You are on page 1of 382

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN®

Redakcja
Agnieszka Knyt

Redaktor prowadzący
Barbara Czechowska

Korekta
Barbara Milanowska/Lingventa, Lena Marciniak-Cąkała/Słowne
Babki

Redakcja techniczna
Andrzej Sobkowski

Skład wersji elektronicznej


Robert Fritzkowski

Wybór zdjęć
Barbara Czechowska

Zdjęcia: Tomasz Wesołowski, agencje fotograficzne – Forum, East


News, Reporter oraz archiwum Autorki

Zdjęcie na okładce: Anna Musiałówna/Forum

© for the text by Anna Mieszczanek


© by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-1777-0
Sport i Turystyka – MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
Dla Kacpra i jego przyjaciół, którzy jeszcze czasem
grywają w RPG.

Żeby nie zapomnieli, jak Piotr Skrzynecki zapowiadał


kolejny numer w Piwnicy pod Baranami, kiedy znów
mogła już grać, a do Okrągłego Stołu było jeszcze ho, ho,
daleko. Jak mówił: 13 grudnia 1981 obudziliśmy się
w kraju, w którym na wszystkich murach wszystkich miast
i miasteczek, na wszystkich płotach wszystkich wsi wisiał
ten rozkoszny tekst. Autor nieznany, tekst cenzurowany…
I zaśpiewali ten słynny dekret WRON-y. O tym, co
zakazane zostało…
https://www.youtube.com/watch?v=ca3AGFdbKBc&t=14s
Rzeczywistość jest zaraźliwa. Chłopczyk z karabinem-zabawką, rok 1982.
Fot. Chris Niedenthal/Forum
Spis treści

Rozdział 1. UWERTURA
Rozdział 2. ANI SŁOWA O TELERANKU
Rozdział 3. WIGILIA 1981
Rozdział 4. NOWY WSPANIAŁY ŚWIAT 1982
Rozdział 5. NADZIEJA, ŚMIERĆ, UPÓR – 1983
Rozdział 6. ROK TRZECI – 1984 – ZAPAŚĆ
Rozdział 7. PAT, SZUKANIE RATUNKU I NADZIEI
Epilog albo cdn…
Rozwinięcie oznaczeń w nawiasach
Rozdział 1.

UWERTURA

Uwertura była jak z Wagnera. Kotły, waltornie, łoskot.


Najbardziej –  od czasu Bydgoszczy w  marcu 1981. Wojewoda
zaprosił wtedy ludzi Solidarności na sesję rady, potem przyszła
milicja, działaczy śpiewających Rotę i  Jeszcze Polska… wyrzucili
z  sali i  poturbowali. Pierwszy raz od czasu Stoczni w  1980. Młody
Jan Rulewski krzyczał, że go strasznie pobili, a  potem cała Polska
oglądała tę jego pobitą twarz i  poszarpaną koszulę na plakatach.
Bydgoska Solidarność je wydrukowała, solidarnościowi kolejarze
rozwieźli jeszcze tej samej nocy po Polsce. I  zaraz miał być strajk
generalny.
Ale tak naprawdę ten „czysty Wagner” był od początku.
Od tego momentu w  Sierpniu 80, kiedy Lechu –  który po latach
dla wielu okazał się „Bolkiem” – z Matką Boską w klapie podpisywał
w Stoczni – której już dziś nie ma, Porozumienia. Których władze nie
dotrzymały.
Tyle że na ten łoskot tak z  połowa Polaków nie zwracała uwagi.
Bo oddychało się wreszcie. Swobodnie, czysto, lekko.
Po sierpniowych strajkach w  1980  roku, kiedy do Stoczni
zjeżdżały delegacje siedmiuset zakładów z  całej Polski, po tamtym
napięciu –  bo przecież nikt nie wiedział, czy władza nie naśle na
stłoczonych w Stoczni robotników czołgów – dla tak wielu przyszedł
moment oddechu. Ulgi. Wielkiej nadziei na to, że ten piekielny
socjalizm naprawdę może dostać ludzką twarz i  że można będzie
w jego ramach naprawić i niesprawiedliwość, i głupotę, i bezduszną
biurokrację… „Socjalizm tak, wypaczenia nie!” –  głosił stoczniowy
transparent i  być może były to tylko słowa, mające uchronić
robotników przed ostrą reakcją władzy. Być może jednak
wskazywały realny horyzont, poza który – wtedy – niewielu odważało
się wyjrzeć. Tak jakby ten „socjalizm” miał tu zostać na zawsze,
a zmieniać się mogły tylko co drobniejsze dekoracje.
O  tutejsze media „dbała” cenzura. Tylko zachodni dziennikarze
pisali, że w  Polsce właśnie dzieje się rewolucja, ale sami nie do
końca wiedzieli, czy to odpowiednie słowo. Bo zwykle rewolucja
przynosiła zgodę na przemoc i  niezgodę na Kościół, a  tu były
negocjacje, porozumienia, bramy zakładów w  kwiatach i  ze
zdjęciami Papieża, wspólne śpiewy podczas mszy i  przyjmowanie
komunii świętej podczas strajków. No i  wszędzie, wszędzie te
narodowe flagi. Socjologowie pisali o  tym później, że tak się tutaj
dokonywało unieważnienie prawomocności władzy. (12)[1]

Czy generałowie patrzą życzliwie?


Unieważnianie unieważnianiem, a  16 sierpnia 1980 w Ministerstwie
Spraw Wewnętrznych na słynnej Rakowieckiej utworzony został –
  w tajemnicy ścisłej, rzecz jasna –  sztab operacji „Lato-80”. Po co?
W  celu koordynowania zintensyfikowanych działań resortu
zmierzających do zapewnienia bezpieczeństwa, ładu i  porządku
publicznego w kraju – tak zapisano w zarządzeniu numer 031/80.
Kierownikiem sztabu został wieloletni wiceminister, generał dywizji
Bogusław Stachura, rocznik 1927. Podobnym sztabem kierował
w  roku 1976, kiedy protestowali robotnicy w  Radomiu i  Ursusie, bo
przecież w  Polsce protestowało się cyklicznie. Wtedy operacja
nazywała się „Lato-76”, a  generał był odpowiedzialny za tłumienie
demonstracji robotników przez ZOMO, czyli Zmechanizowane
Oddziały Milicji Obywatelskiej. I  za stworzenie tak zwanych ścieżek
zdrowia, kiedy ludzi przepuszczano przez szpaler bijących
zomowców.
Generał, jeszcze zanim skończył liceum w 1949 roku, zdążył być
instruktorem Polskiej Partii Robotniczej w Kielcach, a potem piął się
po szczebelkach drabiny wydziałów ekonomicznych partyjnych
komitetów –aż został wiceministrem spraw wewnętrznych. Wiedział
wszystko o nielegalnym, ale jawnym – to nowa polska specjalność –
  Komitecie Obrony Robotników. A  od początku strajku w  Stoczni
naciskał na wprowadzenie stanu wyjątkowego.
Rozważano to już na posiedzeniu Biura Politycznego KC partii
29  sierpnia 1980, jednak z  pomysłu zrezygnowano. Jeszcze
pierwszym sekretarzem był Edward Gierek, ale za tydzień miał go
już zmienić Stanisław Kania. Wojciech Jaruzelski, któremu
proponowano wtedy, żeby został szefem partii, odmówił i przytomnie
zauważył, że Konstytucja przewiduje tylko stan wojenny, więc
wyjątkowego wprowadzić nie można. Tak więc partia i wojsko miały
problem. Ale obywatelom nic do tego, wiedzieć o niczym nie musieli.
I nie wiedzieli. (1)

Rejestracja Związku
Tamtej jesieni po strajku w  Stoczni warszawską ulicą
Świerczewskiego szedł nie za duży, ale całkiem głośny pochód tych,
którzy przyszli do gmachu sądów na rejestrację Solidarności. Ten
Świerczewski, Karol, generał, jeszcze w  1920  roku dowodził
batalionem w  armii Tuchaczewskiego przeciw II Rzeczpospolitej.
Potem, w 1943 roku, z rozkazu Stalina organizował polskie wojsko.
Przy ulicy jego imienia były w  Warszawie sądy, 24  września 1980
ludzie Solidarności złożyli tam Statut Związku. W  Porozumieniach
w  Stoczni podpisali z  rządem, że niezależny i  samorządny związek
zawodowy –  ma być. I  sąd się niby zgodził, ale 24  października,
ogłaszając wyrok, wprowadził zmiany w  statucie. Na co związkowa
władza, czyli Krajowa Komisja Porozumiewawcza, ogłosiła gotowość
strajkową na 12  listopada. I  złożyła odwołanie do Sądu
Najwyższego, bo nowego strajku nikt w  Solidarności raczej nie
chciał.
A potem „poleciało” – jak to w socjalistycznej demokracji. Bo sąd
sądem, ale decyzje jednak nie tam zapadają, trzeba je we właściwy
sposób ukierunkować. System polegał przecież na tym, że rząd i sąd
rządził i  sądził, ale kierowała tym wszystkim zawsze partia. No i  ta
partia uznała, że jej kierownicza rola w  statucie Solidarności musi
figurować. Wiedziała, że związkowcy będą obstawać, że im to
niepotrzebne, więc miała dobry powód, żeby pokazać, kto tu jest
górą.
Solidarnościowe Regiony kipiały, więc tydzień po wyroku sądu
odbyły się w  Warszawie rozmowy z  premierem, wtedy, chwilowo,
Józefem Pińkowskim, rocznik 1929, ekonomistą z  KC partii i  przez
partię na stanowisko desygnowanym. Podczas tych rozmów –
  z  premierem, a  nie w  sądach –  ustalono, że jednak tego
24  października Solidarność uzyskała ostatecznie osobowość
prawną. Jakby wstecz. Premier obiecał, że do 10 listopada – na dwa
dni przed zapowiadaną już gotowością strajkową –  zostanie
rozpatrzone odwołanie dotyczące zmian w  statucie. Czyli że Sąd
Najwyższy je rozpatrzy. Ulubiony wtedy tryb władzy był właśnie taki,
że premier wcześniej wiedział, co zrobi sąd. Wiedział, powiedział.
Obiecał też dać zgodę na wydawanie ogólnokrajowego
„Tygodnika Solidarność”. Co było ważne, bo w każdym zakładzie na
powielaczach kopiowano przez całą jesień dziesiątki lokalnych
biuletynów ze związkowymi informacjami, ale w  kioskach Ruchu
wciąż leżała przecież głównie „Trybuna Ludu” –  organ Komitetu
Centralnego.
Była cenzurowana, jak wszystko inne. Bo jak cenzurę w  Polsce
Ludowej w  1944  roku wprowadzono, tak trwała i  nic bez niej nie
miało prawa się upublicznić. Ani gazety, ani teksty piosenek, ani to,
co w  teatrze, czy nie daj Bóg w  kabarecie. Choć ten akurat miał
w PRL-u ważną funkcję, którą rozumieli i wykonawcy, i publiczność.
Tworzył wentyle bezpieczeństwa –  ludzie mogli się pośmiać
z absurdów tworzonych przez władzę i trochę złości im przechodziło.
No ale nad tym należało mieć przecież kontrolę. Dlatego w Głównym
Urzędzie Kontroli Publikacji i  Widowisk, Warszawa, Mysia 5,
i  w  49  oddziałach wojewódzkich niemal 500  cenzorów miało
eliminować niepożądane treści, zanim pojawią się w mediach. Więc
sprawdzali i  „zatrzymywali” lub „zwalniali” –  tak się wtedy mówiło –
 tylko to, co się zgadzało z zaleceniami partii.
Premier Pińkowski obiecał, co obiecał, a  9  listopada –  trzy dni
przed ogłoszoną gotowością strajkową –  Andrzej Gwiazda
z „krajówki” kompromisowo zaproponował, żeby zapis o kierowniczej
roli partii znalazł się w  aneksie Statutu. Dzięki czemu 10  listopada
1980 Sąd Najwyższy ten statut wreszcie zarejestrował.
I  niby zaczął się czas nazywany potem „karnawałem”. No bo jak
wyżej: oddychało się wreszcie. Swobodnie, czysto, lekko. Ale ileż
było przy tym nieprawdopodobnego wysiłku, odkrywania
nieoczekiwanych umiejętności, wciąż nowych pomysłów na
przekształcenie systemu tak, żeby każdy czuł się w nim szanowany,
pracy organizacyjnej. Trudne to było, stąd cudzysłów. (3)

Ślub Funkcjonariusza
A  w  „karnawale”– nawet takim pisanym z  cudzysłowem –  jak to
w karnawale: czasem i na śluby się zbierało. O jednym zawiadamiał
szefów z  Departamentu Kadr MSW w  listopadzie  ’80 pewien
Porucznik, rocznik 1939. Wysoki, oczy szare, twarz pociągła, bez
znaków szczególnych – jak o sobie pisał w ankiecie.
Jego ojciec był przedwojennym urzędnikiem. W czasie wojny trafił
do Auschwitz, potem do obozu pod Hamburgiem, zginął w  maju
1945, kiedy Niemcy obóz ewakuowali. Późniejszy Porucznik został
z  matką, zdał maturę, pracował najpierw jako fizyczny, potem
inspektor w  dziale prawnym w  dużych zakładach radiowych, od
1965  roku w  Wydziale Ochrony Centralnego Zarządu Zakładów
Karnych.
Życie osobiste trochę mu się nie układało: miał 25  lat, kiedy
w  czasie gomułkowskiej szarości ożenił się, został ojcem.
Materialnie chyba nie było najgorzej –  zmieniali kilka razy
mieszkania, mieli nawet telefon, co w  tamtym czasie było
rzadkością. Ale szybko się rozwiódł. Potem skończył zaocznie
prawo, w  1974  roku został członkiem partii. I  wtedy, mając dobrze
ponad 30  lat, napisał podanie o  przyjęcie w  poczet pracowników
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ze względu na charakter
zainteresowań osobistych. Dołączył opinie z  poprzednich miejsc
pracy i  tajną –  w  tym środowisku mało co nie było tajne –  opinię
komisariatu milicji z rejonu, w którym wciąż mieszkał z rozwiedzioną
żoną. Starszy sierżant Karpiński, który wykonywał wywiad, napisał,
że on i  przeszła już żona to porządni ludzie, tryb życia prowadzą
spokojny. Skarg do Komitetu Blokowego ani do Społecznej Komisji
Pojednawczej –  tak, były takie gremia –  na nich nie zgłaszano.
Dopisał jeszcze, że kontaktów z  elementem przestępczym nie
utrzymują. Nie ustalono, aby mieli powiązania z  osobami z  krajów
kapitalistycznych lub też klerem.
Podobną opinię musiał kandydat do pracy w  MSW dostarczyć
o swoim bezpartyjnym bracie i żonie brata, z którą – jak na MSW –
  był pewien kłopot, jako z  właścicielką jednorodzinnego segmentu
koło rosyjskiej ambasady. W ankiecie – solidnej, na dziesięć stron –
  starający się o  tę robotę w  MSW musiał też napisać o  szwagrze
i  jego rodzicach, wszystko z  datami, miejscami zatrudnienia
i zameldowania.
Ktoś tam w  kadrach MSW, nawet niepodpisany, formularz
przeczytał i  po rozmowie z  kandydatem zapisał: Inteligentny, czyni
wrażenie spokojnego. Stopień uświadomienia polityczno-
społecznego dobry.

Już w resorcie
Pracę w MSW dostał i od połowy 1974 roku zarabiał jakieś osiemset
złotych więcej niż ówczesna pensja minimalna, czyli dwa tysiące.
I  drugie tyle różnych dodatków. Został funkcjonariuszem służby
przygotowawczej, bez angażowania w konkrety ochrony operacyjnej.
Bo MSW, ze swoimi licznymi departamentami i wydziałami, miało za
zadanie głównie ochraniać ludzkość przed złymi wpływami
antysocjalistycznych i  wrogich knowań. Prawdę mówiąc, ktoś, kto
miał w  PRL-u nieszczęście kontaktu z  ludźmi resortu –  bo tak się
czasem o  nich mówiło –  nie wpadłby sam na to, że ta wielka
instytucja trudzi się tak, żeby ochraniać obywateli.
W  tym 1974  roku Porucznik zaczął swoją mozolną drogę przez
kolejne wydziały kolejnych departamentów MSW. Skończył też
szkołę milicyjną w  Szczytnie i  bardzo chciał, żeby przenieśli go do
departamentu do spraw walki z  działalnością antypaństwową, ale
ostatecznie trafił do Biura Kryminalnego Komendy Głównej MO.
Która też w  końcu była jednym z  pionów MSW. Przeniósł się więc
Porucznik –  z  kolejnymi dodatkami specjalnymi: operacyjnym,
specjalnym, kwalifikacyjnym i  jeszcze innymi. Miał szukać
przestępców zbiegłych z  Zakładów Karnych i  Aresztów Śledczych,
co się nazywało samouwolnieniami. Dyrektor Biura Kryminalnego
KG MO, podpułkownik, magister i  dalej pieczątka nieczytelna –
 zgodził się.
W  listopadzie ’80, kiedy zawiadamiał o  swoim ślubie, Porucznik
nie wiedział jeszcze, że za moment znajdzie się w  samym środku
jednej z  większych „karnawałowych” prowokacji. I  że za cztery lata
dostanie się do swojego wyczekiwanego Departamentu III – tego od
„ochraniania” dziennikarzy. Ale nie uprzedzajmy faktów…
Na razie w raporcie do szefów w MSW – bo to w końcu poważna
struktura i żadnych tam próśb czy banalnych podań się nie pisało –
  informował, że za trzy miesiące zamierza się ożenić.
Z  funkcjonariuszką służby więziennej w  stopniu porucznika.
W  ankiecie musiał też dołączyć dokładne dane o  niej i  jej licznej
rodzinie, ale w  końcu czego się nie robi, kiedy w  perspektywie
radosny ślub. (6)

Z tyłu sklepu
W  „karnawale” nie tylko śluby –  można było jeszcze pośmiać się
z Teyem. W październiku – a potem jeszcze drugi raz, na Barbórkę,
specjalnie dla górników, oficjalnie niezwykle wtedy szanowanych –
  telewizja puściła wreszcie nagranie poznańskiego kabaretu Tey
z  czerwcowego festiwalu opolskiego. Już było można. Program
Z tyłu sklepu kręcił się wokół komitetów kolejkowych, pustych półek,
obsługi „lepszych” poza kolejnością. Śpiewali tam też we trzech
Zenon Laskowik, Bohdan Smoleń i  Rudi Schubert –  z  marsowymi
minami, poważnie zaniepokojeni –  song o  nieprzewidzianych
konsekwencjach zgaśnięcia Słoneczka, którego widownia od razu
czytała jako Gierka. I  o  tym, co to będzie, jak Słoneczko nasze
zgaśnie, i  o  tym, że to może będzie zmartwychwstanie, jeśli nie
przeszkodzą temu jakieś wyjące –  głosami trzech „tenorów” –
 samoloty, które zrzucą bombki. Które słynna Pani Pelagia Smolenia
swoimi rączkami produkowała, ubrana w  robotniczy fartuch
i chusteczkę na głowie.
Śpiewali w  czerwcu ’80, a  przecież już niedługo, zaraz przed
podpisaniem Porozumień Sierpniowych, oficjalne komunikaty
prasowe podały, że Edward Gierek jest chory. 5 września trafić miał
z  zawałem do kliniki kardiologicznej w  Aninie, a  dzień później
Plenum PZPR formalnie zdecydowało o  odebraniu mu stanowiska
pierwszego sekretarza partii i  wybrało w  jego miejsce Stanisława
Kanię. Czyli w  październiku, kiedy telewizja program pokazywała,
było już po wszystkim i  song o  gasnącym Słoneczku wydawać się
mógł panom z  Mysiej bezpieczny. Zwłaszcza że żadne bombki
z nieba nie poleciały i wszystko wyglądało na razie raczej na wersję
zmartwychwstania niż jakąkolwiek inną.

Quo vadis, pieronie?


A z poznańskim Teyem było tak. Na swój pierwszy program zaprosili
na 17  września 1971. Cenzura, która każdy scenariusz musiała
najpierw słowo po słowie przeczytać, nie zwróciła uwagi na tę datę,
toczka w  toczkę jak rocznica sowieckiej agresji na Polskę podczas
II wojny. Ale już tytuł okazał się dla nich trefny, bo brzmiał Quo vadis,
pieronie? I  cenzura miała jasność, że nawiązywał do ówczesnego
pierwszego sekretarza „księstwa udzielnego”, jak nazywano
województwo katowickie – Edwarda Gierka.
Gierek był komunistą nietypowym. Mówił płynnie po francusku
i  flamandzku, bo jeszcze w  latach 20. wyemigrował z  rodziną „za
chlebem” do Francji i  pracował tam w  kopalniach. Zapisał się do
związków zawodowych i  partii komunistycznej, w  1934  roku
zorganizował strajk, za co karnie wysiedlono go do Polski, gdzie
musiał odsłużyć wojsko. Ale II  wojnę spędził w  Belgii, gdzie znów
pracował w kopalniach i komunizował. W 1948 roku wrócił do Polski,
skończył Centralną Szkołę Partyjną w  Łodzi i  od 1957  roku był już
pierwszym sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego partii
w katowickim.
A  wracając do kabaretu: skoro na pierona w  tytule cenzura nie
pozwoliła, program nazwano inaczej. Bardziej „spożywczo”, bo
w  końcu kłopoty z  zaopatrzeniem PRL miał zawsze, nie bez
przyczyny pierwsze kartki –  na cukier –  wprowadzono w  lipcu ’76.
Więc tytuł Czymu nie ma dżymu od biedy cenzurze pasował. Choć
i  przy tym dżymie jeden z  poznańskich sekretarzy usłyszał przez
telefon z  Warszawy, że to wroga propaganda, bo przecież
w sklepach dżem jest i to co najmniej w trzech rodzajach! Ale zostało
i zagrali.
Przez lata nabierali rozpędu, a kiedy w październiku ’80 pokazali
Z  tyłu sklepu, pełnego wyłącznie pustych skrzynek na warzywa,
a  Mysia zwolniła program, realizował się już stary schemat opisany
przez Alexisa de Tocqueville’a: bunt pojawia się, kiedy pogarsza się
standard życia społeczeństwa, któremu jeszcze niedawno warunki
życia się poprawiły. Czyli porządne „wentyle bezpieczeństwa” były
władzy bardzo potrzebne.
Skąd to poczucie, że „się pogorszyło” choć przedtem „poprawiło”?
Pole manewru Gierka było podobnie niewielkie jak Gomułki, Polska
wciąż była w  strefie wpływów ZSRR, tak jak to w  Jałcie ustawili
wojenni alianci. Swobodny rozwój przemysłu ciężkiego ograniczały
interesy ZSRR, jednak Gierek starał się przynajmniej stawiać na
przemysł lekki, otwierał się na import technologii z  Zachodu,
powstawały nowe miejsca pracy, sytuacja materialna części
społeczeństwa poprawiała się. Potem zaczął się czas spłacania
kredytów i kryzys. Zrozumiałe. Ale, co ciekawe, jeśli ktoś odważył się
w  ogóle wspominać wtedy o  Jałcie, nie wymieniał roli Stanów
i  Anglii, tak jakby ich nie było. Zachód mógł w  ten sposób
pozostawać mitycznym polskim marzeniem.
A w Opolu na scenie stawało dwóch, w porywach trzech, facetów,
czasem coś nawet zaśpiewali, i  wielki amfiteatr przez półtorej
godziny płakał ze śmiechu nad absurdami życia w  PRL-u. Które
przecież nie zniknęły z  tygodnia na tydzień po Sierpniu, a  Polska
mimo to wciąż była „najweselszym barakiem w  socjalistycznym
obozie”. (13)

„Oni” przygotowują
Jednak nie wszyscy radośnie wtedy „karnawałowali”. Jedni –  bo
Solidarność stanowiła dla nich zagrożenie dawnego stylu życia.
Starzy komuniści i aparatczycy, młodzi koniunkturaliści i ci wszyscy,
dla których w tym nowym ruchu było po prostu zbyt wiele ulicznego
krzyku i  mówienia wprost. A  przecież strach tak bez ogródek… To
jedni. Ale byli i  drudzy, którzy wiedzieli, że czas zbiorowej nadziei
musi minąć.
12 listopada 1980 generał Jaruzelski, rocznik 1923, od lat minister
obrony narodowej, pojawił się na posiedzeniu Komitetu Obrony
Kraju. Ten KOK istniał sobie od 1959 roku, ale mało kto miał wtedy
tego świadomość. Pod przewodnictwem pierwszego sekretarza KC
partii miał uprawnienia do koordynowania zadań obronnych w czasie
bezpośredniego zagrożenia bezpieczeństwa państwa. Tego
12  listopada 1980 Generał –  tak go już piszmy z  dużej litery dla
ułatwienia opowieści –  przekazał zebranym informację, że
przygotowany został zestaw niezbędnych aktów prawnych
dotyczących stanu wojennego.
Dwa tygodnie później, 1 grudnia 1980, dwóm polskim wojskowym
ze Sztabu Generalnego radzieckie władze pokazały w  Moskwie
plany wkroczenia wojsk sowieckich do Polski w  ramach ćwiczeń
„Sojuz-80”. Po polsku: „Związek-80”. Przyjacielski, rozumie się.
Gotowość do przekroczenia granicy wyznaczono na 8 grudnia 1980.
No dobrze, ćwiczebną przecież. Ale nie żartowali. Tylko na razie
sami nie ustalili, jak najlepiej zareagować.
Cztery dni później –  na szczycie państw Układu Warszawskiego
w  Moskwie –  generał Jaruzelski przedstawił koncepcję
samodzielnego zlikwidowania Solidarności i  opozycji, gdy tylko
wystąpią pierwsze oznaki wyczerpania społeczeństwa. W  tym
samym mniej więcej czasie pierwszy sekretarz Kania ostrzegał
Leonida Breżniewa –  najważniejszego człowieka w  „bloku
wschodnim” –  że interwencja spotka się z  gwałtowną reakcją
społeczną, wręcz z powstaniem narodowym. A Zbigniew Brzeziński,
urodzony w  Warszawie syn dyplomaty, a  w  1980  roku doradca do
spraw bezpieczeństwa prezydenta USA Jimmy’ego Cartera,
ostrzegał Rosjan, że ich interwencja w  Polsce spotka się z  ostrą
ripostą Stanów Zjednoczonych.
Pomysł interwencji ostatecznie zarzucono, ale twardogłowi
komuniści we wszystkich „demoludach” –  jak mówiło się
o  państwach Układu Warszawskiego –  zinterpretowali to, co się
w  Polsce działo, w  sposób jednoznaczny: jako pełzającą
kontrrewolucję. Na 4  grudnia zaplanowano ten „Sojuz-80”, Polaków
jednak nie zaproszono, choć część ćwiczeń miała być
przeprowadzona na terytorium polskim. Radziecki marszałek Nikołaj
Ogarkow twierdził, że polskie wojsko ma pozostać w  koszarach.
Podobno oficerowie Sztabu Generalnego ćwiczenia „Sojuz-80”
nazywali „Są już”.
Pierwszy sekretarz Kania przekonywał Rosjan, że polski
„problem” trzeba rozwiązać politycznie. Jego plan polegał z  jednej
strony na propagandowym pokazywaniu „dobrej” –  robotniczej
części Solidarności i  „złej” –  antysocjalistycznej i  wrogiej PRL.
A  z  drugiej strony zakładał, że ponad 1700  agentów SB
ulokowanych w  strukturach Związku będzie podsycać wewnętrzne
konflikty, które doprowadzą do paraliżu ruchu i jego rozbicia.
O tym wszystkim „się wiedziało”. Z „Trybuny Ludu” oczywiście nie.
Trochę z  Wolnej Europy, której charkotliwych, bo niemiłosiernie
zagłuszanych audycji słuchało się wieczorami po domach. Trochę
z  plotek w  Regionach, trochę z  kolejki pod pustym sklepem
mięsnym, kiedy czekało się, aż coś „rzucą”. (3), (14)

Trzy krzyże pod Stocznią


Ale i  tak ludzie Solidarności robili swoje. Dlatego 16  grudnia 1980,
niedaleko stoczniowej bramy, tej, z  której Lech krzyczał niedawno:
mamy niezależny, samorządny związek zawodowy, niedaleko
miejsca, gdzie w  roku 1970 padli pierwsi czterej z  dwudziestu
zastrzelonych na Wybrzeżu na rozkaz partii, stanęły trzy krzyże
z  kotwicami. Upamiętniały Grudzień 70. Z  koszar wyprowadzono
wtedy 60  tysięcy żołnierzy, było 45  ofiar śmiertelnych, prawie
1200  rannych, 3000  osób zatrzymano. W  Krakowie, Wałbrzychu
i kilku innych miastach także wtedy strajkowano – ponad 20 tysięcy
ludzi.
O  tym pomniku robotnicy myśleli już w  1971  roku, ale dopiero
w Sierpniu 80, podczas strajku, zbierali na niego pieniądze. Pierwszy
pal pod budowę wbito niecałe trzy tygodnie po Porozumieniach
w  Stoczni, 17  września 1980. Projekt pomnika władza musiała
zatwierdzić, więc zatwierdzała, ale potem odmawiała. Chciała, żeby
w nazwie upamiętniono także milicjantów pacyfikujących robotników
w  1970  roku. Co wyglądało tak, jakby machała czerwoną płachtą
przed nosem byka na corridzie. Anna Walentynowicz protestowała:
odpowiedzialność nie może zostać rozmyta.
W końcu, w dziesiątą rocznicę masakry na Wybrzeżu, 16 grudnia
1980, delegacje Solidarności z  całego kraju przyjechały na
odsłonięcie pomnika. Arcybiskup Franciszek Macharski odprawił
mszę świętą, zagrano skomponowaną przez Krzysztofa
Pendereckiego na prośbę Lecha Wałęsy Lacrimosę. Daniel
Olbrychski, uwielbiany za sienkiewiczowskiego Azję i  Kmicica
w filmach Hoffmana, wezwał do apelu wszystkich poległych, a potem
recytował fragment psalmu. Pan da siłę swojemu ludowi. Pan da
swojemu ludowi błogosławieństwo pokoju –  zabrzmiało wtedy
tłumaczenie Czesława Miłosza.
Ten, od lat przebywający na emigracji w  Stanach, sześć dni
wcześniej, ze znaczkiem Solidarności w  klapie, odebrał
w Sztokholmie literacką Nagrodę Nobla. Na jego utwory był w PRL-u
od lat cenzorski „zapis”, więc wiersze i  eseje –  przemycane
z  zagranicy –  znali nieliczni. Ale wystarczyło, że wtedy, przy
pomniku, głosem Olbrychskiego zabrzmiała jeszcze fraza
z  Miłoszowego wiersza: który skrzywdziłeś człowieka prostego…,
żeby poeta z marszu stał się bohaterem polskiej ulicy. Ta ulica wciąż
stała w  kolejkach po wszystko, co było –  a  było prawie nic. Ernest
Bryll już zdążył napisać, a  Teatr Muzyczny w  Gdyni wystawić
19 grudnia Kolędę Nockę z muzyką Wojciecha Trzcińskiego, z której
pamiętało się głównie przejmujący Psalm stojących w  kolejce,
śpiewany przez Krystynę Prońko: Za czym kolejka ta stoi? / Po
szarość, po szarość, po szarość… Już niedługo kolejka stała także
po wydane wreszcie wiersze Miłosza.

Reformy i ustawy potrzebne od zaraz


Związek wymuszał kolejne reformy –  te, na które zgodził się rząd
w  Porozumieniach Sierpniowych. Najbardziej szło o  ustawę
o związkach zawodowych z gwarancją prawa do strajku. Negocjacje
w  Ministerstwie Sprawiedliwości zaczęły się jeszcze przed
rejestracją Związku i  trwały… 16  miesięcy, bez skutku. Szło też
o likwidację cenzury i też od razu, w październiku, zaczęły się prace.
Solidarność miała gotowy projekt ustawy, która zastąpiłaby
obowiązujący od 1946 roku dekret. Negocjowano więc zapisy, wedle
których pierwszy raz można by zaznaczać cenzorskie ingerencje
pauzami w  dwóch nawiasach kwadratowych, odwoływać się od
decyzji cenzora, a  wszystkie biuletyny do tak zwanego użytku
wewnętrznego w  ogóle spod cenzury wyjąć. Ale do 1  października
1981, kiedy sejm ustawę przyjął, jeszcze było daleko.
Radio natomiast od razu, tak jak zapisano w  trzecim punkcie
Porozumień Sierpniowych, zaczęło transmitować niedzielną mszę
świętą, media podawały w  miarę szybko, co uchwaliła Krajowa
Komisja Porozumiewawcza Solidarności albo Międzyzakładowe
Komitety Założycielskie. A ulica gadała o tym, co było na „krajówce”
i  „emkazetach”. Takie uproszczenia były bliskie, swojskie. Do
zakochania byli radykalni przystojniacy Władysław Frasyniuk,
kierowca z Wrocławia, albo Zbyszek Bujak z Ursusa – bo robotnicy.
Robotnicy to było wtedy coś. Gwiazda, niby inżynier, ale brodaty, we
flanelowej koszuli w kratę, gadał jak jakiś profesor, mówiła „ulica”. No
i Lechu. Lechu, którego jedni ustawili na piedestale, aż sam uwierzył,
że to jest dla niego najwłaściwsze miejsce, a inni starali się go ograć,
wpłynąć na niego, zmienić jego decyzje.

Godność czy anarchia


A  prawdziwego Wagnera w  teatrach operowych chyba wtedy nie
wystawiali. Z  płyt winylowych –  bo innych jeszcze nie było –  też
chyba mało kto go wtedy słuchał. Bo jedni zajęci byli
przekonywaniem drugich, że ludzie mają mieć wpływ na władzę,
a  drudzy byli zajęci opieraniem się pierwszym. I  tak do końca
„karnawału”. Jedni mówili, że godność, podmiotowość i demokracja
bez przymiotników, drudzy używali w  mediach swoich ulubionych
słow. Że to parcie. Antysocjalistycznych elementów. Do anarchii
i  konfrontacji. Wciąż te zarzuty o  parcie do konfrontacji. Że ta
Solidarność nic, tylko prze.
W dużych mediach, tych kontrolowanych przez partię via cenzura,
nie było widać podziałów na lewicę, prawicę. Podział był tylko jeden:
na elementy antysocjalistyczne i tych, co kochają partię.
A  na szpaltach związkowych biuletynów w  Regionach, w  prawie
każdym większym zakładzie pracy? Była, mniej więcej, zgoda co do
hasła ze stoczniowej bramy: „Socjalizm tak, wypaczenia nie”,
chociaż słowa „socjalizm” na co dzień się nie używało. No ale był,
wszyscy wiedzieli.
Chyba tylko Konfederacja Polski Niepodległej potrafiła wprost
pisać o tym, że Polska potrzebuje suwerenności, że w Jałcie alianci
zdradzili i  wciąż ponosimy tego konsekwencje. Ale takie zdania
budziły często strach – tak jakby były za mocne, jakby nie należało
tego chcieć. Stalinizm lat 40. i  50. wciąż zbierał żniwo –  wielu
wiedziało swoje, ale wolało nie mówić. A  „lewi” i  „prawi”, jeśli się
w  ogóle za takich uważali, solidarnie zadawali sobie to
najważniejsze wtedy pytanie: Wejdą? –  Nie wejdą? Rosjanie. Ze
swoim wojskiem.
No i nie było tego jak sprawdzić.

Warszawa, Początkująca Dziennikarka


z młodzieżowej gazety
Początkująca Dziennikarka zadomowiła się w  tym czasie w  dziale
kultury młodzieżowego pisma, drukującego przez lata przygody
Tytusa, Romka i  A’Tomka. Teraz przemianowanego na gazetę
nastolatków. Po którą, jak po większość innych, stało się w  kolejce
do kiosku Ruchu albo odbierało z „teczki” od znajomego kioskarza.
Zanim zdarzyły się Stocznia i  Solidarność, jak wielu innych
początkujących, którzy jeszcze nie trafili na swój opozycyjny trop,
wzdychała do tygodnika poważnego. Były dwa: „Polityka” i „Kultura”,
szczyt ówczesnych dziennikarskich marzeń. Perspektywę do
opisywania świata miała niby warszawską, a  jednak też nieco
prowincjonalną. Bo mieszkała na Grochowie, po tej „drugiej” stronie
Wisły. Trzeba było stamtąd dojechać do „miasta” autobusem C albo
tramwajem 24 czy 9.
Więc jeszcze zanim trafiła do młodzieżowej gazety, z  budki
telefonicznej przy pętli tramwajowej na Grochowie wydzwaniała do
redakcji „Kultury” – czy wydrukowali już jej tekst. Czasem drukowali.

Telefony, telefony…
Do budki zwykle stała kolejka, do automatu wrzucało się monety i jak
Bóg dał, to automat łączył. A  w  redakcji –  jak był sekretarz, to
powiedział, co z  tekstem słychać. A  jak poszedł na obiad albo
gdzieś, trzeba było kolejnego dnia do tej kolejki przed budką. Kiedyś
była w  budce książka telefoniczna, potem przykuto ją łańcuszkiem.
A  jak już w  budce ktoś wybił szybę albo i  całe drzwi wyrwał,
automatowi oderwał słuchawkę –  no to wtedy trzeba było iść do
pralni.
W  pralni –  też kolejka do telefonu. Czarnego, z  bakelitu,
ustawionego na małej półeczce przy kaloryferze. Jedna kolejka stała
tam, żeby oddać do prania ubrania –  do każdej sztuki dwie panie
w  granatowych fartuchach z  białymi kołnierzykami z  koronki
wypisywały przez kalkę kwit. A  do bielizny pościelowej przyszywały
grubą i długą nicią numerek zapisany na kawałku płótna. Trochę to
trwało, więc ta kolejka do prania zwykle była spora. A  obok stała
druga – do czarnego, bakelitowego telefonu.
Początkująca dzwoniła z  niego czasem do milicjantów.
Z  prewencji. Żeby może przyjechali i  coś zrobili, bo w  rodzinie był
młody człowiek gotujący „kompot” –  wywar z  makowin,
najpopularniejszy w  tamtym czasie narkotyk. To takich właśnie
zaczynał wtedy leczyć Marek Kotański w  Monarze, jeśli zechcieli,
rzecz jasna. Gotujący z  rodziny Początkującej miał spore
mieszkanie, zrobiła się w  nim klasyczna makówkowa melina. Tak
słynna w  mieście, że reporterzy z  TV kręcili o  niej duży materiał
dokumentalny, dowożąc makówki w  workach, żeby kadry wyszły
wyraziste.
Czasem milicjanci do „makówkowych” przyjeżdżali. Zwykle przed
szóstą rano. Ale że dzwonek do domu był jeden, najpierw budzili
rodzinę, która „nie zażywała”, tylko grzecznie spała, a  potem
niekiedy zgarniali towarzystwo na dzień, dwa. Ale co się pół
Grochowa, skupione w pralni, nasłuchało opowieści, to ich. Czasem
panie w  granatowych fartuchach podnosiły głowy znad kwitów,
dawały oczyma znać, że współczują. A w domu Początkującej… od
lat już leżała kopia podania o  zainstalowanie telefonu, podpisana
przez męża, naukowca, specjalistę od… łączności telefonicznej.
Młodzieżowa gazeta
Więc była sobie Początkującą bez telefonu, ale pisać lubiła. No
i  znalazła się w  tej młodzieżowej gazecie, która należała –  jak
większość prasy –  do koncernu RSW Prasa-Książka-Ruch. Tego
skrótu RSW w  zasadzie nikt nie rozwijał. Gdyby rozwinął, uśmiałby
się, bo on oznaczał Robotniczą Spółdzielnię Wydawniczą. Nie była
ani robotnicza, ani spółdzielniana, tylko partyjna i biurokratyczna, tak
jak wszystkie peerelowskie instytucje. Ale innych nie było.
Wejście do młodzieżowej gazety załatwił jej znajomy fotoreporter,
który już tam pracował. Któregoś razu, po długiej nocnej Polaków
rozmowie, które się wtedy po domach prowadziło nieustannie, zabrał
ze sobą od nich z  Grochowa drewnianą, jeszcze z  Wilna
przywiezioną przez Teściową Początkującej –  wyżymaczkę do
prania. Potem opowiadał, jak ją wręczył szefowej działu kultury,
lojalnie informując, że to łapówka za jeszcze lepsze robienie
czytelnikom wody z  mózgu i  wyżymanie. I  że ma taką znajomą, co
by tu może chciała przyjść. Przyszła.
Niechcący zrobiła „wejście smoka”, bo nie miała z  kim zostawić
kilkuletniej córeczki, a  ta zaraz po grzecznym „dzień dobry” zrobiła
pomiędzy dwoma biurkami gwiazdę ze stania, bo tego się akurat
nauczyła w  przedszkolu. Zaraz potem Początkująca dostała
pierwsze zlecenie: iść do Jerzego Waldorffa, który mieszkał
niedaleko, w  Alei Róż czy Przyjaciół, i  zrobić z  nim wywiad
o  zabytkowych grobach na warszawskich Powązkach. Temat
szefowa wybrała zaporowy –  potrzebowała sprawdzić, czy ta nowa
weźmie nogi za pas, czy zadzwoni – z tej swojej budki czy pralni –
  do pokazywanego wciąż w  telewizji znanego krytyka muzycznego.
Materiał się udał, Początkująca została.
Pisała a  to o  starej Warszawie na obrazach Canaletta, a  to
o  płaszczu koronacyjnym Augusta II, pokazywanym po konserwacji
w  Muzeum Narodowym, robiła wywiady z  bliskimi Solidarności
artystami i dziennikarzami.
Prezes od dziennikarzy
Postanowiła też porozmawiać z  prezesem opozycyjnego wobec
władzy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, Stefanem
Bratkowskim. Napisał niedawno scenariusz kilku odcinków
kręconego właśnie serialu Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy.
O tym, jak polskość broniła się przed germanizacją w wielkopolskich
majątkach ziemskich. Pilot serialu już w TV pokazano i już wiadomo
było, w  kim będzie się kochać tabun licealistek. Hrabiego
Chłapowskiego, najpierw napoleońskiego adiutanta, a  potem
specjalistę od stawiania snopków na polach, grał młody Krzysztof
Kolberger, od paru lat czytający aksamitnym głosem wiersze
Mickiewicza, Norwida czy Słowackiego w „Lecie z Radiem”. Razem
z  nim w  serialu grali Grażyna Szapołowska, Anna Nehrebecka,
Beata Tyszkiewicz, Andrzej Seweryn, Piotr Machalica…
Od koleżanki z  paczki na studiach, która niedługo po
sierpniowych strajkach przestała pracować w  cenzurze, pożyczyła
francuską beżowo-bordową sukienkę do pół łydki, w  skośną kratę,
z kołnierzem, który zawadiacko można było postawić. Sukienka była
niezbędna, żeby w  siedlisku dziennikarskich tuzów –  bo wywiad
miała robić w  redakcji „Życia Warszawy” –  wyglądać wystarczająco
światowo. A  o  tę cenzurę nawet nie pytała –  koleżanka może
cenzurowała rzeczy ważne, a może i w jakimś pokoiku na Mysiej 5
„zwalniała” turystyczne plakietki, regulaminy rajdów czy śpiewniki
z  piosenkami turystycznymi bądź ich „nie zwalniała”, bo i  to
„podlegało”.
Prezes SDP był w  samym środku bojów o  usunięcie cenzury,
w  publicystyce skupiał się na tym, jak zamienić „środki masowego
przekazu” w „środki społecznej komunikacji”. Urzędował wtedy albo
na Foksal, albo w  „Życiu i  Nowoczesności”. To był czwartkowy
dodatek do  „Życia Warszawy”, uruchomiony pod redakcją Stefana
zaraz po tym, jak Gierek w 1970 roku spytał Polaków, czy pomogą,
a  oni odpowiedzieli mu: „Pomożemy!”. Po trzech latach dodatkowi
przetrącono kręgosłup, jednak jesienią ’80 uruchomiono go na nowo
pod redakcją Bratkowskiego.
…i słodka kawa z Prezesem
Początkująca spotkała się z  Prezesem w  redakcji, on, po drugim
właśnie zawale, uparł się, że przyniesie z  bufetu kawę, której nie
powinien pić. Była bez kartek, co miało znaczenie, okazała się
jednak niemożliwie posłodzona. I  choć Początkująca pijała gorzką,
z  wrażenia nie zająknęła się nawet słówkiem. Do redakcyjnej klitki
z  dwoma biurkami wciąż ktoś wchodził i  czegoś chciał, Prezes
zamknął więc w  końcu drzwi na klucz od wewnątrz i,  pijąc ten
ulepek, rozmawiali, podskakując na krzesłach co jakiś czas, kiedy
znów ktoś walił w  drzwi ze sprawą niecierpiącą zwłoki. Wywiad
wyszedł dobrze, a  niedługo potem wydrukowali jeszcze
Początkującej w  tym „ŻiN” tekst o  gwałtownej potrzebie rozwoju
telekomunikacji. Bo telefonów było wtedy w  Polsce sześć na stu
mieszkańców, podczas gdy na przykład we Francji – 50. Akurat rząd
ogłosił, że ma być lepiej, tylko że ta telefonia jest deficytowa. Więc
Początkująca udowadniała, że na całym świecie na łączności się
zarabia.
Ale i tak najważniejsza była dla niej młodzieżowa gazeta. W tym
nierobotniczym i  niespółdzielnianym koncernie RSW wydawała ją
Młodzieżowa Agencja Wydawnicza. 40  tytułów prasowych plus
książki –  sto tytułów rocznie, co kosztowało 900  milionów, z  tego
130  milionów zysku. Ośmiuset pracowników, ponad pięciuset
dziennikarzy: w  partii dwieście osób, w  Solidarności prawie trzysta.
Początkująca wcale wtedy tego nie wiedziała –  dowiedziała się
dopiero po latach, w  czytelni IPN-u przy placu Krasińskich, z  notki
ochraniającego z Rakowieckiej.
Wtedy, jesienią 1980  roku, największym redakcyjnym cymesem
była dla niej koleżanka z  działu, blisko z  Jackiem Kaczmarskim.
Jeździła motorem, wchodziła do redakcji w  skórzanych spodniach,
lotniczej kurtce i z kaskiem w dłoni, machała długimi blond włosami
i  zaczynała opowieści o  nowych tekstach poety, który dla wielu był
już Bardem. Bo Mury, które śpiewał razem z  Przemkiem
Gintrowskim i Zbyszkiem Łapińskim, stały się nieoficjalnym hymnem
Solidarności. (K)
A co tam w SB?
Mniej więcej w  tym samym czasie, na przełomie  ’80 i  ’81  roku,
Służba Bezpieczeństwa zakładała kolejne teczki. Do spraw
rozpracowywania kolejnych elementów antysocjalistycznych,
chociaż to określenie obśmiewano po domach i w kolejkach, a nawet
ktoś zaczął je umieszczać na małych plastikowych znaczkach, które
można było wpiąć sobie w klapę.
W  Gdańsku, na przykład, Komenda Wojewódzka MO
rozpracowywała gdański Międzyzakładowy Komitet Założycielski
i  efekty pracy składała w  teczce sprawy obiektowej o  kryptonimie
„Klan”. Kolejne 42  teczki dotyczyły operacji „Bolek” na –  jak się
w  resorcie mówiło –  Lecha Wałęsę, operacji „Brodacz” na Joannę
i  Andrzeja Gwiazdów, „Działacz” –  na Bogdana Lisa czy
„Suwnicowa” – na Annę Walentynowicz i innych.
Pod koniec grudnia  ’80 w  całym kraju wśród osób
rozpracowywanych, które SB nazywała figurantami, było
356  związkowców, w  tym 152  członków Międzyzakładowego
Komitetu Założycielskiego i  194  członków Komisji Zakładowych
Związku.
I  cały czas trwały przygotowania MSW do ewentualnego
wprowadzenia jakiegoś „stanu”. Jeden ze śladów został w  notatce
z 14 lutego 1981 generała Józefa Beima, rocznik 1937, w 1970 roku
komendanta miejskiego w  Gdyni, a  od lutego 1981 zastępcy
komendanta głównego MO. Przewidywał w  niej internowanie
trzynastu i  pół tysiąca osób w  ciągu jednej nocy, poprzedzającej
ogłoszenie stanu wojennego. W  innym dokumencie z  tego dnia
stwierdzano w  MSW, że sprawność przeprowadzenia internowania
może mieć decydujący wpływ na rozwój sytuacji w  kraju, a  zależy
też od pełnego zaskoczenia przeciwnika. (3), (11a), (15)

Bydgoszcz, która musiała przyjść


„Przeciwnik” miał tymczasem kolejny problem. Partyjni – a to od nich
zależały przecież decyzje „niezawisłych” sądów –  wciąż nie chcieli
zarejestrować Solidarności rolniczej. W  styczniu  ’81 były chłopskie
strajki, w  lutym do Bydgoszczy zjechało z  całej Polski 20  tysięcy
rolników, żeby manifestować na Starym Rynku.
Szefem Regionu Solidarności był wtedy Jan Rulewski, rocznik
1944. Za PRL-u studiował w  Wojskowej Akademii Technicznej, ale
kiedy odmówił udziału w  wyborach do sejmu, wyrzucili go stamtąd
i karnie powołali do wojska. Uciekł do Czechosłowacji, deportowano
go, za dezercję dostał pięć lat, przesiedział prawie cztery. Teraz
z  ramienia Solidarności zajmował się tym, jak przezwyciężyć
nieustanny kryzys żywnościowy. Na tym Starym Rynku obiecał, że
poprosi władze o udział w sesji Wojewódzkiej Rady Narodowej i tam
zażąda zgody na rejestrację rolniczego związku.
W partii ucierały się frakcje – wojskowi kontra cywile, beton kontra
ugodowcy. 11  lutego 1981 premierem został generał Jaruzelski, do
tej pory minister obrony, który wciąż nie chciał być pierwszym
sekretarzem partii. I  tydzień później władza niby się z  rolnikami
porozumiała i zgodziła na ten rolniczy związek. Ale rejestracji ciągle
nie było, każdy więc się bał. A  jak się bał, to i  straszył tym, czym
mógł.
Rolnicy: że nie będą sprzedawać żywności po tak niskich cenach
skupu, do jakich zmuszało ich państwo, mogło więc zabraknąć
żywności nawet na pokrycie kartek na mięso, wprowadzonych pod
koniec lutego ’81. MSW, tradycyjnie, choć tajnie w  notatce
z  5  marca, straszyło tym, czym umiało: że będzie dążyć do
maksymalnego ograniczenia ilości uczestników poprzez dalsze
prowadzenie rozmów ostrzegawczych, oddziaływać poprzez tajnych
współpracowników, szczególnie spośród kleru […] prowokować,
pogłębiać różnice poglądów między poszczególnymi grupami, w celu
niedopuszczenia do powstania zjednoczonej organizacji […] wysyłać
maksymalną liczbę tajnych współpracowników, którzy doprowadzą
do wywołania chaosu i nieutworzenia ruchu chłopskiego. (3)
Góry koło Płocka, Maria Stępniak wraca z mężem na
wieś
2 marca 1981 Maria poszła do robotniczej Solidarności, do Regionu,
ze skargą. Bo w lutym skrytykowała przy załodze przełożonego i za
karę przenieśli ją do pracy w  odległej miejscowości, a  ona miała
małe dziecko.
Maria zawsze marzyła o  tym, żeby z  tej wsi pod Płockiem,
w  której mieszkali –  i  która później miała się stać częścią miasta –
  pojechać do Częstochowy. W  dzieciństwie bardzo lubiła zdjęcie
dziadka – stał pod Jasną Górą, na pielgrzymce. Ojciec Marii zmarł,
kiedy miała siedem lat, mama została sama z piątką dzieci. Zawsze
jej mówiła: „Wszystko mogą zniszczyć, ale pamiętaj, że twojej
wiedzy i wiary nie zniszczą!”. I choć było ciężko, kupowała dzieciom
„Płomyczek” i  „Płomyk”, żeby wysłać trójkę na wycieczkę do
Gdańska, sprzedała – nielegalnie wtedy – mięso z hodowanego przy
domu świniaka. Ktoś doniósł władzom, zrobili mamie kolegium. Cała
piątka bała się, że ją zamkną, a oni zostaną sami. Maria miała wtedy
11  lat. Na szczęście pani zootechnik, która zajmowała się ich
zwierzętami, zeznała na kolegium, że mama pożyczyła od niej
pieniądze, a  ona wzięła mięso jako zwrot pożyczki. Dzięki dobrym
ludziom, w których istnienie Maria zawsze wierzyła, udało się.
Ale jeszcze wcześniej, kiedy szła do Pierwszej Komunii,
przeczytała modlitwę świętego Bernarda do Matki Bożej.
Zapamiętała zdanie: nigdy nie słyszano, abyś opuściła tego, kto się
do Ciebie ucieka. Zrozumiała to tak, że człowiek zawsze ma do kogo
wrócić. Od tamtej pory w najtrudniejszych chwilach wracała do Matki
Bożej i  problemy zawsze się rozwiązywały. Mogło być trudniej, ale
nigdy nie była sama.
Skończyła technikum, pracowała w  Warszawie, w  ogrodnictwie,
ale zdecydowali z  mężem, że wracają pod Płock i  w  rodzinnym
gospodarstwie budują szklarnię. Mąż pracował w milicji – był z tych,
co w  młodości chcieli bronić ludzi przed złodziejami. W  1967  roku,
kiedy planowali ślub kościelny, znowu był donos, zagrozili mu
zwolnieniem. Chyba ktoś musiał się za nim wstawić, bo po trzech
dniach do pracy wrócił. Ale po ich powrocie do rodzinnej wsi okazało
się, że według przepisów mama Marii nie może przekazać im
kawałka ziemi na szklarnię. Kolejny dobry człowiek doradził im, żeby
sąsiad nakłamał w urzędzie. Że słyszał, jak mężowi Marii obiecali tę
ziemię przed ślubem. I  zadziałało, podziału ziemi dokonano. Ale
Marii nie było dobrze z tym, że musieli uciekać się do kłamstwa.
Trochę później, kiedy mąż zaczął pomagać jej w  gospodarstwie,
pojawiły się docinki, że ma jakiś „biznes”, co w  tamtym czasie
brzmiało bardzo źle. I  w  1976  roku mąż został zwolniony z  milicji.
Mieli już dwoje dzieci, było trudno. Ale w 1979 roku Maria pojechała
do Warszawy na plac Zwycięstwa, kiedy był tam Ojciec Święty.
Wzmocniła się w niej wiara, że jest zawsze pod opieką.

Te dojazdy
Pracowała w  szklarni w  Płocku, potem w  ogrodzie sanatorium pod
miastem. Dojazd tam miała fatalny, z  przesiadką. Jak zdążyli na
autobus, było dobrze, a jak nie, trzeba było iść trzy kilometry – Maria
z  synkiem, który koło sanatorium miał przedszkole. Przeniosła się
więc do spółdzielni w Łącku, miała bliżej.
No i  właśnie tutaj, w  lutym ’81, skrytykowała przełożonego
i przenieśli ją tam, gdzie znów trudno było dojechać. Sześcioletni syn
sam wsiadał w autobus do przedszkola i sam wracał. Maria czuła się
skrzywdzona. Dlatego poszła do Regionu. Opowiedziała im pół
życia, a  oni zaproponowali, że przyjmą ją do pracy, żeby zajęła się
organizowaniem Solidarności rolniczej. Formalnie: delegowali ją do
pracy na rzecz rolników, to była ich pomoc w  organizacji biura. No
i  kiedy Maria zaczynała pracę, zaraz miał się zacząć ten groźny
strajk po Bydgoszczy. (D)

Bydgoszcz jednak przyszła


Bydgoski wojewoda oficjalnie zaprosił Solidarność na sesję
19  marca i  zapewnił udział w  dyskusji. Ale rolnicy bali się, że nic
z tego nie wyjdzie, i trzy dni przed tą sesją poszli w pięćdziesięciu na
Dworcową, do siedziby wojewódzkiego komitetu Zjednoczonego
Stronnictwa Ludowego –  oficjalnej rolniczej partii –  i  ogłosili tam
strajk okupacyjny. W  sprawie rejestracji, oczywiście. Na budynku
powiesili hasło: „Rolników Indywidualnych zarejestrujecie, bułkę
z szynką jeść będziecie”.
Wtedy zaczęła się bać władza. Nie tego, że od tych bułek
z  szynką zawali się, nie daj Boże, socjalizm, ale tego, że rolnicy
zaraz będą też okupować Urząd Wojewódzki. Więc ściągnęła do
Bydgoszczy prawie tysiąc funkcjonariuszy MO i  ZOMO. I  kiedy
19  marca 27  związkowców szło na sesję, towarzyszyły im wozy
bojowe, armatki, tarcze i pałki. Ale że Solidarność robotnicza też się
bała, dzień przed sesją rozesłała teleks – teleksy i faksy w tym 1981
terkotały nieustannie – wzywający 90 tysięcy członków Solidarności
z  Bydgoszczy do przyjścia pod urząd. Cenzurowane gazety
i  „Dziennik Telewizyjny” bały się podobnie i  mówiły na to wszystko
eskalacja konfliktu, na zmianę z  –  karygodnym wedle władz –
 dążeniem do konfrontacji.

Sesja rady narodowej


Sesja WRN się zaczęła, ale jeszcze przed dyskusją przewodniczący
ją zakończył, gościom dał kwadrans na opuszczenie sali, radni
zaczęli wychodzić. Solidarność ogłosiła strajk okupacyjny i  razem
z tymi radnymi, którzy zostali, spisali postulaty. Wałęsa przez telefon
namawiał do opuszczenia gmachu, Rulewski nie posłuchał i  tak,
razem z  nim, całe kierownictwo związku bydgoskiego zostało
w środku jak w pułapce. Wydostał się jakoś jeden i powysyłał faksy
do innych Regionów.
Po kilku godzinach pertraktacji i przepychanek telefon z Komitetu
Wojewódzkiego partii zdecydował, żeby na salę wprowadzić ZOMO.
Było grzecznie, choć weszło ich na salę 120. Ich szef, major Henryk
Bednarek, przekonywał, że MO broni ładu i porządku i strzeże klasy
robotniczej i  chłopskiej. Apelował, żeby mu pomogli i  dobrowolnie
opuścili salę. Rulewski zażądał przyjazdu komisji rządowej – wołano
o  nią wtedy często –  która oceni to łamanie prawa wobec władz
Związku. Potem stawianie zarzutów rozpoczął wojewoda: że tworzą
atmosferę społecznego zamętu i  napięcia… Skłócają wieś, dzielą
domy i rodziny, chyba chcą przejąć władzę…
Na taśmach kręconych przez SB można po latach zobaczyć,
nawet w  sieci, jak ZOMO zaczyna wynosić Rulewskiego,
solidarnościowi śpiewają Rotę, a  wynoszony Rulewski krzyczy
przeciągle: „Ratuuunku!”. Reszta też wyjść nie chciała, więc ZOMO
na nich ruszyło. Na taśmach widać, jak ścisnęli się w kręgu, słychać,
jak ktoś krzyknął: „Kobiety do środka!”, jak zaczęli śpiewać Jeszcze
Polska…, a ZOMO zaczęło ich wypychać z sali. Rulewski po jakimś
czasie na salę wrócił –  w  podartej koszuli, z  krwawiącym dziąsłem.
Widzi kamerzystę, który cały czas kręci, i  mówi do niego słabym
głosem: „Rób te zdjęcia, jak już zmasakrowałeś, draniu”. Ktoś podaje
mu chusteczkę, ale Rulewski nie chce wycierać krwi z twarzy.
To była pierwsza od czasu Stoczni akcja milicji wobec
związkowców. Ale przecież wtedy nikt nie widział filmu kręconego
przez MSW. Wtedy wiadomo było tyle, ile wynieśli z  sali radni
i  poszkodowani. No i  ile na tej podstawie dopowiedzieli sobie
zgromadzeni przed urzędem.
W  gazetach napisali rano, że Jan Rulewski ma obrażenia, bo
spowodował wypadek samochodowy. Za to ulica powtarzała, że on
nie żyje, a  kilkudziesięciu związkowców zostało zmasakrowanych
pałkami i  kastetami i  są w  szpitalu. Po kraju zaczęła krążyć kaseta
magnetofonowa z fragmentami zdań z tej sesji, szumami, trzaskami.
Brzmiało groźnie.

Plakaty, samoloty, strajk


A  wracając jeszcze na salę wojewódzkiego urzędu: kiedy
Rulewskiego znów z  niej wypchnięto, wszyscy poszli do Regionu.
Tam okazało się, że pobity jest też Mariusz Łabentowicz i że zasłabł
Michał Bartoszcze. Odwieziono ich do szpitala, wcześniej zrobiono
zdjęcia, które od razu poszły na plakaty. Leżący Rulewski
w  rozchełstanej koszuli, Łabentowicz z  pokrwawioną twarzą, obaj
mają zamknięte oczy. Wydrukowali to od razu, kolejarze
z Solidarności rozwieźli i już nocą były rozlepiane w wielu miastach.
Dzień później w  niemal wszystkich zakładach przeprowadzono
dwugodzinny strajk ostrzegawczy, choć prezydium „krajówki”
w  komunikacie stwierdziło też, że była to prowokacja wymierzona
w  rząd premiera Wojciecha Jaruzelskiego. No bo faktycznie, został
tym premierem dopiero co, 11  marca, prosił o  90  dni spokoju i  od
razu takie akcje? Mogło wyglądać na to, że jakaś zbyt skłonna do
działania frakcja w SB coś tu próbowała ugrać.
Premier wysłał do Bydgoszczy specjalną komisję, która miała
wykryć… Ale nie wykryła. A  21  marca nad ranem jakiś samolot
rozrzucał nad Bydgoszczą ulotkę informującą, że Rulewski sam się
okaleczył. Po latach okazało się, że samolot był wojskowy, a ulotkę
opracował Oddział Propagandy Specjalnej Zarządu Politycznego
wojska, na polecenie Szefa Sztabu generała Floriana Siwickiego.
Więc wojskowa prowokacja przeciw wojskowemu premierowi? Być
może ma rację Andrzej Gwiazda, który też po latach uważa, że
najpewniej było to rozpoznanie, jak Solidarność zachowa się
w konfliktowej sytuacji.
22  marca przypomnieli o  sobie dobitnie Rosjanie: mieli już
zakończyć trwające od 16  marca manewry wojsk Układu
Warszawskiego „Sojuz-81”, ale zdecydowali się je przedłużyć, co
obwieściły skwapliwie media. Do Bydgoszczy przyjechało 23 marca
prezydium „krajówki”. Zdecydowali, że jeśli władze nie wyjaśnią
wyproszenia z  sali i  pobicia i  nie zgodzą się na rejestrację
Solidarności RI, w  całym kraju 27  marca odbędzie się
czterogodzinny strajk ostrzegawczy. A  gdyby to nie pomogło –  na
31 marca ogłoszą strajk generalny.
Wałęsa strajku generalnego nie popierał, zagroził dymisją. Bujak,
Kuroń, Modzelewski sugerowali, że chce „ominąć” demokrację
w  Związku. „Ulica” odebrała ten spór z  trwogą. Jako zapowiedź
straszliwego kryzysu, bo kryzys „zwykły” był przecież właściwie od
miesięcy. Ale że nie decydował sam Wałęsa, tylko prezydium,
wybrano jednak komitet strajkowy.
Polska stanęła
Potem były rozmowy z  Mieczysławem F. Rakowskim, rocznik 1926.
W  partii od 1946  roku, od 1949 absolwent kursu dziennikarzy przy
KC partii, do niedawna naczelny tygodnika „Polityka”, od miesiąca
wicepremier. Ale że rozmowy do niczego nie doprowadziły, 27 marca
odbył się strajk ostrzegawczy. Wszędzie. Strajkowali i  członkowie
Związku, i przedstawiciele wielu zakładowych komitetów partii. Trzy
do pięciu milionów ludzi. Stanął transport krajowy, także komunikacja
miejska. Wiało grozą. (3), (16), (18)

Warszawa, Mariusz sam na sam z flagą


W  tym strajku brał też udział Mariusz. Pracował w  dużym
wydawnictwie jako goniec. Mieszkał jeszcze wtedy u  mamy,
skończył zawodówkę i  był takim sobie wesołym warszawskim
żulikiem, co to nie za bardzo się przejmuje i  czasem lubi popić
z  kolegami. Milicja raz go spisała, puściła. Potem dzielnicowy
zaglądał do niego czasem z  wezwaniem na komisariat na Wilczej
albo na Widok, bo z jakiegoś powodu zmieniały się te rejony.
Jak miał 14  lat, poszedł raz na komisariat z  mamą. Warczał na
panią porucznik, ona zawołała kolegów, walnęli go pałką bez słowa,
poszli, a mama się nie ujęła. Więc Mariusz się na nią trochę obraził
i  potem chodził na milicję ze starszą siostrą. Jak była jeszcze
w  liceum, to się śmiali, że klasówki jej parę razy przez to przeszły.
A  potem pracowała „w  prawach jazdy” i  miała znajomego
w  drogówce, więc dzwoniła, pytała, co za sprawa, i  szła
z Mariuszem, żeby nie denerwować mamy.
Bo mama, jako mała dziewczynka, trafiła ze swoją matką na
roboty do bauera, potem długo pracowała jako szlifierz, miała
niedużą emeryturę i  wciąż musiała dorabiać na pół etatu. Mariusz
bardzo jej współczuł trudnego życia, więc się starał trochę wyrobić.
Tym bardziej że ojciec musiał dziennie trzy ćwiartki wypić –  wtedy
nie było jeszcze „małpek”.
Mariusz chciał przeżyć to życie jakoś tak spokojnie. To, że się
wygłupiał, nic mu nie dawało. Na podwórku byli gitowcy, ale z  jego
rocznika było też trochę „porządnych”, miał do kogo dołączyć. Jak
doroślał, starał się mieć czyste sumienie i  trochę forsy. Po szkole,
kiedy znalazł pierwszą pracę, zaraz po paru miesiącach zapisał się
do Solidarności. Jego rocznik już się nie bał. Ale starsi – jednak tak.
Nawet rozmawiać się bali i  Mariusz pomału zaczął rozumieć
dlaczego. Dowiadywał się z  książek, z  ulotek –  o  Katyniu,
o 17 września, o latach 50.
Kiedy przyszedł ten strajk ostrzegawczy, właśnie zmienił pracę na
to wydawnictwo. Dyrektor poprosił go wtedy, żeby wyszedł z  flagą
przed budynek pierwszy, reszta miała dołączyć. Więc poszedł,
stanął, czekał sam z godzinę. Nikt nie dołączył. Mariusz nabawił się
wtedy swojego pierwszego rozgoryczenia. Zawiódł się.
Ale był młody, nie był pewien: może jednak to on głupio myśli?
Potem, jak roznosił listy po działach, to redaktorki, korektorki
odwracały głowy, nie patrzyły na niego. Gdyby wyszły, może by coś
razem pokrzyczeli, machając flagami? Mariusz najchętniej
pokrzyczałby, że powinno być tak, że starsi mają lżej. Że nie
powinno być korupcji –  on nikomu w  łapę nie dawał, bo nawet nie
miał, ale przecież słyszał. Że powinna być większa swoboda. Że
republika radziecka, proszę bardzo, ale przecież i  myśmy w  tej
II  wojnie walczyli, nie tylko, że oni, Ruscy, nam pomogli. No i  żeby
książki nie były spod lady, żeby ludzie wiedzieli, co się kiedyś działo,
i żeby dziś już tak się nie bali.
Jak w 1980  roku nastała Solidarność, mieszkał z  mamą i siostrą
na bliskiej Woli, a siostra dostała właśnie mieszkanie komunalne na
Starym Mieście. Przymierzał się, że je wyremontuje. Krążył więc
między tą Wolą a Starówką. (A)

Negocjacje i porozumienie warszawskie


Po strajku ostrzegawczym, 27  marca 1981, rozmowy z  rządem
zostały wznowione, pierwszy sekretarz partii Kania spotkał się też
z  twórcami i  naukowcami, życzliwie słuchał, jak namawiają go do
konstruktywnych posunięć. Tego samego dnia –  co wiemy dopiero
po latach –  razem z  Generałem podpisał plany działania partii,
administracji i wojska na wypadek ogłoszenia stanu wojennego.
Dzień później próbę mediacji w  rozmowach Związku z  rządem
podjęli profesorowie, prymas Wyszyński przyjął delegację
Solidarności i  radził: Najpilniejszą sprawą jest ta, żebyście, chcąc
wiele, nie stracili i tego, co macie dziś.
29  marca rozmowy z  rządem trwały, obradowało też Plenum KC
partii, które uznało, że ugrupowania przeciwników socjalizmu […]
rozwijają szerokie działania propagandowe, których celem jest sianie
nieufności do partii i  władz państwowych, zwłaszcza do organów
milicji i Służby Bezpieczeństwa. (3), (17)
Zapowiadany na 31 marca strajk generalny był tuż, tuż.
30  marca w  południe odbyła się w  Warszawie kolejna tura
rozmów z  wicepremierem Rakowskim i  Lechem Wałęsą. Po kilku
godzinach władze zobowiązały się do wyjaśnienia wydarzeń
w  Bydgoszczy i  ukarania winnych, zgodziły się też na rejestrację
rolniczej Solidarności. Związek zgodził się odwołać strajk generalny.
O  tym „porozumieniu warszawskim” w  wieczornym „Dzienniku
Telewizyjnym” poinformował wiceprzewodniczący „krajówki” Andrzej
Gwiazda, trochę na wyrost dając sygnał, że zaakceptuje ona
odwołanie „czekającego na odpalenie” strajku generalnego.
„Krajówka” zaakceptowała. Po burzliwych nocnych obradach
w  Stoczni. Choć trudny do przyjęcia był sam tryb prowadzenia
negocjacji z  rządem, przekroczenie kompetencji i  demokratycznej
procedury przez Wałęsę i  doradców. Do dymisji podał się rzecznik
prasowy Związku Karol Modzelewski, z funkcji sekretarza „krajówki”
odwołano Andrzeja Celińskiego.
We wspólnym –  rządu i  Związku –  oświadczeniu znalazły się
zdania ważne dla Solidarności: zamknięcie sesji WRN nastąpiło bez
zachowania obowiązujących reguł prawnych, a  użycie sił
porządkowych […] jest działaniem sprzecznym z  przyjętymi dotąd
i  przestrzeganymi zasadami rozwiązywania konfliktów społecznych.
[…] Rząd wyraża ubolewanie z  powodu pobicia trzech działaczy
związkowych i zapowiada, że winni staną przed sądem.
Jednak to przyznanie się władz do winy już następnego dnia
zostało potraktowane z niezadowoleniem przez Biuro Polityczne KC.
Ale i  Jan Rulewski, i  Mariusz Łabentowicz pisali do „krajówki”
zawiedzeni: Wy, nasi delegaci […] przegraliście wszystkie karty,
łącznie z cenzurą, więźniami politycznymi, rolnikami.
Kryzys został zażegnany, ale Związek sporo za to zapłacił. Osłabił
go konflikt między „krajówką” a  Wałęsą. Po wielkiej mobilizacji
i  ogromnym napięciu, kiedy przez dziesięć dni przeciągano
gotowość strajkową, siadły nastroje. I  choć jednocześnie wielu
członków Związku poczuło ulgę, Solidarność zaczęła wytracać
impet. Monolit zaczął się kruszyć. (3), (16), (17)

Ta jedna wiosna…
A  może jednak ten odwołany generalny strajk dał Polakom jeszcze
kilka miesięcy oddechu? Bo przygotowywana przez generałów
operacja „Wiosna” mogła zacząć się wcześniej, może nawet wtedy,
kiedy ZOMO wyprowadzało związkowców z  sesji w  Bydgoszczy.
Pakiety z  dokumentami o  wprowadzeniu stanu miały być nawet –
 wedle pierwszego planu – rozesłane jeszcze w styczniu, w ramach
operacji „Sasanka”. Do ich transportu do Komend Wojewódzkich MO
już wtedy zabezpieczono osiem konwojów. W  każdym –  osiem
nieoznakowanych samochodów z radiostacją i konwojentami i osiem
ciężarówek, funkcjonariusze uzbrojeni w  krótką i  długą broń.
Operację jednak wstrzymano.
A  po Bydgoszczy… Skoro okazało się, że pobicie paru ludzi
stawia cały kraj na nogi, być może wojskowi dostrzegli… że nie są
jeszcze dobrze przygotowani? Być może wtedy postanowili lepiej
przygotować sobie pole, przyzwyczaić ludzi do wojska na ulicach?
Ostatecznie dopiero pod koniec października  ’81 z  troską
o  obywateli rozpoczęły działania terenowe żołnierskie grupy
operacyjne.
Ale na razie była wiosna. W  kwietniu wyszedł pierwszy,
wyczekiwany numer „Tygodnika Solidarność”. Wreszcie można było
spotkać w  kioskach to słowo pisane stoczniową „solidarycą”,
kojarzące się cudownie z  naprawianiem państwa, życiem bez
kłamstwa, wolnością. A  w  pierwszej połowie maja zarejestrowano
wreszcie Solidarność Rolników Indywidualnych. Wydawało się, że to
wspaniały czas. Ludzie czytający w  szkołach –  nudnego dla dzieci,
co zrobić – Mickiewicza przypominali sobie zdanie z Pana Tadeusza:
ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu.
I jakby mniej ważne było to, że pod koniec kwietnia ’81 przetwory
mięsne, masło, mąka, ryż, kasze, a  niedługo potem tłuszcze,
alkohol, papierosy, kawa, czekolada, benzyna –  były już na kartki.
Nawet buty, a  od jesieni ’81 także mydło i  proszek do prania. Do
sklepów coś tam „rzucali” – i nigdy nie było wiadomo, co, kiedy i do
którego. W  dużych osiedlach można było spędzić cały dzień,
wędrując od sklepu do sklepu, w jednym stać w kolejce po kawałek
sera, w  innym po parówki albo herbatę „Ulung”, w  jeszcze innym –
 po pralkę albo sokowirówkę, które spadły jak z nieba.
System zaopatrzenia przestał działać, w  sklepach nie brakowało
jedynie octu. Może ten system zdezorganizował się sam, bo taka
bywa natura wielkich systemów? A  może brak czegokolwiek
w sklepach spowodowali kolejkowicze, którzy wykupili wcześniej, co
tylko się dało? W  końcu w  każdym tapczanie w  gierkowskim M-3,
ówczesnym symbolu dobrobytu, leżały, czekając na złą godzinę,
zapasy podstawowych produktów spożywczych. A może ten system
zdezorganizowano świadomie? Na to twardych dowodów brak. (3)

Góry koło Płocka, Maria Stępniak świętuje rejestrację


Na 12  maja 1981 działacze Solidarności Rolników Indywidualnych
z  płockiego skrzyknęli się i  z  pomocą Marii zorganizowali wyjazd
autokarami do Warszawy, pod sąd. Bo miał ich w końcu rejestrować.
Wcześniej, 1 marca, zorganizowali w płockim teatrze swój pierwszy
– jawny, choć przecież jakby nielegalny – rolniczy zjazd. Przyjechały
Solidarność Chłopska, Solidarność Wiejska i Rolnicy Indywidualni –
 to były trzy główne organizacje, działające w imieniu rolników. I po
zjeździe w  teatrze 1  marca te grupy scalały się, Maria pomagała.
Organizowała zebrania rolników w  terenie, koordynowała spotkania
rolniczego prezydium. Na pierwszym została oficjalnie przyjęta na
stanowisko sekretarza.
A  12  maja sąd zarejestrował związek i  już nie było problemów,
tylko święto. Przeszli pod Grób Nieznanego Żołnierza i  to były
wielkie przeżycia. Ale nie mieli na razie biura, telefonu, dopiero
Solidarność robotnicza dała im pokój i  telefon, sfinansowała etat
Marii, koszty powielaczy. I  nawet zakup samochodu służbowego,
którym Maria jeździła w  teren. Rolnicy spłacali to sukcesywnie ze
składek.
Maria była zadowolona, chociaż było wiele niepewności, bo już
nie mówiło się o  załamaniu gospodarczym, tylko o  tym, że będzie
głód. I  wciąż było wiele niesprawiedliwości. Szklarnia, którą
wybudowała, była związana umową kontraktacyjną. Z  niej wynikały
ceny minimalne i  kiedy wywiązała się już z  dostaw, niewiele jej
zostawało. Nie mogła też sama decydować, czy uprawiać kwiaty, czy
może pomidory ani gdzie je potem sprzedać.

Dojechać do każdej gminy


Zazwyczaj w niedzielę jechała w teren – do jednej gminy, do drugiej.
Bywało, że miała i trzy spotkania dziennie. Po mszy zawiązywały się
komitety związkowe, były już w 80 procentach gmin w województwie.
Problemy do rozwiązania? Przede wszystkim Gminne Spółdzielnie,
węgiel, przydział ciągników. I zlewnie mleka, bo bardzo często ludzi
tam oszukiwano. Poza tym: nie wszyscy byli przecież
w Solidarności, nie wszyscy chcieli zmian. Ci związani z GS-em, ze
zlewnią trzymali się razem, tłumaczyli ludziom, że to, co robi
Solidarność, to warcholstwo – tak jak pisała „Trybuna…”.
A  przecież rolnicy nie robili wielkiej polityki. Tylko uważali, że
jeżeli ziemia będzie na własność i  rolnik na niej zarobi, to będzie
miał prawo decydować, gdzie kupić sprzęt, środki ochrony roślin.
Niepotrzebny będzie układ, kłanianie się w  GS-ie czy proszenie
o  przydział u  pana sekretarza w  komitecie. Maria rozmawiała
z  prezesami GS-ów, w  urzędach. Przekonywała ich, żeby życzliwie
spojrzeli na konieczne zmiany. Na ten spokój na pewno miał wpływ
jej udział w  pielgrzymkach na Jasną Górę. Chodziła z  dziećmi
z Warszawy, później z Płocka, zwykle dziewięć dni. Dzięki temu nie
traciła nadziei, miała wiarę w dobro drugiego człowieka, ale i pewną
nieustępliwość. (D)

Majowy szok, potem euforia i jeszcze śmierć


13  maja na placu Świętego Piotra w  Rzymie strzelano do Papieża.
Pierwsze komunikaty z  Wolnej Europy były dramatyczne: pięć
strzałów, kula naruszyła żołądek, duży upływ krwi… dwa strzały…
pięć… operacja… transfuzja… przytomny.
Jeszcze niedawno, w  czerwcu 1979  roku, tak mocno poruszył
tysiące ludzi zebranych na placu Zwycięstwa w  Warszawie, że
wydawało się, że ich obudził z  długiego snu –  do wolności.
Powiedział wtedy, w  samym środku „realnego socjalizmu”, te
najważniejsze zdania: Niech zstąpi Duch Twój i  odnowi oblicze
ziemi. Tej ziemi! Lata później obśmiewano je. Ale wtedy ludzie
poczuli się wzmocnieni i  napełnieni nadzieją, że mogą coś w  kraju
zmienić.
Zamach stanowił wstrząs, zapełniły się kościoły, w  Krakowie
zabrzmiał dzwon Zygmunta. Telewizje i  stacje radiowe w  wielu
krajach przerywały programy, dyplomaci z  całego świata przysyłali
życzenia zdrowia, bo Jan Paweł II mówił do świata językiem, który
ten świat rozumiał.
Dopiero dziesięć dni po zamachu lekarze poinformowali, że życiu
Papieża nie zagraża niebezpieczeństwo. Ale kulisy nie zostały
wyjaśnione do dziś. (19)

Złota Palma
Tej samej wiosny, 27  maja, Andrzej Wajda dostał Złotą Palmę
w  Cannes za Człowieka z  żelaza. Pokazał na festiwalu film ledwie
skończony dziesięć dni wcześniej.
Do opowieści o przodowniku pracy z lat stalinowskich z Człowieka
z marmuru dodał ciąg dalszy. Z tragiczną historią Wybrzeża w roku
1970 i  wielkim zwycięstwem dziesięć lat później. Z  oporami władz
udało się zgłosić film na festiwal, przesłać taśmy. Nieco zblazowana
zwykle widownia festiwalowa była urzeczona nadzieją i  prawdą
bijącą z  ekranu. Bohaterowie byli trochę czarno-biali, ale
temperaturę filmu ratowała –  i  urealniała patos ostatnich,
zwycięskich scen –  genialnie interpretowana przez Krystynę Jandę
piosenka o Janku Wiśniewskim, hołd dla tych, którzy zginęli w roku
1970. Choć nawet tu cenzura musiała wsadzić swoje trzy grosze
i nie pozwoliła nagrać frazy nad Stocznią sztandar z czarną kokardą.
Zmieniła na czerwoną.
Złota Palma wyrażała zachwyt nad filmem, ale i nad Polską z jej
pokojową i  katolicką rewolucją, z  wielkim moralnym sukcesem,
którym wydawało się wtedy porozumienie z  rządem, kończące
sierpniowe strajki. Jeden z  recenzentów nazwał film wzruszającą
bajką z  morałem, która dała najpełniejszą i  najtrafniejszą analizę
przyczyn polskiego przewrotu. Nie zauważył jednej z ostatnich scen,
kiedy partyjny dziennikarz, grany przez Mariana Opanię, słyszy od
swojego mocodawcy, partyjnego aparatczyka: Pan wierzy w  to
porozumienie? Przecież ono nie ma żadnej mocy prawnej.
W  solidarnościowej Polsce bajkowa wiara w  moc porozumienia
miała się wciąż dobrze. I ta Palma traktowana była z entuzjazmem.
(20)

Śmierć Prymasa
Ale tego samego dnia, kiedy gazety donosiły o  powrocie Wajdy ze
statuetką do kraju, 29  maja, główna wiadomość była inna –
  w  rezydencji na Miodowej zmarł osiemdziesięcioletni, nazywany
Prymasem Tysiąclecia Stefan Wyszyński. Episkopat i  władze
ogłosiły trzydniową żałobę narodową.
Pewnie wielu pamiętało mu kazanie na Jasnej Górze z  czasu
strajku w Stoczni, bardzo wtedy oczekiwane. Władze zmanipulowały
je w mediach i wyglądało na to, że Prymas razem z partią nawołuje
tylko do umiaru, wzajemnego porozumienia i zgody narodowej. A on
mówił także i to, co zawsze: żądania na ogół są słuszne, ale nigdy
nie jest tak, aby mogły być spełnione od razu, dziś. Ich wykonanie
musi być rozłożone na raty. Trzeba więc rozmawiać: w  pierwszym
rzucie wykonamy żądania, które mają podstawowe znaczenie,
w drugim rzucie następne. Poszerzać strefę wolności krok po kroku.
Jan Paweł II jeszcze w szpitalnym pokoju odprawił mszę za jego
duszę. (3)

Doświadczenie wiary, co ratuje przed komunizmem


Nieco wcześniej, kiedy wiadomo już było, że Prymas jest bardzo
chory, Leszek Wosiewicz, który współtworzył wtedy niezależne
studio młodych filmowców, chciał, żeby Prymas powiedział do
kamery, jak ocenia to, co wydarzyło się od Sierpnia 80. Te zdjęcia
miały wejść do pierwszego filmu Studia Irzykowskiego –
 zaplanowanego przez kilka osób dokumentu o Polsce ’81.
Reżyserowi zależało na opinii Prymasa, bo miał on przecież
niezwykłe doświadczenie: przed wojną prowadził Chrześcijański
Uniwersytet Robotniczy, potem ukrywał się przed Gestapo, był
kapelanem AK w  Kampinosie, w  szpitalu powstańczym w  Laskach.
W  listopadzie  ’48 papież Pius XII mianował go –  od maja ’46 już
biskupa lubelskiego –  prymasem. Wyszyński pojechał wtedy do
Krakowa, do bardzo już chorego kardynała Adama Sapiehy, którego
w  czasie II  wojny traktowano jak prymasa nieformalnego, bo
formalny był poza Polską. Na ręce Sapiehy złożył przysięgę.
To był czas, kiedy przedwojenny konkordat władze PRL już
wypowiedziały, państwo likwidowało katolickie szkoły i  prasę, nie
pozwalało na opiekę nad chorymi i  więźniami. Kardynał Sapieha
wysyłał do prezydenta Bieruta memoriały, Wyszyński doprowadził do
powstania Komisji Mieszanej – Episkopatu i komunistycznego rządu,
w  1950  roku zagwarantowano nauczanie religii w  szkołach
i  działanie Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Jak to
w  negocjacjach, musiało jednak być jakieś „w  zamian”. I  Kościół
zgodził się zaakceptować granice „Ziem Odzyskanych”, potępił
działalność poakowskiego podziemia. Papież Pius XII groził za to
Wyszyńskiemu cofnięciem swojego uznania.
A  rząd, który od 1946  roku otaczał Prymasa siecią tajnych
współpracowników i jawnych funkcjonariuszy bezpieki, dla odmiany,
nie traktował porozumienia serio i  łamał postanowienia. Dlatego
w maju ’53 z inicjatywy Wyszyńskiego Episkopat powiedział rządowi
w  liście słynne Non possumus, co po polsku oznacza nie możemy,
a  w  tamtej sytuacji jasno stawiało granicę komunistycznym
działaniom wobec Kościoła.

Non possumus i stary król Jan Kazimierz


Za to Non possumus już kilka miesięcy później Prymas został
uwięziony. A  w  maju  ’56 w  klasztorze w  Komańczy postanowił
odnowić lwowskie śluby króla Jana Kazimierza w  ich trzechsetną
rocznicę. Napisał Ślubowania, paulini z Jasnej Góry dali znać ośmiu
tysiącom polskich parafii i  26  sierpnia –  choć Prymas wciąż był
uwięziony –  na błoniach klasztoru znalazło się prawie dwa tysiące
pielgrzymek. Milion osób. I  przyrzekali Królowej Polski strzec
w każdej duszy polskiej daru łaski […] bronić młode pokolenie przed
bezbożnictwem i  zepsuciem […] wypowiedzieć walkę lenistwu
i pijaństwu…
Tamto głębokie zawierzenie sprawiło, że ludzie podnieśli się ze
stalinowskiego zamętu, polski Kościół przetrwał. Potem zaczęła się
dziewięcioletnia praca nad wypełnieniem Ślubów jasnogórskich.
W  sierpniu 1957, z  inicjatywy uwolnionego już Prymasa, kopia
cudownego obrazu Czarnej Madonny rozpoczęła peregrynację po
wszystkich parafiach w  Polsce. A  kiedy komuniści w  1966  roku
„aresztowali” obraz, wśród niezwykłych tłumów wiernych, parafie
odwiedzały… puste ramy. Tysiące razy śpiewano wtedy: …wolności,
wiary i Kościoła za wszelką cenę strzec będziemy…
A teraz, w maju ’81, Prymasa już nie było. Episkopat odbierał od
rządu i  polityków z  całego świata kondolencje, po mszy na placu
Zwycięstwa przed trumną w  katedrze Świętego Jana przeszły
tysiące ludzi. (21), (22)

Studio Irzykowskiego i Świat Ducha


Wiosną 1981  roku Leszek Wosiewicz już prawie miał zgodę
Prymasa na rozmowę, ale nie zdążył z  nagraniem. Produkcja była
już uruchomiona, kręcili więc kondukt idący z  Krakowskiego i  ten
moment, kiedy trumna znalazła się wśród tłumów na placu
Zwycięstwa. Były flagi, feretrony, a  nagle lunął deszcz, zerwał się
wiatr. Niesamowity… straszny… Leszek Wosiewicz miał wtedy
wrażenie, że cały Świat Ducha się poruszył.
Mieli to wszystko na taśmie i  wysłali do wywołania do
laboratorium w  wojskowej wytwórni „Czołówka”. Stamtąd dostali
wkrótce informację, że materiał jest prześwietlony, ale żeby nie było
tego jak sprawdzić, laboratorium całą taśmę równo podziurkowało.
I  takie było pierwsze doświadczenie właśnie powstałego
niezależnego Studia Irzykowskiego – tak się o nim w skrócie mówiło.
Siedzieli już wtedy w dawnym gabinecie jednego z wiceministrów
kultury na Krakowskim Przedmieściu… Nie w  dawnym pałacu
Potockich, tylko trochę dalej, nad dzisiejszym kinem Kultura. Dostali
ten pokój, bo akurat nie było obsadzone stanowisko dyrektora
programowego w  Naczelnym Zarządzie Kinematografii i  stał pusty.
Mieli już decyzję, że od 1  lipca 1981 będą na Studio pieniądze,
minister wręczył im uroczyście dokument, no i zaczęło się.
Koledzy Leszka po filmówce: Maciek Falkowski, Janek Mogilnicki,
może i  Robert Gliński, trochę wcześniej próbowali zorientować się
w  Budapeszcie, jak działa Studio Béli Balázsa, które powstało tam
po „odwilży” 1956 roku. Węgierskie studio było dla nich wzorcowe –
  mimo że zależne od władzy, miało samorząd artystyczny. Też tak
chcieli.
W  pokoju przyznanym przez ministerstwo zorganizowali
spotkanie. I  kto przyszedł, brał udział w  głosowaniu; kto wygrał
w  głosowaniu, zostawał członkiem Rady Artystycznej. I  już byli.
I sami sformułowali statut.
Byli w  pewien sposób niezależni od Ministerstwa Kultury, choć
powołał ich szef Naczelnego Zarządu Kinematografii, organu
ministerialnego. Sami mieli się rządzić, sami wybierać Radę
Artystyczną. Oczywiście, dyrektora zatwierdzał, po konsultacjach,
NZK. Ale już zmienić go bez zgody Rady nie było można. Przyznano
im na rok tyle pieniędzy, ile wynosił budżet przeciętnego debiutu
fabularnego. Wiedzieli, że za to zrobią w  ciągu roku trzy–cztery
fabuły i kilka dokumentów. To było modelowe rozwiązanie, pierwsza
niezależna instytucja w całym systemie.
Szefem do spraw produkcji został Tomasz Miernowski, prawnik,
ale i  kierownik produkcji przy Nocach i  dniach Jerzego Antczaka,
a  teraz przy ostatnich odcinkach Najdłuższej wojny nowoczesnej
Europy. Załatwił pożyczkę na rozruch Zespołów Filmowych
i  oficjalnie skierowali do produkcji film dokumentalny Marka
Drążewskiego o  Czerwcu  56. I  ten drugi, do którego zdjęcia kręcił
między innymi Leszek Wosiewicz. (G)

W kabarecie partia ci wszystko wybaczy…


W  czerwcu ’81 operatorzy Telewizji Polskiej mieli zakaz rejestracji
Kabaretonu z  festiwalu opolskiego. Akurat ten długi nocny program
publiczność zawsze lubiła najbardziej, a w kolejnych latach czasem
pokazywali w telewizji całość, czasem tylko fragmenty – dla partii via
cenzura dopuszczalne. W  1981  roku operatorzy dali w  łapę, komu
trzeba, i  kręcili prawie do rana, a  czarno-biała kopia uchowała się
w archiwach.
Tego roku przyjechała do Opola Piwnica pod Baranami
z przerobioną na partia ci wszystko wybaczy piosenką Ordonki. Był
Jan Pietrzak, który opowiadał o  calowych ciągnikach Fergusona
kupionych na licencji i  zachęcał, żeby razem z  tymi calami już
hurtem przerzucić się na system milowy i  przyłączyć do USA jako
51  stan amerykański, co byłoby lepsze niż przyłączenie się jako
kolejna republika sowiecka. Był Tadeusz Ross z  piosenką o  życiu,
które przerosło kabaret –  i  wciąż przerastało, Andrzej Zaorski
z  opowieścią o  piesku, który mu się przywałęsał i  zaraz trzeba mu
było zaszczepiać miłość do stowarzyszenia kynologicznego, które
musiało mieć decydujący wpływ na rodzaj obroży i łańcuch.
Ross otwierał na scenie branżowy dom kultury i  głosem jak ze
starych gomułkowskich przemówień nauczał: kraj nasz długo, bo
długo, szedł, ale doszedł, do czego doszedł, toteż ma to, co ma,
czego najlepszym dowodem jest to, co jest. A ponieważ to, co jest,
to nie jest to, więc nie ma nic. A zaraz potem z piosenki o Zosi, której
się chciało jagódek, zrobił walczyka o  czerwonych mrówkach, które
chcą wejść na zosiny kocyk –  z  refrenem wejdą, nie wejdą, który
z radością, z obowiązkowym bujaniem się, śpiewał amfiteatr.

Tey – witamy zebranych, żegnamy skazanych…


No i byli w tym Kabaretonie, od samego początku, Laskowik w todze
prokuratora ze Smoleniem w  todze adwokata. Prokurator witał
w  ostatnich dniach wolności –  a  to był czerwiec dopiero! –  prosił,
żeby lud powstał wobec majestatu prawa, a potem gwarantował, że
i  tak wszyscy będą siedzieć, po czym czytał z  kartki obowiązujące
podczas procesu hasło parafrazujące znaną piosenkę: Tyle słońca
jest w  areszcie, nie widziałeś tego jeszcze. Więc adwokat Smoleń
prosił od razu o celę od południa. Ten wątek „ostatnich dni wolności”
był mocny –  sala śmiała się donośnie, ale był w  tym też strach, bo
skoro prokurator ze sceny witał zebranych i  od razu żegnał
skazanych…
Smoleń-adwokat robił pół kroku w bok, bo mu pod nogami pełzała
kontrrewolucja. Której na co dzień pełne były szpalty „Trybuny Ludu”
i  codziennego „Dziennika”. I  na te pół kroku Smolenia amfiteatr już
się śmiał. Laskowik obiecywał kartki na wszystko i  od niechcenia
dodawał: prasa podała, że jest nas 36 milionów, a wydano 42 miliony
kartek –  czyli ktoś stacjonuje niezameldowany. Któż to może być –
 sala wiedziała, zanim Laskowik skończył zdanie.
W telewizji tego wszystkiego nie pokazali. Ale „w lud” i tak poszło
i „wentyl bezpieczeństwa” jakoś działał. A że ze sceny padały teksty
inne niż ustalone wcześniej z  cenzurą, że kabareciarze nie
uwzględnili ani jednej uwagi i żadnego ustalenia z delegaturą tejże,
przekazano organizatorom zarzuty w formalnym piśmie.

Ukradziony Pomnik Katyński i bracia Melakowie


31  lipca 1981 znajomi kierowcy MPO podstawili przy Olszynce
Grochowskiej kontener. Przed garaż Arkadiusza Melaka. W  tym
garażu przygotowywał od pewnego czasu pomnik. Na Wszystkich
Świętych ’80 i  w  kwietniu ’81, w  rocznicę transportu jeńców do
Katynia, na Powązkach gromadziły się setki ludzi. W  Moskwie
„Prawda” pisała, że …kontrrewolucyjne siły urządziły… antysowiecki
sabat. Ale w maju zaczęła się praca w garażu Melaków. Krzyż i płytę
z napisem Katyń 1940, które ważyły kilka ton, przewieźli 31 lipca na
Powązki i  w  dwie godziny zmontowali pod kierunkiem brata Arka,
Stefana. 1  sierpnia tłumy zebrały się tam na modlitwę, ale…
pomnika już nie było. Na żądanie ambasady ZSRR SB gdzieś go
w nocy wywiozła.
Dopiero za osiem lat SB podrzuci pod cmentarz to, co zabrała.
A sam pomnik nowa już władza uroczyście odsłoni za kolejne sześć
lat. Tyle że w  1981  roku żaden z  trzech braci Melaków nie mógł
jeszcze o  tym wiedzieć. Ani Arek, ani Andrzej, ani Stefan, który
w 2010 roku zginie pod Smoleńskiem. (23), (24)

Warszawa, Włodek Kowalski zakłada Robotniczy


Ruch Narodowy
Dwa lata wcześniej Włodek skończył wieczorowe technikum
mechaniczne, teraz pracował w  Miejskich Zakładach
Komunikacyjnych. Był motorniczym warszawskiego tramwaju.
Należał też do Robotniczego Ruchu Narodowego, który założył
z kolegami 6 sierpnia 1981. Na zebraniu w zajezdni przy Młynarskiej
2 –  niedaleko dzisiejszego Muzeum Powstania Warszawskiego. Na
stronie maszynopisu zapisali wtedy, razem z  wiceprzewodniczącym
tramwajarskiej Solidarności, swoją deklarację ideową: Miliony
pracujących skupione w  Solidarności skierowały losy Polski ku
nowym horyzontom. […] Oparci o  filary polskiej świadomości
narodowej, chrześcijańskiej moralności i  robotniczego dążenia do
sprawiedliwości społecznej – gotowi jesteśmy do działania na rzecz
wyzwolenia narodowego.
Domagali się między innymi wolnych wyborów do sejmu i  rad
narodowych –  co w  tamtym czasie było postulatem budzącym
strach. Bała się władza z  jałtańskiego przecież nadania, co
zrozumiałe. Ale też Solidarność, której odpowiadała często używana
nazwa samoograniczająca się rewolucja. (26)
To „samoograniczanie się” Związku –  ale i  jakiejś części „ulicy”,
dla której Związek był teraz całym życiem –  polegało przede
wszystkim na tym, żeby nie kwestionować tej nieszczęsnej
kierowniczej roli partii i  socjalistycznego oblicza państwa w  ogóle.
Działała tu pewnie stara zasada premiera Francji z  czasów I  wojny
światowej, Clemenceau: myślcie o  tym zawsze, nie mówcie o  tym
nigdy. O  czym mówił stary premier? O  powrocie do Francji Alzacji
utraconej w  XIX wieku na rzecz Prus. Dopiero jako sygnatariusz
traktatu wersalskiego zwrócił ją Francuzom.

