You are on page 1of 353

Simone Weil

ZAKORZENIENIE
i inne fragmenty

Wybór pism

S P O Ł E C Z N Y I N S T Y T U T W Y D A W N I C Z Y »Z N A K *
SPIS TREŚCI

P R Z E D M O W A .......................................................................................................VII

DOLA R O B O T N I C Z A ............................................................................... I
List do Albertyny Thśvenon ................................................................ 3
List do u c z e n n i c y ............................................................................... 8
Dziennik fabryczny (fr a g m e n t y )....................................................... 14
R a c j o n a l i z a c j a ....................................................................................... 27
Z doświadczeń życia f a b r y c z n e g o ............................................... 33

ROZW AŻANIA O PRZYCZYNACH WOLNOŚCI I UCISKU SPO­


ŁECZNEGO (fr a g m e n t y )....................................................................... 55

OCZEKIWANIE B O G A ............................................................................... 67
Autobiografia d u c h o w a ....................................... 69
Uwagi o dobrym użytkowaniu nauki szkolnej z punktu widze­
nia m iłości B o g a ....................................... 87
Miłość Boga a n i e d o l a ....................................................... 86
Formy nieuświadomionej m iłości Boga .................................................112

ZAKORZENIENIE ( f r a g m e n t y ) ........................................................................ 175


Potrzeby d u s z y ................................................................................................177
W y k o r z e n i e n i e ....................................... ....... . . . . . 194
Z a k o r z e n i e n i e ...................................................... 268

BIBLIOGRAFIA DZIEŁ SIMONE WEIL 317


PRZEDMOWA

K ażda myśl filozoficzna i spo­


łeczna powstaje w konkretnych warunkach historycznych,
ulega w mniejszym lub większym stopniu atmosferze aktual­
nych wydarzeń i w jakimś stopniu. je wyraża. Czasem
wprawdzie cofa się przed nimi w przeszłość, czasem wybiega
naprzód, zrozumieć ją można jednak w pełni tylko patrząc
na nią przez rzeczywistość jej epoki.
Całe dzieło Simone Weil powstało w latach 1932— 1943,
i chociaż większość jej prac zawartych w 15 tomach napisana
została już w czasie wojny, to jednak tkwią óne swymi ko­
rzeniami w atmosferze lat trzydziestych.
Wielki kryzys tych lat doprowadził sprzeczności naszej
epoki do najwyższego napięcia. Polegał on nie tylko na zała­
maniu się systemu gospodarki światowej, zachwianiu pod­
staw demokracji parlamentarnej i walce o supremację świa­
tową, ale również na poważnym wstrząsie, a nawet załamaniu
się równowagi psychicznej człowieka X X wieku, wstrząsie,
którego przyczyn szukać trzeba głębiej.
Wyzwalając się z ucisku i starych struktur Społecznych,
masy ludowe nie były w stanie wytworzyć dostatecznie
szybko nowych, trwałych form życia społecznego. Równocze­
śnie zaś ogromny postęp techniki wyprzedzał coraz bardziej
rozwój kultury umysłowej i moralnej. Proces ten rozpoczął
się dawno, ale w ostatnich dziesięcioleciach zaczął w tempie
przyspieszonym przybierać na sile.
Wytworzył się w ludziach stan rozdarcia i niepewności,
neurastenii i narastających namiętności w niespotykanej do­
tąd skali. Dlatego też, pomimo tylu zdobyczy, poczucie
krzywdy i niedoli występowało w coraz ostrzejszej formie.
VUI Przedmowa

Stara struktura społeczna, stare i uświęcone obyczaje ani


nie ^chroniły przed nią, ani nie osłaniały jej jak dotąd.
Gdy u progu lat trzydziestych Simone Weil rozpoczynała
swoją działalność społeczną i publicystyczną, perspektywy
ruchów społecznych i narodowo-wyzwoleńczych nie były
różowe. Kryzys i rosnące sprzeczności kapitalizmu, rozbicie
i słabość ruchu robotniczego, trudności polityczne i gospodar­
cze Związku Radzieckiego, który właśnie rozpoczynał ko­
lektywizację, rodząca się potęga hitleryzmu i faszyzacja wielu
krajów, ucisk i zahamowanie rozwoju społecznego Olbrzy-.
mich obszarów krajów kolonialnych i półkolonialnych — oto
epoka autorki „Ucisku i Wolności’’. Wyraziła ją w sposób
przejmujący, stąd też zarówno w pracach o charakterze spo­
łecznym, jak i filozoficźno-religijnym zasługuje na miano
filozofa ludzkiej niedoli.
Znaczenie jej myśli polega na tym, że potrafiła -— jak się
zdaje — sięgnąć do samych korzeni współczesnego zła i po­
stawiła chorej cywilizacji zachodniej próbę diagnozy, która
znacznie przekracza wiele podobnych usiłowań. Polega ona
na analizie warunków pracy współczesnego człowieka
i sprzeczności w jego życiu, uniemożliwiających przywróce­
nie równowagi duchowej. Ujmuje ona tak głęboko istotne
cecńy życia i cywilizacji X X wieku, że w dużym stopniu nie
traci swej aktualności i dla nas, mimo innych warunków
polityczno-społecznych.
Albert Camus, który wydał szereg jej prac w swojej
Collection „Espoir” , napisał o książce „Ucisk i Wolność” , że
ód czasów Marksa... myśl polityczna i spółeczna na Zacho­
dzie nie wydala nic bardziej przejmującego i proroczego.
Wraz z innymi jej pośmiertnymi publikacjami, a zwłaszcza
„Dolą Robotniczą” i „Zakorzenieniem” , które jest również
próbą programu terapii społecznej, nadają Simone Weil za­
służoną rangę „świadka X X wieku” .1

Simone Weil urodziła się w Paryżu 3 lutego 1909 roku


w zupełnie zasymilowanej we Francji, żydowskiej z pocho­

1 Biografia S. Weil napisana przez M. M. Davy ukazała się w serii


noszącej tytuł „Św iadkow ie X X wieku” . (Paris 1956, Ed. Universi­
taires)
P r z e Am o w a fit

dzenia, rodzinie zamożnego lekarza. Wychowuje się w do­


statku, otoczona miłością rodziców. Szybko jednak wyzwala
się spod ich wpływu. Niezwykłe zdolności matematyczne jej
brata dopingują ją do coraz większego wysiłku Umysłowego;
Pewnego razu, kiedy miała 14 czy też 15 lat, znajomi składali
jej rodzicom gratulacje z powodu posiadania dwojga niezwy­
kłych dzieci: geniusza i piękności. Był to bardzo silny wstrząs
dla dziewczyny, żyjącej już wtedy pasją szukania prawdy.
Odtąd przestała dbać o swój wygląd zewnętrzny.
W liceum słucha wykładów znanych filozofów francuskich
Le Senne’a i Alaina, który uważa ją za swoją najzdolniejszą
uczennicę. W 1931 roku kończy studia wyższe w zakresie
filozofii ścisłej. Zostawia po sobie w Sorbonie żywe wspom­
nienie niezwykłej inteligencji połączonej z gwałtownym, nie­
ustępliwym charakterem i radykalnymi poglądami.
Z przerwami, aż do wojny, wykłada w liceum, włączając
się również bardzo czynnie do pracy społeczno-politycznej.
Współpracuje zwłaszcza ze związkami zawodowymi i każdą
wolną chwilę spędza w środowiskach robotniczych. Zarówno
w pracy oświatowej i samopomocowej, jak i w zażartej walce
polityczno-ekonomicznej poznaje na gorąco życie robotnicze.
W 1932 roku, wobec nasilenia kryzysu, działanie przybiera
ostre formy i młoda dziewczyna, profesor liceum, prowadzi —
jak donosi prasa — manifestacje bezrobotnych w Puy, wal­
czy z policją, wdziera się na ich czele do sali obrad Zarządu
Miejskiego, przedstawia ich żądania. Wszystko to, głównie
jednak sam fakt stałego przestawania z robotnikami, wy­
wołuje ostre reakcje władz szkolnych i opinii mieszczańskiego
społeczeństwa, szykany oraz przeniesienia służbowe. Simone
Weil odpowiada na nie ostrymi artykułami. Wybitna indy­
widualność, jasny styl i zdolność przekonywania słowem
i piórem sprawiają, że staje się mózgiem i duszą środowisk
robotniczych, w których działa. W przededniu dojścia do w ła­
dzy Hitlera widzi wielkie niebezpieczeństwo w jego ruchu
i głosi konieczność pomocy moralnej i materialnej robotni­
kom niemieckim w ich walce. Wynikiem pierwszych do­
świadczeń są „Rozważania nad przyczynami ucisku i wol­
ności społecznej” napisane w roku 1934, wydane w zbiorze
jej prac w roku 1955 we wspomnianej serii.
Praca społeczna nie wystarcza jednak do poznania ludz­
kiego losu. W tym samym roku Simone bierze urlop i rozpo­
czyna incognito pracę jako robotnica w przemyśle metalo­
X Przedmowa

wym. Pracuje w kilku zakładach, m. in. w zakładach Re­


nault. Boryka się z normami wydajności, traci pracę, wystaje
w długich kolejkach bezrobotnych, angażuje się znowu, żyjąc
i mieszkając w warunkach niewykwalifikowanej frezerki.
Pisze, wówczas słynny „Dziennik Fabryczny” , który jest
suchym i tym bardziej uderzającym dokumentem życia kapi­
talistycznej fabryki. Nawiązuje do niego szereg artykułów,
odczytów i korespondencji opublikowanych w rokü 1951
w tomie pod tytułem „Dola Robotnicza” . Zgodne opinie jej
towarzyszy robotników stwierdzają, że „Dziennik” nie jest,
jak to próbowano wykazać, jedynie świadectwem przewrażli­
wionej intelektualistki, ale że oddaje rzeczywiste warunki
życia w opisanych fabrykach.
Strajk powszechny i powstanie „Frontu Ludowego” w 1936
roku wita artykułem, pt. „Życie i strajk metalowców” , który
jest głęboką analizą warunków robotniczego życia. W czasie
strajku bezskutecznie namawia kierownictwo związkowe do
przejmowania zarządu fabryk.
Z chwilą wybuchu wojny w Hiszpanii przechodzi Pireneje
i z bronią w ręku staje w szeregach Brygady Międzynarodo­
wej. Na skutek ciężkiego poparzenia wraca do kraju i po
raz pierwszy poważniej zapada na zdrowiu. Będąc słabej
kondycji z trudem wytrzymywała pracę fizyczną, jak rów­
nież wytężoną pracę umysłową i przez całe życie prawie stale
cierpiała na silne bóle głowy.
Powrót z Hiszpanii zamyka najbardziej aktywny okres jej
życia. Nagromadzone doświadczenia wystarczają już do kry­
stalizowania się jej doktryny społecznej. Wypracowała ją
samotnie i nie spieszyła się z jej publikacją. Bardzo Wcześnie
wytworzyła się u niej głęboka świadomość szczególnej misji
ratowania ludzi z nieszczęścia, do jakiego doprowadza ich
istniejący ustrój społeczny. Czuła w sobie powołanie do wy­
pracowania koncepcji syntezy społecznej, a gdy pod koniec
życia zbliżyła się do religii, wierzyła wówczas, że żyje tylko
po to, aby innych do niej pociągnąć. Dlatego też — jak słusz­
nie stwierdza Gustave Thibon — w dziedzinie filozofii, me­
tafizyki i psychologii jest raczej przewodnikiem niż obiek­
tywnym geografem, nie chodzi jej tyle o opis i precyzję, ile
o rady dla podróżnych.* Mimo że nic ją prawie nie łączyło

* J. M. Perrin i G. Thibon, Simone W eil telle que nous l'avons


connue, La Colom be 1952.
P r z e d m-o w a Tl

z tradycją żydowską, było w niej coś z wielkich proroków


Izraela, gromiących swój lud i wytyczających jego szlaki du­
chowe. Przez miłość do. greckiej i chrześcijańskiej kultury
przebija żarliwość religijna polskich chassydów, których krew
płynie w jej żyłach.
Sądziła, że zadanie swoje wypełni najlepiej, jeżeli pozo­
stanie poza wszelkimi oficjalnymi ruchami i organizacjami.
Pracowała co prawda w związkach zawodowych, ale się
z nimi zbyt silnie nie wiązała. Przebywała dużo w środo­
wiskach komunistycznych, pracowała i biła się ramię w ra­
mię z komunistami, ale zarzucała im brak jasnej doktryny
budowy nowego społeczeństwa i nie ze wszystkimi ich me­
todami rewolucyjnymi się godziła. Uznawała wiele osiągnięć
ruchu reformistycznego, ale wskazywała na jego słabość
i oportunizm oraz podzielała zdanie komunistów, że socjal­
demokracja toruje drogę faszyzmowi. Anarchosyndykalistom
wytykała brak realizmu w koncepcjach politycznych i gospo­
darczych, mimo że się sama od niego nie ustrzegła.
Konsekwentne przestrzeganie — jak pisała — określonego
stylu życia i powolne przeobrażanie wewnętrzne doprowa­
dziły ją na początku wojny do chrześcijaństwa. Nie zdecy­
dowała się jednak na chrzest i przystąpienie do Kościoła.
Twierdziła, że miejsce jej znajduje się na styku, na skrzy­
żowaniu doktryn i poglądów, i że tylko z niezależnej pozycji,
nie obarczona jakąkolwiek etykietą, może skutecznie kiero­
wać swoje posłanie do wszystkich ludzi, że głos jej będzie
wówczas donioślejszy. Była to jedna z przyczyn, dla których
zatrzymała się u progu partii politycznych, a później na
progu Kościoła. -
Lata walki przyniosły jej gorycz rozczarowania. Analiza
źródeł niedoli mas ludzkich nastawiła ją krytycznie do akcji
rewolucyjnej, która — je j zdaniem — nie przynosi skutecz­
nego lekarstwa. Dała temu wyraz w liście do Bemanosa po
powrocie z Hiszpanii. Pisała w nim autorowi „Wielkich
cmentarzy pod księżycem” o motywach swego udziału
w walce (poszłam bić się za chłopów uciskanych przez sprzy­
mierzonych z klerem obszarników) oraz o tragedii krwawej
wojny domowej. Jej republikańska postawa i oddanie dla
sprawy ludzi uciskanych nie uległy jednak zmianie.
Wyniesione z fabryk głębokie poczucie ludzkiego nieszczę­
ścia, wynikającego przede wszystkim z różnorodnych form
ucisku, nie opuściło jej już aż do śmierci; zabrało mi moją
•301 Przedmowa

młodość, weszło w moje ciało i moją duszę — pisała do


o. Perrin — uważałam się odtąd zawsze za niewolnika.
Narzucało to pierwszym jej pracom atmosferę “pesymizmu
i cechy wręcz katastroficzne. Powoli sytuacja się zmieniła.
W czasie wojny Simone Weil liczy na możliwość wyjścia
z impasu społecznego, w myśli starożytnych znajduje zrówno­
ważoną koncepcję losu człowieka, w odnowionym chrzęści*'
jaństwie widzi perspektywy rozwoju.
Najbardziej jednak istotnym czynnikiem w opanowaniu
nastroju pesymizmu była jej zawsze żywa wola walki,' przy
czym bodźcem dla niej nie były nigdy nierealne marzenia
0 raju na ziemi, czy też potrzeba złudnej kompensacji, ale
prosta miłość do ludzi i wyczucie ich rzeczywistej niedoli,
która zmuszała ją do reagowania walką na zło. Tak było
w latach kryzysu czy też w czasie strajku powszechnego
w 1936 roku, tak było w Hiszpanii, gdy z mauzerem w ręku
wkręcała się do najniebezpieczniejszych akcji, mimo że ze
względu na krótki wzrok przydzielano ją do kuchni. Z gnie­
wem wspominała później swoje kontakty w okresie między­
wojennym ze środowiskami pacyfistów, którzy w rzeczywi­
stości torowali drogę Hitlerowi. Pracując w czasie wojnv
w Kierownictwie Ruchu Oporu w Londynie, prosiła bezsku­
tecznie o przerzucenie jej do okupowanej Francji lub do
Rosji, aby dzielić los najbardziej nieszczęśliwych i najciężej
walczących. Semickie rysy uniemożliwiały jednak użycie jej>
w pracy konspiracyjnej, a później choroba unieruchomiła ją
zupełnie.
Wybuch drugiej wojny światowej zastał ją w pełni studiów
nad chrześcijaństwem oraz starożytńą myślą grecką i hin­
duską. Poznaje w tym czasie Ewangelię i mistyków chrześci­
jańskich, zwłaszcza św. Jana od Krzyża.
W myśli greckiej znajduje klucz do zrozumienia istoty
1 sensu ludzkiego nieszczęścia. Przyjmuje i rozwija naukę
greckich stoików, którzy wyrażali jej zdaniem autentyczną
myśl religijną Grecji, łącząc tradycje misteriów, Pitagorej-
czyków i Platona z mądrością Wschodu. Przeciwstawia ją
ostro stoicyzmowi rzymskiemu, który — z wyjątkiem Marka
Aureliusza — uważa za nieporównanie niżej stojący zarówno
pod względem intelektualnym, jak i moralnym. Dzieła Pla­
tona były dla niej czymś w rodzaju Biblii. Pozostawiła piękne,
obszerne komentarze do szeregu dialogów platońskich. Rów­
nocześnie nie znosiła Arystotelesa za to, że — jej zdaniem —
P r z . e d m o to.a XIII

spłycił i zdradził grecką myśl religijną; a zwłaszcza za to,


że dopuszczał w swojej doktrynie istnienie niewolnictwa.
Do Chrystusa, doprowadziła ją gorąca miłość ludzi i stoicka
miłość piękna świata: po prostu nie mogła odrzucić Ewan­
gelii. Krzyż mi wystarczy. Dowodem dla mnie, czymś cudow­
nym, było doskonałe piękno opowieści o Męce Pańskiej
w połączeniu z niektórymi płomiennymi słowami Izajasza
i św. Pawła; właśnie to zmusiło mnie .do wierzenia —•pisała
w liście do pewnego amerykańskiego zakonnika. Jednakże,
jak sama stwierdza i jak podkreślają to ci, co ją znali, nie
szukała Boga, a tym bardziej drogi do chrześcijaństwa.
W swych wykładach filozoficznych w pierwszym okresie
wzbraniała się mówić o Bogu, ponieważ nie należy. mówić
0 tym, czego się nie zna. Nieustępliwa i nieufna — szukała
prawdy. Postawa jej przypomina postawę Gandhiego, po­
stawę hinduizmu wierzącego w prawdę, z którym ma zresztą
1 inne punkty styczne. Pojęcie powinności, które jest punktem
wyjścia „Zakorzenienia” , przypomina zarówno kantowski
imperatyw kategoryczny, jak i powszechne w Indiach pojęcie
dhdrmy, prawa moralnego rządzącego światem z filozoficz­
nego systemu wajsiesziki. W filozoficznych i i»ligijny,ch pra­
cach Simone Weil można także znaleźć wiele motywów z in­
nych systemów hinduskich, zwłaszcza wedanty.
Rzucała gromy oburzenia na Dostojewskiego, który napisał
gdzieś, że jeśliby Chrystus nie był prawdą, to porzuciłby
prawdę dla Chrystusa. Nie mogła darować Pascalowi, że bę­
dąc uczonym, nie doszedł do wiary — jak sądziła — uczciwie,
ponieważ nie potrafił integralnie związać swojego naukowego
poglądu na świat z wiarą i przeżyciem religijnym, ale uciekł
się do swego rodzaju intelektualnego wybiegu, któryrń był —
według niej — jego słynny zakład.8
Walka o prawdę nie była dla niej wyłącznie kwestią inte­
lektualną, była sprawą całego życia, treścią jej powołania.
Była tym „świadkiem prawdy”, którego opisuje jej niewąt­
pliwy prekursor Kierkegaard, człowiekiem o życiu związa­
nym z niedolą, upokorzeniem, obawą i walką wewnętrzną.
Nic dziwnego, że była niezrozumiała nawet dla swoich przy­
jaciół, ciągle wątpiąca i inna, tak że nie łatwo było nawet
zdefiniować jej poglądy.
Poznanie i ukochanie Chrystusa, zrozumienie sensu Krzyża

ł Ratrz str. 301.


XIV Przedmowa

jako drogi do Boga, uznanie sakramentów, podziw dla liturgii


katolickiej, a zwłaszcza śpiewu gregoriańskiego — nie dopro­
wadziły jej jednak do chrztu. Przyjaźń z dominikaninem
o. Perrin i pisarzem katolickim Gustave Thibon, u którego
pracowała w jego fermie jako pracownica rolna w czasie
pierwszych represji zastosowanych wobec Żydów przez rząd
Vichy, pozwoliła jej poznać bliżej chrześcijaństwo, ale nie
przełamała jej oporu.
Jako wierna uczennica Platona i nieugięty piewca wol­
ności ludzkiej nie była w stanie pojąć i przyjąć niektórych
cech i funkcji Kościoła. Nie pozostało to również bez wpływu
na jej doktrynę społeczną — odczuwała bowiem zawsze
obawę przed nadmiernym wpływem zbiorowości na inteli­
gencję i sumienie człowieka. Szła ona zresztą tak daleko, że
w dyskusjach bała się nawet uczuć przyjaźni, które mogłyby
wprowadzić jakąkolwiek sugestię do rzetelnego rozumowania.
U źródeł jej zastrzeżeń w stosunku do Kościoła i w niektó­
rych założeniach jej historiozofii znaleźć można głęboką nie­
chęć do tradycji judejskiej i rzymskiej. Wyprowadza z tych
tradycji wszystkie rzeczywiste i urojone skazy chrystianizmu.
Wrogi stosunek do judaizmu, nie mający zresztą nic wspól­
nego z antysemityzmem czy też jakimś kompleksem osobi­
stym, wynikał z oceny mozaizmu jako religii rasowej, do­
puszczającej do narodowego bałwochwalstwa oraz nie zna­
jącej — w każdym razie w pierwszym okresie — pojęcia
dobra, sprawiedliwości i uniwersalizmu na sposób helleński,
a później ewangeliczny. Łączyło się to z pełnym podziwu
zachwytem dla niektórych fragmentów Starego Testamentu,
jak Księgi Hioba, Izajasza, Psalmów itd. Zdaniem jej, głów­
nym prekursorem chrześcijaństwa była religia grecka, jak
również inne autentyczne tradycje religijne. Te jej oceny
pokrywają się w zasadzie ze znanymi w Polsce poglądami
prof. Tadeusza Zielińskiego. .
Rzymian uważała za hitlerowców starożytności. Oskarżała
ich o to, że zniszczyli autentyczne życie religijne i prawie
całą kulturę krajów śródziemnomorskich. Wykorzenili je i za­
hamowali tym samym rozwój Europy na wiele wieków. Uwa­
żała też, że byli oni wbrew pozorom ateistami. Imperium
stworzone przez nich było dla Simone Weil straszliwym do­
wodem niebezpieczeństwa, jakie stanowi potęga polityczna
w rękach społeczności „wykorzenionej” , to znaczy pozbawio­
nej własnej głębokiej kultury lub odcinającej się od otacza­
Przedmowa XV

jącej je kultury innych społeczeństw. Uległo ono w końcu


chrześcijaństwu, ale zaraziło je cezaryzmem. W tradycji
rzymskiej dopatrywała się wszystkich trudności w rozwoju
głębokiego życia religijnego i widziała w niej źródło fałszy­
wego, jej zdaniem, pojmowania osobowej Opatrzności Bożej
oraz doczesnej władzy Kościoła. Z okresu pomiędzy rokiem
1939 a 1943 pochodzi szereg pozycji dotyczących filozofii
pracy, wspaniałe szkice i myśli publikowane w tomach
pt. „Siła ciążenia i Łaska”, „Zeszyty” oraz „Świadomość nad­
przyrodzona” .4 Niektórzy krytycy oceniają je jako jedno
z najpiękniejszych osiągnięć prozy francuskiej ostatnich łat.
Zgodnie ze starą zasadą estetyki klasycznej sama twierdziła,
że pisać należy po prostu, tak jak się przekłada. W jej przy­
padku przyniosło to niezwykłe rezultaty, gdyż proste słowa
rozsadza wprost ładunek treści duchowej. Tom pt. „Attente
de Dieu” 6 obejmuje m. in. korespondencję z o. Perrin, przed­
stawiającą drogę Simone Weil do chrześcijaństwa i jej za­
strzeżenia, rozważania na temat „Ojcze nasz” oraz jedną
z najcenniejszych jej prac — esej o formach miłości Boga.
W tomach pt. „Źródła greckie” i „Przeczucia przedchrześci­
jańskie” znalazły się jej tłumaczenia i piękne komentarze do
myśli greckiej. Razem z o. Perrin planowała wielką pracę —
zebranie wszelkiej tradycji czystego ducha religijnego na
całym świecie. Materiał zebrany w powyższych dwóch książ­
kach miał być tego początkiem. Zawarte w nich tezy noszą
jednak wyraźnie synkretyczny charakter i nie zawsze są do­
statecznie podbudowane.
W okresie 1940—1942 r. Simone Weil przebywa w Marsylii
lub pracuje na fermach rolnych w dolinie Rodanu. Równo­
cześnie studiuje, pogłębia swoją doktrynę i bez wytchnienia
pisze. Rozpoczęte prace kontynuuje po wyjeździe do Ameryki,
w maju 1942, a potem od listopada tegoż roku w Londynie,
dokąd przybywa na zaproszenie Komitetu de Gaulle’a, Rów­
nocześnie z pracą w Kierownictwie Ruchu Oporu pisze wów­
czas na zamówienie Komitetu „Zakorzenienie” jako swego
rodzaju deklarację programową Wolnych Francuzów. Siły .jej

ł Wszystkie te, ja k również w innych m iejscach w ym ienione,


książki w ydane zostały dopiero po w ojnie, między rokiem 1947 a 1960.
s Tytuł ten, nadany przez o. Perrin, jest różnie rozumiany nawet
przez Francuzów. Jedni pojm ują go ja k o „Czekanie na Boga” , inni
ja k o — „B óg czek ający". Różnica ta ma dość istotne znaczenie dla
postawy religijnej Simone Weil.
XVI Przedmowa

są już jednak na wyczerpaniu. Od dawna prowadzi bardzo


surowy tryb życia. Jeszcze przed jedenastu Jaty w Puy po­
stanowiła wydawać na siebie tylko tyle, ile wynosi zasiłek
dla bezrobotnych. W Londynie ograniczyła jedzenie do racji
żywnościowych przyznawanych Francuzom przez Niemców.
Służyła przy tym ludziom do końca. Tuk jak dawniej odry­
wała się od swoich ukochanych książek, aby zorganizować
życie kulturalne wśród robotników i znajdowała czas na grę
w karty z bezrobotnymi górnikami, tak teraz w okresie naj­
cięższej pracy i postępującej choroby potrafiła całymi godzi­
nami opowiadać baśnie niedorozwiniętej córeczce dozorczyni.
Umarła w sanatorium w Ashford w hrabstwie Kent, 24
sierpnia 1943 roku, w Wieku lat 34.

Znaczenie myśli społecznej Simone Weil, myśli, która sta­


nowiła najważniejszą i najoryginalniejszą część jej dzieła,
polega przede wszystkim na doktrynie „zakorzenienia”. Stre­
ścić ją można następująco: skłonności do życia społecznego
wynikają u istot ludzkich z tego, że dostarcza im ono po­
karmu duchowego niezbędnego dla życia i rozwoju. Prawie
wszystkie potrzeby duchowe i moralne człowieka zaspoka­
jane są przez otaczające go- środowiska, do których należy
w sposób naturalny przez urodzenie, zamieszkanie, zawód
itp. Każda istota ludzka potrzebuje wielu korzeni (...) a (...) za­
korzenia się poprzez rzeczywisty, aktywny i naturalny udział
w istnieniu jakiejś wspólnoty... Człowiekowi absolutnie nie­
zbędne do życia jest poczucie, że w rodzinie, w swojej pracy,
w swoim mieście, w swojej religii i obyczaju, w swoim na­
rodzie — znajduje się u siebie. Dlatego pozbawienie czło­
wieka jego własnych naturalnych wspólnot lub utrata przez
niego więzi duchowej z tymi wspólnotami (jak to ma miejsce
w kapitalistycznej fabryce, gdzie robotnik zachowuje zwykle
zaledwie funkcje małego najemnego elementu produkcji, nie-
zainteresowanego w sensie i wynikach pracy całej wspólnoty)
jest dla niego wielką krzywdą i powoduje poważne schorze­
nia psychiczne.
Simone Weil dostrzega całe niebezpieczeństwo, jakie grozi
jednostce ze strony większych zbiorowości ludzkich, zwłasz­
cza gdy przeobrażają się one ze środka, mającego ludziom
służyć, w cel sam dla siebie. Jednakże z całą siłą podkreśla
Przedmo tó .a xvn

wartość wspólnot, które są jedynym środkiem przekazywania


przez pokolenia wartości duchowych, są jedyną gwarancją
ciągłości i rozwoju kultury.
Warunki życia w cywilizacji przemysłowej rozwiniętych
krajów Europy i Ameryki niszczą organiczne wspólnoty, zry­
wają więzy człowieka z kulturą przeszłości, gubią go w „sa­
motnym tłumie” , dając mu w zamian rosnący standard mate­
rialny. Zaspokojenie jednych potrzeb ludzkich następuje przy
często zupełnym pomijaniu innych potrzeb niekiedy najbar­
dziej podstawowych, o których się nawet czasem nie wie.
Simone Weil szuka więc metod osiągnięcia równowagi w za­
spokajaniu wszystkich istotnych potrzeb ludzkich, a zwłasz­
cza potrzeb społecznych. Szuka dróg do ponownego zakorze­
nienia człowieka i tym samym do pogodzenia go ze społe­
czeństwem w sposób organiczny, a więc bez przymusu
i działania zbiorowej sugestii. Tylko w ten sposób można mu
zapewnić rozwój naturalnego twórczego dynamizmu.
Najważniejszą częścią założeń społecznych i doktryny „za­
korzenienia” jest jej filozofia pracy, u której podstaw leżą
pojęcia wolności i ucisku. - .
Punkt wyjścia dla całej diagnostyki społecznej stanowi
pojęcie siły. Ludźmi rządzi wszechwładnie ślepe prawo siły
tak samo, jak w przyrodzie prawo grawitacji. Porządek ten
może tylko czasem naruszyć dobra wola człowieka, działa­
jącego pod wpływem łaski. Przytacza szereg razy zdanie
z Tucydydesa wierzymy, jeżeli chodzi o Bogów, a widzimy
naocznie, jeżeli chodzi o •ludzi, że zawsze z natury rzeczy
każdy człowiek, gdzie tylko może, panuje nad innymi. Pojęcie
ucisku tylko częściowo tłumaczy się względami ekonomicz­
nymi, zasadniczo bowiem jest ono wynikiem dwóch elemeiP-
tów: rządzącej w przyrodzie ślepej siły i sprawowanej przez
ludzi funkcji w coraz bardziej komplikującej się na- prze­
strzeni wieków organizacji społeczeństwa, która zapewnia
im uprzywilejowaną pozycję.
Wolność jest największą i właściwie jedyną wartością,
którą człowiek posiada. Polega ona na zgodności świadomej
myśli i woli z czynami. Przykładem pełnej wolności - dla
Simone Weil jest w dużym stopniu rozwiązywanie zadania
matematycznego, kiedy między myślą a działaniem matema­
tycznym znajduje się tylko ołówek i kawałek papieru; przy­
kładem absolutnej niewoli — praca niewolnika pód batem
dozorcy lub robotnika w pracy taśmowej. W obydwu ostat­
XVIII Przedmowa

nich przypadkach albo wola, albo świadomość nie mają


związku z czynnościami.
Jeżeli życie ludzkie, a przede wszystkim praca, która dla
większości ludzi jest jego najważniejszą treścią, zawiera —
obojętnie z jakich przyczyn (niewolnictwo, ostry przymus
ekonomiczny, organizacja pracy ograniczająca proces myśle­
nia, brak zainteresowania pracą itp.) — coraz mniej związ­
ków między świadomością i wolą z jednej strony, a czynnym}
działaniem z drugiej strony, wówczas przekształca się w we­
getację; następuje w masie ludzkiej zanik ducha twórczego
i upadek kultury.
Teza ta stanowi podstawę doktryny „uduchowienia pracy” .
Szczęście i równowaga duchowa człowieka, a tym samym
zdrowie społeczeństwa zależą od tego, czy pozwolimy, aby
przynajmniej większość ludzi mogła sama rozwijać własną
osobowość. Zależeć to będzie od tego, czy będą oni mogli za­
chować aktywność twórczą w stale świadomie wykonywanej
pracy zawodowej.
Praca może być z punktu widzenia wolności „żywa” lub
„martwa” . Pracę „żywą” stanowić może tylko świadomy,
celowy wysiłek człowieka. Tylko taki wysiłek tworzy kul­
turę. Praca wykonywana bez świadomego i zamierzonego
dobrowolnie wysiłku jest pracą „martwą” i sprowadza czło­
wieka do systemu wegetacji. Kapitalistyczny system gospo­
darczy przyniósł ze sobą zastosowanie pracy „martwej”
w skali dotąd niespotykanej. Produkcja została nastawiona
wyłącznie na osiągnięcie dwóch celów: zysku kapitalisty
i zaspokojenia potrzeb konsumenta. Potrzeby wytwórców nie
mają żadnego znaczenia. Simone Weil podkreśla znaczenie
prawa rozwoju przedsiębiorstw jako podstawowego prawa
ekonomicznego, które pociąga za sobą coraz większy wyzysk
pracujących przez tzw. „racjonalizację” , tendencje do więk­
szych inwestycji itd.
Zarówno myśl chrześcijańska, jak i marksistowska stwier­
dzają — według niej — zgodnie, że materia wychodzi z fa­
bryki uszlachetniona, a człowiek upodlony. Równolegle do
rozwoju techniki i wzrostu bogactwa społecznego, corafc
większą ilość ludzi ogarnia straszna niedola robotnicza kapi­
talistycznej industrializacji; wyzysk i ogłupienie w pracy*
nuda, obsesja liczb i akordowych stawek, strach przed bez­
robociem i upokarzająca zależność funkcyjna oraz rozerwanie
P r '%e d r n o w a XIX

życia na dwie części: pracę i resztę czasu, kiedy się od samej


myśli o pracy jak najdalej ucieka. ^~
Faktyczny stan niewolnictwa mas robotniczych — pisze —
jest hańbą X X wieku. Naturalnym jego wynikiem jest sła­
bość i inercja moralna, która wytworzyła stan ciężkiej chro­
nicznej choroby społecznej. W problemie niewolnictwa prze­
mysłowego należy szukać klucza do rozwiązania sprzeczności
między niewspółmiernym rozwojem techniki z jednej i kul­
tury duchowej z drugiej strony.
Doktryna „uduchowienia prący” jest cenną próbą ukazania
kierunku terapii społecznej. Postuluje ona dokonanie wiel­
kiego wysiłku zmiany organizacji produkcji oraz zupełnej
zmiany systemu wychowania. Nawiązuje tu zarówno do sta­
rych tez Jana Jakuba Rousseau o pracy jako syntezie ducha
i materii, Proudhona, który twierdził, że zarówno Newton
jak zwykły rzemieślnik są ożywieni jednym geniuszem twór­
czym, wreszcie Marksa, którego cała analiza społeczeństwa
kapitalistycznego wskazuje na pognębienie robotników w pro­
cesie produkcji. Zmiana organizacji produkcji i stworzenie
ludziom bardziej naturalnych form pracy nie może rzecz
jasna polegać na powrocie do rzemiosła lub proponowanego
przez Gandhiego kołowrotka. Jednakże cała nowa technika
powinna być rozwijana w kierunku dekoncentracji produkcji
i usamodzielnienia pracowników w procesie wytwarzania.
W tym kierunku powinno się wykorzystać przewrót auto­
matyzacji, do której zresztą Simone Weil odnosiła się z dość
dużą nieufnością jako do broni obosiecznej. W każdym razie
o wyzwoleniu mas pracujących z niewoli, w jaką wtrącił je ­
system kapitalistyczny, zadecydują — jej zdaniem — nie
same przemiany polityczne, nie wzrost dobrobytu, a zmiana
warunków wytwarzania, która ma decydujące znaczenie dla
struktury duchowej człowieka. .
Zmiany tej nie będzie można dokonać bez zmiany metod
wychowawczych. ,
Zarówno wychowanie i szkolenie młodzieży, jak i cała
kultura duchowa powinny' przede wszystkim służyć „ureal­
nieniu” życia ludzkiego, zwłaszcza wiązaniu jego świadomości
z aktem pracy. Chodzi o odzyskanie bezpośredniego kontaktu
z rzeczami, które są warunkiem odzyskania równowagi du­
chowej. Ogromne znaczenie ma tu — zdaniem Simone Weil —
budzenie w ludziach poczucia piękna, które jest w jakimś
stopniu niezbędne do intensywnego przeżywania rzeczywi­
XX Przedmowa

stości, a więc również do pełnego zaangażowania się w pracy.


Dlatego też podkreślała znaczenie kontemplacji. Twierdziła,
że główne zadanie w wychowaniu młodzieży i nauczaniu
publicznym powinno polegać na wyrabianiu umiejętności
skupienia uwagi.
Tezy jej przeciwstawiają się wyraźnie dość szeroko roz­
powszechnionym'" poglądom o potrzebie skracania dnia pracy.
Tegc rodzaju postulaty wymijają — jej zdaniem — istotny
problem. Mają znaczenie dla odpoczynku, dla ograniczenia
bezrobocia lub produkcji, ale nie dla kultury i szczęścia czło­
wieka, które zależy od tego, czy zlikwiduje się stan psychicz­
nego rozdarcia między pracą i życiem prywatnym pracow­
nika. Zmiana proporcji czasowych nic tu nie zmieni, a zwięk­
szenie ilości czasu wolnego nie wpłynie na rozwój kultury,
ponieważ powstaje ona przede wszystkim ze świadomego,
ciężkiego ludzkiego wysiłku. Podobne tezy głosił już u nas
kiedyś Stanisław Brzozowski.
Jest to jeden z podstawowych dylematów współczesnej
cywilizacji. Panuje bowiem dość powszechne przekonanie, żę
coraz większy postęp w organizacji, podziale i specjalizacji
pracy pozwoli na znaczne skrócenie dnia pracy i tym samym
na czoło zagadnień kulturalnych wybijać się będzie problem
„czasu wolnego” i aktywizacji człowieka poza pracą zawo­
dową. Jednakże czy będzie można wykrzesać aktywność kul­
turalną ludzi, którzy nie będą jej przejawiać w tak zasadni­
czej części swego życia, jaką jest praca zawodowa? Czy więc
jesteśmy w swej masie skazani na zasadnicze rozbicie naszej
osobowości? Czy można będzie rozwijać organizację pracy
w kierunku specjalizacji samodzielnych pracowników, a nie
mechanicznych wykonawców? Czy są w perspektywie szanse
na dekoncentrację produkcji? Oto pytania, które wyłaniają
się z lektury dzieł Simone Weil.
Ona sama wyciągnęła ze swych rozważań wniosek, że
głównym zadaniem organizacji politycznych i zawodowych
ludzi dobrej woli powinno być dążenie do organicznego bu­
dowania zrębów nowego ustroju. Dopiero bowiem nowa tech­
nika i organizacja pracy oraz zupełnie inaczej niż dotąd pro­
wadzone wychowanie człowieka mogą doprowadzić do wol­
nego społeczeństwa. Zaczynać trzeba od diagnozy.
Społeczeństwa są chore, potrzebują bardzo wielu rzeczy,
ale czego potrzebują najbardziej? Nowoczesna medycyna
Pr z e dmo wa XXI

przywiązuje przy leczeniu dużą wagę do świadomego wysiłku


samego chorego, ale czyż można opierać się wyłącznie na
; jego zdaniu, na odruchach, wywołanych przez dolegliwości
lub pragnienia, które jego wymęczony organizm będzie od­
czuwał w danej chwili? Spraw tych nie można zostawić
biegowi wypadków. Trzeba znaleźć dla nich kryterium. Są
nim podstawowe, w zasadzie niezfnienne potrzeby człowieka.
•Simone Wèil próbuje zestawić potrzeby duchowe i społeczne,
które są do życia tak samo potrzebne, jak chleb. Zadaniu
temu poświęcone jest właśnie „Zakorzenienie” .
Prace Simone Weil — mimo że można je w wielu przy­
padkach uznać za dyskusyjne — stanowią trwały wkład do
współczesnej myśli społecznej. Są one ważnym uogólnieniem
i uzupełnieniem tez socjologów i socjotechników, którzy, roz­
wijając naukę o human relations w socjologii pracy lub
0 różnych zjawiskach' „frustracji” w życiu społecznym, kie­
rują się często doraźnymi potrzebami życia, a zwłaszcza
wymogami produkcji. Simone Weil próbuje bowiem przed­
stawić nie tyle koncepcje praktycznych rozwiązań, ile kon­
cepcje człowieka w całej jego złożoności, stawiając przy tym
tezę, że żadnego z ważnych problemów ludzkich nie można
rozstrzygnąć w oderwaniu od całokształtu potrzeb. Warto
również wspomnieć, że tezy swoje formułowała mniej więcej
ćwierć wieku temu, była więc prekursorem badań społecz­
nych, które w wielu dziedzinach stawiały wówczas dopiero
pierwsze kroki. .
Miłość do wartości zawartych w przeszłości i postulaty
„organiczności” rozwoju społecznego spowodowały przychylne
opinie ze strony kół prawicowych, które chętnie przywła­
szczyłyby sobie dorobek jej myśli dla podbudowy własnej
ideologi. Były to jednak usiłowania bezskuteczne. Zbyt ostro .
rozprawiała się Simone Weil z wszelkimi programami i po­
stawami prawicy, od liberałów i konserwatystów poczynając,
na faszystach kończąc. Krytykę ustroju społecznego i cywi­
lizacji, przeprowadzoną z tych pozycji, oceniała jako choro­
bliwe marzenia o formach bezpowrotnie minionych i two-
rżenie mitów. Równocześnie rozbijała mity „narodowej wiel­
kości” , „posłannictwa Francji” (zwłaszcza w koloniach)
1 wszelkich odmian nacjonalizmu. Mimo że nie była rewo­
lucjonistką w politycznym tego słowa znaczeniu, można do
niej zastosować formułę Adolfa Rudnickiego z „Szekspira” ,
że należycie pojęta tradycja nie może nie być rewolucyjna
XXlt Przedmowa

i że rewolucjonista, to ktoś, kto zna granice tradycji i ma


odwagę je łamać.
Można by również, być może, pokusić się o twierdzenie,
że myśl jej sięga daleko poza rewolucję, kreśląc warunki
kształtowania wolnego społeczeństwa wśród zupełnie innych
możliwości, i że dopiero rewolucja społeczna pozwala na ich
realizację. .
Całe dzieło Simone Weil powstało z zaangażowania w ak­
tualną walkę z niesprawiedliwością istniejącego ustroju. Po­
wstawało nie za biurkiem, ale w halach fabrycznych i fer­
mach południowej Francji, wśród strajków i wieców, na
froncie aragońskim i w biurze informacyjno-propagandówym
Komitetu Wolnej Francji. Powstało z palącej potrzeby ludzi,
wśród których żyła. Atmosfera zaangażowania utrudniała jej
często precyzyjne formułowanie sądów, ale nie przeszka­
dzała w ukazaniu istotnych przyczyn głębokiego kryzysu
politycznego i moralnego, w jakim do dziś jeszcze znajduje
się jej ojczyzna. Książki jej odkrywają istotną treść dramatu
Dien Bien Fu i Algier«, schorzeń ustroju i słabości wewnętrz­
nej Francji.
Ocena historii Francji w „Zakorzenieniu” jest świetną od­
trutką na dzieła w rodzaju „Historii Francji” Jacques Bain-
ville’a i niejednokrotnie także na podręczniki, z których
uczyliśmy się sami. Zmusza czytelnika do odruchowego we­
ryfikowania wiedzy historycznej o własnym kraju i przewar­
tościowania wielu sądów. Wiele zwycięstw i innych głośnych
wydarzeń może utracić przez to posiadany prestiż wielkości.
Problem fałszywej koncepcji wielkości, panującej, zdaniem
Simone Weil, w nauce historii i oddziaływającej również
silnie na atmosferę moralną społeczeństwa, ma zasadnicze
znaczenie dla uzdrowienia życia społecznego. Prawdziwym
kryterium wielkości w historii może być tylko dobro, to zna­
czy faktyczne szczęście ludzi. Zwalcza dziewiętnastowieczne
pojęcie postępu. Kryterium postępu nie jest jakiś nieprze­
rwany rozwój, przyjmowany na zasadzie ekstrapolacji, a je­
dynie równomierne zaspokajanie wszystkich potrzeb czło­
wieka. Często przypomina ewangeliczną opowieść o dobrym
i złym drzewie, ponieważ postęp nie jest czymś automatycz­
nym.
Odrzuca również chrześcijańskie pojęcie postępu, dopatru­
jące się wyraźnego rozwoju moralnego ludzkości i punktu
zwrotnego w dziejach w momencie wcielenia Chrystusa i za­
Przedmo wa xxia

łożenia chrześcijaństwa, Zgodnie z podziałem prżeprowadzo-


nym przez Arnolda Toynbee, skłaniając- się zresztą, jak
można sądzić, do jego poglądów, przyjmuje raczej przeciw­
stawiającą się irańsko-żydowsko-chrześcijańskiej historiozofii
postępu — greckb-hinduską koncepcję cyklicznych nawrotów
dziejowych.
*

Świadectwo religijne Simone Weil nosi zupełnie inny cha­


rakter niż jej śmiałe i oryginalne tezy społeczne. Mamy tu
do czynienia nie z badaczem czy działaczem, jak w tamtej
dziedzinie, ale przede wszystkim ,z katechumenem. Simone
Weil dane było poznać i pojąć niewspółmiernie głębiej niż
wielu katolikom wiele istotnych aspektów prawdy i piękna
chrześcijaństwa, ale jednocześnie jej droga ku chrześcijań­
stwu była trudna i daleka, tak daleka, jak wielka jest wśród
współczesnych, żyjących często obok siebie ludzi, ilość uprze­
dzeń i brak wzajemnego zrozumienia.
Sprawy, które ją zatrzymały na progu Kościoła, nurtują
wielu katechumenów, a także samych katolików, przed któ­
rymi staje dziś nieraz problem powtórnego wyboru. Niechęć
do łatwego chrześcijaństwa i żarliwość powodowana niewąt­
pliwie szlachetnym maksymalizmem sprawiła, że problemy
wiary i inteligencji, Kościoła i życia religijnego, Opatrzności
Bożej i ludzkiego losu przedstawione są u niej często z szo­
kującą ostrością.
Precyzyjne argumenty teologiczne i gorące wyznania wiary
krzyżują się z wątpliwościami i zarzutami. Jej poglądy na
problem Kościoła i problem osobowej Opatrzności Bożej,
które mogą budzić najwięcej zastrzeżeń, zostaną omówione
w dalszym ciągu. Nie pomniejszają one jednak wielkiej war­
tości, jaką ma religijne świadectwo Simone Weil, które jest
wezwaniem zwłaszcza do Chrześcijan. Ukazuje ono przede
wszystkim w całej ostrości problemy wiary współczesnego
myślącego człowieka. Z kolei zmusza do refleksji, do ponow -:
nego przemyślenia i pogłębienia władnej postawy. Wielkie
napięcie, z którym Simone Weil szuka, wątpi, polemizuje
i odkrywa, jest dla nas czymś zarówno pobudzającym, jak
i oczyszczającym. Kieruje naszą uwagę na rzeczy najważ­
niejsze, na wartości absolutne, które gubimy w biegu co­
dziennych spraw.
XXIV Przedmowa

O sprawach Bożych w naszym życiu mówi do nas Simone


Weil naszym współczesnym językiem, ale równocześnie języ­
kiem przetworzonym przez piękno i dobro, zawarte w całej
spuściźnie ducha religijnego ludzkości. Próba znalezienia
wspólnego mianownika tradycji religijnych i szacunek, z ja­
kim zbierała wszelkie wątki tych tradycji, czyni z niej pre­
kursora wielkiej pracy nad tworzeniem pomostów poznania
i zrozumienia się ludzi ’różnych kultur i wyznań.
Jest ona dla chrześcijan głosem nadziei spoza Kościoła,
głosem, który pomaga odnajdywać na powrót sens w naszym
życiu, nawet w największych nieszczęściach, a równocześnie
odnaleźć drogę do duchowego rozwoju w warunkach nowej
cywilizacji. Simone Weil pokazuje, jak dalece chrześcijań­
stwo może być inspiracją duchowego rozwoju i czynnikiem
, duchowej równowagi współczesnego świata.
Równocześnie ukazuje, zwłaszcza w swej pracy „O nie­
świadomych formach miłości Boga”, naturalne drogi, które
zawsze będą prowadzić ludzi do poznania Boga. Można uznać,
że jej świadectwo jest odpowiedzią duchowości na wyzwanie,
jakie rzuca współczesna cywilizacja.
Najtrudniejszym chyba zagadnieniem życia Simone był
problem stosunku do Kościoła. Gdzie dwaj czy trzej zgro­
madzeni są w imię moje, ja jestem pośród nich (Mt. 19, 20) —
pisze — ale Chrystus mówił tylko o dwóch lub trzech, a nie
o całej społeczności. Większa społeczność to „wielka bestia”
platońska, to od razu sprawa prestiżu, przymusu, anathema
sit — to wkraczanie w dziedzinę „księcia tego świata” i two-
rżenie przeszkód na drodze do Boga. Przez ataki Simone
Weil na historię, organizację i życie Kościoła, przewija się
. stara tradycja sekt gnostycznych.
Mając jednak głębokie przeświadczenie o obecności w Ko­
ściele Chrystusa, rozumiejąc sens i moc sakramentów i życia
łaski, żyła w głębokim rozdarciu wewnętrznym. Pisała-do
Gustave Thibona: Byłabym w tej chwili raczej w stanie
umrzeć za Kościół, gdyby któregoś dnia potrzebował, żeby za
niego umrzeć, niż do niego wejść. Śmierć do niczego nie
angażuje; można by. powiedzieć, że nie zawiera w sobie kłam­
stwa. Niestety, mam wrażenie, że kłamię, cokolwiek robię,
czy pozostając poza Kościołem, czy też wchodzące do niego...
W niektórych sprawach została przez przyjaciół przekonana.
Ataki na fałszywie rozumianą prawdę, że „poza Kościołem
nie ma zbawienia” osłabły. Przyznawała Kościołowi prawo
• Przedmowa ■■■- X X 1 P

do nauczania religijnego, strzeżenia dogmatów i rozdawnic­


twa sakramentów. Zgodnie zè zdrowym rozsądkiem rozu­
miała, że Kościół ma prawo bronić się przed ludźmi, którzy
przeciw niemu występują. (W stosunku do dogmatów uzna­
wała wszakże nie tyle obowiązek bezwarunkowej akceptacji,,
ile obowiązek maksymalnego wysiłku kontemplacji podanych
prawd.) Do końca jednak widziała w Kościele potężną orga­
nizację doczesną, bezprawnie utożsamiającą się z „Króle­
Stwem” Chrystusa, kjóre nie jest z tego świata. Tak jak we
wszystkich wielkich organizmach społecznych, dopatrywała
się w Nim tendencji do totalnej wyłączności, przymusu ideo­
wego i krępowania swobody myśli ludzkiej.
Twierdzenia te wywołały ostrą polemikę ze strony pisarzy
katolickich. Wykazywano zwłaszcza, że Simone Weil nie roz­
różnią w sposób właściwy pojęcia Kościoła widzialnego i nie­
widzialnego.
Bowiem- Kościół widzialny, obejmujący swych jawnych,
członków — sprawiedliwych i grzeszników — ’przez to, ż e
jest powiązany ze światem, zawiera w sobie rzeczy niedo­
skonałe i przypadkowe; równocześnie jednak związany jest
z Kościołem niewidzialnym, tak jak ciało jest związane z du­
chem. Kościół niewidzialny, to ogromna wspólnota ludzi
wszystkich czasów, którzy wybrali prawdę i miłość, wspól­
nota ludzi dobrej woli, którzy tym samym świadomie czy
nieświadomie opowiedzieli się za Chrystusem i przez to samo>
.Chrystus połączył ich wszystkich w swoim Królestwie. .
Sprawiedliwi żyjący w prawosławiu, protestantyzmie, ju­
daizmie, islamie i religiach przedchrześcijańskich — pisze
w swym dziele „Kościół Chrystusowy” ks. Journet — wi­
dzialnie i ciałem należą do tych religii, ale duchowo i nie-
widzialnie do prawdziwego Kościoła... przyczyniają się óńt'
do budowania ciała tamtych religii, ale najlepszą częścią
samych siebie przyczyniają się do już zapoczątkowanej bu­
do wy prawdziwego Kościoła... ich przynależność jest głównie,
■ale nie wyłącznie niewidzialna i duchowa.6 Za Jean Lacroix
można by dodać, że wspólnota ta może objąć również spra­
wiedliwych, znajdujących się poza jakąkolwiek religią,
Tylko w tym zakresie jest Kościół „Królestwem Niebie­
skim”, „Królestwem Chrystusowym” nie z tego świata, które•

• Ks. Karol Journet, K ościół Chrystusowy, Poznań 1961, Księgarnia


iw . W ojciecha. .
może żyć tylko w nas; granice tego Kościoła przebiegają
przez serca wszystkich ludzi.
Jednakże jak każdy żywy organizm Kościół katolicki, czyli
Powszechny, jest całością i w ogólnej ocenie nie można od­
dzielać jego „ciała” i jego „duszy” .
Bez ustanowionego w swych zaczątkach instytucjonalnie
' przez samego Chrystusa „ciała” w postaci władzy apostol­
skiej i nauczycielskiej, bez form kultu i sakramentów, Ko­
ściół rozpłynąłby się w świecie, tak jak tyle gnostyckich sekt.
.Równocześnie jednak trzeba chyba uznać, żę gdyby istota
1 treść życia Kościoła sprowadzała się głównie do tego, co
np. Breza ukazał w „Spiżowej bramie” , to Kościół bardzo
dawno by się rozleciał. Sakramentalna obecność Chrystusa
i życie Łaski, wreszcie zawsze trudna i zawsze nowa Ewan­
gelia, wspierały Kościół w epokach rozkwitu i upadku, w cza­
sach ziemskich zwycięstw i klęsk. Dlatego właśnie tak trudno
jest ludziom niewierzącym zrozumieć i wyjaśnić formułkę
„adaptacji do zmiennych warunków” problem źródeł ducho­
w ej siły, którą — pomimo wszystko — .promieniuje oń nie­
przerwanie od dwóch tysięcy lat w różnych ustrojach i cywi­
lizacjach. Starczyło mu już jej tyle razy, aby przełamać
skostnienie instytucji, myśli i serc, które grozi każdej spo­
łecznej organizacji.
Simone Weil, która żywiła się Ewangelią, liturgią i sztuką
Chrześcijańską, św. Franciszkiem i św. Janem od Krzyża —
pisze Gustave Thibon — umiała, z łatwością, prawem kon­
trastu, odrzucić całą społeczną stronę Kościoła. Ale czyż ten
głosiciel nadprzyrodzonego piękna mógłby był je j dosięgnąć,
gâyby nie zewnętrzna dyscyplina, przeciw której się tak
buntowała?
Stwierdza też on dalej, że ciało i dusza żyć bez siebie na
ziemi nie mogą i dlatego nie wolno ich rozpatrywać zupełnie
niezależnie, natomiast napięcie między nimi w Kościele jest
czymś stałym i oczywistym. Nie można też zapomnieć, że
klucze swego Kościoła powierzył Chrystus apostołowi, który
spał, wtedy gdy On się męczył w Ogrodzie Oliwnym, który
zaparł się Go w chwili niebezpieczeństwa i uciekł z Rzymu
przed prześladowaniem. Jednak ton apostoł potrafił przez
trzydzieści lat dawać świadectwo swojemu Mistrzowi
i W końcu za Niego umrzeć. Skarb Chrystusowej Nowiny
nieśli przez wieki różni ludzie, święci i grzesznicy, przeka­
zując Go jednak wciąż dalej następnym pokoleniom chrzęści-
Przedmowa XXVII

j an. I nie ulega wątpliwości, że w społecznej działalności


Kościoła bywa dobro zmieszane ze złem. Ludziom Kościoła
zawsze grozi bądź nadmiar, bądź niedobór „środków boga­
tych” .
Porządkowanie i doskonalenie Kościoła wymagają jed­
nak, jak to zresztą sama Simone Weil stwierdziła, aby być
równocześnie na zewnątrz i wewnątrz Kościoła. Powinno'się
to pojmować jednoznacznie — pisze Gustave Thibon; trzeba
być wewnątrz Kościoła widzialnego, ponieważ prawo i obo­
wiązek porządkowania ma się 'tylk o we własnym dom u,- *
a równocześnie trzeba być niejako z zewnątrz — to znaczy
w Bogu, w samym sercu Kościoła niewidzialnego, tak by móc
jak by z perspektywy dostrzec każdą nieprawość. I w ten
sposób całe zastępy świętych i innych wybitnych ludzi w Ko­
ściele porządkowały i uzdrawiały od wieków ten żywy spo­
łeczny organizm, ułomny a zarazem święty.
Wiele zastrzeżeń i polemik wywołała również stoicka dok­
tryna Simone Weil, dotycząca „matematycznie koniecznego” #
porządku świata i zupełnej transcendencji Boga, który działa
w świecie tylko przez Łaskę. Przykładem są jej argumenty .
na istnienie Boga. Są na świecie cztery świadectwa Boskiego
-miłosierdzia: Łaskawość Boga wobec istot zdolnych do kon-
templacji (są to fakty stanowiące część naszego doświadczę-
■nia). Promieniowanie, tych istot i współczucie, będące Bo­
skim współczuciem, które się w nich przejawia. Piękno
ś wiata. Czwartym świadectwem jest zupełna nieobecność
miłosierdzia na ziemi... Dobro jest rzeczą najsłabszą na świe­
cie... Bóg nic nie zmienia. Złość zabiła Chrystusa, ponieważ .
Ł>ył tylko Bogiem,..
Bóg tworząc świat, wycofał się, świat trwa i zfnienia się
zgodnie z ustanowionym przez Niego porządkiem, ale bez
Jego interwencji. Dlatego — pisze gdzie indziej Simone
W eil — nie trzeba prosić Boga o chleb powszedni, nie mó­
wiąc już o innych przyziemnych prośbach, ale tylko o chleb
nadprzyrodzony, o Łaskę. W modlitwach Chrześcijan do Boga
widzi Simone Weil niewolniczy stosunek poddanych do
rzymskich cesarzy i Izraelitów do groźnego Jehowy, który
może zadość uczynić ich prośbom i „kiwnąwszy palcem,
zmienić porządek rzeczy” . Jest w tym wielkie istotne nie­
porozumienie, a równocześnie najtrudniejszy problem jej
myśli i życia.
Sposób pojmowania Opatrzności przez Simone Weil nie
XXVlll Przedmowa

odbiega bowiem w zasadzie od filozoficznej koncepcji chrze­


ścijańskiej. Modlitwa nie polega na wysiłku duszy w kie­
runku zmuszania Boga do zmiany zarządzeń Opatrzności —
pisze o. Garrigou-Lagrange7 — jeżeli się tak czasem mówi,
to jest to metafora... Czysta modlitwa jest wejściem w bez­
pośredni kontakt z dobrem, jest prośbą o utrzymanie i po­
głębienie tego kontaktu. W tym sensie prawdziwa modlitwa
musi być skuteczna. Któż bowiem da swemu dziecku ka­
mień, kiedy prosi go ortx^ o chleb; proście a otrzymacie (Mt.
7, 7—9). I wreszcie, jeżeli wy będąc złymi umiecie dawać
dobre dary dzieciom waszym, jakoż daleko więcej Ojciec
wasz z Nieba da dobrego ducha tym, którzy go proszą
(Łk. 11—13). Wielkie metafory ewangeliczne prowadzą dO'
podstawowego zadania. Szukajcież tedy naprzód Królestwa.
Bożego i sprawiedliwości jego, a to wszystko będzie wam.
przydane (Mt. 6-33). Skuteczność działania mechanizmu mo­
dlitwy i Łaski przedstawia Simone Weil z niezwykłą pre­
cyzją.
’ Niektórzy krytycy twierdzą, że sprzeczności wewnętrzne
w jej myśli tkwią w odrzucaniu wartości pośrednich. Wiara,
to przeświadczenie, że dobro jest jedno. Dobra częściowe,
niepełne, to nie szczeble, a przeszkody na drodze do Boga.
Świat stworzony nie jest drogą do Boga, ale przesłaniającym
Go ekranem, który należy przebić. „Oszołomienie absolu­
tem”, te dwa słowa streszczają — jak pisze Gustave Thi-
bon — wielkość i słabość doktryny Simone Weil. Porażona,
absolutem słania się i traci orientację w rzeczach względ­
nych. Sprzeczność zaś polega ha tym, że głosiła i definio­
wała potrzeby „zakorzenienia” i podkreślała znaczenie me­
taxu, tj. właśnie wartości pośrednich, wartości materialnych
i społecznych, niezbędnych człowiekowi do życia. Równocze­
śnie jednak, kiedy próbuje wiązać swoją etykę społeczną
z Bogiem, z dobrem absolutnym, wówczas wszystkie te war­
tości zdają się niknąć, wszystkiemu grozi „siła ciążenia” .
Jest to wynikiem pomieszania płaszczyzny i terminologii on-
tologicznej z mistyczną. Wyczucie tych granic pozwoliłoby
jej być może na zrozumienie wielkiej wartości chrześcijań­
stwa, jaką jest wytworzenie osobistego stosunku do Boga
u milionów ludzi, a nie tylko u nielicznych, wybranych,

’ R. Garrigou-Lagrange O. P., La providence et la confiance en.


Dieu, Paris 1932, Desclée de Brouwer.
' Przedmowa XXIX

którym dane było przeżyć wielkie mistyczne spotkanie. To


jest właśnie cecha różniąca ducha Ewangelii od abstrak­
cyjnej nauki stoików o „Duszy Świata” .
Ucząc apostołów i nas wszystkich Modlitwy Pańskiej, pod-,
•dawał nas Jezus Opatrzności, mówiąc: „Święć się Imię Twoje, ■
przyjdź Królestwo Twoje, bądź Wola Twoja” . Równocześnie
jednak polecił nam prosić: „Chleba naszego powszedniego
daj nam dzisiaj... i nie wódź nas na pokuszenie” . Bowiem •
całe nasze życie powinno być uświęcone modlitwą, czyli
odniesieniem do absolutnego dobra, do Boga. W naszych
codziennych troskach mamy prawo i obowiązek zwracania
się do Ojca Niebieskiego, przez to współdziałamy z Łaską,
która kształtuje nas samych, kształtuje innych ludzi i tym
samym wpływa na doczesne nasze losy. Tak więc zwalcza­
ją c u chrześcijan naiwne wyobrażenia o Opatrzności, przez
ostry podział spraw duchowych i doczesnych gubi Simone
Weil, co najmniej w pewnym stopniu, sens chrześcijaństwa
jako dziecięctwa Bożego.
Pomieszanie pojęć z dziedziny mistyki i metafizyki pro­
wadzi — według Gustave Thibon’ — do zatracenia właści­
w ego sensu stosunku między człowiekiem a Stwórcą. Z jed­
nej strony bowiem izoluje się Boga w absolutnej transcen­
dencji, a z drugiej strony, przypisując Łasce wszystko, co jest 1
w naturze wielkie i czyste, idzie się prosto ku panteizmowi.
Dlatego też Simone Weil zależnie od tego, czy w danej chwili
patrzy przez pryzmat siły ciążenia, czy przez pryzmat Łaski,
oscyluje między pesymizmem, który unicestwia wartości
w człowieku, i optymizmem, który prowadzi do przesadnego
ubóstwiania go.
W tym właśnie braku równowagi można doszukać się za­
równo skrajności w. pewnych osądach historycznych, jak
i łatwości stawiania synkretycznych tez relig!jnych. Trudno
jest przyjąć jej sztywny podział, że łaska oświecała Egipcjan,
Greków, Gallów i albigensów, a Izraelici i Rzymianie znaj­
dowali się wyłącznie w zasięgu siły ciążenia. Ukochani przez
nią Grecy mają na swym koncie dostateczną ilość zbrodni.
Można by długo się z nią sprzeczać o stawianie na równym
poziomie geniuszu artystycznego i geniuszu świętości oraz
•o apodyktyczność w ocenie niektórych pisarzy francuskich '
<np. niesprawiedliwe, zupełne dyskredytowanie Pascala przy
tendencji do wywyższania Rousseau i Racine’a). Mogą rów­
nież dziwić czynione przez nią powierzchowne paralele mię­
X xx Przedmowa

dzy Chrystusem i innymi sugerowanymi przez nią wciele­


niami Boga, jak Ozyrysem, Prometeuszem, Kryszną, Buddą
i Dionizosem. Tropienie czystego ducha religijnego w ba­
śniach i tradycjach ludowych, we wszystkich wielkich tra­
dycjach religijnych i kulturalnych, zwłaszcza w wielkiej
sztuce, otwierało jej nieprzebrane skarby duchowego piękna,
ale gubiło ją tu znów oszołomienie absolutem, totuicjonizm
i częsty brak krytycyzmu w stosunku do źródeł i autorów.
Można by zaryzykować twierdzenie, że brak jej było jakiejś
Szczypty zdrowego sceptycyzmu i dystansu w stosunku do
siebie i innych. W swoich ocenach i przeżyciach była tak
zaangażowana, że trudno jej było je porządkować. Jest to
tym bardziej charakterystyczne, że w sprawach poznania
intelektualnego była do końca nieufna i niepewna, bojąca
się nawet uczuć przyjaźni.
Należy się wszakże zastrzec, że z wyjątkiem pewnej ilości
artykułów, żadna z jej prac nie została opublikowana za
jej życia, że właściwie ciągle mamy do czynienia z brulio­
nami, które nigdy nie zostały poprawione i nie wiadomo,
jaki by od niej otrzymały kształt ostateczny.
Z ocenami trzeba jednak chyba zatrzymać się tam, gdzie
zaczynają się sprawy trudne do wyrażenia ludzkimi sło­
wami. Nawet zażarci polemiści Simone Weil nie idą już
tam, gdzie jej droga pnie się na zbyt zawrotne wysokości.
Autentyczność jej mistycznego świadectwa nie jest kwestio­
nowana. Tej młodej kobiecie spragnionej sprawiedliwości
i prawdy, która o nie walczyła i Szukała ich, dzieląc los nie­
szczęśliwych, Bóg wyszedł naprzeciw. Nie potrzebują żadnej
nadziei, żadnej obietnicy, aby wierzyć w bogactwo Bożego
miłosierdzia. Znam je z pewnością własnego doświadczenia.
To, co poznałam w bezpośrednim spotkaniu, tak dalece prze­
kracza zdolność mojego pojmowania i wdzięczności, że nawet
obietnica przyszłego szczęścia nie może dać nic więcej, po­
nieważ dla ludzkiego umysłu dodawanie dwóch, nieskończo­
ności nie jest dodawaniem — pisała do o. Perrin. Poza nim
i innym jej przyjacielem Joe Bosquet, nikt zresztą o tym
przełomie w jej życiu nic dokładnego nie wiedział. Boskie
sprawy dzieją się w ciszy i w ukryciu.
W co najmniej pięciu tomach swoich „Myśli” kreśli urze­
kającą, a równocześnie dramatyczną drogę do Boga. Zresztą,
jak pisze Kierkegaard, to nie droga jest trudna, ale trudno­
ści są drogą. Simone, nazwana przez kogoś „Bożą materna-
Przedmowa XXX t

tyczką” , uczy precyzyjnie, jak wykrywać i odrzucać prze­


szkody, które nas dzielą od Boga, zwłaszcza te, które tkwią
w nas samych, w tej części duszy, gdzie rządzi tak jak na
całym świecie siła ciążenia. Jest jedną z tych niewielu z Ka­
zania na Górze (Mt. 7. 14), którzy porzucili szeroką drogą
i znaleźli wąską trudną ścieżkę, która wiedzie stromo, ale
wyraźnie na szczyt. Wymagania, jakie stawia, są ciężkie,.
Wypominano jej nieraz, że jej Kościół byłby dużo surowszy
i bardziej krępujący człowieka niż Kościół katolicki. Wy­
brała — jak pisze Gabriel Marcel we wstępie do jej biogra­
fii pióra M. M. Davy — królewską drogę i była nie tylko-
wielkim świadkiem swojego wieku, ale przede wszystkim
świadkiem absolutu. Jeżeli nie zawsze była zgodna z nauką
Kościoła, to czytać ją należy tak — pisze Gustave Thibon —
jak czyta się Platona, u którego na pewno można znaleźć
sporo herezji, ale który dał Ojcom Kościoła więcej auten­
tycznego ducha chrześcijańskiego niż wielu pobożnych i orto­
doksyjnych pisarzy.
Jakkolwiek byśmy się zastrzegali przed jej subiektywiz­
mem, dualizmem i ascezą, jest ona dla nas wielkim przy­
pomnieniem o transcendencji Boga i o wartości celów osta­
tecznych. Dusza jej bowiem była — pisze o. Perrin — dużo
większa niż talent. W życiu Simone Weil i w doktrynie jest
miejsce i dla Marty, i dla Marii, ale było ono, zwłaszcza
w ostatnich latach, odpowiedzią Chrystusowi i wyborem
tej najlepszej, cząstki; żyła bowiem stale zwrócona ku Niemu,
śkupiona i oczekująca głosu Łaski. Nie było w niej przy
tym nic z ascezy jako celu czy też środka doskonalenia się.
Ograniczała swoje potrzeby, ponieważ chciała żyć, a raczej
współżyć z ludźmi najbardziej potrzebującymi i nieszczęśli­
wymi. Czy to byli bezrobotni, najgorzej zarabiające robot­
nice, czy przymierająca- głodem ludność podbitej Europy —
wszystko to byli nieszczęśliwi ludzie, wymagający pomocy
i współczucia. Naprawdę współczuć można było — jej zda­
niem — tylko dzieląc jakoś ich los. Był to ten sam rodzaj
ascezy, jaki widzimy u św. Franciszka i u Gandhiego. A poza
tym ciągle zaostrzając kryterium wartości, usuwała na bok
sprawy zdrowia, sił, odpoczynku; stosując jej formułę można
powiedzieć, że po prostu nie widziała konieczności v / zaspo­
kajaniu tych potrzeb.
I rzeczywiście można czynić jej zarzuty, że brak jej było
zwykłego rozsądku, że dbając o siebie i oszczędzając swoje
-XXXII Przedmowa

siły mogła była dalej tworzyć i działać, że miała szansę,,


lepszego sprecyzowania swojego świadectwa i swojej dok­
tryny.
Tak, ale czy, jeśliby postępowała inaczej, byłaby W ogóle
w stanie wyrazić w ten sposób ludzką niedolę i problemy
sw ojej epoki? A poza tym, czy można przykładać miarę
zwykłej ludzkiej efektywności do najgłębszego sensu istnie-'
nia. Dla niej człowiek przestał już być miarą wszechrzeczy.
Życie i charakter twórczości włącza ją niewątpliwie do
■egzystencjalnego nurtu dziejów filozofii. Można znaleźć wiele
cech łączących ją z Pilonem, Plotynem, św. Augustynem,
Pascalem i Kierkegaardem. Są też pewne podobieństwa mię­
dzy nią a czołowymi egzystepcjalistami współczesnymi. W yj­
ecie od świadomości i wolności jako istotnych cech bytu ludz­
kiego, obawa przed nadmiernym wpływem zbiorowości na
jednostkę, zwrócenie uwagi na ludzką niedolę, są niewąt­
pliwie wspólne wielu myślicielom tego kierunku. Na tym
kończą się jednak podobieństwa. W przeciwieństwie cło
Sartre’a czy Heideggera byt ludzki nie jest dla niej bynaj­
mniej absurdalny, ale ma określony cel i sens, wolność nie
jest czymś tragicznym (jak u Heideggera), ale jest jedyną
niewątpliwą wartością człowieka, wartością, która realizuje
się przez działanie prawa moralnego (dharma), a więc nie
podziela Simone tez egzystencjalistów o nicości i nieodpo­
wiedzialności. Nadaje to równocześnie sens życiu społecznemu
, i wspólnotom niezbędnym człowiekowi do życia i rozwoju,
ód których wpływu egzystencjaliści chcieliby go uwolnić.
'Wreszcie pomimo głębokiego przeżywania i głośnego świad­
czenia ludzkiej niedoli nie załamała się, ale potrafiła dojść
do stoickiej równowagi ducha i postawy amor fati, które sta­
nowią niewątpliwie przeciwieństwo poczucia tragizmu, rtie-
pewności i znikomości istnienia, panującego w twórczości
egzystencjalistów.
Najwięcej podobieństw znaleźć można między Simone
"Weil a Karolem Jaspersem. Obydwoje rozważali problemy
dwóch wektorów rozwoju człowieka: wyzwalania od przy­
rody i uzależniania się od społeczeństwa, zerwania z historią,
ideologii pracy, reformy wychowania, kryzysu nauki itd.
Mimo jednak, że główne dzieło Jaspersa8 ukazało się dwa
lata przed napisaniem ,¡Ucisku i Wolności” wydaje się, że*

* Die Geisttge Situation der Zeit, Berlin 1932.


