Professional Documents
Culture Documents
Dzien Bez Teleranka. Jak Zylo S - Anna Mieszczanek
Dzien Bez Teleranka. Jak Zylo S - Anna Mieszczanek
Redakcja
Agnieszka Knyt
Redaktor prowadzący
Barbara Czechowska
Korekta
Barbara Milanowska/Lingventa, Lena Marciniak-Cąkała/Słowne
Babki
Redakcja techniczna
Andrzej Sobkowski
Wybór zdjęć
Barbara Czechowska
ISBN 978-83-287-1777-0
Sport i Turystyka – MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
Dla Kacpra i jego przyjaciół, którzy jeszcze czasem
grywają w RPG.
Rozdział 1. UWERTURA
Rozdział 2. ANI SŁOWA O TELERANKU
Rozdział 3. WIGILIA 1981
Rozdział 4. NOWY WSPANIAŁY ŚWIAT 1982
Rozdział 5. NADZIEJA, ŚMIERĆ, UPÓR – 1983
Rozdział 6. ROK TRZECI – 1984 – ZAPAŚĆ
Rozdział 7. PAT, SZUKANIE RATUNKU I NADZIEI
Epilog albo cdn…
Rozwinięcie oznaczeń w nawiasach
Rozdział 1.
UWERTURA
Rejestracja Związku
Tamtej jesieni po strajku w Stoczni warszawską ulicą
Świerczewskiego szedł nie za duży, ale całkiem głośny pochód tych,
którzy przyszli do gmachu sądów na rejestrację Solidarności. Ten
Świerczewski, Karol, generał, jeszcze w 1920 roku dowodził
batalionem w armii Tuchaczewskiego przeciw II Rzeczpospolitej.
Potem, w 1943 roku, z rozkazu Stalina organizował polskie wojsko.
Przy ulicy jego imienia były w Warszawie sądy, 24 września 1980
ludzie Solidarności złożyli tam Statut Związku. W Porozumieniach
w Stoczni podpisali z rządem, że niezależny i samorządny związek
zawodowy – ma być. I sąd się niby zgodził, ale 24 października,
ogłaszając wyrok, wprowadził zmiany w statucie. Na co związkowa
władza, czyli Krajowa Komisja Porozumiewawcza, ogłosiła gotowość
strajkową na 12 listopada. I złożyła odwołanie do Sądu
Najwyższego, bo nowego strajku nikt w Solidarności raczej nie
chciał.
A potem „poleciało” – jak to w socjalistycznej demokracji. Bo sąd
sądem, ale decyzje jednak nie tam zapadają, trzeba je we właściwy
sposób ukierunkować. System polegał przecież na tym, że rząd i sąd
rządził i sądził, ale kierowała tym wszystkim zawsze partia. No i ta
partia uznała, że jej kierownicza rola w statucie Solidarności musi
figurować. Wiedziała, że związkowcy będą obstawać, że im to
niepotrzebne, więc miała dobry powód, żeby pokazać, kto tu jest
górą.
Solidarnościowe Regiony kipiały, więc tydzień po wyroku sądu
odbyły się w Warszawie rozmowy z premierem, wtedy, chwilowo,
Józefem Pińkowskim, rocznik 1929, ekonomistą z KC partii i przez
partię na stanowisko desygnowanym. Podczas tych rozmów –
z premierem, a nie w sądach – ustalono, że jednak tego
24 października Solidarność uzyskała ostatecznie osobowość
prawną. Jakby wstecz. Premier obiecał, że do 10 listopada – na dwa
dni przed zapowiadaną już gotowością strajkową – zostanie
rozpatrzone odwołanie dotyczące zmian w statucie. Czyli że Sąd
Najwyższy je rozpatrzy. Ulubiony wtedy tryb władzy był właśnie taki,
że premier wcześniej wiedział, co zrobi sąd. Wiedział, powiedział.
Obiecał też dać zgodę na wydawanie ogólnokrajowego
„Tygodnika Solidarność”. Co było ważne, bo w każdym zakładzie na
powielaczach kopiowano przez całą jesień dziesiątki lokalnych
biuletynów ze związkowymi informacjami, ale w kioskach Ruchu
wciąż leżała przecież głównie „Trybuna Ludu” – organ Komitetu
Centralnego.
Była cenzurowana, jak wszystko inne. Bo jak cenzurę w Polsce
Ludowej w 1944 roku wprowadzono, tak trwała i nic bez niej nie
miało prawa się upublicznić. Ani gazety, ani teksty piosenek, ani to,
co w teatrze, czy nie daj Bóg w kabarecie. Choć ten akurat miał
w PRL-u ważną funkcję, którą rozumieli i wykonawcy, i publiczność.
Tworzył wentyle bezpieczeństwa – ludzie mogli się pośmiać
z absurdów tworzonych przez władzę i trochę złości im przechodziło.
No ale nad tym należało mieć przecież kontrolę. Dlatego w Głównym
Urzędzie Kontroli Publikacji i Widowisk, Warszawa, Mysia 5,
i w 49 oddziałach wojewódzkich niemal 500 cenzorów miało
eliminować niepożądane treści, zanim pojawią się w mediach. Więc
sprawdzali i „zatrzymywali” lub „zwalniali” – tak się wtedy mówiło –
tylko to, co się zgadzało z zaleceniami partii.
Premier Pińkowski obiecał, co obiecał, a 9 listopada – trzy dni
przed ogłoszoną gotowością strajkową – Andrzej Gwiazda
z „krajówki” kompromisowo zaproponował, żeby zapis o kierowniczej
roli partii znalazł się w aneksie Statutu. Dzięki czemu 10 listopada
1980 Sąd Najwyższy ten statut wreszcie zarejestrował.
I niby zaczął się czas nazywany potem „karnawałem”. No bo jak
wyżej: oddychało się wreszcie. Swobodnie, czysto, lekko. Ale ileż
było przy tym nieprawdopodobnego wysiłku, odkrywania
nieoczekiwanych umiejętności, wciąż nowych pomysłów na
przekształcenie systemu tak, żeby każdy czuł się w nim szanowany,
pracy organizacyjnej. Trudne to było, stąd cudzysłów. (3)
Ślub Funkcjonariusza
A w „karnawale”– nawet takim pisanym z cudzysłowem – jak to
w karnawale: czasem i na śluby się zbierało. O jednym zawiadamiał
szefów z Departamentu Kadr MSW w listopadzie ’80 pewien
Porucznik, rocznik 1939. Wysoki, oczy szare, twarz pociągła, bez
znaków szczególnych – jak o sobie pisał w ankiecie.
Jego ojciec był przedwojennym urzędnikiem. W czasie wojny trafił
do Auschwitz, potem do obozu pod Hamburgiem, zginął w maju
1945, kiedy Niemcy obóz ewakuowali. Późniejszy Porucznik został
z matką, zdał maturę, pracował najpierw jako fizyczny, potem
inspektor w dziale prawnym w dużych zakładach radiowych, od
1965 roku w Wydziale Ochrony Centralnego Zarządu Zakładów
Karnych.
Życie osobiste trochę mu się nie układało: miał 25 lat, kiedy
w czasie gomułkowskiej szarości ożenił się, został ojcem.
Materialnie chyba nie było najgorzej – zmieniali kilka razy
mieszkania, mieli nawet telefon, co w tamtym czasie było
rzadkością. Ale szybko się rozwiódł. Potem skończył zaocznie
prawo, w 1974 roku został członkiem partii. I wtedy, mając dobrze
ponad 30 lat, napisał podanie o przyjęcie w poczet pracowników
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ze względu na charakter
zainteresowań osobistych. Dołączył opinie z poprzednich miejsc
pracy i tajną – w tym środowisku mało co nie było tajne – opinię
komisariatu milicji z rejonu, w którym wciąż mieszkał z rozwiedzioną
żoną. Starszy sierżant Karpiński, który wykonywał wywiad, napisał,
że on i przeszła już żona to porządni ludzie, tryb życia prowadzą
spokojny. Skarg do Komitetu Blokowego ani do Społecznej Komisji
Pojednawczej – tak, były takie gremia – na nich nie zgłaszano.
Dopisał jeszcze, że kontaktów z elementem przestępczym nie
utrzymują. Nie ustalono, aby mieli powiązania z osobami z krajów
kapitalistycznych lub też klerem.
Podobną opinię musiał kandydat do pracy w MSW dostarczyć
o swoim bezpartyjnym bracie i żonie brata, z którą – jak na MSW –
był pewien kłopot, jako z właścicielką jednorodzinnego segmentu
koło rosyjskiej ambasady. W ankiecie – solidnej, na dziesięć stron –
starający się o tę robotę w MSW musiał też napisać o szwagrze
i jego rodzicach, wszystko z datami, miejscami zatrudnienia
i zameldowania.
Ktoś tam w kadrach MSW, nawet niepodpisany, formularz
przeczytał i po rozmowie z kandydatem zapisał: Inteligentny, czyni
wrażenie spokojnego. Stopień uświadomienia polityczno-
społecznego dobry.
Już w resorcie
Pracę w MSW dostał i od połowy 1974 roku zarabiał jakieś osiemset
złotych więcej niż ówczesna pensja minimalna, czyli dwa tysiące.
I drugie tyle różnych dodatków. Został funkcjonariuszem służby
przygotowawczej, bez angażowania w konkrety ochrony operacyjnej.
Bo MSW, ze swoimi licznymi departamentami i wydziałami, miało za
zadanie głównie ochraniać ludzkość przed złymi wpływami
antysocjalistycznych i wrogich knowań. Prawdę mówiąc, ktoś, kto
miał w PRL-u nieszczęście kontaktu z ludźmi resortu – bo tak się
czasem o nich mówiło – nie wpadłby sam na to, że ta wielka
instytucja trudzi się tak, żeby ochraniać obywateli.
W tym 1974 roku Porucznik zaczął swoją mozolną drogę przez
kolejne wydziały kolejnych departamentów MSW. Skończył też
szkołę milicyjną w Szczytnie i bardzo chciał, żeby przenieśli go do
departamentu do spraw walki z działalnością antypaństwową, ale
ostatecznie trafił do Biura Kryminalnego Komendy Głównej MO.
Która też w końcu była jednym z pionów MSW. Przeniósł się więc
Porucznik – z kolejnymi dodatkami specjalnymi: operacyjnym,
specjalnym, kwalifikacyjnym i jeszcze innymi. Miał szukać
przestępców zbiegłych z Zakładów Karnych i Aresztów Śledczych,
co się nazywało samouwolnieniami. Dyrektor Biura Kryminalnego
KG MO, podpułkownik, magister i dalej pieczątka nieczytelna –
zgodził się.
W listopadzie ’80, kiedy zawiadamiał o swoim ślubie, Porucznik
nie wiedział jeszcze, że za moment znajdzie się w samym środku
jednej z większych „karnawałowych” prowokacji. I że za cztery lata
dostanie się do swojego wyczekiwanego Departamentu III – tego od
„ochraniania” dziennikarzy. Ale nie uprzedzajmy faktów…
Na razie w raporcie do szefów w MSW – bo to w końcu poważna
struktura i żadnych tam próśb czy banalnych podań się nie pisało –
informował, że za trzy miesiące zamierza się ożenić.
Z funkcjonariuszką służby więziennej w stopniu porucznika.
W ankiecie musiał też dołączyć dokładne dane o niej i jej licznej
rodzinie, ale w końcu czego się nie robi, kiedy w perspektywie
radosny ślub. (6)
Z tyłu sklepu
W „karnawale” nie tylko śluby – można było jeszcze pośmiać się
z Teyem. W październiku – a potem jeszcze drugi raz, na Barbórkę,
specjalnie dla górników, oficjalnie niezwykle wtedy szanowanych –
telewizja puściła wreszcie nagranie poznańskiego kabaretu Tey
z czerwcowego festiwalu opolskiego. Już było można. Program
Z tyłu sklepu kręcił się wokół komitetów kolejkowych, pustych półek,
obsługi „lepszych” poza kolejnością. Śpiewali tam też we trzech
Zenon Laskowik, Bohdan Smoleń i Rudi Schubert – z marsowymi
minami, poważnie zaniepokojeni – song o nieprzewidzianych
konsekwencjach zgaśnięcia Słoneczka, którego widownia od razu
czytała jako Gierka. I o tym, co to będzie, jak Słoneczko nasze
zgaśnie, i o tym, że to może będzie zmartwychwstanie, jeśli nie
przeszkodzą temu jakieś wyjące – głosami trzech „tenorów” –
samoloty, które zrzucą bombki. Które słynna Pani Pelagia Smolenia
swoimi rączkami produkowała, ubrana w robotniczy fartuch
i chusteczkę na głowie.
Śpiewali w czerwcu ’80, a przecież już niedługo, zaraz przed
podpisaniem Porozumień Sierpniowych, oficjalne komunikaty
prasowe podały, że Edward Gierek jest chory. 5 września trafić miał
z zawałem do kliniki kardiologicznej w Aninie, a dzień później
Plenum PZPR formalnie zdecydowało o odebraniu mu stanowiska
pierwszego sekretarza partii i wybrało w jego miejsce Stanisława
Kanię. Czyli w październiku, kiedy telewizja program pokazywała,
było już po wszystkim i song o gasnącym Słoneczku wydawać się
mógł panom z Mysiej bezpieczny. Zwłaszcza że żadne bombki
z nieba nie poleciały i wszystko wyglądało na razie raczej na wersję
zmartwychwstania niż jakąkolwiek inną.
„Oni” przygotowują
Jednak nie wszyscy radośnie wtedy „karnawałowali”. Jedni – bo
Solidarność stanowiła dla nich zagrożenie dawnego stylu życia.
Starzy komuniści i aparatczycy, młodzi koniunkturaliści i ci wszyscy,
dla których w tym nowym ruchu było po prostu zbyt wiele ulicznego
krzyku i mówienia wprost. A przecież strach tak bez ogródek… To
jedni. Ale byli i drudzy, którzy wiedzieli, że czas zbiorowej nadziei
musi minąć.
12 listopada 1980 generał Jaruzelski, rocznik 1923, od lat minister
obrony narodowej, pojawił się na posiedzeniu Komitetu Obrony
Kraju. Ten KOK istniał sobie od 1959 roku, ale mało kto miał wtedy
tego świadomość. Pod przewodnictwem pierwszego sekretarza KC
partii miał uprawnienia do koordynowania zadań obronnych w czasie
bezpośredniego zagrożenia bezpieczeństwa państwa. Tego
12 listopada 1980 Generał – tak go już piszmy z dużej litery dla
ułatwienia opowieści – przekazał zebranym informację, że
przygotowany został zestaw niezbędnych aktów prawnych
dotyczących stanu wojennego.
Dwa tygodnie później, 1 grudnia 1980, dwóm polskim wojskowym
ze Sztabu Generalnego radzieckie władze pokazały w Moskwie
plany wkroczenia wojsk sowieckich do Polski w ramach ćwiczeń
„Sojuz-80”. Po polsku: „Związek-80”. Przyjacielski, rozumie się.
Gotowość do przekroczenia granicy wyznaczono na 8 grudnia 1980.
No dobrze, ćwiczebną przecież. Ale nie żartowali. Tylko na razie
sami nie ustalili, jak najlepiej zareagować.
Cztery dni później – na szczycie państw Układu Warszawskiego
w Moskwie – generał Jaruzelski przedstawił koncepcję
samodzielnego zlikwidowania Solidarności i opozycji, gdy tylko
wystąpią pierwsze oznaki wyczerpania społeczeństwa. W tym
samym mniej więcej czasie pierwszy sekretarz Kania ostrzegał
Leonida Breżniewa – najważniejszego człowieka w „bloku
wschodnim” – że interwencja spotka się z gwałtowną reakcją
społeczną, wręcz z powstaniem narodowym. A Zbigniew Brzeziński,
urodzony w Warszawie syn dyplomaty, a w 1980 roku doradca do
spraw bezpieczeństwa prezydenta USA Jimmy’ego Cartera,
ostrzegał Rosjan, że ich interwencja w Polsce spotka się z ostrą
ripostą Stanów Zjednoczonych.
Pomysł interwencji ostatecznie zarzucono, ale twardogłowi
komuniści we wszystkich „demoludach” – jak mówiło się
o państwach Układu Warszawskiego – zinterpretowali to, co się
w Polsce działo, w sposób jednoznaczny: jako pełzającą
kontrrewolucję. Na 4 grudnia zaplanowano ten „Sojuz-80”, Polaków
jednak nie zaproszono, choć część ćwiczeń miała być
przeprowadzona na terytorium polskim. Radziecki marszałek Nikołaj
Ogarkow twierdził, że polskie wojsko ma pozostać w koszarach.
Podobno oficerowie Sztabu Generalnego ćwiczenia „Sojuz-80”
nazywali „Są już”.
Pierwszy sekretarz Kania przekonywał Rosjan, że polski
„problem” trzeba rozwiązać politycznie. Jego plan polegał z jednej
strony na propagandowym pokazywaniu „dobrej” – robotniczej
części Solidarności i „złej” – antysocjalistycznej i wrogiej PRL.
A z drugiej strony zakładał, że ponad 1700 agentów SB
ulokowanych w strukturach Związku będzie podsycać wewnętrzne
konflikty, które doprowadzą do paraliżu ruchu i jego rozbicia.
O tym wszystkim „się wiedziało”. Z „Trybuny Ludu” oczywiście nie.
Trochę z Wolnej Europy, której charkotliwych, bo niemiłosiernie
zagłuszanych audycji słuchało się wieczorami po domach. Trochę
z plotek w Regionach, trochę z kolejki pod pustym sklepem
mięsnym, kiedy czekało się, aż coś „rzucą”. (3), (14)
Telefony, telefony…
Do budki zwykle stała kolejka, do automatu wrzucało się monety i jak
Bóg dał, to automat łączył. A w redakcji – jak był sekretarz, to
powiedział, co z tekstem słychać. A jak poszedł na obiad albo
gdzieś, trzeba było kolejnego dnia do tej kolejki przed budką. Kiedyś
była w budce książka telefoniczna, potem przykuto ją łańcuszkiem.
A jak już w budce ktoś wybił szybę albo i całe drzwi wyrwał,
automatowi oderwał słuchawkę – no to wtedy trzeba było iść do
pralni.
W pralni – też kolejka do telefonu. Czarnego, z bakelitu,
ustawionego na małej półeczce przy kaloryferze. Jedna kolejka stała
tam, żeby oddać do prania ubrania – do każdej sztuki dwie panie
w granatowych fartuchach z białymi kołnierzykami z koronki
wypisywały przez kalkę kwit. A do bielizny pościelowej przyszywały
grubą i długą nicią numerek zapisany na kawałku płótna. Trochę to
trwało, więc ta kolejka do prania zwykle była spora. A obok stała
druga – do czarnego, bakelitowego telefonu.
Początkująca dzwoniła z niego czasem do milicjantów.
Z prewencji. Żeby może przyjechali i coś zrobili, bo w rodzinie był
młody człowiek gotujący „kompot” – wywar z makowin,
najpopularniejszy w tamtym czasie narkotyk. To takich właśnie
zaczynał wtedy leczyć Marek Kotański w Monarze, jeśli zechcieli,
rzecz jasna. Gotujący z rodziny Początkującej miał spore
mieszkanie, zrobiła się w nim klasyczna makówkowa melina. Tak
słynna w mieście, że reporterzy z TV kręcili o niej duży materiał
dokumentalny, dowożąc makówki w workach, żeby kadry wyszły
wyraziste.
Czasem milicjanci do „makówkowych” przyjeżdżali. Zwykle przed
szóstą rano. Ale że dzwonek do domu był jeden, najpierw budzili
rodzinę, która „nie zażywała”, tylko grzecznie spała, a potem
niekiedy zgarniali towarzystwo na dzień, dwa. Ale co się pół
Grochowa, skupione w pralni, nasłuchało opowieści, to ich. Czasem
panie w granatowych fartuchach podnosiły głowy znad kwitów,
dawały oczyma znać, że współczują. A w domu Początkującej… od
lat już leżała kopia podania o zainstalowanie telefonu, podpisana
przez męża, naukowca, specjalistę od… łączności telefonicznej.
Młodzieżowa gazeta
Więc była sobie Początkującą bez telefonu, ale pisać lubiła. No
i znalazła się w tej młodzieżowej gazecie, która należała – jak
większość prasy – do koncernu RSW Prasa-Książka-Ruch. Tego
skrótu RSW w zasadzie nikt nie rozwijał. Gdyby rozwinął, uśmiałby
się, bo on oznaczał Robotniczą Spółdzielnię Wydawniczą. Nie była
ani robotnicza, ani spółdzielniana, tylko partyjna i biurokratyczna, tak
jak wszystkie peerelowskie instytucje. Ale innych nie było.
Wejście do młodzieżowej gazety załatwił jej znajomy fotoreporter,
który już tam pracował. Któregoś razu, po długiej nocnej Polaków
rozmowie, które się wtedy po domach prowadziło nieustannie, zabrał
ze sobą od nich z Grochowa drewnianą, jeszcze z Wilna
przywiezioną przez Teściową Początkującej – wyżymaczkę do
prania. Potem opowiadał, jak ją wręczył szefowej działu kultury,
lojalnie informując, że to łapówka za jeszcze lepsze robienie
czytelnikom wody z mózgu i wyżymanie. I że ma taką znajomą, co
by tu może chciała przyjść. Przyszła.