KPN i Komitety Obrony Więzionych za Przekonania


Robotniczy Ruch Narodowy, który zakładał Włodek Kowalski, mówił
jednak wprost to, o czym myślało wówczas wielu. Przyjęło się wtedy
z  grubsza, że dzięki Porozumieniom Sierpniowym da się urządzić
tutaj socjalizm z ludzką twarzą, ale dla coraz większej grupy ludzi to
było za mało. Horyzont myślowy się rozszerzał. Dlatego RRN stał się
częścią założonej jeszcze we wrześniu 1979 przez Leszka
Moczulskiego Konfederacji Polski Niepodległej, postulującej wprost
potrzebę budowy III Rzeczpospolitej i  pozbycia się sowieckiej
dominacji – choć na drodze pokojowej.
Jeszcze przed stoczniowym strajkiem pierwszy kongres KPN
przerwały „broniące” obywateli przed złymi myślami milicja i  SB,
a obrady dokończono już w areszcie. Lider KPN, Leszek Moczulski,
z partii wyrzucony jeszcze w 1949 roku, dziennikarz i autor książek
historycznych, współpracował z  trójmiejskimi Wolnymi Związkami
Zawodowymi i pisał pozwy sądowe w obronie zwalnianej ze Stoczni
Anny Walentynowicz. Sformułował też coś, co stało się głównym
narzędziem robotniczego nacisku. Bo Jacka Kuronia była myśl
Zamiast palić komitety, zakładajcie własne. A  Moczulski po
rozmowach z Lechem Wałęsą napisał 5 sierpnia 1980 tekst, wydany
w  drugim obiegu w  ciągu kilku dni, z  ważnym postulatem. Aby
robotnicy nie wychodzili na ulice jak w  Grudniu 70, tylko podjęli
w  swoich zakładach pracy strajki okupacyjne, domagając się
utworzenia wolnych związków zawodowych.
Kiedy zaczynał się strajk w  Stoczni, zarówno Moczulski, jak
i Kuroń siedzieli w areszcie. Jednym ze słynnych 21 postulatów był
więc czwarty w  kolejności, domagający się uwolnienia wszystkich
więzionych za przekonania, czyli więźniów politycznych. Ta kwestia
po rozmowach z rządem została także zapisana w Porozumieniach.
I  już 1  września 1980 Moczulskiego zwolniono, by po trzech
tygodniach aresztować na  nowo i  trzymać w  więzieniu –  z  krótkimi
przerwami wymuszanymi przez opinię publiczną albo prymasa
Wyszyńskiego – przez kolejnych sześć lat.
Po podpisaniu Porozumień także inni działacze KPN wciąż
zamykani byli do aresztów, a  potem więzień. Domagał się tego
osobiście Leonid Breżniew, szef sowieckiej partii. Od wiosny  ’81
powstawały więc Komitety Obrony Więzionych za Przekonania.
W  ośrodkach akademickich i  zakładach pracy organizowano wiece
i  głodówki, zbierano podpisy pod petycjami do rządu, pisano hasła
na murach.
W  Krakowie na przykład –  w  obronie hipisującego
dwudziestolatka po nieskończonym liceum zawodowym ze
specjalnością „obróbka skrawaniem”, który dopiero za jakiś czas
miał śpiewać w  Krakowie na ulicy. Na razie –  bez pieczątki
w  dowodzie zaświadczającej, że pracuje, co było karygodne, bo
piętnowało go jako „niebieskiego ptaka” –  odebrał powołanie do
wojska. Odmówił i  dostał wyrok: dwa lata. Na krakowskich murach
pojawiły się więc napisy Uwolnić Maleńczuka!, chociaż do powstania
Ruchu Wolność i Pokój musiało jeszcze minąć parę lat.
Jesienią ’81 było już 50 współpracujących Komitetów, Solidarność
uznała je za swoją agendę. Tuż przed 13  grudnia Włodek zostanie
więc przewodniczącym komitetu w  Warszawie. Podobnie jak inni
będzie się domagał nie tylko zwalniania z  więzień, ale i  innego niż
kryminalnych traktowania więźniów politycznych. Jakby przewidział,
że i  jemu może to być potrzebne. Bo już zimą większość działaczy
KOWzP została przecież internowana. Ale jeszcze nie teraz… (D),
(25)

Zjazdowe święto w Hali Olivia


2  września 1981 podczas Plenum PZPR pierwszy sekretarz Kania
mówił: Nasi przeciwnicy twierdzą, że rząd nie wprowadzi stanu
wojennego w Polsce. Chcę wyrazić mocno i spokojnie, że w obronie
socjalizmu dojdziemy do wszelkich środków, które będą konieczne.
4  września na terenie radzieckiej wówczas Ukrainy, Litwy, Łotwy
oraz w  Zatoce Gdańskiej zaczęły się niemal dwutygodniowe
manewry wojsk Układu Warszawskiego „Zapad 81”. Dowodził
minister obrony ZSRR.
A  5  września rozpoczęła się w  gdańskiej Olivii pierwsza tura
Zjazdu Solidarności. 865 delegatów z 38 regionów, w tym ponad stu
członków partii. Jeden delegat na dziesięć tysięcy członków. Do tego
mnóstwo gości i  zagranicznych dziennikarzy. Telewizyjna obsługa
zjazdu była przedmiotem rozmów z rządem, jednak ten ostatecznie
je zerwał. W Biurze Obsługi Zjazdu pracowało 80 osób, porządek na
sali obrad utrzymywała Harcerska Służba Zjazdowa. O  „porządek”
wśród delegatów dbała też po swojemu bezpieka.
W  nowej teczce, zatytułowanej Sprawa obiektowa „Sejmik”,
Komenda Wojewódzka MO w  Gdańsku składała, co tam jej było
trzeba. Na szczeblu centralnym otwarto teczkę operacji „Debata”.
Działania wobec konkretnych delegatów prowadziły też
poszczególne komendy wojewódzkie milicji, SB, wywiad,
kontrwywiad i  wojsko –  wszyscy zgodnie „rozpracowywali” po
swojemu nie tylko struktury Związku, ale też poszczególnych
działaczy. Wierzyli w  lansowany w  „Trybunie…” podział na
antysocjalistyczną ekstremę i  zdrowy robotniczy trzon. Kolportując
fałszywki przygotowane w  resorcie, starali się pogłębiać naturalne
różnice w poglądach między delegatami i skłócać ich.
Nie na wiele się to wszystko zdało, bo po zakończeniu Zjazdu
dyrektor Departamentu III-A generał Władysław Ciastoń, rocznik
1924, tuż po II  wojnie kierownik Urzędu Bezpieczeństwa
Publicznego we Wrocławiu, stwierdził, że większość podjętych tam
uchwał jest wymierzona w kierowniczą rolę PZPR w życiu narodu.
Szczególnie krytyczny był wobec koncepcji Samorządnej
Rzeczpospolitej, a już najbardziej naganne – i niedopilnowane przez
funkcjonariuszy – było według niego Posłanie do ludzi pracy Europy
Wschodniej. Mając wciąż „za plecami” radziecką flotę w  Zatoce
Gdańskiej, związkowcy pisali 8  września: Popieramy tych z  was,
którzy zdecydowali się wejść na trudną drogę walki o  wolny ruch
związkowy. Wierzymy, że już niedługo wasi i  nasi przedstawiciele
będą mogli się spotkać celem wymiany związkowych doświadczeń.
Dla władzy brzmiało to jak zaproszenie do buntu wszystkich państw
Układu Warszawskiego.

Zjazdowa szalejąca demokracja


A  związkowcy, jakby zachłyśnięci demokratyczną procedurą
nieobecną w  życiu publicznym od lat, wśród mnóstwa wniosków
formalnych, pytań i  polemik przyjęli na Zjeździe tę najważniejszą
uchwałę programową –  Samorządna Rzeczpospolita. Już od
miesięcy w  Regionach toczyły się nad nią dyskusje, żeby jasno
określić pryncypia organizacji państwa, które ma chronić prawa
pracownika do pracy, godnego traktowania i  sprawiedliwego
wynagrodzenia. Zakładała ona wprowadzenie reformy gospodarczej
i pluralizmu politycznego, przestrzeganie praw człowieka i obywatela
oraz, co najważniejsze, wprowadzenie demokratycznych wyborów
do samorządów terytorialnych i  sejmu. Encyklika Jana Pawła II
Laborem exercens, nauczanie społeczne Kościoła i  polska tradycja
niepodległościowa połączyły się w  tej uchwale w  całość,
zorientowaną na kolejne lata.
Uporządkowano też wreszcie kwestie demokratycznych procedur
w  Związku, wybrano przewodniczącego i  Komisję Krajową, w  skład
której wchodziło 38  przewodniczących Regionów i  69  działaczy
wybranych na Zjeździe. (27), (28), (11a)

Komitet Obrony Kraju i akty prawne stanu wojennego


13  września, trzy dni po zakończeniu pierwszej tury Zjazdu, odbyło
się kolejne posiedzenie Komitetu Obrony Kraju, o którym do dziś nie
wiadomo, czy istotnie był tajnym „zapasowym rządem”, czy też
kolejną urzędową atrapą instytucji, która produkowała tony
dokumentów i  zapewniała pensje kolejnym wojskowym. Na tym
posiedzeniu sekretarz KOK, generał Tadeusz Tuczapski, rocznik
1922, przedstawiał zebranym kolejne wersje aktów prawnych do
wykorzystania podczas stanu wojennego.
Generał Tuczapski miał być lekarzem. W  1940  roku zaczął
studiować medycynę we Lwowie, ale po ataku Niemiec na Sowietów
w  czerwcu  ’41 zarabiał w  hotelu jako magazynier. W  1944 roku był
już w  wojsku, w  Chełmie Lubelskim skończył oficerską szkołę
artylerii, potem był dwa razy ranny na froncie w Niemczech.

Rosyjski marszałek w polskim wojsku


W 1945 roku Tadeusz Tuczapski miał 23 lata i na pewien czas został
adiutantem rosyjskiego marszałka Polski Konstantego
Rokossowskiego, rocznik 1896, urodzonego w Warszawie bohatera
Związku Radzieckiego, w sowieckim wojsku odznaczanego od roku
1920 i wojny polsko-bolszewickiej. Po II wojnie sowietyzował polską
armię przy pomocy radzieckich „doradców”, usunął niemal dziewięć
tysięcy przedwojennych oficerów i żołnierzy, którzy po wojnie wrócili
z  Zachodu –  wielu z  nich sądzono, wielu skazano na śmierć.
W  1952  roku Rokossowski został nawet polskim wicepremierem
i  dopiero po Październiku ’56 stracił stanowiska i  wraz z  pięciuset
„doradcami” wrócił do matuszki Rosji.
Tuczapski był jego adiutantem krótko, ale pod koniec lat 50.
skończył Akademię Sztabu Generalnego w  Moskwie. Miał 35  lat,
kiedy został już generałem brygady, służył w  polskim Sztabie
Generalnym, a po Marcu 68 przez kolejnych 19 lat był wiceministrem
w  MON-ie. Od roku 1970 kierował też szkoleniem wojska, obroną
terytorialną i cywilną, no i w KOK-u nadzorował przygotowanie aktów
prawnych do stanu wojennego. Bo przecież samo planowane
telewizyjne orędzie Generała, nazwanego przez „ulicę”
„Spawaczem” z powodu jego ciemnych okularów, nie wystarczyłoby,
żeby ponad trzydziestomilionowy kraj zatrzymać w  biegu i  wdrożyć
w  wojskowe rytmy. Potrzebna była porządna –  choć niezgodna
z  Konstytucją, co rozważano także podczas dyskusji w  KOK-u –
 papierologia i biurokracja.
Tak czy inaczej, 16 września, w ramach akcji o wdzięcznej nazwie
„Sasanka”, która planowana była już na styczeń ’81, ale ruszyła
dopiero teraz, jesienią, milicja – w końcu tylko pion MSW – dostała
zadanie. Wicekomendant MO generał Beim wysłał „w  Polskę”
ostatnie wersje rozporządzeń, które miały obowiązywać już wkrótce,
i  obwieszczenia o  stanie wojennym. W  tajnych kopertach,
polakowane, miały trafić do kas pancernych. Czterystu milicjantów
z  krótką i  długą bronią, dwieście samochodów w  ośmiu konwojach
z  ciężarówkami i  radiostacjami ruszyło do Komend Wojewódzkich
MO, skąd koperty miały być przekazane do jednostek
administracyjnych województw.

Bratnia pomoc czołgowa


Ale papiery papierami, a  tu trzeba było jeszcze wyposażyć tych,
którzy mieliby przeprowadzać wdrażanie tych papierów w życie. Bo
wojsko to jedno, ale byli jeszcze i  „zwykli” milicjanci, i  ROMO,
i  ZOMO –  mnóstwo ludzi, których trzeba wyposażyć materiałowo-
technicznie. Czyli zapewnić umundurowanie, zakwaterowanie,
wyżywienie, środki transportu i  uzbrojenie. W  drugiej połowie
września w sztabie MSW – parę budynków w bok od siedziby KOK-
u, też na Rakowieckiej –  przymierzali więc ministerialne plany do
rzeczywistości. Okazało się, że brakuje jeszcze 400  sztuk ckm-ów,
1934  sztuk miotaczy gazowych, 252  sztuk wyrzutni
samochodowych, 813  sztuk tarcz ochronnych MO, 9765  pałek
gumowych szturmowych MO, 38216  pałek gumowych zwykłych,
9604 masek przeciwgazowych.
Z  pomocą przyszły „bratnie” resorty spraw wewnętrznych. Czesi
i Niemcy mieli uzupełnić te braki o 550 tysięcy granatów łzawiących,
20  armatek wodnych, ponad 120  tysięcy gumowych pałek,
1000  tarcz ochronnych i  10  samochodów opancerzonych,
wyposażonych w ckm-y.

Po pierwszym ataku wymienimy Solidarność na


swoją
Planowano też, co przedsięwziąć, kiedy już te wszystkie pałki
i  granaty łzawiące zrobią swoje. W  połowie września ’81 w  MSW
tajnie, jak zawsze, zapisano Plan przedsięwzięć dot. drugiego etapu
akcji „Jodła”. Ta „Jodła” następowała w  planach wojskowych po
„Sasance” i  dotyczyła już meritum tego, co będzie się działo po
13  grudnia. Szczegółowo, w  odniesieniu do różnych zakładów. Na
przykład:
Z  chwilą zrealizowania pierwszego etapu akcji „Jodła”
kierownictwo NSZZ „Solidarność” w  Zakładach Mechanicznych
Ursus ulegnie zmianie podobnie, jak w  regionie Mazowsze.
W  związku z  powyższym typuje się osobę „J.W.”, aktualnie
przewodniczącego Komisji, pracownika ZM „Ursus”, który
w  sprzyjającej sytuacji będzie mógł przejąć obowiązki
przewodniczącego Zarządu Fabrycznego w ZM „Ursus” […]. Z wyżej
wymienionym prowadzono już rozmowy operacyjne mające
charakter sondażowy i  poznawczy […]. Typowana osoba nie
przejawia tendencji ekstremistycznych […]. Ponadto poprzez
osobowe źródła informacji, jak: Florek, Wojtek, Zuch, Karol Stefański
[…] dążyć się będzie do popierania osoby „J.W.” w  środowisku
robotniczym „Ursusa”.
Podpisał to starszy inspektor Wydziału III-A Komendy Stołecznej
MO, sierżant sztabowy Z. Kuć. Podobne informacje o  ekipach
zastępczych do obsadzenia zarządów „Solidarności” dotyczyły także
FSO na Żeraniu, Zakładów Radiowych Kasprzaka, Zakładów
Maszyn Budowlanych Waryńskiego, Zakładów Mechanicznych
Nowotki i innych.
To wszystko –  tajnie i  poufnie. A  oficjalnie, z  potwierdzeniem
w  „Trybunie Ludu”, trzy dni po pierwszej turze Zjazdu Solidarności,
16  września Biuro Polityczne KC partii uznało, że: Przebieg
i  uchwały pierwszej części Zjazdu podniosły do rangi oficjalnego
programu całej organizacji awanturnicze tendencje i  zjawiska […].
Tym samym jednostronnie złamane zostały porozumienia zawarte
w  Gdańsku, Szczecinie i  Jastrzębiu. Zastąpiono je programem
politycznej opozycji, która godzi w  żywotne interesy narodu
i  państwa polskiego, oznacza kierunek na konfrontację grożącą
rozlewem krwi […]. Socjalizmu będziemy bronić tak, jak broni się
niepodległości Polski. Państwo dla tej obrony użyje takich środków,
jakich wymagać będzie sytuacja.
A jednak, mimo tej ostrej oceny, sejm uchwalił 25 września ustawy
o  samorządzie pracowniczym i  o  przedsiębiorstwie w  brzmieniu
uzgodnionym z ekspertami Solidarności. Można więc było uznać, że
skoro jest jakieś przyzwolenie na reformy w najważniejszym miejscu
– w gospodarce, wszystko potoczy się dobrze. (3), (4), (11a)

Znów droga do Radomia


8  października było już po solidarnościowym Zjeździe. W  sklepach
wciąż brakowało żywności i  pomiędzy opowiadaniem sobie
kolejnych dowcipów o tym, co i w jakich ilościach wędruje z Polski do
ZSRR, ludzie żądali, żeby Związek zmusił władzę do zapewnienia
zaopatrzenia. W  regionach wybuchały w  tej sprawie strajki,
kierownictwo Związku było bezradne i  na dodatek wciąż
przestrzegane przez partię i  rząd, że nie wolno im wtrącać się do
gospodarki. Coraz częściej pojawiały się żądania, żeby proces
uzdrawiania gospodarki zacząć od dołu, wymieniając rządzących na
niskim szczeblu –  w  wolnych wyborach do rad narodowych. Ale
komitety partyjne nie zgadzały się, musiały mieć nad tym kontrolę.
W  połowie października ’81 do działań na terenach miejskich
gotowych było ponad 13  tysięcy funkcjonariuszy samego ZOMO.
W  partii się przegrupowywano, aparat propagandowy KC partii
zaczął nadzorować wicepremier Rakowski. Pierwszego sekretarza
partii Kanię uznano chyba za zbyt ugodowego, generał Jaruzelski,
urzędujący od lutego jako premier, 18  października 1981 został
pierwszym sekretarzem partii. Od razu do każdej gminy trafiły
Terenowe Grupy Operacyjne, powołane do działania decyzją,
o  dziwo, nie wojskową, tylko Rady Ministrów. I  przystąpiły do
„pomagania” obywatelom. (3), (18)

Strajk w Wyższej Szkole Inżynierskiej


Od końca października ’81 w  Wyższej Szkole Inżynierskiej
w  Radomiu prawie trzysta osób prowadziło strajk okupacyjny
w  proteście przeciw łamaniu procedur wyborczych w  szkole
i mianowaniu dzięki temu rektora. Pułkownika rezerwy, członka partii
od lat 50., Michała Hebdy. Protestowała też Konferencja Rektorów
Szkół Wyższych i  stowarzyszenia naukowe, gotowość strajkową
ogłosiły środowiska akademickie w  Lublinie, Warszawie, dołączały
kolejne. Rektor groził zwolnieniami z  pracy i  wyrzucaniem ze
studiów, dziesiątego dnia strajku, 4  listopada ’81, regionalna
Solidarność podjęła więc –  niemal zwyczajowo –  rozmowy
z delegacją rządową.
Spotkanie „trzech”
Tego samego 4 listopada w Warszawie odbyło się słynne „spotkanie
trzech” –  prymasa Józefa Glempa, Lecha Wałęsy i  generała
Jaruzelskiego, który wciąż wołał o  wielkie porozumienie narodowe
i  zarzucał Związkowi konfrontacyjne działania. Dopiero po latach
przyznał w książce Starsi o 30 lat, że funkcjonował wtedy obustronny
syndrom nieufności, podejrzliwości, wrogości.
Generał przekonywał podczas tego spotkania Wałęsę do udziału
w  projekcie Frontu Porozumienia Narodowego. Choć wiedział już –
 o czym przecież nie informował – że socjalistyczni sąsiedzi wsparli
polskie MSW, z  Czechosłowacji i  NRD dotarły już do Polski
wcześniej zadeklarowane granaty i pałki. Wałęsa odrzucił propozycję
Generała, obawiając się, że Związek zostanie obarczony
odpowiedzialnością za kryzys gospodarczy, na który przecież ma
niewielki wpływ. Z  wielkiego narodowego „kochajmy się” nic nie
wyszło.
Sejm miał teraz za zadanie przyjąć ustawę „O  nadzwyczajnych
środkach działania w  interesie obywateli i  państwa”, co pachniało
stanem wyjątkowym, wojennym czy innym nadzwyczajnym.
O  praworządności czy dostępie Związku do radia i  telewizji rząd
rozmawiać nie chciał, chciał za to związkowej zgody na podwyżki
cen. A to był już czas, że nawet chleba nie dało się kupić zwyczajnie,
kolejki ustawiały się pod piekarniami przed świtem.
Dziewiętnastego dnia radomskiego strajku, 13  listopada,
Politechnika Szczecińska razem ze swoim komitetem partii dołączyła
do grona 50 uczelni wspierających protest. Komitet Obrony Kraju
stwierdził zaś w  uchwale, że na skutek działalności sił
ekstremalnych, stwierdza się nieprawidłowości w podejściu do spraw
związanych z  obronnością państwa w  zakładach pracy. KOK
skierował więc do pięciuset wytypowanych przez Generała zakładów
pracy Wojskowe Grupy Operacyjno-Kontrolne. Następnego dnia
poinformowały o tym i „Trybuna Ludu”, i „Dziennik Telewizyjny”, być
może nawet ustami najbardziej nielubianej wtedy spikerki, Ireny
Falskiej.
2  grudnia władze radomskiej uczelni zablokowały wypłaty
wynagrodzeń i  stypendiów dla strajkujących, ale oni dalej
protestowali. Przestali po 49 dniach – 13 grudnia. (3), (4)

Wyższą Oficerską Szkołę Pożarniczą otwieramy


toporkiem
A  w  Warszawie, też 2  grudnia, jednostki specjalne MSW
przeprowadziły widowiskową pacyfikację strajku okupacyjnego
studentów Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej. Zaczął się
tydzień wcześniej, kiedy podchorążowie chcieli na wiecu
przedyskutować projekt nowej ustawy o  szkolnictwie wyższym.
Komendant szkoły ogłosił na to podwyższoną gotowość bojową
i  wiecu zakazał, kilku podchorążych zatrzymano, grożąc im bronią,
więc reszta ogłosiła strajk. Grupa antyterrorystów z  bronią
maszynową i  toporkiem, którym rozłupano główne drzwi, otworzyła
bramy szkoły. Z helikoptera zrzucono drugą grupę antyterrorystów –
 opanowali uczelnię. Po latach okazało się, że w odwodach było pięć
tysięcy milicjantów. Działaczy Solidarności zatrzymano, resztę
podchorążych przewieziono natychmiast na warszawskie dworce
kolejowe i  wysłano do domów. Takie siłowe rozwiązanie strajku
miało, zapewne, przekonać widzów wieczornego „Dziennika”, jak
nieodpowiedzialni są ci ekstremiści z  Solidarności. Większość
Polaków myślała prawdopodobnie już wtedy, że władze rozpoczną
rozprawę z  nimi. Choć nikt nie wyobrażał sobie, kiedy i  jak to
nastąpi. (3)

Krajówka w Radomiu grozi strajkiem


Tego samego dnia, 2  grudnia, przerwane zostały negocjacje
z  rządem na temat strajku radomskiego. Tego o  rektora Hebdę.
„Krajówka” ogłosiła pogotowie strajkowe w całym kraju, a 3 grudnia
do Radomia zjechało jej prezydium, przewodniczący regionów
i eksperci.
Obrady rozpoczęły się w  południe, zakończyły w  środku nocy.
Zaczęło być radykalnie. Po południu część członków prezydium
spotkała się też z  przedstawicielami Komisji Zakładowych Regionu
Radomskiego. W „Radoskórze”, którego fantastyczne kozaki, idące,
niestety, głównie za granicę, były marzeniem wielu młodych
dziewczyn. Czasem udawało się je zdobyć w  ramach tak zwanych
odrzutów z eksportu.
Głosy radykalne ścierały się z  łagodniejszymi i  ostatecznie
„krajówka” oświadczyła, że rozmowy o  porozumieniu narodowym
wykorzystane zostały przez stronę rządową jako parawan,
osłaniający przygotowania do ataku na związek. Na wypadek, gdyby
sejm uchwalił ustawę o  nadzwyczajnych pełnomocnictwach dla
rządu, „krajówka” zapowiedziała 24-godzinny ogólnopolski strajk
protestacyjny, a  gdyby nadzwyczajne pełnomocnictwa rządu miały
zostać wykorzystane – strajk powszechny.
Określiła też swoje „warunki minimum”: zaprzestanie represji
antyzwiązkowych, przedstawienie sejmowi ustawy o  związkach
zawodowych w  wersji uzgodnionej już z  Solidarnością,
demokratyczne wybory do rad narodowych wszystkich szczebli,
uszanowanie związkowej kontroli nad gospodarką narodową, dostęp
Solidarności i Kościoła do radia i telewizji.

SB nagrywa
SB zabezpieczała operacyjnie –  jak to się u  nich nazywało –  to
spotkanie, co oznaczało, że przede wszystkim musiała je nagrać.
Tak w każdym razie zarządził i do Radomia z  Warszawy przyjechał
Władysław Kuca, jeden z  szefów Departamentu III-A,
odpowiedzialnego za rozpracowanie władz krajowych Związku. Szef
Porucznika, o  którego planowanym ślubie można było przeczytać
wcześniej.
Prezydium „krajówki” zdecydowało jednak, że radomskie obrady
będą tajne, nie wpuszczono na salę nawet dziennikarzy
solidarnościowego tygodnika, do ostatniej chwili trzymano
w  tajemnicy informację, w  której sali odbędzie się spotkanie. SB
założyła podsłuch w trzech prawdopodobnych, jednak organizatorzy
wybrali czwartą. Ale jeden z przewodniczących regionów jeszcze tej
samej nocy dostarczył naczelnikowi Kucy taśmę z nagraniem części
obrad. Był przekonany, że kierownictwo Solidarności przygotowuje
obalenie w  Polsce socjalizmu. Po latach okazało się, że od lutego
1981 był tajnym współpracownikiem SB.
W  nocy funkcjonariusze spisali nagranie z  taśmy i  zawieźli je do
Warszawy, żeby mógł się z tym zapoznać generał Czesław Kiszczak
– od września ’81 szef MSW. Oraz wicepremier Rakowski i rzecznik
rządu Jerzy Urban –  obaj dawni dziennikarze „Polityki”. Dzień
później Biuro Polityczne KC postanowiło, że materiał trzeba
wykorzystać w mediach. W postaci paru wyjętych z kontekstu zdań,
które miały przekonać Polaków, że za moment Związek wyjedzie na
ulice czołgami, wystrzela, kogo trzeba, i zniszczy partię.
Inna rzecz, że partyjni propagandziści rzeczywiście mieli w czym
wybierać, bo Jan Rulewski proponował powołanie rządu
tymczasowego i  przedterminowe wybory do sejmu, w  których partii
miałoby przypaść tylko 55  procent miejsc. Lech Wałęsa, po
swojemu, rzucił zdanie, że od początku było jasne, że walka będzie,
które znaczyło –  jak to zwykle u  Wałęsy –  dla każdego co innego.
Ciąg dalszy był taki: trzeba tylko i  wyłącznie dobierać środki, żeby
jak najwięcej społeczeństwo rozumiało tę walkę. Głośno nie mówić:
konfrontacja nieunikniona. […] My mamy mówić: kochamy was,
kochamy socjalizm i  partię, oczywiście, Związek Radziecki, a  przez
fakty dokonane robić robotę i  czekać. Seweryn Jaworski
przekonywał, że wojsko i milicja chcą przejść na stronę Związku, ale
się boją, więc trzeba im dać szansę. No i ten najbardziej „smakowity”
kąsek, czyli rzucona w  dużych emocjach przez Karola
Modzelewskiego, a nawiązująca do świetnie znanej przez partyjnych
Międzynarodówki fraza bój to będzie ich ostatni. Kończyła zdanie
o  tym, co się stanie, jeśli władze wprowadzą jakiś wyjątkowy stan,
o którym od pół roku głośniej czy ciszej mówiło pół Polski.
No i  teraz było to wszystko puszczane niemal w  kółko w  radiu,
w  telewizji, opisywane z  odpowiednim komentarzem w  „Trybunie
Ludu”. Albo w  depeszach PAP, która pisała, że łódzkie prządki,
wedle partyjnej terminologii kiedyś symbol zdrowego robotniczego
trzonu, zostały omotane przez antysocjalistyczne elementy… Na to
wszystko 5  grudnia Walne Zebranie Delegatów Regionu Mazowsze
wezwało do przeprowadzenia 17  grudnia w  centrum stolicy Marszu
Gwiaździstego przeciwko polityce ekipy Generała. (11b), (32)

Warszawa, Kapitan z Wydziału Zabójstw omija SB


Kapitan „od zabójstw” z  Komendy Stołecznej MO po spotkaniu
„trójki” i nawet po „krajówce” w Radomiu wciąż sądził, że jednak się
dogadają. Chociaż uważał, że w  końcówce 1981  roku obie strony
miały szefów, którzy podgrzewali atmosferę.
Do milicji przyszedł, bo chciał. Skończył technikum mechaniczne,
zaliczył wojsko. Potem miał nakaz pracy, przyjęli go do wielkich
zakładów na obrzeżach Warszawy jako głównego technologa parku
maszynowego. Wszyscy pili, bał się, że sam zacznie. Wtedy kolega
zaproponował mu milicję. Trafił do komisariatu na Widok, potem na
Wilczą. Być może pouczał wtedy i Mariusza – tego, który wzywany,
przychodził na komisariat z siostrą, żeby nie denerwować mamy.
Skończył szkołę oficerską i wzięli go do Pałacu. Mostowskich. Na
zebraniach partyjnych, jak wszyscy tam, siedział. Był rozkaz ministra
o stuprocentowym upartyjnieniu aparatu, więc taśmowo przyjmowali.
Jego też. Wiedział, że to było świństwo, ale je popełnił. W  ’80
przynajmniej składek nie płacił.
Najpierw był w sekcji „od bandytów” i wiedział, że tu jest „kozak”.
Potrafił sobie radzić. Potem został kryminalnym, takim „od zabójstw”.
Miał już wtedy inne kontakty: zakład medycyny sądowej, zakłady
psychiatryczne. Musiał sporo czytać, ale podobało mu się to i  był
dobry.

Kryminały do czytania i oglądania


Nie żeby zaraz był takim prawie wszechmocnym porucznikiem
Borewiczem z  serialu 07  zgłoś się, który od końca 1976  roku
pokazywała telewizja, żeby ocieplać wizerunek ludowej milicji.
Wcześniej ocieplały „kryminały” do czytania. Miały pokazywać, jak
milicjanci na poziomie dbają o  obywateli. Tak chciała ich władza
kreować, czując już wagę popkultury. Do tego stopnia, że urządzano
pisarzom oficjalne spotkania z milicją, żeby ich inspirować. A jeszcze
w  latach stalinowskich cenzura wycofywała z  bibliotek nawet
kryminały Agathy Christie i nie pozwalała ich wydawać. Uważali, że
obecny w  jej książkach opis życia w  kapitalizmie jest szkodliwy dla
nowego, socjalistycznego człowieka.
Ale teraz poza porucznikiem Borewiczem do oglądania pojawiło
się na rynku coś do naprawdę masowego czytania. Książki Joanny
Chmielewskiej. W  jej uwielbianym Lesiu czy Romansie
wszechczasów nie było tego propagandowego pokazywania
przewagi kwitnącej socjalistycznej ojczyzny nad „gnijącym”
Zachodem –  tylko sporo ironii wobec PRL-u. Kapitan „od zabójstw”
nie był może aż takim dowcipnisiem-intelektualistą, jak milicjanci
z wydawanych w milionowych nakładach książek Chmielewskiej, ale
inteligencji i humoru mu nie brakowało.

Koledzy ze służb
Był dumny ze swojej „blachy” –  kryminalni mieli je do 1979  roku.
Potem dostali typowo milicyjne legitymacje i  już było inaczej.
Jeszcze wcześniej, od 1975  roku, narastało ciche przyzwolenie na
działania pozaprawne, zaczęto wykorzystywać ich do różnych
świństewek. Na przykład jechali gdzieś rutynowo na przeszukanie –
  podejrzewany człowiek mógł mieć na przykład nielegalną broń.
Jechali więc, zwykle dostawali „opiekuna” z SB. Co prawda, zawsze
ściśle współpracowali z kontrwywiadem i wiedzieli, że jeśli ten chce
wejść z nimi, to ich rację uważali za ważniejszą od złapania jakiegoś
drobnego złodziejaszka. Ale raz, drugi, trzeci… i  okazało się, że
„kryminalni” wychodzą, za godzinę przychodzą następni goście,
a  podejrzewany człowiek ma już jakieś papiery, których nie miał
wcześniej.
Więc przestali informować o swoich działaniach kogokolwiek poza
bezpośrednim szefem. Ale wtedy zaczęły się na nich donosy –  że
któryś był gdzieś na wódce, że wziął łapówkę. Potwierdzone to nie
było, ale łatka zostawała. A  kiedy koledzy z  SB założyli sobie
w  korytarzu u  Mostowskich kraty i  trzeba było dzwonić, żeby wejść
tam, gdzie była SB, zauważyli, że i oni, „kryminalni”, są inwigilowani.
Od 1979  roku zaczęły się „na mieście” pokazywać ulotki. Wtedy
„kryminalni” musieli brać udział w  nocnych patrolach, zatrzymywać
tych, co rozrzucali. Potem koledzy z SB chwalili się, że to ich wielki
sukces.
A  w  Pałacu było archiwum –  oddzielny korytarz, gdzie leżały na
półkach wszystkie te zakwestionowane pisma, powielacze, maszyny
do pisania. Z ciekawości zaczęli z kolegami z wydziału brać z każdej
półeczki po jednym egzemplarzu tej „szmatławej” –  jak mówili ci
z  SB –  literatury. Uznali, że dużo kłamstw to tam nie było, trochę
przejaskrawień i tyle. I to, co każdy z nich wiedział: że dużo rzeczy
jest nie w porządku. Choćby to, że jak milicjanta złapią w mundurze
i po wódce – to dyscyplinarka, a jak syn premiera Jaroszewicza całą
Marszałkowską na wstecznym biegu przejedzie, rozbijając kilka
samochodów – to nic.
Któregoś razu „kryminalni” mieli pomóc w  transporcie „literatury”,
która właśnie została „zabezpieczona”. Zorientowali się, że była
„zabezpieczona” nawet wcześniej –  ulotki były świeżo odbite na
powielaczu, który stał u  nich w  gmachu. Więc zaraz myśleli,
używając prostej logiki: jeżeli powielacz jest u nich, ulotki u nich, to
dlaczego one się nagle pokazują „na mieście”? I  zaczęły się już
między „kryminalnymi” a tymi drugimi tarcia. Niby można było pójść
do szefa i powiedzieć. Ale odpowiedź była jedna: rozkaz nie gazeta,
do kosza nie wyrzucisz. I  już. Radzili sobie tak, że brali częściej
nocne czy popołudniowe dyżury i  często udawało im się wyłączać
z  działań wspólnych z  kolegami z  SB. Oględziny zwłok potrafiły
trwać czasem dobę, dwie, więc i  szefowie często dawali im spokój
z „polityką”, bo rozumieli, że nie mają czasu. Zresztą, ci z szefów, co
za bardzo mieli swoje zdanie, „awansowali” z  Warszawy do
mniejszego miasta albo przechodzili do dyspozycji kadr. Przy
komendancie stołecznym, głównym, przy ministrze były takie
„worki”– rok można było brać pensję i  siedzieć w  domu. A  ci, co
chcieli dopracować do emerytury, machali ręką, brali zwolnienia albo
wykonywali polecenia „na odczep się”.
Kapitan wiedział, że Regiony Związku były penetrowane. Miał taki
impuls, żeby mówić ludziom stamtąd, jak powinni się bronić przed
prowokacjami. Obawiał się, że zostaną w  coś wmanewrowani i  nie
wybrną, chciał jakoś przeciwdziałać. Ale ktoś mu odradził, kto inny
miał pomóc w kontakcie, ale nie pomógł. No i sam rozważał: tyle lat
przepracował, szefowie pomyśleliby, że się ześwinił, przechodząc na
„tamtą stronę”. Ale chciał mieć kontakt z  ludźmi, co myśleli tak jak
on, tylko byli odważniejsi.

Związek Zawodowy Milicjantów


Inni zaczęli się organizować. W  maju ’81 milicjanci z  ponad stu
jednostek uchwalili na Śląsku swoje postulaty: nie chcieli
wykorzystywania MO do rozgrywek politycznych, postulowali
oddzielenie SB od MO, chcieli też wynagrodzenia za pracę
w  nadgodzinach i  dniach wolnych. Postanowili utworzyć związek
zawodowy, w  kolejnych jednostkach powstawały komitety
założycielskie. W czerwcu w Warszawie i Katowicach były już zjazdy
delegatów – siedmiuset ludzi.
Władze się na związki w MO i SB nie godziły, przez całe lato było
w  milicji coś w  rodzaju weryfikacji. Po rozmowach
z 500 funkcjonariuszami, którzy się angażowali, 120 osób zwolniono.
Milicjanci złożyli wniosek o  rejestrację, ale Sąd Najwyższy wciąż
rozstrzygał, czy funkcjonariusz MO jest pracownikiem w rozumieniu
ustawy o związkach zawodowych – bo nijak nie chciało to być jasne.
I  z  tego powodu pod koniec września ’81 związkowy Komitet
Założycielski był już komitetem protestacyjnym i okupował sportową
Halę Gwardii. A  25  września koledzy –  czyli oddziały MO –
  udaremnili tę próbę i  kolegów z  Hali wyrzucili. SB ich
„rozpracowywała”, „krajówka” najpierw była wobec tej inicjatywy
ostrożna, ale 11  grudnia, podczas ostatniego posiedzenia, jednak
poparła.
Tam, gdzie pracował Kapitan „od zabójstw”, w  zasadzie –  i  to
„w  zasadzie” jest ważne –  mieli swoją Solidarność. Silną, prawie
wszyscy w niej byli, łącznie z szefami. Poza głównym komendantem,
który odgrażał się, że ich pozamyka, więc na wszelki wypadek
koledzy nie zostawiali po sobie dokumentów. Chociaż żądania mieli
nie za wielkie… Chcieli wiedzieć, komu zostały przydzielone
mieszkania, samochody –  niby wszystko było na talony,
a  kilkudziesięciu brakowało. Chcieli rozliczenia funduszu
operacyjnego. I  skończenia z  marnotrawieniem pieniędzy. Bo nie
mieli choćby głupich rękawiczek ochronnych, a  „góra” wydawała
grube tysiące na kwiaty, żeby ładnie wyglądały w Białej Sali.
Fakt, to była niemal jedyna sala uratowana po Powstaniu  44 ze
starego pałacu Tadeusza Mostowskiego, działacza Sejmu Wielkiego
i  zwolennika Konstytucji 3  maja 1791  roku, który przekazał swoją
siedzibę rządowi porozbiorowego Królestwa Polskiego. Biała Sala
miała być Salą Pamięci, ale potem zrobiła się z  niej zwykła
konferencyjna. I milicyjna „hołota” nie była wpuszczana za ustawioną
barierkę, żeby nie zadeptali. Na tę jedną salę były dwie sprzątaczki,
a na cały korytarz – 60 pokoi – jedna.
Wszystkie te sprawy były ważne, ale ważne było też zdrowie. Od
marca ’80, od katastrofy Iła-62 „Kopernik” na Okęciu, Kapitan coraz
częściej był na kolejnych zwolnieniach. Ten Ił rozbił się tuż przed
lądowaniem, zginęli wszyscy – 87 osób. „Kryminalni” pomagali przy
identyfikacji zwłok, Kapitan spędził więc kilka mocnych dni
w  Zakładzie Medycyny Sądowej, serce zaczęło odmawiać
współpracy, wysyłali go do szpitala, i to już. On odwlekał, ostatecznie
miejsce miało na niego czekać 2 stycznia ’82. (A), (3)

Baza i nadbudowa, czyli Sekretariat KC planuje


Wszystko było już przygotowane do rozprawy z tymi brodaczami we
flanelowych koszulach i  z  łódzkimi „omotanymi” prządkami, czyli
z  „bazą”. Można było spokojnie zajmować się po marksistowsku
„nadbudową”. Więc jeszcze 3  grudnia 1981 w  „Białym Domu” przy
rondzie na Nowym Świecie odbywało się kolejne posiedzenie
Sekretariatu KC –  najwyższej władzy wykonawczej partii. Pod
przewodnictwem Generała planowano tego dnia… kolejne polskie
wydanie 45 tomów dzieł Lenina.
7  grudnia z  kolei biedzono się w  Sekretariacie KC nad tym, jak
uczcić 75. urodziny „najważniejszego człowieka w bloku wschodnim”
–  Breżniewa. Przypadały za 12  dni, więc w  życzeniach pisano:
Powszechnie znane są Wasze osobiste wybitne zasługi
w  kontynuowaniu nieśmiertelnego dzieła Lenina w  historycznym
procesie budownictwa komunistycznego […].
No, ale dobrze… 8  grudnia było coś, powiedzmy, bardziej serio.
Z tajnego stenogramu Sekretariatu KC wynika, że generał Bogusław
Stachura, który już od sierpnia 1980 uczestniczył
w przygotowywaniu planu wprowadzenia stanu wojennego, przyznał,
że „Solidarność” ma w  zakładach duży potencjał bojówkarski i  są
sygnały, że posiadają broń, materiały wybuchowe, ale tego nie
stwierdziliśmy. Wobec powyższego Włodzimierz Mokrzyszczak,
rocznik 1938, wiceprzewodniczący Komisji Wewnątrzpartyjnej KC,
uznał za oczywiste, że należy znaleźć magazyny broni
„Solidarności”, sfotografować je i  pokazać opinii publicznej. Proste
jak drut.
10  grudnia 1981 mogłoby zapachnieć w  Sekretariacie KC
większym realizmem, gdyby panowie wiedzieli o  tym, co akurat
dzieje się w Moskwie. Czy wiedzieli? W Moskwie obradowało Biuro
Polityczne radzieckiej partii. Jurij Andropow, wtedy szef KGB, mówił:
Nie zamierzamy wprowadzać wojsk do Polski. […] Jeśli przeciw
ZSRR zwrócą się kraje kapitalistyczne […] będzie to dla nas bardzo
niebezpieczne.
Po południu tego samego dnia marszałek Wiktor Kulikow
zanotował w  swoim dzienniku coś, o  czym poinformował go
ambasador ZSRR w  Polsce, Boris Aristow. Otóż na polecenie
Jaruzelskiego dzwonił do Aristowa Mieczysław Milewski, rocznik
1928, od 1944  roku w  Armii Czerwonej, w  1945 współpracownik
sowieckiego kontrwywiadu wojskowego, do lipca ’81 polski minister
spraw wewnętrznych, teraz „tylko” członek Biura Politycznego partii.
Milewski prosił o  przekazanie do Moskwy czterech punktów, które
marszałek Kulikow zanotował dokładnie: 1. Prosimy, aby przyjechał
do nas ktoś z przywództwa partii. Kto i kiedy? 2. Prosimy o wydanie
oświadczenia popierającego nas […]. 3. Czy możemy liczyć na
pomoc ZSRR po linii wojskowej (uzupełniające wprowadzenie
wojsk)? 4. Jakie kroki podejmiecie w  sprawie okazania pomocy
gospodarczej?
Marszałek Kulikow notował dalej: Odpowiedzi przekazał
Aristowowi Rusakow, kierownik jednego z wydziałów KC: 1. Nikt nie
przyjedzie. 2. Działania zostaną podjęte. 3. Wojsk nie wprowadzimy.
4. Odpowiedź przygotowuje Bajbakow. I  Nikołaj Bajbakow, czyli
radziecki wicepremier, szybko odpowiedział na czwarte pytanie
generała Milewskiego: gdyby władze PRL nie rozprawiły się
z  Solidarnością, ZSRR zmniejszy o  75  procent eksport do Polski
ropy, a gazu – o połowę. (5), (3)

Słupsk, Jerzy Lisiecki jedzie z fajką do Wałęsy


Zagrożenie cały czas było w tle. Ale jak to w bajce: jakby nie istniało.
Nie istniało na tyle, że 8  grudnia 1981 do Lecha Wałęsy, na
gdańską Zaspę, pojechali członkowie Pipe Club Słupsk, czyli klubu
fajczarzy. W  którym było, rzecz jasna, wielu członków Solidarności.
Wręczyli przewodniczącemu Związku dyplom honorowego
członkostwa i  fajkę, osobiście wyrzeźbioną przez Jerzego
Lisieckiego z  Komisji Zakładowej w  słupskim przedsiębiorstwie
obuwniczym Alka. Skąd ta fajka i klub? Trzeba trochę naokoło.
W  1956  roku Jerzy, mając 17  lat, wrócił do Polski. Wrócił. Bo
urodził się w  Polsce w  1939  roku. W  1945 mieli jeszcze
gospodarstwo w  Cudzeniszkach w  powiecie oszmiańskim. Ojciec
Jerzego liczył, że będzie III wojna światowa albo coś innego odwróci
sytuację. Postanowił zostać na Kresach, zajętych teraz przez Rosję.
Dostał od Sowietów dziesięć lat więzienia jako „wróg ludu”,
a Jerzego z dwojgiem rodzeństwa i matką w 1952 roku deportowano
do Kazachstanu. Potem w końcu przyjechali do tej nowej Polski.
Jurek skończył w  Słupsku liceum pedagogiczne, studiował
matematykę na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w  Toruniu. Miał
tam przyjaciół kresowiaków i  wykładowcę z  Uniwersytetu Stefana
Batorego w  Wilnie. Na roku Jerzego było kilku kolegów, którzy też
wrócili w latach 50. z Kazachstanu. Ale nie można było o tym mówić.
Ot, było się w Związku Radzieckim, mieszkało się tam i kropka.
W  1964  roku studenci starszych lat uznali, że jeśli w  organizacji
partyjnej będzie ich więcej, sposób awansowania młodych
naukowców będzie sprawiedliwszy. Bo opiniowała to komórka
partyjna. Namówili też Jerzego i wstąpił z nimi do partii. Ale szybko
przekonali się wszyscy o  własnej naiwności –  decyzje o  awansach
kadry naukowej wydawała jednak bezpieka.

Informatyka i systemy zarządzania


Po studiach Jerzy wrócił do Słupska, przez trzy lata odpracowywał
fundowane stypendium w szkole. A że pasjonowały go zastosowania
matematyki, pracował potem jako informatyk. I  mniej więcej wtedy,
w latach 70., przy spółdzielni mieszkaniowej powstał ten Klub Fajki,
a Jerzy został jego członkiem.
Organizował w Słupsku ośrodek obliczeniowy w zakładzie obuwia
Alka. To był największy państwowy zakład w  mieście, na początku
lat 80. zatrudniał trzy i pół tysiąca ludzi. Tam zastał Jerzego rok 1980
i  Solidarność. Projektował systemy informatyczne dla zarządzania,
poznawał dzięki temu wielu ludzi. Zjeździł pomorskie zakłady
rybackie, przedsiębiorstwa maszyn rolniczych, przemysłu
obuwniczego –  analizował procesy produkcyjne w  fabrykach
i widział, jak często organizacje partyjne ingerowały w zarządzanie.
Także w  Alce komórki partyjne były we wszystkich wydziałach.
Dyrektorzy, fachowcy w  dziedzinie ekonomii i  zarządzania,
odpowiadali za wszystko, chociaż nie oni decydowali.
Kiedy 24  sierpnia 1980  rozpoczął się u  nich strajk, Jerzy został
delegatem do strajkowego komitetu. Miał rodzinę w  Gdańsku,
śledził, co się tam wcześniej działo w  środowisku nielegalnych
Wolnych Związków Zawodowych. Już po Porozumieniach został
członkiem prezydium Komisji Zakładowej. Chociaż już widział, że
lepiej było wybierać robotników, bo zaczęły się oskarżenia władzy,
że inteligencja w Solidarności manipuluje „prostymi ludźmi”.
Potem zaczęli w  Regionie szkolenia pracowników: ekonomia,
zarządzanie, edukacja, kultura. Pilnowali się, żeby nie ujawniać
wszystkiego, co dla nich ważne, ale chcieli też naprawy gospodarki
i  współudziału w  zarządzaniu przedsiębiorstwami. Chcieli, żeby
zaczęły wreszcie rządzić reguły ekonomiczne, a  nie decyzje
partyjne. I chociaż ludzie partii współpracowali, Jerzy wystąpił z niej
we wrześniu ’81. Kwestie milicji, bezpieki, cenzury, załganych
mediów – przesądziły.
Przygotowywali się do zmian. Ale wciąż trudno było ufać, bo
współpracownicy SB instalowali się w różnych środowiskach. W Alce
było oficjalnie dwóch esbeków, których Jerzy widywał codziennie. Po
latach okazało się, że mieli dostęp do dokumentów Komisji
Zakładowej i  robili charakterystyki pracowników. Jego podsumowali
jako człowieka o  ekstremalnych poglądach antysocjalistycznych…
(D)

Warszawa, Początkująca i 41 stowarzyszeń


10  grudnia 1981, w  swoje 27.  urodziny, po roku ścisłej współpracy
tylko za wierszówkę, czyli na ówczesnej „śmieciówce”, Początkująca
podpisała wreszcie umowę o  pracę. Antydatowaną na 1  listopada.
Bo nagle okazało się, że formalnie musi to być najpierw umowa
stażowa, chociaż wszyscy wiedzieli, że staż już się odbył. Ale skoro
wedle papierów wreszcie pracowała, mogła w  końcu formalnie
zapisać się do Solidarności, wypełniła wniosek, który trzymała
w szufladzie od miesięcy. Szefowa Solidarności miała być w redakcji
następnego dnia.
Tymczasem Początkująca załatwiła sobie akredytację na Kongres
Kultury Polskiej, który miał się zacząć 11 grudnia. W Pałacu Kultury,
prezencie od zaprzyjaźnionego narodu radzieckiego i  jego równie
zaprzyjaźnionego z  Polską przywódcy –  Stalina. Od dawna działał
już Komitet Porozumiewawczy Stowarzyszeń Twórczych
i  Naukowych i  to on, prowadzony przez niezwykle spokojnego
profesora filozofii z  UW, a  kiedyś żołnierza AK i  powstańca
warszawskiego Klemensa Szaniawskiego, zorganizował Kongres.
41  stowarzyszeń społecznie, pierwszy raz od zakończenia II  wojny
zaplanowało spotkanie, żeby skupiać siły społeczne w  walce
o  samorządny i  pluralistyczny rozwój kultury polskiej. W  czasie,
kiedy ujawniały się aspiracje społeczne, spychane dotąd pod
powierzchnię życia publicznego…
Pierwszego dnia Kongresu Początkująca była tam od rana, żeby
posłuchać wykładów profesorów. I  artystów. Białostockiego,
Woźniakowskiego, Janion, Lutosławskiego. Drugiego dnia: Wajdy,
Kantora. Ten Kongres to było i  święto, i  „rachunek sumienia” dla
literatów, historyków sztuki, socjologów, reżyserów, architektów,
malarzy, rzeźbiarzy, kompozytorów, aktorów. Początkująca słuchała
ich wszystkich 11 i  12  grudnia w  sali teatru z  fotelami, zupełnie nie
po socjalistycznemu obitymi bordowym pluszem. W zgodnym tłumie
paliła papierosy w  marmurowych sowieckich kuluarach, których
kolumny nawiązywały, nie wiedzieć czemu, do szlachetnych form
klasycyzmu.
12  grudnia wieczorem wróciła do domu z  plikiem notatek
i  plakatem, na którym było morze ludzkich głów i  podpis tą słynną
czcionką, na widok której tak wiele osób w tamtym czasie odczuwało
w  sercu radość i  nadzieję. Ten plakat miał jeszcze odegrać swoją
nieoczekiwaną rolę. O tym trochę później… (K)

Góry koło Płocka, Maria Stępniak na rolniczym


zjeździe
Zorganizowali w  Płocku, w  Domu Technika, kolejny zjazd rolniczy,
żeby podsumować pierwszy okres działania, ten po rejestracji. Zjazd
zaczął się 12 grudnia 1981 i miał trwać dwa dni. Maria była bardzo
szczęśliwa. Problem biur w  terenie nie był łatwy do rozwiązania,
a jednak już w trzech czwartych gmin naczelnicy dali pomieszczenia
na działalność kół, już było gdzie powiesić szyldy. Rolnicza
Solidarność żyła.
Na zjeździe, po mszy, wybierali władze. Ludzie proponowali, żeby
Maria została przewodniczącą, bo zna teren, ułatwiała interwencje.
Ale ona wolała sekretarzować, jak do tej pory. Ustalili listę
kandydatów do władz, trzeba było szybko pojechać do siedziby
Solidarności robotniczej, żeby wydrukować. Z wiceprzewodniczącym
i  jeszcze jednym kolegą Maria pojechała późnym wieczorem do
Regionu. (D)

Warszawa, Ogrodniczka z MSW na Rakowieckiej się


zachwyca
W  grudniu ’81 Ogrodniczka mogła sobie co najwyżej planować
wiosenne nasadzenia nowych krzewów przy tajemniczej, nazywanej
„szpiegowską” willi Zawrat. Niedaleko Królikarni i tuż obok prywatnej
rezydencji amerykańskiego ambasadora, gdzie po latach zaczną się
rozmowy przygotowujące Okrągły Stół. Jak by na to nie patrzeć, była
jedną z  niemal 25  tysięcy funkcjonariuszy SB, którzy nadzorowali
90 tysięcy tajnych współpracowników, użytecznych pewnie w różnym
stopniu. Statystycznie wychodziło tak, że na jednego funkcjonariusza
przypadało mniej więcej 1500  dorosłych obywateli, a  tajni
współpracownicy stanowili ledwie dwa promile ogółu społeczeństwa.
Ale że lokowani byli w  miejscach, w  których „coś” się działo,
stanowili spore zagrożenie. Do tego 60  tysięcy milicjantów
i 13 tysięcy zomowców.
Ogrodniczka robiła w  MSW swoje i starała się zachować spokój.
Zawsze tak miała, że starała się uspokajać. Nawet na dyżurach,
których nie lubiła, a  które szefostwo resortu organizowało przy
kolejnych zagrożeniach strajkami. Siedziała wtedy po nocach gdzieś
w szkole na Mokotowie i starała się czytać książki. Zawsze jakąś na
dyżur zabierała.
Uważała, że Solidarność to jest coś cudownego –  idea, która
wydobędzie dobro ze wszystkiego, co się da. Była pewna, że to
nieprawdopodobne dobro jest już nie do cofnięcia. Tylko strasznie ją
deprymowały walki w Związku, podziały, spory przywódców – piękna
idea jakby się wtedy ulatniała. No i  każdy kolejny strajk to była
wisząca nad nią groza. Miała bardzo surowych rodziców, w  domu
zawsze było dużo gwałtowności, może dlatego. Uważała, że
przemoc może pomóc na trochę, ale na dłużej nie działa.
W  grudniu ’81 nie wiedziała na razie, rzecz jasna, że potrzeba
jeszcze siedmiu lat, żeby po ogrodzie wilii Zawrat mogli spacerować
i  Lechu, wciąż z  Matką Boską w  klapie, i  Czesław Kiszczak –  bez
Matki Boskiej, ale za to z  numerami telefonów do wszystkich
opozycjonistów, i  ksiądz Alojzy Orszulik –  jeszcze bez biskupiego
krzyża z  relikwiami na piersi. Którzy planowali, jak tu zakończyć te
siedem lat chudych i  Okrągłym Stołem zacząć może inny rozdział.
(A), (3)

Czy generałowie popatrzą życzliwie?


Póki co Generał w  ciemnych okularach musiał zrobić to, co już
dawno zaplanował. Gotowych do działania czekało 70  tysięcy
żołnierzy, 1750 czołgów, 1400 pojazdów opancerzonych, 500 wozów
bojowych, 9 tysięcy samochodów wojskowych i milicyjnych.
W 49 polskich województwach było wtedy mniej więcej 800 miast
i 2400 gmin. Razem 3200 jednostek administracyjnych. Jakby na to
patrzeć statystycznie, wypadałoby po 21 żołnierzy i jakieś pół czołgu
na taką administracyjną jednostkę. Tyle, co nic.
Ale z drugiej strony: ile to mogło kosztować? W 1968 roku, kiedy
podczas Praskiej Wiosny władze Układu Warszawskiego broniły
zdobyczy socjalizmu przed złymi obywatelami Czechosłowacji, co
chcieli uniezależnienia się od ZSRR –  pacyfikowało ich 450  tysięcy
wojska z  krajów „demoludów”. Polacy wysłali tam 18  tysięcy
żołnierzy, 471  czołgów i  542  transportery opancerzone. Co
kosztowało MON 441 milionów złotych.
W  1981  roku w  Polsce samego wojska było niemal cztery razy
więcej. No to chyba jakieś dwa miliardy poszły na to, co się zaraz
miało zdarzyć.
I za to wszystko zapłaciliśmy, na dodatek, sami. (3), (4), (29), (30)

Co po drugiej stronie?
A  co stało po drugiej stronie? Naprzeciwko tych czołgów? No,
powielacze.
Pierwszy, nielegalny – bo przecież legalnie kupić nie było można
–  sprowadził do Polski w  1976  roku Piotr Jegliński, rocznik 1951,
świeżo po studiach na KUL. Pojechał na stypendium do Paryża i tam
wprawił w przerażenie Jerzego Giedroycia, którego poprosił o pomoc
finansową. Redaktor paryskiej „Kultury” uznał pomysł za zbyt
szalony, więc Jegliński sam zapracował na ten powielacz, kupił go
i przemycił do Lublina. I to chyba na nim wydrukowany był pierwszy
komunikat Komitetu Obrony Robotników, który powstał po
„wypadkach czerwcowych” w Radomiu.
Pomału powielaczy zdobywanych różnymi metodami, także
darowanych przez zagraniczne związki zawodowe, było coraz
więcej. Pod koniec lat 70. Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA –
  największe wówczas wydawnictwo podziemne –  dysponowała już
kilkoma. A po latach badacz podsumuje: Od jesieni 1980 do grudnia
1981 wydano w Polsce około 2 tysięcy tytułów czasopism, istniało aż
160  niezależnych oficyn wydawniczych […] nie tylko każdy region
Związku, lecz prawie każdy większy zakład pracy miał własne
czasopismo lub niewielką choćby gazetkę. Drukowano też masę
ulotek informacyjnych. Jak się dało, wykorzystywano również offsety
w  państwowych instytucjach, dużych bibliotekach, drukarniach. Ale
ludzie umieli zrobić ulotki na maszynach do pisania, czasem
drukowali też czcionkami z  dziecięcych drukarenek, które bywały
w sklepach z zabawkami. Albo robili prymitywne powielacze z wałka
od pralki Frani.
Były i  bardziej skomplikowane –  choć wciąż prawie domowe –
 techniki. Matryce z papieru ściernego przełożonego folią z koszulek
od płyt gramofonowych, bo była odpowiednio sztywna. Matryce
białkowe, trudniej dostępne, których obsługiwanie było już „wyższą
szkołą jazdy”.
Generalnie – naród drukował.
Litery, słowa układał w  zdania i  to one otwierały głowy i  serca.
Dawały wiedzę, argumenty, nadzieję i poczucie sensu. (31)

W  piosence opowiedział to Jan Krzysztof Kelus, rocznik 1942,


socjolog, aresztant jeszcze po Marcu ’68, KOR-owski bard „szosy e-
7” z  Warszawy do Radomia. Od 1977  roku wydawał sam, poza
cenzurą, kasety z  własnymi piosenkami. Słuchało się tego
z  grundigów –  jeden głos, jedna gitara, bez parcia na sławę czy
estradę:

Jedni mówią – się zaczęła


Drudzy mówią – że odchodzi
papierowa rewolucja
naszych powielaczogodzin

maturzyści mi mówili,
że to mógł wymyślić Hasek
żeby słowem czołgi wabić,
albo słowem czołgi straszyć

tak wynikło z koła zdarzeń,


że mieliśmy swój egzamin
w czasach kiedy jeszcze słowo
słychać było jak dynamit (33)

Bohdan Smoleń i Zenon Laskowik – kabaret Tey – podczas skeczu Z tyłu


sklepu, rok 1980. Fot. Maciej Osiecki/Forum
Pomnik upamiętniający ofiary Grudnia 70 uroczyście odsłonięto
16 grudnia 1980 roku. W dniach 14-17 grudnia kolejnego roku przy
pomniku, na placu przed Stocznią Gdańską, doszło do manifestacji
przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. Fot. Marek Michalak/East
News

Strajk rolników, okupacja siedziby Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego


w Bydgoszczy, marzec 1981 roku. Fot. Chris Niedenthal/Forum
Drukowanie ulotek przez działaczy Solidarności z fabryki ciągników
w Ursusie przygotowujących się do 4-godzinnego, ogólnopolskiego strajku
ostrzegawczego w odpowiedzi na wydarzenia bydgoskie, 27 marca 1981
roku. Fot. Wojtek Laski/East News
Reglamentacja towarów postępowała. 28 lutego 1981 roku wprowadzono
kartki na mięso (na zdj.), a już pod koniec kwietnia również na przetwory
mięsne, masło, mąkę i inne podstawowe produkty żywnościowe. System
ten, zwłaszcza po wprowadzeniu stanu wojennego, rozszerzany był na
kolejne grupy towarów. Fot. Włodzimierz Pniewski/Reporter

Sklep mięsny na warszawskiej Pradze, grudzień 1981. Fot. Chris


Niedenthal/Forum
Protest Solidarności w sierpniu 1981 roku w Warszawie przeciwko
ograniczeniu racji żywnościowych dla ludności. W tle widoczny plakat
filmu Człowiek z żelaza Andrzeja Wajdy, który w maju tego samego roku
otrzymał Złotą Palmę na festiwalu w Cannes. Fot. Janusz Fila/Forum
Pacyfikacja strajku okupacyjnego w Wyższej Oficerskiej Szkole
Pożarniczej w Warszawie, 2 grudnia 1981 roku. Fot. Jerzy
Woropiński/Forum
Andrzej Wajda podczas Kongresu Kultury Polskiej w Warszawie
przerwanego wprowadzeniem stanu wojennego, 11-13 grudnia 1981 roku.
Fot. Wojciech Kryński/Forum
Rozdział 2.

ANI SŁOWA O TELERANKU

Przepraszam, że was budzę, ale chyba jest wojna… –  usłyszała


zaspana koleżanka Początkującej, kiedy otworzyła w  końcu drzwi,
do których ktoś łomotał. To była przerażona sąsiadka, fryzjerka
z  sąsiedniej ulicy. Z  Saskiej Kępy. Telefony nie działały, obudzili się
syn i mąż. Nie wiedzieli, co jest, więc poszli „do miasta” – z tej strony
Wisły zawsze się tak mówiło. Na Domu Partii obok zwyczajowej
czerwonej powiewała także flaga polska. Dziesięcioletni syn był
zachwycony, jak zobaczył prawdziwy czołg na rogu Nowego Światu.

Wygarniają
„Krajówkę”, czyli 106  osób, które w  słynnej Sali BHP w  Stoczni
obradowały w piątek i sobotę, wygarnęli w zasadzie w nocy. Jeszcze
zanim w Belwederze jeden jedyny Ryszard Reiff odmówił podpisania
tego słynnego dekretu… Tylko że na razie nikt o tym nie wiedział.
Po Wałęsę w środku nocy z 12 na 13 grudnia przyjechał gdański
pierwszy sekretarz partii z  wojewodą –  tak zdenerwowanym, że
wyrwany chyba z łóżka miał na nogach dwa różne buty. Prosili, żeby
Lech zechciał pojechać podstawionym samochodem do Warszawy.
Lech nie chciał. Poszli, zaraz jednak wrócili. Wojewoda ofiarował się,
że może pojechać z Wałęsą, ale ten w końcu wsiadł do samochodu
sam. A  po pierwszym sekretarzu została w  mieszkaniu zimowa
czapka.
Bogdan Lis, wracając ze Stoczni, miał pod pachą teczkę
„krajówki” z  wielkim solidarnościowym logo. Pod koniec obrad nie
działały już teleksy i  telefony, ale że to się zdarzało co jakiś czas,
więc nikt się nie przejął. Koło ósmej wieczorem łącznik od Adama
Hodysza, kapitana SB współpracującego z  opozycją od grudnia
1978, przekazał „krajówce” sygnał o  wprowadzeniu stanu
wojennego. Ale nie zareagowali. Aleksander Hall późnym
popołudniem w  sobotę, 12 grudnia, przyniósł z  miasta wieści, że
zatrzymują działaczy Ruchu Młodej Polski, ale i  to nie zrobiło
specjalnego wrażenia. Andrzej Słowik przekazywał informacje, które
dostał z  Łodzi –  że wojsko się pojawia. Ale ktoś to obśmiał
i  powiedział: „Słowik, nie kracz”. Tyle razy straszono już jakimś
stanem i  tyle razy okazywało się to tylko pustymi pogróżkami, że
nikomu nie włączył się w  głowie alarm. Może taka jest siła życia
w baśni? Może.
Kiedy więc Lisa wyprzedziły dwa ciężarowe wozy wypełnione
zomowcami i  zatrzymały się jakieś sto metrów od niego, nie był
pewien: uciekać czy nie. Ale w końcu, udając, że nic nie zauważył,
poszedł prosto. I nikt go nie zatrzymał. Godzinę później, z kolegami,
którzy przyjechali do niego do domu i  opowiedzieli, że Zarząd
Regionu obstawiony facetami z bronią – jednak się ukrył.

Trójmiejskie hotele z „krajówką”


Po obradach część Komisji Krajowej spała w  gdańskim hotelu
Monopol, część w  sopockim Grandzie. Wokół niego –  na ulicy i  na
plaży –  rozstawiało się już 948  funkcjonariuszy, a  i  wtedy jeszcze
któryś z  solidarnościowców dzwonił z  recepcji do hotelowego baru
nocnego i  rozbawiony relacjonował to kolegom. Lech Dymarski
poszedł jednak do tego baru, w  którym przy grającej orkiestrze
siedziało jeszcze paru z  „krajówki”, i  na ucho szepnął Tadeuszowi
Mazowieckiemu, że hotel otoczony. Ten spokojnie, jak to on, spytał
najpierw: „Co pan powie… a  dużo ich jest?”. Ale w  tym samym
momencie ktoś inny już krzyczał: „O  Jezu!”, ktoś upuścił kieliszek,
orkiestra na moment przestała grać, ale lider zarządził, że nic się nie
stało i zaraz grali dalej.
Coraz więcej osób widziało z  okien kolejne podjeżdżające nyski
i  rząd przytupujących z  zimna na śniegu milicjantów w  mundurach
moro, kaskach i  z  pistoletami maszynowymi. Pomału zbierali się
w  pokoju Mazowieckiego i  próbowali ocenić sytuację. Karol
Modzelewski zapytał nagle, czy ktoś chce wziąć prysznic –  co
wywołało zdumienie. Nikt nie chciał, więc wszedł do łazienki i zdążył
wziąć ten prysznic, zanim do pokoju weszło ZOMO. Modzelewski
siedział już przecież, znał regulamin więzienny i  wiedział, że łaźnia
jest zwykle raz na tydzień, więc chociaż tak się zabezpieczył.
Jeszcze personel Grandu starał się ukryć, kogo się dało, ale
funkcjonariusze się zorientowali i  zaczęli przetrząsać wielki, choć
niemal pusty hotel pokój po pokoju. Skończyli o piątej rano.
A wcześniej, koło trzeciej w nocy, Bujak, szef Regionu Mazowsze,
z Janasem, szefem Związku w Ursusie, widzieli, że ZOMO odjeżdża
spod Monopolu, więc poszli zobaczyć, co się tam właściwie dzieje.
Przez szybę w  zamkniętych drzwiach asystentka Janusza
Onyszkiewicza machała do nich, żeby uciekali, ale Bujak się zaparł,
żeby sprowadziła kogoś, kto drzwi otworzy, bo chcą pogadać.
Wreszcie drzwi otwarto, idąc na górę po schodach, asystentka
opowiada, że Onyszkiewicza wzięli. Bujak na to, że oni zwariowali,
przecież to taka znana osoba, zaraz będzie o  to strajk w  całym
Regionie. Ale idą tymi schodami dalej, a  asystentka mówi, że
widziała, jak Wądołowskiego –  pierwszego wiceprzewodniczącego
Solidarności –  wyprowadzili z  pokoju w  kajdankach. Bujak
oprzytomniał, spytał, kogo jeszcze wzięli. A asystentka, płacząc: że
całe prezydium aresztowane, uratowali się chyba tylko Eugeniusz
Szumiejko i  Andrzej Konarski, a  SB jeszcze chodzi po pokojach
i  sprawdza. Wtedy wreszcie Bujak z  Janasem rzucili się w  dół po
schodach i do drzwi.

Czy to może na Sybir?


Niektórych zabrali tej nocy do koszar na Kartuskiej w  Gdańsku,
a stamtąd do obozu internowania w Strzebielinku. Innych, którzy byli
na Grunwaldzkiej w  biurze Komisji Krajowej i  Zarządu Regionu
Gdańskiego, przewieźli na komendę milicji w  Pruszczu Gdańskim.
Jeszcze innych na komendę przy ulicy Kurkowej. Henryk Wujec
siedział tam już w  obszernej piwnicy ponury, ale nie za bardzo się
przejmując, bo przecież ileś razy opozycjonistów wcześniej
zatrzymywano na „dołkach” na 48 godzin, skuwano kajdankami. Ale
kiedy zobaczył, jak wprowadzają do tej piwnicy skutego
Mazowieckiego, poczuł, że to przekracza jego wyobraźnię. To prawie
tak, jakbym zobaczył Prymasa w kajdankach – wspominał potem.
Niektórzy bali się tej nocy, że wkroczyli Rosjanie. Inni, że pojadą
na Sybir – tak jakby weszli od razu w stary polski nurt. Jeszcze inni
obawiali się, że ich przymusowo deportują na Zachód. A  po kilka
osób podstawiono helikopter –  i  ci cieszyli się, że jednak zostają
w kraju, bo jak helikopter, to przecież nie za długi dystans.
Nie znaleźli wtedy milicjanci ani ZOMO Bogdana Borusewicza,
Aleksandra Halla i Bogdana Lisa. A do końca 1981 roku nie udało im
się aresztować dwudziestu siedmiu członków „krajówki” – wśród nich
trzech członków prezydium KK: Zbigniewa Bujaka, Władysława
Frasyniuka i Andrzeja Konarskiego. (3), (34), (35)

Instrukcje, plany i dolary


Resztę ludzi Solidarności zabierali z  domów. Wedle instrukcji do
akcji „Jodła”, rozwożonych jeszcze jesienią do Komend
Wojewódzkich MO. Instrukcje były drobiazgowe: Ekipy realizacyjne
powinny posiadać kompletne uzbrojenie i wyposażenie w niezbędny
sprzęt (broń palna, gaz, kajdanki, łomy itd.). Gdyby
funkcjonariuszom nie otwierano drzwi, zalecano natychmiastowe
użycie łomu. Gdyby zatrzymywani stawiali opór, zalecano ich
obezwładnić przy użyciu dostępnych środków przymusu… No
a  gdyby ktoś do funkcjonariuszy strzelał, to i  funkcjonariusz miał
w zależności od stopnia zagrożenia, podjąć decyzję o użyciu broni…
(3)

Dorwać Janasa
W  akcji „Jodła” –  której celem było zatrzymanie i  umieszczenie
w przygotowanych już aresztach i więzieniach wytypowanych osób,
uznanych za groźne dla bezpieczeństwa państwa –  wzięło udział
dziesięć tysięcy funkcjonariuszy. A  wcześniejsze przygotowania do
tego zatrzymywania po domach były metodyczne i dokładne.
W  notatce służbowej dotyczącej Zbigniewa Janasa –  rocznik
1953, po technikum kolejowym w  Warszawie, elektromontera,
przewodniczącego Solidarności w  Ursusie i  członka „krajówki” –
  narysowano 8  grudnia 1981 bardzo dokładnie schemat
rozmieszczenia mieszkań na klatce schodowej bloku, w  którym
mieszkał. Opisano położenie budynku w okolicy i reklamy kwiaciarni
na parterze, wejścia od frontu i zamknięte wejścia od tyłu budynku,
a także liczbę wind. A ponieważ na 12. piętrze, gdzie, wedle służb,
mieszkał Janas, lokale nie miały na drzwiach numeracji, ustalono, że
jego mieszkanie musi znajdować się obok niezamykanych na klucz
drzwi przejściowych do sąsiedniej klatki. Ustalono, gdzie są
zamykane na kłódkę schody na poddasze i  drugie, z  oknem na to
poddasze i  dach, także zamykane na kłódkę. Ustalono nawet, że
w  sąsiedniej klatce okno na dach nie miało szyby, było zasłonięte
papą i  nie było kłódki w  drzwiach prowadzących do tego
pomieszczenia. Zlokalizowano też balkon Janasa, wychodzący na
kwiaciarnię, tak jakby spodziewano się, że będzie chciał przefrunąć
ze swojego piętra gdzieś indziej.
No i taki pech. Akurat wszystko to razem na niewiele się przydało,
bo nocą z  12 na 13  grudnia Janas z  Bujakiem obserwowali to, co
działo się pod gdańskim hotelem Monopol, i  dzięki temu zeszli
z  oczu służbom na całkiem długi czas. Ale 13  grudnia internowano
ponad trzy tysiące osób.
A na Janasa akurat byli dodatkowo „cięci”, bo już pod koniec 1980
roku mówił premierowi, wtedy Pińkowskiemu, że nie uznaje
kierowniczej roli Partii na terenie Zakładu. Tego partia ani SB
wybaczyć nie mogły. (1), (F)

Dolar w górę
Kiedy zaczęły się internowania, zaraz czarnorynkowy kurs dolara
skoczył z 480–520 do 1500–1600 złotych. Dlaczego czarnorynkowy?
Bo dolary były trochę legalne, a  trochę jakby nie. Gdyby była tu
giełda, toby zadrżała. No ale nie było czegoś takiego
w  socjalistycznym państwie i  nawet studenci, którzy uczyli się na
każdym kierunku obowiązkowo ekonomii politycznej, czyli
socjalistycznej, nie umieli sobie jej –  tutaj –  wyobrazić. Nawet
kantorów wtedy nie było.
Od 1950  roku posiadanie walut i  złota było zakazane, za handel
nimi groziła kara śmierci. Po 1956  roku, kiedy padał już stalinizm,
Ministerstwo Finansów pozwoliło obywatelom mieć złoto, dolary oraz
inne waluty wymienialne –  ale tylko do użytku osobistego. W  roku
1960 Bank Pekao rozpoczął emisję swoich bonów towarowych, które
zastępowały te trefne waluty. No a  już za Gierka można było iść
z  tymi bonami do państwowego sklepu Pewex, co było skrótem od
nazwy Przedsiębiorstwo Eksportu Wewnętrznego. Studentów uczyli,
co prawda, że jak się coś eksportuje, to znaczy, że wysyła do innego
kraju, ale w socjalizmie możliwe było eksportowe wysyłanie także do
samego siebie.
W  Pewexie można więc było legalnie kupić za te bony i  dolary
zachodnie wranglery, komputery, kosmetyki, papierosy, zabawki. Ale
i polskich produktów było co niemiara: alkohole, szynka Krakusa bez
kartek, coca-cola, papier toaletowy. Resztę w  kasie obywatel
dostawał zawsze w  bonach i  w  ten sposób pomagał rządowi, który
potrzebował dolarów, bo do spłacania były przecież zachodnie
kredyty.
A  jeśli ktoś zamarzył o  tych wranglerach i  nie miał legalnych
dolarów ani bonów? Miał cinkciarzy, u  których mógł się zaopatrzyć.
Także cudzoziemcy przyjeżdżający do Polski często właśnie u  nich
wymieniali swoją walutę na złotówki, bo mieli lepszy kurs niż
w państwowym banku. W zasadzie byli nielegalni, ale – jak to u nas
–  jawni. Służby ich tolerowały, choć świetnie było wiadomo, gdzie
można ich spotkać i usłyszeć to szeptem syczane change money, co
w wydaniu syczącego brzmiało jak cieńć many.
Cinkciarze zniknęli dopiero w  1989  roku, na razie, tego
13  grudnia, zareagowali jak prawdziwa giełda –  błyskawicznie.
A internowania trwały. (3), (4)

Świerk, Instytut Badań Jądrowych, służby kontra


fizycy
Chociaż… Same internowania nie były znów taką wielką filozofią.
W dalszych planach było przecież zastąpienie internowanych szefów
Solidarności ludźmi służb.
Jeszcze 10 grudnia 1981, na przykład, pracownicy Wydziału III W-
1 Komendy Stołecznej MO stworzyli –  w  jednym, pojedynczym,
tajnym i  specznaczenia egzemplarzu –  dokładny plan, jak to zrobić
w  Instytucie Badań Jądrowych w  Świerku. Nazywało się to Plan
działania na obiekcie „Atom” w czasie akcji „Wrzos”. Pracowało tam
przy reaktorach atomowych cztery tysiące osób, z  czego 3400
należało do Solidarności.
Wedle „smutnych panów”– jak nazywano często ludzi z  SB –
 Solidarność na obiekcie koncentrowała się wtedy wokół prac nowo
powstałego samorządu pracowniczego. Poglądy się radykalizowały.
Ośmiu prowodyrów z  kierownictwa Związku było na listach do
odosobnienia. Po ich internowaniu wytypowany Tajny
Współpracownik „Olaf” miał przejąć kierowanie organizacją.
„Olaf”, wcześniej blisko z  kierownictwem Solidarności w  IBJ, był
na razie służbowo w  RFN, miał wrócić 23  grudnia. W  czasie
nieobecności TW „Olafa” do działań wytypowane zostały kolejne
osoby. Z  jedną z  kobiet, która była w konflikcie z  przewodniczącym
Związku w  IBJ, planowano już 10  grudnia rozmowę operacyjną,
w  której zamierzano grać argumentem autokratyzmu i  despotyzmu
przewodniczącego. Rozmowę z  kolejną osobą typowaną do
wymiany, autorytetem dla wielu, planowano na 14  grudnia. Bo
przecież na początku grudnia nie wszyscy w  służbach znali termin
rozpoczęcia stanu wojennego, choć jego cele mniej więcej były już
wiadome.

Jak to zrobić, żeby ich wymienić


W  tych rozmowach planowano sugerować potrzebę powołania
kolektywnego kierownictwa organizacji z  uwzględnieniem silnych
indywidualności – takich jak dwie wytypowane osoby. Wzmacniać te
plany miały potem osobowe źródła informacji na obiekcie […]
poprzez wykazywanie indolencji, manipulacji i  wykorzystywania
pełnionych funkcji do realizacji wąskich celów.
Wszystko to razem zostało uzgodnione z  „Olafem”, który miał
zostać nowym szefem Związku w  IBJ. Planowano, że po
rozpoczęciu akcji „Wrzos” „Olaf” zwoła posiedzenie Komisji
Zakładowej Solidarności i  zaproponuje siebie jako
przewodniczącego do czasu powołania kolektywnego kierownictwa
na obiekcie. W  międzyczasie –  panowie z  SB planowali to na
20  grudnia –  po odpowiednim szyfrogramie do pograniczników na
lotnisku miał zostać internowany jeden z członków dotychczasowego
kierownictwa Związku. Wracałby tego 20  grudnia ze służbowej
podróży do Triestu.
Potem już wszystko miało iść ku dobremu. Żeby unieszkodliwić
radykałów, „Olaf” miał zasugerować, żeby to oni właśnie zajęli się
zabezpieczaniem reaktorów i wtedy nie będą mogli jątrzyć. Podpisał
ten plan działania kierownik sekcji w  Wydziale III A-1 KS MO
porucznik M. Patelski.
No i  jak się to wszystko sprawdziło? 13  grudnia udało się
internować tylko czterech członków komisji związkowej, w  tym
Grzegorza Bogutę, który jeszcze w 1977 roku założył z Mirosławem
Chojeckim Oficynę Wydawniczą NOWA, wtedy nielegalną. Piątego
z komisji w IBJ internowano kilka dni później, szósty uciekł podczas
forsowania drzwi wejściowych do jego mieszkania i  ukrywał się
przez trzy miesiące, siódmy zmylił tropy i  ukrywał się, prowadząc
podziemną działalność przez ponad dwa lata, ósmy nie wrócił
z  Zachodu –  wrednie współpracował tam z  Jerzym Giedroyciem,
założył miesięcznik „Kontakt” i  organizował pomoc sprzętową dla
podziemia. (1), (15), (36), (37)

Warszawa, Kapitan z Wydziału Zabójstw –


 więźniowie czy strażnicy?
Jeszcze 12  grudnia, około 9  wieczorem, pod dom Kapitana „od
zabójstw” z  Mostowskich podjechała nyska i  zabrała go do roboty.
Zbierała po kolei, bo był alarm najwyższego stopnia i skoszarowani
musieli być wszyscy: zdrowi, chorzy – bez wyjątku.
Na dziedzińcu u  Mostowskich stało wojsko. W  komendzie już
wiedzieli, że stan wojenny –  ale nic więcej. Łączności nie było –
  działał tylko jeden telefon, u  komendanta. Siedzieli w  swoich
pokojach, nie wiedząc, po co tu są –  nikt nie chciał im nic
powiedzieć. W  nocy mniej więcej połowa z  nich usłyszała: „Wy, wy
i  wy –  jedziecie na Białołękę”. Nie wiedzieli po co. Tym, co nie
jechali, zostawiali karteczki dla rodzin – że nic im nie jest i że będą
w areszcie…
Po 23 byli na miejscu. Kapitan znał je dobrze, bo często tam by-
wał, jeździł przesłuchiwać „swoich podopiecznych” ze spraw.
Zabójców, bandytów. Znał też personel. Widział, jak w  świetlicy
instaluje się telewizja. Aresztantów przegrupowywano do innych cel,
bo jeden pawilon miał być wolny. Także tutaj nie działały telefony –
 łączność była drogą radiową.
Byli przerażeni i pewni, że zostaną izolowani. Ale niedługo później
okazało się, że mają „tylko” przyjmować internowanych. W  imieniu
komendanta stołecznego, bo to przecież komendanci wojewódzcy
MO realizowali opracowane wcześniej plany internowania. Pierwsza
doba była dla Kapitana najgorsza, bo wciąż nikt prawie nic nie
wiedział. Przez trzy dni odhaczał na listach kolejne przywożone
osoby i  sukcesywnie odsyłał listy do Mostowskich, jak mu kazali.
Jadł, co mu dali, i działał jak robot.
Znał z  widzenia wielu przywiezionych, także profesorów
z uniwersytetu, i był wściekły z powodu sposobu, w jaki ich traktują.
„Pokaż no, co tam masz w  kieszeniach” –  cedził, na przykład,
strażnik do dystyngowanego starszego pana. Kapitan kipiał, coś tam
do strażnika burczał. I tyle. Ktoś przyniósł wiadomość, że przyjechał
Kiszczak, żeby jednego z profesorów przeprosić i zabrać z aresztu.
Wtedy i  strażnicy trochę się ugrzecznili. A  kapitan i  reszta
„kryminalnych” czuli się w tym jak zdegradowani. I w sumie słusznie
się obawiali o  możliwą izolację dla siebie. Kapitanowi nic się nie
stało, ale po 13  grudnia 1981 trwał dalszy ciąg rozmów
„ostrzegawczych” z  milicjantami –  założycielami związku.
Internowano dwudziestu pięciu funkcjonariuszy, trzech aresztowano
pod zarzutem ujawnienia Solidarności tajemnicy służbowej. (A)

Góry koło Płocka, Maria Stępniak nie działała na


niekorzyść
12 grudnia późnym wieczorem pojechali we trójkę z Domu Technika,
w  którym był zjazd, do Regionu, żeby tam wydrukować listy
kandydatów do władz i wrócić z tym do delegatów. W Regionie przy
wejściu stał już pan z  długą bronią. Zabrali ich wszystkich na górę,
usadzili w  ich rolniczym pokoju, powiedzieli, że jest stan wojenny.
Maria na to, że przecież zjazd jest, że w Domu Technika są rolnicy,
więc niech ich odwiozą, bo chcą być razem z zebranymi, nigdzie nie
uciekną. Nie zgodzili się, a  wkrótce do Regionu zaczęli zwozić
sukami inne grupy z Solidarności robotniczej.
Około drugiej w  nocy zawieźli ich na komendę, rozpoczęły się
przesłuchania. Maria miała dwójkę małych dzieci, nie wiedziała, czy
ją gdzieś wywiozą, czy coś się zdarzy, ale starała się być dzielna.
Trzy razy ją wzywali, dopytywali. Za trzecim razem pan położył przed
nią pismo, na które później mówiło się „lojalka”. Miała podpisać, że
zaniecha działalności na niekorzyść PRL. Zastanowiła się,
pomyślała: „O  Boże, przecież ja nigdy nie działałam na
niekorzyść…”. Więc powiedziała, że może podpisać, ale trzeba
wykreślić tę „niekorzyść”, bo przecież ona zawsze działa w  imię
dobra i dla kraju. Milicjant poszedł na konsultację, wrócił, zgodził się,
zwolnili ją. Tylko jeszcze chcieli, żeby pojechała do rolników w Domu
Technika i  zaapelowała, żeby się rozeszli. Maria przypomniała, że
razem z  nią byli zabrani dwaj koledzy, więc oni też muszą teraz
jechać do rolników – zgodzili się.
Wyszli we trójkę z  komendy, poszli najpierw pod Region, żeby
zabrać rolniczy samochód z  nalepkami Solidarności. W  Regionie
nikogo już nie było, wsiedli w  tego malucha i  pojechali przez całe
miasto do Domu Technika. Też był zamknięty, ludzie już się
rozjechali, więc jeden z  kolegów pojechał autobusem do siebie do
Kutna, drugi do Sannik, a Maria do domu maluchem. Wstawiła go do
garażu i dopiero wtedy dotarło do niej, jak poważna jest sytuacja.
Następnego dnia, w  poniedziałek, przyjechał do niej mecenas
z  Regionu, podjechali autobusem do naczelnika gminy w  Łącku,
zasięgnąć języka. Okazało się, że zamiast naczelnika jest wojskowy,
a wszystkie rzeczy Solidarności RI są schowane. I że trzeba czekać.
Maria nie miała w domu telefonu, nawet niedziałającego, po tygodniu
pojechała więc samochodem do jednego z kolegów spytać, czy będą
coś robić, działać. Kolega chciał na razie przeczekać. Spotkała się
z  kolegą z  Kutna, on też na razie nie chciał się angażować.
Pojechała do jeszcze jednego –  i  tu już zaczęła się rozmowa
o  tworzeniu siatki. Niedługo dołączył jeszcze jeden, z  Gąbina.
Później ruszyła na drugą stronę Wisły i tak dojeżdżała do kolejnych
działaczy w  Konarach, Radzanowie. Jeden z  nich zaoferował, że
można u  niego organizować drukarnię. No i  Maria zaczęła być
optymistką. (D)

Pomorze, Waldemar Skrzypczak i pluton czołgów


Waldemar Skrzypczak, rocznik 1956, zimą 1981  roku był dowódcą
plutonu czołgów w  Słupsku. Prawie trzydzieści lat później, już jako
generał i  dowódca Wojsk Lądowych, opowiadał w  wywiadzie
o 13 grudnia.
Nad ranem dostali wtedy rozkaz przeniesienia się na Żuławy, więc
przemieszczali się bocznymi drogami w  rejon Gdańska. Wiedzieli
już, że jest stan wojenny, ale nie do końca orientowali się, co
zastaną w Gdańsku. Nie obawiali się Solidarności – raczej rosyjskiej
interwencji, tak jak w  1956  roku na Węgrzech czy w  1968
w Czechosłowacji. Gdyby do niej doszło, raczej podjęliby walkę – tak
w  każdym razie wynikało z  ich rozmów i  tak to zapamiętał, a  po
latach opowiedział w wywiadzie dla „Przeglądu Tygodniowego”.
A  skąd dowódca plutonu czołgów wziął się w  tym Słupsku? To
długa rodzinna historia. Pradziadek walczył w  armii Imperium
Rosyjskiego, zmarł na tyfus podczas rewolucji październikowej.
Dziadek –  przedwojenny oficer –  po wrześniu 1939 włączył się
w konspirację, potem był w obozie w Buchenwaldzie. Po wyzwoleniu
polscy więźniowie trafili pod opiekę emigracyjnego rządu RP
w Londynie, który skierował ich do 2 Korpusu we Włoszech. W 1947
roku wrócił do Polski i  niemal od razu został aresztowany za to, że
na dworcu we Wrocławiu, po wódeczce, obraził Józefa Stalina. Czyli
coś tam pod nosem powiedział. Za karę dostał dwa lata
przymusowej pracy w  kopalni, a  potem, kiedy odkryto, że był
przedwojennym oficerem, trafił do więzienia w  Rawiczu, wyszedł
w  1951  roku. Drugi dziadek we wrześniu ’39, jako żołnierz
Wołyńskiej Brygady Kawalerii, zginął podczas bombardowania
Twierdzy Modlin.
Ojciec Skrzypczaka z  kolei jako chłopiec był kurierem Armii
Krajowej. W 1948 roku wstąpił do szkoły oficerskiej, w 1950 był już
zawodowym żołnierzem, w  Kołobrzegu służył w  jednym garnizonie
z Ryszardem Kuklińskim. W grudniu 1970 dostał rozkaz wyjazdu do
Trójmiasta, gdzie rozpoczęły się robotnicze strajki i  to jego pułk
17  grudnia 1970 rano strzelał do stoczniowców przy stacji kolejki.
Zginęło dziesięć osób, 23  zostały ranne. Przeszedł wtedy do pracy
w  wojskowej komendzie uzupełnień, w  1980 roku, po 32  latach
służby, odszedł z wojska…
A  jego syn w  1976  roku dostał się do Wyższej Szkoły Wojsk
Pancernych w  Poznaniu, potem trafił do pułku czołgów w  Słupsku.
Przemieszczając się 13  grudnia ze Słupska na Żuławy, mogli
uważać, że interwencja rosyjska właśnie następuje. Ale w Gdańsku
w  stronę ich czołgów pofrunęły butelki z  benzyną nie od Rosjan
przecież, a  od mieszkańców miasta, którzy wciąż przychodzili pod
roztrzaskaną w  nocy bramę spacyfikowanej przez ZOMO Stoczni.
(38)

Warszawa, Mariusz, ten od flagi – tynkuje


13  grudnia rano Mariusz ruszył z  Brzozowej na Starym Mieście na
Kredytową, do mamy.
Wojaków było na Starym Mieście pełno. Ale nic się nie działo.
Minął niedaleki komisariat na Jezuickiej, który w sumie znał. Koledzy
mówili, bo byli – to raz. No i dwa – znał go z tej jednej sytuacji, kiedy
po którejś manifestacji, jesienią, wracał do domu przez Starówkę,
swoją ścieżką przez plac Zamkowy, potem Jezuicką. Trzepnęli go
pałą od razu, ale jak im pokazał dowód, w  którym miał
przystemplowane, że tu z siostrą mieszka, puścili.
Na Jezuickiej 13  grudnia jeszcze nie zdarzyło się to, co później,
w 1983 roku. Z jego kolegą z podstawówki, Grześkiem Przemykiem.
Byli w jednej paczce, Mariusz uważał, że to był bardzo fajny chłopak
i bardzo zdolny, no i taka dusza towarzystwa. I mama Grześka też.
Różne historie im opowiadała, zawsze do nich przyszła, jak
u  Grześka w  pokoju byli, jak mieli problemy, zawsze można było
z  nią pogadać. Tak jak i  z  babcią. Nie mieszkała tam, gdzie
Grzesiek, ale jak się coś działo, to się do babci Poli szło. Nie
wszyscy, ale Mariusz tak.
Babcia rozmawiała, potrafiła doradzić, pocieszyć. Rodzice
Grześka byli po rozwodzie, a Mariusz miał w domu kłopoty z ojcem,
co te swoje trzy ćwiartki musiał dziennie wypić, chociaż i  po paru
dużych flaszkach szedł jak trzeźwy. Miał mocną głowę. Mariuszowi
strasznie było żal mamy, że tak z tym ojcem się ma, potrzebował się
wygadać. No i  babcia Grześka słuchała, mówiła, żeby się nie
poddawać, przetrzymać, taka „życiowa” była. I kota miała pięknego.
Niebieskiego prawie.

