You are on page 1of 304

Wojna w eterze 1914-1945.

Wywiad i kontrwywiad radiowy

Peter Matthews

Tłumaczenie: Grzegorz Siwek

Originally published in English by The History Press Ltd under the title
SIGINT. THE SECRET HISTORY OF SIGNALS INTELLIGENCE 1914-45

Copyright © Peter Matthews, 2013


Published by arrangement with Literary Agency „Agence de l’Est”

Copyright for the Polish edition © by Wydawnictwo RM, 2015

All rights reserved.

Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25


rm@rm.com.pl
www.rm.com.pl

Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana,


w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny)
włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych
systemów, bez pisemnej zgody wydawcy.

Wszystkie nazwy handlowe i towarów występujące w niniejszej publikacji są


znakami towarowymi zastrzeżonymi lub nazwami zastrzeżonymi
odpowiednich firm odnośnych właścicieli.

Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość


tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji.
Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za
jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych
w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione
o możliwości wystąpienia szkód.

ISBN 978-83-7773-341-7
ISBN 978-83-7773-498-8 (ePub)
ISBN 978-83-7773-499-5 (mobi)

Redaktor prowadzący: Irmina Wala-Pęgierska


Redakcja: Mirosława Szymańska
Korekta: Michał Pęgierski
Nadzór graficzny: Grażyna Jędrzejec
Projekt okładki: Mariusz Kula
Opracowanie wersji elektronicznej: Marcin Fabijański
Weryfikacja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec

W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem:


rm@rm.com.pl
Spis treści
Podziękowania

Wstęp

Wprowadzenie do wywiadu sygnałowego

Rozdział 1 Od kabli do kodów


Wojny telegraficzne
Pionierzy radiotelegrafii
Dzieje szyfrów
Kody i klucze, hasła i kryptonimy
Przechwytywanie i szyfrowanie meldunków
Dekryptaż
Analiza częstotliwości występowania znaków w szyfrowanych
tekstach

Rozdział 2 Zmagania wywiadów


Wywiad a łączność
Politycy a wywiad

Rozdział 3 Arena wywiadowcza w latach przedwojennych


Wywiad niemiecki
Sojusznicy Niemiec
Wywiad aliancki

Rozdział 4 Wielka wojna europejska


Przyczyny wojny
Bitwa pod Tannenbergiem
Wywiad sygnałowy w Galicji
Cud nad Marną
Wyścig do morza
W okopach
Służba namiarowa
Francuska służba goniometryczna
Rumunia i Rosja

Rozdział 5 Wojna na morzu


Działalność Room 40
Szyfry w wojnie na morzu
Anteny kierunkowe
U-Booty i konwoje
Nawodne rajdery
Na Morzu Północnym
Bitwa jutlandzka

Rozdział 6 Wojna powietrzna


Zeppeliny i bombowce Gotha
W powietrzu nad Francją

Rozdział 7 SIGINT pod koniec pierwszej wojny światowej


Ameryka przystępuje do wojny
RMS Lusitania
Telegram Zimmermanna
Rok 1918: ostatni etap Wielkiej Wojny
Jankesi wkraczają do akcji
Brześć
Compiègne i koniec Wielkiej Wojny

Rozdział 8 Lata międzywojenne


Wojny lokalne i konflikty graniczne
Polski agent
Wyniki analiz TICOM
Najważniejsze agencje
Niemiecki wywiad
Maszyny szyfrujące
Państwa neutralne

Rozdział 9 Druga wojna światowa – początek działań wojennych


Czechosłowacja i Polska
„Dziwna wojna”
Norwegia
Kampania francuska i ewakuacja z Dunkierki
Powietrzna bitwa o Anglię
Bitwa o Atlantyk
Rajdy na kontynentalną Europę
Niemiecka flota nawodna
Bałkany
Bliski i Środkowy Wschód
Kampania na pustyni
Pluton nasłuchu w Afrika Korps
Operacja „Torch”

Rozdział 10 Druga wojna światowa – przełomowe zmagania


Front rosyjski
Radziecki wywiad polowy
Japonia
Na Sycylii i we Włoszech
Kontrwywiad
Ruch oporu w Skandynawii
Francja
Belgia
Holandia i akcje „Biegun Północny” („Nordpol”)
i „Englandspiel”

Rozdział 11 Druga wojna światowa – faza końcowa


Desant w Normandii
Wyzwalanie Francji i niemiecka zimowa kontrofensywa
w Ardenach
Europa Środkowa – Polska i Jugosławia
Zamach na Hitlera
Koniec wojny
Nowy początek

Zakończenie

Dodatek

Bibliografia
Moim wnukom: Hannah, Aleksowi, Piersowi, Elliotowi, Natashy
i temu, który jeszcze nie przyszedł na świat
Podziękowania
Chciałbym wyrazić wdzięczność za porady i pomoc wszystkim wymienionym
poniżej i podziękować im za wkład, jaki wnieśli do rozwiązania problemów,
z jakimi musiałem się uporać w trakcie pracy nad niniejszą książką. Są to:

James Gates, który pomógł mi w sprawdzeniu pewnych


systemów kodowania i rozwiązywaniu zawiłości z zakresu
informatyki, kiedy kilka rozdziałów mojej książki znikło nagle
z pamięci komputera.
Joseph Mankowitz, który dodawał mi otuchy, podsuwając
ciekawe epizody z historii wojskowości, i dotrzymał mi
towarzystwa w ekscytującej wyprawie do Chicksands Priory,
gdzie podczas wojny znajdowała się stacja nasłuchowa
Królewskich Sił Powietrznych (RAF-u). Nadal działa ona jako
jednostka brytyjskiego wywiadu wojskowego.
Paul Croxson – był dla mnie oparciem podczas pracy nad tą
książką. Jego wyważone komentarze i wskazówki pomogły mi
się rozeznać w działalności służb wywiadowczych. Paul służył
niegdyś w brytyjskim wywiadzie wojskowym w Centrali
Łączności Rządowej (GCHQ) oraz w Niemczech jako deszyfrant.
Obecnie udziela się w charakterze archiwisty w Muzeum
Brytyjskiego Wywiadu Wojskowego w Chicksands Priory
i zajmuje się historią wywiadu radioelektronicznego.
Marylyn Blackwell, dzięki której otrzymałem informacje na
temat niemieckiego pancernika Tripitz, pochodzące z archiwów
kapitana Normana Gryspeerdta z Królewskiej Marynarki
Wojennej.
Personel British Library, a szczególnie Cathy Collins, która
podsunęła mi relacje z działań wojennych – skromne
czterostronicowe gazetki z tamtych czasów, przechowywane
w nowym National Press Archive.
Clive Matthews, który nauczył mnie korzystania z mediów
społecznościowych i pomógł w przeprowadzeniu wywiadu dla
amerykańskiej sieci telewizyjnej CNN na temat mojej książki.
Biuro Archiwów Państwowych (Narodowe Archiwa w Kew),
gdzie udostępniono mi zdobyczne dzienniki pokładowe
niemieckich okrętów podwodnych oraz dzienniki brytyjskich
okrętów wojennych walczących z obu wojen światowych.
Szczególnie zainteresował mnie dziennik z niszczyciela HMS
Venus, na którym służył mój dziadek.
Pracownicy Imperialnego Muzeum Wojny w Londynie,
a zwłaszcza Nick Vanderpeet oraz jego personel z Działu
Edukacji Formalnej. Wystawy w dziale wojny kryptologicznej
poświęcone agentom pozwoliły mi się zapoznać ze sprzętem,
jakiego używali.
Archiwum Federalne w Koblencji udostępniło mi materiały
dotyczą​ce daw​nej historii niemieckiej Federalnej Służby
Wywiadowczej (Bundesnach​richtendienst – w skrócie BND), a dr
Hechelhammer udzielił mi informacji na temat generała
Gehlena, szefa niemieckiej siatki szpiegowskiej.
Randy Rezabek z Los Angeles, prowadzący archiwum
encyklopedyczne na temat TICOM (Target Intelligence
Commitee), który dostarczył mi wiadomości na temat spraw
wywiadu niemieckiego.
Werner Sunkel, ochotniczy kurator Muzeum Techniki
Historycznej niedaleko Norymbergi. Jego ojciec był
Oberwachtmeisterem (starszym sierżantem sztabowym) w Lauf
i pozostawił po sobie zdjęcia, z których część wykorzystałem
w angielskim wydaniu tej książki.
Doktor Steven Weiss, z którym prowadziłem dyskusje na temat
jego udziału w operacji „Anvil” (znanej też pod kryptonimem
„Dragoon”) oraz kontaktów z francuskim ruchem oporu.
Pracownicy biblioteki w Tunbridge Wells, którzy mnie
zaskoczyli, wynajdując liczne publikowane źródła na etapie
gromadzenia przeze mnie materiałów do niniejszej książki.
Weterani Wehrmachtu i Abwehry (niemieckiego wywiadu
wojskowego) – wielu ich nazwisk nie pamiętam – których
poznałem i z którymi rozmawiałem w Berlinie po zakończeniu
drugiej wojny światowej i u progu zimnej wojny. Ich przeżycia
wojenne, relacjonowane ze szczegółami podczas długich dni
i ciemnych nocy w dniach berlińskiego mostu powietrznego,
przytoczyłem w tej książce.
Wilhelm H. Flicke (już nieżyjący), dobrze mi znany, to jeden
z tych wspomnianych powyżej, który przekazał mi swoje zapiski
i dokumenty do wykorzystania w pracy pisarskiej. Jego
wspomnienia, utrwalone na nie najlepszym technicznie
maszynopisie oddałem na przechowanie do działu unikatów
biblioteki Imperialnego Muzeum Wojny.
I na końcu największe podziękowania należą się mojej żonie
Carole, która wspierała mnie bez słowa skargi podczas wielu
godzin, jakie spędzałem przy komputerze, a nawet czytała
i korygowała rękopis tej książki.
Wstęp
Po zakończeniu wojny w 1945 roku niektórzy z najbardziej
doświadczonych agentów wywiadu sygnałowego i radioelektronicznego
Wehrmachtu zaczęli pracować dla angloamerykańskich służb wywiadowczych
przeciwko Rosjanom. Jako młody żołnierz nawiązywałem z nimi znajomości
i doskonaliłem swój niemiecki podczas długich rozmów oraz wysłuchiwania
opowieści o ich przeżyciach. Tolerowali mnie, ponieważ przynosiłem
papierosy, których w owych czasach w Niemczech bardzo brakowało.
Uważali się za elitę wywiadowczą tamtego okresu, a po zapoznaniu się
z historiami, jakie mi relacjonowali w 1947 roku, ja również nabrałem dla
nich respektu. Sukcesy, a czasem i tragedie, o jakich wtedy opowiadali,
wydawały się ciekawe, ale ogólnie ludzie ci niewiele wiedzieli
o niepowodzeniach strony niemieckiej w wojnie wywiadów. Dopiero później,
po blisko trzydziestu latach, na światło dzienne zaczęła wychodzić historia
Bletchley Park i wyobrażam sobie, jacy byli zdziwieni, gdy zaczęto ujawniać
te tajemnice. Większość niemieckich weteranów wywiadu
radioelektronicznego, których poznałem i słuchałem z wielką uwagą
w 1947 ro​ku, już nie żyła w czasie, kiedy wszyscy poznaliśmy historię
programu nasłuchowego Ultra. Wywarli na mnie wrażenie swoimi
osiągnięciami, mimo że w Bletchley Park zatajano ich dokonania. Przekazali
mi nawet trochę swoich prywatnych dokumentów i zapisków (nabyłem je od
nich za papierosy, którymi prawdopodobnie handlowali na czarnym rynku).
Czytałem wielokrotnie ich relacje z lat czterdziestych i spróbowałem
zrobić z tego książkę, nadającą się do publikacji; książkę o brytyjskiej
kryptologii oraz o pewnej naiwności wojennych niemieckich kryptografów.
Postanowiłem napisać niniejszą książkę, aby porównać atuty i słabe strony
służb wywiadu sygnałowego stron walczących w dwóch wojnach światowych
XX wieku.
Przedstawiłem w niej początki oraz rozwój metod i technik
przechwytywania sygnałów elektronicznych i odszyfrowywania kodów
w pierwszej połowie XX wieku oraz ich wpływ na losy walczących ze sobą
narodów. Historia wywiadu radioelektronicznego i sygnałowego (SIGINT, od
ang. SIGnals INTelligence) w dziejach wojskowości nie obejmuje tylko
Bletchley Park i Enigmy, lecz raczej wiąże się ze sposobem, w jaki służby
wywiadowcze konkurowały ze sobą o zdobycie przewagi w tych zmaganiach.
Oddziały nasłuchowe niemieckiej Abwehry, francuskiego Deuxième Bureau
(Drugiego Biura Sztabu Generalnego) oraz tzw. Pokoju 40 (Room 40)
brytyjskiej Admiralicji współzawodniczyły ze sobą w różnych dziedzinach od
samego zarania wywiadu radioelektronicznego w czasach przed pierwszą
wojną światową. Stawiano wtedy pierwsze kroki w wojnie elektronicznej,
a w okresie międzywojennym poczyniono istotne przygotowania do zmagań
wywiadowczych podczas drugiej wojny światowej. W książce znalazł się opis
ich burzliwych dziejów.
Początki mojego zainteresowania radiotelegrafią, czy też w skrócie W/T
(od ang. Wireless Telegraphy), którą posługiwała się brytyjska Królewska
Marynarka Wojenna, sięgają czasów dzieciństwa spędzonego w rodzinnym
Portsmouth, gdzie jako uczniacy mieliśmy bzika na punkcie tematyki
wojennomorskiej. Wszyscy w młodym wieku uczyliśmy się alfabetu Morse’a
i rozumieliśmy ideę porozumiewania się na odległość, czego nie potrafili
pojąć niektórzy ze starszych.
Moje pokolenie powołano do odbycia służby wojskowej zaraz po
zakończeniu wojny, kiedy tylko ustały walki. Po zaciągnięciu się do wojska
musiałem przejść przeszkolenie w zakresie kodów i szyfrów. Dostałem wraz
z kolegami przydział do garnizonu w Berlinie i polecieliśmy tam starym
samolotem Dakota, a był to pierwszy lot w operacji, która stała się znana
pod nazwą berlińskiego mostu powietrznego. Rosjanie oblegali to miasto,
a wszelką żywność, paliwo oraz inne zaopatrzenie trzeba było dostarczać
ponad dwu milionom ludzi drogą powietrzną – maszynami wielkiej armady
lotniczej. Most berliński był wyrazem oporu wobec zakusów Sowietów
i stanowił faktyczny początek zimnej wojny.
Berlin leżał w gruzach i był najbardziej przygnębiającym miejscem, jakie
w życiu widziałem. Nawiązywaliśmy znajomości z Rosjanami, a nawet
dzieliliśmy kwatery z żołnierzami Armii Czerwonej podczas pełnienia służby
w więzieniu Spandau, gdzie pilnowaliśmy Hessa, Readera, Speera oraz
innych nazistowskich zbrodniarzy wojennych. Cały Berlin był pochłonięty
sprawami szpiegowskimi; w mieście tym znajdowały się jedne z najbardziej
wysuniętych na wschód stacji nasłuchowych, z których korzystał Zachód
w wojnie wywiadów radioelektronicznych ze Związkiem Radzieckim.
Posterunki nasłuchowe śledziły elektroniczny trajkot nadajników Armii
Czerwonej, a zachodni alianci często zapraszali do współpracy weteranów
Wehrmachtu, radiotelegrafistów, którzy podczas wojny służyli w niemieckich
służbach nasłuchowych. Korzystali z ich doświadczenia i analizowali ich
dokonania w ramach przedsięwzięcia o nazwie TICOM (od Target
Intelligence Commitee), w którym chodziło o zbieranie informacji na temat
działań niemieckiego wywiadu podczas drugiej wojny światowej oraz
przechwytywanie materiałów i dokumentów na ten temat. W odczytywaniu
radzieckich szyfrowanych meldunków i komunikatów pomagała im także
zalążkowa Organizacja Gehlena. Często rozmawiałem z moimi niemieckimi
przyjaciółmi podczas zimnych nocy przy kubku kakao i słuchałem ich
wspomnień, z których część przytaczam w tej książce. Dzięki tym dyskusjom
uświadomiłem sobie, na ile możliwe było przechwytywanie
i odszyfrowywanie meldunków, a także wprowadzanie przeciwnika w błąd
w działaniach wywiadowczych i kontrwywiadowczych. Zrozumiałem, jak
analogiczne metody mogły zostać wykorzystane przez nieprzyjaciela.
Fascynowała mnie owa elektroniczna odmiana zabawy w chowanego
w eterze.
Później, w cywilu, wydawało mi się, że w latach pięćdziesiątych panowała
w moim kraju obsesja na punkcie szpiegów: Burgess, Maclean, Philby z Fo​‐
reign Office (brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych) i Blunt
z otoczenia rodziny królewskiej – okazało się, że wszyscy oni szpiegowali dla
Rosjan. Wystarczająco napatrzyłem się na coś takiego w Berlinie, kiedy co
czwarty człowiek wydawał się szpiegiem opłacanym przez Rosjan,
Amerykanów lub i jednych, i drugich. Pomimo to zacząłem zbierać
odpowiednie materiały, skupiając się na tym, jak Wielka Brytania radziła
sobie w czasie wojny z analizowaniem treści niemieckich gazet, czasopism
oraz innych publikacji. Przed wojną tego rodzaju materiały były łatwo
dostępne, ale po wybuchu konfliktu nastąpiła radykalna przerwa w ich
dostawie. Gazety oraz inne publikacje bywały jedynie przemycane i to
w pojedynczych egzemplarzach. Wywiad bardzo się nimi interesował, gdyż
gazety i broszury często zawierały wskazówki na temat nastrojów w kraju
wroga oraz jego zasobów. Kopie na mikrofilmach krążyły według
rozdzielnika po różnych ministerstwach w Whitehallu oraz wśród oficerów
wywiadu wojskowego i marynarki wojennej, którzy musieli się z nimi
zapoznawać. Na tej liście znajdował się też ośrodek w Bletchley Park, ale ta
nazwa nic nam wtedy nie mówiła.
Informacje takie jak obwieszczenia na temat reglamentacji towarów,
wskazujące na stan dostaw żywności w danym regionie, lub powiadomienia
o ślubie jakiegoś niemieckiego oficera, które mogły pomóc w identyfikacji
jego pułku, można było zbierać z gazet lokalnych lub tych o zasięgu
ogólnokrajowym. Aby zaspokoić narastające zapotrzebowanie na „zdobyczne”
gazety, czasopisma, a nawet publikacje naukowe z Niemiec i krajów
okupowanych przez Niemców, ich oryginały były rozprowadzane przez
kurierów, a następnie dostarczane pod wiele różnych utajnionych adresów
w całym kraju.
Później nasze wątłe powiązania z Bletchley Park zaowocowały wycieczką
poprowadzoną osobiście przez dyrektora tej placówki i byłego pracownika
służb wywiadowczych, nieżyjącego już Anthony’ego Sale’a. Po wywodzie na
temat personelu wywiadowczego nadszedł czas na herbatę i herbatniki.
Wtedy, o dziwo, Sale zaczął opowiadać o tym, o czym było stosunkowo
niewiele materiałów w naszych archiwach, czyli o sposobach działania służb
nasłuchowych nieprzyjaciela podczas wojny – również o tych odmiennych od
owych ustalonych na podstawie dochodzenia w ramach TICOM. Odszukałem
przechowywane zapiski, głównie te, które przekazał mi niemiecki
kryptograf i kryptolog Wilhelm Flicke, dotyczące niektórych z jego przeżyć
z ponaddwudziestopięcioletniej pracy dla Niemiec. Swoją służbę
w niemieckim wywiadzie radioelektronicznym rozpoczął w roku 1917
i kontynuował w latach międzywojennych oraz podczas drugiej wojny
światowej; robił to dalej nawet po zakończeniu wojny. Pułkownik Randeweg,
który dowodził niemieckimi jednostkami nasłuchowymi na froncie
zachodnim, a także inni agenci wywiadu radiowego i elektronicznego,
dostarczyli mi bogatego materiału do niniejszej książki.
Czytelnik winien pamiętać, że oryginalne dokumenty i materiały oraz
wspomnienia agentów niemieckiego wywiadu z tamtych czasów nie są
syntezą wiedzy na temat działań służb wywiadowczych. Wręcz przeciwnie –
pokazują, jak dalece była ona fragmentaryczna i dobrze chroniona.
W tamtym okresie nikt z nas nie wiedział na przykład o istnieniu ośrodka
w Bletchley Park. Wywiad Abwehry zaś sądził, że odnosi sukcesy większe od
rzeczywistych, ponieważ nie miał pojęcia o tym, co robi strona przeciwna.
Dlatego niektóre z przytoczonych w książce poglądów i opinii mogą się
wydawać dobrze poinformowanemu czytelnikowi nieco osobliwe. Nie
zmienia to jednak faktu, że Abwehra miała pewne osiągnięcia w wojnie
wywiadowczej. Ta książka to historia działań kryptologicznych,
przedstawiona głównie z perspektywy państw „osi”. Można się dzięki niej
zorientować, jak służby nasłuchowe postrzegały własną rolę. Mnie jako
autorowi chodziło głównie o to, aby ukazać historię Bletchley Park z innej
strony.
Peter Matthews, 2013
Wprowadzenie do wywiadu sygnałowego

Pol e zmagań wywi adowczych


Nie jest to tylko historia Bletchley Park i programu wywiadowczego Ultra
oraz ich niezwykle inteligentnego i pracowitego zespołu, który przyczynił się
do wygrania wojny przez sprzymierzonych. O przeciwnikach Bletchley Park
z niemieckiego, włoskiego i japońskiego wywiadu radioelektronicznego oraz
ich wkładzie w działania wojenne „osi” wiadomo dużo mniej niż o aliantach.
Niemiecka Enigma i maszyna szyfrująca Lorenza, włoska firmy Hagelin oraz
japońska Purple – wszystkie one zostały w mniejszym lub większym stopniu
„złamane” przez zespół z Bletchley Park. Jednak i kryptolodzy Abwehry,
niemieckiego wywiadu, robili zaskakująco duże postępy w rozszyfrowywaniu
kodów oraz szyfrów aliantów. Dowództwo Wehrmachtu sądziło, że jest górą
w zmaganiach wywiadowczych i tak rzeczywiście było na pierwszym etapie
wojny. Przebieg śmiertelnych zapasów w tym starciu mózgów ze służb
wywiadowczych oraz ich ostateczny wynik był katastrofą dla niemieckiego
wywiadu po jego początkowych sukcesach. Pokłosie tych wydarzeń to
historia wciąż żywa w kręgach wywiadowczych doby obecnej, a jej początki
sięgają pierwszych lat minionego XX wieku.
Wojna wywiadu radioelektronicznego i sygnałowego to szczególny
i osobliwy rodzaj konfliktu; jej uczestnicy bardzo rzadko stykają się ze sobą
i prawie nigdy nie wiedzą, kto wygrywa – okazuje się to dopiero po latach,
jeśli w ogóle. Na przykład pułkownik Walter Nicolai, szef niemieckiego
wywiadu z czasów pierwszej wojny światowej (w latach 1914–1916), uważał,
że podczas owego konfliktu zbrojnego arenę zmagań wywiadu zdominowała
jego agencja. Nicolai miał opinię groźnego arcyszpiega i wierzył
bezgranicznie we własne zdolności. Nie wiedział jednak o niezwykłych
sukcesach, jakie odnieśli Brytyjczycy w łamaniu szyfrów z komunikatów
radiowych, które wysyłał jego departament, i nie zdawał sobie sprawy, że to
oni stali się prawdziwymi zwycięzcami w walce wywiadów. Jaśniejszy obraz
tej sprawy wyłonił się dopiero w roku 1982, kiedy to Patrick Beesly
opublikował książkę Room 40: British Naval Intelligence 1914–18, w której
przedstawił osiągnięcia brytyjskich kryptologów. Nicolai nigdy nie poznał
prawdy, ponieważ zmarł w radzieckim więzieniu w 1947 ro​ku. Podobnie
było podczas drugiej wojny światowej i tuż po niej, kiedy oficerowie
wywiadu niemieckiej Abwehry chełpili się w swoich wspomnieniach
własnymi osiągnięciami i skutecznością, nie mając pojęcia o istnieniu
należącego do ich przeciwnika ośrodka w Bletchley Park. Pierwsza książka
na temat działalności wywiadowczej w ramach projektu Ultra oraz informacji
zdobytych za sprawą kopii Enigmy, a także innych maszyn deszyfrujących,
została wydana w roku 1976, wiele lat po wojnie. Niektóre z raportów
niemieckiego wywiadu, znajdujących się w Deutsches Bundesarchiv
(Niemieckim Archiwum Federalnym), wydają się śmiesznie naiwne w swojej
wierze w to, że Niemcy poniekąd „rozdawali karty” w militarnych
zmaganiach, podczas gdy w istocie kryptolodzy z Bletchley Park patrzyli im
przez ramię, odczytując przez cały czasy ich tajne meldunki i raporty.
Powinniśmy jednak zacząć od początku. Wywiad sygnałowy
(radioelektroniczny), czy też w skrócie SIGINT, gdyż taką nazwę nadali mu
alianci w czasie drugiej wojny światowej, to w zasadzie pewien aspekt
wywiadu wojskowego dotyczący zbierania informacji w oparciu
o przechwytywanie i rozszyfrowywanie meldunków oraz depesz radiowych
nieprzyjaciela. SIGINT odgrywał ważną rolę w działaniach wojennych przez
ponad sto burzliwych i krwawych lat i okazał się potężną bronią w rękach
wielu dowódców w polu oraz admirałów na morzu. Tego rodzaju wywiad
opracował szereg technik naukowych służących do podsłuchiwania wroga,
które są obecnie wykorzystywane przez większość armii, flot oraz sił
powietrznych na świecie. Rozwinęły się one podczas wielkich konfliktów
zbrojnych pierwszej połowy zeszłego wieku, kiedy to radiodepesze stały się
wyjątkowo ważne dla coraz bardziej mobilnych i potężnych formacji
wojskowych na polu walki, a także nawodnych rajderów i okrętów
podwodnych na morzu. Przechwycone sygnały pochodziły prosto od wroga
i czasem mogły dostarczyć natychmiastowych wskazówek na temat
liczebności, struktury i rozmieszczenia sił przeciwnika, a nawet jego celów,
zarówno taktycznych, jak i strategicznych, w strefie zmagań. Wywiad
radioelektroniczny okazał się bardzo opłacalną metodą odtwarzania obrazu
sił nieprzyjaciela oraz odkrywania jego zamiarów w porównaniu z innymi
aspektami działalności wywiadowczej, chociaż w formułowaniu oceny
działań wywiadu nie można lekceważyć także pozostałych źródeł informacji.
Meldunki wojskowe szyfrowano już od zarania dziejów militarnych, ale
przechwytywanie i odcyfrowywanie kodowanych sygnałów przekazywanych
drogą radiową to fragment opowieści o jednym z intelektualnych aspektów
nowożytnej historii wojskowości, a nawet historii politycznej. Złożoność
kodów i szyfrów przedstawiłem w niniejszej książce zaledwie w zarysie,
chociaż niektóre z elementów tej problematyki zostały omówione dokładniej;
zasadniczym tematem tej książki jest wpyw informacji dostarczanych przez
SIGINT na przeprowadzanie akcji wojskowych.
Wywiad był potężną bronią w obu wojnach światowych, a rola Wielkiej
Brytanii, a konkretnie Room 40, czyli komórki wywiadowczej brytyjskiej
Admiralicji podczas pierwszej wojny światowej, a szczególnie placówki
w Bletchley Park w drugiej wojnie światowej, doczekała się dobrego
udokumentowania. Można zrozumieć ludzi myślących, że były to jedyne
operacje wywiadu sygnałowego o jakimkolwiek znaczeniu podczas tych
dwóch wielkich konfliktów zbrojnych, jednak w tej książce staram się też
zaprezentować bardziej czynne, zaczepne aspekty działań takiego wywiadu
w tamtych czasach. Osiągnięcia różnych komórek SIGINT oceniano lepiej lub
gorzej na przestrzeni lat, a ich wkład w zdobycze wywiadu wojskowego
w dużej mierze zależał od tego, jak pojmowano koncepcję takich konkretnych
działań wywiadowczych. Wykorzystanie wywiadu przez dowództwo
i strategów, a także ich umiejętność posługiwania się tym jedynym w swoim
rodzaju orężem, nie zawsze bywały optymalne. Aby działania wywiadu
radioelektronicznego przynosiły sukcesy, ktoś wysoko postawiony musiał je
popierać lub przynajmniej milcząco akceptować znaczenie służb
nasłuchowych w wywieraniu wpływu na rezultaty najważniejszych zmagań.
Nastawienie przywódców do działań wywiadowczych, a zwłaszcza
rozumienie tego, ile w danej chwili mogły znaczyć przechwycone
nieprzyjacielskie meldunki, było sprawą zasadniczą, od której zależała
skuteczność służb wywiadowczych oraz organizacji wojskowych, którym owe
służby czy agencje służyły.

Znaczeni e SIGINT
SIGINT zaczął odgrywać ważną rolę w odczytywaniu zamiarów nieprzyjaciela
czy nawet planów krajów neutralnych. Rozszyfrowywanie i poznawanie
treści meldunków radiowych przeciwnika, które mogły zawierać doniesienia
na temat przeprowadzanych akcji lub rozkazów dotyczących przemieszczania
się oddziałów wojskowych lub okrętów, stanowiło rzecz o arcyważnym
znaczeniu. Odcyfrowanie dyplomatycznych wiadomości przesyłanych drogą
radiową, w których wysyłano lub otrzymywano instrukcje w trakcie
negocjacji, też okazało się sprawą wielkiej wagi. Operator przekazujący
zakodowaną wiadomość jest na ogół pewien, że nie będzie podsłuchiwany,
lub przynajmniej wydaje mu się, że jego komunikat jest niezrozumiały dla
obcych i nieprzyjaciół. Czytanie w myślach potencjalnego przeciwnika bywa
tak samo ważne dla dyplomaty, jak i dla wojskowego.
Przechwycone nieprzyjacielskie depesze oceniano pod względem ich
ważności, a kryptolodzy musieli wyszukiwać wskazówki na postawie
„surowego” materiału gromadzonego przez stacje nasłuchowe.
Porównywanie i dopasowywanie meldunku, a częściej setek przechwyconych
depesz, z materiałami wywiadowczymi z innych źródeł, prowadziło do
konstruowania czegoś na kształt wielkiej układanki, która wymagała
następnie oceny. Jednakże oficer wywiadu przeważnie nie miał pełnego
obrazu i zawsze istniała możliwość, że niektóre z elementów należą do innej
układanki. Mogły nawet zostać podsunięte celowo przez przebiegłego
dezinformatora, aby jeszcze bardziej utrudnić prawidłowe odczytanie
wiadomości. Sir Edgar Williams, oficer wywiadu generała (późniejszego
marszałka polnego) Montgomery’ego, wyraził pogląd, że wywiad wojskowy
zawsze jest nieaktualny, przedawniony, gdyż o tej zwłoce decyduje tempo
rozgrywających się wydarzeń. Dodał, iż lepiej poznać w porę półprawdę, niż
całą prawdę zbyt późno. Dlatego też szybka ocena zdobytych materiałów
wywiadowczych często stanowi istotę sprawy. Wiele
meldunków rozszyfrowanych w ramach programu Ultra trafiło do rąk
odpowiednich dowódców, którzy mogli zrobić z nich użytek już w ciągu trzech
godzin od chwili, gdy zostały nadane przez Niemców.
SIGINT, czyli wywiad radioelektroniczny bądź sygnałowy, był
wykorzystywany przez walczące strony na wszystkich teatrach wojennych już
od czasu swego powstania pod koniec XIX wieku, jakkolwiek ze zmiennym
powodzeniem. Niektórzy uważają, że program Ultra – wielki sukces
brytyjskiego wywiadu podczas drugiej wojny światowej – skrócił tę wojnę
o mniej więcej dwa lata. Inne, słabiej udokumentowane działania tego
samego rodzaju skłaniają też do zadania paradoksalnego pytania: „O ile
SIGINT przedłużył minione wojny?”. Jak się przekonamy, sukcesy i porażki
w tej dziedzinie niewątpliwie przyczyniły się do tego, jak potoczyła się
pierwsza wojna światowa w początkowym jej stadium, i że potrwała tyle, ile
trwała. Podobnie, takie wydarzenia jak przechwycenie planów działań wojsk
brytyjskich na pustyniach Afryki Północnej również mogły przedłużyć zbrojne
zmagania na tej arenie wojennej. Niemniej jednak w ostatecznym
rozrachunku charakter wielu operacji, na które miał wpływ wywiad
radioelektroniczny, był zbyt złożony, aby można jednoznacznie wydać
podobną ocenę.
Doniesienia wywiadu nie prowadzą bezpośrednio do zwycięstw w bitwach,
ale umożliwiają kompetentnemu dowódcy lepsze rozmieszczenie sił
względem wrogich wojsk, bo zna on liczebność i rozlokowanie formacji
przeciwnika oraz ich zamiary i zadania. I na odwrót, dobry materiał
wywiadowczy niewiele pomoże marnemu dowódcy liniowemu, który nie
potrafi podejmować właściwych decyzji lub też nie dysponuje dostatecznymi
środkami, aby daną batalię wygrać. Przykładem tego jest bitwa o Kretę –
dzięki informacjom przechwyconym przez Ultrę generał Freyberg wiedział,
kiedy i gdzie wylądują niemieckie jednostki powietrznodesantowe, a mimo
to nie zdecydował się rozlokować wokół lotniska w Maleme choćby
nielicznych baterii dział przeciwlotniczych. Niedopuszczenie Luftwaffe do
lądowisk dla szybowców desantowych i lotnictwa transportowego mogło
decydująco wpłynąć na przebieg walk na Krecie. Bitwy wygrywa się dzięki
dobrze przygotowanym planom realizowanym przez zdolnych dowódców,
którzy dysponują dostatecznymi środkami do odniesienia zwycięstwa.
Wywiad może wywierać znaczny wpływ na takie plany lub na decyzje
dowódcy podejmowane podczas walki. W efekcie działania wywiadu
sygnałowego nie tylko czasem przesądzały o wyniku pojedynczych starć, ale
też kształtowały przebieg kampanii i w jakimś stopniu zaważyły nawet na
wyniku całej wojny.
ROZDZIAŁ 1

Od kabli do kodów

Woj ny tel egrafi czne


Telefoniczne i telegraficzne połączenia zmieniły świat handlu i dyplomacji
już na dziesięć lat przed Wielką Wojną. Odtąd zmieniał się niewyobrażalnie
charakter samych działań wojennych, a dowódcy w polu byli w stanie
kierować ruchami wielkich jednostek lub kierować ogień artyleryjski na
wyznaczone cele z gniazd łączności lub nawet komunikując się z lotnictwem
obserwacyjnym. Technologia umożliwiająca generałom kierowanie
operacjami na frontach oddalonych o setki mil doprowadziła do rozszerzenia
działań wojennych na niespotykaną wcześniej skalę. Większości młodych
mężczyzn z Europy, szykujących się do odbycia służby wojskowej w swoim
kraju na początku zeszłego wieku, zdolność komunikowania się na dużą
odległość wydawała się czymś niemal magicznym. Niemieccy naukowcy
przodowali w rewolucyjnych wynalazkach z dziedziny systemów łączności,
a rząd cesarskich Niemiec dostrzegał wielkie możliwości w telefonii już na
długo przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Na obszarze Niemiec
ułożono bardzo rozbudowaną sieć przewodów telegraficznych, łączących
ważne miasta, a zwłaszcza znajdujące się w nich placówki wojskowe.
Niemieckie naczelne dowództwo było w stanie kierować przyszłymi
wielkimi bitwami za pomocą nowej łączności telegraficznej, co sprawiło, że
pierwsza wojna światowa miała się stać konfliktem zbrojnym na wielką,
przemysłową skalę. Ta nowa technologia wywarła duży wpływ na wysoce
mobilny charakter początkowych stadiów owej wojny.
Gdy rozpoczęła się pierwsza wojna światowa, początkowo szczególną
uwagę przyciągnęła sieć przewodów łączności – podmorskich kabli łączących
główne miasta świata. W tamtych czasach kable były o wiele ważniejsze dla
systemu łączności międzynarodowej niż radiotelegrafia. Pierwsze przewody
ułożono w latach pięćdziesiątych XIX wieku i właśnie wtedy uruchomiono
pierwsze połączenia kablowe między Europą a Ameryką, czy też, ściślej
mówiąc, Ka​na​dą. Rozbudowane sieci przewodów łączyły kolonie imperium
brytyjskiego oraz cesarstwa niemieckiego z ich stolicami i metropoliami; te
połączenia służyły przede wszystkim do przekazywania informacji na temat
rynku i finansów, wspierały więc rozwój handlu międzynarodowego.
Z kolei technika bezprzewodowa wciąż znajdowała się w powijakach,
chociaż Niemcom udało się właśnie po raz pierwszy dokonać transmisji
dalekiego zasięgu drogą radiową w 1913 roku do Togo w niemieckiej Afryce
Zachodniej ze stacji radiowej w Nauen niedaleko Berlina. Transmisja ta była
ledwo słyszalna i w porównaniu z wiadomościami przesyłanymi kablowo,
zrozumiałymi i wyraźnymi, wydawało się, że telegrafia radiowa wciąż ma
daleką drogę do pokonania. Wielka Brytania przeciągnęła własne sieci
kablowe do wszystkich ważnych rejonów swojego imperium, uznając to za
zadanie priorytetowe, i znajdowała się w posiadaniu większości światowych
sieci tego rodzaju lub przynajmniej miała w nich swoje udziały.
Eksperymentowała też z telegrafią bezprzewodową i powoli rozsyłała
w świat coraz dalej wiadomości drogą radiową. W 1910 roku nawiązano
nawet łączność z samolotem znajdującym się w powietrzu. Połączenia
kablowe okazały się jednak bardziej podatne na nieprzyjacielskie ataki niż te
bezprzewodowe, a zatem na dwa lata przed wojną Komitet Obrony
Imperium wystąpił z pewną jakże ważną inicjatywą, która zadecydowała
o przebiegu późniejszej wojny wywiadu radioelektronicznego. Otóż rząd
brytyjski wydał utajnione polecenie, aby w razie konfliktu poprzecinać
niemieckie kable podwodne, zapewniające potencjalnym nieprzyjaciołom
Londynu łączność z zamorskimi krajami i koloniami.
Zaledwie dwa dni po wybuchu wojny, 5 sierpnia 1914 roku, kablowiec
Telconia opuścił niepostrzeżenie swoje miejsce postoju w Harwich, kierując
się ku akwenom w pobliżu Emden na niemieckim wybrzeżu, gdzie jego
załoga wyłowiła z dna i przecięła pięć niemieckich kabli telegraficznych.
Przewody te przebiegały przez kanał La Manche, i stanowiły połączenie
z Francją, neutralną Hiszpanią, Afryką oraz wieloma sojusznikami Niemiec
w Ameryce Północnej i Południowej. Kilka dni później uskrzydlona tym
sukcesem Telconia powróciła na wspomniane wody, by wyciągnąć
z morskiego dna i zniszczyć ty​siące metrów przewodów, co sprawiło, że
uszkodzenia były nie do naprawienia. Rząd cesarstwa niemieckiego nie
mógł już wysyłać pilnych depesz do swoich afrykańskich kolonii ani ambasad
w wielu neutralnych krajach na całym świecie. Jedną z pierwszych
wojennych akcji zbrojnych Brytyjczyków w tej wojnie był atak na niemiecką
stację telegraficzną w Lomé w Afryce Zachodniej i jej zniszczenie, w wyniku
czego niemieckie krążowniki pozostały bez łączności na wodach
południowego Atlantyku. Niemcy, pozbawieni łączności telegraficznej ze
swoimi bazami, musieli korzystać z transmisji radiowych, co narażało ich na
zdradzenie swoich pozycji prowadzącemu nasłuch nieprzyjacielowi. Jedynym
przewodem, który początkowo pozostał nienaruszony, była linia niemiecko-
amerykańska prowadząca do Liberii oraz Brazylii, ale i ją przecięto w 1915
ro​ku. Wszelkie pilne wiadomości do placówek dyplomatycznych, wojskowych
i morskich musiano odtąd wysyłać za pomocą dalekosiężnych nadajników
radiostacji w Nauen. Wkrótce naukowcy zatrudnieni w brytyjskiej firmie
Marconi, a specjalizujący się w radiotelegrafii, zaczęli przechwytywać coraz
więcej sygnałów radiowych, które rozpoznawali jako komunikaty i meldunki
niemieckiej marynarki wojennej. Natychmiast przekazali treść tych
wiadomości starszym rangą oficerom Admiralicji, którzy początkowo byli
w rozterce, ponieważ nie bardzo wiedzieli, co począć z taką zdobyczą.
Niemieckie transmisje zaczęto regularnie przechwytywać dzięki masztom,
pospiesznie wzniesionym na wschodnim wybrzeżu Anglii w pierwszych
dniach wojny. Niebawem powstała cała sieć owych stacji nasłuchowych,
znanych też jako „Y”, wzdłuż całego wybrzeża angielskiego, szkockiego i,
nieco później, irlandzkiego. Przechwytywanie niemieckich komunikatów
i transmisji radiowych rozrosło się w rozbudowany system nadzorowania,
a w późniejszym okresie wojny Brytyjczycy uruchomili stacje „Y” także nad
Morzem Śródziemnym. Załoga Telconii, a pewnie i brytyjskie władze, nie
zdawały sobie sprawy, że było to pionierskie dzieło w zakresie deszyfracji
oraz zmagań w eterze.
Niszczeniem wrogich sieci łączności nie zajmowali się wyłącznie
Brytyjczycy, gdyż oddziały niemieckie także napadły na liczne brytyjskie
i francuskie placówki telegraficzne – przecięły zamorskie połączenie
z Indiami, a nadto zaatakowały stacje telegraficzne na wybrzeżu
wschodnioafrykańskim, które zapewniały Wielkiej Brytanii łączność
z odległymi posiadłościami imperium. Niemcy, gdy zdali sobie sprawę ze
znaczenia łączności, uszkodzili również podmorskie kable na Morzu
Bałtyckim, co znacznie utrudniło Brytyjczykom komu​nikowanie się z ich
rosyjskimi sojusznikami.
Zniszczenie niemieckich przewodów łącznościowych zasadniczo zmieniło
charakter zmagań na arenie wywiadowczej, choć ani Komitet Obrony
Imperium, ani niemieckie naczelne dowództwo nie potrafiły przewidzieć
konsekwencji takich zmian. Niemiecka flota wojenna oraz, w pewnej mierze,
armia lądowa, musiały się odtąd zdać na łączność radiową. Niemcy bardziej
opieszale od Brytyjczyków rozwijali swą sieć nasłuchową, ale kiedy
zrozumieli, że ich sieć przewodów uległa zniszczeniu, przystąpili do
rozwijania w jej miejsce systemu telegrafii radiowej. Nikt jeszcze nie zdawał
sobie w pełni sprawy, jak bardzo narażone na przechwycenie
i rozszyfrowanie są depesze radioelektroniczne, ani też z roli, jaką SIGINT
miał odegrać w przebiegu pierwszej wojny światowej.

Pi oni erzy radi otel egrafi i


Badania nad techniką radiotelegraficzną rozpoczęły się na dobre jeszcze
w XIX wie​ku, ale początkowo skupiano się głównie na naukowych aspektach
tej nowej formy łączności. Dopiero pod koniec owego stulecia, po
sformułowaniu naukowych zasad dotyczących tej dziedziny wiedzy, zaczęło
się pojawiać coraz więcej urządzeń i usług, korzystających ze zdobyczy
w zakresie techniki radiotelegraficznej. Spośród jej pionierów zdecydowanie
wyróżnia się Włoch Gugliemo Marconi, który wykorzystał wyniki
laboratoryjnych eksperymentów i nowatorskich odkryć w praktyce do
konstruowania sprawnych urządzeń. Zwiększył zasięg swojego urządzenia
radiowego z kilkuset metrów do kilku, potem do kilkuset i wreszcie do
tysięcy kilometrów. Dzięki nabytej wiedzy fachowej potrafił budować
i obsługiwać zaprojektowany przez siebie sprzęt radiotelegraficzny i, co
równie istotne, umiał stworzyć zapotrzebowanie na takie urządzenia.
Marconi szybko przeobraził się z radiowego „maniaka”, pracującego na
swoim poddaszu nad technologią, o jakiej nikt nie słyszał, w wytrwałego
przedsiębiorcę negocjującego z rządami i twórcę znanej na całym świecie
marki. Stał się motorem napędowym w branży radiotelegraficznej i choć
miał wielu konkurentów, poważniejszych i pomniejszych, to żaden z nich nie
zdobył takiego rozgłosu jak on. Wraz z innymi propagował zastosowanie
techniki radiowej na lądzie i morzu, a nawet w powietrzu, w pierwszych
dekadach XX wieku, aż wreszcie w latach trzydziestych stała się czymś
powszednim. Historia początków radiotelegrafii to w dużym stopniu
opowieść o samym Marconim, ponieważ to on właśnie na dobre wprowadził
radio do masowego użytku. Sam zadawał sobie pytanie: „Czy przyniosłem
światu coś dobrego, czy też stworzyłem nowe zagrożenie?”. Po lekturze
niniejszej książki można uznać, że było i tak, i tak, ale technika radiowa
z pewnością przyniosła wymierne korzyści wojsku.
Zainteresowanie promieniowaniem elektromagnetycznym, czyli falami
ra​diowymi, jak to niegdyś mówiono, sprawiło, że Marconi podjął studia w tej
nowej podówczas dziedzinie nauki na Uniwersytecie Bolońskim. Inspirację
stanowiły dlań odkrycia dokonane przez Heinricha Hertza i innych
niemieckich uczonych. Korzystając z ich osiągnięć, wkrótce zaprojektował
eksperymentalny radionadajnik do bezprzewodowego przesyłania sygnałów.
Urządzenie to składało się z prostego iskrowego nadajnika, drutu służącego
za antenę, nieskomplikowanego detektora sygnałów oraz klawisza
telegraficznego połączonego z nadajnikiem, emitującego kropki i kreski
alfabetu Morse’a, a także telegraficznego systemu rejestrującego owe znaki
alfabetu Morse’a na papierowej taśmie. Pierwszy model tego wynalazku
wysyłał sygnały na niewielką odległość, niemniej okazał się sprawny. Stało
się więc jasne, że bezprzewodowe nadawanie i odbieranie sygnałów
zapisanych alfabetem Morse’a jest jak najbardziej realne.
W 1895 roku Marconi wydłużył anteny w swoich urządzeniach, co
pozwoliło mu nadawać sygnały na odległość około dwóch kilometrów.
Potrzebne mu były pieniądze na dalsze prace rozwojowe, więc napisał do
zarządu włoskiej poczty i opisał działanie swego wynalazku – uznano go
jednak za wariata. To niepowodzenie skłoniło Marconiego, który świetnie
mówił po angielsku, do próby zainteresowania swoim radiotelegrafem
kogoś w Londynie i wystarania się tam o fundusze na dalsze prace. Udało
mu się zademonstrować swój nadajnik zdumionej publiczności londyńskiego
urzędu pocztowego, gdzie pamiątkowa płyta na ścianie siedziby BT (British
Telecoms) do dziś upamiętnia tę pierwszą publiczną transmisję sygnałów
radiowych. Potem przyszła kolej na liczne pokazy dla przedstawicieli
brytyjskich władz, które postanowiły zainwestować w nowy wynalazek.
W marcu 1897 roku, korzystając z rządowych funduszy, Marconi zdołał
wyemitować sygnały na odległość prawie czterech mil. Następnie, w 1899
roku, odbyła się transmisja przez kanał La Manche, do Francji. Później
w tymże roku załoga amerykańskiego statku pasażerskiego SS St Paul po raz
pierwszy poinformowała o zbliżaniu się do Southampton, wysyłając na
wysokości wysepek The Needles koło wyspy Wight stosowną wiadomość
przy użyciu aparatu Marconiego, gdy statek ten znajdował się jeszcze
w odległości niemal 70 mil od docelowego portu. Radiotelegrafia wzbudziła
zainteresowanie armatorów z całego świata, a przede wszystkim flot
wojennych, których dowództwa zorientowały się, że wynalazek ów może
mieć zastosowanie nie tylko komercyjne, ale i militarne. Podczas morskich
manewrów w 1899 roku przesłano radiodepesze z okrętu na okręt na
dystansie prawie stu mil. Royal Navy niezwłocznie złożyła zamówienie na
32 radiotelegrafy (W/T) Marconiego, a niebawem to samo zrobiła także flota
włoska – zamówiła dwadzieścia egzemplarzy – a więc Marconi odniósł
wielki sukces. Miał także ambicje przesłania sygnałów przez Atlantyk, więc
w grudniu 1901 roku podłączył do swoich nadajników ponad 150-metrową
antenę podtrzymywaną w powietrzu przez latawiec podczas próby
wyemitowania za ocean krótkiej wiadomości zakodowanej w alfabecie
Morse’a. Składała się ona z jedynej litery S, czyli trzech kropek, i miała
dotrzeć na odległość ponad 2000 mil z Irlandii do Nowej Fundlandii.
Powątpiewano wprawdzie trochę, czy taki sygnał naprawdę udało się
odróżnić od dźwięków wyładowań atmosferycznych, ale gdy Marconi
obwieścił, iż tak się stało, opinia publiczna uwierzyła mu bez zastrzeżeń,
a on sam zyskał nieprzemijającą sławę.
Parę lat później amerykański prezydent Theodore Roosevelt wysłał
życzenia brytyjskiemu królowi Edwardowi VIII z radiostacji Marconiego
w Glace Bay w Nowej Szkocji i była to pierwsza radiowa wiadomość nadana
z Ameryki Północnej. Dramatyczne potwierdzenie przydatności nowej
technologii nastąpiło w 1912 roku, kiedy to Titanic zderzył się z górą lodową
na północnym Atlantyku i zaczął tonąć. Na tym tonącym liniowcu dwaj
radiooperatorzy, Jack Phillips i Harold McBride, zatrudnieni w firmie
Marconiego, International Marine Communication, wysłali sygnały
wzywające na pomoc RMS Carpathia – chodziło o to, aby jednostka ta
przybyła na miejsce tragedii i podjęła rozbitków z wody. Sygnały z Titanica
najpierw odebrano w radiostacji w Glace Bay, a tam pracownik Marconiego,
David Sarnoff, spisał nazwiska ocalałych z katastrofy, przekazanych przez
załogę Carpathii za pomocą pokładowego radionadaj​nika. I wtedy nagle
radiotelegrafy zostały uznane za niezbędny ekwipunek przez wszystkie floty
świata oraz przez właścicieli większości wielkich statków pasażerskich
i handlowych, które żeglowały po oceanach. Marconi złożył zeznanie
potwierdzające użycie radiotelegrafii w czasie akcji po katastrofie Titanica
w trakcie oficjalnego dochodzenia przeprowadzonego w 1912 roku, zalecając
przy okazji pewne procedury, które uważał za nieodzowne w działaniach
ratowniczych na morzu. Brytyjski naczelny poczmistrz stwierdził potem: „Ci,
którzy ocaleli z tej katastrofy, zawdzięczają to jednemu człowiekowi – panu
Marconiemu oraz jego wspaniałemu wynalazkowi”. Pewne jest, że bez
radiowego sygnału SOS nadanego z Titanica i odebranego na Carpathii,
zatonięcie liniowca Titanic stanowiłoby nie tylko katastrofę, ale także jedną
z największych zagadek w historii marynistyki. Ten wielki statek pasażerski
zniknąłby po prostu, bez śladu i dźwięku, pośród ponurych lodów północnego
Atlantyku wraz ze wszystkimi ludźmi na pokładzie.
Radiowe sygnały mogły być odbierane przez każdego, kto dysponował
odpowiednim sprzętem, a zatem ów nowy środek łączności miał się okazać
pod wieloma względami dobrodziejstwem dla ludzkości. Skorzystało z tego
także wojsko, które szukało sposobu porozumiewania się z żołnierzami
w polu przy użyciu zaszyfrowanych przekazów. Kody i szyfry umożliwiały
utajnianie rozkazów, a armie polowe były w stanie, posługując się alfabetem
Morse’a, informować o wypadkach na frontach swoich zwierzchników, czy to
w Londynie, czy w Moskwie. Deszyfranci mieli się dopiero pojawić na
wojennej arenie.

Dzi ej e szyfrów
Szyfrowanie czy też kodowanie wiadomości jest dziedziną nauki i, jak wiele
innych dyscyplin naukowych, ma swoje początki w kulturze antycznej Grecji.
W języku greckim kryptos oznacza „sekret”, „tajemnicę”, a graphos –
„pisanie”; stąd też wzięło się określenie „kryptografia”. Wprawdzie
naukowcy zajmujący się badaniem starożytnego Egiptu, plemion hebrajskich
i ludów azjatyckich wskazują na jeszcze dawniejsze przykłady utajnionych
zapisów, lecz główna tradycja europejskich szyfrów to fragment spuścizny
antycznych Greków – sztuka, która nieco później została rozwinięta przez
Rzymian. Kodowaniem informacji ludzie trudnią się od stuleci, a robili to
przede wszystkim wojskowi. Najpierw szyfrowano je za pomocą rylców,
potem na papirusie, a w późniejszych wiekach służyły do tego gęsie pióra
i pergamin. Za ludzkiej pamięci piórami maczanymi w kałamarzach
pracowicie zapisywano odręcznie, starannym, ozdobnym pismem, różne
teksty. Obecnie, rzecz jasna, do kodowania, a nawet do rozkodowywania
szyfrów służą wszechobecne komputery, ale i one wykorzystują algorytmy
wymyślone przez starożytnych. Naukowa kryptografia poniekąd „stoi na
barkach olbrzyma”, podobnie jak wiele innych naszych intelektualnych
osiągnięć i zdobyczy, a wobec tego rzut oka na dzieje kryptografii pomoże
czytelnikowi w zrozumieniu, jak „czarna magia” kodowania
i rozszyfrowywania wiadomości rozwijała się przez wieki i w jaki sposób –
po części – wpłynęła na wizerunek naszego współczesnego świata.
W 405 roku p.n.e. grecki wódz Lizander ze Sparty podobno otrzymał
zaszyfrowaną informację w postaci scytale, ukrytą w pasie sługi, która
pozwoliła mu na zaskoczenie ateńskiej floty u ujścia Ajgospotamoj. Tę
zakodowaną wiadomość odczytywało się za pomocą nawijania paska
z naniesionymi nań literami wokół drewnianego drążka, który posłaniec
także miał przy sobie. Lizander, ostrzeżony w ten sposób przed zagrożeniem
ze strony Ateńczyków, niezwłocznie nakazał stawiać żagle i zaskoczył oraz
pobił nieprzyjaciół. Aleksander Wielki też posługiwał się szyframi, a nawet
zorganizował pierwszy system cenzurowania listów w czasie oblegania wojsk
Memnona z Rodos, który walczył po stronie perskiego króla Dariusza III
Kodomana i bronił Halikarnasu.

Aleksander chciał się przekonać, jaki duch bojowy panuje w podległych


oddziałach, więc zachęcał żołnierzy, aby pisali listy do domów, a następnie
odbierał je kurierowi i czytał, co jego ludzie naprawdę sądzą o stanie jego
armii. Dzięki zapoznaniu się z treścią tej osobistej korespondencji zdołał
poznać wiele powodów do utyskiwań, rozwiązać te problemy, a także
odesłać niepewnych żołnierzy w rodzinne strony. Inni greccy wodzowie
opracowali metodę szyfrowania, w której zastępowano litery cyframi przy
użyciu tabeli, znanej jako szachownica Polibiusza (patrz poniżej). Przy
wykorzystaniu tej tabelki jako rodzaju algorytmu, stosowny klucz pozwalał
na odczytanie tekstu, w którym 11 oznaczało literę A, 12 – B i tak dalej;
słowo „wojna” zostałoby zapisane w tym kodzie jako 52 34 24 33 11.
Zbliżony szyfr, bazujący na szachownicy Polibiusza, używano jeszcze ponad
dwa tysiące lat później – w okopach w północnej Francji podczas pierwszej
wojny światowej.
W V stuleciu p.n.e. Herodot, zwany ojcem historii, pozostawił potomnym
opis pewnej osobliwej techniki kryptograficznej. Polegała ona na ogoleniu
głowy niewolnika i wytatuowaniu wiadomości na jego czaszce; po tym, jak
nieszczęśnikowi odrosły włosy, posyłano go przez nieprzyjacielskie linie do
cyrulika i po ponownym obcięciu oraz zgoleniu włosów można było odczytać
przesłanie. Juliusz Cezar ponoć posługiwał się prostym algorytmem
zastępczym, zbliżonym do tego przedstawionego powyżej, tyle że klucz
polegał nie na podstawianiu liter pod cyfry, lecz na „przesunięciu” liter
alfabetu o trzy miejsca: A oznaczało D, B – E itd.; łacińskie słowo „Caesar”
zapisywano zatem jako „Fdhvdu”. Ów nieskomplikowany szyfr był łatwy
w użyciu, o ile ktoś znał alfabet łaciński doskonale i na wyrywki. Szyfry
polegające na zastępowaniu jednych znaków innymi stanowią jedną
z głównych zasad nowożytnych systemów kryptografii i w związku z tym
kryptolodzy określają tę metodę kodowania mianem szyfru Cezara.
Po upadku starożytnego Rzymu sztuka pisania i czytania podupadła,
a wraz z nią zanikła potrzeba stosowania specjalnych szyfrów – aż do mniej
więcej XIV wieku, gdy rody włoskich bankierów zastosowały proste kody do
celów handlowych. Bardziej skomplikowane szyfry zostały wymyślone przez
dyplomatów w Europie do przekazywania poufnych raportów o różnych
dramatycznych wydarzeniach na europejskich dworach swoim zwierzchnikom
w ojczystych krajach. Na dworze królowej Elżbiety I działała
najskuteczniejsza podówczas służba bezpieczeństwa, którą kierował sir
Francis Walsingham. Służba ta nie tylko opracowała własne kody i szyfry
i ich używała, ale także zajmowała się łamaniem obcych szyfrów.
Walsingham, szef siatki szpiegowskiej królowej angielskiej, zorganizował
sprawne, jak na ówczesne czasy i warunki, biuro szyfrowania i deszyfracji.
Różne spiski, zawiązywane głównie przez katolików, którzy chcieli
zdetronizować lub zamordować Elżbietę, były często wykrywane przez
agentów Walsinghama, ci bowiem przechwytywali wiadomości
i rozszyfrowywali je, o ile były zakodowane. W jednym z groźnych spisków,
odkrytych przez Walsinghama, maczała palce królowa Szkocji Maria I Stuart,
katoliczka i główna postać antyelżbietańskiej opozycji. Miała ona szyfranta,
Gilberta Gifforda, którego pojmano w miejscowości Rye Harbour
i „przekonano” do pracy w roli podwójnego agenta. Agent Walsinghama,
Thomas Morgan, nakłonił go do szpiegowania Marii Stuart. Gifford miał być
prowokatorem i namawiać uwięzioną królową Szkotów do porozumiewania
się za pomocą zaszyfrowanych listów z jej katolickimi stronnikami na
wolności. Większość tych wiadomości przejęto i zostały one skrupulatnie
odszyfrowane przez będącego na usługach Walsinghama kryptologa Thomasa
Phelippesa, który ujawnił zawarte w nich szczegóły przygotowywanego
zamachu na życie królowej Elżbiety. Doprowadziło to do stracenia Marii
w 1587 roku, a później do ciągu wypadków, które skłoniły hiszpańskiego
władcę Filipa do rzucenia Wielkiej Armady przeciwko Anglii.
Daniel Defoe zasłynął najbardziej jako autor Robinsona Crusoe, lecz
upamiętnił się również jako współtwórca brytyjskich tajnych służb. W 1704
ro​ku, zamknięty w więzieniu Newgate, napisał do Lorda Wielkiego
Skarbnika Anglii, którym był wówczas Robert Harley, z propozycją
utworzenia tajnej służby do szpiegowania angielskiej szlachty. Przebiegłemu
Harleyowi pomysł ten przypadł do gustu; wypuścił Defoe z więzienia
i polecił mu zorganizowanie siatki szpiegów oraz agentów, którzy w całej
Anglii i szczególnie w Szkocji mieli porozumiewać się ze sobą za pomocą
zaszyfrowanych wiadomości. W tamtym czasie akt unii szkocko-angielskiej
jeszcze nie został ratyfikowany przez szkocki parlament, więc Defoe dostał
zadanie przekonania szkockich kupców i przedsiębiorców, iż wzbogacą się na
handlu z Anglią, gdy tylko Szkocja przystąpi do unii. Osobiście przekonywał
szkockich parlamentarzystów, aby głosowali za unią z Anglią, posiłkując się
różnymi broszurami i obietnicami, kiedy wydawało się, że większość
Szkotów jest przeciwna zjednoczeniu. I choć sam w znacznej mierze
przyczynił się do zawarcia szkocko-angielskiej unii, ponieważ przekonywał
opinię polityczną, że dzięki temu wielu ludzi się wzbogaci, jednak sam nie
doczekał się za to nagrody i umarł w nędzy.
W późniejszym okresie wojen napoleońskich francuski cesarz doprowadził
do opracowania „wielkiego szyfru paryskiego” (Grand Chiffre) –
skomplikowanego kodu, służącego do przekazywania rozkazów jego
marszałkom, a także zapisywania raportów oraz dyrektyw dla francuskich
armii. Ten francuski szyfr został złamany przez jednego z kwatermistrzów
Wellingtona, majora George’a Scovella, który z pomocą hiszpańskich
partyzantów gromadził zaszyfrowane depesze przejęte od francuskich
kurierów. Scovell poświęcił wiele nocy na rozszyfrowywanie rozkazów
Napoleona w swoim namiocie przy blasku świecy. Informacje wywiadowcze
zdobyte w taki sposób przyczyniły się do wielu zwycięstw, odniesionych
przez Wellingtona w Hiszpanii. Oryginalne manuskrypty, nad którymi
Scovell ślęczał po nocach, można dziś oglądać w brytyjskich Narodowych
Archiwach w Kew. Do 1812 roku Brytyjczycy złamali większość
napoleońskich szyfrów, a z treścią wielu cesarskich rozkazów regularnie
zapoznawał się brytyjski sekretarz wojny w Londynie. Wellington, walcząc
z Francuzami w Hiszpanii, cenił sobie wielce te informacje wywiadowcze
i miał nawet powiedzieć:

Chociaż rzadko odnajdujemy prawdę w oficjalnych raportach


francuskich władz i ich urzędników, to uważam, że można
zawierzyć temu, co zapisane szyfrem.
lord Wellington, maj 1813

George Scovell dokonał wyczynu złamania wrogiego szyfru niemal


samodzielnie; prawdopodobnie zasłużył na miano pierwszego brytyjskiego
kryptoanalityka z prawdziwego zdarzenia, choć potem w Wielkiej Brytanii
pojawiło się wielu takich. Europejskie wojny przyniosły ze sobą mnóstwo
kodów i szyfrów, lecz nie tylko na Starym Kontynencie posługiwano się
zaszyfrowanymi informacjami: na przykład Jerzy Waszyngton komunikował
się za pomocą szyfrów ze swoimi generałami i szpiegami podczas wojny
o niepodległość Stanów Zjednoczonych, czyli rewolucji amerykańskiej.
Jednakże gigantyczny przełom w dziedzinie kryptologii i kryptografii
nastąpił w Europie wraz z wprowadzeniem radiotelegrafii i zakodowanych
transmisji na początku pierwszej wojny światowej.

Kody i k l ucze, hasł a i k ryptoni my


W potocznym języku „kod” to prosta forma utajniania przesyłanych sygnałów
lub zapisanych wiadomości, ale w rzeczywistości kody i szyfry to dwie różne
odmiany szyfrowania. Kod związany jest z przypisaniem określonego
znaczenia jakiemuś słowu, wyrażeniu, fladze sygnałowej bądź sygnałowi
świetlnemu – na ogół stanowiącym wezwanie do podjęcia takiego czy innego
działania. Na przykład sygnalizacja świetlna na ulicznych skrzyżowaniach
przekazuje zakodowaną informację: czerwone światło nakazuje kierowcy
zatrzymanie pojazdu. Kiedy w lipcu 1588 roku przesyłano ze szczytów
wzgórz świetlne sygnały, Anglia szybko się dowiedziała, że na morzu
spostrzeżono hiszpańską Wielką Armadę i że należy mobilizować wojska.
Royal Navy w czasach Nelsona posługiwała się skomplikowaną sygnalizacją
za pomocą różnobarwnych flag i chorągiewek; każdej z tych ostatnich
odpowiadała jakaś informacja w księdze sygnałowej. Kapitan każdego
z okrętów miał taką księgę kodów, która umożliwiała odczytanie
wiadomości wywieszonej na maszcie flagowego okrętu admiralskiego. Ów
system kodowania dopracowano na parę lat przed bitwą pod Trafalgarem,
a jeśliby do batalii tej doszło zaledwie kilka lat wcześ​niej, to Nelson nie
byłby w stanie wydać swej flocie słynnego rozkazu: „Anglia oczekuje, że
każdy wypełni swój obowiązek”.
Dobrze pamiętam użycie tajnych kodów podczas drugiej wojny światowej
w nadawanych na Europę co wieczór audycjach rozgłośni BBC. Między
godziną 19.00 a 21.00, po wiadomościach, emitowano zakodowane
informacje dla członków ruchu oporu w okupowanych przez nazistów krajach
europejskich. Tam groziło śmiercią nie tylko prowadzenie działań
szpiegowskich, ale nawet słuchanie tych audycji, podczas gdy my, w Wielkiej
Brytanii, mogliśmy przysłuchiwać się im w poczuciu bezpieczeństwa.
Nadawany co wieczór program rozpoczynał się od znanych dźwięków V
Symfonii Beethovena. Dramatyczne cztery początkowe nuty brzmiały niemal
jak trzy kropki i kreska, odpowiadające literze V w alfabecie Morse’a, która
z kolei symbolizowała zwycięstwo („victory”). Motyw przewodni V Symfonii
Beethovena stał się ulubioną melodią w krajach pod okupacją; ludzie nucili
ją lub pogwizdywali, choć słuchanie zakazanych audycji BBC groziło
aresztowaniem przez gestapo. Znak V malowano na murach w całej Europie
i był widokiem tak powszednim jak dzisiejsze graffiti, ale ktoś przyłapany na
tym dostawał się w ręce niemieckiej tajnej policji. Słuchałem tych audycji,
zawierających przesłanie nadziei dla narodów Europy, wyczekujących wieści
o wojennych zwycięstwach aliantów; na sam koniec programu spiker
podawał ciąg bezsensownych z pozoru informacji, czytelnych tylko dla
wybranych bojowników zbrojnego podziemia. „Plony obrodziły” – to jedna
z tych, które zapamiętałem; w istocie była to instrukcja przeprowadzenia
jakiejś sabotażowej akcji albo przyjęcia samolotu z bronią i zaopatrzeniem
dla partyzantki we Francji, Belgii czy Holandii. Nigdy nie dowiedzieliśmy
się oczywiście, co kryło się pod tymi dziwnymi kodami, niemniej wszyscy
rozumieliśmy, że to zakodowane rozkazy dla bezimiennych bojowników
i bojowniczek, gotowych na bohaterskie i niebezpieczne czyny. Pamiętnym
wyjątkiem był tylko zwrot o „łkaniu skrzypiec”: po wojnie wyjaśniono, że
uprzedzało to ruch oporu o zbliżającej się dacie lądowania wojsk
sprzymierzonych w Normandii. Pamiętam też, jak niesamowite wrażenie
wywierało słuchanie w warunkach domowych wygód tych dziwnych
zakodowanych informacji przeznaczonych dla bojowników podziemia
walczących z Niemcami na kontynencie europejskim.
Siatka agentów musiała utrzymywać łączność z centralą, a do tego służyły
radionadajniki. W ruchu oporu najbardziej niebezpieczne zadanie spadało na
radiooperatora – agenta, który musiał nadawać w eter meldunek, słyszany
przez okupantów, a wrogie detektory i urządzenia pelengacyjne namierzały
miejsce lub choćby rejon, z którego nadawał. Wprawdzie radionadajnik na
ogół mieścił się w walizce, ale jej zawartość zawsze mógł sprawdzić
dociekliwy strażnik albo gorliwy policjant. Mimo wszystko trzeba było
przenosić nadajnik, a radiooperator zawsze szukał ustronnego miejsca, gdzie
mógł zaszyfrować i nadać meldunek. Wykorzystywany w tym celu kod
musiał być prosty, gdyż nie wchodziło w rachubę noszenie ze sobą klucza
kodowego ani jakichkolwiek pisemnych pomocy, z których mógł korzystać
personel londyńskiej centrali. A więc stosowana przez agenta metoda
szyfrowania powinna się nadawać do prostego i szybkiego zapamiętania.
Kod podwójnego podstawiania był szyfrem używanym przez alianckich
agentów podczas owej wojny, a klucz do niego, czy też hasło, stanowiło
jakieś proste zdanie – na przykład THANKS FOR SOMETHING (Dzięki za coś)
– znane zarówno agentom, jak i ich zwierzchnikom z centrali.
Dla zakodowania nadawanego meldunku należało zawczasu
przyporządkować kolejne liczby 26 literom angielskiego alfabetu i dla
uproszczenia A odpowiadała 1, a Z – 26. Powyższe kluczowe zdanie składa
się z osiemnastu znaków, a po zastąpieniu każdej z jego liter odpowiednią
liczbą wygląda następująco:

T H A N K S F O R S O M E T H I N G
20 8 1 14 11 19 6 15 18 19 15 13 5 20 8 9 14 7

Meldunek do nadania brzmi po angielsku: RAID ON THE TARGET IS HIGH


RISK THREE AGENTS MISSING SO FAR („Nalot na cel bardzo ryzykowny. Do
tej pory zaginęli trzej agenci”). Zapisywano to tak, ażeby każda z liter tego
zdania znalazła się pod jedną z osiemnastu liter zdania klucza, jak poniżej:

T H A N K S F O R S O M E T H I N G
R A I D O N T A R G E T I S H I G H
R I S K T H R E E A G E N T S M I S
S I N G S O F A R
20 8 1 14 11 19 6 15 18 19 15 13 5 20 8 9 14 7

Następnie kod był przekształcany w ciąg pozornie pozbawionych sensu


dwu- i trzyliterowych elementów za pomocą uporządkowania poszczególnych
literowych „słupków”, od tego, który odpowiadał najmniejszej liczbie 1 (to
jest A w zdaniu kluczu), poprzez kolejne – w danym przypadku 5 (E w zdaniu
kluczu). Otrzymany w rezultacie ciąg znaków wyglądał tak:

1 5 6 7 8 8 9 11 13 14 14 15 15 18
ISN IN T RF HS AI HS IM OT S T E DKG GI AEA EG RER
A zatem nowe słowo kodowe przedstawia się następująco:

ISNINTRFHSAIHSIMOTSTEDKGGIAEAEGRERGARRSST

To nowe „słowo” było wtedy zastępowane ciągiem liczb: każdej z liter


w tym ciągu przyporządkowywano jej alfabetyczny odpowiednik liczbowy,
przy czym 1 to A, a Z to 26, jak poprzednio:

I S N I N T R F H S A I H S I M O T S
D K G G I A E A E G R E R G A R R R S
9 19 14 9 14 20 18 6 8 19 1 9 9 8 19 9 13 15 20 19
5 4 11 7 7 9 1 5 1 5 7 18 5 18 7 1 18 18 19 20

Tak więc zakodowany meldunek w swoim ostatecznym kształcie jest


powyższym dolnym ciągiem liczb. Następnie, dla dodatkowego
zabezpieczenia przekazywanej informacji, radiooperator zapisywał
bezsensowny ciąg cyfr i dołączał go do właściwego meldunku. Również ten
ciąg był przekształcany, aby utrudnić zadanie nieprzyjacielskiemu
deszyfrantowi, usiłującemu odcyfrować przechwycony meldunek poprzez
ustalenie jego klucza. Zrezygnujemy z prezentacji tego dodatkowego
zabiegu, aby nie komplikować przykładu. Pozbawioną sensu zbitkę liczb
dzielono następnie w pięcioelementowe grupy i przesyłano alfabetem
Morse’a równie szybko i skrupulatnie, aby wrogie detektory nie zdążyły
zlokalizować nadającego agenta. Bez „rozgryzienia” zastosowanego klucza
hasłowego odcyfrowanie przechwyconego meldunku zajmowało dużo czasu
nawet doświadczonemu kryptologowi czy deszyfrantowi.
Tymczasem w centrali łącznościowiec przyjmował i z maksymalną
starannością zapisywał odebrany meldunek, przekazywany następnie do
rozkodowania. Wszelka nieścisłość w tej procedurze mogła uniemożliwić
odczytanie wiadomości. Rozkodowanie odbywało się po prostu poprzez
odtworzenie czynności wykonanych przez nadającego w odwrotnej kolejności,
z wykorzystaniem klucza znanego i agentowi, i centrali, w danym przypadku
THANKS FOR SOMETHING. W centrali wiedziano, że zdanie-klucz składa się
z osiemnastu liter odpowiadających kolejnym wartościom liczbowym, oraz
znano układ kolumn liczb/liter w zastosowanym wzorze. I wobec tego
deszyfrant mógł podstawić odpowiednie znaki pod elementy długiego ciągu
tych liczb/liter oraz odpowiednio je uporządkować.
Jeśli ktoś chciałby lepiej zrozumieć ten proces szyfrowania, ale wolałby
się przy tym nie zagłębiać w gąszcz liczb, powinien po prostu pominąć ów
numeryczny etap kodowania i przeanalizować metodę zastępowania samych
liter innymi. Ale z odcyfrowywaniem kodowania polegającego na prostym
podstawianiu jednych liter pod inne niemieccy deszyfranci radzili sobie
błyskawicznie. Przykład zaprezentowany powyżej to dość nieskomplikowany
szyfr, lecz jego warianty bywały tak złożone, że łamali sobie na nich zęby
nawet najbystrzejsi kryptolodzy. Jednak można sobie wyobrazić, że agent
podziemia, ukryty z radionadajnikiem w stodole gdzieś na wsi
i nasłuchujący, czy nie zbliża się gestapo, zapewne nie poradziłby sobie
z szyfrem trudniejszym od tego przedstawionego tutaj. Aby bardziej utrudnić
przeciwnikowi odczytanie treści meldunku, można było posłużyć się
ustalonym dla danej akcji (lub dla konkretnego agenta) hasłem czy
kluczowym słowem albo zwrotem.
Weźmy taki oto przykład:

Zdanie-klucz brzmi: DOG NEEDS DINNER (Trzeba dać psu kolację).

Odpowiadający mu ciąg liczb to:

3.8.5.18 11.2.23 18.15.9 4.18.9.5 4.14.7.15 1.19.1.11

Klucze hasłowe były powszechnie stosowane w czasie drugiej wojny


światowej i nadawano je ważniejszym operacjom lub jednostkom, a więc
każda większa operacja sił lądowych, morskich czy powietrznych miała swój
tajny kryptonim (w przypadku autora był to BLOSSOM). Ultra to także
kryptonim (choć w swoim czasie tak utajniony, że nie było o nim mowy
w podręcznikach), nadany placówce wywiadowczej w Bletchley Park oraz
innym brytyjskim ośrodkom nasłuchowym i kryptologicznym. Wymogi
bezpieczeństwa powodowały, że jeżeli hasło czy kryptonim zostały poznane
przez nieprzyjaciela wraz ze zdobytym dokumentem lub w przechwyconej
radiodepeszy, to jego brzmienie nie mogło zdradzać charakteru związanej
z tym operacji. I pewnie już się nie dowiemy, dlaczego złamano tę niepisaną
regułę, nadając kryptonim NEPTUNE (Neptun) alianckiemu desantowi
w Normandii, czy też SEELÖWE (Lew Morski) planom niemieckiej inwazji na
Anglię. Wszystkie kryptonimy musiały uzyskać oficjalną aprobatę i być
odpowiednio zarejestrowane, tak że pod koniec wojny egzemplarz The
Authorised Code Word Manual był solidną księgą, zawierającą tysiące haseł
wraz z przypisanymi im znaczeniami. Gdyby któraś z kopii tej księgi
zaginęła, została skradziona lub w inny sposób dostała się w niepowołane
ręce, pozwoliłaby zorientować się temu, kto zapoznałby się z jej treścią, na
ile ważny był każdy z zapisanych w niej kryptonimów, lecz również z opisem
odpowiadających im działań.
A więc w skrócie szyfr można uznać za rodzaj zaszyfrowanej wiadomości
o znaczeniu znanym zawczasu jej nadawcy i odbiorcy, a klucz znajduje się
w pamięci powołanych osób lub w specjalnej księdze kodowej.

Przechwytywani e i szyfrowani e mel dunk ów


Zmagania tych, którzy szyfrowali wiadomości, z tymi, którzy je
rozkodowywali, rozpoczęły się w armiach europejskich jeszcze przed
pierwszą wojną światową, gdy komórki wywiadowcze zajęły się
opracowywaniem bardziej wyrafinowanych szyfrów, a zatrudnieni w tych
placówkach specjaliści od kryptologii starali się na coraz bardziej wyszukane
sposoby odcyfrowywać zakodowane informacje. Działania powiązane
z szyframi i ich łamaniem nabrały jeszcze większego znaczenia podczas
wspomnianej wojny, więc komórki kryptologiczne wywiadów w krajach
uczestniczących w walkach, a nawet w tych neutralnych, rozrastały się
wobec zwiększonego obciążenia zadaniami z tworzonych ad hoc grup
„ekspertów” w rozbudowane organizacje wojskowe. A kiedy znaczenie ich
osiągnięć stawało się coraz bardziej oczywiste, przekształcano je w jednostki
militarne lub morskie, organicznie wpisane w struktury siły zbrojnych. Do
czasu wprowadzenia radia problem dla kryptoanalityków stanowiło to, że
brakowało dostatecznej liczby przechwytywanych materiałów, aby dało się
z nich utworzyć zbiór zaszyfrowanych dokumentów do analizy, niezbędny do
złamania danego szyfru. (Zdobywanie wielu francuskich depesz przez
hiszpańskich partyzantów podczas wojen napoleońskich znacznie pomogło
agentom Wellingtona w odczytywaniu kryptogramów). Lecz kiedy radiowe
meldunki i raporty stały się standardową metodą porozumiewania się
oddziałów wojskowych, wynikła trudność wręcz odwrotna – mianowicie, jak
sobie radzić z istnym zalewem przechwytywanych wiadomości. Wyżsi rangą
oficerowie z czasem przywykli do komunikowania się za pomocą
zakodowanych w alfabecie Morse’a depesz radiowych, aż te dosłownie
wypełniły fale eteru. Łącznościowcom polecano szyfrować wszystkie
meldunki przed nadaniem, a następnie rozkodowywać odpowiedzi na nie, co
znacznie przeciążało sygnalistów zadaniami. Ponadto od łącznościowców
wymagało to nie tylko biegłości w odszyfrowywaniu odebranych meldunków,
ale i przestrzegania ścisłych wymogów bezpieczeństwa w trakcie ich
nadawania. W ten sposób rozpoczęła się wojna wywiadu sygnałowego
i radioelektronicznego.
Zaczęli ją w istocie radiooperatorzy amatorzy, którzy w wolnym czasie
nasłuchiwali wiadomości na falach radiowych, póki się nie zorientowali, że
nadaje je nieprzyjaciel. Z biegiem wojny nasłuch tych transmisji przybrał
bardziej zorganizowany charakter i powstały specjalne stacje nasłuchowe do
ich przechwytywania. Gdy zbliżała się druga wojna światowa, Niemcy
zbudowali wzdłuż swoich granic dwadzieścia stałych stacji nasłuchu,
z których najważniejsza powstała w 1939 roku i znajdowała się w Lauf koło
Norymbergii. Właś​nie w owej Feste Nachrichten-Aufklärungstelle (FENAST)
nr 00313 w sieci podobnych placówek Wehrmachtu pracował na stanowisku
głównego analityka Wilhelm Flicke. Zajmował się tym przez całą drugą
wojnę światową, choć jego kryptologiczna kariera rozpoczęła się już podczas
pierwszej wojny, w 1917 roku. Stacja w Lauf zaczęła działać tuż przed wojną
i początkowo miała monitorować wojskowe meldunki radiowe nadawane
w Czechosłowacji, ale około świąt Bożego Narodzenia 1939 roku
przydzielono jej większe zadania, obejmujące obszary Bliskiego
i Środkowego Wschodu, a także Francji i Anglii. Oficjalna nazwa tej stacji
uległa zmianie w 1942 roku – nazywała się odtąd Laufer Haberloh. Niemcy
zreorganizowali także wtedy wywiad sygnałowy i radioelektroniczny. Obok
placówki nasłuchu powstał tam ośrodek detekcyjny z około pięćdzie​sięcioma
stanowiskami, z których każde wyposażone było w trzy radiostacje oraz po
dwa urządzenia do odbioru i zapisu depesz nadawanych alfabetem Morse’a,
pracujące bez przerwy, na sześciogodzinne zmiany. Łamanie szyfrów
udawało się nie tylko aliantom w Bletchley Park; z upływem lat wojny
Niemcy zrobili w tej dziedzinie bardzo znaczne postępy, zwłaszcza na
poziomie tak​tycznym, choć niestety wiele archiwów dokumentujących te
osiągnięcia uległo poważnym zniszczeniom w trakcie bombardowań. Do
znamienitych niemieckich łamaczy szyfrów należał pewien człowiek, który
zajmował się kryptologią na długo przed 1914 rokiem i był znany Flickemu
z Nachrichtenwesen (niemieckiej służby łącznościowej) – profesor Foeppi
z Uniwersytetu Monachijskiego. Twierdził on, że jego zespół kryptologów
regularnie łamał szyfry Royal Navy w latach pierwszej wojny światowej.
W czasie obydwu wojen światowych znano niewiele sposobów na
przesyłanie wiadomości na znaczną odległość bez wykorzystania transmisji
radiowych. Lokalnie można było korzystać z gońców i posłańców, ale rządy
i naczelne dowództwa musiały się porozumiewać z okrętami wojennymi na
morzach oraz armiami w polu, a także z placówkami dyplomatycznymi za
granicą. Groźba ujawnienia tajemnic po złamaniu szyfru stanowiła ryzyko,
którego prawdopodobieństwa nadawca nie był w stanie oszacować w trakcie
przesyłania na falach radiowych rozkazów czy raportów. Doprowadziło to do
coraz większego komplikowania używanych szyfrów. Różne wyrafinowane
metody kodowania meldunków i depesz stanowiły efekt równoczesnego
stosowania kodów czy też haseł i szyfrów w nadawanych kryptogramach.
W okresie pokoju prostsze metody tego rodzaju wykorzystywano
w telegrafii. Urzędy pocztowe i telegra​ficzne naliczały cywilnym klientom
opłaty za słowa, więc na stacjach nadawczych można było korzystać z książki
kodowej. Zawierała ona setki często używanych zwrotów, a każdemu z nich
odpowiadał we wspomnianej księdze czterocyfrowy numer. Dzięki temu
firmy telekomunikacyjne oferowały klienteli sprawniejszą i szybszą obsługę.
Dla wojska również liczyła się szybkość przekazywania wiadomości.
Błyskawiczne rozesłanie rozkazu przeprowadzenia jakiegoś manewru było
tak ważne, że nader istotny okazywał się czas zaszyfrowania
i rozszyfrowania tej dyspo​zycji. Chodziło o to, aby proces kodowania
i przekazu danej dyrektywy był stosunkowo łatwy i krótki, a równocześnie
zastosowany szyfr był do nie złamania dla prowadzącego nasłuch
przeciwnika. Niestety, Royal Navy postawiła w tym względzie na prostotę,
a wywiad niemieckiej marynarki wojennej na początku obu wojen
światowych stosunkowo łatwo odczytywał jej depesze. W Royal Navy
preferowano stosowanie haseł i kodów, nie zaś złożonych szyfrów, gdyż te
pierwsze wydawały się Brytyjczykom pewniejsze, a nadto wywodziły się
z brytyjskich tradycji morskich. Dystrybucja i chronienie ksiąg kodowych
były łatwiejsze na okrętach niż w wojskach lądowych, ponieważ na lądzie
oddziały biorące udział w działaniach manewrowych bywały narażone na
niespodziewany atak wroga i dostanie się do niewoli. Natomiast we flotach
wojennych księgi kodowe miały oprawę z metalu – chodziło o to, aby
utonęły po wyrzuceniu za burtę, a nie dostały się w ręce nieprzyjaciela wraz
z cennymi tajemnicami, które zawierały. Jednak niezupełnie się to
sprawdziło, gdyż już na początku 1915 roku kajzerowska marynarka wojenna
zdobyła księgę kodów brytyjskiej floty handlowej, co w dużej mierze
zaowocowało ciężkimi stratami alianckiego transportu morskiego,
dziesiątkowanego przez kapitanów U-Bootów. W wojskach lądowych kwestię
zabezpieczenia ksiąg z kodami potraktowano nieco inaczej. Należało ich
strzec jak oka w głowie, gdyż były potrzebne do szyfrowania meldunków
i rozkazów przekazywanych za pomocą telefonów polowych oraz
radionadajników. Podczas mobilnych działań wojennych radio stanowiło
główny środek łączności, choć w trakcie pozycyjnych, okopowych zmagań
powszechnie korzystano z telefonów polowych. Księgi kodowe przeznaczone
dla żołnierzy w okopach były wykonane z lżejszych i łatwiejszych do
zniszczenia łatwopalnych materiałów, aby nie wpadły w ręce nieprzyjaciela.
Zdobycie takiej księgi przeciwnika było wielkim wydarzeniem dla każdej
komórki wywiadowczej, ale zdarzało się bardzo rzadko. Częściej dochodziło
do drobnych pomyłek podczas nadawania, które okazywały się cenne dla
deszyfrantów wroga. Francuskie Deuxiéme Bureau wyspecjalizowało się
w wyłapywaniu takich potknięć w nieprzyjacielskich transmisjach i choć
niemieckie radiostacje zmieniały hasła wywoławcze, co robiono często ze
względów bezpieczeństwa, ciąg liczb na wstępie nadawanego meldunku
pozostawał niezmienny. To wystarczało do zidentyfikowania podsłuchiwanej
stacji. Radiooperatorów strony przeciwnej zdradzały też ich nawyki. Jedna
z niemieckich radiostacji dywizyjnych zawsze podawała czas nadania
meldunku na końcu, a nie na początku, jak większość innych; inny
radiooperator zwyczajowo pytał odbiorcę transmisji: „Czy mnie słyszycie?”.
Takie szczegóły ujawniały tożsamość nadającego i stanowiły wielką pomoc
dla wywiadu przeciwnika, ułatwiając określenie źródła, a czasem także
treści nadawanego meldunku.
Podczas pierwszej wojny światowej niemieckie służby nasłuchowe
zasadniczo nie spisywały się najlepiej, a Niemcy nie przestrzegali surowych
zasad bezpieczeństwa przy nadawaniu w takiej mierze jak Francuzi i,
w nieco mniejszym stopniu, Brytyjczycy. Stronie niemieckiej udało się jednak
osiągnąć spory sukces w lutym i marcu 1917 roku – odnotowała zwiększoną
liczbę rozmów, prowadzonych przez Brytyjczyków przez telefon i za
pośrednictwem telegrafu. Wskazywało to na przygotowania do wielkiej
alianckiej ofensywy nad Sommą, a złamanie szyfrów ujawniło cel tego
ataku. Generałowi Ludendorffowi oświadczono, że jego wojska nie otrząsnęły
się jeszcze ze skutków bitwy nad Sommą, stoczonej w poprzednim, 1916
roku, i nie są w stanie podjąć równorzędnej walki. W tej sytuacji Ludendorff
zaplanował operację o kryptonimie „Alberich”, powiązaną z wycofaniem się
na silnie ufortyfikowaną linię obrony. W trakcie tego odwrotu zniszczono
drogi i linie kolejowe, a całe wsie zrównano z ziemią. Alianci
przeprowadzili ciężki, lecz bezowocny ostrzał artyleryjski pozycji
opuszczonych przez Niemców, i podjęli natarcie przez zniszczone tereny,
ponosząc dotkliwe straty od zaporowego ognia niemieckich dział. Wkrótce
strona aliancka przechwyciła tyle nieprzyjacielskich depesz radiowych, że
mogła się już zorientować, że Niemcy przeprowadzili zawczasu
zorganizowany odwrót, jednak nie zdołała przejść do pościgu i tym samym
ofensywa wojsk ententy nie dała większych skutków, choć została okupiona
wielkimi ofiarami.

Dek ryptaż
Gdy rozwinęła się technologia radionadawcza i regularnie przechwytywano
bardzo liczne zaszyfrowane radiodepesze, zrobiono też postępy w próbach
dekryptażu najczęściej stosowanych szyfrów. Kodowanie i dekodowanie
tekstów odbywało się z zastosowaniem bardziej lub mniej ścisłych zasad
i wzorów matematycznych, które stanowią osnowę gramatyki wszystkich
języków. Mimo że szyfry służyły za formę tajnego porozumiewania się już od
tysiącleci, to znacznych trudności nastręczało wykrycie słabych miejsc
w wielu algorytmach, takich jak powtarzające się elementy w wielu
zaszyfrowanych wiadomościach. Kryptoanaliza, czyli nauka o dekryptażu
zakodowanych tekstów, zawsze musiała uwzględniać zagrożenie związane
z przejęciem zaszyfrowanej wiadomości przez przeciwnika, niemniej jednak
wynalazcy wielu systemów kodowania nader często oceniali z nadmiernym
optymizmem rzekomą niemożność złamania ich szyfrów. Ale, jak to się
mawia, ściany mają uszy, więc w przypadku sieci radiowej zawsze istniało
prawdopodobieństwo, że ktoś nie tylko podsłucha, lecz i zrozumie treść
przekazu, pomimo przeświadczenia nadawcy, że zastosowany kod czy szyfr
jest bezpieczny.
Szczególnie zadufani byli niemieccy wojskowi – w czasie obu wojen
światowych tylko parę razy wprowadzali ze względów bezpieczeństwa
poważ​niejsze zmiany w swoich szyfrach. Angloamerykańskie zespoły
wywiadowcze TICOM, przesłuchujące niemieckich kryptoanalityków po 1945
roku, usłyszały od nich, że w Abwehrze uważano, iż kod Enigmy można
złamać – z najwyższym trudem – lecz Niemcom nawet nie przyszło do głowy,
że odcyfrowywanie meldunków odbywało się na taką skalę, jak miało to
miejsce w Bletchley Park. I wcale nie zdawali sobie sprawy z tego, że
meldunki wysyłane codziennie przez tysiące maszyn szyfrujących Enigma
oraz, co jeszcze istotniejsze, z użyciem około dwudziestu aparatów
kodujących typu Lorenz – depesz z przemyśleniami Hitlera i jego rozkazami
dla głównych dowódców Wehrmachtu – były odczytywane przez stronę
aliancką. Maszyny kodujące przesyłane informacje były na tyle złożone, że
zdaniem Niemców złamanie stosowanych przez nich szyfrów byłoby zbyt
trudne. Jednakże w każdym maszynowym szyfrze zawsze znajdzie się jakieś
słabe ogniwo, a zadanie, ogromnie skomplikowane, polegało na jego
wykryciu. W przypadku Enigmy owym słabym punktem było to, że ta sama
litera nigdy nie zastępowała identycznej w każdym z meldunków. Odkrycie
tej zasady stanowiło dla alianckich kryptologów bardzo ważny punkt
zaczepienia.
Po wojnie agenci z TICOM zebrali dużo informacji na temat niemieckich
metod szyfrowania, a także różnorakiego sprzętu nadawczego, od personelu
pokonanego Wehrmachtu gotowego podzielić się swą wiedzą
z przedstawicielami Zachodu. Ja sam opracowałem razem z kilkoma
agentami TICOM ściśle tajny dokument, opatrzony datą 12 maja 1948 roku.
Oto jego treść:

44/48/ŚCIŚLE TAJNE/as-14-TICOM

FLICKE: Procedura operacyjna [niemieckiej] stacji nasłuchowej

1. W załączeniu przygotowany przez wojskową agencję bezpieczeństwa


przekład dokumentu sporządzonego przez Wilhelma Flickego, byłego
pracownika stacji nasłuchowej LAUF z oddziału wywiadu
radioelektronicznego Naczelnego Dowództwa Niemieckich Sił Zbrojnych.
Nazwa niemiecka: Der Dienstbetreib bei einer Horchstelle (ośrodek
nasłuchu).
2. Jest to jeden z kilku dokumentów spisanych przez Flickego, zawierający
interesujące (w większości wypadków) informacje na temat nasłuchu
prowadzonego przez niemiecki wywiad.

Przekład dokumentu w 25 egzemplarzach, z których niniejszy to kopia nr 1.


Dołączona lista 25 osób/instytucji upoważnionych do zapoznania się
z niniejszym dokumentem.
FLICKE: Procedura operacyjna stacji nasłuchowej.
Zakres monitoringu prowadzonego przez służby nasłuchu został określony
przez ośrodek dowódczy służb nasłuchowych i podzielony na tak zwane H-
Gebiete (Horchgebiete), czyli regiony nasłuchowe. Zasadniczo odpowiadały
one obszarom państw. W związku z tym prowadzono nasłuch radiodepesz
wysyłanych ze Związku Radzieckiego, z Polski, Francji, Włoch itd. Obszar
Wielkiej Brytanii został podzielony na kilka H-Gebiete, odpowiadających
geograficznemu położeniu terytoriów imperium [brytyjskiego], a za nasłuch
z obszarów Ameryki Północnej, Środkowej i Południowej odpowiadały trzy
osobne placówki.
Każda ze stacji nasłuchowych miała zadanie monitorowania określonych
rejonów. Na najważniejszych obszarach nasłuch był regularnie prowadzony
przez co najmniej dwie stacje nasłuchowe, tak więc na przykład nasłuch
w Związku Radzieckim był prowadzony z Königsbergu (Królewca)
i Frankfurtu nad Odrą, w Polsce z Königsbergu, Frankfurtu i Breslau
(Wrocławia), we Francji ze Stuttgartu i Münsteru itd.
Regionów objętych nasłuchem, monitorowanych przez poszczególne stacje,
dotyczył specjalny plan, tak zwany H-Aufgabenplan. Zgodnie z ich
znaczeniem przyznawano im określoną rangę – od pierwszej do czwartej.
Ranga ta czasami miała charakter ścisły, a czasem względny; przykładowo
obszarowi Ameryki Środkowej nadano IV rangę, a nasłuch prowadzony we
Francji przez stację w Stuttgarcie miał I rangę. Polska była regionem I rangi
dla stacji nasłuchowej we Frankfurcie nad Odrą i traktowano ją jako obszar
drugorzędny w placówce w Królewcu, natomiast w ośrodku wrocławskim jej
obszarowi nadawano II, a czasem III rangę. Ranga danego regionu zmieniała
się czasami zależnie od sytuacji politycznej. Przykładowo Hiszpanii nadano
III rangę, ale kiedy wybuchły walki w Maroku, nadano jej I rangę na czas ich
trwania.
Jak już wspomniano, podział zadań miał charakter ściśle regionalny
i zasady tej trzymano się, w miarę możności, do końca, z uwzględnieniem
zmiennych warunków. Okazało się na przykład, że pewne rosyjskie
radiostacje słychać lepiej w Stuttgarcie czy Münsterze niż w Królewcu lub we
Frankfurcie, a stacje francuskie, nadające na falach krótkich, bywały często
wyraźnie słyszalne we Wrocławiu albo w Królewcu i prawie niesłyszalne
w Stuttgarcie. Z takich przyczyn określano techniczne parametry warunków
odbioru w wyznaczonych regionach, co prowadziło wielokrotnie do zmiany
przydzielonych obszarów. W związku z tym radiooperator ze stacji
zlokalizowanej na wschodzie [Niemiec] nie rozumiał komunikatów
radiowych nadawanych na zachodzie i wymagał dodatkowego przeszkolenia.
Prowadzenie nasłuchu na wyznaczonych terytoriach wymagało coraz
większej specjalizacji.
Poszczególnym członkom personelu prowadzącego nasłuch w placówkach
do tego wyznaczonych powierzano konkretne zadania. Przykładowo na stacji
we Wrocławiu pracowało w 1931 roku dziewięć takich osób (później znacznie
więcej!). Pracujący na stanowiskach I i II mieli zadanie monitorowania
przekazów nadawanych przez nadajniki dużej mocy znajdujące się w zasięgu
stacji wrocławskiej (zlokalizowane na obszarach ówczesnej Czechosłowacji,
Polski, na całych Bałkanach, w Turcji i na Węgrzech). Ludzie na
stanowiskach III, IV, V i VI monitorowali radio​depesze nadawane przez
wojsko i siły powietrzne w głównym podległym regionie (czyli
w Czechosłowacji), a ci na stanowiskach VII, VIII i IX radiodepesze
z pozostałych wspomnianych obszarów.
Materiały przechwycone z nasłuchu przez operatorów przekazywano
zespołowi oceniającemu ich ważność. Tam przeglądali je i sortowali
specjaliści od danych regionów (Länderbearbeitern), a następnie trafiały one
z powrotem do poszczególnych operatorów sieci nasłuchu, gdyż mogły im się
przydać w dalszej pracy.
Zazwyczaj zespół oceniający przechwycone materiały na stacji nasłuchowej
przedkładał cztery rodzaje raportów sekcji szyfrów w Ministerstwie Wojny
(Reichs​kriegsministerium); były to:

1. Nachrichtenbetriebsmeldungen (raporty z działań wywiadu/nasłuchu


radiowego), w których wyszczególniano wszelkie elementy rozpoznanych
technik operacyjnych w odniesieniu do łączności radiowej na
monitorowanym obszarze; obejmowały one częstotliwości, na jakich
nadawano, zmiany haseł wywoławczych, czas i metody nadawania, liczbę
radiodepesz, typ stosowanego szyfru, nowe rozpoznane nadajniki i inne
sprawy mogące wzbudzić zainteresowanie.
2. Funkmeldungen (raporty radiowe), które zawierały teksty najważniejszych
z podsłuchanych wiadomości, pogrupowane na poszczególne kraje.
Dotyczyły spraw wojskowych.
3. Wiadomości z wiarygodnych źródeł informacji określano mianem
Verlaessliche Nachrichten (VN); VN zawierały zaszyfrowany i odczytany
przez kryptoanalityków tekst przechwyconych informacji.
4. Raporty DF (Deilmeldungen) – raporty z uwagami na temat rezultatów
uzyskanych za pomocą urządzeń namiarowych w trakcie monitorowania
obcych nadajników.

Ponadto stacje nasłuchowe przygotowywały w tak zwanych comiesięcznych


raportach z nasłuchu oraz raportach z działalności podsumowanie działań
monitorowanej obcej radiostacji na dany miesiąc. Comiesięczny meldunek
nasłuchowy zawierał podsumowanie aktywności radionadawczej na
wyznaczonym obszarze; drugi z tych raportów przedstawiał ogólniejszy obraz
poczynań nadawczych na monitorowanym obszarze i komentował szczególne
wydarzenia w działaniach stacji nasłuchowej.
W wyjątkowych przypadkach (np. dotyczących przejętych informacji
o manewrach wojskowych) personel stacji nasłuchowej sporządzał raport
specjalny (Sonderberrichte).
Wszystkie te podsumowania i raporty trafiały do centrali służby nasłuchu
(i jej sekcji szyfrów), gdzie zestawiano je z meldunkami z innych placówek
nasłuchowych i na podstawie takich materiałów przygotowywano przegląd
działań obcych nadajników. Uzupełniano go analogicznymi materiałami
uzyskanymi przez służbę nasłuchową marynarki wojennej (a potem także sił
powietrznych).
W celu utrzymania ścisłych kontaktów między centralą służby nasłuchowej
i jej placówkami dwa razy w roku organizowano w Berlinie konferencje
z udziałem szefa ośrodka centralnego oraz kierownika zespołu wydającego
ocenę informacji przechwyconych w eterze. Poszczególne komórki sekcji
szyfrów przedstawiały przy tej okazji swoje raporty oraz plany i zamierzenia
dotyczące przyszłej pracy.
Między siedzibą sekcji szyfrów a poszczególnymi stacjami nasłuchowymi
istniało bezpośrednie połączenie dalekopisowe, umożliwiające szybkie
przesyłanie instrukcji.

Ten rozbudowany opis codziennej pracy niemieckich stacji prowadzących


nasłuch sporządził, jak już wspomniano, Wilhelm Flicke; był on
kryptoanalitykiem, a fach ten wymaga specjalnych uzdolnień i predyspozycji,
umożliwiających myślenie w kategoriach abstrakcyjnych o problematyce
związanej z szyframi. W ośrodku w Bletchley Park przekonano się, że
najlepiej radzą sobie z rozkodowywaniem zaszyfrowanych przekazów wybitni
naukowcy zajmujący się na co dzień abstrakcyjnymi problemami wyższej
matematyki, choć i w Wielkiej Brytanii, i w Niemczech było ich niewielu.
Poza umiejętnością myślenia w abstrakcyjnych kategoriach osoby trudniące
się łamaniem szyfrów musiały się wykazywać ogromną cierpliwością, gdyż
zadanie to bywało żmudne i uciążliwe. Z trudem wyszukane wskazówki
pomagały kryptoanalitykowi w złamaniu szyfru, jednak nadający operator
strony przeciwnej mógł w dowolnym momencie zapobiegliwie zmienić klucz
kodowy, co oznaczało, iż poszukiwania kryptoanalityka zaczynały się od
nowa. Nic dziwnego zatem, że nierzadko zdarzały się przypadki załamania
nerwowego wśród kryptanalityków, zaangażowanych bez ustanku w taką
trudną, monotonną i stresującą pracę.
W Niemczech podczas drugiej wojny światowej nieustannie brakowało
kryptoanalityków, chociaż niedostatek ten był jeszcze bardziej dotkliwy
w latach pierwszej wojny. Działo się tak, ponieważ w czasie pierwszej wojny
światowej charakter ówczesnych szyfrów wymagał do ich łamania przede
wszystkim zdolności lingwistycznych, natomiast w trakcie kolejnego
światowego konfliktu – zaangażowania do tego zajęcia wybitnych
matematyków. Wcześ​niejsze szyfry i kody nie były aż tak złożone, lecz
poczynając od 1939 roku Abwehrze dawał się we znaki niedostatek talentów
w dziedzinie kryptologii, a przy okazji także godnych zaufania
językoznawców. Brytyjczycy wykazali się nieco większą pomysłowością
w werbowaniu kandydatów na łamaczy szyfrów. Oficjalne ogłaszanie naboru
nie wchodziło w grę, nie tylko ze względów bezpieczeństwa, ale także
dlatego, że trudno było wyselekcjonować odpowiednie osoby i szybko ocenić
ich zdolności. Pewną wskazówką co do właściwych uzdolnień człowieka
w zawiłej dziedzinie kryptoanalizy mogła być biegłość w rozwiązywaniu
trudnych krzyżówek. Fama głosi, że brytyjskie tajne służby zorganizowały
zawody w rozwiązywaniu krzyżówek zamieszczonych w gazecie „The Times”.
Na zwycięzców i ich głównych rywali czekała, poza niewielką nagrodą
pieniężną, także inna, bardziej niecodzienna premia. Otóż odwiedzało ich
paru tajemniczych dżentelmenów, którzy proponowali krzyżówkowym
geniuszom pracę dla rządu – robotę za nieduże wynagrodzenie i o
charakterze sekretnym, o której nie wolno było opowiadać. Większość tych,
którym złożono taką ofertę, przyjęła ją skwapliwie – taki był duch
ówczesnych czasów.
Abwehrze nie tylko brakowało utalentowanych kryptoanalityków, lecz
ponadto nie wykorzystywano ich zdolności w optymalny sposób, przede
wszystkim z tego powodu, że niemieckie służby wywiadu
radioelektronicznego nie dysponowały głównym ośrodkiem podobnym do
brytyjskiej placówki w Bletchley Park. W dodatku sfery, którymi interesował
się niemiecki wywiad, były dużo rozleglejsze, gdyż formacje Wehrmachtu
prowadziły zmagania na wielu frontach. Wiązały się z tym różnorodne
militarne, logistyczne i językowe wymagania oraz problemy, co sprawiało,
że było większe zapotrzebowanie na zespoły kryptologów i lingwistów.
Abwehra rekrutowała do swoich służb nasłuchowych wielu żołnierzy,
podoficerów oraz oficerów Wehrmachtu, a w późniejszych latach wojny –
wraz z nasilaniem się braków kadrowych – wielu doświadczonych
analityków wycofano z jednostek kryptograficznych i skierowano z powrotem
do jednostek frontowych. Ponadto istniało nieustanne niebezpieczeństwo
przejęcia części zadań i funkcji Abwehry przez SS i SD. Z perspektywy czasu
wydaje się zaskakujące, że niemieckie służby nasłuchowe i wywiadowcze
odnotowały w takich warunkach tyle sukcesów.

Anal i za częstotl i wości występowani a znak ów


w szyfrowanych tek stach
Jedna z metod rozszyfrowywania zakodowanego tekstu polega na obliczeniu,
jak często określony znak, taki jak dana litera alfabetu, pojawia się
w zaszyfrowanej wiadomości. Litera E występuje najczęściej w angielskim
języku pisanym i przeciętnie stanowi 13 procent wszystkich liter w tekstach,
następna w kolejności występowania jest litera T (9 procent), dalej A i O (po
8 procent) itd. Można też zwrócić uwagę na występowanie pewnych liter
koło siebie; w angielskich tekstach Q i U prawie zawsze (w 93 procentach
przypadków) występują razem. Za pomocą takich i innych danych
statystycznych można odgadnąć pewne litery i ich miejsce w zakodowanej
wiadomości, analizowanej przez specjalistę. Częstotliwość występowania
liter, sylab i innych znaków jest oczywiście odmienna w różnych językach; na
przykład w niemieckim E występuje najczęściej (14 procent), a kolejne
z najpopularniejszych w tym języku liter to R, N, D, T oraz S. Gramatyka
danego języka również podsuwa pewne tropy, choćby to, że w niemieckim
orzeczenie jest prawie zawsze na końcu zdania, a np. sentencja „Niemcy są
najpotężniejszym krajem Europy” brzmi w tym języku „Niemcy
najpotężniejszym krajem Europy są”, także stanowi dla kryptoanalityka
wskazówkę pomocną w łamaniu szyfru. Poza tym częstotliwość użycia liter
różni się nieco w różnych dialektach danego języka, a ludność Niemiec
posługuje się niemczyzną trochę inną niż Austriacy. Jeśli więc jakiś znak
kodowy stanowi około 13 lub 14 procent wszystkich znaków w danym
zakodowanym tekście, to kryptolog może przyjąć założenie – o ile ma do
czynienia z zaszyfrowanym tekstem angielskim albo niemieckim – że
najczęściej powtarzający się symbol lub litera oznacza w oryginalnej
wiadomości literę E. Liczne tego rodzaju techniki analizy częstości
występowania znaków mogą posłużyć kryptoanalitykowi za punkt wyjścia do
odczytania treści zakodowanego przekazu.
Naturalnie kodowanie i odszyfrowywanie to dziedzina nadzwyczaj złożona
i znajduje bardzo różne zastosowanie w komunikowaniu się na wysokim
szczeblu w formie szyfrów dyplomatycznych i wojskowych. Mogą się one od
siebie różnić pod względem stylu i stopnia złożoności: inaczej wygląda
rozkaz dowódcy wydany sztabowcom i starszym oficerom, a inaczej ten
skierowany do żołnierzy w okopach na froncie. Jednakże, jeżeli nadający taki
rozkaz radiooperator jest zbyt beztroski lub niedoświadczony, ażeby
odpowiednio go zaszyfrować, wówczas zawsze istnieje zagrożenie, iż to, co
przekazuje drogą radiową, zostanie odcyfrowane przez przeciwnika.
ROZDZIAŁ 2

Zmagania wywiadów

Wywi ad a ł ączność
W znaczeniu czysto militarnym pojęcie „wywiad” obejmuje wszelkie
informacje wykorzystywane ze szkodą dla nieprzyjaciela, a funkcja wywiadu
jest dwojaka: uzyskiwane przezeń wiadomości wskazują (i nic więcej) stronie
własnej kierunek czy też rodzaj właściwych działań, a świadoma
dezinformacja skłania przeciwnika do wyciągania fałszywych wniosków.
Najczęściej sprowadza się to do takiego rozmieszczenia swoich wojsk, ażeby
były w stanie prowadzić możliwie najskuteczniejsze operacje zaczepne lub
obronne. Z kolei oszukanie przeciwnika wymaga przebiegłości, która na tyle
rozbudzi i spotęguje obawy wroga, iż to skłoni go do popełniania błędów.
Pod koniec angielskiej wojny domowej w 1650 roku Thomas Hobbes napisał:
„Siła i oszustwo to na wojnie dwie cnoty główne” – i obserwacja ta nie
straciła aktualności do dziś. Problem w tym, że – jak powiedział sir Edgar
Williams, szef wywiadu generała Montgomery’ego w czasie walk w Afryce
Północnej – „informacje wywiadu wojskowego zawsze są przeterminowane”.
Mógł też dodać: „I zawsze niepełne”, gdyż oceny i szacunki wydawane przez
wywiad dotyczą tylko hipotetycznego przebiegu dalszych działań militarnych
i bynajmniej nie ujawniają całej prawdy. Ta wyłania się z wojennej
zawieruchy zazwyczaj wtedy, gdy zdobyte informacje wywiadowcze rzadko
już tylko mogą wpłynąć na bieg wypadków. Wywiad wojskowy wyznacza
ramy, w których zasadnicze zadania to gromadzenie, porównywanie
i przekazywanie informacji zdobytych przede wszystkim za sprawą działań
wywiadu sygnałowego czy też radioelektronicznego.
Ten rodzaj wywiadu jest więc ważnym narzędziem w kierowaniu siłami
zbrojnymi, pomagającym w odkryciu i ustaleniu zamiarów przeciwnika.
Z czasem stał się niezbędnym elementem wyspecjalizowanej sztuki
militarnej, w którą wywiad wojskowy przekształcił się u progu XXI wieku.
W latach pierwszej wojny światowej dwiema głównymi dziedzinami
wywiadu sygnałowego był wywiad łącznościowy (COMINT), stanowiący
podówczas zasadniczy jego komponent, obejmujący również łączność
utrzymywaną za pomocą telefonów polowych, oraz wywiad elektroniczny,
czyli ELINT, który narodził się wkrótce potem, a główną wykorzystywaną
przez niego technologią były urządzenia radiolokacyjne i namiarowe (D/F),
czyli sprzęt do lokalizowania wrogich nadajników. (W czasach współczesnych
zaliczyć do niego można również urządzenia do elektronicznego zakłócania
systemów kon​troli rakietowych pocisków kierowanych). Namierniki
uzupełniały początkowo COMINT, ponieważ pozwalały na wykrywanie
oddalonych nieprzyjacielskich radiostacji i nadajników oraz pozycji formacji
przeciwnika na polu walki. Odgrywały także coraz istotniejszą rolę
w ustalaniu pozycji nieprzyjacielskich okrętów nawodnych i podwodnych na
morzu, gdy załogi tych jednostek nadawały meldunki drogą radiową. Alfabet
Morse’a był niemal powszechnym środkiem przekazywania informacji
podczas obydwu wojen światowych i w pewnym zakresie nadal jest
wykorzystywany przez siły zbrojne państw powstałych po rozpadzie byłego
Związku Radzieckiego. W podręcznikach wojskowych definicje wywiadu
sygnałowego bywają nader zwięzłe:

SIGINT to dziedzina wywiadu, obejmująca wszelkie aspekty


działań wywiadu łącznościowego (COMINT), elektronicznego
(ELINT) oraz inne formy przechwytywania sygnałów
nadawanych przez obce źródła.
Wywiad SIGINT to komunikaty nadawane przez obce
elektroniczne i inne urządzenia, przejmowane przez
ośrodki/placówki, które nie są ich adresatami.

