Professional Documents
Culture Documents
Zagłada
***
***
***
***
Mercer chciał zerwać ciężki i lepki kombinezon i gołymi
rękami rzucić się na zwały kamieni. Pewnie Cali musi
myśleć, że zostawił ją samą na śmierć. Uspokoił oddech, bo
filtr w masce nie był w stanie za nim nadążyć. Czuł pierwsze
objawy hiperwentylacji. Plastikowe szybki hełmu pokryły się
parą, choć ona nie przeszkadzała tak jak pył, który wypełnił
główną sztolnię i ograniczył widoczność do pół metra.
Po omacku znajdował drogę wzdłuż ściany. Latarkę
wyłączył, bo i tak nic nie dawała.
Jedna z pierwszych zasad ratownictwa podziemnego,
jakiej się nauczył jeszcze od ojca, brzmi, że nigdy, przenigdy
nie zostawia się przyjaciół, jeśli dojdzie do zawału. Przeżyjesz
albo umrzesz - to bez znaczenia, bo i tak los o tym decyduje,
ale nie możesz nikogo zostawić samego. Właśnie dlatego
górnicy dawali sobie radę, czekając na ratunek. I właśnie
dlatego Mercer złamał tę zasadę i wyskoczył na zewnątrz,
kiedy waliło się przejście. Zostawił Cali, bo wiedział, że
pomoc nie nadejdzie.
Wybuch nie był dostatecznie silny, żeby ktoś go odczuł na
powierzchni. A gdyby nawet, to ani Sasza, ani Ludmiła, ani
inni pozostali na zewnątrz nie mogli pomóc, bo Mercer i Cali
mieli ze sobą wszystkie latarki. Żołnierze z helikoptera,
usiłując przekopać się przez kamienie, zrobiliby więcej
szkody niż sam zawał. Z drugiej strony, wezwanie
zawodowców i czekanie na profesjonalny ratunek trwałoby
kilka dni. Na to Mercer nie mógł pozwolić. Nie mieli tyle
czasu.
Pod grubą gumą rękawic wyczuł coś gładkiego. Wózek
widłowy. Wskoczył na siedzenie i uruchomił silnik.
Uspokajające wibracje natychmiast poprawiły mu humor.
Wkrótce dotarł do miejsca, gdzie leżały pierwsze kamienie
zawału. Zamiast atakować najbliższą górę odłamków, zaczął
usuwać największe głazy, przygotowując sobie miejsce do
pracy. Podnosił je widłami wózka i wywoził w dół szybu.
Kiedy skończył oczyszczać podłogę, pył na tyle się
przerzedził, że mógł dostrzec usypisko rumoszu. Tyłem
latarki postukał kilka kamieni, a potem zamarł w
oczekiwaniu. Na podstawie wibracji oceniał stabilność stoku
i jego grubość. Czytał je jak niewidomy pismo Braille'a i
równocześnie planował, w jakiej kolejności usuwać głazy.
Obliczał w myślach wpływ wyciągania poszczególnych
kamieni na stabilność całości niczym mistrz bierek
przygotowujący się do finałowej rozgrywki. Każdy błędny
ruch będzie wykorzystany przez przeciwnika. A Mercer znał
swojego przeciwnika aż za dobrze. Kilkanaście razy spotykał
się z nim na żywo i tysiące razy w koszmarach. Starał się nie
myśleć, kogo będzie ratował. Bał się, że zanim do niej dotrze,
zginie samotna w czarnym i zimnym łonie ziemi.
Przez dwadzieścia minut obserwował poszczególne
fragmenty osypiska. Kiedy w końcu był gotowy, sięgnął po
niewielki odłamek, wielkości może pięści, a potem się
odsunął i obserwował, jak całe zbocze zjeżdża w dół. Uklęknął
i oparł się na dłoniach, żeby sprawdzić, jak nowa lawina
ułożyła się na ziemi. Zadowolony z efektów swojej pracy,
sięgnął po większy kawałek i znów przeczekał reakcję
przeciwnika, a potem przeanalizował rezultaty.