Ten remont
Tego 13  rano, idąc na Kredytową, Mariusz myślał jednak głównie
o tej cholernej ścianie, którą na Brzozowej tynkował już trzeci dzień.
Przygotowywał ją do malowania długo, bo poprzedni lokatorzy, po
których dostali przydział od rady narodowej, nie dbali. Mariusz mydlił
te ściany, skuwał, co było trzeba, i  uparł się, że pomaluje to na
gładko i na jasno. Jakoś szło, a „Trybuny Ludu” pozbierane od całej
rodziny leżały na podłodze dumnie pochlapane – folia malarska była
na razie tylko na tak zwanym Zachodzie i  sama wiedza o  tym, że
gdzieś tam jest, zapowiadała nowe czasy.
Mariusz nie wiedział, bo i  prawie nikt wiedzieć tego wtedy nie
mógł, że niedaleko niego, na Miodowej, zaraz po północy
12 grudnia, na polecenie generała Jaruzelskiego zjawił się Kazimierz
Barcikowski. Był członkiem Biura Politycznego partii
i  współprzewodniczył –  ze strony rządowej –  Komisji Wspólnej
Przedstawicieli Rządu i  Episkopatu. Osobiście poinformował
prymasa Polski Józefa Glempa o  wprowadzeniu stanu wojennego.
(A), (3)

Warszawa, Inka Słodkowska idzie do świętego


Marcina
Inka, która nie spodziewała się jeszcze, że lata później zostanie
bardzo poważną panią profesor od nauk społecznych, w „karnawale”
była świeżo po socjologii na UW. Pracowała w  Ośrodku Prac
Społeczno-Zawodowych „krajówki”, kierował nim Andrzej
Wielowieyski, prawnik, szef doradców Solidarności, a  potem Jacek
Kurczewski, socjolog. Po latach pierwszy z  nich został
wicemarszałkiem senatu, drugi – sejmu. No ale to później…
Na Zjeździe w  Olivii Inka dostała nawet plakietkę z  napisem
„ekspert”; jak wszyscy z  Ośrodka jeździła z  Warszawy na kolejne
posiedzenia „krajówki” do Gdańska. Po ostatnim, 12 grudnia, wróciła
pociągiem do Warszawy, bo 13  rano miała zaprowadzić dzieci
z  Klubu Inteligencji Katolickiej na wycieczkę do klasztoru sióstr
wizytek, koło uniwersytetu.
Ruszyła rano, niepewna, co będzie, i  zobaczyła, że na
Krakowskim, pod Harendą, czyli dużą, ulubioną przez studentów
kawiarnią, w  której dobrze spędzało się wszystkie przerwy między
źle rozplanowanymi na wydziałach zajęciami, ktoś coś woła przez
megafon. To był Jacek Fedorowicz, satyryk, uwielbiany za trójkowe
„60 minut na godzinę” i kolegę kerownika, którego wicie, rozumicie…
naśladujące sposób mówienia wielu partyjnych sekretarzy pozwalało
śmiać się z nich serdecznie, zamiast przejmować. Dobre było i to.
Skąd Fedorowicz wziął wtedy tubę? Może mu pożyczyli z kościoła
Świętego Krzyża, który był obok? Taką pielgrzymkową przecież
raczej mieli. Może. Czytał przez tę tubę odezwę Solidarności
z  Ursusa, już rozlepioną na murach Śródmieścia. Trochę dalej
w  stronę „Białego Domu”, czyli gmachu Komitetu Centralnego, koło
kawiarni Nowy Świat, ZOMO zablokowało przejście na Krakowskie,
ludzie szli na tak zwaną czołówkę, a zomowcy rzucali w tłum petardy
z gazem.
Ale dzieci z KIK-u jakoś dotarły do miejsca, w którym czekała na
nie Inka, tyle że KIK był już zawieszony i  wycieczkę trzeba było
odwołać. Parę tygodni później dopiero jedna z nauczycielek z liceum
Zamoyskiego prowadziła zajęcia dla grup dziecięcych u  siebie
w mieszkaniu.
Inka tymczasem poszła do kościoła świętego Marcina na Piwnej,
bo to było bardzo „kikowskie” miejsce, przepełnione duchem ośrodka
w  Laskach. Przez zasypany śniegiem plac Zamkowy, ścieżynką
w  tym śniegu, dziesiątki ludzi szły w  to samo miejsce. Po
wiadomości, po pociechę, już z  pierwszymi paczkami
„pomocowymi”. Oficjalnie Prymasowski Komitet Pomocy
Internowanym i  ich Rodzinom kardynał Józef Glemp powołał do
życia 17  grudnia. Ale działał przecież od razu. Byli w  Komitecie
biskupi, księża, adwokaci, aktorzy, reżyserzy, profesorowie
medycyny i  „zwykli” lekarze. Od razu powstawały sekcje:
informacyjna, prawna, pomocy materialnej, medyczna. Szybko
organizowały się kolejne, podobne, w 36 innych miastach.
A  chyba już w  tę niedzielę pojawiły się na Piwnej pierwsze
krzyżyki z  drucików. Przewiązane biało-czerwonymi kawałkami
włóczki. (J)

Warszawa, Teresa Kapela przed Świętym Krzyżem


Teresa, która zaczynała wtedy działać w  ruchu Gaudium Vitae,
została na Krakowskim. W  sobotę, 12  grudnia, odwiedził ją i  męża
znajomy organista z  Gdańska. W  niedzielę rano miał grać
u  Świętego Krzyża do mszy transmitowanej przez radio, tak jak
chcieli robotnicy jeszcze podczas strajku w  Stoczni. Do późna
gadali, tak jak się wtedy po domach gadało, rano włączyli radio. „Co
ten ksiądz tak bredzi?” –  zapytała Teresa nie do końca jeszcze
obudzona, słuchając tego, co nadają… Dorobek wielu pokoleń,
wzniesiony z  popiołów polski dom ulega ruinie […] codzienna,
narastająca aktywność ekstremistów […] jawne dążenie do
całkowitego rozbioru socjalistycznej polskiej państwowości […]
szeroko rozlewa się po kraju fala zuchwałych przestępstw, napadów
i włamań […] chaos i demoralizacja przybrały rozmiary klęski […] już
nie dni, lecz godziny przybliżają narodową katastrofę […]
awanturnikom trzeba skrępować ręce, zanim wtrącą ojczyznę
w otchłań bratobójczej walki… Nadawali przemowę Generała.
Teresa poszła z  mężem przed kościół, mieli sprzedawać Zeszyt
w  kratkę –  przeznaczony specjalnie dla dzieci tomik księdza Jana
Twardowskiego, który w  najprostszy sposób potrafił pisać
o  najważniejszych w  życiu sprawach. Potem ruszyli do kolegów
męża na politechnikę, tam już był strajk. Wieczorem obeszli
mieszkania trzech kolejnych znajomych, okazało się, że są
internowani. Wrócili do siebie, na klatce złapał ich brat męża.
Sąsiedzi powiedzieli mu, że już trzy razy do Teresy pukali milicjanci.
Poszli więc z mężem nocować do kuzynów.
Wiele dni później, jak wrócili, sąsiad z  piętra wyżej, partyjny,
dawał im znać, jak szła do nich milicja. (J)

Sieradz, Andrzej Ruszkowski pyta milicję, co się


stało
Andrzej, szef działu prawnego dużych zakładów dziewiarskich
w  Zduńskiej Woli, dowiedział się o  stanie wojennym od żony
przyjaciela. Ten przyjaciel był szefem Solidarności w jego zakładzie.
W  niedzielę rano, w  mróz, ta żona, pani Marysia, przyjechała do
niego do Sieradza i  powiedziała, że męża aresztowali. I  żeby
Andrzej pomógł jej zorientować się, o  co chodzi. No bo przyszli
w nocy, zabrali go, a ona nie wiedziała nic poza tym.
Poszli do biura Regionu – na ryneczku w Sieradzu. Kobieta, która
mieszkała naprzeciwko, powiedziała, że w  nocy była tam jakaś
banda z  łomami, rozwaliła drzwi. W  środku podsypiał dyżurny przy
faksie, capnęli go. Dowiedzieli się więc tyle, że była jakaś nocna
akcja, ale w dalszym ciągu nie wiedzieli, w czym rzecz.
Poszli na milicję i  tam potwierdzono, że akcja była, że jest stan
wojenny i  że męża pani Marysi i  innych rzeczywiście aresztowali.
W  Sieradzu jest więzienie, które stworzył tu w  XIX wieku Fryderyk
Skarbek, od 1820 roku profesor ekonomii, administracji i  prawa
policyjnego na Królewskim Uniwersytecie Warszawskim. W  tym
starym więzieniu trzymali teraz zabranych z  domów w  nocy, potem
zawieźli ich do Łowicza.
Wszystkie dokumenty związane z Solidarnością zabrali. Z tym że
niektóre udało się przechować, bo to w  końcu była organizacja
społeczna, więc różnie to z dokumentami bywało.

Powstańcy, tajne komplety i dzieciaki w stalinizmie


Andrzej, który po latach organizował w  Sieradzu Komitet
Obywatelski, mówi, że tu jest środek Polski, nie ma przepływów
ludności, jest za to mocna tradycja narodowa, tradycja Powstania
Styczniowego. Dużo grobów, krzyży przetrwało po lasach. Jego
mama, urodzona w  1901  roku, chodziła tu do rosyjskiej szkoły i  na
komplety do miejscowego księdza. Na rynku zawsze stał żandarm
i  próbował dzieci rewidować, bo czuł, że noszą polskie książki. Ale
one uciekały, tak opowiadała. Jak był mały, lubiła im w  domu
śpiewać starą wojskową piosenkę jeszcze z  czasów Powstania
Listopadowego: Bywaj dziewczę zdrowe, Ojczyzna mnie woła. / Idę
za kraj walczyć wśród rodaków koła… Dalej było, co prawda,
smutno: I  choć przyjdzie zginąć w  ojczystej potrzebie. / Nie
rozpaczaj, dziewczę, zobaczym się w  niebie. Ale czy małego
chłopca mogło to wystraszyć? Może raczej zahartowało i wpoiło mu
przekonanie, że trzeba walczyć o to, co ważne?
Kiedy Andrzej chodził do liceum, syn jednego z  zamordowanych
w  Katyniu założył organizację. „Katyń” właśnie. Wykryli ich, zrobili
proces, kilku chłopców dostało po 15  lat więzienia. A  Andrzeja
i  kolegów z  klasy nauczycielka wzywała i  wymuszała podpisanie
apelu, w  którym potępiano organizację. Płakała, ale zmuszała.
Proces był w  miejscowym sądzie. I  tłumy wiwatujących za
chłopakami. Andrzej to zapamiętał.
Kiedy posadzili tych z  „Katynia”, powstała nowa organizacja,
„Orzeł Biały 1950–55”. Celem chłopaków było dobrze się uczyć,
żeby skończyć studia i jak już będzie można, włączyć się w naprawę
Polski. No i Andrzej w 1958 roku zaczął i w terminie skończył prawo
w Toruniu, na uniwersytecie, który prawie cały był „wileński”, łącznie
ze sprzątaczkami i  z  personelem pomocniczym. Bo jak już „Ruscy”
pozwolili, to ludzie ładowali, co się dało, i uciekali do Polski. Już był
Gomułka, a prowadzący harcerstwo w Wilnie teraz w Toruniu zaczął
tworzyć drużyny, więc i  Andrzej się włączył. Prowadzili te drużyny
z żoną, sami byli w akademickiej, jeździli na obozy wędrowne…

Odkomunizować, kogo się da


Andrzej był w  Solidarności, to jasne, szefował też w  wojewódzkim
oddziale Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego.
Z  żoną, polonistką, chcieli „odkomunizować” młodzież. Na
wędrownych obozach były ogniska, gawędy o  historii. Organizował
też ludziom z  różnych zakładów wycieczki po Polsce, jego Klub
PTTK zamienił się w  komisję Solidarności, ale szybko zakazali
radcom prawnym takiej działalności.
Chronili zakład. Jak był ogólnopolski strajk, pytali księgowego, czy
mogą sobie na to pozwolić. Jeśli mówił: „Nie, bo nie będzie z czego
ludziom zapłacić”, to tylko wywieszali flagi i pracowali. Ten zakład –
  trzy tysiące ludzi –  przetrwał wszystko, zniknął dopiero na fali
wyprzedawania po 1989  roku. No ale to przecież dużo, dużo
później…
Przed Sierpniem związki zawodowe były tylko od spraw
socjalnych, od załatwiania śledzi na święta czy herbaty. Ale i  na
wycieczki związki miały pieniądze: do teatru w Łodzi czy Warszawie,
w Tatry. W Zduńskiej Woli, w Sieradzu była mocna klasa robotnicza
–  jak w  całym okręgu łódzkim –  jakieś 60  wielkich przedsiębiorstw,
nastawionych głównie na eksport do Związku Radzieckiego, duża
produkcja. W zakładzie Andrzeja produkowano rajstopy i co tydzień
szedł na wschód jeden pociąg. Nikt nie wiedział, ile za to płacą, bo
banki przeliczały po swojemu, a umowy były takie, że za całoroczną
produkcję zakładu Polska mogła dostać parę czołgów albo MIG-ów.
Ale przynajmniej w samą produkcję partia się u nich nie wtrącała.
Zanim zarejestrowali komitet Solidarności, przeszli trochę
z  ubekami. W  Sieradzu mieszkało 45  tysięcy ludzi, były trzy
przystanki kolejowe. Na tym najważniejszym ubecy stali i  filmowali,
kto wysiada. Jak jeździł za często, brali na przesłuchanie, bo dziwnie
zaangażowany im się wydawał. Ludzie połapali się w tym dopiero po
jakimś czasie, po kolejnych przesłuchaniach. Niepewność była taka,
że w  „karnawale” komisje Solidarności z  mniejszych miast wolały
rejestrować się w  Łodzi czy nawet w  Częstochowie. W  końcu
wszyscy wiedzieli, że wojska rosyjskie w  Polsce stoją, że Rosjanie
tak łatwo nie odpuszczą, więc bezpieczniej było w  dużym mieście.
Obawiali się, że w  którymś momencie ruszą i  działaczy
solidarnościowych załatwią w pierwszym rzędzie.
Nie tylko w  łódzkim tak było. Andrzej spotykał się w  Zarządzie
Głównym PTTK z  różnymi ludźmi, między innymi był tam góral
z  Nowego Targu, Czesio. Późną jesienią ’81 spytał Andrzeja, czy
wykopał już bunkier pod stodołą. Bo w  Gorcach robili już sobie
bunkry, żeby przetrwać czas, kiedy wejdą Rosjanie. (D)

Warszawa, Początkująca Dziennikarka i ORMO


Początkująca wsiadła 13 rano w tramwaj, chyba w „ósemkę”. Może
nawet i  Włodek Kowalski nią kierował, kto wie. Przez słoneczne
zaśnieżone miasto pojechała do Pałacu z  iglicą, którą było widać
chyba z  każdego miejsca w  Warszawie. Trzeci dzień Kongresu
Kultury miał zacząć się o  10, przemówieniem Gustawa Holoubka.
Potem –  Gieysztor, Manteuffel, Szaniawski. Drzwi Teatru
Dramatycznego były jednak zamknięte, na kawałku białego kartonu
wisiała tylko namazana niebieskim flamastrem informacja, że
decyzją prezydenta Warszawy Kongres jest rozwiązany. Ktoś jednak
potem dopisał, że tylko zawieszony, bo profesor Jan Białostocki,
przewodniczący Kongresu, osobiście usłyszał to od ministra kultury.
Tak czy inaczej, przed drzwiami kłębił się tłumek aktorów,
reżyserów, architektów, dziennikarzy. Nikt nie wiedział, co dalej, ale
ktoś rzucił hasło, że trzeba coś podpisać, więc powoli ruszyli
wszyscy w  stronę Krakowskiego, pod Świętą Annę, bo tam było
Duszpasterstwo Środowisk Twórczych. Po drodze, od kolejnych
osób dołączających na ulicach, dochodziły wieści o  tym, kto siedzi.
W  zakrystii Świętej Anny, tłocząc się, podpisali, że protestują. Kto
i  gdzie to zaniósł, trudno sobie przypomnieć. Ale chyba jednak do
Prymasa i sekretarza „od kultury” w KC, Hieronima Kubiaka.
Było już mocno po południu, kiedy ktoś przyniósł wiadomość, że
Prymas ma w  katedrze Świętego Jana kazanie i  apeluje
o niepodejmowanie walki Polaka przeciwko Polakowi. Zapowiada też
interwencję Kościoła w  sprawie niesłusznie zatrzymanych, chorych,
ojców rodzin. I  druga wiadomość dotarła do tej zakrystii –  co Jan
Paweł II po modlitwie Anioł Pański mówił w Watykanie. Że nie może
być przelana polska krew, bo zbyt wiele jej wylano, zwłaszcza
w czasie ostatniej wojny.

Jeszcze i Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej


Początkująca wróciła tramwajem do domu i w drzwiach spotkała się
z  Ojcem, który lekko podchmielony, włożył mundur ormowca.
Wcześniej nigdy go w  nim nie widziała. Był zaopatrzeniowcem
w dużych zakładach poligraficznych. Nie lubił tej pracy, sporo pił, tam
pili zresztą wszyscy. Ale miał cudowną umiejętność: rozładowywał
rodzinne kłótnie mamy i  babci. Rozśmieszał je jakimś cudem. Lubił
powtarzać: „Nie bierz do głowy, bierz do żołądka” i przy świątecznym
stole kroił cieniutko rozpływający się w ustach pieczony schab, który
gdzieś zdobywał i sam przyrządzał. Rzucał czasem zdanie o tym, jak
podczas wojny naprawdę dzielili w  domu zapałki na cztery części
i  jak wtedy sprzedawał –  jedenastolatek –  papierosy na ulicy. Jak
widział ludzi skaczących z  okien płonącego getta. Początkująca
słuchała tego zwykle jednym uchem, zajęta swoimi sprawami. Po
latach – żałowała.
Ale tego wieczoru wiedziała, że nie ma sensu kłócić się z  nim
o  ten mundur, zwłaszcza że oboje mieli tylko po resztce rosyjskich
papierosów w  niebieskich kartonowych pudełkach, które ostatnio
rzucali bez kartek. Więc palili je, milcząc i  odpalając jednego od
drugiego. W  końcu Generał, który rano czytał z  kartek swoją
dwudziestominutową przemowę do obywatelek i obywateli – w takiej
całkiem feministycznej kolejności – pod koniec zwracał się z prośbą
o  pomoc do różnych grup, także do członków ORMO. Więc ten
mundur musiał być dla Ojca całkiem à propos. (K)

Belweder, Ryszard Reiff, prokurator Eugenia


i wątpliwości
Ale ani Kapitan z  Wydziału Zabójstw, ani Inka, ani Początkująca
Dziennikarka, Włodek Kowalski czy Mariusz nie wiedzieli wtedy, jak
to właściwie z  tym stanem było. Że wojskowa rada ukonstytuowała
się, to Generał mówił. Potem w  wiadomościach czytali, że to ze
14  generałów, kilku pułkowników i  jeden admirał. Rada nie miała
szczęścia do swojej nazwy –  nie sprawdzili, jak wygląda skrót.
Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego w  skrócie prezentowała się
jako WRON, więc ulica jeszcze 14  grudnia zaczęła mówić na nią
„wrona”. Parę dni później pojawiły się już rysunki z  „wroną” znaną
z  hitlerowskich dokumentów, więc „wronę” obśmiewano. I  zaraz
powstało hasło, że „Wrona Orła nie pokona”. Co byłoby do
przewidzenia, gdyby Generał i  reszta wojskowej rady trochę lepiej
rozumieli naród. Nie rozumieli.
Zaraz po 13  grudnia, a  może jeszcze i  tego samego dnia,
w  Wolnej Europie albo Głosie Ameryki, a  potem na przebitkowych
ulotkach przepisywanych po domach, pojawiły się informacje, że
Rada Państwa, która uchwaliła dekret wojskowych o wprowadzeniu
stanu wojennego i trzy inne, zrobiła to niezgodnie z prawem. Bo jej
na to Konstytucja nie pozwalała. Mogłaby uchwalić, gdyby nie trwała
sesja sejmu. No a trwała.
Tak, między sesjami sejmu Rada Państwa mogła wydawać
dekrety z  mocą ustawy, na najbliższej sesji przedstawiane sejmowi
do zatwierdzenia. Ale teraz sesja sejmu trwała, więc uchwalając, co
uchwalili, naruszyli artykuł 31 Konstytucji, ustęp 1. Więc kłopot.
I  „plusy ujemne” dla prestiżu „wrony”. Zaraz potem pojawiły się
informacje – na razie bez szczegółów, bo te wypływały pomału dużo,
dużo później. Że jeden człowiek się tej Radzie sprzeciwił całkiem,
a drugi jakby częściowo.

Panowie wojskowi, to jest zamach stanu…


Tym pierwszym był Ryszard Reiff, rocznik 1923, w  czasie wojny
w  AK na Nowogródczyźnie, potem więziony w  ZSRR, po wojnie
w  Stowarzyszeniu PAX, w  którym od 1947  roku mogli działać
katolicy, deklarujący jasno współpracę z władzami komunistycznymi.
Za pomocą PAX-u władze PRL próbowały podporządkować sobie
Kościół, ale też pozwoliły na  wydawanie książek, na przykład Zofii
Kossak, cenionej przed wojną katolickiej pisarki i  współzałożycielki
tajnej wojennej Rady Pomocy Żydom „Żegota”. Pozwoliły też władze
PAX-owi na wydawanie gazety, „Słowa Powszechnego”, które było
równie podporządkowane propagandzie władz, jak „Trybuna Ludu”,
ale starało się zachowywać pozory niezależności. Reiff był w latach
50. jego naczelnym, a w 1979 roku został przewodniczącym PAX-u,
posłem i  wkrótce członkiem Rady Państwa. Zapewne jako niewiele
znacząca „paprotka”, która miała świadczyć o  pluralistycznym
podejściu komunistów do różnorodności poglądów. Najważniejsze
zdanie w  Radzie Państwa i  tak należało bowiem do sekretarza KC
Kazimierza Barcikowskiego i  nominalnego prezesa Henryka
Jabłońskiego.
Przed 13  grudnia Reiff wyobrażał sobie, że jeśli w  Polsce może
zostać wprowadzony stan wojenny, to tylko z  powodu wkroczenia
obcych wojsk. 12  grudnia, późnym wieczorem, przygotowywał
w domu niedzielne, na 13 grudnia, wystąpienie na Kongresie Kultury.
Po północy do drzwi zadzwonili jednak dwaj oficerowie polskiego
wojska, pokazali –  ale nie mieli już prawa wręczyć mu do ręki –
  zawiadomienie o  nadzwyczajnym posiedzeniu Rady Państwa
o  pierwszej w  nocy. Reiff chciał jechać do Belwederu własnym
samochodem, wojskowi zdecydowali jednak, że podwiozą go swoją
wołgą, bo nie wiadomo –  mówili –  czy nie będzie kłopotów
z  dotarciem na miejsce. Nie było. Po drodze Reiff nie zauważył na
ulicach nic szczególnego. Wzmocnione posterunki wojskowe stały
dopiero przed Belwederem, a  w  środku byli oficerowie, w  tym
generał Tadeusz Tuczapski, szef KOK.
Przewodniczący Rady Państwa, Henryk Jabłoński, posiedzenie
otworzył i  od razu przekazał głos właśnie Tuczapskiemu, który
powiedział to, co było w tamtym momencie, dla niego, oczywiste. Że
Polsce grozi anarchia, powrót do państwa burżuazyjnego,
kontrrewolucja i w związku z tym trzeba przywrócić porządek. I temu
właśnie miało służyć podjęcie uchwały i  uchwalenie dekretów
wprowadzających na terenie kraju stan wojenny.
Taka gra
Generał Tuczapski świetnie orientował się w  temacie, w  końcu
jeszcze w lutym 1981, w siedzibie Inspektoratu Obrony Terytorialnej
i Wojsk Obrony Wewnętrznej, brał udział w grze decyzyjnej na temat
możliwych wariantów wprowadzania stanu wojennego. Brali w  niej
też udział generałowie: Wojciech Jaruzelski –  minister obrony
narodowej, Mirosław Milewski –  minister spraw wewnętrznych,
Florian Siwicki –  szef Sztabu Generalnego WP, Bogusław Stachura
– szef Sztabu MSW, pułkownicy Czesław Witt i Ryszard Kukliński.
Terminu stanu nie określano, ale śledzono konsekwencje czterech
możliwych wariantów: „z  zaskoczenia”, w  sytuacji zagrożenia
strajkami okupacyjnymi, w  toku trwania strajków okupacyjnych
i  wariant „wpełzający”, polegający na stopniowym, bez ogłaszania,
wprowadzaniu poszczególnych zamierzeń. Wybierali i  w  końcu
wybrali.
Teraz pliki dokumentów, przygotowywane miesiącami, leżały
w  Belwederze przed każdym z  obecnych. Na czytanie nie było
czasu, generał Tuczapski zrelacjonował ich treść. I  tak, bez
szczegółowej wiedzy o  tym, co mają podpisać, członkowie Rady
zaczęli dyskusję. Nikt nie zwrócił uwagi, że trwa sesja sejmu…
A  Ryszard Reiff oświadczył, że choć zgadza się z  oceną sytuacji
w  kraju przedstawioną przez Tuczapskiego, to uważa, że nie
wyczerpano pokojowych możliwości zażegnania kryzysu i  że
wprowadzenie stanu wojennego jest przedwczesne i niepożądane.
Pogląd Reiffa zaatakowała Eugenia Kempara, rocznik 1929,
w partii od 1949 roku, do 1975 prokurator wojskowa. Teraz członkini
KC partii, przewodnicząca Ligi Kobiet i  Rady Kobiet Polskich przy
Froncie Jedności Narodu, który wciąż, o  dziwo, istniał i  nawet
niedługo miał się bardzo przydać, redaktor naczelna „Wojskowego
Przeglądu Prawniczego”, posłanka na sejm. Jej zdaniem sytuacja
wewnętrzna i  zewnętrzna kraju powodowała stan wyższej
konieczności i  dyskutować z  tym nie należało. Co wspierał generał
Tuczapski, przypominając, że skoro wojsko zostało już
wyprowadzone na ulice, nie bardzo dałoby się to cofnąć.
Był jednak jeszcze jeden głos przeciwny: Jan Szczepański,
rocznik 1913, socjolog, po 1956  roku wykładowca Wojskowej
Akademii Politycznej im. Feliksa Dzierżyńskiego, gdzie kształcono
oficerów politycznych; od roku 1971 niezmiennie
wiceprzewodniczący Frontu Jedności Narodu, wiceprezes Polskiej
Akademii Nauk, też poseł na sejm. Nie zakwestionował wprost stanu
wojennego, jak Reiff, ale oświadczył, że nie zagłosuje, ponieważ nie
mógł przeczytać dokumentów.
Któryś z  nich dwóch –  świadkowie w  procesach sądowych,
odbywających się dużo, dużo później, nie pamiętają, który –
  powiedział: panowie wojskowi, to jest zamach stanu. To zdanie
padło jednak na pewno. I  także z  jego powodu już cztery miesiące
później, w  maju 1982, ani Reiff, ani Szczepański nie byli członkami
Rady Państwa. Ale na razie, po godzinnej dyskusji w  Belwederze,
przewodniczący zarządził głosowanie i  Rada przyjęła, co miała
przyjąć.

Uchwalamy, zawieszamy
Że zawiesza działalność Solidarności i  innych związków
zawodowych, a  także wszystkich stowarzyszeń i  organizacji –
  oprócz partii, rzecz jasna. Że zakazuje gromadzenia się, chyba że
w  Kościele. Zakazuje rozpowszechniania wydawnictw, publikacji
i informacji; strajków i akcji protestacyjnych pod karą od 5 do 10 lat
więzienia; przebywania bez zezwolenia poza miejscem
zamieszkania dłużej niż 48 godzin. Że wprowadza godzinę milicyjną
od 22 do 6  rano, cenzurę korespondencji i  blokadę połączeń
telekomunikacyjnych, wstrzymuje wyjazdy obywateli polskich za
granicę, a  ich konta dewizowe blokuje, przerywa naukę w  szkołach
do 3  stycznia 1982, a  na uczelniach –  do odwołania. Że zakazuje
wydawania gazet –  z  wyjątkiem „Trybuny Ludu”, „Żołnierza
Wolności” i kilku lokalnych organów partii.
O  obiektach radia i  telewizji, przejętych przez wojsko, Rada
Państwa nie musiała niczego uchwalać, bo to szło już swoim torem,
wedle przepisów wojskowej operacji „Azalia”. I  już niedługo, od
6  rano radiowy Program  I miał zacząć nadawanie, powtarzanego
później wielokrotnie, przemówienia Generała. A  telewizja najpierw
zaczęła „śnieżyć”, a  potem zrobiła to samo. Że Ojczyzna nasza
znalazła się nad przepaścią… i tak dalej.
Nie zakazali tylko chodzenia do pracy, czy też nie nakazali pracy
zdalnej –  na to trzeba będzie poczekać jeszcze 40  lat… Ale i  tak
Piwnica pod Baranami zaśpiewała już niedługo cały ten dekret
o  stanie wojennym. Z  uczuciem, w  rytmie poloneza, z  lekką
koloraturą i akcentami na „zakazane zostało”…

Obwieszczenie dla narodu


13  grudnia pewnie zaczynało świtać, kiedy członkowie Rady
Państwa mogli rozjechać się wreszcie do domów i  zobaczyć po
drodze rozlepione już na ulicach Obwieszczenia z  Uchwałą Rady
Państwa i  przepisami dekretów. Generał Zdzisław Malina, zastępca
generała Tuczapskiego, nie dziwił się zapewne, że to rozlepianie
poszło tak szybko. Wiedział, że część obwieszczeń drukowano
w Moskwie i nie było na nich nawet daty. Bo generał Malina, jeszcze
w  połowie 1981  roku poleciał do Moskwy razem z  pułkownikiem
Hipolitem Starszakiem, dyrektorem Biura Śledczego MSW, który
miał załatwić druk obwieszczeń. Dwa dni później żołnierze MSW
wypakowali z samolotu w Warszawie paczki z gotowymi drukami. Te
właśnie paczki dotarły jesienią ’81 do Komend Wojewódzkich MO
i te plakaty wisiały na ulicach 13 grudnia.
Generał Jaruzelski ogłosił w  swoim przemówieniu 13  grudnia
rano: w  dniu dzisiejszym ukonstytuowała się Wojskowa Rada
Ocalenia Narodowego. Rada Państwa, w zgodzie z postanowieniami
Konstytucji, wprowadziła dziś o  północy stan wojenny na obszarze
całego kraju. No i propagandowo przeinaczył. Żeby nie powiedzieć:
nakłamał. Co do Konstytucji: bo prawnicy z  Urzędu Rady Ministrów
debatowali o kolizji prawnej nie raz. A WRON nie ukonstytuowała się
w  tym dniu dzisiejszym, z  przemówienia, tylko stało się to raczej
w  dniu wczorajszym. Czyli 12  grudnia, koło godziny 18, chyba
w  Sztabie Generalnym wojska, chyba na Rakowieckiej. Ale może
i w innym miejscu?
W  jednostce wojskowej w  alei Żwirki i  Wigury, niedaleko Okęcia,
jeszcze w  marcu ’81 uruchomiono wojskową rezerwową rozgłośnię
radia i telewizji. Nosiła kryptonim „Bunkier” i to tam w nocy z 12 na
13  grudnia Generał nagrywał przemówienie, stamtąd emitowano
wojskowy „Dziennik Telewizyjny”. Więc może i  tam WRON się
konstytuowała? No dobrze, nagrywał może jeszcze 12 grudnia, więc
stąd ten dzień dzisiejszy. Ale przecież wiedział, że radio i  telewizja
zaczną to puszczać dopiero 13, w  niedzielę. Mógł powiedzieć dziś
w  nocy, wtedy wszystko by się zgadzało. Ale nie powiedział. Taki
skrupulatny strateg?
A i tak nie wszyscy ukonstytuowani jako WRON byli podczas tego
konstytuowania się obecni. Do generała Puchały, na przykład,
generał Siwicki –  sam już z  tych ukonstytuowanych –  telefonował
jakoś tak przed obiadem 13  grudnia, żeby Puchała wiedział, że też
jest ukonstytuowany. Pierwsze posiedzenie WRON –  o  czysto
informacyjnym zresztą charakterze –  odbyło się i  tak dopiero
14 grudnia, później spotykali się kilka razy, co miesiąc. Co i tak nie
miało wielkiego znaczenia, bo nie WRON decydowała.
I  nie WRON, tylko MSW i  Centralny Zarząd Zakładów Karnych
Ministerstwa Sprawiedliwości utworzyły ośrodki odosobnienia –
 internowania. W 39 zakładach karnych, trzech aresztach i czterech
ośrodkach wypoczynkowych. Razem 46 obiektów. (8)

Warszawa, Andrzej P., sekretarz POP w wielkiej


państwowej firmie
W  wielkiej państwowej firmie zawsze musiała być podstawowa
organizacja partyjna, a  w  tej POP –  sekretarz. Andrzej P. był takim
właśnie sekretarzem. W firmie związanej z łącznością.
13  grudnia był jeszcze formalnie na urlopie. Ta jego POP była
prawie „poziomką” –  tak mówiło się na organizacje współpracujące
w  sieci, która „omijała” główne struktury partii, poziomo właśnie.
Partyjny „beton” patrzył na te „poziomki” jak na heretyków, do
ukarania.
Andrzej był tym sekretarzem, bo do partii zapisał się w 1976 roku
z zamiarem dokonywania małych, ale systematycznych zmian. Więc
lata 1980 i  1981 były mu bardzo po drodze. Siedział w  pokoju
z  szefem i  wiceszefem Solidarności i  nie było w  tym nic trudnego.
Chcieli stworzyć radę pracowniczą w  firmie i  jej licznych filiach. Na
przekór ministerstwu, które się na to nie zgadzało, bo traciło
kontrolę.
Był niezwykle spokojnym człowiekiem. Mieszkał pod Warszawą,
w  niedzielę 13  grudnia pozwolił sobie trochę dłużej pospać. Żona,
jeszcze słaba po zabiegu w szpitalu, wstała wcześniej, on w półśnie
włączył telewizor, a  tam już leciało przemówienie Jaruzelskiego.
I  Andrzej poczuł pewnego rodzaju ulgę. Bo w  pewien sposób
wyklarowała się sytuacja.
Ostatnie dni, a nawet tygodnie odbierał jako czekanie na coś, co
ma się zdarzyć. Co musi przyjść. Rosło napięcie –  właściwie nie
bardzo wiadomo dlaczego. W  polityce najgorszym doradcą są
emocje, bo przestaje się myśleć, a  zaczyna reagować w  sposób
irracjonalny. A  zdaniem Andrzeja w  końcówce ’81 dominowały
głównie emocje. Brakowało podejścia na zimno. I  jeśli nawet
chwilami było, zaraz się ulatniało, bo tam gdzieś strajk, tam
zamieszanie i już się zapominało o tym, co jest do załatwienia, jakimi
środkami to osiągnąć, kto się na to zgodzi, kto nie. Stan wojenny
mógł ostudzić te emocje środkami brutalnymi. Wydawało mu się, że
to jest moment takiego wewnętrznego przestrachu dla wszystkich
i  przypomnienie, że jednak można się oderwać od własnego „ja”
i  spojrzeć trochę szerzej. Ale bardzo szybko wielu ludzi zaczęło
wracać do tego, co było.
Wcześniej wszystko się kotłowało, nie bardzo było wiadomo,
komu o co chodzi. Oczywiście, były ruchy, co do których można było
jakieś wnioski wyciągnąć –  że idą akurat w  tym kierunku, który
pokazał Generał 13 grudnia. W firmie, na przykład, jeszcze jesienią
’81 pojawiły się oficjalnie, z  tytułem pełnomocnika do spraw
bezpieczeństwa, służby i  wzywały na rozmowy. Inna rzecz, że
w  tego typu kluczowych firmach komórki bezpieki były zawsze. Ale
jesienią pojawiły się oficjalnie. A  może to było nawet wcześniej, na
wiosnę, kiedy został proklamowany strajk generalny?
Natomiast w  listopadzie ’81 Biuro Polityczne KC partii –
  a  personalnie Stefan Olszowski –  wysmażyło list do wszystkich
organizacji partyjnych –  żeby zajęły stanowisko wobec tego, co się
dzieje.

Partia pyta o zdanie, a partyjni o podstawę prawną


Wtedy ważne były ustawy o  przedsiębiorstwach, niby partyjni mieli
być za samorządem, ale… Potem był zjazd Solidarności, o  którym
mówiło się w gazetach, że jest polityczny, kontrrewolucyjny… Kiedy
Jaruzelski został w  październiku ’81 pierwszym sekretarzem,
a Kania szedł w odstawkę, zaczęły się dyskusje, czy ugodowa „linia”
Kani była nieskuteczna. Potem to „spotkania trzech”, próby
budowania frontu porozumienia. Z  drugiej strony istniał partyjny
„beton”. Jak się wobec tego ustawiać? W co się angażować?
W  liście Biura Politycznego były jakieś oceny, ale przede
wszystkim pytanie, co o tym wszystkim sądzą. Na początku grudnia
zrobili w firmie zebranie, dyskusja była ostra, podjęli ileś tam uchwał.
Między innymi uchwałę dotyczącą akcji w  Szkole Pożarniczej, bo
podczas niej przerwano w  Warszawie łączność. Wykonywała to
między innymi firma Andrzeja, przez nich szły też połączenia
teleksowe, także wtedy wyłączone. No a  teleksy to przecież była
wtedy podstawa kontaktu. Dość kategorycznie zażądali od ministra
wyjaśnienia formalnych podstaw tego przerwania łączności, a kopie
wysłali do komitetu dzielnicowego, jak to było w zwyczaju.
I  o  tę uchwałę za moment poszło. Zwierzchnicy odebrali to jako
„strzał” z  jednej strony w  ministra, z  drugiej w  sekretarza
Olszowskiego, animatora listu do POP-ów.
Andrzej pamięta, jak kolega, który w  komitecie dzielnicowym był
partyjnym urzędnikiem i  „opiekował się” jego firmą, też Andrzej –
  dostał tę uchwałę. Delikatnie mówiąc –  żachnął się. Powiedział:
„Niedobrze”. Wiedział, że Andrzej P. zaraz będzie wzywany na
dywanik do pierwszego sekretarza w dzielnicy. Co się, rzecz jasna,
zdarzyło.
Andrzejowi P. o  tyle łatwo było z  tym sekretarzem, że rozmowy
pod hasłem „Co wy tam, towarzyszu, wyprawiacie?” toczyły się już
od lata –  egzekutywa Andrzejowej POP wychodziła nawet sama
z  inicjatywą kontaktów z  „dzielnicą”. Żeby wyjaśniać niejasności
między organizacją partyjną a dyrekcją. Świadomie tak działali, żeby
potem nie było zaskoczenia.

Szukanie samorządu
Na początku 1981  roku rozwiązano konferencję samorządu
robotniczego i  powstała luka, brak platformy do uzgadniania
stanowisk. Były problemy jednych związków z  drugimi, bo przecież
poza Solidarnością były wciąż „stare” związki, branżowe – górników,
hutników, łącznościowców… Parę osób się jednak dogadało
i  postanowili doprowadzić do powstania samorządu. Bo był
potrzebny.
W  jednym pokoju siedziało ich siedmiu –  solidarnościowych,
branżowych i  partyjnych –  do oczu sobie nie skakali, chociaż mieli
różne poglądy na rozmaite sprawy i  o  różne rzeczy mieli do siebie
pretensje. Zdarzało im się robić w pracy jakieś imieniny i przy kawie
ostro dyskutować.
Późną wiosną ’81 dopracowali się jakiejś tam postaci statutu,
chociaż to było trudne, bo jak tworzyć samorząd w poszczególnych
przedsiębiorstwach łączności, kiedy ministerstwo było też generalną
dyrekcją poczty i telefonii i wychodziłoby na to, że samorząd będzie
rządził ministerstwem. Ale minister podziękował za dobrze
wykonaną pracę.
Chcieli więc rozesłać ten statut do dyrekcji okręgów, żeby
nawiązać współpracę i  żeby w całej poczcie ta akcja samorządowa
zadziałała. Na powielenie i rozesłanie musieli mieć zgodę dyrektora,
który był człowiekiem dość apodyktycznym, nie dał jej, konsultował
się z  ministrem. Zaczęli jednak ten statut rozsyłać, bo to była
prestiżowa sprawa. Długo to trwało, rzecz zaczęła się rozmywać,
jesienią ’81 Solidarność uważała się już za tak poważną siłę
w  firmie, że samorząd nie był jej potrzebny. A  w  końcu września
weszła ustawa, która całą łączność z tego pomysłu wyłączała.
Ale Andrzej i  ci, którzy zaczynali –  i  z  partii, i  z  solidarności,
i branżowcy – w końcu wymusili na dyrektorze, że ten statut jednak
zostanie powielony i  oficjalnie rozesłany. To był krytyczny moment,
kiedy się okazało, że sekretarz POP nie zamierza dyrektorowi tylko
potakiwać.

Po co mu partia
Kiedy Andrzej przyszedł do firmy, w partii było dwieście osób na dwa
i pół tysiąca pracowników. Największy odpływ był w ’80 i na początku
1981. Ale bez demonstracji. Część była skreślana dlatego, że
świadomie nie płacili składek i nie ukrywali tego.
Andrzej zawsze myślał tak: w  kręgach intelektualnych jest
nastawienie, że jak coś zacznę, to zaraz góry przewalę. On starał się
podchodzić do życia raczej praktycznie. Więc owszem, wstąpił do
partii, ale z poczuciem, że w tej czy innej sprawie dołoży tylko swoje
trzy grosze. A  być może, jeżeli się zbierze parę osób, to załatwią
sprawę większą. A  może uda się i  tak, że wszyscy będą „za”, to
wtedy i tę górę przewalą. I tak myśląc, do partii wstąpił.
Moment był dla niego właściwie żaden, po studiach,
w obowiązkowym wtedy wojsku, w Zegrzu. Rok 1976, bo do wojska
poszedł wkrótce po radomskim Czerwcu. Szkoła oficerów łączności
była wtedy jeszcze przez pewien czas w  stanie podwyższonej
gotowości bojowej, szykowana do wymarszu. Andrzej oceniał to, co
stało się w  Radomiu, jako niezbyt elegancki, ale epizod, który
należałoby traktować jako sygnał do dokonania zmian w partii. Zadał
sobie pytanie: dlaczego nie miałbym w  tym wziąć udziału?
W pewnym sensie się zawiódł. Bo już w pracy odniósł wrażenie, że
możliwości wpływania organizacji na to, co się dzieje, były
ograniczone. Ona była nijaka. W  końcówce 1980  roku był tym już
zbulwersowany i  zaczął się angażować. We wrześniu zebrali się
wokół 21 solidarnościowych postulatów, poprowadził zebranie.
W  tym ’80 roku obie strony chyba myślały, że wszystko da się
załatwić prosto. To był okres prób przede wszystkim w sferze reform
ekonomicznych. Prób, niestety, nieudanych. No ale były.

Rozwiązanie
A  w  grudniu ’81 wydawało się już, że musi przyjść rozwiązanie.
Andrzej szacował, że krytyczny będzie raczej następny tydzień,
kiedy planowano demonstracje. Można się było tego spodziewać,
wynikało to z  logiki działania organizacji państwowych. Uruchamia
się wojsko, policję, blokuje ruchy typu demokratycznego, żeby
zaprowadzić porządek, zachować pewne status quo. Ale to jest
jedna sprawa. Druga: że z tego trzeba zaraz jakoś wyjść.
Wydawało mu się, że moment krytyczny posłuży jedynie
uspokojeniu sytuacji i potem można będzie wrócić do rozwiązywania
problemów, które pojawiły się w  roku 1981. Tylko już bez
wzajemnych najazdów, nad którymi górowały emocje, a  nie
rozsądek.
13  grudnia obejrzał więc z  żoną parę razy przemówienie
Generała, ale do miasta nie pojechał. Bo po co właściwie? Wojsko
pooglądać? Sam w sobie to nie jest interesujący widok. (A)

Warszawa, Maciek Falkowski, udawany sekretarz


Studia Filmowego
Maćka obudziło 13  grudnia rano walenie do drzwi. Walił przyjaciel,
powiedział, że jakiś stan wojenny. Pierwsza myśl Maćka: jak chronić
Studio. Więc jeszcze w  niedzielę spotkali się z  chłopakami z  Rady
Artystycznej w  tej siedzibie na Krakowskim, tuż obok gmachu
Ministerstwa Kultury. I  pojechali do wytwórni na Chełmskiej, żeby
puszki z  materiałami filmowymi dobrze poukrywać w  bałaganie
archiwum filmowego WFD.
Po pierwsze: materiał ze Zjazdu Solidarności w  Olivii, na którym
byli niemal jak oficjalna związkowa ekipa, kamery miały dostęp
wszędzie, łapały jakieś sytuacje w  kuluarach, rozmowy, z  których
można było wywnioskować, jaka jest strategia Związku. I  gdyby to
wpadło w  ręce władz, byłoby dla nich smakowitym kąskiem, bo
można było z  tego zmontować niesłychaną „propagandówkę”
przeciwko ludziom Solidarności. Druga rzecz to taśmy z  festiwalu
„zakazanych piosenek” z sierpnia ’81, też w Olivii. One z kolei mogły
służyć jako dowód przeciwko kierownictwu Studia – że interesują ich
właśnie takie, niezgodne z linią partii i rządu, sprawy.
Te materiały, w  aluminiowych puszkach, jak to wtedy, leżały
w wytwórni w montażowniach, musieli je tylko przenieść do drugiego
budynku, do archiwum, które było najlepszym miejscem. Bo
w  znajdujących się tam stosach puszek z  kilometrami taśmy –
  średnia, w  której mieściło się 11  minut materiału, to było trzysta
metrów – trzeba było niesłychanego wysiłku, żeby coś odnaleźć.

Żeby było w ich języku


W  Studiu nazwali Maćka sekretarzem Rady Artystycznej, a  nie
jakimś tam prezesem czy przewodniczącym, bo chcieli, żeby
partyjnym – od których przecież byli zależni – sekretarz kojarzył się
z ich językiem jako ktoś ważny i podejmujący decyzje.
Tych sekretarzy było zresztą dwóch – drugim był operator Janek
Mogilnicki. I  potem, podczas rozmów z  władzą jeden na coś się
godził, a  na kolejną rozmowę szedł drugi i  wszystko odkręcał,
mówiąc, że poprzedni nie miał kompetencji. Tak zyskiwali na czasie.
Mogli robić zdjęcia i działać metodą faktów dokonanych. No i dlatego
teraz, 13 grudnia, mieli już co chować w archiwum WFD.

To nie może być koniec


Uparli się, żeby schować nakręcone materiały, bo przecież wiadomo
było, że to nie jest koniec Solidarności, że te powracające cyklicznie
polskie zmiany za chwilę znowu przemeblują tu wszystko. Tylko nie
było jasne, czy to się zdarzy za pięć, za sześć czy może za dziesięć
lat.
Jeszcze jesienią ’81 Maciek był z  żoną w  Bawarii, u  przyrodniej
siostry. Tam okazało się, że żona spodziewa się dziecka. Mieli
dylemat, bo Maciek kończył film dokumentalny o  Antonim
Słonimskim, ale też wiedzieli oboje, że w  Polsce sytuacja na rynku
staje się coraz gorsza, w  sklepach nie ma prawie niczego poza
octem. Zdobycie zwykłych pieluch z  tetry dla niemowlaka –  bo era
pampersów nie miała nawet jak zahaczyć się o polską wyobraźnię –
 to był cud, choć za swoje pieniądze, ale tylko wedle limitu na kartce.
Czuło się też, że to jakaś końcówka, że już prawie nic nie działa:
szedł człowiek do spożywczego stać w  kolejce po margarynę,
a  wracał do domu z  pralką, bo rzucili przypadkiem do sklepu obok.
Pralkę już jedną miał, więc tę kupioną wymieniał na to, co mu było
potrzebne. Obłęd. No i  to powszechne przekonanie, że za chwilę
wkroczą Rosjanie i  będzie krwawa łaźnia. Żona Maćka się bała,
zdecydowali więc, że zostanie na razie u  rodziny w  tej Bawarii,
potem zobaczą.
Sam Maciek nigdy nie miał takiego pomysłu, żeby z  Polski
wyjechać. Chociaż okoliczności sprzyjały takiemu wyborowi. Wtedy,
jesienią ’81, przez Paryż – bo robił tam jeszcze dokrętkę do filmu –
 miał wrócić do Polski, do Studia. W Paryżu przeżył moment grozy,
kiedy w  telewizji oglądali ze znajomymi akcję antyterrorystów
w  Szkole Pożarniczej –  na pierwszym planie milicjant z  siekierą
wyważał drzwi. Przerażeni dzwonili wtedy na lotnisko, żeby
sprawdzić, czy jeszcze odlatują samoloty do Polski, czy nie są już na
Zachodzie uwięzieni. Bo przecież chciał zmontować film
o Słonimskim.
Zaczął zdjęcia tuż przed jego śmiercią w  1976  roku,
w mieszkaniu, po którym kręcił się jego pierwszy sekretarz w życiu,
Adam Michnik. Słonimski mówił do kamery, o  czym chciał, i  to było
wspaniałe –  luźne gawędy, przedłużenia felietonów w  „Tygodniku
Powszechnym”, bo tylko tam cenzura pozwalała go drukować.
Portret człowieka, wokół którego przez lata koncentrowały się
działania opozycyjne w  Warszawie, który wciąż, mimo kolejnych
zakazów druku, z  niesłychaną inteligencją i  wielkim poczuciem
humoru przypominał, że istnieją wartości moralne, których trzeba się
trzymać. Dający wciąż znaki, że każdy nosi je w sobie i że nie ma od
nich ucieczki. I  jeszcze że człowiek się myli, ale jest ważne, żeby
umiał się z tych pomyłek wycofywać.
Więc Maciek wrócił. No i  zaraz potem była niedziela z  waleniem
w  drzwi i  jasność, że mamy tu kolejną polską zmianę i  że trzeba
chować te ciężkie puszki z taśmą.

Marzec, filmówka, droga


Skąd właściwie miał pewność, że te materiały jeszcze kiedyś z WFD
wyjmą? Że przemeblowanie przyjdzie? Od małego słyszał od ojca
o  konspiracji, od małego pamiętał wizyty ubeków. Marzec 68
zapamiętał już na własnej skórze. Widział, że po każdym kolejnym
kryzysie zostawały jednak jakieś wyłomy, szczeliny, coś się tej
władzy odbierało. Wiedział, że i teraz będzie kolejny raz.
W Marcu 68 był młodym człowiekiem, właśnie zaczynał odkrywać
świat. Wracał ze szkoły przez Foksal i tam, zawsze w tych samych
godzinach, widział siedzącego w  kawiarni PIW-u Słonimskiego,
otoczonego wianuszkiem słuchaczy. Wydawało mu się to
nienaruszalne. Był na pierwszym roku psychologii, kiedy wynikła
sprawa zdjęcia Dziadów. Na własnym tyłku poczuł, jak się ma to, co
głosiła propaganda –  że tylko rodzima, polska kultura jest ważna –
 do rzeczywistości. Poza paroma pałami, które dostał od milicji pod
uniwersytetem, właściwie nie ucierpiał. Ale ucierpiała jego wizja
świata i zaczął się bunt.
Mama Maćka miała na tyłach Nowego Światu sklep z  bluzkami.
Wstydził się tego trochę. Ale też słuchał czasem sąsiadek, które tam
przychodziły. Jedną zapamiętał szczególnie. Jej brat, Żyd –  mówiła
o  nim z  wielką czułością i  złością jednocześnie „ten cholerny
Niuniek” –  przed wojną miał duży majątek ziemski na
Lubelszczyźnie, we wrześniu 1939 organizował na dużą skalę
pomoc dla Żydów. Potem go wywieźli z innymi. Maciek miał to przed
oczyma. W obrazach.
Jeszcze przed Marcem 68 zaczynał rozumieć, że psychologia,
którą już studiował, właściwie go nie interesuje, że chce być
w  szkole filmowej. Filmy hollywoodzkie były dla jego pokolenia
synonimem kina „mieszczańskiego”, ważna była francuska Nowa
Fala, Godard, burzenie starego języka filmowego. Kino miało
wyrażać bunt przeciwko porządkowi, który zastał w  świecie. Takie
filmy chciał robić i  jesienią ’69 roku zaczął studiować w  Łodzi.
Złudzenia, że tam się tego nauczy, szybko się rozwiały.
Zaraz przyszedł Grudzień 70 i  wydarzenia na Wybrzeżu, a  oni
siedzieli w  takiej artystowskiej „akademii”. Po 1968  roku większość
starych profesorów musiała emigrować, nowy rektor, teoretyk filmu,
próbował zrobić ze szkoły taki niby światowy college, gdzie oddycha
się wielką sztuką… Całą humanistykę opanowały trendy
językoznawcze: strukturalizm, semantyka, semiologia.
Zafascynowany rektor z  całą powagą rysował wtedy studentom na
tablicy wzór na film: materia razy konflikt dzielone przez czas. Co
miało jakąś idiotyczną siłę, skoro przez tyle lat Maciek to pamiętał.
Była też w  szkole Wanda Jakubowska –  w  czasie II  wojny
więziona w Auschwitz, od 1948 roku w partii – która nigdy nie miała
złudzeń, jaka droga jest w filmie słuszna. I dokumentalista Kazimierz
Karabasz, który Jakubowskiej nie wierzył, ale też nie potrafił się jej
przeciwstawić. Studenci robili jakieś artystyczne etiudki, nasładzali
się światłocieniem, a  za oknami był ten Gdańsk. Dwóch kolegów
pojechało tam, nie z  kamerą nawet, z  aparatem fotograficznym.
Kiedy wrócili, tego samego dnia pojawiło się paru panów z  SB,
zabrali rolki filmów…
Wtedy powstało pytanie, na cholerę te studia, jeżeli to, co jest
treścią życia, nie może stać się przedmiotem choćby filmowej
dokumentacji. Kolegów, którzy pojechali do Gdańska, wyrzucono ze
szkoły. Jeden z nich został potem zmuszony do emigracji i przez lata
współpracował z Głosem Ameryki, drugi odszedł do wcześniejszego
zawodu, plastyka. Za Maćka też podjęto decyzję. Nie odpowiadał
rektorskiemu modelowi studenta, bo w tym modelu ważne były nowe
ruchy konceptualne w  plastyce, które on uważał za martwy zaułek.
No więc wywalili go, choć wcale nie z powodów politycznych.

Druga odsłona
Utrzymywał się potem z  fotografowania, dwa lata później znów
zdawał do szkoły, ale odpadł, dopiero w  kolejnym roku go przyjęto.
Zaczynał wtedy bardzo pokornie, często wbrew sobie pilnie
realizował coś, co mu profesorowie kazali. Ale tylko na dwóch
pierwszych latach. Potem znów mógł być niesubordynowany, ale już
pewien, że ma jakąś pozycję i nikt go nie wyrzuci.
W  1974  roku to już była inna szkoła, pojawili się tam Wojciech
Has, Henryk Kluba. Ale byli i  tacy profesorowie, którzy dbali o  to,
żeby student nie wykraczał poza granice dozwolone cenzurą. Nie
wiązał tego zawodu z prestiżem społecznym, pieniędzmi. Dla niego
była to interesująca gra intelektualna, która wymagała podejmowania
takich rozwiązań strategicznych, żeby ludzie kierujący scenariusz do
realizacji zrobili to. Nauczył go tego Krzysztof Zanussi, który uważał,
że wcześniej niesłusznie Maćka wyrzucono, zaangażował go potem
na asystenta do swojego filmu, a  w  szkole uczył właśnie strategii.
Jak robić kolejne „podchody”, żeby skierować scenariusz do
produkcji; jak potem krok po kroku przepychać swoją rację,
tłumaczyć, dlaczego ta scena nakręcona tak, inna inaczej i  że tak
właśnie ma być.
W  tym czasie w  kinematografii istniały komisje scenariuszowe,
gdzie różni ludzie – także czynnik społeczny, czyli jakieś panie z Ligi
Kobiet, na przykład – patrzyli na ten scenariusz jak przez lupę. Czy
aby w coś nie godzi. Głupota kompletna, ale trzeba było nauczyć się
w  tym żyć. Cała struktura zespołów filmowych była strasznie
zhierarchizowana. Nie tylko od strony prawnej, lecz także
towarzysko. Jeśli byłeś asystentem, miałeś prawo podać reżyserowi
kawę, a  sekretarka planu –  już nie. Ludzie poruszali się w  tym
ślamazarnie, stopień po stopniu. I  jak ktoś już dokądś dochodził, to
nie decydował o tym talent, tylko przynależność, legitymacja, układy
z  ambasadą radziecką czy ubecją. Cały ten krajobraz pracowicie
przedstawiał im Zanussi, a  Maciek, kiedy już znalazł się w  zespole
swojego ukochanego profesora Hasa, postanowił, że musi zacząć to
zmieniać. A  że nie dało się wewnątrz zespołu Hasa, „ominął” to
i w końcu stworzył własne poletko, czyli Studio. Na razie – trwało. (A)

Warszawa, Andrzej R., dla znajomych sekretarz


z komitetu dzielnicowego partii
13 grudnia rano Andrzej R. próbował kupić lekarstwa „na nerwy” dla
żony. Bo tuż po piątej załomotał do ich mieszkania kurier z komitetu
z informacją, że stan wojenny, a żona zaraz zemdlała. Tak naprawdę
Andrzej nie był w  tym komitecie dzielnicowym sekretarzem, tylko
instruktorem merytorycznym do spraw gospodarki miejskiej. Miał
„pod sobą” 30  organizacji partyjnych w  środowiskach od
robotniczych po intelektualne. Miał je kontrolować politycznie, ale też
organizować masowe działania, na przykład pochody na 1 maja.
Miał poczucie, że uczestniczy w  czymś ważnym. Nie był
zdeklarowanym ideowcem, lubił natomiast wiedzieć, co się dzieje
i przekonywać. Ale znajomym i tak trudno było wytłumaczyć, że jest
tylko urzędnikiem – dla nich każdy „stamtąd” był sekretarzem.
Dzień wcześniej spóźnił się do domu na umówioną kolację
z  żoną. Bała się, miała dość, znajomi wypominali jej pracę męża
w komitecie. Od dłuższego czasu nalegała, żeby odszedł, a podczas
tej kolacji mieli się ostatecznie rozmówić. Ale spóźnił się, bo
dyskutował z  przyjacielem, który był w  Komisji Zakładowej
Solidarności i  robił wrażenie człowieka nieświadomego tego, co się
dzieje, mówił, że władzy już nie ma, że tylko Solidarność… Andrzej
tłumaczył mu, że przecież cały aparat przymusu jest nietknięty,
a tamten na to, że jakby co, kopalnie zastrajkują i będzie dobrze.

Po co do partii
Andrzej zaczął pracę w komitecie jesienią 1979 roku. Jak tam trafił?
Do 1970 roku był w harcerstwie, prowadził drużynę. Ale też trzy lata
wcześniej zapisał się do ZMS, bo potrzebował jakiejś formy
aktywności intelektualnej i sądził, że tam ją znajdzie. Robili spotkania
na temat Węgier w  1956  roku, Marca 68 w  Polsce. Zaczynali
poznawać historię.
Potem studiował na UW ekonomię polityczną, uczyli go niezbyt
lotni „marcowi” docenci, którzy zajęli miejsce tych wyrzuconych po
Marcu 68. Andrzej uznał wtedy, że dobrym uzupełnieniem będzie dla
niego partia. Socjalizm krytykowano tam powszechnie, w 1974 roku
był już członkiem, przyjęli go. Na zebraniu komitetu uczelnianego
zaproponował rozruszanie organizacji wydziałowych. Nic z  tego nie
wyszło, rozczarował się trochę, był jednak lojalny wobec tej grupy,
choć coraz mniej ją lubił.
Ale jakiś czas po studiach, kiedy pracował jako nauczyciel
w  szkole, jesienią ’78, kolega zaproponował mu pracę w  aparacie.
Miał być instruktorem propagandy i  za trzy lata dostać mieszkanie.
Wtedy się nie zdecydował, został w  szkole, gdzie był opiekunem
koła ZSMP, bo widział, że ludzie się garną do polityki i  chcą coś
zmieniać. A  jednocześnie kolportował KOR-owskie ulotki, na które
robił zrzutki. Bo, w  końcu, chciał demokracji, nie godził się na
cenzurę, co najwyżej chciał, by istniało kilka cenzurowanych
wyjątków.
Wtedy przekonał się, że nie można Polski naprawić, jeśli nie
uzdrowi się systemu szkolnego, bo szkoła demoralizowała. Za
stopnie, za promocje rodzice płacili. Płacili za wyniki na maturze,
a dzieci to widziały i przyjmowały te reguły gry. Bolało go to, ale nie
czuł się kompetentny, żeby coś zrobić. Widział, że słabszym
dzieciom trzeba pomagać, ale nie wiedział jak. Nie wystarczyło mieć
rację, trzeba było jeszcze wiedzieć, jak przeprowadzić zmianę.
Było też w tej szkole sporo pijaństwa, dlatego tak łatwo się z nią
rozstał. Gdyby został, pewnie stałby się członkiem Solidarności
i  z  partii by go wyrzucili, bo przez rok nie płacił już składek.
Regulaminowo powinni go wyrzucić po trzech miesiącach, ale ta
partyjność była coraz płytsza, tak to w każdym razie widział. Kolega
jeszcze raz zaproponował mu ten aparat, więc w  1979 roku się
zdecydował. Z nadzieją na zmianę, na to, żeby wreszcie zaczęło się
dziać coś pożytecznego. Jak już tam przyszedł i  dzwonił do kogoś
służbowo, używał formy „towarzyszu”. Łatwo się przyzwyczaił.

Do komitetu, żeby było lepiej


Trafił do komitetu dzielnicowego jeszcze przed Solidarnością, pod
koniec kampanii przed VIII Zjazdem partii, który miał być w  marcu
1980. Wtedy „chodziło” po Warszawie hasło „I  w  dwa Edzie nie
pojedzie”, chociaż wydawało się też, że jest jakaś próba mobilizacji
społeczeństwa, bo niby szło nowe. Piotr Jaroszewicz przestał być
premierem i  nowym został drugi po Gierku „Edzio” –  Edward
Babiuch. Andrzej zacytował ten żarcik na naradzie pracowników
swojego komitetu jako ilustrację nastrojów –  że będzie ciężko
ruszyć. Bo wciąż w  programach partyjnych i  rządowych było tylko
dużo niepopularnych programów cięć i oszczędności w gospodarce.
A  on miał poczucie nieuchronności zmian i  obiecywał sobie, że
będzie to widział od środka, będzie uczestniczył.
Jego stanowisko wymagało, żeby kierował i  politycznie
kontrolował organizacje partyjne. Trzeba było trochę czasu, żeby
zrozumiał ten sprawnie działający mechanizm kształtowania linii
partii. Oficjalna metoda „centralizmu demokratycznego”
powodowała, że decyzje instruktora mogły być ważniejsze od decyzji
organizacji partyjnej, czyli ciała kolektywnego. Niewybieralny aparat
ingerował w  skład wybieranej przez ludzi egzekutywy. On to sam
robił. Spotykał się z  aktywem, konsultował i  ustalał przyszłe składy
egzekutyw. Niby mówiło się, że „komitet dzielnicowy rekomenduje”.
Ale ludzie już to rozumieli, grali w to. Na konferencjach wyborczych
podawano sobie karteczki z  numerami, które należy skreślać
w wyborach albo nie. On nie podawał, ale tak było.
Robił też akcje, przekazywał instrukcje. Permanentnie trzeba
również było zbierać opinie na temat kolejnych przemówień „góry”
i pisać notatki do Komitetu Wojewódzkiego. Pocieszał się, że to się
zmieni, przyjdą nowi, zwycięży to, co racjonalne, a „beton” przegra.
Stocznia, strajki, Solidarność
W  sierpniu ’80 mieli w  komitecie dyżury, także nocne. Niepewność.
Potem przez moment euforia, ale zaraz po strajkach o rejestrację nie
wypadało już mówić o  Solidarności dobrze. Andrzej do końca
uważał, że trzeba rozmawiać. Po Bydgoszczy, kiedy sama
Solidarność przyznała, że mogła to być prowokacja –  w  domyśle
„betonu” –  wobec rządu Jaruzelskiego, uważał, że jest klimat do
rozmów. Coś się tworzyło – partyjne, związkowe, razem.
Co pamięta potem? Człowieka z żelaza granego latem w Relaksie
–  poszedł z  kolegą. I  tego samego sierpniowego dnia trafił na
blokadę ronda w  Alejach. Wtedy wciąż się mówiło o  „nawisie
inflacyjnym”, w ulotkach solidarnościowych i na transparentach były
hasła, że głód grozi… A tuż obok ronda, przed Nataszą, popularnym
sklepem z rosyjskimi wyrobami, stała gigantyczna kolejka. Bo srebra
„rzucili”.

Jak się nie lubi szukania wroga


Jesienią ’81 już były „pryncypialne” narady, sugestie, żeby
członkowie partii występowali z Solidarności. To było okopanie się na
swoich pozycjach, szukanie wroga i  znowu ustawianie się w  dwa
szeregi. A jak się robią dwa szeregi, to zamyka się dialog.
W  komitecie był „ustawiony” jako „różowy”. Dla aparatu był za
mało „czerwony”, uważali go za liberała, nie pasował do nich i sam
tak do końca się z  aparatem nie utożsamiał. Ale dla drugiej strony
znów, był za mało „biały”.
W  październiku wziął urlop i  pojechał do Belgii „na saksy”, bo
w  tym komitecie jednak nie płacili najlepiej. Jak wrócił, nie dostał
broni, którą dali już niektórym, co znaczyło, że jest jakby gorszy. Ci
bardziej wtajemniczeni jeździli od jakiegoś czasu na strzelnicę, nosić
broń to zaczynał być szyk. Nawet chodzili inaczej, z  kaburą pod
marynarką. Andrzej nie wiedział jeszcze wtedy, że już
w październiku ’81 w MSW powstała lista prawie ośmiu tysięcy osób
godnych najwyższego zaufania, które mogą zostać uzbrojone. Ani
tego, że Biuro Polityczne KC 1  grudnia 1981 uznało, że trzeba
podjąć decyzję o  uzbrojeniu aktywistów partyjnych i  o  ochronie ich
rodzin, co wkrótce się zmaterializowało w ramach operacji „Troska”.
Już po akcji w  Szkole Pożarniczej przywieźli do komitetu
radiostację. Co oznaczało, że będą kłopoty z łącznością i że przełom
jest blisko. To się naprawdę działo, a on wciąż mówił żonie, że póki
walka jest polityczna, wszystko jest w  porządku. I  żartował, że jak
zaczną strzelać, to pójdą do ambasady erefenowskiej. Już na serio,
obiecał jej, że rozstanie się z  partią, jak zagrożenie będzie realne.
I że jakby co, wyjadą.
Miał nadzieję, że jeśli to przesilenie będzie, Generał wprowadzi
radykalną reformę gospodarczą i uruchomi kilka poważnych platform
dyskusji o problemach kraju.

Sprawdzanie, jak jest


Mieszkał z  żoną, tak jak Początkująca Dziennikarka –  „po drugiej
stronie Wisły”. Ale miał samochód, więc teraz, 13  grudnia, chciał
pojechać do miasta. Żona się nie zgadzała, jednak pojechał. Kupić
jakieś lekarstwa, zobaczyć, czy da się przeprawić przez Wisłę, no
i w ogóle jak jest.
Zdziwił się, bo właściwie nic się nie działo. Chociaż fakt, na
Mokotowską, tam gdzie Region Solidarności, nie podjechał. Więc
jeszcze nie wiedział, że już 12  grudnia po północy do siedziby
Regionu Mazowsze na Mokotowskiej, tuż obok kamienicy, w  której
była zamknięta redakcja młodzieżowej gazety, dla której pisała od
roku Początkująca, weszło 300  milicjantów i  zomowców. Zatrzymali
osiem osób, zarekwirowali 120  tysięcy, cały sprzęt techniczny i  ze
30  worków dokumentów, a  potem równo zdemolowali
pomieszczenia. Od rana na Mokotowskiej gromadzili się ludzie,
ZOMO pacyfikowało tłum trzykrotnie, ostatni raz mniej więcej wtedy,
kiedy zaczynał się „Dziennik Telewizyjny” prowadzony przez
prezentera w  wojskowym mundurze. No ale to później, dopiero
wieczorem.
Rano Andrzej podjechał do „firmy” – jak mówili o komitecie. Tam
był wielki bałagan, nikt nic nie wiedział. Ludzie schodzili się pomału
i jak na grozę, którą budziła ta pierwsza wiadomość z telewizora, to
właściwie był spokój. Dopiero koło południa zaczęła się narada
pracowników komitetu, zalecili wszystkim, żeby zmienili adresy, bo
jest zagrożenie i Andrzej nawet na chwilę poddał się tym emocjom.
Jakiś starszy pan, który nie wiadomo, skąd się tam wziął, więc
zapewne był ze służb, mocno podgrzewał atmosferę opowieściami
o  tym, jak mordowali partyjnych w  latach 40. albo na Węgrzech
w 1956.
Wieczorem była jeszcze jedna narada. Meldunki o  tym, co się
dzieje, były skąpe, ale po spotkaniu w  Komitecie Wojewódzkim
pojawiły się już nowe instrukcje i  jasne reguły gry: zniesiono
wszystkie ciała wybieralne, rządził pierwszy sekretarz. Andrzej
dostał nowy zakres obowiązków –  został szefem gabinetu
pierwszego, miał koordynować pracę sekretariatu. Izolowało go to od
ludzi i  był pod ścisłą kontrolą. Uznał wtedy, że to koniec epoki
i przestał się już widzieć w tej strukturze.
Ale dał się wystraszyć, poddał najgłupszej emocji i  wieczorem
przenieśli się z żoną do mieszkania teściowej, które stało puste, bo
ona niedawno przeprowadziła się do innego.
Na nocny dyżur pojechał do komitetu, późno w  nocy wrócił też
jego szef, po kolejnej naradzie w  KW. Uznali tam, że jeden
z  sekretarzy zakładowych, z  którymi miał kontakt Andrzej –  ten
„heretyk” z  wielkiej firmy związanej z  łącznością –  musi wylecieć
z  partii, miał już przygotowane papiery. Dyskutowali wściekle,
pierwszy w końcu odpuścił.
Teraz już chcieli dać Andrzejowi broń, ale nie wziął. Więc był już
nie tylko „różowy”, ale zepchnięty do roli wroga. Skończyła się
polityka, zaczęła się „pała”. (A), (8)

Lenin i inni
Do Stoczni Gdańskiej imienia guru PRL, czyli Lenina, ZOMO weszło
w nocy z 12 na 13 grudnia i zatrzymało wszystkich, którzy tam byli.
Od rana pod bramą numer dwa, z której Lechu ogłaszał 31 sierpnia
1981: mamy niezależne, samorządne związki zawodowe, stał już
tłum gdańszczan, przyszli też pracownicy rannej zmiany. Siedem
tysięcy osób zaczęło strajk.
W  Krakowie, w  Hucie także imienia Lenina, strajkuje 13  grudnia
osiem tysięcy. Od razu zaczynają przygotowywać gazetkę strajkową.
W  Hucie Katowice w  Dąbrowie Górniczej, tej sztandarowej
inwestycji gierkowskiego PRL-u, 13 grudnia również strajkuje osiem
tysięcy pracowników, także wydają gazetkę. Po pierwszym wejściu
ZOMO z czołgami i transporterami barykadują hutę, spawają bramy,
powołują siły porządkowe. Grożą „zamrożeniem” wielkiego pieca.
W  Świdniku, w  Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego, od której
jeszcze w lipcu zaczęły się strajki w 1980 roku, strajkuje pięć tysięcy
osób. Dziewięć tysięcy ludzi –  w  Stoczni Szczecińskiej imienia
Adolfa Warskiego. Komitet Strajkowy w Porcie Gdańskim 13 grudnia
otoczył swój teren cysternami z  ropą i  benzyną oraz wagonami
z  siarką, przykrytą słomą nasączoną benzyną. Groził ich
podpaleniem w razie ataku ZOMO.
13 grudnia strajkują też Zakłady Rafineryjne w Gdańsku, Zakłady
Azotowe w  Puławach, Huta Silesia w  Katowicach, Kopalnia Węgla
Kamiennego Wujek w  Katowicach, Kopalnia Węgla Kamiennego
Anna w  Pszowie niedaleko Wodzisławia Śląskiego; zaczyna się
również strajk okupacyjny studentów na Wydziale Prawa
Uniwersytetu Łódzkiego.
„Dziennik Telewizyjny” nadawany z  wojskowego studia,
z  prowadzącymi ubranymi w  wojskowe mundury, informuje
o  panującym na wszystkich strajkach terrorze. Kto terroryzuje? No
jak to? Solidarność –  swoich członków, bo oni podobno strajkować
wcale nie chcą. Tak mówią w  telewizji. Radio powtarza, że ci, co
strajkują, godzą w  żywotne interesy państwa. I  tłumaczy głosem
redaktora Marka Barańskiego, chyba najbardziej zasłużonego dla
propagandy Generała, że wojsko musiało wejść, żeby sprawcy
naszej biedy zaczęli żyć mniej spokojnie.
Dlatego już niedługo, zamiast oglądać główny „Dziennik
Telewizyjny”, ludzie –  pewnie ci sterroryzowani –  będą wychodzić
o tej porze na zbiorowe spacery. No ale to za chwilę. (3), (8)

Rejestracja biurokracji
Strajki strajkami, ale jakiś porządek jednak musiał być, należało więc
zadbać o biurokrację.
Dlatego 15  grudnia 1981 o  godzinie 16.40 w  tajnym
specznaczenia, dokumencie, który o  16.45 zaszyfrował Bieliński,
dwaj dyrektorzy z  MSW informowali komendantów z  MO, w  jaki
sposób dokonywać rejestracji osób zatrzymanych w  czasie
wprowadzania stanu wojennego.
Nadawcy uprzejmie informowali, że decyzją dyrektora
generalnego MSW tow. gen. bryg. K. Straszewskiego, osoby
zatrzymane i  internowane w  związku z  wprowadzeniem stanu
wojennego należy rejestrować kartami eo-13a z  dopiskiem „Jodła”,
natomiast na osoby, z  którymi przeprowadzono rozmowy i  które
napisały oświadczenie o  zaniechaniu antysocjalistycznej
działalności, należy zakładać kwestionariusze ewidencji operacyjnej,
a karty eo-4 winny posiadać dopisek „Klon”.
Już o  godzinie 17.55 można było po drugiej stronie kabla zrobić
dopisek: rozszyfrował Jasiński.
Ta uprzejma informacja dwóch dyrektorów wymaga jednak
porządnego wyjaśnienia. A  więc: eo-13a to karta rejestracyjna
postępowań przygotowawczych Biura Śledczego MSW; eo-4 – karta
rejestracyjna służąca ewidencji spraw operacyjnych. „Klon” zaś to
kryptonim operacji przeprowadzania rozmów ostrzegawczych
z  osobami podejrzanymi przez władze o  podjęcie działań przeciw
stanowi wojennemu, połączonych z  podpisaniem tak zwanej
deklaracji lojalności.
A kryptonim „Jodła”? Gdyby się ktoś pogubił – bo przecież chwilę
wcześniej był jeszcze jakiś „Wrzos” –  to trzeba wiedzieć, że
1  grudnia 1981 kierownik Sztabu MSW zmienił kryptonim operacji
„Wrzos”, nadanej „technicznej” akcji specjalnej, na kryptonim „Jodła”.
Proste? No, może. A skąd to wiadomo? Redaktorzy IPN, publikując
źródła, robią przypisy. Te akurat zrobił redaktor tomu Stan wojenny
w  Małopolsce. Relacje i  dokumenty. Drobnym druczkiem, a  jak
porządkuje rzeczywistość. (2)

Pojazd bojowy, zwykle gąsienicowy… sztuk 660


Opatrzywszy zwyczajową adnotacją tajne, tydzień po, czyli
20 grudnia, MSW przygotowało dokument zatytułowany „Informacja
dot. działań Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i  Ministerstwa
Obrony Narodowej w okresie trwania stanu wojennego”:
W  dn. 13 XII br. o  godz. 0.00 w  całym kraju przeprowadzono
operację kryptonim „Jodła”. Celem tej akcji było internowanie osób,
w  stosunku do których, ze względu na ich dotychczasowe
zachowanie, zachodziło uzasadnione podejrzenie, że pozostając na
wolności, prowadzić będą działalność zagrażającą interesom
bezpieczeństwa i  obronności państwa. Zgodnie z  planami,
wykorzystując czynnik zaskoczenia do godziny 12.00 dn. 13  bm.
internowano 3173  osoby, to jest ponad 70% liczby założonej. Żeby
„dobić” do stu procent, akcja internowania będzie kontynuowana.
Dalej MSW informowało, że w  nocy z  dnia 12/13  bm.
przeprowadzono operację kryptonim „Azalia”, polegającą na
zabezpieczaniu obiektów RTV i  blokadzie łączności
telekomunikacyjnej, którą objęto 320  obiektów na terenie
34  województw oraz 60 w  Warszawie. Operacja ta uniemożliwiła
przeciwnikowi zmobilizowanie sił do akcji protestacyjnej […]
i  pozwoliła nam od pierwszej chwili oddziaływać pozytywnie na
społeczeństwo.
No i  najważniejsze zestawienie: w  działaniach specjalnych we
współdziałaniu z  MO wzięło udział łącznie 80000  żołnierzy, ponad
1600  czołgów, ok.  1200  transporterów opancerzonych, 660 BWP
i ponad 9200 samochodów…
No dobrze, ale co to jest to BWP? Dziś pytamy Google’a i od razu
wiemy: uzbrojony i opancerzony pojazd bojowy, zwykle gąsienicowy,
przeznaczony do przewożenia żołnierzy piechoty zmechanizowanej
na polu walki i jej wsparcia ogniowego. Czyli: bojowy wóz piechoty.
Mówiąc po ludzku – normalny czołg.
No a  Polacy czołgi przecież lubią. Tak jak „Rudego” z  serialu
Czterej pancerni i  pies, co go pół Polski od końca lat 60. oglądało
w  telewizji. Porucznik-dowódca, którego dziadowie byli zesłani na
Syberię przez złego cara, nie za bardzo się sprawdził w  serialu
i  zginął pod koniec pierwszej serii. A  reszta? Kapral-ładowniczy ze
Śląska, kapral-dowódca z  Pomorza, szeregowy-strzelec
z Mazowsza i plutonowy-kierowca i mechanik – Gruzin prą na Berlin
pod przyjaznym przewodem radzieckiego dowództwa. W jednym nie
za dużym czołgu, z  całkiem za to dużym psem, niemieckim
owczarkiem Szarikiem.
Dziadkowie mówili wnukom: „Oj, kłamią oni w  tych filmach, jacy
tam z  tych Ruskich przyjaciele…”. Ale mali chłopcy po podwórkach
robili pepesze z  byle kawałka drewna; nastolatkowie kochali się
gremialnie w  Marusi, sanitariuszce Armii Czerwonej z  grubym
warkoczem, granej przez Polę Raksę, pies Szarik nastawiał uszu
i  ratował z  opresji, a  wszyscy razem słuchali, jak Edmund Fetting
swoim aksamitnym, głębokim głosem śpiewał serialową piosenkę,
której tekst napisała Agnieszka Osiecka. Szło to tak:

Deszcze niespokojne potargały sad,


a my na tej wojnie ładnych parę lat…

Czas jakiś minął, sad znowu był potargany, no i znowu zaczynało


się ładnych parę lat. (1)
13 grudnia 1981 roku – wprowadzenie stanu wojennego. Wozy bojowe na
ulicy Belwederskiej w Warszawie. Fot. Ireneusz Sobieszczuk/Forum
Warszawiacy czytają obwieszczenie o wprowadzeniu stanu wojennego
wiszące na słupie ogłoszeniowym przy ul. Świętokrzyskiej, 13 grudnia
1981 roku. Fot. Wojtek Laski/East News
Typowy „obrazek”. Wojsko stało się elementem krajobrazu ulicy, grudzień
1981 roku. Fot. Tomasz Sikora/Forum
Wojsko na ulicach…, grudzień 1981 roku. Fot. Leszek Stokłosa/East
News
13 grudnia 1981 roku. Pierwsze godziny stanu wojennego. Siedziba
mazowieckiej Solidarności na ul. Mokotowskiej, splądrowana przez ZOMO
i wojsko w nocy z 12 na 13 grudnia. Pracownice zakładają patriotyczne
opaski. Fot. Chris Niedenthal/Forum
Rozdział 3.

WIGILIA 1981

Dzień po
14  grudnia, w  poniedziałek, wychodzą „Trybuna Ludu” i  „Żołnierz
Wolności”. Dekret o stanie wojennym na to pozwalał. Gdyby ktoś się
jeszcze nie zorientował, a właśnie wyszedł do pracy – bo w tamtym
lockdownie nie kazali siedzieć w domu – to w kiosku Ruchu na rogu
mógł zobaczyć jednakowe nagłówki z cytatami z Generała.
Radio i  wieczorny „Dziennik Telewizyjny” ze spikerem
w  mundurze znów nadawały komunikaty o  terrorze panującym na
strajkach. Bo zakłady –  duże i  małe –  wciąż protestują. Do wielu
z  nich dołączają też studenci zawieszonych uczelni. Ludzie chcą
odwołania stanu wojennego, przywrócenia działalności Związku,
przywrócenia łączności. Podczas mszy świętych wiele osób składa
przysięgę pozostania na swych posterunkach w  pracy i  walki do
ostatniej kropli krwi. (3)

Ursus, Jurek Woźniak szuka taty


Jurek miał 12 lat. 14 grudnia, w poniedziałek, nie poszedł do szkoły,
bo przecież szkoły zamknęli. Ojciec Jurka, robotnik z  Zakładu
Narzędziowego w  Ursusie, pojechał do pracy na ranną zmianę, ale
za trochę ktoś przyniósł do domu wiadomość, że fabryka strajkuje.
Więc Jurek wsiadł w autobus – w 194 – żeby chociaż zobaczyć, co
jest przy głównej bramie zakładów, no bo jeśli strajk, to wiadomo, że
na teren go już nie wpuszczą.
Ursus to była wówczas największa fabryka w  Warszawie.
W  czerwcu 1976, po protestach robotników z  Radomia i  z  Ursusa
właśnie, powstał KOR. W  1980  roku już od 1  lipca, po zapowiedzi
podwyżek cen, Ursus strajkował, zaraz potem dołączył Świdnik.
Jeszcze zanim zastrajkowała Stocznia.
Ursus to było 16  tysięcy ludzi znanych z  mocnych wystąpień,
inicjujących akcje strajkowe i  protestacyjne całego Regionu –
 podpora Solidarności na Mazowszu. Tutaj pracował przewodniczący
Regionu, Zbigniew Bujak; tutaj właśnie przyjechał Wałęsa po
złożeniu wniosku o  rejestrację Solidarności; na spotkania
z  robotnikami przyjeżdżali często Jacek Kuroń i  Adam Michnik.
Strajkowano tu w  obronie Jana Narożniaka i  Piotra Sapeły, kiedy
w  listopadzie ’80 aresztowano ich, bo rozpowszechnili instrukcję
prokuratora generalnego o  tym, jak ścigać uczestników nielegalnej
działalności antysocjalistycznej. W  marcu ’81, podczas kryzysu
bydgoskiego, szykowano się do strajku generalnego, powołano straż
robotniczą. Jacyś zdeterminowani proponowali wtedy nawet montaż
broni palnej, ale ich wyśmiali.
Jeszcze 30  listopada 1981 rozpoczęły się w  Ursusie
przygotowania do strajku, który miałby się rozpocząć w poniedziałek
14  grudnia albo zaraz po Nowym Roku. Na 15  grudnia planowano
wtedy referendum w  sprawie tego strajku: czy ma polegać na
normalnej produkcji i  dystrybucji pod kierunkiem samorządu,
w  ścisłej współpracy z  siecią największych w  Polsce zakładów
produkcyjnych. SB, która te plany znała, oceniła, że taki strajk,
czynny, z produkcją oznaczałby wyprowadzenie z Ursusa organizacji
partyjnej i przejęcie władzy przez samorząd.
Do takiego właśnie Ursusa pojechał autobusem numer 194 Jurek.
Przed portiernią, na placyku, zobaczył rozstawione patrole i  wozy
milicyjne.
Ojciec powinien wyjść główną bramą zaraz po zmianie, po 14,
więc Jurek na niego czekał. Ale go nie było –  z  fabryki wychodziły
tylko pojedyncze osoby. Koło 16  chłopak wrócił do domu, na swoje
osiedle. Poszli z mamą do sąsiadki, której męża, jednego z działaczy
zakładowej Solidarności, aresztowano już w  nocy 13  grudnia. Pani
Jadwiga Karpezo –  opisał dorosły już Jerzy –  na dużych płachtach
szarego pakowego papieru malowała zwykłymi farbami plakatowymi
„Uwolnić więźniów!”. Plakaty były porozkładane na stole, krzesłach,
na podłodze. Po szóstej wieczorem zdecydowała, że pójdzie je
rozlepiać gdzieś na ulicy.
Jurek z mamą też poszli. Kobiety kleiły te płachty na przystankach
MZK, a  nawet na jadącym już autobusie linii 191. Pani Jadwiga –
  absolwentka AWF –  wykazywała się doskonałą kondycją.
Podbiegała do ruszającego autobusu i  szybko kleiła plakat
w  nadziei, że będzie widoczny na kolejnych przystankach dla ludzi.
Przed 22 wrócili do domu, bo przecież była godzina milicyjna. Ale
dalej nie wiedzieli, co się dzieje. (E)

Komitety znowu są strajkowe


14  grudnia zaczynają strajkować Huta Silesia w  Katowicach,
Stocznia imienia Komuny Paryskiej w  Gdyni; kopalnie: Halemba
w  Rudzie Śląskiej, Manifest Lipcowy w  Jastrzębiu, Staszic
w  Katowicach, Andaluzja w  Piekarach Śląskich, Piast w  Tychach;
łódzkie zakłady: Przemysłu Dziewiarskiego Bistona, Przędzalnia
Czesankowa Anilany Polanil i  Zakłady Tekstylno-Konfekcyjne
Teofilów; Zakłady Mechaniczne Ursus w  Warszawie, Fabryka
Samochodów Ciężarowych w  Lublinie, Fabryka Łożysk Tocznych
w Kraśniku; wrocławskie: Fabryka Wagonów Pafawag, Dolnośląskie
Zakłady Wytwórcze Maszyn Elektrycznych Dolmel, Fabryka Maszyn
Rolniczych Agromed-Archimedes, Centrum Komputerowych
Systemów Automatyki i Pomiarów Mera-Elwro.
Komitety strajkowe po kilka razy głosują: wychodzić czy zostać.
W  dużych zakładach, gdzie jest po kilka czy kilkanaście wydziałów
rozproszonych na dużym terenie, ludzie trzymają się swoich hal.
Między nimi jeżdżą czujki –  na motocyklach, na rowerach, na
wózkach. Wejścia muszą zostać zabarykadowane, tam gdzie się da
– bramy wejściowe są zaspawane i zastawione od wewnątrz ciężkim
sprzętem. Pojedyncze komitety strajkowe grupują się
w  międzyzakładowe, potem regionalne. Pojawiają się biuletyny
strajkowe, w zakładach ludzie powołują siły porządkowe, szykują się
do obrony zakładów przed kolejnym szturmem.
Ale tego samego 14 grudnia w wielu miejscach jest już także po
pacyfikacji przez oddziały milicji, ZOMO albo przez Wojskowe Grupy
Operacyjne. To w  Hucie Silesia w  Katowicach, Kopalni Węgla
Kamiennego Halemba w  Rudzie Śląskiej, Zakładach Przemysłu
Dziewiarskiego Bistona w Łodzi. To samo w Przędzalni Czesankowej
Anilany Polanil i  w  Zakładach Tekstylno-Konfekcyjnych Teofilów
w Łodzi, w Politechnice Wrocławskiej.
Jeśli pacyfikacja, to i  zatrzymania. Potem więzienia –  szybko,
w  trybie natychmiastowym. Jeżeli ludzie, na wezwanie zomowców,
wychodzą z zakładów sami, czasem, jak w Polanilu, ZOMO obrzuca
ich jeszcze granatami łzawiącymi. (3), (4)

Świerk, Instytut Badań Jądrowych, fizycy piszą listy


14 grudnia w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku pod Warszawą
pojawili się już wojskowi komisarze, którzy w  cotygodniowych
meldunkach dla przełożonych z  Komitetu Obrony Kraju mają
raportować o nastrojach wśród załogi i akcjach protestacyjnych. Na
razie, rano, będący na wolności członkowie Komisji Zakładowej
Solidarności zostali wezwani do dyrektora i  po rozmowie ogłosili
zawieszenie swojej działalności. Powiedzmy, że dla formalności.
Od razu zorganizowano też pierwszy protest –  strajk bierny.
W  ośrodku IBJ na Żeraniu rozpoczął się też strajk okupacyjny
29  osób, w  nocy złamany przez milicję. Jego uczestników
przewieziono na komendę MO, przywódcy zostali w  areszcie
i skazano ich potem na więzienie.
Tego samego dnia ponad tysiąc pracowników Świerku podpisało
list do dyrektora IBJ, w  którym zaprotestowali przeciwko
wprowadzeniu stanu wojennego, żądali uwolnienia zatrzymanych
kolegów i  członków Komisji Krajowej. 53  osoby zatrudnione
w  oddziale IBJ na Hożej w  Śródmieściu podpisały podobny list
protestacyjny, zanieśli go od razu niedaleko, do siedziby Rady
Państwa.
Na tablicach informacyjnych pojawiły się szybko wiadomości
pochodzące z  „wrogich” stacji, czyli z  Wolnej Europy czy BBC.
O  czym komisarz wojskowy Witold Leszko alarmował już wkrótce
w  swoim raporcie. Pisał, że w  poszczególnych komórkach IBJ są
wywieszane na 1–2  godziny różnego rodzaju plakaty i  hasła
antyrządowe, antypartyjne oraz typu terrorystycznego.
Dlatego zaraz po 13 grudnia i po tej rozmowie u dyrektora, kiedy
zawiesili formalnie działalność Komisji Zakładowej, niewielka jej
część synchronizowała już akcje protestacyjne, zorganizowała Kasę
Pomocy, zbierała pieniądze dla rodzin internowanych,
aresztowanych i  ukrywających się, pomagała zwolnionym,
nawiązywała łączność z  dużymi zakładami pracy, organizowała
dokumentację wydarzeń i informację.

Po co im Rada Naukowa i samorząd?


Profesor Ludwik Dobrzyński, który doktoryzował się w  IBJ jeszcze
w  1975  roku, a  w  1980 współzakładał tam Solidarność i  został
szefem redakcji „Biuletynu Informacyjnego IBJ”, drukowanego na
odwrotach wydruków komputerowych, po latach pisał: Fizyk jest
jednostką niepokorną. Nie może uznawać prawd objawionych, jest
wobec nich krytyczny. Jest niezależny. Tym, co najbardziej
rozsierdziło aparat partyjny, nie była wcale działalność polityczna…
najbardziej bolała partię sama nasza niezależność. Utracili nad nami
kontrolę.
Doprowadzili ci fizycy do wolnych wyborów członków Rady
Naukowej IBJ, co odebrało partyjnej wierchuszce o dość rozległych
kompetencjach możliwości wpływania na losy uczonych.
Szefem Solidarności Świerku był adiunkt w  IBJ Stanisław
Ugniewski –  po fizyce i  elektronice –  o  którym koledzy mawiali, że
jest nierozpoznanym przez środowisko geniuszem fizyki, matematyki
i  logiki formalnej. Do opinii profesora Dobrzyńskiego dodawał
jeszcze jeden element: Doprowadziliśmy do powołania samorządu
pracowniczego. Miało to być kolejne ważne ciało, niezależne od
nacisków politycznych. Samorząd miał opiniować kandydatów na
dyrektora instytutu, sprzeciwiał się wpływaniu przez partię na obsadę
stanowisk niższego szczebla oraz nieprawidłowościom w  ustalaniu
wysokości płac i  rozdziale mieszkań ze skromnej, zakładowej puli.
I  zamiast 10  dobrze ustosunkowanych dygnitarzy wybraliśmy tych,
którzy najbardziej zasługiwali.
14  grudnia Stanisław Ugniewski był już w  jednym z  tych
46  przygotowanych dla Solidarności Ośrodków Odosobnienia.
W Białołęce. (36), (37)

Warszawa, Mariusz, ten od flagi, zmilitaryzowany


Niedługo przed 13  grudnia Mariusz dostał pracę w  nowym
wydawnictwie, a  że było ważne dla państwa, więc je zaraz
zmilitaryzowano. Sporo było w  związku z  tym dyscypliny, chociaż
wojacy patrzyli głównie na ładne dziewczęta. Niby dalej pracował jak
przedtem, jako goniec, był niby w  ruchu. Ale dla gońca pracy było
mało, nie lubił tej sytuacji. Ale całą pensję mógł oddać mamie i to go
trzymało.
Po drodze do mieszkania, które remontował na Starym Mieście,
wciąż mijał ten komisariat na Jezuickiej, gdzie najpierw bili, potem
pytali. Więc kiedy przed Wigilią miał iść z  Brzozowej do mamy, to
w  zasadzie się nie bał, ale strach, że go zatrzymają, miał „pod
skórą”. Inna rzecz, że jakby wtedy był już po wojsku, to śmiałby się
z  tego, na czym po mieście jeździli wojskowi. Bo to były T-34
z II wojny. Ale wtedy wyglądało to chwilami groźnie. (A)
Warszawa, Andrzej P., sekretarz „od łączności”, nie
wie
W  poniedziałek, 14  grudnia, Andrzej P., sekretarz POP w  tej dużej
firmie związanej z łącznością, przerwał urlop i rano dotarł do pracy.
Zobaczył mnóstwo żołnierzy przed budynkiem, naokoło kolejkę
pracowników, którzy chcieli wejść, przerażone urzędniczki.
W  środku, jak już wszedł, też byli żołnierze, bo firmę
zmilitaryzowano. I  znów –  urzędniczki, które już były na dyżurze
i strasznie się bały. Na razie stanął w tej kolejce na zewnątrz, nikt nie
reagował jakoś specjalnie na to, że sekretarz partii stoi z  nimi.
Nastroje były i tak minorowe, poza tym – zimno.
Przy wejściu siedział wojskowy, w  szufladzie miał listę, no
i  selekcjonował, kto może wejść, a  kto nie. Dziwny był ten podział.
„Więksi” działacze weszli, a ci pomniejsi już nie.
Ci, co weszli –  siedzieli, bo żadnej roboty nie było. Cały system
łączności był przecież zablokowany. Andrzej pracował akurat poza
komórkami eksploatacyjnymi, ale też nie czuł, żeby była atmosfera
do pracy. W jego pokoju brakowało dwóch osób, tych największych
związkowych działaczy. Potem okazało się, że są internowani. To
prawda, że późną jesienią kontakty z Solidarnością stawały się coraz
bardziej chłodne. Ale nie było przecież otwartych starć. Teraz były
rozmowy, ale już nie takie jak wcześniej. Mniej ufności.
Tego 14 było też podpisywanie „deklaracji lojalności” wobec władz
–  wzywała ich po kolei ta służba bezpieczeństwa, która
zainstalowała się w firmie jesienią. Ludzie różnie na to reagowali, nie
było wiadomo, co się stanie, jak nie podpiszą. Lojalki dawali do
podpisania tym, co do których władze miały jakieś wątpliwości.
Andrzej niczego do podpisania nie dostał.

