Mógł po-
lecieć nawet do Nieba. I tam właśnie leciał: zor za polarna wir ował a na niebie dokładnie przed nim,
niebieskozielona kurtyna mig ocąca nad celem jak Gwiazda Betlejemska epoki holog ramu.
Ale żadnych gadających chmur. Nauczył się też nie przeg inać.
Ter az, pod postacią ducha, przeszedł przez mury twierdzy Nieba izszedł na sam jego dół. Rho
tkwił a tam jak zawsze, sama w swojej celi, cały czas ubrana w papier owy kitel i kapcie, któr e miał a
w Sali Odlotów, wtedy, gdy mówili sobie, że to nie jest pożeg nanie na zawsze. Obr ączka na lewej ko-
stce i kilkanaście ogniw skor odowaneg o łańcucha przykuwał y ją do ściany. Włosy spływał y na twarz
niczym ciemna zasłona.
Twarz jednak rozjaśnił a się, gdy opadł ku niej przez sufit.
Wylądował obok na kamiennej podł odze.
-Przepraszam, przyszedłbym szybciej, ale po prostu…
Przer wał. Bez sensu marnować drog ocenny REM na wyśnione przeprosiny. Zmodyfikował scena-
riusz, zaczął od nowa.
-Nie uwier zysz, co się dzieje.
-Mów.
-Wplątał em się w taką jakby wojnę, jestem za linią wrog a z bandą… naprawdę. Nie uwier zysz.
-Mnichów i zombiaków - powiedział a. - I z wampir em.
Oczywiście, że wiedział a.
-Nawet nie wiem, jak mi się udał o tu przyjść. Wydawał oby się, że skor o tyle się dzieje, będę zbyt
nakręcony, żeby choćby usiąść, a jednak…
-Był eś na nog ach przez dwadzieścia czter y godziny - Poł ożył a dłoń na jego dłoni. - Kiedyś mu-
siał eś paść.
-A ci ludzie tak nie mają. - Westchnął. - Oni chyba w ogóle nie śpią, a już na pewno nie w cał ości.
Różne części ich mózgów pracują na zmiany, czy coś w tym rodzaju. Jak banda delfinów.
- Ale ty nie jesteś delfinem ani żadnym gościem, któr y się napina z ulepszeniami. Jesteś natur al-
sem. I taki mi się podobasz. I wiesz co?
- Co?
-Dasz radę nadążyć za nimi. Zawsze dawał eś radę.
Nie zawsze, pomyślał.
-Powinnaś wrócić - powiedział nag le. Gdzieś daleko palce rąk i nóg zamrowił y delikatnie.
Pokręcił a głową.
-Już to przer abialiśmy.
-Nikt nie mówi, że musisz wracać do pracy. Jest milion innych opcji.
-A tutaj - odparł a - jest miliard.
Spojr zał na jej łańcuch. Nig dy świadomie nie wykuwał tych ogniw. Po prostu taką ją zastał - i już.
Mógł to zmienić jedną myślą, podobnie jak wszystko inne w tym świecie - ale zawsze było ryzyko.
Nauczył się nie przeg inać.
-To niemożliwe, żeby ci to odpowiadał o - powiedział cicho.
Parsknęł a śmiechem.
-Dlaczeg o? Ja sobie tego nie zał ożył am.
-Ale… - W skroniach mu zapulsował o.
-Dan - odezwał a się łag odnie - ty w tamtym świecie dasz radę. Ja nie.
Mrowienie w końcach palców nasilił o się. Twarz Rho zaczęł a zanikać.
Zaciemnienie. Dług o tego nie utrzyma. Cały ten star anny konserwatyzm, te zamknięte środowi-
ska, tylko delikatnie nar uszające prawa fizyki - one bronił y przystępu tylko Wewnętrznemu Prze-
śmiewcy, a nie tym nieproszonym wrażeniom całkiem z zewnątrz. Ból głowy. Drętwienie. Odr ywał y
jego uwag ę od pracowicie wyimag inowaneg o świata; nag le cała jego fasada zaczęł a się sypać.
-Wracaj szybko! - zawoł ał a żona przez wzmag ający się szum. - Będę czekać…
Zniknęł a, zanim zdążył odpowiedzieć. Próbował sklecić coś dramatyczneg o - implozję cał eg o
Nieba, ognisty kolaps ku jakiejś żarł ocznej osobliwości głęboko pod Tarczą Kanadyjską - ale zbyt
szybko leciał w górę ku światłu.
Był czas, gdy wyszydzał sam siebie za swój brak wyo braźni, przeklinał swoją niezdolność
do tego, by zrzucić kajdany i po prostu śnić jak normalny człowiek, z fantastyczną, halucynog enną
swobodą. Nawet ter az chwilami musiał sobie przypominać, że to wcale nie por ażka. To siła.
Nawet we śnie Brüks nie był w stanie wziąć czeg okolwiek na wiar ę.
Dla samego siebie każdy jest nieśmiertelny; może wiedzieć, że umrze, ale że jest
martwy, nigdy się nie dowie.
Samuel Butler
Blask słońca dźgnął go w powieki przez ukośne szczeliny w oknie celi. W ustach mu zaschło,
w głowie dudnił o, w palcach pulsował tępy prąd.
Spał em na dłoniach, pomyślał i, schodząc z łóżka, usił ował sobie wyo brazić, jak tego właściwie
dokonał.
Oparłszy stopy o podł og ę, poczuł w nich to samo mrowienie.
Super.
Dotarł do toalety, któr ą Luckett pokazał mu wczor aj wieczor em, opróżnił pęcherz, a wszystkie
końcówki łaskotał y go i piekły. Kiedy spuszczał wodę, uczucie trochę się uspokoiło. Ruszył pustym
kor ytar zem w poszukiwaniu innych żywych, tylko nieznacznie niepewnym krokiem.
Za któr ymiś zamkniętymi drzwiami coś tępo łupnęł o. Na moment się zatrzymał. Jego uwag ę
przykuł y inne drzwi, głębiej w kor ytar zu. Otwor zył y się nag le.
Wypadła z nich naga, plamiasta postać, dławiąca się i drgająca jak rażona prądem.
Przez chwilę stał jak spar aliżowany szokiem. Potem ruszył dalej, zapominając o własnej banalnej
przypadłości - poznał go bowiem, to był Masaso, strach na wróble, plecy wyg ięte, obnażone zęby,
skór a na policzkach napięta tak, że tylko cudem twarz nie pękła mu na środku. Brüks był już prawie
przy nim, gdy do nieg o dotarł o. Stanął jak wryty.
Tężyczka wszystkich mięśni. Jakieś zabur zenie motor yczne.
Coś neur olog iczneg o.
Mrowienie wrócił o z pełną siłą. Brüks z niedowier zaniem spojr zał na czubki własnych palców.
Choćby nie wiem co, nie potrafił powstrzymać dyg otu.
Kiedy zaczęł y się wrzaski, prawie ich nie usłyszał.
***
Obojętne co to było, zabijał o bezg łośnie. Przeważnie bezg łośnie.
Nie dlateg o, że bezboleśnie. Wcale. Ofiar y wyczołg iwał y się z kryjówek imiotał y po podł odze
z twar zami wykręconymi w udręczone diabelskie maski, któr e utrzymywał y się nawet po śmierci:
rozszer zone żyły, przekrwione oczy z punktowymi zator ami, cał ość identycznie zesztywniał a jak ka-
mień. Żaden nie wydał z siebie ani słowa, ani choćby jęku. Nie mógł zrobić nic, jedynie przestępo-
wać przez trupy, idąc tropem krzycząceg o gdzieś dalej głosu; nic nie czuł, tylko ten przer ażający
prąd, cor az intensywniejszy, w palcach rąk i nóg; nie był w stanie myśleć, tylko ja też to mam ja też
to mam ja też…
Zza rogu przed nim wył onił y się ustawione w szyk postacie: czter y ludzkie ciał a, idące idealnie
równo, żywsze od tych na podł odze, ale w środku równie martwe. Pomiędzy nimi szła Valer ie. Czte-
ry pary rozlatanych oczu na moment wycelował y w Brüksa i zar az wznowił y swój szalony bezkie-
runkowy taniec. Valer ie nawet nie spojr zał a w jego stronę. Por uszał a się jak na sprężynach, jakby coś
miał a nie tak ze stawami. Jeden z jej zombiaków był obcięty w kolanach, kiedy się zbliżał, węg lowe
protezy, na któr ych się por uszał, cicho poskrzypywał y na podł odze. Poza tym delikatnym odg łosem
tarcia Brüks nie usłyszał żadneg o dźwięku. Instynktownie przypadł do ściany, modląc się do jakieg oś
plejstoceńskieg o boga o niewidzialność - albo chociaż nieważność. Valer ie przemknęł a obok, patrząc
dokładnie na wprost.
Brüks zacisnął powieki. Ciemność wypełnił y dalekie krzyki. Czuł drobną, obojętną dumę, że sam
nie krzyczał. Gdy ponownie otwor zył oczy, potwór sobie poszedł.
Wrzaski ścichły, zrobił y się bardziej… intymne. Jakby jakiejś przer ażającej syr enie latarni mor-
skiej, wyjącej przez wojenną mgłę, kończył y się bater ie. Tylko że to nie była, kurwa, żadna wojna:
to była rzeź - jedno plemię olbrzymów wykańczał o drug ie, a żaden zwyklak-skamielina, co się przy-
padkiem znalazł na polu bitwy, nie zasług iwał choćby na mił osierne poder żnięcie gardła.
Witamy w zawieszeniu broni.
Szedł dalej za dźwiękiem. Wątpił, czy będzie coś w stanie pomóc - może zrobić eutanazję - ale
skor o to coś daje radę wrzeszczeć, może też coś powie. Wszystko jedno co… cokolwiek…
Właściwie już coś powiedział o. Mianowicie: że w oczach tej zar azy są ofiar y równe i równiejsze.
Wszyscy napotkani Dwuizbowcy padli w parę minut po sobie, chwyceni za gardło i zamienieni
w udręczony kamień, zanim zdoł ali choćby krzyknąć. Ale nie każdy. Nie wampir zyca i nie jej fag asi.
Nie wrzaskun. Nie Dan Brüks.
Na razie.
Ale zar ażony był, oczywiście, że tak. Coś mu obr abiał o per yfer yjne obwody, robił o zwarcia
w mał ej motor yce, szło w górę głównymi kablami. Może u wrzaskuna jest to po prostu bardziej za-
awansowane? Może on za dziesięć minut będzie mieć to samo?
Chyba był gdzieś tu. Za tymi drzwiami.
Otwor zył je.
Luckett. Wił się jak węg or zyca na haczyku, w identycznej celi, na podł odze śliskiej od własnych
wydzielin. Pot zamienił jego tunikę w mokrą szmatę, spływał mu strug ami po twar zy i ramionach;
od krocza rozchodził y się ciemniejsze plamy
Jednakże ten haczyk nie trzymał go za usta. Wystawał z portu na karku, wijącym się włóknem
podpiętym do gniazdka nisko na ścianie. Miał konwulsje. Uder zył głową o krawędź przewróconeg o
krzesła. Trochę go to otrzeźwił o - przestał wrzeszczeć, oczy się rozjaśnił y, przez wypełniający
je zwier zęcy ból przesączył o się odrobinę czeg oś przypominająceg o świadomość.
-Brüks- stęknął -Brüks, weź… kurwa, jak boli…
Brüks uklęknął, poł ożył mu rękę na ramieniu.
- Ja nie…
Akolita odskoczył spod dotyku i znów się rozwrzeszczał:
-Kurwa, to boli! - Zamachał ręką, chyba w celowym geście - domyślił się Brüks- poleceniu moto-
rycznym, któr e usił ował o przebić się przez szum miliona zwartych neur onów.
Brüks powiódł za nim wzrokiem, ku mał ej szklanej szafeczce w ścianie. Za przesuwną szybką
spoczywał y cer amiczne landrynki w równych, podpisanych rzędach - SZCZĘŚLIWOŚĆ, ORGAZM,
SUPRESANT APET YT U…
ZNIECZULENIE.
Por wał kapsułkę z półki, opadł obok Lucketta, chwycił światłowód przy czaszce, odpiąć się nie
udał o - palce nie dosłyszał y mózgu. Luckett znów wrzasnął, wyg inając grzbiet w łuk. Pokój wypełnił
smród odchodów. Brüks znów chwycił wtyczkę, przekręcił. Wypadła z gniazda. Ściany zalał o rozfa-
lowane światło: widoki z kamer, krzywe sklejane, pustynia odmalowana jaskrawym pseudokolor em.
Jakaś oswojona wyr ocznia, pozbawiona bezpośrednieg o dostępu do mózgu Lucketta, kontynuo wał a
rozmowę w zewnętrznym świecie.
Brüks wcisnął kapsułkę przeciwbólową na miejsce, przekręcił, zatrzasnął. Luckett natychmiast się
rozluźnił. Palce jeszcze podryg iwał y, czystym psychog alwanicznym odr uchem. Przez chwilę wyg lą-
dał, jakby stracił przytomność. Potem z sapaniem nabrał wielki haust powietrza i wypuścił je.
-Lepiej - powiedział.
Brüks spojr zał na jego rozdyg otane palce, potem na swoje.
-Wcale nie… To jeszcze…
-Nie moja działka. - Luckett zakaszlał. - I nie twoja, ciesz się.
-Ale co to takieg o? Musi być jakieś lekarstwo. - Przypomniał sobie. Kor owód potwor ów, z Vale-
rie pośrodku, posuwający się z gładką sprawnością przez pola umarł ych. - Valer ie…
Luckett pokręcił głową.
-Jest po naszej stronie.
-Ale ona…
-To nie ona. - Luckett odwrócił głowę, wpatrzył się w taktyczny obr az pustyni w czasie rzeczywi-
stym, z lotu ptaka: klasztor w samym środku, brzeg i obr amowane zawił ymi hier og lifami. -
To oni.Przez cały dzień robiliśmy jakieś ruchy
-A co zrobiliście? Co zrobiliście?
-Zrobiliśmy? - Luckett kaszlnął, wierzchem dłoni otarł krew z ust. - Był eś tu przecież, przyjacie-
lu. Daliśmy się zauważyć. No i ter az… zbier amy bur zę, można by rzec.
- Ale oni nie mog li tak po prostu… - A w sumie, dlaczeg o? - Nie przesłali jakieg oś ultimatum,
czy coś? Nie dali szansy, żeby się poddać, albo…
Spojr zenie Lucketta składał o się w równej części z litości i rozbawienia.
Brüks przeklął sam siebie. Idiota. Ból głowy przez cały poprzedni dzień. Tekst „DROGĄ PO-
WIETRZNĄ” u Moore’a. Ale nie było żadneg o ostrzał u, żadnych puszek lecących z gwizdem nad pu-
stynią. To coś przypłynęł o z wiatrem, niepostrzeżenie. A nawet sztucznie skonstruo wane zar azki nie
zabijał y od pierwszeg o kontaktu. Zawsze był okres inkubacji. Zawsze chwilę trwał o, zanim parę
przetrwalników, któr ym się poszczęścił o, wykluł o się w płucach i wyhodował o armię zdolną powa-
lić człowieka. Nawet mag ia wykładniczeg o przyr ostu potrzebował a paru godzin, żeby się objawić.
Wróg…
…„Ludzie tacy jak ty” - powiedział a Lianna…
…ewidentnie uruchomił ten plan, gdy tylko się tu znalazł. Nawet gdyby cały cholerny Zakon
Dwuizbowy wymaszer ował na pustynię z rękoma w gór ze, gówno by to zmienił o - broń już mieliby
we krwi, a ona miał a gdzieś biał e flag i.
-Jak mog liście im na to pozwolić? - zasyczał Brüks. - Podobno jesteście od nas bystrzejsi, post-
kurwa-osobliwi, powinniście widzieć dziesięć kroków naprzód w każdym planie, jaki jesteśmy w sta-
nie skleić do kupy my, tępi jaskiniowcy. Jak mog liście im pozwolić?
-Brüks, ale to wszystko idzie zgodnie z planem. - Luckett poklepał go po ramieniu spastyczną,
pełną zwarć ręką.
-Jakim niby planem? -Brüks zdławił hister yczny chichot. - My już nie żyjemy…
-Nawet Bóg wszystkieg o nie przewidzi. Za dużo zmiennych. - Luckett znów zakaszlał. - Ale nic
się nie przejmuj. Przewidzieliśmy rzeczy, któr ych nie da się zaplanować…
Przez otwarte drzwi, przez kor ytarz, przez wąskie, wysokie okna, przez zamknięte bramy, przez
szyby wychodzące na pustynię i ogród - dobiegł jakby gwizd, przesunięty nieco po doppler owsku.
Stłumiony łomot uder zenia w ziemię gdzieś w pobliżu.
-O. Zaczynają sprzątać. - Luckett kiwnął głową. - Nie ma już sensu się kamuflować, nie?
Brüks schował twarz w dłoniach.
-Przyjacielu, nic się nie przejmuj. To jeszcze nie koniec. Nie dla ciebie, w każdym razie. Jaskinia
Jima. Czeka na ciebie.
Brüks uniósł głowę.
- Jim… ale…
-Mówił em ci - powiedział Luckett. - Zgodnie z planem. - Całe ciał o zafalował o mu od skurczów.
- No idź.
I wtedy Brüks usłyszał inny dźwięk, niższy, idący w górę skali, w tle, pod kaszlem ofiar i piskiem
wchodząceg o w ciał o par aliżu. Poczuł drgania rozkręcających się głęboko pod ziemią wielkich ło-
pat, pochwycił stłumiony syk wtryskiwanej do głębokich silosów pary. Usłyszał nar astający werbel
potwor a złożoneg o z żywioł ów, szarpiąceg o swoimi okowami.
-No - stwierdził - to jakoś lepiej mi brzmi.
***
Moo re tkwił w swojej jaskini, ale za konsoletą nie stał. Na intelig entnej farbie nie mig ał y żadne
kontrolki, suwaki, tarcze, czy wirtualne guziki. Wszystko było tylko do odczytu. Dwuizbowcy uru-
chamiali swój gener ator z jakieg oś inneg o miejsca, Moo re kibicował z trybun.
Odwrócił się, widząc go.
-Okopali się.
-Ale to wszystko jedno, prawda? Rozniesiemy ich na strzępy.
Żołnierz odwrócił się z powrotem do ściany i pokręcił głową.
-A w czym problem? Za daleko są?
-Nie walczymy.
-Nie walczymy? A widział eś, co oni nam zrobili?
- Widzę.
-Wszyscy albo nie żyją, albo prawie!
-A my nie.
-No tak. - Nerwy w palcach Brüksa zaśpiewał y złowrog o. - I jak dług o jeszcze?
-Wystarczająco dług o. Zar aza była skrojona na Dwuizbowców. My mamy więcej czasu. - Moo re
zmarszczył brwi. - Tylko że czeg oś takieg o nie sprepar uje się na polu bitwy i nie w jedną noc. Plano-
wali to dłużej.
-Kurwa mać, przecież nawet strzał u ostrzeg awczeg o nie oddali! Nawet nie próbowali neg ocjo-
wać!
-Bo się boją.
-Oni się boją?
-Zał ożyli, że uprzedzając nas, dadzą nam nieakceptowalną przewag ę. Nie wiedzą, jakie mamy
możliwości.
-To może trzeba im pokazać.
Moo re odwrócił się z powrotem do nieg o.
-Pewnie słabo się orientujesz w filozofii Dwuizbowców. Jest z zasady pacyfistyczna.
-Możecie sobie tu dyskutować z Luckettem i resztą kumpli nad filozoficznymi niuansami jedno-
stronneg o pacyfizmu, a tymczasem wszyscy zamienimy się w z zasady pacyfistyczne trupy - Kumpli.
Aaa. - A Lianna…
-Nic jej nie jest.
-Wszystkim nam coś jest. -Brüks odwrócił się z powrotem do schodów. Może udał oby się ją zna-
leźć, zanim sufit zwali się im na głowy. Może jest jakiś schowek na szczotki, gdzie można by się
schować.
Ręka Moo re’a spoczęł a mu na ramieniu i odwrócił a go, jakby był zrobiony z balsy.
-Nie będziemy atakować tych ludzi - powiedział spokojnie. - Nie wiemy, czy to oni są za to odpo-
wiedzialni.
-Dopier o co powiedział eś, że musieli to planować! - zachrypiał Brüks. - Czekali tylko, aż damy
im jakiś pretekst. Patrzył eś, jak ładują i celują. Jak dla mnie, to może i słuchał eś, jak sobie, kurna, ga-
dają przez radio, słyszał eś, jak wydają rozkazy. Wiedział eś.
-To nieistotne. Nawet gdybyśmy siedzieli w ich centrum dowodzenia. Nawet gdybyśmy rozebrali
ich mózgi na pojedyncze synapsy i prześledzili wszystkie neur ony bior ące udział w tej decyzji. To i
tak byśmy nie wiedzieli.
-Wal się. Ja nie będę tu siedzieć i ci obciąg ać tylko dlateg o, że wyciąg nął eś ten star y tekst o braku
wolnej woli.
-Ci ludzie mog li zostać nieświadomie wykor zystani. Mog li wykonywać jakiś wszczepiony im cu-
dzy plan i przysięg ną ci, że przez cały czas podejmowali własne decyzje. Nie zabija się ślepeg o na-
rzędzia.
-Moo re, to nie zombiaki.
-To całkiem inny gatunek.
-A oni nas zabijają.
-Musisz mi po prostu zaufać. Albo… - Moo re przekrzywił głowę, wyr aźnie rozbawiony - …mo-
żemy cię tu zostawić, żebyś się z nimi rozmówił. Osobiście.
-Jak to zostawić?
-No, odlatujemy stąd. Po co grzejemy silniki, jak ci się zdaje?
***
Ktoś wtoczył do klasztor u wielką piłkę futbolową. Kilkunastu upadłych mnichów podryg iwał o
w skurczach, z wytrzeszczonymi oczyma wokół kopuł y geodezyjnej z zazębiających się wyścieł a-
nych pięciokątów, mier zącej może ze czter y metry w poprzek równika. Jeden wielokąt, wielkości
drzwi, odstawał od jej powierzchni jak wył amany paznokieć.
Jakaś kapsuł a ewakuacyjna. Bez widoczneg o napędu - w każdym razie wbudowaneg o, bo wysoko
nad ścianami dziedzińca tornado wir ował o i ryczał o jak wściekły silnik odr zutowy. Brüks zadarł
głowę, żeby zobaczyć jego koniec i… przeł knął ślinę… i…
I spojr zał jeszcze raz. Coś rysował o na niebie łuk.
-Wsiadaj - powiedział Moo re do jego łokcia. - Mało czasu.
Oczywiście, że wszystko wiedzą. Mają satelity, mają mikrodrony, mogą tu zajr zeć między ściany,
zobaczyć co oni knują i po prostu wszystko rozpieprzyć…
-Rakieta… - wychrypiał.
W punkcie, któr y pokazywał, rozpękło się niebo.
Smug a kondensacyjna po prostu przer wał a się pośrodku nieba, opadający łuk ucięty w poł owie
drog i do stratosfer y; w końcowym punkcie rozbłysło nowe słońce, oślepiający punkt, niesamowicie
mały i niesamowicie jaskrawy. Brüks nie był pewien, co właściwie w tym ułamku sekundy zobaczył.
W por annym niebie otwor zył a się wielka mig otliwa dziur a, jakby sam pan Bóg zag lądał pod po-
krywkę swojeg o terr ar ium. Nieboskłon się pomarszczył - wiechcie wysokich cirr usów rozpadły się
na miliony odłamków; poł acie intensywneg o, nieskończoneg o błękitu skurczył y się w ostre odłam-
ki; pół nieba poskładał o się jak obłąkane orig ami. Niebo zapadło się i odsłonił o inne niebo, spokoj-
ne i gładkie.
Grzmot rozszczepił Brüksowi czaszkę jak szpikulec do lodu. Jego siła zbił a go z nóg, na chwilę
zawiesił a w powietrzu i rzucił a z powrotem na trawę. Coś pchnęł o go od tyłu. Odwrócił się. Moo re
por uszał ustami, Brüks słyszał jednak tylko wysoki, wypełniający cały świat pisk. Za ramieniem Mo-
ore’a, za mur ami klasztor u, z nieba spadał y osmolone szczątki, niczym zwęg lone kości olbrzymieg o
ludzika z kresek. Jego pusta powłoka ulatywał a w niebo w strzępach, ciąg nięta grubymi strumieniami
odłamków w stronę oswojoneg o tornada. Gener ator wir owy jakby czerpał siłę z tego pokarmu. Ja-
kimś sposobem tornado zrobił o się grubsze. Szybsze. Ciemniejsze.
Niewidzialny statek powietrzny Valer ie. Zapomniało nim. Sto tysięcy metrów sześciennych wyso-
kiej próżni dokładnie na drodze nadlatującej rakiety - rozpadł się od uder zenia, wsysając w pustkę
kaskady pustynneg o powietrza.
Moo re pchnął go w stronę kuli. Brüks niepewnie wszedł w ciemność, wypełnioną siecią jakieg oś
monstrualneg o pająka. Miał już spor y zbiór ofiar, ledwie widocznych, oplątanych sylwetek. Wszyst-
kie wisiał y w sieci zrobionej z szer okich, płaskich włókien, przecinających chao tycznie całe wnętrze
sfer y.
-Ruszajcie się - warknął cichy, blaszany głosik pośród chór u kamertonów.
Brüks chwycił pierwsze z brzeg u oczko siatki, chwycił najmocniej, jak pozwalał y mu iskry
w ręce, podciąg nął się. Coś trącił o go w bok głowy. Odwrócił się i wzdryg nął na widok jedneg o
z zombiaków Valer ie, do góry nog ami, z rozbieg anymi oczyma, wplątaneg o w siatkę jak złapany
nietoperz. Raptownie cofnął rękę; trzymał a się siatki, jakby był gekonem. Uwolnił się i czym prędzej
odpełzł od tych nerwowych oczu i martwej twar zy.
Kolejna twarz, nie taka martwa, czaiła się w ciemności za swoim ochroniar zem. Brüks - ze źreni-
cami wciąż skurczonymi od por anneg o słońca - nie rozr óżniał jeszcze szczeg ół ów. Czuł jednak, że
na nieg o patrzy, wyczuwał za tymi oczyma wyszczer zone zęby drapieżcy. Szedł dalej. Lepkie paski
chwytał y go za ręce, odr ywał y się, gdy je odsuwał.
-W pierwsze wolne miejsce - mruknął wspinający się tuż za nim Moo re.
Brüks stwierdził, że wreszcie przestaje mu dzwonić w uszach, jakby dzwonienie uspokoiło się
na widok tego nieprzyzwoiteg o łona, w któr ym kluł się miot złożony ze świr ów i potwor ów.
-Star aj się trzymać z daleka od ścian. Niby są miękkie, ale będzie nieźle trzęsło.
Właz wskoczył na miejsce jak ostatni element układanki, uszczelniając wnętrze i odcinając wpa-
dające z zewnątrz słabe światło. Powietrze momentalnie zgęstniał o i stęchło, jak w mał ym, nier ucho-
mym bąbelku na samym dnie mor za. Przeł knął ślinę. Ciemność wokół oddychał a niewidzialnymi
ustami, cichym, klaustrofobicznym chór em stłumionym przez ciężkie jak cement powietrze.
Wzrok i oddech powrócił y, jedno tuż po drug im - smrodliwy powiew na policzku, słaby czerwo-
ny poblask prosto z wyścieł anych ścian. Większość tych świateł przesłaniali Dwuizbowcy - niektór zy
z rozł ożonymi ramionami, inni zwinięci w kłębek, paru zwiniętych w precle, sug er ujące albo nad-
ludzką elastyczność, albo poł amane kości. Było ich w sumie może ze dwunastu.
Kilkunastu mnichów. Prehistor yczna psychopatka z orszakiem morderczych maszyn z martwymi
mózgami. Dwójka zwyklaków. Wszyscy wiszą razem w olbrzymiej, wyścieł anej siatką macicy, cze-
kając, aż jakaś niewidzialna armia rozg niecie ich na miazgę.
I wszystko to idzie według planu.
Spróbował się ruszyć, czując, że siatka zacisnęł a się wokół nieg o, gdy tylko przestał się wspinać.
Mógł tylko trzepotać jak ryba na haczyku, unieść rękę na tyle, żeby podrapać się w nos. Poza tym nie
był w stanie się ruszyć.
Dobrze, że chociaż oczy wreszcie przystosował y się do dług iej fali. Twarz dokładnie nad nim
przybrał a znajome kontur y.
-Lianna? Lianna, czy ty…
Była tu tylko ciał em. Palce postukiwał y w skroń char akter ystycznym rytmem kog oś pog rążoneg o
w dalekiej rzeczywistości.
-Nic jej nie jest. - Moo re mówił spokojnie, z niezbyt daleka. - Gada z naszą podwózką.
-Tylko tyle? Dwadzieścia osób? - Łapał powietrze, wciąż dziwnie nieświeże mimo wysiłków lo-
kalneg o systemu podtrzymywania życia.
-Wystarczy.
Brüks ledwo był w stanie oddychać. Cała komor a syczał a od mechanicznej wentylacji, wiał o
mu w twarz, a jemu się wydawał o, że nie może napełnić płuc powietrzem.
Zwalczył nar astającą panikę.
-Chyba… chyba coś jest nie tak z klimą…
-Powietrze jest jak trzeba. Wyluzuj.
-Ale nie, bo…
Coś kopnęł o ich mocno w bok. I nag le „góra” stał a się bokiem, a „bok” doł em. Krew napłynęł a
Brüksowi do głowy. Olbrzym stanął mu na piersi. Powietrze, już i tak nieznośnie duszące, jeszcze się
zag ęścił o - smród zgnił ych jaj jak tsunami zalał Brüksowi zatoki.
Jezus, pomyślał. Nie wyo brażał sobie gorszeg o miejsca i czasu na pierdnięcie. W innych okolicz-
nościach może i był oby to śmieszne. Ter az tylko zaczęł o mu się zbier ać na wymioty, dławił się, zu-
żywając resztki cenneg o tlenu.
-Jedziemy - mruknął Moo re z tyłu. Z dołu. Z góry.
Głos miał niemal senny.
Siatka napięł a się, ciał a podskoczył y unisono w jedną stronę, wrócił y jak wahadła w drug ą, okrę-
cił y się wokół jakieg oś nieznaneg o, arbitralneg o środka masy. Wydawał o się, że przyśpieszają
w dziesięciu kier unkach nar az. W głowie Brüksa ryczał wodospad.
-Nie mogę… oddychać…
-I nie trzeba. Poddaj się temu.
-Że co…
-Izoflur an. Siarkowodór.
Od zewnątrz świat pochłaniał y wiry szumu. Dwadzieścia ciał - ledwie widocznych przez te wiry -
rzucił o się jak jeden mąż w stronę niczym niewyr óżniająceg o się punktu po drug iej stronie pomiesz-
czenia. Przyciąg ał o je tam jak żelazne opiłki w cyklotronie, wszystkie elastyczne uprzęże napięł y się
niemal do pęknięcia.
A więc tak, rozmyślał Brüks, tracąc wzrok. To jest to. Ostatnie świadome przeżycie.
Ciesz się nim, póki możesz.
PASOŻYT
Prawdopodobnie najlepszym przykładem na inherentne zło tego podejścia jest tak
zwany Umysł Mokśa skonstruowany przez Wschodni Sojusz Dharmiczny. Ich próby
„zmodernizowania” własnej wiary z pomocą technologii, która na Zachodzie została
(słusznie) zakazana, skończyły się stworzeniem dosłownie niszczącego dusze umysłu-ula,
który pozostawił miliony w stanie, jak się zakłada, głębokiej katatonii. (Fakt, że religie
dharmiczne dążyły do takiego stanu od tysięcy lat, ani trochę nie łagodzi owej wielkiej
tragedii). Nieodpowiedzialne używanie interfejsów mózgowych do „bratania się” z ob-
cymi umysłami takich zwierząt, jak koty i ośmiornice - praktyka ta występuje zresztą nie
tylko na Wschodzie - również przyczyniło się do nieopisanych psychologicznych szkód.
Na drugim krańcu skali jest zjawisko, kiedy w obliczu współczesnych zagrożeń mamy
pokusę po prostu odwrócić się plecami do całego świata. Taka ucieczka jest nie tylko
sprzeczna ze Słowem Bożym, mówiącym „idźcie i nauczajcie wszystkie narody”, ale
i sama z siebie rodzi poważne konsekwencje. Tu jaskrawym przykładem jest pływająca
wyspa Odkupiciel. Minął prawie rok od rozpadu przymierza pomiędzy Baptystami Połu-
dniowymi i Środkowymi, i trzy miesiące od ostatniego naszego kontaktu z którąkolwiek
ze stron tego konfliktu. (Obecnie niemożliwe jest bezpośrednie zbliżenie się do wyspy
krążącej w oceanicznym prądzie kołowym - ostrzeliwany jest każdy pojazd zbliżający się
na mniej niż dwa kilometry - natomiast zdalny monitoring od 28 marca nie wykrył żad-
nych śladów ludzkiej obecności. ONZ sądzi, że ten ogień jest automatyczny, i zabroniła
zbliżania się do Odkupiciela, póki nie wyczerpie się amunicja).
„Wewnętrzny wróg:
Zakon Dwuizbowy jako zag rożenie
dla instytucjonalnej relig ii w XXI wieku”
(wewnętrzny raport Papieskiej Akademii Nauk
dla Stolicy Apostolskiej)
Ja bym mógł być zamknięty w łupinie orzecha i jeszcze bym się sądził panem nie-
zmierzonej przestrzeni, gdybym tylko złych snów nie miewał.
William Szekspir, Hamlet
(tłum. J. Paszkowski)
Obudził się. Usłyszał wrzaski, zobaczył szar e, rozmyte światło, poczuł kopniaka w bok i igłę
bólu przeszywającą lewą nogę jak elektryczny oszczep. Krzyknął, ale jego głos zginął w potężnej ka-
kofonii: dźwięku skręcaneg o metalu, potężnych żeber ze stopu ścinanych wzdłuż nieznanych
im wcześniej linii naprężeń. Ciążenie kompletnie się nie zgadzał o. Leżał na plecach, ale ciąg nęł o
go w bok, wyciąg ał o nog ami do przodu z jakiejś półprzejr zystej, gumowatej owodni spowijającej
całe ciał o. Gdzieś dalej por uszał y się niewyr aźne kształty. Świat stękał w paśmie bliskim infradźwię-
kom, jak wielki humbak, nurkujący spir alą ku dalekiemu morskiemu dnu. Na wyższych częstotliwo-
ściach wyły alarmy.
Jestem w worku, pomyślał, panikując. Myśleli, że umarł em…
Może i umarł em…
Dojmujący ból umiejscowił się w kostce. Brüks uniósł ręce - słabe elastyczne siły stawił y opór.
Wszystkie żyły i tętnice miał na zewnątrz, przyklejone do skór y. Nie, to nie tętnice. To napinacze
mioelektryczne …
Świat szarpnął się w dół i w bok. Umęczony metal zamilkł, wyjące alarmy z braku konkur encji
wydał y się jeszcze głośniejsze. Coś dźgnęł o Brüksa przez wor ek, tuż pod kolanem. Ból zniknął.
Jeden z rozmytych cieni nachylił się nad nim.
-Spokojnie, żołnier zu. Już się tobą zajmuję.
Moo re.
Błona rozdzielił a się jak otwier ające się oko. Pułkownik stał nad nim, odchylony o trzydzieści
stopni od pionu w osuwającym się w dół świecie. A sam świat był maleńkim walcowatym bąblem,
szer okim na pięć metrów i wysokim może na poł owę tego. Ściany i podł og a wisiał y pod zwar iowa-
nym kątem. Przez środek coś bieg ło, jak druciany rdzeń kręg owy (drabinka, uświadomił sobie męt-
nie Brüks; ten świat ma jakiś strych i piwnicę). Ze wszystkich stron majaczył y stosy plastikowych sze-
ścianów, metrowych mniej więcej, niektór e biał e, niektór e szar o-metaliczne, niektór e ciemnopół-
przejr zyste (niewyr aźne kształty w środku lśnił y jak org any wewnętrzne). Parę się odczepił o - zsypa-
ły się w nier ówny stos po spodniej stronie komor y. Ciążenie ciąg nęł o Brüksa w ich stronę; gdyby
jego wor ek nie był przyczepiony do pryczy, zjechałby z niej.
Moo re sięg nął i dotknął jakiejś kontrolki poza zasięg iem wzroku Brüksa; alarm mił osiernie
umilkł.
-Trzymasz się jakoś? - zapytał.
-Ja… -Brüks potrząsnął głową, próbując ją oczyścić. - Co się stał o?
-Szprycha się chyba złamał a. - Moo re sięg nął w dół/w bok i ściąg nął coś Brüksowi z głowy, dru-
gą, błoniastą skór ę czaszki, czepek pokryty kratką maleńkich guzków. - Trafił cię luźny pojemnik.
Masz złamaną kostkę. Nic takieg o, jak cię stąd wyciąg niemy, zar az się naprawi.
Na ścianach rosła trawa - metrowe pasy niebieskozielonej trawy szły od podł og i po sufit,
na przemian z rur ami, kratkami i wklęsłymi panelami serwisowymi oblepiającymi resztę ścian. (Pod-
kręcona fikocyjanina, przypomniał sobie). Intelig entna farba poł yskiwał a spokojnie na wszystkich
powierzchniach niepoświęconych fotosyntezie. Jego prycza wystawał a z wnęki w ścianie, mig otał
nad nią nieduży komplet wykresów czasowych, raportujących stan jego wnętrzności.
-Jesteśmy na orbicie - dotarł o do nieg o.
Moo re kiwnął głową.
-Jesteśmy… trafili nas…
Moo re uśmiechnął się.
-Kto niby?
-Atakowali nas…
-To było jakiś czas temu. Na Ziemi.
-Czyli… -Brüks przeł knął ślinę. Strzelił o mu w uszach.
Nig dy wcześniej nie był w kosmosie, ale pomieszczenie rozpoznał - masowo produkowany mo-
duł habitatowy, dwa piętra, w przestrzeni od niskiej orbity po geostacjonarkę pospolity jak zdechłe
satelity. Kręci się nimi doo koł a, żeby symulować grawitację. I jej wektor normalnie powinien być
prostopadły do pokładu, a nie…
Star ał się mówić spokojnie.
-No to co się stał o?
-Może trafienie meteo rytem. A może wada konstrukcyjna. - Moo re wzruszył ramionami. -
A może por wanie przez obcych, w sumie na jedno wychodzi. Wszystko jest możliwe, jeśli nie masz
twardych mater iał ów na poparcie hipotez.
-Czyli ty nie…
-Brüks, ter az jestem tak samo ślepy jak ty. Ani ConSensusa, ani interkomu. Kable musiał y strzelić
razem ze szprychą. Jak ktoś podkręci siłę syg nał u na głównym przekaźniku, to pewnie się podł ączę,
ale sądzę, że mają ter az ważniejsze rzeczy na głowie. - Poł ożył rękę na ramieniu Brüksa. - Panie dok-
tor ze, spokojnie. Pomoc już idzie. Nie czujesz?
- Ja… -Brüks zawahał się, uniósł jedną gumowatą rękę, dał jej opaść w dół/w bok; wydał o
mu się, że waży odrobinę mniej niż przedtem.
-Wył ączyli wir ówkę - potwierdził Moo re. - Powoli wyhamowujemy. To sug er uje, że reszta statku
mniej więcej trzyma się kupy.
Brüksowi znów strzelił o w uszach.
- Ale my nie. Tak mi się zdaje… że gdzieś tu jest przeciek i ucieka powietrze.
-Zauważył eś.
-Nie trzeba by tego zał atać?
-Najpierw trzeba by znaleźć. Wiesz co, zrobimy tak. Ja będę przesuwać ładunki, a ty por ozbier asz
wszystkie ściany
-Ale…
-Albo możemy zejść na dół, wbić się w skafandry i zniknąć stąd. - Otwor zył kokon Brüksa do sa-
meg o końca, podtrzymał go, kiedy siadał. - Dasz radę iść?
Brüks przer zucił nogi przez krawędź pryczy, usił ując nie zwracać uwag i na delikatnie nar astające
za oczami ciśnienie. Chwycił się jej brzeg u, żeby nie zsunąć się po pochył ym pokładzie. Wzdłuż ca-
łeg o ciał a bieg ły mu mioelektryczne tatuaże, niczym egzoszkielet dla ubog ich. Obr ysowywał y kon-
tur em kości rąk i nóg, rozwidlał y się ku palcom i bieg ły… (napiął prawą stopę, lewa zwisał a bez
czucia jak brył a gliny) przez pięty i podeszwy stóp. Każdy ruch napotykał elastyczny opór. Każdy
gest był mał ym ćwiczeniem.
Izometryczny sposób na napięcie mięśni. Kiedyś używano ich czasami w Niebie, żeby Wniebo-
wzięci nie zamienili się w sflaczał e embriony. Nadal były wykor zystywane w tych rzadkich ekspedy-
cjach w otwarty kosmos, wtedy gdy zał odze nie dało się wszczepić wampir zych genów, żeby zapo-
bieg ły skracaniu się ścięg ien i atrofii mięśni w czasie hibernacji.
Moo re pomógł mu stanąć, robił za podpor ę. Brüks podskoczył niepewnie na zdrowej stopie,
obejmując go ramieniem. Nie było aż tak źle, jak się obawiał. Pseudog rawitacja ciąg nęł a wprawdzie
w złą stronę, ale była słaba i robił a się cor az słabsza.
-Co ja tu robię? - Skok-krok-oparcie. W dziur ze w suficie, z któr ej wychodził a drabina, pulsowa-
ło łag odne czerwone światło, barwiąc całą przeciwleg łą ścianę.
-Przechodzisz w bezpieczne miejsce.
-Nie, nie o to mi chodził o… - Machnął wolną ręką, obejmując gestem pojemniki ze wszystkich
stron. - Czemu ja jestem w ładowni?
-Ładownia jest w stronę rufy. Tu włożyliśmy to, co się nie zmieścił o.
Pręty drabiny były kolor u nieg arbowanej skór y i gładkie jak plastik; jakiś elastyczny polimer,
pozostający napięty mimo znacznej dług ości. Brüks wyciąg nął rękę i chwycił szczebel, spojr zał
w górę przez sufit i odkrył źródło tego krwaweg o poblasku: szczelnie zamknięty awar yjny właz, mi-
gający ostrzeżeniem dla każdeg o, kto chciałby przez nieg o przejść: PRÓŻNIA.
-Chodził o mi o to, że… - Zerknął przez otwór w podł odze: kolejne warstwy metakostek, zesta-
wionych i posklejanych razem mniejszych zasobników. - Czemu obudził em się w piwnicy?
-Nie miał eś się w ogóle budzić, utrzymywaliśmy cię w śpiączce ter apeutycznej. -Brüks przypo-
mniał sobie własne oskalpowanie, ten czepek peł en elektrod. - Masz szczęście, że przypadkiem by-
łem w pobliżu, kiedy się spieprzył o.
-Mówisz, że przechowywaliście mnie razem z…
Habitat podskoczył, szarpnął się w jakimś skośnym kier unku, któr eg o ucho wewnętrzne Brüksa
nie potrafił o zanalizować; nag le drabina zaczęł a usuwać się po przekątnej, nag le zaczął spadać przez
otwór w podł odze (krawędź włazu dziabnęł a go w przelocie w żebra). Klocki olbrzyma, poustawiane
w sterty, w ziemskim ciążeniu złamał yby mu kręg osłup, a tutaj tylko zgięł y go trochę i odbił y z po-
wrotem w powietrze.
Moo re chwycił go, kiedy się odbijał:
-No, jest to jakiś sposób na przejście…
Brüks wyr wał się z uchwytu, odepchnął go.
-Odpierdol się ode mnie!
-Uspokój się, żoł…
-Nie jestem, kurwa, twoim żołnier zem! -Brüks usił ował stanąć w zatłoczonym pomieszczeniu;
uszkodzona kostka wyg inał a się pod nim jak przyczepiona gumkami. - Jestem par azytolog iem, by-
łem na tej pieprzonej pustyni i zajmował em się, kurwa, swoimi sprawami. Nie pchał em się na siłę
do tej waszej wojny gang ów, nie prosił em się na jakąś jebaną orbitę, a już na pewno nie prosił em,
żeby mnie wsadzić do jakiejś pakamer y jak pudło bombek!
Moo re odczekał, aż wyczerpią mu się słowa.
-Skończył eś?
Brüks najeżył się i łypnął złowrog o. Moo re wziął to milczenie za dobrą monetę.
-Przepraszam za utrudnienia - rzucił sucho. - Jak się trochę uspokoi, będziesz mógł zadzwonić
do żony. Powiedzieć jej, że zostaniesz dłużej w pracy.
Brüks zamknął oczy.
-Nie kontaktował em się z żoną - wycedził przez zaciśnięte zęby - od lat. - W każdym razie
z prawdziwą żoną.
-Naprawdę? - Moo re nie chciał chwycić aluzji. - A czemu?
-Bo poszła do Nieba.
-Hmm - mruknął. Potem, łag odniej dodał: - Moja też.
Brüks przewrócił oczami.
-Mały ten świat. - W uszach znów mu strzelił o. - Czy my sobie stąd pójdziemy, zanim nam się
krew zacznie gotować?
-No to chodźmy - odparł Moo re.
Nieco wyżej, nad pochył ym miastem pojemników, jajowatą śluzę okalał y wnęki wielkości czło-
wieka, dwie po każdej stronie. Wisiał y tam skafandry niczym puste srebrne skór y, przytrzymywane
pasami mocującymi.
W kolanach i łokciach wydymał y się lekko. Moo re pomógł Brüksowi przejść po pochył ym po-
kładzie, podał mu luźny pas, żeby się trzymał, a sam zajął się odpinaniem skafandra z lewej wnęki.
Obwisł i wpadł mu bokiem w ręce.
Brüks poczuł na policzku delikatny powiew. Moo re wyciąg nął skafander, rozpruty od krocza
po szyję, rozdarty egzoszkielet zrzucony przez jakieg oś poprzednieg o właściciela. Brüks stanął pod
kątem i podskakując z lekka na zdrowej nodze, pozwolił Moo re’owi zapakować tę uszkodzoną
do skafandra. Słabe ciążenie bardzo pomag ał o - ważył ter az nie więcej niż dziesięć kilog ramów.
Czuł się jak jakaś przer ośnięta poczwarka dręczona wątpliwościami i próbująca wgramolić się z po-
wrotem do kokonu.
Zaswędział a go wolna ręka; uniósł ją, spojr zał na brązowe jak krew kreski elastycznych włókien
na skór ze.
-A po co…
-Po co poszła? - zapytał Moo re, mocno szarpiąc lewą nogą Brüksa, żeby wetknąć ją do buta.
Kawałki kości zazgrzytał y o siebie - piszczel przeniosła drgania powyżej miejsca, w któr ym miał
zał ożoną blokadę. Nie zabolał o, ale Brüks i tak się skrzywił.
-Że co?
-No, twoja żona. - Z prawą nogą było trudniej, bo na lewej nie dało się stać; Moo re znów musiał
posłużyć mu za kulę. - Po co poszła do Nieba?
-Dziwne pytanie.
„Potąd mam tego”, powiedział a cicho, patrząc przez okno. „One żyją, Dan. One są rozumne”.
Moo re wzruszył ramionami.
-Każdy przed czymś ucieka.
„To tylko systemy”, przypominał jej. „Zrobione przez człowieka”.
„Tak jak my”, ripostował a. Nie sprzeczał się z nią, wiedział a lepiej. Żadne z nich nie było „zro-
bione”, jeśli nie liczyć dobor u natur alneg o, jako sweg o rodzaju projektanta - a oboje mieli dość ole-
ju w głowie, żeby nie zaprzątać jej sobie takim byle jakim myśleniem. Zresztą, ona nie chciał a się
kłócić, dawno zostawił a za sobą te słowne pojedynki, dzięki któr ym iskrzył o między nimi przez tyle
lat. Ter az chciał a tylko mieć święty spokój.
-Ona się… wycofał a - powiedział Moo re’owi, gładko wsuwając prawą stopę do buta.
-Przed czym?
Uszanował jej wolę. Dał jej spokój, kiedy robił a lobotomię ostatniej ofier ze, dał spokój, kiedy
składał a rezyg nację. Chciał z nią pog adać, kiedy zaczęł a zastanawiać się nad Niebem, zrobiłby
wszystko co w jego mocy, żeby zostawić ją po tej stronie życia, ale wtedy już dawno nie chodził o
oto, czeg o on chce. Dał więc jej spokój także wtedy, gdy wynajmował a swój mózg, żeby opłacić
czynsz w Świadomości Zbior owej, i wycofywał a się ze świata zewnętrzneg o w wewnętrzny. Dobrze,
że chociaż zostawił a łącze. Można z nią było pog adać na ostatnim brzeg u Styksu. Zobowiązań zawsze
dochowywał a. Ale wiedział, że tylko o to chodził o - kiedy przestał a mordować sztuczne systemy
i sama się takim stał a - i dał jej spokój.
-Była zabójcą chmur - powiedział w końcu.
-Hmm - mruknął Moo re. Po czym, pomag ając Brüksowi wetknąć ręce w rękawy, dodał: - Mam
nadzieję, że niezbyt dobrym.
-A bo co?
-Wystarczy, że powiem, że nie każda rozproszona AI jest emerg entna inie każda emerg entna jest
zła. - Podał mu rękawice. - Nie rozg łaszamy tego, ale co jakiś czas się zdar za, że któr yś z lepszych
ZCh odstrzeli nam coś, co wolelibyśmy mieć.
Brüks przeł knął ślinę, bo nag le zaschło mu w gardle.
-Wiesz, co było popieprzone? Że ona się z nimi zgadzał a. To znaczy, z tymi debilami od Rów-
nych Praw dla AI. Odeszła, bo miał a dość zabijania świadomych istot, któr ych jedynym przewinie-
niem było… - jak ona to ujmował a? - …że za szybko urosły.
Skafander zapięty. Rękawice zatrzaśnięte na dłoniach. Solidne pociąg nięcie za linkę boa i powłoki
zał opotał y wokół nieg o, w parę nieprzyjemnych sekund zmieniając się z obwisłych w obcisłe. Mo-
ore podał mu hełm.
-Nasadzasz na twoją trzecią, przekręcasz w lewo, aż zaskoczy. Szyby nie opuszczaj, póki nie po-
wiem.
-Poważnie? -Brüksowi zaczynał o już się kręcić w głowie. - Powietrze jakby już trochę… rzad-
kie…
-Jeszcze kupa czasu. - Moo re zer wał ze ściany drug i skafander. - A chcę, żebyś dobrze słyszał.
Odbił się od pokładu, przyciąg nął kolana do piersi i obiema rękami rozpostarł powłokę. Jednym
płynnym ruchem wbił nogi w pokład i - był ubrany po pierś. Odbił się delikatnie.
-Czyli świadomych AI się nie bała. - Moo re wcisnął ramiona w rękawy. - A bystrych?
-C-co?
-No, bystrych. - Zatrzasnął hełm. - Bystrych się bała?
Brüks przeł knął tłuste alpejskie powietrze i spróbował się skupić. Bystrych. Powyżej minimalne-
go prog u złożoności, kiedy sieci się budzą, powyżej Granicy Rozumu, kiedy znowu usypiają, bo sa-
moświadomość rozpuszcza się w otchłani zbyt dużej, pełnej opóźnień sieci, gdzie z synchronii robi
się szum. Jeszcze wyżej, gdzie intelig encja rośnie, choć jaźń dawno został a z tyłu.
-Tych, no… trochę się obawiał a - przyznał, próbując nie zwracać uwag i na delikatny szum
w uszach.
-Mądra kobieta. - Pułkownik miał dziwnie blaszany głosik. Nachylił się i z mechaniczną precyzją
i szybkością sprawdził uszczelnienia i gniazda skafandra Brüksa. - Dobra, zamknij szybę - powie-
dział, opuszczając własną.
Głośniejszy syk wyparł cichy; błog osławiony powiew świeżeg o powietrza musnął twarz Brüksa
natychmiast po zamknięciu hełmu. Chwilę później przyszła ulga. Na szybie ożył a zawił a mozaika
ikon i skrótów.
Hełm Moo re’a stuknął w jego własny, głos zabrzęczał jak z daleka przez to zaimprowizowane
łącze.
-Interfejs sakadyczny. Menu od łączności jest u góry po lewej.
I rzeczywiście, mrug ał a tam bursztynowa gwiazdka: pukanie do drzwi. Brüks po prostu skupił
na niej wzrok i odebrał poł ączenie.
-Lepiej. - Głos zabrzmiał, jakby Moo re siedział mu w hełmie.
-No to chodźmy stąd - powiedział Brüks.
Moo re wyciąg nął rękę, patrzył, jak opada.
-Jeszcze nie. Za minutę, może dwie.
Powietrze - albo być może brak powietrza - za szybą hełmu Brüksa jakby się wyo strzył o. Twarz
Moo re’a, widziana przez tę ubog ą atmosfer ę i dwie warstwy wypukłeg o szkła, była spokojna i nieo d-
gadniona.
-A twoja? - zapytał po chwili.
-Co moja?
-Twoja żona. Po co poszła?
-A, tak, Helen. - Po jego twar zy przemknął cień. Jim odpowiedział, zanim Brüks zdążył pożał o-
wać pytania. - Chyba się po prostu… zmęczył a. Albo może zmęczył a. - Opuścił wzrok na moment. -
Dwudziesty pierwszy wiek nie jest dla każdeg o.
-A kiedy wstąpił a?
-Niecał e czternaście lat temu.
-Po Świetlikach. - Masa ludzi uciekła wtedy do Nieba. Spor o z nich nawet potem wrócił o.
Moo re jednak kręcił głową.
-Właściwie to tuż przedtem. Dosłownie parę minut wcześniej. Wszyscy się pożeg naliśmy a potem
wyszliśmy na zewnątrz i zadarliśmy głowy…
-Może coś wiedział a.
Moo re uśmiechnął się nieznacznie, podniósł jego rękę. Brüks patrzył, jak opada mu z powrotem
do boku, lekka jak piórko.
-Już prawie…
Habitat podskoczył. Skrzynki i kartony zakoł ysał y się, dążąc do wspólneg o punktu przyciąg ania;
nieprzymocowane pojemniki uniosły się z pokładu i zastukał y o ściany w powolnym tańcu.
Brüks i Moo re, przypięci do pasów ładunkowych, zdryfowali na bok jak wodor osty.
-…pora lecieć. - Moo re wcisnął przyciski otwier ające wewnętrzny właz.
Brüks podciąg nął się za nim.
-Jim.
-Tu jestem. - Moo re wyciąg nął sprężynowy kar abińczyk z mał ej szpulki u pasa. Ciąg nęł a się
za nim jasna nitka.
-Skąd się wziął eś tutaj? Kiedy się spieprzył o?
-Był em na patrolu. - Przypiął kar abińczyk do oczka na skafandrze Brüksa. - Obchód robił em.
-Co takieg o?
-Słyszał eś. - Wewnętrzny właz zatrzasnął się za nimi.
Brüks szarpnął za nitkę, gdy Moo re zajął się dehermetyzacją śluzy - niesamowicie cienka, niesa-
mowicie mocna. Smycz z bioinżynier yjneg o pajęczeg o jedwabiu.
-Masz łącze do ConSensusa w głowie - zauważył Brüks. - Możesz, nie schodząc z kibla, zajr zeć
w dowolne miejsce i robisz obchód?
-Dwa razy dziennie. Od trzydziestu lat. Powinieneś mi dziękować, że nig dy nie przyszło mi do
głowy przestać. - Łapa w wielkiej rękawicy łag odnie wskazał a zewnętrzny właz. - To jak, idziemy?
Moo re, ty star y wiar usie.
Dzięki tobie jeszcze żyję. Tracę przytomność w środku tornado, budzę się z rozwaloną kostką
na stacji kosmicznej o przetrąconym kręg osłupie.
Pakujesz mnie do skafandra. Ciąg niesz za język, żebym ględził o swojej żonie i nie zauważył, że
tracimy powietrze.
Zał ożę się, że nig dy mi nie powiesz, jak mało brakował o, nie? To nie w twoim stylu. Był eś
za bardzo zajęty odwracaniem mojej uwag i, żebym nie robił z siebie spanikowaneg o kretyna, kiedy
ratujesz mi życie.
-Dziękuję - powiedział cicho, ale Moo re, wpisujący jakieś zaklęcia do interfejsu grodzi, nawet je-
śli go usłyszał, to nie zar eagował.
Zewnętrzna śluza otwor zył a się koncentrycznie. Za nią czekał wielki otwarł y kosmos.
Całe niebo krzyczał o, demaskując wszystko, co nakłamał w dobrej wier ze Jim Moo re.
***
-Witamy w Koronie cierniowej- powiedział Moo re z drug ieg o końca wszechświata.
Słońce było zbyt duże i zbyt oślepiające: Brüks zobaczył to od razu, kiedy otwor zył się zewnętrz-
ny właz, przez ułamek sekundy, dopóki na szybie hełmu nie wykwitł polar yzujący krążek - idealnie
na linii wzroku - i go nie przesłonił. Oczywiście, pomyślał z początku, przecież nie ma atmosfer y.
Na orbicie wszystko musi być jaśniejsze.
Potem zakoł ysał się, lecąc za Moo re’em, i zawir ował nieważko wokół jakieg oś niespodziewane-
go środka ciężkości, a wokół zakręcił y się gwiazdy i potężne konstrukcje.
Ziemia zniknęł a.
To nieprawda - wciąż to wiedział, jakimś hipotetycznym, głębokim ośrodkiem, co nie czynił o
żadnej różnicy. To nie mog ła być prawda. Ziemia musiał a gdzieś tam być, pomiędzy miliardem ja-
snych punktów przebijających niebo ze wszystkich stron. Same niemrug ające piksele. Ani jeden nie
wybijał się ponad zero wymiar ów, nie przybier ał kształtu.
Żadneg o gruntu, żeby spaść.
Oddech zachrypiał mu w uszach, szybki jak bicie serca.
-Mówił eś, że jesteśmy na orbicie?
-Bo jesteśmy. Tylko nie wokół Ziemi.
Statek -Korona cierniowa- rozciąg ał się przed nim jak kości potwor a wielkości miasta. Ułamana
szprycha wisiał a dokładnie na wprost, plątanina belek i rur ek otoczona lśniącą, ostrą aur eo lą: trochę
jakiejś folii, kryształki zamarzniętej cieczy, malutkie metalowe shur ikeny, któr e niemiał y dokąd po-
lecieć. W mozaice świateł i cieni coś się por uszał o. Po ruinie uganiał y się metalowe pajączki, spawa-
ły coś punktowo rozżar zonymi żuwaczkami, tkał y sieci, żeby zszyć ze sobą rozsiane części. Cały me-
talowy krajobraz rozbłyskiwał falami maleńkich gwiazdek.
Nie zgięta, nie wyg ięta. Ułamana. Czysto i gładko. Przer ażony Brüks przyjr zał się cienkiej srebr-
nej lince, grubości ledwo ludzkieg o palca: jedno ścięg no, cudem nienar uszone, wył aniające się z am-
putowaneg o kikuta i kotwiczące do nieg o potężny, beczkowaty habitat. Gdyby nie ta jedna cienka nit-
ka…
-Ty o wszystkim wiedział eś, nie? - Łapczywie łykał powietrze. - Przez cały czas był eś wpięty
do ConSensusa…
Moo re zwisał sobie z uchwytu, kompletnie nie przejmując się miliardami lat świetlnych otwier a-
jącymi się pod nog ami.
-Z mojeg o doświadczenia wynika, że w takie sytuacje lepiej ludzi wprowadzać stopniowo.
-A z mo… jego… doś… - Język puchł mu w ustach. Nie mógł złapać oddechu. Nig dzie nie było
ani góry, ani dołu… - Coś z moim powietrz…
Coś walnęł o go w podeszwę buta i, absurdalnie, „dół” natychmiast pojawił się tam, gdzie trzeba.
Moo re znalazł się przed nim, trzymał go za ramiona, ściskając przez skafander.
-Wszystko w por ządku. W por ządku. Zamknij oczy
Brüks z cał ej siły zacisnął powieki.
-Hiperwentylacji dostał eś, nic więcej - odezwał się z ciemności Moo re. - Skafander rozr zedzi
mieszankę, nim zag rozi ci utrata przytomności. Jesteś stuprocentowo bezpieczny.
Brüks omal nie roześmiał się na głos.
-Ty… - wykrztusił w końcu - …jesteś jak ten chłopaczek, co o jeden raz za dużo krzyknął „Nic
ci nie grozi”.
-Dobra, już ci chyba lepiej - zauważył Moo re.
Faktycznie. Trochę.
-Spróbuj otwor zyć oczy. Skup się na statku, nie na gwiazdach. Zor ientuj się w przestrzeni.
Brüks uchylił odrobinę powieki. Wpadła próżnia i zawroty głowy.
„Skup się na statku”.
Dobra. Statek.
Na początek ta szprycha. Ucięta, skauter yzowana, jedna z… sześciu (pozostał e na oko nieuszko-
dzone) odchodzących promieniście od kulistej piasty, jak szkielet ubog ieg o koła rower oweg o. Obr ę-
czy nie było, tylko blaszana puszka na końcu każdej szprychy. Parę minut temu wszystkie szprychy
kręcił y habitatami jak kamieniami na sznurkach, ter az po prostu stał y. Mniejszy drąg - jak kość udo-
wa olbrzyma przebita pośrodku - wisiał tak samo nier uchomo trochę przed Piastą. (Koło zamacho-
we, przeciwwag a, zapewne. Żeby zrównoważyć moment obr otowy).
Te puste kości miał y co najmniej po pięćdziesiąt metrów. War iacki diabelski młyn, sto metrów
od końca do końca.
Wszystko to jednak było efemer yczną, delikatną konstrukcją ze słomek i gał ązek w por ównaniu
z czającą się z tyłu ścianą metalu. Przedział silnikowy. Gdyby patrzeć dokładnie na wprost, byłby
kręg iem - postawionym na sztorc cał ym krajobrazem, pełnym ostrych wąwozów, grzbietów i kątów
prostych. Ale stąd, z brzeg u, Brüks widział piętrzącą się za tą powierzchnią masę - to był nie tyle
dysk, ile walcowata próbka gleby wyekstrahowana z jakieg oś sztuczneg o księżyca. Prążkowane zbo-
cza ze skał osadowych, wyr zeźbione w metalu; gig antyczne, węźlaste tętnice wijące się po segmento-
wym kadłubie, niosące rzeki paliwa czy chłodziwa. Łuk dalekiej dyszy, wyg lądający zza metaloweg o
hor yzontu niczym wschód bezbarwneg o słońca.
Dokładnie pośrodku napędu znajdował się walcowaty silos. Może jakaś ładownia. Kręg osłup Ko-
rony wyr astał mu z górnej powierzchni niczym odr ost z pniaka sekwoi olbrzymiej. Cała ta przednia
konstrukcja - Piasta i jej habitaty, koło zamachowe, półkulisty nos najeżony antenami - wszystko
to stawał o się drobiazgiem w cieniu tych silników. Parę kruchych gał ązek, gdzie mięso może się ku-
lić i oddychać. Jak pchły uczepione grzbietu pojmaneg o Słońca.
-Jakie to wielkie - szepnął do Moo re’a.
Ale Moo re’a już tam nie było, szybował rozpostarty w przepaści pomiędzy dyndającym habita-
tem i jego odciętą szprychą. Uciekł od nieg o do armii pająków.
Coś szarpnęł o za linkę. Odwrócił się, z lodowatą wodą spływającą po kręg osłupie, żeby zoba-
czyć, co to za nowy pan trzyma go ter az na smyczy.
-Pójdziesz ze mną - powiedział a Valer ie.
***
Pociąg nęł a go przez próżnię jak przynętę na haczyku, tak szybko, że nawet pień mózgu nie zdążył
zar eagować. Nim zar ządził wyciąg nięcie ręki do pierwszeg o napotkaneg o uchwytu - zanim nawet po-
myślał, żeby się za uchwytami w ogóle rozejr zeć - już lecieli łukiem przez chmur ę ostreg o śmiecia.
Rozprute rusztowanie sięg ał o ku niemu ostrymi krawędziami, gdy koziołkował obok. Tylko cudem
żadne nie przecięł o mu skafandra.
Spadł w głąb studni… nie, nie studni. Szprychy. Tej złamanej. Widział nad sobą oddalający się
postrzępiony wlot. Uder zył w dno, wylądował boleśnie na plecach, sprężystość próbował a go odbić,
ale w pierś trafił go kafar i przytrzymał na miejscu. W oczach zapulsował o krwawo-pomarańczowe
światło. Nabrał parę panicznych haustów powietrza, odwrócił głowę.
Kafar wyr astał z barku Valer ie. Drug ą ręką pstrykał a kontrolkami grodzi, na któr ej wylądowali.
Wokół jego krawędzi co dwie sekundy błyskał y karmazynowe światła.
-Moo re… - sapnął Brüks.
-Już za dużo czasu stracił na ciebie, wędlino. Pomag a przy naprawach.
Pośrodku grodzi otwor zył się właz. Valer ie jedną ręką przer zucił a go na drug ą stronę, gdzie zła-
pał o go coś jak baseballowa rękawica - mocna błona, rozpięta między oczkami elastyczneg o ożebro-
wania. Próżnia wydymał a tę przejr zystą błonę, napinał a ją w spor e wypukłości pomiędzy wzmocnie-
niami.
Valer ie uszczelnił a właz za nimi. Mały namiocik nadmuchał się w sekundę, powłoka się rozluźni-
ła, gdy wyr ównywał się gradient.
Brüks poczuł mrowienie w palcach lewej dłoni - uświadomił sobie, że ma ją zaciśniętą z cał ej
siły. Zmusił się do rozwarcia palców i nieco zdziwiony zobaczył unoszący się nad wnętrzem dłoni
metalowy odłamek. Brzeg ów nie miał ostrych. Metal roztopił się i zastygł w kleksy, jak stearyna.
Musiał go chwycić w przelocie.
Namiot otwor zył się jak ostryg a. Valer ie wyciąg nęł a go, zanim rozwarł się do końca, i powlokła
tunelem z bladeg o, wodnisteg o światła. Wzdłuż nieg o wił się bezg łowy brązowy wąż, z losową ener-
gią obijający się zwojami o ściany - jakiś elastyczny sznur, gruby jak przeg ub ręki, spor adycznie
przetykany mał ymi kółkami. Na ścianie mig ał y szczeble drabiny, zbyt rzadko rozstawione dla nor-
malneg o człowieka. Od czasu do czasu przemykał y jaskrawe, ostrzeg awcze czarno-żółte pasy, zbyt
szybko, by móc zobaczyć, przed czym właściwie ostrzeg ał y. Brüks wyciąg ał szyję, patrzył w przód.
Nie wiadomo kiedy w ciąg u ostatnich paru sekundValer ie podniosła szybę hełmu. W jego cieniu
twarz była szar a, złożona z samych ostrych kontur ów i kątów. Skór a i kości.
Szprycha kończył a się kopuł ą ze szczeliną, podobną do tych star oświeckich obserwator iów, po-
zostawionych, żeby gnił y na szczytach gór, kiedy astronomia wyprowadził a się poza planetę. Więk-
szość szczeliny zatykał o gniazdo po drug iej stronie. Odbili się i rykoszetem przelecieli przez pozo-
stał ą część otwor u.
Wlecieli w przestrzeń pomiędzy dwiema współśrodkowymi sfer ami - ta srebrzysta, wewnętrzna,
przypominał a wielką trzymetrową kulę rtęci, schowaną w drug iej, matowej. Jakaś jakby krata dzielił a
przestrzeń pomiędzy nimi na półkule, łącząc jądro ze skor upą na równiku. Valer ie pociąg nęł a
go przez misę tylnej półkuli, wokół kubistyczneg o krajobrazu moduł ów ładunkowych, minąwszy
ziejący wylot tunelu na bieg unie poł udniowym (kręg osłup statku, uświadomił sobie Brüks, peł en nik-
nących w jego paszczy cieni i rur); minąwszy przeg uby kulowe pozostał ych szprych, ułożone wokół
tego otwor u jak kor ona kwiatu. Przez równikową kratę mig nęł y mu jakieś por uszenia - w tej drug iej
półkuli była zał og a, zajęta czymś innym, gdy Valer ie wlokła go na zatracenie - ale już w następnej
sekundzie nurkowali w jedną z kości dług ich Korony, a słaby blaszany głosik, któr y być może usły-
szał przez zamknięty hełm, mówiący:
-…ja pierdolę kar aluch jest na chodzie!
…równie dobrze mógł być wytwor em jego wyo braźni.
Kolejny dług i upadek - tym razem na holu. W tej szprysze wąż był nienar uszony - ruchoma taśma
rozciąg nięta do grubości ołówka pomiędzy rolkami na obu końcach. Valer ie wciąż ściskał a przeg ub
Brüksa żelaznym uchwytem. Drug ą ręką oplotła kółka (uchwyty, dotarł o do Brüksa, lub strzemiona)
na taśmie przenośnika. Taśma wracał a do Piasty niecał y metr czy dwa po lewej stronie. W jakimś
równoleg łym świecie fantazji Brüks wyr ywał się i łapał jedno z tamtych strzemion, żeby uciec.
Kolejna stacja końcowa - tym razem wolna od odłamków i zniszczeń, po prostu zwrot o 180 stop-
ni i półka wokół otwarteg o włazu ozdobioneg o tablicą:
SERWIS/WARSZTAT
I już byli po drug iej stronie, już był wolny, unosił się w takim samym habitacie, jak ten, któr y
przed chwilą opuścił. Ściany, panele, genżynieryjne pasy fotosyntetyzująceg o listowia. Nieznaczne
wypukłości wielkości trumien na ścianie - prycze jak ta, na któr ej się obudził, złożone, kiedy były
nieużywane. I znów te wszecho becne sześciany, poprzyklejane i piętrzące się na tyle wysoko, że habi-
tat zaczynał przypominać norę, opatrzone gąszczem piktog ramów we wszystkich kolor ach tęczy.
Niektór e symbole Brüks rozpoznawał - nar zędzia elektryczne, sur owiec do fabrykatom, stylizowana
laska Eskulapa oznaczająca „lekarstwa”. Inne równie dobrze mog ły być nabazgrane przez obcych.
-Łap.
Odwrócił się, przestraszył, ledwo zdążył unieść ręce i złapać płynące ku niemu pudełko. Sądząc
po kształcie i wielkości, mog łoby pomieścić dużą pizzę, może trzy, jedną na drug iej. Pod pokrywką
w dopasowanych zag łębieniach siedział y skaser y, przylepce, wor eczki z syntetyczną krwią. Jakiś
podstawowy zestaw pierwszej pomocy.
-Napraw mi to.
Jakimś sposobem Valer ie już się rozebrał a do spodnieg o kombinezonu i przykleiła por zucony
skafander do ściany niczym zmiętą kulkę folii aluminiowej. Wyciąg ał a do nieg o lewą rękę, przeg u-
bem do góry. Podciąg nięty rękaw. Przedr amię zginał o się lekko w poł owie dług ości. Nawet wampir y
nie miał y w tym miejscu stawów.
-Co… jak to się…
-Statek też się łamie, się zdar za. - Przykurczył a warg i. W szklistym świetle jej zęby wydawał y się
niemal prześwitujące. - Napraw mi to.
-Ale… moja kostka.
Nag le znaleźli się oko w oko. Brüks odr uchowo opuścił wzrok - jag nię w obecności lwa, żadnej
obrony poza pokor ą, żadnej nadziei poza modlitwą.
-Dwa ranne elementy - szepnęł a Valer ie. - Jeden krytyczny dla misji, drug i to balast. Któr y
ma prior ytet?
-Ale ja nie…
-Biolog.
- Tak, ale…
-Ekspert. Od życia.
-T… tak…
-To mi to napraw.
Spróbował spojr zeć jej w oczy. Nie był w stanie. Przeklął sam siebie.
-Nie znam się na pierwszej…
-Kości to kości. - Kątem oka dostrzegł, że przekrzywił a głowę, jakby rozważając alternatywy. -
Nie umiesz, to jaki z ciebie pożytek?
-Musimy tu mieć jakiś szpital pokładowy - wyjąkał - albo te… no… ambulator ium.
Wzrok wampir zycy przeskoczył do włazu na gór ze i tabliczki przy nim - SERWIS/WARSZTAT.
-Biolog - powiedział a, z czymś jakby rozbawieniem w głosie - a uważa, że jest jakaś różnica.
To jakiś obłęd, pomyślał. Sprawdzają mnie, czy co?
Jeśli tak, to chyba nie zdam.
Wstrzymał oddech, powstrzymał język, przyjr zał się ranie: dzięki Bogu, zamknięte złamanie. Nie
doszło do przer wania powłok, nie ma widocznych zasinień. Przynajmniej złamanie nie nar uszył o
żadnych większych naczyń krwionośnych.
Naprawdę? Czy aby wampir y… no właśnie, przecież one prawie cały czas miał y zwężone naczy-
nia krwionośne, trzymając większość krwi blisko siebie. Tej wampir zycy można by rozpruć tętnicę
obwodową i nig dy by tego nie poczuł a, dopóki nie przeszłaby w tryb łowcy…
Może chociaż da swojej ofier ze szansę na walkę…
Zdławił tę myśl, irr acjonalnie przer ażony, że zajr zy mu do czaszki i ją zobaczy. Skupił się na wy-
gięciu przedr amienia - zostawić to tak, czy próbować nastawić? (Zostawić, przypomniał sobie skądś.
Jak najmniej ruszać, nie ryzykować przecięcia nerwów i naczyń krwionośnych…).
Rozwinął usztywniającą taśmę z rolki, odciął parę trzydziestocentymetrowych kawałków (muszą
sięg ać za nadg arstek, zaczynał o mu się przypominać). Umieścił je w równych odstępach wokół ra-
mienia Valer ie (Jezu, jaka zimna), przycisnął delikatnie do skór y (Tylko żeby jej nie zabolał o, żeby,
kurwa, nie zabolał o), aż klej stwardniał i zmienił taśmę w łubki. Cofnął się, gdy wampir zyca napięł a
mięśnie, odwrócił a się i ocenił a jego pracę.
-Krzywo jest - rzucił a.
Przeł knął ślinę.
- Tak, bo myślał em… że to tylko na ra…
Wyciąg nęł a prawą rękę i złamał a własne przedr amię jak gał ązkę. Dwa łubki pękły z trzaskiem
jak cichy strzał, trzeci po prostu oder wał się od ciał a, przer ywając skór ę.
Powięź pod spodem była bezkrwawa jak wosk.
Wyciąg nęł a złamaną rękę.
-Jeszcze raz.
Jasna choler a, pomyślał Brüks.
Kurwa, kurwa, kurwa.
To nie jest test, uświadomił sobie. U niej to nig dy nie jest test. To zabawa. Sadystyczna zabawa,
jak kota z myszą…
Valer ie czekał a, cierpliwa i beznamiętna, niecał e dwa metry od jego gardła.
Rób coś. Rób. Nie dawaj jej pretekstu.
Ponownie chwycił ją za rękę. Ścisnął mocno, bo dłonie mu się trzęsły - chyba nie zauważył a. Zła-
manie wyg lądał o ter az gor zej, wyg ięcie było mocniejsze, spod mięśni wystawał a kość, twor ząc mały
wzgór ek pod skór ą. U jego szczytu zaczynał się twor zyć fioletowy siniak.
Nadal nie był w stanie spojr zeć jej w oczy.
Chwycił przeg ub jedną ręką, drug ą zaparł się o zgięcie łokcia, pociąg nął. Jakby próbować roz-
ciąg nąć stal - ścięg na w przedr amieniu wydawał y się zbyt mocne i zbyt napięte, jak na siły zwyklaka.
Spróbował jeszcze raz, z cał ej siły - i to on przy tym jęknął.
Ręka wydłużył a się jednak odrobinę, poł amane części w środku słyszalnie zgrzytnęł y o siebie
i kiedy puścił, wypukłość zniknęł a.
Proszę, niech to już będzie koniec.
Zostawił złamane usztywnienia jak były, doł ożył obok nich nowe odcinki taśmy. Przycisnął i cze-
kał, aż zesztywnieją.
-Lepiej - powiedział a Valer ie.
Brüks pozwolił sobie odetchnąć.
Trzask. Pstryk.
-Jeszcze raz - powiedział a Valer ie.
-Por ąbał o cię? - Słowa wymknęł y mu się, zanim ugryzł się w język. Zamarł, przer ażony perspek-
tywą jej reakcji.
Krwawił a. Pod naciąg niętą skór ą widać było ter az kość, jak wystającą z mętnej wody złamaną
kłodę. Siniak wokół rozszer zał się w oczach, jakby krew przesączał a się przez wosk. O nie, to już nie
był wosk - bladość Valer ie też znikał a. Wypuszczał a krew ze środka ciał a, zasilając nią kończyny.
Wampir zyca się… rozg rzewał a…
Rozszer za naczynia krwionośne, dotarł o do nieg o. Przeł ącza się w tryb łowcy. To nie jest jednak
gra, to nawet nie pretekst do gry.
To wyzwalacz…
-Ja się tym zajmę - rozległ się głos z tyłu.
Brüks spróbował się odwrócić. Beznamiętne spojr zenie Valer ie przyszpilił o go jak motyla.
-Poważnie. - Błysk bladości, beżowy kombinezon. Lianna wpłynęł a mu w pole widzenia i wyha-
mował a na ścianie. - Ja dokończę. Zresztą, chyba i tak trzeba przypilnować twoich ludzi na kadłubie.
Valer ie przeskoczył a wzrokiem na złamaną rękę i z powrotem na Brüksa. Mrug nął i już jej nie
było.
-Wyciąg nę cię z tego skafandra - powiedział a Lianna, odkręcając hełm.
Ścięł a włosy. Dredy sięg ał y jej ter az tylko do brody.
Brüks oklapł i pokręcił głową.
-Jak ty możesz z nią tak rozmawiać?
-Co? Po prostu… rozmawiam. - Hełm pofrunął, koziołkując, przez pomieszczenie. Brüks męczył
się z suwakami i zatrzaskami, nadal roztrzęsiony. Lianna odczepił a mu rękawice. - Nic szczeg ólneg o.
-Nie, rozumiesz… - wziął głęboki wdech - …ty nie robisz w gacie na jej widok?
-No, trochę tak. - Zerknęł a na odpływającą na bok apteczkę. - Ja nie mogę, kazał a ci tego użyć?
-Ona jest pierdolnięta.
Lianna wzruszył a ramionami.
-Według ludzkich norm na pewno. Ale z drug iej strony… - puknęł a w ścianę palcem u nogi: wy-
pukłość rozł ożył a się w diag nostyczną leżankę - …jaki byłby sens sprowadzać je aż z plejstocenu,
gdyby mózgi im pracował y tak samo, jak nasze, nie?
-Ty się nie bał aś?
Wyg lądał o na to, że przez chwilę się nad tym zastanawia.
-Chyba trochę tak. No wiesz, drapieżca, ofiar a, odr uchowa reakcja.
-Właśnie.
-Chinedum mówi, że nie ma się czeg o bać. - Gestem kazał a mu się poł ożyć na leżance.
Podpłynął do niej, pozwolił się przypiąć w pasie. Na ścianie rozkwitły wskazania biotelemetrycz-
ne.
-A ty mu wier zysz. Im. - Jemu. Czy jak tam się określa umysł zbior owy.
-Oczywiście. - Przesunęł a palcem po odczytach, skrzywił a się, zobaczywszy coś. - No dobra, zo-
baczmy, co my tu mamy.
Rozejr zał a się po pomieszczeniu.
-Naprawdę trzeba by kiedyś się wziąć i to rozpakować.
Otwor zył a srebrną skrzynkę opatrzoną medycznymi piktog ramami. Parę sekund grzebania i zna-
lazła na ułożonych w środku tacach z nar zędziami pistolet rekonstrukcyjny. Ustawił a go na OSTEO
i przył ożył a mu do złamanej kostki.
-Masz blokadę nerwową, nie?
Kiwnął głową.
-Jim coś mi tam wstrzyknął.
-To dobrze. Inaczej to by naprawdę por ządnie bolał o. - Strzelił a.
Noga Brüksa odr uchowo odskoczył a - mig nęł y mu czarne włókna, drobne jak nicienie. Zamacha-
ły wściekle ogonkami, wrył y mu się w ciał o i zniknęł y.
-Jak zejdzie blokada, może trochę swędzieć. - Lianna już się rozg lądał a po pomieszczeniu za in-
nymi skarbami. - Chwilę zajmuje, nim siatka się odpowiednio ułoży, przy tylu drobnych kostkach…
o, jest.
Tym razem pojemnik w kolor ze podobnym do kości słoniowej… nie, przezroczysty. Kolor nada-
wał mu lepki kit opatrunkowy w środku: kiedy otwor zył a wieko, zatrząsł się jak żelatyna.
Było go dosyć, żeby unier uchomić dziesięć osób od stóp do głów. Brüks rozejr zał się doo koł a,
gdy Lianna nabier ał a garść - co najmniej sześć innych skrzynek zawier ał o to samo.
Kit por uszył się w dłoni Lianny, ogrzany ciepłem ciał a.
-Dokąd my lecimy? - zastanowił się Brüks. - Ilu poł amanych kości oni się tam spodziewają?
-E. Oni niczeg o się nie spodziewają. Lubią być przyg otowani i tyle. - Nał ożył a paciaję na jego
kostkę. - Nie ruszaj się, póki się nie zetnie.
Rozpełzła się wokół stawu jak monstrualna ameba, skleiła sama ze sobą, podpełzła parę centy-
metrów w górę łydki i w dół stopy, aż zwolnił a i stwardniał a w tlenowej atmosfer ze.
-I już. - Lianna wrócił a do pojemnika i zamknęł a go, żeby reszta się nie ścięł a. - Niestety, parę dni
będziesz to musiał ponosić. Normalnie zdjęlibyśmy po ośmiu godzinach, ale jeszcze walczysz
z resztkami tego zar azka. Jakbyśmy ci za mocno podkręcili metabolizm, mógłby urządzić nawrót.
Zar azek.
Luckett, krzyczący z bólu. Trawnik zasłany powykręcanymi trupami. Zar aza tak bezlitosna i tak
szybka, że wywoł ywał a stężenie pośmiertne ciał a, zanim jeszcze umarł o.
Brüks zamknął oczy.
- Ilu?
-Co ilu?
-Ilu zostawiliśmy?
-Wiesz co, Dan, ja bym tych gości nie spisywał a na straty. Wiem, że wyg lądał o to strasznie, ale
ja się jednej rzeczy nauczył am: Dwuizbowców nie można nie doceniać. Oni zawsze są dziesięć kro-
ków naprzód i zawsze mają plany B, C i Z.
Odczekał, aż głos za powiekami przestanie mówić. Potem znów zapytał.
Z początku nie odpowiedział a. Potem:
-Czterdziestu czter ech.
-Dziesięć kroków naprzód - powtór zył we własnej, osobistej ciemności. - I ty w to wier zysz.
-Wier zę.
-Przewidywali śmierć czterdziestu czter ech osób. Planowali ją. Chcieli.
-Nie chcieli…
- I kiedy wzięli do siebie na pokład tę… tego potwor a… dokładnie wiedzieli, co robią. Mają
to wszystko pod kontrolą.
-Dokładnie tak. - W głosie nie było cienia wątpliwości.
Brüks wziął głęboki wdech, wypuścił powietrze, zastanowił się nad słabym i niespodziewanym
zapachem czeg oś, co rosło mu w głębi gardła.
-Widzę, że tobie wiar a łatwo nie przychodzi - stwierdził łag odnie głos po paru chwilach. - Ale
czasem to jest po prostu, no wiesz. Wola Boża.
Otwor zył oczy. Lianna popatrzył a na nieg o, łag odna, miła i kompletnie odklejona.
-Proszę, nie mów tak.
-Dlaczeg o? - Wydawał a się autentycznie zdziwiona.
-Nie możesz przecież wier zyć… to tylko bajka, zresztą, za dużo spraw już nią tłumaczono…
-Dan, to nie jest bajka. Wier zę w siłę stwórczą poza światem fizycznym. Wier zę, że dała początek
cał emu życiu. Nie możesz jej winić owszystkie straszne rzeczy, jakie robiono pod jej sztandar em.
Delikatne mrowienie w palcach. Fala śliny piętrzy się w gardle. Język jakby puchł w ustach.
-Mog łabyś… chciałbym zostać sam, jeśli można - powiedział cicho.
Lianna zamrug ał a.
-Hm… tak, pewnie tak. Możesz w każdej chwili zdjąć z siebie tę siatkę. Przyniosłam ci czysty
kombinezon, jest tam, w kabinie. ConSensus jest podpięty do farby. Jakbyś czeg oś potrzebował, wy-
starczy zapukać trzy razy. Interfejs powinien być dość…
Zar az się zrzyg am, pomyślał.
-Proszę - wykrztusił. - Idź już, idź.
I ponownie zamknął oczy, zacisnął zęby i powstrzymywał nar astające mdłości, póki nie ścichły
odg łosy jej oddalania się i nie zaczął słyszeć wył ącznie szumu maszyn i dudnienia we własnej gło-
wie.
Nie zwymiotował. Przyciąg nął nogi do piersi, opasał je rękoma i mocno ścisnął, żeby powstrzy-
mać niekontrolowane dyg otanie ciał a. Zacisnął powieki, żeby nie widzieć tego noweg o świata, mi-
krokosmiczneg o więzienia, w któr ym się obudził - rojąceg o się od dziwadeł i głodnych drapieżni-
ków, nieistotneg o bąbelka wir ująceg o w kosmosie, z każdą sekundą dalej od domu. Ziemia była już
tylko wspomnieniem, zapomnianym i znikającym w nieskończonej pustce; a mimo to miał ją w gło-
wie, nie mógł od niej uciec - od pustynneg o ogrodu zasłaneg o powykręcanymi trupami.
Wszystkie miał y twarz Lucketta.
Geologii uczymy się w dzień po trzęsieniu ziemi.
Ralph Waldo Emerson
Wreszcie panika ustał a. W końcu musiał wrócić.
Nie miał pojęcia, ile czasu się tak unosił. Na razie zadowalał go azyl w ciemności pod powieka-
mi, w syku wentylator ów i łag odnych, popiskujących głosików czujników medycznych. W średniej
odleg łości brzęczał jakiś alarm - zabrzmiał pięć razy i umilkł. Chwilę później świat szarpnął się
w prawo i zaczął delikatnie napier ać na jego łopatki, łydki i pięty. Wrócił y góra i dół.
Brüks otwor zył oczy. Widok się nie zmienił.
Usiadł, przekręcił się, pozwolił temu nowemu ciążeniu, by opuścił o mu nogi poniżej pryczy (gdy
się podnosił, medyczne odczyty zniknęł y ze ściany). Zapanował nad grożącym zawrotami głowy
uchem wewnętrznym, uniósł dłonie i patrzył na nie, aż przestał y się trząść.
Egzoszkielet zawibrował ekstatycznie, gdy go odr ywał - każdy pasek, uwolniony, powracał do ja-
kieg oś elastyczneg o minimum. Zabier ał y ze sobą włosy i komórki naskórka, miał po nich na ciele
łyse paski. Zostawił go na pokładzie, splątany kłębek gumowatych włókien, trzęsący się i podryg ują-
cy jak żywy.
Odszukał toaletę, wystającą zza góry bag ażu podr ęczneg o, w drodze powrotnej obr abował fabry-
kator spożywczy na ścianie. Pociąg ając elektrolity z banieczki, odkleił od ściany pakiet ze złożonym
ubraniem, pozostawiony przez Liannę - kombinezon w kolor ze leśnej zieleni, przewidująco wydru-
kowany na miar ę przez jakąś pokładową drukarkę. Wciąg ając spodnie, zachwiał się niebezpiecznie,
sztuczne ciążenie było jednak słabe i wyr ozumiał e. Wreszcie skończył: ubrany, wyprostowany, bate-
rie zaczynał y mu się ładować z substancji odżywczych w żoł ądku. Złożył pryczę, wsuwając ją
we wnękę na ścianie. Pomalowany intelig entną farbą spód lekko wystawał, jar ząc się łag odnie.
„Zapukać trzy razy”, powiedział a.
ConSensus rozkwitł mu pod dotykiem interfejsem dla ubog ich - ulepszonych inaczej: Systemy,
Łączność, Biblioteka. Po jednej stronie w pustce unosił a się mała, pseudotrójwymiar owa Korona
cierniowa. Wszystko czekał o, żeby zatańczyć mu pod palcami, on jednak wziął za dobrą monetę na-
pis „MOŻLIWOŚĆ STEROWANIA GŁOSEM” i powiedział:
-Plan statku.
Animacja rozwinęł a się płynnie na środek, najeżona przypisami. Silniki, reaktor y i ekranowanie
pochłonęł y co najmniej trzy czwarte miejsca - dysze wylotowe, reaktor y termojądrowe, pofalowane
tor oidalne kontur y potężnych, izolujących przed promieniowaniem pól mag netycznych. Amortyzato-
ry, puł apki na antyprotony, potężne ochronne płyty wodorku litu. Brüks widział to wszystko na kana-
łach popularnonaukowych, na prostych miniaturkach dla gości z deficytem uwag i. Mikrosynteza ją-
drowa inicjowana antymater ią, tak to nazywali. Jądrowy silnik impulsowy, doł adowany odmier zoną
szczyptą antyprotonów. Przy odpowiednim oknie startowym Korona cierniowa była w stanie dotrzeć
na Marsa w parę tyg odni.
-Podaj kurs - polecił na głos.
NAV NIEDOSTĘPNY, odparł ConSensus.
-Podaj pozycję.
NAV NIEDOSTĘPNY.
-To w takim razie cel podróży?
NAV NIEDOSTĘPNY.
Hmm.
Nadające się do zamieszkania części Korony leżał y wzdłuż stupięćdziesięciometroweg o kręg o-
słupa, rury ze stopu, z atmosfer ą, łączącej kawałki konstrukcji nanizane na nią jak kor aliki. Piasta,
przez któr ą ciąg nęł a go Valer ie, była w dwóch trzecich pomiędzy silnikiem i dziobem. Szprychy uru-
chomiono z powrotem, omiatał y przestrzeń w majestatycznym kontrapunkcie do znajdującej się nie-
co wyżej przeciwwag i. (Tylko rufowa część Piasty się obr acał a, zauważył Brüks. Drug a - według
ConSensusa nazywająca się MOSTEK, tak jakby nowoczesny statek kosmiczny potrzebował czeg oś
tak star oświeckieg o jak fizyczna „ster ówka” - wydawał a się przymocowana na stał e do kręg osłupa).
-Powiększ habitat.
Korona przer ysował a się od wewnątrz, silniki i ekranowanie niemal zniknęł y, został y tylko pustki
dziobowej części, jaśniejsze i wycentrowane. Mig otał y w nich opatrzone podpisami gwiazdozbior y,
jak świetliki w świecącym przewodzie pokarmowym. Zbitka szar ych ikonek żar zył a się w ŁADOW-
NI (ter az, pod nieo becność swojeg o fundamentu, wydawał a się ogromna): CHODOROWSKA, K.;
EULALI, S.; OFOEGBU, C. Osiem czy dziewięć innych. MOORE, J. - zielone - palił o się w habitacie
podpisanym SYPIALNIA. LUTT ERODT, L. była w Piaście, razem z SENGUPT Ą, R. Habitat, w któ-
rym był BRÜKS, D. wyświetlał się jako MED/SERWIS, mimo że na drzwiach widniał o co inneg o.