Łączność radiowa, korzystająca z sygnalizacji przesyłanej alfabetem Morse’a,


a później także z użyciem sprzętu radiotelefonicznego, umożliwiała
dowódcom na lądzie, morzu, a nawet w powietrzu dowodzenie w czasie
bitew żołnierzami oraz kierowanie różnymi rodzajami broni nawet na
wielkie odległości. W początkach pierwszej wojny światowej radionadajniki
były nowym środkiem łączności, który wprowadził gruntowne zmiany do
przebiegu i charakteru walk; użycie tej technologii wymagało przestrzegania
zasad poufności nietypowych dla wiadomości i meldunków przesyłanych
otwartym tekstem, więc stopniowo zaczęła się kształtować coraz bardziej
złożona sztuka szyfrowania i odszyfrowywania informacji. Przechwytywanie
radiowych meldunków i rozkodowywanie ich w celu rozpoznania
nieprzyjacielskich planów oraz zamiarów stało się zasadniczym celem
wszystkich oficerów wywiadu sygnałowego. Namierzenie wrogiego
nadajnika, a także odczytanie wysyłanych za jego pomocą wiadomości
przypominały w istocie podsłuchiwanie przeciwnika. Tradycyjna metoda,
stosowana do lokalizowania obcych stacji nadawczych także dzisiaj, polegała
na korzystaniu z anten urządzeń detekcyjnych, przechwytywaniu przy ich
użyciu nieprzyjacielskich transmisji, a następnie nanoszeniu położenia
obcego nadajnika na mapy po dokładnym określeniu jego umiejscowienia za
pomocą kompasu i współrzędnych uzyskanych z kilku stacji namiarowych.
Nie było to takie proste sto lat temu, gdy wynikały trudności z obliczaniem
wpływu odchylenia magnetycznego czy szczegółów topograficznych terenu.
Mimo to dane z kilku namierników pozwalały na określenie przybliżonego
usytuowania wrogiej stacji radionadawczej w miejscu, w którym zbiegały się
wytyczone na podstawie współrzędnych linie. We Francji w latach 1914–1918
nieścisłości w takich ustaleniach dochodziły do niespełna stu metrów
w przypadku prób lokalizowania nieprzyjacielskiego nadajnika znajdującego
się o milę lub dwie za linią frontu, chociaż na morzu udawało się namierzyć
okręt oddalony o dziesięć mil na Morzu Północnym oraz trzydzieści mil na
wodach Atlantyku. W początkowych stadiach rozwoju technika radiolokacji
(D/F) nie była zbyt precyzyjna, ale osiągano niezłe rezultaty, gdy urządzenia
takie obsługiwał radiooperator fachowiec, biegły w stosowaniu kodów
i szyfrów. Wraz z upływem lat wojny doskonalono umiejętności szyfrowania
i rozkodowywania meldunków; robiono także postępy w kodowaniu oraz
w technikach zakłócania pracy ekwipunku namiarowego. Zmagania
„mózgów” z wywiadu sygnałowego rozpoczęły się u zarania ery elektroniki.
Coraz liczniejsi radioamatorzy, którzy pojawili się w latach
międzywojennych, czasami oddawali się z wielkim zapałem swemu hobby,
a gdy wynikła taka potrzeba, właśnie z tego grona można było werbować
agentów wywiadu radiowego oraz radiooperatorów. Nastawienie do takich
hobbystów bywało odmienne w różnych krajach, w zależności od tego, czy
ich działalność odpowiadała bieżącym celom politycznym, a nawet
kulturowym. W Niemczech, w okresie Republiki Weimarskiej (1919–1933),
zabroniono amatorskiego korzystania z radionadajników w związku
z obawami dotyczącymi utrzymywania łączności między Niemiecką Partią
Komunistyczną (KPD) a Związkiem Radzieckim. W hitlerowskiej Trzeciej
Rzeszy zakaz ów został podtrzymany w ramach zwalczania działalności
szpiegowskiej oraz różnych „elementów wywrotowych”. Ale wraz ze
zgłaszanym przez Reichswehrę (siły zbrojne) zapotrzebowaniem na biegłych
kryptologów w rodzaju Wilhelma Flickego uznano, że radioamatorzy mogą
pod odpowiednim nadzorem doskonalić swoje umiejętności, i wspomnianego
zakazu nie przestrzegano już tak rygory​stycznie.
Radioamatorzy z Wielkiej Brytanii także napotykali różne trudności, lecz
nie w takim zakresie jak ich niemieccy koledzy, a rząd sprawował dyskretną
kontrolę nad tym środowiskiem za pośrednictwem Brytyjskiego Związku
Radioamatorów. Związek ów sprawdzał lojalność swoich członków i starał
się przeciwdziałać nadużyciom, takim jak utrzymywanie łączności
z niepożądanymi osobami, przede wszystkim obcokrajowcami. Jednakże
oficjalnie zalecano członkom tej organizacji komunikowanie się drogą
radiową z innymi radiooperatorami amatorami w koloniach i zamorskich
posiadłościach imperium brytyjskiego.
W Stanach Zjednoczonych traktowano na serio konstytucyjną zasadę
wolności słowa i mniej się tam przejmowano ryzykiem działań wywrotowych
ze strony grupy radioamatorów, więc była ona liczniejsza i bardziej
dynamiczna. Radiowcy amatorzy kierowali się tam zasadniczo uczciwymi
pobudkami, stanowiąc przy okazji rynek dla przedsiębiorców projektujących
i produkujących innowacyjny sprzęt radionadawczy. W chwili przystąpienia
USA do drugiej wojny światowej można było wykorzystać taki sprzęt i ludzi,
ale entuzjazm, jakim wykazywali się radioamatorzy, nie zawsze odpowiadał
ścisłym wymogom bezpieczeństwa związanego z nadawaniem meldunków
radiowych w warunkach bojowych. Poza tym imigranci z Niemiec, Włoch,
a nawet z Japonii mogli prowadzić działalność szpiegowską na falach
radiowych w USA. Zwłaszcza Niemcy zdołali zwerbować wielu swoich
ziomków z Ameryki Północnej i Południowej do pracy agenturalnej na rzecz
„starej ojczyzny”. A to stanowiło dla aliantów problem, ponieważ już przed
wojną informacje o rejsach brytyjskich okrętów i statków nierzadko
przekazywano Kriegsmarine (niemieckiej flocie wojennej) ze Stanów
Zjednoczonych, a zwłaszcza z Kanady. Kiedy Niemcy wypowiedziały wojnę
Ameryce w 1941 roku, skala tego problemu nieco się zmniejszyła, gdyż
imigranci stanęli przed jasnym wyborem: służenia swojemu staremu krajowi
(co było związane z osobistym narażaniem się) lub temu, w którym osiedli.
W Związku Radzieckim, gdzie partia komunistyczna sprawowała
niepodzielnie nadzór nad życiem obywateli, nastawienie do radioamatorów
było, rzecz jasna, inne. Obowiązująca w ZSRR polityka w tym zakresie
sprowadzała się do zachęcania „prawomyślnych” do doskonalenia
umiejętności w łączności radiowej, co popłaciło w chwili wybuchu wojny
z Niemcami. Członkowie partii z radzieckiej partyzantki, która zadawała
niemieckim wojskom okupacyjnym takie straty, nauczyli się obsługi
krótkofalowych nadajników jeszcze przed wojną. Podobnie wielu radzieckich
agentów, siejących chaos na niemieckim zapleczu, szkoliło się w dziedzinie
łączności radiowej na długo przed światowym konfliktem.
Po wybuchu wojny główna misja wywiadu sygnałowego zaczęła polegać na
przejmowaniu informacji przydatnych dla dowódców frontowych oraz na
rozpoznawaniu Ordre de Bataille (OdeB) przeciwnika. Rozpoznanie OdeB to
identyfikacja sił, organizacji i dyspozycji nieprzyjacielskich wojsk, w tym ich
struktury dowódczej. I każda z jednostek wywiadowczych w składzie wojsk
dążyła przede wszystkim do zdobycia takich danych. Dowódcy wspomnianych
jednostek wywiadu z reguły wchodzili w skład sztabów dowódców tych czy
innych odcinków frontu. Każdy generał chce poznać siłę przeciwnika, więc
poleca oficerom swojego wywiadu zebrać tyle informacji na temat OdeB
przeciwnika, ile tylko się da. Potrzebne mu oszacowanie siły, struktury,
stanu i struktury dowodzenia nieprzyjaciela i w związku z tym oczekuje, że
jego wywiad wykorzysta w tym celu wszelkie środki, jakimi dysponuje.
Ustalanie liczebności i siły wrogiej formacji prawie zawsze sprowadza się do
zestawiania różnorakich drobnych informacji, aby na ich podstawie uzyskać
jasny – i w miarę możności dokładny – obraz stanu wojsk przeciwnika.
Wydawana przez wywiad ocena mocnych stron oraz słabości nieprzyjaciela
służy dowódcy za podstawę do wydania odpowiednich rozkazów swoim
oddziałom.
Pierwsze kroki w rozwoju telegrafii do celów zarówno komercyjnych, jak
i handlowych stawiano już na samym początku XX stulecia. Niektóre
z wojowniczo nastawionych krajów już wtedy eksperymentowały z wywiadem
sygna​ł owym, a nawet w chwili wybuchu pierwszej wojny światowej miały
własne agencje takiego wywiadu. Radiowe meldunki zapisane alfabetem
Morse’a były transmitowane, a czasem także przechwytywane przez coraz
liczniejszą grupę zazwyczaj niedoświadczonych radiooperatorów. Zdobywanie
umiejętności w tej dziedzinie odbywało się w trakcie trwajania działań
wojennych, nierzadko dużym kosztem, a radionadajniki stopniowo uznawano,
choć czasami niechętnie, za normalny środek łączności. W latach pierwszej
wojny światowej armia niemiecka bardzo powoli organizowała własne
służby nasłuchowe oraz niespiesznie wprowadzała procedury zabezpieczania
swoich transmisji. A wszystko to, o dziwo, pomimo swych wielkich sukcesów
w przechwy​tywaniu większości rosyjskich rozkazów i instrukcji w czasie
bitwy pod Tannenbergiem. Niezmierne korzyści uzyskane w taki sposób
powinny były dać niemieckiemu dowództwu do myślenia. A jednak
feldmarszałek Hindenburg nie pojął w porę, jakie są zalety i, co równie
ważne, minusy działań wywiadu sygnało​wego. Obawiał się, że niemiecka
armia na froncie zachodnim popełni takie same fatalne błędy, jakich
dopuścili się Rosjanie na wschodzie. W istocie Niemcy wpadli w identyczną
pułapkę, gdyż Francuzi zawczasu nauczyli się odszyfrowywać i odczytywać
meldunki wojsk niemieckich na froncie zachodnim. Niemcy posuwali się
w głąb Francji, Hindenburg zwyciężał na wschodzie, a Francuzi przez cały
ten czas znali treść nadawanych meldunków i rozkazów nieprzyjaciela.
Tymczasem niemiecka flota cesarska traciła nadspodziewanie szybko kolejne
egzemplarze swoich ksiąg kodowych, co dało brytyjskiej Admiralicji wczesny
i długotrwały wgląd w szyfry marynarki wojennej przeciwnika. Ale i Royal
Navy nie wykorzystała tego w pełni, przynajmniej w pierwszej fazie wojny,
gdyż nie dość prędko odbywało się oszacowywanie zdobytych w taki sposób
informacji wywiadowczych i przekazywanie ich do odpowiednich jednostek.
Z kolei Francuzi korzystali z przejętych i odszyfrowanych depesz sprawnie,
a w trakcie bitwy nad Marną dołożyli starań, żeby stosowne wiadomości
docierały na czas do dowódców frontowych.
Z biegiem wojny, gdy w 1915 roku działania zbrojne na froncie zachodnim
nabrały statycznego, pozycyjnego charakteru, coraz więcej meldunków i roz​‐
kazów przesyłano za pomocą sieci telefonów polowych. Jakkolwiek jednak je
przekazywano, wymagały zabezpieczenia, aby nieprzyjaciel nie poznał ich
treści. Urządzenia namierzające to wynalazek brytyjski. Niemcy nie
wprowadzili tego typu sprzętu aż do końca 1915 roku. Z kolei Francuzi
szybko się zorientowali, jak bardzo jest przydatny, i przystąpili do rozwijania
własnej technologii w tym zakresie. Namierzanie nadajników miało dla
wywiadu wielkie znaczenie, gdyż prawie zawsze znajdowały się w kwaterze
sztabu nieprzyjacielskiej formacji. Ułatwiało to nie tylko mniej lub bardziej
dokładne rozpoznanie OdeB przeciwnika, ale także wskazywało na teren
zajmowany przez formację po przeciwnej stronie frontu, znajdującą się
w zasięgu nadajnika. Jeśli obsłudze namiernika udało się zidentyfikować
kilka wrogich radiostacji, to można było wtedy śledzić ruchy
nieprzyjacielskich jednostek, i to nawet na znacznym obszarze. W owym
czasie wciąż jeszcze używano nadajników pracujących na falach długich, tak
więc możliwe było dosyć precyzyjne ustalenie miejsca nadawania transmisji,
z dokładnością do kilkuset metrów. Sprzęt ra​dio​detekcyjny sprawił, iż
poważnie straciły na znaczeniu sygnały wywo​ł awcze, ponieważ
radiooperatorowi coraz trudniej przychodziło ukrywanie swej tożsamości po
zlokalizowaniu przez przeciwnika miejsca, z którego nadawał. Wojskowe
jednostki namiarowe przydawały się szczególnie na froncie wschodnim, gdyż
odległości w tamtych regionach były znacznie większe niż na froncie
francuskim, a zmagania zbrojne miały o wiele bardziej ruchomy charakter.
Śledzenie przez Niemców transmisji nadawanych przez rosyjskie stacje
podczas przygotowań do tak zwanej ofensywy Brusiłowa na Ukrainie w 1916
roku w znacznej mierze przyczyniło się do odparcia owej operacji zaczepnej.
Ten sukces technologii radiolokacyjnej sprawił, że wykorzystano ją także do
skutecznego monitorowania przebiegu rumuńskiego ataku na Austrię,
a następnie również wielkiej ofensywy austriackiej na froncie włoskim
w 1917 roku.
Wiele archiwalnych niemieckich dokumentów z czasów pierwszej wojny
światowej uległo zniszczeniu w trakcie nalotów bombowych na Rzeszę
w latach drugiej wojny, jednak analiza ocalałych materiałów wywiadowczych
z okresu 1914–1918 zdaje się wskazywać, że podówczas Niemcom – podobnie
zresztą jak innym wojującym krajom – dotkliwie dawał się we znaki
niedostatek przeszkolonego personelu wywiadowczego. Wprawdzie
w późniejszych latach Wielkiej Wojny Niemcy poczynili postępy w dziedzinie
oceny i wykorzystywania zdobywanych materiałów tego rodzaju, ale
w sumie nie dorównali osiągnięciom wywiadów francuskiego i brytyjskiego.
Pierwszych kilka mie​sięcy walk na froncie zachodnim upłynęło na
działaniach manewrowych, podczas których oddziały nasłuchowe i te
zajmujące się oceną zdobytych danych wywiadowczych zaprezentowały się
i z dobrej, i złej strony. Wywiad sygnałowy odegrał ważną rolę, wpływając
na przebieg operacji podczas przemieszczania się wojsk we Francji, ale
później obie strony konfliktu dosłownie stanęły w miejscu i się okopały, aby
prowadzić walki pozycyjne. Nowe warunki wymagały użycia innych rodzajów
broni oraz zastosowania odmiennej taktyki, co odnosiło się także do metod
prowadzenia nasłuchu. Niemieckie stacje radiowe zazwyczaj zarówno
prowadziły nasłuch, jak i odbierały meldunki swoich niemieckich jednostek,
a do głównych placówek tego rodzaju zaliczał się wyposażony w bardzo silny
nadajnik ośrodek w Nauen koło Berlina, choć nie obejmował zasięgiem
otwartych akwenów atlantyckich. Kiedy w 1914 roku Niemcy wkroczyli do
Brukseli, niezwłocznie zajęli tamtejszy radionadajnik dużej mocy i korzystali
z niego przez całą wojnę, jednak przede wszystkim w celach na​dawczych,
a nie nasłuchowych. Było to zresztą miejsce jed​nego z najbardziej
spektakularnych „przecieków” w dziejach wywiadu radioelektronicznego,
a zarazem jednego z najważniejszych wydarzeń dyplomatycznych w latach
pierwszej wojny.
Tymczasem niemiecka flota cesarska zorganizowała własną
Entzifferungsdienst (E-Dienst), czyli jednostkę nasłuchu, w stacji odbiorczej,
do której napływały meldunki wysyłane przez załogi U-Bootów oraz
niemieckich okrętów nawodnych. Placówka ta znajdowała się na wybrzeżu
koło Hamburga, w niewielkiej miejscowości o nazwie Neumünster,
a tamtejszy E-Dienst szybko okazał się sprawniejszy od wywiadu
sygnałowego niemieckich wojsk lądowych. Personel tej placówki nie
domyślał się, iż ich szyfry zostały rozpracowane przez pracowników Room
40 brytyjskiej Admiralicji. Mimo wszystko E-Dienst odniósł pewne sukcesy,
takie jak złamanie szyfru Royal Navy podczas bitwy jutlandzkiej, ale zasady
dotyczące transmisji i odbioru radiodepesz wypracowywano tam powoli,
w miarę zbierania doświadczeń. We wszystkich sprawach dotyczących armii
i marynarki wojennej najlepsze rezultaty dawało ścisłe przestrzeganie reguł
nadawania radiowego oraz zabezpieczanie ksiąg kodów. Niestety, i E-Dienst,
i kajzerowska flota podchodziły do tej kwestii dość beztrosko, a informacje
o wszystkich rejsach niemieckich okrętów znane były w Londynie niemal
z chwilą wyjścia tych jednostek w morze. Doprowadziło to do kilku morskich
bitew i potyczek, lecz, co najistotniejsze, Brytyjczycy poznawali pozycje U-
Bootów z niemieckiej floty podwodnej, operujących na morzach. Dzięki temu
Royal Navy mogła podejmować odpowiednie przeciwdziałania, usprawniając
metodę konwojów opracowaną podczas pierwszej wojny światowej
i zastosowaną ponownie w bitwie o Atlantyk w czasie następnego
światowego konfliktu.
Źródłem niemieckich transmisji, przechwytywanych przez nasłuchowe
stacje „Y” brytyjskiej Admiralicji, był głównie silny nadajnik Kriegsmarine,
znajdujący się w Norddeich, małej miejscowości na wybrzeżu Morza
Północnego. Admiralicja przysłuchiwała się także pilnie transmisjom
nadawanym przez radio​stację mniejszej mocy w Kilonii. Dowództwo
brytyjskiej Grand Fleet, stacjonującej na kotwicowisku w Scapa Flow,
interesowały nawet pozornie mało istotne, wyrywkowe wskazówki,
dotyczące ruchów i wychodzenia w morze okrętów floty kajzera.
Identyfikowanie radiostacji interesujących Admiralicję było zadaniem stacji
„Y”, których personel czuwał dwadzieścia cztery godziny na dobę, prowadząc
nasłuch na wszystkich długościach fal, z jakich korzystali Niemcy. Zespoły
radiooperatorów siedziały w rzędach przy odpowiednio nastrojonych
odbiornikach, tak by każdy z nasłuchujących mógł od razu usłyszeć
w słuchawkach charakterystyczne urywane sygnały meldunków nadawanych
alfabetem Morse’a, gdy tylko nieprzyjacielski operator zaczynał nadawanie.
Lokalizowanie nadajników było równie ważne na morzu, jak i na lądzie,
więc ekipy namiarowe również znajdowały się w pogotowiu, ażeby móc
określić położenie jakiegoś okrętu nawodnego lub podwodnego na otwartych
wodach oraz brzegowej stacji nadawczej, z której przesyłano tym jednostkom
dyspozycje. W siedzibie brytyjskiej Admiralicji w Londynie znajdował się
„pokój nr 40” (Room 40), w którym konfrontowano ze sobą treść
przechwyconych depesz radiowych, natomiast stacje rozmieszczone na
wybrzeżach monitorowały niemiecką aktywność na falach eteru oraz
wszelkie ruchy statków i okrętów usiłujących przerwać morską blokadę
kontynentu. Radiooperatorzy obydwu stron stosowali specjalne tricki,
a częste zmiany długości fal, na których nadawano, oraz podobne zabiegi
służyły wyprowadzeniu w pole wrogiego nasłuchu i innych niepożądanych
słuchaczy. Operatorzy mogli się zabezpieczać w porze nadawania, nim
jeszcze upowszechniło się szyfrowanie meldunków. E-Dienst kontynuował
działalność do samego końca wojny, a nawet doniósł o buncie marynarzy
niemieckiej marynarki wojennej w 1918 roku, który w znacznej mierze
przyczynił się do kapitulacji Niemiec. Jednak w sumie radiooperatorzy
cesarskiej floty niemieckiej nie dorównali umiejętnościami i ustępowali pod
względem organizacji personelowi Room 40 w sygnałowych zmaganiach
morskich.
W latach międzywojennych świat dowiedział się ze spisanych wspomnień,
a także odczytów i wydanych książek, jak bardzo Wielka Brytania górowała
nad przeciwnikiem w dziedzinie wywiadu sygnałowego. W rezultacie
niemiecka Abwehra, czyli wywiad wojskowy, przystąpiła do organizowania
wydziału wywiadu radioelektronicznego, podobnie jak Admiralstab (Sztab Sił
Morskich), który zorganizował swoją służbę nasłuchu – Beobachtungsdienst
(B-Dienst). Japoń​czycy aż do 1937 roku wzorowali się w dziedzinie
kryptografii na osiągnięciach Royal Navy, a radziecka Rosja podpatrywała,
co czyniono w tej dziedzinie w wielu innych krajach. Hiszpańska wojna
domowa (1936–1939) stanowiła próbę generalną przed zbliżającą się kolejną
wojną światową, a niemieckie oddziały nasłuchu radiowego zdobyły wiele
doświadczeń u boku wojsk generała Franco, kiedy miały okazję testować
skuteczność swojego sprzętu. Do chwili wybuchu drugiej wojny światowej
cała technika radionadawcza została znacznie udoskonalona
i skomplikowana, aczkolwiek alfabet Morse’a wciąż jeszcze pozostawał
typową metodą utrzymywania łączności przez wojsko, a w szczególności
przez floty państw. Radiotelegrafia, czyli W/T, jak ją określano w Royal
Navy, stanowiła podstawowy środek łączności w siłach zbroj​nych wszystkich
krajów. Wywiad radioelektroniczny zyskał nowy wymiar wraz z pojawieniem
się nowych technologii, takich jak radar czy możliwość transmisji ludzkiego
głosu na falach radiowych, które stopniowo wypierały z użycia kropki
i kreski alfabetu Morse’a. Wielkie postępy w szyfrowaniu komunikatów i ich
dekodowaniu zrobiono wtedy, gdy procesy te zostały bardziej
zmechanizowane. Za przykład mogą tu posłużyć takie maszyny szyfrujące,
jak japońska Purple, amerykańska SIGABA/ECM oraz niemieckie Lorenz
i Enigma.
Coraz większy zakres i wyrafinowanie w dziedzinie wojny elektronicznej
wymagały wypracowania metod analizy i przetwarzania surowych danych
uzyskanych z nasłuchu na informacje wywiadowcze użyteczne dla dowódców
wojskowych. Dowódcy musieli na ich podstawie oszacować, w sposób
uporządkowany i wiarygodny, siły nieprzyjaciela oraz jego możliwości.
Rozpoznanie elektronicznego Ordre de Bataille (EOB) przeciwnika
w składzie jego ogólnych sił wymagało od danej jednostki wywiadowczej
określenia liczby nieprzyjacielskich radionadajników na obszarze
zajmowanym przez formację wroga. Za pomocą techniki namiarowej można
było lokalizować radiostacje, ruchome i statyczne, a także podejmować
próby określenia procedur, wedle których pracowały, i miejsca danej
jednostki w strukturze dowodzenia.
Można sobie wyobrazić, jak odbywało się określanie tej struktury na
podstawie przechwyconej i odszyfrowanej wiadomości. Załóżmy, że
zawierała ona prośbę o zgodę dla danej jednostki na przemieszczenie się
albo o wydanie innego rozkazu. Jeśli adresat wiadomości udzielał takiego
przyzwolenia, oznaczało to, że zajmował wyższy szczebel w hierarchii
dowódczej. Jeżeli natomiast meldował o takiej inicjatywie trzeciej jednostce,
wówczas już udawało się określić podległość trzech jednostek, przy których
sztabach pracowały podsłuchane radiostacje. Niemcy odtworzyli częściowo
schemat struktury dowódczej brytyjskiej 8. Armii podczas kampanii pustynnej
w latach drugiej wojny światowej dzięki temu, że podsłuchali prośbę o zgodę
na zniszczenie pewnych dokumentów przechowywanych przez sztaby.
Przechwytywanie takich transmisji odbywało się za pomocą większych
i mniejszych anten. Dzięki nim można było wychwycić odległe, a czasem
trudno słyszalne transmisje radiowe przeciwnika, co stanowiło pierwszy
krok w odtwarzaniu przez wywiad obrazu sił strony przeciwnej. Radiostacje
na froncie pustynnym niezmiennie były przypisane do konkretnych formacji
wojskowych, więc nasłuch mógł zidentyfikować nazwy i numerację owych
jednostek, podczas gdy urządzenia radiolokacyjne starały się określić ich
rozmieszczenie, co z kolei sprzyjało ustaleniu ich czysto militarnych zadań.
Podczas drugiej wojny światowej B-Dienst, czyli wywiad sygnałowy
Kriegs​m arine, mógł korzystać z radionadajników i stacji nasłuchowych na
wybrzeżu okupowanej Francji, i właśnie te placówki okazały się głównymi
adwersarzami ośrodka kryptologicznego w Bletchley Park. Wehrmacht nie
miał podobnego scentralizowanego centrum wywiadowczego, jednak
Kriegsmarine, Luftwaffe i Heer (niemieckie wojska lądowe) dysponowały
własnymi organizacjami wywiadowczymi. Służba nasłuchowa niemieckiej
floty wojennej spisała się dobrze w obu wojnach światowych, a świetne
przeszkolenie jej personelu pozwalało operatorom na rozpoznawanie stylu
depesz poszczególnych alianckich telegrafistów z głównych stacji nadawczych
i na większych okrętach. Technika ta, nazywana daktyloskopijną, czasami
w istocie umożliwiała identyfikację jednostek Royal Navy czy radiostacji na
brytyjskim wybrzeżu.
Dowództwo Luftwaffe poważnie zlekceważyło siły lotnictwa myśliwskiego
Królewskich Sił Powietrznych (RAF) w 1940 roku, w tym znaczenie sieci
radiolokacyjno-ostrzegawczej na południowo-wschodnim wybrzeżu Anglii.
Sieć ta zasilała meldunkami ośrodek dowodzenia Fighter Command, skąd
wydawano dyspozycje dywizjom myśliwskim RAF-u na ich lotniskach.
Strukturę tę stworzono głównie w oparciu o nową technologię radarową, ale
kilka innych czynników, choćby personel Korpusu Obserwatorów, przydało
tym działaniom wywiadowczym bardziej ludzkiego wymiaru. Hermann
Göring, szef Luft​waffe, zapewne rozegrałby lotniczą batalię o Anglię nieco
inaczej, jeśliby rozpoznał, na podstawie danych wywiadowczych, jak
przedstawiała się obrona przestrzeni powietrznej nad Wielką Brytanią. Sieć
placówek radarowych i system przesyłania informacji stanowiły kluczowy
element brytyjskiej obrony, a jednak został on przeoczony przez Göringa.
Nieścisła ocena wywiadowcza stanu i sił lotnictwa myśliwskiego RAF-u
wydana przez Luftwaffe przed bitwą o Anglię zawierała mimo wszystko
podkreślenie zalet systemu kontroli i dowodzenia RAF-u, lecz przy tym nie
zwrócono należytej uwagi na słabości Fighter Command. Co więcej, taki
minus, jak utrzymywanie przez myśliwce RAF-u sztywnej dyscypliny
w prowadzeniu walk powietrznych, uznano wręcz za atut Brytyjczyków.
W trakcie wspomnianej batalii coraz więcej wskazywało na skuteczność
brytyjskiego systemu obronnego; radiooperatorzy Luftwaffe nasłuchiwali
z uznaniem i zawiścią spokojnego głosu kontrolerów RAF-u, którzy w porę
„podrywali w powietrze” dywizjony myśliwskie, aby te przechwyciły
nadlatujące niemieckie bombowce. Niemcom musiało zaświtać w głowach,
że śledzą efekty działań bardzo efektywnej sieci informacyjnej,
przyczyniającej się do rozbijania większości nalotów Luftwaffe przez
brytyjskie formacje pościgowe. To samo zresztą odnosiło się do niemieckich
jednostek nawodnych, próbujących się przedrzeć przez pierścień blokady
morskiej podczas pierwszej wojny światowej i najczęściej przechwytywanych
przez brytyjskie okręty. Niemiecki wywiad musiał być zdumiony faktem, że
okręty Royal Navy nader często zjawiały się w miejscu właściwym do
przechwycenia i zatrzymania niemieckich statków. I najwyraźniej Niemcy nie
podejrzewali, że zabezpieczenie ich komunikatów radiowych zostało
zniweczone przez niedoskonały i odcyfrowywany przez przeciwnika system
kodowania, za co przyszło im zapłacić w obu wojnach światowych.
Nowa epoka w dziejach wywiadu radioelektronicznego, której początek
stanowiły lata drugiej wojny światowej, wiązała się z wprowadzeniem
wysoce skomplikowanej technologii radarowej i jej wykorzystaniem
w połączeniu ze starszymi metodami wywiadu elektronicznego oraz
transmisji głosu. Pomimo to jeszcze pod koniec drugiej wojny meldunki
i rozkazy przekazywano głównie przy użyciu alfabetu Morse’a. Jego
powszechne stosowanie doprowadziło do wielkiego wyspecjalizowania się
radiooperatorów w swoim fachu; potrafili oni wychwytywać wszelkiego
rodzaju nikłe wskazówki i tropy z nieprzyjacielskich transmisji, zwłaszcza,
jeśli monitorowali je regularnie i poznawali pewne powtarzające się
elementy w nadawaniu. Jednym z aspektów takiego monitoringu była
analiza natężenia wrogiej aktywności radiowej; owa technika wywiadowcza
umożliwiała ustalenie, że przeciwnik szykuje się do jakiejś akcji, na
podstawie prostego wskazania, jakim było odnotowane zwiększenie liczby
i czasu nadawanych przez nieprzyjaciela radiodepesz. Niemiecka Abwehra
korzystała z tego, analizując natężenie meldunków wysyłanych przez
alianckich agentów z okupowanej Europy. W ten sposób Niemcy dowiadywali
się, gdzie, w jakich regionach alianci planują nowe operacje militarne.
W maju 1944 roku niemieckie stacje nasłuchowe odnotowały, iż angielscy
agenci nasilili nadawanie z wysp na Morzu Egejskim, a w październiku
owego roku wyspy te fak​tycznie zostały zajęte przez sprzymierzonych.
W czerwcu 1944 roku wzrosła aktywność agentów na południu Francji
i miesiąc później znaczne alianckie siły inwazyjne wylądowały na
Lazurowym Wybrzeżu w trakcie operacji „Anvil”. Na froncie wschodnim
Sowieci w ostatnich miesiącach wojny zrzucili wielu skoczków na terytorium
Węgier; dużo większa liczba transmisji z tamtego obszaru wskazywała, że
Armia Czerwona uderzy na Węgry przed ostatecznym szturmem na Berlin.
Jednakże zbytnia ufność Niemców w niezawodność tej metody obróciła się na
korzyść aliantów w przededniu desantu na Normandię; utrzymywana wtedy
dyscyplina radiowa nie zdradziła niemieckim jednostkom na normandzkim
wybrzeżu, że już niebawem podpłynie tam gigantyczna brytyjsko-
amerykańska flota inwazyjna.
Obie strony konfliktu przeczesywały fale eteru, aby wychwycić choćby
słabe sygnały nadawane alfabetem Morse’a, albo ludzkie głosy emitowane
przez odległe nadajniki. Radiooperatorzy Luftwaffe w okupowanej Francji
nasłuchiwali rozmów prowadzonych przez pilotów Spitfire’ów znajdujących
się w powietrzu nad hrabstwem Kent z kontrolerami lotów z RAF-u,
kierującymi formacjami myśliwskimi w czasie bitwy o Anglię, i uzyskiwali
w taki sposób pewne cenne informacje. Obsługę niemieckich stacji
nasłuchowych nierzadko stanowili żołnierze, którzy wcześniej odnieśli rany,
lub też mężczyźni za starzy do czynnej służby na froncie, lecz nadal
odznaczający się dobrym słuchem. Abwehra nie angażowała do takich zadań
zbyt wielu Niemek aż do późnego okresu wojny. Ogólnie kobiet nie
mobilizowano tak masowo do niemieckich sił zbrojnych i pracy
w zbrojeniówce, jak to miało miejsce w obozie sprzymierzonych. Ani
niemieckie, ani brytyjskie posterunki nasłuchowe nie wykazywały się
początkowo szczególną skutecznością. Powiada się, że te ostatnie zaczęły
spisywać się lepiej, kiedy zainstalowano w nich amerykańskie urządzenia
radiowe, z kolei inne źródła utrzymują, iż odbiorniki firmy British Telecom
pracowały bez zarzutu. W niemieckich publikacjach można się natknąć na
informację, że brytyjski nasłuch był w stanie wychwytywać sygnały
z Ameryki Południowej, lecz ich odbiór bywał zakłócony. Wydaje się, że
niemieckie placówki tego rodzaju współdziałały ze sobą mniej ściśle niż
brytyjskie, a współpraca ta miała duże znaczenie choćby w działaniach
radiolokacyjnych. Mimo wszystko Niemcom udało się rozpoznać i ustalić
położenie wszystkich wielkich jednostek alianckich w czasie poprzedzającym
desant sprzymierzonych w Normandii, a to dzięki nasłuchowi komunikatów
policji wojskowej, posługującej się krótkofalówkami do kierowania ruchem
wojsk. Podobnie z transmisji telewizyjnych, których nadawanie przerwano
w Wielkiej Brytanii wraz z wybuchem wojny, nadal korzystało alianckie
wojsko; w 1944 roku Niemcy odbierali te czarno-białe transmisje po drugiej
stronie kanału La Manche. Żołnierze sprzymie​rzonych w Anglii nie zdawali
sobie sprawy, że radiooperatorzy Abwehry mogli śledzić każdy ich ruch.
W tym samym czasie RAF monitorowały z Beachy Head w hrabstwie Sussex
nadawane z Francji niemieckie transmisje tele​wizyjne.
Wywiad radioelektroniczny był czymś, co powoli i z trudem torowało
sobie drogę do świadomości polityków oraz dowódców na lądzie i morzu
w początkowych stadiach obu wojen światowych, lecz sytuacja ta zmieniła się
znacznie w trakcie tych konfliktów zbrojnych. Dowódcy z pierwszej wojny
światowej potrzebowali kilku miesięcy, żeby ocenić przydatność danych
zdobytych przez nasłuch oraz skalę samego zjawiska, a także dojść do
wniosku, że wywiad sygna​ł owy wywiera poważny wpływ na przebieg
działań; podczas drugiej wojny światowej trwało to trochę krócej. Dopiero
katastrofa, jaką było zatopienie HMS Glorious w 1940 roku, skupiła uwagę
wyższych rangą oficerów brytyjskiej marynarki wojennej na kwestii analizy
nasłuchu radiowego. Przydatność uzyskanych tą drogą informacji była jasna
dla deszyfrantów, a gdy nasłuch potwierdził aktywność przeciwnika na falach
radiowych określonej długości, zaczęli oni podejrzewać, iż oznacza to wyjście
w morze niemieckiego ciężkiego krążownika Scharnhorst. Sugestie te
zostały jednak zlekceważone przez oficerów Admiralicji, a wspomniany
niemiecki okręt istotnie zaatakował i zatopił powracający z Norwegii
brytyjski lotniskowiec Glorious wraz z prawie całą załogą. Po tym incydencie
szefostwo brytyjskiej floty zaczęło odnosić się do wszelkich informacji od
kryptologów z Bletchley Park bardzo poważnie. Z kolei niemiecki Sztab
Generalny, który nie dostał tak surowej nauczki, nieco dłużej uczył się
doceniać wartość danych zdobytych przez wywiad sygnałowy.
Wielu przedstawicieli niemieckiego Sztabu Generalnego lekceważyło
znaczenie wywiadu elektronicznego, a do pewnego stopnia nawet wszelkie
informacje wywiadowcze, po części z powodu toczących się zmagań na tym
polu między Abwehrą a służbą bezpieczeństwa SS, czyli Sicherheitsdienst
(SD). Obie te organizacje utworzyły służby wywiadu radioelektronicznego,
a z per​spe​ktywy Abwehry oznaczało to tyle, że obydwie mogły, po
przechwyceniu i rozszyfrowaniu tego samego meldunku, ocenić odmiennie
wartość takiego materiału oraz źródło, z którego pochodziło. Nie była to
sytuacja korzystna. Rozbieżne oceny czasami trafiały na biurka tych samych
osób, nic zatem dziwnego, że wyżsi stopniem niemieccy oficerowie
niechętnie ulegali niespójnym sugestiom bądź słuchali sprzecznych rad.
Mimo to wywiad Abwehry odnosił sukcesy aż do późnego okresu wojny.
Z kolei niemiecki wywiad morski nie musiał się borykać z analogicznymi
problemami, gdyż zmagania na morzach nie interesowały tajnej policji.
W związku z tym Kriegsmarine nie miała konkurencji na polu
wywiadowczym i była w stanie odnosić pewne realne operacyjne sukcesy
wywiadowcze w walce z Royal Navy, brytyjską flotą handlową, a później
także z US Navy.
Wyższa kadra oficerska po alianckiej stronie skutecznie korzystała z ocen
przedstawianych przez wywiad w drugiej połowie wojny, gdy – około 1942
roku – wywiad radioelektroniczny zaczął się szybko rozwijać. Raporty tego
wywiadu pomagały w odnoszeniu sukcesów w niektórych operacjach.
Natomiast niemiecka generalicja na ogół traktowała dane wywiadowcze
podsuwane przez centralne agencje z rezerwą, zdając się za to w tym
względzie na frontowe, taktyczne jednostki nasłuchu, zdobywające głównie
informacje o charakterze lokalnym; Rommel korzystał z tego efektywnie
w Afryce Północnej. Można by pomyśleć, że generałowie powinni być
wdzięczni swoim podkomendnym za dostarczanie cennych informacji, które
umożliwiały, lub choćby ułatwiały odnoszenie sukcesów na froncie, lecz nie
zawsze tak bywało. Przedstawiciele gene​ralicji mieli wielkie ambicje, dzięki
czemu przecież zrobili karierę. W wielu zachowanych relacjach z działań,
w których wywiad sygnałowy przyczynił się do pomyślnego rezultatu takiej
czy innej bitwy, rzadko można się natknąć na coś więcej od zdawkowej
wzmianki o tym, jak to jakaś cenna informacja przydała się dowodzącemu.
Świadczy o tym choćby zwycięstwo von Hindenburga w bitwie pod
Tannenbergiem, które Niemcy zawdzięczali częściowo swojemu wywiadowi
sygnałowemu. Po pierwszej wojnie światowej Hindenburg napisał
wspomnienia zatytułowane Aus Meinem Leben (Z mojego życia), w których
pominął milczeniem wiele przechwyconych meldunków nieprzyjaciela, choć
wiadomo, że zapoznał się z nimi, i ani słowem nie wspomniał, że pomogły
mu one w odniesieniu tego wielkiego zwycięstwa.

Pol i tycy a wywi ad


Nie ulega wątpliwości, że znaczenie SIGINT bywało lekceważone lub
opacznie pojmowane. Aby naprawdę zabłysnąć jako groźny wojenny oręż,
wywiad sygnałowy potrzebował wpływowego orędownika. W przypadku
Bletchley Park kimś takim był Winston Churchill. Poznał wartość
i użyteczność wywia​du sygnałowego już na stanowisku Pierwszego Lorda
Admiracji w 1914 ro​ku, i doprowadził do zorganizowania biura
kryptograficznego przy dowództwie brytyjskiej floty, znanego jako Room 40,
które okazało się poprzednikiem ośrodka wywiadowczego w Bletchley Park.
Churchill pozostawił pełne szczegółów praktycznych i głęboko emocjonalne
relacje z zapoznawania się tam, na miejscu, z treścią radiodepesz przejętych
przez Admiralicję. Jedna z nich dotyczy wydarzeń z pierwszej wojny
światowej, kiedy brytyjska Flota Dalekomorska (High Seas Fleet) miała się
w styczniu 1915 roku zetrzeć z niemieckimi okrętami wojennymi,
patrolującymi o świcie akweny na wysokości Ławicy Dogger na Morzu
Północnym, a w przebiegu tego starcia odegrał swoją rolę wywiad
sygnałowy. Oddajmy głos samemu Churchillowi, który opisał to
w charakterystycznym dla siebie, niezrównanym stylu:

Mało było przeżyć bardziej podszytych chłodnym


podekscytowaniem od śledzenia, niemal z minuty na minutę, faz
wielkiej operacji morskiej z cichych sal w siedzibie Admiralicji.
Daleko na błękitnym morzu okręty walczą pośród ogłuszającej
kanonady, a fragmenty tych zmagań przebiegają przed oczami.
Napięcie sięga zenitu; widmowy obraz bitwy, fizycznego
i mentalnego znoju. Ale w Whitehallu tylko tyka zegar, a cisi
ludzie wchodzą szybkim krokiem i kładą paski zapisanego
ołówkiem papieru przed innymi, równie cichymi, którzy
wykreślają linię, zapisują wyniki obliczeń, wskazują coś palcem
albo wypowiadają ściszonym głosem jakąś krótką uwagę. Co
kilka minut po jednym telegramie przybywa kolejny, po jego
przejęciu i odszyfrowaniu słowa w nim często stoją w złej
kolejności, nierzadko są wśród nich nieudane zapożyczenia,
a z tego wszystkiego zawsze wyłania się ruchomy obraz,
w umyśle zachodzą zmiany, wyobraźnia dochodzi do głosu,
nieustannie budzi nadzieję lub strach.
(Winston S. Churchill w swoich wspomnieniach z pierwszej
wojny światowej)

Ten barwny opis równie dobrze mógłby pasować do wydarzeń


rozgrywających się podczas bitwy jutlandzkiej w 1916 roku, do pościgu za
Bismarckiem w 1941 roku czy też do katastrofy konwoju PQ-17 w 1942 roku.
Wszystkie te batalie rozegrały się wiele mil od brytyjskich brzegów, ale ich
przebieg relacjonowano szczegółowo i na bieżąco w serii zaszyfrowanych
meldunków.
Churchill miał zwyczaj telefonowania do oficera dyżurnego w Bletchley
Park we wczesnych godzinach porannych i pytania, jak jego „kury składają
jaja” (czasami dodawał, że nie można dopuścić, by się potłukły) – oczywiście
miał na myśli informacje wywiadowcze, zdobywane po odcyfrowaniu
meldunków kodowanych przez Niemców przy użyciu maszyn szyfrujących
Enigma i, przede wszystkim, Lorenz. Niewzruszone przeświadczenie
Churchilla o korzyściach płynących z wywiadu radioelektronicznego
doprowadziło do podjęcia wielkich wysiłków i poświęcenia funduszy na
rozwój brytyjskiej sieci wywiadowczej, w której Bletchley Park stanowił
zaledwie ogniwo. Placówka w Bletchley Park odnotowała osiągnięcia nie
tylko na polu kryptografii, ale i w organizowaniu sprawnego systemu
przekazywania materiałów wywiadowczych dowódcom wojsk w polu.
Niektórych brytyjskich generałów „starej szkoły” trzeba było nakłaniać,
a nawet przymuszać do korzystania z danych zdobywanych w ramach
programu Ultra, gdyż nie upatrywali w nich większej wartości. To właśnie
Churchill był owym motorem napędowym wspomagającym Bletchley Park
i to on przyczynił się do tego, że sukcesy brytyjskich kryptologów okazały
się tak liczne i wartościowe.
Z kolei Hitler wiedział niewiele na temat wywiadu wojskowego i prawie
nic o wywiadzie sygnałowym, więc nie przydawał mu specjalnego znaczenia
w swoich planach. W istocie odrzucał niekorzystne dla siebie oceny
wywiadowcze, które mu przedstawiano, zwłaszcza pod koniec wojny.
Ogólnie wydaje się, że w niemieckiej kulturze praktyka czynnych działań
wywiadowczych jakoś nie zdążyła się zakorzenić do czasu obu światowych
wojen. W języku niemieckim nie ma nawet słowa czy zwrotu, które
odpowiadałyby ściśle pojęciu „wywiadu wojskowego”. Podczas drugiej wojny
światowej wydziałem wywiadowczym Oberkommando der Wehrmacht (OKW;
Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych) była Abwehra. Termin ten oznacza
mniej więcej „obronę”, a w oficjalnym programie tej organizacji nie było
mowy o ogólnej koncepcji analizy zdobywanych informacji, tak ważnej
w działaniach brytyjskich służb wywiadowczych. Agencje bezpieczeństwa
w Niemczech i Austrii w latach pierwszej wojny światowej powołano do
istnienia z myślą o utrzymaniu bezpieczeństwa wewnętrznego, a podobne
zadania traktowano tam pierwszoplanowo również w czasie drugiej wojny.
Wspomniane organizacje stawiały sobie za cel przede wszystkim
kontrolowanie swoich obywateli i zajmowały się problemami, z jakimi
wywiad brytyjski na dobrą sprawę nie miał dużo do czynienia. Szef
Abwehry, admirał Canaris, stanowił pewien wyjątek w tym względzie,
ponieważ dobrze rozumiał faktyczną misję wywiadu, dzięki temu, że
wcześniej, podczas pierwszej wojny światowej, uprawiał działalność
szpiegowską i agenturalną. Jednakże jego polityczni zwierzchnicy, a także
wielu z podwładnych Canarisa z Abwehry, nie rozumieli w pełni sensu i celu
takich działań. Canaris wspominał, jak przedstawiał Hitlerowi swoją
organizację i jej zadania w 1935 roku, niedługo po dojściu nazistów do
władzy w Niemczech. Hitler stwierdził wtedy, że brytyjskie i radzieckie
służby wywiadowcze są dużo lepsze od niemieckich, ale nie miał pomysłu na
usprawnienie tych ostatnich. Zagadnięty na temat amerykańskich agencji
wywiadowczych Hitler zbył je lekceważącą opinią, że w Ameryce działa
tylko FBI i nie przejawia zbytniego zainteresowania sprawami
międzynarodowymi. I tu akurat miał sporo racji. Führer wyraził więcej
zaciekawienia plotkami krążącymi za granicą, choćby pogłoskami
o romansach brytyjskiego księcia Walii z mężatkami, związku francuskiego
polityka Paula Reynauda z jego kochanką czy też sprawą przekupności
różnych europejskich polityków.
Hitler ingerował później, z katastrofalnymi skutkami, w struktury
organizacyjne Abwehry, rozkazując, by udostępniać wszelkie materiały
wywiadowcze wyłącznie niewielkiemu gronu osób z kierownictwa tej
agencji. Często bywało tak, że ludzie z tego wąskiego kręgu musieli się
codziennie zapoznawać z cennymi materiałami wywiadowczymi zajmującymi
aż dwadzieścia stron maszynopisu. Natłok obowiązków powodował, że byli
w stanie zapoznawać się z nimi tylko pobieżnie, zasypywani mnóstwem
podobnych dokumentów. Co gorsza, również z rozkazu Hitlera nie wolno im
było wymieniać się takimi informacjami, ani zlecać analiz wywiadowczych
podwładnym. W rezultacie raporty niemieckich służb wywiadowczych
i nasłuchowych nierzadko tylko parafowano i umieszczano w odpowiednich
teczkach. Poza tym od niemieckiej administracji cywilnej i wojskowej
wymagano niszczenia co trzy miesiące wszelkiej tajnej czy poufnej
dokumentacji, więc wiele materiałów zdobywanych przez Abwehrę spalono
bez wnikliwego zapoznania się z nimi. Taki narzucony przez Führera system
doprowadził do tego, że szefostwo niemieckiej machiny wojennej z reguły
nie wczytywało się w raporty swojego wywiadu.
Brak zainteresowania Hitlera dla działań wielu jego służb wywiadowczych
powodował też, że tym ostatnim nie wyznaczano jasnych zadań. Hitler
dopuścił do tego, aby w latach międzywojennych powstało w Niemczech aż
siedem agencji wywiadowczych, które rywalizowały ze sobą o dominację
i wpływy, co dodatkowo przyczyniało się do zamieszania w zdobywaniu
przez nie odpowiednich materiałów i należytym ich ocenianiu.
Wyjątek stanowiła tu Kriegsmarine, w której ramach działała
najskuteczniejsza z niemieckich organizacji wywiadowczych, a jej personel
odnosił się nader podejrzliwie do kwestii zabezpieczenia szyfrów, z których
korzystał. Ludzie z wywiadu Wehrmachtu, Luftwaffe, SD i innych podobnych
agencji wierzyli święcie, że używane przez nich systemy kodowania są nie
do złamania. Nieufnie przyglądali się sobie nawzajem, mniej przejmując się
nieprzyjacielem, więc rzadko skupiali się na najważniejszych zadaniach.
Dwoma głów​nymi konkurentami w tej międzyresortowej rywalizacji byli
podporządkowana OKW Abwehra oraz mniej lub bardziej otwarcie
zwalczająca ją SD, ze swoją służbą kryptograficzną, wchodząca w skład
wzbudzającego postrach SS Heinricha Himmlera. SD rozrosła się z czasem
w tak potężną organizację, że w prowadzonej w Rzeszy walce o władzę
ostatecznie podporządkowała sobie wywiad wojskowy, przedtem jednak
czyniąc w nim prawdziwe spustoszenia. Obydwie te organizacje odpowiadały
za utrzymanie bezpieczeństwa wewnętrznego, lecz w późniejszych latach
wojny SS zajęło się też działalnością za granicą. Rywalizując ze sobą
Abwehra i SD dublowały się w działaniach wywiadowczych i, co gorsza,
marnotrawiły czas na wzajemnym zwalczaniu się. Nieskuteczność
i trwonienie czasu w efekcie takiego stanu rzeczy sprawiały, że służby
kryptologiczne Trzeciej Rzeszy uginały się pod brzemieniem nałożonych na
nie obowiązków, w sytuacji gdy różne agencje wywiadu państw „osi” skakały
sobie wzajemnie do gardeł i zarazem musiały prowadzić zmagania
z potężnymi przeciwnikami z koalicji antyhitlerowskiej. Wojska brytyjskie
i amerykańskie na zachodzie szykowały się od połowy wojny do desantu na
wybrzeża okupowanej Francji, Armia Czerwona maszerowała
niepowstrzymanie na Berlin od wschodu, a walki na afrykańskiej pustyni
i na Bałkanach nastręczały dodatkowych problemów niemieckim służbom
wywiadowczym. I, jak gdyby tego wszystkiego było jeszcze mało, należało
się też przeciwstawiać intensywnym działaniom obcych tajnych agentów oraz
zwalczać nieprzyjacielskie radiostacje nadające z krajów okupowanej Europy.
Na przykład akcje radzieckich partyzantów, operujących na niemieckim
zapleczu w zajętej przez Wehrmacht części Rosji i na Białorusi
i kontrolowanych z Moskwy, wydającej im rozkazy przez radio na falach
krótkich, ostatecznie przyczyniły się do rozbicia całej niemieckiej Grupy
Armii „Środek” na froncie wschodnim w 1944 roku.
ROZDZIAŁ 3

Arena wywiadowcza w latach


przedwojennych

Rosyjskie służby łączności radiowej katastrofalnie zawiodły podczas


pierwszej wojny światowej, lecz znacznie lepiej spisywały się w drugiej
wojnie. Fatalne błędy w nadawaniu w latach Wielkiej Wojny i wyciągnięte
z nich wnioski z pewnością wpłynęły na przebieg następnej. Abwehra
przekonała się, że radzieckie transmisje radiowe w czasie napaści na Polskę
w 1939 roku były należycie zabezpieczone, choć w wyniku nagłej niemieckiej
ofensywy na ZSRR w 1941 roku Armia Czerwona utraciła wielu ze swoich
najlepszych radiooperatorów, których trudno było szybko zastąpić. Jednakże
starano się uczynić zadość wymogom bezpieczeństwa w tym zakresie,
przynajmniej na wyższych szczeblach dowodzenia, co mogło wynikać z faktu,
że Stalin (formalnie awansowany w czasie drugiej wojny światowej do rangi
marszałka) zrozumiał znaczenie odpowiednich procedur łączności radiowej,
gdy działał jako komisarz w formacjach bolszewickiej kawalerii w trakcie
rosyjskiej wojny domowej na samym początku lat dwudziestych. Stalin dał
impuls do usprawnienia techniki radionadawczej i dbał o sprawy
bezpieczeństwa, więc NKWD (radziecka tajna policja) ściśle wymagała
przestrzegania dyscypliny radiowej od żołnierzy i oficerów wszystkich rang,
a sprawcy wykroczeń w tej dziedzinie byli karani i to często bardzo surowo.

Wywi ad ni emi eck i


Niemieckie służby nasłuchowe i kryptologiczne szybko wykazały się
skutecznością i na początku pierwszej wojny światowej zaczęły odnosić
pewne godne uwagi sukcesy. Jak już wspomniano, w obydwu wojnach
światowych najlepiej spisywał się wywiad niemieckiej marynarki wojennej –
jej U-Bootom nieomal udało się sparaliżować ruch statków na szlakach
morskich wiodących do Wielkiej Brytanii.
Wywiad niemieckiej armii lądowej rozpoczął poważną działalność
w czasie pierwszej wojny światowej pod kierownictwem pułkownika Waltera
Nicolaia. Stał on na czele wydziału wywiadowczego w latach 1913–1919,
jednak mniej więcej przez pierwszy rok wojny nie osiągnął zbyt dużo, jeśli
chodzi o materiały zdobyte za pośrednictwem wywiadu sygnałowego.
Niemieckie naczelne dowództwo miało do dyspozycji aż do końca 1915 roku
jednostki wywiadu radio​e lektronicznego w zaledwie zalążkowej formie,
a kajzerowski wywiad wojskowy w zasadzie nie dorównywał na tym polu
krajom ententy, z wyłączeniem końcowego okresu tego konfliktu zbrojnego.
Nicolai był zawodowym wojskowym, Prusakiem z urodzenia i charakteru,
i właśnie jemu powierzono jako pierwszemu oficerowi w armii niemieckiej
koordynowanie działań wywiadowczych. Stanął na czele sekcji wywiadu
wojskowego, znanej jako Abteilung IIIb, i kierował nią przez całą wojnę,
z pewnymi sukcesami. Jednakże szpiegostwo w tym czasie miało inny
charakter niż później. Niektórzy z agentów Nicolaia zdobyli rozgłos: choćby
słynna holenderska tancerka Mata Hari czy też Irlandczyk Roger Casement –
oboje zostali schwytani i rozstrzelani przez aliantów. Nicolai, który biegle
władał zarówno francuskim, jak i rosyjskim, skupiał się na operacjach
przeciwko Francji, choć polem jego działań była także Rosja. Był też
zagorzałym nacjonalistą, podobnie jak większość jego kolegów z szefostwa
ówczesnego niemieckiego wywiadu. Swoim podopiecznym starał się
przekazywać pewne techniki i tradycje wywiadu sygnałowego, do których
rozwinięcia sam się przyczynił. Z końcem drugiej wojny światowej Sowieci
uważali, że sędziwy już podówczas Nicolai nadal operował czynnie
w składzie nazistowskiej siatki wywiadowczej i uwięzili go po wkroczeniu do
Niemiec w 1945 roku. Został przewieziony do Moskwy i poddany
przesłuchaniom przez KGB (radziecką tajną policję) i tamże zmarł. Zawsze
stanowił wzór do naśladowania dla admirała Canarisa z Abwehry, w którego
gabinecie wisiał na ścianie portret Nicolaia.
W 1906 roku pułkownik Nicolai, tuż po objęciu funkcji pierwszego szefa
wywiadu armii niemieckiej, otrzymał przydział do Oddziału IIIb w twierdzy
w Królewcu (Königsberg) w Prusach Wschodnich. Tam właśnie utworzył
pierwszy niemiecki wojskowy ośrodek szpiegowski, którego działania
wymierzone były głównie w Rosjan. W 1913 roku Nicolai oficjalnie objął
funkcję kierownika wywiadu niemieckiej armii. Już po wybuchu wojny,
pracując w komendanturze twierdzy w Królewcu, zwrócił uwagę
Hindenburga na przechwycone, nadane otwartym tekstem depesze radiowe
armii carskiej. Znajomość ich treści w istotny sposób przyczyniła się do
niemieckiego zwycięstwa pod Tannenbergiem. Wyczyny Nicolaia z lat
pierwszej wojny nie doczekały się odpowiedniego wyróżnienia; książka,
którą napisał o swych wojennych doświadczeniach, popadła w zapomnienie.
Jednakże w swoim czasie uważano, że był oddanym sprawie i swemu
krajowi szefem wywiadu. Pułkownik Nicolai stworzył ramy organizacyjne
późniejszej działalności wywiadu sygnałowego armii niemieckiej, a na
struktury te składały się oddzielne jednostki o liczebności mniej więcej
kompanii, mające możliwość monitorowania obcej aktywności nadawczej,
w skali międzynarodowej i lokalnej, na szczeblu formacji dywizyjnych, do
których zostały przydzielone. Z kolei stałe ośrodki nasłuchu, jak ten
w twierdzy w Królewcu, odpowiadały bezpośrednio przed niemieckim
Sztabem Generalnym, zajmując się przede wszystkim przechwytywaniem
transmisji przesyłanych na znaczne odległości. Taka struktura organizacyjna
wywiadu radioelektronicznego, wprowadzona przez Nicolaia w latach
pierwszej wojny światowej, przetrwała do czasu drugiej wojny.
W praktyce wywiad sygnałowy armii niemieckiej nie istniał jeszcze
w chwili wybuchu wojny w 1914 roku, lecz gdy został zorganizowany do
1916 roku, wpasował się w struktury niemieckiego wywiadu wojskowego.
Kompanie nasłuchu, założone w 1917 roku, stanowiły podstawowe jednostki,
wyekwipowane i wyszkolone do podsłuchiwania nieprzyjacielskich transmisji
radiowych. Formacje militarne na szczeblu korpusów armijnych miały na
ogół po jednej takiej kompanii, a ich dowódcy składali raporty dowódcom
owych korpusów. Jednak w Niemczech właściwie nie było centralnego
ośrodka nasłuchu i zorganizowanych komórek kryptoanalitycznych
(zajmujących się głównie odszyfrowywaniem przejętych wiadomości) aż do
znacznie późniejszej fazy konfliktu. Podczas bitew w pierwszych miesiącach
wojny korzystano z nasłuchu niemal przypadkowo. Przyznawano jednak, iż
zdobyte w ten sposób informacje pomagały w kierowaniu wojskami.
Przechwytywane meldunki radiowe przeciwnika okazały się nieco mniej
ważne, gdy działania wojenne utraciły manewrowy charakter, a walczące
strony zaczęły się okopywać za zasiekami z drutu kolczastego i polowymi
umocnieniami zarówno we Francji, jak i na froncie wschodnim. Zmagania
sygnalistów liczyły się bardziej na morzach, ale trochę później alianci
odnieśli w nich sukces o przełomowym znaczeniu, gdy przejęcie pewnej
depeszy dyplomatycznej przez Brytyjczyków doprowadziło do wciągnięcia
Ameryki do wojny po stronie ententy.
Podstawy i struktury służb nasłuchu we wszystkich zaangażowanych
w działa​nia zbrojne armiach państw centralnych utworzono w początkowych
stadiach pierwszej wojny światowej, a owe ramy organizacyjne zostały
w niemieckich siłach zbrojnych nieznacznie udoskonalone w latach 1939–
1945.

Soj uszni cy Ni emi ec


Austriacy udzielili Niemcom cennej pomocy w zakresie rozwoju służb
nasłuchowych oraz działań wywiadowczych. Austria przodowała wśród
państw centralnych w dziedzinie kryptografii, wyprzedzając pod tym
względem także kraje ententy. W 1908 roku doszło do kryzysu w stosunkach
austriacko-włoskich, a w jego trakcie Austriacy złamali szyfr, używany przez
Włochów do kodowania swoich radiotelegramów dyplomatycznych. To
z kolei zapewniło władzom austriackim, głównie za sprawą działań
Evidenzbureau (dyrektoriatu wywiadu wojskowego) w Wiedniu, istotną
przewagę w późniejszych rokowaniach. Dalszą okazję do doskonalenia
umiejętności wywiadowczych pracowników wspomnianej agencji przyniósł
wybuch wojny między Włochami a Turcją, a Austriacy dowiadywali się na
bieżąco o szczegółach działań armii włoskiej w Libii. W efekcie w chwili
wybuchu wojny światowej w 1914 roku Austria miała jedną z najlepszych
i najbardziej doświadczonych służb kryptologicznych w Europie, dorównującą
francuskiemu Deuxième Bureau. Austriackiemu wywiadowi sygnałowemu
udało się zdobyć szczegółowe plany armii włoskiej, a do tego sukcesu
szczególnie się przyczyniło wykradzenie przez jednego ze szpiegów szyfru
służb łącznościowych włoskiego Sztabu Generalnego. W związku z tym
Austriacy bez większych trudności radzili sobie z metodami stosowanymi
przez włoski nasłuch i kryptologów oraz nieustannie zachowywali przewagę
nad armią włoską, odczytując jej zaszyfrowane meldunki i raporty. Obydwie
armie, austriacka i włoska, szybko wdały się w okopowe walki pozycyjne,
a impas ów był głównie skutkiem tego, że austriaccy dowódcy nie
wykorzystali należycie bezcennych informacji zdobywanych przez ich wywiad
sygnałowy. Dopiero na 1916 rok Austriacy zaplanowali przeprowadzenie
ofensywy i oskrzydlenie wojsk włoskich, mając obiecane wsparcie w postaci
kilku niemieckich dywizji, które jednak ostatecznie nie przybyły na front
południowy, gdyż bitwa pod Verdun okazała się bardzo krwawa i kosztowna.
Aby jakoś zrekompensować ów brak spodziewanych niemieckich posiłków,
szef Evidenz​bureau generał Ronge postanowił zrobić użytek z umiejętności
swojej doświadczonej i niepozbawionej wyobraźni służby nasłuchowej. Chciał
wprowadzić Włochów w błąd i zasugerować im, że wojska niemieckie
w istocie wesprą swoich austriackich sojuszników na froncie włoskim. Była
to dezinformacyjna akcja na wielką skalę, bardzo złożona i drobiazgowo
przemyślana, połączona ze starannie przygotowaną „prezentacją” pewnych
niemieckich oddziałów na froncie. Nie było ich wiele, ale pokaz urządzono
w taki sposób, aby rzucały się w oczy Włochom trzymającym silne odwody,
których nie wprowadzali do toczących się zmagań w oczekiwaniu na
austriacki atak, który nie nastąpił. Lecz i ten podstęp nie przyniósł
wymiernych sukcesów austriackim generałom, ci bowiem wykazali się
biernością i opieszałością i nie wykorzystali przejściowej przewagi. Wszystko
to po raz kolejny dowiodło, że o realnej skuteczności wywiadu sygnałowego
decyduje dopiero spożytkowanie zdobywanych przezeń informacji przez
dowódców i oddziały w polu.
Z kolei Włosi mieli większe doświadczenie w podsłuchiwaniu wiadomości
przesyłanych z użyciem innego środka łączności – telefonu. Austriacy
zwyczajowo korzystali z telefonów w trakcie przygotowań do ataków na
wojska włoskie, lecz Włosi zainstalowali podsłuch na ich sieci telefonicznej
i wiedzieli, gdzie i kiedy dojdzie do ofensywy. Na krótko przed zmasowanym
ostrzałem, podejmowanym przez austriacką artylerię, uprzedzeni o ataku
Włosi wycofywali swoje oddziały z pierwszej linii frontu. Te zajmowały
pozycje na drugiej linii, więc kiedy Austriacy przystępowali do natarcia i bez
trudu opanowy​wali pierwszą linię okopów, natykali się dalej na twardą
defensywę, a obrońcy odpierali szturm, zadając oddziałom austriackim
dotkliwe straty. Na całym froncie włoskim toczyły się zażarte boje, ale
wywarły one znikomy wpływ na ostateczny wynik wojny, głównie z uwagi na
marne umiejętności dowódców frontowych w obydwu armiach. Świetny
wywiad sygnałowy zapewniał Austriakom pewną przewagę, ale była ona
marnotrawiona przez nieudolne dowództwo. Nieco skuteczniejszymi
sprzymierzeńcami okazali się dla Niemców Turcy, którzy prowadzili dość
zacięte walki z Brytyjczykami w Palestynie i nad Dardanelami, lecz i oni
niespecjalnie wykorzystywali zalety wywiadu sygnałowego na tych teatrach
wojny.

Wywi ad al i anck i
Rozrastająca się szybko i bardzo skuteczna komórka kryptograficzna
Admiralicji w Whitehallu mieściła się w pokoju nr 40 w londyńskiej siedzibie
szefostwa brytyjskiej floty. Powstała niemal przez przypadek, jako inicjatywa
grupy cywilów, zajmujących się przechwytywaniem niemieckich transmisji
radiowych. Zespół kryptologów, zorganizowany prawie od ręki, stanowił
zalążek w sumie efektywnie działającego wydziału deszyfracji, który jednak
miał swoje słabości. Wymóg zachowania tajemnicy uważano w nim za
ważniejszy od informowania dowódców o tym, co powinni byli wiedzieć na
temat wroga. W pierwszych latach pierwszej wojny wyżsi rangą oficerowie
Royal Navy także niechętnie dzielili się zdobytymi informacjami, więc
kwestia przestrzegania zasad bezpieczeństwa i tajemnicy do pewnego
stopnia krępowała optymalne wykorzystanie danych wywiadowczych.
Jednakże w późniejszym okresie Wielkiej Wojny Brytyjczycy usprawnili tryb
korzystania z takich informacji, a wypracowane wtedy lepsze procedury
obowiązywały jeszcze podczas drugiej wojny światowej, choć we wczesnej
fazie również tego konfliktu wpływowi oficerowie traktowali dość
podejrzliwie wywiad, a zwłaszcza wiadomości z nasłuchu radiowego. Ale
stara gwardia, odnosząca się najbardziej lekceważąco do wywiadu
radioelektronicznego, stopniowo ustępowała miejsca nowym, młodszym
dowódcom, lepiej rozumiejącym wartość informacji pochodzących z takich
źródeł. Owi „nowi” nauczyli się energiczniej korzystać ze wskazówek
podsuwanych przez wywiad w planowaniu ważnych operacji bojowych,
zwłaszcza na morzu.
Francuskie Deuxième Bureau było najlepiej przygotowane do działań
spośród wszystkich alianckich agencji wywiadowczych w chwili wybuchu
wojny w 1914 roku – i nie bez przyczyny. Wiele osób uważa Deuxième
Bureau za francuską tajną służbę, nie jest to jednak zgodne z prawdą. Był to
w istocie rodzaj centrali, do której napływały informacje wywiadowcze
z zewnętrznych źródeł, zdobywane głównie przez agentów. Do tych źródeł
należał również personel Service de Renseignement – faktycznej tajnej
służby w tym kraju – oraz organizacji kontrwywiadowczych, dysponujących
własnymi agentami. Francuzi zwali łącznie wszystkie te agencje służbami
specjalnymi. W okresie pokojowym pozostawały one w cieniu, tak jak
większość podobnych organizacji w innych krajach, niemniej jednak
Deuxième Bureau przejmowało rolę bezwzględnego strażnika francuskich
interesów w warunkach politycznego zagrożenia. I tak jak Niemcy
wykorzystali dane zdobyte przez wywiad sygnałowy ze skutkiem
niszczycielskim dla Rosjan na froncie wschodnim, tak samo Francuzi
pokrzyżowali szyki na zachodzie niemieckim agresorom, choć chętnie
korzystali też z usług szpiegów. Duży problem dla alianckich agentów
w owym czasie stanowiło samo przekazywanie informacji zdobywanych na
niemieckim zapleczu do obozu alianckiego, gdyż nie dysponowali oni
jeszcze, w odróżnieniu od lat drugiej wojny światowej, radionadajnikami.
W tej sytuacji kurierzy zazwyczaj przedostawali się z okupowanych obszarów
francuskich lub belgijskich do neutralnej Holandii, ale Niemcy zdawali sobie
z tego sprawę. Ich agencje kontrwywiadu rozciągnęły wzdłuż holenderskiej
granicy ogrodzenia pod napięciem elektrycznym i stale je patrolowały.
Alice Dubois była francuską kurierką, która regularnie przemycała
dokumenty oraz innych agentów z i czasem do Holandii. Wiele z tych
materiałów stanowiły szczegółowe dane na temat aktywności i ruchów wojsk
oraz transportów amunicji, przewożonych wówczas niemal wyłącznie koleją.
Agenci przenosili informacje zapisane atramentem sympatycznym na
wszytych w ubranie skrawkach papieru. Alice Dubois posługiwała się w tym
celu sokiem z cytryny i z cebuli, niepozostawiającymi widocznych śladów do
czasu podgrzania papieru. Nierzadko przenosiła wiadomości przez granicę
przemierzając kanał, a ponieważ nie umiała pływać, utrzymywała się na
powierzchni wody za pomocą sporego kawałka surowego ciasta na chleb.
Inną agentką była Marthe McKenna (Marthe Cnockaert), córka belgij​‐
skiego rolnika. Niemcy podejrzewali, że jej ojciec pracuje dla alianckiego
ruchu oporu, więc spalili mu gospodarstwo, a jego samego zabili. Wskutek
tego Marthe stała się gorliwą agentką aliantów, a w przebraniu sanitariuszki
pielęgnującej rannych żołnierzy niemieckich prowadziła działalność
szpiegowską i zorganizowała całą siatkę agentów. Clive Granville to
brytyjski agent, który kształcił się w Niemczech; zdołał się nawet zaciągnąć
do armii niemieckiej, w której dosłużył się rangi kapitana i przekazywał
Marthe wiele cennych informacji. McKenna wpadła w niefortunny sposób –
przez zegarek z wygrawerowanymi inicjałami na kopercie, pozostawiony
przy wysadzonym w powietrze składzie amunicji. Niemiecki kontrwywiad
zamieścił prasowe ogłoszenie o znalezionym zegarku, a gdy Marthe zgłosiła
się po zgubę, została aresztowana i skazana. Winston Churchill tak napisał
o niej w notatce dla brytyjskiego gabinetu rządowego: „Wojenne prawa ją
zgubiły. Nie skarżyła się na niesprawiedliwy los”. Marthe przesiedziała
w więzieniu do końca wojny, a potem wyszła za mąż za brytyjskiego oficera.
Liczni alianccy agenci operowali na zapleczu frontu zachodniego podczas
pierwszej wojny światowej, w działalności tej wyróżniło się wiele kobiet,
a wszyscy oni musieli korzystać z kanałów przerzutowych, wiodących przez
granicę do Holandii i dalej do Londynu lub Paryża. Major John Oppenheim
pełnił funkcję szefa placówki brytyjskiego wywiadu w Rotterdamie, kierując
siatką szpiegowską w Belgii i północnej Francji. Jego największą troską była
kwestia przesyłania meldunków od agentów przez granicę, drogą lądową,
morską, a nawet powietrzną. Jedna z głównych metod, które stosował,
polegała na ukrywaniu tajnych meldunków w trumnach osób zmarłych lub
zabitych, których krewni chcieli pochować na holenderskiej ziemi. Innym
z zadań Oppenheima było przerzucanie agentów za nieprzyjacielskie tyły we
Francji albo Belgii, nierzadko zrzucanych na spadochronach w podobny
sposób, jak to praktykowano powszechnie w latach drugiej wojny światowej.
Spośród francuskich agentów wyróżniał się David Bloch, który zbierał
materiały wywiadowcze na temat ruchów nieprzyjacielskich oddziałów
w Lille i dostarczał swoje meldunki gołębiami pocztowymi. Jego mocodawcy
przekazali mu całą klatkę z tymi ptakami, lecz niestety te gruchające
gołębie, z którymi prawie się nie rozstawał i które musiał karmić dwa razy
dziennie, ściągnęły nań pewne podejrzenia. Został schwytany w swoim
rodzinnym mieście, skazany za szpiegostwo i rozstrzelany, podobnie jak
wiele innych dzielnych (a czasem i nieroztropnych) osób. Działalność
belgijskich, francuskich i brytyjskich agentów w ruchu oporu na tyłach
nieprzyjaciela podczas pierwszej wojny światowej była jeszcze bardziej
niebezpieczna od tej w latach drugiej wojny, wobec braku radionadajników
służących do przesyłania tajnych informacji.
ROZDZIAŁ 4

Wielka wojna europejska

Przyczyny woj ny
Pierwsza wojna światowa wybuchła w sytuacji, gdy wszyscy jej uczestnicy,
także ci, którzy przystąpili do tego konfliktu po pewnym czasie, kierowali
się przekonaniem o słuszności swojej sprawy i dążeniem do nowych, cennych
zdobyczy. Duma narodowa Francuzów doznała wcześniej silnego uszczerbku,
po klęsce zadanej im przez Prusaków w latach 1870–1871 i będącej tego
rezultatem utracie Alzacji i Lotaryngii. Francuzi uważali, że nie zdołają
odzyskać tych krain bez pomocy sojuszników, wobec tego podpisali w 1892
roku traktat z Rosją, który wszedł w życie dwa lata później. Liczyli na to, że
nowi rosyjscy sprzymierzeńcy dopomogą im w realizacji tego celu. Z kolei
Rosjanom zależało na uzyskaniu dostępu do Morza Śródziemnego przez
Dardanele, utracone w wyniku porażki w wojnie krymskiej, i na ponownym
zapewnieniu swoim statkom oraz okrętom możliwości korzystania z cieśnin
łączących Morze Śródziemne z Morzem Czarnym. Carska flota czarnomorska
nie miała dostępu do światowych oceanów do czasu, aż inne mocarstwa
zgodziłyby się na zapewnienie jej prawa do swobodnej żeglugi przez
dardanelski przesmyk. Z kolei śmiertelny rywal Rosji, monarchia austro-
węgierska, uważała perspektywę wyjścia Rosjan na Morze Śródziemne za
zagrożenie dla swoich portów nad Adriatykiem i zdecydowanie się
przeciwstawiała takim planom. A ponieważ Austro-Węgry i cesarskie
Niemcy były sprzymierzeńcami, powszechnie przyjmowano, że wszelki
europejski konflikt uruchomi ten sojusz państw niemieckojęzycznych,
a Niemcy wystąpią zbrojnie po stronie Austro-Węgier. Rosja nie chciała
wojny z Niemcami, jednak traktat obligujący Francję do udzielenia Rosji
pomocy militarnej na wypadek wojny, wpłynął na zmianę nastawienia caratu
do tej kwestii. Wielka Brytania starała się trzymać z dala od spraw
kontynentalnej Europy, za to zależało jej na utrzymaniu dominacji na
morzach, a Niemcy budowały silną flotę wojenną – oficjalnie dla ochrony
swoich szlaków handlowych.
Niemcy były krajem rozwijającym się prężnie od początku XIX wieku,
a przez 25 lat liczba jego mieszkańców wzrosła z 40 do prawie 70 milionów.
Jedną trzecią tej populacji stanowiły dzieci i młodzież do 15 roku życia, co
wyjaśnia możliwość korzystania armii niemieckiej z bogatych rezerw
ludzkich w trakcie późniejszej wojny. Rozwój niemieckiej gospodarki
dorównywał tempem boomowi populacyjnemu, a niemiecki eksport
przewyższył ten odnotowywany przez Wielką Brytanię, Francję i Stany
Zjednoczone razem wzięte. Potrzeba stworzenia floty wojennej do ochrony
morskich szlaków handlowych stała się dla Niemców jasna po tym, jak
okręty Royal Navy zatrzymały dwa niemieckie statki opodal wybrzeży
Afryki Południowej. Niemiecką opinię publiczną poruszył ten incydent,
a władze przystąpiły do budowy marynarki wojennej, która miała osiągnąć
stan równy 2/3 floty brytyjskiej. Churchill, podówczas polityk z kręgu
liberałów, pisał, że brytyjskiemu bezpieczeństwu narodowemu nie zagraża
rozbudowa cesarskiej floty niemieckiej, a zapowiedzi osiągnięcia potęgi
przez nią były przesadne (zmienił zdanie, gdy kilka lat później wstąpił do
Partii Konserwatywnej). Brytyjska opinia publiczna, wychowana
w przekonaniu, że Royal Navy nie może mieć konkurencji, uważała, iż
wszelka zmiana w układzie sił na morzach stanowi niebezpieczeństwo dla jej
kraju.
Francuzi podobnie szczycili się swoją armią lądową, której reputacja
znacznie się polepszyła, a rozmiary poważnie rozrosły od czasu klęski
w wojnie z Prusami prawie pół wieku wcześniej. Kiedy napięcie na scenie
dyplomatycznej zaczęło narastać, Niemcy dążyły za wszelką cenę do
uniknięcia równoczes​nej wojny na dwa fronty, z Francją i Rosją, lecz oba te
kraje zbroiły się tak szybko, że niemieckie naczelne dowództwo czuło się
coraz bardziej zagrożone. Niemiecka generalicja wywierała presję na
kajzera – chciała przeprowadzić wojnę prewencyjną w warunkach, gdy jej
wojska wciąż jeszcze zachowywały przewagę. Tymczasem Wielka Brytania
podpisała z Francją porozumienie przewidujące, że jeśli Francja zostanie
zaatakowana, wtedy brytyjskie siły ekspedycyjne przybędą jej z pomocą.
W tej sytuacji wojna zawisła na włosku i potrzebny był już tylko pretekst do
jej rozpętania. Takim bodźcem okazało się wydarzenie na Bałkanach:
w Sarajewie doszło do zabójstwa arcyksięcia Franciszka Ferdy​nanda, austro-
węgierskiego następcy tronu, przez grupę bośniacko-serbskich studentów.
Wynikły w rezultacie tego konflikt między Austro-Węgrami a Serbią
uruchomił lawinę wypadków, gdy sojusznicy obu tych krajów zmobilizowali
swoje wojska, zgodnie z traktatowymi zobowiązaniami. Już wkrótce prawie
cała Europa stanęła w ogniu.
Europejskie armie po upływie dziesięcioleci od wojen napoleońskich na
przełomie wieków weszły w nową epokę militarną, a radykalne zmiany do
sztuki walki wniosły nowe, zabójcze rodzaje broni – choć początkowo zmian
owych nikt sobie nie uświadamiał, a już najmniej pojmowali je dowódcy. Ci
w swoim sposobie myślenia tkwili niewzruszenie w epoce dawniejszych
bitew; francuska piechota poszła do walki w jaskrawoczerwonych
mundurowych spodniach, co czyniło z żołnierzy znakomite cele dla
nieprzyjacielskich strzelców wyborowych z nowymi odtylcowymi
karabinami. Broń maszynową dopiero wprowadzano, a wielu oficerów nie
oswoiło się jeszcze z jej działaniem, uważając taki oręż za „niehonorowy”.
Ponadto pojawiły się „nowomodne” aparaty radiowe, które trafiły głównie
do sztabów generałów, a ci niezupełnie wiedzieli, jak z nich korzystać. Na
tyłach frontów znajdowali się jednak ludzie, którzy rozumieli znaczenie
nowych środków łączności i już od pewnego czasu ćwiczyli się
w wykorzystywaniu tej nowej i ciągle rozwijanej technologii. Na długo przed
wybuchem pierwszej wojny światowej przy francuskim Sztabie Generalnym
utworzono Deuxième Bureau de l ‘Etat z siedzibą w Paryżu, a agencja ta
trudniła się przechwytywaniem obcych radiodepesz wojskowych
i dyplomatycznych. Do zadań owego Bureau należało doskonalenie technik
kryptologicznych w ramach przechwytywania i odszyfrowywania takich
radiowych sygnałów, wobec czego, gdy wybuchła wojna, agencja ta od razu
była gotowa do odegrania w niej swojej roli.
Deuxième Bureau było jedną z pierwszych, obok austro-węgierskiego
Evidenzbureau w Wiedniu, poważnych agencji kryptograficznych w Europie
i na świecie. Wprawdzie analizami kryptologicznymi najpierw zajęła się
austriacka policja, na co wskazuje nazwa wspomnianej wiedeńskiej instytucji
wy​wiadowczej, lecz militarny aspekt tej dziedziny szybko stał się oczywisty.
Francja podążyła analogiczną drogą, gdy nad kontynentem zawisło widmo
wojny. Francuzi uzyskali wgląd w zamiary Niemców po złamaniu
niemieckiego szyfru dyplomatycznego, a tym samym uzmysłowili sobie
doniosłe znaczenie nowej technologii mającej zastosowanie wywiadowcze
i zaczęli się oswajać z różnymi rodzajami transmisji radiowych. Starali się
przechwytywać wszelkie radiodepesze, aby się przekonać, co byli w stanie
odszyfrować z dnia na dzień i czy rozwijało to ich umiejętności
kryptologiczne. Na progu Wielkiej Wojny obie te służby działały już
zasadniczo na polu wojskowym, choć ta austriacka zdobywała też
doświadczenia kryptograficzne przy okazji różnych spraw policyjnych i tych,
które dotyczyły cywilnych struktur państwowych. Operatorzy z wielu krajów
niebawem zaczęli przyjeżdżać do Wiednia, żeby szkolić się tam
w rozpoznawaniu odmiennych stylów zapisywania informacji alfabetem
Morse’a, w posługiwaniu się szyframi, metodach ukrywania nadajników oraz
innych technikach przydatnych w działaniach wywiadowczych. Austriacy
doskonalili swe umiejętności w tym zakresie, podsłuchując obce transmisje,
zwłaszcza te nadawane w Niemczech i we Włoszech, już na długo przed
wybuchem wojny. Do 1914 roku także personel francuskiego Ministerstwa
Spraw Zagranicznych regularnie zapoznawał się z treścią depesz
dyplomatycznych, krążących między niemieckim MSZ w Berlinie
a Ambasadą Niemiecką w Paryżu. Kiedy Deuxième Bureau przechwyciło
tekst wypowiedzenia wojny Francji przez Niemcy, było nawet w stanie
wprowadzić pewne zmiany do długiej i zawiłej treści tej dekla​racji tak, aby
niemieckiemu ambasadorowi nie udało się jej odczytać we właściwy sposób.
Wyjaśnienie tych niejasności zabrało Niemcom trochę czasu; ambasador
korzystał głównie z linii telefonicznej (także na podsłuchu), nim doszło do
wręczenia owego dokumentu francuskiemu rządowi. W tej sytuacji sama
deklaracja i jej treść nie stanowiły dla Francuzów zaskoczenia, gdyż dzięki
uprzedniemu zapoznaniu się z nią mogli się na to przygotować. Opisany
epizod dowodzi, że francuskie kierownictwo polityczne i wojskowe okazało
się na samym początku pierwszej wojny światowej dużo lepiej przygotowane
do zmagań radioelektronicznych aniżeli Rosjanie czy nawet Niemcy.
Co prawda niemiecki Sztab Generalny brał pod uwagę przed wojną to, iż
Deuxième Bureau mogło się angażować w działania kryptograficzne, ale nie
przedsięwziął żadnych przeciwśrodków. Dla odmiany w armii rosyjskiej
wydano jednostkom wojskowym wiele urządzeń radiowych, ale zaniedbano
przy tym kwestię szkolenia radiooperatorów i zasad bezpieczeństwa
w dziedzinie łączności – co zresztą odnosi się także do sił zbrojnych
większości krajów w tej wojnie – a Rosjanom przyszło za to słono zapłacić.
W armii brytyjskiej podjęto pewne próby zorganizowania służby nasłuchowej,
lecz brak odpowiednich funduszy oraz niechęć korpusu oficerskiego do
nowego i dziwacznego dla nich środka komunikacji, jakim było radio,
również miały zaowocować przykrymi skutkami.

Bi twa pod Tannenbergi em


Niemieckie naczelne dowództwo bało się ponad wszystko uwikłania swego
kraju w wojnę na dwa fronty, lecz do tego właśnie doszło w 1914 roku:
Niemcy mieli przed sobą Rosjan na swych granicach wschodnich oraz wojska
francuskie i brytyjskie na zachodzie. Większość wojsk niemieckich
zgrupowano do wprowadzenia w czyn planu Schlieffena – ofensywy, której
zarysy nakreślił wcześniej generał Alfred von Schlieffen, przewidującej
uderzenie na Francję przez terytorium Belgii. Niemiecka strategia zakładała
początkowe powstrzymywanie armii carskiej za pomocą działań
defensywnych, przy jednoczesnym szukaniu szybkiego rozstrzygnięcia
w starciu z wojskami francuskimi i brytyjskimi na froncie zachodnim.
Niemieckie naczelne dowództwo zakładało, że Rosjanie będą potrzebowali
około ośmiu tygodni na zmobilizowanie swojej wielkiej liczebnie armii, ale
Rosjanie zaskoczyli wszystkich, przystępując do działań zbrojnych szybciej,
niż się tego spodziewano. Przekroczyli granicę niemiecką i w ciągu niewielu
dni wdarli się głęboko do Prus Wschodnich, a droga na Berlin zdawała się
stać przed nimi otworem. Szybkie rosyjskie zwycięstwo wyeliminowałoby
Niemcy z udziału w wojnie w ciągu kilku tygodni, a konsekwencje tego
byłyby niemal niewyobrażalne; jeśliby armia cara natarła na Berlin,
Niemcy musieliby skapitulować. Nie doszłoby wtedy zapewne do straszliwej
rzezi i cierpień, którymi naznaczone były następne cztery lata; możliwe
nawet, że nie wybuchłaby druga wojna światowa.
Wojska rosyjskie w Prusach Wschodnich liczyły 416 tysięcy żołnierzy
i prawie 1300 dział, dwukrotnie przewyższając siłami niemiecką 8. Armię
dowodzoną przez generała Maximiliana von Prittwitza und Gaffrona, którą
miały przed sobą. Armia ta składała się ze 166 tysięcy żołnierzy i 846 dział.
Rosjanie byli zgrupowani w dwóch armiach polowych: liczącej 210 tysięcy
ludzi 1. Armii pod komendą generała Paula von Rennenkampfa oraz 2.
Armii, złożonej z 206 tysięcy żołnierzy, w tym licznej kawalerii, pod
dowództwem generała Aleksandra Samsonowa. Podobno obaj nie przepadali
za sobą i w istocie ich współpraca nie układała się dobrze. Nieco wcześniej
Prittwitz stoczył nierozstrzygniętą bitwę z nacierającymi Rosjanami pod
Gąbinem (Gumbinnen), lecz w rezultacie tego starcia obydwie strony
znalazły się w takim położeniu, które zadecydowało o ostatecznym wyniku
wschodniopruskiej kampanii. Prittwitz trochę przedwcześnie uznał się za
pokonanego i w trakcie długich rozmów telefonicznych ze swoim
zwierzchnikiem, generałem von Moltke, przebywającym w swojej kwaterze
głównej w Koblencji (oddalonej o ponad tysiąc kilometrów), opowiadał się za
odwrotem w kierunku Berlina. Sieć telefoniczna, założona przez niemieckie
władze kilka lat wcześniej, miała się teraz bardzo przydać. Prittwitz został
niezwłocznie – przez telefon – zdymisjonowany. Gdyby działo się to
kilkanaście czy kilkadziesiąt lat wcześniej, konnemu posłańcowi dostarczenie
stosownego rozkazu zajęłoby tydzień. Telegraficznie skontaktowano się
z sześćdziesięciosześcioletnim generałem Paulem von Hindenburgiem,
odwołując go ze stanu spoczynku i stawiając na czele 8. Armii; wypowiedział
sławne słowa: „Jestem gotów” i natychmiast objął komendę. Na swojego
szefa sztabu wyznaczył Ericha Ludendorffa i opracował plan walnej bitwy
w pobliżu miejscowości Tannenberg (Stębark). Batalia ta miała się okazać
pierwszym w dziejach starciem zbrojnym, w którym nowa technika radiowa
odegrała decydującą rolę. Godne uwagi było to, że choć niemiecka służba
nasłuchowa wtedy jeszcze prawie nie istniała, to właśnie wywiad sygnałowy,
który podsłuchiwał rosyjskie meldunki radiowe, dał Hindenburgowi do ręki
kartę atutową.
Dwie rosyjskie armie polowe przekroczyły granicę niemiecko-rosyjską na
północ od Warszawy i nacierały wzdłuż krainy Wielkich Jezior Mazurskich,
pełnej rozlewisk i mokradeł. Obchodziły mazurskie jeziora z dwóch stron –
1. Armia od północy, a 2. Armia od południa. Hindenburg postanowił, że
zaatakuje Samsonowa na południu, jeśli 1. Armia Rennenkampfa, znajdująca
się nieco dalej na północ, nie zdoła uderzyć na jego flankę. Niemieckie
wojska miały pięć nowych mobilnych radiostacji, ale liczono przede
wszystkim na ciężkie radiostacje w twierdzach Królewiec (Königsberg),
Grudziądz (Graudenz) i Toruń (Thorn). Obsługujący je radiooperatorzy mieli
niewiele do roboty, więc dla zabicia czasu podsłuchiwali rosyjskie
transmisje. Armia carska dysponowała najnowocześniejszymi ówcześnie
radionadajnikami, przydzielonymi do wszystkich wielkich formacji. Niestety,
rosyjscy radiooperatorzy byli beznadziejnie wyszkoleni. Przypuszczalnie nie
przyszło im nawet na myśl, że ich meldunki mogą być podsłuchiwane przez
nieprzyjaciela, więc nadawali je wszystkie otwartym tekstem. I jeden z tych
meldunków, przechwycony przez załogę twierdzy toruńskiej, wskazywał, że
Rennenkampf nie podejmie pościgu za Niemcami cofającymi się na jego
odcinku frontu. Z inicjatywy jej ówczes​nego komendanta, pułkownika
Nicolaia, motocyklista z odpowiednią depeszą wyruszył od razu do sztabu
Hindenburga. Był to przypuszczalnie pierwszy w historii przypadek
przechwycenia bojowego meldunku przeciwnika przy użyciu urządzeń
radioelektronicznych w warunkach wojennych i zaowocował ważnym
sukcesem. W rezultacie Hindenburg zdecydował się rzucić całą swoją 8.
Armię na rosyjską 2. Armię Samsonowa. Wartość przechwyconej wrogiej
radiodepeszy okazała się dla Niemców wprost nieoceniona.
Bitwa, która rozgorzała, spowodowała, że Rosjanie zaczęli nadawać
jeszcze więcej niezaszyfrowanych komunikatów, nie pojmując znaczenia ich
zabezpieczenia. I zapłacili za to drogo, jak rosyjski generał Daniłow napisał
w swoim raporcie po bitwie, zwracając uwagę na ciężkie uchybienia służb
łączności: „Wykorzystanie radia było czymś zupełnie nowym i dlatego
nieznanym dla naszych sztabów. Nieprzyjaciel również dopuścił się pewnych
błędów, chociaż to nie usprawiedliwia naszych niewybaczalnych zaniedbań”.
Daniłow uważał, że niewłaściwe, a najczęściej całkowicie lekceważone,
przestrzeganie procedur nadawania ważnych meldunków drogą radiową
stanowiło jedną z ważnych przyczyn katastrofalnej klęski armii carskiej.
Rosjanie zapoznali się później z właściwymi metodami łączności
bezprzewodowej, ale w istocie aż do początków drugiej wojny światowej nie
doceniali znaczenia niezawodnej sieci radiowej.
Wielkie zwycięstwo Hindenburga nad dwiema armiami rosyjskimi w bitwie
pod Tannenbergiem w znacznym stopniu wpłynęło na przebieg pierwszej
wojny światowej i przyczyniło się do późniejszego wybuchu rewolucji w Rosji.
Nieudolne korzystanie przez wojska carskie z nowej podówczas łączności
radiowej umożliwiło Niemcom odniesienie druzgocącego zwycięstwa –
jednego z najbardziej spektakularnych w historii wojskowości.

Bitwa pod Tannenbergiem rozpoczęła się 23 sierpnia od rosyjskiego ataku


na niemieckie pozycje, a Niemcy przejęli kilka radiogramów ujawniających
cele Rosjan, a także siłę ich jednostek i trasy przemarszu. Dwie
z najważniejszych z tych przechwyconych depesz z nocy z 24 na 25 sierpnia
1914 roku nadal znajdują się w zbiorach Bidesarchiv; ich treść brzmi:
Do dowódcy XV Korpusu:
Pański korpus ma do godz. 9.00 zająć pozycje na linii
Komusing-Lykusen-Persing, po czym należy przejść do ataku. Ja
będę w Jabłonicy z [generałem] Klujewem w sztabie XIII Korpusu.

Do szefa sztabu 2. Armii:


XIII Korpus udzieli wsparcia XV Korpusowi generała Mirtosa
i zajmie pozycje wzdłuż skrzydła i tyłów nieprzyjaciela o godz.
9.00.

Ta informacja umożliwiła niemieckim dowódcom ustrzeżenie się przed


okrążeniem ich armii. Drugiego dnia bitwy, 24 sierpnia, Hindenburgowi
wręczono kolejny przechwycony meldunek, zawierający pełne zestawienie sił
bojowych rosyjskiej 1. Armii, wraz z wyznaczonymi jej zadaniami i czasem
ich realizacji. Dalszy nasłuch wskazywał, że Rosjanie nie osiągną
wyznaczonych celów do 26 sierpnia, co podpowiedziało Hindenburgowi, że
rosyjska 1. Armia w ciągu paru dni nie zdoła uderzyć na flankę jego wojsk.
W tej sytuacji miał czas na rozprawienie się z rosyjską 2. Armią,
maszerującą na południe od Wielkich Jezior Mazurskich. Przemieścił się
wraz ze swoim sztabem nieco na południe, a po drodze otrzymał nową
przechwyconą wiadomość z 25 sierpnia, znowu nadaną przez Rosjan
otwartym tekstem, ze szczegółową organizacją i celami 2. Armii
przeciwnika. Meldunek ten zawierał także cokolwiek niepełny rozkaz
generała Samsonowa, wydany korpusom tejże 2. Armii. Brzmiał on
następująco (brakujące fragmenty zaznaczono wielokropkiem):

Po stoczeniu walki przed frontem XV Korpusu nieprzyjaciel


wycofał się 24 [sierpnia] w kierunku Osterode [Ostródy]. Zgodnie
z informacjami ... brygada obrony terytorialnej ... 1. Armia
kontynuuje pościg za nieprzyjacielem, który wycofuje się na linię
Königsberg–Rastenburg [Królewiec–Kętrzyn]. 25 sierpnia 2.
Armia ma wyjść na linię Allenstein–Osterode [Olsztyn–Ostróda].
Główne siły korpusów armijnych mają zająć: XIII Korpus – linię
Gimmendorf–Kurken [Zgniłocha–Kurki]; XV Korpus – Nadrau–
Paulsgut [Nadrowo–Pawłowo]; XXIII Korpus – Michalken
[Michałki]–Gr. Gardiene. Rozgraniczenia między korpusami
armijnymi podczas natarcia: między XIII a XV KA – linia
Maschaken–Schwedrich [Muszaki–Swaderki]; między XV a XXIII
KA – linia Neidenburg–Wittigwalde [Nidzica–Wigwałd]. I Korpus
ma pozostać w okręgu 5, aby osłaniać lewe skrzydło armii ... VI
KA winien prowadzić natarcie w rejonie Bischofsburg–Rothfliess
[Bartoszyce–Czerwonka] i chronić prawe skrzydło. Dla osłony
placówki w Rastenburgu [Kętrzynie] 4. Dywizja Kawalerii,
podporządkowana VI KA, pozostanie w Sensburgu [Mrągowie],
ubezpieczając obszar między linią Rastenburg–Bartenstein
[Kętrzyn–Bartoszyce] a linią Seeburg–Heilsberg [Jeziorany–
Lidzbark Warmiński]. Sztaby 6. i 15. Dywizji Kawalerii ...
stacjonują w Ostrolenka [Ostrołęce].

Hindenburg w ten sposób poznał Ordre de Bataille obydwu operujących


w Prusach Wschodnich armii polowych wojsk rosyjskich, a inne przechwy​‐
cone radiodepesze zdradziły mu ich cele.
Jednym z kluczowych elementów planów bitewnych Rosjan, poznanym za
sprawą przechwycenia niezaszyfrowanych radiodepesz, były zadania bojowe
rosyjskiego XIII Korpusu 2. Armii w okolicach Olsztyna. Hindenburg nie
wiedział nic o położeniu i zamiarach tej formacji, choć niepokoił się, że
zagraża on flance jego 8. Armii. Jednak rankiem 28 sierpnia Niemcy przejęli
nowe radiogramy, w których była mowa o poczynaniach i planach XIII KA.
Decydując się na kolejny innowacyjny krok, wysłano rozkazy samolotem do
sił odwodowych Hindenburga, aby te pokrzyżowały zamiary strony
rosyjskiej. Dalsze informacje zdobyte przez wywiad sygnałowy umożliwiły
niemieckiemu dowódcy spokojne skoncentrowanie sił w celu zniszczenia 2.
Armii przeciw​nika. Hindenburg odniósł pod Tannenbergiem jedno
z największych zwycięstw w dziejach wojen: Rosjanie stracili 78 tysięcy
poległych i rannych, a Niemcy zaledwie 5000 zabitych i 7000 rannych.
Ponadto strona niemiecka zdobyła 500 dział i wzięła do niewoli 92 tysiące
jeńców. Ten straszliwy cios w zasadzie uniemożliwił armii carskiej
kontynuowanie czynnych operacji na froncie aż do wiosny 1915 roku
i najprawdopodobniej przyczynił się do wybuchu rewolucji dwa lata później.
Armia Rennenkampfa, zaatakowana przez wojska Hindenburga, przeszła do
defensywy, a ostatecznie Rosjanie wycofali się z Prus Wschodnich z bardzo
ciężkimi stratami.
Jednym z ostatnich posunięć Hindenburga w kampanii wschodniopruskiej
było posłużenie się podstępem, w którym wykorzystał nadajniki radiowe.
W trakcie wrześniowej fazy walk w krainie Wielkich Jezior Mazurskich dążył
do związania silnych rosyjskich odwodów w pobliżu twierdzy w Królewcu.
Hindenburg nie miał już wtedy żadnych rezerwowych oddziałów do
wykorzystania, więc postanowił posłużyć się taktyką dezinformacji. 7
września radiostacja w Królewcu celowo nadała taką oto nieskładną
depeszę:

Do dowództwa korpusu; pilne:


Jutro Korpus Gwardii ma się połączyć z ... bezpośrednio na
zachód od Labiau [Polesska]; trwa wyładunek transportów części
5. Armii.
– Kwatera Główna sztabu armii

Rosjanie przechwycili ten rozkaz, rozmyślnie niezaszyfrowany, i dali się


złapać na haczyk. Rosyjskie jednostki odwodowe nie pospieszyły z pomocą
atakowanym towarzyszom broni, tylko wyczekiwały cierpliwie na akcję
zaczepną nieistniejących niemieckich formacji. Był to jeden z pierwszych
przypadków oszukania przeciwnika za pomocą spreparowanego
radiotelegramu – zabiegu, który bardzo się rozpowszechnił w późniejszym
okresie Wielkiej Wojny, a zwłaszcza podczas drugiej wojny światowej.
Niemieccy radiooperatorzy zaczęli już rozpoznawać styl swoich rosyjskich
odpowiedników, ale otrzymali rozkazy niezakłócania nieprzyjacielskich
transmisji, zgodnie z zasadą, że źle zabezpieczony nadajnik to tak cenne
źródło wywiadowcze, iż należy pozwolić mu nadawać. Jak stwierdził niegdyś
Napoleon: „Nigdy nie przeszkadzać wrogowi, kiedy ten popełnia błąd”.
Na przebieg bitwy pod Tannenbergiem i całej kampanii mazurskiej wpły​‐
nęło wiele czynników. Rosjanie przekroczyli granicę Prus Wschodnich
zaledwie kilka dni po wypowiedzeniu wojny. Szybko posuwali się naprzód,
ponieważ nie poświęcili czasu na zadbanie o odpowiednie zaopatrzenie
wojsk i zlekceważyli potrzeby swoich wojsk w polu. Ponadto armia
niemiecka przewyższała rosyjską: była lepiej wyposażona, wyszkolona
i miała lepsze dowództwo. Gęsta sieć linii kolejowych w Prusach umożliwiła
niemieckim sztabowcom sprawny przerzut pociągami całych korpusów
w rejon walk i koncentrowanie wojsk w obliczu zagrożenia przez wroga i dla
wykorzystania nadarzających się okazji. Rosyjscy łącznościowcy nadali ponad
setkę niezaszyfrowanych meldunków, co pozwoliło Hindenburgowi na
precyzyjne rozpoznanie nieprzyjacielskiego położenia oraz sił i zamierzeń
przeciwnika na całe dni przed tym, nim Rosjanie przystąpili do działania.
Żadnego z tych atutów nie dałoby się wykorzystać, jeśliby niemiecki generał
nie okazał się świetnym dowódcą, który sprawił, że wojska rosyjskie
poniosły bardzo dotkliwe straty stosunkowo niewielkim kosztem ze strony
Niemców. Odniesione przezeń zwycięstwo na długo wyeliminowało
zagrożenie, stwarzane przez armię carską na wschodnich granicach Niemiec,
a niemieckie naczelne dowództwo mogło skupić siły na froncie we Francji.
Jednakże, co znamienne, wspominając stoczoną batalię, nie powiedział
prawie nic o przechwyconych meldunkach radiowych, z których tak wiele się
dowiadywał.

Wywi ad sygnał owy w Gal i cj i


Tymczasem na innym odcinku frontu, w Galicji w południowo-wschodniej
Polsce, Rosjanie podjęli walkę z armią austro-węgierską, która broniła
podejść do Wiednia. Austriackie naczelne dowództwo zaczęło sobie
uświadamiać na podstawie treści przechwytywanych raportów
nieprzyjaciela, że Rosjanie mają dobre informacje o ruchach austro-
węgierskich wojsk, a zwłaszcza o słabych punktach austriackiej obrony.
Major Nowotny, specjalista z kontrwywiadu, otrzymał rozkaz ustalenia
źródła tych przecieków i dotarł pieszo do wielu jednostek w Beskidach, na
tym odcinku frontu, gdzie, jak był przekonany, operował wrogi szpieg.
Pewnego dnia odwiedził szpital polowy prowadzony przez Siostry
Miłosierdzia, słynące z opiekuńczości, jaką otaczały rannych. Szczególną
dobrocią wyróżniała się spośród nich siostra Inocencja, która pocieszała
żołnierzy i opowiadała im zabawne historyjki o swoim wiedeńskim
konwencie, a także pomagała im pisać listy do rodzin.
Major przesłuchał cały personel tego polowego szpitala i skrupulatnie
obejrzał wszystkie dowody tożsamości, które okazały się bez zarzutu. Dalsze
do​chodzenie wykazało, że siostra Inocencja jest tak wspaniałą pielęgniarką,
iż przedstawiono ją do odznaczenia Złotym Medalem Czerwonego Krzyża za
poświęcanie rannym nawet swego wolnego czasu. Nowotny przesłuchał ją
wśród innych pielęgniarek i zdumiał go rozmiar jej pantofla, wyłaniającego
się spod poły jej długiego zakonnego habitu. Nowotny udał omdlenie i padł
jej w ramiona, szybko jednak oprzytomniał, polecił, aby siostrę rozebrano,
i wtedy przekonał się, że Inocencja to w istocie całkiem muskularny
mężczyzna. Major ostrym tonem zapytał go o nazwisko. „Jestem kapitan
Wasilij Wasiliewicz Gerson ze sztabu generała Dymitrowa z rosyjskiej armii
cesarskiej”, usłyszał w odpowiedzi.
Tymczasem armia austro-węgierska wycofywała się w nieładzie,
ustępując przed wojskami rosyjskimi, a Austriacy zmuszeni byli zwrócić się
o pomoc do naczelnego dowództwa niemieckiego. Nowo sformowana 9.
Armia dotarła na front galicyjski z pewnym opóźnieniem, niedługo po
zwycięstwie Hinden​burga pod Tannenbergiem, przybywając tam wraz
z informacjami z rozszyfrowanych rosyjskich meldunków. Do tego czasu
Rosjanie zrozumieli już potrzebę zachowywania środków ostrożności
w odniesieniu do łączności radiowej i zaczęli szyfrować wszystkie swoje
meldunki. Niestety, Austriacy mieli doświadczenie w dziedzinie dekryptażu
i bez kłopotów łamali raczej nieskomplikowane rosyjskie kody. Po serii
zbrojnych strać, w których trakcie Austriacy odczytali wiele rosyjskich
radiodepesz, walki przejściowo ustały, wobec wyczerpania obu stron. Na
froncie wschodnim na dłuższy czas zapanował względny spokój. Natomiast
kapitan Wasilij Gerson stanął przed plutonem egzekucyjnym rankiem
w następnym dniu po tym, jak został zdekonspirowany. Wcześniej działał
przez pięć miesięcy w habicie zakonnicy i zdobył dużo wiadomości na temat
wojsk austriackich w galicyjskim sektorze frontu. Tak zginął dzielny oficer,
który nie zawahał się przywdziać damskiego habitu, aby służyć swemu
krajowi.
Cud nad Marną
Na froncie zachodnim Niemcy, zgodnie z planem Schlieffena przewidującym
szybkie wkroczenie do północnej Francji i rozbicie tam jej armii, wdarli się
do Belgii. Początkowo walki na tym teatrze wojny miały charakter
manewrowy, lecz przechwytywanie nieprzyjacielskich sygnałów radiowych
w dużym stopniu wpłynęło też na wynik tej batalii. Francuskie Deuxième
Bureau na froncie zachodnim było dobrze przygotowane do prowadzenia
wojny sygnałowej i zdecydowane przyczynić się do odparcia ofensywy armii
niemieckiej, mimo że jego personel nie miał okazji do czytania przesyłanych
otwartym tekstem radiowych meldunków wroga, z których korzystał
Hindenburg w trakcie prowadzonej kampanii na wschodzie. Jednakże
Francuzi dosyć łatwo odcyfro​wywali niemieckie szyfry. „Cud nad Marną”
w istocie nie był cudem, lecz głównie efektem pilnego ćwiczenia się
Francuzów w przechwytywaniu i rozszyfrowywaniu wrogich sygnałów jeszcze
na długo przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Plan niemieckiego
naczelnego dowództwa przewidywał przejście armii niemieckiej wielkim
łukiem przez Belgię, otoczenie zasadniczych sił francuskich na wschód od
Paryża oraz zniszczenie ich. Na prawym skrzydle niemieckiego zgrupowania
operowała 1. Armia pod dowództwem generała von Klucka. Jeden z jego
podkomendnych, generał von der Marwitz, dowodził korpusem kawalerii,
który skutecznie korzystał ze sprzętu radionadawczego, w jaki zaopatrzono
szybko posuwające się naprzód niemieckie jednostki. W trakcie energicznego
przemarszu przez Belgię i po wkroczeniu do Francji sam von Kluck
koordynował działania swoich jednostek za pomocą ekwipunku radiowego,
bacząc, by natarcie przebiegało plano​wo. Jednak niemieccy radiooperatorzy
nie zostali dostatecznie przeszkoleni i mieli skromne umiejętności w nowej
podówczas dziedzinie, jaką była łączność radiowa. Wprawdzie początkowo
przepisowo kodowali nadawane meldunki, ale w ogniu walk czasami
wysyłali je bez szyfrowania, lekceważąc procedury bezpieczeństwa.
Francuska służba nasłuchu rozpoczęła monitorowanie radiogramów
nadawanych przez armię niemiecką, nim jeszcze ta przekroczyła granicę
belgijską, co pozwoliło Francuzom na systematyczne śledzenie postępów
robionych przez oddziały przeciwnika i szczegółowe określanie ich pozycji.
Cabinet Noir (czarny gabinet), czyli wydział kryptograficzny Deuxième
Bureau, przechwycił ponad 350 radiogramów nadanych przez niemiecki
korpus kawaleryjski w trakcie dwóch tygodni kampanii na zachodzie.
W Deuxième Bureau określano te przejęte meldunki i rozkazy mianem
„telegramów Marwitza”, gdyż operatorzy niemieckich radiostacji stosowali
coraz łatwiejsze do zidentyfikowania hasła wywoławcze, kiedy bitewny stres
wpłynął na rozluźnienie dyscypliny związanej z nadawaniem. Meldunki
bywały pospiesznie szyfrowane (lub odszyfrowywane) przez obsługę
radiostacji, która często nie rozumiała ich sensu i znaczenia. Personelowi
radiostacji nie wydano wyraźnych instrukcji na temat zabezpieczania
meldunków radiowych, więc sygnały wywoławcze każdej z nich niezmiennie
zaczynały się od tej samej litery i pozostały niezmienione w trakcie
niemieckiego natarcia, podobnie jak nie uległy zmianie długości fal, na
których nadawano. W tej sytuacji Francuzi byli w stanie rozpoznawać
radionadajnik każdej niemieckiej dywizji po jego haśle wywoławczym.
W niemieckich jednostkach kawalerii postępowano najbardziej beztrosko,
zapewne pod wpływem napięć i chaosu panujących w szybko
przemieszczających się formacjach, choć także w służbach łączności
niektórych z dywizji, a nawet korpusów panowały złe nawyki. Na przykład
radiostacja każdej niemieckiej jednostki kawalerii miała literę, po jakiej ją
rozpoznawano: „S” odnosiła się do jednostek w Belgii, „G” w Luksemburgu,
„L” do tych w regionie Woëvre, a „D” – w Lotaryngii. Potwierdzanie pewnych
meldunków odbywało się w sposób niezakodowany, a nawet bywały one
opatrzone nazwiskiem i stopniem wojskowym nadawcy. Po przechwyceniu
kilku takich transmisji Francuzi zorientowali się, że generał von der
Marwitz dowodzi korpusem posługującym się symbolem „S” i operującym na
obszarze Belgii, a generał Richthofen – korpusem „G” w Luksemburgu.
Prosty do odcyfrowania radiogram, rozpoczynający się od wywoławczego
hasła „L”, zdradzał, że dwie niemieckie dywizje kawalerii wdarły się na
płaskowyż Woëvre (na Wyżynie Lotaryńskiej) i podążały ku Verdun przez
Malavillers i Xivry-Circourt. Informacje tego rodzaju były wyjątkowo cenne
dla francuskich dowódców kierujących batalią obronną. Po kilku dniach
prowadzenia intensywnego nasłuchu Deuxième Bureau mogło przedstawić
francuskiemu Sztabowi Generalnemu szczegółową strukturę operacyjną sił
wroga. Deuxième Bureau śledziło przede wszystkim ruchy 1. Armii
Alexandra von Klucka, gdy ta maszerowała przez Belgię, a na tej podstawie
udało się też określić w przybliżeniu skład i siły 2. Armii pod dowództwem
generała Karla von Bülowa. Obie te armie nie utrzymywały ze sobą stałej
łączności, gdy po zatoczeniu wielkiego łuku wkroczyły do Francji, a luka
pomiędzy nimi zaczęła się powiększać.
We Francji pierwsza bitwa nad Marną (w 1914 roku) znana jest jako „cud nad
Marną”. W istocie do sukcesu aliantów i powstrzymania niemieckiej
ofensywy przyczyniła się sprawność Francuzów w przechwytywaniu
i odszyfrowywaniu niemieckich zakodowanych depesz radiowych.