Niechcący zrobiła „wejście smoka”, bo nie miała z kim zostawić
kilkuletniej córeczki, a ta zaraz po grzecznym „dzień dobry” zrobiła
pomiędzy dwoma biurkami gwiazdę ze stania, bo tego się akurat
nauczyła w przedszkolu. Zaraz potem Początkująca dostała
pierwsze zlecenie: iść do Jerzego Waldorffa, który mieszkał
niedaleko, w Alei Róż czy Przyjaciół, i zrobić z nim wywiad
o zabytkowych grobach na warszawskich Powązkach. Temat
szefowa wybrała zaporowy – potrzebowała sprawdzić, czy ta nowa
weźmie nogi za pas, czy zadzwoni – z tej swojej budki czy pralni –
do pokazywanego wciąż w telewizji znanego krytyka muzycznego.
Materiał się udał, Początkująca została.
Pisała a to o starej Warszawie na obrazach Canaletta, a to
o płaszczu koronacyjnym Augusta II, pokazywanym po konserwacji
w Muzeum Narodowym, robiła wywiady z bliskimi Solidarności
artystami i dziennikarzami.
Prezes od dziennikarzy
Postanowiła też porozmawiać z prezesem opozycyjnego wobec
władzy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, Stefanem
Bratkowskim. Napisał niedawno scenariusz kilku odcinków
kręconego właśnie serialu Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy.
O tym, jak polskość broniła się przed germanizacją w wielkopolskich
majątkach ziemskich. Pilot serialu już w TV pokazano i już wiadomo
było, w kim będzie się kochać tabun licealistek. Hrabiego
Chłapowskiego, najpierw napoleońskiego adiutanta, a potem
specjalistę od stawiania snopków na polach, grał młody Krzysztof
Kolberger, od paru lat czytający aksamitnym głosem wiersze
Mickiewicza, Norwida czy Słowackiego w „Lecie z Radiem”. Razem
z nim w serialu grali Grażyna Szapołowska, Anna Nehrebecka,
Beata Tyszkiewicz, Andrzej Seweryn, Piotr Machalica…
Od koleżanki z paczki na studiach, która niedługo po
sierpniowych strajkach przestała pracować w cenzurze, pożyczyła
francuską beżowo-bordową sukienkę do pół łydki, w skośną kratę,
z kołnierzem, który zawadiacko można było postawić. Sukienka była
niezbędna, żeby w siedlisku dziennikarskich tuzów – bo wywiad
miała robić w redakcji „Życia Warszawy” – wyglądać wystarczająco
światowo. A o tę cenzurę nawet nie pytała – koleżanka może
cenzurowała rzeczy ważne, a może i w jakimś pokoiku na Mysiej 5
„zwalniała” turystyczne plakietki, regulaminy rajdów czy śpiewniki
z piosenkami turystycznymi bądź ich „nie zwalniała”, bo i to
„podlegało”.
Prezes SDP był w samym środku bojów o usunięcie cenzury,
w publicystyce skupiał się na tym, jak zamienić „środki masowego
przekazu” w „środki społecznej komunikacji”. Urzędował wtedy albo
na Foksal, albo w „Życiu i Nowoczesności”. To był czwartkowy
dodatek do „Życia Warszawy”, uruchomiony pod redakcją Stefana
zaraz po tym, jak Gierek w 1970 roku spytał Polaków, czy pomogą,
a oni odpowiedzieli mu: „Pomożemy!”. Po trzech latach dodatkowi
przetrącono kręgosłup, jednak jesienią ’80 uruchomiono go na nowo
pod redakcją Bratkowskiego.
…i słodka kawa z Prezesem
Początkująca spotkała się z Prezesem w redakcji, on, po drugim
właśnie zawale, uparł się, że przyniesie z bufetu kawę, której nie
powinien pić. Była bez kartek, co miało znaczenie, okazała się
jednak niemożliwie posłodzona. I choć Początkująca pijała gorzką,
z wrażenia nie zająknęła się nawet słówkiem. Do redakcyjnej klitki
z dwoma biurkami wciąż ktoś wchodził i czegoś chciał, Prezes
zamknął więc w końcu drzwi na klucz od wewnątrz i, pijąc ten
ulepek, rozmawiali, podskakując na krzesłach co jakiś czas, kiedy
znów ktoś walił w drzwi ze sprawą niecierpiącą zwłoki. Wywiad
wyszedł dobrze, a niedługo potem wydrukowali jeszcze
Początkującej w tym „ŻiN” tekst o gwałtownej potrzebie rozwoju
telekomunikacji. Bo telefonów było wtedy w Polsce sześć na stu
mieszkańców, podczas gdy na przykład we Francji – 50. Akurat rząd
ogłosił, że ma być lepiej, tylko że ta telefonia jest deficytowa. Więc
Początkująca udowadniała, że na całym świecie na łączności się
zarabia.
Ale i tak najważniejsza była dla niej młodzieżowa gazeta. W tym
nierobotniczym i niespółdzielnianym koncernie RSW wydawała ją
Młodzieżowa Agencja Wydawnicza. 40 tytułów prasowych plus
książki – sto tytułów rocznie, co kosztowało 900 milionów, z tego
130 milionów zysku. Ośmiuset pracowników, ponad pięciuset
dziennikarzy: w partii dwieście osób, w Solidarności prawie trzysta.
Początkująca wcale wtedy tego nie wiedziała – dowiedziała się
dopiero po latach, w czytelni IPN-u przy placu Krasińskich, z notki
ochraniającego z Rakowieckiej.
Wtedy, jesienią 1980 roku, największym redakcyjnym cymesem
była dla niej koleżanka z działu, blisko z Jackiem Kaczmarskim.
Jeździła motorem, wchodziła do redakcji w skórzanych spodniach,
lotniczej kurtce i z kaskiem w dłoni, machała długimi blond włosami
i zaczynała opowieści o nowych tekstach poety, który dla wielu był
już Bardem. Bo Mury, które śpiewał razem z Przemkiem
Gintrowskim i Zbyszkiem Łapińskim, stały się nieoficjalnym hymnem
Solidarności. (K)
A co tam w SB?
Mniej więcej w tym samym czasie, na przełomie ’80 i ’81 roku,
Służba Bezpieczeństwa zakładała kolejne teczki. Do spraw
rozpracowywania kolejnych elementów antysocjalistycznych,
chociaż to określenie obśmiewano po domach i w kolejkach, a nawet
ktoś zaczął je umieszczać na małych plastikowych znaczkach, które
można było wpiąć sobie w klapę.
W Gdańsku, na przykład, Komenda Wojewódzka MO
rozpracowywała gdański Międzyzakładowy Komitet Założycielski
i efekty pracy składała w teczce sprawy obiektowej o kryptonimie
„Klan”. Kolejne 42 teczki dotyczyły operacji „Bolek” na – jak się
w resorcie mówiło – Lecha Wałęsę, operacji „Brodacz” na Joannę
i Andrzeja Gwiazdów, „Działacz” – na Bogdana Lisa czy
„Suwnicowa” – na Annę Walentynowicz i innych.
Pod koniec grudnia ’80 w całym kraju wśród osób
rozpracowywanych, które SB nazywała figurantami, było
356 związkowców, w tym 152 członków Międzyzakładowego
Komitetu Założycielskiego i 194 członków Komisji Zakładowych
Związku.
I cały czas trwały przygotowania MSW do ewentualnego
wprowadzenia jakiegoś „stanu”. Jeden ze śladów został w notatce
z 14 lutego 1981 generała Józefa Beima, rocznik 1937, w 1970 roku
komendanta miejskiego w Gdyni, a od lutego 1981 zastępcy
komendanta głównego MO. Przewidywał w niej internowanie
trzynastu i pół tysiąca osób w ciągu jednej nocy, poprzedzającej
ogłoszenie stanu wojennego. W innym dokumencie z tego dnia
stwierdzano w MSW, że sprawność przeprowadzenia internowania
może mieć decydujący wpływ na rozwój sytuacji w kraju, a zależy
też od pełnego zaskoczenia przeciwnika. (3), (11a), (15)
Te dojazdy
Pracowała w szklarni w Płocku, potem w ogrodzie sanatorium pod
miastem. Dojazd tam miała fatalny, z przesiadką. Jak zdążyli na
autobus, było dobrze, a jak nie, trzeba było iść trzy kilometry – Maria
z synkiem, który koło sanatorium miał przedszkole. Przeniosła się
więc do spółdzielni w Łącku, miała bliżej.
No i właśnie tutaj, w lutym ’81, skrytykowała przełożonego
i przenieśli ją tam, gdzie znów trudno było dojechać. Sześcioletni syn
sam wsiadał w autobus do przedszkola i sam wracał. Maria czuła się
skrzywdzona. Dlatego poszła do Regionu. Opowiedziała im pół
życia, a oni zaproponowali, że przyjmą ją do pracy, żeby zajęła się
organizowaniem Solidarności rolniczej. Formalnie: delegowali ją do
pracy na rzecz rolników, to była ich pomoc w organizacji biura. No
i kiedy Maria zaczynała pracę, zaraz miał się zacząć ten groźny
strajk po Bydgoszczy. (D)
Ta jedna wiosna…
A może jednak ten odwołany generalny strajk dał Polakom jeszcze
kilka miesięcy oddechu? Bo przygotowywana przez generałów
operacja „Wiosna” mogła zacząć się wcześniej, może nawet wtedy,
kiedy ZOMO wyprowadzało związkowców z sesji w Bydgoszczy.
Pakiety z dokumentami o wprowadzeniu stanu miały być nawet –
wedle pierwszego planu – rozesłane jeszcze w styczniu, w ramach
operacji „Sasanka”. Do ich transportu do Komend Wojewódzkich MO
już wtedy zabezpieczono osiem konwojów. W każdym – osiem
nieoznakowanych samochodów z radiostacją i konwojentami i osiem
ciężarówek, funkcjonariusze uzbrojeni w krótką i długą broń.
Operację jednak wstrzymano.
A po Bydgoszczy… Skoro okazało się, że pobicie paru ludzi
stawia cały kraj na nogi, być może wojskowi dostrzegli… że nie są
jeszcze dobrze przygotowani? Być może wtedy postanowili lepiej
przygotować sobie pole, przyzwyczaić ludzi do wojska na ulicach?
Ostatecznie dopiero pod koniec października ’81 z troską
o obywateli rozpoczęły działania terenowe żołnierskie grupy
operacyjne.
Ale na razie była wiosna. W kwietniu wyszedł pierwszy,
wyczekiwany numer „Tygodnika Solidarność”. Wreszcie można było
spotkać w kioskach to słowo pisane stoczniową „solidarycą”,
kojarzące się cudownie z naprawianiem państwa, życiem bez
kłamstwa, wolnością. A w pierwszej połowie maja zarejestrowano
wreszcie Solidarność Rolników Indywidualnych. Wydawało się, że to
wspaniały czas. Ludzie czytający w szkołach – nudnego dla dzieci,
co zrobić – Mickiewicza przypominali sobie zdanie z Pana Tadeusza:
ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu.
I jakby mniej ważne było to, że pod koniec kwietnia ’81 przetwory
mięsne, masło, mąka, ryż, kasze, a niedługo potem tłuszcze,
alkohol, papierosy, kawa, czekolada, benzyna – były już na kartki.
Nawet buty, a od jesieni ’81 także mydło i proszek do prania. Do
sklepów coś tam „rzucali” – i nigdy nie było wiadomo, co, kiedy i do
którego. W dużych osiedlach można było spędzić cały dzień,
wędrując od sklepu do sklepu, w jednym stać w kolejce po kawałek
sera, w innym po parówki albo herbatę „Ulung”, w jeszcze innym –
po pralkę albo sokowirówkę, które spadły jak z nieba.
System zaopatrzenia przestał działać, w sklepach nie brakowało
jedynie octu. Może ten system zdezorganizował się sam, bo taka
bywa natura wielkich systemów? A może brak czegokolwiek
w sklepach spowodowali kolejkowicze, którzy wykupili wcześniej, co
tylko się dało? W końcu w każdym tapczanie w gierkowskim M-3,
ówczesnym symbolu dobrobytu, leżały, czekając na złą godzinę,
zapasy podstawowych produktów spożywczych. A może ten system
zdezorganizowano świadomie? Na to twardych dowodów brak. (3)
Złota Palma
Tej samej wiosny, 27 maja, Andrzej Wajda dostał Złotą Palmę
w Cannes za Człowieka z żelaza. Pokazał na festiwalu film ledwie
skończony dziesięć dni wcześniej.
Do opowieści o przodowniku pracy z lat stalinowskich z Człowieka
z marmuru dodał ciąg dalszy. Z tragiczną historią Wybrzeża w roku
1970 i wielkim zwycięstwem dziesięć lat później. Z oporami władz
udało się zgłosić film na festiwal, przesłać taśmy. Nieco zblazowana
zwykle widownia festiwalowa była urzeczona nadzieją i prawdą
bijącą z ekranu. Bohaterowie byli trochę czarno-biali, ale
temperaturę filmu ratowała – i urealniała patos ostatnich,
zwycięskich scen – genialnie interpretowana przez Krystynę Jandę
piosenka o Janku Wiśniewskim, hołd dla tych, którzy zginęli w roku
1970. Choć nawet tu cenzura musiała wsadzić swoje trzy grosze
i nie pozwoliła nagrać frazy nad Stocznią sztandar z czarną kokardą.
Zmieniła na czerwoną.
Złota Palma wyrażała zachwyt nad filmem, ale i nad Polską z jej
pokojową i katolicką rewolucją, z wielkim moralnym sukcesem,
którym wydawało się wtedy porozumienie z rządem, kończące
sierpniowe strajki. Jeden z recenzentów nazwał film wzruszającą
bajką z morałem, która dała najpełniejszą i najtrafniejszą analizę
przyczyn polskiego przewrotu. Nie zauważył jednej z ostatnich scen,
kiedy partyjny dziennikarz, grany przez Mariana Opanię, słyszy od
swojego mocodawcy, partyjnego aparatczyka: Pan wierzy w to
porozumienie? Przecież ono nie ma żadnej mocy prawnej.
W solidarnościowej Polsce bajkowa wiara w moc porozumienia
miała się wciąż dobrze. I ta Palma traktowana była z entuzjazmem.
(20)
Śmierć Prymasa
Ale tego samego dnia, kiedy gazety donosiły o powrocie Wajdy ze
statuetką do kraju, 29 maja, główna wiadomość była inna –
w rezydencji na Miodowej zmarł osiemdziesięcioletni, nazywany
Prymasem Tysiąclecia Stefan Wyszyński. Episkopat i władze
ogłosiły trzydniową żałobę narodową.
Pewnie wielu pamiętało mu kazanie na Jasnej Górze z czasu
strajku w Stoczni, bardzo wtedy oczekiwane. Władze zmanipulowały
je w mediach i wyglądało na to, że Prymas razem z partią nawołuje
tylko do umiaru, wzajemnego porozumienia i zgody narodowej. A on
mówił także i to, co zawsze: żądania na ogół są słuszne, ale nigdy
nie jest tak, aby mogły być spełnione od razu, dziś. Ich wykonanie
musi być rozłożone na raty. Trzeba więc rozmawiać: w pierwszym
rzucie wykonamy żądania, które mają podstawowe znaczenie,
w drugim rzucie następne. Poszerzać strefę wolności krok po kroku.
Jan Paweł II jeszcze w szpitalnym pokoju odprawił mszę za jego
duszę. (3)
SB nagrywa
SB zabezpieczała operacyjnie – jak to się u nich nazywało – to
spotkanie, co oznaczało, że przede wszystkim musiała je nagrać.
Tak w każdym razie zarządził i do Radomia z Warszawy przyjechał
Władysław Kuca, jeden z szefów Departamentu III-A,
odpowiedzialnego za rozpracowanie władz krajowych Związku. Szef
Porucznika, o którego planowanym ślubie można było przeczytać
wcześniej.
Prezydium „krajówki” zdecydowało jednak, że radomskie obrady
będą tajne, nie wpuszczono na salę nawet dziennikarzy
solidarnościowego tygodnika, do ostatniej chwili trzymano
w tajemnicy informację, w której sali odbędzie się spotkanie. SB
założyła podsłuch w trzech prawdopodobnych, jednak organizatorzy
wybrali czwartą. Ale jeden z przewodniczących regionów jeszcze tej
samej nocy dostarczył naczelnikowi Kucy taśmę z nagraniem części
obrad. Był przekonany, że kierownictwo Solidarności przygotowuje
obalenie w Polsce socjalizmu. Po latach okazało się, że od lutego
1981 był tajnym współpracownikiem SB.
W nocy funkcjonariusze spisali nagranie z taśmy i zawieźli je do
Warszawy, żeby mógł się z tym zapoznać generał Czesław Kiszczak
– od września ’81 szef MSW. Oraz wicepremier Rakowski i rzecznik
rządu Jerzy Urban – obaj dawni dziennikarze „Polityki”. Dzień
później Biuro Polityczne KC postanowiło, że materiał trzeba
wykorzystać w mediach. W postaci paru wyjętych z kontekstu zdań,
które miały przekonać Polaków, że za moment Związek wyjedzie na
ulice czołgami, wystrzela, kogo trzeba, i zniszczy partię.
Inna rzecz, że partyjni propagandziści rzeczywiście mieli w czym
wybierać, bo Jan Rulewski proponował powołanie rządu
tymczasowego i przedterminowe wybory do sejmu, w których partii
miałoby przypaść tylko 55 procent miejsc. Lech Wałęsa, po
swojemu, rzucił zdanie, że od początku było jasne, że walka będzie,
które znaczyło – jak to zwykle u Wałęsy – dla każdego co innego.
Ciąg dalszy był taki: trzeba tylko i wyłącznie dobierać środki, żeby
jak najwięcej społeczeństwo rozumiało tę walkę. Głośno nie mówić:
konfrontacja nieunikniona. […] My mamy mówić: kochamy was,
kochamy socjalizm i partię, oczywiście, Związek Radziecki, a przez
fakty dokonane robić robotę i czekać. Seweryn Jaworski
przekonywał, że wojsko i milicja chcą przejść na stronę Związku, ale
się boją, więc trzeba im dać szansę. No i ten najbardziej „smakowity”
kąsek, czyli rzucona w dużych emocjach przez Karola
Modzelewskiego, a nawiązująca do świetnie znanej przez partyjnych
Międzynarodówki fraza bój to będzie ich ostatni. Kończyła zdanie
o tym, co się stanie, jeśli władze wprowadzą jakiś wyjątkowy stan,
o którym od pół roku głośniej czy ciszej mówiło pół Polski.
No i teraz było to wszystko puszczane niemal w kółko w radiu,
w telewizji, opisywane z odpowiednim komentarzem w „Trybunie
Ludu”. Albo w depeszach PAP, która pisała, że łódzkie prządki,
wedle partyjnej terminologii kiedyś symbol zdrowego robotniczego
trzonu, zostały omotane przez antysocjalistyczne elementy… Na to
wszystko 5 grudnia Walne Zebranie Delegatów Regionu Mazowsze
wezwało do przeprowadzenia 17 grudnia w centrum stolicy Marszu
Gwiaździstego przeciwko polityce ekipy Generała. (11b), (32)
Koledzy ze służb
Był dumny ze swojej „blachy” – kryminalni mieli je do 1979 roku.
Potem dostali typowo milicyjne legitymacje i już było inaczej.
Jeszcze wcześniej, od 1975 roku, narastało ciche przyzwolenie na
działania pozaprawne, zaczęto wykorzystywać ich do różnych
świństewek. Na przykład jechali gdzieś rutynowo na przeszukanie –
podejrzewany człowiek mógł mieć na przykład nielegalną broń.
Jechali więc, zwykle dostawali „opiekuna” z SB. Co prawda, zawsze
ściśle współpracowali z kontrwywiadem i wiedzieli, że jeśli ten chce
wejść z nimi, to ich rację uważali za ważniejszą od złapania jakiegoś
drobnego złodziejaszka. Ale raz, drugi, trzeci… i okazało się, że
„kryminalni” wychodzą, za godzinę przychodzą następni goście,
a podejrzewany człowiek ma już jakieś papiery, których nie miał
wcześniej.
Więc przestali informować o swoich działaniach kogokolwiek poza
bezpośrednim szefem. Ale wtedy zaczęły się na nich donosy – że
któryś był gdzieś na wódce, że wziął łapówkę. Potwierdzone to nie
było, ale łatka zostawała. A kiedy koledzy z SB założyli sobie
w korytarzu u Mostowskich kraty i trzeba było dzwonić, żeby wejść
tam, gdzie była SB, zauważyli, że i oni, „kryminalni”, są inwigilowani.
Od 1979 roku zaczęły się „na mieście” pokazywać ulotki. Wtedy
„kryminalni” musieli brać udział w nocnych patrolach, zatrzymywać
tych, co rozrzucali. Potem koledzy z SB chwalili się, że to ich wielki
sukces.