Partia w odstawkę?
Próbował dostać się tego dnia do dyrektora, ale ponieważ był bajzel,
to się nie udało. Sekretarka przekazała mu tylko, że może dalej być
na tym swoim urlopie. Pomyślał tak: wojsko ma szansę nie tyle na
zdobycie zaufania, ile na dodatkowe nieantagonizowanie. I  chyba
dlatego w  pierwszym momencie komitety partyjne zostały
„wyłączone” z najpilniejszych działań – wytłumaczył sobie.
Ale jeszcze tego samego dnia wieczorem przyjechał do niego do
domu jego zastępca. Telefony niby nie działały, ale okazało się, że
niektóre jednak tak, bo zastępca odebrał telefon z  wezwaniem dla
Andrzeja. Do Komitetu Dzielnicowego na następny poranek.
Specjalnie go to nie zaskoczyło, ale jednak to nie było normalne
wezwanie, w  normalnym trybie. „Z  drugiej ręki”, czyli od drugiego
Andrzeja, tego, który w dzielnicy zajmował się jego firmą, dowiedział
się potem, jak było. Że siedzieli tam sobie panowie w nocy z 13 na
14 grudnia w gabinecie pierwszego sekretarza KD. I ten w pewnym
momencie stwierdził: „No to będziemy musieli Andrzeja wywalić
z partii”.
Kiedy przyszedł do komitetu we wtorek, sekretarz spytał go, co
jest grane. Andrzej powiedział, że jest na urlopie, ma chorą żonę,
dyrekcja uznała, że nie jest potrzebny. I na to dostał polecenie, żeby
urlop jednak przerwać. No, w porządku, pomyślał. Jakoś wydało mu
się to logiczne. Że ma działać jak do tej pory. Potem dowiedział się
od drugiego Andrzeja o nocnej rozmowie.
Wciąż szło o  tę ich uchwałę w  sprawie zablokowania łączności
przy akcji w  Szkole Pożarniczej, na którą drugi Andrzej, ten
z  komitetu, żachnął się wtedy. Tę uchwałę uznawano za moment
najbardziej ewidentnego błędu politycznego Andrzeja „od łączności”.
Że w ogóle dopuścił do jej podjęcia. No i skoro to był „strzał” w taką
wysoką stronę, to i jakieś ruchy z tej „wysokiej strony” musiały zostać
podjęte. Wyglądało na to, że byli w  to zaangażowani „wszyscy
święci”. W  każdym razie Andrzej słyszał, że sekretarz KD dostał
polecenie od Generała, żeby go wywalić z  partii. To pewnie była
plotka – ale krążyła.
Więc Andrzej dostarczył sekretarzowi protokół z  zebrania, na
którym podjęli tę uchwałę –  jaki był przebieg, jaka jego rola –  żeby
sekretarz mógł się zorientować, jak było. (A)
15 grudnia, pacyfikacje
15  grudnia były już spacyfikowane Uniwersytet Łódzki, Kopalnia
Węgla Kamiennego Staszic w  Katowicach i  Kopalnia Węgla
Kamiennego Manifest Lipcowy w Jastrzębiu, gdzie ZOMO atakowało
gazem i  petardami, wojsko przez głośniki obiecywało, że nie użyje
broni, ale czołgi jednak staranowały barykadę, padły strzały i  raniły
pięciu górników. Spacyfikowana została także Stocznia imienia
Komuny Paryskiej w Gdyni – tam jednostkom ZOMO pomagały dwie
grupy pancerne wojska w  sile prawie 600  ludzi. Jeszcze nie było
akcji władz na Uniwersytecie Warszawskim –  tam w  wiecu
uczestniczyło półtora tysiąca ludzi. Potępili wprowadzenie stanu
wojennego, ale rektor apelował, żeby nie strajkowali. Posłuchali.
Podobnie było na Politechnice Warszawskiej. (3)

Ursus, nad ranem jest komitet strajkowy


Jak to się odbyło?
14  grudnia, koło szóstej rano, w  Ursusie powstał komitet
strajkowy, na którego czele stanął Jerzy Kaniewski. Był trzeci
w  hierarchii zakładowej Solidarności, bo przewodniczący, Zbigniew
Janas, już się ukrywał, a  wiceprzewodniczący, Wojciech Gilewski,
został internowany.
Strajk podjęli pracownicy pierwszej zmiany, większość z  nich
została na zmianę drugą, która zaczynała się o 14. Tych idących na
drugą zmianę jeszcze wpuszczono do zakładów, choć siły ZOMO
i  wojskowe już się dokoła zbierały. Kiedy robotnicy liczyli się przed
południem, było ich ponad 1200 osób.
Ursus to 20 zakładów rozrzuconych na dużym obszarze. Od rana
robotnicy gromadzili się w  swoich halach. Komitet strajkowy, jak
wszędzie, kilkanaście razy głosował „wychodzić czy zostać?”.
I czterysta osób zostało. Nie byli przygotowani na długotrwały opór,
zastanawiali się, czy nie trzeba by robić koktajli Mołotowa. Jednak
po wielkim terenie jeździły tylko czujki na motocyklach.
Kaniewski opowiadał potem: O  pierwszej w  nocy czujki doniosły,
że ruszyli. Mieliśmy zaledwie parę minut, by przejść ze świetlicy na
swoją halę. Wcześniej postanowiliśmy, że zachowujemy się
spokojnie. Strajkujemy, ale nie walczymy. Wdarli się przez okna.
Brama jednak nie puściła i te siekierki z widłowymi ostrzami musieli
sobie stępić. Jakie siekierki? (F)

Antyterroryści wychodzą, wchodzi ZOMO


Do Ursusa wezwano antyterrorystów z  Okęcia. Ich dowódcą był
kapitan Jerzy Dziewulski, rocznik 1943, od 1966 roku w Komendzie
Stołecznej MO – pewnie mijali się z Kapitanem z Wydziału Zabójstw,
kiedy Dziewulski prowadził akcję ratunkową po katastrofie samolotu
„Kopernik” w  listopadzie ’80. Do Ursusa kazano mu pojechać, żeby
otworzyć bramę ze wsparciem otaczającej zakłady dywizji
pancernej. Podjechali UAZ-ami, przed bramą stały już czołgi
i  transportery. Młody esbek po cywilnemu nie wiedział, czy
strajkujący mają broń, ale straszył Dziewulskiego, że na pewno będą
agresywni. Toporami wycięli więc otwór w  wielkich metalowych
drzwiach, takich trzy na trzy metry. Nie użyli materiału
wybuchowego, weszli –  czterdziestu w  goglach, spadochronowych
hełmach, każdy z pistoletem maszynowym.
Jerzy Kaniewski zapamiętał: brodaci, nawet nie tacy rośli, ale od
razu widać, że specjalnie szkoleni. Jedni z  „kałasznikami”, jeszcze
inni z nożami, wygląd raczej bandycki. […] ten, który nimi dowodził,
wskoczył na jakąś hałdę i  powiedział, że nie chcą z  nami walczyć.
Przyszli, żeby nas t y l k o spacyfikować i  jak nie zaczniemy,
wszystko odbędzie się spokojnie. Jednak był zdenerwowany i  jego
ludzie też.
Kaniewski miał nawet wrażenie, że oni się chyba nawet bardziej
bali niż strajkujący. Sam stał obok młodego chłopaka, któremu nogi
w  kolanach tak dygotały, że musiał go podtrzymywać. Nie był
tchórzem, został. Tylko te nogi mu tak chodziły…
Dowódca antyterrorystów z  kolei zapamiętał, że kiedy weszli,
zobaczyli gigantyczną halę, ludzi stojących w  zbitej grupce na
porozrzucanych paletach. Wystraszonych, zmęczonych, ale
spokojnych i  skupionych. Wszędzie ogromne ilości wody. Podeszli
trochę do przodu i wtedy Dziewulski usłyszał z tyłu głos jednego ze
swoich: ku… mać, szefie, co my tu robimy? Rzeczywiście,
terrorystów tu nie było, więc wściekły dał komendę do wyjścia. A do
hali weszli zomowcy. Z  tarczami, pałami, w  przyłbicach, zaczęli
robotników wyprowadzać. Podchodziło dwóch, brało pod ręce
i prowadziło, a częściej wlokło przed halę. Część puścili do domów.
(F)

Jeszcze ścieżka zdrowia


Przed halą oślepiał ich reflektor lotniczy, ustawiano ich przy
stanowisku karabinu maszynowego. Potem podjechały dwie suki,
zawiozły ich na komendę MO przy Opaczewskiej. Tam czekała
„ścieżka zdrowia” – szpaler milicjantów z pałkami, którzy jednak nie
bili, tylko straszyli. Sześćdziesięciu zatrzymanych trafiło do świetlicy,
w  której jeden z  pilnujących –  płakał. Bo powiedziano esbekom, że
wiozą bojówki, które szykowały się do wieszania, mordowania, wojny
domowej. I  że nad ranem mają nas wszystkich rozwalić… A  my
wymarznięci, zmęczeni, brudni, wielu w  ubraniach roboczych,
kobiety w kufajkach. Przywódca strajku dowiedział się o tym płaczu
później.
Rozlokowano ich w  dwóch wielkich celach, „tygrysówkach” –
 z kratą zamiast jednej ze ścian, żeby cały czas byli na widoku. Było
ciasno, połowa musiała stać, robili zmiany. Przez całą noc brano ich
na przesłuchania. Kiedy pytano, czy strajkowali – mówili „tak”. Potem
się okazało, że tym przyznaniem się ułatwiali późniejsze skazanie.
Niczego nie trzeba im już było udowadniać. (F)

Nowe strajki
Ursus spacyfikowano, ale i nowe strajki rozpoczynają się 15 grudnia:
w  Kopalni Węgla Kamiennego Ziemowit w  Tychach, we Wrocławiu
w  Fabryce Maszyn Budowlanych Bumar-Fadroma i  Fabryce
Automatów Tokarskich.
Dzień wcześniej w  jeden ośrodek strajkowy połączyły się
wrocławska Fabryka Wagonów Pafawag i  Dolnośląskie Zakłady
Wytwórcze Maszyn Elektrycznych Dolmel –  strajkowało tu około
800  osób. Na teren zakładów przedostali się przewodniczący
Regionu Dolny Śląsk Władysław Frasyniuk, wiceprzewodniczący
Piotr Bednarz i inni członkowie Regionalnego Komitetu Strajkowego.
Ale po pacyfikacji Dolmelu w  nocy z  14 na 15  grudnia przez
ZOMO i  wojsko członkowie RKS przenieśli się do Automatów. Te
zostały spacyfikowane 16  grudnia, wtedy RKS przeniósł się do
Bumaru-Fadromy. Tutaj pacyfikacja odbyła się 17  grudnia, dzień
później zakład został rozwiązany. Ale 18  grudnia strajk zaczął
jeszcze raz Dolmel, 19 został jednak zmilitaryzowany, co praktycznie
kończyło protest. RKS działał dalej, ale już w podziemiu. (3)

Rzeszów, sekretarz prosi o sukcesywne nasilanie…


15 grudnia sekretarz KW PZPR w Rzeszowie Marian Skubisz wysłał
do Komitetu Centralnego w  Warszawie –  Wydział Organizacyjny
Sektor Bieżącej Informacji Partyjnej – „Informację numer 2”. Donosił,
że wszystkie zakłady pracują normalnie –  z  wyjątkiem WSK
w  Rzeszowie i  Mielcu, ale o  nich obiecywał informować na bieżąco
telefonicznie.
Dalej relacjonował, że w województwie kończą się zapasy paliwa
i  opału, co wywiera ujemny wpływ na stan nastrojów społecznych.
A  samo społeczeństwo wykonywało wzmożony wykup towarów,
zwłaszcza artykułów spożywczych pierwszej potrzeby. Sekretarz
spodziewał się więc zaostrzenia sytuacji. Chociaż, chociaż… Dalej
pisał już o  tym, że systematycznej poprawie ulega dyscyplina
zawodowa. Coraz bardziej w psychice i umysłach ludzi ugruntowuje
się przekonanie o  zasadności wprowadzenia i  zastosowania takich
decyzji oraz środków. Nadal jednak do części społeczeństwa nie
dociera powaga sytuacji […] co może być skwapliwie wykorzystane
przez działającego nadal przeciwnika politycznego, który podejmuje
próby podsycania nastrojów, nawoływania do bezkarności
i  nierespektowania zarządzeń władzy […]. Na wsiach działacze
NSZZ Solidarność RI nawołują rolników do niedostarczania płodów
i produktów rolnych do punktów skupu.
Informował dalej, że kolejki przed sklepami stoją, mimo godziny
policyjnej, od 22 do 6  rano, a  w  tych kolejkach ludzie ironicznie
komentują, że to wszystko to zabawa w wojnę. W  zakładach pracy
jest pełno wrogich treści –  ulotek, pism, broszur, a  niektórzy
dyrektorzy oficjalnie ogłaszają, że będą nadal respektować decyzje
Solidarności i decyzje samorządów.
W  związku z  tym wszystkim sekretarz zapewniał, że nasilają
propagandę masowo-wyjaśniającą, widzą jednak pilną potrzebę
wydania odgórnie […] decyzji o  skierowaniu w  teren większej ilości
wzmocnionych wojskiem patroli […] a także sukcesywnego nasilania
pogłębionych działań, mających na celu internowanie „drugich
i kolejnych garniturów” ekstremów Solidarności.
Tekst informacji wysłała teleksem bezimienna „Jasińska”,
w Warszawie przyjęła równie bezimienna „Jakubczak”. (1)

Pan Wołodyjowski opuszcza partię


16  grudnia przed południem uwielbiany przez publiczność Mały
Rycerz z  Pana Wołodyjowskiego i  rektor warszawskiej szkoły
teatralnej Tadeusz Łomnicki szedł Krakowskim Przedmieściem na
próbę do Teatru Polskiego. Przed Pałacem Staszica, siedzibą
Polskiej Akademii Nauk, zobaczył suki, do których wpychano
wynoszonych za ręce i nogi profesorów i adiunktów. To było niemal
to samo miejsce –  tuż obok pomnika Kopernika –  o  którym pisał
w  znanym wierszu Norwid. Tu, podczas Powstania 1863, Kozacy
wyrzucili na bruk fortepian Chopina.
Teraz, w  grudniu ’81, wściekli zomowcy biegali dokoła z  długimi
pałami, ludzie zebrani na ulicy i  w  oknach mieszkań krzyczeli
„gestapo, gestapo”. Kiedy suki odjeżdżały, Łomnicki zobaczył za
zakratowanym okienkiem jednej z  nich dłoń z  palcami ustawionymi
w znak „V – zwycięstwo”. ZOMO przegoniło tłum spod PAN-u, ludzie
uciekali w  boczne uliczki. Na próbie w  teatrze mówiono już tylko
o tym, kogo zabrali.
Aktor w czasie wojny należał do Szarych Szeregów, potem do AK.
Ale w  partii był chyba od 1948  roku –  jego piąta żona widziała
stosowne zaświadczenie i  opisała to w  książce Król Lear nie żyje.
Od roku 1971 był już w Komitecie Centralnym partii, ale wieczorem
tego dnia, kiedy zobaczył profesorów zabieranych spod Pałacu
Staszica, napisał list. Wytłumaczył, dlaczego opuszcza partię,
i zwrócił legitymację.
A  okrzyki z  Krakowskiego Przedmieścia, znak Victorii i  to
oddawanie legitymacji partyjnych zostały w Polsce na długo. (C)

Koniec Stoczni, zabijają w Wujku


Od 16 grudnia do strajków nie dołączają już nowe zakłady. Są albo
pacyfikacje, albo trudne trwanie załóg. I kopalnia Wujek.
16  pacyfikują gdańską Stocznię Lenina. Otaczają ją
transporterami opancerzonymi i  czołgami, półtora tysiąca
pracowników zostaje wyrzuconych z  pracy. Tej samej nocy
spacyfikowany jest już Świdnik –  odurzonych świecami dymnymi
i gazem łzawiącym ZOMO bije jeszcze pałkami. Zatrzymują 40 osób,
zakłady zostają zmilitaryzowane, starszych pracowników przenosi
się na renty i emerytury.
W Katowicach ZOMO od rana ostrzeliwało środkami chemicznymi
kopalnię Wujek, czołg staranował mur i  wjechał na teren zakładu,
doszło do starć wręcz. W  południe do akcji włączył się helikopter,
strzelał ślepymi nabojami z dział czołgowych. Gdy wydawało się, że
mimo to atak został odparty, na teren kopalni wkroczył pluton
specjalny ZOMO i  otworzył ogień z  broni maszynowej. Na miejscu
zginęło siedmiu górników: Józef Czekalski, Krzysztof Giza, Ryszard
Gzik, Bogusław Kopczak, Andrzej Pełka, Zbigniew Wilk, Zenon
Zając. Dwaj następni –  Joachim Gnida i  Jan Stawisiński –  zmarli
w  szpitalu następnego dnia. Rannych zostało jeszcze 21  górników.
(3)

Ursus, Jurek Woźniak patrzy, jak aresztują tatę


Jurek, ten, który szukał taty w  zakładzie, dowiedział się o  zabitych
wieczorem, z „Dziennika”. Wcześniej, w nocy, milicja zabrała z domu
ojca, który 15 grudnia jednak wrócił z pracy. Bo 14 grudnia został na
strajku, ale kiedy w  jego narzędziowni zorientowali się, że wchodzi
ZOMO, ukrył się z  kolegą w  magazynku, zgasili światło, zamknęli
drzwi, do których ktoś się chwilę dobijał, ale szybko przestał. Słyszeli
krzyki, tupot milicyjnych butów, potem nastała cisza. A  oni, nie
wiedząc, co się dzieje, trwali za tymi drzwiami do porannej zmiany,
która zaczęła się jak gdyby nigdy nic.
Więc przepracował jakoś tę zmianę, dowiedział się, jak było
w  nocy: esbecy część ludzi aresztowali, innym kazali iść do domu.
A  zomowcy z  pałami, którzy byli główną siłą w  tej akcji, okazali się
zmarznięci i  głodni… Gdy dostali się do zakładowej stołówki, pili
i jedli wszystko, cokolwiek wpadło im w ręce – pisał dorosły Jerzy.
Ojciec Jurka wrócił do domu na parę godzin, jak się okazało.
O  drugiej nad ranem milicjanci załomotali do drzwi, przeszli się po
mieszkaniu, zapalając wszystkie światła, i  zabrali ojca –  ani matka,
ani Jurek nie wiedzieli dokąd. Oboje płakali do rana, potem Jurek
poszedł do sklepu po chleb. Przed sklepem na rogu Keniga
i  Warszawskiej ustawił się mały „ogonek” około 10–15 osób. Jakiś
człowiek z  uśmiechem powiedział, że „wojskowi zadbali dziś nie
tylko o chleb, ale i o coś do chleba”. Okazało się, że tym czymś był
„rarytas” – margaryna „Palma”. Bez kartek.
W  szkole Jurka zorganizowano koszary dla wojska, przed
wejściem stały czołgi, a na boisku widać było od czasu do czasu, jak
przegrupowują się wozy bojowe.
Wiadomości z  Warszawy były prawie żadne. Dopiero po jakimś
czasie dowiedzieli się o  pacyfikacji siedziby Regionu na
Mokotowskiej, tego dwie kamienice dalej od młodzieżowej gazety,
w  której pisała wcześniej Początkująca. Tylko informacje
o aresztowaniach rozchodziły się szybko, ale nikt nie wiedział, dokąd
ludzi wywieziono, jakie postawiono im zarzuty i co im grozi. Wobec
wydarzeń ze Śląska spodziewali się najgorszego.
Kilka dni po aresztowaniu ojca odwiedzili ich koledzy z  fabryki,
zadeklarowali pomoc, przynieśli paczki z jedzeniem. (E)

Warszawa, Andrzej R., „sekretarz” z komitetu


dzielnicowego, odchodzi
Andrzej R., „sekretarz” z  komitetu dzielnicowego partii, zaraz po
Wujku, gdzie zginęło dziewięciu górników, złożył wymówienie
z  pracy w komitecie. Nie czuł się winny, ale też jakby nie do końca
czuł, że ma prawo być sędzią. I to go skłoniło do odejścia.
Uznał, że to ostateczny koniec epoki, przestał się już widzieć w tej
strukturze, którą wspierał, póki służyła –  według niego –
  przekonywaniu ludzi. I  póki inspirowała intelektualnie. Oddanie
legitymacji uznał za niepotrzebny, tani, teatralny gest. Wierzył, że
wszystko podlega przemianom i  chciał doczekać do czasu, kiedy
tych, co wprowadzili stan wojenny, będą rozliczać. Musiał tylko
dotrwać w komitecie do 1 stycznia 1982, ale już teraz zaczął szukać
nowej pracy.
Wciąż nie zaistniała żadna ekonomiczna motywacja do zmian,
więc on, w  końcu głównie ekonomista, uważał, że najbliższy czas
będzie stracony. A  to, co irytowało go wcześniej –  że decyzje
pojedynczych ludzi z aparatu unieważniały decyzje ciał kolektywnych
– osiągnęło apogeum. On chciał przecież rozmawiać.

Życie bez przydziału


Wrócili z  żoną do swojego mieszkania. I  już po Wigilii, kiedy ludzie
zaczęli palić w oknach świece w czasie „Dziennika” – obserwował to,
ale świeczki nie zapalał. Żona była tym bardzo przejęta, w  którejś
emocjonującej rozmowie poleciał nawet jakiś wazon.
W  ogóle nie widział jeszcze wtedy, jakie koszty ponieśli. Żona
straciła dużo młodzieńczej radości przez te wszystkie rodzinne
i  towarzyskie spotkania, które zawsze kończyły się
zdenerwowaniem. Chociaż sama nie była zaangażowana w  żadnej
organizacji, miała sporą tolerancję na jego pracę. Ale cały czas było
to wystąp, zrezygnuj, a on odbierał to tylko jako „babskie gadanie”.
Dużo się też wtedy, tak jak i  przed 13  grudnia zresztą, piło.
Z  frustracji. „Odciążająco”. To była forma ucieczki. Piło się zarówno
z „przeciwnikami”, jak i z przyjaciółmi. Choć sam Andrzej zagrożenia
ze strony picia nie miał, tak uważał. Lubił pić i tyle. Ale też wiedział,
że jak się upijasz, to zawsze coś tracisz. No i  w  domu to budziło
opory.
Oceniał, że zrezygnował w  najgorszym momencie, bo nigdy się
nie odchodzi w  momencie kryzysowym. Przed, po –  można. Nigdy
w  trakcie. Przyzwoity dżentelmen się tak nie zachowuje, uważał,
patrząc na świat z  lekką ironią. No i  gdyby z  komitetu po prostu
przeniósł się do innej pracy, a nie złożył wymówienie, łatwiej byłoby
mu znaleźć coś następnego. A tak… (A)

Słowa w ulotkach, słowa w telewizji


16  grudnia Jan Paweł II mówił w  Watykanie do Polaków. Ci, co
mogli, słyszeli o  tym w  Wolnej Europie albo w  Głosie Ameryki.
Potem powtarzali innym. Poszły też w  ruch kolejne maszyny do
pisania –  na cieniutkiej przebitce, przez tyle kalek, ile maszyna
wytrzymała, przepisywało się takie wiadomości i  rozdawało
znajomym, oni swoim znajomym, a  ci swoim. No i  po piwnicach
kręciły się powielacze uratowane choćby z  regionalnych czy
zakładowych biur Solidarności. Druk był drobniutki, tak, żeby na
jednej kartce zmieściło się jak najwięcej, ale nikt się tym nie
przejmował. Po latach, kiedy młodzi z tamtego czasu się postarzeli,
zaczęli zwracać uwagę na to, jak maleńkie były te literki, które wtedy
znaczyły wolność. Po latach –  trochę trudno je było przeczytać i  to
była i prawda, i metafora.
Dopiero 20  grudnia władze wydadzą zakaz sprzedaży farb,
rozpuszczalników i  lakierów oraz wprowadzą ograniczenia
w  sprzedaży zeszytów i  papieru. Zdobywanie papieru na ulotki
stanie się coraz trudniejsze, a  ktoś, kto przypadkiem upoluje
w sklepie ryzę zwykłej przebitki do pisania na maszynie przez kalkę,
musi być czujny, bo i za kupno tej ryzy może pójść siedzieć. Ale i tak
ulotki wciąż się kręcą na powielaczach, podziemna prasa na bieżąco
komentuje sytuację w kraju.
W  Krakowie jest już podziemny biuletyn informacyjny RKW
Małopolska „Aktualności”, we Wrocławiu „Z  Dnia na Dzień”
wydawany przez Solidarność Dolnośląską, w Szczecinie – pierwszy
podziemny numer „Jedności” z winietą z sierpnia ’80. W Poznaniu są
już „Wiadomości Tygodnia”, redagowane przez członków Teatru
Ósmego Dnia. Aktor teatru i  jego dyrektor, Lech Raczak, wypisuje
kolegom delegacje, dzięki którym mogą pojechać do Wrocławia,
Krakowa, Warszawy i Gdańska zbierać informacje. Jest też pierwszy
numer pisma „Solidarni”, który wydaje grupa z Uniwersytetu Adama
Mickiewicza. W  Warszawie ukazują się „Wiadomości” –  biuletyn
Regionu Mazowsze, od stycznia będzie „Tygodnik Wojenny”.
Niedługo ukaże się także biuletyn wydawany przez Komitet Obrony
„Solidarności” KOS, który powstał w  Jastrzębiu-Zdroju. W  całym
kraju pojawią się dziesiątki innych –  w  różnych nakładach,
kolportowanych przez setki osób.
A  o  czym mówił Papież tego 16  grudnia w  Watykanie?
O  naruszeniu podstawowych praw obywatelskich, sponiewieraniu
ludzkiej godności, aresztowaniu niewinnych. O tym, że Polacy mają,
jako Naród, prawo do życia swoim własnym życiem i  do
rozwiązywania swoich problemów wewnętrznych zgodnie ze swoją
kulturą i  tradycją narodową. Jeszcze o  tym, że trzeba szanować
prawa każdego człowieka i  obywatela. A  szczególnie –  człowieka
pracy…
Te słowa via ulotki albo słyszalne, choć zagłuszane, zachodnie
stacje radiowe – wzmacniały.
Ale zaraz następnego dnia potrafiło pojawić się coś, co niszczyło
nadzieję. Tak jak 17  grudnia, kiedy przewodniczący Regionu
Wielkopolska przed kamerami telewizji złożył „deklarację lojalności”.
Podobno WRON obiecała mu za to uwolnienie wszystkich
internowanych z  Regionu. Ale nie dotrzymali słowa. A  zaraz potem
„Trybuna Ludu” opublikowała listę internowanych 13  grudnia
ekstremistów, bo tylko tak potrafiła ich nazywać. Inna rzecz, że na tej
liście znalazły się nazwiska Seweryna Blumsztajna, Mirosława
Chojeckiego i  Wojciecha Karpińskiego, którzy wciąż byli na
Zachodzie. Podziemna prasa mogła się przynajmniej pośmiać z tego
niespodziewanego odsłonięcia wojskowej niekompetencji. (3), (4)

Pacyfikują, zamykają, rozwiązują


W  rocznicę wydarzeń na Wybrzeżu w  roku 1970, 17  grudnia, na
ulicach pojawiają się dodatkowe patrole: Obrony Cywilnej. To
zmilitaryzowane oddziały składające się z  aktywistów robotniczych,
członków PZPR. Noszą biało-czerwone opaski z  napisem „PRL”.
W  Łodzi, Warszawie, Gdańsku, Krakowie, Pabianicach ZOMO
i  wojsko rozbijają uliczne demonstracje. Są pałki, armatki wodne,
granaty z gazem łzawiącym, są ranni, także śmiertelnie. Manifestują
też ludzie poza wielkimi ośrodkami – w Świerku, na przykład, w IBJ,
kilkaset osób zorganizowało tego dnia milczący pochód wokół
wielkiego basenu przeciwpożarowego, tuż przed oknami dyrekcji.
Tego dnia pada również krakowska Huta Lenina. W nocy z 16 na
17 grudnia był atak oddziałów ZOMO i wojska. Bramy zostały rozbite
czołgami, pacyfikowano po kolei wydziały Huty. Studenci, którzy
przyłączyli się do strajku, zostali brutalnie pobici, zatrzymano
80 osób.
Gdańska Stocznia Lenina zostaje zamknięta. A  podczas
demonstracji na ulicach miasta rany i  obrażenia odniosło
196  protestujących i  prawie 180  milicjantów, władze wprowadzają
godzinę milicyjną. Ludzie mogą się o  tym dowiedzieć z  nowego
zachodniego radia – paryskiej rozgłośni Radio France International,
która zaczyna nadawać wiadomości po polsku. Donosi więc tego
dnia, że prezydent Ronald Reagan uznał za niemożliwe
kontynuowanie pomocy ekonomicznej dla Polski.
18  grudnia władze zamknęły na dwa tygodnie Stocznię
Szczecińską i  zwolniły z  pracy ponad tysiąc osób. Stocznia
strajkowała od 13  grudnia, otoczona oddziałami ZOMO i  wojska
z  kilkudziesięcioma czołgami, a  od strony Odry barkami
desantowymi. 15 grudnia w nocy ZOMO przeprowadziło pacyfikację,
zatrzymanych zostało kilkadziesiąt osób. Ale że w kolejnych dniach
robotnicy nie podejmowali pracy albo stosowali strajk włoski, to
18  grudnia władze podjęły swoją decyzję. Spacyfikowana przez
ZOMO jest też Fabryka Łożysk Tocznych w Kraśniku. (3)

Coś wzmacnia, coś dołuje


19  grudnia trzyma się jeszcze Centrum Komputerowych Systemów
Automatyki i  Pomiarów Mera-Elwro we Wrocławiu. ZOMO i  wojsko
próbują spacyfikować zakład trzy razy, ale wejścia bronią kobiety –
 uniemożliwiają czołgom przejazd. To ludzi wzmacnia.
Ale do 24  grudnia przedłużone zostaje zawieszenie pracy
w  Stoczni Północnej, w  Gdańskiej Stoczni Remontowej, w  Stoczni
imienia Komuny Paryskiej i Stoczni Remontowej Nauta w Gdyni. To
dołuje.
Międzynarodowa Organizacja Pracy w  Genewie zwraca się do
władz polskich o  przyjęcie delegacji, która chce zbadać sytuację
związków zawodowych w  Polsce; wielkie centrale związkowe
w  Stanach i  na zachodzie Europy organizują manifestacje poparcia
dla Solidarności. W  Waszyngtonie ambasador PRL Romuald
Spasowski prosi o  azyl polityczny. W  wystąpieniu telewizyjnym
oświadcza, że wprowadzenie stanu wojennego jest pogwałceniem
praw człowieka. Także 29 grudnia do Warszawy przybywa wysłannik
Papieża, arcybiskup Luigi Poggi, przewodniczący zespołu do stałych
kontaktów między Stolicą Apostolską a  rządem polskim. Grupa
intelektualistów skupiona w  Konwersatorium Doświadczenie
i  Przyszłość: Stefan Bratkowski, Klemens Szaniawski, Andrzej
Wielowieyski, Jerzy Szacki, publikuje też –  w  podziemiu,
w  podziemiu –  raport ze wstępną oceną sytuacji i  prognozami
krótkoterminowymi.
To wzmacnia. (3)

Lublin, jednych wyrzucają, inni oddają legitymacje


19  grudnia sekretarz Komitetu Wojewódzkiego partii w  Lublinie
Władysław Kruk przesyła informację do Wydziału Organizacyjnego
KC w  Warszawie. Informuje, że od 13  grudnia wydalono z  partii
16  członków, w  tym dyrektora naczelnego WSK Świdnik […]
odwołano sekretarza propagandy Komitetu Miejskiego w  Lublinie
(członka Solidarności) oraz trzech członków Komisji Kontroli
Partyjnej. Odwołano z  zajmowanych stanowisk 19  osób, w  tym
16 będących w  nomenklaturze KW. Z  aparatu partyjnego odwołano
9 towarzyszy, z administracji państwowej i gospodarczej odwołano 7,
w  tym dyrektorów naczelnych WSK Świdnik i  Lubelskich Zakładów
Naprawy Samochodów. Decyzją premiera odwołano wojewodę
lubelskiego.
Dalej sekretarz opisuje trudną dla nich sytuację, w  której siłą
musiano zakończyć strajki okupacyjne w  pięciu zakładach
w  Lublinie, Świdniku i  Kraśniku, rozwiązać kilka organizacji
partyjnych, do spacyfikowanych zakładów skierować ekipy
z  sekretarzami KW, aktywem propagandowym oraz partyjnymi
dziennikarzami. Dokonywali oni przeglądu kadry kierowniczej
i rozwijali pracę propagandowo-wyjaśniającą.
Relacjonuje jeszcze, że wojewódzki zespół propagandy złożony
z 21 osób odbywa posiedzenia dwa razy dziennie, nakład lokalnego
„Sztandaru Ludu” zwiększono do 220  tysięcy egzemplarzy.
W  zakładach rozprowadzono też 22  rodzaje ulotek w  łącznym
nakładzie 68  tysięcy oraz 12  tysięcy odezwy Wojewódzkiego
Komitetu Obrony. Rozprowadzane są także materiały nadsyłane
z  Warszawy, a  specjalnie przydzielone do tej pracy zespoły
dziennikarskie codziennie przygotowują audycje radiowe dla
zakładów pracy.
Zespół propagandowy uformował także z  750  towarzyszy
partyjnych 17  pododdziałów samoobrony, które systematycznie
spotykają się w  zakładach pracy województwa z  organizacjami
partyjnymi, biorą też udział w patrolach milicyjno-wojskowych.
Jednak – kończy sekretarz Kruk – od 13 bm. ponad 170 członków
oddało legitymacje partyjne.
Nadała to –  bezimienna, jak zwykle przy teleksach –  „Olejnik”,
przyjęła – „Wójcik”. (1)

Generałowie, Pasterka i Wigilia


Na posiedzeniu Sekretariatu KC 20  grudnia Generał, nazywany już
na ulicy Spawaczem, poinformował, że o  zgodzie na odprawienie
Pasterki –  mimo godziny policyjnej –  powie się ludności jak
najpóźniej. (6)
Następnego dnia szef Sztabu Wojska Polskiego Florian Siwicki,
rocznik 1925, nakreślił zaś sprawną generalską ręką coś, co
znalazło się potem w  papierowej teczce numer  20 z  napisem
„Wydział Polityczny. Tajne, Sprawy rużne [pisownia oryginalna –
  przyp.  autorki]. Zaw. ark. 294. Zasady organizacji pracy
z żołnierzami czynnej służby wojskowej w okresie od 20 grudnia do
30 stycznia 82”.
Generał nakreślił te zasady, ponieważ uważał –  no, nie mógł
inaczej – że żołnierze sił zbrojnych PRL w codziennych działaniach
potwierdzają w  pełni swój socjalistyczny patriotyzm. W  celu
właściwego ich usatysfakcjonowania i  pogłębienia troski o  nich,
dowódcy i  aparat partyjno-polityczny podejmą przedsięwzięcia oraz
zastosują formy wyróżnień. […] Na przykład spotkania członków
WRON z  grupami żołnierzy, wykonującymi zadania w  obrębie
garnizonu warszawskiego oraz pododdziałami pozostającymi
w rejonach ześrodkowania do wykonywania zadań specjalnych […].
W  celu podziękowania za trud żołnierski i  złożenia życzeń
świątecznych i  noworocznych […] dowódcy oddziałów
i pododdziałów zorganizują i wezmą udział w tradycyjnej żołnierskiej
choince i kolacji wigilijnej.
Co wiceminister obrony Józef Baryła, rocznik 1924, też generał
i  szef Głównego Zarządu Politycznego WP, uzupełnił wkrótce
w  osobnym piśmie instrukcją. Polecił, aby w  dniu 24  grudnia
zorganizować kolacje dwudaniowe, zapewniając tradycyjną potrawę
jak zupa z  owoców suszonych z  makaronem, barszcz czerwony
czysty z  fasolą, groch z  kapustą itp., oraz danie mięsne lub rybne
(z ryb świeżych lub konserw rybnych do wyboru).
I dalej, jak dobry ojciec, polecał: W okresie świąt – od małej litery
konsekwentnie pisanych –  oraz w  dniu 31.12  br. i  Nowego Roku
(a  tu już dużą) uwzględnić możliwie szersze urozmaicenie potraw,
stosując dodatkowo w dniach 25 i 26 bm. po 100 g mięsa lub 75 g
kiełbasy, w dniu 31 bm. na kolację 50 g kiełbasy, a w dniu 1.01.1982
50  g mięsa na żywionego z  planowego zaopatrzenia, a  ponadto
owoce i  wyroby cukiernicze. W  piekarniach polowych wypiec
w  miarę możliwości na okres świąt (małą, małą) i  Nowego Roku
ciasta typu rolady, babki itp.
Natomiast wiceminister spraw wewnętrznych, generał Bogusław
Stachura, rocznik 1927 – ten od operacji „Lato-76” i „Lato-80” – tuż
przed Świętami, 23  grudnia, wcale nie zajmował się wiktuałami.
Wydał „Decyzję w  sprawie powołania grupy operacyjnej w  celu
koordynacji zadań w  zakresie realizacji działań operacyjnych
w  stosunku do związków zawodowych Solidarność”. Działania te
miały jeden cel: powołanie nowego związku zawodowego
Solidarność, w pełni sterowanego przez władze. (7)

Tychy, z kopalni Ziemowit wychodzą przed Wigilią


W  kopalni Ziemowit w  Tychach, która zaczęła strajk 15  grudnia,
dzień przed Wigilią, 500  metrów pod ziemią strajkowało
1400  górników. Z  ponad dwóch tysięcy, którzy byli w  strajku od
początku. Po pacyfikacji kopalni Wujek, obawiając się interwencji,
zaminowali główny szyb, zjechał do nich ksiądz i  udzielił
rozgrzeszenia na wypadek śmierci. „Absolucja generalna” –  tak
nazywało się to w  języku kościelnym. A  ponieważ „Dziennik
Telewizyjny” i  gazety wciąż informowały o  panującym na strajkach
terrorze, 1400  górników podpisało oświadczenie, że strajkują
dobrowolnie. Wytrwali do 23 grudnia, kiedy Komitet Strajkowy podjął
decyzję o zakończeniu strajku. Wyjechali na powierzchnię.
Górnik z  Ziemowita opowiadał później: W  moim domu mieszkał
człowiek, o  którym nigdy bym nie powiedział, że on potrafi
wytrzymać na  dole, taki, za przeproszeniem „dupa Jaś”. Myślałem,
że w ogóle niczym się nie interesuje. A właśnie on, jak wyjechał, to
płakał. I  w  grupie, która wyjechała już później, po tych chorych,
ludzie rzewnie płakali. Lekarze ich już nie brali, bo u  większości
stwierdzili, że wzrok mają w  porządku, więc ci już po prostu szli
masowo do łaźni. I  niektórzy w  tych łaźniach nie chcieli się
przebierać. Siedzieli bez ruchu, zarośnięci, trudno ich było poznać,
a  wielu z  nich powtarzało: „Co powiedzą nasze dzieci na to, że nic
nie wywalczyliśmy, a musieliśmy wyjechać?”.
Żona jednego z  górników zapamiętała, że przed Wigilią prawie
wszystko, co można było kupić na kartki, oddała tym, którzy gotowali
dla strajku. Zostało jej na kartce pół kilograma, więc kupiła kawałek
zwykłej kiełbasy. Myślała, że Święta spędzi sama. Po południu
ubierała choinkę i  nagle zobaczyła przez okno wracającego męża:
W pierwszej chwili sobie pomyślałam, że wolałabym sama być na te
święta, żeby się tam jeszcze utrzymali. Wtedy była taka napięta
sytuacja, wydawało się, że jeżeli jeszcze by trochę wytrzymali, to
może wydarzyłoby się coś takiego, że załamałaby się w  końcu ta
komuna. Więc patrzyłam przez okno, jak wracał, a  potem –  oboje
płakaliśmy. Jak wszedł tylko, otworzył drzwi, to już miał łzy w oczach.
A ja zaraz też. (C)
Świece dla zdradzonych przez własny rząd
23  grudnia prezydent Ronald Reagan spotkał się w  Białym Domu
z Romualdem Spasowskim i jego żoną. Kilka dni wcześniej poprosili
o  azyl polityczny w  Stanach. Spasowski wiedział, że Reagan jest
bardzo przejęty akcją WRON, spytał go więc, czy nie zechciałby
wieczorem zapalić w  oknie świecy, z  myślą o  Polakach. Prezydent
zrobił to – ustawił świecę w oknie jadalni na drugim piętrze.
Wieczorem w  telewizyjnym przemówieniu powiedział: Te święta
nie przyniosą jednak radości dzielnym ludziom w Polsce. Zostali oni
zdradzeni przez własny rząd. I  poprosił Amerykanów, aby także
zapalili świece z  intencją wolności dla Polski. W  Wigilię Bożego
Narodzenia także Jan Paweł II zapalił w  oknach swojego
apartamentu w Pałacu Apostolskim w Watykanie świecę. To był jego
wyraz solidarności.
A  prezydent Reagan do gestu symbolicznego dodał jeszcze
polityczną decyzję o  zastosowaniu sankcji ekonomicznych wobec
PRL: wstrzymano gwarancje kredytowe, zawieszono przywileje
polskiego lotnictwa w  USA i  cofnięto uprawnienia połowowe na
amerykańskich wodach terytorialnych. (3)

Ursus, Jurek Woźniak wreszcie wie, co z tatą


Jeszcze przed Bożym Narodzeniem –  choć Jurek dowiedział się
o  tym dużo później –  w  rodzinnej wsi ojca koło Siedlec zjawił się
ksiądz z Warszawy. Przyniósł rodzicom informację, że ich syn został
uwięziony. Wcześniej nie wiedzieli, bo nie działały telefony, nie
można było swobodnie się przemieszczać, korespondencja była
kontrolowana. Przed Świętami okazało się też wreszcie, kto
z  działaczy ursusowskiej Solidarności –  oprócz ojca Jurka –  został
aresztowany.
Powoli wszyscy przywykli do widoku czołgów, wozów
opancerzonych, żołnierzy w  walonkach z  karabinami na plecach –
  pisał po latach we wspomnieniach dorosły Jurek. Smutni,
przygotowywali Święta. Na wigilijną kolację przyszła do Jurka i jego
mamy pani Karpezo –  ta, co oklejała autobusy po pierwszych
aresztowaniach –  z  synami. Przyniosła w  bańce na mleko zupę
grzybową i wiadomość, że ojciec najprawdopodobniej jest zamknięty
w  więzieniu przy ulicy Ciupagi na warszawskiej Białołęce. Z  braku
jakiejkolwiek informacji o  losie ojca i  ta była iskierką w  czarnym
tunelu.
Nie wiedzieli, że Generał na tę noc zniósł godzinę milicyjną, ale
i  tak poszli razem na Pasterkę do kościoła Świętego Józefa.
W kościele o północy był tłum, ksiądz proboszcz odprawił mszę i po
pierwszej w nocy grupkami wrócili do domów. (E)

Wigilia i film – Leszek Wosiewicz ze Studia


Irzykowskiego
Tę pierwszą Wigilię czasu 13 grudnia zaczął opowiadać szybko, bo
już w styczniu ’82 Leszek Wosiewicz w filmie fabularnym zrobionym
w Studiu Irzykowskiego. To była pierwsza decyzja programowa Rady
Artystycznej. Scenariusz zatwierdzał komisarz wojskowy, chociaż
bez munduru, na ławeczce pod pomnikiem Mickiewicza na
Krakowskim. Maciek Falkowski, udawany sekretarz
niezawieszonego Studia, tylko tam się z nim spotykał.
Studio było jedyną chyba instytucją, dla której aktorzy –
 bojkotujący od razu wtedy telewizję – chcieli grać. I zawieszony, ale
przecież działający Związek Artystów Scen Polskich im na to granie
pozwalał – tak w każdym razie Leszek Wosiewicz to zapamiętał.
Zespoły Filmowe, w  których do tej pory powstawały wszystkie
polskie filmy, były zawieszone, telewizję zmilitaryzowano, a  Studio
było jakby na zewnątrz. Dlaczego ich nie zawiesili, jak Zespołów?
Może zapomnieli, bo Studio było tylko zakładem budżetowym
ministerstwa. A może chcieli mieć grupę młodych, o których sądzili,
że będzie można ich wykorzystać w  propagandzie? Zresztą dali im
bardzo mało pieniędzy – mogli więc sądzić, że nic za to na razie nie
mogą zrobić.
Ale robili. Główną rolę w  filmie Wosiewicza zagrała wielka Zofia
Mrozowska, a  z  nią Barbara Wrzesińska i  Ewa Błaszczyk. Filmu
nigdzie nie pokazywano, oglądali go tylko znajomi, znajomi
znajomych i ich znajomi – na pokazach organizowanych w wytwórni.
Jednak doczekał się życzliwej recenzji. Poprosił o nią Początkującą
–  która już wtedy była raczej Wyrzuconą z  młodzieżowej gazety –
  Jan Leon Śpiewak, dobry duch i  zastępca naczelnego
w reaktywowanym właśnie nowym miesięczniku.
Miesięcznik miał tytuł, jak na tamte czasy, trochę nieoczekiwany:
„Powściągliwość i  Praca”. Ale że pierwszy jego numer wyszedł
w  roku 1898 –  stawał się bardziej zrozumiały. „Powściągliwość…”
stworzył wtedy ksiądz Bronisław Markiewicz, po studiach
pedagogicznych na uniwersytetach lwowskim i  krakowskim.
W  Miejscu Piastowym koło Krosna zajmował się zaniedbaną,
opuszczoną młodzieżą i  to dla niej zaczął wydawać pismo, czytane
chętnie aż do II  wojny. Później księża michalici starali się o  jego
wznowienie, aż w  roku 1982 się to udało. Po ustaleniach Komisji
Kościelno-Rządowej –  tej istniejącej dzięki prymasowi
Wyszyńskiemu –  dostali od cenzury pozwolenie na wznowienie
tytułu. A  przez tę redakcję przewinęło się w  latach 80. spore grono
dziennikarzy już w  styczniu 1982 wyrzuconych z  redakcji, sporo
opozycjonistów.
Początkująca pisała więc w  recenzji dla „Powściągliwości…”:
Jakaś kamienica. Jakieś odrapane drzwi mieszkania. Trzy kobiety…
I oczekiwanie. Oczekiwanie na dzwonek do drzwi, po którym można
będzie, jak zawsze, przełamać się opłatkiem. Trzy kobiety krążą po
zbyt dużym i złowrogo pustym mieszkaniu. Starają się przygotować
do tej wigilijnej kolacji tak, jakby wszystko było normalnie. Mocują się
z ustawieniem choinki w nieposłusznym stojaku. Próbują przełamać
dziwny lęk przed sprawieniem ryby. Usiłują porządkować jakieś
przepełnione i  niedomykające się szuflady. Wszystkie te działania
okazują się niemal niewykonalne. Każda z  kobiet: babka, matka
i  żona chciałyby zwyczajnie zawołać: „Witek! Chodź tutaj, pomóż”.
Tyle że nie ma po co wołać. Bo Witka nie ma. Przepadł w  tamtą
złowrogą noc, nie ma go na żadnej liście internowanych,
zatrzymanych… Ale właśnie Witek, którego na ekranie nie
zobaczymy ani razu, staje się czwartym bohaterem filmu…
W pierwszy dzień Świąt Papież błogosławił, mówił o Solidarności,
prosił Podnieś rękę, Boże Dziecię, wskaż drogę do lepszej Ojczyzny.
Na placu Świętego Piotra był wielki solidarnościowy transparent, były
polskie flagi. Zachodnie radia to relacjonowały i  chociaż tak
dodawały otuchy.
Donosiły też, że ambasador PRL w  Japonii Zdzisław Rurarz
również wystąpił o  azyl polityczny; że u  wybrzeży Alaski sześciu
polskich rybaków przeszło na pokład amerykańskiego holownika
i  proszą podobnie. Tak jak 16  marynarzy statku handlowego
Phenian, który opuścił Japonię.
A  moskiewska „Prawda” uznała za stosowne oświadczyć, że
uważa za absurd zasadę niezależności związków zawodowych,
bowiem mogą one spełniać swe funkcje jedynie pod kierownictwem
partii. (G), (3)

Zaraz po Świętach – Kapitan, Jurek z Ursusa i Kalina


Kapitan z  Wydziału Zabójstw zaraz po Świętach jechał pustym
pociągiem do szpitala milicyjnego na drugim końcu Polski, gdzie
czekało na niego miejsce, długo przed 13  grudnia „zaklepane”. Po
tych trzech dniach, kiedy wypełniał rozkazy w  Białołęce, chciał
zwolnić się z  milicji, napisał raport. Ale szef mu to odradzał, bo
musieliby potraktować to jak dezercję. Więc teraz jechał.
Droga była długa, kilka razy przychodzili żołnierze z  bronią
wycelowaną prosto w  niego, żeby sprawdzić, czy ma przepustkę.
Nie miał już broni, bo zostawił ją w komendzie. I bardzo źle znosił te
wycelowane w siebie lufy. Dojechał do szpitala i przestał mówić. Nie
mógł. Przez dwa tygodnie.
Także zaraz po Świętach, za radą znajomych, mama Jurka
Woźniaka z  Ursusa poszła do prokuratury na Opaczewską. Tam
dowiedziała się, że ojciec jest przestępcą i  siedzi w  areszcie
śledczym przy Rakowieckiej. Nie obyło się bez wulgaryzmu i zdania:
„Już dawno powinno się takich jak on wywieźć na białe
niedźwiedzie!”. Pani Karpezo też uzyskała potwierdzenie, że mąż
jest przetrzymywany w  więzieniu na Białołęce i  jest internowany.
Przynajmniej tyle.
I  też zaraz po Świętach ktoś ze szkoły Jurka przyniósł
zaproszenie po odbiór paczki ze słodyczami, przysłanej dla polskich
dzieci przez dzieci ze Związku Radzieckiego. Nie poszedł.
Mamy często nie było w domu, szukała kontaktów z ludźmi, którzy
mogli doradzić, jak wydostać ojca z więzienia. Skąd miała wiedzieć,
jak się to robi? Nikt z najbliższej rodziny nie był na bakier z prawem,
o  więzieniu wiedzieli tyle, co z  filmów i  książek, a  tu nagle sankcja
prokuratorska za złamanie przepisów stanu wojennego. Uczyli się,
jak mogli –  jak w  wielu domach, słuchali wieczornych audycji
radiowych ze świata, który wydawał się wolny: BBC, Wolnej Europy
czy Głosu Ameryki. Zagłuszarki działały bardzo sprawnie, najlepiej
było słychać gdzieś koło północy – pisał po latach dorosły Jurek.
Ale słuchał. Że arcybiskup Luigi Poggi wrócił do Watykanu,
opowiadał Ojcu Świętemu, jak nie pozwolono mu na spotkanie
z Lechem Wałęsą. A właśnie amerykański tygodnik „Time Magazine”
i  francuski „Le Point” ogłosiły Wałęsę Człowiekiem Roku 1981.
Arcybiskup Poggi nie dostał również pozwolenia na odwiedzenie
obozu dla internowanych.
Słuchał też Jurek, że rząd czechosłowacki nie pozwolił na
przejazd delegatom Czerwonego Krzyża, którzy towarzyszyli
pociągowi z  żywnością i  lekarstwami dla Polski, chociaż mieli
czechosłowackie wizy. Austriacki rząd złożył w  Pradze stanowczy
protest. (A), (E), (3)

Kalina w kobiecym więzieniu


28  grudnia na warszawskim Grochowie, w  poczekalni kobiecego
więzienia na Olszynce, zamienionego na kobiecy ośrodek
internowania, pojawiła się z  dwoma młodymi chłopakami i  furą
paczek wypindrzona i  okropnie umalowana facetka w  futrze
z  lamparta i  kapeluszu, która okazuje się bardzo bezpośrednią
osobą z  niesłychanie niewyparzonym językiem. To Kalina Jędrusik
z  Komitetu Prymasowskiego, tego, który powstał zaraz po
13  grudnia na Piwnej na Starym Mieście, przy kościele świętego
Marcina. Aktorka jest na Olszynce trzeci raz, czeka na rozmowę
z  naczelniczką więzienia, która musi dać pozwolenie na
dostarczenie kobietom paczek z  jedzeniem i  artykułami
higienicznymi. Z  tą naczelniczką już umie postępować, bo „oni
strasznie lubią, kiedy się im mówi, że są tacy inteligentni i kulturalni
i  że to przyjemnie jest mieć do czynienia z  takim partnerem po
drugiej stronie barierki –  opowiada Kalina spotkanej w  poczekalni
kobiecie, też próbującej dostać pozwolenie na dostarczenie paczki
internowanej krewnej. (C)

Sieradz, Andrzej Ruszkowski, chaos i trwanie


W Sieradzu, u Andrzeja Ruszkowskiego – tego, którego kolega-góral
pytał przed 13  grudnia o  bunkier –  aresztowano tych
z przygotowanych wcześniej list. Szybko na przesłuchanie trafił i on.
Powiedzieli, że go nie zamkną, żeby się przyglądać, co się będzie
wokół niego działo. Liczyli pewnie na to, że będą się zgłaszać ludzie
po pomoc prawną, a oni to sobie spokojnie poobserwują.
Dyrektor zakładu, w  którym Andrzej był radcą prawnym, wezwał
go, bo niedługo powinny być wypłaty, chłopaków trzymali
w zakładach karnych jako internowanych, rodziny zostały bez pensji.
Nie wiadomo było, czy wypłacać tym zatrzymanym, czy nie? Dekret
o  stanie wojennym w  ogóle się tym nie zajmował, więc wszystko
zależało od odwagi dyrektora. Przy tymczasowym aresztowaniu była
zasada, że wypłaca się połowę pensji –  ale to nie były przecież
tymczasowe aresztowania. Przewodniczącego komisji Andrzeja
aresztowano z  sankcją prokuratorską i  uzasadnieniem, że był
w  organizacji „Katyń” w  1947  roku, zagrażał w  związku z  tym
interesowi Polski Ludowej –  coś w  tym stylu. No, poza tym był
przewodniczącym Solidarności. Wzięli go i  trzymali cały rok
w więzieniu z tym zarzutem.
W  zakładach byli komisarze naburmuszeni, ważni, cały czas
w czapkach z paskami pod brodą. Jak na tablicy ogłoszeń pojawiła
się byle ulotka –  robili aferę. Między Zduńską Wolą a  Sieradzem
ustawiono posterunek, bo według dekretu trzeba było mieć
zezwolenie na wyjazd z miasta. A że szosa była dosyć uczęszczana
– ci z Sieradza pracowali w Zduńskiej Woli i odwrotnie – więc przez
parę dni ruch był zdezorganizowany. Milicja nie mogła sobie dać
z tym rady i szybko zrezygnowali.
Trzeba było jakoś zadbać o  byt. Swojej rodziny –  Andrzej miał
troje dzieci –  i  rodzin tych, co siedzą. Organizowali pomoc. Może
i w takim niedużym mieście jak Sieradz było łatwiej? W okolicy były
jeszcze jakieś prywatne młyny, więc zawsze przyszedł ktoś z mąką,
ktoś z cielęciną. Jakoś się trwało. (D)

Tychy, kopalnia Piast i najdłuższy grudniowy strajk


Czas po Świętach, zwykle spokojny i  jakby oczekujący na
sylwestrowe radości, tego roku jest inny. 28  grudnia strajkuje
Stocznia Remontowa w  Gdańsku. Strajkujących przewożą do
aresztów tymczasowych i  wyznaczają za karę po pięć tysięcy
grzywny. Dwie średnie pensje. No, może trochę mniej niż dwie, bo
w stoczniach odrobinę lepiej płacili.
28  grudnia kończy się też najdłuższy z  grudniowych strajków –
  w  Kopalni Węgla Kamiennego Piast w  Tychach. Zaczynali
14 grudnia – 650 metrów pod ziemią strajkowało prawie dwa tysiące
górników. W Wigilię zjechał do nich ksiądz biskup Czesław Zimniak,
udzielił absolucji generalnej na wypadek śmierci. Komunię świętą –
 każdy „opłatek” rozdzielany na cztery części, bo było ich za mało –
 przyjmowali przy wtórze kolęd. Było ciężko. Ci, co nie wytrzymywali
i  przeżywali załamanie nerwowe –  wyjeżdżali na górę. Gazety
i telewizja miały używanie i powtarzały swoje o terrorze na dole.
28 grudnia Komitet Strajkowy podjął decyzję o przerwaniu strajku,
mimo że dwustu górników chciało trwać na  dole dalej. O  ósmej
wieczorem wyjechało na powierzchnię tysiąc osób. W  windach
śpiewali. Co? A cóż mogli śpiewać w takiej sytuacji? Jeszcze Polska
nie zginęła… Na górze aresztowano od razu siedmiu z  nich,
uznanych za „prowodyrów”. Reszta dotarła do domów. (3)

Przed końcem roku – obniżanie norm, podwyższanie


wyroków
Tego samego dnia rząd ogłosił obniżenie –  od stycznia –  norm
przydziału mięsa i jego przetworów na kartki. Rolnicy z gospodarstw
powyżej pół hektara w  ogóle nie dostali prawa do kartek na mięso
i masło. Wprowadzono też obowiązek pracy dla mężczyzn w wieku
18–45  lat i  zarządzono odłożenie wyborów do rad narodowych do
czasu powstania warunków umożliwiających ich przeprowadzenie
w atmosferze spokoju społecznego i w duchu konstytucyjnych zasad
PRL.
A przedostatniego dnia roku, 30 grudnia, Sąd Wojewódzki w Łodzi
skazał na cztery i  pół roku więzienia dwóch członków „krajówki”.
13  grudnia dotarli do siedziby Regionu w  Łodzi, tam ich
aresztowano.
To był Andrzej Słowik, kierowca w MZK, przewodniczący Regionu
Ziemia Łódzka, odpowiedzialny w  Związku za poligrafię. Ten, który
na ostatniej „krajówce” ostrzegał, że w  Łodzi jakieś wojsko na
ulicach, ale obśmiali go grepsem „Słowik, nie kracz”. Siedział
i w areszcie w Łodzi, i na Rakowieckiej w Warszawie, i w więzieniach
w Hrubieszowie i Barczewie.
Razem ze Słowikiem cztery i  pół roku dostał też Jerzy
Kropiwnicki, ekonomista z  Uniwersytetu Łódzkiego,
wiceprzewodniczący Regionu. Jeszcze nie wiedzieli, że w  połowie
stycznia ’82 Sąd Najwyższy, po rewizji prokuratora, podwyższy im
karę do sześciu lat. (3)

Taki sylwester
31  grudnia Stany Zjednoczone zawiesiły połączenia lotnicze
z  Polską; kilka dni później także ze Związkiem Radzieckim. Plus –
 bo świat wie, że Stany są przeciw wojskowej juncie. Chociaż? Może
i minus? Bo gdyby ktoś chciał naśladować Bonda i uciekać, nie miał
nawet szansy sprawdzić, co jest możliwe.
Tego samego dnia, podobnie jak w Wigilię, zawieszona zostaje na
dobę godzina milicyjna. Niby plus.
Sylwestra w  klimacie 13  grudnia przypomina „Jan Kowalski” –
 z jakiegoś warszawskiego blokowiska – w przygotowywanej niemal
na bieżąco i  już za jakiś czas przekazanej do druku w  podziemiu
książce Karty W  stanie: Hen, gdzieś za Wisłą, wystrzeliła w  górę
pojedyncza okolicznościowa raca. Z  któregoś mieszkania
w  sąsiednim bloku wyszło na balkon rozbawione towarzystwo.
Panowie zabawiali się przez dłuższą chwilę wyrzucaniem
zapalonych zimnych ogni, panie nagradzały każdą udaną próbę
głośnym śmiechem i  krzykiem. Potem wszystko ucichło.
W  niektórych oknach zapłonęły migocące świeczki. Zrazu było ich
niewiele, później coraz więcej i  więcej. Poszedłem w  ślady tych,
którzy w ten właśnie sposób witali Nowy Rok. (3), (C)

Służbowe konkrety
Kolejne konkrety z  tajnej informacji MSW z  20  grudnia 1981,
cytowanej już w poprzednim rozdziale:
Do 20 grudnia br. internowano łącznie 4732 osoby.
W  tym czasie przeprowadzono z  5171  osobami rozmowy
dyscyplinujące, w następstwie których 4749 osób zobowiązało się do
przestrzegania istniejącego porządku prawnego i  niepodejmowania
działań na szkodę PRL. Osoby, które odmawiają złożenia deklaracji
lojalności, są z reguły internowane (379 osób).
Równolegle do ww. akcji podjęto działania zmierzające do
szybkiego i  skutecznego ścigania osób dopuszczających się
przestępstw szczególnie groźnych w  czasie obowiązywania stanu
wojennego.
W szczególności powodowano wszczynanie postępowań karnych
przeciwko aktywistom NSZZ „Solidarność” i  NZS, którzy nie
zaprzestali działalności związkowej i  usiłowali wywołać niepokój
publiczny lub rozruchy, m.in. w  drodze rozpowszechniania
fałszywych wiadomości, organizowania strajków i  akcji
protestacyjnych. Większość postępowań wszczęta została w  trybie
doraźnym. Do dnia 20  grudnia br. objęto tymi postępowaniami
i aresztowano 363 osoby, z czego w sprawach prowadzonych przez
Prokuratury Wojskowe 105 osób.
Wszystko w ramach operacji „Jodła”.
Czy hasło „Zima wasza, wiosna nasza” pojawiło się już wtedy, czy
trochę później? Takich rzeczy właściwie się nie pamięta. Grunt, że
hasło „się” zapamiętało. Na lata.
Zima naprawdę była „ich”. (1)

Ofiary
Nie istnieje pełna i  precyzyjna lista ofiar. Ta niżej i listy w kolejnych
rozdziałach pochodzą z  „Gazety Wyborczej” z  12  grudnia 2006 –
 powstały na podstawie raportu Komitetu Helsińskiego z 1989 roku,
sprawozdania Sejmowej Komisji Nadzwyczajnej do zbadania
działalności MSW z  1991  roku, listy przygotowanej przez Instytut
Pamięci Narodowej w  roku 2006 i  na podstawie materiałów
z lokalnych oddziałów GW.

Zginęło 20 osób:
Gdańsk –  Antoni Browarczyk, 23  lata, zginął od strzału w  głowę
podczas rozpędzania demonstracji w Gdańsku pod KW PZPR – stał
na przystanku autobusowym, blisko manifestacji.

Katowice – dziewięciu górników z Kopalni Wujek:


Józef Czekalski, 48 lat, zginął od postrzału w serce;
Józef Krzysztof Giza, 24  lata, zginął od postrzału w  szyję i  klatkę
piersiową;
Joachim Gnida, 28 lat, zginął od postrzału w głowę, zmarł 2 stycznia
1982;
Ryszard Gzik, 35 lat, zginął od postrzału w głowę;
Bogusław Kopczak, 28 lat, zginął od postrzału w brzuch;
Andrzej Pełka, 20 lat, zginął od postrzału w głowę;
Jan Stawisiński, 22  lata, zginął od postrzału w  głowę, zmarł
25 stycznia 1982;
Zbigniew Wilk, 30 lat, zginął od postrzału w plecy;
Zenon Zając, 22 lata, zginął od postrzału w klatkę piersiową.

Wrocław –  Tadeusz Kostecki, (? lat), zmarł na zawał serca, kiedy


ZOMO pacyfikowało strajk na Politechnice Wrocławskiej. (L)
Fragment przemówienia generała Wojciecha Jaruzelskiego opublikowany
w „Trybunie Ludu” 14 grudnia 1981 roku. Fot. Piotr Mecik/Forum
Robotnicy na dachu budynku przy bramie nr 2 Stoczni Gdańskiej im.
Lenina podczas strajku okupacyjnego przeciwko wprowadzeniu stanu
wojennego, 15 grudnia 1981 roku. Fot. Leszek Pękalski/Forum
Miejsce upamiętniające górników poległych podczas pacyfikacji strajku
w kopalni Wujek w Katowicach w pierwszych dniach stanu wojennego.
Fot. Janusz Fila/Forum
Podziemna drukarnia… Fot. Anna Pietuszko/Forum
Robotnicy opuszczają Stocznię Szczecińską im. Adolfa Warskiego
w otoczeniu czołgów. Stoczniowcy strajkowali od 13 grudnia, po dwóch
dniach ZOMO przeprowadziło pacyfikację. Fot. Marek Czajsnoć/Forum
W sklepach brakuje niemal wszystkiego, handel odbywa się na pokątnych
targowiskach lub wprost z samochodów. Fot. Chris Niedenthal/Forum
Wybitna Zofia Mrozowska w filmie Wigilia ’81 Leszka Wosiewicza.
Fot. Archiwum reżysera
Rozdział 4.

NOWY WSPANIAŁY ŚWIAT


1982

ZIMA WASZA?

Nielegalne, nielegalne
7  stycznia 1982  wyszedł pierwszy numer „Tygodnika Wojennego”
Solidarności Regionu Mazowsze. Na górze był apel Wałęsy pisany
15  grudnia w  Chyliczkach, bo nie od razu przewodniczący trafił do
rządowego ośrodka w  Arłamowie: nie dajmy się złamać.
Podejmujmy strajki w  wielkich zakładach pracy, w  małych stosujmy
bierny opór.
Pierwsza wiadomość? Sformułowana 14 grudnia przez prawników
z  Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego w  Krakowie:
Wprowadzenie stanu wojennego jest nielegalne i  bezprawne,
ponieważ w  myśl postanowień Konstytucji PRL (art.  31) Rada
Państwa ma prawo wydać dekrety tylko i  wyłącznie pomiędzy
sesjami Sejmu. […] Nielegalne jest również powołanie tak zwanej
WRON-y. Konstytucja PRL nie przewiduje takiego organu. WRON
jest więc juntą wojskową stojącą ponad prawem. (3)
Szkolne magazyny pełne broni?
3  stycznia wznowiono zajęcia w  szkołach. Jeden z  nauczycieli,
Mirosław Bieliński, dowiedział się, że w  szkolnym magazynku
ukrywa broń i amunicję. Wcześniej nie wiedział, no ale skoro władza
tak postanowiła…
Poprzedniego dnia stawił się na wezwanie do kuratorium oświaty.
Usłyszał, że do szkoły może już nie przychodzić, a  szczegóły
dostanie u  rzecznika dyscyplinarnego. No i  u  niego właśnie
dowiedział się, że ukrywał tę broń. Tłumaczył: w magazynku było to,
czego się używa na lekcjach przysposobienia obronnego. Broń
ćwiczebna z  przewierconą komorą nabojową i  granaty-atrapy.
Rzecznik dyscyplinarny kiwał głową, kiwał, ale na koniec wyjął
z  szuflady papier, w  którym stało, że zawiesza Bielińskiego
w pełnieniu obowiązków i ogranicza mu uposażenie o 50 procent.
Jeszcze 17  grudnia 1981 dyrektor z  wizytatorką z  kuratorium
sprawdzali ten magazynek razem z  Mirosławem. Niby znali się
wszyscy długo, niby podobnie myśleli. Ale nagle okazało się, że
sportowy karabinek z  dziurą w  komorze zamkowej i  600  sztuk
amunicji są podejrzane. No i te granaty. „Co one tu robią?” – spytał
dyrektor, jakby je pierwszy raz widział. „A  co to za broszury?” –
 dopytał jeszcze. A tam leżało trzy tysiące legalnie wydanych przez
Solidarność Oświaty małych, cienkich –  takich do kieszeni –
  broszurek pod tytułem Rola Józefa Piłsudskiego w  odzyskaniu
niepodległości Polski. Kolega dał je Mirosławowi na przechowanie,
dyrektor o tym wiedział.
Spisali protokół, Mirosław podpisał, nawet nie czytał. (C)

Umacniać, umacniać. I umacniać!


4  stycznia 1982 w  Wydziale Prasy, Radia i  Telewizji KC partyjni
urzędnicy zapisali, jaka ma być „mądrość etapu” zgodna
z  dyrektywami Centralnego Sztabu Informacji i  Propagandy.
Dziennikarzom prasy, radia i telewizji wytyczono jasną ścieżkę.
Mieli upowszechniać przekonania o  konieczności wprowadzenia
stanu wojennego. Z  powodu zagrożenia bytu państwa, demontażu
struktur władzy […] ataków na konstytucyjne miejsce partii i  jej
ogniwa, terroru psychicznego i anarchii. Poza tym ich zadaniem było
pozyskiwanie opinii publicznej dla działań WRON […] utrwalanie
przekonania, że nie ma odwrotu od socjalistycznej odnowy […]
demaskowanie sił kontrrewolucyjnych (KOR, KPN, NZS, kierownicze
ekstremalne siły w Solidarności), które zmierzały do przejęcia władzy
w Polsce.
Działalność Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich zawieszono
i  rozpoczęto weryfikację. Przeszło przez nią ponad dziesięć tysięcy
osób – dziennikarzy, pracowników wydawnictw, drukarń, kolportażu,
techniki i  służb pomocniczych. Wydział Prasy, Radia i  Telewizji KC
miał wspólnie z  Komitetami Wojewódzkimi partii pracować nad
umacnianiem partyjnego kierowania środkami masowego przekazu.
(5)

Warszawa, Początkująca, katakumby i duszone


pieczarki
Z  tego też powodu w  styczniu ’82 do Początkującej Dziennikarki
z  młodzieżowej gazety przyszedł kolega z  redakcji, mieszkający na
sąsiedniej ulicy. Właściwie się wcześniej nie znali, bo on wciąż
fotografował ptaki, a  ona biegała po mieście i  robiła te swoje
wywiady z  artystami. Ale właśnie przez niego szefowa jej działu
przysłała małą karteczkę z  informacją, że wszyscy mają się stawić
na rozmowy weryfikacyjne.
Początkująca fatalnie zniosła pierwsze dni po 13  grudnia, nie
pojechała do redakcji w poniedziałek. Od wiceszefowej Solidarności
dowiedziała się, jak było: szefostwo zorganizowało zebranie
wszystkich redakcji MAW. W  dawnej siedzibie YMCA, a  teraz
Głównej Kwatery ZHP i  redakcji harcerskiego pisma „Na Przełaj”.
Ktoś z  KC partii przekonywał ich, że nie było wyjścia, że siły
kontrrewolucyjne nie zostały jeszcze rozgromione i  takie tam…
Wiceszefowa Związku wyszła wściekła, zaraz potem redakcję
zawiesili i były te weryfikacje.

Wyrzuceni
Po weryfikacji – z której Początkująca pamięta właściwie tylko długi
pusty korytarz w  dyrekcji MAW na Koszykowej i  pytania kilku
dziwnych panów o  to, w  jakim celu robiła wywiady z  Bratkowskim,
Kolbergerem czy Zachwatowicz –  została już Wyrzuconą. Z  równie
Wyrzuconą byłą wice i  innymi Wyrzuconymi tłoczyła się potem
w  korytarzach samorządowej komisji odwoławczej, do której
wszyscy składali odwołania od tego wyrzucenia z redakcji. Bo jakieś
prawo mogło przecież działać i trzeba było sprawdzić. Ale w szybkim
tempie dostawali odpowiedzi odmowne.
Chodzili potem pod Świętą Annę na Krakowskim Przedmieściu,
gdzie starsze panie wciąż układały krzyż z  kwiatów i  lampek.
W  wieży mieszkał ksiądz Wiesław Niewęgłowski, duszpasterz
artystów, dziennikarzy, pisarzy. Niedługo przeniósł się na Przyrynek,
na skraju Nowego Miasta. I  już tam przychodziły z  Zachodu
transporty z margaryną, mąką, proszkami do prania i ubraniami. Dla
Drugiej Wyrzuconej, tej wiceszefowej Związku w  redakcji, to były
pierwsze od dzieciństwa kontakty z Kościołem. Nabożeństwa trochę
ją „gniotły”, ale jak okazało się, że trzeba organizować pomoc dla
innych – poczuła, że jest na swoim miejscu.
Pracowały obie przy tych transportach z  margaryną i  ubraniami
w  „katakumbach”, jak na to mówili. Czyli w  starych, gotycko
sklepionych i  pełnych gruzu piwnicach kościoła na Przyrynku.
Z  innymi Wyrzuconymi, głównie z  Radiokomitetu, którzy też już byli
po weryfikacji, robiły paczki i rozwoziły jeszcze innym Wyrzuconym.
Na cieniutkiej przebitce, przez kilka kalek przepisywały wiadomości
z zachodniego radia i na takich samych przebitkach miały adresy –
 zapisywane przez kogoś innego – pod które trzeba było dostarczyć
mąkę, kakao z  paczek, proszek do prania, zimowe ubrania dla
dzieci. Sztruksowe zimowe spodnie podszyte porządną flanelą,
ciepłe bluzy z kapturami dla maluchów i nastolatków. Buty, które tu –
  na kartki, a  „w  świecie” normalnie, w  sklepach, zmieniane zgodnie
z aktualną modą co sezon.

Poeci
Zbigniew Herbert, który przychodził czasem na Przyrynek
w  niedzielę na spotkanie w  domu parafialnym po mszy, nie napisał
jeszcze tego wiersza, który za jakiś czas zaśpiewał Przemysław
Gintrowski. Ale może tam właśnie układał się już w jego głowie?

tedy wieczorem uwolniony od faktów mogę pomyśleć


o sprawach dawnych dalekich na przykład o naszych
sprzymierzeńcach za morzem wiem współczują szczerze
ślą mąkę worki otuchy tłuszcz i dobre rady
nie wiedzą nawet że nas zdradzili ich ojcowie
nasi byli alianci z czasów drugiej Apokalipsy
synowie są bez winy zasługują na wdzięczność więc jesteśmy
wdzięczni
nie przeżyli długiego jak wieczność oblężenia
ci których dotknęło nieszczęście są zawsze samotni
obrońcy Dalajlamy Kurdowie afgańscy górale.

Raport z  oblężonego miasta wyszedł w  Paryżu w  1983  roku, za


jakiś czas Gintrowski go zaśpiewał. Sam, bo już nie mógł, jak
wcześniej, śpiewać z  Jackiem Kaczmarskim i  Zbigniewem
Łapińskim. Na początku grudnia 1981 przyjechał na moment do
Polski z  trasy koncertowej, którą mieli we trzech we Francji.
Porządkował tu jakieś rodzinne sprawy, planował zaraz wracać. Ale
8 grudnia 1981 nie dali mu już na ten wyjazd paszportu.

Pierwsza pomoc
No ale wiersze, rozmowy z  Poetami to było coś na niedzielę.
W  tygodniu Początkująca-Wyrzucona z  Drugą Wyrzuconą, całe
w  kurzu z  piwnicznego gruzu wracały z  Przyrynku przez bramę
Barbakanu i  tuż przy Rynku Starego Miasta, w  narożnej kamienicy
koło Instytutu Historii PAN kupowały w  okienku restauracji
peerelowskiego hot doga: grubą bułę z  pieczarkami duszonymi
z cebulą w jakimś burym sosie, bo przecież parówki tylko na kartki.
Trochę strach było to jeść, ale…
A  potem objeżdżały z  paczkami Pragę, Saską Kępę. Niektórzy
adresaci się ukrywali i  mieszkania były zamknięte na cztery spusty.
Niektórzy otwierali drzwi wystraszeni, czasem woleli nawet nie
rozmawiać. W rodzinach internowanych potrzebowali z kolei właśnie
rozmowy, mówili też o kolejnych, którym trzeba pomóc. Bo z dziećmi
została jakaś chora babcia –  jak u  szefa Solidarności z  zakładów
telewizyjnych. Żona mu zmarła, obecna dziewczyna nie bardzo
wiedziała, jak się zająć jego małym synkiem, babcię nachodzili
milicjanci i  chcieli zabrać małego do domu dziecka. Więc Druga
Wyrzucona stawała na głowie, żeby do tego nie dopuścić. Plątała się
od komisarza do komisarza, prosiła, płakała. W  końcu zaczęła
milicjantom grozić, że jak jeszcze raz kogokolwiek wyślą pod ten
adres, będą żałować. Tak naprawdę nie wiedziała, co im może
zrobić, ale musiała być przekonująca, bo mały został w domu.

Ponury Biały Dom na Nowym Świecie


Te listy z  adresami na cienkiej przebitce były z  zawieszonego
stowarzyszenia dziennikarzy, które nielegalnie, ale działało. Robił je
ktoś z  zarządu, a  właściwie z  Forum SDP, którego głos w  czasie
„karnawału” –  podobnie jak głos Konwersatorium „Doświadczenie
i  Przyszłość” Stefana Bratkowskiego –  miał swoją wagę. I  właśnie
ktoś z  tego Forum, chyba Oskar Sobański, namówił Drugą
Wyrzuconą, żeby jeszcze zawalczyła i  odwołała się od decyzji
z weryfikacji, że jest odsunięta z  powodu poglądów politycznych od
jakiejkolwiek pracy dziennikarskiej. Na maszynie to było napisane,
że od tego i  tego dnia… Kto to podpisał, Druga Wyrzucona już nie
pamięta. Potem już nie dawali takich decyzji na piśmie, wszystko
było „na gębę”. Ale ona ją dostała. Dlatego namówili ją na
odwołanie. Do KC, do Wydziału Prasy.
Najpierw nie chciała. Bo przy jej weryfikacji –  z  pięć osób tam
siedziało, żaden się nie przedstawił – ktoś z bezpieczeństwa chyba
pytał ją, czy nie byłoby lepiej, żeby wyemigrowała z  rodzicami
jeszcze w  1968  roku. Inny pytał, dlaczego ona nie pamięta, ile
Polska Ludowa zrobiła dla takich ludzi jak ona – jakby była bytem nie
z  tej bajki. Żaden nie powiedział słowa o  jej tekstach. A  jeździła
przecież po Polsce, znajdowała pasjonatów albo pokrzywdzonych
ludzi i o nich pisała. „Dziękujemy pani” – powiedzieli na koniec i już
nie pracowała.
Ale poszła do tego KC, bo dla SDP ważna była informacja, jak
zareagują. Nazwisko jej ojca już pojawiało się wtedy w  prasie,
pisano o nim jako o szefie antysocjalistycznego biura na Zachodzie.
Więc z  boku, od Nowego Światu, wchodziła na pierwsze piętro
„Białego Domu”. Pamięta tyle, że to był koszmar. Potem
opowiedziała wszystko Oskarowi. I  wyparła. Nic nie zostało jej
w  pamięci. Nic. Nawet to, czy stała tam, czy siedziała podczas
rozmowy. Czy przy biurku, czy na korytarzu. Nic. No bo tak działa
trauma.
Do pracy oczywiście nikt jej nie przywrócił. Tak jak szefowej
redakcyjnej Solidarności.

Egzaminy z „mchu i paproci”


Bardzo szybko podziemny „esdep” przetarł dla wyrzuconych
dziennikarzy ścieżkę w  Centrum Szkolenia Rzemiosła. Druga
Wyrzucona uczyła się tam na kursie maszynopisania –  przedtem
czasem pisała teksty ręcznie i dyktowała maszynistkom, więc mogło
się kiedyś przydać. Ale okazało się, że stan zaciągnął się na dłużej,
trzeba się było przebranżowić. Więc zdobywali papiery pozwalające
na działalność rzemieślniczą.
Mąż Drugiej Wyrzuconej zdał egzamin „z  plastiku”. Ona sama –
 „z mchu i paproci”. Mieli dziecko, trzeba się było jakoś utrzymać. Na
to „rzemieślniczenie” namawiał ich też sąsiad, który przeżył coś
podobnego w  1956  roku. Pożyczył im trochę pieniędzy, żeby mogli
kupić maszynę do wytłaczania puzzli. I  przez pół roku wytłaczali.
Mąż jeździł załatwiać materiały, wracał pijany w sztok, bo nie można
było niczego zdobyć inaczej niż przy dużej wódce. Po pół roku
zbankrutowali.
Pierwsza Wyrzucona miała o  tyle lepiej, że na starym singerze
szyła – na nielegalne zlecenie sąsiadki – małe laleczki z kolorowego
polaru i  nie musiała zdobywać do tego uprawnień. Sąsiadka,
odważna kobieta, która od dzieciństwa uwielbiała żeglować, bo jej
ojciec był jakimś strażnikiem na Wiśle, „rzemieślniczyła” już od paru
ładnych lat. Miała zamówienia, wypychała te laleczki groszkiem
i mocowała im główki, szły do sklepów z zabawkami. (K)

Załęże, ośrodek dla internowanych: a nadto


wznoszono okrzyki…
4  stycznia 1982 krakowska SB, jak zwykle w  formule „tajne, spec-
znaczenia”, wyszykowała „Informację dot. pracy operacyjnej
w  ośrodku odosobnienia dla internowanych mężczyzn z  woj.
krakowskiego w Załężu k/Rzeszowa”.
Specjalnie powołana przez komendanta wojewódzkiego MO
grupa –  czterech kapitanów i  jeden podporucznik –  napotykała tu
trudności. Brak im było możliwości zastosowania środków techniki
operacyjnej, czyli po ludzku mówiąc –  podsłuchów. Swoją
operacyjną pracę mogli opierać tylko na osobowych źródłach
informacji. Pozyskano dotychczas 4  jednostki twc –  tak w  skrócie
pisali o tajnych współpracownikach w tej „Informacji…” – a dalsze 3
są w  opracowaniu. Niezwykle utrudniały im pracę kontakty
internowanych poprzez niewygłuszone ściany oraz okna. Groziło to
dekonspiracją twc. Kapitanowie i  porucznik chcieli z  internowanymi
rozmawiać, jednak oni odmawiali, zachowywali się agresywnie
i  prowokująco. Ale radzili sobie. Przeprowadzili 68  rozmów
operacyjnych z  internowanymi, od 34  osób wzięli oświadczenia
o lojalności.
Podpisał się pod tą informacją Naczelnik Wydziału Śledczego KW
MO w Krakowie, major magister Jan Nogieć, rocznik 1938, i obiecał
wysłanie za tydzień kolejnej informacji do Biura Śledczego MSW
w  Warszawie, czyli do pułkownika magistra Hipolita Starszaka,
rocznik 1939.
Po tygodniu informował, nadal w  formule tajne spec. znacz., że
wśród 88  internowanych intensywna praca operacyjna […]
doprowadziła do ujawnienia nieformalnej grupy przywódczej, która
obecnie inspiruje […] głodówki, barykadowanie cel itd. Ponadto
rozpoczęto wydawanie nielegalnego pisemka.
Na dowód przesłał kserokopie dwóch jego numerów i informował,
że członkowie grupy przywódczej w  liczbie  19 wykonują wrogie
okrzyki, nawoływanie do buntu, głodówek, bojkotu rozmów z  SB,
nieulegania „czerwonym” oraz totalnej negacji sytuacji po 13 XII
i  pisania petycji. Na dodatek, pisał major magister Nogieć,
„przywódcy” wstępnie zorganizowali dwie grupy kierujące
działaniami związkowo politycznymi na wolności –  po niewątpliwym
dla internowanych zniesieniu stanu wojennego. Dalej naczelnik
Nogieć zapowiadał kontynuację pozyskiwania do współpracy z  SB
oraz dogłębne rozpoznanie grupy przywódczej i  jej zamiarów na
przyszłość.

Naczelnik Nogieć nadal rozpoznaje


Jedną i drugą informację pułkownik magister Starszak w Warszawie
odebrał i  prosił o  kolejne, więc po dziesięciu dniach, 21  stycznia,
naczelnik Nogieć opisywał, co się stało. „Intensywna praca
operacyjna” na niewiele się zdała. Bo choć przeprowadzono kolejne
rozmowy z  42  internowanymi, z  30  nawet nawiązano operacyjny
dialog oraz 5  dalszych osób pozyskano do współpracy z  SB, to
jednak internowani nadal nie przestrzegają regulaminów […]
i wysuwają różnego rodzaju postulaty i wnioski pod adresem władz.
A  czego oni chcieli? Ano prawa do poruszania się między celami
w ciągu dnia, prawa do uczestnictwa w mszy świętej i przyjmowania
sakramentów. Skoro nikt ich nie słuchał, naczelnik Nogieć musiał
pułkownikowi magistrowi Starszakowi z centrali w Warszawie opisać
„zajścia”, do których doszło.
Było tak: dwóch internowanych odmówiło przejścia do
wskazanych im pomieszczeń, więc próbowano ich tam przemieścić
za pomocą bicia zapewne, nazywanego „przymusem
bezpośrednim”. No i  w  trakcie tego przymusu nastąpiła czynna
napaść ze strony internowanych na funkcjonariuszy. Okazali się
lekko podrapani i  jeden miał pogryziony palec. A  w  trakcie tego
gryzienia zarówno jeden, jak i  drugi internowany nawoływali
głośnymi okrzykami pozostałych internowanych do zbiorowego
nieposłuszeństwa.
Wtedy dowiedzieli się o  aferze ci, którzy akurat byli na
spacerniaku. Kolejni, z  czterech cel, zabarykadowali się. Natomiast
w  tych niezabarykadowanych celach internowani tłukli się w  drzwi.
Na to –  wielu wymienionych z  imienia i  nazwiska, którzy wrócili ze
spacerniaka –  odmówiło wejścia do cel. Więc znów musiał zostać
użyty „przymus bezpośredni” i  jakoś ich „przemieszczono” na teren
innego oddziału więzienia. Trzy zabarykadowane cele na wezwanie
klawiszy się „odbarykadowały”, natomiast w  czwartej się uparli, że
nie chcą, więc łomem barykadę usunięto, a  czterech z  celi
funkcjonariusze Służby Więziennej wyprowadzili siłą. Przy użyciu
pałek gumowych. Akcję zakończono generalnym przeszukaniem
całego oddziału, czyli, po więziennemu mówiąc, „kipiszem”, oraz
skierowaniem do prokuratury wniosku o  ściganie z  powodu
naruszenia przez internowanych norm prawa karnego: artykułów
270, 233 i 237 Kodeksu karnego.

W sposób wyczerpujący znamiona…


Major magister Nogieć informował pułkownika magistra Starszaka
systematycznie. I tak jak za „karnawału” teleksy grzały się od żądań
załóg robotniczych, tak teraz czerwieniały od raportów ich
nadzorców.
Pod koniec stycznia intensywna praca operacyjna trwała, dwie
kolejne osoby pozyskano do współpracy z  SB. No ale ta reszta…
Akurat prezydent Stanów, Ronald Reagan, ogłosił na 30  stycznia
1982 międzynarodowy „Dzień solidarności z Solidarnością”. Politycy
i  znani aktorzy przekazywali w  specjalnie nakręconym filmie słowa
poparcia, emitowały to najważniejsze światowe telewizje, poza
polską, rzecz jasna. W  celach w  Załężu tego dnia o  19  zgaszono
światła i  palono lampki wykonane z  tłuszczów dostępnych
internowanym (masło, smalec itp.) oraz śpiewano „Jeszcze Polska
nie zginęła”, a nadto wznoszono okrzyki.
W  lutym internowani nadal naruszali regulaminy, wnioski
o  ukaranie ich przekazywano już nie do prokuratury rejonowej, ale
wojskowej, bo internowani wyszydzali i  poniżali ustrój PRL,
rozpowszechniali fałszywe wiadomości, mogące wyrządzić szkodę
interesom PRL w  ten sposób, że śpiewali piosenki o  treści
antypaństwowej i  antysocjalistycznej, w  sposób wyczerpujący
znamiona publiczności czynu.
Cdn.? Tak, będzie. (2)

Warszawa, Włodek Kowalski – najlepszy dołek


i najgorszy areszt
O  styczniu ’82 Włodek, motorniczy z  Warszawy, mówił:
pracowaliśmy w pewnej willi. Co oznacza: drukowaliśmy.
Jak przyszli po niego zaraz po 13  grudnia, podpisał lojalkę i  nie
trafił do Białołęki. W  lojalce było tylko o  tym, że nie wróci do
działalności przedgrudniowej. Uznał, że po grudniu będzie pewnie
robić co innego niż przed –  więc podpisał. Ale i  tak miał poczucie
winy. Przy wigilijnym stole siedział z  żoną jednego z  najbliższych
współpracowników, internowanego w Białołęce. Może dlatego jakoś
głęboko w  sercu „potrzebował” usłyszeć 17  stycznia 1982: „Proszę
rączki do góry, Milicja Obywatelska”. I  kiedy dowieźli go już na
Rakowiecką, miał poczucie ulgi. Jakby zrzucił z ramion wielki ciężar
i  przywrócił właściwy stan. Było już tak, jak powinno być. Tak to
wspominał.
Z Rakowieckiej zawieźli go z innymi do Otwocka. W budzie pełnej
pijanych zomowców, którzy próbowali zrobić mu rewizję. Jeden
popchnął z  tyłu, drugi kopnął, a  potem kopali już wszyscy. Ale było
ich za dużo i  byli zbyt pijani; większość uderzeń spadała na nich
samych… Na szczęście trwało to krótko. Potem trafił „na dołek”
komendy na Grenadierów. Było brudno, śmierdziało, miski do
jedzenia się lepiły, a  w  nich dawali im coś obrzydliwego. Siedzieli
tam przeważnie pijaczkowie, niektórzy godzinami bez słowa, starali
się spać. Inni latali po celi tam i z powrotem, jak w klatce. Pletli trzy
po trzy, byle się uspokoić.
Na Grenadierów Włodek dowiedział się, że najlepszy dołek jest
gorszy od najgorszego aresztu śledczego, a  najlepszy areszt
śledczy gorszy od najgorszego więzienia. Tak mówili zaprawieni
w  bojach kryminaliści. I  jeszcze ostrzegli go, że jak z  dołka
„pospolitego” na Grenadierów trafi do lepszego, w  Pałacu
Mostowskich, to tam już w każdej celi będzie szpicel.
U  Mostowskich w  czteroosobowej celi siedziało ich dwunastu.
A  kiedy złodzieje dowiedzieli się, za co go wzięli, jeden powiedział:
„Chodź tutaj, solidarniak, jeść dostaniesz!”. I  podzielili się swoimi
paczkami. Kilku z  nich siedziało już ponad miesiąc i  nie bardzo
wiedzieli, co się właściwie w Polsce dzieje. Ale zgadzali się wszyscy,
że „czerwony jest świnia”.
W  końcu trafił na Rakowiecką. W  depozycie kazali mu oddać
zegarek. Nie chciał, klawisz spytał, czy chce tu na godziny siedzieć.
I  wtedy Włodek uświadomił sobie, że to może być nie na godziny,
tylko na lata. Przestraszył się. Potem jeszcze raz –  kiedy
współtowarzysz z  celi, Andrzej Słowik, opowiadał, za co siedzi,
i wyszło mu, że dostanie cztery lata z jednego artykułu. Włodek miał
tych artykułów kilka, więc wyliczył, że dostanie z dziewięć lat. Słowik
pocieszał, że może pięć – i na tym stanęło. Ale w nocy przychodziły
złe myśli i znowu to obliczanie. Córka Włodka miała dwa lata, jakby
wyszedł po pięciu, miałaby siedem. Przepadłby mu cały cudowny
okres rozwoju dzieciaka. Przez parę dni nie mógł sobie z  tym
poradzić. (B)

Warszawa, Gdańsk, Świdnik – benzyna, porucznicy


i spacery
Na 17  stycznia 1982, rocznicę „wyzwolenia” Warszawy, Sekretariat
KC przygotowywał koncert. Miał być na Foksal, w  gmachu
Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, zaraz naprzeciwko
zawieszonego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, które
ostatecznie rozwiążą 20  marca i  założą w  to miejsce prorządowe
Stowarzyszenie Dziennikarzy Rzeczpospolitej Polskiej. Sekretariat
KC zaplanował, że na koncercie przemawiać będzie crème de la
crème polskich kosmonautów, generał Hermaszewski. Zapewne
generał nie miał najmniejszego problemu z dojazdem na ten koncert
–  benzyna dla wojska była nielimitowana. Ale i  zwykli ludzie mogli
już wkrótce odczuć socjalistyczną poprawę, bo 31  stycznia władze
zezwoliły na sprzedaż benzyny właścicielom prywatnych
samochodów. Na kartki, rzecz jasna. (5)

Pluton porucznika Skrzypczaka


Bez kartek 2 lutego 1982 żołnierze pułku porucznika Skrzypczaka –
 tego, który w poprzednim rozdziale wycofywał kompanię z Gdańska
–  pojechali na ćwiczenia na poligonie. Kompania Skrzypczaka
spisała się na tyle dobrze, że porucznik dostał nagrodę od dowódcy
8 Zmotoryzowanej Dywizji Piechoty.
Ta Dywizja miała w  swojej historii kilka nazw. Formowała się
w  lipcu  ’44 w  zgrupowaniu partyzanckim na Wołyniu. Potem część
partyzantów odeszła i  jesienią, już w  okolicy Siedlec, formowano
oddziały jako 8 Drezdeńską Dywizję Piechoty. Imienia „słusznego
politycznie” chłopa i  kosyniera z  czasu Insurekcji Kościuszkowskiej
Bartosza Głowackiego. W  październiku mieli przysięgę, jeszcze
z  kapelanem. Potem forsowali linię Odry, w  1947 roku brali udział
w  akcji „Wisła”. A  17  grudnia 1970 to żołnierze tej dywizji –  jako 6
Dywizja Zmechanizowana –  strzelali na przystanku kolejki Gdynia
Stocznia. Po latach, w  1993  roku, przemianowano ją jeszcze na 8
Dywizję Obrony Wybrzeża.
Teraz, na początku 1982  roku, dowódca, pułkownik Zenon
Poznański, rocznik 1942, po Akademii Sztabu Generalnego
w Moskwie, w nagrodę wysłał młodego porucznika Skrzypczaka bez
egzaminów do Akademii Sztabu Generalnego w Rembertowie. I tak,
już na poważnie, rozpoczęła się wojskowa kariera Waldemara
Skrzypczaka, który 22  lata później, w  2006  roku został Dowódcą
Wojsk Lądowych i  wedle natowskich planów przygotowywał
kontyngent żołnierzy do Afganistanu.

W Świdniku spacerują, gdzie indziej noszą oporniki


Tymczasem, wobec wojskowych próbujących opanować życie
cywilów, ludzie radzili sobie, jak mogli. W  Świdniku, na przykład,
5  lutego 1982 mieszkańcy zaczęli tłumnie wychodzić na spacery
podczas głównego wydania „Dziennika”. Wielu z  nich pracowało
w  WSK Świdnik, zakładzie, który był jednym z  największych
europejskich producentów śmigłowców.
Za karę wyłączono im znów telefony, które z katarynką „rozmowa
kontrolowana”, ale jednak już od 10  stycznia w  kraju działały.
Wprowadzono też lokalną godzinę milicyjną między 19 a  6  rano.
Zaczęli więc bojkotować także popołudniowe wydanie wiadomości
i spacerowali o godzinie 17.
10 lutego ukrywający się Zbigniew Bujak apelował o gaszenie na
kwadrans światła każdego 13  dnia miesiąca i  o  wystawianie
w  oknach świec o  9  wieczorem. Prosił, żeby nie chodzić do kin
i  teatrów, nosić znaczki Solidarności, organizować w  zakładach
w południe minuty ciszy i nie kupować codziennej prasy od 13 do 16
każdego miesiąca.
Świeczki się przyjęły, zdecydowanie. A  zamiast znaczków
pojawiły się już niedługo w  klapach oporniki –  malutkie elementy
używane w  układach scalonych. Miały wygodne metalowe „wąsy”
z każdej strony, dzięki czemu łatwo dawały się mocować na ubraniu.
Za te oporniki – jak i za dowolną czynność, którą władze uznały za
niedozwoloną –  można się było przesiedzieć. Służba
Bezpieczeństwa miała pełne ręce roboty i  dlatego podchodziła do
zadań metodycznie. (4)

Kraków, dzień bez rocznicy dniem straconym


W lutym ’82 Służba Bezpieczeństwa w Krakowie przygotowała sobie
porządny „Kalendarz uroczystości i  rocznic, stanowiących
zagrożenie dla władz stanu wojennego”. Zaczynał się od marca,
w  którym pierwszym zagrożeniem był Dzień milczącego protestu
13 marca, z mszą w Kościele Mariackim.
Potem były między innymi rocznice: Marca 68 i  wydarzeń
bydgoskich, pierwszego strajku ostrzegawczego w  sprawie
bydgoskiej, śmierci Stanisława Pyjasa –  studenta UJ
zamordowanego w  maju 1977; Katynia, śmierci Piłsudskiego
z  nabożeństwem na Wawelu, zamachu na Jana Pawła II, msze
żałobne w rocznicę śmierci prymasa Wyszyńskiego, rocznica pobytu
Lecha Wałęsy w  Krakowie w  1980  roku, rocznica ogłoszenia
Manifestu Lipcowego PKWN, Powstania Warszawskiego, wymarszu
I  Kompanii Kadrowej, powstania NSZZ Solidarność, „Napaści
sowieckiej na Polskę – IV rozbiór” – pisany przez SB w cudzysłowie;
rocznica rozwiązania KSS KOR, odzyskania Niepodległości przez
Polskę, rozpoczęcia strajków okupacyjnych wyższych uczelni
Krakowa, poświęcenia sztandaru Huty Lenina, Powstania
Listopadowego.
Oraz: Niedziela Palmowa, Dni Pamięci Ofiar Zbrodni Katyńskiej,
Wielki Czwartek, Wielki Piątek i  Wielkanoc z  nabożeństwami
w  kościołach, Święto Pracy, 3  maja, nabożeństwa z  okazji
Międzynarodowego Dnia Dziecka, uroczystości Bożego Ciała,
nabożeństwa z  okazji rozpoczęcia roku szkolnego, Tydzień Kultury
Chrześcijańskiej, Święto Zmarłych, Dni Wolności i  Praw Człowieka
ogłoszone przez Solidarność oraz Święto Kolejarza.
Razem wyszczególniono 81  dni stanowiących zagrożenie.
Grudnia w  wykazie nie uwzględniono, być może z  nadzieją, że
ludność wreszcie zajmie się zdobywaniem karpi i  cytrusów, których
pełne statki, jak zwykle przed Bożym Narodzeniem, miały stać o tej
porze na redzie w  Gdyni i  czekać na rozładunek i  rozwiezienie po
kraju. (2)

Ursus, Jurek Woźniak – z tamtej strony Wisły kąpała


się wrona…
Od lutego ’82 Jurek Woźniak z  Ursusa zaczął znów chodzić do
szkoły. Sala gimnastyczna była całkowicie zniszczona przez
wojskowe buty i  potem pospiesznie grubo pomalowana zieloną
farbą. Wczesną wiosną zaczęła się już na poważnie organizować
podziemna Solidarność. W  Ursusie też. W  końcu była tu rodzina
Bujaków. Mieszkanie Bogdana – brata Zbigniewa, ukrywającego się
przewodniczącego regionu Mazowsze –  i  przed 13  grudnia pełne
było ludzi. Teraz stało się skrzynką kontaktową dla tajnych struktur.
Wychodziły już „Wolny Głos Ursusa”, „Sektor” –  z  niedalekiego
Grodziska. Wiele znaczyły, bo dawały nadzieję.
Tak jak rymowanki czy piosenki krążące wśród ludzi. Obśmiewały
reżim, piętnowały donosicieli. Jurek zapamiętał zwrotkę śpiewaną na
popularną ludową melodię:

Z tamtej strony Wisły kąpała się WRON-a


ani robotnicza, ani zjednoczona!
Choć przemalowana, choć biało-czerwona,
sierp ma zamiast głowy, młot zamiast ogona!
Bywały i wierszyki, krótkie jak japońskie haiku. Najpopularniejszy
był chyba ten: WRON-a skona. W  Ursusie, w  fabryce, drzwi toalet
były tym hasłem pokryte od góry do dołu. Drzwi od kabin zostały
więc piłą obcięte do połowy wysokości, żeby brygadziści i kierownicy
mogli obserwować osoby korzystające z  toalety. Odpowiedź na taki
idiotyzm pojawiła się błyskawicznie. Po domach, na imieninach,
śpiewano na melodię okupacyjnego Kto handluje ten żyje…:

Choć wojna ta trwa, poczucie się ma,


Że musi się wreszcie zakończyć.
Generał już wie, że wszystko się rwie,
Nie umie, z tym jednak walczyć.