Przedmowa xxxm

poglądy tych dwojga pisarzy rozwijały się niezależnie od


siebie. W każdym razie u Simone Weil nie md żadnych w y­
raźnych odniesień do tego filozofa.
Każdy człowiek — twierdzi ona — może i musi z natury
dążyć do dobra. Na przeszkodzie staje mu jednak nie tylko
własna słabość, ale i niedola. Niedola ludzka, jest w rzeczy­
wistości powszechniejsza niż się wydaje, ponieważ ludzie
umieją się przed nią zasłaniać kłamstwem i tylko niektórzy
potrafią ją pokochać jako rzeczywistość i ponieść, jak Krzyż.
Niedola niszczy ludzi fizycznie lub psychicznie, co uniemo­
żliwia im swobodne dokonywanie wyboru i dążenie do dobra.
Trzeba więc człowieka ratować od niedoli, a można to osią­
gnąć tylko przez zaspokojenie ziemskich potrzeb. Doktryna
Simone Weil jest tu w pełni personalistyczna. Jest ona
wielką próbą odnalezienia zagubionych przez ludzi warto­
ści. Z głębokiego załamania wydobywa najpiękniejsze osią­
gnięcia ludzkiego ducha, demaskując równocześnie istniejące
kłamstwo i mity.
Kieruje swoje posłanie do wszystkich ludzi, ale szczegól­
nie mocno musi ono przemawiać do katechumenów wszelkich
wyznań i światopoglądów, do których mówi, że do Boga
można iść najpewniej poprzez mdłość ludzi i miłość *piękna
świata.
Zwłaszcza piękno może nam przywrócić zagubioną jed­
ność duchową. Jeżeli nauczymy się je dostrzegać, dostrze­
żemy wiele więcej. Piękno świata — to Chrystus, który
uśmiecha się do nas tkliwie, poprzez materię.
Jednakże zachwyt nie może sprowadzać się do kwietyzmu.
Umiejętność skupiania się, duchowej koncentracji, świado­
mie kształtowanej przez sposób uczenia się i kontemplację
piękna jest konieczna do życia, do prawdziwej modlitwy,
która jest skierowaniem całej uwagi do Boga i w końcu
do słusznego działania^ Nie mamy bowiem — twierdzi Si­
mone Weil — żadnych kryteriów na to, żeby ocenić, czy
nasze działanie jest pożyteczne czy szkodliwe (najlepsze
uczynki mogą w skutkach przynieść ludziom duchowe zło
i vice versa). Jedyną gwarancją może być to, że znajdujemy
się w stanie prawdziwej modlitwy. Nie mamy żadnego innego
kryterium. Musimy być świętymi. Potrzeba nam całych
pokoleń świętych, żeby przełamać duchowy kryzys naszych
czasów. Potrzeba nam świętych do realizacji jedności świata,
jedności kościołów i jedności ludzi dobrej woli.
x x x iv Przedmowa

* ■ , :

W małym pokoju na VI piętrze przy ul. Augusta Comte’a


z widokiem na ogród Luksemburski i dachy Montpamassu,
gdzie przez wiele lat mieszkała i pisała Simone Weil, oglą­
dałem dziesiątki przekładów jej prac na kilkanaście języków
świata. Obok pism religijnych po norwesku — gruby tom
„Ucisku i Wolności” w tłumaczeniu japońskim. Z pastorem
protestanckim, Murzynem z Chicago, który studiuje jej filo­
zofię pracy do swego doktoratu, rozmawiałem o jej książkach
i o soborze powszechnym, z lotnikiem-konstruktorem, który
pomaga jej matce w załatwianiu spraw wydawniczych; mó­
wiliśmy o jej wpływie na nas; pokazywał mi także nowe
książki traktujące krytycznie jej dzieło. Pani Selma Weil,
jej matka, opowiadała md, jak kiedyś w zimie 1957 r. przy­
szedł do niej Albert Camus. Miał właśnie jechać do Sztok­
holmu, aby przyjąć przyznaną mu nagrodę Nobla i prosił,
żeby pozwoliła mu posiedzieć trochę przed odlotem w pokoju
Simone. W wielu sprawach byli bardzo daleko od siebie,
jednakże podobieństwo postaw i wspólna obojgu żarliwość
czyniła ich sobie bliskimi, mimo że się nigdy w życiu nie
spotkali. Nie zdradził tej przyjaźni w Sztokholmie, kiedy
w swym przemówieniu stwierdził między innymi: we wszyst­
kich okolicznościach żyda czy to mrocznych, czy przejściowo
świetnych, wtrącony w okowy tyranii, czy też mając na
czas jakiś możność swobodnego wypowiadania się, pisarz
może odnaleźć poczucie żywej wspólnoty, która go uspra­
wiedliwi pod jednym warunkiem, że przyjmie na siebie
o tyle, o ile może, dwa zadania nadające jego zawodowi
rangę wielkości: służbę prawdzie i służbę wolności. W tym
jego osobistym wyznaniu .wiary zawarta była również istotna
treść życia i myśli Simone Weil.

. • '

Polski wybór dzieł Simone Weil ma za zadanie udostęp­


nienie polskiemu czytelnikowi fragmentów posiadających
szczególne znaczenie dla całokształtu jej myśli. Fragmenty
z „Doli Robotniczej” oraz IV list do o. Perrin przedstawiają
jej sylwetkę duchową, pozostałe fragmenty „Oczekiwania
Boga” oddają przede wszystkim, w sposób syntetyczny choć
niepełny, poglądy religijne; wreszcie fragmenty „Zakorzenię-
Przedmowa XXXV

nia” oraz fragmenty dotyczące jej doświadczeń robotniczych


zawierają prawie wszystkie istotne tezy społeczno-wycho­
wawcze. Temu też tematowi w naszym — z natury rzeczy
ograniczonym — wyborze poświęciliśmy najwięcej miejsca.
Tezy Simone Weil, mimo pewnych skrajności, mają w tym
zakresie wielką wartość, ponieważ próbują dać równocze­
śnie odpowiedź na trzy wielkie problemy człowieka: 1) war­
tości i sensu jego życia, 2) swobody poznania i wyboru,
która implikuje rozwiązania pluralistyczne oraz 3) jego pod­
stawowych potrzeb społecznych i indywidualnych, wśród
których czołowe miejsce zajmują potrzeby „zakorzenienia”
i „uduchowionej pracy” .
Trzeba było w tym zbiorze zrezygnować z wyboru» jej
„Myśli”, mogących śmiało równać się z „Myślami” Pascala.3
Stanowią one na ogół rozwinięcie problemów, zawartych
w przedstawionych fragmentach. Wybór pomija również
liczne fragmenty polemik filozoficznych i politycznych, kon­
centrując się raczej na pozytywnej stronie jej dzieł. Zesta­
wienie fragmentów zostało uzgodnione z matką i bratem
Simone Weil. -
Przy opracowywaniu wyboru i wstępu korzystałem także
z rad i wyjaśnień o. Perrin, za które mu jestem bardzo
• wdzięczny. Szczególnie cennp źródło w tym zakresie sta­
nowiła jego książka napisana łącznie z Gustave Thiboń
pt. „Simone Weil telle que nous l’avons connue” (La Co­
lombe, 1952). Poza tym starałem się w przedmowie uzupełnić
charakterystykę samej autorki oraz treść książki, dodając
cytaty lub omówienia szczególnie ważnych fragmentów,
które nie znalazły się w niniejszym wyborze.

Andrzej Wielowieyski

• Stosunkowo obszerny w ybór myśli S. Weil opublikow any został


m. in. w „W ięzi” Nr 11—12 (43—44) z 1961 r.
DOLA ROBOTNICZA
Tytuł oryginału

L A CONDITION OUVRIÈRE

Tłumaczyła
MONIKA WITKOWSKA
LIST DO ALBERTYNY THEYENON

Droga Albertyno.
Ciepło mi się zrobiło na sercu po
otrzymaniu Twego listu. Mam wrażenie, iż istnieją rzeczy,
które zrozumieć można tylko we dwójkę. Żyjesz jeszcze
i nie możesz sobie nawet wyobrazić, jaka jestem z tego
szczęśliwa (...) Zasługiwałaś naprawdę, aby się uwolnić. Ży­
cie drogo sprzedaje te postępy, do których samo zmusza.
Prawie zawsze za cenę cierpień nie do zniesienia.

To, co piszesz o fabryce, trafia mi prosto do serca. Właśnie


to samo odczuwałam od dzieciństwa. Właśnie dlatego po­
trzeba było, abym wreszcie tam poszła; a tak mi było przed­
tem przykro, że mnie nie rozumiałaś. A le kiedy ju ż się tam
jest, jakże to całkiem inaczej wygląda. Wiesz, teraz w ten
sposób odczuwam zagadnienia społeczne: fabryka powinna
być chyba tyra, co odczułaś wtedy, w Saint-Chamond, tym,
co ja sama odczułam tak często — miejscem, gdzie czło­
wiek zderza się twardo, boleśnie, a jednak radośnie, z praw­
dziwym życiem. A nie tym miejscem posępnym, w którym
człowiek może jedynie słuchać, niszczyć w sobie pod przy­
musem wszystko, co ludzkie, upokarzać się i pozwolić się
spychać poniżej maszyny.
Przebyłam raz w fabryce w całej pełni to, ćo tak jak i ty
przeczuwałam poza nią. W mojej pierwszej budzie. Wyobraź
sobie, stoję przy olbrzymim piecu, plującym na zewnątrz
Sim one W eil

płomieniami i rzucającym mi prosto w twarz palący oddech.


Ogień wychodzi z pięciu lub sześciu otworów, w dolnej
części pieca. Stoję na wprost nich, aby władowąć ze trzy­
dzieści grubych, miedzianych szpul, które wyrabia tuż przy
mnie Włoszka o twarzy odważnej i szczerej; te szpule to
do tramwajów i metra. Muszę bardzo uważać, żeby żadna
z nich nie wpadła do któregoś z otworów, ponieważ by się
stopiła; dlatego muszę stać wprost naprzeciw pieca i pilno­
wać się, aby żaden wstrząs, wywołany ognistym podmuchem
w twarz lub ręce (mam jeszcze ślad), nie spowodował mego
fałszywego ruchu. Opuszczam osłonę pieca, czekam kilka
minut, podnoszę ją haczykiem i wyciągam całkiem czerwone
szpule, przyciągając je bardzo szybko do siebie (inaczej
ostatnie wyciągnięte zaczęłyby się topić): muszę uważać
bardziej niż kiedykolwiek, aby żaden fałszywy ruch nie
zrzucił którejś z nich do jednego z otworów. I od nowa.
Naprzeciw mnie siedzi spawacz w niebieskich okularach
i o poważnej twarzy. Za każdym razem, gdy twarz kurczy
mi się z bólu, posyła mi smutny uśmiech, pełen braterskiej
sympatii, który mi niewypowiedzianie pomaga. Z drugiej
strony, przy wielkich stołach, pracuje brygada kotlarzy;
praca wykonywana zespołowo, bratersko, z uwagą i bez
pośpiechu, praca wysoko kwalifikowana, gdzie trzeba umieć
liczyć, odczytywać bardzo skomplikowane rysunki, wreszcie
stosować pojęcia geometrii wykreślnej. Jeszcze dalej bar­
czysty chłopak tak wali młotem w żelazne sztaby, że aż
głowa pęka. Wszystko to dzieje się w kącie, na samym
końcu warsztatu, gdzie człowiek czuje się u siebie i gdzie
kierownik brygady i kierownik warsztatu prawie nigdy nie
zaglądają. Spędziłam tu 2 lub 3 godziny, rozłożone na '4
razy (zarabiając od 7 do 8 fr. za godzinę — a to nie byle
co, moja droga'!). Za pierwszym razem, już po półtorej go­
dziny, straciłam kontrolę nad swymi ruchami na skutek
gorąca, przemęczenia i bólu, i nie'm ogłam spuścić zasłony
pieca. Widząc to, jeden z kotlarzy (same równe chłopaki)
natychmiast pośpieszył mnie wyręczyć. Gdybym mogła
(lub raczej gdybym tylko znalazła dość siły) zaraz wró­
ciłabym do małego kąta warsztatu. Odczuwałam w tam­
te wieczory prawdziwą radość spożywania zarobionego
chleba.
Ale to było coś wyjątkowego w moim doświadtzeniu ro­
botniczej doli. Oto co dla mnie osobiście znaczyła praca
w fabryce. Znaczyła ona, że wszystkie racje zewnętrzne
(przedtem uważałam je za wewnętrzne), na których opie­
rało się dla mnie poczucie godności, szacunek dla samej
siebie, zostały w ciągu dwóch lub trzech tygodni całkowicie
zniszczone brutalnym, a codziennym przymusem. Nie mysi*
że powstał stąd we mnie odruch buntu. Nie, wprost prze­
ciwnie, rzecz, której się po sobie najmniej spodziewałam —
uległość. Zrezygnowana uległość zwierzęcia pociągowego.
Wydawało mi się, że urodziłam się jedynie po to, aby ocze­
kiwać na rozkazy, otrzymywać i wykonywać je — że nigdy
nic innego nie robiłam — że nigdy nic innego robić nie
będę. Odczuwam wstyd, przyznając się do tego. Jest to ten
rodzaj cierpienia, o którym żaden robotnik nie m ówi; na­
wet myślenie o nim jest zbyt bolesne. Kiedy choroba zmu­
siła mnie do przerwania pracy,* uświadomiłam sobie w całej
pełni poniżenie, w które się pogrążałam i przyrzekłam sobię
znosić tę egzystencję aż do dnia, w którym uda mi się, mimo
niej, chwycić się w garść. Dotrzymałam słowa. Powoli od­
zyskałam w udręce — choć istota niewolniczo zależna —
poczucie mojej godności istoty ludzkiej, poczucie, które tym
razem nie opierało się na niczym zewnętrznym, łącząc się
zawsze ze świadomością, że nie miałam do niczego żadnego-
prawa, że każdą chwilę wolną od cierpienia i upokorzenia
trzeba przyjąć jako łaskę, jako zwykły skutek pomyślnego
przypadku.
Dwa są czynniki w zależności, o której mowa: pośpiech
i rozkazy. Pośpiech: aby „wyszło” , trzeba powtarzać ruch
po ruchu, w rytmie, który, będąc szybszy od myśli, wyklucza
nie tylko możność zastanowienia się, ale nawet marzenia.
Stając przed maszyną trzeba zabić na 8 godzin dziennie swą
myśl, swą duszę, swoje uczucia, wszystko. Czy jest się za­
gniewanym, smutnym, czy zniechęconym, trzeba zdusić,
stłumić w sobie złość,' smutek czy obrzydzenie; zwolniłyby
one rytm pracy. Również i radość. Rozkazy: od chwili prze­
<• S im o n e Weil
bicia karty pracy przy wejściu aż do przebicia jej przy wyj­
ściu można w każdym momencie otrzymać jakiś rozkaz.
I zawsze trzeba milczeć i słuchać. Rozkaz może być przykry
lub niebezpieczny do wykonania, czy nawet niewykonalny;
lub wreszcie dwóch kierowników może wydać sprzeczne
rozkazy: nic nie szkodzi: trzeba milczeć i podporządkować
się. Odezwać się do kierownika — nawet gdy to porządny
chłop, ale i on może mieć swoje kaprysy — będzie zawsze
narażeniem się na zbesztanie; a gdy się to już stanie, trzeba
także milczeć. Co do przypływów własnego zdenerwowania
lu b złego humoru, trzeba je zdusić. Nie mogą się one wy­
razić ani słowami, ani gestami, bo gesty są w każdym mo­
mencie uwarunkowane przez pracę. To położenie własne
sprawia, że myśl kurczy się, cofa, tak jak cofa się skóra
przed lancetem. N i e m o ż n a czuć „świadomie” .
To wszystko, dotyczy oczywiście pracy niewykwalifiko­
wanej (zwłaszcza pracy kobiet).
I poprzez to wszystko uśmiech, dobre słowo, chwila kon­
taktu ludzkiego mają większą wartość niż najbardziej od­
dane przyjaźnie między uprzywilejowanymi, wielkimi czy
małymi. Tu dopiero poznaje się, czym jest ludzkie brater­
stwo. Ale jest go mało, bardzo mało. Najczęściej nawet sto­
sunki między kolegami ujawniają nieczułość, która góruje
tu had wszystkim.
No, ale dość tego na dziś. Mogłabym pisać tomy o wszyst­
kim.
S.W. .

Chciałam Ci też powiedzieć, że czuję, jak demoralizuje


mnie przejście od tamtego, tak twardego życia do mego
Życia obecnego. Rozumiem teraz, co to jest robotnik, który
staje się „stały”. Reaguję, tak jak potrafię. Gdybym chciała
machnąć ręką, zapomniałabym o wszystkim, zamknęłabym
się w moich przywilejach, nie chcąc wiedzieć, że to są przy­
wileje. Bądź spokojna, nie zapominam. Poza tym straciłam
w tamtym robotniczym życiu moją wesołość; pozostawiło
m i ono w sercu gorycz nie do wymazania. A jednak jestem
szczęśliwa, że to przeżyłam.
• j/fc
D ola R o b o t n i c z a t

Zachowaj ten list — może Cię poproszę o»niego, jeśli kie­


dyś będę chciała zebrać wszystkie moje wspomnienia o tej
robotniczej doli. Nie dla opublikowania czegoś na ten temat
(w każdym razie nie myślę o tym), ale po to, by obronić
samą siebie od zapomnienia. Trudno jest nie zapomnieć,
gdy zmienia się tak radykalnie sposób życia. .

%
LIST DO UCZENNICY (1934)

Kochanie.
/ Już od dawna chciałam do Ciebię
napisać, ale praca w fabryce nie zachęca do korespondencji.
W jaki sposób dowiedziałaś się, co robię? Chyba przez
siostry Derieu? Zresztą, to nieważne, bo i tak chciałam Ci
o tym powiedzieć, Ale przynajmniej Ty nie wspominaj
o tym nikomu, nawet Marinette, chyba że już to zrobiłaś.
To jest właśnie ten „kontakt z rzeczywistym życiem” , o któ­
rym W am mówiłam. Uzyskałam go jedynie w drodze przy­
wileju: jeden z moich najlepszych kolegów zna jednego
z dyrektorów Towarzystwa i wytłumaczył m u mój zamiar.
Tamten zrozumiał, co świadczy o zupełnie wyjątkowych
u tego pokroju ludzi horyzontach myślenia. Otrzymanie
w fabryce zatrudnienia bez świadectwa pracy jest dziś pra­
wie niemożliwe — zwłaszcza, jeśli jest się, tak jak ja, po­
wolnym, niezręcznym i niezbyt silnym.
Zapewniam Cię — na wypadek, gdybyś chciała w po­
dobny sposób pokierować swoim życiem — że choć jestem
bardzo szczęśliwa z otrzymania pracy w fabryce, jestem
niemniej szczęśliwa, wiedząc że nie jestem do niej przykuta.
Wzięłam po prostu rok urlopu na „studia osobiste”. Męż­
czyzna, jeśli jest bardzo inteligentny, bardzo zręczny i bar­
dzo silny, może ostatecznie mieć nadzieję, że przy obecnym
stanie przemysłu francuskiego dojdzie w fabryce do takiego
stanowiska, na którym będzie mógł pracować w sposób inte­
ligentny i ludzki; chociaż i tego rodzaju możliwości wraz
z rozwojem racjonalizacji co dzień maleją. Kobiety nato­
Dola R o b o tn ic z a ' 9

miast spychane są do pracy zupełnie mechanicznej, gdzie


żąda się jedynie szybkości. Nie myśl, że w określeniu „praca
mechaniczna” kryje się możność marze(nia o czymś innym
w trakcie jej wykonywania lub tym bardziej, że jest tam
miejsce na refleksje. Nie, cały tragizm położenia tkwi
w tym, że praca jest zbyt mechaniczna, aby dać temat do
myślenia, mimo to jednak wyklucza każdą myśl. Myśleć, to
pracować wolniej; lecz bezlitośni biurokraci ustalili pewne
normy szybkości, które trzeba wykonać, aby nie zostać
zwolnionym i jednocześnie dostatecznie zarobić (zarobek za­
leży od ilości wykonanych części). Z wielu powodów nie
udaje mi się jeszcze wykonać tych norm: brak wprawy,
moja wrodzona duża niezręczność, pewna również wrodzona
powolność ruchów; bóle głowy, no i wreszcie jakaś mania
myślenia, której nie mogę się pozbyć... Dlatego też przy­
puszczam, że zostałabym wyrzucona, gdyby nie protekcja
ż góry. Co do wolnego czasu, teoretycznie mam go dość dużo
przy ośmiogodzinnym dniu pracy: w praktyce jest on w y­
pełniony zmęczeniem, które dochodzi często do otępienia.
A by obraz ten był pełny, trzeba dodać, że w fabryce żyje
się w ciągłym i upokarzającym podporządkowaniu, będąc
zawsze na rozkazy kierowników. Można naturalnie z tego
powodu cierpieć mniej lub więcej, w zależności od charak­
teru, sił fizycznych itd.; ale, przy pewnych odchyleniach,
wygląda to, ogólnie rzecz biorąc, właśnie tak. '
Nie przeszkadza to temu, abym — cierpiąc ze wszystkich
opisanych powodów — czuła się jednocześnie niewypowąe-
dzianie szczęśliwa, że mogę być tu, gdzie jestem. Pragnęłam
tego od wielu lat, lecz nie żałuję, że zrealizowałam to pra­
gnienie dopiero teraz, bo dopiero teraz mogę wyciągnąć
z. obecnego doświadczenia cały dostępny dla . mnie pożytek.
M am zwłaszcza poczucie, że wyrwałam się ze świata ab­
strakcji i że znalazłam się wśród prawdziwych ludzi — do-
Jerych lub złych, ale prawdziwie dobrych lub prawdziwie
złych. Zwłaszcza dobroć, gdy pojawi się w fabryce, jest
czymś rzeczywistym; gdyż najmniejszy odruch życzliwości,
od zwykłego- uśmiechu aż do oddanej przysługi, wymaga
zapanowania nad zmęczeniem, obsesją zarobku, nad wszyst-
a Simone Weil

kim, co przygnębia i zmusza do .kurczenia się w sobie. T ak


samo myśl, aby wznieść się ponad warunki, w których się-
żyje, wymaga wysiłku graniczącego prawie z cudem. N ie
jest tu bowiem tak jak na uniwersytecie, gdzie płacą nam
za myślenie lub przynajmniej za udawanie, że się myśli. Tu
tendencją byłoby raczej zapłacić, aby nie myślano. Dlatego,,
widząc tu przebłysk inteligencji, ma się pewność, że on nie
zawiedzie. Poza tym wszystkim, maszyny jako takie przy­
ciągają mnie i żywo interesują. Dodam jeszcze, że jestem
w fabryce głównie po to, aby zaznajomić się z pewną ilością
ściśle określonych problemów, które mnie zajmują, a któ­
rych nie mogę Ci tu wyliczyć. .
Dość już o mnie. Mówm y o Tobie. Przeraził mnie Tw ój
list. Jeśli nadal za główny cel będziesz sobie stawiała po­
znanie wszystkich możliwych wrażeń — co jako stan przej­
ściowy byłoby normalne w Twoim wieku — nie dojdziesz
daleko. Dużo bardziej wolałam, kiedy mówiłaś, że dążysz
do nawiązania kontaktu z życiem rzeczywistym. Myślisz
może, to jest to samo; w rzeczywistości to coś wręcz prze­
ciwnego. Są ludzie, którzy żyli tylko wrażeniami i dla wra­
żeń, przykładem może tu być André Gide. W rzeczywistości
są oni oszukani przez życie, a ponieważ niejasno to odczu­
wają, popadają zawsze w głęboki smutek, w którym nie
pozostaje im nic innego, .jak tylko próbować oszałamiać się,
okłamując nędznie samych siebie. Bowiem rzeczywistością
życia nie są wrażenia, ale działanie — rozumiem pod tym
działanie i w myśli, i w czynie. Ci, którzy żyją wrażeniami,
są jedynie pasożytami zarówno w sensie moralnym, ja k
i materialnym, w stosunku do ludzi pracujących i twór­
czych, jedynych, którzy są ludźmi. Dodam jeszcze, że wła­
śnie ci ostatni, którzy nie poszukują wrażeń, otrzymują
mimo to dużo silniejsze, głębsze, mniej sztuczne i bardziej
prawdziwe przeżycia niż ci, którzy ich poszukują. Wresz­
cie pogoń za przeżyciem zawiera w sobie egoizm, który
mnie przeraża w tym, co mnie dotyczy. Naturalnie, że
nie zabrania ona kochać, ale doprowadza do traktowa­
nia osób kochanych jako zwykłych sposobności do użycia
lub do cierpienia, zapominając całkowicie, że istnieją one
Dola R o b o tn icza 1T

same przez siebie. Żyje się pośród urojeń. Marzy się, za­
miast żyć.
W sprawie miłości nie mogę Ci udzieUć żadnych rad, co*
najwyżej przestrogi. Miłość jest czymś poważnym, często-
stawia się w niej na kartę zarówno własne życie, jak i ży<ńe*
drugiej istoty ludzkiej. Właściwie ryzykuje się tu zawsze,,
chyba że jedna strona uczyni z drugiej .swą zabawkę; ale
W tym ostatnim, dość częstym przypadku, miłość staje się*
czymś ohydnym. Widzisz, treść miłości polega w gruncie-
rzeczy na tym, że jedna istota ludzka odczuje żywiołową,
potrzebę drugiej — potrzebę wzajemną lub nie, trwałą lub
nie, zależnie od przypadku. Od tej chwili głównym proble­
mem staje się pogodzenie tej potrzeby z wolnością i od nie­
pamiętnych czasów ludzie rozprawiają się z tym proble­
mem. Dlatego też pomysł poszukiwania miłości jedynie po*
to, aby zobaczyć czym ona jest, aby wprowadzić trochę oży­
wienia w zbyt ponure życie, wydaje mi się niebezpieczny,,
a zwłaszcza dziecinny. Mogę Ci powiedzieć, że kiedy byłam
w Twoim wieku, a także i później, i kiedy odczułam pokusę
poznania istoty miłości, odsunęłam ją od siebie. Tłumaczy­
łam sobie, że lepiej będzie nie ryzykować przyjęcia zobo­
wiązania na całe moje ż^cie, zanim nie osiągnę pewnego*
stopnia dojrzałości, który pozwoli mi dokładnie wiedzieć,
czego ogólnie żądam od życia, czego od niego oczekuję. Nie
mówię Ci o tym dla przykładu: każde życie toczy się według
swoich, własnych praw. Ale możesz w tym znaleźć temat
do zastanowienia się. Dodam, że według mnie miłość za­
wiera ryzyko jeszcze większe od ślepego związania wła­
snego życia — ryzyko, że w przypadku gdy się jest głęboko-
kochanym, stać się można wszechwładnym panem drugiego*
życia ludzkiego.
Mój wniosek (który podaję Ci tylko tytułem informacji),,
jest następujący: nie trzeba uciekać przed miłością, ale nie*
trzeba też jej szukać, zwłaszcza jeśli jest się bardzo młodym..
Myślę, że wtedy lepiej jest jej nie spotkać.
W ydaje mi się, że powinnaś potrafić przeciwdziałać na­
strojom otoczenia. Posiadasz nieobjęte królestwo, książek.
To bynajmniej nie wszystko, ale to dużo, zwłaszcza jak a
li S i m o n e Weil

przygotowanie do konkretniejszego życia. Chciałabym rów­


nież, abyś zainteresowała się swą pracą w klasie, gdzie mo­
żesz się nauczyć dużo więcej niż przypuszczasz. Przede
wszystkim pracować: jak długo jest się niezdolnym do sy­
stematycznej pracy, tak długo jest się niczym w każdej
dziedzinie. Poza tym kształtować swój umysł. Nie zaczynam
na nowo hymnu pochwalnego na cześć geometrii. Co zaś
dotyczy fizyki, czy nie podsunęłam Ci już następującego
ćwiczenia? Polega ono na skrytykowaniu Twojego podręcz­
nika i wykładów, tak aby spróbować odróżnić słuszne rozu­
mowania od fałszywych. Znajdziesz w ten sposób zadziwia­
jącą ilość błędnych wywodów. Bawiąc się tą niesłychanie
pouczającą grą, ułożysz sobie często lekcję w pamięci, sama
nie wiedząc kiedy. Co do historii i geografii, masz w tej
dziedzinie do czynienia tylko z rzeczami fałszywymi, gdyż
zbyt schematycznymi; jeśli jednak nauczysz się ich dobrze,
zdobędziesz silną podstawę, aby potem uzyskać sama rze­
czywiste pojęcie o społeczeństwie ludzkim w czasie i prze­
strzeni, co jest rzeczą niezbędną dla każdego, kto interesuje
się kwestią społeczną. Nie mówię Ci o francuskim, ponie­
waż pewna jestem, że Twój styl się kształtuje.
Byłam bardzo szczęśliwa, kiecj^ napisałaś mi, że jesteś
zdecydowana ukończyć seminarium nauczycielskie; uwolniło
mnie to od dręczącego niepokoju. Tym bardziej żałuję, od­
nosząc wrażenie, że przestałaś o tym myśleć.
W ydaje mi się, że posiadasz charakter, przez który bę­
dziesz dużo cierpieć całe swoje życie. Jestem nawet tego
pewna. Zbyt dużo jest w Tobie zapału i gwałtowności, byś
mogła kiedykolwiek przystosować się do życia społecznego
naszej epoki. Nie jesteś w tym osamotniona. A le cierpienie
to rzecz nieważna, zwłaszcza że będziesz też miała i dużo
radości. Istotne jest, abyś nie marnowała swego życia, a na
to potrzeba ująć się w karby.
Bardzo żałuję, że nie możesz uprawiać sportu. To właśnie
byłoby Ci potrzebne. Spróbuj jeszcze przekonać Twoich
rodziców. Mam nadzieję, że przynajmniej włóczęga po gó­
rach nie jest Ci wzbroniona. Pozdrów swoje góry ode mnie.
Stwierdziłam w fabryce, jak bardzo paraliżuje i upokarza
D o i a/R o b o t n t c z a Ił

brak siły, wprawy, pewności oka. Dla mnie niestety w tej


dziedzinie nic nie może zastąpić tego, czego nie zdobyłam
przed dwudziestym rokiem życia. Doprawdy brak mi słów,
aby Ći zalecić jak najusilniejsze ćwiczenia mięśni, rąk
i oczu* Bez takich ćwiczeń człowiek czuje się istotą szcze­
gólnie niepełną.
Pisz do mnie, ale nie czekaj na częste odpowiedzi. Pisanie
jest dla mnie wyjątkowo uciążliwym wysiłkiem. Adresuj
swoje listy: Paryż X V , ul. Lecourbe 228. W ynajęłam mały
pokoik tuż przy mojej fabryce.
Korzystaj z wiosny, wdychaj powietrze i słońce (jak tylko
będzie), czytaj piękne rzeczy.

yalps. * S. W eil

Zegnaj.
DZIENNIK FABRYCZNY
(fragmenty)

Niech człow iek nie tylk o w ie, co robi — ale, jeśli to


możliwe, niech przeniknie sens tego, co robi, niech do­
strzega to, co zmienia w naturze. Niechaj dla każdego
jego własna praca stanie się przedm iotem kontemplacji.

Sobota (drugi tydzień) — 1 godz. na


wywiercenie dziury w kawałkach mosiądzu przy bardzo
niskim oparciu, którego nie widziałam, przez co sfuszero-
wałam 6 lub 7 (nastawiacz Leon, wywrzeszczawszy się, ile
tylko mógł, oświadczył, że pracę tę wykonała wczoraj z po­
wodzeniem nowa, która.nigdy nie pracowała). Bon uster­
kowy — ale żadnej wymówki za sfuszerowane kawałki, po­
nieważ rachunek się zgadza.
V4 godz. na cięcie z Leonem małych mosiężnych prętów.
Łatwe — żadnej fuszerki.
Przerwa, czyszczenie maszyn.
I bon bezusterkowy (na 25 fr. 50).
Odprawiona robotnica — gruźliczka — sfuszerowała wiele
razy setki sztuk (ale ile?). Raz, tuż zanim się ciężko rozcho­
rowała; dzięki temu jej przebaczono. Tym razem 500. Ale
na wieczornej zmianie (14,30 do 22,30), kiedy wszystkie
światła są pogaszone, z wyjątkiem lamp stanowiskowych
(które nic nie oświetlają). Dramat komplikuje fakt, że auto­
matycznie współodpowiedzialny staje się monter (Jacąuot).
Robotnice, z którymi pracuję (Chat i inne...), po stronie
Jacąuota. Jedna z nich: Trzeba być bardziej sumiennym,
Jiiedy s i ę m u s i z a r o b i ć na s w o j e u t r z y m a ­
nie. .
Podobno robotnica ta odmówiła przyjęcia wymienionej
roboty (na pewno precyzyjnej i źle płatnej); mówi się w ta­
kich wypadkach „za trudna praca”. Kierownik warsztatu
powiedział je j: No, niech m i to nie będzie wykonane do
D ola Robot n Ic za !S

jutra rana... Wywnioskowano stąd zapewne, że zepsuła ro­


botę na złość. Ani jeden wyraz sympatii ze strony robotnic,
znających przecież ten wstręt przed pracą, przy której się *
człowiek wyczerpuje, Wiedząc, że zarobi 2 fr. lub mniej i że
będzie zwymyślany za źle wykonaną robotę — wstręt, który
choroba na pewno jeszcze zwiększa. Ten brak sympatii tłu­
maczy się faktem, że „podła” praca, jeśli zostanie oszczę­
dzona jednej, spadnie na drugą... Komentarz jednej z ro­
botnic (pani Ferestier?) : Nie powinna była odpowiadać...
K ied y człowiek musi zarobić na swoje życie, trzeba robić, co
trzeba... (to zdanie powtarza się wiele razy) ...Mogła była
w ted y pójść do zastępcy dyrektora i powiedzieć: „Tak, nie
miałam racji, ale to, mimo wszystko, nie całkiem moja wina:
było prawie ciemno itd. Już tego więcej nie zrobię itd.”
„Kiedy człowiek musi zarobić na swoje życie” — to wy­
rażenie tłumaczy się częściowo faktem, że niektóre zamężne
robotnice pracują nie po to, aby wyżyć, lecz aby mieć tro­
chę więcej dobrobytu. (Ta też miała męża, ale bezrobot­
nego). Ogromna jest nierówność między robotnicami...
System płac. Bon usterkowy — poniżej 3 fr. Bony uster­
kowe wypłaca się około piętnastego, w małym gronie (MoU-
quet, „Chrono” *... „Chrono” jest bezlitosny; M . bezsprzecz­
nie broni trochę robotnic), w samowolnie wyznaczonej
wysokości — raz 4 fr., raz 3 fr., innym znów razem według
ceny ostrzenia (2 fr. 40 dla innych). Czasem wypłaca się
tylko sumę istotnie zrealizowaną, potrącając z nadwyżki
koszty ostrzenia. Jeśli robotnica uważa, że padła ofiarą nie­
sprawiedliwości, idzie się poskarżyć. Ale to upokarzające,
ponieważ nie ma ona żadnych praw i zdana jest na dobrą
lub złą wolę kierowników, którzy decydują na podstawie
jej wartości, a w dużej mierze wedle własnej fantazji.

Sobota 22 (trzeci tydzień) — Nitowanie z Ilion. Praca


dość przyjemna — 0,028 za sztukę. B o n b e z u s t e r k o -
w y, ale przy mej maksymalnej szybkości. Ciągły Wysiłek — >
nie pozbawiony pewnej przyjemności, ponieważ mi wy­
chodzi.
* Le chrono — normalizator, pracow nik odpow iedzialny za norm y
pracy (przyp. tłum.).
u S i m o n e Weil
Przypuszczalny zarobek: 48 godz. po 1 fr. 80 = 86 fr. 25.
Nadwyżka: za wtorek, jeśli pracowałam po 4 fr. za godz.,
17 fr. 60, za środę 1 fr. 20, za czwartek i piątek 0,60 X 15
(mniej więcej) = 9 fr.; za sobotę 1 fr. 20 X 3 ,5 = 4 fr. 20. Bę­
dzie więc: 17 fr. 6 0 + 1 fr. 6 0 + 9 f r .+ 4 fr. 20 = 32 fr. 40. Ra­
zem 86 fr. 25 + 32 fr. 40 = 118 fr. 65. W tym pewna suma
może ulec wstrzymaniu za te 500 sztuk, które sfuszerowa-
łam. .
W rzeczywistości otrzymałam 36 fr. 75 nadwyżki (ale %
godz., czyli 1 fr. 20, potrącone). A więc 4 fr. 35 więcej niż
przypuszczałam. Zapewne jakiś bon korzystnie wypłacony •—
prawdopodobnie za frezowanie w poniedziałek rano.
Jeden bon bezusterkowy (na 12 fr.) (...)

Poniedziałek'7 (szósty tydzień) — Godz. 9,30: ciągnęłam


dalej kartony. Wykonałam 865 od godz. 7— 8,45 (13A godz. za
5 0 % ); powinnam była wykonać 1050. Potem poszłam w y­
równać zbyt grube i dlatego Bret zaznaczył m i V* godz.
(efektywne).
Od godz. 9,15— 9,30 poszłam je wycinać. Na pierwszym
bonie, zapisane V2 godz. (czyli PU godz. na 680 sztuk, a więc
za 3 fr. 40; czyli 2 fr. 75 za godz.) bon usterkowy. Na dru­
gim bonie zapisana 1 godz. 10: trochę ponad: 700 sztuk, bon
bezusterkowy. Razem: 1 godz. 10'm in .+V * godz.+ ‘ A g od z.=
= 2 godz. 10 min.
Godz. 9,30— 10,20: 1 godz. pracy płatnej godzinowo (odci­
nałam dla Br eta końce już wyciętych długich taśm).
Godz. 10,20— 14,40: gładzenie pod prasą (z bardzo „rów­
nym” nastawiaczem z końca hali) grubych kawałków, w któ­
rych w piątek od godz. 13,30— 15,00 wycinałam strzałki
(w międzyczasie inna robotnica je wyginała). 0,80% . Przez
2 godz. 50 min. wykonałam 516. Zapisano mi 2V2 godz. Za­
robiłam 4 fr. 15, czyli ofie. 1 fr. 65 za godz. Różnica (z kosz­
tami za ostrzenie) za 21h godz.: 0 fr. 37.
Godz. 14,15— 17,15: prasa, do nadania owalnego kształtu
małym kawałkiem przeznaczonym do spawania. 0,90% . Bar­
dzo łatwe. (Chyba „Chrono” zwariował!) Wykonałam ich
1400: czyli zarobiłam 1400X0,90 = 1 4 X 9 0 = 12 fr. 60. Rytm
pola Robotnicza ' W

rzeczywisty: 5 fr. 05, zapisane g o d z .+ 3/i godz.+2V4 godz.


(3 zamówienia) = 31/z godz.: tu rytm będzie: 3 fr. 60 (do
kontynuowania).
Razem godzin: 2 godz. 10 m i n .+ l g o d z .+ 2 ł/2 godz.+3V2
godz. = 9 godz. 10 m in.; czyli 25 min, zarobionego czasu
(czyli 1 godz. 25 lub 1 godz. 50).
. Razem zarobiłam: 3 fr. 4 0 + 4 fr. 1 5 + 1 2 fr. 60 = 20 fr. 15;
dodać do tego godz. płacone godzinowo (od 4 fr. 50 do
6 fr.). (Dniówka po 3 fr. za godz. wyniosłaby 26 fr. 25, ale
jeden bon usterkowy za frezowanie, należy m i-się więcej
niż 1 fr. 80). Przyjm ijmy 25 fr. za 8*/ł godz. Dokładnie 2 fr.
88 za godz. (...)
W pogoni za pracą
Poniedziałek — Sama. W Issy — Malakoff. Nudy — nic

godnego zanotowania.

W torek (na deszczu) — z jakąś robotnicą (opowiada mi


o swoim trzynastoletnim synku, którego zostawia w szkole.
Bez tego, czym może zostać? Takim męczennikiem jak m y
wszyscy). ,
Środa (boska pogoda) — z dwoma monterami. Jeden ma
18 lat, drugi 58. Bardzo interesujący, ale mocno powścią­
gliwy. Według wszystkich pozorów, człowiek w pełnym tego
słowa znaczeniu. Żyje sam (żona go zostawiła). Jego po­
boczne zainteresowania — fotografia. — Zabito kino udźwię­
kowiając je, zamiast pozostawić je tym „ czym jest ono na-
prawdę, najpiękniejszym zastosowaniem fotografii. Wspom­
nienia z wojny, snute dziwnym tonem, jak o codziennym
życiu, jak o pracy, tylko cięższej i niebezpieczniejszej (był
artylerzystą). — Ten kto twierdzi, że nigdy się nie bał, kła­
mie. Ale nie wydaje się, by on sam przeżył taki strach, który
doprowadziłby go do wewnętrznego upokorzenia. Na temat
pracy — od pewnego czasu żąda się coraz więępj od fachow­
ców : potrzeba prawie inżynierskich wiadomości.
Cały ranek rozmowa we troje, nadzwyczaj swobodna,
łatwa, na poziomie wyższym ponad niedole życia, które są
główną troską niewolników, zwłaszcza kobiet: Po Alsthem
co za ulga!
18 S im on e W eil /

Interesujący jest również młody. Idąc przez Saint-Cloud


mówi: G d yb ym był w formie (niestety, nie jest w niej, bo
jest głodny)... rysowałbym . W szyscy czym ś się interesują.
Ja — mówi ten drugi — fotografią. A jaka jest Pani pa­
sja? — zapytuje mnie mały. Zakłopotana odpowiadam: czy­
tanie. Rozumiem to — mówi mały. — Nie powieści, raczej
rzeczy filozoficzne, nieprawda? W tedy zaczynamy mówić
0 Zoli i o Jacku Londonie.
Obaj najwyraźniej mają tendencje rewolucyjne (słowo
bardzo niewłaściwe — nie, raczej mają świadomość klasową
1 umysłowość wolnych ludzi). Ale przestajemy się rozumieć
w tym, co dotyczy obrony narodowej. Zresztą nie nalegam.

Druga buda, od czwartku 11 kwietnia do wtorku 7 maja.


Carnâud, Huty Basse-Indre, ulica du Vieux-Pont w Sevres,
Boulogne-Billancourt.

Pierwszy dzień — Warsztaty Gautiera: bańki z oliwą (po­


tem, maski gazowe), (warsztaty ściśle specjalistyczne). Łań­
cuchy i kilka pras. Zostaję umieszczona za jedną z nich.
Kawałki blachy trzeba na końcu wygniatać, aby wykonać,
co trzeba. Punkt służy do ustalenia strony — mała prasa,
niewyregulowany pedał; właśnie ten punkt mi przeszkadza.
Trzeba liczyć (nie wiedząc, jaka jest kontrola, liczę sumień-
nie: niepotrzebnie). Układam kawałki kolejno, odliczam po
50, a potem wykonuję jak najszybciej. Wysilam się, co
prawda nie maksymalnie i wykonuję 400 sztuk przez go­
dzinę. Pracuję ciężej niż przeciętnie w Alsthom. Po południu
zmęczenie, zwiększone dusznym powietrzem, przesyconym
zapachem farb, lakierów itd. Zastanawiam się, czy będę
w stanie wytrzymać tempo. Ale o godz. 16,00 podchodzi do
mnie kierownik warsztatu Marcin (piękny chłopak o uprzej­
mym głosie) i grzecznie m ówi: Jeśli nie wykona Pani 800,
nie będzie Pani przyjęta. Jeśli przez pozostałe dwie godziny
wykona Pani 800, z g o d z ę s i ę m o ż e Panią zatrzymać.
Są takie, które wykonują 1200. Z wściekłością w sercu
zwiększam wysiłek i dochodzę do 600 sztuk na godz. (oszu­
kując trochę na liczbie i stronie). O godz. 17,30 Marcin przy­
chodzi na kontrolę i oświadcza: To nie wystarcza. Potem
D o i a- R o b o t n i c z a 19

zaprzęga mnie do układania kawałków drugiej' robotnicy,


która nie wita mnie ani jednym słowem, ni uśmiechem.
0 godz. 18,00 z zimną, długo tłumioną wściekłością idę do
biura kierownika i pytam go wprost: C zy mam wrócić jutro
rano? Odpowiada dość zdziwiony: Proszę przychodzić, zoba­
cz ym y; ale trzeba pracować szybciej. Mówię: Postaram się —
1 odchodzę. W szatni jestem zdziwiona, słysząc gadanie i pa­
, planie innych robotnic, nie wyglądających na to, aby nosiły
w sercu tę wściekłość, co ja. Poza tym opuszczanie fabryki
odbywa się w rekordowym tempie; aż do dzwonka praca
wre, jak by miała jeszcze trwać godzinami; ale jeszcze dzwo­
nek nie zacznie dzwonić, gdy wszyscy wstają, jakby poru­
szeni sprężyną, biegną zapisać swe punkty, biegną do szatiii,
wdziewają swoje rzeczy, wymieniają kilka słów i biegną do
domu. Ja, mimo zmęczenia, odczuwam taką potrzebę świe­
żego powietrza, że idę pieszo aż do Sekwany; siadam na
brzegu, na kamieniu, ponura, wyczerpana, z sercem ściśnię­
tym bezsilną wściekłością, z poczuciem, że opuściła mnie
cała moja siła życiowa; zastanawiam się, czy gdybym była
skazana na to życie, mogłabym co dzień przechodzić przez
Sekwanę i nie skoczyć do niej któregoś dnia.
Zapomniałam zanotować moje wrażenia z pierwszego
dnia, kiedy o godz. 8 rano przyszłam do biura personalnego.
Wchodzę szczęśliwa, mimo swych obaw, wdzięczna budzie,
tak jak może być wdzięczna bezrobotna, znajdująca wresz­
cie zajęcie. Zastaję 5 lub 6 robotnic, których posępne twarze
wprawiają mnie w zdziwienie. Pytam, niewiele się dowia­
duję, wreszcie pojmuję, że ta buda to galery (szalone tempo
pracy, mnóstwo uciętych palców, deprawacja bez żadnych
skrupułów) i że większość robotnic tu już pracowała —
potem albo zostały jesienią wyrzucone na bruk, albo też
próbowały uciec — a teraz wracają, z sercem pełnym ha­
mowanej, bezsilnej wściekłości.
Brama otwiera się na 10 min. przed rozpoczęciem pracy.
A le to się tylko tak mówi. Najpierw zostaje otwarte małe
wejście w bramie. Po pierwszym dzwonku (jest ich 3, co
5 min.) wejście to się zamyka i otwarte zostaje pół bramy.
W słotne dnie, szczególnym widowiskiem jest zbita gro­
20 Simone Well
mada komet, które przybyły przed otwarciem, a teraz stóją
na ulewnym deszczu, przed tym małym, otwartym wej­
ściem, czekając na dzwonek (powód, kradzieże: np. w sto­
łówce). Żaden protest, żadna reakcja.
Jakaś piękna dziewczyna, dobrze zbudowana, świeża
i zdrowa, mówi któregoś dnia w szatni, po 10-godzinnym
dniu pracy: Mam już p ow yżej uszu całego dnia. Niech b y
już jak najprędzej nadszedł 14 lipca, żeb y zatańczyć. Py­
tam : Może Pani jeszcze m yśleć o tańcu po 10 godzinach
harówki? Odpowiada, śmiejąc się: Naturalnie! Tańczyłabym
całą noc... A potem, poważnie: Nie tańczyłam już od 5 lat. '
Taką ma się ochotę zatańczyć, a potem tańczy się przy
praniu.
Od wulgarności ogółu robotnic odbijają dwie lub trzy —
poważne, o smutnym uśmiechu. Jedna z nich pyta, jak mi
się wiedzie. Mówię jej, że mam przynajmniej spokojny
kąt. Uśmiecha się na to łagodnie i smutno, mówiąc — T ym
lepiej! M iejm y nadzieję, że to potrwa. Raz i drugi zapy­
tywała mnie potem o to samo.
Ci, którzy cierpią, nie mogą się tu poskarżyć. Byliby nie
zrozumiani, wyśmiani może przez tych, którzy nie cierpią,
uznani za nudziarzy przez tych, którzy cierpiąc mają dość
własnego cierpienia. Wszędzie, z małymi wyjątkami, ta
sama bezwzględność, co ze strony kierownictwa.
Przy lakierowaniu. Obserwowałam 5 robotników. Cie­
ślę — mojego przyjaciela kierowcę — „typa z dołu” (cy­
nowanie), częściowo kierownika brygady. Elektryka, daw­
nego marynarza (którego obecność była dla mnie i kolegi
jak by powiewem od morza). Wreszcie mechanika (niestety
ledwo zauważonego).
Uwagi: rozdział płci, pogarda mężczyzn dla kobiet, po­
wściągliwość kobiet w stosunku do mężczyzn (mimo w y­
miany sprośnych żartów) — dużo bardziej zaakcentowane
u robotników niż- gdzie indziej.

Drugi raz w pogoni za pracą '

Poniedziałek 13 — - Przed zakładami Renaulta. Podsły-


szana rozmowa między trójką mężczyzn, których biorę
Dola Robotnicza 21

z początku za fachowców. Pierwszy, który p r z ^ u c h u je się


z kpiącą miną (delikatne rysy twarzy) zostanie zaangażo­
wany, więc już go ponownie nie zobaczyłam. Stary robot­
nik, dniówkarz, specjalista od pras, ogorzała twarz — ale
inteligencja zdegradowana przez niewolnictwo. Komunista
starej daty. To właściciele tworzą syndykaty związkowe.
Oni wybierają kierowników. Ci zaś, jeśli nie ma innej rady,
mówią właścicielowi: Nie będę mógł ich powstrzymać, je ­
żeli... Jeden z nich sam mi to powiedział! A potem mówią
robotnikom: Strajki się nie *iidają, kiedy jest bezrobocie,-
ucierpicie na tym itd...

Zakłady Renaulta nie przyjmują już do pracy. Godzina


czekania przed Salmsonem.

Innym znów razem, u Geveleta. Wpuszczają kobiety. Or­


dynarność i bezwzględność typa od zatrudnienia (czyżby
kierownik personalny?). W ym yśla on zresztą równie bez­
względnie majstrowi, który pokornie odpowiada (ciekawy
widok). Skacuje nas wzrokiem jak konie. „Ta jest najsil­
niejsza.” Sposób indagowania 20-letniej smarkuli, która trzy-
lata temu odeszła, bo była w ciąży... Dla mnie uprzejmy.
Zapisuje mój adres.

Jedna z kobiet, matka 2 dzieci (jej mąż pracuje 15 godzin


dziennie i nie chce, aby żona pracowała), mówi, że chce
pracować, bo „nudzi jej się w domu”. Oburzenie drugiej,
też matki 2 dzieci, bardzo nieszczęśliwej, że musi pracować^
(przed Salmsonem).

Innym razem(?) spotykam smarkulę, która m ówi; Ob­


niżka franka to głód, powiedziano tak w radiu itd.

Innym razem wyprawa do Ivry. Nie przyjm u jem y ko­


biet. Bóle głowy...
Innym razem przed Langlois (mała buda), o godz. 7,00
w Menilmontant (z ogłoszenia) — Czekam aż do godz. 8,30.
Potem w Saint-Denis, ale jest już za późno.

Wracam do Saint-Denis. Ciężko jest tak chodzić, gdy się


jest głodnym... .
« Simone Weil

Z powrotem u Luchaire’a w Saint-Ouen, przed godz. 7,30


(w 'ty m samym dniu po południu zostanę przyjęta u Re­
naulta).
W ciągu ostatniego tygodnia postanawiam wydawać tylko
3 fr. 50 dziennie, łącznie z przejazdami. Głód staje się uczu­
ciem stałym. Czy jest to mniej lub bardziej przykre niż
pracować i jeść? Pytanie nie rozstrzygnięte... A jednak,
biorąc wszystko pod uwagę, bardziej przykre.

Frezarka. W Zakładach Renaulta.

Środa 5 — Dzień przyjmowania do pracy, od godz.


13,30— 17,00. Twarze wokół mnie: młody i piękny robot­
nik, młody pracownik budowlany, jego żona.
Straszne emocje w dniu przyjęcia do pracy i nazajutrz,
kiedy wychodzę stawić czoło nieznanemu; w porannym
metrze (przyjeżdżam o godz. 6,45), obawa jest tak silna,
•że staje się fizyczną dolegliwością. Widzę, że ludzie na mnie
patrzą; muszę być bardzo blada. Jeśli kiedykolwiek za­
znałam uczucia strachu, to właśnie w ten dzień. W w y­
obraźni widzę tłocznię i 10 godz. dziennie, i brutalnych
kierowników, i obcięte palce, i upał, i bóle głowy i... Roz­
m ow a w biurze personalnym z dawną robotnicą z tłoczni
nie wpływa na dodanie mi otuchy. Wchodząc do warsztatu
nr 21 czuję, jak moja wola odmawia mi posłuszeństwa.
Ale przynajmniej to nie tłocznia — co za szczęście!
Kiedy trzy miesiące wcześniej usłyszałam historię o tym,
ja k frez przebił rękę robotnicy, pomyślałam sobie, że z po­
dobnym obrazem w pamięci trudno mi będzie kiedykol­
wiek pracować przy frezarce. A jednak pod tym względem
¿ani na chwilę nie musiałam przełamywać żadnego lęku.

Sobota 23 — Cudowna pogoda. Radosny poranek. Myślę


•o budzie jedynie idąc do niej: wtedy, przykre uczucie (ale
mniejsze poczucie zależności). Tamta nie przyszła. Biorę
skrzynię z 2000 (75) (ciężka). Zaczynam o godz. 14,15. Do
.godz. 15,15 wykonałam chyba 425 (co razem daje 500).
.Zmieniają mnie na maszynie. Praca łatwa i dobrze płatna
(3 fr. 20), ale frez bardziej niebezpieczny. Wykonuję 350
' Dola R ob otn icza „ i 2J

sztuk (czyli 4 fr. 20). Kończę około godz. 47,05. Tracę


10 min. Wracam do mojej maszyny: zaczynam o 17,15.
Szybkość pracy wynikająca sama z siebie, bez sztucznego
wytężania sił, bez forsowania, utrzymując jedynie „nie­
przerwany rytm”, do godz. 20,30 wykonałam 1850 (czyli
1350 w ciągu 3 godz. lub 450 na godz.!). 1 sztuka 8 sek.
Wesoły posiłek (chociaż brak mi „grubej”). Uczucie odprę­
żenia: sobota wieczór, nie ma kierowników, praca idzie
niedbale... Wszyscy (z wyjątkiem mnie) ociągają się z w yj­
ściem aż do godz. 22,25.
Powrót — zatrzymuję się przy muzyce. Cudowne, świeże
powietrze. Nie śpię w metrze i dość mam energii, aby iść.
Mimo to jestem zmęczona. A le w gruncie rzeczy szczę­
śliwa...
W torek — Robię śruby, 2000 za 4 fr. Potem śruby C
4 X 8 stal (7 010 103) (045 409) I frez. 5000 za 4 fr. 50 = t. 1 fr.,
czyli 23 fr. 50. 23 fr. 50 + 8 fr. = 31 fr. 50 (przez 2 dni 61 fr.
60, czyli 2 razy 30 fr. 80, czyli 3 fr. 08 za godz.) Zarobiłam
przez 3 dni 29 fr. 25 + 30 fr. 1 0 + 3 1 fr. 50, czyli 90 fr. 85
w przeciągu:
; 28 (29) godzin
2 8 X 3 = 84
(29) (87)
28X 0,50 = 14
28X 0,25 = 7
. 84+7 =91 '
Czyli średnia moja wynosi 3 fr. 25...

, Czwartek — ...Co zyskałam przez to doświadczenie? Po­


czucie, że nie posiadam żadnego prawa do czegokolwiek
(zważać, żeby tego poczucia nie stracić). Umiejętność w y­
starczania samej sobie moralnie, życia w tym stanie ukry­
tego i wiecznego upokorzenia, nie czując się upokorzona
we własnych oczach; umiejętność intensywnego przeży­
wania każdej chwili wolności lub koleżeństwa, tak jak by
miała być ona wieczna. Bezpośredni kontakt z życiem...
Niewiele brakowało, abym została zgnieciona. Byłam
prawie całkowicie załamana — moja odwaga i moje po-
i
u \ Simone Weil

czucie godności zostały niemalże zupełnie zmiażdżone pod­


czas okresu, którego samo wspomnienie upokarzałoby mnie,
gdyby nie fakt, że właściwie prawie nie zachowałam tego
wspomnienia.
Wstawałam z trwogą, szłam do fabryki z lękiem i pra­
cowałam tam jak niewolnica; południowa przerwa była dla
mnie czymś rozdzierającym; wracałam do siebie o godz.
17,15, myśląc tylko o tym, aby się dostatecznie wyspać
(czego nie robiłam) i nie zbudzić się za późno. Czas stał
się ciężarem nie do zniesienia. Lęk — strach — przed tym ,
co będzie, przestawały mi zaciskać serce jedynie w sobotę
popołudniu i w niedzielę rano. A przedmiotem lęku były
rozkazy.
To wytworzone przez społeczeństwo poczucie godności
osobistej, zostaje z ł a m a n e . Trzeba zastąpić go innym
(mimo że wyczerpanie gasi świadomość własnej zdolności
myślenia). Muszę starać się zachować to inne poczucie.
Człowiek zdaje sobie wreszcie sprawę z własnej ważności.
Klasa tych, którzy nie liczą się — w żadnej sytuacji —
w niczyich oczach... i którzy nigdy, obojętnie co by się
stało nie będą się liczyć.
Pytanie szczegółowe (solidarność robotnicza).
Problem: takie warunki obiektywne, aby:
1) ludzie byli koleżeńscy,
2) aby produkowali.
Odczuwa się samemu zawsze potrzebę z e w n ę t r z ­
n e g o potwierdzenia własnej wartości.
Rzeczą podstawową jest nie cierpienie, ale upokorzenie.
Może właśnie na tym Hitler opiera swą siłę. ~
(Gdyby ruch związków zawodowych mógł dać uczucie
odpowiedzialności w codziennym życiu...)
Nie zapomnieć nigdy tego spostrzeżenia: zawsze u tych
prostych ludzi odnajdywałam wielkość serca i zdolność
formułowania idei ogólnych pozostających ze sobą w bezpo­
średnim związku.
Ucisk jawnie bezlitosny i nieunikniony wywołuje jako
bezpośrednią reakcję nie bunt, lecz uległość.
W Alsthom buntowałam się jedynie w niedzielę...
D o l a Bo b ot ni c z a ' tt

U Renaulta doszłam do bardziej stoickiej postawy. Za­


stąpić uległość akceptacją.

Niezwykle' demoralizująca jest zupełna nieznajomość


tego, nad czym się pracuje. Nie ma się wtedy uczucia, że
dany p r o d u k t jest wynikiem naszych wysiłków. Czło­
wiek zupełnie nie czuje się w liczbie producentów. Nie ma
również poczucia związku między swoją pracą a zarobkiem.
Każda czynność zdaje się być samowolnie narzucona i sa­
mowolnie wynagradzana. Ma się trochę uczucie, jak by
było się dziećmi, którym matka, dla świętego spokoju, da
koraliki do nawlekania, obiecując w zamian cukierki.

Praca może być .uciążliwa (nawet bardzo uciążliwa)


w dwojaki sposób. Wysiłek może być odczuty jako trud
zwycięskiej walki z materią i samym sobą (piec) lub jako
trud wynikający z upodlającej zależności. (Istnieją też, mam
wrażenie, sytuacje pośrednie.) Na czym polega różnica?
Myślę, że wynagrodzenie odgrywa tu pewną rolę, ale głów­
nym czynnikiem jest na pewno c h a r a k t e r w y s i ł k u .
Należałoby to dokładnie przeanalizować, aby móc precyzyj­
nie rozróżnić i jeśli możliwe, scharakteryzować.

W życiu ludzkim istotną rolę odgrywają nie wydarzenia,


górujące nad biegiem lat — miesięcy — dni, ale sposób,
w jaki minuta wiąże się z drugą, i wartość wysiłku fizycz­
nego i duchowego dokonanego przez każdego człowieka —^
a także jego zdolność skupienia uwagi — aby móc minuta
po minucie realizować to powiązanie.
Gdybym pisała powieści, stworzyłabym coś zupełnie no­
wego. -

Conrad: taka więź między prawdziwym marynarzem


(naturalnie dowódcą...) a jego statkiem, że każdy rozkaz
musi wypływać z natchnienia, bez wahania ani niepew­
ności. To zakłada pewien rodzaj s k u p i e n i a bardzo
różny od skupienia refleksyjnego, jak i tego, które cha­
rakteryzuje poddańczą pracę.
» S i m o n e Vf e i l

Pytania:
1. Czy istnieje czasem podobna więź między robotni­
kiem i jego maszyną? (Trudno to wiedzieć.)
2. Jakie są warunki istnienia takiej więzi:

a) w strukturze maszyny,
b) w kulturze technicznej robotnika,
c) w charakterze wykonywanych prac.

Taka więź byłaby oczywiście warunkiem pełnego szczę­


ścia. Tylko ona czyni z pracy odpowiednik sztuki.
R A C J O N A L IZ A C J A
(fragmenty referatu)

Słow o „racjonalizacja” jest dość


mgliste. Wyraża ono pewne metody organizacji przemy­
słowej, zresztą bardziej lub mniej racjonalne, panujące
obecnie w fabrykach pod różnymi postaciami. W gruncie
rzeczy istnieje wiele metod racjonalizacji i każdy kierow­
nik przedsiębiorstwa stosuje je na swój sposób. Ale wszyst­
kie te metody posiadają pewne wspólne cechy i wszystkie
podaje się za naukowe, .w tym sensie, że są one przedsta­
wiane jako metody naukowej organizacji pracy.
Nauka w swoich początkach była jedynie badaniem praw
natury. Potem wtargnęła ona do produkcji przez wynalazki
i udoskonalenie maszyn oraz przez wykrycie metod pozwa­
lających na wykorzystanie sił przyrody. Wreszcie, już w na­
szej epoce, z końcem ubiegłego stulecia, pomyślano o za­
stosowaniu nauki nie tylko do wykorzystania sił przyrody,
ale także do wykorzystania ludzkiej siły do pracy. Było
to czymś zupełnie nowym, czymś, czego skutki zaczynamy
teraz dostrzegać.
Mówi się często o rewolucji przemysłowej, aby właściwie
ukazać przemianę, która dokonała się w przemyśle, z chwilą
gdy nauka wkroczyła do produkcji i gdy wyłonił się wielki
przemysł. Ale można powiedzieć, że była też i druga rewo­
lucja przemysłowa. Pierwsza wyraża naukowe wykorzy­
stanie bezwładnej materii i sił przyrody. Druga wyraża
naukowe wykorzystanie materii żywej, to znaczy ludzi.
Racjonalizacja pojawia się jako udoskonalenie produkcji.
A le podchodząc do niej jedynie z punktu widzenia pro-
¿8 Sim one W eil

dukcji, można ją umieścić tylko między kolejnymi innowa­


cjami, z których składa się postęp przemysłowy. Natomiast
gdy przyjmie się punkt widzenia robotnika, wtedy nauka
o racjonalizacji staje się częścią bardzo ważnego zagad­
nienia, zagadnienia struktury organizacyjnej w przedsię­
biorstwach przemysłowych, możliwej do przyjęcia przez
robotników. Właśnie z tego ostatniego punktu widzenia
przede wszystkim powinniśmy rozpatrywać racjonalizację,
jeśli bowiem duch ruchu zawodowego różni się od ducha
panującego w kierowniczych warstwach naszego społe­
czeństwa tym, że ruch związkowy interesuje się bardziej
produkującymi niż samą produkcją, w przeciwieństwie do
społeczeństwa mieszczańskiego, zainteresowanego »raczej
produkcją niż tymi, którzy tę produkcję wytwarzają.
Problem najbardziej pożądanej w przedsiębiorstwach
przemysłowych struktury organizacyjnej jest jednym z naj­
istotniejszych, może nawet najistotniejszy dla ruchu ro­
botniczego. Tym dziwniejszy staje się fakt, że nigdy nie
został on postawiony. Możliwe, że teoretycy, nie będąc nigdy
włączeni w tryby mechanizmu fabryki, byli nieodpowiednio
przygotowani do podjęcia tego problemu.
Sam nawet ruch robotniczy — czy będzie to ruch związ­
kow y, Czy też organizacje robotnicze, które go poprze­
dziły — nie pomyślał o bardziej szczegółowym rozważaniu
różnych aspektów tego zagadnienia. Można to wytłumaczyć
wieloma względami, przede wszystkim bezpośrednimi, nie
cierpiącymi zwłoki i codziennymi troskami, narzucającymi
się często ludziom pracy w sposób zbyt gwałtowny, aby
pozostawić im możność myślenia o wielkich zagadnieniach.
Ci zresztą spośród działaczy robotniczych, którzy podlegają
przemysłowej dyscyplinie, nie m ają ani możliwości, ani
ochoty do teoretycznego analizowania przymusu, jakiego
co dzień doznają: potrzebują od tego uciec; ci zaś, którym
nadano jakieś stałe funkcje związkowe, często zapominają
pośród swych codziennych czynności, że tkwi tu problem
palący i bolesny.
Poza tym, trzeba tu niestety stwierdzić: ulegamy wszyscy
pewnej deformacji, pochodzącej stąd, że żyjem y w atmo­
Dola R obotn icza 29

sferze społeczeństwa mieszczańskiego; odbija się to nawet


w naszych dążeniach do lepszego społeczeństwa. Społeczeń­
stwo mieszczańskie choruj e na pewną monomanię: mono-
manię rachunkowości. Dla niego jedyną wartość przedsta­
wia to, co może być obliczone we frankach i w centymach.
Nie waha się ono nigdy przed poświęceniem życia ludzkiego
na ołtarzu efektownych cyfr, cyfr budżetu państwowego
lub bilansów przemysłowych. Wszyscy jesteśmy trochę za­
rażeni tym urojeniem i wszyscy ulegamy hipnozie cyfr.
Dlatego też w zarzutach skierowanych przeciw ustrojowi
ekonomicznemu, pojęcie wyzysku, pieniędzy wyciskanych,
aby zwiększyć zyski, jest prawie jedynym jasno sformuło­
wanym pojęciem. To zniekształcenie pojęć jest tym bar­
dziej zrozumiałe, że cyfry są czymś jasnym, czymś, co
chwyta się od razu, podczas gdy wszystko, co nie da się
wyrazić cyframi, wymaga większego wysiłku uwagi. Dużo
łatwiej jest domagać się swoich praw na podstawie cyfr w y­
pisanych na karcie wypłaty, niż analizować cierpienia do­
znane w ciągu jednego dnia pracy. I dlatego kwestie za­
robków każą często zapominać o innych żywotnych roze-
znaniach. Dochodzi się nawet do uznania, że zmiana ustroju
polega na zniesieniu własności kapitalistycznej i zysku
kapitalistycznego, tak jak by to było równoważne z wpro­
wadzeniem socjalizmu.
I tu właśnie tkwi, bardzo poważna dla ruchu robotni­
czego luka, wszystkie bowiem cierpienia, których dożnaje-
klasa robotnicza w społeczeństwie kapitalistycznym, bynaj­
mniej nie wypływają jedynie tylko z problemu zysku i wła­
sności. '
Robotnik cierpi nie tylko z powodu niewystarczających
zarobków. Cierpi, gdyż obecne społeczeństwo spycha go na
niższy szczebel, gdyż zostaje zmuszony do pewnego rodzaju
służebnictwa. Niewystarczające zarobki/ są tylko jednym
z wyników tej niższości i tej zależności. Klasa robotnicza
cierpi, ponieważ musi się podporządkować apodyktycznej
woli rządzących warstw społeczeństwa, które narzucają jej ,
warunki pracy w fabryce, a poza fabryką — poziom żyda.
Cierpienia, doznane w fabryce z powodu arbitralności
w Simone Weil

właściciela, ciążą na życiu robotnika nie mniej niż braki,


których doznaje poza fabryką z powodu niewystarczających
zarobków.
Prawa, które mogą zdobyć pracownicy w miejscu pracy,
nie zależą bezpośrednio od właśności lub zysku, ale od sto­
sunków między robotnikiem a maszyną, między robotnikiem
a kierownikami oraz od mniejszej lub większej władzy dy­
rekcji...
Trzeba więc odróżnić dwa zagadnienia: wyzysk klasy
robotniczej, który da się określić jako zysk kapitalistyczny,
oraz ucisk klasy robotniczej w miejscu pracy, którego w y­
kładnikiem są cierpienia rozciągnięte,'-zależnie od przypadku,
na czas 48 lub 40 godzin pracy tygodniowo, a mogące się
jeszcze przeciągnąć poza fabrykę na 24 godziny doby.
Zagadnienie struktury organizacyjnej przedsiębiorstw,
rozpatrywane z punktu widzenia robotników, narzuca się
wraz z danymi dotyczącymi samej struktury wielkiego
przemysłu. Fabryka jest przede wszystkim po to, aby pro­
dukowała. Ludzie są po to, by pomagali maszynom w co­
dziennym wykonaniu jak największej ilości gatunkowo
dobrych i tanich produktów. A le z drugiej strony, ci ludzie
są ludźmi: mają swoje potrzeby, swoje dążenia, które nie­
koniecznie zbiegają się z potrzebami produkcji, a właści­
wie, najczęściej wcale się z nimi nie zbiegają. Tej sprzecz­
ności nie usunęłaby zmiana ustroju. A le nie możemy
dopuścić, aby życie ludzkie zostało poświęcone na rzecz
wytwarzania produktów.
Pogodzenie potrzeb produkcji z dążeniami produkują­
cych — to zagadnienie, które bardzo łatwo rozwiązali kapi­
taliści, znosząc po prostu jeden z czynników: postępują ani
tak, jak by ci ludzie w ogóle nie istnieli. Odwrotnie znów,
pewne anarchistyczne koncepcje znoszą drugi czynnik: po­
trzeby produkcji. A le i to nie jest rozwiązanie^ ponieważ
można o nich zapomnieć na papierze, lecz nie usunąć
w rzeczywistości. Najlepszym rozwiązaniem byłaby taka
organizacja pracy, aby jednocześnie co dzień wychodziła
z fabryki możliwie jak największa ilość dobrze wykonanych
produktów i szczęśliwych pracowników. Gdyby przez ja­
Dola R o b o tn ic z a 31
kiś opatrznościowy przypadek udało się wynaleźć taką me­
todę, która by uczyniła pracę radosną, zagadnienie to prze­
stałoby istnieć. Ale takiej metody nié ma, dzieje się wręcz
przeciwnie. I jeśli takie rozwiązanie jest praktycznie nie
do zrealizowania, to właśnie dlatego, że potrzeby produkcji
i potrzeby wytwórców niekoniecznie zgadzają się ze sobą.
Jakie to by było piękne, gdyby najbardziej produktywne
metody pracy były jednocześnie tymi, które są najbardziej
przyjemne. Gdybyż przynajmniej można było zbliżyć się
do pefdobnego rozwiązania, poszukując metod najbardziej
zgodnych z korzyścią przedsiębiorstwa-i prawami pracow­
ników. Można w zasadzie założyć, że te sprzeczności da­
łoby się rozwiązać drogą kompromisu, tak by całkowicie
nie poświęcić ani jednego, ani drugiego — ani dobra pro­
dukcji, ani dobra wytwórców. Fabryka powinna być tak
zorganizowana, by z użytkowanego przez nią surowca wy­
chodziły produkty ani w zbyt małej ilości, ani zbyt ko­
sztowne, ani wybrakowane i żeby jednocześnie ludzie,
wchodzący do niej rano, nie wychodzili z niej wieczór —
po dniu, po roku lub po 20 latach — pomniejszeni fizycznie
lub moralnie.
Tu tkwi istotny, najpoważniejszy problem stojący przed
klasą robotniczą: znaleźć taką metodę organizacji pracy,
która byłaby jednocześnie możliwa do przyjęcia dla pro­
dukcji, dla pracy i dla konsumpcji. .
Nie zaczęto jeszcze nawet rozwiązywać tego problemu,
ponieważ nie został on w ogóle postawiony; dlatego też,
gdybyśmy jutro zajęli fabryki, nie wiedzielibyśmy, co
z nimi zrobić, i bylibyśmy zmuszeni po krótszym lub dłuż­
szym okresie lawirowania zorganizować je tak, jak zor­
ganizowane są obecnie. ,
Sam a też nie mam do przedłożenia żadnego rozwiązania.
Nie jest to sprawa, którą by można w całości zaimprowi­
zować na papierze. Jedynie w fabrykach można sobie stop­
niowo opracować plany tego rodzaju systemu i wypróbo-
wywać go dokładnie tak, jak właściciele i kierownicy przed­
siębiorstw oraz technicy stopniowo stworzyli i zrealizowali
do końca system obecny. A b y zrozumieć, jak stoi to za-
» Simone Weil
gadnienie, trzeba przemyśleć, przeanalizować i skrytykować
system istniejący, wiedzieć, w czym jest on dobry lub zły
i dlaczego. A by stworzyć koncepcję lepszego ustroju, trzeba
wyjść z ustroju obecnego.