Kolejny na prawo zajmował a MESA/KUCHNIA, na lewo LAB. MAGAZYN/BALAST, gdzie przeżył
brutalne przebudzenie, równoważył koło naprzeciwko. Widocznie już przymocowano go z powro-
tem, choć neonowy żółty podświetlał uszkodzenia w miejscu, gdzie wciąż trwał a naprawa szprychy.
Ostatni habitat nie miał nalepki. Ale w środku palił o się sześć gwiazdek, pięć szar ych, jedna zielo-
na. Tylko zielona miał a podpis. Nie przestrzeg ał standardoweg o formatu.
Mówił tylko: VALERIE.
Pięćdziesiąt metrów dalej w przód, za Piastą, za jakimś strychem pełnym rur, obwodów i śluz, da-
leko za główną głowicą z czujnikami na samym przedzie statku, ConSensus wymalował półkulistą
osłonę i podpisał ją „PARASOL”. Wyg lądał o, że na razie jest złożona, ale przezroczysta nakładka
przedstawiał a także rozwinięty kształt, wielki spłaszczony stożek, wystarczająco szer oki, żeby scho-
wał się za nim cały statek. Brüks nie miał pojęcia co to takieg o. Może deflektor kosmiczneg o pyłu.
Może radiator. Może Mag iczna Dwuizbowa Czapka Niewidka.
-Menu główne. -Korona skurczył a się na ścianie, weszła na miejsce w szer eg u wśród innych mi-
niatur ek.
Kwinternet! Rzucił się na ikonę jak na prezent bożonar odzeniowy. Do własnych prefer encji nie
miał dostępu, ale nawet standardowe nag łówki Noo sfer y były dla nieg o niczym woda na pustyni: SE-
CESJA ANARRES, FFE ZABIJA VENT ERA, PREZYDENT PAKISTANU ZOMB…
To oczywiście tylko cache. Streszczenie trzeciej świeżości, na tyle małe, żeby zmieścić się w pa-
mięci Korony- chyba że ktoś łamał protokoł y ociszy radiowej wprowadzone zar az po Świetlikach,
albo słał aktualizacje skupioną wiązką prosto do Korony. Wszystko było możliwe.
Raczej jednak cache. W tym wypadku wystarczy posortować całą zawartość po dacie i…
Dwadzieścia osiem dni. Zakładając, że cache napełnili przed samym wyjściem, przesiedział w tej
pakamer ze prawie miesiąc.
Prychnął cicho i pokręcił głową, lekko zaskoczony własnym brakiem zdziwienia. Nabier a odpor-
ności na objawienia.
Wszystko jedno. Przeterminowana racja i tak lepsza od żadnej. Zresztą, co miał inneg o do robo-
ty?
Prezydent Pakistanu wreszcie, co nie zaskoczył o nikog o, został zdemaskowany jako awatar - ory-
ginał prawie rok temu padł ofiar ą wir usoweg o zombizmu. Prawie na pewno był to zamach, choć nikt
się do nieg o nie przyznał. Venter Biomorphics - ostatnia ze star oświeckich korpor acji - w końcu
przeg rał a walkę z entropią i został a zamieciona. Paru proximistów pokazywał o palcem na katastrofę
rolniczą w Chinach (cały kraj nadal leciał na łeb na szyję, trzy lata po padnięciu sztucznych zapylaczy
Venter a), ale trop intelig entnych pieniędzy sug er ował ognisty miecz firmy For est Fire Economics.
Coś nazwaneg o „jitterbug” - jakaś zmilitar yzowana zar aza atakująca neur ony lustrzane i opanowują-
ca ośrodki motor yczne - szalał o po Amer yce Łacińskiej. A wysoko w 5. punkcie Lagrang e’a (daleko,
poprawił się Brüks), kolonia Anarr es przyczepił a sobie do brzucha szer eg star ożytnych silników pla-
zmowych i przyg otowywał a się do nadania noweg o znaczenia pojęciu „secesji”.
Brzęknął ConSensus.
-Kar aluchy do Piasty - warknęł a ściana po chwili. Damski głos, dziwnie znajomy, choć Brüks nie
potrafił go dokładnie umiejscowić.
Wrócił do cache’a, poszukał nawiązań do zamieszania na pustyni w Oreg onie.
Nic.
Ani słowa o tajemniczej nocnej potyczce w Rezerwacie Prineville, żadneg o ataku zombiaków
na relig ijną twierdzę, żadneg o kontrataku tornadami tajemniczo podpor ządkowanymi ludzkim rozka-
zom. Żadnych informacji o zamaskowanych zbrojnych sił ach, obozujących wokół budynku jakiejś
sekty w dziesiątce tarczy strzelniczej na środku pustyni.
Dziwne.
Może ich pośpieszny exodus z tej areny jednak do cache’a nie trafił. Brüks był wówczas nieprzy-
tomny, ale spodziewał się, że Korona mog ła nie przebywać na ziemskiej orbicie wystarczająco dłu-
go, żeby odświeżyć sobie pamięć. Niemniej atak Valer ie, zawieszenie broni, kwar antanna - co naj-
mniej 30 godzin dział ań, od któr ych wskaźnik powinien wyjść ponad tło na dobre dziesięć sigm. Na-
wet gdyby nikt tamtej nocy nie miał oczu nad Prineville, ktoś powinien zauważyć nag łe dyslokacje
sił. Nawet gdyby Valer ie faktycznie oślepił a wszystkie satelitarne oczy na geostacjonarce, ktoś powi-
nien zauważyć, że z gar ażu zniknęł a kar uzela.
Świat miał zbyt wiele okien. Każdy dom był szklany. Minęł y dziesiątki lat, odkąd jakikolwiek je-
den podmiot - polityczny, ekonomiczny czy syntetyczny - był w stanie we wszystkich zaciąg nąć za-
słony
Może ktoś po prostu przeczyścił pokładoweg o cache’a. Ten sam ktoś, kto nie pozwolił
mu sprawdzić pozycji.
Jasne. Bo to wszystko się kręci wokół ciebie. Najwyższy prior ytet u wszystkich: żebyś nic nie wie-
dział.
Skrzywił się.
-Kar aluchy do Piasty. Myślisz, że nie mamy nic lepszeg o do roboty niż patrzeć, jak międlisz fiu-
ta?
Brüks zamrug ał, rozejr zał się.
-Co takieg o?
-Eee… Dan, jej chodzi o ciebie - powiedział a niewidzialna Lianna. - Taka jakby odprawa. Pomy-
śleliśmy, że może chciałbyś wiedzieć, co się dzieje.
- A. Ja…
Kar aluchy?
-…już idę.
Drabina ciąg nęł a się przez środek pomieszczenia jak rozprostowane pasmo DNA. Brüks wychylił
się przez właz, z któr eg o wychodził a - habitat wciąż trochę się kiwał, obr acając się - chwycił szcze-
ble i zajr zał na dół. Pełno poustawianych skrzynek, ciąg i niepodł ączonych rur. Wyciąg nął szyję -
w gór ze drabina wznosił a się w bladoniebieskie światło. Jedyne wyjście prowadził o do góry. Wziął
głęboki wdech i uniósł nogę.
***
Drabina skończył a się u podstawy szprychy, na kolistej półce okalającej właz. Drug a, naprzeciw-
ko, ciąg nęł a się w dal jak ćwiczenie z perspektywy zbieżnej. Wcale nie miał wcześniej halucynacji -
szczeble były co najmniej o metr od siebie, nie do użytku w ziemskim ciążeniu. Tutaj, przy poł owie
ziemskieg o, wcale nie było trudno.
Nie miał o to zresztą znaczenia. Drabina i tak była tylko awar yjna. Po jego lewej stronie w zag łę-
bieniu płynnie sunął w dół taśmowy przenośnik, zawracał na jakiejś niewidzialnej rolce pod jego
stopami, unosił się ku Piaście. Razem z nim przemykał y uchwyty-strzemiona, rozstawione w przemy-
ślany sposób co dwa metry, w sam raz na ręce i nogi. W górę - w dół.
W górę.
Nawet z napędem zdawał o się, że podróż trwa lata świetlne, nieskończony ciąg strzemion, szcze-
bli i segmentów ścian, któr e jakby wręcz oddychał y, kiedy nie patrzył. Taśma ciąg nęł a go przez ko-
lejne, teleskopowe odcinki; ostrzeg awcze światła podświetlał y punkty, gdzie ustępował a miejsca ko-
lejnej, a średnica tunelu zwiększał a się o drobny ułamek. Malutkie wyświetlacze, rozmieszczone lo-
gar ytmicznie wzdłuż ściany, pokazywał y ciążenie - 0,3; 0,25; 0,2 - w miar ę jak się wznosił.
W poł owie drog i powrócił a panika.
Ostrzeżony został z par osekundowym wyprzedzeniem - po brzuchu rozlał się nag ły, bezkształtny
niepokój, lęk, któr y ucywilizowana kora nowa próbował a złożyć na karb lęku wysokości. Po sekun-
dzie rozprzestrzenił się przer zutami i przekształcił w mrożący kości, obezwładniający i unier ucha-
miający strach. Oddech zrobił się nag le szybki jak puls kolibra; palce nag le zacisnęł y się mocno, jak
wiekowe kor zenie wokół skał.
Czekał, spar aliżowany, aż jakiś bezimienny potwór ukaże się i rozedrze go na strzępy. Nic takie-
go się nie stał o. Zmusił się do ruchu. Głowa przekręcił a się jak zar dzewiał y zawór, skrzypnęł a
w lewo, w prawo; oczy skakał y nerwowo, wypatrując zag rożeń.
Nic. Minęł a go uszczelka międzysegmentowa. Obok cykał y beznamiętnie szczeble drabiny Coś
mig nęł o na skraju pola widzenia… ale nie. Nic.
Nic a nic.
Po nieskończonych sekundach czas wznowił normalny bieg - panika wycofał a się na spód mózgu.
Brüks obejr zał się za siebie. Żoł ądek zafalował niepewnie, ale nie zobaczył nic, co mog łoby spowo-
dować choćby najlżejszy niepokój.
Kiedy doszedł na górę, „dół” całkowicie zniknął. Siła Cor iolisa, ciąg nąca go łag odnie w bok,
przetrwał a jeszcze parę chwil. Wyszedł przez dno poł udniowej półkuli, z jednej z łezkowatych wypu-
kłości okalających bieg un poł udniowy. Tunel, któr y mig nął mu wcześniej, ter az był zamknięty, wo-
kół jego obwodu bieg ła sięg ająca do piersi balustrada, a otwór zatykał a wielka foliowa klapa, napię-
ta jak zwier acz. Tęczówka bez źrenicy. Odbijał a się w wypukłej soczewce lustrzanej kuli naprzeciw-
ko, twor ząc z niej wielką chromowaną gałkę oczną.
Odwrócił się ku przedzielającej Piastę kracie - przywodził a na myśl pierścienie jakieg oś rtęcio-
weg o Saturna, mocno do nieg o przytulone. Przez tę obr acającą się siatkę mig ał y mu jakieś por usze-
nia w drug iej części (nier uchomą siatkę, poprawił się, to ta dolna półkula się obr aca) - podeszwy bo-
sych stóp, mig nięcie czeg oś żółteg o poprzecinaneg o w ruchomą mozaikę. Jakby patrzeć owadzim
okiem.
Przez kratę przesączał y się i ludzkie głosy. Żółte okruchy por uszał y się jak ławica ryb.
-No chodź tutaj.
Głos Moore’a.
Były dwie drog i naprzód, dwa okrąg łe otwor y w kracie po przeciwnych stronach lustrzanej kuli.
Jedną blokował y złożone spir alne schody, niemal płaskie, jak czarny, metalowy wykres koł owy po-
krojony na nier ówne wycinki - ważny ciąg komunikacyjny przy włączonych silnikach, gdy przyśpie-
szenie zamieniał o „przód” w „górę”. A ter az niepraktyczny jak rzeźba na trawniku i upchnięty
na górę, żeby nie przeszkadzał.
Drug i natomiast był otwarty. Brüks odbił się od ściany, popłynął przez powietrze, czując miesza-
ninę radości i lekkieg o strachu, zamachał rękami, gdy otwór przepłynął leniwie obok nieg o i zmusił
go do nerwoweg o chwytania się kraty parę metrów dalej. Skarcony, popełzł w bok i wszedł do środ-
ka niczym wył ażący z nory krab. Wpłynął w północną półkulę, pomiędzy lustrzaną Ziemię i niebo
z intelig entnej farby.
Moo re stał bosy, palcami stóp uczepiony kraty, ze wzrokiem utkwionym w pasek z wyświetlacza-
mi na swoim przedr amieniu. Północną poł ówkę lustrzanej kuli obr astał y mimetyczne leżanki prze-
ciwprzeciążeniowe, jak odciśnięte w cieście kontur y ciał. Ułożone były promieniście w strefie
umiarkowanej, zbieg ając się wezg łowiami ku bieg unowi. Człowiek przypięty do takiej leżanki pa-
trzyłby na północną półkulę Piasty - kopuł ę wewnętrzneg o nieba, pustą poł ać intelig entnej farby,
z wyjątkiem jedneg o punktu, gdzie kolejna niepotrzebna drabina ciąg nęł a się od kraty do włazu tuż
obok bieg una północneg o.
Do lustrzanej kuli była przypięta kobieta, Hinduska - na oko dwadzieścia parę lat, ciemna, prosto
ścięta grzywka, kark wyg olony prawie do poł owy czaszki - gwałtownie odwrócił a głowę dokładnie
w momencie, gdy Brüks próbował spojr zeć jej w oczy. Jakby musiał a koniecznie spojr zeć na coś tuż
obok swojej prawej stopy.
-No kurwa, wreszcie. - Na pomar ańczowym kombinezonie miał a chromatofor ową kamizelkę
(poo znaczali nas kolor ami, zauważył Brüks), nieskończenie prog ramowalną, ale ter az ustawioną tyl-
ko na przejr zysty obr az leżanki, do któr ej była przypięta. Zamieniał a ją w dwie ręce i głowę unoszą-
ce się nad widmowym ciał em.
Lianna unosił a się przy kracie po drug iej stronie. Błysnęł a uśmiechem, po równo powitalnym
i przepraszającym.
-Dan Brüks, Rakshi Seng upta.
Brüks po raz kolejny rozejr zał się po kopule.
-A Valer ie…
-Nie przyjdzie - powiedział a Lianna.
-Naprawia sobie rękę - dodał a Seng upta.
Dzięki Bogu.
-No dobra - rzucił Moo re, wyr aźnie śpiesząc się, żeby przejść do rzeczy, skor o spóźnialski już
dotarł. - To co to było?
Seng upta przewrócił a oczyma.
-A co kurna myślisz przepalili kurna szprychę to był atak.
Kto? - zdumiał się Brüks, ale ugryzł się w język.
-Liczył em na trochę więcej szczeg ół ów - stwierdził łag odnie niewzruszony Moo re.
Lianna usłuchał a.
-W zasadzie, to potraktowali nas lupą. Skupiony impuls mikrofalowy, gdzieś pół gig awata, sądząc
po uszkodzeniach.
-Skąd? - zapytał.
Lianna zag ryzła warg ę.
-Ze Słońca. Z północnej półkuli.
-Nic dokładniej?
-Jim, nawet Dwuizbowcy mają swoje ograniczenia. To wszystko jest post factum - przeliczyli na-
prężenia cieplne na poszczeg ólnych powierzchniach, uwzględniając tor szprychy - czyli cofnęli się
w czasie i ustalili, jak to wszystko było ustawione w momencie trafienia. A stąd można było oszaco-
wać kąt strzał u.
-Sami byśmy to umieli zrobić - burknęł a Seng upta.
-Ale kto? - wypalił Brüks. - Kto to zrobił?
Nikt się nie odezwał. Seng upta patrzył a mniej więcej w jego kier unku, tak jak się patrzy na odro-
binę zdrapaneg o z buta ekskrementu.
-Właśnie to próbujemy ustalić - odpowiedział a po chwili Lianna.
Moo re zacisnął usta.
-Czyli ul tego nie przewidział.
Pokręcił a głową, jakby nie chcąc się przyznać na głos do błędu.
-Czyli to były Transy.
-To by było coś histor yczneg o, jakby się okazał o, że zwyklak ich tak zał atwił.
Moo re przeskoczył wzrokiem w stronę rufy.
-W normalnych okolicznościach tak. Ale ter az nie rozwijają stu procent mocy.
Szar e piktog ramy zbite w kupkę w ładowni.
-Eee… -Brüks odchrząknął. - A co właściwie oni tam robią?
-Dochodzą do siebie - odparł a Lianna. - Im ten zar azek zaszkodził owiele bardziej. Podkręciliśmy
ciśnienie, żeby szybkiej wyzdrowieli, ale to i tak potrwa parę dni.
-Czyli po oddzieleniu - zastanawiał się Moo re.
Oddzieleniu?
Lianna kiwnęł a głową.
-Trzeba będzie tam zacząć co najmniej tydzień wcześniej. Oni chcą mieć możliwość wejścia tam
osobiście.
-Wejścia osobiście gdzie? - zapytał Brüks. - I jakim oddzie…
Seng upta przer wał a mu pełnym złości świśnięciem przez zaciśnięte zęby, odwrócił a się do Lian-
ny:
-Nie mówił am?
- Jakbyś się mógł na razie wstrzymać z pytaniami - podsunął Moo re. - Potem ci wszystko wyja-
śnię.
- Jak nie będziesz marnować czasu wszystkim innym - dodał a Seng upta.
-Rak… - zaczęł a Lianna.
-Czemu on w ogóle tu jest czy ktoś się w ogóle spodziewa że on coś zrobi a nie po prostu będzie?
-Tak właśnie się czuję - zauważył Brüks.
-W tej chwili to nie Dan marnuje nam czas - zauważył a Lianna.
Seng upta prychnęł a. Moo re odczekał chwilę i wrócił do konkretów.
-Istnieje jakaś broń, któr a mog łaby to zrobić z takiej odleg łości?
Lianna wzruszył a ramionami.
-Ty tu robisz za trepa. Ty mi powiedz.
-Ja nie mówię o zwyklackiej technolog ii.
-Nie wyg ląda, żeby to była wyspecjalizowana broń. Raczej ktoś przejął parę satelitów energ etycz-
nych i kazał im strzelić jednocześnie w to samo miejsce. Raczej jednor azowy numer - takiej mocy się
nie osiąg nie, trzymając się normalnych limitów. Pewnie popalili obwody w cał ej sieci, może nawet
tak, że już się nie zag oją.
-To i tak nie ma znaczenia, skor o jest dwanaście minut opóźnienia. Mieli jedną szansę, żeby wyli-
czyć naszą pozycję i trafić - i spieprzyli. Rakshi, a czy…
-Impulsy ciąg u z silników kor ekcyjnych po ćwierć sekundy w losowych odstępach od sześciu
do dwunastu minut. Wy nawet nie poczujecie a te chujki nie będą mi tu wyliczać kursu.
Dwanaście minut opóźnienia, z prędkością światła, zastanowił się Brüks. Do Słońca i z powro-
tem. Czyli jesteśmy sześć minut świetlnych od Słońca, co daje, co daje…
180 milionów kilometrów. Mniej więcej odleg łość Wenus, jeśli dobrze pamiętał podstawy astro-
nomii.
-…wpłynie na nasz punkt krytyczny? - pytał Moo re.
Lianna kiwnęł a głową.
-Tak, ale za mało, żeby coś zmienić. Oni już opracowują kolejne poprawki. Mówią, że jeszcze
parę godzin.
-A nasz ogon?
Seng upta nakreślił a w powietrzu niewidzialny rysunek. Na kopule otwor zył o się okno: jakiś wy-
kres plazmowy, trzy czerwone szpilki wystające z krajobrazu fioletowych wzgórz. Tło falował o
w czasie rzeczywistym, a te szpice trwał y nier uchomo. W jednym rogu zawił e przypisy trajkotał y coś
o „KOMPLEKSIE WYRÓŻNIKÓW”, „OKLUZJI PODCZERWONEJ” i „MIKROSOCZEWKOWA-
NIU”.
Jakieś termowizyjne ślady, domyślał się Brüks. Zakamuflowane, sądząc po opisach, ale ewident-
nie Seng upta miał a mag ię w palcach.
Ktoś ich śledził. No, cor az lepiej.
-To jak - zastanowił się Moo re - dwie ręce czy dwóch graczy?
-Raczej dwie ręce. Mnisi myślą, że ten strzał miał nas zatrzymać na tyle, żeby tamci nas dopadli -
mruknęł a Lianna. - Ciekawe, czemu po prostu nie walnęli w nas rakietą…
Seng upta:
-Może ter az walną jak ten wielki czujnik-puł apka im zdechł.
-To by się mog ło przydać - zastanowił się Moo re. - Rakshi, a z jakim wyprzedzeniem się dowie-
my, że strzelają?
-Strzelają z czeg o mam ci cały katalog wymienić?
-Standardowy jakiś wybuch. Może być z grubsza.
Zamachał a palcami, jakby naprawdę na nich liczył a.
-Siedem godzin osiem minut jeśli odleg łość się nie zmieni. Mniej więcej.
-To lepiej się bierzmy do roboty - stwierdził Moo re.
***
-Dowiedział em się najmniej ze wszystkich spotkań, na któr ych w życiu był em - burknął Brüks,
schodząc z powrotem do poł udniowej półkuli. - A zważywszy, w ilu wydział owych komisjach zasia-
dał em, to niezły wynik.
-No tak, zauważył am. - Lianna obejr zał a się od uchwytu na grodzi. - Chodź ze mną. Mam coś,
co może ci pomóc.
Odwrócił a się jak ryba i popłynęł a w otwór najbliższej szprychy. Brüksowi na sam widok zrobił o
się trochę niewyr aźnie. Poszedł za nią we własnym niezdarnym rytmie, przepłynął przez zag raconą
sześcianami półkulę poł udniową i zanurkował w przeg ub kulowy, któr y ją poł knął. Lianna opadał a
spor o przed nim, zwalczając siłę Cor iolisa pchnięciami i kopnięciami; zanim pierwszy raz chwycił a
się szczebla, już była dziesięć metrów w głębi szprychy. Pieprzyć te akrobacje -Brüks chwycił się
kółka na samym szczycie, okręcił się i wycelował stopą w drug ie, póki jeszcze ważył zaledwie parę
kilog ramów. Nie chciał o mu się liczyć przyśpieszenia swobodneg o spadku dla ciał zyskujących
na ciężar ze z każdym metrem, był jednak pewien, że przy takiej dług ości szprychy wszystkie kończą
rozchlapane.
Mesa. Kolejny habitat identyczny z tymi, z któr ych ciąg le uciekał - dwupiętrowa butla gazowa
od ogrodoweg o grilla dziadka, rozdęta do monstrualnych rozmiar ów i napełniona stęchłym powie-
trzem. Dobrze, że chociaż górne piętro nie było tak zag racone jak SERWIS - krzesła, par awany, kilka
na wpół opróżnionych pojemników, stół. Standardowe pasy epifitycznej sztucznej trawy Z jednej
ściany wystawał szkielet z cienkich jak ołówki prętów. Pomiędzy jego wierzchołkami były napięte
jak lateks fasetki osobisteg o namiotu, żółte jak kość i mocne jak ścięg na. Pośród tego wszystkieg o
stał o naprzeciw siebie parę samoprzylepnych krzeseł.
Lianna już była przy fabrykator ze i grzebał a w świeżo otwartej kostce.
-Mam.
Kaptur, któr y wyciąg nęł a, wyg lądał trochę jak maska do zabaw w sado-maso, obszyta metalowy-
mi podkładkami i śrubkami, ułożonymi w kratkę na powierzchni czaszki. Odsłaniał tylko dół twar zy
- usta, brodę, czubek nosa. Dwie wyjątkowo duże podkładki tkwił y w miejscu zakrywającym oczy.
Nadprzewodniki wysokotemper atur owe. Sondy ultradźwiękowe. Obszyta czarną skór ą macierz
zapisująca i odczytująca dowolne woksele.
-Moja star a maska do grania - wyjaśnił a Lianna. - Pomyślał am, że przyda ci się interfejs użyt-
kownika bardziej przyjazny niż Rakshi.
Maska sado-maso dla kalek ograniczonych do białkoweg o świata.
-No bo wiesz, skor o nie masz wszczep…
-Dzięki - powiedział Brüks. - Jeśli ci to nie sprawi różnicy, to mnie wystarczy intelig entna farba.
-Ale to nie jest tylko do grania - zapewnił a go Lianna. - Idealnie się spina z ConSensusem i dział a
o wiele szybciej niż patrzenie na farbę. Przyswajanie informacji przyśpieszy ci co najmniej trzykrot-
nie, w por ównaniu z przekazywaniem przez zmysły. Idealne do porno. Zresztą do wszystkieg o. - Za-
mknęł a kostkę. - Prawie wszystko da się z tym zrobić.
Wziął ją od niej. Mater iał wydawał się delikatnie tłusty w dotyku. Obr ócił ją, przeczytał małe
logo, unoszące się wirtualny centymetr nad powierzchnią - INT RUSS.
3
-To jest całkowicie nieinwazyjne - powiedział a Lianna. - Sam TMS i skompresowane ultradź-
więki, nawet optyk…
-Znam to - odparł. I po chwili: - Dziękuję.
-A po drug ie, gdybyś kiedyś jednak chciał pog rać, to ja chętnie się przył ączę.
Ani słowa o jego bezr adności w szponach Valer ie. Ani słowa o ataku paniki. Żadneg o zniecierpli-
wienia jego niewiedzą, ani protekcjonalności wobec braku ulepszeń. Sama życzliwość i pomocna
dłoń.
Brüks poczuł zmieszany smak zażenowania i wdzięczności. Fajna babka, pomyślał.
-Dzięki - powtór zył raz jeszcze, bo nie znalazł niczeg o bardziej odpowiednieg o.
Uśmiechnęł a się.
-Jakbyś czeg oś… - Wskazał a za jego plecy. - Chyba Jim chce pog adać, prawda?
Brüks się odwrócił. Moo re opadł bezg łośnie na pokład. Stał z nieznacznie przepraszającą miną,
na plecach miał siatkowy wor ek peł en krzywizn i dziwnych kantów.
- To jak…
-Ja i tak muszę wracać do ładowni. Masz go tylko dla siebie. - Lianna jednym skokiem i chwytem
zniknęł a w suficie, a Moo re strząsnął z ramienia wor ek i rozdzielił zapięcie. Brüks patrzył, jak wy-
ciąg a z nieg o rolkę takiej samej siatki.
Podał mu.
-Do pakowania rzeczy.
Brüks wziął ją po chwili.
-Dzięki. Ale mało rzeczy wziął em ze sobą…
Pułkownik jednak już nurkował z powrotem do worka. Tym razem wyciąg nął smukłą, zieloną
butelkę i obr ócił ją w dłoniach, żeby Brüks mógł przeczytać etykietkę: „Glenmor ang ie”.
-Znalazłem w któr ejś kostce - powiedział. - Nie pytaj, skąd się tam wzięł a. Może jakiś dostawca
doł ożył, w ramach prezentu za duże zamówienie. A może od Chinedum dla mnie, jako przysmak dla
pieska. Wiem tylko, że to moja ulubiona…
Ustawił ją na pokładzie, sięg nął z powrotem do worka.
-…i całkiem ładne szklanki do kompletu. - Wskazał na samoprzylepne krzesła. - Usiądź sobie.
***
Moo re otwor zył butelkę; w powietrzu zawir ował zapach torfu i paloneg o drewna.
-Oficjalnie nie powinniśmy się bawić otwartymi płynami przy jednej trzeciej g, ale z tych banie-
czek wszystko smakuje plastikiem.
Brüks nadstawił szklankę.
-Pozwól, że zgadnę. - Moo re wypuścił z butelki rozkoł ysaną, niskograwitacyjną setkę. - Chyba
trochę wkurwiony jesteś.
-Pewnie tak - przyznał Brüks. - Kiedy nie robię w gacie przez niepokoje egzystencjalne.
- Jedneg o dnia siedzisz sobie na wycieczce pod namiotem, nikomu nie wadzisz…
-Na badaniach ter enowych.
-…drug ieg o jesteś w krzyżowym ogniu na wojnie nadludzi, a trzecieg o budzisz się na statku ko-
smicznym z wielką tarczą wymalowaną na kadłubie.
-Sam zachodzę w głowę, co ja tu robię. Co jakieś trzydzieści sekund, mniej więcej.
Stuknęli się szklankami, łyknęli. Brüks mruknął z uznaniem, gdy ciecz zaczęł a palić go w gardle.
- Jest pewne ryzyko związane z przebywaniem tutaj, fakt - przyznał Moo re. - I za to przepraszam.
Z drug iej strony, gdybyśmy cię nie zabrali, pewnie byś już nie żył.
-W ogóle wiadomo, kto nas ścig a?
-Z dużym stopniem pewności, to nie. Może być wiele różnych sił. Nawet jaskiniowcy - Łyknął
whisky. - Lianna czasami nas nie docenia.
-Ale dlaczeg o? - Wpadło mu coś do głowy. - Zakon chyba nie ukradł tego wehikuł u, co?
Moo re zachichotał.
-Masz pojęcie, ile Zakon ma zar ejestrowanych patentów? Jakby chcieli, pewnie mog liby kupić
flotę takich statków za drobne z kieszeni.
-No to dlaczeg o?
-Ul już na pustyni, na dnie studni grawitacyjnej był sklasyfikowany jako zag rożenie, i słusznie.
A ter az siedzimy na statku, któr y może zawieźć nas dokądkolwiek, od Ikara po Kolonie O’Neilla. -
Przyjr zał się swojej szkockiej. - Ten stopień zag rożenia może tylko wzrosnąć.
-To tam lecimy? Na Ikara?.
Moo re kiwnął głową.
-Nasz ogon chyba jeszcze tego nie wie. Jak dla nich, możemy przecinać Układ, żeby polecieć
gdzie indziej. Pewnie dlateg o tak dług o się powstrzymywali. - Opróżnił szklankę. - Ale „dlaczeg o”,
to trochę śliskie słowo. Nie powinno się myśleć o nich jako o agentach, z planem dział ania. Lepiej
traktować ich jak… bardzo złożone systemy, wchodzące ze sobą w inter akcję, i zachowujące się, jak
to systemy. Obojętne jak sobie odczynniki tłumaczą swoją rolę w reakcji, z chemią ma to zapewne
niewiele wspólneg o.
Brüks spojr zał na nieg o zupełnie inaczej niż dotąd.
-Jim, ty nie jesteś czasem buddystą?
-Buddyjskim żołnier zem. - Moo re uśmiechnął się i napełnił szklanki. - Nieźle brzmi.
-Czy Ikar był elementem tej… lupy?
-Mało prawdopodobne. Ale wykluczyć się nie da. Mieści się w przedziale ufności.
-To dlaczeg o my tam lecimy?
- I znowu to słowo. - Moo re odstawił szklankę na najbliższą kostkę. - Dla rozpoznania, w skrócie.
-Rozpoznania.
-Dla Dwuizbowców był aby to raczej… pielg rzymka, czy coś takieg o. - Usta ściąg nęł y mu się
w jednym kąciku. Drobny, krzywy grymas. - Pamiętasz wyprawę Tezeusza.
Pytanie było zbyt retor yczne, żeby zasłużyć na pytajnik.
-Oczywiście.
-To wiesz, jaką miał… ma… technolog ię zao patrywania w paliwo.
Brüks wzruszył ramionami.
-Ikar rozbija antymater ię, wysył a laser em jej kwantową specyfikację, Tezeusz stempluje nią wła-
sne zapasy i bum. Antyprotonów skolko ugodno.
-Prawie dobrze. Ważne jest jedno: Ikar śle te specyfikacje do telemater ialneg o silnika Tezeusza już
od ponad dziesięciu lat. Ostatnio zaczęł y się pojawiać sug estie, że tym samym promieniem wracał o
coś jeszcze.
-Nie spodziewasz się, żeby przysył ali z powrotem jakieś próbki, czy coś?
-Kanał fabrykacyjny Tezeusza idzie do stacji pod kwar antanną, na niskiej ziemskiej orbicie.
Ja mówię o samym strumieniu telemater ii.
-Nie miał em pojęcia, że to w ogóle możliwe - stwierdził Brüks.
-Możliwe, a jak. Taki był projekt, na górę paliwo, na dół dane. Oczywiście, aktualny rozwój tech-
niki jest o całe lata świetlne od możliwości przesłania czeg oś złożoneg o, ten odbiornik umie… tylko
bardzo proste rzeczy. Pojedyncze cząstki, mater ia egzotyczna, albo wręcz niebar ionowe rzeczy. Rze-
czy, do któr ych wytwor zenia trzeba kupy energ ii.
Brüks pociąg nął whisky i przeł knął.
-A co wyście w ogóle spodziewali się tam znaleźć?
-Nie mieliśmy pojęcia. - Moo re wzruszył ramionami. - Coś obceg o, natur alnie. A koszt umiesz-
czenia soczewki skupiającej po stronie Słońca był pomijalny wobec kosztu cał ej misji. W najg or-
szym razie mog li tego użyć jako teleg rafu semafor oweg o, gdyby padł główny kanał. Dlateg o ją tam
wsadzili. Na wszelki wypadek.
-I ten „wszelki wypadek” się zdar zył.
Moo re przyg lądał się pustej szklance, jakby rozważając, czy mądrze ją będzie odstawić. Po chwili
wahania sięg nął po butelkę.
-Bo jest jedna rzecz - powiedział, dolewając sobie. -Tezeusz po drodze zboczył z kursu, dał się
złapać na wabik. Wiedział eś? To w ogóle było upublicznione?
Brüks pokręcił głową.
-Coś tam było o kor ekcie kursu za Jowiszem, i że spływają nowe i lepsze dane.
-Ja już sam się w tym gubię. - Moo re westchnął. - Co potwierdziliśmy, co zmanipulowaliśmy, a co
całkiem zatailiśmy. Ale tak. Po Świetlikach wszyscy zaczęliśmy się gapić w niebo, aż krew nam po-
szła z oczu. Wypatrzyliśmy, że w Pasie Kuiper a coś sobie popiskuje, tyle wiesz, posłaliśmy tam od-
dział szybkich sond, żeby sprawdził y. Po nich posłaliśmy Tezeusza, jak tylko się dało go skleić
do kupy. Ale on nig dy tam nie dotarł. Sondy przyleciał y przed nim, mig nęł o im coś schowaneg o
w komecie, co zar az potem wybuchło. Taki kawał drog i, żeby nabrać się na… jakiś wabik, tak to wy-
glądał o. Prosta mina ze szczekaczką przykręconą na wierzchu. No to wróciliśmy do map radiowych
i gwiezdnych i znaleźliśmy zag rzebany w archiwach impuls rentg enowski. Pojawił się raz, lata przed
Świetlikami inig dy się nie powtór zył. Unia Astronomiczna uznał a go za błąd, usterkę instrumentów,
ale ter az łapiemy się tego, bo nie mamy wyjścia. Tezeusz jest już 15 a.u. i leci w złym kier unku, ale
wiesz, nieskończony zapas paliwa to jednak świetna sprawa. Wysył amy im nowy kurs, skręcają i lecą
do Oorta. Coś tam znajdują, na oko malutkieg o brązoweg o karł a. Podlatują, żeby zerknąć, znajdują
coś na orbicie, zaczynają przysył ać szczeg ół y i… pfssss… - zetknął opuszkami palce wolnej ręki
i rozprostował, jak zdmuchniętą świecę - …i nie ma.
-Nie wiedział em - oświadczył po chwili Brüks.
-Był oby bardzo niepokojące, gdybyś wiedział.
-Myślał em, że misja dalej jest w drodze. W wiadomościach nie było ani słowa o tym, że coś zna-
leźli. -Brüks wpatrzył się w swoją szklankę. - Więc co to było?
-Nie wiadomo.
-Ale skor o zaczęli wysył ać…
- Wiele kontaktów. Tysiące. Były pewne tropy wskazujące, że oni zasiewali atmosfer ę karł a pre-
biotycznymi substancjami org anicznymi, może w ramach jakieg oś superjowiszoweg o terr aformowa-
nia, ale nawet jeśli poszli z tym dalej, to my nic nie wiemy.
-Jezus - szepnął Brüks.
-Może tam jest coś jeszcze - dodał Moo re, patrząc na pokład. Patrząc dużo dalej. Patrząc aż
na sam obł ok Oorta. - Coś… ukryteg o. Nieo kreśloneg o.
Wyg lądał o na to, że jest tu tylko ciał em.
Brüks cicho odchrząknął.
Moo re zamrug ał i wrócił.
- Tylko tyle wiadomo, naprawdę. Syg nał y były bardzo zaszumione, w najlepszym razie, ten ka-
rzeł ma wykurwiste pole mag netyczne, zakrzyczy wszystko, co próbujesz stamtąd przesłać. Dwu-
izbowcy mają niesamowite alg or ytmy ekstrakcji, wycisnęli dane z mater iał ów, co do któr ych ja bym
przysiągł, że nie ma w nich nic poza szumem. Ale granice są. Tezeusz tam wleciał, tak jakby się scho-
wał za ścianą mgły. Jak dla nas, to mogą cały czas coś słać, dobrze, że chociaż zostawili za sobą sate-
litę przekaźnikoweg o. I on cały czas dział a. Póki jest nadzieja, będziemy ten strumień rejestrować.
Ale z sameg o statku nie dostajemy nic. Nie jest w stanie przebić się syg nał em przez tę zupę.
- Tylko że ter az dostajesz syg nał. Sam mówił eś. I razem z nim…
-Nie. - Moo re podniósł rękę. - Gdyby system dział ał normalnie, widzielibyśmy, jak dział a, a nie
widzieliśmy. Żadneg o nawiązywania poł ączenia, żadnej widocznej transmisji, nikt z góry nie powie-
dział, że będzie wysył ać coś na dół. Nie zadzwonił żaden dzwonek ustawiony na przyjście przesyłki.
Co najwyżej jakieś drobne zacięcie, sug er ujące, że coś zaczęł o się wysył ać na dół, ale nie przeszło
sprawdzenia sum kontrolnych, więc proszę się rozejść, nic tu ciekaweg o nie ma. Centrum dowodze-
nia nawet tego nie zauważył o. Ja nawet tego nie zauważył em. Dopier o kiedy Dwuizbowcy pomog li
mi przepuścić archiwa przez ich ponownie nawrócone alg or ytmy, coś mnie tknęł o, wiele lat po fak-
cie.
-Ale skor o ten strumień nawet nie idzie żadnym protokoł em, to jak to możliwe, że…
-Ich zapytaj. - Moo re wskazał brodą jakiś nieo kreślony punkt za ścianą, jakiś splot Dwuizbowej
mądrości. - Ja tylko zabrał em się na wycieczkę.
-Czyli coś używa naszeg o strumienia telemater ii - stwierdził Brüks.
-A przynajmniej użył o.
-I to nie my.
- I cokolwiek to było, mocno się postar ał o, żeby nie wyjść na radar ze.
-A co by mog ło nim wysłać?
-„Anioł y z aster oid”. - Moo re wzruszył ramionami. - Tak to Dwuizbowcy nazywają, czy raczej
tak to brzmi w uproszczeniu dla ludzi. Pewnie to taki ich kryptonim. Ale nie wiem, czy oni naprawdę
myślą, że tam coś jest. Może to jednak jakaś usterka. Albo jakiś hackerski numer na odleg łość, któr y
jednak nie wyszedł, i być może, badając ślady, dowiemy się czeg oś o tych hacker ach.
-Ale gdyby coś tam jednak było - powiedział Brüks. - Coś… fizyczneg o…
Moo re rozł ożył ręce.
-Na przykład co? Nieleg alna mgiełka zdysocjowanych atomów?
-Nie mam pojęcia. Coś sprzeczneg o z reg uł ami.
-No cóż - powiedział Moo re - w takim razie…
Nabrał powietrza.
-…miał o parę lat, żeby się tam zadomowić.
Wszystko w rozpadzie.
William Butler Yeats
(tłum. S. Bar ańczak)
Uknuli zaiste wspaniał y plan, żeby nie pozwolić tajemniczym prześladowcom na wysadzenie Ko-
rony - wymyślili, że sami ją pierwsi wysadzą.
Brüksa nikt o zdanie nie zapytał.
Był z powrotem w SERWISIE/WARSZTACIE i oklejał się kolejnym gumowym egzoszkieletem.
Nie było to trudne - wystarczył o naśladować wydepilowany na skór ze szablon sprzed dwóch dni.
Oczywiście nie został y już żadne dni do spędzenia; sądząc po syg nale, któr y właśnie rozbrzmiał,
miał tylko dwie minuty do ciąg u.
Dwie minuty do ciąg u.
Lianna opadła z sufitu.
- Tak na wszelki wypadek, chciał am cię uprzedzić, że Rakshi zar az złoży szprychy. Nie chciał a,
żebyś spadł, kiedy zmieni się ciążenie.
Otak, ta, co wiecznie przejmuje się losem kar aluchów, pomyślał kwaśno Brüks. Cała Rakshi Sen-
gupta.
Jak na zawoł anie, ściany zadrgał y. Habitat zawibrował, z nag łym szumem odleg łeg o oceanu. Zo-
stawiona przez kog oś banieczka po napoju przetoczył a się po pojemniku parę centymetrów.
Brüks przeł knął ślinę. Naprawiająca się kostka zaswędział a nieznośnie. Powstrzymał odr uch dra-
pania się - i tak nic by nie pomog ło, nie przez gips.
-Nie ma się czeg o bać - zapewnił a go Lianna. - Strony trochę będą się przesuwać, o parę stopni
przez parę minut. Za mało, żeby choćby drinka rozlać. O ile coś pijesz.
Chętnie by się napił.
„Dół” wysunął mu się spomiędzy stóp jak rozleniwione wahadło, zatrzymał się o pół metra
od jego osi symetrii - puste kości Korony składał y się wzdłuż kręg osłupa jak druty zamykaneg o pa-
rasola, a moment obr otowy, trzymający je w pozycji wyprostowanej, wyg asał, idealnie i precyzyjnie
zastępowany nar astającym przyśpieszeniem od tyłu. Tyle tysięcy ton w zwolnionym ruchu, tyle
współg rających wektor ów, a Brüks nie czuł nic, poza delikatną, łag odną niezgodą uszu środkowych.
I już „dół” wracał tam, gdzie być powinien.
Imponujące, uznał. Powiedział jednak:
-To nie ciąg u się boję. Boję się tej śpiączki.
-Nawet nic nie poczujesz.
-Otóż to właśnie. Skor o mam spadać w Słońce, to wolałbym być chociaż na tyle przytomny, żeby
wsiąść do kapsuł y ratunkowej, jak coś się spieprzy.
-To nie masz się czym przejmować. Nie mamy kapsuł ratunkowych.
Habitat podskoczył jeszcze raz, z solidnym, dobieg ającym zewsząd naraz szczęknięciem wielkich
zacisków mocujących. Banieczka na stole zakoł ysał a się tam i z powrotem. Oto Korona cierniowa,
wszystko już przywiązane linami, gotowe do rejsu.
Rzucił a mu kombinezon, pokazał a na sufit.
-To jak, idziemy?
Tym razem nie był to lot bez wysiłku przez świetlny tunel. Przyjemny wzlot z pseudociążenia
w nieważkość. Korona już płonęł a, silniki pracował y, habitaty leżał y płasko wzdłuż boków - nie było
ucieczki przed masą razy przyśpieszenie. Na każdym szczeblu czuł taki sam ciężar ciał a. Każdy pas
ostrzeg awczej taśmy mówił, że może spaść z cor az większej wysokości.
Z jakieg oś nieo dg adnioneg o powodu czuł się z tym lepiej.
Wyszli do Piasty, w dolną część kuli - ter az poddaną grawitacji, tak samo jak reszta statku. Wielka
tęczówka na bieg unie poł udniowym była rozszer zona. Z lustrzanej kuli opadał y w nią rtęciowe igły,
jak nitki lepkiej śliny. Do ładowni, albo i dalej - do pomieszczeń i tuneli, gdzie w przypadku jakiejś
katastrofalnej awar ii można ręcznie walczyć z obwodami isystemami, albo jeszcze dalej, do olbrzy-
mich, plujących neutronami silników.
Brüks przysunął się bliżej i wyjr zał za balustradę. Czeluście pusteg o kręg osłupa Korony zwężał y
się jak złudzenie optyczne, jak tchawica sameg o pana Boga. Tylko sto metrów, przypomniał sobie
Brüks. Tylko. Sto metrów. Tam na dole coś się dział o, widać było jakieś ruchy, słychać było delikat-
ne szczęknięcia metalu o metal. Sznur y z płynneg o lustra wibrował y jak cięciwy, reagując na szarp-
nięcia na drug im końcu.
Podskoczył, czując dotknięcie na ramieniu. Lianna trzymał a w ręku dwa pasma srebrneg o sznur a;
na ich końcach mag icznie otwor zył y się pętle strzemion, niczym ucho przer ośniętej igły. Wręczył a
mu jedno, przeł ożył a stopę przez pętlę drug ieg o.
-Złap się i skacz - powiedział a, beztrosko wchodząc na por ęcz.
Iopadła w zwolnionym tempie - przy jednej czwartej g ważył o się nawet mniej niż w obr ocie - na-
bier ając szybkości w miar ę spadku. Brüks wetknął w pętlę własną stopę, chwycił sznur jedną ręką
(jakby ściskał szklistą gumę) i skoczył za nią. Sznur w miar ę rozciąg ania robił się cor az cieńszy.
Spojr zał w górę i wydał o mu się, że widzi maleńkie fale rozchodzące się od punktu, w któr ym ta ma-
giczna lina wychodzi z powierzchni lustrzanej kuli. Ale szybkość i odleg łość nie pozwolił y
mu przyjr zeć się dokładnie.
Opadł w pastelowy półmrok, mijając dźwig ar y z biostali, kółka uchwytów i wyścieł ane miękkim
mater iał em opalizujące ściany. Bieg ły po nich wiązki kabli, jak struny głosowe w krtani, srebrne me-
taliczne pasma, rozmazane od prędkości. Przeleciał koniec puszczonej przez Liannę liny, wracający
z powrotem szybem jak język żaby
Zaledwie ćwierć g. Ale i tak bardzo łatwo skręcić sobie kark, zlatując ze stu metrów.
Opadał jednak cor az wolniej na rozciąg niętej do granic mag icznej linie. W dole rozdziawił się
kolejny wielki właz, otoczony siatkami, pulpitami ster owniczymi i sześcioma wnękami ze skafandra-
mi. Po jednej stronie ze ściany wypuczał a się śluza, jak pomocniczy otwór gębowy, wystarczająco
duży, żeby poł knąć dwóch Brüksów nar az. Wleciał jednak w tę większą paszczę. Srebrny sznur opu-
ścił go łag odnie jak matka, któr a kładzie dziecko do łóżka, przemieścił delikatnie ze światła w ciem-
ność. Postawił na podł odze wielkiej, mrocznej jaskini, gdzie ze wszystkich stron czaiły się potwor y
i machiny. Zostawił tam.
***
Czyli to strateg ia, dumał Brüks. To przewidywanie, to środki zar adcze. To umysł tak potężny, że
niewyr ażalny językiem.
To samobójstwo.
-Miejże wiar ę - powiedział a sucho Lianna, gdy wbijali się w skafandry. - Oni wiedzą, co robią.
Skafander otulił go ciasno jak pasożyt-dusiciel. W hełmie zadudnił y chrapliwie oddech i krew,
rurka w tyłku por uszył a się jak żarł oczny apar at gębowy. Cewnika w cewce moczowej nie poczuł -
jeszcze gor zej, bo nie wiadomo, co on tam robi.
Wiedzą, co robią.
Ostatnie dwie godziny spędzili w ładowni, kryjąc się wśród splątanych cieni części rozebranych
maszyn, podczas gdy reszta statku zamar zał a nad nimi - habitaty, labor ator ia, szprychy i Piasta,
wszystko wyssane do czysta i otwarte na próżnię. Jeszcze parę godzin temu ta ogromna przestrzeń
była wył ączną domeną zar ażonych Dwuizbowców, zaimprowizowaną komor ą hiperbar yczną, gdzie
marł y w trującym tlenie wrog ie beztlenowce, gdzie ul mógł lizać rany i skandować zaklęcia, składa-
jące do kupy elementy układanki. Ter az cała ta skomplikowana protomaszyner ia został a spakowana
i poukładana w wysokie stosy pod ścianami. Dwuizbowcy, otkankach wciąż nasyconych tlenem pod
ciśnieniem 15 atmosfer, pochowali się do szklanych sarkofag ów, osobistych komór dekompresyj-
nych z rękoma i nog ami. Stali poustawiani na pokładzie jak odwrotności pradawnych nurków głębi-
nowych, ledwie się ruszając. Pomiędzy nimi przemykał y bezg łośnie zombiaki Valer ie. Wyg lądał o
na to, że się nimi opiekują. Pędraki pilnowane przez automaty.
Ter az zamar zał a i sama ładownia, ostatnia enklawa powietrza rzednąceg o wokół zgromadzonej
zał og i. Dwuizbowcy, zwyklaki, potwor y - i te pośrednie, nieo kreślone stwor zenia, mog ące być każ-
dym po trochu - wszystko stał o i patrzył o, jak sflaczał a kupka tkaniny pośrodku pomieszczenia roz-
wija się w wielką czarną kulę, wypychana od wewnątrz jakimś krzyżującym się geodezyjnym szkiele-
tem, rozkładającym się jak orig ami. Wylęg anie cienia.
Moo re nazwał ją „termosem”. Ale kiedy się nadmuchiwał a, Brüks był prawie pewien, że to ta
sama olbrzymia piłka futbolowa, któr a zabrał a ich z pustyni. Tylko przemalowana.
Lianna zder zył a się z nim z boku, dotknęł a hełmu hełmem, żeby coś dyskretnie powiedzieć.
-Witamy na spotkaniu klasowym rezerwatu Prineville.
Brüksowi udał o się uśmiechnąć w odpowiedzi.
Wiedzą, co robią.
On właściwie też wiedział, co robią. Zamier zali uciec bokiem. Przekoziołkować obok dysz wylo-
towych, tak blisko, że prawie dał oby się wyciąg nąć rękę i patrzeć jak wypar owuje w strumieniu pla-
zmy pędzącym obok z prędkością dwudziestu pięciu kilometrów na sekundę. Nie było możliwości
uzupełnienia momentu pędu pyknięciem z silników kor ekcyjnych izdystansowania się odrobinę
od tego kręg osłupa, któr y zar az miał zostać złamany, oraz pożog i kilku bomb termojądrowych
na minutę. Pierwsza zasada dynamiki to prawdziwa menda, z nią się nie neg ocjuje. Nawet Dwuizbow-
cy nie dali rady jej namówić, żeby rozchylił a nogi szer zej niż na milimetr, i nawet to niechętne ustęp-
stwo ledwo wystarczał o, żeby zamaskować utratę przedniej części statku. Na utrzymanie bezpieczne-
go dystansu już zabrakło.
Oczywiście, o ile nie pomylili się w obliczeniach o mikrona czy dwa - jeśli ten wątły stroik z ga-
łązek i rozpórek nie zostanie po prostu wessany w strumień wylotowy i poszatkowany na jony - no i
jeśli powódź sypiących się we wszystkich kier unkach neutronów nie wkradnie się jakoś do środka.
Rakshi Seng upta wyciąg nęł a rękę i otwor zył a klapę termosu. Odskoczył a i odbił a się od krzywi-
zny sfer y, sprężyście i pneumatycznie. Seng upta wspięł a się do środka. Automaty Valer ie - ter az jesz-
cze bardziej nieo dróżnialne, dzięki ograniczonemu asortymentowi ubrań w dziale przetrwania
w próżni - ustawił y się gęsieg o i zaczęł y podawać do sfer y sarkofag i Dwuizbowców, jak mrówki-ro-
botnice przenoszące jaja w bezpieczne miejsce.
-Wszyscy na pokład - rzucił a Lianna za szybką hełmu.
Nie tylko płomień napędu mógł ich zdradzić. Na kosmicznym tle, ledwo wystającym ponad zero
bezwzględne, nawet ślad termiczny moduł u podtrzymywania życia, choćby najmniejszeg o, świeciłby
jak latarnia morska. Dawał o się to oczywiście obejść. Nie zauważasz świecy na tle Słońca, a Korona
cierniowa star ał a się trzymać w linii prostej pomiędzy jego krawędzią i wszelkimi teleskopami nale-
żącymi do pog oni - na tyle blisko, żeby ślad termiczny utonął w słonecznym blasku, ale nie tak bli-
sko, żeby pokazać się na ekranie, gdy tylko ktoś umieści przed obiektywem filtr okluzyjny.
Inne podejście poleg ał o na opakowaniu wszelkich ciepłych ciał w tak grubą izolację, żeby znaleź-
li się poza jakimkolwiek rozsądnym promieniem poszukiwań, zanim ich ciepło przesączy się na po-
wierzchnię.
Dwuizbowcy nie zostawiali niczeg o na pastwę losu. Robili jedno idrug ie.
***
To była dokładnie ta sama piłka futbolowa. I w środku ta sama siatka. To samo światło - wikto-
riańska czerwień burdelowa, pomyślał, krzywiąc się; cienie i dług ości fal na tyle duże, żeby nawet
trup wyg lądał kor zystnie. To samo towar zystwo, z pewnymi cięciami.
Ze splotu w wierzchołku zwisał o grono pępowin rozchodzących się po siatce. Brüks chwycił naj-
bliższą, wetknął ją do ośmiomackoweg o gniazda w hełmie, zatrzasnął. Lianna sięg nęł a z góry,
sprawdził a poł ączenie, uniosła kciuk. Brüks przywoł ał ruchem oka łączność i wyszeptał „dziękuję”
przez zalewający hełm chór spokojnych oddechów. Lianna uśmiechnęł a się za barwioną szybą.
Moo re wszedł do łona i zatrzasnął właz, a światło o dług ich falach pociemniał o. W jego reszt-
kach Brüks dojr zał jeszcze, jak żołnierz sięg a po własną pępowinę. Potem ciemność pochłonęł a
wszystko.
Valer ie też tu była, ukryta pod jednym z tych rtęciowych przebrań. Brüks nie widział, jak wchodzi
- na pokładzie też jej nie zauważył - ale ona przecież umiał a takie rzeczy Musiał a tu być, gdzieś,
może w tym skafandrze, a może w tamtym.
Spojr zał na odliczanie na wyświetlaczu HUD - już tylko dwie minuty. 1:59. Ziewnął.
Mówili mu, że tym razem będzie łatwiej. Bez partyzanckiej improwizacji, bez duszenia się w pa-
nice. Tylko jeden powiew chłodneg o, świeżeg o gazu usypiająceg o przez reg ulator hełmu. Uśpi
go łag odnie, zanim H2S zacznie dusić komórki od środka.
Wiedzą, co robią.
Pięćdziesiąt pięć sekund.
Obok cyfer ek odliczania zamrug ał nowy piktog ram - uruchomił a się zewnętrzna kamer a. Brüks
zamrug ał na nią i…
-Niech się stanie światło - szepnęł a Lianna na ogólnym kanale, i stał o się światło: oślepiająco
żółte słońce, wielkości pięści Brüksa widzianej z odleg łości wyciąg niętej ręki, rozpalające czarne
niebo.
Zmrużył oczy: u góry wisiał a postrzępiona plątanina belek i równoległoboków, poprzecinana
pod różnymi kątami ostrymi krawędziami cieni jak szczelinami.
-Niech się stanie trochę mniej światła - poprawił, skręcając jaskrawość.
Słońce pociemniał o, pokazał y się gwiazdy. Wypełniał y pustkę ze wszystkich stron, jak milion ja-
skrawych punkcików, będących w stanie tylko podkreślić nieskończoną czerń pomiędzy sobą. W gó-
rze znikał y, zasłonięte majaczącym w zenicie złomowiskiem habitatów i dźwig ar ów Korony. Słońce
zamieniał o oświetloną część statku w oślepiającą układankę -reszty, przestrzeni w neg atywie na tle
gwiazd, o chao tycznej geometrii, można się było tylko domyślać.
Niebo podskoczył o.
Jedziemy…
Kolejne szarpnięcie. Uczucie przyśpieszania, cor az silniejsze. Gdzieś za nimi przepalał y się ścię-
gna spajające Koronę. Widok w przód przechylił się na lewo.
Wiedzą, co robią.
Dziób statku zaczął się przewracać, powoli i majestatycznie jak ścięta sekwoja. Światło i cień
igrał y na jego krawędziach, to ukrywając, to wydobywając miliony ostrych kątów na tle sunących łu-
kiem gwiazd. Wszechświat obr acał się wokół nich. Słońce podniosło się, osiąg nęł o zenit, opadło.
Za rufą coś się rozjar zył o, kor ona słońca wyjr zał a zza wielkieg o, przesłaniająceg o gwiazdy
czarneg o kształtu, któr y w końcu wsunął się w pole widzenia, gdy trzasnęł y ostatnie nieistotne meta-
lowe strzępy. Brüksowi mig nęł a wielka czarna masa, potężne płyty ekranowania, wielki pofałdowany
pień gruby jak wieżowiec…
(Amortyzator, domyślił się).
…zanim tsunami biał eg o światła trafił o go i w okamgnieniu kompletnie oślepił o.
W gałkach ocznych zawir ował y ławice plamek, jak spanikowane ryby. Brüks wymrug ał z oczu
łzy, odr uchowo uniósł ręce, poczuł, jak wraca do nich ta dziwna, od niedawna znajoma bezwład-
ność…
Nieważkość…
…aż lepka siatka uwolnił a je i pozwolił a dłoniom otrzeć się niezdarnie oszybkę hełmu. Nie trafił
w nią, ręce zatrzepotał y, nie natrafiając na nic poza sprężystością siatki przeciwprzeciążeniowej.
Zakoł ysał się w niej łag odnie, pozbawiony ciężar u, czekając, aż przejr zy na oczy. Gdy przejr zał,
w miejscu panor amy zadomowił y się proste wskazania telemetryczne - zubożona wersja kopuł y, zło-
żona z liczb, wykresów liniowych i par abolicznych kursów. Brüks zmrużył oczy, spróbował odfiltro-
wać syg nał od szumu przez watę puchnącą mu w głowie: silnik Korony był już o parę kilometrów
na lewo i przed nimi, wyprzedzając ich i przyśpieszając z każdą sekundą na sekundę. Na ekranie tak-
tycznym widać było szer oki, zanikający stożek światła, rozchodzący się od czubka napędu jak snop
światła z reflektor a. Kolektor Bussarda, uświadomił sobie po chwili Brüks. Pole mag netyczne zbier a-
jące zjonizowane cząstki, hamulec na wiatr słoneczny. Zastępuje masę, któr a niespodziewanie zniknę-
ła, dzięki czemu nie zdradza ich żadna zmiana przyśpieszenia, żadne niespodziewane puszczenie
gazu. Jeden środek zar adczy pośród wielu, wciśnięty na siłę pomiędzy kamuflaż termiczny i to coś,
co sprawiał o, że kula była niewidoczna dla radar u. Moo re powiedział mu tyle, ile sam rozumiał, po-
dejr zewał Brüks. Ale to na pewno nie było wszystko. Rozwiązania problemów, któr ych żaden zwy-
klak nawet by nie dojr zał, nie mówiąc o rozwiązaniu. Star annie zaplanowane, potajemne zejście
ze sceny, podczas gdy nieświadomi prześladowcy gonią za jasno płonącą przynętą w krainę komet.
Wszystko wyr ysowane na krzywiźnie jego osobisteg o dzwonu nurkoweg o, w liczbach, schematach
i animacjach z kresek dla tępaków.
Itak rozumiał z nich tylko poł owę, a drug iej poł owie nie dowier zał.
Może to nawet nie jest prawdziwe, pomyślał sennie. Może to tylko uspokajająca bajeczka, żebym
siedział cicho na fotelu pasażer a. Mama itata coś opowiadają, żeby dzieci nie ryczał y.
Dobrze, że na razie przeżyli. Płomień wylotowy nie spalił ich na miejscu. Dopier o czas pokaże,
czy zrobi to chor oba popromienna. Czas, albo…
No, trochę to oczywiście zajmie. Na początku niczeg o się nie poczuje, a na pewno nie w tych mi-
nutach, któr e został y do… poł ożenia się spać…
Pięćdziesiąt dni do Ikara. Pięćdziesiąt dni koziołkowania do góry nog ami, bez napędu, po krzy-
wej balistycznej, jak pierwszy z brzeg u kawał ek wewnątrzukładoweg o śmiecia. Igła w stog u siana -
być może - ale o wiele zbyt tępa, by ukłuć kog oś, kto akur at tutaj przypadkiem spojr zy. I masa czasu,
żeby te drobne ostre odłamki przeżarł y nas od środka. Możemy umrzeć we śnie i się nie zor ientować.
Powieki, jak na nieważkość, osobliwie mu ciążył y. Star ał się ich nie zamykać, zag lądał w ukryte
pod szybkami twar ze, wypatrywał uśmiechów, zmarszczonych brwi lub innych oznak niepokoju
na co bardziej oświeconych czoł ach. Kąty odbicia i optyka zamieniał y wszystkie hełmy w krzywe
zwierciadła, maskując twar ze. Jakaś drobna część mózgu zmarszczył a czoł o zdezo r ientowana: Za-
raz… czy światła nie powinny być wył ączone? - jakimś sposobem widział jednak Liannę, oczy już
miał a zamknięte, twarz wyg ładzoną, nie wiadomo, przez sen czy rezyg nację. Widział tył hełmu Mo-
ore’a, tuż pod własnymi butami. Był prawie pewien, że tu i ówdzie dostrzeg a oczy Dwuizbowców,
wszystkie zamknięte, usta poniżej por uszające się w bezg łośnym, synchronicznym zaśpiewie.
W radiu nic, tylko oddechy.
Może ja już śpię, pomyślał, kręcąc się w siatce. A może jestem przytomny.
Valer ie odwzajemnił a spojr zenie. Ani śladu zmęczenia czy znieczulenia.
Ona nie potrzebuje metabolicznych trików, myślał Brüks, gdy zamykał y mu się oczy. Nic jej nie
śmierdzi w gardle zgnilizną, komór ek nie dławi CO ani H2S, nie potrzebuje żadnej partackiej techno-
log ii, żeby usnąć. Nie potrzebuje naszej pomocy, robił a to 20 tysięcy lat temu, opanował a sztukę
przechodzenia w stan nieumarł y, kiedy my dopier o zaczynaliśmy bazgrać ludziki z kresek na ścianie
jaskini. Obżer ał a się nami, a potem po prostu się wył ączał a, żebyśmy mog li z powrotem rozmnożyć
się do sensownej populacji, jednocześnie zapominając, że ona jest naprawdę, przenosząc drapieżcę
w krainę mitów, a potem bajek na dobranoc…
Pośrodku jej płyty piersiowej pojawił a się dziurka od kuli. Urosła w pionową linię, rysę rozdzie-
lającą skafander pośrodku.
Tyle lat było nam trzeba, żeby się przekonać, że ona w ogóle nie istnieje, a ona przez cały ten
czas spał a nam pod nog ami. Aż do momentu, kiedy znowu zgłodniał a, wykopał a się z ziemi niczym
monstrualna, zapomniana przez Boga cykada i poszła polować, gdy my kładliśmy się spać w naszych
grobach i nazywaliśmy to Niebem…
Valer ie por uszył a się, powiercił a i wyszła ze srebrneg o kokonu, biał a jak pędrak i chuda jak mo-
dliszka. Uśmiechnęł a się igłami i popełzła po siatce ku niemu.
Tak jak ter az śpimy, myślał Brüks, usypiając. A ona uśmiecha się do mnie.
Jestem wielki, we mnie są miliony.
Walt Whitman
Opadł w lochy Nieba, ale kajdany leżał y puste na podł odze, a żony nig dzie nie było.
Poł ożył się na plecach na pustyni, spojr zał w dół i zobaczył, że jest rozpruty od krocza po gar-
dło. Z rany pośpiesznie wypełzał y widmowe węże, uciekając ze skor upy ciał a na nieskończone wysu-
szone błoto pełneg o skamielin dawneg o dna morskieg o, wreszcie wolne, wreszcie wolne…
Popłynął przez ocean gwiazd, punktowych, bezwymiar owych świateł - abstrakcyjnych, niezmien-
nych, nier zeczywistych. Jedna z nich na jego oczach nar uszył a te reg uł y - z piksela rozwinęł a się
w kolejne wymiar y, niczym kwiat rozkładający się na poklatkowej fotog rafii. Kontur y nabrał y kątów,
cienie przesuwał y się po powierzchniach obr acających się wokół osi, któr ej nie potrafił sobie wy-
obrazić. Pośrodku majestatycznie kręcił y się kości dług ie.
W środku były potwor y. Czekał y tam na nieg o.
Usił ował skręcić albo wyhamować. Pociąg nął za wszystkie możliwe skroniowo-ciemieniowe
sznurki, ster ujące świadomym śnieniem. Jednakże Korona cierniowa rosła dalej, niewzruszona żał o-
snymi próbami zmiany scenar iusza. Habitat zamachnął się na nieg o jak maczug a - zaszamotał się, za-
machał rękami i zamknął oczy, ale nie poczuł uder zenia. Gdy ponownie otwor zył oczy, był w środku
i patrzył a na nieg o Valer ie.
Witamy w Niebie, wędlino.
Potworne oczy miał y maksymalnie rozszer zone źrenice. Lśnił y jak światła samochodu, jak pod-
świetlone od środka kule krwaweg o szkła. Usta poniżej rozdziawione, jak świeża, ziejąca rana.
„Spij dalej”, powiedział a mu. „Zapomnij o wszystkich strachach. Spij na wieki”.
Głos nag le zmienił się w dziwnie androg iniczny.
Twój wybór.
Krzyknął…
***
…i otwor zył oczy.
Pochylał a się nad nim Lianna. Brüks uniósł głowę, rozejr zał się nerwowo na wszystkie strony.
Nic. Nikog o poza nią. Byli z powrotem w SERWISIE/WARSZTACIE.
Lepsze to niż MAGAZYN/BALAST.
Opadł z powrotem na leżankę.
-Rozumiem, że się udał o?
-Prawdopodobnie.
-Prawdopodobnie? - W gardle miał sucho.
Podał a mu banieczkę z napojem.
-Jesteśmy tam, gdzie mieliśmy być - dodał a, gdy ssał, jak wyg łodzony nowor odek. - Żadnych wi-
docznych oznak pościg u. Jeszcze trochę potrwa, zanim będziemy mieli pewność, ale wyg ląda dobrze.
Napęd eksplodował parę godzin po rozdzieleniu, więc myślimy, że myślą, że nas dopadli.
-Obojętne kto to jest.
-Obojętne kto to był.
-OK. Czyli następny przystanek: Ikar?
-To zależy od ciebie.
Brüks uniósł brwi.
-No… bo… tak, lecimy na Ikara. Ale jeśli… nie jesteś gotowy, to nie musisz być gotowy. Może-
my cię z powrotem uśpić, i jak się obudzisz, będziesz z powrotem na Ziemi, cały i zdrowy. I tak nie
jesteś oficjalnie członkiem ekspedycji.
Jeden krytyczny dla misji, drug i - balast.
-Albo mnie uśpicie i zginę we śnie, kiedy ekspedycję trafi szlag - powiedział po chwili.
Nie zaprzeczył a.
-We śnie to możesz umrzeć gdziekolwiek. Poza tym, Dwuizbowcy wiedzą więcej niż ktokolwiek
z nas i są przekonani, że wrócisz żywy.
-Tak ci powiedzieli, tak?
-Nie dosłownie, ale… tak. Tak ich zrozumiał am.
-Jakby naprawdę wiedzieli, co tam znajdą - zastanowił się Brüks- to w ogóle by tam nie musieli
lecieć.
-To akur at racja - powiedział a. A potem nieco radośniej dodał a: - Ale jeżeli misję faktycznie trafi
szlag, to nie lepiej zginąć we śnie, niż drzeć się, kiedy cię wysysa w próżnię? Przytomneg o?
-Z ciebie to prawdziwa Mistrzyni Pozytywu - powiedział jej Brüks.
Skłonił a się i czekał a.
Wycieczka w Słońce. Okazja zerknięcia na ślady obcej intelig encji - cokolwiek znaczy „obcy”
w świecie, gdzie członkowie własneg o gatunku sczepiają się w umysły zbior owe, albo wskrzeszają
z plejstocenu własne najg orsze koszmar y, żeby kręcił y giełdą. Oblicze nieznaneg o. Jest jakiś nauko-
wiec, któr y chciałby to przespać?
Aha, a oni pozwolą ci się w ogóle zbliżyć do swojeg o drog ocenneg o Anioł a z Aster oid, zadrwił
wewnętrzny głos. Nawet gdyby, to dużo z tego zrozumiesz. Lepiej to wszystko przeczekać, dać się za-
wieźć do domu i żyć dalej, jak gdyby nig dy nic. To nie jest miejsce dla ciebie. Jesteś jak kar aluch
na polu bitwy.
Łatwo zgnieść kar alucha, gdy śpi. Żaden żołnierz na polu bitwy, choćby i najł ag odniejszy, nie
zwraca uwag i na plączące się pod nog ami robactwo.
Jeśli będzie przytomny, może chociaż uda mu się uciec spod bucior ów.
-Myślisz, że przepuściłbym okazję na takie badania ter enowe? - odparł w końcu.
Lianna uśmiechnęł a się szer oko.
-No dobra. To reg ulamin znasz. Dam ci czas, żebyś się doprowadził do por ządku. - Sprężystym
susem skoczył a ku drabinie.
-Valer ie - powiedział Brüks za jej plecami.
Nie odwrócił a się.
-W swoim habitacie. Ze świtą.
-Ale kiedy statek się łamał… widział em…
Przekrzywił a głowę, opuścił a wzrok, patrząc w jakiś punkt na przeciwleg łej ścianie.
-Przy usypianiu widzi się różne dziwne rzeczy. Przeżycia z pog ranicza śmierci, kojar zysz?
Ze zbyt bliskieg o pog ranicza.
-To nie był żaden tunel światła, nic z tych rzeczy.
-Mało kiedy jest. - Lianna sięg nęł a do por ęczy. - Mózg robi różne numer y, kiedy się go włącza
i wył ącza. Nie można wier zyć zmysłom.
Zawahał a się i odwrócił a, z ręką na szczeblu.
-Zresztą, kiedy można?
***
Moo re opadł na pokład, gdy tylko Brüks skończył naciąg ać kombinezon. Podał mu osobisty na-
miot, zwinięty walec dług ości przedr amienia.
-Słyszał em, że doł ączasz do nas.
-Nie przeg inaj z tym entuzjazmem.
- Jesteś dodatkową zmienną - odparł pułkownik. - A ja będę mieć masę roboty. Mogę nie móc po-
zwolić sobie na pilnowanie ciebie, jeśli zrobi się ciepło. Z drug iej strony… - wzruszył ramionami -
…sam bym na twoim miejscu zrobił to samo.
Brüks podniósł lewą stopę, balansując na prawej, żeby podrapać świeżo zar óżowioną kostkę
(podczas ostatniej śpiączki ktoś zdjął mu gips).
-Wiesz co, ostatnia rzecz, jakiej bym chciał, to przeszkadzać, ale to nie jest dla mnie znajomy te-
ren. Nie wiem, jakie są zasady.
-Po prostu… nie przeszkadzaj, i tyle. - Rzucił Brüksowi namiot. - Możesz się rozł ożyć właściwie
gdzie chcesz. W habitatach jest pełno gratów, bo kiedy oni adaptowali ładownię, trzeba było zabrać
stamtąd masę rzeczy - ale za to na razie jest w nich mało ludzi. Znajdź sobie jakieś miejsce, rozł óż
namiot, zapnij pasy. Jak będziesz czeg oś potrzebować, a interfejs ci nie pomoże, zapytaj Liannę. Albo
mnie, jeśli nie będę zbyt zajęty. Za parę dni Dwuizbowcy wyjdą z komor y ciśnień, star aj się nie plątać
im pod nog ami. Nie muszę mówić, że to samo dotyczy wampir zycy. Tylko bardziej.
-A jeśli ona chce mnie mieć pod nog ami?
Moo re pokręcił głową.
-Mało prawdopodobne.
-Nie fizycznie. Ale naprawdę wyg lądał o na to, że straszenie mnie ją kręci.
Pułkownik stęknął.
-Z tego co wiem, one wcale nie muszą się napinać, żeby każdeg o przestraszyć. Jakby cię chciał a
zabić albo zał amać, to już by tak było. Wampir y mają taką… idiomatyczną artykulację. Może ją
po prostu źle zrozumiał eś.
-Nazwał a mnie „wędliną”.
-A Rakshi Seng uptę kar aluchem. Jeśli się nie mylę, to też wydał o ci się obr aźliwe.
-A nie było?
-To popularny termin u Transó w. Oznacza coś tak prymitywneg o, że jest nie do zabicia.
-Ale ja jestem łatwy do zabicia? - zdziwił się Brüks.
-No pewnie, gdy ktoś ci zrzuci fortepian na łeb, to tak. Ale jesteś też sprawdzony w praktyce. Mie-
liśmy milion lat na doszlifowanie wszystkieg o. A niektór zy z tych gości w Ładowni mają w głowie
implanty, któr e parę miesięcy temu w ogóle nie istniał y. Pierwsze wersje mogą mieć błędy i trzeba
trochę czasu, żeby się ich pozbyć, a wtedy już pewnie będzie kolejny upgrade, któr eg o nie mogą
przepuścić, jeśli chcą być na bieżąco. Stąd czasami mają błędy, zwiechy, jak to nazwiesz. W ich ustach
„kar aluch” to obiekt zazdrości.
Brüks przetrawił to.
-Jeśli to miał faktycznie być komplement, to ona musi trochę popracować nad tonem. Zdawał oby
się, że ktoś z takim mózgiem jest w stanie wysilić się na parę umiejętności społ ecznych.
-To akur at zabawne. - Głos Moo re’a był kompletnie bez wyr azu. - Seng upta nie mog ła zrozu-
mieć, jak ktoś o takich zdolnościach interpersonalnych jak ty może być tak chujowy z matematyki.
Brüks nic nie odpowiedział.
-Nie bierz tego do siebie - dodał pułkownik - ale spróbuj pamiętać, że jesteśmy na tym statku go-
śćmi i twoje osobiste normy, jakiekolwiek by były, tu nie obowiązują. Pies zawsze wyjdzie na niedo-
robioneg o, jak będziesz go uparcie definiować jako nietypoweg o kota. Ci goście to nie są zwyklaki
z par oma poznawczymi modyfikacjami tu i ówdzie. Pod względem poznawczym bliżej im do odr ęb-
nych podg atunków. A jeśli chodzi oValer ie, to ona ze swoimi… ochroniar zami właściwie od począt-
ku lotu nie ruszał a się z habitatu. Myślę, że to się nie zmieni. Na przykład, światło jest dla niej za ja-
sne. Raczej nie powinieneś mieć kłopotów, jeśli sam się w nie nie wpakujesz.
Brüks poczuł, jak usta tężeją mu w kącikach.
-Czyli… - przypomniał sobie odprawę w Piaście, w towar zystwie zazdrosnej Rakshi Seng upty -
na Ikara, w tydzień?
-Raczej dwanaście dni - powiedział mu Moo re.
-Czemu tak dług o?
Moo re zrobił ponur ą minę.
-Przez tę katastrofę w klasztor ze. Korona musiał a wystartować przedwcześnie. Separ acja zawsze
była w planie - do tego nie trzeba ula, żeby się domyślić, że takim startem zwracasz na siebie uwag ę -
ale napęd zastępczy jest jeszcze w proszku. Ter az właśnie go składają.
Brüks zamrug ał.
-To my nie mamy żadneg o napędu?
-Silniczki kor ekcyjne tak. Ale nie możemy ich na razie użyć, bo ryzykujemy wykrycie. - Moo re
zauważył minę Brüksa i dodał. - Nie spodziewam się zresztą, żeby były potrzebne. Wyliczenia bali-
styczne ula są bardzo dokładne. I to nawet dobrze, że lecimy okrężną drog ą, zważywszy na sytuację
medyczną. Zar azek okazał się łatwy do zał atwienia, gdy tylko ustalili jego specyfikację, ale leczenie
trochę trwa, hibernacja to nie to samo co śpiączka farmakolog iczna. A wchodzić do strefy z kluczo-
wym personelem nie w pełni sprawności nie chcemy.
Twarz mu stężał a w reakcji na jakąś ponur ą myśl, ale rozjaśnił a się ponownie.
-Co ja radzę? Potraktuj to jak przedłużony urlop naukowy. Może będziesz z pierwszeg o rzędu pa-
trzył na niesamowite odkrycia, a może okaże się, że to ślepa uliczka i tylko wynudzisz się jak mops.
Tak czy owak, por ównaj to z bolesną śmiercią na pustyni w Oreg onie. Możesz to nazwać wyg raną
na punkty. - Rozł ożył ręce. - Koniec wykładu.
***
W północnej półkuli światła były przyćmione. Wchodząc do Piasty, Brüks dojr zał przez równi-
kową kratę falę zawił ych ekranów taktycznych, chromatyczny gąszcz, któr eg o nie zrozumiałby nawet
gdyby nic mu nie zasłaniał o.
- Tam nie - usłyszał znajomy głos, gdy skier ował się do następnej szprychy. Seng upta.
-Co? - Nie widział jej, nawet przez kratę; zasłaniał a ją lustrzana kula. Głos jednak niósł się wy-
raźnie po komor ze.
-Do wampir zycy się wybier asz?
-No… nie. - Rany boskie, nie!
-To źle idziesz.
-Dzięki. - Nabrał wątpliwości, postanowił zar yzykować (właściwie to przecież ona zaczęł a roz-
mowę), przepłynął w powietrzu i bardziej łutem szczęścia niż zręcznością idealnie wstrzelił się w ru-
chomy cel przejścia.
Seng upta nadal tkwił a w leżance przeciążeniowej. Odwrócił a twarz, gdy tylko się pokazał.
Rozmowę jednak podtrzymał a.
-A dokąd idziesz?
Nie wiem. Nie mam pojęcia.
-Mesa. Kuchnia.
-Z drug iej strony. Dwie szprychy dalej.
-Dzięki.
Nie odpowiedział a. Oczy latał y jej w oczodoł ach. Od czasu do czasu na rog ówce mrug ał o czer-
wone światełko jakieg oś niewidoczneg o laser a sczytująceg o z niej polecenia.
-Wzrokowy interfejs - spróbował po chwili Brüks.
-No i?
-Myślał em, że wy wszyscy używacie ConSensusa.
-To jest ConSensus.
Poklepał się po głowie.
-Ale… wiesz. Kor oweg o.
-Bezprzewodowy może mnie w cipę cmoknąć podpatruje kto zechce.
Owoce jej pracy rozciąg ał y się na dobre dwadzieścia stopni kopuł y ognistą powodzią liczb, obr a-
zów i… - na lewym skraju - kolumną czeg oś, co wyg lądał o jak spektrog ramy głosu. Nie przypomi-
nał o to żadnych ekranów do astronawig acji, jakie w życiu widział.
Grzebał a w cache’u.
-Ja mogę podpatrzeć. Ter az podpatruję.
-Tobą mam się przejmować? - prychnęł a.
Koty i psy, pomyślał i ugryzł się w język.
Spróbował jeszcze raz.
-Czyli to tobie mam za to podziękować?
-Za co podziękować?
Pokazał rozklejone na niebie echa sprzed paru tyg odni.
-Za to, że zgrał aś tę kopię, gdy wylatywaliśmy. Nie wiem, co bym robił przez następne dwanaście
dni bez żadneg o dostępu do Kwinternetu.
-A proszę bardzo. Żresz nasze jedzenie wciąg asz nasze O2 to i naszymi danymi się poczęstuj.
Ja się poddaję.
Odwrócił się do wyjścia. Poczuł, że Seng upta kręci się na leżance za jego plecami.
-Nie cierpię tej wampir zycy nie mogę jak ona się kurwa rusza.
Miło się dowiedzieć, że prymitywne odr uchy unikania drapieżnika przetrwał y ulepszenia, pomy-
ślał Brüks.
-I pułkownikowi Masakra też bym nie ufał a - dodał a Seng upta. - Choćby nie wiem jak ci się przy-
milał.
Obejr zał się. Pilotka unosił a się w luźnej uprzęży swojej leżanki, nier uchoma, wpatrzona dokład-
nie przed siebie.
-A to czemu?
-Chcesz to ufaj rób co chcesz mnie to wali.
Odczekał jeszcze chwilę. Seng upta siedział a nier uchomo jak patyczak.
-Dzięki - powiedział w końcu i opadł przez podł og ę.
***
Czyli tak to jest ze mną. Pasożyt.
Opadł do Labor ator ium.
Półżywa skamielina, któr a przypadkiem zabrał a się z pola bitwy. Poskładali mnie bez powodu,
zaiskrzył o parę neur onów lustrzanych, takie pradawne swędzenie, dawno temu nazywane „litością”.
Sprzęt nie należał do nieg o, ale napawał pewną plastyczną otuchą, odrobiną zastępczej bliskości
na statku wypełnionym zbyt dużą liczbą kości dług ich i dziwnych stwor zeń.
Gor zej niż balast - zużywam im O2, zżer am zapasy i zajmuję drog ocenną przestrzeń powietrzną
miliony kilometrów od najbliższej prawdziwej atmosfer y. Gor zej niż zwier zątko, nie potrzebują mo-
jeg o towar zystwa, nie mają ochoty drapać za uszami, nie inter esują się sztuczkami, któr e potrafię,
może poza udawaniem zdechłeg o i niewidzialneg o.
Sekwencer/splicer, uniwersalny inkubator, optoelektronowy nanoskop z przyzwoitą, trzydziesto-
pikometrową rozdzielczością. Wszystko miło znajome w świecie, gdzie można by oczekiwać, że na-
wet kurz z podł og i jest z cudów i zaczar owanych kryształ ów. Może to było celowe, plan B dla jakichś
przybłędów, któr e się nie zał apał y na Osobliwość.
No i dobra. Jestem pasożytem. Pasożyty silnych nie niszczą, pasożyty się nimi żywią. Pasożyty
wykor zystują silnych do swoich celów.
Dolny poziom był pusty, poza niedużym stosikiem złożonych krzeseł oraz kilkoma kostkami-po-
jemnikami (według etykiet, sur owce do fabrykator a). Brüks zdjął namiot z ramienia i rozł ożył go na
pokładzie pod krzywizną ściany.
Tasiemiec może nie jest tak bystry jak jego nosiciel, ale to mu nie przeszkadza podstępem wył u-
dzać schronienia, pożywienia i miejsca do rozmnażania. Dobre pasożyty są niewidzialne, a bez naj-
lepszych nie można się obejść. Bakter ie jelitowe, chlor oplasty, mitochondria - wszystko to kiedyś
były pasożyty Niewidzialne w cieniu potężniejszych istot. A ter az ich nosiciele nie potrafią bez nich
żyć.
Konstrukcja nadmuchał a się w coś podobneg o do pękatej landrynki. Pośrodku nabrzmiał a jak
igloo, z tyłu przylepił a się do ścian i podł og i. Nie za bardzo różnił a się od jego por zuconeg o namio-
tu na pustyni - ta sama piezoelektryka, któr a usztywniał a konstrukcję, zasilał a także interfejs użyt-
kownika na wewnętrznej powierzchni. Brüks przesunął palcem wskazującym przez środek drzwi.
Błoniaste poł ówki rozeszły się łag odnie, jak rozcięta pośrodku krezka.
Niektór e idą jeszcze dalej. Zyskują przewag ę, okopują się i zmieniają nosicielowi prog ram na sa-
mych synapsach. Motyliczka wątrobowa, wor ecznica, Toxoplasma. Wszystko to stwor zenia pozba-
wione mózgu. Bezmózgie stwor y, któr e zamieniają niewyo brażalnie potężniejsze umysły w swoje
mar ionetki.
Opadł na kolana i wpełzł do środka. Wbudowany hamak przywier ał do wewnętrznej strony po-
włoki, gotowy, by się odkleić i nadmuchać przy dotknięciu. Domyślna konfig ur acja zapewniał a tylko
tyle wysokości, żeby móc kucać, ale Brüksowi nie chciał o się nawet tego reg ulować. Poza tym, tu,
na dnie szprychy, gdzie od rozg wieżdżonej beczki nieba toczącej się pod stopami oddzielał o go tylko
parę warstw stopu i izolacji, ciasnota była dziwnie uspokajająca. Może to było celowe.
A więc jestem pasożytem? Świetnie. To zaszczytny tytuł.
Na dole, w ciepłym i samor eg ulującym się mał ym schronieniu, ważył najwięcej, jak tylko się
dało w Koronie. Czuł się prawie stabilnie, prawie jakby zapuszczał kor zenie. I choć „bezpieczeń-
stwem” by tego nie nazwał, niemal udał o mu się nie zauważać, jak bardzo to schronienie przypomina
norę - głęboko w ziemi, daleko od innych mieszkańców tego kieszonkoweg o ekosystemu. I jak bar-
dzo sam przypomina mysz, tuląc się do pokładu, jakby wciskał się w najdalszy zakątek terr ar ium peł-
neg o żmij, podkręciwszy światła na pełną moc.
Jeśli da ci się wybór, sądzisz, że masz wolną wolę.
Raymond Teller
Każdy habitat zaczynał od tego sameg o: ser yjny autonomiczny system podtrzymywania życia,
te same zatrzaskowo-przesuwne przeg rody, któr ymi można dzielić przestrzeń według upodobania.
Ten sam podstawowy moduł kuchenny na ścianie, z toaletą po drug iej stronie. W komplecie podł ą-
czenia do awar yjnych hibernator ów, zgodne z najpopularniejszymi skafandrami próżniowymi i dłu-
goterminowymi trumnami (nie wchodzą w skład zestawu). Najbardziej standardowy i uniwersalny
habitat, prosto z półki, kupiony hurtowo i ekspresowo powieszony na końcach szprych Korony cier-
niowej. W przypadku (niemal niewyo brażalnie nieprawdopodobnym), że szprycha strzeli i wyr zuci
koziołkujący habitat w kosmos, firma gwar antuje, że znajdujące się w środku ciał a zdoł ają utrzymać
świeżość i będą mog ły oddychać (zakładając bezr uch) przez okres do jedneg o roku lub ponowneg o
wejścia w atmosfer ę, cokolwiek nastąpi wcześniej.
Nie oznaczał o to, że nie ma możliwości doł ożenia różnych moduł ów na indywidualne zamówie-
nie. Na przykład, fabrykator w Mesie potrafił zrobić żarcie, któr e miał o smak.
Moo re był jedynym widocznym ciał em na chodzie, gdy Brüks zszedł na dół na śniadanie. Puł-
kownik z początku nie odpowiedział uśmiechem na uśmiech -Brüks zar az zresztą rozpoznał niezo-
gniskowane spojr zenie człowieka pog rążoneg o w ConSensusie - ale tupot stóp na pokładzie zar az
sprowadził go do biedneg o świata fizyczneg o.
-Daniel - powiedział.
-Nie chciał em przeszkadzać - odparł Brüks.
To było kłamstwo. Zanim wypuścił się na poszukiwanie pokarmu, odczekał, aż ubog ie konstela-
cje w interkomie Korony ułożą się tak właśnie - Lianna lub Moo re w Mesie, Valer ie w jakimś innym
miejscu.
Moo re machnął ręką.
-I tak przyda mi się przer wa.
Brüks polecił fabrykator owi przyg otować francuski tost i boczek.
-Przer wa od czeg o?
-Od telemetrii z Tezeusza- wyjaśnił Moo re. - Resztek telemetrii. Dopinania wszystkieg o na ostatni
guzik przed występem.
-Czyli my mamy występ? Gramy jakąś rolę?
-To znaczy?
Brüks jedną ręką przeniósł talerz na stół (unoszący się z taler za aromat syr opu i masła zakłócał y
delikatne nuty ropopochodne) i usiadł.
-Karł y między olbrzymami, tak? Zaczęł o mi się wydawać, że dla skromnych zwyklaków nie są
przewidziane żadne role.
Spróbował plasterka bekonu. Nie najg orszy.
-Mają swoje powody, żeby tu być - powiedział łag odnie Moo re. - A ja swoje. - Tonem sug er ują-
cym „i nie wnikaj jakie”.
-Spor o się zadajesz z tymi gośćmi - domyślił się Brüks.
-Tymi gośćmi?
-Dwuizbowcami. Postludźmi.
-Oni nie są „post”. Jeszcze nie.
-Po czym poznajesz? - Nie do końca był to żart.
-Jakby byli „post” to w ogóle nie dał oby się z nimi rozmawiać.
Brüks przeł knął pig uł ę podr abianeg o tosta.
-Oni mog liby z nami. Przynajmniej niektór zy.
-Ale po co by im to było? I tak już tracimy z nimi kontakt. Zresztą… Daniel, ty masz dzieci?
Pokręcił głową.
-A ty?
-Syna. Siri też właściwie nie jest zwyklakiem. Do drug ieg o brzeg u mu daleko, ale i tak trudno
było… złapać kontakt. Czasami. Może por ównanie nic ci nie powie, ale… oni wszyscy też są naszymi
dziećmi, dziećmi ludzkości i nawet ter az trudno jest sprawić, by się nami inter esowali. A gdy prze-
kroczą ten próg… - Wzruszył ramionami. - Ile czasu byś potrzebował, by uznać, że masz lepsze rze-
czy do roboty niż gadać z kapucynkami?
-Bog ami w końcu nie są - przypomniał mu łag odnie Brüks.
-Jeszcze nie.
-Nig dy nie będą.
-To wyparcie.
-Lepsze wyparcie niż pozycja na klęczkach.
Moo re uśmiechnął się, jakby trochę ze smutkiem.
-Daniel, daj spokój. Wiesz, jaką moc ma nauka. Tysiąc lat, żeby dojść od duchów i czar ów
do technolog ii, półtor a dnia, żeby znów się cofnąć do duchów i mag ii.
-Myślał em, że oni nie kor zystają z nauki. Myślał em, że właśnie na tym to poleg a.
Moo re nieznacznie kiwnął głową.
-Tak czy owak, jeśli zestawisz zwyklaków z Dwuizbowcami, ci będą zawsze o sto kroków na-
przód.
-I tobie z tym dobrze.
-Moje „dobrze” nie ma tu nic do rzeczy. Tak jest i tyle.
-Strasznie fatalistycznie do tego podchodzisz. -Brüks odsunął na bok pusty talerz. - Drug i brzeg,
przepaść między olbrzymami i kapucynkami.
-To nie fatalizm - poprawił go Moo re. - To wiar a.
Brüks spojr zał na nieg o ostro przez stół, zastanawiając się, czy nie przywoł uje go do por ządku.
Żołnierz odpowiedział beznamiętnym spojr zeniem.
-Sam fakt, że coś do nas strzelał o - ciąg nął uparcie. - Sam mówił eś, że to pewnie sprawa Trans-
ów.
-Tak mówił em? - Moo re’a to jakby rozbawił o. - Na szczęście, i my mamy całkiem niezłą ekipę
Transó w w naszym nar ożniku. Szczer ze, to ja bym się nie bał.
-Za bardzo im ufasz - powiedział spokojnie Brüks.
-Cały czas to powtar zasz. Nie znasz ich tak, jak ja.
-Myślisz, że ich znasz? To ty nazwał eś ich „olbrzymami”. Mamy takie pojęcie o ich planach jak
o planach tych intelig entnych chmur. Chmur y przynajmniej nie zag lądają ci pod czaszkę i nie grzebią
tam, jak w…
Moo re nie odzywał się przez chwilę. Potem:
-Lianna.
-Wiesz, co jej zrobili?
-Nie do końca.
-I właśnie o to mi chodzi. Nikt nie wie. Sama Lianna nie wie. Poł ożyli ją na czter y dni i kiedy się
obudził a, już była jakiś sawantem z chińskieg o pokoju. Kto wie, co jej tam do mózgu włożyli. Ona
jest w ogóle tą samą osobą?