A ja ja jaj, kto donosi, ten żyje.


Jak dorwę takiego szubrawcę wstrętnego,
To tępy mu łeb rozbiję!

A ja ja jaj, Bujak, Janas się kryją.


Szubrawcy judasze i szuje gliniarze
Dochodzą do głosu i biją!
Krążyła też rymowanka: „Tylko chwila nieuwagi i  już jedziesz na
Ciupagi!”. Czyli do Białołęki, gdzie przy ulicy Ciupagi trzymali
działaczy Solidarności. Jeździła tam znajoma mamy Jurka, pani
Jadwiga Karpezo. Opowiadała, jak podczas widzeń z  rodzinami,
które odbywały się w dużej sali, chórem skandowano: „Orła WRON-
a nie pokona”. A potem kolejne hasło: „Zima wasza, wiosna nasza”.
Ale do tej wiosny jeszcze trochę czasu było. (E)

Warszawa–Gdynia, Inka Słodkowska ma przepustkę


i pierścionek
W połowie lutego Inka spotkała u sąsiadów, Teresy i Piotra Kapelów,
ich znajomego. Przychodzili tam różni ludzie, czasem mówili
w  drzwiach jakieś „my od Zdzicha” i  przesypiali noc czy dwie na
karimatach. Znajomy, na którego trafiła Inka, spytał, czy nie
pojechałaby pociągiem do Gdańska, żeby przekazać wiadomość.
Łączność telefoniczną już niby przywrócono, ale czy rozmowy były
naprawdę „kontrolowane”, czy ta katarynka miała tylko straszyć – nie
było wiadomo. Inka miała się skontaktować we Wrzeszczu
z  nieznaną sobie Elżbietą i  coś jej przekazać. Wystąpiła więc do
władz o  przepustkę i  25  lutego dostała porządną administracyjną
decyzję, dzięki której mogła wsiąść do pociągu na Wybrzeże.
Nie zastała Elżbiety w domu, matka skierowała Inkę do jej pracy –
  w  małym zakładzie jubilerskim w  Gdyni. Inka przekazała
wiadomość, dostała paczkę dokumentów do oddania w Warszawie.
Spieszyła się już na dworzec, żeby wracać popołudniowym
pociągiem, ale wtedy zobaczyła w  jubilerskiej gablotce proste
pierścionki z czarnym agatem.
Ten sam, znany nurt… Kobiety w  czarnych, żałobnych sukniach,
z  czarnymi krzyżykami. Przed Powstaniem Styczniowym, kiedy po
warszawskich manifestacjach 1861  roku, rozbijanych przez
Kozaków, patriotyczne środowiska ogłosiły narodową żałobę. Potem
–  po Powstaniu przegranym. Czarne broszki i  łańcuszki,
symbolizujące kraj w  kajdanach. Drewniane, stalowe, „oszczędne”.
Za taką broszkę czy czarną suknię carskie władze karały wysoką
grzywną albo i uwięzieniem.
Inka dostała w  Gdyni malutki pierścionek z  czarnym agatem.
I z tym „manifestem” na palcu znalazła się zaraz na dworcu, weszła
na ciemny puściuteńki peron. Tylko na końcu zobaczyła dwóch
wojskowych, więc się trochę przestraszyła. Jeden z  nich, oficer,
podszedł i,  zobaczywszy drobniutką osobę wyglądającą jak mała
dziewczynka, postanowił się nią zaopiekować w tej podróży. Zasiadł
z  nią razem w  przedziale, żałobnego pierścionka na drobnym
paluszku chyba nie zauważył, starał się miło konwersować
i w Warszawie oddał Inkę w ręce ojca, który czekał na peronie.
A ona musiała się przez całą tę podróż nieźle bać, bo do dziś nie
może sobie przypomnieć, jaką wiadomość miała dla Elżbiety. Znów
to „zwykłe” wyparcie. Dużo ich było, bo i duże stresy, przed którymi
te wyparcia jeszcze po latach chroniły. (J)

Warszawa, Włodek Kowalski – jeśli strzelasz do


teściowej, nie proś partii o przebaczenie
U Włodka na Rakowieckiej po miesiącu siedzenia wyjaśniło się, jak
jest z  rodziną. Pod koniec lutego, wieczorem, po apelu, kiedy
zaczynały się zwykłe aresztanckie rozmowy przez okna, usłyszał, jak
ktoś woła go po imieniu. To był brat. Wcześniej szantażowali
Włodka, że jak się do czegoś nie przyzna, brata zamkną. Teraz
siedział już spokojniej.
Na pierwszym widzeniu pierwszy raz w  życiu usłyszał, jak jego
matka, która przyszła z córeczką Włodka, klnie. Widzenie było przez
szybę i  telefon, śledczy –  ubek, nie więzienny klawisz –  przyglądał
się cały czas i  słuchał. Córeczka się rozpłakała, chciała do taty,
Włodkowi też poleciały łzy. I  na to właśnie matka powiedziała: „Nie
płacz, bo ten skur… patrzy”.
Siedzieli w celi we trzech: Włodek, Andrzej Słowik i młody, prosty
wiejski chłopak. Okazało się, że to członek założonego w 1981 roku
Zjednoczenia Patriotycznego „Grunwald” –  grupy żarliwych
komunistów-nacjonalistów, wspieranych przez partyjny „beton” ze
Stefanem Olszowskim, w  ostrym konflikcie z  partyjnymi liberałami
Mieczysława Rakowskiego, ówczesnego naczelnego tygodnika
„Polityka”. Grunwaldowcy próbowali skłócać „zdrowy robotniczy
trzon” ze „złymi doradcami z  Warszawy”. A  ta „Warszawa” z  kolei
uważała „Grunwald”, który poparł stan wojenny, za podpuchę Służby
Bezpieczeństwa.
Chłopak z Włodkowej celi, będąc w wojsku, ożenił się, a teściowa
z  Warszawy zapisała go do partii, potem do „Grunwaldu” i  jeszcze
załatwiła pracę w  tygodniku „Rzeczywistość”, w  którym
grunwaldowcy pisali. Dzień po 13  grudnia rozdano pracownikom
redakcji pistolety, żeby mieli czym się bronić przed „ekstremą”. Dwa
dni później chłopak się upił i  z  tego pistoletu strzelił do…
wszechwładnej teściowej. Nie trafił, ale go zamknęli.
W  celi wypadł mu któregoś dnia spod poduszki wyrwany
z  „Trybuny Ludu” artykuł z  przemówieniem Albina Siwaka, też
„Grunwald” wspierającego i  bezlitośnie obśmiewanego przez ludzi
Solidarności. I wtedy, skoro wszystko i tak się wydało, chłopak mógł
wprost mówić, co myśli. Już nie udawał, tylko krzyczał, że są obaj,
Włodek ze Słowikiem, „solidarnościowymi skur…” i  że chętnie
strzelałby do nich z tego swojego pistoletu, gdyby go jeszcze miał.
Na przesłuchaniach donosił, o  czym rozmawia się w  celi –  sam
się przyznał. Pisał pełne skruchy listy błagalne do partii, nawet do
otworu wentylacyjnego zaczął przemawiać, uznawszy, że są tam
mikrofony do podsłuchu – zapewniał partię, że nie wyrzeknie się jej,
choćby dostał dziesięć lat. A  cela była maleńka. Trudno było. Na
szczęście przenieśli go do innej.
Grali w  celi w  karty zrobione z  pudełek od zapałek, które jednak
wydawano im rzadko, więc zamienili je na pocztówki –  w  kantynie,
„na wypiskę” były do woli. Grali w wojnę, w durnia, stawiali pasjanse,
a przez trzy dni – dopóki klawisz nie zabrał im kart, bo przecież nie
wolno –  w  brydża. Więc potem ze stopionych torebek foliowych –
 ciętych nitką, bo nożyczek nie wolno – i dziurkowanych spinaczami,
kradzionymi podczas przesłuchań, robili kości. W  kości grać było
wolno. (B)

WIOSNA NASZA?

Warszawa, Maciek Falkowski, „udawany” sekretarz


Studia i sen Buñuela
Wiosną ’82, w  marcu, Maciek Falkowski, ten „na niby” sekretarz
w  Studiu u  młodych filmowców, dostał od siostry z  Bawarii
dokumenty, które były podstawą do podania o  paszport. Zaczął się
o  niego starać. Chciał zobaczyć się z  żoną Olą i  zdecydować, co
dalej. Dostał ten paszport, w  słoneczny dzień wracał z  nim przez
miasto do domu. I  nagle pomyślał, że to byłby absurd, gdyby nie
mógł już widzieć Wisły, Nowego Światu. Miał jechać do Niemiec, ale
nie wierzył, że będzie musiał tam zostać, choć tutaj żegnali go na
lata wszyscy –  przyjaciele, mama. Tylko ludzie ze Studia chyba
wierzyli, że szybko wróci. Było jasne, że ma w  Polsce co robić –
 filmy już szły, po pierwszym szoku.
Pojechał, a  tam czekał już na niego niemiecki paszport, trzeba
było tylko odebrać go od ministra kultury bawarskiego rządu.
Maćkowi wydało się wtedy niesprawiedliwe to, że miałby zostać
obywatelem niemieckim. No tak, pierwszą żoną jego ojca była
Niemka, która w  czasie wojny opowiedziała się po stronie Rzeszy.
Ojciec był w  podziemiu, cudem przeżył Pawiak i  Szucha, a  żona
zabrała dwoje dzieci, przeprowadziła z  nim rozwód i  wyjechała do
Niemiec. I  właśnie u  jednej z  tych Maćka sióstr czekała teraz Ola.
Z tym bawarskim paszportem dla niego.
Nie mógł zostać. Ola zachowała się wspaniale, zaufała mu, że nie
jest tak strasznie, jak to wynika z telewizyjnych newsów, i wrócili do
Polski w ostatniej chwili przed porodem. Ola spędziła całą ciążę pod
wspaniałą opieką medyczną, a tu, nagle, jechali upiornym pociągiem
jak ze snu Buñuela –  w  wagonie bez przedziałów, pełnym różnych
chorych staruszków i enerdowców wracających do siebie z pracy po
zachodniej stronie. Ciągle ktoś komentował, że to idiotyzm wracać
do Polski. Na granicy z  NRD pojawili się celnicy, psy i  Polacy
wracający do domu z  pracy w  NRD. Z  jakimiś szafkami, wózkami,
motocyklami i wódką, która tam nie była na kartki, więc i w pociągu
ją pili. Nawet jakby się pojawiła jeszcze krowa, toby się chyba nie
zdziwili. W  tym wszystkim Ola w  dziewiątym miesiącu, która
zaczynała się źle czuć.
Więc Maciek poprosił konduktora, żeby znalazł im jakieś spokojne
miejsce. A  ten, sympatyczny chłopina, pocieszał, że jest
przeszkolony w  odbieraniu porodów i  już nawet raz mu się to
zdarzyło –  studentka urodziła i  zostawiła dziecko, które adoptowała
potem rodzina kolejarzy spod Wrocławia. Dziecko jest śliczne, ma
już trzy latka i tylko lekkiego zeza, więc żeby się żona nie martwiła.
Tak przekonywał. Tydzień później, w  Warszawie, żona Maćka
urodziła piękną córkę.
Ale od lat obie są w Stanach. (A)

Komisarz pod pomnikiem Mickiewicza


A  co wiosną ’82 w  Studiu? Pokój na Krakowskim, który dostali
jeszcze latem ’81, był oczywiście na podsłuchu i  już po 13  grudnia
pułkownik Adamów, który nie chodził w  mundurze, ale był szarą
eminencją i  komisarzem w  ministerstwie, groził, że skończy z  tym
wszystkim, bo świetnie wie, „że pan Falkowski chce w  Polsce
restytucji monarchii”. A  oni się kiedyś tak wygłupiali, zastanawiając
się, kto by się tu nadawał…
Dopiero w  połowie stycznia dostali własnego „komisarza”. Ale
wcale nie wojskowego. To był sekretarz organizacji partyjnej
w  Zespołach Filmowych, przed 13  grudnia nawet sensownie
zaangażowany w  działania Komitetu Ocalenia Kinematografii,
w  którym środowisko planowało konieczne zmiany. Spotykali się
z  nim wyłącznie na ławeczce pod pomnikiem Mickiewicza –  marzł
tam na początku roku, czytając scenariusze, które mu dawali, żeby
podpisał do produkcji. Pierwsza decyzja programowa w  stanie
wojennym to było skierowanie do produkcji tej Wigilii Leszka
Wosiewicza. Historia trzech kobiet, które czekają na mężczyznę
w  Boże Narodzenie. W  które? W  którym roku? Tego już
w scenariuszu nie było. „Komisarz” Waśkowski dał swoją parafkę, że
zgoda. I w końcu stycznia ’82 Wigilia weszła do produkcji. Trochę na
kolanach, jak mówił Maciek, ale jednak zdokumentowała klimat tej
pierwszej Wigilii po 13 grudnia.
„Komisarz” podpisał im na ławeczce jeszcze Niedzielne igraszki
Roberta Glińskiego – fabułę o czasach stalinowskich i Przewodnika
Tomasza Zygadły –  dokument o  Piotrze Skrzyneckim i  Piwnicy pod
Baranami, która wtedy jeszcze nie, ale „za moment” zaczęła śpiewać
tekst dekretu o  stanie wojennym, z  sarkastyczną radością
akcentując kilkanaście razy, co tam zakazane zostało.
A  wracając do „komisarza” Studia. Cynicznie dawali mu
preparowane scenariusze, uspokajali, że nie ma w  nich nic, co by
„godziło”. Chciał wierzyć, to wierzył, podpisywał. Zresztą nie bardzo
mógł inaczej, no bo co? Miał robić w  Studiu rewizje, dochodzenia?
Nie chciał i  był na tyle taktowny, że potem tłumaczył się
w ministerstwie na bitych 40 stronach papieru podaniowego bardzo
nerwowym charakterem pisma ze swoich decyzji. Potem, kiedy już
nie było tak różowo, pułkownik Lang, druga szara eminencja bez
munduru, komisarz NZK, pokazywał to obu sekretarzom Studia
z satysfakcją. Na dowód tego, jacy byli źli dla władzy.
Pułkownik Lang dzielił potem stan wojenny na „krwisty”
i  „bezkrwisty”. Więc kiedy był ten „krwisty” –  krążyły patrole i  była
godzina policyjna –  to im się w  Studiu bardzo dobrze pracowało.
Mieli jednego wspólnego wroga i  to łączyło. Wojsko po nich nie
przyszło, nie zamknęli ich i  zaczęli nową grę. Jakoś się poruszali
w labiryncie.

Pułkownicy
Grali z  władzą. Przyjęli do Studia Jarka Sandera –  jednego
z  urzędników ministerstwa, który po 13  grudnia złożył wymówienie,
bo się nie zgadzał na stan. W Studiu został kierownikiem literackim.
Pułkownik Adamów – ten komisarz z samego ministerstwa kultury –
  wściekły, że Jarka przyjęli, wezwał do siebie „na dywanik”
sekretarza Studia. Maciek był już w  RFN, więc poszedł drugi
sekretarz, Janek Mogilnicki, i  nawet trochę się wystraszył pogróżek
i  krzyków Adamowa. Po jego wstępie spodziewał się już tylko
Rakowieckiej. Ale w  pewnym monecie Adamów krzyknął do Janka:
„Tak, tak, panie Falkowski, my wszystko wiemy!” –  i  tu padł tekst
o tej monarchii właśnie. W tym momencie na Janka spłynął spokój,
no bo skoro nie wiedzą, że Maciek od tygodnia jest w Niemczech, to
nie wiedzą nic. I  przedstawiwszy się, zaczął łagodnie: że to kolega
ma takie pomysły, no ale co z  nim zrobić… może Adamów –  jego
siwe włosy pozwalają Jankowi traktować go jak ojca – coś poradzi?
Z  pułkownika trochę zeszło powietrze, wzruszył się, rozkleił,
zapomniał na chwilę o  Sanderze, a  Studio miało potem trochę
spokoju.

Filmówka i małe kroki


Maciek wierzył w  strategię małych kroczków, wyrywanie
„czerwonym” kolejnych kawałeczków pola. Skąd ta wiara? Miał
w  filmówce parę drobnych sukcesów, które dawały mu poczucie
jakiegoś wpływu na rzeczywistość. Nudził się tam trochę, dusił, ale
dwa lata z  rzędu organizował Dni Szkoły, która wtedy ożywała.
Przyjeżdżali reżyserzy, reporterzy, studenci szkół aktorskich, na
monitorach leciały wywiady Maćka o  tym, jaka szkoła powinna być,
a jaka jest, w mieście były happeningi i wystawy, a na koniec wielki
bal plus wyświetlane we wszystkich szkolnych salach projekcyjnych
filmy Disneya. Więc studenci zamiast pić wódkę, płakali na
Królewnie Śnieżce.
Albo inny drobiazg: na szkolnym boisku milicjanci z  sąsiadującej
komendy lubili pograć w  piłkę. Chłopcy w  szkole byli na nich
„napaleni”, mógł być z  tego konflikt, Maciek interweniował
w  dziekanacie, bez skutku. Ale po wydarzeniach w  Czerwcu 76,
kiedy ponad 50  tysięcy ludzi strajkowało w  niemal stu zakładach
w całej Polsce, prorektor, docent od nauk politycznych, czekał przed
szkołą, żeby powiedzieć Maćkowi, że właśnie załatwił sprawę
i milicjantów więcej na boisku nie będzie.
Więc Maciek uznawał, że nie da się wszystkiego od razu, ale
trochę się zawsze wyszarpie. Wcześniej, w  1970  roku, ścieżkę
przecierali Kieślowski, Królikiewicz, Zygadło –  próbowali założyć
studio filmowe, w  którym młodzi mogliby samodzielnie podejmować
decyzje o  filmach. W  1977  roku Maciek wrócił do tego pomysłu
z Januszem Kijowskim, który z trudem zrobił film Indeks nawiązujący
do Marca 68, ale nijak nie dało się go pokazywać w kinach. Wzięli od
Kieślowskiego całą dokumentację z  roku 1970 i  mieli pierwsze
projekty statutu późniejszego Studia Irzykowskiego.
To były bardzo małe kroki, ale jednak odbierały władzy kolejne
poletka. To, co powstawało, było poza strukturą Zespołów Filmowych
wymyśloną jeszcze w  latach 50., gdzie w  szczegółowych
regulaminach były określone najdrobniejsze „wolno” i  „nie wolno”.
Brakowało tylko zapisu, kogo wolno na planie walić tubą po głowie,
a kogo już nie – śmiał się Maciek.

Nowa siedziba z dwoma biurkami


Teraz, w kwietniu ’82, siedzieli w dwóch pokoikach na Mazowieckiej,
bo dostali nową siedzibę. W kamienicy obok był zawieszony związek
plastyków, drzwi w  drzwi ze Studiem –  sekretariat zawieszonego
stowarzyszenia muzyków.
Biurka były wtedy w  Studiu dwa. Szef produkcji starał się
panować nad papierami rozkładanymi na dużym stole, parapetach
i podłodze – każdy film porządnie, w osobnej papierowej teczce, tam
skierowania do produkcji, scenariusze, raporty z  planu, dokumenty
kasowe, umowy. Biurka stały w pokoju obok. Jedno na razie puste.
Drugie zajmowała śliczna młodziutka szefowa administracji, czyli
wszystkiego codziennego –  Aneta Skórska. Która przez telefon
radośnie witała wszystkich niemożliwą w  biurowej kulturze PRL-u
frazą: „Studio, dzień dobry, słucham” i  wciąż przepisywała na
maszynie wymyślone przez „chłopców” odpowiedzi na pisma z NZK,
z  ministerstwa… Że dlaczego zrobili… że jakie mieli intencje… że
bardzo im przykro, albo i odwrotnie, ale mają nadzieję…
„Chłopcy” –  czyli Rada Artystyczna i  ci, co chcieli z  nią
rozmawiać, siedzieli w  pokoju obok stołu Tomka Miernowskiego,
godzinami palili mnóstwo papierosów i  przegadywali pomysły na
konstrukcję scenariuszy, ujęcia, montaż. Niedługo Waldek Dziki
zaczął zdjęcia do fabularnej Kartki z  podróży ze świetną rolą
Władysława Kowalskiego, grającego polskiego Żyda, który na
początku II  wojny, w  getcie, stara się znaleźć swój sposób na
zachowanie człowieczeństwa. Michał Tarkowski – filmowy przyjaciel
Mateusza Birkuta w  Człowieku z  żelaza, ale i  artysta z  kabaretu
Salon Niezależnych –  pracował nad Koncertem, godzinnym filmem
muzycznym, złożonym z  dokumentalnych zdjęć łódzkiego
Rockowiska 81. Tuż przed 13  grudnia grały na tym festiwalu TSA,
Kasa Chorych, Republika, Maanam, Brygada Kryzys i  Perfect.
A  Michał kręcił wtedy i  scenę, i  to, co pod nią, czyli młodych ludzi
upajających się trochę wolnością, a trochę i „kompotem” z makówek.
Waldek Dziki na czas produkcji Kartki… wystąpił z  Rady
Artystycznej, sama Rada dała sobie wkrótce zakaz robienia filmów
w Studiu. Żeby nie pojawiał się zarzut, że kierują do produkcji tylko
swoje scenariusze.
A film Maćka o Słonimskim niby był gotowy, niby go montował, ale
jednak nie skończył. (A), (39)

W Załężu śpiewają Macieja Zembatego


W  marcu ’82 internowani w  Załężu znów śpiewali –  oczywiście
w  sposób wyczerpujący znamiona. Mieli już Hymn internowanych
ekstremistów napisany w Białołęce przez Macieja Zembatego, wtedy
już prawie czterdziestolatka. Który i bez Białołęki miał życie co nieco
skomplikowane.
Bo i  ojciec –  profesor prawa, co to jeszcze przed wojną stworzył
koncepcję resocjalizacji młodocianych zamiast represjonowania ich.
I  stryj –  grabarz, z  własnym zakładem produkcji trumien. A  to
wszystko jeszcze w  Wadowicach. Miasteczku pół godziny od
niemieckiego obozu koncentracyjnego w  Oświęcimiu. Ojciec
Macieja, w  1947  roku sędzia Najwyższego Trybunału Narodowego,
musiał być obecny przy egzekucji na terenie obozu jego byłego
komendanta, Rudolfa Hössa. Z  jakiegoś powodu z  Wadowic
pojechał tam z  nim trzyletni syn, który przez okienko na strychu
patrzył na wszystko. Po latach było to pewnie jedno ze źródeł jego
niełatwego czarnego humoru.
Odkrył też Zembaty Cohena, który śpiewał zawsze
o  pojedynczym człowieku i  jego wolności. Tłumaczył i  sam
wykonywał jego teksty. Nie było więc żadnego powodu, żeby
i  hymnu białołęckiego nie napisał. A  nagranie –  via ktoś
z odwiedzających – rozpanoszyło się po innych „internatach”. Tak jak
dziś potrafiłoby się rozpanoszyć po „internetach”.
Dlatego komendant Załęża nadal słał wnioski do prokuratury, ta
żądała dla „śpiewaków” trzech lat, a oni tylko rozsnuwali wizję tego,
jak to wrona orła nie pokona, jak rozpadnie się mumia Lenina,
a potem wszystkich czerwonych zgoni się gdzieś za Ural i każe tam,
do samiutkiej śmierci, budować komunizm –  bo tak właśnie stało
w  Hymnie. W  sprawie tego Uralu i  mumii do ministra Kiszczaka
dwukrotnie musiał „pielgrzymować” sam sekretarz Episkopatu,
ksiądz arcybiskup Dąbrowski, naciskając, żeby jednak internowanym
nie robiono krzywdy. Ale proces był tuż, tuż. (3), (40)

Poligon Drawski, Edward Gierek pisze


z internowania
Sekretariat KC, który zapewne i  sprawę Załęża musiał mieć
w  porządku dziennym swoich spotkań, skupiał się jednak w  tym
czasie także na sprawach –  dla niego w  każdym razie –  nieco
poważniejszych. Na przykład na odręcznie napisanym liście
Edwarda Gierka z 6 marca 1982, w którym ten prosił towarzyszy, by
jednak zwolnili go z internowania i może uznali, że dobrze się Polsce
zasłużył.
Fakt, 18  maja 1981 dawny nienaruszalny pierwszy sekretarz
Gierek stanął przed powołaną przez PZPR komisją do zbadania
nadużyć wysokich funkcjonariuszy partyjnych, związanych
z nieprawidłowym wykorzystaniem pożyczek zagranicznych z lat 70.
–  a  było ich wiele. Zachód uważał wtedy, że dawanie kredytów
Europie Wschodniej i  unowocześnianie dzięki nim gospodarek
będzie sprzyjało demontażowi komunizmu. Gierka uważali za
„komunistę rozsądnego”, Bank Światowy dawał mu więc
długoterminowe kredyty. Kupowano za nie dostępne technologie.
Część Gierek musiał nielegalnie transferować do ZSRR, ale budował
też polski przemysł, stworzył niemal trzy miliony miejsc pracy. Tylko
że pod koniec lat 70. nastąpiło spiętrzenie zadłużenia.
Raport partyjnej komisji „antygierkowskiej” został ogłoszony
w lipcu ’81 na IX Zjeździe PZPR i chociaż twórcy raportu wcale o to
nie prosili, Zjazd usunął Edwarda Gierka z  partii. A  w  styczniu ’82
prokuratura generalna poinformowała o  prowadzeniu
218  postępowań karnych przeciwko byłym członkom kierownictwa
PZPR. Gierka oskarżono między innymi o  przywłaszczenie domu
i  działki w  Katowicach, które wyceniono hurtem na ponad
26 milionów. (5), (3)

Internowanie byłego pierwszego


W  rezultacie on i  ośmiu innych sekretarzy i  członków Biura
Politycznego, a  także premier Jaroszewicz, od 13  grudnia byli
internowani w  wojskowym ośrodku w  Głębokiem na Poligonie
Drawskim, gdzie zwykle kwaterowano kadrę podczas poligonowych
szkoleń, a  latem także rodziny kadry zawodowej na wczasach. Za
transport „byłych” odpowiedzialny był adiutant generała Kiszczaka.
Z  Warszawy śmigłowcami dolecieli do lotniska w  Mirosławcu,
a  stamtąd autobusem, przy którym były premier Jaroszewicz –
 a także generał w stanie spoczynku – na widok polskich mundurów
westchnął z ulgą: „Dzięki Bogu, jesteśmy u siebie”.
Powitał ich komendant poligonu i  oficer kontrwywiadu
odpowiedzialny za „obiekt”, ale samym ośrodkiem zawiadywali
porucznicy milicji. Panowie wybrali sobie pokoje –  Edward Gierek
zakwaterował się w  dwójce z  niedawnym wicepremierem Janem
Szydlakiem, Jaroszewicz w  jedynce. Nie wiedzieli, że do
sąsiedniego Jaworza w  tym samym mniej więcej czasie
przewieziono ponad 80  działaczy Solidarności, wśród nich
Mazowieckiego, Geremka, Komorowskiego.
W  ośrodku, ogrodzonym zwykłą siatką, internowani mogli
swobodnie poruszać się w budynku i dwa razy dziennie spacerować
na dworze. Często przewożono ich na przesłuchania do prokuratury
w  Drawsku Pomorskim. Zapewne tam właśnie wszyscy 19  grudnia
1981 zrzekli się mandatów poselskich.
W ośrodku była wojskowa stołówka, której szefowa dysponowała
najniższą z  możliwych w  wojsku stawek żywnościowych –  „normą
żołnierską Z-010”. Ale cztery podległe jej panie uzupełniały menu
pierogami, kluskami i kopytkami, a na Wigilię przyniosły też z domów
mak, grzyby, orzechy i opłatek. Na początku marca „byłych” – poza
premierem Jaroszewiczem –  przeniesiono do Promnika, bliżej
Warszawy. (41)

List do towarzyszy
I  stamtąd, 6  marca 1982, wysłali długi list do Szanownego
Towarzysza Jaruzelskiego. Sądzimy – pisał były pierwszy sekretarz
w imieniu swoim i siedmiu towarzyszy w internowaniu – że byłoby ze
wszech miar celowym upoważnienie przez Was na rozmowy z nami
kompetentnych Towarzyszy z  Kierownictwa partii, którzy mogliby
przedstawić stanowisko Biura Politycznego w  sprawie zakończenia
rozliczeń. […] Rzeczowe i  nacechowane konstruktywnym
podejściem z  waszej strony […] służyłoby przede wszystkim
umocnieniu partii i  jej roli w  życiu Kraju. Jesteśmy żywotnie w  tym
zainteresowani.
Dalej Edward Gierek argumentował, że taka rozmowa pozwoliłaby
na sprawiedliwą ocenę ich działań w kryzysie lat 70., zdjęłaby z nich
odpowiedzialność za zagrożenie kraju i  socjalistycznego
budownictwa przez kontrrewolucję, oczyściłaby ich z bezzasadnych
i  niesłusznych zarzutów osób, które poddawały ich przez ponad
1,5  roku niespotykanej w  historii naszej partii politycznej nagonce
[…], represjom a nawet szykanom niezgodnym z prawem. Uznawał
tę praktykę moralnego i  politycznego niszczenia ludzi oraz kolejne
sankcje podejmowane przez Komitet Centralny, FJN, Radę Państwa,
IX Nadzwyczajny Zjazd, a  ostatnio uzasadnienie potrzeby
internowania […] za sprzeczną z  normami sprawiedliwości
i zachowaniem kultury politycznej.
Im bliżej końca, tym bardziej osobiste stawały się zdania, żeby nie
powiedzieć liryczne. Kończy się już trzeci miesiąc naszego
internowania. Zrozumiałym jest dla Was, że nie pozostaje to bez
wpływu na nas samych, a  zwłaszcza na nasze rodziny i  bliskich.
Chcielibyśmy zatym [tak w oryginale] wiedzieć, jakie muszą zaistnieć
warunki dla zakończenia naszego pobytu w  odosobnieniu. […]
Jesteśmy pewni, […] że jako współtowarzysze wieloletniej pracy
w  Biurze Politycznym […] zostaniemy przez Was zrozumieni [tak
w oryginale] i prośba nasza zostanie spełniona.
Na końcu znalazło się jeszcze coś w  rodzaju partyjnej deklaracji
lojalności: Myślimy, że co do naszego […] zaangażowania się
w  procesy umacniania socjalistycznej Polski, stabilizacji politycznej
i  gospodarczej Kraju, jakie realizuje partia i  W.R.O.N., nie wątpicie
i  tak ocenicie potrzebę zwrócenia się przez nas do Was –  kończył
Edward Gierek z wyrazami szacunku.
Odpowiedzi na list na razie nie było, dopiero w  czerwcu 1982
Kazimierz Barcikowski spotkał się w  Promniku z  grupą Edwarda
Gierka. (5)

Gorlice, partyjna libacja z bryczkami


Towarzysz Były Pierwszy Sekretarz nie był jedynym przejmującym
się koniecznością umacniania socjalistycznej ojczyzny. Tego samego
dnia co jego list do Sekretariatu KC dotarła informacja z  powiatu
gorlickiego.
Pełnomocnik Komitetu Obrony Kraju w Urzędzie Gminy Sękowa,
kapitan Andrzej Szwarocki, wysłał do swojego pełnomocniczego
odpowiednika w  Nowym Sączu, obywatela pułkownika, meldunek.
Ponieważ 8  marca 1982 w  Wapiennem w  gminie Sękowa
z  inicjatywy i  pod patronatem Komitetu Wojewódzkiego PZPR
w  Nowym Sączu odbyła się libacja alkoholowa. Udział w  niej brali
przedstawiciele Komitetu Wojewódzkiego towarzysze… tu nazwiska.
Dalej relacjonował, że zabawy około 30  osób połączone
z  przejazdem bryczkami, finansowane były z  funduszu socjalnego
Komitetu Wojewódzkiego, a urząd gminy w Sękowej zabezpieczył na
tę okoliczność 30 litrów alkoholu.
Kapitan pełnomocnik posłał to także do wiadomości pierwszemu
sekretarzowi KW PZPR oraz Grupie Operacyjnej, która raczej była
organizacyjnym ramieniem KOK-ów, ale ustalić to trochę trudno, bo
papiery stanu wojennego poniszczono, a  to, co zostało, mocno
rozproszyło się w  różnych, nie zawsze dostępnych, archiwach.
Zostały tylko niewielkie ślady tej rzeczywistości. Groźnej, ale
przecież oswajanej – jak kto umiał – dzień po dniu. (5)

Warszawa, Komitet Centralny reedukuje ekstremę


Oswajał też –  spodziewając się prawdopodobnie samych dobrych
skutków –  Wydział Ideologiczny KC partii. W  połowie marca odbyło
się tam spotkanie, opisane później w  bardzo solennej „Informacji
o  oddziaływaniach ideologicznych podjętych wobec osób
internowanych w ośrodkach odosobnienia”.
Które to oddziaływania odbywały się od lutego w  kilku etapach,
a  każdy etap kończył się naradą z  posumowaniem rezultatów. Po
dzisiejszemu mówiąc, jakby ewaluacją projektu.
Tradycyjną peerelowską nowomową, która była ówczesną
odmianą poprawności politycznej, szły założenia całego pomysłu:
Główną płaszczyzną realizacji przyjętego programu reedukacji
społeczno-politycznej osób internowanych było oddziaływanie
polityczno-wychowawcze w  sferze realizowanej poprzez spotkania
dyskusyjne, odczyty, pogadanki. Zróżnicowanie programu metod
i  form oddziaływań wychowawczych uzależnione było od stopnia
aktywności opozycyjnej i  jej motywacji oraz poziomu ogólnego
internowanych. W  realizacji zadań […] przewidziano również
wykorzystanie radiowęzłów w  ośrodkach odosobnienia i  dobór
odpowiednich księgozbiorów.
Być może przejęci byli jeszcze przedwojennymi pomysłami
profesora Zembatego – autora wydanego w 1938 roku Kodeksu dla
nieletnich, wprowadzającego właśnie tę resocjalizację zamiast
represji. Podobno ta idea zrobiła wtedy międzynarodową karierę,
doceniano ją nawet w  ZSRR. Więc może i  dlatego pojawiła się
wśród towarzyszy ta wiara, że dorosłych związkowców też się da
zresocjalizować i  przywrócić na łono socjalistycznej, praworządnie
myślącej ojczyzny.

Lektorzy z KC szkolą w internatach


Na papierze rzecz cała wyglądała niezwykle poważnie. Program
działalności szkoleniowej przewidywał dyskusje z  internowanymi na
pięć tematów: wybrane problemy historii ruchu robotniczego
w powiązaniu z teorią walki klas; elementy najnowszej historii Polski,
w  tym rzeczywista skala dorobku Polski Ludowej oraz problemy
polsko-radzieckie; geneza kryzysu ekonomicznego, program reform
gospodarczych, ocena, czym była w  istocie blokada i  destrukcja
ostatniego półtora roku.
Wytypowano dziesięć ośrodków odosobnienia, w  których
czteroosobowe grupy lektorów partyjnych – pracowników naukowych
Wyższej Szkoły Nauk Społecznych, Akademii Sztabu Generalnego,
Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Komisji Planowania przy Radzie
Ministrów – miały się spotykać z internowanymi i reedukować.
15  marca 1982 omówiono wszystkie odbyte spotkania na
naradzie i,  niestety, stwierdzono, że u  większości osób można było
zauważyć swego rodzaju „zamrożenie” poglądów na poziomie
propagandy „Solidarności” […]. Osoby o  zadeklarowanych wrogich
poglądach politycznych demonstrowały na ogół postawę agresywną.
Pewnie odrobinę pocieszające mogło być dla pracowników
wydziału „ideolo” to, że osoby demagogicznie i  agresywnie
występujące w  obecności grupy, często w  indywidualnych
rozmowach zmieniały ton.
Okazało się, że tematy, o których chcieli dyskutować lektorzy, były
jednak nietrafione. Dla internowanych ważne były prawne podstawy
internowania, utrudnienia w  porozumiewaniu się z  rodzinami,
zwłaszcza z  najbliższymi przebywającymi w  innym „internacie”,
zwolnienia z  pracy. Wykazywano też zainteresowanie procedurą
ubiegania się o  wyjazd za granicę –  chęć wyjazdu za granicę
wyrażała jednak bardzo nieliczna grupa.
Wygląda na to, że wyniki akcji reedukacyjnej zaskoczyły planistów
i musieli sporo przemyśleć, bo dopiero 15 kwietnia 1982 spotkali się
na naradzie ponownie, dopraszając do kierownictwa Wydziału
Ideologicznego KC przedstawicieli resortów spraw wewnętrznych
i  sprawiedliwości. Znów wytypowano ośrodki, w  skład każdego
z  trzyosobowych zespołów wysyłanych tam, poza partyjnymi
lektorami, włączono także sędziego.
Na razie akcja, której prawdziwym celem było, być może,
skłonienie „ekstremy” do opuszczenia Polski, nie przyniosła
rezultatów. Ale pomału, pomału wyjechało w  1982  roku z  Polski
25  członków „krajówki” i  97  członków Zarządów Regionów.
Wyjeżdżali często bez rodzin, bez pieniędzy, bez żadnych
kontaktów, nie znając języka, z kilkoma walizkami.
Władzom zależało jednak najbardziej na tym, żeby wyjechali ci
najważniejsi: Andrzej Gwiazda i  Marian Jurczyk, członkowie KOR
z  Jackiem Kuroniem. Cała ta grupa odmówiła jednak wyjazdu,
a  Adam Michnik napisał wtedy w  głośnym liście do generała
Kiszczaka: Wydaje się, że kalkulacja aparatu jest prosta. Emigracja
ma „Solidarność” rozbić od wewnątrz i  zohydzić w  oczach
społeczeństwa, pokazać małość moralną ludzi, którzy wielkim
głosem domagali się, „żeby Polska była Polską”, a  po kilku
miesiącach paki zmieniają Polskę na Kanadę. Tych ludzi łatwo
przeciwstawić będzie „zdrowej bazie”, która będzie tworzyć związek
zawodowy oczyszczony od „politykierów” z  „solidarnościowej
ekstremy”. (1), (3), (42)

Zielona Góra, Tadeusz Rzeszótko każe liczyć


procenty
Tadeusz, stolarz z  fabryki mebli w  Świebodzinie, 35  lat, nowotwór
płuca, w  marcu ’82 trafia najpierw na komendę w  Zielonej Górze.
Zomowcy – podejrzewa, że chyba po prochach, bo takiej wściekłości
jeszcze nie widział – straszą go Syberią, każą oddać medalik, on nie
chce, więc zrywają mu go z szyi.
Tadeusz już wie, że w  jego sprawie siedzi ponad dziesięć osób,
spodziewa się dziesięcioletniego wyroku. Ale wie też, że na Dolnym
Śląsku jest już świetna organizacja, że ukrywający się Bujak wydaje
apele, że Rurarz ze Spasowskim „przeszli na drugą stronę”. Wie, że
Józef Pinior, członek prezydium i  rzecznik finansowy Regionu
Dolnośląskiego, tuż przed 13  grudnia podjął 80  milionów z  konta
Związku i  ukrył we wrocławskiej kurii. A  skoro tak, to znaczy, że
jednak nie wszystko się wali.
Tadeusz siedzi z  człowiekiem, który wygląda mu na konfidenta.
Żeby go sprawdzić, wymyśla historię o  tym, że organizacja będzie
go odbijać. Opowiada mu i  czeka, czy ten będzie teraz często
wychodził z  celi, niby na przesłuchania. I  rzeczywiście –  dzień
w  dzień go biorą. Tadeusza nie. A  jak w  końcu i  na niego przyszła
pora, opowiada im bajkę o  tym, jak to z  Bujakiem spotkał się
w  Warszawie, a  potem jeszcze z  Frasyniukiem, w  styczniu
w Zakopanem. I jak dostał od niego pieniądze na organizację. Sześć
procent od tych 80  milionów wyniesionych przez Piniora. „Ile?” –
  pytają. „Panowie, policzcie sobie. Sześć procent to chyba łatwo…”
Potem dokłada jeszcze coś, co brzmi jak kolejna bajka, choć bajką
nie jest: że ma nowotwór płuca, więc i  tak jest mu wszystko jedno,
bo długo nie pożyje. Bajki zwykle dają trochę siły, a Tadeuszowi siły
dodawała akurat czysta prawda. (B)

Warszawa, Ogrodniczka z MSW i ksiądz


od Świętego Marcina
Pierwsze dni stanu wojennego, zabici w  Wujku to był dla niej
koszmar. Ogrodniczka z MSW ratowała się u Świętego Marcina.
Święty Marcin na Piwnej to było od lat miejsce sióstr
franciszkanek, które prowadziły też słynny ośrodek dla niewidomych
dzieci w  Laskach. W  Laskach właśnie we wrześniu 1939 i  podczas
Powstania Warszawskiego działał potajemnie szpital polowy, pod
samym nosem stacjonujących w  pobliżu Niemców. Zakład dla
niewidomych szczęśliwie przetrwał wojnę, a potem wojenny kapelan
sióstr, ksiądz Stefan Wyszyński, a  od 1948  roku prymas Polski,
powierzył im opiekę nad odbudowanym z  gruzów dawnym
klasztorem augustianów i  kościołem Świętego Marcina przy Piwnej
w Warszawie.
To było w  1957  roku, rektorem został młody, 30-letni ksiądz
Bronisław Dembowski. W  barokowym kościele odbudowano tylko
mury i  fasadę, bo z  wnętrza nic nie przetrwało Powstania. Za jakiś
czas jedna z sióstr zaprojektowała ogromny drewniany krucyfiks, do
dziś dominujący w  nawie głównej, i  prostą drogę krzyżową. Już
w  duchu upraszczającego wszystko –  co wtedy wydawało się
wspaniałe – Soboru Watykańskiego II, trwającego od 1962  roku.
Prymas Wyszyński tylko temu jednemu kościołowi w Polsce pozwolił
po zakończeniu Soboru „pilotażowo” wprowadzić odnowioną tam
liturgię –  nie po łacinie, a  po polsku; nie z  księdzem twarzą do
ołtarza, a  twarzą do wiernych; nie długie „barokowe” kazania,
a  proste homilie, które szczególnie dobrze wychodziły księdzu
Dembowskiemu, współpracującemu z  warszawskim Klubem
Inteligencji Katolickiej.
Przychodziły na te „nowe” msze tłumy. Choć i ośrodek w Laskach
wciąż pełnił ważną rolę dla warszawskiej inteligencji. Formował,
chronił. Tam, bez podsłuchu, w latach 70. odbywały się na przykład
zebrania kolegium redakcyjnego katolickiego miesięcznika „Więź”.
Podobnie jak Laski, chroniła także Piwna –  w  latach 70. na
przykład demokratyczną opozycję, która formowała się już wyraźniej
po biciu robotników w  Radomiu w  1976  roku. W  maju 1977
środowisko KOR-owskie przeprowadziło na Piwnej tygodniową
głodówkę protestacyjną – bo kilku robotników skazanych za protesty
w 1976 roku w Radomiu wciąż było w więzieniach, bo aresztowano
kolejne osoby zaangażowane w  pomoc skazanym i  ich rodzinom.
Nie głodował z  nimi, ale był w  kościele codziennie Tadeusz
Mazowiecki. A potem, w domu, organizował konferencje prasowe dla
dziennikarzy. Głównie zagranicznych, choć zapraszana była też
Polska Agencja Prasowa.
A  dwa tygodnie wcześniej, kiedy na początku maja 1977
znaleziono zwłoki współpracującego z  KOR-em krakowskiego
studenta Stanisława Pyjasa, ksiądz Dembowski odprawił w  intencji
zamordowanego mszę świętą, choć w tłumie wypełniającym kościół
było mnóstwo ubeków i w każdej chwili groziła prowokacja.

Człowiek może nie czynić zła


Być może właśnie wtedy Ogrodniczka z  MSW trafiła do Świętego
Marcina pierwszy raz? To tylko przypuszczenie. Pewne jest, że po
latach ten kościół stał się schronieniem także dla niej.
Bo pod koniec lat 70. ksiądz Dembowski zainicjował na Piwnej
modlitewne spotkania Odnowy w  Duchu Świętym, ruchu
wspieranego przez papieża Pawła VI. Z  pierwszą taką grupą,
nazwaną „Marana tha”, co znaczyło „Przyjdź, Panie Jezu”, związana
była znana biblistka, profesor Anna Świderkówna, przyszywana
ciotka Początkującej. I to z nią dużo rozmawiała o Bogu Ogrodniczka
z  MSW. Także o  księdzu Dembowskim, o  księdzu Saliju, który
powiedział kiedyś, że człowiek m o  ż e nie robić zła. To mocno
zapadło jej w serce.
Nie, nie pomagała w Komitecie Prymasowskim, do którego już od
13  grudnia ludzie przychodzili, dostawali informacje, znosili rzeczy
do paczek dla uwięzionych. Tłum ludzi, wiedzieli, gdzie przyjść, bez
żadnej reklamy przecież. Gdyby ktoś, kto jej nie znał, zidentyfikował
jej miejsce pracy, „trupem by padł” – myślała wtedy. Ale ci, z którymi
była blisko – wiedzieli. Zawsze uprzedzała, żeby nie było szoku.
Nie lubiła księży, którzy piętnowali partyjnych. Zaraz stawała
duchem po stronie tego, którego źle oceniają. Ale w  jej grupie
charyzmatycznej wszystkie głośne, emocjonalne oceny były
odsuwane. I nastawienie księdza Dembowskiego było dla niej takie,
jak trzeba.
Dzięki Kościołowi niby nic się w  życiu Ogrodniczki nie zmieniło,
ale i wszystko stało się inne. Zaczęła zauważać, że nie wszędzie jest
albo samo zło, albo samo dobro. Że to jest wymieszane. I że trzeba
dbać o  to, żeby „nie zionąć jadem”. Bo tym, którzy tego nie
rozumieją – wolno, ale tym, którzy wiedzą, to już nie. Uważała, że jej
grupa miała szczęście, bo byli w otoczeniu ludzi, którzy pomagali im
widzieć inaczej. Ksiądz Dembowski. Hania, czyli profesor
Świderkówna.
To było trudne do przyjęcia, ale w jakiś naturalny sposób weszło
w  życie Ogrodniczki. Może też ją samą usprawiedliwiało? Komu to
sądzić? Na pewno uważała, że to jest trudna, ale na dłuższą metę
chyba jedyna droga, bo przemoc… Klaps dany dziecku na chwilę
pomoże, ale na dłuższą metę przecież zaszkodzi. Wiedziała to po
sobie, dobrze pamiętała surowego, gwałtownego ojca. Była coraz
bardziej pewna, że przemoc na trochę pomaga, ale nie działa na
dłużej. Że każdy, kogo spotyka, ma swoją godność.

Ksiądz Dembowski
I  mimo stanu wojennego zaczęła mieć poczucie, że wszystko idzie
w dobrą stronę, tylko że ludzie nie zauważają tego dobrego. Ksiądz
Dembowski na spotkaniach – raz w tygodniu, ponad dwie godziny –
  wyławiał te dobre rzeczy, kierował modlitwę tam, gdzie była
najbardziej potrzebna. Kiedy był, na przykład, czas plotek na temat
prymasa Glempa –  niczego nie tłumaczył. Prowadził modlitwę:
„Panie, polecamy ci księdza Prymasa i  wszystkie jego trudne
sprawy. I  polecamy ci to zło, które się szerzy, bo przecież Ty jeden
wiesz, jak to jest. Prymas to pokorny i  dobry człowiek, jakie on
ciężary musi nosić”. Więc nawet jeśli wcześniej ktoś coś słyszał i się
oburzał –  na Prymasa albo plotkarzy, wszystko jedno –  to już
wiedział, jak ma się temu przeciwstawić. Jak narzekania było dużo,
ksiądz wskazywał mikrofon i  mówił, że jak ktoś chce, to może do
niego biadolić. A  potem pytał: „A  kto nam obiecywał, że będzie
lekko? Czy wolelibyśmy żyć w czasach pierwszych chrześcijan albo
wojen? Rozejrzyjmy się dokoła”. I  ludzie z  grupy czuli, że im to
pomaga. Dostrzegali, że beznadzieja nie jest tak wielka, jak im się
przed chwilą zdawało.
Ogrodniczka zapamiętała, że ksiądz Dembowski dość wcześnie
zaczął mówić o  tym, jak zmieniło się jego oburzenie na stan
wojenny; coraz częściej dostrzegał, że może bez niego nie stałoby
się wiele dobra. Opowiadał o  internowanych, których odwiedzał,
dalekich od Pana Boga. A  ponieważ byli wytrąceni ze zwykłego
życia, szukający sensu –  rozmawiali. Z  nim, z  księdzem Janem
Sikorskim, któremu Prymas powierzył duszpasterstwo
internowanych w więzieniu na Białołęce. Najpierw nieufni, wracali do
tego, co znali z dzieciństwa. Bo większość przecież to znała. (A)

Warszawa, w radiu proszą: zgaś światło!


W  drugi dzień Wielkanocy, w  kwietniu 1982, warszawiacy pierwszy
raz usłyszeli siekierę, motykę zagraną na fleciku i  audycję Radia
„Solidarność”.
Nadawana była z dachu kawiarni Melodia na Ochocie. Wcześniej
nagrali ją na kasecie, w  jakiejś kryjówce z  okropnym pogłosem,
przygotowanej przez Zofię i  Zbigniewa Romaszewskich. Więc
nakryci kołdrą –  żeby ten pogłos zlikwidować –  nagrywali. Zofia
i  Janusz Klekowski. „Jeśli nas słyszycie –  prosili już na antenie –
  wyłączcie światło, wtedy będziemy wiedzieli”. I  kiedy audycja już
„szła”, widzieli, jak światła w  oknach wokół gasną i  to było
niesamowite. Nadawano z  nadajnika o  niewielkim zasięgu,
skonstruowanego w  domowych warunkach, trochę „metodą Adama
Słodowego”, który z  obśmiewanej przez wszystkich rowerowej
szprychy i  kawałka sklejki robił w  telewizyjnej audycji w  latach 60.
czy 70. cuda.
Potem powstawały kolejne nadajniki, kolejne audycje. Radio
„Solidarność” działało i  we Wrocławiu, i  w  Świdniku, Toruniu,
Puławach. Czasem fale audycji nakładały się na obraz telewizyjny.
I to było najlepsze! (3), (43)
Góry koło Płocka, Maria Stępniak i Solidarnościowy
maluch
3  maja był tuż, tuż. Maria i  płockie środowisko wokół niej
zastanawiali się, co robić. O Marii wszyscy wiedzieli, że jak pojawiają
się problemy, to zawsze poświęca je Bogu. Więc kiedy na początku
roku pomyślała, że tylu ludzi jest internowanych, że cierpią tam,
a  oni jeszcze w  domu, na wolności, postanowiła: „Panie Boże,
zorganizujemy mszę”. Zrobiła solidarnościowym maluchem objazd
po wszystkich kolegach i  zamówiła mszę w  intencji Ojczyzny
i internowanych.
I  znowu ten nurt… Msze za Ojczyznę zaczęły się jeszcze
w  „karnawale”. W  Warszawie te najbardziej znane –  i  tak bardzo
przez ubecję oskarżane –  były w  kościele na Żoliborzu. Zaczął,
wyświęcony jeszcze przed wojną, w  1936  roku, ksiądz Teofil
Bogucki, kapelan jednego z  oddziałów w  Powstaniu Warszawskim.
Potem w każdą ostatnią niedzielę miesiąca odprawiał je ksiądz Jerzy
Popiełuszko, od 1981 roku duszpasterz hutników. Teksty jego kazań
–  o  sile prawdy, godności –  krążyły w  maszynopisach po Polsce,
a przez zakrystię wchodził często na te msze ateusz, Jacek Kuroń,
który mieszkał tuż obok kościoła.
Czy śpiewał razem z wiernymi na końcu mszy Boże, coś Polskę?
Tę tajemniczą pieśń, napisaną w roku 1817 na cześć króla właśnie
utworzonego Królestwa Polskiego –  cara Aleksandra? Pieśń, której
już rok po pierwszym wykonaniu „ulica” zmieniła refren i  zamiast:
Naszego króla zachowaj nam, Panie! śpiewała: Naszą ojczyznę racz
nam wrócić, Panie! Przez lata była pieśnią konspiratorów, po
Powstaniu Listopadowym stała się już powszechną manifestacją
patriotyzmu. Śpiewano ją tak często, że po demonstracjach tuż
przed kolejnym powstaniem, Styczniowym, carskie władze tego
śpiewania zabroniły. Ale i  tak dodawano do niej kolejne zwrotki,
zaczęto śpiewać na melodię popularnej pieśni maryjnej Serdeczna
Matko, opiekunko ludzi. Ta pieśń żyła.
Mogła nawet zostać polskim hymnem –  zaintonowana przez
marszałka Sejmu Ustawodawczego w  1919  roku konkurowała
z  Rotą, Warszawianką, Z  dymem pożarów i  Pierwszą Brygadą.
I  ostatecznie, choć dopiero w  1926  roku, ustąpiła Mazurkowi
Dąbrowskiego. Ale była, i  wciąż jest, obecna w tym polskim nurcie.
A  kto pierwszy ułożył, śpiewając ją, palce w  znak Victorii i  podniósł
rękę? To już nie do ustalenia. (D), (44), (45)

MSW zleca Msze za Ojczyznę – czyli za PRL


Ubecja miała z  tymi Mszami za Ojczyznę kłopot wcale nie od
„karnawału”. Kombinowali wcześniej. Maria w Górach pod Płockiem
nie mogła o  tym wiedzieć, ale w  1977  roku, na przykład, zastępca
naczelnika Wydziału IV SB w  Katowicach, Edmund Perek,
organizował i  nadzorował na terenie województwa tak zwane
działania „D”. Czyli dezinformacyjne i  dezintegracyjne. Wymyślił
i potwierdził odręczną adnotacją wykonanie akcji, których, zapewne,
było w kraju więcej. Zlecił odprawienie mszy 22 lipca, w intencji PRL.
Msza z taką intencją w dniu, uznanym za początek Polski Ludowej,
miała –  w  zamyśle funkcjonariusza SB –  zdezorientować
i skonfliktować środowisko i kapłanów, i wiernych Kościoła.
Jak na to wpadli w tym Wydziale IV? W konkordacie z 1925 roku,
zawartym między Stolicą Apostolską a  Rzeczpospolitą Polską,
strona kościelna zobowiązała się do tego, że w  niedziele i  w  dzień
święta narodowego Trzeciego Maja księża odprawiający
nabożeństwa odmawiać będą modlitwę za pomyślność
Rzeczypospolitej Polskiej i  jej Prezydenta. Władze Polski Ludowej
zerwały ten konkordat, duchowni nie mieli więc już takiego
obowiązku. I  paradoksalnie, modlili się za Ojczyznę intensywniej,
choć byli za to szykanowani. Ale widać w Katowicach same szykany
nie wystarczały, trzeba było zrobić coś więcej.
W  lipcu 1977 funkcjonariusz Wydziału IV SB w  Katowicach,
kierownik Grupy Operacyjnej w Chorzowie, Józef Cichoń, zlecił TW
o pseudonimie „Kurowski” specjalne zadanie natury liturgicznej. TW
miał 22  lipca odprawić nabożeństwo za pomyślność PRL. TW
zgodził się częściowo –  msza święta miała być w intencji Ojczyzny
i  Pokoju. Za pokwitowaniem przyjął od pracownika SB „ofiarę”
w wysokości 500 złotych.
Tajny współpracownik „Kurowski” był kapłanem pozytywnie
ustosunkowanym do władz państwowych. Po nabożeństwie 22 lipca
były dyskusje, więc kierownik Cichoń omówił z  tajnym
współpracownikiem dalsze zadania natury liturgicznej. W jego teczce
pracy odnaleziono pokwitowanie tysiąca złotych. Którą TW znów,
pewnie, traktował jak „ofiarę” złożoną przez funkcjonariusza SB. (46)

Msza polowa też może jeszcze być


Msza za Ojczyznę, którą zamówiła Maria, odbyła się w  pierwszą
niedzielę po Wielkanocy ’82, u  Świętego Jana Chrzciciela. Kościół
był wypełniony po brzegi, przyjechali ludzie z okolicznych wsi. Jako
wotum złożyli wtedy komplet do odprawiania mszy polowej. Bo Maria
pomyślała: „Panie Jezu, może kiedyś przyjdzie odprawiać mszę na
polu?”. Było patriotyczne kazanie i Boże, coś Polskę. Maria pamięta,
że poczucie wielkiego przygnębienia, które ludzi tak dotykało, na ten
czas się ulotniło.
Ale zaraz w  poniedziałek przyszedł do Marii do domu
funkcjonariusz SB i  zagroził, że jeszcze jedna taka akcja i  zostanie
internowana.
No ale ten 3  maja… Coraz bliżej. Mówiła kolegom, że jak się
poddadzą, to w SB uznają, że wystarczyła jedna rozmowa – i spokój.
Tego nie chcieli. Ale żeby nie narażać też ludzi, pomyśleli, że na
Mszy za Ojczyznę złożą na ołtarzu duży bukiet kwiatów od rolników.
I złożyli.
Takie niewielkie, ale jednak wyraźne działanie podtrzymywało
ludzi na duchu. Po tych mszach zrodziła się zresztą potrzeba, żeby
co jakiś czas się spotykać i organizować. Pierwsze spotkanie odbyło
się w Płocku, w domu jednego z kolegów – było sporo ludzi, każdy
z  jakimś pomysłem na to, co zrobić, żeby wspólnie przetrwać ten
czas. (D)
Warszawa, Początkująca i majowa jutrzenka
swobody
Pod koniec kwietnia w  przedszkolu na Grochowie, do którego
chodziła mała Córeczka Początkującej, wybuchła afera. Przed
1  maja w  szkołach i  przedszkolach dzieci zwykle rysowały
pierwszomajowy pochód. Taka była od lat „nowa świecka tradycja”.
Mała Ola narysowała mniej więcej to, co wisiało w domu na ścianie,
czyli plakat z  Kongresu Kultury. W  pierwszym rzędzie na rysunku
stali pielęgniarka, górnik, strażak i  lekarz. W  kolejnych rzędach –
  morze ludzi. Same głowy w  perspektywie, jak na plakacie. I  wielki
transparent Solidarności –  na litery zużyła całą czerwoną kredkę,
kilka razy ją temperowała i była bardzo dumna.
Pani przedszkolanka zrobiła się na to purpurowa, zatrzęsła się
i  z  pasją, na oczach dziewczynki i  całej reszty zdziwionych dzieci,
podarła rysunek na maleńkie kawałeczki. A  kiedy po Olę przyszedł
tata, musiał zeznawać coś przed panią dyrektor, a  przedszkolanki
wciąż krzyczały, że to niebezpieczne. Mała dziewczynka odebrała
wtedy swoją pierwszą lekcję „wychowania obywatelskiego”: że
w domu wolno jedno, a poza domem – drugie. Rozumiała, że widać
tak musi być. Ale co dziecięca, nawet najmądrzejsza głowa rozumie,
to jedno, a  co zostaje w  sercu i  w  tym tajemniczym czymś, co
nazywa się „podświadomość”, to już co innego. Takie stare,
wydawałoby się, nieistotne rany wychodzą czasem dopiero po
latach. Wyszły, wyszły. W swoim czasie.

Wiwat maj, trzeci maj…


No a 3 maja 1982, w rocznicę uchwalenia Konstytucji 1791 roku, tuż
przed II rozbiorem Polski? Początkująca Dziennikarka
z młodzieżowej gazety jest wciąż Wyrzucona. Ale w redakcji została
jej szefowa i  próbuje prowadzić dział jak dawniej, bo pismo już
„odwieszono”, a  jej pozwolono zostać. Ustalają, że Wyrzucona
pójdzie do sejmu zobaczyć, jak tam teraz jest i co powie sejm na to,
co się dzieje. Nie żeby spodziewały się nie wiadomo czego, no ale
popatrzeć – warto.
Ani jedna, ani druga nie wiedziała, że planowany porządek obrad
sejmu ponad tydzień temu przedyskutowali już towarzysze
z  Sekretariatu KC, więc naprawdę nie ma się czego spodziewać.
23  kwietnia 1982 z  Biura Spraw Sejmowych KC przesłano
towarzyszowi Barcikowskiemu plan posiedzenia sejmu, którym
podzielił się z resztą towarzyszy z Sekretariatu. Przewidywano tam,
kto, kiedy i  o  czym udzieli posłom informacji, kto, kiedy i  na jakie
pytania posłów odpowie. Rząd, w osobie wicepremiera Mieczysława
Rakowskiego, miał przedstawić informację o  kierunkach działań
w  dziedzinie rozwoju nauki i  kultury narodowej, a  posłowie mieli
przyjąć ustawę o  Narodowej Radzie Kultury i  Funduszu Rozwoju
Kultury. A  zanim rozdałby te świąteczne prezenty dla narodu
i  twórców z  pozamykanych stowarzyszeń, miał jeszcze sejm
przedstawić swoje oświadczenie w  sprawie realizacji uchwały
o porozumieniu narodowym. Podjął bowiem taką pod koniec lutego.
Generalnie nie za wiele mieli posłowie do powiedzenia, bo
dopiero później, w  lipcu, powstanie Patriotyczna Rada Ocalenia
Narodowego o skrócie PRON, a w listopadzie jej czterystuosobową
Radą pokieruje pisarz z  PAX-u, Jan Dobraczyński, któremu
czytelnicy będą od tego momentu odsyłać jego książki na domowy
adres.
Czy za tą „porozumieniową” uchwałą sejmu głosował wtedy także
Ryszard Reiff, ten jedyny spośród 14 członków Rady Państwa, który
nocą z  12 na 13  grudnia głosował przeciw stanowi wojennemu?
Trudno to w archiwach sejmowych znaleźć. Wiadomo, że jeszcze do
końca stycznia ’82 Reiff był przewodniczącym poselskiego koła PAX.
Wiadomo też, że dopiero 26  maja 1982 przestał pełnić funkcję
członka Rady Państwa. Wypadł z gry.
Ale nadzieja „ulicy”, że w  tę szczególną rocznicę uchwalenia
Konstytucji –  która, co prawda, rozbiorów nie powstrzymała, ale
uważana była wtedy za symbol wielkości Rzeczpospolitej –  ta
nadzieja, że władza coś odpuści, była spora. W  końcu nadzieja
zawsze wyjątkowo dobrze się w Polsce trzyma. (3), (5)
Przepustkę zabrali, wodę farbują
Początkująca ma jeszcze wtedy starą, „karnawałową” przepustkę do
sejmu, więc podaje ją przez małe okienko, po schodkach,
naprzeciwko wejścia dla posłów. Czeka. Trochę długo. Mężczyzna,
który wziął od niej tę przepustkę i zniknął, w końcu znów się pojawia
i pyta: „Pani czego?”. „Jak to czego – odpowiada ona. – Przepustkę
miałam i panu dałam”. „To już pani nie ma” – odpowiada mężczyzna
i  znów wychodzi. A  ona się zastanawia, czy nie widziała już takiej
sceny w filmie? W Człowieku z marmuru? Z… żelaza? Sama już nie
wie.
Idzie na Nowy Świat –  który jest już cały w  gazie i  farbowanej
wodzie z  armatek, żeby łatwiej można było wyłapać wichrzycieli.
Zaczęło się od placu Zamkowego, tam zomowcy natarli na
siedmiotysięczny tłum. Tłukli pałkami nawet tych, co chcieli schronić
się w  katedrze. Na Rynku Starego Miasta na zomowców poleciały
kamienie, powstały barykady.
Ale władza była tego dnia przygotowana. Na ulicę wyszło sześć
tysięcy funkcjonariuszy ZOMO i  ROMO –  Brygady Manewrowej
Komendy Stołecznej MO. Do tego: tysiąc trzystu kursantów Wyższej
Szkoły Oficerskiej ze Szczytna. W  odwodach były pododdziały
Wojsk Nadwiślańskich i Wojskowej Służby Wewnętrznej.
Wypchnęli ludzi ze Starego Miasta, więc bitwa przeniosła się na
Krakowskie, Nowy Świat i  most Poniatowskiego. Z  jednej strony
kamienie i  barykady z  autobusów miejskich i  zerwanych płyt
chodnikowych, z  drugiej armatki wodne, śmigłowce i  opancerzone
transportery. Zatrzymano prawie 300  osób, 50  rannych milicjantów
i 20 manifestantów trafiło do szpitali.
Zanim zablokowano most Poniatowskiego, Początkująca-
Wyrzucona uciekła na Saską Kępę, do Drugiej Wyrzuconej. Tam co
jakiś czas wpadał ktoś następny i  opowiadał, gdzie bili, gdzie
polewali. A  wieczorem znów wprowadzono w  Warszawie godzinę
milicyjną.
Nie zawsze tak ostro, ale w  wielotysięcznych tłumach
manifestowano tego dnia w  Białymstoku, Elblągu, Gdańsku,
Gliwicach, Krakowie, Lublinie, Łodzi, Szczecinie, Świdniku, Toruniu.
ZOMO interweniowało wszędzie. I takie to było święto kultury i nauki.
(K)

Warszawa, Mariusz, ten od flagi – ustrój, każdy


wiedział, że jest zły…
Po 13  grudnia, chciał nie chciał, Mariusz ciągle przechodził tam
i  z  powrotem przez Śródmieście. Mama na Kredytowej, on na
Brzozowej. Wojskowych się nie bał. Mariusz i  jego koledzy
rozmawiali z  nimi na Starówce, na piwo czasem chodzili,
podpytywali, co słychać i jak to będzie. Wojacy mówili, że strzelać to
oni nie będą. Na Kredytowej, u  mamy, też z  żołnierzami gadali, na
ławeczce pod domem. A  wojacy bywali czasem chętni i  co tam
mogli, to opowiadali. Wojska ludzie się nie bali.
Mariusz pracował cały czas w  tym wielkim zmilitaryzowanym
zakładzie i  trochę handlował też książkami „na perskim”. Potem go
skasowali.
Dużo czytał. Ulotek trochę też. Znajomi mało się angażowali, on
sam „dla tej sprawy” również dużo nie zrobił. Miał 21 lat.
Ale 3  maja byli w  Śródmieściu. On, kolega i  ich dziewczyny.
Dziewczyna kolegi miała 15  lat, chcieli ją odprowadzić do domu po
drugiej stronie Wisły, a nic już nie jeździło. Myśleli, że przejdą przez
Nowy Świat, ale był kordon, niebiesko aż do Domu Partii. Nie mogli
z tego Nowego Światu wyjść.
Trafili akurat w  kocioł: milicjanci chyba stawiali barykadę,
przejechali jakimś samochodem, rozganiali tłum, postrzelali,
postrzelali, no i  przez chwilę spokój. I  znowu. Ktoś ich ganiał, nie
mogli się wydostać. I dziewczyna kolegi wpadła w szok. Gdzieś koło
nich coś strzeliło i  jak wczepiła się w  Mariusza, to nie mógł jej od
siebie oderwać. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. Więc do
jej domu, na Saską Kępę, „zatachał” ją przez most na piechotę. Na
rękach. Dopiero jak usiadł w fotelu, to go puściła.
No a on z kolegą: dawaj z powrotem do miasta zobaczyć, co się
dzieje. Dziewczyna Mariusza też, bo ona była wielki
solidarnościowiec. No ale przez Poniatowskiego nie mogli przejść,
przez Śląsko-Dąbrowski też nie. Nawet strażaków z  Targowej nie
puszczali na ten most. Dopiero koło pierwszej w  nocy złapali
taksówkę, na moście sprawdzili ich, czy ręce mają farbą z  wody
zabarwione, spisali, puścili.

Żeby było więcej prawdy…


Wtedy Mariusz uważał, że to wszystko ma sens. Tylko starał się nie
brać udziału w burdach. Jeśli ludzie szli i czegoś się domagali, jeśli
było widać, że są jakoś zorganizowani, chcą wykrzyczeć, żeby
wszyscy słyszeli, o  co im chodzi –  to się przyłączał. Ale od burd to
z  daleka, nie brał za kamienie, nie rzucał. Rozrabiał trochę, jak
każdy. Ale w pracy trzeba było mieć nienaganną opinię.
Ustrój, każdy wiedział, że jest zły, ale Mariusz starał się żyć, iść
do pracy, zarobić, nie przejmować się tym, że ktoś siedzi. Był
z  biednej rodziny, musiał szybciej iść do roboty –  tylko zawodówkę
przecież skończył – żeby matce jednak pomóc.
Bardzo wtedy chciał, żeby za pracę dobrze płacili. I „pleców” żeby
nie trzeba było mieć. Pracował już w  trzeciej firmie jako goniec
i widział, jak się rzeczy załatwia. Wszystko po protekcji. No i kradli.
Koleżanka wiedziała, kiedy na bramie będą sprawdzać, mówiła,
komu trzeba. I wtedy już niczego z zakładu nie wynosili. Mariusz nie
wynosił, tylko szedł do kierownika i  prosił o  to, co było potrzebne.
Pamięta, że o  brystol kiedyś poprosił, bo nigdzie nie można było
kupić, a  do czegoś potrzebował, już nie pamięta, do czego.
Kierownik poszedł z nim na bramę, wyniósł.
On ze znajomymi tego nie czuł, ale ludzie byli znów zastraszeni,
bali się rozmawiać. Oni brali to na śmiech, ale starsi się bali. Pomału
dowiadywał się, co się z nimi działo, co musieli przejść w wojnę, za
stalinizmu.
Wiedział, że powinna być większa swoboda. Książki o  tym, co
w szkole omijali, że nie spod lady powinny być, tylko normalnie, do
kupienia. Żeby więcej prawdy było i  żeby ludzie się mniej bali –  na
tym mu wtedy zależało. (A)

Warszawa, Andrzej P., sekretarz „od łączności” – i po


złudzeniach
Andrzej P. już nie był pierwszym sekretarzem. Taki był efekt całej
akcji z niewielkim udziałem sekretarza z komitetu. W pewnym sensie
mógł schować się za nowo wybranym sekretarzem POP i  zdziałać
coś na polu, które było dostępne. I starał się to robić.
Bo mówiło się, że łączność jest nerwem gospodarki, nerwem
państwa… Ale jak staje MZK, to widać. A jak łączność – nie. I przez
wiele lat było tak, że ta łączność jako dziedzina wymuszająca
elementy nowoczesności organizacji była przez politykę
niedoceniana. Decyzje, które zapadały gdzieś na górze,
powodowały, że ludzie pracujący na dole wcale nie czuli, że pracują
w zawodzie prestiżowym i nie byli w stanie przeorganizować spraw,
które uznawali za ważne.
Ludzie z  łączności byli rozproszeni, co samo w  sobie brzmi jak
paradoks. Ale najmniejsza poczta miała swoją organizację partyjną.
To utrudniało działania, więc Andrzej i  parę innych osób próbowali
stworzyć organizację środowiskową, która mogłaby, choćby w samej
Warszawie, jak równy z  równym rozmawiać z  administracją
przedsiębiorstwa. I żeby powstała reprezentacja dużego środowiska
łączności na zewnątrz. Znów w  zasadzie coś w  duchu „struktur
poziomych” z czasu przed 13 grudnia.
Wszystkie małe organizacje partyjne musiały podjąć uchwałę
w  tej sprawie. To wymagało kontaktów, jeżdżenia –  też do innych
miast. I  Andrzej zaangażował się. Ale organizacja partyjna w  jego
firmie –  jako największa –  musiała ten pomysł poprzeć. Chyba
trochę się obawiali, że powstanie kolejna „czapa” organizacyjna,
a  Andrzej na ostatnim etapie przygotowań stracił głos, rozchorował
się. Nie dał rady robić tego, co umiał najlepiej –  argumentować,
przekonywać, spotykać się, rozmawiać. No i jego własna organizacja
pomysłu nie poparła.
Myślał wtedy, że pewnie mógł to wcześniej lepiej przygotować,
uwypuklić jakieś argumenty, może nawet uziemić jakichś
przeciwników. Uważał, że zabrakło mu takich technicznych
umiejętności, które ma zawodowiec kierujący ludźmi. A  on takim
zawodowcem przecież nie był. Dobre chęci, zaangażowanie nie
wystarczyły. Stracił złudzenia. (A)

Świerk, IBJ – atom będzie jednak rozbity


Komisarz Witold Leszko, od początku niezadowolony z tego, co się
w Instytucie Badań Jądrowych dzieje, jeszcze w styczniu raportował,
że działalność kadrowa jest nasycona duchem solidarności […]
a wybrana pod dyktando solidarności w 1981 r. Rada Naukowa jest
w obecnej sytuacji organem hamującym prawidłowy rozwój Instytutu.
To fatalne słowo na „s” pisał uparcie z  małej litery i  proponował
swoim przełożonym wyrzucenie z pracy w Instytucie znacznej części
załogi.
A  oni wciąż robili swoje. 13  maja 1982, tak samo jak miesiąc
wcześniej, zorganizowali w  IBJ kilkuminutowe strajki protestacyjne
w  poszczególnych budynkach i  bardzo długie kolejki przed osobno
stojącą stołówką. Dalej wysyłali kartki do internowanych
pracowników, listy do URM z żądaniem zniesienia stanu wojennego,
amnestii i odwieszenia działalności związków zawodowych.
W  Świerku i  we wszystkich innych zakładach IBJ –  z  których
jeden był nawet w  Zakopanem –  strasznie ich było dużo, tych
fizyków, z natury duchów wolnych i niepodporządkowujących się. Tu
było chyba największe „uzwiązkowienie” w Polsce. W oczach partii –
 zbiorowisko szkodników.
Po akcji „kolejkowej” internowano kolejnych pracowników,
czterech zwolniono, ponad 30 ukarano administracyjnymi naganami,
rewidowano im mieszkania, przesłuchiwano, uniemożliwiono
wyjazdy zagraniczne, szantażowano, pozbawiano stanowiska
kierowniczego.
Zaczęły pojawiać się pogłoski o  możliwym rozwiązaniu Instytutu.
(36), (37)

Warszawa, Włodek Kowalski – sądowa „sieczkarnia”


i prezes Radiokomitetu
„Swoich”, sądzonych w  tej samej sprawie co on, Włodek zobaczył
dopiero pod koniec kwietnia. Wśród mniej więcej 60  osób
zwiezionych z  aresztów do poczekalni dla podsądnych nazywanej
„sieczkarnią”. Potem kolejny raz, w  maju, zaraz po tych dużych
demonstracjach.
Wtedy natknął się w „sieczkarni” na Macieja Szczepańskiego, do
sierpnia ’80 prezesa Radiokomitetu, nazywanego „krwawym
Maćkiem”. Dla Gierka tworzył „propagandę sukcesu”, która wylewała
się z  telewizorów przez całe lata 70. na zmianę z  niby zachodnią
rozrywką „Studia 2” Mariusza Waltera. Nawet ABBĘ do siermiężnej
Polski zaprosił.
A  kiedy w  1979  roku przyjechał do Polski Papież, wydał
kamerzystom słynny nakaz „kamery na klechę”, żeby nie pokazywać
tłumów obecnych na placu Zwycięstwa. To stąd wzięła się fraza
z piosenki Młynarskiego, że przyjdzie dużo, a pokazać trzeba mało.
I  to o  tym rozkazie Szczepańskiego śpiewał Młynarski, że będzie
tłum stłoczony licznie, rozmodlony fanatycznie, a w kamerze ma mi
z tego wyjść garsteczka!
Uwielbianą przez telewidzów prowadzącą przez lata teleturniej
„Wielka gra” Joannę Rostocką wyrzucił Szczepański bez pardonu
z pracy, bo wydało mu się, że miała na wizji łańcuszek z krzyżykiem.
Służył partii, miał dzięki temu jej zgodę i prawdziwe pieniądze, czyli
dewizy, na unowocześnianie bazy technicznej telewizji. Tworzył
spółki, które miały też na nowy sprzęt dodatkowo zarabiać. A  przy
okazji lubił sobie żyć „po wielkopańsku” za państwowe pieniądze –
  kawior na śniadanie, dwa samoloty i  jacht ze złotymi klamkami do
dyspozycji – o czym krążyły przed Sierpniem całe opowieści.
I  zaraz po Sierpniu go aresztowali, akt oskarżenia –  że wziął
półtora miliona łapówek plus zabór mienia Radiokomitetu za trzy
i pół miliona – prokurator zapisał w 120 tomach, po 200 stron każdy.
Proces zaczął się dopiero w styczniu ’82, trwał dwa lata i zakończył
wyrokiem: 8 lat więzienia. Ale w lipcu ’84 Sąd Najwyższy pozwolił na
zwolnienie z powodów zdrowotnych. No ale to później, później…
Na razie, w  maju ’82, w  tej „sieczkarni” Włodek zobaczył scenę
taką: Idziemy do magazynu. Szczepański wpada pierwszy
z rozwianym włosem i krzyczy: „Co się wczoraj działo na ulicach?”.
„Ano, wczoraj –  mówi więzień, funkcyjny z  magazynu –  na mieście
trochę dopierdolili zomowcom”. Na to Szczepański –  były członek
Komitetu Centralnego, cały szczęśliwy: „Dopierdoliliśmy im,
dopierdoliliśmy im!”.
Na Mokotowie przesiedział Włodek siedem miesięcy. Na początku
sierpnia zamienili mu areszt tymczasowy na poręczenie majątkowe,
na którego wpłatę sąd dał 40  minut. Znajomi, którzy przyszli na
sprawę, uzbierali do kapelusza i Włodek był wolny. Chwilowo, jak się
okazało. Niezadługo znów poszedł siedzieć. Tym razem w Białołęce.
(B), (47)

Warszawa – jednego porywają ze szpitala, drugi


dostaje wyrok śmierci
26  maja 1982 dwaj zomowcy na patrolu natknęli się w  parku
Żeromskiego na warszawskim Żoliborzu, niedaleko placu Komuny
Paryskiej, dziś Wilsona, na młodego człowieka. Zwyczajowo
poprosili o  „dowodzik”. Nie było w  nim jednak stempelka
o  zatrudnieniu, a  w  PRL-u brak takiego stempelka oznaczał, że
właściciel jest tak zwanym pasożytem, czy też pieszczotliwiej
nazywanym „niebieskim ptakiem”. A  takich specjalna ustawa
nakazywała zwalczać.
Ale zanim zomowcy zabrali się za zwalczanie, zaproponowali
młodemu człowiekowi, żeby się za pięć tysięcy wykupił. Młody
człowiek, który zresztą był doktorantem matematyki na UW, ale nie
miał przy sobie legitymacji uczelnianej, miał w  kieszeni tylko tysiąc
dwieście. Na dzisiejsze to równowartość około 70 złotych. Zomowcy
uznali, że to za mało i że bardziej im się opłaca go aresztować, bo
wtedy, być może, dostaną w nagrodę parę dni urlopu.
Skierowali go więc do samochodu, ale wtedy młody człowiek
zaczął uciekać, na co jeden z  zomowców strzelił z  kałasznikowa.
Jedna kula poszła młodemu w biodro, druga w dłoń prawej ręki, krew
się lała, zomowcy wezwali karetkę, która pojechała z  rannym do
szpitala na Banacha.
Tym rannym okazał się Jan Narożniak, który ukrywał się od
13 grudnia, bo był przecież na liście do internowania. No i drukował.
Od ’76 był w KOR, współzakładał w ’77 nieoficjalne wydawnictwo
NOWA –  z  Bogutą i  Chojeckim, tymi od fizyków w  Świerku. Po
Sierpniu pomagał organizować poligrafię w  Regionie Mazowsze.
Z  jego powodu jesienią 1980 Region już proklamował strajk. Bo
aresztowano go, kiedy upowszechnił tajną instrukcję prokuratora
generalnego o  tym, jak zwalczać Solidarność. Co zakwalifikowano
jako ujawnienie tajemnicy państwowej, czyli ostro.
Chcieli go aresztować i  jesienią ’80 Warszawa już była oklejona
plakatami strajkowymi. Tyle że władzom nie zależało tak od razu na
konfrontacji i  po interwencji „krajówki”, Regionu Mazowsze
i  poręczeniu prezesa SDP Stefana Bratkowskiego Narożniaka
zwolniono z aresztu, a Solidarność strajk odwołała.

Szpital na Banacha – odbijamy


Po tym fatalnym spacerze po parku 26  maja 1982, w  szpitalu na
Banacha Narożniak musiał przejść dwie operacje. Po nich przez
pierwsze dni leżał w kilkuosobowej sali. Przy drzwiach wejściowych
stali zomowcy z  automatami i  „zwykli” milicjanci. Tajniacy kręcili się
po szpitalu i strzegli wejść, na zewnątrz co paręnaście metrów stały
patrole. Wkrótce jednak rekonwalescenta przeniesiono do separatki.
Naprzeciw stale otwartych drzwi siedzieli dwaj uzbrojeni zomowcy.
W  Warszawie działała już podziemna struktura –
  Międzyzakładowy Robotniczy Komitet „Solidarność”. Wydawał już
„CDN. Głos Wolnego Robotnika”, już nadał pierwszą audycję
solidarnościowego radia z  tą siekierą, motyką graną na flecie na
początku. MRKS powstał wiosną ’82 wedle starych zasad akowskiej
konspiracji. W  pierwszej piątce organizatorów byli ludzie z  Ursusa,
Polskich Zakładów Optycznych, Huty Warszawa. Przygotowali akcję
odbicia Narożniaka.
Pomysłodawcą był przewodniczący Solidarności z  Banacha,
wtedy anestezjolog, później psychiatra i  psychoterapeuta, doktor
Jerzy Siwiec. Z  doktor Ewą Kunicką, koleżanką ze stacji
krwiodawstwa i  łączniczką Zbigniewa Romaszewskiego z  MRKS-u,
zaaranżowali wywiezienie Narożniaka na lipny rentgen. Weszła tam
–  przechodząc obok stojących pod drzwiami zomowców –  doktor
Kunicka w  białym fartuchu, spytała Janka, czy zgadza się na taką
akcję. Zgodził się. Więc konsultowano dalej, ze Zbigniewem
Romaszewskim, szpitalny personel o  niczym nie wiedział. Doktor
Siwiec spotkał się natomiast parę razy z  wykonawcami –  Adamem
Borowskim i  Jerzym Bogumiłem z  grupy specjalnej MRKS.
Przećwiczyli temat „na sucho”, na terenie szpitala.
Obstawa Narożniaka nie wiedziała, że kiedy zjedzie się z  bloku
operacyjnego windą do podziemia, można półkilometrowym
korytarzem dotrzeć do prosektorium. Było w  wolnostojącym, nieco
oddalonym od głównego budynku, niepilnowanym przez straże. Bo
wyglądał jakoś tak, że trudno było się domyślić, że należy do
szpitala.