(23 lutego 1937)


Z DOŚWIADCZEŃ ŻYCIA FABRYCZNEGO

(Marsylia, 1941— 1942)

T o , co teraz piszę, odnosi się do do­


świadczeń z życia w fabryce sprzed 1936 r. M oże to zasko­
czyć wielu ludzi, którzy pozostawali w kontakcie z robotni­
kami jedynie za pośrednictwem Frontu Ludowego. Dola
robotnicza stale się zmienia, czasem nawet z roku na rok
jest coraz to inna. Lata przed 1936 r., bardzo ciężkie i bru­
talne z powodu kryzysu ekonomicznego, lepiej odzwiercie­
dlają warunki bytu proletariatu niż okres, który potem
nastąpił, podobny do snu.
Oficjalne oświadczenia oznajmiły, że odtąd państwo fran­
cuskie będzie się starało zlikwidować warunki proletariac­
kie, a więc to wszystko, co jest poniżające w życiu robot­
ników, w fabryce czy też poza nią. Pierwszą trudnością,
którą należy pokonać, jest ciemnota. W ciągu ostatnich lat
^wyraźnie odczuto, że robotnicy z fabryk są jak by wykorze­
nieni, jak by na wygnaniu w swym własnym kraju. Nie
wiedziano jednak dlaczego. Nie wystarcza bowiem spacero­
wać przedmieściami, patrzeć na smutne i ciemne pokoje,
dom y, ulice, aby zrozumieć, jak się tam żyje. Jeszcze bar­
dziej tajemnicza jest niedola robotnika w fabryce. Samym
robotnikom ciężko o niej pisać, mówić lub nawet m yśleć,
ponieważ pierwszym skutkiem niedoli jest to, że m yśl pra-*

* Artykuł napisany w Marsylii w 1941 r „ ogłoszony później częściowo


w czasopiśmie „E eonom ie et Humanisme” , pod pseudonimem Emila
Novis (przyp. tłum.).
ti ' ■ Simone Weil >■ , *

gnie ucieczki: nie chce roztrząsać cierpienia, które ją rani.


Dlatego też robotnicy, mówiąc o swej doli, powtarzają naj­
częściej słowa propagandy, wym yślone przez ludzi, którzy
nie są robotnikami. Trudności te nie są wcale m niejsze dla
byłego robotnika; łatw o mu mówić o swej poprzedniej sy­
tuacji, ale bardzo trudno myśleć o niej rzeczywiście, ponie­
waż niczego się tak szybko nie zapomina jak minionej nie­
doli. Człowiek obdarzony talentem może w pewnym stopniu
dzięki cudzym opowiadaniom i własnej wyobraźni odgadnąć
i opisać życie w fabryce, sam w niej nie będąc. W ten sposób
Jules Romains poświęcił temu życiu cały rozdział „Ludzi
dobrej w oli”. A le to zbyt daleko nie prowadzi.
Jak zlikwidować zło, nie wiedząc wyraźnie, na czym ono
polega? To, co teraz podam, przynajm niej w pewnym stop­
niu może pomóc w postawieniu zagadnienia, ponieważ jest
wynikiem bezpośredniego kontaktu z dolą robotniczą.
Uczestniczenie w pracy wielkiej fabryki m ogłoby wy­
pełnić duszę potężnym poczuciem życia zbiorowego, będą­
cego jakby życiem jednej istoty. W szystkie dźwięki m ają tu
jeden sens, wszystkie m ają swój rytm i zlewają się w pew­
nego rodzaju wielki oddech wspólnej pracy, uczestniczenie
w której upaja. Upaja tym bardziej, ponieważ nie usuwa
poczucia samotności. Słychać tylko metaliczne dźwięki koła,
które się kręcą, zgrzyt przecinanego m etalu. Dźwięki te nie
mówią ani o przyrodzie, ani o życiu, lecz o poważnym, sta­
łym i nieprzerwanym oddziaływaniu człowieka na rzeczy.
Jest się zagubionym w tym wielkim szumie, a jednocześnie
góruje się nad nim , ponieważ jednym głosem, który się wy­
bija, zespalając się jednocześnie z tym natężonym, nieusta­
jącym a wciąż zmiennym basem, jest głos m aszyny, którą
się samemu obsługuje. Człowiek nie czuje się tak m ały, jak
w tłum ię, czuje się niezbędny. Pasy transm isyjne, jeśli
istnieją, pozwalają nasycić wzrok tą jednością rytm u, którą
odczuwa całe ciało poprzez dźwięki i leciutką wibrację
wszystkiego wokoło. W ciągu ciemnych godzin porannych
i zimowych wieczorów, gdy świeci tylko światło elektryczne, .
wszystkie zm ysły przyciągają do tego świata, w którym nic
nie przypomina natury, nic nie jest swobodne i bezintere­
Dola R o b o tn ic z a 36

sowne, w którym wszystko jest zderzeniem — jednocześnie


twardym i zwycięskim — człowieka z materią. Lampy, pasy,
dźwięki, twarde i zimne żelaziwo — - wszystko to współdziała_
w przekształceniu człowieka w robotnika.
Byłoby zbyt piękne, gdyby tak wyglądała praca w fa­
bryce. A le tym ona nie jest. Te radości są radościami wol­
nych ludzi; ci, którzy zaludniają fabryki, nie odczuwają
ich, poza krótkimi i rzadkimi chwilami, nie są bowiem wol­
nym i ludźmi. Mogą je odczuć tylko wtedy, gdy o tym za­
pom ną; a zapomnieć mogą rzadko, gdyż piętno zależności
wraża się w jch zm ysły, ciało i w tysiące drobiazgów wy­
pełniających m inuty, z których składa się ludzkie życie.
Pierwszym szczegółem, który w ciągu dnia daje odczuć
niewolniczą zależność, jest sygnał zaczęcia pracy. Cała droga
z domu do fabryki wypełniona jest tym , że trzeba zdążyć
przed z góry i automatycznie ustaloną sekundą. Nic nie po­
może, że przyjdzie się pięć czy dziesięć m inut wcześniej;
sam bieg czasu w ydaje się czymś bezlitosnym , nie ma tu
m iejsca na żaden łut szczęścia. Jest to w ciągu dnia pracy
robotnika pierwsze zetknięcie z tą brutalnością przepisów,
która ciąży na całym życiu spędzonym wśród m aszyn; przy­
padek nie ma w fabryce prawa obywatelstwa. Istnieje i tam,
oczywiście jak wszędzie, ale nie uznany. Natom iast, często
z wielką szkodą dla produkcji, przyjęta jest zasada kosza­
row a: „Ja nic o tym nie wiem ” . Ogromna jest w fabryce
potęga fikcji. Istnieją przepisy nigdy nie przestrzegane,
a wciąż obowiązujące. Sprzeczne zlecenia według logiki fa­
brycznej nie są sprzeczne. I trzeba, .aby m im o to wszystEo
praca została wykonana. Robotnik musi sobie poradzić pod
groźbą zwolnienia. I radzi sobie.
Duże i m ałe przykrości sprawiane stale w fabryce orga­
nizmowi ludzkiemu lub, jak to określa Jules Romains,
cala kolekcja drobnych utrapień fizyczn ych , k tórych praca
n ie żąda i k tóre absolutnie nie są dla niej z korzyścią, rów­
nież przyczyniają się do odczucia niewolniczej zależności.
Nie chodzi tu o cierpienia związane z wymogami pracy —
znosząc je można być dumnym: chodzi o cierpienia niepo­
trzebne, raniące duszę. Na ogół nie m yśli się nawet, by się
3S Sim one Well

na nie 'poskarżyć. Z góry wiadomo, że oberwałoby się, zo­


stałoby się zbesztanym, nie doszedłszy do słowa. Skarżyć
się, to narazić się na upokorzenie. Często, gdy zdarzy się
coś, czego robotnik nie może znieść, w oli to przemilczeć
i zwolnić się z pracy. Tego rodzaju cierpienia są często bar­
dzo lekkie same w sobie. Jeśli są bolesne, to dlatego, że się
ich doznaje ustawicznie. Fakt, że tak bardzo chciałoby się
0 wszystkim zapomnieć, że nie jest się w fabryce u siebie,
że nie ma się tu żadnych praw, że jest się tu obcym czło­
wiekiem , tolerowanym jedynie jako pośrednik między ma­
szynami a wyrobami fabrycznym i — wszystkie te fakty
godzą w ciało i w duszę, i pod tym i uderzeniami kurczy się
ciało i m yśl. To tak, jak by ktoś powtarzał ci co minutę
do ucha, a -ty nie m ógłbyś nic odpowiedzieć: „Jesteś tu ni­
czym . Nie liczysz się. Jesteś tu po to, by się poddawać,
wszystko znosić i m ilczeć.” Nie można się prawie oprzeć
takiemu powtarzaniu. I dochodzi się wreszcie w najgłęb­
szych zakamarkach naszego jestestw a do uznania, że się
w ogóle nie liczym y. W szyscy lub prawie wszyscy robotnicy
fabryczni, nawet ci pozornie najbardziej niezależni, mają
coś ledwo dostrzegalnego w ruchach, w spojrzeniu, a zwłasz­
cza w kącikach ust, coś, co wyraża, że zmuszono ich do
uznania, że się nie liczą.
Zmusza ich zwłaszcza do tego sposób, w jaki znosić mu­
szą rozkazy. Niektórzy na podstawie zaobserwowanej u ro­
botników niechęci do zmiany rodzaju pracy wyciągają
wniosek, że robotnicy rzekomo nie cierpią wskutek jedno-
stajności ich pracy. A jednak po długim okresie jednostajnej
pracy duszę ogarnia wstręt. Zmiana w yw ołuje jednoczesne
uczucie ulgi i przykrości; przykrości czasem dotkliw ej,
w wypadku pracy na akord, z powodu niższego zarobku
1 ponieważ jest zwyczajem i prawie zasadą, przywiązywać
większą wagę do pieniądza, rzeczy oczywistej i wymierzo­
nej, niż dó niejasnych, nieuchwytnych i niewyrażalnych
uczuć, jakie ogarniają nas w czasie pracy. A le nawet w przy­
padku, jeśli praca płatna jest od godziny, przykrość i po­
drażnienie wystąpią z powodu sposobu nakazania tej zmia­
ny. Nowa praca zostaje narzuconą nagle, beż uprzedzenia,
D ola Rob o t n l c z a ■ • ' ■ 3T

jako rozkaz, który trzeba wykonać natychmiast i bez słowa.


Człowiek, który musi usłuchać, odczuwa naraz brutalnie,
że jego czas należy w całości do kogoś innego. Drobny rze­
m ieślnik, właściciel warsztatu mechanicznego, również nie
dysponuje swoim czasem, wiedząc, że musi dostarczyć za
dwa tygodnie tyle a tyle świdrów, kurków, i korb; ale przyj­
mując zamówienia, m oże przynajm niej sam z góry określić
rozkład swych godzin i dni. G dyby kierownik choć na ty­
dzień lub dwa wcześniej powiedział robotnikowi: przez dwa
dni będziesz w ykonywał korby, potem śruby i tak dalej,
robotnik m usiałby usłuchać, ale m ógłby objąć m yślą naj­
bliższą przyszłość,wyobrazić ją sobie z góry i nad nią pa­
nować. W fabryce tak się nie dzieje. O d chwili sygnału na
zaczęcie pracy aż do sygnału obwieszczającego jej koniec,
człowiek jest w każdej chwili skazany na podjęcie rozkazu
podporządkowania się. Zupełnie jak bezwładny przedmiot,
który można dowolnie przestawiać. Gdy w ykonuje się pracę
obliczoną jeszcze na dwie godziny, nie można m yśleć o tym ,
co będzie się robiło za trzy godziny, aby nie trzeba było
myśleć o kierowniku, aby nie trzeba było sobie przypomi­
nać, że się podlega rozkazom. To samo dzieje się nawet
w stosunku do najbliższych pięciu minut, w przypadku gdy
wykonuje się dziesięć sztuk na minutę. Jednocześnie, po­
nieważ rozkazy są jedynym czynnikiem urozmaicenia, przy­
puszczenie, że może żaden z nich nie nadejdzie, wyelim ino­
wanie ich z m yśli jest równoznaczne z wyobrażeniem sobie
nieprzerwanego ciągu zawszć tych samych części, ponurej
pustyni, przed którą m yśl się wzdryga. W rzeczywistości
tysiąc drobnych zajść zaludnia tę pustynię: ale o ile liczą się
one w godzinie, która upływa, o tyle nie wchodzą w ra­
chubę przy wyobrażeniu sobie przyszłości. Jeśli m yśl chcę
uniknąć tej jednostajności, wywołać obraz zm iany, a więc
nagłego rozkazu, nie może uniknąć upokorzenia w wę­
drówce od chwili obecnej do chwili, która nastąpi. I dlatego
kurczy się sama w sobie. To zacieśnienie do teraźniejszości
wywołuje pewnego rodzaju odrętwienie. Jedyna przyszłość,,
którą m yśl może znieść i poza obręb której nie ma siły
w yjść, tó przyszłość, która w czasie toku pracy dzieli chwilę'
obecną, od zakończenia części zaczętej, i to w szczęśliwym
przypadku, gdy zakończenie wym aga nieco więcej czasu.
Niekiedy praca jest dostatecznie absorbująca, by m yśl sama
utrzym yw ała się w tych granicach. W tedy się nie cierpi.
. A le wieczorem, gdy się już w yjdzie, a zwłaszcza rano, kie­
rując się w stronę m iejsca pracy i kontrolnego zegara, tru­
dno jest m yśleć o dniu, który trzeba będzie przebyć. A w nie­
dzielę wieczór, kiedy przychodzi na m yśl nie jeden dzień,
ale cały tydzień, przyszłość staje się czymś zbyt ponurym,
zbyt przytłaczającym i m yśl pod tym ciężarem się ugina.
Jednostajność jednego dnia w fabryce, nawet jeśli nie
przerwie jej żadna zmiana pracy, przepleciona jest tysiącem
małych zajść, które wypełniają każdy dzień, czyniąc zeń coś
wciąż nowego. A le, tak jak przy zmianie pracy, zajścia
te częściej ranią niż pokrzepiają. W przypadku pracy akor­
dow ej wiążą się one zawsze z obniżeniem zarobku, tak że
nie można ich sobie życzyć. Często też ranią same przez się.
Lęk rozprzestrzenia się i towarzyszy wszystkim fazom
pracy: lęk, że nie pracuje się dość szybko, a kiedy, co często
się zdarza, do dalszej pracy potrzeba pomocy m ajstra, m a­
gazyniera lub nastawiacza, poczucie zależności, bezsilności
i własnej nicości, może być bolesne do łez zarówno u męż­
czyzn, jak u kobiet. Stała możliwość podobnych zajść —
m aszyna, która stanie, skrzynka, której nie można znaleźć
i tak dalej — zamiast zm niejszyć ciężar jednostajności, od­
biera jeszcze lekarstwo, które najczęściej w niej tkw i: moż­
ność stłumienia i uśpienia m yśli, tak aby w pewnym stopniu
przestały być odczuwalne. A le najm niejszy lęk wyklucza ten
stan uśpienia i zmusza do uświadomienia sobie jednostaj­
ności, m im o że świadomość ta jest nie do zniesienia. N ie
m a nic gorszego od połączenia jednostajności z ryzykiem ;
jedn o pogarsza drugie, w każdym razie wtedy, gdy ryzyko
niesie z sobą niepokój. A tak właśnie dzieje się w fabryce
n a skutek samego faktu, że ryzyka nie uznaje się, przynaj­
m niej teoretycznie. Chociaż wszyscy wiedzą, że tak nie jest,
n igdy nie może zabraknąć skrzyń na wykończone części,
n igdy nie trzeba czekać na nastawiacza, a każde opóźnienie
'w produkcji jest wyłącznie winą robotnika. M yśl musi być
Dola R o b o t n i cza **;
• >
stale napięta, aby jednocześnie śledzić jednostajny rytm, ru­
chów powtarzanych w nieskończoność i znajdować środki
dla zaradzenia w nieprzewidzianych wypadkach. Obowiązek
sprzeczny w sobie, niem ożliwy, wyczerpujący. Ciało jest
czasem wyczerpane wieczorem, przy w yjściu z fabryki, lecz
m yśl wyczerpana jest zawsze i to bardziej niż ciało. Każdy,
kto przeżył to wyczerpanie i nie zapomniał go, może je
odczytać w oczach prawie wszystkich robotników wycho­
dzących wieczorem z fabryki. Jak bardzo by się chciało,
wchodząc do niej rano, móc złożyć swą duszę razem z kartą
pracy i odebrać ją nietkniętą wieczorem ! A le dzieje się
wręcz przeciwnie. W nosi się ją ze sobą do fabryki, gdzie
cierpi: wieczorem jest jakby unicestwiona pod wpływem
wyczerpania i godziny wolnego czasu są puste.
Byw ają podczas pracy zajścia, które przynoszą radość,
nawet gdy zm niejszają zarobki. Trzeba tu przede wszyst­
kim zaliczyć rzadkie przypadki, gdy w związku z jakim ś
zajściem dozna się cennego dowodu koleżeńskości; potem
te wszystkie m om enty, w których w ybrnie się z samemu
z kłopotu. Gdy się wytęża um ysł, czyni w ysiłek, używa
podstępu dla pokonania przeszkody, dusza zajęta jest przy­
szłością, która zależy tylko od nas samych. *
Im bardziej jakaś praca jest związana z tego rodzaju
trudnościami, tym bardziej uszlachetnia serce. A le i ta
radość jest niepełna z winy ludzi, kolegów lub kierowników,
którzy oceniają wartość dobrze Wykonanej pracy. Prawie
zawsze zarówno kierownicy, jak koledzy, obciążeni inną
pracą przy tych samych częściach, interesują się wyłącznie
ich ilością, a nie przezwyciężonymi trudnościami. Obojęt­
ność ta odbiera ludziom ciepło, którego się zawsze trochę
potrzebuje. Człowiek, nawet najm niej żądny zadowolenia
sw ej am bicji, czuje się zbyt sam otny w m iejscu, gdzie chodzi
tylko o to, co zrobił, a nigdy o to, w jaki sposób zrobił. Tym
sam ym radość, którą daje praca, zostaje zdegradowana do
rzędu wrażeń niesformułowanych, przelotnych i znikają­
cych, ledwie się pojaw iły. Koleżeństwo m iędzy pracującymi,
nie zdoławszy się zawiązać, pozostaje zachcianką, kierow­
nicy zaś nie są ludźm i, którzy kierują i nadzorują innych
40 S im on e We iI

ludzi, lecz organami bezosobowej, brutalnej i jak żelazo


zim nej karności. Naturalnie, że osoba kierownika gra pewną
rolę w tym stosunku subordynacji, ale jak by tylko na zasa­
dzie kaprysu; bezosobowa brutalność i kaprys, tak jak jedno-
stajność i ryzyko, zamiast się wzajemnie łagodzić, wzajem ­
nie się pogłębiają.
Obecnie nie tylko w sklepach, na targach czy też przy
wymianie bierze się pod uwagę wyłącznie produkty pracy,
a nie pracę, która je stworzyła. To samo się dzieje w no­
woczesnej fabryce, w każdym razie na szczeblu robotnika.
W spółpraca, zrozumienie, wzajemne docenianie w pracy,
są przyw ilejam i wyższych sfer; na szczeblu robotnika usta­
lone związki między poszczególnymi stanowiskami, poszcze­
gólnym i czynnościami, są związkami między rzeczami, a nie
między ludźmi. W yroby krążą ze swoją karteczką, wskaza­
niem nazwy, kształtu, surowca. Można by prawie pomy­
śleć, że to one są osobami, robotnicy zaś zamiennymi czę­
ściami. Przedmiotom przysługuje szczególne uprzywilejowa­
nie i kiedy wchodząc do fabryki trzeba, jak ma to obecnie
m iejsce w kilku dużych fabrykach, okazać swój dowód toż­
samości, na którym jest się sfotografowanym jak przestępca,
z numerem na piersi — kontrast staje się przejm ującym
i bolesnym symbolem.
Przedmioty odgrywają rolę ludzi, ludzie zaś rolę przed­
m iotów i w tym właśnie tkwi korzeń zła. W fabryce istnieje
wiele odrębnych stanowisk. Na przykład wysoko kw alifi­
kowany ślusarz, który wyrabia w narzędziowni m atryce
do prasy, cuda pomysłowości, trudne do ukształtowania
i zawsze inne, ten w fabryce nie wyzbywa się sw ojej indy­
widualności, ale to rzadki wypadek. Natomiast w dużych,
a nawet w wielu małych fabrykach liczni są ci, którzy wy­
konują na rozkaz, jak najszybciej, bez żadnego wytchnienia
(poza kilkoma nerwowymi wypadami po skrzynię, po nasta­
wiacza lub inne części) pięć lub sześć ruchów, powtarzanych
w nieskończoność. W reszcie w pewnym momencie zjawia
się jakiś kierownik po to tylko, aby wziąć ich, jak jakiś
przedmiot i postawić przed inną maszyną. Pozostaną tam
tak długo, aż nie postawią ich gdzie indziej. Są przedm io-
Dola R ob otn icza <1

tam i w takim stopniu, w jakim mogą nimi być ludzkie


istoty — przedmiotami, które nie m ają prawa stracić św ia­
domości, gdyż trzeba ciągle stawiać czoło niespodziankom,
W języku fabryki kolejność ich ruchów nie określa się
miarą rytm u, lecz taktu: i słusznie, ponieważ kolejność ta
jest zaprzeczeniem rytm u. W szystkie sekwencje ruchów,
które uczestniczą w pięknie i wykonane są bez poniżania
ich wykonawcy, zam ykają w sobie chwile przerwy, k rótk ie,
jak błyskawica, tworzące tajem nicę rytmu i dające widzowi
wrażenie powolności, nawet wbrew swej ogromnej szybko­
ści. Biegacz, w chwili gdy bije światowy rekord, robi wra­
żenie, jak by wolno sunął, podczas gdy daleko za nim , widzi
się śpieszących m iernych biegaczy; tak samo im szybciej
i lepiej kosi żniwiarz, tym m niej pośpiechu widać w jego
ruchach. Natom iast, przeciwnie, widok człowieka obsługu­
jącego m aszyny daje prawie zawsze obraz jakiegoś godnego
pożałowania pośpiechu, wykluczającego wszelkie piękno
i godność. Jest naturalne i stosowne, by człowiek, gdy do­
kona jakiejś rzeczy, zatrzym ał się, choćby na ułamek se­
kundy, po to by, jak Bóg w Księdze Stworzenia, uświadomić
sobie sw oje dzieło, ten przebłysk m yśli, znieruchomienia
i równowagi, to właśnie to, co trzeba się nauczyć całkowicie
wykreślić w fabryce w czasie pracy. Ci, którzy obsługują
m aszyny, dopiero w tedy osiągną wym agany takt, gdy ich
sekundowe ruchy będą nieprzerywanie następować po so­
bie, prawie jak tik-tak zegara, bez jakiegokolwiek mo­
m entu, podkreślającego koniec jednej, a początek drugiej
czynności. Muszą oni prawie że w łasnym ciałem odtwarzać
to tik-tak, którego ponurej jednostajności nie możną długo
wytrzym ać. Ten nieprzerwany łańcuch ruchów skłania do
pogrążania się w pewnego rodzaju senność, trzeba to jednak
znosić nie usypiając. To nie tylko m ęka; gdyby z tego
wynikało jedynie cierpienie, zło nie byłoby jeszcze tak wiel­
kie. Każdy ludzki czyn wym aga bodźca, dostarczającego
energii do jego wykonania. Czyn ten będzie dobry lub zły
w zależności od tego, czy bodziec jest szlachetny* czy też
niski. A b y się nagiąć do wyczerpującej bierności, której
wymaga fabryka, trzeba szukać bodźca w sam ym sobie, nie
4S s Im o n e W e i l

ma tu bowiem ani biczów, ani łańcuchów. Bicze i łańcuchy


ułatw iłyby być może przystosowanie. Sam e warunki pracy
nie pozwalają na to, by m ogły tu wkroczyć inne czynniki
niż obawa przed naganą i zwolnieniem, chciwe pragnienie
gromadzenia pieniędzy i — w pewnym stopniu — upodo­
banie do rekordów szybkości. W szystko przyczynia się do
budzenia w m yśli tych bodźców i do przekształcenia ich
w obsesje; nie m a odwołania się do czegoś bardziej wznio­
słego. Zresztą, by m ogły być wystarczająco skuteczne,
bodźce te muszą stać się uporczywe. Podczas gdy pochła­
niają one całą duszę, m yśl, by uniknąć udręki, koncentruje
się na chwili bieżącej, a świadomość gaśnie na tyle, na
ile pozwalają wym ogi pracy. Jakaś prawie nieodporta siła,
podobna do siły ciężkości, nie pozwala wtedy zauważać
innych istot ludzkich, mozolących się tuż obok. Jest prawie
niemożliwe nie stać się tak obojętnym i brutalnym , jak sy­
stem, w który jest się wciągniętym. I odwrotnie, brutalność
systemu odbija się, daje się odczuć w ruchach, spojrzeniu,
słowach tych wszystkich, których ma się wokół siebie. Po
tak spędzonym dniu robotnik ma tylko jedną skargę: m ów i,
że czas mu się dłużył. Skarga ta nie dociera do uszu ludzi
nie znających tych warunków, a nawet gdyby do nich do­
tarła, nie zostałaby przez nich zrozumiana.
Gzas mu się dłużył i żył na wygnaniu. Przeżył swój dzień
w m iejscu, gdzie nie był u siebie. M aszyny i części do w y­
konania są tam u siebie, a on jest tylko przyjęty po to,
by podsuwać maszynom części. One, a nie on są centrum
zainteresowania. Byw a i tak, że interesują się zanadto nim ,
a nie dość nim i, bo często spotyka się warsztat, którego
kierownicy, podczas gdy stosy rdzewiejącego żelastwa mar­
nują się na podwórzu, zajęci są dręczeniem robotników i ro­
botnic, pilnując by nie podnieśli głow y, nawet po to, by
wymienić jedno spojrzenie. N ie ma nic bardziej przykrego.'
A le niezależnie od tego, czy fabryka lepiej, czy gorzej broni
się przed marnotrawstwem, robotnik dobrze wie, że nie jest
w niej u siebie. Jest tu obcy. Nie ma nic potężniejszego
w człowieku, jak chęć przyswojenia sobie, nie tyle form al­
nie, co w m yśli, m iejsc i rzeczy, wśród których spędza swoje
Dola R o b o tn icza r' 4$

życie i w które wkłada cząstkę swego życia. Kucharka m ówi


„m oja kuchnia”, ogrodnik „m ój klom b” , i tak powinno być.
W łasność prawna jest tylko jednym ze środków dających
takie poczucie, a doskonała byłaby taka organizacja spo-r
łeczna, która by przez użycie tego i innych sposobów dała
to poczucie wszystkim ludziom. Z w yjątkiem kilku zbyt
rzadkich wypadków, robotnik w fabryce nawet w m yśli
nie może sobie niczego przyswoić. Maszyny nie należą do
niego; obsługuje jedną lub drugą, zależnie od tęgo, jak m u
kazano. Obsługuje je, nie posługuje się nim i. N ie są one
dla niego środkiem, aby doprowadzić kawałek m etalu do
przybrania innej form y, to on jest dla nich środkiem pod­
suwającym im części do określonej fazy obróbki, przy
czym związek z fazą poprzednią i następną jest mu nie­
znany.
Części m ają swą historię — przechodzą z jednej fazy
produkcji do drugiej, on zaś nie odgrywa żadnej roli w tej
historii, nie pozostawia w niej swego śladu, nic o niąj nie
wie. Gdyby był ciekawy, jego ciekawość nie pozostałaby
niczym pobudzona, a zresztą ten sam głuchy i stały ból,
który przeszkadza m yśli podróżować w czasie, przeszkadza
mu podróżować poprzez fabrykę i przygważdża go do ja ­
kiegoś punktu przestrzeni, tak jak i do obecnej chwili.
Robotnik nie wie, co produkuje i na skutek tego nie ma
poczucia, że coś wyprodukował, lecz że wyczerpał się nada­
remnie. Często aż do ostatecznych granic zużywa w fabryce
to, co w nim tkwi najlepszego, swoją zdolność myślenia*
odczuwania, ruchu. Zużywa to, ponieważ wychodząc jest
o to wszystko uboższy. A przecież nie w łożył w swą pracę
nic z samego siebie, ani m yśli, ani uczucia, ani nawet
(a jeżeli, to w m inim alnym stopniu) ruchów, które sam sobie
wyznaczył z m yślą o jakim ś celu. W yzbywa się części swego
własnego życia, nie pozostawiając w okół żadnego śladu. .To
fabryka, a nie on tw orzy rzeczy użyteczne, a w ypłata, na
którą się czeka co dwa tygodnie w szeregu jak trzoda, wy­
płata przy pracy akordowej niemożliwa do obliczenia z góry,
w ydaje się raczej jałm użną niż ceną wysiłku, z racji arbi­
tralnych i skomplikowanych obliczeń. Robotnik, chociaż
44 S i m o n e We ' l l

niezbędny przy produkcji, prawie się w niej nie liczy, toteż


każde fizyczne cierpienie, każdy brak względności, każda
brutalność i każde, drobne nawet, upokorzenie zdają się
przypominać, że on się nie liczy i że nie jest u siebie. W i- 7.

duję się kobiety czekające dziesięć m inut przed fabryką, ;


. aż zaw yje syrena, na ulewnym deszczu, naprzeciw otwartej
bram y, którą przechodzą kierownicy: to robotnice, a brama
ta jest im bardziej obca niż brama jakiegokolwiek obcego
domu, w której by się po prostu schroniły. Żadna zażyłość \
, nie wiąże robotników z m iejscami i rzeczami, wśród któ­
rych wyczerpuje się ich życie, fabryka czyni z nich, w ich,
własnym kraju, ludzi obcych, wygnanych, wykorzenionych.
Podczas strajku okupacyjnego w fabrykach istotnym m oty­
wem było nie tyle wywalczenie podwyżek, co potrzeba po­
czucia się w fabryce choć raz u siebie. Dowodzi to całkowi­
tego rozkładu, skoro robotnicy tylko podczas strajku czują :
się w fabryce u siebie, zaś w czasie pracy czują się obco.
, Powinno być odwrotnie. Tylko wtedy robotnicy — u siebie,
w swoim kraju — poczują się naprawdę pełnowartośció-
wymi obywatelam i, gdy w czasie pracy poczują się u siebie
w fabryce.
Trudno jest wymagać, aby wierzono temu, kto opisuje je - >
dynie sw oje własne odczucia. A jednak nie można opisać
inaczej niedoli pewnej sytuacji ludzkiej. Niedola, to w yłącz- ;
, nie osobiste odczucia. Okoliczności materialne życia, p rzy- i
najm niej takie, w których od biedy można żyć, nie w y - ;
jaśnią same niedoli, ponieważ identyczne okoliczności ;
związane z innym i uczuciami mogą dać szczęście. Uczucia
przywiązane do okoliczności życia m ogą uczynić człowieka
szczęśliwym lub nieszczęśliwym, ale te uczucia nię są do­
wolne, nie narzucają się i znikają siłą sugestii. M ogą być
zmienione jedynie przez jakąś radykalną przemianę samych
okoliczności. Trzeba je poznać, aby je zmienić. N ie ma zaś
nic trudniejszego do poznania niż niedola; jest ona zawsze
tajemnicą. „Jest niema”, jak mówiło greckie przysłowie. 1
Trzeba posiadać szczególną zdolność do wnikliwej analizy,
by móc uchwycić je j prawdziwe odcienie i ich przyczyny,
a zdolności tej na, ogół nie m ają nieszczęśliwi. Nawet gdy '
DolaRobotnlcza 4$

ma tę um iejętność, samo nieszczęście przeszkadza aktywno-;


ści m yśli, a upokorzenie w yw ołuje zawszę powstanie stref
zakazanych, które m yśl om ija i które okrywa albo kłam ­
stwo, albo milczenie. Jeśli nieszczęśliwi skarżą się, czynią to
przeważnie w sposób niezręczny, nie ukazując sw ej istotnej
niedoli. Zresztą w wypadku głębokiego i trw ałego nieszczę­
ścia, silne uczucie wstydliwości ham uje skargi. W ten spo­
sób każda zła dola wytwarza u ludzi strefę m ilczenia, w któ­
rej istoty ludzkie zostają uwięzione jak ną wyspie. K to
w ydostaje się z tej wyspy, nie odwraca się wstecz. W yjątki
są prawie zawsze tylko pozorne. Na przykład najczęściej
mimo pozorów, ten sam dystans dzieli robotników od ro­
botnika, który stał się właścicielem , co od robotnika, który
stał się zawodowym aktyw istą w ruchu związkowym.
Jeśli ktoś z zewnątrz dostanie się na jedną z tych wysp
i dobrowolnie podda się niedoli na czas określony, ale wy­
starczająco długi, aby weń wniknąć i jeśli potem opowie
to, czego doznał, łatwo można zakwestionować prawdziwość
jego wypowiedzi i twierdzić, że przeżył coś innego niż ci,
którzy tam są ną stałe. Będzie to słuszne, jeśli ten ktoś
zajął się jedynie introspekcją; tak samo, jeśli jedynie obser­
wował. A le jeśli udało mu się zapomnieć, że przybywa
skądinąd, że gdzie indziej wróci, że jest tu tylko w podróży,
jeśli będzie stale porównywał to, co sam przeżywa, z tym ,
co czyta na twarzach, w oczach, w ruchach, w postawie,
w słowach, w małych i drobnych w ydarzeniach.— to utrwali
w sobie poczucie pewności, trudne niestety do przekazania
innym. Twarze ściągnięte lękiem przed dniem, który trzeba
przebyć i bolesny wyraz oczu w porannym m etrze; głębokie,
prawdziwe zmęczenie, zmęczenie bardziej duszy niż ciała,
widoczne wieczorem przy w yjściu, w postawie, spojrzeniach
i grym asie ust; spojrzenia i postawa zwierząt w klatce,
kiedy po dziesięciodniowym corocznym zamknięciu fabryki,
otwiera ona swe podwoje na nieskończenie długi rok ; roz­
powszechniona brutalność, którą się spotyka prawie na
każdym kroku; waga przywiązywana do szczegółów; drob­
nych wprawdzie, lecz bolesnych przez swe symboliczne zna­
czenie, jak na przykład obowiązek ukazania dowodu tożsa­
48 . S im on e W eil

mości przy w ejściu; żałosne przechwałki zamieniane w zbi­


tym tłum ie stojącym przed drzwiami urzędów zatrudnienia,
przechwałki, które prawem kontrastu przypominają tyle
rzeczywistych upokorzeń; słowa niewymownie bolesne,
które w yryw ają się jak prżez nieuwagę z ust mężczyzn i ko­
biet niczym nie różniących się od innych; nienawiść i wstręt
do fabryki, do m iejsca pracy, przejawiające się tak często
w słowach i w czynach, rzucające- cień na koleżeństwo
i skłaniające robotników i robotnice do pędzania do domu,
zaraz po skończonej pracy, prawie bez słow a; radość,
w okresie zajęcia fabryk, z posiadania choć w m yśli fa­
bryki, z przebiegania wszystkich jej -zakamarków, duma
z możności pokazania je j bliskim , objaśnienia, gdzie się
pracuje, przelotna radość i duma wyrażające przez kontrast,
w sposób niesłychanie boltesny, ciągłe cierpienia przykutej
m yśli; wszystkie odruchy buntu klasy robotniczej, tak ta­
jem nicze dla widzów, a w rzeczywistości tak łatwe do zro­
zumienia — jak nie zaufać wszystkim tym objawom , jeśli
wyczuwając je wokół siebie, przeżywa się jednocześnie
w sobie wszystkie podobne uczucia?
Fabryka powinna być miejscem radosnym, m iejscem,
gdzie dusza powinna zaznać radości, żyć radością, nawet
jeśli nieuniknione są cierpienia ciała i duszy. A by tak było,
należałoby zmienić w pewnym sensie m ało, w innym wiele.
W szystkie system y reform y lub przemiany społecznej idą
w złym kierunku. G dyby zostały zrealizowane, pozostawi­
łyby zło nietknięte. Chcą one zmienić za dużo i za m ało, za
mało tego, co jest powodem zła, za dużo z okoliczności, które
nic z nim nie m ają wspólnego. Niektóre z nich zapowiadają
aż śmiesznie przesadne skrócenie godzin pracy. A le prze­
cież uczynienie z ludu tłumu próżniaków, którzy byliby nie­
wolnikami dwie godziny dziennie, nie jest ani pożądane,
gdyby nawet było m ożliw e, ani możliwe moralnie, gdyby
nawet było możliwe materialnie. Nikt nie zgodziłby się być
niewolnikiem dwie godziny dziennie. Niewolnictwo — by
m ogło być przyjęte — musi tak długo trwać każdego dnia,
aż złamie coś w człowieku. Jeśli istnieje tu jakieś lekarstwo,
jest ono innego rodzaju, trudniejsze do wypracowania. W y­
Dola Robotnicza 47

maga ono wysiłku pom ysłowości. Trzeba zmienić charakter


bodźców pracy, zm niejszyć lub zlikwidować przyczyny
wstrętu, zmienić stosunek każdego robotnika do działalności
całej fabryki, jego stosunek do m aszyny, wreszcie sposób;
w jaki upływ a jego czas w pracy.
Nie jest dobrze, ani gdy bezrobocie jest czym ś w rodzaju
zm ory, ani gdy praca jest wynagradzana strumieniami ta­
niego i fałszyw ego luksusu, który wznieca pragnienia, nie
zaspokajając potrzeb. N ikt nie kwestionuje tych dwóch
punktów. A le wynika z nich, że obawa przed zwolnieniem
i pożądanie grosza powinny przestać być stale głównym i
pierwszoplanowymi bodźcami w świadomości robotników,
a raczej — tak jak być powinno — ..'działać jako bodźce
drugorzędne. Trzeba, aby inne bodźce w ysunęły się na
pierwszy plan.
Do najsilniejszych z nich w każdej pracy należy poczucie,
że coś jest do zrobienia i że jakiś w ysiłek musi być podjęty.
Często brak zupełnie tego bodźca w fabryce, zwłaszteza
u robotnika obsługującego m aszyny. Jeśli tysiąc razy styka
on jakąś część z ostrzem m aszyny, jego położenie — jeśli
dodać zmęczenie — staje się podobne do położenia dziecka,
któremu kazano nawlekać koraliki, by cicho siedziało;
dziecko słucha, bo boi się kary, a liczy na cukierek, lecz
jego czynność nie ma dla niego żadnego sensu, poza tym ,
że zgadza się z rozkazem wydanym przez osobę, która ma
nad nim władzę. Działoby się inaczej, gdyby robotnik w ie­
dział jasno, każdego dnia, w każdej chwili, jaką rolę W pro­
dukcji fabryki zajm uje to, cp w ykonuje, i jakie m iejsce
w życiu społecznym zajm uje fabryka, w której pracuje.
G dy robotnik opuszcza m atrycę prasy na kawałek mosią­
dzu, który m a być częścią urządzenia metra, powinień o tym
wiedzieć, a nadto wyobrażać sobie, jakie będzie m iejsce
i funkcja tego kaw ałka mosiądzu w mechanizmie metra,
przez jakie czynności ju ż przeszedł i przez jakie przejść
powinien, zanim -zajm ie sw oje m iejsce. Nie chodzi tu natu­
ralnie o to, by każdemu robotnikowi urządzać w ykład przed
pracą. M ożliwe byłoby natomiast, od czasu do czasu, kilku­
godzinne i płatne według normalnych stawek kolejne opro­
wadzanie po fabryce zespołów robotników, połączone
z udzielaniem wyjaśnień technicznych. Jeszcze lepiej byłoby
pozwolić robotnikom przyprowadzić na to zwiedzanie swe
rodziny; czyż normalne jest, by kobieta nie m ogła nigdy
zobaczyć m iejsca, gdzie jej mąż co dzień i przez cały dzień
zużywa najlepszą część samego siebie? Każdy robotnik byłby
szczęśliwy i dumny, mogąc pokazać swej żonie i dzieciom
m iejsce, gdzie pracuje. Równie dobre byłoby, gdyby robot­
nik od czasu do czasu m ógł zobaczyć już wykończoną rzecz,
do produkcji której przyczynił się choćby minimalnie, i żeby
mu powiedziano, jaki dokładnie był ten jego udział. Natu­
ralnie, że problem ten różny jest w każdej fabryce, w każ­
dej produkcji i że w zależności od poszczególnych przypad­
ków można znaleźć niesłychanie różnorodne metody, by
wzniecić i zaspokoić ciekawość robotników w stosunku do
ich, pracy. Nie trzeba nawet na to wielkiego wysiłku wy­
obraźni pod warunkiem, by uświadomić sobie jasno cel,
którym jest rozdarcie zasłony, zawieszonej przez pieniądz
między pracownikiem a pracą. Robotnicy wierzą wiarą,
która nie w yraża się słowami, która wyrażona w ten sposób
byłaby niedorzeczna, lecz która wyciska swe piętno na
wszystkich uczuciach — że ich trud zamienia się w pie­
niądz, z którego mała część przypada im , a duża •— właści­
cielowi. Należałoby doprowadzić do tego, aby w każdej
chwili swego trudu pojm owali całą duszą (a nie tak jak
już to rozumieją intuicyjną stroną inteligencji wystarcza­
jącą do ogarnięcia prawd oczywistych), że tworzą rzeczy
konieczne dla potrzeb społecznych i żę m ają oczywiste, choć
ograniczone prawo być z tego dumni.
Faktem jest, że tak długo nie będą naprawdę wytwarzać
przedmiotów potrzeby, dopóki będą ograniczeni do ciągłego
powtarzania zawsze tego samego łańcucha pięciu lub sze­
ściu prostych ruchów. To musi się skończyć. Dopóki nie
ulegnie to zmianie, obojętnie co by się robiło, zawsze będzie
w sercu życia społecznego tkw ił upokorzony i nienawidzący
proletariat. Bezsprzecznie niektóre jednostki, opóźnione
w rozwoju um ysłow ym , są z natury powołane do tego ro­
dzaju pracy; ale zupełnie nieprawdą jest, by ich liczba rów­
DolaRobotnlcza 49

nała się liczbie ludzi istotnie pracujących w ten sposób.


Dowodem może być fakt, że na sto dzieci zrodzonych z ro­
dzin mieszczańskich ilość tych, które będą wykonywać tylko
machinalne prace, jest dużo m niejsza niż odpowiednia liczbą
przypadająca na sto dzieci robotniczych, chociaż najprawdo­
podobniej podział zdolności jest średnio ten sam. Nietrudno
jest znaleźć na to lekarstwo, przynajm niej w normalnym
okresie, gdy nie brak metalu. Ile razy produkcja wymaga
powtarzania jakiejś kom binacji m ałej ilości prostych ru­
chów, ruchy te i to bez w yjątku, mogą być wykonane przez
' ■ • # .. .
jakąś automatyczną maszynę. Używa się chętniej człowieka,
ponieważ jest on maszyną posłuszną głosowi i wystarczy
wydać mu jakiś rozkaz, by w jednej chwili jedną serię ru­
chów zastąpił inną. A le istnieją przecież automatyczne ma­
szyny, o wszechstronnym zastosowaniu, dające się prostym
•ruchem przerzucić z jednej produkcji na drugą. Ten rodzaj
maszyn jest jeszcze nowy i nie dość rozw inięty; nikt nie
może przewidzieć, do jakiego stopnia w wyniku dalszych
wysiłków uda się go rozwinąć. M ożliwe, że powstanie wtędy
coś, co będzie się nazywać maszynami, ale co z punktu wi­
dzenia pracującego człowieka będzie zupełnym przeciwień­
stwem maszyn obecnie używanych. Często to samo słowo
oznacza biegunowo odmienną rzeczywistość. Podczas gdy
wyspecjalizowanemu robotnikowi przypadło w udziale je­
dynie automatyczne powtarzanie ruchów, w maszynie, którą
obsługuje, zawarta jest i skrystalizowana w metalu cała
niezbędna do produkcji kalkulacja i inteligencja. Takie
przestawienie ról jest Wbrew naturze — jest zbrodnią. A le
gdy do człowieka należy regulowanie automatycznej ma­
szyny i robienie uchwytów odpowiadających coraz to no­
wym częściom w ytwarzanym , wnosi on wkład przemyślności
i sprytu z jednej strony, z drugiej — 1 wysiłek swych rąk,
wym agający jak u rzemieślników istotnej zręczności. Taki
wzajem ny stosunek między maszyną a człowiekiem jest
w pełni żadowalający.
Czas i rytm są najważniejszym czynnikiem problemu ro­
botniczego. Naturałńie, że praca nie jest zabawą i fakt, że
tkwi w niej T jednostajność i nuda, jest nieuchronny i ż a -
5# Simone Weil

razem konieczny. Zresztą bez udziału jednostajności i nudy


nie m a na tej ziem i nic wielkiego w żadnej dziedzinie.
W ięcej jest jednostajności w m szy gregoriańskiej lub kon­
cercie Bacha niż w operetce. Ziem ia, na której znaleźliśm y
się, istnieje rzeczywiście. Rzeczywiście jesteśm y d ałem , zo - '
staliśm y wyrzuceni z kręgu wieczności i rzeczywiście z tru­
dem m usim y m inuta za m inutą przejść przez czas. Trud
ten jest naszym ludzkim udziałem , a jednostajność pracy
tylko jednym z jego przejawów. A le również prawdą jest,
że nasza m yśl stworzona została do panowania nad czasem
i że to powołanie musi pozostać nietknięte w każdej isto-
d e ludzkiej. Kolejność dni, m iesięcy, pór roku i lat, tak
bezwzględnie jednostajna, a jednocześnie tak urozmaicona
i wciąż zadziwiająca, odpowiada dokładnie naszemu trudowi
i naszej wielkości. Wszystko* to, co wśród ludzkich rzeczy
jest w jakim ś stopniu piękne i dobre, odtwarza w pew­
nej m ierże to powiązanie jednostajności z rozmaitością,
Wszystko, co od tego odbiega, jest złe i poniża. Praca roi-
nika jest z konieczności posłuszna tem u rytm owi świata.
Praca robotnika jest przez swój charakter o w iele bardziej
niezależna, ale m ogłaby ją naśladować. W ręcz przeciwnie
dzieje się w fabrykach. Chociaż m ieszają się i tam jedno-,
stajność z rozmaitością, połączenie to jest przeciwieństwem
tego, które dają słońce i gw iazdy: słońce i gw iazdy reali­
zują z góry wyznaczony rytm , w ypełniony ograniczoną róż­
norodnością uporządkowaną w regularne naw roty, rytm ,
w ramach którego ma się pomieścić nieskończona różno­
rodność zdarzeń absolutnie nieprzewidzianych i częściowo
pozbawionych ładu. W przeciwieństwie do tego przyszłość
robotnika jest pusta, z powodu niemożności przewidywania,
i bardziej martwa od przeszłości z powodu identyczności '
chwil, następujących po sobie jak tik-tak zegara. Jednostaj­
ność naśladująca ruch zegarów, a nie gwiazdozbiorów, róż­
norodność wykluczająca jakąkolw iek zasadę, a co się z tym
wiąże, jakiekolwiek przewidywanie, stw arzają atmosferę
nie nadającą się do życia, w której człowiek się dusi.
Tylko przemiana maszyn może przeszkodzić w tym , by
czas robotników upodabniał się do czasu zegarów, A le to
Dola R obotn icza U

nie wystarczy, trzeba, by dzięki pewnej możliwości przewi­


dywania, przyszłość otwarła się przed robotnikiem tak, by
miał poczucie, że postępuje naprzód w czasie, że każdy w y­
siłek prowadzi go do jakiegoś zakończenia. Obecnie w y­
siłek, który wykonuje robotnik, nie prowadzi go nigdzie,
chyba tylko do godziny w yjścia z pracy, a ponieważ dni
pracy następują zawsze jedne po drugich, zakończenie,
0 które chodzi, może być tylko śmiercią. Inne może sobie
wyobrazić, jeśli pracuje akordowo, tylko pod postacią za­
robku, co z kolei zmusza go do stałej m yśli o pieniądzach.
Otworzyć przed robotnikami przyszłość, przez ukazanie im
perspektywy przyszłej pracy, oto problem , który w każdym
poszczególnym przypadku staje inaczej. Ogólnie biorąc, roz­
wiązanie tego zagadnienia zawiera w sobie, obok pewnego
wtajemniczenia każdego robotnika w całość działania fa­
bryki taką jej organizację, by istniała pewna autonomia
warsztatów w stosunku do zakładu, a każdego robotnika
w stosunku do jego warsztatu. Co zaś dotyczy bezpośred­
niej przyszłości, każdy robotnik powinien wiedzieć w gra­
nicach możliwości, co będzie w ykonywał w ciągu najbliż­
szego tygodnia czy dwu tygodni, a nawet m ieć możność
wyboru kolejności różnych zajęć. W stosunku do przyszłości
powinien on mieć możność wytyczenia pewnych jej kie­
runkowych linii, w stopniu oczywiście mniej swobodnym
1 sprecyzowanym od właściciela i dyrektora, ale w jakiejś
mierze analogicznym. W teń sposób chociaż jego rzeczywiste
prawa nie ulegną żadnemu zwiększeniu, będzie m iał to po­
czucie własności, którego łaknie dusza ludzka, a które nie
zm niejszając trudu usuwa wstręt.
Podobne reform y są trudne, a niektóre okoliczności obec­
nego okresu zwiększają jeszcze bardziej te trudności. Trzeba
było jednak niedoli robotniczej, by zrozumieć, że coś musi
ulec zmianie. Główne przeszkody tkwią w duszach. Trudno
jest przezwyciężyć lęk i pogardę. Robotnicy, a w każdym
razie wielu 'Z nich na skutek setek ran, które im zadano,
są przepojeni rozgoryczeniem niem al niemożliwym do usu­
nięcia. Powoduje ono, że zaczęli traktowhć jak zasadzkę
w szystko, co pochodzi z góry, zwłaszcza od właścicieli. Tylko
& Simone Weil

cierpliwością i uporczywością można zwalczyć tę chorobliwą


nieufność, która uczyni bezpłodnym każdy w ysiłek ulepsze­
n ia . W ielu właścicieli obawia się, że jakakolw iek nawet
najbardziej niewinna próba reform y, stanie się dodatko-
wyln wzmocnieniem przywódców ruchu robotniczego, któ­
rych obciążają winą za wszelkie bez w yjątku zło w kwestii
społecznej i których w yobrażają sobie poniekąd jako mito­
logiczne potwory. Nie mogą zrozumieć, że w duszach ro­
botników tkwią pewne wyższe pobudki, które, gdyby im
dano odpowiednie bodźce, działałyby w kierunku ładu spo­
łecznego. I nawet gdyby już przekonano ich o potrzebie
wskazanych reform , powstrzym ałaby ich przesadna troską
•o tajem nicę przemysłową. A przecież doświadczenie nau­
czyło ich, że rozgoryczenie i milcząca wrogość zakorzenione
-w sercach robotników zawierają w sobie dużo większe dla
nich niebezpieczeństwo niż ciekawość konkurentów. Zresztą
w ysiłek, który należałoby tu podjąć, spada nie tylko na
właścicieli i robotników, lecz i na całe społeczeństwo.
W szczególności szkoła powinna być na nowo zreorganizo-
-wana tak, by mogła kształcić ludzi zdolnych do zrozumienia
całokształtu pracy, w której uczestniczą. Nie chodzi tu o ob­
niżenie poziomu nauk teoretycznych. W ręcz przeciwnie,
•powihno się tu uczynić dużo w ięcej, by spowodować rozbu­
dzenie inteligencji, nauka jednak powinna równocześnie
stać się dużo konkretniejsza.
Zło, któremu trzeba zaradzić dotyczy całego społeczeń­
stwa. Żadne społeczeństwo nie może być trw ałe, jeśli cała
jedna kategoria pracowników pracuje ze wstrętem co dzień
i przez cały dzień. Ten wstręt w pracy przewraca całe po­
jęcie robotników o życiu, całe ich życie... D zieje się to też
w odniesieniu do ich pojęć o życiu prywatnym ,, a zwłaszcza
o rodzinie i wzajemnych stosunkach między ludźmi dwóch
płci. Ponure wyczerpanie wywołane pracą w fabryce pozo­
stawia pustkę, którą trzeba w ypełnić, a można to uczynić
tylko w sposób brutalny i pośpieszny. W ynikające stąd ze­
psucie jest zaraźliwe dla wszystkich klas społecznych. Ta
współzależność nie jest widoczna na pierwszy rzut oka,
a jednak istnieje. Eodzina w -naszym narodzie nie będzie
Dota R o b o t n i c z a ft

naprawdę szanowana tak długo, dopóki część tego narodu


będzie wiecznie pracowała ze wstrętem . ..
Dużo zła przyszło z fabryk i w fabrykach trzeba to zło
naprawić. Nie jest to łatw e, ale chyba m ożliwe. Trzeba
najpierw, by specjaliści, inżynierowie i inni, przemyśleli do­
statecznie rtie tylko to, jak tworzyć rzeczy, lecz także, jak
nie niszczyć ludzi. By m yśleli nie o tym , jak nauczyć ich
być uległym i czy nawet szczęśliwymi, lecz po prostu, by
nie zmusić żadnego z nich do upadlania się.
\

R O Z W A Ż A N IA O P R ZY C ZY N A C H

W OLNOŚCI I U C IS K I SPOŁECZNEGO

(F ragm en ty)

Gdy chodzi o sprawy


ludzkie, nie śmiać się,
nie płakać, nie oburzać
się, ale rozumieć.
SPINOZA

Istota obdarzona ro­


zumem może uczynić
z każdej przeszkody
tworzywo swojej pracy
i wyciągnąć z tego ko­
rzyści.
MAREK AURELIUSZ
Tytuł oryginału

REFLEXIONS SUR LES CA U SES


DE L A LIBERTE ET DE L’OPPRESSION SO CIALE
(Z tom u „O ppression et liberté” ) '

Tłumaczył
A N D R ZE J W IELOW IEYSKI
Chodzi w gruncie rzeczy o poznanie*
ja k i zachodzi związek m iędzy uciskiem w ogólności i każdą
jego poszczególną form ą a ustrojem produkcji. Innymi
słowy — chodzi o uchwycenie mechanizmu ucisku, o zrozu­
mienie na skutek czego on powstaje, trwa i przekształca się
oraz w wyniku czego m ógłby on, teoretycznie biorąc, znik­
nąć. Jest to zagadnienie prawie zupełnie nowe. Przez całe
stulecia ludzie szlachetni uważali potęgę ciem iężycieli po
prostu za wynik zwykłego przywłaszczenia, któremu nale­
żało się przeciwstawić bądź przez wyrażanie radykalnego
potępienia, bądź przy użyciu siły zbrojnej oddanej w służbę
sprawiedliwości. W obydwu przypadkach niepowodzenie
było zawsze całkowite. Nigdy zaś nie było ono bardziej zna­
mienne, jak wtedy gdy przybierało na jakiś czas pozory
zwycięstwa, jak na przykład w przypadku rewolucji fran­
cuskiej, kiedy po skutecznym usunięciu pewnej form y uci­
sku trzeba było być bezsilnym świadkiem natychmiasto­
wego wprowadzania nowej jego form y. :
Rozważanie tego głośnego niepowodzenia, które było uko­
ronowaniem wszystkich poprzednich klęsk, doprowadziło
M arksa do zrozumienia, że tak długo nie można znieść uci­
sku, jak długo istnieją przyczyny, dzięki którym jest on
nieunikniony i że przyczyny te tkwią w obiektywnych,
a więc materialnych warunkach organizacji społecznej.
W ten sposób więc opracował zupełnie nową koncepcję uci­
sku nie pojmowanego już jako przywłaszczenie pewnego
przyw ileju, alé jako narzędzie funkcji społecznej.
58 S i m o n e W eit

Przyczyn ewolucji społecznej nie należy szukać poza co­


dziennymi w ysiłkam i ludzi rozpatrywanych jako jednostki.
W ysiłki te z pewnością nie kierują się byle gdzie, zależą
one u każdego człowieka od temperamentu, wychowania,
nawyków, zwyczajów, przesądów, od przyrodzonych lub na­
bytych potrzeb, od otoczenia, a przede wszystkim ogólnie
biorąc od natury ludzkiej, które to określenie, choć trudne
do zdefiniowania, nie jest przecież chyba pozbawione zna­
czenia. W obec nieskończonej prawie różnorodności jedno­
stek, a zwłaszcza wobec tego, że natura ludzka posiada
m iędzy innymi zdolność zmieniania się, tworzenia i prze­
rastania samej siebie, pasmo nieskoordynowanych wysiłków
wytw orzyłoby w rzeczywistości z organizacji społecznej nie
wiadomo co, gdyby przypadek nie był w tej dziedzinie ogra­
niczony przez warunki istnienia, do których każde społe­
czeństwo musi się dostosować, jeśli nie chce zostać ujarz­
mione lub unicestwione. W arunki istnienia nie są najczę­
ściej znane tym , którzy im podlegają. D ziałają one, nie
narzucając niczyim w ysiłkom określonego kierunku, ale
skazując na bezskuteczność wszelkie w ysiłki, kierujące się
na zakazane przez nie drogi.

Te właśnie warunki istnienia, podobne dla wszelkich


istot żywych, określone są przede wszystkim z jednej strony
przez środowisko naturalne, z drugiej zaś przez samo istnie­
nie, przez własną działalność, a zwłaszcza przez współzawod­
nictwo innych organizmów tego samego rodzaju, to jest
w danym przypadku innych grup społecznych. W grę wcho­
dzi jednak jeszcze trzeci czynnik, a mianowicie istniejące
urządzenie naturalnego środowiska, narzędzia, uzbrojenie,
m etody pracy i w alki. Czynnik ten zajm uje m iejsce szcze­
gólne, ponieważ — oddziaływaj ąc na kształt organizacji
społecznej — podlega ze swej strony wzajemnemu jej od­
działywaniu. Jest to zresztą jedyny czynnik, na ktpry człon­
kowie społeczeństwa m ogą, być może, wywierać pewien
w pływ . Szkic ten jest zbyt oderwany, aby m ógł służyć za
przewodnik; gdyby jednak, wychodząc z tych ogólnikowych
. O przyczynach w o l n o ś c i i ucts ku 5»

założeń, można było dojść do konkretnych analiz, postawie­


nie problemu społecznego stałoby się wreszcie rzeczą mo­
żliw ą. Światła, dobra w ola ludzi działających jako jednostki,
jest jedyną m ożliw ą podstawą postępu społecznego. Gdyby
się okazało, że konieczności społeczne, które sobie wreszcie
jasno uświadomimy, są poza zasięgiem tej dobrej woli na
takiej samej zasadzie, jak konieczności rządzące gwiazdami*
wówczas wszyscy m usieliby patrzeć na bieg historii, tak jak
się patrzy na zmiany pór roku, starając się w miarę możli­
wości uniknąć samemu i oszczędzić swym bliskim niebez­
pieczeństwa stania się narzędziem lub ofiarą ucisku społecz­
nego. Jeżeli jest inaczej, trzeba najpierw określić, jako
idealną sferę działania, warunki obiektywne, um ożliwiające
stworzenie organizacji społecznej całkowicie wolnej od uci­
sku. Z kolei należałoby badać, w jakim stopniu i jakim i
środkami można przekształcić warunki rzeczywiście istnie­
jące, aby je zbliżyć do owego ideału. Należałoby stwierdzić,
jaka form a organizacji społecznej w określonym zespole
warunków obiektywnych zawiera najm niej elementów uci­
sku. Należałoby wreszcie określić w tej dziedzinie możliwo­
ści działania i odpowiedzialności jednostek jako takich.
Tylko pod tym warunkiem działalność polityczna m ogłaby
się stać czymś podobnym do pracy zamiast być — jak to
m iało m iejsce dotąd — bądź grą, bądź rodzajem magii.

Trzeba raz jeszcze powrócić do podstawowego zagadnie­


nia, to jest do problem u, na czym polega związek, który do­
tąd — jak się zdaję — łączył ucisk społeczny z postępem
w stosunkach człowieka z przyrodą. Jeżeli rozpatrujem y
w ogólnym zarysie całokształt rozwoju ludzkości aż do na­
szych czasów, zwłaszcza zaś, jeżeli przeciwstawimy ludom
pierwotnym, zorganizowanym prawie bez nierówności spo­
łecznych, naszą aktualną cyw ilizację, to w ydaje się, że czło­
wiekowi nie udaje się zm niejszyć jarzm a, jakie narzucają
mu konieczności tkwiące w przyrodzie, bez jednoczesnego
odpowiedniego zwiększenia ciężaru ucisku społecznego, tak
jak by działała tu zasada jakiejś tajem niczej równowagi.
SS S i m o n e Weit
Przyczyn ewolucji społecznej nie należy szukać poza co­
dziennymi wysiłkam i ludzi rozpatrywanych jako jednostki.
W ysiłki te z pewnością nie kierują się byle gdzie, zależą
one u każdego człowieka od temperamentu, wychowania,
nawyków, zwyczajów, przesądów, od przyrodzonych lub na­
bytych potrzeb, od otoczenia, a przede wszystkim ogólnie
biorąc od natury ludzkiej, które to określenie, choć trudne
do zdefiniowania, nie jest przecież chyba pozbawione zna­
czenia. W obec nieskończonej prawie różnorodności jedno­
stek, a zwłaszcza wobec tego, że natura ludzka posiada
między innymi zdolność zmieniania się, tworzenia i prze­
rastania samej siebie, pasmo nieskoordynowanych wysiłków
wytw orzyłoby w rzeczywistości z organizacji społecznej nie
wiadomo co, gdyby przypadek nie był w tej dziedzinie ogra­
niczony przez warunki istnienia, do których każde społe­
czeństwo musi się dostosować, jeśli nie chce zostać ujarz­
mione lub unicestwione. W arunki istnienia nie są najczę­
ściej znane tym , którzy im podlegają. D ziałają one, nie
narzucając niczyim wysiłkom określonego kierunku, ale
skazując na bezskuteczność wszelkie w ysiłki, kierujące się
na zakazane przez nie drogi.

Te właśnie warunki istnienia, podobne dla wszelkich


istot żywych, określone są przede wszystkim z jednej strony
przez środowisko naturalne, z drugiej zaś przez samo istnie­
nie,-^irzez własną działalność, a zwłaszcza przez współzawod­
nictwo innych organizmów tego samego rodzaju, to jest
w danym przypadku innych grup społecznych. W grę wcho­
dzi jednak jeszcze trzeci czynnik, a mianowicie istniejące
urządzenie naturalnego środowiska, narzędzia, uzbrojenie,
m etody pracy i w alki. Czynnik ten zajm uje m iejsce szcze­
gólne, ponieważ — oddziaływając na kształt organizacji
społecznej — podlega ze swej strony wzajemnemu jej od­
działywaniu. Jest to zresztą jedyny czynnik, na który człon­
kowie społeczeństwa mogą, być może, wywierać pewien
w pływ . Szkic ten jest zbyt oderwany, aby mógł służyć za
przewodnik; gdyby jednak, wychodząc z tych ogólnikowych
O przyczynach wolności i ucisku «»

założeń, można było dojść do konkretnych analiz, postawie­


nie problemu społecznego stałoby się wreszcie rzeczą mo­
żliw ą. Światła, dobra wola ludzi działających jako jednostki,
jest jedyną m ożliwą podstawą postępu społecznego. Gdyby
się okazało, że konieczności społeczne, które sobie wreszcie
jasno uświadomimy, są poza zasięgiem tej dobrej w oli na
takiej samej zasadzie, jak konieczności rządzące gwiazdami*
wówczas wszyscy m usieliby patrzeć na bieg historii, tak jak
się patrzy na zmiany pór roku, starając się w m iarę m ożli­
wości uniknąć samemu i oszczędzić swym bliskim niebez­
pieczeństwa stania się narzędziem lub ofiarą ucisku społecz­
nego. Jeżeli jest inaczej, trzeba najpierw określić, jako
idealną sferę działania, warunki obiektywne, um ożliwiające
stworzenie organizacji społecznej całkowicie wolnej od uci­
sku. Z kolei należałoby badać, w jakim stopniu i jakim i
środkami można przekształcić warunki rzeczywiście istnie­
jące, aby je zbliżyć do owego ideału. Należałoby stwierdzić,
jaka form a organizacji społecznej w określonym zespole
warunków obiektywnych zawiera najm niej elementów uci­
sku. Należałoby wreszcie określić w tej dziedzinie możliwo­
ści działania i odpowiedzialności jednostek jako takich.
Tylko pod tym warunkiem działalność polityczna m ogłaby
się stać czymś podobnym do pracy zamiast być — jak to
m iało m iejsce dotąd — bądź grą, bądź rodzajem magii.