A w Pałacu było archiwum – oddzielny korytarz, gdzie leżały na
półkach wszystkie te zakwestionowane pisma, powielacze, maszyny
do pisania. Z ciekawości zaczęli z kolegami z wydziału brać z każdej
półeczki po jednym egzemplarzu tej „szmatławej” – jak mówili ci
z SB – literatury. Uznali, że dużo kłamstw to tam nie było, trochę
przejaskrawień i tyle. I to, co każdy z nich wiedział: że dużo rzeczy
jest nie w porządku. Choćby to, że jak milicjanta złapią w mundurze
i po wódce – to dyscyplinarka, a jak syn premiera Jaroszewicza całą
Marszałkowską na wstecznym biegu przejedzie, rozbijając kilka
samochodów – to nic.
Któregoś razu „kryminalni” mieli pomóc w transporcie „literatury”,
która właśnie została „zabezpieczona”. Zorientowali się, że była
„zabezpieczona” nawet wcześniej – ulotki były świeżo odbite na
powielaczu, który stał u nich w gmachu. Więc zaraz myśleli,
używając prostej logiki: jeżeli powielacz jest u nich, ulotki u nich, to
dlaczego one się nagle pokazują „na mieście”? I zaczęły się już
między „kryminalnymi” a tymi drugimi tarcia. Niby można było pójść
do szefa i powiedzieć. Ale odpowiedź była jedna: rozkaz nie gazeta,
do kosza nie wyrzucisz. I już. Radzili sobie tak, że brali częściej
nocne czy popołudniowe dyżury i często udawało im się wyłączać
z działań wspólnych z kolegami z SB. Oględziny zwłok potrafiły
trwać czasem dobę, dwie, więc i szefowie często dawali im spokój
z „polityką”, bo rozumieli, że nie mają czasu. Zresztą, ci z szefów, co
za bardzo mieli swoje zdanie, „awansowali” z Warszawy do
mniejszego miasta albo przechodzili do dyspozycji kadr. Przy
komendancie stołecznym, głównym, przy ministrze były takie
„worki”– rok można było brać pensję i siedzieć w domu. A ci, co
chcieli dopracować do emerytury, machali ręką, brali zwolnienia albo
wykonywali polecenia „na odczep się”.
Kapitan wiedział, że Regiony Związku były penetrowane. Miał taki
impuls, żeby mówić ludziom stamtąd, jak powinni się bronić przed
prowokacjami. Obawiał się, że zostaną w coś wmanewrowani i nie
wybrną, chciał jakoś przeciwdziałać. Ale ktoś mu odradził, kto inny
miał pomóc w kontakcie, ale nie pomógł. No i sam rozważał: tyle lat
przepracował, szefowie pomyśleliby, że się ześwinił, przechodząc na
„tamtą stronę”. Ale chciał mieć kontakt z ludźmi, co myśleli tak jak
on, tylko byli odważniejsi.
Co po drugiej stronie?
A co stało po drugiej stronie? Naprzeciwko tych czołgów? No,
powielacze.
Pierwszy, nielegalny – bo przecież legalnie kupić nie było można
– sprowadził do Polski w 1976 roku Piotr Jegliński, rocznik 1951,
świeżo po studiach na KUL. Pojechał na stypendium do Paryża i tam
wprawił w przerażenie Jerzego Giedroycia, którego poprosił o pomoc
finansową. Redaktor paryskiej „Kultury” uznał pomysł za zbyt
szalony, więc Jegliński sam zapracował na ten powielacz, kupił go
i przemycił do Lublina. I to chyba na nim wydrukowany był pierwszy
komunikat Komitetu Obrony Robotników, który powstał po
„wypadkach czerwcowych” w Radomiu.
Pomału powielaczy zdobywanych różnymi metodami, także
darowanych przez zagraniczne związki zawodowe, było coraz
więcej. Pod koniec lat 70. Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA –
największe wówczas wydawnictwo podziemne – dysponowała już
kilkoma. A po latach badacz podsumuje: Od jesieni 1980 do grudnia
1981 wydano w Polsce około 2 tysięcy tytułów czasopism, istniało aż
160 niezależnych oficyn wydawniczych […] nie tylko każdy region
Związku, lecz prawie każdy większy zakład pracy miał własne
czasopismo lub niewielką choćby gazetkę. Drukowano też masę
ulotek informacyjnych. Jak się dało, wykorzystywano również offsety
w państwowych instytucjach, dużych bibliotekach, drukarniach. Ale
ludzie umieli zrobić ulotki na maszynach do pisania, czasem
drukowali też czcionkami z dziecięcych drukarenek, które bywały
w sklepach z zabawkami. Albo robili prymitywne powielacze z wałka
od pralki Frani.
Były i bardziej skomplikowane – choć wciąż prawie domowe –
techniki. Matryce z papieru ściernego przełożonego folią z koszulek
od płyt gramofonowych, bo była odpowiednio sztywna. Matryce
białkowe, trudniej dostępne, których obsługiwanie było już „wyższą
szkołą jazdy”.
Generalnie – naród drukował.
Litery, słowa układał w zdania i to one otwierały głowy i serca.
Dawały wiedzę, argumenty, nadzieję i poczucie sensu. (31)
maturzyści mi mówili,
że to mógł wymyślić Hasek
żeby słowem czołgi wabić,
albo słowem czołgi straszyć
Wygarniają
„Krajówkę”, czyli 106 osób, które w słynnej Sali BHP w Stoczni
obradowały w piątek i sobotę, wygarnęli w zasadzie w nocy. Jeszcze
zanim w Belwederze jeden jedyny Ryszard Reiff odmówił podpisania
tego słynnego dekretu… Tylko że na razie nikt o tym nie wiedział.
Po Wałęsę w środku nocy z 12 na 13 grudnia przyjechał gdański
pierwszy sekretarz partii z wojewodą – tak zdenerwowanym, że
wyrwany chyba z łóżka miał na nogach dwa różne buty. Prosili, żeby
Lech zechciał pojechać podstawionym samochodem do Warszawy.
Lech nie chciał. Poszli, zaraz jednak wrócili. Wojewoda ofiarował się,
że może pojechać z Wałęsą, ale ten w końcu wsiadł do samochodu
sam. A po pierwszym sekretarzu została w mieszkaniu zimowa
czapka.
Bogdan Lis, wracając ze Stoczni, miał pod pachą teczkę
„krajówki” z wielkim solidarnościowym logo. Pod koniec obrad nie
działały już teleksy i telefony, ale że to się zdarzało co jakiś czas,
więc nikt się nie przejął. Koło ósmej wieczorem łącznik od Adama
Hodysza, kapitana SB współpracującego z opozycją od grudnia
1978, przekazał „krajówce” sygnał o wprowadzeniu stanu
wojennego. Ale nie zareagowali. Aleksander Hall późnym
popołudniem w sobotę, 12 grudnia, przyniósł z miasta wieści, że
zatrzymują działaczy Ruchu Młodej Polski, ale i to nie zrobiło
specjalnego wrażenia. Andrzej Słowik przekazywał informacje, które
dostał z Łodzi – że wojsko się pojawia. Ale ktoś to obśmiał
i powiedział: „Słowik, nie kracz”. Tyle razy straszono już jakimś
stanem i tyle razy okazywało się to tylko pustymi pogróżkami, że
nikomu nie włączył się w głowie alarm. Może taka jest siła życia
w baśni? Może.
Kiedy więc Lisa wyprzedziły dwa ciężarowe wozy wypełnione
zomowcami i zatrzymały się jakieś sto metrów od niego, nie był
pewien: uciekać czy nie. Ale w końcu, udając, że nic nie zauważył,
poszedł prosto. I nikt go nie zatrzymał. Godzinę później, z kolegami,
którzy przyjechali do niego do domu i opowiedzieli, że Zarząd
Regionu obstawiony facetami z bronią – jednak się ukrył.
Dorwać Janasa
W akcji „Jodła” – której celem było zatrzymanie i umieszczenie
w przygotowanych już aresztach i więzieniach wytypowanych osób,
uznanych za groźne dla bezpieczeństwa państwa – wzięło udział
dziesięć tysięcy funkcjonariuszy. A wcześniejsze przygotowania do
tego zatrzymywania po domach były metodyczne i dokładne.
W notatce służbowej dotyczącej Zbigniewa Janasa – rocznik
1953, po technikum kolejowym w Warszawie, elektromontera,
przewodniczącego Solidarności w Ursusie i członka „krajówki” –
narysowano 8 grudnia 1981 bardzo dokładnie schemat
rozmieszczenia mieszkań na klatce schodowej bloku, w którym
mieszkał. Opisano położenie budynku w okolicy i reklamy kwiaciarni
na parterze, wejścia od frontu i zamknięte wejścia od tyłu budynku,
a także liczbę wind. A ponieważ na 12. piętrze, gdzie, wedle służb,
mieszkał Janas, lokale nie miały na drzwiach numeracji, ustalono, że
jego mieszkanie musi znajdować się obok niezamykanych na klucz
drzwi przejściowych do sąsiedniej klatki. Ustalono, gdzie są
zamykane na kłódkę schody na poddasze i drugie, z oknem na to
poddasze i dach, także zamykane na kłódkę. Ustalono nawet, że
w sąsiedniej klatce okno na dach nie miało szyby, było zasłonięte
papą i nie było kłódki w drzwiach prowadzących do tego
pomieszczenia. Zlokalizowano też balkon Janasa, wychodzący na
kwiaciarnię, tak jakby spodziewano się, że będzie chciał przefrunąć
ze swojego piętra gdzieś indziej.
No i taki pech. Akurat wszystko to razem na niewiele się przydało,
bo nocą z 12 na 13 grudnia Janas z Bujakiem obserwowali to, co
działo się pod gdańskim hotelem Monopol, i dzięki temu zeszli
z oczu służbom na całkiem długi czas. Ale 13 grudnia internowano
ponad trzy tysiące osób.
A na Janasa akurat byli dodatkowo „cięci”, bo już pod koniec 1980
roku mówił premierowi, wtedy Pińkowskiemu, że nie uznaje
kierowniczej roli Partii na terenie Zakładu. Tego partia ani SB
wybaczyć nie mogły. (1), (F)
Dolar w górę
Kiedy zaczęły się internowania, zaraz czarnorynkowy kurs dolara
skoczył z 480–520 do 1500–1600 złotych. Dlaczego czarnorynkowy?
Bo dolary były trochę legalne, a trochę jakby nie. Gdyby była tu
giełda, toby zadrżała. No ale nie było czegoś takiego
w socjalistycznym państwie i nawet studenci, którzy uczyli się na
każdym kierunku obowiązkowo ekonomii politycznej, czyli
socjalistycznej, nie umieli sobie jej – tutaj – wyobrazić. Nawet
kantorów wtedy nie było.
Od 1950 roku posiadanie walut i złota było zakazane, za handel
nimi groziła kara śmierci. Po 1956 roku, kiedy padał już stalinizm,
Ministerstwo Finansów pozwoliło obywatelom mieć złoto, dolary oraz
inne waluty wymienialne – ale tylko do użytku osobistego. W roku
1960 Bank Pekao rozpoczął emisję swoich bonów towarowych, które
zastępowały te trefne waluty. No a już za Gierka można było iść
z tymi bonami do państwowego sklepu Pewex, co było skrótem od
nazwy Przedsiębiorstwo Eksportu Wewnętrznego. Studentów uczyli,
co prawda, że jak się coś eksportuje, to znaczy, że wysyła do innego
kraju, ale w socjalizmie możliwe było eksportowe wysyłanie także do
samego siebie.
W Pewexie można więc było legalnie kupić za te bony i dolary
zachodnie wranglery, komputery, kosmetyki, papierosy, zabawki. Ale
i polskich produktów było co niemiara: alkohole, szynka Krakusa bez
kartek, coca-cola, papier toaletowy. Resztę w kasie obywatel
dostawał zawsze w bonach i w ten sposób pomagał rządowi, który
potrzebował dolarów, bo do spłacania były przecież zachodnie
kredyty.
A jeśli ktoś zamarzył o tych wranglerach i nie miał legalnych
dolarów ani bonów? Miał cinkciarzy, u których mógł się zaopatrzyć.
Także cudzoziemcy przyjeżdżający do Polski często właśnie u nich
wymieniali swoją walutę na złotówki, bo mieli lepszy kurs niż
w państwowym banku. W zasadzie byli nielegalni, ale – jak to u nas
– jawni. Służby ich tolerowały, choć świetnie było wiadomo, gdzie
można ich spotkać i usłyszeć to szeptem syczane change money, co
w wydaniu syczącego brzmiało jak cieńć many.
Cinkciarze zniknęli dopiero w 1989 roku, na razie, tego
13 grudnia, zareagowali jak prawdziwa giełda – błyskawicznie.
A internowania trwały. (3), (4)
Ten remont
Tego 13 rano, idąc na Kredytową, Mariusz myślał jednak głównie
o tej cholernej ścianie, którą na Brzozowej tynkował już trzeci dzień.
Przygotowywał ją do malowania długo, bo poprzedni lokatorzy, po
których dostali przydział od rady narodowej, nie dbali. Mariusz mydlił
te ściany, skuwał, co było trzeba, i uparł się, że pomaluje to na
gładko i na jasno. Jakoś szło, a „Trybuny Ludu” pozbierane od całej
rodziny leżały na podłodze dumnie pochlapane – folia malarska była
na razie tylko na tak zwanym Zachodzie i sama wiedza o tym, że
gdzieś tam jest, zapowiadała nowe czasy.
Mariusz nie wiedział, bo i prawie nikt wiedzieć tego wtedy nie
mógł, że niedaleko niego, na Miodowej, zaraz po północy
12 grudnia, na polecenie generała Jaruzelskiego zjawił się Kazimierz
Barcikowski. Był członkiem Biura Politycznego partii
i współprzewodniczył – ze strony rządowej – Komisji Wspólnej
Przedstawicieli Rządu i Episkopatu. Osobiście poinformował
prymasa Polski Józefa Glempa o wprowadzeniu stanu wojennego.
(A), (3)
Uchwalamy, zawieszamy
Że zawiesza działalność Solidarności i innych związków
zawodowych, a także wszystkich stowarzyszeń i organizacji –
oprócz partii, rzecz jasna. Że zakazuje gromadzenia się, chyba że
w Kościele. Zakazuje rozpowszechniania wydawnictw, publikacji
i informacji; strajków i akcji protestacyjnych pod karą od 5 do 10 lat
więzienia; przebywania bez zezwolenia poza miejscem
zamieszkania dłużej niż 48 godzin. Że wprowadza godzinę milicyjną
od 22 do 6 rano, cenzurę korespondencji i blokadę połączeń
telekomunikacyjnych, wstrzymuje wyjazdy obywateli polskich za
granicę, a ich konta dewizowe blokuje, przerywa naukę w szkołach
do 3 stycznia 1982, a na uczelniach – do odwołania. Że zakazuje
wydawania gazet – z wyjątkiem „Trybuny Ludu”, „Żołnierza
Wolności” i kilku lokalnych organów partii.
O obiektach radia i telewizji, przejętych przez wojsko, Rada
Państwa nie musiała niczego uchwalać, bo to szło już swoim torem,
wedle przepisów wojskowej operacji „Azalia”. I już niedługo, od
6 rano radiowy Program I miał zacząć nadawanie, powtarzanego
później wielokrotnie, przemówienia Generała. A telewizja najpierw
zaczęła „śnieżyć”, a potem zrobiła to samo. Że Ojczyzna nasza
znalazła się nad przepaścią… i tak dalej.
Nie zakazali tylko chodzenia do pracy, czy też nie nakazali pracy
zdalnej – na to trzeba będzie poczekać jeszcze 40 lat… Ale i tak
Piwnica pod Baranami zaśpiewała już niedługo cały ten dekret
o stanie wojennym. Z uczuciem, w rytmie poloneza, z lekką
koloraturą i akcentami na „zakazane zostało”…
Szukanie samorządu
Na początku 1981 roku rozwiązano konferencję samorządu
robotniczego i powstała luka, brak platformy do uzgadniania
stanowisk. Były problemy jednych związków z drugimi, bo przecież
poza Solidarnością były wciąż „stare” związki, branżowe – górników,
hutników, łącznościowców… Parę osób się jednak dogadało
i postanowili doprowadzić do powstania samorządu. Bo był
potrzebny.
W jednym pokoju siedziało ich siedmiu – solidarnościowych,
branżowych i partyjnych – do oczu sobie nie skakali, chociaż mieli
różne poglądy na rozmaite sprawy i o różne rzeczy mieli do siebie
pretensje. Zdarzało im się robić w pracy jakieś imieniny i przy kawie
ostro dyskutować.
Późną wiosną ’81 dopracowali się jakiejś tam postaci statutu,
chociaż to było trudne, bo jak tworzyć samorząd w poszczególnych
przedsiębiorstwach łączności, kiedy ministerstwo było też generalną
dyrekcją poczty i telefonii i wychodziłoby na to, że samorząd będzie
rządził ministerstwem. Ale minister podziękował za dobrze
wykonaną pracę.
Chcieli więc rozesłać ten statut do dyrekcji okręgów, żeby
nawiązać współpracę i żeby w całej poczcie ta akcja samorządowa
zadziałała. Na powielenie i rozesłanie musieli mieć zgodę dyrektora,
który był człowiekiem dość apodyktycznym, nie dał jej, konsultował
się z ministrem. Zaczęli jednak ten statut rozsyłać, bo to była
prestiżowa sprawa. Długo to trwało, rzecz zaczęła się rozmywać,
jesienią ’81 Solidarność uważała się już za tak poważną siłę
w firmie, że samorząd nie był jej potrzebny. A w końcu września
weszła ustawa, która całą łączność z tego pomysłu wyłączała.
Ale Andrzej i ci, którzy zaczynali – i z partii, i z solidarności,
i branżowcy – w końcu wymusili na dyrektorze, że ten statut jednak
zostanie powielony i oficjalnie rozesłany. To był krytyczny moment,
kiedy się okazało, że sekretarz POP nie zamierza dyrektorowi tylko
potakiwać.
Po co mu partia
Kiedy Andrzej przyszedł do firmy, w partii było dwieście osób na dwa
i pół tysiąca pracowników. Największy odpływ był w ’80 i na początku
1981. Ale bez demonstracji. Część była skreślana dlatego, że
świadomie nie płacili składek i nie ukrywali tego.
Andrzej zawsze myślał tak: w kręgach intelektualnych jest
nastawienie, że jak coś zacznę, to zaraz góry przewalę. On starał się
podchodzić do życia raczej praktycznie. Więc owszem, wstąpił do
partii, ale z poczuciem, że w tej czy innej sprawie dołoży tylko swoje
trzy grosze. A być może, jeżeli się zbierze parę osób, to załatwią
sprawę większą. A może uda się i tak, że wszyscy będą „za”, to
wtedy i tę górę przewalą. I tak myśląc, do partii wstąpił.
Moment był dla niego właściwie żaden, po studiach,
w obowiązkowym wtedy wojsku, w Zegrzu. Rok 1976, bo do wojska
poszedł wkrótce po radomskim Czerwcu. Szkoła oficerów łączności
była wtedy jeszcze przez pewien czas w stanie podwyższonej
gotowości bojowej, szykowana do wymarszu. Andrzej oceniał to, co
stało się w Radomiu, jako niezbyt elegancki, ale epizod, który
należałoby traktować jako sygnał do dokonania zmian w partii. Zadał
sobie pytanie: dlaczego nie miałbym w tym wziąć udziału?
W pewnym sensie się zawiódł. Bo już w pracy odniósł wrażenie, że
możliwości wpływania organizacji na to, co się dzieje, były
ograniczone. Ona była nijaka. W końcówce 1980 roku był tym już
zbulwersowany i zaczął się angażować. We wrześniu zebrali się
wokół 21 solidarnościowych postulatów, poprowadził zebranie.
W tym ’80 roku obie strony chyba myślały, że wszystko da się
załatwić prosto. To był okres prób przede wszystkim w sferze reform
ekonomicznych. Prób, niestety, nieudanych. No ale były.
Rozwiązanie
A w grudniu ’81 wydawało się już, że musi przyjść rozwiązanie.
Andrzej szacował, że krytyczny będzie raczej następny tydzień,
kiedy planowano demonstracje. Można się było tego spodziewać,
wynikało to z logiki działania organizacji państwowych. Uruchamia
się wojsko, policję, blokuje ruchy typu demokratycznego, żeby
zaprowadzić porządek, zachować pewne status quo. Ale to jest
jedna sprawa. Druga: że z tego trzeba zaraz jakoś wyjść.
Wydawało mu się, że moment krytyczny posłuży jedynie
uspokojeniu sytuacji i potem można będzie wrócić do rozwiązywania
problemów, które pojawiły się w roku 1981. Tylko już bez
wzajemnych najazdów, nad którymi górowały emocje, a nie
rozsądek.
13 grudnia obejrzał więc z żoną parę razy przemówienie
Generała, ale do miasta nie pojechał. Bo po co właściwie? Wojsko
pooglądać? Sam w sobie to nie jest interesujący widok. (A)
Druga odsłona
Utrzymywał się potem z fotografowania, dwa lata później znów
zdawał do szkoły, ale odpadł, dopiero w kolejnym roku go przyjęto.