-Nie jest - stwierdził beznamiętnie Moo re. - Zmieniasz prog ram, to zmieniasz maszynę.
-Otóż to właśnie.
-Ona się na to zgodził a. Zgłosił a się z własnej woli. Pracował a dzień i noc, przepychał a się
na początek kolejki, żeby tylko zał apać się na tę modyfikację.
-To nie jest dobrowolna zgoda.
Znów ta uniesiona brew.
-Jak to?
-A jak może być, skor o osoba jej udzielająca jest niezdolna zrozumieć, na co się zgadza?
-Mówisz, że jest do tego umysłowo niezdolna - zauważył Moo re.
-Mówię, że wszyscy jesteśmy. Wobec ula, wobec wampir ów, mięśniowych przeprog ramowywa-
czy i tych wszystkich…
-Jesteśmy jak dzieci.
-Właśnie.
-Któr ym nie można powier zać własneg o losu.
Brüks pokręcił głową.
-W takich kwestiach nie.
-Czyli potrzebujemy dor osłych, żeby decydowali w naszym imieniu.
-My… - Zamilkł.
Moo re patrzył na nieg o przez chwilę, sponad ledwie widoczneg o uśmiechu. Zar az potem zdjął
ze ściany butelkę „Glenmor ang ie”.
-Napij się - powiedział. - Łatwiej ci przyszłość wejdzie.
***
Pełzając niepostrzeżenie przez wnętrzności nosiciela, pasożyt przejmuje kontrolę.
Daniel Brüks wwiercił się w ośrodkowy układ nerwowy Korony cierniowej i nar zucił jej swoją
wolę. Lianna, jak zwykle, siedział a w Ładowni ze swoimi bezr adnymi i wszechmocnymi władcami.
Piktog ram Seng upty świecił się w Piaście. Moo re z pozor u siedział w SYPIALNI, ale obr az z kamer y
zadawał temu kłam - był tam tylko ciał em, jechał na autopilocie, podczas gdy zamknięte oczy tańczy-
ły po jakiejś ConSensusowej krainie, któr ą Brüks mógł sobie tylko wyo brażać.
Trzeba będzie jeść w samotności.
Niepokój zrobił się już przewlekły. Kłuł gdzieś u podstawy mózgu jak bolący ząb, zrósł się z nim
tak bardzo, że nawet go nie zauważał, póki nieo czekiwany atak lęku mu o nim nie przypomniał. Ataki
paniki - w szprychach, w habitatach, kurna, nawet we własnym namiocie. Nie zdar zał y się często
i dług o nie trwał y. Po prostu na tyle często, żeby mu przypomnieć. Na tyle dług o, żeby par anoja się
utrzymał a.
Kiedy wchodził szprychą, ostrze w ranie zaczęł o się kręcić. Brüks zacisnął zęby, na chwilę za-
mknął oczy, gdy przenośnik ciąg nął go przez Strefę Strachu (pomag ał o, naprawdę pomag ał o) i roz-
luźnił się, gdy nawiedzona strefa został a z tyłu. Puścił uchwyt na samym końcu szprychy i wpłynął
do Piasty przez antarktyczny właz (ter az na wpół zwężony, tak że ledwo się dało przejść). Odepchnął
się i poszybował naprzód…
Cichy, mokry dźwięk. Kaszlnięcie z półkuli północnej, urywany oddech.
Ktoś płakał.
Seng upta tam była. Przynajmniej parę minut temu.
Odchrząknął.
-Halo?
Krótki szelest. Cisza i wentylator y.
No ddddobra…
Ruszył dalej, przeszedł na drug ą stronę, do szprychy od Mesy, zgiął się i wpłynął do środka. Sam
siebie pochwalił, kiedy, chwyciwszy taśmę przenośnika, ruszył głową naprzód, a potem płynnie
okręcił się wokół uchwytu, aż wycelował nog ami w dół; ledwo dwa dni temu te rury i proste drog i
o zmiennej grawitacji kompletnie go dezo rientował y.
Valer ie dog onił a go w poł owie drog i.
W ogóle jej nie zauważył. Sunął twar zą do ściany. Może i mig nął w gór ze jakiś cień, ułamek se-
kundy przed tym krótkim dotknięciem pomiędzy łopatkami - jak sunące wzdłuż kręg osłupa ostrze
noża, jakby ktoś cię z tyłu rozpinał. Tył omózgowie zar eagował o, zanim jeszcze uświadomił sobie
kontakt - rozpłaszczył o go i unier uchomił o jak spłoszoneg o królika. Zanim odzyskał możliwość ru-
chów, Valer ie przeszła i zniknęł a. Daniel Brüks nadal żył.
Spojr zał w dół, w ten dług i tunel, któr ym przeleciał a głową naprzód, całkiem bezg łośnie. Czeka-
ła na dnie szprychy, biał a, naga i chuda jak szkielet. Żylaste mięśnie naciąg nięte na kości. Prawą stopą
wystukiwał a ometal dziwny i niepokojący rytm.
Przenośnik niósł go prosto w jej objęcia.
Puścił uchwyt, rzucił się w poprzek szprychy ku nier uchomej, bezpiecznej drabinie. Nie trafił
w pierwszy szczebel, do któr eg o sięg ał, chwycił kolejny - wytracany moment pędu omal nie wyr wał
mu ręki z barku. Stopy zaszamotał y się, szukając podparcia, wreszcie je znalazły. Przywarł do drabi-
ny, a obok pędził przenośnik, z jednej strony w górę, z drug iej w dół.
Valer ie spojr zał a na nieg o. Odwrócił wzrok.
Jezus, dopier o co mnie dotknęł a. Prawie nic nie poczuł em. To pewnie był przypadek.
Żaden przypadek.
Ona ci nie grozi, nie atakuje cię. Po prostu… stoi tam. Czeka.
Nie siedzi w habitacie. Nie powstrzymują jej jaskrawe światła, obojętne jakie uspokajające bzdur y
sprzedał mu Moo re.
Brüks nie odr ywał wzroku od ściany. Przysiągłby, że czuje, jak ona obnaża zęby.
To tylko kolejny nieudany człekokształtny. Tyle. Bez naszych leków nie wytrzymał aby nawet paru
kątów prostych, od razu dostał aby ataku. Jeden z wielu modeli spieprzonych przez natur ę, po prostu
wymarł y potwór, któr y nie żyje od dziesięciu tysięcy lat.
I ter az ożywiony. Co gorsza, czujący się w tej przyszłości jak u siebie. Bardziej niż Brüks się czuł
kiedykolwiek.
Gdyby nie my, w ogóle by nie żyła. Gdybyśmy my, kar aluchy, nie pozbier ał y resztek tych genów
i nie skleiły ich z powrotem. Miał a swój czas. Nie ma się czeg o bać. Nie bądź, kurwa, takim tchó-
rzem.
-Idziesz czy nie?
Z wysiłkiem spojr zał w dół, zdoł ał wbić wzrok w krawędź włazu tuż za nią, tak aby jej oczy po-
został y w tym uspokajającym polu niskiej rozdzielczości, obejmującym 95 procent ludzkieg o pola
widzenia. Udał o mu się nawet wykrztusić odpowiedź. W pewnym sensie:
- Ja, eee…
Dłonie pozostał y uczepione drabiny.
-Jak sobie chcesz - powiedział a Valer ie i zniknęł a w Mesie.
***
Ruch za kratą - rozpikselowaną mozaiką okazał a się Rakshi Seng upta, powracająca skądś na dzio-
bie. Pewnie z kibla na strychu. Brüks doskonale rozumiał, czemu postanowił a wyjść na siku dokład-
nie w momencie, kiedy przypadkiem środkiem przechodził a Valer ie.
Opadła w zaćmienie za kulą lustrzaną. Brüks usłyszał szczęk zapinanych klamer i wpinanych wty-
czek oraz stęknięcie, któr e mog łoby uchodzić za powitanie:
-Myślał am, że idziesz do Mesy.
Wpłynął do półkuli północnej. Seng upta naciąg ał a na lewą rękę rękawiczkę ConSensusa - środ-
kowy palec, serdeczny, wskazujący, mały, kciuk. Włosy stał y jej dęba na głowie, wśród delikatnych
elektrostatycznych trzasków.
-Valer ie pierwsza tam poszła - odparł.
- Tam się dwie osoby mieszczą. - Prawa rękawiczka: środkowy, serdeczny, wskazujący…
-W zasadzie nie.
Nadal oczywiście nie chciał a na nieg o patrzeć. Ale uśmiech był zachęcający.
-Wredna pizda nawet z tej kuchni nie kor zysta. - Ton Seng upty był konfidencjonalny. - Wychodzi
z haba tylko po to, żeby nas straszyć.
-Skąd ona się w ogóle wzięł a? - zastanowił się Brüks.
Seng upta zrobił a coś z oczami, por uszył a nimi szybko w sposób mówiący „interfejs do poleceń”.
-Już. Ter az będziemy ją widzieć, jak idzie. - Łokcie odsunęł y się od ciał a i przysunęł y, idealnie
symulując machnięcie kikutami skrzydeł. Brüks nie miał pojęcia, czy to interfejs, czy natręctwo. -
Zresztą, mnie pytasz?
-Myślał em, że może będziesz wiedzieć.
-Przecież ty tam był eś ja tylko zgarnęł am was wszystkich z atmosfer y.
-Nie o to mi… skąd ona się wzięł a? Podobno wszystkie wampir y siedzą w przytulnych mał ych
ośrodkach, gdzie walczą z alg or ytmami, rozwiązują Poważne Problemy i nikomu nie zag rażają.
Przecież nikt nie byłby na tyle głupi, żeby je spuszczać ze smyczy. To skąd Valer ie wzięł a się na pu-
styni z bandą zombiaków i wojskowym aer ostatem?
-Bo to są cwane potwor y - powiedział a Seng upta, zbyt głośno. (Brüks nerwowo zerknął pod ażu-
rowy pokład). - Na twoim miejscu już bym zaczęł a robić krzyże.
-To na nic. Mają w głowie te pompki infuzyjne. Środki antyeuklidesowe.
-Świat się zmienia, zwyklaku. Przystosuj się albo giń. - Głowa Seng upty podskoczył a jak u ptaka.
- Nie wiem skąd ona się wzięł a. Ale pracuję nad tym. Nie ufam jej nic a nic nie podoba mi się jak ona
się rusza.
Mnie też, pomyślał Brüks.
-Może jej przyjaciele nam powiedzą - burknęł a Seng upta.
-Jacy przyjaciele?
-Ci od któr ych uciekła szukał am i… a przecież ty jesteś znanym biolog iem nie? Jeździsz na kon-
fer encje i inne takie?
-Może raz czy dwa. Aż taki znany nie jestem. - Na ogół bywał tylko wirtualnie, jego granty nie
wystarczał y na wożenie fizycznej biomasy samolotami na drug i koniec planety.
Zresztą, ostatnio większość koleg ów z branży niespecjalnie miał a ochotę widzieć go na oczy.
- Trzeba było być na tej. - Seng upta zag ryzła warg ę i przywoł ał a na ścianę nag ranie wideo.
Standardowy widok z latającej kamerki na typową salę konfer encyjną i typową konfer encję -
dźwięk wyciszył a, ale widok był mu aż nadto znajomy. Rzędy siedzeń wypełnionych starszymi profe-
sor ami w termochromach i cielesnych rzeźbach; doktor anci w krawatach i sweterkach z najg łupsze-
go syntetyku. Z boku mała zag ródka, gdzie stał o parę teleopsów, jak wielkie patyczaki albo pionki
szachowe na gąsienicach - wypożyczone mechaniczne powłoki dla duchów tych, któr ych nie stać
było na bilet na samolot.
Aktualny mówca stał za standardową mównicą. Za plecami miał standardowy ekran, a nad tym
wszystkim kręcił się standardowy korpor acyjny holog ram, przypominający wszystkim zgromadzo-
nym, gdzie są, i komu mają dziękować za hojny korpor acyjny patronat.
Fizerpharm przedstawia
22.Dwuletnie Sympozjum
Biolog ii Syntetycznej i Wirtualnej
im. J. Craiga Ventor a
-Trochę nie moja działka - przyznał Brüks. - Mnie bardziej inter e…
-O! - skrzeknęł a Seng upta i spauzował a nag ranie.
Z początku nie widział, o co jej chodzi. Zamrożony w pół ruchu facet na podium pokazywał ma-
cierz zdjęć twar zy, majaczącą na ekranie za jego plecami. Jedną z tych śmiertelnie nudnych zbior ó-
wek, któr ych pełno było w uniwersyteckich prezentacjach na cał ym świecie. Kor zystając z okazji,
chciałbym podziękować wszystkim tym wspaniał ym ludziom, któr zy pomag ali mi w badaniach,
bo nie ma, kurwa, mowy, żebym ich wpisał wszystkich jako współautor ów.
Potem oczy mu się zog niskował y, a żoł ądek odrobinę skurczył.
I zobaczył: to nie współpracownicy. To badane obiekty.
Mógł sobie odfajkować w głowie cechy char akter ystyczne, jedną po drug iej - bladość, allometria
twar zy, kąty kości policzkowych i żuchwy. I oczy - Jezus Mar ia, co za oczy. Obr az przefiltrowany
przez trzy kolejne, zdjęcie zdjęcia zdjęcia, cień twar zy zredukowany do paru ciemnych pikseli, a i tak
chodzą od nieg o ciarki.
Cechy mógł wymienić, potrzebował jednak na to trochę czasu. Ale pień mózgu kazał mu skur-
czyć mosznę na niezliczone milisekundy, zanim jeszcze istota szar a powiedział a, dlaczeg o.
Jak dolina niesamowitości na ster ydach, pomyślał.
Po raz pierwszy zauważył tekst wyświetlający się pod mównicą, podpis do już toczącej się dysku-
sji:
Paglino, R.J., Harvard - Dowody na heurystyczne przetwarzanie obrazów w siatkówce wampira.
Seng upta zabębnił a palcami, podsunęł a kar aluchowi podpowiedz:
-Trzecia w drug iej linii.
Twarz Valer ie. Ano tak.
-Specjalnie robią tak żeby trudno je było wyśledzić - poskarżył a się. - Ciąg le zmieniają identyfi-
kator y przenoszą je z miejsca w miejsce. Nic tylko „informacje zastrzeżone” albo „błędy w bazie”
i „nie można dopuścić żeby front wyzwolenia wampir ów dowiedział się gdzie jest buda” ale ja ją
mam mam ją mam pierwszy kawał ek układanki.
Valer ie wampir zyca. Valer ie królik doświadczalny. Valer ie demon pustyni, pani nieumarł ych, jed-
noo sobowa armia zostawiająca po sobie spaloną ziemię. Rakshi Seng upta ją miał a.
-Powodzenia - powiedział Brüks.
Jednakże pilotka już otwor zył a kolejne okienko, listę nazwisk i ich instytucji macier zystych.
Na oko, preleg entów i uczestników. Niektór e były pozaznaczane. Brüks zmrużył oczy, przepatrzył li-
stę, szukając czeg oś łącząceg o wyr óżnione nazwiska.
Aaa. Uczelnia. Uniwersytet Simona Fraser a.
-Miał a przyjaciół - mruknęł a Seng upta, jakby do siebie. - Zakład że im uciekła. Zakład że chcą ją
z powrotem.
Rzeczywistość to jest coś, co nie znika, kiedy przestaje się w to wierzyć.
Philip K. Dick
(tłum. L. Jęczmyk)
Jim Moo re tańczył.
Nie miał praktycznie parkietu. Nie miał partnerki. Ani nawet publiczności, póki do Piasty nie
wgramolił się Daniel Brüks; ster ówka była nieo czekiwanie pusta, nikt w niej nie postukiwał palcami
u nóg, nie mlaskał językiem, ani nie rzucał staccato przekleństwami, jak to robił a Seng upta, kiedy in-
terfejs miał w jakiejś kwestii inne zdanie. Moo re był sam w zag raconym krajobrazie, zeskakiwał
z pir amidy kostek, w poł owie drog i odbijał się od jakiejś niepewnej płaszczyzny, na ułamek sekundy
lądował na pokładzie w idealnym przysiadzie, boso, i znów odbijał się w powietrze; jedna ręka cia-
sno przyciśnięta do piersi, drug a dźga niewidzialną partn…
Przeciwnika, dotarł o do Brüksa. Te ciosy otwartą dłonią wymier zone w puste powietrze, ta stopa
trafiająca z trzaskiem w ścianę, w przelocie - to jest sztuka walki. Czy walczył z wirtualnym przeciw-
nikiem w ConSensusie, czy po prostu pozor ował walkę po star oświecku -Brüks nie miał pojęcia.
Roztańczony wojownik chwycił luźny kawał ek paska mocująceg o przyczepioneg o do kraty, prze-
rzucił nogi nad głową i stanął na ścianie. Ręce z braku grawitacji ciąg nęł y za pasek, nogi dla równo-
wag i odpychał y się od kraty - ludzki trójnóg uczepiony ściany jak trójnożny pająk. Brüks wyr aźnie
widział jego twarz. Nawet nie oddychał przez usta.
-Niezłe ruchy - powiedział Brüks.
Moo re spojr zał przez nieg o i bez słowa uniósł nogę, obr acając się powoli wokół paska, jak wia-
trak w łag odnym wietrze.
-Ee…
-Ciii.
Podskoczył nerwowo, czując dłoń na ramieniu.
-Nie budź go - powiedział a cicho Lianna.
-To on śpi? -Brüks spojr zał z powrotem na sufit.
Moo re wir ował ter az szybciej, z głową na zewnątrz, nog ami rozstawionymi w V, cor az mocniej
nakręcając pasek mocujący pomiędzy człowiekiem i metalem. W następnej sekundzie znów znalazł
się w powietrzu.
-Oczywiście. - Dredy Lianny podskoczył y lekko po kiwnięciu głową. - A co, ty ćwiczysz na ja-
wie? I, ten… nie nudzi ci się?
Nie wiedział, czy drwi z wizji, że Daniel Brüks mógłby mieć wbudowaną jakąś lunatyczną opcję,
czy równie absurdalnej, że Daniel Brüks w ogóle ćwiczy,
-Po co to w ogóle robić? Działka agonisty AMPK i ma mięśnie jak stal, choćby cały dzień leżał
w łóżku i żarł cukierki.
-Może nie chce poleg ać na ulepszeniach, któr e można zhackować. Może po endorfinach ma przy-
jemniejsze sny. A może trudno mu się pozbyć star ych przyzwyczajeń.
Moo re przepłynął im nad głowami, dźgając powietrze. Brüks mimo woli kucnął.
Lianna parsknęł a śmiechem.
-Nic się nie bój. On nas widzi. - Poprawił a się: - W każdym razie coś tam w środku nas widzi. -
Jedno kopnięcie i poszybował a do lewej klatki schodowej. - Zresztą, nie trać czasu na tego cieniasa,
gdy tylko się zbudzi, od razu da nura w te swoje mater iał y z Tezeusza. - Wskazał a podbródkiem. - Ja
mam trochę czasu do zabicia. Chodź, pog raj lepiej ze mną.
-Pog raj? W co? - zapytał, dog aniając ją. - W berka?
Ściąg nęł a ze ściany jego czepek i rzucił a mu, jednocześnie jednym płynnym susem opadając
w najbliższy hamak.
-W co zechcesz. Pojedynek Bog ów. Boks w zamienionych ciał ach, to całkiem fajne. A, i jest jesz-
cze kardaszewowska symulacja, w któr ej jestem całkiem dobra, ale obiecuję, że nie rozwalę cię
od razu.
Obr ócił w rękach nar zędzie firmy Intruss. Nadprzewodniki dla płatów czoł owych łypnęł y na nie-
go jak para zdziwionych oczu.
-Pamiętasz przecież, że to jest głównie do gier, nie?
Pokręcił głową.
-Ja nie gram.
Lianna spojr zał a na nieg o, jakby obwieścił, że jest hortensją.
-Czemu?
Oczywiście mógł jej powiedzieć.
-Bo to nie jest prawdziwe.
-I nie ma być - wyjaśniał a, zadziwiająco cierpliwie. - Dlateg o to są gry.
-Dla mnie to nie jest realne.
-Jest.
-Dla mnie nie.
-Jest, jest.
-Dla mnie…
-Panie Eksponacie, nie chcę tu się na darmo upier ać, ale jest.
-Lia, nie mów mi, jak co postrzeg am.
-Ale to te same neur ony! Ten sam syg nał w tych samych kablach, nie ma możliwości, żeby twój
mózg odr óżnił elektron, któr y przyszedł z samej siatkówki od takieg o, co został podr zucony po dro-
dze. Nie ma moż-li-wo-ści.
-Ale dla mnie to nie jest realne - upier ał się. - Nie dla mnie. I nie będę z tobą grał w Porno gwiezd-
ne kocie wojny.
-Facet, spróbuj chociaż.
-Graj sobie z AI. Przynajmniej trochę wysiłku będzie.
-Ale to nie to sa…
- Ha!
Lianna skrzywił a się.
-Kurwa! Zabił eś mnie własną bronią.
-To kar aluch cię zabił. Jak ci z tym?
-Jakbym się sama w nos walnęł a - przyznał a.
Żadne nie odzywał o się przez chwilę.
-Raz? Dla mnie?
-Nie gram.
-No dobra, dobra. Co mi szkodził o zapytać.
-Już zapytał aś.
-Dobrze. - Przez parę sekund bujał a się tam i z powrotem w hamaku. (Coś w tym ruchu mu nie pa-
sował o, nieznacznie sug er ował o oscylację po półspir ali. Cor olis to podstępny fig larz).
-Jeśli to ci pomoże - odezwał a się po chwili - to w zasadzie wiem, oco ci chodzi.
-Z czym?
-Z tym, że to nie jest realne. Ja właściwie cały czas się tak czuję. Tylko w grach nie.
-Hmm - burknął Brüks, trochę zaskoczony. - Ciekawe, dlaczeg o. - A po namyśle dodał: - Pewnie
kwestia towar zystwa.
***
Ktoś rozbił drug i namiot zar az obok nieg o, przykleiwszy go jak napęczniał ą biał ą krwinkę
u podstawy drabiny. Brüks musiał wykonać zeskok w bok w poł owie drug ieg o szczebla, żeby w nie-
go nie trafić. W środku coś szeleścił o i mamr otał o.
-Halo?
Seng upta wysadził a głowę, wbił a wzrok w pokład.
-Kar aluch.
Brüks kaszlnął.
-Wiesz co, to nie bardzo brzmi jak komplement.
Jakby go nie słyszał a.
-Powinieneś to zobaczyć - powiedział a i schował a się. Po paru sekundach znów wytknęł a głowę. -
No chodź.
Zapuścił się nieśmiał o do namiotu. Seng upta kucnęł a pośrodku. Po tkaninie rozpełzły się łaty mi-
gotliwych informacji, rzędy liczb, prymitywne twar ze o plastikowej skór ze, nakreślone przez jakie-
goś komputer oweg o plastyka od portretów pamięciowych, bor ykająceg o się z niewystarczającymi
informacjami z zeznań świadków nao cznych; kolumny… adr esów domów, tak na oko.
-Co to jest?
-To cię nie inter esuje. - Na jej twar zy zamig otał o odbite światło. - To tylko jeden skurwiel co ze-
żre własne flaki kiedy go dopadnę. - Machnęł a ręką i kolaż zniknął.
-Wiesz chyba, że jest cały jeden habitat przeznaczony do nocowania.
-Tim za duży tłok a tego nikt nie używa.
-Ja używam… - Zresztą, nieważne.
Współlokator może się przydać, uświadomił sobie. Dotąd żadneg o nie szukał - dobry pasożyt nie
star a się zwracać na siebie uwag i, choćby nie wiadomo jak samotny tryb życia prowadził - ale gdyby
coś pieprznęł o, może Valer ie najpierw zje Rakshi. Da mu trochę czasu.
-Popatrz na to najlepsza bar owa sztuczka wszech czasów.
Rzucił a na ścianę nag ranie wideo - rozo chocone głosy, mig ające światła, stół na poduszce ma-
gnetycznej koł yszący się pod war iackim kątem, bo jakiś pijany dupek próbuje na tym cholerstwie tań-
czyć. Studencki pub. Natychmiast rozpoznawalny klimat, obojętne z któr ej strony świata by pocho-
dził, Brüks jednak od razu wyczuł Eur opę. Automatyczne napisy były wył ączone, ale wył apał strzępy
przynajmniej niemieckieg o i węg ierskieg o.
Paru studentów losowo ustawił o na stole puste szklanki od piwa. Tłumek innych pokrzykiwał,
skandował i odsuwał krzesła, robiąc nao koł o miejsce. Za lewą kulisą coś się dział o, tuż poza zasię-
giem kamer y - jakieś antyzamieszanie, nag łe, zar aźliwe, uciszanie się głosów i hał asów, natychmia-
stowo zwracające uwag ę wszystkich innych. Kamer a odwrócił a się do oka cyklonu. Brüks aż sapnął.
Znów Valer ie.
Wkradła się w opróżnioną przestrzeń jak sprężynowa panter a spuszczona ze smyczy, uwolniona,
autonomiczna. Ubrana była w tani, jednor azowy papier owy kombinezon, znak rozpoznawczy szczu-
rów labor ator yjnych i skazańców na cał ym świecie - na tle pstrokacizny swetrów, holog ramów i bio-
luminescencyjnych tatuaży wyg lądał aż absurdalnie. Valer ie najwyr aźniej nie zauważał a, że nar usza
miejscowe reg uł y ubior u, nie zauważał a, jak pierwszy rząd ludzi napier a na resztę tłumu, kiedy prze-
chodzi, ani na to, jak rozkrzyczana horda milknie, gdy podejdzie zbyt blisko. Wpatrywał a się
w szklankach na stole.
Co za debil-samobójca zabrał wampir zycę do baru? I jak nawaleni musieli być ci ludzie, żeby nie
uciekać do wyjścia?
-Skąd ty to…
-Cicho bądź i patrz!
Valer ie okrążył a stół. Jeden raz. Przez moment się wahał a, wzrok miał a nieskupiony, na ustach
igrał o coś, co mog ło być prawie uśmiechem.
W następnej sekundzie skoczył a.
Wylądował a na jednej bosej stopie, prawie trzy metry od startu z miejsca; uder zył a drug ą z przy-
tupem, okręcił a się, tupnęł a raz jeszcze i skoczył a - tym razem łukiem w tył, przelatując nad cał ym
stoł em, robiąc salto w powietrzu i lądując w czter opunktowym przysiadzie (lewa stopa, prawa stopa,
prawe kolano, lewa ręka), by zar az potem skoczyć na lewo (tup), odbić się ręką i wylądować twar zą
w twarz z jakimś na wpół trzeźwym, pewnie uczącym się do sesji indywiduum, któr emu pozostał o
na tyle zwier zęceg o instynktu, by zbieleć i zszar zeć pod warstwą zgwałconych chlor oplastów w twa-
rzy. Ter az prosto: metrowy, pionowy sus, lądowanie na jednej nodze, zwrot w tył (tup), dwa skośne
kroki w stronę stoł u (tup). Oba łokcie i jedno kolano uder zają jednocześnie w przedwieczne deski
podł og owe, odbijając ją płynnie do pozycji stojącej. Finis. Po chwili kamer a, trzęsąca się mimo naj-
lepszych alg or ytmów stabilizacji obr azu, na jakie stać było studencki budżet, wrócił a obiektywem
do stoł u.
Szklanki były ustawione w idealnie prostą linię. W idealnie równych odstępach.
-Ciężko to było znaleźć ktoś ją przemycił tylnymi drzwiami wyciąg asz bez pozwolenia wampir a
i dla ciebie to koniec kar ier y więc naprawdę trzymali ten mater iał dobrze schowany zdaje się że to ja-
kieś otrzęsiny były czy coś…
Kamer a patrzył a na stół przez dług ą, pełną niedowier zania chwilę. Wrócił a do potwor a, któr y
stwor zył to dzieł o. Valer ie patrzył a na wskroś przez kamer ę, w tysiąckilometrową dal, uśmiechając
się tym opatentowanym uśmiechem, od któr eg o ziąb przenika do szpiku kości. Nawet nie była zdy-
szana.
Za to wszyscy inni tak. Rzeczywistość wreszcie przebijał a się przez alkohol, narkotyki i prymi-
tywną, idiotyczną brawur ę rozpuszczonych dzieciaków wychowanych na obietnicach nieśmiertelno-
ści. Stanęli oko w oko z czarną mag ią. Stanęli oko w oko z kimś, kto lewą nogą zamieniał prawa dy-
namiki w czar y telekinezy. A za tym podziwem, oszoł omieniem i niedowier zaniem krył a się być
może inna zapita myśl -świadomość, po co wyewoluo wał y te nadprzewodzące zdolności motor yczne
i ta potężna intelig encja.
Do polowania.
Nieważne, jakich bajek słuchał y przed pójściem spać te rozpuszczone bachor y. W obecności ta-
kiej istoty nie były nieśmiertelne. Były tylko śniadaniem. Brüks jasno widział - po tym, jak się wyco-
fywali i mruczeli przeprosiny, po tym, jak sunęli bokiem do drzwi, stojąc jednocześnie plecami
do ściany, po tym, jak nawet ci udający, że tu rządzą, odwracali oczy, podchodząc do Valer ie i mó-
wiąc jej trzęsącym się, słabym głosikiem, że pora wracać - że i oni wszyscy to ter az wiedzą.
Było także oczywiste, z perspektywy czasu, że źle ocenił zwyklaków, któr zy wykradli z klatki
swojeg o szczur a, żeby zafundować mu szaloną noc na mieście. Kimkolwiek byli, nie byli samobójca-
mi. Ani kretynami.Nieważne, co sobie powtar zali wcześniej albo potem, nieważne, kto według nich
wpadł na ten pomysł.
To wcale nie oni podjęli tę decyzję.
***
Maska sado-maso faktycznie podkręcił a mu krzywą uczenia. Trzeba było przyznać.
Dane, nieg dyś zmuszone do współdzielenia zatłoczonej płaszczyzny pomiędzy pasmami sztucz-
nej trawy, ter az rozciąg ał y się wokół nieg o w komfortowych trzech osiach i trzystu sześćdziesięciu
stopniach, mając nieskończenie wiele miejsca. Opcje, z któr ymi na wyświetlaczu z farby intelig entnej
musiałby nawiązać kontakt wzrokowy, ter az wyskakiwał y na sam środek, gdy ledwie o nich pomy-
ślał. Informacje, któr e normalnie musiałby przeczytać, powtór zyć i przejr zeć, ter az jakby się zatrzy-
mywał y w głowie po jednym spojr zeniu i przeł knięciu. Do wspomag aczy poznawczych był oczywi-
ście przyzwyczajony, ale to musiał a być technolog ia Dwuizbowców - nie wyo brażał sobie, by nawet
chir urg iczne ulepszenia mog ły to bardziej przyśpieszyć.
Trzy biliony węzłów i głębokość poszukiwania równa dziesięć tysięcy linków, to było oczywi-
ście dość biedne echo prawdziweg o Kwinternetu, jednak i tak można by w nim grzebać przez tysiąc
żywotów i nig dy nie dokopać się do granic. Natychmiastowe eksperckie doświadczenie w milionie
dziedzin. Inter aktywne powieści, któr ych nawet nie trzeba było odg rywać, ejdetyczne wspomnienia
w pierwszej osobie, któr e instalował y się bezpośrednio w głowie, jeśli się miał o interfejs (Brüks nie
miał, ale masce niewiele brakował o) i zapewniał y wszelkie emocje, zachwyty i przeżycia jakby się
dopier o co grał o, bez potrzeby poświęcania czasu na odg rywanie histor ii w czasie rzeczywistym.
Niezatarte ślady wszystkich rzeczy, któr e Noo sfer a uznał a za warte zapamiętania.
I nawet po czternastu latach Tezeusza było w niej pełno.
Szok, niedowier zanie po Świetlikach. Zamieszki we wszystkich kolor ach tęczy - przer ażone hor-
dy uciekające przed nadciąg ającą apokalipsą i niemające pojęcia, dokąd wiać; demonstracje przeciw-
ko wpływowym ludziom, zawsze wiedzącym więcej, niż się przyznają; szabrownicy o krótkim okre-
sie skupienia uwag i, myślący tylko o pozostawionych bez opieki dobrach, gdy spanikowana reszta
ludności chowa się pod łóżkiem, albo atakuje mundur owych, któr ych kar abiny, drony i środki
do rozpędzania tłumu wreszcie, po niezliczonych dziesięcioleciach nonszalanckieg o i brutalneg o
braku odpowiedzialności, nie są w stanie sprostać wyzwaniu. Dziesiątki tysięcy powracających z Nie-
ba, wystraszonych nowym zag rożeniem w prawdziwym świecie. Inne miliony uciekające do Nieba,
właściwie z tego sameg o powodu.
I potem Tezeusz, meg aprojekt nad meg aprojektami. Misja, metafor a, symbol rozbiteg o świata
zjednoczoneg o na powrót w obliczu wspólneg o zag rożenia. Dzielne dusze stanowiące jego zał og ę,
nieliczny i dobor owy oddział stawiający czoł o kosmosowi w imieniu ludzkości. Amanda Bates, wete-
ranka niezliczonych kampanii z Półkuli Zachodniej, o umiejętnościach tak rozleg łych, a zdolno-
ściach tak tajnych, że póki nie trafił a do Drużyny Mar zeń, nikt nawet o niej nie słyszał. Lisa Takamat-
su, ling wistka i matka przeł ożona kilku oddzielnych osobowości mieszkających w tej samej głowie.
Jukka Sar asti, szlachetny wampir, lew, któr y legł z jag niętami i gotów był oddać za nie życie. Siri Ke-
eton, syntetyk, ambasador ambasador ów, most pomiędzy…
Zar az, moment… Siri?
Już gdzieś słyszał to imię. Przesiał zakur zone star e wspomnienia, zebrane przed epoką czepka.
Biuletyny i biog rafie, któr e przykrył y je później: Siri Keeton, syntetyk, czoł owy przedstawiciel dys-
cypliny składającej się wył ącznie z czoł owych przedstawicieli różnych dyscyplin. Opętany przez de-
mony w wieku sześciu lat, przez jakieg oś powodująceg o konwulsje wir usa prosto ze średniowiecza,
rozpętująceg o w mózgu elektryczne bur ze. I zabiłby go, gdyby radykalną oper acją nie zawrócono
go z samej krawędzi, nie poskładano i nie pozostawiono, z bliznami i lękami, na pastwę całkiem no-
weg o opętania - zapalczywej, niepoddającej się determinacji, by pokonać rachunek prawdopodobień-
stwa, świat, by zmusić własny zbuntowany mózg do posłuszeństwa i wykonać zadanie, misję, któr a
poleg ał a na wyprawie na skraj Układu Słoneczneg o i dalej.
(Siri też właściwie nie jest zwyklakiem…).
Prawie nic o jego prywatnym życiu. Żadnych nag rań z domu, żadnych wyciekniętych testów psy-
cholog icznych z podstawówki. Jedynak, na oko. Matka w ogóle niewspomniana słowem, ojciec bezi-
mienny, ciemna postać w tle, niechcąca się zog niskować, poza jednym przelotnym nawiązaniem
w „TimeSpace”:
„…swoje ukier unkowane dążenie do realizacji własnych celów zawdzięcza tyleż stoczonej
w dzieciństwie walce z padaczką, ile wychowaniu przez ojca-żołnier za…”.Brüks obr acał te słowa
w głowie, szukając przypadkowości w tym zbieg u.
-Tia Pułkownik Masakra musiał się zabrać za własneg o dzieciaka tak że prawie go zabił. Jeszcze
przed urodzeniem.
Słabe ciążenie nie było życzliwe -Brüks podskoczył tak wysoko, że trzasnął głową o sufit.
-Jeeezu! - Ściąg nął kaptur z głowy.
Seng upta pojawił a się pomiędzy interfejsem znikającym z głowy i jego awar yjną kopią powstają-
cą z martwych na ścianie za jej plecami. Muszę rozpracować ustawienia prywatności tego czeg oś, po-
wiedział sobie Brüks. Pewnie zresztą i tak jej nie powstrzymają, pomyślał, kiedy zechce mi zajr zeć
przez ramię.
-A skąd ty się tu wzięł aś?
-Stoję tu od pięciu minut co najmniej.
-Następnym razem coś powiedz. Zaanonsuj się. - Potarł obite miejsce na głowie. - Co ty w ogóle
tu robisz?
Seng upta cmoknęł a i zerknęł a z ukosa na swój namiot.
-Poluję na nieżyweg o człowieka.
Tylko ja jeden na tym cał ym statku nie jestem jakimś cholernym drapieżnikiem?
-Polujesz na kogo? Na jedneg o z tych zombiaków?
-Nie na pokładzie rozumiesz szukam tak jak ty. - Pstryknęł a palcami, wskazując ekrany ConSen-
susa. - Poluję na nieg o.
Brüks obejr zał się na ścianę - kolaż z faktoidów, palimpstest nieistotnych informacji. Do biog rafii
daleko mu było.
-Jim omal go nie zabił?
-No mówił am ci. - Pstryk, pstryk.
-Piszą tutaj, że miał jakąś wir usową padaczkę.
Seng upta prychnęł a.
-Tak jasne wycięli mu pół mózgu przez wir usową padaczkę. Od kiedy ktoś kto zar abia tyle
co Masakra musi się zadowalać opium i pijawkami jak bachor mu zachor uje.
-No to co to było?
-Wir usowe coś - skrzeknęł a Seng upta. - Wir usowy zombizm.
Odg łosy wentylator ów wypełnił y nag łą ciszę.
-Bzdur a - powiedział łag odnie Brüks.
-No nie specjalnie tego nie zrobił larwa była stratą uboczną. Jakiś zły człowiek upichcił w piwni-
cy zar azka ale źle go dostroił. A wir us woli móżdżek embriona od dor osłeg o nie? Metabolizm wzro-
stowy i przycinanie synaps wszystko się szybciej dzieje więc dają coś mamusi ona daje tatusiowi ale
naprawdę wszystko startuje jak w trzecim trymestrze przelezie przez tak zwane łożysko. Mózg mał e-
go zał atwia szybciej niż martwicze zapalenie. Wstajesz rano i gówniarz już w macicy ma atak a dla
nich to dobrze to ich wczesne ostrzeg anie lecą na pog otowie i walą w żyłę antyzombiaki w samą
porę. Ale dla mał eg o Sir ieg o to już za późno. Przychodzi na świat już rozpierdzielony oni robią
co mogą najlepsze leki najlepsze siatki krystaliczne ale już jest tylko z góry za parę lat zaczyna się
padaczka i to koniec histor ii lewej półkuli Sir ieg o Keetona rozumiesz? Trzeba ją było wyskrobać jak
zepsuteg o kokosa.
-Jezu - szepnął Brüks i mimowolnie się rozejr zał.
-Oj tam nim się nie musisz przejmować siedzi po uszy w swoich ukochanych syg nał ach z Teze-
usza. - Dziwacznie wzruszył a jednym ramieniem. - W każdym razie wyszło na dobre lepiej niż my-
ślisz. Szturmowcy mają naprawdę dobre pakiety medyczne. Zastępcza półkula dział ał a owiele lepiej.
To dzięki niej był najlepszym kandydatem do tej misji.
-Jak można zrobić coś takieg o własnemu dziecku?
-Jak nie umiesz hodować kodu nie podchodź do inkubator a. Facet sam sobie pewnie to aplikował
nie wiadomo ile razy te typy tak mają.
Brüks widział oczywiście nag rania - hordy cywilów zredukowanych do chodzących pni mózgu
przez parę kilobajtów kodu zaadaptowaneg o na broń, naprowadzająceg o się na char akter ystyczną
biochemię świadomej myśli. To nie była precyzyjna chir urg iczna oper acja, usuwająca niedziałające
części apar atu do myślenia, ani odwracalni superżołnier ze, jakich ma wojsko, ani prog ramowalni
ochroniar ze Valer ie. To było po prostu wyżarcie świadomości i umysłu od kory po podwzgór ze.
A także niezwykle skuteczna strateg ia dla kog oś o skąpym budżecie - tania, zar aźliwa, przer ażają-
co wydajna. Jeśli uwięźniesz w spanikowanym tłumie, nig dy nie wiesz, czy ten człowiek, któr y
na ciebie od tyłu napier a, chce cię zgwałcić, rozwalić ci łeb, czy po prostu spierdalać ze strefy. A je-
śli jesteś ponad tłumem, cała twoja najnowocześniejsza telemetria nie jest w stanie odr óżnić nieumar-
łych od po prostu przer ażonych; nawet technika Transó w nie potrafił a odr óżnić chłodniejszeg o
o ułamek stopnia mózgu zombiaka, nie z zewnątrz czaszki i nie z odleg łości, nie przez ścianę czy
dach i nie pośrodku zamieszek. Można było tylko odg rodzić obszar kordonem i star ać się nie dać za-
deptać, póki nie przyjadą miotacze ognia.
W Indiach mieli do tego specjalne oddział y, słyszał Brüks. Ludzie z wył ącznikami w głowach,
walczący ogniem z ogniem. I byli w tym naprawdę dobrzy.
-Jak dla mnie to mu się należał o - zasyczał a Seng upta.
-Jezu, Rakshi. -Brüks pokręcił głową. - Co ty do nieg o masz?
-Tyle samo co do każdeg o trepa któr y rozpierdala ludzi a potem się okazuje że tylko wykonywał
rozkazy. - Dźgnęł a palcem coś niewidzialneg o, uwier ająceg o ją w czubek stopy - Słuchaj ja wiem że
wy śpicie ze sobą czy coś tam nie? Mnie to nie przeszkadza mów mu co sobie chcesz tylko się nie
zdziw jak cię wydyma. Wrzuci cię do maszynki w sekundę niech tylko pomyśli że to dla dobra ludz-
kości czy coś.
Żadne nie odzywał o się przez jakiś czas.
-Czemu ty mi to mówisz? - zapytał w końcu Brüks.
-A czemu nie?
-Nie boisz się, że rozg adam?
-Jasne rozg adasz - warknęł a Seng upta. - Zresztą to nie moja wina że on zostawia ślady brudnych
bucior ów po cał ej bazie. Nawet ty byś mógł je zobaczyć.
Czemu ja to znoszę? - zastanawiał się po raz dziesiąty Brüks. A potem, po raz pierwszy: A czemu
ona znosi mnie?
Pomyślał jednak, że już zna odpowiedź. Podejr zewał to od chwili, gdy ulokował a się obok nieg o:
Seng upta go lubi, na swój pokręcony sposób. Nie erotycznie. Nie jako współpracownika, czy kog oś
równeg o sobie, nie koleg ę. Seng upta go lubi, bo łatwo mu zaimponować. W ogóle nie uważa go za
osobę, raczej za takie zwier zątko.
Zer owe umiejętności interpersonalne. Rakshi Seng upta zbyt pog ardzał a kultur ą, żeby się tym
przejąć. Ale fakt, że nie emitował a syg nał ów społ ecznych, nie oznaczał, że nie umie ich odczytać.
Jego odczytał a w każdym razie dobrze - nie było mowy, żeby powiedział Jimowi Moo re’owi otym,
czeg o się dowiedział a o jego synu. Nie Dan Brüks.
Dan Brüks jest grzeczny.
***
Następnym razem, gdy zobaczył się z Lianną, wcale jej nie zobaczył.
Usłyszał jej głos:
-Ej, uważaj na… - Na ułamek sekundy przed tym, jak habitat war iacko się przekrzywił i poczuł
ból promieniujący z… z…
Właściwie to nie wiedział, skąd się bier ze ten ból. Bolał o i tyle.
-Matko boska, Dan, nie widział eś tego? - Lianna mag icznie pojawił a się w świecie zar az obok
stolika do kawy, gdy mrug ał raptownie, leżąc na pokładzie.
Stolik, uświadomił sobie. Wpadłem na stolik.
Potrząsnął głową. Lianna znów zniknęł a…
-Ej…
…i pojawił a się z powrotem.
Brüks podniósł się na nogi i ściąg nął maskę z twar zy, podczas gdy ból sadowił się w lewej łydce.
-Coś z tym jest nie tak. Wzrok mi się pierdzieli.
Wyciąg nęł a rękę i wzięł a maskę od nieg o.
-Wyg ląda w por ządku. A co robił eś?
-Nic takieg o, grzebał em w cache’u. Wydawał o mi się, że zaznaczył em sobie artykuł, ale nie
mogę go za choler ę znaleźć.
-A szyfrował eś wyszukiwanie?
Brüks pokręcił głową. Lianna wpatrzył a się w ConSensusową dal.
-Szpindel et al? Protokadher yna gamma a rola ortolog u PCDH11Y?
-Otóż to.
-Masz go przed nosem. - Zmarszczył a brwi, wręczył a mu maskę z powrotem. - Spróbuj ter az.
Naciąg nął ją z powrotem na głowę. Wyniki wyszukiwania pojawił y się przed nim w powietrzu,
ale Szpindla wśród nich nie było.
-Dalej nic.
-Hmm - powiedział a Lianna i zniknęł a.
-Gdzie ty jesteś? Znik…
Wychylił a się znikąd w jego pole widzenia.
-…nęł aś.
- A, widzisz. O to chodzi - powiedział a i ściąg nęł a mu maskę z czaszki. - Indukowany zespół nie-
uwag i stronnej. Pewnie zepsuty nadprzewodnik.
-Nieuwag i? Stronnej?
- Widzisz, czemu się powinieneś zaimplantować? Ściąg nąłbyś sobie przypis, od razu byś wie-
dział, o czym mówię.
-Widzisz, czemu nie? -Brüks wyczar ował definicję na intelig entnej farbie. - Nikt mi nie musi
grzebać w środku głowy, żeby wymienić zepsuty nadprzewodnik.
Zepsute mózgi, któr e dzielą ciał o na pół, pośrodku, i poł owę wyr zucają: niezdolność do postrze-
gania czeg okolwiek na lewo od osi symetrii ciał a, czy w ogóle pomyślenia, że coś tam jest. Ludzie,
któr zy czeszą włosy tylko po prawej stronie głowy, tylko prawą ręką, albo widzą jedzenie tylko
po prawej stronie taler za. Ludzie, któr zy po prostu zapominają o poł owie wszechświata.
-Pojebane - powiedział, peł en nabożneg o zdumienia.
Lianna wzruszył a ramionami.
- Tak jak mówił am: zepsuty nadprzewodnik. Mamy zapasowe, to szybsze niż wyfabrykowanie
od zera.
Poszybował za nią przez sufit.
-Nig dy mi nie mówił eś, czemu jesteś aż tak star oświecki.
-Boję się wiwisekcji. Jeśli nadprzewodnik się popsuje. Już to przer abialiśmy.
-Te rzeczy się psują, bo to gówniana, star a technolog ia. Wewnętrzne wszczepki są bardziej nieza-
wodne niż twój własny mózg.
-I będą pracować bez zar zutu, kiedy jakiś spamerski automat się włamie i wklei mi nieo dpartą
chęć kupienia roczneg o zapasu płynu do kąpieli dla kotów?
-Wiesz co, wszczepki przynajmniej mają fir ewalla. O wiele łatwiej się włamać do goł eg o mózgu,
jeśli już o to się boisz. Zresztą - dodał a - pewnie wcale nie łatwiej.
Westchnął.
-Mnie też się zdaje, że nie.
-Czyli jak?
Wyszli do poł udniowej półkuli. Po lustrzanej sfer ze sunęł y razem z nimi ich odbicia, cienkie jak
węg or ze.
-Wiesz co to pająk lejkowiec? - odezwał się w końcu Brüks.
Po minimalnym zawahaniu:
-Już wiem. - I chwilę później. - Aaa. Neur otoksyny.
-Nie takie pierwsze z brzeg u neur otoksyny. Okaz był szczeg ólny. Uciekł z labor ator ium, albo
od jakieg oś hobbysty od open source’a. Może w pewnych okolicznościach byłby przydatny, bo ja
wiem? Sukinsyn uciekł. A ja poczuł em ukłucie, mniej więcej tutaj - rozpostarł palce dłoni, pokazał
skór ę pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym - i dziesięć minut później już leżał em na plecach. -
Prychnął cicho. - Nauczył o mnie to, żeby nie pobier ać próbek bez rękawiczek.
Przeszli przez równik, gęsieg o. W północnej półkuli nie było nikog o.
-Dobrze, że nie zabił o - zauważył a sprytnie Lianna.
-No nie. Ale odtąd mam taaką reakcję na nanopor owe antyg eny przeciwg lejowe. Każdy bezpo-
średni interfejs neur onowy dokończy, co zaczął ten mały wredny.
-Dał oby się to naprawić, wiesz? - Lianna odbił a się od pokładu i poszybował a ku dziobowej dra-
binie. Brüks gramolił się za nią.
-Pewnie, że by się dało. Mógłbym do końca życia brać jakiś skrojony na miar ę lek i pozwolić się
dymać FizerPharmowi za każdym razem, gdy zmieniają war unki licencji. Albo dać sobie wypruć
cały system odpornościowy i wymienić na nowy. Albo mogę brać codziennie parę pig uł.
Strych.
Plątanina rur i kabli, techniczna kondyg nacja na samym szczycie statku. Rur ociąg i, złącza do do-
kowania, całe pasma pół ek pełnych nar zędzi, skafandrów kosmicznych i akcesor iów do pracy na ze-
wnątrz. Pulpity ster ownicze z epoki kamienia łupaneg o, na katastrofalny wypadek, gdyby ktoś chciał
przejąć ręczne ster owanie. Twarz Brüksa musnął stęchły powiew z jakieg oś wentylator a u góry; po-
czuł zapach oleju i prądu. Przed nim, na prawej burcie wydymał a się śluza dokująca, jak trzymetrowy
kołpak z folii aluminiowej, a mniejsza, ledwo na człowieka, dotrzymywał a jej towar zystwa naprze-
ciwko. Skafandry próżniowe pływał y w swoich wnękach jak uśpione srebrne larwy. Pomiędzy
rozpórkami, zbiornikami z płynnym tlenem, płuczkami do CO, było pełno pokryw, pulpitów i kon-
trolek. Oraz szafki, moduł y elektroniczne, toaleta przystosowana do zmienneg o ciążenia.
Lianna otwor zył a jedną z szafek i zaczęł a ją plądrować.
W stronę dziobu pięł a się kolejna drabina. Według mapy, znajdował się tam zespół dziobowych
czujników. Silniki manewr owe. No i par asol - wielka poł ać prog ramowalneg o metamater iał u
w kształcie krzywej stożkowej, za któr ą Korona mog ła się chować, gdy Słońce znajdzie się zbyt bli-
sko. Jeśli wier zyć specyfikacji, na dokładkę jeszcze fotosyntetyzowała. Brüks nie miał pojęcia, czy
jest w stanie dowieźć aż tyle elektronów, by zasilić ów zapasowy napęd, nad któr ym pracowali Dwu-
izbowcy, ale przynajmniej na ciepły prysznic na pewno wystarczy.
-Mam. - Lianna z uśmiechem uniosła coś przypominająceg o zatłuszczoną podkładkę.
Uśmiechał a się tylko przez chwilę. Triumfalna mina spłynęł a z twar zy w sekundę; został a bezkr-
wista, przer ażona twarz.
-I…?
Nabrał a powietrza i nie wypuścił a go. Gapił a się przez jego prawe ramię, jakby był niewidzialny.
Okręcił się gwałtownie, spodziewając się potwor ów. Nie widział nic poza śluzą. Nie słyszał nic
poza postukiwaniami i sapnięciami gadającej do siebie Korony cierniowej.
-Ty to słyszysz? - szepnęł a. Jej oczy por uszał y się drobnymi, nerwowymi sakadami. - To… cyka-
nie…
Słyszał westchnienia recyklowaneg o powietrza wpuszczaneg o do ciasnych pomieszczeń, ciche
szelesty por uszających się w powiewie pustych skafandrów. Słyszał słabe, stłumione odg łosy por u-
szeń z dołu - skrobnięcie, stuknięcie buta. Rozejr zał się po pomieszczeniu, omiótł wzrokiem wnęki
i śluzy…
Wreszcie usłyszał coś jeszcze: ostry, cichy, arytmiczny dźwięk. Nie tyle cykanie, ile mlaskanie,
odg łos wydawany jakby językiem. Głodny odg łos. Z góry.
Żoł ądek mu się skurczył. Nie musiał patrzeć. I bał się patrzeć. Jakimś sposobem czuł, że ona tam
jest - ciemny cień drapieżnika, obserwujący z miejsca, gdzie nie do końca docier a światło.
Odg łos szczękających zębów.
-Choler a - szepnęł a Lianna.
Ona nie może tam być, pomyślał Brüks. Sprawdził na planie, zanim wyszedł z Mesy. Zawsze
sprawdzał. Piktog ram Valer ie był w jej habitacie, tam gdzie zawsze, zielona kropka wśród szar ych.
Musiał a naprawdę szybko się ruszyć.
Oczywiście dla niej to nie był żaden problem.
Ter az te szczękające zęby brzmiał y tak głośno, że nie rozumiał, jak mógł tego nie usłyszeć. Nie
było w tym żadnej prawidłowości, żadneg o powtar zająceg o się, przewidywalneg o rytmu. Pauzy mię-
dzy stuknięciami ciąg nęł y się w nieskończoność, doprowadzając do szał u banalnym suspensem -
albo przeciwnie, trwał y ułamek sekundy.
-Może… -Brüks przeł knął ślinę. - Może byśmy…
Lianna już płynęł a w stronę rufy.
Piasta była pełna jaskraweg o światła i ster ylnych odbić: łag odny blask ścian zepchnął lęki Brüksa
z powrotem na dół, gdzie ich miejsce. Gdy obchodzili lustrzaną kulę, spojr zał na Liannę trochę zaże-
nowany
Lianna w ogóle nie była zmieszana. Jeśli już, to bardziej zaniepokojona niż na Strychu.
-Na pewno zhackował a czujniki.
-Jak to?
Zamachał a palcami w powietrzu, na ścianie pojawił się INT ERKOM. Seng upta była na rufie koło
Ładowni; Moo re w Sypialni.
Ikonka Valer ie palił a się przyjemną zielenią w jej habitacie, między szar akami.
-Statek już się nie orientuje, gdzie ona jest. Może być gdziekolwiek. Za każdymi drzwiami, któr e
otwier asz.
-A po co by jej to było? -Brüks zerknął w otwór w suficie, gdy Lianna łapał a się drabiny. -
Co ona tam w ogóle robił a?
-A widział eś ją?
Pokręcił głową.
-Nie był em w stanie spojr zeć.
-Ja tak samo.
-Czyli równie dobrze mog ło jej tam nie być.
Zmusił a się do nerwoweg o śmieszku.
-Może wrócisz i sprawdzisz?
Tutaj, wśród jasnych świateł i lśniących urządzeń, trudno było nie poczuć się głupio w tej sytu-
acji. Brüks pokręcił głową.
-A nawet jeśli, to co? Przecież nie ma zakazu opuszczania kabiny. Nic złeg o nie robił a, tylko…
zgrzytał a zębami.
-Jest drapieżnikiem - zauważył a Lianna.
-Jest sadystką. Już pierwszeg o dnia chciał a mną manipulować, chyba ją to po prostu kręci. Jim
ma rację, jakby chciał a nas zabić, to już byśmy nie żyli.
-Może ona tak właśnie nas zabija - stwierdził a Lianna. - Może odprawia mambo.
-Mambo?
-Voo doo dział a, Zabytku. Strach zabur za rytm serca, adr enalina uszkadza jego komórki. Napraw-
dę można wystraszyć kog oś na śmierć, jeśli odpowiednio mu się zmanipuluje układ współczulny.
Czyli voo doo dział a, pomyślał Brüks.
Punkt dla instytucjonalnej relig ii.
***
Moo re schodził na dół, gdy Brüks wychodził.
-Cześć, Jim.
-Daniel.
To się ter az za często nie zdar zał o. Przy posiłkach, czy poza nimi, w jasnoniebieski dzień Korony,
czy w ciepłych półcieniach nocnej części cyklu, pułkownik wyg lądał na zatopioneg o w ConSensusie.
Nig dy nie mówił, co tam robi. Zakuwał przed Ikarem, oczywiście. Przeg lądał dane przesłane przez
Tezeusza, zanim ów rozpłynął się we mgle. Ale szczeg ół y zachowywał dla siebie, nawet gdy wycho-
dził się przejść.
Brüks zatrzymał się u podstawy drabiny w Mesie.
-Słuchaj, a chcesz zobaczyć film?
-Co takieg o?
-Milczenie kucyków. Jak taka gra, gdzie można tylko patrzeć. Li mówi, że to jeden z tych…
no wiesz, dawno temu, kiedy nie można było po prostu dowolnie wywoł ywać stanów emocjonalnych,
trzeba było zmanipulować człowieka, żeby poczuł różne rzeczy. Przez fabuł ę, bohater ów i tak dalej.
-A. Sztuka - odparł Moo re. - Pamiętam.
-Na dzisiejsze czasy prymitywne to, ale wtedy podobno wyg rał o całą furę nag ród za neur oinduk-
cję. Li znalazła w cache’u, ustawił a strumień. Mówi, że warto obejr zeć.
-Dział a na ciebie ta kobieta - rzucił Pułkownik.
-Cała ta pieprzona wycieczka na mnie dział a. Na nerwy. Zainter esowany?
Pokręcił głową.
-Dalej analizuję tę telemetrię.
-Od tyg odnia w tym siedzisz. Prawie nie wypływasz nabrać powietrza.
-Bo masa jest tej telemetrii.
-Myślał em, że po prostu zmienili kurs i zamilkli.
-Tak było.
-Prawie od razu, mówił eś.
-„Prawie” to względny termin. Tezeusz miał więcej oczu niż mała korpor acja. Przejr zenie choćby
paru minut takieg o strumienia to robota na całe życie.
-Może dla zwyklaka. Dwuizbowcy na pewno mogą to zrobić lewą nogą.
Moo re łypnął na nieg o.
-Wydawał o mi się, że nie pochwalasz ślepej wiar y w siły wyższe.
-Nie pochwalam rozwalania sobie kręg osłupa przy taszczeniu głazów na górę, jeśli twoje oko pa-
suje do stacyjki buldożer a, któr y masz pod ręką. Są sto kroków przed nami. My zabraliśmy się tylko
na wycieczkę.
-Niekoniecznie.
- Bo?
-My jesteśmy tutaj. Oni jeszcze sześć dni siedzą pod dekompresją.
-No tak - przypomniał sobie Brüks. - „Sprawdzeni w praktyce”.
-Po to nas wzięli.
Brüks się skrzywił.
-Mnie wzięli, bo przypadkiem wylazłem na środek drog i i nie mieli serca, żeby dać mnie przeje-
chać.
Pułkownik wzruszył ramionami.
-Nie znaczy, że nie wykor zystają możliwości, jeśli akur at się nadar zy.
Palce Brüksa zamrowił y na przypomnienie. Wykor zystać możliwość, dotarł o do nieg o z nag łym,
nieprzyjemnym zaskoczeniem.
A ja ją przeg apiam.
***
A możliwość otwier ał a się jak okno, w najbanalniejszym możliwym sensie - gruba płyta przezro-
czysteg o stopu, osadzona w rufowej ścianie. Nie można go było zoomować, zmniejszać ani powięk-
szać, ani nał ożyć pseudokolor owej warstwy taktycznej. Nie dało go się nawet zamknąć, chyba żeby
ktoś po drug iej stronie opuścił gródź bezpieczeństwa. Przejr zysta i nieprzenikalna dziur a w statku -
okrąg ły wziernik do terr ar ium z obcymi, gdzie pod widmowym odbiciem jego własnej twar zy dziw-
ne wysokociśnieniowe org anizmy budują potworne artefakty z piasku i kor alu. A ich oczy lśnią
w półmroku niczym zielone gwiazdy.
Sześciu mnichów odpoczywał o, zawieszonych w medycznych kokonach, jak przeczekujące zimę
uśpione pędraki. Pozostali uwijali się zdecydowanie, jak mrówki, na tle cieni i niedokończonej ma-
szyner ii - przypominającej makietę miasta plątaniny zbiorników, spiętrzonych cer amicznych nad-
przewodników i segmentów rur tak grubych, że dał oby się środkiem przejść wyprostowanym.
Brüksbył prawie pewien, że rozkawałkowana kula powstająca pośrodku ładowni będzie komor ą re-
aktor a termojądroweg o.
Dwójka Dwuizbowców tulił a się po jednej stronie w jakiejś złączonej plecami wspólnocie bez
słów. Obok nich polatywał a lśniąca galar etowata kula. Ktoś inny (a konkretnie Evans) wziął pierwsze
z brzeg u nar zędzie i odbił ją lobem ku sterburcie. Wir ował a leniwie, aż Chodor owska wyciąg nęł a
rękę i zgarnęł a ją z powietrza, nie oder wawszy nawet wzroku od części, któr ą miał a w drug iej dłoni.
Nawet nie spojr zał a. To nie znaczy, że nie widział a.
I oczywiście w ogóle nie było czeg oś takieg o jak „ona”. Przynajmniej nie w tej chwili. Nie było
ani Evansa, ani Ofoegbu.
Był tylko ul.
Jak to ujął Moo re? „Odr ębny podg atunek”. Pułkownik nie rozumiał wszystkieg o. Ani Lianna,
któr a tego sameg o dnia przy śniadaniu dzielił a się z Brüksem swoją entuzjastyczną ślepotą, wylicza-
jąc ściszonym, i nabożnym tonem cięcia i splicey, któr ymi jej państwo się ulepszyli: Brak zahamowań
4
apetytu przy żywieniu pozajelitowym, brak odr uchu Semmelweisa . Odporni na ślepotę z nieuwag i
5
i hiperboliczne obniżenie wartości , a i jeszcze, Zabytku, ta ich synestezja - jedną sztuczką pozbyli się
milionów lat nawyków sensor ycznych. Pstryk, i wszystkie błędy z powrotem są losowe. I to nie są tyl-
ko te banał y, czucie kolor ów i smakowanie dźwięków. Oni dosłownie widzą czas.
Jakby to były zalety.
W pewnym sensie oczywiście tak, były. Wszystkie te przeczucia, mylne czy nie, któr e utrzymał y
gatunek przy życiu na plejstoceńskiej sawannie - a na ogół faktycznie były mylne. Błędy pierwszeg o
6
rodzaju, drug ieg o rodzaju, alg ebra mor alna grubasów na kładce . Nieznośne przekonanie, że dzieci
cię uszczęśliwiają, choć wszystkie dane sug er ują raczej mękę. Silny lęk przed rekinami i śniadymi
snajper ami, któr zy cię prawie na pewno nie zabiją, obojętność wobec trucizn i pestycydów, któr e
mogą. Mózg był tak przeżarty błędnymi interpretacjami, że w niektór ych przypadkach trzeba go było
dosłownie uszkodzić, żeby mógł podjąć naprawdę racjonalną decyzję - i gdyby jakaś matka ze zmia-
nami chor obowymi w mózgu faktycznie zostawił a dziecko w płonącym domu, żeby uratować z nieg o
dwójkę obcych ludzi, świat szybciej nazwałby ją potwor em niż wychwalał racjonalność jej etyki.
Choler a, sama racjonalność - wspaniał a ludzka zdolność do rozumowania - nie wyewoluo wał a w dą-
żeniu do prawdy, ale do wyg rywania spor ów, zyskiwania kontroli. Innymi słowy, po to, by środkami
log icznymi czy solistycznymi nar zucać innym własną wolę.
Prawda nig dy nie stanowił a prior ytetu. Jeśli wiar a w kłamstwo pozwalał a się genom mnożyć, or-
ganizm wier zył w to kłamstwo cał ym swoim sercem.
Uczucia-skamieliny. Lepiej się ich pozbyć, skor o już się wyr osło z sawanny i zdecydował o, że
Prawda nade wszystko. Jednakże człowieczeństwa nie definiują ręce, nogi i wyprostowana postawa.
Człowieczeństwo wyewoluo wał o równie z synaps, jak i przeciwstawnych kciuków - a te mylące prze-
czucia były fundamentem, na któr ym wyr ósł cały cholerny klad. Kapucynki czują empatię. Szympan-
sy mają wrodzone poczucie sprawiedliwości. Dowolnemu psu czy kotu można spojr zeć w oczy i doj-
rzeć tam nić por ozumienia, dziedzictwo takich samych procedur i wspólnych emocji.
Dwuizbowcy wycięli całe to pokrewieństwo w imię czeg oś, co ich niewydar zeni przodkowie
zwali „prawdą” i zastąpili… czymś innym. Z wyg lądu może przypominają ludzi. Ich metabolizm ko-
mórkowy może leży centralnie na krzywej Kleiber a. Ale nazwać ich tylko „podg atunkiem” zakrawa
na wyparcie, jeśli nie samoo szukiwanie się. Oprog ramowanie w tych czaszkach nie kwalifikował o
się nawet do ssaków. Spojr zenie w te rozmig otane oczy nie da ci nic, tylko…
-Cześć.
W okienko wpłynęł o odwrócone do góry nog ami odbicie Lianny. Odwrócił się, gdy sięg ał a w tył
i zdejmował a z wieszaka we wnęce skafander próżniowy.
-Cześć.
Powędrował wzrokiem z powrotem do okna. Ustawieni plecami do siebie Dwuizbowcy skończyli
wspólny trans; odwrócili się i jednocześnie zanur zyli dłonie w drżącej kulce obok. (Woda, dotarł o
do Brüksa, to po prostu kulka wody). Osuszyli je przypiętym do ściany ręcznikiem.
-Nie wiedział em - powiedział, zbyt cicho. Jakby się bał, że go usłyszą przez gródź. - Jak oni dzia-
łają. Kim… są.
-Daj spokój. - Sprawdził a poziom tlenu. - Myślał am, że wystarczy popatrzeć w oczy-Mnie się wy-
dawał o, że to do widzenia w nocy. Kurde, znam ludzi, któr zy w ramach mody instalują sobie retrowi-
rusami fluo rescencyjne białka.
- Teraz tak. Ale kiedyś to były…
-Marker y diag nostyczne. No tak. Doszedłem do tego.
Gdy Moo re natchnął go, żeby jednak wrócić i naprawdę przyjr zeć się temu, co powykręcał o
te trupy jak suche gał ęzie na oreg ońskiej pustyni. Cały czas miał to przecież we własnej krwi - i po-
szło aż zbyt gładko, labor ator ium od niechcenia rozł ożył o tę chimer ę na części i rozpostarł o je ele-
gancko do wglądu. Streptokokowe podprog ramy pożyczone z martwiczeg o zapalenia tkanki łącznej;
wir usowe czynniki zapalne awansowane ze swojej normalnej roli drug oplanowej w zapaleniu układu
limbiczneg o; wielocukier w ścianie komórkowej ze szczeg ólnym powinowactwem za śluzówką nosa.
Garść podprog ramów syntetycznych, napisanych od zera, żeby sklecić te nieprzystające rzeczy
do kupy i żeby ze sobą nie walczył y.
Ale sekret ula zdradził o dopier o serce tej wieloetapowej zar azy - podprog ram naprowadzający
się na konkretną mutację genu p53. Wyszukując tę mutację, nic dokładnie pasująceg o nie znalazł, ale
tajemnicę wyjaśnił o to, co pasował o mniej więcej - lek przeciwnowotwor owy opatentowany prawie
30 lat temu.
Całkiem jakby ktoś zaadaptował lek przeciwr akowy na broń.
-Ciebie to nie przer aża? - zainter esował się ter az.
Skafander pochłonął ją do pasa.
-Czemu?
-Bo to nowotwor y, Li. Dosłownie. Myślące nowotwor y.
-Paskudne uproszczenie.
-Może i tak. - Szczeg ół ów jeszcze nie ogarniał. Hipometylacja DNA, wyspy CpG, N-metylocyto-
zyna, wszystko to czarna mag ia. Ktoś z idealną precyzją zgwałcił pewne czynniki metylujące, żeby
interneur ony zrakowaciał y, powodując potężny rozr ost synaps, powiększający tysiąckrotnie każdy
z obwodów. Można było podejr zewać, że to wcale nie radosny chrzest. Że, rodząc się od nowa, nie
wpada się w ekstazę. To był szalony rozr ost elektrycznych chwastów, któr y omal nie zabijał wtajem-
niczonych, wyr ywając z kor zeniami obwody liczące sobie 60 milionów lat.
Lianna miał a rację: drog a była wąska i niewyo brażalnie skomplikowana, musiał a być kontrolo-
wana z molekularną dokładnością, a prędkość tego rozr ostu redukowana wszelkimi środkami
i mrocznymi czar ami, na jakie było stać Dwuizbowców. Kiedy jednak odprawiono już wszystkie ob-
rzędy i rzucono wszystkie zaklęcia, kiedy stał o się, co miał o się stać i zszyto pacjenta z powrotem,
przemiana sprowadzał a się do jedneg o.
Zamieniali swoje mózgi w raka.
- Tak się przejmował em Luckettem. -Brüks pokiwał głową nad własną głupotą. - Zostawiliśmy
go tam, żeby umarł, wszystkich ich zostawiliśmy… ale on i tak by umarł, prawda? Od razu po wta-
jemniczeniu. Wszystkie ścieżki nerwowe, dzięki któr ym był sobą… ten rak by to wszystko wyżarł
i zastąpił czymś innym…
-Lepszym - powiedział a Lianna.
-Zdania są podzielone.
-W twoich ustach to tak strasznie brzmi. - Uszczelki rękawic. Klik, klik. - Ale wiesz, sam przesze-
dłeś to samo i na oko ci to nie zaszkodził o.
Wyo braził sobie, że się rozpada. Wyo braził sobie, że każda nić świadomeg o przeżywania strzępi
się, przer ywa i zostaje zjedzona. Wyo braził sobie, że umier a, choć ciał o żyje dalej.
-Nie wydaje mi się.
- Ależ oczywiście. Kiedy był eś mał ym dzieckiem. - Poł ożył a mu na ramieniu dłoń w rękawicy. -
Wszyscy zaczynamy z głową pełną przypadkowej papki, dopier o późniejsze przycinanie synaps robi
z nas ludzi, któr ymi jesteśmy. Trochę jak rzeźba, zaczynasz od granitoweg o bloku, skuwasz niepo-
trzebne rzeczy, powstaje dzieł o sztuki. Dwuizbowcy po prostu mają większy blok.
-Ale to nie jesteś ty.
-Wystarczająco dużo jest. - Wzięł a z powietrza hełm.
-No jasne, pamięć zostaje. - Ponieważ niektór e elementy oszczędzali: wzgór ze, móżdżek, hipo-
kamp i pień mózgu ten wyjątkowo wybredny holokaust star annie omijał. - Ale ktoś inny ją pamięta.
-Dan, musisz sobie odpuścić temat „jaźni”. Tożsamość zmienia się z każdą sekundą, każda kolejna
myśl, któr a przeprog ramowuje ci mózg, zmienia cię w kog oś inneg o. Już jesteś inną osobą niż dzie-
sięć minut temu. - Nasadził a hełm na głowę, przekręcił a w lewo, aż zaskoczył. Po szybce przesunęł o
się jego opuchnięte odbicie, zniekształcone wypukłą soczewką.
-A co z tobą, Li? - zapytał łag odnie.
-Co, co ze mną? - Głos za szybą był stłumiony i sapiący.
-Też chcesz osiąg nąć coś takieg o?
Spojr zał a na nieg o ze smutkiem spod hełmu.
-To nie jest tak, jak myślisz. Naprawdę. - I odpłynęł a ku dalszym brzeg om.
Umysł intuicyjny jest świętym darem, a racjonalny umysł jego wiernym sługą. Stwo-
rzyliśmy społeczeństwo, które czci sługę, a zapomniało o darze.
Albert Einstein
Posłuchaj - miał ochotę powiedzieć Brüks- 50 tysięcy lat temu na sawannie było sobie trzech go-
ści. Każdy usłyszał w trawie jakiś szelest. Pierwszy pomyślał, że to tyg rys, i zwiał ile sił w nog ach,
i to faktycznie był tyg rys, ale gość przeżył. Drug i pomyślał, że to tyg rys, i zwiał ile sił w nog ach,
lecz to był tylko wiatr, więc kumple go obśmiali, że jest cykor em. Za to trzeci pomyślał, że to tylko
wiatr, olał sprawę i tyg rys zeżarł go na obiad. To samo powtór zył o się milion razy przez tysiąc po-
koleń - i po jakimś czasie już każdy zaczął widzieć w trawie tyg rysa, chociaż go tam nie było, bo na-
wet cykor y mają więcej dzieci niż trupy. I wychodząc od tych skromnych początków, nauczyliśmy się
widzieć twar ze w chmur ach i wróżby w gwiazdach, por ządek w przypadku - bo dobór natur alny
sprzyja par anoikom. Nawet ter az, w XXI wieku da się skłonić ludzi do większej uczciwości, po pro-
stu malując mazakiem na ścianie parę oczu. Nawet ter az jesteśmy tak zaprog ramowani, by wier zyć,
że patrzą na nas niewidzialne istoty.
I doszło do tego, że niektór zy ludzie nauczyli się to wykor zystywać. Malowali sobie twar ze, za-
kładali śmieszne czapki, potrząsali grzechotkami, wymachiwali krzyżami i mówili: Tak, tak, w trawie
są tyg rysy, a na niebie twar ze i będą bardzo, bardzo złe, gdy nie będziecie przestrzeg ać ich przyka-
zań. Trzeba im składać ofiar y, żeby je udobruchać, trzeba przynosić zboże i złoto i przyprowadzać
nam do zabawy ministrantów, bo inaczej walną w was pior unem i ześlą w Straszne Miejsce. I ludzie
uwier zyli im cał ymi miliardami, bo w końcu wszyscy te niewidzialne tyg rysy widzieli.
A z ciebie, Lianna, jest bystry dzieciak. Intelig entny dzieciak i ja cię lubię, ale kiedyś trzeba dor o-
snąć i zrozumieć, że to wszystko tylko sztuczka. To tylko oczy wymalowane na ścianie, żebyś myśla-
ła, że coś tam jest i patrzy.
To właśnie chciał powiedzieć Brüks. A Lianna by wysłuchał a, przemyślał a to sobie i dostrzeg ła
mądrość tej arg umentacji. I zmienił aby zdanie.
Taki scenar iusz miał tylko jeden feler: szybko stał o się jasne, że ona to wszystko wie, a i tak wie-
rzy w niewidzialne tyg rysy. Szał u można dostać.
- To nie jest Bóg - powiedział a któr eg oś ranka w Mesie, wytrzeszczając oczy w zdumieniu, że
mógł popełnić tak oczywisty błąd. - To tylko kupa rytualneg o śmiecia, przylepioneg o Bogu przez lu-
dzi, któr zy chcieli go sobie przywłaszczyć.
Pog ardliwe prychnięcie od kuchenneg o dozownika.
-Tu wy dyskutujecie o duchach tam Masakra w kółko obr abia spleśniał e bity. - Seng upta wzięł a
śniadanie w ręce i ruszył a do drabiny. - Jeszcze pięć minut tego i się kurwa zrzyg am.
Brüks patrzył, jak idzie, a potem skupił się na otwartym przez Liannę okienku pokazującym Ła-
downię: cienie, elementy maszyn i nieważkie ciał a składające luźne części w poplątaną, unoszącą się
na środku układankę. Mig ocące w mroku gwiazdy podwójne.
-Skor o to bzdur a, to czemu oni to robią? - Machnął kciukiem w stronę ekranu. - Nie mogą pół
godziny wytrzymać bez tego mycia rąk?
-Umywanie rąk zmniejsza wątpliwości i podważanie podjętych wcześniej decyzji - powiedział a
Lianna. - Mózgi mają taką skłonność do brania metafor dosłownie.
-Bzdur a.
Jej wzrok rozo gniskował się na chwilę.
-Właśnie wysłał am ci odnośnik. Oczywiście, że odpowiednia modyfikacja był aby skuteczniejsza,
zresztą pewnie ją mają, tak czy owak, ale wydaje mi się, że po prostu lubią pamiętać, skąd się to wzię-
ło. Zdziwiłbyś się, ile rzeczy z folklor u jest kor zystnych ewolucyjnie, jeśli przyjr zeć się ich kor ze-
niom.
-Nig dy nie twierdził em, że pog lądy relig ijne się nie adaptują. To nie znaczy, że są prawdziwe. -
Brüks rozł ożył ręce.-A myślisz, że jak jest ze wzrokiem? - zapytał a. - Widzisz ułamek rzeczy, któr e
cię otaczają, a jeszcze poł owę z tego, co widzisz, widzisz źle. Kurna, nawet kolor istnieje tylko
w twojej głowie. Całe postrzeg anie wzrokowe jest po prostu nieprawdziwe. Przetrwał o tylko dlateg o,
że dział a. Jeśli chcesz rozprawić się z ideą Boga, to w pakiecie musisz przestać wier zyć własnym
oczom.
-Moje oczy nig dy mi nie kazał y zabić kog oś, kto ma inny światopogląd.
-Mój Bóg też nig dy mi nie kazał.
-Ale masa ludzi ma bog ów, któr zy kazali.
- Jasssne. A tych pieprzonych rasistów też pominiemy, cytujących Darwina, żeby uzasadnić robie-
nie z ludzi niewolników, albo w ogóle ich likwidację? - Otwor zył usta; powstrzymał a go uniesioną
ręką. - Zgódźmy się po prostu, że żadna ze stron nie ma monopolu na skurwieli. Wniosek jest inny:
kiedy zrozumiesz, że każdy ludzki model rzeczywistości jest nieprawdziwy, wszystko sprowadza się
do tego, któr y z nich dział a najlepiej. A nauce, bez dwóch zdań, udawał o się to zajebiście. Ale nad
Erą Empir ii już zachodzi słońce.
Prychnął.
-Era Empir ii się dopier o zaczyna.
-No daj spokój, Zabytku. Dawno minęł y czasy, kiedy wystarczył o zmier zyć czas spadania jabłka,
albo por ównać dług ość dzioba u sójki. Nauka obija się o granice poznania odkąd zaczęł a namawiać
kota Schrödingera do zabawy strunami zwiniętymi w kłębek. Schodzisz parę rzędów wielkości w dół
i wszystko znowu jest niesprawdzalnym postulatem. Matematyką i filozofią. Wiesz tak samo dobrze
jak ja, że rzeczywistość ma pod spodem struktur ę. I nauka nie jest w stanie tam dotrzeć.
-Nic nie jest w stanie. Wiar a może sobie twierdzić…
-Teor ia węzłów - powiedział a Lianna. - Wymyślona dla sameg o piękna artefaktów. Nie mieliśmy
jeszcze wtedy akceler ator ów; nie mieliśmy pojęcia, że za sto czy dwieście lat będziemy jej używać
do opisywania cząstek subatomowych. Presokratejscy Grecy wyr ozumowali teor ię atomów dwieście
lat przed naszą erą. Buddyści dawno już mówili, że nie można ufać zmysłom, że to jest samo w sobie
aktem wiar y. Hinduizm postulował, że „ja” to złudzenie, a nie mieli rezonansu mag netyczneg o ani
czytników wokseli. Nie mieli dowodów. I fakt, ni choler y nie widzę kor zyści ewolucyjnej z tego, że
nie wier zy się we własne istnienie; ale tak się składa, że z neur olog iczneg o punktu widzenia to praw-
da.
Rozpromienił a się świętym uśmiechem prawdziweg o nawróconeg o.
-Dan, jest coś takieg o jak intuicja. Jest kapryśna, zawodna, podatna na manipulacje, ale kiedy dzia-
ła, jest potężna, i to nie przypadek, że wpina się w te same części mózgu, co ekstaza relig ijna. I Dwu-
izbowcy nad nią zapanowali. Rozbudowali płaty czoł owe i przeprog ramowali ciemieniowe…
-Raczej chyba całkiem je wycięli.
-…i musieli po drodze zostawić konwencjonalny język, ale por adzili sobie z tym. Ich „relig ia”,
z braku lepszeg o słowa, docier a tam, gdzie nauka nie może. Nauka, w granicach swojeg o zasięg u,
potwierdza ich wyniki, więc nie ma powodu sądzić, że to przestaje dział ać, gdy nauka zostaje z tyłu.
-Masz na myśli to, że wier zysz, że to dalej dział a - zauważył sucho Brüks.
-A ty mier zysz ziemskie ciążenie za każdym razem, gdy wychodzisz z domu? Albo wymyślasz
od zera kwantowe układy za każdym razem, gdy odpalasz komputer, na wypadek gdyby ktoś inny coś
przeg apił? - Dała mu chwilę na odpowiedź i kontynuo wał a, gdy nie zar eagował. - Nauka opier a się
na wier ze. Wier ze, że reg uł y się nie zmienił y, wier ze, że ktoś inny wszystko dobrze pomier zył. Na-
uka dokonał a tylko tyle, że obmier zył a malutki kawał ek wszechświata i zał ożył a, że wszystko inne
dział a tak samo. Ale całe ćwiczenie jest do bani, jeśli prawa we wszechświecie nie są stał e. I jak
sprawdzić, czy to prawda, co?
- Jeśli dwa doświadczenia dają różne wyniki…
-Człowieku, to się cały czas zdar za. A gdy się zdar zy, każdy por ządny naukowiec podchodzi
sceptycznie do wyników, bo nie udał o się ich powtór zyć. Jedno z doświadczeń musiał o być źle zro-
bione. Albo oba. Albo po prostu istnieje jakaś nieznana nam zmienna, któr a wszystko zrównoważy,
gdy tylko odkryjemy, co to za jedna. Ale pomysł, żeby sama fizyka była niespójna? Nawet jeśli myśli
się o tym w najśmielszych mar zeniach, to jak to sprawdzić, skor o metoda naukowa dział a tylko
w spójnym świecie?
Próbował wymyślić jakąś odpowiedź.
-Zawsze myśleliśmy, że c i spółka rządzą niepodzielnie, aż po kwazar y i dalej - rozmyślał a Lian-
na. - A co, jeśli to tylko jakieś, wiesz, lokalne prawo? Albo błąd? W każdym razie… - wetknęł a talerz
do recykler a - …muszę lecieć. Dzisiaj próba gener alna komor y.
-Posłuchaj… nauka… - Zbier ał myśli, nie chcąc odpuścić. - To nie tylko o to chodzi, że ona dzia-
ła. Ale wiemy, jak dział a. Nie ma w tym żadnej tajemnicy. To się trzyma kupy.
Nie patrzył a na nieg o. Brüks poszedł za jej wzrokiem do okienka na ścianie. Wyg lądał o na to, że
wszyscy już z grubsza doszli do siebie - Chinedum, Amr atu, garstka innych półbog ów, któr zy dla
nieg o zawsze pozostaną tylko nazwiskiem i enigmą - choć wciąż byli uwięzieni w komor ze ciśnień.
Wciąż nie dość wszechmocni, żeby przyśpieszyć fizykę dekompresji. Drobna pociecha.
-A ci goście się nie trzymają- ciąg nął. - Tar zają się po podł odze i wyją, a ty spisujesz wnioski pa-
tentowe. Nie wiemy jak to dział a, nie wiemy, jak dług o będzie dział ać, w każdej chwili może przestać.
Nauka to coś więcej niż czar y i rytuały.
Urwał.
Wycie. Zaklęcia. Ulowe harmoniczne.
Rytuały.
Te kamer y mają rejestrację ruchu, przypomniał sobie.
***
Pułkownik Jim Moo re kucał bokiem pod ścianą Mesy, jak gig antyczny pasikonik - nogi złożone
ciasno w kolanach, napięte i gotowe do skoku; tuł ów przykrywający je jak ochronny pancerz; jedna
ręka roztańczona w niewidzialnym ConSensusowym interfejsie, drug a owinięta wokół pobliskieg o
paska mocująceg o przytwierdzał a ciał o do ściany. Oczy skakał y i tańczył y pod zamkniętymi powie-
kami, ślepe na ten biedny świat dla ubog ich, pog rążone w innym, niedostępnym dla Daniela Brüksa.
Pasikonik otwor zył oczy. Z początku mętne, stopniowo się przejaśniał y.
-Daniel - powiedział tępo.
-Źle wyg lądasz.
-Przed startem zażyczył em sobie moduł ze spa kosmetycznym, ale oni wybrali labor ator ium.
-Kiedy ostatni raz jadłeś?
Moo re zmarszczył czoł o.
-No właśnie. Ja stawiam, ty jesz. -Brüks podszedł do kuchenki.
-Ale…
-Chyba że myślisz, że anor eksja to najlepszy sposób do przyg otowania się do dłuższej oper acji.
Moo re się zawahał.
-No, daj spokój. -Brüks wbił zamówienie na stek z łososia (cały czas intryg ował a go sprawność
fabrykator a w wytwar zaniu mięs z wymarł ych gatunków). - Lianna jest w Ładowni, a Rakshi…
to Rakshi. Chcesz, żebym jadł z Valer ie?
-Czyli to jest misja ratunkowa. - Moo re rozprostował się i stanął na pokładzie, wreszcie odpusz-
czając.
-O. Tak lepiej. Co byś chciał?
-Kawę tylko.
Brüks łypnął na nieg o.
-No dobra. Wszystko jedno. - Pułkownik machnął ręką z rezyg nacją. - Krugg etsy. Z sosem tando-
ori.
Brüks skrzywił się i przekazał zamówienie, rzucił przez pomieszczenie banieczką z kawą (Cor io-
lis podkręcił ją jak piłkę, ale Moo re i tak ją złapał, prawie nie patrząc), wziął drug ą dla siebie i po
drodze ukręcił blokadę podg rzewacza. Postawił podg rzewającą się kulkę na stole i wrócił po dania.
-Cały czas siedzisz w tych danych z Tezeusza?- Podsunął Moo re’owi jego danie z fluo rescencyj-
neg o kryla i usiadł naprzeciwko.
-Myślał em, że chodzi o to, żebym miał od tego trochę przer wy.
-Chodzi o to, żebyś przer wał, kurna, głodówkę - powiedział Brüks. - I żebym ja nie musiał gadać
do ściany.
Moo re przeżuł, poł knął.
-Nie mów, że nie uprzedzał em.
-Uprzedzał eś?
-Dość dokładnie pamiętam: wspomniał em, że to prawdopodobne, nawet dość pewne, że będziesz
się nudzić jak mops.
-Uwierz mi, ja nie nar zekam.
-Nar zekasz, nar zekasz.
-No, może trochę. - (Czemu wszystko z tej kuchenki ma posmak ropy?). - Ale nie jakoś strasznie.
Mam ConSensusa, mam Li, któr ą próbuję odprog ramować. Lepiej trochę gor ączki kabinowej niż le-
żeć przez sześć miesięcy w kanciapie na bag aż.
-Wierz mi - Moo re uśmiechnął się słabo - są gorsze rzeczy niż rozszer zona świadomość.
-Na przykład?
Nie odpowiedział.
Ale odpowiedział a Korona. W jednej sekundzie poł owa ściany rozpalił a się krwawymi alarmami
z interkomu.
„SENGUPTA”, woł ał y.
***
Moo re poł ączył się z Piastą, kiedy Brüks jeszcze odklejał się od sufitu.
-Rakshi? Co…
Jej słowa posypał y się kaskadą, piskliwe i paniczne:
-Idzie tu do mnie choler a idzie tu ona coś wie…
W żoł ądku Brüksa otwor zył a się przepaść.
-Ja coś znalazłam ona wie oczywiście kurwa że wie przecież to wampir wie wszystko…
-Rakshi, gdzie…
-Słuchaj durny kar aluchu ona mnie za… o kur…
Łącze zer wał o się, zanim dokończył a, ale właściwie nie miał o to znaczenia. Wrzask był oby sły-
chać w pół drog i do Marsa.
Moo re w okamgnieniu zniknął nad sufitem. Brüks poszedł za nim, skoczył na drabinę, chwycił
przejeżdżający uchwyt, nieskończona pętla przenośnika pociąg nęł a go gładko wzdłuż gradientu zani-
kająceg o ciążenia, z habitatu do Piasty. Moo re nie miał czasu na takie pierdoł y - pędził wzdłuż drabi-
ny po dwa szczeble, potem trzy, potem czter y. Odbił się, nieważki, od zakończenia szprychy, zanim
taśma z Brüksem pokonał a poł owę drog i. I dobrze. Może Brüks dotrze na górę, ze wszystkim się
rozprawi, może wściekłe wrzaski Seng upty się skończą i zaszepczą uspokajające głosy, namawiające
do zgody…
Wrzask Seng upty ucichł.
Star ał się nie zwracać uwag i na inne głosy, te w głowie, mówiące: Wracaj, debilu. Niech Jim się
tym zajmie, on jest, kurna, żołnier zem, co ty por adzisz na wampir a? Jesteś stratą uboczną. Jesteś
obiadem.
Racja, moje ty Tylne Wyjście. Po prostu zawróć i uciekaj. Jak poprzednio.
Ale nieczuł y przenośnik wiózł go naprzód, na pole bitwy.
Wył onił się w poł udniowej półkuli. Trzęsły mu się kolana. Nie było uspokajających głosów. Nie
było żadnych głosów.
Nie było zgody.
Wampir zyca, jedną ręką uczepiona kraty, drug ą ściskał a Seng uptę za gardło, trzymając ją dokład-
nie na poziomie wzroku, jakby pilotka była papier ową kukiełką. Beznamiętnie patrzył a jej w oczy;
Seng upta wiła się, dławił a i unikał a jej wzroku.
Na poł udniowym bieg unie ział otwarty luk. Odbicie w lustrzanej kuli wyg lądał o jak okrąg ła, bez-
zębna paszcza. Po przodomózgowiu Brüksa przemknął obr az wyprodukowany przez tył omózgowie -
Valer ie ciska Seng uptę w tę paszczę. Korona cierniowa zamyka paszczę i żuje.
Moo re posuwał się wzdłuż zwrotnika Kozior ożca, stopy tuż nad pokładem, dłonie wzdłuż bo-
ków, rozprostowane.
-Dobra, ter az już damy sobie radę.
Nie Moo re. Głos Lianny, dobieg ający czysto i wyr aźnie z głębi gardzieli Korony. Chwilę później
wypłynęł a z jej paszczy, spokojna, lekka jak piórko, zmier zał a prosto ku Valer ie i jej Ofier ze.
Por ąbał o ją, czy jak?
-Lianna, nie…
-Spokojnie. - Zerknęł a na nieg o. - Wszystko mam pod…
Przer wał jej nag ły trzask kości od ciosu stopą Valer ie, nieprzyzwoite i eleg anckie en pointe wy-
strzelone jak z pistoletu prosto w jej klatkę piersiową. Poleciał a, wir ując, ku bieg unowi poł udniowe-
mu, jak szmaciana lalka pozbawiona stał eg o środka ciężkości; Korona złapał a ją po drodze za kręg o-
słup, wyg ięł a go w złą stronę, odr zucił a z powrotem tam, skąd przyszła.
Kurwa, kurwa, kur…
-Puść ją - mówił Moo re, ze wzrokiem utkwionym w Seng upcie, spokojny jak śmierć. Całkiem
jakby Lianna Lutter odt w ogóle się nie pojawił a, jakby nie został a właśnie rozduszona jak komar.
Jakby nie wykrwawiał a się pod ścianą sto metrów od rufy.
Trzeba jej pomóc.
Valer ie nie spuszczał a wzroku z Seng upty, z głową przekrzywioną jak drapieżny ptak przyg ląda-
jący się jakiejś błyskotce.
-Zaatakował a mnie. - Głos miał a zdystansowany, niemal roztarg niony; nag ranie na poczcie gło-
sowej od potwor a zaprzątnięteg o innymi sprawami.
Brüks pełzł naprzód, przywier ając brzuchem do ściany; tu rozpórka, tu pas mocujący, ręka
za ręką ku poł udniowemu bieg unowi.
-Nie stanowi zag rożenia. - Moo re był już za plecami Valer ie, patrzył jej przez ramię na ofiar ę.