Trzeba raz jeszcze powrócić do podstawowego zagadnie­


nia, to jest do problemu, na czym polega związek, który do­
tąd — jak się zdaję — ■ łączył ucisk społeczny z postępem
w stosunkach człowieka z przyrodą. Jeżeli rozpatrujem y
w ogólnym zarysie całokształt rozwoju ludzkości a? do na­
szych czasów, zwłaszcza zaś, jeżeli przeciwstawimy ludom,
pierwotnym, zorganizowanym prawie bez nierówności spo­
łecznych, naszą aktualną cyw ilizację, to W ydaje się, że czło­
wiekowi nie udaje się zm niejszyć jarzm a, jakie narzucają
mu konieczności tkwiące w przyrodzie, bez jednoczesnego
odpowiedniego zwiększenia ciężaru ucisku społecznego, tak
jak by działała tu zasada jakiejś tajem niczej równowagi.
■ S i m o n e W e il

C o dziwniejsze, można by nawet powiedzieć, że jeśli zbio-r


rowość ludzka uwolniła się w dużym stopniu od ciężaru,
którym niewspółmierne siły natury przytłaczały słabą ludz­
kość, to w zamian przejęła w swoim rodzaju następstwo po
naturze, miażdżąc jednostkę w sposób analogiczny.
O ile człowiek pierwotny jest niewolnikiem ? O tyle, że
prawie nie rozporządza sw oją własną działalnością; jest
igraszką potrzeb, które dyktują prawie każdy z jego ru­
chów i nękają go swym bezlitosnym żądłem ; jego zaś czyny
kierowane są nie przez własną m yśl, a przez zwyczaje
i równie niezrozumiałe kaprysy przyrody, której może
tylko oddawać cześć w ślepym oddaniu. Jeżeli się bierze pod
uwagę samą tylko zbiorowość, to w ydaje się, że ludzie za
naszych czasów osiągnęli stan, który jest odwrotnością tam­
tego stanu niewolnictwa. Prawie żadna z ich prac nie sta­
now i zwykłej odpowiedzi na przemożny bodziec potrzeb;
praca polega na braniu w posiadanie przyrody i na gospo­
darowaniu w ten sposób, aby potrzeby były zaspokojone.
Ludzkość nie wierzy już w obecność kapryśnych bóstw,
o których łaski należy zabiegać. W ie, że trzeba po prostu
oddziaływać na bezwładną materię i w ywiązuje się z tego
Zadania, dostosowując się metodycznie do jasno poznanych
praw . W ydaje się, że w końcu osiągnęliśm y epokę przepo­
wiedzianą przez Kartezjusza, w której ludzie korzystać będą
•ż siły i- działania ognia, w od yt powieWzą, gwiazd i wszyst­
kich innych ciał w taki sam sposób, jak korzystają z umie­
jętności rzemieślników i staną się przez to panami przyrody.
Jednakże przez dziwne odwrócenie porządku rzeczy, gdy
tylko schodzi się na szczebel jednostki, zbiorowe panowanie
przekształca się w niewolę i to w niewolę dość zbliżoną do
niew oli, która w ystępuje w życiu pierwotnym. W ysiłki
współczesnego pracownika są mu narzucone przez przym us
rów nie brutalny, równie bezlitosny i równie natarćzyWy,
jak głód prześladujący pierwotnego m yśliwca. O d czasów
tych pierwotnych m yśliwych aż do robotnika naszych wiel­
kich fabryk, poprzez poganianych batem pracowników egip­
skich, starożytnych niewolników oraz poddanych w śred­
niowieczu, którym stale groził miecz ich panów, ludzie byli
>
O p r z y c z y n a c h w o l n o Śc t i u c i s k u 61
i
zawsze zmuszani do pracy przez siłę zewnętrzną i to pod
groźbą prawie natychmiastowej śmierci. Jeśli zaś chodzi
0 powiązanie ruchów w pracy, to jest ono również często
narzucane naszym robotnikom z zewnątrz, tak jak i ludziom
pierwotnym, przy czym tak dla jednych, jak i dla drugich
jest ono równie tajemnicze. Co więcej, przymus w tej dzie­
dzinie jest dziś w pewnych przypadkach daleko bardziej
brutalny niż był kiedykolwiek przedtem. Człowiek pier­
wotny, pomimo wdrożenia w rutynę odruchów i błądzenia
po omacku, mógł przynajm niej próbować m yśleć, kombino­
wać i wprowadzać wynalazki na swoje własne ryzyko, na­
tomiast robotnik na taśmie jest takiej swobody zupełnie
pozbawiony. Jeżeli wreszcie w ydaje się, że ludzkość doszła
do tego, że może dysponować tym i siłami przyrody, które
wszakże według słów Spinozy przekraczają nieskończenie
siły człowieka i to dysponować w sposób tak całkowity, jak
jeździec kieruje swoim koniem, to zwycięstwo nie zostało
odnfesione przez pojedynczych ludzi. Tylko największe zbio­
rowości są w stanie władać silą i działaniem ognia, w od y
1 pow ietrza (...) i w szystkich innych ciał, które nas otaczają.
Członkowie tych zbiorowości, tak ciemiężcy jak i uciskani,
są w równym stopniu poddani nieubłaganym wymogom
walki o władzę.
Tak więc pomimo postępu człowiek nie w ydobył się ze
stanu niewolnictwa, w którym znajdował się, kiedy będąc
słaby i nagi był wydany na pastwę wszystkich ślepych sił
tworzących wszechświat. Przemoc, która go trzym a na ko­
lanach, po prostu jak by przeniesiona została z bezwładnej
materii na społeczeństwo, które wraz z podobnymi mu isto­
tami sam tworzy. Społeczeństwo to zostało mu narzucone
jako przedmiot czci poprzez wszystkie form y, jakie kolejno
przybiera uczucie religijne. Odtąd także kwestia społeczna
w ystępuje w form ie dostatecznie ja sn ej; trzeba badać me­
chanizm tego przeniesienia; odkryć, dlaczego człowiek mu­
siał zapłacić taką cenę za swą władzę nad przyrodą; dojść
do tego, na czym może polegać stan najm niej dla niego
nieszczęśliwy, to znaczy taki, w którym byłby najm niej
poddany podwójnemu panowaniu przyrody i społeczeństwa;
0> S im one Weil
w końcu trzeba znaleźć drogę, która może prowadzić do
takiego stanu oraz narzędzia, które m ogłyby zapewnić dzi­
siejszym ludziom Współczesną cyw ilizację, jeżeliby chcieli
w tym kierunku przekształcić swoje życie.
Zbyt łatwo godzimy się na postęp m aterialny jako na dar
niebios, jak na coś samo przez się zrozum iałego; trzeba zdać
sobie sprawę z warunków, za cenę których ten postęp się
dokonuje. .

A jednak nic na świecie nie może przeszkodzić człowie­


kowi, żeby czuł się urodzony do wolności. Nigdy, cokolwiek
b y nastąpiło, nie będzie m ógł pogodzić się z niewolą, po­
nieważ m yśli. N igdy nie przestał marzyć o wolności bez gra­
nic, bądź jako o szczęściu minionym, którego za karę został
pozbawiony, bądź jako o szczęściu przyszłym , które mu się
należy przez swego rodzaju umowę z tajemniczą opatrz­
nością. Marzenie to pozostało zawsze niespełnione — jak;
wszystkie marzenia — i jeśli m ogło nieść pocieszenie to tylko
jak opium. Czas już wyrzec się marzeń o wolności i zde­
cydować się na je j rozumienie.
Trzeba się zdobyć na w ysiłek wyobrażenia sobie wolności
doskonałej nie w nadziei je j osiągnięcia, ale w nadziei
osiągnięcia wolności mniej niedoskonałej niż ta, która jest
naszym obecnym udziałem. Lepsze można bowiem pojąć
tylko poprzez doskonałe. Zmierzać można tylko do jakiegoś
ideału. Ideał jest tak samo nieosiągalny jak marzenie, ale
w przeciwieństwie do marzenia, posiada on związek z rze­
czywistością; pozwala, przyjm ując pewne granice, uszere­
gować sytuacje istniejące lub osiągalne w porządku war­
tości — ■od wartości najm niejszej do najw iększej. Nie można
pojrtiować doskonałej wolności jako czegoś, co po prostu
polega na zniknięciu tej konieczności, której nacisk nie­
ustannie odczuwamy. Jak długo człowiek będzie żył, to zna­
czy jak długo stanowić będzie nieskończenie m ałą część
bezlitosnego wszechświata, tak długo ani na chwilę nie
zelżeje nacisk konieczności. W świecie, w którym żyjem y —
poza sferą fikcji — nie może istnieć taki stan rzeczy, aby
człowiek m iał kosztem najm niejszego wysiłku tyle korzyści,
O przyczynach wolnoict ł ucisku ^ 63

ile tylko zapragnie. Przyroda jest co prawda bardziej ła­


skawa lub też bardziej surowa wobec ludzkich potrzeb,
zależnie od klim atu i być może zależnie ód epoki, jednakże
oczekiwanie cudownego wynalazku, który by ją uczynił ła­
skawą zawsze i wszędzie, byłoby równie nierozsądne c o .
nadzieja, którą wiązano kiedyś z nadejściem roku tysiącz­
nego. Jeśli się zresztą bada tę fikcję z bliska, to okazuje
się, że nie warto jej żałować. By zdać sobie sprawę z ludz­
kiej słabości, wystarczy uprzytomnić sobie, że życie, z któ­
rego by w zasadzie usunięto samo pojęcie pracy, byłoby
wydane na łup namiętności, a może nawet szaleństwa. Nie
ma panowania nad sobą bez dyscypliny, a jedynym źródłem
dyscypliny jest dla człowieka wysiłek spowodowany przez
przeszkody zewnętrzne. Naród próżniaków będzie m ógł się
zabawiać stwarzaniem sobie przeszkód, ćwicząc się w nau­
kach, sztukach i zabawach; jednakże w ysiłki, które w yni­
kają tylko z fantazji, nie dają człowiekowi środków do opa­
nowania własnej fantazji. Sposobności do pokonania samego
siebie dostarczają nam przeszkody, o które się potykam y
i które trzeba przezwyciężyć. Nawet działalność pozornie
najswobodniejsza, nauka, sztuka, sport m ają wartość tylko,
o ile naśladują dokładność, ścisłość i skrupulatność właściwą
pracy i to nawet wtedy, gdy prowadzą do przesady. Bez
wzorów, których im bezwiednie dostarcza rolnik, kow al,
marynarz, którzy pracują — aby użyć tu tego tak trafnego
w swym podwójnym znaczeniu określenia — tak jak na­
leży, działalność tego rodzaju pogrążyłaby się w zupełnej
dowolności. Jedyną wolnością, którą można by przypisać
wiekowi złotem u, byłaby wolność, z której korzystałyby
małe dzieci, gdyby im -rodzice nie narzucili reguł postępo­
wania. Byłaby ona w gruncie rzeczy bezwarunkowym U da­
niem się na łaskę i niełaskę kaprysów. Ciało ludzkie w żad­
nym wypadku nie zdoła uniezależnić się od potężnego
wszechświata, w którym tkwi. I jeżeli naw et człowiek
uniezależniłby się od rzeczy i od innych ludzi w zakresie
swych potrzeb i grożących mu niebezpieczeństw, to i tak
byłby tylko jeszcze bardziej wydany w ich ręce na skutek
wzruszeń, które nim będą targały aż do trzewi i przed k to -
64 S i mo n e Weil

rymi nie uchroni go żadna aktywność. Jeżeli zaś miałoby


się pojmować wolność jako zwykły brak wszelkiej koniecz­
ności, to słowo to zostałoby pozbawione jakiegokolwiek kon­
kretnego znaczenia i nie zawierałoby dla nas tego, czego
brak odejmuje wartość życiu.
Przez wolność można pojmować coś innego niż możli­
wość zdobywania bez wysiłku tego, co się chce. Istnieje
zupełnie inne pojęcie wolności, pojęcie heroiczne, które
wchodzi w skład zbiorowej mądrości ludzkiej. Prawdziwej
wolności nie określa stosunek między pragnieniem i zaspo­
kojeniem pragnienia, ale stosunek między myślą i czynem.
Całkowicie wolny jest człowiek, którego wszystkie czynności
wynikają z uprzedniego osądu dotyczącego celu, który so­
bie stawia oraz ze skojarzenia właściwych środków wiodą­
cych do tego celu. Nie jest rzeczą ważną, czy działanie
jest samo w sobie łatwe czy bolesne i nie jest nawet ważne,
czy zostało uwieńczone sukcesem. Ból i porażka mogą czło­
wieka unieszczęśliwić, nie mogą go jednak upokorzyć,
dopóki sam decyduje o swojej zdolności działania. Decy­
dowanie o swoim własnym działaniu nie oznacza wcale
działania samowolnego. Działania samowolne nie wynikają
z żadnego osądu i ńie mogą być właściwie nazywane wol­
nymi. Każdy sąd dotyczy obiektywnej sytuacji, a więc
jakiegoś zespołu następujących po sobie konieczności. Abso­
lutnie nieugięta konieczność nie może w żadnym przypadku
żyjącego człowieka uwolnić ze swego uścisku. Ponieważ
jednak człowiek myśli, ma więc możliwość wyboru pomię­
dzy ślepym uleganiem bodźcom, którymi konieczność po­
pycha go z zewnątrz, a dostosowaniem się do wewnętrznego
wyobrażenia, które sobie o niej wyrabia. Na tym właśnie
polega przeciwstawienie wolności i niewoli. Obydwa krańce
tego przeciwstawienia są zresztą tylko idealnymi granicami,
pomiędzy którymi toczy się życie ludzkie, nie będąc nigdy
w stanie osiągnąć żadnej z nich, bo wówczas przestałoby
być życiem. Człowiek byłby całkowicie niewolnikiem, jeśliby
wszystkie jego ruchy pochodziły nie z jego myśli, a z innego
źródła, mianowicie z bezmyślnych odruchów ciała lub z my­
śli cudzej. Do tego pożałowania godnego stanu zbliża się
O przyczynach wolności i ucisku tt

zarówno wygłodniały człowiek pierwotny, którego wszyst­


kie odruchy spowodowane są przez skurcze skręcające mu
kiszki, rzymski niewolnik stale baczny na rozkazy uzbro­
jonego w bat dozorcy, jak również współczesny robotżfik
pracujący na taśmie.
Jeśli zaś chodzi o całkowitą wolność, to można szukać
dla niej abstrakcyjnego modelu w dobrze rozwiązanym
zadaniu arytmetycznym lub geometrycznym, ponieważ
wszystkie elementy rozwiązania są w określonym zadaniu
dane, a człowiek może oczekiwać pomocy jedynie od włas­
nego sądu. Tylko on bowiem może ustalić między tymi
elementami związek, którym jest poszukiwane rozwiązanie.
Wysiłki i zwycięstwa matematyki nie przekraczają ram
kartki papieru, królestwa rysunków i znaków. Życiem cał­
kowicie wolnym, byłoby takie życie, w którym wszystkie
rzeczywiste trudności przedstawiałyby się jako rodzaj pro­
blemów i gdzie wszystkie zwycięstwa byłyby rozwiązaniami
wprowadzonymi w czyn. Wszystkie elementy powodzenia
byłyby wówczas dane, to znaczy znane i dające się zasto­
sować, tak jak znaki matematyka; po to, aby otrzymać
pożądany wynik wystarczyłoby ustalić związek tych ele­
mentów dzięki metodycznemu kierunkowi, który nadałaby
myśl już nie zwykłym pociągnięciem pióra, ale rzeczywi­
stymi ruchami, które zostawiałyby swój ślad w świecie.
Mówiąc jaśniej, wykonanie jakiejkolwiek pracy polegałoby
na kombinacji wysiłków tak dalece świadomej i metodycz­
nej, jak tylko jest możliwe w przypadku kombinacji liczb,
dzięki której uzyskuje się w wyniku rozważań rozwiązanie
problemu. Człowiek miałby wówczas stale własny los
w swoim ręku; wykuwałby nieustannie z pomocą aktu my­
. ślenia warunki swego własnego istnienia. Zwykłe pragnienie
co prawda nie prowadziłoby do niczego, nie otrzymywałby
nic za darmo i nawet możliwości skutecznego wysiłku by­
łyby dla niego poważnie ograniczone. Sam jednak fakt, że
nie mógłby czegokolwiek otrzymać bez uruchomienia w tym
celu wszystkich sił, myśli i ciała, pozwoliłby człowiekowi
wyzwolić się na zawsze spod wpływu ślepych namiętności.
Jedynie jasny pogląd na to. co możliwe i niemożliwe, co
w r
Si mon e Well
- '

łatwe i niełatwe, na trudy, które dzielą projekt od wyko­


nania, usuwa nienasycone pragnienie i próżne obawy; nie
skądinąd, ale stąd właśnie biorą swój początek umiarkowa­
nie i odwaga, cnoty, bez których życie jest tylko wstydli­
w ym majaczeniem. Wszelkie zresztą rodzaje cnót mają
swoje źródło w starciu się myśli ludzkiej z wolną, zarówno
od pobłażliwości jak i perfidii, materią. Nie można sobie
wyobrazić dla człowieka nic większego jak los, który go
stawia bezpośrednio w obliczu nagiej konieczności, tak że
może on liczyć tylko na siebie, tak aby życie było nieustan­
nym stwarzaniem siebie przez siebie samego. Człowiek jest
istotą ograniczoną, której nie dane było być, jak Bogu
teologów, bezpośrednim twórcą własnego istnienia. A le
człowiek posiadałby ludzki odpowiednik boskiej potęgi,
jeżeli warunki materialne, które pozwalają mu istnieć, by­
łyby wyłącznie dziełem jego myśli kierującej wysiłkiem
jego mięśni. Byłaby to prawdziwa wolność.
OCZEKIWANIE BOGA
AUTOBIOGRAFIA DUCHOWA
(List do o. Perrin)

D o przeczytania na początek
Ten list jest straszliwie długi,
ale ponieważ odpow iedź nie
w chodzi w grę — zwłaszcza, że
praw dopodobnie już w yjad ę —
ma w ięc O jciec, jeśli m u to o d ­
powiada, całe lata przed sobą,
aby się zapoznać z je g o treścią.
Proszę m im o w szystko zapoznać
się z nim, w cześniej lub później.
Marsylia, ok oło 15 maja
Mój Ojcze
, Zanim wyjadę, chcę jeszcze raz mó­
wić z Ojcem, może już po raz ostatni, gdyż stamtąd praw­
dopodobnie będę mogła już tylko czasem dawać znać o so­
bie po to, aby otrzymywać wiadomości od Ojca.
Mówiłam już kiedyś, że mam wobec Ojca ogromny dług.
Będę się starała powiedzieć dokładnie i uczciwie, na czym
on polega. Sądzę, że gdyby Ojciec mógł naprawdę zrozu­
mieć, jaki jest mój stan duchowy, to nie martwiłby się
tym, że nie udało mu się doprowadzić mnie do chrztu.
Ale nie wiem, czy Ojciec może się nie martwić.
To nie Ojciec ukazał mi ducha chrześcijańskiego ani
Chrystusa. Kiedy spotkaliśmy się, nie było już nic do zro-
mienia, samo dokonało się to już bez pośrednictwa jakiej­
kolwiek istoty ludzkiej. Gdyby tak nie było, gdyby nie
ogarnęło mnie to nie tylko w sposób nieuświadomiony, ale
całkiem świadomie, Ojciec też nic by mi n ie dał, gdyż nie
byłabym nic przyjęła. Moja przyjaźń do Ojca byłaby prze-
7# Simone Weil . - >»
* ' , -i *

szkodą w przyjęciu tego posłania, gdyż bałabym się możli- ^


wości pomyłki czy złudzenia wywołanego przez wpływ
ludzki w dziedzinie spraw Bożych.
Mogę powiedzieć, że w całym moim życiu nigdy ani
przez chwilę nie „szukałam” Boga. Może właśnie dla tej |
przyczyny niewątpliwie zbyt subiektywnej, jest to okre- i
ślenie, którego nie lubię i które wydaje mi się fałszywe. Od ,
młodości sądziłam, że problem Boga jest problemem, dla ^
którego tu na ziemi brak jest przesłanek, i że jedyną m e- ■■
todą, aby uniknąć fałszywych rozwiązań, które wydawały
mi się najgorszym złem, jest niestawianie go. Nie sta­
wiałam go zatem. Nie potwierdziłam ani nie zaprzeczałam.
Rozwiązanie tego problemu wydawało mi się bezużyteczne,
gdyż uważałam, że żyjąc na tym świecie, naszą rzeczą było
zająć najlepszą postawę wobec problemów tego świata i że
ta postawa nie była uzależniona od rozwiązania problemu
Boga. '
Było to, przynajmniej dla mnie — prawdą, gdyż nigdy
nie wahałam się co do tego wyboru postawy. Przyjmowa­
łam zawsze jako jedyną postawę możliwą — postawę chrze­
ścijańską. Można powiedzieć, że urodziłam się, dorastałam
i przebywałam zawsze w atmosferze chrześcijańskiej. Choć
samo imię Boga nie zajmowało w ogóle miejsca w moich
myślach, miałam na problemy świata i życia pogląd chrze­
ścijański bardzo wyraźny i rygorystyczny, zawierający
wszystkie właściwe mu pojęcia. Niektóre z tych pojęć
istnieją we mnie tak dawno, jak tylko mogę sięgnąć pa­
mięcią. Co do innych, to wiem, kiedy, w jaki sposób i w ja­
kiej formie mi się narzuciły.
Na przykład nigdy nie dawałam sobie przyzwolenia na
myślenie o życiu przyszłym, zawsze jednak wierzyłam, że,
chwila śmierci jest miarą i celem życia. Myślałam, że dla
tych, którzy żyją jak należy, jest to chwila, w której na
nieskończenie mały ułamek czasu pojawia się w duszy czy- ,
sta, naga, pewna i nieśmiertelna prawda. Mogę powiedzieć, (
że nigdy nie pragnęłam dla siebie innego dobra. Sądziłam, j
że życie, które do tego prowadzi, nie jest określone tylko j
przez moralność wspólną dla wszystkich, lecz że dla każ- C*
Oczekiwanie Boga n

dego polega ono na określonej kolejności czynów i zdarzeń,


która jest ściśle osobista i tak wiążąca, że ten, kto przecho­
dzi obok, nie osiągnie celu. Takie było moje pojęcie o powo­
łaniu. Kryterium czynów narzuconych przez powołanie
widziałam w bodźcach — z natury swej i w sposób wi­
doczny — różniących się od tych, które pochodzą z wrażli­
wości lub rozumowania. Nie pójść za takim bodźcem wów­
czas gdy powstawał, nawet choćby wymagał rzeczy
niemożliwych, wydawało mi się najgorszym nieszczęściem.
Tak pojmowałam posłuszeństwo i to pojęcie poddałam pró­
bie, gdy poszłam do fabryki i pozostałam w niej, mimo
że — jak to niedawno Ojcu wyznałam — musiałam znosić
dotkliwy i nieustanny ból. Zawsze najpiękniejsze wydawało
mi się takie życie, w którym wszystko jest określone bądź
przez przymus okoliczności, bądź przez takie bodźce, które
nie pozostawiają miejsca na wybór.
Gdy miałam czternaście lat, przeciętność moich wrodzo­
nych zdolności wprawiła mnie w jedną z tych młodzieńczych
rozpaczy bez dna. Poważnie myślałam, że powinnam umrzeć
z tego powodu. Do uświadomienia sobie tego zmuszały
mnie niezwykłe zdolności mojego brata, którego dzieciństwo
i młodość przypominały ten sam okres w życiu Pascala. Nie
zazdrościłam zewnętrznych oznak powodzenia, lecz żal mi
było, że nie mogłam mieć żadnej nadziei dostania się do
tego wyższego królestwa, do którego wchodzą tylko ludzie
prawdziwie wielcy i w którym mieszka prawda. Wolałam
umrzeć niż żyć bez niej. Po miesiącach wewnętrznych ciem­
ności osiągnęłam nagle i już na zawsze pewność, że każda
istota ludzka — nawet jeśli jej przyrodzone zdolności są
prawie żadne — może przeniknąć do tego królestwa prawdy
przeznaczonego dla geniuszów, jeśli tylko pożąda prawdy
i zdobywa się na nieustanny wysiłek wszystkich władz,
by do niej dotrzeć. W ten sposób staje się ona również
geniuszem, nawet jeśli z powodu braku talentu ten geniusz
nie może być na zewnątrz widzialny. Później, gdy bóle
głowy zaciążyły na niewielkich posiadanych przeze mnie
zdolnościach jakby paraliżem, który rychło uznałam za nie­
odwołalny, ta pewność kazała mi trwać mimo wszystko
.■ . x ' . ■
1» Simone Weil .

przez dziesięć lat w wytężonym skupieniu, nie podtrzymy­


wanym prawie żadną nadzieją osiągnięć.
Pod pojęciem prawdy rozumiałam również piękno, cnotę
i wszelkie rodzaje dobra. Chodziło mi zatem o uchwycenie
stosunku między łaską i pragnieniem. Pewność, którą uzy­
skałam, polegała na przekonaniu, że gdy się pragnie chleba,
to nie otrzymuje się kamieni. Ale w tym czasie nie czytałam
Ewangelii.
Jak byłam pewna, że pragnienie jest samo w sobie sku­
teczne w dziedzinie dobra duchowego we wszelkich jego
postaciach, tak samo byłam skłonna uważać za pewne, że
w każdej innej dziedzinie nie jest ono skuteczne.
Jeśli chodzi o ducha ubóstwa, to nie przypominam sobie
chwili, by we mnie nie istniał, niestety w słabym stopniu,
co wynikało z mojej niedoskonałości. Postać św. Franciszka
urzekła mnie, odkąd ją poznałam. Zawsze wierzyłam i mia­
łam nadzieję, że los przymusi mnie pewnego dnia do wejścia
na tę drogę żebraczej włóczęgi, na którą on wszedł dobro­
wolnie. Nie przypuszczałam, że dojdę do wieku, w jakim
jestem obecnie, nie przeszedłszy przynajmniej przez to. To
samo zresztą odnosi się do więzienia.
Miałam też od najwcześniejszego dzieciństwa poczucie
chrześcijańskiej miłości bliźniego. Nadawałam jej piękne,
występujące często w Ewangelii, miano sprawiedliwości.
Ojciec wie, że od tego czasu nieraz poważnie uchybiłam
temu poczuciu. Odkąd znalazłam to wyłożone u Marka
Aureliusza w formie stoickiego amor fati, obowiązek przyj­
mowania woli Bożej — obojętne, jaka by ona była — na­
rzucił mi się jako pierwszy i najważniejszy ze wszystkich,
jako obowiązek, od którego nie można się uchylić bez ujmy
na honorze.
Pojęcie czystości, ze wszystkim, co może ono mieścić w so­
bie dla chrześcijanina, zawładnęło mną w szesnastym roku
życia, po paromiesięcznym okresie niepokojów uczuciowych,
-naturalnych dla tego wieku. To pojęcie objawiło mi się
w czasie, gdy pogrążona byłam w kontemplacji pewnego
krajobrazu górskiego, i stopniowo narzuciło mi się w sposób
nieodparty.
Oczek iw a nie Boga 73
Oczywiście dobrze wiedziałam, że mój sposób pojmowani^
życia był chrześcijański. Dlatego nigdy nie przyszło mi do
głowy, abym mogła' przejść na chrześcijaństwo. Miałam
uczucie, że urodziłam się wewnątrz niego. A le wydawało mi
się nieuczciwie dodawać do tej koncepcji życia dogmat,
skoro nie byłam do tego zmuszona przekonaniem o jegp
oczywistości. Uważałabym nawet za brak uczciwości sta­
wianie sobie problemu prawdziwości dogmatu czy choćby
po prostu chęć dojścia do pewności w tej dziedzinie. O uczci­
wości intelektualnej mam pojęcie bardzo surowe, do tego
stopnia, że nie spotkałam nikogo, kto by jej według mnie
nie uchybiał, i to w niejednym punkcie; zawsze też boję
się, że i ja mam jej za mało..
To powstrzymywanie się od przyjęcia dogmatu było dla
mnie przeszkodą, rodzajem wstydliwości, która utrudniała
mi wchodzenie do kościołów, choć tak lubiłam w nich prze­
bywać. Mimo to miałam trzy kontakty z katolicyzmem,
które naprawdę mogą się liczyć.
Po roku pracy w fabryce, przed podjęciem ńa nowo stu­
diów, rodzice zabrali mnie do Portugalii. Tam rozstałam się
z nimi i pojechałam sama do małej wioski. Byłam rozbita
na duszy i ciele. Zetknięcie z niedolą zabiło moją młodość.
Aż do tego czasu nie miałam doświadczenia w tej dziedzi­
nie, znałam tylko własne nieszczęście, które dlatego właśnie,
że było moje, nie miało wielkiego znaczenia, było zresztą
tylko połowiczne, gdyż przyczyna jego była biologiczna, nie
społeczna. Wiedziałam dobrze, że wiele jest na świecie nie­
szczęścia. Dręczyło to mnie, ale nigdy przedtem w dłuższym
obcowaniu sama nie doświadczyłam niedoli. Gdy byłam
w fabryce, złączona w oczach wszystkich i moich własnych
z bezimienną masą, nieszczęście innych weszło w moje ciało
i duszę. Nic mnie od niego nie oddzielało, gdyż naprawdę
zapomniałam o mojej przeszłości i nie oczekiwałam żadnej
przyszłości, nie umiejąc sobie wyobrazić, bym mogła prze­
żyć ten ogrom zmęczenia. To, co tam zniosłam, naznaczyło
mnie w tak trwały sposób, że dziś jeszcze, gdy jakaś istota
ludzka — obojętnie jak i w jakich okolicznościach —
zwraca się do mnie w sposób pozbawiony brutalności, nie
74 S i m o n e Vf e i l

mogę pprzeć się wrażeniu, że jest to pomyłka i że ta po­


myłka niestety zaraz się rozwieje. Otrzymałam tam na
zawsze znamię niewolnictwa, takie jakie Rzymianie w y­
palali rozpalonym żelazem na czołach najbardziej pogardza­
nych niewolników. Od tego czasu zawsze patrzyłam na
siebie jak na niewolnicę.
Będąc w tym stanie ducha i w żałosnym stanie wyczer­
pania fizycznego, weszłam do tej małej portugalskiej wioski,
która niestety też była bardzo biedna. Weszłam samotna,
wieczorem, pod księżycem w pełni, w sam dzień odpustu.
To było nad brzegiem morza. Żony rybaków obchodziły
barki, w procesji, niosąc świece i śpiewając pieśni z pew­
nością bardzo stare i rozdzierająco smutne. Nic nie może
dać o tym pojęcia. Nigdy nie słyszałam nic tak przejmują­
cego, chyba śpiew burłaków znad Wołgi. Tam nagle ogar­
nęła mnie pewność, że chrześcijaństwo jest w szczególny
sposób religią niewolników, że niewolnicy, a więc wśród
nich i ja, nie mogą do niego nie należeć.
W 1937 roku spędziłam w Asyżu dwa cudowne dni. Tam,
gdy byłam sama w małej kaplicy romańskiej z X II wieku
pod wezwaniem Santa Maria degli Angeli, która jest nie­
porównanym cudem czystości i w której święty Franciszek
często się modlił, po raz pierwszy w' życiu coś mocniejszego
ode mnie ugięło mi kolana.
W 1938 roku spędziłam w Solesmes dziesięć dni, od Pal­
mowej Niedzieli do wtorku po Wielkanocy, uczestnicząc we
wszystkich nabożeństwach. Tylko najwyższe natężenie
uwagi pozwalało mi wydobyć się z tego nędznego ciała,
które skulone gdzieś w kącie cierpiało samotnie, podczas
gdy ja znajdowałam radość czystą i doskonałą w niewypo­
wiedzianym pięknie śpiewu i słów. To doświadczenie dzięki
pewnej analogii pozwoliło m i lepiej zrozumieć możliwość
ukochania Bożej miłości poprzez cierpienie. Rozumie się
samo przez się, że w ciągu tych nabożeństw myśl o Męce
Chrystusa przeniknęła we mnie raz na zawsze.
Był tam pewien młody Anglik, katolik, ód którego po
komunii zdawał się bić taki prawdziwie anielski blask, że
po raz pierwszy dało mi to wyobrażenie o nadprzyrodzonej
J
Oczekiwanie Boga 75

mocy płynącej z sakramentów. Przypadek — gdyż zawsze'


wolę powiedzieć przypadek niż Opatrzność — sprawił, że
naprawdę stał się on dla mnie zwiastunem wyższej rzeczy­
wistości. Dzięki niemu dowiedziałam się o istnieniu tych
poetów angielskich z X V II wieku, których nazywają „me­
tafizycznymi”. Później, czytając ich, odkryłam ów- wiersz
pod tytułem „Miłość”, którego przekład, niestety bardzo nie­
zadowalający, czytałam Ojcu. Nauczyłam się go na pamięć.
Często w kulminacyjnym momencie gwałtownego bólu
głowy ćwiczyłam się w recytowaniu go, skupiając na tym
całą uwagę i przywierając całą duszą do czułości, jaką
w sobie zawierał. Myślałam, że recytuję go tylko jako
piękny wiersz, lecz bez mojej wiedzy ta recytacja nabierała
wartości modlitwy. To w czasie jednej z tych recytacji, jak
to już Ojcu pisałam, sam Chrystus zeszedł do mnie i mną
zawładnął.
W mych rozumowaniach o nierozwiązalności problemu
Boga nie przewidziałam tej możliwości realnego kontaktu,
od osoby do osoby, tu na ziemi, między człowiekiem i Bo­
giem. Słyszałam niejasne wzmianki o rzeczach tego rodzaju,
ale nigdy w nie nie wierzyłam. W e Fioretti historie widzeń
odstręczały mnie raczej niż pociągały, tak samo jak cuda
w Ewangelii. Zresztą w tym nagłym zawładnięciu mną przez
Chrystusa ani zmysłjf, ani wyobraźnia nie odegrały żadnej
roli; poczułam tylko poprzez cierpienie obecność miłości
podobnej do tej, jaką można wyczytać z uśmiechu ukocha­
nej twarzy. '
Nigdy nie czytałam mistyków, nigdy bowiem nie miałam
uczucia, że powinnam ich czytać. W lekturze też starałam
się zawsze kierować posłuszeństwem. Nie ma nic bardziej
sprzyjającego postępowi intelektualnemu, gdy czytam, jeśli
to możliwe, tylko to, czego jestem głodna, w momencie tego
głodu. Wtedy już nie czytam — ■ pochłaniam. Bóg w swym
miłosierdziu nie pozwolił, abym przedtem czytała mistyków.
Toteż było, dla mnie oczywiste, że ten zupełnie nieoczeki­
wany kontakt nie był przeze mnie sfabrykowany.
Mimo to, jeszcze po części nie godziłam się na przyzwo­
lenie, nie tyle mojej miłości, co mojej inteligencji. Gdyż
78 S i m o n e Weil

wydawało mi się rzeczą pewną, i dotąd w to wierzę, że nie


można nigdy dosyć opierać się Bogu, jeśli wypływa to jedy­
nie z troski o prawdę. Chrystus lubi, gdy od Niego woli się
prawdę, gdyż zanim stał się Chrystusem, był i jest prawdą^
Jeśli odwrócić się od Niego, by iść ku prawdzie, nie ujdzie
się daleko, by nie wpaść w Jego ramiona.
To potem właśnie odczułam, że Platon jest mistykiem, ze
Iliada jest skąpana w świetle chrześcijańskim i że Dionizos
i Ozyrys są w pewien sposób samym Chrystusem. I moja
miłość w ten sposób podwoiła się.
Nigdy nie stawiałam sobie pytania, czy Chrystus był, czy
nie był wcieleniem Boga; ale faktem jest, że byłam nie­
zdolna myśleć o Nim inaczej jak o Bogu.
Na wiosnę 1940 r. przeczytałam Bhagavat-Gitę. Rzecz
dziwna, czytając te cudowne słowa dźwięczące tak po chrze­
ścijańsku, włożone w usta jednego z wcieleń Boga, poczu­
łam mocno, że wobec prawdy religijnej winni jesteśmy
zdobyć się na rodzaj aprobaty o wiele bardziej kategoryczny
niż ten, z którym przyjmuje się piękny poemat.
Mimo wszystko nie uważałam nawet za możliwe stawia­
nia przed sobą zagadnienia chrztu. Czułam, że nie mogła­
bym uczciwie porzucić moich uczuć względem religii nie­
chrześcijańskich i względem Izraela — rzeczywiście czas
i rozmyślanie jeszcze je wzmocniły — i uważałam, że to jest
przeszkoda bezwzględna. Nie wyobrażałam sobie nawet mo­
żliwości, by jakiś ksiądz mógł myśleć o udzieleniu mi chrztu.
Gdybym nie była spotkała Ojca, problem chrztu nie byłby
dla mnie nigdy problemem konkretnym.
W czasie całej tej drogi postępu duchowego nigdy nie
modliłam się. Bałam się sugestywnej władzy modlitwy, tej
władzy, dla której Pascal ją poleca. Ale metoda Pascala w y­
daje mi się jedną z najgorszych w dochodzeniu do wiary.
Kontakt z Ojcem nie mógł przekonać mnie do modlenia
się. Odwrotnie, niebezpieczeństwo wydawało mi się tym
bardziej groźne, że winnam się była obawiać sugestywnego
wpływu mojej sympatii dla Ojca. Równocześnie byłam bar­
dzo zakłopotana tym, że się nie modlę i że tego Ojcu nie
mówię. A le wiedziałam, że nie mogłam tego powiedzieć, nie
Oczekiwanie Boga tr

wprowadzając Ojca w błąd co do m ojej osoby. W tym 'm o­


mencie nie mogłabym osiągnąć tego, by Ojciec mnie zro­
zumiał.
A ż do września tamtego roku nie zdarzyło mi się modlić
ani razu, przynajmniej w dosłownym znaczeniu. Nigdy na
głos ani też w myślach nie wypowiadałam słów zwróconych
wprost do Boga. Nigdy nie odmówiłam modlitwy liturgicz­
nej. Parę razy zdarzyło mi się, że recytowałam Salve Re­
gina, ale tylko jako piękny wiersz.
Ostatniego lata, robiąc grekę z T..., przerobiłam z nim
słowo po słowie „Ojcze nasz” po grecku. Przyrzekliśmy so­
bie nauczyć się go na pamięć. W ydaje mi się, że on tego
nie zrobił. Ja też nie, przynajmniej w pierwszym momencie.
Ale w kilka tygodni później, przeglądając Ewangelię, po­
wiedziałam sobie, że skoro to sobie przyrzekłam i skoro to
było dobre, powinnam przyrzeczenia dotrzymać. Zrobiłam
to. Nieskończone piękno tego greckiego tekstu tak mną
zawładnęło, że przez kilka dni nie mogłam się oprzeć temu,
aby go nieustannie nie recytować. W tydzień później zaczy­
nałam winobranie. Codziennie przed rozpoczęciem pracy
recytowałam „Ojcze nasz” po grecku i powtarzałam go
często będąc już w winnicy.
Od tej pory narzuciłam sobie jako jedyną praktykę od­
mawianie go co rano, raz jeden, z absolutną uwagą. Jeśli
w czasie odmawiania moja uwaga odbiega lub usypia, nawet
w najmniejszym stopniu, rozpoczynam na nowo aż do osiąg­
nięcia pełnego skupienia. Czasem zdarza mi się rozpocząć
jeszcze raz dla czystej przyjemności, ale robię to tylko
wtedy, gdy naprawdę tego pragnę.
W pływ tej praktyki jest niezwykły i zaskakuje mnie za
każdym razem, bo choć doświadczam go co dzień, to jednak
zawsze przekracza moje oczekiwanie. -
Czasami już pierwsze słowa odrywają moją myśl od ciała
i przenoszą ją w jakieś miejsce poza przestrzenią, gdzie nie
ma już perspektyw ani punktu widzenia. Przestrzeń się
otwiera. Nieskończoność zwykłej, dostrzegalnej przestrzeni
zostaje zastąpiona przez nieskończoność do drugiej, a cza­
sem nawet do trzeciej potęgi. W tym samym czasie ta ńie-
78 Simone Weil ,

skończoność nieskończoności wypełnia się do głębi milczę-*-


niem, milczeniem nie polegającym na nieobecności dźwię- ,
ków, ale będącym przedmiotem pozytywnego przeżycia,
bardziej pozytywnego niż dźwięki. Hałasy, jeśli istnieją,
docierają do mnie dopiero po przebyciu tego milczenia. ,
Czasami też w czasie tej recytacji lub w innym momencie,
sam Chrystus jest przy mnie obecny, i to obecnością ó wiele •
bardziej realną i przejmującą, bardziej przejrzystą i pełną
miłości niż za pierwszym razem, gdy mną zawładnął.
Nigdy nie odważyłabym się powiedzieć Ojcu o tym
wszystkim, gdyby nie fakt mojego wyjazdu. A ponieważ
wyjeżdżam z myślą o mniej lub bardziej możliwej śmierci, »
wydaje mi się, że nie mam prawa taić tych rzeczy. Gdyż ,
mimo wszystko nie chodzi tu o mnie. Chodzi tylko o Boga.
Ja tu jestem niczym. Gdyby można przypuszczać, że Bóg
może się mylić, myślałabym, że to wszystko spadło na mnie
przez pomyłkę. Ale może właśnie Bóg lubi czynić użytek
z odpadków, z rzeczy sfuszerowanych, wybrakowanych.
Przecież chleb hostii, nawet spleśniały, staje się mimo to,
po konsekrowaniu go przez kapłana, Ciałem Chrystusa.
Tylko że on nie może odmówić, podczas gdy m y mamy
możność sprzeciwu. Czasem wydaje m i się, że skoro zosta­
łam potraktowana w sposób tak pełen miłosierdzia, każdy '
grzech z mojej strony jest grzechem śmiertelnym. A po­
pełniam je nieustannie. .
Mówiłam już, że Ojciec jest dla mnie równocześnie jakby
ojcem i bratem. Ale te słowa wyrażają tylko jakąś analo­
gię. Może w gruncie rzeczy odpowiadają one tylko uczuciu
przyjaźni, wdzięczności i podziwu. Bo jeśli chodzi o kierow­
nictwo mojej duszy, to myślę, że od początku sam Bóg wziął
je w ręce i dotąd trzyma. 1
To nie przeszkadza mi mieć względem Ojca największego
długu, jaki mogłabym zaciągnąć u jakiejkolwiek istoty ludz- >
kiej. Wyrażę dokładnie, na czym on polega. Przede wszyst­
kim, raz, na samym początku naszej znajomości, powiedział
mi Ojciec słowa, które przeniknęły głęboko do mojej duszy.
Ojciec powiedział m i: Uważaj dobrze, bo szkoda b y było„
gdybyś z własnej winy przeszła koło czegoś wielkiego.
Oczekiwanie Boga 79

To pozwoliło mi dostrzec nowy aspekt obowiązku uczci­


wości intelektualnej. Dotąd pojmowałam ją tylko jako prze­
ciwstawiającą się wierze. To wydaje się straszne* ale tak
nie jest, przeciwnie. Pochodziło to stąd, że właśnie cała
moja miłość jest po stronie wiary. Słowa Ojca kazały mi
myśleć o tym, że może bez mojej wiedzy istnieją we mnie
jakieś nieczyste przeszkody przeciwstawiające się w ierze— ■
jakieś przesądy, przyzwyczajenia. Poczułam, że po wielu
lalach, w czasie których powtarzałam sobie tylko: „może to
wszystko nie jest prawdą” , powinnam, nie zaprzestając mó­
wienia tego — dbam o to, by jeszcze teraz powtarzać to
sobie bardzo często — dołączyć do tej formułki formułę
przeciwną: „może to wszystko jest prawdą” , i pamiętać, by
nawzajem się przeplatały.
Równocześnie, stawiając przede mną w sposób realny za­
gadnienie chrztu, zmusił mnie Ojciec do przyjrzenia się
wprost i z całkiem bliska, długotrwale i z pełną uwagą wie­
rze, dogmatom i sakramentom jako sprawom, względem
których miałam obowiązek rozeznania i wypełnienia. Ina­
czej nigdy bym tego nie zrobiła, a to było dla -mnie nie­
zbędne. '
Ale największe dobrodziejstwo, jakie mi Ojciec wyświad­
czył, jest innego rzędu. Nie spotkałam nigdy miłości bliź­
niego dorównującej tej, dzięki której dał się Ojciec zawład­
nąć mojej przyjaźni; to stało się dla mnie źródłem natchnie­
nia najsilniejszym i najbardziej czystym spośród rzeczy
ludzkich. Gdyż nic spośród rzeczy ludzkich nie ma takiej
władzy kierowania coraz Intensywniej spojrzenia ku Bogu,
jak przyjaźń przyjaciół Bożych.
Nic nie pozwala mi lepiej zmierzyć wielkości miłosierdzia
<>jca niż fakt, że tak długo i z taką łagodnością mógł mnie
( >jeiec znosić. Wygląda, że żartuję, ale to nie to. Prawda,
/ r Ojciec nie ma tych samych powodów co ja (o czym pisa­
łam Ojcu przed paru dniami), ażeby odczuwać w stosunku
<lt> mnie niechęć i pogardę. Jednakże wydaje mi się, że
cierpliwość Ojca względem mnie może wypływać tylko ze
n/lachotności ponadnaturalnej.
Nit' mogłam przeszkodzić największemu zawodowi, jaki
Sim one Weil

■sama byłam w stanie Ojcu sprawić. Ale aż do dziś, mimo;;


że często stawiałam sobie to pytanie w czasie modlitwy,
w czasie^mszy czy też w blasku tego światła, które po m s z y ;
zostaje w duszy, nigdy, ani razu, nawet w ciągu jednej se­
kundy nie miałam wrażenia, że Bóg chce mnie w Kościele.
Nigdy, ani razu nie miałam nawet uczucia niepewności.
Myślę, że obecnie można nareszcie dojść do konkluzji, że
Bóg nie chce mnie w Kościele. Niech więc Ojciec niczego
nie żałuje.
On tego nie chce, przynajmniej jak dotąd. W ydaje mi się,
że Jego wolą jest — jeśli się nie mylę — żebym i nadal po­
została na zewnątrz, wyjąwszy może chwilę śmierci. Jed­
nakże zawsze jestem gotowa być posłuszna każdemu rozka­
zowi. Z radością usłuchałabym rozkazu, aby zejść nawet
do środka piekła i tam pozostać na wieki. Nie chcę oczy­
wiście przez to powiedzieć, że mam predylekcję do tego
rodzaju rozkazów. Nie jestem tak perwersyjna*
Chrześcijaństwo, ponieważ jest katolickie, powinno obej­
mować w sobie wszystkie bez wyjątku powołania. Z tego
wynika, że Kościół tak samo. Ale w moich oczach chrzęści-
jaństwo jest katolickie w zasadzie, ale nie faktycznie. Tyle
rzeczy jest poza nim, tyle rzeczy, które kocham i których
nie chcę porzucić, tyle rzeczy, które Bóg kocha, bo inaczej
nie istniałyby. Cała olbrzymia przestrzeń wieków przeszłych
poza dwudziestu ostatnimi; wszystkie kraje zamieszkałe
przez rasy kolorowe; całe życie laickie w krajach białej
rasy, a w historii tych krajów wszystkie tradycje obciążone
oskarżeniami o herezję, jak tradycja manichejczyków i albi-
gensów; wszystko, co wywodzi się z Odrodzenia, zbyt często
krytykowane, a nie pozbawione wartości.
Ponieważ chrześcijaństwo jest katolickie w zasadzie, a nie
w faktach, uważam za słuszne z mojej strony być członkiem
Kościoła w zasadach, a nie faktycznie, i to nie tylko przez
jakiś czas, ale w tym wypadku przez całe moje życie.
I to jest nie tylko słuszne. Dopóki Bóg nie da mi pew­
ności, że żąda ode mnie czego innego, sądzę, że to właśnie
jest moim obowiązkiem.
Sądzę, i Ojciec chyba też tak sądzi, że zadaniem na naj­
Oczekiwanie Boga ' St

bliższe dwa, trzy lata, i to zadaniem tak. wiążącym, że uchy-


łonie się od niego byłoby zdradą, jest ukazanie światu mo­
żliwości chrześcijaństwa naprawdę wcielanego. Nigdy, w ca­
łej obecnie znanej historii, nie było okresu, w którym dusze
byłyby tak zagrożone jak dzisiaj, i to na przestrzeni całej
kuli ziemskiej. Trzeba znowu wznieść węża miedzianego,
aby ten, kto zwróci nań oczy, był zbawiony.
Ale wszystko jest tak wzajemnie powiązane ze sobą, że
chrześcijaństwo nie może być naprawdę wcielone jak tylko,
gdy będzie katolickie, i to w sensie, jaki powyżej określiłam.
Jakże mogłoby krążyć poprzez żywe ciało wszystkich naro­
dów Europy, gdyby nie zawierało w sobie wszystkiego,
absolutnie wszystkiego. Oczywiście z wyjątkiem kłamstwa.
Ale we wszystkim, co istńieje, jest przeważnie więcej
prawdy niż kłamstwa.
Mając tak intensywne, tak bolesne poczucie tej koniecz­
ności, zdradzałabym prawdę — to znaczy ten aspekt prawdy,
który spostrzegam — gdybym opuściła punkt, w ^którym
znajduję się od urodzenia, na przecięciu chrześcijaństwa
i tego wszystkiego, co nim nie jest.
Zawsze pozostawałam w tym ściśle określonym punkcie,
na progu Kościoła, bez drgnienia, nieporuszona, śv imogerr)
(to słowo jest o tyle piękniejsze niż patientia!); tylko że
teraz moje serce zostało przeniesione, mam nadzieję już na
zawsze, w Przenajświętszy Sakrament wystawiony na ołta­
rzu.
Widzi Ojciec, że jestem jak najdalsza od myśli, jakie
/.resztą w najlepszej intencji przypisywał mi U... Jestem
też daleka od odczuwania jakichś niepokojów.
Jeśli jestem smutna, pochodzi to przede wszystkim z tego
wiecznego smutku, którym los naznaczył na zawsze moją
wrażliwość. Największe, najbardziej czyste radości mogą
się nań tylko nakładać, i to za cenę wielkiego wysiłku. Na­
stępnie pochodzi to z moich nędznych i nieustannych grze­
chów, wreszcie ze wszystkich nieszczęść tej epoki i wszyst­
kich minionych wieków.
Myślę, że Ojciec zrozumie to, ze stale mu się opierałam,
u Si mone Weil

0 ile będąc księdzem jest Ojciec w ogóle w stanie przyjąć^


że autentyczne powołanie może przeszkodzić w przejściu
do Kościoła.
Inaczej pozostanie między nami bariera niezrozumienia,
niezależnie od tego, czy pomyłka jest z mojej, czy. z Ojca
strony. Ze względu na moją przyjaźń dla Ojca, sprawiłoby
mi to przykrość, gdyż w tym wypadku bilans wysiłków
1 pragnień podyktowanych dobrocią Ojca względem mnie
kończyłby się zawodem. I choć nie ma w tym mojej winy,
nie mogłabym nie oskarżać się o niewdzięczność. Gdyż,
jeszcze raz stwierdzam, mój dług względem Ojca przekracza
wszelką miarę.
Chciałabym zwrócić uwagę Ojca na jeden punkt. Istnieje
mianowicie, jeśli chodzi o wcielenie chrześcijaństwa, prze­
szkoda absolutnie nie do przebycia. Są to dwa małe słowa:
anathema sit. Nie ich istnienie, ale użytek, jaki robiono
z nich dotychczas. To przeszkadza mi także w przekroczeniu
progu Kościoła. Pozostaję u boku tego wszystkiego, co z po­
wodu tych dwóch małych słów nie może wejść do powszećft*
nej zbiornicy Kościoła. Pozostaję o tyle bardziej, że moja
własna inteligencja do tych wartości należy.
Wcielenie chrześcijaństwa domaga się harmonijnego roz­
wiązania problemu stosunków między jednostkami a zbio­
rowością. Jest to w sensie pitagorejskim- harmonia słusznej
równowagi przeciwieństw. Rozwiązania właśnie tego pro­
blemu ludzie są dzisiaj najbardziej spragnieni.
Rola inteligencji jest kamieniem probierczym tej har­
monii, gdyż inteligencja jest sprawą specyficznie i ściśle
indywidualną. Ta harmonia istnieje wszędzie -tam, gdzie
inteligencja, pozostając na swoim miejscu, działa bez zaha­
mowań i osiąga pełnię swej funkcji. To jest to, co święty
Tomasz tak cudownie określa, mówiąc o wszystkich wła­
dzach duszy Chrystusowej i ukazując jej wrażliwość na
cierpienie w czasie ukrzyżowania.
Właściwa funkcja inteligencji wymaga zupełnej wolności,
z wynikającym z niej prawem przeczenia wszystkiemu, oraz
niczego nienarzucania. Wszędzie, gdzie uzurpuje sobie
prawo rozkazywania, doprowadza to do przerostu indywi-
' Oczekiwanie Boga tt

dualizmu. Wszędzie, gdzie nie ma swobody, powstaje jedna


lub kilka uciemiężających zbiorowości. ,
Kościół i Państwo powinny ją karać, każde ha swój spo­
sób, kiedy doradza czyny, których one nie pochwalają. Na­
wet kiedy inteligencja pozostaje w dziedzinie czysto teore­
tycznego dociekania, mają obowiązek, jeśli zachodzi tego
potrzeba, ostrzegać ludzi za pomocą wszystkich skutecznych
środków przed niebezpieczeństwem praktycznego wpływu
pewnych dociekań na postawę życiową. Alé jakiekolwiek
by były te teoretyczne dociekania ani Kościół, ani Państwo
nie mają prawa dążyć do ich stłumienia ani wyrządzać ich
autorom jakiejkolwiek materialnej czy moralnej szkody.
Zwłaszcza nie należy pozbawiać ich sakramentów, jeśli ich
pragną. Bo, cokolwiek by mówili, nawet gdyby publicznie
zaprzeczali istnieniu Boga, możliwe, że nie popełnili żadnego
grzechu. W takim wypadku Kościół powinien oznajmić, że
są w błędzie, ale nie wymagać od nich czegoś, co by w y­
glądało na wyparcie się tego, co powiedzieli, ani nie pozba­
wiać ich Chleba Żywota.
Zbiorowość jest strażniczką dogmatu; dogmat zaś jest
przedmiotem kontemplacji dla miłości, wiary i inteligencji,
trzech władz ściśle indywidualnych. Stąd złe samopoczucie
jednostki w chrześcijaństwie, prawie od jego początków,
w szczególności zaś złe samopoczucie inteligencji. Nie można
temu zaprzeczyć.
Nawet Chrystus, który jest samą prawdą, gdyby przema­
wiał wobec zgromadzenia takiego jak sobór, nie mówiłby
w ten sam sposób, w jaki rozmawiał sam na sam ze swym
ukochanym uczniem, i możliwe, że porównując niektóre
zdania, można by z pewnym prawdopodobieństwem oskar­
żyć go o sprzeczności i kłamstwa. Bo wskutek jednego
z praw natury, które Bóg sam szanuje, ustanowiwszy je od
prawieków, istnieją dwa zupełnie różne języki, choć skła­
dają się z tych samych słów: język zbiorowy i indywidualny.
Pocieszyciel, którego Chrystus nam zsyła, Duch prawdy
przemawia zależnie od okoliczności, to jednym, to drugim
językiem, i brak zgodności między nimi jest koniecznością
natury. '
tó Simone W e il

k ied y autentyczni przyjaciele Boga — tacy, jakim byf


według mnie mistrz Eckart — powtarzają słowa, które usły­
szeli w tajemnicy, wśród milczenia, w czasie zjednoczenia
w miłości i kiedy są one w niezgodzie z nauką Kościoła,
wynika to po prostu z tego, że język placu publicznego nie
jest językiem weselnej komnaty. .
Wszyscy wiedzą, że rozftiowę naprawdę intymną można
prowadzić tylko we dwie, trzy osoby. Już przy pięciu*
sześciu zaczyna dominować język zbiorowy. Dlatego, sto­
sując do Kościoła słowa: Gdzie bowiem dwaj albo trzej są
zgromadzeni w imię moje, tam ja jestem pośród nich, zmie­
nia się zupełnie ich sens. Chrystus nie powiedział dwustu
ani pięćdziesięciu, ani dziesięciu. Powiedział: dwóch lub
trzech. Powiedział dokładnie, że jest zawsze jako trzeci
w zażyłości chrześcijańskiej przyjaźni, w zażyłości sam na
sam. /
Chrystus dał Kościołowi obietnice, ale żadna z nich nie
posiada siły tego wyrażenia: „Wasz Ojciec, który jest w ta­
jemnicy”. Słowo Boże jest słowem tajemnicy. Ten, kto nie
słyszał tego słowa, nawet jeśli przyjmuje wszystkie do­
gmaty wykładane przez Kościół, pozbawiony jest kontaktu
z prawdą.
Funkcja Kościoła, jako zbiorowości przechowującej dor
gmąt, jest funkcją niezbędną. On też ma prawo i obowiązek
karać pozbawianiem sakramentów każdego, kto rozmyślnie
atakuje go w specyficznej dziedzinie tej funkcji.
Toteż, choć prawie nie znam tej sprawy, skłaniam się do
tego, by uwierzyć, przynajmniej tymczasowo, że miał on
rację karząc Lutra.
Gdy jednak Kościół stara się zmusić miłość i inteligencję,
by przyjęły jego język jako normę, wówczas nadużywa swo­
jej władzy. Takie nadużycie władzy nie pochodzi od Boga.
Pochodzi ono z naturalnego dążenia każdej bez wyjątku
zbiorowości do nadużywania władzy.
Obraz Ciała Mistycznego Chrystusa jest bardzo urzeka­
jący. Lecz ja widzę w znaczeniu, jakie przypisuje się dziś
temu obrazowi, jeden z najpoważniejszych znaków naśzego
upadku. Bo nasza prawdziwa'godność nie polega na tym*
Oczekiwanie Boga to
)
by być członkami jakiegoś ciała, choćby nawet było ono
mistyczne, choćby nawet — Chrystusowe. Polega ona na
tym, że w stanie doskonałości, który jest powołaniem każ­
dego z nas, nie żyjemy już sami w sobie, lecz żyje w nas.
Chrystus. W ten sposób Chrystus cały w swej niepodzielnej
jedności staje się w pewnym sensie każd-ym z nas, tak jak
cały jest w każdej hostii. Hostie nie są częściami Jego ciała.
To znaczenie, przypisywane obecnie obrazowi Mistycznego
Ciała, ukazuje, jak żałośnie ulegają chrześcijanie wpływom
z zewnątrz. Zapewne, to jest upajające być członkiem M i­
stycznego Ciała Chrystusa. Ale dzisiaj wiele innych ciał
mistycznych, których głową nie jest Chrystus, dostarcza
swoim członkom upojeń, według mnie, tego samego rodzaju.
Pozbawienie radości należenia do Mistycznego Ciała Chry­
stusa daje mi poczucie radości tak długo, jak długo to w y­
rzeczenie wynika z posłuszeństwa. Bo jeśli tylko Bóg zechce
mi dopomóc, dowiodę, że bez tej radości można niemniej
być wierną Chrystusowi aż do śmierci. Uczucia społeczne
mają dziś tak dominujący wpływ, wznoszą na takie wyżyny
•heroizmu w cierpieniu i śmierci, że uważam za dobre, b y
kilka owiec zostało poza owczarnią, aby świadczyć o tym,,
że miłość Chrystusa jest z istoty swej czymś zupełnie
innym.
Kościół broni dziś niezbywalnych praw jednostki prze­
ciwko uciskowi zbiorowości, broni wolności myśli przeciwko
tyranii. Ale to są sprawy, które chętnie podejmują d , któ­
rzy w danej chwili nie czują się tymi mocniejszymi. To je st
może dla nich jedyny sposób, aby kiedyś znów stać się naj­
mocniejszymi. Jest to rzecz dobrze znana.
Może obrazi Ojca ten pogląd. A le to nie byłoby słuszne.
Ojciec nie jest Kościołem. W okresach najbardziej okrut­
nego nadużywania władzy, jakiego dopuszczał się Kościół*
musieli być wśród księży tacy jak Ojdec. Ufność Ojca nie
jest żadną gwarancją, choćby podzielał ją cały wasz zakon.
Nie jest O jdec w stanie przewidzieć, jak sprawy się po­
toczą. (...) ,
Ojciec może uważać, że ten mój sposób mówienia o wielu
rzeczach, które tak bardzo mnie przerastają i których nie
S i m o n e Weil

mam prawa rozumieć, dowodzi jakiejś szatańskiej pychy.


T o nié moja wina. Przez pomyłkę nachodzą mnie różne
myśli, które potem, rozpoznawszy tę swoją pomyłkę, chcą
wydobyć się na zewnątrz. Nie wiem, skąd one przychodzą
ani ile są warte, ale na wszelki wypadek uważam, że nie
m am prawa przeszkadzać temu procesowi.
Do widzenia. Życzę Ojcu wszelkiego możliwego dobra
z wyjątkiem krzyża, gdyż nie kocham mojego bliźniego jak
siebie samego, co Ojciec już mógł spostrzec w stosunku do
siebie. Ale Chrystus dozwolił swemu umiłowanemu przyja­
cielowi i prawdopodobnie wszystkim z jego linii duchowej,
aby przyszli do niego nie przez upadek, skażenie i cierpie­
nie, ale przez radość, czystość i nieprzerwaną słodycz. Dla­
tego, gdyby nawet któregoś dnia spotkał Ojca zaszczyt po­
niesienia dla Boga gwałtownej śmierci, mogę pozwolić sobie
' na wyrażenie życzenia, by stało się to w pełni radości i spo­
koju. I żeby tylko trzy z błogosławieństw (mites, mundo
■corde, pacifici) odnosiły się do Ojca. Wszystkie inne zawie­
rają mniejszą lub większą dozę cierpienia. _
Te życzenia nie są spowodowane tylko słabością właściwą
ludzkiej przyjaźni. Dla każdej poszczególnej istoty ludzkiej
znajduję zawsze powody, aby uznać, że nieszczęście jest nie
dla niej, gdyż albo jest zbyt przeciętna dla czegoś tak wiel­
kiego, albo przeciwnie zbyt cenna, aby narażać ją na znisz­
czenie. Nie można bardziej uchybiać drugiemu z dwóch
najważniejszych przykazań. A jeśli chodzi o pierwsze, uchy­
biam mu w sposób jeszcze straszliwszy, bo za każdym ra­
zem, gdy myślę o ukrzyżowaniu Chrystusa, dopuszczam się
.grzechu zazdrości.
Proszę, by Ojciec bardziej niż kiedykolwiek i już na zaw-
■sze uwierzył w przyjaźń swej duchowej córki i w jej tkliwą
wdzięczność.