Zaczynał wtedy bardzo pokornie, często wbrew sobie pilnie
realizował coś, co mu profesorowie kazali. Ale tylko na dwóch
pierwszych latach. Potem znów mógł być niesubordynowany, ale już
pewien, że ma jakąś pozycję i nikt go nie wyrzuci.
W 1974 roku to już była inna szkoła, pojawili się tam Wojciech
Has, Henryk Kluba. Ale byli i tacy profesorowie, którzy dbali o to,
żeby student nie wykraczał poza granice dozwolone cenzurą. Nie
wiązał tego zawodu z prestiżem społecznym, pieniędzmi. Dla niego
była to interesująca gra intelektualna, która wymagała podejmowania
takich rozwiązań strategicznych, żeby ludzie kierujący scenariusz do
realizacji zrobili to. Nauczył go tego Krzysztof Zanussi, który uważał,
że wcześniej niesłusznie Maćka wyrzucono, zaangażował go potem
na asystenta do swojego filmu, a w szkole uczył właśnie strategii.
Jak robić kolejne „podchody”, żeby skierować scenariusz do
produkcji; jak potem krok po kroku przepychać swoją rację,
tłumaczyć, dlaczego ta scena nakręcona tak, inna inaczej i że tak
właśnie ma być.
W tym czasie w kinematografii istniały komisje scenariuszowe,
gdzie różni ludzie – także czynnik społeczny, czyli jakieś panie z Ligi
Kobiet, na przykład – patrzyli na ten scenariusz jak przez lupę. Czy
aby w coś nie godzi. Głupota kompletna, ale trzeba było nauczyć się
w tym żyć. Cała struktura zespołów filmowych była strasznie
zhierarchizowana. Nie tylko od strony prawnej, lecz także
towarzysko. Jeśli byłeś asystentem, miałeś prawo podać reżyserowi
kawę, a sekretarka planu – już nie. Ludzie poruszali się w tym
ślamazarnie, stopień po stopniu. I jak ktoś już dokądś dochodził, to
nie decydował o tym talent, tylko przynależność, legitymacja, układy
z ambasadą radziecką czy ubecją. Cały ten krajobraz pracowicie
przedstawiał im Zanussi, a Maciek, kiedy już znalazł się w zespole
swojego ukochanego profesora Hasa, postanowił, że musi zacząć to
zmieniać. A że nie dało się wewnątrz zespołu Hasa, „ominął” to
i w końcu stworzył własne poletko, czyli Studio. Na razie – trwało. (A)
Po co do partii
Andrzej zaczął pracę w komitecie jesienią 1979 roku. Jak tam trafił?
Do 1970 roku był w harcerstwie, prowadził drużynę. Ale też trzy lata
wcześniej zapisał się do ZMS, bo potrzebował jakiejś formy
aktywności intelektualnej i sądził, że tam ją znajdzie. Robili spotkania
na temat Węgier w 1956 roku, Marca 68 w Polsce. Zaczynali
poznawać historię.
Potem studiował na UW ekonomię polityczną, uczyli go niezbyt
lotni „marcowi” docenci, którzy zajęli miejsce tych wyrzuconych po
Marcu 68. Andrzej uznał wtedy, że dobrym uzupełnieniem będzie dla
niego partia. Socjalizm krytykowano tam powszechnie, w 1974 roku
był już członkiem, przyjęli go. Na zebraniu komitetu uczelnianego
zaproponował rozruszanie organizacji wydziałowych. Nic z tego nie
wyszło, rozczarował się trochę, był jednak lojalny wobec tej grupy,
choć coraz mniej ją lubił.
Ale jakiś czas po studiach, kiedy pracował jako nauczyciel
w szkole, jesienią ’78, kolega zaproponował mu pracę w aparacie.
Miał być instruktorem propagandy i za trzy lata dostać mieszkanie.
Wtedy się nie zdecydował, został w szkole, gdzie był opiekunem
koła ZSMP, bo widział, że ludzie się garną do polityki i chcą coś
zmieniać. A jednocześnie kolportował KOR-owskie ulotki, na które
robił zrzutki. Bo, w końcu, chciał demokracji, nie godził się na
cenzurę, co najwyżej chciał, by istniało kilka cenzurowanych
wyjątków.
Wtedy przekonał się, że nie można Polski naprawić, jeśli nie
uzdrowi się systemu szkolnego, bo szkoła demoralizowała. Za
stopnie, za promocje rodzice płacili. Płacili za wyniki na maturze,
a dzieci to widziały i przyjmowały te reguły gry. Bolało go to, ale nie
czuł się kompetentny, żeby coś zrobić. Widział, że słabszym
dzieciom trzeba pomagać, ale nie wiedział jak. Nie wystarczyło mieć
rację, trzeba było jeszcze wiedzieć, jak przeprowadzić zmianę.
Było też w tej szkole sporo pijaństwa, dlatego tak łatwo się z nią
rozstał. Gdyby został, pewnie stałby się członkiem Solidarności
i z partii by go wyrzucili, bo przez rok nie płacił już składek.
Regulaminowo powinni go wyrzucić po trzech miesiącach, ale ta
partyjność była coraz płytsza, tak to w każdym razie widział. Kolega
jeszcze raz zaproponował mu ten aparat, więc w 1979 roku się
zdecydował. Z nadzieją na zmianę, na to, żeby wreszcie zaczęło się
dziać coś pożytecznego. Jak już tam przyszedł i dzwonił do kogoś
służbowo, używał formy „towarzyszu”. Łatwo się przyzwyczaił.
Lenin i inni
Do Stoczni Gdańskiej imienia guru PRL, czyli Lenina, ZOMO weszło
w nocy z 12 na 13 grudnia i zatrzymało wszystkich, którzy tam byli.
Od rana pod bramą numer dwa, z której Lechu ogłaszał 31 sierpnia
1981: mamy niezależne, samorządne związki zawodowe, stał już
tłum gdańszczan, przyszli też pracownicy rannej zmiany. Siedem
tysięcy osób zaczęło strajk.
W Krakowie, w Hucie także imienia Lenina, strajkuje 13 grudnia
osiem tysięcy. Od razu zaczynają przygotowywać gazetkę strajkową.
W Hucie Katowice w Dąbrowie Górniczej, tej sztandarowej
inwestycji gierkowskiego PRL-u, 13 grudnia również strajkuje osiem
tysięcy pracowników, także wydają gazetkę. Po pierwszym wejściu
ZOMO z czołgami i transporterami barykadują hutę, spawają bramy,
powołują siły porządkowe. Grożą „zamrożeniem” wielkiego pieca.
W Świdniku, w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego, od której
jeszcze w lipcu zaczęły się strajki w 1980 roku, strajkuje pięć tysięcy
osób. Dziewięć tysięcy ludzi – w Stoczni Szczecińskiej imienia
Adolfa Warskiego. Komitet Strajkowy w Porcie Gdańskim 13 grudnia
otoczył swój teren cysternami z ropą i benzyną oraz wagonami
z siarką, przykrytą słomą nasączoną benzyną. Groził ich
podpaleniem w razie ataku ZOMO.
13 grudnia strajkują też Zakłady Rafineryjne w Gdańsku, Zakłady
Azotowe w Puławach, Huta Silesia w Katowicach, Kopalnia Węgla
Kamiennego Wujek w Katowicach, Kopalnia Węgla Kamiennego
Anna w Pszowie niedaleko Wodzisławia Śląskiego; zaczyna się
również strajk okupacyjny studentów na Wydziale Prawa
Uniwersytetu Łódzkiego.
„Dziennik Telewizyjny” nadawany z wojskowego studia,
z prowadzącymi ubranymi w wojskowe mundury, informuje
o panującym na wszystkich strajkach terrorze. Kto terroryzuje? No
jak to? Solidarność – swoich członków, bo oni podobno strajkować
wcale nie chcą. Tak mówią w telewizji. Radio powtarza, że ci, co
strajkują, godzą w żywotne interesy państwa. I tłumaczy głosem
redaktora Marka Barańskiego, chyba najbardziej zasłużonego dla
propagandy Generała, że wojsko musiało wejść, żeby sprawcy
naszej biedy zaczęli żyć mniej spokojnie.
Dlatego już niedługo, zamiast oglądać główny „Dziennik
Telewizyjny”, ludzie – pewnie ci sterroryzowani – będą wychodzić
o tej porze na zbiorowe spacery. No ale to za chwilę. (3), (8)
Rejestracja biurokracji
Strajki strajkami, ale jakiś porządek jednak musiał być, należało więc
zadbać o biurokrację.
Dlatego 15 grudnia 1981 o godzinie 16.40 w tajnym
specznaczenia, dokumencie, który o 16.45 zaszyfrował Bieliński,
dwaj dyrektorzy z MSW informowali komendantów z MO, w jaki
sposób dokonywać rejestracji osób zatrzymanych w czasie
wprowadzania stanu wojennego.
Nadawcy uprzejmie informowali, że decyzją dyrektora
generalnego MSW tow. gen. bryg. K. Straszewskiego, osoby
zatrzymane i internowane w związku z wprowadzeniem stanu
wojennego należy rejestrować kartami eo-13a z dopiskiem „Jodła”,
natomiast na osoby, z którymi przeprowadzono rozmowy i które
napisały oświadczenie o zaniechaniu antysocjalistycznej
działalności, należy zakładać kwestionariusze ewidencji operacyjnej,
a karty eo-4 winny posiadać dopisek „Klon”.
Już o godzinie 17.55 można było po drugiej stronie kabla zrobić
dopisek: rozszyfrował Jasiński.
Ta uprzejma informacja dwóch dyrektorów wymaga jednak
porządnego wyjaśnienia. A więc: eo-13a to karta rejestracyjna
postępowań przygotowawczych Biura Śledczego MSW; eo-4 – karta
rejestracyjna służąca ewidencji spraw operacyjnych. „Klon” zaś to
kryptonim operacji przeprowadzania rozmów ostrzegawczych
z osobami podejrzanymi przez władze o podjęcie działań przeciw
stanowi wojennemu, połączonych z podpisaniem tak zwanej
deklaracji lojalności.
A kryptonim „Jodła”? Gdyby się ktoś pogubił – bo przecież chwilę
wcześniej był jeszcze jakiś „Wrzos” – to trzeba wiedzieć, że
1 grudnia 1981 kierownik Sztabu MSW zmienił kryptonim operacji
„Wrzos”, nadanej „technicznej” akcji specjalnej, na kryptonim „Jodła”.
Proste? No, może. A skąd to wiadomo? Redaktorzy IPN, publikując
źródła, robią przypisy. Te akurat zrobił redaktor tomu Stan wojenny
w Małopolsce. Relacje i dokumenty. Drobnym druczkiem, a jak
porządkuje rzeczywistość. (2)
WIGILIA 1981
Dzień po
14 grudnia, w poniedziałek, wychodzą „Trybuna Ludu” i „Żołnierz
Wolności”. Dekret o stanie wojennym na to pozwalał. Gdyby ktoś się
jeszcze nie zorientował, a właśnie wyszedł do pracy – bo w tamtym
lockdownie nie kazali siedzieć w domu – to w kiosku Ruchu na rogu
mógł zobaczyć jednakowe nagłówki z cytatami z Generała.
Radio i wieczorny „Dziennik Telewizyjny” ze spikerem
w mundurze znów nadawały komunikaty o terrorze panującym na
strajkach. Bo zakłady – duże i małe – wciąż protestują. Do wielu
z nich dołączają też studenci zawieszonych uczelni. Ludzie chcą
odwołania stanu wojennego, przywrócenia działalności Związku,
przywrócenia łączności. Podczas mszy świętych wiele osób składa
przysięgę pozostania na swych posterunkach w pracy i walki do
ostatniej kropli krwi. (3)
Partia w odstawkę?
Próbował dostać się tego dnia do dyrektora, ale ponieważ był bajzel,
to się nie udało. Sekretarka przekazała mu tylko, że może dalej być
na tym swoim urlopie. Pomyślał tak: wojsko ma szansę nie tyle na
zdobycie zaufania, ile na dodatkowe nieantagonizowanie. I chyba
dlatego w pierwszym momencie komitety partyjne zostały
„wyłączone” z najpilniejszych działań – wytłumaczył sobie.
Ale jeszcze tego samego dnia wieczorem przyjechał do niego do
domu jego zastępca. Telefony niby nie działały, ale okazało się, że
niektóre jednak tak, bo zastępca odebrał telefon z wezwaniem dla
Andrzeja. Do Komitetu Dzielnicowego na następny poranek.
Specjalnie go to nie zaskoczyło, ale jednak to nie było normalne
wezwanie, w normalnym trybie. „Z drugiej ręki”, czyli od drugiego
Andrzeja, tego, który w dzielnicy zajmował się jego firmą, dowiedział
się potem, jak było. Że siedzieli tam sobie panowie w nocy z 13 na
14 grudnia w gabinecie pierwszego sekretarza KD. I ten w pewnym
momencie stwierdził: „No to będziemy musieli Andrzeja wywalić
z partii”.
Kiedy przyszedł do komitetu we wtorek, sekretarz spytał go, co
jest grane. Andrzej powiedział, że jest na urlopie, ma chorą żonę,
dyrekcja uznała, że nie jest potrzebny. I na to dostał polecenie, żeby
urlop jednak przerwać. No, w porządku, pomyślał. Jakoś wydało mu
się to logiczne. Że ma działać jak do tej pory. Potem dowiedział się
od drugiego Andrzeja o nocnej rozmowie.
Wciąż szło o tę ich uchwałę w sprawie zablokowania łączności
przy akcji w Szkole Pożarniczej, na którą drugi Andrzej, ten
z komitetu, żachnął się wtedy. Tę uchwałę uznawano za moment
najbardziej ewidentnego błędu politycznego Andrzeja „od łączności”.
Że w ogóle dopuścił do jej podjęcia. No i skoro to był „strzał” w taką
wysoką stronę, to i jakieś ruchy z tej „wysokiej strony” musiały zostać
podjęte. Wyglądało na to, że byli w to zaangażowani „wszyscy
święci”. W każdym razie Andrzej słyszał, że sekretarz KD dostał
polecenie od Generała, żeby go wywalić z partii. To pewnie była
plotka – ale krążyła.
Więc Andrzej dostarczył sekretarzowi protokół z zebrania, na
którym podjęli tę uchwałę – jaki był przebieg, jaka jego rola – żeby
sekretarz mógł się zorientować, jak było. (A)
15 grudnia, pacyfikacje
15 grudnia były już spacyfikowane Uniwersytet Łódzki, Kopalnia
Węgla Kamiennego Staszic w Katowicach i Kopalnia Węgla
Kamiennego Manifest Lipcowy w Jastrzębiu, gdzie ZOMO atakowało
gazem i petardami, wojsko przez głośniki obiecywało, że nie użyje
broni, ale czołgi jednak staranowały barykadę, padły strzały i raniły
pięciu górników. Spacyfikowana została także Stocznia imienia
Komuny Paryskiej w Gdyni – tam jednostkom ZOMO pomagały dwie
grupy pancerne wojska w sile prawie 600 ludzi. Jeszcze nie było
akcji władz na Uniwersytecie Warszawskim – tam w wiecu
uczestniczyło półtora tysiąca ludzi. Potępili wprowadzenie stanu
wojennego, ale rektor apelował, żeby nie strajkowali. Posłuchali.
Podobnie było na Politechnice Warszawskiej. (3)
Nowe strajki
Ursus spacyfikowano, ale i nowe strajki rozpoczynają się 15 grudnia:
w Kopalni Węgla Kamiennego Ziemowit w Tychach, we Wrocławiu
w Fabryce Maszyn Budowlanych Bumar-Fadroma i Fabryce
Automatów Tokarskich.
Dzień wcześniej w jeden ośrodek strajkowy połączyły się
wrocławska Fabryka Wagonów Pafawag i Dolnośląskie Zakłady
Wytwórcze Maszyn Elektrycznych Dolmel – strajkowało tu około
800 osób. Na teren zakładów przedostali się przewodniczący
Regionu Dolny Śląsk Władysław Frasyniuk, wiceprzewodniczący
Piotr Bednarz i inni członkowie Regionalnego Komitetu Strajkowego.
Ale po pacyfikacji Dolmelu w nocy z 14 na 15 grudnia przez
ZOMO i wojsko członkowie RKS przenieśli się do Automatów. Te
zostały spacyfikowane 16 grudnia, wtedy RKS przeniósł się do
Bumaru-Fadromy. Tutaj pacyfikacja odbyła się 17 grudnia, dzień
później zakład został rozwiązany. Ale 18 grudnia strajk zaczął
jeszcze raz Dolmel, 19 został jednak zmilitaryzowany, co praktycznie
kończyło protest. RKS działał dalej, ale już w podziemiu. (3)
Taki sylwester
31 grudnia Stany Zjednoczone zawiesiły połączenia lotnicze
z Polską; kilka dni później także ze Związkiem Radzieckim. Plus –
bo świat wie, że Stany są przeciw wojskowej juncie. Chociaż? Może
i minus? Bo gdyby ktoś chciał naśladować Bonda i uciekać, nie miał
nawet szansy sprawdzić, co jest możliwe.
Tego samego dnia, podobnie jak w Wigilię, zawieszona zostaje na
dobę godzina milicyjna. Niby plus.
Sylwestra w klimacie 13 grudnia przypomina „Jan Kowalski” –
z jakiegoś warszawskiego blokowiska – w przygotowywanej niemal
na bieżąco i już za jakiś czas przekazanej do druku w podziemiu
książce Karty W stanie: Hen, gdzieś za Wisłą, wystrzeliła w górę
pojedyncza okolicznościowa raca. Z któregoś mieszkania
w sąsiednim bloku wyszło na balkon rozbawione towarzystwo.
Panowie zabawiali się przez dłuższą chwilę wyrzucaniem
zapalonych zimnych ogni, panie nagradzały każdą udaną próbę
głośnym śmiechem i krzykiem. Potem wszystko ucichło.
W niektórych oknach zapłonęły migocące świeczki. Zrazu było ich
niewiele, później coraz więcej i więcej. Poszedłem w ślady tych,
którzy w ten właśnie sposób witali Nowy Rok. (3), (C)
Służbowe konkrety
Kolejne konkrety z tajnej informacji MSW z 20 grudnia 1981,
cytowanej już w poprzednim rozdziale:
Do 20 grudnia br. internowano łącznie 4732 osoby.
W tym czasie przeprowadzono z 5171 osobami rozmowy
dyscyplinujące, w następstwie których 4749 osób zobowiązało się do
przestrzegania istniejącego porządku prawnego i niepodejmowania
działań na szkodę PRL. Osoby, które odmawiają złożenia deklaracji
lojalności, są z reguły internowane (379 osób).
Równolegle do ww. akcji podjęto działania zmierzające do
szybkiego i skutecznego ścigania osób dopuszczających się
przestępstw szczególnie groźnych w czasie obowiązywania stanu
wojennego.
W szczególności powodowano wszczynanie postępowań karnych
przeciwko aktywistom NSZZ „Solidarność” i NZS, którzy nie
zaprzestali działalności związkowej i usiłowali wywołać niepokój
publiczny lub rozruchy, m.in. w drodze rozpowszechniania
fałszywych wiadomości, organizowania strajków i akcji
protestacyjnych. Większość postępowań wszczęta została w trybie
doraźnym. Do dnia 20 grudnia br. objęto tymi postępowaniami
i aresztowano 363 osoby, z czego w sprawach prowadzonych przez
Prokuratury Wojskowe 105 osób.
Wszystko w ramach operacji „Jodła”.
Czy hasło „Zima wasza, wiosna nasza” pojawiło się już wtedy, czy
trochę później? Takich rzeczy właściwie się nie pamięta. Grunt, że
hasło „się” zapamiętało. Na lata.
Zima naprawdę była „ich”. (1)
Ofiary
Nie istnieje pełna i precyzyjna lista ofiar. Ta niżej i listy w kolejnych
rozdziałach pochodzą z „Gazety Wyborczej” z 12 grudnia 2006 –
powstały na podstawie raportu Komitetu Helsińskiego z 1989 roku,
sprawozdania Sejmowej Komisji Nadzwyczajnej do zbadania
działalności MSW z 1991 roku, listy przygotowanej przez Instytut
Pamięci Narodowej w roku 2006 i na podstawie materiałów
z lokalnych oddziałów GW.
Zginęło 20 osób:
Gdańsk – Antoni Browarczyk, 23 lata, zginął od strzału w głowę
podczas rozpędzania demonstracji w Gdańsku pod KW PZPR – stał
na przystanku autobusowym, blisko manifestacji.
ZIMA WASZA?
Nielegalne, nielegalne
7 stycznia 1982 wyszedł pierwszy numer „Tygodnika Wojennego”
Solidarności Regionu Mazowsze. Na górze był apel Wałęsy pisany
15 grudnia w Chyliczkach, bo nie od razu przewodniczący trafił do
rządowego ośrodka w Arłamowie: nie dajmy się złamać.