Kawaleria von der Marwitza otrzymała przez radio rozkaz


zorganizowania cienkiej osłony w tej poszerzającej się luce. Francuzi uznali
ten obszar za słaby punkt w niemieckiej linii frontu; w istocie ten „punkt”
rozciągnął się na wiele kilometrów, kiedy obie nacierające armie posuwały
się naprzód w nierównym tempie. Na podstawie danych wywiadu
sygnałowego, zdobytych przez Deuxième Bureau 8 września, francuskie
dowództwo przeprowadziło kontruderzenie w tym krytycznym miejscu, na
linii rozgraniczenia między dwiema atakującymi niemieckimi armiami
polowymi. I Francuzi już niebawem zaczęli zagrażać niemieckiej 1. Armii
okrążeniem oraz oskrzydleniem 2. Armii von Bülowa, co zmusiło obie te
armie do odwrotu. Niemieckie naczelne dowództwo poddano krytyce za
wydanie rozkazu do odwrotu w momencie, gdy w oczach niemieckiej opinii
publicznej bitwa nad Marną była już „prawie” wygrana. Francuskich
żołnierzy na froncie zaskoczyła ta nagła zmiana przebiegu batalii; odwrót
niemieckich wojsk w obliczu rozpaczliwego francuskiego oporu przeszedł do
historii jako „cud”. Jednakże francuskie dowództwo oraz Deuxième Bureau
wiedziały dobrze, co się za tym cudem kryło.

Wyści g do morza
Brytyjczycy zorganizowali służbę łączności armii lądowej w składzie
Królewskich Wojsk Inżynieryjnych w 1912 roku. Brytyjskie Ministerstwo
Wojny (War Office) dysponowało wtedy dość skromnym budżetem. Nie
przewidywano bowiem, że jakikolwiek konflikt zbrojny będzie tak rozległy
i złożony jak ten, który wybuchł dwa lata później. Rozwój łączności radiowej
nie został tam potraktowany priorytetowo, a sztabowcy rzadko z niej
korzystali, zapewne nie w pełni rozumiejąc lub nawet odnosząc się nieufnie
do „nowomodnych” kodów i szyfrów. W związku z tym służba nasłuchowa
Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego (BEF) we Francji nie była należycie
wykorzystywana w początkowych stadiach zmagań wojennych, a brytyjscy
radiooperatorzy mieli czas na podsłuchiwanie nieprzyjacielskich transmisji,
podobnie jak niemieccy operatorzy czynili to w twierdzy toruńskiej na
froncie wschodnim. Na podstawie przechwyconych radiodepesz udawało się
przewidywać zamiary przeciwnika, więc nadawanie zostało ograniczone,
a meldunki wysyłano w bardziej tradycyjny sposób, poprzez gońców lub
kurierów, aby ważne informacje nie przeciekły na falach eteru. Wątpliwe,
czy Brytyjczycy podchwycili pomysł Hindenburga, aby przesyłać pilne
depesze drogą lotniczą, niemniej jednak w BEF wprowadzono w 1914 roku
wynalazek, zwany radiokompasem. Było to w istocie urządzenie radiowo-
detekcyjne, opracowane przez Marconiego i udoskonalone przez profesora
Johna Fleminga (który zresztą wprowadził określenie „elektronika”).
Powołana wkrótce potem do istnienia służba namiarowa korzystała z tego
nowego sprzętu do lokalizowania nieprzyjacielskich nadajników – najpierw
na użytek BEF, a następnie, z dobrym skutkiem, Royal Navy. Radiostacje
przydzielano sztabom formacji wojsk lądowych i pojawiła się możliwość
określania pozycji niemieckich jednostek za pomocą radiokompasu w chwili
nadawania przez nie meldunków. Owa zdolność do wykrywania źródła
nieprzyjacielskich transmisji i zarazem określania sił oraz struktury
organizacyjnej formacji przeciwnika z upływem lat wojny odgrywała coraz
większą rolę.
Generał von Kluck został powstrzymany nad Marną, na północ od Paryża,
więc podjął natarcie nieco dalej na zachodzie, aby oskrzydlić wojska
francuskie, brytyjskie i niedobitki armii belgijskiej, znajdujące się bliżej
francuskiego wybrzeża. Niemcy sondowali siłę francuskich i brytyjskich linii
obronnych na kierunku kanału La Manche w rodzaju śmiertelnego tańca
z udziałem żołnierzy i dział, którymi obie strony usiłowały się wzajemnie
oskrzydlić. Deuxième Bureau nieustannie monitorowało ruchy wielkich
jednostek niemieckich, wspomagane w tym przez mniej doświadczoną służbę
nasłuchową BEF, gdy przeciwnicy próbowali się nawzajem wymanewrować.
Ówczesne zasady działania brytyjskiego wywiadu wojskowego
ukształtowały się pod wpływem wojny burskiej, stoczonej kilkanaście lat
wcześniej. Już wtedy Brytyjczycy zdawali sobie sprawę, że gromadzenie,
analiza i wykorzystanie informacji wywiadowczych wymaga metodycznego
podejścia i wypracowali trzystopniowy tryb działań: oficerowie wywiadu
zbierali informacje od żołnierzy frontowych, przesyłali je następnie
sztabowcom do selekcji i porównania i wreszcie rezultaty tego były
analizowane przez Departament Wywiadu Polowego, który wydawał
ostateczną ocenę nieprzyjacielskich sił i zamierzeń. Procedura taka okazała
się dość efektywna w praktyce, jednak radiooperatorzy armii brytyjskiej
mieli okazję nauczyć się czegoś nowego tylko wówczas, gdy Burowie zdobyli
egzemplarze nielicznych radionadajników: przede wszystkim zrozu​m ieli, że
gdy wróg znajduje się w pobliżu, należy pilnować nadajnika. Ale gdy wojna
w Afryce Południowej dobiegła końca, pamięć o skutecznych technikach
działania wywiadu w składzie wojsk lądowych jak gdyby zaczęła się
zacierać. I zdobyte doświadczenia zapewne przepadłyby na dobre, gdyby nie
napisany w 1904 roku podręcznik pod tytułem Field Intelligence: Its
Principles and Practice (Wywiad polowy: jego zadania oraz praktyka)
autorstwa podpułkownika Davida Hendersona. Książka ta okazała się
bezcenną pomocą dla War Office w chwili dość nagłej i niespodziewanej
mobilizacji armii brytyjskiej w 1914 roku, gdyż uświadomiono sobie, że
w ramach struktury dowódczej BEF potrzebne będzie stworzenie systemu
wywiadowczego. W ten sposób został wprowadzony nowy system kierowania
działaniami wywiadu, zasilany między innymi danymi zdobywanymi przez
radiooperatorów z wywiadu sygnałowego BEF oraz tych z Deuxième
Bureau, dzięki któremu brytyjscy sztabowcy mieli jasny obraz znacznych sił
niemieckich, operujących przed frontem BEF.
Już po Wielkiej Wojnie analiza treści przechwyconych niemieckich
radiodepesz, dokonana przez pułkownika Cavela z Deuxième Bureau,
wykazała, że podczas prawie wszystkich przeciwdziałań oraz skutecznych
operacji bojowych prowadzonych w 1914 roku do momentu ustabilizowania
się linii frontu zachodniego, kierowano się danymi zdobytymi przez wywiad
sygnałowy. Ponadto Cavel wykazał, jak szybko francuscy i brytyjscy
radiooperatorzy opanowali umiejętności niezbędne do prowadzenia wojny
elektronicznej i jak zakłócali podobne działania przeciwnika. Nie da się tego
samego powiedzieć o niemieckim wywiadzie sygnałowym – zorganizowanie
efektywnej służby nasłuchowej i zajmującej się odszyfrowywaniem
przechwyconych radiodepesz zabrało mu prawie rok. Jednakże do 1916 roku
obie strony na froncie zachodnim dysponowały już porównywalnym pod
względem skuteczności wywiadem radioelektronicznym, gdy zwiększyła się
ogólna liczba nadawanych radiotelegramów i nastąpiła poprawa w zakresie
dekryptażu oraz zabezpieczania przesyłanych drogą radiową meldunków.
Armia niemiecka zrozumiała, jak duże znaczenie ma utajnianie transmisji
radiowych w trakcie bitwy pod Tannenbergiem na froncie wschodnim, lecz
zwycięzcy z Prus Wschodnich sami dosyć powoli wdrażali płynące z tego
wnioski w działaniach na zachodzie. Niemiecki Sztab Generalny nie w pełni
zrozumiał konsekwencje błędów popełnionych w tym zakresie przez służby
łączności radiowej w armii rosyjskiej. Przez ponad rok słabo chronione
transmisje przyczyniały się w jakimś stopniu do niepowodzeń samych
Niemców w prowadzeniu działań wojennych. Do 1915 roku wojna
manewrowa przeobraziła się w pozycyjne zmagania okopowe na całym 500-
kilometrowym froncie zachodnim. Wraz z nastaniem drugiego roku
europejskiego konfliktu zbrojnego zaczął też ulegać zasadniczym zmianom
charakter zmagań prowadzonych przez wywiad radioelektroniczny obydwu
stron. Odtąd okopy i zasieki drutu kolczastego rozciągały się od belgijskiego
wybrzeża, przez pola północnej Francji po granicę szwajcarską. W położeniu
i układzie sił na froncie zachodnim nie zaszła istotna zmiana aż do 1918
roku, kiedy to działania wojenne znowu nabrały ruchomego charakteru.

W ok opach
Gdy zbliżał się rok 1915, wojska na froncie zachodnim zaległy w okopach,
a na europejskim froncie zachodnim rozpoczęły się długotrwałe walki
pozycyjne. Okopane wojska stały naprzeciwko siebie, oddzielone pasem
ziemi niczyjej, za zasiekami z drutu kolczastego; była to niedostępna strefa,
omiatana seriami z karabinów maszynowych i zryta pociskami
artyleryjskimi, co zmuszało żołnierzy w transzejach do obmyślania sposobów
na przechytrzenie nieprzy​jaciela. Charakter wywiadu sygnałowego należało
więc zmodyfikować i dostosować do nowych potrzeb oddziałów frontowych,
których dowódcom zależało teraz przede wszystkim na poznaniu zamiarów
przeciwnej strony. Przeciągnięto gęste sieci kabli łączących telegrafy
i telefony polowe, które stały się głównym środkiem łączności między
jednostkami piechoty i artylerii, służąc do przekazywania rozkazów oraz
meldunków z działań bojowych. Radiotelegrafię zaczęto wykorzystywać do
kierowania ogniem artyleryjskim przez załogi dwupłatów, które jeszcze nie
opanowały sztuki prowadzenia walk powietrznych z użyciem sprawnych
lotniczych karabinów maszynowych, choć rozwijała się fotografia lotnicza
jako metoda weryfikowania meldunków wywiadowczych. Łączność radiowa
w walkach naziemnych na ograniczonych terenach straciła na znaczeniu aż
do momentu, gdy trzy lata później linia frontu ponownie zaczęła się
przemieszczać. W wojskach obu walczących stron do 1916 roku przenośne
radionadajniki stanowiły rzadkość; brytyjscy żołnierze musieli dźwigać tzw.
okopowy nadajnik polowy. Do przenoszenia tego urządzenia wyposażonego
w ciężkie akumulatory, które łatwo się psuły i wylewał się z nich żrący
kwas, potrzebnych było co najmniej sześciu ludzi. Ponadto wysoka antena
nadajnika stanowiła znakomity cel dla strzelców wroga, więc nie nadawał
się on zbytnio do wykorzystywania na pierwszej linii frontu. Radionadajniki
nowego typu, wprowadzane od 1917 roku, były łatwiejsze w transporcie
i zaopatrzone w pętlową antenę o powierzchni ok. 0,03 m². Niestety, miały
niewielki zasięg dochodzący do niespełna 2000 metrów. Słowne
porozumiewanie się przez tele​fony polowe czasowo wyparło alfabet Morse’a
jako podstawowy środek łączności wojsk w okopach.
Oczywiście, telefony miały swoje wady, jednak stabilność frontu czyniła
z sieci telefonicznej pewniejszy środek łączności od radionadajników.
Plątanina drutów i przewodów zalegała na obszarach za liniami okopów
i łatwo ulegała zniszczeniu pod wpływem ognia artylerii. Na początku wojny
stwierdzono, że aby uchronić kable przed skutkami ciężkiego ostrzału,
należało je osłaniać specjalnymi metalowymi tarczami i zakopywać w ziemi
na głębokości prawie dwóch metrów. Jednak wody gruntowe także mogły je
uszkadzać i powodowały, że połączenia były niepewne. Znacznych trudności
nastręczał też tzw. przesłuch (tj. zakłócenia wywoływane przez inne
połączenia), więc gdy oficer podnosił słuchawkę aparatu w kwaterze polowej
albo w okopie, nie mógł być pewien, że połączył się z właściwą osobą.
Nadto oficerów wywiadu poważnie niepokoiła kwestia przecieku informacji
taktycznych i tego, ile wie nieprzyjaciel. Rutynowe przemieszczanie się
oddziałów w okopach, zwłaszcza brytyjskich, było w stanie ściągać celny
ogień dział lub karabinów maszynowych – pozornie bez przyczyny. Jednostki,
które zajmowały stanowiska w okopach po zluzowaniu innych formacji,
bywały witane przez niemieckich żołnierzy wystawianymi tablicami
z wypisaną kredą nazwą nowo przybyłego pułku; pewnego razu okazało się
nawet, że Niemcy znają nazwisko dowódcy brytyjskiego oddziału. Francuskie
wojska donosiły o podobnych zdarzeniach. Zapanowała szpiegomania.
Czy przesłuch, znany tak dobrze wszystkim w okopach, mógł mieć coś
wspólnego z podsłuchiwaniem telefonów polowych? Służbie łącznościowej
polecono przeprowadzenie dochodzenia w tej sprawie. Wiedziano, że energia
elektromagnetyczna może się rozprzestrzeniać w powietrzu, ale czy także
ziemia jest w stanie ją przewodzić? Naukowcy przeprowadzali stosowne
eksperymenty. Niemieccy uczeni, tacy jak Ohm, Gauss, Kenz i Hertz, byli
największymi autorytetami w dziedzinie rozwoju technologii
elektromechanicznej i radiowej, lecz czy potrafili opracować jakieś zmyślne
urządzenie podsłuchowe? Niebawem francuska służba sygnałowa
przedstawiła raport, zgodnie z którym Niemcy podjęli próby podsłuchiwania
telefonów alianckiej artylerii polowej, przeciągając przewód na dnie
strumienia, przebiegającego przez francuskie pozycje. W ten sposób ustalono
źródło przecieku informacyjnego. Między pozycjami walczących stron
przebiegały linie kolejowe, rurociągi i rzeki, a wszystkie one przewodziły
sygnały elektromechaniczne, które umożliwiały Niemcom dość wyraźne
„podsłuchiwanie” rozmów telefonicznych, prowadzonych przez oficerów
wojsk sprzymierzonych. Wypróbowano więc nowe techniki podsłuchu,
a obydwie strony uczyły się podsłuchiwania rozmów prowadzonych przez
telefon przez przeciwnika.
W 1915 roku Francuzi zaplanowali atak pod Apremont, po uprzednim
podsłuchiwaniu niemieckich telefonów polowych. Nie podejrzewali jednak,
że sami są podsłuchiwani przez Niemców, którzy dowiedzieli się, kiedy
miało nastąpić natarcie i jakie były jego cele. Powiadomili o tym swoje
oddziały na odpowiednim odcinku. Jak na ironię, tę uzyskaną za sprawą
telefonicznego podsłuchu informację przekazali także przez telefon, co znowu
zostało podsłuchane przez Francuzów, którzy przyspieszyli rozpoczęcie akcji
o kilka godzin, zaskakując nieprzyjaciela w trakcie przegrupowywania
oddziałów.
Pewien sędziwy niemiecki kryptolog z Berlina opowiedział mi
o zdarzeniu, które uznał za duży sukces niemieckiej służby nasłuchowej
w 1917 roku. Wtedy to zwiększona częstotliwość połączeń głosowych
i transmisji radiowych wskazywała na przygotowania strony alianckiej do
dużej ofensywy. Niemieckie naczelne dowództwo dobrze znało cele i czas tej
operacji dzięki danym uzyskanym przez nasłuch radiodepesz i podsłuch
połączeń telefonicznych. Niemcy wycofali swoją piechotę z pierwszej linii
okopów na ufortyfikowane pozycje, które z czasem stały się znane jako Linia
Zygfryda, tuż przed wyznaczonym terminem uderzenia. Przez to alianccy
żołnierze przypuścili szturm na obszary opuszczone przez nieprzyjaciela,
więc przygotowanie artyleryjskie i inne uprzednie działania nie wyrządziły
szkody przeciwnikowi ani jego sprzętowi, a atak trafił w próżnię. Mój
rozmówca twierdził, że alianci podsłuchali niemieckie meldunki radiowe i,
choć zdali sobie sprawę, że Niemcy się wycofali, nie zdecydowali się na
podjęcie pościgu.
Na bitewnych polach w 1915 roku nie przestrzegano ściśle środków
bezpieczeństwa, chroniących telefony polowe, głównie z tego powodu, że
przejście z alfabetu Morse’a na prostsze i łatwiejsze rozmowy telefoniczne
wpłynęło na pewne rozluźnienie dyscypliny obowiązującej służby łączności.
Poza tym większość oficerów i podoficerów korzystających z telefonów nie
była tak świadoma ważności rygorów bezpieczeństwa jak specjalnie
przeszkoleni radiooperatorzy. Niestety, system naziemnych linii
telefonicznych „przeciekał jak sito” i musiało upłynąć nieco czasu, nim
frontowi żołnierze uświadomili to sobie.

Sł użba nami arowa


Oprócz zapoznawania się z treścią nieprzyjacielskich meldunków, zajmowano
się także lokalizowaniem wrogich nadajników. „Radiokompasową” jednostkę
BEF szybko przekształcono w rozbudowaną służbę namiarową. Korzystanie
z urządzeń do nasłuchu umożliwiało radiooperatorowi określenie kierunku,
w którym znajdował się pracujący obcy nadajnik. Dwa lub trzy namiary
z różnych stacji namiarowych pozwalały już operatorom na dość dokładne
wyznaczenie jego położenia i naniesienie go na mapę, czasem
z dokładnością do stu metrów. Sprzęt namiarowy (D/F) był w zasadzie
brytyjskim wynalazkiem, a armia niemiecka jeszcze przez prawie rok nie
miała swojego urządzenia tego typu. Technologia radiowa była w tym czasie
wciąż jeszcze w powijakach, a i pieniędzy na jej rozwój brakowało. Na
mapach, na których zaznaczano miejsca nadawania, nie uwzględniano jeszcze
wówczas odchylenia magnetycznego ani nawet wzniesień i zagłębień
terenowych, więc operatorzy musieli ustalać, jaki wpływ ma ukształtowanie
terenu na odczyty namierników, bazując wyłącznie na swoim doświadczeniu.
Zlokalizowanie nadajnika wymagało przy tym od operatorów sporych
umiejętności i dużej cierpliwości, a specjaliś​ci w tym zakresie byli cenieni,
niezależnie od swojej rangi wojskowej, w sztabach i dowództwach jednostek.
Te dwie dyscypliny – nasłuch i namierzanie – zaczęły się wzajemnie
uzupełniać w prowadzonych zmaganiach radioelektronicznych.
Wraz z nabywanym doświadczeniem w dziedzinie nasłuchu we wszystkich
armiach zaczęto przestrzegać ściślejszej dyscypliny w nadawaniu, co odnosiło
się nie tylko do treści radiodepesz, ale i sygnałów wywoławczych oraz
rozpoznawczych poszczególnych stacji nadawczych. Z czasem, po ulepszeniu
sprzętu detekcyjno-namiarowego, kwestia maskowania i haseł
wywoławczych straciła nieco na znaczeniu, choć takie hasła i sygnały nadal
mogły stanowić informacje przydatne dla wywiadu. Położenie
zidentyfikowanego nieprzyjacielskiego radionadajnika ułatwiało rozpoznanie
położenia, a nawet ruchów jednostki bojowej, więc D/F szybko stał się
integralnym elementem wojny radioelektronicznej. Śledzenie obcych
oddziałów wojskowych za pomocą techniki namiarowej okazało się
szczególnie skuteczne podczas pierwszej wojny światowej na froncie
wschodnim ze względu na tamtejsze warunki geograficzne oraz fakt, że
walki miały bardziej manewrowy i zmienny charakter od tych toczonych we
Francji. Włosi bardzo efektywnie posłużyli się techniką namiarową w czasie
wielkiej ofensywy wojsk austro-węgierskich w 1917 roku. Z techniki tej
korzystali też w pewnej mierze Rosjanie, wspierający armię rumuńską, ale
w istocie nie opanowali jej w stopniu dostatecznym, podobnie zresztą jak
nowszych metod kryptologicznych, aż do czasu podpisania przez władze
bolszewickie porozumienia pokojowego z Niemcami w 1918 roku.

Francusk a sł użba goni ometryczna


Z kolei armia francuska robiła szybkie postępy na polu techniki
radiodetekcyjnej i prędko zorganizowała własną skuteczną służbę, której
nadano nazwę goniometrycznej (od goniometrii, czyli dyscypliny zajmującej
się pomiarem kątów) – w czym przypuszczalnie wspomogli ją Brytyjczycy.
Współpraca między wojskami i rządami tych dwóch krajów w dziedzinie
technik i metod wywiadowczych była dość ścisła przez całą wojnę,
a sojusznicy dużo się od siebie nauczyli. Jednak nie da się tego powiedzieć
o pilnie strzeżonych kodach i szyfrach, gdyż sukcesy w tej mierze osiągano
z trudem, a błędy były kosztowne i łatwe do popełnienia, a ponadto
Francuzi i Brytyjczycy nie mieli zaufania do środków bezpieczeństwa
stosowanych przez partnerów z ententy. W wojsku francuskim opracowano
mobilny pelengator, z obrotową anteną montowaną na ciężarówce,
a zastosowanie tego wynalazku przyniosło bardzo dobre rezultaty. Ich
urządzenia i umiejętności goniometryczne okazały się wyjątkowo przydatne
w późniejszym okresie wojny, kiedy Niemcy czynili przygoto​wania do
odwrotu na nowe pozycje obronne na froncie zachodnim. Nim wojska
niemiec​kie przystąpiły do planowego odwrotu, francuskich i brytyjskich ra​‐
dio​stacji użyto do monitorowania poczynań nieprzyjaciela na wspomnianej
nowej linii defensywnej, wciąż rozbudowywanej. Radionadajniki
umiejscowione przez Niemców na nowych pozycjach obronnych zostały
natychmiast rozpoznane i zlokalizowane przez Francuzów, a francuskie
jednostki goniometryczne bez trudu ustaliły na tej podstawie dokładne
położenie niemieckich umocnień polowych. Ich służby nasłuchowe
dowiedziały się też, kiedy przeciwnik planuje się na nie wycofać, a armada
nowych mobilnych pelengatorów patrolowała cały front zachodni. Niemiecki
zamiar wycofania się za rzekę Vesle ku Ailette został przejrzany przez
francuskie jednostki goniometryczne za pomocą wielu namierników oraz
treści przechwyconych radiodepesz. Ale właśnie wtedy Niemcy nagle
zmienili klucze szyfrowe i Francuzi nie byli w stanie odczytywać treści ich
meldunków. Niemieckie radiostacje regularnie zmieniały sygnały
wywoławcze, jednak w taki sposób nie udawało się zamaskować lub ukryć
pozycji albo ruchów jednostek, przy których działały te nadajniki.
W szczególności przemieszczenie nadających komunikaty meteorologiczne
niemieckich stacji na głębokie tyły stanowiło dla alianckich dowódców
wskazówkę, że osłabione wojska przeciwnika się wycofywały.
Poza współdziałaniem w zakresie wykrywania wrogich radiostacji,
francuscy i brytyjscy eksperci od artylerii skupiali się na udoskonalaniu
technik lokalizowania stanowisk niemieckich dział. Miało to ogromne
znaczenie dla wyników pojedynków artyleryjskich, prowadzonych przez
baterie obu przeciwników wzdłuż całego frontu we Francji, zwłaszcza
w czasie przygotowania artyleryjskiego poprzedzającego szturmy piechoty.
Korzystano z rozmaitych metod wypatrywania pozycji nieprzyjacielskich
dział, w tym rejestrowania błysków z luf armatnich w chwili wystrzału,
różnych technik pomiarowych stosowanych w fotografii lotniczej, zrzucania
bomb dymnych na stanowiska artylerii, aby mogły się w nie wstrzelać
własne baterie, wreszcie pomiarów akustycznych i echolokacyjnych, czyli
obliczania różnicy w czasie między zauważonym błyskiem a towarzyszącym
temu odgłosem. Analizowaniem tego ostatniego zjawiska zajmował się
porucznik William Lawrence Bragg, który wraz ze swoim ojcem zdobył
Nagrodę Nobla za badania nad promieniowaniem rentgenowskim. Swoją
drogą, ojciec Williama Lawrence’a, William Henry Bragg, przyczynił się do
opracowania wynalazku o nazwie ASDIC (sonar; podwodny namiernik
stosowany podczas drugiej wojny światowej w walce z okrętami podwod​‐
nymi). Otóż porucznik Bragg wszedł w skład brytyjsko-francus​kiego zespołu
pracującego nad udoskonalaniem mikrofonów echolokacyjnych, w owym
czasie urządzeń jeszcze dosyć prymitywnych. Wystrzał z armaty polowej lub
ciężkiego działa wzbudzał falę dźwiękową o częstotliwości około 25 Hz,
jednak tak niska częstotliwość rzadko była rejestrowana przez ówczesne
mikrofony.
Prace badawcze w zakresie echolokacji posuwały się naprzód dość
mozolnie, ale oto pewnego razu porucznik Bragg – będąc w ubikacji –
poczynił ciekawą obserwację. Ustęp w kwaterze Bragga był małym
pomieszczeniem bez okien, a po zamknięciu drzwi powietrze miało dostęp
jedynie przez sedes. W takim zamknięciu Bragg zauważył, że po wystrzale
z działa, którego stanowisko znajdowało się w pobliżu, podrzuciło go nieco
na sedesie pod wpływem ciśnienia wywołanego przez detonację, mimo że
samego wystrzału nie dosłyszał. Stwierdził więc, że powinien dokonać
pomiaru fali ciśnienia wzbudzonej przez strzelające niemieckie działa. Inny
problem wiązał się jednak ze strzelaniem z armat długolufowych, które
emitowały dwa rodzaje dźwięku: donośny trzask, towarzyszący
przekraczaniu przez wystrzelony pocisk bariery dźwięku, oraz głuchy huk,
nieomal przytłumiony przez ten drugi odgłos, który nie był pomocny
w wykrywaniu pozycji nieprzyjacielskiego działa. Poza tym mikrofony
rejestrowały takie dźwięki, jak brzęczenie pszczół, odgłosy wystrzałów
karabinowych i inne, które zagłuszały huk artylerii. Porucznik Bragg
skonstruował ze skrzyń po amunicji i przeciągniętego przez nie platynowego
drutu rodzaj prostego galwanometru; drgania tego drutu rejestrowały emisję
energii towarzyszącą strzelaniu z dział.
Pojawiły się przy tym pewne problemy do przezwyciężenia, takie jak
kierunek wiatru, który mógł zakłócać rejestrowanie fal ciśnienia przez
wspomniane urządzenie. Optymalne warunki do pomiaru panowały podczas
mgły, przy bezwietrznej pogodzie i w stałej temperaturze. Sześć do ośmiu
takich nieskomplikowanych galwanometrów rozstawiono w linii na około
kilometrowym odcinku naprzeciwko pozycji przeciwnika, co umożliwiało
doświadczonemu operatorowi identyfikację stanowiska wrogiego działa
z dokładnością do kilkudziesięciu metrów w składzie baterii artyleryjskiej,
która prowadziła ostrzał. W ten sposób można było określić nawet kaliber
dział, często potwierdzany przez patrole, które przeszukiwały świeże leje po
pociskach i czasami odnajdywały tam zapalniki pozostałe po detonacji.
Echolokacja miała się niezmiernie przydać Brytyjczykom w ich operacjach
zaczepnych po 1917 roku. Jednostki niemieckiej artylerii dostawały wtedy
rozkaz, by nie prowadzić ognia, gdy wiatr wiał ze wschodu lub w danym
sektorze frontu panowała względna cisza. Po tym, jak oddziały francuskie
i brytyjskie zdobywały nieprzyjacielskie gniazda artylerii, przekonywały się,
że aparaty echolokacyjne umożliwiały aż w 90 procentach ich precyzyjne
lokalizowanie i niszczenie przez własne działa. Skuteczności echolokacji
i podobnych technik detekcyjnych dowiodła bitwa pod Cambrai w listopadzie
i grudniu 1917 roku, gdy Brytyjczycy użyli wielu czołgów, przedarli się przez
niemieckie zasieki z drutu kolczastego i niemal całkowicie wyeliminowali
z walki około tysiąca niemieckich dział. Prowadzony wtedy atak utknął
w miejscu, kiedy zaszła konieczność podciągnięcia brytyjskiej artylerii
w sektor nierozpoznany zawczasu z użyciem echolokacji, a wtedy brytyjskie
działony od razu znalazły się pod celnym ostrzałem niemieckich armat
i haubic polowych. Najbardziej znanym sukcesem, do którego przyczyniła się
echolokacja, były walki o wzgórze Vimy, gdzie niemieckie ciężkie działo
ostrzeliwało oddziały kanadyjskie z zamaskowanej pozycji, znajdującej się
kilkanaście kilometrów za linią frontu. Precyzyjne obliczenia,
przeprowadzone przez kilka jednostek detekcyjnych, pozwoliły na
namierzenie i zniszczenie działa. Inne podobne osiągnięcie miało miejsce
podczas ofensywy pod Amiens na początku sierpnia 1918 roku. Niemcy pod
osłoną mgły przemieścili swoją artylerię na nowe stanowiska, ale za
pomocą echolokacji udało się je wykryć przed rozpoczęciem ataku. Ich
artyleria w tym miejscu frontu uległa niemal całkowitemu zniszczeniu, a 450
alianckich czołgów podjęło pod osłoną piechoty natarcie na odcinku około
dziesięciu kilometrów i wdarło się kilkanaście kilometrów w głąb
nieprzyjacielskiego ugrupowania. Hindenburg stwierdził, że był to czarny
dzień dla armii niemieckiej, stanowiący zapowiedź zbliżającego się końca
wojny.
Rumuni a i Rosj a
Na początku wojny rosyjska ofensywa na froncie wschodnim została
powstrzymana przez Hindenburga, lecz Rosjanie podjęli kolejną próbę
działań zaczepnych nieco dalej na południu w marcu 1916 roku,
z katastrofalnymi dla siebie skutkami. W czerwcu 1916 roku przeprowadzili
silne natarcie na ponadtrzystukilometrowym odcinku przeciwko wojskom
austro-węgierskim; operacja ta przeszła do historii jako ofensywa Brusiłowa.
Początkowo przebiegała pomyślnie dla Rosjan, którzy odnotowali wtedy
zapewne największe sukcesy, jakie odnieśli w tej wojnie. Wojska Brusiłowa
zadały silne ciosy armii austro-węgierskiej, która straciła ponad 600 tysięcy
zabitych i rannych oraz 400 wziętych do niewoli. Wprawdzie strona rosyjska
też straciła prawie milion żołnierzy, lecz wobec niemal niewyczerpanych
rezerw ludzkich mogła je z czasem uzupełnić. W rezultacie tej kampanii od
owej pory aż do końca wojny Austria zdana była w znacznym stopniu na
pomoc swych niemieckich sprzymierzeńców.
Inny wstrząs dla austriackiego cesarza Franciszka Józefa stanowiła
postawa jego sąsiadów i niegdysiejszych sojuszników – Rumunów. W 1913
roku rząd rumuńskiego króla Karola odnowił traktat sojuszniczy z państwami
centralnymi – Niemcami, Austro-Węgrami i osmańską Turcją. Zobowiązywał
on Rumunów do przystąpienia do walki w razie zaatakowania któregoś
z państw centralnych, ponadto traktat ten przewidywał, że Włochy również
przystąpią do konfliktu zbrojnego w razie takiego ataku. A skoro to Austria
wypowiedziała wojnę Serbii, a nie sama została napadnięta, Rumunia nie
musiała podejmować walki i zdołała zachować neutralność, zgodnie
z warunkami tego porozumienia. Niebawem jednak, w październiku 1914
roku, zmarł król Karol I, a wraz z jego śmiercią doszło do zerwania bliskiej
przyjaźni monarchii rumuńskiej z Franciszkiem Józefem, cesarzem Austro-
Węgier. Nowy rząd Rumunii i ludność tego kraju zaczęły się odwracać od
państw centralnych, choć otwarcie im się jeszcze nie przeciwstawiły, z obawy
przed potęgą militarną swoich sąsiadów z tego obozu. W tej sytuacji Rumuni
woleli zająć postawę wyczekującą.
Tymczasem austriacki ambasador, hrabia Czernin, był dyplomatą starej
szkoły i wierzył w wartość danego słowa, a tym bardziej traktatów. Nie
potrafił dostrzec stopniowej zmiany w nastawieniu austriackiego rządu, więc
posyłał do Wiednia raporty, zakodowane w dyplomatycznym szyfrze,
z których wynikało, że Rumuni to naród miłujący pokój. Ambasador
niemiecki podzielał ten pogląd Czernina, obaj dali się Rumunom całkowicie
zwieść i nie dostrzegali ich narastającego niezadowolenia, które jednak nie
umknęło uwadze austriackiego attaché wojskowego. Rumunom udawało się
prowadzić podwójną grę, gdyż zapoznawali się z treścią radiowych depesz
dyplomatycznych, wysyłanych przez obydwu ambasadorów do swoich stolic.
Austriacy używali tych samych szyfrów wojskowych co Rumuni, których
uważali za swoich sojuszników, choć posługiwali się własnym szyfrem
dyplomatycznym. Rumuni po mistrzowsku zwodzili Austriaków, z pozoru
utrzymując z nimi przyjazne relacje, co udawało im się częściowo za sprawą
organizowania wielu atrakcji znanemu z zamiłowania do życiowych
przyjemności Czerninowi. Pewnego popołudnia zawieziono go zaprzężonym
w konie powozem do jednej z modnych bukareszteńskich restauracji na
spotkanie ze znanymi mu damami i przy tej okazji Czernin zorientował się,
że zostawił w powozie swoją teczkę. Niezwłocznie powiadomił o tym policję,
a ta zwróciła mu teczkę wraz z jej zawartością nazajutrz czy po dwóch
dniach, z, jak mu się wydawało, materiałami zapisanymi
w nieprzeniknionym dla Rumunów dyplomatycznym kodzie, za pomocą
którego komunikował się z Wiedniem.
Tymczasem austriacki attaché wojskowy odnosił się z coraz większą
podejrzliwością do rumuńskich intencji, zwłaszcza po początkowych
spektakularnych sukcesach rosyjskiej ofensywy Brusiłowa. W sierpniu 1916
roku rumuński ambasador w Wiedniu przekazał akt wypowiedzenia wojny
dotychczasowym sojusznikom Rumunii – Austriakom. Równocześnie armia
rumuńska przemaszerowała przez granicę do znajdującego się wówczas
w granicach węgierskich Siedmiogrodu, aby zająć ten obszar, który Rumuni
uznawali za historycznie przynależny do ich kraju. Obawy austriackiego
attaché okazały się uzasad​nione. Wprawdzie Rumuni nie wywołali wojny
z Niemcami, ale ci, jako bliscy sprzymierzeńcy Austriaków, niebawem
włączyli się do działań zbrojnych przeciwko Rumunii, choć w tym samym
czasie rozpoczęli też potężną ofensywę pod Verdun na froncie zachodnim.
Austro-węgierskie i niemieckie służby nasłuchowe nie monitorowały
rumuńskich radiodepesz aż do chwili rozpoczęcia wojny z nowym
przeciwnikiem i w istocie do monitorowania było niewiele, ponieważ
Rumuni nadawali rzadko. Kiedy jednak zaczęły się zbrojne walki na froncie
rumuńskim, w eterze zaroiło się od meldunków radiowych, a rumuńscy
radiooperatorzy nadawali szczegółowe informacje na temat składu
i liczebności swoich wojsk, posługując się przy tym niezmiennymi sygnałami
wywoławczymi i otwartym tekstem, ewentualnie szyfrem, którego złamanie
okazało się dziecinną igraszką dla specjalistów-kryptologów z armii
austriackiej. Rumuni zlekceważyli środki bezpieczeństwa w łączności
radiowej w jeszcze bardziej rażący sposób niż Rosjanie pod Tannenbergiem,
co w nadchodzącej batalii zostało w pełni wykorzystane przez niemieckiego
generała Falkenhayna. Ofensywa Brusiłowa, mająca wesprzeć zbrojnie
Rumunię, wytraciła początkowy impet w obliczu twardego oporu wojsk
niemieckich, a w tym samym czasie rosyjscy żołnierze pod wpływem
rewolucyjnej propagandy zaczęli się coraz bardziej buntować przeciwko
swoim oficerom. Rezultatem tego wszystkiego była kata​strofalna klęska,
zadana armii rumuńskiej przez Falkenhayna, a wynik tej kampanii skłonił
niemiecką prasę do stwierdzenia, że Rumunię spotkała „sprawiedliwa kara
Boża”.
Wojna trwała, a rok później żądne odwetu wojska austriackie wkroczyły do
Bukaresztu, gdzie w siedzibie tamtejszego Ministerstwa Spraw
Zagranicznych natrafiono na fotokopie szyfru używanego przez hrabiego
Czernina. Do tego czasu przez ponad rok korzystały z tych wojskowych
i dyplomatycznych kodów austriackich wywiadowcze służby rumuńskie. Tak
więc nie tylko wiarołomni Rumuni, ale i zachodni alianci mogli się
zapoznawać z treścią austriackich depesz.
Prowadzenie wojny było dla Austro-Węgier coraz trudniejsze i na wiosnę
1917 roku nowy cesarz austro-węgierski Karol I zdecydował się nawiązać
kontakty z Francuzami w celu rozpoczęcia potajemnych rokowań
pokojowych. Francuzi byli skłonni do nich przystąpić, gdyż musieli się liczyć
z perspektywą buntu w swoich wojskach i nie mieliby nic przeciwko
spowodowaniu rozłamu w przymierzu państw centralnych. Francuski
premier Clemenceau polecił majorowi Armandowi z Deuxième Bureau
porozumieć się z jego przyjacielem, hrabią Nicolasem Roverterą, doradcą
władz austriackich, i spotkać się z nim w neutralnej Szwajcarii. W tę
inicjatywę zaangażowali się również Włosi, których armia prowadziła
działania zbrojne z wojskami austro-węgierskimi na froncie południowym;
zażądali jednak zawarcia porozumienia pokojowego, między innymi
przekazania im przez Austriaków Triestu. Nowy austriacki monarcha Karol
I uznał to żądanie za nie do przyjęcia, ponieważ Triest był głównym portem
monarchii austro-wegierskiej, jednak Włosi okazali się nieustępliwi. Tajne
negocjacje ciągnęły się przez prawie rok pod dyskretnym nadzorem
„Tygrysa” Clemenceau, który wreszcie wyznaczył nieprzekraczalny termin
ich zakończenia. Hrabia Czernin, nowy austriacki minister spraw
zagranicznych, w wygłoszonym przemówieniu przyznał, iż takie rozmowy
miały miejsce. Rząd niemiecki, który zaczynał podejrzewać, że podobne
negocjacje mogą się toczyć, uznał Armanda za źródło związanych z tym
problemów. Po pewnym czasie Armanda znaleziono zastrzelonego w jego
mieszkaniu; zginął w tajemniczych okolicznościach, ale jego śmierć była na
rękę Niemcom.
W owym czasie państwa centralne znajdowały się już w bardzo trudnym
położeniu strategicznym, a Austriacy od dawna stracili ochotę na
kontynuowanie beznadziejnych zmagań. Dla koalicji państw centralnych
jedyną areną światowego konfliktu, na której mieli jakąkolwiek szansę na
sukces, pozostały morza.
ROZDZIAŁ 5

Wojna na morzu

Od 1914 roku walki na morzach podzieliły się na dwie, niemal odrębne


kategorie: starcia wielkich nawodnych okrętów liniowych ostrzeliwujących
się wzajemnie z ciężkich dział i działania okrętów podwodnych
przeprowadzających niespodziewane, ukradkowe ataki torpedowe. Wojna
podwodna wywarła też wpływ na sytuację polityczną i ekonomiczną.
Strategia Royal Navy pole​gała na użyciu wielkich jednostek nawodnych
uzbrojonych w potężną artylerię okrętową do blokady morskiej Niemiec i ich
sojuszników. Morze Północne miało się stać głównym akwenem operacji
floty, a grupy desantowe z brytyjskich okrętów miały skrupulatnie
kontrolować wszystkie statki neutralnych bander zmierzające do niemieckich
portów. Była to bezwzględna, skuteczna i zapewne bezprawna metoda
prowadzenia działań wojennych, przeciwko której rządy Norwegii, Szwecji,
USA i innych państw głośno protestowały, uznając ją za niezgodną z prawem
międzynarodowym. Jednakże Brytyjczycy nie brali pod uwagę tych
protestów, a Royal Navy utrzymywała bardzo szczelną blokadę morską przy
użyciu relatywnie niewielu okrętów, także ze względu na dokładne
informacje wywiadowcze uzyskane przez nasłuch radiowy na temat
niemieckich transportów. W odpowiedzi na to niemieckie U-Booty otrzymały
rozkaz zatapiania wszelkich statków i okrętów na wodach kontrolowanych
przez Brytyjczyków, a tym samym przystąpienia do nieograniczonej wojny
podwodnej. Podczas obu wojen światowych zmagania okrętów nawodnych
z podwodnymi miały bezlitosny i okrutny charakter, a walczące strony
usiłowały odciąć dostawy żywności do kraju wroga. Głód był stawką tych
morskich bitew. Royal Navy okazała się dobrze przygotowana do
prowadzenia działań nawodnych, ale zupełnie nieprzygotowana do odparcia
zagrożenia ze strony U-Bootów, jednak w owej batalii rozgrywanej na
morzach i oceanach główną rolę miał odegrać wywiad radioelektroniczny.
Brytyjska Admiralicja już przed wybuchem pierwszej wojny światowej
wyposażyła wszystkie swoje większe okręty w urządzenia radiotelegraficzne,
mimo to nie była należycie przysposobiona do zmagań wywiadów
sygnałowych, w które miała się wkrótce zaangażować. Pewne wnioski
odnoszące się do tego, jaką rolę odegrać może w operacjach flot wojennych
radiotelegrafia, wysnuto na podstawie przebiegu wojny rosyjsko-japońskiej
w latach 1904–1905. W czasie owego konfliktu niezbyt nowoczesne,
korzystające z węgla okręty cesarskiej floty rosyjskiej wyruszyły z bazy
w Sankt Petersburgu w daleki rejs na morza południowoazjatyckie przez
Kanał Sueski, by wreszcie na Morzu Japońskim wydać bitwę okrętom wroga.
Brytyjczycy, podobnie zresztą jak cały świat, śledzili powolne postępy
rosyjskiej eskadry, monitorując meldunki radiowe nadawane przez nią
w trakcie tej dalekiej wyprawy. Specjaliści od radiotelegrafii na pokładzie
okrętu Royal Navy, HMS Diana, podążającego tropem carskiej floty, donosili
o marnych standardach w zakresie transmisji i kodowania raportów
nadawanych przez ociężałą rosyjską flotę, która musiała opłynąć połowę
świata, by zetrzeć się z Japończykami. Gdy wreszcie doszło do pojedynku
rosyjskich okrętów z japońskimi pancernikami, Rosjanie ponieśli całkowitą
klęskę, a fale eteru wypełniły sygnały wzywające pomocy, nadawane przez
radiotelegrafistów z tonących jednostek. Drogą radiową zameldowano
Admiralicji w Londynie o rosyjskiej klęsce, niemniej w stolicy imperium
brytyjskiego zlekceważono większość wniosków dotyczących właściwego czy
niewłaściwego wykorzystania radiotelegrafii. W 1914 roku, w chwili
wybuchu wojny europejskiej, brytyjska Admiralicja nie miała służby
nasłuchowej ani nawet planów jej utworzenia, niemniej jednak trochę jej się
w tym względzie poszczęściło.

Dzi ał al ność Room 40


Wkrótce po wybuchu wojny w sierpniu 1914 roku kontradmirał Henry
Oliver, nieco wcześniej mianowany na dyrektora wywiadu Admiralicji,
zaczął otrzymywać kopie przechwyconych niemieckich radiogramów,
zakodowanych w szyfrze, którego Brytyjczycy nie potrafili złamać. Winston
Churchill, podówczas Pierwszy Lord Admiralicji, oraz admirał John „Jackie”
(czy też „Jacky”) Fisher, który niebawem objął funkcję Pierwszego Lorda
Morskiego, polecili Oliverowi zorganizowanie służby nasłuchu radiowego.
Tej nowej służbie Admiralicja przydzieliła pokój nr 40 w swojej londyńskiej
siedzibie. Odtąd Room 40 stał się nazwą komórki brytyjskiego wywiadu
radioelektronicznego, która z czasem odnotowała nadzwyczajne sukcesy,
najpierw w wojnie pro​wadzonej przez Wielką Brytanię na morzach,
a następnie jako rozbudowana centrala wywiadowcza. Oliverowi potrzebny
był szef tej nowej służby i zwrócił się z tym do swego starego przyjaciela sir
Alfreda Ewinga, dyrektora wydziału edukacji morskiej Admiralicji –
zaproponował mu to stanowisko podczas lunchu w United Services Club,
przemianowanym później na Institute of Directors (IoD). Ewing zrobił
świetną karierę jako wykładowca szkolący personel Royal Navy i dosłużył
się tytułu szlacheckiego; ponadto, jak Oliver wiedział, przejawiał w swojej
pracy naukowej zainteresowanie kodami i szyframi. Ewing, zawsze
nienagannie ubrany i świadom swej pozycji, świetnie nadawał się na
wykonawcę zadania, które wymagało nie tylko fachowych umiejętności, ale
i łuta szczęścia. Pierwszą inicjatywą Ewinga było zapoznanie się ze
wszelkimi materiałami na temat kodowania i szyfrowania, jakie znajdowały
się w zbiorach Biblioteki Brytyjskiej, Głównego Urzędu Poczt, Lloyds Bank
i innych instytucji z archiwami z literaturą na ten temat. I doszedł do
wniosku, że do wykonania zadania, którego ogrom dopiero zaczynał sobie
uświadamiać, potrzebny mu jest zespół utalentowanych osób.
Przechwytywane niemieckie depesze radiowe zaczęły napływać szerokim
strumieniem z placówek nasłuchu, z czasem znanych jako stacje „Y”, które
tworzono wzdłuż całego wschodniego wybrzeża Anglii i Szkocji. W siedzibie
Admiralicji gromadzono stosy niemieckich zaszyfrowanych radiogramów
oraz nieco tych przesyłanych otwartym tekstem, a także informacje od
radioamatorów, którzy także zaczęli odgrywać pewną rolę
w przechwytywaniu niemieckich meldunków. Wobec coraz większej liczby
zakodowanych radiogramów Ewing uznał, że potrzebuje ludzi do ich
odszyfrowywania – kryptologów, a zarazem osób zaznajomionych z morską
terminologią i praktyką. Poza tym wszystkie te radiodepesze były po
niemiecku, zatem jeśli komórka Ewinga miała realnie wpływać na przebieg
toczącej się wojny, jego zespół musiał się zająć rekrutacją uzdolnionych
kryptoanalityków, oficerów marynarki wojennej oraz tłumaczy.
Początkowo Room 40 w gmachu Admiralicji w londyńskim Whitehallu
współdziałał z armią lądową, kierowaną z siedziby War Office (brytyjskiego
Ministerstwa Wojny), mieszczącej się po przeciwnej stronie tej samej ulicy.
Wprawdzie wojskom lądowym nie powiodło się tak sprawne zorganizo​wanie
ekipy kryptologicznej jak marynarce wojennej, jednak dzielono się zdobytymi
przez nasłuch materiałami wywiadowczymi. Zespołowi Ewinga,
niewielkiemu z początku, lecz stopniowo rozrastającemu się i nabierającemu
wprawy, udawało się odszyfrowywać niektóre z zakodowanych niemieckich
radiotelegramów. Ale wspomniana współpraca z armią nie potrwała długo,
gdyż Room 40 okazał się dużo sprawniejszą organizacją i chętnie dowodził
swej wyższości w dziedzinie dekryptażu. W tym samym czasie w Niemczech
nie przejawiano inicjatywy w tworzeniu służby nasłuchowej, a kiedy w końcu
powstały niemieckie komórki wywiadu sygnałowego, to pod względem
fachowości ustępowały znacznie swoim brytyjskim odpowiednikom. Jednak
także Room 40 miał pewne słabości. Działania wywiadowcze mają charakter
kompleksowy i liczy się bardzo równomierna troska o wszystkie ich aspekty.
Skuteczne przechwytywanie zaszyfrowanych przekazów stanowiło dopiero
pierwszy etap. Kolejnym było ich dekodowanie; potem nie mogło się obejść
bez precyzyjnego przekładu, co z kolei wymagało wiedzy z dziedziny
niemieckiej terminologii marynistycznej oraz ogólnego doświadczenia
w sprawach morskich, pomagającego w zrozumieniu treści i sensu
meldunków. Na podstawie różnych fragmentarycznych informacji, po
możliwym zestawieniu ich i porównaniu z innymi, zdobytymi wcześniej,
analityk winien był umiejętnie sporządzić spójny raport wywiadowczy,
przydatny dowódcom na morzu i na frontach. Właściwe oceny i oszacowania
niejednokrotnie przesądzały o życiu lub śmierci tych, którzy dowodzili
okrętami albo oddziałami wojska w obliczu wroga.
Kierownictwo wywiadu musiało też decydować, komu można powierzyć
owe cenne informacje na temat nieprzyjaciela. Zbytnie zawężenie grona
odbiorców, jak to czynił Hitler, redukowało praktyczną wartość danych
wywiadowczych, z kolei przekazywanie ich zbyt wielu ludziom wiązało się
z narażeniem działań na katastrofalne ryzyko, gdyż ewentualny przeciek
mógł wskazać przeciwnikowi źródło informacji i doprowadzić do jego
likwidacji. Zatem wypośrodkowanie pomiędzy zbyt nieostrożnym
szafowaniem zdobytymi materiałami wywiadowczymi a paranoiczną
podejrzliwością, iż ma się nieustannie do czynienia z nieprzyjacielskimi
szpiegami zagrażającymi ujawnieniem tajnych źródeł i planów, było nader
trudnym zadaniem. Początkowo Room 40 jako komórka wywiadu ograniczał
się zasadniczo do nasłuchu i dekodowania, nie chcąc się podjąć roli
poważnego ośrodka wywiadowczego, w jaki w istocie przeobraził się
w późniejszym okresie wojny. Oliver i Ewing stworzyli niezwykle skuteczną
placówkę kryptologiczną, ale wielu ze zdobywanych informacji nie ujawniali.
W tej sytuacji wszelkie przydatne materiały wywiadowcze, uzyskane przez
ich deszyfrantów, miały skutek mniejszy od tego, który w istocie mogły
wywrzeć. W późniejszych latach pierwszej wojny światowej Room 40 został
przekształcony w pełni efektywną organizację, zajmującą się gromadzeniem,
oceną i wykorzystywaniem danych wywiadowczych. Stało się tak pod
świetnym kierownictwem doświadczonego admirała Williama Reginalda
„Blinkera” Halla. Hall okazał się nie tylko znakomitym szefem siatki
wywiadowczej, ale także przenikliwym psychologiem. Jeden z jego
podwładnych, komandor Royal Navy Alastair Denniston, który szkolił się
w fachu wywiadowczym pod okiem Halla, miał z czasem odegrać znaczną
rolę w działaniach brytyjskiego wywiadu.
Aby uporać się z problemem nierozszyfrowanych a przechwyconych radio​‐
depesz, Admiralicja przystąpiła do rekrutowania zdolnych studentów oraz ich
uniwersyteckich wykładowców do pracy w charakterze kryptologów
i lingwistów w składzie personelu Room 40. Powiększony zespół Ewinga
stanowił osnowę słynącej z talentów kryptoanalitycznych brytyjskiej agencji
wywiadu radioelektronicznego, dowodzącej swej fachowości przez z górą pół
wieku. Niestety, początkowe spory między wywiadem War Office, czyli MI-
1B, a Admiralicją nie doczekały się polubownego rozwiązania aż do 1915
roku. Nawiasem mówiąc, podobne wewnętrzne utarczki między służbami
wywiadowczymi różnych krajów nie były i nie są niczym niezwykłym, nawet
dziś. Konflikt ten zahamował rozwój komórki dekryptażowej brytyjskiej
armii w trakcie arcyważnych miesięcy w początkowej fazie Wielkiej Wojny.
Głównym podłożem owego sporu wydaje się to, że stacje nasłuchowe „Y”
przechwytujące nieprzyjacielskie radiodepesze gromadziły materiały mogące
zainteresować zarówno szefostwo Royal Navy, jak i dowództwo brytyjskich
wojsk lądowych, wobec czego War Office i Admiralicja uzgodniły podjęcie
ostrożnej współpracy. Porozumienie takie zostało jednak zerwane z powodu
cokolwiek dziecinnej rywalizacji obu służb wywiadowczych, zapewne z tej
przyczyny, że Room 40 w Admiralicji szybciej robił postępy
w odszyfrowywaniu przejętych depesz aniżeli nasłuch podległy War Office –
i się tym chwalił. Brytyjska Admiralicja wolała prowadzić samodzielnie
wojnę wywiadów sygnałowych.
W 1914 roku radiotelegrafia była jeszcze dość nowym wynalazkiem,
mniejsze urządzenia radiotelegraficzne zainstalowano na wszystkich
większych okrętach Royal Navy, podobnie jak na jednostkach nawodnych
szybko rozbudowywanej cesarskiej floty niemieckiej. Marynarze powszechnie
uznali sprzęt tego rodzaju za przydatny w akcjach ratunkowych, pomocny
w niebezpieczeństwie na morzu, lecz po wybuchu wojny radiotelegrafy miały
się okazać również efektywnym orężem zaczepnym.
Niemcy zdecydowanie wolały nie wystawiać swojej floty nawodnej na
szwank w walnym starciu z potężniejszą flotą brytyjską, więc przyjęły
strategię dłu​go​trwałych zmagań morskich, atakując mniejsze eskadry
i zgrupowania brytyjskich okrętów w serii krótkich, ostrych starć. Złamanie
niemieckich kodów i szyfrów morskich przez Brytyjczyków za pomocą nowej
technologii radiowej pomogło Royal Navy w skutecznym przeciwstawieniu
się takiej strategii. W nadawaniu radiowym zarówno flota brytyjska, jak
i niemiecka uciekały się często do podstępów, nierzadko bardzo
pomysłowych. Zasady bezpieczeństwa sygnałowego na morzu wiązały się
z ukrywaniem nazwy okrętu, do którego załogi adresowano radiodepeszę,
więc typowy wybieg niemieckich łącznościowców polegał na kierowaniu
meldunku z jednej z przybrzeżnych stacji nadawczych do innej, a nie do
jednostki na morzu, dla której faktycznie była przeznaczona. Załoga tego
okrętu „podsłuchiwała” jego treść i postępowała zgodnie z zawartymi w niej
dyspozycjami; takie były początki radiowej „zabawy w ciuciubabkę”,
uprawianej przez służby nadawcze i nasłuchowe w celu doprowadzenia do
zwycięstwa w wojnie morskiej.
Ewingowi kryptolodzy byli potrzebni tak pilnie, że wpierw poszukiwał ich
w samej Royal Navy, w pierwszym rzędzie wśród kadry szkół morskich
w Dartmouth i Osborne. Jednym z kandydatów był Alastair Denniston,
wykładowca języka niemieckiego w Osborne. Zaproponowano mu zlecenie,
które uznał za krótkotrwałe, dorywcze zajęcie w trakcie uczelnianych
wakacji. Wtedy jeszcze nie przewidywał, że kryptologia okaże się jego
nowym powołaniem. Wyrósł on na czołową postać w złotej erze brytyjskiej
kryptologii, obejmującej prawie pół wieku oraz dwie wojny światowe. Ewing
stworzył zespół złożony z przedstawicieli wielu profesji i różnych klas
społecznych, ściągając wybitnych językoznawców oraz ekspertów morskich.
Pokój nr 40 okazał się pomieszczeniem o wiele za małym dla coraz
liczniejszej ekipy deszyfrantów, niemniej miał tę zaletę, że mieścił się
w samej siedzibie Admiralicji, bardzo blisko gabinetów Churchilla i Fishera.
Churchill uznał za nieodzowne określenie pewnych podstawowych zaleceń
dla personelu tej komórki, a wytyczne te, spisane na jednej kartce papieru
listowego Admiralicji i opatrzone datą 8 listopada 1914 roku, nadal znajdują
się w brytyjskich archiwach. Materiały te zostały opatrzone nagłówkiem
„ściśle tajne” i zaadresowane do COS (szefa sztabu floty, admirała Olivera)
i D of Educt. (dyrektora wydziału edukacji morskiej – Alfred Ewing nadal
piastował to stanowisko). A oto ich treść:

Należy wyselekcjonować oficera sztabu wojennego, najlepiej z ID


(wydziału wywiadowczego), do przeanalizowania wszystkich
rozszyfrowanych meldunków radiowych, nie tylko nowych, ale
i tych z przeszłości, dla stałego ich porównywania z tym, co się
naprawdę wydarza, w celu przeniknięcia niemieckich zamiarów
i poczynań oraz sporządzania raportów. Wszystkie te
przechwycone materiały należy zapisywać w strzeżonej księdze
wraz z odszyfrowanymi ich tekstami, a wszystkie pozostałe kopie
zebrać i spalić. Wszystkie nowe meldunki mają być wprowadzane
do rzeczonej księgi, którą wolno wydawać wskazanym osobom
wyłącznie za zgodą COS.
Oficera wybranego do tego zadania nie należy obarczać
żadnymi innymi obowiązkami.
Będę zobowiązany, jeśli to sir Alfred Ewing zajmie się stałym
nad​zorowaniem tej kwestii.

Pod treścią tego rozkazu widnieją zapisane czerwonym tuszem inicjały


WSC (Winston Spencer Churchill), data 8.11 i kontrasygnata admirała
Fishera – uwieczniona zielonym atramentem litera F.
W brytyjskiej Admiralicji panowała atmosfera chorobliwej podejrzliwości.

Szyfry w woj ni e na morzu


W 1914 roku kryptolodzy z wszystkich walczących państw czynili powolne
i mozolne postępy w łamaniu kodów i szyfrów przeciwnika, a nawet tych
stosowanych przez sojuszników. Czymś bardzo potrzebnym był łut szczęścia,
a kilka takich uśmiechów losu stało się udziałem ludzi z Room 40, którym
udało się rozpracowanie algorytmów i kluczy do kodów wykorzystywanych
przez marynarkę wojenną cesarskich Niemiec. Łącznościowcy niemieckiej
floty stosowali trzy różniące się od siebie metody kodowania, a personelowi
Room 40 miało się poszczęścić trzy razy z rzędu. Do pierwszego z tych
fortunnych dla Brytyjczyków wypadków doszło na drugim końcu kuli
ziemskiej, na wodach w pobliżu Australii, gdzie niemiecki parowiec Hobart,
którego załoga nie miała pojęcia o wybuchu wojny, został zajęty przez
marynarzy z australijskiej floty wojennej. Statek ten był jedną z nielicznych
jednostek wyposażonych w radio, którego załoga nie interesowała się
najwyraźniej wydarzeniami na świecie. Oddział desantowy, który wdarł się
na pokład Hobarta, niebawem odnalazł tajne dokumenty, ukryte przez
niemieckiego kapitana. Wśród nich znalazła się wydana przez Admiralstab
(niemiecki odpowiednik brytyjskiej Admiralicji) księga szyfrów – HVB
(Handelsverkehsbuch) – z której korzystano w utrzymywaniu łączności
radiowej przez niemieckie statki handlowe. Zdobycz tę niezwłocznie
wyekspediowano do Londynu, gdzie została przekazana personelowi Room
40, a ten mógł się odtąd zapoznawać z treścią przynajmniej niektórych
kodowanych przez Niemców radiodepesz kierowanych do załóg statków na
morzach.
Mniej więcej w tym samym czasie na chłodnych i zamglonych akwenach
wschodniego Bałtyku, niewielka eskadra niemieckich krążowników
i niszczycieli patrolowała wody Zatoki Fińskiej w pobliżu wybrzeży Rosji.
Gęsta mgła doprowadziła do rozproszenia się okrętów tej flotylli, a jeden
z nich, Magdeburg, został wykryty, zaatakowany i zatopiony przez rosyjskie
krążowniki w pobliżu ich bazy w Kronsztadzie. Później Rosjanie
wyekspediowali nurka na wrak zatopionego Magdeburga, a ten wydobył
najtajniejszą SKM (Signalbuch der Kaiserlichen Marine) – księgę szyfrów
Admiralstabu w ciężkiej oprawie, pozostawioną w kabinie radiooperatora na
okręcie. Zdobycz ta została osuszona i okazało się wtedy, że jest tylko
nieznacznie uszkodzona, a jej treść można odcyfrować (później w niemieckiej
flocie cesarskiej podjęto środki ostrożności – księgi kodowe drukowano przy
użyciu farby drukarskiej, która rozpuszczała się w wodzie). Niemieckie
radiodepesze były monitorowane przez służbę nasłuchu w Kronsztadzie,
a w biurze deszyfracji w Petersburgu udało się ustalić, że Niemcy nie
zaprzestali stosowania szyfru znanego ze zdobycznej SKM. A to z kolei
umożliwiło flocie carskiej zapoznawanie się z treścią wszystkich
radiotelegramów niemieckiej marynarki wojennej. Władze Rosji
wspaniałomyślnie przekazały kopię wspomnianej księgi szyfrów do Londynu,
gdzie zajęto się nią w Room 40, więc także Brytyjczycy byli odtąd w stanie
monitorować depesze emitowane w eter przez niemieckie nadajniki,
a wobec tego i poczynania niemieckiej floty. Egzemplarze zarówno
Signalbuch der Kaiserlichen Marine, jak i Handelverkbuch nadal znajdują się
w archiwach – pierwszy z nich w brytyjskich Archiwach Narodowych w Kew,
a drugi w Archives and Records Office w australijskiej Victorii. Przytoczone
oraz inne wydarzenia, powiązane z działalnością Room 40, stanowiły temat
wykładu wygłoszonego przez Alfreda Ewinga w 1927 roku,
zrelacjonowanego dokładnie w gazecie „The Times” – ku wielkiemu
niezadowoleniu brytyjskiej Admiralicji, która wolała utrzymać w tajemnicy
postępy w dziedzinie kryptologii, poczynione w trakcie Wielkiej Wojny.
Po raz trzeci poszczęściło się ekspertom z Room 40 w rezultacie pewnego
zdarzenia na Morzu Północnym, gdzie brytyjskie okręty wojenne ostrzeli​wały
niemieckie wojska nacierające wzdłuż belgijskiego wybrzeża. W trakcie tej
akcji załogi brytyjskich okrętów liniowych dostrzegły w pobliżu kilka
niemieckich niszczycieli i niezwłocznie je zaatakowały. Wszystkie te
niszczyciele zatopiono. Nim zatonęły, niemieccy marynarze umieścili
wszystkie księgi szyfrów i inne tajne dokumenty w obciążonych ołowiem
skrzyniach i wyrzucili je za burtę. Była to standardowa praktyka przed
awaryjnym opuszczeniem pokładu, aby zapobiec w ten sposób dostaniu się
tajnych materiałów w ręce nieprzyjaciela. Jakiś czas później brytyjski trawler
wyłowił z morza tajemniczą ołowianą skrzynię i bez zwłoki przekazał ją
Admiralicji. Po otwarciu tej skrzyni personel Room 40 znalazł w niej, pośród
wielu sekretnych dokumentów, Verkehrsbuch (VB) – księgę kodową
kajzerowskiej floty wojennej. To ostatnie szczęśliwe zdarzenie stanowiło tak
dramatyczny przełom, że pracownicy Room 40 niezmiennie określali je
mianem „cudownego połowu”: dysponowali bowiem odtąd kompletem
niemieckich morskich ksiąg szyfrowych. Jak zauważył Ewing podczas
wspomnianego wykładu: „Dzięki kilku fortunnym wypadkom brytyjska
służba nasłuchowa poznała prawie wszystkie niemieckie szyfry; pozostałe
zostały odcyfrowane za pomocą metod analitycznych”. Opisane trzy
wydarzenia uczyniły z ośrodka deszyfracji, jakim był Room 40, ekwiwalent
placówki w Bletchley Park po przekazaniu jej sprawnej maszyny Enigma. Ten
sukces wywiadowczy umożliwił kryptologom Admiralicji codzienne
odczytywanie aż do końca pierwszej wojny prawie dwóch tysięcy niemieckich
radiodepesz nadawanych przez flotę wojenną kajzera.
Niemieckie transmisje radiowe były uważnie monitorowane przez stacje
„Y” we współdziałaniu z operatorami aparatury namiarowej,
identyfikującymi źródło radiodepesz – wrogie nadajniki na morzu i lądzie.
Transmisje rejestrowane przez placówki nasłuchu wraz z informacjami
o dostrzeżeniu wrogich okrętów nawodnych lub podwodnych przez załogi
brytyjskich jednostek pływających lub obserwatorów na wybrzeżu
przekazywano do Room 40 dla ich porównania i oceny. Taka sieć
ostrzegawcza przypominała w zarysach zastosowany przez RAF w 1940 roku,
w czasie powietrznej bitwy o Anglię, scentra​l izowany system wczesnego
ostrzegania, na który składała się sieć radarów oraz posterunków
i placówek Korpusu Obserwatorów. Meldunki o okrętach przeciwnika
kierowano do Room 40 i tam rejestrowano położenie tych jednostek,
zdumiewa jednak przy tym, że początkowo nie uwzględniano pozycji statków
i okrętów alianckich względem zaobserwowanych na morzu U-Bootów.
Zostało to skorygowane w późniejszym okresie wojny, lecz wcześniej
zagrożenie nara​żonych na ataki nieprzyjacielskich okrętów podwodnych
statków trans​portowych i okrętów wojennych wyraźnie nie było dla
brytyjskiego ośrodka wywiadowczego problemem oczywistym. Szczegółowe
dane z nasłuchu i innych źródeł wywiadowczych były zapisywane
i indeksowane na specjalnych kartach w ramach systemu, stanowiącego
część wielkiej bazy danych, zawierającego też informacje o hasłach
i sygnałach wywoławczych radiostacji oraz innych kwestiach ustalonych
przez nasłuch. Gdy system ten się rozrósł, stało się możliwe szybkie
rozpoznawanie większości takich haseł, napotkanych wcześniej
w niemieckich radiodepeszach i innych materiałach. Tak oto w placówce
Room 40 identyfikowano meldunki nadawane przez okręty w składzie floty
przeciwnika, jednostki poszczególnych flotylli i radiostacje na wybrzeżu.
Brytyjscy operatorzy na tyle zaznajomili się ze specyfiką niemieckiego
systemu łączności, że nierzadko byli w stanie przewidzieć hasło wywoławcze
danej stacji z nawet tygodniowym wyprzedzeniem. Informacje uzyskiwane
z tych przechwytywanych depesz przyczyniały się do utrzymywania szczelnej
blokady niemieckich portów i linii brzegowej przez stosunkowo niewielkie
siły Royal Navy, a zadania powierzane niemieckim okrętom często
poznawano w Room 40, nim te jeszcze wyszły z portów. Możliwość
określania pozycji nieprzyjacielskich jednostek pływających była równie
ważna jak zdolność do ustalania z dnia na dzień położenia i zamiarów
wszystkich niemieckich okrętów podwodnych na morzu, gdyż w takiej
sytuacji udawało się kierować alianckie konwoje na szlaki, gdzie były mniej
narażone na torpedy U-Bootów.
Niemiecka służba nasłuchowa, która miała wykonywać analogiczne
zadania jak Room 40, była nieporównywalnie skromniejsza, jeśli chodzi o jej
liczebność i zakres poczynań. Jej baza znajdowała się w Neumünster koło
Kilonii, a personel stanowiło dwudziestu kilku ludzi pod zwierzchnictwem
pewnego porucznika. Z kolei Room 40 zatrudniał kilkaset osób, a jego
działaniami kierował oficer w randze admiralskiej. Pomimo to niemiecki
nasłuch morski odnosił pewne sukcesy, zwłaszcza we wczesnej fazie wojny,
nim jeszcze placówka Room 40 została znacznie rozbudowana. I tak
niemiecki okręt podwodny U-9, operując wedle wskazań ośrodka
w Neumünster, storpedował po kolei trzy brytyjskie krążowniki pancerne u
wybrzeży Holandii. Także do zatopienia Lusitanii doszło przy współudziale
wspomnianej radiostacji.
W dziedzinie dekryptażu Niemcy robili postępy zbliżone do osiągnięć
Brytyjczyków, a nawet Francuzów na tym polu w drugiej połowie pierwszej
wojny światowej – w każdym razie w opinii Wilhelma Flickego, mającego
dostęp do wielu materiałów na temat ówczesnych osiągnięć brytyjskiej
kryptografii, które ujrzały światło dzienne dopiero w latach trzydziestych.
Inne europejskie agencje wywiadowcze również zdobywały doświadczenia
w zakresie przechwytywania i rozszyfrowywania nadawanych przez radio
meldunków, ale Room 40 zajmował wyjątkową pozycję, gdy chodzi
o opracowanie sprawnego systemu informacyjnego w ramach przodującej
ówcześnie na świecie służby wywiadowczo-sygnałowej. Szerokie rzesze
ludności nie miały o tym pojęcia, póki profesor Ewing po raz pierwszy nie
wspomniał o tym publicznie, uchylając rąbka tajemnicy, a potem Patrick
Beesly nie opublikował obszernego opracowania na ten temat – książki
zatytułowanej Room 40: British Naval Intelligence, 1914-18. Ujawnił w niej
rzeczywistą skalę osiągnięć admirała Halla, których podłoże stanowiły
odkrycia profesora Ewinga w dziedzinie dekryptażu, w tworzeniu ośrodka
kryptologicznego, niemal równie ważnego jak placówka Bletchley Park
podczas drugiej wojny światowej. W rzeczy samej, pod pewnymi względami
Room 40 zdystansował nawet Bletchley Park, na przykład odszyfrowując
i przeinaczając treść słynnego telegramu Zimmermanna, co doprowadziło do
wciągnięcia Ameryki do czynnego udziału w Wielkiej Wojnie i niewątpliwie
przyczyniło się do zwycięskiego dla ententy jej zakończenia. Był to zapewne
w ogóle wyczyn wywiadowczy wszech czasów; więcej o tym nieco dalej.
Dokonania kryptologów z Room 40 na różne sposoby wywarły wpływ na
działania wywiadu sygnałowego podczas drugiej wojny światowej i,
oczywiście, pierwszej wojny. Zespół z Room 40 położył podwaliny pod
późniejsze triumfy wywiadowcze ekipy z Bletchley Park, stanowiąc też
organizacyjnie rodzaj pierwowzoru. Grupa ludzi, którzy zdobywali
doświadczenie w Room 40 pod egidą admirała Halla, dwie dekady później,
w 1939 roku, rozkręciła działalność ośrodka w Bletchley Park. Denniston
odgrywał główną rolę w pracy zespołu Room 40 niemal od chwili jego
powstania i zdołał uchronić swą nieliczną drużynę kryptologów przed
rozwiązaniem także po zawieszeniu broni w 1918 roku – przekształcając ją
w Rządową Szkołę Kodów i Szyfrów (GC/CS). Dzięki temu przez wiele lat
jego zespół kryptoanalityków przetrwał pod parasolem cokolwiek niechętnie
udzielającego mu schronienia Foreign Office w okresie redukcji wydatków
na wszelkie tego rodzaju instytucje. A gdy wybuchła następna wojna, ośrodek
ten przeniósł się do Bletchley Park na wiejskich terenach Buckinghamshire
i ocalił bezcenne fachowe doświadczenie. Tam jego personel przeobraził się
w grupę ekspertów szkolących coraz liczniejsze zastępy ludzi wciągniętych
do pracy w organizowanie wywiadowczego systemu informacyjnego
i uczących się, jak wyciskać każdą kroplę informacji z transmisji nadawanych
przez Niemców oraz jak wykorzystywać je w trakcie skomplikowanego
procesu pozyskiwania przydatnych materiałów wywiadowczych. Prawdziwy
wkład ośrodka w Bletchley Park w brytyjski wysiłek wojenny polegał na
organizowaniu rozszyfrowanych informacji i przekazywaniu ich tym, którym
były potrzebne. Wkład Room 40 w rozwój placówki w Bletchley Park jest
oczywisty i dowodzi, że w Wielkiej Brytanii po pierwszej wojnie nie doszło
do zmarnowania zasobów i struktur organizacyjnych w sferze wywiadu,
podobnie jak to miało miejsce w przypadku wywiadu niemieckiego.
Niemiecka służba nasłuchowa z lat międzywojennych i okresu drugiej
wojny światowej również dysponowała oddanymi sprawie wywiadu ludźmi,
których doświadczenia sięgały lat Wielkiej Wojny. Do tego grona należał
Wilhelm Flicke. Tak jak jego koledzy po fachu wyszkolił się w odbieraniu
i zapisywaniu informacji przesyłanych alfabetem Morse’a w tempie co
najmniej 120 znaków na minutę i dobrze zapoznał ze stylem i procedurami
nadawczymi przeciwników z obozu alianckiego. Typową stałą stację
naziemną niemieckiej służby nasłuchowej obsługiwało od trzydziestu do
pięćdziesięciu operatorów, świetnie znających nieprzyjacielskie procedury
radiowe oraz swobodnie śledzących i rejestrujących nadawane transmisje. Do
ich zadań należało w szczególności wyłapywanie wszelkich osobliwości
i pomyłek w transmisjach, ponieważ to właśnie w wychwyconych błędach
można było odnaleźć klucz do złamania szyfru. Skład zespołu dopełniali
eksperci w dziedzinie lingwistyki oraz personel techniczny i pomocniczy.
Osoby ze służb nasłuchowych każdego kraju musiały się odznaczać
szczególnym rodzajem zapału i wytrwałości, niezbędnym przy wymagającej
skupienia i trudnej pracy w śledzeniu i odszyfrowywaniu sygnałów
radiowych. Dni robocze ciągnęły się czasem do wczesnego poranka,
a upływały na długich godzinach wsłuchiwania się w sygnały, które niekiedy
zanikały i cichły – wymagało to od operatorów cierpliwości i niezłego
zdrowia. Skrupulatność i precyzja w zapisywaniu znaków alfabetu Morse’a –
tych z pozoru pozbawionych sensu ciągów liter i liczb – też wymagały
wielkiej koncentracji uwagi. Jakakolwiek źle zapisana litera mogła
uniemożliwić odcyfrowanie całej zakodowanej wiadomości. Mężczyźni
i kobiety zapisujący te nieczytelne sygnały w tempie dochodzącym do
jednego znaku na sekundę mieli prawo narzekać na żmudny charakter
swojego zajęcia. W placówkach nasłuchu działała też obsługa urządzeń
namiarowych, zajmująca się określaniem kierunku, z jakiego dobiegała
transmisja, ustalaniem położenia obcego nadajnika i geograficznych
współrzędnych radiostacji emitującej przechwyconą wiadomość. Odczytów
tego rodzaju należało dokonywać bardzo sprawnie, gdyż nieprzyjacielski
nadajnik mógł wysyłać w eter bardzo krótką wiadomość, a o tym wszystkim
trzeba było raportować szczegółowo (nierzadko sporządzając trzy kopie
raportu), podając dane o długości przekazu, cechach charakterystycznych
obcego radiooperatora i tak dalej. Raporty na temat przechwyconych
transmisji były kierowane do centrali, gdzie dokonywano ich oceny
w ramach prób odtworzenia ogólnego obrazu służb radiowych przeciwnika.
Gdy ludzie z nasłuchu przystępowali do rejestrowania transmisji, dwu- lub
trzyosobowy zespół obsługujący namiernik operował anteną w celu wykrycia
dokładnego kierunku, z jakiego dobiegały sygnały wysyłane przez
nieprzyjacielską radiostację. Operatorzy namierników musieli być nie tylko
dobrze wyszkoleni, ale i wprawni w manipulowaniu pętlowymi antenami dla
wychwytywania wrogich sygnałów wywoławczych, co wymagało wyjątkowo
energicznych i sprawnych działań. Radiooperator podawał ekipie sprzętu
D/F sygnał wywoławczy nieprzyjacielskiej radiostacji do zlokalizowania,
polecając określenie namiaru i współrzędnych i następnie przekazanie ich do
centrali.
Anteny k i erunk owe
Eksperymenty z zastosowaniem urządzeń namiarowych były
przeprowadzane przez kapitana Charlesa Rounda z Królewskich Wojsk
Inżynieryjnych (Royal Engineers) w 1915 roku, a asystowała mu w tym
firma Marconiego. Admirał Hall z ośrodka Room 40 dowiedział się
o próbach z tą nową technologią i zwrócił się do kapitana Rounda z prośbą
o pilne uruchomienie kilku stacji namiarowych dla Royal Navy. Przynajmniej
w tym aspekcie prac rozwojowych nad wywiadem sygnałowym brytyjskie
wojska lądowe prześcignęły Królewską Marynarkę Wojenną. Porozumienie
Halla z Roundem było cokolwiek zaskakujące, ponieważ relacje między
Room 40 a placówką nasłuchową War Office popsuły się w początkowej fazie
wojny na tyle, że obie te agencje ledwie się ze sobą kontaktowały. Jednak
z pomocą Rounda stacje namiarowe, określane w Royal Navy mianem
„anten kierunkowych”, szybko uruchomiono wzdłuż wschodnich wybrzeży
Wielkiej Brytanii, w Aberdeen, Birchington, Flamborough Head, Lowestoft,
Lerwick i York. W skład niektórych z tych placówek włączono też stacje „Y”,
przechwytujące i lokalizujące źródła transmisji nadawanych przez
nieprzyjacielskie okręty oraz statki. Wspomniane stacje coraz lepiej
wywiązywały się ze swoich zadań wraz z wprowadzaniem coraz liczniejszych
aparatów D/F. Znajdowały się na całym wschodnim wybrzeżu, od północnej
Szkocji po południową Anglię, a gdy zatrudnieni w nich operatorzy nabrali
doświadczenia w uwzględnianiu zjawiska odchylenia magnetycznego i innych
tego rodzaju zmiennych, zaczęli się wykazywać coraz większą skutecznością
w swoich działaniach. Pod koniec 1914 roku admirał Oliver mógł już
oficjalnie oznajmić Churchillowi, że za pomocą tych urządzeń udało się
prześledzić trasę pewnego U-Boota, który wyszedł z portu i przepłynął
Morze Północne. Odtąd Room 40 był w stanie określać przybliżone pozycje
niemal wszystkich U-Bootów na morzu w związku z udoskonaleniem technik
namiaru i w warunkach, gdy kapitanowie niemieckich okrętów podwodnych
nadal komunikowali się ze sobą za pomocą radia.
Namierzanie i śledzenie jednostek pływających przeciwnika bywało
możliwe wyłącznie wtedy, kiedy korzystały one z pokładowych radiostacji.
Nie nastręczało to jednak specjalnych problemów, ponieważ kapitanowie
floty wojennej kajzera niemal nałogowo konwersowali na falach radiowych.
Dla okrętów ścigających U-Booty gorsze było to, że po zanurzeniu się okrętu
podwodnego nie istniał skuteczny sposób wytropienia go pod wodą, gdyż nie
wynaleziono jeszcze i nie wprowadzono urządzeń nasłuchowych
i detekcyjnych działających sprawnie pod powierzchnią morza. Taka broń do
zwalczania broni podwodnej jak bomby głębinowe pojawiła się dopiero
w 1916 roku – w którym alianci zatopili zaledwie dwa U-Booty – ale wraz
z udoskonaleniem tego typu uzbrojenia i sprawności jego obsługi w sumie do
końca wojny zniszczono 38 okrętów podwodnych przy użyciu bomb
głębinowych oraz kolejnych 140, do zatopienia których wybuchy ładunków
głębinowych częściowo się przyczyniły. Aż do ostatnich miesięcy pierwszej
wojny światowej technika nasłuchu podwodnego pozostawała dość
prymitywna; w zasadzie dopiero w latach międzywojennych została znacząco
ulepszona przez profesora Bragga. Mój ojciec często wspominał swój udział
w opracowaniu azdyku (akustycznego hydrolokatora, poprzednika donaru) –
był członkiem zespołu uczestniczącego w eksperymentach z tym urządzeniem
na pokładzie HMS Excellent w latach dwudziestych. Kontynuowano je później
na okręcie HMS P40 pod kierunkiem lorda Mountbattena, służącego wtedy
w stopniu podporucznika. Eksperymenty te polegały na mocowaniu
hydrofonu na końcu drąga zanurzonego w morzu i próbach zarejestrowania
w ten sposób dźwięków o niskiej częstotliwości, emitowanych przez silnik
zanurzonego okrętu podwodnego. W trakcie pierwszej wojny światowej
głównym środkiem do walki z bronią podwodną były specjalne metalowe
sieci, nieduże kutry patrolowe, którym rozkazywano taranowanie
napotkanych wynurzonych okrętów podwodnych oraz miny podwodne –
skuteczniejsze od sieci i kutrów.
Zastosowanie anten kierunkowych oraz prowadzenie nasłuchu transmisji
radionadajników na pokładach U-Bootów stanowiło główny oręż konwojów
morskich w przeciwstawianiu się zagrożeniu ze strony broni podwodnej we
wczesnej fazie wojny, choć nie na samym jej początku. Do tego czasu Niemcy
zatapiali coraz więcej statków z żywnością i innym zaopatrzeniem płynących
do Wielkiej Brytanii. U-Booty faktycznie dziesiątkowały brytyjską flotę
handlową, niszcząc ponad dwa tysiące jej jednostek w trakcie pierwszego
roku wojny na morzu – niemal co czwartą z tych, które wyruszały w rejs.
Kiedy za pomocą pierwszych anten kierunkowych zaczęto śledzić
niemieckie okręty podwodne na Morzu Północnym, stało się jasne, że
konieczne będzie objęcie takim nadzorem większych akwenów oceanicznych,
gdyż U-Booty zaczęły zapuszczać się coraz dalej na Atlantyk. Urządzenia
detekcyjne zainstalowano więc na wybrzeżu irlandzkim, a uzyskiwane przez
nie dane przekazywano do Queenstown nad zatoką Cork. Nieco później
urucho​m iono też podobne na Malcie na Morzu Śródziemnym. Nim wybuchła
wojna, wyżsi rangą oficerowie marynarki wojennej uważali na ogół, że
okręty podwodne to broń defensywna, nadająca się głównie do obrony baz
floty. Szeroka opinia publiczna podzielała te przekonania, o ile w ogóle
zajmowała się tym tematem. Rzeczywistość zgotowała szokującą
niespodziankę po upływie pierwszych ośmiu tygodni działań wojennych.
Wtedy to, pewnego pogodnego wrześniowego poranka opodal wybrzeży
Holandii, trzy brytyjskie krążowniki, HMS Aboukir, HMS Cressy i HMS
Hogue, płynęły jeden za drugim, patrolując przybrzeżne wody belgijskie
i holenderskie, gdy pierwszy z nich, Aboukir, został storpedowany
i natychmiast zaczął tonąć. Cressy niezwłocznie przybył mu na pomoc
i zabrał na pokład rozbitków, lecz i on został trafiony torpedą. Ten sam los
spotkał okręt Hogue, storpedowany w chwili, gdy dwa pozostałe krążowniki
szły już na dno. Na tych trzech jednostkach zginęło łącznie 1460 marynarzy –
więcej niż w czasie bitwy pod Trafalgarem. Do czasu tej katastrofy
Brytyjczycy uważali, że „panują na morzach”, i przeżyli wstrząs,
uświadomiwszy sobie, jakie zagrożenie dla ich floty stanowią U-Booty.
Dziadek wujeczny autora lubował się w opowiadaniu, jak przeżył zatonięcie
Aboukira – został wyłowiony z morza przez Hogue, czyli okręt, który
również niebawem zatopiono, i w końcu sam znalazł ratunek na pokładzie
holenderskiego statku rybackiego. Kapitan Weddigen, dowódca U-29, który
zatopił wszystkie trzy brytyjskie krążowniki, wyrósł na krótko na jednego
z asów niemieckiej floty podwodnej (niebawem, w 1915 roku, sam zginął);
w trakcie następnych miesięcy uczestniczył w zadawaniu dotkliwych ciosów
brytyjskiej flocie handlowej. U-Booty okazały się zabójczą bronią w wojnie
morskiej.
Tymczasem brytyjskie okręty podwodne patrolujące wody wokół wyspy
Helgoland na tyle wystraszyły dowództwo niemieckiej marynarki wojennej,
iż wydało ono swojej Hochseeflotte (Flocie Oceanicznej) rozkazy
ograniczenia się do działań defensywnych i rzadko wypuszczało ją na pełne
morze. Wprowadzona przez Brytyjczyków blokada morska niemieckich
portów i szlaków wodnych okazała się jedną z najskuteczniejszych broni
ententy w tej wojnie. W jej rezultacie wielu Niemców miało zginąć z głodu,
ale także sama Wielka Brytania o mało nie została zmuszona przez flotę U-
Bootów do kapitulacji. W pierwszych miesiącach konfliktu zbrojnego
dowódcy U-Bootów przestrzegali uzgodnionych przez mocarstwa reguł, które
wymagały zatrzymania na morzu napotkanego statku, przeszukania jego
ładowni i umożliwienia załodze zejścia do szalup ratunkowych przed
zatopieniem jednostki. Zasady te wprowadzono z myślą o nawodnych
krążownikach i „rajderach” i o prowadzonych bardziej dżentelmeńsko
wojnach, jednak w praktyce zabiegi takie wymagały długotrwałego
pozostawania na powierzchni morza, co stanowiło zbytnie zagrożenie dla
okrętów podwodnych narażonych na starcia z jednostkami nawodnymi
przeciwnika. W tej sytuacji admirał von Holtzendorff, szef niemieckiego
Sztabu Morskiego, wydał rozkaz „natychmiastowego zatapiania”
nieprzyjacielskich statków i okrętów, a jego podkomendni oszacowali, że
zatapianie brytyjskich transportowców i frachtowców o łącznym tonażu 600
tysięcy ton miesięcznie uniemożliwi Wielkiej Brytanii kontynuowanie wojny.
To właśnie flota handlowa zaopatrywała Brytyjczyków w żywność
i w surowce dla przemysłu zbrojeniowego, a jej zniszczenie narażało ten kraj
na śmiertelne niebezpieczeństwo.
W 1915 roku brytyjskie statki najczęściej wychodziły w morze pojedynczo,
bez osłony, nieuzbrojone i pozbawione eskorty – właściwie tak jak w czasach
pokojowych. Czasami zapewniano eskortę transportowcom z wojskiem
i większym jednostkom cywilnym, głównie oceanicznym liniowcom, ale
frachtowcami i drobnicowcami, na których spoczywało zadanie dowozu
większości zamorskiego zaopatrzenia, owymi „brudnymi brytyjskimi
łajbami” z wiersza Johna Masefielda, nikt się szczególnie nie przejmował;
wypływały w rejs same i bezbronne. Tymczasem U-Booty operowały coraz
dalej wokół Wysp Brytyjskich, na Morzu Północnym, a nawet docierały na
tzw. Western Approaches – akweny atlantyckie na zachód od Wielkiej
Brytanii. Stopniowo, z miesiąca na miesiąc, posyłały na dno coraz więcej
statków handlowych, a w trakcie jednego z miesięcy zatopiły łącznie aż 49
jednostek z 135 tysiącami ton towarów bezcennych dla Brytyjczyków i ich
gospodarki. Statki zaopatrujące Wielką Brytanię w niezbędne artykuły
żywnościowe oraz zaopatrzenie wojenne z amerykańskich fabryk
i magazynów ginęły w takim tempie, że nie nadążano z dostarczaniem
nowych. Sytuacja wyglądała dramatycznie; brytyjska Admiralicja
rozpaczliwie poszukiwała jakiegoś rozwiązania. A było ono dość proste
i służby nasłuchowe miały w nim odegrać bardzo ważną rolę. System
konwojów wykazał swą przydatność jeszcze w epoce żaglowców, lecz
dowództwo marynarki wojennej nie chciało uwierzyć, że sprawdzi się także
w chronieniu nowoczesnych statków. Tak czy owak, Royal Navy wolała
wykorzystywać swoje okręty do patrolowania najbardziej zagrożonych wód
i raczej ścigać i niszczyć przeciwnika, aniżeli na niego czekać. Z kolei
dowódcy U-Bootów starali się atakować statki handlowe, będące łatwymi
celami, i Niemcom udało się niemal przerwać brytyjskie morskie szlaki
zaopatrzeniowe, z których statki te korzystały. Wobec opieszałości
Admiralicji, w sprawę tej wagi musieli się wmieszać brytyjscy politycy.

U-Booty i k onwoj e
Rozwiązanie było dość oczywiste, a w jego ramach służby nasłuchu miały
odegrać nader istotną rolę. System konwojowania statków sprawdził się już
w erze żagla – podczas wojen napoleońskich, a nawet wcześniej, w epoce
Tudorów. Wysocy rangą oficerowie marynarki wyrażali opinię, że system
ten okaże się nieprzydatny w epoce okrętów napędzanych turbinami
parowymi i nowoczes​nej taktyki walki na morzu. Okręty wojenne miały
raczej patrolować niebezpieczne akweny i starać się wyszukiwać oraz
niszczyć jednostki przeciwnika, lecz rezultaty takich poczynań okazały się
marne. Brytyjski premier Lloyd George rozmawiał o tym z Lordami
Morskimi i nalegał na niezwłoczne przyjęcie taktyki konwojowania statków
handlowych oraz transportowych. Niektórzy z jego rozmówców sami doszli
do wniosku, że to konieczne, ale przekonanie do tego wszystkich
przedstawicieli „starej gwardii” bynajmniej nie było łatwe. W efekcie minęło
sporo czasu, nim doszło do uznania eskortowania konwojów za nieodzowne
i do wypracowania standardowych procedur organizowania oraz
przeprowadzania konwojów. W rzeczywistości Royal Navy nie uporała się
z tym zadaniem do samego końca wojny w 1918 roku.
Konwoje przyczyniły się do tego, że liczba zatapianych statków zmalała
radykalnie, mimo iż początkowo eskortowano tylko te zmierzające do
brytyjskich portów. Natomiast statki handlowe żeglujące samotnie były
torpedowane w coraz większej liczbie, w odróżnieniu od tych
konwojowanych. Ale w ogóle straty we flocie handlowej zmniejszyły się
nieco, za to alianci zatapiali coraz więcej U-Bootów, gdy te usiłowały
atakować nawodne cele, narażając się przy okazji na kontrataki eskortowców
z konwoju. Przy tym na korzyść brytyjskiej floty transportowej zaczęła
przemawiać nie tylko statystyka. Jeden z młodych wiekiem dowódców U-
Bootów, Karl Dönitz, który miał odegrać tak wielką rolę w następnej wojnie
na morzu, dostał się do niewoli po tym, jak w 1918 roku jego okręt
podwodny został zatopiony przez eskortę brytyjskiego konwoju. I, jak
stwierdził, wprowadzenie na masową skalę systemu konwojów w 1917 roku
pozbawiło niemiecką broń podwodną szansy na przesądzenie o wyniku wojny
światowej. Z oceanów nagle poznikały żeglujące samotnie jednostki, a Dönitz
i kapitanowie innych U-Bootów napotykali tylko długie rzędy statków pod
osłoną okrętów wojennych wszelkich typów. Pojedynczy U-Boot mógł zatopić
jeden czy dwa statki konwoju, który w takiej sytuacji nie zmniejszał
prędkości, a eskortowce przystępowały do poszukiwania zanurzonego okrętu
podwodnego wroga. Takie doświadczenia przekonały Dönitza o tym, że U-
Booty są nieskuteczne, gdy atakują w pojedynkę, i muszą operować
w grupach – metodycznie i zespołowo prowadzić akcje zaczepne. Po wykryciu
konwoju dostatecznie duża grupa U-Bootów mogła liczyć na skuteczne
przeciwstawienie się nawodnej eskorcie. Zamysł taki sprawdził się w latach
drugiej wojny światowej, gdy „wilcze stada” U-Bootów siały postrach podczas
bitwy o Atlantyk.
Był jeszcze jeden czynnik, odnoszący się do taktyki konwojowania, z któ​‐
rego Dönitz nie zdawał sobie sprawy. Otóż personel Room 40 potrafił
określić pozycję wszystkich U-Bootów na morzu już od najwcześniejszej fazy
wojny oraz kierować konwoje z dala od niebezpieczeństwa. I zapewne
właśnie z tego powodu Dönitz miał trudności z napotkaniem alianckich
statków na oceanicznych wodach. System konwojów ułatwiał unikanie
niemieckich okrętów podwodnych, ponieważ każdy komandor dowodzący
konwojem miał na pokładzie swojego okrętu radiostację, za której
pośrednictwem odbierał ostrzeżenia i instrukcje, dotyczące omijania
zagrożonych akwenów. Łączność z pozostałymi okrętami i statkami eskorty
oraz samego konwoju utrzymywano za pomocą flag lub lamp
sygnalizacyjnych. Z kolei statki żeglujące samotnie bywały trudne do
zlokalizowania, a czasami nie miały nawet urządzeń radiowych –
zapewnianie im bezpieczeństwa graniczyło z niemożliwością. Po pewnym
czasie tytaniczne starania ludzi z Room 40 popłaciły, a wytyczanie względnie
bezpiecznych tras statkom handlowym przepływającym Atlantyk nie tylko
częściowo chroniło je przed U-Bootami, ale także przed zaporami
minowymi, stawianymi przez przeciwnika i własną flotę.
Miny zawsze były groźną bronią, lecz niekiedy udawało się ją
wykorzystywać przeciwko tym, którzy je stawiali. Specjalnie zaprojektowane
U-Booty regularnie minowały wody w pobliżu brytyjskiej bazy morskiej
w Waterford w południowej Irlandii – ruchliwego portu, z którego korzystały
zarówno statki handlowe, jak i okręty wojenne. Kryptolodzy z Room 40
doszli do wniosku, że cesarskiej flocie niemieckiej udało się złamać brytyjski
szyfr i dowiedzieć się, które wejścia do portu w Waterford zostały
oczyszczone z min morskich. Admi​rał Hall zwrócił się do komendanta tego
portu z prośbą o zamknięcie bazy na mniej więcej tydzień i niepodejmowanie
w tym czasie prób trałowania min postawionych tam przez Niemców.
Następnie Hall wysłał raport, zawierający fałszywe informacje – skorzystał
z szyfru, który, o czym wiedział, został złamany przez stronę niemiecką,
i doniósł o rzekomym oczyszczeniu kanałów portowych z min. Niemcy
przechwycili ten meldunek i wysłali U-44 (podwodny stawiacz min) do
ustawienia nowych zapór minowych u wejścia do portu Waterford. U-44
wpadł na jedną z min postawionych wcześniej przez samych Niemców
i zatonął, choć część załogi zdołała się uratować. Wśród ocalałych rozbitków
był też dowódca owego U-Boota, który w trakcie przesłuchania nie krył
rozgoryczenia i wyrzekał głośno na nieudolność załóg brytyjskich trałowców!

Nawodne raj dery


Niemiecka flota wojenna nie zajmowała w świadomości obywateli
kajzerowskich Niemiec tak poczesnego miejsca jak armia lądowa tego kraju.
Royal Navy przystąpiła do pierwszej wojny światowej dobrze przysposobiona
do wal​ki z niemieckimi rajderami i przewyższała liczbą okrętów marynarkę
wojenną głównego przeciwnika. W chwili wybuchu wojny w 1914 roku
stosunkowo niewielka, lecz dobrze wyszkolona niemiecka Eskadra
Wschodnioazjatycka pod dowództwem wiceadmirała grafa Maximiliana von
Spee musiała się skonfrontować z o wiele potężniejszymi brytyjskimi siłami
morskimi z baz w Hongkongu i Weihaiwei. Eskadra grafa von Spee składała
się z ciężkich krążowników pancernych Scharnhorst i Gneisenau oraz dużo
mniejszych i lżejszych krążowników Dresden, Leipzig, Königsberg, Nürnberg
i Emden. Niemiecki admirał wyruszył na czele swoich okrętów z bazy
Quingdao (Tsingtao) nad Morzem Żółtym, by grasować na bezkresnych
wodach Oceanu Spokojnego. Jego eskadra była solą w oku Royal Navy,
usiłującej chronić szlaki wodne imperium brytyjskiego i tysiące statków,
które nimi żeglowały. Von Spee na wstępie tych działań skierował lekki
krążownik Emden na wody koło brzegów Australii, polecając jego załodze od
czasu do czasu nadawać sygnały radiowe i tym samym odwracać uwagę
brytyjskich okrętów od głównych sił niemieckiej eskadry. Brytyjczycy ruszyli
w pościg i nieustannie komunikowali się ze sobą przez radio, podczas gdy
von Spee po prostu ich nasłuchiwał, uprzedzając posunięcia przeciwnika.
Z kolei jego eskadra utrzymywała ciszę radiową, tylko sporadycznie
przerywaną przez krótkie transmisje nadawane z Emdena, które miały
przekonać Brytyjczyków, że na australijskich wodach operuje całe niemieckie
zgrupowanie. Zagrożenie ze strony niemieckich krążowników paraliżowało
brytyjski i aliancki handel morski, a osłona konwojów przewożących do
Europy australijskie wojska wymagała zaangażowania do tego zadania wielu
brytyjskich okrętów wojennych.
W istocie dowództwo Royal Navy nie miało pojęcia, gdzie właściwie
czaiła się wroga Eskadra Wschodnioazjatycka, więc wysłało własną eskadrę
pod komendą admirała Cradocka, aby wytropiła niemieckie rajdery. Gdy
znalazła się już na Pacyfiku, Admiralicja wydała Cradockowi polecenie, aby
rozproszył zgrupowanie swoich różnorodnych i często przestarzałych okrętów
w gorączkowych poszukiwaniach nieuchwytnej niemieckiej eskadry. Von Spee
miał łącznie pod swoim dowództwem zaledwie dziesięć jednostek
nawodnych, tropionych na Oceanie Spokojnym przez ponad setkę okrętów
brytyjskich i sojuszniczych. Cradock podzielił swoje siły i sam wraz
z czterema okrętami skierował się ku wybrzeżom Chile, w pobliże miasta
Coronel. Niespodziewanie napotkał tam silne niemieckie zgrupowanie
nawodne, mimo to bezzwłocznie zaatakował okręty grafa von Spee, co
przypłacił utratą dwóch swoich krążowników pancernych, HMS Good Hope
i Monmouth, które zatonęły wraz z całymi załogami (zginął też sam
Cradock).
Lekki krążownik HMS Glasgow oraz krążownik pomocniczy HMS Otranto
wycofały się przejściowo, by nazajutrz podjąć walkę na nowo. Tymczasem
dowództwo australijskiej floty wojennej zorganizowało własną agencję
wywiadu sygnałowego, podobną do Room 40, i przekazało jej księgi szyfrów
zdobyte na parowcu Hobart. Historycy nadal toczą spory o rolę odegraną
przez Australijczyków w odszyfrowaniu treści radiowych transmisji
nadawanych przez niemieckie okręty po bitwie pod Coronelem, w każdym
razie Churchill i admirał „Jackie” Fisher zdecydowali się wysłać
naprzeciwko niemieckiej eskadry dwa potężne krążowniki liniowe. Von
Spee, który opłynął przylądek Horn w próbie wyrwania się Brytyjczykom
i powrotu do Niemiec, wdał się w walkę koło Falklandów na południowym
Atlantyku.
Wspomniane krążowniki liniowe zawinęły nieco wcześniej na Falklandy
w celu uzupełnienia zapasów, a w trakcie bitwy Royal Navy odegrała się na
niemieckiej flocie, zatapiając okręty Scharnhorst, Gneisenau, Nürnberg
i Leipzig; poległ sam von Spee i wielu jego marynarzy. Jedyną jednostką,
która wyrwała się z tego pogromu, był lekki krążownik Dresden, ścigany
przez liczne okręty Royal Navy, zwłaszcza przez HMS Glasgow i krążownik
pomocniczy Orama. Zdobyczna niemiecka księga kodów umożliwiła
radiooperatorowi z Glasgow odcyfrowanie meldunku nadanego przez załogę
Dresdena, informującą, że na okręcie kończy się zapas węgla, więc jednostka
bierze kurs na wyspę Juan Fernandez u wybrzeży chilijskich. W pościg za
Dresdenem wyruszył pełną parą HMS Glasgow i dopadł statek stojący na
kotwicy w chwili, gdy nie​m ieccy marynarze rąbali na brzegu drzewa, by
palić nimi w okrętowych kotłach. Po krótkiej wymianie ognia załoga
niemieckiego okrętu opuściła banderę i wysłała swojego oficera wywiadu,
porucznika Canarisa, by ten zyskał nieco czasu, negocjując z Brytyjczykami,
a potem dokonała samozatopienia. Przed następną wojną światową Canaris
stanął na czele hitlerowskiego wywiadu i kontrwywiadu wojskowego
(Abwehry).
Następnie Emden opuścił wody wokół Australii i pożeglował ku Wyspom
Kokosowym, gdzie zniszczył tamtejszą radiostację, ale jej operator zdążył
nadać sygnał o zbliżaniu się nieznanego okrętu. Australijski krążownik
Sydney szybko podążył ku owym wyspom i tam dopadł i zatopił ostatni
z rajderów eskadry grafa von Spee. Niemiecki lekki krążownik Königsberg
również został namierzony za sprawą nadawanych transmisji
rozszyfrowanych przez Room 40, schwytany w pułapkę u ujścia rzeki Rufidżi
w Tanzanii i ostatecznie zatopiony w lipcu 1915 roku. W ten sposób
w zaledwie rok udało się zakończyć niemiecką Kreuzerkrieg (wojnę
krążowników) i uczynić z Pacyfiku ocean bezpieczny dla alianckich statków
handlowych. Jednak flotylla grafa von Spee osiągnęła bezsprzecznie sukcesy,
a jej dowódca wykazał się zarówno talentami, jak i odwagą w obliczu
przeważających sił przeciwnika. Jego eskadra długo wiązała siły morskie
złożone z ponad stu okrętów Royal Navy i zniszczyła wiele z nich. Obie
strony uczestniczące w tych zmaganiach korzystały z technologii i metod
wywiadu sygnałowego, przy czym von Spee dzięki nasłuchowi transmisji
przeciwnika długo unikał prześladowców. Ostatecznie specjaliści z Room 40
i nowej australijskiej agencji dekryptażowej naprowadzili okręty Royal Navy
na niemiecką flotyllę, a te, wykorzystując swą przewagę, zdołały ją
unicestwić.