W prosektorium najzabawniej jest nad ranem… –


 czyli akcja w klimacie Zembatego
7 czerwca, w trzynastym dniu hospitalizacji Narożniaka, zawieziono
go na blok operacyjny. Było tam 15 sal, ale on trafił do tej, w której
operował akurat doktor Sankowski. Wcześniej robił mu przeszczep
skóry na dłoni i  często zmieniał opatrunki. Mimo że Narożniak nie
miał tego dnia planowego opatrunku, doktor, nic nie mówiąc, zmienił
mu go. Zaraz potem Borowski i  Bogumił wywieźli pacjenta z  sali
operacyjnej niepilnowanymi drzwiami do windy. Tu przełożyli go
z  łóżka na wysoki wózek do przewożenia zwłok, nakryli
prześcieradłem i  podziemiem przewieźli do drzwi prosektorium. Na
podjeździe dla samochodów, zawiniętego w koc, ułożyli na podłodze
nyski i  spokojnie wyjechali z  terenu szpitala. Przez równie
niepilnowany jak budynek prosektorium parking.
Cała operacja się udała i  pacjent –  inaczej niż w  warszawskim
dowcipie – nie zmarł. Za to do szpitala wkroczyła słynna prokurator.
Nikt nie pamiętał, jak ma na imię, bo zawsze używano tylko tej zbitki:
„prokurator Bardonowa”. Miała 55  lat, oskarżała w  procesach
politycznych od lat 60., a teraz była naczelnikiem wydziału śledczego
warszawskiej prokuratury wojewódzkiej. Całym sercem i  umysłem
oddana władzy i SB, była „twarzą” reżimowej prokuratury. Adwokaci
broniący politycznych mówili o niej „wcielenie prawniczego zła”.
Było już lato, więc pewnie miała na sobie jedną z  kwiecistych
sukienek, które niezwykle lubiła. Niewysoka, przysadzista, z  blond
trwałą i mocno podkreślonymi brwiami. Kazała zebrać cały personel
bloku operacyjnego i  rozpoczęła zbiorowe przesłuchanie. Jeden
z  lekarzy zwrócił uwagę, że mają plan operacji, muszą pracować…
„A  kim pan jest?” –  zapytała. „Kierownikiem bloku operacyjnego”.
„Aresztować” – zadecydowała. Ale widać trochę się pospieszyła, bo
zabrali go nie od razu. Teren szpitala szczelnie otoczyło ZOMO,
dokładnie przeszukane zostały szafki personelu. Wieczorem milicja
zabrała z domu doktora Sankowskiego i zakratowaną nysą zawiozła
go do Pałacu Mostowskich, potem na Rakowiecką. O  tym, co dalej
z nim, doktor Kunicką i doktorem Siwcem – będzie potem. (11c), (48)

Wyrok śmierci dla dyrektora Wolnej Europy


A  „ulica”? Dowiedziała się niemal od razu –  z  Wolnej Europy, która
od lat mówiła wprost to, czego w  PRL-u cenzura powiedzieć nie
pozwalała – że Bierut był szpiclem NKWD, że Katyń to Rosjanie, że
po repatriacji w  1948 roku na terenie ZSRR wciąż żyje pół miliona
Polaków.
W  1950  roku powoływali tę nadającą z  Monachium rozgłośnię,
między innymi, generał Dwight Eisenhower, głównodowodzący
wojskami amerykańskimi w  Europie w  czasie II  wojny światowej,
konserwatysta, trzy lata później już prezydent USA, i  Allen Dulles,
podczas II  wojny szef amerykańskiego wywiadu w  Europie i  od
1953  roku dyrektor CIA. Rozgłośnia miała więc amerykańskie
wsparcie organizacyjne i  finansowe, ale też zespół złożony
z wychowanych jeszcze w II Rzeczpospolitej emigrantów.
Od kwietnia ’82, dokładnie od dnia, kiedy w  kraju powstała
podziemna Tymczasowa Komisja Koordynacyjna NSZZ
„Solidarność”, dyrektorem, a  wkrótce również doradcą TKK był
Zdzisław Najder. Urodzony w  Warszawie w  1930  roku, trochę
tajemniczy specjalista „od Conrada”, który dyplom literaturoznawcy
zrobił… w Oksfordzie. I choć był też pracownikiem Polskiej Akademii
Nauk, sporo wykładał na Columbii i Yale. W Polsce miał zakaz pracy
ze studentami. Współpracował z  paryską „Kulturą” Giedroycia,
w  połowie lat 70. założył w  Polsce tajne Polskie Porozumienie
Niepodległościowe. Znał poprzedniego dyrektora RWE, Jana
Nowaka-Jeziorańskiego, który prosił go o  przekazywanie
wiadomości z  kraju, często dzwonił więc –  głównie z  budek
telefonicznych na lotniskach –  do rozgłośni. Nowego dyrektora
szukano od jakiegoś czasu, zaproponowano to Najderowi, po
namowach Tadeusza Mazowieckiego zgodził się.
Jesienią ’81, na zaproszenie college’u w  Oksfordzie, Najder wy-
jechał tam, żeby kończyć prace nad angielskim wydaniem biografii
Conrada. Na styczeń ’82 miał kupione bilety powrotne. W  Polsce
zaraz po 13  grudnia aresztowano ludzi z  Porozumienia
Niepodległościowego, o  czym Najder dowiedział się –  jak sam
opowiadał – od brytyjskich służb specjalnych, które błyskawicznie go
odnalazły. Wtedy zdecydował się przyjąć propozycję RWE. Uważał,
że rolą Radia powinno być przygotowywanie Polaków na moment,
kiedy polskie pole manewru się poszerzy.
Rok później dostał za swoje stanowisko wyrok śmierci – zaocznie,
od Sądu Wojskowego w  Warszawie. Ale ludzie słuchali tego radia.
Wciąż niemiłosiernie zagłuszanego, jednak, jak to na krótkich falach
–  co jakiś czas słyszalnego. Stacje zagłuszające budowane za
ciężkie pieniądze przez władze nie mogły tego przekazu zlikwidować
całkowicie. A kto sam nie dosłyszał informacji poprzez szum – i tak
dowiedział się wszystkiego w kolejce czy w tramwaju. (49)

Akowsko
Odbicie Narożniaka, o  którym RWE zaczęła szybko informować,
skojarzyło się „ulicy” od razu z  akcją Szarych Szeregów z  czasów
hitlerowskiej okupacji. Pod Arsenałem grupa „Zośki”, harcmistrza
Tadeusza Zawadzkiego, odbijała rannego „Rudego” –
  podharcmistrza Janka Bytnara. I  choć te dwie akcje różniły się –
 Rudego odbijano nie ze szpitala, a z więźniarki, która z Gestapo na
Szucha przewoziła go na Pawiak, „ulica” traktowała te dwa
uwolnienia – z 1943 i z 1982 roku – jako znak tej samej aktywności
ruchu sprzeciwu. Tego nurtu.
Niedługo później zaśpiewał o  tym Jan Krzysztof Kelus, ten od
„szosy E-7” i  kaset, które sam, poza cenzurą, wydawał. Po
13  grudnia, już ukrywając się, Kelus współtworzył niezależne
wydawnictwo CDN. W  lipcu ’82 i  jego „trafiło” –  znalazł się na
Białołęce, w  celi z  Januszem Onyszkiewiczem, rzecznikiem
Solidarności w  „karnawale”, i  Henrykiem Wujcem, jeszcze przed
Sierpniem redaktorem podziemnego „Robotnika”, a potem członkiem
„krajówki”. W  tej Białołęce Kelus napisał Polski broadside, czyli
w  więzieniu zasłyszaną opowieść prawdziwą o  ponownym ocaleniu
Narożniaka Jana z  rąk prokurator Bardonowej. Poszło w  Polskę
błyskawicznie:

Parę dni minęło


– wie już Polska cała –
że Jasio Narożniak
zrobił glinę w wała

Mieli ze szpitala
wziąć go do więzienia
ale mu pomogli
chłopaki z podziemia…

Za Janem Narożniakiem rozesłano listy gończe, poszukiwano go


przez komunikaty w telewizji. Prokurator Bardonowa, czyli Wiesława
Bardon, straszyła, że wszyscy zamieszani w ucieczkę muszą zostać
surowo ukarani. (33)

Andrzej R., dla znajomych sekretarz – inkasent na


pustyni
Andrzej R., ten z komitetu dzielnicowego, od 1 stycznia nie pracował
już tam, szukał pracy. Jak zawsze, chciał z ludźmi, żeby rozmawiać,
przekonywać. Zaraz po 13  grudnia zaczął jednak rozumieć, że
najbliższy czas będzie stracony, bo nie pojawił się żaden poważny
impuls do zmian gospodarczych, które przecież były kluczowe. Na
nie właśnie liczył. Znajomy znalazł mu w końcu robotę w energetyce
–  miał zostać kierownikiem rejonu. Ale Andrzej uparł się, że musi
zacząć od najniższego stanowiska i został inkasentem. Takim, który
chodził po mieszkaniach i  sprawdzał liczniki. Przecież nie było
jeszcze całej tej elektroniki, która przesyłałaby dane cichutko do
centrali.
Jakoś wiosną inny znajomy załatwił mu pracę administratora na
kontrakcie w  Iraku. W  końcu jeszcze od lat 70. wielkie polskie
przedsiębiorstwa budowały drogi, mosty i  fabryki na Bliskim
Wschodzie. Jeden Budimex wybudował na takich kontraktach prawie
pięć tysięcy kilometrów dróg i  autostrad wartych ponad półtora
miliarda ówczesnych dolarów.
Dla władz PRL kontrakty eksportowe z  jednej strony były
prestiżowe i  świadczyły o  możliwościach polskich inżynierów, no
i  państwa, które ich wykształciło. W  latach 80. ważne też były
milionowe dochody, wzmacniające choć trochę słabnącą
gospodarkę. Z drugiej strony, władze obawiały się, że widok pełnych
półek w  bliskowschodnich sklepach i  wysokie kontraktowe pensje
mogą podkopywać wiarę wyjeżdżających w  socjalistyczne
fundamenty PRL-u. Ale godziły się na te kontrakty.
Partia formalnie powinna się zgodzić na taki wyjazd, ale się nie
zgodziła. Ale Andrzej pojechał. Że jednak był z  ducha legalistą,
rozmawiali w  tym upale w  Iraku na przykład o  PRON-ie. Bo
niedawno powstał. Taki nowy Front Jedności Narodu. Pili też sporo
i  chociaż w  muzułmańskim kraju zdobycie alkoholu było czasem
trudne i  był drogi, radzili sobie. Bo wiadomo było, że „Polak nie
wielbłąd –  napić się musi”. Robili wyprawy do sklepów i  sklepików,
gdzie było to wszystko, czego brakowało w Polsce: coca-cola, pepsi,
zachodnie telewizory, ekspresy do kawy i  aparaty do masażu –
 jeden wielki Pewex.
Słuchali też razem kaset. Znów, jak by nie patrzeć, jednak
nielegalnych, bo z  Kaczmarskim. Kiedy po paru miesiącach
dojechała do Andrzeja skłonna do omdleń żona, była przerażona.
No bo gdzie on rozmawiał o  tym PRON-ie? Gdzie tych kaset
słuchał? Założył tam organizację partyjną. Więc tam. (A), (50)

Partyjni lektorzy nie ustają w reedukacji


7  czerwca 1982 w  Wydziale Ideologicznym KC znów spotkano się
w  sprawie reedukowania internowanych, którzy wciąż skorzystać
z  tego nie chcieli i  z  reguły używali argumentacji stosowanej przez
wrogie ośrodki dywersji ideologicznej. Ale uparcie typowano kolejne
ośrodki i  przygotowywano grupy lektorów: w  każdej specjalista
politologii, ekonomii i  prawa. Tyle że kiedy już zaczęli swoje wizyty,
w Zabrzu zgłosiło się tylko pięciu chętnych do rozmów, dwa kolejne
ośrodki spotkania zbojkotowały.
Zaczęły się zwolnienia po 22  lipca –  wyszło wtedy 913  osób,
w  tym wszystkie kobiety. W  ośrodkach pozostały osoby najbardziej
ekstremalne, o  postawach zdecydowanie negatywnych wobec
aktualnej rzeczywistości –  wręcz wrogo ustosunkowane do władzy
ludowej, niepodatne na jakiekolwiek pozytywne oddziaływania.
W  „Informacji…” odnotowano, że w  7  ośrodkach odosobnienia
(Strzebielinek, Darłówek, Kwidzyń, Rzeszów, Uherce, Białołęka,
Grodków) ewidencyjnie przebywa 864  internowanych, z  tego
faktycznie w  ośrodkach 562, pozostałe: w  szpitalach, na
przepustkach, w KW MO i kilku na ucieczce.
I  podczas kolejnego spotkania w  Wydziale Ideologicznym KC,
27 lipca, część lektorów postulowała czasowe zawieszenie wizytacji
i  rozmów z  internowanymi. Inni przekonywali, że szkoda ich pracy,
bo rozmowy wpływają na kształtowanie się pozytywnych postaw
tylko u  internowanych o  chwiejnych poglądach. Jednak czasowo
wizytacje ośrodków zawieszono. Między marcem a lipcem ’82 wzięło
w  tych spotkaniach udział –  wedle „Informacji…” dobrowolnie –
 580 internowanych. (1)

Wrocław, Kleczkowska, Tadeusz Rzeszótko – marzy,


że ich odbiją
31  sierpnia 1982 Tadeusz jest już na Kleczkowskiej we Wrocławiu.
Jeszcze w połowie maja zawieźli go z innymi z aresztu na czytanie
akt, miesiąc później był już po wyroku. Pięć lat. I  przenieśli go
z  czterema innymi z  tej samej sprawy na tę Kleczkowską. Dużo tu
było solidarnościowych „brodaczy”, prawie wszyscy z  wyrokami
powyżej trzech lat. Ludzie ze Szczecina, z Wrocławia, Zielonej Góry,
Gorzowa. Tadeusza i  kolegów przywitali okrzykami: „Czołem
ekstrema”.
31 sierpnia, w rocznicę Porozumień Sierpniowych, na spacerniak
wyszli każdy ze swoim znaczkiem –  Solidarności, KPN-u, NZS-u.
Śpiewali z  palcami ułożonymi w  „V”. Ale zaraz ściągnęli ich
z  dziedzińca, zakazali spacerów na resztę dnia. Do cel wpadła
atanda, pozrywali ze ścian wszystkie plakaty, znaczki. Któryś z nich
zemdlał, więc dali spokój.
Przez całą noc „wisieli” na okiennych kratach – w mieście wrzało,
na Kleczkowskiej wszystko było słychać. Atanda już do cel nie
wchodziła, a  oni słuchali odgłosów wystrzałów w  mieście i  nawet
trochę wierzyli, że ludzie zdobędą więzienie. Ale do rana nikt
więzienia nie zdobył, a atanda znów obeszła cele i biła. (B)

Wałbrzych, jest dobrze, będzie lepiej, broni użyto


31 sierpnia to była rocznica dla ludzi ważna. W Wałbrzychu Wydział
Polityczno-Wychowawczy KW PZPR potrzebował dobrych paru dni,
żeby opracować informację o  sytuacji w  województwie i  posłać ją
wyżej. Zrobili to dopiero 6 września 1982. Na początku musiało być
o  tym, jak dobrze się działo przed 31  sierpnia. Czyli: nastąpiło
wyraźne ożywienie działalności partyjnej […] podjęto intensywną
pracę propagandowo wyjaśniającą, mającą na celu przeciwdziałanie
ewentualnym ekscesom […] wykorzystywano radiowęzły zakładowe,
centralne i lokalne materiały propagandowe, nawołujące do rozwagi
i spokoju.
Już 30  sierpnia trzeba było przejść do czynów bardziej
zdecydowanych: wprowadzono pełną mobilizację aparatu
partyjnego, aktywu oraz oddziałów polityczno-obronnych […]. Do
ośmiu wiodących zakładów pracy województwa skierowano grupę
47 oficerów Wojska Polskiego.
A  to wszystko właściwie nie wiadomo w  jakim celu, bo w  dniu
31  sierpnia na terenie województwa w  godzinach pracy I  zmiany
panował spokój i  porządek. No, chociaż jednak… w  zwiększonym
nakładzie pojawiły się w  17  miejscowościach wrogie ulotki […] były
również przypadki zrywania ulotek „Mamy tylko jedną Polskę”.
Partyjnych, partyjnych!
Im dalej w tym wałbrzyskim opisie, tym gorzej. Bo dalej były same
„incydenty”. Na przykład wywieszenie na 82-metrowym kominie
zakładów chemicznych w  Żarowie biało-czerwonej flagi z  napisem
„Solidarność”. Przy jej zdejmowaniu około 30  zgromadzonych
obrzucało zdejmujących wulgarnymi epitetami. 12 solidarnościowych
flag wywieszono też na terenie Głuszycy, flagi z Solidarnością skutą
łańcuchem –  w  Świdnicy. Były msze, składanie kwiatów, kazania,
śpiewanie religijnych pieśni i  powtarzanie refrenu Ojczyznę wolną
racz przywrócić, Panie. Były hasła: „Uwolnić Lecha”, „Skończyć stan
wojenny”, „Solidarność żyje”. W  różnych miastach zatrzymano
110 osób.
Wydział Polityczno-Wychowawczy KW ocenił jednak, że incydenty
nie znalazły poparcia ze strony załóg robotniczych […] efekty
produkcyjne w  dniu 31  sierpnia 1982 są lepsze niż w  wielu
poprzednich okresach.
Mimo tych optymistycznych danych pod koniec „Informacji…”
znalazła się refleksja: po incydentach z  dnia 31  sierpnia liczyć się
należy ze wzrostem aktywności ekstremy „Solidarności”. Tylko
mimochodem wspomina też „Informacja…” o  sprawie trochę
zaskakującej i sugerującej, że o czymś jednak nie napisano wprost.
Nie do końca wiadomo, gdzie –  prawdopodobnie na partyjnych
zebraniach –  często zadawane było pytanie „Czy użycie broni było
konieczne?” […] Stwierdzić należy, że pełną ocenę w tym względzie
przyniosą zebrania partyjne, jakie odbędą się w m-cu wrześniu. (1)

Centrala MSW – nawoływania, co nie znalazły


oddźwięku…
Warszawska centrala MSW oceniła sytuację w kraju szybciej niż KW
w  jednym Wałbrzychu. No ale wiadomo, partia kieruje, rząd rządzi,
a  służby mają wiedzieć, jak jest, więc mają swoje sposoby.
1  września 1982 w  „Informacji dziennej MSW nr  242/344 –  Tajne.
Podlega zwrotowi do Gabinetu Ministra” –  opublikowano notatkę
całościową.
31  sierpnia 1982 w  kilkudziesięciu miastach doszło do
manifestacji i  innych form zgromadzeń […] w  29  przypadkach do
rozpraszania nielegalnych zgromadzeń użyto siły […]
w  16  przypadkach zlikwidowano powstające zagrożenia przy
zastosowaniu legitymowania […]. Dotychczas stwierdzono 3  ofiary
śmiertelne wśród uczestników zamieszek –  2  w  Lublinie
i 1 w Gdańsku […]. 23 uczestników zamieszek doznało obrażeń. We
Wrocławiu przebywa w  szpitalu 6  osób z  ranami postrzałowymi
i 1 w stanie ciężkim […]. Zatrzymano 3621 uczestników zajść.
Redaktorzy z MSW starali się informować szybko, nie mogli więc
jeszcze wiedzieć, że trzy dni później w szpitalu zmarła trzecia ofiara
z  Lublina; że ofiara z  Wrocławia, opisana jako osoba w  stanie
ciężkim – też zmarła.
W następnym akapicie było już o tym, że nawoływania podziemia
„Solidarności” do strajków i  akcji protestacyjnych nie znalazły
oddźwięku wśród załóg. Klasa robotnicza, z wyjątkiem części załogi
Huty im. Lenina w Nowej Hucie, nie brała udziału w demonstracjach.
Ciekawe, że choć ludzie w  niczym nie brali udziału, zaraz potem
redaktorzy opisali, że we Wrocławiu była barykada, podpalony
radiowóz, w  tramwaju pobito i  rozbrojono romowca, ujawniono
i  zagłuszono przez specjalne nadajniki nadawanie nielegalnej
radiostacji w  paśmie UKF, demonstrantów musiały rozpraszać
oddziały WSW i  WOP i  nawet hospitalizowano 11  funkcjonariuszy
oraz dwóch żołnierzy. W  Trójmieście do szpitala trafiło ośmiu
milicjantów, w  Krakowie sześciu. W  Lublinie tłum obrzucał milicję
butelkami z benzyną i kamieniami.
Dalej relacjonowano, jak w  Warszawie armatki wodne musiały
rozpraszać tłumy z flagami i transparentami, więc ludzie chronili się
w  kościołach, a  u  Świętego Krzyża tendencyjne wywiady
przeprowadzali znajdujący się tam dziennikarze zachodni.
W  kościele Świętej Anny i  na zapleczu kościoła wizytek na
Krakowskim lekarze i  pielęgniarki z  Solidarności w  punktach
opatrunkowych rozdawali środki neutralizujące działanie gazu
łzawiącego, czyli pewnie sól fizjologiczną.
MSW nie miało wtedy powodu, żeby zwrócić uwagę na to, że
w jednym z patroli sanitariuszką była córka pielęgniarki oddziałowej
z  kliniki na Banacha, Justyna Pochanke. Chyba nie mieli też
świadomości, że na czas manifestacji w  klasztorze przy Miodowej
był zorganizowany szpital polowy.
Na koniec „Informacja dzienna…” podała jeszcze, że fakty
kolportażu wrogiej propagandy pisanej stwierdzono na terenie
40  województw. Ogółem ujawniono 7821  ulotek, 25  nielegalnych
wydawnictw, 14  plakatów, 454  napisy oraz 46  symboli „Polski
Walczącej”. Funkcjonariusze udaremnili też kolportaż 1525  ulotek
i 1279 nielegalnych wydawnictw.
Precyzja godna mistrzów słowa i liczydeł. (1), (11c)

Podkarpacie, Mariusz, ten od flagi, idzie do wojska


Trochę później, bo w październiku 1982, Mariusza wzięli do wojska.
Zorientował się, że w  tym roku było aż dziewięć poborów –  od
stycznia brali prawie miesiąc po miesiącu. Może brali dla
przestrachu młodzieży? – zastanawiał się. Żeby nie rozrabiali?
Upychali to wszystko do wojska, żeby szybko przeszkolić i na ulice
jako mundurowych wysłać, żeby jak najwięcej ich chodziło? Żeby
strach w ludziach wzmacniać?
Ale czy ludzie tak się znowu bali? Wojska to raczej mało kto.
Nawet jak Mariusz stał na warcie, gdzieś przy ogrodzeniu, to często
ktoś się zatrzymywał, pytał: „A może ci piwko przynieść?”. Przez te
dziewięć poborów poprzedni rocznik wychodził i pół roku wcześniej,
bo naraz tego wojska było za dużo. A przecież trzeba ich wyżywić,
ubrać. To kosztuje.
Wcześniej, jeszcze przed wojskiem, po żadnej demonstracji go
nie spisali. A biegał tam i z powrotem przez Śródmieście, tam, gdzie
najwięcej tego zamieszania było. Najwięcej rozrabiała, zdaniem
Mariusza, milicja, po każdym starciu zostawiali po sobie łuski.
Kamieni na ulicach Mariusz nie widział, ale łusek – pełno. Strasznie
go denerwował gaz. Na Starówce trzymał się długo, czasem po
tygodniu jeszcze trudno było przejść, człowiek cały czas był
załzawiony. Na bliskiej Woli, u mamy – to samo.
Po którejś demonstracji był u  koleżanki, milicja zbierała się koło
Victorii, ludzie czemuś szli od Mazowieckiej, skręcali w  Kredytową.
Więc przez okna krzyczeli do nich, żeby uciekali do bram, bo tam
były jakieś przejścia podwórkami. A  milicja za nimi, co jakiś czas
któryś wystrzelił w  okno. Obok koleżanki, w  tym samym korytarzu,
mieszkał wojskowy, miał małe dziecko. Jak mu strzelili gaz w okno,
to dwa dni nie mógł w  domu mieszkać, żona spała u  sąsiadów. Bo
nie patrzyli, kto się z okna wychylał albo go nie zamknął, tylko sobie
–  może i  dla rozrywki –  puszczali ten gaz. Przechodzili i  za pół
godziny od nowa.

Powołali
Do wojska specjalnie Mariusz nie chciał, ale go powołali. Nie chciał
kombinować odroczeń, bo co, potem miałby 28  lat i  wzięliby go
w  ostatnim momencie, jak kolegę? Wolał to mieć za sobą.
Z  Warszawy było z  nim sześciu, z  jednym mocno się zakolegował.
W jednostce na Podkarpaciu wszystkich zapisali do ZSMP. Ale żeby
ktoś w to wierzył, to raczej nie. Mariusz był w tym dla przepustek.
Najpierw trzymiesięczna „unitarka”, potem przysięga. Rodziny
przyjeżdżały z  wałówkami, robiły całe pikniki. Mariusz wysłał swoim
zaproszenie bez daty, bo dla niego to nie było żadne święto. Tego,
co go tam uczyli przez dwa lata, dałoby się przez rok – oceniał. Ale
byli darmową siłą roboczą. On wcześniej nie miał nic wspólnego
z  budowlanką. A  w  jednej jednostce i  w  drugiej na rzecz miasta
budowali garaże albo i domy na rozkaz. A oficerowie wykorzystywali
ich, jak któryś coś potrafił –  na przykład boazerie kłaść. I  za dwa
tygodnie takiego czegoś dostawało się dwa dni urlopu.
Wtedy Mariusz jechał do domu i słuchał, jak koleżanka opowiada.
Że po którejś manifestacji spychali ludzi ze Starego Miasta na
Mostową, a ludzie siadali, gadali, śpiewali. Milicja któregoś razu była
na koniach, jeden spadł na tej Mostowej, koleżanka się śmiała.
Potem wracał do jednostki i  znów: poligon, służba, warta,
przepustka, a  najwięcej to jednak izba chorych i  szpital. Dostawał,
jak wszyscy, kary za złe powieszenie ręcznika. Za buty
niewyczyszczone szły już nagany, a czasem i areszt. Siedział 45 dni,
dostał też Orzysz, jednostkę karną. W zawieszeniu na trzy miesiące,
na szczęście.
Śmiali się z  kolegami, mimo tego, co im starszy rocznik robił.
Pady, przysiady, pompki. Regulaminowo można na jednym metrze
kwadratowym człowieka zamęczyć. Kaprale znowu kazali nago
tańczyć albo wisieć na sprężynach górnego łóżka. Po czterech
miesiącach takiej „rozrywki” jeden z kaprali dostał wyrok – trzy lata –
 i było spokojniej.
Był w kompanii liniowej, wyszkolili go na sapera-kafarzystę, jeździł
w  Bieszczady ratować zagrożone mosty –  bo już umiał. A  nauczył
się na takich „piórnikach” – kawałkach trotylu używanych dawno, po
wojnie, i  na minach już wycofanych z  NATO. Trochę śmieszne mu
się to wydawało.
Jak chodził „na lewiznę”, przebierał się „w  cywilki”, w  mundurze
nie lubił. (A)

Sądy i sejmy
W  październiku ’82 rozpoczął się proces „śpiewaków” z  więzienia
w  Załężu. Tych, co to Hymnem internowanych uporczywie
wyrządzali szkodę interesom PRL. I chyba komendant więzienia nie
był zadowolony, kiedy Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego na
posiedzeniu w  Rzeszowie wydał wyrok uniewinniający. O  czym
major magister Nogieć, skrupulatnie, korespondując jak szef
z szefem, z pewnością poinformował pułkownika magistra Starszaka
w Warszawie.
Ale w  tym samym październiku sejm uchwalił nową ustawę
o związkach zawodowych. Rozwiązywała wszystkie istniejące przed
13  grudnia i  tym samym spowodowała likwidację Solidarności.
Rolnikom indywidualnym w  ogóle nie przyznawała prawa do
zrzeszania się w  związki, rządowi dała zaś uprawnienie do
przekazania majątku Solidarności związkom nowo tworzonym.
„Momenty były” –  jak mógłby powiedzieć ktoś w  „karnawale”
słuchający w  radiowej Trójce „60  minut na godzinę”. Ludzie
demonstrowali. Mocno. No i  dla „ochrony”, jak mówiły służby, były
też kolejne zatrzymania i aresztowania. (3)

Świerk, Instytut Badań Jądrowych – rozganiamy


W IBJ w Świerku w październiku nie było demonstracji, wciąż były za
to pogłoski o  możliwym rozwiązaniu. Protestowali dopiero
10  listopada, dzień przed 11, który wtedy nie był żadnym Świętem
Niepodległości. Rano, jak zwykle, przyjechało do Świerku
autobusami kilkuset pracowników. Weszli na teren inną niż
zazwyczaj bramą, sporym, powolnym pochodem okrążyli główny
plac i dopiero wtedy rozeszli się do swoich zakładów.
Zaraz po tym dyrektor odebrał telefon od oficera Służby
Bezpieczeństwa, że IBJ zostanie rozwiązany. Prezes utworzonej
kilka miesięcy wcześniej Państwowej Agencji Atomistyki usłyszał
właśnie od wicepremiera, że w ciągu dwóch tygodni ma przygotować
wniosek o reorganizację.
Jeszcze w  październiku 1982 komisarz wojskowy w  IBJ,
podpułkownik Leszko, wnioskował o  wywarcie presji na prezesa
Państwowej Agencji Atomistyki, aby przygotował i  uzgodnił dekret
o  rozwiązaniu IBJ i  utworzeniu np.  Instytutu Energetyki Jądrowej
z  obsadą nie 4000  ludzi, a  np.  1500 –  gdyż taka grupa w  pełni
zabezpieczy potrzeby polskiej atomistyki.
Fakt, komisarz mógł być sfrustrowany. Czystka prowadzona przez
cały rok prawie nic nie dała. Próbował wyrzucić z  IBJ –  za
organizację lub udział w protestach – ponad 200 osób, ale udało się
zwolnić tylko 15. Terenowa Komisja Odwoławcza, do której
odwoływali się zwalniani pracownicy, przywracała ich do pracy,
a  komisarz Leszko oceniał to jako drwinę z  władzy, bo Komisja
domagała się od SB i  Komitetu Obrony Kraju –  czyli komisarza –
  dokumentacji potwierdzającej zarzuty wobec pracowników. Dla
komisarza –  rzecz niepojęta. No ale skoro wyrzucanie z  pracy
niewygodnych osób nie udało się, trzeba było „uspokoić” IBJ inaczej.
Pod koniec listopada 1982 zarząd Agencji Atomistyki rozpatrzył
sprawy dostosowania zaplecza naukowo-badawczego atomistyki do
decyzji rządowej dotyczącej budowy pierwszej elektrowni jądrowej
w  Polsce. Ta decyzja zapadła już w  1971  roku, ale dopiero
w  styczniu ’82 Rada Ministrów podjęła uchwałę w  sprawie budowy
elektrowni jądrowej w  Żarnowcu, a  w  marcu ’82 rozpoczęto tam
pierwsze prace.

Rocznicowo
To, co Agencja rozpatrzyła, przesłała do Urzędu Rady Ministrów i tak
to 13  grudnia 1982 –  jakby naprawdę nie można było wybrać innej
daty –  Prezes Rady Ministrów, generał Jaruzelski wydał
„Zarządzenie”. Jakie? „W  sprawie organizacji jednostek naukowo-
badawczych i rozwojowych atomistyki”.
Zlikwidował Generał IBJ i  porozsyłał w  końcu wszystkich tych
fizyków, knujących w  jednym miejscu, do trzech odrębnych
instytutów. Miały działać od nowego roku. To się nazywało
„reorganizacja”. Przeciwko temu rozbiciu protestowały i  polskie,
i  międzynarodowe środowiska naukowe. W  czasopismach „Nature”
i  „Science” ukazały się pełne oburzenia artykuły, podkreślające
zagrożenie dla rozwoju polskiej atomistyki. Bo przecież zerwała się
współpraca z  zagranicznymi instytutami –  czyli takie intelektualne
„łańcuchy dostaw”. Rozwiązano całe zespoły badawcze, także te
pracujące nad gazyfikacją węgla, część naukowców wyjechała
wkrótce za granicę. I tak jak nie mieliśmy energetyki jądrowej wtedy,
tak nie mamy jej dziś. (37)
U Tadeusza Rzeszótko na Kleczkowskiej się cieszą
11 listopada 1982 na Kleczkowską przychodzi wiadomość, że umarł
Leonid Breżniew – w celach entuzjazm. Nie dało się inaczej…
14 listopada 1982 wiadomość, że z Arłamowa wypuścili w końcu
Wałęsę. Też entuzjazm w celach, ale tym razem już ich biją.
A niedługo Tadeusza przeniosą. Do więzienia w Strzelinie. (B), (3)

Warszawa, Włodek Kowalski uczy w areszcie


małolatów
W  listopadzie Włodka znowu aresztowali. Z  kolegą, dzień przed
demonstracją 11 listopada. Nie miał więc jak dowiedzieć się od razu
ani o Breżniewie, ani o Wałęsie.
Najpierw komendy: Jezuicka, potem Wilcza. Tam milicjant
odprawił trzech zomowców, którzy ich konwojowali i zostawił na parę
minut samych, z  zaleceniem: „Porozmawiajcie sobie”. Zdziwieni
pytali, o  co chodzi, a  milicjant też spytał, czy słyszeli o  Związku
Zawodowym Funkcjonariuszy Milicji. I  zostawił ich na parę minut.
Więc uzgodnili zeznania.
Wieczorem 10  listopada zaczęli na Wilczą zwozić ludzi
z demonstracji, która szła ówczesną Świerczewskiego i Nowotki. Bili
ludzi bardzo, cele się zapełniły – u Włodka w czteroosobowej spało
piętnastu. Na podłodze. Pościel? Miski i  łyżki dla każdego? Nic
z tych rzeczy.
Rano taśmowo dostawali prokuratorskie sankcje, co na dołku
o tyle było dobre, że „sankcyjny” ma w tym nieszczęściu więcej praw
niż normalny zatrzymany. Sankcję dostał też z marszu jakiś członek
wspólnoty protestanckiej, który poszedł na demonstrację z  banda-
żami, plastrami i  jodyną, żeby udzielać pomocy ewentualnym
poszkodowanym, bo mu wiara zabraniała używania przemocy.
Zapisali go jako służbę medyczną „ekstremy” i  za to od razu dali
sankcję.
Dziewięć dni później zawieźli Włodka do Białołęki. Piętnastu
„małolatów” –  większość zgarnięta z  ulicy, niektórzy jeszcze
z 31 sierpnia. W dwunastoosobowej celi. Kłócili się wciąż o coś, ale
jedzeniem z  paczek i  papierosami dzielili się równo. Włodek był
najstarszy i siedział najdłużej, więc stał się autorytetem – pokazywał
ćwiczenia fizyczne, żeby mogli pozbyć się nadmiaru energii, nauczył
paru karcianych gier.
Cela była na tym piętrze, z  którego niedawno przeniesiono do
innej części więzienia „krajówkę”. Klawisze byli przez nich tak
rozpuszczeni, rozleniwieni i  skorumpowani, że aż miło. Prawie
w niczym nie przeszkadzali.
Ale trzeba było wrzeszczeć trzy noce, żeby dostać się do
dentysty. Do lekarza – póki się któryś nie pociął, czym tam miał – nie
dało się. Włodek miał wyjątkowe szczęście i  jego wrzody żołądka
mogły dostać od lekarza nawet dietę w  obrzydliwym więziennym
jedzeniu, które jadł przez kolejne trzy miesiące. (B)

Gdańsk – spełniony postulat „Uwolnić Lecha”


14  listopada wieczorem Lech Wałęsa był już we własnym
mieszkaniu. O  zwolnieniu go z  internowania w  rządowym ośrodku
w  Arłamowie poinformowano w  mediach 11  listopada, ale historycy
są zdania, że zwolniono go dopiero 12.
Wcześniej, 8 listopada, jak to u Wałęsy – było i zabawnie, i serio,
i  trochę żenująco. Pewnie zostało to na jakimś „najwyższym
szczeblu” uzgodnione, ale ludzie mogli się tylko domyślać. Dość że
„Dziennik Telewizyjny” poinformował, że przewodniczący
Solidarności napisał do Generała list. Były tam zdania: Wydaje mi
się, że nadchodzi już czas wyjaśnienia niektórych spraw i  działania
w kierunku porozumienia. Trzeba było czasu, aby wielu zrozumiało,
co można i  na ile można, jeszcze po obu stronach. Proponuję
spotkanie i  poważne przedyskutowanie interesujących tematów,
a rozwiązanie przy dobrej woli na pewno znajdziemy.
W  podpisie było kapral Lech Wałęsa, co jedni odebrali jako
sarkastyczny żart z  wojskowych stopni, inni uznali za podkreślenie
uległości Związku. Ale grunt, że go wypuścili i  jest z  powrotem
w Gdańsku, uważało wielu.
Dwa dni po tym, jak stanął w  oknie na Polanki, do „Informacji
dziennej” MSW dodano załącznik zatytułowany „Wypowiedzi L.
Wałęsy w  dniu 14  XI  82 o  godz. 22.25 z  okna swego mieszkania
w Gdańsku do zgromadzonych ludzi”.
Co mówił? Ja na pewno pozostanę wierny i  nie ma siły, która
mogłaby nas poróżnić […]. Oczywiście zwyciężyć musimy, nie ma
żadnej siły (niezrozumiałe). Ja zawsze uważałem, że zwyciężać to
nie znaczy pokonywać, rozbijać, ale znaczy tak, aby zyskać jak
najwięcej przyjaciół […]. Na pewno nie zejdę z  tej drogi, nie zejdę
z  tych ideałów, które w  sierpniu sobie obraliśmy […]. Taki sam, jak
byłem, ja zostaję z wami.
Na końcu załącznika redaktor dopisał jeszcze: Uwaga.
Wypowiedź L. Wałęsy trwała 4  minuty, była przerywana pytaniami
i  zagłuszana okrzykami z  tłumu. Stąd też kilka fragmentów
niemożliwych do odtworzenia z taśmy. (1)

Warszawa, lekarze na dołkach, Narożniak w sutannie


Prawie do zimy dochodził do siebie doktor Sankowski ze szpitala na
Banacha, ten, który operował Narożniaka. Przesiedział trzy miesiące
bez postawienia zarzutów i bez kontaktu z adwokatem. Siedział „na
dołku” w  Pałacu Mostowskich z  kryminalistami i  złodziejami, którzy
szanowali go za pomoc w  tej ucieczce. Potem –  na Rakowieckiej.
Prokurator zarzucała mu, że chciał siłą obalić ustrój Polski Ludowej,
i była przekonana, że uczestniczył w jakimś wielkim spisku. Żonę –
 radcę prawnego w Związku Nauczycielstwa Polskiego – wyrzucono
z pracy. Ale do procesu nie doszło, któregoś dnia nagle go wypuścili,
kazali tylko raz w  tygodniu meldować się na milicji. Wyniszczony,
prawie od razu wylądował w szpitalu zakaźnym na Woli z żółtaczką,
potem „nieznani sprawcy” splądrowali mu mieszkanie.
Lekarkę, która znieczulała Narożniaka, trzymano przez jakiś czas
w  jednej celi z  prostytutkami. Kiedy ją wypuścili, wyjechała na
zawsze do Szwecji i nigdy nie chciała mówić o tej sprawie. Doktora
Siwca, szefa bloku operacyjnego, puścili od razu, więc na oddziałach
szpitala zbierał podpisy pod prośbą o  zwolnienie lekarzy z  aresztu.
Rektor Akademii Medycznej udzielał poręczenia, podpisywali nawet
partyjni. Ale prokuratura się nie zgodziła, a  doktora Siwca też
aresztowano.
Wypuścili go, kiedy dostał alergii z  obrzękami, a  więzienna
komisja lekarska orzekła, że dalsze przebywanie w szpitalu aresztu
zagraża jego życiu. Prokurator Bardonowa zakwestionowała opinię
komisji, powołano nową, która podtrzymała poprzednią. Prokuratura
nadal prowadziła jednak śledztwo…
A Janka Narożniaka – bo już wszyscy w Warszawie mówili o nim
„Janek” właśnie –  ukrywała najpierw działaczka MRKS Małgorzata
Jastrzębska, lekarka z  Państwowego Zakładu Higieny. Opatrunki
zmieniał doktor Ireneusz Kozicki, chirurg ze szpitala przy
Czerniakowskiej. Potem potrzebna była rehabilitacja postrzelonego
biodra, więc przebrali chorego w  sutannę pożyczoną od księdza
Jerzego Popiełuszki i zawieźli do sióstr Matki Bożej Miłosierdzia, pod
Warszawę.
Kiedy już dobrze chodził, przechowywali go jeszcze na
Ursynowie. Dopiero jesienią kolejnego roku warunki jego ujawnienia
się po amnestii 22 lipca wynegocjował mecenas Stanisław Szczuka,
który w  1956  roku prowadził sprawę rehabilitacji członków
kierownictwa Polskiego Państwa Podziemnego skazanych
w procesach stalinowskich, a potem był obrońcą aresztowanych po
Marcu 68, po Radomiu 76, po 13 grudnia. (48)

Uherce, Arkadiusza Melaka zwalniają w Wigilię


W  Wigilię, pod wieczór, z  ośrodka w  Uhercach w  Bieszczadach
wypuścili ostatniego z  internowanych tam –  Arkadiusza Melaka.
Twórcę Pomnika Katyńskiego na Powązkach.
Wcześniej razem z bratem Stefanem był internowany w Białołęce,
potem Stefan wyszedł, a Arkadiusz przeszedł jeszcze przez Załęże
i w końcu trafił do Uherców. W tę Wigilię ’82 roku miejscowy ksiądz
odwiózł go na stację kolejową, więc pierwszego dnia Świąt Bożego
Narodzenia był w domu.

Olszynka, Krąg Pamięci i KPN


Arkadiusz i jego bracia – Stefan, Andrzej i Sławomir – mieszkali tuż
obok Olszynki Grochowskiej, gdzie jest teraz nie tylko kobiece
więzienie, ale i  miejsce najważniejszej bitwy Powstania
Listopadowego. W  1831  roku uniemożliwiła rosyjskim wojskom
szturm na Warszawę. Zginęło tam prawie siedem tysięcy polskich
żołnierzy.
Jeszcze przed odzyskaniem Niepodległości, w  1916  roku, na
miejsce bitwy przyjechało niemal sto tysięcy ludzi, żeby ustawić
drewniany krzyż. W  setną rocznicę bitwy, w  1931  roku, prezydent
Ignacy Mościcki i  Józef Piłsudski wmurowali tam akt erekcyjny pod
mauzoleum, które miało powstać później, ale nie powstało. Od
jesieni 1944, nieformalnie, a  od 1962  roku już urzędowo tym
miejscem opiekowało się grochowskie liceum, które zaczęło działać
na Grochowie zaraz po Powstaniu  44 w  mieszkaniu jednej
z  nauczycielek, Zofii Czajowej. Praski hufiec harcerski do dziś
organizuje coroczny rajd upamiętniający żołnierzy walczących
w bitwie.
Bracia Melakowie od dzieciństwa chodzili tam często z dziadkami
i  ciotką, żoną przedwojennego oficera. Jego brat został
zamordowany w Katyniu, stąd rodzina wiedziała, jak naprawdę było,
choć w  PRL wiedzieć tego nie było wolno. W  ich parafii na
Grochowie proboszczem był ksiądz Wacław Karłowicz, który w 1939
roku brał udział w  obronie Warszawy, potem był katechetą tajnego
nauczania, w jego mieszkaniu działał punkt kontaktowy dla kurierów
z  Londynu. W  czasie Powstania  44 był kapelanem batalionu
„Gustaw-Antoni”, współorganizował powstańczy szpital przy ulicy
Długiej.
W  latach 70., w  kolejne rocznice wybuchu Powstania
Listopadowego, na prośbę braci Melaków, ksiądz Karłowicz zaczął
odprawiać msze święte w  Olszynce Grochowskiej. W  150. rocznicę
– w 1974 roku – założyli Krąg Pamięci Narodowej i z warszawskim
Cechem Krawców postawili na warszawskiej Cytadeli krzyż
w miejscu stracenia Romualda Traugutta i czterech innych członków
Rządu Narodowego z czasu Powstania Styczniowego. W 1979 roku,
kiedy Stefan –  rocznik 1946, prawnik z  wykształcenia –  był już
członkiem KPN, przekształcili Krąg Pamięci Narodowej
w Konspiracyjny Komitet Katyński.
Za „karnawału” Stefan był członkiem redakcji pism KPN, potem
kierował akcją ustawiania pomnika na Powązkach w  1981  roku.
Trzeci z braci, Andrzej, rocznik 1944, ekonomista, który w latach 60.
pracował w  Domach Towarowych Centrum w  Warszawie, w  stanie
był taksówkarzem. Po 1989  roku założył z  braćmi rodzinny zakład
ślusarski. Kiedy Stefan, wtedy już prezes oficjalnego Komitetu
Katyńskiego, w  2010 roku zginął w  Smoleńsku, w  drodze na
obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej – Andrzej został posłem.
Ale w  pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia ’82 byli w  domu
razem. (3), (23), (24)

Zawieszenie bardzo formalne


31 grudnia 1982 stan wojenny zawieszono.
Nieco wcześniej zwolniono też z  internowania Edwarda Gierka.
I choć jeszcze przez cały kolejny rok toczyło się postępowanie karne
w  sprawie jego domu w  Katowicach, ostatecznie zastosowano
wobec byłego Pierwszego amnestię. (3)

Ofiary
W  ciągu tego roku zginęło 29  osób. Zostali pobici na ulicy przez
ZOMO albo przez pijanego żołnierza; pobici w  areszcie na
Rakowieckiej, w  komisariacie, w  komendzie MO, w  ośrodku
internowania; postrzeleni albo poparzeni petardą milicyjną podczas
demonstracji; zatruci gazem łzawiącym, który dostał się do
mieszkania podczas rozpędzania manifestacji; utopieni w  Wiśle;
popełnili samobójstwo po nakłanianiu do współpracy z SB:
Biała Podlaska – Wojciech Cielecki, 19 lat;
Częstochowa – Eugeniusz Wiłkomirski, 52 lata;
Dąbrowa Górnicza – Włodzimierz Jagodziński (? lat);
Gdańsk – Wacław Kamiński, 32 lata; Piotr Sadowski, 32 lata;
Giżycko – Zdzisław Jurgielewicz, 29 lat;
Jelenia Góra – Kazimierz Majewski, 46 lat;
Kielce – Stanisław Rak, 35 lat;
Kraków – Włodzimierz Lisowski, 67 lat;
Lublin –  Mieczysław Późniak, 26  lat; Andrzej Trajkowski, 32  lata;
Michał Adamowicz, 28 lat;
Nowa Huta – Bogdan Włosik, 20 lat;
Poznań – Piotr Majchrzak, 19 lat; Wojciech Cieślewicz, 29 lat; Jerzy
Karwacki (? lat);
Rzeszów – Stanisław Kot (? lat);
Sobolewo (województwo lubelskie) – Franciszek Zdunek, 49 lat;
Szczecin – Władysław Durda (? lat);
Toruń – Jacek Osmański, 21 lat;
Warszawa –  Stanisław Królik, 39  lat; Emil Barchański, 17  lat;
Mieczysław Radomski, 56  lat; Joanna Lenartowicz, 19  lat; Adam
Szulecki, 32 lata; Wanda Kołodziejczyk, 59 lat;
Wrocław – Kazimierz Michalczyk, 27 lat;
Załęże – Adam Grudziński, 36 lat; Mieczysław Rokitowski, 47 lat. (L)
Dary dla internowanych w „katakumbach” kościoła św. Marcina na ul.
Piwnej w Warszawie. Fot. Chris Niedenthal/Forum
Przemysław Gintrowski i Zbigniew Łapiński podczas koncertu
w prywatnym mieszkaniu, rok 1982. Fot. Jerzy Kosiński/Forum
Krzyże z kwiatów – jeden z symboli stanu wojennego. Tu ludzie
zgromadzeni wokół krzyża na placu Zwycięstwa (obecnie Piłsudskiego).
Fot. Wojciech Kryński/Forum
Msza święta za Ojczyznę odprawiana przez księdza Jerzego Popiełuszkę
w kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. Fot. Wojciech
Kryński/Forum
Niezależny pochód 1-majowy zorganizowany przez Solidarność
w Gdańsku, rok 1982. Fot. Zbigniew Trybek/Forum

Demonstracja na placu Zamkowym w Warszawie zorganizowana


w rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 Maja. Fot. Tadeusz
Zagoździński/Forum
ZOMO pacyfikuje niezależną manifestację zorganizowaną w drugą
rocznicę podpisania Porozumień Sierpniowych, Warszawa, 31 sierpnia
1982 roku. Fot. Tomasz Sikora/Forum
Rozdział 5.

NADZIEJA, ŚMIERĆ, UPÓR –


1983

Warszawa, Początkująca i Duch Prawa


5  stycznia ’83 Początkująca, która w  międzyczasie została
Wyrzuconą, poszła do sądu. Pracy i  Ubezpieczeń Społecznych,
wtedy przy ulicy Świerczewskiego, dziś Solidarności, jak będzie jutro
– kto wie? W sali 232 o godzinie 12 miała być jej sprawa przeciwko
koncernowi RSW, bo gazetę, z  której ją wyrzucali, wydawała jej
część –  Młodzieżowa Agencja Wydawnicza. Wyrzucili ją po
weryfikacji, uznając, że formalnie umowa skończyła się pod koniec
stycznia 1982. Chciała, żeby –  równie formalnie –  przywrócili ją do
pracy, bo przecież miała zapewnienie naczelnego, że umowa
antydatowana na 1  listopada to tylko z  musu, bo w papierach musi
być, że staż i że zaraz ją przedłużą. Gdyby sąd jej do pracy jednak
nie przywrócił, Początkująca chciała, żeby przynajmniej zapłacili jej
odprawę, jak innym Wyrzuconym. Choćby miesięczną, jeśli nie trzy,
no bo przecież trzeba za coś kupować jedzenie.
Tak naprawdę wcale nie chciała być znów w zespole i w MAW-ie.
Chociaż nawet nie wiedziała dokładnie, jak i  co się tam zmieniło.
Dopiero po latach znalazła informację, że w MAW-ie było nadal, jak
przed 13  grudnia, jakieś dwieście osób w  partii. Porucznik z  SB,
który „ochraniał” MAW-owskie redakcje, w  teczce o  mało
kreatywnym kryptonimie „Senior” zapisał, że nie było tam już tych
prawie trzystu osób z  „karnawałowej” Solidarności. To znaczy były,
ale już gdzie indziej. W Związku Zawodowym Pracowników Książki,
Prasy, Radia i Telewizji. Jakoś, kiedyś musiał powstać.
Ale nawet bez tej dokładnej wiedzy wracać tam nie chciała.
W  końcu pierwszą zimę i  wiosnę stanu wojennego przetrwała. Nie
dyżurowała w  kolejkach po kartkowe mięso, uprawiała –  pierwszy
i ostatni raz w życiu – paprykę i bób w ogródku, w malutkim tunelu
foliowym. Udały się. Wyszukiwała w  „katakumbach” kościoła na
Przyrynku szwedzkie dziecięce bluzy ozdabiane nadrukami
w  bajecznych kolorach, dorosłe swetry, do paczek dla konkretnych
osób, z tych list na przebitkach. Przepisywała – też na przebitkach –
  teksty Kaczmarskiego i  wiadomości, wieczorem słuchała Wolnej
Europy i  BBC, zapalała świeczkę w  oknie, kiedy zaczynał się
„Dziennik”. Kochała aktorów za to, że czytają wiersze w  kościołach
i bojkotują telewizję.

Pijmy wino za kolegów…


Ale też – całkiem niekonsekwentnie, co zrobić – pochlipywała, kiedy
Piotr Fronczewski śpiewał w pierwszym po 13 grudnia telewizyjnym
Kabareciku Olgi Lipińskiej pijmy wino za kolegów, których wciąż
omija raut. We fraku, białym, jedwabnym chyba szalu i cylindrze, na
scenie, na której pogasły światła, z  której chwilę przedtem zeszli
wprost na kamerę i Panna Basieńka w boa, i Pan Czesio, co zawsze
pytał, czy ma grać, i  Pan Ubek w  skórzanym płaszczu z  lat 50.
Wśród zostawionych w nieładzie krzeseł, rozrzuconych na podłodze,
jak po rewizji, papierów, z rozmazanym matejkowskim Stańczykiem
za plecami – Fronczewski śpiewał. Słowami Agnieszki Osieckiej z lat
70., które brzmiały tak, jakby ułożyła je w  piosenkę wczoraj.
O kolegach, których jakiś Bóg przeznaczył na złom.
Głupio było się wzruszać, bo wiadomo, że to przecież przeszło
i przez cenzurę, i przez wojskowego komisarza telewizji, a jednak…
Śpiewał też wtedy i o sobie: my, co mamy ciepłą strawę i kąt, opinię
jak łza, przepustkę na ląd… I trochę o tym, co będzie: pijmy wino za
kolegów do dna, bo oni to my, a my to już mgła.
Cała ta niekonsekwencja wydawała się Początkującej naturalna
i  nawet do głowy jej wtedy nie przyszło, że właśnie weszła w  ten
nurt… tak jak tylu innych, w  czasie kolejnych polskich „miesięcy”.
Teraz był tak naprawdę jej pierwszy raz. Ale że czuła się zwyczajnie
„zrobiona w  konia” przez tę RSW, próbowała wykorzystać drogę
prawną, która była dostępna. Sądy w końcu, teoretycznie, działały.
Początkująca uzasadniała więc sądowi na prawie czterech
stronach, że przecież ani naczelny, ani sekretarz redakcji nie
wspominali o  żadnym stażu, że na kolegiach dawali finansowe
ekstra premie do wierszówek. Stukała w klawisze starej niemieckiej
eriki –  a  umiejętność tego stukania była w  jej papierach oceniona
jako dodatkowa zaleta –  że argumenty pracodawcy fikcyjne
i naciągane, że przecież umowa słowna to też umowa. Wywoływała
odstawionego chwilowo do kąta Ducha Prawa, w  głębi duszy
wierząc w cuda.
Na sprawę do sądu miał przyjść naczelny –  jako świadek. Nie
przyszedł. Miał przyjść adwokat z  nielegalnego już SDP, potem
jeden ze znakomitszych prawników w  kraju –  jako jej obrońca. Nie
przyszedł, później przepraszał, ale miał w  tym samym czasie
ważniejszego klienta. Po latach spotykała go, ale nigdy jakoś nie
odważyła się spytać, kto to był.
Ale na pewno nie mógł to być ktoś z  procesu twórców Radia
„Solidarność”, bo ten zaczął się dopiero pod koniec stycznia
i w lutym skończył dużymi wyrokami: Zbigniew Romaszewski dostał
cztery i  pół roku, Zofia, jego żona, trzy lata, kilka pozostałych osób
miało kary od siedmiu miesięcy do dwóch lat. A  zresztą, bronili ich
mecenasi Jan Olszewski – po latach premier – i Jacek Taylor.
Tak czy inaczej, dwa tygodnie po rozprawie – dziś takie tempo nie
mieści się w  żadnej głowie –  Początkująca odebrała pocztą
przesłane orzeczenie sądu. Że nie i już. Bo powiedziała sądowi, że
nie jest bezrobotna i ma z czego żyć, co okazało się decydujące. (K),
(51)
Sekretarka to prawie jak sekretarz?
Rzeczywiście, od kilku tygodni miała w  końcu pracę. Na
peerelowskim papierze była „samodzielnym stanowiskiem do spraw
organizacji”. W  praktyce –  pomocniczką ślicznej młodej blondynki
Anety Skórskiej, szefowej administracji, czyli sekretarki i  kadrowej
w  jednym. W  tym studiu filmowym, w  którym Maciek Falkowski był
udawanym sekretarzem.
Zima była zimna, więc już od połowy grudnia ’82 co dzień rano
jechała z  Grochowa tramwajem do Kruczej i  potem szła na
Mazowiecką, do tych dwóch pokoi z  magazynkiem na puszki
z taśmą, tuż obok zawieszonych plastyków i muzyków.
Rada Artystyczna –  czyli kilku młodych, długowłosych
i  najczęściej brodatych facetów z  ogniem w  oczach –  godzinami
siedziała w fotelach ikeowskich w stylu, chociaż z domu meblowego
Emilia. Cudem zdobyła je Aneta. Zawsze świeża, pachnąca,
z  błyszczącymi oczyma i  zachwytem w  głosie. Dbała o  rzeczy
ułatwiające życie i  umiała logistycznie opanować krążenie pudeł
z  taśmami na kolejne kolaudacje, pokazy w  klubach dyskusyjnych,
które nie były zawieszone, projekcje dla ministerialnych urzędników.
(K), (51)

MSW podsumowuje, ilu nie wróciło


Włodek Kowalski wyszedł po trzech miesiącach, w  styczniu ’83, po
procesie, na którym wiernie powtórzył to, co uzgodnili ze
wspólnikiem na Wilczej, kiedy milicjant zostawił ich samych. Wyrok
był w  zawieszeniu, więc po dwóch i  pół miesiącach pobytu opuścił
Białołękę. Znowu był wolny. Znowu chwilowo. I  nie miał zamiaru
z Polski uciekać.
A  MSW z  jakiegoś powodu –  może po prostu wynikało to ze
zwykłych biurokratycznych obowiązków – postanowiło 8 lutego 1983
podsumować, ilu jest obywateli polskich, którzy odmówili powrotu do
kraju. Okazało się, że w  roku 1982 […] zarejestrowano ogółem
18451  osób, które przebywają za granicą mimo utraty ważności
paszportów lub które odmówiły powrotu. Nie wróciły z  wyjazdów
prywatnych, turystycznych i  służbowych, największa grupa została
w  RFN. Przeanalizowali ich akta paszportowe i  dokładnie policzyli,
że 92  procent tak zwanych uciekinierów to osoby w  wieku
produkcyjnym. Najwięcej robotników, sporo inżynierów, lekarzy.
Wśród nich 1081 członków partii. Redaktor informacji nadmieniał też,
że za granicą przebywa jeszcze około 140  tysięcy obywateli
polskich, którzy w  roku 1981  wyjechali czasowo za granicę na
podstawie paszportów wielokrotnych ważnych na okres 3  lat i  nie
wrócili, mimo że termin ważności tych paszportów minął. Tak
zaczynała się kolejna fala polskiej emigracji. (1)

Warszawa, Maciek Falkowski, „udawany” sekretarz


Studia, już wie…
Maciek już widział zagrożenie ze strony ministerstwa. Filmy
powstawały, nie wszystkie pokazywali na kolaudacjach, ale część
musieli, bo trzeba było rozliczyć pieniądze. Więc albo sami
specjalnie nie przyjmowali ich na tych kolaudacjach, żeby móc
pracować nad nimi dalej, albo prowadzili długie rozmowy z  ludźmi
z  ministerstwa o  poprawkach. Ale do Studia zaczęły przychodzić
kontrole. Sprawdzały, czy na haku jest gaśnica, czy mają specjalistę
od BHP. Urzędnicy zaczęli też blokować przepływ pieniędzy, parę
razy wstrzymywano produkcję.
Trochę uratowała sytuację Kartka z  podróży Dzikiego, która
okazała się wydarzeniem, czuli jednak złowrogą próżnię wokół
Studia. Nie należeli do „saloniku” Andrzeja Wajdy, mającego pozycję
artysty, który decyduje, mistrza. Kiedy 1  maja 1983 zamknęli mu
ostatecznie Zespół X, którego był szefem, spotkał się z Radą Studia,
proponował… Ale oni nie zdecydowali się na taką artystyczną
kuratelę. Choć pewnie strategicznie miałoby to sens.
Od jesieni poprzedniego roku lawirowali. Śląc do ministerstwa
pisma, które pracowicie przepisywała Aneta. Przez parę miesięcy,
jeszcze w  starej siedzibie, pomagał im biurokratyczny bałagan, bo
wciąż, dzięki sile jego bezwładu, dostawali okólniki z  ministerstwa
adresowane do dyrektora programowego NZK, którego dawny pokój
zajmowali. W  nowej siedzibie nie mieli już takiego „wspomagania”.
(A), (39)

Świdnica, 1 maja 1983, kontrpochód


Na 1  maja 1983 władze Świdnicy organizowały pochód. Powinien
być odpowiednio socjalistyczny, bo co prawda dopiero za jakiś rok
oficjalnie ulokuje się w  mieście część dowództwa Północnej Grupy
Wojsk Armii Radzieckiej, ale w  końcu nie tak daleko Legnica.
Z  dowództwem i  koszarami „przyjacielskich” wojsk właśnie. Jak
zostały tu w  1945  roku, tak były. No a  w  Świdnicy –  bardzo wiele
rodzin wysiedlonych po II  wojnie z  Kresów Wschodnich. Trudne
miejsce dla prezydenta miasta PRL, a  edukować socjalistycznie
przecież trzeba.
Przed 1  maja pojawiły się ulotki podziemia, które zakładały
zorganizowanie kontrpochodu –  pisał 14  maja 1983 w  bardzo
porządnej analizie wydarzeń prezydent Świdnicy, Adam Markiewicz.
„Podziemny” pochód udał się pod kaplicę na Osiedlu Młodych.
W  momencie wychodzenia z  pl.  Lenina kontrpochód liczył 100–
150 osób, w trakcie dochodzenia do kaplicy liczył około 1500 osób.
Służby i członkowie Miejskiego Sztabu Obrony Cywilnej ustalili, że
brali w  nim udział właściciele zakładów rzemieślniczych,
taksówkarze, ajenci, dużą grupę stanowili pracownicy z  zakładów
pracy z  terenu miasta. Policzyli ich dokładnie, no i  „podjęli kroki”.
Łącznie rozpoznano i  przeprowadzono rozmowy, kierując
równocześnie określone wnioski –  z  53  osobami. Większość
pracowała w  „uspołecznionych”, jak się wtedy mówiło, zakładach
pracy, ale byli i  właściciele sklepów, ciastkarni, nauczyciele,
pracownicy spółdzielni.
Prezydent, idąc za danymi zebranymi przez Sztab, wrzucił
piłeczkę do dwóch ogródków. Partyjnego, bo znaczny udział
pracowników zakładów pracy świadczy o  niedostatecznej pracy
społeczno-politycznej wśród pracowników… Milicyjnego, bo
funkcjonariusze MO mieli polecenie legitymowania […] ale nie
w pełni wywiązano się z tego zadania. Piłeczki do ogródka trzeciego
wrzucać nawet nie musiał, bo ona tam leżała w  sposób oczywisty:
duży wpływ na organizowanie przez podziemie wszelkiego rodzaju
manifestacji mają księża z  kościoła pw. św.  Stanisława –  dodał dla
porządku.
Ale że władza nie jest tylko od wrzucania jakichś piłeczek, zrobiła
i  rzeczy konkretne: 15  osób najbardziej aktywnych dostało „na
kolegium” trzy miesiące aresztu albo pięć tysięcy złotych grzywny.
„Prywaciarzom” cofnięto zezwolenie na wykonywanie rzemiosła.
A bez zezwolenia pracować przecież nie wolno. (1)

Rzeszów 4 maja 1983 – aktyw potępia


4 maja 1983 sekretarz KW partii w Rzeszowie Marian Skubisz wysłał
teleks z  informacją dla Sektora Bieżącej Informacji Partyjnej
Wydziału Organizacyjnego KC partii. Dotyczył „wydarzeń”, jakie
miały miejsce 1  i  3  maja w  mieście. Przedstawiał obraz
zróżnicowany. Bo aktyw partyjny i  znaczna część załóg
zdecydowanie potępia sprawców incydentów ulicznych, żądając
przykładnych surowych kar. Natomiast duża grupa osób nie wyraża
swojej opinii. Na tym jednak nie koniec, bo sympatycy i byli działacze
„Solidarności” w  niewybrednych słowach, obrzucając inwektywami
władze i  partię, komentują na swój sposób demonstracje […].
W  anonimowych telefonach do KW PZPR najczęstszym
stwierdzeniem jest „ty sowiecki ch…, wnet cię powiesimy”.
Dalej sekretarz cytował pogląd aktywu, który jest zdania, że to
judzące, podburzające kazania kleru są m.in. przyczynami
sprawczymi zamieszek ulicznych […]. Stąd też głosy żądające
usztywnienia stanowiska władz w  stosunku do kleru […]. Sugeruje
się jednocześnie usatysfakcjonowanie (w  różnych formach) tych
księży, których postawa i  zachowanie służy normalizacji sytuacji
w kraju i sprzyja porozumieniu narodowemu.
Nadała teleks osoba tradycyjnie bezimienna – „Trędowicz”. (1)

Warszawa, maj 1983, maturzysta Grzegorz Przemyk


19  maja 1983 ksiądz Jerzy Popiełuszko prowadził kondukt
pogrzebowy. Z kościoła Świętego Stanisława Kostki na Żoliborzu za
trumną Grzegorza Przemyka szło przez dwie godziny na Powązki
kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W milczeniu.
17 maja Grzegorz obchodziłby 19 urodziny. Obchodziłby. Pięć dni
wcześniej, 12  maja, świętował z  kolegami. Dobrze mu poszła
poprzedniego dnia matura pisemna z  historii, a  jeszcze dzień
wcześniej pisemny polski w  liceum Frycza Modrzewskiego
w Warszawie. Całkiem porządna szkoła, stowarzyszona z UNESCO,
dużo zajęć fakultatywnych, uczyli maszynopisania i  informatyki, ale
też organizowali konkursy wiedzy o  kulturze antycznej. Był zespół
muzyczny i  psycholog, a  kryteria oceny w  konkursie na najlepszą
klasę ustalali wspólnie nauczyciele i młodzież.
12 maja wyszli z kolegami z mieszkania Grzegorza w punktowcu
na Ścianie Wschodniej. Mniej więcej o 15 dotarli na plac Zamkowy,
poszli na Rynek, nie spotkali kolegów, którzy mieli tam być, więc
wrócili pod zamek. Grzegorz chyba jak zwykle był z  chlebakiem
Edwarda Stachury, który dostał w prezencie po jego śmierci, cztery
lata wcześniej. Zawsze z  nim chodził i  to mu dawało „sznyt”
mrocznego poety. Bo przecież też pisał wiersze.
Podobnie jak matka, Barbara Sadowska, poetka w  latach 60.
uważana za następczynię Haliny Poświatowskiej, w  latach 70.
drukująca tylko w  podziemiu, bo miała od cenzury blokadę.
Rozwiodła się z ojcem Grzegorza – inżynierem po elitarnym MEL-u
na Politechnice –  kiedy syn miał trzy lata. Chorowała, przeszła
operacje w  Polsce, potem, dzięki pomocy prezesa ZLP Jarosława
Iwaszkiewicza i  prymasa Wyszyńskiego, operowali ją także
w  Szwecji. Przyjaźniła się z  literatami i  opozycjonistami, których
pełno było zawsze w  domu. Grzegorz miał tam mnóstwo miłości
i  trochę mało oparcia, ale dwie ulice dalej mieszkał jednak ojciec
i przyrodni brat, jeździli razem na wakacje.
Od 13  grudnia Barbara Sadowska była mocno zaangażowana
w Prymasowskim Komitecie Pomocy u Świętego Marcina na Piwnej.
Siedziała zwykle w  pierwszym pokoiku, tuż przy wejściu. Słuchała
żon, matek, sióstr, kierowała dalej. Do sekcji medycznej Zofii
Kuratowskiej albo do magazynu, gdzie Hanna Fedorowicz kierowała
grupą przygotowującą paczki. Jak inni z  Komitetu jeździła
w  odwiedziny do internowanych w  różnych miastach Polski,
pomagała organizować kolonie dla dzieci.
Kilka razy milicja zatrzymywała ją na słynne „czterdzieści osiem”,
bo na więcej trzeba już było mieć nakaz prokuratorski. Ostatnio ją
i  Grzegorza przetrzymali tak przed 1  maja. Podczas któregoś
z  przesłuchań straszyli: że ma przecież pięknego syna. Mieczysław
Rakowski o  tym straszeniu napisał w  swoich Dziennikach
politycznych: można założyć, że upatrzono sobie chłopca
i postanowiono dać mu nauczkę. Zbieżność, która wskazuje, że o tej
strategii „się” mówiło podczas narad rządowo-służbowych?
3  maja 1983, kiedy na Starym Mieście trwała demonstracja,
mężczyźni w  kominiarkach –  później się okazało, że to pierwsi
ówcześni antyterroryści, ci sami, którzy „odblokowywali” jesienią ’81
roku strajkującą szkołę pożarniczą –  wtargnęli na teren klasztoru
i  Komitetu na Piwnej. Pobili pracowników, Barbarze złamali rękę,
zdemolowali pomieszczenia i  zabrali sześć osób. Grozili śmiercią
i wywieźli do lasu, wieczorem, bez dokumentów, pieniędzy – puścili.

12 maja na placu Zamkowym


12 maja, po krótkiej wiosennej burzy, było ciepło. Grzegorz miał na
bosych stopach skórzane klapki. Wygłupiali się na placu Zamkowym,
kolega próbował wziąć go – chudego, ale wysokiego jak tyczka – na
barana. Przewrócili się. I  wtedy podszedł milicjant, rzucił pewnie
klasyczne milicyjne „dowodzik poproszę”, a  Grzegorz go nie miał.
Błyskawicznie podjechała milicyjna nyska, wepchnęli tam najpierw
jednego z kolegów, potem Grzegorza. Nie chciał, więc od razu dostał
pałami. Zaraz za placem Zamkowym jest wąska Jezuicka. Za tą
kolumną, we mgły tęczowe ubrana / Stoi trójca świecących wież
Świętego Jana; / Dalej ciemna ulica… I tam komisariat. Parę kroków.
Ale to nyska ich tam zawiozła. Jeden z  kolegów zabrał skórzane
klapki, które spadły Grzegorzowi z  nóg, i  ruszył z  powrotem do
punktowca na Ścianie Wschodniej zawiadomić matkę Grzegorza.

Złowrogi komisariat
Przed 17 z komisariatu słychać było straszny krzyk. O 17 podjechała
wezwana przez milicjantów karetka. „Psychiczny” –  powiedziano
sanitariuszom. Grzegorz nie mógł już ani iść, ani wstać. Zabrali go
na Hożą, sześć minut drogi, do szpitala pogotowia. Zostawili
w  korytarzu skulonego i  poszli szukać psychiatry. Ten uznał, że
pewnie narkoman, więc trzeba mu zrobić w  psychiatryku płukanie
żołądka i  będzie jak nowy. Grzegorz wymiotuje krwią, zjawia się
matka, przekonuje lekarza, żeby jednak do domu. Około 19 karetka
zabiera Grzegorza do punktowca za Juniorem.
W  nocy, między kolejnymi zimnymi kompresami, które matka
kładzie mu na brzuch i  wtedy mniej boli, syn opowiada jej, że
z Jezuickiej pamięta, jak jeden z milicjantów powiedział, że mają bić,
„żeby nie było śladów”. Dostał kilkadziesiąt ciosów łokciem i  pałką
w brzuch. Rano czuje się bardzo źle, matka wzywa pogotowie. Koło
8 rano bada go lekarz na Hożej, daje zastrzyk przeciwbólowy i każe
nagrzewać brzuch termoforem. Matka wiezie go do domu, ale
zamawia jeszcze wizytę w przychodni rejonowej, lekarka przyjeżdża
około 17. Podejrzewa pęknięcie wątroby i  wzywa karetkę
reanimacyjną. Mniej więcej o  19 Grzegorz jest w  szpitalu na Solcu
i pojedynczymi słowami wyjaśnia chirurgowi Filipowi Grzejszczykowi,
że bili go w brzuch, aż stracił przytomność. Dostaje kroplówki, wiozą
go na blok operacyjny. Doktor zna się z Barbarą z Piwnej, pracował
tam w aptece, ale dopiero teraz dowiaduje się, że ona ma syna.
Operację przeprowadza doktor Leszek Karpiński, asystują Filip
Grzejszczyk i  Marek Bagniewski. Karpiński jest przerażony. Jelita
pacjenta to miazga, nic nie mogą już zrobić. Zamknęli brzuch.
Wiedzieli, że chłopak umiera. O trzeciej nad ranem jest na OIOM-ie.
Masaż serca, dotlenianie, wstrząsy elektryczne. Koło południa –
 jeszcze raz. Trochę po 13 Grzegorz umiera. W rubryce „przyczyny
śmierci” wpisują: tępy uraz brzucha, rozlane kałowe zapalenie
otrzewnej, przedziurawienie wstępnicy, wstrząs, niewydolność
krążeniowo-oddechowa. W  rubryce „wywiad”: pobity przez
funkcjonariuszy MO. Matka dostaje środki uspokajające. Jest
14 maja.

Ulica już wie


Po południu znajomi wiedzą już, że pobity chłopiec umarł,
w  punktowcu na Ścianie Wschodniej tłum ludzi. Wieczorem przed
domem niebiesko od milicji, zapisują, kto idzie do matki Grzegorza.
W  nocy niebiesko jest też pod drzwiami mieszkania. Przyjaciółka
Barbary prosi Karola Małcużyńskiego, pracującego wtedy dla BBC,
żeby przyjechał i  pokazał im zachodnią legitymację, może odejdą.
Odeszli. Obserwowali dyskretniej.
Dzięki Cezaremu Łazarewiczowi (52), który po latach, wobec
wciąż nieukaranych sprawców, napisał książkę o  tej śmierci, wiemy
tak dokładnie aż tyle. I  to, między innymi, co tej właśnie nocy
poczuła przyjaciółka Barbary. Że władze będą tuszować sprawę,
żeby prawda nie wyszła na jaw. Tak się wkrótce stało, mimo że od
rana dzięki BBC o tej śmierci mówiły już wszystkie agencje. Polskie
gazety na razie milczały. Zaczęło się zastraszanie świadków i  tych,
którzy zostali wytypowani na „kozłów ofiarnych”, wywieranie
nacisków na prokuratorów, prześladowania prawników
pomagających matce Grzegorza.
W  MSW powstał zespół, który doradzał, jak manipulować
przekazem, żeby zdjąć ze Służby Bezpieczeństwa –  a  milicja była
przecież jej częścią, o  czym się często zapomina –  odium tej
zbrodni. Jeden z  profesorów, filozof z  Wojskowej Akademii
Politycznej imienia Feliksa Dzierżyńskiego, Józef Borgosz, radził, by
zamiast skupiać się na obronie –  zaatakować i  znaleźć innego niż
rzeczywisty winnego. Drugi, profesor psychologii Włodzimierz
Szewczuk z  Uniwersytetu Jagiellońskiego, sugerował, że „wroga” –
  a  zabity chłopiec był dla nich wrogiem –  trzeba pokazać w  złym
świetle. Opowiadać, jak matka Grzegorza Przemyka pije i  źle się
prowadzi. Że sam Grzegorz był narkomanem. Gdy miasto huczało
już od informacji, że pobiła milicja, zaproponował „odwrócenie
intencji” i  pokazanie, że plotki takie są próbą skompromitowania
służb. I  zalecił od razu „ocieplanie” ich wizerunku. Choćby przez
pokazywanie w  telewizji, jak milicjant ratuje kogoś z  rąk bandytów
albo pomaga starszej osobie.
W  Dziennikach politycznych wicepremier Rakowski notował:
MSW za wszelką cenę chce dowieść, że milicjanci są niewinni. Już
w  pierwszych dniach chciano wymusić na prokuraturze, żeby
w  komunikacie pominęła informację, że Przemyk został zabrany
z  placu Zamkowego na komisariat MO. Rakowski był dobrze
zorientowany. Poza Generałem czy szefem MON Florianem
Siwickim był jedną z  dziesięciu najważniejszych w  państwie osób,
dla których MSW od 18  maja przygotowywało codzienne raporty
o sprawie Grzegorza Przemyka. Zanotował też, że już po pogrzebie,
22 maja, Generał miał powiedzieć na naradzie: Okazuje się, że ten
chłopiec był narkomanem i że to tłumaczy jego dziwne zachowanie
i nie jest wykluczone, iż to też miało wpływ na przebieg jego choroby.
Taką wersję przekazywał minister spraw wewnętrznych, generał
Kiszczak.
Pod nadzorem działającej bez żadnych błędów prokurator
Bardonowej przygotowano potem fałszywe oskarżenia i  proces.
W  pierwszym uwolniono od winy milicjantów. Kogo skazano?
Sanitariuszy, którzy wieźli go do szpitala i  niezwiązaną ze sprawą
lekarkę pogotowia. Po 1989 roku sąd wyroki uchylił, ale do tej pory
odbyło się już pięć kolejnych procesów domniemanych sprawców
śmiertelnego pobicia. W jednym z nich dyżurnego komisariatu nawet
skazano, jednak zaraz uwolniono od odbywania kary z  powodów
zdrowotnych. Drugiego w  każdym z  procesów konsekwentnie
uniewinniano.

Pogrzeb na tysiące milczących gardeł


Nabożeństwo przed pogrzebem celebrował biskup Miziołek. Przed
mszą i  po niej ksiądz Popiełuszko prosił o  przejście na cmentarz
w  milczeniu, nawet bez śpiewania religijnych pieśni. Jeśli ktoś się
wyłamie, to tylko prowokator – uprzedzał.
Księża, profesorowie bali się zamieszek, kolejnych ofiar, bo
młodzi, z  tarczami szkolnymi na koszulach, szykowali butelki
z benzyną. Księdza Jerzego jednak posłuchali i przez dwie godziny
z  Żoliborza na Powązki, pod czwartą bramę szli w  ciszy. Ilu?
Dwadzieścia tysięcy? Podziemny tygodnik „KOS” napisał potem:
Gdy sześćdziesiąt tysięcy ludzi wspólnie milczy na jeden temat, to
jest to głośniejsze niż krzyk z  tysięcy gardeł. Trumnę nieśli na
ramionach koledzy Grzegorza.
Najczęściej wtedy cytowany wiersz Przemyka Jeśli przyjdziesz
krążył po Warszawie, przepisywany na cienkiej zielonkawej
maszynowej przebitce. Więc i  do Początkującej trafił. Jego
zakończenie:

Roztańczyły się serca na czarciej polanie


Korzenie unosząc nad nami
Dyszały tam tańcem rozkochane
Aż je burza dosięgła piorunami (52), (53), (54), (55)

Podkarpacie, Mariusz od flagi idzie na barykady


Mariusz uważał, że to całe wojsko jest dla dzieci, a  nie dla
poważnych ludzi. A  kłopot prawdziwy miał taki, że urwał mu się
wtedy kontakt z  dziewczyną, bo się lubiła bawić i  trzeba było jej
trochę pilnować, a on nie mógł.
W  maju, kiedy wiadomo już było, że przyjedzie Ojciec Święty,
przenieśli ich z  jednostki do wojewódzkiego miasta i  przez trzy
tygodnie szkolili na poligonie w  rozbijaniu barykad. Bo wedle
dowódców ekstrema mogła je ustawiać przy okazji tej wizyty, miały
być rozruchy, więc mieli ratować miasto przed barykadami. I  kiedy
już Papież w czerwcu przyjechał, chociaż wcale nie planował w tym
wojewódzkim mieście być, to Mariusz przez tydzień był w jednostce
saperskiej z  ostrą amunicją i  czekali. Dowódcy ogłosili tajną akcję,
trzymali ich w alarmie, tajne rozkazy wydawali na świetlicy, żeby nikt
niepowołany nie słyszał. A  wytyczne były takie, że jakby BAT na
gąsienicach nie dał rady barykad zniszczyć, to mieli je wysadzać.
Barykad żadnych nie było, za to przepustek przez prawie całą
wiosnę nie dawali, więc ciężko. Ale przynajmniej nie chodzili, jak
normalnie, na patrole w mieście. (A)

Papież, który do wizyty nie dojrzał…


16 czerwca 1983 Papież naprawdę przyjechał.
Ale miał tu być już rok wcześniej, jasno deklarował wtedy, że
chce. W  Komisji Wspólnej Episkopatu i  rządu trwały rozmowy.
W  sierpniu ’82 był jubileusz 600-lecia Jasnej Góry, biskupi nie
wyobrażali sobie tych uroczystości bez udziału Papieża, chociaż
obawiali się, że wizyta może zostać odebrana jako uznanie przez
niego stanu wojennego. Ale naciskali.
Prawie równo rok przed wizytą, na spotkaniu Biura Politycznego
KC 11 czerwca 1982, Generał wprowadził „ponadprogramowy” punkt
porządku obrad. Z  hamletycznym pytaniem: czy wizyta ma się
odbyć, czy nie. Uważał, że są to sprawy najwyższej tajności […]
i jakikolwiek przeciek […] naszych ocen i naszych założeń, będziemy
traktowali jako zdradę stanu. Z tej rozmowy zostały czterdzieści dwie
strony stenogramu.
Zrobiło się tak nerwowo, bo Komisja Wspólna wystosowała do
władz oficjalne przedłożenie o zgodę na przyjazd Papieża, Episkopat
od razu wydał komunikat, że zaprasza Papieża na sierpień ’82.
Wysłali go do PAP-u i  zagranicznych dziennikarzy, co towarzysze
partyjni odebrali jako złamanie reguł współpracy Kościoła i rządu.
Na dodatek kilka dni przed posiedzeniem Biura Politycznego,
7  czerwca 1982, prezydent Reagan zapowiedział dalsze starania
o  zniesienie stanu wojennego w  Polsce i  zwolnienie wszystkich
internowanych. Generał potraktował to jako jawną, ordynarną
ingerencję w  sprawy polskie. Stefan Olszowski, uważany za
towarzysza twardego i „betonowego”, uważał, że pomysł sierpniowej
wizyty powstał po rozmowie Papieża z Reaganem specjalnie po to,
żeby rozhuśtać masy. Generał Siwicki widział to jako początek
wielkiej krucjaty antykomunistycznej. Sugerowali: nie dawać zgody
za nic.
Bardziej ugodowy Kazimierz Barcikowski, który uczestniczył
w  obradach Komisji Wspólnej, twierdził, że Papież dąży do […]
wsparcia [swoim] autorytetem katolickiej koncepcji rozwiązań
społeczno-politycznych w Polsce. Kościół zaś, jego zdaniem, szukał
tylko formuły, aby zamanifestować nieuznawanie stanu wojennego.
Wobec tego –  relacjonował –  podczas spotkania Komisji Wspólnej
delegacja rządowa mówiła wprost, że do wizyty nie dojrzały stosunki
w państwie, zbyt słaby jest jeszcze stan normalizacji, nie dojrzał do
tej wizyty również polski Kościół, który nie może dać zapewnienia, że
w  czasie wizyty nie wystąpią wrogie siły. Wreszcie, do wizyty nie
dojrzał również papież, występujący do tej pory z  pozycji
Solidarności, deklarujący się z  odwiedzinami w  obozach
internowanych. Te brutalne dość sformułowania dygnitarze kościelni
–  opowiadał Barcikowski –  jak spokojnie przyjmowali, tak ze
spokojnym uporem podtrzymywali sprawę przyjazdu papieża.
Mimo to Barcikowski uważał, że trzeba wydać komunikat
uzasadniający potrzebę odłożenia wizyty, ale nie zamykając
możliwości rozmów.

Strach przed ekscesami


Generał Kiszczak podkreślał, że następstwa wizyty mogą być takie,
jak następstwa tej z  1979  roku, która uruchomiła postawę
agresywności, a  nawet oporu wobec władzy. Stała się też jedną
z przesłanek tworzenia klimatu do wydarzeń sierpniowych 1980 r.
I  przestrzegał towarzyszy dalej: Wizyta może stać się
detonatorem tym razem o  wiele groźniejszym w skutkach niż przed
trzema laty. Będzie też kolejnym impulsem do ożywienia religijności
społeczeństwa i  w  następstwie wzmoże uzewnętrznianie postaw
antykomunistycznych i  antyrządowych. Wzmocni przedstawicieli
ekstremy kościelnej. Jego wniosek: przekładać wizytę, jak się tylko
da. Dać zgodę, jeśli Papież zechce potępić ekstremę Solidarności,
a  wizyta zacznie się od spotkania z  generałem. Jeśli nie, warto,
zdaniem Kiszczaka, rozważyć ewentualne rozwiązanie Solidarności.
Przekonywał dalej, że i  biskupi dostrzegają możliwość
przerodzenia się emocji związanych z wizytą w impuls do ekscesów
lokalnych, a  nawet o  zasięgu krajowym, mogących się przerodzić
w eksplozję trudną do opanowania.
Towarzysz generał Milewski dorzucił kolejny kamyczek: podobno
aktyw w  terenie jest zaniepokojony rozwydrzeniem poszczególnych
przedstawicieli kościoła. Proponuje więc postraszenie Episkopatu
zawieszeniem działania Komisji Wspólnej. Marian Woźniak
prorokował wpływ wizyty na koniec partii i  masowe rzucanie
legitymacji. Obawy zrozumiałe, bo po 13 grudnia towarzysze z partii
rzeczywiście odchodzili.
Tak to debatowali w czerwcu roku 1982.
Papież przyjechał rok później, 16  czerwca 1983. Ani ekscesów,
ani trudnej do opanowania eksplozji nie było. Przez prawie tydzień
grały w  Polsce te irracjonalne zupełnie czynniki, które towarzysz
Marian Orzechowski zauważył z  lekkim wstrętem podczas wizyty
w  1979  roku. Ludzie się cieszyli i  modlili. Słuchali napomnień
z  homilii i  słów o  godności, wolności, solidarności. Jakby mogli,
nosiliby Papieża na rękach. Na szczęście – nie dał się. (1)
Zbrosza Duża idzie do Papieża
Trochę przed tą wizytą, jeszcze w marcu, Początkująca wydzwaniała
z  sekretariatu Studia na Jasną Górę, bo ludzie z  parafii Zbrosza
Duża pod Grójcem – w połowie drogi między Radomiem a Ursusem
–  chcieli iść na spotkanie z  Papieżem w  Częstochowie. A  Leszek
Wosiewicz z  Krzysztofem Krauze robili o  tym film dokumentalny.
Właściwie robił go Krauze, a  Wosiewicz był opiekunem
artystycznym. Potrzebne były akredytacje, zgody na wejście ekipy
na Wały.
Paulini odbierali telefony „jak Bóg dał”, bo dziennikarzy
i  filmowców podczas tej wizyty były dziesiątki. W  notesie
Początkującej zbierały się kolejne numery telefonów z notatkami, do
kogo o  której dzwonić, na kogo warto się powołać. Pozwolenia
w  końcu się znalazły i  tylko ubecja spowodowała, że w  kluczowym
momencie zbroszanie nie zostali jednak wpuszczeni na Błonia.
Początkująca prawie tego nie pamięta, choć tam była. Widać znów
zadziałało wyparcie.

Bo do kościoła było daleko


O  tej Zbroszy mówiło się w  skrócie, że to wieś, co latami walczyła
o kościół i wywalczyła. Ale jaka to była walka!
Chcieli zorganizować u  siebie chociaż punkt katechetyczny dla
dzieci. 40  gospodarstw, około 1500  wiernych. Mieli budynek, jakieś
120 metrów, młody wikary z niedalekiej parafii w Jasieńcu, Czesław
Sadłowski, ich wspierał, w  marcu ’69 pojechał do prymasa
Wyszyńskiego na Miodową z  prośbą o  zgodę na odprawianie tam
również Mszy świętej, dostał błogosławieństwo.
Trzy dni po pierwszej mszy zaczęły się „najazdy” grójeckich
urzędników, plombowania budynku, pierwsze wezwania księdza
i  gospodarzy na milicję, pierwsze kary pieniężne, pierwsze
wywożenia sprzętów liturgicznych przez esbeków i  „karne”
zajmowanie przez komornika krów gospodarskich. A  zbroszanie
czytali Konstytucję, odprawiali msze na podwórzach, pisali petycje
i zażalenia do socjalistycznej władzy, która ich za to zaczęła ciągać
po sądach. Czujki na motocyklach i  lemiesze rozwieszane na
drzewach ostrzegały przed kolejnymi „najazdami” z urzędów. Nawet
Prymasa władze nie chciały do wsi dopuścić, obstawiały
funkcjonariuszami wszystkie miedze wokół, ale jednak przyjechał
i  poświęcił prowizoryczną kaplicę. Episkopat prosił Gomułkowską
władzę, władza wsadzała gospodarzy do aresztu, ludzie we wsi się
modlili i śpiewali My chcemy Boga. Mówiło się o Zbroszy w polskim
sejmie, w Wolnej Europie i tak to trwało.
Dopiero w  czerwcu 1972 pierwszy sekretarz partii Gierek dał
przyzwolenie i władza wydała zgodę na budowę kaplicy, a dwa lata
później Prymas wyświęcił nieduży kościół. Na uroczystości było
dziesięć tysięcy ludzi.
Potem, w  dolnym kościele było miejsce na zebrania rolników
i  nawet gabinet lekarsko-dentystyczny, gmina zrobiła drogę do
Grójca, uruchomiła linię PKS i  sklep spożywczy. A  dwa lata po
powstaniu KOR chłopi założyli tam Komitet Samoobrony
i Uniwersytet Ludowy – wydawali opozycyjne pisemka, organizowali
wykłady Jacka Kuronia i  Zbigniewa Romaszewskiego. Znów były
kolegia, areszt, przesłuchania, a SB założyła u siebie kolejną teczkę,
„na księdza”. Sprawa miała kryptonim „Dobrodziej”.

Reportaż i film
O tym wszystkim napisała w 1981  roku Wiesława Grochola. Ludzie
ze Zbroszy opowiadali jej, jak jeden drugiego podtrzymywał, jak
władze chciały wyrwać wiarę… bo kościół urabia charaktery nie tylko
zewnętrzne, ale i od wewnątrz, jak się przekonali, że władza nie jest
taka mocna.
Grochola była dziennikarką „Tygodnika Solidarność”. Lata
wcześniej pisała dla „Po prostu”, symbolu odnowy po roku 1956.
Pisał tam również Jerzy Urban. Pobrali się w  1957 roku, rozwiedli
w  1968, kiedy ona dostała od cenzury swój pierwszy zakaz druku.
Drugi był w 1981, kiedy Jerzy Urban zamienił już pracę w tygodniku
„Polityka” na posadę rzecznika rządu Generała. Jesienią ’82
reportaż o  Zbroszy czytała w  odcinkach Wolna Europa, Krzysztof
Krauze dowiedział się, że wieś chce iść do Papieża, pojechał do
księdza Sadłowskiego, ekipa Studia dostała od Urzędu do spraw
Wyznań zakaz kręcenia we wsi. Ale kręcili.
Kiedy ruszyła już pielgrzymka do Częstochowy, nad głowami
idących tam i  z  powrotem latały helikoptery służb. Nawet kiedy
uczestniczyli we mszach, odprawianych przez księdza Czesława na
polu, koło stodoły –  jak to w  drodze. Wieczorami, szykując się do
snu, ludzie opowiadali „do kamery” historię starań o swój kościół.
16  czerwca 1983 do Częstochowy doszli, ale na Błonia pod
klasztorem SB ich nie wpuściła, a  milicja zabrała ekipie prawie
wszystkie nakręcone już materiały. Pielgrzymi rozdzielili się potem
i przechodzili przez kordon po jednej, dwie osoby i całą noc czekali
na Błoniach. W  deszczu, pod drzewami, klęcząc z  różańcami
w  dłoniach. Podczas porannej mszy nawet nie zobaczyli Papieża,
tylko słyszeli jego słowa: Wymagajcie od siebie, nawet jeżeli nikt od
was nie będzie wymagać. I ze szczęścia podrzucali do góry swojego
księdza.
Ekipa dograła potem nowe zdjęcia –  w  szklarni u  znajomych.
Kolaudacja gotowego filmu odbyła się rok później, w  czerwcu ’84.
Nosił tytuł Jest. Bo to był film o  tym, co jest zawsze. O  dotknięciu
Prawdy.
Potem krążył na kasetach wydanych przez podziemną oficynę
Nowa. Pokazywano go po znajomych, w  kościołach. W  1984  roku
dostał nagrodę podziemnej Solidarności i  paryskiej „Kultury”.
Dopiero pięć lat później władze pozwoliły wyświetlać go legalnie.
(56), (57), (58), (59), (K)

Góry koło Płocka, Maria Stępniak – kiosk, Papież


i Polska z kwiatów
W  1983  roku Maria oceniała, że może nie była jeszcze we
wszystkich płockich gminach, ale województwo w  większości
zjeździła. Poza nią jeszcze jeden z  kolegów dbał o  kontakty
w terenie. Wymieniali się doświadczeniami.
Maria otworzyła wtedy mały drewniany kiosk, kwiaciarnię. Dostała
poważne „pozwolenie na budowę”, ale kiedy kiosk stał, zezwolenia
na handel władza już dać nie chciała. Maria się odwoływała
i  w  końcu dostała. Na rok. „W  pakiecie” były kontrole w  szklarni,
przesłuchania i  oskarżenia wobec męża, który pracował
w kwiaciarni. Za brak trzeciej kopii rachunków na asparagus pan ze
skarbówki wyliczył grzywnę na 154  tysiące złotych. A  minimalna
pensja to było wtedy 5400. Średnia – może koło 10 tysięcy. Więc za
ten brak kopii rachunku miało być 15 średnich pensji.
Odwołali się, więc już następnego dnia grzywna „zeszła” do
50  tysięcy. Potem ktoś z  gminy przyszedł na nowo obliczać część
użytkową szklarni, od której płacili podatek. I też wyznaczył grzywnę.
Więc były odwołania, kolegium, chodzenie. W  końcu dla świętego
spokoju zapłacili 20  tysięcy którejś z  grzywien, bo już nie mieli siły
dłużej się odwoływać.
A  kiedy przyjechał do Polski Ojciec Święty, Maria przygotowała
z białych i czerwonych goździków dużą mapę Polski, taką z krzyżem
i  kotwicą. Z  siostrą, bratem i  ze znajomym z  Solidarności Jurkiem
Szopą pojechali z  tą „Polską” na Stadion X-lecia w  Warszawie.
Dotarli na koronę i  kiedy się tam pokazali, zerwała się burza
oklasków. Maria była pewna, że to Ojciec Święty wjeżdża, a  ludzie
krzyczeli i  klaskali do nich, do tej Polski z  kwiatów. Poszli potem
w  kierunku ołtarza, Papież błogosławił. A  Maria z  tych emocji na
moment zasłabła. (D)

Warszawa, Maciek Falkowski gra z sekretarzem


Świrgoniem
Studio produkowało filmy tanio, ale czasem mocno naginając
najróżniejsze przepisy. Tłumaczyli się z tego w ministerstwie. Któryś
z kolegów rzucił w żartach, że zaraz ich NIK załatwi, Maciek niby się
z tego śmiał, ale…
To, że nad pielgrzymami ze Zbroszy latały ubeckie helikoptery,
zapowiadało, że będzie jakiś dalszy ciąg. To nie było zresztą
„pierwsze poważne ostrzeżenie” ze strony SB. Wcześniej, kiedy
Tomasz Zygadło kręcił dokument o Piwnicy pod Baranami, zdarzyła
się niemal komiczna akcja agentki „przydzielonej” przez ubecję.
Podczas pokazu Przewodnika chciała nagrać z ekranu dialogi filmu.
Ale że publiczność się zaśmiewała –  nie dała rady. Wściekła
pojechała do montażowni, prawie uwiodła jednego z  asystentów
reżysera, żeby na esbeckim magnetofoniku nagrać te dialogi wprost
ze stołu montażowego.
Kiedy więc esbecy pod Jasną Górą skonfiskowali ekipie Krauzego
taśmy, błyskawicznie dowiedział się o  tym niemundurowy komisarz
NZK, pułkownik Lang, wystąpił oficjalnie do Rady Artystycznej
o pilne opracowanie dla niego szczegółowej informacji i kazał oddać
sobie niezabrane przez SB taśmy, żeby je przejrzeć. SB z  kolei
zaczęło przesłuchiwać członków ekipy, wyglądało więc na to, że
będzie groźnie. Na dodatek Studio poczuło też na plecach oddech
warszawskiego komitetu partii, który chciał wyjaśnień.
Jeszcze zanim zaczęły się zdjęcia do filmu Krauzego, Rada
Artystyczna zastanawiała się, czy nie warto zadbać o  jakieś
„cywilne”, partyjne poparcie dla Studia. Wiedzieli niby, że każdy
sekretarz, nawet w  KW, miał swojego komisarza, ale może warto?
Od jesieni ’82 „piętro wyżej” od KW na Chopina, czyli w  Komitecie
Centralnym na Nowym Świecie „na odcinek kultury” rzucony został
najmłodszy w historii partii sekretarz KC, 28-letni Waldemar Świrgoń.
Nazywali go partyjną wunderwaffe. Bo i  pochodzenie miał słusznie
ludowe i  studia dziennikarskie na słynnym wydziale nauk
politycznych UW i  szefowanie Związkowi Młodzieży Wiejskiej od
grudnia ’80. Akurat latem ’83 było o  nim głośno, bo 2  i  3  lipca
Generał urządził w gdańskiej hali Olivia wielką Ogólnopolską Naradę
Aktywu Młodzieżowego PZPR, Świrgoń miał tam referat
programowy.
Miał zdobywać zaufanie twórców, więc krążyły o nim – prawdziwe
albo i  nie –  opowieści. Jak to z  Hołdysem siedział ramię w  ramię
w  jednej loży na koncercie w  Hali Gwardii, jak członkowie grupy
Lady Pank dzięki jego interwencji wyjechali na zagraniczne
koncerty… No i Rada Artystyczna zdecydowała, że będą prowadzić
z sekretarzem gry i rozmowy, które Studio ochronią.
Wiedzieli, że mogą być dla niego atrakcyjnym kąskiem, mógł się
spodziewać, że aby przetrwać, będą skłonni słuchać jego sugestii.
Oni skłonni nie byli, ale zależało im na tym, żeby wciąż kupować
czas, więcej czasu. Wchodzili więc w niekończące się dyskusje nad
jego pomysłem na film o Konstytucji 3 maja – bo sekretarz Świrgoń
uznał, że taki przyda się propagandowo Generałowi. Pytali go, czy
zaakceptuje w scenariuszu pokazanie wojsk rosyjskich wchodzących
po Targowicy do Polski. Zgodził się, pod warunkiem… że pokażą
także wojska pruskie.
I  byłoby się to dalej ciągnęło, ale w  pole gry weszła grupa
młodych z niedawno otwartej filmówki katowickiej. Uznali, że Studio
nie wszystkich dopuszcza do głosu i  napisali o  tym do Świrgonia.
Ten zobaczył w nich lepszych partnerów do współpracy i tak Studio
znalazło się na pozycji straconej.
Maciek jeszcze nie czuł, że grunt usuwa mu się spod nóg, ale
właśnie to zaczęło się dziać. (A), (30)

22 lipca dla formalności znoszą stan


Jak zwykle przy okazji rocznicy ogłoszenia Manifestu Polskiego
Komitetu Wyzwolenia Narodowego, który w 1944 roku zastąpił polski
rząd, choć ten legalny na uchodźstwie działał jeszcze w  Londynie,
ogłoszono amnestię. Jak zwykle nie dla wszystkich. Nie mogli z niej
skorzystać członkowie KPN-u Leszka Moczulskiego ani jedenastu
członków KOR-u i  kierownictwa Solidarności, którzy czekali na
proces. Ani skazani po 13  grudnia przywódcy Związku, którzy
organizowali strajki – Słowik i Frasyniuk, a także Pinior, który nie był
nawet skazany, tylko wciąż siedział w areszcie.
Teoretycznie przestawały obowiązywać przepisy stanu
wojennego. Jednak, jak zwykle w  takich sytuacjach, to, co się
w  czasie nadzwyczajnym sprawdziło, wchodziło do zwykłego
ustawodawstwa. Nadal opór wobec władzy, podziemne wydawanie
czegokolwiek miały być ostro karane, a  osoby, które skorzystałyby
z  amnestii, a  zostałyby znów złapane na podobnych działaniach,
wracałyby do odbywania wcześniejszej kary.
W  samej tylko drugiej połowie 1983  roku „wszczęto” –  to
niezwykłe, szeleszczące słowo mogłoby być zabawne, gdyby nie to,
że za sprawą 324 „wszczętych” postępowań karnych o przestępstwa
polityczne, które objęły 553  osoby, znów aresztowano 334
politycznych. (15)

Sierpień ’83, wszczęto, skazano, ułaskawiono


W  sierpniu ’83 w  Wydziale Administracyjnym KC Wiktor Grzelec
opracował na siedmiu stronach zestawienie zatytułowane „Dane
dotyczące stosowania ustawodawstwa związanego
z wprowadzeniem, zawieszeniem i zniesieniem stanu wojennego”.
Nie było problemu z  internowaniami –  była lista, łatwo się
odhaczało. Decyzji o  internowaniu przygotowano 10132,
internowano 9736  osób, w  tym 396  osób wypuszczonych
z  ośrodków internowano powtórnie. 424  osobom zamieniono
internowanie na areszt. 116  osób aresztowano po zwolnieniu
z  internowania „na skutek podjęcia działalności sprzecznej
z prawem”.
Wobec kolejnych 89  internowanych i  wypuszczonych wszczęto
postępowania przygotowawcze i 72 osoby aresztowano. Działalność
tymczasowo aresztowanych polegała głównie na szerzeniu
antypaństwowej propagandy lub braniu udziału w  nielegalnych
związkach kontynuujących działanie b.  NSZZ „Solidarność” –
  precyzował urzędnik KC. Ta literka „b” z  kropką oznaczającą były
Związek urzędowo używana była w tamtym czasie niezwykle często.
Śledztw w  prokuraturach powszechnych i  wojskowych
przeprowadzono 12289  przeciwko 15072  osobom. Wszystkie
w  trybie doraźnym. Wszyscy podejrzani szli od razu, rzecz jasna,
tymczasowo siedzieć w areszcie.
A jak ze skazaniami?
W  sądach wojskowych –  podliczał Wiktor Grzelec –  skazano od
13  grudnia 10191  osób, około jedna trzecia dostała karę do 3  lat
więzienia. W  sądach powszechnych na podstawie dekretu o  stanie
wojennym skazano 979  osób, poza dekretem, ale też z  powodów
politycznych – 1082 osoby. Najczęściej skazywano na karę do 3 lat
więzienia. Tego już pan Grzelec nie pisał, ale najsurowsze wyroki
otrzymywały osoby, które organizowały strajki i  akcje protestacyjne
w  zakładach pracy, co określano jako podjęcie przygotowań do
obalenia siłą ustroju PRL.
Był jeszcze tryb przyspieszony –  i  w  tym trybie sądy rejonowe
skazały 18891 osób, z tego 5062 osoby dostały karę grzywny, a karę
pozbawienia wolności 11359 osób. Ale jej wykonywanie zawieszono
warunkowo w niemal 90 procentach przypadków. Dodatkowo wobec
10000  osób zastosowano karę pozbawienia praw publicznych. No
i  były jeszcze te trzy osoby skazane zaocznie na karę śmierci:
Zdzisław Najder – za szpiegostwo, ambasadorzy Rurarz i Spasowski
– za zdradę ojczyzny. Te kary zniesiono dopiero po latach, a na razie
Witold Grzelec podawał, że od 13 grudnia Rada Państwa ułaskawiła
819 osób.
Używanie miały w  czasie stanu i  jego zawieszenia kolegia do
spraw wykroczeń. Za wykroczenia z  dekretu o  stanie wojennym
ukarały 207692 osoby, z  tego karą aresztu 4273  osoby. Orzekano
z reguły w postępowaniu przyspieszonym. Poza tym kolegia ukarały
także 30  tysięcy osób z  dekretu o  postępowaniach szczególnych
w  sprawach o  przestępstwa i  wykroczenia. Najczęściej za udział
w  zbiegowiskach publicznych i  za noszenie znaczka Solidarności.
Z tego powodu orzeczono 2200 kar aresztu.
Wiktor Grzelec precyzyjnie podliczył jeszcze wszystkie
zawieszone w  stanie wojennym stowarzyszenia. Było ich 405.
Decyzje o  zawieszeniu podejmowano w  stosunku do tych
organizacji, które pozostawały w  znacznym stopniu pod wpływem
KOR, KPN i  ekstremy „Solidarności”, a  ich działania bezpośrednio
wspomagały działania sił opozycyjnych, zmierzających do rozbicia
socjalistycznych struktur społecznych i państwowych. Niektóre z nich
[…] tworzyły w  tym celu –  czyli w  celu tego rozbijania –
  pozastatutowe struktury dla koordynowania wspólnych działań,
powołując np. Komitet Porozumiewawczy Stowarzyszeń Naukowych
i Twórczych, Komitet Ocalenia Filmu Polskiego.
Rozwiązano tych stowarzyszeń ostatecznie 36, między innymi
Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, Stowarzyszenie Pomocy
Osobom Uwięzionym i  ich Rodzinom „Patronat”, Stowarzyszenie
Adwokatów i  Aplikantów Adwokackich. W  ramach działań
porządkujących dokonano także przeglądu kadry kierowniczej
w  40  procentach stowarzyszeń w  kraju i  spowodowano
wyprowadzenie z  nich ok.  90  osób oraz zwolnienie z  pracy około
60 pracowników etatowych.
Tyle o historii. A bieżącą abolicję wedle ustawy o amnestii z lipca
’83 zastosowano wobec 7822  spraw w  prokuraturach i  1802  spraw
w sądach. (1)

A co w partii?
Członkowie partii też bardzo konkretnie reagowali na stan. Od
13  grudnia 1981 do czerwca 1982 ubyło ich z  partyjnych list
227  tysięcy. Do końca lutego 1983 była to już liczba 348  tysięcy.
Jedna trzecia z  nich złożyła legitymacje i  poprosiła o  skreślenie
z  listy członków. Reszta przestała po prostu płacić składki i  po
pewnym czasie została z listy członków partii usunięta. (1)

W Krakowie szukają tajnych


Zawieszony, zniesiony czy jeszcze jakiś stan tak naprawdę trwał.
I  wciąż funkcjonariusze SB, którzy obywateli po swojemu
„ochraniali”, potrzebowali więcej i więcej współpracowników. Tajnych.
A że podchodzili do sprawy metodycznie, planowali.
8  września 1983 Naczelnik Wydziału III-1 KW MO w  Krakowie
major magister Wiesław Hryniewicz podpisał, a  zastępca szefa
Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Krakowie pułkownik
magister Józef Biel zatwierdził „Plan rozbudowy sieci tajnych
współpracowników w  obiektach i  środowiskach [szkolnictwa
średniego i  wyższego] ochranianych przez Wydział III-1 KW MO
w Krakowie”. Że to było i tajne, i specznaczenia, to przecież jasne.
Zaczynało się dobrze: Generalnie stopień rozpoznania
w  ochranianych środowiskach i  obiektach można uznać za
dostateczny. A jednak zaraz potem prawda pokazywała swoje mniej
interesujące oblicze: Zasadniczym mankamentem rozpoznania jest
brak wystarczających możliwości operacyjnego dotarcia do punktów
poligraficznych pracujących na rzecz podziemnych struktur, ze
względu na stosowaną głęboką konspirację osób organizujących ich
działalność. […] Wystąpiło szereg obiektywnych i  subiektywnych
czynników hamujących nasze działania rozpoznawczo-
zapobiegające. Naczelnik wymienia tu stagnację organizacji
partyjnych na poszczególnych uczelniach, popieranie działalności
opozycyjnej przez władze uczelni i  wytwarzanie przez podziemne
struktury głębokiej niechęci i wrogości wobec aparatu MO i SB…
W  związku z  tym, jak oceniał naczelnik Hryniewicz, istnieje
niezbędna konieczność racjonalnego i  planowego wykorzystania
posiadanej dotychczas sieci tajnych współpracowników,
a  równocześnie wypracowanie perspektywicznych planów
rozbudowy sieci t.w. w  ochranianych obiektach. Dalej naczelnik
dawał przykłady niestabilnej sytuacji, na przykład na Uniwersytecie
Jagiellońskim, gdzie byli aktywiści NSZZ „Solidarność” – tu nazwiska
i stopnie naukowe – nadal zbierają się na nieformalnych zebraniach.
Innym miejscem spotkań aktywu jest Kuria Metropolitalna
w  Krakowie, gdzie spotykają się –  tu liczne nazwiska i  stopnie
naukowe – pracownicy kolejnych instytutów.
Naczelnik chyba ma kłopot
Potem naczelnik żali się chyba? Bo czym innym jest wyliczanka, że
sekcja  III z  tut. wydziału prowadzi 17  spraw operacyjnych dot.
środowiska pracowników naukowych. Jeden starszy szeregowy, M.
Stanisławski, jeden kapitan, Stanisław Knapik, i  jeden ppor. R.
Gutkowski prowadzą 17  spraw o  kryptonimach Niedźwiadek,
Studnia, Biskup, Mimoza, Dyskutant, Szakal, Pasterz, albo
zwyczajna już całkiem Jabłoń. A  może to zresztą nie żalenie się,
a dyskretna samopochwała?
Laikowi może wydawać się, że skoro do kontroli środowiska
pracowników naukowych i  młodzieży akademickiej
wykorzystywanych jest 57  t.w. pozostających na kontakcie
pracowników Wydziału III-1 –  to nie ma się czym Wydział III-1
przejmować. Ale to tylko ocena laika. Dla naczelnika to chyba
oznaczało mało rąk do pracy. Dlatego dalej przedstawia plany: kogo
z  już namierzonych pozyskać i  w  jaki sposób. Metodycznie opisuje
każdą uczelnię: Politechnikę Krakowską, Akademię Górniczo-
Hutniczą i  Miasteczko Studenckie, Akademię Rolniczą, Akademię
Ekonomiczną, Wyższą Szkołę Pedagogiczną, Krakowski Oddział
PAN, wydział po wydziale, instytut po instytucie. Jeszcze osobno
licea, jeszcze osobno środowisko NZS-u. Punkt po punkcie,
nazwisko po nazwisku, pseudonim po pseudonimie.
Ale stan jest już absolutnie zniesiony. (2)

Góry koło Płocka, Maria Stępniak – rolniczy komitet


oporu
Jesienią ’83 Maria nawiązała kontakt z  Józefem Teligą. W  czasie
wojny odpowiadał za wywiad AK w  okręgu radomsko-kieleckim,
w  1945  roku został szefem konspiracyjnego Zrzeszenia Wolność
i  Niezawisłość w  tej okolicy. Po stoczniowych strajkach
współorganizował „Solidarność wiejską”, a  w  1981  roku prowadził
sekretariat w  Solidarności rolniczej. Uważał, że bardzo potrzebna
jest silna partia chłopska, bo w końcu jest to czterdziestoprocentowa
część społeczeństwa. I, co ważne, część w miarę niezależna.
Przyjechał do Gór razem z  panią Tonią Komorowską, która
w  stanie wojennym ukrywała Teligę, organizowała z  nim
Ogólnopolski Komitet Oporu Rolników, nauczyła się drukować „na
sicie” i drukowała podziemne pismo „Żywią i Bronią”. Przy kolejnych
numerach współpracowali z  Kornelem Morawieckim z  podziemnej
Solidarności Walczącej.
Maria wzięła udział w  pierwszym spotkaniu OKOR-u. Przyjęli
akowskie reguły konspiracji, Maria złożyła przysięgę, dostała
pseudonim.
Spotkania odbywały się co miesiąc, w  różnych mieszkaniach.
Uczestniczyła we wszystkich, potem jeździł też z  nią kolega
z  niedalekich Staroźreb. Jeszcze w  lutym ’89, w  sprawozdaniu
z  działalności Solidarności od 13  grudnia, które podpisał zarząd
OKOR, nie ujawniała nazwisk członków swojej grupy i  tego, co kto
robił. Jeszcze istniała ta obawa… to było jakby we krwi. W nurcie.
Pierwsze zadanie dla każdego w OKOR: odbudowywać struktury
i  nawiązywać kontakty. Także pomoc dla rodzin internowanych.
Maria z  kolegą mieli 11  adresów z  województwa, wozili zebrane
pieniądze i  żywność. Rozprowadzali czasopisma. Drukowanie
u siebie nie udało się i „bibułę” woziła Maria do Płocka z Warszawy.
Niedługo potem była wpadka. Aresztowali Jana Beszta
Borowskiego, szefa związku Rolników Indywidualnych
w  białostockim, i  Teligę. Później okazało się, że zdradziła kobieta,
która użyczyła mieszkania. (D)

Sieradz, Andrzej Ruszkowski – śledzie i medale


Andrzej rozprowadzał z  kolegami medale „z  Wałęsą”. Z  okazji
pokojowej Nagrody Nobla dla Wałęsy, którą przyznano mu
w  październiku ’83, można je było kupić w  mennicy. Z  orłem
w  koronie na rewersie i  napisem „Solidarność Narodu Polskiego”.
Były też medale wybite z okazji czerwcowej wizyty Papieża.
Dostawca brał za taki medal pięćset złotych, oni sprzedawali je
u  siebie po tysiąc i  dzięki temu mogli za darmo rozprowadzać
codzienną i  cotygodniową „bibułę”, kwartalniki, książki czy taśmy
„z  Kaczmarskim”, które dostawali z  Warszawy albo z  Łodzi. Za tę
„bibułę” musieli zapłacić, ale zależało im na tym, żeby pojedynczy
odbiorca mógł dostać to do ręki bezpłatnie.
Po 13  grudnia próbowali powołać w  Sieradzu Klub Inteligencji
Katolickiej – prezydent miasta nie pozwolił. Andrzeja wzywali co jakiś
czas na przesłuchania, ubek pytał, na przykład: „A  po co pan
poszedł do klasztoru?”. Andrzej coś tam odpowiedział, a  ten dalej:
„No dobrze, ale dlaczego pan się obejrzał, jak pan wchodził w  te
drzwi?”. Pokazywał, że niby wie wszystko. Ale i tak raz w miesiącu
Andrzej organizował spotkania, a  ubowcy wysyłali swoich, którzy
przyglądali się im przez okna.
Z  „bibułą” też sobie radzili. Przyjaciel Andrzeja pracował w  IBJ
w  Świerku. Odwiedzał tu rodziców i  raz w  miesiącu przywoził pół
samochodu różnych wydawnictw. Jego ojciec miał w  rynku sklep
z  rybami i  całą tę literaturę z  samochodu ładował do beczki po
śledziach. Potem czekali, na przykład na gorszą pogodę i  wtedy
dwaj synowie Andrzeja przenosili tę beczkę do domu i  później
roznosili paczki do zorganizowanych u znajomych punktów.