Ofiar a cicho jęknęł a. - Nie ma powodu do…
-Dziękuję za taktyczne por ady. - Na ustach zamajaczył wątły, blady uśmiech.
Czy to słaby jęk dobiegł z gardzieli Korony? Czyli może jest jeszcze przytomna. Jest nadzieja.
-Zamiana - powiedział a Valer ie.
-Tak - odparł Moo re i posunął się naprzód.
-Nie na ciebie.
Brüks nag le wzleciał z pokładu, szarpnięty w powietrze; dłoń Valer ie znalazła się na jego gardle,
chwyciwszy go tuż poniżej żuchwy palcami zimnymi i powyg inanymi niczym macki, podczas gdy
daleka i nieważna Rakshi Seng upta odbijał a się od poł udniowej półkuli, rozkaszlana, zgięta wpół.
A kiedy Valer ie spojr zał a na nieg o nieo becnymi, jakby roztarg nionymi oczyma, odwrócił wzrok.
Wbrew sobie. Mimo nar astająceg o pieczenia w płucach, mimo bólu tchawicy nonszalancko ściśniętej
aż po samą granicę uduszenia, oddałby wszystko, żeby się odwrócić. Jakoś jednak nie było go na
to stać. Nie mógł nawet zamknąć oczu pod jej spojr zeniem.
Źrenice wampir zycy przypominał y jaskrawe, krwawe kropki, czerwone gwiazdy maksymalnie
skurczone dla ochrony przed światłem dziennym. Za nimi, leniwie, powoli, przesuwał a się ściana.
Piasta skurczył a się, jakby patrzył na nią przez odwrócony teleskop. Gdzieś daleko krzyczał a
Seng upta, schrypniętym, blaszanym głosikiem, ledwie słyszalnym przez biał y szum dudniących mor-
skich fal: Zabił a jedneg o zabił a jedneg o zombiaka swojeg o zabił a nie ma go na pokładzie nig dzie
go nie znalazłam…
Twarz Valer ie nie wyr ażał a niczeg o, poza tym widmowym półuśmieszkiem, jakby wszystko bez-
namiętnie taksował a. Wyg lądał o na to, że nie zauważa ani podkradająceg o się od tyłu Moo re’a, ani
Seng upty z rozcapier zonymi pazur ami, wracającej z wrzaskiem do walki. Wyg lądał o też na to, że nie
zauważa nawet własnej lewej ręki, samoistnie łapiącej żołnier za i rzucającej nim w pilotkę, zawraca-
jącej cały ten wektor w miejscu i okręcając go o 180 stopni. Potwór kurwa potwór kurwa, krzyczał a
Seng upta zza oceanu, a Brüks był w stanie myśleć tylko: Psy i koty psy i koty psy i koty…
Ale wszystko to było nieważne. Liczyli się tylko on i Valer ie, samotni razem, i to, jak przepusz-
czał a przez palce w sam raz tyle powietrza, żeby nie tracił przytomności, i to, jak wyciąg nęł a drug ą
rękę i lekko, arytmicznie zabębnił a mu w skroń, i to, co szeptał a mu do ucha, intymne sekrety tak
ważne, że zapominał je od razu, jeszcze czując na policzku jej oddech.
Za jej plecami, Jim Moo re chwycił taśmę mocującą i oparł się nog ami ościanę. Valer ie nawet nie
chciał o się na nieg o patrzeć.
-To prawda? - zapytał cicho.
-Oczywiście kurwa że to prawda to wampir zyca ona by zabił a wszystkich…
Moo re, ze wzrokiem utkwionym w Valer ie, uniósł dłoń w kier unku Seng upty. Seng upta ucichła
jak ścięta.
-Myślisz, że to ważne. - W głosie Valer ie pobrzmiewał o lekkie rozbawienie, jakby właśnie zoba-
czył a królika, któr y staje słupka i domag a się prawa do głosowania.
-Ty też - zaczął Moo re. - Inaczej…
-…byś nie reagował a - dokończyli synchronicznie z Valer ie.
Spróbował jeszcze raz.
-Czy oni mieli formalny kontra… - powiedzieli chór em.
Nie dokończył: zrozumiał, że to bez sensu. Wampir zyca bez zmrużenia oka powtór zył a idealnie
nawet wielokropek.
Seng upta wściekał a się milcząco po drug iej stronie pomieszczenia, zbyt intelig entna i zbyt durna,
żeby się przestraszyć. Brüks spróbował przeł knąć ślinę, zadławił się, kiedy grdyka uwięzła w imadle
złożonym z kciuka i palca wskazująceg o Valer ie.
-Z Malawi - powiedział a cicho Valer ie i dodał a: - Niekluczowy dla misji.
Brüks znów przeł knął ślinę. Jakby na tym pieprzonym statku był ktokolwiek bardziej niekluczo-
wy ode mnie.
Może Moo re też tak pomyślał. Może postanowił zadział ać w obronie Daniela Brüksa, Pasożyta
Co Chodzi Jak Człowiek. A może po prostu wykor zystał odwrócenie uwag i przeciwniczki, może nie
miał o to nic wspólneg o z Brüksem. W każdym razie coś nieznacznie zmienił o się w jego postawie.
Jego ciał o wydał o się jakieś luźniejsze, bardziej zrelaksowane i jednocześnie, choć to sprzeczne, jak-
by wyższe.
Valer ie cały czas patrzył a Brüksowi w oczy, ale nie miał o to znaczenia. Po tym, jak jej uśmiech
poszer zył się, po cichutkim szczęknięciu zębów ozęby, można było od razu poznać, że wszystko,
co potrzebuje wyczytać z twar zy Moo re’a, wyczytuje z jego odbicia w twar zy Brüksa.
Odwrócił a się, niemal leniwie, cisnęł a Brüksa na bok jak niedopał ek. Poleciał, wymachując koń-
czynami, ponad otwartym kręg osłupem statku, omal nie trafiając w postać pędzącą w przeciwną stro-
nę. Zder zył się z sześciennym pojemnikiem i spadł na pokład. Zgiął się wpół, kaszląc, podczas gdy
Moo re i Valer ie zatańczyli jak na przyśpieszonym filmie. Ręce wampir zycy por uszył y się jak w wi-
rówce; tuł ów odbił się od pokładu i przeszył pustą przestrzeń, gdzie ułamek sekundy wcześniej był
Jim Moo re.
-Fhat fauding doure.
Nie krzyknął. Nawet nie podniósł głosu. To nie brzmiał o jak rozkaz. Jednakże dźwięki dotarł y
do Piasty z poł udnioweg o bieg una i wydawał o się, że fizycznie odr ywają Valer ie od ofiar y, wdzier a-
ją się prosto do jej głowy i szarpał a za nerwy ruchowe. Wyg ięł a się skurczem w powietrzu, wylądo-
wał a jak pająk na krzywiźnie ściany i tam zamarł a - oczy płonące jak halog eny, usta pełne rekinich
zębów.
-Dziuppiju imake.
Moo re podniósł się z obronneg o przysiadu, przyjr zał się dłoniom uniesionym do osłony przed
ciosami, któr e się nie zmater ializował y. Opuścił je z powrotem.
Z gardzieli Korony wył onił się Chinedum Ofoegbu.
Nie wolno ci, pomyślał zdumiony Brüks. Masz jeszcze trzy dni tkwić w Ładowni.
-Prothat blemsto bethe? - Dłonie Ofoegbu zafalował y jak u pianisty na niewidzialnej klawiatur ze.
Światło w oczach snuł o się smug ami jak zor za polarna.
Możesz sobie być dowolnie intelig entny, wszystko jedno. Jesteś z mięsa. Nie możesz sobie tak, ot,
wyleźć z komor y dekompresyjnej.
Mózg musiał mu się wyg otowywać na żywca. Wszystkie te bąbelki za wcześnie wypuszczone
z więzienia, wszystkie te gazy uwolnione spod ciężar u wielu atmosfer, zaczynające radośnie rozkrę-
cać imprezę w stawach i naczyniach włosowatych.
Wystarczyłby jeden, jeden maleńki bąbelek w mózgu. Punktowy udar w odpowiednim miejscu
i nie żyjesz. Pstryk i nie żyjesz.
-Ta twoja wampir zyca… - zaczęł a Seng upta, zanim Moo re przer wał jej słowami:
-Zar az, mamy kwestie krytyczne do omówienia…
Ale przecież już nie ma kog oś takieg o, jak „ty”, prawda? Jesteś tylko częścią ciał a, węzłem sieci.
Zastępowalnym. Ale czy wrócisz do siebie, kiedy ul cię odetnie? Czy Chinedum Ofoegbu obudzi się
wtedy, w samą porę, żeby umrzeć śmiercią zwyklaka? Czy zmieni zdanie, zbyt późno, czy zdąży po-
czuć się zdradzony, zanim przestanie w ogóle cokolwiek czuć?
Ofoegbu kaszlnął drobną czerwoną mgiełką. W oczach zamig otał y gwiazdy i krew. Zaczął się
zginać wpół.
Lianna Lutter odt podeszła do nieg o, sama też się zgięł a, z ręką przyciśniętą sztywno do boku.
Drug ą sięg nęł a, krzywiąc się, lecz jej pan był zbyt daleko. Odepchnęł a się od brzeg u bieg una poł u-
dnioweg o, uniosła w powietrze, złapał a go. Każdy ruch wyr aźnie dużo ją kosztował.
-Jeśli skończyliście się tu mordować… - kaszlnęł a, spróbował a jeszcze raz - to może ktoś by mi
pomógł zaciąg nąć go do Ładowni, zanim go szlag trafi?
***
-Ja pierdzielę - powiedział Brüks, opadając do Mesy.
Węzeł wrócił do sieci. Lianna został a oklejona siatką, unier uchomiona i wrócił a do swojeg o na-
miotu, żeby poł amane członki się jej poskładał y.
Moo re już otwor zył szkocką. Wyciąg nął do nieg o rękę ze szklanką.
Brüks omal nie zachichotał.
-Żartujesz? Ter az?
Pułkownik spojr zał na jego ręce. Trzęsły się.
-Ter az.
Brüks wziął szklankę, opróżnił ją. Moo re bez pytania nalał kolejną.
-To nie może tak być - powiedział Brüks.
-Nie będzie. Nie było.
-Chinedum ją zatrzymał. Tym razem. I mało od tego nie umarł.
-Chinedum był tylko interface’em i ona dobrze o tym wie. Gdyby go zaatakował a, nic by nie zy-
skał a, a zar yzykował a wszystko.
-A gdyby zrobił a ten numer parę dni temu? A jeśli znowu go zrobi? - Pokręcił głową. - Li mog ła
zginąć. Tylko dzięki szczęściu…
-Nam i tak się udał o - przypomniał mu Moo re. - W por ównaniu z innymi.
Brüks zamilkł. Zabił a jedneg o ze swoich zombiaków.
-Po co to zrobił a? - zapytał po chwili. - Dla zabawy? Do jedzenia?
-To jest faktycznie problem - przyznał pułkownik. - Oczywiście, że to jest problem.
-Nie możemy nic zrobić?
-Nie w tej chwili. - Nabrał powietrza. - Formalnie to Seng upta pierwsza zaatakował a.
-Bo Valer ie kog oś zabił a!
-Tego nie wiemy. A nawet jeśli, to są kwestie… prawne. Właściwie może miał a do tego prawo.
Zresztą. Nieważne.
Brüks wytrzeszczył oczy i zaniemówił.
- Jesteśmy milion kilometrów od najbliższej władzy - przypomniał mu Moo re. - A każda, jaka
tu by się ewentualnie trafił a, wcale nie będzie fawor yzować nas względem Valer ie. Kwestie prawne są
tu bez znaczenia, musimy grać takimi kartami, jakie dostaliśmy. Na szczęście, nie jesteśmy zdani sami
na siebie. Dwuizbowcy są co najmniej równie intelig entni i kompetentni jak ona, jeśli nie bardziej.
-Ja się nie martwię o ich kompetencje. Ja im nie ufam.
-A mnie? - zapytał niespodziewanie Moo re.
Brüks zastanowił się.
-Tobie tak.
Pułkownik opuścił głowę.
-To zaufaj i im.
-Ufam twoim pobudkom - poprawił się cicho Brüks.
-Aaa. Rozumiem.
-Ale jesteś za blisko nich.
-Ostatnio wcale nie bliżej niż ty.
-Wczepili się w ciebie na dług o, zanim ja doł ączył em. Ty i Lianna, wy po prostu wszystko tak…
przyjmujecie…
Moo re nie odpowiedział.
Brüks spróbował jeszcze raz.
-Posłuchaj, nie zrozum mnie źle. Dla nas zaatakował eś wampir a, mog łeś zginąć i dobrze o tym
wiesz. Jestem ci za to wdzięczny. Ale nam się po prostu poszczęścił o, Jim. Przeważnie siedzisz
po uszy w tej swojej ConSensusowej skor upie i gdyby Valer ie wybrał a na swój atak dowolną inną
porę…
-Siedzę w tej skor upie - powiedział spokojnie Moo re - i zajmuję się potencjalnym zag rożeniem
dla cał ej…
-Ahaa. I do jakich nowych wniosków doszedłeś, od zejścia z orbity międląc w kółko te same sy-
gnał y?
-Przepraszam, jeśli czujesz się przez to zag rożony. Ale twój lęk nie ma podstaw. A poza tym… -
Moo re przeł knął swoją whisky - …bezpieczeństwo planety jest prior ytetowe.
-Tu nie chodzi o bezpieczeństwo planety - odparł Brüks.
-Oczywiście, że chodzi.
-Gówno prawda. Chodzi o twojeg o syna.
Moo re zamrug ał.
-Siri Keeton, syntetyk na Tezeuszu - ciąg nął Brüks, nieco łag odniej. - Lista członków zał og i nie
była przecież tajna.
-A więc - głos Moo re’a był szklisty i pozbawiony wyr azu - nie jesteś aż tak pochłonięty sobą, jak
mi się wydawał o.
-Potraktuję to jako komplement.
-Nie. Obecność mojeg o syna na pokładzie nie zmienia pozostał ych faktów. Mamy do czynienia
z sił ami nieznaneg o pochodzenia o ogromnej przewadze technolog icznej. Moim zadaniem jest…
-I wykonujesz to zadanie mózgiem, któr y ciąg le jest napędzany mił ością, dobor em krewniaczym
i innym szajsem z epoki kamienia łupaneg o, które ter az usilnie próbujemy sobie powycinać. To by
wystarczył o, żeby każdy się zał amał, ale ty masz jeszcze gor zej, prawda? Bo jeden z tych pozosta-
łych faktów mówi, że gdyby nie ty, on by się tam w ogóle nie znalazł.
-Znalazł się tam, bo miał najlepsze kwalifikacje do tej ekspedycji. Koniec. Kropka. Każdy
na moim miejscu podjąłby taką samą decyzję.
-Jasne. Ale obaj dobrze wiemy, dlaczeg o miał najlepsze kwalifikacje.
Twarz Moo re’a zamienił a się w granit.
-Miał najlepsze kwalifikacje - ciąg nął Brüks- bo w dzieciństwie dostał pewne ulepszenia. A dostał
je, bo wybrał eś sobie taką, a nie inną pracę, z takimi, a nie innymi ryzykami i któr eg oś dnia jakiś su-
kinsyn, któr y miał za złe i miał splicer, chciał ci coś zrobić, ale trafił w nieg o. Myślisz, że to twoja
wina, że jakiś pojebany Realista nie trafił w cel. Winisz siebie, za to, co się stał o twojemu synowi.
Rodzice tak mają.
-A skąd ty wiesz, jak mają rodzice.
-Wiem jak mają ludzie, Jim. Wiem, co sobie mówią. Zrobił eś z Siriego odpowiednieg o kandyda-
ta, zanim się jeszcze urodził, a kiedy spadły Świetliki, nie miał eś wyjścia, musiał eś wepchnąć go na
samą górę listy, wysłać go, i ter az masz tylko te cholerne syg nał y, to twój jedyny kontakt i ja to rozu-
miem. To jest natur alne, ludzkie. Nieuniknione, bo ani ty ani ja tego kawałka jeszcze sobie nie wycię-
liśmy. Ale większość wokół nas dawno go nie ma i nie możemy tego faktu ignor ować. Nie możemy
pozwolić sobie na dekoncentrację. Nie tutaj i nie ter az.
Nadstawił szklankę i poczuł niewyr aźną ulgę, że rękę na szkle ma ter az idealnie spokojną. Puł-
kownik Jim Moo re patrzył na nią przez chwilę. Potem spojr zał na opróżnioną do poł owy butelkę.
-Bar zamknięty - powiedział.
POŻERANY
Większe obawy budzą mniejsze sieci, których pionierem jest tak zwany Zakon Dwu-
izbowy. Mimo, że Zakon nie wykazuje zainteresowania żadną działalnością wojskową ani
polityczną, jego wytwory i tak nadają się do zaadaptowania na broń. Choć ów odłam jest
historycznie - i dość odlegle - spokrewniony z religiami dharmicznymi stojącymi
za Umysłem Mokśy, wydaje się, że jednak nie dąży do samozatraty, jak tamte grupy; każ-
dy ul Dwuizbowców jest na tyle mały (a zatem ma na tyle niską latencję), by móc utrzy-
mać spójne poczucie wspólnej samoświadomości. To powinno zasadniczo ograniczać ich
skuteczność bojową, zarówno pod względem szybkości reakcji/latencji,jak i maksymalnej
wielkości. Jednakże organiczna natura interfejsu wewnątrzulowego u Dwuizbowców
sprawia, że są mniej podatni na środki zakłócające, będące poważnym problemem dla
sieci opartych na twardej technologii. Z punktu widzenia prostej siły bojowej Dwuizbow-
cy wykazują zatem największy potencjał w sferze adaptacji wojskowej wśród wszystkich
istniejących obecnie na świecie umysłów zbiorowych. Jest to szczególnie problematyczne
w świetle znacznej liczby przypisywanych Zakonowi przełomowych odkryć naukowych
i technicznych z ostatnich lat. Wiele z nich już okazało się czynnikami destabilizującymi.
Moo re, J., „Umysły ula, ule umysłów
ibiolog iczne automaty bojowe:
rola grupowej intelig encji w walce offline”,
2088-03-12, Janes Mil. Tech. 68 (14)
Oto stoję u drzwi i kołaczę.
Apokalipsa św. Jana, 3, 20
Słońce zrobił o się wielkie. Na twar zy miał o cień. Kropkę, pieg - punkt, kółko, dziurkę. Mniejszą
od plamy słonecznej, ciemniejszą, bardziej symetryczną, a potem większą. Rosła jak doskonał y no-
wotwór, czarny planetarny dysk w miejscu, gdzie nie było żadnej planety, nabrzmiewając w fotosfe-
rze jak żarł oczna osobliwość. Słońce zakrywające poł owę pustki; pustka zakrywająca poł owę Słoń-
ca. Minęł a jakaś krytyczna, ułamkowa chwila i pierwszy plan zamienił się z tłem miejscami - słońce
już nie było kręg iem, lecz jasną, złotą tęczówką zwężającą się wokół wielkiej, rozszer zającej się źre-
nicy. Ter az przestał o być i tym; stał o się ognistą obr ęczą wokół czarnej, bezg wiezdnej dziur y; a ter az
kolistą nicią, wijącą się ogniście, niemożliwie cienką.
Zniknęł o.
Na firmamencie z powrotem rozbłysł milion gwiazd, zimnych, bezwymiar owych punktów roz-
sianych pasmami i przypadkowymi garściami na poł owie nieba. Drug a poł owa pozostał a natomiast
pusta - a nowotwór, któr y pochłonął Słońce, zaczynał się już rozszer zać na zewnątrz ipożer ać gwiaz-
dy. Brüks odwrócił wzrok od tej wielkiej paszczy i ujr zał czarny palec przecinający gwiazdy idealnie
po lewej burcie - ciemny szpic, dług i na 500 kilometrów, ukryty głęboko w cieniu. Brüks przesunął
swoje osobiste widmo w dół o parę angstremów - i rozjar zył się czerwono jak węg ielek, ciał o do-
skonale czarne, wystające dokładnie ze środka kręg u, któr y mieli przed sobą. Radiator do usuwania
nadmiar u ciepła. Choć był o włos od sameg o środka Układu Słoneczneg o, nig dy nie oglądał Słońca.
Nerwowo szarpnął paskami przypinającymi go do lustrzanej kuli. Sengupta tkwił a w swojej ulu-
bionej leżance po lewej, Lianna po prawej, Moo re na prawo od niej. Star y wiar us prawie się doń nie
odzywał, odkąd Brüks por uszył temat jego syna. Ewidentnie niektór ych granic nie było widać, póki
się ich nie przekroczył o.
A może było, i to doskonale, jeśli się nie było nietaktownym chamem. Doświadczalnicy zawsze
powinni mieć umysł otwarty na alternatywne hipotezy
Poszukał azylu w widoku zewnętrznym, ciemnym dla nieuzbrojoneg o oka, ale żyjącym na tak-
tycznych nakładkach. Na widoku w przód kurczył a się cienka, bladoszmar agdowa pętelka, tuż przed
dziobem Korony- to jej odbijający par asol (wykasowany z ConSensusa, żeby nie zakłócał widoku) -
zwijał się i składał, już niepotrzebny. Habitaty też już się złożył y izamocował y, w przyg otowaniu
do dokowania. Pod tymi nakładkami Korona w milczeniu spadał a wzdłuż potężnych konstrukcji wi-
docznych tylko dzięki temu, że zasłaniał y niebo - cienie na jego tle, bezg wiezdne sylwetki dźwig ów,
przenośników kropelkowych, niekończących się niewidzialnych anten, zdradzanych przez powolne
mig otanie świateł ek nawig acyjnych wzdłuż nich.
Korona szarpnęł a się. Silniki kor ekcyjne rozbłysły w ciemności przed dziobem jak iskry ze spa-
war ek łukowych. Wrócił „dół” - był dokładnie z przodu. Brüks delikatnie opadł z leżanki w elastycz-
ne objęcia uprzęży i wisiał tak, gdy w blasku rozpalonych gazów z ciemności wył aniał się odleg ły
blok skalny: dźwig ar y, zimne, martwe stożki uśpionych dysz, wielkie, warstwowe bloki poliwolfra-
mu. Potem iskry zniknęł y i „dół” razem z nimi. A także ta daleka topog rafia. Korona cierniowa spa-
dał a dalej, łag odnie jak puch.
-Na razie wszystko normalnie - rzucił Moo re, do nikog o konkretnie.
-A nie miał o tu być jakiejś straży, czy coś? - zastanowił się Brüks.
Tak ogłoszono w każdym razie parę tyg odni po Świetlikach. Mimo że bla-bla-bla nie okazał y
żadnych wrog ich zamiar ów, rozsądek nakazuje zachować ostrożność ględu-ględu-ględu w obecnym
klimacie niepewności nie możemy sobie pozwolić na pozostawienie kluczoweg o źródła energ ii bez
obrony bla-bla-ględu-ględu.
Moo re nic nie powiedział. Po chwili dokończył a Lianna:
- Jeśli nie wiesz dokładnie, gdzie patrzeć, tego miejsca nie zobaczysz w blasku Słońca. A nic
by złym wrog om nie powiedział o lepiej, gdzie patrzeć, niż parę wielkich i ewidentnych śladów ter-
micznych kursujących tam i z powrotem.
To była najdłuższa jej wypowiedź - przynajmniej adr esowana do Brüksa - odkąd Valer ie pokaza-
ła pazur y w Piaście. Uznał to za dobry znak.
Kolejne iskry, rozjaśniające noc impulsami trwającymi ułamki sekund. Na ekranach taktycznych
pełzła masa drucianych szkieletów, obr ysowujących elementy konstrukcji, któr e ludzkie oko ledwo
odr óżniał o jako cienie. Na urwisku przed nimi rozjar zył y się gwiazdozbior y, światła zapalone w re-
akcji na zbliżającą się masę, łag odne i eleg anckie jak fotofor y ryby głębinowej. Świeczki w oknach
dla zbłąkaneg o podróżnika. Falował y, płynęł y i zbieg ał y się do monstrualneg o szar eg o minog a, któ-
ry wychynął z krajobrazu pomiędzy nimi. Jego wielka, okrąg ła paszcza pulsował a, otwier ał a się i za-
mykał a po lewej stronie dziobu.
Ostatni impuls przeciwciąg u. Minóg odskoczył o metr lub dwa, znów zaczął podchodzić. Korona
już prawie się nie por uszał a. Minóg przysunął się do lewej burty i przypiął do złącza dokująceg o.
-Lecimy na opar ach oby Dwuizby kurna wiedział y co robią bo chemiczneg o już prawie nic nie
został o - zameldował a Seng upta. - Jak chcecie gdzieś stąd polecieć to musicie wyleźć i popchać.
-To nie problem - odparł Moo re. - Siedzimy na największej ładowarce w cał ym Układzie Sło-
necznym.
Lianna spojr zał a na Brüksa i spróbował a się uśmiechnąć.
-Witamy na Ikarze.
***
Oczywiście, nikt nie miał zamiar u się pieprzyć od razu na pierwszej randce.
Niebo Piasty zaczęł o wypełniać się uzgodnieniami protokoł ów i zdjęciami identyfikacyjnymi:
Ikar i Korona przedstawiał y się sobie, dog adywał y, uzgadniał y, że to małe spotkanko to intymna
sprawa, niezasługująca na uwag ę ziemskich inżynier ów. Seng upta szeptał a czuł e słówka pokładowe-
mu komputer owi stacji, namawiając go do zapalenia świateł, włączenia systemu podtrzymywania ży-
cia, może i pokazania paru stron ze swojeg o pamiętniczka.
Z dolnej półkuli przypłynęł y nag ie postacie. Eulali i jeszcze jedna Dwuizbówka (Haina, zdaje się,
pomyślał Brüks), oczyszczone z wrog ich mikrobów i w końcu zdekompresowane, pospolitujące się
ze zwyklakami. Nikt nie uznał tego za warte choćby słowa.
-Od ostatniej kontroli technicznej nikog o nie było. - Seng upta dźgnęł a palcem okno pełne alfanu-
mer yczneg o bełkotu. - Nikt nie przychodził i nie wychodził w ciąg u ostatnich osiemnastu miesięcy.
Sto dziewięćdziesiąt dwa dni temu włączano silniki, żeby ustabilizować orbitę, a poza tym nic.
Nag ły szybki ruch, zauważony kątem obojg a oczu - nieumarli w szyku, sunący jeden za drug im
przez właz, jak ptaki drapieżne nurkujące po ofiar ę. Odbili się od nieba, okręcili wokół dziobowej
drabiny, zniknęli nad sufitem, szybko i płynnie jak bar akuda.
Ityle stado widziano, pomyślał Brüks nerwowo. A gdzie alf… Nie dokończył pytania, bo odpo-
wiedzi udzielił a cierpnąca na kręg osłupie skór a.
Była dokładnie za nim. Jak dla nieg o, mog ła tam być od zawsze.
Dwuizbowcy jakby nie zauważali. Odkąd przyszli, nie spuszczali z oczu ekranu taktyczneg o.
Brüks przeł knął ślinę i zmusił się do spojr zenia na lewo. Wbrew sobie odwrócił się i powstrzymał
od opuszczenia wzroku, gdy w polu widzenia wył onił a się Valer ie - zmusił się do patrzenia jej prosto
w oczy. Błyszczał y, odwzajemniając spojr zenie. Zacisnął zęby iz cał ej siły pomyślał o leukofor ach,
optyce cienkich warstw, aż w końcu uświadomił sobie: Ona nawet na mnie nie patrzy.
Bo nie patrzył a. Płonące oczy potwor a przepalał y go na wylot, patrząc na kopuł ę za jego pleca-
mi; przeskakiwał y o mikroskopijny kąt, szybko jak oczy zombiaków i dwukrotnie intensywniej,
ogniskując się na tej danej czy tamtym obr azie. Brüks prawie widział, jak za tymi soczewkami iskrzy
mózg, jak płachty elektryczności chłoną informacje szybciej niż włókna nerwowe. Miał ter az na oku
wszystkich: mnichów, monstra i maluczkich jednocześnie, zgromadzonych pod ciasnym metalowym
niebem kipiącym od wizualizacji myślowej maszyner ii - diag nostyka, rozleg łe, wielowymiar owe
wrażenia z tysięcy mechanicznych zmysłów. Groził o tym, że zajmie całą półkulę tą niestrudzoną,
rozmig otaną info-nawałnicą. Już ter az przeszła przez równik i zaczęł a rozlewać się w stronę rufy.
Prymitywne to jak papir us, pomyślał. Tyle wymiar ów rozdeptanych na płasko i rozł ożonych
po fizycznej przestrzeni - nośnik godny jaskiniowców ikar aluchów, a nie tych umysłowych gig antów
czających się ze wszystkich stron. Po co oni w ogóle tu przyszli? Po co zjawili się w krainie ślepców,
skor o ConSensus był wszędzie i mógł im wyświetlać nieskończoną liczbę informacji w nieskończo-
nej przestrzeni ich własnych głów? Po co zadowalać się galar etowatymi oczyma, gdy niewidzialne
syg nał y potrafią sięg ać przez czaszkę, mózg i pisać bezpośrednio po synapsach…
Choler a, pomyślał.
Intelig entna farba była wszecho becna na cał ym statku. Zakładał, że to do oświetlenia i jako rezer-
wa, na wypadek gdyby w któr ymś z tych podkręconych umysłów zawiodły wszczepki. Ter az jednak
wyg lądał o na to, że to ich podstawowy interfejs: prymitywny, puentylistyczny, zewnętrzny. Pewnie nie
całkiem do złamania, ale ewentualne włamania dział yby się poza głową, dawał yby dostęp do metalu,
nie do mięsa. Przynajmniej żaden obcy, wyimag inowany lub nie, nie mógłby zmieniać myśli w gło-
wach ula.
„Parę lat, żeby się zadomowić”, powiedział Moo re. Ten nieznany ktoś miał parę lat na zbadanie
nowej, nieznajomej technolog ii i wydedukowanie z niej natur y kryjących się za nią miękkich stwo-
rzeń. Lata na zbudowanie dowolnych mechanizmów i interfejsów, na jakie pozwalał y nieo graniczone
zasoby energ ii. Potem pozostał o już tylko czekać, aż przyjadą właściciele. Tyle czasu miał o cokol-
wiek, co było tam, żeby wymyślić, jak się przedostać tutaj.
Boją się, uświadomił sobie Brüks i nag le:
Kurna, oni się boją?
Seng upta rzucił a na kopuł ę cały rząd widoków z kamer. Ładownie iszyby serwisowe, przeważnie
zbiorniki do przechowywania prog ramowalnej mater ii, plątaniny tuneli, w któr ych sunęł y po szynach
roboty, wykonujące niekończące się zadania naprawcze i zao patrzeniowe. Habitaty wciśnięte tu i tam
jak węzły chłonne, wodniczki, któr e trzeba niechętnie napompować ciepłem i atmosfer ą na te rzadkie
okazje, gdy przyjmowani są goście - ale puste, nieg ościnne, ledwo pozwalające się wyprostować, na-
wet gdyby grawitacja była możliwa. Ikar był nieżyczliwym gospodar zem, źle patrzył na wszelkie pa-
sożyty, któr e chciał y mu się zag nieździć w brzuchu.
Ale coś i tak tego dokonał o.
Seng upta chwycił a okienko i rozciąg nęł a je na jedną piątą kopuł y - widok podpisany PO-
MOCN./REKOMP., walcowate pomieszczenie z drug im walcem, segmentowanym, żebrowanym,
usianym elektroniką, pokrywami serwisowymi, erupcjami kabli wysokieg o napięcia, bieg nącym
przez sam środek jak metalowa tchawica. Widok rozjaśnił się na ich oczach: po ścianach nerwowo
przeskoczył y iskry, ustabilizował y się, przyciemnił y do łag odneg o, cytrynoweg o blasku ogarniają-
ceg o wszystkie pomalowane elementy ścian. Kłębki zamrożonej pary zawir ował y nieważkimi arabe-
skami, dopóki nie odessał ich jakiś obudzony ze snu wentylator.
Brüks dokształcił się po drodze. Wiedział, co by znalazł, gdyby przeciął w poprzek tę wielką
tchawicę. Na jednym końcu ogromne, czarne, segmentowe oko, ułożoną w plaster miodu bater ię la-
ser ów gamma wycelowanych w światło rury. Doo koł a tego, w reg ularnych odstępach, bieg ły pompy,
cewki gener ator ów pola, nadprzewodzące, ultrachłodzące rury, mające wyg ener ować w tej hipote-
tycznej próżni temper atur y o włos od zera bezwzględneg o. W tej komor ze mater ia przyjmował a
dziwne postacie. Atomy kładły się, zapominał y o Brownie i entropii, odbier ał y liścik od drug ieg o
prawa termodynamiki i obiecywał y, że później się tym zajmą. Układał y się jeden przy drug im, two-
rząc jednor odny substrat. Bilion atomów skondensowany w jedną wielką cał ość - czysta karta, czeka-
jąca, aż energ ia i informacja zmienią ją w coś całkiem noweg o.
Bardzo podobna konstrukcja - właściwie, część tego sameg o obwodu - zasilał a kiedyś Tezeusza.
A na drug im końcu POMOCN./REKOMP., za laser ami, mag nesami i detektor ami mikrokanał owymi,
Brüks widział coś jeszcze, coś…
Coś nie takieg o.
Z początku tylko tyle dostrzegł - coś na drug im końcu kompilator a mater ii mu nie grał o. Dopier o
po paru chwilach zauważył nieznacznie uchylony panel serwisowy i rozlewającą się od jego krawę-
dzi plamę. Mózg przetasował tysiąc kart z szablonami, przymier zył tę zatytuł owaną „rozlana farba”,
ale nie do końca pasował a. Zbyt gęste to było, zbyt gruzłowate jak na intelig entną farbę; a poza tym,
w żadnej innej kamer ze nie widział powierzchni pomalowanej takim oleistym odcieniem szar ości.
Wtem ktoś zrobił zoom i w głowie wskoczył na miejsce całkiem nowy komplet szablonów.
Te rozg ał ęziające się ażur owe krawędzie, jak kor zonki, jak por astające maszyner ię dendryty.
-Dalej przeł azi? - Głos Lianny, trochę oszoł omiony.
-Nie bądź głupia chyba bym powiedział a jakby tak było? W ogóle by nie miał o szans jakby jakiś
debil nie zostawił niedomkniętej pokrywy.
Ale system podtrzymywania życia był wył ączony, póki Korona nie zaczęł a dokować, przypo-
mniał sobie Brüks. Wszystko tu było pod próżnią.
-Może szło sobie, póki nie napuściliśmy do habitatów powietrza? Może… mu przer waliśmy?
Te okrąg łe grudki, jak… jak jakieś… niedojr zał e owocniki…
-Mówił am że bym powiedział a Jezu według log ów od wielu tyg odni wszystko było wył ączone.
-O ile można wier zyć log om - stwierdził cicho Moo re.
-Wyg ląda prawie jak zwykła farba - zauważył a Lianna.
Brüks pokręcił głową.
-Wyg ląda jak śluzowiec.
-Obojętne co to jest - powiedział Moo re - to nie jest coś, co by tu przywieźli nasi ludzie. A więc
powstaje oczywiste pytanie…
Powstawał o. Ale nikt go nie zadał.
***
Oczywiście, w wysokiej próżni, w temper atur ze zera bezwzględneg o nie przeżyłby żaden śluzo-
wiec.
-A co by przeżył o? - zapytał Moo re.
-Deinococcus radiodur ans jest blisko. Niektór e syntetyczne bakter ie jeszcze bliżej.
-Ale w stanie aktywnym?
-Nie - przyznał Brüks. - Praktycznie się wył ączają, póki war unki się nie poprawią.
-Czyli cokolwiek to jest - Moo re wskazał na obr az - ty mówisz, że jest w stanie uśpienia.
To było jeszcze dziwniejsze od tego czeg oś za oknem - ktoś w Koronie cierniowej pytał go o zda-
nie. Zdumienie trwał o wystarczająco dług o, żeby Brüks zdążył spojr zeć w bok i zobaczyć mnichów
i wampir zycę pog rążonych w wielomodalnym dialog u składającym się z mlasków, fonemów i tańca
palców. Dwuizbowcy stali plecami do siebie, unosząc się jak zaimprowizowany węzeł, każda para
oczu celująca w inną stronę.
Jim dla mnie może sobie być Pułkownikiem Superżołnier zem, dotarł o do Brüksa, ale dla tych
tam wszyscy jesteśmy jak kapucynki…
-Pytał em…
- A tak, przepraszam. -Brüks pokręcił głową. - Nie, nie mówię. Zresztą, popatrz tylko, jest poza
pomieszczeniem, przynajmniej częściowo. Ty mi powiedz, czy jest jakiś sposób, żeby ta maszyna po-
trafił a zbier ać i fabrykować mater ię z soczewki kondensor a.
-Czyli musiał o… urosnąć.
-Wniosek nasuwa się sam. Log iczne.
-W wysokiej próżni, blisko zera.
-Może i nie takie log iczne. Ale nie mam innej odpowiedzi. -Brüks wskazał brodą olbrzymy -
Może oni mają.
-To coś uciekło.
- Jeśli tak chcesz to nazwać… no, ale daleko nie zaszło. - Plama… czy śluzowiec… czy co to
było… oddalił o się od otwartej pokrywy na niecał e dwa metry i rozg ał ęził o w rozwidlone kor zonki.
Oczywiście, nawet to powinno być niemożliwe.
Cholerstwo wyg lądał o na żywe. Choćby nie wiadomo ile razy Brüks powtar zał sobie, żeby nie
wyciąg ać pochopnych wniosków, nie osądzać obcych po ziemskich pozor ach, za wiele miał w sobie
z biolog a. Patrzył na ziarnisty, powiększony ponad miar ę obr az i nie widział przypadkoweg o zbior u
cząstek, ani egzotyczneg o kryształ u rosnąceg o wzdłuż predefiniowanej osi. Widział coś org aniczne-
go, coś co nie mog ło się tak po prostu złączyć z rozmytej chmur y atomów.
Odwrócił się do Moo re’a.
-Pewien jesteś, że technolog ia telemater ii na Ikarze nie jest ciutkę bardziej zaawansowana niż się
przyznajecie? Może bliżej jej do fabrykator a? Bo mnie to zdecydowanie wyg ląda na skomplikowaną
makrostruktur ę.
Moo re odwrócił się i wbił wzrok w Seng uptę.
-Czy to… się tu przebił o? Otwor zył o panel na siłę?
Pokręcił a głową i nadal patrzył a w sufit.
-Żadnych śladów naprężeń ani zmęczenia mater iał u nic nie odpadło nic nie pękło nic nie lata na-
okoł o. Wyg ląda że ktoś puszczał standardową diag nostykę pobrał próbkę i zapomniał zamknąć.
-Głupi błąd - zauważył Brüks.
-Kar aluchy ciąg le robią głupie błędy.
A największy, nie powiedział Brüks, to zbudowanie was.
-Oczywiście za dużo przez kamer ę nie widać trzeba tam wleźć i sprawdzić żeby mieć pewność.
Na niebie śluzowiec zapraszał do siebie milionem ażur owych paluszków.
-Czyli to jest następny krok? - domyślił się Brüks. - Wchodzimy?
Eulali wydał a staccato stęknięć, z akompaniamentem stukania czubkami palców. U każdeg o inne-
go naczelneg o brzmiał oby to jak śmiech. Węzeł sieci rzucił mu spojr zenie, po czym przeniósł je na
kopuł ę.
Nie był to ang ielski. Brüks podejr zewał, że to nie był żaden język, przynajmniej według jego de-
finicji. Jakimś sposobem jednak wiedział dokładnie, co chciał a powiedzieć Eulali.
„Ty pierwszy”.
***
Dwie godziny później czwórka Dwuizbowców i dwójka zombiaków Valer ie już były na kadłubie
i pełzły po kręg osłupie Korony otoczone robotami serwisowymi, taszcząc palniki, laser y i klucze
do nakrętek. Dwie godziny, żeby zacząć składać statek na nowo.
Trzy dni, żeby wykrzesać z siebie odwag ę na wyr uszenie gdziekolwiek indziej.
Otak, przyg otowali się jak należy. Seng upta kamer a po kamer ze przejr zał a całą zamarzniętą ma-
cierz, a potem opanował a parę robotów serwisowych i zajr zał a nimi we wszystkie dostępne zakamar-
ki. Brüks nie dostrzeg ał na wideo żadnych anioł ów. Ani choćby aster oid. Zaczynał się zastanawiać,
czy ten kryptonim nie był dla zmyłki - czy nie puścili go w eter, żeby pog oń nie zastanawiał a się
za bardzo, kiedy Korona w poł owie drog i przez Układ odpalił a silniki i przyśpieszył a ku jakiemuś
odleg lejszemu celowi.
Wytężając wzrok z cał ych sił, Seng upta dostrzeg ła tylko małe, ciemne podejr zenie, znikające
po nał ożeniu na wykres słupka błędu:
- Allometria stacji nie zgadza się o parę milimetrów ale dziwne by było jakby się nie rozszer zał a
i nie kurczył a przy takich wahaniach temper atur y.
Ul poł ączył się w cał ość, od czasu do czasu przekazując przez Liannę polecenia: Ciśnienie
na kondensor ze do dwudziestu atmosfer. Zamrozić komor ę. Ogrzać komor ę. Wył ączyć światła. Zapa-
lić światła. Otwor zyć kondensor z powrotem na próżnię. Wyfabrykować mikroskop skaning owy
i dać go botem na drug ą stronę.
Ale najg rubszy z problemów nie reagował na żadną przynętę. Po trzech dniach Brüks sam rwał
się do dział ania.
-Chcą, żebyś został tutaj - stwierdził a przepraszająco Lianna. - Dla własneg o bezpieczeństwa.
Unosili się w powietrzu na strychu, wśród posykujących i bulg oczących doo koł a bebechów Koro-
ny, podczas gdy orszak Dwuizbowców ubier ał się przy głównej śluzie w skafandry. Tuż obok unosił a
się w powietrzu kula wody, związana napięciem powierzchniowym. Padające z paszczy minog a ła-
godne światło nadawał o wszystkiemu odcienie błękitu.
-Nag le zależy im na moim bezpieczeństwie.
Westchnęł a.
-Dan, już to przer abialiśmy.
Valer ie wył onił a się z Piasty i, przepływając obok, obnażył a zęby. Przesunęł a palcami po wiązce
rur chłodzących, zabębnił a cicho, arytmicznie. Brüks zerknął na Liannę; Lianna odwrócił a wzrok.
Na strychu Ofoegbu zanur zył dłonie w wodzie, wyciąg nął, zatarł przed włożeniem rękawic.
-Ale ty idziesz - zauważył Brüks. Będzie jak gdyby nig dy nic pracować ręka w rękę z istotą, któr a
omal jej nie zabił a. W rozmowach, któr ych i tak ostatnio nie było za wiele, star ał się omijać ten te-
mat. A i ona chyba nie chciał a o tym gadać.
-Po to jestem - powiedział a ter az. - Ale wiesz co, nawet Jima trzymamy raczej z tyłu.
Zdziwił się.
-Naprawdę?
-Jak będziemy lepiej wiedzieć, na czym stoimy, może go ściąg niemy, w końcu to on był w cen-
trum dowodzenia Tezeusza, ale i tak będzie głównie zdalnie patrzeć z Korony. Dwuizbowcy nie chcą
nikog o nar ażać na niepotrzebne ryzyko. A poza tym… - Wzruszył a ramionami. - Co byś tam w ogóle
robił?
Brüks też wzruszył ramionami.
-Patrzył. Badał.
W głębi pomieszczenia kula wody znów zadyg otał a, gdy węzeł zwany Jaingchu zmywał swoje
grzechy. Czemu wszystkie ciał a to robią, zastanawiał się, skor o za wszystkimi stoi jeden umysł?
-Lepszy widok w czasie rzeczywistym będziesz miał stąd.
-Może i tak. - Pokręcił głową. - Oczywiście masz rację. Oni mają rację. Po prostu… ja już tu pier-
dolca dostaję.
-A mnie się wydawał o, że chciałbyś ter az pożyć sobie mniej ekscytująco. Po tym, co się ostatnio
dział o, w sumie powinniśmy mar zyć o nudzie. - Zmusił a się do uśmiechu, poł ożył a mu dłoń na ra-
mieniu. - Tu ci będzie dobrze. Będziesz mi patrzeć przez ramię.
Seng upta mruknęł a ze swojej leżanki, gdy wpłynął z powrotem do Piasty.
-Co nie dają ci się bawić na dwor ze?
-Ano nie - przyznał i opadł obok niej.
-Stąd lepiej wszystko widać. - W roztarg nieniu postukiwał a stopą opokład. - I tak byś nie chciał
tam być nie z tą bandą nawet zag adać się do nich nie da i jakbyś nie zauważył straszne z nich chamy.
Ja bym tam nie poszła jakbyś mi ekstra płacił.
-Dzięki - powiedział Brüks.
-Za co?
Za to, że się star asz. Że uspokajająco drapiesz za uszami.
Seng upta przesunęł a ręką, jakby rozkładał a talię kart: na ścianie od lewej do prawej rozkwitł rzą-
dek okienek z widokiem z kamer. Ręce w rękawicach, szybki hełmów albo hełmy od tyłu; taktyczna
nakładka opisywał a rzędami świetlistych przebieg ów wszystko, co się dział o i nie dział o.
Orszak Dwuizbowców jak gdyby nig dy nic wpłynął do gardzieli.
Brüks naciąg nął maskę i uruchomił czujniki ruchu.
***
Aż tak całkiem nieprzydatny nie był. Zapędzili go do pracy przy obsadzaniu paneli sztucznej tra-
wy - trzeba było zeskrobać suche, kruszące się resztki, któr e padły ofiar ą zimna i próżni, spryskać
świeżą pożywką żelową, a potem z kolei natrysnąć na żel mgiełkę mikroskopijnych nasion. Obsłużo-
ne panele zaczynał y się zielenić już po godzinie, Brüksowi jednak nie chciał o się patrzeć jak rośnie
trawa - wolał patrzeć z odleg łości, jak Dwuizbowcy i zombiaki krzątają się na Ikarze niczym mrówki
wędrowne, wyg ryzając z jego burt wielkie, identyczne kawałki poliwolframu i przenosząc je w miej-
sce, gdzie z Korony sterczał postrzępiony, ułamany kikut. W końcu dali mu wyjść na zewnątrz - wstę-
pu na macierz nie miał, ale pozwolili mu pomag ać sobie przy samym statku, przeszkolili z użycia
ciężkich nar zędzi i wypuścili na kadłub Korony. Na gwizdek przypalał palnikiem nity i dźwig ar y, po-
mag ał wymontować par asol z mocowania na dziobie izanieść na rufę; pomag ał wycinać dokładnie
pośrodku nieg o otwor y na zaimprowizowane silniki, któr e będą w stanie znieść żar dziesięciu Słońc.
A w przer wach siedział niespokojnie w Piaście i patrzył na liczby rzucane na ścianę przez Sen-
guptę: tyle i tyle ton, tyle i tyle kiloniutonów, tyle i tyle impulsu właściweg o. Albo wpinał się do PO-
MOCN./REKOMP. i oglądał Valer ie, Ofoegbu i Aminę przy pracy oraz unoszące się wokół ich głów
relig ijne i naukowe rekwizyty, gdy próbowali nawiązać kontakt z niemożliwym śluzowcem z gwiazd.
Rejestrował ich ruchy i zaklęcia, wrzucał do prywatnej bazy danych, któr e gromadził od czasu zado-
kowania. Czasem pojawiał się między nimi Moo re; innym razem Brüks widział, jak zaszywa się
w najdalszych zakamarkach Korony i dryfuje po mor zu star ej telemetrii, niemającej nic wspólneg o
z jego synem, otak, nic a nic, tylko gołe fakty.
Przez te dni pułkownik zawsze był uprzejmy. I nic ponad to.
A gdy przestawał go zadowalać widok ludzi w bardziej użytecznych rolach, Brüks opuszczał za-
tłoczoną dzielnicę tur ystyczną Ikara i zaczynał wędrować po nim samemu, kamer a za kamer ą. Prze-
skakiwał po pustych tunelach technicznych i zamarzniętych habitatach, po nieskończonym labir yncie
chodników łączących miejsca niezamieszkane i niezbadane. Czasem była tam atmosfer a i na ścianach
skrzył się szron. Czasem była tylko próżnia i belki i szyny, po któr ych sunęł y machiny z chwytakami,
jak płytki krwi w mechanicznym krwiobieg u.
A raz gwiazdy pojawił y się w miejscu, gdzie dotąd ich nie było: wielka dziur a wyg ryziona w pan-
cer zu Ikara w miejscu, gdzie wyr ządzi najmniej szkód. Brüks widział przez otwór płomienne zęby
Dwuizbowców, jaskrawobłękitne punkciki wyg ryzające kolejny kęs dalej w głębi kadłuba. Nawet
po przefiltrowaniu przez kamer ę zmuszał y do zmrużenia oczu.
Następny przystanek.
A, znowu POMOCN./REKOMP., ter az bardziej zatłoczony niż poprzednio. Do zabawy Valer ie
i Dwuizbowców doł ączył Moo re.
To tylko kar aluch, pomyślał Brüks. Tak jak ja.
Ale miejsce przy stole dostał.
Przez parę chwil patrzył w milczeniu.
A, pieprzyć to wszystko.
***
Bladoniebieskie światło przesączał o się na strych z otwartej śluzy, obrysowując kontur y rur, sza-
fek i pustych wnęk. Brüks przepłynął przez właz, chwycił się w przelocie rozpórki, skręcił na prawą
burtę, prosto w rozjar zoną paszczę minog a.
Rozbieg ane hipersakadycznie, osadzone w czarnej twar zy oczy natychmiast się zog niskował y.
Ciał o jedną ręką trzymające się ściany śluzy, palce zaciśnięte wokół najbliższeg o uchwytu. Sprężyno-
we protezy poniżej kolan wysunęł y się na niemożliwą dług ość i oparł y o przeciwleg łą gródź, tar asu-
jąc mu drog ę.
Wyhamował w ostatniej chwili.
-Wstęp wzbroniony, proszę pana - powiedział zombie.
-Ja pierdzielę. Ty mówisz.
Zombiak nie odpowiedział.
-Bo ja myślał em… że tam nikog o nie ma - spróbował Brüks. Nic. - Ty śpisz?
-Tak, proszę pana.
-Czyli mówisz przez sen.
Cisza. Oczy podryg ują w oczodoł ach.
Ciekawe, czy on wie, co się z tamtym stał o.
Ciekawe, czy przy tym był…
-Chciałbym…
-Nie może pan.
-Więc mnie…?
-Tak, proszę pana.
…zatrzymasz?
-Tak, ale to nie będzie konieczne - dodał zombiak.
Brüks zastanawiał się, czy on użyje siły. Może lepiej nie naciskać w tej kwestii.
Z drug iej strony, wyg lądał o na to, że zombiak nie ma nic przeciwko odpowiadaniu na pytania.
-Dlaczeg o twoje o…
-Żeby zmaksymalizować pozyskiwanie informacji o wysokiej rozdzielczości z cał eg o pola wi-
dzenia.
-Hmmm. - Świadomy mózg, ze swoją ograniczoną przepustowością nie byłby w stanie skor zystać
z takiej sztuczki. Spor a część tak zwaneg o wzroku składał a się w istocie z przedświadomych filtrów
decydujących, czeg o nie widzieć, żeby homunkulus na gór ze nie dostał przeciążenia informacyjneg o.
-Jesteś czarny - zauważył Brüks. - Większość z was jest czarna.
Zero reakcji.
-Czy Valer ie ma jakiś melaninowy fety…
-Ja to zał atwię - odezwał się Moo re, wył aniając się z rury dokującej.
Zombiak odsunął się płynnie na bok, żeby dać mu przejść.
-Oni mówią - powiedział Brüks. - Nie miał em…
Moo re w przelocie zerknął na twarz Brüksa. Zar az opadł na pokład i ruszył w stronę rufy
-Chodź ze mną.
-A… ten… dokąd?
-Do Warsztatu. Masz takie znamię na twar zy, nie podoba mi się. - Moo re zniknął w Piaście.
Brüks obejr zał się na śluzę. Wartownik Valer ie cofnął się na swoje miejsce, blokując przejście
do bardziej egzotycznych lokalizacji.
-Dzięki za pog awędkę - powiedział Brüks. - Trzeba będzie kiedyś powtór zyć.
***
-Zamknij oczy.
Brüks usłuchał; zamknięte powieki rozjar zył y się na moment krwistą czerwienią, gdy diag no-
styczny laser Moo re’a skanował mu twarz.
-Drobna rada - powiedział pułkownik z drug iej strony. - Nie drażnić zombiaków.
-Ja go nie drażnił em, ja tylko gadał em…
-Gadać też nie należy.
Brüks otwor zył oczy. Moo re przebieg ał wzrokiem po niewidzialnych, zawieszonych w powietrzu
wynikach diag nostyki.
-Pamiętaj, komu podleg ają - dodał.
-Trudno mi sobie wyo brazić, żeby Valer ie zapomniał a zobowiązać swoich pachołków do zacho-
wania tajemnicy.
-A ja nie wyo brażam sobie, żeby jej pachołki zapomniał y jej powiedzieć o wszystkich tajemni-
cach, o któr e pytał eś. Obojętne, odpowiedział y czy nie.
Brüks zastanowił się nad tym.
-Myślisz, że może poczuć się urażona tym tekstem o fetyszu melaninowym?
-Nie mam pojęcia - odparł spokojnie Moo re. - Ale ja tak.
Brüks zamrug ał.
- Ja…
-Patrzysz na nie. - Z jego tonu powiał o ciekłym azotem. - Widzisz… zombiaki. Szybko wyciąg ają
broń, dobre w ter enie, niezupełnie ludzkie. Może i nawet niezupełnie zwier zęce, w końcu nie są świa-
dome. Może nawet wydaje ci się, że kog oś takieg o nie da się obr azić. Coś jakby obr azić kosiarkę
do trawy, nie?
-Nie, ja…
-To powiem ci, co ja widzę. Człowiek, z któr ym sobie gadał eś, nazywał się Azagba. Dla przyja-
ciół Aza. Ale zrezyg nował z tego, albo w imię czeg oś, w co wier zył, albo dlateg o że to była najlep-
sza z wielu bardzo niedobrych opcji, czy może wręcz jedyna opcja. Patrzysz na ekipę Valer ie i wi-
dzisz tandetny żart. A ja widzę siedemdziesiąt parę procent wojskowych bioautonomów rekrutowa-
nych z miejsc, gdzie szaleje przemoc, taka, że świadome nieistnienie staje się wyjściem, z któr eg o się
można cieszyć. Widzę ludzi rozwalonych na polu bitwy i potem zrestartowanych, tylko na tyle, żeby
mog li podjąć decyzję, czy wracać do grobu, czy spłacić wskrzeszenie dziesięcioma latami niepamię-
ci i pańszczyzny. A to i tak jest optymistyczny scenar iusz.
-A jaki jest pesymistyczny?
-Niektór e jur ysdykcje ciąg le utrzymują, że życie kończy się w chwili śmierci - wyjaśnił Moo re. -
Wszystko, co jest potem, to ożywiony trup. W takim przypadku Azagba ma mniej więcej takie prawa,
jak zwłoki na lekcji anatomii. - Dźgnął powietrze i skinął głową. - Miał em rację, to jest przedr akowe.
Z Malawi, przypomniał sobie Brüks.
-Aaa. To dlateg o ją zaatakował eś - uświadomił sobie. - Nie dla mnie, nie dla Seng upty. Nawet nie
dla misji. Dlateg o że zabił a jedneg o ze swoich.
Moo re popatrzył przez nieg o na wskroś.
-Myślał em, że już się nauczył eś zachowywać swoje próby psychoanalityczne dla siebie. - Wycią-
gnął z apteczki pisak onkolog iczny. - Mdłości? Bóle głowy? Zawroty głowy? Luźne stolce?
Brüks uniósł dłoń do twar zy.
-Na razie nie.
-Pewnie nie ma co się martwić na zapas, ale i tak na wszelki wypadek zrobimy skan cał eg o ciał a.
Mogą być jakieś wewnętrzne zmiany.
Pochylił się, przytknął pisak Brüksowi do twar zy. Coś elektryczneg o przeskoczył o mu w uchu;
po policzku rozlał o się nag łe, mrowiące ciepło.
-Polecałbym od dzisiaj robić skan codziennie - dodał Moo re. - Nasze ekranowanie podczas po-
dejścia mog ło być lepsze.
Gestem kazał Brüksowi przesunąć się na prawo, rozł ożył przyleg ającą do ściany leżankę me-
dyczną.
-Ale muszę przyznać: trochę się zdziwił em, że to się tak szybko zaczęł o. Może już wcześniej coś
miał eś. - Cofnął się. - Poł óż się.
Brüks wmanewr ował się na leżankę; Moo re przypiął go, żeby nie uleciał w nieważkość. Na ścia-
nie rozkwitł biomedyczny kolaż.
-Hmm, Jim…
Żołnierz nie odr ywał wzroku od wyników.
-Przepraszam.
Moo re chrząknął.
-Pewnie nie powinienem się spodziewać, że tak szybko to zar ejestrujesz. Nie jesteś przecież zom-
biakiem.
-Bo wiesz… my, kar aluchy… popełniamy durne błędy- przyznał Brüks.
-Tak. Czasami o tym zapominam. - Wziął głęboki wdech, wypuścił powoli powietrze przez zaci-
śnięte zęby. - Zanim do nas trafił eś, to… wiesz…
Brüks czekał w milczeniu, obawiając się przeważyć jakąś szalę.
-Trochę czasu minęł o - powiedział Moo re - od moich większych kontaktów z własnym gatun-
kiem.
Bóg stworzył liczby naturalne. Wszystko inne jest dziełem człowieka.
Leo pold Kronecker
-Mam coś dla ciebie.
Biał e, plastikowe zamykane pudeł eczko, mniej więcej wielkości etui na star oświeckie okular y.
Lianna wyfabrykował a jaskrawozieloną kokardkę i przyczepił a na czubku.
Brüks spojr zał na to podejrzliwie.
-Co to?
-Twarz Boga - obwieścił a, a potem oklapła, widząc spojr zenie, któr e jej rzucił. - Tak to ul w każ-
dym razie nazywa. Kawał ek twojeg o śluzowca. - Wyciąg nęł a to zamaszystym gestem. - Jak Mahomet
nie chce przyjść do próbki…
-Dzięki. - Wziął prezent (choćby nie wiem jak próbował, nie mógł się powstrzymać od uśmiechu)
i poł ożył na stole obok deser u.
-Oni myślą, że może byś na to popatrzył… no wiesz, spróbował dojść, jak to dział a.
Brüks zerknął przez okno. Trójka Dwuizbowców unosił a się przy kompilator ze mater ii, patrząc
nar az we wszystkie strony, jak to mieli w zwyczaju. (To nie była seng uptoidalna niechęć do kontaktu
wzrokoweg o, po prostu dostrzeg ali zalety pełneg o, trzystusześćdziesiąciostopnioweg o pola widze-
nia, a skor o mieli wspólne oczy, to standardowo tak się ustawiali).
-Rzucają mi ochłap czy raczej chcą, żeby sekcją zajął się ktoś, kto nie jest kluczowy dla misji?
-Może to i ochłap. Ale wiesz, on ma pewne biolog iczne właściwości. A ty jesteś jedynym biolo-
giem na pokładzie.
-Biolog iem-kar aluchem. A ten śluzowiec, jeśli w ogóle, musi być postbiolog iczny. Sama dosko-
nale wiesz, że szybciej mi się uda namówić Valer ie do lodzika niż… - Ugryzł się w język, za późno.
Kretyn. Głupi, nieczuł y…
-Może faktycznie - powiedział a Lianna po przer wie tak krótkiej, że mog ła być wyimag inowana. -
Ale tylko ty w okolicy masz punkt widzenia biolog a.
-I myślisz…. myślisz, że to coś zmienia?
-Oczywiście. A poza tym, oni chyba też tak myślą.
Brüks zastanowił się nad tym.
-No to postar am się ich nie zawieść.
A potem:
-Li…
-A co ty w ogóle tutaj robisz? - Pochylił a się, przyjr zał a uważniej jego ekranowi. - Por ównujesz
ruchy?
Skinął głową, nie chcąc się odzywać.
-Ale po co? Breja nie ruszył a się odkąd przylecieliśmy.
- Ja… ten… - Wzruszył ramionami i się przyznał. - Ja oglądam Dwuizbowców.
Uniosła brwi.
-Próbuję rozpracować ich metodolog ię - wyznał. - Muszą jakąś mieć, nie? Naukową, zabobonną,
czy opartą na jakichś cudacznych przeczuciach… musi być jakaś prawidłowość.
-I nie znalazłeś żadnej?
-Oczywiście, że znalazłem. To są rytuały. Eulali i Ofoegbu unoszą ręce, o tak, Chodor owska wyje
do księżyca dokładnie przez trzy i pół sekundy, albo cała banda odchyla głowy do tyłu i gulg ocze,
niech mnie szlag. Te zachowania są ster eotypowe, gdybyś je zao bserwował a w takim dawnym labor a-
tor ium, gdzie były klatki z prawdziwymi zwier zętami, powiedział abyś, że to neur ozy. Ale nie potrafię
tego skor elować z niczym innym, co się dzieje. Powinna chyba być jakaś kolejność, nie? Próbują cze-
goś. Jak nie dział a, to czeg oś inneg o. Chyba że po prostu odprawiają kolejne kroki rytuału, żeby od-
pędzić złe duchy.
Lianna kiwnęł a głową i nie odezwał a się.
-Nie mam pojęcia, czemu w ogóle chce im się wydawać dźwięki. - Stęknął. - To ich kwantowe
ciał o modzelowate, czy co oni tam mają, na pewno dział a szybciej niż cokolwiek akustyczneg o…
-Na tym się za bardzo nie skupiaj - stwierdził a Lianna. - Poł owa tych fonemów to tylko efekt
uboczny uruchamiania ośrodków nadciemieniowych.
Brüks kiwnął głową.
-I jeszcze myślę, że ten ul czasami się… fragmentuje, wiesz? Czasem wyg ląda, że to jedna sieć,
a innym razem dwie albo trzy. Oni cały czas wchodzą w synchronizację albo z niej wychodzą; star am
się brać na to poprawkę, próbuję w każdym razie, ale i tak nie mogę dopatrzyć się żadnych kor elacji,
któr e miał yby sens. - Westchnął. - U katolików to chociaż wiadomo, że jak dostajesz krakersa, to nie-
dług o będzie wino.
Lianna, nieprzejęta, wzruszył a ramionami.
-Musisz mieć wiar ę. Jeśli taka wola Boża, rozpracujesz to.
Nie był w stanie się opanować.
-Jezus, Li, jak ty możesz to powtar zać? Wiesz, że nie ma nawet cienia dowodów…
-Daj spokój. - Jej mowa ciał a zmienił a się w ułamku sekundy. W oczach nag le zapłonął ogień. -
A jaki dowód by ciebie przekonał, co, Dan?
-Mnie…
-Głosy w chmur ach? Ogniste liter y na niebie, obwieszczające „Jam jest Pan Bóg twój, ty nieważ-
ny śmieciu”? I co, wtedy byś uwier zył?
Uniósł dłonie, cofając się przed falą jej złości.
-Li, ja nie miał em na myśli…
-No nie wycofuj się ter az. Odkąd się poznaliśmy, cały czas srasz na mój światopog ląd. To mógł-
byś chociaż, kurna, na pytanie odpowiedzieć.
-Ja… no cóż.
Pewnie nie, musiałby przyznać. Gdyby zobaczył takie ogniste liter y, pierwsze, co przyszłoby
mu do głowy, to „żart” albo „halucynacja”. Bóg był sam z siebie tak absurdalnym postulatem, że
Brüks nie był w stanie wymyślić żadneg o faktu, dla któr eg o mógłby stanowić najbardziej ekono-
miczne wytłumaczenie.
-Ale przecież to ty ciąg le mówisz, że nie można poleg ać na ludzkich zmysłach.
Nawet dla nieg o zabrzmiał o to słabo.
-Czyli nie przekonałby cię żaden dowód. I ter az mi powiedz, że nie jesteś fundamentalistą.
-Różnica jest taka - powiedział powoli, sunąc po omacku - że jest alternatywna hipoteza - „zhac-
kowanie mózgu” - w stu procentach spójna z danymi z obserwacji. I Ockhamowi podoba się o wiele
bardziej niż „wszechmog ący niebiański szaman”.
-Aha. Ale wiesz, ludzie, któr ych tam podtykasz sobie pod nanoskop, też się trochę znają na danych
z obserwacji, a jestem pewna, że publikacji mają tyle, że twoje mogą się schować. Może jednak nie
wiesz wszystkieg o. Muszę lecieć.
Odwrócił a się do drabiny, ścisnęł a por ęcze tak, że aż zbielał y jej kostki.
Zatrzymał a się. Rozluźnił a odrobinę.
Zawrócił a.
-Przepraszam. Ja po prostu…
-Nic się nie stał o - powiedział jej. - Ja też nie chciał em, eee…
Tylko że oczywiście chciał. Oboje chcieli. Odprawiali ten taniec przez cały lot na dół.
Tylko że nig dy wcześniej tak nie wzięli tego do siebie.
-Nie wiem co we mnie wstąpił o - przyznał a Lianna.
Nie skomentował tego.
-Nic się nie stał o. Ja też czasem jadę pniem mózgu.
Spróbował a się uśmiechnąć.
-Zresztą i tak muszę lecieć. To jak, zgoda?
-Zgoda.
Wspięł a się na górę, z uśmiechem cały czas przyklejonym do twar zy, zgięta odrobinę w lewo.
Oszczędzał a żebra, któr e technolog ia medyczna dawno w stu procentach uzdrowił a.
***
Nie był naukowcem. Nie dla tych istot. Dla nich był niemowlęciem w kojcu, kimś, kto zawraca
głowę i trzeba go zajmować grzechotkami i kor alikami, podczas gdy dor ośli nar adzają się nad po-
ważnymi sprawami. Dar, któr y przyniosła mu Lianna, to nie była próbka. To był smoczek na uspoko-
jenie.
Ale wedle wszelkich praw termodynamiki spełnił swoje zadanie. Wciąg nęł o go od razu.
Zał ożył na głowę maskę sado-maso, podpiął się do ConSensusoweg o kanał u labor ator ium i czas
po prostu… stanął w miejscu. Stanął w miejscu, a potem wystrzelił naprzód. Brüks zmniejszył się
o parę rzędów wielkości, obserwował por uszające się cząsteczki, budował ich kar ykatur y z kresek
i próbował zmusić, żeby por uszał y się tak samo. Sam dziwił się własnej sprawności i zachwycał, jak
wiele udał o mu się osiąg nąć w parę minut; jednocześnie niejasno zastanawiając się, czemu w gardle
ma tak sucho i jakim sposobem nag le minęł o osiemnaście godzin.
Czym ty jesteś? - dumał oniemiał y.
Komputronium to w każdym razie nie było. I nic org aniczneg o. Raczej helisa z plazmy Tsytovit-
cha niż coś zbudowaneg o z biał ek. Urządzenia przypominające bramki synaptyczne cykał y sobie
do rytmu jonów; niektór e oprócz prądu przenosił y także pigment, jak chromatofor y dor abiające so-
bie jako neur ony asocjacyjne. Także śladowe ilości mag netytu - to coś, wykonując odpowiednie obli-
czenia, mog ło zmieniać kolor.
Gęstość obliczeniowa nie większa niż w standardowym ssaczym mózgu. Zaskakujące.
Niemniej… tak jak to wszystko było ułożone…
Nienawidził własneg o ciał a za to, że potrzebuje wody, ignor ował cor az silniejszą potrzebę wysi-
kania się, jednocześnie czując, że za chwilę pęknie mu pęcherz. Budował stoł owe makiety technolog ii
obcych, pomniejszał sam siebie i wrzucał do środka, chodził w osłupieniu przez ulice i miejskie kra-
jobrazy, przez nieskończenie ruchome siatki intelig entneg o kryształ u. Pochylał głowę, upokor zony
przez oczywistą niemożliwość czającą się w tym okruchu obcej mater ii i przez równie oczywistą
prostotę jej wykonania.
Całkiem jakby ktoś nauczył liczydło grać w szachy. Albo pająka prowadzić dyskusje filozoficzne.
-Ty myślisz - mruknął i nie był w stanie pozbyć się uśmieszku zdumienia.
To coś naprawdę kojar zył o mu się z jednym pająkiem. Z jednym gatunkiem, któr y stał się leg en-
dą wśród tak biolog ów od bezkręg owców, jak i fizyków obliczeniowych - gatunkiem, któr y rozwią-
zywał problemy, improwizował i planował w sposób o wiele zbyt zaawansowany jak na swój splocik
nerwowy wielkości główki od szpilki. Porcja. Ośmionog i kot, jak nazywali ją niektór zy. Pająk, któr y
myśli jak ssak.
Ale zajmował o mu to kupę czasu. Siedział na liściu godzinami, nie ruszając się, rozpracowując
kąty i nag le trach: szedł do ofiar y jakąś okrężną drog ą, czasem na całe minuty tracąc ją z oczu. Ja-
kimś sposobem trafiał za każdym razem i nig dy nie gubił celu. Jakimś sposobem po prostu pamiętał
wszystkie te elementy trójwymiar owej układanki, móżdżkiem, któr eg o ledwo wystarczał o na reje-
strowanie światła i ruchu.
Na ile udał o się ustalić, Porcja nauczył a się dzielić procesy poznawcze na fragmenty, całkiem
jakby emulował a po kawałku dział anie większeg o mózgu, zapisując wyniki z jedneg o moduł u, żeby
przekazać je następnemu. Plasterki intelektu, konstruo wane i niszczone jeden za drug im. Nikt nie zdą-
żył sprawdzić tego dokładnie - zezłośliwiony syntofag starł z powierzchni ziemi wszystkie Saltici-
dae, zanim ktokolwiek zdążył się uważniej przyjr zeć - ale wyg lądał o na to, że śluzowiec z Ikara
oparł się na tym samym pomyśle. Oczywiście musiał a być jakaś górna granica, jakiś punkt, w któr ym
obszar y robocze i zmienne globalne zajmują tyle miejsca, że nic nie zostaje na procesy poznawcze -
ale tu miał tylko kropkę, ziar enko wielkości może biedronki. A w komor ze skupiającej było tego
pełno.
Jak to Lianna nazwał a. Bóg. Twarz Boga.
Może i tak, pomyślał Brüks. Dać mu tylko czas.
-To gówno jest niezmienne względem skali i kombinuje z podział em czasu!
W zasadzie prawie już się do tego przyzwyczaił. Prawie podskoczył na głos Rakshi Seng upty,
wykrzykujący coś niespodziewanie tuż przy jego boku. Ściąg nął maskę i oto była: metr od nieg o,
po lewej. Podsłuchiwał a i podg lądał a jego modele, otwor zywszy sobie na ścianie drug ie okienko.
Westchnął i kiwnął głową.
-Po kawałku emuluje większe sieci. Ten mały fragment Porcji mógłby…
-Porcja. - Seng upta dźgnęł a powietrze, dźgnęł a ConSensus. - Od pająka nie?
-Tak. Ten mały kawał ek tutaj pewnie byłby w stanie zamodelować ludzki mózg. W razie koniecz-
ności. - Zasznur ował usta. - Ciekawe, czy to jest świadome.
-Nie ma mowy przetwor zenie pół sekundy mózgu zabrał oby mu parę dni a sieci budzą się dopie-
ro kiedy…
-Racja. - Kiwnął głową. - Oczywiście.
Zatrzepotał a gałkami ocznymi, z boku wykwitło kolejne okienko: POMOCN./REKOMP. i roz-
smar owana po jego trzewiach postbiologiczna osobliwość.
-No to jest możliwe, coś jeszcze znalazłeś?
-Myślę, że jest zaprojektowane konkretnie pod takie środowisko - powiedział Brüks po chwili.
-Co pod stacje orbitalne?
-Puste stacje orbitalne. Intelig entna masa to nic szczeg ólneg o. Ale żeby coś tak mał eg o prowadzi-
ło oper acje na poziomie poznawczym - jest powód, dla któr eg o na Ziemi takich rzeczy się za często
nie spotyka.
Seng upta zmarszczył a brwi.
-Bo nic ci z tego nie przyjdzie że jesteś tysiąc razy intelig entniejszy od czeg oś co chce cię zeżreć
jeśli potrzebujesz miesiąca żeby być tysiąc razy intelig entniejszy.
-Mniej więcej. Powolna intelig encja sprawdza się tylko, jeśli twoje środowisko się przez dług i
czas nie zmienia. Przy większej masie oczywiście to ograniczenie nie jest aż tak straszne… ale myślę,
że to coś został o tak pomyślane, żeby dział ać, obojętne ile zdoł a się przedostać na drug ą stronę.
Co sug er uje, że to jest zoptymalizowane do rozprzestrzeniania przez telemater ię - chociaż jeśli nie
kor zysta z naszych protokoł ów, to ja kompletnie nie ogarniam, jak jest w stanie przejąć strumień.
-Aaa to oni rozkminili już parę dni temu - powiedział a mu Seng upta.
-Naprawdę? Sukinsyny.
-Kojar zysz jak się pakuje do pudła metalowe kulki i drug a warstwa wpasowuje się w górki i dołki
pierwszej a potem trzecia drug iej więc wszystko się sprowadza do pierwszej pierwsza definiuje
wszystkie żółwie aż do samej góry?
Brüks skinął głową.
-To coś takieg o. Tylko te kulki to atomy.
-Pierdzielisz.
-Jasne nie mam nic lepszeg o do roboty niż wkręcać kar alucha.
-Ale… ale to jak zrobić czter y koła i myśleć, że zadział ają jak szablon dla samochodu.
-Bardziej jak zrobić ślady opon i myśleć że zadział ają jak szablon dla samochodu.
-No daj spokój. Coś musi tym dyszom powiedzieć, gdzie wypluć pierwszą warstwę. Coś musi po-
wiedzieć drug iej warstwie, skąd się ma wziąć, żeby się mog ła w ogóle ułożyć na tej pierwszej. Rów-
nie dobrze można to nazwać czar ami i dać sobie spokój.
-Ty mówisz czar y Ul mówi Twarz Boga.
-Rany. Może faktycznie ich technolog ia nas przer asta, ale zabobonne nazwy też nie pomag ają jej
zrozumieć.
-Oj super ty myślisz, że Bóg to coś Bóg to nie jest coś.
-Nig dy nie myślał em, że Bóg to coś - odparł Brüks.
-No to dobrze bo nie jest. To woda w wino glina w życie mięso co się budzi.
Matko boska z córką i przyleg łościami. Ona też?
Spróbował podsumować, żeby ruszyć dalej.
-Czyli Bóg to reakcja chemiczna.
Seng upta pokręcił a głową.
-Bóg to proces.
Dobra. Wszystko jedno.
Ona jednak nie odpuszczał a.
-Wszystko to liczby jak się odpowiednio głęboko zejdzie nie wiesz? - Szturchnęł a go, uszczypnę-
ła w ramię. - Myślisz, że to jest ciąg łe? Że jest w tym coś poza matematyką?
Wiedział, że nie ma. Cyfrowa fizyka rządził a niepodzielnie jeszcze zanim się urodził, a jej postu-
laty były tyleż niekontrowersyjne, co absurdalne. Liczby nie opisują rzeczywistości, liczby nią są, są
funkcjami o dyskretnym skoku, któr y wyg ładza się w miar ę posuwania się w górę skali od Plancka,
twor ząc złudzenie mater ialności. Kar aluchy nadal spier ał y się oszczeg ół y, bez wątpienia dawno roz-
wikłane przez bezczelne dzieciaki, któr ym nig dy nie chciał o się pisać listów do star ych - czy wszech-
świat jest holog ramem, czy symulacją? Czy jego granica jest prog ramem, czy tylko interfejsem -
a jeśli tym drug im, to kto siedzi po drug iej stronie iobserwuje dział anie? (Parę nowszych relig ii, jak
należał o się spodziewać, odpowiadał o na to pytanie imionami swoich ulubionych bóstw, choć Brüks
nig dy do końca nie rozumiał, po co wszechwiedzącej istocie komputer. Użycie komputer a, obliczanie
czeg oś, zakłada przecież jakiś problem dotąd nier ozwiązany, wnioski dotąd niewyciąg nięte. Jest wła-
ściwie tylko jeden rodzaj prog ramu, gdzie znajomość zakończenia nie wpływa na użyteczność i sen-
sowność użycia, ale Brüks nig dy nie znalazł żadnych wyznań opisujących Boga jako uzależnioneg o
od porno).
Zatem: prawa fizyki to system oper acyjny jakieg oś niewyo brażalneg o superkomputer a zwaneg o
„rzeczywistością”. Przynajmniej tłumaczy to, czemu rzeczywistość ma granicę rozdzielczości - dłu-
gość Plancka i czas Plancka zawsze trochę niepokojąco przypominał y rozmiar y pikseli. Poniżej
wszystko zaczyna wyg lądać jak anioł y tańcujące na główce szpilki. Nic z tego nie zmienia niczeg o
w większej skali, w skali, w któr ej dzieje się życie, a poza tym, zał ożenie, że „wszechświat jest pro-
gramem”, nie odpowiada nam na Wielkie Pytania, jedynie spycha je w dół o parę rzędów wielkości.
Równie dobrze można przyjąć, że to wszystko zrobił Bóg, przer wać ten reg res w dół skali, zanim się
samemu zwar iuje.
Niemniej…
-Proces. -Brüks się zadumał.
To przynajmniej brzmiał o trochę… skromniej. Zastanawiał się, czemu Lianna podczas ich dysku-
sji nig dy tego w ten sposób nie ujęł a.
Głowa Seng upty podskoczył a.
-Ale co za proces to jest pytanie. Fundamentalny alg or ytm określający prawa fizyki czy jakiś de-
mon co ing er uje żeby je łamać? - Zwrócił a wzrok ku jego oczom, uciekła w ostatniej chwili. - Stąd
właśnie w ogóle wiadomo że istnieje. Bo cuda.
-Cuda.
-Zdar zenia niemożliwe. Nar uszenia praw fizyki.
-Na przykład?
-Powstawanie gwiazd daleko poniżej granicy z. Fotony wyczyniające numer y któr ych podobno
im nie wolno według metar eg uł widocznie się w okolicach mgławicy NGC 7021 zmieniają. Zrehabi-
litowali model Smolina czy coś podobneg o nie mam pojęcia dla mnie to za trudne więc ty tego i w
milion lat nie ogarniesz. W każdym razie coś niemożliweg o znaleźli. Gdzieś głęboko.
-Cud.
-Chyba nie jeden parę ale właśnie o tym mówię.
-Zar az. -Brüks zmarszczył czoł o. - Jeśli prawa fizyki to elementy jakieg oś wszechświatoweg o
systemu oper acyjneg o, a Bóg, jakby z definicji, je łamie… to w sumie mówisz…
-No dalej kar aluchu już prawie to masz.
-W sumie mówisz, że Bóg to wir us.
-Dobre pytanie nie?
Porcja iter ował a się przed nimi.
Jak to Lianna powiedział a? „Zawsze myśleliśmy, że c i spółka rządzą niepodzielnie, aż po kwaza-
ry i dalej. A co, jeśli to tylko jakieś lokalne prawo?”.
-A co, jeśli to jest błąd w prog ramie? - mruknął.
Seng upta wyszczer zył a się i skupił a wzrok na jego nadg arstku.
-To zmienia całą misję nie?
-Tę misję?
-Misję Dwuizbowców misję cał eg o ich Zakonu. Rzeczywistość sobie leci wszędzie ale zdar zają
się takie niespójności. Może to nie jest właściwa rzeczywistość co? Zmieniamy alfę troszeczkę
i wszechświat przestaje wspier ać życie. Ale może ta alfa jest po prostu błędna. Może życie to po pro-
stu pasożytniczy efekt uszkodzoneg o systemu oper acyjneg o.
W głowie Brüksa coś nag le przeskoczył o.
Od piętnastu miliardów lat wszechświat szedł ku maksymalnej entropii. Życie jej nie odwraca -
nic jej nie odwraca - ale daje po hamulcach, choć na drug im końcu pluje chao sem. Gradient Życia
to pierwsza gama, jaką uczył się wyśpiewywać każdy szanujący się biolog - im dalej od równowag i
termodynamicznej jesteś się w stanie utrzymać, tym bardziej jesteś żywy.
7
To drug ie, złe oblicze zasady antropicznej , pomyślał.
-A jaka… jaka właściwie jest ta misja? - zapytał cicho.
-Hmmm. - Seng upta zakoł ysał a się w tył i w przód. - Wiedzą że Bóg istnieje to żadna nowina.
Mnie się zdaje że ter az zastanawiają się co z nim zrobić.
-Co zrobić… z Bog iem.
-Może go czcić. A może zdezynfekować.
Zalatujące bluźnierstwem słowo zawisło w powietrzu.
- Ale jak zdezynfekować Boga? - zapytał Brüks po bardzo dług iej przer wie.
-Mnie nie pytaj ja tylko pilotuję statek. - Przesunęł a wzrok na ścianę, ku świątyni POMOCN./RE-
KOMP. i wysłannikowi wrog a. - Ale ten milusi stwor ek podsunie im parę pomysłów - dodał a.
***
Gdy przepłynął przez sufit Mesy, Lianna Lutter odt była pog rążona w wewnętrznym kosmosie.
Zamrug ał a, kiedy odbił się od pokładu, pokręcił a głową; wrócił a oczyma do tu i ter az, a na ścianie
otwor zył o się grzecznościowe okienko. Dwuwymiar owy ukłon wobec neur olog icznie nieprzystoso-
wanych.
Ikar. Konfesjonał. Rozetka mnichów w skafandrach próżniowych, twar zami na zewnątrz, szybki
uniesione, żeby odsłonić dusze w obliczu Boga.
-Cześć - rzucił ostrożnie Brüks.
Kiwnęł a głową z ustami pełnymi kuskusu.
-Rakshi mówi, że całkiem spor o osiąg nął eś. Nawet dał eś temu czemuś imię.
Potaknął.
-Porcja. Niesamowite to jest, bo…
Jej wzrok odpłynął w stronę okna. Ona nie może oder wać od nich wzroku, pomyślał, gdy akur at
oder wał a i zauważył a, że patrzy.
- Co?
-Nie tylko niesamowite. Wręcz przer ażające. - Wskazał brodą wideo. - A oni pobier ają z tego
fragmenty.
-Pobier ają próbki - powiedział a Lianna. - Prawie jak prawdziwi naukowcy.
-Z czeg oś, co potrafi wyciąg nąć łapę na pół roku świetlneg o i zmusić naszą maszyner ię do fika-
nia koziołków wokół praw fizyki.
-Od sameg o gapienia się przez cały dzień żadnych odpowiedzi nie znajdą.
-Wydawał o mi się, że właśnie tak je znajdują.
-Dan, oni wiedzą co robią.
-To jedna z hipotez. Chcesz usłyszeć inną?
-Niekoniecznie chyba.
-A słyszał aś o indukowanej thanopar or azji? - zapytał.
-Eee… - Lianna wzruszył a ramionami. - Częsty zabieg u ulepszanych. Zapobieg a lękom egzysten-
cjalnym.
-Nie, to trochę bardziej fundamentalne. A ty to masz?
-Thanopar or azję? Oczywiście, że nie.
-A umrzesz?
-Kiedyś tak. Mam nadzieję, że nie szybko.
-Dobrze wiedzieć - stwierdził Brüks. - Bo gdybyś faktycznie cierpiał a na ITP, nie umiał abyś od-
powiedzieć na to pytanie. Może nawet byś go nie usłyszał a.
-Dan, ja nie…
-Ty i ja… - podniósł głos, żeby nie dać jej dojść do słowa - oboje mamy dar wyparcia. Przyzna-
jesz, że kiedyś umrzesz, na jakimś intelektualnym poziomie masz tego świadomość, ale tak naprawdę
w to nie wier zysz. Bo sama myśl o śmierci jest zbyt straszna. Stąd wymyślamy sobie jakieś bajkowe
Niebo, żeby nas przyjęł o, gdy odejdziemy, albo oglądamy się na twoich przyjaciół i ich kumpli, żeby
dali nam nieśmiertelność na chipie, albo, jeśli jesteśmy dwustuprocentowymi realistami, po prostu
deklar atywnie uznajemy śmierć i rozkład, a i tak dalej czujemy się nieśmiertelni. Tylko że niektór zy -
wskazał głową wideo - po prostu robią się, kurna, zbyt intelig entni. Łączą sobie głowy i dochodzą
do przemyśleń, zbyt głębokich, żeby dało się je zatuszować przez radosne ignor owanie problemu
od miliona lat. Muszą zdawać sobie sprawę, co znaczy śmierć, o wiele bardziej niż ty czy ja. A więc
jedyny sposób, żeby nie zwinęli się w pojękujące kłębki, to posłużyć się wyparciem, wyr żnąć sobie
poznawczą dziur ę w samym środku głowy. Może i my to wypier amy przez cały czas, ale u nich nie
wystąpił a żadna reakcja lękowa w sytuacji, kiedy wyg lądał o na to, że cały cholerny ul za godzinę wy-
ląduje w kostnicy. Jak ci goście z agnozją, któr zy umier ają z prag nienia we własnym domu, bo jakiś
guz zniszczył im zdolność rozpoznawania wody.
-Ja nie uważam, że oni są tacy - powiedział a cicho Lianna.
-Oczywiście, że uważasz. Sama mi powiedział aś, nie pamiętasz? Reset nawyków sensor ycznych,
randomizacja błędów.
Obserwowali w milczeniu, jak ul dźga kijem coś niebezpieczneg o.
-Spor o z nich zmarł o, całkiem niedawno - odezwał się po chwili Brüks.
-Pamiętam.
-Ja też. A wiesz, co pamiętam najbardziej, czeg o nie jestem w stanie zapomnieć? Jak Luckett ta-
rzał się we własnym gównie ze zwarciem w rdzeniu kręg owym. I uśmiechał się i twierdził, że
wszystko idzie zgodnie z planem.
Liannie zabłysły oczy. Odwrócił a się.
-Lubił am go. To był dobry człowiek.
-Ja tam nie wiem. Wiem tylko, że brzmiał jak każdy świr zakażony Jahwem, patrzący na grozę
i niesprawiedliwość świata i mruczący pod nosem, że „nie będzie się spier ać dzban z tym, kto go ule-
pił z gliny”. Jedyna różnica jest taka, że wszyscy inni składają to na karb Bożeg o planu, a ci twoi
Dwuizbowcy twierdzą, że to ich własny.
-Mylisz się. W ogóle tak o sobie nie myślą.
-To może ty też nie powinnaś. Może nie powinnaś mieć tyle tej wiar y…
-Dan, przestań, kurwa. Nie masz o tym pojęcia, co możesz wiedzieć…
-Li, ja tam był em, ja cię widział em. Tak cię przekonali o swojej nieo mylności, o tym, że mają
wszystko sto razy wliczone w plan, że nawet nie musieli robić ci dziur y w głowie i dobier ać się
do mózgu. Nawet nie mrug nęł aś, wlazłaś prosto do paszczy lwa, rzucił aś się na Valer ie i przez mi-
krosekundę nie przeszło ci przez głowę, że dla ciebie jest drapieżnikiem, że bez namysłu rozpruje
ci gardło…
-To nie ich wina. - Głos Lianny był nieustępliwy. - To był mój błąd. A Chinedum… no nie, nie
wolno ci winić kog oś za moją głupotę.
-Ale czy to właśnie nie tak dział a? Czy nie zawsze tak było? Po prostu słuchaj tych gości
w śmiesznych czapkach i jak się uda, to chwalić Allacha, ale jak dostaniesz w dupę, to jest twoja wina.
Źle odczytał eś Pismo. Albo nie był eś godzien. Nie miał eś dość wiar y.
Jakby uszła z niej trochę wola walki i wyjr zał a dawna Lianna Lutterodt. Westchnęł a, pokręcił a
głową i uśmiechnęł a się.
-Kurczę, a pamiętasz, jak nas to bawił o?
Rozł ożył bezr adnie dłonie.
-Ja tylko…
-Chcesz dobrze. Ja wiem. Ale po wszystkim, co widział eś, nie możesz zaprzeczyć, że są daleko,
daleko przed nami.
-O tak, są bystrzy, że aż strach. To trzeba im przyznać. Są w stanie z palcem w nosie opędzić się
od najcięższych rzeczy, jakimi możemy rzucić w nich my, kar aluchy, potrafią złamać ten statek jak
gał ązkę, dowieźć na Słońce i wylądować centralnie po ciemnej stronie Ikara, z odleg łości stu milio-
nów kilometrów, i tylko parę razy pyknąć z silniczków kor ekcyjnych. Ale mają przeskoki, błędy, tak
samo jak my. Cały czas muszą umywać ręce, bo nawet po tym przeprog ramowaniu ich mózgi nadal
mylą wrażenia zmysłowe i metafor y. Nawet więcej mają tych błędów, bo poł owa ich ulepszeń ledwo
wyszła z testów beta… tak à propos, to czy ktoś wziął poprawkę na neur opsycholog iczne szkody, ja-
kie musi tej cał ej nadmiar owej tkance mózgowej wyr ządzić parę tyg odni pod dużym nadciśnieniem?
Lianna pokręcił a głową.
-Dan, my już nie jesteśmy na sawannie. Nie mier zymy sukcesu tym, jak daleko umiesz rzucić dzi-
dą przy bocznym wietrze. Oni przer astają nas umysłem we wszystkich istotnych kwestiach.
-Aha, a Masaso i Luckett nadal nie żyją. I ten biedak, kiedy mu gasło światło, mógł trzymać się
tylko jednej pociechy: że to wszystko zgodnie z planem. - Poł ożył dłonie na jej ramionach. - Li,
to nie chodzi tylko oto, że nie ogarniają rozumem śmiertelności. Oni w ogóle nie rozpatrują możli-
wości, że mogą się mylić. Jeśli ciebie to nie przer aża…
Strząsnęł a jego ręce.
-Plan był taki: dowieźć nas na Ikara. I jesteśmy.
-I jesteśmy. -Brüks wskazał dziur ę w ścianie, za któr ą zbior owy półbóg bratał się z czymś,
co umiał o zmieniać prawa fizyki. - I jak ci z tym, że nasze życie zależy od osądu kog oś, kto nawet nie
jest w stanie sobie wyo brazić, że umrze?
Wojna nie uczy nas kochać wrogów, ale nienawidzić sojuszników.
W. L. Geor g e
-Co Rakshi do was ma?
Światła były przyćmione, mutanty i potwor y wrócił y do swoich niecnych knowań, na stół wrócił a
butelka „Glenmor ang ie”. Moo re skrzywił się do Brüksa i wrócił do uśmiechu ponad brzeg iem
szklanki.
-Do kogo „nas”?
-Do wojskowych - wyjaśnił Brüks. - Czemu ona was tak nienawidzi?
-Nie wiem. Może sama sobą pog ardza.
-A to co ma znaczyć?
-Seng upta jest tak samo żołnier zem jak ja. Tylko o tym nie wie. Przynajmniej świadomie.
-Mówisz: w przenośni.
Moo re pokręcił głową, upił kolejny łyk; wydął policzki, obr acając sing le malt w ustach. Prze-
łknął.
-Sojusz Półkuli Zachodniej. Tak samo jak ja.
-I nic nie wie.
-Dokładnie.
-Jaki ma stopień?
-To tak nie dział a?
-Czyli co, jest jakimś uśpionym agentem?
-Tak też nie.
-No to jak…
Moo re uniósł rękę. Brüks zamilkł.
-Mówię „armia”, a ty widzisz trepy. Drony, zombiaki, roboty. Coś, co widać. A fakt jest taki: jeśli
znalazłeś się w takim punkcie, że potrzebujesz takiej tępej siły, to już przeg rał eś.