Simone Weil
UWAGI
O DOBRYM UŻYTKOWANIU i^AUKI SZKOLNEJ
Z PUNKTU WIDZENIA MIŁOŚCI BOGA

Kluczem chrześcijańskiej koncepcji


studiów jest fakt, że modlitwa polega na skupieniu. Jest to
skierowanie ku Bogu całej uwagi, do jakiej dusza jest
zdolna. Wartość tego skupienia stanowi w znacznej mierze
0 wartości modlitwy. Najgorętsze uczucie nie może jej za­
stąpić.
Tylko najwyższa sfera skupienia może mieć bezpośredni
kontakt z Bogiem, o ile modlitwa jest dość" intensywna
1 czysta, by taki kontakt został nawiązany. A le uwaga i sku­
pienie zawsze skierowane są ku Bogu.
Ćwiczenia szkolne rozwijają oczywiście mniej wzniosłą
sferę naszej uwagi. Niemniej, jeśli chodzi o zwiększenie
umiejętności skupienia, które przyda nam się w momencie
modlitwy, są one w pełni skuteczne, pod warunkiem, że bę­
dziemy je wykonywali mając jedynie to na celu.
Kształtowanie zdolności uwagi jest prawdziwą i prawie
że jedyną korzyścią z uczenia się, pomimo że dziś się to
ignoruje. Większość ćwiczeń szkolnych ma również pewien
cel samoistny, ale jeśt on •drugorzędny. Wszystkie ćwicze­
nia, które odwołują się do zdolności skupienia uwagi, są
interesujące z tej samej racji i prawie w tym samym
stopniu. -
Uczniowie, którzy kochają Boga, nie powinni nigdy mó­
wić: „lubię matematykę”, „lubię francuski” , „lubię grekę”.
Powinni nauczyć się lubić te przedmioty, ponieważ one
wszystkie ćwiczą uwagę, która skierowana ku Bogu stanowi
istotę modlitwy.
Si S i mo ne Weil
' '

Brak zdolności do geometrii nie przeszkadza temu, że


poszukiwanie jakiejś prawdy lub badanie jakiegoś dowodze­
nia rozwijają uwagę. Nawet przeciwnie, jeśt to okoliczność
prawie że sprzyjająca.
Nie jest też zbyt ważne, czy uda się znaleźć rozwiązanie,,
czy uchwyci się sens dowodzenia, choć należy starać się, b y
to osiągnąć. Nigdy, w żadnym przypadku prawdziwy wysiłek
uwagi nie jest stracony. Zawsze jest w pełni skuteczny pod
względem duchowym, a wskutek tego i ponadto działa rów­
nież na inteligencję w potocznym sensie, na którą Wpływa
każde duchowe światło.
Jeśli z prawdziwą uwagą szuka się rozwiązania zadania
geometrycznego i jeśli po godzinie nie zrobiło się ani kroku
naprzód, to mimo to w ciągu każdej minuty zyskiwało się
w innym, bardziej tajemniczym wymiarze. Mimo że się tego
nie czuje, że się o tym nie wie, ten wysiłek pozornie da­
remny i bezowocny wlewa w duszę nowe światło. Jego owoc
odnajdzie się później w modlitwie. Prawdopodobnie odnaj­
dzie się go ponadto w jakiejś dziedzinie inteligencji, być
może nie mającej nic wspólnego z matematyką. Być może
również, że któregoś dnia ten, kto uczynił ten na pozór da­
remny wysiłek, dzięki niemu lepiej zrozumie piękno które­
goś z wierszy Racine’a. Ale jest pewne i niewątpliwe to, że
owoce tego wysiłku odnajdzie się w modlitwie.
Pewności tego rodzaju są natury doświadczalnej. Lecz
jeśli nie wierzy się w nie, zanim się ich doświadczyło, jeśli
przynajmniej nie postępuje się tak, jak by się wierzyło,
nigdy się ich nie doświadczy. Jest w tym pewna sprzecz­
ność. Tak jest, począwszy od pewnego poziomu, ze wszyst­
kimi wiadomościami potrzebnymi dla postępu duchowego*
Jeśli nie przyjmie się ich jako reguły postępowania przed­
tem jeszcze, zanim miało się możność sprawdzenia ich, jeśli
nie uwierzy się w nie wiarą początkowo ciemną i pozba­
wioną światła, to nigdy nie zmieni się ich w pewność. W iara
jest tu nieodzownym warunkiem.
Najlepszym podtrzymaniem wiary jest pewność, że jeśli
prosimy Ojca o chleb, to nie da nam kamieni. Nawet nie­
zależnie od wszelkiej wiary świadomie religijnej,' za każdym
O c z e k i w a n i e Boga m

razem gdy człowiek dokonuje wysiłku skupienia Uwagi,


pragnąc jedynie stać się bardziej zdolnym do uchwycenia
prawdy, osiąga on tę zdolność w coraz wyższym stopniu,
choćby jego wysiłek nie dał żadnego widocznego rezultatu.
Bajka eskimoska tak tłumaczy powstanie światła: Kruk,
k tóry w ciemnościach wieczystej nocy nie mógł znaleźć po­
żywienia, zapragnął światła, i na ziemi stało się jasno. Jeśli
naprawdę istnieje pragnienie, jeśli przedmiotem pragnienia
naprawdę jest światło, pragnienie światła rodzi światło.
Pragnienie naprawdę istnieje tam, gdzie jest wysiłek sku­
pienia. I naprawdę światło jest celem pragnienia, jeśli nie
istnieją żadne pobudki. Jeśli nawet wysiłki umysłowego
skupienia pozostaną przez długie’ lata pozornie bezowocne,
któregoś dnia światło, wprost proporcjonalne do wielkości
tych wysiłków, zaleje duszę. Każdy taki wysiłek dorzuca
trochę złota do skarbu, którego nic na świecie nie jest
w stanie nam wydrzeć. Bezużyteczne wysiłki dokonywane
w ciągu długich i bolesnych lat przez proboszcza z. Ars
w celu nauczenia się łaciny obdarzyły go cudownym roze­
znaniem, dzięki któremu spoglądał w głąb duszy swych
penitentów poprzez ich słowa, a nawet poprzez milczenie.
Trzeba więc uczyć się, wyzbywszy się pragnienia otrzy­
mywania dobrych stopni, powodzenia w egzaminach, ja­
kichkolwiek osiągnięć na terenie szkoły, nie zważając na
gusty ani wrodzone zdolności, przykładając się jednakowo
do wszystkich ćwiczeń, wierząc, że one wszystkie służą do
formowania tego skupienia, które jest podstawą modlitwy.
W momencie gdy zabieramy się do jakiegoś ćwiczenia,
trzeba chcieć wykonać je poprawnie, gdyż ta wola jest nie­
odzowna do tego, by naprawdę istniał Wysiłek. Ale poprzez
ten cel bezpośredni najgłębsza intencja powinna być skie­
rowana tylko ku powiększeniu możliwości skupienia w od­
niesieniu do modlitwy. Tak jak pisząc, rysuje się litery na
papierze nie żeby oddać ich kształt, lecz by za ich pośred­
nictwem wyrazić jakąś myśl.
Pierwszym warunkiem nauki, jeśli ma ona być naprawdę
pożyteczna dla naszej duszy, jest przepojenie jej tą intencją
z wykluczeniem każdej innej. Drugim warunkiem jest zmu­
to Si m o n ę Wei l

szenie się do patrzenia wprost, do przyjrzenia się z całą


uwagą nieudolnie wykonanemu zadaniu szkolnemu, w całą}
jego brzydocie i przeciętności, nie szukając żadnych wy<*
mówek, nie przepuszczając żadnych błędów ani poprawek
profesora i starając się dojść do przyczyny każdego z tych
błędów. Istnieje silna pokusa, żeby robić przeciwnie, żeby
na poprawione ćwiczenie, jeśli jest ono złe, rzucać tylkof;
przelotne spojrzenie i czym prędzej je schować. PrawW
wszyscy zawsze tak robią. Należy jednak odrzucić tę po-,
kusę. W dodatku nic tak nie pomaga w osiąganiu sukcesów
szkolnych, gdyż mimo największych wysiłków nie uczyni1
się wielkich postępów, jeśli z całą uwagą nie rozpatrzy się
popełnionych błędów i poprawek profesorów.
Przede wszystkim w ten sposób może być osiągnięta cnota
pękory, będąca skarbem o wiele cenniejszym od wszelkich
postępów szkolnych. Pod tym względem rozpatrywanie wła­
snej głhpoty jest może nawet bardziej pożyteczne od rozpa­
trywania grzechów. Świadomość grzechu wywołuje uczucie,
że jest się złym, do czego dołącza się nieraz uczucie pewnej
dumy. Jeśli zmusimy się do tego, by oczami i zarazem wzro­
kiem duszy przyjrzeć się nieudolnie wykonanemu zadaniu
szkolnemu, odczujemy z całą nieodpartą pewnością naszą
przeciętność. Jest to świadomość najbardziej pożądana. Je­
żeli dojdzie się do uznania całą duszą tej prawdy, jest się
rzeczywiście utwierdzonym na dobrej drodze.
Jeśli te dwa wairunki są wypełnione w sposób doskonały,
Wtedy nauka szkolna może stać się drogą do świętości rów­
nie dobrą jak każda inna.
By wypełnić drugi warunek, wystarczy chcieć. Ale inaczej
jest z pierwszym. Trzeba wiedzieć, w jaki sposób można
osiągnąć skupienie.
Najczęściej miesza się pojęcie skupienia z pewnego ro­
dzaju wysiłkiem mięśni. Jeśli mówi się uczniom: „Teraz
Uważajcie” , można zauważyć, że marszczą brwi, wstrzymują
oddech, napinają mięśnie. Jeśli po dwóch minutach spytać
się ich, na czym skupili uwagę, nie umieją odpowiedzieć.
Nie uważali na nic. Po prostu napinali mięśnie.
Nieraz przy nauce używa się tego wysiłku mięśni. Po
O cz ek iwa n ie Boga M

pru-nyin czasie wywołuje on zmęczenie i wtedy ma się w ra-


#rnu\ że się pracowało. Jest to jednak złudzenie. Zmęczenie
hic ma żadnego związku z pracą. Praca jest wysiłkiem po­
żytecznym niezależnie od tego, czy jest męcząca, czy nie.
Ale ten rodzaj wysiłku mięśni w czasie nauki jest zupełnie
jutowy, nawet jeśli zdobywamy się na niego w jak najlep­
szej intencji. Ta dobra intencja należy wtedy do tych, k tó -
lymi piekło jest wybrukowane.
Podobny sposób uczenia się daje nieraz dobre wyniki
z punktu widzenia szkoły, stopni, egzaminów, lecz dzieje
się to pomimo wysiłków, a tylko dzięki wrodzonym zdol­
nościom. Tego rodzaju nauka jest zawsze daremna.
Wola, która w razie potrzeby każe zacisnąć zęby i znieść
cierpienie, jest główną bronią, gdy się terminuje w pracy
ręcznej. Ale w nauce, wbrew temu co się na ogół sądzi, nie
ma ona prawie żadnego znaczenia. Inteligencja może być
kierowana tylko pragnieniem. Żeby istniało pragnienie,
musi z nim łączyć się uczucie przyjemności i radości. Tylko
w radości inteligencja rozwija się i przynosi owoce. Radość
uczenia się jest tak nieodzowna dla studiujących, jak oddech
dla biegaczy. Tam, gdzie jej żabraknie, nie ma uczniów, są
tylko marne karykatury terminatorów, którzy ukończywszy
swoje terminowanie nie zdobędą nawet fachu.
Ta rola pragnienia w nauce pozwala nam stać się przy­
gotowanym do życia duchowego, gdyż pragnienie skiero­
wane ku Bogu jest jedyną siłą, która pozwala wznosić się
duszy. Albo raczej to sam Bóg chwyta duszę i podnosi ją
ku sobie, ale tylko pragnienie może go do tego skłonić,
Przychodzi bowiem tylko do tych, którzy go o to proszą
i to proszą często, długo i gorąco, wtedy nie może im tego
odmówić.
Skupienie uwagi jest wysiłkiem, może jednym z najwięk­
szych, ale to jest wysiłek negatywny. Sam przez się nie
wywołuje on zmęczenia. Z chwilą gdy czuje się zmęczenie,
uwaga jest już prawie niemożliwa, chyba że jest się ju ż
dobrze wyćwiczonym. Lepiej wtedy to zostawić, szukać od­
prężenia i dopiero po pewnym czasie zacząć na nowo, wy­
łączyć się i znowu włączyć, tak jak robi się wdech i wydech.
$) S i m o n e W eil

Dwadzieścia minut intensywnej uwagi bez zmęczenia ma


0 wiele większe znaczenie niż trzy godziny wysiłku ze ścią­
gniętymi brwiami, po których mówi się w poczuciu speł­
nionego obowiązku: „Dobrze pracowałem” .
Ale pomimo pozorów jest to też o wiele trudniejsze. Jest
coś w naszej duszy, co wzdraga się przeciwko wysiłkom
skupienia uwagi o wiele gwałtowniej, niż ciało wzdraga się
przed zmęczeniem. To coś jest o wiele bliższe złu niż nasze
ciało. Dlatego za każdym razem, gdy robi się prawdziwy
wysiłek uwagi, niszczy się w sobie trochę zła. Jeśli robi się
ten wysiłek świadomie, to kwadrans uwagi- ma wartość
wielu dobrych uczynków.
Uwaga polega na tym, by trzymać myśl w zawieszeniu,
b y móc nią dowolnie rozporządzać, opróżnić ją, by przed­
miot, ku któremu się zwraca, mógł do niej przeniknąć. Na­
leży również trzymać w pogotowiu przy sobie, na pogra­
niczu myśli, ale ńa niższym poziomie i bez bezpośredniego
z nią. kontaktu, różne wiadomości nabyte, które zmuszeni
jesteśmy zużytkować. Myśl'powinna w stosunku do wszyst­
kich poszczególnych i już uformowanych pojęć mieć się
tak, jak człowiek stojący na górze, który patrząc przed sie­
bie dostrzega równocześnie w dole, choć im się nie przy­
gląda, lasy i równiny. Ale przede wszystkim m yśl powinna
być pusta, oczekująca, nie szukająca niczego, lecz gotowa
n a przyjęcie przedmiotu, który ma do niej przeniknąć w ca­
łe j swojej nagiej prawdzie.
Wszystkie nonsensy tłumaczeń, wszystkie absurdy w roz­
wiązaniach zadań geometrycznych, wszystkie niezręczności
stylu i błędne skojarzenia pojęć w wypracowaniach, wszy­
stko to pochodzi stąd, że myśl rzuca się na coś z pośpiechem
1 przedwcześnie tym napełniona, nie jest już w stanie przy­
jąć prawdy. Przyczyną tego jest zawsze nadmierna aktyw­
ność i chęć poszukiwania. Można to sprawdzić za każdym
razem i przy każdym błędzie, jeśli sięgnie się aż do jego
korzeni. Nie ma lepszego ćwiczenia niż takie sprawdzanie,
gdyż ta prawda należy do tych, w które nie można nie wie­
rzyć, jeśli doświadczy się ich sto i tysiąc razy. Odnosi się
to do wszystkich prawd zasadniczych.
Oczekiwani e Boga 93

Najcenniejsze dobra nie powinny być poszukiwane, lecz


oczekiwane. Człowiek nie może znaleźć ich o własnych si­
łach, a jeśli zacznie szukać, znajdzie zamiast nich fałszywe
dobra, których fałszu nie będzie umiał rozpoznać.
Rozwiązanie zadania geometrycznego nie jest samo w so­
bie cennym dobrem, ale ponieważ jest obrazem tego cen­
nego dobra, to samo prawo odnosi się i do niego. B ęd ąc.
małym fragmentem poszczególnej prawdy jest obrazem
Prawdy jedynej, wiecznej i żywej, tej Prawdy, która prze­
mówiła niegdyś głosem ludzkim: „Jam jest Prawda”.
Gdy myśli się w ten sposób, każde-ćwiczenie szkolne staje
się podobne do sakramentu.
Dla każdego ćwiczenia szkolnego istnieje specjalny spo­
sób oczekiwania i pragnienia prawdy, bez pozwalania sobie
na żadne poszukiwania. Sposób ten polega na zwróceniu
uwagi na dane zadania geometrycznego, nie szukając roz­
wiązań, na słowa tekstu łacińskiego lub greckiego bez do­
ciekania ich sensu, na czekaniu, by właściwe słowo wyszło
spod pióra, gdy się pisze, odrzucając tylko słowa niewy­
starczające.
Pierwszym obowiązkiem wobec uczniów i studentów jest
zapoznanie ich z tą metodą, nie tylko w sensie ogólnym, lecz
w zastosowaniu do każdego z poszczególnych ćwiczeń. Jest
to obowiązkiem nie tylko profesorów, lecz także przewod­
ników duchowych. Ci ostatni powinni ponadto ukazać
w pełnym świetle, w świetle olśniewającym, analogię mię­
dzy postawą inteligencji wobec każdego z tych ćwiczeń
a stanem duszy, która z lampą dobrze zaopatrzoną w oliwę
czeka z pragnieniem i ufnością na swego oblubieńca. Każdy
młody człowiek, przepełniony miłością, robiąc przekład z ła­
ciny powinien pragnąć stać się przez to bliższym momentu,
w którym naprawdę będzie jak ten niewolnik, który, gdy
pan jego jest na uczcie, czuwa i nasłuchuje koło drzwi,
ażeby je otworzyć, jak tylko usłyszy pukanie. Wówczas pan
zaprasza niewolnika do stołu i sam m u usługuje.
Jedynie to czekanie, ta czujność mogą skłonić pana do
takiego nadmiaru czułości. Gdy niewolnik wyczerpany pracą
wraca z pola, pan mówi m u: „Przygotuj posiłek i podaj mi
M Simone Węil

go”. Traktuje go jako bezużytecznego niewolnika,! który róbi


tylko to, co mu kazano. Zapewne, gdy się -działa, trzeba w y­
pełniać wszystko to, co jest nakazane, za cenę nawet naj­
większego wysiłku, zmęczenia i cierpienia, gdyż ten, kto nie
jest posłuszny, nie kocha. Ale potem jest się tylko bezuży­
tecznym niewolnikiem. To jest warunek miłości, ale on nie
. wystarcza. Nic z tego wszystkiego nie zmusi pana, by stał
się niewolnikiem swego niewolnika, by go pokochał. Tym
bardziej nie dopnie tego poszukiwaniami podjętymi na wła­
sną rękę — tylko jedynie czuwaniem, oczekiwaniem i czuj­
nością.
A więc szczęśliwi są ci, którzy spędzają młodość tylko
na formowaniu tej zdolności skupienia uwagi. Bez wątpie­
nia są oni bliżsi dobra niż ich bracia, którzy pracują w po­
lach i fabrykach. Są go bliscy w inny sposób. Chłopi i ro­
botnicy posiadają tę nieporównaną w swej słodyczy bliskość
Boga, która otwiera się na samym dnie ubóstwa, w braku
powiązania społecznego, w niekończących się cierpieniach.
Ale jeżeli rozpatrujemy te zajęcia same W sobie, to nauka
bliższa jest Bogu ze względu na uwagę, która jest jej duszą.
Ten, kto spędza lata studiów, nie rozwijając w sobie tej
uwagi, stracił wielki skarb.
Nie tylko miłość Boga m a jako swą substancję skupienie
uwagi. Miłość bliźniego, o której wiemy, że jest tą samą
miłością, jest utworzona z tej samej substancji. Nieszczę­
śliwi nie potrzebują na tym święcie niczego innego, jak tylko
ludzi umiejących zwrócić na nich uwagę. Jest to rzeczą bar­
dzo rzadką, bardzo trudną, to prawie cud. To jest cud. N a
ogół wszyscy, którzy uważają, że mają tę zdolność, mylą się.
Nie wystarcza tu bowiem poryw serca ani litość.
W pierwszej legendzie o Graalu powiedziano, że cudowny
kamień Graal, który mocą poświęconej hostii nasyca każdy
głód, będzie należał do tego, kto pierwszy zapyta strzegącego
go króla o ciele w trzech czwartych sparaliżowanym przez:
najboleśniejsze rany: „Co cię dręczy?”
Pełnia miłości bliźniego polega właśnie na umiejętności
zadania tego pytania: „Co cię dręczy?” Na świadomości, że
nieszczęśliwy istnieje nie jako jeden z wielu, nie jak o
■ O-cze k i f o a n i e B o g a , 9$

egzemplarz kategorii społecznej z etykietą „nieszczęśliwi” ,


lecz jako człowiek najzupełniej dp nas podobny, który pew­
nego dnia został naznaczony niepowtarzalnym znamieniem
cierpienia. Dlatego jest wystarczające, ale i niezbędne, by
spojrzeć na niego w szczególny sposób.
Spojrzenie to winno być pełne uwagi, aby dusza opróżniła
się z własnych przeżyć i mogła przyjąć w siebie istotę, na
którą patrzy, taką jaka ona jest w całej swej prawdzie.
Tylko ten jest zdolny do takiego spojrzenia, kto jest zdoltty
do uwagi. . •
W ten sposób staje się prawdą to, co pozornie wygląda na
paradoks, że tłumaczenie łacińskie czy zadanie geometrycz­
ne, nawet jeśli nam Się nie udały, o ile tylko połączone były
z właściwym rodzajem wysiłku, mogą sprawić, gdy zdarzy
się po temu sposobność, że nieszczęśliwemu, w chwili gdy
najgłębiej cierpi, damy pomoc zdolną go uratować.
Dla młodego człowieka, który jest w stanie zrozumieć tę
prawdę i jest dość szlachetny, by pragnąć jej owoców, ucze­
nie się będzie miało pełną wartość duchową, niezależnie
nawet od wszelkiej wiary religijnej.
Nauka szkolna jest jak jedno z tych pól, w którym ukryta
jest perłą. Warto sprzedać wszystko, co się posiada, nie zo­
stawiając nic dla siebie, aby tylko móc je kupić.
MIŁOŚĆ BOGA A NIEDOLA

W dziedzinie cierpienia niedola jest


czymś osobnym, specyficznym i nieusuwalnym. Jest ona
zupełnie czym innym niż zwykłe cierpienie. Bierze duszę
w posiadanie i wyciska na niej głębokie, sobie tylko wła­
ściwe piętno niewolnictwa. Niewolnictwo w starożytnym
Rzymie było tylko krańcową formą niedoli. Starożytni, któ­
rzy dobrze znali to zagadnienie, mówili: „Człowiek, stając
się niewolnikiem, traci połowę swej duszy”.
Niedola nie da się oddzielić od cierpienia fizycznego, jest
jednak czymś zupełnie odrębnym. Gdy się cierpi, wszystko,
co nie jest złączone z bólem fizycznym czy też czymś analo­
gicznym, jest sztuczne, wyimaginowane i może być zniwe­
czone przez odpowiednie nastawienie psychiczne. Nawet
w nieobecności lub śmierci istoty kochanej strona nieusu­
walna zmartwienia jest czymś zbliżonym do bólu fizycz­
nego — utrudnia oddech, serce ściska jakby kleszczami, wy­
wołuje uczucie niezaspokojonego pragnienia i głodu, oraz
prawie biologiczne zakłócenie równowagi, wywołane przez
brutalne wyzwolenie energii, dotąd kierowanej przywiąza­
niem, a nagle pozostawionej samej sobie. Zmartwienie,
które nie skupia się wokół takiego nieusuwalnego rdzenia,
jest tylko romantyzmem, literaturą. Poniżenie jest też sta­
nem gwałtownej reakcji każdej istoty cielesnej, która bun­
tuje się przeciwko zniewadze, ale musi się hamować zmu­
szona do tego bezsilnością lub strachem.
Natomiast ból czysto fizyczny jest drobiazgiem i nie zo­
stawia w duszy żadnych śladów. Na przykład ból zębów.
O c z ek i w a n i e Boga 97

KilKa godzin gwałtownego bólu spowodowanego przez ze­


psuty ząb staje się niczym, z chwilą gdy przeminął.
Inaczej jest jednak, gdy ból fizyczny jest długi i częsty.
Ale taki ból zwykle nie jest już bólem, jest nieszczęściem,
niedolą.
Niedola jest wykorzenieniem z życia, stanowi w mniej­
szym lub większym stopniu odpowiednik śmierci, nieunik-
nienie obecny w duszy przez bezpośrednie zetknięcie z bó­
lem fizycznym lub przez lęk przed nim. Jeśli nie ma bólu
fizycznego, nie ma nieszczęścia dla duszy, gdyż myśl kieruje
się ku jakiejkolwiek innej rzeczy. M yśl ucieka przed nie­
szczęściem tak szybko i uparcie, jak zwierzę ucieka przed
śmiercią. Tu na ziemi tylko ból fizyczny ma możność opa­
nowania myśli; z tym, że związać z nim trzeba pewne
objawy trudne do opisania, ale cielesne, które są absolutnie
równoznaczne. W szczególności należy do nich lęk przed
bólem fizycznym.
Kiedy myśl pod wpływem choćbj^lekkiego fizycznego
bólu rozpoznaje obecność nieszczęścia, reaguje na to tak
gwałtownie, jak skazaniec, który musiałby godzinami przy­
glądać się gilotynie, mającej uciąć m u głowę. Istoty ludzkie
mogą żyć w tym stanie dwadzieścia i pięćdziesiąt lat. Mija
się je nie dostrzegając tego. Jakiż człowiek potrafi to roz­
poznać, jeśli sam Chrystus nie patrzy jego oczyma. Co naj­
wyżej zauważa się, że czasem dziwnie się zachowują i gani
się to zachowanie.
Prawdziwa niedola jest dopiero wówczas, gdy okolicz­
ności, które zawładnęły jakimś życiem i wykorzeniły je,
pośrednio lub bezpośrednio dosięgły je we wszystkich jego
dziedzinach, społecznej, psychologicznej, fizycznej. Czynnik
społeczny jest tu najważniejszy. Nie ma prawdziwej niedoli
tam, gdzie w jakiejkolwiek formie nie występuje upadek
społeczny albo lęk przed tym upadkiem.
Między niedolą i wszystkimi zmartwieniami — które na­
wet gdy są bardzo gwałtowne, hardzo głębokie, bardzo dłu­
gotrwałe, są jednak czym innym niż niedola w pełnym tego
słowa znaczeniu — istnieje zarazem ciągłość i rozdział w ro­
dzaju progu, tak jak przy temperaturze wrzenia wody.
9S Simone Weil

Istnieje pewna granica, poza którą dopiero znajduje* się


niedola. Ta granica nie jest całkowicie obiektywna, wchodzą
tu w grę różne czynniki osobiste. To samo zdarzenie może
jednego człowieka wtrącić w niedolę, a innego nie.
Wielką zagadką ludzkiego życia jest nie cierpienie, ale
niedola. Nie może dziwić, że niewinni są zabijani, torturo­
wani, wypędzani z kraju, skazywani na nędzę i niewolę,
zamykani w obozach i więzieniach, skoro znajdują się
zbrodniarze, którzy to wykonują. Nie może też dziwić, że
choroba wywołuje długotrwałe cierpienia, paraliżujące życie
i czyniące z niego obraź śmierci, ponieważ natura poddana
jest ślepej grze mechanicznych konieczności. Ale nie może
nie dziwić, że Bóg dał nieszczęściu władzę nad duszami nie­
winnych, że pozwolił, by zagarniało je jak absolutny władca.
W najlepszym razie ten, kogo naznaczyło nieszczęście, za­
chowa tylko połowę swej duszy.
Ci, których dosięgnął jeden z tych ciosów, po których
człowiek wije się na4ziemi jak na wpół zdeptany robak, ci
nie znajdują słów na wyrażenie tego, co ich spotyka. Wśród
ludzi, z którymi się stykają, nawet ci, którzy wiele cierpieli,
ale nigdy nie mieli kontaktu z prawdziwą niedolą, nie mają
wyobrażenia o tym, czym ona jest. To jest coś specyficz­
nego, nie dającego się porównać z niczym innym, tak jak
dźwięk, o którym nic nie może dać wyobrażenia głuchonie­
memu. Ci, którzy sami zostali okaleczeni przez niedolę, nie
są w stanie przyjść z pomocą komukolwiek, nawet nie są
w stanie tego pragnąć. Dlatego współczucie jest u tych nie­
szczęśliwych rzeczą niemożliwą. Jeśli jednak naprawdę się
objawia, jest to cud bardziej zdumiewający od chodzenia
po falach, uzdrowienia chorych,- nawet od wskrzeszenia
^umarłego. .
Niedola zmusiła Chrystusa do błagania, by zostało mu to
oszczędzone, do szukania pociechy u ludzi, do uczucia, że
Ojciec Go opuścił. Ona doprowadziła sprawiedliwego do
krzyczenia przeciwko Bogu, sprawiedliwego, który był tak
doskonały, jak tylko pozwala natura ludzka, może nawet
bardziej, skoro Hiob był nie tyle postacią historyczną, co
figurą Chrystusa. Z lzaźni niewinnych się śmieje. To nie
Oczekiwanie Boga ' H

jest bluźnierśtwo, to autentyczny krzyk wydarty boleści.


Księga Hioba jest od początku do końca cudem prawdy
i autentyzmu. Wszystko, co powiedziano na temat niedoli,
a co odbiega od tego wzoru, jest mniej lub więeej skażone
kłamstwem. .............
Niedola sprawia, że Bóg przez pewien czas może być nie­
obecny, bardziej nieobecny niż ktoś, kto umarł, bardziej
nieobecny niż światło w zupełnie mrocznym więzieniu. Coś
w rodzaju odrazy zalewa całą duszę. W czasie tej nieobec­
ności nie ma nic, co mogłoby się kochać. Ale najstraszniej­
sze jest to, że jeśli w tych ciemnościach, gdzie nie ma nic
do kochania, dusza przestaje kochać, nieobecność Boga staje
się wtedy całkowita. Trzeba, żeby dusza kochała nawet
w tej pustce albo przynajmniej, żeby chciała kochać, choćby
nawet nieskończenie małą cząstką siebie. Wtedy musi na­
dejść dzień, że Bóg ukaże się jej i objawi piękno świata,
tak jak to się stało z Hiobem. A le jeśli dusza przestanie ko­
chać, spada od razu jakby na dno piekła.
Dlatego ci, którzy wpychają w niedolę ludzi nieprzygoto­
wanych do jej przyjęcia, zabijają dusze. Z drugiej strony,
w epoce takiej jak nasza, w której nieszczęście zawisło ńad
wszystkimi, ratunek niesiony duszom jest skuteczny tylko
wtedy, gdy naprawdę przygotowuje do niedoli. To nie jest
mało.
Niedola doprowadza do zatwardziałości i rozpaczy, gdyż
jak rozpalone żelazo wyciska w głębi duszy pogardę i nie­
smak, a nawet odrazę do samego siebie, poczucie winy i ska­
żenia, uczucia, które powinno wywoływać tylko przestęp­
stwo. Zło mieszka w duszy przestępcy, lecz on go nie od­
czuwa. Odczuwa je natomiast dusza niewinnie cierpiącego;
Dzieje się tak, jak gdyby poczucie winy, słuszne w swej
zasadzie u zbrodniarza, zostało oddzielone od zbrodni i przy­
wiązane do nieszczęścia — i to nawet proporcjonalnie do
stopnia niewinności nieszczęśliwego.
Hiob wykrzykuje swą niewinność w sposób tak rozpacz­
liwy, gdyż sam już w nią przestaje wierzyć i w głębi duszy
przyznaje rację swym nieprzyjaciołom. Błaga Boga o świa­
dectwo, gdyż nie słyszy już świadectwa własnego sumieniaj
w Simone Weil

stało się ono dla niego oderwanym, martwym wspomnie­


niem.
Człowiek ma wspólną naturę zmysłową ze zwierzęciem.
Kury rzucają się na zranioną kurę i dziobią ją. Jest to
prawo działające równie automatycznie jak prawo ciężkości.
Całą pogardę, wstręt i nienawiść, jakie rozumowo łączymy
ze zbrodnią, uczuciowo kierujemy ku nieszczęściu. Z wy­
jątkiem tych, którzy mają duszę przepełnioną Chrystusem,
wszyscy w mniejszym lub większym stopniu i może nawet
nie zdając sobie z tego sprawy czują pogardę w stosunku
do nieszczęśliwego.
To prawo naszej wrażliwości odnosi się również do nas
samych. Pogarda, odraza i nienawiść u nieszczęśliwego obra­
cają się przeciwko niemu samemu, przenikają do głębi duszy
i zabarwiają swym jadowitym kolorem cały wszechświat.
Miłość nadprzyrodzona, jeśli zdołała przetrwać, może nie
dopuścić do tego drugiego skutku, ale pierwszy jest nie­
unikniony. Jest on samą treścią niedoli, gdy on nie wystę­
puje, nie ma i niedoli.
Stawszy się w nas przekleństwem. Nie tylko ciało Chry­
stusa zawisłe na drzewie stało się przekleństwem, ale także
jego dusza. Tak samo przeklęty czuje się człowiek niewinny
dotknięty przekleństwem niedoli. Podobnie dzieje się nawet
z tymi, którzy dzięki odmianie losu podźwignęli się z nie­
szczęścia, jeśli dość dotkliwie odczuli jego ukąszenie.
Innym skutkiem niedoli jest to, że po trochu czyni ona
duszę swym wspólnikiem, zaraża swym bezwładem. Kto­
kolwiek był dość długo nieszczęśliwy, staje się wspólnikiem
swego nieszczęścia. Ta współwina niweczy wszystkie wy­
siłki, które mógłby czynić, by polepszyć swój los, przeszka­
dza w poszukiwaniu środków, które mogłyby go wyzwolić,
czasem doprowadza nawet do tego, że nie pragnie wyzwo­
lenia. Zadomawia się wtedy w swej niedoli i ludzie mogą
przypuszczać, że jest zadowolony. Co więcej, to uczucie
współwiny może doprowadzić go mimowoli do unikania, do
ucieczki przed środkami wyzwolenia, i to pod różnymi, nie­
raz dziwacznymi, pretekstami. Nawet u tego, kto wydobył
się z nieszczęścia, jeśli dotknęło go ono na zawsze i do głębi
. Oczekiwanie Boga - 101

duszy, pozostaje coś, eo go znowu w nie wpycha, tak jak by


nieszczęście zamieszkało w nim na kształt pasożyta i kie­
rowało go ku swoim własnym celom. Czasami ten impuls
jest mocniejszy od dążenia duszy ku szczęściu. Jeśli niedola
ustąpiła dzięki wyświadczonemu przez kogoś dobrodziej­
stwu, może łączyć się z tym impulsem nienawiść do dobro­
czyńcy. To bywa przyczyną dzikich, na pozór niezrozumia­
łych, objawów niewdzięczności. Czasami nie trudno uwolnić
człowieka od obecnej niedoli, trudno natomiast uwolnić go
od niedoli minionej. To potrafi tylko Bóg. Nawet łaska Boża
nie uleczy tu na ziemi natury nieuleczalnie zranionej. Chwa­
lebne ciało Chrystusa zachowało blizny.
Istnienie niedoli można przyjąć, tylko patrząc na nią jako
na sprawę z pewnego oddalenia.
Bóg stwarzał z miłości i dla miłości. Bóg stworzył jedynie
miłość i środki, które do niej prowadzą. Stworzył wszystkie
formy miłości. Stworzył istoty zdolne do miłości w e wszel­
kim możliwym oddaleniu. On sam, ponieważ nikt inny nie
byłby w stanie tego uczynić, odsunął się na dystans maksy­
malny, na dystans nieskończony. To oddalenie nieskończone
pomiędzy Bogiem a Bogiem, rozdarcie ostateczne, cierpie­
nie, któremu nie ma równego, cud miłości — to ukrzyżo­
wanie. Nic nie może być bardziej oddalone od Boga niż to,
co było przekleństwem.
Owo rozdarcie, ponad którym najwyższa miłość stwarza
więź najdoskonalszego połączenia, dźwięczy nieustannie w e
wszechświecie, na dnie ciszy, jak dwie nuty oddzielne, a zle­
wające się ze sobą, jak harmonia czysta i rozdzierająca zara­
zem. To jest Boskie Słowo. Całe stworzenie jest tylko Jego
wibracją. Kiedy muzyka ludzka w swej najczystszej formie
przenika naszą duszę, właśnie to w piej słyszymy. Kiedy
nauczyliśmy się już słuchać ciszy, słyszymy to poprzez nią
jeszcze wyraźniej.
Ci, którzy trwają w miłości, słyszą tę nutę nawet na sa­
m ym dnie upadku, w który wtrąciła ich niedola. Od tej
chwili nie mogą już mieć wątpliwości.
Ludzie dotknięci przez niedolę znajdują się u stóp Krzyża,
niemal w największym możliwym oddaleniu od Boga. Nie
należy przypuszczać, że grzech stwarza większe. Grzech nie
stanowi oddalenia. To jest złe nastawienie wzroku.
Istnieje co prawda tajemniczy związek między tym-odda­
leniem a nieposłuszeństwem ujawnionym w grzechu pier­
worodnym. Od początku, mówią nam, ludzkość odwróciła
spojrzenie od Boga i poszła w złym kierunku tak daleko,
ja k tylko mogła zajść. Ale ona wtedy mogła iść. M y je­
steśm y przykuci do miejsca, poddani konieczności, zacho­
waliśm y tylko swobodę patrzenia. Ślepy mechanizm, nie
liczący się wcale ze stopniem doskonałości duchowej, bez-
ustanku miota ludźmi i rzuca niektórych z nich do samych
stóp Krzyża. Odv nich tylko zależy, czy wśród tych wstrzą­
sów utrzymują wzrok skierowany ku Bogu. To nie znaczy,
że Opatrzność Boża jest nieobecna. To właśnie przez swoją
Opatrzność Bóg chciał, żeby konieczność działała jak ślepy
mechanizm.
Gdyby mechanizm nie był ślepy, nie byłoby w ogóle nie­
doli. Niedola jest przede wszystkim anonimowa, pozbawia
tych, których zagarnia, ich osobowości, zmienia ich w rze­
czy. Jest obojętna i chłód tej obojętności, jej metaliczne
zimno*mrozi do głębi duszy tych, których dotknie. Już nigdy
nie odnajdą ciepła, nie zdołają uwierzyć, że są kimś.
Niedola nie miałaby tej mocy, gdyby nie pewna jej przy­
padkowość. Ci, którzy są prześladowani za wiarę i zdają
sobie z tego sprawę, choćby znosili nie wiem jakie cierpie­
nia, nie są nieszczęśliwi. Wpadają w niedolę dopiero wtedy,
kiedy cierpienie lub strach tak zawładną duszą, że zapomi­
nają, za co są prześladowani. Męczennicy, którzy śpiewając
wchodzili na arenę, by stać się pastwą dzikich zwierząt, nie
byli nieszczęśliwi. Chrystus był nieszczęśliwy. On nie umarł
jak o męczennik. Umarł jako przestępca poddany powszech­
nemu prawu, umarł wśród łotrów, tylko bardziej od nich
śmieszny. Bo niedola jest śmieszna. .
Tylko ślepa konieczność może odrzucić ludzi na najdalszy
dystans — do stóp Krzyża. Zbrodnie ludzkie, które są przy­
czyną większości nieszczęść, stanowią część tej ślepej ko­
nieczności, gdyż zbrodniarze nie wiedzą, co czynią.
Istnieją dwie formy przyjaźni: spotkanie i rozłąka. Są
Oczekiwanie Boga _ ' lit

one nierozłączne i zawierają w sobie to samo, jedyne do- .


bro — przyjaźń. Bo kiedy dwie osoby nie zaprzyjaźniope
są blisko siebie, nie ma spotkania. Kiedy są oddalone, nie '
m a rozłąki. Zawierając to samo dobro, obie formy są jed­
nakowo dobre.
Bóg stwarza siebie i zna siebie w sposób doskonały, gdy
m y nieudolnie wytwarzamy i poznajemy różne rzeczy poza '
nami. Ale przede wszystkim Bóg jest miłością. Przede
wszystkim Bóg kocha sam siebie. Ta miłość, ta przyjaźń
w Bogu — to Trójca. Między tymi krańcami, które łączy
miłość Boża, jest więcej niż bliskość, jest bliskość nieskoń­
czona — tożsamość. Ale wskutek Stworzenia, Wcielenia, ,
Męki jest również nieskończone oddalenie. Całość prze­
strzeni, całość czasu zagęszczają odległość pomiędzy Bogiem .
a Bogiem czyniąc ją nieskończoną.
Zakochani, przyjaciele mają tylko dwa życzenia. Tak się
kochać, by wzajemnie w siebie przeniknąć i stać się tylko
jedną istotą. Albo tak się kochać, że nawet gdyby rozdzie­
lała ich połowa globu ziemskiego, związek ich nie byłby
przez to umniejszony. To wszystko, czego człowiek daremnie
pożąda tu na ziemi, jest doskonałe i rzeczywiste w Bogu.
Wszystkie te pragnienia niespełnialne są jak gdyby zna- 1
mieniem naszego przeznaczenia i stają się dla nas dobre,
z chwilą kiedy przestajemy mieć nadzieję, że zdołamy je
osiągnąć. . •
Miłość między Bogiem a Bogiem, która sama jest Bogiem,
stanowi tę więź o podwójnej wartości. Więź, która łączy
dwie istoty tak, że nie można ich już rozróżnić, że już rze­
czywiście stanowi jedno. Więź, która łączy ponad oddale­
niem i zwycięża nawet nieskończoność rozłąki. Jedność
Boga, w której nie ma miejsca na żadną wielość, opuszcze­
nie, które odczuwa Chrystus nie przestając kochać Ojca
w sposób doskonały, są dwiema formami boskiej siły tejże
miłości, która jest samym Bogiem.
Bóg z natury swej jest miłością, tak że jedność, która
w pewnym sensie Go definiuje, jest prostym wynikiem tej
miłości. A nieskończonej sile jednoczącej tej miłości odpo­
wiada nieskończona rozłąka, którą ona przezwycięża. Ta
Ki Si mon e Weil

~rozłąka to jest wszystko to, co zostało stworzone i co roz­


ciąga się poprzez całość przestrzeni i czasu, ukształtowane
z mechanicznie brutalnej materii umieszczonej między
Chrystusem i jego Ojcem.
Nasza nędza daje nam ludziom ten nieskończenie cenny:
przywilej, że stanowimy część tego oddalenia między Synem
a Ojcem. Ale dla tych, co kochają to oddzielenie, jest tyłka
rozłąką. Dla tych, którzy kochają, rozłąka, choć bolesna,
jest dobrem, gdyż jest miłością. Nawet trwoga opuszczo­
nego Chrystusa jest dobrem i tu na ziemi nie może być dla
nas większego dobra niż mieć w niej udział. Bóg nip może
być tu dla nas doskonale obecny, gdyż przeszkadza temu
ciało. Ale w ostatecznej niedoli może być dla nas prawie
absolutnie nieobecny. To jest dla nas tu na ziemi jedyna mo­
żliwość doskonałości. Oto dlaczego Krzyż jest naszą jedyną
nadzieją. W żadnym lesie nie ma takiego drzewa, z takim
kwiatem, z takim listowiem i z takim nasieniem.
Wszechświat, w którym żyjemy, którego jesteśmy cząstką,
stanowi oddalenie położone przez Boską Miłość pomiędzy
Bogiem a Bogiem. M y jesteśmy tylko punktem wśród tego
oddalenia. Stanowią je przestrzeń, czas i mechanizm rzą­
dzący materią. Wszystko to, co nazywamy złem, jest tylko
tym mechanizmem. Bóg sprawił, że Jego łaska, przenikając
do wnętrza człowieka i rozświetlając całą jego istotę, po­
zwala mu bez gwałcenia praw natury chodzić po falach. A e
kiedy człowiek odwraca się od Boga, poddaje się po prostu
prawu ciężkości. 1 choć potem myśli, że czegoś chce, że wy­
biera, jest już tylko rzeczą, kamieniem, który spada. Jeśli
przyjrzeć się z bliska i uważnie duszom i społecznościom
ludzkim, widzi się, że wszędzie, gdzie nieobecne jest światło
nadprzyrodzone, wszystko jest posłuszne prawom mecha­
nicznym, tak samo ślepym i precyzyjnym, jak prawo spa­
dania ciał. Ta świadomość jest dobroczynna i niezbędna. Ci,
których nazywamy przestępcami, są tylko dachówkami,
które wiatr zrywa z dachu i rozrzuca to tu, to tam. Je­
dyną ich winą jest wybór początkowy, który uczynił z nich
dachówki.
Mechanizm konieczności działa na wszystkich poziomach,
Oczekiwanie BOga 105

pozostając jednak sobą, w brutalnej materii, w roślinach,


w zwierzętach,, w narodach, w duszach. Oglądany z punktu,
w którym się znajdujemy, z naszej perspektywy wydaję się
on całkowicie ślepy. Ale jeśli przeniesiemy nasze serce poza
nas samych, poza wszechświat, poza przestrzeń i czas, tam
gdzie jest nasz Ojciec, i jeśli stamtąd spojrzymy na ten me­
chanizm, zobaczymy, że jest on zupełnie inny. To, co wyda­
wało się koniecznością, staje się posłuszeństwem. Materia
cała jest biernością i wskutek tego posłuszeństwem woli
Bożej. Jest dla nas doskonałym wzorem. Nic innego jak
tylko Bóg i to, co jest Bogu posłuszne. Przez swoje dosko­
nałe posłuszeństwo materia zasługuje na miłość tych, którzy
kochają swojego mistrza, tak jak zakochany po śmierci
ukochanej kobiety patrzy z czułością na igłę, którą ona się
posługiwała. Piękno świata uświadamia nam, że zasługuje
ona na udział w naszej miłości. W pięknie świata brutalna
konieczność staje się przedmiotem miłości. Nic nie jest tak
piękne jak obrazy ciążenia przejawiające się w rozkołysa­
nych liniach fal morskich lub w odwiecznych fałdach gór.
Morze nie wydaje nam się mniej piękne, mimo świadomości,
że nieraz toną w nim statki. Przeciwnie, staje się przez to
jeszcze piękniejsze. Gdyby zmieniało ruch swoich fal, aby
ochronić statek, to dowodziłoby, że jest zdolne do pozna­
wania i wyboru, a nie stanowi tylko cieczy doskonale po­
słusznej wszystkim naciskom z zewnątrz. Bo właśnie to
doskonałe posłuszeństwo stanowi jego piękność. ,
Wszystkie okropności, które dzieją się na świećie, są jak
te załamania fal, które formuje prawo ciążenia. Dlatego
zawierają w sobie piękno. Czasem możemy odczuć to piękno
w jakimś poemacie, na przykład w Iliadzie. ,
Człowiek nigdy nie może wyłamać się z posłuszeństwa
względem Boga. Coś, co jest stworzone, nie może nie być
posłuszne. Jedyny wybór zostawiony człowiekowi jako isto-.
cie myślącej i wolnej polega na tym, że może on chcieć lub
nie chcieć tego posłuszeństwa. Jeśli go nawet nie chce, to
i tak jest posłuszny niezmiennie, jako rzecz poddana mecha­
nicznej konieczności. Jeśli go pragnie, pozostaje wprawdzie
poddany konieczności mechanicznej, ale dołącza się do tego
10* S i m o n ’« W e il

konieczność nowa, narzucofaa przez prawa właściwe spra­


wom nadprzyrodzonym. Pewne czyny stają się dlań nie­
' możliwe, inne dokonują się poprzez niego, czasem nawet
wbrew niemu.
Kiedy ma się uczucie, że w pewnej sytuacji było się nie­
posłusznym Bogu, oznacza to po prostu, że w ciągu jakiegoś
czasu przestało się pragnąć tego posłuszeństwa. Zrozumiałe
jest, że w tych samych okolicznościach postępowanie czło­
wieka jest różne, zależnie od tego, czy godzi się na to posłu­
szeństwo, czy też nie. Tak samo jak roślina inaczej rozwija
się, gdy rośnie w słońcu, a inaczej, gdy znajduje się w ciem­
ności. Roślina nie ma wpływu ani prawa wyboru w kwestii
swojego wzrostu. M y jesteśmy tak jak rośliny, których
jedyną możliwością jest wybór pomiędzy światłem a cie­
niem.
Chrystus wskazał nam jako wzór uległość materii, radząc
nam przyjrzeć się liliom polnym, które nie pracują ani nie
przędą. To znaczy, że nie robią nic, aby przybrać taki czy
inny kolor, przyjęły to, co dała im natura konieczności. Jeśli
mimo to wydają nam się piękniejsze od najbogatszych ma­
teriałów, sprawia to właśnie ta uległość. Tkanina też jest
uległa, ale względem człowieka, nie względem Boga. Materia
nie jest piękna, gdy jest posłuszna człowiekowi, tylko gdy
jest posłuszna Bogu. Jeśli czasem w jakimś dziele sztuki
ukazuje prawie równą piękność co w morzu, górach czy
kwiatach, to dlatego, że Bóg wypełnił artystę swym świa­
tłem. Żeby umieć znaleźć piękno w rzeczach zrobionych
przez ludzi nie wypełnionych Bożym światłem, trzeba całą
dtiszą zrozumieć, że ludzie ci są tylko materią posłuszną,
choć nie zawsze tego świadomą. Dla tego, kto doszedł do
zrozumienia tej prawdy, wszystko tu na ziemi jest dosko­
nale piękne. W e wszystkim, co istnieje; we wszystkim, co
jest wytwarzane, dostrzega on mechaniczną konieczność
i umie w tej konieczności zakosztować słodyczy posłuszeń­
stwa. To posłuszeństwo rzeczy jest dla nas względem Boga
tym, czym przejrzystość szyby jest w stosunku do światła.
Z chwilą gdy całą naszą istotą odczuwamy to posłuszeństwo,
widzimy Boga.
. O czekiw anie Boga itr

Kiedy trzymamy gazetę do góry nogami, widzimy tylko,


dziwne kształty drukowanych liter. Kiedy odwrócimy ją
w dobrą stronę, nie widzimy już liter, tylko słowa. Pasażer
statku rzucanego burzą odczuwa każde uderzenie jak a
wstrząs w głębi swych wnętrzności. Kapitan dostrzega tylko
złożoną kombinację wiatru, prądów i bałwanów w stosunku,
do sytuacji statku, do jego kształtu, ożaglowania i steru.
Tak jak człowiek uczy się pisać, jak uczy się jakiegoś. •
zawodu, tak samo można dojść do tego, że wyczuwa się-
w e wszystkim w pierwszym rzędzie wyłącznie posłuszeń­
stwo wszechświata wobec Boga. To jest prawdziwe terinino-
wanie, a jako takie wymaga wysiłku i czasu: Dla tego, k to
je przeszedł nie ma większej różnicy między rzeczami i zda­
rzeniami niż ta, którą umiejący czytać widzi w tym samym,
zdaniu napisanym czerwonym lub niebieskim atramentem,
wydrukowanym takimi czy innymi czcionkami. Ten, kto nie-
umie czytać, widzi tylko różnice. Dla tego, kto umie czytać,
wszystko jest równoznaczne, gdyż zdanie jest to samo. Dla
tego, kto zdobył tę wiedzę, rzeczy i zdarzenia zawsze i wszę­
dzie są wibracją tego samego Boskiego Słowa o nieskoń­
czonej słodyczy. To nie znaczy jednak, że nie odczuwa on
cierpienia. Cierpienie jest barwą niektórych zdarzeń. W zda­
niu napisanym czerwonym atramentem, niezależnie od tego,,
czy ktoś umie czytać, czy nie, widzi się zawsze kolor czer­
wony. Tylko że ten kolor ma w jednym i drugim przypadku
inne znaczenie.
Gdy terminator skaleczy się lub narzeka na zmęczenie,,
robotnicy i chłopi określają to takim pięknym zdaniem: „to
zawód wchodzi w ciało”. Za każdym razem, gdy znosimy
ból, możemy naprawdę powiedzieć sobie, że to wszechświat*
ład i piękno światła, posłuszeństwo stworzenia względem
Boga — wchodzą w nasze ciało. Od tej chwili jakże mogli­
byśmy nie błogosławić z najczulszą wdzięcznością Miłości,
zsyłającej nam ten dar.
Radość i cierpienie są darami na równi cennymi. Trzeba;
kosztować każdego z nich do końca w ich czystości i odręb­
ności, nie próbując mieszać ich ze sobą. Piękno świata przez
radość przenika do naszej duszy. Przez cierpienie — w ch o-
m S i m o n e W 611

dzi w nasze ciało. Przez radość nie możemy w pełni stać


się przyjaciółmi Boga, tak jak nie będzie kapitanem ten,
kto studiuje tylko podręczniki nawigacji. Ciało ma swój
udział w każdej praktyce. Na poziomie wrażliwości cielesnej
tylko cierpienie stanowi kontakt z tą koniecznością, która
tworzy ład świata; przyjemność nie mieści w sobie wrażenia
konieczności. Tylko wyższa warstwa wrażliwości jest zdolna
* do odczuwania tej konieczności poprzez radość, i to tylko
za pośrednictwem poczucia piękna. Przeobrażająca zdolność
bólu i radości jest w równej mierze niezbędna, żebyśmy
osiągnęli całkowite posłuszeństwo, które jest istotą materii,
żeby utworzył się w nas nowy zmysł, który pozwala dosły­
szeć wszechświat jako wibrację Boskiego Słowa. Gdy się
zjawiają, trzeba jednemu i drugiemu otworzyć wnętrze swej
duszy, tak jak otwiera się posłańcowi przysłanemu przez
tego, kogo się kocha. Jeśli przynosi upragnioną wiadomość,
obojętne już, czy jest on uprzejmy, czy nieokrzesany.
Ale niedola nie jest bólem. Niedola nie jest metodą peda­
gogii Bożej, jest czymś zupełnie innym.
Odziela nas od Boga nieskończoność przestrzeni i czasu.
Jak więc możemy go szukać? Jak możemy iść ku niemu?
Gdybyśm y nawet szli poprzez wieki, będziemy ciągle tylko
kręcić się wokół ziemi. Nawet w samolocie nie moglibyśmy
zrobić nic innego. Nie jesteśmy w stanie wznosić się pio­
nowo. Nie możemy zrobić ani jednego kroku ku niebu. Bóg
przebywa wszechświat, by przyjść aż do nas.
Ponad nieskończonością czasu i przestrzeni nieskończenie
bardziej nieskończona miłość Boża przychodzi, by nas do­
paść. Przychodzi w porze sobie tylko wiadomej. M y mamy
możność przyjąć ją lub odrzucić. Jeśli pozostajemy głusi,
ona wraca i wraca, jak żebrak, ale także, jak żebrak, które­
goś dnia już nie powraca. Jeśli wyrazimy zgodę, Bóg rzuca
w naszą duszę drobne ziarenko i odchodzi. Począwszy od tej
chwili Bóg nie ma tu już nic do zrobienia, m y też nie, pozo­
staje tylko czekanie. Nie powinniśmy jedynie żałować da­
nego przyzwolenia, tego małżeńskiego „tak”, choć to nie jest
takie łatwe, jak by się zdawało, gdyż wzrost tego ziarna
w nas jest bolesny. Ponadto, z chwilą gdy ten wzrost akcep­
Oczekiwanie & o go. 109

tujemy, nie możemy uniknąć usuwania tego, co mogłoby


mu przeszkadzać, wycinania chwastów, wyrywania perzu.
Na nieszczęście ten perz jest częścią naszego żywego ciała
i w ten sposób te zabiegi ogrodnicze stają się gwałtowną
operacją. Niemniej to ziarno w gruncie rzeczy rośnie samo.
Przychodzi dzień, w którym dusza należy do Boga, w któ­
rym nie tylko przyzwala na miłość, ale naprawdę kocha.
Wtedy na nią przychodzi kolej przebycia wszechświata, by
iść do Boga. Dusza nie kocha, tak jak stworzenie, miłością
stworzoną. Ta miłość w niej jest boska, niestworzona, gdyż
przepływa przez nią miłość Boga do Boga. Tylko B óg jest
zdolny kochać Boga. M y możemy tylko godzić się na utra­
cenie naszych uczuć własnych, by otworzyć tej miłości
przejście do naszej duszy. To znaczy zaprzeć się samych
siebie. Jesteśmy stworzeni tylko dla tego przyzwolenia.
Miłość Boża poprzez nieskończoność przestrzeni i czasu
zstąpiła Od Boga ku nam. Ale jakże by mogła przebyć tę
drogę z powrotem, gdy punktem wyjścia staje się wtedy
istota skończona? Gdy ziarno miłości Bożej złożone w nas
urośnie i stanie się drzewem, jakże możliwe byłoby dla nas
przebycie z nim z powrotem tej drogi, którą Bóg zrobił ku
nam, przebycie nieskończonej przestrzeni?
To wydaje się niemożliwe, istnieje jednak jeden sposób.
Dobrze wiemy, czego obrazem jest to drzewo w nas, to
drzewo tak piękne, na którym siadają ptaki niebieskie.
W iem y, że jest najpiękniejsze ze wszystkich drzew. W żad­
nym lesie nie znajdzie się jem u podobne. Coś jeszcze okrop­
niejszego niż szubienica «— oto najpiękniejsze z drzew. To
jest drzewo, którego ziarno Bóg umieścił w nas, a my nie
zdawaliśmy sobie z tego sprawy, jakie to jest ziarno. Gdy­
byśmy wiedzieli, na pewno w pierwszej chwili nie powie­
dzielibyśmy „tak” . To właśnie to drzewo w nas wyrosło i nie
można go już wykorzenić. Wykorzenić je mogłaby' tylko
zdrada-. -
Gdy uderza się młotkiem w gwóźdź, uderzenie poprzez
szeroką główkę gwoździa przechodzi w całości w jego ostry
koniec, mimo iż jest on tylko punktem. Gdyby młotek
i główka gwoździa były nieskończenie duże, wszystko od-
108 Simone Weil

dzi w nasze ciało. Przez radość nie możemy w pełni stać


się przyjaciółmi Boga, tak jak nie będzie kapitanem ten,
kto studiuje tylko podręczniki nawigacji. Ciało ma swój
udział w każdej praktyce. Na poziomie wrażliwości cielesnej
tylko cierpienie stanowi kontakt z tą koniecznością, która
tworzy ład świata; przyjemność nie mieści w sobie wrażenia
konieczności. Tylko wyższa warstwa wrażliwości jest zdolna
do odczuwania tej konieczności poprzez radość, i to tylko
za pośrednictwem poczucia piękna. Przeobrażająca zdolność
bólu i radości jest w równej mierze niezbędna, żebyśmy
osiągnęli całkowite posłuszeństwo, które jest istotą materii,
żeby utworzył się w nas nowy zmysł, który pozwala dosły­
szeć wszechświat jako wibrację Boskiego Słowa. Gdy się
zjawiają, trzeba jednemu i drugiemu otworzyć wnętrze swej
duszy, tak jak otwiera się posłańcowi przysłanemu przez
tego, kogo się kocha. Jeśli przynosi upragnioną wiadomość,
obojętne już, czy jest on uprzejmy, czy nieokrzesany.
Ale niedola nie jest bólem. Niedola nie jest metodą peda­
gogii Bożej, jest czymś zupełnie innym.
Odziela nas od Boga nieskończoność przestrzeni i czasu.
Jak więc możemy go szukać? Jak możemy iść ku niemu?
Gdybyśmy nawet szli poprzez wieki, będziemy ciągle tylko
kręcić się wokół ziemi. Nawet w samolocie nie moglibyśmy
zrobić nic innego. Nie jesteśmy w stanie wznosić się pio­
nowo. Nie możemy zrobić ani jednego kroku ku niebu. Bóg
przebywa wszechświat, by przyjść aż do nas.
Ponad nieskończonością czasu i przestrzeni nieskończenie
bardziej nieskończona miłość Boża przychodzi, by nas do­
paść. Przychodzi w porze sobie tylko wiadomej. M y mamy
możność przyjąć ją lub odrzucić. Jeśli pozostajemy głusi,
ona wraca i wraca, jak żebrak, ale także, jak żebrak, które­
goś dnia już nie powraca. Jeśli wyrazimy zgodę, Bóg rzuca
w naszą duszę drobne ziarenko i odchodzi. Począwszy od tej
chwili Bóg nie ma tu już nic do zrobienia, my. też nie, pozo­
staje tylko czekanie. Nie powinniśmy jedynie żałować da­
nego przyzwolenia, tego małżeńskiego „tak”, choć to nie jest
takie łatwe, jak by się zdawało, gdyż wzrost tego ziarna
w nas jest bolesny. Ponadto, z chwilą gdy ten wzrost akcep­
Oczekiwanie Boga 109

tujemy, nie możemy uniknąć usuwania tego, co mogłoby


mu przeszkadzać, wycinania chwastów, wyrywania perzu.
Na nieszczęście ten perz jest częścią naszego żywego ciała
i w ten sposób te zabiegi ogrodnicze stają się gwałtowną
operacją. Niemniej to ziarno w gruncie rzeczy rośnie samo.
Przychodzi dzień, w którym dusza należy do Boga, w któ­
rym nie tylko przyzwala na miłość, ale naprawdę kocha.
W tedy na nią przychodzi kolej przebycia wszechświata, by
iść do Boga. Dusza nie kocha, tak jak stworzenie, miłością
stworzoną. Ta miłość w niej jest boska, niestworzona,, gdyż
przepływa przez nią miłość Boga do Boga. Tylko Bóg jest
zdolny kochać Boga. M y możemy tylko godzić się na utra­
cenie naszych uczuć własnych, by otworzyć tej miłości
przejście do naszej duszy. To znaczy zaprzeć się samych
siebie. Jesteśmy stworzeni tylko dla tego przyzwolenia.
Miłość Boża poprzez nieskończoność przestrzeni i czasu
zstąpiła ód Boga ku nam. Ale jakże by mogła przebyć tę
drogę z powrotem, gdy punktem wyjścia staje się wtedy
istota skończona? Gdy ziarno miłości Bożej złożone w nas
urośnie i stanie się drzewem, jakże możliwe byłoby dla nas
przebycie z nim z powrotem tej drogi, którą Bóg zrobił ku
nam, przebycie nieskończonej przestrzeni?
To wydaje się niemożliwe, istnieje jednak jeden sposób.
Dobrze wiemy, czego obrazem jest to drzewo w nas, to
drzewo tak piękne, na którym siadają ptaki niebieskie.
W iemy, że jest najpiękniejsze ze wszystkich drzew. W żad­
n ym lesie nie znajdzie się jem u podobne. Coś jeszcze okrop­
niejszego niż szubienica *— oto najpiękniejsze z drzew. To
jest drzewo, którego ziarno Bóg umieścił w nas, a my nie
zdawaliśmy sobie z tego sprawy, jakie to jest ziarno. Gdy­
byśmy wiedzieli, na pewno w pierwszej chwili nie powie­
dzielibyśmy „tak” . To właśnie to drzewo w nas wyrosło i nie
można go już wykorzenić. Wykorzenić je mogłaby tylko
zdrada. -
Gdy uderza się młotkiem w gwóźdź, uderzenie poprzez
szeroką główkę gwoździa przechodzi w całości w jego ostry
koniec, mimo iż jest on tylko punktem. Gdyby młotek
i główka gwoździa były nieskończenie duże, wszystko od-
no Simone Weil

byłoby się tak samo. Zakończenie gwoździa przeniosłoby na


punkt, do którego zostało przyłożone, nieskończoność tego
uderzenia. .
Krańcowa niedola, która jest zarazem bólem fizycznym,
udręką duszy i degradacją społeczną, stanowi ten gwóźdź.
Ostrze jego jest przyłożone w samo centrum naszej duszy.
Główka gwoździa to cała konieczność rozproszona w cało­
kształt przestrzeni i czasu.
Niedola jest cudem boskiej techniki. Jest to środek prosty
i pomysłowy, który sprawia, że w duszę istoty skończonej
wchodzi nieskończoność rozproszonej dookoła ślepej, bru­
talnej i zimnej siły. Nieskończone oddalenie, które oddziela
Boga od stworzenia, skupia się całe w jednym punkcie, aby
przebić duszę w samym jej centrum.
Człowiek, któremu to się przytrafiło, nie ma w tej akcji
żadnego udziału. Trzepocze się jak motyl żywcem przypi­
nany szpilką w albumie. Mimo przerażenia może on jednak
chcieć dalej kochać. Nie ma w tym żadnej niemożliwości,
żadnej przeszkody, można by nawet powiedzieć, żadnej
trudności. Gdyż nawet największe cierpienie, dopóki nie
unicestwi człowieka, nie dotyka tej części duszy, od której
zależy zgoda na obranie dobrego kierunku.
Trzeba tylko zdawać sobie sprawę z tego, że miłość jest
kierunkiem, a nie stanem duszy. Jeśli się tego nie wie,
wpada się w rozpacz przy pierwszym ataku nieszczęścia.
Ten czyja dusza pozostaje zwrócona ku Bogu, pomimo że
jest przebita gwoździem, tkwi przygwożdżony w środku
wszechświata. To jest prawdziwy środek, który nie musi
znajdować się w centrum, który jest umieszczony poza prze­
strzenią i czasem, który jest Bogiem. Według wymiaru nie
należącego do przestrzeni, który nie' jest czasem, który jest
zupełnie innym wymiarem, ten gwóźdź przebił się przez
całość stworzenia, przez całą grubość zasłony oddzielającej
duszę od Boga.
Dzidki cudowności tego wymiaru dusza może, nie opusz­
czając ciała, z którym jest związana, i miejsca, w którym
ono się znajduje, przebyć całość przestrzeni i czasu, i dotrzeć
przed oblicze Boga. ‘
Oczekiwanie Boga 111

Znajduje się ona wtedy w punkcie przecięcia stworzenia


i Stwórcy. Jest to punkt skrzyżowania się ramion Krzyża.
Może o tym myślał św. Paweł gdy mówił: A w y umoc­
nieni i ugruntowani w miłości, abyście wraz ze wszystkimi
świętym i pojąć mogli, jak ona jest rozległa i daleka, wznio­
sła i głębsza, abyście też m ogli poznać, jak miłość Chrystusa
przewyższa wielką wiedzę... -
FOBMY NIEUŚWIADOMIONEJ MIŁOŚCI BOGA

Przykazanie: „kochaj Boga” wyraża


przez swoją formę rozkazującą, że chodzi tu nie tylko
o zgodę, którą dusza może dać lub której może odmówić,
w chwili gdy sam Bóg przychodzi ująć rękę swej przyszłej
oblubienicy, lecz także o miłość poprzedzającą te odwie­
dziny. Chodzi tu bowiem o trwałe zobowiązanie.
Bóg nie może być przedmiotem miłości uprzedniej, gdyż
nie zna ona jeszcze obecności Bożej. Musi więc mieć inny
przedmiot. Mimo to jej przeznaczeniem jest, żeby stała, się
miłością Bożą. Można ją nazwać pośrednią lub nieuświado­
mioną miłością Boga.
Jest to prawdą nawet wtedy, kiedy przedmiot tej miłości
nazwiemy Bogiem. Gdyż wtedy można powiedzieć, że ta
nazwa nadana została w śposSb nieodpowiedni, albo też, że
użycie jej jest uzasadnione jedynie ze względu na przewi­
dziany rozwój tej miłości.
Nieuświadomiona miłość Boga może być tu na ziemi
zwrócona bezpośrednio tylko ku trzem przedmiotom, w któ­
rych Bóg jest obecny w sposób rzeczywisty, choć ukryty.
Są to — ceremonie religijne, piękno świata i nasz bliźni. Są
to więc trzy miłości. '
Do tych trzech miłości trzeba by może dorzucić przyjaźń;
ściśle biorąc, różni się ona od miłości bliźniego.
Te miłości pośrednie mają dokładnie tę samą wartość.
Zależnie od okoliczności, temperamentu i powołania ta lub
inna z nich pierwsza pojawia się w duszy, ta lub inna do­
minuje w okresie przygotowawczym. Niekoniecznie musi
to być jedna i ta sama przez cały czas trwania tego okresu.
Oc z e k l w a n l e Bo g a 11$

Jest możliwe, że w większości przypadków okres przygoto­


wawczy zostaje doprowadzony do końca i dusza jest gotowa
na przyjęcie osobistej wizyty swego Mistrza dopiero wtedy,
kiedy nosi w sobie, i to w wysokim stopniu, te wszystkie
trzy miłości pośrednie.
Zespól tych miłości stanowi miłość Boga w formie ukry­
tej, odpowiedniej dla okresu przygotowawczego.
Nie znikają one jednak, gdy w duszy zjawia się miłość
Boga we właściwym znaczeniu tego słowa, stają się tylko
wtedy nieskończenie silniejsze i to wszystko razem stanowi
jedną miłość. .
Musi ona jednak być poprzedzona ukrytą formą miłości,
która nieraz przez długi czas sama króluje w duszy, u wielu
może aż do śmierci. Ta miłość ukryta może osiągnąć bardzo
wysoki stopień czystości i siły.
Każda z form tej miłości, w momencie gdy przenika do
duszy, ma wartość sakramentu.
» ...

Miłość bliźniego
' 'V ■ » ,
Chrystus dał dość jasne wskazówki dotyczące miłości
bliźniego. Powiedział, że kiedyś podziękuje swym dobro­
czyńcom mówiąc: Byłem głodny i nakarmiliście mnie. Kto
może być dobroczyńcą Chrystusa, jak nie sam Chrystus?
Jak człowiek może nakarmić Chrystusa, jeśli nie jest, przy-
nąjmniej w danej chwili, wzniesiony do tego stanu, o któ­
rym mówi święty Paweł, że już żyje nie on sam, lecz żyje
w nim Chrystus? “ ,
W tekście Ewangelii mowa jest tylko o obecności Chry­
stusa w cierpiącym. Mimo to wydaje się, że godność du­
chowa tego, który otrzymuje dar, nie wchodzi tu w grę.
Trzeba więc przyjąć, że to sam dobroczyńca, jako nosiciel
Chrystusa, daje go wraz z chlebem nieszczęśliwemu i zgłod­
niałemu. Ten zaś może tę obecność uznać lub nie, zupełnie
tak jak przystępujący do komunii. Jeśli dar jest dobrze
dany i dobrze przyjęty, przejście kawałka chleba od jed­
nego człowieka do drugiego jest prawdziwą komunią.
Hi Simone WetI
%

Dobroczyńcy Chrystusa nie są przez niego nazwani miłu­


jącymi ani miłosiernymi. Są nazwani sprawiedliwymi.
Ewangelia nie czyni żadnego rozróżnienia między miłością
bliźniego a sprawiedliwością. Także w oczach Greków cześć
dla Zeusa i jego wstawiennictwa była pierwszym z obowiąz­
ków sprawiedliwości. To myśmy wymyślili rozróżnienie
między sprawiedliwością i miłosierdziem. Łatwo jest zro­
zumieć dlaczego. Nasze pojęcie sprawiedliwości zwalnia
tego, który posiada, od dawania. Jeśli daje pomimo wszyst­
ko, uważa, że ma prawo być z siebie zadowolony. Uważa,
że spełnił dobry uczynek. Jeśli chodzi o otrzymującego, to
zależnie od tego, jak rozumie on to pojęcie, albo zwalnia go
ono od wszelkiej wdzięczności, albo zmusza do poniżających
podziękowań.
Tylko zupełna identyfikacja sprawiedliwości i miłości
umożliwia równocześnie z jednej strony współczucie
i wdzięczność, z drugiej poszanowanie godności nieszczęścia
u nieszczęśliwego przez niego samego»« przez innych.
Należy przypuszczać, że żadna dobroć, pod grozą ukry­
wania winy pod fałszywymi pozorami dobroci, nie może po­
sunąć się dalej niż sprawiedliwość. Sprawiedliwość bowiem
jest rzeczą tak piękną, że trzeba sprawiedliwemu dziękować ■
za to, że jest sprawiedliwy, tak jak dziękujemy Bogu za
jego wielką chwałę. Każda inna wdzięczność jest służalcza,
prawie że zwierzęca.
Jedyna różnica między tym, który uczestniczy w akcie
sprawiedliwości, a tym, który odbiera płynące z niego ma­
terialne korzyści, polega na tym, że dla pierwszego piękno
sprawiedliwości jest tylko widowiskiem, a dla drugiego
przedmiotem kontaktu, a nawet jakby rodzajem pożywię-
nia. W ten sposób uczucie, które u pierwszego jest zwykłym
podziwem, zostaje u drugiego podniesione do o wiele wyż­
szego Stopnia przez płomień wdzięczności.
Nie być wdzięcznym, gdy zostało się potraktowanym spra­
wiedliwie w okolicznościach, w których łatwo można było
doznać niesprawiedliwości, to pozbawiać się cnoty nadprzy­
rodzonej, sakramentalnej, zawartej w każdym akcie czystej
sprawiedliwości.
Oczekiwanie Boga ' Z1S

Nic nie pozwala tak dobrze zrozumieć tej cnoty, jak


doktryna sprawiedliwości naturalnej wyłożona z nieporów­
naną rzetelnością umysłu w paru cudownych liniach u T u -
cydydesa.
Ateńczycy, będąc w wojnie przeciwko Sparcie, chcieli
zmusić mieszkańców małej wysepki Mełoś, od dawna sprzy­
mierzonej ze Spartą i dotąd neutralnej, aby się do nich
przyłączyli. Nadaremnie Melajczycy wzywali sprawiedli­
wości wobec ateńskiego ultimatum, błagali o litość dla
swego starożytnego miasta. Ponieważ nie chcieli ustąpić,
.„Ateńczycy zrównali miasto z ziemią, zabili wszystkich męż­
czyzn, a kobiety i dzieci sprzedali w niewolę.
Zdania, o których mowa, wkłada Tucydydes w usta A teń-
czyków. Zaczynają oni od stwierdzenia, że nie będą próbo­
wali dowieść, że ich ultimatum jest sprawiedliwe.
Zajm ijm y się raczej tym , co jest możliwe... W iecie tak
samo jak m y, że stosownie do uformowania umysłu ludz­
kiego, to co jest sprawiedliwe, rozpatrywane, jest tylko
w ted y, kiedy istnieje jednakowa konieczność z jednej i dru­
giej strony. A le jeśli m am y m ocnego i słabego, to to, co jest
możliwe, zostaję narzucone przez pierwszego, a przyjęte
przez drugiego.
Mieszkańcy Melos stwierdzili, że w razie bitwy będą mieli
bogów po swojej stronie, gdyż ich sprawa jest słuszna.
Ateńczycy odpowiedzieli, że nie widzą żadnego powodu, by
tak przypuszczać.
W stosunku do bogów m am y wiarę, w stosunku do ludzi
pewność, że zawsze, gdyż jest to koniecznością natury, każdy
rozkazuje tam, gdzie czuje, że ma władzę. Nie m yśm y usta­
nowili to prawo, nie m y pierwsi je stosujem y. M yśm y je
zastali, m y je zachowujem y, jak b y miało trwać wiecznie,
i dlatego je stosujem y. W iem y dobrze, że i w y , tak jak
w szyscy inni, doszedłszy do tego samego stopnia potęgi,
postępowalibyście w ten sposób.
Ta przenikliwość w ujmowaniu pojęcia niesprawiedli­
wości jest czymś, co choć na niższym poziomie, pozostaje
jednkk w związku ze światem miłosierdzia. Jest to jasność,
która zostaje tam, gdzie miłosierdzie istniało, ale wygasło.
‘t u Simone Weil - " ’ (i
.. " -- " t : " i
Poniżej są już tylko ciemności, wśfód których mocny szcze- |
rze wierzy, że jego sprawa jest słuszniejsza od sprawy słab- j
szego. Tak się miała rzecz między Rzymianami a Hebraj- :!
czykami. j
. Możliwość, konieczność, to są pojęcia przeciwstawiane tu |
sprawiedliwości. Możliwe jest to wszystko, co mocny może J
narzucić słabszemu. Warto rozpatrzyć, jak daleko sięga ta i
możliwość. Jeśli przypuszczamy, że mocny zna jej zakres, i
to jest pewne, że spełni on swą wolę aż do ostatniej granicy ,
możliwości. To jest konieczność mechaniczna. Inaczej by­
łoby tak, jak by chciał i równocześnie nie chciał. Jest w tym,
konieczność tak dla mocnego^ jak dla słabego.
Kiedy te dwie istoty ludzkie działają razem i żadna z nich
nie ma władzy, by coś drugiemu narzucić, muszą się poro­
zumieć. Sięga się wtedy do sprawiedliwości, bo tylko ona <
może uzgodnić dwie wole. Ona jest obrazem tej Miłości,
która w Bogu łączy Ojca i Syna, która jest wspólną myślą i
rozdzielonych istot myślących. Ale kiedy jedna jest silna, :
druga słaba, nie ma potrzeby, aby łączyły się dwie wole. .
Jest tylko jedna wola, silnego. Słaby musi słuchać. Wszystko
dzieje się tak jak wtedy, gdy człowiek posługuje się materią. -ij
Nie istnieją dwie wole, które trzeba uzgadniać. Człowiek 1
chce, materia się poddaje. Słaby jest jak gdyby rzeczą. Nie ą
ma żadnej różnicy między rzuceniem kamienia, żeby odpę- Ą
dzić natrętnego psa, a powiedzeniem niewolnikowi: „Wygoń
tego psa” . ' . '
, Począwszy od pewnego stopnia nierówności w nierów­
nych stosunkach sił między ludźmi, istnieje dla słabszych
groźba przejścia w stan materii i utraty osobowości. Staro­
żytni mówili: „Człowiek traci połowę swej duszy, w chwili
gdy staje się niewolnikiem”.
Zrównoważone szale wagi, obraz stosunku równych sił, ...
były w całym starożytnym świecie, a przede wszystkim jj
w Egipcie, symbolem sprawiedliwości. Możliwe, że waga
była przedmiotem kultu religijnego, zanim zaczęto używać |
jej w handlu. Użycie jej w handlu jest obrazem tej wza- 1
jemnej zgody, która będąc samą istotą sprawiedliwości, ma J
być zasadą wymiany. Oparta na wzajemnej zgodzie defi- I
Oczekiwanie Boga • lir

nicja sprawiedliwości, która mieściła się W prawodawstwie


Sparty, była prawdopodobnie pochodzenia egeokreteńskiegó.
Jeśli ma się przewagę w nierównym stosunku sił, nad­
przyrodzona cnota sprawiedliwości polega na dokładnie ta­
kim postępowaniu, jak gdyby istniała równość. Dokładnie
i pod każdym względem, we wszystkich odcieniach akcentu
i postawy, gdyż jeden taki odcień może wystarczyć, by ze­
pchnąć niżej stojącego do stanu materii (który w tej sytuacji
staje się jego stanem naturalnym), tak jak najmniejszy
Wstrząs powoduje zamarzanie reszty wody, która pozostała
płynna poniżej zera stopni.
Dla słabszych, w ten sposób traktowanych, ta sama cnota
polega na tym, by nie wierzyli, że istnieje naprawdę rów­
ność sił, lecz że tylko szlachetności drugiej strony zawdzię­
czają ten sposób traktowania. To właśnie nazywa się
wdzięcznością. Dla słabszego traktowanego w przeciwny
sposób, nadprzyrodzona cnota sprawiedliwości polega na
zrozumieniu, że to, co znosi, z jednej strony jest zupełnie
różne od sprawiedliwości, z drugiej jednak strony jest do­
stosowane do konieczności mechanizmu natury ludzkiej. Nie
powinien się poddawać, ale też nie powinien się buntować.
Kto traktuje jako równych sobie tych, którzy wskutek
nierównego stosunku sił stanęli o wiele niżej od niego, ten
naprawdę obdarza ich swym dostojeństwem istoty ludzkiej,
którego los ich pozbawił. Na ile jest to w mocy stworzenia,,
odtwarza w nich pierwotne dobrodziejstwo Stwórcy.
Jest to cnota par excellence chrześcijańska. Wyrażają ją
także słowa egipskiej Księgi Umarłych, równie wzniosłe jak
słowa Ewangelii: Nikt przeze mnie nie płakał. Nigdy nie
przemawiałem głosem wyniosłym . Nigdy w nikim nie wzbu­
dzałem strachu. Nigdy nie byłem głuchy na słowa sprawie­
dliwości i prawdy. .
Wdzięczność u nieszczęśliwego, jeśli jest czysta, jest po
prostu udziałem w tej samej cnocie, gdyż ten tylko może ją
docenić, kto sam jest do niej zdolny. Inni odczuwają jej
skutki, lecz pozbawieni są tego rozeznania. Taka cnota jest
identyczna z realną czynną wiarą w prawdziwego Boga.
Ateńczycy Tucydydesa sądzili, że bóstwo, tak jak człowiek
I1& Sim one Weil

w stanie pierwotnym, rozkazuje aż do ostatnich granic mo­


żliwości.
Prawdziwy Bóg to Bóg pojmowany jako wszechmoc, lecz
nie rozkazujący wszędzie, gdzie może; przebywa On bowiem
w niebie lub też tu na ziemi, ale w utajeniu.'
Ci z Ateńczyków, którzy wyrżnęli mieszkańców Melos, nie
mieli już w ogóle pojęcia o takim Bogu.
O ich pomyłce świadczy przede wszystkim to, że wbrew
ich twierdzeniu, zdarza się, choć niesłychanie rzadko, że
p!rzez czystą szlachetność człowiek wstrzymuje się od rozka­
zywania tam, gdzie miałby po temu władzę. To, co jest
możliwe dla człowieka, tym bardziej jest możliwe dla Boga.
Można te przykłady poddawać w wątpliwość. Ale jest
pewne, że jeśli w tym lub innym przykładzie można by
było dowieść, że chodzi tu tylko o czystą szlachetność, to tą
Szlachetność byłaby ogólnie podziwiana. Wszystko, co czło­
wiek jest w stanie podziwiać, jest możliwe dla Boga.
Widok tego świata jest dowodem jeszcze pewniejszym.
Nigdzie nie znajdujemy na nim czystego dobra. Wobec tego
albo Bóg nie jest wszechmocny, albo nie jest absolutnie
dobry, albo też nie rozkazuje wszędzie tam, gdzie by mógł.
W ten sposób istnienie zła na ziemi nie tylko nie jest do­
wodem przeciwko istnieniu Boga, lecz jest tym, co nam Go
objawia w całej prawdzie. ■
Stwarzanie nie jest dla Boga aktem własnej ekspansji,
,lecz powstrzymania się, wyrzeczenia. Bóg i wszystko to, co
O n stworzył, stanowi razem mniej niż Bóg sam. Bóg przy­
ją ł to pomniejszenie. Dał z siebie część bytu. Dał siebie
w tym akcie swej boskości. To dlatego święty Jan mówi, że
Baranek był zabity od powstania świata. Bóg dopuścił, aby
istniały rzeczy inne od Niego i o nieskończenie mniejszej
wartości. Przez ten akt twórczy zaparł się samego siebie, tak
jak Chrystus nam nakazuje, abyśmy się siebie zaparli. Bóg
zaparł się samego siebie dla nas, aby nam umożliwić zapar­
cie się dla Niego. Ta nasza odpowiedź, która jest jakby
echem i której wolno nam odmówić, jest jedynym możli­
wym usprawiedliwieniem tego szaleństwa miłości w akcie
stwórczym.
Oczekiwanie Boga XU