Obywatelskie
Andrzej świetnie znał historię swojego regionu. Wiedział, że w czasie
Powstania Listopadowego tworzyły się tu obywatelskie komitety –
 zbierały pieniądze dla Skarbu Państwa na wyposażenie wojska. To
samo działo się w  okresie Powstania Styczniowego. Płocki oficer
Józef Oxiński parę kilometrów od Sieradza organizował na polecenie
Rządu Narodowego oddział. Pieniądze, żywność, mundury były
stąd. Kobiety szyły nie tylko szarfy – jak kiedyś nazywano bandaże –
 ale i czapki, szewcy robili buty. To był wielki potajemny wysiłek, bo
przecież administracja była rosyjska.
Przed wojną 1920  roku obywatelskie komitety doprowadziły do
tego, że w  Kaliszu i  Sieradzu powstał 203  ochotniczy pułk ułanów,
który – zdaniem niektórych historyków – przesądził o zwycięstwie tej
wojny. Tutaj organizowano dla pułku konie, tutaj ćwiczyli.
A jeszcze przedtem, w 1918 roku silna była tu Polska Organizacja
Wojskowa –  tworzył ją Józef Spychalski, potem, w  czasie II  wojny,
cichociemny. Brat Mariana, przedwojennego komunisty, który
w  1944  roku został, niestety, współautorem Manifestu PKWN,
a potem członkiem KC i marszałkiem Polski.
Pulsowanie tego nurtu Andrzej czuł bardzo mocno. (D), (60)

Strzelin, Tadeusz Rzeszótko – głodują


za politycznych
Jeszcze wiosną przewieźli Tadeusza z Kleczkowskiej we Wrocławiu
do Strzelina. W  regulaminie: wstawanie na apel, meldowanie, kraty
i  siatki między spacerniakami. „Tu nie Wrocław” –  powiedział
klawisz. Ale zaraz przedstawili naczelnikowi postulaty: żeby
traktować ich jak politycznych. I znów mieli radia, wydawali gazetkę,
organizowali w świetlicy wykłady.
21 marca wypuścili go na półroczną przerwę ze względu na stan
zdrowia. W  końcu miał tego raka płuc. Kiedy wrócił,
solidarnościowych było już o  wiele mniej. Niektórych wypuścili,
innych gdzieś przewieźli. W  październiku ’83 przyjechała do nich
kontrola z  Centralnego Zarządu Zakładów Karnych. „U  was jak
w  Ameryce –  mówił kontroler –  jak w  delikatesach, tyle żarcia na
oknach. To ma być więzienie?” Kilka dni później przyszedł
wychowawca i  powiedział, że są nowe rygory: nie będzie wolno
leżeć na pryczach, paczek z domu też dostaną mniej.
Więc znów walczyli o  status więźniów politycznych. 5  grudnia
1983 zaczęli głodówkę. Tak jak w  tym samym czasie w  Braniewie,
Łęczycy, Barczewie. Zaczęli w  siedemnastu. Wszystko, co można
było zjeść, oddali do depozytu, pili tylko wodę z  solą i  gorzką
herbatę.
Tadeusz miał po trzech dniach kryzys: cały spuchł. Przyjechało
pogotowie, coś dali i  po dwóch dniach zeszło. Ale siódmego dnia
przyszły wymioty, bóle głowy. Piątego dnia mieli kipisz, bo klawisze
nie wierzyli, że naprawdę nic nie jedzą. Połamali przy okazji krzyż,
podarli obrazki z Papieżem i Matką Boską. Ale nie znaleźli jedynego
radia, które jeszcze mieli. Tyle że w tym radiu nikt o nich nie mówił.
Jedni byli słabi fizycznie. Janusz Pałubicki, sekretarz Regionu
Wielkopolska, teraz członek podziemnej TKK, późniejszy minister,
który nawet na swoje zaprzysiężenie w  swetrze przychodził –  parę
razy zemdlał. Miał chore serce. Inni słabli psychicznie.
Po dwunastu dniach zostało ich czternastu. Po dwóch tygodniach
ludzie chcieli przerwać, bo za karę zabrali im widzenia z rodzinami,
karali też za leżenie na łóżkach. A oni w końcu leżeli cały czas.
Więc chyba czternastego dnia Tadeusz nakłamał kolegom, że
czeskie BBC podaje ich nazwiska z informacją, że głodują. Zrobił to,
bo się bał, że nie wytrzymają. I  trwali dzięki temu dalej. Tylko
pozdejmowali górne łóżka, żeby nie pospadać.
Przed Wigilią Tadeusz napisał kartkę z życzeniami do naczelnika.
Przypomniał, jak to Mickiewicz ze Słowackim, którzy się nie znosili,
spotkawszy się w Wigilię na ulicy w Paryżu – padli sobie w ramiona.
Naczelnik przyszedł w  wigilijne przedpołudnie do celi i  przepraszał,
że nie może wpuścić rodzin w odwiedziny.
Pierwszego dnia świąt mieli mszę, ksiądz przekazał im prośbę
arcybiskupa, żeby przerwali głodówkę. Bo sprawa statusu
politycznych jest bardzo trudna, szanse małe, choć Kościół się o to
stara. Tadeusz skłaniał się do przerwania, Pałubicki był twardy, bo
trzeba zmusić władze do rozmów – mówił.
Lekarz więzienny pytał każdego po kolei, czy dalej chce
głodować. Chcieli. Klawisze wynosili ich co dzień na wagę. Erka
zabrała jednego z nich do szpitala. Musi zacząć jeść, powiedzieli, bo
umrze.
Ale to jeszcze nie koniec. (B)
Słupsk, Jerzy Lisiecki – klub fajczarzy podróżuje
Jerzy był cały czas pod nadzorem SB. Nie internowali go, nie
siedział w więzieniu, ale był na liście osób, które wzywali najpierw co
miesiąc, później rzadziej. Po latach dowiedział się w  IPN-ie, że
działo się to w  ramach akcji „Klon”, w  której przeprowadzano
systematyczne rozmowy z wyznaczonymi osobami.
Kiedy zabrali go 13  grudnia na komendę, przesiedział tam kilka
godzin. Chcieli, żeby podpisał „lojalkę”, nie podpisał, ale puścili go
do domu. Z pracy został zwolniony, ale dyrektor i jego zastępcy mieli
jakąś możliwość ruchu i niedługo znów go przyjęli, narażając się SB.
Jerzy uważał, że to dlatego, że ludzie przez Solidarność mądrzeli,
wielu partyjnych również. Tych z  partyjnego betonu było w  „Alce”
niewielu, ludzie w komitetach partii też byli przecież wykształceni, nie
przyszli do władzy z ulicy. Niszczeniem Solidarności zajmowały się,
zdaniem Jerzego, tylko służby bezpieczeństwa.
W „Alce” do dwóch esbeków, którzy byli na stałe już w 1981 roku,
w  stanie wojennym doszło czterech kolejnych. Mieli swoje metody
wywierania presji. Na przykład, proponowali mu nagle: „Zostanie pan
dyrektorem do spraw ekonomicznych”. Nie pytając nawet o warunki,
odpowiadał, że go to nie interesuje. Albo stawiał się na kolejne
wezwania do SB i siedział tam, nie odpowiadając na pytania. Esbek
żalił mu się wtedy, że przecież musi zrobić jakąś notatkę, a  Jerzy
zachęcał go, żeby pisał, co uważa, i już.
Siostrę Jerzego zmusili natomiast w  1982  roku do emigracji.
Razem z mężem znalazła pracę w Radiu Wolna Europa, a Jerzy od
czasu do czasu przesyłał im informacje o  sytuacji w  Słupsku.
Wydawało mu się, że esbecka cenzura musiała to czytać, ale mimo
to jego oceny dotyczące nastrojów społecznych po stronie
solidarnościowej były przekazywane przez rozgłośnię.
Miał cały czas kontakt z  członkami władz regionalnych Związku,
planowali nawet przerzucenie go do Belgii jako łącznika Solidarności
z zagranicą. Na szczęście do tego nie doszło.
Palić fajkę na czas, ale w Bremie
Pipe Club Słupsk, którego członkowie tuż przed 13  grudnia
odwiedzili Wałęsę i  podarowali mu fajkę honorowego fajczarza,
wciąż działał. Był oficjalną placówką społeczno-kulturalną, mógł.
Przez cały stan wojenny spotykali się tam w  gronie około 30  osób
i  planowali… wyjazdy. Uczestniczyli w  spotkaniach fajczarskich
w  Czechosłowacji, na Węgrzech, w  Szwajcarii i  w  Niemczech.
Pretekstem były zawody w  paleniu fajki na czas, a  więc w  jakimś
sensie sportowa część działalności klubowej. To był ich sposób na
wyrywanie się za żelazną kurtynę.
Za każdym razem, kiedy Jerzy składał na milicji wniosek
o paszport, musiał odbyć rozmowę ze swoim „opiekunem” z SB. Ten
uprzedzał go, że paszport dostanie, ale gdyby został na Zachodzie,
rodziny już z  Polski nie wypuszczą. Więc wracał. Ale podczas
zawodów fajczarskich w  Bremie wsiadł do pociągu i  pojechał do
Monachium, żeby spotkać się z siostrą i jej mężem.
Z  klubem fajczarzy z  Bremy mieli zresztą szczególnie bliskie
kontakty – tamci zorganizowali po 13 grudnia i przysyłali paczki nie
tylko do członków klubu, ale i  do innych osób. Adresy rodzin
represjonowanych podali im słupscy fajczarze. Czuli wtedy
solidarność bremeńczyków.
Po latach, w 2010 roku, na wniosek Jerzego ambasada w Berlinie
wręczyła pani sekretarz bremeńskiego klubu Medal Wdzięczności.
(D)

Warszawa, Początkująca – szarawary i dziennikarze


Dwa dni przed Wigilią Początkująca wyszła ze szpitala. Jeszcze
latem, a  potem wczesną jesienią plątała się po szpitalnych
oddziałach pomocy doraźnej, jak się wtedy nazywały SOR-y.
Banalny wyrostek. Po latach specjalistka od psychosomatyki
powiedziała jej, że wyrostek lubi przechodzić w  stan zapalny, kiedy
jest dużo wypartej złości, poczucia, że jest się w  sytuacji bez
wyjścia, podlega się władzy, która budzi strach. Wtedy do głowy to
Początkującej nie przyszło.
Ale że się nie kwalifikowała do przyjęcia w  ramach ostrego
dyżuru, jak jej pisali na szpitalnych informacyjnych karteczkach,
wracała parę razy do domu. W  końcu w  grudniu jej ten wyrostek
wycięli, a  wypis –  ze wszystkimi wynikami badań –  dali na
karteluszku wielkości połowy strony szkolnego zeszytu, bo tyle
wtedy wystarczało, jak nie było jeszcze komputerowej papierologii.
Wyszła ledwo żywa, brzuch goił się średnio i  wciąż wymagał
opatrunków, ale jakoś te Święta z  mężem przygotowali, potem
przyszedł sylwester. Miała w  szafie szerokie spodnie, które
przypominały tureckie szarawary, więc opatrunki świetnie się w nich
chowały.

Kolorowy świat Barbary Hoff


Spodnie były z  Hofflandu –  tego cudownego, kolorowego miejsca,
które w siermiężnym i szarym PRL-u stworzyła w Domu Towarowym
Junior na Ścianie Wschodniej Barbara Hoff. Ta Ściana Wschodnia
wyrosła pod koniec ery Gomułki na zniszczonej niemal całkowicie po
Powstaniu 44 Marszałkowskiej.
Najpierw, jeszcze pod koniec lat 50., Hoff o  modzie pisała.
W „Przekroju”. I podsuwała dziewczynom pomysły, jak „uzdatnić” tę
banalną szarzyznę, dostępną w  sklepach, żeby wyszło coś
zjawiskowego. Co przyciąć, co ufarbować, co włożyć tył na przód
i  nosić jak paryską nowinkę. Potem już projektowała, kupowała
materiał, farbowała w pralce Frani przy pomocy barwnika kupionego
na bazarze. Szyła sukienki czy spodnie, a Janusz Majewski, później
ceniony reżyser, fotografował to na przyjaciołach oraz znajomych.
I  Sławomir Mrożek „robił” za modela, i  Daniel Olbrychski,
i Małgorzata Braunek. No i ostatecznie Hoff zaczęła projektować dla
Domów Towarowych Centrum.
Po wygranej w  latach 40. „bitwie o  handel” i  wyeliminowaniu
z  rynku tak zwanych „prywaciarzy” Domy Centrum były
„socjalistycznym eksperymentem”. Wolno im było nawet…
samodzielnie pertraktować z producentami. Więc Hoff pertraktowała,
a szyły to legendarne i nieistniejące już, bo zniszczone w latach 90.
zakłady „Cora”, a klientki z uwielbieniem „zdobywały”.
Jakimś cudem Początkująca spodnie „od Hoff” miała i dzięki nim
sylwestra nie musiała przeleżeć w  domu, tylko mogła przesiedzieć
w  kuchni na Saskiej Kępie, w  gościnie u  Drugiej Wyrzuconej. Bo
tańczyć jednak nie szło, a kuchnia, jak to w każdym domu tamtego
czasu, była miejscem niekończących się dyskusji.
Za siebie i za mamę wytańczyła się za to w tego sylwestra mała
Ola. Ta, której przedszkolanka podarła dwa lata wcześniej
pierwszomajowy rysunek. W  falbaniastej spódnicy zamęczała
prezesa SDP, czyli „esdepu”, tego dziennikarskiego stowarzyszenia
po 13 grudnia najpierw zawieszonego, a w marcu ’82 rozwiązanego.
Tego samego zresztą dnia, kiedy rozwiązano SDP z  Foksal, przy
placu Unii Lubelskiej, w siedzibie Zarządu RSW Prasa-Książka-Ruch
powołano „słuszne” Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL.
Stary „esdep” dalej jednak działał podziemnie, a  Stefan
Bratkowski napisał maleńką karteczkę do Dariusza Fikusa, od
1980  roku sekretarza generalnego nieistniejącego już
stowarzyszenia, z prośbą, żeby wciągnął wreszcie Początkującą na
listę członków. Bo już można, w końcu dostała etat, cóż, że ją zaraz
potem wyrzucono. I  dzięki tej karteczce już sześć lat później,
w  1989  roku, Początkująca mogła wreszcie odebrać na zjeździe
dziennikarzy z SDP swoją dziennikarską legitymację.

Dariusz Fikus, Jerzy Szczygieł i azyl w „Niewidomym


Spółdzielcy”
Dariusz Fikus w  1958  roku współtworzył z  Mieczysławem
Rakowskim tygodnik „Polityka”, a  odszedł z  tej redakcji po
13  grudnia. Po latach, po Okrągłym Stole, zostanie naczelnym
„Rzeczpospolitej”. Na razie współpracował z „Krytyką”, kwartalnikiem
wydawanym w drugim obiegu od 1978 roku, w którego redakcji byli
i  Adam Michnik, i  Jacek Kuroń, i  poeta Stanisław Barańczak.
Współpracował też z  nielegalnym, a  przygotowywanym jeszcze
w  „karnawale” jako pismo Regionu Mazowsze „Tygodnikiem
Mazowsze”. Jego naczelny, Jerzy Zieleński, popełnił samobójstwo
w noc wprowadzenia stanu wojennego.
Pisał też dla „Wolnego Pisma MOST”, podziemnego magazynu
redagowanego przez środowisko „esdepu”. Ale równocześnie –  i  to
było najlepsze –  był legalnym sekretarzem redakcji oficjalnie
ukazującego się miesięcznika „Niewidomy Spółdzielca”. Wydawał go
Centralny Związek Spółdzielni Niewidomych.
Naczelnym był już od 20  lat Jerzy Szczygieł. Miał trzynaście lat,
kiedy w  1945  roku przeżył wybuch miny. Stracił wzrok i  nogę, trafił
do sióstr w  Laskach, potem skończył polonistykę na UW. Po
sierpniowych strajkach wystąpił z partii. Od lipca 1981 jego redakcja
zaznaczała cenzorskie ingerencje. Wywalczona ustawa to
gwarantowała, ale chyba jeszcze tylko „Tygodnik Solidarność”
zamknięty po 13 grudnia i „Tygodnik Powszechny” z tego korzystały.
Jerzy Szczygieł zaprosił do „Spółdzielcy” powyrzucanych
dziennikarzy i pisali u niego ci najwięksi z nielegalnego już „esdepu”.
Jacek Maziarski, który w  ogóle nie poszedł na weryfikację, dał do
„Życia Warszawy” ogłoszenie „szukam uczciwej pracy” i  potem
prowadził antykwariat. Maciej Wierzyński, Jacek Kalabiński i Stefan
Bratkowski, który w  „Spółdzielcy” drukował cały cykl o  początkach
polskiej spółdzielczości w  XIX wieku. Dwóm ostatnim cenzura
zabroniła zresztą publikowania w  „Spółdzielcy”, a  naczelny
wystosował wtedy pozew przeciw cenzurze do Sądu
Administracyjnego. Natychmiast wezwano go do KC partii
i  postawiono ultimatum: albo wycofa pozew, albo redakcja zostanie
zamknięta. Wrócił do swojego biurka i  kazał pakować się
współpracownikom, ale jakoś załagodził sytuację prezes
Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych. Użył swoich
partyjnych koneksji i  autorzy nadal pisywali pod własnymi
nazwiskami, a redakcję zamknięto dopiero w 1992 roku.
Kartka z podróży i nowe pismo
Na tego sylwestra na Saską Kępę wpadł jeszcze Janek Dworak –
  przed 13  grudnia w  „Tygodniku Solidarność”, szykowany na
naczelnego solidarnościowej gazety codziennej. Potem w Białołęce,
teraz blisko „Powściągliwości i Pracy”. Kompletował pomału ekipę do
katolickiego tygodnika, który właśnie powołał, a  właściwie wznowił
Prymas. Namawiał Początkującą, żeby przeniosła się tam od
filmowców. Czytał w  „Powściągliwości…” jej recenzję z  kolejnego
filmu Studia, uznał, że jej pióro się przyda.
Ta recenzja, którą czytał Dworak, dotyczyła Kartki z  podróży
Waldemara Dzikiego. Władysław Kowalski zagrał w  tym filmie rolę
polskiego Żyda, który z wieloma innymi czeka w getcie na wezwanie
do transportu. To dopiero początek wojny, jeszcze nie do końca
wiadomo, jak będzie, jednak wszystkich ogarnia już strach. Jakub
uprzytamnia sobie, że trzeba okiełznać strach, który człowieka
degraduje. Uczy tego także małego chłopca, którego ma pod opieką.
Tragiczny wybór między życiem a  śmiercią, ostatnia próba
zachowania ludzkiej godności i przejmujący film młodego reżysera.
Początkująca pisała: Kamera spokojnie, z  pewną opieszałością,
a nawet pedanterią rejestruje detale wnętrz, twarze. Śledzi powolną
logikę i nieuchronność tragedii, która czeka na bohatera. Obserwuje
zapobiegliwość i krzątaninę Jakuba, jego oswajanie się z tym, na co
się zdecydował, jego skrupulatne przygotowania do „podróży”… Czy
to znak czasu, znak pewnego pokolenia, które w  tragicznym
wyborze człowieka między życiem a  śmiercią, w  ostatniej próbie
zachowania zwykłej, ludzkiej godności, widzi wartość najważniejszą?
Ezopowy język, tak często używany w  PRL-u, wpływał i  na
wymowę tego filmu, w  którym zagrali też Halina Mikołajska, Maja
Komorowska, Jerzy Trela. Odbierany był nie tylko jak studium
historyczne. Stawiał pytania teraźniejszości. (K), (61), (62)

Ofiary
W ciągu tego roku zginęło 25 osób.
Zostali pobici podczas internowania, pobici w areszcie śledczym,
oczekując na rozprawę, pobici w  komisariatach MO, pobici przez
patrol ZOMO, pobici na ulicy przez „nieznanych sprawców”; zmarli
na zawał już po wypuszczeniu z  internowania, wezwani na
przesłuchania w  komendzie MO; zmarli trafieni podczas
demonstracji pociskiem gazowym z  bardzo bliskiej odległości albo
na zawał serca czy obrzęk płuc po gazie, kiedy uciekali przed
ZOMO, które rozpraszało demonstrację. Wedle oficjalnych wersji
popełniali samobójstwo w  areszcie, w  więzieniu albo już po
zwolnieniu. Ciała niektórych znajdowano na bocznicy kolejowej,
powieszone na płocie Stoczni Gdańskiej czy na drzewie pod
miastem albo wyławiano z Odry, Nysy, Wisły:
Białystok – Zbigniew Simoniuk, 33 lata;
Bydgoszcz – Zenon Błeszczyński, 24 lata;
Gdańsk – Jan Samsonowicz, 39 lat; Jacek Stefański, 25 lat;
Gorzów Wielkopolski – Henryk Wasiluk, 28 lat;
Hanna (wieś w  województwie bielsko-bialskim) –  Zbigniew
Szymański (? lat);
Katowice – Ryszard Kowalski, 44 lata;
Kraków – Bernard Łyskawa, 56 lat; Ryszard Smagur, 29 lat;
Nowa Huta – Andrzej Szewczyk, 22 lata; Janina Drabowska, 63 lata;
Nysa – Bogusław Podboraczyński, 21 lat;
Okuniewo (województwo warszawskie) – Zdzisław Miąsko, 29 lat;
Poznań –  Jan Ziółkowski, 56  lat; Krzysztof Skrzypczak (? lat);
dominikanin o. Honoriusz (Stanisław Kowalczyk) (? lat);
Pszczyna – Józef Larysz, 41 lat;
Radom – Jacek Jerz (? lat);
Warszawa –  Marek Kuchta, Grzegorz Przemyk, 19  lat; Andrzej
Gąsiewski, 29 lat;
Wrocław –  Jerzy Józef Marzec, 21  lat; Jerzy Wędrowny, 28  lat;
Włodzimierz Witkowski, 31 lat;
Nieznane miejsce – Andrzej Grzywna, 62 lata. (L)

Pogrzeb Grzegorza Przemyka był pierwszą tak wielką manifestacją


przeciw władzy od czasu wprowadzenia stanu wojennego, Warszawa, 19
maja 1983 roku. Fot. Witold Szulecki/Forum
Spotkanie Jana Pawła II z generałem Wojciechem Jaruzelskim na Wawelu
podczas II pielgrzymki papieża do Polski, 22 czerwca 1983 roku. Fot.
Grzegorz Rogiński/Forum
Pielgrzymka z parafii Zbrosza Duża do Częstochowy tematem filmu
dokumentalnego Krzysztofa Krauze. Ksiądz Czesław Sadłowski
ze Zbroszy odprawia Mszę świętą w drodze. Fot. Archiwum Autorki
Jak zwykle przy okazji rocznicy 22 Lipca, również w stanie wojennym,
ogłaszano amnestię. Jak zwykle nie dla wszystkich… Fot. Witold
Szulecki/East News
Stoisko Hofflandu w Domach Towarowych Centrum w Warszawie, czyli…
kolory PRL, lata 80. Fot. Andrzej Wiernicki/Forum
Opozycyjna prasa podziemna drugiego obiegu i książki drukowane
w latach 80., m.in. „Tygodnik Wojenny”, „Krytyka – kwartalnik polityczny”.
Fot. Witold Szulecki/East News
Rozdział 6.

ROK TRZECI – 1984 – ZAPAŚĆ

Nie było już żadnego stanu. Było tylko… coraz gorzej?

Strzelin, Tadeusz Rzeszótko i rzecznik rządu, co nie


wierzy głodującym
Trzydziestego szóstego dnia głodówki, kiedy erka zabrała jednego
z nich do szpitala, każdy dostaje już pół litra papki dziennie – godzą
się na takie dokarmianie. Ale 12 stycznia Jerzy Urban na konferencji
prasowej informuje dziennikarzy, że jedzą lepiej niż ci na wolności.
Więc jeden z  „papkowych” się wścieka, że skoro tak, nie będą się
nawet na takie wspomaganie godzić. Wychowawcy grożą, że
rozwiozą ich wszystkich, każdego do innego więzienia. Cztery dni
później, 17  stycznia 1984, wywożą Pałubickiego i  jeszcze jednego
kolegę – Stasiaka. Dwa dni później kolejnych dwóch.
25 stycznia jeden z głodujących udaje, że mdleje. Ma nadzieję, że
może i  jego wywiozą, a  wtedy być może trafi na Pałubickiego
i  Stasiaka i  przekaże to, co w  Strzelinie ustalili: że 30  stycznia
głodują znów wszyscy, niezależnie od tego, gdzie będą. I udało się,
przekazał. Dwóch kolejnych mdleje w Strzelinie naprawdę, Tadeusz
i  reszta decydują 26  stycznia przerwać głodówkę. Bo po prawie
dwóch miesiącach nic nie uzyskali.
Pałubicki głodował do 17 marca. Sto cztery dni. (B)

„Ochraniany” Kościół, czyli kryptonim „Koteria”


W połowie grudnia 1983 prymas Glemp wydał dekret powołujący do
życia Wydawnictwo Archidiecezji Warszawskiej. I  wznowił pismo,
które wychodziło od czasu Powstania Styczniowego w  1863 do
1939  roku –  „Przegląd Katolicki”. Miał być nieoficjalnym organem
Prymasa, ogólnopolskim, w  nakładzie 25  tysięcy egzemplarzy.
Pierwszy numer ukaże się w połowie czerwca ’84, ale już 11 stycznia
w MSW złożono wniosek o wszczęcie sprawy obiektowej kryptonim
„Koteria” […] na publicystyczną działalność katolickiego środowiska
warszawskiego […] w  postaci organizującego się tymczasowo przy
kurii warszawskiej czasopisma.
Celem miało być zapobieganie wrogiej działalności redakcji
i  zespołów redakcyjnych prasy katolickiej, które w  coraz większym
stopniu opanowywane są przez wrogo ustosunkowanych do PRL.
I  już 14  stycznia inspektor Wydziału I  Departamentu IV,
zajmującego się Kościołem, porucznik Waldemar Chmielewski
podpisał się w  odpowiednim miejscu na wykazie tajnych akt jako
prowadzący sprawę. Wkrótce potem w  podobnej roli podpisał się
także naczelnik tego wydziału, kapitan magister Grzegorz
Piotrowski. Czy już wtedy obaj uczestniczyli w akcji… straszenia, jak
to nazywali w  śledztwie, księdza Jerzego? Sprawa o  kryptonimie
„Popiel” trwała już od roku 1982, ksiądz został zamordowany. Ale to
później…
Redakcja „Przeglądu…” dopiero instalowała biurka w  swojej
pierwszej siedzibie, maleńkim budyneczku na Dziekanii, na tyłach
katedry świętego Jana. Na innych biurkach, w Departamencie IV na
Rakowieckiej, od razu pojawił się „Wyciąg z  notatki służbowej ze
spotkania z t.w. „Leon”, w którym raportowano dokładnie, co się dało
na Dziekanii zobaczyć i  ustalić: Po wejściu, na hallu po  prawej
stronie na parterze w  trzech odnowionych w  1983  roku pokojach
mieści się Wydawnictwo. […] urzędują tam: ks.  Wojdecki, cywilny
mężczyzna (szczupły, wysoki, nosi brodę, lat 37–40), z  nim ma
pracować jeszcze ksiądz oraz 4 kobiety. We wszystkich pokojach są
telefony miejskie, tzw. sekretarsko-dyrektorskie nr  316395.
Podłączenia dokonano od ks.  Prałata A. Banaszkiewicza (mieszka
na I piętrze, nad w/w redakcją).
Rozmówca „Leona” notuje dalej, że drzwi od pokoi są zamykane
na klucze Yale, że za głównym wejściem dyżuruje na zmianę kobieta
lat około 60, niska krępa, nosi okulary. Poprzednio pracowała przez
20  lat w  szkole. I  mężczyzna lat około 70, włosy siwe, wzrostu
średniego. Jeszcze: że jest na dyżurce mała centrala telefoniczna,
a  z  telefonu korzystają członkowie Społecznego Komitetu
Prymasowskiego oraz „Ósemki” –  bliskie kiedyś Prymasowi
Wyszyńskiemu – urzędujące na II piętrze.
Tajny współpracownik „Leon” był tylko jednym spośród grupy
dziewięciu innych TW. Którzy – pisząc językiem esbecji – w sprawie
„Koterii” pozostawali na kontakcie różnych jednostek Departamentu
IV. Podpisany pod ich listą inspektor porucznik Waldemar
Chmielewski miał więc co koordynować. I trzymał rękę na pulsie. (9)

Wiosną teczki są zamykane i otwierane


Tak to już jest, że coś się zaczyna, coś się kończy. Stan zniesiony,
niektóre teczki się otwierało, inne, wiosną ’84 – zamykało.
10  kwietnia 1984 zakończono sprawę o  kryptonimie „Grot”,
założoną w  marcu ’81, w  ramach której był „ochraniany” Ośrodek
Prac Społeczno-Zawodowych przy „krajówce”. W  maju ’84
zamknięto sprawę o kryptonimie „Jocker”, w ramach której od marca
’81 „ochraniano” Agencję Prasową Solidarności. Także w  maju ’84
zamknięto teczkę „ochrony” „Tygodnika Solidarność” –  w  ramach
sprawy pod kryptonimem „Walet”, uruchomionej w marcu ’81. (11b),
(70)

„Senior” toczy się dalej


Wciąż otwarta była w  Departamencie III MSW teczka „sprawy
obiektowej Senior”, założona w  1982  roku celem prowadzenia
operacyjnej kontroli środowiska dziennikarskiego prasy
młodzieżowej, które ze względu na społeczną i  polityczną rangę
swej działalności i  oddziaływania […] na młodzież –  wymaga
ochrony.
6  marca 1984 do teczki dołożono kolejną informację: pracownik
agencji (MAW) zatrudniony na etacie gońca (tu imię i  nazwisko,
zamieszkały…) powiadomił o  prowadzonej w  kręgach jego rodziny
antyrządowej działalności. Wymieniony miał na myśli postawę swojej
kuzynki obywatelki (tu dokładne dane) […] była ona pracownikiem
redakcji negatywnie zweryfikowanym, a następnie internowana. […]
Obecnie pracuje w  komisji sejmowej d.s.  badań opinii publicznej
oraz jest członkiem Rady Społecznej Episkopatu. […] nadal
prowadzi ożywioną działalność antyrządową, dokonując szeregu
obcojęzycznych tłumaczeń z  nasłuchów oraz prasy zachodniej dla
podziemnych wydawnictw. Grunt to czujność i  „obywatelska”
postawa, jak nie w pracy, to w rodzinie. (10)

Warszawa, Początkująca – „Przegląd Katolicki”


i ponury ksiądz poeta
Początkująca znów miała normalną dziennikarską pracę, „Przegląd
Katolicki” przygotowywał już numer próbny przy tych biurkach na
Dziekanii.
Ktoś się zorientował, że artykuł, który chcieli dać na pierwszej
kolumnie, już był drukowany, chyba w  PAX-owskiej prasie przed
13  grudnia, przyniosła go autorka spoza redakcji. Niezła lekcja na
początek. Planowali kolejne numery. Janek Dworak, wcześniej
z „Tygodnika Solidarność”, po Białołęce, z Łukaszem Małachowskim,
wcześniej w  „Wiadomościach Dnia” Regionu Mazowsze –  trzymali
w  garści sekretariat. Pisarz Piotr Wojciechowski był szefem
Początkującej w  dziale kultury; siwy, zwykle w  fularze Jerzy Mikke,
w  czasie Powstania 44 „Ostoja”, miał zająć się działem historii.
Małgosia Niezabitowska, wcześniej w  „Tygodniku Solidarność” –
  działem społecznym, Tadeusz Fredro-Boniecki, wcześniej
w Polskim Radiu – działem informacji, Tomasz Tomaszewski, chyba
już wtedy współpracujący z  „National Geographic” –  działem foto.
A  korektę robiła w  „Przeglądzie…” wiceszefowa pierwszej Komisji
Zakładowej Solidarności w  Radiokomitecie, socjolog z  tamtejszego
Ośrodka Badania Opinii Publicznej i Studiów Programowych Elżbieta
Saar, która przez jakiś czas ukrywała się przed internowaniem.
Prymas Glemp przyjął ich wszystkich, zrobili sobie wspólne zdjęcie
i zaczęli na serio.
A  Początkująca odkryła w  tym właśnie czasie, kim był ksiądz,
którego tak się bała podczas własnego ślubu w  kościele sióstr
wizytek na Krakowskim. Mówił do niej i  męża, klęczących przed
ołtarzem, same smutne rzeczy – a to był „ten” ksiądz Twardowski…
Ten od wierszy, które tak wszyscy lubili. Trochę ją to zaskoczyło. Bo
mogli wiedzieć…
Mama męża, zanim wzięła ślub z  jego tatą, była blisko Ósemek,
które zaraz po II  wojnie ślubowały świeckie życie zakonne, dopiero
prymas Wyszyński, opiekun duchowy Ósemek, przekonał ją, że
widać jej drogą jest życie rodzinne i pobłogosławił. Początkująca nie
poznała Teściowej, zmarła wcześnie. Ale nawet po jej śmierci Teść
wciąż przepisywał na tej niemieckiej erice materiały dla Instytutu
Prymasowskiego, w  który przekształciła się organizacja Ósemek.
Wciąż byli blisko, więc i  ona, i  mąż mogli wiedzieć, że ksiądz
Twardowski mieszka przecież u  sióstr wizytek i  tam odprawia
msze…
Ale i  tak Początkująca mogła teraz cieplej spojrzeć na ślubne
zdjęcia z  kościoła, które robił im zaprzyjaźniony fotograf, ten od
późniejszego numeru z  wileńską wyżymaczką w  młodzieżowej
gazecie. (K)

Pożegnania
Latem Początkująca żegnała się z Drugą Wyrzuconą. Jej rodzice byli
na Zachodzie od 1968 roku, musieli wtedy wyjechać jak wielu innych
usuniętych z  pracy. Druga Wyrzucona chciała ich odwiedzać,
chodziła na Koszykową do biura paszportowego i  odbierała kolejne
odmowy, a  mama, starzejąca się już, chorowała. Ojciec, kiedyś
wykładowca w  szkole partyjnej, był dawniej zaprzyjaźniony
z  Rakowskim, w  1975  roku zadzwonił do niego z  tego
kapitalistycznego świata i  poprosił o  pomoc w  uzyskaniu paszportu
dla córki. Zadziałało i  Druga Wyrzucona kilka razy pojechała do
rodziców, syna zostawiała w Polsce, bo inaczej by jej nie wypuścili.
Nie bardzo tę „huśtawkę” wytrzymywała. W  1984 roku ich
„rzemiosło” upadło, dziecko musiało jeść, popularna wtedy
dostawczyni mięsa, czyli „baba z cielęciną” za byle kostki „śpiewała”
nieziemskie pieniądze. Nagle, w  1984, paszport dostał także syn.
Druga Wyrzucona podczas wakacji pojechała więc do rodziców
z  nim. Nie do końca umówili się z  mężem, że zostaną, ale to było
właściwie do przewidzenia. Dwa lata później i jemu udało się do nich
dojechać, a  u  Początkującej został ich pies i  fotel, w  którym mama
Drugiej Wyrzuconej siadywała lata wcześniej, będąc z  nią w  ciąży.
(K)

Stan zniesiony, polityczni siedzą dalej


Stanu nie było, a  jednak ludzie wciąż szli siedzieć. W  pierwszej
połowie 1984  roku SB „wszczęła” –  och, to szeleszczące słowo –
  550  spraw o  przestępstwa polityczne. Dotyczyły 1190  osób, 760
z  nich aresztowano. Najczęściej za rozpowszechnianie ulotek
i  nielegalnych wydawnictw. W  samym maju skonfiskowano
84  tysiące ulotek, do tego 31  tysięcy broszur i  wydawnictw.
Aresztowano także ludzi za udział w  związkach przestępczych,
których uczestnicy sporządzali i  kolportowali takie ulotki
i wydawnictwa.
W czerwcu 1984 w więzieniach PRL siedziało 95800 osób. Wśród
nich 906 politycznych. (15)
Zamykają, wypuszczają
16  lipca 1984  ogłoszono wyrok w  zmanipulowanym
i  wyreżyserowanym przez władze procesie zabójców Grzegorza
Przemyka. Uniewinniono milicjantów, oskarżono sanitariuszy
i  lekarkę pogotowia, władze uważały więc, że tę sprawę mają
zamkniętą. Główny reżyser sądowego spektaklu, minister Kiszczak,
został zdymisjonowany dopiero sześć lat później, kiedy ówczesny
premier Tadeusz Mazowiecki przeczytał akta dokumentujące jego
działania. Ale to później…
A 21 lipca 1984, sejm, jak zwykle, uchwalił amnestię, która miała
charakter szczególnie „uroczysty”, bo odbywała się w  roku 40-lecia
PRL. Objęła niemal wszystkich politycznych, skazanych
i  tymczasowo aresztowanych –  660  osób. Zwolniono tę
najważniejszą „jedenastkę”– między innymi Gwiazdę, Rulewskiego,
Frasyniuka, Słowika, Kropiwnickiego, Michnika i  Jaworskiego.
Wiosną władze, wykorzystując do czegoś w  rodzaju mediacji
Kościół, próbowały zmusić ich, by ulegli pewnemu szantażowi.
W  zamian za obietnicę uwolnienia wszystkich politycznych mieli
podpisać się pod zgodą na zaniechanie publicznej działalności
politycznej w okresie do 31 grudnia 1986 r.
Adam Michnik stanowczo się temu sprzeciwił, co wpłynęło i  na
pozostałych. Obawiali się, pewnie słusznie, że taka zgoda zniszczy
ich autorytet. Nie podpisali niczego, a ludzi i tak zwolniono. Wielu, po
wypuszczeniu z  więzienia czy aresztu, zdecydowało się na
emigrację na Zachód. (53), (15)

Strzelin – Warszawa, Tadeusz Rzeszótko jedzie do


księdza Jerzego
Tadeusz też wyszedł po amnestii. Ale zanim to się stało, jeszcze
swoje po zimowej głodówce przeszedł. Pod koniec lutego dostał pięć
dni przepustki zdrowotnej –  w  końcu miał nowotwór na prawym
płucu. Postanowił, że na razie do Strzelina nie wróci, poukrywa się,
jak długo się da. Przed 1 maja 1984 był w Warszawie, chciał zrobić
trochę zdjęć, zawieźć chłopakom z  celi. Rozmawiał na Żoliborzu
z  księdzem Jerzym, który namawiał do trwania w  więzieniach. Bo
skoro przywódcy siedzieli bez wyroków, nie wiedząc, jak długo to
wszystko będzie trwać, to i tacy jak Tadeusz powinni ich wspierać –
 tłumaczył.

Ksiądz
Ksiądz Jerzy miał już za sobą 32 odprawione uroczyście Msze za
Ojczyznę. Od stycznia ’82 w  każdą ostatnią niedzielę miesiąca,
z homilią przepisywaną potem przez ludzi na kartkach, przebitkach,
z aktorami czytającymi wiersze od ołtarza. Modlił się do Matki Bożej
oszukanych, bitych, poniewieranych, prosił o  wytrwanie. Mówił
o  krzyżu, bo w  tym znaku zwyciężysz. Ale i  o  kryzysie pracy,
o  pojednaniu, któremu nie służą działania władzy, o  godności,
chrześcijańskim wychowaniu, życiu w  prawdzie, sprawiedliwości.
Jako rezydent w  parafii świętego Stanisława Kostki ksiądz
Popiełuszko prowadził duszpasterstwo pielęgniarek, a  od sierpnia
1980 zaangażował się w Duszpasterstwo Ludzi Pracy.
Szczególna więź łączyła go z hutnikami. Na pierwszą mszę, którą
miał odprawić w  Hucie Warszawa, szedł niepewny, a  kiedy znalazł
się za bramą, w  szpalerze oczekujących go ludzi nagle usłyszał
oklaski. W  notatkach zapisał potem, że był pewien, że idzie za nim
ktoś ważny. Ale okazało się, że to księdza Jerzego hutnicy
oklaskiwali, tak jakby w nim witali cały Kościół.

Inwigilacja
Tadeusz nie mógł jeszcze wtedy wiedzieć, że SB już w  drugiej
połowie 1982  roku zaczęła „rozpracowywać” księdza. Był
inwigilowany przy pomocy co najmniej czterech tajnych
współpracowników, w  tym jednego duchownego. W  grudniu ’83
w  Pałacu Mostowskich prawa ręka prokurator Bardonowej, Anna
Jackowska, odczytała księdzu decyzję o  wszczęciu śledztwa
w  kierunku przestępstwa […] że przy wykonywaniu obrzędów
religijnych […] w  wygłaszanych kazaniach nadużywał wolności
sumienia i  wyznania w  ten sposób, że permanentnie oprócz treści
religijnych zawierał w  nich zniesławiające władze państwowe treści
polityczne, a w szczególności pomawiał, że te władze posługują się
fałszem, obłudą i  kłamstwem, poprzez antydemokratyczne
ustawodawstwo niszczą godność człowieka, a  także pozbawiają
społeczeństwo swobody myśli oraz działania, czym nadużywając
funkcji kapłana, czynił z  kościołów miejsce szkodliwej dla interesów
PRL propagandy antypaństwowej. Za to groziła kara 10  lat
więzienia.
Po przesłuchaniu w  mieszkaniu księdza na Chłodnej
przeprowadzono rewizję, a  na jej wynik przed domem od razu
czekali telewizyjni dziennikarze. Esbecy błyskawicznie wynieśli
przed kamery granaty łzawiące, naboje do pistoletu maszynowego,
materiały wybuchowe, farby drukarskie – podrzucone do mieszkania
przez nich samych.
Księdza zatrzymano, dzięki interwencji sekretarza Episkopatu
następnego dnia zwolniono, ale dziennikarze już opowiadali
w  gazetach i  radiu o  garsonierze obywatela Popiełuszki, księdza
wzywano na kolejne przesłuchania.
W  tym właśnie czasie rozmawiał z  nim Tadeusz. Po którejś
z takich rozmów nocował u znajomych na Żoliborzu, o szóstej rano
przyszła milicja, zobaczyli jego przepustkę wystawioną w  Strzelinie
w lutym. Trochę zgłupieli, ale zawieźli na komendę, trzymali tydzień,
przerzucali z  celi do celi. W  każdej kolejnej Tadeusz namawiał
aresztantów, żeby się do niczego nie przyznawali i  nie składali
zeznań. Wreszcie zawieźli go nyską do Strzelina, a  tam za tę
„wolność” przedłużyli mu wyrok o 63 dni. Bo nadużył zaufania sądu
i wykorzystał pobyt na kontakty z opozycją polityczną.
Jak zawsze przed amnestią –  taki zwyczaj –  zaostrzały się
w więzieniu rygory, coraz częściej były w celach kipisze. Ale jeszcze
podpisywali list w  sprawie chorego kolegi, jeszcze układali Kodeks
więźnia politycznego. W  poniedziałek, po ogłoszeniu amnestii,
włączyli na full radio, którego nie udało się strażnikom znaleźć, a tym
razem już je zabrali. Tadeusz potem żałował. Bo jednak nie wszyscy
wyszli, więc ci, którzy zostali, nie mieli już czego słuchać.
Niedługo po tym, jak wyszedł, choroba mu się cofnęła. (B), (63),
(64), (65)

Dziupla drukarzy do spółki z SB


Podziemne drukowanie szło pełną parą, każde wydawnictwo miało
swoje tajemne ścieżki i  swoje opowieści, które warto było wtedy
zapisywać, a  nie wszyscy to robili. Przedświt co nieco swoich
opowieści zebrał. Jedną z  nich, z  lata 1984 roku, z  gatunku tych,
które opowiada się wnukom, cytuje w  tomie wspomnień Wiesław
Bieliński: Drukarnie książek mieliśmy dość egzotyczne. Drukarnia
Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej przy ul. Smolnej miała tę
zaletę, że znajdowała się niedaleko od mieszkania szefa. Inna
drukarnia mieściła się w szpitalu przy Kasprzaka, w Instytucie Matki
i  Dziecka. Przez jakiś czas drukowaliśmy też w  drukarni szpitala
w Międzylesiu, trwało to jednak krótko, bo nastąpiła wpadka.
Z  drukarni trzeba było odebrać luźne wydruki, przewieźć je do
kilku ekip, które to składały, obcinały, oprawiały. Dopiero potem
można było odebrać do kolportażu gotowe książki i rozwieźć do kilku
dużych skrzynek kolporterskich. Jedną z  nich było mieszkanie
w  bloku na dalekim Mokotowie, na dwunastym, ostatnim piętrze
punktowca. Korzystał z niego także szef podziemnej „Karty” Zbyszek
Gluza, który zajmował się też kolportażem różnych wydawnictw.
Właściciele mieszkania „wybrali wolność” na Zachodzie, ich
kuzynka w  Polsce udostępniła mieszkanie Gluzie, a  ten z  kolei
Przedświtowi. Któregoś letniego dnia Wiesław Bieliński z  torbami
pełnymi książek przyjechał tam z  jednym z  szefów, Wackiem
Cholewińskim, który miał klucze. Otworzył dwa kolejne zamki, przy
trzecim coś się zacięło. Mocował się z  drzwiami –  co obracał klucz
trochę, zamek znów się cofał. Wiesław na wszelki wypadek złapał
torby i  wtaszczył na górę, pod maszynownię windy, bo obawiał się,
że ta szarpanina może zaniepokoić sąsiadów. W  końcu zamek
kompletnie się zaciął, więc wściekli wrócili obaj z  torbami pełnymi
trefnych książek do samochodu i  z  najbliższej budki telefonicznej
zadzwonili do Gluzy, żeby dowiedzieć się, w czym rzecz.
Okazało się – choć dopiero za jakiś czas – że kuzynka właścicieli
użyczyła mieszkanie jeszcze komuś. Koleżance. Była mężatką, ale
wpakowała się w  romans z  równie jak ona żonatym esbekiem.
Esbek pracował w  telewizji na Woronicza, niedaleko. Więc tu się
spotykali. I  to ten esbek stał po drugiej stronie drzwi, kiedy Wacek
próbował je otworzyć, to on cofał ten zamek co chwilę, aż go
„zaciął”. Trzeba było wołać ślusarza, żeby ich wypuścił, ale skrzynka
była już spalona. (66)

Pierwsza książka „Karty”


I  trzeba było w  innym miejscu składować książkę, starannie
przygotowywaną przez „Kartę” od jesieni ’82 – W stanie. Wojennym,
rzecz jasna. W  kwietniu ’83, złożona z  dziesiątków krótkich
fragmentów relacji o czasie tuż po 13 grudnia, była już w porządnym
maszynopisie, po licznych korektach. A  korekty ówczesne
powodowały zawsze konieczność przepisywania na nowo na
maszynie kolejnych stron –  to nie był przecież jeszcze czas
komputerowego składu.
Jeden z  redaktorów wiózł ten wypieszczony maszynopis do
podziemnego Wydawnictwa Krąg i… zostawił go w  taksówce. Nie
było jak tego odzyskać, więc redakcja maszynopis odtworzyła. Ale
w  międzyczasie Krąg się wycofał. Miała to więc wydać Oficyna
NOWA, tyle że z  jakiegoś powodu pracę przetrzymała, aż w  końcu
oddała „Karcie”. Ale bez 60 stron, które im „się” zgubiły.
Inna rzecz, że redaktorzy „Karty” i  tak nie do końca byli
z  pierwszych wersji książki zadowoleni, wciąż dokładali kolejne
relacje, powstała więc wersja kolejna. Foliową torbę ze wstępnie,
jeszcze bez paginacji, ułożonymi nowymi i  starymi relacjami wiózł
tramwajem pełnym ludzi Zbyszek Gluza na spotkanie redakcji. Torba
pękła i  kartki –  z  których niemal każda zaczynała się od czyjegoś
imienia i  informacji, że zatrzymany, że więziony –  rozsypały się.
Padły na błotnistą maź ze śniegu roztapiającego się na podłodze
tramwaju.
Pasażerowie jak jeden mąż odwrócili się plecami i odsunęli, Gluza
zgarnął, co się z  kartek dało, do resztek foliowej torby. Akurat trafił
się przystanek i  mógł wypaść z  tym na ulicę. Redakcja pękała ze
śmiechu, jak im to opowiadał, choć tak naprawdę mogło być mało
śmiesznie. Ale udało się, a  książkę w  końcu wziął do druku
Przedświt i w lutym ’84 była gotowa, mogłaby korzystać z „dziupli” na
Mokotowie, gdyby nie historia z romansującym esbekiem. (67)

Nowy Targ, Jacek Świst – mistyczna wieś i poradnia


antyalkoholowa
Jacek Świst skończył psychologię na Katolickim Uniwersytecie
Lubelskim, pracował w  Poradni Zdrowia Psychicznego w  Nowym
Targu, w  duszpasterstwie rodzinnym prowadził wykłady dla
narzeczonych, może trochę za dużo pił. Ale i  czas był coraz
trudniejszy. Ludzie dużo się modlili, ale i pili dużo wódki.
Jeszcze pod koniec lat 70. Jacek zaczął jeździć do Dursztyna,
niewielkiej wsi niedaleko Nowego Targu, na polskiej części Spiszu –
  rodzice budowali tam dom. Na „Skałce”, niedaleko „Betlejemki” –
  drewnianej chatki tak lichej, że miejscowi tak właśnie ją nazwali –
  i  Kaplicy Ducha Świętego. Powstały tam za sprawą pani
Mieczysławy Faryniak.
Trafiła tam w  1935  roku, miała 32  lata, była zwykłą urzędniczką
bankową, ale musiała uleczyć serce, w  nieszczęśliwej miłości
zranione tak bardzo, że omal się nie zabiła. Cierpiała na chroniczną
bezsenność, neurolodzy odesłali ją na emeryturę. Czytała
hinduskich filozofów, ale kiedy w  modlitewniku babci znalazła starą
modlitwę Do Ducha Świętego, zrozumiała, że nie musi szukać Boga
w  obcych religiach –  może trwać w  wyniesionej z  domu wierze
katolickiej.
Wtedy kupiła nieduży kawałek ziemi i  została w  Dursztynie. Ta
nazwa, nadana osadzie na prawie niemieckim jeszcze w XV wieku,
znaczy „twarda skała”. W  sam raz na podstawę do rozpoczęcia
nowego życia. Odkupywała od gospodarzy kolejne nieduże
działeczki, a oni mówili o niej „pustelnica”. Potem została „Panią ze
Skałki”. Do Dursztyna od paru lat zjeżdżali na odpoczynek
franciszkanie, w  końcu założyli tu klasztor. Pani ze Skałki nie była
więc w Dursztynie sama.

Społeczność
Jeszcze przed II  wojną namówiła gospodynie, żeby piekły zawsze
dodatkowy bochenek chleba, zbierała je potem i  zanosiła
potrzebującym. Jesienią i  zimą ’44  roku ukrywała w  Betlejemce
żydowskie małżeństwo, państwa Rajców z  sąsiedniego Frydmana.
Sama przeniosła się wtedy do groty pod domkiem. Trzyletnia wtedy
córeczka Rajców, już jako dorosła wspominała, że w  tę noc, kiedy
rodzice zjawili się w  Betlejemce, matka spytała Panią ze Skałki, co
będzie, gdy przyjdzie gestapo. A  ona natychmiast odpowiedziała:
Wtedy chwycimy się za ręce i razem pójdziemy do nieba!
Po wojnie prowadziła w Dursztynie szkołę, mniejsze dzieci uczyła
po domach szycia, majsterkowania. Coraz starsza Mieczysława
oddała Betlejemkę siostrom niepokalankom, które w  1970  roku
osiadły w Dursztynie. Trzy lata później zamieszkał też we wsi ksiądz
Franciszek Blachnicki, moderator ruchu „Światło-życie”, wciąż
przyjeżdżało na „Skałkę” bardzo wiele osób duchownych i świeckich,
ludzie pełni rozterek, z  niepoukładanym życiem. Po rozmowach
z  Mieczysławą zmieniali się. W  połowie lat 70. arcybiskup Karol
Wojtyła przysłał jej list z podziękowaniem za tę pracę…

Rozmowy pod złotą tarczą z gołębicą


Taka to była wieś, a siwiuteńką już panią Mieczysławę Jacek poznał
na początku lat 80. Przyprowadziła go do Kaplicy koło Betlejemki –
  prosty ołtarz, nad nim złota tarcza z  gołębicą wyrzeźbioną przez
znajomego stolarza i  mała figurka Niepokalanej. Rozmawiali
o Duchu świętym, modlili się. Dla Jacka okazało się to przełomem.
Wcześniej był wierzącym „letnim”, teraz przeżył głębokie
poruszenie duszy. Pani ze Skałki spowodowała, że niemal
namacalnie doznał dotknięcia Ducha Świętego. Zaczął przywozić
tam swoich pacjentów z  Poradni Zdrowia Psychicznego –  spacery,
rozmowy były uzupełnieniem terapii. Pomału budował też Wspólnotę
Odnowy w  Duchu Świętym i  organizował działania trzeźwościowe
przy kościele w Nowym Targu. Miejsce dla tych, co trzeźwieć chcieli.

Terapia
Przy tym kościele –  tak jak przy wielu innych wtedy w  Polsce –
 wspólnota trzeźwościowa już działała, ale Jacek rozumiał, że sama
relacja z transcendencją, taka od człowieka „w górę”, pionowa – nie
wystarczy. Składane przy ołtarzu z najlepszą intencją przyrzeczenia
trzeźwości nie każdemu pozwalały się w  niej utrzymać. Jacek czuł,
że do trzeźwości potrzebna jest także nowa relacja: z  ludźmi
i z samym sobą. Pozioma.
I  jakby na zawołanie, jesienią  ’84, dostał „z  województwa”
propozycję, żeby zorganizować porządną poradnię odwykową. Ale
w  tamtym czasie taka poradnia to był najczęściej lekarz,
pielęgniarka, wszywanie esperalu. Żadnego rozmawiania o  tym, co
kto czuje, jakie ma problemy, co mu w życiu nie idzie, czego się boi,
dlaczego ma poczucie daremności, winy, nienadawania się.
Dlaczego siebie nie akceptuje, nie wierzy w swoją wartość, po co tu
w ogóle jest.
Jacek miał już wtedy za sobą sześć miesięcy abstynencji. Zgodził
się tę poradnię zorganizować. Kilka lat później w  wywiadzie, który
Początkująca zrobiła z  nim dla „Tygodnika Powszechnego”,
opowiadał: Nie wiedziałem, jak się człowiek czuje w  ciężkim ciągu
alkoholowym, ale to, co przeżyłem: kace, całe to zamieszanie, jakie
alkohol wprowadził w moje życie – to wszystko pozwalało mi wierzyć
ludziom, którzy mówią, że alkoholizm to wielkie, śmiertelne
cierpienie… Własną abstynencję traktowałem jako coś, co mam
innym do zaofiarowania.
Zaczął od czajnika, szklanek na herbatę i rozmawiania. O fazach
uzależnienia, o  jego skutkach, o  tym, co komu leży na duszy. Jeśli
było trzeba, zaprzyjaźniony lekarz z  Zakopanego przyjmował na
oddział na odtrucie, a  u  Jacka były przede wszystkim rozmowy,
z czasem także nauka rozpoznawania emocji, ich związku z piciem.

Psychologowie
To intuicyjne na początku podejście zyskało wkrótce niezwykłe
wsparcie. W  1984  roku szefem Polskiego Towarzystwa
Psychologicznego był Jerzy Mellibruda –  psychoterapeuta po UJ
i stażu u słynnego Antoniego Kępińskiego.
W  dwóch maleńkich pokoikach PTP na UW zastanawiali się, co
mogą zrobić z  tą swoją psychoterapeutyczną tendencją do
pozytywnego działania po rozpędzeniu Solidarności. Z  ekspertyz
wynikało, że niedługo Polacy będą pić 18  litrów na głowę rocznie,
a to mogło oznaczać poważne problemy.
Uruchomili w  PTP program badawczy, który wyniki badań
wprowadzał od razu do praktyki. Stało się nią Studium Pomocy
Psychologicznej. Skoncentrowali się na tym, jak ulepszyć
pomaganie pijącym i  ich rodzinom. Zbadali ponad tysiąc
pracowników lecznictwa odwykowego i  placówek psychiatrycznych.
Okazało się, że ci, którzy pracowali w odwyku, nie lubili swojej pracy
i pacjentów, nie wierzyli, że można im pomóc. A pacjenci z kolei nie
chcieli się leczyć, czuli się wyrzutkami. Te dwie grupy znajdowały się
w bardzo podobnej sytuacji.
W  PTP przyjęli założenie, że z  tych dwóch „bied” wyniknie jakiś
rodzaj mocy. Trzeba tylko uruchomić wewnętrzny potencjał
rozwojowy pracowników odwyku, a  nie tylko „ulepszać” ich
zawodowo. I  od razu tworzyć środowisko, które będzie się
wzajemnie inspirować.
Ponad dwieście osób przeszło szkolenia interpersonalne we
wspólnych grupach: profesjonalistów, trzeźwiejących alkoholików
i  członków ich rodzin. To było mocne doświadczenie, kiedy jedni
i  drudzy zauważali w  sobie nawzajem żywych ludzi, a  nie tylko
sztywne i  nielubiane role. Niepijący alkoholicy okazali się
najlepszymi nauczycielami mechanizmów trzeźwienia. Pomału
w  skostniałych strukturach odwyku zaczęły się skuteczne działania,
bo uczestnicy szkoleń z całej Polski zaczęli ze sobą współpracować,
wspierać się.
Po latach Mellibruda został szefem stworzonej przez siebie
Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych. No
ale to później, później…
A  w  tym 1984  roku Jacek, uczestnicząc w  Studium, wzbogacał
pracę swojego ośrodka. Dbał o relację człowieka ze sobą i z innymi,
i o relację z transcendencją. A ojciec Jacka, architekt, zaczął prace
nad budową nowego kościoła w Dursztynie. (H), (K), (68)

Śmierć Księdza
Jesienią ’84 Początkująca jest cały czas w  redakcji „Przeglądu
Katolickiego”. Zespół trochę się poznał, trochę skonsolidował.
W  październiku musiał relacjonować zaginięcie księdza Jerzego.
Potem jego pogrzeb.
Jeszcze latem z prokuratorskich zarzutów wobec Księdza nic nie
wyszło, w lipcu jak zwykle była amnestia, do procesu nie doszło. Ale
12 września radziecka gazeta „Izwiestia” oskarżyła księdza Jerzego
o nienawiść do socjalizmu, bo […] ściśle współpracuje z  zaciekłymi
kontrrewolucjonistami i  ma się wrażenie, że nie czyta z  ambony
kazań, lecz ulotki napisane przez Bujaka.
Kilka dni później Urząd do Spraw Wyznań zażądał od Episkopatu,
aby przestał tolerować wystąpienia niektórych duchownych, w  tym
księdza Jerzego. A ten nagle zaczął dostawać dziesiątki anonimów,
w  których grożono mu, że zostanie drugim –  po Przemyku –
  bohaterem narodowym. Kolejne dwa dni później rzecznik rządu
Jerzy Urban, piszący pod pseudonimem Jan Rem felietony
w  tygodniku „Tu i  Teraz”, nazwał kazania Popiełuszki seansami
nienawiści, radio i telewizja powtarzały to potem nieustannie.

Narady w MSW i troska w Episkopacie


We wrześniu i w październiku odbyło się w MSW w Warszawie kilka
narad, podczas których funkcjonariusze planowali, w  jaki sposób
uciszyć księży działających na szkodę państwa –  Małkowskiego,
Jankowskiego i Popiełuszkę. Choć tego można się było dowiedzieć
dużo później, podczas procesu… To po tych naradach próbowano
zatrzymać samochód Księdza wracającego z  mszy w  Gdańsku do
Warszawy. Ktoś rzucił w  szybę kamieniem, kierowcy udało się
samochód opanować i uciec. I znów dopiero później okazało się, że
funkcjonariusze, którzy rzucili kamień, mieli w samochodzie narzutę,
worki, łopaty i kamienie. I że sprawcami była ta sama ekipa: kapitan
Grzegorz Piotrowski, Leszek Pękala i  Waldemar Chmielewski. To
„później” mogło się zdarzyć, bo po tym, co się stało z  księdzem
Jerzym, przyszedł przecież niby-proces. I  oskarżeni sami bardzo
szczegółowo opowiadali o tych naradach, kamieniach i łopatach.
W  Warszawie mówiło się tej jesieni, że Prymas chciałby mieć
kłopot z  głowy i  dlatego 16  października zaproponował księdzu
Jerzemu wyjazd na studia do Rzymu. Ci, którzy wiedzieli cokolwiek
o  tych naradach na Rakowieckiej, rozumieli, jak wielką
odpowiedzialność czuł Prymas. Ale Ksiądz Jerzy wyjeżdżać nie
chciał.

Zniknięcie
Aż przyszła sobota 19  października i  Ksiądz zniknął. Pojechał
odprawić mszę w Bydgoszczy, nie wrócił do Warszawy. W niedzielę
„Dziennik Telewizyjny” podał informację o  uprowadzeniu Księdza.
Kto? Dlaczego? Nie powiedziano. Zaraz po tej wiadomości do
kościoła na Żoliborzu napłynęli ludzie, o  dziesiątej wieczorem
odprawiono mszę w  intencji ocalenia, o  północy –  kolejną.
Następnego dnia msze zaczęły się o siódmej rano.
W  poniedziałek Episkopat i  Kuria Warszawska wydały
komunikaty, prosiły wiernych o  modlitwy, a  władze o  odnalezienie
zaginionego i  wyjaśnienie oburzającego całe społeczeństwo
niegodziwego napadu na niewinnych ludzi. Prosiły też, by kierowca
księdza Jerzego, Waldemar Chrostowski, który wtedy uważany był
za jedynego świadka tego, co się stało, mógł jak najrychlej powrócić
do swojej rodziny.
We wtorek, 23  października, MSW przywiozło go do Warszawy,
przyjechał do kościoła Świętego Stanisława Kostki, został na
plebanii. Miał uciec z szybko jadącego samochodu, do którego jego
i Księdza zabrali nieznani ludzie. W dłoni szarpiącego go człowieka
zostawił kawałek marynarki. Kajdanki na rękach miały mu się
otworzyć przy uderzeniu w drzwi wozu.
We środę, 24 października, władze ujawniły, że zatrzymani zostali
oficerowie Służby Bezpieczeństwa. W  Rzymie Jan Paweł II modlił
się z wiernymi o powrót kapłana, w kościele na Żoliborzu cały czas
trwało czuwanie.
W czwartek, 25 października, Początkująca zapisała w notesie, że
Jerzy Urban na konferencji prasowej, na której jak zwykle skupiał się
tłum zagranicznych dziennikarzy, zapowiedział, że śledztwo
nadzoruje minister Kiszczak i  osobiście przekaże informacje
społeczeństwu. Brzmi to tak, jakby już coś było wiadomo.
Wieczorem jednak pojawia się komunikat, że wyniki śledztwa będą
za 2–3  tygodnie. W  głównym wydaniu Dziennika orędzie Prymasa:
„nie mając znaku o  życiu Księdza Popiełuszki, obawiamy się, że
mogło i  w  Polsce dokonać się zabójstwo, jak tego przykłady
mieliśmy w krajach dotkniętych plagą terroryzmu”.
W  piątek, wedle notesu od 7  rano, najważniejszą wiadomością
w  radiu jest zapowiedź zaczynającego się zaraz Plenum KC partii,
początek ma być transmitowany. Czy to coś znaczy? Takich
transmisji zwykle nie było. Przed 9 redaktor Małczyński, często
rozmawiający w radiu z towarzyszami sekretarzami, ciepłym głosem
miękkiego propagandzisty podaje podsumowanie kolejnych plenów
po Sierpniu i po 13 grudnia. Partia jest w tej relacji obrończynią ładu,
porządku i spokoju. W dziennikach radiowych o 16 nic o Księdzu, za
to relacja z  plenum. Radia węgierskie i  rosyjskie lansują wersję, że
księdza porwała ekstrema Solidarności. W głównym DTV informacja,
że Plenum wydało jakieś oświadczenie, ale że przeczytają je
w następnych dziennikach. Po dzienniku – relacja z Jazz Jamboree.
W  kościele na Żoliborzu ksiądz Jan Sikorski odprawia drogę
krzyżową z  udziałem 200  kleryków Warszawskiego Seminarium
Duchownego.
W sobotę, 27 października, w radiu i telewizji ujawniono nazwiska
porywaczy – pracowników IV Departamentu MSW, zajmującego się
zwalczaniem Kościoła katolickiego. To naczelnik jednego
z  wydziałów Grzegorz Piotrowski –  ten sam, który podpisywał się
pod dokumentami w teczce „Koteria”, i dwaj funkcjonariusze: Leszek
Pękala i Waldemar Chmielewski. O tym, że Ksiądz został związany,
skatowany, wepchnięty do bagażnika samochodu i  na tamie
włocławskiej – w worku, obciążony kamieniami – wrzucony do Wisły,
nie ma mowy, choć Warszawa o tym huczy. Z notesu Początkującej:
Biskupi odprawiają msze w całej Polsce, Prymas – w Katedrze.
W  niedzielę dziennik radiowy w  południe zaczyna się od
oświadczenia Kiszczaka, że prawo jest w  kraju jedno […]. Dalej:
Jerzy Małczyński znów komentuje Plenum partii i  podkreśla
potępienie partii wobec wszelkich aktów bezprawia. W  poniedziałek
w  południowym dzienniku radiowym komunikat MSW: rozpoczęto
poszukiwania ciała księdza Popiełuszki na Wiśle pod Toruniem
i Włocławkiem. Ale w dzienniku o 18 nic, o 19 też nic. O 19.15 nagle
jakaś smutna skrzypcowa muzyczka, choć przedtem było coś z Jazz
Jamboree.

Znalezienie?
We wtorek w  notesie zapis: o  18 radio informuje, że do episkopatu
przyszedł list z  żądaniem okupu. Wygląda to tak, jakby chwilowo
jakaś konkurencyjna koncepcja informacyjna wzięła górę. W  DTV
pierwsza wiadomość: komunikat MSW o  odnalezieniu zwłok
Księdza. Potem reportażyk z  Włocławka, z  poszukiwań, w  którym
kilku uśmiechniętych mężczyzn w cywilu i mundurach coś robi przy
sprzęcie dla płetwonurków. Potem kilka innych, krótkich wiadomości
i  15  minut o  samochodach dla rolnictwa. Potem wieczorny film. Po
filmie rozmowa z  sekretarzem KC „od kultury”, Waldemarem
Świrgoniem – mówi o pluralizmie w kulturze, że już go mamy.
Kiedy informację o  znalezieniu ciała Księdza ogłosił wiernym po
wieczornej mszy na Żoliborzu ksiądz Andrzej Przekaziński
z  Muzeum na Solcu, wybuchł szloch. Nie udało się zaintonować
pieśni Któryś za nas cierpiał rany. Ksiądz Felek Folejewski, pallotyn
ze Skaryszewskiej, próbuje ukoić rozpacz, woła: „Ludzie drodzy! To
jest ziarno rzucone w  ziemię. To jest błogosławieństwo, bo głupim
zdawało się, że umarł”. Kościół powtarza trzy razy: I  odpuść nam
nasze winy, jako i  my odpuszczamy naszym winowajcom.
W  kolejnych dniach brakowało ornatów, tylu księży –  także ten ze
Zbroszy, Czesław Sadłowski –  modliło się na Żoliborzu, odprawiało
msze.
W  nocy ciało Księdza zostało potajemnie przewiezione do
Zakładu Medycyny Sądowej w Białymstoku. Lekarze spisali protokół
oględzin: Zwłoki ubrane w  czarne spodnie zabrudzone ziemią na
całej powierzchni, sutanna koloru czarnego podwinięta do pasa. Do
obu nóg przywiązany jest worek jutowy, w  którym znajdują się
kamienie. Przywiązany jest w  ten sposób, że białym, plastikowym
sznurem skręconym z  kilku włókien przywiązany jest do obu nóg
w  ten sam sposób, że końcówki sznura wzdłuż pleców biegną do
szyi. W środę 31 października miała się w Białymstoku odbyć sekcja
zwłok.

Droga
W Białymstoku, potem w drodze na Żoliborz i aż do pogrzebu byli już
dziennikarze „Przeglądu…”. Zebrali później wszystkie notatki i  tak
powstał tekst zatytułowany Droga. Cenzura nie zgadzała się na
sformułowania w każdym niemal akapicie. I nie zgadzała się też na
zaznaczanie ingerencji, jak pozwalała na to ustawa: [- – - -] [Ustawa
z dn. 31 VII 81 r., O kontroli publikacji i widowisk art. 2 pkt 1.2 (Dz.U.
nr 20, poz. 99, zm. 1983 Dz.U. nr 44, poz. 204)].
Żeby materiał mógł się w  ogóle pokazać, redakcja wprowadzała
swój znaczek –  trzy kropki w  zwykłym nawiasie –  tak jak zwykle
zaznacza się skrót zrobiony w  tekście –  żeby dać czytelnikom
sygnał, że czegoś brakuje.
Opowiedzieli więc, jak 2  listopada w  Białymstoku trzy siostry
szarytki ubierały ciało do trumny w  czerwony, symbolizujący
męczeństwo ornat, trzy kropki, w ręku krzyż, trzy kropki i różaniec od
Jana Pawła II. Opowiedzieli, jak ośmiu mężczyzn niosło trumnę do
karawanu, jak karawan jechał przez miasto w  ciasnym szpalerze
klęczących i  płaczących ludzi, jak do granicy archidiecezji
towarzyszyła mu kolumna kilkuset samochodów, po drodze
zatrzymywały się pekaesy, zapalały światła, włączały klaksony,
a  biskup błogosławił klęczący na szosie tłum ze zniczami. I  potem:
niemal godzina po godzinie.
O  15 na Żoliborzu czekano na trumnę. Modlitwy trwały, tak jak
przez ostatnie dni. W  dolnym kościele posadzka pokryta była
transparentami. Jakimi? Tu już trzy kropki. Wokół kościoła tłumy
ludzi i  już 450  porządkowych, a  to wciąż mało. Grób przy kościele
już wykopany. Władze wolały, żeby pochować Księdza w  rodzinnej
parafii, Suchowoli pod Dąbrową Białostocką. A  jeśli nie tam, to na
Powązkach. Matka Księdza nalegała: „Tutaj są ludzie, którzy go
kochają, więc niechaj tu zostanie”. Prymas pozwolił.
Na Żoliborzu było coraz zimniej, wiatr przenikliwy, droga, którą ma
przejechać karawan, wysłana kwiatami. W  kościele też morze
kwiatów –  na ołtarzu, wokół białego katafalku, siostry układają
wieńce, bukiety. W  modlitwach jeden motyw: musimy zwyciężyć
w sobie nienawiść i wyjść z poczuciem moralnego zwycięstwa dobra
nad złem. W kościele tłum, duszno, ktoś woła lekarza, dzieci siedzą
na podłodze, mały chłopiec, zmęczony, układa się przy katafalku do
snu.
O  18.30 przyjaciele Księdza wnoszą trumnę, za nią Ojciec
i  Matka. Potężne Boże, coś Polskę, dzwony. Msza, Apel
Jasnogórski, potem od jednych bocznych drzwi do drugich dziesiątki
tysięcy ludzi szeregiem przechodzą w  skupieniu przed trumną.
Wokół kościoła znicze, transparenty, na nich… trzy kropki. Potem
głośne i  powtarzane wiele razy Odpuść nam nasze winy, jako i  my
odpuszczamy. To już bez kropek.
W  podziemiu odpoczywają po dziesięciu godzinach dyżuru
porządkowi, dziewczyny w  czerni wciąż robią kanapki, herbatę. Co
się dzieje w  kościele i  wokół? Wciąż trzy kropki. Trzy kropki. Przy
trumnie co 20  minut zmieniają się warty. Kto tam stoi? Trzy kropki.
Śpiewają pieśń, która stała się hymnem tego kościoła. Trzy kropki.
Czytelnik wie, ale nie może tego wiedzieć z  gazety. Ojczyzno ma,
tyle razy we krwi skąpana…
Wokół kościoła konfesjonały, kolejki do spowiedzi. Nad głównym
wejściem, na balkonie powstaje ołtarz, budują też duży drewniany
katafalk. Ludzie cisną się, żeby przejść przed trumną, któryś z księży
staje na ogrodzeniu, zaczyna Ojcze nasz, tłum się uspokaja.
O  północy 3  listopada modli się chyba cały Żoliborz. Kolejka do
trumny poskręcana, aż do placu Inwalidów, kawał drogi. Nie ma już
miejsca na kwiaty, siostry wieszają ogromne bukiety na ogrodzeniu.
Przez megafony homilia: Myślicie, że on nas opuścił? On nam teraz
będzie pomagał, choć inaczej niż dotąd. To chyba ksiądz Felek
Folejewski. Nowe kolejki, do komunii –  wokół murów kościoła. Na
schodach ołtarza śpi pielęgniarka w  czepku, porządkowi. W  środku
nocy, o drugiej, trzeciej, księża, którzy wciąż spowiadają na dworze,
otulają się kocami, bo zimno. Wewnątrz napominają się mali
ministranci, żeby na jutro mieć czyste koszule. W  korytarzach
podziemia schną tablice. Trzy kropki. O czwartej rano aktorka czyta
od ołtarza wiersz napisany właśnie przez księdza Zieję. We mgle, na
zewnątrz widać prawie gotowy katafalk. Flaga spływa ze szczytu
kościoła na plac. O  piątej przy trumnie zostaje tylko rodzina.
O  szóstej trumna jest już na zewnętrznym katafalku. O  siódmej
schodzą się poczty sztandarowe. Jakie? Trzy kropki, trzy kropki.
Ludzie są na ulicach dokoła, na dachach domów.
Około 9 przez megafony ktoś czyta homilię księdza Jerzego:
Dążenie do prawdy wszczepił w  człowieka sam Bóg. Z  tłumu
podnoszą się wciąż nowe transparenty – trzy kropki, trzy kropki, trzy
kropki. Wszystkie o  Solidarności, o  przebaczaniu, o  tym, że Duszy
zabić nie mogą. Te kropki są jak puste ramy obrazu noszone
w procesjach w latach 60. – tak samo znaczą zabraną Prawdę.
Nowe kwiaty, nowe znicze. Przy katafalku rodzice. Samotni. Boże,
coś Polskę, fragment homilii, zło dobrem zwyciężaj. Prymas i biskupi
przy ołtarzu, dzwony. Trzy razy powtarzane I  odpuść nam nasze
winy, jako i  my odpuszczamy naszym winowajcom. Msza. Homilia
Prymasa: kto umiera dla Pana, staje się jak kiełkujące ziarno.
Procesja wokół kościoła i  złożenie trumny do grobu. Prymas,
koncelebranci, poczty sztandarowe odchodzą. Przy grobie klęczą
wciąż Matka i Ojciec.
W głównym dzienniku o 19.30 informacja o pogrzebie zajęła pięć
minut –  trzy to fragmenty homilii Prymasa. A  wieczorem znów
tysiące zniczy wokół ogrodzenia, na sąsiednich ulicach, na
trawnikach, na placu wtedy Komuny Paryskiej, dziś Wilsona. Znów
tysiące ludzi w  kolejce –  żeby w  wielkiej ciszy na moment stanąć
przed grobem Księdza, wokół którego kwietny mur. Niektórzy płaczą,
ale idą skupieni, spokojni. Idą razem. I tak będziemy szli – kończyła
się relacja „Przeglądu…”.
Mogła powstać dzięki notatkom wielu dziennikarzy i  tak była
podpisana: Zespół. Ale ubierała te notatki w słowa tekstu Małgorzata
Niezabitowska razem z  Początkującą. Mnóstwo rzeczy się tam nie
zmieściło. To, co osobiste: o  tym, jak o  trzeciej nad ranem
Początkująca na ławeczce pod ścianą w podziemiu dzieliła się suchą
bułką z Przemkiem Gintrowskim. Albo jak o świcie z wieży spojrzała
na dół –  ludzie byli nie tylko na przykościelnym placu, ale
w  okolicznych uliczkach i  ulicach, na wielkim placu Komuny
Paryskiej. Pół miliona? Może więcej.
Ale nie zmieściło się i to, co publiczne i wspólne: o tym, jak Karol
Szadurski, inżynier z  Huty Warszawa, mówił na pogrzebie: ksiądz
Jerzy słyszał, jak biją dzwony wolności, słyszał, jak modlą się serca.
Jak żegnali Księdza ludzie z Duszpasterstwa Służby Zdrowia i Lech
Wałęsa. O tym, że przy trumnie byli najważniejsi ludzie Solidarności,
ci, co na wolności, przedstawiciele najważniejszych zachodnich
ambasad i setka akredytowanych dziennikarzy z całego świata.

Niewiedza
Obok relacji z  pogrzebu był jeszcze tekst w  ramce: redakcja
przepraszała za znaczne opóźnienia w  informowaniu o  sprawach,
którymi żyje całe społeczeństwo. Fakt, pogrzeb był 3  listopada,
a tekst mógł się ukazać dopiero w numerze z datą 15 dni późniejszą.
Powód? Redakcja sformułowała to tak, żeby cenzura nie skazała
informacji na trzy kropki albo kwadratowy nawias: tok produkcji nie
odpowiada elementarnym zasadom wydawania tygodnika. I  tak,
jakimś cudem udało się go ostatnio skrócić z  trzech do dwóch
tygodni. Mimo to jeszcze długo egzemplarze „Przeglądu …” wisiały
na ogrodzeniu żoliborskiego kościoła. Nurt, ten tragiczny, wciąż był
obecny. Ojczyzno ma, tyle razy we krwi skąpana. / Ach, jak wielka
dziś Twoja rana…

Ukarani?
Jak i kiedy dokładnie zginął Ksiądz – do dziś nie wiadomo, choć co
jakiś czas, do 2021 roku, kolejne prokuratorskie śledztwa otwiera się
i  zamyka. Jesienią 1991 było nawet blisko zatrzymania w  sprawie
tego zabójstwa generała Kiszczaka. Ostatecznie jednak odwołano
tylko ze stanowiska prokuratora. A  według oficjalnej wersji,
potwierdzonej na procesie, zabili księdza funkcjonariusze MSW:
kapitan Grzegorz Piotrowski, naczelnik wydziału Departamentu IV,
porucznik Leszek Pękala i  porucznik Waldemar Chmielewski, na
zlecenie swojego przełożonego pułkownika Adama Pietruszki,
zastępcy dyrektora Departamentu IV MSW. W  kolejnych latach
wymierzone im kary łagodzono, były też amnestie. Ale i  tak
Departament IV istniał dalej. (3), (63), (69), (K)
Jeszcze jeden policzek
Stan wojenny zniesiony, porządek panuje w  Warszawie, jak
powiedział francuski minister spraw zagranicznych jesienią 1831,
informując Izbę Deputowanych o stłumieniu przez Rosjan Powstania
Listopadowego. Trzeba było ten porządek jeszcze tylko dopieścić,
domknąć.
Dlatego 24  listopada 1984, na mocy ustawy o  związkach
zawodowych z 1982 – tej, która delegalizowała również Solidarność
–  powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych,
w  skrócie OPZZ. Weszły do niego tak zwane związki branżowe,
które nie stowarzyszyły się po sierpniowych strajkach
w  Solidarności. Przypominało to istniejącą do 1980  roku CRZZ –
  Centralną Radę Związków Zawodowych, która powstawała
właściwie od lipca 1944, z inicjatywy PKWN i była mocno związana
z partią.
Dla ludzi Solidarności był to kolejny policzek, jednak w  nowej
centrali ktoś się przecież stowarzyszał. Przewodniczącym OPZZ
został Alfred Miodowicz, rocznik 1929, w partii od 1959, w latach 50.
nagrzewnicowy wielkich pieców w  Hucie Lenina, potem działacz
związkowy, od roku przewodniczący Komitetu Wykonawczego
Federacji Hutniczych Związków Zawodowych. (3)

Nowy Ruch: Wolność i Pokój


Ale i  po stronie solidarnościowej pojawiały się nowe impulsy. Kiedy
w  grudniu ’84 uwięziono w  Stargardzie Marka Adamkiewicza
z  nielegalnego już Niezależnego Zrzeszenia Studentów, zaczął
formalizować się Ruch Wolność i  Pokój. Marek Adamkiewicz
poszedł siedzieć za odmowę złożenia przysięgi wojskowej
komunistycznemu państwu.
Pod koniec lat 70. studiował fizykę we Wrocławiu, usunięto go ze
studiów, bo był jednym z  założycieli Studenckiego Komitetu
Solidarności. Potem w  rodzinnym Szczecinie zaczął studiować
matematykę, współzakładał NZS na swojej uczelni, redagował jego
pisma. A  w  listopadzie ’81 stanął na czele okupacyjnego strajku
solidarnościowego ze studentami Wyższej Szkoły Inżynierskiej
w  Radomiu. Po 13  grudnia ukrywał się do lutego ’82, drukował
„Biuletyn Informacyjny” Regionu Pomorze Zachodnie. Internowali go
w maju 1982, zwolnili pod koniec roku, więc wrócił na studia. Ale we
wrześniu ’84 powołali go do zasadniczej służby wojskowej. Odmówił
złożenia przysięgi, więc został aresztowany i  18  grudnia 1984
skazany przez Wojskowy Sąd Garnizonowy na karę dwóch i pół roku
pozbawienia wolności.
Już niedługo, na wiosnę, będzie z  tego powodu całkiem spory
ruch. (3)

Warszawa, Początkująca naraża artystów


Po tej dramatycznej jesieni, w  grudniu ’84, Początkująca
przygotowała z  Piotrem Wojciechowskim materiał do świątecznego
numeru –  dyskusję o  roli artystów w  Kościele. Świątynie były ich
pełne nie tylko podczas nabożeństw, ale także podczas Dni czy
Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, spotkań z  aktorami recytującymi
poezję, wystaw malarzy i  rzeźbiarzy i  najróżniejszych działań
inicjowanych przez wspólnoty parafialne w  ciągu całego roku.
Warszawski Przyrynek, Żytnia i  Solec, krakowskie Mistrzejowice,
kościoły Świętego Marcina i  Świętego Krzyża we Wrocławiu, Matki
Boskiej Bolesnej w  Poznaniu, Świętego Michała w  Sopocie,
Podwyższenia Krzyża w Bytomiu, Świętego Krzysztofa w Podkowie
Leśnej.
Redaktorzy „Przeglądu…” zaprosili do rozmowy poetkę Julię
Hartwig, malarkę Julię Anto, aktorkę Annę Nehrebecką, dziennikarza
Stefana Bratkowskiego i  reżysera Andrzeja Wajdę. Rozmawiali
o  tym, czego potrzebują parafianie, czego ich proboszczowie, żeby
tych spotkań ze sztuką było więcej. Andrzej Wajda podkreślał tam,
że prawdziwie oryginalna polska sztuka miała zawsze charakter
spirytualny, duchowy […]. Artyści, przychodząc do Kościoła, nie
łamią swojej narodowej tradycji. Odwrotnie –  odnajdują ją. Właśnie
w  duchowym życiu Kościoła […] szukają jego transcendentalnego
spojrzenia na egzystencję, na świat.
Autorzy byli z  tej dyskusji zadowoleni, naczelnemu też się
podobało, poszło wszystko do cenzury, która swoje w  nawiasach
kwadratowych pozaznaczała, i do druku.
Ale niedługo Początkująca zapisała w  notesie, że tuż przed
Nowym Rokiem, podczas otwarcia wystawy w Muzeum Archidiecezji
na Solcu, Prymas ocenił, że twórcy mówili mało głęboko i  mało
oryginalnie. Już po Świętach w  redakcji ksiądz naczelny powiedział
jej, że Prymas był niezadowolony z  „pouczania” hierarchii, jakiego
w tej dyskusji dokonali, ale i pocieszył ją, że on sam nie widzi w tej
dyskusji niczego złego. Dodał coś jeszcze: że do redakcji dzwoniła
sekretarka ministra kultury, prosząc o  egzemplarz z  dyskusją, bo
minister chce przeczytać. To ostatnie wydało się Początkującej
jednak dziwne. (K)

Podziemni – drukarze, wydawcy


Jeszcze w  styczniu 1984 zmieniono „Prawo prasowe” –  którego
ramy przedtem wyznaczała ustawa z  II RP, z  roku 1938. Wedle
nowej ustawy wydawanie albo rozpowszechnianie dziennika lub
czasopisma bez zezwolenia podlegało karze pozbawienia wolności
do roku, ograniczenia wolności albo grzywny. A  jednak i  książki,
i pisma wciąż poza cenzurą wydawano.
Po latach można było jako tako to zjawisko zbadać i okazało się,
że w  latach 1976–1989 wydano podziemnie ponad sześć i  pół
tysiąca tytułów książkowych. Nowych czasopism powstało w  tym
samym czasie pięć i  pół tysiąca. 1800 z  nich było krótkotrwałymi
efemerydami, ale 856 czasopism wychodziło przez okres do dwóch
lat, a  617 –  dłużej. I  książki, i  pisma powstawały głównie w  dużych
miastach, bo tu łatwiej było schować się przed oczami esbeków. Ale
dzięki niezłej sieci kolportażu trafiały i do mniejszych ośrodków.
Dla podziemnych wydawców i  drukarzy, jak dla wszystkich
tkwiących po aresztach i  więzieniach, Święta Bożego Narodzenia
bywały szczególnie trudnym czasem. Ale i  czasem komicznym.
Jeden z „przedświtowców” opowiadał, jak znalazł się na komendzie
dzień przed Wigilią, a tam funkcjonariusze nerwowo telefonowali do
kolegów i  sekretarek w  Pałacu Mostowskich, zlecając ostatnie
zakupy niedostępnych dla plebsu produktów w  milicyjnym bufecie.
Zamawiali wędliny, pomarańcze i mandarynki.
Innego „przedświtowca” chcieli tuż przed Wigilią wypuścić, ale nikt
po niego długo nie przyjeżdżał. Kiedy już znalazł się w samochodzie,
który miał go wieźć do domu, usłyszał od ubeka zza samochodu:
„No, spierdalaj, spierdalaj…”. Prawie pacnął dłonią w  dach
samochodu na znak, żeby już w końcu odjechał.
Ostatnia ustawa amnestyjna z lipca 1984 pozwalała „nielegalnym
ludziom” ujawniać się do końca roku, czasem więc korzystali i z  tej
możliwości. Mecenasi Olszewski czy Parulski towarzyszyli im wtedy
do prokuratorów, tak na wszelki wypadek. (66), (72)

Ofiary
W ciągu tego roku zginęło 15 osób.
Najmłodsza ofiara chodziła do drugiej klasy i  zginęła w  miejskim
parku, bo strzelił do niej z okna własnego mieszkania funkcjonariusz
MO. Ciała innych znajdowano w  studzience melioracyjnej na polu,
we własnym domu, w  którym przedtem było MO; koło domu albo
w  piwnicy, w  zbiorniku wodnym na Wiśle, na przystanku PKS,
powieszonych w  areszcie, zmarłych w  areszcie na astmę sercową
i  pozostawionych bez pomocy lekarskiej. Inni byli pobici na
komisariacie MO albo komisariacie kolejowym, pobici na
przesłuchaniu, wyrzuceni z  milicyjnego samochodu. Z  urazami
głowy, krwiakami skroni, śladami bicia i  duszenia. Ze
zmasakrowanymi twarzami, urazami wątroby i  płuc, które
wykazywały sekcje:
Sławęcin koło Inowrocławia – Piotr Bartoszcze, 34 lata;
Stalowa Wola – Zbigniew Tokarczyk, 31 lat;
Wrocław – Bogusław Walczak, 57 lat;
Jarosław – Edyta Hnat, 8 lat;
Suwałki – Jarosław Romanowski, 23 lata;
Mogielnica – Lech Frączak (? lat);
Zabierzów Bocheński – Tadeusz Frąś, 33 lata;
Wabienice koło Bierutowa – Kazimierz Łazarski, 58 lat;
Lublin – Aleksander Hac, 44 lata;
Włocławek (prawdopodobnie) – ks. Jerzy Popiełuszko, 37 lat;
Łodź – Andrzej Gębosz, 31 lat;
Rzepin – Henryk Ławrynowicz, 42 lata;
Olsztyn – Krzysztof Jasiński, 25 lat;
Kraśnik – Krzysztof Struski, 28 lat;
Łodź – Paweł Sztencel, 19 lat. (L)
Morze głów podczas pogrzebu księdza Jerzego Popiełuszki,
zamordowanego przez funkcjonariuszy SB 19 października 1984 roku.
Fot. Jacek Marczewski/Forum
Rozdział 7.