W głowie Brüksa pojawił y się wizje oreg ońskiej pustyni.
-Dla tych sukinsynów, któr zy atakowali klasztor, tępa siła na oko się sprawdzał a.
-Próbowali nas powstrzymać. I patrz, jak im wyszło.
Ludzkie ciał a zamienione w kamień. Wrzaski ginących Dwuizbowców.
Nie ciał a, poprawił się. Części ciał a. Ter az, w zmierzchu XXI wieku łatwo było pomylić morder-
stwo z obcięciem czubka palca. Żadna normalna definicja nie trzymał a się kupy wobec jednej super-
duszy rozciąg ającej się na wiele ciał.
-Zał óżmy, że jesteś politycznym graczem wagi ciężkiej - mówił Moo re. - Gościem, co trzęsie
i kręci światem, takim tytanem. A pod nog ami plącze ci się ten drobiazg, na któr y nig dy nie zwraca-
łeś uwag i. Trzęsieni i kręceni. Oni za bardzo cię nie lubią. Nig dy nie lubili, ale histor ycznie nie miał o
to znaczenia. Maluczcy. Kiedyś ich się po prostu ignor ował o. Tytani zał atwiają sprawy z innymi tyta-
nami. Ale ter az oni ci wchodzą do sieci, rozszyfrowują wiadomości, hackują najlepsze plany. Niena-
widzą cię do szpiku kości, bo jesteś wielki, a oni mali, bo machnięciem ręki wywracasz im życie
do góry nog ami, a ich nie obchodzi realpolitik ani obr az z lotu ptaka. Ich inter esuje tylko alarmowa-
nie o nadużyciach i sabotaż. Więc robisz wywiad. Dowiadujesz się, że jest Rakshi Seng upta, Caitlin
deFranco, Par vad Gamji i milion innych. Dajesz im to, czeg o chcą. Uchylasz na milimetr tylne wej-
ście, żeby mog li obejr zeć dokumenty dotyczące Heg emonii Afrykańskiej. Pozwalasz znaleźć lukę
w twoim fir ewallu. Może któr eg oś dnia dojdą, jak zrobić bur zę na któr ymś z twoich pomniejszych
rachunków albo zbankrutować jakiś mar ionetkowy rząd, któr y trzymasz w kieszeni dla celów podat-
kowych.
-Tylko że tego nie robią - domyślił się Brüks.
-No właśnie. - W uśmiechu Moo re’a widać było cień smutku. - To tylko pozor y. Myślą, że na-
prawdę dają ci się we znaki, a naprawdę są… ster owani. W służbie planów, któr ych w życiu by nie
poparli, gdyby tylko wiedzieli. A to są zapaleńcy. Zawzięci. Walczą na twojej wojnie z pasją, któr ej
nie osiąg nąłbyś przymusem, bo robią to dla czystej idei.
-Czy ty powinieneś mówić mi takie rzeczy? - zastanowił się Brüks.-Masz na myśli tajemnice pań-
stwowe? A co to jest państwo w dzisiejszych czasach?
-No wiesz, a gdybym jej powiedział?
-A mów sobie. I tak ci nie uwier zy.
-Czemu nie? Ona już was nienawidzi.
-Nie jest w stanie ci uwier zyć. - Moo re postukał się w skroń. - Werbowanych się… przeprog ra-
mowuje.
Brüks wytrzeszczył oczy.
-A przynajmniej - rozwinął Moo re - nie jest w stanie uwier zyć, że ci wier zy. - Przyjr zał się swojej
szklance. - Bo na jakimś poziomie zapewne już wie.
Brüks pokręcił głową.
-Nawet nie musicie im płacić.
-Pewnie, że musimy. Czasami. Dbamy, żeby związali koniec z końcem. Dajemy wyssać śmietankę
z zag raniczneg o konta, albo podr zucamy jakąś normalną, leg alną fuchę, kiedy ktoś się dopomina
o czynsz. Na ogół jednak wystarczy ich inspir ować. Wiesz, czasami się znudzą. Jak to dzieciaki. Wy-
starczy jednak odrobina star annie odmier zonej niesprawiedliwości, zadać maluczkim jakiś nowy
cios. I znów się nakręcają i jadą.
-To wydaje się trochę…
Moo re uniósł brew.
-Niemor alne?
-Skomplikowane. Po co nimi manipulować, żeby was nienawidzili? Czemu nie zostawić jakichś
śladów wskazujących na tych drug ich?
-Aaa. Zdemonizować wrog a. - Moo re kiwnął głową jak mędrzec. - Że też na to nie wpadliśmy.
Brüks się skrzywił.
-Rakshi i inni tacy są odporni na te star e numer y. Robisz przeciek, wypuszczasz jakieś nag ranie,
na któr ym skośni wbijają dzieci na pal, a oni po trzydziestu sekundach dopatrzą się jakieg oś piksela,
któr y nie pasuje, i zdyskredytują ci całą kampanię. Ale ludzie o wiele mniej przykładają się do anali-
zy dowodów, któr e potwierdzają coś, w co już wier zą. To jest główna zaleta wejścia w rolę złoczyń-
cy: nikt ci nie będzie zaprzeczał. A poza tym - rozł ożył ręce - czasy są takie, że w poł owie przypad-
ków nie mamy pojęcia, kim jest prawdziwy wróg.
-I to wszystko jest łatwiejsze, niż po prostu tak ich przeprog ramować, żeby chcieli dla ciebie pra-
cować?
-Łatwiejsze nie. Minimalnie bardziej leg alne tak. - Pułkownik pociąg nął whiskey. - Drobna agno-
zja dla ochrony tajemnicy państwowej to jedno. Ale zmienić komuś fundament osobowości bez jego
zgody to zupełnie inna kateg or ia wag owa.
Żaden się przez chwilę nie odzywał.
-Popierdolone to wszystko - odezwał się w końcu Brüks.
-Aha.
-To czemu ona tu jest?
-Prowadzi statek.
-Korona sama się prowadzi, chyba że jest jeszcze bardziej zabytkowa niż ja.
-W scenar iuszach z niedostateczną informacją lepiej mieć wsparcie zar ówno białka, jak elektro-
niki. Komplementarne słabości.
-Ale czemu ona? Czemu zgodził a się pracować dla kog oś, kogo nienawidzi…
-Misją dowodzą Dwuizbowcy - przypomniał mu pułkownik. - A na taką okazję poleciałby każdy
z branży Seng upty. Większość tych gości siedzi sobie w domu, zdalnie niańczy satelity sprzątające ni-
ską orbitę i modli się, żeby któr yś z nich zawiesił się na tyle, żeby potrzebna była ludzka interwencja.
Prawdziwe ekspedycje w otwarty kosmos, takie, że opóźnienie jest zbyt duże i trzeba pilotować z po-
kładu, od czasu Świetlików są rzadsze niż śnieżyce. Dwuizbowcy mog li wybier ać i przebier ać w chęt-
nych.
-Czyli Rakshi musi być w tym bardzo dobra.
Moo re osuszył szklankę i odstawił ją.
-W jej przypadku to raczej była funkcja motywacji. Żona Rakshi jest na sztucznym podtrzymaniu
życia klasy IV.
-I nie ma z czeg o zapłacić rachunków - domyślił się Brüks.
-Ter az już ma.
-Więc oni nie chcieli najlepszych z najlepszych - powiedział wolno Brüks. - Chcieli kog oś, kto
zrobi wszystko, żeby uratować swoją żonę.
-Motywacja - powtór zył Moo re.
-Chcieli zakładnika.
Żołnierz spojr zał na nieg o niemal z politowaniem.
-Ty to potępiasz.
-Ty nie.
-Wolałbyś, żeby wzięli kog oś, kto po prostu chciał się przejechać? Kto wszedł w to dla emocji
albo dla kasy? To był humanitarny wybór, Daniel. Celu by zmarł a. A tak ma szansę.
-Celu - powtór zył Brüks i przeł knął ślinę. Nag le zaschło mu w gardle.
Moo re skinął głową.
-Żona Rakshi.
-A co jej się… co jej było? - Myślał: Nie ma takiej możliwości. Szansa jedna na milion.
Moo re wzruszył ramionami.
-Atak biolog iczny. Okoł o roku temu. Nowa Ang lia, wydaje mi się, że jakiś war iant zapalenia
opon mózgowych.
To źle ci się wydaje. Ona nie ma szans. Nie ma i tyle. Obojętne, ile wydadzą, żeby utrzymać jej
serce w ruchu, z czeg oś takieg o się nie wychodzi.
Omój Boże. To ja ją zabił em.
Zabił em żonę Rakshi.
***
To nie było nic radykalneg o. Ani nawet noweg o.
Sama metodolog ia miał a kilkadziesiąt lat i była sprawdzonym filar em badań opublikowanych
w tysiącach recenzowanych prac. Każdy wiedział, że nie da się symulować pandemii, nie symulując
jednocześnie jej ofiar; oraz że ludzkie zachowanie jest zbyt złożone, by dać się sprowadzić do paru
krzywych statystycznych. Populacje to nie chmur y, a ludzie to nie punkty - ludzie to podmioty, auto-
nomiczne i wieloaspektowe. Zawsze zdar zy się obserwacja odstająca: ktoś, kto wszedł do strefy
za ukochaną osobą, albo frontowy sanitar iusz, któr emu nieo czekiwana fobia na krocionog i kazał a
znier uchomieć w krytycznym momencie. A skor o pandemie, z definicji, dotykają milionów ludzi, to,
żeby osiąg nąć realistyczne rezultaty, trzeba mieć w symulacji miliony AI o ludzkim poziomie.
Chyba żeby wykor zystać jakiś gotowy model, gdzie milion punktów już jest ster owany przez
ludzką intelig encję.
Światy gier były ter az o wiele mniej popularne niż kiedyś - Niebo zabrał o ze świata mir iady dusz,
któr e wolał y grać ze sobą, uwolnione od norm społ ecznych - ale ich wirtualne krainy wciąż aż nadto
wystarczał y, żeby stać się ulubioną platformą do badań epidemiolog icznych amer ykańskieg o Cen-
trum Zwalczania i Zapobieg ania Chor obom. Od dziesiątków lat chor oby i katar y nękające czar odzie-
jów i krasnoludy zmier zał y, manipulowane i reg ulowane, ku cechom czyniącym z nich doskonał e
analog i bardziej przyziemnych przypadłości szalejących w tak zwanym (nadal) prawdziwym świecie.
Zła Krew była do złudzenia podobna do kostniejąceg o zapalenia mięśni. Dynamika przenoszenia się
Plag i Beowulfa, egzotyczneg o świecąceg o grzybka zżer ająceg o ciał o elfów była niesamowicie po-
dobna do martwiczeg o zapalenia tkanki łącznej. Latające dywany i mag iczne portale przekładał y się
na linie lotnicze i wąskie gardła kontroli celnych, mag owie - na latającą po świecie globalną elitę
onieo graniczonych budżetach węg lowych. Od co najmniej pokolenia publiczna opieka zdrowotna
na cał ym świecie uczył a się na fantastycznych schor zeniach nękających kapłanów i upior y.
To był po prostu nieszczęśliwy zbieg przypadków, że pewna frakcja realistów z Peru doszła, jak
zhackować ten system dokładnie w momencie, gdy Dan Brüks i jego wesoł a gromadka prowadzili
symulację dynamiki nowych chor ób zakaźnych w Amer yce Poł udniowej.
Wówczas nikt niczeg o nie zauważył. Realiści zadział ali subtelnie. W ogóle nie ruszyli par ame-
trów samej chor oby - bo jakiekolwiek zmiany częstości mutacji czy zar aźliwości natychmiast wy-
szłyby na dziennych raportach. Zamiast tego zmanipulowali sam wyg ląd zakażonych graczy, zależnie
od lokalizacji i grupy demog raficznej. Niektór e ofiar y zaczęł y wyg lądać znacznie gor zej niż powin-
ny, inne zaś - bog atsi żywi gracze, mający do dyspozycji wory złota i latające wierzchowce - dla od-
miany nieco zdrowiej. Biolog ii nie zmienił o to nic a nic, ale ludzkie reakcje przesunęł o owłos
na lewo. Kolejne wybuchy przesunęł y je jeszcze bardziej. Fale wylał y się ze świata gry w raporty, a z
raportów w politykę zdrowotną. I nikt nie zauważył malutkieg o tylneg o wejścia, któr e pojawił o się
w planach awar yjnych - dopier o sześć miesięcy później ktoś znalazł podejr zaną pustą fiolkę w śmiet-
niku za przedszkolem Wesoł y Humbak. Jednakże wtedy nowiutka, prosto z fabryki, wersja zapalenia
opon mózgowych już prześliznęł a się przez opracowany przez Brüksa alg or ytm szybkieg o reagowa-
nia izaczęł a zbier ać krwawe żniwo od Bridg eport po Filadelfię.
Celu MacDonald przeżył a bez szwanku. Nie była nawet w strefie śmierci, przebywał a po drug iej
stronie świata, gdzie jako wolny strzelec hodował a sobie kod aplikacyjny, mając u boku wymar zoną,
wyśnioną ukochaną. To się zdar zał o ter az o wiele częściej niż kiedyś. Bratnie dusze dawał o się
w tych czasach robić na zamówienie: monog amiczne, oddane, ogniście namiętne. Mił ość, któr ej po-
przednie pokolenia ledwo zdążał y skosztować, zanim puste sakramenty zamieniał y ją w pożał owania
godny wyr ok dożywocia, albo zanim rozprysła się w drobny mak, gdy zbladło zauroczenie, oko za-
częł o wędrować na boki, a geny postawił y na swoim.
Ta pusta hipokryzja nie dotyczył a pani MacDonald i jej podobnych. Oni wycinali sobie to kłam-
stwo na żywca z głowy, przeprog ramowywali je i rehabilitowali, zamieniając w szczęśliwą prawdę
z dożywotnią gwar ancją. W niszy tej subkultur y nawet pierwotny seks zaczął przeżywać pewien
skromny renesans… tak przynajmniej słyszał Brüks.
Oczywiście, wtedy nie miał o niczym takim pojęcia. Celu MacDonald była tylko nazwiskiem
na liście podwykonawców, wyr obnikiem od hodowania kodu, któr eg o nie chciał o się tykać naukow-
com. Brüks dowiedział się o niej dużo po fakcie - drobna, krwawa koda na zakończenie rzezi.
Nie było żadneg o spisku. Nikt nie rzucił jej wilkom na pożarcie. Ale naukowcy mieli dziekanów,
prezesów i mag ików od public relations, któr zy pilnowali ich tożsamości i nie pozwalali, by kojar ze-
nie ich z tą afer ą zbrukał o dobre imię szacownych instytucji. Natomiast Celu MacDonald nie chronił
nikt. Gdy kurz osiadł, gdy zakończył y się dochodzenia i wysłużył y się wszystkie dupokrytki i alibi,
został a tylko ona: samotna na celowniku, z rękoma ociekającymi zhackowanym kodem.
Może to Rakshi ją znalazła, wytrzeszczoną na sufit, z rozdziawionymi ustami, po tym, jak jakiś
krewny ofiar y pandemii postanowił dopasować karę do zbrodni. Zapewne jeszcze oddychał a. Ten
war iant nie zabijał ofiar; wypalał je i szedł dalej, można było poznać, że skończył, bo wreszcie usta-
wał y drgawki, pozostawiając po sobie tylko war zywo.
Później dopadli gościa, któr y to zrobił. Nie żył od wielu dni, w ośrodku niedużej pandemii, któr a
zapadła się w siebie pod ciężar em kwar antanny. Ewidentnie coś schrzanił. Lecz Rakshi Seng upta po-
lował a dalej. Nie chciał a zemsty na palcu, któr y pociąg nął za spust. Szukał a rusznikar za. Cały ten bu-
zujący gniew. Tyle godzin spędzonych na kopaniu w cache’u. Cała ta zaimplantowana wyidealizowa-
na mił ość, przetransmutowana w ból, a ból w fur ię. Warkliwe groźby i pomruki o polowaniu
na umarł ych, o dług ach do spłacenia i o „skurwielu co zeżre własne flaki kiedy go dopadnę” .
Rakshi Seng upta jeszcze nie wiedział a, że poluje na Brüksa od Tylneg o Wejścia.
***
Czekał a przed wejściem do namiotu.
-Kar aluchu, mam coś dla ciebie.
Próbował wyczytać coś z oczu, ale były odwrócone. Próbował przyjr zeć się mowie ciał a, ale za-
wsze była dla nieg o enigmą.
Star ał się nie okazać zaniepokojenia.
-Co masz?
-Poo glądaj. - Otwor zył a okienko na przeciwleg łej ścianie.
Ona nie wie. Nie może wiedzieć.
Żeby wiedzieć, musiał aby mi spojr zeć w oczy…
-Na co ty tam patrzysz?
-N-na nic. Ja tylko…
-Patrz w okienko - rozkazał a.
Zmusił się do spojr zenia na ścianę. Widziany od tyłu fotel diag nostyczny, przed nim płaski ekran.
Wyświetlał a się na nim zwrotnikowa sawanna, oświetlona brudnożółtym, późnopopoł udniowym bla-
skiem (pewnie Afryka, domyślał się Brüks, choć w kadrze nie było widać żadnych char akter ystycz-
nych zwier ząt). Doo koł a obr azu ze wszystkich stron zmieniał y się dane telemetryczne - wstęg i pulsu,
oddech, reakcja galwaniczna skór y. Po lewej jar zył się półprzejr zysty mózg, rozmig otany neur ono-
wymi wył adowaniami w czasie rzeczywistym.
Ktoś siedział w tym fotelu, prawie całkowicie zasłonięty oparciem. Czubek głowy wystawał nad
miękki zag łówek. Otulał a go nadprzewodząca pajęcza siatka czujników tomog raf!cznych. Widać
było koniec jedneg o podł okietnika, na nim dłoń. Reszty pacjenta można się było tylko domyślać.
Fragmenty ciał a, niemal w cał ości skryte wśród jaskrawych obr azów własnej elektryki.
Seng upta machnęł a palcem, martwa natur a zaczęł a się por uszać. Zeg ar ek w rogu odmier zał se-
kundę za sekundą: 2090-03-05 09:15:25.
-Co widzisz? - Tego nie powiedział a Seng upta. Ktoś na nag raniu, poza kadrem.
-Sawannę - powiedział a osoba w fotelu, twarz wciąż niewidoczna, ale głos rozpoznawalny w oka-
mgnieniu.
Valer ie.
Trawy zmienił y się w sztormowe fale; żółtawe niebo stwardniał o w zimowy granat. Hor yzont na-
tomiast nie zmienił poł ożenia, dalej przecinał krajobraz w poł owie kadru.
Na ścieżce dźwiękowej coś cicho stuknęł o, jak paznokcie w plastik.
-Co widzisz?
-Ocean. Subarktyczny Pacyfik, prąd Oja Siwo, początek lute…
-Wystarczy „ocean”. Po prostu, jaki krajobraz. Jednym słowem.
Cień ruchu, pośrodku, po prawej - palce Valer ie, ledwie widoczne, bębniące o podł okietnik.
Solnisko, rozedrg ane w letnim upale. W oddali skryty w mgiełce płaskowyż, ciemny tar as, zmie-
niający poziom hor yzontu.
-Ter az co?
-Pustynia. - Stuk… stuk-stuk-stuk… puk.
Brüks zerknął na Seng uptę.
-Co to…
-Cicho.
To samo solnisko, tylko płaskowyż mag icznie zniknął. Ter az ze spękanej ziemi w poł owie drog i
do hor yzontu wyr astał o szkieletowate drzewo, bezlistne, żółte jak star a kość, kor ona z nag ich gał ęzi
wieńcząca odarty z kory pień, niemal zbyt prosty jak na natur ę. Cień pnia szedł prosto na kamer ę, jak
jego widmowe przedłużenie.
-Ter az?
-Pustynia.
-Świetnie, świetnie.
W szklanym mózgu po kor ze wzrokowej przemknęł a garstka czerwonych punkcików i zniknęł a.
-Ter az?
Ten sam obr az, mocniejsze powiększenie: drzewo znalazło się dokładnie na pierwszym planie.
Pień prosty jak maszt, na tyle blisko, żeby przeciąć na pół hor yzont i spor ą część nieba. Wrócił y
czerwone punkciki, wątłą wysypką pokrył y tęcze jak na bańkach mydlanych przesuwające się po ty-
łomózgowiu Valer ie. Nie przestał a por uszać palcami.
-Też pustynia. - Głos miał a kompletnie bez wyr azu.
Kąty proste, domyślił się Brüks. Chcą zmienić krajobraz w natur alny krzyż…
-Ter az?
-To samo.
To nie było to samo. Gał ęzie znalazły się poza kadrem. Został a tylko biel ziemi, twardy, krysta-
liczny błękit nieba i hipotetyczna ostra linia pomiędzy nimi, dzieląca świat w poprzek. No i niemożli-
wie prosty pionowy pień, dzielący go pionowo.
Chcą wyzwolić skazę…
Ter az to już nie była tylko wysypka, z tyłu czaszki wampir zycy rozjar zył się pulsujący guz. Mimo
to jej głos pozostał pusty i spokojny, a ciał o spoczywał o bez ruchu w fotelu.
Twar zy ciąg le nie było widać. Brüks zastanawiał się, dlaczeg o archiwiści tak się bali ją nag rać.
Ter az świat na ekranie zaczął się rozł azić. Słona równina za drzewem odczepił a się u dołu (drze-
wo został o, gdzie było, jak nalepka na szkle), zwinęł a się jak star y perg amin i odsłonił a pasek lazur u
pod spodem, jakby pod piaskiem krył o się drug ie niebo.
-Ter az?
Piksele pustyni ścisnęł y się jeszcze bardziej, zsunęł y w stronę nieba…
-To samo.
…skurczył y w pasek krajobrazu, spychany od dołu tym drug im niebem, od góry przytrzymywa-
ny hor yzontem…
-Ter az?
- T-to samo. Ja…
W mózgu Valer ie zawir ował y szkarł atne zor ze. REAKC GALW zadyg otał a na wykresach.
PULS za to szedł mocno, równo i w ogóle się nie zmieniał.
-A ter az?
Ziemia już prawie w cał ości była niebem. Pustynia zmniejszył a się do jasneg o paska bieg nąceg o
przez ekran jak wypłaszczone EEG, jak belka poprzeczna na Golg ocie. Pień drzew przecinał ją pio-
nowo pod dokładnie prostym kątem.
-Ja… niebo, chyba, ja…
-Ter az?
-…wiem co chcesz zrobić…
-Ter az?
Rozpłaszczona pustynia zwęził a się o krytyczny ułamek; niebo dzielił o się na ćwiartki pionową
i poziomą osią o niemal takiej samej grubości.
Valer ie dostał a drgawek. Próbował a wyg iąć plecy w łuk, ale coś jej nie pozwolił o. Palce zatrze-
potał y, ręce zatrzęsły się na wyścieł anych podłokietnikach - dopier o ter az do Brüksa dotarł o, że ona
jest tam przypięta.
W cał ym mózgu eksplodował y fajerwerki. Serce, dotąd niewzruszenie stabilne, zapulsował o
ostrymi impulsami i całkiem się wył ączył o. Ciał o zastyg ło na moment w pół spazmu, unier uchomio-
ne na nieskończoną chwilę łamiącą kości tężyczką; potem jednak w fotelu uruchomił y się defibryla-
tor y i zaczęł o z powrotem tańczyć, jak mu zag rał o nowe napięcie.
-Trzydzieści pięć stopni wielkości kątowej - zameldował spokojnie niewidzialny głos. - Trzy
i pół stopnia poziomo. Próba dwa-trzy-zero-dziewięć-jeden-dziewięć.
Nag ranie się skończył o.
Brüks wypuścił powietrze.
-Musi być prawdziwe - burknęł a Seng upta.
-Co takieg o?
-Hor yzont nie jest prawdziwy. To linia pomiędzy. Rzeczy hipotetyczne nie wywoł ują skazy.
Chyba zrozumiał: wampir y były odporne na hor yzont. Choćby nie wiadomo jak płaski i wyr aźny
miał zawsze grubość zero. Z hor yzontu nie dało się zmontować krzyża, przynajmniej takieg o, któr y
by zatrzymał Valer ie i jej kumpli. Do tego potrzeba było czeg oś z głębią.
-Strasznie ciężko było to znaleźć - stwierdził a Seng upta. - Po wybuchu poszły wszystkie bazy
-Po jakim wybuchu?
-Na uniwerku Simona Fraser a.
A, atak realistów. Przypomniał sobie. Parę miesięcy przed jego wyjazdem na urlop naukowy;
bomba zniszczył a labor ator ium zajmujące się emulacją neur onów von Economo. Ale nie dotarł o
do nieg o, żeby celem był jakiś prog ram badania wampir ów.
-Musiał y być kopie zapasowe - domyślał się.
-Nag rania pewnie że tak. Ale skąd się dowiedzieć że to ona co? Twar zy nig dzie nie widać. Na na-
pisach jest tylko kod badaneg o. Rozpoznawanie chodu nie za super jak obiekt siedzi przywiązany
-Po głosie.
-Tak zrobił am. Ale spróbuj sobie czesać chmur ę mając przypadkową próbkę głosu bez danych
o stresie bez informacji kontekstowych. - Seng upta wskazał a brodą mater iał. - Jak mówił am. Trudne.
Ale jak już to mam to dalej będzie z górki.
-Tortur owali ją - powiedział cicho Brüks. My ją tortur owaliśmy. - A Jim… Jim o tym wie?
Seng upta zaśmiał a się ponur o.
-Temu syfiar zowi nie powiedział abym nawet w jakiej jest strefie czasowej.
Nie musisz tego robić, pomyślał Brüks. Nie musisz tak ciężko pracować nad zamianą cierpienia
w gniew. Mog łabyś być wolna, Rakshi. Piętnastominutowy zabieg i nie ma tego bólu, tak samo jak
kiedyś wprog rarnowali ci mił ość. Dwadzieścia pięć minut i zapominasz, że w ogóle cierpiał aś.
Tylko że ty nie chcesz zapomnieć, prawda? Chcesz cierpieć. Potrzebujesz tego. Twoja żona nie
żyje i nie będzie żyła, ale ty tego nie akceptujesz, trzymasz się prawa Moo re’a jak kamizelki ratunko-
wej podczas hur ag anu. Może na razie jej nie ożywią, ale może za pięć lat, może za dziesięć, a tymcza-
sem musi ci wystarczyć nadzieja i nienawiść, choć jeszcze nie ustalił aś, kto jest ich celem.
Zamknął oczy, a ona wściekał a się bezg łośnie obok nieg o.
Jak ustalisz, to Boże dopomóż.
***
Siedział a w Piaście. Rozebrał a Słońce do naga. Buzował o i pulsował o nad ich głowami, tak bli-
sko, że mógł go dotknąć (i zrobił to, dla samej surr ealistycznej przyjemności - lekkie odbicie od kra-
ty, nieważki dryf i Daniel Brüks cał uje się z niebem). Jednakże krzywizna jego krawędzi była ostra
i gładka jak ucięta nożem - żadnych flar, żadnych protuber ancji, żadnych wielkich fontann plazmy
większych niż dziesięć Jowiszy i pierdzielących transmisje radiowe na cał ej Ziemi.
-A gdzie jest kor ona? - zapytał, myśląc: filtry.
-Ha to nie jest Słońce to jest strona przysłoneczna.
Miał a na myśli przysłoneczną stronę Ikara- światło Słońca odbijające się od jego dysku, widzia-
ne okiem jakiejś zdalnej kamer y, potężnie opancer zonej, unoszącej się w oddechu biliona bomb wo-
dor owych.
-Jak się odpowiednio mocno podkręci jest zwierciadło doskonał e - powiedział a Seng upta. -
Na promieniowanie nie pomoże ale w paśmie widzialnym i termicznym mog łabym zrobić z Ikara
najzimniejsze miejsce stąd do Obł oku Oorta.
-Wow - rzucił Brüks.
-To jeszcze nic popatrz na to.
Słońce - odbicie Słońca - stopniowo pociemniał o. Jasne, wijące się iskierki zaczęł y blednąć- po-
woli zniknęł y plamy słoneczne, układy pog odowe, cyklony sił mag netycznych, wtapiając się w jakieś
zimniejsze, kosmiczne tło. Po paru chwilach Słońce stał o się bladą zjawą na ciemnym lustrze.
Jednakże było tam coś jeszcze - inne prądy, rozchodzące się konwekcyjnie jak w kadzi ze stopio-
nym, wrzącym szkłem. Płynna masa wylewał a się ze środka dysku i wzbur zonymi wir ami rozchodzi-
ła na zewnątrz, ku ciemnej krawędzi, gdzie styg ła, zwalniał a i zostawał a. Całkiem jakby ktoś zdjął
ze Słońca fotosfer ę i ukazał jakiś całkiem odr ębny układ pog odowy kłębiący się pod spodem.
Tylko, uświadomił sobie Brüks po chwili, to w ogóle nie jest Słońce, ani nawet odbicie Słońca.
To jest…-To jest Ikar- szepnął.
Wielkie, wypukłe ogniwo słoneczne o średnicy stu kilometrów, przezroczyste lub nieprzezroczy-
ste, stał e lub płynne, o właściwościach optycznych zależnych od kaprysu prosteg o termostatu i pa-
luszka Rakshi Seng upty. Ter az ciemniejsze, parę stopni bliższe ciał u doskonale czarnemu. Prądy kon-
wekcyjne wiły się jeszcze szybciej, próbując pozbyć się nadmiar u ciepła.
W jakimś dalekim nar ożniku obudził się cicho popiskujący alarm.
-Eee… - zaczął Brüks.
-Nic się kar aluch nie bój podkręcił am trochę żeby szło więcej erg ów nie chcemy żeby Ziemia do-
stawał a mniej niż zwykle nie?
Pikanie trwał o nadal, cor az bardziej nerwowe. U dołu ekranu zaczęł y mig ać zniecierpliwione
znaczniki: spadające albedo, rosnąca absorlbancja i delta T.
-Myślał em, że już mamy pod kor ek. - Przebudowa dobieg ał a końca; ostatni Dwuizbowcy pocho-
wali nar zędzia i zeszli z kadłuba Korony dwanaście godzin temu, żeby zbior owo tulić się do Porcji.
(Wyr aźnie ich mózgi miał y ograniczony zasięg i oddaliwszy się trochę, tracił y kontakt).
-Mamy trochę a potrzeba więcej trzeba będzie odejść od naprawdę potężnej masy.
Brüks nie był w stanie oder wać wzroku od widoku na przysłoneczną stronę - jakby patrzeć
na chmur ę rozkwitającą po napowietrznym wybuchu jądrowym. Wiedział, że to tylko wyo braźnia, ale
w Piaście jakby zrobił o się… cieplej…
Zag ryzł warg ę.
-My się nie przeg rzejemy? Te ikony?
-Więcej paliwa to trzeba więcej energ ii nie? Prosta fizyka.
-Ale nie aż tyle. - Nie, ona na pewno nie przykręcił a współczynnika odbicia aż tyle, na pewno tyl-
ko…
-Co kar aluch chcesz sprawdzić moje wyliczenia? Nie wier zysz mi myślisz że umiesz lepiej?
…się popisuje…
Obr az strony przysłonecznej zaiskrzył i zniknął z kopuł y: pozostał y ostrzeg awcze piktog ramy,
nad któr ymi zapulsował BRAK SYGNAŁ U.
-Choler a - rzucił a Seng upta. - Zjar ał się durny kambot.
-Dobra, zaimponował aś mi - powiedział cicho Brüks. - A ter az mog łabyś łaskawie odkręcić to z
powrotem, chociaż…
-Rak, przestań się opierdzielać. - Lianna wyleciał a rykoszetem z półkuli poł udniowej, odbił a się
od zwrotnika Raka i poleciał a łukiem do dzioboweg o włazu. - Są ważniejsze rzeczy.
- Jasne ważniejsze od napełnienia zbiornika. - Machnęł a palcami i alarmy nieco przyg asły. -
Na przykład co?
-Na przykład ten śluzowiec, jak to nazwał Zabytek. Gada do nas. - I zniknęł a w mag netycznym
bieg unie północnym.
Najszybszy sposób na zakończenie wojny, to ją przegrać.
Geor g e Orwell
„Gadanie” było szumnym określeniem.
Obr azy, któr e zaczęł y przesuwać się po skór ze Porcji były proste, mozaikowate, zbudowane z pa-
rocentymetrowych pikseli. Nie było żadneg o określoneg o okienka, żadneg o ograniczoneg o obszar u,
schludnie wyświetlająceg o informacje. Mozaiki po prostu pojawiał y się i ginęł y, z oleistej szar ości
normalnej skór y powoli wył aniał się okrąg ły obszar zwiększoneg o kontrastu, dając biał o-czarny
brudnopis kojar zący się trochę z krzyżówką. Świeckie obwody Brüksa nie były w stanie wyr óżnić
w tym żadneg o wzorca.
Chromatofor y, przypomniał sobie. To coś potrafi zmieniać kolor po przepuszczeniu odpowied-
nieg o prądu.
-Co sprawił o, że zaczęł a?
-Nie wiem nie zawracaj głowy.
Seng upta zdeg radował a obr azy z kamer na hełmach do rzędu miniatur ek, skupiając się na ster eo-
skopowych kamer ach sameg o Ikara, dających powiększony obr az… czeg o? Interfejsu graficzneg o
Porcji? Ten sam obr az powielił się na kopule w paru iter acjach - sonar, podczerwień, ultrafiolet. Mo-
zaika była widoczna tylko w paśmie widzialnym - filtry podczerwone i ultrafioletowe nie pokazywa-
ły niczeg o, tylko zwykłą Porcję, monochromatyczną kaszkę pozbawioną szczeg ół ów.
W samym środku ludzkieg o pasma widzialneg o, pomyślał Brüks. To dopier o niezły zbieg oko-
liczności…
-Ha! - warknęł a Seng upta. - Głębokość w osi Z to coś gada płaszczyznami.
Powiększył a obr az. Faktycznie, biał e piksele były uniesione, malutkie, kwadratowe płaskowyże
znajdował y się milimetr powyżej swoich czarnych sąsiadów. Brüks otwor zył własne okienko i po-
większył jeszcze bardziej - krawędzie tych obiektów topog raficznych przeł amywał y się, rozdzielał y,
każdy piksel rozpadał się na siatkę jeszcze drobniejszych szufladek.
-Buduje siatki dyfrakcyjne! - zar żał a Seng upta.
-I zwiększa rozdzie…
-Mówił am cicho!
Brüks przeł knął ripostę i przeskoczył po kolejnych mnisich kamer ach. Dwuizbowcy zamilkli wo-
kół przedmiotu czci, bawili się swoimi przyr ządami, przesuwali po skór ze Porcji promieniowaniem
z pasm widzialnych i niewidzialnych. Lianna trzymał a się z boku, jej nag łowna kamer a wodził a
po tył ach ich hełmów, z wysokości włazu.
Rozdzielczość nier eg ularneg o okienka zwiększał a się ter az z każdą sekundą; piksele wielkości
paznokcia rozpadły się na ziar enka i zniknęł y jeszcze raz, dając łebki od szpilek, i jeszcze, dając dro-
binki poniżej zdolności rozdzielczej kamer y. Schodki skurczył y się w piłę, potem wyg ładził y, zamie-
nił y w płynne, wijące się krzywe, przemykające przez okno i blednące w szar ym zapomnieniu. Brüks
jakby coś rozpoznawał w ich wzor ach - każda kolejna geometria wydawał a się bardziej znajoma
od poprzedniej, odrobinę mocniej ciąg nęł a za jakieś na wpół wymazane zapisy pamięciowe, po czym
poddawał a się i ustępował a następnej iter acji. Nic jednak nie trwał o. Nic nie wyświetlał o się na tyle
dług o, żeby było się czeg o chwycić… póki wzor y nie zwolnił y, a Rakshi i Lianna nie wypowiedział y
jedneg o słowa, idealnie jednoczesnym krzykiem i szeptem:
-Tezeusz.
***
Trwał o to wszystkieg o jedenaście minut. Jedenaście minut wystarczył o beztlenowemu śluzowco-
wi pracującemu z podział em czasu, żeby zwiększyć rozdzielczość pikseli od wielkości kostki cukru
do jednostki przekraczającej zdolność rozdzielczą ludzkieg o oka. Jedenaście minut od śpiączki do
rozmowy.
Etykieta pierwszeg o kontaktu. Ciąg i Fibonaccieg o, złote podział y, układy okresowe pierwiast-
ków. Dwuizbowcy bazgrali na tabletach enigmatyczne odpowiedzi i pokazywali Porcji -Brüks nawet
się specjalnie nie zdziwił, że jej wir owe przekazy były o wiele bardziej zrozumiał e od nich.
W głębi włazu pojawił się niepostrzeżenie jakiś cień, sug er ujący obecność, tuż poza polami wi-
dzenia kamer nag łownych i pokładowych. Ikar był peł en takich ślepych punktów, kamer na nim nie
instalowano z myślą opokrywającym wszystko monitor ing u. Brüks jednak zauważył, mimo że bar-
dzo nie chciał.
Nag łe pomruki zaskoczenia Dwuizbowców i „ooooo” Lianny. Brüks przepatrzył kamer y, w któ-
rych na skór ze Porcji fig ur y geometryczne ilustrował y jakieś zawił e twierdzenie.
-Lianna? Mów.
-Interfejs - powiedział a - zrobił się trójwymiar owy. - Jej kamer a krążył a w kółko po pomieszcze-
niu, oglądając Porcję ze wszystkich stron. - Coś jakby efekt dyfrakcji na ciele soczewkowatym. Widzę
to wszystko w 3D, wszyscy to widzimy w 3D. Obojętne, gdzie się przesuniemy. To coś nas śledzi, śle-
dzi pięć, nie, sześć par oczu i każdemu serwuje indywidualną siatkę dyfrakcyjną jednocześnie. Z jed-
nej powierzchni.
-Dla mnie nie wyg ląda na 3D - stęknęł a Seng upta. - Za głupie jest to coś żeby śledzić ster eokame-
rę.
Jedenaście minut, żeby dokładnie zanalizować architektur ę ludzkieg o zmysłu wzroku. Niemożli-
wie szybko zbadać całkiem nowy układ zmysłowy, od zera, nieinwazyjnie, bez krojenia. Tylko że
Porcja, najprawdopodobniej, czeg oś takieg o nie dokonał a. Raczej przeczytał a podr ęczniki jeszcze
przed skokiem w głąb Układu Słoneczneg o. Obojętne skąd pochodził a, pewnie zatrzymał a się na do-
tankowanie przynajmniej na Tezeuszu. To prawdopodobnie nie byli pierwsi ludzie, jakich napotkał a.
Może coś tam jednak było krojone.
-Gdzie Jim? - zapytał a Lianna.
-Tutaj - odpowiedział Moo re z czeluści Korony. Nie miał wachty, ale od razu wrócił do gry. - Już
idę.
-Eee… Jim, nic z tego. Na razie masz tam zostać. Mów stamtąd, co myślisz?
-A to dlaczeg o?
-Dobrze wiesz dlaczeg o. To coś używa protokoł ów pierwszeg o kontaktu z Tezeusza. Twoje noto-
wania właśnie poleciał y w górę.
-Bez sensu - powiedział łag odnie Moo re. - Przecież ja już tam sto razy był em.
-Ale to nig dy wcześniej nie było aktywne. - W głosie Lianny pojawił a się nieznaczna nutka roz-
drażnienia. - Daj spokój, Jim, kto jak kto, ale ty znasz reg ulamin postępowania z kluczowymi zasoba-
mi.
-Znam - przyznał Moo re. - I to oznacza, że moja ekspercka opinia powinna przeważyć. Idę.
Cisza w interkomie. Obr az z wielkieg o oka złożoneg o przesuwał się i podskakiwał.
-Dobra, niech będzie - zdecydował a w końcu Lianna. - Tylko skafandra nie zapomnij.
***
Brüks i Seng upta zostali, jak ostatnie dzieci w przedszkolu. Patrzyli jednym okiem kamer y
na Moo re’a, któr y w strychu na dziobie wsuwał na siebie skafander. Patrzyli sześciorg iem innych
oczu, jak Ofoegbu et al. powracają do swoich obr zędów przy ołtar zu Pierwszeg o Kontaktu, jak Por-
cja nadal iter acyjnie powiela przez skradzione protokoł y; Seng upta mruknęł a coś, że wypracowują
język wehikularny, Brüks jednak widział tylko plazmowe wykresy i tańczące ludziki z kresek.
-Trochę tam ciepło mają - rzucił a Seng upta.
Brüks prawie jej nie usłyszał.
Kątem oka złożoneg o zobaczyli, że jedna z Dwuizbowców, podpisana na ekranie AMINA, odwró-
cił a się od kapliczki i wypłynęł a z sanktuarium. Chwilę później to samo zrobił a EULALI. Popłynęł y
w stronę włazu dokująceg o. (Brüks poczuł w imieniu Moo re’a ukłucie niechęci - jakby biedny, głu-
pawy jaskiniowiec mógł się zgubić, jeśli dwójka dor osłych nie pokaże mu drog i).
Na kamer ze Moo re’a płynęł y w tył metalowe bebechy - kraty, ściany, przewody i rury, obr acające
się leniwie i jednostajnie wokół osi. Następował y po sobie szybciej, niż Brüks kiedykolwiek widział
na obr azach od Dwuizbowców - mag istrala chłodząca, rozg ał ęzienie kor ytar zy prowadzące do pętli
8
LEAR , ten rząd neonowo-różowych zbiorników ciśnieniowych, któr ych nig dy nie znalazł na żad-
nych planach. Moo re sunął jakby się tu urodził; ostatni zakręt pokonał płynnie jak skręcający w tunel
delfin i już był na miejscu. Lianna i Ofoegbu przesunęli się, żeby mógł wejść.
Jakimś sposobem rozminął się z Aminą i Eulali. Pewnie poszedł jakimś skrótem, pomyślał
Brüks, patrząc na płynący po ich ekranach niczym niewyr óżniający się kor ytarz. Będą miał y nauczkę.
Z sanktuarium dobieg ło ciche zawodzenie. Na kamer ze Lianny Moo re wyszedł ze zmarszczoną
miną zza lewej kulisy, wyr aźnie czerpiąc z tych dźwięków jakąś informację.
-Chyba już rozumiem problem - powiedział Moo re po chwili.
Gdzieś - indziej - Amina i Eulali przestał y się por uszać. Zawahał y się, widoczne nawzajem
w swoich kamer ach; potem znów ustawił y się po janusowemu, obr óciwszy się powoli. W tle przesu-
wał się właz ozdobiony tablicami i paskami ostrzeg awczymi: Zbiornik z wodor em pod wysokim ci-
śnieniem, zespół silnika kor ekcyjneg o. Dalej - wysoka próżnia.
-Dokładnie jak mówił aś. - Moo re w sanktuarium gadał dalej. - To są standardowe protokoł y.
Kamer a jego hełmu ogniskował a się dokładnie na wzor ach malowanych przez Porcję. Obr az
od Lianny pokazywał go z boku: podniesiona szybka, policzek zasłonięty hełmem, profil widoczny
tuż ponad krawędzią uszczelki. Tuż za nim, węzeł sieci zwany Ofoegbu nie patrzył ani na nieg o, ani
na Porcję: patrzył przez otwarty właz do kor ytar za, gdzie…
Zar az, moment, pomyślał Brüks. Czy tam nie powinna być…
Cień obok włazu, sug er ujący, że jest tam ktoś niewidoczny. Zniknął.
Moo re:
-To coś używa tych samych protokoł ów, co my.
Jeszcze parę minut temu była tam Valer ie. Ter az poszła.
-Powtar za nasze protokoł y, odbija je do nas. To całkowicie automatyczne.
Amina i Eulali. Wcale nie wychodził y po Jima, dotarł o do nieg o. Zał ożę się, że śledził y Valer ie.
Dał ich wideo na pierwszy plan. Cały czas patrzył y w przeciwne strony, zapewne współdzieląc je-
den, doo kólny widok. Ikar dryfował wokół nich jak ostrokrawędziasty sen.
-Nie rozmawiamy z obcą intelig encją - ciąg nął Moo re. - Rozmawiamy z lustrem.
Nag le coś przykuł o wzrok Brüksa - maleńka jasna iskierka w górnym lewym rogu obr azu Ami-
ny. Gwiazdeczka dryfująca w wiaterku z odzysku. Przeleciał przez menu z kamer ami, wybrał 27E -
PION PAROWY REAKT ORA - KORYT. ZEWN. Ten sam kor ytarz, widziany od strony grzbietu. Pa-
trzył na czubki dwóch hełmów z podniesionymi szybkami; gwiazdka skrzył a się na pierwszym pla-
nie. Powiększył obr az, zobaczył odłamek szkła - czy czeg oś podobneg o - wielkości skrawka skór y.
Kawał ek czeg oś poł amaneg o.
Ikar był wielki. Ciąg nął się w nieskończoność, oddychał ponad tysiącem kilometrów rur. Okruch
szkła mógł pochodzić zewsząd.
-Jeśli chcecie w ogóle ruszyć się do przodu… - powiedział Moo re.
Żadnych śladów naprężeń ani zmęczenia mater iał u nic nie odpadło nic nie pękło nic nie lata.
…oczywiście trzeba tam wleźć i sprawdzić żeby mieć pewność…
-…to musicie go do czeg oś zmusić.
W sanktuarium, Jim Moo re wyciąg nął rękę. Ofoegbu pośpieszył z interwencją, ale za późno.
Na dłoni Moo re’a pojawił a się mała jasna postać, holog ram, ofiar a o ludzkim kształcie.
-Mój syn. - Głos Moo re’a rozbrzmiał jasno i czysto. - Znasz go?
Interfejs Porcji zapadł się i zniknął.
Choler a choler a choler a…
-Choler a choler a choler a… - To była Seng upta obok nieg o, zapętlił a się i zsynchronizował a
z głosem w jego głowie.
-Cicho - warknął Brüks. Niesamowite: jedno i drug ie posłuchał o.
Dłonie Moo re’a nie por uszył y się. Ofiar a na dłoni jar zył a się miar owo.
Porcja leżał a w milczeniu w swojej świątynce, a wszystkie rozumne istoty w promieniu stu milio-
nów kilometrów wstrzymywał y oddech.
Po nieskończenie dług im czasie pośrodku jej powierzchni otwor zył o się jedno jasne oko. Ze źre-
nicy błysnęł o światło, zawir ował o, przesączając się przez filtr z melaniny i mag netytu, ustalił o się
w sylwetkę z rękoma i nog ami. Siri Keeton spojr zał sam na siebie, ręce odsunięte nieco od boków,
dłonie wierzchem do zewnątrz.
Brüks nachylił się bliżej.
-Kolejny obr az lustrzany
Seng upta cmoknęł a, mlasnęł a i pokręcił a głową:
-Nie lustrzany popatrz na dłoń na prawą dłoń.
Powiększył a obr az, żeby było łatwiej: była tam postrzępiona linia, od nasady dłoni aż po skór ę
pomiędzy palcem wskazującym i serdecznym. Jakby coś rozpruł o Keetonowi dłoń aż po nadg arstek
i skleiło ją z powrotem.
Brüks zerknął na Seng uptę, próbując sobie przypomnieć.
-U Jima tego nie…
-Oczywiście że nie o to kurwa chodzi że nie…
Nag ły zduszony odg łos gdzieś ze środka sieci: głos Dwuizbowca, złożenie wielu harmonicznych,
zapewne przekazujące tony informacji jednocześnie. Brüks był w stanie dojść tylko, że zawier a zdu-
mienie i dobieg a gdzieś z „27E - KORYT. ZEWN.”. Eulali szarżował a przejściem na pełnej szybko-
ści. Amina płynęł a jak zahipnotyzowana, wpatrzona prosto w kamer ę - nie, nie w kamer ę. W ten uno-
szący się przed nią zdradziecki odłamek.
Inag le, wszędzie - pandemonium.
Wszystkie kamer y nag łowne zaczęł y się nerwowo ruszać, koł ysać jak pijane wahadła i omiatać
scener ię, zbyt szybko, żeby dało się ustalić, co ich tak przer aził o. Na 27E Eulali odbił a się od grodzi
(Zar az, to sekundę temu w ogóle była tam gródź?) i cofnęł a się ku Aminie; po chwili obie zniknęł y
z trzecioo soboweg o widoku, został o tylko rozmazane w szaleńczym ruchu wideo z ich dwóch kamer.
Seng upta chwycił a widok POMOCN./REKOMP. i rozciąg nęł a go na cały środek kopuł y: widok z lotu
ptaka na świątynię, jej bóstwo oraz niewydar zonych akolitów odbijających się od metalu w miejscu,
gdzie parę chwil temu ział otwarty właz. Porcja leżał a spokojnie jak glina na kondensor ze, subtelnie
okaleczona postać Sir ieg o Keetona jar zył a się równo jak lampka nocna w pokoju dziecięcym: z prze-
ciwleg łej ściany wyr osła tłustoszar a macka i rzucił a się na Chineduma Ofoegbu, tak że Moo re ledwo
zdążył odsunąć mnicha.
Iwszystko to w parę szaleńczych chwil. Potem kamer y zgasły.
Seng upta po prawej stronie coś cicho mamr otał a do siebie. Brüks prawie jej nie słyszał. Wiem
co to jest, pomyślał, odg rywając w głowie w kółko te ostatnie kilka sekund. Ja już coś takieg o wi-
dział em i używał em tego, powinienem dokładnie wiedzieć co to takieg o…
Mag netyt, chromatofor y, krypsis. Klatki rozbite i pieczoł owicie odbudowane. Ślady stóp wytarte
do czysta, zmyte niepokojące obce zapachy, niepostrzeżenie rozmieszczone czujniki i urządzenia
do pobier ania próbek, zrekonstruo wane we wszystkich wymiar ach całe natur alne środowisko.
Komor a do badania zachowań?
Szarpnął awar yjny zaczep na uprzęży, uniósł się.
-Trzeba ich stamtąd wydostać.
Seng upta pokręcił a głową tak gwałtownie, że Brüks przestraszył się, że się urwie.
-Nie ma kurwa mowy trzeba kurwa uciekać…
Zakręcił ponad lustrzaną kulą, chwycił ją za ramiona…
-…nie dotykaj mnie kurwa!…
…puścił, ale trzymał się blisko, twar zą w twarz, o parę centymetrów, choć wiła się i odwracał a.
- To coś nie wie, że my tu jesteśmy, rozumiesz? Sama powiedział aś: „Za głupie, żeby śledzić ste-
reokamer ę”. Za głupie, żeby wiedzieć, że my tu jesteśmy, nig dy nas nie wpuścili na Ikara, to coś nig -
dy nas nie widział o. Możemy wziąć je z zaskoczenia…
-Log ika kar alucha. To głupota to nic nie znaczy słuchaj uciekamy…
-Nie uciekaj. Słyszysz? Zostań tutaj i nig dzie nie wychodź, póki nie wrócę. Odpal silniki, jeśli ten
szajs jeszcze dział a, ale nig dzie się nie ruszaj.
Pokręcił a głową. Łuk śliny wydostał się z ust i rozszedł wachlar zowato w powietrzu.
-A co ty por adzisz człowieku oni są dziesięć razy bystrzejsi od ciebie inic nie przewidzieli…
Dobre pytanie.
-Pod pewnymi względami, Rakshi. A pod innymi są dziesięć razy głupsi. Wiedzą wszystko
o kwarkach i amplituhedronach, ale nie zag ięł a ich żadna kwantowa piana, wiesz? Zag iął ich choler-
ny biolog ter enowy. A tę grę to akur at ja znam na wylot.
Objął jej głowę rękoma i pocał ował w sam czubek…
-Nig dzie nie chodź…
…i skoczył susem na strych.
***
Przestrzelił między krokwiami jak kulka we flipper ze, odbijając się to od dźwig ar a, to od uchwy-
tu, roztrącając pasy, klamr y i poł yskujące tłusto kule wody, rozchlapujące się pod dotknięciem. Brüks
zwyklak, Brüks kar aluch. Daj sobie spokój, Danielku: nawet nie próbuj myśleć, tylko się skompromi-
tujesz przed dor osłymi. Potakuj i łykaj wszystko, co ci sprzedadzą. Nic nie gadaj, kiedy Seng upta lek-
ceważy parę milimetrów różnicy, zrzuca to na karb nieznacząceg o rozszer zenia od ciepła. Pilnuj się,
kiedy Moo re zauważa, że Porcja, cud nad cudami, rośnie; pokaż kał użę stearyny na jakimś urządze-
niu i wzrusz ramionami. Nie zastanawiaj się, dlaczeg o infiltracja zatrzymał a się na tak oczywistej
granicy. Zapomnij, że Porcja liczy i rozpoznaje wzorce, zapomnij, że potrafi budować mozaiki o tak
misternej rozdzielczości, że żadne białkowe oko nie odr óżni zwykłej grodzi od grodzi obleczonej
w cieniutką warstwę myśląceg o plastiku. Nie pozwól, żeby wyniki twoich niedor obionych przemy-
śleń nasunęł y ci oczywisty wniosek: że Porcja mog ła pokryć wszystko tutaj jak niewidzialna inteli-
gentna powłoka, że kiedy ktoś odpala interfejs, albo nawet, kurna, zapala światło, ona jest pomiędzy -
widzi wszystko, czuje każdą sekwencję palców dotykających pulpitów. Siedź cicho i uśmiechaj się,
gdy dor ośli, nic nie wiedząc, wchodzą w obcą klatkę namalowaną wewnątrz ludzkiej.
A kiedy puł apka się zamyka i wszystkie elementy zaczynają do siebie pasować, możesz się pocie-
szyć, że dor ośli też nic nie widzieli, że ci por ąbani myślący zbior owo Dwuizbowcy wcale nie są tacy
bystrzy. Możesz umrzeć zadowolony z siebie, mając rację. Razem z najlepszymi, w orbitującym wo-
kół Słońca zbior owym grobie.
Paszcza minog a ział a przed nim, nieco na prawą burtę, podkreślając błękitnym, pastelowym świa-
tłem krawędzie i kąty. We wnękach polatywał y trzy puste skafandry próżniowe. Brüks zastanowił się
i w jednej chwili skreślił tę myśl - zanim wbije się w jeden z nich, Porcja zdąży zakisić wszystkich
na Ikarze w czymś, czeg o używa w char akter ze formaliny. Za to za śluzą przednią część złącza doku-
jąceg o otaczał a bater ia nar zędzi wystarczających, żeby przeciąć statek na pół i odbudować z powro-
tem.
Porcja ewidentnie umiał a zblokować swoje cząsteczki w coś w rodzaju pancer za - Ofoegbu mały
nie był, a mimo to śluzowiec, rozciąg nięty w cienką błonę w poprzek włazu, a potem kurczący się
w parę sekund, był w stanie odbić go do środka pomieszczenia, nawet się nie ugiąwszy. Jednakże
Brüks widział tego skurwiela od środka, z bliska. Widział trybiki pozwalające Porcji mówić, myśleć,
wtapiać się w tło; miał chociaż ogólną ideę, jak te części są zbudowane i z czeg o.
Ibył prawie pewien, że nie mogą być w stu procentach ognioo dporne.
Wyszarpnął z uchwytu laser spawalniczy i odbił się w stronę rufy, w locie przekręcając bezpiecz-
nik i opasując smyczą nadg arstek. W miar ę jak ładował y się kondensator y, elektryczny owad zapisz-
czał cichutko, przesuwając się w stronę ultradźwięków.
W głąb gardzieli minog a, rozświetlonej półelastycznej tchawicy, usztywnionej co trzy metry
szkieletowymi kręg ami. Wzdłuż przejścia ciąg nęł y się miękkie, wyścieł ane prążki - ścięg na i mię-
śnie por uszające tunelem podczas dokowania. W pole widzenia wpłynęł a rama z biostali, z potężnym
kwadratowym włazem pośrodku. Główna śluza Ikara, zamknięta isolidna jak góra, przyjemnie prze-
mysłowa po cał ej tej miękkawej bioarchitektur ze.
W karmazynowej wnęce na metalowym boku - rękojeść. Brüks chwycił ją, zaparł się nog ami
po obu stronach, przekręcił, pociąg nął. Wnęka zmienił a kolor na zielony. Śluza rozwarł a się z wes-
tchnieniem. Chwycił się jej brzeg u, podciąg nął się, ignor ując nerwowe żółte mig otanie intelig entnej
farby ostrzeg ającej, że są OTWART E OBA WŁAZY, zajr zał przez wewnętrzny z nich do labir yntu.
Ter ytor ium wrog a. Nie było jak poznać, dokąd sięg a. Może Porcja już na nieg o patrzy.
Uniósł spawarkę i odepchnął się.
Żadnych wskazujących drog ę animacji. Żadnych pomocnych schematów obr acających się w gło-
wie, ani świecących piktog ramów pokazujących pozycję. Pamiętał drog ę z kilkunastu nag łownych
kamer, z własneg o, samotneg o podg lądactwa. Nie wiedział wówczas, jak mu się przyda ta pamięć.
Może jest równie pewna jak wszystkie zapisy pamięciowe u kar aluchów. A może cała architektur a się
tu pozmieniał a.
Wiedza z anatomii ogólnej zawiedzie go do sanktuarium; przez strunę grzbietową, rozg ał ęzienie
przy pętli LEAR, zakręt w prawo przy splocie rur z chłodziwem. Przy odrobinie szczęścia ktoś wyda
jakiś dźwięk, któr y poprowadzi go dalej.
Trzeba było wziąć hełm, pomyślał, patrząc z idealną klar ownością w przeszłość. Trzeba było
wziąć coś do łączności. I jeszcze jeden laser, albo dwa, dla Jima i bandy.
Kurna kurna kurna.
Dźwięki z przodu, dźwięki z prawej burty, dźwięki z tyłu; uchwycony kątem oka ruch, gdy prze-
pływał obok jakieg oś boczneg o tunelu, któr eg o nie miał na mapie w głowie. Chwycił się mijaneg o
żebra; laser pożeglował dalej, szarpnął go za nadg arstek, wytrącił z równowag i, tak że pokoziołko-
wał na ścianę. Boleśnie walnął głową w belkę; laser, szarpiący się na końcu smyczy, odbił się w nie-
ważkości i walnął go w pierś.
Krzyki z tyłu. Mały chór ek nieartykuł owanych, panicznych głosów. Niemal elektryczny odg łos
pełzania.
Brüks zaklął i rzucił się z powrotem. Zapomniany kor ytarz sunął ku niemu - wyhamował, chwy-
cił się czeg oś, skręcił za róg……i niemal zder zył się czoł owo ze ścianą, któr a zestalił a się przed
nim jak błona z żywej plasteliny.
W czasie, któr eg o potrzebował, żeby się zatrzymać i wymamr otać do siebie…
…prawie tego dotknął em prawie mnie dotknęł o prawie mnie miał o…
…błona przeo braził a się w biolog iczną stal, twardą, nieprzeniknioną itak grubą, że prawie tłumi-
ła odg łosy masakry po drug iej stronie.
Żadna biostal, napomniał się Brüks. Ani nieprzenikniona.
Ani ogniotrwał a.
Uniósł spawarkę.
Nie. Na pewno nie ogniotrwał a.
Porcja zadyg otał a w punkcie, gdzie trafił promień, zwinęł a się, poczerniał a, opalizując jak plama
ropy. Brüks zog niskował laser w jednym punkcie, trzymając go nier uchomo, na ile pozwalał a
mu nieważkość iwłasne nerwy. Przepalił w błonie otwór, któr y rozszer zył się jak oko, elastyczna
tkanka rozeszła się, uciekając od miejsca trafienia. Promień zakoł ysał się na chwilę, opalając martwy
metal po drug iej stronie, o mało co nie trafiając w jedną postaci, zanim Brüks nie wcisnął wył ączni-
ka.
Stanął. Zamrug ał.
W ciąg u tej niekończącej się, zamrożonej w czasie chwili zar ejestrował tunel pozbawiony ścian
i sufitu, w cał ości pokryty gąszczem rur i przewodów, zakończony dziesięć metrów dalej rozwidle-
niem. Pięć postaci w skafandrach, z podniesionymi szybkami, w poł owie tej dług ości. Przynajmniej
jedna rozbita szybka - chmur a poł yskujących miedzią kryształ owych odłamków sunących każdy
po własnej trajektor ii, niektór e błyszczące jak świeżo posrebrzone lustra, inne pochlapane pasmem
karmazynowej mgiełki, któr a wyleciał a łukiem z drobneg o, poł yskująceg o srebrem skafandra ciał a
obr acająceg o się powoli w powietrzu. Brüks wiedział, kto to, jeszcze zanim ukazał a mu się twarz, za-
nim zobaczył niewidzące oczy wytrzeszczone bielą na tle czarnej maski.
Lianna.
Inni por uszali się o własnych sił ach. Amina ruszył a desper acko ku iskierce nadziei, któr ą przy-
niósł jej Brüks. Evans zaszamotał się pomiędzy trupami w poszukiwaniu jakieg oś uchwytu, znalazł
jednak tylko objęcia szmacianej lalki, z któr ą splątał się w przelocie. Azagba, beznog i zombiak, za-
atakował błyskawicznie jak wąż, okręcił Aminę uchwytem za ramię, wbił wyprostowane jak ostrze
palce jednej dłoni w środek otwarteg o hełmu, wył ączając ją w ułamku sekundy Kolejny zombiak Va-
ler ie, kobieta, odbijająca się ku niemu jak jakieś nadrzewne stwor zenie, wyciąg ająca rękę do Evansa,
żeby zrobić to samo.
Brüks włączył palnik. Zombiaczka przewidział a to i zakręcił a się jak piskorz, lecz uwięzła w po-
wietrzu, na czystej krzywej balistycznej, o jedną sekundę zbyt dług o skazana tylko na bezwładność.
Promień odbił się od jej srebrneg o brzucha, wypalił kreskę skauter yzowaneg o węg la drzewneg o
na odsłoniętej twar zy. Ona jednak, co niesamowite, dalej leciał a na cel - popar zona, na wpół ślepa,
z jednym okiem pękniętym, wyg otowanym, machnęł a ręką i w przelocie zmiażdżył a Evansowi gar-
dło, odbił a się od metalowych trzewi i, nawet nie patrząc, chwycił a najbliższy uchwyt.
Jednakże Porcja też tam była. Poczuł a nacisk i odpowiedział a tym samym, owinęł a dłoń lśniący-
mi woskowatymi nibynóżkami szybciej niż nawet zombiacze odr uchy były w stanie zar eagować.
Ze szwów, gdzie śluz i skafander stapiał y się ze sobą, uniosły się obł oczki biał ej pary. Uwięziona
zombiaczka spojr zał a w dół jednym martwym, roztańczonym okiem; gdy znów uniosła głowę, na jej
twar zy pojawił o się coś całkiem inneg o.
-Jezus - sapnęł a. Zgięł a się w potężnym ataku kaszlu, z dłonią wtopioną w ścianę; wokół twar zy
zawir ował y krew i ślina. - Co ja tu… oBoże, coś się…
Światło w jej oczach zgasło; tiki i zacięcia, któr e wrócił y na miejsce, emanował y martwotą nawet
jak na zombiaka. Skurcze pozostawionych samym sobie umier ających komór ek.
Jim by kojar zył, jak się nazywasz, pomyślał Brüks.
Coś się por uszył o za jej ramieniem, za dryfującymi ciał ami, daleko, w rozg ał ęzieniu kor ytar za;
za szczeliną w drzwiach szafy, w cieniu pod łóżkiem. Kolejny błysk srebra, por uszająceg o się z bez-
głośną celowością. Zza rogu wył onił a się jeszcze jedna postać.
Valer ie.
Przez chwilę patrzyli na siebie nawzajem przez ciżbę trupów - drapieżniczka z miną sug er ującą
roztarg nienie i ciekawość, ofiar a - bo po prostu nie była w stanie odwrócić wzroku. Brüks nie miał
pojęcia, ile trwał a ta chwila; może był aby to wieczność, gdyby Valer ie nie opuścił a szybki hełmu.
Może to był mił osierny uczynek, przer wanie tego par aliżu w snopie światła z samochodowych re-
flektor ów, przez któr y ani by drgnął, póki by go nie rozdarł a na strzępy. A może po prostu chciał a
dać mu szansę.
Brüks odwrócił się i uciekł.
Węzły chłodnicze. Tunele techniczne. Pozamykane włazy prowadzące w odleg łe rubieże, któr ych
nig dy nie zbadał, albo dawno o nich zapomniał. Mijał je, nie widząc, dawał się ster ować instynktowi,
podczas gdy globalną przestrzeń roboczą mózgu wypełniał y modele drapieżników i przer ażenie,
od któr eg o sika się w spodnie. Mijał trzeci stopień wymiennika ciepła, a widział tył em głowy, jak
zbliża się Valer ie; przechodził przez Wejście do Skarbca, a widział, jak ściąg a warg i w drapieżnym
uśmiechu; uciekał struną grzbietową, a czuł, jak jej mięśnie spinają się do ostateczneg o ciosu.
Ter az w minog u - nie ma czasu się zatrzymać, nie ma czasu zamknąć przejścia, nawet nie myśl,
żeby ruszać ten właz, dopadnie cię, zanim się choćby odwrócisz. Nie oglądaj się. Leć i tyle. Nie myśl
gdzie, nie myśl kiedy - trzydzieści sekund to całe życie, dwie minuty to daleka przyszłość, liczy się
tylko ta chwila, to ter az ona chce cię zabić. Z przodu głos, równie spanikowany jak ten wewnętrzny,
niosący się minog iem i cor az głośniejszy, nic tylko „choler a choler a choler a” i „złącza dokujące”
i odliczane w tył cyferki… ale: Nie zwracaj uwag i, to nie ter az, to za dziesięć sekund, jeśli będziesz
jeszcze żył i…
Korona.
Koniec drog i. Już nie ma dokąd iść, nie ma jak zyskać na czasie. Cała twoja przyszłość jest tu i te-
raz.
Nie ma już nic do stracenia.
Brüks odwrócił się i spojr zał w głąb gardzieli. Valer ie stał a nonszalancko uchwycona krawędzi
wewnętrzneg o włazu Ikara, patrzył a na nieg o przez lustrzane, cyklopowe oko hełmu. Możliwe, że
stał a tam od wielu godzin, czekając tylko, aż się odwróci i ją zobaczy.
A gdy zobaczył, skoczył a.
Uniósł laser i warknął. Valer ie popłynęł a ku niemu; Brüks przysiągłby, że się śmieje. Strzelił.
Promień rozproszył się na lustrzanych termokomórkach skafandra, rozpadł się na milion jasnych jak
Słońce szmar agdowych odłamków. W ułamku sekundy powypalał y krótkie kreski na różnych przy-
padkowych powierzchniach, zanim Valer ie uskoczył a spod laser a.
Brüks rzucił się do ster owania włazem, chwycił dźwig nię, szarpnął. Korona przykurczył a swoje
frontowe drzwi i rozluźnił a je z powrotem. Valer ie zbliżał a się, żeby go zabić, rozpostarłszy ramio-
na. Jakimś sposobem ją słyszał, cichutki szept, niewytłumaczalnie słyszalny pomimo spanikowaneg o
zawodzenia Seng upty w interkomie. Głos wyr aźny, jakby mruczał a mu coś przez ramię, jakby sie-
dział a mu w głowie:
-Wyo braź coś sobie: Chrystusa na krzyżu…
Głęboko w kościach Brüksa zag rał a elektryczność. Synapsy zaczęł y trzaskać jak spalone układy.
Ciał o zabuczał o jak kamerton, w okamgnieniu stężał y wszystkie mięśnie. Po kroczu rozlał o się mo-
kre ciepło. Nie mógł się ruszyć, nie mógł mrug nąć, ledwo był w stanie oddychać. Jakiś odleg ły frag-
ment mózgu zaniepokoił się na moment tym ostatnim faktem, po czym stwierdził, że to i tak bez zna-
czenia. Zanim zdąży się udusić, Valer ie go zabije.
Bo już po nieg o szła, wyciąg nęł a ręce…
…i pokoziołkował a w bok, uder zona od tyłu. Za nią pojawił się Jim Moo re, twarz miał w stu
procentach gadzią, oczy odprawiał y szalony taniec w ciemnej komor ze otwarteg o hełmu. Wepchnął
Brüksa do komor y, zatrzasnął właz za nimi oboma; obur ącz walnął go pięściami w pierś przez ska-
fander, na tyle mocno, że niewiele brakował o do złamania mostka. Coś tam jednak pękło, coś się od-
blokował o i Brüks zaczął wciąg ać potężne fale powietrza z odzysku. Nim zaczął sapać, Moo re już
umocował go dla bezpieczeństwa w pustej wnęce - jeden zajęty skafander obok pustych.
Któr ych była cała masa.
Korona brzmiał a jak strojąca się orkiestra symfoniczna - skrzypienia ipojękiwania naprężaneg o
metalu, dalekie kaszlnięcia budzących się silników, losowe perkusyjne uder zenia klamer zapinanych
na ścianach, powoli, niechętnie wprawiających się w ruch. Paniczne wokalizowanie Seng upty wy-
krzykującej kolejne liczby. Samotna kropelka smar u zawisła w powietrzu, gdy statek przesuwał się
wokół niej; rozchlapał a się Brüksowi na policzku, zapachniał a delikatnie benzenem.
Gdzieś bardzo, bardzo daleko - ryk oceanu.
Dłonie Moo re’a wyczar ował y na ścianie interfejs. Palce zag rał y na nim z nieludzką precyzją.
Z boku otwor zył o się okienko, odmalowany intelig entną farbą widok na zewnątrz: koł ysząca się tam
i z powrotem nier ówna smug a błękitneg o światła, minóg odczepiony i wycofujący się do swojej od-
leg łej nory. W tle igranie gwiazd, cieni i przesłaniających niebo ostrych jak noże geometrycznych
kształtów. Na drucianych rusztowaniach mig otał y ciemnoczerwone gwiazdozbior y. Urwiska z czar-
neg o stopu rozciąg ał y się we wszystkie strony ku własnym hor yzontom.
Widok przesłaniał hełm Valer ie. Pięści walił y w kadłub, potencjalny dźwięk ginął jednak w drga-
niach silników. Wschód Słońca, nag ły i oślepiający: cały wszechświat buchnął płomieniem, gdy Ko-
rona cierniowa wyszła z zaćmienia. Gdzieś daleko klęł a Seng upta, gdzieś jeszcze odpalił y silniki ma-
newr owe. Przez jedną krótką chwilę Valer ie była czarnym wijącym się cieniem na tle ognisteg o nie-
ba; po czym buchnęł a płomieniem. Ułamek sekundy później kamer a się spalił a.
Palce Moo re’a ani na chwilę nie przestał y tańczyć.
Zapasowa kamer a startował a przez całą wieczność. Zanim skończył a, znaleźli się z powrotem
w cieniu Ikara; po prawej burcie sunęł a bezg wiezdna czarna sylwetka kolumny radiator a. Jakaś ła-
godna dłoń - masa razy przyśpieszenie napinające uprząż - zaczęł a popychać Brüksa w stronę dna
wnęki. Przyćmiony zodiak latarń ulicznych cofał się powoli ku rufie - lecz nag le rozpalił y się tam
jeszcze inne światła, pięciokąt niebieskich nowych eksplodujących bezg łośnie w ciemności. Dopier o
wtedy uświadomił sobie jeszcze inną ciszę - Moo re przestał gadać do ściany, uciszył staccato palców
stukających w metal jak kar abin maszynowy. Brüks ledwo dostrzeg ał kątem oka jego rozmazany
kształt; przesunięcie oczu choćby o ułamek stopnia, żeby pułkownik się zog niskował, było iście her-
kulesowym wysiłkiem. I nig dy do końca się nie udawał o. Na szczęście, wycisnął z per yfer yjneg o
pola widzenia chociaż tyle, że dostrzegł star eg o wiar usa stojąceg o nier uchomo jak kamień na pokła-
dzie, z ręką na wpół uniesioną do twar zy. Wydał o mu się, że słyszy łag odny, więznący w gardle
wdech - stwierdził, że to musi być dźwięk duszy powracającej do ciał a.
Ikar skurczył się. Doo koł a z powrotem pokazał o się słońce. Nawet w oślepiającym świetle sło-
necznej kor ony widać było na nim pięć mig oczących niebiesko iskier - pięć jaskrawych kropek na tle
kurcząceg o się czarneg o kręg u pośród oceanu ognia. Silniki stabilizujące, uświadomił sobie niewy-
raźnie Brüks. Zastanowił się, czemu płoną tak dług o i tak jasno, po czym pożał ował, że tak szybko
znalazł na to pytanie odpowiedź.
Nowo nar odzona grawitacja cały czas przybier ał a na wadze. Szarpnęł a Brüksem w uprzęży, wy-
sunęł a go z wnęki i ustawił a pod kątem do pokładu. Kolana jednak nie ugięł y mu się pod obciąże-
niem, ciał o nie opadło. Był oddychającym posąg iem - jakieś silniejsze od log iki przeczucie mówił o
mu, że gdyby te pasy puścił y, nie zgiąłby się: upadłby wyprostowany na pokład i potłukł się w drob-
ny mak.
Skafandry obok zniknęł y. Zamiast nich wisiał y rozkładające się trupy, w siatkach dyndał y ochła-
py szar eg o mięsa, z pustych oczodoł ów wypadał y robale jak ziarna ryżu. Wyszczer zone żuchwy
szczękał y, majtał y się, wydając niezrozumiał e dźwięki. Par aliż REM, powiedział a jedna część głowy
Brüksa do drug iej, choć nie spał. Halucynacje. Trupy śmiał y się jakby nie były martwe, wykasłując
błoto.
W oczach zawir ował y mu mroczki. Na wpół widoczny w gęstniejącej mgle Jim Moo re stał na po-
kładzie, nie wspomag ając się ani siatką, ani zaklęciem, ani w ogóle niczym, poza miażdżącą świado-
mością własnych czynów. Zapadła ciemność. Ostatnimi iskrzącymi synapsami Brüks zastanawiał się,
co by powiedział Luckett w obliczu takiej masakry.
Pewnie, że wszystko idzie zgodnie z planem.
POŻERACZ
Musicie państwo zrozumieć: to piąty w tym roku atak na wenezuelski program iniek-
cji stratosferycznej. Poziom siarczanów w stratosferze nadal jest poniżej trzech procent
i nawet jeśli nie zdarzą się kolejne ataki, dobrze będzie, jeśli do listopada wróci do nor-
my. Każdą agrokorporację, której nie stać na transgeniki porządnie uodpornione na su-
szę, czeka katastrofalne lato. Da się to uzupełnić klonami i pędzonymi na siłę plonami
z wyższych szerokości geograficznych - o ile monokultur nie zeżrą epidemie, jak w ze-
szłym roku - ale lokalne niedobory są praktycznie nieuniknione.
Mamy oczywiście świadomość, że wenezuelski program jest formalnie nielegalny
(myślicie, że nikt z nas nie czytał Traktatu Geoinżynieryjnego?) ale nie muszę państwu
chyba mówić, jak ważne jest stratosferyczne schładzanie. Może i geoinżynieria faktycz-
nie jest rozwiązaniem tylko na krótką metę, ale trzeba robić co się da, inaczej w ogóle
nie doczekamy długiej mety. Jasne, Caracas sam sobie nie pomaga swoim debilnym upo-
rem w trzymaniu się przestarzałego systemu prawnego. Osobista odpowiedzialność?
Co te [AUTOCENZURA] potem wymyślą? Pławienie czarownic?
Mogę chyba więc wypowiedzieć się w imieniu całego wydziału, mówiąc, że w stu pro-
centach z nimi sympatyzujemy. A jeśli wy tam, od Praw Człowieka, chcecie znowu wcią-
gnąć ich na czarną listę, to proszę bardzo. Ale nasze stanowisko brzmi: Nie możecie nas
prosić o wycofanie poparcia dla Wenezueli. Świat po prostu nie może sobie pozwolić
na sabotowanie choćby najskromniejszych prób stabilizacji klimatu.
Wiem, jak źle to wygląda. Wiem, jak ciężko jest zachwalać sojusz z reżimem, który
swoją neuropolityką tkwi głęboko w średniowieczu. Ale musimy wziąć tego fiuta do ust
i łyknąć wszystko co z niego wyleci. Schładzanie stratosfery to jedna z niewielu rzeczy,
jakie jeszcze utrzymują tę planetę przy życiu, a dobrze wiecie, że ta technologia pochła-
nia masę energii.
Jeśli to ma was podnieść na duchu, pomyślcie sobie, że gdyby to się stało 20, 25 lat
temu, to w ogóle byśmy tu nie rozmawiali, nie mieliśmy wtedy wystarczającej liczby dżuli
pod ręką, żeby w ogóle stać nas było na takie rozwiązania. Pewnie byśmy już tkwili głę-
boko w nowym średniowieczu.
Dzięki Bogu, że jest Ikar, nie?
Fragment wewnętrzneg o
komunikatu ONZ (adr esaci nieznani),
odzyskany z uszkodzoneg o źródła
podczas konkursu deszyfratorskieg o
z udział em niezidentyfikowanych
podr ozumnych sieci,
1332:34 2091-08-23.
Ani przez chwilę sam w siebie wejrzeć nie umiałem, jakże miałbym zatem osądzać
uczynki innych?
M. Maeterlinck, Peleas i Melisandra
(tłum. Z. Przesmycki)
Obudził się nieważki. Niewidzialne dłonie poprowadził y go jak latającą kłodę przez Piastę, przez
półkulę poł udniową, unier uchomioną tak samo jak on. Gdzieś z daleka odezwał a się Rakshi Seng up-
ta, przy czym nie rżał a ani nie powarkiwał a, ale mówił a tonem łag odnym jak pierwszy z brzeg u ka-
raluch:
-Za dług o to już trwa zaczniemy spadać z powrotem jak nie damy ciąg u w pięć minut góra.
-W trzy minuty. - Głos Moo re’a, o wiele bliżej. - Czas start.
Itylko tyle nas jest, pomyślał Brüks. Tylko Jim, Rakshi i ja. Bez wampir zycy, bez nieumarł ych
ochroniar zy. Bez żadnych Dwuizbowców.
ILianna też nie żyje. O Boże, Lianna. Biedne dziecko, biedna, prześliczna, niewinna ofiar a. Nie za-
służył aś sobie na to; jedynym twoim przewinieniem była wiar a…
Minął go jeden z osiowych włazów. W następnej sekundzie zakręcał pod niespodziewanym kątem
prostym - szprychy Korony, złożone do przyśpieszania, cały czas leżał y wzdłuż kręg osłupa. Gdy Mo-
ore pchał go głową naprzód ku rufie, przed twar zą przewijał y się szczeble.
Zginęł y wszystkie nasze dzieci. Intelig entniejsze, silniejsze, oszczędniejsze. Wszystkie te podkrę-
cone synapsy, wszystkie te problemy przywleczone z plejstocenu. Co im to dało? Gdzie są ter az? Ni-
gdzie. Nie żyją. Zmienili się w plazmę.
Tak jak pewnie i my, już niedług o.
Serwis i Warsztat. Moo re rozł ożył leżankę medyczną i przypiął go dokładnie w momencie, gdy
Korona zaczynał a odchrząkiwać. Kiedy odwracał się, żeby wyjść, w świat z powrotem zakradał o się
ciążenie. Brüks spróbował unieść głowę i prawie mu się udał o. Spróbował chrząknąć i to udał o się
całkiem.
-Eee… Jim… - Wyszedł niemal szept.
Pułkownik zatrzymał się pod drabiną. Ledwie widoczna kątem Brüksoweg o oka sylwetka. Wyda-
wał o się, że ciąg wtapia go w pokład.
-Dz… dz-dzięki - wykrztusił Brüks.
Sylwetka stał a w milczeniu wśród nar astającej grawitacji.
-To nie był em ja - powiedział w końcu i poszedł.
***
Nie tylko Moo re go odwiedzał. Pojawił a się także Lianna, zza grobu: ciemna, mig otliwa plazma,
uśmiechająca się do jego nier uchomych rysów, kręcąca głową i szepcząca: „Biedaku, taki zag ubiony
i taki arog ancki”, póki Słońce nie odwoł ał o jej z powrotem. Chinedum Ofoegbu stał godzinami
u jego boku i przemawiał palcami, oczyma i urywanymi dźwiękami wydobywanymi z głębi gardła -
jakimś sposobem jednak Brüks wreszcie go rozumiał: nie był już zawodzącą enigmą ani intelig ent-
nym, rakowatym składnikiem ula, ale mił ym star uszkiem, najmilej z cał eg o dzieciństwa wspominają-
cym rodzinę szopów, z któr ymi zaprzyjaźnił się za pomocą paru garści suchej karmy i drobneg o sa-
botażu dokonaneg o na zamknięciu domoweg o kosza na odpadki org aniczne.
Zar az… ty miał eś dzieciństwo? - próbował zapytać Brüks, lecz dłonie i twarz Ofoegbu przepada-
ły pod wykwitami dymienic i wielkich włóknistych guzów, tak że już nie był w stanie wydobyć słowa.
Wracał a nawet Rhona, z Nieba, choć przysięg ał a, że nig dy nie wróci.Stał a do nieg o plecami
i wściekał a się; próbował nakłonić ją, żeby się odwrócił a i uśmiechnęł a, lecz nawet wtedy minę mia-
ła gniewną i zgorzkniał ą, a oczy pełne iskier.
Co, tęsknisz za nią? - złościł a się. Za swoją bezmyślną mar ionetką, kochającą niewolnicą twojeg o
ego? A może po prostu chodzi o fakt, że stracił eś jeden, jedyny fałszywy element twojeg o żał osneg o
fałszyweg o życia, nad któr ym miał eś jakąkolwiek kontrolę? Niestety, kajdany opadły, opadły na do-
bre. Możesz sobie tu zgnić, mnie to nic nie obchodzi.
Ale nie to miał em na myśli, usił ował odpowiedzieć, oraz: Ja nig dy otobie tak nie myślał em, i gdy
w końcu wyczerpał o mu się zaprzeczanie inie został o nic inneg o do powiedzenia: Proszę. Jesteś
mi potrzebna. Bez ciebie nie dam rady.
Pewnie, że nie dasz, zadrwił a. Sam w ogóle nie jesteś w stanie niczeg o zrobić. To ci muszę przy-
znać: udał o ci się zamienić własną niekompetencję w strateg ię przetrwania. Co byś zrobił, gdybyś
stracił tę wymówkę, gdybyś dał się ulepszyć jak wszyscy inni? Jak ty byś w ogóle przetrwał, nie mo-
gąc się zasłaniać swoim inwalidztwem, kiedy nie nadążasz?
Zachodził w głowę, co tam się musi w tym Niebie dziać, że jest taka wściekła. Zapytałby, ale Rho-
na na jego reliktowych oczach zamienił a się w Rakshi Seng uptę, a tok myślenia najwyr aźniej prze-
skoczył na całkiem inną ścieżkę.
Trzymaj się z daleka od dziobu, szeptał a nerwowo, oglądając się przez ramię. Trzymaj się z dale-
ka od strychu, on tam jest i pewnie nie tylko on. Szkoda, że nie możesz wrócić, kiepsko to wszystko
wyg ląda, a ja jestem dobra tylko z liczb, wiesz? Z białkowych spraw nie za bardzo.
I tak ci świetnie idzie, próbował powiedzieć Brüks. Nawet zaczynasz gadać jak my kar aluchy. Ale
był w stanie wykrztusić tylko skrzek, kaszel - wszystko, co usłyszał a Rakshi, przer ażał o ją bardziej
niż milczenie.
Czasem otwier ał oczy i widział pochylająceg o się nad nim Moo re’a, por uszająceg o nad jego twa-
rzą lśniącymi, mig ającymi pał eczkami do jedzenia. Raz czy dwa na piersi siadł mu niewidzialny, ry-
czący olbrzym i wcisnął go głęboko w miękką ziemię pod plecami (rzadkie pasy świeżo wyr ośniętej
trawy na ścianach chylił y się mocno ku ścianie, wszystkie źdźbła idealnie w jednym kier unku); poza
tymi chwilami był nieważki jak nasiono dmuchawca. Czasem prawie był w stanie się ruszyć - wtedy
zebrane nad nim stwor y płoszył y się i uciekał y. Innym razem ledwie mógł ruszyć oczyma w oczodo-
łach.
A czasami się budził.
***
Coś siedział o przy nim, z lekka człekokształtna rozmazana plama na skraju pola widzenia. Brüks
spróbował odwrócić głowę, oder wać wzrok od sufitu. Widział jednak tylko rury i farbę.
-To tylko ja. - Głos Moo re’a.
Naprawdę. Naprawdę tylko on.
-Rozumiem, że się nie spodziewał eś - powiedział a plama. - W sumie to zaskoczony jestem, że
Seng upta ci nie powiedział a. Takie rzeczy akur at uwielbia rozg adywać.
Spróbował jeszcze raz. Znów się nie udał o. Kręg i szyjne wydawał y się jakby zrośnięte. Unier u-
chomione przez rdzę.
-Może więc ona nie wie.
Brüks przeł knął ślinę. To potrafił zrobić, choć w gardle dalej miał sucho.
Plama przesunęł a się, zaszeleścił a.
-U mnie to jest obowiązkowa procedur a. Za dużo scenar iuszy, w któr ych udział świadomości…
wpływa neg atywnie na reakcje. Nieważne, jak wojsko w dzisiejszych czasach wyg ląda, nie wezmą
cię, jeśli…
Kaszlnięcie.
Reset.
-Prawda jest taka, że ja poszedłem na ochotnika. Kiedy jeszcze wszystko było w fazie beta, nie
weszło do obowiązkowych procedur.
A możesz decydować, zastanowił się Brüks, kiedy to jest, a kiedy nie ma? Daje się ster ować czy
jest odr uchowe?-Mog łeś słyszeć, że my po prostu usypiamy. Tracimy świadomość, a ciał o niech je-
dzie na autopilocie. Żeby nie mieć wyr zutów sumienia po pociąg nięciu za spust. - Brüks usłyszał
w głosie star eg o człowieka nutę gor yczy. - W dzisiejszych czasach to prawda. Ale u nas, u pierwszej
gener acji, nie. Byliśmy przytomni. Mówili wtedy, że się nie dało inaczej. Że można człowieka odsu-
nąć od pętli motor ycznej, ale podwzgór za nie da się wył ączyć, nie szkodząc funkcjom weg etatyw-
nym. Były oczywiście plotki, że oni to doskonale umieli, ale po prostu chcieli, żebyśmy byli świado-
mi, żeby po akcji mógł nas przesłuchać doświadczony obserwator na polu, tego typu sprawy, ale by-
liśmy tak rozchwytywani, że walił o nas to wszystko. Sam szczyt techniki, sexy jak choler a; no wiesz.
Pierwsi pionier zy na postludzkim pog raniczu. - Moo re prychnął cicho. - No, w każdym razie,
po paru misjach, któr e niezupełnie poszły zgodnie z planem, wypuścili Iter ację Nirwana. Nawet za-
ofer owali mi upgrade, ale ja… ja nie wiem. Jakoś nag le wydał o mi się ważne, żeby nig dy nie gasić
światła.
Czemu ty mi to mówisz? Jakie to ma znaczenie ter az, kiedy strącił eś ratunek dla świata w Słońce?
-Mówię tylko, że ja tam był em. Przez cały czas. Tylko jako pasażer, bo niczym nie kier ował em,
ale nie zniknął em. Nie jestem jak ci najemnicy Valer ie, ja… chociaż patrzył em. Jeśli to ma ci w
czymś pomóc. Po prostu chciał em, żebyś wiedział.
To nie był eś ty. Tak mówisz. To nie twoja wina.
-Odpocznij sobie ter az.
Rozmazana plama rozciąg nęł a się, w polu widzenia Brüksa na moment zog niskował a się twarz
pułkownika - i znów zniknęł a, do akompaniamentu oddalających się kroków.
Któr y ustał na moment.
-Nie bój się - powiedział Moo re. - Więcej tego nie zobaczysz.
***
Gdy obudził się kolejny raz, pochylał a się nad nim Seng upta.
-Ile czasu? - wykrztusił Brüks i z ulgą zauważył, że słowa się wydobył y.
Powiedział a:
-Możesz się ruszyć spróbuj tak czy owak.
Posłał polecenia wzdłuż nóg, poczuł, jak palce stóp reagują. Spróbował zamachać palcami rąk -
knykcie miał zar dzewiał e na sztywno.
-Nie wa wałzo - powiedział.
-Przejdzie to nie jest trwał e.
-Sso ona mi włobił a?
-Słuchaj pracuję nad tym…
-Całkiem jak jakaś… Schaza Chrzy… Krzyżowa, dupą do przodu. - Język zmag ał się ze słowami.
- Jak ona, choler a… szwy… zwyklaki nie mają skazy, nie mają odpowiednich ob…
-Mówię pracuję nad tym ter az są ważniejsze sprawy.
Może dla ciebie są ważniejsze…
-Gdże Dżym?
-Właśnie ci mówię cały czas siedzi na tym strychu z Porcją chyba…
-Ssso!
-No a skąd wiadomo jak bardzo się to gówno rozlazło mog ło pokryć cały środek macier zy i by-
śmy nie poznali. Mog ło przyr osnąć nawet do samych drzwi i wleźć nam do środka.
Dobrze, że chociaż zaczęł y mu dział ać współczulne nerwy ruchowe - poczuł, jak jeżą mu się
włoski na przedr amionach.
-A ktoś zw… wziął próbki?
-Ja nie robię takich rzeczy, ja jestem od matematyki nie od latania z wiadrem nawet procedur y nie
znam.
-Nie mog łaś sprawdzić?
-Ja nie robię takich rzeczy.
Brüks westchnął.
-To może Jim?
Seng upta spojr zał a poprzez nieg o.
-Zero pożytku cały czas w kółko czyta te listy z domu. Mówił am mu ale jego to chyba już nie ob-
chodzi. - Pokręcił a głową (tak jej to łatwo przyszło), dodał a: - Ale czasami tu schodzi dog ląda ciebie.
Ładował w ciebie różne tam aminomasłowe i spazmolityki mówi że już zar az dojdziesz do siebie.
Zgiął palce. Faktycznie, już nie najg or zej.
-Tak, chyba wracam do żywych. Tylko ciał o wyszło z wprawy.
-No trochę poleżał eś. Dobra muszę lecieć. - Przeszła przez habitat, odwrócił a się u podstawy dra-
biny. - Dan musisz wracać do gry dziwne rzeczy się dzieją.
Między nimi też. Nig dy dotąd nie nazwał a go po imieniu.
***
Zanim Seng upta wyszła, przestał bełkotać; pięć minut później mógł bez specjalneg o dyskomfortu
przewrócić się z boku na bok. Zginał kolana i łokcie, za każdym razem o cor az większy, okupiony
spor ym wysiłkiem kąt, zmag ając się z kruchym opor em własneg o ciał a. Po przekroczeniu jakieg oś
krytyczneg o kąta prawy łokieć trzasnął, a po ramieniu rozlał się ból przypominający wstrząs elek-
tryczny. Ale potem ręka nadal dział ał a, zginał a się i prostował a na życzenie, budząc tylko tępe, artre-
tyczne kłucie w stawie. Zachęcony tym sukcesem, na siłę zgiął pozostał e kończyny poza ten punkt
i zrewindykował je dla siebie.
Zrewindykował od czeg o? - zastanawiał się.
Archiwa danych medycznych potrafił y odeg rać upadek ciał a w przyśpieszonym tempie: ciał o za-
lane falą acetylocholiny, obezwładnione komórki Renshaw, ATP wypalone do ostatnich opar ów przez
włókna, któr e nie były w stanie przestać się kurczyć. Nie został o żadneg o ATP, żeby interweniował o
i poprosił o do tańca miozynę; nic nie przer wał o wiązania aktyna-miozyna. Ślepa uliczka, tężyczka,
skurcze unier uchamiające całe ciał o.