Religie, które pojęły to wyrzeczenie, ten dobrowolny dy­


stans, dobrowolne usunięcie się Boga, jego pozorną nie­
obecność i utajoną obecność tu na ziemi, te religie są praw­
dziwe, są tłumaczeniem na inny język wielkiej Nowiny. Re­
ligie, które przedstawiają bóstwo jako rozkazujące wszę­
dzie tam, gdzie sięga jego władza, są fałszywe. Nawet gdy
są monoteistyczne, są bałwochwalcze.
Ten, kto przez nieszczęście spadł do stanu rzeczy martwej
i biernej, a dzięki szlachetności innych powraca, przynaf-
mniej na pewien czas, do stanu ludzkiego, ten, jeśli umie
przyjmować i odczuwać prawdziwą treść tej szlachetności,
otrzymuje w tym momencie duszę zrodzoną wyłącznie z mi­
łości. Z góry otrzymuje życie z wody i z ducha. (Słowo uży­
wane w Ewangelii, anothen, znaczy częściej „z góry” niż
„na nowo”.) Odnosić się z miłością do bliźniego, znajdują­
cego się w nieszczęściu, to tak jak gdyby udzielić mu chrztu.
Ten, kto spełnia czyn szlachetny, nie mógłby tak postą­
pić, gdyby nie przeniósł się myślą w tego drugiego czło­
wieka. On też w tej chwili jest złożony tylko z wody i z du­
cha.
Szlachetność i współczucie są nierozłączne i mają swój
wzór w Bogu, w akcie stworzenia i w Męce.
Chrystus nas poucza, że nadprzyrodzona miłość bliźniego
polega na wymianie współczucia i wdzięczności, przebiega
ona jak błyskawica między dwiema istotami, z których
jedna posiada osobowość ludzką, a druga jest jej pozba­
wiona. Jedna z nich jest tylko strzępem nagiego ciała nad
brzegiem rowu, strzępem nieruchomym i krwawiącym, bez
imienia, o którym nikt nic nie wie. Ci, którzy przechodzą
obok tej rzeczy, zaledwie ją spostrzegają i w parę minut
później już nawet nie pamiętają, że ją widzieli. Ktoś jeden
zatrzymuje się i okazuje zainteresowanie. Czyny, które po­
tem następują, są tylko automatycznym skutkiem tej
'chwili uwagi. Jest ona twórcza, lecz gdy działa, jest aktem
wyrzeczenia. Przynajmniej wtedy, gdy jest czysta. Człowiek
przyjmuje pewne umniejszenie, skupiając się, aby wydać
z siebie energię, która nie rozszerzy jego władzy, pozwoli
tylko istnieć innej i niezależnej od niego istocie. Co więcej,
120 Simone Weil -

pragnąć istnienia tej drugiej istoty, to znaczy przenieść się


w nią mocą sympatii i wskutek tego mieć również udział
w stanie martwej materii, w której ona się znajduje.
Spełnienie tego jest w tym samym stopniu przeciwne na­
turze u człowieka, który nie znał nieszczęścia i nie zdaje
sobie sprawy, czym ono jest, jak u człowieka, który je po­
znał lub przeczuł i poczuł do niego wstręt.
Nie jest rzeczą dziwną, że człowiek, który ma chleb, odda
z niego kawałek głodnemu. Zdumiewające jest, że może on
to uczynić w inny sposób, niż dokonuje się kupna jakiejś
'rzeczy. Jałmużna, gdy nie wynika ze źródeł nadprzyrodzo­
nych, jest podobna do transakcji handlowej. Za nią kupuje
się nieszczęśliwego.
Czegokolwiek by człowiek pragnął w zbrodni, jak i w naj­
wyższej cnocie, wśród drobnych trosk, jak i wśród wielkich
planów, zawsze treścią jego' woli jest przede wszystkim to,
aby chcieć w sposób wolny. Pragnąć, aby ta zdolność swo­
bodnego wyboru istniała u drugiego człowieka, który był
jej pozbawiony przez nieszczęście, to przenieść się w niego,
przystać samemu na nieszczęście, czyli na zniszczenie sa­
mego siebie. Wyrzekając się siebie, człowiek staję się zdol­
ny, po Bogu, do uznania — przez twórczą afirmację —
drugiego człowieka. Dając- siebie jako okup' za bliźniego,
spełnia akt odkupienia.
Sympatia słabszego do silniejszego jest czymś naturalnym,
gdyż słabszy, przenosząc się w tego, który ma nad nim prze­
wagę, zyskuje wyimaginowaną siłę. Sympatia silniejszego
do słabszego, będąc odwrotnością tamtego procesu, jest
przeoiwna naturze.
Dlatego uczucie sympatii słabego względem silnego tylko
wtedy jest czyste, jeśli jedynym jego przedmiotem jest sym­
patia, jaką ten drugi mu okazuje, będąc rzeczywiście szla­
chetnym. To jest właśnie nadprzyrodzona wdzięczność, po­
legająca na tym, że jest się szczęśliwym, będąc przedmio­
tem nadprzyrodzonego współczucia. Pozostawia ono dumę
całkowicie nietkniętą. Zachowanie w nieszczęściu tej praw­
dziwej dumy jest także sprawą nadprzyrodzoną. Czysta
wdzięczność — tak jak i czyste współczucie — są w swej
O c z e k i to a n t ę Boga Ot

istocie zgodą na nieszczęści^. Nieszczęśliwy i jego dobro-»


czyńca, między którymi nierówność losu ustaliła nieskoń­
czony dystans, jednoczą się w tej zgodzie. Istnieje między
nimi przyjaźń w sensie pitagorejskim, cudowna harmońia
i równość.
Równocześnie jeden i drugi są całą duszą przeświadczeni
o tym, że lepiej jest nie wszędzie rozkazywać, choć ma się
po temu władzę. Ta myśl, jeśli wypełnia całą duszę i rzą­
dzi wyobraźnią, która jest źródłem czynów, stanowi praw­
dziwą wiarę. Odnosi ona bowiem dobro poza ten świat,
tam gdzie są wszystkie źródła potęgi, i uznaje, że jest ono
wzorem tego tajemniczego punktu, który tkwi w centrum
osoby ludzkiej i jest podstawą wyrzeczenia.
Nawet w sztuce lub wiedzy produkcja drugorzędna, błys­
kotliwa lub przeciętna, jest powiększaniem siebie, gdy tym­
czasem produkcja najwyższej klasy, twórczość, jest wyrze­
czeniem się siebie. Nie rozróżnia się tego, gdyż sława czę­
sto miesza ze sobą i pokrywa swym blaskiem w równej
mierze twory pierwszej jakości, jak i te najbardziej błysko­
tliwe, lecz drugorzędne, dając nawet często pierwszeństwo
tym ostatnim.
Miłość bliźniego, wypływając z twórczego skupienia, jest
analogiczna do geniuszu.
Skupienie twórcze polega na tym, by rzeczywiście skon­
centrować uwagę na tym, co istnieje. W bezimiennym ciele
porzuconym na skraju drogi, ludzkość nie istnieje. Sama­
rytanin, który zatrzymuje się i dostrzega je, zwraca jednak
uwagę na tę nieobecną ludzkość, a czyny, które po tym na­
stępują, świadczą, że była to rzeczywista, skupiona uwaga.
Wiara, mówi święty Paweł, jest widzeniem rzeczy niewi­
dzialnych. W tej chwili uwagi wiara jest obecna tak samo
jak miłość.
Tak samo człowiek, który jest całkowicie na łasce innych,
jak gdyby nie istnieje. Nie istnieje niewolnik ani w oczach
pana, ani w swoich własnych. W Ameryce czarni niewol­
nicy, gdy który z nich przypadkowo zranił się w nogę lub
w rękę, mówili: „To nic, to noga pana, to ręka pana.” Ten,
kto jest w zupełności pozbawiony jakichkolwiek dóbr,
lii . Simone Weil

w których krystalizuje się szacunek społeczny, jak gdyby


nie istnieje. Jedna z ludowych piosenek hiszpańskich w y­
raża to w zadziwiająco prawdziwych słowach: „Jeśli ktoś .
chce się stać niewidzialnym, to najpewniejszy na to sposób
stać się biednym” . Ale miłość widzi rzeczy niewidzialne.
Bóg pomyślał to, co nie istniąło, i przez sam fakt tej
myśli powołał do bytu. W każdej chwili istniejemy tylko
dzięki temu, że Bóg godzi się — choć naprawdę nie istnie­
liśmy — podtrzymać w swej myśli nasze istnienie. Przynaj­
mniej w ten sposób po ludzku, więc, co za tym idzie, fał­
szywie, wyobrażamy sobie stworzenie; mimo wszystko ten
obraz zawiera w sobie część prawdy. Tylko Bóg ma moc
myślenia realnie tego, co nie istnieje. Tylko Bóg obecny
w nas może realnie myśleć o piętnie ludzkim w nieszczę­
śliwych, patrzeć na nich w inny sposób niż patrzy się na
przedmioty, słuchać ich głosu tak, jak słucha się prawdzi­
wej mowy. I oni wtedy spostrzegają, że mają głos. Inaczej
nie mieliby okazji, by zdać sobie z tego sprawę.
Jak trudno jest naprawdę wysłuchać nieszczęśliwego, tak
samo jemu trudno jest pogodzić się ze świadomością, że
wysłuchuje się go tylko przez współczucie.
Miłość bliźniego jest miłością, która zstępuje od Boga
ku człowiekowi. Poprzedza ona miłość wstępującą od czło­
wieka ku Bogu. Bóg pragnie jak najspieszniej zejść ku nie­
szczęśliwemu. Gdy tylko jakaś dusza jest gotowa dać przy­
zwolenie, to gdyby nawet była ostatnią, najbardziej nędzną,
najbardziej ułomną, Bóg do niej zstępuje, by poprzez nią
patrzeć na nieszczęśliwych i wysłuchiwać ich. Dopiero
z czasem uświadamia ona sobie tę obecność. A le nawet,
gdyby nie miała nadać jej imienia, wszędzie tam, gdzie mi­
łość nieszczęśliwych ma na celu tylko ich samych, Bóg jest
obecny. '
Tam, gdzie nieszczęśliwi są po prostu okazją do czynie­
nia dobrze, nawet jeśli z tej racji są kochani, Bóg, choćby
był wzywany, nie jest obecny. W tedy bowiem są oni w swo­
jej roli naturalnej, w roli materii, rzeczy. Są kochani bez­
osobowo, choć właściwie w ich stanie bezładu i bezimien­
ności należy im nieść miłość osobową.
Oczekiwanie Boga in

Oto dlaczego takie wyrażenia, jak kochać bliźniego w Bo­


gu, dla Boga, są wyrażeniami dwuznacznymi, które mogą
wprowadzać w błąd. Człowiek musi skupić całą swoją
uwagę, aby być w stanie przyjrzeć się tej bezładnej i gołej
odrobinie ciała leżącego obok drogi. To nie jest chwila, aby
zwracać myśl ku Bogu. Tak jak są chwile, gdy trzeba m y­
śleć o Bogu zapomniawszy o wszystkich stworzeniach bez
wyjątku, tak samo czasem, patrząc na stworzenia, nie na­
leży wyraźnie myśleć o Stwórcy. W takich chwilach obec-.
ność Boga w nas jest uwarunkowana tak wielką tajemnicą,
że powinna ona być tajemnicą nawet dla nas. Są chwile,
kiedy myślenie o Bogu oddziela nas od niego. Tak jak dzie­
wicza wstydliwość jest warunkiem prawdziwego zjednocze­
nia nowożeńców.
Jeśli miłość jest prawdziwa, to nie m y kochamy nieszczę­
śliwego, to kocha go Bóg ukryty w nas. Gdy m y jesteśmy
w nieszczęściu, to Bóg ukryty w nas kocha tych, co chcą
nam czynić dobrze. Współczucie i wdzięczność pochodzą od
Boga i gdy wymieniają się w spojrzeniu, Bóg jest obecny
w punkcie, w którym spojrzenia się spotykają. Jeśli nie­
szczęśliwego i tego, co się nad nim nachyla, łączy wzajemna
miłość, zaczyna się ona w Bogu i działa poprzez Boga, ale
nie kocha się bliźniego dla miłości Bożej. Kocha się go dla
miłości wzajemnej, a że to jest w zasadzie czymś niemożli­
wym, dlatego dokonuje się to tylko poprzez Boga.
Ten, kto zgłodniałemu biedakowi daje chleb dla miłości
Bożej, nie otrzyma podziękowania od Chrystusa. Już w sa­
mej tej myśli wziął swą zapłatę. Chrystus wynagradza tych,
którzy nie wiedzieli, komu dają jeść.
Zresztą dar jest tylko jedną z dwóch możliwych form
okazywania miłości nieszczęśliwym. Przewaga jest zawsze
możliwością czynienia dobrze lub źle. W stosunku bardzo
nierównych sił przełożony może być sprawiedliwy względem
podwładnego czyniąc mu dobrze albo w równie sprawie­
dliwy sposób zadając mu cierpienie. W pierwszym przy­
padku jest to jałmużna, w drugim kara.
Sprawiedliwa kara, tak samo jak sprawiedliwa jałmużna,
zawiera w sobie realną obecność Boga i stanowi coś w ro­
IZi Simone Weil

dzaju sakramentu. To jest też jasno wyrażone następują­


cymi słowami Ewangelii: K to z was jest bez grzechu, niech
pierw szy rzuci na nią kamieniem. Tylko Chrystus jest bez
grzechu.
Chrystus oszczędził cudzołożną kobietę. Funkcja karania
nie przystawała do życia ziemskiego, które miało zakończyć
się na krzyżu. A le też nie nakazał znieść sprawiedliwości
karzącej. Pozwolił, aby w dalszym ciągu rzucano kamie­
niami. Wszędzie tam, gdzie czyni się to sprawiedliwie, to On
rzuca pierwszy. I jak mieszka w zgłodniałym biedaku,
którego karmi sprawiedliwy, mieszka również w nieszczę­
śliwym skazańcu, którego sprawiedliwy karze. Wprawdzie
nie powiedział, lecz jest wystarczającym dowodem, że umarł
skazany przez prawo powszechnie stosowane. Jest on bo­
skim wzorem skazańców. Jak młodzi robotnicy J. O. C.
upajają się myślą, że Chrystus był jednym z nich, tak samo
i recydywiści mieliby prawo zakosztować tegoż upojenia.
Trzeba by im tylko o tym powiedzieć, tak jak mówi się to
robotnikom. W pewnym sensie Chrystus jest bliższy ska­
zańców niż męczenników.
Kamień, który zabija, i chleb, który żywi, mają tę samą
wartość, jeśli w punkcie wyjścia i u kresu jest Chrystus.
Dar życia i dar śmierci są równowartościowe.
Według tradycji hinduskiej król Rama, wcielenie drugiej
Osoby Trójcy, musiał, choć z wielkim żalem, aby uniknąć
publicznego zgorszenia, zabić człowieka z niższej kasty,
który wbrew prawu oddawał się ćwiczeniom ascezy religij­
nej. Sam do niego poszedł i zabił go uderzeniem miecza.
Wkrótce potem ukazała mu się dusza zmarłego i padłszy mu
do nóg dziękowała za wysoki stopień chwały, który osią­
gnęła dzięki zetknięciu z błogosławionym mieczem. W ten
sposób egzekucja, mimo że w pewnym sensie niesprawie­
dliwa, ale zgodna z prawem i dokonana ręką Boga, miała
wartość sakramentu.
Legalny charakter kary nie m a prawdziwego znaczenia*
jeśli nie udziela jej wartości religijnej, jeśli nie czyni jej
odpowiednikiem sakramentu. Z tego wynika, że wszystkie
funkcje związane z karaniem, od sędziego, aż do kata
'■» Oczekiwanie Boga . 1 2 5

i strażnika więziennego, powinny w pewnym sensie mieć


udział w kapłaństwie. *
Sprawiedliwość dopełnia się tak samo w karze, jak w jał­
mużnie. Polega ona na zwróceniu uwagi na nieszczęśliwefo
jako na żywą istotę, a nie jako na rzecz, na pragnieniu, aby
mógł on zachować zdolność wolnego wyboru.
Ludziom wydaje się, że pogardzają zbrodnią, w rzeczy­
wistości zaś pogardzają słabością wynikającą z nieszczęścia.
Istota, w której łączy się jedno i drugie, pozwala ludziom
oddawać się pogardzie dla nieszczęścia pod pozorem, że pó-
gardzają zbrodnią. Taka istota staje się przedmiotem naj­
większej pogardy, pogardy, która jest przeciwieństwem
pełnego uwagi zainteresowania. Wyjątek zachodzi tylko
w przypadku przestępstwa, które z jakiegokolwiek powodu
otoczone jest pewnym uznaniem, jak to często bywa w w y­
padku morderstwa w afekcie, w związku z wrażeniem prze­
lotnej siły, jaka się w nim przejawia, albo jeśli idzie o prze­
stępstwo, którego obraz nie jest dostatecznie żywy w świa­
domości tych, którzy osądzają pojęcie winy. Kradzież jest
przestępstwem najbardziej pozbawionym uznania i wzbu­
dzającym najwięcej oburzenia, ponieważ własność stanowi
przedmiot najpowszechniejszego i najsilniejszego przywią­
zania. Da się to nawet zauważyć w Kodeksie Karnym.
Nie ma nic niższego od istoty ludzkiej obarczonej praw­
dziwą lub pozorną winą i całkowicie z lanej na łaskę kilku
ludzi, którzy w paru słowach zdecydują się o jej losie, choć
nie zwracają na nią uwagi. Zresztą taki «ło w iek , od chwili
gdy wpadnie w ręce aparatu sprawiedliwości, aż do chwili
gdy się z nich wydostanie — a ci, których nazywa się re­
cydywistami, tak samo zresztą jak prostytutki, zwykle nie
wydostają się z nich aż do śmierci — nie jest nigdy przed­
miotem uwagi i zainteresowania. Wszystko jest ułożone aż

* Uw zględniając nawet religijną żarliwość S. W eil dziw ić może jej


skrajnie sakralne podejście do niektórych problem ów społecznych. Są­
dzić jednak można, że w świetle jej własnej interpretacji, np. funkcji
hierarchii i w ładzy w społeczeństwie ja k o sym bolu najw yższych w ar­
tości humanistycznych (str. 191), chodzi jej zwłaszcza o podkreślenie
ścisłego związku wym iaru spraw iedliw ości z najw yższym i wartościami
ludzkimi (przyp. tłum.). .
m Simone Well

dzaju sakramentu. To jest też jasno wyrażone następują»


cymi słowami Ewangelii: K to z was jest bez grzechu, niech
pierw szy rzuci na nią kamieniem. Tylko Chrystus jest bez
grzechu.
Chrystus oszczędził cudzołożną kobietę. Funkcja karania
nie przystawała do życia ziemskiego, które miało zakończyć
się na krzyżu. Ale też nie nakazał znieść sprawiedliwości
karzącej. Pozwolił, aby w dalszym ciągu rzucano kamie­
niami. Wszędzie tam, gdzie czyni się to sprawiedliwie, to On
rzuca pierwszy. I jak mieszka w zgłodniałym biedaku,
którego karmi sprawiedliwy, mieszka również w nieszczę­
śliwym skazańcu, którego sprawiedliwy karze. Wprawdzie
nie powiedział, lecz jest wystarczającym dowodem, że umarł
skazany przez prawo powszechnie stosowane. Jest on bo­
skim wzorem skazańców. Jak młodzi robotnicy J. O. C.
upajają się myślą, że Chrystus był jednym z nich, tak samo
i recydywiści mieliby prawo zakosztować tegoż upojenia.
Trzeba by im tylko o tym powiedzieć, tak jak mówi się to
robotnikom. W pewnym sensie Chrystus jest bliższy ska­
zańców niż męczenników.
Kamień, który zabija, i chleb, który żywi, mają tę samą
wartość, jeśli w punkcie wyjścia i u kresu jest Chrystus.
Dar życia i dar śmierci są równowartościowe.
Według tradycji hinduskiej król Rama, wcielenie drugiej
Osoby Trójcy, musiał, choć z wielkim żalem, aby uniknąć
publicznego zgorszenia, zabić człowieka z niższej kasty,
który wbrew prawu oddawał się ćwiczeniom ascezy religij­
nej. Sam do niego poszedł i zabił go uderzeniem miecza.
Wkrótce potem ukazała mu się dusza zmarłego i padłszy mu
do nóg dziękowała za wysoki stopień chwały, który osią­
gnęła dzięki zetknięciu z błogosławionym mieczem. W ten
sposób egzekucja, mimo że w pewnym sensie niesprawie-
■dliwa, ale zgodna z prawem i dokonana ręką Boga, miała
wartość sakramentu.
Legalny charakter kary nie ma prawdziwego znaczenia,
jeśli nie udziela jej wartości religijnej, jeśli nie czyni jej
odpowiednikiem sakramentu. Z tego wynika, że wszystkie
funkcje związane z karaniem, od sędziego, aż do kata
* Oczekiwanie Boga ' 125

i strażnika więziennego, powinny w pewnym sensie mieć


udział w kapłaństwie. *
Sprawiedliwość dopełnia się tak samo w karze, jak w jał­
mużnie. Polega ona na zwróceniu uwagi na nieszczęśliwego
jako na żywą istotę, a nie jako na rzecz, na pragnieniu, aby
mógł on zachować zdolność wolnego wyboru.
Ludziom wydaje się, że pogardzają zbrodnią, w rzeczy­
wistości zaś pogardzają słabością wynikającą z nieszczęścia.
Istota, w której łączy się jedno i drugie, pozwala ludziom
oddawać się pogardzie dla nieszczęścia pod pozorem, że pó-
gardzają zbrodnią. Taka istota staje się przedmiotem naj­
większej pogardy, pogardy, która jest przeciwieństwem
pełnego uwagi zainteresowania. Wyjątek zachodzi tylko
w przypadku przestępstwa, które z jakiegokolwiek powodu
otoczone jest pewnym uznaniem, jak to często bywa w wy­
padku morderstwa w afekcie, w związku z wrażeniem prze­
lotnej siły, jaka się w nim przejawia, albo jeśli idzie o prze­
stępstwo, którego obraz nie jest dostatecznie żywy w świa­
domości tych, którzy osądzają pojęcie winy. Kradzież jest
przestępstwem najbardziej pozbawionym uznania i wzbu­
dzającym najwięcej oburzenia, ponieważ własność stanowi
przedmiot najpowszechniejszego i najsilniejszego przywią­
zania. Da się to nawet zauważyć w Kodeksie Karnym.
Nie ma nic niższego od istoty ludzkiej obarczonej praw­
dziwą lub pozorną winą i całkowicie zdanej na łaskę kilku
ludzi, którzy w paru słowach zdecydują się o jej losie, choć
nie zwracają na nią uwagi. Zresztą taki dfcłowiek, od chwili
gdy wpadnie w ręce aparatu sprawiedliwości, aż do chwili
gdy się z nich wydostanie — a ci, których nazywa się re­
cydywistami, tak samo zresztą jak prostytutki, zwykle nie
wydostają się z nich aż do śmierci — nie jest nigdy przed­
miotem uwagi i zainteresowania. Wszystko jest ułożone aż

* Uwzględniając nawet religijną żarliwość S. W eil dziw ić może je j


skrajnie sakralne podejście do niektórych problem ów społecznych. Są­
dzić jednak można, że w świetle jej własnej interpretacji, np. funkcji
hierarchii i w ładzy w społeczeństwie ja k o sym bolu najw yższych w ar­
tości humanistycznych (str. 191), chodzi jej zwłaszcza o podkreślenie
ścisłego związku wym iaru spraw iedliw ości z najw yższym i wartościami
ludzkimi (przyp. tłum.). .
US Sim o n e Weil

do najdrobniejszych szczegółów, aż do intonacji głosu, by


uczynić z niego w oczach innych i w jego własnych rzecz
nikczemną, zbyteczny strzęp. Brutalność i brak powagi, sło-
wh pogardy^ i żarty, sposób mówienia, sposób słuchania
i sposób niesłuchania — wszystko jest tu jednakowo sku-
teczne.
Nie ma w' tym żadnej złej woli. Jest to automatyczny
skutek profesji, której przedmiot stanowi zbrodnia obser­
wowana w postaci nieszczęścia, to znaczy w postaci uka­
zującej całą jej odrażającą nagość. Wynikiem takiego sta­
łego kontaktu musi być skażenie, które przybiera formę
pogardy. Ta pogarda odbija się w każdym oskarżonym.
Aparat karny jest jakby aparatem transmisyjnym, za po­
mocą którego w każdym oskarżonym odbija się cały brud,
jaki zawierają wszystkie ośrodki przestępstwa i nędzy. Na­
wet w samym kontakcie z aparatem karnym istnieje rodzaj
wstrętu wprost proporcjonalnego do niewinności duszy,
która w jakiejś części pozostała nieskażona. Ci, którzy są
zupełnie zepsuci, nie ponoszą z tego powodu żadnej szkody
api nad tym nie cierpią.
I nie może być inaczej, jeśli między karaniem 3 zbrodnią
nie ma czegoś, co oczyszczałoby ten brud. Tym czymś może
być tylko Bóg. Tylko nieskończona czystość nie doznaje
skażenia przez kontakt ze złem. Każda względna czystość
staje się skażeniem wskutek tego przedłużającego się kon­
taktu. Żadna zmiana kodeksu nie sprawi, by wymierzenie
kary stało się bardziej ludzkie, jeśli nie pośredniczy w nim
Chrystus.
Stopień surowości kary nie jest tu sprawą najważniejszą.
W obecnych warunkach skazany, mimo że winny i poddany
karze stosunkowo łagodnej w stosunku do jego winy, naj­
częściej może być zupełnie słusznie uważany za ofiarę
okrutnej niesprawiedliwości. Ważne jest, żeby kara była
Zgodna z prawem, to znaczy wywodziła się wprost z niego.
Żeby uznany został boski charakter prawa, nie dla tego, co
w sobie zawiera, lecz dlatego, że jest prawem. Żeby każda
organizacja sprawiedliwości miała- to na celu, by wyżsi
urzędnicy sądowi i ich pomocnicy odnosili się do oskarżo-
O czekiw an ie Boga lit'

nego z taką uwagą i szacunkiem, jakie wszyscy ludzie po­


winni okazywać tym, którzy są od nich zależni. Od oskar­
żonego zaś powinna wymagać poddania się narzuconej ka­
rze, poddania, którego doskonały wzór dał niewinnie ska­
zany Chrystus.
Kara śmierci wymierzona w ten sposób nawet z powodu
lekkiej winy byłaby mniej okropna niż dziś skazanie na
sześć miesięcy Więzienia. Nie ma nic okropniejszego od[ tak
teraz częstego widoku, gdy oskarżony, nie posiadający żad­
nego innego sposobu obrony jak tylko własne słowo, nie
umiejący jednak posługiwać się nim z powodu pochodzenia
społecznego i braku kultury, przybity winą, nieszczęściem
i strachem, bełkoce przed sędziami, którzy go nie słuchają
i przerywają mu, czyniąc ostentacyjny użytek ze swej w y­
rafinowanej wymowy.

Religia, aby — jak to czynić powinna — docierać wszę­


dzie, nie może być totalitarna, lecz powinna sama siebie
z całym rygoryzmem ograniczyć do płaszczyzny miłości nad­
przyrodzonej, która jedynie jej przystoi. Gdyby tak czyniła, :
przeniknęłaby wszędzie. Powiedziane jest w Biblii: Mądrość
przenika wszędzie dzięki sw ej doskonałej czystości.
Wskutek nieobecności Chrystusa żebractwo w najszer­
szym tego słowa znaczeniu i system karny są chyba naj­
straszniejszymi rzeczami, jakie istnieją tu na ziemi. To są
dwie rzeczy wprost piekielne — dają nawet przedsmak pie­
kła. Można do nich dołączyć jeszcze prostytucję, która jest
w stosunku do prawdziwego małżeństwa tym, czym jest 1
jałmużna i karanie bez miłości ~w stosunku do jałmużny
i karania słusznego.
Człowiek otrzymał władzę czynienia dobrze i źle nie tylko
względem ciała, ale i względem duszy bliźniego, względem
każdej duszy, w której Bóg nie jest obecny, u innych wzglę­
dem tej części duszy, w której Bóg nie mieszka. Jeśli czło­
wiek, w którym Bóg mieszka, musi wskutek potęgi zła lub
po prostu wskutek mechanizmu, który rządzi ciałem, dawać
lub karać, to to, co nosi on w sobie, przechodzi w duszę
m S i m o n e W e il

drugiego poprzez chleb lub ostrze miecza. Materia chleba


i żelazo są dziewicze, wolne od dobra i zła, jednakowo^
zdolne do przenoszenia jednego i drugiego. Ten, kogo nie­
szczęście zmusza do przyjęcia chleba lub znoszenia uderzeń,
ma duszę wystawioną nago i bezbronnie na równoczesne
działanie zła i dobra.
Jest tylko jeden sposób, aby przyjmować samo dobro.
Trzeba wiedzieć, i to nie abstrakcyjnie, lecz całą duszą, że
ludzie, którzy nie są ożywieni czystą miłością, stanowią
w porządku świata mechanizmy na kształt materii nieoży­
wionej. Wszystko zatem pochodzi wprost od Boga, albo
przez miłość człowieka, albo poprzez bezwład materii cie­
lesnej lub psychicznej, poprzez ducha lub wodę! Wszystko,
co powoduje w nas wzrost energi życiowej,^ jest jak ten
chleb, za który Chrystus dziękuje sprawiedliwym. Wszyst­
kie uderzenia, rany i okaleczenia są jakby kamieniem rzu­
conym. w nas ręką samego Chrystusa. Chleb i kamień po­
chodzą od Chrystusa i przenikając do wnętrza naszej istoty
wprowadzają tam Chrystusa. Chleb i kamień są miłością.
Powinniśmy jeść chleb i ofiarowywać się kamieniowi w ten
sposób, by jak najprędzej zagłębił się w nasze ciało. Jeśli
mamy zbroję, zdolną do osłonięcia naszej duszy przed ka­
mieniami, które rzuca Chrystus, powinniśmy ją zdjąć i od­
rzucić.

M iłość porządku świata

Miłość porządku świata, piękna świata, jest dopełnieniem


miłości bliźniego.
Pochodzi ona z tego samego wyrzeczenia, które jest obra­
zem twórczego wyrzeczenia Boga. Bóg pozwala, by wszech­
świat istniał, godząc się, że nie będzie mu rozkazywał, choć
ma potrzebną do tego władzę. Na to miejsce pozwala, aby
rządziły nim z jednej strony mechaniczna konieczność zwią­
zana z materią, włączywszy w to psychiczną materię duszy,
z drugiej strony autonomia istotna dla osób myślących.
Przez miłość bliźniego naśladujemy miłość Bożą, która
Oczekiwanie Boga 129
• ' #
stworzyła nas samych, jak i wszystkie istoty nam podobne.
Przez miłość porządku świata naśladujemy miłość Bożą,
która stworzyła ten świat, którego część stanowimy.
Człowiek nie może wyrzekać się rozkazywania materii "
i duszom, gdyż nie posiada tej władzy. Bóg jednak dał mu
wyobrażenie tej władzy, boskość wyimaginowaną, ażeby on
także mógł, mimo iż jest tylko stworzeniem, ogołocić się
ze swej boskości.
Tak jak Bóg, będąc poza wszechświatem, jest zarazem
jego ośrodkiem, tak samo każdy człowiek ma swoje uro­
jone miejsce w centrum świata. Złudzenie perspektywiczne
umieszcza go w centrum przestrzeni, podobne złudzenie fał­
szuje w nim poczucie czasu, a jeszcze inne rozmieszcza wo­
kół niego całą hierarchię wartości. To złudzenie rozciąga
się nawet na poczucie istnienia, wskutek zachodzącego
w nas wewnętrznego związku między poczuciem wartości
a poczuciem istnienia. Egzystencja wydaje nam się coraz
mniej stężona, w miarę jak jest od nas dalsza. '
Zniżamy do poziomu własnej zwodniczej imaginacji for­
mę przestrzenną tego złudzenia. Jesteśmy do tego zmuszeni,
inaczej nie moglibyśmy dostrzec ani jednego przedmiotu,
zrobić ani jednego świadomego kroku. Bóg daje nam w ten
sposób wzór działania, według którego możemy przemienić
całą naszą duszę. Już jako dzieci uczymy się obniżać i za­
wężać to złudzenie w stosunku do przestrzeni, później po­
winniśmy stosować tę samą metodę względem poczucia
czasu, wartości, bytu. Bez tego nie jesteśmy zdolni do ro­
zeznania choćby jednego przedmiotu, do zrobienia jednego
właściwego kroku pod innym aspektem niż aspekt prze­
strzeni. * .
Żyjem y w świecię nierealnym, we śnie. Zrezygnować
z naszej wyimaginowej sytuacji centralnej, i to nie tylko
aktem inteligencji, ale także w głębi duszy żyjącej wyobraź­
nią, to znaczy zbudzić się do rzeczywistości, do wieczności.
To znaczy widzieć prawdziwe światło, słuchać prawdziwej
ciszy. W tedy dokonuje się przemiana u samych podstaw
wrażliwości, od razu w formie odbierania wrażeń tak zmy­
słowych, jak psychicznych. Jest to przemiana analogiczna
ISO Simone Weil :

do tej, która się dokonuje, kiedy wie'czorem na drodze,


w miejscu, w którym zdawało nam się," że widzimy skulo­
nego człowieka, rozpoznajemy nagle drzewo albo kiedy
w dosłyszanym jak gdyby szepcie rozpoznajemy szmer liści.
Widzi się te same kolory, słyszy te same dźwięki, ale nie
w ten sam sposób.
Ogołocić się ze swej fałszywej boskości, zaprzeczyć sobie,
zrezygnować z tego, że się jest imaginacyjnym ośrodkiem
świata, uznać, że wszystkie inne punkty świata są podob­
nymi ośrodkami, a prawdziwy środek umieścić poza gra­
nicami świata — to uznać panowanie mechanicznej koniecz­
ności w materii, a wolnego wyboru wewnątrz każdej duszy.
To znaczy uznać miłość. Oblicze tej miłości zwrócone ku
' osobom myślącym — to jest miłość bliźniego; to samo obli­
cze zwrócone ku materii — to miłość porządku świata albo,
co na to samo wychodzi, umiłowanie piękna świata.
W starożytności umiłowanie piękna świata zajmowało m y­
- śli i przepełniało całe życie cudowną poezją. Tak samo było
u wszystkich ludów: w Chinach, Indiach, Grecji. Stoicyzm
grecki, który był czymś cudownym i któremu pierwotne
chrześcijaństwo, a zwłaszcza myśli świętego Jana, było nie­
skończenie bliskie, był prawie wyłącznie miłością piękna
świata. Jeśli chodzi o Izraela, to niektóre miejsca w Starym
Testamencie, w Psalmach, w Księdze Hioba, u Izajasza,
w księgach mądrości w niezrównany sposób wyrażają to
piękno.
Przykład świętego Franciszka ukazuje, jakie miejsce
w myśli chrześcijańskiej może zajmować piękno świata.
Jego poemat jest nie tylko doskonałą poezją, ale całe jego
życie było doskonałą poezją czynów. Jako przykład tej po­
ezji czynów może służyć wybór miejsc przeznaczonych do
samotnego skupienia lub wznoszenia klasztorów. Włóczę­
gostwo, ubóstwo też były u niego poezją. Ogołocił się, aby
być w bezpośrednim kontakcie z pięknem świata.
U świętego Jana od Krzyża znajdujemy również kilka
pięknych wierszy poświęconych piękności świata. Ale bio­
rąc ogólnie — oczywiście z zastrzeżeniem dotyczącym ja­
kichś skarbów nieznanych, mało znanych lub może kryją­
OczekłwanteŚoga IM

cych się wśród zagubionych dzieł średniowiecza — trzeba


stwierdzić, że piękno świata jest prawie że nieobecne w tra­
dycji chrześcijańskiej. Dziwne to i trudno pojąć, jaka jest
tego przyczyna. To straszliwa luka. Jak chrześcijaństwo
miałoby prawo twierdzić, że jest katolickie, jeśliby sam
wszechświat był w nim nieobecny?
Prawdą jest, że w Ewangelii niewiele jest m owy o pięk­
nie świata. Ale w tym tak krótkim tekście, który, jak mówi
święty Jan, daleki jest od objęcia wszystkich nauk Chry­
stusa, uczniowie uważali widocznie za zbyteczne umieszcza­
nie opisów dotyczących tych tak bardzo rozpowszechnionych
uczuć. ’
Dwa razy jednak jest o tym mowa. Raz Chrystus zaleca,
by patrzeć na lilie i ptaki i naśladować ich beztroskę i ule­
głość w stosunku do przeznaczenia. Innym razem zaleca,
by podziwiać i naśladować hojność, z jaką rozdzielany jest
deszcz i światło słoneczne.
Epoka renesansu usiłowała ponad chrześcijaństwem na­
wiązać łączność ze starożytnością, lecz wzięła od niej tylko
wtórne wytwory natchnienia: sztukę, wiedzę i ciekawość
w stosunku do rzeczy ludzkich, a zaledwie musnęła jej na­
tchnienie zasadnicze. Nie odnalazła kontaktu z pięknem
świata.
W X I i X II wieku możemy obserwować początki rene­
sansu, który stałby się prawdziwym odrodzeniem, gdyby
m ógł przynieść owoce. Szczególnie zaczął on kiełkować
w Langwedocji. Niektóre wiersze trubadurów poświęcone
wiośnie pozwalają myśleć, że w tym wypadku natchnienie
chrześcijańskie i miłość piękna świata nie były być może
rozdzielone. Zresztą duch langwedocki wycisnął swe piętno
we Włoszech i nie był obcy natchnieniom franciszkańskim.
A le czy to przez zbieg okoliczności, czy raczej przez związek
między przyczyną i skutkiem te zarodki nie przetrwały
nigdzie wojny przeciwko albigensom, chyba najwyżej jako
wątłe ślady. '
Dzisiaj można by przypuścić, że biała rasa prawie zupełnie
zątraciła wrażliwość na piękno świata i Wzięła sobie za za­
danie, aby zniknęło ono ze wszystkich kontynentów ,. na
132 S im o n e W ell

które ona niesie swoją broń, swój handel, swoją religię.


Tak jak Chrystus mówił do faryzeuszów: Biada wam... że
zamykacie Królestwo Niebieskie przed ludźmi, bo sami nie
wchodzicie ani wchodzącym wnijść nie dozwalacie.
A jednak w naszej epoce, w krajach należących do białej
rasy, piękno świata jest prawie że jedyną drogą, którą
można by pozwolić przeniknąć Bogu. Dwie pozostałe drogi
są od nas jeszcze o wiele bardziej odległe. Miłość i praw­
dziwe poszanowanie praktyk religijnych są rzadkie nawet
u tych, którzy w nich pilnie uczestniczą, u innych prawię że
nie istnieją. Większość nie pojmuje nawet ich możliwości.
W tym, co dotyczy nadprzyrodzonej użyteczności nieszczę­
ścia, odczuwanie współczucia i wdzięczności stało się dziś
nie tylko rzadkie, ale niemal powszechnie niezrozumiałe.
Nawet ich pojęcie zaginęło niemal, a znaczenie słów spo-
spolitowało się.
Jednak poczucie piękna, mimo że okaleczone, zniekształ­
cone i zbrukane, nie da się z ludzkiego serca usunąć i po­
zostaje w nim jako potężna siła. Jest obecne we wszystkich
zajęciach życia świeckiego, a gdyby uczynić je autentycznym
i czystym, przeniosłoby całokształt, tego życia do stóp Boga.
Dzięki niemu byłoby możliwe całkowite wcielenie wiary.
Zresztą biorąc ogólnie, droga przez piękno świata jest
drogą najbardziej powszechną, naturalną i najłatwiejszą.
Bóg śpieszy do każdej duszy, która Mu się otwiera, by
poprzez nią kochać i służyć nieszczęśliwym, tak samo śpie­
szy, by poprzez nią kochać i podziwiać piękno tego, co sam
stworzył.
Bywa jednak i odwrotnie. Naturalna skłonność duszy,
aby kochać piękno, jest najczęstszą zasadzką, którą Bóg po­
sługuje się, aby otworzyć ją na natchnienie z góry.
W taką właśnie zasadzkę wpadła Kora. Zapach narcyza
sprawił, ze uśmiechało się do niej całe niebo w górze i cała
ziemia, i cały obszar falującego morza. Zaledwie biedna
dziewczyna wyciągnęła rękę, wpadła w pułapkę. W ręce
Boga żywego. G dy z nich wyszła, nie była już dziewicą, była
oblubienicą Boga: Zjadła ziarno granatu, które związało
ją na zawsze.
Oczekiwanie Boga iS&

Piękno świata jest otworem labiryntu. Nieostrożny jest


ten, kto wszedłszy tam robi parę kroków i po pewnym cza­
sie nie jest już w stanie znaleźć wyjścia. Wyczerpany, bez
jedzenia i picia, w ciemnościach, oddzielony od bliskich, od
wszystkiego, co kocha, od wszystkiego, co mu jest znane,
idzie, nic nie wiedząc, bez nadziei, niezdolny nawet do tego,
by zdać sobie sprawę, czy posuwa się naprawdę, czy też
tylko kręci się w miejscu. A le to nieszczęście jest niczym
w porównaniu z niebezpieczeństwem, które mu grozi. Bo
jeśli tylko nie straci odwagi, jeśli nie przestanie iść, może
mieć pewność, że wreszcie dojdzie do środka labiryntu,
i tam Bóg czeka, by go pochłonąć. Później wyjdzie stamtąd,
ale zmieniony, już jako ktoś inny, wchłonięty i strawiony
przez Boga. Będzie potem trzymał się blisko wejścia do la­
biryntu, by wciągać weń delikatnie tych, co się zbliżają.
Piękno świata nie jest cechą materii samej w sobie, to
jest stosunek świata do naszej wrażliwości, wrażliwości
związanej ze strukturą naszego ciała i naszej duszy. Mikro-
megas Voltera, myślące żyjątko, miało nie mieć żadnego
dostępu do tego piękna, którym m y karmimy się we wszech-
świecie. Gdyby takie stworzenia istniały, trzeba wierzyć, że
świat dla nich byłby także piękny, ale byłaby to inna pięk­
ność. W każdym razie trzeba wierzyć, że wszechświat jest
piękny na wszystkich szczeblach rozwoju, a biorąc bardziej
ogólnie, że posiada pełnię piękna w odniesieniu do budowy
cielesnej i duchowej każdej z istot żyjących, istniejących
naprawdę, i wszystkich tych, które mogłyby istnieć. Ta
zgodność nieskończonej liczby piękności doskonałych sta­
nowi nawet transcendentne piętno właściwe pięknu świata..
Niemniej to, co my odczuwamy z tej piękności, zostało prze­
znaczone dla naszej ludzkiej wrażliwości. *>
Piękno świata jest współdziałaniem Mądrości Bożej ze
stworzeniem. Wiersz orficzny m ówi: Zeus stw orzył w szyst­
kie rzeczy, a Bachus dal im wykończenie. T ym wykończe­
niem jest stworzenie piękna. Bóg stworzył wszechświat,
a jego Syn, nasz brat pierworodny, stworzył dla nas jego
piękno. Pięknem świata jest uśmiech Chrystusa skierowany
do nas poprzez materię. Jest on naprawdę obecny w tej p o -
132 S im o n e W eil

które ona niesie swoją broń, swój handel, swoją religię.


Tak jak Chrystus mówił do faryzeuszów: Biada wam... że
zamykacie Królestwo Niebieskie przed ludźmi, bo sami nie
wchodzicie ani wchodzącym wnijść nie dozwalacie.
A jednak w naszej epoce, w krajach należących do białej
rasy, piękno świata jest prawie że jedyną drogą, którą
można by pozwolić przeniknąć Bogu. Dwie pozostałe drogi
są od nas jeszcze o wiele bardziej odległe. Miłość i praw­
dziwe poszanowanie praktyk religijnych są rzadkie nawet
u tych, którzy w nich pilnie uczestniczą, u innych prawie że
nie istnieją. Większość nie pojmuje nawet ich możliwości.
W tym, co dotyczy nadprzyrodzonej użyteczności nieszczę­
ścia, odczuwanie współczucia i wdzięczności stało się dziś
nie tylko rzadkie, ale niemal powszechnie niezrozumiałe.
Nawet ich pojęcie zaginęło niemal, a znaczenie słów spo-
spolitowało się.
Jednak poczucie piękna, mimo że okaleczone, zniekształ­
cone i zbrukane, nie da się z ludzkiego serca usunąć i po­
zostaje w nim jako potężna siła. Jest obecne we wszystkich
zajęciach życia świeckiego, a gdyby uczynić je autentycznym
i czystym, przeniosłoby całokształt tego życia do stóp Boga.
Dzięki niemu byłoby możliwe całkowite wcielenie wiary.
Zresztą biorąc ogólnie, droga przez piękno świata jest
drogą najbardziej powszechną, naturalną i najłatwiejszą.
Bóg śpieszy do każdej duszy, która Mu się otwiera, by
poprzez nią kochać i służyć nieszczęśliwym, tak samo śpie­
szy, by poprzez nią kochać i podziwiać piękno tego, co sam
stworzył.
Bywa jednak i odwrotnie. Naturalna skłonność duszy,
aby kochać piękno, jest najczęstszą zasadzką, którą Bóg po­
sługuje się, aby otworzyć ją na natchnienie z góry.
W taką właśnie zasadzkę wpadła Kora. Zapach narcyza
sprawił, że uśmiechało się do niej całe niebo w górze i cała
ziemia, i cały obszar falującego morza. Zaledwie biedna
dziewczyna wyciągnęła rękę, wpadła w pułapkę. W ręce
Boga żywego. Gdy z nich wyszła, nie była już dziewicą, była
oblubienicą Boga: Zjadła ziarno granatu, które związało
ją na zawsze.
Oczekiwanie Boga m

Piękno świata jest otworem labiryntu. Nieostrożny jest


ten, kto wszedłszy tam robi parę kroków i po pewnym cza­
sie nie jest już w stanie znaleźć wyjścia. Wyczerpany, bez
jedzenia i picia, w ciemnościach, oddzielony od bliskich, od
wszystkiego, co kocha, od wszystkiego, co mu jest znane,
idzie, nic nie wiedząc, bez nadziei, niezdolny nawet do tego,
by zdać sobie sprawę, czy posuwa się naprawdę, czy też
tylko kręci się w miejscu. Ale to nieszczęście jest niczym
w porównaniu z niebezpieczeństwem, które mu grozi. Bo
jeśli tylko nie straci odwagi, jeśli nie przestanie iść, może
mieć pewność, że wreszcie dojdzie do środka labiryntu,
i tam Bóg czeka, by go pochłonąć. Później wyjdzie stamtąd,
ale zmieniony, już jako ktoś inny, wchłonięty i strawiony
przez Boga. Będzie potem trzymał się blisko wejścia do la­
biryntu, by wciągać weń delikatnie tych, co się zbliżają.
Piękno świata nie jest cechą materii samej w sobie, to
jest stosunek świata do naszej wrażliwości, wrażliwości
związanej ze strukturą naszego ciała i naszej duszy. Mikro-
megas Voltera, myślące żyjątko, miało nie mieć żadnego
dostępu do tego piękna, którym m y karmimy się we wszech-
świecie. Gdyby takie stworzenia istniały, trzeba wierzyć, że-
świat dla nich byłby także piękny, ale byłaby to inna pięk­
ność. W każdym razie trzeba wierzyć, że wszechświat jest
piękny na wszystkich szczeblach rozwoju, a biorąc bardziej
ogólnie, że posiada pełnię piękna w odniesieniu do budowy
cielesnej i duchowej każdej z istot żyjących, istniejących
naprawdę, i wszystkich tych, które mogłyby istnieć. Ta
zgodność nieskończonej liczby piękności doskonałych sta­
nowi nawet transcendentne piętno właściwe pięknu świata.
Niemniej to, co my odczuwamy z tej piękności, zostało prze­
znaczone dla naszej ludzkiej wrażliwości. »
Piękno świata jest współdziałaniem Mądroąei Bożej ze
stworzeniem. Wiersz orficzny m ówi: Zeus stw orzył w szyst­
kie rzeczy, a Bachus dał im wykończenie. T ym wykończe­
niem jest stworzenie piękna. Bóg stworzył wszechświat,
a jego Syn, nasz brat pierworodny, stworzył dla nas jego1
piękno. Pięknem świata jest uśmiech Chrystusa skierowany
do nas poprzez materię. Jest on naprawdę obecny w tej po­
134 S i m o n e Vf e i l

wszechnej piękności. Miłość tego piękna pochodzi od Boga,


który zstąpił do naszej duszy i równocześnie wznosi się do
Boga obecnego we wszechświecie. To jest także jak gdyby
sakrament.
W ten sposób istnieje tylko piękno powszechne. Ale poza
Bogiem, tylko cały wszechświat może być nazwany pięk­
nem w pełnym i właściwym tego słowa znaczeniu. Wszystko,
co znajduje się we wszechświecie i co jest od niego mniej­
sze, można nazywać pięknym jedynie rozciągając to słowo
poza jego ścisłe znaczenie, na rzeczy, które pośrednio mają
udział w pięknie, które są jego naśladownictwem.
Wszystkie te wtórne piękności mają nieskończoną war­
tość, wprowadzając do piękności powszechnej. Ale jeśli za­
trzymać się na nich, stają się jakby zasłoną. W tedy są szko­
dliwe. Wszystkie z nich w mniejszym lub większym stopniu
zawierają w sobie tę pokusę. /
Istnieje też wiele czynników urzeczenia, całkowicie ob­
cych pięknu, lecz z powodu których, przez brak rozeznania,
nazywa się pięknymi rzeczy, w których urok taki tkwi. Bo
przyciągają one miłość podstępem, ą to, co się miłuje, uważa
się za piękne. Wszyscy ludzie, nawet najwięksi nieucy, na­
wet najgorsi, wiedzą, że tylko piękno ma prawo do naszej
miłości. Najprawdziwiej wielcy również o tym wiedzą. Ża­
den człowiek nie jest poniżej ani powyżej piękna. Słowa
wyrażające piękno same przychodzą na usta, kiedy pra­
gniem y sławić to, co kochamy. Tylko nie wszyscy umieją
równie dobrze rozpoznać to piękno.
Piękno jest tu na ziemi jedynym celem samym w sobie.
Jak znakomicie powiedział Kant, jest to cel, który nie za­
wiera w sobie innych celów. W rzeczy pięknej nie ma innego
dobra poza nią samą, poza całokształtem, w jakim się nam
ukazuje. Idziemy ku niej nie wiedząc nawet, czego od niej
żądać.
Nie pragniemy niczego innego, cieszymy się tym posiada­
niem , a jednak pragniemy jeszcze, zupełnie nie wiedząc
czego. Chcielibyśmy wyjść poza piękno, ale ono jest tylko
powierzchnią. Jest jak zwierciadło, które odsyła nam nasze
własne pragnienie dobra. Jest sfinksem, zagadką, tajemnicą
Oczekiwanie Boga OS

boleśnie drażniącą. Chcielibyśmy karmić się nim, ale ono


jest tylko przedmiotem spojrzenia, ukazuje nam się tylko
w pewnej odległości. Wielkim bólem życia ludzkiego jest
to, że patrzenie i spożywanie, to dwie zupełnie różne czyn­
ności. Tylko po drugiej stronie nieba, w krainie, gdzie mie­
szka Bóg, są one tym samym. Nawet dzieci o dczu lają już
ten ból, gdy długo przyglądają się ciastku i zaczynają pra­
wie żałować, że ma być zjedzone, a zarazem nie mogą się
od tego powstrzymać. Wszelkie zapomnienia, wszystkie
winy i zbrodnie są prawie zawsze albo nawet zawsze w isto­
cie swej pokusą spożycia piękna, spożycia tego, na ćo po­
winno się tylko patrzeć. Ewa dała początek. Skoro ona zgu­
biła ludzkość, spożywając owoc, może postawa odwrotna,
patrzenie na oWoc bez spożywania go, jest tym, co zbawia.
Dwóch skrzydlatych towarzyszy — mówi się w Upaniszad —
dwa ptaki, siedzą na gałęzi drzewa. Jeden zjada owoce,
drugi na nie patrzy. Te dwa ptaki to dwie części naszej
duszy.
Ponieważ piękno nie posiada celu i końca, dlatego sta­
nowi tu na ziemi jedyną nieskończoność. Bo tu nie ma
w ogóle celów i końców. Wszystkie te rzeczy, które uwa­
żamy za ostateczne, są tylko środkami. To jest prawda oczy­
wista. Pieniądze są środkiem do kupowania, władza środ­
kiem do rozkazywania. Tak jest, mniej lub więcej widocz­
nie, ze wszystkimi tak zwanymi dobrami.
Tylko piękno nie jest środkiem do niczego innego. Ono
jest dobre jest samo w sobie, choć m y nie znajdujemy
w nim żadnego dobra. Jest raczej obietnicą aniżeli dobrem.
Ale daje nam tylko siebie, nie daje nigdy nic innego.
Niemniej, ponieważ jest jedynym celem i końcem, obecne
jest w e wszystkich ludzkich dążeniach. Mimo iż ścigamy
w nich tylko środki, gdyż wszystko, co istnieje tu na ziemi,
jest tylko środkiem, piękno udziela im blasku skończoności.
Inaczej nie byłoby pożądania, co za tym idzie, wytrzymało­
ści w dążeniu.
Dla skąpca W rodzaju Harpagona całe piękno świata zam­
knięte jest w złocie. I rzeczywiście złoto, materia czysta
i lśniąca, ma w sobie coś z piękna. Można przypuszczać, że
ISS Simone Weil'

zniknięcie złota jako monety sprawiło, że zaniknął też ten


rodzaj skąpstwa. Dzisiaj ci, którzy gromadzą nie wydając,
szukają władzy.
Większość tych, którzy szukają bogactwa, łączy z tym
myśl o zbytku. Zbytek jest pełnią bogactwa. I zbytek jest
dla pewnego rodzaju ludzi wcieleniem piękna. Tworzy on
otoczenie, w którym jedynie mogą odczuwać niejasno, że
wszechświat jest piękny. Tak samo jak św. Franciszek,
żeby odczuć piękno wszechświata, musiał stać się włó­
częgą i żebrakiem. Jeden i drugi środek byłby zarówno
słuszny, gdyby w jednym i drugim wypadku piękno
świata było odczuwane w sposób tak samo bezpośredni,
czysty i pełny. Na szczęście jednak Bóg zechciał, by tak
nie było. Ubóstwo jest przywilejem. Jest to opatrzno­
ściowe zrządzenie, bez którego piękno świata łatwo mo­
głoby stanąć w sprzeczności z miłością bliźniego. Niemniej
wstręt, jaki czujemy w stosunku do ubóstwa — a każcie
umniejszenie bogactwa albo niebogacenie się może być od­
czute jako ubóstwo — jest w istocie wstrętem w stosunku
do brzydoty. Dusza, której okoliczności nie pozwalają od­
czuwać piękna świata nawet w sposób niejasny, nawet po­
przez kłamstwo, jest przeniknięta aż do samej głębi rodza­
jem wstrętu.
Miłość władzy wywodzi się z chęci zaprowadzenia wokół
siebie ładu wśród ludzi i rzeczy, na wielką lub małą skalę,
i ład ten . pożądany jest przez wzgląd na uczucie piękna.
W tym przypadku, jak i w przypadku zbytku, chodzi o to,
żeby pewne ograniczone środowisko, które chciałoby się
stale rozszerzać, urządzić w sposób sprawiający wrażenie
powszechnego ładu. Niezadowolenie, chęć rozrostu, ma wła­
śnie jako przyczynę pragnienie kontaktu z powszechnym
pięknem, gdy tymczasem środowisko, które organizujemy,
nie jest Universum. Nie jest nim i go zakrywa. Wszechświat
dookoła nas jest jak gdyby dekoracją teatralną.
Valéry w poemacie „Sćmiramis” świetnie pozwala odczuć
związek między tyranią a umiłowaniem piękna. Ludwik X IV
poza prowadzeniem wojny, będącym narzędziem wzrostu
Władzy, interesował się tylko urządzaniem przyjęć i archi­
O c z e k iw a n ie Boga 137

tekturą. Zresztą i sama wojna, zwłaszcza taka, jaka była


kiedyś, w żywy i przejmujący sposób pobudzała wrażliwość
na piękno.
Sztuka jest dążeniem do przeniesienia w pewną ilość ma­
terii kształtowanej przez człowieka — obrazu nieskończo­
nego piękna całego wszechświata. Jeśli próba jest udana,
to owa część materii nie powinna zakrywać wszechświata,
ale przeciwnie, objawiać wokół jego rzeczywistość.
Dzieła sztuki, które nie są prawdziwym i czystym od­
biciem piękna świata, jakimś bezpośrednim otwarciem na
nie, nie są też ściśle mówiąc piękne, nie są dziełami najwyż­
szej rangi. Ich autorzy mogą mieć dużo talentu, lecz nie
mają autentycznego geniuszu. Dotyczy to wielu dzieł sztuki
pośród najsławniejszych i najbardziej chwalonych. Każdy
prawdziwy artysta musiał mieć rzeczywisty, prosty, bezpo­
średni kontakt z pięknem świata, ów kontakt, który jest
jakby sakramentem. To Bóg był natchnieniem każdego
dzieła sztuki najwyższej próby, choćby o jak najbardziej
świeckim temacie. Za to wśród tych innych, dla których nie
był on natchnieniem, blask piękna, który pokrywa niektóre
z nich, mógłby równie dobrze być blaskiem diabelskim.
Przedmiotem wiedzy jest badanie i teoretyczna rekon­
strukcja ładu świata; ładu świata i jego stosunku do umy­
słowej, psychicznej i fizycznej struktury człowieka. W prze­
ciwieństwie do naiwnych złudzeń niektórych uczonych, ani
użycie teleskopów i mikroskopów czy też najdziwniejszych
formuł algebraicznych, ani nawet lekceważenie zasady nie-
sprzeczności, nie pozwalają wyjść z granic tej struktury.
Zresztą nie byłoby to pożądane. Przedmiotem wiedzy jest
obecność we wszechświecie Mądrości, której jesteśmy
braćmi — obecność Chrystusa poprzez materię, z której
świat jest utworzony.
M y sami odtwarzamy obraz ładu świata, wychodząc od
ograniczonych, obliczalnych i ściśle określonych danych.
Między tymi abstrakcyjnymi, i przez to nadającymi się do
posługiwania się pojęciami, sami dostrzegamy wzajemne sto­
sunki i ujmujemy je w formę związków. W ten sposób
w obrazie, którego istnienie zależne jest od aktu naszej
I«f Simone We i i

uwagi, możemy kontemplować i podziwiać konieczność,


która jest samą treścią wszechświata, ale jako taka objawia
nam się tylko w nagłych przebłyskach.
Nie ma kontemplacji bez miłości. Przyglądając się obra­
zowi ładu świata, nawiązujemy pewien kontakt z jego
pięknością. Piękno świata jest ładem świata, który się ko­
cha.
Praca fizyczna stanowi specyficzny kontakt z pięknem
świata, a nawet w najlepszych chwilach kontakt o takiej
pełni, jaką trudno by było znaleźć w czym innym. Artysta,
uczony, myśliciel, mistyk, powinni rzeczywiście podziwiać
Wszechświat, przebić tę powłokę nierealności, która go za­
słania i czyni z niego prawie dla wszystkich ludzi i prawie
we wszystkich chwilach ich życia tylko sen czy dekorację
teatralną. Powinni — ale w większości przypadków nie mogą.
Ten, kto ma członki złamane wysiłkiem dnia pracy, to zna­
czy dnia, w ciągu którego był poddany materii, nosi w swym
ciele, niby cierń, realność wszechświata. Cała trudność po­
lega dla niego na tym, by na nią patrzeć i by ją kochać.
Jeśli zdoła to osiągnąć, kocha rzeczywistość.
To jest olbrzymi przywilej, który Bóg zachował dla swych
biednych. Ale oni prawie nigdy o tym nie wiedzą. Nikt im
tego nie mówi. Nadmiar znużenia, dokuczliwe troski pie­
niężne, brak prawdziwej kultury, nie pozwalają im tego za­
uważyć. Wystarczyłyby niewielkie zmiany w ich sytuacji,
żeby otworzyć im dostęp do skarbca. Rozdzierająca jest
świadomość, jak łatwo byłoby w wielu wypadkach otwo­
rzyć skarbiec swym bliźnim i jak mijają wieki, a nikt się
6 to nie troszczy.
W epoce cywilizacji ludowej, której szczątki przechowu­
jemy obecnie pod nazwą folkloru jako okazy muzealne, lud
miał niewątpliwie dostęp do tego skarbca. Także mitologia,
będąca bliską krewną folkloru, świadczy o tym, jeśli odczy­
tać jej poezję.
Miłość cielesna we wszystkich swych postaciach, od naj­
wyższej, prawdziwego małżeństwa czy miłości platonicznej,
aż do najniższej, aż do rozpusty, ma jako przedmiot piękno
świata. Miłość, która odnosi się do widoku nieba, równin,
O cz ek iw a ń i e Boga ' 13ł

morza, gór, do ciszy natury, podkreślonej przez tysiąc szme­


rów, do podmuchów wiatru, do żaru słońca, ta miłość, którą
każdy człowiek przynajmniej przez chwilę przeczuwa, jest
miłością niepełną, bolesną, gdyż odnosi się do rzeczy, .które
nie są w stanie na nią odpowiedzieć, odnosi się do materii.
Ludzie pragną przenieść tęże miłość^na istotę sobie podobną,
zdolną na nią odpowiedzieć, powiedzieć „tak” , oddać się.
Poczucie piękna związane z'wyglądem istoty ludzkiej spra­
wia, że czasem to przeniesienie staje się możliwe, przynaj­
mniej w sposób złudny. Ale prawdziwym celem pożądania
jest piękno świata, piękno powszechne.
Ten rodzaj przeniesienia miłości wyraża cała literatura
miłosna od najdawniejszych, najbardziej wytartych metafor
i porównań poezji aż po subtelne analizy Prousta.
Pragnienie, aby w drugim człowieku kochać piękno
świata, jest w istocie swej pragnieniem wcielenia. Tylko
przez pomyłkę uważa s^g je za coś innego. Tylko wcielenie
może zaspokoić to pragnienie. Toteż błędnie zarzuca się cza­
sem mistykom używanie języka zakochanych. To oni są jego
prawowitymi właścicielami. Inni mają prawo tylko go zapo­
życzać.
Jeśli miłość cielesna, niezależnie od jej poziomu, tak czy
owak dąży ku pięknu — a wyjątki są być może tylko po­
zorne — pochodzi to stąd, że dla wyobraźni piękno zawarte
w istocie ludzkiej czyni ją rodzajem odpowiednika ładu
świata.
To dlatego grzechy w tej dziedzinie są ciężkie. Obrażają
one Boga już dlatego samego, że dusza nieświadomie jest
w trakcie szukania Go. Zresztą wszystkie one sprowadzają
się do tego, że chce się w mniejszym lub większym stopniu
obyć bez przyzwolenia. Lecz obyć się w zupełności bez
niego jest najohydniejszym ze Wszystkich ludzkich występ­
ków. Cóż jest okropniejszego niż brak poszanowania woli
istoty, w której, choć może nieświadomie, szukamy obrazu
Boga.
Jest także występkiem, choć już mniej ciężkim, zadowa­
lania się przyzwoleniem pochodzącym z niskich lub po­
wierzchownych pobudek. Niezależnie od tego, czy związek
140 Si ui OBe W e il
cielesny zaistniał, czy nie, wymiana miłości jest bezprawna,
jeśli z jednej i z drugiej strony przyzwolenie nie pochodzi
z samego wnętrza duszy, w którym „täk” może być tylko
czymś wieczystym. Zobowiązanie małżeńskie, choć dzisiaj
często patrzy się na nie, jak na zwykłą społeczną umowę,
tkwi w samej naturze umyśli ludzkiej dzięki związkowi mię­
dzy miłością cielesną i pięknością. Wszystko, co ma jakiś
związek z pięknością, powinnd być wyjęte spod działania
czasu. Piękno jest wiecznością tu na ziemi.
Nic dziwnego, że człowiek w chwili pokusy ma tak czę­
sto poczucie absolutu, czegoś, co go nieskończenie przewyż­
sza, czemu nie można się oprzeć. Absolut jest tu rzeczywi­
ście obecny. Ale popełnia się omyłkę przypuszczając, że
tkwi on w przyjemności.
Pomyłka jest rezultatem przestawienia wyobraźni, która
jest podstawowym mechanizmem myśli ludzkiej. Niewol­
nik, o którym mówi Hiob i który jjpaierając przestanie sły­
szeć głos swego pana, przypuszcza, że ten głos sprawia mu
cierpienie. I to jest prawda. Ten głos każe mu aż nadto
cierpieć. Mimo to jest w błędzie. Głos sam w sobie nie może.
zadawać bólu. Gdyby nie to, że jest on niewolnikiem, nie
sprawiałby mu żadnej przykrości. Ale ponieważ jest nie­
wolnikiem, ból i brutalność uderzeń bata przenika poprzez
słuch razem z głosem aż do wnętrza jego duszy. Nie jest
w stanie przeciwstawić się temu. Nieszczęście zaciągnęło ten
węzeł.
Tak samo człowiek, który sądzi, że jest owładnięty przez
przyjemność, w rzeczywistości jest owładnięty przez abso­
lut, który w niej umieścił. Ten absolut ma się do przyjem­
ności tak, jak uderzenia bata do głosu pana. Ale ten zwią­
zek nie jest w tym wypadku wynikiem nieszczęścia, jest
wynikiem ukrytego występku, bałwochwalstwa. Święty Pa­
weł ukazał pokrewieństwo istniejące między występkiem
a bałwochwalstwem.
Ten, kto w przyjemności umieścił abęolut, musi zostać
przezeń owładnięty. Człowiek 'nie może walczyć z absolu­
tem. Ten, kto umiał umieścić absolut poza przyjemnością,
posiadł cnotę wstrzemięźliwości.
O czek iw a n ie Boga 141

Różne rodzaje występków, używanie narkotyków w do­


słownym lub przenośnym sensie tego słowa — to wszystko
poszukiwanie stanu, w którym byłoby odczuwalne piękno
świata. Pomyłka polega właściwie na szukaniu jakiegoś
stanu szczególnego. Fałszywa mistyka jest także jedną
z form tej pomyłki. Jeśli ta pomyłka tkwi dość głęboko
w duszy, człowiek nie może jej nie ulec.
Biorąc ogólnie, wszystkie ludzkie gusty, od najbardziej
występnych do najniewinniejszych, od najbardziej pospo­
litych do zupełnie indywidualnych, odnoszą się do zespołu
okoliczności, do środowiska, w którym wydaje się ludziom,
że będą mieli dostęp do piękna świata. Przywilej takiego lub
innego zespołu okoliczności zawdzięcza się temperamentowi,
śladom minionego życia, przyczynom najczęściej niemożli­
wym do poznania.
Jest tylko jeden wypadek, niestety częsty, kiedy urok
przyjemności zmysłowej nie polega na kontakcie z pięk­
nem: wtedy gdy, przeciwnie, stanowi ucieczkę od niego.
Dusza szuka tylko kontaktu z pięknem świata albo, na
jeszcze wyższym poziomie, z Bogiem, ale równocześnie
ucieka od tego kontaktu. Jeśli dusza od czegoś ucieka,
ucieka zawsze albo od okropności brzydoty, albo od kon­
taktu z tym, co jest naprawdę czyste. Wszystko bowiem, co
jest mierne, ucieka od światła, a we wszystkich duszach,
wyjąwszy te, które są bliskie doskonałości, istnieje sporo
mierności. Tę mierną część duszy ogarnia panika za każdym
razem, gdy ukazuje się trochę czystego piękna, czystego
dobra; chowa się ona wówczas za ciałem, robi spbie z'niego
zasłonę. Tak samo jak wojowniczy lud, aby powiodły mu
się podboje, musi ukryć swą agresję za byle jakim pretek­
stem, którego wartość jest w tym wypadku zupełnie obo­
jętna, tak samo mierna część duszy potrzebuje lekkiego
pretekstu, aby uciec od światła. Urok przyjemności, obawa
przed cierpieniem, dostarczają tego pretekstu. Tu znowu nie
przyjemność, lecz absolut opanowuje duszę, ale już nie jako
przedmiot przyciągający, lecz jako przedmiot odrazy. Bar­
dzo też często w poszukiwaniu przyjemności cielesnej do­
chodzi do kombinacji obu tendencji, dążenie do czystego
1<2 ; Sim one W eil ■ .