Tym razem nie było dokładnie tak, jak przewidywał, więc
nieco zmodyfikował swój plan i zabrał się do roboty.
Ostrożnie wyciągnął ręce, niczym jubiler, który zdaje sobie
sprawę, że za chwilę dotknie najcenniejszego brylantu w
swojej karierze. Nawet jedno cięcie, jeden ruch decyduje o
sukcesie lub porażce całości. W jego przypadku ruchów
musiało być kilkanaście. Powoli odsuwał wybrane fragment
skały, tak by żaden kamień się nie zachwiał. Centymetr za
centymetrem drążył tunel.
Następnie wrócił do wózka i wykorzystując podnośnik,
odsunął na bok wydobyty rumosz. Po godzinie mozolnej
pracy dotarł do połowy osypiska. Tam trafił na fragment tak
duży, że nie mógł go ruszyć. Zakleszczony głaz nawet nie
drgnął.
Spróbował zawołać Cali, ale kombinezon tłumił jego głos.
W tym momencie Mercer powinien był ją zostawić i
powrócić z ekipą ratowniczą. Ale spędził w kopalniach dość
czasu, by wiedzieć, na ile może sobie pozwolić. Wrócił do
wózka i uśmiechnął się do siebie. Zęby podnośnika były
przyczepione do ramy za pomocą grubych bolców.
Wyciągnął jeden z nich i podniósł
pięćdziesięciokilogramowy ząb. Potem umieścił go na
drugim, wciąż przyczepionym do wózka. W ten sposób
zyskał dwa razy dłuższą dźwignię.
Ostrożnie, żeby nie uszkodzić brzegów, wsunął
przedłużone widły do wydrążonej dziury. Opuścił podnośnik
o kilka centymetrów i wsunął go głębiej.
Zastanowił się, zaklął, a potem zerwał z głowy
niewygodny hełm.
– Cali, słyszysz mnie? Jeśli tak, uderz czymś metalowym w
skałę. - Nagle uświadomił sobie, do czego to może
doprowadzić. - Tylko nie za mocno!
Minęła sekunda, potem kolejnych pięć. Po dziesięciu
Mercer zaczął się martwić. Jeśli została ranna w wybuchu,
może się właśnie wykrwawiać na śmierć, choć dzieliło ich
ledwie kilka metrów.
Puk. Puk. Puk.
Odetchnął z ulgą.
– Trzymaj się. Idę po ciebie.
Usiadł wygodniej i wsunął przedłużony ząb podnośnika
pod kamień. Po wibracjach wyczuwał, że silnik wózka jest
przeciążony. Instynktownie reagował na zmiany środka
ciężkości skały i osypujące się fragmenty.
Nagle coś przeskoczyło w osypisku. Mercer zdjął nogę z
pedału i zabezpieczył łańcuch przed samoczynnym
opadaniem. Zajrzał do dziury, wyławiając światłem latarki
dziwaczne kształty, jakie przybrał zwalony kamień. Pod
największym kawałkiem skały pojawiła się
trzydziestocentymetrowa przerwa, ale widać było, że biegnie
pod kątem; od strony Cali zaczynała się przy samej ziemi.
Rękami usunął kilka fragmentów, porzucając wcześniejszy
plan. Teraz to nie była już gra w bierki, tylko szybka partia
warcabów.
Wrócił do wózka i spróbował wsunąć podnośnik głębiej
pod kamień. Bez skutku. Gumowe kółka ślizgały się po
kamiennej posadzce. Wizja wyciągnięcia stamtąd Cali
oddalała się z każdą minutą.
Wściekły, już chciał się poddać, ale zanim zdjął nogę z
gazu, podnośnik przesunął się o kolejne kilkadziesiąt
centymetrów. Mercer podniósł widły tak wysoko, jak tylko
zdołał, zabezpieczył łańcuch, zeskoczył na ziemię i
zanurkował głową naprzód do otworu. Światło ze środka
niemal go oślepiło. Zobaczył fragment jasnożółtego
kombinezonu Cali, która przeciskała swoje szczupłe ciało
przez ciasną szczelinę. Kiedy ich dłonie się spotkały, Mercer
chciał krzyczeć z radości. Ostrożnie zaczął ją przeciągać na
swoją stronę.