Na Morzu Pół nocnym


Taktyka niemieckiej Eskadry Wschodnioazjatyckiej na Pacyfiku polegała na
nękających wypadach i unikaniu starć z silniejszym przeciwnikiem. Nie było
możliwe zastosowanie jej na taką skalę na bardziej ograniczonych akwenach
atlantyckich, a jeszcze trudniej było Niemcom działać na stosunkowo
niewielkim Morzu Północnym. Dowództwo kajzerowskiej floty wojennej
zdawało sobie sprawę, że jej okręty w otwartej konfrontacji z brytyjską
Grand Fleet nie mają większych szans. Royal Navy dysponowała znacznie
większą flotą okrętów liniowych i chlubiła się tradycjami zwycięstw, co
czyniło zeń bardzo trudnego przeciwnika. Wprawdzie mniejsza flota
niemieckich admirałów dysponowała nieco nowocześniejszymi okrętami,
a ich załogi były lepiej wyszkolone, ale wobec znacznie większych sił Royal
Navy konieczne okazało się przyjęcie takiej strategii, która zrównoważyłaby
liczebną dysproporcję. W tej sytuacji Niemcy zdecydowali się na nagłe ataki,
po których następowało natychmiastowe przejście do ucieczki; chodziło
o wywabienie brytyjskiej eskadry krążowników linio​wych, która
próbowałaby doścignąć i zniszczyć niemiecką armadę w walnej bitwie
morskiej. Wspomniana ostrożna strategia miała na celu stopniowe
zredukowanie stanu bojowego znacznej części brytyjskiej Floty Metropolii
(Home Fleet). Jednakże Niemcy nie przypuszczali, że kryptolodzy z placówki
Room 40 zawczasu uprzedzali brytyjską Admiralicję o planowanych
„wypadach” niemieckiej floty, wobec czego Brytyjczycy mogli przeciwdziałać
zamiarom przeciw​nika. Sposobem strony niemieckiej na wywabienie
Brytyjczyków było ostrzeliwanie miast na angielskim wybrzeżu przez
szybkie krążowniki pancerne.
Pierwszy taki rajd miał miejsce cztery miesiące po rozpoczęciu wojny,
a zgrupowanie krążowników pancernych pod dowództwem admirała von
Hippera ostrzelało Yarmouth na wschodnim wybrzeżu Anglii. W Room 40
przechwycono wydany załogom licznych niemieckich okrętów rozkaz wyjścia
z portów, ale Brytyjczycy nie przejrzeli zamiarów nieprzyjaciela, więc
jednostkom von Hippera udało się bezkarnie zbombardować wspomniane
miasto. Zachęcony tym sukcesem admirał floty von Ingenohl postanowił
miesiąc później przeprowadzić podobny rajd na Scarborough i Hartlepool,
miasteczka w hrabstwie Yorkshire, i wyznaczył do tej akcji silną eskadrę
krążowników liniowych, osłanianych przez inne okręty. Depesze
odszyfrowane przez Room 40 mogły umożliwić brytyjskiemu wiceadmirałowi
Beatty’emu przechwycenie tej niemieckiej eskadry i doprowadzenie do
rozstrzygającego starcia, przesądzającego o dominacji na wodach Morza
Północnego. Gdyby zakończyło się ono sukcesem von Hippera, flota
niemiecka stałaby się równorzędną przeciwniczką Royal Navy, a następnie
prawie na pewno zapewniłaby sobie przewagę na Morzu Północnym aż do
końca wojny. Dowództwo zgrupowania brytyjskich krążowników liniowych
nie zdawało sobie sprawy, że niemiecka flota znalazła się w pobliżu,
w odległości niewielu mil. Główne siły Grand Fleet przebywały nadal na
kotwicowisku w Scapa Flow i zawisło nad nimi poważne niebezpieczeństwo.
Wywiązała się chaotyczna walka między niszczycielami, płynącymi
w osłonie głównych zgrupowań nawodnych; zaniepokoiło to bardzo von
Ingenohla, który obawiał się, że naprzeciwko jego okrętom wyruszyła cała
brytyjska flota, więc wydał rozkaz odwrotu do baz w Niemczech. Eskadra
von Hippera była zdana na własne siły, kiedy Beatty podążał w kierunku,
z którego dochodziły odgłosy kanonady, nie zdając sobie sprawy, że ściga
główne siły niemieckiej floty.
Churchill pozostawił niezrównany opis wstępnej fazy tego starcia:
Rankiem 16 grudnia, około godziny 8.30 brałem kąpiel, gdy
otwarły się drzwi i wpadł oficer z telegramem z Gabinetu
Wojennego, który schwyciłem ociekającymi wodą rękoma:
„Niemieckie krążowniki liniowe ostrzeliwują Hartlepool”.
Z krzykiem wyskoczyłem z wanny. Współczucie dla Hartepool
mieszało się z tym, co pan George Wyndham [brytyjski pisarz
i polityk] swego czasu określił mianem „kojącego pragnienia
odwetu”. Założywszy ubranie na mokre ciało, zbiegłem po
schodach do Gabinetu Wojennego. Pierwszy Lord Admiralicji
właśnie tam dotarł z sąsiedniego domu. [Admirał Henry] Oliver,
który zawsze nocował w siedzibie Gabinetu Wojennego i prawie
nie opuszczał go za dnia, zaznaczał na mapie pozycje okrętów.
Telegramy ze wszystkich stacji na wybrzeżu w okolicach
dotkniętych atakiem oraz z naszych okrętów napływały w tempie
dwóch lub trzech na minutę. Admiralicja także nie próżnowała
i nieustannie informowała nasze floty i flotylle o wszystkim, co
było nam wiadomo. (...) Ostrzał otwartych miast był dla nas
podówczas czymś nowym. Ale jakie ma to znaczenie? Na wojennej
mapie widniały zaznaczone niemieckie krążowniki liniowe,
znajdujące się w zasięgu dział u wybrzeży Yorkshire. O 150 mil
dalej na wschód, pomiędzy nimi a wybrzeżem Niemiec,
przecinając im trasę odwrotu, zmierzały na wyznaczone pozycje
cztery brytyjskie krążowniki liniowe i sześć najpotężniejszych
pancerników świata. (...) Tylko jedno mogło umożliwić Niemcom
uniknięcie unicestwienia przez te przeważające siły. (...) Kiedy
wielkie pociski artyleryjskie rozbijały domki w Hartlepool
i Scarborough, zadając okrutne cierpienia i siejąc zniszczenie
w tych cichych angielskich miasteczkach, jedna tylko obawa
mąciła myśli osób w Gabinecie Wojennym Admiralicji. Słowo
„widoczność” nabrało ponurego sensu...
Winston Churchill

Na szczęście dla Beatty’ego dotarła do niego wiadomość o ostrzale


Hartlepool i Scarborough, więc rozkazał swoim okrętom zawrócić i postarać
się odnaleźć niemieckie okręty bombardujące te miasta. Von Hipper i Beatty
zbliżali się do siebie z prędkością 40 węzłów (około 75 km/h), ale
widoczność na morzu była tak zła, że oba zgrupowania późno dostrzegły się
nawzajem we mgle i dopiero wtedy otworzyły ogień. Wtedy Beatty polecił
części zgrupowania swoich krążowników oddalić się od przeciwnika, lecz
cała jego eskadra uznała to za ogólny rozkaz, więc wykonała zwrot
i zniknęła we mgle. W ten sposób Kaiserliche Marine (Cesarska Marynarka
Wojenna) zaprzepaściła wielką szansę zadania brytyjskiej flocie decydującego
ciosu, a od owej pory meldunki przechwytywane przez Room 40 zapewniały
Royal Navy wyraźną przewagę w wojnie na morzu.
Miesiąc później, w styczniu 1915 roku, von Hipper przeprowadził kolejny
rajd z zamiarem zatopienia trawlerów rybackich, które, jak podejrzewali
Niemcy, odgrywały rolę jednostek patrolowych brytyjskiej floty wojennej na
Ławicy Dogger na Morzu Północnym. Room 40 odszyfrował przechwycone
rozkazy przeprowadzenia tej operacji, a admirał Beatty, dowodząc pięcioma
krążownikami liniowymi, zastawił pułapkę na trzy okręty von Hippera.
W chaotycznej walce, w której zamieszanie zostało dodatkowo spotęgowane
wskutek pomyłek popełnionych przez sygnalistów na brytyjskich jednostkach,
Brytyjczycy nie zdołali zdecydowanie pobić przeciwnika. Zatopili jedynie
ostatni z niemieckich krążowników, SMS Blücher, a pozostałe umknęły dzięki
mgle zalegającej nad Morzem Północnym. I znowu ani Admiralicja, ani
kryptolodzy z Room 40 nie zorientowali się, że niemiecka Hochseeflotte
(Flota Oceaniczna) wyszła w morze i przepłynęła w pobliżu eskadry
brytyjskich krążowników. Brytyjskie okręty nie weszły pod lufy ciężkich dział
niemieckiej floty i uniknęły zniszczenia. Zamiast tego starły się z osłonową
flotyllą niemieckich niszczycieli i wdały się w chaotyczny bój, co nasunęło
von Pohlowi, dowódcy Hochseeflotte, przypuszczenie, że natknął się na
brytyjską Grand Fleet. Pomny zaleceń wydanych mu przez samego cesarza
Wilhelma II, aby nie wystawiać niemieckiej floty na nadmierne ryzyko, von
Pohl zawrócił i wycofał się, znów nie wykorzystując świetnej okazji do
zniszczenia doborowych sił Royal Navy.
Przebieg bitwy na Ławicy Dogger wywołał poważne reperkusje w bazach
niemieckiej floty, gdy uzmysłowiono sobie tam, że „podjazdowy” charakter
działań zaczepnych przeciwko głównym brytyjskim siłom morskim się nie
sprawdzał. Nowemu szefowi sztabu Kaiserliche Marine, Gustavowi
Bachmannowi, zabroniono prób podejmowania bitew morskich poza osłoną
minową wokół Helgolandu, a zarówno brytyjska Admiralicja, jak
i niemieckie dowództwo marynarki wojennej pomstowały z powodu
zaprzepaszczonych sposobności do zadania drugiej stronie klęski.
W Niemczech obwiniono za to niepowodzenie admirała floty Friedricha von
Ingenohla, którego miejsce zajął admirał von Pohl. Z kolei w Wielkiej
Brytanii Churchilla surowo skrytykowano w prasie za dopuszczenie do tego,
by Niemcy ostrzelali z morza angielskie miasta; z powodu konieczności
zachowania tajemnicy wojskowej nie mógł on w swoim czasie ujawnić, jak
bliska rozbicia eskadry von Hippera była brytyjska flota.
Fiasko prób wciągnięcia brytyjskich okrętów liniowych w pułapkę zmusiło
niemieckich admirałów do wypracowania nowej strategii i w związku z tym
rozpoczęli nieograniczoną wojnę podwodną. Pierwsza ofensywna kampania
U-Bootów trwała prawie rok, jednak wywołała problemy dyplomatyczne po
atakach na statki państw neutralnych, zwłaszcza amerykańskie. Jej
wznowienie na początku lutego musiało nieuchronnie pogorszyć polityczną
sytuację Niemiec. Tymczasem śmierć admirała von Pohla w lutym 1916 roku
przyniosła nominację na dowódcę niemieckiej floty energicznego admirała
von Scheera, który wydał swoim okrętom rozkaz wyjścia w Morze Północne
i ponownego ostrzelania miejscowości na brytyjskim wybrzeżu. Celem tego
ataku były Lowestoft i Yarmouth, a krążowniki liniowe Cesarskiej Marynarki
Wojennej miały też przeprowadzić podobne uderzenie na Sunderland.
Plany von Scheera pokrzyżowała zła pogoda, więc admirał musiał się
zadowolić nękaniem mniejszych brytyjskich okrętów na wodach Skagerraku
(jednej z Cieśnin Duńskich), ostrzeliwanych przez niemieckie pancerniki.
Kryptolodzy z Room 40 ostrzegli admirała Jellicoe’a (dowódcę Grand Fleet),
że niemieckie okręty liniowe znów szykowały się do opuszczenia portów,
a główne siły brytyjskiej floty znalazły się na morzu, zanim na niemieckich
jednostkach podniesiono liny cumownicze.

Bi twa j utl andzk a


Do chwili wybuchu pierwszej wojny światowej Royal Navy panowała
niepodzielnie na oceanach – od prawie trzystu lat zwyciężała w staczanych
przez siebie bitwach. Brytyjczycy spodziewali się, że wszelka konfrontacja
między ich Grand Fleet a niemiecką Flotą Oceaniczną przyniesie im nowy
triumf na miarę trafalgarskiego, jednak podczas bitwy jutlandzkiej żadna ze
stron nie miała dowódcy takiego jak Nelson. Wprawdzie zestawienie sił
przeciwników skłaniało do przypuszczeń, że zwyciężą Brytyjczycy, lecz wiele
z brytyjskich okrętów było jednostkami przestarzałymi w porównaniu z ich
niemieckimi odpowiednikami, a czynnik ten odegrał poważną rolę
w przebie​gu bitwy. Jedną z głównych przyczyn przystąpienia Wielkiej
Brytanii do czynnego udziału w zmaganiach pierwszej wojny światowej były
obawy związane z rozbudową niemieckiej floty, która, jak mówili Niemcy,
miała chronić ich rozwijający się handel zamorski. Starcie, do którego miało
dojść, skłoniło Churchilla do stwierdzenia, że Jellicoe to „jedyny człowiek,
który może doprowadzić do przegrania przez nas wojny tego popołudnia”.
Stawka była bardzo wysoka.
Ku wielkiemu zaskoczeniu von Scheera areną bitwy obydwu flot okazał
się Skagerrak – wąska cieśnina między Norwegią a Danią. Von Scheer
dysponował zdecydowanie skromniejszymi siłami niż jego brytyjski oponent
– Niemcy mieli 16 drednotów (nowoczesnych pancerników) w porównaniu
z 28 brytyjskimi i zaledwie 5 krążowników liniowych wobec 9 brytyjskich.
W liczbie ciężkich dział okrętowych przewaga strony brytyjskiej wynosiła
270 do 200 i, co najistotniejsze, jednostki Royal Navy rozwijały większą
prędkość niż niemieckie. Skład sił obu flot przedstawiał się następująco
(uwaga: w poniższym zestawieniu wymieniono tylko ważniejsze formacje
i okręty uczestniczące w bitwie jutlandzkiej):
GRAND FLEET
Dowódca: admirał John Jellicoe

FLOTA PANCERNIKÓW

1. Eskadra
Agincourt
Colossus (trafiony 2 razy)
Collingwood
Marlborough (trafiony 4 razy)
Hercules
Neptune
Revenge
St Vincent

2. Eskadra
Ajax
Centurion
Conqueror
Erin
King George V
Monarch
Orion
Thunderer
Ponadto: 8 krążowników pancernych, 12 lekkich krążowników, 51
niszczycieli oraz stawiacz min; spośród nich Black Prince, Defence i Warrior
zostały zatopione.

4. Eskadra
Canada
Iron Duke
Royal Oak
Superb
Temeraire
Vanguard
Ponadto: 5 lekkich krążowników (z których 4 zostały zatopione) i 30 torpe​‐
dowców.

FLOTA KRĄŻOWNIKÓW LINIOWYCH


Dowódca: wiceadmirał David Beatty

1. Eskadra Krążowników Liniowych


Lion (trafiony 13 razy)
Princess Royal (trafiony 9 razy)
Queen Mary (zatopiony)
Tiger (trafiony 15 razy)

2. Eskadra Krążowników Liniowych


Indefatigable (zatopiony)
New Zealand (trafiony 1 raz)

5. Eskadra Pancerników
Barham (trafiony 6 razy)
Malaya (trafiony 7 razy)
Valiant
Warspite (trafiony 15 razy)
Ponadto w skład brytyjskiej Floty Krążowników Liniowych weszło 14 lekkich
krążowników, 28 niszczycieli (z których 8 zostało zatopionych) oraz
transportowiec wodnosamolotów.

DER HOCHSEEFLOTTE
Dowódca: wiceadmirał Reinhard Scheer

FLOTA PANCERNIKÓW

1. Eskadra
Heligoland (trafiony 1 raz)
Nassau
Oldenburg
Ostfriesland (uszkodzony przez minę)
Posen
Rheinland
Thüringen
Westfalen

2. Eskadra
6 starych okrętów liniowych (1 z nich został zatopiony)

3. Eskadra
Friedrich der Gross
Grosser Kurfürst (trafiony 8 razy)
Prinzregent Luitpold
Kaiser
Kaiserine (trafiony 2 razy)
König (trafiony 10 razy)
Kronprinz
Markgraf (trafiony 5 razy)

Grupa rozpoznawcza, złożona z krążowników liniowych pod dowództwem


wiceadmirała Franza von Hippera:
Deffinger (trafiony 21 razy)
Lützow (zatopiony)
Benbow
Moltke (trafiony 5 razy)
Bellerophon
Seydlitz (trafiony 22 razy)
Von der Tann (trafiony 4 razy)

Gdy dowódcy eskadr, dywizjonów i największych okrętów błędnie


interpretowali informacje otrzymywane od oficerów wywiadu lub też
zadawali im niewłaściwe pytania, cena takich omyłek bywała bardzo
wysoka. Tak też stało się podczas bitwy jutlandzkiej, gdy komandor Thomas
Jackson z Admiralicji uzyskał w odpowiedzi na swoje zapytania odpowiedź
całkowicie zgodną z prawdą – niestety odnoszącą się do pytania
postawionego nieprecyzyjnie. Zwiększona liczba nieprzyjacielskich transmisji
i czas poświęcony na ich odszyfrowanie zazwyczaj pozwalały personelowi
Room 40 ostrzec z kilkudniowym wyprzedzeniem, że niemiecka flota szykuje
się do wyjścia w morze. Jackson ogólnie odnosił się lekceważąco do „całego
tego przeklętego wywiadowczego nonsensu” – do informacji wyławianych na
falach radiowych – i nie należał do gorących zwolenników działań wywiadu
Admiralicji. Nierzadko odrzucał otrzymywane dane wywiadowcze, bez
zagłębiania się w ich treść i ich implikacje, jednakże przestrogi
o spodziewanym wyjściu floty niemieckiej w morze zignorować nie mógł.
Gniewny i wybuchowy Jackson złożył w 1916 roku jedną ze swych
nieczęstych wizyt w Room 40, domagając się informacji, gdzie stacje D/F
zlokalizowały miejsce nadania przez Niemców sygnału wywoławczego „DK”
(hasła, które oznaczało pobyt dowódcy Hochseeflotte w porcie). Analitycy
z Room 40 odpowiedzieli na to pytanie ściśle i zgodnie z prawdą: „W zatoce
i kanale Jade w Wilhelmshaven, panie admirale”. Powszechnie wiedziano,
że to typowe miejsce postoju Hochseeflotte. Gdyby Jackson zainteresował się
bardziej sprawą i zapoznał się ze stosowanymi w niemieckiej flocie
praktykami w zakresie środków bezpieczeństwa przy nadawaniu przez radio,
to dowiedziałby się, że niemiecki dowódca Hochseeflotte zwykle zmieniał
hasło wywoławcze, gdy jego okręt flagowy opuszczał port. Wtedy sygnał taki
był rutynowo przekazywany do brzegowej radiostacji, a inny oznaczał
wyprowadzenie okrętu w morze; przez to transmisje radiowe namierzane
przez brytyjskie anteny kierunkowe nie były w stanie ustalić dokładnego
miejsca, w którym znajdował się okręt flagowy przeciwnika. Podobnie rzecz
się miała w czasie bezpośrednio poprzedzającym bitwę jutlandzką, chociaż
w Room 40 już wydedukowano na podstawie analizy odszyfrowywanych
radiodepesz, że niemiecka flota niebawem wyruszy do akcji. Admirał
Jellicoe był tym zaniepokojony, ale przypuszczał, że nieprzyjacielskie okręty
liniowe nadal stoją w porcie; mimo to na wszelki wypadek nakazał głównym
siłom Royal Navy opuścić bazę w Scapa Flow. Uczynił to na podstawie
ogólnych przesłanek, ale zwiodła go błędna wiadomość od Jacksona, że
Hochseeflotte wciąż przebywa w swoim porcie. W tej sytuacji brytyjskie
okręty wyruszyły na spotkanie niemieckiej floty, płynąc z niewielką
prędkością przez Morze Północne, aby oszczędzać w ten sposób paliwo.
W bitwie jutlandzkiej miało uczestniczyć ogółem 250 okrętów, większych
i mniejszych, z przewagą brytyjskich. Obie floty, brytyjska i niemiecka,
nawiązały ze sobą styczność bojową o godzinie 14.40, a nie wczesnym
rankiem, na co liczył Jellicoe. Okrętowe działa grzmiały przez resztę dnia,
do chwili zapadnięcia zmroku, a flota niemiecka pod osłoną ciemności
usiłowała zawrócić do macierzystej bazy.
Bój trwał w nocy, gdyż Brytyjczycy nadal ostrzeliwali okręty straży tylnej
przeciwnika; Niemcy, poniósłszy dotkliwe straty, przystąpili do odwrotu.
Dowództwo Hochseeflotte połączyło się przez radio z bazą w Wilhelmshaven,
z której wydano rozkaz powrotu, wyznaczając przy tym trasę rejsu
powrotnego. Odszyfrowana przez Room 40 niemiecka radiodepesza została
przekazana Jellicoe’mu, ten jednak nie przejął się jej treścią. Wiedział, że
niemieccy marynarze górowali nad Brytyjczykami w zakresie wyszkolenia,
a niemieckie okręty były lepiej przysposobione do prowadzenia walki
w nocy. W dodatku jego wiarą w rzetelność informacji wywiadu
kryptograficznego zachwiał błąd popeł​niony przez Jacksona oraz jeszcze
jeden nieścisły meldunek, zgodnie z którym niemiecki krążownik
Regensburg miał się zbliżać do jego okrętu podczas bitwy, co, jak sam się
przekonał, nie odpowiadało prawdzie. (Niemiecki oficer nawigacyjny na
Regensburgu nieściśle, z dziesięciomilowym błędem, określił pozycję
swojego okrętu). Owej nocy Room 40 przechwycił całą serię
radiotelegramów, których treść wskazywała kurs planowanej przez flotę
niemiecką ucieczki. Jednak raporty wywiadowcze dostarczane tamtej nocy
Jellicoe’mu nie przekonały go, a podjęty dopiero rankiem pościg przyniósł
zatopienie i uszkodzenie stosunkowo nielicznych okrętów obu flot. Wbrew
zamiarom Jelli​coe’a, Brytyjczycy nie podeszli na tyle blisko armady
przeciwnika, by doszło do ponownego bezpośredniego starcia. Mimo kilku
meldunków o trasie odwrotu niemieckich okrętów, udało się im przepłynąć
bezpiecznie przez korytarze między swoimi zaporami minowymi.
Hochseeflotte wieczorem, w porze kolacji, dotarła do swoich przystani
w kanale Jade, uprzednio zadawszy Grand Fleet Jellicoe’a takie straty, iż
Niemcy uznali się nawet za zwycięzców w tej bitwie.
Brytyjska i niemiecka flota zmierzyły się na Morzu Północnym w 1916 roku
w trakcie chaotycznego starcia, znanego jako bitwa jutlandzka. Obie strony
przypisywały sobie zwycięstwo w tej bitwie, choć w istocie nie przyniosła
ona rozstrzygnięcia, a niemiecka flota ostatecznie skapitulowała w 1918
roku.

Dowództwu brytyjskiej floty nie udało się wciągnąć niemieckiej Floty


Oceanicznej w rozstrzygający bój. W dużym stopniu wynikało to z zawodności
ówczesnego systemu przekazywania informacji wywiadowczej oraz
z niewiary brytyjskich admirałów w ich rzetelność, a swoje zrobiła też nie
najlepsza łączność między okrętami Royal Navy (przede wszystkim
niszczycielami) w trakcie samej bitwy. Room 40 z kilkudniowym
wyprzedzeniem ostrzegał o zamiarach niemieckiej floty, a gdy ta
rzeczywiście opuściła port, brytyjski wywiad morski przechwycił bardzo
wiele niemieckich meldunków nadanych przez radio. Ujawniły one
nieprzyjacielskie manewry w przełomowych momentach batalii, a także kurs
wzięty przez Niemców podczas ich odwrotu. Jellicoe miał szansę na
skuteczny pościg za okrętami przeciwnika, gdy uciekały do bazy, ale jej nie
wykorzystał.
E-Dienst, czyli komórka wywiadu sygnałowego kajzerowskiej marynarki
wojennej, licząca podówczas niespełna stu ludzi pod kierunkiem młodszego
oficera, została dosłownie zasypana radiodepeszami przechwyconymi
podczas tej bitwy, mimo że Brytyjczycy, podejmując odpowiednie środki
bezpieczeństwa, ograniczali do minimum korzystanie z radiotelegrafii w jej
trakcie. Bitwa jutlandzka, albo, jak ją nazwano w niemieckiej flocie, bitwa
na Skagerraku (Skagerrakschlacht), nie przyniosła Brytyjczykom zwycięstwa,
jakiego oczekiwali od swojej Grand Fleet. Ponieważ rozpoczęła się
w godzinach popołudniowych, Jellicoe nie zdołał wykorzystać w pełni
przewagi swoich sił za dnia, a nieudolne korzystanie z cennych informacji
wywiadowczych przejętych przez Room 40 w istocie pozbawiło go szansy na
triumf. W tej sytuacji to Niemcy, nie bez pewnej racji, przypisali zwycięstwo
sobie, gdyż ponieśli mniejsze straty niż strona brytyjska. Flota Jellicoe’a
straciła czternaście okrętów liniowych, w porównaniu z zatopionymi
jedenastoma niemieckimi, ponadto poległo dwukrotnie więcej marynarzy
Royal Navy, aniżeli niemieckich. Przyjęło się sądzić, że taktyczne
zwycięstwo przypadło Niemcom, lecz w sensie strategicznym górę wzięli
Brytyjczycy, gdyż już do końca wojny niemiecka flota nawodna nie
zdecydowała się otwarcie wystąpić przeciwko brytyjskiej. W rzeczywistości
jednak było inaczej, Hochseeflotte bowiem przeprowadziła jeszcze wiele
wypadów na Morze Północne, choćby w 1918 roku, podejmując atak na jeden
z brytyjskich konwojów, a brytyjska Grand Fleet aż po dzień zawieszenia
broni nie miała już okazji do zadania druzgocącego ciosu potędze morskiej
przeciwnika. Po bitwie jutlandzkiej dochodziło już tylko do niewielkich
potyczek sił nawodnych, a Brytyjczycy utrzymali blokadę morską Niemiec,
która okazała się jedną z najskuteczniejszych metod prowadzenia tej wojny.
Uważano, że Jellicoe mógł rozstrzygnąć wojnę na korzyść Wielkiej Brytanii –
albo ponieść decydującą klęskę – niemniej jednak poczynania potężnych
okrętów liniowych jego floty nie przyniosły przełomu w działaniach
wojennych. Decydująca rola przypadła U-Bootom oraz alianckim jednostkom,
które je zwalczały. Choć opinia publiczna nie zdawała sobie z tego sprawy,
bitwa jutlandzka nie przyniosła Brytyjczykom sukcesu nie dlatego, że Royal
Navy zawiodła w walce, lecz z powodu niewłaściwego wykorzystania danych
wywiadowczych. SIGINT podsuwał klucze do zwycięstwa, a bitwa koło
Jutlandii miałaby inny przebieg, jeśliby zrobiono optymalny użytek ze
zdobytych przezeń informacji.
ROZDZIAŁ 6

Wojna powietrzna

Zeppel i ny i bombowce Gotha


Podczas pierwszej wojny światowej Niemcy masowo wykorzystywali
sterowce do bombardowania celów cywilnych; wielkie sterowce nazywano
zeppelinami, od nazwiska konstruktora, grafa von Zeppelina.
Przeprowadzały liczne naloty na Londyn i Paryż – z miernymi rezultatami
w sensie czysto militarnym, niemniej budziły grozę ludności tych miast.
Bomby zrzucane ze sterowców często spadały nie tylko na Londyn, ale i na
inne miasta na wschodnim i południowo-wschodnim wybrzeżu Anglii, takie
jak Great Yarmouth, Folkestone, Margate, Ramsgate i Tonbridge, oraz na
wiele miejscowości w północnej Francji. Zeppeliny przeprowadziły łącznie
prawie pięćdziesiąt nalotów bombowych na południową i wschodnią Anglię,
choć wielu z takich akcji zaniechano lub też przerwano je z powodu złej
pogody lub awarii silników. Jednakże największą rolę zeppeliny odegrały
w wojnie na morzach, w której wyznaczono im zadanie atakowania
brytyjskich okrętów uczestniczących w blokadzie niemieckich portów.
Niemieckie sterowce wykonały ponad tysiąc lotów patrolowych nad Morzem
Północnym, a ich załogi prowadziły obserwacje brytyjskich jednostek
nawodnych stawiających tam zapory minowe, a następnie współuczestniczyły
w ich trałowaniu i niszczeniu. Zeppelin był w stanie zniżać się nad samą
powierzchnię morza w pobliżu trałowców, kierując poczynaniami marynarzy
tych okrętów i kutrów, a zdarzały się nawet przypadki niszczenia
i opanowywania przez lotników ze sterowców nieprzyjacielskich statków
handlowych: ich załogi zmuszano do zejścia do szalup, by następnie zatopić
statek albo doprowadzić do przejęcia go przez niemieckich marynarzy –
jednak nie ma świadectw, że udało się zdobyć w taki sposób jakiś aliancki
okręt wojenny.
Gdy naloty zeppelinów na Wielką Brytanię stały się coraz
powszechniejsze, specjaliści z Room 40 zajęli się zbieraniem informacji
o bazach i działaniach tych powietrznych kolosów, gdyż ich załogi wysyłały
sygnały radiowe równie często jak kapitanowie flotylli U-Bootów.
Korzystano w tym celu z książki szyfrów HBV, której zdobyczny egzemplarz
trafił do Room 40, a Niemcy przez pewien czas nie próbowali nawet zmienić
czy skomplikować tego kodu. Regularnie napływały prośby o zlokalizowanie
niemieckich stacji namiarowych, których sygnały były przechwytywane przez
stacje „Y”, a także meldunki od załóg alianckich okrętów nawodnych, które
widywały sterowce nad Morzem Północnym. Room 40 nierzadko informował
o spodziewanych rajdach zeppelinów, a informacje w rodzaju „dzisiejszej nocy
prawdopodobny nalot na Londyn” nie były czymś niezwykłym. Wiadomości
takie przydawały się pilotom samolotów zalążkowego Królewskiego Korpusu
Lotniczego (RFC), choć marna prędkość wznoszenia ówczesnych płatowców
sprawiała, że było im bardzo trudno dogonić zeppeliny. Dwupłatom De
Havilland BE2 zabierało około 50 minut wzlecenie na pułap 3300 metrów,
a gdy już się nawet znalazły na takiej wysokości, amunicja karabinowa
okazywała się niezbyt skuteczna – aż do czasu wprowadzenia pocisków
zapalających w 1917 roku. Mimo wszystko dzięki takim wczesnym
ostrzeżeniom udało się zestrzelić albo uszkodzić wiele zeppelinów.
Konstrukcja sterowców typu zeppelin została znacznie unowocześniona
w czasie Wielkiej Wojny i owe statki powietrzne spisywały się dobrze
w składzie Kaiserliche Marine, choć ich wersja do współdziałania z wojskami
lądowymi nie była już taka udana. Jednak jeden ze sterowców armii lądowej
dokonał niezwykłego wyczynu w 1917 roku, kiedy to niemieckim oddziałom
walczącym w Afryce Wschodniej pilnie potrzebne było zaopatrzenie.
Zeppelin L-59 przeleciał wtedy około 7000 kilometrów w niespełna cztery
doby, próbując dostarczyć niezbędną żywność i amunicję niemieckim
wojskom w Namibii, choć gdy sterowiec ten dotarł ostatecznie w rejon walk,
jego załoga nie zdołała odnaleźć żołnierzy na wielkich obszarach
afrykańskiego buszu.
Zeppeliny niezbyt się sprawdziły podczas nalotów bombowych, więc Luft​‐
streitskräfte (siły powietrzne cesarstwa niemieckiego) zaczęły
wykorzystywać w roli bombowców ciężkie samoloty typu Gotha G.IV,
startujące z lotnisk koło Gandawy w okupowanej Belgii. W 1916 roku
Niemcy rozpoczęli operację „Turkenkreuz” – dzienne bombardowania
Folkestone, Sheerness i innych miast w hrabstwie Kent. W czerwcu 1917
roku nalot na Londyn spowodował śmierć 162 osób, w tym osiemnaściorga
dzieci ze szkoły podstawowej w Poplar w londyńskim East Endzie. Komandor
Lionel Charlton wyraził opinię, że wydarzenie to znamionowało początek
nowej ery w historii wojen – i miał rację. W trakcie tej pierwszej powietrznej
„bitwy o Anglię” Niemcy przeprowadzili 22 naloty powietrzne na
południowo-wschodnie obszary Wielkiej Brytanii, a do końca wojny zrzucili
ogółem około 90 tysięcy kilogramów bomb i stracili 61 samolotów. Takie
straty okazały się dla niemieckiego lotnictwa zbyt dotkliwe, więc po
pewnym czasie zaprzestało ataków na Anglię i skupiło działania na polach
bitewnych we Francji. Brytyjskie stacje nasłuchowe przechwytywały
meldunki radiowe wysyłane z zeppelinów nawet wtedy, gdy niemieckie
sterowce operowały nad Francją.

W powi etrzu nad Francj ą


Na początku wojny alianckie lotnictwo skupiło się na zadaniach
rozpoznawczych, a piloci i obserwatorzy w maszynach Królewskiego Korpusu
Lotniczego śledzili z powietrza wielkie operacje niemieckich wojsk
w północnej Francji w 1914 roku. Zaobserwowali między innymi manewr
armii von Klucka, który miał na celu zamknięcie w okrążeniu stu tysięcy
żołnierzy Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego (BEF) i ich dramatyczny
odwrót spod Mons. Kilka dni później francuski zwiad lotniczy zameldował
również o ruchu niemieckich wojsk, które skierowały się na wschód od
Paryża, nie zaś, wbrew oczekiwaniom aliantów, na stolicę Francji.
Pospiesznie przerzucono przeciwko nim – parys​kimi taksówkami – francuskie
oddziały i w ten sposób udało się powstrzymać niemiecką armię w bitwie
nad Marną.
Ówcześni piloci wojskowi musieli lądować w pobliżu jednostek wojsk
lądowych i składać oficerom wywiadu raporty o zauważonych wojskach
nieprzyjaciela. Ale nie zawsze udawało się znaleźć odpowiednie lądowisko
w okolicach polowych kwater dowództw i sztabów, więc niektórzy lotnicy
próbowali zrzucać pakuneczki z meldunkami, lecz ta niepewna metoda nie
zawsze się sprawdzała: zdarzało się, że ważne informacje zawisały na
drzewach albo tonęły w błocie. Już w 1915 roku eksperymentowano
z montowaniem radiostacji w samolotach, by za ich pośrednictwem
przekazywać wieści o zauważonych ruchach wojsk lub kierować ogniem
własnych baterii artyleryjskich. Oczywiście obserwacje z powietrza nie
zawsze były wiarygodne. Jeden z pilotów informował, że widzi żołnierzy
uciekających w panice z zajmowanych pozycji – w istocie okazało się, że
zauważył rozgrywany na zapleczu frontu mecz piłkarski. Potrzebna była
lepsza metoda prowadzenia zwiadu powietrznego i tak narodziła się
fotografia lotnicza. Już niebawem setki kilometrów linii frontu
fotografowano dwa razy dziennie. Podczas pierwszej wojny światowej
zrobiono ponad pół miliona zdjęć lotniczych, a ich jakość polepszyła się na
tyle, że z końcem wojny udawało się podobno dostrzec odcisk buta w błocie
na odbitce zdjęcia zrobionego z wysokości około 5000 metrów. Takie były
początki wywiadu lotniczego, a zdobywane przezeń informacje już wkrótce
zaczęły uzupełniać materiały uzyskiwane przez wywiad sygnałowy.
ROZDZIAŁ 7

SIGINT pod koniec pierwszej wojny


światowej

Ameryk a przystępuj e do woj ny


Gdy zmagania wojenne w Europie się przeciągały, Ameryka stopniowo
odchodziła od demonstrowania pacyfistycznej postawy i podejmowała
działania, które przeczyły jej oficjalnej neutralności. Jedną z przyczyn tej
zmiany były gigantyczne zamówienia na amunicję i uzbrojenie, składane
w USA przez aliantów; z kolei Niemcy nie mogli korzystać z amerykańskich
zasobów w warunkach brytyjskiej blokady morskiej. Amunicja i broń były
dostarczane do Europy przez prywatne firmy, aby nie naruszać w ten sposób
neutralnego statusu Stanów Zjednoczonych, jednak coraz większy popyt na
wspomniane produkty przyczyniał się do rozwoju amerykańskiego
przemysłu, likwidacji bezrobocia i gospodarczego boomu. Rząd amerykański
wiedział, że wyczerpywały się zasoby państw ententy umożliwiające im
kontynuowanie wojny, i zaczynał żywić obawy, że alianci nie zdołają spłacić
zaciągniętych w USA kredytów. Kongres zadecydował więc o zwiększeniu
udzielanych pożyczek oraz dostaw pocisków, dział i broni strzeleckiej do
Europy. Ponadto brytyjskie statki, mimo że bywały uzbrojone, wpuszczano do
amerykańskich portów, choć w świetle przepisów prawa międzynarodowego
winny być traktowane jako okręty wojenne i jako takie internowane.
Prezydent Wilson i jego rząd odeszli też od zasad neutralności w jeszcze
jednej arcyważnej kwestii: tolerowali przeszukiwanie przez Royal Navy
i ewentualne zatrzymywanie amerykańskich statków, transportujących
wszelkiego rodzaju towary do niemieckich portów. Morska blokada Niemiec
była bardzo skuteczna – niemal doprowadziła do zagłodzenia niemieckiej
ludności – i w tej sytuacji niemiecki rząd wznowił nieograniczoną wojnę pod​‐
wodną. W istocie władze Stanów Zjednoczonych nigdy w trakcie tej wojny nie
były całkowicie neutralne, a ponowne podjęcie agresywnych działań przez
flotę U-Bootów stanowiło kolejny czynnik, który doprowadził do tego, że
Ameryka wypowiedziała wojnę Niemcom.
Jednak Amerykanom nadal potrzebny był jakiś wstrząs, aby w końcu
pogodzili się z faktem przystąpienia ich kraju do udziału w globalnym
konflikcie zbrojnym. Takim wstrząsem okazały się dwa wydarzenia:
katastrofa morska, do której doszło na skutek błędu albo też świadomych
działań, oraz pewna operacja wywiadowcza, która zapisała się w dziejach tej
wojny, a także zajmuje poczesne miejsce w całej historii wywiadu
sygnałowego.
RMS Lusitania
Dowódca niemieckiego okrętu podwodnego U-20, Kapitänleutnant Walther
Schwieger, zanotował w dzienniku pokładowym, że opłynął Cape Clear
w pobliżu południowych wybrzeży Irlandii, lecz nie zdawał sobie sprawy, iż
jego U-Boot został dostrzeżony przez kuter patrolowy. Brytyjska Admiralicja
twierdziła potem, że informację o zauważonym okręcie podwodnym
przekazano załodze RMS Lusitania, który w owym czasie znajdował się nadal
o 120 mil na zachód od wysepki Fastnet Rock. W morze zostały wysłane
patrole na poszukiwanie U-Boota, który, jak przypuszczano, podążał
Kanałem Świętego Jerzego w kierunku Liverpoolu, gdzie mógł natrafić na
wiele celów do storpedowania. Płynący pod neutralną banderą statek HMS
Hibernia został zaatakowany przez okręt Schwiegera 4 maja – torpeda
przeszła obok celu, ale Brytyjczycy wie​dzieli już, że kapitan U-20 nie zawaha
się przeprowadzić ataku nawet na jednostki, na których powiewała bandera
neutralnego kraju. 5 maja Schwieger dostrzegł na morzu szkuner The Earl of
Lathom, a jego marynarze wdarli się na pokład tego żaglowca i zatopili go,
detonując na jego pokładzie ładunki wybuchowe. Nieliczna załoga szkunera
powiosłowała w szalupach w kierunku lądu i poinformowała o tym zdarzeniu
bazę Royal Navy w Queenstown (obecnie Cobh w irlandzkim hrabstwie
Cork). Następnie Schwieger odpalił niecelną torpedę w kierunku
południowoamerykańskiego parowca Cayo Romano, który dotarł do
Queenstown i zameldował o tym incydencie, wobec czego stało się jasne, że
jakiś U-Boot grasuje na ważnym szlaku wodnym prowadzącym do
Liverpoolu, a przebiegającym w pobliżu Queenstown. 6 maja o 22.30 Royal
Navy wysłała otwartym teksem z bazy w tym mieście ostrzeżenie, że u
południowych wybrzeży Irlandii operuje niemiecki okręt podwodny. Tego
samego dnia w godzinach przedpołudniowych U-20 zatopił ogniem z działa
jednostkę SS Candidate, a po południu trafił dwiema torpedami SS
Centurion, który zatonął (cała jego załoga się uratowała). Dla szefostwa
brytyjskiej marynarki wojennej niebezpieczeństwo zagrażające Lusitanii
musiało być w tym czasie oczywiste, jak ustalono w trakcie
przeprowadzonego później dochodzenia w tej sprawie.
Zatopienia Lusitanii przez U-Boota w 1915 roku można było uniknąć, gdyby
odpowiednio i na czas wykorzystano łączność radiową. Zwolennicy teorii
spiskowych sugerują, że Lusitanię poświęcono celowo, aby wciągnąć
Amerykę do udziału w pierwszej wojnie światowej, ale wydaje się to mało
prawdopodobne.

W prowadzonym przez Kapitänleutnanta Schwiegera dzienniku


pokładowym znalazły się pod datą 7 maja następujące wpisy:

13. 45. Dobra widoczność i pogoda; wyczekiwanie na cel do


ataku niedaleko wybrzeża na wysokości Queenstown.
14. 40. Na wprost dziobu okrętu zauważono cztery kominy i dwa
maszty wielkiego parowca, kierującego się prosto na nas
i rozpoznanego jako bardzo duży liniowiec pasażerski.
14. 45. Zejście na głębokość peryskopową i wejście na dużej
prędkości na kurs spotkaniowy w nadziei, że parowiec zmieni
swój kurs, zwracając się burtą do irlandzkiego wybrzeża.
Parowiec zmienił kurs, kierując się ku Queenstown i umożliwiając
podejście w celu odpalenia torpedy. Podążamy naprzód z dużą
szybkością aż do godz. 15. 00. dla zajęcia dogodnej pozycji.
15. 10. Odpalenie dziobowej torpedy, ustawionej na zanurzenie
trzymetrowe, pod kątem 90 stopni [do celu]; jej orientacyjna
prędkość: 22 węzły. Torpeda trafia w lewą burtę tuż za mostkiem
kapitańskim, po czym następuje niezwykle potężna eksplozja,
a słup dymu wznosi się wysoko ponad przednim kominem. Poza
wybuchem torpedy musiało dojść do drugiej eksplozji – kotła
parowego lub pyłu węglowego – w części nawodnej statku ponad
punktem trafienia torpedy. Mostek zostaje rozerwany, wybucha
pożar, a gęsta chmura dymu przesłania górny pokład. Statek od
razu się zatrzymuje i szybko dostaje znacznego przechyłu na lewą
burtę, równocześnie jego część dziobowa zaczyna tonąć. Wydaje
się, że statek szybko wywróci się do góry dnem. Wielkie
zamieszanie na pokładzie [statku] podczas opuszczania niektórych
szalup na wodę. Najwyraźniej doszło do wybuchu paniki; kilka
przeciążonych szalup zostaje opuszczonych na morze dziobem lub
rufą do przodu i od razu nabierają wody. Wskutek przechyłu
[statku] mniej szalup udaje się opuścić na prawej burcie niż na
lewej. Ze statku buchają kłęby pary, widać nazwę Lusitania
w przedniej części kadłuba, wymalowaną złotymi literami.
Ogromne kominy pomalowane na czarno, nie ma bandery na
rufowej nadbudówce. Prędkość statku [do chwili zatrzymania]
wynosiła 20 węzłów.
15. 25. Ponieważ wydaje się, iż parowiec wkrótce zatonie,
schodzimy na głębokość 24 metrów i kierujemy się w stronę
otwartego morza. Poza tym nie mógłbym odpalić drugiej torpedy
w kierunku masy ludzi szukających ratunku.
16. 15. Wychodzimy na głębokość peryskopową, aby się
rozejrzeć. W oddali widocznych wiele szalup; Lusitanii już nie
widać. Odleg​ł ość wraku [Lusitanii] od [cypla] Old Head of
Kinsale: 14 mil; namiar 358˚. Wrak spoczął na głębokości 90
metrów. Odległość od Queenstown: 27 mil; położenie: 51˚22’6” N
i 8˚31’ W. Ląd i latarnia morska dobrze widoczne.

Większość z 1700 brytyjskich i amerykańskich pasażerów zapewne tego


dnia tłoczyła się na pokładzie, patrząc, jak ich statek zbliża się do lądu po
względnie spokojnym rejsie przez Atlantyk. Gdy Lusitania została trafiona
przez torpedę, na statku zapanowało skrajne zamieszanie. Zatonął o wiele
szybciej niż Titanic cztery lata wcześniej; z 1700 pasażerów, w warunkach
paniki, jaka wybuchła, utonęło 1198 mężczyzn, kobiet i dzieci. Spośród tych
ofiar 128 osób miało obywatelstwo amerykańskie, w Stanach Zjednoczonych
atak ten wywołał skrajne oburzenie, tak że znalazły się o krok bliżej
czynnego udziału w wojnie. Spory wokół okoliczności tej katastrofy rozpętały
się niemal od razu, a każda ze stron przedstawiała swoją wersję wydarzeń.
Brytyjczycy uznali zatopienie Lusitanii za mord na prawie 1200
niewinnych ludzi, a wyniki ich oficjalnego śledztwa w tej sprawie przyniosły
łatwe do przewidzenia rozstrzygnięcie, obciążające całą winą Niemców,
którzy, jak uznano, mieli odpalić w kierunku trafionego już statku drugą
torpedę. Lusitania nie znalazła się w składzie Royal Navy; była
nieuzbrojonym liniowcem należącym do Poczty Królewskiej (Royal Mail),
który nie przewoził żołnierzy ani żadnego uzbrojenia, wobec czego należało
go, wedle prawa morskiego, przed zatopieniem zatrzymać i przeszukać.
W wynikach dochodzenia, któremu przewodniczył lord Mersey,
zawyrokowano, że „torpedowanie bez ostrzeżenia to kolejne pogwałcenie
prawa”; nie zabrakło w nim kilku przytyków pod adresem „Hunów” (jak
pogardliwie nazywano Niemców) z powodu użycia przez nich gazów
bojowych i mordowania belgijskiej ludności cywilnej. Na ostry język tego
raportu niewątpliwie miały wpływ doniesienia o tym, że Niemcy wydali
medal upamiętniający ów „sukces”.
Nic dziwnego, że niemiecka wersja wydarzeń była diametralnie inna.
Niemcy wyrażali zdumienie z powodu oburzenia Amerykanów tym
całkowicie usprawiedliwionym atakiem. Brytyjska decyzja o uzbrojeniu
statków handlo​wych w działa dużych kalibrów, a także wydane ich
kapitanom polecenie taranowania wynurzonych U-Bootów uniemożliwiły
w praktyce przestrzeganie przepisów nakazujących zatrzymywanie
i przeszukiwanie jednostek tego rodzaju. Nieograniczona wojna podwodna
była konsekwencją nielegalnej blokady Niemiec wprowadzonej przez
Brytyjczyków, a Lusitania przewoziła broń i amunicję, przez co musiała się
liczyć z atakiem okrętów podwodnych przeciwnika. Ponadto Niemcy
powoływali się na fakt zamieszczenia sylwetki i opisu Lusitanii
w autorytatywnej publikacji Jane’s Fighting Ships, roczniku prezentującym
wszystkie okręty wojenne świata. I wreszcie niemiecka ambasada
spowodowała konsternację rządu USA, ponieważ wypomniała mu, iż nie
przestrzegał swoich obywateli, że podróż na brytyjskim statku to
przedsięwzięcie niebezpieczne w czasie wojny – co władze każdego z państw
neutralnych miały obowiązek uczynić. W tej sytuacji Ambasada Niemiecka
w Waszyngtonie wzięła na siebie ogłoszenie w amerykańskich gazetach
wiadomości o ryzyku podróżowania na brytyjskich statkach. Jednakże
sprawie niemieckiej w tym sporze zaszkodziło w oczach Amerykanów
storpedowanie dwóch następnych statków, Arabic i Sussex, na których
pokładzie także zginęli obywatele Stanów Zjednoczonych.
Mimo wszystko rząd USA uznał całą sprawę za kłopotliwą, ponieważ
Niemcy słusznie wytknęli mu zaniedbania powinności ostrzeżenia swoich
obywateli przed ryzykiem korzystania z brytyjskiej żeglugi. I dopiero później
ujawniono, że zgodnie z dokumentacją amerykańskiego urzędu celnego
w rejestrze towarów w ładowni Lusitanii znalazło się między innymi półtora
tysiąca skrzyń z pociskami i uzbrojeniem. Rząd Stanów Zjednoczonych
zaproponował, ażeby walczące strony zobowiązały się ponownie do
poszanowania prawa mor​skiego, co Niemcy natychmiast odrzucili, oraz aby
brytyjskie okręty przepuszczały statki z żywnością dla ludności niemieckiej,
której zagroził głód. Brytyjczycy nie zgodzili się na to, a negocjacje w tej
sprawie zostały przerwane w warunkach wojennego zamętu.
W owym czasie nikt jednak nie ujawnił faktu, że ośrodek wywiadowczy
Room 40 nieustannie śledził położenie U-20 na morzu. Właśnie to oraz inne
podobne rewelacje stanowiły pożywkę dla rozmaitych hipotez, iż rząd
brytyjski rozmyślnie naraził Lusitanię na niebezpieczeństwo, żeby wciągnąć
Amerykanów do wojny. Bez względu na to, jak było naprawdę, Ameryka już
szykowała się do udziału w zmaganiach zbrojnych, gdy Niemcy 3 lutego
1917 roku wznowili nieograniczoną wojnę podwodną, co ostatecznie
przesądziło o zerwaniu przez Stany Zjednoczone stosunków dyplomatycznych
z Niemcami.

Tel egram Zi mmermanna


Jak już mieliśmy okazję się przekonać, przechwytywanie i odszyfrowywanie
obcych radiodepesz przyniosło walczącym stronom liczne sukcesy podczas
pierwszej wojny światowej, przesądzając o wyniku bitew, a nawet kampanii,
jednak tylko jedno wydarzenie tego rodzaju miało wpływ na przebieg całej
tej wojny. Aby przedstawić jego genezę, należy się cofnąć do wypadków
z sierpnia 1914 roku, do dni zaraz po wkroczeniu Niemców do Belgii.
Alexander Czek był uzdolnionym inżynierem radiowym, który przyciąg​nął
uwagę niemieckiej stacji nadawczej w Brukseli – najpierw konstruując
nowatorski radioodbiornik i prezentując to urządzenie jednemu z oficerów
niemieckiej służby sygnałowej, a potem naprawiając używany w tej placówce
przekaźnik. Niemcy przekonali się, że Czek nie tylko zna się dobrze na
sprzęcie radiowym, ale także ma zdolności językowe. Zatrudnili go więc,
a ów szybko awansował i zdobył zaufanie niemieckich łącznościowców.
W dniach szczególnego spiętrzenia zadań, gdy ktoś z niemieckiego personelu
chorował, chętnie angażowano go do odszyfrowywania przechwyconych
radiotelegramów. Wprawdzie niemiecka agencja kryptograficzna wchodziła
w skład struktur wojskowych, lecz posługiwała się także szyframi
dyplomatycznymi, współpracując z Ministerstwem Spraw Zagranicznych
i jego placówkami zagranicznymi. Schlüsselbuch, księga kodowa
niemieckiego MSZ, zawierała klucze do bardzo złożonych szyfrów
dyplomatycznych, a korzystanie z tych materiałów wymagało sporych
umiejętności. Czek dowiódł, że dobrze sobie radzi również
z odkodowywaniem meldunków, więc regularnie zatrudniano go do
rozszyfrowywania depesz z Berlina. Wdrażał się coraz sumienniej w pracę
agencji i coraz częściej powierzano mu też poufne poruczenia.
W 1915 roku Czek wzbudził również zainteresowanie brytyjskiego
wywiadu oraz belgijskiego ruchu podziemnego działających potajemnie
w Brukseli, a agenci tych organizacji postanowili przemówić mu do
rozsądku. Przypomnieli mu, że jego matka jest Belgijką i że to Niemcy
napadli na Belgię i popełnili w tym kraju wiele zbrodni. Przekonanie Czeka
do współpracy zajęło trochę czasu, jednak ostatecznie zgodził się skopiować
Schlüsselbuch dla Brytyjczyków. Nie było to łatwe, gdyż nie powierzano mu
tej księgi i zawsze pozostawał pod nadzorem, kiedy mu ją wydawano –
podobnie zresztą pilnowano wszystkich innych pracowników niemieckiej
placówki. W końcu jednak obmyślił metodę „ściągania” – spisywał
zaszyfrowane wiadomości, wynosił je i przekazywał któremuś z łączników.
Nie wzbudzało to podejrzeń Niemców, ale zaniepokoił ich fakt, iż Czeka
widywano w towarzystwie członków belgijskiego ruchu oporu. Czek w porę
się zorientował, że grunt pali mu się pod nogami. Zdecydował się na
ucieczkę i po pewnych perypetiach przy przekraczaniu granicy przedostał się
do Holandii, gdzie skontaktował się z brytyjskim wywiadem. Od razu
wysłano go do Londynu, a na podstawie uzyskanych od Czeka informacji
Brytyjczycy do samego końca wojny byli w stanie odszyfrowywać wszystkie
radiodepesze niemieckiej służby dyplomatycznej.
Asystentem niemieckiego sekretarza stanu, to jest szefa kajzerowskiej
służby dyplomatycznej w Berlinie, był podówczas Arthur Zimmermann.
Coraz wyraźniej antyniemiecka postawa Stanów Zjednoczonych wywoływała
jego głębokie zaniepokojenie. W 1917 roku Niemców troskała wielce
kwestia ogromnej pomocy materialnej, udzielanej krajom ententy przez
Amerykę. Zimmermann zaangażował się w energiczną kampanię, mającą
przeciwdziałać czynnemu przystąpieniu Amerykanów do wojny
i wspomaganiu aliantów sprzętem wojskowym, a nawet ochotnikami, lecz
wskórał niewiele. Po zatopieniu Lusitanii przystąpienie Stanów
Zjednoczonych do wojny wydawało się Zimmermannowi pewne, postanowił
więc odwrócić uwagę Amerykanów od frontów europejskich, zaprzątając im
głowę problemami z Meksykiem. Prezydent Meksyku Carranza utrzymywał
przyjazne relacje z Niemcami, więc Zimmermann podsunął pomysł zawarcia
sojuszu z Meksykiem, wymierzo​nego w USA. W tej sprawie najpierw
porozumiał się z Meksykanami niemiecki ambasador w Meksyku von
Eckardt, jednak wynikły pewne trudności z przesłaniem radiodepeszy
bezpośrednio do meksykańskiej stolicy. W tej sytuacji niemieckie MSZ
przekazało ją – oczywiście zaszyfrowaną – Ambasadzie Amerykańskiej
w Berlinie, aby ta przesłała ją drogą radiową niemieckiemu ambasadorowi
w Waszyngtonie, von Bernstorffowi, a ów przekazał ją von Eckardtowi.
Instrukcje odnoszące się do warunków politycznego zbliżenia z Meksykiem
znalazły się w telegramie zaszyfrowanym w dyplomatycznym kodzie, który
specjaliści z Room 40 potrafili odcyfrować – co uczynili już 17 stycznia 1917
roku. Komandor podporucznik De Gray zapoznał z tą częściowo
rozszyfrowaną depeszą admirała Halla, a dokument ów nadal znajduje się
w brytyjskich Archiwach Narodowych w Kew:

Do ambasadora Cesarskich Niemiec


w Waszyngtonie, hrabiego Bernstorffa
W.158, 16 stycznia 1917
Do ambasadora Cesarskich Niemiec
w Meksyku, von Eckardta
Ściśle tajne; wyłącznie do wiadomości Jego Ekscelencji i do
przekazania cesarskiemu posłowi w Meksyku (...) tajnymi
kanałami:
Zamierzamy rozpocząć 1 lutego nieograniczoną wojnę pod​‐
wod​ną. Pomimo to będziemy się starać, by Stany Zjednoczone
Ameryki pozostały neutralne. (...) Na wypadek, gdyby się to nie
powiodło, składamy Meksykowi propozycję sojuszu na
następujących zasadach: [razem] prowadzimy wojnę, [razem]
prowadzimy rokowania pokojowe. (...) Wasza Ekscelencja
powinien poinformować o powyższym prezydenta [Meksyku]
w najgłębszej tajemnicy, gdy tylko wybuch wojny ze Stanami
Zjednoczonymi będzie pewny, (...) i jednocześnie zostać
pośrednikiem między nami a Japonią. (...) armia okrętów
podwodnych daje nadzieję na to, że w kilka miesięcy Anglia
będzie zmuszona do zawarcia pokoju. Za potwierdzeniem
odbioru.
Zimmermann

Odszyfrowanie tej depeszy było największym wyczynem komórki


wywiadowczej Room 40, a rząd amerykański, po zapoznaniu się z jej treścią,
musiał ją uznać niemal za wypowiedzenie wojny USA przez Niemcy. Nawet
niezbyt skłonny do udziału w wojnie amerykański prezydent Wilson nie mógł
się opierać zbrojnemu przeciwstawieniu się Niemcom, które zamierzały
zaangażować Meksyk do ataku na jego kraj, a może nawet wciągnąć Japonię
w sojusz przeciwko Ameryce. Stałoby się tak, gdyby Hall zdołał przekonać
prezydenta o zamiarach Niemców, podsuwając mu częściowo odszyfrowany
telegram, w którego autentyczność Amerykanie pewnie i tak by
powątpiewali. Admirał Hall chciał się ponadto posłużyć tym telegrafem
w taki sposób, aby ukryć fakt odszyfrowania go przez Room 40. Może nie
zaszłaby potrzeba wykorzystania tej depeszy, jeśliby Ameryka planowała
wypowiedzenie wojny Niemcom pod wpływem wzburzenia wywołanego
wznowieniem nieograniczonej wojny podwodnej. W związku z tym Hall
czekał na reakcję prezydenta Wilsona na nową ofensywę U-Bootów. Dopiero
kiedy po upływie kilku dni stało się jasne, że Wilson nie przystąpi do wojny
światowej w związku z kampanią podwodną, Hall postanowił działać.
Pokazał telegram Zimmermanna najpierw jednemu z dyplomatów
z Ambasady Amerykańskiej w Londynie i przekonał go o autentyczności tej
depeszy, a następnie zaprezentował kolejną przechwyconą przez Room 40,
zawierającą wyszczególnienie zysków, na jakie Meksyk mógł liczyć po
zawarciu przymierza z Niemcami.
O dziwo, brytyjskie Foreign Office pozostawiło Hallowi wolną rękę
w wyborze sposobu ujawnienia treści tego telegramu rządowi
amerykańskiemu. Ostatecznie ten niezwykły materiał wywiadowczy został
przekazany ambasadorowi USA w Londynie przez brytyjskiego sekretarza
spraw zagranicznych wraz z prośbą, aby jego treść pozostała utajniona aż do
chwili obmyślenia odpo​wiedniej „przykrywki”. Z oczywistych powodów Hall
nie chciał, aby Niemcy nabrali podejrzeń, iż Brytyjczycy przechwycili
i rozszyfrowali tę depeszę. Telegram Zimmermanna w istocie z wielu
różnych przyczyn nadano w zakodowanej postaci, korzystając
z amerykańskiej sieci kablowej, ale na szczyt zuchwałości zakrawało to, że
Niemcy, składając Meksykowi ofertę wspólnych działań przeciwko Ameryce,
posłużyli się w tym celu amerykańskim systemem telegraficznym. Gdy rząd
USA zdał sobie z tego sprawę, polecił przechwycić zakodowany tekst
depeszy waszyngtońskiej placówce Western Union i za radą Room 40
rozszyfrować ją na amerykańskiej ziemi, aby nic nie wskazywało na
brytyjskie źródła tej operacji wywiadowczej. Podjęto pewne próby
podważenia autentyczności tego telegramu, lecz sam Zimmermann przyznał,
że go wysłał, i potwierdził jego treść. Stany Zjednoczone wypowiedziały
wojnę Niemcom 6 kwietnia 1917 roku.
Przystąpienie USA do bezpośredniego udziału w działaniach wojennych
nie od razu dało się odczuć tak bardzo jak podczas drugiej wojny światowej.
W 1917 roku Ameryka była jeszcze zupełnie nieprzygotowana militarnie
i przyszło czekać niemal do roku 1918 na przerzut do Europy znacznych
amerykańskich sił ekspedycyjnych, niemniej sama świadomość, że nowy,
potężny przeciwnik stanie po drugiej stronie frontu, stanowiła dla Niemiec
dzwonek alarmowy i zapowiedź nowych kłopotów.
Tymczasem jednak Niemcy przypatrywali się z coraz większym
zainteresowaniem wydarzeniom w Rosji: abdykacji cara oraz zmaganiom
między komunistami a ich przeciwnikami.

Rok 1918: ostatni etap Wi el k i ej Woj ny


Mimo że przystąpienie Ameryki do wojny nie od razu polepszyło sytuację
aliantów na froncie zachodnim, to jednak zrobiło wrażenie na niemieckim
naczelnym dowództwie. Niemcy nie wiedzieli, że zmobilizowanie armii
zajmie Amerykanom tak dużo czasu, jednak zdawali sobie sprawę, że czas
działa na ich, Niemców, niekorzyść. Na wschodzie opór Rosjan zaczął się
załamywać, w każdym razie wystąpiły tam oznaki niechęci do
kontynuowania wojny; Rosjanie usiłowali doprowadzić do rozejmu. Także
Niemcy chcieli szybko zakończyć walki na froncie wschodnim, by móc
niezwłocznie przerzucić wojska na zachód i tam przejść do ostatniej,
decydującej ofensywy. Po przerwaniu zmagań na wschodzie ponad trzydzieści
niemieckich dywizji wsparło swoich towarzyszy broni w okopach w północnej
Francji. Alianci, przede wszystkim Francuzi, odczuwali coraz dotkliwszy
brak rezerw ludzkich, a wiedząc, że wprowadzenie systemu konwojów
pozwoliło Brytyjczykom na przetrwanie podwodnej ofensywy i przełamanie
kryzysu w wojnie na morzach, Hindenburg i Ludendorff dążyli do
rozstrzygającego zwycięstwa we Francji. W związku z tym zaplanowano
Kaiserschlacht – uderzenie wymierzone głównie w pozycje wojsk brytyjskich
na froncie zachodnim. Niemcy zakładali, że gdy zostaną pobici Brytyjczycy,
ich sojusznicy też ustąpią pola. Plany operacji „Michael” przewidywały atak
na oddziały brytyjskie koło St. Quentin i ich zepchnięcie w stronę morza. 21
marca o 4.40, o świcie, zaczął się szturm na pozycje Brytyjczyków.
Brytyjskie siły ekspedycyjne znalazły się w najtrudniejszym położeniu od
pierwszych dni wojny. Marszałek polny Haig wydał tego dnia rozkaz swoim
żołnierzom (dokument ten znajduje się w zbiorach brytyjskich Archiwów
Narodowych):
Nie mamy innego wyjścia niż podjęcie walki. Każdej pozycji
należy bronić do ostatniego żołnierza. Jesteśmy przyparci do
muru i wierząc w słuszność naszej sprawy, każdy musi walczyć do
końca.

Sytuację udało się jako tako opanować dzięki przerzuceniu na zagrożone


odcinki oddziałów australijskich i pewnej liczby żołnierzy amerykańskich,
choć w istocie Amerykanie wymagali kilkumiesięcznego przeszkolenia przed
skierowaniem ich na linię frontu. Walki na froncie zachodnim znowu nabrały
charakteru ruchomego, choć nie na taką skalę jak w 1914 roku,
a radiotelegrafia ponownie miała w nich odegrać poważniejszą rolę.
Niemiecka armia polowa stosowała w owym czasie szyfr ADFGVX,
opracowany przez pułkownika Nebela. Przy wyborze znaków literowych
stosowanych do kodowania Nebel postawił na takie, które różniły się od
siebie wyraźnie zapisem w alfabecie Morse’a, co zmniejszało liczbę pomyłek
popełnianych przez operatorów. Niemcy uważali, że szyfr ten jest
bezpieczny, jednak oficer francuskiej służby kryptologicznej, porucznik
Georges Pavin, złamał go w kwietniu 1918 roku, kilka tygodni po
niemieckiej ofensywie wiosennej. Francuzi skoncentrowali swoje wojska
w rejonie, gdzie Ludendorff zamierzał przypuścić atak, kierując się w tym
treścią krótkiego, przechwyconego i rozszyfrowanego niemieckiego rozkazu:
„Przewozić amunicję, nawet za dnia, jeśli nieprzyjaciel tego nie zauważy”.
Złamanie szyfru ADFGVX niewątpliwie pomogło francuskim i brytyjskim
dowódcom w kontrowaniu niemieckich posunięć w czasie tej bitwy. Szyfr
złamany przez Pavina został przez Niemców zmodyfikowany kilka dni
później, lecz i tę udoskonaloną wersję udało się Pavinowi rozgryźć w trakcie
dość krótkiego czasu. Skrajny stres, związany z pracą nad łamaniem tego
kodu, wpędził w chorobę Pavina, który schudł w tym czasie aż 15
kilogramów.
Niemieckie naczelne dowództwo miało się przekonać o tym, o czym
wcześ​niej przekonali się alianci w trakcie wielu kosztownych
i niepomyślnych ofensyw. Umiejętne wykorzystanie telegrafów i telefonów
polowych instalowanych przez wojska alianckie na wysuniętych stanowiskach
obserwacyjnych zostało udoskonalone w trakcie minionych lat wojennych,
a przez to udawało się skuteczniej osłaniać ogniem artyleryjskim własne
wojska w czasie podejmowanych przez nie ataków. Z kolei gdy niemiecka
piechota wychodziła poza zasięg swojej osłony artyleryjskiej, jej straty rosły
astronomicznie. Nie tylko ten czynnik doprowadził do stopniowego
powstrzymania niemieckiej ofensywy, niemniej w dużej mierze się do tego
przyczynił. Ważny był także szybki przerzut wojsk koleją; okazało się, że
obrońcom łatwiej jest przemieścić transportami kolejowymi własne odwody
do zagrożonego sektora, niż stronie atakującej rzucić świeże oddziały
w wyłom dokonany w linii frontu. Alianci wykazali się pomysłowością,
zaopatrując w prowiant i amunicję australijskie jednostki na pierwszej linii
pod Hamel za pomocą spadochronowych zrzutów, co w owym czasie
stanowiło innowację. W rzeczywistości obydwie strony zastosowały
nowatorskie metody walki. Niemcy posłużyli się formacjami szturmowymi,
które przełamywały obronę przeciwnika w słabych jej punktach, co nadało
zmaganiom mniej statyczny charakter, choć zostało okupione dużymi
stratami. Jednak do sierpnia ofensywny potencjał Niemców się wyczerpał,
a alianci wzięli ponad trzydzieści tysięcy jeńców. Ustalili też, że ataki
z udziałem oddziałów szturmowych (Stosstruppen) kosztowały stronę
niemiecką ponad 150 tysięcy doborowych żołnierzy. Postawienie wszystkiego
na jedną kartę na froncie zachodnim przyniosło niemieckiemu dowództwu
fiasko, a po tej nieudanej ofensywie to wojska brytyjskie miały zadać
nokautujący cios.

Jank esi wk raczaj ą do ak cj i


Wilson został ponownie wybrany na prezydenta Stanów Zjednoczonych
w 1916 ro​ku, po odniesieniu zwycięstwa w kampanii, w której trakcie głosił
między innymi, że Ameryka jest zbyt duma, aby wmieszać się w europejski
konflikt. Stany Zjednoczone bogaciły się na produkowaniu broni dla armii
walczących we Francji, ale nie były gotowe do czynnego udziału w wojnie.
W rezultacie przystąpienie do niej Stanów Zjednoczonych pod wpływem
ujawnienia treści telegramu Zimmermanna stanowiło wielkie zaskoczenie.
Kongres zgodził się na uczestnictwo w wojnie 6 kwietnia 1917 roku, lecz
musia​ł o upłynąć trochę czasu, zanim Amerykanom udało się wyekspediować
swoje wojska za Atlantyk. Przygotowania, jakie robili amerykańscy
kryptolodzy z myślą o udziale w tym konflikcie zbrojnym, zostały opisane
w książce The American Black Chamber autorstwa H.O. Yardleya, który
słynął z nadzwyczajnych talentów na polu łamania szyfrów. W 1918 Yardley
przyczynił się do zorganizo​wania pierwszej amerykańskiej agencji
dekryptażowej – o nazwie Black Chamber (Czarna komnata) – a ta
odnotowała pewne sukcesy: jednym z nich było doprowadzenie do
schwytania niemieckiego szpiega Lothara Witzkego, skazanego później na
śmierć. (Prezydent Wilson zamienił w 1920 roku ten wyrok na karę
dożywocia; w okresie międzywojennym Witzke został amnestionowany
i powrócił do Niemiec). Amerykańskie siły ekspedycyjne przybyły do
północnej Francji pod koniec 1917 roku, nie mając prawie doświadczenia ani
umiejętności w zakresie wywiadu sygnałowego i środków bezpieczeństwa
w odniesieniu do łączności, co okupiły poważnymi stratami, ale
w rzeczywistości wojna nie potrwała już na tyle długo, by Amerykanie jasno
zdali sobie sprawę z faktu, iż niefrasobliwość w tej mierze przypłaca się
krwią żołnierzy. Tak czy owak, pojawienie się amerykańskich oddziałów na
linii frontu podniosło aliantów na duchu i pogrzebało ostatnie nadzieje
Niemców na zwycięstwo.
Później Yardley otrzymał zadanie złamania szyfru dyplomatycznego,
używanego przez Japończyków przed rozbrojeniową konferencją morską
w Waszyngtonie w 1921 roku, której rezultaty uznano w Ameryce za wielki
sukces. Jednak w związku z tym na organizację Yardleya spadło ostrze
międzynarodowej krytyki, więc w 1924 roku władze federalne obcięły jej
fundusze i tylko oddanie Yardleya dla sprawy dekryptażu zapobiegło
likwidacji jego agencji. W 1929 roku nowy ówczesny sekretarz stanu Henry
Stimson dowiedział się o działalności Black Chamber i skomentował ją tak:
„Dżentelmeni nie czytują cudzej korespondencji”, co ostatecznie doprowadziło
do zaprzestania jej finansowania. Yardley musiał zarabiać na życie pisaniem
książek, a potem, w latach 1938–1940, zajął się łamaniem japońskich
szyfrów z polecenia rządu Czang Kaj-szeka po inwazji Japończyków na Chiny.
Yardley zmarł w 1958 roku; uznany w końcu za pioniera amerykańskiej
kryptologii został pochowany z honorami na cmentarzu wojskowym
w Arlington.

Brześć
Po abdykacji cara Mikołaja II rosyjski rząd tymczasowy kontynuował wojnę
z państwami centralnymi, choć z coraz mniejszym zapałem, aż wreszcie
w 1917 roku bolszewicy pod wodzą Lenina przejęli ster władzy w Rosji.
Lenin bezzwłocznie polecił swemu bliskiemu współpracownikowi Lwu
Trockiemu, przez pewien czas kierującemu bolszewicką polityką
zagraniczną, zawrzeć rozejm i wynegocjować porozumienie pokojowe
z Niemcami, do czego doszło w Brześciu nad Bugiem 3 marca 1918 roku.
Niemcy wystąpili tam z pozycji siły, dyktowali swoje warunki, a Lenin
musiał przyznać, że zależy mu za wszelką cenę na przerwaniu działań
wojennych. W efekcie tego układu Rosja utraciła na rzecz Niemiec wielkie
terytoria, w tym wiele bardzo żyznych obszarów, niemal połowę swego
przemysłu oraz kopalni węgla. Za zawarcie pokoju przyszło jej słono
zapłacić.
Generał Hoffmann, który stał na czele zespołu niemieckich negocjatorów,
dysponował pewnym wielkim atutem. Szybko ściągnął na miejsce
odpowiedni sprzęt i zorganizował liczną ekipę analityków, kryptologów
i językoznawców, aby ta monitorowała treść wszystkich rosyjskich depesz,
wysyłanych do cen​trali w głębi kraju. Niemcy oddali do dyspozycji Rosjan
bezpośrednie połączenie dalekopisowe z Moskwą. Rosjanie nie domyślali się
jednak, iż strona nie​m iecka podłączyła te urządzenia dalekopisowe do
własnej sieci, oraz że szyfry, z których korzystała delegacja bolszewicka,
zostały złamane przez zespół niemieckich kryptologów. Generał Hoffmann
zapoznawał się ze wszystkimi raportami oraz instrukcjami przekazywanymi
rosyjskim negocjatorom niemal równo​cześnie z członkami ekipy
bolszewików. Ponadto w pokojach przydzielonych rosyjskim
przedstawicielom były też mikrofony urządzeń podsłuchowych – po latach
radzieckie tajne służby same nader ochoczo zaczęły stosować tę technikę
wywiadowczą. Tak więc Niemcy byli dokładnie zorientowani, jakie
stanowisko w tej czy innej kwestii zajmie zespół radzieckich negocjatorów,
jednak generał Hoffmann nieopatrznie zdradził się z tym parę razy w czasie
rokowań, co skłoniło Rosjan do zmiany stosowanego szyfru. Nowy został
ponownie szybko złamany przez niemieckich kryptologów i w rezultacie
bolszewiccy negocjatorzy stali na straconej pozycji. Tymczasem nowe władze
Ukrainy (niezależne do bolszewików w Moskwie i Piotrogrodzie) uzgodniły
odrębne porozumienie pokojowe z państwami centralnymi. Umożliwiło ono
wojskom niemieckim wkroczenie do ukraińskiej stolicy, Kijowa, sprzeczne
z tym, co wynegocjowali bolszewicy. Doprowadziło to do skrajnego napięcia
między rosyjskimi komunistami a rządem niemieckim. Komuniści przystąpili
do organizowania Armii Czerwonej i nie ukrywali wcale, że nie zgodzą się
na istnienie niezawisłej Ukrainy i w razie potrzeby przystąpią do działań
zbrojnych.
Z kolei Niemcy byli zachwyceni z powodu osiągniętego porozumienia,
choćby nawet niepewnego i tymczasowego, gdyż umożliwiło im przerzucenie
ludzi i broni z frontu wschodniego do ofensywy na zachodzie. Jednakże
niewątpliwie niekorzystne dla cesarskich Niemiec okazało się to, że
niemieccy żołnierze służący na wschodzie „zarazili się” w Rosji
rewolucyjnymi ideami, które zaczęli propagować wśród swoich towarzyszy
broni walczących we Francji. Zarazy – zarówno zdrowotne, szczególnie
groźna epidemia hiszpańskiej grypy, jak i polityczne – rozprzestrzeniły się na
inne kraje i na kilka lat rozbudziły rewolucyjny ferment wśród ludności
Europy. Do niepokojów i krwawych zamie​szek dochodziło w nowo powstałej
Czechosłowacji, a także na Węgrzech i w Bułgarii, ale najgwałtowniejszy
charakter miały one właśnie w Niemczech. Te społeczne wstrząsy odbijały
się echem w europejskiej polityce przez kolejnych kilkanaście lat
i ostatecznie miały doprowadzić do wybuchu drugiej wojny światowej.

Compi ègne i k oni ec Wi el k i ej Woj ny


Nie tylko w Niemczech zapanował zamęt; również kraje ententy niemal się
ugięły pod ciężarem gigantycznych strat i kosztów prowadzenia wojny. Ame​‐
ryce zależało na doprowadzeniu do pokoju, nawet separatystycznego, więc
kiedy niemieckie naczelne dowództwo poprosiło o rozejm, stanowiło to
ogromne zaskoczenie dla ludności Niemiec i niemal równie wielkie dla
strony alianckiej. Niemieckim politykom wydawało się, że wynegocjują
znośne warunki zawieszenia broni, ponieważ uważali, że ofensywa
przeprowadzona na początku 1918 roku zapewniła im niezłe położenie
militarne – ale się przeliczyli. Wojna między państwami centralnymi
a blokiem alianckim musiała wreszcie dobiec końca, a zawieszenie broni
podpisano w sławnym wagonie kolejowym w Lesie Compiègne. Delegacja
państw centralnych, na której czele stał niemiecki polityk Matthias
Erzberger, nie wierzyła już w możliwość niemieckiego zwycięstwa,
a marszałek Foch, reprezentujący ententę, postarał się o to, aby
porozumienie rozejmowe zostało zawarte na francuskiej ziemi. Foch,
zapytany o jego propozycje dotyczące warunków rozejmu, powołał się na
aliancki komunikat, a na pierwszych stronach gazet natychmiast pojawiły się
nagłówki:

Opuszczenie przez wojska niemieckie wszystkich okupowanych


tery​toriów we Francji i w Belgii
Wycofanie wojsk niemieckich za Ren
Przekazanie stronie alianckiej niewielkich obszarów
(„przyczółków”) na obszarze Niemiec
Niezwłoczne zwolnienie wszystkich alianckich jeńców z obozów
Przekazanie aliantom prawie całej niemieckiej artylerii, całego
lotnict​wa wojskowego i wszystkich okrętów podwodnych
Przekazanie całej niemieckiej floty nawodnej
Reparacje, mające pokryć koszt wojennych zniszczeń
Przekazanie przez Niemcy 5000 lokomotyw kolejowych, 15 000
wa​go​nów oraz 5000 ciężarówek
Nie przewiduje się zniesienia alianckiej blokady gospodarczej
Niemiec w najbliższym czasie

Delegacja niemiecka poniewczasie zrozumiała, że przyjdzie jej podpisać


nie rozejm, lecz kapitulację, a blokada, która spowodowała poważne
niedobory żywności, a nawet głód w Niemczech, miała obowiązywać aż do
czasu odtworzenia przez Brytyjczyków powiązań handlowych z tym, co
uważali za swoje rynki. Francuska służba wywiadowcza, Deuxième Bureau,
okazała się równie dobrze przygotowana do przechwytywania
i rozszyfrowywania depesz strony niemieckiej podczas rokowań
w Compiègne, jak to czynili sami Niemcy z Rosjanami wcześniej w Brześciu.
Wszystkie telegramy niemieckiej delegacji przechwytywano
i odkodowywano, a niedługo po odszyfrowaniu depeszy o treści: „Postarać
się o łagodne warunki [pokoju]; jeśli te będą nie do uzyskania, mimo
wszystko podpisać [porozumienie]”, doszło do podpisania dokumentu
kończącego wojnę. W ten sposób doszło do zasiania ziarna następnego
światowego konfliktu zbrojnego. Tak więc ostatnia misja alianckich
kryptologów podczas pierwszej wojny światowej miała polegać na
zapewnieniu, że Niemcom nie uda się wynegocjować dogodnych dla siebie
warunków, i na zmuszeniu ich do podpisania traktatu wersalskiego 28
czerwca 1919 roku. W swoich wspomnieniach John Maynard Keynes,
brytyjski ekonomista, który uczestniczył w konferencji w Wersalu, określił
ów traktat mianem niemoralnego i nieudanego. Południowoafrykański mąż
stanu i późniejszy premier Związku Południowej Afryki Jan Smuts miał
stwierdzić w jednym z przemówień, że ten traktat pokojowy doprowadzi do
rewolucji albo nowej globalnej wojny. Tymczasem zakulisowe zmagania
wywiadów sygnałowych miały się toczyć dalej.
ROZDZIAŁ 8

Lata międzywojenne

Dość nieoczekiwane ustanie walk na froncie zachodnim zostało przez


wszystkich powitane z ulgą i radością. Niemieccy żołnierze powrócili do
kraju i przemaszerowali przez Bramę Brandenburską z bagnetami na
karabinach, witani w Berlinie jako niepokonani bohaterowie, którym
przyszło pogodzić się z niełatwym, choć wyczekiwanym pokojem.

Woj ny l ok al ne i k onfl i k ty grani czne


Niełatwy pokój nie zapanował jednak jeszcze na wschodzie Europy. Tam, po
zawarciu rozejmu w 1918 roku, nadal przez kilka lat trwały okrutne
i krwawe działania wojenne. Stawką tych konfliktów było wytyczenie
nowych granic państw uczestniczących w pierwszej wojnie światowej
i powstałych w jej wyniku, granic, które – jak się niebawem okaże – zostaną
ustalone na nowo po zakończeniu drugiej wojny światowej. Owe lokalne
zmagania stały się też polem ćwiczebnym dla wywiadu sygnałowego oraz
kryptologów, a zdobyte wtedy doświadczenia miały odegrać ważną rolę nie
tylko w ich przebiegu, ale i w przyszłych wojnach wywiadów. Ustanie
działań wojennych w 1918 roku na froncie zachodnim przyniosło tam pokój
na najbliższe dwadzieścia lat, lecz na wschodzie bito się nad Bałtykiem i na
polskich granicach. Rząd polski wystąpił do Niemiec z roszczeniami do
sporych obszarów i zaczął organizować siły zbrojne, by w razie konieczności
podjąć walkę o te ziemie. W Berlinie niemieckie Ministerstwo Obrony
zorganizowało ochotnicze siły obronne (Freikorps), złożone głównie z byłych
oficerów i zdemobilizowanych żołnierzy armii kajzera, aby bronić
wschodnich granic, niezależnie od postanowień traktatu wersalskiego.
W Londynie i Paryżu początkowo niespecjalnie się tym przejmowano,
bardziej skupiając uwagę na zachodnich granicach Niemiec. W istocie wielu
polityków, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, uważało, iż na wschodzie Niemcy
mogą stanowić przedmurze, opierające się komunistycznemu zagrożeniu.
Niemieckie radiostacje w garnizonach na wschodzie kraju prowadziły
nasłuch, monitorując nie tylko ruchy wojsk polskich, lecz również działania
w radzieckiej Rosji, gdzie wybuchła wojna domowa, a nawet przechwytując
radiodepesze nadawane na Węgrzech. Pułkownik Buschenhagen, weteran
armii niemieckiej, który służył podczas wojny w wywiadzie
radioelektronicznym na froncie włoskim, powołał do istnienia „ochotniczą
agencję wywiadowczą OHL” z siedzibą przy berlińskiej Friedrichstrasse.
W tym samym czasie inny były wojskowy kryptoanalityk, kapitan Selchow,
zajął się organizowaniem „Biura C” w niemieckim MSZ. Teoretycznie obu
tym agencjom wyznaczono różne zadania: komórka wywiadowcza
Buschenhagena miała przechwytywać obce wojskowe radiotelegramy,
a Biuro C – depesze dyplomatyczne. Jedno z drugim często się jednak
zazębiało, więc obie organizacje zaczęły ze sobą rywalizować, a później
wręcz się zwalczać. W ten sposób niemieccy kryptolodzy położyli podwaliny
pod wielce zawodny system dublujących się instytucji prowadzących nasłuch
wywiadowczy – nieskorych do wymiany zdobytych materiałów lub choćby
profesjonalnych doświadczeń. A to miało podkopywać skuteczność
niemieckich służb nasłuchowych i wywiadowczych aż do końca drugiej wojny
światowej.
Ochotnicza niemiecka straż graniczna (Grenzschutz) miała swoje
posterunki wzdłuż całej granicy z Polską. Jeden z garnizonów wojskowych
znajdował się na północy w Hammerstein (obecnie Czarne na Pomorzu),
a inny na południu, z siedzibą dowództwa we Wrocławiu. Główne formacje
ochotnicze zostały wcielone w skład Reichswehry (nowych sił zbrojnych
Republiki Weimarskiej) i obie utworzyły własne służby nasłuchu
i dekryptażu, działające skutecznie przeciwko Polakom. Meldunki o ruchach
i zamiarach polskiej armii były przechwytywane i następnie
wykorzystywane przez niemieckich dowódców, w podobny sposób jak
korzystał z nich Hindenburg w bitwie pod Tannenbergiem. Polskie wojsko
drogo zapłaciło za zaniedbania w dziedzinie kryptologii, jednak wyciągnęło
z tego wnioski znacznie szybciej niż Rosjanie na początku wojny
i zdecydowało się nawet na dość niecodzienne rozwiązania w tej mierze.

Pol sk i agent
Na wiosnę 1919 roku do komórki wywiadu sygnałowego przy dowództwie
południowego zgrupowania powojennej armii niemieckiej zgłosił się pewien
major z insygniami wojsk technicznych. Przedstawił się jako doktor Winkler
i stwierdził, że przybywa z polecenia nowego Ministerstwa Obrony, aby
zaoferować dowództwu swoje usługi w dziedzinie wiedzy technicznej oraz
znajomości języków obcych. Człowiek ten okazał się bardzo towarzyski
i dobrze poinformowany i już niebawem w miejscowej mesie oficerskiej
traktowano go jak swojego. Biegłe władanie polskim umożliwiało mu
tłumaczenie dokumentów z tego języka i wyjaśnianie kwestii technicznych
personelowi służby nasłuchowej. Przechwalał się swoimi rzekomymi
znajomościami w Berlinie i często go widywano, jak telefonował do Berlina,
z najlepszego hotelu we Wrocławiu, w którym mieszkał. Trwało to kilka
tygodni, aż wreszcie zaczęły znikać pewne tajne dokumenty i mapy; gdy
zainteresowano się tą sprawą, tajemniczy doktor Winkler również się
ulotnił. Pozostawił w swoim hotelu oraz w innych miejscach nieuregulowane
rachunki na wielkie sumy, a cała ta historia wywołała konsternację i skandal
w dowództwie południowego zgrupowania armii niemieckiej. Opisany
incydent miał dalekosiężne konsekwencje; Polacy dowiedzieli się dużo
o niemieckiej służbie sygnałowej, o jej praktykach i o sposobach maskowania
nadawanych transmisji. Był to zapewne pierwszy krok, jaki zrobili, aby
utworzyć własną służbę wywiadu radioelektronicznego, która dorównywała
w okresie międzywojennym najlepszym tego rodzaju organizacjom
w Europie.
Jednak w Niemczech dwie konkurujące ze sobą agencje wywiadowcze
wciąż się rozwijały, nabierając wprawy w monitorowaniu zagranicznych
transmisji i pracując nad zdobywanymi w taki sposób materiałami.
W różnych częściach Niemiec uruchomiono w latach dwudziestych sześć
placówek nasłuchu. Ich personel mógł dodatkowo doskonalić umiejętności,
monitorując często przeprowadzane wówczas ćwiczenia i manewry wojskowe
armii sąsiednich krajów – Włoch, Francji, Austrii, Belgii i Holandii.
Przechwytywanie radiodepesz w trakcie manewrów było nowym aspektem
działalności wywiadu sygnałowego, a specjalną uwagę Niemców – którym
oficjalnie nie wolno było posiadać sił powietrznych, ale organizowali je
potajemnie – przyciągały kwestie struktur organizacyjnych francuskiego
lotnictwa wojskowego oraz metod operacyjnych francuskiego systemu
ostrzegania przed nieprzyjacielskimi nalotami. Niemcy odnotowywali
i oceniali techniki wykrywania celów powietrznych, a raporty niemieckich
attaché wojskowych były gromadzone z myślą o ich późniejszym
wykorzystaniu. Włosi z takim zapałem wysyłali meldunki radiowe w czasie
manewrów swoich wojsk, że Niemcy mogli wręcz mówić o „nadmiarze
bogactwa” w odniesieniu do przejętych materiałów kryptograficznych tego
rodzaju. W nasłuchu na południu trudność nastręczał jedynie górzysty teren,
w którym użycie urządzeń namiarowych ograniczało się do stanowisk
triangulacyjnych w Alpach. Przejmowanie radiodepesz w czasie manewrów
wojsk holenderskich i belgijskich okazywało się łatwiejsze, głównie
z powodu nizinnej topografii tych krajów.
W owym okresie, czyli w latach dwudziestych, stacje namiarowe
i nasłuchowe nierzadko działały pod przykrywką placówek ratownictwa
morskiego, a każde z państw europejskich skupiało uwagę na dziedzinie
stanowiącej główną sferę narodowych interesów. Brytyjczyków interesowały
przede wszystkim sprawy morskie, Francuzi celowali w aeronautyce,
Niemcy zaś interesowali się najbardziej łącznością radiową wojsk lądowych.
Do 1930 roku liczba agencji wywiadu sygnałowego rosła, poza tym postę​‐
powała ich specjalizacja, co sprawiło, że struktura organizacyjna wywiadu
radioelektronicznego w Niemczech stała się bardzo złożona. Łatwiejsze jest
przedstawienie jej z powojennej perspektywy, czyli tego, co zastali alianci po
wkroczeniu do Niemiec w 1945 roku. Ich ustalenia w tej mierze dadzą nam
wgląd w to, jak niemiecka służba wywiadowcza przygotowywała się przed
1939 rokiem do zbliżającej się, nowej wojny.
Wyni k i anal i z TICOM
Z końcem drugiej wojny światowej w 1945 roku sprzymierzeni postanowili
oszacować teoretyczny i praktyczny postęp, dokonany w Niemczech
w dziedzinie technologii nuklearnej, rakietowej oraz silników odrzutowych.
W analizach tych uczestniczyli naukowcy, a ich wyniki w swoim czasie
zostały upublicznione. Operacja, o której wiedziano dużo mniej, została
przeprowadzona pod egidą Target Intelligence Committee (TICOM), a jej cel
sprowadzał się do ocenienia niemieckich osiągnięć w zakresie wywiadu
radioelektronicznego. Była to brytyjsko-amerykańska inicjatywa, z udziałem
między innymi personelu Bletchley Park, a w głównej mierze chodziło
o ustalenie, w jakim stopniu niemieckim kryptologom udało się złamać
alianckie szyfry. Nadzwyczaj istotne było również to, by użyteczne materiały
tego rodzaju nie wpadły w niepowołane ręce – innymi słowy nie zostały
przejęte przez Sowietów. Poznałem osobiście niektórych ludzi z zespołu
TICOM w Berlinie w 1947 ro​ku, gdy kończyli już dochodzenie w tej sprawie,
a pewne informacje zawarte w niniejszej książce pochodzą właśnie z tego
okresu. Inne akcje TICOM obejmowały Włochy i Japonię, ale raporty
z tamtych krajów przedstawiały się nader skromnie w porównaniu z bardzo
obfitym połowem kryptologicznym w podbitych nazistowskich Niemczech.
Ogłoszenie, i to dopiero w 1986 roku, do​kumentów na temat agencji
wywiadowczych, o których mowa poniżej, zosta​​ł o okrzyknięte ostatnim
z ujawnionych wielkich sekretów drugiej wojny światowej, choć
w rzeczywistości jeszcze dziś nie o wszystkim powiedziano i napisano,
a liczne materiały pozostały utajnione.
Jednym z dokumentów, który odtajniono 12 grudnia 1954 roku na
podstawie oficjalnej dyspozycji nr 10501, wydanej przez Departament Stanu
w Waszyngtonie w 1953 roku, był rękopis zatytułowany Kriegsheim im
Aether (Tajna wojna w eterze) autorstwa Wilhelma F. Flickego. Zwróciłem
uwagę amerykańskiej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, współdziałającej
z amerykańskimi władzami okupacyjnymi w Niemczech tuż po wojnie, na ten
materiał, a jego kopie znajdują się obecnie w archiwum Departamentu Stanu
USA oraz Imperialnego Muzeum Wojny w Londynie. Wiele spośród
informacji w tej książce, które dotyczą niemieckich służb wywiadowczych
przed wojną i w latach drugiej wojny światowej, zaczerpnąłem ze
wspomnianego manuskryptu, a także ze swoich rozmów i korespondencji
z Flickem i jego współpracow​nikami. Część tej dokumentacji pozostaje
w moich zbiorach. Pewne wielce interesujące z ujawnionych spraw odnoszą
się wprost do organizacji wywiadowczych z lat międzywojennych, których
działalność badał TICOM, a które skrótowo przedstawiam poniżej.
Naj ważni ej sze agencj e
TICOM skupił się przede wszystkim na sześciu głównych niemieckich
agencjach wywiadu, choć działały także inne. Alianckim zespołom polecono
ustalić to, co było możliwe w 1945 roku, na temat współpracy Niemców
z japońskimi kryptologami – w czasie gdy alianci nadal znajdowali się
w stanie wojny z Japonią. Wyniki tego dochodzenia utrzymywano
w tajemnicy przez trzydzieści pięć lat i do dzisiaj nie ujawniono pełnej
dokumentacji, choć stopniowo na światło dzienne wychodzą kolejne
szczegóły. Wzajemne powiązania, nieformalne i proceduralne, niemieckich
agencji tego rodzaju, były wielce złożone, by nie rzec – wyjątkowo zawiłe.
Głównymi agencjami, którymi zajęły się ekipy TICOM, były: niemiecka
służba wywiadowcza (Nachrichtendienst), Oberkommando der Wehrmacht
Chiffrierabteilung (OKW/Chi), Chi Stelle, B-Dienst (Beobachtungsdienst),
Pers ZU Signal oraz FA (Forschungsamt des Reichsluftfahrtministerium).

Ni emi eck i wywi ad


Wywiadem niemieckim kierował szef OKW/Abwehr (Kontrwywiadu
Naczelnego Dowództwa Niemieckich Sił Zbrojnych) admirał Wilhelm
Canaris. Abwehra wyłoniła się w 1921 roku z ochotniczej organizacji OHL
i podlegała Ministerstwu Wojny; postanowienia traktatu wersalskiego
ograniczały liczebność niemieckiej armii do stu tysięcy żołnierzy. W istocie
Niemcy omijali te restrykcje, nim jeszcze Hitler oficjalnie wypowiedział
traktat wersalski, a szefostwo sił zbrojnych, w tym i Abwehry, uciekało się
w tym celu do różnych wybie​gów. W latach trzydziestych Abwehra znalazła
się organizacyjnie w składzie nowego Wehrmachtu, gdyż taką nazwę Hitler
nadał siłom zbrojnym Trzeciej Rzeszy, i zajmowała się gromadzeniem oraz
selekcjonowaniem materiałów wywiadowczych dla wojsk lądowych,
marynarki wojennej i lotnictwa wojskowego, odgrywając dodatkowo rolę
agencji kontrwywiadu. Składała się z pięciu wydziałów, a każdym z nich
kierował oficer wysokiej rangi (jednego z nich autor miał okazję poznać
osobiście już po wojnie).
Oto owe wydziały:

Wydział I: zajmujący się pozyskiwaniem informacji (dowódca:


płk Hans Pieckenbrock)
Wydział II: sabotaż i „zadania specjalne” (dowódca: do 1939 roku
mjr Helmuth Groscurth, w latach 1939–1943 płk, później gen.
Erwin Lahousen)
Wydział III: kontrwywiad i zwalczanie szpiegostwa (dowódca: do
1939 roku mjr Rudolf Bamler, w latach 1939–1943 płk Franz
Eccard von Bentivegni)
Wydział centralny/administracyjny (dowódca: gen. Hans Oster)
Wydział zagraniczny (Ausland; dowódca: wiceadm. Leopold
Bürkner)

Abwehra podlegała bezpośrednio naczelnemu dowództwu Wehr​m achtu,


a w szczytowym okresie wojny liczyła ponad 15 tysięcy ludzi, mając przy
tym własną sekcję wywiadu sygnałowego. W istocie Wilhelm Flicke wchodził
w skład kierownictwa wydziału łączności radioelektronicznej sił zbrojnych,
mimo że sam nie był wojskowym. Każdy z rodzajów niemieckich sił
zbrojnych miał własny wydział wywiadowczy, a Niemcy wprowadzili między
innymi zwyczaj organizowania drużyn poszukiwawczych, które postępowały
tuż za wojskami frontowymi, gromadząc zdobyczne tajne dokumenty oraz
sprzęt.Innowacja ta okazała się tak przydatna, że alianci skopiowali tę
metodę zdobywania ważnych materiałów w późniejszym okresie wojny.
Wydział kontrwywiadowczy Abwehry przeprowadził wiele bardzo
skutecznych operacji w zachodniej Europie z udziałem swoich tajnych
agentów. Rozwinięcie na szeroką skalę działań szpiegowskich za granicą
niezbyt się powiodło tej organizacji, głównie za sprawą konkurencji
stwarzanej przez potężne SS w bezwzględnych zmaganiach o wpływy,
prowadzonych przez obie te organizacje.

Oberkommando der Wehrmacht Chiffrierabteilung (OKW/Chi)


Ochotnicze biuro wywiadowcze niemieckiego naczelnego dowództwa
przeniosło się w lutym 1920 roku ze swojej pierwotnej siedziby przy
berlińskiej Friedrichstrasse do gmachu Ministerstwa Obrony przy
Bendlerstrasse. W tym samym czasie utraciło swój „ochotniczy” status,
ponieważ przekształciło się się w OKW/Chi (Chi stanowiło skrót od Chiffre,
czyli „szyfr”). Tak powstał wydział dekryptażu przy naczelnym dowództwie
sił zbrojnych, nominalnie stano​wiący najważniejszą agencję wywiadu
sygnałowego niemieckiej armii. W tej sekcji Abwehry Wilhelm Flicke
odbywał wojskową służbę od 1939 roku jako Auswertungsleiter
Regierungsrat, to jest dyrektor komórki kryptoanalitycznej w bazie w Lauf.
Zachodni alianci przypuszczali, że OKW/Chi to scentralizowana agencja,
trudniąca się przede wszystkim koordynacją działań związanych
z nasłuchem, deszyfracją i ocenianiem przechwyconych materiałów na rzecz
niemieckich sił zbrojnych. Spodziewano się, iż okaże się ona centralą
zatrudniającą największe „mózgi” wywiadu radioelektronicznego, na
podobieństwo ośrodka w Bletchley Park. Jednak dochodzenie
przeprowadzone przez zespół TICOM wykazało, że były to fałszywe
założenia; OKW/Chi, w istocie główna organizacja wywiadowcza niemieckich
sił zbrojnych, prawie nie miała wpływu na poczynania różnych formacji
wojskowych, albo, ściślej rzecz ujmując, nie była w stanie wpłynąć na
politykę i strategię Adolfa Hitlera, zwierzchnika i faktycznego dowódcy
Wehrmachtu. Ponieważ nie było jej dane oddziaływać na najważniejsze
decyzje wojenne, skoncentrowała się na drugim z kluczowych zadań,
mianowicie na zabezpieczaniu środków łączności i systemów kodowania –
i poniosła w tej dziedzinie zupełne fiasko.
Niemieccy kryptolodzy nie zdawali sobie sprawy z tego, jak potężnego
przeciwnika mieli w postaci ośrodka w Bletchley Park – nie tylko górował
on w każdym aspekcie działalności dekryptażowej, ale także mógł
oddziaływać na strategię Winstona Churchilla, do którego należały decyzje
o takim czy innym użyciu brytyjskich sił militarnych. Zasadnicza rola
OKW/Chi sprowadzała się w takich warunkach do wspomagania innych
agencji wywiadowczych, do zapewniania im wartościowego wsparcia.
W chwili przekształcenia Reichs​wehry w Wehrmacht personel OKW/Chi liczył
zaledwie czterdzieści osób, ale w 1939 roku rozrósł się już do
dwustuosobowego składu, a w szczytowym okresie działań wojennych
składał się z nawet ośmiuset ludzi zajmujących się problematyką
wywiadowczą w kontekście strategicznym i dyplomatycznym. Zgodnie
z wynikami analiz TICOM, po 1939 roku OKW/Chi odnotowało tylko
pomniejsze sukcesy w łamaniu szyfrów stosowanych przez armie państw
anglosaskich, a jeszcze gorzej szło Niemcom pod tym względem na rosyjskim
teatrze wojny. Do ukształtowania OKW/Chi w dużym stopniu przyczynił się
Wilhelm Fenner – wybitny kryptoanalityk, który od 1922 roku przystąpił do
zespołu specjalistów tej agencji; po drugiej wojnie światowej usunął się
w cień i zajął się naprawą rowerów.
Służba wywiadu sygnałowego armii niemieckiej, znana jako Inspektorat
7/VI, wzięła swoje początki od departamentu szyfrów w Ministerstwie
Obrony, które uruchomiło własną agencję wywiadu radioelektronicznego
w latach dwudziestych. Do 1942 roku wywiad sygnałowy OKH (Dowództwa
Wojsk Lądowych) rozrósł się na tyle, że składał się już z trzech sekcji,
a oddział 7/VI stał się centralą kryptologiczną z siedzibą przy Bendlerstrasse
w Berlinie. W placówce tej analizowano radiodepesze nadawane w wielu
krajach, między innymi w USA, Wielkiej Brytanii, we Włoszech i na
Bałkanach, natomiast analizą komunikatów radiowych nadawanych przez
Sowietów zajmowała się głównie komórka HLS Ost (Wschód) z bazą
w Prusach Wschodnich. W listopadzie 1943 roku samoloty RAF-u
zbombardowały kwaterę 7/VI przy Bendlerstrasse, niszcząc wiele
materiałów wywiadowczych, dokumentów i mnóstwo kart indeksowych.
Agencja przeniosła się wtedy z Berlina na prowincję i na nowo przystąpiła
do archiwizowania materiałów z nasłuchu, jednakże nie udało się uzupełnić
tego, co przepadło w stolicy. Inspektorat 7/VI został oddzielony od OKW/Chi
w 1944 roku w trakcie reorganizacji niemieckich wojsk i stał się znany pod
nazwą Oberkommando des Heeres/General der Nachrichten Aufklärung
(OKH/GdNA), podporządkowany siłom lądowym. OKW/Chi był
najprawdopodobniej najbardziej wpływową sekcją niemieckiej sieci
wywiadowczej, choć nie tą, która odnosiła największe sukcesy. Na miano
najskuteczniejszej zasłużyła bowiem komórka wywiadu marynarki wojennej –
B-Dienst.
Jednostki polowe niemieckiej służby wywiadu sygnałowego podczas
drugiej wojny światowej znajdowały się we wszystkich formacjach wojsk
lądowych (Heer); były to Kommandeurs der Nachrichten Aufklärung, znane
też jako KONA. Zazwyczaj jednostki na szczeblu pułku przydzielano do
dowództw poszczególnych grup armii. KONA operowały na wszystkich
frontach, na których walczył Wehrmacht, a pod koniec 1943 roku około 12
tysięcy żołnierzy służyło w oddziałach wywiadu radioelektronicznego. Jeśli
uznać, że nieco ponad tysiąc z nich wykonywało zadania administracyjne
w sztabach odpowiednich grup armii, to same pułki tego rodzaju liczyły po
zaledwie niewiele ponad tysiąc ludzi każdy. Z reguły w skład każdego
z owych pułków wchodziły dwa bataliony, choć struktura organizacyjna tych
pułków różniła się, w zależności od zadań operacyjnych. Typowy pułk
wspomnianego rodzaju miał w swoim składzie stacjonarną kompanię
nasłuchu (Feste Nachrichten Aufklärungstelle – w skrócie: Feste), oraz
centralę, zajmującą się ocenianiem materiałów zdobywanych przez wywiad
sygnałowy (Nachrichten Aufklärung Auswertestelle – NAAS). Centrale te
obsługiwały kompanie wywiadu sygnałowego dale​kiego zasięgu, czyli
Nachrichten Fernaufklärung Kompanie (FAK), najczęściej po dwie, oraz
Nahaufnahme – kompania wywiadu sygnałowego bliskiego zasięgu (NAK).
Oddziały te zwykle współpracowały z dowództwami i sztabami armii
polowych, jakkolwiek kompanie NAK często odpowiadały też przed
dowództwami korpusów armijnych w składzie grup armii.
Wehrmacht intensywnie korzystał z usług służb nasłuchu na froncie
wschodnim, między innymi skierował cały pułk wywiadu
radioelektronicznego do Finlandii, przypuszczalnie w celu przechwytywania
radiodepesz nadawanych przez jednostki Armii Czerwonej w okolicach
Leningradu. Kryptoanalitycy okazywali się bardzo przydatni w stacjach
nasłuchowych dalekiego zasięgu. Najważniejszą placówką tego typu była
stała polowa stacja nasłuchowa (Feste) 00313 w Lauf koło Pegniz, na wschód
od Norymbergi. Należała do grupy dwudziestu Feste, zlokalizowanych
głównie na ziemi niemieckiej, prowadzących nasłuch transmisji wojskowych
i dyplomatycznych oraz zajmujących się dekryptażem na rzecz OKH/GdNA.
Działała od początku wojny aż do kwietnia 1945 roku, kiedy to jej personel
zdał sobie sprawę, że wojna została przegrana i wrzucił całe wyposażenie do
Schliersee. Po latach wydobyto je stamtąd, doprowadzono do ładu i obecnie
można oglądać ten ekwipunek w muzeum przy Heinrich Diehl Strasse
w Rötherbach an der Pegnitz, gdzie zgromadzono wiele typów sprzętu
używanego przez Wehrmacht, w tym także aparaty niemieckiego wywiadu
sygnałowego. Mają one niewątpliwą wartość historyczną, gdyż w trakcie
wojny przechwycono dzięki nim wiele ważnych nieprzyjacielskich
meldunków radiowych.
Do najbardziej interesujących zdobyczy zespołu TICOM należał
szerokopasmowy odbiornik do przechwytywania radzieckich sygnałów
nadawanych z użyciem radiowego sprzętu dalekopisowego – nieoficjalnie
nazywany przez Niemców rosyjską rybą. Jeńcy wojenni, zidentyfikowani
przez Amerykanów jako członkowie ekipy, która skonstruowała ten aparat,
poinformowali TICOM, że egzemplarz „rosyjskiej ryby” znajduje się
w koszarach w Rosen​heim w Bawarii. Rzeczywiście, odnaleziono tam takie
urządzenie, zapakowane w wiele skrzyń; niemieckim jeńcom polecono je
zmontować, a aparat ten od razu zaczęto wykorzystywać do
przechwytywania radzieckich radiotelegramów. Sprawną „rosyjską rybę”
przewieziono następnie do Anglii, dla skrupulatniejszego jej przetestowania,
i tam okazało się, że odbiera bardzo wyraźnie, bez większych zakłóceń,
radzieckie radiodepesze – na ogół były to wojskowe raporty oraz rozkazy
wydawane radzieckim armiom polowym. Wspomniany sprzęt z czasem
posłużył do opracowania udoskonalonych urządzeń nasłuchowych w latach
zimnej wojny.

Chi Stelle
Służba wywiadowcza niemieckiego lotnictwa wojskowego powstała w 1937
ro​ku, podporządkowana OKL (Oberkommando der Luftwaffe – dowództwu sił
powietrznych), a z biegiem lat rozrosła się w dużą agencję wywiadu,
zatrudniającą pod koniec wojny personel liczący 13 tysięcy osób.
Specjalizowała się w technikach ELINT (wywiadu elektronicznego),
rejestrowaniu alianckich sygnałów radarowych oraz tych nadawanych przez
staje nadawcze i radiotelefony, i zyskała reputację agencji zdobywającej
materiały wywiadowcze bez pomocy kryptologów. Zaledwie kilka miesięcy
po wybuchu wojny, w grudniu 1939 roku, jedna ze stacji Chi Stelle
zidentyfikowała dużą formację brytyjskich bombowców typu Wellington,
przeprowadzającą nalot na północne Niemcy – określiła położenie, prędkość
i pułap tego nieprzyjacielskiego zgrupowania samolotów oraz jego rozmiary
i naprowadziła na nie myśliwce Luftwaffe. Wywiad sygnałowy odegrał
ważną rolę w obronie przestrzeni powietrznej nad Rzeszą w czasie alianckiej
kampanii bombardowań strategicznych, podobnie zresztą jak w bitwie
o Anglię rok czy dwa lata wcześniej. Służba sygnałowa Luftwaffe miała
swoją centralę, podobnie jak ta w składzie wojsk lądowych, a ten jej ośrodek
analityczny i administracyjny znajdował się w Poczdamie. W jej składzie
działały trzy pułki nasłuchu radiowego – jeden na froncie rosyjskim, drugi
nad Morzem Śródziemnym, a trzeci na zachodnich wybrzeżach Europy,
podporządkowane trzem flotom powietrznym Luftwaffe. Każdy z tych pułków
miał mobilne kompanie nasłuchowe, wspomagane przez stałe stacje
dalekiego zasięgu, które zajmowały się różnorakimi zadaniami, od
prognozowania pogody po monitorowanie nieprzyjacielskiej aktywności na
falach eteru.
Większość kryptologicznych osiągnięć stacji Chi Stelle na froncie
wschodnim sprowadzała się do odczytywania treści nadawanych lokalnie
radiodepesz przez jednostki radzieckiego lotnictwa i wykorzystywania tak
pozyskanych infor​m acji w taktycznej skali. Ważniejsze radzieckie
radiotelegramy, nadawane od pewnego czasu z użyciem maszyny szyfrującej
SIGABA (M-134), były dla Niemców nie do odcyfrowania. Zachodnie
placówki Chi Stelle stanowiły podstawowy element niemieckiego systemu
wczesnego ostrzegania, odkąd naloty bombowców brytyjskich
i amerykańskich przybrały na sile i intensywności, chociaż w takich
warunkach przekazywanie odnośnych informacji dowództwu Luftwaffe
musiało się odbywać bardzo szybko. Wywiad lotniczy musiał przechwycić
i odszyfrować wrogie sygnały w ciągu paru godzin, jeżeli takie informacje
miały się przydać obronie powietrznej kraju, podczas gdy wywiad wojsk
lądowych mógł sobie czasami pozwolić na poświęcenie nawet kilku dni na
„rozgryzienie” przechwyconych meldunków. Poza tym Chi Stelle winna była
radzić sobie z zastosowaniem nowinek technologii ELINT, takimi jak radary
czy nowoczesny sprzęt nawigacyjny. W każdym razie oddziałom Chi Stelle
udawało się określać siły nadlatujących zgrupowań nieprzyjacielskich
bombowców oraz typy samolotów przeciwnika. Alianckie bombowce bywały
często namierzane tuż po ich starcie z lotnisk w Wielkiej Brytanii na
podstawie transmisji głosowej, a następnie śledzone w trakcie całego lotu
nad cel w Rzeszy. Niestety, niewiele to pomagało niemieckim miastom, na
które spadały bomby, gdyż Niemcom brakowało dział przeciwlotniczych
i myśliwców do zwalczania nadciągających armad powietrznych. Stanowiło
to jeszcze jedno dobitne potwierdzenie faktu, że dane wywiadowcze nie zdają
się na wiele, jeżeli brak sił, aby je należycie wykorzystać.

B-Dienst (Beobachtungsdienst)
Ta służba wywiadu sygnałowego niemieckiej marynarki wojennej podlegała
OKM (Oberkommando der Marine – dowództwu floty). W trakcie pierwszej
wojny światowej w czasach Kaiserliche Marine (cesarskiej floty wojennej,
rozwiązanej w 1918 roku) SIGINT rozwijał się na podobnej zasadzie, na jakiej
Hindenburg „podsłuchiwał” rosyjską łączność radiową w bitwie pod
Tannenbergiem. Wojna lądowa szybko nabrała charakteru pozycyjnego,
a telefony polo​we przejęły wiele zadań łącznościowych. Niemieccy
radiooperatorzy, także ci z floty wojennej, mieli w tej sytuacji dużo wolnego
czasu i odkryli, nasłuchując meldunków radiowych wysyłanych przez patrole
morskie wychodzące z Dover i dowództwo Royal Navy, że większość z nich
to sygnały niezaszyfrowane. Doniesiono o tym szefostwu floty niemieckiej,
które postanowiło wyko​rzystać tę okoliczność i uruchomić na wybrzeżu
okupowanej Belgii stacje monitorujące do przechwytywania sygnałów
nadawanych przez eskadry brytyjskich krążowników, konwoje oraz statki
transportowe na kanale La Manche. Pomimo takiej dogodnej sytuacji B-
Dienst zatrudniał bardzo nieliczną ekipę kryptologów, nadzorowaną w stacji
nasłuchowej przez oficera niewysokiej rangi – angażując w takie działania
znacznie mniej energii od Brytyjczyków przechwytujących meldunki radiowe
niemieckiej marynarki wojennej.
Po zakończeniu pierwszej wojny światowej Niemcy musieli przekazać całą
swoją flotę wojenną Brytyjczykom, więc nie było już potrzeby posiadania
jednostki morskiego wywiadu sygnałowego. Ale sztab niemieckich sił
morskich Republiki Weimarskiej wkrótce zrozumiał, że agencja wywiadu
radioelektronicznego przyda się bardzo przy odbudowie utraconej floty.
Zatrudniono więc weteranów B-Dienst z okresu wojny i z pomocą kilkunastu
kryptologów zorganizowano zalążek odtwarzanej służby wywiadowczej.
Nawet tak nie​l iczny zespół borykał się z kłopotami w trakcie „chudych” lat,
aż do czasu, gdy w 1933 roku Hitler doszedł do władzy i już rok później
wydał rozkaz rozbudowy niemieckiej marynarki wojennej. W okresie
międzywojennym niemiecka flota wojenna zorganizowała dwa łańcuchy
radiostacji – jeden nad Morzem Północnym, drugi na wybrzeżu Bałtyku.
Kierowano nim z Wilhelmshaven i wyposażono w najnowocześniejsze
podówczas urządzenia nasłuchowe, które miały później odegrać bardzo
istotną rolę w wojnie morskiej. Do obsługi tego systemu nasłuchowego został
zaangażowany zespół złożony z uzdolnionych kryptologów, w tym
naukowców i przedsiębiorców, a także oficerów floty – podobnie jak to było
w przypadku komórki Room 40. Do sukcesów tej agencji przyczynił się
zwłaszcza posługujący się biegle językiem angielskim kryptoanalityk
Wilhelm Tranov, który w 1935 roku złamał szyfr używany przez Royal Navy.
Po wybuchu wojny B-Dienst rozrastał się błyskawicznie, aż wreszcie ponad
6000 osób pracowało nad łamaniem szyfrów wykorzystywanych przez
alianckie siły morskie. Zespołowi Tranova udało się w 1940 roku
rozpracować szyfr używany przez pion administracyjny Royal Navy,
a w 1942 roku – kod BAMS, używany przez brytyjską flotę handlową, co
umożliwiło U-Bootom tropienie konwojów aż do roku 1943, w którym
Brytyjczycy zmienili stosowane szyfry. Baza B-Dienst znajdowała się
w Berlinie do 1943 roku, wtedy jednak siedziba tej agencji została
zbombardowana i większość dokumentacji uległa zniszczeniu. (W tym samym
roku alianci dokonali skutecznych nalotów także na placówki innych
głównych niemieckich organizacji wywiadowczych). B-Dienst kilkakrotnie
zmieniał swoją siedzibę, uciekając przed alianckimi bombowcami
i nacierającymi ze wschodu wojskami radzieckimi, a koniec wojny zastał go
we Flensburgu. Jednym z zadań zespołów TICOM było odnalezienie
urządzenia o nazwie „Kurier”, opracowanego z myślą o flocie U-Bootów.
Aparat ten umożliwiał skondensowanie sygnału radiowego nadawanego
z okrętu podwodnego do transmisji trwającej zaledwie kilka mikrosekund. A
to rozwiązanie nastręczyło aliantom zrozumiałych problemów, gdyż nie byli
w stanie zlokalizować źródła tak krótkich transmisji przy użyciu ówczesnych
metod i technik detekcyjnych. Stanowiło to bardzo poważne zagrożenie dla
wywiadu morskiego sprzymierzonych, gdyż ustalanie pozycji niemieckich
okrętów odbywało się głównie za pomocą urządzeń namiarowych. Próby
z „Kurierem” Niemcy przeprowadzili w 1943 roku i choć technologia ta
wymagała dopracowania, wprowadzono ją do użytku przed zakończeniem
wojny. Podobnie jak wiele innych oryginalnych niemieckich wynalazków,
system „Kurier” został wykorzystany ponownie po tym, jak radziecka flota
wojenna opracowała impulsowy system kodowanej łączności z myślą
o swoich okrętach podwodnych w czasie zimnej wojny. Spośród niemieckich
agencji wywiadu radioelektronicznego B-Dienst odnotował największe
osiągnięcia i w znacznej mierze przyczynił się do wielkich sukcesów floty
podwodnej Kriegsmarine w 1943 roku. Okazał się wtedy godnym
przeciwnikiem dla ośrodka Bletchley Park w zmaganiach wywiadów
sygnałowych na morzu.