piękna i chęć ucieczki daleko od niego gmatwają się tak,


Że nie można ich rozeznać.
Zawsze jest obecna, w każdym razie w zajęciach ludzi
obojętnie jakich, troska o piękno świata dostrzegane w obra­
zach mniej lub więcej zniekształconych lub zbrukanych.
Wskutek tego nie ma w życiu ludzkim dziedziny, która by­
łaby wyłącznie dziedziną natury. To, co nadprzyrodzone,
jest w sposób ukryty obecnie wszędzie; pod tysiącem róż­
nych postaci, Łaska i grzech śmiertelny są wszędzie.
Pomiędzy Bogiem i tym połowicznym, nieświadomym,
czasem występnym poszukiwaniem piękna jedyne pośred­
nictwo stanowi piękno świata. Chrześcijaństwo nie wcieli
się, dopóki nie przyswoi sobie myśli stoickiej, synowskiej,
żarliwej miłości do świata, do tej ziemskiej ojczyzny, którą
jest wszechświat. W dniu, w którym przez trudne dziś do
pojęcia nieporozumienie, chrześcijaństwo oddzieliło się od
stoicyzmu, skazało się ono na egzystencję abstrakcyjną
i w izolacji.
Nawet najwznioślejsze osiągnięcia w zakresie poszukiwa­
nia piękna, na przykład w sztuce czy nauce, nie są w rze­
czywistości piękne. Jedyną pięknością rzeczywistą, jedyną
pięknością, która jest realną obecnością Boga, jest pięk­
ność wszechświata. Wszystko, co jest mniejsze niż wszech­
świat, nie jest piękne.
Wszechświat jest piękny, tak jak piękne byłoby dosko­
nałe dzieło sztuki, gdyby choć jedno z nich mogło zasługi­
wać na to miano. Toteż nie zawiera on nic, co mogłoby
stanowić jakiś cel czy jakieś dobro. Nie zawiera żadnej
celowości poza samym uniwersalnym pięknem. Oto zasad­
nicza prawda o wszechświecie, którą trzeba poznać: jest on
absolutnie pozbawiony celowości. Żadna forma celowości
nie da się tu zastosować, chyba' tylko przez kłamstwo lub
pomyłkę. .
Jeśli ktoś pyta, dlaczego w jakimś wierszu dane słowo
znajduje się na danym miejscu, i jeśli istnieje na, to odpo­
wiedź, to albo wiersz nie jest pierwszej jakości, albo czy­
telnik nic nie zrozumiał. Jeśli można uzasadnić, że słowo
to znajduje się w danym miejscu, żeby wyrazić jakąś myśl,
O czek iw a n ie Boga 143

dla gramatycznego związku, dla rymu czy aliteracji, dla'


wypełnienia wiersza czy dla kolorytu lokalnego, czy nawet
dla kilku tych powodów naraz — tó oznaczałoby, że kom­
pozycja wiersza polegała na poszukiwaniu efektu, a nie na
prawdziwym natchnieniu. W wypadku wiersza naprawdę
pięknego jedyną odpowiedzią jest, że słowo znajduje się
tu, gdyż tu jest miejsce dlań odpowiednie. Dowodem tego
jest to, że właśnie tu się znajduje i że wiersz jest piękny —
to znaczy, że czytelnik nie pragnie, żeby był in n y .'
Tak to sztuka naśladuje piękno świata. Odpowiedniość
rzeczy, istot, zdarzeń polega na tym, że one istnieją i że
nie powinniśmy pragnąć, żeby nie istniały lub żeby były
inne. Takie życzenie jest bezbożnością w stosunku do na­
szej ojczyzny-kosmosu, uchybieniem względem stoickiej mi­
łości wszechświata.
Na pytanie Beaumarchais: „Dlaczego te rzeczy, a nie
inne?” — nie ma nigdy odpowiedzi, ponieważ wszechświat
jest pozbawiony celowości. Nieobecność celowości jest rów­
noznaczna z panowaniem konieczności. Rzeczy mają swe
przyczyny, a nie cel. Ci, którzy sądzą, że poznali szczegó­
łowe plany Opatrzności, przypominają profesorów, którzy
umniejszają piękno poematu zajmując się tak zwaną inter­
pretacją tekstu.
W sztuce odpowiednikiem tego panowania konieczności
jest opór materii i dowolność reguł. W doborze słów rym
■ narzńca poecie kierunek zupełnie nie mający związku z cią­
głością myśli. Jego rola w poezji jest być może analogiczna
do roli cierpienia w życiu. Cierpienie zmusza do tego, by
całą duszą odczuwać brak celowości.
Jeśli miłość jest nastawieniem duszy, to im bardziej od­
dajemy się kontemplowaniu konieczności, im mocniej przy­
ciskamy do żywego ciała jej twardość i metaliczny chłód,
tym bardziej zbliżamy się do piękna świata. To właśnie
odczuwał Hiob. Ponieważ był tak uczciwy w swym cierpie­
niu, ponieważ nie dopuścił do siebie żadnej myśli zdolnej
zakłócić jego prawdę, Bóg zstąpił ku niemu, by mu obja­
wić piękno świata.
Właśnie ponieważ nieobecność celowości, nieobecność in­
Simone Weil

tencji jest treścią piękna świata, Chrystus zalecił nam przy­


glądać się, jak deszcz i światło słońca spływają bez różnicy
na dobrych i złych. Przypomina to ostatni krzyk Prome­
teusza: Niebo, po którym dla wszystkich wspólne światło
krąży. Chrystus każe nam naśladować to piękno. Platon
w Timaiosie też doradza nam, byśmy przez kontemplację
upodobnili się do pięknego świata, do okrężnego ruchu,
który sprawia, że następują po sobie dnie i noce, miesiące,
pory roku i lata. W tych ruchach okrężnych, w ich połącze­
niach objawia się również brak intencji i celowości; ja­
śnieje w nich czyste piękno.
Wszechświat jest naszą ojczyzną, ponieważ może być
przez nas kochany i ponieważ jest piękny. Jest tu na ziemi
naszą jedyną ojczyzną. Ta myśl jest istotą mądrości stoików.
Mamy też ojczyznę niebieską. W pewnym sensie jednak,
ponieważ jej nie znamy, zbyt trudno jest ją kochać. Rów­
nocześnie w pewnym seksie zbyt łatwo ją kochać, ponieważ
możemy wyobrażać ją sobie tak, jak się nam podoba. Ryzy­
kujemy, że pod tym mianem będziemy kochać fikcję. Jeśli
umiłowanie tej fikcji jest dość silne, czyni ono każdą cnotę
łatwą, ale też małowartościową. Kochajm y naszą ziemską
ojczyznę. Ona jest rzeczywista, oporna naszej miłości. To ją
Bóg nam przeznaczył do kochania. Chciał, żeby kochanie
jej było trudne, niemniej możliwe.
Czujemy się tu na ziemi obcy, wykorzenieni, na wygna­
niu. Jak Ulisses, przeniesiony przez marynarzy w czasie
snu, obudził się w nieznanym kraju i tęsknił do Itaki, tę­
sknotą, która rozrywała mu duszę. Nagle Atena otworzyła
mu oczy i wtedy spostrzegł, że jest w Itace. Tak samo każdy
człowiek, który niestrudzenie tęskni za swoją ojczyzną,
który ani Kalipso, ani syrenom nie daję wyrwać z siebie
tej tęsknoty, spostrzega nagle pewnego dnia, że znajduje
się w swojej ojczyźnie,
Naśladowaniem piękna świata, odpowiedzią na nieobec­
ność celowości, intencji, rozróżnień jest w nas samych
nieobecność intencji, wyrzeczenie się własnej woli. Być
doskonale posłusznym, to być doskonałym, tak jak Ojciec
nasz niebieski jest doskonały.
O czekiw an ie Boga 1«
l . • ' . .
W stosunkach między ludźmi niewolnik — choć jest po­
słuszny swemu panu — nie staje się przez to do niego
podobny. Przeciwnie — im bardziej jest poddany, tym
większy staje się dystans między nim i tym, który wydaje
m u rozkazy.
Inaczej jest między człowiekiem a Bogiem. Stworzenie
rozumne, jeśli jest absolutnie posłuszne, staje się, w stopniu
takim, jaki mu przysługuje, doskonałym obrazem Wszech­
mocnego.
To, co w człowieku jest obrazem samego Boga, jest czymś,
co w nas łączy się z faktem istnienia w nas osobowości, lecz
nie jest tym faktem samym w sobie. Jest to zdolność re­
zygnowania z osobowości. Jest to posłuszeństwo.
Za każdym razem, gdy człowiek wznosi się do tego stop­
nia doskonałości, który przez uczestnictwo czyni zeń istotę
boską, pojawia się w nim jakąś cecha bezosobowości, ano­
nimowości. Tłumi się jego głos. Przejawia się to w wielkich
dziełach sztuki i myśli ludzkiej, w wielkich czynach świę­
tych i w ich słowach. ■
Jest więc w pewnym sensie prawdą, że trzeba pojmować
Boga bezosobowo w tym znaczeniu, że jest on boskim wzo­
rem osoby, która przez wyrzeczenie przewyższa samą siebie.
Pojmować Boga jako osobę wszechmocną, lub pod imieniem
Chrystusa uważać za osobę ludzką — znaczyłoby to wy­
zbyć się prawdziwej miłości Boga. Oto dlaczego trzeba ko­
chać doskonałość Ojca w tym, że tak równo rozdziela świa­
tło słoneczne. Boski absolutny wzór tego wyrzeczenia w nas,
które jest posłuszeństwem, oto twórcza i porządkująca za­
sada wszechświata, oto pełnia bytu.
Ponieważ wyrzeczenie się osobowości czyni z człowieka
odbicie Boga, dlatego czymś tak strasznym jest ograniczenie
ludzi do stanu martwej materii przez spychanie ich w nie­
dolę. Wraz z charakterem osoby ludzkiej odbiera się im
możliwość wyrzeczenia się go; wyjątek stanowią tylko ci,
co już są do tego wystarczająco przygotowani. Tak jak Bóg
stworzył naszą autonomię, abyśmy mieli możność wyrzecze­
nia się jej przez miłość, dla tej samej przyczyny powinniśmy;
starać się o zachowanie autonomii naszych bliźnich. Ten, kto
146 Simone Weil

jest doskonale posłuszny, nieskończenie wysoko ceni w lu­


dziach zdolność wolnego wyboru.
Tak samo nie ma sprzeczności między umiłowaniem pię­
kna świata i współczuciem. To umiłowanie nie przeszkadza
cierpieć samemu, gdy się jest nieszczęśliwym. Nie przeszka­
dza też cierpieć z powodu nieszczęścia innych. Umiłowanie
to po prostu jest na innym planie niż cierpienie.
Miłość piękna świata, pozostając miłością powszechną,
pociąga za sobą, jako miłość podrzędną i jej poddaną, miłość
wszystkich rzeczy naprawdę cennych, które zły los może
zniszczyć. Wartości naprawdę cenne to te, które tworzą dra­
binę ku pięknu świata, które otwierają się na nie. Ten, kto
poszedł dalej, aż do samego piękna świata, nie umniejsza
swej miłości do nich, przeciwnie, miłość ta staje się jeszcze
o wiele większa.
Do liczby tych wartości cennych zaliczamy czyste i auten­
tyczne osiągnięcia sztuki i nauki. W sposób bardziej ogólny
jest to wszystko to, co otacza poezją życie ludzkie we
wszystkich warstwach społecznych. Każda istota ludzka za­
korzenia się tu na ziemi za pośrednictwem jakiejś ziemskiej
poezji będącej odbiciem światła niebieskiego i stanowiącej
mniej lub bardziej mgliście odczuwaną więź z prawdziwą
ojczyzną. Niedola jest wykorzenieniem.
Społeczności ludzkie, jedne mniej inne więcej, zależnie od
stopnia swej doskonałości, otaczają poezją życie swych ucze­
stników. Są one obrazami i odbiciami społeczności ogólno­
światowej. Zresztą, im bardziej mają one formę narodów,
im bardziej chcą same być ojczyznami, tym bardziej znie­
kształcony i skażony przedstawiają one obraz. Ale niszcze­
nie materialne lub moralne tych społeczności, lub wyklucza­
nie z nich istot ludzkich, spychanie ich między Wyrzutków
społeczeństwa, to przecinanie wszelkich więzów poezji i mi­
łości między duszami ludzkimi i wszechświatem. To zanu­
rzanie ich siłą w okropności brzydoty. Nie ma chyba więk­
szej zbrodni. M y wszyscy jesteśmy wspólnikami niezliczonej
ilości takich przestępstw. Gdybyśmy byli w stanie to zro­
zumieć, powinniśmy wszyscy płakać nad tym krwawymi
łzami.
Oczekiwanie Boga U7

M iłość praktyk religijnych

Miłość religii ustanowionej, mimo że imię Boga jest


w niej obecne, nie jest jednak sama przez się bezpośrednia
i oczywista, lecz raczej pośrednią i wpólświadomą formą
miłości Boga. Nie zawiera w sobie bowiem bezpośredniego
kontraktu wprost z Bogiem. W praktykach religijnych, gdy
intencja ich jest czysta, Bóg jest obecny w ten sam sposób
jak w bliźnim i w pięknie świata — nic ponadto.
Zależnie od okoliczności życiowych zmienia się bardzo
forma, jaką w naszej duszy przyjmuje miłość religii. Pewne
okoliczności przeszkadzają nawet narodzinom tej miłości,
albo też zabijają ją, zanim zdoła się spotęgować. Niektórzy
ludzie wpadłszy w nieszczęście odczuwają mimowoli niena­
wiść i pogardę dla religii, gdyż okrucieństwo, pycha i ze­
psucie niektórych jej sług, nieraz kazały im cierpieć. Inni
od dzieciństwa wzrastali w środowisku przepojonym tym
duchem. Należy przypuszczać, że i wówczas, dzięki Bożemu
miłosierdziu, miłość bliźniego i miłość piękna świata, o ile
są dość mocne i czyste, mogą zaprowadzić duszę na naj­
większe wyżyny. , ■
. Miłość religii ustanowionej odnosi się zwykle do religii
panującej w danym kraju lub środowisku, w którym zo­
stało się wychowanym. Z nią przede wszystkim kojarzy
się w człowieku pojęcie służby Bożej dzięki przyzwycza­
jeniu, nabywanemu od urodzenia.
Wartość praktyk religijnych można doskonale oceniać
według tradycji buddyjskiej dotyczącej wymawiania imie­
nia Boga. Podobno Budda miał uczynić ślub, że wzniesie
aż do siebie, w Krainę Czystości, wszystkich tych, którzy
będą powtarzać jego imię przejęci pragnieniem, a b y ich
zbawił. Dzięki tej wierze, wymawianie imienia Boga jest
naprawdę zdolne przemienić duszę.
Religia nie jest niczym innym, jak właśnie tą obietnicą
Bożą. Każda praktyka religijna, każdy obrzęd, każda litur­
gia, jest jakąś formą wymawiania imienia Boga i w zasa­
dzie powinna mieć moc zbawienia każdego, kto uczestniczy
w niej ożywiony tym pragnieniem.
148 Simone Weil

W szystkie religie w ypow iadają w swoim języku imię


Pana. Przeważnie lepiej człow iekow i nazywać Boga w swoim
języku ojczystym niż w obcym. Pom ijając wyjątki, dusza
jest niezdolna oddać się w zupełności, z chwilą gdy musi
narzucić sobie naw et niew ielki wysiłek szukania słów w ob­
cym, choćby nawet dobrze znanym języku.
Pisarz, którego m ow a ojczysta jest uboga, niezbyt giętka
i mało znana na świecie, podlega silnej pokusie posługiwa­
nia się innym językiem . B yło kilka w ypadków świetnych
osiągnięć, jak na przykład Conrad, ale to należy do rzad­
kości. Pom ijając w yjątki, taka zmiana wychodzi na ogół na
złe, obniża m yśl i styl. Pisarz nie w ychodzi poza przecięt­
ność i źle się czuje z m ową, którą przyjął.
Zmiana religii jest dla duszy tym, czym zmiany języka
dla pisarza. To prawda, że nie wszystkie religie są rów nie
zdatne do popraw nego wym aw iania imienia Boga. Niektóre
z nich są bardzo niedoskonałym i pośredniczkami. Niewąt­
pliw ie religia Izraela była pośrednikiem bardzo niedosko­
nałym, skoro Chrystus m ógł zostać ukrzyżowany. Religia
rzymska chyba w ogóle nie zasługiwała na miano religii.
Biorąc jednak ogólnie, ustalanie hierarchii różnych refi-
gii jest rzeczą bardzo trudną, może nawet w ogóle niem o­
żliwą. Bo żeby poznać religię, trzeba być wewnątrz niej.
K atolicy odnoszą to twierdzenie do katolicyzmu, ale jest
ono praw dziw e dla każdej religii. Religia jest pokarmem.
Trudno ocenić smak i wartość odżywczą jakiegoś pokarmu,
jeśli się nigdy go nie kosztowało.
Porównanie religii, i to tylko w pew nym stopniu, jest m o­
żliwe jedynie dzięki cudow nej zdolności odczuwania sym­
patii. Można w pew nej m ierze poznać ludzi, jeśli obserwu­
jąc ich z zewnątrz rów nocześnie m ocą sympatii przenosi się
w nich własną duszę. Tak samo studiowanie różnych religii
nie prowadzi do zrozumienia ich, jeśli dzięki wierze nie
przeniesiem y się do samego wnętrza tej, którą studiujemy.
Dzięki wierze w najpełniejszym tego słowa znaczeniu.
Nie zdarza się to jednak prawie nigdy. Jedni bow iem
nie m ają w ogóle żadnej w iary, inni wierzą wyłącznie tylko
w jedną religię, nie pośw ięcając innym więcej uwagi niż
O c z e k i w a n i e Boga 119

jakim ś muszlom o dziwnym kształcie. Jeszcze inni uwa­


żają, że są zdolni do bezstronności, ponieważ posiadają
tylko jakąś nieokreśloną religijność, którą mogą kierow ać
obojętne w jakim kierunku. Tymczasem, przeciwnie, trzeba
pośw ięcić jednej konkretnej religii całą swoją uwagę, całą
w iarę i miłość, aby można było m yśleć o każdej innej re­
ligii z tym najw yższym skupieniem uwagi, w iary i miłości,
jakiego to wymaga. Tak samo tylko ci, co są zdolni do
przyjaźni, ci tylko, a nie inni, zdolni są całym sercem zain­
teresow ać się losem jakiegoś nieznajom ego człowieka.
W e wszystkich dziedzinach m iłość tylko w tedy jest re­
alna, gdy odnosi się do jakiegoś określonego przedmiotu.
Staje się powszechna, nie przestając być realna tylko dzięki
analogii i transpozycji.
M im ochodem trzeba stwierdzić, że znajom ość tego, czym
jest analogia i transpozycja, znajom ość, do której przygo­
towaniem jest matematyka, różne rodzaje nauk i filozofia,
ma w ten sposób ścisły związek z miłością.
Dzisiaj w Europie, a może nawet na całym świecie, po­
rów nawcza znajom ość religii jest prawie żadna. Nie ma się
nawet pojęcia o m ożliw ości takiego poznania. Nawet po­
m inąwszy przesądy, które stanowią dla nas przeszkodę,
samo przeczucie tej znajom ości jest czymś bardzo trudnym.
M iędzy różnym i form am i życia religijnego istnieją — niby
częściowe kom pensacje widocznych różnic — pewne ukryte
odpowiedniki, tótóre tylko najbardziej przenikliwa analiza
m oże uchwycić. Każda religia jest oryginalną kom binacją
uświadom ionych prawid. To co jest świadome w jednej
z nich, byw a nieuświadom ione w drugiej. Nieświadome
przyjęcie jakiejś praw dy może mieć nieraz taką samą, a na­
w et jeszcze o wiele większą wartość niż przyjęcie uświado­
mione. Ten, kto zna sekrety serc, zna rów nież sekrety róż­
nych form wiary. A le cokolw iek by się o tym m ów iło, nie
odkrył nam tego.
Jeśli jest się urodzonym w religii, która jest wystarcza­
jąco zdatna do wym awiania imienia Bożego, gdy się tę
religię rodzinną kocha miłością dobrze pojętą i czystą,
trudno dostrzec jakiś słuszny pow ód, aby ją opuścić. Jest
ISO Simone Weil

to możliwe dopiero wtedy, gdy jakiś bezpośredni kontakt


nadprzyrodzony sprawi, że dusza podda się woli samego
Boga. Poza tą instancją zmiana jest słuszna tylko wtedy,
gdy dokonuje się przez posłuszeństwo. Historia wykazuje,
że w gruncie rzeczy zdarza się to rzadko. Najczęściej, może
nawet zawsze, dusza doszedłszy do najwyższych stopni udu­
chowienia utwierdza się w miłości do tradycji, która po­
mogła jej wznosić się ku górze.
Jeśli religia rodzinna jest zbyt niedoskonała albo jeśli
w środowisku rodzinnym występuje ona w formie zbyt ska­
żonej, albo wreszcie, jćśli okoliczności nie dopuściły, by zro­
dziła się miłość do niej, lub tę miłość zabiły — wtedy przy­
jęcie obcej religii jest uprawnione. Uprawnione, a nawet
konieczne, ale tylko dla niektórych, na pewno nie dla
wszystkich. To samo odnosi się do tych, którzy byli wy­
chowani bez żadnych praktyk religijnych.
W e wszystkich innych przypadkach zmiana religii jest
decyzją bardzo poważną, a nakłanianie kogoś do tego jest
sprawą jeszcze poważniejszą. Ale czymś nieskończenie cięż­
szym jest wywieranie w tej dziedzinie oficjalnego nacisku
w krajach podbitych.
Natomiast, pomimo rozbieżności między religiami, jakie
istnieją na terytoriach Europy i Ameryki, można powie­
dzieć, że w zasadzie, religia katolicka jest wprost lub po­
średnio, w bliższym lub dalszym stopniu, naturalną ojczyzną
duchową wszystkich ludzi białej rasy.
Wartość praktyk religijnych polega na skuteczności kon­
taktu z czymś, co jest doskonale czyste i przez to niszczy
zło. Tu na ziemi nic nie jest doskonale czyste, chyba tylko
całe piękno wszechświata, którego jednak nie możemy
w pełni odczuć, dopóki nie zbliżymy się znacznie ku do­
skonałości. Całe to piękno nie jest zresztą zawarte w ni­
czym odczuwalnym, mimo że w pewnym sensie jest odczu­
walne.
Rzeczy związane z kultem religijnym, są to konkretne
zmysłowe rzeczy istniejące tu na ziemi, ale mimo to zacho­
wujące doskonałą czystość. Nie dlatego, aby były w jakiś
określony sposób czyste. Kościół może być brzydki, śpiewy
Oc z e k iw an i e Bo g a 151

■fałszywe, ksiądz niemoralny, wierni roztargnieni. To w pew­


nym sensie nie ma żadnego znaczenia. To tak, jak gdyby
matematyk, chcąc zilustrować poprawne dowodzenie, kre­
ślił figurę za pomocą pokrzywionych prostych i spłaszczo­
nych kół, co też nie ma żadnego znaczenia. Rzeczy zwią­
zane z religią są czyste w zasadzie, w teorii, przez hipotezę,
przez definicję, na mocy umowy. W ten sposób ich czystość
jest bezwarunkowa. Żadne skażenie nie może jej dosię­
gnąć — jest doskonała. Jednak nie w ten sposób, jak legen­
darna klacz Rolanda, która przy wszystkich możliwych
zaletach posiadała tę jedną ujemną stronę, że w ogóle nie
istniała. Konwencje ludzkie nie są skuteczne, o ile nie do­
łączą się do nich pobudki skłaniające ludzi do zachowania
ich. Same w sobie są po prostu abstrakcjami; są nierealne
i nie potrafią zdziałać niczego. Ale umowa, mocą której
rzeczy związane z religią są czyste, jest zatwierdzona przez
samego Boga. Dlatego jest to umowa skuteczna, zawierająca
w sobie moc, która sama przez się może coś zdziałać. Ta
czystość jest bezwarunkowa i doskonała, a zarazem realna.
Oto prawda oparta na faktach i wskutek tego nie pod­
legająca dowodzeniu. Podlega tylko sprawdzeniu przez do­
świadczenie. t
W rzeczywistości czystość rzeczy związanych z religią,
0 ile tylko nie zabraknie wiary i miłości, objawia się pra­
wie wszędzie pod postacią piękna. W ten sposób słowa
liturgii są cudownie piękne, zwłaszcza doskonała jest mo­
dlitwa za nas, która wyszła z samych ust Chrystusa. Prze­
piękne są także architektura romańska, śpiew gregoriański.
Ale w samym środku istnieje coś, co jest zupełnie pozba­
wione piękna, co niczym nie objawia czystości, co jest tylko
konwencją. Tak musi być. Architektura, śpiewy, język litur­
giczny, nawet jeśli składają się nań słowa Chrystusa —
wszystko to jest dalekie od absolutnej czystości. Absolutna
czystość, obecna tu na ziemi, dla naszych przyrodzonych
zmysłów jako coś konkretnego, może być tylko konwencją
1 niczym innym. Ta konwencja umieszczona w centrum
wszystkiego, to Eucharystia. Absurdalność dogmatu o re­
alnej obecności stanowi jego wartość. Pomijając tak wzru­
152 ' S i m o n e W e il
szającą symbolikę pożywienia, nié ma nic w kawałku
Chleba, czego myśl zwrócona ku Bogu mogłaby się uchwy­
cić. W ten sposób widoczny jest umowny charakter obec­
ności Bożej. Chrystus może być obecny w takim przed­
miocie jedynie na podstawie umowy. Niemniej może być
w ten sposób doskonale obecny. Tu na ziemi Bóg nie może
być inaczej obecny jak tylko w tajemnicy. Jego obecność
w Eucharystii jest prawdziwie tajemna, ponieważ żadna
część naszego umysłu nie jest dopuszczona do sekretu. To­
też tajemnica jest całkowita.
Nikomu nie przyjdzie na myśl, aby dziwić się, że dowo­
dzenia oparte na idealnych prostych i idealnych lukach,
'które w ogóle nie istnieją, mają skuteczne zastosowanie
W technice. A przecież to jest niezrozumiałe. Rzeczywista
obecność Boża w Eucharystii jest bardziej cudowna, ale
bynajmniej nie bardziej zrozumiała.
Można by w pewnym sensie przez analogię powiedzieć,
że Chrystus z założenia obecny jest w hostii konsekrowa­
nej, tak samo jak matematyk mówi, że w danym trójkącie
dwa kąty z założenia są równe.
Ponieważ chodzi tu o umowę, liczy się tylko forma kon­
sekracji,V iie stan duchowy tego, kto konsekruje.
Gdyby to było czymś innym niż umową, byłoby rzeczą
przynajmniej częściowo ludzką, a nie w zupełności boską.
Realna konwencja jest nadprzyrodzoną harmonią (biorąc
harmonię w sensie pitagorejskim).
Tylko konwencja może być tu na ziemi doskonałą czy­
stością, gdyż każda czystość nie oparta na konwencji jest
mniej lub więcej niedoskonała. Tylko dzięki cudowi Bożego
miłosierdzia jakaś konwencja może stać się realna.
To samo zawiera w sobie buddyjskie pojęcie odnoszące
się do wymawiania imienia Boga, gdyż imię jest również
konwencją. Jednak łatwo jest o tym zapomnieć wskutek
przyzwyczajenia do mieszania w myślach rzeczy i ich
imion. Eucharystia jest najwyższym stopniem konwencji.
Nawet ludzka, ucieleśniona Obecność Chrystusa była
czymś innym ,od doskonałej czystości, ponieważ skarcił tego,
co nazwał go dobrym^ mówiąc: Pożyteczne jest dla was,
O czekiw anie Boga . 1SS

abym odszedł. Jest więc prawdopodobne, że Jego obecność


w kawałku konsekrowanego chleba jest pełniejsza. Jest
tym bardziej pełna, im bardziej utajona.
Mimo to ta obecność była może jeszcze pełniejsza,
a także bardziej ukryta w Jego żywym ciele, w chwili
gdy straże pochwyciły Go jako zatwardziałego przestępcę.
Ale też wszyscy opuścili go wtedy. Był zanadto obecny.
Dla ludzi było to nie ,do przyjęcia.
Konwencja Eucharystii*, tak jak każda inna analogiczna
konwencja, jest dla człowieka niezbędna, niezbędna jest
dlań obecność doskonałej czystości. Bo człowiek może skie­
rować pełnię swej uwagi tylko na coś odczuwalnego. Czuje
on czasem potrzebę skierowania swej uwagi na czystość do­
skonałą. Sam ten fakt, na mocy transpozycji, może mu po­
zwolić zniszczyć część zła, które w nim tkwi. To dlatego
hostia jest naprawdę Barankiem Bożym, który gładzi grze­
chy* , ,
Każdy człowiek czuje w sobie zło, czuje wstręt przed
nim i chciałby się go pozbyć. Poza nami dostrzegamy zło
pod dwiema różnymi postaciami, w cierpieniu i w grzechu.
Ale w stosunku do samego siebie to rozróżnienie ujawnia
się tylko w sposób abstrakcyjny i w wyniku refleksji. Czu­
jem y w sobie coś, co nie jest ani cierpieniem, ani grzechem,
co jest równocześnie jednym i drugim, jest wspólnym ko­
rzeniem, trudnym do rozpoznania połączeniem jednego
i drugiego, skażeniem i zarazem bólem. To jest zło w nas.
T o jest brzydota w nas. Na ile ją odczuwamy, czujemy do
niej wstręt. Dusza odrzuca ją tak, jak się wymiotuje. Aktem
transpozycji przenosi ją na otaczające nas rzeczy. One jed­
nak, stając się w ten sposób w naszych oczach brzydkie
i skażone, oddają nam to zło, które umieściliśmy w nich.
Oddają je zwiększone. Na skutek tej wymiany zło, które
jest w nas, wziasta. W ydaje nam się wtedy, że nawet miej­
sca, w których się znajdujemy, środowisko, w którym ży­
jem y, zamykają nas w więzieniu zła, i to z każdym dniem
bardziej. Jest to straszliwy niepokój. Gdy dusza wyczerpana
nim przestaje go już nawet odczuwać, mało jest dla niej
, nadziei ratunku.
IM Simone Weil • ..

Podobnie chory czuje nienawiść i obrzydzenie do swojego


pokoju i otoczenia, skazany — do więzienia, w którym jest
zamknięty, i niestety ¿byt często robotnik — do swojej fa­
bryki.
W tym stanie nic nie pomoże dostarczenie rzeczy pięk­
nych. Bo nie istnieje nic, co z czasem na zasadzie prawa
transpozycji, nie zostałoby zeszpecone i .nie budziłoby
wstrętu.
Tylko doskonała czystość może być skażona. Jeśli
w chwili gdy dusza jest owładnięta złem, uwaga zostanie
zwrócona ku rzeczy doskonale czyistej, to mimo że prze­
leje na nią część tego zła, nie zdoła jej tym zepsuć. To zło
nie wraca już do duszy. W ten sposób w każdej minucie
takiej uwagi trochę zła ulega zniszczeniu.
To, czego usiłowali dokonywać Hebrajczycy w zbliżonym
do magii rytuale kozła ofiarnego, może być dokonane tu
na ziemi tylko za pomocą doskonałej czystości. Prawdziwym
kozłem ofiarnym jest Baranek.
W dniu, w którym istota doskonale czysta zjawiła się
tu na ziemi w kształcie ludzkim, automatycznie największa
ilość zła rozproszonego dookoła skupiła się w niej pod po-
istacią cierpienia. W tamtej epoce w Cesarstwie Rzymskim
największym nieszczęściem i największą zbrodnią ludzi było
niewolnictwo. Toteż dlatego ponosi ta istota mękę stano­
wiącą najmilszy stopień niewolniczej niedoli. To przenie­
sienie stanowi tajemnicę Odkupienia.
Tak samo gdy człowiek skierowuje swój wzrok i uwagę
na Baranka Bożego, obecnego w konsekrowanym chlebie,
przenosi przy tym część zawartego w soMe zła na tę do­
skonałą czystość i tam ulega ono zniszczeniu.
Może nie tyle zniszczeniu co przeobrażeniu. Kontakt
z doskonałą czystością doprowadza do oddzielania w tym
nierozerwalnym zdawałoby się związku cierpienia od grze-,
chu. Część zła zawarta w duszy, spalona w ogniu tego zbli-
żenią z czystością, staje się tylko cierpieniem, i to cierpie­
niem nasyconym miłością.
Podobnie całe zło rozlane po Cesarstwie Rzymskim sku­
piło się na Chrystusie i stało to się tylko cierpieniem.
-O c z e k iw a n ię B o g a 155

Gdy nie było tu na ziem i czystości doskonałej, i nieskoń­


czonej, gdyby była tylko czystość skończońa, która przez
kontakt ze 'złem wyczerpuje się z czasem, nigdy nie mo­
glibyśm y być zbawieni. <
Aparat śprawiedliwości dostarcza strasznej ilustracji tej
prawdy. W zasadzie jest czymś czystym to, co ma na celu
dobro. A le jest to czystość niedoskonała, skończona, ludzka.
Toteż nieprzerwany kobtakt z występkiem zmieszanym
(z niedolą, wyczerpuje tę czystość i na jej m iejsce wprowa­
dza skażenie równe niemal zbrodni, skażenie, które o wiele
przewyższa to ,’jakiem u ulega każdy krym inalista. "
Ludzie nie dbają o to, by czerpać ze źródeł czystości. A le
stworzenie świata i ludzi byłoby aktem okrucieństwa, gdyby
to źródło nie biło wszędzie tam , gdzie jest zbrodnia i nie­
szczęście. Gdyby nie było zbrodni i nieszczęścia w czasach
bardziej od nas oddalonych niż dwa tysiące lat i w krajach
nie dotkniętych przez m isje, można by przypuszczać, że
Kościół ma monopol na Chrystusa i sakramenty. Jak można,
nie oskarżając Boga, znosić m yśl o choćby jednym niewol­
niku ukrzyżowanym dwadzieścia dwa wieki temu, jeśli
sądzi się, że wtedy Chrystus był nieobecny, a sakramenty
nieznane? Nikt, co prawda, nie m yśli o niewolnikach ukrzy­
żowanych przed dwudziestu dwoma wiekami.
Gdy ju ż nauczyliśm y się kierować wzrok ku doskonałej
czystości, tylko krótkotrwałość życia ludzkiego przeszkadza
pewności, że już tu na ziem i mimo załamań osiągnęliśm y
doskonałość. Jesteśmy bowiem istotam i skończonymi, ale
zło w nas też jest skończone.. Natom iast czystość ofiarowana
naszym oczom jest nieskończona. I choćby zdawać się mo­
gło, że niewiele zła niszczymy, przecież niszcząc je usta­
wicznie, gdyby wystarczyło na to czasu, m oglibyśm y ińieć
pewność, że wreszcie wszelkie zło ulegnie zniszczeniu. D o -
szlibyśm y wtedy do kresu zła, wedle wspaniałego określe­
nia z Bhagavat-G ity. Zniszczylibyśm y zło dla Boga Prawdy,
by przynieść mu dar prawdy, jak mówi egipska Księga
Um arłych. '
Jedna z głównych, teraz co prawda przez wszystkich za­
pomnianych, prawd chrześcijaństwa głosi, że spojrzenie jest
158 ' S im o n e We i I

tyrh, ,co zbawia. W ąż m iedziany został podwyższony, aby


ludzie powaleni kalectwem , znajdujący się na samym dnie
upadku spojrzeli na niego i zostali ocaleni.
W chwilach gdy się jest, jak to się m ów i, w złym na­
stroju, niezdolnym do wzniesienia ducha .ku rozważaniu rze­
czy świętach, właśnie wtedy spojrzenie zwrócone ku do­
skonałej czystości jest najbardziej skuteczne. Gdyż wtedy
w łaśnie zło, czy raczej przeciętność w ydobywa się na po­
wierzchnię i przy kontakcie z ogniem najłatw iej może być
spalone.
A le też spoglądanie wzwyż jest wówczas prawie niemo­
żliw e. Cała mierna część duszy, bojąc się śmierci strachem
gorszym od tego, jaki w yw ołuje śmierć cielesna, buntuje
się i w ym yśla różne kłam stwa, aby się osłonić.
W ysiłek, aby nie słuchać tych kłam stw, choć nie można
się oprzeć tem u, żeby im nie wierzyć, wysiłek, żeby patrzeć
na czystość, jest wówczas czymś bardzo gwałtownym . Jest
to jednak coś zupełnie innego niż to, co zwykle nazywamy
w ysiłkiem , pogwałceniem samego siebie, ak-tem w oli. Trzeba
by innych słów, by o tym mówić, ale język ich nie posiada.
W ysiłek, który czyni dusza, żeby się ratować, podobny
jest do tego, z jakim się patrzy, z jakim się słucha, z ja ­
kim narzeczona m ówi „tak”. To jest akt skupienia, uwagi
i przyzwolenia. Natom iast przeciwnie — to co chętnie nazy­
w am y wolą, jest czymś analogicznym do w ysiłku mięśni.
W ola jest na poziomie odpowiadającym naturalnym w ła­
dzom duszy. Ćwiczenie woli jest warunkiem zbawienia,
zapewne potrzebnym , ale dalekim, zdecydowanie podrzęd­
nym , czysto negatywnym . W ieśniak wysiłkiem mięśni w y­
rywa chwasty, ale tylko słońce i woda sprawiają, że rośnie
zboże. W ola nie może zdziałać w duszy żadnego dobra.
W ysiłek w oli m a zastosowanie tylko W tedy, gdy chodzi
o wypełnienie ścisłych zobowiązań. W szędzie tam , gdzie
ith nie ma, trzeba iść za skłonnością naturalną lub za po­
w ołaniem , to znatezy za rozkazem Boga. Czyny wynikające
ze skłonności nie stanowią oczywiście aktów wysiłku woli,
a w aktach posłuszeństwa wobec Boga jest się biernym .
Choćby tow arzyszyły temu trudy i pozorne wzmożenie ak -
O cze k iw a n ie Boga - 157

tywnośfci, w duszy nie dzieje się nic podobnego do wysiłku


m ięśni, jest tylko oczekiwanie, skupienie, cisza i znieru­
chomienie w cierpieniu i radości. Ukrzyżowanie Chrystusa
jest wzorem wszystkich aktów posłuszeństwa.
Ów rodzaj biernej aktywności, -będący jej najwyższą
form ą, jest doskonale opisany w Baghavat-G ita i Lao-Tsy.
Tam też spotykamy nadprzyrodzoną jedność pfzeciwieństw,
harmonię w sensie pitagorejskim .
W ysiłek w oli skierowany ku dobru jest jednym z kłamstw
wytwarzanych przez gorszą część naszego ja , która lęka
się, że zostanie zniszczona. Ten w ysiłek niczym jej nie grozi,
nie zm niejsza je j wygody nawet wtedy, gdy jest połączony
z trudem i cierpieniem. Gdyż gorsza część naszego ja nie
boi się trudu ani cierpienia, boi się tylko własnego unice­
stwienia.
Są ludzie, którzy usiłują, podnosić swoją duszę; są oni
niby człowiek, który skacze, ustawicznie m ając nadzieję,
że jeśli co dzień skoczy trochę w yżej, to wreszcie nadejdzie
chwila, że już w ogóle nie opadnie, lecz wzniesie się aż do
nieba. Zajęty tym nie ma czasu, żeby patrzeć w niebo.
Sam i nie m ożem y zrobić ani jednego kroku ku niebu. K ie­
runek wzwyż nie jest nam dany. Jeśli jednak długo przy­
glądam y się niebu, sam Bóg nas ku niemu unosi. Unosi
z łatwością. To, co jest boskie, nie wymaga wysiłku —
m ówi Aischylos. W zbawieniu jest łatwość trudniejsza dla
nas od wszelkidh wysiłków .
W jednej z bajek Grim m a jest opisana próba sił m iędzy
olbrzym em a krawczykiem . Olbrzym rzuca kamień tak w y­
soko, że w iele czasu upływ a, zanim upada on z powrotem.
Krawczyk rzuca ptaszka, który nie opada. To, co nie ma
skrzydeł, zawsze w końcu spada.
T o, co nazywa się moralnością, apeluje tylko do woli i do
tego, co w niej jest, jeśli można tak powiedzieć, najbardziej
muskularne. Przeciwnie zaś religia — odpowiada ona pra­
gnieniu, a pragnienie jest tym , co zbawia.
Rzymska karykatura stoicyzmu apeluje również do tej
mu/skulamej w oli. A le prawdziwy stoicyzm , stoicyzm
grecki, ten, z którego św ięty Jan, a może Chrystus zapo­
158 ’ Simone Weil , ’ v

życzył pojęcie logos i pneuma, jest jedynie -pragnieniem,


pobożnością i miłością. Jest pełen pokory.
W tym punkcie, jak i w wielu innych, dzisiejsze chrze­
ścijaństwo zostało skażone przez swoich przeciwników. M e­
tafora poszukiwania Boga przypomina pojęcie w oli musku­
larnej. Trzeba przyznać, że Pascal przyczynił się do powo­
dzenia tej m etafory. Popełnił on kilka pom yłek, zwłaszcza
m ieszając w pewnym stopniu wiarę i autosugestię. .
W wielkich obrazach m itologii i folkloru, w przypo­
wieściach ewangelicznych zawsze Bóg szuka człowieka.
Quaerens me sedisti lassus. W żadnym miejscu Ewangelii
nie ma wzmianki o poszukiwaniach podjętych przez czło­
wieka. Człowiek nie robi ani kroku, o ile nie jest popchnięty
lub wyraźnie wezwany. Rolą przyszłej oblubienicy jest cze­
kanie. Niewolnik czeka i dzuwa, gdy jego pan jest na ucz­
cie. Przechodzień nie zaprasza się sam na ucztę weselną ani
nie dopomina się o zaproszenie; zostaje tam wprowadzony
prawie niespodziewanie. Jego rolą jest tylko nałożenie szaty
godowej. Człowiek, który znalazł na polu perłę, sprzedaje
wszystkie swe dobra, aby kupić to pole. Nie potrzebuje
przekopywać ziem i, aby wydobyć z niej perłę, wystarcza,
że sprzedał, wszystkie sw oje dobra. Pragnienie Boga i w y­
rzeczenie się wszystkiego poza N im , jest tym , co zbawia.
Postawa prowadząca do zbawienia nie przypomina żad­
nego działania. Słowo greckie, które ją wyraża, hypomene,
przetłumaczone na patientia nie m a już pełni tego znacze­
nia. To jest czekanie, czujna i w ytrw ała nieruchomość,
która trw a nieskończenie i której żaden wstrząs nie może
zachwiać. Najlepszym tego przykładem jest niewolnik,
który nasłuchuje u drzwi, żeby otworzyć, jak tylko pan
nadejdzie. Powinien być gotów raczej umrzeć z głodu i w y­
czerpania niż zmienić postawę. Jego towarzysze mogą go
wołać, m ówić do niego, bić go, on nie powinien nawet od­
wrócić głow y. Nawet gdyby mu pow iedziano; że jego pan
nie żyje, naw et gdyby w ,to uw ierzył, nie poruszy się.
G dyby mu powiedziano, że pan się na niego gniew a i zbije
go gdy powróci, i gdyby w to uw ierzył, nie poruszy się.
Aktyw ne poszukiwanie jest szkodliwe nie tylko dla m i-
O c z e k l w ani e B o g a ■ 159

łbści, ale także d la ' inteligencji, której prawa naśladują


prawa m iłości. Trzeba po prostu czekać, żeby rozwiązanie
zadania geometrycznego, czy też sens łacińskiego lub grec­
kiego zdania w yłoniły się w um yśle. Tym bardziej stosuje
się to do jak iejś nowej prawdy naukowej, do pięknego
wiersza. Poszukiwanie prowadzi do pom yłki. Odnosi się to
do wszelkich rodzajów prawdziwych wartości. Człowiek nie
powinien robić nic innego, jak tylko czekać na dobro,
a usuwać zło. Powinien używać wysiłku mięśni tylko po
to, żeby nie dać się zachwiać złu. W śród zmienności, która
jest losem człowieka, prawdziwa wartość w e wszystkich
dziedzinach jest, przynajm niej na pozór czymś negatyw­
nym. A le to oczekiwanie dobra i prawdy jest czymś bar­
dziej intensywnym niż wszelkie poszukiwanie.
Pojęcie łaski w przeciwieństwie do cnoty świadom ie po­
szukiw anej, pojęcie natchnienia w przeciwieństwie do pracy
intelektualnej lub artystycznej — te dwa pojęcia w yrażają,
jeśli są dobrze rozumiane, skuteczność oczekiwania i pra­
gnienia.
Praktyki religijne polegają w pełni na skupieniu ożywio­
nym pragnieniem. Dlatego żadna moralność nie m oże ich
zastąpić. A le nasza mierność ma w arsenale w iele kłamstw,
zdolnych przyczaić się nawet w czasie m odlitw y czy też
pi zyjm owahia sakramentów. Jest ona dość zręczna, by na­
zwać Dogiem zasłony, które umieszcza m iędzy widokiem
a obecnością doskonałej czystości. Różne stany duszy,
źródła radości zm ysłow ej, nadziei, otuchy, pociechy lub
ukojenia, lub też cały zespół przyzwyczajeń, jedna lub kilka
istot ludzkich, środowisko społeczne — to wszystko może
stać się owymi zasłonami. -
Trudną do uniknięcia pułapką je st w ysiłek, by wyobra­
zić sobie doskonałość Bożą, którą religia każe nam kochać.
W żadnym wypadku nie możemy wyobrazić sobie czegoś,
co b y było doskonalsze od nas samych. Ten w ysiłek czyni
bezużytecznym cud Eucharystii.
Tylko specjalnie wyrobiona inteligencja pozwala podzi­
w iać w Eucharystii jedynie to, co w niej jest zawarte z de­
fin icji, to znaczy coś, czego zupełnie nie znam y, o czym
l» i* Simone Weil :
.'- ' i .
w iem y tylko, jak m ówi Platon, że je st czym ś i że niczego
innego nie można pożądać, chyba tylko przez pom yłkę.
Pułapką największą, prawie nieuniknioną, jest pułapka
społeczna. W szędzie, zawsze i w e wszystkim , poczucie spo­
łeczne dostarczy doskonałej, to znaczy doskonale zwodni­
czej, namiastki w iary. Nam iastka ta posiada tę wielką prze­
wagę, że zadowala wszystkie części duszy. Ta, która pragnie
dobra, wierzy, że jest nasycona. Ta przeciętna nie jest ra­
żona nadmiarem światła i czuje się całkiem dobrze. I tak
wszyscy są zadowoleni. Dusza pozostaje w spokoju. Ale
Chrystus powiedział, że nie przyszedł, aby przynieść pokój.
Przyniósł miecz, m iecz, który rozcina na dwoje, jak po­
wiada Aischylos.
Odróżnić wiarę od jej namiastki społecznej jest prawie
niem ożliwe. Tym bardziej, ,że w duszy może istnieć część
w iary autentycznej obók części, która jest tylko naśladow­
nictwem . To jest prawie że niem ożliwe, ale nie niemożliwe.
W obecnych okolicznościach odrzucenie nam iastki spo­
łecznej jest może dla w iary kwestią życia i śmierci.
Potrzeba obecności doskonale czystej, która usuwa ska­
żenie, nie jest ograniczona do kościołów. Ludzie przynoszą
do kościoła to, co ich plam i; i to jest dobrZe. A le byłoby
bardziej zgodne z duchem chrześcijaństwa, gdyby ponadto
Chrystus b ył obecny w miejscach najbardziej zbrukanych
przez wstyd, nędzę, zbrodnię i nieszczęście* w więzieniach,
sądach, przytułkach dla nędzarzy.
A le tak samo powinno być publicznie i oficjalnie uznane,
że religia nie polega na niczym innym , jak tylko na spoj­
rzeniu. Dopóki uważa się za coś innego, nieuniknione jest,
że zostanie zamknięta we wnętrzach kościołów albo też
będzie przytłaczać sobą wszystko w każdym innym m iej­
scu, w którym się znajdzie. Religia nie powinna rościć so­
bie prawa do zajm ow ania w społeczeństwie innego miejsca
niż to, które w duszy przysługuje m iłości nadprzyrodzonej.
Jednakże je st też prawdą, że w ielu ludzi poniża miłość
w swej duszy, chcąc, by zajm owała tam zbyt w iele m iejsca,
by była zbyt widoczna. Nasz Ojciec przebywa tylko w ta­
jem nicy. M iłości musi towarzyszyć wstydłiwość. Prawdziwa.
Oczekiwanie Boga 251

w iara zakłada w ielką dyskrecję, nawet wobec samego sie­


bie. Jest ona sekretem między Bogiem a nam i, w którym
nasz udział je st prawie żaden.
M iłość bliźniego, m iłość piękna świata, m iłość religii są
to miłości w pewnym sensie zupełnie bezosobowe. Miłość
religii m ogłaby łatw o zatracić ten charakter, gdyż religia
jest złączona ze środowiskiem społecznym. Trzeba, żeby
sam charakter praktyk religijnych temu zapobiegał. W sa­
m ym centrum religii katolickiej mieści się trochę bez­
kształtnej m aterii, trochę chleba. M iłość skierowana ku tej
odrobinie m aterii z konieczności musi być bezosobowa. Nie
osoba ludzka Chrystusa, tak jak ją sobie wyobrażam y i nie
boska osoba O jca, narażona również na wszystkie pom yłki
naszej wyobraźni, lecz właśnie ten ułamek m aterii znajduje
się w centrum religii katolickiej. To jest w niej najwięk­
szym zgorszeniem i to zarazem stanowi największą jej
wartość. W e wszystkich autentycznych form ach życia re­
ligijnego istnieje tak samo coś, co jest gwarancją ich cha­
rakteru bezosobowego. M iłość Boga, dopóki jeszcze nie
zaistnieje kontakt bezpośredni i osobisty, m usi być bez­
osobowa, inaczej będzie to m iłość oparta na im aginacji.
Potem powinna być osobowa i znów bezosobowa, ale już
w sensie bardziej wzniosłym.

Przyjaźń

Istnieje jednak miłość osobowa i ludzka, która jest1czy­


sta i zawiera w sobie przeczucie i odbicie m iłości Bożej.
Jest to przyjaźń, pod warunkiem, że używa się tego słowa
w e właściwym i ścisłym jego znaczeniu.
To, że się w oli jedną istotę ludzką od drugiej, jest na
pewno czym innym niż miłość. M iłość nie czyni rozróżnień.
Jeśli w sposób bardziej szczególny zwraca się w którąś
stronę, przyczyną tego jest tylko nieszczęście, które powo­
duje wymianę współczucia i wdzięczności. Te uczucia są do­
stępne dla wszystkich ludzi, gdy nieszczęście zażąda takiej
wym iany.
162 S i m o n e Weil

W zględy sympatii osobistej w stosunku do jakiejś istoty


ludzkiej mogą być dw ojakiego rodzaju. A lbo szuka się
w niej jakiegoś dobra, albo się ^ ej potrzebuje. Biorąc ogól­
cie , wszystkie m ożliw e rodzaje przy wiązań dzielą się na
te dwa rodzaje. Człowiek skłaniając się ku czemuś albo szuka
w tym jakiegoś dobra, albo nie może ę ię bez tego obyć.
Czasami te dwie pobudki zbiegają się ze sobą. Ale prze­
w ażnie tak nie jest. Same przez się są zupełnie różne i nie­
zależne. K iedy nie m a nic innego, zjada się nawet wstrętne
pożyw ienie, bo nie m ożna inaczej. Człowiek w miarę ła­
k om y szuka dobrych rzeczy, lecz z łatwością obchodzi się
bez nich. Brak pow ietrza gro^i uduszeniem, człowiek sza­
m oce się, by je zdobyć, nie dlatego, że oczekuje od niego
jakiegoś dobra, lecz po prostu potrzebuje go. Idzie się od­
d ych ać m orskim powietrzem , choć nic do tego n ie zmusza,
ale to jest przyjem ne. Czysto z biegiem czasu druga z tych
pobudek w ysuw a się na pierwsze miejsce. To jest jedno
Iz w ielkich ludzkich cierpień. Ktoś, kto pali opium, wierzy,
'że osiągnie przez to jakiś stan specjalny, który jest stanem
wyższym , tym czasem opium doprowadza do przykrego
poniżenia. Człowiek to czuje, ale nie może już się bez tego
-obejść. A rn olf kupił Agnieszkę od jej przybranej matki,
poniew aż w ydaw ało mu się, że dobrze będzie m ieć u siebie
tę małą dziewczynkę, którą stopniow o w ychow a na dobrą
żonę. Potem musiał znosić od niej tylko rozdzierające i upo­
karzające cierpienie. Z cza'sem jednak to jego przywiązanie
do niej w ytw orzyło w ięzy życiowe, które zmuszają go do
w ypow iedzenia tych straszliwych słów:
I c z u ję , że m i c h y b a p r z y jd z ie zd ech n ą ć m a rn ie.*
H arpagon zaczął od tego, że patrzył na pieniądze jako
na pewien rodzaj dobra. Później stają się one już nie tylko
dokuczliwą obsesją, lecz czymś, czego utrata przypraw iłaby
go o śmierć. Jak m ów i Platon, istnieje wielka różnica m ię­
dzy istotą konieczności a istotą dobra.
Nie ma żadnej sprzeczności w szukaniu dobra u jakiejś

* Molier, Szkolą żon, akt IV, sc. 1, przekład T. Boya-Żeleńskiego


(przyp. tłum.).
O c z e k i w a n i e Boga 133

istoty ludzkiej i w pragnieniu dla niej dobra. Z tego sa­


m ego pńwodu, jeśli pobudką zbliżającą nas do jakiegoś
człowieka jest tylko poszukiwanie dobra, warunki przy­
jaźni nie są zrealizowane. Przyjaźń jest nadprzyrodzoną
harmonią, połączeniem przeciwieństw.
G dy jakaś ludzka istota jest nam w pew nym stopniu
potrzebna, nie można chcieć własnego dobra, nie przesta­
jąc pragnąć go dla niej. Tam gdzie jest potrzeba, istnieje
też przymus i czyjaś przewaga. Jest się na łasce tego, czego
się potrzebuje, chyba że się jest właścicielem. N ajw ażniej­
szym dobrem dla każdego człowieka jest swoboda rozpo­
rządzania sobą. A lbo sami z niej rezygnujem y, popełniając
grzech bałwochwalstw a, gdyż m am y praw o rezygnow ać
z niej tylko na rzecz Boga, albo pragniemy, by pozbaw iona
jej była istota, której potrzebujem y. s
Różne rodzaje mechanizmowy psychologicznych m ogą być
przyczyną zaw iązywania się m iędzy ludźmi w ięzów przy­
jaźni, częstfo nieodpartych i tw ardych jak żelazo. Taka jest
często natura m iłości m acierzyńskiej; ojcow skiej, jak
w „G jcu G oriot” Balzaka; m iłości cielesnej w jej najbar­
dziej intensywnej form ie, jak w „S zk ole Ż on ” i w „F e-
drze” ; bardzo często m iłości małżeńskiej, zwłaszcza wskutek
przyzw yczajenia; rzadziej m iłości synowskiej czy brater­
skiej.
Istnieją zresztą różne stopnie tej nieodpartej k onieczno­
ści. W pewnym stopniu konieczne jest to wszystko, czego
utrata pow odu je rzeczywiste zmniejszenie energii życio­
w e j w najbardziej ścisłym i surowym sensie tego słowa,
jaki m ogłoby ono posiadać, gdyby badania nad fenom e­
n em życia były tak zaawansowane jak te, które odnoszą
się do opadania ciał. Przy ostatecznym stopniu konieczno­
ści tego rodzaju strata pow oduje śmierć. Dzieje się to w te­
dy, kiedy cała energia życiowa jednej istoty związana jest
z drugą istotą przez przywiązanie. Na niższych stopniach
p ow odu je ona tylko mniejsze lub większe uszczuplenie
energii. Tak samo zupełne pozbawienie żywności pow odu je
śmierć, gdy tymczasem częściowy jej brak pow oduje tylko
umniejszenie energii. Niemniej uważa się za konieczną
164 Simone We H

każdą ilość pożywienia, poniżej której istota ludzka jest


uszczuplona w swej energii.
Najczęstszą przyczyną konieczności w związkach przy­
jaźni jest swoiste połączenie sym patii i przyzwyczajenia.
Tak jak w przypadku skąpstwa lub narkomanii, to, co naj­
pierw było poszukiwaniem jakiegbś dobra, z biegiem czasu
staje się potrzebą. A le różnica m iędzy skąpstwem , narko­
m anią i wszystkim i występkam i a więzią przyjaźni polega
na tym , że w tej ostatniej obydwie pobudki — poszukiwa­
nie dobra i przym us konieczności — mogą zupełnie dobrze
współistnieć. M ogą też być rozdzielone. Jeśli przywiązanie
jednej istoty ludzkiej do drugiej polega tylko na samej po­
trzebie, to jest to okrutne. Niew iele rzeczy na tym świecie
m oże osiągnąć podobny stopień brzydoty i okropności.
Zaw sze jest coś okropnego w tym , gdy człowiek szuka do­
bra, a znajduje tylko konieczność. B ajki, w których istota
kochana ukazuje się nagle z czaszką zam iast głow y, są
najlepszym tego obrazem. Dusza ludzka posiada co prawda
cały arsenał kłam stw, za pomocą których chroni się przed
tą brzydotą, tworząc sobie w wyobraźni fałszyw e dobra
tam , gdzie jest tylko konieczność. I już przez to właśnie
brzydota jest złem , że zmusza do kłam stwa.
Biorąc ogólnie, za każdym razem, gdy konieczność,
w szystko jedno pod jaką postacią, daje się odczuć w spo­
sób tak twardy, że to przekracza nawet zdolność kłamstwa
tego, który otrzym uje cios — równa się to nieszczęściu.
Dlatego istoty najbardziej czyste są najbardziej narażone
na cierpienie. Dla tego, kto jest w stanie przeszkodzić auto­
matycznej reakcji obronnej, która dąży do zwiększenia
w duszy zdolności do kłam stwa, nieszczęście nie jest złem,
mimo że rani i w pewnym sensie poniża.
K iedy ktoś jest złączony z drugim człowiekiem więzami
sym patii, przyciągającymi w jakim ś stopniu za sobą ko­
nieczność, nie m oże pragnąć zachowania autonomii równo­
cześnie i w sobie, i w tym drugim człtowieku. Niemożliwe
to jest na mocy mechanizmu natury. M ożliwe jednak dzięki
cudownej interw encji nadprzyrodzoności. Ten cud to przy­
jaźń.
. O czekiw an ie Boga f . ' MS

„Przyjaźń to równość, którą tw orzy harm onia” mówili


pitagorejczyey. Harm onia istnieje, ponieważ istnieje nad­
przyrodzona jedność dwóch przeciw ieństw : konieczności
i wolności, przeciwieństw, które Bóg połączył stwarzając
św iat i ludzi. Równość istnieje, ponieważ pragnie się za­
chowania swobody decyzji tak u siebie, jak i u drugiego.
Jeśli ktoś chce się poddać drugiej istocie ludzkiej lub
godzi się na to, by być je j poddanym, nie m a w tym śladu
przyjaźni. Pylades Racine’a nie jest przyjacielem Orestesa.
G dy istnieje nierówność, nie m a przyjaźni.
Zasadą przyjaźni jest pewna wzajem ność. Jeśli u jednej
ze stron brak jest zupełnie życzliwości, druga strona po­
winna rówlnież ograniczyć w sobie przywiązanie przez re­
spekt dla wolności decyzji, której nie należy gwałcić. Jeśli
u jednej z dwóch stron nie ma respektu dla autonom ii dru-:
giego człowieka, powinien on przeciąć te w ięzy ze względu
na szacunek dla samego siebie. Tak samo ten, kito chce
być ujarzm iony, nie zasługuje na przyjaźń. A le kbnieczność
zawarta w w iężi przyjaźni mloże czasem istnieć tylko u je d -
dnej ze stron, w tym wypadku przyjaźń w sensie najbar­
dziej ścisłym i surowym tego słow a, istnieje również tylko
po jednej stronie.
Przyjaźń doznaje zbrukania, jeśli choćby na chwilę ko­
nieczność zwycięża nad pragnieniem zachowania m ożliw o­
ści wolnego wyboru tak u jednej, jak u drugiej strony.
W e wszystkich sprawach ludźkich konieczność jest przy­
czyną nieczystości. Każda przyjaźń jest nieczystą, jeśli
istnieje w niej choćby ślad chęci podobania się lub chęci
odw rotnej. Te dwa uczucia nie mogą się znajdować
w przyjaźni doskonałej. D w oje przyjaciół akceptuje w pełni
sW oją odrębność, szanuje rozdzielający ich dystan s,.k tóry
wypływa z faktu, że są dwiema odrębnymi istotam i. Czło­
w iek ma prawo pragnąć pełnego zjednoczenia tylko z Bo­
giem.
Przyjaźń jest cudem, który sprawia, że jedna istota
ludzka godzi się patrzeć z daleka, n ie ' zbliżając się, na
drugą istotę, która jest jej potrzebna jak pożywienie. To
jest ta siła ducha, której nie posiadała Ew a, choć prze-
160 T S i m o n e Weil''

cdeż nie potrzebowała owocu. G dyby była głodna, w chwili


gdy patrzyła na ow<ac, i gdyby m im o to przyglądała mu
się bez końca, nie czyniąc ani kroku ku niem u, dokonałaby
cudu podobnego do cudu doskonałej przyjaźni.
Przez tę nadprzyrodzoną cnotę szacunku dla autonomii
ludzkiej przyjaźń jest zbliżona do czystych form współ­
czucia i wdzięczności, jakie w yw ołuje nieszczęście. W obu
wypadkach członami harmonii są przeciwieństwa: koniecz­
ność i wolność, podporządkowanie się i równość. Te dwie
pary przeciwieństw odpowiadają sobie. '
Ponieważ chęć podobania się oraz chęć odwrotna w przy­
jaźni czystej riie istnieją, występuje w niej równocześnie
uczucie sym patii i coś w rodzaju zupełnej obojętności.
Mimo że przyjaźń jest więzią między dwiema osobami, ma
ona w sobie coś bezosobowego. M e narusza bezstronności.
Nie przeszkadza bynajm niej naśladować doskonałości Ojca
niebieskiego, który wszędzie rozdziela deszcz i światło
słońca. Przeciwnie, przyjaźń i to naśladowanie najczęściej
warunkują się wzajem nie. Gdyż każda prawa istota ludzka
złączona jest z innym i więzam i sym patii, obciążonymi
w pewnym stopniu koniecznością, toteż nie może zbliżyć
się do doskonałości, jak tylko przem ieniając to uczucie
W przyjaźń. W przyjaźni jest pewna powszechność, kocha
się istotę ludzką tak, jak chciałoby się kochać każdego
z poszczególnych członków rodzaju ludzkiego. Tak jak
matematyk przygląda się poszczególnej figurze, by wy­
prowadzić ogólne własnośCi trójkąta, tak samo ten, kto
umie kochać, skieruje na daną istotę m iłość ogólnoludzką.
Przyzwolenie na zachowanie autonomii w sobie samym
i u innych jest w swej zasadzie czymś ogólnym. Odkąd
pragnie się zachowania tej autonomii dla więcej niż jednej
istoty, pragnie się jej dla wszystkich, przestaje się bowiem
ustawiać porządek świata w kręgu, którego środek znaj­
duje się tu na ziem i. Przenosi się ten środek ponad sklepie­
nie nieba.
Przyjaźń pozbawiona jest tej wartości, jeśli dwie ko­
chające się istoty, czyniąc bezprawny użytek z uczucia
•uważają się za jedno. Nie m a w tedy przyjaźni w praw­
O czek iw a n ie Boga 167

dziwym tego słow a znaczeniu. M ożna by powiedzieć, że


jest to związek w ystępny, nawet gdyby zachodził m iędzy,
'małżonkami. Nie ma przyjaźni bez zachowania i uszano­
w ania dystansu.
Prosty fak t odczuwania przyjem ności w ypływ ającej
ż tego, że m yśli w sposób podobny jak istota kochana, lub
też samo pragnienie takiej jednom yślności, jest skazą na
czystości przyjaźni i równocześnie na uczciwości intelek­
tualnej. Jest to bardzo częste. A le też czysta przyjaźń na­
leży do rzadkości.
Kiedy w ięzy uczucia i niezbędności m iędzy istotam i
ludzkimi nie są w sposób nadprzyrodzony przemienione
w przyjaźń, w tedy to uczucie nie tylko jest nieczyste i n i­
skie, lecz łączy się także z nienawiścią i odrazą. W idać
to wyraźnie w „Szkole żon” i w „Fedrze”. W uczuciach
innych niż m iłość cielesna mechanizm jest ten sam. Łatwo
to zrozumieć. Nienawidzim y tego,! od czego jesteśm y za­
leżni. Czujem y odrazę do tego, co jest od nas zależne. Cza­
sem uczucie nie tylko jest m ieszane, ale w ogóle zm ienia
się w nienawiść i odrazę. Czasem ta przemiana jest tak
natychm iastowa, że sym patia prawie nie zdoła się naro­
dzić. D zieje się to w tedy, gdy od razu ukazuje się naga
konieczność. K iedy konieczność, która łączy istoty ludz­
kie, nie m a charakteru uczuciowego, kiedy zależy tylko
od okoliczności, wrogość pojaw ia się nieraz od pierwszej
Chwili.
G dy Chrystus m ów ił do swoich uczniów : Kochajcie jedni
drugich, wówczas nie zalecał im bynajm niej przyw iązania.
Ponieważ w rzeczywistości łączyły ich w ięzy wspólnych
m yśli, wspólnego życia, przyzw yczajeń, zalecał im , by
zm iefiili je w przyjaźń, gdyż inaczej m ogą one stać się
nieczystym przywiązaniem lub nienawiścią.
Ponieważ Chrystus niedługo przed śmiercią dorzucił te
słowa do przykazań m iłości bliźniego i mdłości Boga, można
przypuszczać, że czysta przyjaźń, tak jak i m iłość bliźniego,
zawiera w sobie jak by sakrament. M oże tę chrześcijańską
przyjaźń w skazyw ał Chrystus m ów iąc: G d y dwóch lub
trzech spośród was będzie zgromadzonych w imię m oje,
m Simone Weil

będę pomiędzy nimi. Przyjaźń czysta jest obrazem przy­


jaźni doskonałej i pierworodnej, tej, która istnieje w Trójcy
i która jest samą istotą Boga. Niem ożliwością jest, by dwie
ludzkie istoty stanow iły jedno, a przy tym zachowywały
skrupulatnie dzielący je dystans, jeśli Bóg nie jest obecny
w każdej z nich. Punkt spotkania równoległych znajduje
się w nieskończoności.