Mechanizm był bardzo prosty: kiedy już potencjał y czynnościowe zaczęł y skakać tak szybko, mo-
gło to się skończyć tylko jednym. Ale nie wyg lądał o na indukowane farmakolog icznie. Valer ie nie
dosypał a mu niczeg o do kawy ani nie podr zucił a do jedzenia. Jego medyczne odczyty trafił y na trop
dopier o dług ie minuty po pierwszych drgawkach, ale, o ile był w stanie ustalić, wszystkie syg nał y
pochodził y z jego własneg o mózgu: z ośrodkoweg o układu do motoneur onów alfa, z nich do szcze-
liny synaptycznej, łup, łup, łup.
Obojętne, co to było, sam sobie to zrobił.
Nie śpieszył się z wypisywaniem ze szpitala. Powoli powyciąg ał cewniki i rozprostował kończy-
ny. Powoli wprowadzał powracające ze stanu skamieliny ciał o do czeg oś przypominająceg o aktyw-
ność. Ter az czas uzupełnić paliwo: po rekonwalescencji czuł wilczy głód. Minęł a ponad godzina, za-
nim był w stanie wyg ramolić się z S/W i sprawdzić, co tam dzisiaj serwuje kuchnia.
Był w poł owie drog i przez Piastę, gdy zauważył sączące się ze szprychy światło.
***
Mig awka z przeszłości: leżący na trawniku trup. Brüks nie wiedział, któr y element tu bardziej nie
pasuje.
Podejr zewał, że trawnik. Przynajmniej był niespodziewany - nie tyle trawnik, ile łaciaty wy-
świechtany dywanik zielononiebieskiej trawy - rdzawy w przyćmionym, dług ofalowym świetle, pre-
fer owanym przez wampir y - zer wanej ze ściany habitatu i rozsypanej byle jak na pokładzie. Wampir y
mają zabur zenie obsesyjno-kompulsyjne, kojar zył niewyr aźnie. Przynajmniej te mityczne, nieko-
niecznie będące dla nich inspir acją pradawne drapieżniki z krwi i kości. W XVII-wiecznych leg en-
dach ludzie sądzili, że da się odwrócić uwag ę wampir a, po prostu rozsypując mu na drodze sól - jakiś
nadnatur alny obwód w mózgu zmusi go, żeby zapomniał o wszystkim i liczył ziar enka. Brüks pomy-
ślał, że gdzieś to czytał. Raczej nie w recenzowanej pracy naukowej.
Oile jednak wiedział, ten absurdalny zabobon mógł mieć w sobie ziarno neur olog icznej prawdy.
W żadnym razie nie był bardziej nonsensowny niż Skaza Krzyżowa - może w tych wszystkowiedzą-
cych mózgach jakiś obwód do rozpoznawania wzorców faktycznie się w ten sposób zacinał, napędza-
ny za silną pętlą sprzężenia zwrotneg o. Może Valer ie padła ofiar ą tego sameg o podprog ramu, zoba-
czył a te tysiące epifitycznych źdźbeł i zdarł a je goł ymi pazur ami z naściennej grządki, licząc każdy
listek, gdy spadał na pokład wątłą chlor ofilową zamiecią.
Haczyk był oczywiście taki, że wampir y wcale nie musiał y liczyć: od razu, w jednej chwili, zoba-
czył yby dokładną liczbę ziar en soli czy źdźbeł trawy, znał yby siedmiocyfrową sumę całkowitą, nie
musząc przechodzić przez świadomy proces arytmetyczny.
Każdy chłopek ze wsi, któr y poświęciłby dwie sekundy na rozsypanie za sobą soli, zyskałby
na tym góra jedną dziesiątą sekundy przewag i. Niewarta skórka wyprawki.
Może jednak zombiak o tym nie wiedział. Może ten homunkulus za jego oczyma obudził się
w samą porę, żeby zrozumieć, co będzie, jakimś sposobem odebrał ster owanie wszystkim tym skró-
conym ścieżkom i tylnym zaułkom, i spróbował, nie mając nic do stracenia, odmówić ostatnią zdro-
waśkę. Może Valer ie, rozbawiona, pozwolił a mu na to, może nawet podjęł a grę i udał a, że liczy spa-
dające źdźbła, gdy jej obiad zamieniał pokład w niechlujny dywanik.
A może zombiaka to nie obeszło. Może po prostu na rozkaz poł ożył się i czekał na zjedzenie.
A Valer ie po prostu potrzebował a obr usa.
Zombiak miał podcięte gardło. Leżał na brzuchu, nagi, z twar zą odwróconą w bok. Wycięto
mu prawy pośladek, mięśnie udowe, dług i pas łydki. Powyżej i poniżej było ciał o, ale pomiędzy tyl-
ko goła kość łącząca podudzie z tuł owiem, wetknięta w szer oką, obnażoną łyżkę stawu biodroweg o.
Krwi było bardzo mało. Wszystko natychmiast skauter yzowane.
-Nig dy nawet go nie sprawdził aś - powiedział Brüks.
Seng upta powiększył a obr az: resztki krwawej uczty rozciąg nęł y się na całe okno. Źdźbła trawy
urosły do rozmiar u pędów bambusa; na obnażonej krwawej kości uwidocznił y się nier ówne bruzdy.
Ślady zębów.
Przez trawę wił się jakiś jakby wąż - ledwo widoczny nawet przy takim powiększeniu. Znikał pod
niedojedzonym trupem.
-Znalazłam osiem przewodów nie wiem dokładnie do czeg o ale ktoś kto je zostawił to nie była
niewidzialna ręka co czyni dobro nie? Masakra mówi że mina puł apka i choć raz chyba Masakra
ma rację. Ona chciał a żebyśmy to zobaczyli.
-Skąd wiesz?
-To jedyny strumień wideo któr eg o nie przer wał a. - Seng upta machnięciem zgonił a nag ranie
ze ściany.
-Czyli odr zuciliście habitaty.
Kiwnęł a głową.
-Zbyt ryzykowne tam wchodzić zbyt ryzykowne zostawić w spokoju.
Kolejny widok zastąpił poprzedni - kamer a z uciętej szprychy, nieg dyś prowadzącej do kryjówki
Valer ie. Kończył a się ter az ledwo po dwudziestu metrach, pulsującym pomar ańczowym kręg iem,
co dwie sekundy mig ającym w głębi tunelu napisem PRÓŻNIA. Dokładnie to samo było w szprysze
od Mesy naprzeciwko, ją też ucięli, żeby wektor y były w równowadze.
Przypomniał sobie prowadzone tam na dole rozmowy, dźwięk stukających o siebie szklanek.
-Choler a - powiedział.
-Jakby one się czymś różnił y wszystkie mają taki sam sprzęt i podtrzymanie życia.
-Wiem.
-Brak powietrza i żarcia też nam nie grozi przecież wszyscy nie żyją i…
-Wiem, kurwa - warknął Brüks i zdziwił się, kiedy Seng upta natychmiast zamilkła.
Westchnął.
-Po prostu, w cał ej tej pieprzonej podróży, tylko w tej Mesie zdar zył o mi się parę w miar ę przy-
jemnych chwil, wiesz?
Przez chwilę się nie odzywał a, a kiedy w końcu przemówił a, Brüks nic nie zrozumiał.
-Co powiedział aś?
-Tam rozmawiał eś z nim - wymamr otał a. - Wiem ale nawet gdyby Mesa dalej tam była to by nic
nie zmienił o bo jego nie ma. Cały czas tylko siedzi na strychu i w kółko puszcza te syg nał y jakby da-
lej był na Ikarze…
-Stracił syna - odparł. - To go zmienił o. Nic dziwneg o.
-O ja myślę. - Odezwał a się tylko nieco głośniej od szeptu. Coś w tym głosie sprawił o, że Brüks
zatęsknił za dawnym chichotem hieny -zmienił o go i to jak.
***
Skończył y się wymówki. Nie został o nic inneg o do zrobienia.
Wspiął się do Piasty, przebił przez jej niebo, wchodząc w bebechy statku: posykujące oskrzeliki,
kreskowane ukośnie kręg i, prostoliniowe jelita. Por uszał się jak star uszek - nieważkość, resztki par a-
liżu i skafander znaleziony przy śluzie ładunkowej zmówił y się, żeby zmusić go do bicia rekordów
w niezdarności. Przed nim, farba wokół złącza dokująceg o oświetlał a całą tę topog rafię rozmytym
blaskiem, tym samym co wszędzie.
Tutaj pojawiają się cienie, uświadomił sobie Brüks. We wszystkich innych zakamarkach Korony
jest ter az jasno jak na basenie, odkąd nie ma wstępu do Ładowni, a habitat Valer ie został odcięty. Tam
cienie nie mają szans.
Nie miał y dokąd pójść…
-Witamy w krainie żywych.
Jim Moo re obr ócił się powoli między krokwiami, tuż przy śluzie. Kontur y twar zy i kończyn
to chował y się, to wył aniał y z zaćmienia.
-To jest życie? - spróbował Brüks.
-To lista oczekujących.
Wydał o mu się, że zobaczył uśmiech. Odepchnął się, przeleciał przez strych i wyciąg nął spomię-
dzy wiszących nar zędzi spawarkę - sprawdził poziom bater ii, ocenił masę. Jim Moo re przyg lądał się
z odleg łości, z twar zą pełną cieni.
-Eee, Jim, a jeśli chodzi o…
-To było ter ytor ium wrog a - odparł Moo re. - Nic inneg o nie dało się zrobić.
-No tak. - Jedna piąta zasobów energ etycznych świata w rękach intelig entneg o śluzowca z kosmo-
su. Brüks nie zazdrościł mu konieczności rozważania za i przeciw dla takiej decyzji. - Ale skutek
uboczny to…
Moo re odwrócił wzrok.
-Dadzą sobie radę.
Może i miał rację. Świetliki ostudził y ziemski pęd do poleg ania na pozaświatowej antymater ii -
ciąg nący się przez 150 milionów kilometrów kabel zasilający był zbyt łatwym celem we wszechświe-
cie, gdzie pozaziemskie istoty o boskich cechach pojawiają się i znikają jak chcą. Były oczywiście
źródła rezerwowe, fuzja termojądrowa, wymuszona fotosynteza, geotermiczne szpikulce wbite głę-
boko w skor upę ziemską, żeby dobrać się do resztek ciepła ze stwor zenia świata. Trochę się zaciśnie
pasa, trochę ludzi może zginie, ale ogólnie świat da sobie radę. Zawsze tak było: z jednej strony że-
bracy, z drug iej wybredni, rozpuszczone, nienasycone pokolenia obstawione swoimi zabawkami
i prądożernymi wirtualnymi światami. Przynajmniej im nie skończy się powietrze. I oni nie zamarzną
na śmierć na nieskończonych pustkowiach między gwiazdami.
Moo re bowiem tak ukochał ten świat, że oddał za nieg o swojeg o jedyneg o syna. Dwa razy.
-Zresztą - dodał Moo re - niedług o się dowiemy.
Brüks zag ryzł warg ę.
-Jak niedług o?
-Damy radę dotrzeć do domu w parę tyg odni - rzucił tamten obojętnie. - Musisz Seng uptę zapytać.
-Parę… ale w tamtą stronę lecieliśmy…
-Na pulsacyjnym napędzie jądrowym, mając tylko pół zbiornika paliwa. I z absolutnym minimum
ciąg u. Ter az jedziemy na stuprocentowej antymater ii prosto z Ikara. Gdyby dać gazu, dotarlibyśmy
na ziemię w parę dni. Tylko że lecielibyśmy za szybko, żeby się tam zatrzymać, i hamowalibyśmy
przez pół drog i do alfy Centaur i.
Albo gdzieś pomiędzy, pomyślał Brüks.
Spojr zał przez pomieszczenie. Moo re obr ócił się powoli przez światło i cień, spojr zał na nieg o.
Tym razem ten uśmiech, choć zag adkowy, był nie do pomylenia.
-O to się nie bój - powiedział.
-O co?
-Nie lecimy do Oorta. Nie zabier am cię na war iacką eskapadę w poszukiwaniu mojeg o zmarł eg o
syna.
-Ale… Jim, ja wcale…
-Bo nie ma potrzeby. Mój syn żyje.
Może sześć miesięcy temu. Może nawet ter az. Możliwe. Ale za sześć miesięcy nie. Nie po tym, jak
strumień telemater ii zgasł i zostawił Tezeusza sameg o na pastwę mrozu i ciemności.
Nie po tym, jak pozbawił eś go napędu i kazał eś dryfować…
-Jim…
-Mój syn żyje - powiedział jeszcze raz Moo re. - I wraca do domu.
Brüks przez chwilę się nie odzywał. Wreszcie:
-Skąd wiesz?
-Wiem.
Przeł ożył spawarkę z jednej dłoni do drug iej, poczuł z zewnątrz - solidną realność masy i bez-
władności od wewnątrz - kruchość obolał ych części ciał a.
-Dobra. Ja chciał em… pobrać trochę próbek…
-Oczywiście. Seng upta i jej śluzowiec-najeźdźca.
-Sprawdzić nic nie kosztuje.
-Pewnie, że nie. - Moo re wyciąg nął nonszalancko rękę, zakotwiczył się na nieużywanej drabinie. -
Rozumiem, że skafander robi za prezerwatywę.
-Po co ryzykować. - Patrzył na Moo re’a w żółtym papier owym kombinezonie, na jego gołą rękę
zaciśniętą na niesprawdzonym ter enie.
-Ale hełmu nie masz - zauważył Moo re.
-Bo przeg inać też nie należy.
Jeśli Porcja chodzi na zewnętrznym cieple, to z tych ścian nie dostanie dość dżuli, żeby móc szyb-
ko wypączkować jakąś nibynóżkę. Zresztą, już w skafandrze Brüks się głupio czuł.
Pod rozbawionym spojr zeniem Moo re’a ustawił się po jednej stronie włazu i nastawił promień
na krótką ogniskową. Intelig entna farba zaiskrzył a i wydęł a się w bąble. Nic nie wrzasnęł o, nic nie
uciekło. Z metalu nie wypączkował y żadne macki w rozpaczliwym akcie samoo obrony. Brüks ze-
skrobał próbkę ze skraju przypaloneg o obszar u. Kolejną z nietkniętej powierzchni parę centymetrów
dalej. Sunął systematycznie wzdłuż krawędzi włazu, pobier ając próbkę co mniej więcej czterdzieści
centymetrów.
-Mnie też tym potraktujesz? - zapytał Moo re za jego plecami.
Powinienem.
-Na razie to nie jest chyba konieczne.
Moo re kiwnął głową, z obojętną miną.
-Aha. Gdybyś zmienił zdanie, to wiesz gdzie mnie znaleźć.
Brüks uśmiechnął się.
Chciałbym, przyjacielu. Naprawdę chciałbym.
Ale nie mam, kurwa, bladeg o pojęcia.
***
Ze strychu do Piasty.
W każdym razie wyg ląda jak Piasta. Może to tylko wyściółka. Powłoka.
Przez równik, z zamrożonej północy do wir ująceg o w pir uecie poł udnia. Ale po drodze star aj się
nie dotknąć kraty.
Może i ter az mnie obserwować. Może ja płynę przez gałkę oczną.
Nie bądź debilem, Brüks. Na Ikarze Porcja miał a lata do dyspozycji; ty był eś tam przez trzy tyg o-
dnie. Stanowczo za mało czasu, żeby wyhodować taką ilość nowej skór y, któr a by…
Chyba że ona nie wyhodował a nowej skór y tylko przemieścił a star ą. Chyba że przez te wszystkie
lata akumulował a rezerwową postbiomasę jako inwestycję na rzecz przyszłej ekspansji.
Nie mog ła po prostu wpełznąć przez frontowe drzwi i gardziel. Ktoś to musiałby zauważyć. (Te-
raz żeg lował pomiędzy gałką oczną i tęczówką: jedna otwarta, drug a zamknięta, obie srebrne. Obie
ślepe). Żadneg o kinetyczneg o ciepła odpadoweg o, żadnych alarmujących zmian masy…
Chyba że szła na tyle wolno, żeby wtopić się w szum. Albo przypadkiem wie o prawach termody-
namiki trochę więcej niż my…
W głąb szprychy, przybier ając na wadze, wpatrując się uważnie w zaciśnięte na szczeblach palce
w rękawicach. Wypatrując mikroskopijnych nitek grzybni pomiędzy skafandrem i strzemieniem.
Oczy czujne na wszelkie krople wilg oci - każdy menisk napięcia powierzchnioweg o może zdradzać
por uszającą się błonę.
Par anoi dostajesz. Durniejesz. To tylko środki ostrożności przeciwko mało prawdopodobnemu
zag rożeniu. To wszystko.
Nie wpadaj w to po szyję. Jesteś Danem Brüksem.
Nie jesteś Rakshi Seng uptą.
Ty ją tylko stwor zył eś.
***
Kładąc próbki na szalce, usłyszał jej ruchy na dole. Star ał się nie zwracać uwag i na tupanie nogą,
pomrukiwanie, gdy zeskrobane ze ściany okazy przechodził y cykl kwar antanny, gdy ogarniał
go świeżo obudzony głód i pochłaniał cokolwiek, co była w stanie wypluć prymitywna kuchenka ha-
bitatu-labor ator ium, nie nadążając przeł ykać tak szybko, żeby nie poczuć posmaku spir uliny.
W końcu jednak się poddał - od góry napier ał przyziemny dysonans Moo re’a, od dołu kompul-
sywna krzątanina Seng upty. Wylazł z labor ator ium, ominął tar asującą drog ę wielką tor ebkę nasienną
namiotu Seng upty, tuż obok jego własneg o. Pilotka używał a ConSensusa na goł ej ścianie pomiędzy
dwoma usychającymi pasmami sztucznej trawy. Korona cierniowa kręcił a się tam w animowanym
czasie rzeczywistym. Dwie z kończyn miał a amputowane u łokci. Jak tak dalej pójdzie, do domu do-
jadą trzy skafandry i peł en zbiornik tlenu, pomyślał Brüks.
Punkt na mapie - MOORE, J. - unosił się w bezpiecznej odleg łości na strychu. Inne wskazania
twor zył y na ścianie rzadką mozaikę. Brüks nie wszystkie rozumiał, ale był przekonany, że jeden czy
dwa dotyczą blokowania kanał ów interkomu.
Odwrócił a się, gdy jego stopy uder zył y w pokład, spojr zał a oczekująco na jego pierś.
-Jim - powiedział.
- No.
-Mówił aś, że się… zmienił.
-Nie musisz mi wier zyć na słowo sam widział eś jak się zmienia odkąd wyszliśmy z niskiej oko-
łoziemskiej.
Brüks pokręcił głową.
-Wcześniej był tylko… rozkojar zony. Czymś zaprzątnięty. Ale urojeń nie miał.
Seng upta przesunęł a palcami po ścianie; lista jakichś plików przeleciał a zbyt szybko, żeby Brüks
mógł cokolwiek odczytać.
-Nadawał do Oorta wiedział eś o tym? Jeszcze zanim odlecieliśmy z Ziemi złamał prawo sam po-
mag ał je stwor zyć po Świetlikach nikomu innemu by to nie uszło ale ho ho jak sam wielki Jim Mo-
ore wysył a wiadomości…
-Jakie wiadomości?
-Do Tezeusza.
-A, no oczywiście. Był w centrum dowodzenia misją.
-I coś mu stamtąd odpowiadał o.
-Rakshi. I co z tego?
-Dalej do nieg o gada.
-Że… że co? Przez cały ten szum?
-Ze słoneczneg o szumu już wyszliśmy przynajmniej z tego najg orszeg o. Ale on zbier a te syg nał y
dużo dłużej niektór e stemple czasowe są sprzed siedmiu lat. Te syg nał y się zmieniają. Pierwsze
to sama telemetria wiesz? Dużo log ów głosowych też ale przeważnie same dane ze wszystkich możli-
wych czujników i jakiś milion rozmaitych scenar iuszy, któr e analizował ten wampir Sar asti kiedy
podchodzili do celu. Gęste to pełno szumu ale strumienie miał y nadmiar owość więc jak się przepuści
przez odpowiednie filtry da się zdekodować rozumiesz? A potem Tezeusz gaśnie przez jakiś czas nic
nie ma a potem to…
Zamilkła.
-A potem co, Rak? - poddał łag odnie Brüks.
Zrobił a głęboki wdech.
-Ten inny syg nał. Nieskupioną wiązką. Bezkier unkowy. Na cały Układ.
-Mówił, że Tezeusz zgasł - przypomniał sobie Brüks. - Polecieli tam, stracili kontakt i tylko tyle
wiadomo.
-E tam on wszystko wiedział. Strasznie to słabe i zniekształcone nawet jak się zastosuje wszystkie
filtry i odszumiacze jakie są w arsenale to i tak byś nie poznał że tam coś jest jakbyś nie wiedział.
No ale pułkownik Masakra człowieku on to wiedział. Wydłubał i…
Jej palce zatańczył y i zawir ował y w powietrzu pomiędzy nimi. Przez habitat przeleciał delikatny
powiew szumu - jęk dalekieg o ducha.
- Tylko tyle? - zapytał Brüks.
-No prawie ale dor zucisz jeszcze parę Fourier ów i…
…i głos. Słaby, cienki, bezpłciowy. Pozbawiony barwy, intonacji, jakieg okolwiek uczucia w tle
słów. Wszelkie człowieczeństwo, któr e być może kiedyś zawier ał, zer odowane przez pył, odleg łość
i głuchy mikrofalowy pomruk cał eg o wszechświata w tle. Nie został o nic, tylko same słowa, nie tyle
wyo dr ębnione z szumu, ile z nieg o zbudowane. Szept wśród pustki:
-Wyo braź sobie, że jesteś Sir im Keetonem. Budzisz się w agonii wskrzeszenia… po rekordowo
dług im ataku bezdechu senneg o trwającym sto czterdzieści… czujesz, jak krew, lepka… przepycha
się przez wyschnięte podczas miesięcy przestoju tętnice. Ciał o powolutku, boleśnie napełnia się: roz-
szer zają się… ciał o odchodzi od ciał a; zginasz się… żebra głośno strzelają. Stawy zatarł y się od bez-
ruchu. Jesteś jak fig urka z kresek, zamrożona… rigor vitae. Krzyknąłbyś, ale nie masz tchu.
W habitacie zapadła cisza.
-Co to, kurwa, było? - szepnął Brüks po bardzo dług im czasie.
-Pojęcia nie mam. - Seng upta zabębnił a palcami w udo. - To jest sam początek opowieści. Przy-
chodził a kawałkami według stempli czasowych co parę lat. I chyba jeszcze się nie skończył a. Jeszcze
jest… w trakcie.
-Ale co to…
-Nie wiem rozumiesz? Ale mówi że jest Sir im Keetonem. I coś tam jest jeszcze pod spodem pod
słowami ale nie wiem co.
-Niemożliwe.
-Nieważne co ty myślisz albo ja to coś myśli że jest Sir im Keetonem. I wiesz co Masakra temu
czemuś odpowiada. Przynajmniej tak mi się wydaje.
„Mój syn żyje”.
-Trochę będzie musiał poczekać. Jeśli to naprawdę idzie z Oorta to trzeba będzie cał eg o roku
żeby w ogóle myśleć o jakiejś odpowiedzi.
Seng upta wzruszył a ramionami i spojr zał a na ścianę.
„I wraca do domu”.
Każda wystarczająco zaawansowana technologia jest nieodróżnialna od natury.
Stella Rossiter
Nie.
Nie.
Nie.
Rozprute siatki krystaliczne, poprzer ywane nanoprzewody, por ozbijane mikrodiody.
Spalona intelig entna farba. Nic więcej.
Od wielu godzin pozwalał, by w wyo braźni odg rywał y mu się najbardziej pesymistyczne scena-
riusze. Porcja rozprzestrzenił a się na całą Koronę. Porcja wyszła ze strychu. Porcja rozpełzła się
niewidzialnie po wszystkich ścianach i wszystkich powierzchniach, pokrył a błony namiotów, pokrył a
całą zał og ę, otorbił a każdą cząstkę jedzenia, któr ą ktokolwiek z nich wpakował do ust od chwili za-
dokowania. Porcja otulił a go jak drug a skór a; Porcję miał w środku, mier zącą wszystko, analizującą,
przeżer ającą go od środka i od zewnątrz. Porcja była wszędzie. Porcja była wszystkim.
Bzdur a.
Kora nowa to wiedział a, choć pień mózgu podkradał jej przemyślenia i zniekształcał w par ano-
idalne konstrukcje. Skądkolwiek by Porcja pierwotnie pochodził a, zbudował ją system telemater ii -
laser y wycinające z jał oweg o kondensatu myślące mikrobłony, któr e planował y, kombinował y i opa-
nowywał y każdy nowy ter en jak plag a myśli. Choćby nie wiadomo jak bardzo się rozprzestrzenił a,
choćby znaczną czy niewielką ilością przeniknęł a do Korony, nie mog ła rosnąć w oder waniu od swo-
jej machiny stwor zenia. A aż tak dług o nie dokowali - wróg w żadnym razie nie mógł osiąg nąć ni-
czeg o ponad powierzchowną penetrację linii frontu.
Próbki były czyste.
Co oczywiście nie dowodził o absolutnie niczeg o.
Na pokładzie Ikara Porcja zatrzasnęł a się jak wnyki - ale miał a do zabawy nieo graniczoną ener-
gię i osiem lat na nauczenie się, jak z niej kor zystać. Jeden pasywny filtr na panelach słonecznych,
z tłumieniem rzędu tysięcznych części procent. Jedno zwarcie w kablu, iskrzącym i podg rzewającym
metal w okolicy. Tylko tyle wystarczał o - sam czas i trochę brownowskiej energ ii, żeby się pożywić.
Co wtedy tak mimochodem rzucił a Seng upta, tuż przed tym, jak Porcja zaatakował a? „Trochę
tam ciepło mają…”.
Nie może rzucić się do sprintu, jeśli nie zakumuluje energ ii, rozmyślał. Może więc przed sko-
kiem pojawia się możliwy do wykrycia ślad cieplny…
Seng upta wysadził a głowę spod podł og i.
-Coś znalazłeś?
Brüks pokręcił swoją, gdy gramolił a się na pokład.
-A ja na przykład tak. Doszłam jak ta cholerna wampir zyca zamienił a cię w kamień dobrze że cie-
bie nie mnie przepraszam ale mógł to być Masakra albo ja równie dobrze. Myślę że wszystkim nam
to zrobił a.
-Co zrobił a?
-Bał eś się kiedyś kar aluch?
Cały czas.
-Rakshi, mało co nie zginęliśmy…
-Ale wcześniej. - Seng upta machnęł a głową w tył i w przód. - Bał eś się bez powodu bał eś się
pójść do kibla.
Coś mu podskoczył o w żoł ądku.
-Co znalazłaś?
Rzucił a na ścianę nag ranie z kamer y - oko umieszczone na strychu, patrzące przez puste pomiesz-
czenie na właz prowadzący do Piasty. Seng upta powiększył a ustawiony skośnie fragment ściany tuż
obok zapasowej śluzy. Ktoś nabazgrał na tej powierzchni coś w rodzaju hier og lifu, splot wielokolo-
rowych krzywych i ostrych kątów, któr y mógłby robić za kubistyczne ujęcie bardzo prostej sieci neu-
ronowej.
-Pierwszy raz to widzę na oczy - mruknął Brüks.-Widział eś widział eś tylko nie pamiętasz. Trwa
tylko dwieście milisekund przypadek że wyszło na stop-klatce. Widzisz ale nie pamiętasz i robisz
w gacie ze strachu.
-Ter az mnie to nie przestrasza.
-Kar aluch to jest tylko jeden kadr część animacji ale kamer y nie skanują na tyle szybko a ter az
wszystko to zniknęł o. Musiał am się nag rzebać jak pojebana żeby znaleźć choćby to jedno.
Przyjr zał się obr azowi: postrzępiona plątanina linii i arabesek, coś jakby abstrakcyjne graffiti,
szer okie może na kilkanaście centymetrów. Widziane kątem oka wydawał o się niemal sensowne, jak
zbiór liter, któr ym niewiele brakuje do złożenia się w słowo; lecz gdy się spojr zał o na wprost, roz-
padał o się w bazgraninę. Jednak nawet wyr wany z sekwencji kadr, ujęty z ukosa, sprawiał, że coś
go swędział o w mózgu.
-Jakby malował a znaki gang ów - powiedział cicho. - Cały statek nimi pomalował a.
-Ale to nie wszystko pamiętasz jak się ruszał a mówił am ci że mi się to nie podoba i jeszcze
te mlaski i cmoknięcia… choler a albo wtedy jak mnie zaatakował a a potem ciebie widział am że szep-
cze ci do ucha co takieg o mówił a co?
-Ja… nie mam pojęcia - uświadomił sobie Brüks. - Nie pamiętam.
-Pewnie że pamiętasz. Tak jak wtedy w Budapeszcie przeprog ramował a ci mózg tymi drganiami
jakby ustawiał a szklanki od piwa na stole niezłe nie? - Postukał a się w skroń, szybko, mocno, trzy-
krotnie. - To nawet żadna sensacja wiesz nie da się niczeg o usłyszeć ani poczuć pierdnięcia żeby
mózg się nie przeprog ramował mózgi tak mają wszystko je przeprog ramowuje. Po prostu doszła jak
tupnąć w podł og ę żebyś zesztywniał na miejscu. Równie dobrze mog ło to trafić mnie.
-I trafił o - zauważył Brüks. - Bo czemu, Rak, się na nią rzucił aś? Widział em cię w Piaście, rzuci-
łaś się na nią jak wściekły pies. Co w ciebie wstąpił o?
-No nie wiem po prostu ciąg le te odg łosy wkurwiał y mnie jak nie wiem nie mog łam się po-
wstrzymać.
-Mizofonia. - Brüks parsknął gorzkim, cichym śmieszkiem. - Wywoł ał a u ciebie mizofonię.
Obr azy z uniwersytetu Simona Fraser a: Valer ie przypięta do fotela, postukująca w podł okietnik…
Już wtedy to robił a. Nawet gdy ją tortur owali, cały czas ich… przeprog ramowywał a…
Nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
- Co? - zapytał a Seng upta. - Co takieg o?
- Wiesz, co jest potrzebne, żeby coś dobrze zapamiętać? - Powstrzymał kolejny wybuch śmiechu.
- Wiesz, co daje takieg o kopa hipokampowi i wypala w mózgu ścieżki szybciej i lepiej niż wszystko
inne, oprócz bezpośredniej neur oindukcji?
- Kar aluch musisz mi…
- Strach. - Brüks pokręcił głową. - Cały czas odg rywał a potwor a. Myślał em, że po prostu lubi ta-
kie sadystyczne gierki. Myślał em, że straszenie nas ją kręci. Ale ona nig dy nie robił a niczeg o bez po-
trzeby. Po prostu podkręcał a pasmo przenoszenia…
Seng upta cmoknęł a i wyjr zał a za okno.
On cicho prychnął.
- Nawet wtedy na strychu, jak Li i ja… nawet nie byliśmy w stanie spojr zeć. Wiedzieliśmy, że ona
tam jest, ale staliśmy twar zami do siebie. Oboje baliśmy się czeg oś po lewej, ale staliśmy twar zami
do siebie.
Oczywiście, że tak, nic dziwneg o. Czemu tego wcześniej nie dostrzeg łem? Jej w ogóle tam nie
było, na sto procent, to były tylko… skroniowo-ciemieniowe halucynacje. Nocne upior y. Pierdoł y
z wyczuwaniem czyjejś obecności.
- Kar aluch przypomina sobie. - Seng upta niemal szeptał a. - Kar aluch zaczyna się budzić…
- Rozstawiał a nas jak pionki na szachownicy. - Brüks nie wiedział, czy ma się zachwycić, czy
przer azić. - Przez cały czas…
- Ciekawe co jeszcze nam wprog ramował a co? Zaczniemy widzieć rzeczy któr ych nie ma czy wy-
leziemy nago na kadłub?
Brüks zastanowił się nad tym.
- No, nie… nie sądzę. Nie, jeśli zhackował a nas wszystkich w ten sam sposób. Proste rzeczy, tak.
Strach. Żądza. Uniwersalne rzeczy.
Uśmiechnął się, trochę ponur o, wyo braziwszy sobie erekcje i stojące na baczność sutki u pozosta-
łych przy życiu mieszkańców Ko ro ny. Niespecjalnie mi potrzebny ter az ten obr az.
- Jak chcesz się wczepić w jakieś wyższe zachowania, wchodzisz w kształtujące osobowość prze-
życia z dzieciństwa, osobnicze ścieżki pamięciowe. Zbyt dużo różnic indywidualnych, żeby wszyst-
kich potraktować jedną sztancą.
Seng upta szczęknęł a zębami.
- Gadanie star eg o kar alucha nowy kar aluch powinien być mądrzejszy. Powinien wiedzieć co to…
-Nie umiał a zhackować Dwuizbowców - powiedział.
- Co?
-Te jej sztuczki… wykor zystują klasyczne ścieżki nerwowe, nie będą dział ać na kog oś, kto sobie
zremiksował wszystkie obwody Musiał a się ich pozbyć.
Tysiąc elementów układanki nag le z oślepiającym błyskiem złożył o się w cał ość.
-To dlateg o zaatakował a klasztor, dlateg o po prostu nie zapukał a do drzwi z propozycją. Chciał a
ich sprowokować do zauważenia siebie. Wiedział a, jak zar eagują kar aluchy, przyg otował a tę broń
biolog iczną, na tyle groźną, żeby ul nie przeszkadzał w trakcie wycieczki, ale na tyle łag odną, żeby
całkiem nie wykoleić misji. Kurwa mać. - Aż go zatchnęł o na samą myśl.
-No to widzisz problem - odparł a Seng upta.
Same problemy widzę.
-A któr y konkretnie?
-Jest wampir zycą, jest przed- i postludzka w jednym pakiecie. Te sukinsyny rozwiązują w pamięci
problemy NP-zupełne rzucają nami jak kamieniami do Go i ona miał aby być na tyle głupia żeby
przypadkiem dać się zostawić na zewnątrz jak odlatujemy?
Brüks pokręcił głową.
-Spalił a się. Sam widział em. Zapytaj Jima.
-Sam go zapytaj. - Odwrócił a się, odr ywając wzrok od pokładu, gdy tylko jego twarz zniknęł a
z pola widzenia. - No dawaj. Siedzi tam gdzie zawsze.
-Nie pali się - odparł po chwili Brüks. - Zag adam z nim, jak zejdzie.
***
Przeszczepiony na rufę par asol odg radzał ich od Słońca wielką czarną tarczą, zza któr ej krawę-
dzi i tak czasem wytryskiwał y płomienie. Z przodu - gwiazdy: życie i chao s kłębił y się przynajmniej
na jednej, zbyt dalekiej na razie, żeby ją zauważyć - była bardziej hipotezą niż nadzieją, ale zbliżał a
się, zbliżał a… To już było coś.
A pomiędzy:
Opatulony rusztowaniami metalowy kręg osłup, obr ośnięty metalowymi guzami. Szprychy, habi-
taty i dwa skauter yzowane kikuty kręcące się po niebie z jednej strony, z drug iej kijek z ciężarkiem,
żeby zrównoważyć wektor y. Piasta. Ładownia - walcowata komor a przyleg ająca do osłony od strony
rufy, o tylnej ścianie rozprutej i otwartej na próżnię. Kiedyś pełna ładunku, zapasów i myślących no-
wotwor ów; ter az wypełniona tonami uranu, drog ocennymi mikrog ramami antywodor u i wielkimi
toroidalnymi nadprzewodnikami wielkości domów.
I wszędzie cienie: cienie jak siatki, cienie jak elementy układanki, rzucane przez setki przyćmio-
nych świateł ozdabiających końce anten, włazów, paneli serwisowych, okalających na wpół zapo-
mniane wejścia do śluz awar yjnych. Seng upta powłączał a wszystko co się dało i podkręcił a jasność,
ale to były światełka nawig acyjne, nie reflektor y. Raczej przydawał y ciemności kontrastu niż ją roz-
świetlał y.
Nieważne. Jej bot nie potrzebował światła, by widzieć.
Nie skor zystał a ze standardowych botów serwisowych, łażących jak pająki po kadłubie, sondują-
cych go, łatających i opatrujących blizny po mikrometeo rytach. „Zbyt oczywiste”, powiedział a. I zbyt
łatwe do zhackowania. Zbudował a więc robota od zera, wydrukował a na znalezionym w przer obio-
nej Ładowni jeszcze dział ającym fabrykator ze - zdekompilował a któr eg oś ze standardowych botów,
żeby pozyskać niezbędne pierwiastki śladowe, lantan i tul, a resztę wzięł a z mag azynu sur owca, jak
Jahwe, co tchnął życie w glinę. Ter az jej wytwór mozolnie lazł przez krajobraz z belek i rur, światła
i cienie przesłonięte pseudokolor owymi mapami z kilkunastu dług ości fal.
- Jest! - krzyknęł a Seng upta, czwarty raz w ciąg u czter ech godzin, a potem: - Kurwa.
Tylko kolejne miejsce, gdzie został o trochę gazu, któr y się ter az wydostawał. Brüks już nauczył
się nie przejmować milionem przecieków w kadłubie. Korona cierniowa była sitem. Jak większość
statków. Na szczęście, oczka w tym sicie były dość małe, potrzeba był oby cał ych lat, żeby wewnętrz-
ne ciśnienie obniżył o się znacząco - o ile statku nie trafił oby bezpośrednio coś większeg o niż ziarno
soczewicy. Umrą z głodu albo na chor obę popromienną na dług o przed tym, nim będą się musieli
przejmować uduszeniem.
-Szlag by to kolejny przeciek przysięg am… - Głos Seng upty urwał się, zrestartował: - Ej zar az…
Dla Brüksa wszystkie objawy wyg lądał y tak samo: ledwie widoczna w podczerwieni żółta chmur-
ka, ciepło, któr e potrafi zachować przez chwilę czy dwie parę milionów cząsteczek wydostających się
z jakieg oś cieplejszeg o miejsca.
-Dla mnie to jak kolejny mikroprzeciek. Nawet mniejszy niż ten ostatni.
-No tak ale popatrz gdzie on jest.
Wzdłuż jednej z nietoper zowych rozpórek mocujących do kręg osłupa chłodnicę kropelkową.
-No i co z tego?
-Tam nie ma atmosfer y ani żadnych zbiorników ani przewodów.
W oddali przesunęł o się jedno dług ie ramię, jak oświetlone świeczką skrzydło szkieletowateg o
wiatraka. Kolejne.
Seng upta bawił a się sama ze sobą. Jej mar ionetka star annie lawir ował a po ciemnym, wyboistym
ter enie. Coś czaiło się przed nią na kadłubie, kontur y skryte w cieniu. Podczerwień nie pokazywał a
nic poza tą prześwitującą mikromg ławicą rozpraszającą się wzdłuż kadłuba.
Emisji cieplnej nie da się maskować, przypomniał sobie Brüks. Nie, jeśli jesteś endotermiczny.
-Coś za mały ten ślad cieplny…
-Tak jak na kar alucha. Ale na kog oś kto potrafi się wył ączyć na kilkadziesiąt lat…
-Sprawdź lidar em.
Seng upta szarpnęł a głową tam i z powrotem.
-Nie ma mowy niczym aktywnym mogą być puł apki.
To nie może być ona, powtór zył sobie Brüks. Widział em, jak się spala.
-A może StarlAmpem? - zastanowił się.
-To jest StarlAmpem po prostu bliżej trzeba.
-Ale jeśli ona ma jakieś alarmy reagujące na aktywne czujniki…
-Zbliżeniowy to tak. - Seng upta kiwnęł a głową, postukał a w ekran, nie spuszczając oczu z celu. -
Ale inne to by też były aktywne i bym je wykrył a. Poza tym ja cały czas się chowam.
Mówił a prawdę - oko bota częściej oglądał o dźwig ar y i blachę niż cienie w cieniach. Seng upta
podchodził a dyskretnie. Ter az na przykład nie widzieli nic poza mał ym siatkowanym wzgórkiem tuż
przed botem.
-Dobra ter az za róg i powinno wystarczyć.
Bot pierdnął wodor em i delikatnie wysunął się z zaćmienia. W podczerwieni dalej nic, słaba, bez-
kształtna żółta chmurka.
Za to na StarlAmpie - srebrne ciał o, nogi wyprostowane, ramiona rozł ożone, przywier ające
do burty statku. Wzmocnione fotony odr ysowywał y je fragmentami: fałdy lustrzanej tkaniny lśniące
w tysiącletnim blasku gwiazd, zmarszczki kryjące wszelkie przejawy masy czy struktur y wewnętrz-
nej. Skafander był labir yntem jasnych pasm i ciemnych nieo becności, skor upą sfatyg owanej mumii,
ze zdartą poł ową bandaży, pod któr ymi nic nie było. Jednakże prawy bark lśnił jasno i czysto - godło
z podwójnym „E” przechwalające się niezrównaną jakością sprzętu ochronneg o firmy Extreme Envi-
ronments, Inc.; identyfikator, prog ramowalny, żeby mog ło z nieg o kor zystać wielu różnych użytkow-
ników.
LUTT ERODT.
To niemożliwe, pomyślał Brüks. Widział em ją, zabitą, szybę miał a strzaskaną. Nie była nieprzy-
tomna. Nie była oszoł omiona. To nie ona walił a w kadłub, obudzona, próbując ratować życie, zbyt
zdenerwowana, żeby zauważyć, że obudził a się w czyimś skafandrze. To nie Liannę zostawiliśmy,
żeby się spalił a. To była Valer ie. Oprócz niej nie zostawiliśmy nikog o, kto by już nie żył.
Nie zrobiliśmy tego.
Seng upta wydawał a dźwięki gdzieś pomiędzy śmiechem i hister ią:
-Mówił am ci mówił am ci mówił am. Głupia to ona nie jest. I wie co robi.
Cały czas tam była, pomyślał Brüks. Schowana. Ja bym jej w życiu nie znalazł. Nawet bym jej nie
szukał.
Może Porcja też się gdzieś schował a. Może po prostu za słabo szukał em.
-Trzeba powiedzieć Jimowi - zdecydował.
***
-No proszę - zar eagował Moo re.
Na kopule mig otał skafander Lianny: zdjęcie zrobione tuż przed tym, jak Seng upta wycofał a ro-
bota, żeby nie włączył jakichś alarmów. Zresztą, nag ranie wideo nie był oby bardziej dynamiczne.
-To Valer ie to jest kurwa Valer ie…
-Najwyr aźniej.
Niemożliwe, pomyślał po raz tysięczny Brüks. Ten wewnętrzny głos za każdym powtór zeniem
był słabszy. Ter az już ledwo szeptał.
-Mówił am wam że nie możemy ufać…
-Na razie wydaje się dość nieg roźna - rzucił pułkownik.
-Nieg roźna czyś ty kurna zwar iował nie pamiętasz do czeg o ona…
Moo re przer wał jej:
-Nie ma mowy, żeby ten skafander był w stanie podtrzymać aktywny metabolizm przez całą drog ę
z powrotem na Ziemię, a żadnych rozg ał ęźników tam nie widać. Żeby wrócić, musiał a wejść w stan
nieumarł y. Pewnie spodziewa się wrócić do życia i przesiąść się, kiedy zadokujemy na niskiej okoł o-
ziemskiej. Wcześniejsze obudzenie nic by nie dało, tylko zużył o tlen.
-Świetnie to ja mówię że montujemy na bocie jakieś zęby i niech ją zdrapie z kadłuba jak jakieg oś
kurna małża póki jest okazja.
-Zdecydowanie. Jeśli tylko myślisz, że nie podjęł a jakichś środków zar adczych przeciwko takie-
mu scenar iuszowi. Jeśli jesteś pewna, że na kadłubie nie ma jakiejś miny z nanog ramem antymater ii,
któr y wywali w statku dziur ę, jeśli cokolwiek ją ruszy. Zakładam, że dotarł o do ciebie, że ona jest in-
telig entna. I że na pewno odpowiednio szybko wycofał aś tego bota.
To dało jej do namysłu.
-No to co robimy?
-Czeka na dokowanie. No to nie będziemy dokować. - Moo re wzruszył ramionami. - Przesiądzie-
my się, a Korona niech wejdzie w atmosfer ę i się spali.
-A potem co łapiemy sobie jakieg oś satelitę i płyniemy w atmosfer ę? Nikt mi nie powiedział że
mam spakować wahadłowiec.
-Po kolei. Na razie po prostu łaź tym botem po kadłubie, może zostawił a tam coś jeszcze, co trze-
ba by znaleźć. A ter az, wybaczcie, ale… - obr ócił się wokół własnej osi i odepchnął od pokładu - …
wracam do swojej roboty.
I zniknął na strychu. Brüks i Seng upta zostali przy lustrzanej kuli. Valer ie zaś tkwił a na kadłubie,
skryta w cieniu jakieg oś nieuczęszczaneg o zakamarka, nier uchoma jak trup w kradzionej skór ze.
-A czeg o ona chce? - zastanowił się Brüks.
-A czeg o oni wszyscy chcą pewnie dotknąć Twar zy Boga.
Wspólny wróg, przypomniał sobie.
-Wiesz co, cała ta kwestia „wróg mojeg o wrog a” poszła się kochać, kiedy Valer ie zabił a Dwu-
izbowców. Cokolwiek tam było, chciał a mieć do tego wył ączny dostęp.
-Ma plany związane z Bog iem no pewnie oni wszyscy mieli plany. Tylko niestety Bóg też miał
plany związane z nimi.
Może samo dotknięcie Twar zy Boga jej nie wystarczył o, rozmyślał. Może chce wziąć sobie Boga
na zwier zątko domowe. Może my tu wszyscy stawaliśmy na rzęsach, szukając Porcji, a ona siedzi so-
bie spokojnie w jakiejś tor ebce foliowej.
Kolejny dobry powód, żeby spalić ten pieprzony statek. Jakbyśmy potrzebowali jeszcze jedneg o
powodu.
-Obojętne, co to były za plany, ter az już po nich.
-Tak ci się wydaje co?
- Jim mówi…
-Aaa Jim dobre. Bo co tam wampir y wobec jakieg oś planu jakichś kar aluchów nie? A pomyśl jak
ona się w ogóle wydostał a? Jak to się stał o że nie siedzi przywiązana do krzesła na uniwerku Fraser a
i nie rozwiązuje zag adek?
Każdy w histor ii wampir wskrzeszony z martwych - star annie odizolowany od pobratymców,
umieszczony w dokładnie monitor owanym i kontrolowanym środowisku. Odcięty przez krzyże i kąty
proste, żyjący tylko dzięki precyzyjnie dawkowanym lekom, dzięki któr ym nie dostaje konwulsji
na widok pierwszej z brzeg u ramy okiennej. Istota, któr a mimo cał ej swojej przer ażającej siły i inte-
lig encji nie jest w stanie choćby otwor zyć oczu na środku ulicy, żeby natychmiast nie paść na wznak.
A Valer ie, kurna, spokojnie wychodzi sobie jedneg o wieczor u z klatki i straszy ofiar y w pobli-
skim pubie, potem zaś wraca, tylko po to, żeby pokazać, na co ją stać.
-No nie wiem - przyznał Brüks.
-A ja wiem. - Jedno gwałtowne kiwnięcie głową. - Tam było ich więcej nie tylko ona były trzy
inne wampir y w tym labor ator ium i współpracował y.
Pokręcił głową.
-Nig dy nie mog ły się spotkać. Ich się nawet do tego sameg o skrzydła budynku nie wpuszcza jed-
nocześnie, a co dopier o do jedneg o pokoju. A gdyby się faktycznie spotkał y, to szybciej skoczył yby
sobie do gardła, niż ustalał y plany ucieczki.
-Właśnie że ustalił y plany jakby inaczej tylko że każdy zrobił to sam.
Brüks poczuł na końcu języka sprzeczność. Potem do nieg o dotarł o.
-Ja pierdzielę - powiedział.
-Tia.
-Mówisz, że po prostu każdy wiedział, co zrobią pozostał e. One po prostu…
-„Przyśpieszony oddech u niskiej rudej ofiar y sug er uje spotkanie z osobnikiem naszeg o gatunku
w ciąg u ostatnich dwustu oddechów” - wyr ecytował a Seng upta. - „Poł udniowo-wschodni kor ytarz
ogólnodostępny więc odpada; osobnik musiał przechodzić północnym tunelem nie więcej niż sto
dwadzieścia oddechów temu”. O tak mniej więcej.
Wszystkie obserwował y najbardziej nieznaczne zmiany zachowań i najsubtelniejsze szczeg ół y ar-
chitektoniczne, gdy ich władcy przeprowadzali je z labor ator ium do celi i z celi do sali konfer encyj-
nej. Wszystkie były w stanie wywnioskować z tego obecność i lokalizację pozostał ych, a potem nie-
zależnie wypracować optymalny scenar iusz ataku przeprowadzoneg o przez X osobników w Y róż-
nych pomieszczeniach w czasie Z. I zadział ał y w idealnej synchronizacji, wiedząc, że pozostał e, nig -
dy nienapotkane osobniki doszły do tego sameg o scenar iusza.
-Skąd ty to wiesz?
-To jedyna możliwość. Próbował am różnych innych podejść i tylko taki model pasuje. Kar aluchy
nie miał y żadnych szans.
Jezu, pomyślał Brüks.
-Niezły numer nie? - W głosie Seng upty podziw mieszał się ze strachem. - Wyo brażasz sobie
do czeg o by były zdolne te skurwysyny jakby faktycznie mog ły wysiedzieć ze sobą w jednym poko-
ju?
Pokręcił głową, zdumiony, próbując to ogarnąć.
-Dlateg o się postar aliśmy, żeby nie mog ły.
-Postar ali? Myślał am że one po prostu tak mają. Silnie ter ytor ialne.
-Taki ter ytor ialny to nikt nie jest. Ktoś im musiał podkręcić tę reakcję, żeby nie mog ły się na nas
zmówić. -Brüks wzruszył ramionami. - Coś jak ta Skaza Krzyżowa, tylko umyślne.
-Skąd ty to wiesz ja tego nig dzie nie widział am.
-Tak jak mówił aś, Rak: jedyny model, któr y pasuje. Jak mog łyby się rozmnażać, jeśli typowa re-
akcja to zabić pobratymca przy pierwszym spotkaniu? Można by to nazwać Skazą „Dziel i rządź”. -
Uśmiechnął się gorzko. - Ale z nas mocar ze.
-Ale one są lepsze - stwierdził a Seng upta. - Posłuchaj wali mnie to że według Masakry ona jest
całkiem bezr adna. Nie spuszczam jej z oka. I zamykam pod fir ewallem wszystkie pokładowe aplika-
cje i wszystkie procedur y póki nie sprawdzę wszystkieg o na bomby log iczne.
Proszę, taki mały weekendowy projekcik. A na głos:
-Coś jeszcze?
-Nie wiem no myślę nad tym ale skąd mam wiedzieć czy ona już nie ma rozpracowaneg o wszyst-
kieg o co mi przychodzi do głowy? Wszystko jedno co zrobię i tak tańczę jak ona gra.
-Na początek - podsunął Brüks - może by tak zaspawać śluzy na twardo? Metalu zhackować się
nie da.
Seng upta oder wał a wzrok od hor yzontu, obr ócił a głowę. Brüks przez chwilę myślał, że może
na nieg o spojr zy.
-Jak będzie trzeba wyjść, wytniemy dziur ę - ciąg nął. - Albo wysadzimy. Ten sprzęt chyba nie jest
z wypożyczalni? A jak jest, to kaucja dawno przepadła.
Czekał na nieuniknione sprowadzenie na ziemię.
-Świetny pomysł - powiedział a w końcu Seng upta. - Prymitywne zwyklakowe myślenie sama po-
winnam na to wpaść. Chuj z procedur ami bezpieczeństwa. Ja obskoczę ładownię i szprychy ty rób
strych.
***
Złącze dokujące nie dawał o się zaspawać: było zbyt reaktywne, odr uchy miał o prawie jak żywy
org anizm. W pozycji zaciśniętej wytrzymywał o żar laser a z przył ożenia i dalej rozszer zał o się
na gwizdek, jak przystosowujące się do ciemności oko. Brüks musiał coś zaimprowizować z paneli
ściennych ze strychu - wymontował je z ram i zaczął mocować jeden przy drug im wzdłuż wewnętrz-
nej ściany śluzy.
Jim Moo re pojawił się tuż przy nim, bez słowa zaczął pomag ać manewr ować panelami.
-Dzięki - sapnął Brüks.
Moo re kiwnął głową.
-Dobry pomysł. Chociaż pewnie dał oby się wyfabrykować lepsze…
-Specjalnie robimy z prostych rzeczy. Na wypadek, gdyby Valer ie zhackował a fabrykator y.
-Rozumiem. - Pułkownik kiwnął głową. - Pewnie pomysł Rakshi.
-Taa.
Moo re trzymał panel na miejscu, a Brüks ustawiał ogniskową.
-Ona to ma poważne niedobor y zaufania. W ogóle mnie nie lubi.
-Nie można mieć do niej pretensji, zważywszy na to, jak wasi ludzie ją… zmanipulowali. - Brüks
ustawił celownik, strzelił. Pod końcówką spawarki metal z elektrycznym trzaskiem rozjar zył się ja-
sno jak Słońce; ale pole soczewkujące przyćmił o to oślepiające światło do poziomu mniej więcej
płomienia świecy. Ostre metalowe pary zaszczypał y go w zatoki.
-Zapewne nie ma o tym pojęcia - powiedział łag odnie Moo re. - A poza tym, to nie był em ja.
-Ale ktoś taki jak ty. - Cel. Pal. Trzask.
-Niekoniecznie.
Brüks podniósł wzrok znad spawarki. Jim Moo re odpowiedział obojętnym spojr zeniem.
-Jim, sam mi powiedział eś, jak to dział a. „Ster owani, w służbie planów, któr ych w życiu by nie
poparli”. Pamiętasz? Ktoś to musiał wymyślić.
-Może tak, a może nie. - Wzrok Moo re’a skupił się w jakimś punkcie tuż za lewym ramieniem
Brüksa.
Ciebie tu prawie nie ma, pomyślał Brüks. Nawet i ter az poł owa ciebie tkwi na jakimś… seansie…
-Tam gdzieś powstał a cała nowa sieć - mówił Moo re. - Jest ortog onalna wobec wszystkich chmur
i wchodzi z nimi w inter akcję… no nie wiem, tak mniej więcej jak mater ia ciemna z bar ionową. Słabe
oddział ywania i bardzo subtelne. Bardzo trudne do wyśledzenia, ale wszecho becne. Idealnie nadają
się do takich manipulacji, któr ymi my „org anizujemy nasze siły”, jak to się u nas mówi. A wiesz,
co jest w niej naprawdę niesamowite?
-Ty mi powiedz.
-O ile nam wiadomo, nikt tego cholerstwa nie zbudował. Po prostu je odkryliśmy. Przystosowali-
śmy na swoje potrzeby. Teor etycy mówią, że to może po prostu być samoistna własność sieciowych
systemów społ ecznościowych. Jak te nadświadome sieci twojej żony.
-A… aha - powiedział po dłuższej chwili Brüks.
-Nie kupujesz tego?
Pokręcił głową.
-Maskująca się supersieć, idealnie przystosowana do manipulowania pionkami posiadającymi
określone umiejętności, doskonale przystosowane do potrzeb militarnych. I tak się sama pojawił a?
Moo re się uśmiechnął.
-No jasne. Żaden złożony i idealnie zoptymalizowany system nie mógłby tak po prostu wyewolu-
ować. Coś musiał o go stwor zyć.
Auć, pomyślał Brüks.
-Przyznam, że już ten arg ument kiedyś słyszał em - powiedział Moo re. - Ale w życiu się nie spo-
dziewał em, że usłyszę go od biolog a.
Najwyr aźniej poł owa Moo re’a aż nadto dawał a radę.
Narzędzie rozwinęło się wcześniej niż potrzeby jego posiadacza.
Alfred Russel Wallace
Obudził go urywany oddech. Po powłoce namiotu przesuwał y się cienie.
- Rak?
Klapa rozdzielił a się pośrodku. Rakshi wczołg ał a się do środka jak wracający do łona zał amany
nowor odek. Nawet tutaj, tuż przy nim, nie była w stanie spojr zeć mu w twarz - wiercił a się, wiercił a,
aż ułożył a się plecami do nieg o, zwinięta w kłębek, z zaciśniętymi pięściami.
-Eee… - zaczął Brüks.
-Mówił am ci że on mi się nie podoba no i zobacz - powiedział a cicho Seng upta. - Kar aluch
my nie możemy mu ufać nig dy go nie lubił am ale można było na nieg o liczyć przynajmniej wiado-
mo było jak się zachowa. A ter az po prostu… nie ma go i nie ma. W ogóle nie wiem kim on ter az
jest.
-Stracił syna. Obwinia sam siebie. Ludzie różnie sobie z tym radzą.
-To musi być coś więcej on tego syna stracił sto lat temu.
-Ale potem go odzyskał. Na trochę, na chwilę. Wyo brażasz sobie, jak musiał się poczuć? Przepra-
cował śmierć kog oś kochaneg o i nag le dowiedział się, że ten ktoś jednak żyje, że gada - nieważne,
gada do ciebie, czy nie, ale to naprawdę on, i to jest coś noweg o, nie tylko jakaś symulacja, czy zgra-
ne do obrzydzenia to samo wideo z przeszłości… ona naprawdę tam jest i… - Ugryzł się w język.
Ciekawe, czy zauważył a.
Mógłbym ją mieć z powrotem, powiedział sobie. Może nie fizycznie, nie w rzeczywistym świe-
cie, ale chociaż w czasie rzeczywistym, to lepsze niż ten ledwo słyszalny monolog zza grobu, któr e-
go uczepił się Jim. Mnie wystarczy, że zapukam do Nieba bram…
To oczywiście była jedna jedyna rzecz, któr ej przysiągł nig dy nie zrobić.
-Mówi że Siri żyje - szeptał a Seng upta. -Że wraca do domu.
-Może i wraca. Ten urywek z transmisji, pamiętasz, na samym początku? O trumnie.
Przesunęł a palcem po wewnętrznej powłoce namiotu. W ślad za palcem wypisał y się słowa:
„Punkt widzenia jest istotny: dostrzeg am to ter az, gdy, ślepy, mówię do siebie, uwięziony w trumnie
mijającej właśnie krańce Układu Słoneczneg o”.
-O właśnie, to. -Brüks kiwnął głową. - Jeśli to potraktować dosłownie, to on już nie jest na Teze-
uszu.
-Szalupa ratunkowa - powiedział a Seng upta. - Wahadłowiec.
-Brzmi to, jakby leciał z powrotem bez napędu. Zajmie to wieki, ale na pokładzie ma hibernaku-
lum. - Poł ożył dłoń na jej ramieniu. - Może Jim ma jednak rację. Jego syn wraca do domu.
Leżał tak, wdychając zapach ropy, pleśni, plastiku i potu, patrząc, jak jego oddech mierzwi jej
włosy.
-Coś wraca - odezwał a się w końcu. - Ale może to nie być Siri.
-Czemu tak mówisz?
-On po prostu brzmi nie tak ma te różne tiki ciąg le powtar za „wyo braź sobie że coś tam” albo
„wyo braź sobie że jesteś kimś tam” i to brzmi tak rekur encyjnie brzmi jakby on próbował puścić ja-
kiś model…
Wyo braź sobie, że jesteś Sir im Keetonem, przypomniał sobie. I z późniejszeg o urywka tego sa-
meg o syg nał u: wyo braź sobie, że jesteś maszyną.
-To taka liter acka manier a. Próbuje wyr ażać się poetycko. Wczuwanie się w postać, te sprawy.
-Ale czemu się wczuwa w siebie co musisz sobie wyo brażać jak to jest być sobą? - Pokręcił a gło-
wą w gwałtownym, nag łym zaprzeczeniu. - Wszystkie te krzywe sklejane filtry odszumiacze one zja-
dają tyle syg nał u bez nich nie usłyszysz słów ale nie usłyszysz głosu póki ich nie wył ączysz. No to
cofnęł am to wszystko wszystkie kroki poszukał am jakieg oś optymalneg o punktu gdzie da się coś
usłyszeć i nie wiem syg nał jest strasznie słaby i tyle kurwa tego szumu ale jest taki moment okoł o
czterdziestej siódmej minuty gdzie nie rozumiesz słów ale trochę jakby słyszysz głos.To nie jest
na pewno nic tu nie jest na pewno ale wydaje mi się że harmoniczne się nie zgadzają.
-Jak to się nie zgadzają?
-Siri Keeton to mężczyzna a to coś tam chyba nie.
-Damski głos?
-Może damski. Przy odrobinie szczęścia.
-Co ty mówisz, Rakshi? Mówisz, że to nie jest człowiekiem?
-Nie wiem nie wiem ale po prostu coś się w tym nie zgadza no i co jeśli to nie jest ta… „liter acka
manier a” co jeśli to coś jakby symulacja? Może coś tam naprawdę chce sobie wyo brazić jak to jest
być Sir im Keetonem?
-Głos Boga - mruknął Brüks.
-Nie wiem naprawdę nie wiem. Ale co by to było wczepił o się w zawodoweg o zabójcę z zombie-
wył ącznikiem w głowie. W sumie nie wiem czemu ale na kilometr mi to jedzie włamaniem.
-Skąd to coś mog ło wiedzieć o nim tyle, żeby go zhackować? Skąd w ogóle wiedział o, że ktoś
taki istnieje?
-Znał o Sir ieg o a Siri o nim wie. Może to wystarczy.
-No ja nie wiem - przyznał po chwili. - Zhackować umysł człowieka przy sześciomiesięcznym
poślizgu, to mi wyg ląda…
-Dosyć tego dotykania - powiedział a.
-Co takieg o?
Strząsnęł a z ramienia jego dłoń.
-Wiem że wy prostaczkowie lubicie się dotykać uprawiać seks w ciał ach i tak dalej ale cała reszta
nie potrzebuje ludzi żeby się nakręcić rozumiesz? Zostanę tutaj ale niczeg o się nie spodziewaj jasne?
-Eee, ale to jest mój…
-Co? - zapytał a, odwracając się z powrotem.
-Nic. - Poł ożył się, przysunął plecami do ściany namiotu.
Dzielił o ich ter az jakieś trzydzieści centymetrów. Może nawet uda mu się usnąć, jeśli żadne z nich
nie będzie się przewracać.
Gdyby tylko czuł się choć odrobinę zmęczony.
Rakshi zresztą też nie spał a. Skrobał a po zawłaszczonej części powłoki namiotu, wywoł ując
na nią małe świetlne pokazy: miniatur ową animowaną Koronę wycentrowaną na belkach, pomiędzy
któr ymi MOORE, J. bratał się z duchem, tańczył na sznurkach nieznanych knowań obcych, albo jed-
no i drug ie; obok metalowy krajobraz przemier zany przez bota poszukująceg o puł apek. Tak napraw-
dę nig dzie tu nie ma bezpieczneg o miejsca, rozmyślał Brüks. Równie dobrze można zdać się na bez-
pieczeństwo wynikające z liczb. Towar zystwo przyjaciela, ciepło zwier zątka domoweg o, to w sumie
to samo - liczył a się tylko prosta otucha odczuwana przez pień mózgu, wynikająca z ciepła ciał a
w pobliżu, przytuloneg o dla obrony przed nocą.
Seng upta odwrócił a nieco głowę: kość policzkowa, czubek częściowo zasłonięteg o nosa.
-Kar aluch?
-Mog łabyś naprawdę przestać mnie tak nazywać.
-To co wcześniej powiedział eś o traceniu. Że różni ludzie różnie sobie z tym radzą tak powiedzia-
łeś nie?
-Tak powiedział em.
-A jak ty sobie radzisz?
-Ja… - Nie bardzo wiedział co powiedzieć. - Czasem zdar za się, że osoba, któr ą tracisz, wraca
do ciebie. A czasem, że w to samo miejsce pasuje ktoś inny.
Seng upta prychnęł a cicho; w jej głosie zabrzmiał o echo dawneg o szyderstwa:
-To co po prostu siedzisz i czekasz?
-Nie. Żyję sobie dalej. Robię inne rzeczy. -Brüks pokręcił głową, lekko poirytowany. - Rozu-
miem, że ty byś sobie wystrug ał a w ConSensusie jakąś partnerkę na miar ę…
-Nie mów mi kurwa co ja bym zrobił a.
Brüks zag ryzł warg ę.
-Przepraszam.
Durny star uch. Wiesz, któr e guziki rażą prądem, a nie możesz się powstrzymać, żeby ich nie naci-
skać.
Wszystko to jednak miał o także pozytywną stronę: i pog łębiające się war iactwo pułkownika Ma-
sakry, i śmiercionośna gra na przeczekanie Valer ie, i duchy czające się w eter ze, i nieznane siły cze-
kające na syg nał do skoku - przynajmniej Rakshi już na nieg o nie polował a. Zdziwił się tą myślą,
zdumiał pozycją Seng upty na samym szczycie własnej, osobistej hier archii lęków. W końcu była tyl-
ko człowiekiem, nieuzbrojonym, z krwi i kości. Ani jakimś prehistor ycznym koszmar em, ani
zmiennokształtnym obcym, ani bog iem, ani diabłem. Tylko młodą dziewczyną, koleżanką nawet,
o ile ona w ogóle myśli takimi kateg or iami. Niewiniątkiem nieznającym jego sekretu. Kimże jest
Rakshi Seng upta wobec potwor ów, nowotwor ów i świata na krawędzi katastrofy? Czymże jest jej
gniew w por ównaniu z nacier ającymi ze wszystkich stron przer ażającymi sił ami?
Pytanie było oczywiście retor yczne. Jasne, że wszechświat jest peł en przer ażających sił.
Ale ona była jedyną, któr ą sam obr ócił przeciwko sobie.
***
Jego własne polowanie nie szło najlepiej.
Oczywiście, Porcja nie była tak widocznym celem jak Daniel Brüks. Brüks nie był w stanie wyży-
wić się energ ią cieplną otoczenia, atomami w ścianach wibrującymi w temper atur ze pokojowej, nie
umiał rozpłaszczyć się jak papier i owinąć wokół rury z wodą, żeby zamaskować i ten znikomy ślad
cieplny. Rozmyślał o albedo, o spektrometrii, zastanawiał się, czy sonda pracująca na bardzo krót-
kich falach mog łaby wykryć siatki dyfrakcyjne, któr ych użył a Porcja do komunikacji - bo być może
wykor zystywał a je także jako kamuflaż - ale zaimprowizowane detektor y, któr e sobie wyfabrykował,
nie znalazły niczeg o. Co nie oznaczał o oczywiście, że nie dział ają. Może po prostu Porcja schował a
się gdzieś, w nieskończenie fraktalnym krajobrazie Korony, pełnym zakamarków zbyt mał ych dla lu-
dzi i botów.
Był prawie pewien, że Porcja nie jest w stanie przypuścić otwarteg o ataku, nie zdradzając się
wcześniej par oma objawami: syg natur ą cieplną gromadzących potencjał odpowiedników mięśni, re-
alokacją masy potrzebnej, żeby pod danymi współr zędnymi zbudować jakąś kończynę. Mog ła za to
dział ać, w jakimś postbiolog icznym przetrwalnikowym stanie, napędzana mikroskopijną energ ią re-
zonującą z prymitywnej masy prawdziweg o mater iał u ku nadprzewodzącej intelig encji fałszyweg o.
W takim stanie umiał a myśleć i planować, dowolnie dług o. O ile obliczenia Dwuizbowców były po-
prawne. Ukrywał a się jak nikt.
Im mniej znajdował, tym bardziej się bał. Coś w pobliżu go obserwował o; przeczucie było zbyt
silne.
-Strasznie zaszumiony jest ten cholerny statek - zwier zył się Sengupcie. - Termicznie, allome-
trycznie. Porcja może być wszędzie. I jak to poznać?
-Ale nie jest - powiedział a mu.
-A skąd ta pewność? Przecież to ty mnie ostrzeg ał aś, wtedy, kiedy…
-No taa ale pomyślał am że może faktycznie się dostał a. Mog ła w sumie. Ale nie w takiej ilości
żeby wleźć wszędzie wszystkieg o na pewno nie pokrył a. I nas nie poł knęł a.
-Skąd wiesz?
-Bo chciał a nas zatrzymać na Ikarze. Jakbyśmy cały czas byli wewnątrz niej to by nas nie zatrzy-
mywał a. Czyli nie jest wszędzie.
Zastanowił się.
-Ale może być gdziekolwiek.
-Tia. Ale za mało jej żeby zapanować nad sytuacją. Tylko trochę. Samotna i zag ubiona.
Coś zabrzmiał o w jej głosie. Coś prawie jak współczucie.
-No tia bo czemu nie? - zapytał a, choć on się nie odezwał. - Sami dobrze wiemy jak to jest.
***
Płynął środkiem kręg osłupa, żeg lował przez wielką, obr acającą się misę półkuli poł udniowej,
przez mysią dziur ę na sterburcie, po lewej mając lustrzaną kulę - Daniel Brüks, certyfikowany paso-
żyt, wreszcie u siebie w domu, w nieważkich bebechach Korony cierniowej.
-Sprawdził em wszystko trzy razy. Nie wyg ląda mi, żeby Porcja… - Przer wał. Spojr zał a na nieg o
jego własna twarz, rozciąg nięta na pół nieba.
Kurwa mać…
Rakshi Seng upta była zjawą na samym skraju jego pola widzenia, rozmazaną plamą ruchu i kolo-
ru, bardziej wyczuwaną niż widzianą. Wystarczył oby przekręcić trochę głowę i od razu by się zog ni-
skował a.
Ona wie wszystko wie wszystko wie…
-Znalazłam skurwiela - powiedział a, a głos brzmiał jej krwią, triumfem i obietnicą strasznych
rzeczy.
Nie był w stanie stanąć z nią twar zą w twarz. Mógł tylko gapić się na swój własny, oskarżycielski
portret, na własne życie osobiste i zawodowe przesuwające się po niebie wielkim jak zodiak - stresz-
czenia, publikacje, adr esy; Rhona, wniebowzięta; nawet, kurna, karta pływacka zrobiona w trzeciej
klasie.
-To jest on. To jest ten szmaciarz co zabił moją… zabił siedem tysięcy czter ysta osiemdziesiąt
dwie osoby. Daniel. Brüks.
Już nie mówił a jak Rakshi Seng upta, uświadomił sobie z jakiejś wielkiej oddali. Mówił a jak cał-
kiem ktoś inny.
Gada jak jakiś cholerny Siwa Niszczyciel.
Unosił się tak, zdemaskowany, czekając na morderczy cios.
-Ter az, jak już wiem, kim on jest - ciąg nęł a Siwa - muszę przeżyć tego stwor a na kadłubie, prze-
żyć to coś w głowie pułkownika Masakry i wrócić na Ziemię. I zrobię to wszystko. Dor wę tego skur-
wysyna i pożał uje, że się w ogóle urodził.
Że co takieg o…?
Spróbował przezwyciężyć własny par aliż. Odwrócił głowę. Pilotka, powiernica tajemnic, zaprzy-
sięg ła Nemezis, wyo strzył a się. Po uniesionej do nieba twar zy przesuwał y się świetliste odbicia jego
własneg o losu.
Spojr zał a na nieg o z ukosa; usta miał a rozchylone w uśmiechu, z któr eg o dumna był aby nawet
Valer ie.
-Piszesz się na to?
Bawi się ze mną? Czy to jakaś pokręcona…
-Eee… Rakshi… - Kaszlnął, odchrząknął, gardło miał suchsze niż rezerwat Prineville; spróbo-
wał jeszcze raz. - Nie wiem, czy…
Uniosła dłoń.
-Wiem, wiem. Prior ytety. Dzielenie skór y na niedźwiedziu. Ważniejsze sprawy na głowie. Ale
moich kumpli szturmowcy zlikwidowali za to, że włamali się do dzienniczka jakieg oś tam senator a,
a ten tutaj dupek nabija sobie czter ocyfrowy wynik ofiar i ci sami szturmowcy go chronią, rozu-
miesz? Więc tak, mamy na głowie wampir y, obceg o śluzowca, całą, kurna, planetę, co rozł azi się
w szwach, ale nic na to nie por adzę. - Wbił a wzrok w ziemię i pokazał a na niebo. - Za to tu mogę coś
por adzić.
Ty nie wiesz, kim jestem. Stoję ci przed nosem, masz na ekranach rozwleczone całe moje żał osne
życie i jedno z drug im ci się nie klei? Jak to jest, kurna, możliwe?
-Trochę zbilansować społ eczne równanie.
Może to coś z tym kontaktem wzrokowym. Powstrzymał się od hister yczneg o chichotu. Może
po prostu w białkowym świecie ona nig dy na mnie nie spojr zał a…
-Nie ma, kurwa, sprawiedliwości na świecie, chyba że sam ją sobie wymier zysz.
Wow, pomyślał Brüks, nawet nieco rozbawiony. Jim i jego ortog onalne sieci. Nieźle się do ciebie
dobrał y.
Ale czemu ty się do mnie nie dobrał aś?
***
-Co oni jej zrobili? Dlaczeg o ona mnie nie poznaje?
-Zrobili? - Moo re pokręcił głową, zmusił się do półuśmiechu pod rozbieg anymi oczyma. - Ni-
czeg o nie zrobili, synu. Ter az już nikt nic nie robi, to nam robią…
Światła na strychu zawsze były przyćmione, żeby Moo re lepiej widział wizje w swojej głowie.
Był na wpół widocznym, na wpół ludzkim kształtem w półmroku, jedna ręka kreślił a w powietrzu le-
niwe koła, pozostał e kończyny owijał y się wokół belek. Jakby sama Korona wcielał a go we własne
kości, jakby był zdeg ener owanym pasożytniczym samcem żabnicy, zrośniętym w kopulacji z mon-
strualną samicą. Smród nieświeżeg o potu i fer omonów otaczał go jak cał un.
-Dowiedział a się o Bridg eport - syknął Brüks. - Dowiedział a się o mnie, miał a na ekranie przed
nosem wszystkie moje dane i mnie nie poznał a.
-A, o to chodzi - powiedział Moo re. I nic więcej.
- To już nie jest jakiś drobny pstryczek, żeby chronić tajemnicę państwową. Co oni jej zrobili?
Co wyście jej zrobili?
Moo re zmarszczył czoł o, jak star uszek tracący pamięć o tym, co dział o się ledwie przed chwilą.
-Ja… ja nic jej nie zrobił em. Pierwsze słyszę. Musi mieć jakiś filtr.
-Jakiś filtr?
-Poznawczy. - Pułkownik kiwnął głową, nienar uszone moduł y pamięci procedur alnej wystarto-
wał y i zastąpił y uszkodzoną pamięć epizodyczną. - Selektywnie zakłóca prog ramy do rozpoznawania
twar zy w zakręcie wrzecionowatym. Ciał em widzi cię bardzo dobrze, po prostu nie identyfikuje cię
w pewnych… kontekstach. Włącza jej się agnozja. Pewnie nawet dźwięk twojeg o imienia słyszy znie-
kształcony…
-Ja wiem, co to takieg o filtr poznawczy. Ale chciałbym wiedzieć, czemu ktoś podjął akur at takie
kroki, żeby nie pozwolić Rakshi mnie poznać, kiedy nikt nie miał pojęcia, że wyląduję na tym pie-
przonym statku. Bo przypadkiem pojechał em w ter en dokładnie wtedy, kiedy banda świr ów postano-
wił a sobie powojować na pustyni, tak? Bo przypadkiem znalazłem się w niewłaściwym miejscu
w niewłaściwym czasie.
-Ciekawił o mnie, kiedy do tego dojdziesz - rzucił z roztarg nieniem Moo re. - Może ktoś ci czeg oś
do Cog nitalu dosypał?
Brüks uder zył go w twarz.
A przynajmniej usił ował. Jakimś sposobem cios przeszedł obok, jakimś sposobem Moo re prze-
sunął się odrobinę w lewo z miejsca, któr e zajmował jeszcze chwilę temu, a jego pięść wbił a się jak
tłok w przeponęBrüksa. Poleciał w tył; coś mająceg o stanowczo za dużo ostrych kątów, a za mało ta-
picerki, walnęł o go w potylicę. Zgiął się bez tchu, przed oczyma zawir ował y mroczki.
-Nieuzbrojony biolog bez doświadczenia bojoweg o atakuje zawodoweg o żołnier za z trzydziesto-
letnim doświadczeniem, któr y ma dwa razy więcej mitochondriów - zauważył Moo re, gdy Brüks usi-
łował złapać oddech. - Nie jest to gener alnie dobry pomysł.
Brüks rozejr zał się po pomieszczeniu, trzymając się za brzuch. Moo re spojr zał na nieg o oczyma,
któr e po tym wybuchu wydawał y się nieco bardziej skupione.
-A jak daleko to sięg a, Jim? Wrzucali mi do poczty podprog owe sug estie, żebym wybrał akur at
Prineville? A może to oni skłonili mnie, żebym spierdolił symulację i zabił wszystkich tych ludzi,
po to, bym miał potrzebę gdzieś się zaszyć na jakiś czas? Czemu w ogóle chcieli mnie na wyprawę,
jaki powód może mieć banda superintelig entnych nowotwor ów, żeby brać w tajną misję kar alucha?
-Ty żyjesz - przypomniał Moo re. - A oni nie.
-To za mało.
-No to my żyjemy Im bliżej ci do zwyklaka, tym większe szanse na przeżycie misji.
-Powiedz to Liannie.
-Jej nie trzeba był oby. Daniel, już ci kiedyś mówił em: „kar aluch” to żadna obelga. To my żyjemy
dalej po tym, jak ssaki pobudował y sobie atomówki, to my mamy system oper acyjny na tyle, kurna,
prosty, że dział a prawie w każdych war unkach. Jesteśmy jak cholerne kał asznikowy z myśląceg o
mięcha.
-Może to w ogóle nie byli Dwuizbowcy - powiedział Brüks. - Może ja jestem zapłatą dla Seng up-
ty. Tak wy w końcu dział acie, nie? Podkładacie ideo log ię, wykor zystujecie uczucia. Seng upta wyko-
nuje zadanie, zdejmujecie jej opaskę i puszczacie wolno, żeby mog ła się zemścić.
-To nie jest tak - mruknął Moo re.
-A skąd wiesz? Może ty sam po prostu jesteś odklejony od rzeczywistości, może te ortog onalne,
maskujące się sieci manipulują tobą tak samo, jak ty Rakshi. Myślisz, że wszyscy na Ziemi to mar io-
netki, oprócz jedneg o pułkownika Jima Moo re’a?
-Naprawdę myślisz, że to prawdopodobny scenar iusz?
-Scenar iusz? Ja nie mam pojęcia nawet jaki jest cel, a co dopier o scenar iusz! Nieważne, kto po-
ciąg a za sznurki, co właściwie osiąg nęliśmy poza tym, że prawie daliśmy się zabić sto pięćdziesiąt
milionów kilometrów od domu?
Moo re wzruszył ramionami.
-Bóg jeden wie.
-O tak, bardzo sprytnie.
-Daniel, czeg o ty właściwie ode mnie chcesz? Ja nie wiem dużo więcej od ciebie, choćbyś nie
wiadomo jakie makiaweliczne motywy mi przypisywał. Dwuizbowcy widzą Boga we wszystkim,
od Superg romady Lokalnej po spłuczkę do kibla. Kto wie, czemu chcieli nas widzieć na pokładzie?
A jeśli chodzi o filtr Rakshi… to skąd właściwie wiesz, że to nie twoi ludzie to zrobili?
-Moi ludzie?
-Dział PR. Administracja uczelni. Ci, któr zy u ciebie na uniwerku pilnują, żeby brudy nie wycho-
dził y na zewnątrz. Po Bridg eport mieli masę do sprzątania, skąd wiadomo, czy modyfikacja u Rakshi
też nie była rodzajem zabezpieczenia? Minimalizacja szkód z wyprzedzeniem, coś w tym stylu…
- Ja… - Właściwie to nie wiedział. W ogóle nie przyszło mu to do głowy. - Ale to dalej nie tłu-
maczy, dlaczeg o oboje wylądowaliśmy w tej misji - powiedział w końcu.
-Dlaczeg o, dlaczeg o - prychnął pułkownik. - Dobrze jak w ogóle wiemy co zrobiliśmy. Każde
„dlaczeg o” proste na tyle, żebyśmy je ogarnęli świadomością, musiał oby być mylne.
-Za mało pamięci podr ęcznej - stwierdził gorzko Brüks.
Moo re pochylił głowę.
-Czyli to po prostu wola Boża. Wszystkie te wszczepki, tony technolog ii, czter ysta lat tak zwane-
go „oświecenia”, a i tak wracamy do woli Bożej.
-O ile mi wiadomo - zauważył Moo re - twój udział w tej misji to ostatnia rzecz, jakiej życzyłby
sobie ten Bóg. Może właśnie w tym sęk.
Głos Seng upty w głowie: „Może go czcić. A może zdezynfekować”.
Jim Moo re leniwie, niemal apatycznie, odłączył się od belek i ruszył ruchem pająka wokół stry-
chu. Nawet w tym sztucznym zmierzchu Brüks widział zachodzące w jego oczach powolne zmiany,
skokowe przesunięcia ogniskowej: Jim spojr zał w jego oczy, potem wskroś nich, przez ścianę, przez
kadłub, przez planety i ekliptykę, przez karł y, komety i ciał a transneptunowe, aż do jakieg oś niewi-
dzialneg o ciemneg o olbrzyma czająceg o się pomiędzy gwiazdami.
Znowu go nie ma, pomyślał. Ale to nie była prawda: Moo re opuścił nieo becne spojr zenie z twa-
rzy Brüksa, wziął go za rękę i wskazał na niej znamię, któr eg o Brüks dotąd nie zauważył.
-Kolejny guz - powiedział Brüks, a Moo re skinął głową, zamyślony.
- I to złośliwy.
***
Słońce malał o za nimi; odr zucili par asol. Z przodu, zaledwie parę stopni na prawo, Ziemia uro-
sła z bezwymiar oweg o punktu do szar ej kropki, z każdym arbitralnym dniem pokładowym przesu-
wając się niepostrzeżenie ku godzinie dwunastej. Wiatr słoneczny już nie ryczał, zag łuszając wszyst-
kie częstotliwości; ter az pluł, syczał i ustępował innym głosom, nieskończenie słabym, ale o wiele
bardziej zrozumiał ym. Jim Moo re cały czas karmił się archiwami, w któr ych żył jego syn; Seng upta
wyciskał a syg nał z szumu i upier ał a się, że są tam jeszcze inne, tylko nie potrafi ich odszyfrować.
Jednakże duch, któr y mienił się Sir im Keetonem, był tylko jednym z głosów w eter ze. Były jesz-
cze inne. Zbyt dużo jak na gust Brüksa.
Świat, z któr eg o odlatywali, był niemal bezg łośny, zmuszony do pełneg o przestrachu milczenia
przez pojawiające się w szyku zjawy z nieba. Ter az wszystkie głosy zaczęł y odzywać się na nowo -
ekspresowe terkotanie zaszyfrowanych danych; ziarniste aproksymacje twar zy i krajobrazów mig o-
cące w paśmie 600 MHz; syczenie fal nośnych na dotąd nieużywanych częstotliwościach, formalnie
już zajętych, ale trzymających język za zębami, jakby w oczekiwaniu na strzał ze starter a. Milion ję-
zyków; milion przekazów. Prog nozy pog ody, zag łuszane szumami prog ramy informacyjne, prywat-
ne rozmowy łączące rozsiane po kontynentach rodziny. Treść syg nał ów nie była jednak tak niepoko-
jąca, jak samo ich istnienie w nieekranowanych kosmicznych pustkowiach. Powinny tkwić w wiąz-
kach laser owych i światłowodowych, mrug ać sobie konfidencjonalnie z punktu do punktu. Taka ko-
munikacja, przez rozg łaszanie, była reliktem poprzedniej epoki. Hermetyczna maszyner ia XXI-
wiecznej telekomunikacji zaczęł a przepuszczać na szwach - ludzie zaczęli uciekać się z powrotem
do bardziej partyzanckich technolog ii.
Trochę podobnie, jak zrobiłby mózg, pozbawiony substancji odżywczych i tlenu. Przewidywalne
rozspójnienie się każdeg o złożoneg o systemu, któr emu brakuje energ ii.
Mimo wszystko był to jednak dom, do któr eg o już prawie dotarli. Do wykonania pozostał a masa
roboty - Moo re i Seng upta zajęli się szczeg ół ami, na zmianę wracając z nieznanych, dalekich zaka-
marków, w któr e zapuszczali się, kiedy mieli wolne od prowadzenia Korony do portu. Wojownik po-
został y czas dzielił pomiędzy własny namiot i strych; wdowa nadal w błog iej nieświadomości sypia-
ła z wrog iem. Wampir zyca tkwił a na kadłubie niczym skamielina, niepor uszona żadnymi alarmami
czy puł apkami, któr e być może zainstalował a. Brüks mier zył czas pozostał y do Ziemi wielkością jej
kręg u i stopniowym luzowaniem się zawiązaneg o w supeł żoł ądka. Przez chwilę myślał, czyby nie
wrócić do gier. Spał i śnił swoje świadome sny, Rhona jednak nie chciał a do nieg o przyjść, on sam
nie miał odwag i jej szukać. A bebechy Korony w dalszym ciąg u nie wypączkowywał y żadnych macek.
Kiedy przecinali orbitę Księżyca, sam dopił resztę glenmor ang ie, przepijając do stoł u labor ato-
ryjneg o. Jeśli nawet ktoś zauważył ich powrót, był zbyt zajęty, żeby wysłać komitet powitalny.
Lepiej podróżować z nadzieją, niż przybyć do celu.
Robert Louis Stevenson.
Niska, szybka orbita nad światem stojącym w płomieniach.
Podczas ich nieo becności zapłonęł o żywym ogniem tysiąc dotąd tlących się politycznych konflik-
tów. Dwa razy tyle epidemiolog icznych i środowiskowych. Milion głosów darł się na dawno zapo-
mnianych częstotliwościach radiowych od kilo- po gig aherce, zar zuciwszy skupione wiązki, por zu-
ciwszy lub zapomniawszy o ogólnoplanetarnym zaciemnieniu. Kolonie O’Neilla były pod kwar an-
tanną. Winda orbitalna zwalił a się; z orbity wciąż spadał y płonące szczątki, siejąc zniszczenie i pożo-
gę w stożku opadowym obejmującym jedną trzecią równika. Inżynier ia prądów wysokościowych
poddał a się pod napor em nienasyconej atmosfer y. Atlas stracił siłę, by podpier ać niebo; siarczany
w atmosfer ze spadły do rekordoweg o poziomu, a ogniowe bur ze szalał y na sześciu kontynentach.
Pretor ię, Brug ię, setki innych miast ogarnęł a plag a zombiaków, milionów sprowadzonych do reakcji
walka-ucieczka-seks, tak że władze nawet nie próbował y w tych strefach nad czymkolwiek zapano-
wać. Skarg om i zamieszaniu nie było końca. Spadł Ikar. Wrócił y Świetliki. Zaczęł a się inwazja. Ude-
rzyli Realiści. Dwuizbowcy zniszczyli świat.
Moo re słuchał tego tsunami razem z Brüksem i Seng uptą - cała trójka przypięta do lustrzanej kuli
podczas podejścia - a twarz miał niewzruszoną niczym trup.
To przez ciebie, nie powiedział Brüks. Ten świat ledwo wiązał koniec z końcem, a ty mu znisz-
czył eś największe źródło energ ii. Wszystkie te miliony mające na styk wody dzięki prądożernym od-
salaczom; wszystkie te rozr uchy niewybuchające dzięki groźbie instytucjonalnej przemocy; wszyst-
kie te katastrofy ekolog iczne opanowywane tylko dzięki masowemu użyciu prymitywnych technolo-
gii. Ikar dźwig ał na grzbiecie jedną piątą naszej cywilizacji: myślał eś, że co się stanie, jak strącisz
go w Słońce?
Nawet Seng upta się nie odzywał a. Nie było sensu.
Ter ytor ium wrog a. I nic na to nie por adzisz.
Może zresztą Moo re dobrze zrobił. Świat pyrkotał na granicy wrzenia od ponad stulecia. To była
tylko kwestia czasu, kiedy się wyg otuje. Być może tak naprawdę nie zrobił nic, tylko przyśpieszył ten
termin o parę miesięcy.
-Mam go - powiedział a Seng upta. - Właśnie się wył onił nad Aleutami. Kupa śmieci między nim
a nami.
Na hor yzoncie rozbłysły dane taktyczne: walec mający jakieś dziesięć metrów średnicy i okoł o
trzydziestu dług ości, z jednej strony obwieszony wielką kor oną paneli słonecznych, z drug iej zbitką
apar atów gębowych, na oko wyg lądających na emiter y mikrofalowe. Wyg lądał jak star oświecki sate-
lita energ etyczny, choć na bardzo dziwnej orbicie. I oczywiście właśnie o to chodził o.
-Ciężko będzie do tego czeg oś zadokować.
Z boku symulakrum Korony leniwie opuszczał o ocalał e ramiona, jeszcze rozpostarte, ale już
zwalniające, do pozycji zablokowanej.
-Nig dzie nie dokujemy - przypomniał jej Moo re.
-Ile czasu?
- Trzydzieści minut mniej więcej. Trzeba się ubier ać.
Strych z zał ożenia nie nadawał się do pracy podczas manewr ów, ale jakoś sobie por adzili, po jed-
nym rozbitku w trzech wnękach na skafandry dokładnie naprzeciwko złącza dokująceg o. Brüks i Mo-
ore zaspawali je jeszcze przed minięciem Wenus, lecz to Seng upta zaledwie sześć godzin temu okle-
iła te spawy termitem. Nie został o im zbyt wiele ścian, a ona nadal nie chciał a wpuszczać sobie Con-
Sensusa do głowy, pozdejmował a więc z wieszaków wszystkie nar zędzia i zasmar ował a samoprzy-
lepne gekonowe płyty grubą warstwą intelig entnej farby. Mikrowł ókna trochę rozmazywał y obr az,
ale miejsca było dość, by pomieścić wszystkie potrzebne jej okna - obr azy z radar u, nakładki z kur-
sem, podstawowe par ametry napędu, przepustnice i hamulce w odcieniach złota i szmar agdu.
Na optycznym widoku - ostatni as w rękawie Jima Moo re’a, wciąż aż nadto przekonująco udający ka-
wał kosmiczneg o złomu, powiększający się stopniowo na tle złudnie zielononiebieskieg o półksięży-
ca świata osuwająceg o się w najg łębszą w histor ii otchłań zniszczenia.
W oddzielnym, dedykowanym okienku po prawej stronie sceny: Valer ie, wciąż przywiązana
do masztu; nie ruszył a się od tyg odni, a mimo to z zamarł eg o ciał a nadal emanował o coś groźneg o,
poczucie, że jest tam napięta sprężyna, któr a tylko czeka na odpowiedni moment.
A tych momentów został o jej tylko parę minut.
Łag odne szturchnięcie, powoli nar astająca siła przycisnęł a Brüksa do boku wnęki. Na panelach
nar zędziowych awatar Korony obr ócił się z namysłem o 180 stopni wokół środka masy i pożeg lował
na orbitę wsteczną.
-Trzymać się - ostrzeg ła Seng upta i dała po hamulcach.