Pers ZS
Taką nazwę nosiła agencja wywiadu sygnałowego niemieckiego Ministerstwa
Spraw Zagranicznych. Wprawdzie zatrudniała bardzo nieliczny zespół kryp​‐
to​l ogów, ale, zgodnie z wynikami dochodzenia przeprowadzonego przez
TICOM, była to ekipa bardzo sprawna i kompetentna. Wynikało to po części
z faktu, że agencja ta rozwijała się, w odróżnieniu od innych niemieckich
pokrewnych organizacji, płynnie i konsekwentnie. Ponadto było to też
najstarsze niemieckie biuro wywiadu sygnałowego, które podjęło działalność
na długo przed 1914 rokiem. Część jego personelu zwerbowano w latach
pierwszej wojny światowej i zatrzymano na stanowiskach po 1918 roku, przy
czym niektórzy z tych ludzi pracowali dla tej agencji do końca drugiej wojny.
Dzięki temu personel Pers ZS wyróżniał się doświadczeniem i fachowością.
Jego zadanie polegało na przechwytywaniu depesz dyplomatycznych
wysyłanych przez przedstawicielstwa ponad pięćdziesięciu krajów
i rozszyfrowywaniu ich. Pracownicy Pers ZS byli w stanie odczytywać
wiadomości nadawane przez większość ambasad większych państw, w tym
brytyjską, amerykańską, francuską, włoską, chińską i japońską. Szczególne
sukcesy zespół kryptologów tej agencji odnotowywał w łamaniu szyfrów
swoich sprzymierzeńców – Włochów i Japończyków. Jednakże niemieccy
dyplomaci nie działali tak skutecznie jak ich deszyfranci – o czym świadczyła
choćby sprawa telegramu Zimmermanna. Radziecka księga szyfrów
dyplomatycznych, zdobyta przez Finów, została przekazana Niemcom,
a potem przejęta przez TICOM.
Forschungsamt des Reichsluftfahrtministerium (FA)
FA była oddziałem wywiadowczym partii narodowosocjalistycznej,
zorganizowanym już w kilka tygodni po dojściu nazistów do władzy
w Niemczech w 1933 roku. Wtedy to Gottfried Schapper, niezadowolony ze
swojego dotychczasowego zajęcia pracownik biura dekryptażowego
Ministerstwa Obrony, zgłosił się do Hermanna Göringa z pomysłem
utworzenia nowej scentralizowanej cywilnej agencji wywiadu sygnałowego.
Göring dostrzegł w tym okazję do wzmocnienia własnej pozycji
w kierownictwie partii oraz wśród przywódców Niemiec. I powołał do
istnienia własną agencję wywiadowczą – „biuro badawcze Ministerstwa
Lotnictwa Rzeszy” – finansując ją z funduszy tego ministerstwa, choć
w istocie wyodrębnił ją z ministerialnych struktur i wykorzystywał w roli
partyjnej (i prywatnej) komórki SIGINT. Przed FA postawiono kilka celów:
dyskretny nadzór nad armią niemiecką, a zwłaszcza jej wyższą kadrą
oficerską, śledzenie poczynań przywódców NSDAP i sprawdzanie ich
lojalności w stosunku do partii, obserwacja działań Kościoła katolickiego
w Niemczech i jego kontaktów z Watykanem, a zwłaszcza kontrola
finansowych transakcji ze stolicą papieską, wreszcie roztoczenie kontroli nad
ludźmi „wzbudzającymi zainteresowanie” partii nazistowskiej, którzy
wcześniej prowadzili czynną działalność polityczną, w tym związkowców
i innych lewicujących aktywistów.
Wszystkie środki łączności w Niemczech były monitorowane przez FA,
agencję kontrolującą wszelką łączność radiową i przewodową, zwłaszcza
połą​czenia międzynarodowe. Wybrane artykuły w gazetach i czasopismach
oraz inne publikacje, a także przejęte listy i zapisy rozmów podsłuchanych
przy użyciu ukrytych mikrofonów przedstawiano Göringowi. Podsłuchiwano
wszystkich wysokich rangą funkcjonariuszy państwowych oraz niektóre
czołowe osobistości z partii. Tuż po wojnie miałem okazję odwiedzić byłą
siedzibę FA, tak zwany Haus am Knie w berlińskiej dzielnicy
Charlottenburg. Mimo że po zażartych walkach o niemiecką stolicę posesja
ta była zrujnowana, to pozostałości nowoczesnego sprzętu łącznościowego
wskazywały, że wcześniej prowadzono tam wyrafinowane działania
wywiadowcze.
Na początku swojej działalności FA współpracowała z biurem szyfrowym
Ministerstwa Obrony oraz biurem C niemieckiego MSZ, ale szybko nastąpiły
tarcia i wymiana informacji się urwała. Z kolei gestapo interesowało się
coraz bardziej nader skutecznym instrumentem kontroli społeczeństwa,
jakim była tak naprawdę FA. Początkowo FA monitorowała poczynania
„brunatnych koszul” (SA), a w szczególności jej przywódcy, Ernsta Röhma;
akta Röhma, śledzonego nieprzerwanie, były bardzo obszerne, i w końcu
przedstawiono je Hitlerowi. Podsłuchane rozmowy szefa SA wskazywały, iż
dopuścił się on wszelkiego rodzaju grzechów politycznych, realnych
i naciąganych, więc w 1934 roku Hitler rozkazał przeprowadzenie krwawej
czystki, polegającej na likwidacji Röhma i jego czołowych
współpracowników; czystka ta przeszła do historii pod nazwą nocy długich
noży, a przy tej okazji naziści pozbyli się też innych osób, które, jak sądzili,
zagrażały ich władzy w kraju. FA odegrała również ważną rolę
w Anschlussie, czyli przyłączeniu Austrii do Rzeszy, penetrując całą
austriacką sieć łączności radiowej i kablowej. Organizacje i ludzie, mogący
przeszkodzić zajęciu przez Niemców tego kraju, zostali zawczasu
zidentyfikowani za sprawą podsłuchanych transmisji radiowych i, nim jeszcze
wojska niemieckie wkroczyły, unieszkodliwieni przez austriackich nazistów
oraz ich sympatyków w austriackiej policji i armii, co przyczyniło się do
tego, że Anschluss przebiegł względnie gładko i bez przeszkód.
Göring przekonał się, że FA to użyteczne narzędzie w eliminacji
oponentów i wzmacnianiu jego osobistej pozycji oraz wpływów w partii
nazistowskiej. FA okazała się ważnym instrumentem w przekształcaniu
Niemiec w państwo totalitarne. Jako element aparatu przymusu wzbudzała
zawiść Himmlera oraz jego SS i była jedną z przyczyn zaciekłej, narastającej
rywalizacji między Himmlerem i Göringiem, szczególnie widocznej w póź​‐
niejszych latach wojny, zwłaszcza po zamachu na Hitlera w 1944 roku.
Działalność wywiadowcza ma wiele wymiarów, a wywiad sygnałowy
nierzadko zazębia się z akcjami szpiegowskimi; tak też rzecz się miała
z Thilo Koule​nem, skoligaconym z pewnym wysokim rangą oficerem
niemieckiego Sztabu Generalnego i zatrudnionym w biurze szyfrowym
Ministerstwa Obrony. Koulena zwolniono z posady w ministerstwie, ale
wkrótce znalazł się w FA i to na tyle ważnym stanowisku, że mógł tam
wizytować placówki wywiadu sygnałowego i dyskutować o szyfrowych
algorytmach oraz kluczach ze znajomymi z kręgów wywiadu wojskowego,
których zaufanie sobie zaskarbił. Odwiedzał wielu z nich i rozmawiał
o swoich kontaktach ze Sztabem Generalnym i różnych kryptologicznych
sekretach. Trwało to parę lat, aż do czasu pokonania Francji i wkroczenia
Niemców do Paryża, gdzie okupanci zdobyli kolejowy wagon towarowy
wypełniony francuskimi dokumentami rządowymi. Zostały one przewiezione
do Niemiec i tam skrupulatnie przeanalizowane – zwłaszcza te pochodzące
z Deuxième Bureau, zawierające nazwiska różnych agentów, którzy działali
w Niemczech przed wojną i w czasie wojny. Koulen systematycznie
przekazywał Francuzom tajniki kryptologicznego systemu armii niemieckiej,
co umożliwiało francuskiemu wywiadowi zapoznawanie się z treścią prawie
wszystkich radiodepesz o tematyce wojskowej w trakcie wielu lat
poprzedzających wybuch wojny. Abwehra również „zagnieździła” u
Francuzów swojego szpiega, i to z agencji Koulena, podsuwając im
spreparowane, rzekomo autentyczne dokumenty, które faktycznie nie miały
żadnej wartości. Ale Koulen zdradził Francuzom, w jaki sposób je
sporządzano, i wskazał im na inne źródło tajnych informacji. Francuski
nasłuch zyskał więc wyjątkową okazję przeniknięcia niemieckich planów
i zamysłów i bez wątpienia dzielił się uzyskanymi w taki sposób
materiałami ze swoimi brytyjskimi sprzymierzeńcami z Bletchley Park.
Koulen został aresztowany i osądzony za zdradę stanu. Podczas procesu
sędziowie byli przerażeni rozmiarami „przecieku”; sam oskarżony powiesił
się w celi, tak że nie doczekał się wyroku.
Zespół TICOM zdołał zidentyfikować wszystkie bez wyjątku agencje
wywiadu nasłuchowego działające w latach wojny, jednak, jak stwierdzili
sami jego członkowie, zaskoczyły ich odkryte dane na temat siatki FA,
o której wcześniej nic nie wiedzieli. Oznaczało to, że albo personel tego
zespołu nie współpracował ze sobą należycie i nie dzielił się wszystkimi
zdobywanymi informacjami na temat dektyptażu w nazistowskich
Niemczech, albo też opowiadał bajki – co nie jest takie rzadkie w świecie
wywiadu.
Tak czy owak, „biuro badawcze Göringa”, jak nieoficjalnie nazywali jego
organizację wywiadowczą inni czołowi naziści, gorliwie się interesowało
wszelkimi przejawami niezadowolenia czy nieprawomyślności wśród
członków NSDAP i całej niemieckiej ludności, natomiast stosunkowo niewiele
się zajmowało sprawami wojskowymi, choć wydawało opinie na temat nowej
nieprzyjacielskiej broni czy maszynerii. Miało sekcję wywiadu
dyplomatycznego, której udało się odczytać treść depesz wysyłanych przez
Chamberlaina do Londynu, gdy brytyjski premier uczestniczył
w rokowaniach w Monachium w czasie kryzysu sudeckiego w 1938 roku.
Złamało także szyfr szwajcarskiego Interbanku, co pozwoliło niemieckim
bankierom na przejrzenie finansowej strategii swoich kolegów po fachu
z neutralnej Szwajcarii, pośredniczących w transakcjach i negocjacjach
międzynarodowych prowadzonych przez nazistowskie Niemcy. Zasadnicze
zadanie FA sprowadzało się jednak do monitorowania prasy i komercyjnej
łączności, a głównym źródłem zdobywanych informacji był podsłuch
telefoniczny; w swoim czasie agencja miała ponad tysiąc urządzeń
podsłuchowych. Śledczym z TICOM na działalność FA zwrócił uwagę jeden
z pracowników agencji Pers ZS, a ci niezwłocznie udali się na lotnisko,
z którego pod sam koniec wojny FA korzystała. Personel FA zdążył spalić
większość dokumentów, jednak zachowało się ich na tyle dużo, by móc na ich
podstawie zrozumieć cele działalności tej agencji. Można przypuszczać, że te
zniszczone zawierały sensacyjne informacje, które byłyby prawdziwym
skarbcem dla historyków lubujących się w skandalach obyczajowych.
Do niemieckich agencji wywiadowczych, którymi TICOM się nie zajmo​wał,
należała specjalna komórka analityczna (Forschungstelle) podporządkowana
Deutsche Reichpost (DRP). I choć była to organizacja cywilna, a nie
militarna, to wspomnianej komórce DRP powiodło się nawet podsłuchanie
rozmów telefonicznych Churchilla z Rooseveltem. Nie przyniosło to jednak
spodziewanych rezultatów, ponieważ obaj alianccy przywódcy posługiwali się
umówionymi wcześniej hasłami i słowami kluczami.
Maszyny szyfruj ące
W latach międzywojennych opracowano liczne urządzenia mechaniczne do
szyfrowania i odszyfrowywania sygnałów radiowych. Podłożem
automatyzacji procesów kryptologicznych była przede wszystkim stale
rosnąca liczba radiodepesz, generowanych przez armie (a także floty
i lotnictwo) wszystkich państw w czasach pokojowych i wojennych. Tego
rodzaju maszyny przyspieszały też kodowanie, przygotowywanie
i upraszczanie przekazów i na ogół zapew​niały większą precyzję podczas
nadawania. Jednakże każda z nich miała jakieś słabe strony, o czym dobrze
wiedzą wszyscy zaznajomieni z historią maszyny Enigma. Ich użycie zdradzał
zazwyczaj jakiś powtarzalny element, a sztuka, choć niełatwa, polegała na
odkryciu tego powtarzającego się wzorca. Bardzo wiele urządzeń
szyfrujących zaprojektowano przed drugą wojną światową lub w pierwszej jej
fazie, w związku z tym w czasie tego konfliktu używano prawie tylu maszyn
szyfrujących, ilu kodów i szyfrów. Mimo wszystko maszyny tego rodzaju
stanowiły novum w armiach świata w 1939 roku. Większość takich aparatów
miała mechanizm wirnikowy, działający na zasadzie zbliżonej do Enigmy,
i mogła przetwarzać treść meldunku do nadania w niemal nieskończoną
liczbę wariacji. Dodatkową komplikację stanowiło to, że znaczna część takich
wirnikowych maszyn była urządzeniami elektromechanicznymi, a ich
mechanizm rotorowy był połączony z różnymi podłączanymi do prądu
obwodami. Transmitowane wiadomości, generowane przez tak złożone
urządzenia, mogły być odszyfrowywane tylko przez inne, podobne maszyny,
i w tym celu Alan Turing z Bletchley Park zaprojektował swoją słynną
„Bombę”. Opisane poniżej maszyny pogrupowano według krajów
pochodzenia; Niemcy stosowali zasadniczo cztery typy takich aparatów,
Japończycy zaś jeden. Wszystkie kody tych maszyn zostały złamane przez
alianckich kryptologów.

Enigma
We wszystkich krajach, gdzie intensywnie pracowano nad technikami kryp​‐
tologicznymi, powstała prawie odrębna branża zajmująca się produkcją
maszyn szyfrujących. Niemiecka Enigma jest przypuszczalnie najlepiej
znanym urządzeniem tego rodzaju, choć w istocie występowały one liczniej,
aniżeli się to na ogół uważa.
W rzeczywistości Enigma to nie określony typ, ale cała rodzina
elektromechanicznych maszyn wirnikowych; ich różne warianty miały nieco
odmienne przeznaczenie, a powstało ich łącznie około stu tysięcy
egzemplarzy. Niemcy stosowali je masowo nawet na najniższych szczeblach
dowodzenia w trakcie kampanii prowadzonych przez Wehrmacht. Była to
maszyna trudna w obsłudze; trzech ludzi musiało kodować tekst do
przesłania i kolejnych trzech odszyfrowywać go po odebraniu. Jedną z wersji
Enigmy sprzedano włoskiej marynarce wojennej, inną zaś armii
szwajcarskiej. Nawet Japończycy nabyli model tego urządzenia. W wariant
Enigmy wyposażono również jednostkę wywiadowczą niemieckiego Legionu
Condor w czasie hiszpańskiej wojny domowej, uważanej przez armię lądową
i lotnictwo Rzeszy za rodzaj poligonu ćwiczebnego przed zbliżającym się
konfliktem zbrojnym w Europie. Konstrukcja tej niemieckiej wirnikowej
maszyny cyfrowej stanowiła wzór dla projektantów takich urządzeń
kodujących jak Typex, SIGABA, szwajcarska NEMA, a nawet powojenna
radziecka Fialka. Jednakże Enigma miała słaby punkt, odkryty przez
polskich analityków z Biura Szyfrów, z pewną pomocą Hansa-Thilo Schmidta,
Niemca na usługach polskiego wywiadu, który wykradł księgę szyfrów.
Polacy dokonali pionierskich wyczynów nie tylko w dziedzinie kryptologii;
równie istotne było to, że dowiedli innym, iż kod Enigmy jest do złamania.
Enigma nie była używana do kodowania korespondencji dyplomatycznej, lecz
na niższych szczeblach – wiadomości od żołnierzy, danych na temat stanu
amunicji, taktycznych meldunków z pola bitwy itd. Z końcem wojny
w pokonanych Niemczech znajdowało się bardzo dużo egzemplarzy maszyn
Enigma. Kiedyś proponowano mi nabycie jednego z nich, ale cena – sto
papierosów – wydała mi się zbyt wygórowana. Nie zdawałem sobie jeszcze
sprawy z historycznej wartości takiego eksponatu i za bardziej opłacalne
uznałem nabycie pistoletu Mauser kalibru 9 mm, skonfiskowanego później
przez brytyjskich celników.

Lorenz SZ40
Ten typ maszyny szyfrującej był o wiele cenniejszy i ważniejszy od Enigmy.
Zbudowano zaledwie około trzydziestu jej egzemplarzy – wedle ustaleń
zespołu TICOM, który nadał jej później nieoficjalną nazwę „Jagody Hitlera”
(Brytyjczycy nazywali ją Tunny – „Małym Tuńczykiem”). Przy jej użyciu
przekazywano przemyślenia i instrukcje Führera czołowym dowódcom
Wehrmachtu, w związku z czym przechwycone transmisje z wiadomościami
zakodowanymi przez maszynę Lorenza miały dla wywiadu alianckiego
najwyższą wartość. W latach 1942 – 1943 maszyny Lorenza służyły wyłącznie
Naczelnemu Dowództwu Wehrmachtu do przekazywania z Berlina rozkazów
dowódców niemieckich armii polowych na frontach. Maszynę tę
zaprojektowano z myślą o transmisjach chronionymi liniami naziemnymi,
lecz nadawała się także do kodowania przekazów radiowych. Te ostatnie
były przechwytywane przez stację „Y” w Denmark Hill w londyńskiej
dzielnicy Camberwell, podporządkowaną organizacyjnie stołecznej policji.
Personel stacji „Y” przekazywał tę, jak to nazywano, „nową muzykę” do
Bletchley Park, ale brakowało mu urządzeń do właściwego rejestrowania
przechwytywanych radiodepesz, więc nowa radiostacja „Y”, zajmująca się
wyłącznie takimi transmisjami, powstała w Knockholt w hrabstwie Kent.
Złamanie szyfru maszyny Lorenza odbyło się przy użyciu maszyny cyfrowej
Colossus w Bletchley Park i wtedy Brytyjczycy zorientowali się, że
konstrukcja Lorenza została częściowo oparta na budowie urządzeń
dalekopisowych. O znaczeniu maszyny Lorenza świadczyć może fakt, iż
wedle ustaleń TICOM maszyny te przydzielono najwyższym rangą dowódcom
Wehrmachtu. Słabość tych maszyn, odkryta w ośrodku Bletchley Park,
polegała na tym, że w szyfrowanych przez nią wiadomościach powtarzał się
co czterdziesty drugi znak/symbol. Złamanie szyfru maszyny Lorenza było
dla wywiadu sprzymierzonych w ostatnich latach wojny dużo ważniejsze od
znajomości kodu Enigmy, ponieważ Lorenz służył do nadawania znacznie
istotniejszych komunikatów, na znacznie wyższym szczeblu hierarchii
dowódczej. Gdy wojna zbliżała się do końca, jednym z głównych zadań
wywiadów alianckich państw Zachodu było zdobycie egzemplarza maszyny
Lorenza, nim wpadłaby w ręce Sowietów.

Geheimschreiber
Z kolei ten typ maszyny został opracowany przez koncern Siemensa dla
OKW (Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu) podczas drugiej wojny światowej
i początkowo służył tylko do transmisji przewodowej. Geheimschreiber,
znany też pod nazwą T-54, w istocie był bezpieczniejszy od maszyny Lorenza,
znacznie wydajniejszy od Enigmy i dopiero pierwszy zbudowany na świecie
komputer uporał się z zadaniem odczytania zaszyfrowanych z jego użyciem
wiadomości. Operator używał typowej klawiatury maszyny do pisania,
a mechanizm Geheimschreiber samodzielnie kodował zapisany tekst, przez
co wyeliminowano ryzyko ludzkich pomyłek i błędów w trakcie szyfrowania.
Zakodowany tekst następnie przesyłano linią naziemną lub drogą radiową
w tempie sześćdziesięciu słów na minutę do analogicznej maszyny
odbiorczej, która automatycznie go rozkodowywała. Do złamania tego kodu
okazało się niezbędne zastosowanie brytyjskiej maszyny cyfrowej Colossus,
gigantycznego protokomputera zaopatrzonego w 1500 lamp elektronowych,
którego wydajność redukowała przeciekająca chłodnica. Zrekonstruowany
egzemplarz Colossusa znajduje się obecnie w Bletchley Park, a autentyczny
Geheimschreiber, zdobyty na północnoafrykańskiej pustyni, jest jednym
z eksponatów londyńskiego Imperialnego Muzeum Wojny.

Schlüsselfernschreibmaschine (T-43)
Ten typ maszyny także był konstrukcją zakładów Siemens, a wśród aliantów
nosił nazwę „Sagefish”. Został zaprojektowany dla armii niemieckiej w celu
zabezpieczenia transmisji dalekopisowych i należał do najpopularniejszych
obok Enigmy maszyn cyfrowych. Kodu tej maszyny nie udało się złamać
w latach wojny, jednak po jej zakończeniu TICOM prawdopodobnie zdobył
jeden jej egzemplarz. Bez odpowiedzi pozostaje pytanie, czy udało się to
także Sowie​tom. Po wojnie ulepszona wersja, znana jako T-52, była
wykorzystywana przez służby wojskowe Francji i Holandii, ale zarówno
brytyjscy, jak i szwedzcy kryptolodzy odszyfrowywali większość transmisji
zakodowanych z jej użyciem.

Purple
Jest to nazwa nadana przez Amerykanów elektromechanicznej maszynie
cyfro​wej, używanej przez Japończyków w latach wojny – a pochodziła od
koloru teczek, w których gromadzono przechwycone transmisje zakodowane
z jej użyciem. Oficerowie alianckiego wywiadu określili zespół
amerykańskich kryptologów, który zasłynął ze złamania szyfru Purple,
mianem „Magic”. Japoński ambasador w Berlinie korzystał z jednego
z takich urządzeń do wysyłania do Tokio raportów o niemieckich
przygotowaniach do obrony wybrzeży kanału La Manche w okresie
poprzedzającym aliancki desant w Normandii. Raporty te stanowiły
potwierdzenie, że sprzymierzonym udało się wprowadzić Niemców w błąd
co do planowanego miejsca lądowania. Cesarska flota japońska nie
współdziałała z japońskimi wojskami lądowymi w pracach nad rozwojem
maszyn cyfrowych ze względu na ducha rywalizacji między tymi rodzajami
sił zbrojnych. Wprawdzie japońska armia ostrzegała marynarkę wojenną
przed niedostatecznymi środkami bezpieczeństwa i słabościami używanych
maszyn szyfrujących, lecz przestrogi te zostały zlekceważone. Niemcy
wysyłali dowództwu floty wojennej swoich sojuszników podobne ostrzeżenia,
dotyczące zwłaszcza transmisji radiowych, jednak Japończycy nie chcieli
uwierzyć, że ktoś mógł złamać ich szyfry – tajemnica ich złamania została
ujawniona dopiero po wojnie w czasie debaty w amerykańskim Kongresie.
Japońskie wojska lądo​we opracowały własną maszynę szyfrującą, w oparciu
o konstrukcję Enigmy, a nosiła ona nazwę 92-shiki Injiki.
Wydaje się, że alianci wyprzedzali państwa „osi” w dziedzinie maszyn
szyfrujących, jednak trudno stwierdzić, na ile – wobec sprzecznych opinii
i relacji na ten temat.

SIGABA/ECM
Była to elektromechaniczna, wirnikowa maszyna szyfrująca, opracowana, co
dość zaskakujące, jako wspólny projekt armii lądowej Stanów Zjednoczonych
i US Navy w latach trzydziestych i używana przez całą drugą wojnę
światową. Współpraca na tym polu stanowiła pewne zaskoczenie, ponieważ
amerykańskie wojska lądowe i marynarka wojenna zawzięcie ze sobą
rywalizowały, wprowadziły własne, odrębne systemy kryptograficzne
i wyjątkowo rzadko przekazy​wały sobie nawzajem zdobyte materiały
wywiadowcze. Skonstruowanie maszyny SIGABA było wyjątkiem od tej
reguły – choć we flocie nadano temu urządzeniu własną nazwę: ECM
(Electro Cipher Machine) i oba wspomniane rodzaje sił zbrojnych miały
swoje osobne placówki kryptologiczne, wyposażone w urządzenia
drukarskie. Niemieccy kryptolodzy nazywali ten aparat amerykańską
machiną, nie rozróżniając między modelami używanymi przez armię i flotę
USA.

M-209
Kolejny typ amerykańskiej maszyny z rotorami, podłączanej do sieci
elektrycznej i służącej do kodowania liter i symboli w meldunkach. W 1943
roku amerykańskie wojsko kupiło 140 tysięcy egzemplarzy tych urządzeń.
Niemcy złamali szyfr M-209, a choć Amerykanie o tym wiedzieli, to nadal
wykorzystywali te maszyny na polach bitew, gdyż były lekkie i każdą z nich
obsługiwał bez większych trudności jeden operator. M-209 zasłużyła na
miano „wołu roboczego” amerykańskiej piechoty, a historia jej użycia
dowodzi, że zaniedbywanie środków bezpieczeństwa nie zawsze miało
decydujący wpływ na zmagania, przynajmniej na szczeblu taktycznym.

Combined Cipher Machine


Aliantom poważnych problemów nastręczało to, że brytyjska maszyna Typex
i amerykańska ECM (bądź SIGABA) nie były urządzeniami kompatybil​nymi.
Prace projektowe i konstrukcyjne nad tą nową maszyną, która zapew​niała M-
209 i Typeksowi kompatybilność, pochłonęły sześć milionów dolarów,
a opracowane urządzenie weszło do użytku w 1943 roku. Uważa się, że było
bezpieczne, a jego szyfr nie został złamany przez przeciwnika, choć alianccy
kryptolodzy wskazali na pewne jego słabości, które zostały szybko usunięte.

Typex
Tę brytyjską maszynę szyfrującą wprowadzono z myślą o zastąpieniu
systemu ksiąg szyfrowych – powolnego, niedogodnego i niezbyt
bezpiecznego. RAF opracowały własny model maszyny Typex, przyjęty przez
brytyjskie lotnictwo wojskowe w 1937 roku. Nazywano go Enigmą RAF-u
z przystawkami typu X, gdyż stanowił adaptację komercyjnego modelu
Enigmy, tyle że z siedmioma wirnikami (niemiecka Enigma miała ich
cztery). Egzemplarz Typeksa – choć bez wirników – został zdobyty przez
Niemców podczas kampanii francuskiej w 1940 roku. B-Dienst podejmował
próby rozpracowania zasady tego urządzenia, ale wkrótce je zarzucono;
Niemcy uważali, że skoro kod czterowirnikowej Enigmy jest nie do
złamania, to tym bardziej nie sposób rozgryźć jej brytyjskiej wersji
z siedmioma rotorami. Panowała opinia, że Typex miał pewne zalety
w porównaniu z niemiecką Enigmą, gdyż mógł być obsługiwany przez
jednego człowieka, podczas gdy do obsługi oryginalnej Enigmy potrzebne
były dwie bądź nawet trzy osoby. Typex był też „odporny” na błędy
popełniane przez wpisu​jącego tekst operatora, gdyż taki tekst drukowano
najpierw na papierowej taśmie, a samą maszynę można było podłączyć do
urządzenia dalekopisowego, natomiast wiadomości do nadania za
pośrednictwem Enigmy należało zapisać ręcznie, zaszyfrować, a następnie
przesłać alfabetem Morse’a. W maszynach Typex dyktowany tekst był
zapisywany maszynowo, kodowany i transmitowany automatycznie,
w tempie do dwudziestu słów na minutę. Ułatwiony był również odbiór
transmisji, a opisywana maszyna dowiodła swej przydatności
i niezawodności, zwłaszcza w skrajnie stresujących warunkach bojowych.
Maszyny tej używały wszystkie brytyjskie rodzaje sił zbrojnych i służb;
szacuje się, że podczas wojny wyprodukowano około 12 tysięcy takich
urządzeń.

Kod IFF
Ów „kod identyfikacyjny »swój-obcy«” (ang. Identification Friend or Foe)
stosowała brytyjska obsługa naziemna i obrona przeciwlotnicza do
rozróżniania samolotów RAF-u i nieprzyjacielskich płatowców. W istocie był
to zakodowany sygnał elektroniczny, wymagający od pilota maszyny RAF-u
udzielenia wymaganego odzewu za pomocą uruchomienia specjalnego
przycisku. W razie zlekcewa​żenia takiej procedury kontrola lotów wydawała
przez radio polecenie: „Spraw, żeby twój kanarek zaśpiewał”, a jeżeli pilot
nie zareagował również na takie wezwa​nie, ostrzegano go przed możliwym
zestrzeleniem. Kod IFF był prekursorem transponderów instalowanych we
wszystkich współczesnych samolotach.

NEMA
NEMA, czyli Neue Machine (Nowa maszyna), to urządzenie wyproduko​wane
przez Szwajcarów po tym, jak odkryli, że zarówno Niemcy, jak i alianci
odczytują ich depesze kodowane za pomocą kupionej od Niemców wersji
maszyny szyfrującej Enigma. W zasadzie to jeden z wariantów Enigmy
(oczywiście niemający nic wspólnego z wariacjami „Enigma” kompozytora
Edwarda Elgara), który przejął po swoim pierwowzorze wiele
kryptologicznych niedostatków. Przechwytywanie i odczytywanie
szwajcarskich radiodepesz w czasie wojny było ważniejsze niż można by
przypuszczać, gdyż treść wielu z nich dotyczyła kwestii finansowania
wojennych gospodarek, w szczególności niemieckiej. Naziści płacili głównie
złotem – sztabami zdobytymi w skarbcach podbitych krajów i przetopionym
z kosztowności odebranych Żydom zamordowanym w obozach zagłady.
Radzieckie maszyny szyfrujące
Autorowi niniejszej książki nie udało się doszukać wiarygodnych informacji
o istnieniu maszyn szyfrujących, używanych przez Sowietów w czasie wojny,
a podobnych do tych opisanych powyżej, wykorzystywanych przez siły
zbrojne innych krajów – z jedynym wyjątkiem maszyny Fialka (M125), dość
złożo​nego wirnikowego urządzenia, którego konstrukcja stanowiła mniej lub
bardziej wierną kopię przedstawionej wcześniej maszyny NEMA. Wprawdzie
Fialka służyła Sowietom w latach zimnej wojny, ale niemal na pewno weszła
do użytku już pod koniec drugiej wojny światowej.

Państwa neutral ne
Podczas drugiej wojny światowej, w każdym razie w początkowym jej
okresie, Hiszpania oraz Japonia (ta druga do chwili ataku na Pearl Harbor
w grudniu 1941 roku), choć formalnie zachowywały neutralność, to
faktycznie sprzy​jały Niemcom i uczestniczyły aktywnie w działaniach
wywiadowczych. Z kolei Stany Zjednoczone i, w mniejszym stopniu Szwecja,
popierały bardziej Wielką Brytanię, a ich terytoria także stanowiły arenę
zmagań agentur wywiadu wojujących stron. Państwa „osi” wykorzystywały
obszar Hiszpanii do monitoringu radiowego oraz obserwacji ruchów
alianckich okrętów, a nawet do zaopatrywania U-Bootów w portach na
Półwyspie Iberyjskim i na hiszpańskich wyspach na Atlantyku, pomimo
protestów sprzymierzonych. Z drugiej strony podsłuch hiszpańskich, a także
czasem i portugalskich linii oraz urządzeń telefonicznych umożliwiał
Brytyjczykom gromadzenie danych wywiadowczych użytecznych w walce
z Niemcami. Podobne metody i środki służyły również do rozpowszechniania
fałszywych wiadomości, wywołujących tarcia między Niemcami i ich
sprzymierzeńcami.
Szwedzi przekazali brytyjskiemu attaché morskiemu w Sztokholmie
niemieckie szyfry, a w 1941 roku otrzymał on cenną informację o wyjściu
w morze niemieckiego pancernika Bismarck. Ogólnie państwa neutralne
starały się przestrzegać pozorów równoprawnego odnoszenia się do obu
wojujących koalicji, utrzymując potajemne kontakty ze wszystkimi służbami
wywiadow​czymi. Z kolei te ostatnie nie omieszkały korzystać z takich
okazji, jak złamanie tureckich szyfrów, za sprawą których aktywnie
dezinformowano przeciwnika.
Szwedzki wywiad założył podsłuch na niemieckiej linii dalekopisowej,
wiodącej do Norwegii i przebiegającej przez szwedzkie terytorium, dzięki
czemu mógł się zapoznawać z treścią niemieckich telegramów wtedy, gdy
w Szwecji obawiano się niemieckiej inwazji. Rząd szwedzki był też bardzo
zaniepokojony z powodu groźby uwikłania swego kraju w wojnę światową po
napaści Hitlera na ZSRR. Szwecja podjęła potajemną współpracę z Abwehrą
po tym, jak w późniejszej fazie wojny na wschodzie radzieckie okręty
podwodne zaczęły atakować szwedzką żeglugę. W ramach tego
współdziałania Abwehra i Sicherheitsdienst (SD) dostarczały Szwedom
urządzenia podsłuchowe do instalowania w domach i gabinetach alianckich
dyplomatów. Równocześnie szwedzkie władze pośredniczyły
w przekazywaniu przez polski wywiad wojskowy w Londynie funduszy swojej
armii podziemnej w kraju – aż do chwili odkrycia tego procederu przez
gestapo. W rezultacie Niemcy aresztowali wielu szwedzkich agentów, co
zbiegło się w czasie ze wspomnianym już rozpoczęciem przez Rosjan ataków
na szwedzkie transporty morskie. W tej sytuacji Szwedzi zaczęli
współpracować z państwami „osi” przeciwko radzieckiej Rosji. Utrzymanie
neutralności w świecie ogarniętym wojną nie było łatwe. Gdy Finlandia
zawarła rozejm z ZSRR, a walki na froncie fińskim ustały, na podstawie
warunków tego porozumienia fińska służba dekryptażowa nie mogła
kontynuować działalności w stolicy swojego kraju – Helsinkach. Wobec tego
rząd szwedzki wyraził zgodę na uruchomienie placówki nasłuchowo-
kryptologicznej na terytorium własnego kraju dla monitorowania radzieckiej
łączności radiowej, jednak pod warunkiem, iż Finowie będą przekazywać
Szwedom wszystkie zdobywane przez tę placówkę informacje wywiadowcze.
Służby wywiadowcze obu stron były bardzo aktywne – starały się
zdobywać cenne informacje, a także czasem zajmowały się handlem
surowcami i towarami o strategicznym znaczeniu. Brytyjczycy odczuwali
poważne niedobory stalowych łożysk tocznych, ponieważ nie mieli
możliwości masowego ich produkowania – z kolei możliwości takie miała
Szwecja. Kilka szybkich brytyjskich kutrów motorowych odbyło ryzykowne
rejsy Bałtykiem do Sztokholmu, aby tam przejąć dużą partię kulek do łożysk
tocznych, niezbędnych do produkcji czołgów i dział, i przewiozło je do
Wielkiej Brytanii. Szwedzi mieli też doświadczenie w dziedzinie maszyn
szyfrujących, podobnych do Enigmy; jedna z takich maszyn została
zaprojektowana w latach trzydziestych przez Borisa Hagelina. Hagelin
zaoferował ją Niemcom, ci jednak nie wykazali zainteresowania. Potem
skontaktował się z władzami USA i w rezultacie powstała amerykańska
maszyna SIGABA, której kodu – z tego, co wiadomo – kryptolodzy „osi” nigdy
nie złamali. Jednakże najważniejszym partnerem Niemiec spośród państw
neutralnych była nie Szwecja, lecz Szwajcaria.
Przed wybuchem wojny w 1939 roku inteligentny minister gospodarki
Rzeszy i prezes Banku Rzeszy dr Hjalmar Schacht ostrzegał Hitlera, że
Niemcom grozi bankructwo, a do początków 1940 roku ulegną wyczerpaniu
rezerwy walu​towe. Należało utrzymać powiązania ze szwajcarskimi
bankami, jeżeli Niemcy chcieli nadal mieć dostęp do międzynarodowego
rynku walutowego. Wielkim zagranicznym inwestorom, lokującym kapitał
w niemieckim przemyśle, trzeba było iść na rękę – a wielu z nich było
Amerykanami; Allen Dulles, który niebawem stanął na czele CIA, oraz jego
brat John Foster Dulles osiedlili się w Bernie, aby dbać o interesy
i inwestycje Amerykanów, do których należały spore udziały w niemieckim
przemyśle. Między innymi firmy IG Farben i Opel miały powiązania
z amerykańskim koncernem General Motors, i podobnie rzecz się miała
z wieloma innymi fabrykami produkującymi czołgi oraz inną broń czy choćby
samochody dla Wehrmachtu. Takie inwestycje przynosiły znaczne zyski, lecz
problem stanowił niedobór gotówki potrzebnej do nabywania niezbędnych
surowców. Problemy takie skończyły się wraz z pierwszą z tak zwanych
dostaw Melmera, czyli złota, w postaci pierścionków i obrączek, naszyjników
i biżuterii wszelkiego rodzaju, które dostarczał w walizach kapitan SS
Melmer. Precjoza te przetapiała Degussa, firma specjalizująca się
w oczyszczaniu metali szlachetnych. Pierwsze dwadzieścia sztab czystego
złota opatrzono odciśniętą pieczęcią Banku Rzeszy i dostarczono 20 listopada
1942 roku. Z czasem Melmer dowiózł wiele kolejnych pakunków z obozów
koncentracyjnych, a ich zawartość zwracano mu po uprzednim przetopieniu
na sztaby wymieniane na obcą walutę, za którą Niemcy kupowali
uzbrojenie. Nikt nie prowadził rejestru tych sztab, ale do dzisiaj światowe
banki, w tym podobno również Bank Angielski, znajdują się w posiadaniu
złota z niesławnych „dostaw Melmera”.
Pewien belgijski dziennikarz opowiedział mi o tym, co wydarzyło się
w pogodną niedzielę 10 maja 1940 roku w Brukseli. Tamtego ranka
niemiecka armia przekroczyła granice i wdarła się do Belgii. Dyrektorzy
Narodowego Banku Belgii zerwali się z łóżek, aby wziąć udział
w niezaplanowanej naradzie w siedzibie tego banku przy Wielkim Placu
(Grand-Place) w Brukseli. Zastanawiali się, co zrobić. Sądzili, że wojska
niemieckie dotrą do belgijskiej stolicy w ciągu niewielu godzin, a pieczy
bankierów powierzono zapas belgijskich sztab złota. Zerkając przez okno na
wybrukowany plac, jeden z nich dostrzegł wykopany rów, w którym
robotnicy mieli układać rury w nadchodzący ponie​działek. I w ten wczesny
majowy poranek grupa dyrektorów w podeszłym wieku – niektórzy
w ubraniach pospiesznie narzuconych na piżamy – przystąpiła do pogłębiania
tego wykopu, by następnie znieść tam rezerwy belgijskiego złota w ciężkich
sztabach i ukryć je pod rurami kanalizacyjnymi. Pozostały tam do czasu, gdy
alianci wkroczyli do Brukseli na przełomie 1944 i 1945 roku i wyzwolili
miasto. Historia ta zakrawa na wytwór fantazji, niemniej ilustruje fakt, że
Niemcy poszukiwali złota w podbitych krajach, uzupełniając nim kruszce
„zdobyte” w akcjach eksterminacyjnych. I właśnie z powodu znaczenia
finansowych kontaktów ze Szwajcarią naziści tak pilnie monitorowali radio​‐
telegramy wysyłane i odbierane przez Szwajcarów.
ROZDZIAŁ 9

Druga wojna światowa – początek działań


wojennych

Czechosł owacj a i Pol sk a


Hitler, po dojściu do władzy w pierwszej połowie lat trzydziestych, rozpoczął
bardzo pieczołowite i skrupulatne przygotowania do starcia zbrojnego z tymi
dwoma krajami. Zamierzał przede wszystkim włączyć do Trzeciej Rzeszy
obsza​ry zamieszkane przez niemiecką mniejszość, choć docelowo dążył,
rzecz jasna, do uzyskania dominacji w Europie. Volksbund für das
Deutschtum im Ausland, czyli Związek Niemczyzny Zagranicznej, dostał
zadanie rekrutacji ważniejszych mieszkańców regionów z liczną niemiecką
mniejszością z myślą o przeprowadzeniu tam proniemieckiego przewrotu,
który miał ułatwić zajęcie tych ziem przez wojska Hitlera. Podsłuch linii
telefonicznych odgrywał ważną rolę w monitorowaniu ludności i instytucji
państwa czechosłowackiego, zwłaszcza policji i armii. Do przewodów i linii,
które przechodziły wzdłuż niemieckiej, austriackiej, a nawet węgierskiej
granicy, podłączano urządzenia podsłuchowe; w tym zakresie Niemcy ściśle
współdziałali z usposobionym proniemiecko i antyczesko rządem Węgier.
Naziści liczyli, że podbój czeskich obszarów przygranicznych odbędzie się
wedle wzorca wypróbowanego podczas Anschlussu Austrii, w którym
decydującą rolę odegrały wywołane zamieszki wewnętrzne oraz groźba
zbrojnej interwencji, i pilnie śledzili stan i poczynania czechosłowackich sił
zbrojnych. W drugiej połowie lat trzydziestych bardzo niewiele z tego, co się
działo w administracji i wojsku tego kraju, stanowiło niewiadomą dla
niemieckiego wywiadu.
Po wielu negocjacjach, w których Hitler nie krył złej woli, doszło do dezin​‐
tegracji państwa czechosłowackiego; najpierw przyłączono do Rzeszy Kraj
Sudec​ki, a 15 marca 1939 roku oddziały hitlerowskie zajęły resztę Czech
(Słowacja ogłosiła formalną niepodległość). Premier Wielkiej Brytanii
Neville Chamberlain uznał, że czas wreszcie skończyć z polityką
appeasementu – ugodowości i ustępstw wobec Rzeszy. Brytyjczycy udzielili
Polsce gwarancji pomocy militarnej, ale na taki krok zdecydowano się zbyt
późno, aby ocalić pokój. Nazistowski reżim nie był zresztą pierwszym
rządem niemieckim w latach międzywojennych, który czynił przygotowania
do wojny z Polską. Niemieckie siły zbrojne snuły plany ataku na Polskę już
w 1923 roku, jeśli nie wcześniej, a Hitler po prostu postanowił je
zrealizować. Owe przygotowania miały charakter kompleksowy
i obejmowały monitorowanie oraz infiltrację wszelkich działań polskiej armii
za sprawą nasłuchu radiowego, akcji szpiegowskich i zbierania zeznań
polskich dezerterów. Struktura organizacyjna polskiego lotnictwa
wojskowego, które w nieskrępowany sposób korzystało z łączności radiowej,
była stronie niemieckiej dobrze znana dzięki przechwytywanym
radiodepeszom – niemieckie placówki nasłuchowe miały okazję dokładnie
poznać nie tylko jego organizację, ale także szczegółowe dane na temat
wszystkich typów polskich samolotów oraz ich wartości bojowej.
Zaatakowana Polska nie miała szans na skuteczną obronę; wojska agresora
podbiły ją w ciągu kilku tygodni. Jednak polscy kryptolodzy wywarli jeszcze
wpływ na losy Europy, po kampanii wrześniowej ewakuowali się przez
Rumunię do Francji, gdzie na nowo podjęli działalność. Potem, po upadku
Francji, zbiegli do Anglii, aby tam dopomóc w zorganizowaniu
kryptologicznego przedsięwzięcia, które miało wpłynąć na przebieg wojny;
zasłużyli na najwyższe pochwały. Polski wkład w wojenne zmagania okazał
się znacznie większy, aniżeli alianci mogli się tego spodziewać.

„Dzi wna woj na”


Zimą 1939 roku i wiosną roku następnego trwająca wojna nie była ani
„dziwna”, ani też „śmieszna” (jak ją określano do czasu na Zachodzie) dla
Polaków, ludności krajów nadbałtyckich, Finów, a wkrótce także dla
Duńczyków i Norwegów – ich kraje zostały brutalnie najechane przez
Wehrmacht albo przez Sowietów. W Niemczech i Wielkiej Brytanii poborowi
żegnali się z cywilnym życiem, zgłaszali się do koszar lub na okręty, gdzie
wydawano im mundury, a ci, którzy nie znaleźli się w wojsku, przystąpili do
kopania rowów przeciw​l otniczych. Kobie​ty musiały prowadzić domy mimo
ograniczonych przydziałów żywności, a niektóre dzieci ewakuowano
z większych miast. Sam dobrze pamiętam te niespokojne pierwsze tygodnie
wojny w rodzinnym Portsmouth, gdzie zmobilizowani rezerwiści w źle
dopasowanych mundurach marynarskich ćwiczyli musztrę na rozległym
placu, mimo pozornego zastoju w działaniach zbrojnych. Mężczyźni zjeżdżali
się (kobiet jeszcze nie objęto mobilizacją), aby wziąć udział w wojnie, która
wtedy w Wielkiej Brytanii wydawała się czymś mało rzeczywistym.
Pierwszym wstrząsem było dla Brytyjczyków storpedowanie liniowca SS
Athenia, płynącego do Ameryki z ponad tysiącem pasażerów na pokładzie.
Okręt podwodny U-30, pod dowództwem Oberleutnanta Fritza-Juliusa
Lempa, zatopił tę jednostkę wieczorem w dniu wypowiedzenia wojny Rzeszy
przez Wielką Brytanię i Francję – 3 września 1939 roku – a do końca owego
miesiąca Niemcy posłali na dno jeszcze 26 statków i okrętów. Tego właś​nie
Churchill, ówcześnie stojący na czele Admiralicji, obawiał się najbardziej,
ponieważ porażka w bitwie o Atlantyk oznaczałaby przecięcie życiodajnych
szlaków zaopatrzeniowych i zagłodzenie ludności Wysp Brytyjskich.
Napaść Niemiec na Polskę doprowadziła do drugiej wojny światowej,
a w trakcie kampanii polskiej Wehrmacht dowiódł swego kunsztu
w prowadzeniu ofensywnych działań z użyciem wojsk zmechanizowanych.
Niemcy i Sowieci, pozostający ze sobą w tajnej zmowie, uderzyli na Polskę
i dokonali rozbioru tego kraju. Polscy kryptolodzy uciekli przez Rumunię
i Węgry, a następnie przekazali swoje cenne materiały aliantom, co znacznie
ułatwiło dalsze prowadzenie działań wywiadowczych w brytyjskim ośrodku
Bletchley Park.

W październiku U-Boot U-47 wpłynął ukradkiem do, jak uważano,


bezpiecznej bazy Royal Navy w Scapa Flow i storpedował tam pancernik
Royal Oak, na którego pokładzie zginęło ponad ośmiuset marynarzy. Utrata
jednego z okrętów liniowych Royal Navy stanowiła wielki wstrząs dla
mieszkańców Portsmouth, gdyż ludzie z załogi tego okrętu mieli tam wielu
krewnych i bliskich. Pamiętam głęboką, niemą żałobę w tym mieście; każdy
znał przynajmniej jedną z ośmiuset rodzin, które straciły syna albo ojca. A
była to dopiero pierwsza z wielu takich katastrof. Z okrętu HMS Hood
zatopionego na północnym Atlantyku uratowało się tylko trzech ludzi z 1500-
osobowej załogi. Jednak miesiąc po zatonięciu Royal Oak Brytyjczykom
udało się wziąć odwet. Komodor Harwood, dowódca eskadry krążowników
operującej na południowym Atlantyku w radiodepeszy do Admiralicji
w Londynie informował: „Podej​m uję walkę z niemieckim pancernikiem”.
I choć starcie to nie było tak krwawe jak wiele innych bitew morskich tej
wojny, to z niemieckiego okrętu Graf Spee pozostał w porcie Montevideo
dymiący wrak. Flota brytyjska odpłaciła Niemcom pięknym za nadobne za
zniszczenie wielkiego okrętu liniowego.

Norwegi a
Następna dramatyczna batalia miała tylko częściowo morski charakter; od​‐
działy brytyjskie i francuskie, w tym piechota morska z Portsmouth,
wylądowała w porcie Narwik na północy neutralnej w chwili wybuchu wojny
Norwegii. Propagandowym celem tego desantu było wzmocnienie siłami
ekspedycyjnymi armii fińskiej walczącej z Sowietami. Ale w rzeczywistości
akcja ta miała inny, bardziej pragmatyczny cel – odcięcie Niemiec od dostaw
szwedzkiej rudy żelaza, przechodzących przez port w Narwiku. Ponadto
aliantom zależało na tym, ażeby Narwik nie wpadł w ręce Kriegsmarine;
niemiecki admirał Raeder chciał przekształcić Narwik w bazę dla swoich
okrętów podwodnych, które mogłyby stamtąd poważnie zagrażać brytyjskim
morskim szlakom zaopatrzeniowym. Z kolei Niemcy zaatakowali Norwegię
z kilku powodów, a jednym z nich był incydent z jednostką Altmark,
statkiem, który zaopatrywał okręt Graf Spee, zatopiony u ujścia La Platy.
Przed zatonięciem Grafa Spee na pokład Altmarka przeniesiono jeńców
z zatopionych alianckich jednostek, a Altmark usiłował ominąć brytyjską
blokadę, szukając schronienia w Jössingfjordzie na norweskich wodach
terytorialnych. Kapitan brytyjskiego niszczyciela Cossack postanowił uwolnić
tych jeńców i wpłynął do wspomnianego fiordu; na czele oddziału
desantowego, z pistoletem w ręku i z okrzykiem: „Marynarka wojenna
przybywa!” wdarł się na pokład Altmarka i uwolnił trzystu alianckich
jeńców. Na wieść o tym Hitler wpadł w furię, rozkazał generalicji
opracowanie planów inwazji na Norwegię oraz, przy okazji, na Danię.
Brytyjskie rozpoznanie lotnicze wykazało, że w porcie kilońskim Niemcy
zgrupowali bardzo wiele okrętów i statków, a pobliskie lotniska pełne były
samolotów, wyraźnie przygotowywanych do jakiejś akcji – zastanawiano się
jednak, do jakiej. Obie strony zdecydowały się przystąpić do działania
niemal równocześnie: Brytyjczycy rozpoczęli minowanie norweskich wód,
natomiast Niemcy zaplanowali wielką operację desantową na norweskim
wybrzeżu.
Niemiecka inwazja na Norwegię, której nadano kryptonim „Weserübung”
(Ćwiczenia na Wezerze), miała w znacznej mierze zaimprowizowany
charakter, a w trakcie pospiesznych przygotowań do niej zebrano małe
jednostki wywiadu sygnałowego, ściągając do nich personel z różnych
formacji. Niemcom opór miała stawić źle przygotowana armia norweska,
której służby łącznościowe prawie nie szyfrowały nadawanych meldunków,
choć w istocie te przechwycone meldunki nie miały dla Niemców większej
wartości wywiadowczej. Bardziej interesowały ich radiodepesze, za pomocą
których Norwegowie komunikowali się z Londynem; choć nie udało się ich
w pełni odszyfrować, to analizy kryptologiczne wskazywały na miejsca
prawdopodobnego wyładunku brytyjskich oddziałów desantowych
w Norwegii. Marnie zamaskowane hasła i sygnały wywoławcze też
ułatwiały stronie niemieckiej rozpoznanie składu brytyjskich i innych
alianckich wojsk. To starcie wywiadów sygnałowych przyniosło sukces
Wehrmachtowi nieomal przypadkiem, gdyż niemiecka kompania nasłuchu
również niezbyt się popisała. Brak odpowiedniego współdziałania między
brytyjskimi i norweskimi radiooperatorami zapewniał Niemcom przewagę.
Przebieg początkowej fazy operacji norweskiej nadzorowano ze stacji
nasłuchowej w Husum, niewielkim mieście w pobliżu granicy Niemiec
z Danią. Niemcy przejmowali się bardziej reakcją Szwedów na inwazję
w Skandynawii i śledzili ich transmisje z posterunku nasłuchowego w Als
w Danii po błyskawicznym zajęciu tego kraju. Dopiero po upływie dziesięciu
dni od chwili rozpoczęcia inwazji (co wynikało z braku odpowiedniego
transportu) niemiecka kompania nasłuchu znalazła się w końcu bliżej rejonu
walk – w Oslo.
Do pierwszego bezpośredniego starcia brytyjskich i niemieckich wojsk
lądowych podczas drugiej wojny światowej doszło w Norwegii w 1940 roku.
Kampania ta przebiegła niepomyślnie dla aliantów i oddziały brytyjskie oraz
sojusznicze ostatecznie ewakuowano z Norwegii, niemniej Royal Navy
zadała niemieckiej flocie nawodnej straty tak poważne, że Kriegsmarine
faktycznie nie przeszkodziła w ewakuacji wojsk alianckich z Dunkierki we
Francji. Wywiad syg​nałowy odegrał w trakcie kampanii skandynawskiej
niewielką rolę. Norwegia to kraj górzysty, a teren taki nie sprzyja łączności
radiowej. Jednak Niemcy w czasie walk w Norwegii pilnie nasłuchiwali
radiodepesz nadawanych ze Szwecji. Obawiali się nieco reakcji tego
neutralnego kraju na wypadki rozgrywające się tuż za jego zachodnią
granicą.

Działania komórki niemieckiego wywiadu morskiego – B-Dienst – były


skuteczniejsze i miało to duże znaczenie, gdyż Niemcy użyli do wsparcia
operacji norweskiej niemal całej swojej floty nawodnej, nie bacząc na straty.
Wywiad brytyjski nie wykrył w porę niemieckich przygotowań do tej inwazji,
w związku z czym Royal Navy nie udało się dopaść na morzu niemieckich
statków transportowych z jednostkami desantowymi, niemniej jednak dwie
bitwy morskie, do jakich doszło, wywarły poważny wpływ na militarne
plany Niemców. Starcia te znacznie osłabiły siły nawodne Kriegsmarine,
zwłaszcza pod Narwikiem, gdzie flota niemiecka straciła ciężki krążownik,
dwa lekkie krążowniki i dziesięć niszczycieli, a także pancernik kieszonkowy
– uszkodzony i wyeliminowany z udziału w działaniach morskich na ponad
rok. Brytyjczycy także ponieśli spore straty, gdyż Admiralicja zlekceważyła
ostrzeżenia zgłaszane na podstawie analizy niemieckich sygnałów,
wskazujące, że niemieckie okręty szykują się do wyjścia w morze. Taka
beztroska przyczyniła się do tego, że brytyjski lot​niskowiec HMS Glorious
w trakcie rejsu powrotnego przez Morze Północne do Anglii natknął się na
niemiecki ciężki krążownik Scharnhorst. Lotniskowiec ten został zatopiony,
Brytyjczycy stracili 1200 marynarzy, a Admi​ralicja już nigdy więcej nie
ignorowała sugestii podsuwanych przez kryptologów z wywiadu
sygnałowego. Ostatecznie jednak, choć kampania norweska zapewniła
Niemcom możliwość nieprzerwanego korzystania z dostaw szwedzkich rud
żelaza, to na tyle osłabiła potencjał ich floty nawodnej, że dowództwo
Kriegsmarine nie było w stanie skutecznie zakłócić alianckiej akcji
ewakuacyjnej pod Dunkierką czy też zagwarantować dostatecznej osłony
siłom desantowym w planowanej inwazji na Wielką Brytanię nieco później
w tym samym roku.
Po ewakuacji brytyjskich i francuskich oddziałów z Norwegii (do 9
czerwca) oraz norweskiego króla i parlamentarzystów na przełomie
kwietnia i maja, alianci pozostawili w tym kraju pewną liczbę agentów
i sabotażystów mających stanowić zalążek ruchu oporu, a Niemcom przyszło
utrzymywać w oku​powanej Norwegii około 300-tysięczny garnizon do
samego końca wojny. Na początku 1940 roku kilkunastu agentów nadawało
z Norwegii meldunki radiowe do Londynu – tyle nieprzyjacielskich
radiostacji naliczył tam personel niemieckich stacji nasłuchu – lecz już
w 1941 roku alianccy agenci nadawali z niemal całego kraju. Wchodzili
w skład podziemnej organizacji o nazwie „Skorpion”, donoszącej o ruchach
niemieckich okrętów i statków wzdłuż norweskiego wybrzeża. W 1941 roku
zajmowała się tym ponad setka agentów, która skrupulatnie meldowała
o ruchach nieprzyjacielskiej floty na wodach przybrzeżnych. Jeden z nich
doniósł o zauważeniu Bismarcka niedaleko brzegu, co pociągnęło za sobą
łańcuch wydarzeń, które doprowadziły do przechwycenia i zatopienia tego
niemieckiego okrętu przez Royal Navy. Wszystkie niemieckie jednostki
pływające operujące opodal północnych wybrzeży Norwegii, wypatrzone
przez brytyjskich, a potem także radzieckich agentów, były narażone na
ataki alianckich okrętów podwodnych i lotnictwa. Zlokalizowanie radiostacji
obsługiwanych przez ruch oporu było trudne ze względu na górzyste
ukształtowanie terenu w tym kraju. Niemcy wykorzystywali wprawdzie
lekkie samoloty łącznikowe i zwiadowcze typu Storch w poszukiwaniach
wrogich agentów i ich nadajników, jednak bez większego powodzenia,
a niebawem, po niemieckim ataku na ZSRR, do aktywnych działań
w norweskim podziemiu przystąpili także komuniści. Radzieckich agentów
kontrolowanych przez centralę z Murmańska przerzucano do Norwegii na
pokładzie okrętów podwodnych, a ich nadajniki o niewielkiej mocy i zasięgu
były trudne do namierzenia. Mimo wszystko niemieckiemu kontrwywiadowi
udało się przeniknąć do radzieckiej siatki wywiadowczej w Skandynawii i na
dobrą sprawę przejąć nad nią kon​trolę, póki Sowieci w Murmańsku nie
nabrali podejrzeń. Ale wydarzenia w Norwegii okazały się raczej
marginalnym teatrem działań wojennych wobec wielkiej kampanii,
rozpoczętej po okresie „dziwnej wojny” na froncie zachodnim.

Kampani a francusk a i ewak uacj a z Dunk i erk i


Maj 1940 roku był miesiącem obfitującym w doniosłe wydarzenia; król
norweski opuścił swój kraj 1 maja, a już dziesięć dni później czołgi Hitlera
wjechały do Holandii, Belgii i Luksemburga. Tymczasem wielka armia
francuska i znacznie mniejsze brytyjskie siły ekspedycyjne do tego czasu
przez prawie dziewięć miesięcy biernie wyczekiwały na linii potężnych
fortyfikacji na atak wojsk niemieckich, które miały czas na odzyskanie sił po
napaści na Polskę. Ale po odpowiednich przygotowaniach Niemcy przypuścili
błyskawiczny atak na aliantów na froncie zachodnim. Wspomniane
przygotowania obejmowały intensywne działania niemieckiej służby
nasłuchowej, a skład wojsk francuskich, belgijskich i holenderskich był
dobrze znany Abwehrze na podstawie przechwyconych meldunków
radiowych. Pod koniec kampanii polskiej niemieckie mobilne jednostki
nasłuchu skierowano na front zachodni wraz z jednostkami pancernymi.
Otrzymały one rozkaz przechwycenia możliwie wielu nieprzyjacielskich
meldunków radiowych. Miały też czas na rozpoznanie formacji przeciwnika
i ich położenia. Niemcom ze służb wywiadu sygnałowego udało się złamać
szyfry francuskiego dowództwa i wskazać na pewne organizacyjne
niedostatki w strukturze francuskich dywizji. Naczelne dowództwo
niemieckie było w stanie zidentyfikować rejony koncentracji wojsk
brytyjskich i francuskich na podstawie umiejscowienia radiostacji polowych,
których obsługa ćwiczyła się w nadawaniu alfabetem Morse’a, a przy tym
nie zadbała o przestrzeganie należytych środków ostrożności w trakcie
transmisji. Wprawdzie linie rozgraniczenia między poszczególnymi
korpusami i dywizjami brytyjskich sił ekspedycyjnych udawało się
identyfikować tylko sporadycznie, lecz Niemcy z dużo większą precyzją
odtworzyli położenie wojsk francuskich za potężnymi fortyfikacjami Linii
Maginota.
Brytyjski Korpus Ekspedycyjny (BEF) składał się z dziesięciu dywizji pod
dowództwem generała Gorta, ale na podstawie przechwyconych sygnałów
radiowych Niemcy zdołali rozpoznać tylko pięć z nich, częściowo
zmotoryzowanych, oraz jedną pancerną, choć podejrzewali, że siły brytyjskie
na kontynencie w rzeczywistości mogły być większe. Lecz chociaż
niemieckim posterunkom nasłuchowym nie do końca powiodło się
odtworzenie składu, struktury dowodzenia i liczebności oddziałów
brytyjskich, to znacznie łatwiej poszło im pod tym względem z rozpoznaniem
sił armii holenderskiej czy belgijskiej. Holendrzy beztrosko się odnosili do
kwestii zabezpieczenia łączności radiowej i w dodatku dopuszczali w pobliże
swoich radionadajników cywilnych „gości” z zagranicy, zazwyczaj pilnie
wypytujących o wszystko. Ho​l andia, Belgia i Luksemburg wzbudzały
szczególne zainteresowanie Wehrmachtu, ponieważ to przez obszary tych
krajów Niemcy zamierzali obejść fortyfikacje Linii Magi​nota. Zrobili to już
kiedyś, w czasie pierwszej wojny światowej, nie naruszając wprawdzie wtedy
holenderskiej neutralności, ale wdzierając się do Belgii, i teraz zamierzali
postąpić tak samo. Francuzi z przyczyn politycznych nie ufortyfikowali
belgijskiej granicy, nie chcąc zrażać w ten sposób Bel​gów. Ale wykorzystanie
przez Niemców Belgii jako „wrót” do Francji było tak oczywistym
zagrożeniem, że generał Gamelin, naczelny dowódca francuski, nakazał
swojej 7. Armii wkroczyć do Belgii natychmiast po przekroczeniu przez
wojska niemieckie granicy belgijskiej. Wraz z tą armią pomaszerować miały
naprzód oddziały BEF, aby utrzymać linię rzeki Dyle (Dijle) na wschód od
Brukseli. Strategia Holendrów przewidywała odwrót do „twierdzy
Holandia”, natomiast Belgowie mieli się bronić na linii Kanału Alberta.
W dniu 10 maja rozpo​częła się stosunkowo krótka, lecz zaciekła bitwa
o Francję, gdy samoloty Luftwaffe zniszczyły na lotniskach holenderskie
i belgijskie siły powietrzne oraz zbombardowały linie kolejowe wiodące do
Francji, aby w ten sposób zakłócić komu​nikację między tymi krajami. Wojska
niemieckie ruszyły na zachód, a stacja nasłuchowa w Lauf, w której działał
Wilhelm Flicke, potwierdziła, że armie brytyjskie i francuskie posuwają się
naprzód, aby okopać się nad Dyle.
Niemieckie oddziały powietrznodesantowe przejęły holenderskie mosty
i lądowiska – te ostatnie dla swoich samolotów transportowych. Po czterech
dniach walk Holendrom postawiono ultimatum: jeśli nie skapitulują,
Rotterdam zostanie zburzony przez Luftwaffe. Na kilka godzin przed jego
wygaśnięciem Niemcy przeprowadzili ciężki nalot bombowy na miasto;
zginęło około tysiąca cywilów, a wiele tysięcy odniosło rany. Nasłuch w Lauf
odnotował 15 maja stopniowy zanik meldunków radiowych nadawanych
przez holenderskie wojska, a mała holenderska armia złożyła broń przed
niemieckimi formacjami pancernymi.
Atak na Belgię nastąpił równocześnie z uderzeniem na Holandię. Potężna
belgijska twierdza Eben-Emael, której garnizon liczył 1200 ludzi, została
zdobyta przez kilkudziesięciu niemieckich żołnierzy elitarnej jednostki
desantu powietrznego. Armia belgijska wycofała się na linię rzeki Dyle. 13
maja generał Rommel sforsował Mozę, a nazajutrz czołgi generała
Guderiana przekroczyły tę rzekę pod Sedanem, a niemieckie kolumny
pancerne wdarły się w głąb Francji. Nad Francuzami i Brytyjczykami, którzy
weszli do Belgii, zawisła groźba okrążenia, gdyż przełamanie frontu pod
Sedanem oznaczało wyjście Niemców na ich tyły. Niemiecki plan
przewidywał błyskawiczne przebicie się przez alianckie zgrupowanie,
a jednostki pancerne i zmotoryzowane Wehrmachtu mknęły przed siebie,
pokonując dziennie po kilkadziesiąt kilometrów, co sparaliżowało działania
francuskich wojsk i zdjętego strachem rządu Francji.
Niemiecki nasłuch zaczął przechwytywać nadawane z Belgii rozkazy
i meldunki dowództwa wojsk francuskich oraz brytyjskich. Wysyłano stamtąd
rozpaczliwe prośby o żywność i amunicję, gdy armiom tym zagroziło
odcięcie. BEF przystąpił do odwrotu w kierunku jednego z trzech wielkich
zgrupowań sił alianckich w rejonie Calais. W dwóch z nich, w pobliżu Lille
i Roubaix, znaleźli się Francuzi, a do trzeciego, na wschód od Dunkierki,
docierały głównie jednostki BEF. Na każdym z tych obszarów alianci używali
mnóstwa radionadajników, skupionych na stosunkowo niewielkiej
przestrzeni; efekt był taki, że niemieckie stacje nasłuchu nie mogły już ich
identyfikować czy wyłapywać ich sygnałów za pomocą typowych metod
namiarowych. 22 maja przechwycono jednak bezpośrednie połączenie
między dowództwem wojsk brytyjskich we Francji a War Office w Londynie,
z kolei dowódca francuskiej grupy armii prowadził długie rozmowy
z naczelnym dowództwem wojsk francuskich. Pomimo wszelkich starań,
niemieckim kryptologom nie udało się złamać alianckiego szyfru, a tego
samego dnia miało miejsce pewne wydarzenie, które wywarło ogromny
wpływ na przyszłe działania wywiadu sygnałowego podczas tej wojny. Otóż
w Bletchley Park do 22 maja tylko sporadycznie udawało się odczytywać
informacje zakodowane w „czerwonym kluczu GAF” (szyfrze stosowanym
przez niemieckie siły powietrzne), lecz właśnie wtedy kod ten został
złamany i, z nielicznymi wyjątkami, pozostawał czytelny dla brytyjskich
kryptologów ze wspomnianego ośrodka do samego końca wojny. Takie były
początki programu Ultra, choć tej „wrażliwej sadzonce” zabrało ponad rok
przeobrażenie się w skuteczną broń wywiadu radioelektronicznego,
wpływającą na przebieg działań wojennych – po raz pierwszy w stoczonej na
afrykańskiej pustyni bitwie pod Al-Alamajn. Mimo wszystko 22 maja 1940
roku był pierwszym krokiem w długich i uwieńczonych sukcesami
sprzymierzonych zmaganiach wywiadowczych i dywersyjnych z niemieckim
naczelnym dowództwem, po odczytaniu jego najtajniejszych radiotelegramów.
Wywiad na niewiele mógł się zdać aliantom pod Dunkierką, gdyż
kampania francuska była już wtedy w zasadzie przegrana. Rozszyfrowane
meldunki brytyjskiej 5. Dywizji, których treść wskazywała na czynione
przygotowania do ewakuacji brytyjskich wojsk, nie stanowiły dla Niemców
zaskoczenia. Ewakuacja z Dunkierki rozpoczęła się 27 maja, gdy niemieckie
czołgi zaciekle atakowały coraz bardziej kurczący się obszar, utrzymywany
przez wojska brytyjskie, francuskie i belgijskie. Brytyjczycy bronili sektora
zachodniego, natomiast niedobitki armii belgijskiej obsadziły północne
obrzeże tej oblężonej enklawy. Impet niemieckiego natarcia osłabł
przejściowo z powodu rozkazu wydanego przez samego Hitlera, wysłanego
niemieckim generałom otwartym tekstem 24 maja 1940 roku o godzinie
11.42, aby czołgi Wehrmachtu zatrzymały się na linii rzeki Aa.
Tymczasem brytyjska Brygada Gwardii broniła Boulogne nieco dalej na
południe, a Calais znajdowało się w rękach niewielkiego, zebranego
naprędce kontyngentu pod dowództwem brygadiera Claude’a Nicholsona,
niebawem wzmocnionego przez bataliony Brygady Strzelców: 60. oraz
Queen Victoria Rifles (9. Baonu Pułku Londyńskiego) oraz oddziałami
Korpusu Czołgów (RTC). Większość tych dzielnych żołnierzy pospiesznie
przerzucono do Calais z Dover na pokładzie Maid of Orleans i innych
promów, kursujących w czasach pokoju po kanale La Manche. Boulogne
niebawem ewakuowano z rozkazu Chur​chilla, którego wydania on sam, jak
stwierdził później, pożałował. Odtąd jedyną zaporę między nacierającymi
z południa niemieckimi formacjami pancernymi a wojskami na plażach pod
Dunkierką stanowił słabo wyposażony i uzbrojony brytyjski garnizon
w starym francuskim forcie. Oddziały brytyjskie, zebrane naprędce, po
odebraniu rozkazu, aby bronić tej cytadeli aż do czasu nadejścia odsieczy,
czekały na szturm wroga. W Lauf zespół Wilhelma Flickego przechwytywał
około tysiąca radiowych meldunków i rozkazów dziennie, a jednym z nich
był sygnał przeznaczony dla brytyjskiego dowódcy w Calais.
W Calais potężne mury cytadeli otaczały wewnętrzny dziedziniec, gdzie
stała ciężarówka z radiostacją Królewskiego Korpusu Łączności; dziś znajduje
się tu boisko piłkarskie. Porucznik Austin Evitts odebrał wiadomość od
sekretarza wojny w Londynie (jej kopia nadal znajduje się w Archiwach
Narodowych):

Godz. 14.15, 25 maja 1940


Do: Brygadiera Nicholsona, komendanta Calais
Obrona Calais ma największe znaczenie dla naszego kraju
i dla BEF oraz jako oznaka naszej trwałej współpracy z Francją.
Oczy naszego imperium są zwrócone ku obrońcom Calais i je​‐
steś​m y przekonani, że pan i pańskie dzielne pułki dokonają
wyczynu godnego uwiecznienia w annałach brytyjskich dziejów.
(Czas nadania: godz. 14.15)
Wojska francuskie i brytyjskie poniosły klęskę w czasie kampanii we Francji
w 1940 roku, a armia niemiecka zastosowała w niej nowatorską taktykę
Blitzkriegu i sprawnie korzystała z łączności radiowej na polach bitew.
Niemiecki wywiad sygnałowy spisał się w tej kampanii równie dobrze jak
wojska pancerne i zmotoryzowane Wehrmachtu.

W ten sposób Whitehall Warrior (kryptonim oficera z War Office, który


wydawał dyspozycje z londyńskiej centrali) dawał do zrozumienia, że trzeba
walczyć do ostatniego człowieka i ostatniego naboju. Aby mieć pewność, że
treść depeszy dotrze do adresata, tego samego wieczoru Churchill osobiście
napisał do Nicholsona:

Godz. 19.46, 25 maja 1940


Do: Brygadiera Nicholsona, komendanta Calais
Każda godzina, w której trwacie w obronie, stanowi
największe wsparcie dla BEF. W związku z tym rząd zadecydował,
że musicie kontynuować walkę. Wyrażamy wielki podziw dla
waszej wspaniałej postawy. Ewakuacja się nie (powtarzam: nie)
odbędzie, a jednostki potrzebne do takiej akcji mają zawrócić do
Dover.
(Czas nadania: godz. 19.46)
Churchill

Brytyjscy uczestnicy tych zmagań nie wiedzieli, że niemiecka stacja


nasłuchu w Lauf przechwytywała ich radiodepesze, choć przyznać wypada, że
ich treść nie miała większego wpływu ani na poczynania pancernych
formacji niemieckich, ani też garnizonu Calais. W bezpośrednim starciu, do
którego miało dojść, nie było zbytniego pola do manewru. W Whitehallu
odbierano niepokojące nowiny od majora Aleksandra dowodzącego 1.
Brygadą Strzelców, po śmierci swego zwierzchnika w stopniu pułkownika:

W cytadeli chaos. Los brygadiera nieznany. Straty Brygady


Strzelców nieznane. Jesteśmy intensywnie ostrzeliwani
i oskrzydleni, ale podejmuję próbę kontrataku. Staram się
nawiązać łączność z 60. [Baonem] walczącym w mieście. Czy
wysyłacie statki i okręty [do Calais]?
Plany desantowej operacji „Lew Morski”, opracowywane w 1940 roku,
przewidywały lądowa​nie oddziałów niemieckich na znacznych odcinkach
południowego wybrzeża Anglii, choć dowódz​t​wo Kriegsmarine chciało
ograniczenia skali tej akcji, ponieważ nie miało dostatecznej liczby okrętów
do zapewnienia wojskom inwazyjnym odpowiedniej osłony. Cztery
niemieckie stacje nasłuchowe, już wcześniej monitorujące brytyjskie
transmisje radiowe, otrzymały z OKW rozkaz przemieszczenia się na
wybrzeże francuskie, jak tylko ustały tam walki. Placówki te miały zadanie
prowadzenia działań wywiadowczych i identyfikowania jednostek armii
brytyjskiej oraz miejsc ich stacjonowania.

W podziemiach cytadeli zadzwonił telefon; z obrońcami Calais nawiązał


połączenie Edmund Ironside, szef Imperialnego Sztabu Generalnego
w Londynie, a odebrał jego krewny, porucznik Hugo Ironside. Sir Edmund
potwierdził, że do ewakuacji garnizonu nie dojdzie, a nieco później brytyjski
niszczyciel przedarł się do portu w Calais z potwierdzeniem rozkazu
o konieczności bezterminowego stawiania oporu. Do godzin popołudniowych
26 maja obrońcom Calais zaczęło brakować amunicji, prowiantu i wody
wobec przybierających na sile ataków niemieckich oddziałów pancernych
i szturmowych. Wreszcie o godzinie 16.00 cytadela padła. Do dziś toczą się
spory, na ile ważny okazał się czas wykorzystany przez Niemców na
oblężenie Calais do przeprowadzenia ewakuacji spod Dunkierki. Generał
Guderian uważał, że miało to niewielki wpływ, ponieważ jego czołgi i tak
kierowały się ku plażom Dunkierki, z kolei Churchill sądził, że trzy dni
zyskane przez obrońców Calais bardzo się przyczyniły do zorganizowania
wielkiej armady okrętów, statków, promów i jachtów, które zabrały
brytyjskich i alianckich żołnierzy z kontynentu na Wyspy Brytyjskie. Rozkaz
wydany przez Hitlera, który nakazał swoim czołgom przerwanie natarcia,
wyraźnie osłabił nacisk wywierany na BEF, a brytyjskie siły ekspedycyjne
pozostawiły pod Dunkierką niemal wszystko, z wyjątkiem ksiąg szyfrów.
Armia brytyjska musiała skrupulatniej niszczyć odszyfrowane
nieprzyjacielskie depesze, aniżeli się to na ogół zakłada w relacjach
i wspomnieniach o ewakuacji z Dunkierki, gdyż Niemcy nie natknęli się tam
choćby na ślad tego, że przeciwnik odczytywał wiadomości zakodowane
z użyciem maszyny Enigma. Nieco wcześniej złamano też szyfr stosowany
przez niemieckie siły powietrzne, a odpowiednie materiały z tym związane
musiały trafić do kwatery głównej BEF – lecz ich także Niemcy nie znaleźli.
Bezcenny sekret Ultry nie został ujawniony.
Ewakuację udało się aliantom przeprowadzić niemal cudem, a wkrótce
po​tem opór Fran​cji się załamał. Tak katastrofalna dla sprzymierzonych
bitwa we Flandrii dobiegła końca. W całych Niemczech wywieszono flagi,
bito w dzwony i cie​szono się z powodu – jak to sobie wyobrażali – końca
wojny. Dunkierkę uznano za jedno z kilku świetnych zwycięstw wojsk Trzeciej
Rzeszy; Niemcy sądzili, że Brytyjczycy w nowej sytuacji nie mogli już stawiać
oporu niemieckim wojskom i musieli uznać się za pokonanych. Nie mieli
żadnych wątpliwości, że odnieśli całkowite zwycięstwo, a Wehrmacht
przystąpił nawet do demobilizowania niektórych swoich „bohaterów”, którzy
wygrali wojnę. Jednak miesiące mijały, a Wielka Brytania nie występowała
z żadnymi inicjatywami pokojowymi. Niemieckie służby nasłuchowe
raportowały, na podstawie treści przechwyconych depesz brytyjskich, iż
przeciwnik wcale nie myślał o kapitulacji, tylko zamierzał uparcie stawiać
opór. W Kancelarii Rzeszy wywołało to konsternację, a Hitler oznajmił
swojemu narodowi, że rozpoczął przygotowania do inwazji na Wielką
Brytanię. Niemieckie gazety zajęły się publikowaniem artykułów o skutkach
nalotów bombowych na Londyn, które nastąpią, jeżeli Brytyjczycy nie
ulegną.
Kiedy wcześniejsze przeświadczenie Hitlera o tym, że Wielka Brytania
skapituluje, zaczęło się załamywać, wydał dyrektywę nr 16 o desancie na
południowo-wschodnią Anglię i zażądał opracowania planów tej operacji (o
kryptonimie „Lew Morski”) w ciągu trzydziestu dni. Abwehra oceniała, że
armia brytyjska zdoła zmobilizować jedenaście dywizji piechoty, kolejnych
osiem, które jednak nie osiągną pełnych stanów, oraz jedną pancerną
(większość brytyjskich czołgów pozostała we Francji). Przerzut brytyjskich
wojsk w rejon walk musiał się odbywać koleją, gdyż większość transportu
kołowego także porzucono na plażach na kontynencie. Szef sztabu
dowódczego OKW generał Jodl zaplanował wysadzenie na angielski brzeg
trzydziestu dywizji, na odcinku wybrzeża od Portsmouth do Ramsgate i ujścia
Tamizy. Lista ekwipunku potrzebnego do takiej operacji była ogromna, a spis
ten zawierał między innymi 2600 rowerów i bardzo wiele koni, gdyż
Niemcy musieli się zdać na transport konny. Naczelne dowództwo
niemieckie planowało wielki desant morski tak niefrasobliwie, jak gdyby
chodziło o forsowanie dużej rzeki.
W Kriegsmarine lepiej zdawano sobie sprawę z kolosalnych trudności
związanych z przeprowadzeniem takiej operacji i domagano się ograniczenia
jej początkowej fazy do lądowania na znacznie mniejszym przyczółku: wysa​‐
dzenia na brzeg trzech dywizji między Folkestone a Beachy Head (koło
Eastbourne). Większa akcja desantowa, przewidywana przez niemiecką
armię lądową, wyma​gałaby zaangażowania czterystu okrętów oraz innych
pomocniczych jednostek pływających, takich jak holowniki. Przy tym
Niemcom brakowało ba​rek desantowych, możliwych do użycia na płytkich
wodach wokół angielskich wybrzeży.
Pierwsza fala niemieckiego desantu miała dotrzeć do brzegu w łodziach,
na jachtach i statkach rozmaitych typów, rozmiarów i rozwijających różną
prędkość, a część żołnierzy winna ostatni odcinek pokonać na tratwach,
wiosłując w kierunku linii brzegowej. Konwój z desantem mógł rozwinąć
prędkość nieprzekraczającą trzech węzłów (około 5 km/h), co oznaczało, że
przeprawa przez kanał La Manche w najwęższym jego odcinku, od Calais do
Dover, musiała zabrać osiem godzin. Pierwszy rzut oddziałów desantowych
nie mógł liczyć na wsparcie przez mniej więcej szesnaście godzin, gdyż
okręty i statki musiały wrócić do Francji, zabrać na pokład kolejne oddziały
i wyruszyć w następny powolny rejs ku angielskim brzegom. Wehrmacht
i Kriegsmarine zgadzały się tylko co do jednego: całe to przedsięwzięcie
było możliwe jedynie wówczas, gdyby samoloty Luftwaffe wywalczyły
całkowite panowanie w powietrzu.
Niemieckie siły powietrzne szykowały się więc do zniszczenia RAF-u,
a następnie do zmuszenia Wielkiej Brytanii do uległości za sprawą dziennych
i nocnych bombardowań, z wydatną pomocą służb wywiadu elektronicznego
(ELINT).

Powi etrzna bi twa o Angl i ę


Nową broń takiego wywiadu stanowił radar, w dość prymitywnej jeszcze
postaci, a ważna rola tej innowacji w wojnie w powietrzu i na morzu
rozpoczęła się właśnie od lotniczej bitwy o Anglię. Hitler rozkazał Luftwaffe
niszczyć brytyjskie myśliwce w walkach powietrznych i na lotniskach.
Niemieckie lotnictwo wojskowe panowało nad północną Francją i starało się
sprowokować RAF do aktywniejszych działań, atakując Stukasami żeglugę
przeciwnika na kanale La Manche. Dzięki nowej technologii radarowej
Fighter Command (dowództwo brytyjskiego lotnictwa myśliwskiego)
wiedziało, że Stukasy operowały pod osłoną eskadr Messerschmittów,
i wolało nie tracić cennych samolotów w nierównej walce nad morzem.
Samoloty RAF-u miały walczyć nad własnym – angielskim – terytorium,
więc strefa głównych zmagań przemieściła się nad lotniska południowo-
wschodniej Anglii, gdzie brytyjskie myśliwce miały stoczyć z przeciwnikiem
decydujący bój. Na tym obszarze atut RAF-u stanowiły radary, wplecione
w zaskakująco efektywną sieć obserwacyjno-informacyjną, połączoną
bezpośrednio z centralą Fighter Command.
Dobrze pamiętam z chłopięcych lat słoneczne lato 1940 roku, gdy gazety
donosiły o liczbie zestrzelonych niemieckich samolotów, tak jak się pisze
o rezultatach wielkiego meczu krykietowego, choć w istocie obie strony
ponosiły wtedy dotkliwe straty. Bitwa o Anglię toczyła się od lipca do
sierpnia, a Luftwaffe były bliskie pokonania RAF-u, póki pewien incydent
nie wpłynął na zmianę niemieckiej strategii. Otóż początkowo przeciwnicy
przestrzegali niepisanej zasady, że stolice Wielkiej Brytanii i Rzeszy nie
będą celami terrorystycznych nalotów, ale pewnego wieczoru niemiecki
bombowiec pobłądził nad Anglią. Załoga pozbyła się ładunku bomb, nie
zdając sobie sprawy, że spadły one na Londyn. Kamienna pamiątka po tym
wydarzeniu znajduje się obecnie w londyńskim Barbican Centre. Brytyjczycy
szybko za to odpłacili nalotem na Berlin, który rozwścieczył Hitlera.
Rozkazał on niemieckim siłom powietrznym, będącym wtedy o krok od
sukcesu, żeby zaprzestały ataków na lotniska i bazy lotnictwa myśliwskiego
RAF-u w Anglii i zrównały z ziemią wielkie brytyjskie miasta. Kiedy po
jesieni nadeszła zima, Brytyjczycy zrozumieli, że sztormy pokrzyżują szyki
flocie inwazyjnej nieprzyjaciela skuteczniej od zbrojnych oddziałów; widmo
niemieckiej inwazji zostało oddalone. Potwierdzeniem tego przypuszczenia
były przechwycone niemieckie sygnały z rozkazami rozwiązania flotylli
desantowych.
Formacje Luftwaffe skupiły się w tym czasie na bombardowaniach
przeprowadzanych w nocy, przeciwko którym Brytyjczycy nie mieli
efektywnej broni aż do chwili opracowania radarów lotniczych montowanych
w myśliwcach nocnych. Ta „batalia radarów”, w której strona brytyjska
wzięła górę, mimo użycia przez Niemców radionawigacyjnych urządzeń typu
Knickebein, została dobrze udokumentowana w książce R.V. Jonesa Most
Secret War (Najtajniejsza wojna). Autor opisał w niej dokładnie, jak
wykrywano sygnały radiowe, które miały naprowadzać niemieckie
bombowce nad brytyjskie miasta w czasie nocnych nalotów. Zakłócanie tych
sygnałów doprowadzało do tego, że samoloty bombowe Luftwaffe zrzucały
niszczycielskie ładunki na wiejskie pola. W przemówieniu wygłoszonym
w Izbie Gmin Winston Churchill podkreślił osiągnięcia Brytyjczyków
w zmaganiach wywiadów elektronicznych. A w swoim dziele Druga wojna
światowa napisał:

W trakcie walk między Brytyjczykami a niemieckimi siłami


powietrznymi, pomiędzy pilotami obydwu stron, między
bateriami przeciwlotniczymi a samolotami, w konfrontacji
bezlitosnych bombardowań z męstwem brytyjskiego narodu,
rozgrywał się i inny konflikt, stopniowo, z miesiąca na miesiąc.
Była to tajna wojna, o której bitwach, przegranych lub
zwycięskich, opinia publiczna nie wiedziała. I tylko z trudem
pojmowana jest nawet teraz, przez tych spoza wąskiego kręgu
uczestniczących w niej uczonych (...). Jeśliby brytyjska nauka nie
przewyższyła niemieckiej i gdyby te dziwne, złowieszcze metody
nie zostały zaangażowane w walce o nasze przetrwanie,
mogliśmy zostać pobici, a po doznanej klęsce – zniszczeni.

Sukcesy wywiadowcze w tej kampanii powietrznej były odnoszone za


sprawą nowych technik ELINT, w tym zwiadu lotniczego i, w szczególności,
radaru. Niemiecki system naprowadzania radiowego Knickebeim został
zidentyfikowany w ramach programu Ultra. Przy użyciu ukrytych
mikrofonów podsłuchiwano schwytanych niemieckich lotników – w ich
rozmowach pojawiały się niejasne wzmianki na ten temat. Większość
rozkazów i meldunków związanych z działaniami lotniczymi podczas walk
powietrznych nad Wielką Brytanią przesyłano liniami naziemnymi, a nie na
falach radiowych, aby nie mogły zostać przechwycone. Zdjęcia lotnicze
zrobione przez samoloty zwiadowcze RAF-u dowiodły Brytyjczykom, że
przeciwnik koncentruje statki i barki we francuskich i belgijskich portach,
wyraźnie czyniąc przygotowania do inwazji. Późniejsze takie zdjęcia
potwierdzały rozproszenie floty inwazyjnej, co wskazywało na zaniechanie
planowanej operacji desantowej. Z kolei Niemcom nie było tak łatwo
korzystać ze zwiadu lotniczego, gdyż Brytyjczycy nie oddali panowania
w powietrzu nad swoim krajem. Z trudem uzyskane zdjęcia sprzętu
wojskowego oraz składów (które w rzeczywistości były atrapami) na
angielskim wybrzeżu w hrabstwach Kent i Essex zwiodły w 1944 roku
niemiecki wywiad, który sądził, że alianci wylądują na kontynencie
w okolicach Pas-de-Calais. RAF miały do dyspozycji więcej materiałów
fotograficznych. Na podstawie zdjęć lotniczych nierzadko szacowano
powstałe wskutek bombardowań zniszczenia w niemieckich fabrykach oraz
ich wydajność. Jednakże był to bardzo niepewny sposób oceniania strat
zadanych nazistowskiej gospodarce. Można się tu posłużyć przykładem
zakładów Mercedes-Benz z Sindelfingen, będących jedną z głównych
wytwórni silników lotniczych w latach wojny; miejsce to było celem nalotów
bombowych RAF-u. Zdjęcia lotnicze, wskazujące na całkowite zniszczenie
zadaszenia hali fabrycznej i na unieruchomienie tych zakładów, okazały się
zwodnicze. Zarząd fabryki postanowił bowiem przenieść ocalałą maszynerię
do pomieszczeń piwnicznych i tam, pod ziemią, ponownie uruchomić
produkcję. Budynki sprawiały wrażenie całkowicie zniszczonych, ale
w istocie w końcowym okresie wojny fabryka w podziemnych halach
wytwarzała dwukrotnie więcej silników niż wcześniej. Przemysł niemiecki
wykazywał wielką pomysłowość w utrzymywaniu produkcji, mimo zniszczeń
powodowanych przez samoloty lotnictwa bombowego RAF-u.
Przedsiębiorczość Niemców umożliwiła im również wytwarzanie dwukrotnie
więcej czołgów po 1943 roku, mimo że fotografie lotnicze, na których było
widać wiele zrujnowanych fabryk, zdawały się świadczyć o załamaniu tej
produkcji. Albert Speer, kierujący od 1942 roku z poruczenia Hitlera
niemieckim przemysłem zbrojeniowym – którego pilnowałem w więzieniu
Spandau – przyznał po wojnie, że aliancka ofensywa bombowa wprawdzie
znacznie spowolniła produkcję w Niemczech, jednak nie na tyle, na ile
mógłby na to wskazywać materiał fotograficzny. Z kolei zdjęciowa
identyfikacja niemieckich fortyfikacji i stanowisk dział przed lądowaniem
w Normandii w 1944 roku znacznie ułatwiła pracę alianckim planistom.
Największym osiągnięciem rozpoznania lotniczego w czasie drugiej wojny
światowej było odkrycie wyrzutni pocisków rakietowych V-2 w Peenemünde,
a także innych podobnych instalacji militarnych.
Zorganizowany przez Abwehrę wywiad radioelektroniczny, obejmujący
swoim zasięgiem Wielką Brytanię w czasie powietrznej bitwy o Anglię
i przygotowań do operacji „Lew Morski”, działał skutecznie, chociaż
terytorium całej Wielkiej Brytanii monitorowały tylko cztery niemieckie
stacje nasłuchu. Z kolei brytyjska sieć nasłuchowa była bardziej
rozbudowana i złożona, a poszczególne jej stacje ukierunkowane na mniejsze
obszary i akweny.

Generał RAF-u (Air Marshal) „Bomber” Harris wykorzystywał zdjęcia


lotnicze do uzasadnienia strategii nalotów dywanowych na niemieckie
miasta. Podjęta przezeń próba wygrania wojny za sprawą nalotów na
skupiska ludności, zamiast uderzeń na określone cele przemysłowo-
wojskowe w rodzaju zakładów petrochemicznych, kosztowała Wielką
Brytanię bardzo dużo i nadal trwają gorączkowe spory dotyczące
rzeczywistej skuteczności tej ofensywy bombowej. Czy okazała się fiaskiem?
Czy można ją uznać za porażkę, czy raczej za triumf Bomber Command
(brytyjskiego lotnictwa bombowego)? Autor niniejszej książki widział na
własne oczy gigantyczne zniszczenia w niemieckich miastach tuż po wojnie.
Widział jednak także cmentarze wojskowe w Berlinie z rzędami białych
nagrobków na mogiłach mnóstwa młodych brytyjskich i amerykańskich
lotników, którzy polegli podczas nalotów na Rzeszę. Gdyby niemiecka sieć
radarowa działała równie sprawnie jak brytyjska sieć kierowania lotnictwem
myśliwskim podczas powietrznej bitwy o Anglię, to straty alianckiego
lotnictwa strategicznego byłyby jeszcze dotkliwsze. Wprowadzenie radaru
zrewolucjonizowało obronę powietrzną, lecz niemiecka wersja radaru
lotniczego została zaprojektowana głównie z myślą o współdziałaniu
lotnictwa taktycznego z wojskami lądowymi, które przyniosło Niemcom
takie sukcesy w kampanii francuskiej 1940 roku. Radarowa sieć defensywna
nie okazała się aż tak skuteczna później, gdy przyszło jej wykrywać
nieprzyjacielskie naloty oraz kierować niemieckie myśliwce nocne
przeciwko nadlatującym na znacznym pułapie brytyjskim dywizjonom
bombowym. W późniejszym okresie, już w trakcie odpierania alianckiej
ofensywy bombowej na Rzeszę, usprawniono niemiecki system radarowy.
Dla radarów znaleziono też inne zastosowanie – jako broń przeciwko U-
Bootom – i w tej roli okazały się tak skuteczne, że ostatecznie doprowadziły
do likwidacji podwodnego zagrożenia na brytyjskich szlakach morskich.

Bi twa o Atl antyk


Walki na morzu toczyły się od pierwszych dni wojny prawie do samego jej
końca; dla aliantów porażka w tych zmaganiach oznaczałaby katastrofę,
a były one długotrwałe i okupione wielkimi stratami. Przypomniano sobie
o na poły już zapomnianych lekcjach z poprzedniej wojny, świadczących
o skuteczności taktyki eskortowania atlantyckich konwojów w bojach między
Royal Navy a U-Bootami, i przyniosło to owoce. Pierwszy aliancki konwój
wyruszył z Kanady już trzy dni po tym, jak Wielka Brytania i Francja
znalazły się w stanie wojny z Niemcami, a składał się z 36 statków,
pogrupowanych w rzędach po cztery jednostki, pod osłoną eskortowców.
Późniejsze konwoje liczyły nawet po 60 statków na wielu milach
kwadratowych morza; regularnie wysyłano je z atlantyckiego wybrzeża
Kanady do portów w Wielkiej Brytanii. Admiralicja początkowo popełniła
kosztowny błąd, zezwalając tym statkom, które były w stanie rozwinąć
prędkość powyżej 15 węzłów, na żeglowanie bez eskorty po zagrożonych
akwenach, lecz z czasem, gdy straty rosły, wycofała się z tego. Przeciętnie
każdego dnia na morzach i oceanach znajdowało się około 2500 brytyjskich
statków handlowych, stanowiących łakomy kąsek dla U-Bootów w począt​‐
kowym okresie działań wojennych, gdy aliantom brakowało okrętów
eskortowych. Bywały one zresztą słabo uzbrojone, w działa o zbyt małej
donośności, aby trzymać atakujące U-Booty w szachu. Dowódcy niemieckich
okrętów podwodnych zapamiętali te dni jako „die glückliche Zei​ten”
(szczęśliwe czasy). W pierwszych czterech miesiącach wojny, do końca 1939
roku, U-Booty zatopiły 106 statków.
Pierwsza faza zmagań morskich o kluczowym znaczeniu dla Wielkiej Brytanii
rozegrała się głównie na północnym Atlantyku, a alianci stracili wtedy wiele
statków transportowych. Jednak po zdobyciu przez załogę HMS Bulldog
sprawnej maszyny szyfrującej Enigma na pokładzie U-Boota U-110 w 1941
roku personel ośrodka w Bletchley Park był w stanie odczytywać meldunki
radiowe niemieckiej floty; można więc było kierować konwoje z dala od
znanych rejonów działań U-Bootów.
W drugiej fazie bitwy o Atlantyk zwycięstwo przypadło w udziale flotom
amerykańskiej i brytyjskiej, wykorzystującym radary pracujące na falach
centymetrowych oraz nowe typy broni, w które wyposażono okręty
i samoloty. W rezultacie U-Booty zostały wycofane z Atlantyku w maju 1944
roku, tuż przed pomyślnym lądowaniem desantu alianckiego w Normandii.

Z chwilą wybuchu wojny Kriegsmarine dysponowała zaledwie 26 spraw​‐


nymi dalekomorskimi okrętami podwodnymi zdolnymi operować na Atlan​‐
tyku. Zaledwie jedna trzecia z nich była w stanie patrolować w danym czasie
wyznaczone akweny, aczkolwiek kolejnych 37 jednostek odbywało rejsy
próbne przed wejściem do służby bojowej. Typowy ówczesny niemiecki
Untersee​boot, czyli U-Boot, był jednostką, która nie zasługiwała na miano
klasycznego okrętu podwodnego, gdyż jej kadłub nie miał
charakterystycznego wrzecionowatego kształtu. I choć termin „U-Booty”
wszedł na stałe do wielu języków na określenie niemieckich okrętów
podwodnych, to w języku niemieckim Unterseeboot oznacza jednostkę tego
rodzaju niezależnie od bandery, pod jaką pływała. Początkowo, w okresie
poprzedzającym wojnę i na samym jej początku, produkcji U-Bootów
(tradycyjnie zawęzimy tę nazwę do niemieckich okrętów podwodnych) nie
traktowano w Rzeszy priorytetowo. Wtedy jeszcze Hitler dawał posłuch
admirałowi Raederowi, który był orędownikiem stworzenia potężnej floty
nawodnej, a nie podwodnej. Jednak spektakularne sukcesy U-Bootów,
a zwłaszcza zatopienie okrętu Royal Oak, w tamtych pierwszych miesiącach
zmagań morskich, przyniosły radykalną zmianę. Flotylla U-Bootów stała się
oczkiem w głowie Hitlera, a jej stan powiększył się z 26 jednostek
operujących na Atlantyku w 1939 roku do dwustu na początku 1943 roku.
Konstrukcja pełnomorskiego U-Boota, jednego z tych najpowszechniej
wykorzystywanych bojowo we wczesnych miesiącach wojny, była stosunkowo
nieskomplikowana, a pewne doraźne naprawy dało się przeprowadzać nawet
w trakcie rejsów. Okręt taki zasługiwał na miano solidnego, choć jego
uzbrojenie nie było już takie skuteczne. W trakcie kampanii norweskiej
kapitanowie U-Bootów raportowali, że wiele torped, które trafiły w cele,
nie wybuchło, a ślad pozostawiany przez nie na wodzie wyraźnie zdradzał
położenie okrętu podwodnego, który dokonał nieudanego ataku. Niemcy
pilnie przystąpili więc do ulepszania mechanizmu swoich torped, tak że
usterki wyeliminowano do czasu podjęcia przez Kriegsmarine podwodnej
ofensywy na Atlantyku. Z myślą o prowadzeniu wojny podwodnej w Rzeszy
zwodowano w latach wojennych U-Booty różnych typów: te o wyporności od
250 do 500 ton przeznaczone do działań przybrzeżnych, podwodne stawiacze
min o masie dochodzącej do 500 ton oraz dalekomorskie, o wyporności do
700 ton. Potężny oceaniczny „podwodny krążownik”, o wyporności znacznie
powyżej tysiąca ton (w wynurzeniu), wszedł do produkcji dopiero w późnym
okresie wojny – zbyt późno, by wpłynąć na wynik zmagań na morzach.
Pierwszy dalekomorski U-Boot został zwodowany w 1936 roku, a łącznie
zbudowano 1170 takich jednostek. Ich zasięg operacyjny wynosił 6500 mil,
a prze​ciętna prędkość (w wynurzeniu) 12 węzłów. Wielkie oceaniczne U-
Booty powstały, jak już wspomniano, nieco później, a mogły one przemierzyć
Atlantyk i płynąć pod wodą z prędkością do siedmiu węzłów z zapasem 22
torped, lecz ich produkcja była czasochłonna. Podbój Norwegii, a wkrótce
potem również Francji umożliwił Niemcom korzystanie przez flotyllę U-
Bootów z baz na wybrzeżu Atlantyku i Morza Północnego. Poza tym
niemiecka komórka wywiadu morskiego, B-Dienst, była w stanie odczytywać
szyfry używane przez brytyjskie konwoje, na tej podstawie przewidywać
trasy tych konwojów i kierować tam U-Booty. Informacje wywiadowcze,
uzyskiwane przez Brytyjczyków na podstawie przechwyconych
i rozszyfrowanych sygnałów nieprzyjaciela, też były bardzo cenne,
a Centrala Wywiadu Operacyjnego (OIC) brytyjskiej Admiralicji, z siedzibą
w Cytadeli koło parku św. Jakuba (St. James Park) w Londynie, dobrze z nich
korzystała. W porównaniu z Niemcami Brytyjczycy zatrudnili dużo więcej
operatorów, osób z personelu pomocniczego i wyższych rangą oficerów,
którzy na specjalnych planszach oznaczali pozycje niemieckich okrętów.
Ponadto OIC dysponował ogromnym atutem w postaci danych
wywiadowczych z Bletchley Park. Mimo to Niemcy również odnosili sukcesy,
zwłaszcza we wczesnych stadiach wojny na morzu, a łatwiej im przychodziło
planowanie i kontrolowanie przebiegu zmagań. Jesienią 1940 roku Dönitz,
awansowany właśnie na wiceadmirała, wprowadził taktykę „wilczych stad”,
atakujących nieprzyjacielską żeglugę – taktykę wypracowaną jeszcze w latach
pierwszej wojny światowej, gdy był młodym dowódcą jednego z U-Bootów –
a ta okazała się bardzo skuteczna. Zgrupowanie kilkunastu lub około
dwudziestu U-Bootów wyczekiwało w zasadzce na konwój. Po jego
wypatrzeniu kapitan jednego z okrętów podwodnych wzywał pozostałe do
wspólnego ataku na alianckie statki handlowe; takie zmasowane natarcie
pozwalało na wymanewrowanie eskorty konwoju. W konsekwencji liczba
zatopionych alianckich jednostek w bitwie o Atlantyk znacznie wzrosła, przy
czym tylko dwa z konwojów straciły razem 36 statków i okrętów.
Niszczycielskie ataki trwały, a niemiecka flota podwodna osiągnęła
tymczasem szczytowy stan liczebny 330 U-Bootów zdolnych do prowadzenia
działań bojowych. Niemcy przejściowo panowali na Atlantyku – storpedowali
ponad 200 statków, w tym wiele u Wybrzeża Wschodniego Ameryki po
przystąpieniu USA do wojny, a w czerwcu 1942 roku Admiralicja odnotowała
rekordowe straty: zniszczeniu uległo wtedy bardzo wiele alianckich
jednostek, o łącznej wyporności 834 tysięcy ton.
W połowie 1943 roku szala tej batalii zaczęła się powoli przechylać na
stronę sprzymierzonych – pod wpływem wielu czynników, do których należy
zaliczyć lepsze uzbrojenie oraz ponowne złamanie szyfru Enigmy po
miesiącach, kiedy alianci nie mogli odczytywać radiodepesz nadawanych
przez U-Booty. Jednakże najważniejsze było ulepszenie technologii
radarowej. Rezultaty brytyjskich postępów w tej dziedzinie stały się jasne dla
ludzi z personelu stacji nasłuchowej B-Dienst w Neumünster. Placówka ta
przejęła meldunek radiowy o wielkim alianckim konwoju na Atlantyku,
a trzydziestu U-Bootom rozkazano czekać na niego w zasadzce. I naraz
w Neumünster przechwycono kolejną transmisję, w której polecono
konwojowi zmianę kursu i zwrot na północ z powodu zgrupowania U-Bootów
znajdującego się na szlaku. Wtedy po raz pierwszy Niemcom przyszło do
głowy, że Brytyjczycy rozpracowali szyfr, z którego korzystali kapitanowie
i radiooperatorzy na U-Bootach, więc posłużono się awaryjnym szyfrem dla
poinstruowania załóg U-Bootów, by okręty przemieściły się na nowe pozycje
dla przechwycenia konwoju. Następnie w Neumünster zorientowano się, że
przeciwnik raz jeszcze tego dnia nakazał konwojowi zmianę kursu, podając
przy tym dokładne pozycje trzydziestu U-Bootów. W dowództwie
Kriegsmarine zapanowała konsternacja: wydawało się, że niemieckie okręty
podwodne przestały być niewidoczne i względnie bezpieczne w za​nurzeniu.
Mimo wszystko raz jeszcze wydano U-Bootom rozkaz przejścia na nowe
pozycje. I po raz trzeci Brytyjczycy pokierowali konwój z dala od U-Bootów,
znowu podając pozycje nieprzyjacielskich okrętów, a potem zdarzyło się to
jeszcze raz. W Neumünster zaczęto przechwytywać coraz liczniejsze radio​‐
depesze, w których podawano dokładne położenie U-Bootów na morzu,
dziesięciu w pobliżu konwoju, dwudziestu nieco dalej, trzech powracających
do bazy oraz siedmiu wyruszających w rejs bojowy. W tym samym czasie
tonaż zatapianych alianckich statków zmniejszył się prawie
dziesięciokrotnie, co stanowiło dla Niemców sygnał alarmowy, natomiast
straty niemieckich okrętów podwodnych zaczęły rosnąć. Wojna morska
przybrała odtąd inny obrót, gdyż niemiecka flota podwodna nie potrafiła już
zaskakiwać przeciwnika, a Niemcy niezupełnie rozumieli, skąd ta zmiana.
Wynikała ona z tego, że krótkofalowe urządzenia radarowe precyzyjniej
wykrywały nieprzyjacielskie okręty podwodne, lecz, co jeszcze ważniejsze,
aparaty nadawczo-odbiorcze stały się dużo lżejsze. Radary długofalowe (choć
o mniejszym zasięgu) wraz z informacjami zdobytymi przez Ultra, dobrze
posłużyły Royal Navy w operacjach takich jak bitwa u przylądka Matapan
w 1941 roku, kiedy to flota admirała Cunninghama zaskoczyła flotę włoską
i zadała jej poważne straty. Wprawdzie na początku wojny wyniki prac
rozwojowych nad niemieckim radarem także wydawały się obiecujące, ale
znaczną przewagę w tej dziedzinie szybko uzyskali alianci, ponieważ
opracowali nowe typy sprzętu i wprowadzili nowe procedury. Kriegsmarine
odnosiła się powściąg​l iwie do nowej radarowej technologii, przewidując, iż
główne jej zastosowanie będzie się sprowadzało do lokalizowania źródeł
transmisji, w sposób zbliżony do tego jak wykorzystywano urządzenia
namiarowe. Do zdawania się na wskazania rada​rów aktywnie zniechęcano
młodszych oficerów, których uczono, że Niemcy mają przewagę w zakresie
sprzętu optycznego (co było prawdą), wobec czego radary niespecjalnie
miały się przydać. Jednak już niebawem miały zadebiutować radary
pracujące na falach centymetrowych oraz HD/DF („Huff-Duff ”), urządzenia
będące brytyjskim wynalazkiem. Wprawdzie radar znano już przed wojną,
ale wczesne aparaty tego typu były zbyt ciężkie i pracowały na zbyt długich
falach. Rozwiązaniem problemu stało się skrócenie długości fal do
maksymalnie 10 centymetrów, co dawało na monitorze znacznie
wyraźniejszy obraz wykrytego celu. Mniejsze urządzenia tego typu
instalowano na brytyjskich lotniskowcach eskortowych oraz na pokładach
samolotów Coastal Command (brytyjskiego lotnictwa morskiego), a flota U-
Bootów okazała się nieprzygotowana na taką zmianę ani na to, co w jej
efekcie miało nastąpić. Gwałtownie narastające straty floty Dönitza były też
rezultatem wprowadzenia przez stronę aliancką nowego uzbrojenia, takiego
jak wyrzutnie bomb głębinowych Hedgehog (Jeż), które rozrywały się
wyłącznie przy trafieniu w okręt podwodny, oraz nowej taktyki, polegającej
na organizowaniu grup pościgowych złożonych z okrętów nawodnych.
W rezultacie na wiosnę 1943 roku alianci zatopili 56 z 61 U-Bootów, które
wtedy odbywały rejsy bojowe; takie straty były nie do uzupełnienia. W maju
Dönitz, który dosłużył się już do tego czasu stopnia admirała floty
(Grossadmiral), wycofał wszystkie U-Booty z północnych wód Oceanu
Atlantyckiego, co w istocie oznaczało koniec głównej fazy bitwy o Atlantyk.
Morskie głębiny pochłonęły 30 tysięcy marynarzy floty handlowej; nie mają
oni nagrobków, ale zostali upamiętnieni na specjalnym mo​numencie
w Tower Hill w Londynie. Uwieczniono na nim odlane w brązie tablice
z nazwami wszystkich statków zatopionych podczas kampanii atlantyckiej
oraz nazwiskami marynarzy, którzy na tych jednostkach zginęli. Jak pisał
Kipling: „Jeśli krew to cena Admiralicji, to Bóg wie, że zapłaciliśmy drogo”.