Podejmujmy strajki w wielkich zakładach pracy, w małych stosujmy
bierny opór.
Pierwsza wiadomość? Sformułowana 14 grudnia przez prawników
z Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie:
Wprowadzenie stanu wojennego jest nielegalne i bezprawne,
ponieważ w myśl postanowień Konstytucji PRL (art. 31) Rada
Państwa ma prawo wydać dekrety tylko i wyłącznie pomiędzy
sesjami Sejmu. […] Nielegalne jest również powołanie tak zwanej
WRON-y. Konstytucja PRL nie przewiduje takiego organu. WRON
jest więc juntą wojskową stojącą ponad prawem. (3)
Szkolne magazyny pełne broni?
3 stycznia wznowiono zajęcia w szkołach. Jeden z nauczycieli,
Mirosław Bieliński, dowiedział się, że w szkolnym magazynku
ukrywa broń i amunicję. Wcześniej nie wiedział, no ale skoro władza
tak postanowiła…
Poprzedniego dnia stawił się na wezwanie do kuratorium oświaty.
Usłyszał, że do szkoły może już nie przychodzić, a szczegóły
dostanie u rzecznika dyscyplinarnego. No i u niego właśnie
dowiedział się, że ukrywał tę broń. Tłumaczył: w magazynku było to,
czego się używa na lekcjach przysposobienia obronnego. Broń
ćwiczebna z przewierconą komorą nabojową i granaty-atrapy.
Rzecznik dyscyplinarny kiwał głową, kiwał, ale na koniec wyjął
z szuflady papier, w którym stało, że zawiesza Bielińskiego
w pełnieniu obowiązków i ogranicza mu uposażenie o 50 procent.
Jeszcze 17 grudnia 1981 dyrektor z wizytatorką z kuratorium
sprawdzali ten magazynek razem z Mirosławem. Niby znali się
wszyscy długo, niby podobnie myśleli. Ale nagle okazało się, że
sportowy karabinek z dziurą w komorze zamkowej i 600 sztuk
amunicji są podejrzane. No i te granaty. „Co one tu robią?” – spytał
dyrektor, jakby je pierwszy raz widział. „A co to za broszury?” –
dopytał jeszcze. A tam leżało trzy tysiące legalnie wydanych przez
Solidarność Oświaty małych, cienkich – takich do kieszeni –
broszurek pod tytułem Rola Józefa Piłsudskiego w odzyskaniu
niepodległości Polski. Kolega dał je Mirosławowi na przechowanie,
dyrektor o tym wiedział.
Spisali protokół, Mirosław podpisał, nawet nie czytał. (C)
Wyrzuceni
Po weryfikacji – z której Początkująca pamięta właściwie tylko długi
pusty korytarz w dyrekcji MAW na Koszykowej i pytania kilku
dziwnych panów o to, w jakim celu robiła wywiady z Bratkowskim,
Kolbergerem czy Zachwatowicz – została już Wyrzuconą. Z równie
Wyrzuconą byłą wice i innymi Wyrzuconymi tłoczyła się potem
w korytarzach samorządowej komisji odwoławczej, do której
wszyscy składali odwołania od tego wyrzucenia z redakcji. Bo jakieś
prawo mogło przecież działać i trzeba było sprawdzić. Ale w szybkim
tempie dostawali odpowiedzi odmowne.
Chodzili potem pod Świętą Annę na Krakowskim Przedmieściu,
gdzie starsze panie wciąż układały krzyż z kwiatów i lampek.
W wieży mieszkał ksiądz Wiesław Niewęgłowski, duszpasterz
artystów, dziennikarzy, pisarzy. Niedługo przeniósł się na Przyrynek,
na skraju Nowego Miasta. I już tam przychodziły z Zachodu
transporty z margaryną, mąką, proszkami do prania i ubraniami. Dla
Drugiej Wyrzuconej, tej wiceszefowej Związku w redakcji, to były
pierwsze od dzieciństwa kontakty z Kościołem. Nabożeństwa trochę
ją „gniotły”, ale jak okazało się, że trzeba organizować pomoc dla
innych – poczuła, że jest na swoim miejscu.
Pracowały obie przy tych transportach z margaryną i ubraniami
w „katakumbach”, jak na to mówili. Czyli w starych, gotycko
sklepionych i pełnych gruzu piwnicach kościoła na Przyrynku.
Z innymi Wyrzuconymi, głównie z Radiokomitetu, którzy też już byli
po weryfikacji, robiły paczki i rozwoziły jeszcze innym Wyrzuconym.
Na cieniutkiej przebitce, przez kilka kalek przepisywały wiadomości
z zachodniego radia i na takich samych przebitkach miały adresy –
zapisywane przez kogoś innego – pod które trzeba było dostarczyć
mąkę, kakao z paczek, proszek do prania, zimowe ubrania dla
dzieci. Sztruksowe zimowe spodnie podszyte porządną flanelą,
ciepłe bluzy z kapturami dla maluchów i nastolatków. Buty, które tu –
na kartki, a „w świecie” normalnie, w sklepach, zmieniane zgodnie
z aktualną modą co sezon.
Poeci
Zbigniew Herbert, który przychodził czasem na Przyrynek
w niedzielę na spotkanie w domu parafialnym po mszy, nie napisał
jeszcze tego wiersza, który za jakiś czas zaśpiewał Przemysław
Gintrowski. Ale może tam właśnie układał się już w jego głowie?
Pierwsza pomoc
No ale wiersze, rozmowy z Poetami to było coś na niedzielę.
W tygodniu Początkująca-Wyrzucona z Drugą Wyrzuconą, całe
w kurzu z piwnicznego gruzu wracały z Przyrynku przez bramę
Barbakanu i tuż przy Rynku Starego Miasta, w narożnej kamienicy
koło Instytutu Historii PAN kupowały w okienku restauracji
peerelowskiego hot doga: grubą bułę z pieczarkami duszonymi
z cebulą w jakimś burym sosie, bo przecież parówki tylko na kartki.
Trochę strach było to jeść, ale…
A potem objeżdżały z paczkami Pragę, Saską Kępę. Niektórzy
adresaci się ukrywali i mieszkania były zamknięte na cztery spusty.
Niektórzy otwierali drzwi wystraszeni, czasem woleli nawet nie
rozmawiać. W rodzinach internowanych potrzebowali z kolei właśnie
rozmowy, mówili też o kolejnych, którym trzeba pomóc. Bo z dziećmi
została jakaś chora babcia – jak u szefa Solidarności z zakładów
telewizyjnych. Żona mu zmarła, obecna dziewczyna nie bardzo
wiedziała, jak się zająć jego małym synkiem, babcię nachodzili
milicjanci i chcieli zabrać małego do domu dziecka. Więc Druga
Wyrzucona stawała na głowie, żeby do tego nie dopuścić. Plątała się
od komisarza do komisarza, prosiła, płakała. W końcu zaczęła
milicjantom grozić, że jak jeszcze raz kogokolwiek wyślą pod ten
adres, będą żałować. Tak naprawdę nie wiedziała, co im może
zrobić, ale musiała być przekonująca, bo mały został w domu.
WIOSNA NASZA?
Pułkownicy
Grali z władzą. Przyjęli do Studia Jarka Sandera – jednego
z urzędników ministerstwa, który po 13 grudnia złożył wymówienie,
bo się nie zgadzał na stan. W Studiu został kierownikiem literackim.
Pułkownik Adamów – ten komisarz z samego ministerstwa kultury –
wściekły, że Jarka przyjęli, wezwał do siebie „na dywanik”
sekretarza Studia. Maciek był już w RFN, więc poszedł drugi
sekretarz, Janek Mogilnicki, i nawet trochę się wystraszył pogróżek
i krzyków Adamowa. Po jego wstępie spodziewał się już tylko
Rakowieckiej. Ale w pewnym monecie Adamów krzyknął do Janka:
„Tak, tak, panie Falkowski, my wszystko wiemy!” – i tu padł tekst
o tej monarchii właśnie. W tym momencie na Janka spłynął spokój,
no bo skoro nie wiedzą, że Maciek od tygodnia jest w Niemczech, to
nie wiedzą nic. I przedstawiwszy się, zaczął łagodnie: że to kolega
ma takie pomysły, no ale co z nim zrobić… może Adamów – jego
siwe włosy pozwalają Jankowi traktować go jak ojca – coś poradzi?
Z pułkownika trochę zeszło powietrze, wzruszył się, rozkleił,
zapomniał na chwilę o Sanderze, a Studio miało potem trochę
spokoju.
List do towarzyszy
I stamtąd, 6 marca 1982, wysłali długi list do Szanownego
Towarzysza Jaruzelskiego. Sądzimy – pisał były pierwszy sekretarz
w imieniu swoim i siedmiu towarzyszy w internowaniu – że byłoby ze
wszech miar celowym upoważnienie przez Was na rozmowy z nami
kompetentnych Towarzyszy z Kierownictwa partii, którzy mogliby
przedstawić stanowisko Biura Politycznego w sprawie zakończenia
rozliczeń. […] Rzeczowe i nacechowane konstruktywnym
podejściem z waszej strony […] służyłoby przede wszystkim
umocnieniu partii i jej roli w życiu Kraju. Jesteśmy żywotnie w tym
zainteresowani.
Dalej Edward Gierek argumentował, że taka rozmowa pozwoliłaby
na sprawiedliwą ocenę ich działań w kryzysie lat 70., zdjęłaby z nich
odpowiedzialność za zagrożenie kraju i socjalistycznego
budownictwa przez kontrrewolucję, oczyściłaby ich z bezzasadnych
i niesłusznych zarzutów osób, które poddawały ich przez ponad
1,5 roku niespotykanej w historii naszej partii politycznej nagonce
[…], represjom a nawet szykanom niezgodnym z prawem. Uznawał
tę praktykę moralnego i politycznego niszczenia ludzi oraz kolejne
sankcje podejmowane przez Komitet Centralny, FJN, Radę Państwa,
IX Nadzwyczajny Zjazd, a ostatnio uzasadnienie potrzeby
internowania […] za sprzeczną z normami sprawiedliwości
i zachowaniem kultury politycznej.
Im bliżej końca, tym bardziej osobiste stawały się zdania, żeby nie
powiedzieć liryczne. Kończy się już trzeci miesiąc naszego
internowania. Zrozumiałym jest dla Was, że nie pozostaje to bez
wpływu na nas samych, a zwłaszcza na nasze rodziny i bliskich.
Chcielibyśmy zatym [tak w oryginale] wiedzieć, jakie muszą zaistnieć
warunki dla zakończenia naszego pobytu w odosobnieniu. […]
Jesteśmy pewni, […] że jako współtowarzysze wieloletniej pracy
w Biurze Politycznym […] zostaniemy przez Was zrozumieni [tak
w oryginale] i prośba nasza zostanie spełniona.
Na końcu znalazło się jeszcze coś w rodzaju partyjnej deklaracji
lojalności: Myślimy, że co do naszego […] zaangażowania się
w procesy umacniania socjalistycznej Polski, stabilizacji politycznej
i gospodarczej Kraju, jakie realizuje partia i W.R.O.N., nie wątpicie
i tak ocenicie potrzebę zwrócenia się przez nas do Was – kończył
Edward Gierek z wyrazami szacunku.
Odpowiedzi na list na razie nie było, dopiero w czerwcu 1982
Kazimierz Barcikowski spotkał się w Promniku z grupą Edwarda
Gierka. (5)
Ksiądz Dembowski
I mimo stanu wojennego zaczęła mieć poczucie, że wszystko idzie
w dobrą stronę, tylko że ludzie nie zauważają tego dobrego. Ksiądz
Dembowski na spotkaniach – raz w tygodniu, ponad dwie godziny –
wyławiał te dobre rzeczy, kierował modlitwę tam, gdzie była
najbardziej potrzebna. Kiedy był, na przykład, czas plotek na temat
prymasa Glempa – niczego nie tłumaczył. Prowadził modlitwę:
„Panie, polecamy ci księdza Prymasa i wszystkie jego trudne
sprawy. I polecamy ci to zło, które się szerzy, bo przecież Ty jeden
wiesz, jak to jest. Prymas to pokorny i dobry człowiek, jakie on
ciężary musi nosić”. Więc nawet jeśli wcześniej ktoś coś słyszał i się
oburzał – na Prymasa albo plotkarzy, wszystko jedno – to już
wiedział, jak ma się temu przeciwstawić. Jak narzekania było dużo,
ksiądz wskazywał mikrofon i mówił, że jak ktoś chce, to może do
niego biadolić. A potem pytał: „A kto nam obiecywał, że będzie
lekko? Czy wolelibyśmy żyć w czasach pierwszych chrześcijan albo
wojen? Rozejrzyjmy się dokoła”. I ludzie z grupy czuli, że im to
pomaga. Dostrzegali, że beznadzieja nie jest tak wielka, jak im się
przed chwilą zdawało.
Ogrodniczka zapamiętała, że ksiądz Dembowski dość wcześnie
zaczął mówić o tym, jak zmieniło się jego oburzenie na stan
wojenny; coraz częściej dostrzegał, że może bez niego nie stałoby
się wiele dobra. Opowiadał o internowanych, których odwiedzał,
dalekich od Pana Boga. A ponieważ byli wytrąceni ze zwykłego
życia, szukający sensu – rozmawiali. Z nim, z księdzem Janem
Sikorskim, któremu Prymas powierzył duszpasterstwo
internowanych w więzieniu na Białołęce. Najpierw nieufni, wracali do
tego, co znali z dzieciństwa. Bo większość przecież to znała. (A)
Akowsko
Odbicie Narożniaka, o którym RWE zaczęła szybko informować,
skojarzyło się „ulicy” od razu z akcją Szarych Szeregów z czasów
hitlerowskiej okupacji. Pod Arsenałem grupa „Zośki”, harcmistrza
Tadeusza Zawadzkiego, odbijała rannego „Rudego” –
podharcmistrza Janka Bytnara. I choć te dwie akcje różniły się –
Rudego odbijano nie ze szpitala, a z więźniarki, która z Gestapo na
Szucha przewoziła go na Pawiak, „ulica” traktowała te dwa
uwolnienia – z 1943 i z 1982 roku – jako znak tej samej aktywności
ruchu sprzeciwu. Tego nurtu.
Niedługo później zaśpiewał o tym Jan Krzysztof Kelus, ten od
„szosy E-7” i kaset, które sam, poza cenzurą, wydawał. Po
13 grudnia, już ukrywając się, Kelus współtworzył niezależne
wydawnictwo CDN. W lipcu ’82 i jego „trafiło” – znalazł się na
Białołęce, w celi z Januszem Onyszkiewiczem, rzecznikiem
Solidarności w „karnawale”, i Henrykiem Wujcem, jeszcze przed
Sierpniem redaktorem podziemnego „Robotnika”, a potem członkiem
„krajówki”. W tej Białołęce Kelus napisał Polski broadside, czyli
w więzieniu zasłyszaną opowieść prawdziwą o ponownym ocaleniu
Narożniaka Jana z rąk prokurator Bardonowej. Poszło w Polskę
błyskawicznie:
Mieli ze szpitala
wziąć go do więzienia
ale mu pomogli
chłopaki z podziemia…
Powołali
Do wojska specjalnie Mariusz nie chciał, ale go powołali. Nie chciał
kombinować odroczeń, bo co, potem miałby 28 lat i wzięliby go
w ostatnim momencie, jak kolegę? Wolał to mieć za sobą.
Z Warszawy było z nim sześciu, z jednym mocno się zakolegował.
W jednostce na Podkarpaciu wszystkich zapisali do ZSMP. Ale żeby
ktoś w to wierzył, to raczej nie. Mariusz był w tym dla przepustek.
Najpierw trzymiesięczna „unitarka”, potem przysięga. Rodziny
przyjeżdżały z wałówkami, robiły całe pikniki. Mariusz wysłał swoim
zaproszenie bez daty, bo dla niego to nie było żadne święto. Tego,
co go tam uczyli przez dwa lata, dałoby się przez rok – oceniał. Ale
byli darmową siłą roboczą. On wcześniej nie miał nic wspólnego
z budowlanką. A w jednej jednostce i w drugiej na rzecz miasta
budowali garaże albo i domy na rozkaz. A oficerowie wykorzystywali
ich, jak któryś coś potrafił – na przykład boazerie kłaść. I za dwa
tygodnie takiego czegoś dostawało się dwa dni urlopu.
Wtedy Mariusz jechał do domu i słuchał, jak koleżanka opowiada.
Że po którejś manifestacji spychali ludzi ze Starego Miasta na
Mostową, a ludzie siadali, gadali, śpiewali. Milicja któregoś razu była
na koniach, jeden spadł na tej Mostowej, koleżanka się śmiała.
Potem wracał do jednostki i znów: poligon, służba, warta,
przepustka, a najwięcej to jednak izba chorych i szpital. Dostawał,
jak wszyscy, kary za złe powieszenie ręcznika. Za buty
niewyczyszczone szły już nagany, a czasem i areszt. Siedział 45 dni,
dostał też Orzysz, jednostkę karną. W zawieszeniu na trzy miesiące,
na szczęście.
Śmiali się z kolegami, mimo tego, co im starszy rocznik robił.
Pady, przysiady, pompki. Regulaminowo można na jednym metrze
kwadratowym człowieka zamęczyć. Kaprale znowu kazali nago
tańczyć albo wisieć na sprężynach górnego łóżka. Po czterech
miesiącach takiej „rozrywki” jeden z kaprali dostał wyrok – trzy lata –
i było spokojniej.
Był w kompanii liniowej, wyszkolili go na sapera-kafarzystę, jeździł
w Bieszczady ratować zagrożone mosty – bo już umiał. A nauczył
się na takich „piórnikach” – kawałkach trotylu używanych dawno, po
wojnie, i na minach już wycofanych z NATO. Trochę śmieszne mu
się to wydawało.
Jak chodził „na lewiznę”, przebierał się „w cywilki”, w mundurze
nie lubił. (A)
Sądy i sejmy
W październiku ’82 rozpoczął się proces „śpiewaków” z więzienia
w Załężu. Tych, co to Hymnem internowanych uporczywie
wyrządzali szkodę interesom PRL. I chyba komendant więzienia nie
był zadowolony, kiedy Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego na
posiedzeniu w Rzeszowie wydał wyrok uniewinniający. O czym
major magister Nogieć, skrupulatnie, korespondując jak szef
z szefem, z pewnością poinformował pułkownika magistra Starszaka
w Warszawie.
Ale w tym samym październiku sejm uchwalił nową ustawę
o związkach zawodowych. Rozwiązywała wszystkie istniejące przed
13 grudnia i tym samym spowodowała likwidację Solidarności.
Rolnikom indywidualnym w ogóle nie przyznawała prawa do
zrzeszania się w związki, rządowi dała zaś uprawnienie do
przekazania majątku Solidarności związkom nowo tworzonym.
„Momenty były” – jak mógłby powiedzieć ktoś w „karnawale”
słuchający w radiowej Trójce „60 minut na godzinę”. Ludzie
demonstrowali. Mocno. No i dla „ochrony”, jak mówiły służby, były
też kolejne zatrzymania i aresztowania. (3)
Rocznicowo
To, co Agencja rozpatrzyła, przesłała do Urzędu Rady Ministrów i tak
to 13 grudnia 1982 – jakby naprawdę nie można było wybrać innej
daty – Prezes Rady Ministrów, generał Jaruzelski wydał
„Zarządzenie”. Jakie? „W sprawie organizacji jednostek naukowo-
badawczych i rozwojowych atomistyki”.
Zlikwidował Generał IBJ i porozsyłał w końcu wszystkich tych
fizyków, knujących w jednym miejscu, do trzech odrębnych
instytutów. Miały działać od nowego roku. To się nazywało
„reorganizacja”. Przeciwko temu rozbiciu protestowały i polskie,
i międzynarodowe środowiska naukowe. W czasopismach „Nature”
i „Science” ukazały się pełne oburzenia artykuły, podkreślające
zagrożenie dla rozwoju polskiej atomistyki. Bo przecież zerwała się
współpraca z zagranicznymi instytutami – czyli takie intelektualne
„łańcuchy dostaw”. Rozwiązano całe zespoły badawcze, także te
pracujące nad gazyfikacją węgla, część naukowców wyjechała
wkrótce za granicę. I tak jak nie mieliśmy energetyki jądrowej wtedy,
tak nie mamy jej dziś. (37)
U Tadeusza Rzeszótko na Kleczkowskiej się cieszą
11 listopada 1982 na Kleczkowską przychodzi wiadomość, że umarł
Leonid Breżniew – w celach entuzjazm. Nie dało się inaczej…
14 listopada 1982 wiadomość, że z Arłamowa wypuścili w końcu
Wałęsę. Też entuzjazm w celach, ale tym razem już ich biją.