Okaleczony statek z amputowanymi i skauter yzowanymi kończynami stęknął i zaczął wytracać
deltę v. Hamowanie odepchnęł o Brüksa od dna wnęki; stracił równowag ę - uprząż zatrzymał a go w
gór ze w trakcie ostatnieg o wejścia na scenę tego konkretneg o dołu. Moo re dotknął jakieg oś niewi-
doczneg o przeł ącznika i jego satelita-kameleo n rozszedł się wzdłuż szwów jak rozstrzelony diag ram
- ogniwa słoneczne i łopatki radiator ów odleciał y w obł okach pary, któr a natychmiast zamienił a się
w śnieg. Skor upka rozpadła się na części, któr e pożeg lował y bezg łośnie we wszystkie strony. Pod
złuszczoną fałszywą powłoką orbitował wielki odsłonięty grot wycelowany w Ziemię. Poł yskiwał
w promieniach wschodząceg o Słońca, przysadziste skrzydła opalizował y jak u ważki.
Rozr zucone eksplozją odłamki zał omotał y w kadłub Korony jak kamienny grad. Moo re odczekał,
aż minie, i wcisnął przycisk.
Wokół włazu zapłonęł y iskry słońca: zespawana bar ier a rozżar zył a się i odpadła. Właz za nią
rozszer zył się w ułamku sekundy, chwilowy hur ag an wyssał wszystkie blachy w próżnię i pociąg nął
Brüksa ku gwiazdom. Uprząż przytrzymał a go mocno przez chwilę, by Moo re zdążył rozpiąć klam-
ry. I już polecieli w pustkę, w ciszę, jeśli nie liczyć wypełniających hełm Brüksa szybkich, chrapli-
wych oddechów, na granicy paniki. Pod nimi rozciąg ał a się ciemna Ziemia, zbyt wypukła na krajo-
braz, a za wielka i zbyt bliska, by pozostać kulą. Układy pog odowe odciskał y na jej twar zy swoje
brudne paluchy. Wybrzeża i kontynenty świecił y jak galaktyki w miejscach, gdzie jeszcze jar zył a się
cywilizacja; a tam, gdzie się wypalił a, mig otał y przyćmioną barwą pomar ańczową.
Strasznie wysoko byli.
Blask Słońca zamieniał odłamki wokół w oślepiającą układankę, poza jedną krótką chwilą, gdy
słońce zakrył a wielka ciemna łapa. Brüks zamachał rękoma i odwrócił się, żeby spojr zeć jeszcze
na Koronę cierniową w przelocie, wciąż ogromną na tle nieba, podświetloną od tyłu wschodzącym
Słońcem i jasnym, rozszer zającym się półksiężycem. Jej ostatnie, zamarznięte tchnienie zaiskrzył o
wokół dziobu jak ledwie widoczna chmurka klejnotów.
Kryjówki Valer ie nie było stąd widać.
Coś szarpnęł o jego smyczą. Okręcił się do góry nog ami, ku promowi, któr y rósł i rósł, otoczony
własną chmur ą odłamków.
-Skupcie się - zasyczał Moo re w interkomie.
-Przepra…
Pokoziołkowali naprzód, Moo re pierwszy, reszta wleczona za nim. Właz wahadłowca ział tuż
przy panor amicznym oknie kokpitu, jak wycięta i odchylona w bok błona bębenkowa żaby. Jakaś ma-
giczna, natryskowa osłona ablacyjna sprawiał a, że kadłub opalizował tłustymi tęczami.
Na hełmie Brüksa zaszemr ał y delikatnie kryształki lodu - a Moo re już był na kadłubie, idealnie
w celu, wylądował butami tuż pomiędzy brzeg iem włazu a uchwytem dla rąk, przyspawanym jak wie-
szak na ręczniki do powłoki wahadłowca. Ugiął nogi, żeby zamortyzować wstrząs; dłoń w rękawicy
złapał a się uchwytu, jakby miał a własne oczy. Brüks przepłynął nad nim i rozpłaszczył się na kadłu-
bie. Odbił się, zawir ował na uwięzi, nerwowo wyciąg nął ręce ku stożkowi dyszy uśpioneg o silnika
manewr oweg o - zabrakło mu paru centymetrów - w końcu jednak poczuł, jak buty skafandra przy-
wier ają do kadłuba.
Korona była już daleko za nimi i daleko w dole, dryfując majestatycznym korkociąg iem ku linii
terminator a, wytraciwszy prędkość, wyhamowując z nieskończoneg o, satelitarneg o upadku wokół
do śmiertelneg o, płomienneg o upadku w dół. Odleg łość i ograniczenia wzroku wyleczył y jej rany.
Ter az - rozwalona, posklejana z powrotem, spalona i poł amana - wydawał a się niemal dziewicza.
Uratował aś nam życie, pomyślał Brüks, a potem: przepraszam.
Moo re szarpnięciem wyr wał go z zamyślenia, ciąg nąc nar az Brüksa i Seng uptę niczym ryby
na żyłkach. Brüks poświęcił moment na pozazdroszczenie pilotce opanowania; przez cały upadek
w nieskończoną przepaść nie odezwał a się ani słowem, nawet nie sapnęł a. Dopier o ter az, gdy zajr zał
za jej szybkę, zobaczył, że powieki ma zaciśnięte z cał ej siły, a usta się por uszają. Dopier o ter az, gdy
zetknęli się hełmami, usłyszał, co sylabizuje:
-Kurwa kurwa kurwa kurwa…
Ty trzęsidupo. Wył ączył aś sobie inter…
Moo re wpakował ją w otwarty właz. Brüks pofrunął za nią, wciąg ając się do kabiny: dwa rzędy
drążków, jeden za drug im, każdy mieszczący sześć leżanek przeciążeniowych jak półtuzin jajek
w wytłoczce. Same leżanki były niemal całkiem rozpłaszczone, wyg ięte w tyłku i w kolanach tylko
na tyle, żeby uniknąć nazwania ich „pryczami”; przed nimi znajdował y się dwa bardziej konwencjo-
nalne fotele pilotów i podkowa pulpitów ster owania. Nad nimi - szyba z kwarcoweg o szkła. Nos był
opuszczony, ale gwiazd w nim nie było widać, od brzeg u do brzeg u wypełniał a go Ziemia, w więk-
szości ciemna, rozjaśniająca się na sterburcie.
I to było właściwie tyle. Jeden właz na grodzi rufowej, mniejszy w pokładzie, oba zamknięte. Ten
pierwszy mógł prowadzić do ładowni, niedużej, wnosząc po rozmiar ach statku - lecz za dziur ą w po-
kładzie nie mog ło być nic przestronniejszeg o niż techniczny tunel. Awar yjna ewakuacja z orbity, po-
wiedział wcześniej Moo re. Awar yjny upadek na Ziemię dla żołnier za ocalał eg o z nieudanej misji.
To nie był żaden wahadłowiec, to był szumnie nazwany spadochron, do jednor azoweg o użytku i do
wyr zucenia.
Moo re uszczelnił właz i wcisnął się w jeden z foteli pilota. Seng upta ocknęł a się z krótkiej katato-
nii i wgramolił a się w drug i. Brüks przypiął się do jedneg o z rusztów na hamburg er y z tyłu, a pojazd
już się uruchamiał. Zaczęł y docier ać do nieg o odg łosy zewnętrzne, najpierw cicho jak szept, ledwie
słyszalne przez posapywanie reg ulator a w hełmie i szeptaną recytację list kontrolnych w interkomie.
Syk sprężoneg o gazu. Ciche kliknięcia i piknięcia, stłumione jak przez poduszkę. Trzaskanie zabyt-
kowych przeł ączników na pulpitach.
70 kPa, zameldował wyświetlacz HUD. Rozszczelnił szybkę i zsunął ją w tył: w płucach poczuł
powietrze zimne jak lodowiec, z tyłu gardła posmak plastikowych monomer ów. Ale oddychać się
dało.
Moo re przekręcił się w pasach, trochę zabrakło, żeby mógł spojr zeć mu w oczy.
-Lepiej to zamknij. Trochę to tu lata, mogą być jakieś przecieki.
Brüks po raz pierwszy skupił się na desce rozdzielczej - pojedyncze diody LED, rzędy ręcznych
przeł ączników o wielkości dostosowanej do łapsk odzianych w mylar i piankę poliuretanową. Ekrany
taktyczne uwięzione we wpuszczonych w deskę szybach, zamiast rozlewać się swobodnie po tylu po-
wierzchniach, ilu akur at potrzeba.
Opuścił szybkę z powrotem.
-Ten sprzęt ma sto lat.
Moo re burknął do interkomu:
-Im starszy, tym większa szansa, że wszyscy o nim zapomnieli.
Z jedneg o rzęcha do drug ieg o. Kątem oka dostrzegł za oknem rozbłysk - pewnie Słońce odbija-
jące się od jakieg oś orbitalneg o śmiecia. Albo silniki manewr owe dalekieg o statku. To coś płonęł o
jednak zbyt dług o jak na to pierwsze i zbyt nisko jak na to drug ie, kolor em zaś nie pasował o do żad-
neg o. Gdy odwrócił się twar zą ku niemu, mrużąc oczy od Słońca, mógł prawie przysiąc, że pośrod-
ku smug i widzi ciemny, postrzępiony kształt, rozpadający się w okrążającą planetę linię ognia. Kości
i ścięg na zamieniane w popiół.
-I po niej - rzucił cicho Moo re, a Brüks nie był pewien, czy chodzi mu o statek, czy wampir zycę.
-Zapłon - powiedział a Seng upta, gdy i oni zaczęli spadać.
***
Korona spalił a się do zera. Nic nie uciekło. Żadna postać w skafandrze nie zeskoczył a cudem
w ostatniej chwili z kadłuba, choć kamer a Seng upty obserwował a go do końca. Może drgnęł a jakaś
kończyna, tuż przed przer waniem transmisji - ostatnie mig nięcie świadomości przechodzące przez
ciał o, w sam raz na tyle dług o, by uświadomić mu, że szlag trafił jego idealne plany - ale i to mog ło
być świetlnym złudzeniem. Brüksowi pozostał a w gardle gula rozczar owania. Łatwość, z jaką za-
mordowali Valer ie, odbier ał a jej nieco grozy i podawał a w wątpliwość motywy tej zbrodni.
Wejście w atmosfer ę ledwo pamiętał: żar mig ocący na przedniej szybie jak poświata od niewi-
docznych błyskawic; syk zakłóceń na każdym kanale, dopóki nie przypomniał sobie, by wył ączyć ra-
dio. Takie fragmenty. Nieciąg łe obr azy. W któr ymś momencie wrócił o ciążenie, silniejsze i bardziej
równomierne niż pamiętał od stu lat; stelaże, leżanki przeciążeniowe i samotny kar aluch na nich,
wszystko rozł ożył o się do konwencjonalnej pozycji siedzącej nad drgającym pokładem, któr y wresz-
cie dało się postrzeg ać jako podł og ę. Potem już szybowali zamaszystą spir alą ponad stalowoszar ym
oceanem, a Słońce opadło za hor yzont. Na mor zu w dole coś się koł ysał o, to pojawiając się na uła-
mek sekundy, to znikając z przedniej szyby - jakby na wpół zanur zona skocznia dla narciar zy wod-
nych; zalany parking; oder wany nar ożnik lotniskowca, rozmig otany ogniami św. Elma. Ciężko było
z tej wysokości ocenić wielkość, zresztą po paru chwilach stracili ocean z oczu - Seng upta poder wał a
nos do końcoweg o podejścia.
Coś kopnęł o ich mocno od tyłu, cisnęł o Brüksem naprzód w uprzęży i z hukiem ściąg nęł o nos
w dół. Tuż po prawej wytrysnęł y gejzer y biał ej piany, rozdzielił y się pośrodku; chwilę później wi-
dok przesłonił a spływająca po kwarcu ściana wody. Coś walnęł o wahadłowiec w podbródek; odsko-
czył w tył i rozwrzeszczał się na cał ej dług ości jak palona wiedźma. Ter az szli w górę. Ter az zwal-
niali. Ter az znier uchomieli.
Ściany wody zbieg ły się w strug i, potem kropelki. Wahadłowiec wyjr zał spoza nich, zobaczył
parę blednących gwiazd na stalowym niebie. Daleko po lewej, prawie poza polem widzenia, coś za-
mig otał o, pojawiając się i znikając jak na wpół zapomniany sen. Coś jakby anteny. Druciane drzewo.
Moo re ściąg nął hełm i upuścił go na pokład.
-Dojechaliśmy.
***
Ktoś wyczar ował z powietrza lądowisko.
Pas wisiał czter y czy pięć metrów nad falami, osmolony, pokryty smug ami język metalu z waha-
dłowcem na samym końcu. Wystawał ze stał eg o lądu jak jakaś absurdalna trampolina - tylko że pod-
łoże nie było lądem i nie było stał e. Wzdłuż linii wodnej wiły się jaskrawoniebieskie, iskrzące grze-
chotniki, przesuwające się w górę i w dół w miar ę przechył ów. Sama powierzchnia w przedświto-
wym mroku wydawał a się szar a jak cement i prawie równie gładka, z wyjątkiem pozostawionych
przez wahadłowiec osmolonych smug. Jednakże, choć na jednym końcu wył aniał a się z mor za zwy-
czajnie, jak okrętowa rampa, na drug im równie zwyczajnie nie opadał a, lecz zanikał a - potężna, ko-
łysząca się brył a metalu wielkości parking u przechodził a z solidnej nieprzezroczystości w widmową
półprzejr zystość, a potem w ogóle w nic na przestrzeni może półtor a metra.
Z wyjątkiem tego pasa, wyczar owaneg o z przezroczystości przez tarcie gor ąceg o lądowania
na brzuchu.
Moo re już pozbył się skafandra i stał na niczym, dziesięć metrów przed uziemionym promem.
Pod jego stopami maszer ował y ponur e, szar e fale. Co parę sekund nieo podal pojawiał się i znikał
druciany szkielet budowli, przewyższającej go o jakieś sześć metrów i por ośniętej par abolicznymi
antenami.
Brüks wychylił się z włazu i ogarnął wzrokiem to wszystko. Lodowaty pacyficzny wiatr przewiał
mu kombinezon jakby nic na sobie nie miał. Ziemia szarpnęł a z siłą, o któr ej prawie zdążył zapo-
mnieć; ręce, któr ymi trzymał się burty, wydawał y się jak z gumy.
Seng upta szturchnęł a go w plecy.
-No rusz się kar aluch co chromatofor ów nie widział eś?
Właściwie widział. Chromy były tylko jednym z wielu podg atunków intelig entnej farby. Ale nig -
dy nie spotkał ich w takiej skali.
-Duże to jest?
-Nie za duże może z kilometr w jedną stronę słuchaj wył azisz czy czekasz aż to gówno całkiem
zatonie?
Kucnął, chwycił się krawędzi włazu, wgramolił na płytę. Ciążenie omal go nie przewrócił o, uda-
ło mu się jednak zachować równowag ę - stanął, opier ając się jedną ręką o kadłub (wciąż nieprzyjem-
nie gor ący, mimo zanur zenia w oceanie). Przy samym wahadłowcu niewidzialna powłoka zdarł a się
do zera, ale po kilkunastu niepewnych krokach stał już na podł ożu przezroczystym bardziej niż
szkło. Spojr zał w dół na wzbur zone mor ze i musiał się powstrzymać od wymachiwania rękami.
Zamiast tego podszedł ostrożnie ku Moo re’owi, a za nim gramolił a się Seng upta. Obszedł nos
wahadłowca i zwrócił uwag ę na coś mig ocząceg o pomar ańczowo - ogień, dość niedaleko, buzująca
linia płomieni na absurdalnie kwitującym w powietrzu skrawku spalonej ziemi. Wokół dawał o się
odr óżnić elementy konstrukcji - niskie, płaskie prostokąty, rozbita jak skor upka jajka kopuł a anteno-
wa, ledwo widoczna na tle ognia kratka reling ów i balustrad. Możliwe, że coś się tam por uszał o -
było wielkości mrówki z tej odleg łości.
To nie był zwykły gyland, wyspa pływająca po oceanie w prądzie koł owym. Nie obóz dla
uchodźców i nie miasto-państwo, nie podejr zana komercyjna spółka, któr ej pasuje luźny klimat
prawny Wód Międzynar odowych. To było miejsce dla Moo re’a i jemu podobnych - baza do tajnych
akcji wojskowych. Strażnica na pełnym mor zu, patrolująca cały Pacyficzny Prąd Północny Tajna.
Ale najwyr aźniej nie dość tajna.
Wzdryg nął się obok Moo re’a.
-Co tu się stał o?
Pułkownik wzruszył ramionami.
-Coś bardzo wyg odneg o.
-To znaczy?
-Jest opuszczony. Nie trzeba będzie z nikim gadać.
-Ale dział a? To co, jeśli…
Moo re pokręcił głową.
-Nie powinno być problemu. Nikt, kto by zrobił coś takieg o, nie zawracałby sobie głowy Niebem.
- Wskazał dalekie pożar y. - Tędy.
Brüks odwrócił się, gdy za nimi weszła Seng upta; w tle stygł wahadłowiec, na wpół stopiona
warstwa ablacyjna spływał a mu z brzucha jak wosk.
-Hmm - rzucił. - Myślał em, że ma jakieś, no wiesz… podwozie?
-Szkoda kasy - wyjaśnił mu Moo re. - Wszystko jest jednor azowe.
To akur at prawda.
Mozolna wspinaczka w zimnie, pod górę łag odnej pochył ości. Spacer po wodzie. Niewidzialny
most prowadzący ku widzialnemu czubkowi uszkodzonej góry lodowej. Rozprute konstrukcje roz-
ciąg ał y się przed nimi jak części Golg oty, niektór e wciąż w ogniu, inne ledwo się tlące. W końcu do-
tarli nad widzialną krawędź tej kwitującej wyspy - niewiele ponad unoszącą się w powietrzu plamę
czarnej, tłustej sadzy. Brüks poczuł ulgę, widząc coś pod stopami. Jeszcze większą poczuł, mog ąc za-
trzymać się i złapać oddech.
Moo re znienacka poł ożył mu dłoń na ramieniu. Seng upta mruknęł a:
-Co kur… - I zamilkła.
Przed nimi coś się por uszał o, ledwo widoczne przez kłęby tłusteg o dymu.
Dotarli do czeg oś, co sweg o czasu musiał o być lądowiskiem - niski bar ak dowodzenia, któr eg o
ściany i dach schodził y się razem w doo kólny pierścień zadartych ku niebu okien, ter az mocno okop-
conych. Na osmolonej płycie z zasmar owanymi sadzą tarczami do lądowania leżał y dwa martwe śmi-
głowce i pionowzlot o jednym skrzydle. Z pokładu tu i ówdzie sterczał y dysze schowanych przewo-
dów do tankowania - jedna buchał a nerwowym płomieniem, jak gig antyczna świeca, albo lont, pod-
palony, żeby zdetonować cały podtrzymujący ten płomień zbiornik. Pośrodku tego wszystkieg o po-
ruszał y się jakieś sylwetki.
Sylwetki były ludzkie. Ich ruchy zupełnie nie.
Moo re machnięciem zag onił resztę za szopę, obejr zał się i uniósł dłoń: „Nie ruszajcie się”. Brüks
kiwnął głową. Moo re wykradł się za róg i zniknął.
Wir wiatru zawiał Brüksowi w twarz iskrami i gryzącym dymem. Stłumił kaszel, oczy go zapie-
kły, zmrużył je i wpatrzył się w dym. Ludzie. Tak. Dwóch, może trzech, na skraju jednej z tarcz lądo-
wiska. Szar e kombinezony, niebieskie bluzy mundur owe, oznaki niemożliwe do rozr óżnienia z tej
odleg łości.
Tańczyli.
A przynajmniej takie było najbliższe słowo, jakie skojar zył o się Brüksowi z tą sceną - ruchy były
jednocześnie nieludzko dokładne i nieludzko szybkie, jak ludzkie symulakra związane ciasną, soma-
tyczną akcją i reakcją. W życiu czeg oś takieg o nie widział. Jeden prowadził, ale to się zmieniał o;
były kroki, ale wydawał o się, że nig dy się nie powtar zają. Był to zar azem balet, alfabet semafor owy,
jak i niesamowity dialog, ang ażujący wszystkie części ciał a oprócz języka. Odbywał się w całkowitej
ciszy, nie licząc maszynoweg o staccato butów o pokład, słabeg o i momentami zag łuszaneg o gwizda-
mi wiatru i trzaskami płomieni.
I do tego jeszcze był niewytłumaczalnie znajomy.
Moo re zakończył to wszystko ciosem w tył głowy. W jednej chwili roztańczone mar ionetki były
same na scenie; w kolejnej z obł oku dymu zmater ializował się pułkownik, z ręką już rozmytą w trak-
cie ciosu. Ubrany na szar o tancerz szarpnął się, podskoczył i zwalił w konwulsjach na pokład, jak
odłączona mar ionetka, któr a dostał a nag łej mig reny; drug i padł w tej samej chwili, choć Moo re na-
wet go nie dotknął. Leżał, drgając, obok przewróconeg o partner a, wciąż mechanicznie podryg ując,
ale ze znacznie mniejszą amplitudą, odzwierciedlającą te nowe, zaskakujące kroki wprowadzone tak
nag le do tańca.
-Echopraksja echo-kurwa-praksja - zasyczał a Seng upta za jego ramieniem.
Moo re wrócił.
-Tędy.
Za rog iem ział y wył amane drzwi. W środku intelig entna farba z uszkodzonym mózgiem iskrzył a
i przelewał a się na nielicznych powierzchniach oszczędzonych przez ogień.
Brüks zerknął przez ramię.
-A co z…
-Są w pętli sprzężenia zwrotneg o. Nie musimy się niczym przejmować, póki nie wróci mechanik.
W przeciwleg łej ścianie ział o wyjście na kor ytarz. Tar asował a je przewrócona szafka. Moo re od-
sunął ją na bok.
-Ale im to nie zaszkodzi? - zaciekawił się Brüks i od razu poczuł się jak debil. - No wiesz, nie le-
piej był oby przer wać im tę pętlę? Rozdzielić ich?
Moo re zatrzymał się u góry schodni.
-Scenar iusz optymistyczny: będą sobie radzić tak samo dobrze jak ty, jakby ktoś cię rozszczepił
na pół.
-Aha. - Po chwili: - A pesymistyczny?
-Obudzą się - oświadczył Moo re - i nas zaatakują.
Nie ma powrotu.
Thomas Wolfe
Natrafili na przechyloną mesę, opuszczoną i ciemną, nie licząc stożka wpadająceg o z kor ytar za
awar yjneg o światła i gromadki piktog ramów mrug ających nerwowo na przeciwleg łej ścianie; rzą-
dek kubików komunikacyjnych, drzemiących, póki jakiś trep nie poczuje się samotny i nie zechce za-
dzwonić do domu albo popodsłuchiwać, co się dzieje na świecie. Mieli dostęp tylko do Strony Głów-
nej - żadnych wejść, któr e wymag ał yby certyfikatów bezpieczeństwa - ale linki do komunikator ów
i ConSensusa wisiał y sobie swobodnie, dostępne dla wszystkich, w błog iej obojętności wobec mał ej
apokalipsy, któr a odbył a się na górnym pokładzie.
Moo re udał się na poszukiwanie większych uprawnień i mroczniejszych sekretów. Seng upta z po-
czątku tylko patrzył a, upewniając się, czy nie rwie się poł ączenie, a potem ruszył a jego śladem.
Brüks usiadł w pochył ej ciemności i nie por uszał się.
Co ja mam jej powiedzieć? Co ja jej powiem?
„Cześć, a słyszał aś o tym, jak Ikar spadł i świat się rozleciał? Śmieszna histor ia…”.
„Kojar zysz, jak myśleliśmy, że nie ma Boga? Wiesz, jest gor zej niż myślisz…”.
„Cześć, skarbie, wrócił em”.
Wziął głęboki wdech.
Idiotyczny pomysł. Dawno to mamy za sobą. Powinienem raczej… zor ientować się, co robią inni.
Wypuścił powietrze.
Ale ktoś musi jej powiedzieć. Powinna wiedzieć.
Poczuł, jak kąciki ust cofają mu się w grymasie pog ardy wobec sameg o siebie.
To nawet nie chodzi o nią. To chodzi o Dana Brüksa i jego rozpadający się światopog ląd. Chodzi
o to, że musisz przybiec z krzykiem do jedynej osoby w życiu, któr a dawał a ci odrobinę pociechy,
zasług iwał eś na nią, czy nie…
Ruchem sakadycznym wywoł ał interfejs.
Musiał spróbować czter y razy, zanim system w ogóle znalazł adr es; gula w gardle rosła za każ-
dym razem. Kwinternet rozpadał się, jak wszystko. Ale kor zenie miał głęboko, wiekowe, liczące so-
bie ponad wiek - i architektur ę całkowicie pozbawioną głowy i pełną nadmiar owych poł ączeń.
Od sameg o początku miał wbite w DNA, że ma dział ać w obliczu wszecho garniającej entropii.
POŁ ĄCZONY.
WITAMY W NIEBIE AGENCJA TIMMINS
HALL DLA GOŚCI
Czyli jest. I ma dostęp do sieci. Żyje. Nie do końca w to wier zył.
-Eee… Rhona McLennan, trzynasty listopada dwa tysiące osiemdziesiąt sześć.
WYWOŁ YWANIE…:
Odbierz proszę.
WYWOŁ YWANIE…
Bądź zajęta.
WYWOŁ YWANIE…
-Dan.
OBoże. Odebrał a.
Ja chyba śnię…
-Cześć, Rho.
-Tak się zastanawiał am, gdzie cię wywiał o. Ostatnio straszne tu było zamieszanie…
Była głosem w ciemności, dalekim, bezcielesnym. Nie było wizji.
-Przepraszam, że się nie kontaktował em…
-Nie spodziewał am się, że przyjdziesz. - Czyżby w jej głosie było trochę ciepła? Albo chociaż su-
che rozbawienie? - Kiedy ostatni raz wpadał eś?
-Nie chciał aś, żebym wpadał! Sama powiedział aś…
-Powiedział am, skarbie, że nie wrócę. Powiedział am, że nie chcę, żebyś przez cały czas ze mną
próbował mnie przekonać.
Nic nie powiedział.
-Cieszę się, że jednak wpadłeś - dodał a po chwili. - Miło cię widzieć.
-Ja cię nie widzę - powiedział cicho.
-Dan. Jaki to by miał o sens?
Pokręcił głową.
-To ważne? Mogę ci coś… pokazać. Jeśli to ma ci pomóc.
-Rho, nie możesz tam zostać.
-Dan, nie mam ochoty znowu powtar zać tej dyskusji.
-Ale to nie jest ta sama dyskusja! Wszystko się zmienił o…
-Wiem przecież. Jestem w Niebie, nie na Andromedzie. Widzę stąd wszystko, co zechcę. Zamiesz-
9
ki, bunty, katastrofy ekolog iczne. Plus ça change .
-Odkąd spadł Ikar jest o wiele gor zej.
-No tak. Ikar.
-Wszystko dział a na styk, wszędzie są wył ączenia i awar ie, gdziekolwiek spojr zeć. Musiał em
czter y razy próbować, żeby w ogóle cię znaleźć, wiesz o tym? A Niebo to przecież nie jest jakiś mało
znany adr es. Cała sieć… zapomina różne rzeczy…
10
-Dan, ona zapomina od lat. Przecież dlateg o nazywamy ją Splinternetem .
-Nie wiedział em, że tak ją nazywacie - powiedział, zaskoczony.
-A wiesz, co ma wspólneg o słoń i schizofrenik?
- Ja… że co?
-Słoń nig dy nie zapomina.
Nic nie powiedział.
-To żart AI - dodał a po chwili.
-Chyba najg orszy, jaki w życiu słyszał em.
-Mam ich jeszcze milion. Pewien jesteś, że chcesz, bym wrócił a?
Jak nig dy.
-Ale poważnie: jak myślisz, jak szybko byś zwar iował, gdybyś pamiętał wszystko, co przeżył eś?
Dobrze jest zapominać, nieważne, jaką siecią jesteś. To nie jest awar ia, to jest przystosowanie.
-Głupoty gadasz, Rho. Odkąd utrata adr esów sieciowych to coś dobreg o? Co będzie następne?
Ster owanie napięciem? I co się stanie, kiedy sieć zapomni dostarczać prąd firmie Timmins?
-Są oczywiście ryzyka - powiedział a łag odnie. - Ja to rozumiem. Kopie zapasowe może trafić
szlag. Mogą zaatakować Realiści. AIR-owcy pewnie dalej ścig ają mnie za zbrodnie wojenne, po pro-
stu dla zasady, zresztą, w sumie wcale im się nie dziwię. Każdy dzień tutaj może być moim ostatnim,
czym to się różni od życia na dole?
Jakiś maleńki obiektyw przesłał jej obr az Brüksa otwier ająceg o usta. Pośpieszył a, żeby nie dać
mu dojść do słowa:
-Ja ci powiem. Nie mam niczeg o, co ktoś chciałby mi zabrać. Nikomu nie zag rażam. Zużywam
niepor ównywalnie mniej zasobów od ciebie, nawet uwzględniając twoją fazę na ciąg łe mieszkanie
w namiotach. Mogę przeżyć tutaj wszystko to samo co na dole i jeszcze miliard innych rzeczy. Aha,
i jeszcze jedno. - Przer wał a na star annie odliczoną liczbę milisekund. - Nie muszę zabijać intelig ent-
nych istot, żeby zar obić na czynsz.
-Nikt nie mówi, że tutaj byś…
-No ale popatrz, co się tam dzieje na dole, co? Zakaźny zombizm szaleje w co najmniej dwudzie-
stu krajach, o ile mi wiadomo. Realiści i Katolicka Straż Tylna strzelają do każdeg o her etyka, jaki
wlezie im pod lufę. Zatrucia pokarmowe nękają każdeg o, kogo nie stać na drukarkę klasy spożyw-
czej. Od dziesięciu lat nikomu nawet nie chce się śledzić wymier ania gatunków i… a właśnie, słysza-
łeś o tej nowej, zaadaptowanej na broń echopraksji, któr a się szer zy? Mówią na to „jitterbug”. Na po-
czątku wywoł ywał czyste małpie naśladownictwo, ale podobno ter az mutuje. Umrzesz w tańcu, weź
ze sobą koleg ę.
-Różnica jest taka - powiedział ponur o - że tutaj, jeśli wył ączą prąd, możesz się schować pod ko-
cem. A jeśli w Niebie, w pięć minut masz śmierć mózgową. Jesteś tam bezbronna, Rhona, wszystko
to tylko domek z kart, czekający na…
Nie odpowiedział a. A on nie był w stanie dokończyć.
Zastanawiał się, jak bardzo się już zmienił a, ile z niej pozostał o, poza tym łag odnym, acz nieustę-
pliwym i nier zeczywistym głosem. Czy w ogóle rozmawia ter az z nienar uszonym mózgiem, czy
z jakąś hybrydową emulacją złożoną z neur onów i arsenków? Ile z niej zastąpiono przez ostatnie dwa
lata? Ten pełzający kanibalizm, miner alizacja ciał a - zawsze go to przer ażał o.
A ona to akceptował a.
-Widział em różne rzeczy - powiedział jej. - Takie rzeczy, któr e zatrzęsły światem.
-A kto nie widział. Ten świat ciąg le się trzęsie.
-Mog łabyś przez chwilę siedzieć cicho i posłuchać? Nie mówię, kurczę, o wiadomościach, mó-
wię o rzeczach… widział em takie rzeczy, że… ja już wiem, dlaczeg o poszłaś do Nieba, wiesz?
W końcu rozumiem. Nig dy tego nie rozumiał em, ale ter az przysięg am, że gdybym tylko mógł, w se-
kundę doł ączyłbym do ciebie. Ale nie jestem w stanie. Dla mnie to nie jest transcendencja, nie czuję,
że to wstąpienie do jakieg oś lepszeg o świata, mnie wydaje się, że to… jakby ktoś mnie zastąpił.
Wiesz przecież: ja nawet wszczepki do ConSensusa bym w głowie nie zniósł. A co dopier o czeg oś,
co zmienia to, czym jestem - zabija to, czym jestem. Rozumiesz?
-Oczywiście. Ty się boisz.
Kiwnął głową żał ośnie.
-I zawsze się bał eś, Dan. Odkąd cię znam. Całe życie był eś dupkiem, drżąc, żeby nikt się o tym nie
dowiedział. Miał eś szczęście, że ja się na tym poznał am, co?
Nie odezwał się.
-A wiesz, co jeszcze wiem?
Nie miał bladeg o pojęcia.
-Z tego bier ze się twoja odwag a.
Nie od razu dotarł o.
-Co takieg o?
-Myślisz, że nie wiem? Czemu ciąg le pyskował eś nieo dpowiednim osobom? Czemu na każdym
kroku sabotował eś własną kar ier ę? Czemu nie możesz się opanować, żeby nie walczyć z każdym, kto
ma nad tobą jakąkolwiek władzę?
Wspinał się po nieskończonej drabinie do żarł oczneg o potwor a. Szarżował w peł en potrzasków
labir ynt z ruchomymi ścianami. Odg ryzał głowę o poł owę mniejszej dziewczynie, kiedy mu powie-
dział a, że nie może iść do domu.
To ostatnie… może nie ma czym się chwalić…
-Mówisz, że przezwyciężył em własny strach…
-Mówię, że mu się poddawał eś! Za każdym razem! Tak się boisz wyjść na tchór za, że zeskoczył-
byś w przepaść, żeby udowodnić, że nim nie jesteś! Myślisz, że ja tego nie widział am? Rany, był am
twoją żoną. Widział am, jak ci latają kolana za każdym razem, gdy stawiasz się szkolnemu sadyście
i w nag rodę dostajesz w mordę. Całe twoje życie to, choler a, jeden niekończący się akt nadmiernej
kompensacji i wiesz co, skarbie?
Ibardzo dobrze. Bo ludzie muszą się od czasu do czasu postawić, bo jak nie oni, to kto?
Z początku do nieg o nie dotarł o. Mógł tylko zmarszczyć brwi, odg rywać to w myślach i zacho-
dzić w głowę, kiedy właściwie rozmowa przeskoczył a na inne tory.
-To musi być najbardziej czuł a definicja dupka, jaką w życiu słyszał em - powiedział w końcu.
-Mnie to odpowiadał o.
Pokręcił głową.
-Ale to i tak wszystko jedno… dalej nie mogę pójść do ciebie…
-Pójść do mnie. - Głos stracił emocje, tknięty nag łym przemyśleniem. - Ty myślisz, że…
Ona nie wyjdzie, a ja nie mogę wejść…
-Dan. - Na ścianie otwor zył o się okienko. - Popatrz na mnie.
Odwrócił głowę.
Iobr ócił z powrotem.
Zobaczył coś przypominająceg o raczej embriona w formalinie niż dor osłą kobietę. Zobaczył
ręce i nogi przyciąg nięte do ciał a pomimo więzów w przeg ubach i kostkach, złożonych z kurczących
się mikror ur ek, któr e rozprostowywał y je trzy razy na dzień w przeg ranej bitwie przeciwko atrofii
i skracaniu się ścięg ien. Zobaczył pomarszczoną twarz, bezwłosą głowę i wyr astający spod podstawy
czaszki milion włókien węg lowych, unoszących się jak welon wokół jej głowy.
-Ja nie o tym mówił am - powiedział o to coś jej głosem, choć nie por uszył o ustami.
-Rhona, dlaczeg o ty…
-Nazywasz to zmianą, ale to nie jest zmiana - powiedział głos. - Niebo to nie przyszłość. To azyl
dla pozbawionych kręg osłupa istot, któr e chcą się przed przyszłością schować, rezerwat przyr odni-
czy dla tych, co się nie chcą przystosować. Spełnienie mar zeń dla goł ąbków. Myślał eś, że ja się tym
wobec ciebie szczycę? Niebo to nic inneg o, tylko wysypisko dla beznadziejnych nieudaczników.
To nie miejsce dla ciebie.
-Beznadziejnych? -Brüks zamrug ał, oszoł omiony. - Rho, nawet tak…
-Uciekłam. Wiele lat temu rzucił am ręcznik. Ale ty… może i robisz wszystko nie z takich powo-
dów jak trzeba, może, ale chociaż się nie poddał eś. Mog łeś wleźć do kryjówki razem z nami, ale nie,
siedzisz w świecie, gdzie nie ma przycisku „reset”, w miejscu, nad któr ym nie masz kontroli, w miej-
scu, gdzie inni ludzie mogą wziąć sobie dzieł o twojeg o życia i wykręcić je na dowolną, potworną
stronę i nie ma sposobu, żeby cofnąć to, co zrobili.
-Rhona… co…
-Ja wiem to, Dan. Oczywiście, że wiem. Nie musisz tego przede mną ukrywać. Nie byłbyś w stanie
ukryć tego przede mną, mam większy kontakt z siecią niż ty. - Głos był łag odny, miły, a mimo
to twarz tego czeg oś się nie por uszał a. - Jak tylko w Bridg eport ogłosili kwar antannę, od razu wie-
dział am. Mało brakował o, żebym do ciebie wtedy zadzwonił a, myślał am, że może wreszcie się pod-
dasz i tu przyjdziesz, ale…
Jakaś góra walnęł a go w potylicę. Czoł em trzasnął o ścianę kabiny, odbił się; wywrócił się w tył
razem z fotelem i rozciąg nął jak dług i na pokładzie. W głowie eksplodował a przesunięta ku czerwie-
ni pulsująca galaktyka; gdzieś lata świetlne stąd w drzwiach stał odwrócony do góry nog ami, kontra-
stowy olbrzym.
Zamrug ał, jęknął, spróbował skupić wzrok. Gwiezdne niebo pociemniał o, huk w głowie odrobi-
nę ucichł, olbrzym skurczył się do natur alnych rozmiar ów. Jego czerń była tak czarna, że prawie
świecił a.
Rakshi Seng upta, przedstawiam ci Brüksa od Tylneg o Wejścia.
Gdzieś daleko komputer zawoł ał coś głosem jego zmarł ej żony. Brüks spróbował zasłonić gło-
wę dłonią. Seng upta nadepnęł a mu na nią i nachylił a się nad nim. Wzdłuż osi ciał a i ręki eksplodował
mu nowy ból.
-Wyo braź coś sobie, jebany kar aluchu. - Palce Seng upty zatańczył y mu nad głową.
No nie, rany boskie, nie, pomyślał Brüks. Ty też, no nie… Pozwolił głowie opaść na bok, oczom
zbłądzić w inną stronę; Seng upta kopnęł a go w głowę, kazał a uważać. Palce splotła i wyg ięł a do tyłu
tak mocno, że wyg lądał y, jakby miał y się złamać.
-Wyo braź coś sobie Chrystusa na krzyżu…
Właściwie prawie się nie zdziwił, kiedy zaczęł y się drgawki.
Seng upta nachylił a się, żeby podziwiać swoje dzieł o. Nawet ter az nie była w stanie spojr zeć mu w
twarz.
-O tak jak na to czekał am pracował am na to całe…
Dźwięk: ostry, krótki, głośny. Seng upta natychmiast zamilkła. Wyprostował a się.
Na lewej piersi wykwitła jej ciemna plama.
Padła na Brüksa jak szmaciana lalka. Leżeli tak przez chwilę, policzek przy policzku, jak kochan-
kowie w przytulanym tańcu. Kaszlnęł a, spróbował a się podnieść, osunęł a się na bok. Mętniejące oczy
zog niskował y się, rozo gniskował y, ustalił y w jakimś punkcie obok włazu. Jim Moo re stał tam jak
posąg, z oczyma tak pełnymi bólu, jakby i on już nie żył.
W tym momencie coś przemknęł o Seng upcie po twar zy. Nie szczęście, onie. Nie zdziwienie.
Może oświecenie. Po chwili, po raz pierwszy od zawsze, spojr zał a Danowi Brüksowi prosto w oczy.
-Kurwa mać - wyszeptał a, gdy oczy jej gasły. - Ty to jesteś pojebany.
***
-Ja wiem, że to nie ma sensu - mówił Moo re, obr acając pistolet w dłoniach. - Nig dy nie byliśmy
blisko. To zresztą pewnie moja wina. Ale z drug iej strony, wiesz, łatwym dzieckiem to byś go nie na-
zwał…
Przysunął sobie krzesło, usiadł przyg arbiony, pochylony w stronę przeciwną niż pokład, przyci-
snąwszy łokcie do kolan. Światło z kor ytar za oświetlał o go z półprofilu. Brüks leżał na podł odze,
a krew Seng upty ściekał a mu wzdłuż boku. Przesiąkła przez ubranie, przykleiła kombinezon do że-
ber. W głowie mu dudnił o. W gardle miał sucho. Spróbował przeł knąć ślinę i z ulgą i lekkim zdzi-
wieniem stwierdził, że się udał o.
-A ter az… ter az jest o pół roku świetlneg o stąd, a ja po raz pierwszy w życiu czuję, że naprawdę
udaje nam się rozmawiać…
W otwartych oczach Seng upty pojawił y się blade mgławice. Brüks widział je wyr aźnie nawet
w tym słabym świetle; był w stanie nawet obr ócić delikatnie głowę, żeby widzieć lepiej. Valer ie nie
udał o się idealnie wszczepić mu skazy - nie był to stuprocentowy par aliż, któr y wampir zyca instalo-
wał a tyg odniami malowania graffiti i subtelnej gestykulacji - albo wyzwalający go bodziec nie był
idealnie dokładny. Prog ram był pewnie ten sam, ten sam ciąg od fotonów, przez neur ony lustrzane
do nerwów ruchowych, cały czas drzemał mu w głowie, czekając na wezwanie do broni; Seng upta
musiał a po prostu zaimprowizować post factum, przejr zeć star e nag rania, rozpracować podstawowe
ruchy i odeg rać je najlepiej jak umiał a.
-Całkiem jakby tyle miesięcy temu już wiedział, że będę słuchał, jakby wiedział, co pomyślę, gdy
dotrą do mnie jego słowa…Zapewne nie planował a tej wendety. Potraktował a to po prostu jak kolej-
ną zag adkę, żeby zająć czymś swój nadaktywny umysł, i przypadkiem się to przydał o, gdy okazał o
się, że zaprzyjaźniony kar aluch i morderca żony to ta sama osoba. Tężyczka była niedor obiona
i krótkotrwał a - czuł to w ścięg nach. Skurcz już przechodził.
Ale efekt i tak był pior unujący
-Jest mi bliższy niż wtedy, gdy żyliśmy na jednej planecie - mówił Moo re. Pochylił się nad nimi,
otaksował żywych i umarł ych. - Czy to ci się trzyma kupy?
Brüks spróbował por uszyć językiem; ledwo był w stanie trącić nim podniebienie. Skupił się
na ruchach ust. Wydał dźwięk. Stęknięcie. Nie wyr ażał o nic poza frustracją i bólem.
-No wiem - zgodził się Moo re. - I z początku to brzmiał o raczej jak… meldunki, raporty, wiesz?
Listy do rodziców, ale pełne faktów. Opis misji. Słuchał em tego, tak, pewnie, słuchałbym w kółko,
nawet gdyby przez cały czas tylko opowiadał tę histor ię. Tyle się o moim synu dowiedział em, tylu
rzeczy, o któr ych nie miał em pojęcia.
Próba numer dwa:
-Jim…
-A potem to się… zmienił o. Jakby skończył y mu się fakty i pozostał y tylko uczucia. Skończył
meldować i zaczął do mnie mówić…
-Jim… Rak… Rakshi myślał a…
-Danielu, ja nawet ter az go słyszę. To niesamowite. Syg nał jest tak słaby, że nie powinien w ogóle
przeniknąć przez atmosfer ę, zwłaszcza przy tym jazgocie na wszystkich częstotliwościach. A mimo
to go słyszę. Tu i ter az.
-Rakshi myślał a… że twój przeł ącznik trybu zombie…
-Myślę, że on próbuje mnie przed czymś ostrzec…
-…że ktoś się do ciebie… włamał…
-Przed czymś, co dotyczy ciebie.
-Powiedział a, że ty… nie masz nad sobą… władzy…
Moo re przestał obr acać pistolet w dłoniach. Spojr zał nań. Brüks odpalił wszystkie polecenia mo-
tor yczne, na któr e było go stać, wszystkimi możliwymi nerwami. Udał o mu się zamachać palcami.
Moo re uśmiechnął się nieznacznie, ze smutkiem.
-Nikt nie ma władzy nad sobą, Danielu. Naprawdę sądzisz, że jeśli ty akur at nie masz w głowie
wył ącznika zombie, to nie ma go każdy? My zabraliśmy się tylko przy okazji, a sensem cał ej wypra-
wy było powtórne przyjście Pana. Bóg tu wraca. To Anioł y z Aster oid nami rządzą…
Znowu te anioł y. Boskie zdalniki, potężne istoty pozbawione tak duszy, jak i woli. Boskie pacynki.
Jim Moo re na jego oczach zmieniał się w taką właśnie.
-A co, jeśli to nie… Siri? - wykrztusił Brüks. Język jakby trochę mu odtajał. - Co, jeśli to coś in-
neg o…
Pułkownik znów się uśmiechnął.
-Myślisz, że własneg o syna bym nie poznał.
-To coś zna twojeg o syna, Jim. - Oczywiście, że go zna, okaleczył o go, nie pamiętasz tych cho-
lernych slajdów? - Zna Sir ieg o, a Siri zna ciebie, a do tego jest intelig entne, Jim, zajebiście inteli-
gentne…
-Podobnie jak ty. - Moo re przyjr zał mu się z zaciekawieniem. - Intelig entniejszy niż pokazujesz,
w każdym razie.
Dobrze by było.
Nie był jednak na tyle intelig entny, żeby się z tego wydostać. Nie dość bystry żeby przechytrzyć
jakieg oś międzyg wiezdneg o demona, któr y potrafił włamać się do ludzkieg o mózgu z odleg łości
pięciu bilionów kilometrów, z sześciomiesięcznym opóźnieniem, któr y umiał przesączyć mu do gło-
wy własne pasożytnicze procedur y i ster ować nim w czasie rzeczywistym. Zakładając oczywiście, że
Moo re zwyczajnie sam z siebie nie dostał pierdolca. To pewnie było najo szczędniejsze wytłumacze-
nie.
Ale nic nie zmieniał o. W tej sytuacji Brüks też był za mało bystry, żeby wyg rać.
Moo re spuścił wzrok.
-Wiesz, nie chciał em tego zrobić. Była dobrym człowiekiem, tylko trochę… się pog ubił a. Może
zbyt gwałtownie zar eagował em. Chciał em cię… bronić.
Za jego plecami, pomiędzy żebrami belek na suficie, por uszył się jeden z cieni. Brüks mrug nął,
cień zniknął.
-Ale ter az się zastanawiam, czy to był dobry pomysł.
-Był - skrzeknął Brüks. - Naprawdę. To…
Szybciej niż zdążył dokończyć od sufitu oddzielił się kształt, zakoł ysał się w świetle i opuścił
na Moo re’a niczym modliszka. Nieludzkie palce, rozmazane w ruchu, kontrastowe usta w ruchu.
Moo re znier uchomiał bez słowa.
Valer ie opadła bezszelestnie na pokład, przeszła przez pomieszczenie iwpatrzył a się w Daniela
Brüksa, któr y powoli, z bólem zgiął jedno kolano. Tyle mu został o z odr uchu walka-ucieczka. Na-
chylił a się nad nim iszepnęł a:
-Grób w Arymatei.
Ciał o odblokował o się.
Łapczywie łykał powietrze. Wampir zyca wyprostował a się, cofnęł a, rzucił a mu nieznaczny, enig-
matyczny uśmieszek.
Brüks przeł knął ślinę.
-Widział em, jak się spalił aś - wykrztusił.
Dwa razy.
Nawet nie zaszczycił a tego odpowiedzią.
Oczekujemy podstępu i znajdujemy go, poklepujemy się po plecach z dumą. Znajdujemy ją ucze-
pioną kadłuba, w każdym razie tak się nam wydaje, i po prostu przestajemy szukać dalej. Oczywiście,
że tam jest - no bo gdzie? Jej habitat, wszystkie jego puł apki poleciał y. Po co szukać dalej.
Po co szukać wewnątrz Korony? Po co sprawdzać włazy w wahadłowcu…
Podparł się łokciami; przemoczony krwią kombinezon odkleił się od pokładu jak zanur zony
w na wpół stężał ej żywicy epoksydowej. Valer ie patrzył a beznamiętnie, jak zbier a się na nogi.
-I co ter az? Dajesz mi dziesięć sekund for ów, żeby było fair…
Smug a, syknięcie i już był w powietrzu, podduszony, wierzg ający metr nad pokładem, z jej dło-
nią na gardle. W następnej sekundzie znalazł się na podł odze, jak kupka szmat, a Valer ie szczer zył a
stanowczo zbyt dużo zębów.
-Tyle doświadczeń - rzucił a, gdy łapał oddech - a ty dalej jesteś debilem.
Gra z nim w kotka i myszkę. Dla zabawy, podejr zewał. Taki ma styl.
-Wszystko, co lata, rozwalone - powiedział a Valer ie. - Ale w doku dennym znalazłam pojazd.
Na ląd stał y nas dowiezie.
-Nas - powiedział Brüks.
-Jak wolisz, możesz wpław. Albo możesz zostać. - Dźgnęł a podbródkiem w stronię zamarł eg o
w fotelu posąg u. - Ale jak zostaniesz, powinieneś go zabić. Inaczej on cię zabije, jak się odblokuje.
-Ale to swój. Obronił mnie wcześniej, kiedy…
-Tylko jego część. Konflikt na poziomie systemu oper acyjneg o. Niedług o się rozwiąże. Już się
rozwiązuje. - Valer ie odwrócił a się ku drzwiom. - Ale za dług o nie czekaj. On ma misję od Boga.
Weszła w snop światła. Brüks obejr zał się na przyjaciela; Jim Moo re siedział ze wzrokiem wbi-
tym w podł og ę. Twarz miał nieo dg adnioną. Mrug nął, bardzo powoli, kiedy na nieg o patrzył.
Nie krzyczał, żeby go nie zostawiać.
Brüks poszedł za wampir zycą przechylonymi kor ytar zami i zejściówkami, przez niekończące się
oświetlone awar yjnie stopnie, w trzewia gylanda; aż po sam jego odbyt - śluzę, któr a w takim towa-
rzystwie był aby zbyt ciasna, nawet gdyby była pięć razy większa. W komor ze za nią echo niosło się
jak w jaskini - i trochę też tak wyg lądał a. Rury, węże, butle ze sprężonym gazem sterczał y z krzywe-
go sufitu niczym stalaktyty. Pomieszczenie było w poł owie pod wodą, ocean przelał się przez krawę-
dzie denneg o doku, gdy gyland się przechylał i ustalił się w jakiejś tymczasowej równowadze, two-
rząc bajor o sięg ające do poł owy przeciwleg łej ściany. Z dołu przesączał o się rozmyte szar o-zielone
światło, odbijające się łag odnymi falkami od ścian.
Była to tylko mała przystań wśród bur zy. Gdzieś w trzewiach pływająceg o lewiatana musiał być
zapewne basen zdolny pomieścić krakeny czy swordfishe, tu było miejsce na mniejsze jednostki. Nad
przenośnikiem u góry znajdował o się kilkanaście stojaków, w większości pustych. Dwumiejscowy
płytkowodny pojazd tkwił w zaciśniętych ciasno szczękach chwytaka, w strzaskanej szklanej kopule
na dziobie cały czas tkwił a końcówka ramienia żur awia. Drug i chybotał się groźnie pod sufitem, nos
w wodzie, ogon wplątany w pog ięte rusztowanie.
Trzeci, na oko nienar uszony, unosił się tuż nad zalanym pokładem: szer okie rekinie ciał o, płaskie
płetwy walenia, nad pyskiem wielkie jak spodki oczy jakiejś mezopelag icznej topornicy. Aspidon-
11
tus , głosił y liter y wytrawione tuż nad linią kontrastu. Obijał się łag odnie o krawędź doku, ogon
oparty o ścianę, nos wystający nad otwór w podł odze, w wodzie sięg ającej do pasa.
I,kurwa, lodowatej, jak się okazał o. Valer ie skoczył a z miejsca, przefrunęł a nad głową Brüksa
i wylądował a o krok od włazu. Pojazd zachybotał się i przetoczył, ona nawet się nie zachwiał a. Za-
nim Brüks wgramolił na kadłub przemoczone nogi i skurczone jądra, siedział a już w środku, a mały
okręcik zbudził się do życia.
Trzy miejsca. Brüks opadł na fotel pasażer a, opuścił właz nad głową, docisnął go. Valer ie postu-
kał a w pulpit; Aspidontus zatrząsł się, machnął płetwami, popełzł po mieliźnie pomiędzy walającymi
się zbiornikami i częściami rozbitych koleg ów z doku. Przez moment wisiał na krawędzi, szor ując
brzuchem o zanur zony brzeg basenu, sieknął wodę płetwami jak delfin i uwolnił się.
Nad nimi wciąż było ciemno, mimo że od wschodu słońca musiał o już minąć wiele godzin.
Zniszczony gyland unosił się nad nim jak góra, od spodu widoczny aż za dobrze, gotowy opaść
i zgnieść ich bez ostrzeżenia. Na zewnątrz kokpitu nie było nic: żadnych ryb, skupisk planktonu,
plamiastych od słońca fal odbijających roztańczone snopy światła. Ani choćby niezniszczalnych, dry-
fujących plastikowych śmieci, wszecho becnych od jedneg o bieg una do drug ieg o. Nic, tylko gruba
czerń w gór ze i mętna zieleń wszędzie indziej. I Aspidontis, paproch zatopiony w szkle.
I dokąd ter az? - zachodził w głowę. Po co ja w ogóle pojechał em, po co ona mnie wzięł a, prze-
cież ja jestem dla niej tylko chodzącym obiadem, nic więcej? I skąd mi strzelił o do łba, że Jim Moo re
jest mniej niebezpieczny od pieprzonej wampir zycy?
Wiedział jednak, że to pytanie nie ma sensu. Wisiał o na zał ożeniu, że to on podejmuje tu jakąkol-
wiek decyzję.
Ciemność u góry cofnęł a się, naparł a ciemność od spodu: Aspidontus zanur zał się. Sto metrów.
Sto pięćdziesiąt. Byli pośrodku Oceanu Spokojneg o. Do dna czter y kilometry. A pomiędzy nic, chy-
ba, że Valer ie umówił a się tam z innym okrętem podwodnym.
Dwieście metrów. Aspidontus wyr ównał.
Jasne. Pod termokliną. Niewidoczny dla sonar u.
Łódź przechylił a się na prawo. Valer ie nie ruszył a przyr ządów, odkąd zeszli pod wodę. Pewnie
wydał a temu okrętowi rozkazy, kiedy Daniel Brüks jeszcze gadał z mózgiem w słoiku. Kurs widniał
jak na dłoni na pulpicie, cienka złota nitka wijąca się po wschodnio-północnym Pacyfiku. Kąt widze-
nia był jednak kiepski: za drobny ekran, zbyt wiele kontur ów. Nie był w stanie odr óżnić szczeg ół ów.
Wiedział, gdzie by sam popłynął. Wszystko zaczęł o się na pustyni; Dwuizbowcy ze znanych tylko
sobie powodów wciąg nęli go na swoją planszę, i jeśli nawet kiedykolwiek planowali wtajemniczyć
go w ten żart, Porcja i Valer ie wył ączył y ich z gry, zanim zdążyli. Imię Dwuizbowców było jednak
Leg ion, a nie wszyscy spłonęli na ołtar zu. Jeśli można jeszcze poznać jakieś odpowiedzi, to kto je bę-
dzie miał, jeśli nie ul?
Wychylał się w bok, póki nie zobaczył mapy wyr aźniej: mruknął do siebie, zupełnie niezaskoczo-
ny. Valer ie patrzył a w otchłań i nie odzywał a się.
Kurs, któr y wyznaczył a, prowadził na wybrzeże Oreg onu.
PROROK
Są tutaj ludzie, którzy wiele razy podtapiali się w imię oświecenia. Wchodzą
do szklanych trumien zwanych „pryzmatami”, zamykają wieko i odkręcają kran, aż woda
całkiem ich zakryje. Czasami zostawiają na górze bąbel powietrza, ledwo wystarczający
na wetknięcie nosa, a czasem i to nie.
To nie jest samobójstwo (choć istnieją relacje ozdarzających się zgonach). Ci ludzie
powiedzą wam, że to coś wprost przeciwnego, że nikt, kto prawie nie umarł, nie żyje na-
prawdę. Jest w tym jednak coś więcej niż powierzchowne poszukiwanie ekstremalnych
emocji przez osobników uzależnionych od adrenaliny. Ten fetysz Pryzmatyków ma źródło
w samych ewolucyjnych korzeniach świadomości.
Włóżmy dłoń do ognia. Podświadomy odruch cofnie ją, zanim jeszcze uświadomimy
sobie ból. Dopiero kiedy istnieje jakiś inny, sprzeczny plan - na przykład, dłoń boli, ale
nie chcemy wylać zawartości gorącego naczynia na czysty dywan - budzi się jaźń i decy-
duje, którego odruchu słuchać. Zanim powstała sztuka, nauka i filozofia, świadomość
miała przez długie lata tylko jedną funkcję: nie wydawała po prostu poleceń motorycz-
nych, ale mediowała pomiędzy poleceniami, które były sprzeczne.
W zanurzanym w wodzie ciele, pozbawionym powietrza, trudno wyobrazić sobie dwa
bardziej przeciwstawne imperatywy niż jednoczesna potrzeba oddychania i potrzeba
wstrzymania oddechu. Jak powiedział mi pewien Pryzmatyk:
-Wejdź do takiego urządzenia i powiedz mi, że nie jesteś bardziej przytomny niż kie-
dykolwiek w życiu.
Ów fetysz, bo chyba „ruch” jest zbyt szumnym terminem, sam w sobie jest przejawem
impulsu przeciwnego, reakcji przeciw czemuś. Wszyscy zgadzają się, że topienie się jest
bardzo nieprzyjemnym przeżyciem (choć uwierzyłem mojemu rozmówcy na słowo). Trud-
no sobie wyobrazić inny bodziec wywołujący tak zaciekły opór - czemu więc akurat po-
trzeba potwierdzania własnej świadomości jest tak ważna? Żaden z przepytywanych
przeze mnie Pryzmatyków nie był w stanie rzucić na tę kwestię ani odrobiny światła.
Po prostu nie rozpatrują swoich działań w tej kategorii.
-To bardzo ważne, wiedzieć kim jesteś - powiedział mi pewien dwudziestoośmioletni
adept TREM po dłuższym namyśle, ale jego słowa wydały mi się tyleż odpowiedzią,
co pytaniem.
Keith Honeyborne,
Podróże z mrówką. Przewodnik zwyklaka
po nadciągającym zacofaniu, 2080
Potwory dają nam odwagę, by zmieniać to, co zmienić możemy. Nadają kształt na-
szym pierwotnym Lękom, są potwornymi drapieżnikami, które możemy zniszczyć tylko je-
śli odważymy się przyjąć wyzwanie. Bogowie zaś dają nam spokój ducha, możliwość po-
godzenia się z tym, z czym pogodzić się nie da: istnieją po to, żeby tłumaczyć powodzie,
trzęsienia ziemi i wszystko inne, nad czym nie mamy władzy.
W ogóle mnie nie zaskoczyło, że wampiry nie wierzą w potwory. Muszę za to przy-
znać, że ich wiara w bogów była dla mnie pewnym zaskoczeniem.
David Nickle
Głęboko w sercu oreg ońskiej pustyni, obłąkany jak pror ok, Daniel Brüks otwor zył oczy i ujr zał,
jak zwykle, obr az zniszczenia.
Klasztor leżał w ruinach. Przed nim rozciąg ał y się szer okie kamienne schody główneg o wejścia,
popękane, pełne szczelin, ale zasadniczo nienar uszone. Przed nimi, na lewo od mał eg o skrawka pu-
styni w tajemniczy sposób spieczoneg o na szkło, w por annym wietrze trzepotał jego namiot. Przy-
niósł go sobie z drug ieg o końca doliny - musiał razem ze sprzętem i zapasami, choć niezupełnie ko-
jar zył kiedy - ale właściwie nie pamiętał kiedy ostatni raz w nim spał. Zrobił o mu się w nim zbyt cia-
sno. Bardziej mu odpowiadał o niebo w roli sufitu. Namiotu ostatnio używał tylko do przechowywa-
nia rzeczy.
Wstał, przeciąg nął się, poczuł, jak strzela mu w stawach, gdy Słońce wyg lądał o ze szczeliny
w rozbitym kamiennym mur ze za jego plecami. Odwrócił się i rozejr zał po swoim królestwie. Jeden
koniec klasztor u był praktycznie nienar uszony; drug i był kamiennym gruzowiskiem. Uszkodzenia
szły gradientem, jakby entropia powoli pożer ał a budowlę z północy na poł udnie.
Entropia zostawił a mu jednak ścieżkę, nieduży kanion wśród gruzu, prowadzący na tył, do ogro-
du. Trawniki, któr ych nie zasypał o od razu, były brunatne, kruche, dawno zeschnięte, oprócz mał eg o
spłachetka zieleni dzielnie walcząceg o wokół jednej z typowych dla Dwuizbowców umywalni na co-
kole. Ów cokół, obdar zony jakąś mag ią, był nienar uszony i nietknięty zniszczeniami. W niecce umy-
walni była nawet odrobina zastał ej wody; czy to upalne poł udnie, czy mroźna północ, jej poziom ni-
gdy się nie zmieniał. Zapewne jakieś zjawisko kapilarne. Rdzeń z por owateg o kamienia, któr ym
woda podsiąka z jakiejś warstwy wodonośnej głęboko pod ziemią. Razem z racjami, któr e został y
mu po ekspedycji naukowej, wystarczał o tego, by na razie utrzymać go przy życiu.
Ale ile będzie tego „na razie”, to już była zupełnie inna kwestia.
Wciąż miewał wątpliwości. Zastanawiał się momentami - po wyjątkowo bezo wocnych sesjach po-
szukiwań w ruinach - co on tu właściwie robi, dzień po dniu. Czy ta cała akcja nie jest stratą czasu.
Cichy głosik z tyłu głowy dziwił się nawet ter az, gdy patrzył zmrużonymi oczyma we wschodzące
Słońce.
Brüks pochylił się nad umywalnią, ochlapał wodą twarz, napił się. Umył ręce.
Zawsze mu to pomag ał o.
***
Spędził ten dzień tak samo jak każdy poprzedni - jako archeo log-amator, przesiewający gruzy
w poszukiwaniu odpowiedzi. Nie wiedział, co się tu dokładnie wydar zył o po jego odlocie, czemu
ktoś uznał za niezbędne tak doszczętnie to miejsce zniszczyć po ich ucieczce. Widać było, że pozosta-
li na ziemi Dwuizbowcy nie byli w stanie się bronić. Może ktoś po prostu chciał ich ukar ać dla przy-
kładu. Kiedy jeszcze spał w namiocie, szukał w nim odpowiedzi: rzucał na jego mater iał zapytania
i wyniki zapytań, przeg lądał najlepsze trafienia, jakie chmur y miał y w ofercie, lecz nie udał o się zna-
leźć niczeg o sensowneg o. Może ludzie zatuszowali szczeg ół y. A może sieci, bojąc się nadciąg ającej
schizofrenii, po prostu je zapomniał y.
Spor o czasu minęł o, odkąd ostatni raz kor zystał z ConSensusa. Nie miał o to znaczenia. To nie
były odpowiedzi, któr ych szukał.
Dotarł o do nieg o ter az, że Luckett miał rację; był plan i wszystko wydar zył o się zgodnie z nim.
To był jedyny model pasujący do danych. Sam pomysł, że proste zwyklaki były w stanie zniszczyć
Dwuizbowców, był tak absurdalny, jak wizja stada lemur ów zwyciężająceg o Moo re’a w szachy bi-
tewne. Ul przeg rał tylko dlateg o, że grał na przeg raną; Dan Brüks uciekł tylko dlateg o, że oni tak
chcieli; wrócił w poszukiwaniu odpowiedzi, bo zostawili mu parę do znalezienia. Więc w końcu
je znajdzie. To tylko kwestia czasu. Wiedział to. Miał wiar ę.
***
Na północno-wschodnim nar ożniku ruiny ział a wielka jama; ściany popękał y i osypał y się
do środka, ale ten luźny gruz zasypał ją tylko do poł owy. Jakaś inna siła rozpłaszczył a sięg ającą
do piersi balustradę, któr a kiedyś okalał a otwór w bezpiecznej odleg łości. Brüks przechodził przez
nią z łatwością, wychodząc na betonowe obmur owanie.
Dan nie widział, w każdym razie nie wyr aźnie. Czasami, gdy Słońce stał o wysoko, dostrzeg ał mi-
gnięcie wielkich, rozchodzących się promieniście od wału metalowych zębów. Kopnięciem wrzucał
do środka kamyki - woda chlupotał a po dług im czasie, zdar zał y się też nerwowe, niebieskie iskry
elektryczneg o zwarcia. Czyli coś tam jeszcze dział ał o, mniej lub bardziej. Ospale rozważał, czy nie
zapuścić się głębiej - musi być jakieś zejście tam na dół, czy choćby czerpnia powietrza - ale miał
na to jeszcze masę czasu.
Były inne, bardziej ruchome zag rożenia, któr ymi należał o się przejmować. Grzechotniki przeży-
wał y renesans, albo przynajmniej się przeprowadzał y; parę razy szukając czeg oś, sięg nął bezmyślnie
w ciemną czeluść, niewiele brakował o - za to było urozmaicenie w nudnej, złożonej z liofilizowa-
nych racji diecie. Parę egzotycznych gatunków szar ańczy w czasie, kiedy go nie było, wynalazło
ogień i któr eg oś ranka, gdy kopał nieo podal, podpalił o pas suchej trawy. Patrzył jak trzaska i czer-
nieje, dopier o później odkrył małe, osmolone trupki na jego skraju, za słabe, żeby wyskoczyć
ze spowodowanej przez siebie pożog i. Czytnik kodów nie był w stanie zidentyfikować niczeg o powy-
żej rodziny, ale jako najbliższeg o krewneg o wskazał Chortoicetes terminifer a, szar ańczę australijską,
wywiezioną daleko od domu i wyposażoną w nowatorską odmianę chityny, o współczynniku tarcia
powodującym samozapłon podczas śpiewów godowych.
Plag a szar ańczy i ognia w pakiecie. Jakie to apokaliptyczne. Jakiś macher genetyczny miał od-
świeżająco biblijne podejście do gatunków adaptowanych na broń.
Po poł udniu miał gościa: przez prawie godzinę obserwował, jak urasta z kropki do drgania cie-
płeg o powietrza, a potem do rozmiar u dwunoga, brnąceg o przez płaski ter en od wschodu. Ponieważ
był skazany na wzrok kar alucha, mało brakował o, by rozpoznał go za późno - już prawie wyszedł
mu na spotkanie, dopier o ten char akter ystyczny krok sprawił, że coś go tknęł o i pędem pobiegł się
schować. Przybysz nie biegł, ale szedł szybko, pozbawiony bag ażu: bez plecaka, bez manierki, tylko
jeden trampek na końcu nogi ciemnej i skór zastej jak suszona woł owina. Kimkolwiek był, był bar-
dziej niż odwodniony - przypominał szkielet. Lewa ręka zwisał a jak ułamana w poł owie kości ra-
miennej.
Wydawał o się, że mu to nie przeszkadza. Szedł tym nier ównym, jakby panicznym krokiem, prze-
kuśtykał obok klasztor u, nie zaszczyciwszy go choćby spojr zeniem, pozygzakował ku zachodniemu
hor yzontowi pod śmiercionośnym prażącym słońcem. Brüks schował się w ruinach, obserwował, jak
przechodzi, ale nie udał o mu się dostrzec oczu. Nie myślał jednak, że są rozbieg ane. To nie był ten
typ nieumarł eg o.
Zaszył się w zaciszu między kamieniami i próbował przypomnieć sobie, z któr ej strony wieje
wiatr.
***
Valer ie pojawia się po zachodzie Słońca. Zmater ializował a się z ciemności, na wpół widoczna
w krwawo mig otliwym blasku ogniska, i rzucił a mu pod nogi torbę z zapasami. Ostatnio przeważnie
były to konserwy; skończył y się te mag iczne foliowe wor eczki, co po rozdarciu podg rzewał y gulasz
albo zamrażał y lody. Musi się tam robić cor az trudniej.
Mruknął na powitanie:
-Nie widział em cię od… od…
Nie pamiętał dokładnie. Ona go tu przywiozła: tyle kojar zył. A co, nie? Czasem miał przebłyski:
mokre od deszczu wybrzeże, człowiek, któr y uważał, że dla ustrojstwa z metalu i plastiku warto zgi-
nąć. Pozbawione ciał a oko, ciąg nące za sobą strzępy nerwów i ścięg ien, mało brakował o, żeby było
zbyt mętne, by zar eagował na nie czytnik siatkówki na drzwiach kier owcy. Polar yzujące okular y w jej
dłoni, te straszne, podświetlone od wewnątrz oczy przeszywające go na wskroś, gdy szczęknęł a ob-
nażonymi zębami i zapytał a: „Czy mam?”.
Pamiętał, że powiedział „Tak”. Powiedział „proszę”, nawet nie star ając się nie brzmieć błag alnie.
Była mił osierna. Nawet trochę zamaskował a twarz - gest lwa wobec jag nięcia.
Dzisiaj pojawił o się oprócz ogniska jeszcze inne światło, niewyr aźna pomar ańczowa łuna na pół-
nocno-zachodnim hor yzoncie, jakiś daleki pożar odbijający się od brzucha nisko wiszącej chmur y.
Brüks szacował, że to mniej więcej kier unek na Bend. Wskazał palcem ponad jej ramieniem.
-To twoja sprawka?
Nawet nie spojr zał a.
-Nie. Twoja.
Dźgnął brodą skwierczącą na ogniu papkę z jaszczur ek, wyciąg nął nadjedzony baton witamino-
wy, któr y pog ryzał dla poprawienia smaku. Valer ie pokręcił a głową.
-Już jadłam.
Nawet ter az poczuł ulgę, gdy to usłyszał.
Usiadł na rogu rozbiteg o, pusteg o grobowca.
-Dzisiaj znalazłem swój pokój. - A dokładniej, znalazł swoje gog le. Jednej soczewki nie było
w ogóle, drug a pęknięta w pajęczynę, i wreszcie rozpoznał ruiny celi, w któr ej spędził ostatnią noc
na Ziemi przed ucieczką na Słońce. Parę ostatnich dni przeszukiwał te fundamenty na czwor akach. -
Myślał em, że może ktoś tam coś zostawił, ale…
Jej źrenice jar zył y się w świetle ognia jak węg le.
-Nieważne - powiedział a mu, ale w tych słowach krył o się coś jeszcze, jakiś niewypowiedziany
dodatek.
Brüks nie był do końca pewien, skąd to wie - może coś w jej zachowaniu mu zasug er ował o, może
skrzywienie ust, zanalizowane przez podświadomość i podane w formie streszczenia dla kier ownic-
twa…
…nie ta skala; popatrz niżej…
…i nag le Brüks dostrzegł całą prawdę: oni go znali, transludzie poł ączeni w umysł ula, któr zy
wezwali go do siebie. Znali jego przeszłość, wiedzieli, co robił na pustyni przez te wszystkie miesią-
ce. Wszystkie pozostawione dla nieg o odpowiedzi będą dostępne tylko jemu, zbyt subtelne, by poddać
się technikom analitycznym prosteg o śmiertelnika, zbyt trwał e, by dać się zniszczyć buldożer om czy
bombom. Będą wszecho becne, niezniszczalne, niewidoczne dla nikog o poza planowanym adr esatem.
Kopnął się w myślach za to, że nie dostrzegł tego wcześniej.
Nie do końca wiedział, skąd mu to ter az przyszło do głowy - jakie sug estie wyczytał z mowy cia-
ła Valer ie, ani nawet, czy były przypadkowe, czy umyślne. To zdar zał o mu się cor az częściej, jakby
od pobytu na pustyni przejaśnił o mu się w głowie, oczyścił o mózg z elektronicznych naleciał ości,
zakłóceń i wszecho becneg o XXI-wieczneg o kwantoweg o chao su, zostawiając go czystym i dziewi-
czym jak u studenta pierwszeg o roku. Chyba nawet parę razy ta nowa bystrość uratował a mu życie -
miał silne przeczucie, że zła odpowiedź na niektór e zadane przy ognisku pytania Valer ie wiązał aby
się z dotkliwymi kar ami.
Czy tak się czujesz po ulepszeniach? - zachodził w głowę, ale to przecież było niemożliwe. Nawet
Cog nitalu nie brał od wielu tyg odni.
Ostatnio wszystko widział wyr aźniej, bez dwóch zdań. Twar ze w chmur ach. Wzor y, od któr ych
świerzbiał mózg. Rakshi był aby z nieg o dumna.
Nawet Valer ie wydawał a się dumna.
***
Jej wizyty, nieg dyś rzadkie, zdar zał y się ter az cor az częściej. Za pierwszym razem była tylko ob-
dar zonym twar zą cieniem, któr y pojawił się i zniknął tak szybko, że Brüks złożył to na karb poura-
zowej retrospekcji. Wrócił a jednak po sześciu dniach, a potem po dwóch i został a, czaiła się tuż poza
blaskiem ogniska, błyskając w ciemności dwoma punkcikami oczu.
Z początku pomyślał, że znowu z nim pog rywa, znów bawi się w sadystyczne straszenie ofiar y.
Potem jednak przypomniał sobie, że ona wcale taka nie była, a poza tym, wcale nie chciał a go zabić -
najlepszym dowodem był fakt, że jeszcze żył. Któr ejś nocy wykrzyczał w ciemność wyzwanie: „Ej,
ty tam! Nie nudzi cię to ciąg łe granie Kartą Potwor a?”, i wyszła w światło, rozł ożone ręce, zaciśnięte
usta. Obserwował a, jak ją obserwuje. Parę minut później poszła, on jednak tymczasem uświadomił
sobie, co ona robi. Była antropolog iem, stopniowo przyzwyczajającym członka jakieg oś prymityw-
neg o plemienia do swojej obecności. Była nieg dysiejszym prymatolog iem, wkradającym się w łaski
skazanej na zag ładę kolonii bonobo - ostatnie badanie behawior alne, zanim gatunek zniknie na dobre.
Zdar zał o się ter az, że siadał a przy ognisku i zadawał a mu zag adki, niczym jakiś demoniczny in-
kwizytor oceniający jego zdatność do przeżycia kolejnej nocy: pytania o komiwojażer ów albo ścież-
ki Hamiltona. Z początku był przer ażony - bał się odpowiedzieć, bał się nie odpowiedzieć, nie wiado-
mo dlaczeg o przekonany, że inter es Valer ie w utrzymywaniu go przy życiu może się skończyć sekun-
dę po pierwszej błędnej odpowiedzi. Star ał się jak mógł, wiedząc, że to wszystko za mało - co on
w ogóle wie ooptymalnym upakowaniu albo złożoności wielomianowej, jakże ma zwykły śmiertel-
nik, dowolny śmiertelnik nadążyć za wampir zycą? - ale na razie go nie zabił a. Nie zamienił a w ka-
mień zaklęciem z kilku słów. Już nie wystukiwał a palcami dziwnych rytmów, ani nie zostawiał a wy-
skrobanych w piasku zmieniających umysł hier og lifów. Byli dużo dalej.
A poza tym, nie bardzo wiedział jak to się dzieje, ale cor az częściej udawał o mu się zgadnąć pra-
widłowe odpowiedzi.
***
Znów zaczął od najo czywistszeg o punktu char akter ystyczneg o - mag icznej umywalni i otaczają-
ceg o ją jak zielona tęczówka spłachetka niepokonanej trawy. Pobier ał próbki wody, zeskrobywał ka-
mień, zrywał źdźbła i wszystko przepuszczał przez swój czytnik kodów paskowych
DNA. Znalazł tysiąc pospolitych bakter ii, parę czystych, większość zanieczyszczonych bocznymi
transfer ami.
Ale taką, któr a świeci w ciemności, znalazł tylko jedną.
Oczywiście, nie goł ym okiem - dla nieg o nie świecił a w nocy, nie przy minimalnej gęstości, jaką
meldował y urządzenia. Mógł rozpoznać, że świeci, tylko po samej sekwencji genów - 576 nukleo ty-
dach, któr ych nie powinno tam być, kodujących linię montażową dla białka fosfor yzująceg o na czer-
wono w obecności tlenu. Jak jakiś znacznik. Albo punkt orientacyjny.
Na początku nie umiał go przeczytać. Światełko zobaczył, ale geny po obu stronach nie wyr óż-
niał y się niczym szczeg ólnym. Było jak drog owskaz na pustyni, gdzie jak okiem sięg nąć nie ma żad-
nej drog i.
Dał się prowadzić dłoniom i stopom. Odpowiedź sama przyjdzie.
Zbadał kor ytar ze i wył ożone boazer ią pomieszczenia w poł udniowym skrzydle budynku, więcej
niż tylko nienar uszone - dziewicze, ogoł ocone do czysta, jasne prostokąty wśród wyblakłej inteli-
gentnej farby w miejscach, gdzie kiedyś wisiał y obr azy. Znalazł mahoniowe kostki do gry Masaso,
w kącie za rozwalonymi drzwiami. Znalazł resztki swojeg o motocykla - pog iętą kier ownicę, amorty-
zator i wydęty pęcherz opony wystający spod przewróconej ściany jak za mocno napompowana pił-
ka.
Ale dopier o dobrze w środku nocy znalazł pierwszeg o trupa.
I żadnych innych nie było. Najpewniej władze je zabrał y - albo może, wbrew zeznaniom jego
własnych oczu, jakoś udał o im się uciec. Dziwniejsze rzeczy się zdar zał y.
Obudził się w nocy, słysząc echo spadających gdzieś niedaleko kamieni, a jego pamięć jakimś
sposobem znalazła drog ę przez ruiny, nawet tam, gdzie zawodził o światło gwiazd. Stopy bez po-
tknięć szły przez gruzy; oczy śledził y cichutki grzechot żwir u osypująceg o się w ciemności po nowo
powstał ych stokach. Wreszcie dotarł do zębateg o cienia, któr eg o wcześniej nie było - świeżo zawalo-
neg o kawałka budynku, dziur y ziejącej w potrzaskanych kafelkach. Stanął, rozdyg otany, nad jej brze-
giem i czekał, aż niebo się rozjaśni.
Odmalowany odcieniami szar ości trup wył onił się na dnie - niewyr aźna, bezkształtna plama na tle
ciemności, cień wysunięty z kupy gruzu, owinięty koszulą zwitek ciemnych patyków na podł odze. Le-
żał na plecach, przysypany do piersi obwał em. Ciał o zmumifikowane pustynnym powietrzem, wy-
schnięte na kość i brązowy perg amin. Oczy, któr ymi patrzył w niebo, dawno zapadły się w puste
oczodoł y. Ręce, nieg dyś być może złożone błog o na piersi, ter az były wyg ięte i pokręcone jak
w chor obie, przeg uby wyg ięte do środka, palce wbite szponiasto w mostek.
Pokazuje na siebie, dotarł o do nieg o. Na siebie… I wtedy zaiskrzył o - Brüks z całą wyr azistością
swojej świeżej wiar y wreszcie dostrzegł czym jest ten trup.
To był znak.
***
-To faktycznie był znak - powiedział Valer ie, gdy pojawił a się następnym razem (dwie noce póź-
niej? trzy?). - Wskazywał sam na siebie.
Ter az, gdy już go olśnił o, wydawał się tak oczywisty - ta sama sekwencja, któr a kodował a fluo re-
scencję, zawier ał a jeszcze inną informację - ten sam splątany kłębek aminokwasów wypełniał proza-
iczną funkcję biolog iczną i jednocześnie kodował bardziej ezoter yczną wiadomość - o ile znał o się
odpowiedni alfabet.
I to nie jakiś tam znacznik i nie jakiś tam komunikat: to był dialog, gen i białko rozmawiał y
ze sobą. Proste podstawianie aminokwasów: walina, treo nina, alanina dawał y „t-h-e”, fenyloalanina,
glutamina, walina, alanina - „f-a-t-e”, ser yna robił a na dwóch etatach, powtór zona lub nie, za spację
lub znak noweg o wiersza. Fluo rescencyjne białko mówił o:
skrzat jarzy
się rumiano
na los
się zdajemy
A komplementarne kodony zar ządzające jego budową głosił y, innym alfabetem:
każdy styl życia
jest sztywny
olutnio ma
nie odchodź…
Poetycki dialog wierszem biał ym, upakowany w zaledwie stu czterdziestu kodonach. Cud krypto-
graficznej wydajności, tak oczywisty, gdy już się ujr zał o światło.
-Ta sekwencja koduje wiadomość i jednocześnie białko. Białko świeci i jednocześnie zawier a od-
powiedź. To nie jest transfer boczny ani zanieczyszczenie. To wiersz.
-Nie dla ciebie - powiedział a Valer ie. - Ty szukasz czeg oś inneg o.
Nie, pomyślał. Ty szukasz.
-To nie jest twój fetysz - odparł po chwili i rozpalił ognisko.
-Znaczy, że nie kręci mnie trzymanie niedor ozwiniętych zwier zaków domowych? - Jej oczy roz-
błysły pomar ańczowo i czerwono. - Nie jestem Rakshi Seng uptą.
-A ja jestem prawie pewien, że nie przychodzisz tu dla przyjemności spędzania ze mną czasu.
Nie zaprzeczył a.
-Czyli po co?
Twarz Valer ie była nieo dg adniona.
-A jak myślisz?
-Pewnie jestem tanią siłą roboczą. Szanse znalezienia tu czeg oś przydatneg o są zbyt duże, by je
ignor ować, ale za małe, żeby zbyt wiele im poświęcić. A ty masz takich inwestycji pewnie z tysiąc.
Więc od czasu do czasu czekasz, aż zajdzie słońce, i wpadasz, by zobaczyć, co tam wykopał em.
Patrzył a nań przez chwilę. Brüks też patrzył w tę lekko wilczą twarz, pełną ruchomych cieni, i za-
chodził w głowę, kiedy to przestał a mu się wydawać przer ażająca.
-Danielu - powiedział a. - Jak ty siebie nie doceniasz.
***
Prawda była jednak taka, że Valer ie odpowiadał o jego towar zystwo. Ton ich rozmów zmienił się,
już nie był inkwizytorski, a wycieczki w krainy filozofii i wir usowej teolog ii przer adzał y się niemal
w rozmowę. Już nie biła go na głowę w myśleniu, zdar zał o mu się nawet ją zag iąć. Wciąż nie był pe-
wien, skąd bier ze się ta nowa płynność. Podświadomość zwyczajnie podsuwał a mu właściwe odpo-
wiedzi, nie troszcząc się o pokazanie, skąd je wzięł a. Na początku przer ażał o go to - to, jak nowe my-
śli po prostu wylewał y się z ust, zanim był w stanie je zwer yfikować, czy choćby zanalizować znacze-
nie. Gryzł się w język, bezskutecznie, mdlił o go z niepokoju, strachu wręcz, wywoł aneg o własnymi
przemyśleniami. Valer ie tymczasem przekrzywiał a głowę i obserwował a go z jakiejś prehistor ycznej
oddali.
I te same przemyślenia w końcu pozwolił y mu się uspokoić. W końcu, czyż nie tak od zawsze
dział ał ludzki mózg? Grom z jasneg o nieba, klasyczna, od razu w pełni gotowa eur eka? Czy kształt
benzenoweg o pierścienia nie zwidział się Kekulemu we śnie?
Zaczął też mieć własne sny. Słyszał w nich głosy, natarczywe szepty:
„Ona za tym wszystkim stoi. Ona to wszystko zaaranżował a, nie widzisz? Uciekła z więzienia,
przekradła się przez sieci i przez eter, przebił a się przez najlepsze fir ewalle, na jakie stać zwyklaków.
Pokazał a fałszywy dokument fałszywej intelig encji i wykradła kar uzelę z gar ażu, z plutonem zom-
biaków na pokładzie, nikog o nie budząc. Podstępem wył udził a miejsce na pokładzie Korony ciernio-
wej. I wyg odnym przypadkiem wrócił a z Ikara, choć wszyscy inni się spalili.
Myślisz, że to banda mnichów zamknęł a cię razem z kobietą, któr a przysięg ła, że cię zabije, ma-
jącą w głowie minę-puł apkę na żądanie odwracającą uwag ę, a potem eksplodującą? To nie oni,
to wampir zyca. To ona, wszyscy inni nie żyją, a ty żyjesz tylko dlateg o, że ona chce poznać Boży plan
dla Daniela Brüksa. Dostanie to, czeg o chce, i wtedy ciebie też zabije”.
Budząc się, pamiętał tylko, że były głosy. Nie miał pojęcia, co mówił y.
***
Dwie noce później Valer ie go pocał ował a.
Nie miał nawet pojęcia, że ona tam jest, dopóki jej dłoń nie zacisnęł a mu się na karku i nie od-
wrócił a go szybciej, niż zdążył zar eagować choćby pniem mózgu. Kiedy serce wyskakiwał o mu z
piersi, ciał o przypomniał o sobie o odr uchu walka-ucieczka, a świadomość zdążył a pomyśleć „To
koniec zał atwił a mnie już nie żyję nie żyję nie żyję”, ona włożył a mu język aż do gardła, a drug ą
ręką, tą nieściskającą mu kręg ów szyjnych, ścisnęł a policzki, rozwier ając zęby. Nie mógł zamknąć
ust.
Wisiał spar aliżowany w uścisku, a ona smakował a go od środka. Poczuł od jej ciał a coś, co pra-
wie mog łoby być pulsem, gdyby nie było tak wolne. Wreszcie puścił a go. Zwalił się na ziemię, po-
pełzł na bok niczym zdenerwowany krab zdybany na otwartej przestrzeni, niemający gdzie się scho-
wać.
-Co to, kur… - wysapał.
-Ketony. - Popatrzył a w dół przez nieg o, obr ysowana fioletowiejącym zmierzchem. - Mleczany.
-Wyczuwasz smakiem raka - uświadomił sobie po dłuższej chwili.
-Lepiej niż te wasze urządzenia. - Nachylił a się bliżej, wyszczer zona. - Ale może nie tak dokład-
nie.
Nawet będąc tak blisko, nie patrzył a na nieg o.
Wiedział to w okamgnieniu, zanim się por uszył a…
…ugryzie mnie…
…ale ostre, bolesne ukłucie poczuł na przedr amieniu, a jej twarz nie por uszył a się ani o centy-
metr. Zerknął w dół, zdumiony, zobaczył dwa ślady od igły, ledwo centymetr od siebie. Spojr zał
na dwuigłowy pistolet do biopsji w dłoni Valer ie - jego własny. Z zestawu ter enoweg o leżąceg o
na ziemi, z otwartą klapą, fiolki, igły i nar zędzia chir urg iczne lśniące w świetle ogniska.
-Od Słońca robią się problemy - powiedział a cicho. - Za dużo promieniowania, za mało ekrano-
wania.
Na Ikarze, przypomniał sobie. Kiedy myśleliśmy, że spaliliśmy cię na kadłubie jak ćmę…
-Ale łatwo się ciebie naprawia.
-Czemu? - zapytał Brüks, a nie musiał mówić nawet tego, żeby wiedzieć, że zrozumiał a:
Po co pomag ać ofier ze?
Po co pomag ać komuś, kto chciał cię zabić?
Jak to jest, że ja jeszcze żyję?
Czemu wszyscy żyjemy?
-Wyście nas wskrzesili - odparł a po prostu Valer ie.
-Na niewolników.
Wzruszył a ramionami.
-Inaczej byśmy was zjedli.
Wskrzesiliśmy was, a potem w samoo bronie zakuliśmy w dyby. Ale może ona widział a to jako
kor zystną transakcję - mając wybór między niewolą a całkowitym nieistnieniem, kto by wybrał
to drug ie?
Przepraszam.
Nie powiedział tego.
-Nie przepraszaj - rzucił a, jakby to powiedział. - Nie wy nas zniewoliliście. Prosta fizyka. Kajda-
ny, któr e nam zał ożyliście… - kły zabłysły w blasku ognia jak małe sztylety - …niedług o się z nich
wyr wiemy.
-Myślał em, że już to zrobiliście.
Gdy kręcił a głową, jej oczy na moment rozświetlił wschodzący Księżyc.
-Skaza jeszcze dział a. Widzę krzyż i po kawałku umier am.
-Po kawałku… po kawałku, któr y sama wydzielił aś. - Oczywiście. Oczywiście. W końcu to są
równoleg łe procesor y…
Prawda olśnił a go jak świt: zbudowany na miar ę cache świadomości, homunkulus-ofiar a, powo-
łany do życia i odizolowany, żeby cierpieć od krzyża, podczas gdy inne, bardziej kluczowe wątki eg-
zystencji opływają go jak woda kamień. Valer ie w ogóle nie unikał a ataków drgawek; ona je… otor-
biał a i szła dalej.
Zachodził w głowę, od jak dawna ona to potrafi.
-To tylko takie obejście - powiedział a. - Trzeba to będzie jednak poprawić.
Natur alnie, nie po to, żeby stawić czoł o kar aluchom. Ta wojna już była praktycznie wyg rana,
choć przeg rani jeszcze tego nie wiedzieli. Istota mieszcząca w głowie kilkanaście równoleg łych by-
tów, ten prehistor yczny postczłowiek, była w stanie mówić o tym tak otwarcie, bez wrog ości, bez nie-
chęci, bez najmniejszej obawy, że jeden Brüks może jakoś wpłynąć na jej rewolucję - dlateg o wła-
śnie, że złożoną ze zwyklaków ludzkością już nie zaprzątał a sobie głowy. Valer ie i jej pobratymcy
byli spokojnie zdolni uwolnić się od ludzkiej opresji, nie zdejmując tych kajdan - wolne ręce po-
trzebne im były, żeby mier zyć się z czymś w swojej kateg or ii wag owej.
-Nie jesteście aż tak mali, jak myślisz - powiedział a, czytając mu w myślach. - Może i więksi
od nas wszystkich.
Brüks pokręcił głową.
-Nie jesteśmy. Jeśli czeg oś mnie nauczył y te wszystkie…
Emerg entna złożoność, uświadomił sobie. O to jej chodził o.
Neur on nie ma pojęcia, czy zachodzące w nim wył adowanie jest reakcją na zapach, czy na symfo-
nię. Komórki mózgu nie są intelig entne - dopier o mózgi są. A komórki mózgowe nie są dolną grani-
cą. Kor zenie myśli sięg ają tak głęboko, że są starsze nawet od wielokomórkoweg o życia - neur o-
przekaźniki u wiciowców, bramki na jonach potasowych u Monosig a.
Jestem kolonią gadających do siebie mikrobów, dotarł o do Brüksa.
Kto wie, jakie metaprocesy mogą się wykształcić, kiedy Niebo i ConSensus zepną razem odpo-
wiednią liczbę mózgów, tak by opóźnienie między węzłami spadło do zera? Kto wie, jakie metapro-
cesy już się wykształcił y? Coś, przy czym ule Dwuizbowców wyg lądają jak układ nerwowy ukwiał a.
Może Osobliwość faktycznie już jest, tylko do jej elementów jeszcze to nie dotarł o.
-Nig dy się nie dowiedzą - powiedział a mu Valer ie. - Neur ony odzywają się tylko, jak coś się
do nich odezwie. One nie wiedzą dlaczeg o.
Pokręcił głową.
-Nawet jeśli coś takieg o się… właśnie kształtuje, to ja został em z tyłu. Nie jestem w to wpięty. Na-
wet wszczepki nie mam.
-ConSensus to tylko jeden z interfejsów. Są inne.
Echopraksja, pomyślał.
Ale to nie miał o znaczenia. Wciąż był Danielem Brüksem, ludzką rybą trzonopłetwą, czającą się
na per yfer iach ewolucji, niezmienioną i niepotrafiącą się zmienić, choć świat idzie dalej. Wystarczał o
mu oświecenie. Nie potrzebował jeszcze przemienienia.