Raj dy na k ontynental ną Europę


Wycofanie oddziałów brytyjskich z kontynentalnej Europy wraz z ewakuacją
Dunkierki stworzyło okazję do rajdów na wybrane cele na europejskim
wybrzeżu. Powołano więc do istnienia formację komandosów, której
wizerunek umiejętnie wykreowano – nie tylko z myślą o atakach na
wyselekcjonowane nieprzyjacielskie obiekty, ale także, aby wzbudzić we
wrogu strach przed tymi niemal mitycznymi ludźmi oraz niepewność co do
miejsca ich kolejnej akcji. Na pewno zrobiło to wrażenie na niemieckich
żołnierzach, ale sprowokowało też gwałtowną reakcję Hitlera, który wydał
rozkaz rozstrzeliwania wszystkich schwytanych komandosów. Wywołanie
w niemieckich oddziałach lęku przed przeciwnikiem, który przeprowadzał
niespodziewane uderzenie, a następnie szybko się wycofywał, niewątpliwie
się powiodło, lecz istotniejsze było określenie konkretnych celów tych
nagłych ataków, tak jak każdej operacji militarnej. I choć dla
niewtajemniczonych ten cel bywał niejasny, to w każdej z takich akcji
chodziło o realizację konkretnych założeń.
Niektóre z rajdów zaplanowano z myślą o zniszczeniu wrogich instalacji
czy obiektów, służących do ataków na Wielką Brytanię lub jej transport
morski; w innych chodziło o wykonanie mniej jednoznacznych zadań,
a w składzie oddziałów komandosów nie zabrakło „drużyn
poszukiwawczych”, zabierających wszystko, co mogło się okazać użyteczne
dla służb wywiadowczych. Był to proceder przejęty przez aliantów od
niemieckiej Abwehry, która po raz pierwszy wysłała takie oddziały na front
w kampanii polskiej. W błyskotliwie zaplanowanym rajdzie na St. Nazaire
na wybrzeżu okupowanej przez Niemców Francji takich drużyn nie było,
a zasadniczy cel tej akcji sprowadzał się do zniszczenia ważnych instalacji
portowych, przystosowanych do obsługi niemieckich okrętów liniowych,
głównie tamtejszego wielkiego suchego doku. Inną, nieco mniej znaną
operacją tego rodzaju był atak na Lofoty u wybrzeży Norwegii. Royal Navy
otrzymała wtedy polecenie zdobycia jakichkolwiek mate​riałów powiązanych
z sekretem Enigmy, pod pozorem zniszczenia wrogich placówek na tych
wyspach. Komandosom udało się tam odnaleźć na jednym z niemieckich
holowników instrukcje i klucze do ustawień wirników Enigmy, choć samą
maszynę szyfrującą Niemcy zdążyli wyrzucić za burtę. Nieco później na
wodach koło Islandii brytyjskie krążowniki ruszyły w pościg za dwoma
niemieckimi trawlerami, wysłanymi tam dla przesyłania raportów
meteorologicznych. I znowu niemieckie załogi zdołały wrzucić cenne
maszyny do głębokiej wody, lecz Brytyjczycy ponownie zdobyli wartościową
dokumentację.
Wyjątkowo zuchwały charakter miał rajd na Bruneval na francuskim
wybrzeżu w lutym 1942 roku. Operacja ta, której nadano kryptonim „Biting”,
miała na celu zdobycie niemieckiego urządzenia radarowego – tak zwanego
radaru würzburskiego – zainstalowanego w placówce na wybrzeżu w pobliżu
Hawru. Sprzęt radarowy niemieckiej obrony przeciwlotniczej przyczyniał się
do straty coraz większej liczby samolotów brytyjskiego lotnictwa
bombowego, a alianccy naukowcy postanowili się dowiedzieć, na jakiej
zasadzie działały nieprzyjacielskie urządzenia tego typu i na tej podstawie
chcieli obmyślić jakieś przeciwśrodki. System radarowy Luftwaffe,
wykorzystywany do wykrywania nadlatujących brytyjskich bombowców, nosił
nazwę Freya-Meldung-Freya i składał się z dwóch dopełniających się
nawzajem elementów. Pierwszym z nich była Freya – dalekosiężny, ale
niezbyt precyzyjny system namierzania nieprzyjacielskich samolotów –
a drugim Würzburg, radar o mniejszym zasięgu, za to dokładniejszy.
Współdziałanie obu tych systemów umożliwiało ścisłe określenie pozycji
poszczególnych bombowców przeciwnika i naprowadzenie nań niemieckich
myśliwców nocnych. Przed oddziałem komandosów postawiono więc zadanie
zdobycia radaru würzburskiego, a obok żołnierzy w Bruneval znaleźli się
brytyjscy technicy-specjaliści, lądujący tam na spadochronach i docierający
na miejsce na pokładzie łodzi desantowych. Po zdobyciu placówki przez
komandosów technicy rozmontowali najważniejsze elementy urządzenia
i przenieśli je na barkę desantową, aby mogli je przebadać naukowcy
w Anglii. Zdobyta w ten sposób wiedza na temat niemieckiego systemu
radarowego, dostarczonego z Bruneval, umożliwiła brytyjskim uczonym
opracowanie metody zakłócania radarów, znanej jako window (okno),
polegającej na zrzucaniu przez bombowce pasków folii aluminiowej
o określonych wymiarach, które „oślepiały” niemieckie radary. Jedną
z konsekwencji rajdu na Bruneval było to, że Niemcy wzmocnili obronę
wszystkich stanowisk radarów würzburskich, przez co jednak stały się one
bardziej widoczne z powietrza i w związku z tym łatwiejsze do
zbombardowania.
Atak na zajęty przez Niemców port w Dieppe w sierpniu 1942 roku to
akcja, której szczegóły zostały ujawnione stosunkowo niedawno. Rajd ten,
przepro​wadzony przez 6000 żołnierzy, głównie kanadyjskich, w tym pułk
czołgów, przy wsparciu trzystu okrętów i ośmiuset samolotów, był
największym tego rodzaju przedsięwzięciem do tego czasu. Pół roku przed
rajdem na Dieppe Kriegsmarine dodała jeszcze wirnik do maszyny Enigma
używanej w niemieckiej flocie wojen​nej, tworząc tym samym niemal
niemożliwy do złamania szyfr, wykorzystywany w łączności z U-Bootami na
morzu. Kryptolodzy z Bletchley Park nie byli w stanie odszyfrować
zakodowanych sygnałów radiowych niemieckiej floty podwodnej na
Atlantyku, co z kolei pociągnęło za sobą dotkliwe straty brytyjskiej
marynarki handlowej. Desant na Dieppe okazał się krwawym fiaskiem,
ponieważ w trakcie zbliżania się do portu będącego celem tej akcji brytyjska
flotylla „wpadła” na nieprzyjacielski przybrzeżny konwój. Doszło do
wymiany ognia, co niestety sprawiło, iż alianci stracili atut w postaci
zaskoczenia. Zaalarmowany niemiecki garnizon Dieppe stawił twardy opór –
odparł Kanadyjczyków i zadał im poważnie straty. Zarówno niemiecki, jak
i brytyjski wywiad radiowy wyciągnęły pewne wnioski z tej operacji.
Przygotowania do tego rajdu odbywały się w tajemnicy, a atakujący
przestrzegali ściśle ciszy radiowej. Z kolei meldunki radiowe wysłane już
w trakcie starcia odebrano nawet w stałej stacji nasłuchowej w Hadze i,
nieco mniej wyraźnie, w Étretat we Francji, lecz w żadnej z tych placówek
nie zdołano ustalić źródła tych transmisji i sądzono mylnie, że walki
rozgorzały w Holandii. Główną przyczyną zamieszania po stronie
niemieckiej były skomplikowane struktury dowódcze, a raporty przechodziły
przez St. Germain pod Paryżem, nim dotarły, z opóźnieniem, do dowództwa
niemieckiego na zachodzie (OB West). Liczba nadawanych przez
Brytyjczyków transmisji zwiększyła się w godzinach popołudniowych w dniu
desantu, co nieco wyjaśniło sytuację, lecz do czasu decyzji aliantów
o wycofaniu ocalałych oddziałów spod Dieppe, Niemcy zorientowali się, że
to tylko rajd, a nie inwazja przeciwnika na kontynent. Na podstawie takich
doświadczeń Niemcy uprościli swój system składania meldunków. W trakcie
akcji nie udało im się rozszyfrować kanadyjskich haseł ani „kolorowych”
kryptonimów, którymi przeciwnik określał plaże pod Dieppe, gdzie alianci
wysadzili desant.
Dość zagadkowe cele tego rajdu zostały dopiero niedawno przedstawione
przez Davida O’Keefe’a, profesora historii militarnej z John Abbott College
w Montrealu. Po przestudiowaniu dokumentów źródłowych stało się dlań
oczywiste, że aliancka drużyna poszukiwawcza zamierzała tam zdobyć
maszynę szyfrującą Enigma. Komandor Royal Navy Robert Ryder, który
wyróżnił się w ataku na St. Nazaire, należał do oficerów kierujących akcją
desantową pod Dieppe. Dostał rozkaz obezwładnienia obrony tamtejszego
portu i wtargnięcia do kwatery głównej niemieckiego garnizonu na czele
czterdziestu komandosów brytyjskiej piechoty morskiej, przeszkolonych
w poszukiwaniu cennych urządzeń i dokumentów. Hotel Moderne w centrum
miasta stanowił siedzibę dowództwa niemieckiego garnizonu i prawie na
pewno znajdowała się tam maszyna Enigma, której szukali marines.
Brytyjscy komandosi próbowali kilkukrotnie wtargnąć do portu, ale za
każdym razem Niemcy odpierali ich ogniem z gniazd karabinów
maszynowych, podobnie jak Kanadyjczyków na pobliskich plażach. Zdobycie
egzemplarza Enigmy nie powiodło się, podobnie zresztą jak realizacja wielu
innych celów tej operacji. Z przebiegu tej nieudanej akcji alianccy planiści
wyciągnęli wiele wniosków dotyczących przeprowadzenia desantu morskiego
na wrogim, silnie bronionym wybrzeżu. Dieppe było kosztowną lekcją, która
skłaniała przede wszystkim do starannego przemyślenia, w jaki sposób
opanować port na nieprzyjacielskim wybrzeżu. Wtedy właśnie zrodziła się
koncepcja sztucznego portu Mulberry. Alianci wyciągnęli też ważne wnioski
natury strategicznej: desant na wybrzeżu Francji okazał się czymś znacznie
trudniejszym, niż wcześniej przypuszczano – jak w każdym razie sądzili
amerykańscy wojskowi. Kadra dowódcza US Army, a zwłaszcza generał
George Marshall, odniosła się nazbyt entuzjastycznie do pomysłu lądowania
na francuskim wybrzeżu koło Pas-de-Calais i to już w 1942 roku, lecz
Churchill dostrzegał wielkie trudności związane z taką inwazją z morza.
Straty poniesione pod Dieppe skłoniły Amerykanów do bardziej wnikliwego
rozważenia planu lądowania w kontynentalnej Europie.
Niepowodzenie sprzymierzonych w Dieppe przekonało strategów, że nie
tak łatwo opanować któryś z portów we Francji, więc przystąpili do
opracowywania planów sztucznego portu o nazwie Mulberry. Pracowałem
swego czasu w biurach firmy budowlanej Pauling and Co. Należała ona do
grona organizacji, którym powierzono zadanie zaprojektowania, budowy
i przeholowania sztucznego portu przez kanał La Manche oraz
zainstalowania go na brzegu w cichym francuskim nadmorskim kurorcie
Arromanches. Komponentom dwóch sztucznych portów nadano kryptonimy
„Bombardon”, a były to pływające stalowe falochrony, zakotwiczone do
miejsca cumowania. Z kolei „Whale” był kryptonimem sztucznego mola
i stalowych kładek, zdolnych do utrzymania ciężkiego czołgu, natomiast
nazwę „Phoenix” nadano wielkim betonowym kesonom, które miano osadzić
na morskim dnie i w ten sposób utworzyć gigan​tyczny falochron. Port taki
robił niesamowite wrażenie, gdy nieprzerwanie docierały doń kolejne statki,
z których wyładowywano zapasy i amunicję, kierowane następnie na front.
Weterani kampanii w Normandii, którzy pracowali na Mulberry, często
zaglądali do biur firmy Pauling i wspo​m inali o jedynej rozrywce, jakiej
mogli się oddawać po wyczerpującym dniu robo​czym w sztucznym porcie.
Otóż przyglądali się minom niemieckich jeńców, przeprowadzanym przez
piaszczyste wydmy, aby popatrzyli na wielki sztuczny port, w którym wrzała
praca – port stworzony z niczego w ciągu niewielu dni.
Wcześniej Brytyjczycy rozpaczliwie poszukiwali nowej wersji maszyny
Enigma; na szczęście długo nie musieli czekać. Na początku maja 1941 roku
U-Boot U-110 zaatakował aliancki konwój na południe od Grenlandii,
a brytyjski niszczyciel HMS Bulldog uszkodził tę niemiecką jednostkę,
zmuszając ją do wyjścia na powierzchnię morza. Kapitänleutnant Lemp,
dowódca tego okrętu podwodnego, rozkazał załodze zatopić uszkodzonego U-
Boota za pomocą ładunków wybuchowych i opuścić pokład, jednak
wspomniane ładunki nie eksplodowały. Grupa abordażowa złożona
z brytyjskich marynarzy pod dowództwem podporucznika Balme’a weszła na
pokład niemieckiego okrętu i znalazła tam prawdziwy skarb w postaci
tajnych dokumentów i nieuszkodzonego egzemplarza Enigmy. Balme został
zasłużenie odznaczony za ten wyczyn Krzyżem za Wybitną Służbę (DSC),
a samą maszynę wraz z dokumentacją dostarczono do Bletchley Park, gdzie
skrupulatnie przeanalizowano jej mechanizm. Był to początek wielkich
sukcesów ośrodka wywiadowczego Bletchley Park, mającego światowy
prymat w zakresie łamania szyfrów już do samego końca wojny. Zdobycie
Enigmy i złamanie jej kodu doprowadziło do tego, że Brytyjczycy skutecznie
zaczęli zwalczać niemieckie okręty zaopatrzeniowe, dostarczające zapasy nie
tylko U-Bootom, ale także okrętom nawodnym. Wyko​rzystanie tak zwanych
mlecznych krów (nieoficjalna nazwa U-Bootów Typu XIV, których jedyne
uzbrojenie stanowiły działka przeciwlotnicze) przewożących zaopatrzenie dla
frontowych U-Bootów pozostało dla Dönitza jedyną opcją. Nowy stan rzeczy
ograniczył też działania nawodnych niemieckich okrętów wojennych, które
mogły przedostać się na Atlantyk, żeby tam atakować brytyjskie transporty
i konwoje. Wszystkie niemieckie zbiornikowce oraz statki zaopatrzeniowe na
otwartych morzach zostały zidentyfikowane, zlokalizowane i zatopione
w ciągu miesiąca od chwili zdobycia Enigmy przez załogę HMS Bulldog.

Ni emi eck a fl ota nawodna


Wojenne założenia strategiczne niemieckich przywódców przewidywały
podbój kontynentalnej Europy siłami Luftwaffe i przeprowadzających
błyskawiczne uderzenia kolumn pancernych. Oczekiwano, że Kriegsmarine
odegra ważną rolę wspomagającą, prowadząc operacje morskie przeciwko
znacznie silniejszej Royal Navy. W tej sytuacji dla marynarki wojennej Rzeszy
przeznaczano ograniczone środki, a coraz więcej z nich przypadało w udziale
broni podwodnej wobec jej sukcesów odnoszonych w wojnie morskiej.
W rezultacie takiej polityki niemiecka flota nawodna składała się z kilku
okrętów liniowych (w tym trzech przestarzałych przeddrednotów), kilku
ciężkich krążowników oraz dwudziestu kilku niszczycieli – nie była to
armada, która mogła podjąć równorzędną walkę z brytyjską Flotą Metropolii
na wodach tradycyjnie uznawanych za strefę dominacji Royal Navy. Jeden
z głównych okrętów liniowych floty Hitlera, Graf Spee, uległ samozatopieniu
już w pierwszych tygodniach wojny, a wkrótce potem kampania norweska
została okupiona przez Kriegsmarine stratą ciężkiego krążownika Blücher,
dwóch lekkich krążowników oraz dziesięciu kontrtorpedowców, nie licząc
trzech uszkodzonych okrętów liniowych, w tym jednego na tyle poważnie, że
jego remont zajął rok. Były to straty dotkliwe, lecz pozostałe niemieckie
wielkie okręty nawodne nadal stanowiły zagrożenie dla życiodajnych
brytyjskich szlaków na Atlantyku, kiedy tylko opuszczały macierzyste porty,
co też sporadycznie czyniły.
Takie zagrożenie pojawiło się pod koniec 1940 roku, kiedy załoga
pancernika kieszonkowego dostrzegła aliancki konwój HX-84 w trakcie
patrolowania wód Cieśniny Duńskiej opodal wybrzeży Islandii. W owym
czasie Brytyjczykom brakowało eskortowców do osłaniania konwojów
płynących z Halifaksu w kanadyjskiej Nowej Szkocji do Liverpoolu lub
Belfastu, a zdarzało się, że konwoju strzegł jeden jedyny krążownik
pomocniczy. Krążowniki pomocnicze były po prostu dużymi statkami,
uzbrojonymi doraźnie w nieliczne działa i obsadzone załogami złożonymi
z marynarzy floty wojennej, ale na początku wojny aliantom brakowało
nawet dział. Jednostka, na której pływał mój ojciec, HMS Montclair, była
właśnie okrętem tego rodzaju. Niektóre z jej dział, które miały odstraszać U-
Booty, były drewnianymi atrapami. Eskorta wspomnianego powyżej
konwoju, który przepływał koło Islandii, składała się z trzech okrętów,
a dowodził nią przyjaciel naszej rodziny, kapitan Royal Navy Edward Fegan,
przezywany „Fogertym”, ponieważ potrafił głosem naśladować syreny
używane na statkach we mgle (ang. fog). Gdy Admiral Scheer otworzył ogień
ze swoich dział kalibru 280 mm, „Fogerty” niezwłocznie rozkazał konwojowi
się rozproszyć, a sam ruszył swoim okrętem całą naprzód w kierunku
niemieckiego pancernika, równocześnie stawiając zasłonę dymną, ażeby
w taki sposób osłonić ucieczkę pozostałym jednostkom konwoju. W rezultacie
niemiecki okręt zdołał zatopić tylko pięć statków, a kapitan Fegan został
odznaczony Krzyżem Wiktorii.
Podczas tej wojny tylko dwa niemieckie okręty liniowe wdały się
w otwarte pojedynki artyleryjskie z Royal Navy, a pozostałe uległy
zniszczeniu bądź uszkodzeniom w portach, atakowane przez samoloty
brytyjskiego lotnictwa bombowego. Pierwszy poszedł na dno ciężki
krążownik Graf Spee, którego marny koniec opisałem już wcześniej,
a drugim ze śmiałków okazał się Bis​m arck. Ten jeden z najpotężniejszych
ówcześnie okrętów liniowych mógł rozwinąć większą prędkość i przewyższał
siłą ognia prawie każdy z pancerników oraz krążowników pancernych Royal
Navy, z których większość miała już swoje lata, a kilka brało nawet udział
w bitwie jutlandzkiej ćwierć wieku wcześniej. Dlatego właśnie Bismarck stał
się najważniejszym celem dla brytyjskiej floty, a gdy niemiecki pancernik
wraz z kilkoma towarzyszącymi mu krążownikami przedarł się na Morze
Północne w drugiej połowie maja 1941 roku, główne siły Royal Navy
wyruszyły w pościg. Niemiecka eskadra została dostrzeżona 24 maja,
a brytyjskie pancerniki zbliżyły się do niej. Po kilku salwach z obu stron
chluba Royal Navy, krążownik liniowy HMS Hood, został trafiony
w okrętowy magazyn amunicyjny i zatonął w ciągu trzech minut. Przeżyło
tylko trzech ludzi z 1500-osobowej załogi Hooda, jednak pociski dosięgły nie
tylko ten okręt. Celny strzał uszkodził zbiornik paliwa na Bismarcku,
z którego wyciekło tysiąc ton paliwa. Ponadto Bismarcka dosięgła jedna
z torped lotniczych, lecz w nocy niemiecki okręt chwilowo zniknął
Brytyjczykom z widoku. Zastanawiano się, dokąd się skierował. Do któregoś
z portów w Niemczech albo w Norwegii, a może do jednego z francuskich?
Niebawem poznano odpowiedź na to pytanie.
Niemiecka prasa poinformowała o zatopieniu Hooda i o starciu wielkich
okrętów liniowych na dalekim Atlantyku. W Niemczech z ogromnym
napięciem reporterzy i czytelnicy śledzili przebieg batalii, choć nawet tam
zdawano sobie sprawę z liczebnej przewagi przeciwnika. Royal Navy zaczęła
koncentro​wać siły w pobliżu Bismarcka, więc okręt ten musiał szukać drogi
ucieczki do któregoś z własnych portów. Losami Bismarcka bardzo
interesował się pewien wysoki stopniem oficer Luftwaffe w Atenach, którego
bratanek służył jako podchorąży na tym pancerniku. Z Aten nadano więc
pilną radiodepeszę, posługując się szyfrem dyplomatycznym, który okazał
się jeszcze mniej bezpieczny od szyfru GAF (niemieckich sił powietrznych),
z pytaniem o zdrowie wspomnianego młodzieńca i przy okazji o to, do
jakiego portu Bismarck się kierował. Przypuszczalnie ów oficer Luftwaffe
zamierzał tam wysłać samolot po swego krewniaka. Z odpowiedzi, jaka
nadeszła, wynikało, że Bismarck wziął kurs na port w Breście i płynie tam
z maksymalną szybkością. W Bletchley Park przechwycono ten meldunek
i natychmiast przekazano informację o niemieckich zamiarach admirałowi
Toveyowi, który kierował operacją pościgu za Bismarckiem. Historycy
spierają się nadal, jaki skutek wywarło w istocie przechwycenie tej
radiodepeszy, ale tak czy owak alianci mieli już niebawem odnaleźć wrogi
okręt na morzu.
26 maja o godzinie 10.30 załoga łodzi latającej typu Catalina potwierdziła,
że Bismarck znajdował się o 700 mil na zachód od Brestu i na pełnej
szybkości zmierza w kierunku tego portu. Wprawdzie brytyjska flota zbliżała
się do uciekiniera, ale nie na tyle prędko, by dopaść go, nim Bismarck
znalazłby się pod osłoną samolotów Luftwaffe z baz we Francji. Brytyjczycy
musieli więc jakoś spowolnić umykający okręt, a tego samego wieczoru,
mimo bardzo złej pogody, samoloty pokładowe z lotniskowca HMS Ark Royal
przeprowadziły atak na Bismarcka. Dywizjon dwupłatowych maszyn typu
Swordfish uzbrojono w torpedy, podwieszając je po jednej pod kadłubem
każdego z tych samolotów, a brytyjscy lotnicy wystartowali, aby
przeprowadzić nalot na silnie uzbrojony niemiecki okręt. Parę torped trafiło
w cel, a jedna z nich uszkodziła ster pancernika. Wielki okręt zaczął zataczać
koła na morzu i znalazł się w potrzasku. Nocą dotarły w jego pobliże główne
brytyjskie siły nawodne i rozpoczęły metodyczny ostrzał Bismarcka,
stopniowo przeobrażając go w zniszczony i płonący wrak. Ostateczny cios
zadały mu torpedy odpalone z krążownika HMS Dorsetshire; Bismarck
zatonął, nie opuściwszy bandery; zginęła większość jego załogi, w tym
podchorąży, którego wuj nieświadomie mógł się przyczynić do zagłady tego
okrętu.
Pozostałe okręty nawodne Kriegsmarine nie stawiły czoła Royal Navy
w ot​wartym boju, co jednak nie znaczy, że nie zagrażały alianckiej flocie
handlowej kursującej po Atlantyku. Główną groźbę stanowił pancernik
Tirpitz, okręt równie wielki jak Bismarck, stacjonujący w Hawrze – bazie
atakowanej regularnie przez samoloty RAF-u. Hitler zadecydował
o przemieszczeniu tego pancernika pod osłoną flotylli krążowników
i niszczycieli w bezpieczniejsze miejsce, a akcja tego przebazowania
zasłużyła na miano bardzo śmiałej. Tirpitz miał się przedrzeć przez kanał La
Manche, w biały dzień przepływając koło białych klifów w Dover do
względnie bezpiecznej przystani w jednym z norweskich fiordów – podobną
akcję przeprowadziły pancerniki (klasyfikowane przez aliantów jako
krążowniki liniowe) Scharnhorst i Gneisenau oraz krążownik Prinz Eugen,
które przemknęły z Brestu do Kilonii (w ramach operacji „Cerberus”).
Sukces tego śmiałego „rajdu przez kanał La Manche”, jak określiła tę akcję
brytyjska prasa, był po części skutkiem awarii sprzętu pokładowego
alianckich samolotów śledzących ruchy niemieckich okrętów. Zawiodły
pokładowe urządzenia radarowe, przez co lotnicy nie zauważyli zniknięcia
niemieckich okrętów wojennych z portów. Równocześnie Niemcy zakłócili
pracę lądowych stacji radarowych, penetrujących wody kanału La Manche.
Niemiecka flotylla przedarła się przez Cieśniny Duńskie, choć niezupełnie
bez strat, gdyż zarówno Scharnhorst, jak i Gneisenau zostały uszkodzone
przez miny, i dotarła do niemieckich portów, choć i tam była nękana przez
RAF. Natomiast Tirpitz, ukrywający się w norweskich fiordach, pozostał
zagrożeniem dla brytyjskiej żeglugi do jesieni 1944 roku, wielokrotnie
i intensywnie atakowany od wiosny owego roku przez alianckie samoloty
w Altafiord. Sprzymierzeni nieustępliwie starali się wyeliminować
potencjalną groźbę, jaką stanowił Tirpitz, gdyż poczynając od sierpnia 1941
roku kilkadziesiąt konwojów, w których składzie płynęło łącznie kilkaset
statków, zmierzało wzdłuż brzegów zachodniej i północnej Norwegii z bronią
i innym zaopatrzeniem dla ZSRR, aby wesprzeć radzieckiego sojusznika
w walkach z niemieckim najeźdźcą. Eskorta niemal każdego z tych konwojów
musiała stoczyć w trakcie tych rejsów zacięty bój, a najdotkliwsze straty
poniósł konwój PQ-17, który stracił aż 25 z 36 swoich statków. Zagrożenie ze
strony Tirpitza spowodowało, że konwojowi polecono się rozproszyć, przez
co w praktyce okręty zostały pozbawione osłony – a więc póki ten niemiecki
pancernik operował na wodach norweskich, nieustannie zagrażał brytyjskiej
żegludze. Ostatecznie brytyjskie bombowce zatopiły Tirpitza.
Utrzymanie przewagi na morzach było czymś koniecznym dla
Brytyjczyków, których flota wojenna działała na całym Atlantyku, na Morzu
Śródziemnym i w coraz większym stopniu na Oceanie Spokojnym, gdy
zaczęła tam narastać groźba japońskiej ekspansji. Włoska flota nawodna
składała się z kilku pancerników, ponad dwudziestu krążowników oraz
kilkudziesięciu niszczycieli, a większość tych okrętów stacjonowała w porcie
Tarent w południowych Włoszech. Po inwazji wojsk włoskich na Grecję
w październiku 1940 roku państwa „osi” stopniowo zdominowały baseny
Morza Egejskiego i Adriatyku, zagrażając Malcie. Brytyjskie konwoje
przebijały się na Maltę z zaopatrzeniem dosłownie pod nosem floty włoskiej,
która jednak nie zdecydowała się na opuszczenie Tarentu. Śmiały nalot,
przeprowadzony przez zaledwie dwadzieścia kilka brytyjskich dwupłatowych
samolotów Swordfish, uzbrojonych w torpedy i bomby, zaskoczył Włochów
w Tarencie i zatopił tam bądź unieruchomił połowę ich floty. Jednakże te,
które ocalały z pogromu, wciąż stanowiły pewną siłę, więc kiedy komórka
wywiadowcza Ultra z Bletchley Park ostrzegła admirała Cunninghama
w Aleksandrii, że włoska eskadra szykuje się do wyjścia w morze, aby
zaatakować statki ewakuujące wojska brytyjskie z Grecji, należało
przeprowadzić kontrakcję. I flota brytyjska zaskoczyła Włochów u przylądka
Matapan, zawdzięczając odniesiony sukces – okręty Cunninghama zatopiły
trzy ciężkie krążowniki i trzy niszczyciele przeciwnika – wywiadowi
sygnałowemu. Wprawdzie podczas ewakuacji oddziałów brytyjskich z Grecji
i Krety Royal Navy straciła kilka okrętów, lecz gdyby flota włoska nie
doznała takich strat, to wspomniana akcja ewakuacyjna mogłaby mieć
przebieg znacznie gorszy dla Brytyjczyków. Royal Navy zdołała utrzymać
dominującą pozycję na Morzu Śródziemnym dzięki sprawniejszemu
wykorzystaniu informacji swojego wywiadu radioelektronicznego.
Z biegiem wojny przeciwnicy Niemiec rośli w siłę, a sprzymierzeńcy
Rzeszy, wśród których najważniejsi byli Włosi, stawali się coraz bardziej
niepewni. Sojusz między tymi dwoma krajami, Niemcami i Włochami, uległ
zacieśnieniu w 1940 roku, po dokooptowaniu Japonii, a u jego podstaw legła
osobista przyjaźń Hitlera i Mussoliniego. Podpisany przez państwa
faszystowskie w marcu 1939 roku „pakt stalowy” był deklaracją wzajemnej
współpracy. Jego postanowienia przewidywały prowadzenie uzgodnionej
polityki militarnej, w tym wymia​nę wszelkiego rodzaju danych
wywiadowczych. We Włoszech działały dwie służby wywiadowcze, podobne
do niemieckich Abwehry i SD. Servizio Informazioni Militare (SIM) była
agencją wywiadu wojskowego, natomiast służba wywiadowcza partii
faszystowskiej, OVRA (Organizzazione Volontaria per la Repressione dell’
Antifascismo – Organizacja Ochotnicza do Zwalczania Anty​faszyzmu)
zasługiwała na miano marnej imitacji gestapo, ponieważ zajmowała się
głównie zwalczaniem antyfaszystowskiego podziemia w byłej Jugosławii i na
innych okupowanych terenach nad Adriatykiem. OVRA usiłowała nawet
doprowadzić do nawiązania współpracy z Kanadyjczykami, jednak rząd
kanadyjski odrzucił tę niedorzeczną propozycję. SIM i OVRA miały własne
komórki wywiadu sygnałowego, wskutek czego rywalizowały ze sobą
i dublowały się w swoich działaniach podobnie jak analogiczne komórki
wywiadowcze w Niemczech.
Mussolini dążył do rozszerzenia włoskich północnoafrykańskich
posiadłości kolonialnych – operując z terytorium libijskiego, w czerwcu 1940
roku przystąpił do wojny z Wielką Brytanią i Francją. W Libii marszałek
Graziani, dowódca włoskiej 10. Armii, miał pod bronią niemal ćwierć
miliona ludzi. We wrześniu jego wojska zaatakowały Brytyjczyków
w Egipcie, lecz doszły tylko do Sidi Barrani, miejscowości niedaleko granicy
libijsko-egipskiej, oddalonej od Kairu o prawie 500 kilometrów. Włosi
założyli tam obozowisko, wystraszeni dezinformacjami rozpuszczanymi przez
brytyjski wywiad sygnałowy, które dawały do zrozumienia, że Brytyjczycy
dysponowali w Egipcie dużo większymi siłami (w rzeczywistości ich
kontyngent liczył 30 tysięcy żołnierzy). Następnie nieliczne siły brytyjskie
wymanewrowały armię włoską podczas błyskotliwie przeprowadzonej
kampanii, wzięły 130 tysięcy jeńców i odrzuciły resztę włoskich oddziałów
kilkaset kilometrów na zachód, do Cyrenajki. Brytyjski generał O’Connor
mógł prawdopodobnie w tym czasie całkowicie wyprzeć nieprzyjaciela
z Afryki Północnej, tym bardziej że udało się złamać szyfr używany przez
włoskie siły powietrzne. Niestety, Churchill rozkazał mu wydzielić znaczną
część wojsk do wsparcia Grecji napadniętej przez Niemcy. Poza tym wkrótce
Włocha wzmocnił poważnie generał Rommel na czele swojego Deutsches
Afrika Korps (DAK).
Abwehra uważała Włochów za niepewnych partnerów, chociaż włoskie
służby wywiadowcze spisywały się całkiem nieźle. Na nieszczęście dla
stojącego na czele „osi” Hitlera, armia włoska, jej dowództwo, a nawet Włosi
jako naród w odróżnieniu od Mussoliniego nie zachwycali się swoimi
niemieckimi „sprzymierzeńcami”. Niemcy też nie ufali Włochom, i nawet
w pierwszych latach wojny admirał Canaris, szef Abwehry, mówił swoim
podwładnym, że jeśli sytuacja militarna „osi” stanie się krytyczna, Włosi
przejdą na stronę nieprzyjaciół Rzeszy. Dodawał, że nie jest sprawą Abwehry,
tylko przywództwa politycznego Niemiec, branie tego w rachubę
w prowadzeniu polityki zagra​nicznej. Oczy​wiście Canaris miał rację: Włosi
zaczęli odnosić się niechętnie do kontynuowania wojny już jesienią 1941
roku. W przechwyconych włoskich radiodepeszach poja​wiały się wzmianki
o konieczności zawarcia separatystycznego pokoju, i to w czasie, kiedy
zwycięska podówczas armia niemiecka wdzierała się w głąb Rosji. Nawet
w okresie niemieckich sukcesów militarnych wielu sprzeciwiało się
posyłaniu wojsk włoskich na front wschodni. Nieudolne poczynania Włochów
stanowiły przyczynę interwencji Hitlera w Afryce i na Bałkanach, a te, na
dłuższą metę, nie okazały się dla Niemców korzystne.

Bał k any
Włochy pod przywództwem „Duce” – Benita Mussoliniego – aspirowały do
stworzenia imperium, mimo że brakło im naturalnych i gospodarczych
zasobów do urzeczywistnienia takich ambicji. Włosi nie byli wojowniczym
narodem, lecz Mussolini nie zdawał sobie z tego sprawy, póki jego kraj nie
stanął w obliczu przystąpienia do globalnego konfliktu zbrojnego. Włochy
roztrwoniły bogactwo, skumulowane w latach trzydziestych, na realizację
nieprzemyślanych planów i kolonialne wojny, wojska tego kraju były
wyczerpane i wyposażone w przestarzałe typy broni oraz samolotów.
Pomimo to Mussolini 10 czerwca 1940 roku wypowiedział wojnę Francji
i uderzył z południa na ten kraj, który załamywał się już pod ciosami armii
niemieckiej. Mussolini znalazł się w obozie przeciwników Wielkiej Brytanii –
uznawał ją za słabą militarnie i również stojącą na progu klęski, choć
w niemieckim naczelnym dowództwie uważano inaczej. Zwycięstwa
Wehrmachtu przyniosły Niemcom opanowanie zachodnioeuropejskich
wybrzeży, od północnego skraju Norwegii, po granicę francusko-hiszpańską.
Przystąpienie Włoch do wojny otwierało nowy front nad Morzem
Śródziemnym. Wojska brytyjskie stacjonowały bowiem w Egipcie i na
Bliskim Wschodzie. Dowództwo niemieckie było zdania, że armia brytyjska
w tamtym regionie jest dużo silniejsza, niż była w rzeczywistości, po części
za sprawą mistrzowskich działań dezinformacyjnych generała Wavella,
brytyjskiego głównodowodzącego na Bliskim i Środkowym Wschodzie,
i obawiało się działań zaczepnych z jej strony. Z perspektywy niemieckiego
Sztabu Generalnego w Berlinie przystąpienie Włoch do wojny stanowiło
niemal katastrofę. Jak gdyby na potwierdzenie słuszności takiego poglądu,
po ataku Włochów na wojska brytyjskie w Egipcie, armia włoska, licząca 200
tysięcy żołnierzy, uderzyła jeszcze pod koniec października na Grecję –
i poniosła tam kompromitujące porażki.
Choć w wojskach włoskich było kilka elitarnych jednostek, to w większości
armia tego kraju składała się z nieudolnych żołnierzy, a jednym z przejawów
owej niekompetencji były metody korzystania przez Włochów z łączności
radiowej. Ich radionadajniki zdradzały tożsamość dosłownie wszystkich
jednostek włoskiej 11. Armii, które posługiwały się czytelnymi hasłami
wywoławczymi i nie zmieniały ich przez wiele dni. Nadto Grecy weszli
w posiadanie szyfrów armii włoskiej i już od pierwszych dni kampanii
bałkańskiej byli w stanie odczytać większość meldunków radiowych
nadawanych przez przeciwnika. Dzięki temu wymanewrowywali Włochów
i odnosili taktyczne sukcesy, co wprawiało w wielkie zakłopotanie marszałka
Badoglio, szefa włoskiego Sztabu Generalnego, który w konsekwencji
zwolnił wielu swoich podwładnych (a sam niebawem podał się do dymisji).
Grecy przypuszczali, że Niemcy nie dopuszczą do klęski swoich
sprzymierzeńców, i mieli rację. Wehrmacht napadł na Jugosławię
i zaatakował też Grecję. W krytycznej sytuacji rząd grecki zwrócił się do
Brytyjczyków z prośbą o pomoc wojskową, a po głębokim namyśle Churchill
rozkazał Wavellowi skierować do Grecji 60 tysięcy żołnierzy. Sprowokowało
to tylko wojska niemieckie do błyskawicznego wkroczenia do Grecji.
Ekspedycyjne siły brytyjskie zamierzały umocnić się na linii obronnej
w głębi tego kraju, ale plan ten nie spodobał się greckim władzom, które
chciały bronić „świętej ziemi ojczystej” na granicach. Armii greckiej nie
udało się jednak utrzymać sporządzonych w pośpiechu umocnień
granicznych, a niemieckie formacje pancerne bez trudu pokonały Greków
i wspomagających ich Brytyjczyków. Brytyjscy agenci z SIS (Secret
Intelligence Service) zaczęli się przedostawać do kontynentalnej części Grecji
jeszcze w czasie, gdy Niemcy zajmowali ten kraj, ale podobne misje nie
zawsze kończyły się pomyślnie. Jednym z tych agentów był pewien grecki
oficer, przerzucony na pokładzie okrętu podwodnego na wybrzeże w pobliżu
Aten z zadaniem ustalenia liczebności i siły operujących tam wojsk
niemieckich. Polecono mu zawczasu przekazać przez radio do Kairu
meldunek o bezpiecznym dotarciu na miejsce, lecz raport ten został
przechwycony przez nasłuch Abwehry. Niemcy wysłali greckiemu agentowi
polecenie zmiany częstotliwości, na jakiej nadawał, i obiecali, że zjawi się
po niego okręt podwodny; zamiast tego czekało nań gestapo. Na Bałkanach
przepadło bardzo wielu alianckich agentów wraz z radykalną zmianą sytuacji
w Europie Zachodniej, a bałkańskie ugrupowania partyzanckie często
walczyły ze sobą, a nie z Niemcami. Agenci zajmowali się tam głównie
dywersją i podtrzymywaniem żywionych przez Hitlera obaw, że alianci
wysadzą w Grecji silny desant. Na skutek tego greckiego wybrzeża
pilnowało bardzo wielu niemieckich żołnierzy – strzegli go przed
spodziewanym alianckim lądowaniem.
Wprawdzie kampania grecka nie okazała się całkowitą katastrofą dla
wojsk brytyjskich, lecz mimo wszystko przyniosła im porażkę. Niemcy
uderzyli z północy i w ciągu trzech tygodni wkroczyli do Aten, jednak do
tego czasu brytyjskich żołnierzy wycofano na Kretę. Generał Freyberg,
dowódca alianckiego kontyngentu na tej wyspie, miał pod swoją komendą
różne jednostki brytyjskie, australijskie i nowozelandzkie, niektóre
ewakuowane z Grecji kontynentalnej. Bitwa o Kretę rozpoczęła się, gdy
wywiad sygnałowy Ultra poin​for​m ował szczegółowo generała Freyberga
o planach niemieckiego desantu powietrznego. Freyberg dysponował zbyt
małymi siłami, żeby w pełni zrobić użytek z tych danych wywiadowczych;
przez dziesięć dni prowadził zażarte walki z silnym niemieckim desantem,
nim alianci postanowili w końcu ewakuować swoje wojska również z Krety.
Początkowo Hitler planował rozpoczęcie ataku na Związek Radziecki w maju
1941 roku, ale w opinii niemieckiej gene​ralicji „starcie”, jak to określali,
w Jugosławii i Grecji, zabrało kilka cennych tygodni i spowodowało
opóźnienie inwazji na ZSRR. W tej sytuacji Hitlerowi nie udało się, wbrew
jego zamiarom, doprowadzić kampanii na wschodzie do zwycięskiego końca
przed nastaniem surowej rosyjskiej zimy.
Inne kraje bałkańskie znalazły się trochę niepostrzeżenie w strefie
wpływów Rzeszy; niemieccy żołnierze pojawili się tam jako doradcy,
a potem liczniej na zaproszenie tamtejszych „przyjaciół”. Król rumuński
Karol II okazał się anty​nazistą i abdykował pod naciskiem Żelaznej Gwardii
– organizacji faszystowskiej, uderzająco podobnej do nazistowskiej SA
w Niemczech. Bułgarii obiecano terytorium Macedonii Egejskiej w zamian
za podjęcie współpracy militarnej i wywiadowczej, a Niemcy uruchomili
w Sofii stację nasłuchu. Nadano jej kryptonim „Borer” i wyznaczono zadanie
monitorowania radiodepesz dyplomatycznych nadawanych na Bałkanach,
a także radzieckich i brytyjskich wojskowych meldunków radiowych.
W owym czasie niemiecko-włoskie imperium „osi” rozciągało się od
wybrzeży Atlantyku po ujście Dunaju. W tej beczce miodu była tylko jedna
łyżka dziegciu – masowy ruch partyzancki w podbitej i podzielonej Jugosławii
– a konflikt zbrojny miał się wkrótce rozprzestrzenić na region
bliskowschodni.

Bl i sk i i Środk owy Wschód


Po opanowaniu większości Europy Hitler zaplanował uderzenie na Związek
Ra​dziecki – dążył do zniszczenia komunizmu i opanowania Środkowego
Wschodu zasobnego w ropę naftową – surowiec, którego Niemcy bardzo
potrzebowały.
Z dokumentacji Wilhelma Flickego wynika, że wcześniej niemieckie
służby wywiadu sygnałowego przejawiały niezbyt duże zainteresowanie
aktywnością radiową we wspomnianym regionie, jednak przed kampanią na
wschodzie jego stacja nasłuchowa dostała z OKW rozkaz pierwszoplanowego
potraktowania misji przechwytywania depesz radiowych nadawanych
w Turcji, Iranie, Iraku, Syrii, Palestynie, Transjordanii i Egipcie. Abwehra
zajęła się organizowaniem siatki propagandowo-szpiegowskiej w Turcji oraz
kilku krajach arabskich, gdy Niemcy snuli plany zaatakowania południowej
Rosji z Bałkanów i zajęcia Syrii po przerzucie wojsk przez Turcję lub Kretę.
Inne rozwiązanie polegało na wkroczeniu na Bliski Wschód z Afryki
Północnej, przez Egipt, a ewentualne pogwałcenie suwerenności państw
arabskich nie stanowiło dla Hitlera przeszkody. W Iraku silne proniemieckie
ugrupowanie pod przywództwem Raszida Alego al-Kilaniego szykowało się
do zamachu stanu i zajęcia pól naftowych koło Mosulu. Reza Szah Pahlawi,
ojciec Mohammada Rezy Pahlawiego, powojennego szachinszacha perskiego,
był gotów przystąpić do działania, gdyby wojska niemieckie przekroczyły
Kanał Sueski lub Bosfor. Nawet w Afganistanie Niemcy mieli stronników
politycznych, którzy tylko czekali na sygnał do antybrytyjskiego powstania.
Hitler dostrzegał potrzebę wykorzystania fermentu religijnego Arabów do
zapewnienia sobie ich współpracy i dlatego spotkał się w Berlinie z wielkim
muftim Jerozolimy. Arabowie obiecywali mu dżihad (świętą wojnę)
przeciwko Brytyjczykom na całym Bliskim Wschodzie, kiedy tylko Niemcy
będą gotowe ją wesprzeć. Nie spodziewano się oporu ze strony władz Syrii,
która była wtedy mandatowym terytorium francuskim, a zarząd sprawował
tam generał Dents, lojalny wobec władz Vichy (marionetkowego,
proniemieckiego rządu we Francji). W regionie bliskowschodnim jedynym
krajem, na którego poparcie mogła liczyć Wielka Brytania, była
Transjordania, a jej emir Abdullah wspomagał nawet swoimi oddziałami
wojskowymi armię brytyjską. Jednakże ten niewielki kraj nie mógł stawić
większego oporu. Armia niemiecka poczyniła przygotowania do ataku na
Jugosławię, a potem do desantu na Kretę (o czym już była mowa), lecz
wówczas sprawy na Bliskim Wschodzie przybrały obrót niekorzystny dla
Rzeszy.
Na początku kwietnia 1941 roku zaplanowane uderzenie na Jugosławię
zbiegło się w czasie z początkiem ofensywy Rommla na Bengazi w Libii.
W Iraku doszło do przewrotu, a tamtejszy premier Nuri as-Sa’id, który
w latach pierwszej wojny światowej współdziałał z Lawrence’em z Arabii,
ustąpił ze stanowiska. Nowy rząd został utworzony przez Raszida Alego al-
Kilaniego i oficjalnie ogłosił, że Irak będzie podtrzymywał przyjacielskie
relacje z Wielką Brytanią i Turcją – jednak nikt nie uwierzył w szczerość tych
zapewnień. Silny kontyngent wojsk brytyjskich niebawem wylądował
w Basrze, aby chronić złoża ropy koło Mosulu, stanowiące źródło paliwa dla
okrętów brytyjskiej Floty Śródziem​nomorskiej. Bez tych dostaw brytyjskie
okręty wojenne zostałyby unieruchomione, a flota włoska, choć osłabiona po
ataku na Tarent i bitwie koło przylądka Matapan, zapanowałaby
niepodzielnie na Morzu Śródziemnym, zapewniając osłonę desantom armii
niemieckiej w całym basenie Morza Śródziemnego. Z kolei jeśliby RAF
i USAAF (amerykańskie siły powietrzne) skoncentrowały się konsekwentniej
na atakowaniu niemieckich zakładów petrochemicznych, wojna mogła
zakończyć się nieco wcześniej.
W kilku krajach arabskich doszło do antybrytyjskich demonstracji
i zamieszek, a niemieckie lotnictwo rozpoczęło przerzut personelu
technicznego i wojskowego do Syrii. Wojska Rommla przekroczyły granicę
Egiptu i nacierały na Kair, gdzie, jak się spodziewano, mogłaby go poprzeć
grupa egipskich nacjonalistów pod przywództwem Nasera. Brytyjczycy
stanęli w obliczu utraty swoich wpływów na Bliskim Wschodzie oraz
tamtejszych roponośnych obszarów.
Tymczasem w połowie maja zaczęły się niemieckie naloty na Kretę. Ten
desant powietrzny Niemcy okupili bardzo ciężkimi stratami – mieli około
6000 zabitych i rannych oraz prawie 400 zniszczonych samolotów, po części
z powodu rozpoznania ich planów przez komórkę wywiadowczą Ultra.
Operacja „Merkury”, bo taki kryptonim nadano desantowi na tę wyspę,
zabrała też więcej cennego czasu, aniżeli spodziewało się tego niemieckie
naczelne dowództwo, które oczekiwało szybkiego zwycięstwa po
zaskakującym, jak sądzili Niemcy, ataku. Żołnierze, którzy polegli na Krecie
i utracone tam samoloty, miały być – zgodnie z pierwotnym planem –
wykorzystane do okupacji Syrii. W trakcie walk na Krecie do Syrii wkroczyły
brytyjskie oddziały, a wojska pod komendą Wavella szybko stłumiły rozruchy
w Kairze. Rommel trzymał się nadal pod Al-Alamajn, ale ogólna sytuacja
strategiczna na Bliskim Wschodzie radykalnie się zmieniła. Niemieckie
naczelne dowództwo, w większości złożone z przytakujących Hitlerowi
sztabowców, było przeświadczone, że niemieckie maszyny szyfrujące są
bezpieczne, a same szyfry – nie do złamania. Wywiad niemiecki nie miał
jednak takiej pewności, o czym wyraźnie świadczy poniższy wyjątek
z dokumentacji czołowego niemieckiego kryptologa z tamtych lat, Wilhelma
Flickego:

Muszę dodać kilka słów na temat walk o Kretę, których przebieg


był decydującym czynnikiem w załamaniu się [niemieckiego]
planu „skoku na Bliski Wschód”. Liczyliśmy na opanowanie Krety
za sprawą zaskakującego ataku. Żołnierzy, samoloty i okręty
szykowano do lądowania w Syrii. Nieoczekiwanie wielką część
tych sił utracono w walce o Kretę.
Jak można objaśnić niespodziewanie silny opór na tej wyspie?
Nie jestem w stanie poprzeć dowodami swoich przypuszczeń, ale
z moich obserwacji wynika, że [aliancki] garnizon doskonale
wiedział o zbliżającym się desancie. Opór alianckich wojsk, które
niemal wszędzie sprawiały wrażenie, jak gdyby niecierpliwie
wyczekiwały na niemiecki atak, oraz wypadki koło przylądka
Spatha, gdzie niemiecki konwój został rozproszony i prawie
zupełnie zniszczony, nie dopuszczają innego wyjaśnienia poza tym,
że obrońcy wyspy zostali powiadomieni przez radio o wszystkich
szczegółach. Być może w Atenach działali zaopatrzeni
w radionadajniki angielscy agenci, którzy mieli informacje
z wiarygodnych niemieckich źródeł, jest też jednak całkiem
prawdopodobne, że niemiecki system kryptogra​ficzny został
złamany i przeciwnik odczytywał niemieckie radiodepesze.
Wyjaśnić to mogą tylko Brytyjczycy.
(Z dokumentów Wilhelma Flickego)

Dochodzenie przeprowadzone tuż po wojnie przez zespół TICOM wykazało,


że niektórzy z czołowych niemieckich kryptologów uważali, iż kod Enigmy
oraz być może również inne szyfry zostały złamane przez nieprzyjaciela.
Flicke nigdy nie dowiedział się o sukcesach ośrodka w Bletchley Park, gdyż
zmarł na kilka lat przed ujawnieniem tego wojennego sekretu. Zamieszczony
powyżej cytat pochodzi z roku 1945, a już wcześniej kilka podobnych
ostrzeżeń przedstawiano Hitlerowi, ten jednak wolał je zignorować. Führer
popełnił tym samym zasadniczy błąd w ocenie materiałów wywiadowczych:
dawał wiarę tylko temu, co było zgodne z jego własnymi przekonaniami,
których uparcie się trzymał.

Kampani a na pustyni
Kampania na Pustyni Zachodniej (tak Brytyjczycy określali pustynne ob​szary
na zachód od Synaju) w Afryce Północnej nie została zaplanowana przez
żadną ze stron. Stosunkowo nieliczne jednostki brytyjskie, australijskie
i hinduskie strzegły Kanału Sueskiego, a dalej na zachód na
północnoafrykańskim wybrzeżu znacznie liczniejsze oddziały włoskie
stacjonowały w Libii – w Cyrenajce i Trypolitanii. Dość nagle, po
wypowiedzeniu przez Włochy wojny Wielkiej Brytanii, doszło do zbrojnej
konfrontacji w tysiąckilometrowym pasie pustynnych piasków, z nielicznymi
miasteczkami i wioskami. Miejscowości znajdowały się na ogół w pobliżu
traktu przebiegającego wzdłuż wybrzeża od Aleksandrii do Trypolisu,
oddzielone od siebie rozległymi, wietrznymi i rojącymi się od much oraz
innych owadów bezludnymi przestrzeniami. Marszałek Graziani
przeprowadził pierwszą akcję zaczepną na czele wojsk włoskich, liczących
prawie ćwierć miliona żołnierzy – przekroczył granicę i wszedł do Egiptu.
Włosi przebyli jeszcze około stu kilometrów i dotarli do Sidi Barrani, gdzie
zatrzymali się i okopali, po tym, jak Brytyjczycy zadali im pewne straty, ale
przede wszystkim, aby chronić swoje rozciągnięte linie zaopatrzeniowe.
Wywiad brytyjski podjął skuteczne działania, mające na celu
dezinformowanie przeciwnika, a dane wywiadowcze ośrodka Ultra stawały
się coraz liczniejsze i ściślejsze. Z czasem informacje takie zaczęły się
w dużej mierze przyczyniać do sukcesów wojsk brytyjskich, a wywiad
brytyjski przysłużył się dobrze swojemu krajowi do końca działań wojennych.
Do polepszenia sytuacji w tej dziedzinie przyczynił się generał Archibald
Wavell, który przeszedł świetną szkołę w zakresie działań, mających na celu
oszukanie nieprzyjaciela i wyprowadzenie go w pole, pod okiem generała
(później marszałka polnego) Allenby’ego, pod którego rozkazami służył
podczas pierwszej wojny światowej w walkach z armią turecką. Wtedy to
Allenby uciekał się do różnych podstępów. Jeden z takich forteli polegał na
„zgubieniu” na ziemi niczyjej aktówki zawierającej fałszywe plany (co
posłużyło za kanwę późniejszej książki Człowiek, którego nie było i filmu
pod tym samym tytułem). To zwiodło tureckich dowódców, którzy uznali, że
atak nastąpi na określonym odcinku, a Brytyjczycy w istocie
wymanewrowali Turków, opanowując bardzo trudne do zdobycia pozycje
w Gazie i okupując ten sukces minimalnymi stratami własnymi. Pod
wpływem doświadczeń zdobytych u Allenby’ego Wavell odnosił się bardziej
elastycznie niż niektórzy inni oficerowie z jego pokolenia, do kwestii
wykorzystywania informacji wywiadowczych. Doprowadził do tego, że Włosi
uważali, iż brytyjski garnizon w Egipcie jest dwukrotnie silniejszy od tego,
jaki był w rzeczywistości; osiągnął to za sprawą wielu transmisji radiowych,
których liczba wskazywała na obecność silnego kontyngentu wojsk
brytyjskich. Fortel ten zapoczątkował całą serię podobnych
dezinformacyjnych akcji, które w późniejszych latach wojny stały się
brytyjską specjalnością. W czasie kampanii na pustyni stopniowo
dopracowywano techniki identyfikacji i wykorzystywania obaw żywionych
przez nieprzyjaciela. Uciekając się do podstępu, generał O’Connor zdołał
przekonać Włochów, podobnie jak nieco wcześniej udało się to Wavellowi, że
dowodzi silnym zgrupowaniem. W czasie całej kampanii pustynnej, już po
tym, jak niemiecki kontyngent wsparł wojska włoskie, Rommel sądził, że ma
przed sobą dużo większe siły przeciwnika. Wavell czerpał z tego błędnego
przekonania określone korzyści, najpierw w zmaganiach z Włochami,
a później i z Niemcami. Jednym z jego pierwszych pomysłów było
utworzenie Pustynnej Grupy Dalekiego Zwiadu (LRDG), która nękała
oddziały włoskie, a następnie zapuszczała się głęboko na tyły Afrika Korps
i siała tam spustoszenie. Owe dywersyjne rajdy przeprowadzano w taki
sposób, że nieprzyjaciel często wypatrywał zagrożenia tam, gdzie go nie
było, natomiast ciosy spadały nań jak grom z jasnego nieba w najmniej
oczekiwanych miejscach i momentach.
Takie podstępne działania wojskowe stały się częstsze, gdy Wavell
zorganizował z ekipy pomysłowych oficerów i żołnierzy formację znaną jako
„A” Force, której dowództwo powierzył błyskotliwemu pułkownikowi
Dudleyowi Clarkowi. Nieco wcześniej Clark nadzorował formowanie
pierwszych jednostek komandosów i SAS, które stały się pierwowzorem
podobnych jednostek w armii amerykańskiej, choćby formacji rangersów.
Zadanie „A” Force polegało na wprowadzaniu chaosu i poczucia niepewności
w szeregach wroga, co też Clark czynił z entuzjazmem. W działaniach „A”
Force, prowadzonych w strefie całego basenu Morza Śródziemnego,
wykorzystywano niekonwencjonalne techniki militarne. Do głównych
sukcesów należało skuteczne przekonanie Hitlera o rzekomo planowanej
przez aliantów inwazji na okupowaną Grecję. W efekcie Niemcy,
spodziewając się alianckiego desantu, trzymali w tym kraju wielu żołnierzy
i wiele samolotów. Dudley Clark musiał korzystać z informacji
wywiadowczych, skoro rozumiał niepokoje Hitlera, związane z perspektywą
lądowania alianckich sił inwazyjnych na greckich plażach.
Jednostka „A” Force doprowadziła też do tego, że włoscy przeciwnicy
Wavella stale ulegali złudzeniu, iż Brytyjczycy przeważają liczebnie na
pustynnym froncie. Zresztą nie tylko Włosi myśleli, że mają przed sobą
znacznie większą armię brytyjską; temu samemu złudzeniu ulegała
niemiecka Abwehra i to do samego końca kampanii w Afryce Północnej.
Przyczyniła się do tego znacznie operacja „Compass”, w której trakcie wojska
alianckie przeprowadziły kontratak na oddziały Grazianiego okopane pod
Sidi Barrani. W tym czasie Ultra dopiero rozpoczynała swoją działalność,
lecz po złamaniu szyfrów włoskiego lotnictwa wojskowego brytyjski wywiad
poznał plany i skład armii włoskiej. Operacja „Compass” miała być
początkowo pięciodniowym zaczepnym wypa​dem, rozpoczętym 9 grudnia
1940 roku przez stosunkowo niewielkie siły brytyjskie i oddziały innych
krajów Wspólnoty Brytyjskiej pod dowództwem generała Richarda
O’Connora. Jednak do lutego następnego roku Włosi zosta​l i wymanewrowani
i pobici, po części z powodu beztroskiego korzystania z łączności radiowej
przez swoje oddziały.
Według Wilhelma Flickego, Wavell uzyskiwał wszelkie potrzebne mu
infor​m acje z nasłuchu radiowego, jego stacje nasłuchowe monitorowały
bowiem tamtejszy region. Zmęczeni, ale zwycięscy żołnierze O’Connora
przesunęli pustynny front na zachód o około 800 kilometrów i wzięli 130
tysięcy jeńców, w tym kilku generałów, tracąc przy tym zaledwie nieco
ponad tysiąc ludzi. Wyszli na pozycje umożliwiające natarcie na Trypolis
i całkowite wyparcie Włochów z Afryki, kiedy wydana w Londynie decyzja
pozbawiła ich owoców wielkiego triumfu. Otóż Churchill rozkazał Wavellowi
odesłać trzy dywizje z jego niewielkich sił do Grecji, aby tam wspomogły
armię grecką w obronie kraju przed niemiecką inwazją; miał to być przede
wszystkim gest polityczny. Tymczasem w Berlinie Hitler, rozwścieczony
z powodu włoskiej klęski, musiał już po raz drugi wysłać wojska w sukurs
swojemu głównemu sojusznikowi. Generał Erwin Rommel otrzymał rozkaz
udania się na czele Afrika Korps na północnoafrykańską pustynię, gdzie na
trwałe miał się zapisać w historii wojskowości.
Pl uton nasł uchu w Afrika Korps
Do połowy marca Włosi zostali odrzuceni do granic Trypolitanii, lecz wtedy
na pustynię dotarł Deutsches Afrika Korps (DAK), a Rommel objął faktyczną
komendę nad wojskami niemieckimi i włoskimi w Afryce Północnej. W 1941
roku doszło tam do serii starć formacji pancernych, w trakcie których
Rommel wykorzystywał mobilność i siłę ognia swoich jednostek z maestrią
nierzadko zdumiewającą Brytyjczyków. Niemieckie jednostki pancerne często
wyłaniały się z pozoru znikąd na rozległej pustyni, podczas gdy Brytyjczycy
tradycyjnie ustawiali swoje czołgi w szeregu, jak do kawaleryjskiej szarży,
aby parły naprzód w takim szyku, wystawiając się na ogień nieprzyjaciela.
Z kolei taktyka Rommla polegała na formowaniu swojej broni pancernej
w szpicę, która przebijała w wybranym punkcie ugrupowanie przeciwnika.
Jego wojska były też trochę inaczej zorganizowane; na odprawach przed
walką przedstawiano Auftragstaktik – polegało to na wydaniu dowódcom
oddziałów liniowych szczegółowych dyspozycji, ci zaś przedstawiali swoim
żołnierzom jasny cel działań, pozostawiając im zarazem dużo swobody
w jego osiągnięciu. Ta metoda zapewniała niemieckim wojskom przewagę na
polu walki – możliwość wykazania się inicjatywą – żołnierze nie musieli
bowiem wyczekiwać na rozkazy, gdy sytuacja się zmieniała, podczas gdy
żołnierze brytyjscy nierzadko w takich warunkach byli skazani na bierność.
Ponadto niemieccy żołnierze słynęli z energii i elastyczności w akcjach
bojowych, co rzucało się w oczy szczególnie podczas kontrataków. Był to
jeszcze jeden atut Rommla, pozwalający mu na działanie bardzo szybkie,
przebiegłe i zaskakujące; przez to zaskarbił sobie w wojskach brytyjskich
przydomek „Lisa Pustyni”.
W marcu 1941 roku do Afrika Korps przydzielono pluton nasłuchu,
a następnie, za sprawą jego sukcesów, oddział ten został rozbudowany do
621. kompanii nasłuchu radiowego, wyekwipowanej w odbiorniki oraz
namier​niki przystosowane do użycia w warunkach pustynnych. Dowództwo
tej nowej kompanii objął Hauptmann (kapitan) Seebohm, który był
uzdolnionym oficerem wywiadu. Zdobywane przezeń dane na temat składu,
sił i zamiarów wojsk brytyjskich, które przedstawiał Rommlowi, były
bardziej szczegółowe od podobnych informacji na temat strony niemieckiej,
zawartych w raportach Ultry. Brytyjscy dowódcy miewali wręcz wrażenie, iż
niemiecki generał rozgrywa bitwy niczym jasnowidz, przewidując zawczasu
ich poczynania. W Izbie Gmin premier Churchill powiedział o Rommlu:
„Mamy przed sobą śmiałego i przebiegłego przeciwnika, i, niech mi wolno
tak rzec, wybitnego generała”, a później przyznał, że kampania libijska nie
przebiegała tak, jak na to liczył. Obie strony miały dobre informacje na
temat stanu i celów nieprzyjaciela, ale najczęściej niemieckie materiały
wywiadowcze były ściślejsze i na pewno Niemcy zdobywali je szybciej. Jedną
z przyczyn takiego stanu rzeczy była znajomość „czarnego szyfru”,
wykradzionego przez Włochów z ambasady USA w Rzymie tuż przed
przystąpieniem Stanów Zjednoczonych do wojny.
Amerykanie śledzili bardzo pilnie przebieg walk w Afryce Północnej i już
wcześ​niej wysłali do kwatery głównej brytyjskiego dowództwa w Kairze
swojego attaché wojskowego, pułkownika Bonnera Franka Fellersa. Brytyj​‐
czycy potraktowali go jak przedstawiciela zaprzyjaźnionego kraju
i sojusznika, choć Fellers był w istocie anglofobem. Pozwolono mu
wizytować wszystkie jed​nostki brytyjskiej armii w Afryce, miał więc okazję
zapoznać się ze wszelkimi silnymi i słabymi stronami Brytyjczyków
i pisywał szczegółowe raporty o ich żołnierzach oraz uzbrojeniu,
rozmieszczeniu wojsk na froncie, a nawet o ich planach. Regularnie
i sumiennie wysyłał te raporty do Waszyngtonu, lecz nie był świadom tego,
że wywiad „Lisa Pustyni” podsłuchuje jego transmisje radiowe nadawane
czarnym szyfrem, a kapitan Seebohm rozszyfrowuje je dla Rommla. Wilhelm
Flicke ze stacji nasłuchowej w Lauf także monitorował transmisje Fellersa;
opisał po wojnie, że Fellers informował szczegółowo o brytyjskich planach
zrzucenia spadochroniarzy w pobliżu głównych lotnisk wojsk Rommla
i zniszczenia pasów startowych. Fellers nadał informację o tym o ósmej
rano, a ta, po rozszyfrowaniu, trafiła na biurko Führera już o 10.30.
Następnie przekazano ją Rommlowi, który miał cały dzień na ostrzeżenie
obrony swoich lotnisk o spodziewanych zrzutach. Oczywiście wspomniana
akcja zakończyła się katastrofalnie dla Brytyjczyków, jeśli nie liczyć jedynego
lotniska polowego, gdzie Niemcy zlekceważyli ostrzeżenie. Rommel istotnie
był energicznym i zdolnym dowódcą Afrika Korps, ale jego wywiad
sygnałowy podwajał osiągane przezeń sukcesy militarne. Ta dobra passa
miała się jednak skończyć. Źródło doskonałych informacji wywiadowczych,
które otrzymywał, wkrótce wyschło, a krążą dwie odmienne wersje historii
o tym, jak Brytyjczycy zorientowali się, że Niemcy przechwytują
i rozszyfrowują raporty pułkownika Fellersa wysyłane do Waszyngtonu.
Rommel za sprawą kompanii Seebohma podsłuchiwał pilnie to, co
dowódcy wojsk brytyjskich i sojuszniczych mieli do powiedzenia na temat
planowanych ataków na niemieckie pozycje, ale, co jeszcze ważniejsze, jego
kompania nasłuchu przechwytywała prawie codziennie raporty Fellersa. Te
transmisje były łat​we do zidentyfikowania, gdyż zawsze poprzedzały je hasła
wywoławcze MILID WASH lub AGWAR WASH. Aby zapewnić sobie możliwie
najlepszy ich odbiór, Seebohm musiał działać maksymalnie blisko
brytyjskich radio​operatorów na froncie. A to dało generałowi Auchinleckowi,
który zastąpił Wavella na stanowisku głównodowodzącego sił brytyjskich na
Bliskim Wschodzie, okazję do zorganizowania ataku na stanowisko
niemieckiej kompanii nasłuchu. Nocą 9 lipca 1942 roku australijski 2/24.
Batalion Piechoty ukradkiem podszedł pod obozowisko tej kompanii. Na
odcinku linii frontu pod Tel el-Eisa Australijczycy po cichu obeszli pozycje
jednego z włoskich batalionów, którego żołnierze mieli strzec niemieckiej
stacji, ale zamiast tego zasnęli. Żołnierze australijscy zaskoczyli więc
Niemców, a po krótkim i zaciętym starciu niemiecka jednostka wywiadu
sygnałowego została „unieszkodliwiona”; alianci wzięli wielu jeńców
i zdobyli większość sprzętu oraz dokumentacji. Kapitan Seebohm został
ciężko ranny i zmarł później w kairskim szpitalu. Była to prawdopodobnie
pierwsza akcja, podczas której wojska Wspólnoty Brytyjskiej weszły
w posiadanie wyposażenia i dokumentów nieprzyjacielskiej jednostki
nasłuchu, dzięki czemu poznały metody działania takich niemieckich
oddziałów. Przydało się to bardzo w skorygowaniu wielu błędów
popełnianych przez brytyjskich radiooperatorów. Zdobyte dokumenty prawie
na pewno zawierały treść przechwyconych transmisji pułkownika Fellersa
oraz, rzecz jasna, egzemplarz księgi kodowej z amerykańskim „czarnym
szyfrem”. Rommel zawdzięczał reputację „Lisa Pustyni” nieustannemu
przechytrzaniu brytyjskich dowódców frontowych, lecz likwidacja jego
kompanii nasłuchowej zbiegła się w czasie z końcem pasma odnoszonych
przez niego zwycięstw. Czy zdobyłby taką sławę bez dokładnych informacji
wywiadowczych, które ciągle otrzymywał? Wiążą się z tym inne pytania: Ilu
brytyjskich żołnierzy poległo w kampanii pustynnej za sprawą
niefrasobliwości Fellersa? Czy – jeśli uznamy za prawdę, że sukcesy
wywiadowcze ośrodka w Bletchley Park skróciły wojnę o dwa lata – nie
przedłużył jej przypadkiem Fellers o te same dwa lata? Pułkownik Fellers
przestał pracować jako attaché wojskowy w lipcu 1942 roku i wrócił do
Stanów Zjednoczonych, gdzie amerykański rząd odznaczył go Krzyżem za
Wybitną Służbę (DSC) za „jasne i precyzyjne raporty”.
Wspomniany wypad Australijczyków doprowadził do odnalezienia
i likwidacji jednego ze źródeł przecieku informacji przesyłanych przez
Fellersa, ale relacje spisane przez Wilhelma Flickego ujawniły także drugie
źródło. Flicke wspomniał, że 27 czerwca 1942 roku jadł w domu śniadanie
i słuchał dla zabicia czasu audycji radiostacji Deutschlandsender. Nadawano
akurat program zatytułowany „Wydarzenia w Afryce Północnej”, w którym
nie zabrakło rozprawy na tematy polityczne i militarne. W relacji Flickego
brak ściślejszych informacji o tej audycji; być może było to fabularyzowane
słuchowisko, a nie rzeczowa dyskusja. W każdym razie jednym z rozmówców
był amerykański attaché wojskowy w Kairze, który opowiadał, jak przesyłał
do Waszyngtonu wyczerpujące informacje o aliantach i jak przechwytywał je
posterunek nasłuchowy armii niemieckiej. Słuchowisko to aż zanadto
kojarzyło się z transmisjami monitorowanymi przez Flickego w jego stacji
niemal na co dzień (a czasem kilka razy dziennie). Zdumiony słuchał więc
w radiu audycji o ważnej tajemnicy wywiadowczej i głowił się, co z tego
wyniknie. Półtorej doby po tej audycji raporty Fellersa się urwały i choć
jednostka nasłuchowa w wojskach Rommla szukała na falach eteru
transmisji, rozpoczynanych od sygnałów MILID lub AGWAR, to czyniła to bez
skutku. Starałem się odnaleźć jakieś potwierdzenie tej historii, ale archiwa
rozgłośni Deutschlandsender uległy zniszczeniu w czasie wojennych nalotów
bombowych. Jeśli jednak kryło się w niej ziarno prawdy, to incydent ten
zasługiwał na miano publicznego ujawnienia ściśle tajnej informacji. Wypada
samemu rozstrzygnąć, która z tych wersji źródła „przecieku” jest bardziej
prawdopodobna.

Niemiecka sieć nasłuchu we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego


monitorowała głównie południowe obszary Związku Radzieckiego
i w mniejszym stopniu Egipt oraz afrykańskie tereny pustynne. Mobilna
stacja nasłuchowa w wojskach Rommla przechwytywała amerykańskie
meldunki o planach wojsk brytyjskich w Afryce, jednak alianci zniszczyli ją
tuż przed bitwą pod Al-Alamajn. Placówka nasłuchu w Lauf zwróciła uwagę
Hitlera na treść wspomnianych amerykańskich depesz radiowych. Wywiad
sygnałowy odegrał bardzo poważną rolę zwłaszcza we wcześniejszej fazie
zmagań na afrykańskiej pustyni.

Tymczasem działania wojenne na Morzu Śródziemnym przybierały na


inten​sywności, wraz z niemieckimi nalotami na alianckie konwoje
z zaopatrzeniem dla Malty i atakami Brytyjczyków na niemieckie i włoskie
statki, zwłaszcza tankowce, dostarczające paliwo jednostkom Afrika Korps.
Ultra śledziła ruchy tych statków od chwili ich wyjścia z portów, czasem
nawet identyfikując ich ładunek. W rezultacie wojskom Rommla brakowało
niemal wszystkiego, ale przede wszystkim ropy naftowej, której niedostatek
zaczął ograniczać zdolności manewrowe jego formacji, zwłaszcza tych
pancernych. Latem 1942 roku załoga jednego z U-Bootów na Morzu
Śródziemnym zdobyła brytyjski statek wraz z kodami radiowymi używanymi
przez brytyjskie siły zbrojne w regionie śródziemnomorskim. Przez kilka
następnych tygodni Niemcy mogli odczytywać wszystkie brytyjskie
radiodepesze, póki Brytyjczycy nie nabrali podejrzeń i nie wydali wszystkim
radiooperatorom na tamtym teatrze wojny nowych ksiąg kodowych. Był to
jeden z ostatnich sukcesów niemieckiego wywiadu sygnałowego w regionie
Morza Śródziemnego, natomiast ośrodek w Bletchley Park coraz skuteczniej
przechwytywał i rozszyfrowywał zakodowane transmisje przeciwnika,
korzystając między innymi z materiałów zdobytych w opanowanej stacji
nasłuchowej Rommla. Gdy wojska brytyjskie oraz amerykańskie (które
włączyły się do udziału w kampanii afrykańskiej) zepchnęły Afrika Korps do
Tunezji, Niemcy rozpoczęli tam przygotowania do ostatniego boju
i perspektywy niewoli. Oficer wywiadu łącznościowego, dowodzący
kompanią po śmierci Seebohma, poprosił o ewakuację jego jednostki do
Włoch. Rozkaz Hitlera był jednak wyraźny – żołnierze i ich sprzęt mieli
pozostać w Afryce, co oznaczało utratę jednej z nielicznych kompanii
nasłuchu w armii niemieckiej. Wprawdzie jej wyposażenie i papiery zostały
zniszczone, nim alianci odnieśli ostateczne zwycięstwo na kontynencie
afrykańskim, ale od tej pory w zmaganiach wywiadów radioelektronicznych,
które miały zmienny przebieg, przynosząc sukcesy raz jednej, raz drugiej
stronie, Niemcy na dobre utracili inicjatywę. Odtąd to alianci coraz
wyraźniej, do samego końca drugiej wojny światowej, dominowali
w dziedzinie wywiadu sygnałowego, o czym generalicja z niemieckiego
naczelnego dowództwa dowiedziała się już po zakończeniu walk w Europie.
Niemiecki wywiad i niemieckie stacje nasłuchowe nie uprzedziły zawczasu
dowództwa Wehrmachtu o zaplanowanych przez aliantów wielkich akcjach
desantowych w Afryce Północnej, na Sycylii, we Włoszech i na południu
Francji. Każda z tych operacji zakończyła się sukcesem sprzymierzonych, po
części za sprawą działań dezinformacyjnych oraz utrzymania ciszy radiowej
w dniach bezpośrednio poprzedzających lądowanie.

Operacj a „Torch”
W czasie odwrotu Rommla spod Al-Alamajn, zarówno on sam, jak i OKW
w Berlinie zostali zaskoczeni wielkim desantem alianckich wojsk na
wybrzeżach marokańskim i algierskim w ramach operacji „Torch”
(Pochodnia) – taki kryptonim nadano inwazji sprzymierzonych na francuskie
posiadłości w Afryce Północnej. Flota wydzielona do tej operacji składała się
z ponad pięciuset statków i okrętów; w pierwszym rzucie przewiozła około
73 tysięcy żołnierzy, wraz z bronią i zaopatrzeniem, w tym amunicją,
transportem kołowym i czołgami – i była to największa flota inwazyjna,
znana do tego czasu w dziejach wojskowości. Ponadto operacja „Torch”
została poprzedzona jedną z największych akcji dezinformacyjnych tej wojny,
a nieoczekiwane dla Niemców lądowanie silnego zgrupowania nieprzyjaciela
w Afryce stanowiło dla niemieckiego wywiadu silny cios: szef Abwehry
admirał Canaris nie był w stanie udzielić szalejącemu z wściekłości
Hitlerowi żadnych konkretnych informacji na temat składu i siły alianckich
jednostek desantowych. W istocie czujność Abwehry została uśpiona za
pomocą różnych technik dezinformacji, głównie jednak tych stosowanych
przez wywiad sygnałowy. Wprawdzie nie umknęło uwadze agentów
i informatorów niemieckiego kontrwywiadu wojskowego, że przeciwnik
organizuje wielką flotę inwazyjną do jakiejś operacji – Niemcy nie znali
jednak jej celu. Wyprowadzeniem ich w pole zajął się Komitet 20, którego
nazwa zapisana cyframi rzymskimi (XX) oznacza po angielsku to samo co
double cross (wystawić do wiatru). Zlecono mu utrzymanie w tajemnicy
prawdziwego celu zebrania ta licznej armady. Wspomniany komitet już
wcześniej wyspecjalizował się w działaniach wywiadowczych
i kontrwywiadowczych, a do jego osiągnięć należało ściganie i, czasem,
wciąganie do współpracy niemieckich szpiegów w Wielkiej Brytanii.
Z pomocą takich kontrolowanych agentów wroga Brytyjczycy w dużej mierze
manipulowali szpiegowskimi działaniami Niemców. I przed operacją „Torch”
skłonili w ten sposób niemieckie naczelne dowództwo do przypuszczeń, że
celem desantu będzie Grecja albo Sycylia lub nawet Półwysep Apeniński,
choć najliczniejsi z generałów Wehrmachtu stawiali na aliancką inwazję
w Afryce, sądząc, iż okolice Dakaru staną się przyczółkiem i punktem
wypadowym do dalszych działań zaczepnych. Agencja wywiadowcza
Kriegsmarine dowiedziała się nieco więcej od Abwehry. Niemiecka flotylla,
złożona z kilkudziesięciu U-Bootów, patrolowała akweny od Gibraltaru do
Dakaru, wypatrując na widnokręgu konwojów ze statkami
z nieprzyjacielskim desantem.
Brytyjskie tajne służby wykorzystywały zwerbowanych agentów oraz
nadawane nieprawdziwe komunikaty radiowe do zasugerowania wrogowi,
że wielki konwój z transportowcami z wojskiem wyruszył na północ z Sierra
Leone. Chodziło o konwój SL-125, który w rzeczywistości składał się z wielu
frachtowców z pustymi ładowniami, mających posłużyć za przynętę dla
niemieckiej podwodnej flotylli. Dowództwo Kriegsmarine złapało się na ten
haczyk i natychmiast wydało rozkazy załogom U-Bootów, by opuściły
patrolowane akweny i zaatakowały wspomniany konwój u wybrzeży Afryki
Wschodniej – Niemcy zatopili trzynaście jednostek tego konwoju. Tymczasem
główne zgrupowanie alianckie prześlizgnęło się niezauważenie przez
Cieśninę Gibraltarską i dotarło do brzegów Afryki Północnej, tracąc zaledwie
jeden transportowiec. Wojska amerykańskie wylądowały 8 listopada 1942
roku, spodziewając się przyjaznego powitania ze strony Francuzów: do
owego czasu Stany Zjednoczone utrzymywały z rządem w Vichy dobre
stosunki. Jednakże francuska piechota morska stawiła zacięty opór
w Algierze i Oranie, choć o wiele słabszy w Casablance. Francuscy dowódcy
w koloniach północnoafrykańskich często zawdzięczali swoje stanowiska
marszałkowi Pétainowi, naczelnikowi stojącemu na czele rządu w Vichy,
i nie byli pewni, jak zareagować na wyokrętowanie żołnierzy armii
amerykańskiej. Kilka dni po alianckim lądowaniu w Afryce Północnej Hitler
rozkazał wojskom niemieckim zająć resztę kontynentalnej Francji,
nominalnie niezależnej po klęsce 1940 roku. Ten akt agresji sprawił, że
francuscy dowódcy w afrykańskich koloniach uznali się za zwolnionych
z odpowiedzialności przed Pétainem i na całym algierskim wybrzeżu
ogłoszono zawieszenie broni. Operacja „Torch” okazała się największym od
chwili wybuchu wojny fiaskiem Abwehry, a Hitler stanął w obliczu sytuacji
strategicznej, której wcześniej nie brał pod uwagę. W istocie pomyślne
lądowanie sprzymierzonych w Afryce stanowiło zapowiedź jego ostatecznej
klęski na froncie afrykańskim.
Afrika Korps (do tego czasu rozbudowany w Panzergruppe Afrika,
a następnie w Grupę Armii „Afrika”) znalazł się w kleszczach między
brytyjską 8. Armią na wschodzie a brytyjsko-amerykańskimi wojskami
inwazyjnymi na zachodzie. Mając za sobą morze, DAK, choć w potrzasku, nie
składał broni. Zadał dotkliwy cios świeżym, nie najlepiej wyszkolonym
i zbyt pewnym siebie oddziałom amerykańskim na przełęczy Kasserine,
a niemieckie dowództwo liczyło na wbicie klina miedzy Amerykanów
i Brytyjczyków, jednak wojska anglosaskie powoli otrząsnęły się
z początkowych niepowodzeń. Wtedy Rommel zwrócił się przeciwko 8. Armii
Montgomery’ego, zaprawionej już w afrykańskich bojach, i utracił w czasie
tej zaczepnej kontrakcji wiele ze swoich czołgów. Był to początek końca
Afrika Korps, a brytyjska Pustynna Grupa Dalekiego Zwiadu przedarła się
przez góry i oskrzydliła niemieckie pozycje na Linii Mareth, ostatniej
afrykańskiej rubieży DAK.
Kampania na pustyni skończyła się wraz z kapitulacją ćwierci miliona
żołnierzy „osi” – dla porównania pod Stalingradem do niewoli dostało się
nieco ponad 90 tysięcy żołnierzy niemieckich i z armii sojuszników Rzeszy.
„Miękkie podbrzusze »osi«”, jak Churchill określił południowe wybrzeża
Europy, miało się jednak okazać zaskakująco twarde. Pustynna kampania
była rodzajem wojennego poligonu, sprawdzianu angloamerykańskiej
współpracy i militarnej sprawności. Ponadto Brytyjczycy właśnie tam
dorobili się armii, zdolnej do pobicia Niemców ich własnym orężem,
i odebrali przy okazji wiele cennych lekcji. Przede wszystkim zrozumieli, jak
wielkie znaczenie ma dobre współdziałanie lotnictwa z wojskami lądowymi,
jednak najważniejszą z nauk było zapewne uznanie przez armię nowej
„broni”, jaką był i jest wywiad wojskowy. Wyżsi rangą oficerowie zarówno
wojsk brytyjskich, jak i amerykańskich uznali różne aspekty działań
wywiadowczych za coś, czym można i należy się kierować w prowadzeniu
walki z nieprzyjacielem.
ROZDZIAŁ 10

Druga wojna światowa – przełomowe


zmagania

Front rosyj sk i
Naczelne Dowództwo Wehrmachtu (OKW) niechętnie zapoznawało się
z danymi wywiadowczymi, które były niezgodne z jego przekonaniami.
W największym stopniu dowiódł tego przebieg kampanii rosyjskiej na
wschodzie. Relacje pułkownika Randewega, który kierował niemieckimi
jednostkami nasłuchu w południowym sektorze frontu wschodniego tuż przed
rozpoczęciem operacji „Barbarossa” w czerwcu 1941 roku, dowodziły, iż
niemiecki wywiad radioelektroniczny odtworzył dokładnie obraz stanu Armii
Czerwonej i radzieckich sił powietrznych na progu wspomnianej kampanii.
Abwehra ustaliła, że radzieckie lotnictwo wojskowe w przypadku wojny
zdoła wystawić około 10 tysięcy samo​l otów, a radziecki przemysł lotniczy
stać było na produkcję znacznej liczby nowych płatowców. Jednakże sztab
główny Luftwaffe odrzucił takie oszacowania i stwierdził, iż Sowieci mieli
około 3000 samolotów, a strat nie uda im się tak łatwo uzupełnić. Do
takiego optymizmu przyczyniło się wzięcie do niewoli pewnego kapitana
radzieckich sił powietrznych, który wydał Niemcom klucz do szyfrów
używanych przez radzieckie lotnictwo. Dzięki temu pułki myśliwskie
Luftwaffe zestrzeliły ponad setkę radzieckich samolotów w ciągu zaledwie
dwóch tygodni walk powietrznych nad Mińskiem. Wprawdzie Rosjanie po
paru tygodniach wprowadzili nowy szyfr, ale do tego czasu ponieśli
kolosalne straty. W trakcie miesiąca od chwili rozpoczęcia operacji
„Barbarossa”, to jest niemieckiego uderzenia na ZSRR, Niemcy zestrzelili
i zniszczyli na lotniskach ponad 3000 maszyn przeciwnika, który jednak
nadal dysponował znaczną liczbą samolotów. Podawane przez jednostki
frontowe zestawienia wzbudziły w tej sytuacji wątpliwości niemieckiego
naczelnego dowództwa, które zdecydowało się na zliczenie faktycznej liczby
wraków strąconych radzieckich płatowców. Kontrola ta przyniosła dość
nieoczekiwane wyniki – okazało się mianowicie, że liczba 3000 zestrzeleń
była poważnie zaniżona. W lipcu przygotowano zatem nowe zestawienie, na
którego podstawie OKW uznało zniszczenie 6233 samolotów radzieckich.
Wszystko to wskazywało na cokolwiek lekceważące nastawienie dowództwa
niemieckiego do nierzadko bardzo wnikliwych informacji wywiadowczych
zgromadzonych przez Abwehrę.
W istocie Hitler podejrzewał kadrę niemieckiego wywiadu
i kontrwywiadu wojskowego o poglądy antynazistowskie i, choć byli to
zdeklarowani niemieccy patrioci, miał w pewnej mierze rację, co stawiało
pracowników Abwehry w niezręcznej, a czasem i niebezpiecznej sytuacji.
Najbardziej podejrzliwie odnosił się do admirała Wilhelma Canarisa, szefa
Abwehry i siatki szpiegowskiej Wehrmachtu, lecz wśród mniej znanych
osobistości, które musiały mieć się na baczności, był także Wilhelm Flicke,
czołowy kryptolog niemieckiego wywiadu sygnałowego. Nieustanne
wzmianki w dokumentach sporządzanych przez Flickego na temat
oczywistych niedociągnięć i błędów dowództwa Wehr​m achtu w prowadzeniu
działań wojennych zakrawały niemal na prezentowanie wywrotowej postawy.
Jednakże uparte lekceważenie prognoz stawianych przez wywiad prowadziło
do sytuacji, która musiała wpływać na postawę Flickego i jego kolegów po
fachu. Wśród niemieckiej ludności dało się wyczuć zaniepokojenie inwazją na
radziecką Rosję, o czym milczały niemieckie środki przekazu, ściśle
kontrolowane przez Ministerstwo Propagandy. Rzucenie trzech milionów
żołnierzy Wehrmachtu – prawie połowy stanu liczebnego sił zbrojnych
Hitlera – na bezkresne rosyjskie obszary zostało poprzedzone zapewnieniem
sobie współudziału w tej operacji sojuszników Rzeszy. Finowie (którzy po
wojnie zimowej z ZSRR mieli z Sowietami rachunki do wyrównania)
wystawili osiemnaście dywizji, Rumuni szesnaście, Włosi skierowali na front
wschodni trzy dywizje, kolejne trzy Słowacy, a nieliczne wojska wysłali do
walki na wschodzie także Węgrzy i Chorwaci. Ta zbieranina żołnierzy
i maszyn miała zaatakować Armię Czerwoną, której kadra oficerska dobrze
zdawała sobie sprawę z zagrożenia ZSRR przez Niemcy. Jednakże Stalin aż
do 22 czerwca 1941 roku nie chciał o nim słyszeć, mimo iż nawet Churchill,
dysponujący informacjami zdobytymi w ramach wywiadowczego programu
Ultra, ostrzegał go przed przygotowaniami Wehrmachtu do operacji
„Barbarossa”.
Prawie dwieście dywizji Armii Czerwonej stacjonujących w pobliżu
zachodniej granicy Niemcy odrzucili lub rozbili w pierwszej fazie ofensywy.
Radziecka łączność działała słabo jeszcze przed tą napaścią, a środki
bezpieczeństwa podczas komunikowania się drogą radiową zaniedbywano,
tak że jednostki nasłuchu w armii niemieckiej bez trudu ustaliły skład
i liczebność radzieckich formacji frontowych. Z końcem września 1941 roku,
po wstrząsie związanym z początkowymi klęskami, system łączności w Armii
Czerwonej zaczęto usprawniać, jednak w pierwszej fazie walk Sowieci
stracili wielu doświadczonych radiooperatorów, a także mnóstwo sprzętu
łącznościowego – ten ostatni był na ogół przestarzały i szykowano się do
jego wymiany na nowszy. Od początku wojny na froncie wschodnim radziecki
przemysł zbrojeniowy zaczął pracować nadzwyczaj wydajnie, zasilając Armię
Czerwoną taką ilością broni i innego sprzętu, że po pewnym czasie obrońcy
zapewnili sobie pod tym względem wyraźną przewagę. Po wyjściu z szoku
wywołanego przez zagony niemieckich formacji pancernych przystąpiono też
do wprowadzenia dyscypliny w zakresie radzieckiej łączności radiowej.
Inaczej rzecz się miała z niemiecką łącznością radiową, gdyż od początku
kampanii wschodniej zapotrzebowanie na radiooperatorów, a zwłaszcza na
analityków zajmujących się oceną zdobywanych informacji wywiadowczych,
zwiększyło się dziesięciokrotnie. Doświadczony personel był przytłoczony
nawałem zadań w szybko rozbudowywanej służbie nasłuchowej, a to
prowadziło do fatalnych pomyłek w oszacowaniach przekazywanych OKW.
Niemcy wydali na przykład komunikat, z którego treści wynikało, że doszło
do rozkładu jednolitej struktury dowodzenia w Armii Czerwonej, a ta
rzekomo miała się rozpaść na izolowane grupy wojsk, których działań nikt
nie koordynował. W rzeczywistości było na odwrót; opór na froncie
rosyjskim tężał, czego jednak nie dostrzegali nowi, niedoświadczeni
kryptolodzy z niemieckich stacji nasłuchowych. Frontowe stacje tej służby
przechwytywały to, co błędnie uznawano za oznaki bezładu w łączności
radiowej wojsk radzieckich, podczas gdy w istocie w ugrupowaniach
przeciwnika zaprowadzano dyscyplinę. Kiedy Rosjanie zadbali
o zabezpieczenie swojej łączności, Niemcy rejestrowali coraz mniej
transmisji i radiostacji, stąd też ich konkluzja, że organizacja radzieckich
wojsk szła w rozsypkę. Było inaczej. Hitler zakładał, rozpoczynając krucjatę
przeciwko bolszewizmowi, że opór ludności i armii ZSRR szybko się
załamie, a siły antykomunistyczne wystąpią i udzielą pomocy najeźdźcom.
Okazało się to fałszywym przypuszczeniem, gdyż Rosjanie słusznie uznali
Niemców za agresorów, którym przeciwstawili się z całą mocą, przystępując
do udziału, jak to się określa w rosyjskiej literaturze historycznej, w Wielkiej
Wojnie Ojczyźnianej.
Po stronie niemieckiej przyjmowano, że rosyjscy żołnierze walczą
przymuszani do tego przez komisarzy politycznych, którzy stali za nimi
z bronią w ręku i w ten sposób utrzymywali linię frontu. W rezultacie Hitler
z radością zapoznał się z raportami o załamaniu się Armii Czerwonej
i w wystąpieniu do narodu niemieckiego oznajmił: „Wróg został pobity i już
nigdy nie powstanie”. Następnie oświadczył:

W tym gigantycznym starciu uzyskaliśmy taką przewagę, że


obecnie mogę ograniczyć produkcję wielu materiałów, ponieważ
wiem, że nie ma takiego przeciwnika, którego nie bylibyśmy
w stanie pokonać przy posiadanych zapasach amunicji.

Produkcja na potrzeby wojenne w Rzeszy rzeczywiście została na pewien


czas znacznie zredukowana, a dostawy na front poważnie okrojono;
w efekcie niemieckim żołnierzom zaczęły się dawać we znaki niedobory
amunicji. Niemcy oszukiwali siebie samych i to bardzo, a co gorsza
niemieckie środki masowego przekazu donosiły, że radzieccy marszałkowie
Woroszyłow, Timoszenko i Budionny zostali pozbawieni swoich stanowisk
i w ramach krwawej czystki zaaresztowani przez GRU (radziecki wywiad
wojskowy). Nagłówki niemieckich gazet głosiły: „Zamilkli w Moskwie”.
W rzeczywistości owym trzem czołowym, choć nieudolnym, radzieckim
dowódcom Stalin powierzył zadanie szkolenia nowych dywizji na tyłach,
wciąż utrzymując nienaruszone rezerwy wojskowe na Syberii.
Tymczasem stacja nasłuchowa Wilhelma Flickego w Lauf przechwytywała
wiele transmisji nadawanych z obszarów na wschód od Moskwy, a personel
tej placówki doszedł na tej podstawie do pewnych niepokojących konkluzji.
W październiku 1941 roku zwierzchnik Flickego, pułkownik Kettler,
zaraportował o istnieniu czterdziestu nowych formacji Armii Czerwonej
o sile dywizji, przeszkolonych i wcielonych w skład potężnego zgrupowania
odwodowego. Kettler był w stanie przedstawić dość dokładnie rodzaj
każdego z tych związków taktycznych, określić je jako jednostki pancerne lub
piechoty, zmechanizowane i kawaleryjskie, a nadto ich skład i liczebność –
w tym liczbę żołnierzy i pojazdów – wyposażenie w sprzęt i amunicję oraz
strukturę organizacyjną. Następnie Flicke dopomógł w sporządzeniu bardzo
szczegółowego raportu na ten temat, przeznaczonego dla przełożonego
pułkownika Kettlera – generała Ericha Fellgiebla. Flicke wyjaśnił w swoich
spisanych już po wojnie relacjach, że generał ten został stracony po
nieudanym zamachu bombowym na Hitlera z lipca 1944 roku. Wspomniany
raport trafił następnie do OKW z adnotacją, aby zapoznać z jego treścią
samego Führera, lecz w dowództwie Wehrmachtu od razu odrzucono ten
dokument. Generał Jodl napisał na nim notkę dla Fellgiebla, radząc, aby
przenieść Kettlera na inne stanowisko. Dokument ów został także
kontrasygnowany przez Standartenführera SS (późniejszego Gruppenführera,
czyli generała SS) Fegeleina, który powołał się na polecenie wydane przez
Führera. Fegelein został stracony przed samym końcem wojny z rozkazu
Hitlera. Tymczasem w listopadzie 1941 roku Sowieci stawiali pod Moskwą
coraz silniejszy opór, a radzieckie linie obronne stopniowo wzmacniano
jednostkami odwodowymi, zachowując przy tym ciszę radiową – co było
wielkim wyczynem przy operacji militarnej na taką skalę. Poruszający
epizod tej wojny został uwieczniony w kronikach filmowych; widać na nich
Stalina salutującego defilującym na placu Czerwonym w Moskwie
batalionom radzieckich żołnierzy, którzy pomaszerowali wprost do okopów
tuż pod Moskwą, by zatrzymać tam nacierające wojska niemieckie.
Dowódcy niemieckich wojsk lądowych w końcu przejrzeli na oczy,
a generał Halder, szef sztabu OKH, zapisał w swoim dzienniku, iż staje się
coraz bardziej jasne, że Niemcy nie docenili rosyjskiego kolosa. Niemieckie
naczelne dowództwo nie chciało uwikłać swojej armii w pozycyjną wojnę
okopową na wschodzie. Przed rozpoczęciem operacji „Barbarossa” Niemcy
oczekiwali, iż nieprzyjaciel na froncie wschodnim przeciwstawi
Wehrmachtowi 200 dywizji, a do czasu nastania zimy 1941 roku doliczyli się
już 350, chociaż nie zawsze należycie wyekwipowanych i dowodzonych, nie
zawsze też kierowanych na odpowiednie odcinki. W miejsce kilkunastu
rozbitych bądź okrążonych radzieckich dywizji Sowieci szybko wystawiali
następny tuzin. W dodatku wydłużone niemieckie linie zaopatrzeniowe były
coraz częściej atakowane przez radzieckich partyzantów, podczas gdy
regularne formacje Armii Czerwonej znajdowały się blisko swoich składów
na zapleczu frontu. Niemcy znaleźli się pod Moskwą niemalże bez zimowej
odzieży, gdy temperatury spadły tam do -30˚C: dłonie przymarzały im do
metalowych części broni; zamarzały oleje i smary silnikowe,
a unieruchomione czołgi nie mogły się ostrzeliwać. Radionadajniki nie
działały z powodu zamarzania baterii i akumulatorów. Nie​m ieccy
generałowie stanęli przed dylematem: wycofać się i porzucić cały
ekwipunek lub pozostać na miejscu i ponieść porażkę, gdyż w takich
warunkach niemiecka broń okazała się prawie bezużyteczna. Wkrótce
potem, ku zdumieniu Niemców, Sowieci zaatakowali ich siłami czterdziestu
świeżych, dobrze wyposażonych dywizji odwodowych przerzuconych
z Syberii, a żołnierzom tych jednostek podmoskiewska zima wydała się
stosunkowo łagodna. Wojska te spadły na niemieckie oddziały niczym stado
wilków, a cała niemiecka Grupa Armii „Środek” wycofała się w nieładzie na
nową linię obronną, oddaloną od Moskwy o około 150 kilometrów.
Wywiad niemiecki sprawił Hitlerowi wielki zawód; tak jak później,
jesienią 1942 roku, nie ostrzegł go zawczasu przed lądowaniem zachodnich
aliantów w ramach operacji „Torch”, tak w 1941 roku zaniżył o prawie
połowę rzeczywiste siły Armii Czerwonej. Poziom radzieckiej produkcji
wojennej bardzo znacznie przewyższał oszacowania przedstawione przez
Abwehrę, a świetne radziec​kie czołgi T-34 dostarczano tysiącami na front.
Także Amerykanie zaczęli wspomagać materiałowo swoich nowych ra​‐
dziec​kich sojuszników przez Środkowy Wschód oraz północny szlak morski.
Hitler otwarcie łajał Canarisa za fiasko działań wywiadowczych jego
organizacji, a admirał wiedział, że zapłaci za to drogo, gdyż niepowodzenie
to było tylko na rękę SS Himmlera, który rozbudowywał własną, niezależną
od Abwehry agencję wywiadowczą. Pomiędzy niemieckimi służbami
wywiadu narastał konflikt, którego skutki musiały być katastrofalne, więc
w Abwehrze zdawano sobie sprawę, iż zaszła konieczność dokonania
jakiegoś wielkiego wyczynu, aby odzyskać aprobatę Hitlera. Jednakże
w Rosji sytuacja stale się pogarszała; armia niemiecka zapędziła się daleko
w głąb kraju, lecz bieg wydarzeń na froncie wschodnim zaczął się układać
bardzo niepomyślnie dla Niemców.
W sierpniu i we wrześniu 1942 roku niemiecka 6. Armia dotarła do
Stalingradu nad Wołgą, gdzie zaczęła się jej gehenna. W listopadzie Sowieci
przeszli tam do kontrofensywy i w końcu dwie kolumny nacierających wojsk
radzieckich spotkały się pod Kałaczem na tyłach wspomnianej niemieckiej
armii. Rosjanie zamknęli 6. Armię w okrążeniu, choć samoloty Luftwaffe
zdołały ewakuować ze stalingradzkiego kotła około 50 tysięcy ludzi.
Ostateczna kapitulacja pod Stalingradem w lutym 1943 roku przyniosła
Niemcom i ich sojusznikom stratę około 750 tysięcy żołnierzy – zabitych,
rannych i tych, którzy poszli do niewoli. Było to wielkie upokorzenie dla
Hitlera, a świat przekonał się, że Wehrmacht nie jest niezwyciężony. Ostatni
radiotelegram, nadany przez generała Paulusa (awansowanego tuż przed
kapitulacją 6. Armii na feldmarszałka w nadziei, że zdecyduje się na
samobójstwo, a nie na niewolę), dowodzącego skazaną na zagładę armią,
został przejęty w stacji nasłuchowej w Lauf, a wedle relacji Wilhelma
Flickego, tekst tej depeszy odebranej przez oficera dyżurnego brzmiał: „Mój
wodzu, proszę w przyszłości częściej słuchać rad swoich generałów!”.
Depesza ta wędrowała z rąk do rąk, aż wreszcie znalazła się na biurku szefa
OKW, feldmarszałka Keitla. Ten rozkazał niezwłocznie dostarczyć ją
zwierzchnikowi sił zbrojnych Trzeciej Rzeszy – Hitlerowi. Miałem okazję
przekonać się na własne oczy, jak imponujące i zarazem przytłaczające
wrażenie robił wielki gabinet Führera, gdyż tuż po zakończeniu wojny
zwiedzałem zbombardowany i zrujnowany gmach Kancelarii Rzeszy.
Podwójne odrzwia miały dziesięć metrów wysokości i po dwa metry
szerokości, a zdobiły je ciężkie wizerunki z brązu przedstawiające sceny
z germańskiej mitologii. Nikt z „dzielnych” wojaków z otoczenia Hitlera nie
miał odwagi przejść przez te drzwi, aby wręczyć mu tę depeszę –
w nazistowskich Niemczech od czasu do czasu wzorem antycznej Grecji
zabijano posłańców przynoszących złe wieści. Wreszcie ostatni telegram od
Paulusa włożono do teczki wraz z innymi dokumentami, którą jak gdyby
mimochodem położono na biurku Hitlera, po czym nieliczna, zdjęta lękiem
grupa adiutantów zebrała się w pobliskim holu.
Cisza w gabinecie Führera nie potrwała długo, a zza masywnych drzwi
dobiegły odgłosy tłuczonych waz i wywracanych krzeseł. Hitler podarł
telegram na strzępy, pieklił się i wściekał na wszystko i wszystkich –
z wyjątkiem same​go siebie. Wezwany doń Keitel wysłuchał surowego
polecenia pozbawienia Paulusa rangi feldmarszałkowskiej, nadanej mu
zaledwie dzień wcześniej. Ale oficjalna informacja o tym awansowaniu
Paulusa znalazła się już w prasie, więc Keitel stał bez ruchu, z kamiennym
wyrazem twarzy, wysłuchując tyrady wodza, dającemu upust swemu
rozgoryczeniu i frustracji. W ruinach Stalingradu feldmarszałek Paulus
pomaszerował przez zaspy śniegu na czele niedobitków swojej armii do
wieloletniej niewoli, z której miało powrócić do Niemiec tylko pięć tysięcy
ludzi. Flicke w spisanych przez siebie relacjach wydał dość zaskakującą
ocenę nieco późniejszej bitwie o Charków na południu Rosji, którą uznał za
majstersztyk działań manewrowych, pokierowanych przez jednego
z najzdolniejszych dowódców niemieckich, feldmarszałka von Mansteina.
Manstein przekonał Führera, że od walk pozycyjnych, które sam Hitler znał
z lat pierwszej wojny światowej, należy przejść do działań ruchomych.
Feldmarszałek Man​stein zdołał w czasie bitwy charkowskiej wciągnąć
w pułapkę wyczerpane wojska radzieckie, które musiały korzystać ze
skrajnie rozciągniętych linii zaopatrzeniowych, a następnie rzucił do ataku
formacje pancerne. Świat uznał zwycięstwo odniesione przez von Mansteina
za wzorowy przykład aktywnych działań defensywnych z użyciem wojsk
zmechanizowanych, jednak Wilhelm Flicke, którego stacja śledziła dzień po
dniu przebieg tej bitwy, był innego zdania.
Niemiecka ofensywa na południu ZSRR w 1941 roku. Niemieckie służby
radiolokacyjne i nasłuchowe były na tym odcinku frontu wschodniego bardzo
rozbudowane, gdyż musiały utrzymywać łączność na rozległych obszarach.
Działania wywiadu sygnałowego na wschodzie wiązały się z pokonywaniem
wielkich trudności, podobnie jak prowadzenie wszelkich operacji
militarnych. Radziecki wywiad radiowy odegrał ważną rolę w kierowaniu
zgrupowaniami partyzan​ckimi, które w 1944 roku przyczyniły się do rozbicia
niemieckiej Grupy Armii „Środek”.