A niedługo Tadeusza przeniosą. Do więzienia w Strzelinie. (B), (3)
Ofiary
W ciągu tego roku zginęło 29 osób. Zostali pobici na ulicy przez
ZOMO albo przez pijanego żołnierza; pobici w areszcie na
Rakowieckiej, w komisariacie, w komendzie MO, w ośrodku
internowania; postrzeleni albo poparzeni petardą milicyjną podczas
demonstracji; zatruci gazem łzawiącym, który dostał się do
mieszkania podczas rozpędzania manifestacji; utopieni w Wiśle;
popełnili samobójstwo po nakłanianiu do współpracy z SB:
Biała Podlaska – Wojciech Cielecki, 19 lat;
Częstochowa – Eugeniusz Wiłkomirski, 52 lata;
Dąbrowa Górnicza – Włodzimierz Jagodziński (? lat);
Gdańsk – Wacław Kamiński, 32 lata; Piotr Sadowski, 32 lata;
Giżycko – Zdzisław Jurgielewicz, 29 lat;
Jelenia Góra – Kazimierz Majewski, 46 lat;
Kielce – Stanisław Rak, 35 lat;
Kraków – Włodzimierz Lisowski, 67 lat;
Lublin – Mieczysław Późniak, 26 lat; Andrzej Trajkowski, 32 lata;
Michał Adamowicz, 28 lat;
Nowa Huta – Bogdan Włosik, 20 lat;
Poznań – Piotr Majchrzak, 19 lat; Wojciech Cieślewicz, 29 lat; Jerzy
Karwacki (? lat);
Rzeszów – Stanisław Kot (? lat);
Sobolewo (województwo lubelskie) – Franciszek Zdunek, 49 lat;
Szczecin – Władysław Durda (? lat);
Toruń – Jacek Osmański, 21 lat;
Warszawa – Stanisław Królik, 39 lat; Emil Barchański, 17 lat;
Mieczysław Radomski, 56 lat; Joanna Lenartowicz, 19 lat; Adam
Szulecki, 32 lata; Wanda Kołodziejczyk, 59 lat;
Wrocław – Kazimierz Michalczyk, 27 lat;
Załęże – Adam Grudziński, 36 lat; Mieczysław Rokitowski, 47 lat. (L)
Dary dla internowanych w „katakumbach” kościoła św. Marcina na ul.
Piwnej w Warszawie. Fot. Chris Niedenthal/Forum
Przemysław Gintrowski i Zbigniew Łapiński podczas koncertu
w prywatnym mieszkaniu, rok 1982. Fot. Jerzy Kosiński/Forum
Krzyże z kwiatów – jeden z symboli stanu wojennego. Tu ludzie
zgromadzeni wokół krzyża na placu Zwycięstwa (obecnie Piłsudskiego).
Fot. Wojciech Kryński/Forum
Msza święta za Ojczyznę odprawiana przez księdza Jerzego Popiełuszkę
w kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. Fot. Wojciech
Kryński/Forum
Niezależny pochód 1-majowy zorganizowany przez Solidarność
w Gdańsku, rok 1982. Fot. Zbigniew Trybek/Forum
Złowrogi komisariat
Przed 17 z komisariatu słychać było straszny krzyk. O 17 podjechała
wezwana przez milicjantów karetka. „Psychiczny” – powiedziano
sanitariuszom. Grzegorz nie mógł już ani iść, ani wstać. Zabrali go
na Hożą, sześć minut drogi, do szpitala pogotowia. Zostawili
w korytarzu skulonego i poszli szukać psychiatry. Ten uznał, że
pewnie narkoman, więc trzeba mu zrobić w psychiatryku płukanie
żołądka i będzie jak nowy. Grzegorz wymiotuje krwią, zjawia się
matka, przekonuje lekarza, żeby jednak do domu. Około 19 karetka
zabiera Grzegorza do punktowca za Juniorem.
W nocy, między kolejnymi zimnymi kompresami, które matka
kładzie mu na brzuch i wtedy mniej boli, syn opowiada jej, że
z Jezuickiej pamięta, jak jeden z milicjantów powiedział, że mają bić,
„żeby nie było śladów”. Dostał kilkadziesiąt ciosów łokciem i pałką
w brzuch. Rano czuje się bardzo źle, matka wzywa pogotowie. Koło
8 rano bada go lekarz na Hożej, daje zastrzyk przeciwbólowy i każe
nagrzewać brzuch termoforem. Matka wiezie go do domu, ale
zamawia jeszcze wizytę w przychodni rejonowej, lekarka przyjeżdża
około 17. Podejrzewa pęknięcie wątroby i wzywa karetkę
reanimacyjną. Mniej więcej o 19 Grzegorz jest w szpitalu na Solcu
i pojedynczymi słowami wyjaśnia chirurgowi Filipowi Grzejszczykowi,
że bili go w brzuch, aż stracił przytomność. Dostaje kroplówki, wiozą
go na blok operacyjny. Doktor zna się z Barbarą z Piwnej, pracował
tam w aptece, ale dopiero teraz dowiaduje się, że ona ma syna.
Operację przeprowadza doktor Leszek Karpiński, asystują Filip
Grzejszczyk i Marek Bagniewski. Karpiński jest przerażony. Jelita
pacjenta to miazga, nic nie mogą już zrobić. Zamknęli brzuch.
Wiedzieli, że chłopak umiera. O trzeciej nad ranem jest na OIOM-ie.
Masaż serca, dotlenianie, wstrząsy elektryczne. Koło południa –
jeszcze raz. Trochę po 13 Grzegorz umiera. W rubryce „przyczyny
śmierci” wpisują: tępy uraz brzucha, rozlane kałowe zapalenie
otrzewnej, przedziurawienie wstępnicy, wstrząs, niewydolność
krążeniowo-oddechowa. W rubryce „wywiad”: pobity przez
funkcjonariuszy MO. Matka dostaje środki uspokajające. Jest
14 maja.
Reportaż i film
O tym wszystkim napisała w 1981 roku Wiesława Grochola. Ludzie
ze Zbroszy opowiadali jej, jak jeden drugiego podtrzymywał, jak
władze chciały wyrwać wiarę… bo kościół urabia charaktery nie tylko
zewnętrzne, ale i od wewnątrz, jak się przekonali, że władza nie jest
taka mocna.
Grochola była dziennikarką „Tygodnika Solidarność”. Lata
wcześniej pisała dla „Po prostu”, symbolu odnowy po roku 1956.
Pisał tam również Jerzy Urban. Pobrali się w 1957 roku, rozwiedli
w 1968, kiedy ona dostała od cenzury swój pierwszy zakaz druku.
Drugi był w 1981, kiedy Jerzy Urban zamienił już pracę w tygodniku
„Polityka” na posadę rzecznika rządu Generała. Jesienią ’82
reportaż o Zbroszy czytała w odcinkach Wolna Europa, Krzysztof
Krauze dowiedział się, że wieś chce iść do Papieża, pojechał do
księdza Sadłowskiego, ekipa Studia dostała od Urzędu do spraw
Wyznań zakaz kręcenia we wsi. Ale kręcili.
Kiedy ruszyła już pielgrzymka do Częstochowy, nad głowami
idących tam i z powrotem latały helikoptery służb. Nawet kiedy
uczestniczyli we mszach, odprawianych przez księdza Czesława na
polu, koło stodoły – jak to w drodze. Wieczorami, szykując się do
snu, ludzie opowiadali „do kamery” historię starań o swój kościół.
16 czerwca 1983 do Częstochowy doszli, ale na Błonia pod
klasztorem SB ich nie wpuściła, a milicja zabrała ekipie prawie
wszystkie nakręcone już materiały. Pielgrzymi rozdzielili się potem
i przechodzili przez kordon po jednej, dwie osoby i całą noc czekali
na Błoniach. W deszczu, pod drzewami, klęcząc z różańcami
w dłoniach. Podczas porannej mszy nawet nie zobaczyli Papieża,
tylko słyszeli jego słowa: Wymagajcie od siebie, nawet jeżeli nikt od
was nie będzie wymagać. I ze szczęścia podrzucali do góry swojego
księdza.
Ekipa dograła potem nowe zdjęcia – w szklarni u znajomych.
Kolaudacja gotowego filmu odbyła się rok później, w czerwcu ’84.
Nosił tytuł Jest. Bo to był film o tym, co jest zawsze. O dotknięciu
Prawdy.
Potem krążył na kasetach wydanych przez podziemną oficynę
Nowa. Pokazywano go po znajomych, w kościołach. W 1984 roku
dostał nagrodę podziemnej Solidarności i paryskiej „Kultury”.
Dopiero pięć lat później władze pozwoliły wyświetlać go legalnie.
(56), (57), (58), (59), (K)
A co w partii?
Członkowie partii też bardzo konkretnie reagowali na stan. Od
13 grudnia 1981 do czerwca 1982 ubyło ich z partyjnych list
227 tysięcy. Do końca lutego 1983 była to już liczba 348 tysięcy.
Jedna trzecia z nich złożyła legitymacje i poprosiła o skreślenie
z listy członków. Reszta przestała po prostu płacić składki i po
pewnym czasie została z listy członków partii usunięta. (1)
Obywatelskie
Andrzej świetnie znał historię swojego regionu. Wiedział, że w czasie
Powstania Listopadowego tworzyły się tu obywatelskie komitety –
zbierały pieniądze dla Skarbu Państwa na wyposażenie wojska. To
samo działo się w okresie Powstania Styczniowego. Płocki oficer
Józef Oxiński parę kilometrów od Sieradza organizował na polecenie
Rządu Narodowego oddział. Pieniądze, żywność, mundury były
stąd. Kobiety szyły nie tylko szarfy – jak kiedyś nazywano bandaże –
ale i czapki, szewcy robili buty. To był wielki potajemny wysiłek, bo
przecież administracja była rosyjska.
Przed wojną 1920 roku obywatelskie komitety doprowadziły do
tego, że w Kaliszu i Sieradzu powstał 203 ochotniczy pułk ułanów,
który – zdaniem niektórych historyków – przesądził o zwycięstwie tej
wojny. Tutaj organizowano dla pułku konie, tutaj ćwiczyli.
A jeszcze przedtem, w 1918 roku silna była tu Polska Organizacja
Wojskowa – tworzył ją Józef Spychalski, potem, w czasie II wojny,
cichociemny. Brat Mariana, przedwojennego komunisty, który
w 1944 roku został, niestety, współautorem Manifestu PKWN,
a potem członkiem KC i marszałkiem Polski.
Pulsowanie tego nurtu Andrzej czuł bardzo mocno. (D), (60)
Ofiary
W ciągu tego roku zginęło 25 osób.
Zostali pobici podczas internowania, pobici w areszcie śledczym,
oczekując na rozprawę, pobici w komisariatach MO, pobici przez
patrol ZOMO, pobici na ulicy przez „nieznanych sprawców”; zmarli
na zawał już po wypuszczeniu z internowania, wezwani na
przesłuchania w komendzie MO; zmarli trafieni podczas
demonstracji pociskiem gazowym z bardzo bliskiej odległości albo
na zawał serca czy obrzęk płuc po gazie, kiedy uciekali przed
ZOMO, które rozpraszało demonstrację. Wedle oficjalnych wersji
popełniali samobójstwo w areszcie, w więzieniu albo już po
zwolnieniu. Ciała niektórych znajdowano na bocznicy kolejowej,
powieszone na płocie Stoczni Gdańskiej czy na drzewie pod
miastem albo wyławiano z Odry, Nysy, Wisły:
Białystok – Zbigniew Simoniuk, 33 lata;
Bydgoszcz – Zenon Błeszczyński, 24 lata;
Gdańsk – Jan Samsonowicz, 39 lat; Jacek Stefański, 25 lat;
Gorzów Wielkopolski – Henryk Wasiluk, 28 lat;
Hanna (wieś w województwie bielsko-bialskim) – Zbigniew
Szymański (? lat);
Katowice – Ryszard Kowalski, 44 lata;
Kraków – Bernard Łyskawa, 56 lat; Ryszard Smagur, 29 lat;
Nowa Huta – Andrzej Szewczyk, 22 lata; Janina Drabowska, 63 lata;
Nysa – Bogusław Podboraczyński, 21 lat;
Okuniewo (województwo warszawskie) – Zdzisław Miąsko, 29 lat;
Poznań – Jan Ziółkowski, 56 lat; Krzysztof Skrzypczak (? lat);
dominikanin o. Honoriusz (Stanisław Kowalczyk) (? lat);
Pszczyna – Józef Larysz, 41 lat;
Radom – Jacek Jerz (? lat);
Warszawa – Marek Kuchta, Grzegorz Przemyk, 19 lat; Andrzej
Gąsiewski, 29 lat;
Wrocław – Jerzy Józef Marzec, 21 lat; Jerzy Wędrowny, 28 lat;
Włodzimierz Witkowski, 31 lat;
Nieznane miejsce – Andrzej Grzywna, 62 lata. (L)
Pożegnania
Latem Początkująca żegnała się z Drugą Wyrzuconą. Jej rodzice byli
na Zachodzie od 1968 roku, musieli wtedy wyjechać jak wielu innych
usuniętych z pracy. Druga Wyrzucona chciała ich odwiedzać,
chodziła na Koszykową do biura paszportowego i odbierała kolejne
odmowy, a mama, starzejąca się już, chorowała. Ojciec, kiedyś
wykładowca w szkole partyjnej, był dawniej zaprzyjaźniony
z Rakowskim, w 1975 roku zadzwonił do niego z tego
kapitalistycznego świata i poprosił o pomoc w uzyskaniu paszportu
dla córki. Zadziałało i Druga Wyrzucona kilka razy pojechała do
rodziców, syna zostawiała w Polsce, bo inaczej by jej nie wypuścili.
Nie bardzo tę „huśtawkę” wytrzymywała. W 1984 roku ich
„rzemiosło” upadło, dziecko musiało jeść, popularna wtedy
dostawczyni mięsa, czyli „baba z cielęciną” za byle kostki „śpiewała”
nieziemskie pieniądze. Nagle, w 1984, paszport dostał także syn.
Druga Wyrzucona podczas wakacji pojechała więc do rodziców
z nim. Nie do końca umówili się z mężem, że zostaną, ale to było
właściwie do przewidzenia. Dwa lata później i jemu udało się do nich
dojechać, a u Początkującej został ich pies i fotel, w którym mama
Drugiej Wyrzuconej siadywała lata wcześniej, będąc z nią w ciąży.
(K)
Ksiądz
Ksiądz Jerzy miał już za sobą 32 odprawione uroczyście Msze za
Ojczyznę. Od stycznia ’82 w każdą ostatnią niedzielę miesiąca,
z homilią przepisywaną potem przez ludzi na kartkach, przebitkach,
z aktorami czytającymi wiersze od ołtarza. Modlił się do Matki Bożej
oszukanych, bitych, poniewieranych, prosił o wytrwanie. Mówił
o krzyżu, bo w tym znaku zwyciężysz. Ale i o kryzysie pracy,
o pojednaniu, któremu nie służą działania władzy, o godności,
chrześcijańskim wychowaniu, życiu w prawdzie, sprawiedliwości.
Jako rezydent w parafii świętego Stanisława Kostki ksiądz
Popiełuszko prowadził duszpasterstwo pielęgniarek, a od sierpnia
1980 zaangażował się w Duszpasterstwo Ludzi Pracy.
Szczególna więź łączyła go z hutnikami. Na pierwszą mszę, którą
miał odprawić w Hucie Warszawa, szedł niepewny, a kiedy znalazł
się za bramą, w szpalerze oczekujących go ludzi nagle usłyszał
oklaski. W notatkach zapisał potem, że był pewien, że idzie za nim
ktoś ważny. Ale okazało się, że to księdza Jerzego hutnicy
oklaskiwali, tak jakby w nim witali cały Kościół.
Inwigilacja
Tadeusz nie mógł jeszcze wtedy wiedzieć, że SB już w drugiej
połowie 1982 roku zaczęła „rozpracowywać” księdza. Był
inwigilowany przy pomocy co najmniej czterech tajnych
współpracowników, w tym jednego duchownego. W grudniu ’83
w Pałacu Mostowskich prawa ręka prokurator Bardonowej, Anna
Jackowska, odczytała księdzu decyzję o wszczęciu śledztwa
w kierunku przestępstwa […] że przy wykonywaniu obrzędów
religijnych […] w wygłaszanych kazaniach nadużywał wolności
sumienia i wyznania w ten sposób, że permanentnie oprócz treści
religijnych zawierał w nich zniesławiające władze państwowe treści
polityczne, a w szczególności pomawiał, że te władze posługują się
fałszem, obłudą i kłamstwem, poprzez antydemokratyczne
ustawodawstwo niszczą godność człowieka, a także pozbawiają
społeczeństwo swobody myśli oraz działania, czym nadużywając
funkcji kapłana, czynił z kościołów miejsce szkodliwej dla interesów
PRL propagandy antypaństwowej. Za to groziła kara 10 lat
więzienia.
Po przesłuchaniu w mieszkaniu księdza na Chłodnej
przeprowadzono rewizję, a na jej wynik przed domem od razu
czekali telewizyjni dziennikarze. Esbecy błyskawicznie wynieśli
przed kamery granaty łzawiące, naboje do pistoletu maszynowego,
materiały wybuchowe, farby drukarskie – podrzucone do mieszkania
przez nich samych.
Księdza zatrzymano, dzięki interwencji sekretarza Episkopatu
następnego dnia zwolniono, ale dziennikarze już opowiadali
w gazetach i radiu o garsonierze obywatela Popiełuszki, księdza
wzywano na kolejne przesłuchania.
W tym właśnie czasie rozmawiał z nim Tadeusz. Po którejś
z takich rozmów nocował u znajomych na Żoliborzu, o szóstej rano
przyszła milicja, zobaczyli jego przepustkę wystawioną w Strzelinie
w lutym. Trochę zgłupieli, ale zawieźli na komendę, trzymali tydzień,
przerzucali z celi do celi. W każdej kolejnej Tadeusz namawiał
aresztantów, żeby się do niczego nie przyznawali i nie składali
zeznań. Wreszcie zawieźli go nyską do Strzelina, a tam za tę
„wolność” przedłużyli mu wyrok o 63 dni. Bo nadużył zaufania sądu
i wykorzystał pobyt na kontakty z opozycją polityczną.
Jak zawsze przed amnestią – taki zwyczaj – zaostrzały się
w więzieniu rygory, coraz częściej były w celach kipisze. Ale jeszcze
podpisywali list w sprawie chorego kolegi, jeszcze układali Kodeks
więźnia politycznego. W poniedziałek, po ogłoszeniu amnestii,
włączyli na full radio, którego nie udało się strażnikom znaleźć, a tym
razem już je zabrali. Tadeusz potem żałował. Bo jednak nie wszyscy
wyszli, więc ci, którzy zostali, nie mieli już czego słuchać.
Niedługo po tym, jak wyszedł, choroba mu się cofnęła. (B), (63),
(64), (65)
Społeczność
Jeszcze przed II wojną namówiła gospodynie, żeby piekły zawsze
dodatkowy bochenek chleba, zbierała je potem i zanosiła
potrzebującym. Jesienią i zimą ’44 roku ukrywała w Betlejemce
żydowskie małżeństwo, państwa Rajców z sąsiedniego Frydmana.
Sama przeniosła się wtedy do groty pod domkiem. Trzyletnia wtedy
córeczka Rajców, już jako dorosła wspominała, że w tę noc, kiedy
rodzice zjawili się w Betlejemce, matka spytała Panią ze Skałki, co
będzie, gdy przyjdzie gestapo. A ona natychmiast odpowiedziała:
Wtedy chwycimy się za ręce i razem pójdziemy do nieba!
Po wojnie prowadziła w Dursztynie szkołę, mniejsze dzieci uczyła
po domach szycia, majsterkowania. Coraz starsza Mieczysława
oddała Betlejemkę siostrom niepokalankom, które w 1970 roku
osiadły w Dursztynie. Trzy lata później zamieszkał też we wsi ksiądz
Franciszek Blachnicki, moderator ruchu „Światło-życie”, wciąż
przyjeżdżało na „Skałkę” bardzo wiele osób duchownych i świeckich,
ludzie pełni rozterek, z niepoukładanym życiem. Po rozmowach
z Mieczysławą zmieniali się. W połowie lat 70. arcybiskup Karol
Wojtyła przysłał jej list z podziękowaniem za tę pracę…
Terapia
Przy tym kościele – tak jak przy wielu innych wtedy w Polsce –
wspólnota trzeźwościowa już działała, ale Jacek rozumiał, że sama
relacja z transcendencją, taka od człowieka „w górę”, pionowa – nie
wystarczy. Składane przy ołtarzu z najlepszą intencją przyrzeczenia
trzeźwości nie każdemu pozwalały się w niej utrzymać. Jacek czuł,
że do trzeźwości potrzebna jest także nowa relacja: z ludźmi
i z samym sobą. Pozioma.
I jakby na zawołanie, jesienią ’84, dostał „z województwa”
propozycję, żeby zorganizować porządną poradnię odwykową. Ale
w tamtym czasie taka poradnia to był najczęściej lekarz,
pielęgniarka, wszywanie esperalu. Żadnego rozmawiania o tym, co
kto czuje, jakie ma problemy, co mu w życiu nie idzie, czego się boi,
dlaczego ma poczucie daremności, winy, nienadawania się.
Dlaczego siebie nie akceptuje, nie wierzy w swoją wartość, po co tu
w ogóle jest.