Zostanę tu, dopóki szale się nie odwrócą i nie wypalą się pożar y. Będę stał bez ruchu, a ludzkość
tymczasem zmieni się nie do poznania, albo wyg inie, próbując. Zobaczę, co powstanie, żeby ją zastą-
pić.
Tak czy owak, patrzę na koniec własneg o gatunku.
Valer ie obserwował a go z ciemności. Kajdany, któr e nam zał ożyliście… niedług o się z nich wy-
rwiemy.
-Szkoda, że zrobiliśmy tak, żeby nie były potrzebne - przyznał cicho. - Że nie mog liśmy was
wskrzesić bez tych Skaz Krzyżowych, „Dziel i rządź”, wszystkich tych kajdan. Może trzeba było tylko
przykręcić drapieżne instynkty, naprawić deficyt protokadher yny. Trochę was…
-…upodobnić do nas - dokończył a.
Otwor zył usta i stwierdził, że nie ma nic do powiedzenia. Nieważne, czy kajdany są z genów, czy
ze stali, czy zakłada się je po nar odzeniu, czy przed poczęciem. Kajdany to kajdany, obojętne gdzie
są. Obojętne, czy stwor zył je ludzki plan, czy ewolucja.
Może trzeba było was nie ruszać. Zbudować od zera coś mniej groźneg o.
-Ale wy potrzebujecie potwor ów - powiedział a tylko.
Pokręcił głową.
- Ty jesteś… po prostu… zbyt skomplikowana. Wszystko się łączy ze wszystkim. Naprawi się
Skazę Krzyżową, to tracisz zdolności rozpoznawania wzorców. Poprawi się antyspoł eczność, choler a
wie, co inneg o pójdzie. Baliśmy się za bardzo cię zmieniać.
Valer ie syknęł a cicho, szczęknęł a zębami.
-Potrzebne wam potwor y, żeby je pokonywać. Co to za zwycięstwo, zar żnąć owieczkę.
-Aż tacy głupi nie jesteśmy.
Valer ie odwrócił a się i spojr zał a na hor yzont - za ripostę wystarczył a mig ocząca, odbita w chmu-
rach łuna.
Ale to nie my, pomyślał Brüks. Nawet jeśli tak. To jest… odbudowa miast. Niszczenie i przebudo-
wa dla nowych właścicieli.
Likwidacja szkodników.
Ramiona potwor a uniosły się i opadły.
-Nie lepiej był oby, gdybyśmy mog li po prostu żyć w zgodzie? - zapytał a, nie odwróciwszy się.
Brüks za żadne skarby nie potrafił poznać, czy mówi szczer ze, czy z sarkazmem.
-Myślał em, że żyjemy - powiedział, sięg ając po igłę do biopsji do póło twartej apteczki polowej.
I wskoczył jej na plecy jak pchła, szybciej niż kiedykolwiek w życiu, żeby wbić ją jej w podstawę
czaszki.
Szaty nie mają cesarza.
Stewart Guthr ie
Wreszcie był sam. Za dnia po pustyni maszer ował y tornada niczym słupy dymu, niester owane
przez nikog o oprócz Boga. W nocy hor yzont okalał a odleg ła łuna płonących zar ośli - Eksplozja Po-
stantropoceńska w pełnej krasie. Brüks rozmyślał nad tym, co się tam dzieje, myślał owszystkim, tyl-
ko nie o czynie, któr y przed chwilą popełnił. Wyo brażał sobie niewidzialne, toczące się bitwy. Zasta-
nawiał się, kto wyg rywa.
Może Dwuizbowcy. Kształtują Osobliwość, umieszczają w pudełku tę pierwszą warstwę kulek.
Podwaliny pod przyszłość. Może to ich punkt zwrotny, pierwszy pył atomów na dnie kondensor a.
Z tego fundamentu ludzkość rozejdzie się rezonansem po cał ej czasoprzestrzeni, jako determini-
styczna reakcja kaskadowa, mająca cofnąć to, co zmajstrował wir usowy Bóg. Usunie błędy z lokal-
nych reg uł. Odwróci zasadę antropiczną. Początki są tak skromne, nieznaczne niczym machnięcie
skrzydeł motyla, ekspansja zajmie więc całe miliardy lat, ale na koniec samo życie rozpruje się
od Plancka w górę.
Jak to inaczej nazwać, jeśli nie nirwaną?
Były i inne siły sprawcze, inne plany. Na przykład, wampir y - najintelig entniejsze z samolubnych
genów. Zapewne bardziej im odpowiadał y ludzkie ofiar y takie, jakie są - powolne i tępawe, o mó-
zgach zamulonych przez niewyg odne wąskie gardło świadomości. A może na wschodzie wykształca-
ła się jakaś inna siła, któr yś z innych potwornych podg atunków, na któr e rozpadła się ludzkość -
membranomózgi, wielordzeniowcy, zombiaki, czy chińskie pokoje. Czy choćby nadświadome AI
Rhony. Wszystkie miał y swoje motywacje, swoje powody do walki - albo przynajmniej tak im się
wydawał o.
Fakt, że wyg lądał o na to, że wszystkie ich dział ania służą czemuś innemu, jakiejś potężnej roz-
proszonej sieci idącej leniwie ku Betlejem, może był tylko prostym zbieg iem okoliczności. Może
my rzeczywiście dział amy z takich powodów, jak się nam wydaje. Może wszystko rzeczywiście jest
na powierzchni, jak na dłoni, jasno oświetlone i w jaskrawych kolor ach podstawowych. Może Daniel
Brüks, i Rakshi Seng upta, i Jim Moo re - każde z nich prag nące własneg o rodzaju zbawienia - fak-
tycznie przypadkiem znaleźli się w biał ym żar ze orbity okoł osłonecznej, pędzeni obsesją na tyle sil-
ną, by chcieć znaleźć się tam, gdzie obawiają się zapuścić Anioł y.
Może to faktycznie Daniel Brüks, na jakimś poziomie, zamordował swoją ostatnią i jedyną przy-
jaciółkę…
Pomyślał o Jimie - i Jim Moo re pojawił mu się w głowie, potakując i dając mądre rady. Rhona
przypomniał a mu: „myśl jak biolog” i dostrzegł swój błąd - usłyszał o „Anioł ach z aster oid” i po-
myślał o ciał ach niebieskich, a powinien o ziemskich. Zobaczył kręcące się skalne odłamki, a nie wy-
marł e szkarł upnie, któr e kiedyś pełzał y po równiach pływowych mórz i oceanów. Aster oidea - roz-
12
gwiazdy . Bezmózgie stwor zenia, całkowicie pozbawione głowy, a mimo to por uszające się z sen-
sem i czymś w rodzaju intelig encji. Nie najg orsza metafor a na intruza z Ikara. Nie najg orsza metafo-
ra na to, co dział o się poza pustynią…
Miał tam i inne głosy-Valer ie, Rakshi, parę, któr ych nie rozpoznawał. Czasem dyskutował y mię-
dzy sobą, włączając go dopier o post factum. Mówił y mu, że schizofrenia postępuje, że są tylko jego
własnymi myślami, dryfującymi bezpańsko przez mózg, stopniowo uleg ający rozpadowi. Szeptał y
z przestrachem o czymś czającym się w podziemiach, czymś ściąg niętym z gwiazd, co tupał o w pod-
łog ę, tak że na gór ze podskakiwał y rzeczy. Brüks przypomniał sobie Jima Moo re’a wycinająceg o
guzy z jego ciał a, zobaczył oczyma wyo braźni, jak kręci głową: „Przepraszam, Danielu, wyg ląda
na to, że nie wszystkie znalazłem…”.
A czasami leżał całą noc, nie śpiąc, zaciskał zęby i wytężał się, usił ując samym wysiłkiem woli
cofnąć stopniowe przeprog ramowywanie własneg o śródmózgowia. Stwór z podziemia przychodził
do nieg o w snach. „Myślisz, że to coś noweg o?” - szydził. „Nawet na tym żał osnym zadupiu to się
dzieje od czter ech miliardów lat. Pożrę cię w cał ości”.
-Będę z tobą walczyć - powiedział na głos.
„Pewnie, że będziesz. Do tego jesteście stwor zeni, do tego i do niczeg o więcej. Bełkoczecie coś
o »ślepych zeg armistrzach« i o cudzie ewolucji, ale jesteście po prostu za głupi, żeby dostrzec, jak
bardzo by przyśpieszył a, gdyby was wszystkich trafił szlag. Jesteście darwinowską skamieliną w la-
marckowskiej erze. Nie rozumiecie, że rzyg ać nam się chce, kiedy musimy was wlec za sobą, wierz-
gających i krzyczących, bo jesteście za durni, żeby odr óżnić sukces od samobójstwa?”.
-Widzę pożar y. Ludzie się bronią.
„Tam, to nie jestem ja. To wy, nadr abiacie zaleg łości”.
Jak ciężko się z nim zmag ał o. Świadomość nig dy nie dawał a przewag i; „ja” nig dy nie było ni-
czym więcej niż obszar em roboczym, chwilową mig awką zapamiętanej ter aźniejszości. Brüks może
tych głosów wcześniej nie słyszał, ale one tam zawsze były, ukryte, odwalające całą czarną robotę
i wysył ające raporty statusowe na górę, do mał eg o, głupaweg o człowieczka, któr y przypisywał so-
bie wszystkie zasług i. Do opętaneg o urojeniami homunkulusa, usił ująceg o zrozumieć o niebo by-
strzejszych od siebie podwładnych.
To już tylko kwestia czasu, kiedy postanowią, że go nie potrzebują.
***
Przestał szukać odpowiedzi w ruinach. Szukał ich na cał ej wielkiej pustyni. Ter az psuł y mu się
nawet zmysły - każdy kolejny wschód Słońca wydawał się bledszy od poprzednieg o, każdy powiew
na skór ze słabszy i odleg lejszy niż dawniej. Ciął się, żeby poczuć, że żyje. Krew lała się jak woda.
Umyślnie złamał sobie mały palec i nie poczuł bólu, lecz delikatną muzykę. Głosy nie dawał y
mu spokoju. Mówił y mu, co ma jeść, a on wkładał do ust kamienie. Już nie odr óżniał chleba od ka-
mienia.
Pewneg o dnia natrafił na zwłoki zmumifikowane przez suche pustynne powietrze: bok rozpruty
przez padlinożerców, nad głową brzęcząca aur eo la much. Był prawie pewien, że nie tu je zostawił.
Wydał o mu się, że por uszył y się lekko, nieumarł e nerwy wciąż protestujące skurczami przeciwko
profanacji. W gardle falą kwasu wezbrał o poczucie winy
-Zabił eś ją - powiedział istocie w środku.
„I tylko dlateg o żyjesz. Jestem twoim zbawieniem”.
Pasożytem jesteś.
„Doprawdy? Płacę czynsz. Remont robię. Dopier o zaczął em, a system już chodzi na tyle szybko,
że może przechytrzyć wampir zycę. A ty co robił eś, żarł eś tylko glukozę i gapił eś się we własny pę-
pek?”.
To kim ty jesteś?
„Jestem manną z nieba. Kleksem Rorschacha. Mnisi patrzą na mnie i widzą Palec Boży, wampir y
widzą koniec samotności, a co ty widzisz, Danielku?”.
Widział kryjówkę do polowania na kaczki, widział quada. Widział patrzącą na nieg o inną Osobli-
wość. Widział drgające mu u stóp ciał o Valer ie. To, co pozostał o z Daniela Brüksa, przypomniał o
sobie jej ostatnie słowa, tuż po tym, jak ukłuł a go igłą do biopsji, któr a nie była biopsją: „Nie lepiej
był oby, gdybyśmy mog li po prostu żyć w zgodzie?”.
„Wiesz, że nie mówił a o tobie”.
Wiedział.
Stwierdził, że stoi na skraju przepaści, wysoko nad pustynią. Zbur zony klasztor drgał w skwar ze,
on jednak nie czuł nic, miał wrażenie, że jest milion mil stąd, jakby obserwował dzieje świata przez
zdalne kamer y. „Trzeba podkręcić amplitudę”, powiedział a jego prześladowczyni. „Dopier o wtedy
coś poczujesz. Musisz zwiększyć wzmocnienie”.
Ale Brüks wiedział, co się kroi. Nie jego pierwszeg o kuszono na pustyni i wiedział, jak kończył a
się ta histor ia. Musiał się temu głosowi sprzeciwić. „Nie będziecie wystawiali na próbę Pana, Boga
waszeg o”, miał powiedzieć, odstąpić od krawędzi przepaści i przejść do histor ii. Tak było w piśmie,
tak głosił scenar iusz.
Tylko że miał już potąd scenar iuszy. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz wypowiadał swoje własne
słowa. Zag oniony na pustynię przez niewidzialne ręce, wyposażony w jakiś postludzki zestaw do ba-
dań ter enowych, z nanoskopami, szalkami Petrieg o i czytnikami kodów: tak zwany biolog, a ledwo
na tyle intelig entny, żeby dźgnąć nar zędziem coś, czeg o nie rozumie, za głupi, żeby poznać, kiedy
to coś dźga go w odpowiedzi. Wykor zystali go. Wszyscy go wykor zystywali. Nig dy nie był ich kole-
gą, nig dy przyjacielem. Nawet nie przypadkowym tur ystą, jak sądził na początku, niedor ozwiniętym
przodkiem, któr eg o trzeba niańczyć. Był tylko pojemnikiem na ładunek. Ooteką.
Ale jeszcze nie automatem, na razie. Wciąż był Danielem Brüksem i w tym akur at momencie nie
był niewolnikiem niczyich didaskaliów. Sam, kurwa, może zar ządzić własnym przeznaczeniem.
„Nie odważysz się” - zasyczał o coś w głowie.
-Tak? To patrz - powiedział i zrobił krok naprzód.
POSTSCRIPTUM:
KONIEC SAMOTNOŚCI
Nowy Testament daje jasne świadectwo o zmartwychwstaniu ciała, a nie przeniesie-
niu duszy.
N.T. Wrig ht
Nie ma tego zbyt wiele. Ledwo tyle, co jeden czerniak złośliwy. To oczywiście dość, żeby zmody-
fikować obwody śródmózgowia, ale żeby por adzić sobie z poł amanymi kośćmi? Wystarczy, żeby
osteo blasty i mięśnie prążkowane przeżył y tak rozleg łe uszkodzenia, wystarczy, żeby płomień meta-
bolizmu nie zgasł? Żeby powstrzymać rozkład?
Ledwo. Być może. Po kawałku.
Ciał o krzyczy nieartykuł owanym przer ażeniem, gdy pojawiają się padlinożercy. Oszczędne ruchy
płoszą większość ptaków. I tak jednak coś wydziobuje mu oko, zanim ciał o zbier ze się do kupy
na tyle, by poszukać schronienia - a w kończyny wdaje się martwica. Org anizm dokonuje selekcji ob-
rażeń, skupia się na stopach, nog ach, infrastruktur ze do por uszania się. Dłonie da się w razie potrze-
by wymienić. Później.
I jest coś jeszcze: maleńki okruch Boga, przeprog ramowany i opakowany w chrupką powłokę za-
palenia opon mózgowych. Poprawka do zainstalowania w konkretnym miejscu wampir zeg o mózgu:
procesor y porcjalne, sprag nione oprog ramowania do rozpoznawania wzorców w zakręcie wrzecio-
nowatym.
Za tymi oczyma nie kryje się już żadne światło. Pasożytniczy, zdolny do autor efleksji homunku-
lus został wypleniony. Org anizm ma jednak dostęp do zapisów pamięciowych - i gdyby pojawił a się
potrzeba, na pewno byłby w stanie odtwor zyć pełne zdumienia słowa świętej pamięci Rakshi Seng up-
ty:
„Wyo brażasz sobie, do czeg o by były zdolne te skurwysyny, gdyby faktycznie mog ły wysiedzieć
ze sobą w jednym pokoju?”.
Koniec samotności. Ter az org anizm, któr y był kiedyś Danielem Brüksem, wydziela ją z siebie.
Jest krwią przymier za, któr a za wielu będzie wylana.
Podnosi swój rozbity kadłub na sztywnych nog ach - na razie jest tylko obserwator em, niedług o,
być może, stanie się ambasador em. Zmartwychwstał y idzie na wschód, ku nowemu światu.
Dziedzictwo Valer ie zabier a się razem z nim.
PODZIĘKOWANIA
Trochę się dział o. Trzech redaktor ów, trzy śmierci w rodzinie, jedno otarcie się o śmierć z mar-
twiczym zapaleniem powięzi. Wyr ok za przestępstwo. Ślub.
I ter az to.
Nie jestem do końca pewien, co „to” właściwie jest, ale dobre „to”, czy złe, pewne jest, że bez po-
mocy bym tego nie wypłodził. Właściwie to bez pomocy w ogóle bym nie żył. Więc przede wszyst-
kim chciałbym podziękować za wszystko niejakiej Caitlin Sweet. Echopraksja nie istniał aby bez niej,
bo ja bym bez niej nie istniał - zmarłbym na martwicze zapalenie powięzi w dniu 12 luteg o 2011
(dzień urodzin Darwina. Ser io. Sprawdźcie sobie). Jako przewrotną nag rodę za uratowanie mi życia
Caitlin musiał a znosić niezliczone godziny pod prysznicem, w łóżku, w restaur acji, spędzone na wy-
słuchiwaniu moich niekończących się pojękiwań, że ta scena jest zbyt przeg adana, a tamta kulminacja
naciąg ana; podsuwał a mi wtedy eleg anckie rozwiązania, któr e z czasem być może przyszłyby mi do
głowy, ale pewnie dopier o po terminie oddania książki. Jej przemyślenia były na wagę złota. Jeśli re-
alizacja jest do niczeg o, to już moja wina, nie jej.
Parę pierwszych rozdział ów miał o także szczęście, że obr abiał y je na warsztatach dwie grupy au-
tor ów - ci z ośrodka pracy twórczej Gibraltar Point (Michael Carr, Laur ie Channer, John McDaid,
Becky Maines, Elisabeth Mitchell, Dave Nickle, Janis O’Connor i Rob Stauffer) oraz ci z Cecil Street
(Madeline Ashby, Jill Lum, Dave Nickle - ponownie - Helen Rykens, Karl Schroeder, Sara Simmons,
Michael Skeet, Doug Smith, Hugh Spencer, Dale Sproule oraz dr Allan Weiss).
Przez wszystkie te lata star ał em się prowadzić listy, udokumentować wszelkie przemyślenia, od-
woł ania i wyjęte z dupy halucynacyjne gdybania pojawiające się przy pisaniu tej książki. Star ał em się
notować wszystkich, któr zy podsył ali mi rozmaite prace, tych, któr zy te prace napisali, tych, co rzu-
cali od niechcenia komentar zami pod wpisami na blog u, albo po pijaku dźgali mnie palcem w pierś
w trakcie jakiejś knajpianej debaty. Chciał em wymienić ich wszystkich, oraz ich wkład - beta-czytel-
nik, autor ytet naukowy, chodząca encyklopedia, advocatus diaboli.
I to mi się zasadniczo nie udał o. Te role po prostu za bardzo się na siebie nakładają. Zmieszane
kolor y zamieniają diag ram Venna w mulistoszar y krążek. Zatem ucieknę się po prostu do kolejności
alfabetycznej, dziękując następującym osobom: Nick Alcock, Beverly Bambur y, Hannu Bloo mila,
Andrew Buhr, Nancy Cer elli, Alexey Cheberda, Krystyna Chodor owska, Jacob Cohen, Anna Davour,
Alyx Dellamonica, Sibylle Eisbach, JonEnerson, Val Grimm, Norm Haldeman, Thomas Hardman,
dr Andrew Hessel, Keith Honeyborne, Seth Keiper, dr Ed Keller, Chris Knall, Leo nid Kor og odski,
Do-Ming Lum, Dr. Matt McCormick, Danielle MacDonald, Chinedum Ofoegbu, Jesús Olmo, Chris
Pepper, Janna Randina, Kelly Robson, Patrick „Bahumat” Rochefort, dr Kaj Sotala, dr Brad Temple-
ton oraz Rob Tucker. I jeszcze pewnemu tajemniczemu osobnikowi kryjącemu się pod pseudonimem
„Random J.”.
Niektór zy jednak zasłużyli się osobliwie i niesamowicie. Dr Dan Broo ks nar zekał, kwestionował
i od czasu do czasu robił za towar zysza podróży. Kristin Choffe zrobił a, co mog ła, żeby nauczyć
mnie podstaw kodów kreskowych DNA, choć na to, że był em w tym beznadziejny, nic nie była w sta-
nie por adzić. (Podr zucił a mi także fiolkę z wyekstrahowanym DNA kilkunastu gatunków roślin
i zwier ząt, któr ym przepłukał em usta, zanim amer ykański Departament Bezpieczeństwa Krajoweg o
pobrał mi próbkę genetyczną). Leo na Lutter odt opisał a mi „Boga jako proces”, co zapalił o mi diodę
w głowie. Dr Debor ah McLennan przemycił a mnie do płatnych baz naukowych. Sheila Mig uez poka-
zał a mi dodatek, dzięki któr emu o wiele łatwiej było wstawiać odwoł ania bibliog raficzne i przypisy
(choć zrozumiem, jeśli, przeczytawszy następny rozdział, znienawidzicie ją za to). Ray Neilson zmu-
szał mnie do zachowania czujności i pilnował, żeby mój linuxowy sprzęt dział ał. Mark Showell zo-
baczył, jak pracuję na laptopie trzymającym się dosłownie na spinacze i ulitował się nade mną. Cat
Sparks obwiozła mnie przez pół świata; to ona była punktem podparcia, któr y przechylił szalę i naj-
gorszy rok mojeg o życia przeszedł w najlepszy.
Niektór zy z tych ludzi to znajomi białkowi, inni - pikselowi. Sprzeczali się ze mną w sieci i poza
nią, znajdowali dziur y w kawałkach Echopraksji, któr e wyciekły mi w trakcie twor zenia, przekazy-
wali mi niezliczone namiar y na liter atur ę opisującą wszystko od genetyki człekokształtnych przez
świadomość maszynową po bakter ie żywiące się metalem. To armia nieliczna, ale niezwykle inteli-
gentna i mimo najszczerszych chęci zapewne kog oś z nich tu pominął em. Mam nadzieję, że mi wyba-
czą.
Howard Morhaim. Po kontaktach z agentami, któr ych rady mieścił y się w paśmie pomiędzy „mu-
sisz kupić moją książkę” i „będę cię reprezentować tylko jeśli napiszesz techno-thriller o biolog u
morskim osadzony w bliskiej przyszłości”, Howard kazał mi pisać o tym, co mnie pasjonuje -
a sprzedaniem tego on się zajmie, jak stwierdził. Zapewne nie jest to najkor zystniejsze zachowanie
na darwinowskim rynku księg arskim, ale - ludzie! - jak dobrze było w końcu trafić na kog oś, dla
kogo prior ytetem jest tekst.
Par adoksalnie, moją następną książką będzie najprawdopodobniej techno-thriller o biolog u mor-
skim osadzony w bliskiej przyszłości.
PRZYPISY I BIBLIOGRAFIA
Piszę to nago.
Całą cholerną książkę pisał em nago.
W moim pisaniu star am się osiąg nąć pewien poziom dyskomfortu, zgodnie z zasadą, że jeśli nig -
dy nie ryzykujesz wywalenia się na mordę, to nie odkrywasz nowych ter enów. A jeśli jest jakiś pewny
sposób na wytrącenie mnie ze strefy komfortu, to właśnie ryzyko potraktowania wszechmog ących
niebiańskich duszków na tyle poważnie, że włączę je do książki w stylu „hard SF”. Swoją drog ą,
możliwe, że zwrot „twarda fantastyka naukowa oparta na wier ze w Boga” jest oksymoronem wszech
czasów - mimo Trzecieg o Prawa Clarke’a - co oznacza, że Echopraksja może się okazać moim naj-
bardziej efektownym upadkiem od czasu Behemota (zwłaszcza w obliczu Ślepowidzenia, któr e nie
przestaje mnie zaskakiwać nag romadzonym przez lata uznaniem). A dzięki brakowi empir ycznych
dowodów (przynajmniej w chwili, gdy piszę te słowa) na istnienie bóstw, nie mogę nawet uciec się
do mojej standardowej strateg ii i podeprzeć moich głównych twierdzeń kwitami z „Nature”.
Jednak wszystko inne podpier am. Może to wystarczy.
WOJNA PSYCHOLOGICZNA
I BŁĄD ŚWIADOMOŚCI
Tym razem nie rozwodzę się zanadto nad świadomością - właściwie wystrzelał em się w Ślepowi-
dzeniu - jeśli nie liczyć nasuwająceg o się przy okazji spostrzeżenia, że pojęcie świadomości jako nie-
adaptacyjneg o efektu uboczneg o, wówczas radykalne, zaczęł o pojawiać się w liter atur ze1, i że cor az
więcej „świadomych” aktywności (włączając, na przykład, matematykę!2) okazuje się jednak nieświa-
domymi3,4,5 (choć w niektór ych miejscach świadomość trzyma się mocno 6).Jeden fascynujący wyją-
tek przewija się w raporcie Keitha Honeyborne’a o „Pryzmatykach”, ludziach, któr zy się podtapiają,
żeby osiąg nąć stan wyższej świadomości. Oparte jest to na zał ożeniach modelu PRISM Ezequiela
Morselli7,8, któr y twierdzi, że świadomość pierwotnie wyewoluo wał a w zachwycająco przyziemnym
celu - aby rozsądzać sprzeczne polecenia motor yczne idące do mięśni szkieletowych. (Muszę tu za-
uważyć, że dokładnie taki sam konflikt - odr uch cofnięcia ręki od bóloweg o bodźca, kontra wiedza,
że jeśli tak zadział asz, umrzesz - służył do oceny przez Bene Gesser it, czy Paul Atryda jest „człowie-
kiem” podczas próby gom dżabbar w Diunie Franka Herberta).
Wszystko inne sprowadza się do sztuczek i uster ek. Podświadome „znaki gang ów”, poprog ramo-
wane przez Valer ie na ścianach Korony wydają się log icznym (choć dalekosiężnym) rozwinięciem
nowatorskiej dziedziny optog enetyki9. Poczucie czyjejś obecności, doświadczane przez Dana Brüksa
i Liannę Lutter odt na strychu jest spowodowane manipulacją skrzyżowaniem skroniowo-ciemienio-
wym10,11 (po prostu: ośrodek, któr y zajmuje się śledzeniem twoich części ciał a dostaje kopa w bok
i rejestruje jeszcze jeden zestaw kończyn). Indukowana mizofonia Seng upty to zabur zenie, w któr ym
z pozor u niewinne dźwięki - czkawka, siorbnięcie - potrafią wywoł ać atak wściekłości12. Wszystko
to jednak został o urządzone w celu edukacyjnym. Jak zauważa Brüks, strach przyśpiesza zapamięty-
wanie13,14.
Strach i wiar a potrafią także człowieka zabić15, zresztą sztuczki tej używa się z powodzeniem
w pewnych praktykach relig ijnych16. A jeśli zastanawialiście się, o co chodzi z tym zakrętem wrze-
cionowatym na końcu (bo paru moich beta-czytelników się zastanawiał o), to jest ośrodek zawier ający
układy do rozpoznawania twar zy17, któr y zmanipulowaliśmy u wampir ów, żeby podkręcić ich awer-
sję do własneg o gatunku. To część tego sameg o osprzętu, któr y wyewoluo wał, byśmy mog li widzieć
twar ze w chmur ach, a zatem jest zamieszany - po raz kolejny - w ewolucję naszych odr uchów relig ij-
nych (patrz niżej).
Nawyk mózgu, by brać metafor y dosłownie - na przykład skłonność do postrzeg ania ludzi jako
„cieplejszych” emocjonalnie, kiedy przypadkiem trzymasz kubek z kawą, czy mycie rąk przez Dwu-
izbowców w celu łag odzenia poczucia winy i niepewności - jest także ugruntowanym neur olog icz-
nym faktem18.
Za to „indukowaną thanopar or azję” wyssał em z brudneg o palucha. Ale pomysł niezły, nie?
NOWINKI O NIEUMARŁ YCH
Już w Ślepowidzeniu przedstawił em dość obszerne podstawy biolog ii i ewolucji wampir ów. Nie
będę tu tego powtar zać (jeśli potrzebujecie przypomnienia, możecie się posłużyć prezentacją dla ak-
cjonar iuszy Fizer Pharmu19), z wyjątkiem jedneg o cytatu - w Ślepowidzeniu sug er ował em, że wampi-
ry-samice są niemożliwe (bowiem gen zmuszający ich do pożer ania naczelnych znajduje się na chro-
mosomie Y20). Nieco nowsze prace Cheberdy et al. ustalił y jednak, że zabur zenie w wytwar zaniu
protokadher yny ma char akter bardziej ogólny i jest kodowane zar ówno na X jak i Y21, rozwiązując
ten mimowolny par adoks.
W każdym razie w tej opowieści bardziej liczą się zombiaki. W Echopraksji występują zar ówno
w odmianie chir urg icznej, jak i wir usowej; ów wytwar zany oper acyjnie model wojskowy to w zasa-
dzie ulubiony przez filozofów „zombie filozoficzny”22, już przepracowany w Ślepowidzeniu. Przy-
kładem modelu wir usoweg o są ofiar y pakistańskiej pandemii - „hordy cywilów sprowadzonych
do chodzących pni mózgu przez parę kilobajtów zmilitar yzowaneg o kodu, naprowadzająceg o się
na char akter ystyczną biochemię świadomej myśli”.
A jakie to mog łyby być char akter ystyczne syg natur y? Wydaje się, że świadomość ma w znacznej
mier ze wymiar rozproszonej aktywności - synchronicznej aktywacji odleg łych od siebie reg ionów
mózgu23,24- ale jest także skor elowana z konkretnymi miejscami i ośrodkami25. Jeśli chodzi o kon-
kretne komórki, myślę, że to może „neur ony von Economo” (VEN) - nieproporcjonalnie duże, nie-
normalnie chude, skąpo rozg ał ęzione neur ony, osiąg ające rozmiar o 50 do 200 procent większy
od normy dla człowieka26,27. Nie są liczne - zajmują tylko 1% tylneg o zakrętu obr ęczy i przedniej
kory wyspowej - ale wydają się kluczowe dla stanu świadomości.
Mózgi zombie - uwolnione od metabolicznych kosztów samoświadomości, wykazują zmniejszo-
ny metabolizm glukozy w tych obszar ach, a także w kor ze przedczoł owej, zakręcie górnym i lewym
zakręcie kątowym - to tłumaczy niższą o ułamek temper atur ę mózgu zombie. Co ciekawe, taki sam
spadek metabolizmu można wykryć w mózgach klinicznie zabur zonych morderców28.
PORCJA
Ten punkt chciałbym zacząć od podkreślenia, jak niesamowita i wspaniał a jest prawdziwa, ośmio-
nożna imienniczka Porcji. Te improwizowane strateg ie łowieckie, rozwiązywanie problemów na po-
ziomie ssaka i sprawność wzrokowa, a wszystko zawarte we współużytkowanym kłębku neur onów
mniejszym od łebka szpilki - wszystko to święta prawda, co do słowa29,30,31,32.
Trzeba jednak stwierdzić, że intelig entny śluzowiec z Ikara jest jeszcze fajniejszy. Zważywszy
na ograniczenia ludzkich przekaźników telemater ii pod koniec XXI wieku - i zważywszy, że dowolny
czynnik inwazyjny, zabier ający się na przejażdżkę cudzym promieniem, powinien we własnym inte-
resie mieć minimalną złożoność struktur alną, zdolność do samobudowy po dotarciu na miejsce jest
wysoce pożądana. Mir as et al. opisują proces, któr y mógłby stanowić zaczątki takiej struktur y33,34.
A kiedy już zacznie się sama składać, Porcja, jak sobie wyo brażam, mog łaby dział ać nieco podobnie
jak „iCHELLe”35 Coo per a - nieo rganiczne, metaliczne komórki, zdolne do reakcji, któr e bez specjal-
neg o napinania się można określić mianem metabolicznych. Może ze szczyptą zaczar owanych pla-
zmowych kryształ ów36 (choć domyślam się, że te dwa procesy mogą się okazać niekompatybilne).
PRZYSTOSOWAWCZE SYST EMY UROJEŃ…
Ostatnio ukazał a się ogromna liczba badań dotyczących natur alnej histor ii odr uchu relig ijneg o
i wartości przystosowawczej teistycznych przesądów37,38,39,40,41,42,43,44. Nie jest wielkim zaskocze-
niem, że relig ia zapewnia kor zyści ewolucyjne, zważywszy jej niemal absolutną wszecho becność
wśród naszeg o gatunku45,46,47,48. Jeśli jesteście zainter esowani i macie wolne półtor ej godziny, moc-
no polecam znakomity wykład Roberta Sapolsky’ego o ewolucyjnej i neur olog icznej genezie wia-
ry49.
Rzecz nie sprowadza się jednak tylko do tabu żywieniowych i obciętych napletków. Dla potrzeb
tej dyskusji o wiele istotniejszy jest fakt, że umysły relig ijne wykazują pewne char akter ystyczne neu-
rolog iczne cechy50. Wier zący są na przykład lepsi od niewier zących w znajdowaniu prawidłowości
w danych wzrokowych51. Medytacja buddyjska zwiększa grubość kory przedczoł owej i prawej tylnej
wyspy (struktur odpowiedzialnych za uwag ę, inter ocepcję i przetwar zanie bodźców zmysłowych)52.
Są nawet poszlakowe dowody, że chrześcijanie w mniejszym stopniu niż niewier zący kier ują się
emocjami53 (choć, czy reg uł y, któr ymi kier ują się w zamian, są bardziej racjonalne, to już zupełnie
inna kwestia). Niektór e relig ijne obr zędy są tak skuteczne w koncentrowaniu umysłu i łag odzeniu
stresu, że niektór zy sug er owali nawet przyswojenie ich sobie jako czeg oś w rodzaju „relig ii dla ate-
istów”54.
Oczywistą i poważną wadą jest fakt, że większość przekonań relig ijnych - bog owie, dusze, cały
ten Kosmiczny Disneyland - musi być wyznawana w obliczu całkowiteg o braku empir ycznych dowo-
dów (a nawet częściej w obliczu dowodów świadczących przeciwko). Wprawdzie nadal niemożliwe
jest całkowite ich obalenie, w praktycznym ujęciu jednak rozsądne jest opisanie takich pog lądów jako
błędne.
Dopier o w trakcie pisania tej książki przyszło mi do głowy, czy aby nie da się tego sameg o po-
wiedzieć o nauce.
Wypowiedziane przez Lutter odt por ównanie wiar y relig ijnej z psycholog ią widzenia przyszło
mi na myśl, gdy czytał em Inzlichta et al.55, pracę opisującą relig ię jako wewnętrzny model rzeczywi-
stości, któr y przynosi kor zyści, mimo że jest błędny. Choć sam pomysł to nic noweg o, sposób jego
sformuł owania tak zgadzał mi się ze sposobem dział ania naszych umysłów - z tym star ym tekstem,
że to „maszyny do przetrwania, a nie wykrywacze prawdy” - że aż musiał em się zacząć zastanawiać,
czy aby całe to rozr óżnienie „błędny-poprawny” nie idzie do kosza, gdy tylko w układzie nerwowym
człowieka pojawi się cień jakieg okolwiek światopog lądu. A kolejna przeczytana praca56 zasug er o-
wał a, że pewne kosmiczne tajemnice mogą nie być konsekwencją ciemnej energ ii, lecz jedynie nie-
spójności w prawach fizyki - i gdyby tak było, naprawdę nie wiadomo był oby, jak to odr óżnić…
Oczywiście, nikt nie zaprzecza przydatności i sensowności metody naukowej, zwłaszcza w po-
równaniu z paciorkami i grzechotkami gości w śmiesznych czapkach. Muszę jednak się przyznać:
przez czas jakiś nie było mi komfortowo z tym, dokąd to wszystko zmier zał o.
…A KONDYCJA DWUIZBOWCÓW
Zakon Dwuizbowy nie zaczynał jako umysł ula. Zaczął się jako szczęśliwy zbieg niewłaściwych
rozwiązań ewolucyjnych i leniweg o przystosowania.
Nazwa nie pochodzi od Juliana Jaynesa57. Raczej jest tak, że i Jaynes iZakon przywoł ują czas, gdy
spar owane półkule były jedyną opcją: prawa - pragmatyczny i pozbawiony wyo braźni protokolant,
lewa - do rozpoznawania wzorców58. Pomyślmy o „duplikacji genów”, tym procesie, w któr ym re-
plikacja genetyczna od czasu do czasu trochę się wykoleja i serwuje nam kilka kopii tego sameg o
genu w miejscu, gdzie dotąd był jeden. Powstają geny „zapasowe” i ewolucja może na nich eksper y-
mentować.
Z later alizacją półkul zaszło w miar ę podobnie. Ośrodek pragmatyczny, ośrodek filozoficzny.
Lewa półkula poszukuje sensu, nawet jeśli go w ogóle nie ma. Fałszywe wspomnienia, par eidolia
- wywoł ane stresem dostrzeg anie prawidłowości w szumie59- to wszystko sprawka Leweg o. Gdy nie
ma danych, nie ma sensu, Lewy i tak go znajdzie. I to Lewy ma relig ię.
Czasem jednak prawidłowości są subtelne. Czasem mamy do dyspozycji tylko szum - czy raczej
coś w rodzaju szumu dla zmysłów któr e wyewoluo wał y klasycznie. Rozmyte prawdopodobieństwa,
fale zamazujące poł ożenie czy pęd, czy co tam akur at z trudem mier zymy. Wirtualne cząstki, niedają-
ce się wykryć nig dzie oprócz krawędzi czarnych dziur. Może, jeśli oddalimy się o parę rzędów wiel-
kości od świata, któr y nasze zmysły ewolucyjnie nauczył y się analizować, odrobina par eidolii po-
zwoli nam nadr obić ten brak? Tak jak piór o, któr e wyewoluo wał o do termor eg ulacji, a potem, już
w pełni uformowane, został o wcielone przymusowo do służby lotniczej, może i oprog ramowanie
poszukujące nieistniejących prawidłowości da się zaadaptować do znajdowania prawidłowości, któr e
dotąd musiał o wymyślać. Może przyszłość to fuzja relig ii iempir yzmu.
Może Lewemu trzeba tylko trochę pomóc.
Drog ę pokazał y chor oby i zabur zenia. Niektór e uszkodzenia mózgu wywoł ują potężne wzmoże-
nie pewnych typów kreatywności16. Udar y powodują fale kreatywności artystycznej60, otępienie czo-
łowo-skroniowe podkręca niektór e elementy mózgu, jednocześnie deg ener ując inne61. Niektór zy au-
tystycy wykazują hiper ostrość wzroku por ównywalną z ptakami drapieżnymi, mimo że są skazani
na te same ludzkie oczy, co reszta z nas62. Schizofrenicy są odporni na pewne złudzenia optyczne63.
Niektór e rodzaje synestezji zapewniają przewag ę poznawczą64 (ludzie, któr zy dosłownie widzą czas,
ułożony przed nimi w cał ej swej wielobarwnej okazał ości, są dwukrotnie lepsi od reszty w przypo-
minaniu sobie zdar zeń z własnej linii czasowej65). Poza tym - jak duma Daniel Brüks- uszkodzenie
mózgu jest właściwie war unkiem koniecznym, żeby wykazywać racjonalizm przy podejmowaniu
pewnych typów decyzji66.
Dwuizbowcy zabrali się w bardzo konkretny sposób za uszkadzanie własnych mózgów. Zmanipu-
lowali ekspresję NR2B67, podr eg ulowali produkcję TRNP-168, użyli star annie dobranych nowotwo-
rów, by zapewnić szybki wzrost (najpierw opatrzywszy geny znacznikami, żeby łatwo jeidentyfiko-
wać69, gdyby coś poszło nie tak) i zwiększyć liczbę neur okonstrukcyjnych stopni swobody. A potem
bezlitośnie wypielili te poł ączenia, wycięli gąszcz zostawiając tylko optymalne, wyizolowane wysep-
ki funkcjonalności70. Wyszlifowali zdolności rozpoznawania wzorca do poziomu niemal niewyo bra-
żalneg o dla prostych zwyklaków.
Takie ulepszenia kosztują71,72. Dwuizbowcy utracili zdolność komunikowania się ponad granicą
gatunków. Nie chodzi tylko o to, że przeprog ramowali sobie ośrodki mowy73 i wykor zystują ter az
do por ozumiewania się inne części mózgu, ale także o to, że obecnie myślą niemal wył ącznie metafo-
rami, szablonami, któr e niosą znaczenie, nawet jeśli ono formalnie nie istnieje.
A kiedy zaczęli się łączyć w sieci, bał ag an zrobił się jeszcze większy - nawet na dzisiejszym, pry-
mitywnym poziomie komunikacji taka sieć może dosłownie rozproszyć ludzki umysł. Już „system
pamięci transakcyjnej” zwany Goo gle’em przeprog ramowuje nam ośrodki mózgu, do tej pory prze-
chowujące fakty lokalnie; ter az w tych obwodach zapamiętywane są kryter ia wyszukiwania, zapew-
niające zdalny dostęp do rozproszonej bazy74. A takiemu poziomowi poł ączeń bardzo daleko jeszcze
do prawdziweg o umysłu zbior oweg o.
To nie znaczy, że umysły zbior owe nie są już wszecho becne w ludzkim społ eczeństwie. Każdy
jest umysłem zbior owym i zawsze był - jedną spójną świadomością obejmującą dwie półkule mó-
zgowe, z któr ych każda - po odizolowaniu - jest samodzielną, świadomą jednostką, z własnymi my-
ślami, estetyką, nawet relig ią75. Zdar za się i sytuacja odwrotna. Półkula zmuszona do pracy samo-
dzielnej, gdy jej partnerka jest uśpiona (na przykład przed oper acją) będzie objawiać się jako inna
osobowość niż mózg jako cał ość - ale gdy złączą się ponownie, ta solowa tożsamość zostaje pochło-
nięta przez inną, dwurdzeniową osobowość, dział ającą na cał ości sprzętu16. Świadomość rozszer za
się i wypełnia całą dostępną przestrzeń.
Ul Dwuizbowców inspir owany jest Kristą i Tatianą Hog an, bliźniętami złączonymi czaszkami,
któr ych mózgi są zrośnięte na poziomie wzgór za76. Wzgór ze odpowiada między innymi za przeka-
zywanie wrażeń zmysłowych; bliźnięta mają zatem wspólny zestaw bodźców sensor ycznych. Każde
widzi oczyma drug ieg o. Gdy jedno poł askoczemy, drug ie się śmieje. Niesystematyczne dowody su-
ger ują, że potrafią współdzielić myśli - i choć mają oddzielne osobowości, każde mówi o drug im
bliźniaku używając zaimka „ja”.
Iwszystko to wynikło tylko ze złączenia na poziomie przekaźnika zmysłoweg o. A gdyby były po-
łączone dużo wyżej? Myśl nie wie, że ma się zatrzymać i zawrócić po dotarciu do ciał a modzelowa-
teg o. Dlaczeg o miał aby się zachowywać inaczej, natrafiwszy na inne złącze, dlaczeg o miał yby dwa
mózgi poł ączone odpowiednio grubą rurą różnić się jakoś od dwóch poł ówek naszeg o mózgu?
Zatem, odpowiednio wysoka przepustowość łącza przyniosłaby zapewne jedną, zinteg rowaną
świadomość współdzielącą wiele platform. Technolog icznie te łącza mogą opier ać się na tzw. „sprzę-
żeniu efaptycznym”77 (w któr ym obchodzi się bezpośrednią stymulację synaps i zmusza neur ony
do aktywacji przez rozproszone pola elektryczne gener owane przez inne części mózgu). Kluczowa
jest synchronizacja: zunifikowana świadomość istnieje tylko wtedy, gdy wszystkie jej części odpalają
jednocześnie, z opóźnieniem, góra, kilkuset milisekund23,24. Przykręcamy prędkość transmisji i po-
winno się dać zachować indywidualność, z jednoczesnym dostępem do pamięci i danych sensor ycz-
nych innych członków78.
Zachował em więc elastyczność pod względem stopnia integ racji ula, pozwalając, żeby poł ączenia
między węzłami stawał y się szybsze lub wolniejsze w miar ę potrzeby - ale czy te decyzje, (szer oko-
pasmowe łącze, czy modem telefoniczny) są podejmowane przez same węzły czy jakieś szersze gre-
mium - to pozostawiam niejednoznaczne. Jeśli chcecie mieć ogląd skutków całkowitej integ racji my-
ślowej, wskazuję przykład (podobno) katatoniczneg o Umysłu Mokśa Wschodnieg o Sojuszu Dhar-
miczneg o 79.
Obojętne jednak jak łączy się ten ul - i jaki ma stopień spójności świadomości - jest to przeżycie
relig ijne. Dosłownie.
Wiemy, czym jest ekstaza relig ijna: wspaniał ym zabur zeniem, usterką obszar u mózgu kontrolują-
ceg o, gdzie kończy się ciał o i zaczyna wszystko inne80. Gdy ta granica się rozmyje, umysł czuje
łączność ze wszystkim, dosłowną jedność ze wszechświatem. To oczywiście złudzenie. Transcenden-
cja to przeżycie, a nie przemyślenie. To nie dlateg o Dwuizbowcy przeżywają tę ekstazę.
Odczuwają ją, bo to nieunikniony efekt uboczny złączenia się z ulem. Współdzielenie wrażeń
zmysłowych, poł ączenie umysłów naprawdę musi rozmywać granice pomiędzy ciał ami. Ekstaza reli-
gijna Dwuizbowców to nie tyle złudzenie, ile miernik przepustowości łącza. Nadal oczywiście spra-
wia przyjemność, co prowadzi do innych implikacji. Dwuizbowcy, spinając się, aby rozwiązywać
problemy, czują podniecenie -dosłownie kręcą ich odkrycia; gdyby zwyklaki były tak nag radzane,
nie potrzeba był oby etatów na uczelniach.
Ten efekt uboczny ma jednak efekty uboczne. Aktywacja obwodów związanych z ekstazą nawet
w umysłach zwyklaków powoduje glosolalię81,82; a zważywszy, jakich modyfikacji dokonali Dwu-
izbowcy, żeby wzmocnić swoją transcendencję83,84, okazjonalne napady „mówienia językami” są
właściwie czymś spodziewanym. Brüks powinien się cieszyć, że ul po prostu cały czas nie wrzeszczy.
Z perspektywy czasu widzę, że opisanie Dwuizbowców jako zakonu relig ijneg o jest trochę mylą-
ce: obszar y mózgu, któr e sobie podkręcili, po prostu pokrywają się częściowo z obszar ami uaktyw-
nianymi podczas relig ijnych aktywności neur obehawior alnych, stąd wynikają podobne objawy. Ale
czy to rozr óżnienie coś istotnie zmienia - tę kwestię pozostawiam jako ćwiczenie dla czytelnika.
BÓG A CYFROWY WSZECHŚWIAT
Idea Boga jako wir usa sprawdza się tylko, jeśli się kupuje całą tę burzliwie rozwijającą się dzie-
dzinę fizyki cyfrowej85. Większość z Was prawdopodobnie wie, co to takieg o - rodzina modeli opar-
tych na zał ożeniu, że wszechświat jest u podstawy matematyczny i dyskretny, a zatem każde zachodzą-
ce w nim zdar zenie można uznać za pewne obliczenie. Cyfrowa fizyka ma kilka odmian: wszechświat
jest symulacją chodzącą na jakimś komputer ze86,87,88; albo sam wszechświat jest wielkim kompute-
rem, w któr ym mater ia jest sprzętem, fizyka oprog ramowaniem, a każdy przeskok elektronu oblicze-
niem. W niektór ych wersjach nawet sama mater ia jest wirtualna, jest mater ializacją liczb89’90. W in-
nych, rzeczywistość jest holog ramem, a wszechświat jest pusty w środku91,92,93; prawdziwa akcja to-
czy się na jego dwuwymiar owej granicy, a my jesteśmy tylko prążkami interfer encyjnymi rzucanymi
z powierzchni bańki mydlanej do jej wnętrza. Jest cała masa popularnonaukowych omówień tych
konwencji, zar ówno w sieci94, jak i poza nią95.
Lee Smolin (z kanadyjskieg o Per imeter Institute w Waterloo) idzie pod prąd: odr zuca w cał ości
cyfrową fizykę i postuluje jeden wszechświat, w któr ym czas nie jest złudzeniem, rzeczywistość nie
jest deterministyczna, a same wszechświaty rosną, rozmnażają się i ewoluują przez bardzo zamaszy-
ście rozumiany dobór natur alny (wyo braźcie sobie czarne dziur y jako potomstwo, a entropię jako
czynnik selekcyjny) 96,97,98. Jednak nawet model Smolina pada ofiar ą niestał ości praw fizyki, wręcz
przewiduje, że prawa fizyki ewoluują razem z resztą rzeczywistości. Co w sumie zawraca nas do py-
tania, jak można zakładać stał ość, skor o sam wszechświat jest zmienny.
Nie można przejść nad tymi pracami do por ządku dzienneg o, nie uświadomiwszy sobie, że cyfro-
wa fizyka, choć na oko absurdalna, ma po swojej stronie spor o uczonych naprawdę dużeg o kalibru.
Ja się oczywiście do nich nie zaliczam, ale skor o tylu mądrzejszych ode mnie broni tej koncepcji,
z przyjemnością podr zucę jej na grzbiet jeszcze wizję wir usowych bóstw i będę liczył, że się prze-
śliźnie.
RÓŻNE RÓŻNOŚCI W TLE
Badania ter enowe, któr ym zajmuje się Brüks na początku, wywodzą się z techniki „kodów kre-
skowych DNA”, obecnie u szczytu popularności - szybkiej i prostej techniki taksonomicznej, pozwa-
lającej na odr óżnianie gatunków na podstawie kawałka genomu kodująceg o oksydazę cytochromo-
wą”. Nie ma mowy, żeby istniał a w niezmienionej formie za 80 lat - już ter az mamy przenośne anali-
zator y100 odsył ające tradycyjną analizę labor ator yjną na emer ytur ę -ale sama koncepcja genetyczne-
go kodu kreskoweg o przetrwa, jak myślę, choć sama technika się rozwinie.
Gener ator wir owy101 zasilający klasztor Dwuizbowców pochodzi z pracy opatentowanej przez
Louisa Michaud102, emer ytowaneg o konstruktor a, któr y właściwie wpadł na ten pomysł, majsterku-
jąc w gar ażu. Nie mam pojęcia, czy nasza przyszłość obejmuje 200-meg awatowe, wysokie na 20 ki-
lometrów tornada, ale patent przeszedł 103, a projektem na ser io zainter esował y się instytucje rządowe
i akademickie. Nikt jeszcze nie powiedział, że coś tam jest nie tak z fizyką.
Zbliżamy się już do technik uczenia się, któr e pomijają świadomość104, à la szkolenie Lianny Lut-
ter odt udzielone przez jej Dwuizbowych mistrzów. Podobnie, zwiastuny maski sado-maso, któr ej
używa Brüks zamiast domózgowej wszczepki, nabier ają kształtu w najr ozmaitszych technikach czyta-
nia i zapisu do mózgu, obecnych w liter atur ze105,106,107,108,109. Natomiast zależność Brüksa od Co-
gnitalu czyni z nieg o relikt przeszłości (a dokładniej, naszych czasów) - wspomag acze pamięci już
zaczynają się pojawiać110,111,112, a już w roku 2008 jeden na pięciu aktywnych naukowców pozwalał
sobie na doping mózgu, żeby nadążyć za konkur encją113.
Zastosowanie sieciowych gier komputer owych dla wielu graczy (MMOG) jako nar zędzi do sy-
mulacji epidemiolog icznej został o po raz pierwszy zaproponowane przez Loffgrena i Fefferman114;
dla nich z kolei inspir acją była niespodziewana pandemia „zepsutej krwi” w World of Warcraft115,
któr a wydar zył a się, bo ludzie w grach role-playing - całkiem jak w życiu - często nie zachowują się
tak, jak powinni. Nie wiem, ilu graczy podjęł o tę piłkę - jest przynajmniej jedna praca opisująca wy-
kor zystanie gier sieciowych do badań ekonomicznych - ale jeśli to tylko tyle, wydaje mi się, że prze-
gapiamy wielki potencjał 116.
Pod koniec powieści następuje pouczająca chwila w kwestii dobor u natur alneg o. Większość ludzi
myśli, zdaje się, że org anizmy wykształcają przystosowania w reakcji na zmiany środowiskowe.
Gówno prawda. Środowisko się zmienia i ci, co już mają nowe przystosowania, nie zostają zmazani
z powierzchni ziemi. Podupadający Daniel Brüks rozmyśla o wyjątkowo eleg anckim przykładzie -
ciekawostce: że podstawowe elementy konstrukcyjne zaawansowanej infrastruktur y nerwowej istnieją
już u zwier ząt jednokomórkowych, nieposiadających choćby najprymitywniejszeg o układu nerwowe-
go 117,118,119,120.
Parę luźnych ciekawostek. Muszki owocowe w nieprzychylnym środowisku oszczędzają energ ię
przez zapominanie121; w końcu gener owanie i utrzymywanie zapisów pamięciowych jest kosztowne.
Wyo brażam sobie, że „Splinternet” Rhony McLennan cierpi na ten sam energ etyczny deficyt - i ko-
nieczność selekcji - po wył ączeniu Macier zy Ikara. A ten kawał ek, gdzie Brüks się zastanawia, czemu
Moo re’owi chce się ćwiczyć, żeby zachować sprawność fizyczną? Stąd, że jesteśmy o włos od pig uł-
ki, któr a przeł ącza twój metabolizm w tryb paker a, nawet jeśli przez cały dzień siedzisz na kanapie,
zażer asz się skwarkami i oglądasz Idola122,123.
Wiersz, odkryty przez Brüksa na pustyni, gdy umysł mu się dezinteg ruje, nie jest, wbrew temu,
co pewnie myślicie, halucynacją. Jest: prawdziwy. Jest pokręconym dzieckiem umysłu kanadyjskieg o
poety Christiana Böka124, któr y poświęcił ostatnie dziesięć lat na wymyślenie, jak zbudować gen, któ-
ry nie tylko stanowi tekst wiersza, ale funkcjonalnie koduje fluo rescencyjne białko, któr eg o sekwen-
cja aminokwasów da się przetłumaczyć na odpowiedź na ten wiersz125. Kiedy się ostatni raz widzieli-
śmy, udał o mu się wstawić go do bakter ii E. coli, ale za cel postawił sobie wszczepienie go do Deino-
coccusa radiolarians, zwaneg o także „Conanem bakter ią”126 czyli najtwardszeg o bakter yjneg o sukin-
syna, jaki kiedykolwiek śmiał się na wewnętrznej ścianie reaktor a jądroweg o. Jeśli to przedsięwzię-
cie się Christianowi powiedzie, jego słowa będą się powielać na tej planecie, póki Słońce nie eksplo-
duje. Kto by pomyślał, że poezja może osiąg ać takie nakłady?
Wreszcie: wolna wola. Choć wolna wola (czy raczej jej brak) jest jednym z głównych motywów
Echopraksji (zabur zenie pod nazwą „echopraksja” jest wobec autonomii tym, czym ślepowidzenie dla
świadomości), nie mam na ten temat zbyt wiele do powiedzenia, ponieważ arg umenty są tak rozstrzy-
gające, że aż mało ciekawe. Neur ony nie uaktywniają się samor zutnie, jedynie w reakcji na bodźce
zewnętrzne; a zatem mózgi nie mogą dział ać spontanicznie, a jedynie w reakcji na bodźce zewnętrz-
ne127. Nie ma nawet potrzeby przekopywać się przez te wszystkie badania, pokazujące, że mózg za-
dział ał, zanim świadomy umysł „zdecydował”128,129. Zapomnijcie o rewizjonistycznych interpreta-
cjach, redukujących definicję z „wolnej woli” do „woli nieprzewidywalnej na tyle, żeby zdezo r iento-
wać drapieżnika”130,131. To jest dużo prostsze: przeł ącznik sam się nie przestawia. CBDU. Jeśli bę-
dziecie się upier ać przy tej farsie z „wolną wolą”, ja nie zamier zam poświęcać tu miejsca na arg u-
menty - masa innych uzasadnił a to bardziej przekonująco niżbym umiał 132,133,134,135.
Zważywszy jednak na obecny stan wiedzy, chyba najbardziej niestrawną pig ułką, któr ą każe nam
przeł knąć Echopraksja, jest wizja, że za 80 lat, ludzie nadal kupują ten niespójny bełkot - że zbliżając
się do XXII wieku, nadal zachowujemy się jakbyśmy mieli Wolną Wolę.
W sumie, to może i będziemy się tak zachowywać. Nie chodzi o to, że nie da się przekonać ludzi,
że są automatami, to się da łatwo zrobić, przynajmniej na poziomie intelektualnym. Ludzie nawet
zmieniają swoje pog lądy i zachowania pod wpływem takiej wiedzy136- i na przykład chętniej oszuku-
ją, albo mniej chętnie przypisują innym odpowiedzialność za wykroczenia137,138. W końcu jednak ich
zachowanie dryfuje z powrotem do bazoweg o poziomu sprzed oświecenia; nawet tym, co wier zą
w determinizm jakimś sposobem udaje się wier zyć w indywidualną winę139,140. Przez dziesiątki tysię-
cy lat po prostu przyzwyczailiśmy się lecieć 180 na godzinę na tempomacie; bez nieustannej świado-
mej interwencji po prostu puszczamy pedał gazu, wracając do punktu, w któr ym jest nam najlepiej.
Echopraksja idzie na takie same zdawkowe ustępstwa, jakie pewnie pojawią się w społ eczeństwie.
Zapewne zauważyliście delikatne nawiązania do faktu, że na cał ym świecie z prawodawstwa został a
wypleniona idea odpowiedzialności osobistej, a garstka niedobitków trzymających się uparcie tej śre-
dniowiecznej koncepcji jest obiektem sankcji reszty cywilizowaneg o świata. Brüks i Moore w klasz-
tor ze kłócą się o „star y tekst o braku wolnej woli”. Wyznawcy tych wschodnich relig ii, któr zy itak ni-
gdy tej wolnej woli zbyt poważnie nie traktowali, spierdzielili do umysłu zbior oweg o znajdująceg o
się w stanie (o ile nam wiadomo) głębokiej katatonii. Reszta ludzi zachowuje się z grubsza tak samo
jak zawsze.
Wychodzi na to, że nie mamy w tej kwestii wielkieg o wybor u.
SPIS ŹRÓDEŁ
1. Rosenthal, D.M., Consciousness and Its Function. „Neur opsycholog ia” nr 46 (3) (2008), s. 829-
840.
2. Sklar, A.Y., et al., Reading and Doing Arithmetic Nonconsciously. „Proceedings of the National
Academy of Sciences” (2012-11-12), doi: 10.1073/pnas. 1211645109.
3. Dijksterhuis, A. et al., On Making the Right Choice: The Deliberation-Without-Attention Effect.
„Science” nr 311 (5763) (17.02.2006), s. 1005-1007, doi: 10.1126/science. 1121629.
4. Koch, Ch., Tsuchiya N., Attention and Consciousness: Two Distinct Brain Processes. „Trends
in Cog nitive Sciences” nr 11 (1) (01.2007), s. 16-22, doi:10.1016/j.tics.2006.10.012.
5. Paller, K.A., Voss, J.L., An Electrophysiological Signature of Unconscious Recognition Memory.
„Natur e Neur oscience” nr 12 (3) (03.2009), s. 349+.
6. DeWall, C.N., Baumeister, R.F. i Masicampo E.J., Evidence That Logical Reasoning Depends
on Conscious Processing, „Consciousness and Cog nition” nr 17 (3) (09.2008), s. 628-645, doi:
10.10l6/ j.concog.2007.12.004.
7. Morsella E. et al., The Essence of Conscious Conflict: Subjective Effects of Sustaining Incompa-
tible Intentions, „Emotion” (Washington, D.C). nr 9 (5) (10.2009), s. 717-728, doi: 10.1037/a0017121.
8. Morsella, E., The Function of Phenomenal States: Supramodular Interaction Theory, „Psycholo-
gical Review” nr 112 (4) (2005), s. 1000-1021.
9. Self, M.W., Roelfsema, P. R., Optogenetics: Eye Movements at Light Speed, „Curr ent Biolog y”
nr 22 (18) (25.09.2012), s. R804-R806, doi: 10.1016/j.cub.2012.07.039.
10. Arzy, S., et al., Induction of an Illusory Shadow Person, „Natur e” nr 443 (7109) (21.09.2006), s.
287-287, doi: 10.1038/443287a.
11. Persing er, M. A., Tiller, S. G., Case Report: A Prototypical Spontaneous sensed Presence’ of a
Sentient Being and Concomitant Electroencephalographic Activity in the Clinical Laboratory, „Neur o-
case” nr 14 (5) (2008), s. 425-430, doi: 10.1080/13554790802406172.
12. Cohen, J., For People with Misophonia, a Chomp or a Slurp May Cause Rage, „New York Ti-
mes”, 9.06.2011, dostępny pod: http://www. nytimes.com/2011/09/06/health/06annoy.html.
13. Jones, R., Stress Brings Memories to the Fore, „PLoS Biol” nr 8 (12) (21.12.2010): el001007,
doi: 10.1371/journal.pbio. 1001007.
14. Ramachandran, V.S., The Tell-Tale Brain: a Neuroscientist’s Quest for What Makes Us Human,
Nowy Jork: W. W. Norton, 2012.
15. Madrig al, A.C., The Dark Side of the Placebo Effect: When Intense Belief Kills, „The Atlantic”,
14.09.2011, dostępny pod: http://www. theatlantic.com/health/archive/2011/09/the-dark-side-of-the-
placeboeffect-when-intense-belief-kills/245065/.
16. Ramachandran, V.S., Blakeslee, S., Phantoms in the Brain, Nowy Jork: Quill, 1999.
17. Brown, M., How the Brain Spots Faces-Wired Science, „Wir ed Science”, 10.01.2012, dostępny
pod: http://www.wir ed.com/wir edscience/ 2012/01 brain-face-recognition.
18. Lacey, S., Stilla, R., Sathian, K., Metaphorically Feeling: Comprehending Textural Metaphors
Activates Somatosensory Cortex, „Brain and Lang uage” nr 120 (3) (03.2012): 416-421.
doi:10.1016/j.bandl.2011.12.016.
19. FizerPharm, Inc. Vampire Domestication: Taming Yesterdays Nightmares for a Better Tomorrow
2055, dostępny pod: http://www.rifters. com/blindsig ht/vampir es.htm
20. Blanco-Arias, P., Sarg ent, C. A., Affar a, N. A., A Comparative Analysis of the Pig, Mouse, and
Human PCDHX Genes, „Mammalian Genome: Official Journal of the International Mammalian Ge-
nome Society” nr 15 (4) (04. 2004), s. 296-306, doi:10.1007/s00335-003-3034-9.
21. Cheberda, A., Randina., J., Random, J., Coincident Autapomorphies in the y-PCDHX y-PCDHY
Gene Complexes, and Their Role in Vampire Hominovory, „Vampir e Genetics and Epig enetics” nr 24
(1) (2072), s. 435-460.
22.Philosophical Zombie, „Wikipedia”, 25.10.2013, dostępny pod: http://en.wikipedia.Org/w/in-
dex.php?title=Philosophical_zombie&old id=576098290.
23. Tononi., G., Edelman, G.M., Consciousness and Complexity, „Science” 282 (5395) (4.12.1998),
s. 1846-1851, doi:10.1126/science.282.53 95.1846.24. Langsjo, J.W., et al., Returning from Oblivion:
Imaging the Neural Core of Consciousness, „The Journal of Neur oscience” nr 32 (14) (4.04.2012) , s.
4935-4943, doi: 10.1523/JNEUROSCI.4962-11.2012.
25. Persaud, N., et al., Awareness-related Activity in Prefrontal and Parietal Cortices in Blindsight
Reflects More Than Superior Visual Performance, „Neur oimag e” nr 58 (2) (15.09.2011), s. 605-611,
doi: 10.1016/ j.neur oimag e.2011.06.081.
26. Cauda, F., et al., Functional Anatomy of Cortical Areas Characterized by Von Economo Neu-
rons, „Brain Structur e and Function” nr 218 (1)(29.01.2012) , s. 1-20, doi: 10.1007/s00429-012-0382-
9.
27. Williams, C., The Cells That Make You Conscious, „New Scientist” nr 215 (2874) (21.07.2012),
s. 32-35, doi:10.1016/S0262-4079(12) 61884-3.
28. Raine, R., Buchsbaum, M., Lacasse, L., Brain Abnormalities in Murderers Indicated by Posi-
tron Emission Tomography, „Biolog ical Psychiatry” nr 42 (6) (15.09.1997), s.495-508, doi:
10.1016/S0006-3223(96)00362-9.
29. Harland, D.P., Jackson, R.R., Eight-legged Cats and How They See-a Review of Recent Research
on Jumping Spiders (Araneae: Salticidae). „Cimbebasia” nr 16 (2000), s.231-240.
30. Harland, D.P., Jackson, R.R., A Knife in the Back: Use of Prey Specific Attack Tactics by Arane-
ophagic Jumping Spiders (Araneae: Salticidae), „Journal of Zoolog y” nr 269 (3) (2006), s.285-290,
doi: 10.1111/ j.1469-7998.2006.00112.x.
31. Tarsitano, M., Araneophagic Jumping Spiders Discriminate Between Detour Routes That
Do and Do Not Lead to Prey, „Animal Behaviour” nr 53 (2) (bd)„ s.257-266.
32. McCrone, J., Smarter Than the Average Bug, „New Scientist” nr 191 (2553) (2006), s.37+.
33. Mir as, H.N., et al., Unveiling the Transient Template in the Self-Assembly of a Molecular Oxide
Nano wheel, „Science” nr 327 (5961) (31.12.2009), s.72-74, doi: 10.1126/science. 1181735.
34. Sanderson, K., Life in 5000 Hours: Recreating Evolution in the Lab, „New Scientist” nr 209
(2797) (29.01.2011), s.32-35, doi:10.1016/ S0262-4079(l 1)60217-0.
35. Coo per, G.J.T., Modular Redox-Active Inorganic Chemical Cells: iCHELLs, „Ang ewandte Che-
mie International Edition” nr 50 (44) (2011), s. 10373-10376.
36. Tsytovich, V.N., From Plasma Crystals and Helical Structures Towards Inorganic Living Mat-
ter, „New Journal of Physics” nr 9 (8) (1.08.2007), s. 263.
37. Nor enzayan, A., Shar ifF, A.F., The Origin and Evolution of Religious Prosociality, „Science”
nr 322 (5898) (3.10.2008), s.58-62, doi:10.1126/ science. 1158757.
38. Sosis, R., Alcorta, C., Signaling, Solidarity, and the Sacred: The Evolution of Religious Beha-
vior, „Evolutionar y Anthr opolog y: Issues, News, and Reviews” nr 12 (6) (2003), s.264-274,
doi:10.1002/evan. 10120.
39. Ber ing, J.M., The Folk Psychology of Souls, „Behavior al and Brain Sciences” nr 29 (05)
(2006), s.453-462, doi:10.1017/S0140525X060 09101.
40. Shar iff, A.F., Nor enzayan, A., God Is Watching You: Priming God Concepts Increases Prosocial
Behavior in an Anonymous Economic Game, „Psycholog ical Science” nr 18(9) (1.09.2007), s.803-809,
doi: 10.1111/ j. 1467-9280.2007.01983.x.
41. Bateson, M., Nettle, D., Roberts, G., Cues of Being Watched Enhance Cooperation in a Real-
world Setting, „Biolog y Letters” nr 2 (3) (22.09.2006), s.412-414, doi:10.1098/rsbl.2006.0509.
42. Shar iff, A.F., Nor enzayan, A., Mean Gods Make Good People: Different Views of God Predict
Cheating Behavior, „International Journal for the Psycholog y of Relig ion” nr 21 (2) (2011), s.85-96,
doi:10.1080/ 10508619.2011.556990.
43. Schloss, J.P., Murr ay, M.J., Evolutionary Accounts of Belief in Supernatural Punishment: a Cri-
tical Review, „Relig ion, Brain & Behavior” nr 1 (2011), s.46-99, doi: 10.1080/2153599X.2011.558707.
44….by wymienić tylko paru.
45. Voland, E., Schiefenhovel, W. (red)., The Biological Evolution of Religious Mind and Behavior,
2009, dostępny pod: http://www.spring er. com/1 ife+sciences/evolutionar y+%26+developmental+bio-
log y/book/978-3-642-00127-7.
46. Barr ett, J.L., The God Issue: We Are All Born Believers, „New Scientist” 213, nr 2856
(17.03.2012), s.38-41, doi: 10.1016/S0262-4079(12)60704-0.
47. Bloo m, P., Is God an Accident?, „The Atlantic”, 12.2005, dostępny pod: http://www.theatlan-
tic.com/mag azine/archive/2005/12/is-god-an-accident/304425/?sing le_pag e=true.48. Culotta, E., On
the Origin of Religion, „Science” nr 326 (5954) (6.11.2009), s.784-787, doi:10.1126/science.326_784.
49. Dr. Robert Sapolskys Lecture About Biological Underpinnings of Religiosity, 2011, dostępny
pod: http://www.youtube.com/watch?v=4Ww AQqWUkpI&featur e=youtube_gdata_player.
50. Harr is, S., et al., The Neural Correlates of Religious and Nonreligious Belief,, PLoS ONE” nr 4
(10) (1.10.2009), s.e7272, doi:10.1371/journal.pone.0007272.
51. Colzato, L.S., Wildenberg, van den W. P. M., Hommel, B., Losing the Big Picture: How Reli-
gion May Control Visual Attention, „PLoS ONE” nr 3 (11) (12.11.2008), s. e3679, doi:10.1371/jour-
nal.pone.0003679.
52. Lazar, S.W., et al., Meditation Experience Is Associated with Increased Cortical Thickness,
„Neur or eport” nr 16 (17) (28.11.2005), s. 1893- -1897.
53. Saslow, S., My Brother’s Keeper?: Compassion Predicts Generosity More Among Less Religio-
us Individuals, „Social Psycholog ical and Personality Science” nr 4 (1) (1.01.2013), s.31-38.
54. Lawton, G., The Godlssue: Religion for Atheists, „NewScientist”nr213 (2856) (17.03.2012),
s.48-49, doi:10.1016/S0262-4079(12)60708-8.
55. Inzlicht, M., Tullett, A. M„ Good, M., The Need to Believe: a Neuroscience Account of Religion
as a Motivated Process, „Relig ion, Brain & Behavior” nr 1 (3) (2011), s. 192-212, doi:
10.1080/2153599X.2011.647849.
56. Ellis, G., Cosmology: Patchy Solutions, „Natur e” nr 452 (7184) (13.03.2008), s.158-161,
doi:10.1038/452158a.
57. Jaynes, J., The Origin of Consciousness in the Breakdown of the Bicameral Mind (Boston, Ho-
ughton Mifflin, 1976).
58. Gazzanig a, M.S., The Split Brain Revisited, „Scientific Amer ican Special Edition” nr 12 (1)
(2.08.2002), s.27-31.
59. Whitson, J.A., Galinsky, A.D., Lacking Control Increases Illusory Pattern Perception, „Scien-
ce” nr 322 (5898) (October 3, 2008), s. 115-117, doi: 10.1126/science. 1159845.
60. Thomson, H., Mindscapes: Stroke Turned Ex-con into Rhyming Painter - Health - „New Scien-
tist”, 10.05.2013, dostępny pod: http:// www.newscientist.com/article/dn23523-mindscapes-stroke-tur-
ned-ex- con-into-rhyming-painter.html.
61. Blakeslee, S., A Disease That Allowed Torrents of Creativity, „New York Times”, 8.04.2008,
dostępny pod: http://www.nytimes.com/2008/ 04/08/health/08brai.html.62. Ashwin, E., et al., Eagle-
Eyed Visual Acuity: An Experimental Investigation of Enhanced Perception in Autism, „Biolog ical
Psychiatry” nr 65(1) (1.01.2009), s. 17-21, doi:10.10l6/j.biopsych.2008.06.012.
63. Dima, D., et al., Understanding Why Patients with Schizophrenia Do Not Perceive the Hollow-
mask Illusion Using Dynamic Causal Modelling, „Neur oimag e” nr 46 (4) (15.07.2009), s.l 180-1186,
doi: 10.1016/ j.neur oimag e.2009.03.033.
64. Mann, H., et al., Time-space Synaesthesia-a Cognitive Advantage?, „Consciousness and Cog ni-
tion” nr 18 (3) (09.2009), s.619-627, doi:10.10l6/j.concog.2009.06.005.
65. Gill, V., Can You See Time?, BBC, 11.09.2009, dz. Science & Envir onment, dostępny pod:
http://news.bbc.co.Uk/2/hi/science/natur e/ 8248589.stm.
66. Koenigs, M., et al., Damage to the Prefrontal Cortex Increases Utilitarian Moral Judgements,
„Natur e” nr 446 (7138) (19.04.2007), s.908-911, doi: 10.1038/natur e05631.
67. Wang, D., et al., Genetic Enhancement of Memory and Long-Term Potentiation but Not CA1
Long-Term Depression in NR2B Transgenic Rats, „PLoS ONE” nr 4 (10) (19.10.2009), s.e7486,
doi:10.1371/journal. pone.0007486.
68. Stahl, R., et al., Trnp1 Regulates Expansion and Folding of the Mammalian Cerebral Cortex
by Control of Radial Glial Fate, „Cell” nr 153 (3) (25.04.2013), s.535-549,
doi:10.10l6/j.cell.2013.03.027.
69. Hoffman, R.M., The Multiple Uses of Fluorescent Proteins to Visualize Cancer in Vivo, „Natur e
Reviews. Cancer” nr 5 (10) (10.2005), s.796-806, doi:10.1038/nrcl717.
70. Autism: Making the Connection, „The Economist”, 5.08.2004, dostępny pod: http://www.econo-
mist.com/node/3061282.
71. Samson, E, et al., Enhanced Visual Functioning in Autism: An ALE Meta-analysis, „Human
Brain Mapping” nr 33 (7) (2012), s. 1553-1581, doi: 10.1002/hbm.21307.
72. Halber, D., Gene Research May Help Explain Autistic Savants, „MIT’s News Office”, 2008, do-
stępny pod: http://web.mit.edu/ newsoffice/2008/savants-0212.html.
73. Hoeft, E, et al., Functional and Morphometric Brain Dissociation Between Dyslexia and Re-
ading Ability, „Proceedings of the National Academy of Sciences” nr 104 (10) (6.03.2007), s.4234-
4239, doi:10.1073/ pnas.0609399104.
74. Sparr ow, B., Liu, J., Weg ner, D.M., Google Effects on Memory: Cognitive Consequences of Ha-
ving Information at Our Fingertips, „Science” nr 333 (6043) (14.07.2011), s.776-778,
doi:10.1126/science. 1207745.
75. Ramachandran, V.S., Hamer off, S., Beyond Belief: Science, Reason, Religion & Survival. Salk
Institute for Biological Studies, 5-7.11.2006 (Sesja 4), „The Science Network”, 2006, dostępny pod:
http://thesci-encenetwork.org/prog rams/beyo nd-belief-science-relig ion-reason-and- sur vival/ses-
sion-4-1.
76. Squair, J., Craniopagus: Overview and the Implications of Sharing a Brain, „University of Bri-
tish Columbia’s Underg raduate Journal of Psycholog y (UBCUJP)” nr 1 (0) (1.05.2012), dostępny
pod: http://ojs. librar y.ubc.ca/index.php/ubcujp/article/view/2521.
77. Anastassiou, C.A., et al., Ephaptic Coupling of Cortical Neurons, „Natur e Neur oscience” 14 (2)
(02.2011), s.217-223, doi:10.1038/ nn.2727.
78. Sotala, K., Valpola, H., Coalescing Minds: Brain Uploading-Related Group Mind Scenarios,
„International Journal of Machine Consciousness” nr 04 (01) (06.2012), s.293-312,
doi:10.1142/S1793843012400173.
79.Papieska Akademia Nauk, Wewnętrzny wróg: Zakon Dwuizbowy jako zagrożenie dla instytucjo-
nalnej religii w XXI wieku (poufny raport dla Stolicy Apostolskiej), (raport do użytku wewnętrzneg o,
2093).
80. Newberg, A.B., d’Aquili, E.G., The Neuropsychology of Religious and Spiritual Experience,
„Journal of Consciousness Studies” nr 7 (11-12) (1.11.2000), s.251-266.
81. Newberg, A.B., et al., The Measurement of Regional Cerebral Blood Flow During Glossolalia:
A Preliminary SPECT Study, „Psychiatry Research: Neur oimag ing” nr 148 (1) (22.11.2006), s.67-71,
doi: 10.1016/ j.pscychresns.2006.07.001.
82. Persing er, M.A., Striking EEG Profiles from Single Episodes of Glossolalia and Transcendental
Meditation, „Perceptual and Motor Skills” nr 58 (1) (02.1984), s.127-133.
83. Urgesi, C., et al., The Spiritual Brain: Selective Cortical Lesions Modulate Human Self Trans-
cendence, „Neur on” 65 (3 (11.02.2010), s.309-319, doi: 10.1016/j.neur on.2010.01.026.
84. Kapog iannis, D., et al., Neuroanatomical Variability of Religiosity, „PLoS ONE” 4 (9)
(28.09.2009), s.e7180, doi: 10.1371/journal, pone.0007180.
85. Digital Physics, „Wikipedia”, 17.09.2013, dostępny pod: http://en. wikipedia.org/w/index.php?
title=Dig ital_physics&oldid=571364996.
86. Bostrom, N., Are We Living in a Computer Simulation?, „The Philosophical Quarterly” nr 53
(211) (2003), s.243-255, doi: 10.1111/1467-9213.00309.
87. Bostrom, N., The Simulation Argument, bd., dostępny pod: http:// www.simulation-arg u-
ment.com/.
88. Whitworth, B., The Physical World as a Virtual Reality, „arXiv” wyd. elektroniczne, 2, 2008,
dostępny pod: http://arxiv.org/abs/0801.0337.
89. Tegmark, M. The Mathematical Universe, „arXiv” wyd. elektroniczne, 5.04.2007, dostępny
pod: http://arxiv.org/abs/0704.0646.
90. Gefter, A., Reality: Is Everything Made of Numbers?, „New Scientist” nr 215 (2884)
(29.09.2012), s.38-39, doi:10.10l6/S0262-4079(12)62518-4.
91. Mer ali, Z., Theoretical Physics: The Origins of Space and Time, „Natur e” nr 500 (7464)
(28.08.2013), s.516-519, doi:l0.1038/500516a.
92. Chown, M., Our World May Be a Giant Hologram, „New Scientist” nr 2691 (2009), s.24-27.
93. Mosher, D., World’s Most Precise Clocks Could Reveal Universe Is a Hologram, „Wir ed Scien-
ce”, 28.10.2010, dostępny pod: http://www. wir ed. com/wir edscience/2010/10/holometer-universe-re-
solution/.
94. Rebooting the Cosmos: Is the Universe the Ultimate Computer? [Replay], „Scientific Amer i-
can”, dostęp: 10.09.2013, dostępny pod: http://www. scientificamer ican. com/article. cfm?id=world-
science-festival-reboo ting-the-cosmos-is-the-universe-ultimate-computer-Iive-event.
95. Greene, B., The Hidden Reality: Parallel Universes and the Deep Laws of the Cosmos (Nowy
Jork, Vintag e Boo ks, 2011).
96. Smolin, L., The Life of the Cosmos (New York: Oxford University Press, 1997).
97. Smolin, L., Time Reborn, 2012, dostępny pod: http://per imeter-institute.ca/video s/time-reborn.
98. Smolin, L., Time Reborn: From the Crisis in Physics to the Future of the Universe (Boston, Ho-
ughton Mifflin Harcourt, 2013).
99. DNA Barcoding, „Wikipedia”, 17.09.2013, dostępny pod: http:// en.wikipedia.org/w/index.php?
title=DNA_barcoding&oldid=573251556.
100. Davies, K., A QuantuMDx Leap for Handheld DNA Sequencing, ,,Bio-IT World”, 2012, do-
stępny pod: http://www.bio-itworld.com/ 2012/01/17/quantumdx-leap-handheld-dna-sequencing.html.
101. Vortex Engine, „Wikipedia”, 18.09.2013, dostępny pod: http:// en.wikipedia.org/w/index.php?
title=Vortex_eng ine&oldid=573492083.
102. Hamilton, T., Taming Tornadoes to Power Cities., „The Tor onto Star”, 21.07.2007, dostępny
pod: http://www.thestar.com/business/ 2007/07/21 / taming _tornadoes_to_power _cities.html.
103. Kleiner, K., Artificial Tornado Plan to Generate Electricity, „Technolog y: New Scientist
Blogs”, 2008, dostępny pod: http://www.newscientist.com/blog/ technolog y/2008/06/artificial-torna-
do-plan-to-gener ate.html.
104. Shibata, K., et al., Perceptual Learning Incepted by DecodedfMRI Neurofeedback Without Sti-
mulus Presentation, „Science” nr 334 (6061) (December 9, 2011), s.1413-1415, doi:10.1126/science.
1212003.
105. Gallant, J.L., et al., Identifying Natural Images from Human Brain Activity, „Natur e” nr 452
(7185) (20.03.2008), s.352+.
106. Hor ikawa, T., et al., Neural Decoding of Visual Imagery During Sleep, „Science” nr 340
(6132) (3.05.2013), s.639-642, doi: 10.1126/ science. 1234330.
107. Kay, K.N., Gallant, J. L., I Can See What You See, Nature Neuroscience 12 (3) (03.2009),
s.245-245, doi:10.1038/nn0309-245.
108. Naselar is, T., et al., Bayesian Reconstruction of Natural Images from Human Brain Activity,
„Neur on” 63 (6) (24.09.2009), s.902-915, doi: 10.1016/j.neur on.2009.09.006.
109. Stokes, J., Sony Patents a Brain Manipulation Technology, „Ars Technica”, 7.04.2005, dostęp-
ny pod: http://arstechnica.com/uncateg or ized/2005/04/4785-2/.
110. Graff, J., Tsai, L-H., Cognitive Enhancement: A Molecular Memory Booster, „Natur e” nr 469
(7331) (27.01.2011), s.474-475, doi:10.1038/ 469474a.
111. Chen, D. Y., et al., A Critical Role for IGF-II in Memory Consolidation and Enhancement,
„Natur e” nr 469 (7331) (27.01.2011), s.491-497, doi:10.1038/natur e09667.
112. Shema, R., et al., Enhancement of Consolidated Long-Term Memory by Overexpression of Pro-
tein Kinase in the Neocortex, „Science” nr 331 (6021) (4.03.2011), s.1207-1210, doi:10.1126/scien-
ce.l200215.
113. Maher, B., Poll Results: Look Who’s Doping, „Natur e News” nr 452 (7188) (9.04.2008), s.674-
675, doi:10.1038/452674a.
114. Lofgren, E.T., Fefferman, N.H., The Untapped Potential of Virtual Game Worlds to Shed Light
on Real World Epidemics, „The Lancet Infectious Diseases” nr 7 (9) (09.2007), s.625-629, doi:
10.1016/S 1473-3099(07)70212-8.
115. Corrupted Blood Incident, „Wikipedia”, 12.08.2013, dostępny pod: http://en.wikipe-
dia.org/w/index.php?title=Corr upted_Bloo d_inci dent&oldid=566358819.
116. Gaudiosi, J., Gameworld:Virtual Economies in Video Games Used as Case Studies, „Reuters”,
1.10.2009, dostępny pod: http://www. reuters.com/article/2009/10/01 /video games-economies-idUSSP
15565 220091001.
117. Alié, A., Manuel, M., The Backbone of the Post-synaptic Density Originated in a Unicellular
Ancestor of Choanoflagellates and Metazoans, „BMC Evolutionar y Biolog y” nr 10 (1) (2010), s.34,
doi: 10.1186/1471 - 2148-10-34.
118. Burkhardt, P., et al., Primordial Neurosecretory Apparatus Identified in the Choanoflagellate
Monosiga Brevicollis, „Proceedings of the National Academy of Sciences” nr 108 (37) (29.08.2011),
s.15264-15269, doi: 10.1073/pnas. 1106189108.
119. Cai, X., Unicellular Ca2+ Signaling ‘Toolkit ‘at the Origin of Metazoa, „Molecular Biolog y
and Evolution” nr 25 (7) (3.04.2008), s. 1357-1361, doi:10.1093/molbev/msn077.
120. Liebeskind, B.J., Hillis, D.M., Zakon, H.H., Evolution of Sodium Channels Predates the Origin
of Nervous Systems in Animals, „Proceedings of the National Academy of Sciences” 108 (22)
(16.05.2011), s.9154-9159, doi: 10.1073/pnas. 1106363108.
121. Plaçais, P-Y., and Preat, T., To Favor Survival Under Food Shortage, the Brain Disables Co-
stly Memory, „Science” nr 339 (6118) (25.01.2013), s.440-442, doi:10.1126/science.1226018.
122. Talbot, M., Brain Gain, „The New Yorker”, 27.04.2009, dostępny pod: http://www.newyo r-
ker.com/reporting/2009/04/27/090427fa_fact _talbot.
123. Narkar, V.A., et al., AMPK and PPARS Agonists Are Exercise Mimetics, „Cell” nr 134 (3)
(8.08.2008), s.405-415, doi:10.10l6/ j.cell.2008.06.051.124. Christian Bok, „Wikipedia”, 14.09.2013.
125. Condliffe, J., Cryptic Poetry Written in a Microbe’s DNA, „Cultur eLab, New Scientist Onli-
ne”, 2011, dostępny pod: http://www.newscientist.com/blogs/cultur elab/2011 05christian-boks-dyna-
mic-dna- poetry.html.
126.Deinococcus Radiodurans, „Wikipedia”, 29.07.2013.
127.Tak, może być w tym element losowości - kwantowe mig nięcia, wprowadzające do zachowa-
nia nieprzewidywalność, ale uzależnienie własnych decyzji od rzutu kośćmi nie czyni człowieka wol-
nym.
128. Libet, B., et al., Time of Conscious Intention to Act in Relation to Onset of Cerebral Activity
(readiness-Potential) the Unconscious Initiation of a Freely Voluntary Act, „Brain” nr 106 (3)
(1.09.1983), s.623-642, doi: 10.1093/brain/106.3.623.
129. Siong Soon, C., et al., Unconscious Determinants of Free Decisions in the Human Brain, „Na-
tur e Neur oscience” 11 (5) (05.2008), s.543-545, doi:10.1038/nn.2112.
130. Brembs, B., Towards a Scientific Concept of Free Will as a Biological Trait: Spontaneous Ac-
tions and Decision-making in Invertebrates, „Proceedings of the Royal Society B: Biolog ical Scien-
ces” (15.12.2010), doi:10.1098/rspb.2010.2325.
131. Maye, A., et al., Order in Spontaneous Behavior, „PLoS ONE” nr 2 (5) (16.05.2007), s.e443,
doi:10.1371/journal.pone.0000443.
132. Cashmor e, A.R., The Lucretian Swerve: The Biological Basis of Human Behavior and the Cri-
minal Justice System, „Proceedings of the National Academy of Sciences” nr 107 (10) (9.03.2010),
s.4499-4504, doi: 10.1073/pnas.0915161107.
133. Eagleman, D., Incognito: The Secret Lives of the Brain (Nowy Jork, Vintag e Boo ks, 2012).
134. Weg ner, D.M., The Illusion of Conscious Will (Cambridg e, MIT Press, 2002).
135. Sam Harris on Free Will, 2012, dostępny pod: http://www. youtube.com/watch ?v=pCofmZl-
C72g&featur e=youtube_gdata_player.
136. Rig oni D., et al., Inducing Disbelief in Free Will Alters Brain Correlates of Preconscious Mo-
tor Preparation: The Brain Minds Whether We Believe in Free Will or Not, „Psycholog ical Science”
nr 22 (5) (05.2011), s.613-618, doi: 10.1177/0956797611405680.
137. Baumeister, R.F., Masicampo, E. J., DeWall, C. N., Prosocial Benefits of Feeling Free: Disbe-
lief in Free Will Increases Aggression and Reduces Helpfulness, „Personality and Social Psycholog y
Bulletin” nr 35 (2) (1.02.2009), s.260-268, doi: 10.1177/0146167208327217.
138. Vohs, K.D., Schoo ler, J.W., The Value of Believing in Free Will Encouraging a Belief in Deter-
minism Increases Cheating, „Psycholog ical Science” nr 19 (1 (1.01.2008), s.49-54, doi: 10.111
l/j.1467-9280.2008.02045.x.
139. Sarkissian, H., et al., Is Belief in Free Will a Cultural Universal?, „Mind & Lang uage” nr 25
(3) (2010), s.346-358, doi: 10.1111/j. 1468- 0017.2010.01393.x.
140.Czy to czasem nie Joss Whedon w któr ymś ze swoich komiksów X-Men stwierdził, że
„Sprzeczność jest zalążkiem świadomości”?
Notatki
[←1]
Pareidol ia - zjawisko dostrzeg ania znanych kształtów (szczeg ólnie ludzk ich twarzy) w przypadk owych obiektach (przyp.
tłum).
[←2]
Wszystk ie cytaty z Pisma Święteg o za Bib lią Tysiącl ecia (przyp. tłum).
[←3]
TMS - Transcranial mag netic Stimul ation, przezczaszk owa stymul acja mag netyczna (przyp. tłum).
[←4]
Odruch Semmelweisa - przypominająca odruch tend encja do odrzucania nowych dowod ów, ponieważ są sprzeczne z obecny-
mi przek onaniami, pog ląd ami lub systemami wartości. Semmelweis był lek arzem, który odk rył, że można dziesięciok rotnie
zmniejszyć śmiertelność dzieci, jeśli każe się lek arzom pomięd zy pacjentami myć ręce roztworem chloru. Spotkał o się to z potę-
pieniem współczesnych mu lek arzy, protestujących np., że dłonie dżentelmena nie mogą przenosić chorób (przyp. tłum).
[←5]
Hiperb ol iczne obniżenie wartości - ludzk a skłonność do wyb ierania wcześniejszych zysków względ em późniejszych, szcze-
gólnie jeśli są bliskie obecnej chwil i (przyp. tłum).
[←6]
Grub as na kładce - eksperyment myślowy z etyk i, w którym pęd zący wag onik ma zaraz przejechać pięć osób, ale możemy
je uratować, zrzucając z kładk i nad torami bard zo grub eg o człowiek a, który zginie, ale zatrzyma wag onik (przyp. tłum).
[←7]
Zasad a antropiczna - hipoteza kosmol og iczna, zgodnie z którą podstawowe stał e fizyczne są tak ustawione, by umożl iwić po-
wstanie życia oraz istot myślących (przyp. tłum).
[←8]
LEAR (Low-Energ y Antiproton Ring) - urząd zenie w CERN-ie, służące do wyhamowywania i przechowywania antyprotonów
(przyp. tłum).
[←9]
Skrót od: Plus ça chang e, plus c’est la même chose (Alphonse Karr) - „Im bard ziej rzeczy się zmieniają, tym bard ziej są tak ie
same” (przyp. tłum).
[←10]
Splinter (ang). - odłamek, drzazga (przyp. tłum).
[←11]
Aspid ont szab lozęb y - ryba, która podszywa się wyg ląd em pod warg atk a sanitarnika, czyszcząceg o ryby z pasożytów. Za-
miast czyścić podpływające ryby, atak uje je, wyg ryzając kawałk i płetw lub skóry, i uciek a (przyp. tłum).
[←12]
Nie mogę się oprzeć, żeby nie wspomnieć tutaj, że jedna z największych rozg wiazd nazywa się „korona cierniowa” (przyp.
tłum).