PAT, SZUKANIE RATUNKU


I NADZIEI

ROK 1985

„Koteria” – dyskredytujemy, inspirujemy


Nie po to krążyła po biurkach MSW otwarta w  styczniu ’84 teczka
sprawy „Koteria”, żeby nie „ochraniać”, kogo trzeba, skoro nadarza
się okazja. Major J. Dróżdż z Departamentu IV MSW, tego słynnego
departamentu czułych „opiekunów” Kościoła i  kleru, dowiedział się
i zapewne ucieszył ze złej opinii Prymasa o dyskusji w świątecznym
„Przeglądzie…”. Dostrzegł znakomitą okazję, by upiec tu swoją
służbową pieczeń. Stworzył więc „Koncepcję dot. działań polityczno-
operacyjnych” w związku z rozmową o twórcach.
Treścią artykułu –  referował major –  jest dyskusja prowadzona
przez osoby świeckie: Annę Nehrebecką, Stefana Bratkowskiego,
Marię Anto, Julię Hartwig i  Andrzeja Wajdę oraz redaktorów Annę
Mieszczanek i  Piotra Wojciechowskiego na tematy
wewnątrzkościelne. Dyskutanci znani są z  negatywnych
zaangażowań i postaw wobec zmian zachodzących w naszym kraju.
Posiadamy sprawdzone informacje, iż treść dyskusji, a  przede
wszystkim fakt jej opublikowania w  kościelnym tygodniku […]
wywołała krytyczną ocenę prymasa.
Major postanowił więc podjąć działania specjalne, celem których
będzie kompromitacja w  środowisku kościelnym zarówno
wspomnianych redaktorów, jak i  pozostałych uczestników dyskusji.
Działania te mogą również stanowić podstawę do dyskredytacji
ekstremistów ze środowisk twórczych.
Dalej była już odpowiedź na stare leninowskie pytanie: „Co
robić?”. Otóż należy dokonać oceny treści artykułu pod kątem
wychwycenia ewentualnych uchybień podważających lub
krytykujących oficjalną doktrynę kościelną –  co miał wykonać
pułkownik Karlicki, zastępca naczelnika Wydziału IV
w Departamencie IV.
Kiedy już ta ocena byłaby gotowa –  planował major Dróżdż –
  należy drogą agenturalną doprowadzić ją do wiadomości kard.
Glempa i  arcybpa Br. Dąbrowskiego, wskazując, iż artykuł […]
stanowi próbę podważenia hierarchicznej struktury Kościoła,
dewaluuje znaczenie biskupów, eksponując przesadnie rolę
świeckich w Kościele.
Jako wykonawców – bo wiadomo, że służby na Kościele znają się
najlepiej i prace wykonają kompetentnie – major Dróżdż przewidział
trzy grupy funkcjonariuszy. Ci z  Wydziału II Departamentu mieli
dotrzeć do hierarchii poprzez tajnych współpracowników „Civis”
i „Ptak” w odniesieniu do księży z otoczenia prymasa, a poprzez t.w.
„Parys” w  stosunku do pracowników Sekretariatu Episkopatu. Ci
z  Wydziału III Departamentu mieliby wykorzystać agenturę bliżej
niesprecyzowaną, ale wyselekcjonowaną. I  wreszcie ci z  Wydziału
IV WUSW w  Poznaniu mieli docierać do hierarchii poprzez
odpowiednio dobranych t.w. ze środowiska Kurii i  Wyższego
Seminarium Duchownego w Gnieźnie.
Wreszcie, wisienka na torcie. Należy zainspirować –  pointował
major –  opublikowanie w  prasie PAX-owskiej (np.  „Słowo
Powszechne”) artykułu polemicznego […]. Winien on bronić
interesów Kościoła, jego spójności wewnętrznej; sugerować
zagrożenie dla Kościoła wynikające z  publikacji wypowiedzi
świeckich niekompetentnych w sprawach teologiczno-strukturalnych;
wykazywać, iż tego rodzaju publikacje podważają niektóre
postanowienia II Soboru Watykańskiego. Tym miały się zająć
wspólnie Wydziały V i II Departamentu IV MSW. (9)

Blisko zabójców
O  tych planach majora Dróżdża redaktorzy „Przeglądu…”
dowiedzieli się wiele lat później. Także i  o  tym, że „grupą D”
Departamentu IV kierował w  stopniu kapitana SB Grzegorz
Piotrowski. W  lutym ’85, po kolejnym, podobnie jak ten w  sprawie
Przemyka, reżyserowanym procesie, w  którym nie przesłuchiwano
nawet świadków, kapitan uznany został przez sąd za winnego
i  skazany za uprowadzenie, torturowanie i  zabójstwo księdza
Jerzego Popiełuszki na 25  lat więzienia. Razem z  porucznikiem
Leszkiem Pękalą – skazanym na 15 lat, porucznikiem Waldemarem
Chmielewskim –  14  lat i  ich przełożonym, pułkownikiem Adamem
Pietruszką, zastępcą dyrektora Departamentu IV MSW, skazanym
za sprawstwo kierownicze zbrodni na 25 lat.
Pod koniec 1984  roku w  „Przeglądzie…” nie wiedzieli ani
o  kreatywnym majorze Dróżdżu, ani o  zaangażowaniu zabójców
księdza Jerzego w „Koterię”. Na razie w sekretariacie czekała już na
druk rozmowa Początkującej o  Tygodniach Kultury Chrześcijańskiej
z księżmi Niewęgłowskim z Przyrynku, Przekazińskim z Muzeum na
Solcu i  Wojciechem Czarnowskim z  Żytniej. Gotowa też już była
dyskusja z  Bronisławem Geremkiem, Tadeuszem Mazowieckim
i Stefanem Kisielewskim o problemie alkoholizmu i wydawało się, że
polskim sposobem jednak „jakoś to będzie”.

Warszawa, Początkująca i notatki z szykującego się


desantu
W  styczniu Początkująca zapisuje w  notesie w  skrócie ciąg dalszy
afery. Że 14 stycznia ’85 Prymas powtórzył swoje wątpliwości wobec
„Przeglądu…” na spotkaniu Rady Głównej Episkopatu
w Zakopanem. A już 16 stycznia: dyskusję atakuje Rem, czyli Jerzy
Urban w  „Tu i  Teraz”. O  ile Prymas zarzucał nam, że pouczamy
hierarchię i  zbyt na nią „pohukujemy”, o  tyle Urban woła, że
intelektualiści podlizują się Kościołowi. Tygodnik „Tu i Teraz” powstał
w  stanie, a  tekst jego naczelnego, popierający tego stanu
wprowadzenie, władze publikowały nawet na plakatach
propagandowych. No dobrze, to nie była ta prasa PAX-owska, którą
chciał inspirować major Dróżdż, no ale jednak skuteczność niezła…
Początkująca notowała dalej, że 17  stycznia Prymas zaprosił
zespół do siebie, wyznaczył termin za tydzień. Krzysztof Kłopotowski
z wielkim i znanym talentem do bon motów rzuca myśl, że zapewne
będziemy bici pastorałem po krzyżach, co w  redakcji sobie
powtarzają, ratując się tym czarnym humorem. Buntownicza, ale
i  nie myśląca nigdy dość politycznie Początkująca namawia
sekretariat, żeby, póki można, puścić księżowską dyskusję
o Tygodniach Kultury, bo ważna.
Ale że już dwa dni później pretensje o wszystko zgłasza w długim
liście do redakcji, przesłanym też Prymasowi, ksiądz Niewęgłowski,
duszpasterz środowisk twórczych, na wszelki wypadek tekst
o Tygodniach Kultury spada. Mógłby wejść na jego miejsce długo już
leżakujący wywiad Kłopotowskiego z reżyserem Piotrem Szulkinem,
ale sekretariat się nie decyduje. A  że już wszyscy obawiają się
wszystkiego, ksiądz naczelny zdejmuje jeszcze szybko felieton
o  amerykańskim kościele Bogu ducha winnego Aleksandra
Małachowskiego, po latach marszałka seniora sejmu, a  przed
stanem autora felietonów w „Kulturze”. Z kurii na Miodowej docierają
głosy, że przeciwnicy Prymasa opanowali jego własne pismo.
Jeden człowiek w tym zamieszaniu redakcję wspierał. Profesorem
nazywany, historyk i teoretyk sztuki Janusz Bogucki, inicjator i dobry
duch Znaku Krzyża z  1983  roku, wielkiego przedsięwzięcia
u  księdza Wojciecha Czarnowskiego na Żytniej, gdzie przez kilka
tygodni wystawiało i  spotykało się z  publicznością 60  malarzy
i  rzeźbiarzy, 46  fotografików, kilkudziesięciu aktorów, muzyków,
kompozytorów, solistów i teoretyków sztuki. W styczniu ’85 Bogucki
utwierdzał redakcję co do sensowności otwartej, pytającej postawy.
Do Prymasa poszło w  końcu 23  stycznia tylko kolegium.
Relacjonowali później, że doceniał to, cośmy zrobili, ale i wskazywał,
że za bardzo chcemy robić z Kościoła klub, a Kościół jest wspólnotą
hierarchiczną i  nie można hierarchii pouczać. Trzeba się Kościoła
uczyć i  może nawet byłoby dobrze, żebyśmy zdawali egzamin
z  dokumentów soborowych. Major Dróżdż mógł być zadowolony,
kiedy słuchał. A  słuchał, bo przecież teczka „Rezydencja” –
  dotycząca podsłuchu kurii na Miodowej –  na pewno nadal, tak jak
za prymasa Wyszyńskiego, była otwarta.
Nieobecna na tym spotkaniu Początkująca odebrała nawet coś
w rodzaju gratulacji, bo Prymas wzruszył się jej felietonem o starych,
samotnych kobietach, którym brakuje opieki. Ale i  od razu
zasugerował, że warto by napisać jeszcze, ile domów opieki
państwo zabrało Kościołowi. Więc trochę się śmiejąc, a  trochę na
poważnie uznali w  sekretariacie, że trzeba takie prymasowskie
„zamówienie” chyba przyjąć. (K), (73)

Donosy i piękna zima


Dzień po spotkaniu u Prymasa, 24 stycznia 1985, w Departamencie
IV powstała jeszcze jednostronicowa, niepodpisana notatka,
wyglądająca na brief dla kogoś ważnego, bo są w niej i podstawowe
fakty o  „Przeglądzie…”: kiedy, jaki nakład, jakie założenia, jak
i  podstawowe przewinienia: założenia częściej są wypaczane.
Czego ostatnim przykładem jest… Oczywiście, dyskusja z twórcami.
Prowadzona przez osoby świeckie […] dotyczy tematyki sprzecznej
z  podstawowymi założeniami strukturalnymi Kościoła. Dyskutanci
znani są z  negatywnych zaangażowań –  i  dalej tak jak
w  „Koncepcji…”. Novum stanowi tylko donos na Piotra
Wojciechowskiego i  Krzysztofa Kłopotowskiego, prezentującego
antykomunistyczną postawę. Obu zarzuca się chęć nawiązania
ścisłej współpracy zespołu redakcyjnego z  dziennikarzami
związanymi ze Stefanem Bratkowskim oraz kręgiem osób
o poglądach zbliżonych do A. Wajdy, M. Komorowskiej i innych.
Odpowiedź na pytanie, czy warto angażować siły, żeby, nie tracąc
twarzy, robić pismo „legalne” –  nie byłaby za bardzo jasna, gdyby
w  redakcji o  tej notatce wtedy wiedzieli. Ale zima zaczęła się
w 1985 roku piękna, znajomi jechali z dziećmi do Brennej na narty.
Początkująca na nartach nie jeździła, ale obiecali, że i  ją, i  córkę
nauczą, zadbali o  narty dla nich. Przestraszoną perspektywą
szusowania pouczyli, że jakby się coś działo, ma siadać na śniegu
i  już. Uspokoiło ją to ostatecznie, pojechała. Przekonana, że jak
wróci, to już w redakcji nie popracuje. (9)

Adam Michnik z Sèvres


Trochę rzeczywiście na tych nartach pojeździła, ale przede
wszystkim czytała tam Dzienniki Gombrowicza, które w  wydaniu
mikro kupili na spółkę z Łukaszem Małachowskim – dla każdego po
jednym tomie, jej przypadł na ten wyjazd tom II, czyli rok 1954. No
i czytała też, wydane chyba przez podziemny Krąg, Listy z Białołęki
Adama Michnika, który przez wielu uważany był wtedy za rodzaj
moralnego wzorca z  Sèvres. Książkę Kościół, lewica, dialog
Michnika o tym, że potrzebny jest wymierzony w komunistów sojusz
pomiędzy Kościołem a  laicką inteligencją, który pomógłby Polakom
obronić się przed totalitaryzmem, przeczytała wcześniej. Pisał ją
u sióstr franciszkanek w Laskach, zaraz po Czerwcu 76.
A  w  Listach z  Białołęki była analiza celów podziemnej
Solidarności. Po miesiącach siedzenia w Białołęce pisał Michnik, że
w  istnieniu podziemia jest nie tylko sens. Jest i  mus. Inaczej
skarlejemy i znikniemy, utracimy godność narodową.
Pisał o  potrzebie wpisania w  strategię ruchu oporu czegoś na
kształt obywatelskiego katechizmu, który określi podstawowe
obowiązki i  wykroczenia dla Polski epoki stanu wojennego. I  dzielił
się swoją intuicją, że jedna jest tylko instytucja, która może
zaproponować taki program rodzinny i  taki katechizm, i  od której
społeczeństwo takie zalecenia przyjmie. Tą instytucją jest Kościół
katolicki. Doceniał jego zaangażowanie w pomoc represjonowanym,
doceniał słowa prawdy wypowiadane głośno w  ich obronie.
Dostrzegał, że dzięki temu powstają kolejne wyspy ludzkiej
podmiotowości, tą drogą naród otrząsa się z  grudniowego szoku.
Ruch oporu – w całej swojej wielopostaciowości i pluralizmie form –
 odradza się na nowo. Na nowo Kościół rozpościera nad tym ruchem
swój opiekuńczy parasol.
Kiedy Początkująca to czytała, Michnik pisał już kolejny list.
Z Kurkowej, aresztu śledczego w Gdańsku. Bo ogłoszono podwyżki
cen, Michnik –  chwilowo na wolności –  spotkał się z  Wałęsą,
w miastach były już ulotki z wezwaniem do strajku protestacyjnego.
No i  od 25  lutego Michnik znów siedział. Ponownie aresztowali też
wtedy Władysława Frasyniuka i  Bogdana Lisa. W  czerwcu,
w  procesie, w  którym sędzia Krzysztof Zieniuk uniemożliwił kontakt
oskarżonych z adwokatami, skazano ich na kary od dwóch do trzech
i pół roku więzienia. Przeciwko temu, co działo się podczas procesu,
protestowało między innymi 28 laureatów Nagrody Nobla. Ale nic to
nie dało. (3), (74)

Desant i Wieczernik Brylla


Kiedy Początkująca wróciła z zimowego wyjazdu na narty, w redakcji
rządził już nowy szef rady programowej zadekretowany przez
Prymasa, przez zespół nazwany od razu „komisarzem”. Zasłużony
katolicki działacz.
Na dzień dobry „ustawił” sobie księdza naczelnego, któremu
podziękował za wkład w rozwój pisma. „Techniczny” – jak się wyraził.
Na co ksiądz spurpurowiał i  to było wszystko, co mógł zrobić.
Wygłosił też ów nowy „komisarz” mowę programową, w której skarcił
nieszczęsną dyskusję, a  szczególnie Stefana Bratkowskiego, który
nie powiedział w niej, że parafia jest mistycznym ciałem Chrystusa –
  a  powinien. Gotowej już do druku dyskusji o  alkoholizmie, co
prawda, nie czytał, ale jasne było dla niego, że sam zestaw nazwisk
–  Geremek, Mazowiecki, Kisielewski –  świadczy o  tym, że to nie
może iść. Bo jak to: trzej główni opozycjoniści pod skrzydłami
Prymasa? Kto próbował z  nim dyskutować, ten dostawał od razu
reprymendę.
Przyprowadził nowych autorów –  raczej wyrazistych publicystów
niż dziennikarzy, którzy szybko zażądali umieszczenia ich
w  redakcyjnej stopce. Zapowiedział też „komisarz”, że będzie dbać
o  sprawy polityczne, bo do tej pory zespół popełniał błędy, które
potem szkodziły stosunkom państwo–Kościół, a nasz człowiek w KC,
czyli towarzysz Barcikowski, jak go określił, a  Początkująca
skwapliwie w  notesie przechowała, złości się potem na biednego
„komisarza”.
I  jakby tego było mało, Początkująca zapisała jeszcze plotkę,
którą chyba Jacek Żakowski przyniósł do redakcji na początku
marca. Że władze wstrzymają druk gazet i książek – poza „Trybuną”
i paroma innymi tytułami – żeby wyczyścić rynek z papieru i wyłapać
podziemne wydawnictwa. Nikt nie chciał wierzyć, a  jednak już kilka
dni później, 9 marca 1985, w piątek, od rana radio biadoliło, że dziś
„Życie Warszawy” o  dwie kolumny mniejsze, bo brak papieru.
A  wieczorem już podali komunikat o  ograniczeniach –  miały objąć
dzienniki, tygodniki i książki – bez szczegółów. Śmiali się w redakcji,
że powinni teraz sami produkować sobie papier.

Wajda z Bryllem szukają miejsca


Nie wiadomo było, czy pisać, po co pisać. Ale nagle okazało się, że
na Żytniej, jeszcze przed Wielkanocą ’85 ma być wystawiony nowy
dramat Ernesta Brylla –  Wieczernik. Początkująca miała już na
koncie nieco szyderczą recenzję z Dziadów, pokazywanych wiosną
’84 w dolnym kościele Świętego Krzyża na Krakowskim. Pisała tam,
że szlachetne intencje twórców spektaklu nie mogą usprawiedliwiać
amatorszczyzny i  traktowania tekstu Mickiewicza jak czystej, choć
patriotycznej publicystyki. Trochę się więc obawiała, ale chciała
sprawdzić.
Wieczernik miał być grany w  warszawskim teatrze Ateneum,
aktorzy już uczyli się tekstów, ale do premiery w  końcu nie doszło.
W  połowie marca ’85 było już wiadomo, że przyjmie ich Żytnia, ta
niezwykła parafia w ciągłej budowie, na tyłach siedziby Episkopatu,
ze starym kościółkiem zburzonym w  dużej części jeszcze w  czasie
Powstania Warszawskiego i z nową, wciąż tworzoną przestrzenią dla
parafian – ale i dla artystów.
To tam odbyła się w  1983  roku wystawa Znak Krzyża
przygotowana przez Janusza Boguckiego i  Ninę Smolarz, do której
swoje prace przynieśli tak gremialnie plastycy. I  to tam ksiądz
Wojciech Czarnowski zdobył uprawnienia do pracy na koparce,
mieszkał w  baraczku między zwałami ziemi, betoniarką i  stertami
cegieł, bo budowali nowy kościół. W  tym baraczku wciąż dzwonił
telefon, ksiądz, nawet jeśli słyszał, nie odbierał, bo był wciąż zajęty.
„Jak ważne, to przyjdą” – mawiał wtedy. No i przyszli do niego Wajda
z Bryllem. (K)

Żytnia
Była w  tym miejscu jakaś tajemnica. Tak jakby ta właśnie część
miasta miała swoje zadanie, którego sens nie był na co dzień i  nie
dla wszystkich czytelny. Ale przyciągał.
Tuż przed wejściem do kościoła na Żytniej mija się ulicę Wolność.
Dawno temu powstała jako droga do dzisiejszej Elekcyjnej na Woli,
gdzie kiedyś odbywały się wolne elekcje królów. Przyjeżdżało
dziesięć albo i  piętnaście tysięcy szlachty, zostawali czasem i  na
sześć tygodni. Wybór króla ogłaszał potem marszałek.
Trochę później, pod koniec XVIII wieku, na Żytniej zbudował swój
pałacyk Wojciech Bogusławski, twórca teatru narodowego, ale
i  wolnomularz. Zapraszał tu na występy słynnego alchemika
i okultystę hrabiego Cagliostro.
Wiek później, przed Powstaniem Styczniowym, w 1862 roku cały
kwartał kupił świeżo mianowany przez cara arcybiskup warszawski
Zygmunt Szczęsny Feliński. Syn ziemian z  Wołynia, skazanych po
Powstaniu Listopadowym 1831  roku na zsyłkę na Syberię. Feliński
otworzył warszawskie kościoły, zamknięte przez cara z  powodu
patriotycznych manifestacji, i  polecał zakładać przy nich bractwa
trzeźwości. Do dawnego pałacyku Bogusławskiego sprowadził
z  Francji i  Petersburga siostry Matki Bożej Miłosierdzia i  siostry
Rodziny Maryi, żeby opiekowały się tu dziewczętami „upadłymi”,
dawały im pracę, uczyły zawodu i modlitwy. Na terenie klasztornym
zbudowano sporą kaplicę.
Potem biskupa skazano na 20 lat zesłania, ale siostry przetrwały
i w 1925 roku tutaj właśnie złożyła śluby zakonne późniejsza święta
Faustyna, mistyczka i wizjonerka. W czasie II wojny klasztor znalazł
się tuż przy granicy getta, siostry ukrywały dzieci, pomagały także
w  przemycaniu ich na „aryjską” stronę. W  czasie Powstania 44
kaplica na Żytniej była bombardowana, palona, siostry wywieziono
do obozu w  Ravensbrück. Część wróciła, ale kaplica stała bez
stropu, z podziurawionymi ścianami. Peerelowskie władze szykowały
ją do rozbiórki.
Siostry przez cały czas prowadziły u  siebie, na Żytniej naukę
religii, katechetą był ksiądz Wojciech Czarnowski. Z  Podlasia,
podobnie jak ksiądz Jerzy Popiełuszko. W  swojej pierwszej parafii
w  Kutnie widział, jak ważne były dla ludzi zainicjowane przez
prymasa Wyszyńskiego odwiedziny kopii cudownego obrazu Matki
Boskiej. W  1974  roku doprowadził do założenia parafii na Żytniej,
został jej proboszczem.

Parafia i koparka
Obok, od strony ulicy generała Świerczewskiego, powstało osiedle
dziesięciopiętrowych domów z  wielkiej płyty. I  to uratowało starą
kaplicę. Mszy nie można było w  niej odprawiać, bo resztki murów
groziły zawaleniem. Ale w nieuszkodzonym przedsionku – półtora na
półtora metra – ksiądz Wojciech ustawił ołtarz przywieziony z Lasek
i  tabernakulum. Odprawiał nabożeństwa, a  wierni stali na dworze,
choć nie było na to peerelowskiej zgody. Urząd do Spraw Wyznań
wzywał, ksiądz się tłumaczył, wskazywał, że parafianie chcą mszy,
i robił swoje. I zaczęli budować nowy kościół.
Ale że tego, co poniżej poziomu gruntu, ówczesne prawo
budowlane nie zaliczało do przestrzeni użytkowej, zaczęli od
kościoła dolnego. Wtedy on koparką, parafianie łopatami wykopywali
ziemię, żeby postawić fundamenty –  całe rodziny z  tych wysokich
bloków popołudniami przychodziły kopać, potem kłaść cegły.
A  ksiądz przez te lata najpierw mieszkał w  stolarni, potem
w dyżurce u sióstr, potem w schowku na ziarno dla kur, które siostry
trzymały. W  końcu mieli z  wikarym barak, jak już ruszyła budowa.
Podziemie wolnościowe przyszło w  ślad za podziemiem
wygrzebanym przez koparkę –  powiedział ksiądz Wojciech po
latach, w  wywiadzie wydrukowanym w  broszurce wydanej przez
parafian już po jego śmierci w 2019 roku.
A  w  tym 1983 przyszli i  artyści. Jeszcze stały szalunki, jak
urządzali wystawę Znak Krzyża. Śpiewał Gintrowski z Łapińskim, bo
Kaczmarski wciąż był w Monachium, w Wolnej Europie. Z ambasad
pożyczali filmy, lektor tłumaczył a  vista przez mikrofon. Parafianie
i ludzie „z miasta” tłumnie przychodzili. Palono w trociniakach, żeby
tę przestrzeń ogrzać. Parafianie sami piekli opłatki po domach,
kolejne klatki miały dyżury każdego roku. I  dzielili się z  resztą. Na
Wielkanoc znów dzielili się w  kościele jajkami z  wielkiej miednicy,
czym zachwycił się prymas Wyszyński. A  później Komitet
Obywatelski przy Lechu Wałęsie, ten przed Okrągłym Stołem, tutaj
właśnie się ukonstytuował i miał swoje pierwsze spotkanie. (75)

Pokuta czy rekolekcje?


Na razie 19  marca 1985 późnym, zimnym wieczorem zaczęły się
próby Wieczernika. W  starej kaplicy, która dopiero kiedyś, po
skończonym remoncie miała być powtórnie konsekrowana.
W  murach, pod które przychodzili upominać milicjanci, kiedy
parafianie nakrywali je prowizorycznym dachem z  ogrodniczej folii.
Z  krzyżem w  miejscu po prezbiterium, gruzem pod osmalonymi
ścianami, z kolumnami bez kapiteli, bo tak ściął je wybuch podczas
Powstania 44. Krystyna Janda przyszła na pierwszą próbę
w pantofelkach, prosto z planu filmowego. Była Magdaleną, jedyną,
która wierzy w zmartwychwstanie. Olgierd Łukaszewicz – apostołem
Tomaszem.
Na kolejnych próbach Krystyna Zachwatowicz ustalała z aktorami,
kto zagra w  swetrze, kto w  waciaku, kto w  kurtce. Mierzyła, ile
metrów białego płótna potrzeba na stół Ostatniej Wieczerzy na
chórze. Edward Kłosiński, ceniony operator, razem z  parafianami
kombinował, jak podłączyć kable, potrzebne do oświetlenia miejsca
gry. Apostołowie –  Jerzy Zelnik, Mirosław Konarowski, Piotr
Machalica i inni – chwilami gubili się w przestrzeni.
Wajda krążył, szkicował. Kiedy nikt już nie wiedział, gdzie ma stać
i do kogo mówić, co jakiś czas rzucał: Pamiętajcie, że w teatrze są
same proste sytuacje. Albo stoisz przodem do widza, albo tyłem.
Albo mówisz głośno, albo cicho. I te zdania klarowały sytuacje.
Bez garderoby, bez suflera, bez inspicjenta. Bez spokojnego
i  ciepłego kąta na wypicie kawy, w  narciarskich ocieplaczach,
ortalionowych butach „na po nartach”. Po kolejnej próbie skończonej
koło pierwszej w  nocy, zmarznięty Jerzy Zelnik mówi: No i  mamy
swoją pokutę. Ktoś replikuje: Raczej rekolekcje… A  Wajda
zachwycony: Ja nie myślałem, że mi się na starość coś takiego
przytrafi. Ludzie robią coś, bo chcą… żeby tylko wiedzieli, po co,
zawsze będą robili swoje.

I po co tu komu to zmartwychwstanie…


W  dzień próby generalnej, ale z  publicznością, która szczelnie
wypełniła przestrzeń, w  Wielki Czwartek, do zespołu dołączył
jeszcze Daniel Olbrychski. Miał do zagrania tylko jedną, ale ważną
scenę. Był Nieznajomym. Do końca nie było pewne, czy będzie, ale
zdążył, prosto z  samolotu z  Paryża. Przy samochodzie na
dziedzińcu, kwadrans przed rozpoczęciem miał pierwszą próbę
swojej sceny z Magdaleną. Zaczynał tak:

Dużo tu tych zmartwychwstań. A co będzie dalej


Kiedy się dla was zacznie wielka spowiedź
I będą was pytali i będą badali?…
Ja wiem, że ty nie zdradzisz. Że wszystko wytrzymasz.
Jak twój Jezus wytrzymał. A co będzie z nimi? Głupimi. Słabymi.
Jednego zakatują, drugiego przekupią.

Magdalena:
Widzieli zmartwychwstanie.

Nieznajomy:
No to ich ogłupią.
Bo jeśli nawet było zmartwychwstanie
To już nie dla tej ziemi. I po co tu komu
To zmartwychwstanie pośród krzywych domów
I oszalałych ludzi.

Dymiły piecyki z koksem i rampa z zapalonych świec. Zaczynało


się. (K), (76)

Pokazać? Zakazać?
Jeden z  recenzentów napisał po latach, że sama przestrzeń
w  przejmujący sposób aktualizowała opowieść o  apostołach
ukrywających się w  obawie przed prześladowaniem po śmierci
krzyżowej Chrystusa –  byli oni metaforycznie przyrównani do
działaczy „Solidarności” ukrywających się po wprowadzeniu stanu
wojennego. Ta metafora wydała mu się zbyt nachalna, jego zdaniem
pozbawiała widza możliwości samodzielnej analizy.
A w tajnej notatce MSW z 25 kwietnia 1985 pisano: „Wieczernik”
nie zawiera w  swej warstwie treściowej jawnie antypaństwowych
akcentów […] Natomiast sposób, w  jaki sztuka została
wyreżyserowana […] narzucają widzowi jednoznaczne skojarzenia –
 Jerozolima po ukrzyżowaniu Jezusa przyrównana jest do Warszawy
w okresie stanu wojennego.
Ale nie można było Wieczernika zakazać, więc w  Wydziale
Kultury i Sztuki Urzędu m.st. Warszawy na początku maja odbywały
się tylko rozmowy z  aktorami. Miały zniechęcić ich do udziału
w widowisku. Ale do końca maja grali. Piętnaście spektakli w pełnym
kościele.
Relacja Początkującej z  przygotowań i  premiery nie ukazała się
w  „Przeglądzie…”, nawet nie trafiła do cenzury. Ksiądz naczelny
tłumaczył, że ten Bryll taki niepewny… Dopiero 14  lat później
wydrukował tekst w  „Spotkaniach z  Warszawą” dawny fotograf
z  „Przeglądu…”, Tomasz Wesołowski. Z  jakiegoś powodu wyniósł
maszynopis z przeglądowej korekty, przechował.
A  w  tym baraczku księdza Wojciecha, do którego w  marcu ’85
przyszedł Bryll z  Wajdą, Początkująca nauczyła się mówić „i”. Nie
żadne „albo”. Nie żadne „ale”. Tylko „i”. Zostało jej to na resztę życia,
chociaż czasem się ta pamięć wyłączała i  pojawiało się
zacietrzewienie i dzielenie. Ale wracała. (77)

Góry koło Płocka, Maria Stępniak i solidarnościowy


samochód
Komisja Likwidacyjna, która powstała po delegalizacji Solidarności,
uznała, że trzeba odebrać Marii malucha, którym wciąż jeździła
i  kontaktowała się z  ludźmi z  terenu. Od grudnia ’84 do maja ’85
razem z  prawnikami związkowymi walczyła z  tą komisją, żeby nie
oddawać. Już wolała, żeby przekazali go ośrodkowi w Laskach, ale
się nie zgodzili.
Pod koniec maja ’85 przyjechał pan z  Warszawy, miał
upoważnienie do przejęcia majątku związkowego. Był też milicjant
i ktoś z Płocka. Maria poprosiła trzech solidarnościowych kolegów na
świadków, syn robił zdjęcia, sporządzono protokół, odjechali. Jeden
z kolegów od razu poradził Marii, żeby schować kliszę ze zdjęciami,
syn ukrył ją szybko poza domem. Zrobili sobie herbatę, piją, a  tu
przychodzi esbek. I mówi, żeby mu oddać aparat. Maria na to, że nie
odda. Za moment podjechała suka. Jedna, potem druga. Zaczęli
przeszukanie i zabrali Marię na komendę.
Jeden z  tych trzech świadków pogroził im, że jak jej zaraz nie
odwiozą, to będą mieli kłopoty. Co mógł im zrobić? Raczej nic. Ale
pogroził. I czekali na nią w domu. Jeden z nich siedział w więzieniu
w  czasie wojny, drugi był w  AK –  takie pokolenie. A  milicjanci dość
szybko Marię przesłuchali i do domu odwieźli.
Inna rzecz, że jak już po latach powstała nowa Solidarność, to
nowy zarząd –  część jeszcze ze starej ekipy –  zaczął dopytywać
o ten samochód. Maria przekazała protokół, zdjęcia, a oni jakby nie
wierzyli. Nawet UOP do jej kwiaciarni przysłali w  tej sprawie. Maria
pomyślała, że oni chyba nie mają, czym sami sobie zaimponować,
więc fabrykują oszczerstwa. A  potem i  tak została posłanką
w nowym, po 1989 roku, sejmie… (D)

Sieradz, Andrzej Ruszkowski – po partyzanckich


śladach
Andrzej wciąż był prezesem PTTK, zaczął wydawać kwartalnik „Na
Sieradzkich Szlakach”. W  MSW założyli na to specjalną teczkę
i  przez dwa lata śledzili okoliczności funkcjonowania pisma.
Oczywiście podejrzewali, że oni w  tym PTTK konspirują, ale nawet
gdyby chcieli, nie było możliwości. Andrzej był też w  zarządzie
głównym towarzystwa, więc sprawdzali, na przykład, czy naprawdę
jest na zebraniu w  Warszawie. Kiedyś przyszło do Sieradza jakieś
zaproszenie z  PTTK w  Rzeszowie, więc wysłali tam ekipę, chociaż
on wcale nie pojechał. Śledzili dokładnie.
Ale oni w zakładzie wciąż urządzali petetekowskie wycieczki. Na
Wykus w  Górach Świętokrzyskich. Albo porządkowali kiedyś nocą
szlak grobów akowskich, bo wcześniej chcieli to zrobić kombatanci
AK z  Iłży, ale SB ich przepędziła. To też była ich działalność
„antypaństwowa” i na dodatek prowadzona systematycznie.
Niedługo Andrzej będzie zakładać Komitet Obywatelski
w  Sieradzu, potem zostanie wojewodą, bo w  końcu wszyscy go tu
znali. No ale to później… (D)
„Karta”, kwartalnik o wolności. Pojedynczego
człowieka
We wrześniu ’85 wyszedł po kilku miesiącach odsiadki za kolportaż
Zbyszek Gluza, szef podziemnej „Karty”. Przyniósł do „Przeglądu…”
swój artykuł o  poznańskim Teatrze Ósmego Dnia. Początkująca
przerabiała mocno ten tekst, żeby się nadawał do czytania, Gluza,
o  dziwo, ucieszył się, bo sam miał poczucie, że zrobił go byle jak.
I  tak, pomału, Początkująca ze swoją torbą z  lakierowanej skórki –
  w  środku szczoteczka do zębów i  grube skarpety na wszelki
„dołkowy” wypadek –  zaczęła przyjeżdżać na zebrania nieźle już
rozpędzonej „Karty”. Która nie była pismem wprost politycznym.
Raczej opozycyjnym tołstym żurnałem, jak kiedyś,
w przedrewolucyjnej Rosji mówiło się o inteligenckich czasopismach,
pełnych długich tekstów o  sprawach tak zasadniczych, jak choćby
kondycja ludzka, żeby nie wiem jak zabawnie to brzmiało.
Z  założenia miała być kwartalnikiem, choć w  praktyce różnie z  tym
bywało. W  trzecim numerze, sygnowanym na grudzień ’85, ale
przygotowanym o  wiele wcześniej, Gluza, pod pseudonimem
Andrzej Szański, pisał:
Narzucane są nam zewsząd podziały frontalne –  obowiązek
grupowej mobilizacji. […] Warunkiem wolności jest zaś decydowanie
o  swym życiu poza doraźnym kontekstem wydarzeń politycznych
i  społecznych. […] Życie duchowe nie znosi ograniczeń –  człowiek
może odnaleźć to, co w  nim samym niepodważalne, stałe, a  co
pozwala poruszać się ponad wszelkimi ograniczeniami. […]
Odnajdując swoją prawdę duchową i  powinność, ogarniając świat
dzięki własnemu, wewnętrznemu światu, spotykając się z  innymi –
  tworzymy zalążki ładu między nami. Zalążki zbiorowego ładu
pojedynczych ludzi […]. To […] nasza wolność.
Brzmiało to nieco artystowsko, ale już teksty w  numerze
pokazywały prawdziwych ludzi w skrajnych sytuacjach – jak choćby
Bruno Bettelheim, urodzony w  Austrii żydowski psychoanalityk,
jeszcze przed II wojną więziony w Dachau i Buchenwaldzie, czy Luis
Llach, kataloński pieśniarz, w latach 70. wygnany z własnego kraju,
którego spopularyzował Kaczmarski, pisząc do muzyki jednej z jego
pieśni swój tekst – słynne Mury.
Kiedy umawiali się z Początkującą na te zebrania, Gluza otwierał
kalendarz z  dziesiątkami spotkań zapisanych na każdy dzień
drobnym maczkiem. Zamazywał bardzo starannie te, które już się
odbyły i  wydzierał stronę, kiedy dzień się kończył. Co wszystko
razem miało zapewniać bezpieczeństwo, a wyglądało zabawnie, bo
przy końcu roku kalendarz składał się głównie z  okładek. Albo
umawiali się przez telefon –  ona dzwoniła z  tej samej co zawsze
budki, w której nie było już ani szyb, ani nawet książki telefonicznej
na łańcuszku. No ale łączyła.
Redakcja „Karty” chciała spytać najbardziej im znanych ludzi
Solidarności o  to, jak widzą sens drogi oporu. Początkująca
obiecała, że porozmawia z  Geremkiem, Janek Dworak –
 z Kuroniem, ktoś z Onyszkiewiczem, rzecznikiem Solidarności, ktoś
z  Mazowieckim. Weszło to do czwartego numeru „Karty” z  datą:
styczeń ’87. (78)

ROK 1986

Polityczni wciąż siedzą


Od 13  grudnia 1981 ukrywał się Bogdan Borusewicz, gdański
członek podziemnej Tymczasowej Komisji Krajowej. W  styczniu ’86
wpadł, aresztowano go. W  lutym do więzienia trafili Jacek
Czaputowicz i  Piotr Niemczyk z  Ruchu Wolność i  Pokój. W  marcu
dotkliwie pobito w  celi Władysława Frasyniuka. Biskupi pisali do
władz, że nikomu nie służy więzienie ludzi z  powodów politycznych
[…] te poczynania zniechęcają i  dezintegrują społeczeństwo.
Wzywali władze do trwałego rozwiązania problemu więźniów
politycznych i  umożliwienia legalnego działania niezależnym siłom
społecznym.
Ale wiosną ’86 Leszka Moczulskiego skazano na cztery lata,
Krzysztofa Króla i  Adama Słomkę na dwa i  pół roku więzienia –
  wszyscy byli członkami KPN. Dwa lata dostał także Seweryn
Jaworski z  Regionu Mazowsze za wzywanie do bojkotu wyborów.
Nie było już żadnego stanu, a do aresztów trafiali wciąż i mniej znani
ludzie Solidarności – znów siedziało około 300 osób.
No i  najgorsze: 31  maja bezpieka zatrzymała w  końcu
ukrywającego się od 13  grudnia Zbigniewa Bujaka,
przewodniczącego podziemnego Regionu Mazowsze, i  jego
współpracowników: Ewę Kulik i Konrada Bielińskiego z  Regionalnej
Komisji Wykonawczej Mazowsze. Dla ludzi Solidarności to były
mocne ciosy –  ukrywający się, działający w  podziemiu czy
„trzymający pion” w więzieniach podtrzymywali przecież słabnącą co
jakiś czas nadzieję. (15)

Warszawa, Maciek Falkowski musi zostawić Studio


Wiosną kilku redaktorów „Przeglądu…” dostało wypowiedzenia, inni
zwolnili się sami. Zespół się rozpadł, Początkująca od końca marca
’86 znów nie miała pracy. Tak jak Maciek, „udawany” sekretarz
Studia Irzykowskiego. Dostał wypowiedzenie.
Gry z prawdziwym sekretarzem „od kultury” w KC nie na wiele się
zdały, coraz częściej zgłaszali się kolejni „poszkodowani” reżyserzy,
którym Rada Artystyczna nie dopuściła scenariusza do realizacji,
powstawały plotki. Dochodziły do ministerstwa i właściwie przez cały
poprzedni rok wiadomo było, że jest już po zabawie. Pojawiła się
w  Studiu ministerialna urzędniczka z  pomysłami na przekształcenie
zakładu budżetowego ministerstwa w przedsiębiorstwo.
To byłoby nawet logiczne, wtedy nie mieliby tych ciągłych obaw,
że przekraczają jakieś przepisy przy produkcji filmów. Ale
przedsiębiorstwo, wiadomo, musiało mieć dyrektora. Mianowanego
odgórnie. Niby zachowano jakiś pozór demokratycznej procedury,
tak, tak. Rada Artystyczna, od 13  grudnia działająca w  wielkim
napięciu, popełniła błąd z  gatunku strategicznych: usunęła ze
stanowiska szefa produkcji Tomka Miernowskiego, z  którym Studio
zakładali. Maciek był przeciw, ale go przegłosowali i namawiali, żeby
był ich kandydatem na dyrektorski stołek. Co nie miało żadnego
sensu, bo na to stanowisko był już mianowany młody człowiek, który
wcześniej pracował w  KC, w  sekretariacie towarzysza Millera. No
i  przyszedł. Samodzielność decyzyjna Studia przestała istnieć,
a Maciek wyleciał. Dostał wypowiedzenie.
W bezkrwistym stanie wojennym – jak mawiał ich bezmundurowy
komisarz, pułkownik Lang – niezależna instytucja padła, choć szyld
pozostał. Zostały też kolejne, produkowane wcześniej filmy. Nadzór
Wiesława Saniewskiego, ze świetnymi rolami Ewy Błaszczyk
i  Grażyny Szapołowskiej, pokazujący wynaturzenia systemu
więziennego, kręcony częściowo w zakładzie karnym we Wronkach.
I  Dom wariatów Marka Koterskiego, w  którym pojawił się po raz
pierwszy Adaś Miauczyński, samotny, przegrany, więc sfrustrowany
polski inteligent, grany przez Marka Kondrata.
A  Maciek dużo pił, żona z  córeczką odeszły. To była cena, którą
zapłacił. Wiedział, że zbyt wielka. (A)

Warszawa, Andrzejów dwóch


Andrzej R., „sekretarz”, który po Wujku zrezygnował z  pracy
w  komitecie dzielnicowym, wrócił już z  Iraku. Zanim kiedyś zaczął
pracę w aparacie, myślał o tym, żeby iść do którejś z central handlu
zagranicznego, ale w  tamtym czasie mało tam płacili i  dawali tylko
21  dni urlopu, więc nie było jak dorobić na żonę i  syna. Dlatego
wtedy poszedł pracować w  szkole, na dwóch etatach. Teraz
pomyślał, że ze swoim doświadczeniem mógłby zająć się tym
handlem. Okazało się jednak, że wciąż działa nieoficjalny „wilczy
bilet” po konflikcie o Irak i do żadnej z central go nie przyjęli. Dostał
kilka innych propozycji: redagowania biuletynu związkowego,
dyrektorowania w  Pałacu Kultury i  nawet pracy w  KC. Miał się tam
zająć systemowymi rozwiązaniami w handlu zagranicznym, w końcu
znał się na rzeczy. Ale nie przyjął propozycji.
Wciąż czekał na mocny ekonomiczny impuls ze strony partii, na
przekształcenie motywacji do pracy w  naprawdę ekonomiczną.
Dopiero za jakiś czas, jako fachowiec od ceł, znalazł się
w ministerstwie, potem doradzał spółce join venture – taki ówczesny
hit, mający rozruszać gospodarkę, a w końcu zajął się własną firmą
logistyczną. Miał trochę kaca po tym partyjnym świecie pozorów,
który prysł jak bańka mydlana. Później do żadnych struktur już nie
wstąpił.
Andrzej P., sekretarz „od łączności”, przeniósł się do instytutu
naukowego i już nie bardzo miał jak i na co – poza własną pracą –
 wpływać. Jeszcze w firmie, kiedy już przestał być sekretarzem POP,
doszedł do wniosku, że nie zdecyduje się na pierwszym planie
postawić działań społecznych czy politycznych, więc przejście do
badań było tego prostą konsekwencją.
Zdecydował się oddać pole ludziom, którzy w tej działalności mieli
więcej niż on „technicznych” umiejętności, doświadczenia, wiedzy,
których jemu – tak uważał – brakowało. Uczył się tego z marszu, od
kuchni, ale to nie wystarczyło, żeby być skutecznym. Sprawy,
związane ze swoim sekretarzowaniem, uznał za zamknięte. Jeszcze
raz przeżywać tego nie chciał, choć to było bardzo ciekawe,
dostarczało mnóstwo doświadczeń i  refleksji nad tym, dokąd i  jak
mamy iść jako społeczeństwo, jakie mechanizmy wzmacniać i  co
robić, jeśli one nie zbliżają nas do założonych celów. Doceniał, że
lata stanu pokazały jedno: nie wszystko da się załatwić prosto
i szybko, tak jak się wydawało – chyba obu stronom, myślał Andrzej
– z perspektywy roku 1980.
A jego prywatne ustawienie wynikało nie z tego, co minęło, tylko
z  perspektyw na przyszłość. Stracił złudzenia, że dojdzie do
zawodowych osiągnięć, stanowisk. Wydawało mu się, że jego
najlepsze lata były niewykorzystane. Więc robił to, co potrafił
najlepiej: łączył etos inżyniera z pracą badawczą. (A)

Sieradz, MSW już nie tropi sprawców


14 kwietnia 1986 inspektor Wydziału III WUSW w Sieradzu, sierżant
Marek Dubiak, postanowił zakończyć sprawę o  kryptonimie „Mały”,
po którym można by było spodziewać się czegoś wręcz
przeciwnego, czyli jakiegoś dużego, na przykład. Ale nie. Sprawa
toczyła się od października poprzedniego roku, ponieważ w małej –
  no fakt, to pasuje –  miejscowości Brończyn, gmina Błaszki, mały
chłopiec, uczeń II klasy podstawówki najpierw był podejrzewany,
a potem już uznany za sprawcę wrogich napisów.
A  że zwalczać zagrożenia i  wszelkie przejawy wrogiego
nastawienia wobec ustroju PRL, należało wciąż i  wciąż, nie ma się
co dziwić, że przez sześć miesięcy w Brończynie najpierw założono
sprawę operacyjnego sprawdzenia –  tajną i  specznaczenia,
Naczelnik Wydziału w  Sieradzu uznał ją za poważną i  przesłał
meldunek o  niej do Departamentu III MSW w  Warszawie. I  szukali
złoczyńców.
A  co się właściwie stało? Na przystanku PKS ujawniono znak
Polski Walczącej wykonany farbą koloru czarnego przy użyciu
pędzla. Na jednej ze stodół nad plakatami wyborczymi ujawniono
również napis „KPN”, który wykonany był farbą koloru białego.
W  wyniku podjętych działań operacyjnych uzyskano wstępną,
wiarygodną, niepotwierdzoną informację operacyjną, z której wynika,
że sprawcą czynu jest Piotr G. […] ur.  18.02.1977 roku […]
inspirowany najprawdopodobniej przez starszego brata
Grzegorza G. […] ur. 01.11.1967 roku… Czyli ośmiolatek i 18-latek.
Potem sporządzono plan i  wyjaśniano tę wrogą działalność
ośmiolatka z  bratem i  jeszcze jednym dwunastolatkiem. Mieli to
prześwietlać nie tylko funkcjonariusze, ale i  trzej tajni
współpracownicy. Ciągnęłoby się to dłużej, na szczęście Naczelnik
jednak doczytał papiery i zorientował się, że idzie o dzieciaki i uznał,
że sprawa jest marnotrawieniem sił i  środków. Dopiero wtedy
z  chłopcami przeprowadzono rozmowy wychowawcze w  obecności
dyrektora szkoły, a  sierżant Marek Dubiak wreszcie sprawę
zakończył.
Ale gdyby szef z  Sieradza nie napisał o  tym marnotrawstwie,
pewnie prowadziłby ją dalej. Nigdy przecież nie wiadomo, kiedy los
podrzuci okazję do zostania Jamesem Bondem albo przynajmniej
porucznikiem Borewiczem. (79)

Warszawa, Początkująca knuje przy workach


z ziemniakami
Wiosną ’86 Początkująca chwilowo pracuje u  kolegi, w  jego
warzywniaku na Miodowej. Ajencyjnym, czyli małym, prywatnym,
któremu władza pozwalała zaopatrywać się nie tylko w państwowych
hurtowniach, ale i  u  rolników. Przez okno widzi stary kościół
kapucynów, u  których od lat pół Warszawy na Boże Narodzenie
odwiedza ruchomą szopkę. Do sklepu przychodzi czasem po
ziemniaki – ale i po mule w słoiczkach sprowadzane z Niemiec przez
właściciela – aktorka, Joanna Szczepkowska, mieszkająca tuż obok.
To ona powie potem to słynne zdanie o  czwartym czerwca 1989
i o tym, co się wtedy skończyło. No ale to, tradycyjnie… później…
Początkująca jeszcze jesienią poprzedniego roku nagrała wywiad
z  Bronisławem Geremkiem, za „karnawału” jednym z  ważniejszych
doradców Solidarności. Jak dzieci uznali z profesorem, że u księdza
Felka Folejewskiego, który uspokajał ludzi podczas pogrzebu
księdza Jerzego, nie będzie podsłuchu, więc tam rozmawiali.
A teraz, na workach z ziemniakami, profesor wywiad autoryzował.
Mieszkał trzy kroki od sklepu i  czytał zdanie po zdaniu tę
rozmowę, głównie o potrzebie powołania ombudsmana, co się wtedy
wydawało szczytem marzeń. Żeby było jak na Zachodzie. I o tym, co
opowiedział Początkującej, kiedy spytała go o początek stanu. W jaki
sposób przywitał go w  Białołęce oficer, przyjmujący go na „stan”
więzienny: Bardzo mi przyjemnie, że pana poznałem. Profesor zrobił
wtedy jakiś grymas, mający markować uśmiech, a tamten na to: Ja
mówię prawdę. Nie wiem, czy to, co się dzieje, jest konieczne czy
nie – ja nie jestem specjalistą od tego, żeby pana więzić. Ja jestem
specjalistą od kryminalnych. Rozmawiali potem trochę
o kryminologii, socjologii przestępczości. W końcu powiedział: Ja już
dłużej nie mogę pana trzymać, teraz idzie pan w niezbyt dobre ręce.
I ja jestem bezsilny. Mogę tylko tyle poradzić, żeby nic pan nie mówił
– cokolwiek by się działo…
To sprawiło –  mówił dalej w  wywiadzie profesor –  że gdy
stawałem wobec tezy –  niezwykle ważnej dla rozpoznania sytuacji,
w  której żyjemy –  czy jesteśmy dwoma narodami o  odmiennych
systemach wartości, celach, to zawsze miałem poczucie, że jednak
nie. Że po każdej ze stron są ludzie.
Dopiero przywołując ten stary wywiad w roku 2021 Początkująca
uświadomiła sobie, że wszystko to musiał mówić chyba Kapitan
z  Wydziału Zabójstw. Ale dziś nie ma tego jak sprawdzić, kontakty
się pourywały, jak „łańcuchy dostaw” w epidemii. (K), (80)

Czarnobyl
Z  tego sklepu z  warzywami Początkująca wracała któregoś dnia
tramwajem do domu, potem kawałek szła rozsłonecznioną łąką.
Słońce pięknie zachodziło, śpiewały ptaki –  sielanka. Ale to był
29 kwietnia 1986. Dzień wcześniej „wszyscy” w mieście wiedzieli, że
w Rosji wybuchło coś w elektrowni atomowej. „Trybuna Ludu” się nie
zająknęła, a  i  na tej sielskiej łące aż trudno było pomyśleć, że
w powietrzu może być skażenie. A jednak.
Dwa dni później polski monitoring zarejestrował ponad pół miliona
razy większą niż normalnie aktywność izotopów promieniotwórczych
w  powietrzu. Rosjanie wciąż utrzymywali, że nic się nie zdarzyło.
Polscy specjaliści z  BBC dowiedzieli się, że był pożar reaktora i  że
wydarzyło się to w Czarnobylu.
W nocy służby ochrony radiologicznej zarekomendowały władzom
podanie, szczególnie dzieciom, dużych dawek jodu, żeby
zablokować wchłanianie radioaktywnego izotopu. Następnego dnia
Biuro Polityczne partii i  rząd zgodziły się podawać płyn Lugola.
W ciągu kilkudziesięciu godzin podano go prawie 19 milionom osób.
Zakazano też wypasu bydła na łąkach, zalecono podawanie
dzieciom tylko mleka w  proszku, polskim gazetom pozwolono
opublikować tabelę skażeń – chyba pierwszy raz tak bardzo wbrew
ZSRR.
Długo to nie trwało. Już wkrótce władze zachęcały do pochodów
pierwszomajowych i  narzekały, że przez kłamliwą zachodnią
propagandę wokół Czarnobyla ucierpiał kolarski Wyścig Pokoju. Pod
koniec maja był już zakaz monitorowania ilości izotopu jodu u dzieci,
odwołano „obostrzenia”. (81)

X Zjazd znikającej partii


29  czerwca 1986 partia zwołała swój X Zjazd. W  1980  roku miała
trzy miliony członków. Po 13  grudnia wystąpiło z  niej 850  tysięcy
osób. 33  procent spośród tych, którzy nie chcieli już być
„towarzyszami” – 280 tysięcy ludzi – to byli robotnicy. Powoli zbliżał
się ten moment, kiedy w  roku 1990 sztandar partii zostanie
wyprowadzony z Sali Kongresowej.
Na razie sekretarzem przestał być Waldemar Świrgoń –  X Zjazd
już nie wybrał go na to stanowisko. Maciek ze Studia mógł mieć
chociaż taką, niedużą satysfakcję. Chociaż Andrzej R., ten, co
przestał pracować w  komitecie dzielnicowym po Wujku, cieszył się,
że Zjazd zapowiedział zmiany… (3)

Warszawa, Ewa Heynar-Skowrońska wychodzi


z więzienia
Ewę aresztowano w marcu ’86.
Była redaktorką książek, ostatnie 16  lat przepracowała
w  Państwowym Wydawnictwie Naukowym. Kiedy ją zatrzymywali,
przytomnie spakowała najpotrzebniejsze rzeczy, razem z książeczką
do nabożeństwa.
Na dołku było brudno, ciemno, śmierdziało. Na drewnianym
podwyższeniu z  desek na prawie całą celę siedziało kilka kobiet.
A  ona pomyślała, że dokładnie tak musiały wyglądać carskie
kazamaty. Nurt zjawił się sam, jak zwykle nieproszony…
W  umywalni była zimna woda, do wycierania brudna szmata –
 porządnie spakowane rzeczy zostały w depozycie.
Potem cela, maleńkie okno, 15 metrów i siedem, a czasem osiem
kobiet, większość paliła. Rano do sądu, prokurator żądał roku
w  zawieszeniu i  stu tysięcy grzywny. Dostała osiem miesięcy
i powiedzieli, że jutro z dołka pojedzie na „Kamczatkę”. Uwiesiła się
tej myśli, bo na dołku nie było, czym oddychać.
Na Olszynce Grochowskiej, czyli tej „Kamczatce”, dostała
więzienną spódnicę mini, kamasze dwa numery za duże, górę
z  jakimiś pieczątkami. W  jej celi były same kryminalne.
Z podziemnych poradników wiedziała niby, że trzeba się przedstawić
i podać paragraf, z jakiego się siedzi, ale na dołku przekonała się, że
nikt nie lubi się tym chwalić.
W celi było kilkadziesiąt wymyślających sobie kobiet, nie było jak
zrobić kroku, więc siadła przy drzwiach na ziemi, z tobołem pościeli
przed sobą. Za moment celowa, czyli więźniarka meldująca celę
przy obchodach, sprawdziła, czy nie przyniosła im czasem wszy. Na
szczęście zaraz okazało się, że klawiszka pomyliła się w formularzu,
przypisała Ewie paragraf chuligański i dała nie tę celę. Zorientowali
się, zmienili na „normalną”. Mniejszą. Traktowano ją lepiej niż inne,
od razu wezwali na rozmowę z  wychowawczynią, dali talon na
paczkę, przynieśli książkę z biblioteki. Inne czekały tygodniami, więc
były nieufne.
Po śniadaniu miały spacer i  potem już nic się nie działo. Grały
w  warcaby, w  chińczyka, w  karty z  pudełek od zapałek –  jak
wszędzie. Popołudnia i  wieczory mijały bez zegarków, których nie
wolno było mieć. Klawiszka na pytanie o  godzinę odpowiadała: „po
co ci, i  tak siedzisz”. Wszystko przy głośno grającym kołchoźniku
z  byle jaką muzyką. Żeby go wyłączyć, musiała zgodzić się
większość celi, ale zwykle jej nie było. Chyba że puszczali muzykę
poważną – wtedy od razu.
Czasem miały do czytania „Życie Warszawy”, raz w  miesiącu
wymieniano książki. Więzień-bibliotekarz przynosił, co akurat było
pod ręką. Raz na tydzień, zawsze o tej samej godzinie, przynosili do
celi telewizor, ale oglądało się to, co akurat było. Zawsze wypadało
to w połowie „Piątku z Pankracym”, audycji dla dzieci. Pisały listy –
  cztery na miesiąc. Cztery na miesiąc można też było od rodziny
dostać. Wszystko czytały klawiszki.
Starały się przetrwać. Kręciły włosy na papiloty, jedna nawet miała
wałki, druga –  choć nie było wolno –  lusterko, trzecia dostała
oficjalne pozwolenie na nożyczki do paznokci i pilnik, tylko musiała je
codziennie z  ubraniem „wystawiać” wieczorem przed celę. Jak na
wolności wklepywały wieczorem w twarze kremy – legalne.
Na rozprawę rewizyjną w  sądzie jej nie wezwano. Potem się
okazało, że adwokat nie przyszedł i rozprawy nie było. Do celi doszły
jeszcze dwie polityczne, obie w  wieku Ewy. Chcieli zrobić jej
uprzejmość i  zaproponowali przeniesienie do „lepszego” kobiecego
więzienia w Krzywańcu w zielonogórskim. Ale mąż miałby daleko na
widzenia, więc została.
Latem przyszły upały, cela była przepełniona, duszno, mdlały.
Płaskie dachy więzienia polewano wtedy wodą, pozwalano im
chodzić po celi w  bieliźnie. Ale kiedy przychodził z  książkami
więzień-bibliotekarz, Ewie trudno to było znieść.
Ewa i  dwie polityczne spodziewały się wypuszczenia zaraz po
22 lipca, po amnestii. Ale wypuścili ją dopiero 4 sierpnia. Nagle, bez
uprzedzenia –  Ewa się przeraziła, bo w  depozycie miała tylko
zimowe ciuchy. Wyszła na dziedziniec, dziewczyny zza blind wołały
–  cieszyły się razem z  nią. Mąż na szczęście czekał za bramą.
Więźniów politycznych było coraz mniej. Ona była jedną z ostatnich.
(B)

Wypuszczają, zatrzymują, wypuszczają


Ale dalej zatrzymywano i  przesłuchiwano ludzi Solidarności. Tak
jakby władza nie mogła się zdecydować, co właściwie chce robić.
Więźniowie polityczni szkodzili wizerunkowi PRL za granicą, ale
o  dialogu z  opozycją nie było raczej mowy. Mimo to 11  września
1986 lipcową amnestię rozszerzono, minister Kiszczak zapowiedział
w telewizji, że obejmie wszystkich więźniów „niekryminalnych” – jak
się wyraził. Sekretarz Barcikowski poinformował o  tym osobiście
arcybiskupa Dąbrowskiego z  Episkopatu. Powiedział mu też
o  planach zmian prawnych, wedle których wystąpienia
antypaństwowe miały być niedługo zagrożone najwyżej
trzymiesięczną karą aresztu.
Niby toczyły się gdzieś poza główną sceną jakieś rozmowy, Jacek
Kuroń coś proponował, generał Kiszczak coś na to odpowiadał. Ale
wszystko było niejasne i  wyglądało raczej na próby markowania
zmian. Chyba właśnie z  tego czasu Początkująca zapamiętała, jak
Janek Dworak z  sarkazmem stara się wymyślić dobry tytuł do
informacji w  podziemnym „Przeglądzie Wiadomości Agencyjnych”
i  nie wie, co będzie lepsze: Otwarte zamknięcie czy Zamknięte
otwarcie. Niby władze rzucały jakieś „tak”, ale zaraz potem dorzucały
„ale”. Na razie Polska nie wyglądała jeszcze na kraj, w  którym
niedługo będzie można się cieszyć. Ale czas 13  grudnia pomału,
pomału się wysycał.
We wrześniu ’86 niemal wszyscy więźniowie polityczni zostali
wypuszczeni. Wyszło około trzystu osób, między innymi Władysław
Frasyniuk, Bogdan Lis, Adam Michnik, Zbigniew Bujak, Henryk
Wujec, Bogdan Borusewicz, Tadeusz Jedynak, Leszek Moczulski.
Nowa strategia władz wyglądać miała teraz tak, że polityczni będą
karani grzywnami i  przepadkiem mienia, na przykład samochodów,
albo krótkotrwałym aresztem.
Wszystkich internowanych i  zatrzymanych było po 13  grudnia
około pięć tysięcy osób. Może wcale nie tak dużo jak na dziesięć
milionów w Związku. Ale przynajmniej już nie siedzą.
Jakieś trzy tysiące politycznych –  z  rodzinami trzy razy więcej –
  już wcześniej wyjechało na szczególne „zaproszenie” władz, na
Zachód. Wyjeżdżali też inni –  może i  pół miliona. No i  nie ma ich
tutaj.
Nie ma też matki Grzegorza Przemyka. Barbara Sadowska
zmarła 1 października 1986 w szpitalu w Otwocku. Miała 46 lat. (15),
(3)

Nowy Targ, Jacek Świst i lecząca wspólnota


Jeszcze wiosną ’85 w  poradni Jacka powstała wspólnota
abstynencka. Potem do picia herbaty i rozmawiania doszły dwa razy
w tygodniu elementy treningu interpersonalnego.
Pomału tworzyła się sieć grup, w  różny sposób pracujących
z uzależnieniem. Klub Abstynenta, Sekcja Interwencyjna, wspólnota
Anonimowych Alkoholików, jak ktoś „nie mieścił się” w  Klubie.
I  Duszpasterstwo Trzeźwości, w  którym trochę modyfikowali
ślubowania trzeźwości, proponowali, żeby ślubować nie na zawsze,
a na razie na rok. Starali się też usunąć z tekstu wszystko, co mogło
wzmacniać poczucie winy, jeden z  osiowych symptomów
uzależnienia. Budowali sieć kontaktów. Od 1986  roku były także
małe, nastawione tylko na terapię psychologiczną grupy.

Cała funkcjonalna wspólnota


Jacek został też wybrany do Rady Parafialnej i  razem z  księdzem
Franciszkiem Juraszkiem zorganizowali Tydzień Trzeźwości na
Podhalu. Na wieczornych mszach opowiadali o  swoim
doświadczeniu alkoholicy, którzy przestali pić, albo ci, którzy nie
będąc uzależnieni, zrezygnowali z  wódki w  intencji innych. Samo
mówienie o tym od ołtarza osłabiło istniejące u wielu osób poczucie
wstydu i  winy, ułatwiło przyznanie się przed samym sobą do
słabości, z którą można walczyć.
W  czerwcu ’86 roku poprosili Jacka, żeby pomógł uruchomić
studium leczenia uzależnień przy kurii krakowskiej. I  założyli we
współpracy z  kardynałem Macharskim Studium Teologii Trzeźwości
dla kolejnych pomagających. Jacek szkolił tam psychologów,
konsultantów, wciąż mówiąc o  równowadze między poziomem
psychologicznym i duchowym leczenia.
Jesienią ’86 przygotował referat na Zjazd Naukowy Psychiatrów
Polskich.
Potem były trzy kolejne parafialne Tygodnie Trzeźwości,
a  wreszcie w  Ludźmierzu, w  sanktuarium Maryjnym zorganizowali
pod patronatem Związku Podhalan pierwszy Kongres Trzeźwości na
Podhalu. Potem były kolejne –  piąty w  2018  roku, w  trzydziestą
rocznicę pierwszego. I  przez wszystkie te lata kolejni pacjenci
z  poradni przychodzili tam obchodzić kolejne rocznice trzeźwego
życia.

U psychologów
Początkująca poznała Jacka w 1986 roku. Wdzięczna za pracę przy
workach z  kartoflami w  sklepie znajomego, dostała etat
u  psychologów. Miała tam redagować wewnętrzny biuletyn. Ale że
właściwie nie rozumiała, o  czym oni tam piszą, Mellibruda
zaproponował, żeby przeszła cały długi cykl treningów w  Studium
Pomocy Psychologicznej, razem z psychologami „od alkoholu”. Żeby
zrozumieć. Przeszła, nie przypuszczając, że za jakiś poprowadzi ją
to w stronę drugiego zawodu.
Dostała certyfikat – podobnie jak Jacek, który przeszedł ten sam
program treningowy rok wcześniej. A  że wszyscy absolwenci
spotykali się co jakiś czas, żeby nawzajem się wzmacniać –  takie
było założenie Mellibrudy – poznali się. Dostała też na pamiątkę i „do
używania” – jak wszyscy w Studium – Desideratę. Od jakiegoś czasu
była rodzajem drogowskazu w  grupach Anonimowych Alkoholików,
którzy leczyli się trochę inaczej, podczas wspólnotowych mitingów
przyznając się publicznie do uzależnienia, dalej idąc drogą
12 kroków i kontaktów z osobistymi sponsorami-opiekunami.
Krocz spokojnie wśród zgiełku i  pośpiechu –  pamiętaj, jaki pokój
może być w ciszy – tak się Desiderata zaczynała. Śpiewała ten tekst
od jakiegoś już czasu Piwnica pod Baranami, a  za Piwnicą
i  Początkująca powtarzała sobie, że jest dzieckiem wszechświata,
podobnie jak drzewa i  gwiazdy. Namówiła Jacka na wywiad dla
„Tygodnika Powszechnego”. Zatytułowała go „Lawina”, bo miała
wrażenie, że taką właśnie lawinę Jacek, podobnie jak wielu
absolwentów Studium, wtedy uruchomił. Pozwalając ludziom
pozbywać się poczucia daremności, nienadawania się, winy, wstydu.
Zyskiwać poczucie własnej wartości. W  rzeczywistości pełnej
zewnętrznej opresji to było ważne. (H), (K)

Jawnie?
30  września Wałęsa powołał pierwszą od początku stanu jawną
i  działającą otwarcie strukturę kierowniczą Związku –  Tymczasową
Radę NSZZ „Solidarność”. Weszli do niej Borusewicz, Bujak,
Frasyniuk, Jedynak, Lis, Pałubicki i  Pinior. Nie stanął Wałęsa na
czele podziemnej Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej i  to będzie
niedługo stanowić oś podskórnego rozłamu. Ale mimo to na razie
ujawniały się w  następnych dniach regionalne struktury Związku
w  Warszawie, Lublinie, Katowicach i  Łodzi. Zaczęły powstawać
jawne struktury w  zakładach pracy. Komisje Zakładowe składały
w sądach wnioski o rejestrację.
18 listopada Solidarność – jedni mówili, że stara, inni, że już jakby
nowa, ale przecież niezarejestrowana –  została przyjęta do
międzynarodowych central związkowych.
W MSW jedne teczki zostały zamknięte, inne, zapewne, otwarte.
Na pewno 19  grudnia 1986 zakończono sprawę pod kryptonimem
„Aktywni”. Założono ją 5 marca 1981 i rozpracowywano powstałą po
strajku w Stoczni „krajówkę”. (82), (3)

Odejście Funkcjonariusza: utrzymać w ścisłej


tajemnicy wiadomości powzięte…
W 1986 roku Porucznik, który w „karnawale” raportował o zgodę na
ślub z  funkcjonariuszką, zajmuje się operacyjną ochroną
dziennikarzy prasy młodzieżowej i  rozpracowywaniem dziennikarzy
opozycyjnych […]. Dzięki systematyczności i  pogłębianiu
doświadczenia operacyjnego prawidłowo organizuje pracę
22  osobowych źródeł informacji, osiąga dobre wyniki […]. Ma
skrystalizowany światopogląd materialistyczny.
Chociaż ostatnio nie szło mu tak dobrze. Do grudnia ’83
Porucznik –  od września już nawet kapitan –  zajmował się pracą
analityczną w  Departamencie V. Według zapisu w  formularzu
„Wyniki przeglądów kadrowych” w  1983  roku był w  ocenie swej
pracy mało samokrytyczny, w  kontaktach z  członkami kolektywu
niekiedy konfliktowy. Wymagał nadzoru merytorycznego. W styczniu
1984 napisał raport z  prośbą o  przeniesienie do Departamentu III,
w  którego zakresie znajduje się ochrona krajowych środków
masowego przekazu. Zgodzili się.
Według „Wyników przeglądów kadrowych” w  1984  roku zrobił
widoczne postępy, rok później prawidłowo prowadzi rozpoznanie
powierzonych mu do ochrony obiektów. Ale często bierze zwolnienia
lekarskie, ma trudności w  poprawnym ułożeniu stosunków
z kolektywem. Dopiero rok ’86 jest dla niego naprawdę niezły.
Ale już we wrześniu ’88 wykaże brak dostatecznej troski
o  przechowywanie legitymacji służbowej, którą skradziono mu
w  autobusie. Dostanie naganę z  podaniem do wiadomości
wszystkim funkcjonariuszom wydziału. Po pół roku, przedterminowo,
puszczą mu w  niepamięć to dyscyplinarne przewinienie, ponieważ
w  trakcie trwania kary nagany wykazał się zaangażowaną postawą
w  służbie […] a  więc kara spełniła swój cel wychowawczy. W  lipcu
’89 dostanie nawet awans na stanowisko starszego inspektora
wydziału, ponieważ bardzo dobrze organizował i  prowadził pracę
operacyjną 22 źródeł informacji, z których osobiście pozyskał 12.
W  1990  roku skutecznie poprosi o  zgodę na przejście na
emeryturę. Zostanie wymieniony w  raporcie razem z  innymi,
będącymi w podobnej sytuacji pracownikami – uwaga – nie żadnego
zwykłego Departamentu  III, tylko departamentu ochrony
konstytucyjnego porządku państwa MSW.
Jak wszyscy podpisze przy tym zobowiązanie do utrzymania
w  ścisłej tajemnicy wiadomości powziętych w  okresie pracy
w  Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, stanowiących tajemnicę
państwową i służbową. Będzie też musiał przyjąć do wiadomości, że
rozgłaszanie tajemnicy państwowej i  służbowej podlega
odpowiedzialności karnej. No tak, ale to przecież później… (6)

Ofiary

Rok 1985
Zmarli pobici przez funkcjonariuszy MO w  swoim mieszkaniu,
w  bramie swojej kamienicy, na ulicy, w  komisariacie, w  areszcie,
w samochodzie milicyjnym; pobity przez milicjantów w bramie domu,
w  którym mieszkał; znajdowani martwi na ulicy, na ławce w  parku,
w  kanale portowym, w  lesie, w  rowie pod miastem; według
oficjalnych wersji popełniali samobójstwo przez powieszenie,
spadając ze schodów, wypadając z milicyjnego stara:
Chojnowo – Ryszard Ślusarski (? lat);
Gdańsk – Witold Przepiórzyński (? lat);
Gdańsk – Marcin Antonowicz, 19 lat;
Gliwice – Roman Franz, 32 lata;
Grajewo – Jan Budny (? lat);
Kaliny koło Miechowa – Jan Krawiec, 22 lata;
Koronowo koło Bydgoszczy, Zakład Karny –  Dariusz Kasprowski,
23 lata;
Narew (województwo białostockie) –  Piotr Popławski, pop cerkwi
prawosławnej (? lat);
Oleśnica – Mikołaj Czarny, 56 lat;
Świdnik – Aleksander Szuster, 25 lat;
Zamość – Stanisław Bulko, 30 lat; Jacek Krzywda, 37 lat.

Rok 1986
Nowy Sącz – Zbigniew Szkarłat, 43 lata;
Płock – Marian Bednarek, 35 lat. (L)

Zaproszenie na Wieczernik – dramat Ernesta Brylla – wystawiany


w kościele przy ul. Żytniej w Warszawie w 1985 roku. Fot. Archiwum
Autorki
Wrzesień 1986 roku. Amnestia dla więźniów politycznych. Rodziny
czekające pod bramą więzienia w Białołęce. Fot. Wojtek Laski/East News
Epilog albo cdn…

Jeszcze będzie kolejna wizyta Papieża w  1987  roku. O  tym, żeby


pojechać pod bramę Stoczni, nie było nawet mowy, spotkanie
z  Lechem Wałęsą miało być najwyżej nieoficjalne. A  pomnik
w  Gdańsku? Trzy Krzyże? Dla władzy wciąż nie był to pomnik
poległych w  1970  roku stoczniowców, tylko chuliganów atakujących
milicję i  wszczynających burdy, więc nie pozwoliła na odwiedzenie
tego miejsca.
Papież był stanowczy, służby też. Prawdopodobnie generał Józef
Baryła –  ten, który przed pierwszą Wigilią stanu polecał urozmaicić
żołnierskie kolacje –  pokierował działaniami służb. Zarządził, żeby
resortowi funkcjonariusze pousuwali z  bloków wokół pomnika
solidarnościowe napisy witające Ojca Świętego i flagi. A potem, żeby
obstawili plac wokół pomnika setkami ludzi zwiezionych autokarami.
I  zabronili im się odzywać. Kiedy Papież wszedł samotnie, bez
żadnej asysty na plac, klęknął i  zaczął się modlić pod krzyżami,
stojący wokół w  milczeniu odwrócili się do niego plecami. Tak to
wygląda na ubeckich taśmach, choć służby tłumaczą się dziś, że
odwrócił się tylko pierwszy rząd zebranych pod pomnikiem –
 ochroniarze. Ale wszyscy, jak jeden mąż byli w cywilnych ubraniach.
Tak to widać.
Tak, w  ZSRR już zaczęła się pierestrojka, komunistyczna partia
traciła znaczenie. Tak, w  Polsce zatrzaskiwała się pułapka
kredytowa z  lat 70. Więc Generał jeszcze we wrześniu 1985, przy
okazji sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ, spotkał się z  Davidem
Rockefellerem i  kardynałem Johnem Królem, a  dwa lata później
zwrócił się z  prośbą o  poparcie Waszyngtonu w  sprawie pożyczki
Banku Światowego i  MFW oraz w  sprawie obniżenia odsetek od
kredytów rządowych. (83)
A tutaj?
Dowódca plutonu czołgów z  1981  roku, Waldemar Skrzypczak,
ukończył w  1987  roku trzyletnie studia w  Akademii Sztabu
Generalnego, na które dostał się bez egzaminu w nagrodę za dobre
wyniki na poligonie. Leszek Wosiewicz, który filmem opowiedział
pierwszą Wigilię stanu, otarł się w 1988 roku o Oskara swoim filmem
o  Auschwitz –  Kornblumenblau. Początkująca wciąż nie miała
w  domu telefonu, ale przygotowała w  „Karcie” książkę o  Marcu 68.
Dostała za nią nagrodę Fundacji „Polcul”, jest na liście laureatów
zaraz za Michnikiem, żeby nie wiem jak komiczne jej się to dziś
wydawało. Jej drugą córkę ochrzcił ksiądz Felek Folejewski, pallotyn
ze Skaryszewskiej. Niedługo potem przyszły rozmowy
w Magdalence, Okrągły Stół.
Druga córka miała trochę ponad pół roku, więc Początkująca
uprosiła znajomych, żeby na moment chociaż dali jej tam wejść i na
żywo zobaczyć, jak jest, bo telewizja dawała niby relacje z obrad, ale
była jednak wciąż reżimowa. Maszynistka z legalnego „Przeglądu…”
i  nielegalnego Przedświtu, Maria Ostrowska, przepisywała tam
w  ogromnym tempie kolejne dokumenty, kolejne wersje kolejnych
propozycji ustaleń. Ludka Wujec w  sekretariacie pokazała
Początkującej wielkie pudła listów pisanych do Okrągłego Stołu. Taki
ogromny kryzys wszystkiego – zaczynał się jeden z nich.
Potem był wielki ruch Komitetów Obywatelskich, z  których
pierwszy, pod wodzą Wałęsy, ukonstytuował się na Żytniej, w  tej
koparką przygotowanej przestrzeni u  księdza Wojciecha. Potem
wybory 4  czerwca 1989 –  Marek Adamkiewicz z  Ruchu Wolność
i Pokój, w obronie którego głodowali koledzy, pomagał organizować
kampanię wyborczą kandydatów Komitetu Obywatelskiego
w  województwie szczecińskim. To samo robił w  słupskim Jerzy
Lisiecki, ten, który w  grudniu ’81 wręczał klubową fajkę Lechowi
Wałęsie. Teraz był przewodniczącym słupskiego KO, założył też
z kolegą informatyczną spółkę z o.o., bo chciał pokazać w regionie,
jak mogą działać przekształcenia gospodarcze. W  końcu został też
wicewojewodą słupskim…
W międzyczasie był nowy sejm, już z solidarnościowymi posłami.
Wcześniej wielki zawód, kiedy „w biegu” ludzie Solidarności zgodzili
się zmienić zasady wyborów, wielkie kłótnie o  to, czy Komitety
Obywatelskie mają działać, czy nie i  czy znaczek Solidarności jest
wspólny, czy osobny. Janek Dworak został wiceprezesem
Radiokomitetu, Małgosia Niezabitowska rzeczniczką rządu Tadeusza
Mazowieckiego. Po pierwszej kadencji sejmu i wyborze Generała na
prezydenta część posłów odeszła. Uznali, że zaczęła się polityka
i  brakuje już zasad, przede wszystkim prawdy. Jak Maria Stępniak
z Gór koło Płocka.
Mariusz, ten, którego uczyli w  wojsku wysadzać barykady,
pracował trochę w  państwowej firmie, ale zaraz poszedł do kolegi
„prywaciarza”, potem otworzył własny nieduży zakład mechaniczny.
Ojciec małego chłopca, którego Druga Wyrzucona ratowała przed
domem dziecka, został w  swoim dawnym zakładzie
przewodniczącym rady pracowniczej. A sekretarz Świrgoń, któremu
nie pozwolili już być sekretarzem KC „od kultury”, dostał na
pocieszenie „Chłopską Drogę” do kierowania. Kapitan z  Wydziału
Zabójstw czasem rozmawiał z tymi, których musiał ewidencjonować
w  Białołęce, kiedy zaczynał się stan. Przeszedł do prywatnej
ochrony dyplomatów, więc przy spotkaniach „na wysokim szczeblu”
spotykał się czasem z  tymi, którzy 13  grudnia szli siedzieć.
Początkująca zaczęła wydawać książki i zajęła się psychoedukacją.
Ogrodniczka z  MSW przeszła na emeryturę, Maciek Falkowski ze
Studia Irzykowskiego nie zmontował filmu o Słonimskim, ale założył
firmę producencką, chociaż nie bardzo mu to wyszło.
Coś się udawało, coś nie. Życie.
Zaraz po Okrągłym Stole Początkująca nabazgrała na niedużej
karteczce ze starego notatnika:
Po „Stole”. Odrębność tej sytuacji wobec sierpniowej. Wtedy
społeczny ruch, poczucie współdecydowania –  teraz? Wtedy
podmiotowość –  teraz, ja tego nie mam. Wtedy jasność żądań –
  21  postulatów. Teraz niejasność stanowisk negocjatorów. Przy
podpisywaniu: Lech z  przemówieniem w  stylu partyjnych galówek.
Już po podpisaniu: nie wiadomo, co zostało podpisane. To jest
przerwanie relacji między tymi, co decydują, i tymi, co na dole. Jak
z tym wejść w kolejne działania? Czy to nie zablokuje energii?
Na dole kartki zapisała jeszcze cytat z  Miłosza: W  chwili
dziejowej, gdy nic nie zależy od człowieka, wszystko zależy od
człowieka.
Może trochę?
W końcu założyli jej w domu telefon.

Pałacu Kultury w Warszawie podczas wizyty papieża w Polsce


w 1987 roku. Fot. Tomasz Wesołowski
Rozwinięcie oznaczeń w nawiasach

Jeśli przy fragmencie tekstu znajduje się więcej niż jedno


oznaczenie w  nawiasie, to mamy do czynienia z  sytuacją, że do
napisania danego podrozdziału wykorzystano kilka źródeł.

Źródła relacji i dokumentów


(A) Andrzej P., Andrzej R., Maciek Falkowski, Mariusz, Kapitan
z  Wydziału Zabójstw, Ogrodniczka z  MSW –  na podstawie nagrań
autorki z 1990 roku.
(B) Włodzimierz Kowalski, Tadeusz Rzeszótko, Ewa Heynar-
Skowrońska –  na podstawie wspomnień z  książki Polityczni,
Wydawnictwo Przedświt, Warszawa 1986, wydanie w II obiegu.
(C) Mirosław Bieliński, Kalina Jędrusik, „Jan Kowalski”, Tadeusz
Łomnicki, górnicy z  kopalni Ziemowit –  na podstawie wspomnień
z książki W stanie, Wydawnictwo KARTA, Warszawa, 1991.
(D) Maria Stępniak, Jerzy Lisiecki, Andrzej Ruszkowski –  na
podstawie relacji zebranych w  projekcie badawczym ISP PAN
w  latach 2017–2019. Wybór w: Ludzie wolności. Wielogłos polski,
pod redakcją i  ze wstępem Inki Słodkowskiej, Neriton 2021
[w druku].
(E) Jerzyk Woźniak, na podstawie wspomnień w: https://iursus.pl/-
artykul/stan-wojenny--osobiste-wspomnienia-z-ursusa-cz1/33033
oraz https://wio.waw.pl/artykul/stan-wojenny--osobiste-wspomnienia-
cz2/32741
(F) Jerzy Kaniewski, na podstawie relacji w książce E. Poliński [A.
Gelberg], Póki żyjemy…, Warszawa 1986 oraz wywiadu
przeprowadzonego przez M.  Bal w  2007 roku, w: http://www.fun-
dacjakos.pl/projekty/wywiady/fio_kaniewski_jerzy%27.pdf
(G) Leszek Wosiewicz, Zawsze Ocean, niedrukowany wywiad-
rzeka z A. Mieszczanek z roku 2013.
(H) Jacek Świst –  na podstawie rozmów z  autorką z  roku 1987
i wywiadu dla „Tygodnika Powszechnego”, 7 VI 1987.
(J) Inka Słodkowska, Teresa Kapela –  na podstawie rozmów
z autorką z roku 2020.
(K) Początkująca i Druga Wyrzucona – relacja własna autorki.
(L) OFIARY stanu wojennego –  lista za zestawieniem „Gazety
Wyborczej” z 12 grudnia 2006, przygotowanym przez P. Lipińskiego.
(1) Stan wojenny w dokumentach władz PRL (1980–1983), wybór,
wstęp i  oprac. B.  Kopka, G. Majchrzak, (seria „Dokumenty”, t. 6),
także w: https://ipn.gov.pl/pl/publikacje/ksiazki/12345,Stan-wojenny-
w-dokumentach-wladz-PRL-19801983.html
(2) Stan wojenny w  Małopolsce. Relacje i  dokumenty,
opracowanie: Z. Solak, J. Szarek, IPN Kraków 2005.
(3) Internetowa Encyklopedia Solidarności. Jeszcze rok temu
istniała w  sieci jako encysol.pl/wiki/ ze zbiorem biogramów (4800)
i haseł rzeczowych (1800). Prowadziło ją Stowarzyszenie Pokolenie
z  Katowic jako dokumentacyjny projekt internetowy. Zimą 2020 ta
wersja encyklopedii zniknęła z  sieci i  obecnie istnieje w  wersji
prowadzonej przez IPN jako encysol.pl/es/encyklopedia. Niestety,
wiele haseł ze starej wersji nie jest jeszcze dostępnych w  nowej.
Pisząc książkę autorka miała dostęp do starej wersji Encyklopedii…
(4) Kalendaria: W stanie, Wydawnictwo KARTA, Warszawa, 1991;
także https://dzieje.pl/aktualnosci/kalendarium-stanu-wojennego
(5) Materiały Sekretariatu KC 1980–1981, AAN mikrofilm nr 3418,
sygn. 2261.
(6) Akta personalne funkcjonariusza, IPN BU…; sygnatura akt nie
zostaje tu podana ze względu na RODO.
(7) Teczka Wydziału Politycznego WP, Dokumenty IPN BU
2602/14782.
(8) Akt oskarżenia przeciwko W. Jaruzelskiemu i 9 innym osobom,
IPN Katowice 2007 r.; sygn. akt S 101/04/Zk, w: https://ipn.gov.pl/pl/-
sledztwa/stan-wojenny/24205,Akt-oskarzenia-przeciwko-
Wojciechowi-Jaruzelskiemu-i-innym-skierowany-do-Sadu-Ok.html
(9) Akta sprawy „Koteria”, IPN BU 07171/17.
(10) Akta sprawy „Senior” IPN BU 0236/412.

Przypisy na kolejnych stronach


(11) Czas przełomu. Solidarność 1980–1981, red. W. Polak, J.
Kufel, P. Ruchlewski, ECS, Gdańsk 2010.
(11a) rozdział: S. Ligarski, Walka o  umysły. Propagandowe
przygotowania do wprowadzenia w Polsce stanu wojennego.
(11b) rozdział: G. Majchrzak. Działania SB wobec NSZZ
„Solidarność” w latach 1980–1982.
(11c) rozdział: S. Maksymowicz, Od jawności do podziemia.
Sekcja Służby Zdrowia NSZZ „Solidarność” Regionu Mazowsze
w latach 1980–1983.
(11d) rozdział: T. Ruzikowski, Kontrolować czy/i rozbijać?
Przyczynek do działań warszawskiej SB przeciwko Solidarności
w związku ze stanem wojennym.
(12) Określenia tego użył Bronisław Baczko, za: I. Słodkowska,
Społeczeństwo obywatelskie na tle historycznego przełomu. Polska
1980–1989, ISP PAN, Warszawa 2006.
(13) za: https://kabarettey.pl/historia-teya/
(14) R. Jurszo, za: https://opinie.wp.pl/szczyt-panstw-ukladu-
warszawskiego-5-grudnia-1980-r-omal-nie-doszlo-do-interwencji-
wojskowej-w-polsce-6126037874751105a
(15) A. Friszke, Internowani, aresztowani, skazani. Pozbawieni
wolności w  okresie stanu wojennego 1981–1983/1984, w:
„Kwartalnik Historyczny”, Rocznik CXXIV, 2017, s. 2.
(16) za: http://www.solidarnosc.org.pl/wszechnica/page_id=2866/-
index.html
(17) A.S. Górski, za: https://solidarnosc.gda.pl/aktualnosci/83789/
(18) A. Friszke, w: https://www.miesiecznik.znak.com.pl/-
7082014z-andrzejem-friszkem-rozmawia-jakub-muchowskilogika-
rewolucji/
(19) J. Adamik, J. Tyrka, w: https://diecezja.pl/aktualnosci/nie-
wiem-kto-wlozyl-pistolet-w-reke-strzelca-wiem-jednak-kto-zmienil-lot-
kuli-38-rocznica-zamachu-na-jana-pawla-ii/
(20) J. Strękowski, w: https://culture.pl/pl/dzielo/czlowiek-z-zelaza-
rez-andrzej-wajda
(21) za: https://dziedzictwo.ekai.pl/text.show?id=4192
(22) R. Łatka, w: https://histmag.org/jak-Stefan-Wyszynski-
otrzymal-godnosc-kardynalska-7498
(23) A. i  S. Melak, w: https://niezalezna.pl/12939-bracia-
wspominaja-sp-arkadiusza-melaka
(24) J. Śliwińska, w: https://www.radiomaryja.pl/bez-kategorii/klan-
melakow/
(25) za: https://www.earchiwumkpn.pl/encyklopedia_kpn/-
obszar_pierwszy/organizacje_i_srodowiska/deklaracja-ideowa-
robotniczego-ruchu-narodowego.pdf
(26) Autorką określenia jest Jadwiga Staniszkis, za: I.
Słodkowska, Społeczeństwo obywatelskie na tle historycznego
przełomu. Polska 1980–1989, ISP PAN, Warszawa 2006.
(27) A. Friszke, w: https://www.miesiecznik.znak.com.pl/-
7082014z-andrzejem-friszkem-rozmawia-jakub-muchowskilogika-
rewolucji/
(28) za: http://www.solidarnosc.org.pl/wszechnica/page_id=2569/-
index.html
(29) L. Kowalski: Generał ze skazą. Biografia wojskowa gen. armii
Wojciecha Jaruzelskiego, Oficyna Wydawnicza „Rytm”, 2001.
(30) S. Dronicz: Wojsko i politycy, Wydawnictwo CB, 2002.
(31) J. Olaszek, Rewolucja powielaczy. Niezależny ruch
wydawniczy w Polsce 1976–1989, Trzecia Strona, Warszawa 2015.
(32) G. Majchrzak, Taśmy radomskie 3 grudnia 1981, w: „Wolność
i Solidarność” 6/2013, ECS
(33) J.R.Kowalczyk, w: https://culture.pl/pl/tworca/jan-krzysztof-
kelus
(34) A. Domosławski, rozmowa z  K. Modzelewskim, w:
https://wyborcza.pl/1,76842,596343.html
(35) P. Brzeziński, w: https://histmag.org/Polowanie-na-
Solidarnosc-19885/
(36) L. Dobrzyński, S. Ugniewski, Betonem w  atom, „Gazeta
Polska” 2/2008
(37) S. Latek, Nauka w  walce o  wolność, czyli rewolucja
kulturalna w  Instytucie Badań Jądrowych, „Kwartalnik Postępy
Techniki Jądrowej” 4/ 2018
(38) Biogram w  wikipedia.pl oraz W. Kiss-Orski, w:
https://menway.interia.pl/historia/news-tajemnice-wyzszej-
koniecznosci,nId,451336
(39) E. Sowiński, Studio Filmowe im. Karola Irzykowskiego
w latach 1981–2005 – kultura produkcji i strategia programowa na tle
przemian instytucjonalnych polskiej kinematografii, praca doktorska,
Uniwersytet Łódzki, w przygotowaniu.
(40) J.R. Kowalczyk, w  : https://culture.pl/pl/tworca/maciej-
zembaty
(41) Z. Mieczkowski, Ośrodki internowania na stronie: my-kalisz
pomorski-okolice- świat, z  menu wybrać trzeba sekcję Nasze
okolice, w: https://serwer1437112.home.pl/projekt/index.php?
option=com_content&view=article&id=196&Itemid=100
(42) G. Wołk, w: https://dzieje.pl/artykuly-historyczne/uchodzcy-
jaruzelskiego
(43) PAP, w: https://wiadomosci.wp.pl/pierwsze-spotkanie-
dzialaczy-radia-solidarnosc-6037193230291585a
(44) za: https://muzhp.pl/pl/e/1836/mazurek-dabrowskiego-
ogloszony-hymnem-polski
(45) KAI, w: https://dziedzictwo.ekai.pl/text.show?id=435
(46) Ł. Marek, w: http://polska1918–89.pl/pdf/msze-swiete-za-
ojczyzne,5439.pdf
(47) H. Kowalik, w: https://historia.wprost.pl/reportaze-sadowe/-
10017170/krwawy-maciek-przed-sadem.html
(48) T. Sienkiewicz, Odbicie Jana Narożniaka, w: „Służba
Zdrowia” 59–62/2005, także w: https://www.sluzbazdrowia.com.pl/-
artykul.php?numer_wydania=3460&art=2
(49) T. Wiścicki, rozmowa z  Z. Najderem, w: https://dzieje.pl/-
aktualnosci/najder-o-rwe-walczylismy-z-oficjalnym-klamstwem-prl
(50) P. Gasztold-Seń, w: https://www.polska1918–89.pl/pdf/-
orientalne-saksy, 1573.pdf
(51) Piosenka z  Kabaretu Olgi Lipińskiej:
https://www.youtube.com/watch?v=fuMHHk27CEw
(52) C. Łazarewicz, Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza
Przemyka, Wydawnictwo Czarne, 2016.
(53) D. Rodziewicz, w: https://ipn.gov.pl/pl/historia-z-ipn/-
99156,Zbrodnia-i-klamstwa-W-kolejna-rocznice-smierci-Grzegorza-
Przemyka.html
(54) A. Skworz, rozmowa z  C. Łazarewiczem. w:
https://www.press.pl/magazyn-press/artykul/44093,jestem-nieczuly
(55) D. Krzemionka, rozmowa z  C. Łazarewiczem, w:
https://charaktery.eu/artykul/po-sladach
(56) W. Grochola, Cud w  Zbroszy Dużej, pierwsze wydanie w  II
obiegu, 1981.
(57) G. Łeszczyński, Kapłan niezłomny. Ks. Czesław Sadłowski,
„Biuletyn IPN”, 10/ 2008.
(58) G. Łeszczyński, w: http://www.polska1918–89.pl/pdf/-
pielgrzymowanie-ze-zbroszy-duzej-na-spotkanie-z-janem-pawlem-ii-
w-film,4289.pdf
(59) M. Woźniak, Życie religijne, społeczne i  polityczne w  parafii
Zbrosza Duża powiatu grójeckiego w  latach 1974–2010, praca
magisterska, Instytut Historyczny UW, Warszawa 2011.
(60) Józefa Oxińskiego wspomnienia z  powstania polskiego
1863/64 roku, Polskie Towarzystwo Historyczne, Oddział Łódź,
1939.
(61) A. Boćkowska, w: https://culture.pl/pl/tworca/barbara-hoff
(62) Ł. Lubański, w: https://tygodnik.tvp.pl/45759673/azyl-dla-
opozycyjnych-dziennikarzy-pismo-ktore-dalo-zarobic-zwolnionym-
publicystom
(63) M. Kindziuk, Ksiądz Jerzy Popiełuszko, Axel Springer Polska,
Warszawa 2009.
(64) P. Piotrowski, Propaganda wojskowa w  okresie kryzysu
politycznego 1980–1981 i  stanu wojennego, „Biuletyn IPN”, 11/
2001.
(65) P. Litka, w: https://wiadomosci.onet.pl/prowokacja-na-
chlodnej/305q0
(66) Wydawnictwo Przedświt –  historia i  ludzie (1982–1989),
Stowarzyszenie Wolnego Słowa, Warszawa 2018.
(67) Z. Gluza, Odkrycie Karty. Niezależna strategia pamięci,
Ośrodek Karta, Dom spotkań z Historią, Warszawa 2012.
(68) za: http://dursztyn-spisz.pl/
(69) „Przegląd Katolicki”, numer 22, z datą 18 listopada 1984.
(70) Polskie Radio i Telewizja w stanie wojennym, wstęp i  oprac.
S. Ligarski, G. Majchrzak, IPN, Warszawa 2011.
(71) S. Ligarski, w: https://histmag.org/Sebastian-Ligarski-
propagandzisci-stanu-wojennego-dysponowali-pelnym-spektrum-
srodkow-8828
(72) A. Mielczarek, w: https://www.polska1918–89.pl/pdf/raz-
jeszcze-o-sondazowych-szacunkach-zasiegu-wydawnictw-
podziemnych-la,3872.pdf
(73) H. Bukowski, w: https://www.polska1918–89.pl/pdf/zytnia.-
kto-o-tym-pamieta,2913.pdf
(74) A. Michnik, Listy z Białołęki, Krąg 1982.
(75) Kościół to ludzie. Pamięci Księdza Wojciecha
Czarnowskiego, wydano staraniem Sanktuarium Św. Faustyny,
Warszawa, 2020.
(76) A. Mieszczanek, Rekolekcje 1985, „Spotkania z  Warszawą”,
kwiecień 1999.
(77) za: D. Przastek, w: http://www.polska1918–89.pl/pdf/scena-
bez-klamstw,2910.pdf
(78) „Karta” podziemna, 3/85.
(79) M. Kopczyński, w: https://www.polska1918–89.pl/pdf/-
kryptonim-maly-sluzba-bezpieczenstwa-w-walce-z-dziecmi,5619.pdf
(80) „Karta” podziemna, 4/87.
(81) za: https://pl.wikipedia.org/wiki/-
Katastrofa_w_Czarnobylskiej_Elektrowni_ J%C4%85drowej
(82) G. Majchrzak, Operacja kryptonim „Jocker”. Rozpracowanie
Agencji Prasowej „Solidarności” przez służbę bezpieczeństwa, w:
„Pamięć i Sprawiedliwość”, 5/12006.
(83) L. Pastusiak, w: https://trybuna.info/opinie/general-jaruzelski-
i-usa/
[1] Rozwinięcie oznaczenia w nawiasie na końcu książki.
Sport i Turystyka – MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775


e-mail: info@muza.com.pl
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz

You might also like