Jacek miał już wtedy za sobą sześć miesięcy abstynencji. Zgodził
się tę poradnię zorganizować. Kilka lat później w wywiadzie, który
Początkująca zrobiła z nim dla „Tygodnika Powszechnego”,
opowiadał: Nie wiedziałem, jak się człowiek czuje w ciężkim ciągu
alkoholowym, ale to, co przeżyłem: kace, całe to zamieszanie, jakie
alkohol wprowadził w moje życie – to wszystko pozwalało mi wierzyć
ludziom, którzy mówią, że alkoholizm to wielkie, śmiertelne
cierpienie… Własną abstynencję traktowałem jako coś, co mam
innym do zaofiarowania.
Zaczął od czajnika, szklanek na herbatę i rozmawiania. O fazach
uzależnienia, o jego skutkach, o tym, co komu leży na duszy. Jeśli
było trzeba, zaprzyjaźniony lekarz z Zakopanego przyjmował na
oddział na odtrucie, a u Jacka były przede wszystkim rozmowy,
z czasem także nauka rozpoznawania emocji, ich związku z piciem.
Psychologowie
To intuicyjne na początku podejście zyskało wkrótce niezwykłe
wsparcie. W 1984 roku szefem Polskiego Towarzystwa
Psychologicznego był Jerzy Mellibruda – psychoterapeuta po UJ
i stażu u słynnego Antoniego Kępińskiego.
W dwóch maleńkich pokoikach PTP na UW zastanawiali się, co
mogą zrobić z tą swoją psychoterapeutyczną tendencją do
pozytywnego działania po rozpędzeniu Solidarności. Z ekspertyz
wynikało, że niedługo Polacy będą pić 18 litrów na głowę rocznie,
a to mogło oznaczać poważne problemy.
Uruchomili w PTP program badawczy, który wyniki badań
wprowadzał od razu do praktyki. Stało się nią Studium Pomocy
Psychologicznej. Skoncentrowali się na tym, jak ulepszyć
pomaganie pijącym i ich rodzinom. Zbadali ponad tysiąc
pracowników lecznictwa odwykowego i placówek psychiatrycznych.
Okazało się, że ci, którzy pracowali w odwyku, nie lubili swojej pracy
i pacjentów, nie wierzyli, że można im pomóc. A pacjenci z kolei nie
chcieli się leczyć, czuli się wyrzutkami. Te dwie grupy znajdowały się
w bardzo podobnej sytuacji.
W PTP przyjęli założenie, że z tych dwóch „bied” wyniknie jakiś
rodzaj mocy. Trzeba tylko uruchomić wewnętrzny potencjał
rozwojowy pracowników odwyku, a nie tylko „ulepszać” ich
zawodowo. I od razu tworzyć środowisko, które będzie się
wzajemnie inspirować.
Ponad dwieście osób przeszło szkolenia interpersonalne we
wspólnych grupach: profesjonalistów, trzeźwiejących alkoholików
i członków ich rodzin. To było mocne doświadczenie, kiedy jedni
i drudzy zauważali w sobie nawzajem żywych ludzi, a nie tylko
sztywne i nielubiane role. Niepijący alkoholicy okazali się
najlepszymi nauczycielami mechanizmów trzeźwienia. Pomału
w skostniałych strukturach odwyku zaczęły się skuteczne działania,
bo uczestnicy szkoleń z całej Polski zaczęli ze sobą współpracować,
wspierać się.
Po latach Mellibruda został szefem stworzonej przez siebie
Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych. No
ale to później, później…
A w tym 1984 roku Jacek, uczestnicząc w Studium, wzbogacał
pracę swojego ośrodka. Dbał o relację człowieka ze sobą i z innymi,
i o relację z transcendencją. A ojciec Jacka, architekt, zaczął prace
nad budową nowego kościoła w Dursztynie. (H), (K), (68)
Śmierć Księdza
Jesienią ’84 Początkująca jest cały czas w redakcji „Przeglądu
Katolickiego”. Zespół trochę się poznał, trochę skonsolidował.
W październiku musiał relacjonować zaginięcie księdza Jerzego.
Potem jego pogrzeb.
Jeszcze latem z prokuratorskich zarzutów wobec Księdza nic nie
wyszło, w lipcu jak zwykle była amnestia, do procesu nie doszło. Ale
12 września radziecka gazeta „Izwiestia” oskarżyła księdza Jerzego
o nienawiść do socjalizmu, bo […] ściśle współpracuje z zaciekłymi
kontrrewolucjonistami i ma się wrażenie, że nie czyta z ambony
kazań, lecz ulotki napisane przez Bujaka.
Kilka dni później Urząd do Spraw Wyznań zażądał od Episkopatu,
aby przestał tolerować wystąpienia niektórych duchownych, w tym
księdza Jerzego. A ten nagle zaczął dostawać dziesiątki anonimów,
w których grożono mu, że zostanie drugim – po Przemyku –
bohaterem narodowym. Kolejne dwa dni później rzecznik rządu
Jerzy Urban, piszący pod pseudonimem Jan Rem felietony
w tygodniku „Tu i Teraz”, nazwał kazania Popiełuszki seansami
nienawiści, radio i telewizja powtarzały to potem nieustannie.
Zniknięcie
Aż przyszła sobota 19 października i Ksiądz zniknął. Pojechał
odprawić mszę w Bydgoszczy, nie wrócił do Warszawy. W niedzielę
„Dziennik Telewizyjny” podał informację o uprowadzeniu Księdza.
Kto? Dlaczego? Nie powiedziano. Zaraz po tej wiadomości do
kościoła na Żoliborzu napłynęli ludzie, o dziesiątej wieczorem
odprawiono mszę w intencji ocalenia, o północy – kolejną.
Następnego dnia msze zaczęły się o siódmej rano.
W poniedziałek Episkopat i Kuria Warszawska wydały
komunikaty, prosiły wiernych o modlitwy, a władze o odnalezienie
zaginionego i wyjaśnienie oburzającego całe społeczeństwo
niegodziwego napadu na niewinnych ludzi. Prosiły też, by kierowca
księdza Jerzego, Waldemar Chrostowski, który wtedy uważany był
za jedynego świadka tego, co się stało, mógł jak najrychlej powrócić
do swojej rodziny.
We wtorek, 23 października, MSW przywiozło go do Warszawy,
przyjechał do kościoła Świętego Stanisława Kostki, został na
plebanii. Miał uciec z szybko jadącego samochodu, do którego jego
i Księdza zabrali nieznani ludzie. W dłoni szarpiącego go człowieka
zostawił kawałek marynarki. Kajdanki na rękach miały mu się
otworzyć przy uderzeniu w drzwi wozu.
We środę, 24 października, władze ujawniły, że zatrzymani zostali
oficerowie Służby Bezpieczeństwa. W Rzymie Jan Paweł II modlił
się z wiernymi o powrót kapłana, w kościele na Żoliborzu cały czas
trwało czuwanie.
W czwartek, 25 października, Początkująca zapisała w notesie, że
Jerzy Urban na konferencji prasowej, na której jak zwykle skupiał się
tłum zagranicznych dziennikarzy, zapowiedział, że śledztwo
nadzoruje minister Kiszczak i osobiście przekaże informacje
społeczeństwu. Brzmi to tak, jakby już coś było wiadomo.
Wieczorem jednak pojawia się komunikat, że wyniki śledztwa będą
za 2–3 tygodnie. W głównym wydaniu Dziennika orędzie Prymasa:
„nie mając znaku o życiu Księdza Popiełuszki, obawiamy się, że
mogło i w Polsce dokonać się zabójstwo, jak tego przykłady
mieliśmy w krajach dotkniętych plagą terroryzmu”.
W piątek, wedle notesu od 7 rano, najważniejszą wiadomością
w radiu jest zapowiedź zaczynającego się zaraz Plenum KC partii,
początek ma być transmitowany. Czy to coś znaczy? Takich
transmisji zwykle nie było. Przed 9 redaktor Małczyński, często
rozmawiający w radiu z towarzyszami sekretarzami, ciepłym głosem
miękkiego propagandzisty podaje podsumowanie kolejnych plenów
po Sierpniu i po 13 grudnia. Partia jest w tej relacji obrończynią ładu,
porządku i spokoju. W dziennikach radiowych o 16 nic o Księdzu, za
to relacja z plenum. Radia węgierskie i rosyjskie lansują wersję, że
księdza porwała ekstrema Solidarności. W głównym DTV informacja,
że Plenum wydało jakieś oświadczenie, ale że przeczytają je
w następnych dziennikach. Po dzienniku – relacja z Jazz Jamboree.
W kościele na Żoliborzu ksiądz Jan Sikorski odprawia drogę
krzyżową z udziałem 200 kleryków Warszawskiego Seminarium
Duchownego.
W sobotę, 27 października, w radiu i telewizji ujawniono nazwiska
porywaczy – pracowników IV Departamentu MSW, zajmującego się
zwalczaniem Kościoła katolickiego. To naczelnik jednego
z wydziałów Grzegorz Piotrowski – ten sam, który podpisywał się
pod dokumentami w teczce „Koteria”, i dwaj funkcjonariusze: Leszek
Pękala i Waldemar Chmielewski. O tym, że Ksiądz został związany,
skatowany, wepchnięty do bagażnika samochodu i na tamie
włocławskiej – w worku, obciążony kamieniami – wrzucony do Wisły,
nie ma mowy, choć Warszawa o tym huczy. Z notesu Początkującej:
Biskupi odprawiają msze w całej Polsce, Prymas – w Katedrze.
W niedzielę dziennik radiowy w południe zaczyna się od
oświadczenia Kiszczaka, że prawo jest w kraju jedno […]. Dalej:
Jerzy Małczyński znów komentuje Plenum partii i podkreśla
potępienie partii wobec wszelkich aktów bezprawia. W poniedziałek
w południowym dzienniku radiowym komunikat MSW: rozpoczęto
poszukiwania ciała księdza Popiełuszki na Wiśle pod Toruniem
i Włocławkiem. Ale w dzienniku o 18 nic, o 19 też nic. O 19.15 nagle
jakaś smutna skrzypcowa muzyczka, choć przedtem było coś z Jazz
Jamboree.
Znalezienie?
We wtorek w notesie zapis: o 18 radio informuje, że do episkopatu
przyszedł list z żądaniem okupu. Wygląda to tak, jakby chwilowo
jakaś konkurencyjna koncepcja informacyjna wzięła górę. W DTV
pierwsza wiadomość: komunikat MSW o odnalezieniu zwłok
Księdza. Potem reportażyk z Włocławka, z poszukiwań, w którym
kilku uśmiechniętych mężczyzn w cywilu i mundurach coś robi przy
sprzęcie dla płetwonurków. Potem kilka innych, krótkich wiadomości
i 15 minut o samochodach dla rolnictwa. Potem wieczorny film. Po
filmie rozmowa z sekretarzem KC „od kultury”, Waldemarem
Świrgoniem – mówi o pluralizmie w kulturze, że już go mamy.
Kiedy informację o znalezieniu ciała Księdza ogłosił wiernym po
wieczornej mszy na Żoliborzu ksiądz Andrzej Przekaziński
z Muzeum na Solcu, wybuchł szloch. Nie udało się zaintonować
pieśni Któryś za nas cierpiał rany. Ksiądz Felek Folejewski, pallotyn
ze Skaryszewskiej, próbuje ukoić rozpacz, woła: „Ludzie drodzy! To
jest ziarno rzucone w ziemię. To jest błogosławieństwo, bo głupim
zdawało się, że umarł”. Kościół powtarza trzy razy: I odpuść nam
nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom.
W kolejnych dniach brakowało ornatów, tylu księży – także ten ze
Zbroszy, Czesław Sadłowski – modliło się na Żoliborzu, odprawiało
msze.
W nocy ciało Księdza zostało potajemnie przewiezione do
Zakładu Medycyny Sądowej w Białymstoku. Lekarze spisali protokół
oględzin: Zwłoki ubrane w czarne spodnie zabrudzone ziemią na
całej powierzchni, sutanna koloru czarnego podwinięta do pasa. Do
obu nóg przywiązany jest worek jutowy, w którym znajdują się
kamienie. Przywiązany jest w ten sposób, że białym, plastikowym
sznurem skręconym z kilku włókien przywiązany jest do obu nóg
w ten sam sposób, że końcówki sznura wzdłuż pleców biegną do
szyi. W środę 31 października miała się w Białymstoku odbyć sekcja
zwłok.
Droga
W Białymstoku, potem w drodze na Żoliborz i aż do pogrzebu byli już
dziennikarze „Przeglądu…”. Zebrali później wszystkie notatki i tak
powstał tekst zatytułowany Droga. Cenzura nie zgadzała się na
sformułowania w każdym niemal akapicie. I nie zgadzała się też na
zaznaczanie ingerencji, jak pozwalała na to ustawa: [- – - -] [Ustawa
z dn. 31 VII 81 r., O kontroli publikacji i widowisk art. 2 pkt 1.2 (Dz.U.
nr 20, poz. 99, zm. 1983 Dz.U. nr 44, poz. 204)].
Żeby materiał mógł się w ogóle pokazać, redakcja wprowadzała
swój znaczek – trzy kropki w zwykłym nawiasie – tak jak zwykle
zaznacza się skrót zrobiony w tekście – żeby dać czytelnikom
sygnał, że czegoś brakuje.
Opowiedzieli więc, jak 2 listopada w Białymstoku trzy siostry
szarytki ubierały ciało do trumny w czerwony, symbolizujący
męczeństwo ornat, trzy kropki, w ręku krzyż, trzy kropki i różaniec od
Jana Pawła II. Opowiedzieli, jak ośmiu mężczyzn niosło trumnę do
karawanu, jak karawan jechał przez miasto w ciasnym szpalerze
klęczących i płaczących ludzi, jak do granicy archidiecezji
towarzyszyła mu kolumna kilkuset samochodów, po drodze
zatrzymywały się pekaesy, zapalały światła, włączały klaksony,
a biskup błogosławił klęczący na szosie tłum ze zniczami. I potem:
niemal godzina po godzinie.
O 15 na Żoliborzu czekano na trumnę. Modlitwy trwały, tak jak
przez ostatnie dni. W dolnym kościele posadzka pokryta była
transparentami. Jakimi? Tu już trzy kropki. Wokół kościoła tłumy
ludzi i już 450 porządkowych, a to wciąż mało. Grób przy kościele
już wykopany. Władze wolały, żeby pochować Księdza w rodzinnej
parafii, Suchowoli pod Dąbrową Białostocką. A jeśli nie tam, to na
Powązkach. Matka Księdza nalegała: „Tutaj są ludzie, którzy go
kochają, więc niechaj tu zostanie”. Prymas pozwolił.
Na Żoliborzu było coraz zimniej, wiatr przenikliwy, droga, którą ma
przejechać karawan, wysłana kwiatami. W kościele też morze
kwiatów – na ołtarzu, wokół białego katafalku, siostry układają
wieńce, bukiety. W modlitwach jeden motyw: musimy zwyciężyć
w sobie nienawiść i wyjść z poczuciem moralnego zwycięstwa dobra
nad złem. W kościele tłum, duszno, ktoś woła lekarza, dzieci siedzą
na podłodze, mały chłopiec, zmęczony, układa się przy katafalku do
snu.
O 18.30 przyjaciele Księdza wnoszą trumnę, za nią Ojciec
i Matka. Potężne Boże, coś Polskę, dzwony. Msza, Apel
Jasnogórski, potem od jednych bocznych drzwi do drugich dziesiątki
tysięcy ludzi szeregiem przechodzą w skupieniu przed trumną.
Wokół kościoła znicze, transparenty, na nich… trzy kropki. Potem
głośne i powtarzane wiele razy Odpuść nam nasze winy, jako i my
odpuszczamy. To już bez kropek.
W podziemiu odpoczywają po dziesięciu godzinach dyżuru
porządkowi, dziewczyny w czerni wciąż robią kanapki, herbatę. Co
się dzieje w kościele i wokół? Wciąż trzy kropki. Trzy kropki. Przy
trumnie co 20 minut zmieniają się warty. Kto tam stoi? Trzy kropki.
Śpiewają pieśń, która stała się hymnem tego kościoła. Trzy kropki.
Czytelnik wie, ale nie może tego wiedzieć z gazety. Ojczyzno ma,
tyle razy we krwi skąpana…
Wokół kościoła konfesjonały, kolejki do spowiedzi. Nad głównym
wejściem, na balkonie powstaje ołtarz, budują też duży drewniany
katafalk. Ludzie cisną się, żeby przejść przed trumną, któryś z księży
staje na ogrodzeniu, zaczyna Ojcze nasz, tłum się uspokaja.
O północy 3 listopada modli się chyba cały Żoliborz. Kolejka do
trumny poskręcana, aż do placu Inwalidów, kawał drogi. Nie ma już
miejsca na kwiaty, siostry wieszają ogromne bukiety na ogrodzeniu.
Przez megafony homilia: Myślicie, że on nas opuścił? On nam teraz
będzie pomagał, choć inaczej niż dotąd. To chyba ksiądz Felek
Folejewski. Nowe kolejki, do komunii – wokół murów kościoła. Na
schodach ołtarza śpi pielęgniarka w czepku, porządkowi. W środku
nocy, o drugiej, trzeciej, księża, którzy wciąż spowiadają na dworze,
otulają się kocami, bo zimno. Wewnątrz napominają się mali
ministranci, żeby na jutro mieć czyste koszule. W korytarzach
podziemia schną tablice. Trzy kropki. O czwartej rano aktorka czyta
od ołtarza wiersz napisany właśnie przez księdza Zieję. We mgle, na
zewnątrz widać prawie gotowy katafalk. Flaga spływa ze szczytu
kościoła na plac. O piątej przy trumnie zostaje tylko rodzina.
O szóstej trumna jest już na zewnętrznym katafalku. O siódmej
schodzą się poczty sztandarowe. Jakie? Trzy kropki, trzy kropki.
Ludzie są na ulicach dokoła, na dachach domów.
Około 9 przez megafony ktoś czyta homilię księdza Jerzego:
Dążenie do prawdy wszczepił w człowieka sam Bóg. Z tłumu
podnoszą się wciąż nowe transparenty – trzy kropki, trzy kropki, trzy
kropki. Wszystkie o Solidarności, o przebaczaniu, o tym, że Duszy
zabić nie mogą. Te kropki są jak puste ramy obrazu noszone
w procesjach w latach 60. – tak samo znaczą zabraną Prawdę.
Nowe kwiaty, nowe znicze. Przy katafalku rodzice. Samotni. Boże,
coś Polskę, fragment homilii, zło dobrem zwyciężaj. Prymas i biskupi
przy ołtarzu, dzwony. Trzy razy powtarzane I odpuść nam nasze
winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. Msza. Homilia
Prymasa: kto umiera dla Pana, staje się jak kiełkujące ziarno.
Procesja wokół kościoła i złożenie trumny do grobu. Prymas,
koncelebranci, poczty sztandarowe odchodzą. Przy grobie klęczą
wciąż Matka i Ojciec.
W głównym dzienniku o 19.30 informacja o pogrzebie zajęła pięć
minut – trzy to fragmenty homilii Prymasa. A wieczorem znów
tysiące zniczy wokół ogrodzenia, na sąsiednich ulicach, na
trawnikach, na placu wtedy Komuny Paryskiej, dziś Wilsona. Znów
tysiące ludzi w kolejce – żeby w wielkiej ciszy na moment stanąć
przed grobem Księdza, wokół którego kwietny mur. Niektórzy płaczą,
ale idą skupieni, spokojni. Idą razem. I tak będziemy szli – kończyła
się relacja „Przeglądu…”.
Mogła powstać dzięki notatkom wielu dziennikarzy i tak była
podpisana: Zespół. Ale ubierała te notatki w słowa tekstu Małgorzata
Niezabitowska razem z Początkującą. Mnóstwo rzeczy się tam nie
zmieściło. To, co osobiste: o tym, jak o trzeciej nad ranem
Początkująca na ławeczce pod ścianą w podziemiu dzieliła się suchą
bułką z Przemkiem Gintrowskim. Albo jak o świcie z wieży spojrzała
na dół – ludzie byli nie tylko na przykościelnym placu, ale
w okolicznych uliczkach i ulicach, na wielkim placu Komuny
Paryskiej. Pół miliona? Może więcej.
Ale nie zmieściło się i to, co publiczne i wspólne: o tym, jak Karol
Szadurski, inżynier z Huty Warszawa, mówił na pogrzebie: ksiądz
Jerzy słyszał, jak biją dzwony wolności, słyszał, jak modlą się serca.
Jak żegnali Księdza ludzie z Duszpasterstwa Służby Zdrowia i Lech
Wałęsa. O tym, że przy trumnie byli najważniejsi ludzie Solidarności,
ci, co na wolności, przedstawiciele najważniejszych zachodnich
ambasad i setka akredytowanych dziennikarzy z całego świata.
Niewiedza
Obok relacji z pogrzebu był jeszcze tekst w ramce: redakcja
przepraszała za znaczne opóźnienia w informowaniu o sprawach,
którymi żyje całe społeczeństwo. Fakt, pogrzeb był 3 listopada,
a tekst mógł się ukazać dopiero w numerze z datą 15 dni późniejszą.