Flicke przyrównał bitwy pod Charkowem – w szczególności tę pierwszą,


w 1941 roku – do pyrrusowego zwycięstwa Napoleona pod Borodino, kiedy
to armia carska została pokonana przez wojska francuskie, ale okupiły to
one takimi stratami, że batalia ta przesądziła o ich ostatecznym losie. Flicke
uważał, że zaangażowanie znacznych sił niemieckich w zmagania pod
Charkowem uniemożliwiło Wehrmachtowi ponowny marsz na Stalingrad,
a nawet ku polom naftowym na Kaukazie. Realne rozstrzygnięcie na froncie
rosyjskim, jak utrzymywał Flicke, miało zapaść w dwóch bitwach o Charków
(w 1941 i 1943 ro​ku), w których Sowieci zadali Niemcom takie straty, iż
osłabione niemieckie dywizje nie mogły już potem osiągnąć na czas
postawionych przed nimi celów, mimo że w latach 1941–1942 podjęły dalszą
ofensywę na Kubań, Kaukaz i w kierunku Wołgi. Wprawdzie Rosjanie doznali
jeszcze większych strat w ludziach i sprzęcie, jednak byli w stanie je
uzupełnić, natomiast Niemcy nie tylko potracili żołnierzy, ale także
zmarnowali cenny czas.
Abwehra dobrze wiedziała o radzieckiej działalności szpiegowskiej, za​‐
równo na okupowanych przez wojska niemieckie obszarach rosyjskich, jak
i w samej Rzeszy. Flicke relacjonował, że Sowietom znane były szczegółowo
plany niemieckiej ofensywy wiosennej 1942 roku, podobnie jak plany wyjścia
nad Wołgę i opanowania złóż ropy naftowej na Kaukazie. Rosjanie mieli
precy​zyjne informacje o rejonach koncentracji jednostek Wehrmachtu
wyznaczonych do przeprowadzenia tych operacji, o ich składzie, o stanie
liczebnym wojsk niemiec​kich i formacji wojskowych sojuszników Rzeszy. Jeśli
chodzi o niemieckie jednostki od szczebla batalionu w górę, to Sowieci znali
nawet nazwiska ich dowódców oraz liczbę czołgów, dział i samolotów – tych
sprawnych oraz tych, które znajdowały się w naprawach przed
nadchodzącymi kampaniami. Ustalone plany letniej ofensywy trzech
niemieckich grup armii w Rosji zostały przesłane przez Rote Kapelle
(Czerwoną Orkiestrę – radziecką siatkę szpie​gowską w Niemczech) do
centrali w Moskwie. Krótko mówiąc, radzieckie służby wywiadowcze
wiedziały o armii niemieckiej, jej porządku bitewnym i przyszłych planach
równie wiele jak ośrodek w Bletchley Park, choć zdobywały te informacje
w nieco odmienny sposób, niż czynili to Brytyjczycy.
Wywiady wszystkich państw uczestniczących w działaniach wojennych
rozmieszczały swoich agentów z radiostacjami w całej Europie, jednak
najczęściej robili to Sowieci. Począwszy od lat trzydziestych, ZSRR był
pierwszym krajem, który planowo rozbudowywał swoje zagraniczne siatki
szpiegowskie. Stopniowo dorobił się za granicą sieci radiostacji
krótkofalowych, przesyłających raporty do centrali w Moskwie
i pomniejszych placówek agenturalnych w innych europejskich miastach.
Służba nasłuchowa Wilhelma Flickego rozpoznawała te nadajniki
i meldowała o nich OKW, gdzie zakładano, że to podziemne ośrodki
propagandowe Międzynarodówki, stawiającej sobie za cel rozpowszechnianie
w Europie idei komunizmu. Niewiele wskazywało na prawdziwe rozmiary
tej siatki, gdyż większość owych radiostacji nadawała z rzadka,
a przechwytywane transmisje zostały zaszyfrowane przy użyciu kodu,
którego nie udało się złamać. W istocie wspomniana siatka była systemem
łączności radzieckich służb wywiadu, a jej misja polegała na zbieraniu
i przesyłaniu informacji wywiadowczych przez sympatyków komunizmu
z całej Europy, działających jako agenci. A już przed wojną było takich wielu
i polecano im obserwować oraz donosić o wszelkich aspektach działań
militarnych w swoich krajach. Ponadto mieli meldować o osiągnięciach
lokalnego przemysłu oraz problemach gospodarczych państw europejskich,
głównie Niemiec. Agenci winni byli oceniać zdolności produkcyjne danego
regionu i interesować się nowymi technologiami – między innymi
wykradając patenty. Członkom owej siatki powierzano również zadania
monitorowania wydarzeń politycznych oraz wskazywania na tych polityków,
których działania mogły w jakimś stopniu odnosić się do polityki Związku
Radzieckiego. Wkrótce po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej w 1941 roku
tajna policja państwowa w Rzeszy oszacowała, że w Niemczech i podbitych
przez Wehrmacht krajach znajdowało się około 120 tysięcy radzieckich
agentów i ich nieformalnych pomocników, a wszyscy oni starali się działać
dyskretnie i pozostawać w cieniu, przekazując zdobyte informacje za
pośrednictwem ambasad. Długotrwałe starania Sowietów na rzecz
stworzenia tej wielkiej siatki wywiadowczej miały bardzo popłacić podczas
zbrojnych zmagań z Niemcami.
Liczba krótkofalowych nadajników, które nagle zaczęły pracować na tery​‐
toriach okupowanych przez Niemcy po uderzeniu Wehrmachtu na ZSRR
w 1941 roku, okazała się bardzo znaczna. Wilhelm Flicke i jego koledzy po
fachu określali tę siatkę mianem WNA, od hasła wywoławczego kierującej
nią moskiewskiej radiostacji. Nieoczekiwanie po kilkanaście transmisji,
nadawanych na różnych zakresach fal krótkich, zaczęło stanowić środek
łączności z czymś, co okazało się największą siatką szpiegowską w Europie.
Niemiecka służba nasłuchu została nagle przeciążona nadmiarem zadań;
tylko w sierpniu 1941 roku, po niemieckiej inwazji na Związek Radziecki,
Lauf i inne stacje nasłuchowe naliczyły ponad sześćset wysłanych
radiogramów. Źródłem tych transmisji były wszystkie kraje Europy, ale, co
najbardziej zaniepokoiło Niemców, nadawano też z obszaru samej Rzeszy.
Stworzenie tak rozbudowanej podziemnej organizacji wywiadowczej
zasługiwało na miano niezwykłego w dziejach świata wyczynu służb
wywiadowczych.
Najważniejszą organizacją w tych podziemnych radzieckich zmaganiach
z Trzecią Rzeszą była niewątpliwie „Czerwona Orkiestra” (Rote Kapelle) –
jak w Abwehrze nazwano jedną z radzieckich siatek szpiegowskich. Słowo
Kapelle ma w istocie podwójne znaczenie i oznacza także, a może przede
wszystkim, „kapli​cę”. Przyjęło się jednak określanie Rote Kapelle mianem
„orkiestry”, między innymi dlatego, że Flicke nazywał jej agentów
„muzykami”, a ich zwierzchnika w Moskwie – „dyrygentem”. Ta radziecka
organizacja szpiegowska skła​dała się w istocie z trzech osobnych komórek,
których poszukiwanie nastręczyło Abwehrze i gestapo mnóstwa kłopotów.
Były to grupy Schulze-Boysena, Leopolda Treppera oraz Rote Drei
(Czerwona Trójka) z bazą w Szwajcarii. Pierwszą z tych grup sprawnie
kierowali dwaj ludzie, Harro Schulze-Boysen oraz Arvid Harnack –
sympatycy komunizmu. Podlegało im różnorodne grono ponad stu
antynazistów, z których większość należała do Komunistycznej Partii Niemiec
(KPD) do czasu jej zdelegalizowania. Wielu ludzi z tej niejednorodnej grupy
nie działało aktywnie w podziemiu, a tylko informowało o różnych sprawach
szefów swej siatki. Wewnętrzny krąg operujących bardziej czynnie agentów
korzystał ze swoich talentów i kontaktów do potwierdzania i uzupełniania
tak pozyskanych informacji. Horst Heilmann służył w Wehrmachcie przy roz​‐
szyfrowywaniu przechwyconych radiogramów; Johann Gradenz zajmował się
dostarczaniem Luftwaffe części zamiennych do samolotów i znał się na
produkcji lotniczej, natomiast Herbert Gollnow pracował w policji i miał
dostęp do tajemnic kontrwywiadu. Inni agenci działali w niemieckim
Ministerstwie Spraw Zagranicznych, Ministerstwie Pracy Rzeszy, a także
w zarządzie Berlina, pełniąc ważne funkcje administracyjne. Za sprawą tej
luźnej zbieraniny obserwatorów i aktywistów grupa Schulze-Boysena
zdobywała zaskakująco bogate materiały wywiadowcze i przekazywała je
nastepnie do moskiewskiej centrali.
Mozolne wysiłki Abwehry, starającej się rozszyfrować przechwytywane
depesze, doprowadziły do tego, że niemiecki kontrwywiad zdumiała jakość
tych meldunków, które dotyczyły niemal wszystkiego: od przemieszczenia
trzydziestu dywizji z zachodu na wschód, po wiadomości o 400 tysiącach
niemieckich żołnierzy szykujących się do wkroczenia do Włoch i zapewnień,
że włoskie władze nie zawrą separatystycznego pokoju z zachodnimi
aliantami. Zdarzały się też szczegółowe, techniczne opisy nowych dział
przeciwlotniczych oraz infor​m acje z zakresu niemieckiej polityki
wewnętrznej. Nie zabrakło wiadomości o tym, że Hitler gotów był się
zgodzić na zawarcie przez Finów odręb​nego rozejmu z ZSRR po zajęciu
Leningradu przez Niemców, co pozwoliłoby na skrócenie linii frontu na
północy i łatwiejsze zaopatrywanie wojsk. W innym meldunku znalazły się
szczegółowe dane na temat niemieckiej machiny wojen​nej i zaplecza
przemysłowego Rzeszy, dane statystyczne o siłach Luftwaffe i wykorzystaniu
22 tysięcy samolotów bojowych oraz pomocniczych. Zostały też
wyszczególnione straty niemieckiego lotnictwa, w tym fakt, że dziennie
produkowano w Niemczech od dziesięciu do dwunastu bombowców
nurkujących, lecz na froncie wschodnim Niemcy tracili przeciętnie 45
maszyn tego typu na dobę w okresie od 22 czerwca do końca września 1941
roku. Przerażeni niemieccy kryptolodzy przekonali się, że takie oraz wiele
innych informacji na różne tematy militarne i ekonomiczne przekazywano
z Rzeszy wprost do Moskwy.
Cała ta sprawa wprawiła niemiecki wywiad i kontrwywiad w wielkie
zanie​pokojenie. Po rozbiciu grupy Schulze-Boysena Niemcy stwierdzili, że
komunistyczni agenci zapewnili sobie wysokie i odpowiedzialne stanowiska
we władzach Trzeciej Rzeszy na długo przed wojną, nie wzbudzając przy tym
żadnych podejrzeń. Korzystali ze swoich znajomości w kręgach
przemysłowych do nawiązywania cennych kontaktów i zdobywali zaufanie,
pełniąc ważne funkcje w gospodarce i siłach zbrojnych. Spenetrowanie
i rozbicie tej siatki w Niemczech przez Abwehrę stanowiło silny cios dla
radzieckiego wywiadu, zwłaszcza że aresztowania doprowadziły do wykrycia
podobnych siatek we Francji i innych okupowanych krajach. Kontakt
z Moskwą za sprawą przejętych radio​nadajników grupy Schulze-Boysena
utrzymano, choć Sowieci szybko się połapali, że ich siatka w Niemczech
wpadła. Jednak Rosjanie dalej prowadzili wyrafinowaną grę, udając, że
o tym nie wiedzą. Chcieli w ten sposób zająć uwagę niemieckiego wywiadu,
równocześnie rozbudowując i wzmacniając inne swoje siatki agenturalne.
Do tych ostatnich należała grupa Treppera – siatka szpiegowska
kierowana przez zdeklarowanego komunistę Leopolda Treppera, który
początkowo podawał się za kanadyjskiego przemysłowca. W Brukseli zajął
się handlem odzieżą i bielizną, co było przykrywką dla jego agenturalnej
działalności, a przed drugą wojną światową prowadził interesy we Francji,
w Belgii i Niemczech. Zorganizował złożoną z komunistów siatkę
wywiadowczą operującą w tych krajach, a dla zachowania pozorów
sprzedawał czarnorynkowe towary niemieckim żołnierzom z oddziałów
okupacyjnych. Zaopatrywał nawet Organizację Todt (OT; masową organizację
budowlaną Trzeciej Rzeszy) w różne materiały, do tego czasu przeobrażając
się w niemieckiego przedsiębiorcę (Kanada znalazła się w stanie wojny
z Niemcami już we wrześniu 1939 roku). Wykorzystywał różne imprezy
towarzyskie i przyjęcia do pozyskiwania od nazistowskich oficjeli informacji
o ruchach wojsk i budowie umocnień obronnych. W połowie grudnia 1941
roku jego nadajnik został wykryty w Brukseli przez pelengatory Abwehry
i przejęty przez Niemców, a sam Trepper ostatecznie wpadł pod koniec 1942
roku, wydany przez jednego ze swoich ludzi. W trakcie przesłuchania
Trepper zgodził się na podjęcie współpracy z Niemcami i przekazywanie do
Moskwy spreparowanych informacji – wszystko po to, aby przekazać centrali
umówiony sygnał, wskazujący, iż wpadł. W sierpniu 1943 roku uciekł
Niemcom, a francuski ruch oporu zapewnił mu kryjówkę, niemniej wszyscy
członkowie francuskiego podziemia, z którymi się zetknął, niebawem zostali
aresztowani, w tym belgijska agentka Suzanne Spaak, stracona w więzieniu
Fresnes zaledwie dwa tygodnie przed wyzwoleniem Paryża. Trepper przeżył
okupację, a w styczniu 1945 roku powrócił do Moskwy, gdzie jednak trafił do
więzienia, z którego wyszedł dopiero dziesięć lat później. Potem mieszkał
w Polsce (z której pochodził) i w Izraelu.
Pod koniec 1941 roku nasłuch w Lauf zaczął przechwytywać transmisje
trzech nowych radiostacji, z których jedna nadawała ze Szwajcarii.
Przekazywała informacje do Moskwy i Niemcy szybko ustalili, że to
radionadajnik kierowanej przez Sowietów „Czerwonej Orkiestry”. Abwera
nadała tej radiostacji nazwę Rote Drei (Czerwona Trójka). Niemieccy
kryptolodzy dopiero w 1944 roku byli w stanie odszyfrować niektóre
z bardzo wielu radiodepesz, przesyłanych na falach krótkich do Moskwy.
W Abwehrze uznano tę siatkę za wyjątkowo niebezpieczną, ponieważ
operowała w Genewie, w neutralnej Szwajcarii, poza zasięgiem sił
policyjnych Trzeciej Rzeszy, ale nie odwiodło to Niemców od prób jej
rozpracowania. Dość łatwo udało się ustalić, że główną rolę w tej grupie
odgrywał Alexander Radó, z pochodzenia Węgier. Mieszkał w Genewie przy
Rue de Lausanne 22, w pobliżu siedziby Międzynarodówki Komunistycznej,
organizacji zajmującej się propagowaniem komunizmu na świecie. Radó,
który działał pod pseudonimem „Dora”, korzystał z dwóch radio​nadajników,
pracując pod nadzorem kierownictwa moskiewskiej centrali. Wilhelm Flicke
twierdził, że jeden z tych nadajników znajdował się pod innym adresem
w Lozannie, Chemin Longeraie 2, gdzie mieszkał Anglik A.A. Foote, ale nie
wiadomo, jak Flicke się o tym dowiedział. W swojej relacji zapisał tylko, że
pseudonim Foote’a brzmiał „John”, i że działał on jako szyfrant niezależnie
od Radó. Byłoby to dziwne, gdyż Sowieci, a zwłaszcza ci z kręgów
wywiadowczych, odnosili się do Brytyjczyków wyjątkowo nieufnie.
Radó zorganizował Rote Drei już w 1937 lub 1938 roku, w czasie
hiszpańskiej wojny domowej, a jego nieliczna grupa w Genewie nadawała
bardzo intensywnie. Wywiad niemiecki ustalił wprawdzie nazwiska
i pseudonimy jej członków, ale nie zdołał dowiedzieć się więcej na jej temat.
W krytycznym okresie walk o Stalingrad i u podnóży Kaukazu owe
radiostacje prawie nie milk​ł y, a po okrążeniu i rozbiciu niemieckiej 6. Armii
pod Stalingradem radziec​ki wywiad został obarczony arcyważnym zadaniem.
Sowietom zależało na ustaleniu, jak przedstawiała się sytuacja w obozie
przeciwnika po przełamaniu niemieckich linii przez Armię Czerwoną. Czy
Niemcy dysponowali wystarczającymi odwodami do przeprowadzenia
przeciwuderzenia? Czy formacje Armii Czerwonej nie ryzykowały wejścia
w zastawione sidła, prowadząc dalej błyskawiczne natarcie, czy też można
było kontynuować pościg za nieprzyjacielem na południowym odcinku frontu
wschodniego? Był to czas największych osiągnięć Rote Drei i w istocie całej
radzieckiej służby wywiadowczej; Radó i jego agenci stanęli na wysokości
zadania, podając szczegółowe odpowiedzi na te pytania. W przesyłanych
nierzadko co godzinę meldunkach drobiazgowe informacje – zawsze
precyzyjne i aktualne – o składzie i stanie trzech niemieckich grup armii
docierały do Moskwy. Pracownicy niemieckiego wywiadu mówili
w rozmowach ze mną, że alianci wygrali wojnę w Szwajcarii, jednak nie
wiedzieli, jak Rote Drei zdobywała tak cenne wiadomości i kto ich jej
dostarczał. Służby bezpieczeństwa Trzeciej Rzeszy starały się wszelkimi
sposobami ustalić źródło prze​cieków tych danych o sile i dyspozycji wojsk
niemieckich, ale bezskutecznie. Znały z nazwisk wszystkich ludzi z Rote Drei
w Genewie i pilnie ich obserwowały, podobnie jak setki osób z personelu
kwater głównych Führera, jednak nie wpadły na ślad źródła, z którego
pochodziły tak ważne i tajne wiadomości. Wilhelm Flicke napisał, że po
1942 roku wojenne losy obróciły się przeciwko Niemcom, a „źródło
informacji Rote Drei należy do największych tajemnic drugiej wojny
światowej”.
Stanowiło to, rzecz jasna, wielką zagadkę dla Niemców, ale istnieje proste
jej wyjaśnienie: tajemniczy A.A. Foote („John”), którego znał lub nie znał
Radó, był pracownikiem brytyjskiej tajnej służby MI6, o której opowieść
zajęłaby osobną księgę. Zarówno Foote’owi, jak i Radó deptały po piętach
Abwehra oraz szwajcarski kontrwywiad z Bundespolizei (BUPO), lecz przez
cały ten czas Foote pozostawał w bezpośrednim lub pośrednim kontakcie
z Londynem. Nadzwyczaj ważne informacje, które Radó, cieszący się
zaufaniem (przynajmniej do końca wojny) moskiewskiej centrali,
przekazywał Sowietom, pochodziły od Foote’a. Miały one tak szczegółowy
i dokładny charakter, i to przez długi, przełomowy dla biegu wojny okres, że
ich źródłem musiał być Bletchley Park. Posłużenie się pośrednictwem Rote
Drei przynosiło Brytyjczykom podwójną korzyść: po pierwsze, Moskwa
uzyskiwała informacje od swoich sprawdzonych i zaufanych ludzi, a po
wtóre, proceder taki strzegł przed Niemcami tajemnicę Bletchley Park,
ponieważ Niemcy uważali Radó za kogoś w rodzaju czarownika, czerpiącego
z tajemniczego źródła wieści, którego nie potrafili zidentyfikować. Przez cały
ten czas Abwehra i SD pilnie poszukiwały szpiega w kwaterze głównej
Hitlera oraz w szefostwie Wehrmachtu, a nie tam, gdzie powinny.

Radzi eck i wywi ad pol owy


Na samej linii frontu działania niemieckich polowych jednostek
nasłuchowych przeciwko wojskom radzieckim miały zgoła odmienny
charakter od tych opi​sanych powyżej, prowadzonych przez placówki na
tyłach. Pułkownik Randeweg, dowodzący jednostką nasłuchu przy
dowództwie niemieckiej Grupy Armii „Południe” na froncie rosyjskim,
zrelacjonował swoje przeżycia, które zapewne nie różniły się zbytnio od
doświadczeń szefów analogicznych oddziałów wywiadowczych w Grupach
Armii „Środek” i „Północ”, walczących na froncie wschodnim:

Bezkres rosyjskich stepów, gdzie prawie nie było dobrych dróg


i niemal nie istniało nic na kształt cywilnej lub wojskowej
łączności, zmuszał wojska radzieckie do komunikowania się ze
swoimi formacjami za pomocą radia. W związku z tym działania
niemieckiego wywiadu sygnałowego zdane były na pomoc stacji
nasłuchowych dalekiego zasięgu w ustalaniu schematu
organizacyjnego radzieckich wojsk i sił powietrznych na zachód od
Uralu.

Misja jednostek Randewega polegała na analizowaniu technik


komunikacyjnych stosowanych przez radiooperatorów Armii Czerwonej oraz
na zbieraniu wszelkich dostępnych danych na temat radzieckich sił i struktur
organizacyjnych. Zgromadzone informacje dały obraz radzieckiego lotnictwa
wojskowego – był on bardzo odmienny od wyników analiz wywiadu OKW,
o których wspominałem wcześniej. Brak rzetelnych danych, dostępnych
dowództwu GA „Południe” o siłach wojsk radzieckich w strefie operacji tej
niemieckiej grupy armii, sprawił, że Niemcy poważnie zaniżyli zdolności
bojowe przeciwnika.
Środki bezpieczeństwa radzieckiego wywiadu sygnałowego w jednostkach
frontowych nie były dobre; szczególnie formacje pancerne zdradzały swoje
położenie za sprawą wadliwych procedur tego rodzaju w czasie akcji
zaczepnych i tuż przed ich rozpoczęciem, co z kolei umożliwiało
niemieckiemu nasłuchowi przechwytywanie bardzo przydatnych informacji.
Na przykład nadawane otwartym tekstem polecenia dostarczenia paliwa
zdradzało pozycję i stan radzieckich jednostek pancernych, a transmisje
nadawane przez ich dowódców narażały je na kontratak Niemców. W lipcu
1942 roku radziecka 82. Bryga​da Czołgów została okrążona w wielkim kotle
przez oddziały niemieckiej 9. Armii, która przechwyciła niezaszyfrowaną
radiodepeszę z planami przebicia się z tego okrążenia. Dowódca owej
brygady prosił o wyznaczenie kierunku, w którym jego formacja miała
uderzyć, i o radę, w jakim punkcie najlepiej przebić pierścień okrążenia.
W tej sytuacji dowództwo niemieckiej 9. Armii poleciło rozlokowanie
w strefie spodziewanej akcji przeciwnika bardzo skutecznych dział
przeciwlotniczych 88 mm używanych do niszczenia czołgów. Zdziesiątkowały
one radzieckie czołgi T-34 i udaremniły Sowietom przebicie się; niedobitki
radzieckiej brygady musiały szukać schronienia na pobliskich bagnach. Już
niebawem Niemcy przechwycili prośby o pomoc w wyciąg​nięciu czołgów T-
34, które zapadały się w podmokłym podłożu, więc niemieccy
radiooperatorzy uciekli się do podstępu, podając się za Rosjan i pytając
o położenie wozów pancernych, rzekomo po to, aby ciągniki mogły je
odnaleźć. Następnie, po ustaleniu współrzędnych, skierowali na podaną
pozycję ogień artylerii, a radiooperator, nadal udając Rosjanina, utrzymywał
łączność z dowódcą radzieckiej brygady, póki czołg tego ostatniego nie został
trafiony pociskiem z działa. Ostatecznie sztab pobliskiej radzieckiej dywizji
postarał się przyjść ostrzeliwanej brygadzie z odsieczą i ocalić ją od zagłady
– żołnierzom rozkazano przez radio zebrać się w wyznaczonych punktach,
które jednak szybko znalazły się pod silnym ostrzałem niemieckiej artylerii.
O skutkach tej kanonady zaświadczyły meldunki ocalałych z pogromu
rosyjskich radiooperatorów wzywających pomocy. Wskutek zlekceważenia
zasad zabezpieczania łączności radiowej cała radziecka 82. Brygada Czołgów
uległa zniszczeniu. Frontowym radzieckim radiooperatorom trudno było
dorównać skutecznością działań zabójczo efektywnym niemieckim
kompaniom nasłuchu.
Na początku 1944 roku wojska niemieckie znalazły się w okrążeniu koło
miasta Czerkasy na Ukrainie, lecz części z nich udało się przebić z tego
kotła, ponieważ kierowali się w trakcie tej akcji informacjami
z przechwytywanych radzieckich meldunków radiowych. Na życzenie
kierownictwa nazistowskiej machiny propagandowej dowódca jednej
z niemieckich jednostek pancernych zrelacjonował, jak kierował działaniami
swoich czołgistów, korzystając przy tym z przechwyconych radzieckich
radiodepesz. Relację tę przedrukowano w niemieckiej prasie, a po tym
wydarzeniu Sowieci wprowadzili ostrzejsze środki ochrony nadawanych
przez radio meldunków w strefie frontowej.
Na charakter zmagań militarnych na froncie wschodnim poważnie wpły​‐
wały działania radzieckiej partyzantki. Jako komisarz w kawalerii
Budionnego na samym początku lat dwudziestych Stalin miał okazję
zapoznać się z nieudolnością ówczesnych bolszewickich służb łączności
radiowej, lecz także zorientował się, jak ważne jest atakowanie linii
zaopatrzeniowych na zapleczu nieprzyjaciela. Grupy partyzanckie na
wielkich rosyjskich stepach, w miesiącach zimowych przemieszczające się na
nartach, mogły napadać na słabo bronione przez Niemców szlaki
zaopatrzeniowe, niszcząc amunicję i inne zapasy przeznaczone dla
frontowych jednostek Wehrmachtu. W podjętej z rozkazu Stalina wielkiej
ofensywie partyzanckiej Sowieci korzystali z podjazdowej taktyki,
dezorganizując przewozy na bardzo rozciągniętych liniach zaopatrzeniowych
wojsk niemieckich, a także nastręczając mnóstwa problemów niemieckim
stacjom nasłuchowym. Prawie każdy z większych oddziałów partyzanckich
miał radiostację pracującą na falach krótkich i dostawał rozkazy od sztabu
partyzanckiego Armii Czerwonej, wyznaczającego cele i terminy akcji.
Personel stacji nasłuchu, mających identyfikować te radionadajniki, uskarżał
się nieustannie na niemożność śledzenia setek mobilnych radiostacji wroga,
nadających w tym czy innym sektorze frontu.
Po przełomowych bitwach pod Stalingradem, a potem pod Kurskiem
Sowie​ci nabrali wprawy w korzystaniu z łączności radiowej, a niemiecka
służba nasłuchu stopniowo zaczęła się uginać pod ciężarem mnóstwa zadań.
Gdy Armia Czerwona, po przejęciu inicjatywy strategicznej, przeszła tysiąc
kilometrów spod Moskwy, przez Rosję i Polskę i wkroczyła do Niemiec,
a Wehrmacht nieustannie się wycofywał, coraz liczniejsze niemieckie
kompanie nasłuchu niszczyły lub porzucały swój sprzęt. Z kolei Sowieci
coraz bardziej fachowo posługiwali się łącznością radiową, a środki jej
zabezpieczania liczyły się coraz mniej w trakcie zwycięskiego marszu na
zachód. Gdy wojska radzieckie znalazły się na obrzeżach Berlina, Rosjanie
byli już tak pewni ostatecznego zwycięstwa, że nie szyfrowali nadawanych
radiogramów. Niemcy musieli natomiast kierować wykwalifikowanych
radiotelegrafistów do walki w oddziałach piechoty, w rozpaczliwej ostatniej
próbie powstrzymania napierającej armii radzieckiej. W ostatnim ze
spisanych dokumentów z epoki Wilhelm Flicke postawił ważne pytanie.
Zasta​nawiał się mianowicie, dlaczego, skoro niemiecka służba nasłuchu
ujawniała, że przeciwnik gromadzi coraz większe siły na wszystkich
frontach, przywódcy Niemiec nie przerwali wojny, której już nie sposób było
wygrać. Niemcy walczyli nawet wtedy, gdy Sowieci wdarli się do ogrodów
Kancelarii Rzeszy i stanęli przed wejściem do bunkra Hitlera w Berlinie.
Zapewne najbardziej przekonującej odpowiedzi na to udzielił pewien
niemiecki żołnierz, raniony w bitwie, w której stracił ramię: „To wynikało
z naszej tradycji”, stwierdził. „Walczyliśmy dalej, bo nikt nam nie wydał
rozkazu przerwania walki”.

Japoni a
Japonia zaatakowała posiadłości amerykańskie pod koniec 1941 roku,
decydując się na czynne wystąpienie w wojnie po stronie „osi”. Japończycy
rozwijali swe tradycje w dziedzinie kryptologii już od XVII wieku, niemniej
jednak ich służby wywiadowcze nie sprostały zadaniu, jakie przed nimi
postawiono w początkowym stadium wojny z koalicją aliancką. W okresie
międzywojennym japońska służba wywiadowcza została podzielona na dwie
sekcje – Tokko, cywilną, współpracującą między innymi z Ministerstwem
Spraw Zagranicznych, oraz Kempei, zajmującą się wszelkimi sprawami
natury wojskowej. Służby kryptologiczne japońskiej armii w latach
dwudziestych korzystały z pomocy polskich doradców, natomiast specjalistów
wywiadu sygnałowego we flocie wojennej tego kraju szkolili instruktorzy
z Royal Navy jeszcze w latach trzydziestych. Po wybuchu wojny potrzeby sił
zbrojnych w zakresie technik stosowanych przez wywiad radioelektroniczny
potraktowano priorytetowo, a Japończycy mogli w tym czasie liczyć na
pewną pomoc ze strony włoskich i niemieckich kryptologów. Do 1943 roku
Amerykanie nie potrafili odszyfrowywać większości kodowanych japońskich
depesz, co sprawiło, iż na progu wojny USA nie były świadome celów
japońskej polityki i strategii. W tym arcyważnym okresie strona
amerykańska zapewne nie pojęła też do końca, na ile radziecko-japoński
pakt o nieagresji wpłynął na plany militarne Japonii. Wspomniany pakt
stanowił rodzaj gwarancji, że ZSRR nie weźmie udziału w konflikcie
zbrojnym na Oceanii i nie zaatakuje Japonii. I był to decydujący czynnik
w decyzji premiera Tojo o zaatakowaniu Amerykanów i Brytyjczyków
w strefie Pacyfiku, chociaż Niemcy twardo obstawali przy tym, aby
sprzymierzeńcy z „osi” konsultowali się zawczasu przed zawarciem przez
któregoś z nich podobnego paktu. Niesubordynację Japonii surowo
wypomniano wezwanemu do berlińskiej siedziby Ministerstwa Spraw
Zagranicznych Rzeszy ambasadorowi Kurusu. Kiedy Amerykanie zaczęli
łamać japońskie szyfry, pozyskiwane z takiego źródła informacje odegrały
rolę w przebiegu i wyniku wielu działań na Oceanie Spokojnym, zwłaszcza
bitwy o Midway. Historycy oceniają, że przystąpienie Japonii do wojny po
zawarciu paktu o nieagresji z Sowietami przedłużyło czas trwania tego
globalnego konfliktu zbrojnego o mniej więcej rok i przyczyniło się do utraty
przez Brytyjczyków ich posiadłości kolonialnych w Azji Południowo-
Wschodniej.
Japończycy okazali się mniej skuteczni od Niemców, a nawet od Włochów
w posługiwaniu się wywiadem radioelektronicznym w zmaganiach
wojennych. Od 1937 roku walczyli ze źle wyszkoloną i słabo uzbrojoną armią
chińską w Chinach i Mandżurii. W czasie owych walk z Chińczykami nie
dostrzegali potrzeby znaczniejszego usprawnienia swoich służb
wywiadowczych, lekceważąc zwłaszcza kwestię bezpieczeństwa meldunków
radiowych. Niemcy postępowali nader dwuznacznie w sferze współpracy ze
swoimi japońskimi sprzymierzeńcami na polu wywiadowczym, szczególnie
gdy chodziło o kwestie związane z wywiadem sygnałowym. W negocjacjach
z Niemcami kluczową rolę odgrywał Hiroshi Oshima, poprzednik Kurusu na
stanowisku japoń​skiego ambasadora w Berlinie, dyplomata o towarzyskim
usposobieniu, wywodzący się z kręgów wojskowych, lubiany przez
niemieckich decydentów, zwłaszcza przez admirała Canarisa. We wrześniu
1940 roku Niemcy, Włochy i Japonia podpisały tak zwany pakt trzech,
w którym uzgodniono również podjęcie współpracy wywiadowczej przez
sygnatariuszy tego układu. Gdy jednak cele militarne Niemiec i Japonii
przestały być zbieżne, próby współdziałania wywiadów tych krajów się
rozmyły. Kiedy Hitler uderzył na Związek Radziecki w czerwcu 1941 roku,
nie był specjalnie zainteresowany tym, by Japonia zaatakowała ZSRR od
wschodu (obawiając się zapewne perspektywy opanowania przez
Japończyków rozległych obszarów syberyjskich). Jego japońscy sojusznicy
uważali zresztą, że ich głównym przeciwnikiem nie była radziecka Rosja,
lecz Stany Zjednoczone, i dążyli przede wszystkim do zajęcia zamorskich
posiadłości Wielkiej Brytanii w Azji i na Oceanii oraz Holenderskich Indii
Wschodnich (dzisiejszej Indonezji). Jednakże japońskim negocjatorom bardzo
przy tym zależało na zdobyciu kluczy do amerykańskich i brytyjskich
szyfrów, złamanych wcześniej przez Niemców, i domagali się ich od swoich
sojuszników. Flicke wspominał, że Japonii obiecano owe klucze oraz
wsparcie w innych kwestiach kryptologicznych. Berlin postawił wszakże
warunek: Japonia otrzyma taką pomoc, jeżeli niezwłocznie przystąpi do
wojny z Wielką Brytanią i Ameryką. Oshima wysłał do Tokio kilka długich
radiotelegramów, a wszystkie one zostały przechwycone i rozszyfrowane
przez Niemców, więc w Berlinie dobrze wiedziano, co ich partnerzy z Tokio
myślą i piszą. Zwlekanie strony japońskiej sprawiło, że Niemcy zaczęli
tracić cierpliwość i postawili Japończykom ultymatywne żądanie: „teraz albo
wcale”. Japończycy odpowiedzieli, że to niemożliwe „bez szyfrów oraz
dostępu do treści rozmów telefonicznych między Churchillem a Rooseveltem
oraz ścisłej współpracy [z Niemcami] w dziedzinie kryptologii”. Po
spełnieniu takiego żądania japoński rząd zgodził się wypowiedzieć wojnę
Wielkiej Brytanii i Stanom Zjednoczonym, a Japończycy zajęli się
planowaniem ataku na amerykańską flotę w Pearl Harbor, który przeprowa​‐
dzili 7 grudnia 1941 roku, dokładnie w czasie, kiedy niemiecka ofensywa
w Rosji utknęła w śniegach pod Moskwą.
Parę miesięcy przed tym atakiem umiarkowany japoński premier Konoe
ustąpił ze stanowiska, zastąpiony przez bardziej „jastrzębiego” generała Tojo,
który domagał się od USA i Wielkiej Brytanii zniesienia embarga na
sprzedaż ropy naftowej i złomu żelaznego Japonii. Embargo takie okazało
się bardzo skuteczne, a Japonii zaczęło dotkliwie brakować ropy, którą
Amerykanie eksportowali do popieranych przez siebie Chin. Japonia żądała
też od USA zgody na rozszerzenie jej handlu na Indie Wschodnie, ale
zarówno Ameryka, jak i Wielka Brytania widziały w tym wyzwanie rzucone
anglosaskiej dominacji w tym regionie świata. Rządy obu tych krajów uznały
taką perspektywę za nie do przyjęcia, a w tej sytuacji japońska flota
lotniskowców oraz siły lądowe podjęły przygotowania do zaatakowania
zamorskich posiadłości amerykańskich i brytyjskich. Tojo nie wiedział
jednak, że właśnie w tym czasie Amerykanie zaczęli już odczytywać
japońskie depesze dyplomatyczne i domyślać się zamiarów polityków
z Tokio, choć z przechwyconych zaszyfrowanych wiadomości nie wynikało
jasno, kiedy i gdzie Japończycy uderzą. W trakcie miesięcy poprzedzających
atak na Pearl Harbor amerykańskie stacje nasłuchu na Hawajach
rejestrowały wzmożoną aktywność radiową na japońskich okrętach, które
płynęły na południe, w kierunku Hongkongu i Malajów. Zamiar
zaatakowania przez to morskie zgrupowanie celów w Azji Południowo-
Wschodniej wydawał się oczywisty, jednak przeczyła temu pozycja japońskiej
floty lotniskowców. Flota japońska przestrzegała ciszy radiowej przez trzy
tygodnie, co poważnie zaniepokoiło admirała Kimmela, głównodowodzącego
amerykańskiej Floty Pacyfiku, który domagał się uściślenia pozycji okrętów
potencjalnego przeciwnika.
Pierwszymi Amerykanami, którym się to powiodło, było paru żołnierzy
wypróbowujących nowe urządzenie radarowe w niedzielny poranek na plaży
hawajskiej wyspy O’ahu. (W tym czasie radary dobrze znano już w krajach
toczących zmagania w Europie, ale stanowiły nową technologię
w amerykańskich siłach zbrojnych). Na prymitywnym monitorze ujrzeli
powietrzną armadę 350 myśliwców, bombowców i samolotów torpedowych
lecących ku Pearl Harbor, by tam zaatakować i zadać poważne straty
amerykańskiej Flocie Pacyfiku. Wspomniani dwaj żołnierze zameldowali
o tym, co zobaczyli, do centrum informacyjnego armii, ale powiedziano im
tam, żeby się nie denerwowali, gdyż pewnie zauważyli klucz samolotów
lotnictwa US Navy, który wzbił się w powietrze bez powiadomienia o tym
centrum. Było to pierwsze i najbardziej poważne nieporozumienie
w kontaktach między służbami łączności amerykańskich sił zbrojnych, a tego
rodzaju wpadki miały krzyżować poczynania alianckiego wywiadu
elektronicznego na Oceanie Spokojnym.
Celem ataku była nie tylko baza w Pearl Harbor. Cesarska flota japońska
zademonstrowała swoją sprawność także w nagłych uderzeniach na okręty
Royal Navy. Zajęte przez Japończyków w następnych miesiącach terytoria
w Holenderskich Indiach Wschodnich, na Malajach i Filipinach i opanowanie
tamtejszych lotnisk umożliwiło japońskiemu lotnictwu naloty nawet na
miasta Darwin i Broome w Australii oraz zatopienie wielu okrętów. Złożona
z mniej nowoczesnych okrętów brytyjska Flota Wschodnia pod dowództwem
Jamesa Somerville’a operowała na Oceanie Indyjskim, a na początku
kwietnia 1942 roku odebrała meldunek o planowanym japońskim ataku na
Cejlon (Sri Lankę). Admirał Somerville dysponował siłami morskimi, które
nie mogły sprostać japońskiej flocie admirała Nagumo, z czego brytyjski
dowódca zdawał sobie sprawę, więc za dnia trzymał swoje okręty na zachód
od wspomnianej wyspy. Nocą przemieścił je nieco dalej na wschód, gdzie, jak
liczył, mogło się udać zaskoczyć Japończyków. Informacje, które mu
przekazano, okazały się jednak nieścisłe; floty japońskiej nadal nie było
widać, a okrętom Somer​v ille’a kończył się zapas paliwa. Musiał zawrócić do
bazy, wtedy jednak do admirała dotarł meldunek załogi jednego
z samolotów, z którego wynikało, że japońskie siły uderzeniowe płyną
w kierunku Cejlonu, ale znajdują się za daleko, by okręty Somerville’a
zdołały je przechwycić. Dwa krążowniki, które wcześniej wydzielił ze swego
zgrupowania i które znajdowały się w pobliżu Cejlonu, zostały zatopione
przez japońskie lotnictwo, a Kolombo, główny port i stolica Cejlonu, stała się
celem ataku ponad stu samolotów, choć nalot ten nie unieruchomił owego
portu. W porcie tym znajdował się wcześniej brytyjski lotniskowiec HMS
Hermes, który, kiedy podniesiono alarm, wyszedł w morze, lecz niebawem
został wykryty przez samoloty z pokładów japońskich lotniskowców Akagi,
Hiryu i Soryu i zatopiony przez bombowce nurkujące wraz z towarzyszącym
mu niszczycielem HMS Vampire. Był to jedyny poważniejszy wypad
Japończyków na Ocean Indyjski, niemniej jednak ciosy zadane przez nich
Brytyjczykom koło Cejlonu i pod Kuantanem (w zachodniej części Morza
Południowochińskiego) sprawiły, że minęło sporo czasu, zanim Royal Navy
zdołała przejść do działań zaczepnych na tamtych wodach.
Japoński wywiad sygnałowy nie przystąpił do wojny zupełnie
nieprzygotowany, lecz w istocie jego gotowość pozostawiała wiele do
życzenia. W ciągu kilku lat Japończycy opracowali maszynę szyfrującą
i zbudowali kilka jej wariantów, a początkiem tych starań było nabycie przez
japońskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych maszyny Enigma w 1936 roku,
którą poddano następnie pewnym modyfikacjom. W ten sposób zbudowano
maszynę szyfrującą Purple. Analiza jej szyfrów zapisała się w historii
amerykańskiej kryptologii w latach wojny na Pacyfiku w podobny sposób, jak
maszyna Enigma wpisała się na zawsze w dzieje kryptologii brytyjskiej.
W rzeczywistości złamanie kodu Purple było wspólnym, brytyjsko-
amerykańskim osiągnięciem, do którego przyczy​niła się sekcja japońska
ośrodka w Bletchley Park. Rozwój tej owianej legendą japońskiej maszyny
szyfrującej postępował stopniowo, a każda jej kolejna wersja była coraz
bardziej skomplikowana. Ten etapowy proces dopomógł amerykańskim
deszyfrantom w zrozumieniu jej mechanizmu, gdyż byli w stanie analizować
poszczególne stadia – od prostszego szyfru Red do bardziej złożonego Purple.
Ułatwiło to odkrycie sekretów maszyny Purple, choć jej szyfr złamano
ostatecznie dopiero w 1943 roku. Do tego czasu informacje na temat składu
i ruchów sił japońskich alianci ustalali wyłącznie za pomocą urządzeń
namiarowych oraz analizy liczby nieprzyjacielskich radiogramów,
monitorowanych niemal na bieżąco. Nie było to tak nieefektywne, jak może
się wydawać, gdyż za sprawą wspomnianych technik Amerykanom
z wywiadu sygnałowego udało się osiągnąć taki sukces, jak wykrycie
i zlokalizowanie konwoju morskiego przewożącego dwie japońskie dywizje
piechoty z Szanghaju do Nowej Gwinei. Konwój ten został przechwycony
przez „wilcze stado” amerykańskich okrętów podwodnych, które prawie
całkowicie zniszczyły to japońskie zgrupowanie transportowców z wojskiem
na pokładzie.
Pacyfik i Oceania stanowiły naturalną arenę walk morskich, a główne
bitwy zostały tam stoczone przez pancerniki i lotniskowce, żeglujące po
rozległych akwenach – lecz był także inny aspekt tych zmagań. Brytyjskie
i amerykańskie okręty podwodne odegrały pierwszoplanową rolę w atakach
na japońskie statki towarowe, kursujące pomiędzy niewielkimi wyspami
z zaopatrzeniem dla swoich garnizonów. Zatopiły bardzo wiele tych
jednostek. Alianci powoli likwidowali sieć morskich szlaków
zaopatrzeniowych, która oplatała rozległe japońskie imperium w podobny
sposób, jak niemieckie U-Booty usiłowały zdusić Wielką Brytanię. W chwili
wybuchu wojny z Japończykami Amerykanie mieli silną flotę podwodną,
złożoną z okrętów trzech głównych typów: jednostek klasy S (starszych
okrętów z lat dwudziestych, niezbyt przystosowanych do dalekomorskich
operacji na Pacyfiku), dużych okrętów podwodnych klasy Nautilus, dość
powolnych i wykorzystywanych głównie do ukradkowego przewozu
zaopatrzenia, broni i ludzi na wysepki Oceanu Spokojnego, oraz okręty typu
Gato. Jednostki klasy Nautilus współdziałały z formacją Coastwatchers,
której agenci, ulokowani na tysiącach atolów Oceanii, pracowali dla US
Navy, meldując za pomocą krótkofalowych radiostacji o przepływających
w pobliżu ich punktów obserwacyjnych japońskich statkach i okrętach.
Z kolei amerykańskie jednostki klasy Gato wzięły na siebie główny ciężar
tych walk, których cel stanowiło wyczerpanie przeciwnika poprzez
zatopienie setek japońskich statków. Początkowo wadliwe torpedy utrudniały
to zadanie, podobnie jak w przypadku U-Bootów, które w latach 1939–1940
borykały się z analogicznym problemem; jednak mechanizm amerykańskich
torped szybko usprawniono. Brytyjskie okręty podwodne, które stacjonowały
w bazie Trinkumalaja (na Cejlonie), gdzie mój ojciec przesłużył późniejsze
lata wojny, wspierały amerykańskie flotylle. Do końca wojny na Pacyfiku
Japończycy stracili statki o łącznej wyporności ponad ośmiu milionów ton,
w tym około 200 transportowców wojska, a zniszczenie ich floty handlowej
przesądziło o klęsce zadanej japońskiemu cesarstwu.
Na Pacyfiku kartami atutowymi obu stron konfliktu były lotniskowce,
a operujące z ich pokładów samoloty docierały tam, gdzie nie mogły
dolecieć maszyny z baz lądowych; okręty tego typu zmieniły oblicze wojny
na morzach. Od starożytności aż po czasy Nelsona okręty ścierały się
w bitwach morskich na stosunkowo niewielkiej przestrzeni. Wprowadzenie
lotniskowców spowo​dowało, że batalie rozgrywały się na znacznie
rozleglejszych akwenach, a zdarzało się, że okręty zmagających się stron nie
znajdowały się w polu widzenia przeciwnika. Na Oceanie Spokojnym do
pierwszej bitwy lotniskowców doszło na począt​ku maja 1942 roku na Morzu
Koralowym, gdy Japończycy podjęli próbę zdobycia bazy wypadowej do
planowanej inwazji na Australię poprzez zajęcie Port Moresby na Nowej
Gwinei. W skład ich sił uderzeniowych, wydzielonych do tej operacji
o kryptonimie „MO”, weszło kilkanaście transportowców z oddziałami
desantu, któremu osłonę powietrzną zapewniały głównie samoloty
pokładowe z lotniskowca Shoho. W pewnej odległości od brzegów Nowej
Gwinei czaiły się dwa duże lotniskowce japońskiej floty, Shokaku i Zuika​ku.
Do tego czasu Amerykanie wprawili się już na tyle w działaniach krypto​‐
logicznych, że mogli przekazywać admirałowi Nimitzowi, naczelnemu
dowódcy amerykańskiej Floty Pacyfiku, treść przechwyconych
nieprzyjacielskich transmisji ujawniających zamiary japońskiego admirała
Yamamoto. Rozkaz pokrzyżowania planów przeciwnika wydano
zgrupowaniom uderzeniowym TF 17 i TF 11, w których skład weszły między
innymi dwa z największych amerykańskich lotniskowców, USS Lexington
i USS Yorktown. Lot​nictwo przeciwników przeszukiwało wody Pacyfiku,
wypatrując nieprzyjacielskiej floty. Japończycy natknęli się na transportowiec
pod eskortą niszczyciela i zatopili obie te jednostki. Z kolei amerykańskie
samoloty wkrótce potem odnalazły na morzu konwój z wojskiem,
zmierzający ku Port Moresby. Już pierwszego dnia amerykańskie bombowce
zniszczyły lekki lotniskowiec Shoko, który miał zapewniać powietrzną osłonę
japońskim transportowcom. Następnego ranka dwie eskadry lotniskowców,
wciąż oddalone od siebie o wiele mil, starły się ze sobą, kierując do ataku
lotnictwo pokładowe. Amerykańskie bombowce nurkujące zaatakowały
Shokaku, i uszkodziły ten okręt, co wyeliminowało go z udziału w walce,
natomiast USS Yorktown został trafiony bombą w trakcie uzupełniania
paliwa w myśliwcach na pokładzie. Niemal w tym samym czasie japońskie
samoloty bombowe i torpedowe zaatakowały USS Lexington, co
doprowadziło do eksplozji oparów benzyny i ostatecznie do zniszczenia tego
okrętu. Bitwa na Morzu Koralowym stanowiła jednak tylko rodzaj wielkiego
preludium do przełomowej bitwy o Midway na Hawajach. W starciu na
Morzu Koralowym Japonia w zasadzie odniosła zwycięstwo, lecz Japończycy
stracili w niej dwa lotniskowce, które mogły rozstrzygnąć na ich korzyść
bitwę o Midway, a jej wynik zniweczył japońskie plany inwazji na Australię.
Pod Midway cesarska flota japońska usiłowała wciągnąć w zasadzkę siły
morskie Nimitza, którego Flota Pacyfiku została znacznie osłabiona
w rezultacie japońskiego ataku na Pearl Harbor, i pokonać je w manewrowej
batalii, w której główna rola przypadła lotniskowcom. Yamamoto
dysponował czterema lotniskowcami oraz kilkoma pancernikami
i krążownikami, natomiast Nimitz miał trzy lotniskowce, w tym uszkodzony
USS Yorktown, siedem krążowników ciężkich i jeden krążownik
przeciwlotniczy. Stawką bitwy była grupa wysp o wielkim znaczeniu
strategicznym, ale Amerykanie mieli pewien atut: ich służba nasłuchu
radiowego zdołała odkryć plany Yamamoto, a dzięki temu flota
amerykańska mogła zadać przeciwnikowi paraliżujący cios. Nimitz,
dysponujący cennymi danymi wywiadowczymi, pochodzącymi
z rozszyfrowanych japońskich radiodepesz, był w stanie skutecznie
kontrować wszelkie posunięcia przeciwnika. Jeszcze przed bitwą, 20 maja,
Yamamoto nadał załogom okrętów swojej floty obszerną dyrektywę, której
treść Amerykanie zdołali odczytać. Kryptolodzy poinformowali Nimitza, że
Yamamoto przeprowadzi główny atak 3 czerwca, poprzedzając go dzień
wcześniej pozorowanym uderzeniem na Aleuty z zamiarem odciągnięcia sił
amerykańskich. Przypuszczano, że zasadniczym celem akcji japońskiej będzie
Midway, chociaż nie udało się tego ustalić na pewno, ponieważ Yamamoto
posługiwał się zakodowanymi nazwami miejsc. AF mogło oznaczać Midway,
niemniej Nimitzowi bardzo zależało na rozstrzygnięciu wszelkich
wątpliwości w tym względzie. Oficer wywiadu jego floty nadał więc sygnał
przy użyciu szyfru, który, jak wiedział, Japończycy już złamali, informując, że
na Midway brakuje pitnej wody. Wkrótce potem przechwycono japoński
meldunek radiowy o tym, że na AF brak wody, zatem cel akcji floty bojowej
Yamamoto stał się jasny.
Trzy amerykańskie lotniskowce, USS Hornet, USS Enterprise oraz
uszkodzony USS Yorktown znajdowały się w Pearl Harbor, a mechanicy
stwierdzili, że naprawy Yorktowna zajmą jeszcze trzy tygodnie. Nimitz dał
im na to trzy dni. Na trzeci dzień USS Yorktown wyszedł w morze wraz
z dwoma pozostałymi lotniskowcami, a Nimitz skierował je tam, gdzie
Yamamoto się ich nie spodziewał – nieco na północ od głównego
zgrupowania sił nawodnych. Amerykanie wyczekiwali, aż Yamamoto
wprowadzi do akcji lotnictwo pokładowe z czterech swoich lotniskowców,
Akagi, Kaga, Hiryu i Soryu – wszystkie one uczestniczyły wcześniej w ataku
na Pearl Harbor. Gdy tak się stało, amerykańskie bom​bowce nurkujące
pojawiły się nad japońskimi lotniskowcami i zatopiły dwa z tych okrętów,
Akagi i Kaga. Nieco później również Soryu i Hiryu doznały poważnych
uszkodzeń. Yamamoto stracił wszystkie cztery lotniskowce, co zmusiło go do
opuszczenia pola walki i powrotu do Japonii. Bitwa o Midway przyniosła
zdecydowane zwycięstwo Amerykanom, mimo że stracili oni trafiony
torpedą USS Yorktown, który zatonął już po walce, natomiast Japończycy
utracili w niej swoje uderzeniowe siły morskie. Był to koniec japońskich
działań ofensywnych na Pacyfiku; Japończycy po stracie lotniskowców
musieli przejść do obrony.
Wojna na Oceanii i Pacyfiku była krwawa i rozgrywała się na wielkich
przestrzeniach, więc wywiad radioelektroniczny obu stron odgrywał
arcyważną rolę w działaniach z udziałem okrętów i lotnictwa morskiego.
Siły brytyjskie i amerykańskie zatopiły wiele japońskich jednostek
pływających, wysadziły desanty na licznych bronionych przez nieprzyjaciela
wyspach i walczyły w gęstych dżunglach, a w końcu zrzuciły na Japonię dwie
bomby atomowe. Przebieg granicy między Związkiem Radzieckim
i Mandżurią (okupowaną przez Japończyków) był przedmiotem rokowań,
które doprowadziły w 1941 roku do zawarcia radziecko-japońskiego paktu
o nieagresji. Atak Japonii na Pearl Harbor sprawił, że konflikt zbrojny,
ograniczony wcześniej do zmagań w Europie, Afryce Północnej i na
Atlantyku, nabrał ogólnoświatowego charakteru.

Po tej wielkiej powietrzno-morskiej batalii Amerykanie przejęli


inicjatywę. Zgrupowanie 20 tysięcy żołnierzy ich piechoty morskiej
wylądowało na Guadalcanal, gdzie, zgodnie z doniesieniami wywiadu,
Japończycy budowali lotnisko. Japońskie bombowce operujące z Wysp
Salomona mogły zagrozić alianckim transportom morskim, a nawet
Australii, więc na Guadalcanal rozpoczęły się zażarte i krwawe walki.
Amerykańscy marines złamali tam wiarę Japończyków w potęgę swoich
wojsk, a oddziały amerykańskie przystąpiły do odzyskiwania kolejnych wysp
Oceanii. Za odnoszone sukcesy militarne US Navy zapłaciła drogo; po
bitwach koło Wysp Salomona na morskim dnie zaległo tyle wraków okrętów,
że miejscom tym nadano nieformalną nazwę „Iron Bottom Sound” (Cieśniny
żelaznego dna). Bitwa na Morzu Koralowym zniweczyła japońskie plany
przeprowadzenia desantu na Port Moresby przez siły floty, a zadanie to
powierzono żołnierzom piechoty. Japończycy wylądowali na Nowej Gwinei
i podjęli marsz szlakiem Kokoda ku pasmu górskiemu Owena Stanleya,
gdzie napotkali Australijczyków, a ci dowiedli, że da się pokonać wojska
japońskie w straszliwych warunkach panujących w dżungli, o ile ma się
przewagę w powietrzu. W trakcie amerykańskiej ofensywy na Oceanii
zmagania na jednej z Wysp Gilberta zapisały się w historii jako walki
o „krwawą Tarawę”. Na wyspie tej 5000 japońskich żołnierzy ukrywało się
w głębokich podziemnych tunelach, a obie strony poniosły bardzo znaczne
straty, nim amerykańska piechota morska ostatecznie zatriumfowała.
Brytyjczycy musieli stoczyć podobne batalie z japońską 15. Dywizją o Imphal
i Kohima w Birmie i północno-wschodnich Indiach w 1944 roku, gdzie
panowały warunki równie trudne jak na gwinejskim szlaku Kokoda. Aliancki
wywiad sygnałowy w dobrze udokumentowany sposób przyczynił się do
sukcesów wojsk sprzymieżonych w wielkich bitwach powietrzno-morskich
z Japończykami. Zapewne równie wielką rolę odegrał SIGINT w ciężko
wywalczonych przez piechotę zwycięstwach w błotnistych okopach na
wyspach Pacyfiku, lecz te zasługi wywiadu nie zostały już tak skrupulatnie
odnotowane.
Oddziały brytyjskie toczyły długotrwałe i zacięte boje na lądzie
z fanatycznymi żołnierzami japońskimi, powstrzymując wojska japońskie
w Birmie. Amerykańscy marines opanowywali kolejne wyspy na Oceanii, aż
w końcu natrafili na rozpaczliwy opór Japończyków na Iwo Jimie i Okinawie.
Flota cesarska bez powodzenia starła się z Amerykanami w bitwie na Morzu
Filipińskim, na zachód od archipelagu Marianów, w ostatniej wielkiej
konfrontacji lotniskowców w wojnie na Pacyfiku. Odniesione w niej przez
stronę amerykańską zwycięstwo, wraz z sukcesem w bitwie w Zatoce Leyte,
przełamało ostatecznie desperackie próby floty cesarskiej uchronienia
Japonii przed klęską i doprowadziło do triumfalnego powrotu generała
MacArthura na Filipiny. W końcu nowy prezydent USA Truman z myślą
o oszczędzeniu krwi swoich żołnierzy i marynarzy wydał rozkaz
przeprowadzenia ataku nuklearnego na Japonię. Niebawem, 2 września
1945 roku, japońska delegacja podpisała na pokładzie amerykańskiego
pancernika USS Missouri akt kapitulacji, który zakończył globalny konflikt
zbrojny.

Na Sycyl i i i we Wł oszech
W 1943 roku brytyjski generał Alexander przesłał Churchillowi pomyślną
wiadomość: „Sprzymierzeni zapanowali na wybrzeżach Afryki Północnej”.
Najlepsze i zaprawione w bojach wojska brytyjskie paliły się do
kontynuowania walki. Pytanie brzmiało: gdzie i kiedy powinny
przeprowadzić następny desant? Hitler także je sobie zadawał; broniąc
swojego imperium musiał obsa​dzić wojskiem zbyt rozległe wybrzeża, które
alianci mogli zaatakować. Tak jak wcześniej niemiecka służba nasłuchu
radiowego nie próżnowała, ale alianci wyciągnęli odpowiednie wnioski
z dotychczasowych działań wywiadu sygnałowego i konsekwentnie
przestrzegali ciszy radiowej w czasie poprzedzającym lądowanie na Sycylii.
Z kolei niemieccy dowódcy nauczyli się chronić swoje kompanie nasłu​‐
chowe, których w poprzednich latach i miesiącach utracili tak wiele. Kiedy
alianci wylądowali na Sycylii, niemiecką kompanię wywiadu
radioelektronicznego stacjonującą w sycylijskiej miejscowości Marsala wraz
z całym jej sprzętem niezwłocznie ewakuowano przez Cieśninę Mesyńską na
Półwysep Apeniński. Niemal od razu przystąpiła ona ponownie do
monitorowania alianckich radiodepesz w Reggio di Calabria, a gdy
sprzymierzeni znaleźli się po pewnym czasie w kontynentalnych Włoszech,
znowu wycofano ją pod Salerno, a następnie do Rocca di Papa (w Lacjum).
Gdy wojska amerykańskie i brytyjskie uzyskały wyraźną przewagę nad
oddziałami feldmarszałka Kesselringa na Sycylii, ten sprawnie je
ewakuował, jako że tym razem Führer nie wydał, w odróżnieniu od
wcześniejszej kampanii północnoafrykańskiej, katastrofalnego w skutkach
rozkazu zakazującego odwrotu. Ponad sto tysięcy żołnierzy pod rozkazami
Kesselringa przebyło Cieśninę Mesyńską i znalazło się na Półwyspie
Apenińskim. Wdarcie się aliantów do Włoch doprowadziło do upadku rządu
Mussoliniego. Duce został osadzony w areszcie domowym, a sędziwy
marszałek Pietro Badoglio objął urząd premiera. Nowe włoskie władze
rozpoczęły potajemne rokowania pokojowe z aliantami.
Mniej więcej w tym czasie zaczęły się zmieniać jakość nadawanych
transmisji i oceny danych wywiadowczych, gdyż doszło do organizacyjnego
scentralizowania niemieckiej służby nasłuchowej. Radykalna zmiana
procedur dotyczyła też technik namierzania; dostosowano je do potrzeb
radiooperatorów oddziałów prowadzących walki na górzystych terenach
włoskich. Brytyjscy i amerykańscy radiooperatorzy oraz łącznościowcy
stosowali takie same techniki i w efekcie personel niemieckiego nasłuchu
nie potrafił już rozróżniać poszczególnych jednostek, chociaż z rzadka jakieś
określenie zdradzało tożsamość takiego czy innego oddziału frontowego.
Aliancka łączność radiowa ogólnie stosowała takie zabezpieczenia, że na
początku 1944 roku niemiecki nasłuch nie miał większych szans na
rozpoznanie zamiarów czy też porządku bitew​nego przeciwnika. W tej
sytuacji niemieccy operatorzy zajęli się analizowaniem transmisji i kodów
RAF-u, które zawsze były łatwiejsze do rozpracowania od tych używanych
przez wojska lądowe. Poza tym Niemcy nie mieli większych kłopotów
z odczytywaniem włoskich radiodepesz i udało im się odszyfrować meldunki
nadane przez włoską marynarkę wojenną, z których jasno wynikało, że Włosi
zamierzają zawrzeć odrębny pokój z zachodnimi aliantami. Jedna z transmisji
nadanych nieostrożnie przez Brytyjczyków zawierała potwierdzenie, że
uzgodniono już warunki włoskiej neutralności. Wkrótce potem Niemcy uznały
Włochów, swoich dotychczasowych sprzymierzeńców, za nieprzyjaciół. Wojska
niemieckie błyskawicznie zajęły Rzym i północną część Włoch, które od tej
pory musiały znosić niemiecką okupację. Aliancka ofensywa na Półwyspie
Apenińskim rozwijała się powoli i mozolnie; stoczono tam wiele zaciętych
batalii, a do najbardziej krwawych należały boje o Monte Cassino. Wiele lat
po wojnie odwiedziłem Monte Cassino i spoglądając tam z tarasu
odbudowanego klasztoru na grzbiet pobliskiego wzgórza, dojrzałem biel
mnóstwa nagrobków poległych żołnierzy, odcinającą się od żywej zieleni
włoskego pejzażu. Alianci bardzo drogo okupili wyzwolenie Włoch.

Kontrwywi ad
Gdy alianci prowadzili walki we włoskich górach, a Sowieci toczyli pancerne
bitwy na rosyjskich stepach, Niemcy musieli przeciwstawić się także
zupełnie innemu nieprzyjacielowi. Ruch oporu w wielu krajach podbitych
przez Wehrmacht uciekał się do wszelkich środków i metod w walce
z okupantem. Partyzanci i bojownicy podziemia kierowali się w tej walce
rozmaitymi pobudkami, od nienawiści do niemieckich żołnierzy i agentów
gestapo, po ideowe zmagania z faszyzmem, prowadzone przez
komunistyczny ruch oporu. Członkowie ruchów podziemnych w niektórych
z okupowanych krajów przejawili talent do prowadzenia działań
wywiadowczych na międzynarodową skalę, gromadząc i przesyłając cenne
informacje, inni działali bardziej lokalnie, lecz prawie w każdym kraju
uczestniczącym w tej wojnie sprawnie operowały służby kontrwywiadowcze.
Obcy szpiedzy i sabotażyści na terytoriach Związku Radzieckiego, Wielkiej
Brytanii czy samych Niemiec byli skutecznie tropieni i unieszkodliwiani
przez agencje bezpieczeństwa. Nieco inaczej wyglądało to w okupowanej
Polsce i Protektoracie Czech i Moraw, a później, od 1940 roku, w Norwegii,
Danii, Holandii, Belgii i północnej Francji, a od roku 1941 także na
Bałkanach i zajętych przez Wehrmacht, rozległych obszarach zachodniej
części ZSRR. W okupowanych krajach zorganizowało się wiele zbrojnych
ugrupowań podziemnych, zawsze mogących liczyć na wsparcie, moralne
i materialne, moskiewskiej lub londyńskiej centrali.
Do najskuteczniejszych metod identyfikacji tych ugrupowań ruchu oporu
należało nasłuchiwanie ich transmisji radiowych, w których meldowały one
o tym, co ustaliły, albo prosiły o wsparcie w postaci broni i ludzi. Abwehra
i gestapo wyspecjalizowały się w takim nasłuchu. Wiele z przedstawionych
dalej informacji zaczerpnąłem z relacji pułkownika de Barry’ego, który był
dyrektorem niemieckiego kontrwywiadu radiowego w latach 1942–1945. Tuż
po wojnie miałem okazję poznać osobiście część jego podwładnych, którzy
służyli pod jego zwierzchnictwem w Berlinie, i chętnie przekazali mi pewne
dokumenty w zamian za papierosy. Radiooperatorzy podziemia nadawali na
ogół do którejś z głównych centrali:

w okupowanych krajach zachodnioeuropejskich komunikowano


się z Lon​dynem, skąd kierowano działaniami brytyjskich
i (nielicznych) amerykańskich agentów,
centrala w Moskwie kontrolowała siatkę komunistycznych
agentów, partyzantów i szpiegów na wschodzie Europy,
w Polsce i Czechach część agentów podziemia nawiązywała
połączenia radiowe z Londynem, a inni z Moskwą,
aliancka centrala w Kairze wydawała instrukcje i odbierała
meldunki od siatki brytyjskich agentów z południowo-wschodniej
Europy i oddziałów Tity na Bałkanach,
nieliczne podziemne radiostacje w Niemczech nadawały głównie
do centrali moskiewskiej.

Wydział nasłuchu radiowego niemieckiej policji odpowiadał za


wykrywanie nielegalnych nadajników na początku wojny, a już niebawem,
w 1940 ro​ku, nie był w stanie podołać temu zadaniu wobec mnóstwa
transmisji nada​wanych przez ruch podziemny. Wehrmacht musiał w tym
pomagać i wziął na siebie przeprowadzanie większości akcji lokalizowania
nadajników, jednak współpraca, a w zasadzie jej brak, między Abwehrą
a policją, często pro​wa​dzi​ł a do wzajemnych zadrażnień i nieporozumień,
z czego korzystali nieprzyjacielscy radiooperatorzy, którym nierzadko
udawało się umknąć podczas obław. Metody wykorzystywane przez wojsko
do przechwytywania transmisji nadawanych na falach długich i średnich
okazywały się niezbyt odpowiednie do namierzania wrogich agentów
z radionadajnikami pracującymi na falach krótkich. W późniejszym okresie
wojny lokalizowanie takich agentów stało się jeszcze trudniejsze, ponieważ
radionadajniki były coraz sprawniejsze i używano ich w coraz bardziej
przebiegły sposób. Często trzy albo cztery nadajniki po kolei przekazywały
dany meldunek, a ich operatorzy nieustannie się przemieszczali. Agenci
wybierali miejsce nadawania i przekazywali meldunki radiowe z najwyższą
ostrożnością; na ogół wybierali w tym celu hotele albo duże mieszkania
z kilkoma wyjściami zapewniającymi możliwość ucieczki, a wystawione
w okolicy czujki uważały na zagrożenie. Kiedy służby bezpieczeństwa
zlokalizowały miejsce nadawania, nierzadko prowadziły obserwację danego
punktu, aby zidentyfikować agentów odwiedzających radiooperatora, co
czasami umożliwiało „zdjęcie” całej siatki szpiegowskiej. Samo aresztowanie
radiooperatorów bywało zarówno trudne, jak i niebezpieczne; urządzenia
goniometryczne i pelengacyjne krótkiego zasięgu nadawały się do
montowania w pojazdach, w których maskowano także ich anteny. W celu
wykrycia konkretnego domu lub mieszkania, z którego nadawano, ludzie
z niemieckich służb bezpieczeństwa posługiwali się także miniaturowymi
namiernikami przymocowanymi do pasów; gdy akcję taką przeprowadzali
pracownicy Abwehry, początkowo nale​żało korzystać z pomocy lokalnej
policji, która dokonywała aresztowania. Uległo to zmianie w 1943 roku,
odkąd Abwehra miała prawo zatrzymywać podejrzanych; wielka ostrożność,
z jaką działali agenci podziemia, sprawiała, że konieczne były błyskawiczne
działania, a pracownikom niemieckiego kontrwywiadu przydały się
uprawnienia do przeprowadzania aresztowań. Radiooperatorzy czasem
podejmowali walkę, wspierani ogniem z broni palnej przez przydzieloną im
obstawę. W trakcie podobnych obław nieustannie ginęli lub odnosili rany
rutynowani specjaliści z Abwehry. W poniższej tabeli podano zesta​wienie
podziemnych radiostacji i centrali, do których nadawały, wykrytych przez
nasłuch Abwehry w latach 1943–1944, z podziałem na kraje; świadczy ono
o natężeniu łączności utrzymywanej przez ruchy podziemne. Przeważnie
radiostacje te wysyłały meldunki do centrali w Moskwie, więc zapewne
w zestawieniu tym uwzględniono nadajniki partyzantów operujących na
tyłach wojsk niemieckich na zapleczu frontu wschodniego.
Londyn Londyn Kair
Centrala/ Moskwa Londyn
(polskie (czeskie (wład
Region/ (władze (władze
radzieckie) władze na
władze na
kraj brytyjskie) bryty
uchodźstwie) uchodźstwie)

Radzieccy 140
partyzanci

Polska 20

Czechy 2 4
i Słowacja

Norwegia 2 15

Dania 4

Holandia 2 20

Belgia 2 25

Francja 3 2 30
(Paryż)

Zachodnia 20
Francja

Południowa 3 8 50
Francja

Hiszpania 10

Szwajcaria 3 1

Włochy 5 20
Północne

Włochy 8
Południowe

Sardynia
5
i Korsyka

Północna 5
Afryka

Jugosławia 5 25

Węgry 2 2 5
Rumunia 5 2 5

Bułgaria 3 6

Grecja 20

Turcja 2 2
(Stambuł)

Gruzja 2 2
(Tbilisi)

Egipt 1 1
(Kair)

Ogółem 167 41 8 210 73

Źródło: Dokumentacja opracowana przez Obersta (pułkownika) de Barry’ego


– dyrektora niemieckiego kontrwywiadu radiowego

We wrześniu 1944 roku Wilhelm Flicke został przeniesiony z Lauf do


Funk​abwehr (kontrwywiadu radioelektronicznego) z siedzibą w Zinn pod
Berlinem, gdzie dostał zadanie monitorowania meldunków radiowych
nadawanych przez nieprzyjacielskich agentów i partyzantów. W owym czasie
służba ta zatrudniała około 2000 wojskowych oraz pewną liczbę cywilów,
a mniej więcej tyle samo ludzi służyło w niemieckich policyjnych agencjach
nasłuchu radiowego. Abwehra obsługiwała stałe radiostacje w Niemczech,
we Włoszech, na skrawku okupowanych obszarów francuskich oraz w Austrii,
a jej dalekosiężne namierniki miały połączenie z siecią telefoniczną OKW.
Liczba aresztowań wrogich radiooperatorów wzrastała z biegiem lat
wojny; w 1941 roku Niemcy schwytali ich trzydziestu, a w 1942 roku już
dziewięćdziesięciu, i niemal podwoiła się w roku 1943 – do 160. Ale także
podziemnych nadajników było coraz więcej. W 1944 roku, gdy wojska
niemieckie wyco​fywały się na wszystkich frontach i opuszczały zajęte
wcześniej tereny, na obszarach pozostających pod kontrolą Rzeszy
aresztowano około setki radiooperatorów. Spośród ujętych podczas
nadawania agentów przed trybunałami wojennymi postawiono 410, ponadto
140 aresztowań dokonano na podstawie informacji innego rodzaju, bez
użycia sprzętu namiarowego i pelengacyjnego. Pod tymi suchymi liczbami
skrywa się opowieść o terrorze i okrucieństwie, śmierci i odwadze, choć
Abwehra nie uciekała się do tak skrajnej przemocy jak SD. Niemiecki
kontrwywiad wojskowy osiągał niezłe rezultaty za sprawą informowania
aresztowanych o tym, co pracownicy Abwehry już wiedzieli, groźby oddania
więźnia w ręce gestapo, jeśli ten nie będzie mówił; niemal zawsze skłaniało
to pojmanych do współdziałania.
Niemcy przechwycili ponad dwa razy więcej meldunków wysłanych przez
podziemne radiostacje wroga w porównaniu z tymi, których źródło udało się
namierzyć w tym samym okresie z użyciem technik goniometrycznych.
Radio​operatorów korzystających z tych dobrze ukrytych, niezlokalizowanych
radionadajników oczywiście schwytać się nie udało. Przeciążone zadaniami
niemieckie służby detekcyjne nie były w stanie zidentyfikować wszystkich
radiooperatorów nieprzyjacielskiego ruchu oporu. Część z nich została
aresztowana przez gestapo, które jednak nie informowało Abwehry o swoich
kontrwywiadowczych działaniach i sukcesach. Niemieckie służby
kontrwywiadu szacowały, że w szczytowym okresie wojny w całej
okupowanej Europie mogło działać aż około 4000 różnego rodzaju radiostacji
kontrolowanych z Londynu lub Moskwy. Oznaczało to, że co najmniej jeden
wrogi nadajnik przypadał na każdego pracownika referatu I(i) – służb
nasłuchu radiowego Abwehry oraz niemieckiej policji – więc liczbę
dokonanych aresztowań operatorów z nadajnikami i tak należy uznać za
dużą. Niemcy prowadzili swoje akcje kontrwywiadowcze bardzo sprawnie
i nieustannie poszukiwali zdrajcy w bezpośrednim otoczeniu Führera. Do
końca wojny nie wiedzieli jednak o istnieniu alianckiego ośrodka
wywiadowczego w Bletchley Park.

Ruch oporu w Sk andynawi i


Dania została zajęta przez wojska niemieckie w pierwszej dekadzie kwietnia
1940 roku, a terytorium tego kraju miało posłużyć za rodzaj odskoczni do
inwazji na Norwegię. Po stawieniu symbolicznego oporu maleńka armia
duńska skapitulowała. Niemiecki mobilny pluton nasłuchu niemal od razu
zainstalowano w miasteczku Aars, by stamtąd monitorować radiodepesze
nadawane przez wojska norweskie i alianckie z Norwegii, ale Niemcy
jeszcze bardziej inte​resowali się transmisjami nadawanymi z Londynu. Ze
strategicznego punktu widzenia Dania nie była szczególnie ważna dla
aliantów, mimo to Abwehra już w 1941 roku zaczęła identyfikować
działających w tym kraju agentów pracujących dla Brytyjczyków lub dla
Sowietów. W trakcie przeprowadzonej w następnym roku akcji na północy
Danii zdemaskowano duńską siatkę agentów Kominternu, zajmującą się
sabotażem na kolei. Dwie inne grupy podziemne, których Niemcom nie
udało się rozbić, prawdopodobnie miały takie same zadania.
Rozbudowywane komórki duńskiego ruchu oporu, zajmujące się
rozpoznawaniem wojskowych placówek okupacyjnych i ich stanów
liczebnych, miały w perspektywie dopomóc aliantom w wyzwalaniu Europy.
Opracowano plany akcji sabotażowych, ale tempo wydarzeń na frontach na
wiosnę 1945 roku spowodowało, że duński ruch oporu nie zdążył wiele
zdziałać. Podobnie było w Norwegii.
Po niemieckiej inwazji na Norwegię aktywność radiowa w podbitych
krajach skandynawskich na pewien czas ustała, gdy wojska brytyjskie
i francuskie starły się z Niemcami na froncie zachodnim, a Związek
Radziecki nie brał jeszcze czynnego udziału w wojnie. Norweski król Haakon
wraz z rządem przezornie ewakuowali się drogą morską do Anglii,
a premier Nygaardsvold pokierował norweskimi władzami na uchodźstwie
w Londynie. W swoich radiowych wystąpieniach król regularnie nawoływał
poddanych, aby przeciwstawiali się biernie okupantowi. „Konflikt zbrojny się
zakończył”, powiedział, mając na myśli kampanię norweską, „ale ten
duchowy dopiero się rozpoczął”. Abwehra zidentyfikowała pierwsze
nadajniki norweskiego ruchu oporu już na początku 1941 roku. Pod koniec
tego roku systematycznie wysyłano do Londynu meldunki radiowe ze
wszystkich regionów Norwegii, a tamtejsza siatka radiooperatorów została
zorganizowana na podobieństwo tej działającej w okupowanej Francji.
Radiostacje norweskiego ruchu oporu były zazwyczaj dość bezpieczne. Często
przemieszczano je z miejsca na miejsce, czas transmisji nie trwał długo, lecz
najważniejsze było to, że niemieckie namierniki nie przydawały się
specjalnie na górzystych terenach Norwegii. Niemcy posługiwali się nawet
lekkimi samolotami łącznikowymi wyposażonymi w urządzenia
namierzające źródło transmisji radiowych, ale tylko z rzadka przynosiło to
rezultaty, a po wpadce jednego z agentów inni natychmiast zmieniali
miejsce, z którego nadawali. Liczni agenci norweskiego ruchu podziemnego
oddali też nieocenione przysługi aliantom, donosząc Londynowi o ruchach
niemieckich okrętów wzdłuż wybrzeża i informując o tym, gdzie zakotwiczył
pancernik Tirpitz. Organizacją o nazwie „Skorpion”, która prowadziła
obserwację na norweskim wybrzeżu, kierowali z Trondheim Rolf Lystadt
i dyrektor tamtejszej stoczni Bengt Groen; zbierali informacje od siatki
swoich agentów i raportowali o wszystkim, co się działo pośród fiordów
Norwegii. W maju 1944 roku Niemcy przeprowadzili obławę na jednej
z wysepek i natrafili tam na nadajnik w skalnej pieczarze; z wejścia do niej
roztaczał się znakomity widok na przepływające opodal statki i okręty – ale
radiooperatora nie udało się schwytać. Jednakże znalezione dokumenty
i wyposażenie, w które alianci wyekwipowali swoich agentów, pozwo​l iły na
ustalenie, że informacje o wszelkich niemieckich okrętach wpływających na
norweskie wody trafiały do Wielkiej Brytanii.
Norwescy bojownicy ruchu oporu rejestrowali też kursujące niemieckie
transporty kolejowe, a z czasem coraz śmielej angażowali się w akcje
sabotażu przeciwko instalacjom wojskowym i innym. Agentów, a także
uzbrojenie i sprzęt dla nich, dostarczano morzem oraz zrzucano ze
spadochronami. W dziejach norweskiego ruchu podziemnego zapisały się
również tak zwane taksówki z Szetlandów – łodzie kursujące regularnie na
dwustumilowym odcinku między wysepkami północnej Szkocji a odludnymi
okolicami wybrzeża Norwegii oraz śmiałe akcje przeciwko nazistowskim
zakładom ciężkiej wody, przeprowadzone z pomocą RAF-u.
Poza wspieranym przez Brytyjczyków podziemiem działającym w niemal
całej Norwegii, na północy tego kraju, głównie w okolicach Narwiku,
operowała też silna komunistyczna siatka wywiadowcza. Jej agenci,
kierowani z centrali w Murmańsku na północy Rosji, informowali o ruchach
niemieckiej floty tak skrupulatnie, że radzieckie lotnictwo systematycznie
nękało niemieckie statki i okręty na pobliskich wodach. Radiostacje,
z których korzystała wspomniana siatka, nadawały na falach 80 do 100 MHz,
a moc wyjściowa sygnałów była niewielka, wobec czego Niemcy mieli
trudności z monitorowaniem tych transmisji. Mimo wszystko Abwehra
schwytała jednego z radzieckich agentów razem z nieuszkodzonym
nadajnikiem i podjęła grę wywiadowczą z centralą w Murmańsku, licząc, że
w ten sposób uda się pojmać innych szpiegów przerzucanych wraz z ich
krótkofalowymi radionadajnikami przez okręty podwodne. Posługując się
zdobytą radiostacją, Niemcy zwabili radziecki okręt podwodny na wody
przybrzeżne, zatopili go i złapali rosyjskich agentów, którzy dotarli na brzeg.
Akcja ta stanowiła jeden z kilku dotkliwych ciosów zadanych radzieckiej
siatce szpiegowskiej w północnej Norwegii, które poważnie pokrzyżowały jej
działania.

Francj a
Jeszcze przed wybuchem wojny, latem 1939 roku, brytyjski wywiad
przystąpił do organizowania siatki agentów z radionadajnikami w Europie
Zachodniej, a po upływie niecałego roku miejsca, z których nadawali,
znalazły się pod okupacją armii niemieckiej. Ulokowani w odpowiednich
punktach „uśpieni” agenci mieli stanowić zalążek siatki, która w następnym
roku zaczęła się rozrastać, a nowych jej członków przerzucano nocami do
Francji lekkimi samolotami zwiadowczymi typu Lysander albo zrzucano ze
spadochronami; byli oni zaopatrzeni w nowe nadajniki krótkofalowe, za
których pomocą łączyli się z centralą w Anglii. Niemiecka agencja
kontrwywiadu radioelektronicznego zaczęła monitorować meldunki
nadawane przez nieprzyjacielskich agentów z Francji od końca 1940 roku,
a także posłużyła się sprzętem namierzającym do zlokalizowania radiostacji
brytyjskiej centrali. Wilhelm Flicke zrelacjo​nował, że dzięki namiernikom
ustalono, iż transmisje nadawano z Anglii z punktu na północny wschód od
Londynu, a radiooperatorami w tamtym miejscu byli głównie Francuzi,
Holendrzy i Belgowie. Czy mogło chodzić o Bletchley Park, ośrodek
położony niedaleko miasta Milton Keynes? Transmisje stamtąd oraz
odbierane tam meldunki radiowe w tamtym czasie nie były jeszcze należycie
zabezpieczane; Brytyjczycy przypuszczalnie sądzili, że nieprzyjaciel nie zdoła
namierzyć ich ośrodka, ale było to założenie błędne. W lipcu 1941 roku
Niemcy doliczyli się w okupowanej i nieokupowanej części Francji około 25
alianckich agentów z radionadajnikami, do października tego samego roku
liczba tych nadajników wzrosła już do 56, a aliancka siatka agentów zaczęła
się rozprzestrzeniać na całą Europę Zachodnią.
Tymczasem brytyjska służba specjalna (SIS, znana także jako MI6) czuwała
nad rozbudową tej siatki w okupowanej Francji. Główne jej zadanie pole​gało
na rozpoznaniu ścisłego porządku bojowego wojsk niemieckich na całym
kontynencie europejskim. W tym celu powołano do istnienia tradycyjną
siatkę szpiegowską. Alianccy agenci mieli rejestrować nieprzyjacielskie
obiekty wojskowe, ruchy i liczebność wojsk oraz meldować o tym wszystkim
londyńskiej centrali – i to dyskretnie, w taki sposób, aby wróg nie
zorientował się, że jest obserwowany.
W lipcu 1940 roku z inicjatywy Winstona Churchilla powstało
Kierownictwo Operacji Specjalnych (SOE), obarczone zupełnie inną misją –
„podpalenia Europy”. Agenci SOE mieli nękać niemieckie służby
bezpieczeństwa, przeprowadzając akcje sabotażowe na kolei i niszcząc sieć
łączności telefonicznej, a więc zmuszając okupanta do ciągłej uwagi. Jak
można się domyślić, wobec tak odmiennych zadań obie te brytyjskie
organizacje ścierały się ze sobą; SIS traktowała SOE jak amatorów, a w SOE
odszczekiwano się, że SIS to agencja skostniała i nieudolna.
W tym samym czasie działające w Londynie rządy na uchodźstwie starały
się ulokować w swoich krajach własnych agentów, podczas gdy rząd brytyjski
chciał utrzymać choćby minimum kontroli nad – czasami diametralnie
różnymi – zamiarami swoich „gości” z obozu sojuszników. Emigracyjne
władze Wolnej Francji stworzyły własną służbę wywiadowczą i same
określiły zasady jej działania pod egidą generała Charles’a de Gaulle’a,
człowieka drażliwego i bardzo konfliktowego. Tajna służba de Gaulle’a, na
której czele stanął major André Dewavrin, nosiła początkowo nazwę Service
de Renseignements (SR), zmienioną w kwietniu 1941 roku na Bureau
Central de Renseignements et d’Action Militaire (BCRAM), w styczniu 1942
roku skróconą do Bureau Central de Renseignements (BCRA) – i pod tą
ostatnią z nazw przeszła do historii.
Skoro w niemal każdym z okupowanych krajów zachodnioeuropejskich
działały rozmaite alianckie agencje wywiadowcze, dążące czasem do
odmiennych celów, musiało to skutkować pewnym chaosem w ich
działaniach. Co gorsza, ugrupowania ruchu oporu na okupowanych terenach
nierzadko bywały ze sobą skłócone lub dochodziło wśród nich do rozłamów,
skupiały bowiem ludzi o różnych poglądach, od komunistów po skrajnych
nacjonalistów, zwalczających się wzajemnie prawie tak samo zawzięcie, jak
walczyły z okupantem. Alianckie służby wywiadowcze operujące w Europie
i poza nią nie stanowiły jednolitej siły, a w zmaganiach z uciekającą się do
różnych podstępów niemiecką Abwehrą czy nieprzebierającymi w środkach
funkcjonariuszami SD i SS często popełniały rażące błędy. Na szczęście dla
Brytyjczyków i ich sojuszników Abwehra także działała w warunkach
niezdrowej konkurencji ze strony innych niemieckich agencji wywiadowczych
i kontrwywiadowczych, a gestapo i SD współzawodniczyły z nią nie tylko na
polu kontrwywiadu, lecz zaczęły też prowadzić akcje poza granicami Rzeszy.
Mimo wszystko strona niemiecka odnotowała w działaniach
kontrwywiadowczych spore sukcesy, zwłaszcza w walce z podziemiem
francuskim i holenderskim.
De Gaulle prowadził swoją szpiegowską wojnę w tajemnicy przed
Brytyjczykami, lecz Niemcy wiedzieli dużo o poczynaniach jego agentów;
francuska BCRA zajęła się organizowaniem własnej tajnej armii, znanej jako
Armeé Secrète. SOE zaopatrywało francuskie podziemie w broń, której część
trafiała do wspomnianej tajnej organizacji. Na jej czele stanął generał
Charles Delestraint (pseudonim „Vidal”), który stworzył rozbudowaną
i złożoną organizację, a jej wpływy rozciągały się na całą Francję. „Vidal”
zorganizował struktury dowódcze, zajmujące się szkoleniem w prowadzeniu
różnorakich podziemnych działań zbrojnych, zakładał składy broni i ośrodki
nadawcze. Prowadził też szeroko zakrojony nabór do tajnej armii de
Gaulle’a, który był dumny z osiągnięć Delestrainta na tym polu. Niestety, do
Armeé Secrète zwerbowano również pewną liczbę agentów Abwehry,
a niektórzy z nich weszli nawet w skład jej kierownictwa we Francji.
Abwehra wiedziała o Armeé Secrète więcej od samego generała de
Gaulle’a, a w odpowiednim czasie Niemcy aresztowali całe jej szefostwo.
Generał Delestraint został stracony w obozie koncentracyjnym Dachau pod
sam koniec wojny; schwytano setki regionalnych dowódców, a wielu innych
musiało pozostawać w ukryciu. Dla francuskiego ruchu podziemnego był to
wstrząs – równie silny jak lepiej znane rozbicie holenderskiego zbroj​nego
podziemia w ramach akcji „Biegun Północny”. Jednakże Holendrzy
przeprowadzili po wojnie oficjalne śledztwo w sprawie wielkiej wsypy,
związanej ze wspomnianą akcją, a dokumentacja tego dochodzenia zajęła
kilka grubych, oprawionych w skórę tomów. Francuzi nie zdobyli się na
podobne śledztwo – może mieli za dużo do ukrycia.
Z perspektywy strategicznych celów ruchu oporu w 1943 roku wpadka
Armeé Secrète wywarła dalekosiężny wpływ na alianckie plany lądowania
we Francji, a z drugiej strony stanowiła uskrzydlający sukces dla Abwehry.
W Londynie de Gaulle’a ostro skrytykowano za oczywistą naiwność – tajna
organizacja szpiegowska powinna była być niewielka i działać dyskretnie,
skoro zmagała się z tak groźnym przeciwnikiem jak niemiecki kontrwywiad.
Wobec tej katastrofy główne działania alianckiej siatki szpiegowskiej
przeniesiono do części Francji pod rządami Vichy, gdzie Hiszpania stanowiła
„zapasowe wyjście” – drogę ucieczki w awaryjnej sytuacji. W takiej sytuacji
sprzymierzeni uruchomili radiostacje w Madrycie, Barcelonie i Kartagenie,
skąd kierowano agentami zarówno w okupowanej, jak i nieokupowanej
części Francji. W konsekwencji Abwehra przeprowadziła, we współdziałaniu
z policją Vichy, akcję „Donar” – zorganizowała obławy na te miejsca we
Francji pod rządami Vichy, gdzie nadawały podziemne radiostacje. Według
Wilhelma Flickego tak zwana fala Vichy, czyli masowy napływ
nieprzyjacielskich agentów do nieokupowanej strefy we Francji, sprawiła
Niemcom poważne problemy z przechwytywaniem różnych transmisji, gdyż
te często nadawano na falach, z których korzystały oficjalne władze Vichy. Po
alianckim desancie we Francji, a zwłaszcza po operacji „Anvil” (lądowaniu
wojsk sprzymierzonych na południowym wybrzeżu francuskim), współpraca
kontrwywiadu niemieckiego z francuską policją i jej informatorami
właściwie się urwała. Pomimo to Abwehra kontynuowała swoje działania
kontrwywiadowcze, likwidując niedobitki starej siatki „Vidala” i zadając
kolejny, dotkliwy cios francuskiemu podziemiu w południowej części Francji
(do której w 1943 roku wkroczyły wojska niemieckie). W tym okresie
niemieckiemu kontrwywiadowi przydarzyło się coś, co Flicke określił
mianem niezwykłego incydentu. Niemcy przeniknęli do kilku
nieprzyjacielskich siatek agenturalnych, w tym do organizacji o nazwie
„Sojusz Marsylski”, w której udzielała się pewna młoda kobieta, niezwykle
energiczna, inteligentna i urodziwa. Została schwytana w trakcie rutynowej
łapanki, a miejscowa służba bezpieczeństwa nie zorientowała się, z kim ma
do czynienia. Polecono ją pilnować stacjonującej w okolicy jednostce
Kriegsmarine. Kobieta od razu wpadła w oko strażnikowi, który spędził
z nią miłą noc, lecz zawczasu zapobiegliwie schował w zamykanym na klucz
miejscu całe jej ubranie, aby uchronić się przed jakąś przykrą niespodzianką.
Tymczasem oficerowie Abwehry zobaczyli zdjęcie tej damy i zdali sobie
sprawę, że to poszukiwana i groźna agentka wroga. Gdy jednak nazajutrz
rano znaleźli się w garnizonie jednostki marynarki wojennej, aby zabrać
stamtąd aresztowaną, zastali tam uśpionego strażnika. Agentka ulotniła się
w nocy zupełnie naga i więcej o niej nie słyszano – przynajmniej
w Abwehrze.
Niemcy skojarzyli działania agentów nieprzyjaciela we Francji
z alianckimi przygotowaniami do lądowania w tym kraju. Tuż przed rajdem
na Dieppe zwiększyła się liczba nadawanych przez radio meldunków,
podobnie jak liczba zidentyfikowanych agentów. Aktywność podziemnych
nadajników w całej Francji wzrastała wyraźnie wraz ze zbliżaniem się dnia
wielkiego desantu na północnym wybrzeżu francuskim, a ludność tego kraju
zaczęła się odnosić jeszcze bardziej wrogo do niemieckich najeźdźców.
W niektórych rejonach niemieckie samochody ze sprzętem goniometrycznym
i pelengacyjnym nie mogły bezpiecznie jeździć po drogach i ulicach –
zwłaszcza nocą, kiedy takie pojazdy wyruszały z baz, aby zlokalizować
miejsca, gdzie nadawano transmisje radiowe. Na przełomie 1943 i 1944
roku młodzi mężczyźni uciekali do obozowisk maquis – bojowników ruchu
oporu w południowej Francji. Wśród nich byli ci, którzy zbiegli z gestapo,
oraz patrioci, gotowi walczyć zbrojnie o swój kraj. Te grupy bojowe,
zaopatrywane głównie przez lotnictwo w broń ręczną i sprzęt łącznościowy,
stosowały taktykę walki podjazdowej, nie dając spokoju wojskom
okupacyjnym.
Amerykańscy agenci zaczęli działać we Francji, poczynając od 1942 roku,
i posługiwali się analogicznymi metodami zabezpieczania transmisji
radiowych jak Brytyjczycy. Do czasu operacji „Anvil” przebywali głównie na
południu Francji, a także w Hiszpanii. Kierowano nimi i zaopatrywano ich
przede wszystkim z Algieru w Afryce Północnej, a zwierzchnictwo nad nimi
sprawowało amerykańskie Biuro Służb Strategicznych (OSS) pod świetnym
przewodnictwem generała majora Williama J. Donovana, znanego niemal
wszystkim jako „Wild Bill” (Dziki Bill). Organizacja ta, wzorowana
w znacznej mierze na SOE, odegrała ważną rolę w alianckich
przygotowaniach do inwazji na Francję – zwłaszcza jej południowe wybrzeże,
a także desantów na Sardynii i Korsyce. Po zmasowanym lądowaniu
sprzymierzonych w Normandii Abwehra po cichu opuściła Francję, gdy
latem 1944 roku żołnierze wojsk Wolnej Francji pod dowództwem generała
Leclerca pomknęli szerokimi szosami ku przedmieściom Paryża. Tam
ludność dała wyraz swej euforycznej radości.
Ludzie wylegali setkami na ulice, żeby powitać bohaterów, którzy opuścili
rodzinny kraj cztery lata wcześniej. W tłumie wyróżniali się Francuzi dumnie
obnoszący się z trójbarwnymi opaskami ruchu oporu, choć wielu z nich
w istocie wcale nie walczyło z okupantem. W kronikach filmowych z owego
lata utrwalono obrazy zbitej, skłębionej ciżby idącej powoli przez Pola
Elizejskie w kierunku Łuku Triumfalnego. Na czele tego wiwatującego
zbiorowiska szła wysoka, chuda, sztywna postać – generał Charles de
Gaulle. Nastrój szalonej, bezgranicznej radości w jednej chwili przeobraził
się w panikę, gdy niemiecki snajper zaczął strzelać do tłumu. Kule gwizdały
w powietrzu i wszyscy rozbiegli się w poszukiwaniu schronienia – wszyscy,
z wyjątkiem jednego człowieka: de Gaulle’a, który kroczył bez wahania
w kierunku hotelu Etoile i Łuku Triumfalnego, kiedy wszyscy wokół niego
przypadli do ziemi. Był to jeden z najbardziej przejmujących obrazów tej
wojny.

Bel gi a
W 1940 roku niemieckie detektory nie zarejestrowały żadnej transmisji
nadanej przez alianckich agentów z obszaru okupowanej Belgii, choć istniały
świadectwa ich aktywnej działalności innego rodzaju. Na początku 1941 roku
aresztowanie agenta o nazwisku Martiny, który ukrywał nadajnik pod stosem
węgla w swojej piwnicy, przyniosło radykalną zmianę. Niemcy zdobyli dość
materiałów i dokumentów, aby uzyskać w miarę dokładny obraz
szpiegowskich działań siatki agentów z radionadajnikami, operującej także
na obszarach Francji, Holandii i Luksemburga. Okazało się, że w Belgii było
wiele kappeln (grup agentów), a kraj ten stawał się stopniowo w coraz
większym stopniu terenem akcji podziemnych prowadzonych przez
Brytyjczyków. Masowe aresztowania potwierdziły te zagraniczne powiązania,
a starannie przeprowadzona akcja detekcyjna dowiodła organizowania się
belgijskiego zbrojnego podziemia. Tworzyło ono rozległą siatkę, złożoną
głównie z byłych oficerów belgijskiej armii, zwerbowanych przez SOE.
Abwehra zlikwidowała prawie całą tę siatkę, co dowiodło raz jeszcze, że
takie organizacje są najbezpieczniejsze, kiedy składają się z niewielkich
komórek, które mało wiedzą o sobie nawzajem. Jednak generalnie
podziemne ugrupowania w Belgii działały dość sprawnie, wspomagając
podobne grupy w Luksemburgu i mając też powiązania w Zagłębiu Saary (w
Niemczech), ale na ich poczynaniach odcisnął piętno dramat, jaki rozegrał
się w sąsiedniej, okupowanej Holandii. Agenci alianccy w Belgii uaktywnili
się szczególnie, tak jak we Francji, w przededniu desantu sprzymierzonych
w Normandii, a do londyńskiej centrali docierały informacje o wszystkich
ruchach niemieckich oddziałów wojskowych i służb zaopatrzeniowych,
a faktycznie o wszystkich formacjach Wehrmachtu w Belgii, do szczebla
kompanii. Wszyscy Belgowie wstrzymali oddech, gdy alianckie jednostki
pancerne przemknęły przez granicę francusko-belgijską i dotarły do
Brukseli, witane tam przez rozradowane tłumy. Ludność zabytkowej
belgijskiej stolicy zgotowała uroczyste przyjęcie wyzwolicielom pod
dowództwem marszałka polnego Montgome​ry’ego, który wjechał do tego
miasta na czele kawalkady czołgów przystrojonych kwiatami. Brytyjczycy,
którzy widywali takie scenki na żywo i w kronikach filmowych, powoli
zaczęli do nich przywykać i spodziewali się równie łatwego wyzwolenia
Holandii – ale tam czekała ich przykra niespodzianka.

Hol andi a i ak cj e „Bi egun Pół nocny” („Nordpol ”)


i „Engl andspi el ”
W okupowanej przez Niemców Holandii w 1941 roku siatka szpiegowska
została zorganizowana przez tajną służbę holenderskiego rządu na
uchodźstwie w Londynie, Inlichtingendienst. Do Holandii przerzucono na
spadochronach dwóch agentów, z których każdy miał nadajnik; niemiecka
służba nasłuchowa zaraz potem przechwyciła nadane przez nich do
londyńskiej centrali meldunki o bezpiecznym dotarciu na miejsce. Major
Hermann Giskes, nowo mianowany zwierzchnik Abwehry w Holandii,
wiedział w tym czasie bardzo niewiele na temat holenderskich służb
wywiadowczych. Gdy jeden z jego holenderskich informatorów przekazał mu
raport o dwóch agentach SOE, przerzuconych do Holandii z zadaniem
zorganizowania podziemnej siatki, stwierdził: „Gehen Sie zum Nordpol mit
ihren Geschichten” (Idź na biegun północy z tymi swoimi opowiastkami).
Mimo niedowierzania niemiecki kontrwywiad rozpoczął akcję „Biegun
Północny”, a namiar zlokalizował pierwszy z tych nadajników w Hadze.
Ludziom z jednostki detekcyjnej surowo zabroniono tego, by sami dokonali
aresztowania; mieli zaczekać na personel kontrwywiadu, który chciał
zapisać sukces na swoje konto i okryć się chwałą. W rezultacie ci pierwsi
czekali, a holenderski radiooperator wraz z dwójką pomocników uciekli po
dachach rzędu domów, w których znajdowała się ich kryjówka. Kontrwywiad
sygnałowy zidentyfikował drugi nadajnik parę dni później. Tym razem
niezwłocznie zatrzymano operatora wraz z walizą z ponad 800 meldunkami
wywiadowczymi, gotowymi do przesłania do Anglii. Abwehra przekonała
się, jak aktywna była nieprzyjacielska siatka szpiegowska i w jaki sposób jej
członkowie znaleźli się w Holandii i sąsiednich krajach. W tym przypadku
doszło do owocnej współpracy Abwehry z SD – co było rzadkością, gdyż
zazwyczaj obie te agencje ostro ze sobą rywalizowały. Przełamując wzajemne
waśnie, Giskes oraz Josef Schreieder z gestapo aresztowali kilkunastu
kolejnych agentów wraz z ich radionadajnikami. Doprowadziło to
w rezultacie do upadku dużej siatki szpiegowskiej w Holandii i pozwoliło
Niemcom na przeprowadzenie jednej z najbardziej udanych operacji
kontrwywiadowczych tej wojny, opisanej przez Giskesa w książce London
Calling North Pole.
Jedenaście ze zdobytych holenderskich nadajników zostało przejętych
przez Abwehrę, która zmusiła pojmanych radiooperatorów do
kontynuowania transmisji do Londynu, bez wzbudzania podejrzeń u ich
brytyjskich zwierzchników. W razie gdyby schwytani nie chcieli
współpracować, mieli zostać przekazani gestapo. Agentów tych przeszkolono
zawczasu, żeby w przypadku wpadki włączyli do nadawanego tekstu
umówiony znak (lub ominęli jakiś charakterystyczny fragment), co miało
stanowić dla centrali sygnał alarmowy o nadawaniu pod nadzorem
Niemców. Niemcy nie byli tego świadomi, więc ujęci przez nich
radiooperatorzy umieszczali w wysyłanych meldunkach celowe błędy w co
szesnastej literze transmitowanego tekstu. Jednakże w Anglii nie zwrócono
na to należytej uwagi, uznając to za skutek złego odbioru albo
przypadkowych pomyłek w czasie kodowania, choć inne sygnały wpisane
w przesyłane meldunki powinny były doprowadzić do wszczęcia alarmu.
Zdumiewa jednak, iż takie zamaskowane znaki, choć wplatane w regularnie
wysyłane do Londynu meldunki, zostały zlekceważone przez kierownictwo
tamtejszej centrali. Siatki w Holandii i powiązane z nimi te we Francji oraz
w Belgii wpadły, a w efekcie kolejni agenci oraz wiele ton zaopatrzenia
przeznaczonego dla ruchu oporu trafiało wprost w niemieckie ręce. Akty
sabotażu, o których major Giskes kazał grupie schwytanych agentów
meldować przez radio, obejmowały rzeczywiste zdarzenia, takie jak
zatopienie pewnego starego okrętu, który Niemcom nie był już do niczego
potrzebny, co wprawiało w zachwyt ludzi z londyńskiej centrali, którzy
widzieli w tym „dowód” na to, że agenci wykonywali zlecone im zadania.
Giskes doprowadził nawet do tego, że szczegółowy opis tego rzekomego
„zbrodniczego zamachu” znalazł się w niemieckiej prasie, pilnie studiowanej,
jak wiedział, przez brytyjski wywiad. Cała ta operacja, znana w Abwehrze
jako Englandspiel, czyli „Angielska Gra”, była wielkim sukcesem
niemieckiego kontrwywiadu, a Brytyjczycy stracili w jej wyniku nie tylko
kilkunastu agentów, ale także pewną liczbę samolotów wraz z ich załogami
oraz znaczne zaopatrzenie przejęte przez Niemców. Co więcej, zawęziła
strefę planowanej alianckiej inwazji w zachodniej Europie do wybrzeża
francuskiego, gdyż generał (od 1944 roku marszałek polny) Alan Brooke,
główny doradca wojskowy Churchilla, opowiadał się wcześniej za
wysadzeniem desantu w Holandii. Z czasem stało się jasne, że nie uda się
z powodzeniem przeprowadzić wielkiej operacji desantowej w kraju, gdzie
aktywny miejscowy ruch oporu nie udzieli należytego wsparcia oddziałom
inwazyjnym.
Niemcy nie mogli jednak prowadzić swojej gry w nieskończoność. Położył
jej kres jeden z holenderskich agentów, Pieter Dourlein. Wpadł on w sidła
zastawione przez majora Giskesa, osławionego łowcy szpiegów, już kilka
minut po tym, jak wylądował ze spadochronem na drzewie koło
miejscowości Ermelo w Holandii. Niemcy traktowali go bardzo dobrze,
podobnie zresztą jak około pięćdziesięciu innych schwytanych na terenie
Holandii skoczków. Wbrew temu, czego się obawiał, nie został przekazany
gestapo, nie torturowano go ani nie zastraszano, a umieszczono we
względnej wygodzie w zamienionym na areszt seminarium duchownym. Tam
przesłuchiwano go wielokrotnie, gdyż Niemcy usiłowali z niego wyciągnąć
wszelkie informacje. Chcieli je zaraz podsunąć londyńskiej centrali, której
niedbałość kosztowała życie tylu ludzi. Dourlein nie pozostawał długo
w więzieniu; zbiegł z seminarium i przemierzył Francję, podając się za
holenderskego robotnika szukającego pracy przy budowie nowych lotnisk dla
Luftwaffe. Odbył wielką wyprawę przez Belgię i Francję do Szwajcarii,
stamtąd przedostał się do Hiszpanii i w końcu dotarł do Gibraltaru, gdzie
opowiedział brytyjskim tajnym służbom swoją historię. Jednak Giskes go
uprzedził i przekazał londyńskiej centrali radiowe raporty o rzekomym
podjęciu przez Dourleina współpracy z nazistami. Kiedy więc Holender
znalazł się w Londynie, nie uwierzono mu i zamknięto w więzieniu Brixton.
Ktoś zwrócił nań jednak baczniejszą uwagę. Jego losy zainteresowały szefa
MI6, Stewarta Menziesa, któremu mówiono, że jego służba wywiadowcza ma
sprawną siatkę agentów w Holandii. Ale Menzies zaczął już podejrzewać, że
siatka ta została spenetrowana przez wroga. Po skrupulatnym sprawdzeniu
relacji Dourleina okazało się, że istnienie i działalność tej siatki były
iluzoryczne. Major Hermann Giskes kierował dużo większą liczbą
„przewerbowanych” alianckich agentów aniżeli brytyjski Komitet XX,
zajmujący się ściganiem i wciąganiem do współpracy wszystkich niemieckich
szpiegów, którzy znaleźli się w Wielkiej Brytanii.
Englandspiel była operacją bardzo pomyślną dla Canarisa, gdyż
poczynania Abwehry zdecydowanie zbyt często wywoływały nieskrywaną
irytację Hitlera, a taki spektakularny sukces oznaczał, iż admirał mógł
zachować zajmowane stanowisko, przynajmniej przez pewien czas. Giskes
bezbłędnie rozgrywał swoją holenderską partię przez prawie dwa lata
i postanowił ją efektownie zakoń​czyć. Wysłał meldunek do majorów Blunta
(pseudonim majora Charles’a Blizzarda) oraz Binghama, czyli dwóch
oficerów, którzy kierowali holenderską placówką SOE, odpowiedzialną za
rozbudowę i zaopatrywanie alianckich agentów w tym kraju:

Panowie,
Od niedawna usiłujecie robić interesy z Holandią za naszymi
plecami. Uważamy, że to nie fair, wobec naszych długotrwałych
i uwieńczonych sukcesami starań w charakterze waszych jedynych
agentów. Ale mniejsza o to; jeśli tylko zawitacie na [europejskim]
kontynencie, możecie być pewni, że ugościmy was z taką samą
troskliwością i skutkiem jak wszystkich tych, których
podesłaliście nam wcześniej. Do widzenia.

W ten sposób Englandspiel dobiegła końca, a pięćdziesięciu schwytanych


agentów, przetrzymywanych przez Giskesa w gmachu seminarium, zesłano
do obozu koncentracyjnego, co tylko dwóch z nich przeżyło. Dochodzenia
i analizy w sprawie tego fiaska SOE ciągną się do dziś; najbardziej wnikliwe
przeprowadziły władze holenderskie. Jego rezultaty opublikowano w sześciu
pięknie oprawionych tomach; zawierają łatwy do odgadnięcia (i
prawdopodobnie słuszny) wniosek, że przyczyną tej katastrofalnej wpadki nie
była zdrada ze strony któregoś z holenderskich agentów. Ale najważniejsze
pytanie pozostało bez odpowiedzi. Jak to się stało, że Englandspiel mogła
się ciągnąć przez dwadzieścia miesięcy? To kluczowe pytanie zostało
postawione przez holenderską komisję śledczą, która przybyła do Londynu,
aby się przekonać, dlaczego umówione sygnały w zaszyfrowanych
radiodepeszach nie uruchomiły, choć powinny, dzwonków alarmowych.
Holendrzy poprosili o kopie tysięcy meldunków odebranych przez SOE od
holenderskich, francuskich i belgijskich agentów w trakcie tamtych
nieszczęsnych lat. Lecz na to usłyszeli, że dokumentację tę zniszczono
niedługo po zakończeniu wojny. Nawet Giskes, zeznający w śledztwie w tej
sprawie, stwierdził, że był zdumiony beztroską brytyjskiej centrali. Typowa
praktyka w tego rodzaju sytuacjach, do jakiej doszło w okupowanej Holandii,
polegała na zrzucie kolejnego agenta, bez powiadamiania o tym pozostałych,
aby ten sam się przekonał, czy wszystko idzie dobrze – tak jednak nie
postąpiono. Jedyną pociechą dla SOE było to, że wsypa związana z Eng​‐
landspiel nie doprowadziła do ujawnienia alianckich planów desantu
w Normandii. Dla majora Giskesa i całej Abwehry akcja ta była
niewątpliwym i wielkim kontrwywiadowczym sukcesem. Zarówno Giskes,
jak i Dourlein przeżyli wojnę i napisali książki o swoich niezwykłych
wojennych przeżyciach, a Giskes podobno osiadł w Bawarii i wstąpił do
wywiadowczej Organizacji Gehlena (współpracującej z wywiadem
amerykańskim).
Pracująca dla Brytyjczyków siatka agentów i radiooperatorów w Holandii
otrząsnęła się z katastrofy będącej wynikiem Englandspiel dopiero po
pewnym czasie, niemniej jednak ci, którzy uchronili się przed
aresztowaniem, nadal informowali o niemieckich jednostkach wojskowych
w ich kraju, o ich sile i ruchach, co odegrało nader ważną rolę w planowaniu
i przeprowadzeniu późniejszej alianckiej inwazji. Nowa organizacja
podziemna, której Abwehra nadała nazwę Ordre-Dienst, została rozpoznana
latem 1943 roku; powoli i z trudem ją rozbudowywano, zasilając nowymi
agentami. Niemcy zidentyfikowali trzy nadajniki pracujące w Amsterdamie
i Rotterdamie, a szef nowej siatki z Amsterdamu, Jan Hendrik van Borssum-
Buisman, został niebawem aresztowany. Na podstawie znalezionych przy
nim dokumentów niemieckie służby wywiadowcze ustaliły, że Dourlein
dotarł do Gibraltaru i w związku z tym dalsze prowadzenie Englandspiel
straciło sens. Kolejne aresztowania przeprowadzono w Zaandam. Znaleziono
tam czternaście radiostacji i pewne dokumenty, ale grupy Ordre-Dienst
Niemcom nie udało się rozbić – w istocie stale rozwijała swoją działalność,
chociaż poniosła straty: wpadły komórka w Lejdzie, donosząca
o umiejscowieniu wyrzutni V-1 w Holandii, a w Rotterdamie cała podziemna
wytwórnia fałszywych dokumentów. Do czasu inwazji sprzymierzonych
w Normandii w Holandii działały trzy ugrupowania, Raad van Verzet,
Knock-Ploegs i Ordre-Dienst, wspólnie tworzące siatkę Delta, korzystającą
z około dwudziestu radionadajników na terenie całego kraju. We wrześ​niu
1944 roku książę Bernhard oficjalnie uznał bojowników ruchu oporu za
członków holenderskich sił zbrojnych, a później generał Eisenhower
wykorzystał oddziały holenderskie do atakowania wycofujących się wojsk
niemieckich. Mieli także nie dopuścić do zniszczenia śluz, elektrowni
i urządzeń portowych w Rotterdamie, Amsterdamie i IJmuiden, a ponadto
opanować pewne mosty, które Niemcy zamierzali wysadzić w powietrze,
oraz oznaczać pola minowe na użytek nacierających jednostek alianckich;
holenderscy bojownicy ujawniali swoją tożsamość, podając umówione hasła.
Agenci pomagali również żołnierzom i przedstawicielom władz
holenderskich w negocjowaniu z niemieckim zarządem portów, kanałów
i śluz rzecznych. Po wyzwoleniu kraju zorganizowano zlot bojowników
podziemia w Eindhoven, aby współuczestniczyli w wybraniu przyszłej
administracji Holandii. I zjawili się tam setkami, niektórzy dotarli tam
kajakami, chcąc dopomóc w odbudowie kraju wyzwolonego przez aliantów.
Oczywiste, że siatka Delta odpracowała wiele szkód wyrządzonych przez
akcję Englandspiel, a czyniąc to, wspomogła sprzymierzonych i znacznie
przyczyniła się do powojennego odrodzenia holenderskiej państwowości.
ROZDZIAŁ 11

Druga wojna światowa – faza końcowa

Desant w Normandi i
Na wiosnę 1944 roku niemiecki wywiad odnotował, że doborowe dywizje
brytyjskie i amerykańskie są przerzucane znad Morza Śródziemnego do
Anglii. Amerykańska 82. Dywizja Powietrznodesantowa, która wcześniej
walczyła w południowych Włoszech, „zniknęła z oczu” Abwehrze i Niemcy
nie słyszeli o niej od około trzech tygodni. W jednej z przechwyconych
transmisji nadanych przez radiostację w Anglii wspomniano o pewnym
żołnierzu poszu​kiwanym przez dziewczynę z Ameryki, którą ten pozostawił
z dzieckiem. Jego numer porządkowy odpowiadał kodowemu oznaczeniu 82.
DPDes, więc łącznościowcy z Abwehry nabrali podejrzeń, iż dywizja ta
znalazła się w Anglii. Jednak niemieckie naczelne dowództwo odniosło się
do tej informacji lekceważąco, gdyż w okolicach Gibraltaru nie zauważano
żadnego transportu mor​skiego, który mógłby przewozić całą dywizję.
Podkpiwano nawet, że jednostkę tę pewnie przewieziono okrętami
podwodnymi, niemniej jednak dalszy nasłuch wkrótce potwierdził, iż ta
amerykańska dywizja znalazła się w Anglii. Niemcy mogli śledzić ruchy
alianckich okrętów przepływających przez Cieś​ninę Gibraltarską za pomocą
specjalnych czujników zainstalowanych na hiszpańskim wybrzeżu. Ale
w Abwehrze nie wiedziano, że alianci opracowali technologię
zabezpieczającą przed tymi niemieckimi detektorami, więc brytyjskie statki
i okręty mogły niezauważone przemykać w pobliżu. Brytyjczycy korzystali
z tej technologii tylko w wyjątkowych sytuacjach: na przykład kamuflując rejs
wielkiej armady wyznaczonej do operacji „Torch”, a także w trakcie
przygotowań do desantu w Normandii (a przerzut 82. DPDes stanowił
element tych przygotowań). 82. Dywizja Powietrznodesantowa miała być
jedną z pierwszych formacji przerzuconych do północnej Francji, a fabularną
opowieść o losach innej amerykańskiej dywizji powietrznodesantowej, 101.,
stanowił znany telewizyjny miniserial Kompania braci. Niemieckie
urządzenia detekcyjne śledziły przebieg lądowania aliantów w Normandii,
poczynając od drugiego dnia operacji desantowej, a niemieckie naczelne
dowództwo zdołało zidentyfikować 95 procent nieprzyjacielskich jednostek
zaokrętowanych na statki i barki desantowe w angielskich portach. Po
tygodniu walk w Normandii Niemcy byli już w stanie precyzyjnie określić
alianckie siły na normandzkim przyczółku, czerpiąc te informacje wyłącznie
z nasłuchu radiowego, gdyż rozpoznanie lotnicze nie wchodziło w grę –
alianci niepodzielnie panowali w powietrzu.
Wilhelm Flicke zdał relację z nasłuchu alianckiej aktywności radiowej
w trakcie wielu ćwiczeń poprzedzających właściwą operację desantową;
Niemcy poznawali nieprzyjacielskie procedury, jednak nie mieli pojęcia,
kiedy i w jakim miejscu nastąpi alianckie lądowanie. Nie zaobserwowali,
aby przeciwnik nadawał więcej radiodepesz aż do dnia poprzedzającego
dzień desantu, ani także nie odnotowali żadnych prób radiowej
dezinformacji, ale, wedle późniejszych raportów, wojska pierwszej fali
alianckiego desantu wyruszyły w morze bardzo szybko i sprawnie.
W rzeczywistości 6 czerwca 1944 roku, czyli w dniu rozpoczęcia przez
sprzymierzonych akcji inwazyjnej, niemieckie naczelne dowództwo zostało
zaskoczone zupełną ciszą radiową. Niemieckie radiostacje na francuskim
wybrzeżu ustaliły zawczasu specjalne procedury w wypadku spodziewanego
nieprzyjacielskiego desantu, szykując się do ewakuacji w głąb lądu przy
kontynuowaniu działań nasłuchowych i nawet ich wzmożeniu. Wszystkie
jednostki nasłuchu miały przerwać monitorowanie mniej ważnych obszarów,
takich jak Irlandia, Portugalia, Hiszpania i Brazylia, a przekazywanie
przechwytywanych radiodepesz miało przebiegać bez większych perturbacji.
Wprawdzie alianckie naloty powietrzne zakłóciły funkcjonowanie niemieckiej
łączności, co nieznacznie opóźniło składanie meldunków wywiadowczych,
jednak przećwiczony już awaryjny plan działania sprawił, że raporty
z przechwyconych transmisji napływały nieprzerwanie do OKW. Łączność
radiowa pracowała, mimo niszczenia kolejnych radiostacji przez
przeciwnika. Warto przytoczyć w tym miejscu opis akcji niemieckiej służby
wywiadu nasłuchowego, pozostawiony przez generała Alberta Prauna,
dowodzącego niemieckimi jednostkami nasłuchu w Nor​m andii:

Bezpośrednio po wylądowaniu [aliantów] dalekosiężne stacje


nasłuchowe początkowo zdobywały tylko mniej ważne informacje.
Alianci nie chcieli się z niczym zdradzić przed naszym wywiadem
radiowym i dlatego ograniczyli łączność radiową, a co więcej
nieduże odległości pomiędzy ich przyczółkami prawdopodobnie
umożliwiały im wydawanie ustnych rozkazów i bezpośrednie
składanie raportów. Poza tym nieprzyjaciel mógł korzystać
z łączności telefonicznej, niezakłócanej przez Luftwaffe (której nie
było). Powiększenie przyczółków przyniosło takie wzmożenie
nadawania meldunków radiowych, że dosyć szybko udało się
odtworzyć wyraźny obraz nieprzyjacielskiego położenia, a nasłuch
radiostacji krótkofalowych i wywiady dywizyjne dostarczyły
mnóstwa danych. Oficer wywiadu z OB West [naczelnego
niemieckiego dowództwa na froncie zachodnim] przeniósł się
wraz ze swoją kompanią nasłuchu krótkofalowego w pobliże
Caen, skąd mógł skuteczniej działać. Około 48 godzin po
wylądowaniu [aliantów] byliśmy już w stanie przedstawić listę
większości nieprzyjacielskich dywizji, a także informacje
o strukturze dowódczej grupy armii przeciwnika. Powojenna prasa
poświęciła wiele uwagi opinii wyrażonej przez generała Jodla,
szefa sztabu dowodzenia OKW, który stwierdził, że
spodziewaliśmy się drugiego desantu na [wybrzeżu na] północ od
Sekwany i w związku z tym niemiecka 15. Armia, stacjonująca
w tamtym rejonie, nie została od razu rzucona do kontrataku.
Informacje wywiadu sygnałowego nie potwierdzały tego
domysłu, a szef ośrodka nadzoru wywiadu łącznościowego przy
OB West miał wyrazić swoje zdanie na ten temat w trakcie
narady służb wywiadowczych frontu zachodniego. Stwierdził
wtedy, że zestawienie liczby jednostek już rozpoznanych [w
Normandii] z tymi zidentyfikowanymi wcześniej w Wielkiej
Brytanii nasuwało wniosek, iż tych, które pozostały [w Anglii],
było za mało do przeprowadzenia drugiego desantu. Wszelkie
[alianckie] jednostki jeszcze niewprowa​dzone do walki były
potrzebne jako odwód w toczącej się batalii. Pogląd taki,
podzielany przez wydział wywiadowczy frontu zachodniego, stał
w sprzeczności z opinią sztabu operacyjnego sił zbrojnych. Ocenę
sytuacji przedstawioną przez OKW zdawało się w jakimś stopniu
potwierdzać to, że wkrótce po rozpoczęciu inwazji [w Normandii]
w niemieckie ręce wpadła w pobliżu Boulogne brytyjska barka
desan​towa. Jednakże dla nas było jasne, że ta nieprzyjacielska
barka po prostu pogubiła się na morzu.
Budowa i przetransportowanie przez kanał La Manche sztucznych portów po
udanym alianckim desancie w Normandii należały do największych
wyczynów logistycznych drugiej wojny światowej. Sprzymierzeni po
mistrzowsku posługiwali się łącznością radiową w czasie operacji
normandzkiej i tuż przed nią, po wyciągnięciu trafnych wniosków
z przebiegu kampanii nad Morzem Śródziemnym. Po desancie wojsk
alianckich Niemcy przeprowadzili zaplanowaną ewakuację swoich
posterunków nasłuchowych na wybrzeżu.