Gdy tylko Cali stanęła na nogach obok niego, zerwała
hełm. Mercer chciał ją ostrzec, że kopalnia może być przecież
skażona, ale nie zdążył wypowiedzieć nawet jednego słowa,
bo jej niewiarygodne usta przywarły do jego ust w gorącym
pocałunku.
– Wybacz, że cię zostawiłem - wyszeptał. - Musiałem.
– Och, zamknij się - powiedziała i pocałowała go jeszcze
goręcej.
Długą chwilę stali tak przytuleni w słabym świetle
reflektora wózka widłowego. Kiedy wreszcie oderwali się od
siebie, Cali rzekła z uśmiechem:
– Profesor Ahmad miał rację. Jesteś niezawodny. Nie
zostawiłeś mnie.
– Gdybym nie wyskoczył, oboje bylibyśmy uwięzieni.
– Tak właśnie pomyślałam, kiedy się zorientowałam, że cię
nie ma.
– To musiało być przerażające.
– Nie. Przecież ci powiedziałam, że byłam pewna, że
wrócisz. Czekałam więc, a dla zabicia czasu sprawdziłam
resztę wyrobiska.
Mercer nie wierzył własnym uszom. Większość ludzi
reagowała na zasypanie paniką. Ale nie Cali. Ona poszła
zwiedzać wyrobisko.
– Znalazłam pomieszczenia, gdzie przechowywali pluton.
Tak jak myślałam, jest tam jeszcze siedemdziesiąt beczek.
Pomieszczenie jest całkiem spore. Chyba specjalnie je
wybrali, żeby pluton nie osiągnął masy krytycznej. Ściany
przyjęły trochę promieniowania, ale nie jest źle. Przez rok
będę unikała prześwietleń i nie powinno być problemów.
– Jesteś niesamowita - orzekł Mercer, a duma niemal
rozsadzała mu pierś.
Uśmiechnęła się szerzej.
– Czasem pewnie tak. - Znów go pocałowała, ale tylko
przelotnie. - Nie ryzykujmy już. Wracajmy na powierzchnię.
W wózku skończył się prąd, zanim dotarli do wyjścia.
Ostatnie kilkaset metrów przebyli więc na piechotę. Cali
pomagała Mercerowi, bo jego kolano coraz bardziej
odmawiało posłuszeństwa. Ludmiła była jedyną osobą, która
czekała na zewnątrz. Chyba się ucieszyła na ich widok, ale
wyraz jej twarzy nie zmienił się nawet na jotę.
– Tak, też się cieszę, że cię widzę - odezwał się Mercer,
chcąc sprowokować jakąś reakcję. Nie udało mu się.
Pomogła im zejść do wraku helikoptera. Sasza siedział
oparty o drzewo, a pilot i drugi naukowiec na ziemi.
– Wygląda na to, że nieźle wam poszło - powiedział
Fiedorow.
– Owszem. - Cali się uśmiechnęła.
– A gdzie profesor Ahmad i Devrin Egemen?
– Wyjechali, kiedy dostaliśmy wiadomość, że z Samary
rusza po nas drugi helikopter. - Sasza podał Mercerowi
pojedynczą kartkę. - Profesor poprosił, żebym ci to przekazał.
Mercer rozłożył liścik i przeczytał:
„Drogi Doktorze,
jeszcze raz chciałbym przeprosić za manipulację, jakiej się
dopuściłem na Pannie Stowe i Panu, zmuszając Was niejako do
pomocy. Janczarowie bronili alembiku przez wieki i gdyby nie
bezmyślna rozmowa kochanków kilkadziesiąt lat temu, dziś nie
musielibyśmy walczyć z takim kryzysem. Niemal udało nam się
go zażegnać, ale tylko dzięki Panu. Teraz odpowiedzialność
spoczywa na Pańskich barkach. Będę się modlił, abyście Pan i
Panna Stowe powrócili do swojego życia sprzed tej przygody,
zadowoleni ze swojego wkładu po właściwej stronie".
***
***
***
***