Powód? Redakcja sformułowała to tak, żeby cenzura nie skazała
informacji na trzy kropki albo kwadratowy nawias: tok produkcji nie
odpowiada elementarnym zasadom wydawania tygodnika. I tak,
jakimś cudem udało się go ostatnio skrócić z trzech do dwóch
tygodni. Mimo to jeszcze długo egzemplarze „Przeglądu …” wisiały
na ogrodzeniu żoliborskiego kościoła. Nurt, ten tragiczny, wciąż był
obecny. Ojczyzno ma, tyle razy we krwi skąpana. / Ach, jak wielka
dziś Twoja rana…
Ukarani?
Jak i kiedy dokładnie zginął Ksiądz – do dziś nie wiadomo, choć co
jakiś czas, do 2021 roku, kolejne prokuratorskie śledztwa otwiera się
i zamyka. Jesienią 1991 było nawet blisko zatrzymania w sprawie
tego zabójstwa generała Kiszczaka. Ostatecznie jednak odwołano
tylko ze stanowiska prokuratora. A według oficjalnej wersji,
potwierdzonej na procesie, zabili księdza funkcjonariusze MSW:
kapitan Grzegorz Piotrowski, naczelnik wydziału Departamentu IV,
porucznik Leszek Pękala i porucznik Waldemar Chmielewski, na
zlecenie swojego przełożonego pułkownika Adama Pietruszki,
zastępcy dyrektora Departamentu IV MSW. W kolejnych latach
wymierzone im kary łagodzono, były też amnestie. Ale i tak
Departament IV istniał dalej. (3), (63), (69), (K)
Jeszcze jeden policzek
Stan wojenny zniesiony, porządek panuje w Warszawie, jak
powiedział francuski minister spraw zagranicznych jesienią 1831,
informując Izbę Deputowanych o stłumieniu przez Rosjan Powstania
Listopadowego. Trzeba było ten porządek jeszcze tylko dopieścić,
domknąć.
Dlatego 24 listopada 1984, na mocy ustawy o związkach
zawodowych z 1982 – tej, która delegalizowała również Solidarność
– powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych,
w skrócie OPZZ. Weszły do niego tak zwane związki branżowe,
które nie stowarzyszyły się po sierpniowych strajkach
w Solidarności. Przypominało to istniejącą do 1980 roku CRZZ –
Centralną Radę Związków Zawodowych, która powstawała
właściwie od lipca 1944, z inicjatywy PKWN i była mocno związana
z partią.
Dla ludzi Solidarności był to kolejny policzek, jednak w nowej
centrali ktoś się przecież stowarzyszał. Przewodniczącym OPZZ
został Alfred Miodowicz, rocznik 1929, w partii od 1959, w latach 50.
nagrzewnicowy wielkich pieców w Hucie Lenina, potem działacz
związkowy, od roku przewodniczący Komitetu Wykonawczego
Federacji Hutniczych Związków Zawodowych. (3)
Ofiary
W ciągu tego roku zginęło 15 osób.
Najmłodsza ofiara chodziła do drugiej klasy i zginęła w miejskim
parku, bo strzelił do niej z okna własnego mieszkania funkcjonariusz
MO. Ciała innych znajdowano w studzience melioracyjnej na polu,
we własnym domu, w którym przedtem było MO; koło domu albo
w piwnicy, w zbiorniku wodnym na Wiśle, na przystanku PKS,
powieszonych w areszcie, zmarłych w areszcie na astmę sercową
i pozostawionych bez pomocy lekarskiej. Inni byli pobici na
komisariacie MO albo komisariacie kolejowym, pobici na
przesłuchaniu, wyrzuceni z milicyjnego samochodu. Z urazami
głowy, krwiakami skroni, śladami bicia i duszenia. Ze
zmasakrowanymi twarzami, urazami wątroby i płuc, które
wykazywały sekcje:
Sławęcin koło Inowrocławia – Piotr Bartoszcze, 34 lata;
Stalowa Wola – Zbigniew Tokarczyk, 31 lat;
Wrocław – Bogusław Walczak, 57 lat;
Jarosław – Edyta Hnat, 8 lat;
Suwałki – Jarosław Romanowski, 23 lata;
Mogielnica – Lech Frączak (? lat);
Zabierzów Bocheński – Tadeusz Frąś, 33 lata;
Wabienice koło Bierutowa – Kazimierz Łazarski, 58 lat;
Lublin – Aleksander Hac, 44 lata;
Włocławek (prawdopodobnie) – ks. Jerzy Popiełuszko, 37 lat;
Łodź – Andrzej Gębosz, 31 lat;
Rzepin – Henryk Ławrynowicz, 42 lata;
Olsztyn – Krzysztof Jasiński, 25 lat;
Kraśnik – Krzysztof Struski, 28 lat;
Łodź – Paweł Sztencel, 19 lat. (L)
Morze głów podczas pogrzebu księdza Jerzego Popiełuszki,
zamordowanego przez funkcjonariuszy SB 19 października 1984 roku.
Fot. Jacek Marczewski/Forum
Rozdział 7.
ROK 1985
Blisko zabójców
O tych planach majora Dróżdża redaktorzy „Przeglądu…”
dowiedzieli się wiele lat później. Także i o tym, że „grupą D”
Departamentu IV kierował w stopniu kapitana SB Grzegorz
Piotrowski. W lutym ’85, po kolejnym, podobnie jak ten w sprawie
Przemyka, reżyserowanym procesie, w którym nie przesłuchiwano
nawet świadków, kapitan uznany został przez sąd za winnego
i skazany za uprowadzenie, torturowanie i zabójstwo księdza
Jerzego Popiełuszki na 25 lat więzienia. Razem z porucznikiem
Leszkiem Pękalą – skazanym na 15 lat, porucznikiem Waldemarem
Chmielewskim – 14 lat i ich przełożonym, pułkownikiem Adamem
Pietruszką, zastępcą dyrektora Departamentu IV MSW, skazanym
za sprawstwo kierownicze zbrodni na 25 lat.
Pod koniec 1984 roku w „Przeglądzie…” nie wiedzieli ani
o kreatywnym majorze Dróżdżu, ani o zaangażowaniu zabójców
księdza Jerzego w „Koterię”. Na razie w sekretariacie czekała już na
druk rozmowa Początkującej o Tygodniach Kultury Chrześcijańskiej
z księżmi Niewęgłowskim z Przyrynku, Przekazińskim z Muzeum na
Solcu i Wojciechem Czarnowskim z Żytniej. Gotowa też już była
dyskusja z Bronisławem Geremkiem, Tadeuszem Mazowieckim
i Stefanem Kisielewskim o problemie alkoholizmu i wydawało się, że
polskim sposobem jednak „jakoś to będzie”.
Żytnia
Była w tym miejscu jakaś tajemnica. Tak jakby ta właśnie część
miasta miała swoje zadanie, którego sens nie był na co dzień i nie
dla wszystkich czytelny. Ale przyciągał.
Tuż przed wejściem do kościoła na Żytniej mija się ulicę Wolność.
Dawno temu powstała jako droga do dzisiejszej Elekcyjnej na Woli,
gdzie kiedyś odbywały się wolne elekcje królów. Przyjeżdżało
dziesięć albo i piętnaście tysięcy szlachty, zostawali czasem i na
sześć tygodni. Wybór króla ogłaszał potem marszałek.
Trochę później, pod koniec XVIII wieku, na Żytniej zbudował swój
pałacyk Wojciech Bogusławski, twórca teatru narodowego, ale
i wolnomularz. Zapraszał tu na występy słynnego alchemika
i okultystę hrabiego Cagliostro.
Wiek później, przed Powstaniem Styczniowym, w 1862 roku cały
kwartał kupił świeżo mianowany przez cara arcybiskup warszawski
Zygmunt Szczęsny Feliński. Syn ziemian z Wołynia, skazanych po
Powstaniu Listopadowym 1831 roku na zsyłkę na Syberię. Feliński
otworzył warszawskie kościoły, zamknięte przez cara z powodu
patriotycznych manifestacji, i polecał zakładać przy nich bractwa
trzeźwości. Do dawnego pałacyku Bogusławskiego sprowadził
z Francji i Petersburga siostry Matki Bożej Miłosierdzia i siostry
Rodziny Maryi, żeby opiekowały się tu dziewczętami „upadłymi”,
dawały im pracę, uczyły zawodu i modlitwy. Na terenie klasztornym
zbudowano sporą kaplicę.
Potem biskupa skazano na 20 lat zesłania, ale siostry przetrwały
i w 1925 roku tutaj właśnie złożyła śluby zakonne późniejsza święta
Faustyna, mistyczka i wizjonerka. W czasie II wojny klasztor znalazł
się tuż przy granicy getta, siostry ukrywały dzieci, pomagały także
w przemycaniu ich na „aryjską” stronę. W czasie Powstania 44
kaplica na Żytniej była bombardowana, palona, siostry wywieziono
do obozu w Ravensbrück. Część wróciła, ale kaplica stała bez
stropu, z podziurawionymi ścianami. Peerelowskie władze szykowały
ją do rozbiórki.
Siostry przez cały czas prowadziły u siebie, na Żytniej naukę
religii, katechetą był ksiądz Wojciech Czarnowski. Z Podlasia,
podobnie jak ksiądz Jerzy Popiełuszko. W swojej pierwszej parafii
w Kutnie widział, jak ważne były dla ludzi zainicjowane przez
prymasa Wyszyńskiego odwiedziny kopii cudownego obrazu Matki
Boskiej. W 1974 roku doprowadził do założenia parafii na Żytniej,
został jej proboszczem.
Parafia i koparka
Obok, od strony ulicy generała Świerczewskiego, powstało osiedle
dziesięciopiętrowych domów z wielkiej płyty. I to uratowało starą
kaplicę. Mszy nie można było w niej odprawiać, bo resztki murów
groziły zawaleniem. Ale w nieuszkodzonym przedsionku – półtora na
półtora metra – ksiądz Wojciech ustawił ołtarz przywieziony z Lasek
i tabernakulum. Odprawiał nabożeństwa, a wierni stali na dworze,
choć nie było na to peerelowskiej zgody. Urząd do Spraw Wyznań
wzywał, ksiądz się tłumaczył, wskazywał, że parafianie chcą mszy,
i robił swoje. I zaczęli budować nowy kościół.
Ale że tego, co poniżej poziomu gruntu, ówczesne prawo
budowlane nie zaliczało do przestrzeni użytkowej, zaczęli od
kościoła dolnego. Wtedy on koparką, parafianie łopatami wykopywali
ziemię, żeby postawić fundamenty – całe rodziny z tych wysokich
bloków popołudniami przychodziły kopać, potem kłaść cegły.
A ksiądz przez te lata najpierw mieszkał w stolarni, potem
w dyżurce u sióstr, potem w schowku na ziarno dla kur, które siostry
trzymały. W końcu mieli z wikarym barak, jak już ruszyła budowa.
Podziemie wolnościowe przyszło w ślad za podziemiem
wygrzebanym przez koparkę – powiedział ksiądz Wojciech po
latach, w wywiadzie wydrukowanym w broszurce wydanej przez
parafian już po jego śmierci w 2019 roku.
A w tym 1983 przyszli i artyści. Jeszcze stały szalunki, jak
urządzali wystawę Znak Krzyża. Śpiewał Gintrowski z Łapińskim, bo
Kaczmarski wciąż był w Monachium, w Wolnej Europie. Z ambasad
pożyczali filmy, lektor tłumaczył a vista przez mikrofon. Parafianie
i ludzie „z miasta” tłumnie przychodzili. Palono w trociniakach, żeby
tę przestrzeń ogrzać. Parafianie sami piekli opłatki po domach,
kolejne klatki miały dyżury każdego roku. I dzielili się z resztą. Na
Wielkanoc znów dzielili się w kościele jajkami z wielkiej miednicy,
czym zachwycił się prymas Wyszyński. A później Komitet
Obywatelski przy Lechu Wałęsie, ten przed Okrągłym Stołem, tutaj
właśnie się ukonstytuował i miał swoje pierwsze spotkanie. (75)
Magdalena:
Widzieli zmartwychwstanie.
Nieznajomy:
No to ich ogłupią.
Bo jeśli nawet było zmartwychwstanie
To już nie dla tej ziemi. I po co tu komu
To zmartwychwstanie pośród krzywych domów
I oszalałych ludzi.
Pokazać? Zakazać?
Jeden z recenzentów napisał po latach, że sama przestrzeń
w przejmujący sposób aktualizowała opowieść o apostołach
ukrywających się w obawie przed prześladowaniem po śmierci
krzyżowej Chrystusa – byli oni metaforycznie przyrównani do
działaczy „Solidarności” ukrywających się po wprowadzeniu stanu
wojennego. Ta metafora wydała mu się zbyt nachalna, jego zdaniem
pozbawiała widza możliwości samodzielnej analizy.
A w tajnej notatce MSW z 25 kwietnia 1985 pisano: „Wieczernik”
nie zawiera w swej warstwie treściowej jawnie antypaństwowych
akcentów […] Natomiast sposób, w jaki sztuka została
wyreżyserowana […] narzucają widzowi jednoznaczne skojarzenia –
Jerozolima po ukrzyżowaniu Jezusa przyrównana jest do Warszawy
w okresie stanu wojennego.
Ale nie można było Wieczernika zakazać, więc w Wydziale
Kultury i Sztuki Urzędu m.st. Warszawy na początku maja odbywały
się tylko rozmowy z aktorami. Miały zniechęcić ich do udziału
w widowisku. Ale do końca maja grali. Piętnaście spektakli w pełnym
kościele.
Relacja Początkującej z przygotowań i premiery nie ukazała się
w „Przeglądzie…”, nawet nie trafiła do cenzury. Ksiądz naczelny
tłumaczył, że ten Bryll taki niepewny… Dopiero 14 lat później
wydrukował tekst w „Spotkaniach z Warszawą” dawny fotograf
z „Przeglądu…”, Tomasz Wesołowski. Z jakiegoś powodu wyniósł
maszynopis z przeglądowej korekty, przechował.
A w tym baraczku księdza Wojciecha, do którego w marcu ’85
przyszedł Bryll z Wajdą, Początkująca nauczyła się mówić „i”. Nie
żadne „albo”. Nie żadne „ale”. Tylko „i”. Zostało jej to na resztę życia,
chociaż czasem się ta pamięć wyłączała i pojawiało się
zacietrzewienie i dzielenie. Ale wracała. (77)
ROK 1986
Czarnobyl
Z tego sklepu z warzywami Początkująca wracała któregoś dnia
tramwajem do domu, potem kawałek szła rozsłonecznioną łąką.
Słońce pięknie zachodziło, śpiewały ptaki – sielanka. Ale to był
29 kwietnia 1986. Dzień wcześniej „wszyscy” w mieście wiedzieli, że
w Rosji wybuchło coś w elektrowni atomowej. „Trybuna Ludu” się nie
zająknęła, a i na tej sielskiej łące aż trudno było pomyśleć, że
w powietrzu może być skażenie. A jednak.
Dwa dni później polski monitoring zarejestrował ponad pół miliona
razy większą niż normalnie aktywność izotopów promieniotwórczych
w powietrzu. Rosjanie wciąż utrzymywali, że nic się nie zdarzyło.
Polscy specjaliści z BBC dowiedzieli się, że był pożar reaktora i że
wydarzyło się to w Czarnobylu.
W nocy służby ochrony radiologicznej zarekomendowały władzom
podanie, szczególnie dzieciom, dużych dawek jodu, żeby
zablokować wchłanianie radioaktywnego izotopu. Następnego dnia
Biuro Polityczne partii i rząd zgodziły się podawać płyn Lugola.
W ciągu kilkudziesięciu godzin podano go prawie 19 milionom osób.
Zakazano też wypasu bydła na łąkach, zalecono podawanie
dzieciom tylko mleka w proszku, polskim gazetom pozwolono
opublikować tabelę skażeń – chyba pierwszy raz tak bardzo wbrew
ZSRR.
Długo to nie trwało. Już wkrótce władze zachęcały do pochodów
pierwszomajowych i narzekały, że przez kłamliwą zachodnią
propagandę wokół Czarnobyla ucierpiał kolarski Wyścig Pokoju. Pod
koniec maja był już zakaz monitorowania ilości izotopu jodu u dzieci,
odwołano „obostrzenia”. (81)
U psychologów
Początkująca poznała Jacka w 1986 roku. Wdzięczna za pracę przy
workach z kartoflami w sklepie znajomego, dostała etat
u psychologów. Miała tam redagować wewnętrzny biuletyn. Ale że
właściwie nie rozumiała, o czym oni tam piszą, Mellibruda
zaproponował, żeby przeszła cały długi cykl treningów w Studium
Pomocy Psychologicznej, razem z psychologami „od alkoholu”. Żeby
zrozumieć. Przeszła, nie przypuszczając, że za jakiś poprowadzi ją
to w stronę drugiego zawodu.
Dostała certyfikat – podobnie jak Jacek, który przeszedł ten sam
program treningowy rok wcześniej. A że wszyscy absolwenci
spotykali się co jakiś czas, żeby nawzajem się wzmacniać – takie
było założenie Mellibrudy – poznali się. Dostała też na pamiątkę i „do
używania” – jak wszyscy w Studium – Desideratę. Od jakiegoś czasu
była rodzajem drogowskazu w grupach Anonimowych Alkoholików,
którzy leczyli się trochę inaczej, podczas wspólnotowych mitingów
przyznając się publicznie do uzależnienia, dalej idąc drogą
12 kroków i kontaktów z osobistymi sponsorami-opiekunami.
Krocz spokojnie wśród zgiełku i pośpiechu – pamiętaj, jaki pokój
może być w ciszy – tak się Desiderata zaczynała. Śpiewała ten tekst
od jakiegoś już czasu Piwnica pod Baranami, a za Piwnicą
i Początkująca powtarzała sobie, że jest dzieckiem wszechświata,
podobnie jak drzewa i gwiazdy. Namówiła Jacka na wywiad dla
„Tygodnika Powszechnego”. Zatytułowała go „Lawina”, bo miała
wrażenie, że taką właśnie lawinę Jacek, podobnie jak wielu
absolwentów Studium, wtedy uruchomił. Pozwalając ludziom
pozbywać się poczucia daremności, nienadawania się, winy, wstydu.
Zyskiwać poczucie własnej wartości. W rzeczywistości pełnej
zewnętrznej opresji to było ważne. (H), (K)
Jawnie?
30 września Wałęsa powołał pierwszą od początku stanu jawną
i działającą otwarcie strukturę kierowniczą Związku – Tymczasową
Radę NSZZ „Solidarność”. Weszli do niej Borusewicz, Bujak,
Frasyniuk, Jedynak, Lis, Pałubicki i Pinior. Nie stanął Wałęsa na
czele podziemnej Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej i to będzie
niedługo stanowić oś podskórnego rozłamu. Ale mimo to na razie
ujawniały się w następnych dniach regionalne struktury Związku
w Warszawie, Lublinie, Katowicach i Łodzi. Zaczęły powstawać
jawne struktury w zakładach pracy. Komisje Zakładowe składały
w sądach wnioski o rejestrację.
18 listopada Solidarność – jedni mówili, że stara, inni, że już jakby
nowa, ale przecież niezarejestrowana – została przyjęta do
międzynarodowych central związkowych.
W MSW jedne teczki zostały zamknięte, inne, zapewne, otwarte.
Na pewno 19 grudnia 1986 zakończono sprawę pod kryptonimem
„Aktywni”. Założono ją 5 marca 1981 i rozpracowywano powstałą po
strajku w Stoczni „krajówkę”. (82), (3)
Ofiary
Rok 1985
Zmarli pobici przez funkcjonariuszy MO w swoim mieszkaniu,
w bramie swojej kamienicy, na ulicy, w komisariacie, w areszcie,
w samochodzie milicyjnym; pobity przez milicjantów w bramie domu,
w którym mieszkał; znajdowani martwi na ulicy, na ławce w parku,
w kanale portowym, w lesie, w rowie pod miastem; według
oficjalnych wersji popełniali samobójstwo przez powieszenie,
spadając ze schodów, wypadając z milicyjnego stara:
Chojnowo – Ryszard Ślusarski (? lat);
Gdańsk – Witold Przepiórzyński (? lat);
Gdańsk – Marcin Antonowicz, 19 lat;
Gliwice – Roman Franz, 32 lata;
Grajewo – Jan Budny (? lat);
Kaliny koło Miechowa – Jan Krawiec, 22 lata;
Koronowo koło Bydgoszczy, Zakład Karny – Dariusz Kasprowski,
23 lata;
Narew (województwo białostockie) – Piotr Popławski, pop cerkwi
prawosławnej (? lat);
Oleśnica – Mikołaj Czarny, 56 lat;
Świdnik – Aleksander Szuster, 25 lat;
Zamość – Stanisław Bulko, 30 lat; Jacek Krzywda, 37 lat.
Rok 1986
Nowy Sącz – Zbigniew Szkarłat, 43 lata;
Płock – Marian Bednarek, 35 lat. (L)