Kiedy w trakcie pierwszych kilku dni operacji inwazyjnej alianci starali


się stworzyć wrażenie, że przeprowadzają drugi desant z powietrza,
zrzucając w nocy na Bretanię kukły i manekiny na spadochronach, niemiecki
wywiad sygnałowy uznał te akcję za pozorowaną z uwagi na zupełny brak
nieprzyjacielskiej łączności radiowej na tamtym obszarze.
Przez całą wojnę generał Jodl, podobnie zresztą jak Hitler, często dawał
dowody swego braku zaufania do informacji wywiadu radiowego, zwłaszcza
jeśli dostarczane przez ten wywiad raporty nie były optymistyczne. Jednakże
już w czasie walk po desancie alianckim pod Salerno (w 1943 roku) Niemcy
wy​dali rozporządzenia, aby wszelkie pomyślne meldunki przekazywać
prioryte​towo – niezależnie od pory dnia i nocy. Wobec tego wywiad OB West
musiał zamieszczać w swoich raportach wszystkie fakty niekorzystne dla
przeciwnika: informacje o wzywaniu pomocy przez alianckie oddziały, listy
ofiar i tak dalej. Kiedy więc podczas początkowych dni batalii w Normandii
zwłaszcza amerykańskie jednostki meldowały o dużych stratach własnych,
w OKW przykładano do tego zbyt dużą wagę. Natomiast oceny wydawane
przez niemiecki wywiad na zachodnim teatrze wojny były bardzo
realistyczne i nie pozostawiały miejsca na przesadnie optymistyczne
nadzieje.
Kiedy po tym, jak alianci dokonali wyłomu z Normandii, front zachodni
się ustabilizował, jednostka Wilhelma Flickego zajęła się intensywnym
analizowaniem wykorzystania radiotelegrafii na szczeblu taktycznym, aby
w ten sposób rozpoznać skład i zamiary nacierających alianckich wojsk.
Kanadyjska 1. Armia była nad wyraz ostrożna w posługiwaniu się łącznością
radiową, więc Niemcy dowiedzieli się o niej niedużo. 2. Armia brytyjska nie
przestrzegała aż tak ściśle środków ostrożności, lecz strona niemiecka także
o niej zebrała mało informacji. 1. Armia Wolnych Francuzów początkowo
postępowała w zakresie łączności bardzo przezornie, ale po wyzwoleniu
Paryża i większości kraju Francuzi wyzbyli się takiej powściągliwości, co
dało Flickemu i jego kolegom możliwość zdobywania coraz cenniejszych
informacji z nasłuchu. Radiostacje amerykańskich armii polowych, 1., 7. i 9.,
też nadawały tak ostrożnie, że przez wiele dni niemiecki nasłuch na ich
odcinkach frontu miał mało do raportowania. Z kolei amerykańska 3.
Armia, słabiej wyszkolona i popełniająca wyjątkowo dużo błędów
w dziedzinie zabezpieczenia łączności radiowej, okazała się bardziej „gadat​‐
liwa”, a stacje nasłuchowe Flickego uzyskały od niej liczne cenne informacje.

Wyzwal ani e Francj i i ni emi eck a zi mowa k ontrofensywa


w Ardenach
Przełamanie frontu przez aliantów pod Avranches zmusiło niemieckie jed​‐
nost​ki polowe wywiadu radioelektronicznego do wycofania się wraz z armia​‐
mi wojsk lądowych Wehrmachtu, co wiązało się z częstymi zakłóceniami
w działaniach służby nasłuchowej. To samo dotyczyło niemieckich formacji
walczących z amerykańskimi i francuskimi wojskami pod dowództwem
generała Patcha, które wylądowały na pięknym Lazurowym Wybrzeżu
w ramach operacji „Anvil” (później znanej jako operacja „Dragoon”). W ciągu
trzech dni oddziały Patcha utworzyły kilkudziesięciokilometrowy przyczółek
i rozpoczęły natarcie w kierunku doliny Rodanu, spychając przed sobą
formacje niemieckie na południu Francji. Te ostatnie wycofywały się
pospiesznie na rozkaz Hitlera, ponieważ działania zaczepne aliantów
w Normandii zagroziły odcięciem im dróg odwrotu. W tej sytuacji niemiecki
nasłuch miał trudności z ustalaniem zamiarów Amerykanów pod komendą
Patcha. Aliancki desant na południu Francji miał na celu odciążenie
sojuszników na przyczółkach normandzkich, ale w rzeczywistości wywołał
skutek przeciwny do zamierzonego, gdyż wojska niemieckie szybko opuściły
francuskie południe. Operacja „Anvil”/„Dragoon” nie przyniosła
zamierzonego rezultatu, ponieważ tylko wzmocniła niemieckie formacje na
północy Francji, pogarszając nieco sytuację aliantów na zachodnio-północnym
wybrzeżu tego kraju.
Już po tym, jak wojskom sprzymierzonych udało się przebić z Normandii
i wyjść na równinne obszary, coraz więcej osób z przeszkolonego personelu
służby nasłuchowej Abwehry trafiało na linię frontu do oddziałów piechoty.
Ponadto chaos spowodowany nieustannym przemieszczaniem się wojsk
bardzo utrudniał działania wywiadowi sygnałowemu. Ciągłe przejazdy
z miejsca na miejsce i konieczność skalowania sprzętu w trakcie odwrotu
stanowiły prawdziwe wyzwanie dla niemieckiej służby nasłuchu, ta jednak
wciąż spisywała się dobrze, dostarczając swoim dowódcom rzetelnych
danych wywiadowczych. Niemieckiemu nasłuchowi udało się dowiadywać
z nawet pięciodniowym wyprzedzeniem o planowanych przez przeciwnika
atakach formacji od szczebla dywizyjnego wzwyż, gdyż złamano
amerykańskie szyfry polowe, a zakodowane przechwycone meldunki
odczytywano w ciągu kilku godzin. Służba kryptograficzna brytyjskich wojsk
lądowych lepiej dbała o zabezpieczanie swoich radiodepesz, chociaż
jednostki RAF-u nadal wykazywały beztroskę w tym względzie. Niemcy
uzyskiwali najcenniejsze informacje wywiadowcze z rutynowego nasłuchu
raportów oficerów łącznikowych brytyjskiego lotnictwa o stanie gotowości
samolotów i załóg. Raporty te wskazywały na alianckie intencje, gdyż
samoloty bojowe przygotowywano do osłaniania z powietrza operacji
lądowych i wspierania natarć – a więc zapoznawanie się z ich treścią było
dla Niemców bardzo przydatne. W tym czasie radiooperatorzy po obu
stronach linii frontu zaczęli podupadać na duchu z powodu wzmagającego się
ostrzału artyleryjskiego domniemanych stanowisk nieprzyjacielskich
nadajników – co określono mianem „psychozy radiowej”. Po raz pierwszy
zaobserwowano ją wśród niemieckich operatorów w pierwszych dniach
operacji desantowej w Normandii, gdy ostrzał prowadzony przez alianckie
działa polowe i okrętowe był bardzo silny. Radiooperatorzy uważali, że
kiedy tylko zaczynali nadawanie, byli wykrywani i ostrzeliwani przez
nieprzyjacielską artylerię. Oficerom zabrało trochę czasu przekonanie ich,
że ostrzał był równie intensywny na całej linii frontu, a kanonierzy
sprzymierzonych wcale nie koncentrowali ognia na niemieckich
radionadajnikach. Ale tego rodzaju fobia stanowiła przynajmniej jeden
z powodów utrzymywania ścisłej ciszy radiowej przez niemieckie wojska
w trakcie przygotowań do zimowej kontrofensywy w Ardenach – operacji pod
kryptonimem „Wacht am Rhine” (Straż na Renie).
Faktycznie ciszy radiowej przestrzegano wtedy tak skrupulatnie, że
niemiecka kontrofensywa zupełnie zaskoczyła wojska amerykańskie. Gdy
zaczęło się przeciwnatarcie, żołnierze niektórych amerykańskich jednostek
frontowych spali w najlepsze, ale nie tylko to przyczyniło się do
początkowych niemieckich sukcesów w trakcie owej operacji. Niemiecki
wywiad sygnałowy odnotował wtedy prawdopodobnie swój ostatni wielki
sukces w tej wojnie. Otóż placówka niemieckiego nasłuchu w Ardenach
przechwytywała meldunki amerykańskiej MP (żandarmerii), podsłuchując
wiadomości wysyłane przez nadajniki radiowe umiejscowione koło głównych
skrzyżowań dróg tuż za linią frontu. To umożliwiło niemieckim operatorom
dokładne ustalenie siły i ruchów brytyjskich oraz amerykańskich formacji,
wyznaczonych do odparcia niemieckiej kontrofensywy. Wprawdzie jednostki
polowe Wehrmachtu i Waffen-SS nie dysponowały już w tym czasie
dostateczną siłą ogniową, aby należycie wykorzystać takie dane
wywiadowcze, niemniej niemiecki wywiad do samego końca wojny
wywiązywał się nieźle ze swoich zadań. Dobrze znana jest historia
uchwycenia przez Amerykanów mostu na Renie w Remagen i wdarcia się
przez formacje pancerne generała Pattona do Niemiec. Feldmarszałek
Kesselring (ówczesny głównodowodzący wojskami niemieckimi na froncie
zachodnim) ocenił w tej fazie wojny, że prawie wszystkie dane wywiadowcze
na temat porządku bitewnego nieprzyjaciela i jego planów, które wtedy
otrzymywał, były zdobywane niemal wyłącznie przez wywiad
radioelektroniczny, gdyż Niemcy właściwie już nie brali do niewoli
alianckich żołnierzy, a rozpoznanie lotnicze nie wchodziło w grę, wobec
całkowitej dominacji aliantów w powietrzu. Przytłaczająca przewaga sprzy​‐
mierzonych, w ludziach i wszelkich zasobach materialnych, powodowała, że
niemiecki wywiad sygnałowy był coraz mniej potrzebny frontowym
dowódcom każdego szczebla, ponieważ zbieranych przez niego informacji
i tak nie dawało się wykorzystać i miały one coraz bardziej teoretyczny
charakter.
Operacja „Ostereiaktion” (Jajo Wielkanocne) była pomysłem OKW, który
musiał wprawić w osłupienie szczątkową po zamachu na Hitlera Abwehrę
i jej zaaresztowanego przez SS szefa, admirała Canarisa. Polegała ona na
ukrywaniu skrzyń z bronią i materiałami wybuchowymi przeznaczonymi dla
sabotażystów, którzy mieli operować na tyłach wroga i opóźniać aliancką
ofensywę. Broń ta zresztą przeważnie pochodziła z przejętych przez
niemiecki kontrwywiad zrzutów z zaopatrzeniem dla ruchu oporu,
przeprowadzanych wcześniej przez brytyjskie lotnictwo. Skrzynie te
zakopywano na pewnej głębokości koło charakterystycznych punktów
w terenie, aby łatwiej je było później odnaleźć – głównie w północnej Francji
i południowych Niemczech, a także na obszarach Polski i Czechosłowacji.
Wielkie tempo działań ofensywnych zarówno wojsk radzieckich na froncie
wschodnim, jak i brytyjsko-amerykańskich na zachodnim, sprawiło, że z tych
planowanych sabotażowych operacji prawie nic nie wyszło. Po wojnie
uczestniczyłem w wydobywaniu z ukrycia niektórych z tych pojemników;
znajdujące się z nich materiały wybuchowe były już, po upływie dłuższego
czasu, bezużyteczne.

Europa Środk owa – Pol sk a i Jugosł awi a


Na froncie wschodnim w 1944 roku wojska niemieckie zostały rozbite przez
Armię Czerwoną, która zmiatała wszystko na swojej drodze. Niemiecka
Grupa Armii „Środek” poszła w rozsypkę również za sprawą radzieckich
ugrupowań partyzanckich, kierowanych przez moskiewską centralę za
pomocą krótkofalowych nadajników. Na zapleczu niemieckiego frontu
wytworzył się chaos; przeprowadzono kilkadziesiąt tysięcy akcji
sabotażowych, a partyzanci niszczyli drogi i linie kolejowe, ośrodki łączności
oraz składy zaopatrzeniowe. Szlaki odwrotu niemieckich oddziałów
zablokowano, co skutecznie przyczyniło się do katastrofy Wehrmachtu na
froncie wschodnim. Oddziały partyzanckie skoncentrowały ataki na
mobilnych jednostkach nasłuchu, w ten sposób pozbawiając niemieckich
dowódców jakże potrzebnych im informacji wywiadowczych. Wilhelm Flicke
został przeniesiony ze stacji nasłuchowej Lauf, która nie musiała już
monitorować transmisji nadawanych na Bliskim Wschodzie, we względnie
bezpieczne miejsce – do Zinn, gdzie śledzono aktywność radiową partyzantki
w Polsce i Jugosławii. Gdy Armia Czerwona wkroczyła do Polski, polskie
podziemie chwyciło za broń i atakowało niemieckie linie zaopatrzeniowe –
podobnie jak wcześniej czynili to radzieccy partyzanci na okupowanych
terenach ZSRR. Dowódcy niemieccy bardzo wysoko oceniali zdolności
bojowe polskiej podziemnej Armii Krajowej, zaopatrywanej, również w broń,
przez SOE w Kairze oraz władze brytyjskie współdziałające z polskim
rządem na uchodźstwie w Londynie.
Tymczasem dwie brytyjskie organizacje wywiadowcze, SIS i SOE, nadal
uparcie nie chciały ze sobą współpracować, gdyż cele, jakie przed sobą
stawiały, były bardzo różne. Zresztą w Kierownictwie Operacji Specjalnych
(SOE) doszło do rozłamu na dwie w praktyce osobne grupy – krajowa sekcja
miała siedzibę przy Baker Street w Londynie, a druga – w Kairze. I działały
niezależnie od siebie, wyznaczając swoim agentom oraz podległym
ugrupowaniom zupełnie odmienne zadania. Oddział londyński SOE trzymał
się linii programowej określonej swego czasu przez Churchilla, podburzając
ludność podbitych krajów europejskich, zwłaszcza zachodnioeuropejskich,
przeciwko „siłom okupacyjnym”, czyli wojskom niemieckim. Centrala SOE
w Londynie nie trudziła się zbieraniem danych wywiadowczych na temat
liczebności niemieckich oddziałów okupacyjnych, uznając to za powinność
zadzierających nosa „inteligentów” z SIS, którzy nie zajmowali się z kolei
czymś tak „przyziemnym”, jak wysadzanie mostów w powietrze. Z kolei na
„terenie” ośrodka kairskiego SOE, czyli na Bałkanach, agenci SOE na ogół
wchodzili w skład dobrze uzbrojonych oddziałów partyzanckich, które,
dysponując odpowiednimi informacjami wywia​dowczymi, mogły prowadzić
akcje zbrojne i sabotażowe. Znaczenie miały takie kwestie, jak
ukształtowanie terenu działań czy siła pobliskiego niemieckiego garnizonu,
co należało rozpoznać przed podjęciem ataku na jakąś umocnioną wrogą
placówkę przez grupę śmiałków z grona partyzantów. Niezgoda panująca
w brytyjskich tajnych służbach rzuciła się w oczy nawet niemieckiemu
wywiadowi, który prowokował londyńską centralę SOE do popełniania
kolejnych błędów i podejmowania chybionych akcji w okupowanej Holandii,
Francji i na innych terenach. Z kolei oddział kairski SOE, kierujący więcej
niż połową ogólnej liczby brytyjskich agentów w Europie, okazał się
w ocenie wywiadu niemieckiego o wiele skuteczniejszy.
Rywalizację między tymi dwoma centralami najlepiej ilustruje ich
nastawienie do bardzo niejednolitego ruchu oporu w okupowanej Jugosławii.
Tam generał Mihailović dowodził czetnikami – głównie Serbami z byłej
armii jugosło​wiańskiej – a Josip Broz, znany lepiej jako Tito, stał na czele
silnej i stale się rozrastającej partyzantki komunistycznej. Brytyjczycy
wiedzieli stosunkowo niewiele na temat tych ugrupowań i ich wartości
bojowej, poza tym, że obydwa nienawidziły się i zwalczały wzajemnie
równie zajadle, jak wojowały z Niemcami. W Kairze dominował pogląd, że
w Jugosławii należy popierać to stronnictwo, które najbardziej nieustępliwie
walczy z najeźdźcą, natomiast londyńskie SOE, dające posłuch
jugosłowiańskiemu królowi Piotrowi II i jego emigracyjnemu rządowi,
opowiadało się raczej za Mihailoviciem, gdyż nie był on komunistą. SOE
w Londynie wydelegowało do Kairu jednego ze swoich czołowych
przedstawicieli, by narzucić „kairczykom” taki punkt widzenia, ale wkrótce
okazało się, że to Tito skuteczniej walczy z Niemcami. Churchill postanowił
więc wysłać brygadiera Fitzroya Macleana, aby zdobył więcej informacji na
temat Tity, a Maclean uznał, że to właśnie Ticie Brytyjczycy powinni udzielić
poparcia. Rozpoczęły się zatem wielkie zrzuty broni i zaopatrzenia dla wojsk
Tity, natomiast Mihailović, który, jak stwierdzono, kolaborował z wrogiem,
nie dostał już nic. Działania te były monitorowane przez stacje nasłuchowe,
w których pracował Wilhelm Flicke, a oddziały niemieckie toczyły coraz
zacieklejsze batalie z jugosłowiańską komunistyczną partyzantką. Partyzanci
Tity już wcześniej rozbroili okupacyjne wojska włoskie i przejęli ich broń.
Wszystko to podsycało obawy Hitlera, że Brytyjczycy wysadzą desant albo
w Grecji, albo na wybrzeżu Adriatyku, więc trzymał na Bałkanach wiele
niemieckich dywizji, które przydałyby mu się bardziej we Włoszech lub
Francji. Komuniści Tity okazali się na tyle bojowi i waleczni, że ostatecznie
zmusili okupacyjne wojska niemieckie, i to bez czynnej pomocy oddziałów
brytyjsko-amerykańskich i Armii Radzieckiej, do wycofania się z Jugosławii.
Brytyjczykom przyszło zapłacić za popieranie bałkańskich komunistów zaraz
po wojnie, gdy Churchill wydał wojskom brytyjskim rozkaz podjęcia walki
z oddziałami komunistycznymi, które usiłowały przejąć rządy w Grecji.

Zamach na Hi tl era
W 1943 roku stawało się już coraz bardziej oczywiste, że Niemcy
przegrywają wojnę. Jednak Hitler i jego nazistowscy zausznicy nie chcieli
tego przyznać, przed sobą i przed innymi, choć w Wehrmachcie coraz
liczniejsi oficerowie i żołnierze dobrze pojmowali, że ostateczna klęska jest
nieuchronna. Liczni wyżsi rangą oficerowie wojsk lądowych snuli plany
zamachu na Hitlera nawet w okresie największych sukcesów armii
niemieckiej w Europie i Afryce Północnej w latach 1940–1941. Podjęto nawet
kilka nieudanych prób pozbawienia Führera życia – spaliły one na panewce
z powodu problemów natury technicznej. Jedna z podłożonych bomb nie
wybuchła w samolocie, w którym Hitler leciał nad Rosją. Do głównych
ośrodków tych antyhitlerowskich spisków należała centrala Abwehry, gdzie
admirał Canaris dyskretnie osłaniał swojego zastępcę, generała Hansa
Ostera, uwikłanego po uszy w plany zabójstwa Führera. Jak wiadomo
z historii, 20 lipca 1944 roku spiskowcy podłożyli bombę pod stołem
w pomieszczeniu, w którym Hitler i jego generalicja nadal roili marzenia
o panowaniu w Europie – mimo że wtedy już dni Trzeciej Rzeszy były
policzone.
Pułkownik von Stauffenberg uruchomił czasowy zapalnik bomby
umieszczonej w teczce i pozostawił ją pod stołem w kwaterze głównej Hitlera
w „Wilczym Szańcu” w Rastenburgu (Gierłoży koło Kętrzyna) w Prusach
Wschodnich, gdzie Führer prowadził kolejną naradę. Dziesięć minut później
kwas strawił osłonę miedzianego detonatora, a potężna eksplozja silnego
ładunku wybuchowego rozerwała ściany drewnianego baraku, w którym
odbywała się ta narada. Von Stauffenberg widział z daleka ten wybuch i,
przekonany, że Führer nie mógł przeżyć, niezwłocznie poleciał do Berlina,
aby tam spotkać się z pozostałymi spiskowcami. Ci zaczęli zajmować gmachy
rządowe w stolicy, lecz dowiedzieli się, że Hitler przeżył zamach i pała
żądzą zemsty. Wódz rozkazał Himmlerowi i jego SS zaaresztować nie tylko
konspiratorów, ale także każdego, kogo podejrzewano o nielojalność wobec
Führera. Ludzie Himmlera aresztowali ponad 7000 osób, w tym wielu
wojskowych wysokiej rangi. Niemal 5000 z nich stracono lub
represjonowano. Wśród ofiar znalazł się również generał Fellgiebel,
przełożony i przyjaciel Wilhelma Flickego. Fellgiebel został powieszony
wraz z wielu innymi spiskowcami w trakcie krwawej czystki, która
wzbudziła grozę wśród Niemców – tych na eksponowanych i pomniejszych
stanowiskach.
W atmosferze wszechobecnej w upadającej Trzeciej Rzeszy podejrzliwości
ukarano nie tylko osoby powiązane z tym zamachem. Allen Dulles, szef
placówki CIA w Szwajcarii, donosił prezydentowi Rooseveltowi, że „okres
działalności niemieckich tajnych służb zbliża się ku końcowi”. Miał rację;
Himmler i jego podwładni z SS triumfowali z powodu upadku Abwehry i jej
szefa, admirała Canarisa. Ludźmi, którym szczególnie zależało na
zniszczeniu Canarisa, byli SS-Brigadeführer Walter Schellenberg z SD oraz
jego zwierzchnik Ernst Kaltenbrunner, mający nad sobą tylko Himmlera.
Obydwaj zajęli się pilnie reorganizowaniem służb bezpieczeństwa i ich
struktur, mimo że Trzecia Rzesza stała już w obliczu nieuchronnej klęski, ale
potrzebowali jeszcze dowodu, ostatecznie obciążającego Canarisa. I zdobyli
go w dość niezwykłych okolicznościach, za sprawą „herbatki u Frau Solf ”.
Pani ta była wdową po byłym niemieckim ambasadorze w Japonii, a także
antynazistką, znaną z urządzanych przyjęć, z których jedno odbyło się pod
koniec września 1943 roku z udziałem jej „zaufanych” przyjaciół. Wśród nich
znalazł się pewien młody szwajcarski lekarz, który słuchał podszytych
goryczą i głęboką niechęcią do nazistów rozmów i niezwłocznie zameldował
o nich na gestapo, co pociągnęło za sobą falę aresztowań. W Berlinie i wielu
różnych miastach Europy strach obleciał nawet tych, którzy tylko przelotnie
znali się z panią Solf, gdyż jej przyjaciele znaleźli się w niebezpieczeństwie.
Złe wieści wkrótce dotarły do Stambułu, gdzie Erich Vermehren i jego
piękna arystokratyczna żona, hrabina Elisabeth von Plettenberg, działali
jako ważni agenci Abwehry. Oboje dostali rozkaz stawienia się w Berlinie
i udzielenia stosownych wyjaśnień. Niezwłocznie zatelefonowali do ludzi
z SIS w ambasadzie brytyjskiej, prosząc o udzielenie pomocy – a Brytyjczycy
przewieźli ich ukradkiem do bezpiecznego Kairu. Krążyły pogłoski o tym, że
zabrali ze sobą klucz do niemieckiego szyfru dyplomatycznego, a także
wiele innych sekretów. Hitler wpadł na wieść o tym w szał i pieklił się na
wiarołomstwo Abwehry. Jedna z osób z kierownictwa Abwehry, generał
Oster, należała do czołowych spiskowców, a sama Abwehra nie
zaalarmowała na czas OKW o alianckich przygotowaniach do operacji
„Torch” i desantu w Normandii. Rozczarowani do nazizmu agenci uciekali
z tonącego okrętu, jakim była Trzecia Rzesza, a wśród niemieckiego
przywództwa zapanowało przekonanie, że Abwehra to organizacja
skorumpowana do cna, a wszyscy jej agenci i pracownicy to zdrajcy.
W lutym 1944 roku Führer oficjalnie rozwiązał Abwehrę i polecił
Schellenbergowi z SD podporządkowanie kontrwywiadu wojskowego tajnym
służbom kierowanym przez SS. W istocie w pierwszych latach wojny
Abwehra działała dosyć skutecznie na rzecz Niemiec, przedstawiając oceny
sytuacji militarnej i ekonomicznej, które były zbyt obiektywne, aby Hitler
mógł je zaakceptować, a ich rozpowszechnienie zakrawałoby wręcz na akt
zdrady. Admirał Cana​ris, który stał na czele Abwehry, został początkowo
pozostawiony w spokoju, co było dość zaskakujące, ponieważ gestapo
zgromadziło liczne świadectwa jego nielojalności wobec Führera i partii
nazistowskiej, za co zazwyczaj szybko trafiało się do obozu koncentracyjnego
lub przed pluton egzekucyjny. Chwilowo Canarisa skierowano na synekurę
w tak zwanym Urzędzie ds. Handlu i Wojny Gospodarczej, a Schellenberg
urzeczywistnił swoje marzenia o obję​ciu kierownictwa niemieckiego
kontrwywiadu. Wcielił niedobitki Abwehry do SD, w dziedzinie wywiadu
wojskowego wytworzyła się w Niemczech próżnia, a służby wywiadowcze SS
przedstawiały Hitlerowie takie oceny, które mu odpowiadały. W tej sytuacji
Wehrmacht, a zwłaszcza niemieckie wojska lądowe, pozostały do końca
wojny poniekąd „ślepe”, pozbawione analiz wywia​dowczych sytuacji
militarnej, na których wcześniej można było się opierać
w przygotowywanych planach. Ostatecznie gestapo zastukało do drzwi
admirała Canarisa, którego uwięziono w obozie koncentracyjnym we
Flensburgu; powieszono go tam po torturach 9 kwietnia 1945 roku – na dwa
tygodnie przed wyzwoleniem obozu i miesiąc przed zakończeniem wojny.

Koni ec woj ny
Wilhelm Flicke wspominał dezorganizację i chaos na szczytach władzy
w Rzeszy w końcowych dniach jej istnienia i wpływ takiego stanu rzeczy na
działania organizacji wywiadowczych. Poszukiwania zdrajców
i zaprowadzenie terroru doprowadziły do urządzania pokazówek w wojsku,
a oficerowie i żoł​nierze starali się udowodnić, że pilnie wypełniają swe
obowiązki. Koniec wojny w Niemczech w maju 1945 roku był katastrofą,
gdyż rozpadły się tam wszelkie struktury społeczne. Sam pamiętam, jak
młodzi i starzy Niemcy czytali informacje na skrawkach papieru
przyczepione do tablic ogłoszeniowych na stacjach kolejowych, próbując
odnajdywać członków rodzin, zaginionych w obłędnej wojennej zawierusze.
Pamiętam dobrze dwójkę dzieci, które przewędrowały wraz matką pół
Niemiec i dotarły do Berlina, aby odszukać ciotkę, na której pomoc liczyły.
Ich matka zmarła w przydrożnym rowie, a zagubione dzieci nie potrafiły
znaleźć adresu wśród leżących w ruinach domów i ulic i błąkały się
bezradne. Kraj uległ zupełnemu rozkładowi, a jako taki porządek zaczęto
tam przywracać dopiero w 1947 roku. Przestały istnieć niemieckie siły
zbrojne; żołnierze w złachmanionych mundurach wracali do zburzonych
miast i domów, w których nie było już ich bliskich. Były personel
Wehrmachtu i Abwehry wspominał, jak ich jednostki szły w rozsypkę,
a sztaby i dowództwa nadal wydawały bezsensowne rozkazy oddziałom
wojsk lądowych i Luftwaffe, które po wkroczeniu aliantów do Rzeszy
praktycznie już nie istniały. Biura zbombardowanych gmachów przy
Bendlerstrasse w Berlinie opróżniono tuż przed wjazdem radzieckich
czołgów do miasta, a wtedy chaos osiągnął swoje apogeum. Strzępy
dokumentów niemieckich służb wywiadowczych wiatr rozwiewał na
berlińskim bruku.
Natrafiałem na takie papiery i transkrypcje przechwyconych meldunków
radiowych walające się w kałużach na podłodze betonowego bunkra
w berlińskiej dzielnicy Spandau, w tym świadectwa najtajniejszych dokonań
niemieckiej służby wywiadu sygnałowego z minionych czterech lat.
Niemieckie służby wywiadu radioelektronicznego zostały zniszczone, czy
raczej rozpadły się w warunkach takiej dziejowej hekatomby, że wraz z nimi
przepadły źródła, które umożliwiłyby odtworzenie prawdziwej historii
Abwehry. Relacje osób, które przeżyły, a podczas wojny służyły
w niemieckim wywiadzie sygnałowym, oraz pewne ocalałe dokumenty,
zachęciły mnie mnie do napisania niniejszej książki.

Nowy początek
W latach drugiej wojny światowej rządy amerykański, brytyjski i radziecki
współpracowały ze sobą, gdyż przyświecał im wspólny cel pokonania
nazistowskich Niemiec. Do czasu niemieckiej kapitulacji w 1945 roku w tych
zmaganiach z nazistami ponosiły wielkie straty. I choć sprzymierzonym
zależało przede wszystkim na ostatecznym zwycięstwie, to między
koalicjantami nieustannie dochodziło do nieporozumień. Po zwycięstwie
w wojnie światowej alianci zaczęli się kierować własnymi interesami,
a Związek Radziecki stawiał swoim byłym partnerom tak twarde żądania, że
pojawiło się ryzyko wybuchu nowego konfliktu zbrojnego. Stanowiło to
zaskoczenie zwłaszcza dla Amerykanów, którzy uznali się za
nieprzygotowanych do starcia z Sowietami i nie dysponowali nawet
poważnymi danymi wywiadowczymi na temat siły i organizacji Armii
Czerwonej, stanu gospodarki ZSRR oraz ewentualnego poparcia, jakiego
udzieliłyby Moskwie kraje wschodnioeuropejskie w razie konfrontacji
Zachodu ze Związkiem Radzieckim. Jednak Amerykanom nadarzyła się
sposobność przejęcia pod swój nadzór dużej siatki szpiegowskiej,
zorganizowanej do działań przeciwko ZSRR, co okazało się jednym
z największych wyczynów wywiadowczych doby nowożytnej.
Niemiecki generał (do grudnia 1944 roku pułkownik) Reinhard Gehlen był
kierownikiem wydziału Obce Armie Wschód (Fremde Heere Ost), czyli
antyradzieckiej centrali szpiegowskiej prowadzącej działania w strefie frontu
wschodniego. W styczniu 1945 roku został wezwany do Hitlera, i była to, jak
się okazało, jego ostatnia wizyta w Kancelarii Rzeszy. Niechętna reakcja
Führera na słowa Gehlena – Hitler nie zamierzał przyjąć do wiadomości
raportu o beznadziejnym położeniu Niemców na wschodzie – przekonała go,
że powinien zacząć działać na własną rękę. Opór stawiany przez wojska
niemieckie miał się niebawem załamać, a koniec wojny zbliżał się wielkimi
krokami. Powróciwszy do swojej kwatery głównej w Zossen koło Berlina
(wcześniej znajdowała się ona w Giżycku), polecił swojemu personelowi
przygotować się do ewakuacji na wypadek nadejścia Armii Czerwonej. Wydał
polecenie posegregowania dokumentacji na tę mniej ważną, przeznaczoną do
spalenia, i ważniejszą – te ostatnie dokumenty miano uwiecznić w trzech
kopiach na mikrofilmach i umieścić w szczelnych metalowych pojemnikach.
Gdy radzieckie czołgi dotar​ł y nad Odrę, Gehlen i jego sztabowcy wyjechali
na zachód, w górskie rejony Bawarii, gdzie naziści początkowo planowali
bronić się do końca w tak zwanej Twierdzy Alpejskiej. Sam Gehlen nie
zamierzał stawiać oporu Anglosasom, lecz poddał się Amerykanom i już
w niewoli został przesłuchany przez generała Edwina Silberta
z amerykańskiego kontrwywiadu wojskowego (CIC). Silberta interesowały
operacje Abwehry prowadzone w latach wojny, ale Gehlen nie chciał wracać
do historii i złożył władzom amerykańskim propozycję dotyczącą przyszłej
współpracy. W czasie tego przesłuchania to on częściej zadawał pytania
Silbertowi, niż odpowiadał na te, które ów mu stawiał.
Biuro Służb Strategicznych (OSS) było w latach wojny główną
amerykańską agencją szpiegowską, jednak nie miało swoich agentów
w radzieckiej Rosji, choć stosunki między USA i ZSRR już zaczynały się psuć
– a Gehlen o tym wiedział. Jego mikrofilmy zawierały szczegółowe
informacje doty​czące istniejącej siatki agentów, mających doświadczenie
w gromadzeniu danych wywiadowczych na temat radzieckich sił zbrojnych.
Gehlen zaoferował stronie amerykańskiej informacje o ówczesnym stanie
Armii Czerwonej. Umożliwił generałowi Silbertowi pobieżne zapoznanie się
ze swoją dokumentacją na temat Rosji, wraz z opisem radzieckich organizacji
wywiadowczych i niektórych z ich tajemnic. I już w ciągu tygodnia
niemieckiemu generałowi oddano do dyspozycji biuro w kwaterze
amerykańskiego wywiadu wojskowego we Frankfurcie nad Menem. Miał
tam opracować plan rozbudowania nowej siatki szpiegowskiej w tych
europejskich krajach, które znalazły się w strefie wpływów Związku
Radzieckiego. Oficerowie amerykańskiego wywiadu zaczęli się zgłaszać do
Gehlena z różnorakimi sprawami. Treść dokumentów z jego mikrofilmów
potwierdziła prawdziwość jego zapewnień. To jednak nie wszystko. Nikt nie
orientował się lepiej od Gehlena, że tego rodzaju informacje wywiadowcze
bardzo szybko się dezaktualizują i starzeją. Zaczął więc nawiązywać
kontakty ze swoimi agentami pozostawionymi na wschodzie, aby uzyskać
odpowiedzi na natarczywe pytania Amerykanów o aktualną sytuację
w tamtym regionie Europy. I już niebawem napływał od ludzi z jego siatki
strumień informacji, które, jak się okazało, odpowiadały pilnym potrzebom
amerykańskiego wywiadu. Waszyngton wyraził zainteresowanie tą
inicjatywą i niedługo potem zaproszono tam Gehlena do przedyskutowania
tego, co było potrzebne do sformowania siatki wywiadowczej do działań za
żelazną kurtyną. Gehlen postawił kilka warunków, a jednym z nich było, że
sam miał pokierować taką organizacją i sztabem, który odpowiadałby
bezpośrednio przed nim. Twierdził uparcie, że nie będzie działał
w sprzeczności z interesami Niemiec; Gehlen był antynazistą, ale przy tym
niemieckim patriotą – co zresztą można było powiedzieć także o Canarisie
oraz wszystkich spiskowcach powiązanych z zamachem na Hitlera
przeprowadzonym w 1944 roku. Gehlen zażądał również tego, aby po
odzyskaniu suwerenności przez Niemcy jego organizacja została
podporządkowana nowemu niemieckiemu rządowi.
Amerykanie przystali na wszystkie te warunki i finansowali nową
Organizację Gehlena (Gehlen Organisation), zasilając ją rocznie czterema
milionami dolarów, co okazało się bardzo dalekowzroczną inwestycją
w warunkach nadciągającej zimnej wojny. Gehlen zorganizował swoją nową
kwaterę główną w Monachium, gdzie pomieścił swój stale rozbudowywany
personel, i przystąpił do werbowania ludzi z licznego grona byłych agentów
oraz byłych pracowników niemieckiego wywiadu. Wciągnął nawet do
współpracy byłych członków esesowskiej Sicherheitsdienst (SD),
a Organizacja Gehlena wywalczyła swoje miejsce na międzynarodowej
arenie wywiadowczej. Do jej głośnych wyczynów należało wprowadzenia
swojego człowieka do grona współpracowników Ernsta Wollwebera, szefa
wschodnioniemieckiej komunistycznej agencji wywiadowczej. Organizacja
Gehlena działała najaktywniej zapewne w czasie berlińskiego mostu
powietrznego, gdy agenci informowali o niemal wszystkich aspektach życia
w Niemczech Wschodnich i pozostałych krajach wschodnioeuropejskich.
Właśnie w owym czasie zetknąłem się osobiście z niektórymi jej członkami,
a wiele ich wspomnień trafiło na karty niniejszej książki. Dla Org (tak
nazywali w skrócie tę agencję należący do niej ludzie) pracował również
Wilhelm Flicke, jako podwładny głównego kryptologa z wydziału SIGINT,
doktora Heutenheina. Wywiad zachodnioniemiecki rozwinął swoją
działalność, gdy utworzona trochę wcześniej CIA (amerykańska Centralna
Agencja Wywiadowcza) podporządkowała w 1948 roku Org, nadal
z Gehlenem u jej steru, władzom Niemieckiej Republiki Federalnej.
Początkowo jej siedziba znajdowała się koło Monachium, a niebawem
kanclerz Konrad Adenauer wydał zgodę na rozszerzenie zakresu jej
kompetencji. Wspomniana agencja rozwinęła się z komórki wywiadu
wojskowego we wczesnym okresie zimnowojennym w organizację zajmującą
się gromadzeniem wszelkich informacji o życiu codzien​nym w Europie
Wschodniej i poza nią. Zachodnioniemiecka Federalna Służba Wywiadowcza
(Bundesnachrichtensdienst; BND), działająca pod taką nazwą od 1956 roku,
jest dziś uznawana za czołową na świecie organizację tego rodzaju; korzysta
z umiejętności i doświadczeń zdobytych podczas wojny w zakresie
wewnętrznego i zagranicznego wywiadu radioelektronicznego oraz stosuje
najbardziej wyrafinowane techniki zdobywania informacji. Adenauer
i wszyscy kolejni jego następcy doprowadzili do rozbudowy niewielkiej
agencji wywiadowczej w narzędzie polityki gospodarczo-wojskowej, które
dopomogło w odzyskaniu przez Niemcy czołowej pozycji we współczesnym
świecie.
Zakończenie
Prawdziwy wpływ i znaczenie wywiadu sygnałowego w czasie jest trudny do
ocenienia, o czym sam miałem okazję się przekonać. Walczące strony nie
wiedzą, w jakim stopniu udaje im się osiągać sukcesy w zmaganiach
wywiadowczych z przeciwnikiem, najczęściej aż do czasu zakończenia działań
wojennych – a niekiedy prawda wychodzi na jaw dużo później. Powiada się,
że kolosalny wysiłek ośrodka w Bletchley Park skrócił drugą wojnę
światową o kilka lat – ale świadectwa na poparcie tej teorii zaczęły
wychodzić na jaw po upływie ponad trzydziestu lat od chwili zakończenia
tego konfliktu. Wypadałoby też przynajmniej wspomnieć o agencjach
wywiadowczych innych państw, ażeby należycie oszacować siły
zaangażowane w wojenną konfrontację wywiadów sygna​ł owych (SIGINT).
Personel wywiadu radioelektronicznego w całej Europie, a w istocie na
całym świecie, dokładał wszelkich starań, aby w latach obu wojen
światowych łamać nieprzyjacielskie szyfry oraz zapewnić sobie przewagę
wywiadowczą nawet w okresie pokoju. Niektórzy z tych kryptologów
rozpoczęli swój staż w tajnej służbie kajzerowskich Niemiec podczas
pierwszej wojny światowej i pozostali w wywiadzie w czasie rządów Hitlera
do końca drugiej wojny. W służbie niemieckiej Abwehry udzielali się równie
długo jak Alastair Denniston z zespołu z Bletchley Park pracował na tym
polu dla Brytyjczyków. Miałem sposobność poznać niektórych weteranów
Abwehry i zaprzyjaźnić się z nimi po zakończeniu drugiej wojny światowej;
poświęciłem dużo czasu na słuchanie i czytanie ich wspomnień. Dzięki temu
zyskałem pełniejszy obraz różnych działań ludzi z wywiadu sygnałowego
Wehrmachtu, którzy starali się przejrzeć zamiary przeciwników, analizując
poczynania swoich odpowiedników z alianckiego SIGINT w latach
światowego konfliktu zbrojnego.
Najpełniejszych informacji o niemieckich osiągnięciach i sukcesach w tej
dziedzinie dostarczyło dochodzenie TICOM, przeprowadzone przez aliantów
bezpośrednio po wojnie. W rzeczywistości nie było to dochodzenie ani też
śledztwo, lecz pilne poszukiwania owoców pracy niemieckich naukowców
i nowych rodzajów broni opracowanych przez uczonych oddających swe
usługi nazistom. Zespół alianckich kryptologów zajmował się szukaniem
i gromadzeniem nowatorskich urządzeń, kodów i technik, którymi Abwehra
– a ściślej spadkobiercy tej organizacji – zamierzała się posługiwać, nim
plany te zniweczyło zakończenie wojny. Innowacje wprowadzone przez
niemiecką służbę sygna​ł ową były spóźnione, podobnie jak większość
ówczesnych typów nowoczesnego niemieckiego uzbrojenia – po prostu
pojawiły się za późno, aby wpłynąć na ostateczny rezultat konfliktu.
Wynikało to z błędnego osądu Hitlera, który po zwycięskiej kampanii
francuskiej w 1940 roku wydał rozkaz przerwania prac rozwojowych nad
technologiami, których wdrożenie zająć miało ponad dwa lata – spodziewał
się bowiem krótkiej, zwycięskiej wojny. Niektóre typy tych nowych,
najczęściej nieprzetestowanych należycie urządzeń i technologii były bardzo
udane i mogły zapewnić niemieckiemu wywiadowi sygnałowemu znaczną
przewagę nad aliantami – ale Niemcy nie wykorzy​stali tego sprzętu
odpowiednio szybko. Większość wspomnianych nowatorskich „patentów”
została z końcem wojny przejęta albo przez Sowietów, albo przez zachodnich
aliantów; w każdym razie informacje na ich temat utajniono wraz
z nastaniem zimnej wojny. Ale to już temat na inną opowieść.
Historia niemieckiego wywiadu sygnałowego w czasie wojny i w latach
wcześniejszych wyłoniła się z długich rozmów z weteranami tej służby,
którzy opowiadali o swoich doświadczeniach i przeżyciach w wywiadzie
wojskowym w latach wojennych. Jako kombatanci wyrażali przekonanie, że
należy im się uznanie ich osiągnięć, co najmniej dorównujących sukcesom
analogicznych służb alianckich w wojnie wywiadów – a już wtedy,
bezpośrednio po zakończeniu wojny, uważałem to za postawę logiczną
i uzasadnioną. W istocie, słuchając ich relacji, miałem wrażenie, iż
większość z nich traktowała siebie jako zwycięzców w wojnie w eterze –
ostateczne fiasko, jak sądzili, było skutkiem niedostatecznych sił, jakimi
dysponował Wehrmacht, i należytych sposobności do wykorzystania
zdobytych informacji wywiadowczych. Na pewno tak właśnie przedstawiały
się sprawy w późniejszej fazie wojny, ale do tego czasu zarysowała się już
dominacja wywiadu alianckiego, wypracowana dzięki programowi Ultra
i zdobyciu sekretu Enigmy. Coraz bardziej nieliczni niemieccy weterani,
z którymi utrzymywałem kontakty w powojennych latach, ze zdumieniem
i niedowierzaniem odnosili się do stopniowo ujawnianych tajemnic
brytyjskiej kryptologii. Dziś fakt, że Brytyjczycy sprawniej zmobilizowali
swoich kryptologów i przeważali nad Niemcami w dziedzinie kryptoanalizy,
jest już powszechnie uznawany, ale zaraz po zakończeniu wojny brakowało
oficjalnie opublikowanych świadectw, które to potwierdzały. Cykl książek
o dziejach ośrodka w Bletchley Park, które zaczęły się ukazywać, podważył
przeświadczenie byłych niemieckich kryptologów o tym, że w latach wojny
zachowywali przewagę nad personelem alianckiego SIGINT. Jednak
informacje o osiągnięciach analityków z Bletchley Park oraz o tym, na ile
niemiecki wywiad radioelektroniczny ustępował sygnałowemu wywiadowi
alianckiemu, łatwo wprowadzającemu w błąd niemieckie naczelne
dowództwo (które poniekąd nie chciało wierzyć w fakty), pojawiały się
stopniowo. Zapoznanie się z materiałami „dochodzenia” przeprowadzonego
przez TICOM oraz z innymi dokumentami dostępnymi obecnie (choć pewna
ich część nadal jest utajniona) dowodzi niezbicie, że to Niemcy przegrały
wojnę wywiadów sygnałowych, a Brytyjczycy i ich sojusznicy odnieśli w niej
zwycięstwo.
Gdy moi znajomi, weterani Wehrmachtu, zaczęli w końcu poznawać
prawdę o przebiegu tych zmagań, sam zrozumiałem źródło ich
niegdysiejszego przeświadczenia o tym, iż kod Enigmy oraz inne niemieckie
szyfry z czasów wojny były nie do złamania. Pojąłem, że ich zapewnienia
o wielkiej sprawności w posługiwaniu się maszynami szyfrującymi
i korzystaniu z systemów zabezpieczania meldunków radiowych, wyrażane
z takim przekonaniem, nie były tak zupełnie bezpodstawne. Naczelne
dowództwo niemieckich sił zbrojnych dowiadywało się stale, że niemieckie
szyfry nie zostały złamane przez nieprzyjaciela, co nasunęło OKW błędny
wniosek, iż cały niemiecki system łączności wojskowej jest odporny na
wrogą penetrację – choć sceptycy w to powątpiewali, ale tylko po cichu
i w prywatnym kręgu. Wymagałoby wielkiej odwagi zasugerowanie, że
niemiecka łączność radiowa na najwyższych szczeblach działa wadliwie, gdyż
w nazistowskiej Rzeszy za błędy i niedopatrzenia zazwyczaj karano surowo.
Starzejący się weterani niemieckiej służby sygnałowej, z któ​rymi przez lata
utrzymywałem kontakty, szukali pocieszenia w fakcie, że przynajmniej na
szczeblu taktycznym przechwytywanie i rozszyfrowywanie nieprzyjacielskich
transmisji przez niemieckich radiooperatorów zasługiwało na wysoką ocenę.
I tu mieli rację, ponieważ wywiad sygnałowy frontowych związków
operacyjnych i jednostek Wehrmachtu, od szczebla grup armii w dół,
spisywał się bardzo dobrze do samego końca działań wojennych. Do
najważniejszych osób z tej grupy weteranów wywiadu sygnałowego należał
Wilhelm Flicke, z którym się zaprzyjaźniłem i którego opracowania cytuję
wielokrotnie w niniejszej książce. Właśnie Flicke przedstawił alternatywną
historię informa​cyjnego „przecieku”, którego źródłem były raporty
pułkownika Bonne​ra Fellersa z armii amery​kańskiej. Odbiegające od tych,
które zadomowiły się w oficjalnej historii, relacje o tym, jak Amerykanie
wysyłali do Waszyngtonu radiodepesze o stanie i dyspozycji wojsk brytyjskich
w Afryce Północnej, są ważne dla badaczy drugiej wojny światowej. A jednym
z głównych powodów ostatecznego zwycięstwa aliantów w wojnie wywiadów
radioelektronicznych był między inny​m i fakt, że okazali się bieglejsi od
swoich przeciwników w sztuce dezinformacji; dlatego właśnie działania
wywiadowcze zawsze mają złożony charakter i nie poddają się
jednoznacznym ocenom.
Inny ze znanych mi osobiście weteranów niemieckiej służby sygnałowej,
Wolfgang Schrader, zapytany o wady niemieckiego wojennego systemu
kodowania i łączności radiowej, wdał się w ogólnikowe rozważania na temat
zalet i wad wywiadu. I wymienił cztery zasady, którymi powinna się
kierować skuteczna jednostka wywiadu wojskowego: zaufanie, współpraca,
dobra organizacja i obiektywizm.
Zaufanie jest niewątpliwie potrzebne, nie tylko w analizowaniu
nieprzyjacielskich działań i zamiarów, ale także w przydzielaniu zadań,
a nawet w samej koncepcji służby wywiadowczej. Zaufanie do przywódców
odgrywało w Rzeszy ważną rolę i na pewno Hitler okazałby się lepszym
dowódcą, jeśliby należycie kierował swoim wywiadem. W rzeczywistości nie
dość, że nie dowierzał swoim agencjom wywiadowczym, to faktycznie je
lekceważył i pomniejszał ich znaczenie, kierując się w tym pobudkami
politycznymi i niechęcią do zdawania się na kogokolwiek. Tymczasem
personel niemieckich służb wywiadowczych był w istocie złożony z ludzi
o różnych poglądach – z patriotów-nacjonalistów i nazistowskich fanatyków –
a taka dwoistość zaznaczała się faktycznie w całym Wehrmachcie. Jak
wiadomo, Abwehra i SD skakały sobie wzajemnie do gardeł, ponieważ
Hitler dopuszczał do tego, a nawet zachęcał; rywalizacja między tymi
agencjami była szczególnie destrukcyjna dla niemieckiego wywiadu jako
całości. Bez zaufania nie może być współdziałania, a analizowanie
materiałów wywiadowczych wymaga współpracy, chociaż przyznać trzeba, że
taka nieufność w pewnej mierze nawet dzisiaj odciska swoje piętno na
poczynaniach organizacji wywiadowczych na całym świecie. Wywiad
amerykańskiej armii lądowej i US Navy rywalizowały ze sobą niemal
równie zawzięcie jak Abwehra i SD, choć Amerykanie nie posuwali się do
wzajemnego likwidowania swoich agentów. Kryptolodzy japońskich wojsk
lądowych nie rozmawiali ze swoimi odpowiednikami z japońskiej floty
wojennej. A mimo że Brytyjczycy chlubili się swoimi tajnymi służbami i ich
sprawnością, to nawet ich agencje, SIS oraz SOE, nie cofały się przed
wzajemnymi „podchodami”. Wydaje się wręcz, że im bardziej tego rodzaju
organizacje były do siebie podobne, tym bardziej się wadziły – choć
oczywiście tylko w nazistowskich Niemczech mogło dojść do wieszania przez
SS swoich rywali z Abwehry na rzeźnickich hakach (po zamachu na Hitlera
w 1944 roku).
Zaufanie przeważnie idzie z góry. Wprawdzie Churchill w początkowym
okresie drugiej wojny światowej forsował swoje utopijne plany strategiczne,
ale z czasem zaczął dawać posłuch swoim czołowym sztabowcom, zwłaszcza
generałowi Alanowi Brooke’owi – zapoznawał się z otrzymywanymi
analizami wywiadowczymi i wierzył w ich rzetelność. Stalin początkowo nie
chciał słuchać przekazywanych mu przez brytyjski wywiad informacji
o zbliżającej się napaści Niemiec na ZSRR – ale i on przekonał się na
własnej skórze, że nie należy lekceważyć danych zdobywanych przez służby
wywiadowcze.
Alianci z antyhitlerowskiej koalicji musieli sobie wzajemnie ufać
i uzgadniać wspólne akcje wywiadowcze, z kolei jednym z głównych
problemów Niemiec w czasie wojny była niesforność ich sprzymierzeńców
z „osi”. Abwehra powinna była czujniej obserwować ich poczynania, jednak
niemiecki wywiad nie spisywał się najlepiej na arenie międzynarodowej,
zwłaszcza w późniejszych latach wojennych. Oczywiście także w gronie
przeciwników Niemiec miały miejsce spory i kontrowersje – na przykład
Amerykom nie podobała się imperialna polityka Wielkiej Brytanii –
niemniej na polu militarnym współpraca aliantów układała się względnie
dobrze. Nie da się tego powiedzieć o współdziałaniu Niemiec z ich
sojusznikami: Włochami i Japonią. Włochy chciały rozbudować swoje
imperium, lecz brakowało im zasobów militarnych oraz zdolności, by taki
cel osiągnąć. Kiedy armia Mussoliniego skompromitowała się na Bałkanach,
Hitler niechętnie podjął tam interwencję zbrojną – podobnie jak nieco później
w Afryce Północnej. Wojska niemieckie musiały przychodzić w sukurs swoim
sprzymierzeńcom w basenie Morza Śródziemnego, co jednak pokrzyżowało
w pewnym stopniu plany strategiczne OKW. I nieuchronnie doprowadziło do
konieczności prowadzenia walki już nawet nie na dwóch, a na trzech frontach
– wschodnim, zachodnim oraz, wbrew jakimkolwiek wcześniejszym
założeniom, także na południowym. Włosi przysparzali Hitlerowi kłopotów,
lecz jeszcze mniej mógł on ufać Japończykom, którzy w 1940 roku podpisali
z Niemcami i Włochami pakt trójstronny, zwany także paktem trzech.
Postanowienia tego paktu przewidywały współpracę wojskową sygnatariuszy,
w tym również w zakresie kryptologii. Jesienią 1940 roku Hitler zdał sobie
sprawę, że Japończycy zaniechali planów zaatakowania Związku
Radzieckiego na wschodzie. Japoński szyfr dyplomatyczny został złamany
przez Abwehrę: według relacji Wilhelma Flickego instrukcje wysłane z Tokio
japońskiemu ambasadorowi w Berlinie, dotyczące kwestii przystąpienia
Japonii do czynnego udziału w wojnie, zostały przez Niemców przechwycone.
Wejście w posiadanie kluczy do amerykańskich i brytyjskich szyfrów,
złamanych wcześniej przez Abwehrę, w wielkim stopniu ułatwiło
Japończykom skuteczne zaatakowanie celów na Pacyfiku, niemniej jednak
Japonia nakłaniała też Niemcy do wypowiedzenia wojny Stanom
Zjednoczonym. Jedną z wielkich zagadek drugiej wojny światowej pozostaje
pytanie, dlaczego Hitler uległ takim żądaniom. Gdyby postąpił inaczej,
prezydent Roosevelt miałby prawdopodobnie wielkie problemy
z uwikłaniem swojego kraju w wojnę europejską. Ostatecznie Japończycy
zaatakowali 7 grudnia 1941 roku, a Hitler nierozsądnie dotrzymał danej im
obietnicy, podejmując decyzję o arcyważnym znaczeniu i wypowiadając wojnę
USA 11 grudnia. Niemieccy kryptolodzy zaraz potem podjęli współpracę
z Japończykami, ale na niewiele się to zdało. Wspomniana decyzja Hitlera
była niezrozumiała, lecz przecież to samo można było powiedzieć o wielu
innych jego nieprzemyślanych i porywczych rozkazach.
Prawdopodobnie Führer uważał, iż skoro nie dało się nakłonić
Japończyków do wznowienia ataków na Rosję, to wspólne rozpoczęcie walki
z Ameryką tylko przyspieszyło nieuchronne prędzej czy później przystąpienie
USA do wojny Niemcami. Gdyby Japonii udało się związać Amerykanów na
Pacyfiku, tym ostatnim nie powiodłaby się interwencja zbrojna w Europie, co
byłoby korzystne dla Niemiec. Hitler pomylił się jednak: Churchill
i Roosevelt uzgodnili, że pokonanie Niemców w Europie będzie głównym
celem aliantów i dopiero później Amerykanie przerzucą większość swych sił
na Pacyfik. W ten sposób, wbrew rachubom Hitlera, sprzymierzeni ustalili
wspólne cele.
Innym warunkiem sprawnego działania wywiadu z tych wymienionych
przez Wolfganga Schradera była też właściwa organizacja nasłuchu
i przychwytywania radiodepesz, poprzedzająca optymalną analizę i ocenę
zdobywanych w ten sposób materiałów wywiadowczych. Zabezpieczone
i uporządkowane grupowanie i analizowanie masy przechwyconych
surowych danych oraz ich odszyfrowywanie to zasadniczy etap pracy
współczesnych służb wywiadu sygna​ł owego. Tworzenie i prowadzenie bazy
danych złożonej z tysięcy szczątkowych i luźnych informacji oraz
przetwarzanie ich w przydatny materiał wywia​dowczy jest wielkim
i trudnym zadaniem. Obecnie wykorzystuje się do tego komputery, ale
podczas obu wojen światowych notowanie wszystkich tych informacji
odbywało się ręcznie: za pomocą pióra i atramentu na kartach indeksowych.
Niemcy cieszyli się na ogół i nadal cieszą opinią narodu uporządkowanego
i zorganizowanego, jednakże metody, stosowane przez nich w katalogowaniu
i archiwizowaniu materiałów wywiadowczych były nader chaotyczne. Być
może wpływ na to wywarło niechętne odnoszenie się Hit​l era do wywiadu
i zdobywanych tą drogą informacji, ale nie pomogło i to, że Abwehra i SD
miały swoje centrale w Berlinie aż do czasu, gdy biura i archiwa tych
agencji uległy zniszczeniu w trakcie nalotów bombowych na stolicę Niemiec.
Niemcy jakoś nie wpadli na pomysł skupienia swoich wszystkich
kryptologów w jednym miejscu, z dala od celów nieprzyjacielskich nalotów.
Ponadto wewnętrzna rywalizacja w łonie niemieckiego wywiadu utrudniała
ich uzdolnionym analitykom (a tych nie brakowało) bezkonfliktowe
współdziałanie ze sobą i pracę w jednej placówce – tak jak to zorganizowano
w wywiadzie brytyjskim.
Poza kryteriami wspomnianymi przez Schradera jeszcze jednym
nieuchwytnym elementem wszystkich udanych działań wywiadu
sygnałowego – podobnie zresztą jak wszelkich zakończonych sukcesem akcji
militarnych – jest łut szczęścia. Dobre dowodzenie oraz dyscyplina zawsze
znaczyły wiele w prowadzeniu operacji wojskowych, ale uśmiech fortuny
także bardzo się liczył. Napoleon niezmiennie pytał tych ludzi, których
wyznaczał na dowódców swoich wojsk: „Czy sprzyja panu szczęście?”. Łut
szczęścia częstokroć okazywał się niezbędny do złamania nieprzyjacielskich
kodów albo szyfrów, a brytyjskiemu wywiadowi nierzadko bardzo to
szczęście dopisywało. Tuż po wybuchu pierwszej wojny światowej dość
przypadkowo przechwycone niemieckie radiodepesze trafiły w ręce pewnego
wysokiego stopniem oficera brytyjskiej marynarki wojennej, który na
szczęście wiedział, co z nimi zrobić. Sir Alfred Ewing przystąpił w centrali
Admiralicji do organizowania agencji wywiadowczej, znanej jako Room 40,
a organizacja ta w istocie w jeszcze większym stopniu wpłynęła na końcowy
wynik pierwszej wojny światowej, aniżeli ośrodek Bletchley Park drugiej.
Zdobycie kompletu trzech ksiąg kodowych niemieckiej Hochseeflotte było
przy tym dla Brytyjczyków niewiarygodnym uśmiechem losu. Ewing i jego
zespół zrobili użytek z tego pomyślnego zdarzenia. Za sprawą wytrwałej
pracy i przemyślanych wysiłków organizacyjnych, rozbudowywali tę agencję
wywiadowczą Royal Navy. Tymczasem na wschodzie Europy niemieckiemu
generałowi Paulowi von Hindenburgowi (wkrótce potem awansowanemu
do stopnia feldmarszałka) też dopisało szczęście na progu bitwy stoczonej
z Rosjanami pod Tannenbergiem. Operatorzy z nieodległej radiostacji
przechwycili niezaszyfrowane rosyjskie meldunki radiowe, w których
przedstawiono szczegółowe plany armii carskiej, co umożliwiło
Hindenburgowi odniesienie zdecydowanego zwycięstwa, które wpłynęło na
przebieg całej pierwszej wojny światowej. Jednak, w odróżnieniu od
analityków z Room 40, Hindenburg nie wyciągnął odpowiednich wniosków.
Całą zasługę przypisał sobie. Nie stworzył organizacji, która zajmowałaby
się rozszyfrowywaniem wrogich meldunków (i szyfrowaniem własnych) oraz
szkoleniem niemieckich radiooperatorów w zakresie środków
bezpieczeństwa, co było nieodzowne w wywiadowczych zmaganiach
z francuskim Deuxième Bureau. Miał upłynąć cały rok, nim armia
niemiecka dorobiła się własnej sprawnej agencji wywiadowczej na froncie
zachodnim. Pierwsza bitwa nad Marną (w 1914 roku) mogła zakończyć się
inaczej, gdyby Niemcy zawczasu wyszkolili kadrę swoich radiooperatorów
w dziedzinie zabezpieczania nadawanych meldunków. We wspomnianych
bitwach wykorzystano zaniedbania przeciwnika w zakresie środków
bezpieczeństwa w pracy służb sygnałowych – czyli niewybaczalne błędy
w wojnie wywiadów radioelektronicznych.
W dwudziestoleciu międzywojennym nastąpił rozwój technologii radiowej
i doszło do automatyzacji procesu kodowania z wykorzystaniem wielu
różnych maszyn szyfrujących, które wtedy opracowano. Niewielka grupa
polskich kryptologów dowiodła swoim kolegom po fachu w innych krajach,
że takie urządzenia nie zawsze okazywały się bezpieczne, a szyfrowane
przez nie informacje można było rozszyfrować dzięki wielkiej cierpliwości
i pomysłowości. Polscy kryptolodzy, niezwykle wspaniałomyślnie, podzielili
się swoimi zdobyczami z aliantami, przekazując im kopię maszyny Enigma
wraz z notatkami opisującymi jej mechanizm i działanie. I znów to
Brytyjczykom dopi​sało szczęście; nie tylko oni, ale cała koalicja
antyhitlerowska zawdzięczała polskim kryptologom bardzo wiele.
Wprawdzie początkowo druga wojna światowa miała przebieg niepomyślny
dla Wielkiej Brytanii, ale po pewnym czasie nastąpił przełom w działaniach
wojennych i wtedy zaczęła się „złota era” wywiadu sygnałowego. Idea
wywiadu radioelektronicznego, zrodzona dekady wcześniej w brytyjskiej
flocie oraz armii lądowej, została podchwycona przez Amerykanów. Ci zaś,
podobnie jak to było z wieloma innymi innowacjami przejętymi od
Brytyjczyków, przekształcili SIGINT w jedno ze źródeł swojej dzisiejszej
potęgi. W czasie Wielkiej Wojny Niemcy sądzili, że radzili sobie dobrze
z odczytywaniem wojskowych radiodepesz nieprzyjaciela, ale z czasem stało
się jasne, że nie dorównywali Brytyjczykom pod względem przebiegłości.
Jednakże niewątpliwie umiejętności wywiadowcze, nabyte podczas pierwszej
wojny światowej i rozwinięte w latach międzywojennych, okazały się
w trakcie drugiej wojny światowej potężnym orężem.
W historii wywiadu sygnałowego ważnym wątkiem jest opowieść
o przetrwaniu agencji takiego wywiadu i rozwijaniu umiejętności ich
personelu w okresie międzywojennym. W czasach pokoju i gospodarczego
rozwoju politycy musieli decydować, czy warto inwestować w kosztowne
i skuteczne technologie militarne w latach, kiedy te nie wydawały się aż tak
potrzebne. Był to problem niełatwy do rozstrzygnięcia, niemniej wywiad
radioelektroniczny jakoś przetrwał między wojnami w tej czy innej postaci
w armiach większości państw świata.
Półwiecze szyfrowania przy użyciu alfabetu Morse’a dobiegło końca,
a raczej ewoluowało w nową erę, wraz z pojawieniem się na arenie
wywiadowczej takich organizacji jak BND (Bundesnachrichtensdienst).
Działalność głównego brytyjskiego ośrodka kryptologicznego w Bletchley
Park w hrabstwie Buckingham​shire zakończyła się dość szybko po drugiej
wojnie światowej, lecz już wkrótce jego zadania w zmaganiach wywiadów
sygnałowych zostały przejęte przez Centralę Łączności Rządowej (GCHQ).
Zimna wojna miała się okazać innym rodzajem konfliktu; inny był
przeciwnik, weszły do użycia nowe urządzenia radioelektroniczne.
Komputery sprawiły, że odeszły do lamusa karty indeksowe i pisemne
notatki, a ponadto elektroniczne maszyny cyfrowe radzą sobie
z analizowaniem skomplikowanych kodów i systemów w tempie
nieosiągalnym niegdyś dla specjalistów z Bletchley Park czy, tym bardziej,
Room 40. Współpraca między agencjami wywiadowczymi na Zachodzie jest
dziś na porządku dziennym, a niemiecki BND stał się ważnym partnerem dla
CIA, SIS i innych agencji, o których działalności szeroka opinia publiczna wie
mało.
Ale wywiad sygnałowy, zmieniający się stale i mający różne oblicza, ma
swoje początki w przeprowadzonej przez Marconiego transmisji radiowej,
nadanej przy użyciu alfabetu Morse’a. Kropki i kreski płynące po falach
eteru przez kilka dziesięcioleci teraz ucichły i odeszły do historii, ustąpiwszy
miejsca bardziej wyrafinowanym systemom sygnałowym, wykorzystywanym
w nieco innych celach. A jednak wkład ludzi z wywiadu sygnałowego wielu
krajów w pięćdziesięcioletni, naznaczony wojnami światowymi wycinek
dziejów świata wymagał i nadal wymaga podkreślenia. I liczę, że książka ta
będzie wprowadzeniem do dalszych badań nad ich losami oraz dokonaniami.
Dodatek
Poniżej transkrypcja ściśle tajnego dokumentu z amerykańskich archiwów
rządowych, którego kopia znajduje się w posiadaniu autora. Jest to obszerne
zeznanie Wilhelma Flickego, zanotowane przez jednego z oficerów TICOM.
Zapewne Flicke mógł znać tak szczegółowo tę sprawę, ponieważ sam miał
pewne powiązania z sabotażystami z Lauf. Był znany z poglądów
antynazistowskich i miewał kłopoty z gestapo, co rzuca nieco światła na tę
kwestię.

Dokument ten powielono w 25 egzemplarzach, z których ten został opatrzony


numerem 13
40/48/TOPSEC/AS-14-TICOM

Sabotaż w niemieckiej stacji nasłuchowej w Lauf


1. W załączeniu przekład [na język angielski] dokumentu TICOM IF-294-3,
opracowany przez agencję bezpieczeństwa wojskowego. Jest to relacja
spisana przez Wilhelma FLICKEGO, oficjalnego członka personelu stacji
nasłuchowej w LAUF (niem. „Fall Lauf ”).
2. To jeden z cyklu dokumentów opracowanych przez FLICKEGO, poświęcony
jego doświadczeniom w LAUF, stacji nasłuchowej agencji wywiadu
sygnałowego Naczelnego Dowództwa Niemieckich Sił Zbrojnych
(OKW/Chi). Znalazły się one w posiadaniu agencji bezpieczeństwa
wojskowego za pośrednictwem nieoficjalnych kanałów [innych niż TICOM]
i nie jest możliwe zweryfikowanie pewnych szczegółów tej relacji
FLICKEGO. Jednakże ogólnie rzecz biorąc, FLICKE wydaje się bardzo
dobrze poinformowanym źródłem zarówno na temat stacji nasłuchowej
OKW/Chi w LAUF, jak i opinii na temat wywiadu sygnałowego,
wydawanych przez niemieckich przywódców [w czasie wojny].
3. „Der Fall Lauf ” jest interesującą relacją na temat sabotażu, która
zasługuje na uwagę osób zajmujących się zwalczaniem szpiegostwa,
a także jednostkami nasłuchu. A ponieważ większość osób
wzmiankowanych przez FLICKEGO uniknęła śmierci z rąk gestapo
i prawdopodobnie nadal żyje i prowadzi podziemną działalność, FLICKE
w całej tej relacji posługuje się pseudonimami. Na ostatniej stronie tego
dokumentu znalazły się prawdziwe personalia rozpoznanych osób,
o których mowa. [Dodatku tego nie ma w publikowanej kopii].
IF-294-3

Sprawa „Lauf ”
Na próżno można by szukać wielkich plików dokumentów na temat tej akcji.
Nie było wielkiego procesu sądowego; wszyscy jej uczestnicy nadal żyją
i przebywają na wolności. W związku z tym ich nazwiska zostały w tej relacji
zmienione. Cała ta sprawa, wraz ze szczegółami i implikacjami, nigdy nie
została ujawniona przez niemieckie czynniki oficjalne. Tak jak w przypadku
sprawy „ROTTE DREI”, pozostała znana tylko wąskiemu kręgowi jej
uczestników. W odróżnieniu od sprawy „ROTTE KAPELLE”, ludzi z nią
powiązanych nie spotkał tragiczny koniec.
To porównanie ze sprawami „ROTTE DREI” i „ROTTE KAPELLE” jest
nieprzypadkowe. W praktyce „sprawę Lauf ” można potraktować na równi
z innymi, choć nieco odmiennymi w swoim charakterze.
Jeśli chodzi o „ROTTE KAPELLE”, była to rozgałęziona organizacja ruchu
oporu, współpracująca z wieloma ważnymi osobistościami, natomiast grupa
ruchu oporu, o której zaraz będzie mowa, składała się z nielicznych osób na
bardzo podrzędnych oficjalnych stanowiskach, które w zasadzie nie
odgrywały poważniejszej roli w życiu publicznym.
W innych miejscach wzmiankuje się o tym, że naczelne dowództwo
[niemieckich] sił zbrojnych miało dwie stacje nasłuchowe do monitorowania
wszystkich międzynarodowych depesz radiowych o charakterze
dyplomatycznym i militarno-politycznym. Stacje te powstały i zostały
uruchomione w 1939 roku. Wyposażenie techniczne tych dwóch stacji,
z których jedna znajdowała się w Treuenbrietzen koło Berlina, a druga
w Lauf w pobliżu Eichenberg, było całkowicie nowoczesne, a organizacja
pracy w nich – niemal idealna. A ponieważ zadania tych stacji polegały
głównie na przechwytywaniu transmisji nadawanych przez znane radiostacje
o znacznym zasięgu, które pracowały na [nieczytelny fragment tekstu]
długości, wszelkie inne transmisje [nieczytelny fragment tekstu] na
podobnych falach siłą rzeczy były słyszalne.
Większość tych radiodepesz wysyłano przy użyciu tak zwanych nadajników
szybkościowych (SCHNELL). [Dalszy fragment tekstu jest częściowo
nieczytelny, ale najwyraźniej dotyczy rodzajów nadajników i odbiorników
w stacji nasłuchowej w LAUF.].
Z kolei w służbach nasłuchowych wojsk lądowych, marynarki wojennej
i sił powietrznych praca radiooperatorów z nasłuchu miała do pewnego
stopnia zindywidualizowany charakter, a człowiek przy odbiorniku
pozostawał w żywym kontakcie z całym personelem stacji oraz,
w ostatecznym rozrachunku, z analitykami. Zastosowany w LAUF
i Treuenbrietzen system podziału pracy został zorganizowany w taki sposób,
aby umożliwić radiooperatorom osiągnięcie optymalnej wydajności.
Gdy w 1942 roku wprowadzono we wszystkich urzędach wojskowych na
terenie kraju zwiększający wydajność system Taylora, obciążenie
obowiązkami narastało z miesiąca na miesiąc. Nastąpiło przejście od
zindywidualizowanej metody działań do coraz bardziej bezosobowej, niby-
fabrycznej procedury, więc obie stacje nasłuchowe, z których każdej zależało
na tym, aby wydać się lepszą i skuteczniejszą, upodobniły się stopniowo do
nasłuchowych fabryk – ale dotyczyło to zwłaszcza placówki w LAUF.
Na początku 1943 roku zapadła decyzja o zastąpieniu części męskiego
personelu asystentkami (tzw. NACHRICHTENHELFERINNEN), aby mężczyzn
można było posłać na front.
W lutym 1943 roku w LAUF pojawiła się pierwsza kobieca ekipa
zastępcza. Składała się z około 25 dziewcząt, które już wcześniej
przeszkolono w obsłudze urządzeń radiowych, a w tym czasie przechodziły
specjalny kurs, przygotowując się do specjalnych zadań. W tej grupie znalazła
się mniej więcej dziewiętnastoletnia blondynka, bardzo atrakcyjna
i odznaczająca się pewnymi innym cechami, które jednak niespecjalnie
pomagały jej w wykonywaniu pracy; początkowo nie wydawała się zbytnio
zainteresowana swoimi obowiązkami ani też ponadprzeciętnie inteligentna.
Twierdziła, że wywodzi się z francuskiej szlachty, o czym świadczyć miało
„de” przy jej nazwisku. Ojciec tej młodej damy miał wytwórnię znaczków
pocztowych w zachodnich Niemczech i przed wojną rzekomo utrzymywał
bliskie kontakty z osobami z zagranicy.
Panna de Villiers odbywała szkolenie wraz z innymi dziewczętami, a po
upływie około sześciu tygodni zaczęła pełnić poważne obowiązki jako jedna
z „grupy odbiorczej”.
Nie jest jasne, kiedy angielska służba wywiadowcza po raz pierwszy
nawiązała z nią kontakt. Zapewne uczyniono to za pośrednictwem jej ojca.
Tak czy owak, od kwietnia lub maja 1943 roku odbywała regularne
spotkania z brytyjską agenturą w Norymberdze, w ciasnym zaułku na tyłach
Grand Hotelu, naprzeciwko dworca kolejowego i kina UFA. Miejsce to
dobrze wybrano, gdyż właśnie tam w ciemnościach spotykało się wiele
zakochanych par, przed seansami kinowymi i po nich.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła panna de Villiers po zapoznaniu się ze swoją
pracą, było wymontowanie i stopniowe przekazywanie kontaktującemu się
z nią agentowi lamp elektronowych z aparatury w stacji nasłuchowej. Mimo
prowadzenia akcji zakrojonej na taką skalę, nie zwróciła na siebie uwagi.
Przekazywała także wszelkie informacje dotyczące naszych działań i osób
pracujących w stacji nasłuchowej.
To samo w sobie nie było niezwykłym wyczynem i nie wymagało jakichś
szczególnych talentów. Bardziej intrygujące okazało się jednak jej następne
posunięcie.
Z końcem 1942 roku Ameryka przystąpiła do wojny. W tym czasie
przechwytywanie amerykańskich radiodepesz dyplomatycznych i wojskowych
wzbudzało szczególne zainteresowanie niemieckiego nasłuchu i służby
kryptologicznej. Wyjątkowo ważne było przejmowanie wszelkich radiodepesz
między sekretarzem stanu w Waszyngtonie a przedstawicielami USA za
granicą. System kryptologiczny, opraco​wany specjalnie w tym celu
w Berlinie, umożliwiał odczytywanie dużych fragmentów depesz, krążących
między Waszyngtonem a amerykańskimi przedstawicielstwami w innych
krajach. Najbardziej interesowała nas wymiana depesz radiowych między
Stanami Zjednoczonymi z jednej strony, a placówkami w Szwajcarii, Turcji
i Szwecji z drugiej.
Tekst depesz nadawanych do Waszyngtonu składał się z pięcioliterowych
członów i zawierał w nagłówku słowo „Socstate”; te kierowane z USA za
granicę by​ł y zaadresowane do „Amlegation”, „Amembassy”, „Amleg” i na
ogół opatrzone sygna​turą „Hull” [ówczesnego sekretarza stanu USA Cordella
Hulla]. Były to niezwykle ważne komunikaty. Dlatego też ich
przechwytywanie traktowaliśmy priorytetowo. W zaleceniach dla
radiooperatorów przejmowanie tych depesz stawialiśmy na pierwszym
miejscu.
A ponieważ radiotelegramy Hulla były takie ważne, wysyłano je
z Ameryki przy użyciu dwóch nadajników pracujących na różnych falach, dla
zapewnienia, że depesze te zostaną odebrane przez adresatów bez względu
na okoliczności. Rodzaj połączenia radiowego zależał od pory roku,
odległości od stacji odbiorczej oraz panujących w danej chwili warunków
nadawania.
Zasadniczo interesowały nas radiostacje HQK, HQK-2, HQG, NEG, NEG2,
ECI, NDE i LDU. W sumie nadzorowaliśmy około osiemdziesięciu stacji.
W związku z tym, że w Niemczech przykładano największą wagę do
pełnego monitorowania sygnałów radiowych (uzasadnione choćby tylko
wymogami kryptoanalitycznymi), otrzymaliśmy rozkaz monitorowania obu
długości fal i wyznaczyliśmy dwie grupy radiooperatorów do tego zadania.
Na tej podstawie każdy z operatorów mógł samodzielnie wywnioskować,
nawet, gdy nikt tego nie powiedział, że treść radiotelegramów udawało się
z powodzeniem odszyfrowywać w Berlinie. Wszystkim operatorom w LAUF
było także dobrze wiadomo, że próby odcyfrowania rosyjskich radiodepesz
dyplomatycznych musiały przynieść fiasko, gdyż nie wymagano ich
przechwytywania. W takiej sytuacji personel stacji musiał również usłyszeć
o planie, który w owym czasie wprowadzono w życie.
[nieczytelny fragment tekstu] w związku z sabotowaniem zadania
przechwytywania depesz przez nasłuch radiowy; wśród nich były także
radiotelegramy opatrzone nagłówkiem „Secstate” [nieczytelny fragment
tekstu] i „Amleg”. Nie sposób było tego uczynić bez zamieszania, ponieważ
dublowane monitorowanie tych transmisji wykluczało perspektywę
przeoczenia którejś z nich. Dlatego też trzeba było podjąć odmienne
[nieczytelny fragment tekstu].
Korzystając ze swego kobiecego uroku i uzdolnień panna de Villiers
zorganizowała w stacji nasłuchowej w LAUF grupę konspiracyjną, do której
należeli głównie operatorzy [nieczytelny fragment tekstu] przechwytujący
depesze „Secstate” i podobne radiotelegramy. Były to [nieczytelny fragment
tekstu] polecenia (w życiu cywilnym jubilera z Norymbergi). Waldmann
[nieczytelny fragment tekstu] wcześ​niej zajmował wysokie stanowisko
w niemieckiej służbie dyplomatycznej oraz radio​operatorzy Zerbst i Droppe,
o których wiedziała, że sympatyzują z komunistami. Z kolei owi dwaj
pierwsi [nieczytelny fragment tekstu] byli apolityczni, choć przy tym
zasadniczo stanowczo niechętni komunizmowi. Plan sprowadzał się do
pozornego niewprowadzania widocznych zmian w procedurze
przechwytywania depesz „Secstate”, ale w rzeczywistości do zablokowania
ich rozszyfrowywania lub przynajmniej do utrudnienia tego. Tak więc te
radiotelegramy nadal miały być przechwytywane. Jednak równocześnie za
pomocą innego nowoczesnego aparatu odbiorczego [nieczytelny fragment
tekstu] przechwytywano radiotelegramy dyplomatyczne, więc na taśmie
z zapisem telegramów „Secstate” sabotażyści odcinali nagłówek i symbol
danej grupy meldunków radiowych, wklejając w to miejsce odpowiedni
pięcioznakowy symbol depesz rosyjskich. Pierwsza grupa cyfr wskazywała
na kategorię radiodepesz, różniąc się w zależności od adresata telegramu.
Bez niej odbiorca depeszy nie był w stanie jej odszyfrować. Podczas
rozpracowywania telegramów ten indykator pozostawiano nietknięty,
podobnie zresztą jak kilka grup znaków zaraz za nim.
W ten sposób prawdziwe depesze „Secstate” lądowały w koszu na śmieci.
Natomiast spreparowana papierowa taśma trafiała do pokoju analiz, gdzie
starano się ją odcyfrować zgodnie ze wspomnianymi powyżej procedurami.
Naturalnie w Berlinie nie można już było odszyfrować takich
radiotelegramów.
Podstawianie takiej grupy znaków wskazujących na depesze rosyjskie
wyma​gało zachowania wielkiej ostrożności, gdyż Rosjanie stosowali
pięcioznakowe grupy symboli zestawiane w określonym porządku.
Oczywiście natychmiast powinno to było zwrócić uwagę analityka. Wobec
tego zachodziła konieczność wybierania takich zaszyfrowanych tekstów,
które na pozór przypominały te amerykańskie. Aby uniknąć wpadki,
konspiratorzy uciekali się do następującej metody: organizowali wszystko
tak, żeby zawsze ktoś z nich znajdował się w pomieszczeniu przeznaczonym
do przechwytywania depesz „Secstate”. Kiedy tylko odbiornik zaczynał
pracować, konspiratorzy mówili operatorowi zajętemu powtórnym
rejestrowaniem depeszy, aby nie zawracał sobie tym głowy, ponieważ jeden
z ludzi zaangażowanych w spisek rzekomo miał zrobić to bezbłędnie. Dzięki
temu nie dopuszczali do tego, aby jakaś z depesz trafiała do analityka
i potem do Berlina w dwóch różnych wersjach. Operator w taki
„przyjacielski” sposób zwolniony ze swojego zadania nie zawsze był tym
zachwycony, gdyż wiązało się to ze spadkiem wydajności jego pracy. A z tego
czasami trzeba było się tłumaczyć. Dyrektor placówki, major X, który
w życiu cywilnym był fabrykantem z Saksonii, wprowadził w radiostacji
w Lauf „stachanowskie” metody pracy. Sporządzał karty, na których
odnotowywano wydajność każdego z pracowników, te zaś służyły do
opracowywania miesięcznych grafików wydajności.

Uwaga Flickego
Przypuśćmy, że depesze „Secstate” były odbierane na stanowisku VIII lub IX,
a nieświadomy niczego operator albo Nachrichtenhelferin [pracownica
kobiecej służby pomocniczej] wykonywali równocześnie inne zadania.

Pracę operatora oceniano na podstawie łącznej liczby zarejestrowanych grup


zaszyf​rowanych znaków, zwłaszcza tych pierwszej rangi, to jest takich
radiotelegramów, które albo mogły być rozszyfrowane, albo przynajmniej
istniała jakaś szansa poznania ich treści. Dlatego też operator starał się
w trakcie każdego miesiąca odbierać i rejestrować jak najwięcej długich
depesz pierwszej rangi. Jeżeli operator chciał uniknąć przeniesienia go do
jednostki frontowej „dla zwiększenia otrzymywanych racji żywnościowych”,
musiał się postarać utrzymać miesięczną wydajność pracy na odpowiednim
poziomie albo, jeszcze lepiej, stale nieco ją zwiększać.
Odnosiło się to także do konspiratorów. Dlatego też byli oni wśród tych,
którzy próbowali zrobić na szefie dobre wrażenie swoją pracowitością.
Oczywiście nie można było tego robić kosztem innych operatorów; sztuczka
w rodzaju tych opisanych nieco wyżej oznaczać musiała nieuchronnie
niedźwiedzią przysługę wobec kolegi w szlachetnym współzawodnictwie
o miejsce na zaszczytnej liście najwydajniejszych osób. Ażeby zabezpieczyć
się na tym polu, konspiratorzy prześcigali się wręcz w przyjacielskich
gestach; rejestrowali pilnie depesze „Secstate”, trudzili się nad nimi
i przekazywali opracowane taśmy z alfabetem Morse’a swoim kolegom na
służbie na innych stanowiskach, którzy z radością poprawiali swoje dzienne
rezultaty pracy, bez wysiłku zapisując na swoich kontach meldunki
rejestrowane przez inne zespoły. Panna de Villiers i jej wspólnicy byli bardzo
lubiani przez kolegów i dostawali w zamian za takie przysługi dużo
papierosów. Nawet sam dyrektor placówki oceniał ich wysoko jako dobrych
operatorów.
Dzięki takiemu wypróbowanemu przez konspiratorów systemowi
w dokumentacji pojawiały się nie tylko ich nazwiska wśród operatorów
rejestrujących depesze, ale także personalia wielu innych. To przede
wszystkim chroniło przed podejrzeniami. Oczywiście od czasu do czasu
przejmowali i przekazywali dalej auten​tyczne depesze „Secstate”. W sekcji
kryptologicznej w Berlinie zapanowało straszne zamieszanie. Najpierw
sądzono tam, że wynikło ono z powodu usterki daleko​pisu. Jednak
porównanie z formularzami zapisanymi odręcznie, dostarczonymi
następnego dnia, wykazało, że to wykluczone. Wtedy pojawiło się
przypuszczenie, że pomyłki wynikały z wadliwego działania czytnika.
Zadzwoniono do Lauf i zażądano sprawdzenia tego, ale i to przypuszczenie
zostało szybko zarzucone, gdyż taśmy zapisane znakami alfabetu Morse’a,
przechowywane w Lauf przez kilka tygodni, wykazały po sprawdzeniu, iż
czytniki pracowały prawidłowo. Potem zaczęto podejrzewać, że operator
w czasie nocnego odbioru pomyłkowo przełączył się na odbiór transmisji
innej radiostacji, lecz i w takim wypadku taśmy powinny były to wykazać.
I znowu zatelefonowano do Lauf. Ponownie odbyła się kontrola, która nie
wykazała niczego podobnego. Przechwycone radiotelegramy były
rejestrowane skrupulatnie i bardzo starannie. Radiooperatorów i obsługę
urządzeń dalekopisowych, ludzi, których chciano wcześniej zmieszać
z błotem, musiano ostatecznie pochwalić. Dowodu, że błąd nie został
popełniony w stacji nasłuchowej w Lauf, dopatrzono się w fakcie, że
zaistniałego niezwykłego niedopatrzenia nie dopuściła się któraś
z niedoświadczonych młodych operatorek, lecz było ono udziałem, jak
stopniowo stwierdzono, wszystkich operatorów obsługujących urządzenia
odbiorcze.
Cięcia na taśmach nie mogły wzbudzić podejrzeń, ponieważ na przykład
nagłówki telegramów systematycznie przeklejano, a depesze często bywały
przesyłane partiami, wraz z innymi niepowiązanymi z nimi meldunkami
z jednej radiostacji do drugiej. Dlatego właśnie niekiedy je cięto, aby ułatwić
pracę tym, którzy je czytali.
W Berlinie głowiono się nad tym wszystkim. Jasne było, że Amerykanie
musieli zmienić stosowany szyfr albo zastosowali równocześnie dwa systemy
kodowania tych samych radiodepesz. Mimo wszystko w Berlinie cieszono
się, że udawało się nadal odczytywać choćby niektóre z tych arcyważnych
radiogramów. Depesze „Secstate” wciąż traktowano z najwyższą uwagą. A
operatorzy w Lauf jeszcze bardziej się trudzili, z czego major X [nieczytelny
fragment tekstu] się cieszył. Dokładał starań, żeby zatrzymać zdolnych
młodych ludzi w składzie personelu radiostacji; nie chciał kierować ich na
front. Ale działalność piątki konspiratorów nie ograniczyła się do sprawy
depesz „Secstate”. Działali oni także na innych polach. Na wiosnę 1943 roku
alianci zwyciężyli w Afryce Północnej. Latem tego samego roku wylądowali
na Sycylii i we Włoszech. Generał de Gaulle bardzo aktywnie organizował
nowe francuskie siły zbrojne. Transmisje jego „Wolnych Francuzów”
nadawano na cały świat, głównie z Casablanki w Afryce Północnej do
Madagaskaru i Londynu. Były one zakodowane w pięciocyfrowych
i pięcioliterowych grupach znaków. Jedne z nich zawierały ważne informacje,
a nasłuch traktował te radiogramy z najwyższą uwagą; inne dotyczyły mniej
istotnych spraw i te zaliczono do depesz trzeciorzędnych. Konspiratorzy
przechwytywali i jedne, i drugie, a następnie wycinali zaszyfrowany tekst
tych ważniejszych telegramów, umieszczając w ich miejscu szyfrowane
fragmenty owych mniej istotnych – wycięte części trafiały do kosza na
śmieci. W taki sposób zniszczono ponad połowę radiodepesz Wolnych
Francuzów, głównie tych kierowanych do Londynu.

Uwaga Flickego
Przechwytywanie radiodepesz Wolnych Francuzów zostało powierzone
później innej stacji, gdyż tę w Lauf uznano za nieodpowiednio usytuowaną.
Ludzie z Berlina jednak nigdy się nie zorientowali, na czym polegał
problem.

W trakcie tego pięcioro konspiratorów znalazło nowego sprzymierzeńca


w osobie operatora Leya, który pochodził z zachodnioniemieckiego
pogranicza i miał krewnych w Alzacji. Najwyraźniej wpadł on na pomysł
sabotowania całej działalności stacji samemu i pozostawał w towarzyskich
stosunkach tylko z operatorem Andersem. Poza tym pracował niezależnie.
Z kolei pozostali konspiratorzy ściśle ze sobą współdziałali w ingerowaniu
w tekst przejmowanych radiodepesz.
Taka ingerencja w treść depesz była możliwa tylko dlatego, że analitycy
w Berlinie nie mieli pojęcia, jak wygląda w praktyce podział zadań w stacji
nasłuchowej. We wcześniejszych latach szef berlińskiej sekcji wywiadowczej
wielokrotnie mówił szefowi wydziału kryptologicznego o potrzebie ścisłego
współdziałania wszystkich jednostek i osób zatrudnionych w służbach
nasłuchu, ale zawsze był obcesowo zbywany. W związku z tym analitycy
pracowali w odosobnieniu w swoich pokojach i zajmowali się tylko
statystyką ciągów cyfr oraz liter w przechwyconych radiodepeszach. Gdyby
któryś z nich zadał sobie trud wyprawy do Lauf i poddał taśmy zapisane
znakami alfabetu Morse’a krytycznemu badaniu, musiałby zauważyć, że
wszystkie nieodcyfrowane teksty opatrzone nagłówkiem „Secstate”,
„Amembassy” czy „Amlog”, albo też wszystkie ważne radiotelegramy Wolnej
Francji zostały pocięte – co nie mogło być niezamierzone i przypadkowe.
Nasza dziewiętnastoletnia blondynka, panna de Villiers, ciągle kierowała
grupą konspiratorów. Było to tym bardziej zdumiewające, że major X
nieustannie wypa​trywał oznak niedopuszczalnych romansów wśród swoich
podopiecznych. W tej sytuacji nawiązywanie takich związków stało się
w stacji nasłuchowej Lauf czymś w rodzaju zakazanego sportu. Poczytywano
sobie za punkt honoru zwodzenie szefa w tej materii. Panna de Villiers
zawsze nosiła w torebce naładowany pistolet typu Unique kalibru 7,65 mm.
I świetnie strzelała z tej broni. Wśród innych rzeczy, jakie nieco wcześniej
dostarczyła swojemu mocodawcy w Norymberdze, znalazła się lista adresów,
rozesłanych telegramami przez centralę służby nasłuchowej w Berlinie,
która miała ułatwić personelowi radiostacji angielskiej służby wywiadowczej
zorientowanie się, które z alianckich systemów kodowych zostały
odszyfrowane w Niemczech, a które nie.
W 1942 roku w stacjach nasłuchowych w Lauf i Treuenbrietzen doszło do
wymiany typowych anten na anteny rombowe, mające ułatwić odbiór
transmisji gorzej słyszalnych radiostacji. Wielkie nowe konstrukcje
wzniesiono znacznym wysiłkiem i z użyciem wielu materiałów i już
niebawem las masztów otaczał budynki stacji. Rombowe anteny były
nakierowane w różne strony i rzeczywiście poprawiły odbiór sygnałów.
Połączono je przewodami z wielkim pulpitem kontrol​nym w głównym
pomieszczeniu nasłuchowym. Stamtąd połączenia prowadziły do różnych
kabin nasłuchowych. Ponad stanowiskami operatorów znajdowały się ta​‐
blice z gniazdami na wtyczki. Korzystając z dużych i grubych metalowych
wtyczek, każdy z operatorów mógł podłączyć swoje urządzenia do wybranej
anteny rom​bowej.
Specjalne wtyczki zostały dostarczone pewnemu agentowi latem 1944
roku, a ten przekazał je, zaopatrzone w specjalne wmontowane urządzenia,
konspiratorom; ich użycie miało ograniczyć zasięg anten i zmniejszyć
możliwości odbioru sygnałów radiowych. Niemiecka służba nasłuchowa
zamierzała z czasem [brak fragmentu zdania] cały ten system antenowych
wtyków, czego jednak nie udało się w pełni zrealizować.
W sierpniu 1943 roku panna de Villiers wyszła za mąż za pewnego
żołnierza wojsk pancernych, który w cywilnym życiu był rolnikiem
z Saksonii. Ślub odbył się w Dreźnie, a de Villiers dostała z tej okazji
trzytygodniowy urlop. Przed wyjazdem uzgodniła z Andersem, że ten w dniu
jej ślubu wyśle jej do Norymbergi telegram z pilnym wezwaniem do powrotu
do pracy. Tak też się stało i pani Kremer, to jest była panna de Villiers,
spędziła trzy tygodnie rzekomego miesiąca miodowego z Andersem
w Norymberdze, gdzie trzy albo cztery razy spotkała się ze swoim
„kontaktem” – prowadzącym ją agentem wroga. Omawiali nowe plany akcji
sabotażowych w Lauf. Jeden z nich wkrótce doczekał się realizacji.
Tymczasem stacje nasłuchu w Lauf i Treuenbrietzen otrzymały nowe
radionadajniki. Miały one służyć do zlecania – innym stacjom albo
rezerwowej radiostacji w Lorrach – przejęcia zadań w razie burzy albo nalotu
powietrznego, do chwili, aż wywołane tym zakłócenia miną. Nadajnik
w Lauf był połączony przewodem z naziemnym wyłącznikiem,
umiejscowionym w pobliżu okna budynku służbowego. Umieszczenie
metalowego przewodu między obręczą anteny a metalową kulą na podłożu
uziemiało całe urządzenie i powodowało, że jego sygnały nie były słyszalne
w Treuenbrietzen czy Lörrach. Oczywiście, oficjalnie tego rodzaju operację
wolno było przeprowadzać dopiero po zapadnięciu zmroku, ale w praktyce
konspiratorzy robili to dość często, przy czym nikt poza nimi nie wiedział,
z czym się to wiązało.

Uwaga Flickego
Takie działanie sabotażowe mogło przynieść zamierzony skutek tylko wtedy,
gdy nadajnik był obsługiwany przez młodego, niedoświadczonego operatora.
Pani Kremer w podobny sposób unieruchamiała również urządzenie
odbiorcze, mianowicie uziemiała jego antenę, co uniemożliwiało odbiór
sygnałów nadawanych z Treuenbrietzen.

Pod koniec lipca niemiecka tajna policja aresztowała w pobliżu Kolonii


pewnego człowieka, który okazał się agentem brytyjskiej służby
wywiadowczej. Na podstawie znalezionych przy nim materiałów udało się
ustalić, że miał on powiązania z panią Kremer alias de Villiers. W związku
z tym w Kolonii wydano nakaz jej aresztowania.
Nie ma co się o tym rozpisywać, w każdym razie panią Kremer
uprzedzono. Odebrała uzgodnione wcześniej ostrzeżenie przez telefon.
Natychmiast powiadomiła o wszystkim swojego przyjaciela
i współkonspiratora Andersa, który szybko dał jej klucze do mieszkania,
zajmowanego przez niego w Norymberdze. Jego kamrat Waldmann
pospieszył na stację kolejową w Lauf, gdzie kupił Kremer bilet do Sulzbach-
Rosenberg, ale ona wsiadła do pociągu do Norymbergi, aby zmylić
ewentualny pościg. W Norymberdze dotarła do mieszkania Andersa, który
nazajutrz zaopatrzył ją w czarną perukę, a także w nieco żywności.
Tymczasem policja kry​m inalna energicznie podążyła fałszywym tropem
wiodącym do Sulzbach-Rosenberg.
Od kilku miesięcy Zerbst, wobec którego nikt nie żywił najmniejszych
podejrzeń, był z jakichś powodów bardzo nerwowy, a ponieważ w owym
czasie niemiecka stacja nasłuchowa w Sofii poszukiwała zdolnego
radiooperatora, zgłosił swoją kandydaturę na tę posadę i następnego dnia
wyruszył tam drogą przez Berlin, pożegnany najserdeczniej przez swojego
szefa. W Sofii niezwłocznie nawiązał kontakt z rosyjskimi agentami i przez
dłuższy czas dostarczał meldunki rosyjskiej służbie wywiadowczej. Ale
pewnego dnia wydało mu się, że jest śledzony, zbiegł i wstąpił do
partyzanckiego oddziału, szybko obejmując przywództwo w tej tak zwanej
grupie Zerbsta. Jednak traf chciał, że raporty radiowe tej partyzanckiej
grupy zo​stały przechwycone i odszyfrowane przez jedną z placówek
Funkabwehr. Centrala Funkabwehr znajdowała się w Zinn i tam właśnie
opracowywano raporty wy​wiadowcze tej agencji; naturalnie nie skojarzono
nazwiska „Zerbst” z pracownikiem niemieckich służb nasłuchu. Kiedy
comiesięczny raport Funkabwehr dotarł do Lauf na początku września,
tamtejszy personel z wielkim zdumieniem natrafił w nim na to znane sobie,
niezbyt popularne nazwisko – w zupełnie nowym kon​tekście.
W tym czasie w stacji nasłuchowej w Lauf znalazł się agent gestapo,
udający kaprala Wehrmachtu. Człowiek ten – powiedzmy, że nazywał się
Bohn – nie rzucał się specjalnie w oczy. Po cichu (nawet bez wiedzy
dyrektora tej placówki) obserwował pracowników stacji i wszystko, co się
tam działo. Bohn już dużo wcześniej dowiedział się o bliskich związkach
między panią Kremer a operatorami Andersem i Waldmannem, ale nie był
w stanie ustalić żadnych szczegółów w tej sprawie. Wiedział też, że Anders
przyjaźnił się z Zerbstem. Teraz zainteresował tajną policję i dyrektora stacji
osobami Andersa i Waldmanna, a major X wezwał ich do siebie i zaczął
drobiazgowo wypytywać. Ci jednak znali kompleksy erotyczne swojego szefa
i dlatego przypisali całą historię rzekomemu faktowi zakochania się.
Tymczasem Bohn dowiedział się o wielu szczegółach obciążających
podejrzanych, przede wszystkim o charakterze bliskich kontaktów Zerbsta
z Andersem, w wyniku czego ten ostatni został pewnego dnia aresztowany
i przewieziony do Norymbergi na przesłuchanie. Nie dało to jednak żadnych
konkretnych rezultatów, poza wydaniem nakazu rewizji w norymberskim
mieszkaniu Andersa.
Anders pozornie zareagował na wiadomość o tym obojętnie. Odwieziony
z powrotem do Lauf, zdołał się tam porozumieć ze swoim kompanem
Waldmannem, a ten natychmiast pospieszył do Norymbergi i ostrzegł panią
Kremer. Na godzinę przed przybyciem policji pani Kremer opuściła
„spalone” lokum, a Waldmann zaprowadził ją do jubilerskiego sklepu
Andersa, skąd nazajutrz przeniosła się do mieszkania swojej matki, która
także mieszkała w Norymberdze.
Ponieważ przeszukanie mieszkania Andersa nic nie dało, Anders znowu
został zwolniony. Aresztowany Waldmann również wyszedł na wolność kilka
dni później, gdyż jego ojciec wniósł wielką kwotę tytułem kaucji. Obaj,
Anders i Waldmann, utrzymywali kontakt z panią Kremer, zachowując przy
tym należytą ostrożność, ale prędzej czy później policja musiała się znaleźć
na jej tropie.
Tymczasem w Lauf próbowano się uporać ze skutkami poczynań i nagłej
ucieczki pani Kremer. Okazało się, że w kieszeniach jej szarego płóciennego
fartucha, który nosiła podczas służby, było kilka taśm z nagłówkami
„Secstate” i „Amembassy”; głównego ich tekstu brakowało.
Policja głowiła się, po co pani Kremer trzymała te telegramy w swojej
kieszeni, więc wypytano o to Andersa. Ten z beztroskim uśmieszkiem
stwierdził, że pani Kaufmann [sic; prawdopodobnie chodziło o Kremer]
zawsze starała się opracowywać przechwycone radiodepesze w możliwie
najstaranniejszy sposób; jeśli cza​sami początek lub końcowa część depeszy
nie przedstawiały się starannie, wtedy po prostu doklejała te „czyste”,
noszone w kieszeniach.
Takie wyjaśnienie wydawało się dość prawdopodobne, a dyrektor
placówki i jego asystent, odpowiedzialny za nasłuch, wysłuchali tego ze
skrywanym zadowoleniem; ostatecznie przecież świadczyło to o pilności ich
podwładnych. Obaj byli przekonani, że z całej tej afery z panią Kremer nie
wyniknie nic poważnego.
Jednak po trzech tygodniach spędzonych w ukryciu pani Kremer straciła
zimną krew i pewnego poranka zjawiła się w swojej czarnej peruce w Lauf,
gdzie zaczaiła się na idącego do pracy Andersa. Oznajmiła mu, że nie
wytrzymuje już napięcia nerwowego i zamierza się zgłosić do dyrektora
placówki.
Anders zorientował się na podstawie przesłuchań, jakim go poddano, że
gestapo nie ma dowodów wrogiej działalności pani Kremer, a nakaz jej
aresztowania został wydany wyłącznie na podstawie podejrzeń. Dlatego
przedstawił jej pewien plan. Można sobie wyobrazić zdumienie majora X,
kiedy oboje, Kremer i Anders, niespodziewanie stawili się u niego. Pani
Kremer została przewieziona do urzędu norymberskiej policji, a Anders
pozostał na wolności.
Tymczasem działalność sabotażowa w placówce w Lauf rozwijała się
nawet bez udziału pani Kremer. Jednak tamtejsi konspiratorzy obawiali się,
że, choć Kremer dotąd nie złożyła żadnych zeznań pomimo bicia i innych
brutalnych metod przesłuchań stosowanych przez gestapo, może się pewnego
dnia załamać i zacząć sypać. Anders i Waldmann zdołali zmyślnie ustalić,
w której celi w gmachu policji przetrzymywano panią Kremer. Jednakże
trzykrotne próby uwolnienia jej stamtąd skończyły się fiaskiem
i doprowadziły tylko do tego, że Anders się zdekonspirował i ponownie
został aresztowany. Policja dowiedziała się, że Anders wcześniej zapew​nił
Kremer kryjówkę. Postawiono go przed trybunałem wojskowym, oskarżono
o ułatwienie ucieczki poszukiwanej i ostatecznie skierowano do batalionu
karnego w okupowanej Norwegii, gdzie niebawem nawiązał kontakty
z tamtejszym ruchem oporu. Jego prawdziwej roli odegranej w grupie
konspiratorów w Lauf nie odkryto.
W rzeczywistości śledczy nadal nie wiedzieli prawie nic. Żadne
podejrzenia nie padły na Droppego. W październiku uzyskał on
przeniesienie, z opinią świadczącą o tym, że jest doskonałym operatorem,
wystawioną mu przez szefa i jego kolegów, do batalionu zapasowego
w Eschwege (w Hesji), a tam dostał przydział do jednej z jednostek
polowych. Waldmannowi udało się przypisać wszystko miłosnemu
zauroczeniu. Latem 1944 roku Ley został przeniesiony do innej placówki,
a pani Kremer milczała. Żadne groźby nie skłoniły jej do mówienia, chociaż
gestapo usilnie starało się dowiedzieć, kto za nią stał, i dotrzeć do innych
konspiratorów. Przesłuchiwano ją wielokrotnie do czasu, aż Amerykanie
wkroczyli do Norymbergi, i sprawa sabotażu w Lauf została zamknięta.
Wcześniej w Berlinie często zdumiewano się tym, że szyfry dyplomatyczne
obcych państw ulegały zmianie akurat w chwili, kiedy stołeczny wydział
kryptologiczny zdołał je rozpracować. Wierzono tam prawie w jasnowidzenie
przeciwnika, choć rzeczywiste rozwiązanie tej zagadki było bardziej
prozaiczne.
Bibliografia
Andrew Christopher, Secret Service (London, Sceptre, 1986).
Andriessen J.H.J., WW1 in Photos (London, Robo, 2006).
Bennett Ralph, Behind the Battle (London, Pimlico, 1994).
Buchheit G., Der Deutsche Gehheimdienst (miejsce wydania nieznane, Econ
Verlag, 1956).
Dourlien P., Inside North Pole (London, Kimber, 1956).
Glantz David M., Soviet Military Intelligence in War (London, Routledge,
2013).
Hagen W., Der Geheime Front (Zurich, Weiner Verlagshaus, 1967).
Jackson John, Code Wars (Barnsley, Pen & Sword, 2011).
Jones R.V., Most Secret War (London, Hodder & Stoughton, 2009).
Kahn D., The Code Breakers (London, Macmillan, 1963; wydanie polskie:
Łamacze kodów: historia kryptologii, Warszawa: WNT, 2004, tłum. B.
Kołodziejczyk).
Keegan John, Intelligence in War (London, Pimlico, 2003; wydanie polskie:
Wywiad w czasie wojny, Warszawa: Amber, 2004, tłum. J. Złotnicki).
Kouzminov Alexander, Biological Espionage (London, Greenhill Books,
2005).
Lewin Ronald, Ultra Goes to War (London, Book Associates, 1978).
Mueller Michael, Canaris (London, Chatham Publishing, 2007).
Paine, Lauren, The Abwehr (London, Robert Hale, 1984).
Simpkins Peter, WW1 1914–1918 (London,Tiger, 1991).
Smith Michael, Station X (London, Pan Books, 1998).
Wheatley Dennis, The Deception Planner (London, Hutchinson, 1980).
Whiting Charles, Hitler’s Secret War (London, Leo Cooper, 2000).
Inne źródła
Ponadto autor korzystał z: International Securities Studies Programme –
Woodrow Wilson International Studies Centre for Scholars: Andrew
Christopher M., „The Mobilisation of British Intelligence for two World
Wars” (1980); a także: Army Records Society; Bundesarchiv; British Library;
Imperial War Museum; Intelligence Corps; King’s College War Studies; Lauf
Military Museum; The Royal Corps of Signals; The National Army Museum;
The National Archives.

You might also like