Miłość nieuświadomiona
i miłość świadoma

Nawet najbardziej ciasny w swych poglądach katolik


nie będzie uważał, że współczucie, wdzięczność, umiłowa­
nie piękna św iata, um iłowanie praktyk religijnych, przy­
jaźń, są monopolem wieków i krajów , w których istniał
Kościół. Te m iłości w stanie czystym są rzadkością, ale
trudno byłoby twierdzić, że częściej w ystępow ały w tych
wiekach czy w tych krajach aniżeli w innych. W ierzyć,
że m ogłyby powstać tam , gdzie nie m a Chrystusa, to
umniejszać d wprost znieważać Chrystusa; byłoby to bez­
bożnością, praw ie świętokradztwem. ’
Te m iłości są nadprzyrodzone i w pewnym sensie nie­
dorzeczne. Są szalone. Dopóki dusza nie ma bezpośredniego
kontaktu z osobą Boga, nie mogą się opierać na żadnej
świadomości wynikającej z doświadczenia czy rozumowa­
nia. Nie mogą zatem opierać się na żadnej pewności, chyba
że użyjem y tego słowa w sensie m etaforycznym jako prze­
ciwieństwa wahania. W obec tego lepiej, żeby nie łączyły
się z żadnym przekonaniem. To jest uczciwsze intelektual­
nie i lepiej chroni czystość m iłości. Jest też pod każdym
względem właściwsze. W odniesieniu do rzeczy Bożych
przekonanie nie wystarcza. Tylko pewność jest tu wła­
ściwa, W szystko, co jest poniżej pewności, nie jest godne
Boga.
W ciągu okresu przygotowawczego te miłości pośrednie
sprawiają, że dusza zaczyna wznosić się, m ając, choć z pew­
Oczekiwanie Bogd 189

nym trudem, spojrzenie skierowane ku górze. Inaczej jest


potem , gdy Bóg już przychodzi w e własnej osobie, nie
tylko odwiedzić duszę, jak to czynił od początku, lecz Za­
władnąć nią, przenieść jej centrum w sw oje pobliże. Już
kurczątko przebiło skorupkę i jest poza jajkiem św iata.
Te pierwsze miłości trwają nadal, są bardziej intensywne,
ale też są już inne. Ten, kto przeżył tę przygodę, bardziej
niż przedtem kocha nieszczęśliwych, tych, którzy mu po­
m agają w nieszczęściu, swoich przyjaciół, praktyki religijne,
piękno świata. A le m iłości te stały się ruchem zstępują-
jąjcym, jak ruch samego Boga, promieniem, który spływa
razem ze światłem Bożym. Przynajm niej można tak przy­
puszczać.
D la duszy skierowanej ku dobru te m iłości są tylko po­
stawą względem istot i rzeczy ziemskich. A le one same,
nie m ają swego przedmiotu — dobra. Tu na ziemi nie ma
dobra. W ten sposób, ściśle biorąc, to nie są m iłości, to są
postawy m iłujące.
W okresie przygotowawczym dusza kocha w próżni, nie
w ie naw et, czy coś realnego Odpowiada jej m iłości. M oże
wprawdzie wierzyć w to, że w ie. A le wierzyć, to nie w ie­
dzieć. Takie przekonanie nie pom aga. Dusza w ie tylko na
pewno, że odczuwa głód. W ażne jest, by krzyczała o tym
głodzie. Dziecko nie przestaje krzyczeć, m im o że daje mu
się do zrozum ienia, że chleba nie m a. Ono krzyczy mimo
wszystko.
Niebezpieczeństwo nie polega na tym , że dusza wątpi
w to, czy chleb jest, czy go nie m a, lecz że kłam liw ie wma­
w ia w siebie, iż nie jest głodna. Nie może sobie tego inaczej
wm ówić jak tylko przez kłam stwo, gdyż fakt jej głodu jeśt
pewnością. ,
W iem y w szyscy, że tu na ziem i nie ma dobra, że to
wszystko, co tu w ydaje nam się dobrem, jest skażone, ogra­
niczone, w yczerpuje się, a raz wyczerpane odsłania nagą
konieczność. Każda istota ludzka m iała prawdopodobnie
w życiu kilka takich chwil, gdy musiała szczerze sobie w y­
znać, że tu na ziem i nie ma dobra. Lecz gdy tylko dostrzeże
się tę prawdę, zasłania się ją kłam stwem . W ielu jest takich,
170. Simone Weil

którzy z przyjemnością ją obwieszczają, szukając w smutku


chorobliwej radości; nie w ytrzym ali oni patrzenia jej prosto
w twarz dłużej ponad ułamek sekundy. Ludzie czują, że
patrzenie przez pewien czas prosto w twarz tej prawdzie,
jest śm iertelnym niebezpieczeństwem. Tak jest rzeczywi­
ście. Ta świadomość jest bardziej śmiercionośna niż ńaiecz.
Bardziej przerażająca od śmierci cielesnej. Z czasem zabija
ona w nas wszystko, co nazywam y sobą. A b y ją przetrzy­
mać, trzeba kochać prawdę więcej niż życie. Ci, którzy tak
czynią, według powiedzenia Platona, odwracają się całą du­
szą od tego, ćo przem ija.
Nie zw racają się jednak ku Bogu. Jakże by m ogli to
uczynić w zupełnej ciem ności? Bóg sam nadaje im odpo­
wiedni kierunek, jednak przez długi czas nie ukazuje się
im . To do nich należy pozostawać bez ruchu, nie odwracając
wzroku, nie przestając nasłuchiwać, czekając nie wiadomo
na co, nie zwracając uwagi na prośby ani groźby, nie ugi­
nając się pod ciosam i. Jeśli po długim oczekiwaniu Bóg
pozwala niewyraźnie przeczuć blask sw ojego św iatła lub
naw et zjaw ia się osobiście, trw a to tylko chwilę. I znów
trzeba trwać nieruchomo w skupieniu i czekać bez ruchu,
w ołając tylko w tedy, gdy tęsknota jest zbyt silna.
W iara w rzeczywiste istnienie Boga nie zależy od du­
szy, jeśli Bóg jej tego nie objaw i. A lbo umieszcza ona im ię
Boga jako etykietę ną czymś innym , i to jest bałwochwal­
stwo, albo wiara w Boga pozostaje abstrakcyjna i werbalna.
Tak dzieje się w krajach i epokach, kiedy wątpienie w do­
gm at religijny nie przychodzi nawet na m yśl. Stan niewiary
jest wówczas tym^ co św. Jan od Krzyża nazyw ał nocą.
W iara jest gołosłowna i nie przenika do duszy. W epoce
takiej jak nasza niew iara m oże być odpowiednikiem po­
jęcia mrocznej nocy u św. Jana od K rzyża, jeśli ten, kto
nie w ierzy, kocha Boga, jeśli jest jak dziecko, które nie
zastanawia sję nad tym , czy chleb jest, czy go nie m a, ale po
prostu krzyczy, że jest głodne. >
Gdy się je chleb, albo naw et gdy się gio jadło, w ie się
ju ż; że chleb jest czymś rzeczywistym. Niem niej można
poddawać w wątpliwość czystość Chleba. Filozofowie kw e-
Oczekiwanie Boga j 171:

stionują rzeczywistość św iata widzialnego. Jest to jednak


wątpliwość czysto werbalna, która nie narusza pewności
i dla um ysłu dobrze nastawionego, ćzyni ją naw et bardziej
oczywistą. Tak samo ci, którym Bóg objaw ił sw óje istnienie,
mogą bez trudności je zakwestionować. Jest to wątpliwość
czysto werbalna, ćwiczenie pożyteczne dla inteligencji,,
Przestępstwem i zdradą jest natom iast, jeśli naw et przed
tym objawieniem , a tym bardziej po nim , poddajem y w wąt­
pliwość to, że jedynie Bóg jest godzien m iłości. To jest
odwrócenie wzroku. M iłość jest spojrzeniem duszy. Jest
zatrzym aniem się na tchwilę, oczekiwaniem, nasłuchiwa­
niem , i
Elektra nie szuka Orestesa, ona nań czeka. K iedy m yśli,
że on nie żyje, że nigdzie na świecie nie ma już nic, co by­
łoby Orestesem , n ie zbliża się m im o to do otoczenia. Prze­
ciwnie, odsuwa się od niego z tym większą odrazą. W oli
nieobecność Orestesa od każdej innej obecności. On m iał
ją uwolnić z jej niew oli, od łachmanów i pracy służalczej,
od brudu i głodu, od razów i niezliczonych upokorzeń. Te­
raz Elektra już na to nie liczy. A le ani przez chwilę nie
m yśli o tym , by uciec się do innego sposobu, pogodzić się
z silniejszym i, co zapewniłoby jej życie zbytkowne i pełne
zaszczytów. Nie chce bogactwa ani poważania, jeśli nie ma
ich otrzymać z ręki Orestesa. W ogóle o tym nie m yśli.
Jedyna rzecz, której pragnie, to przestać istnieć, z chwilą
kiedy nie ma Orestesa.
Teraz Orestes już nie może tego znieść. Nie może po­
wstrzym ać się przed w yjaw ieniem je j swojego im ienia.
Dostarcza pewnego dowodu na to, że jest Orestesem. Elek­
tra widzi go, słyszy, dotyka. Już nie będzie więcej wątpić
'w to, że je j w ybaw iciel istnieje.
Ten, kom u przytrafiła się historia Elektry, kto w duszy
sw ojej w idział, słyszał i dotykał, ten odnajduje w Bogu
rzeczywistość tych miłości pośrednich, które dotąd były
tylko odbiciami. Bóg jest czystym pięknem. To jest rzecz
niepojęta, gdyż piękno z natury swej jest w idzialne. K aż­
demu, kto posiada ścisły um ysł, mówienie o niewidzialnym
pięknie w ydaje się, i słusznie, nadużyciem m owy. Piękno
m Simone Weil

jest zawsze cudem. A le jest to cud drugiego stopnia, gdy


dusza odczuje piękno niew idzialne i chodzi nie o odczucie
abstrakcyjne, ale o wrażenie istotne i bezpośrednie, jak to,
które w yw ołuje śpiew, z chwilą gdy się go posłyszy.
W szystko dzieje się tak, jak gdyby za przyczyną cudownej
łaski nasza świadomość pojęła, że cisza nie jest brakiem
dźwięków, lecz czymś od nich nieskończenie bardziej re­
alnym , siedliskiem harmonii doskonalszej od tej, którą
pioże stworzyć najpiękniejsza ich kom binacja. I są jeszcze
różne stopnie ciszy. Istnieje cisza w pięknie wszechświata,
która w ydaje się hałasem w porównaniu z milczeniem
Boga.
Bóg jest też prawdziwym bliźnim . Określenie osoby od­
nosi się jako właściwość tylko do Boga, tak samo jak
i określenie bezosobowości. Bóg jest tym , który nachyla 6ię
nad nam i, nhd nam i nieszczęśliwym i, ograniczonym i do
odrobiny bezwładnego, krwawiącego ciała. A le równocze­
śnie jest on także owym nieszczęśliwym , który w ydaje nam
się tylko ciałem bez życia, pozbawionym zdolności m yśle­
nia, którego nikt nie zna im ienia ani godności. Ciało bez
życia to ten stworzony wszechświat. M iłość, którą winniśm y
Bogu i która byłaby naszą najw yższą doskonałością, gdy­
byśm y tylko m ogli ją osiągnąć, jest boskim wzorem
wdzięczności i współczucia.
Bóg jest też najdoskonalszym przyjacielem . A by, poprzez
nieskończoną odległość, m ogło istnieć m 'ędzy Nim a nami
coś w rodzaju równości, dał swoim stworzeniom absolutną
wolność w wyrażeniu lub odmówieniu zgody na dążenie
ku Niemu, które w nas w paja. Rozwinął też nasze m ożli­
wości pom yłek i kłam stwa, pozostawiając nam \żładzę fa ł­
szywego panowania w wyobraźni nie tylko nad wszech­
światem , lecz i nad sam ym Bogiem , dopóki nie nauczymy
się używać Jego imienia w sposób właściwy. Dał nam tę
nieskończoną zdolność do złudzeń,' abyśm y m ieli możność
wyrzeczenia się jej przez miłość.
W reszcie kontakt z Bogiem jest prawdziwym sakramen­
tem.
A le można być prawie pewnym , że ci, u których miłość
Oczekiwanie Boga 03
■ ' •• ' ’
Boga usunęła wszystkie czy ste, miłości ziem skie, są fa ł­
szywym i przyjaciółm i Boga. ■ x
Bliźni, przyjaciele, ceremonie religijne, piękno świata, po
bezpośrednim kontakcie m iędzy duszą a Bogiem wcale nie
spadają do rzędu rzeczy nierealnych. Przeciwnie, dopiero
w tedy stają się rzeczywiste. Przedtemi to były półsny.
Przedtem nie było w ogóle rzeczywistości.
ZAK O R ZEN IEN IE

Wstęp do deklaracji obowiązków wobec istoty ludzkiej

(Fragmenty)
I

POTRZEBY DU SZY

P ojęcie powinności wyprzedza po­


jęcie prawa, które jest jego funkcją. Prawo nie jest sku­
teczne samo z siebie, ale tylko przez czyjąś powinność, któ­
rej odpowiada; realizacja jakiegoś prawa zależy nie od
tego, kto je posiada, ale od 'innych ludzi, którzy czują się
w jakiś sposób zobowiązani w stosunku do- niego, Powin­
ność natom iast jest skuteczna od razu, z chwilą gdy zo­
staje uznana, a chociażby nawet jej nikt nie uznał, nie
traci w pełni swego istnienia. Prawo przez nikogo nie
uznawane niewiele znaczy.
Nie ma żadnego sensu tw ierdzenie, że ludzie m ają z jed­
nej strony prawa, a z drugiej — obowiązki. Słow a te wy­
rażają jedynie różnice punktów widzenia. Stosunek m iędzy
nimi jest stosunkiem podmiotu i przedmiotu. Człowiek roz­
patryw any sam w sobie ma tylko obowiązki, w . tym rów­
nież obowiązki względem siebie samego. Inni ludzie roz­
patryw ani z jego punktu widzenia m ają tylko praw a. On
sam z kolei posiada prawa, gdy go rozpatrywać z punktu
widzenia innych ludzi, którzy pupyznają się do powinności
w stosunku do niego. Człowiek, który znalazłby się sam
we wszechświecie, nie m iałby żadnych praw, ale m iałby
powinności. .
Pojęcie prawa, należąc do porządku obiektyw nego, jest
nieodłączne od pojęcia istnienia i rzeczywistości. Powstaje
wówczas, gdy powinność zstępuje w dziedzinę fak tów ; d la-
11 s Simone Weil

tego też zawiera w sobie zawsze jakąś ocenę konkretnych


faktów i sytuacji. Prawa pojaw iają się zawsze w związku
z pewnym i warunkami. Tylko powinność może być bez­
warunkowa. M ieści się ona w dziedzinie, która znajduje się
poza wszelkim i uwarunkowaniami, przekracza bowiem gra­
nice tego świata.
Ludzie roku 1789 nie uznawali realności tej dziedziny,
uznając tylko dziedzinę spraw ludzkich, i’ dlatego zaczęli
od pojęcia prawa. Chcieli jednak równocześnie ustalać za­
sady absolutne. Powstała sprzeczność powodująca pom ie­
szanie pojęć i idei, sprzeczność ta poważnie się przyczyniła
do istniejącego dziś politycznego i' społecznego zamiesza­
nia. Dziedzina spraw wiecznych, powszechnych i nieuw a-
runkowanych różni się zasadniczo od dziedziny faktów.
Panują w niej pojęcia odmienne, wiążące się z najbardziej
ukrytym i tajnikam i duszy ludzkiej.
Powinność wiąże jedynie istoty ludzkie. W spólnoty ludz­
kie jako takie nie m ają żadnych powinności. M ają je jed­
nak indyw idualnie w szyscy ludzie, którzy tworzą wspól­
noty, służą im i kierują nim i, lub je reprezentują zarówno
w tej części swego życia, która jest związana z daną wspól­
notą, jak w te j, która jest od niej niezależna.
W szyscy ludzie są związani tym i sam ym i powinnościam i,
chociaż odpowiadają one, zależnie od sytuacji, różnym
czynnościom. Żaden człow iek, niezależnie od swego cha­
rakteru i sytuacji, w jakich by się znalazł, nie może się od
tych powinności uchylić. W przeciwnym razie popełnia
czyn karygodny. W yjątkiem może być przypadek, gdy dwie
rzeczyw iste powinności są riie do pogodzenia w praktyce
i jest się zm uszonym do rezygnacji z wypełnienia jednej
z nich.
Niedoskonałość porządki społecznego m ierzy się ilością
takich sytuacji.
N aw et jednak w takim przypadku pozostaje rzeczą ka­
rygodną, jeżeli rezygnując z wykonania pewnej powinności,
zaprzecza się równocześnie je j istnieniu.
Przedmiotem powinności w dziedzinie spraw ludzkich
je st zawsze istota ludzka jako taka. Powinność ta istnieje
Z ukorzenienie 17»

w stosunku do każdej istoty ludzkiej z sam ego faktu, że


jest istotą ludzką, niezależnie od jakichkolw iek warun-*
k ów ; istnieje ona, choćby nawet sama ta istota nie uzna­
w ała żadnej takiej powinności wobec siebie.
Powinność ta nie w ynika z żadnej konkretnej sytuacji:
ani z system u prawnego, ani ze zw yczajów , ani ze struktury
społecznej, ani z przym usu, ani z tradycji, ani z przewi­
dywanego rozw oju historycznego. Żadna bow iem konkretna
sytuacja nie m oże spowodować powstania powinności.
Nie opiera się ona na żadnej um owie, w szystkie umowy
bow iem można zm ieniać zgodnie z w olą stron, w niej zaś
w ola ludzka nic nie m oże zm ienić.
Powinność ta jest wieczna. Odpowiada ona wiecznemu
przeznaczeniu człowieka. W ieczne przeznaczenie posiada
tylko człowiek, w spólnoty ludzkie go nie m ają. Nie ma
też w stosunku do nich bezpośrednich powinności, które
by były wieczne. W ieczna jest tylko powinność względem
istoty ludzkiej jako takiej.
Powinność ta jest bezwarunkowa. To, na czym się opiera,
nie należy do tego św iata. W naszym świecie nie opiera
się na niczym . Jedynie powinność w sprawach ludzkich
niezależna jest od wszelkich warunków.
Powinność ta posiada nie tyle podstawę, ile swój spraw­
dzian w zgodnej powszechnej świadom ości. W yrażają ją
niektóre z najstarszych zachowanych tekstów pisanych.
Jest uznawana zawsze i przez w szystkich, z w yjątkiem
przypadków, gdy przeciwstawiają się jej czyjeś interesy
lub namiętności. W łaśnie w skali realizacji tej powinności
m ierzy się postęp.
Uznanie je j wyraża w sposób niew yraźny i m niej lub
więcej niedoskonały tzw . prawo pozytywne. Prawo pozy­
tyw ne jest bezprawiem w tym zakresie, w jakim jest
sprzeczne z tą powinnością. .
M im o że odwieczna powinność odpowiada wiecznemu
przeznaczeniu istoty ludzkiej, przeznaczenie to nie jest je j
przedmiotem bezpośrednim. W ieczne przeznaczenie czło­
w ieka nie m'oże być przedmiotem żadnej powinności, dla­
tego że nie podlega żadnym działaniom zewnętrznym.
1*0 Simone W eil

■ Fafct, że istota ludzka posiada przeznaczenie wieczne, na­


rzuca tylko jedną powinność; jest nią szacunek. Dopełnia
się tej powinności tylko wtedy, gdy szacunek jest wyra­
żany w sposób efektyw ny, nie fikcyjny, lecz rzeczyw isty;
może to nastąpić tylko za pośrednictwem zaspokajania
ziemskich potrzeb człowieka.
Sumienie ludzkie nie zm ieniło się nigdy pod tym w zglę­
dem . Egipcjanie przed tysiącami lat sądzili, że dusza
nie może być usprawiedliwiona po śmierci, jeżeli nie będzie
m ogła oświadczyć: „Nie dopuściłam, aby ktokolwiek z mej
winy cierpiał głód” . W szyscy chrześcijanie wiedzą, że pew­
nego dnia sam Chrystus może im powiedzieć: „Byłem głod­
ny, a nie nakarmiliście m nie.” Postęp wyobrażamy sobie
wszyscy jako w pierwszym rzędzie dążenie do takiego stanu
społeczeństwa ludzkiego, w którym nikt nie będzie cierpiał
głodu. Ogólnie biorąc, nikt nie m ógłby uznać za niewinnego
człowieka, który m ając pod dostatkiem pożywienia, a znaj­
dując pod drzwiami kogoś umierającego z głodu, prze­
szedłby obok niego obojętnie.
Nakarmienie każdego głodnego, w miarę swych możliwo­
ści, jest odwiecznym obowiązkiem wobec istoty ludzkiej.
Powinność ta jako najbardziej oczywista winna służyć za
wzór przy ustalaniu Iisly odwiecznych obowiązków wobec
-wszystkich istot ludzkich. Konieczność ścisłości w ustala­
niu listy wymaga wyprowadzenia jej z tego pierwszego
przykładu w drodze analogii.
Dlatego też zestawienie obowiązków wobec istoty ludz­
kiej powinno odpowiadać zestawieniu tych potrzeb ludz­
kich, które m ają dla życia takie samo znaczenie jak głód.
Niektóre z nich są, tak jak głód, potrzebami fizycznym i.
Łatwo je wyliczyć, są to: ochrona przed przemocą, mieszkar-
nie, odzież, ciepło, higiena, opieka w chorobie.
Inne potrzeby mają związek nie z życiem fizycznym , lecz
z moralnym. Podobnie jednak jak wyżej wymienione, są
to potrzeby ziemskie i nie m ają bezpośredniego, jasnego dla
mas związku z wiecznym przeznaczeniem człowieka. Są to,
tak jak potrzeby fizyczne, pewne konieczności życia ziem­
skiego. To znaczy, że jeśli nie są one zaspokojone, człowiek
x - . *

Zakorzenienie 181

spada do stanu coraz bardziej odpowiadającego śmierci, do


życia mniej lub więcej bliskiego czystej wegetacji.
Dużo trudniej rozpoznać i wyliczyć je niż potrzeby ciała,
wszyscy jednak stwierdzamy ich istnienie. W szelkie okru­
cieństwa, których może się dopuszczać zdobywca na podbi­
tej ludności: masakry, okaleczenia, organizowany głód, czy­
nienie z ludzi niewolników lub masowe deportacje — uwa­
żane są ogólnie za środki tego samego gatunku, chociaż
wolność czy kraj rodzinny nie, zaliczają się przecież do po­
trzeb fizycznych. W szyscy wiem y o tym , że są okrucień­
stwa, które grożą życiu Człowieka, chociaż nie zagrażają*
jego ciału, okrucieństwa, które pozbawiają człowieka po­
karmu niezbędnego dla życia duszy.
W szelkie obowiązki w sprawach ludzkich, względne czy
bezwzględne, zmienne czy wieczne, pośrednie czy bezpo­
średnie, wywodzą się z żywotnych potrzeb istoty ludzkiej.
Te nawet, które nie dotyczą bezpośrednio tej lub innej okre­
ślonej istoty ludzkiej, m ają jednak za przedmiot to, co dla
ludzi stanowi odpowiednik pożywienia.
Pole ze zbożem powinniśmy szanować nie dla niego sa­
mego, ale dlatego, że zboże stanowi pożywienie dla ludzi.
W analogiczny sposób powinniśmy szanować ojczyznę,
rodzinę i w ogóle każdą wspólnotę ludzką. Szanować je
trzeba nie dla nich samych, ale dlatego, że żywią one pewną
ilość dusz ludzkich. Powinność ta zobowiązuje do zajęcia
różnych postaw i podejmowania różnych czynności — za­
leżnie od warunków — ale sama w sobie jest identyczna
dla wszystkich ludzi. Jest również identyczna dla wszyst­
kich, którzy znajdują się poza danymi wspólnotami.
Stopień szacunku należnego wspólnotom ludzkim winien
być z kilku powodów bardzo wysoki.
Przede wszystkim każda z nich jest jedyna, i jeżeli się
ją zniszczy,, nie jej nie może zastąpić. W orek zboża można
zastąpić innym workiem zboża. Pokarm, którego wspólnota
ludzka dostarcza swym członkom, nie ma ekwiwalentu
w całym wszechświecie. - .
Następnie — przez swe trwanie w czasie wspólnota ludz­
ka sięga w przyszłość. K ryje ona w sobie pokarm nie tylko
182 Simone Weil

dla dusz ludzi żywych, ale także dla tych, którzy przyjdą
na świat w następnych wiekach.
W końcu — przez fakt trwania w czasie ■— wspólnoty
tkw ią korzeniami w przeszłości. Zachowują one skarby du-
fhow e zebrane przez tych, którzy um arli, są jedynym i po­
średnikami, przez które um arli przemawiają do żywych.
Jedyną rzeczą na ziemi, która ma bezpośredni związek
z wiecznym przeznaczeniem człowieka, jest promieniowanie
tych, którzy potrafili zdobyć — przekazywaną z pokolenia
w pokolenie — pełną świadomość tego przeznaczenia.
• Z tych powodów może się zdarzyć, że powinność wobec
jakiejś wspólnoty, która znajdzie się w niebezpieczeństwie,
polegać będzie na całkowitym poświęceniu. Nie wynika
jednak z tego, że stoi ona ponad istotą ludzką. Zdarza się
przecież, że ratując innego człowieka, trzeba się czasem zdo­
być na całkowite poświęcenie, a wcale nie świadczy to
o wyższości ratowanego nad ratującym .
W pewnych okolicznościach chłop, aby ratować plon ze
swego pola, musi się zdobyć na skrajny wysiłek, narażając
się na chorobę, a czasem nawet na śmierć. A przecież zaw­
sze zdaje on sobie dobrze sprawę, że chodzi jedynie o chleb.
W analogiczny sposób, nawet w chwilach całkowitego
poświęcenia się, nigdy żadnej wspólnocie nie należy się nic
innego, jak tylko taki sam szacunek, jaki mamy dla poży­
wienia. '
Zdarza się jednak często, że role się zm ieniają. Są wspól­
noty, które pożerają dusze ludzkie, zamiast im dostarczać
pożywienia. Zjaw isko to oznacza chorobę społeczną i pierw­
szą powinnością jest obowiązek jej leczenia, przy czym
w pewnych wypadkach może stać się konieczne zastosowa­
nie metod chirurgicznych.
Również i tu obowiązek jest identyczny dla tych, co znaj­
dują się wewnątrz, jak i dla tych, co są poza daną wspól­
notą.
Zdarza się także, że jakaś wspólnota nie dostarcza swym
członkom wystarczającej ilości pokarmu. Należy ją wówczas
naprawić. •
Istnieją w końcu wspólnoty martwe, które nie pożerając
Zakorzenienie

wprawdzie dusz ludzkich, wcale ich nie żyw ią. Jeżeli jest
rzeczą zupełnie pewną, że są one martwe, a nie pogrążone
w jakim ś przejściowym letargu, wtedy należy je unicestwić.
Trzeba więc przede wszystkim zbadać te potrzeby, które
dla życia duszy m ają takie samo ziiaczenie, jak dla ciała
pożywienie, sen lub ciepło. Trzeba spróbować zestawić je
i określić.
Nie należy ich nigdy mieszać z pragnieniami, kaprysami,
fantazjam i i występkami ludzkim i. Trzeba także odróżniać
sprawy istotne od nieistotnych. Człowiek potrzebuje nie
ryżu lub ziemniaków — ale żywności, nie drzewa lub w ę­
gla — ale ogrzania. Podobnie przy potrzebach duszy uzna­
wać wolno różne równowartościowe sposoby zaspokojenia
tych samych potrzeb. Należy również od pokarmów odróż­
niać trucizny, które przez pewien czas mogą stwarzać po­
zory, że są w stanie je zastąpić.
Brak opracowań w tym zakresie sprawia, że rządy państw
o dobrej woli działają na oślep.
Oto -kilka wytycznych. ,

Ład

Pierwszą potrzebą duszy, najbliższą jej wiecznemu prze­


znaczeniu, jest ład, to znaczy taki układ stosunków społecz­
nych, w którym nikt nie będzie zmuszony do naruszania
jednych ważnych powinności po to, aby móc wykonać inne.
Tylko w tym przypadku bowiem dusza ludzka odczuwa
przymus i gw ałt ze strony warunków zewnętrznych. Kiedy
od wykonania jakiejś powinności wstrzym uje nas niebez­
pieczeństwo śmierci lub cierpienie, można się przemóc, bo
jest to tylko niebezpieczeństwo fizyczne. Jeżeli jednak w y­
konanie kilku powinności jest w określonych okoliczno­
ściach nie do pogodzenia, to nie m am y żadnych możliwości
obrony i zostaje w nas zraniona m iłość dobra.
Stopień nieładu i wzajemnego wykluczania się różnych
powinności jest dziś bardzo duży.
Sprawcą nieładu jest każdy, kto powoduje w zrost wza­
jem nych sprzeczności między powinnościami. Każdy, kto
IM Simone Weil

je zm niejsza, jest współtwórcą porządku! Każdy, kto dla


uproszczenia sobie problemów zaprzecza niektórym powin­
nościom, sprzymierza się w swym sercu ze zbrodnią.
N ie ma niestety metody zmniejszenia tych sprzeczności.
Nie ma nawet pewności, czy idea ładu, w którym wszyst­
kie powinności byłyby do pogodzenia, nie jest złudzeniem.
Gdy. obowiązki zstępują w dziedzinę faktów , wchodzi w grę
tak wielka ilość niezależnych od siebie uwarunkowań, że
sprzeczność w ydaje się bardziej prawdopodobna od zgod­
ności.
M am y jednak zawsze w oczach przykład wszechświata,
w którym niezliczona ilość niezależnych mechanicznych ru­
chów współdziała ze sobą tworząc ład, który mimo wszel­
kich zmian pozostaje czymś stałym . Kocham y piękno świata,
ponieważ czujem y za nim obecność czegoś analogicznego do
mądrości, którą chcielibyśmy posiadać, aby zaspokoić n a-
sze-pragnienie dobra.
Naprawdę piękne dzieła sztuki dają nam, choć w m niej­
szym stopniu, przykład całości składającej się z niezależ­
nych czynników współdziałających ze sobą w sposób nie­
m ożliwy do zrozumienia i tworzących jedyne w swoim ro­
dzaju piękno. '
W końcu, wyczucie różnych powinności wynika zawsze
z pragnienia dobra, jedynego, stałego, identycznego dla
wszystkich ludzi, od kołyski aż do grobu. Pragnienie to
pulsuje w nas stale i nie dopuszcza, abyśm y mogli kiedykol­
w iek poddać się sytuacjom , w których te powinności są nie
. do pogodzenia. Albo odwołujem y się wówczas do kłam stwa,
po to, aby o nich zapomnieć, albo m iotam y się na oślep,
żeby się z nich wydostać. .
Konteriiplacja autentycznych dzieł sztuki, w jeszcze więk­
szym stopniu kontemplacja piękna świata, a jeszcze bar­
dziej kontem placja nieznanego upragnionego, dobra, może
podtrzymywać nas w wysiłku ustawicznego m yślenia o ła­
dzie wśród ludzi, który powinien być naszym podstawo­
w ym celem. i
' W ielcy sprawcy gwałtów dodawali sobie odwagi dostrze­
gając we .wszechświecie rządy śl.epego mechanizmu siły, 1
Zakorzenienie 185

Patrząc na świat uważniej niż oni, dostrzegamy ku na­


szemu pokrzepieniu, że niezliczone ślepe siły są ograniczone,
równoważone i zmuszane do współdziałania w jedności przez
coś, czego nie rozumiemy, ale co kochamy i co nazywamy
pięknem.
Jeżeli potrafim y stale zachować w swej świadomości
m yśl o prawdziwym ludzkim ładzie, jeżeli będziem y o nim
m yśleć jako o celu, któremu winniśm y w pewnych wa­
runkach całkow ite poświęcenie, będziem y-w sytuacji czło­
w ieka, który idzie w nocy bez przewodnika,- ale stale m y­
śli o kierunku, którego ma się trzymać. M ożna mieć dużą
nadzieję, że taki podróżny dojdzie do celu.
Ład jest potrzebą pierwszą, jest naw et czym ś, co znaj­
duje się ponad zw ykłym i potrzebam i: trzeba znać inne
potrzeby, żeby móc o nim myśleć.
Pierwszą charakterystyczną cechą, która odróżnia po­
trzeby od pragnień, fantazji i zdrożnych chęci, a pod­
stawowe pożywienie od delikatesów lub trucizn, jest to,
że zarówno potrzeby, jak odpowiadające im pożywienie
są ograniczone. Skąpiec nie będzie m jał nigdy dosyć złota,
ale jeżeli dam y każdemu człowiekowi tyle chleba, ile
zapragnie, nadejdzie chw ila, kiedy będzie m iał go dosyć.
Podobnie ma się sprawa z pokarmem dla duszy.
Drugą cechą charakterystyczną związaną z poprzednią
jest to, że potrzeby układają się param i przeciwieństw
i powinny się jakoś równoważyć. Człowiek potrzebuje po­
żywienia, ale i przerw między posiłkam i; potrzebuje za­
równo ciepła, jak chłodu i świeżości, potrzebuje odpoczynku
i zajęcia. Tak samo jest ż potrzebami duszy..
To, co się nazywa „złotym środkiem”, polega w rzeczy­
wistości na niezaspokojeniu ani jednej, ani drugiej z prze­
ciwstawnych sobie potrzeb. Jest on karykaturą prawdziwej
równowagi, w której przeciwstawne- potrzeby są. w pełni
zaspokojone.

W olność

Niezbędnym pożywieniem duszjr ludzkiej jest wolność.


W ścisłym tego słowa znaczeniu polega ona na możliwości
28« S i m o n e We i l

wyboru. Oczywiście chodzi tu o m ożliwość realną. Z dęu-


gićj strony jest rzeczą nieuniknioną; że wszędzie, gdzie
istnieje życie zbiorow e, w ybór ten jest ograniczony przez
reguły narzucone w im ię wspólnych interesów.
W olność jednakże nie jest większa lub m niejsza w za­
leżności od mniej lub więcej szerokich jej granic. Osiąga
ona swą pełnię w warunkach, które dużo trudniej spre­
cyzować.
Reguły postępowania pow inny być dostatecznie rozsądne
i proste, aby każdy, kto tylko zechce, m ógł — posiada­
jąc przeciętną zdolność uwagi — zrozum ieć z jednej strony
ich użyteczność, a z drugiej ^rzeczywistą konieczność, która
je narzuciła. Powinny one pochodzić od władzy nie uważa­
nej za obcą lub wrogą i kochanej dzięki jej związkowi
z tym i, którym i kieruje. Powinny być dostatecznie stałe,
nieliczne i ogólne, tak aby można było przyswoić je sobie
W szystkie od razu i nie rozbijać się o nie za każdym razem
przy podejm owaniu jak iejś decyzji.
W tych warunkach ludzie dobrej w oli, mimo faktycznych
ograniczeń, korzystaliby w swej świadomości z całkowitej
swobody. Z chwilą bow iem , gdy te reguły w ejdą niejaki)
w krew , zakazane m ożliwości nie będą narzucały się my­
śli i nie będzie trzeba przed nim i się bronić. Tak samo
j(ak wdrożony przeż wychowanie naw yk niejadania rzeczy
odrażających lub niebezpiecznych dla zdrowia nie jest
przez norm alnego człowieka odczuwany jako ograniczenie
wolności w zakresie wyżyw ienia. Tylko dziecko może od­
czuwać to jako ograniczenie.
Ludzie, którym brak dobrej w oli lub którzy nie pozbyli
się cech dziecinnych, nie są nigdy, w żadnej sytuacji spo­
łecznej, w olni.
■ K iedy m ożliw ości w yboru są tak szerokie, że szkodzą
wspólnemu dobru, ludzie n ie korzystają naprawdę ze sw ej
wolności. Muszą się wówczas uciekać do poczucia nieod­
pow iedzialności, dziecinnej lekkomyślności lub obojętno­
ści, gdzie w końcu zawsze znajdują nudę i pustkę, a lb o .
uginają się pod Ciężarem odpowiedzialności, z obaw y, aby
nie szkodzić innym . W podobnej sytuacji, sądząc m ylnie,
Zakorzenienie m

że są w olni, a czując jednak, że z tego nie korzystają,


dochodzą do wniosku, że wolność nie jest czymś dobrym,

#■
Posłuszeństwo ,

Posłuszeństwo jest życiową potrzebą duszy ludzkiej. Jest


ono dwojakiego rodzaju: posłuszeństwo wobec ustanowio­
nych zasad i posłuszeństwo wobec ludzi uznawanych za
przywódców. Zakłada iońo zgodę nie w stosunku do każ­
dego otrzym yw anego rozkazu, ale z góry i generalnie do
wszystkich rozkazów, z w yjątkiem tych, których wyko­
nanie byłoby sprzeczne z sum ieniem . Nie strach przed
karą lub nadzieja nagrody, ale świadoma zgoda powinna
być podstawowym m otywem posłuszeństwa, tak aby pod­
danie się rozkazom nie m iało cech służalczości. Powinni
to powszechnie uznać zwłaszcza przywódcy. Równocześnie
powinno być w szystkim w iadom o, że ci, którzy rozkazują,
są ze swej strony także posłuszni, a cała hierarchia spo­
łeczna powinna kierować się ku celow i, którego wartość
i wielkość byłaby odczuwana przez wszystkich od góry
do dołu.
Posłuszeństwo jest niezbędnym pożywieniem duszy,
i istota całkowicie go pozbawiona jest istotą chorą. Tak
więc każda wspólnota kierow ana przez wszechwładnego
przywódcę, który nie jest przed nikim odpowiedzialny,
znajduje się w rękach człowieka chorego.
Dlatego też tam , gdzie na czele organizacji społecznej
znajduje się jakiś człowiek dożyw otnio, pow inien on być
sym bolem , a nie rzeczywistym przywódcą, tak jak to ma
m iejsce w przypadku króla angielskiego. Form y konwe­
nansów pow inny go ograniczać znacznie bardziej niż jakie­
gokolw iek innego człowieka. W ten sposób rzeczywiści
przyw ódcy, chociaż są przywódcam i, m ają kogoś ponad
sobą, a poza tym m ogą, zachowując ciągłość władzy, zm ie­
niać się, i w skutek tego każdy z nich może m ieć nie­
zbędny udział w posłuszeństwie.
Ci, którzy narzucają sw oją w ładzę masom ludzkim przy­
musem i okrucieństwem, pozbaw iają ją równocześnie dw o-
IBS : Simone Weil

jakiego niezbędnego do życia pożyw ienia: wolności i po­


słuszeństwa. M asy te bowiem ńie są już w stanie udzielić
sw ej zgody w ładzy, której są poddane. C i, którzy popierają
stan rzeczy, w którym (bodźcem podstawowym jest na­
dzieja zysku, odbierają ludziom posłuszeństwo dlatego,
że zgoda, kftóra jest istotą posłuszeństwa, nie jest czymś,
co można sprzedawać. . ■
W iele znaków wskazuje na to, że ludzie naszej epoki
od dawna odczuwali głód posłuszeństwa. Skorzystano
z tego, żeby ich zam ienić na niewolników .

Odpowiedzialność

Inicjatyw a i odpowiedzialność, poczucie użyteczności,


a nawet niezbędności, są życiowym i potrzebam i duszy
ludzkiej.
Zupełnie tego pozbawiony je st bezrobotny, nawet w tedy
gdy zapomogi zapewniają mu żywność, odzież i mieszkanie.
Nie znaczy on nic w życiu gospodarczym, a kartka w y­
borcza, która stanowi o jego udziale w życiu politycznym ,
nie ma dlań żadnego sensu.
Robotnik niew ykw alifikow any znajduje się w niewiele
lepszej sytuacji. •
Zaspokojenie tej potrzeby w ym aga, żeby człowiek po­
dejm ow ał często decyzje w sprawach, obojętnie, dużych
czy m ałych, dotyczących interesów cudzych, ale w których
czułby się osobiście zaangażowany. Trzeba rów nież, aby
m usiał stale podejm ować dla tych celów jakiś wysiłek.
Trzeba w końcu, aby m ógł (brać m yślą w posiadanie dzieło
całej w spólnoty, której jest członkiem , w łączając w to rów­
nież dziedziny, w których nie był w stanie ani podejm o­
w ać decyzji, ani wypowiadać zdania. Dlatego też trzeba
mu dać poznać to dzieło, w ym agać odeń, aby przyw iązy­
w ał do niegot znaczenie, dać m u odczuć jego wartość, uży­
teczność i jeśli ona istnieje — wielkość. Trzeba mu jasno
uświadom ić, jaki udział w tym dziele jem u samemu przy­
pada. ; ■
Niezależnie od jej rodzaju każda w spólnota, która nie
Zakorzenienie 189

zaspokaja tych potrzeb swoich członków, jest chora i musi


być-przeobrażona.
U wszystkich ludzi o silniejszej indywidualności potrzeba
inicjatywy zamienia się w potrzebę przewodzenia. Inten­
sywne życie lokalne i regionalne, mnóstwo poczynań w y­
chowawczych i organizacji młodzieżowych powinno dostar­
czyć każdemu, kto jest do tego zdolny, sposobności dó
przewodzenia w jakimś okresie jego życia. .

Równość
Równość jest życiową potrzebą duszy ludzkiej. Polega
ona na publicznym, ogólnym, skutecznym i wyrażonym
konkretnie w instytucjach i zwyczajach uznaniu, że tyle
samo szacunku i względów należne jest każdej istocie ludz­
kiej, ponieważ szacunek należny jest istocie ludzkiej jako
takiej i nie zna on stopni.
W wyniku tego nieuniknione różnice między ludźmi nie
powinny nigdy oznaczać różnicy w stopniu szacunku. A by
ludzie nie odczuwali różnic w ten sposób, potrzebna jest
pewna równowaga między równością a nierównością.
Swoistą kombinację równości z nierównością wytwarza
równy start. Jeśli każdy może osiągnąć pozycję społeczną
Odpowiednią do funkcji, którą jest zdolny wykonywać, i je­
żeli oświata jest tak dalece rozpowszechniona, że nikt nie
zostanie tylko z tytułu urodzenia -pożbawiony możności
wykorzystania swych uzdolnień, wszystkie dzieci mają taką
samą szansę. W ten sposób każdy człowiek ma równy start
z innymi, za młodu — dla siebie samego, a później — dla
Własnych dzieci. -
Jednakże kombinacja ta, gdy występuje sama, a nie
jako jeden z czynników, nie stwarza równowagi i zawiera
w sobie znaczne niebezpieczeństwo.
Przede wszystkim dla ludzi, którzy są w gorszej sytuacji
i cierpią z tego powodu, świadomość, że przyczyną tego
jest brak zdolności i że wszyscy dookoła o tym wiedzą,
nie jest żadnym pocieszeniem, ale, odwrotnie, potęguje ona
ich gorycz, i — zależnie od charakterów — niektórych
przyprawia o zgnębienie, innych zaś prowadzi do zbrodni.
190 S i m o ń e W e il ' *

Poza tym jest rzeczą nieuniknioną, że wytwarza się w ży­


ciu społecznym, niby w pompie ssącej, stały ruch ku gó­
rze. Jeżeli nie «równoważy go odpowiedni ruch w odwrot­
n ym kierunku, wytwarza się stan chorobliwy. W tym
Samym stopniu, w którym jest rzeczywiście możliwe, żeby
dziecko parobka wiejskiego zostało ministrem, powinno
być również możliwe, aby syn ministra mógł zostać pa­
robkiem. Prawdopodobieństwo tej drugiej możliwości nie
może być duże bez zastosowania nader niebezpiecznego
przymusu społecznego.
Ten rodzaj równowagi, jeżeli jest jedyny i występuje
bez ograniczeń, stwarza zbytnią płynność, która rozkłada
życie społeczne.
Są jednak subtelniejsze metody łączenia równości i róż­
nic. Pierwszą z nich jest metoda proporcji. Proporcja po­
lega na połączeniu równości z nierównością i jest ona
wszędzie w świecie jedynym czynnikiem równowagi.
Zastosowana do równowagi społecznej nakładałaby na
każdego człowieka obowiązki odpowiednie do posiadanej
władzy i dobrobytu oraz ryzyko odpowiedzialności na w y­
padek nieudolności lub błędów. Na przykład, nieudolny
lub winny jakiegoś- wykroczenia w stosunku do robotni­
k ów pracodawca powinien cierpieć duchowo i fizycznie
znacznie więcej niż nieudolny'lub winny jakiegoś wykro­
czenia w stosunku do- pracodawcy zw ykły robotnik. Co
więcej, wszyscy robotnicy powinni dobrze o tym wiedzieć.
Zakłada to z jednej strony określony system odpowie­
dzialności, z drugiej — koncepcję karania w prawie kar­
nym polegającą na tym, że wysoka pozycja społeczna jako
okoliczność obciążająca odgrywałaby dużą rolę przy w y­
znaczaniu kary. Wykonywanie wysokich funkcji publicz­
nych powinno tym bardziej łączyć się z poważnym ryzy­
kiem osobistym.
Innym sposobem godzenia równości i różnic jest w moż­
liwie największym stopniu odjęcie różnicom ich charak-;
teru ilościowego. Nie m a nierówności tam, gdzie istniej«!
tylko różnica w samej naturze, a: nie w stopniu.
Czyniąc z pieniądza Wyłączny lub prawie wyłączny b o -
Zakorzenienie 191

dziec działania i miarę wszystkich rzeczy, rozpowszech­


niono wszędzie truciznę nierówności. Jest ona wprawdzie
zmienna, nie przywiązana do osób, bo pieniądz zdobywa
się i traci; nie jest jednak przez to mniej rzeczywista.
Istnieją dwa rodzaje nierówności, które wywołują dwa
rodzaje różnych bodźców. Nierówność, mniej więcej usta­
lona, jak we Francji ancien regim e’u, w ywołuje ubóstwia­
nie możnych i poddanie się ich władzy — jednak nie bez
Wmieszanej z tym , tłumionej nienawiści. Nierówność
zmienna, płynna wywołuje pragnienie wzniesienia się. Nie.
jest ona bynajmniej bliższa równości niż nierówność stała,
a jest równie niezdrowa. Rewolucja 1789 r., wysuwając na
czoło hasło równości, w rzeczywistości poświęciła tylko
jedną formę nierówności dla drugiej.
Im więcej jest równości w społeczeństwie, tym słabiej
działają bodźce związane z dwiem a formami nierówności,
i w wyniku tego potrzeba innych bodźców.
Równość jest tym większa, im wyraźniej stanowiska
społeczne oceniane są nie jako wyższe lub niższe, lepsze
lub gorsze, ale po prostu jako odmienne. Niech zawód gór­
nika czy też ministra nie oznacza nic innego, tylko dwa
różne powołania, tak jak zawód poety czy matematyka.
Niech twardy los górników dodaje w oczach innych godno­
ści tym , którzy go muszą znosić.
Jeżeli w czasie wojny panuje w armii właściwy duch, żoł­
nierze są szczęśliwi i dumni z tego, że są w ogniu, a nie
w sztabie; generałowie są szczęśliwi i dumni z tego, że ich
m yśl rozstrzyga o losach bitwy — i równocześnie żołnierze
podziwiają g nerałów, a generałowie żołnierzy. Tego ro­
dzaju równowaga oznacza równość. W warunkach takiej
równowagi istniałaby także równość w życiu społecznym.
W inna się ona wyrażać w należnych i wolnych od zakła­
mania dowodach szacunku dla każdego stanowiska społecz­
nego.

Hierarchia

Hierarchia jest żyćiową potrzebą duszy ludzkiej. P o - '


lega ona na szacunku i oddaniu w stosunku do zwierzchni-
m Simone Weil

ków, jednak nie ze względu na ich osoby i władzę, którą


Wykonują, ale raczej ze względu na ich symboliczne znaczę-
nie. Są oni symbolem dziedziny, która znajduje się ponad
wszystkimi ludźmi, a wyraża się na tym świecie w powin­
nościach każdego człowieka w stosunku do swoich bliźnich.
Prawdziwa hierarchia zakłada, że zwierzchnicy uświada­
miają sobie swoją funkcję symbolu i wiedzą, że tylko ona
uprawnia ich do przywiązania i Oddania ze strony pod­
władnych. Prawdziwa hierarchia doprowadza każdego do
moralnego zakorzenienia się w miejscu, jakie zajmuje.

Bezpieczeństwo

Bezpieczeństwo jest istotną potrzebą duszy. Bezpieczeń­


stwo oznacza, że z wyjątkiem rzadkich i krótkotrwałych
'przypadkowych zbiegów okoliczności dusza nie ugina się
pod ciężarem Obawy lub strachu. Jeżeli obawa lub strach
trwają długo, stają się dla duszy śmiertelną prawie tru­
cizną. Przyczyną ich może być zarówno groźba bezrobocia
czy policyjnego ucisku, jak obecność okupanta, groźba n a-
'jazdu i każde inne nieszczęście, które wydaje się przekra­
czać siły ludzkie. *
Rzymianie wieszali w sieni, z myślą o niewolnikach, bat,
wiedząc, że na jego widok dusze ich będą zamierać ze stra-
ćhu niezbędnego dla stanu niewolnictwa. W przeciwień­
stwie do tego, według Egipcjan, sprawiedliwy powinien móc
powiedzieć po śmierci: „nie byłem przyczyną niczyjego
'lęku.”
Ciągła obawa jest zawsze chorobą; nawet jeżeli wystę­
puje w formie utajonej i choćby tylko z rzadka dawała się
odczuć w sposób dotkliwy. Ciągła obawa powoduje czę­
ściowy paraliż duszy.

Ryzyko
Ryzyko jest istotną potrzebą duszy. Brak ryzyka w yw o-
lu je rodzaj nudy, która paraliżuje inaczej niż lęk, ale nie­
mai w tym samym stopniu. Istnieją sytuacje, w których
Zakorzenienie 293

lękowi nie towarzyszy określone poczucie ryzyka, wówczas


obydwie te choroby występują równocześnie: ■
Ryzyko oznacza niebezpieczeństwo, które narzuca prze­
myślaną reakcję, a więc nie przekracza możliwości duszy
ludzkiej, nie porażając jej trwogą. W pewnych przypad­
kach zawiera w sobie m otywy gry, w innych, gdy określona
•powinność zmusza człowieka do stawiania mu czoła, w y­
twarza najsilniejszy z możliwych bodźców.
Zabezpieczenie ludzi przed strachem i terrorem nie ozna­
cza zniesienia ryzyka. Polega ono, wręcz przeciwnie, na
występowaniu pewnego ryzyka w e wszystkich dziedzinach
życia społecznego. Brak ryzyka osłabia odwagę, pozbawia­
jąc duszę ludzką wewnętrznej odporności na strach. Ry­
zyko powinno jednak występować W takich warunkach,
aby nie przeobrażało się w poczucie fatalizmu.

Prawda

Potrzeba prawdy jest czymś świętszym od wszelkich in­


nych potrzeb. Mimo to nigdy się jej nie wymienia. Po pro­
stu strach bierze przed czytaniem, kiedy sobie raz uświa­
domimy ogrom faktycznych, bezwstydnych fałszów zawar­
tych w książkach nawet najbardziej uznanych autorów.
Czyta się wówczas książkę tak, jak by się piło wodę z nie­
pewnej studni. ,
Są ludzie pracujący po osiem godzin dziennie, którzy
zdobywają isię na duży wysiłek, aby wieczorem czytać
‘i uczyć się. Nie mogą się przecież zajmować sprawdzaniem
zawartości wielkich bibliotek i wierzą książkom na słowO.
Nikt nie ma prawa żywić ich fałszem. Jakiż sens ma stwier­
dzenie, że autorzy działają w dobrej wierze? O ni nie pra­
cują po osiem godzin dziennie. Społeczeństwo po to ich
żywi, aby mieli dosyć czasu i zadali sobie trud dla uniknię­
cia błędów. Zwrotniczemu, który spowodowałby wykoleje­
nie pociągu, niewiele by pomogło, gdyby oświadczył, że
działał w dobrej wierze.
II

W Y K O R Z E N IE N IE

Zakorzenienie jest być może naj­


ważniejszą i równocześnie najbardziej zapoznaną potrzebą
duszy ludzkiej, a przy tym jedną z najtrudniejszych do zd e­
finiowania. Istota ludzka zakorzenia się poprzez rzeczywi­
sty, czynny i naturalny udział w istnieniu jakiejś wspól­
noty, która zachowuje żywe skarby przeszłości i wybiega
swymi przeczuciami w przyszłość. Udział naturalny warun-
'kują same przez się miejsce zamieszkania, urodzenie, za­
wód, otoczenie. Każda istota ludzka potrzebuje licznych
korzeni. Całość niemal swego życia moralnego, intelektual­
nego, duchowego powinna dna otrzymać za pośrednictwem
środowisk, do których z natury rzeczy przynależy.
Wzajemne oddziaływanie na siebie nawet bardzo różnych
środowisk jest nie mniej konieczne niż zakorzenienie w na­
turalnym otoczeniu. Jednakże określone środowisko nie po­
winno po prostu przyjmować obcego wpływu, ale trakto­
wać go jako bodziec do intensywniejszego własnego życia.
K ie powinno ono przyswajać sobie wpływów zewnętrz­
nych inaczej, jak tylko po samodzielnym ich przetrawie­
niu, a poszczególne jednostki powinny je przejmować tylko
poprzez środowisko. Gdy prawdziwy malarz artysta zwie­
dza muzeum, to oryginalność jego umacnia się. Tak samo
powinno być z całą rozmaitością narodów naszego globu
i z różnorodnymi środowiskami społecznymi.
Wykorzenienie następuje zawsze w przypadku podboju;
Z a k o rz en ien ie ' tM

i w tym znaczeniu podbój jest pilawie zawsze złem. Naj­


mniejszy stosunkowo stopień wykorzenienia występuje,
wtedy gdy wędrowny lud zdobywców osiada w zdobytym
kraju, miesza się z ludnością miejsęową i sam zapuszcza tam
korzenie. Tak było z Hellenami w Grecji, z Celtami w Galii
i Maurami w Hiszpanii. Jeżeli jednak zdobywca pozostaje
obcy wobec podbitego terytorium, to wykorzenienie staje
się dla ujarzmionej ludności chorobą prawie śmiertelną.
Osiąga ono najostrzejsze stadium przy masowych deporta­
cjach, tak jak w okupowahej przefe Niemców Europie czy
W delcie rzeki Niger1 we Francuskiej A fryce Zachodniej,
lub w przypadkach brutalnego niszczenia wszelkich trądy-
c ji tubylczych, ja k to było w posiadłościach francuskich
w Oceanii (jeżeli wierzyć świadectwom Gauguina i Alain
Gerbaulta).
Jednakże nawet bez podboju militarnego potęga pienią­
dza i dominacja ekonomiczna mogą tak dalece narzucić
Obce Wpływy, że wywołuje to chorobę wykorzenienia.
W końcu również wewnętrzne stosunki społeczne mogą
być bardzo niebezpiecznymi Czynnikami wykorzenienia.
Pomijając możliwość podboju, istnieją dziś w naszydi kra­
jach dwie trucizny rozpowszechniające tę chorobę. Jedną
z nich jest pieniądz. Pieniądz niszczy korzenie wszędzie,
gdzie tylko przenika, zastępując wszystkie pobudki postę­
powania pragnieniem zysku. Bez trudności 'bierze górę
nad innymi pobudkami, ponieważ wymaga nieporównanie
mniejszego wysiłku i skupienia. Nie m a nić jaśniejszego
'i prostszego od cy£ry. .

Wykorzenienie wśród robotników

Instytucją społeczną w całości i stale zależną od pienią­


dza jest system pracy najemnej, zwłaszcza ód chwili gdy
praca akordowa zmusza każdego robotnika od ustawicz­
nego skupienia uwagi na liczeniu pieniędzy. W tych w a­
runkach społecznych choroba ■Wykorzenienia występuje
w postaci najostrzejszej. Bem anos pisał, że nasi robotnicy
nie są mimo wszystko imigrantami, jak robotnicy Forda. ^
i#S Simone Weih' :

Główne trudności społeczne naszej epoki pochodzą stąd, że


W pewnym sensie jednak nimi są. Chociaż ,pod względem
geograficznym pozostali na miejscu, moralnie /zlostali w y­
korzenieni i wygnani, a później toleruje się ich, dopuszcza­
jąc jak by na nowo do społeczeństwa w charakterze mięsa
roboczego1. Bezrobocie jest oczywiście wykorzenieniem spo-
«. tęgowanyin. Robotnicy nie są u siebie ani w fabrykach,
ani w mieszkaniach, ani w partiach, ani w związkach za­
wodowych, niby to dla nich stworzonych, ani w miejscach
rozrywek, ani w dziedzinie kultury Intelektualnej, jeżeli
¡próbują ją sobie przyswoić.
Drugim bowiem czynnikiem wykorzenienia jest przyjęty
Icfziś system nauczania. Renesans W ywołał wszędzie prze­
dział między masami ą ludźmi kulturalnymi; oddalając
jednak kulturę od tradycji narodowych przynajmniej do­
konał tego, że nasycił ją tradycją grecką. Od tego czasu
nie zadżierżgnięto ponownie1 Więzi z tradycją narodową,
¡6 Grecji zaś zapomniano. W rezultacie powstała kultura
rozwijająca się w bardzo wąskim, izolowanym środowisku
i W atmosferze cieplarnianej. Skierowana ku technice zna­
lazła się pod jej przemożnym wpływem. Zabarwiona mocno
pragmatyzmem i rozczłonkowana pTzez specjalizacje, po­
zbawiona została zarówno kontaktu ze wszechświatem, jak
“też wtezełkiej perspektywy na inny świat.
; W naszyćh czasach człowiek może należeć d o tak zw a­
nego środowiska kulturalnego nie mając z jednej strony
żadnego poglądu na własne przeznaczenie, a z drugiej nie
wiedząc, że nie wszystkie konstelacje na przykład są wi­
doczne w każdej porze roku. ¡Zwykło się sądzić, że współ­
czesny chłopiec ze .wsi po ukończeniu szkoły podstawowej
umie więcej niż Pitagoras, bo potulnie powtarza, że ziemia
kręci się dookoła słońca. W rzeczywistości nie patrzy on
j*uż ku gwiazdom. Słońce, o którym mu się m ówi w szkole,
n ie ma dlań żadnego związku z tym, które widzi. W yryw a
isię g o z otoczenia wszechświata, tak jak wyrywani są ze •
¡swojej przeszłości mali Polinezyjczycy, których się zmusza
do powtarzania, że „nasi przodkowie Gallowie mieli jasne
w łosy.” . .
Z a k o rz en ie n ie 19t

To, co się dziś nazywa kształceniem mas, polega na w y­


łączeniu ze współczesnej k u ltu r y —•tak bardzo zamkniętej
w sobie, skażonej i obojętnej na prawdę — wszystkiego, co
przedstawia W niej nadal istotną wartość (zabieg ten na­
zywa się „popularyzacją’.’) — pozostałą resztę ładuje się
■w mózg ludzi spragnionych wiedzy, tak jak się karmi pi­
sklęta. ,
Nawiasem mówiąc, pragnienie wiedzy dla samej wiedZy,
pragnienie prawdy, stało się obecnie bardzo rZadkie. Pre­
stiż kultury nabrał prawie 'wyłącznie znaczenia społecz­
nego zarówno u chłopa, którzy marzy, żeby jego syn był
nauczycielem, czy u nauczyciela marzącego o synu-profe-
sorze, jak i u ludzi z wielkiego Świata, którzy schlebiają
znanym pisarzom i naukowcom.
Egzaminy wywołują u młodzieży szkolnej taką samą
obsesję, jak zarobek u robotników pracujących na akord.
■System społeczny jest poważnie chory, skoro chłop pracu-
Ijąc na ziemi myśli, że został chłopem tylko dlatego, iż nie
(był dostatecznie inteligentny, aby zostać nauczycielem...
Wykorzenienie jest bez wątpienia najgroźniejszą chb-
Irobą społeczeństw ludzkich, ponieważ pleni się samo z sie­
bie. Istoty naprawdę wykorzenione mają przed sobą jedy­
nie dwie możliwości: albo popadają w stan bezwładu
duchowego równoznaczny prawie ze śmiercią, tak jak
większość niewolników w czasach Cesarstwa Rzymskiego,
albo rozwijają intensywną działalność (zmierzającą zawsze
do wykorzenienia, często przy pomocy najgwałtowniej­
szych metod tych, którzy nie są jeszcze wykorzenieni lub
są nimi tylko częściowo.
Rzymianie byli garstką zbiegów, która sztucznie uformo­
wała miasto, a potem pozbawiła narody śródziemnomor­
skie własnego życia, ojczyzny, tradycji, przeszłości, i to tak
dalece, że potomni na podstawie ich własnego świadectwa
wzięli ich za założycieli cywilizacji na tych obszarach. He­
brajczycy byli zbiegłymi niewolnikami, wyniszczyli oni albo
ujarzmili całą ludność Palestyny. Niemcy w momencie
dojścia Hitlera do władzy byli rzeczywiście — tak jak to
bezustannie powtarzali — narodem proletariuszy, to znar
in Sł motte Weit

czy ludzi wykorzenionych ¡ upokorzenie roku 1918, inflacja,


skrajna industrializacja, a zwłaszcza niezwykle ciężki kry­
zys bezrobocia przyniosły im chorobę moralną o zakresie
i nasileniu pociągającym za Sobą zupełną niepoczytalność.
Hiszpanie i Anglicy, którzy, począwszy od X V I wieku, w y ­
cinali w pień lub ujarzmiali ludność kolorową, byli awan­
turnikami nie mającymi prawie żadhego kontaktu z głęb­
szym życiem swoich krajów. Podobnie było z częścią Im­
perium Francuskiego, które powstało zresztą w okresie,
w którym żywotność francuskiej tradycji była już znacznie
osłabiona. Człowiek wykorzeniony — wykorzenia. Człowiek
zakorzeniony — nie wykorzenia.
Pod tym sam ym mianem rewolucji i często pod identycE-
nym i formułami propagandowymi kryją się dwie zupełnie
przeciwne koncepdje. Jedna polega na przeobrażeniu spo­
łeczeństwa w ten sposób, aby robotnicy mogli się w nim
zakorzenić, druga — na rozszerzeniu na społeczeństwo cho­
roby wykorzenienia, na którą cierpią robotnicy. Nie spo­
sób głosić ani myśleć, że druga operacja może być wstępem
d o pierwszej. Są to dwa przeciwstawne kierunki, które się
n ie zbiegają. W miarę jak pogłębia się wykorzenienie i ro­
śnie spowodowane nim spustoszenie zarówno w masach
robotniczych, Jak i wśród działaczy, druga koncepcja za­
czyna występować częściej niż pierwsza.
U konserwatystów występuje podobna dwuznaczność.
Niewielu z nich pragnie rzeczywiście zakorzenienia robot­
' ników na nowo, ale i ci łączą to nie tyle z jakimiś wizjami
przyszłości, ile raczej z wizjam i przeszłości, po części zre­
sztą fikcyjnej. Pozostali pragną po prostu utrzymania lub
pogorszenia warunków bytowania prbletariatu sprowadzo­
nego do stanu ludzkiej materii.

Miłość do przeszłości nie m a nic wspólnego z reakcyjną


orientacją polityczną. Tak jak wszelkie działania ludzkie,
również rewolucja czerpie soki żywotne z tradycji. WycZuł
to świetnie Marks, dążąc do wyprowadzenia tej tradycji
z najdawniejszych czasów, czyniąc z walki klas jedyną za­
sadę wyjaśnienia dziejów. W początkach tego wieku nie­
Za k or z en ienle ■ IM

wiele rzeczy w Europie było tak bliskich średniowiecza, jak


syndykalizm francuski, który był u nas jedynym refleksem
ducha korporacji.. Słabiutkie jego resztki należą do tych
iskierek, w które trzeba szczególnie pilnie dmuchać. '
Od kilku wieków ludzie -białej rasy głupio i na oślep
niszczyli wszędzie przeszłość, zarówno u siebie, jak i u in­
nych. Jeśli mimo wszystko zaznaczył się pod pewnym
względem w tym okresie prawdziwy postęp, to nie w w y­
niku tego szaleństwa, ale pom imo niego pod wpływem
działania tych nielicznych elementów przeszłości, które po­
zostały żywe. . .
Zniszczona przeszłość nigdy nie wraca. Niszczenie prze­
szłości jest więc może największą ze zbrodni. Zachowanie
tych drobnych resztek powinno stać się dziś dla nas pra­
wie jakąś idee fixe. Trzeba zatrzymać straszliwe wykorze­
nienie, które wytwarzają zawsze kolonialne metody Euro­
pejczyków, nawet w formach najmniej okrutnych. Po zw y­
cięstwie trzeba się powstrzymać od karania i tym samym
jeszcze gorszego wykorzeniania pokonanego nieprzyjaciela;
jeżeli ani nie można, ani •nie powinno się go wytępić, to
podniecając jego szaleństwo bylibyśmy bardziej szaleni niż
on sam. W e wszystkich innowacjach politycznych, praw­
nych czy technicznych mogących pociągnąć za sobą na­
stępstwa społeczne trzeba przede wszystkim pamiętać o ta­
kim urządzeniu żyćia, które umożliwiłoby istotom ludzkim
ponowne zapuszczenie korzeni.
Nie oznacza to wcale ich ograniczenia. Wręcz odwrotnie,
swobodny oddech nigdy nie był bardżiej niezbędny. Ż ak o-
rzenienie i rozwój kontaktów między ludźmi uzupełniają
się wzajemnie. Na przykład, gdyby wszędzie, gdZie na to
pozwoliłaby technika — a za cenę niewielkiego wysiłku
pozwoliłaby na to w szerokim zakresie — robotnicy zostali
rozmieszczeni swobodniej, stali się posiadaczami domku,
kawałka ziemi i auta Ozy motocykla; gdyby wskrzesiło się
dla młodzieży dawny „Tour, de France” , ewentualnie
w skali międzynarodowej; gdyby robotnicy mieli często
sposobność odbywania stażu w warsztatach produkujących
części nie wyłącznie jednego typu, albo mogli brać udział
200 Simone Weil

w szkoleniu i przygotowywaniu terminatorów, równocześnie


zaś mieli zabezpieczoną wysokość płac — to wówczas znikr
inęłyby nieszczęsne proletariackie warunki życia.
Nie zniesiemy tych warunków środkami prawnymi, czy
to przez nacjonalizację kluczowego przemysłu, zniesi‘enie
“Własności prywatnej, przekazanie związkom zawodowym
pełnomocnictw do zawierania umów zbiorowych, czy też
przez delegatów fabrycznych lub kontrolę zatrudnienia.
Wszystkie proponowane środki, obojętnie czy m ają etykietę
rewolucyjną, ozy reformistyczną, noszą charakter czysto
prawny, a przecież niedola robotników i odpowiednie
środki zaradcze nie mieszczą się wcale na płaszczyźnie
prawnej, Marks doskonale by to zrozumiał, gdyby był bar­
dziej w ie m y własnej myśli, wszystko to bowiem wynika
W sposób najbardziej oczywisty e najbardziej interesują­
cych kart „Kapitału” . '
Środka zaradczego na niedolę robotników nie można
szukać wyłącznie w ich żądaniach. Nie tylko ciałem i du­
szą, ale i całą swoją wyobraźnią pogrążeni są w nieszczę­
ściu, jakże więc mogą wyobrażać sobie coś, co nie nosi
jego znamion? Jeśli dokonują gwałtownego wysiłku w kie­
runku wyzwolenia, wpadają w rojenia apokaliptyczne, albo
szukają kompensacji w imperializmie robotniczym, do któ­
rego nie należy chyba zachęcać, podobnie jak do imperia­
lizmu narodowego. W żądaniach robotników należy szukać
przede wszystkim dowodów ich cierpienia. W yrażają one
prawie wszystkie udrękę wykorzenienia. Jeżeli robotnicy
domagają się kontroli zatrudnienia i nacjonalizacji, to dla­
tego, że żyją w obsesji strachu przed całkowitym wykorze­
nieniem, przed bezrobociem. Jeżeli domagają się zniesienia
własności prywatnej, to dlatego, że m ają dosyć traktowania
ich w miejscu pracy jak imigrantów, których się przyjmuje
z łaski. I tu tkwiła główna sprężyna psychiczna okupacji
fabryk w czerwcu 1936 roku.* Przez kilka dni przeżywali
czystą, niczym niezmąconą radość z tego, że byli raz wresz­

* Mowa tu o wielkie] fali strajków, która poprzedziła zwycięstwo


Frontp Ludowego w e Francji (przyp. tłum.). •
Zakorzenienie 201
cie u siebie; b yła,to radość dziecka; które nie niyśli o ju ­
trze. Nikt rozsądny nie mógł wówczas sądzić, że to jutro
będzie pogodne.
Francuski ruch robotniczy poczęty w rewolucji był
w swej istocie krzykiem nie tyle buntu, co protestu przeciw
nieubłaganemu okrucieństwu losu w stosunku do wszyst­
kich uciskanych. Jak na tego rodzaju ruch masowy było
w nim dużo wewnętrznej czystości. Skońcżył się on
w r. 1914 i od tego czasu zostały pO nim tylko echa; tru­
jący wpływ otaczającego społeczeństwa skaził nawet po­
czucie niedoli. Trzeba dążyć do odnalezienia tradycji tego
ruchu, nie można by jednak życzyć sobie jego odrodzenia.
Jakkolwiek pięknie może brzmieć okrzyk bólu, nie można
życzyć sobie słyszeć go nadal; bardziej ludzką rzeczą bę­
dzie leczenie bólu.
Wykaz dotykalnych cierpień robotniczych to wykaz
spraw, które trzeba zmienić. Trzeba przede wszystkim za­
pobiec wstrząsowi, który spotyka wychodzącego ze szkoły
młodego 12- czy 13-letniego chłopca przyjmowanego do fa­
bryki. Niektórzy robotnicy byliby zupełnie szczęśliwi, gdyby
ten wstrząs nie pozostawił w nich na zawsze bolesnej rany;
sami jednak nawet o tym nie wiedzą, że cierpienie ich
sięga dalekiej przeszłości. Dziecko w szkole, czy uczyło się
dobrze, czy źle, było istotą uznawaną, starano się je roz­
wijać i apelowano do jego najlepszych uczuć. Nagle, z dnia
na dzień, staje się uzupełnieniem maszyny, o wartości tro­
chę mniejszej niż ona sama i nikt nie troszczy się o to,
pod wpływem jakich bodlżców, choćby najniższych, będzie
on słuchał, byleby tylko b ył posłuszny. Większość robotni­
ków przeżyła, przynajmniej w tym momencie, dziwne wra­
żenie: poczuli oni nagle, jak gdyby przestali istnieć. Towa­
rzyszyło temu szczególne oszołomienie wewnętrzne, z któ­
rym intelektualiści i mieszczaństwo stykają się bardzo
rzadko nawet w największych cierpieniach. To pierwsze,
tak wcześnie otrzymane, uderzenie zostawia po sobie czę­
sto piętno nie do starcia; może ono sprawić, że miłość do
pracy nie obudzi się nigdy.
Trzeba zmienić: system kontroli w czasie godzin pracy.
20Z : Simone Weil

naturę bodźców zmierzających do przezwyciężenia lenistwa


i zmęczenia — bodźców, które polegają dziś tylko na stra­
chu i wysokości zarobku — m otywy posłuszeństwa, zbyt
niski stopień wymaganej od robotników inicjatywy, zręcz­
ności i rozmysłu, stan ducha, w którym zrozumienie i w y­
czucie przez nich całokształtu pracy w przedsiębiorstwie
jest rzeczą niemożliwą, zupełną czasem ignorancję w spra­
wach wartości, użyteczności społecznej i przeznaczenia pro­
dukowanych rzeczy, całkowity rOździał istniejący między
życiem w zakładzie a życiem w rodzinie. Można by tę listę
znacznie wydłużyć.
Trzy rodzaje czynników — pomijając dążności reforma­
torskie — odgrywają rolę w systemie produkcji. Są to
czynniki techniczne, ekonomiczne i militarne. Znaczenie
czynników militarnych w produkcji odpowiada dziś zna-
c m iiu produkcji w warunkach wojennych, jest więc bar­
dzo duże.
Z wojskowego punktu widzenia gromadzenie w olbrzy-.
mich zakładach, przypominających więzienia, tysięcy robot­
ników przy niewielkiej liczbie pracowników wykwalifi­
kowanych — jest podwójnym absurdem. Współczesne
warunki wojenne wymagają z jednej strony rozrzucenia
produkcji, z drugiej posiadania w Czasie pokoju jak naj­
większej liczby wyszkolonych fachowców po to, aby
w przypadku kryzysu międzynarodowego lub wojny mogli
oni w charakterze podstawowej kadry pokierować nie­
zwłocznie wielką ilością kobiet, młodzieży i ludzi star­
szych i rozwinąć od razu produkcję na wielką skalę. Naj­
większą trudnością paraliżującą długo angielską produkcję
wojenną b ył brak Wykwalifikowanych robotników.
Wobec tego jednak, że nie można wysoko wykwalifiko­
wanym pracownikom powierzać ręcznej pracy przy ma­
szynach, trzeba w ogóle, z wyjątkiem przypadków ko­
nieczności wojennych, znieść ten typ pracy.
Tak rzadko się zdarza, żeby potrzeby militarne były
w zgodzie z lepszymi dążeniami ludzkimi, że trzeba z tego
skorzystać.
Z punktu widzenia technicznego względna łatwość prze­
Zakorzenienie ; 201

kazywania energii w postaci elektryczności pozwala na


'pewno na decentralizację w szerokim zakresie.
Jeśli chodżi o maszyny, to nie są one jeszcze obecnie tak
doskonałe, aby było możliwe przeobrażenie systemu pro­
dukcji. Jednakże użycie stosowanych już dziś maszyn auto­
matycznych wykazuje, że można by to osiągnąć za cenę
pewnego wysiłku.
Ogólnie biorąc, reformą o znaczeniu społecznym nie­
współmiernie większym od wszystkich środków wysuwa­
nych pod etykietami politycznymi byłaby istotna zmiana
w samej zasadzie poszukiwań technicznych. Jak dotąd, nie
można było w ogóle sobie wyobrazić, aby inżynier zajmu­
jący się poszukiwaniami technicznymi w zakresie nowych
typów maszyn mógł mieć na celu co innego, jak tylko dwie
rzeczy: z jednej strony zwiększenie zysków przedsiębior­
stwa, które zleciło mu pracę, z drugiej służenie interesom
konsumentów, Kiedy bowiem mówi się w podobnych przy­
padkach o interesie produkcji, to chodzi tu o to, aby pro­
dukować więcej i taniej; oznacza to w rzeczywistości dzia­
łanie na korzyść konsumenta. Stale używa się tych dwóch
wyrażeń w sposób zamienny.
Nikt natomiast nie pamięta o robotnikach, którzy dają
maszynom swoje siły. Nikt nawet nie sądzi, aby było
w ogóle możliwe o tym pomyśleć. Co najwyżej przewidzi
się od czasu do czasu jakieś mało określone środki bezpie­
czeństwa, choć mimo to jakże cżęsto się widzi ucięte palce
i schody fabryk zroszone codziennie świężą krwią.
Jest to zresztą jedyna słaba oznaka, zainteresowania ty m i
sprawami. Nie myśli się nie tylko o stanie moralnym ro­
botników — wymagałoby to zbyt dużego wysiłku w y­
obraźni — ale nawet o tym , aby nie niszczyć ich fizycznie,
W przeciwnym razie wynaleziono by w kopalniach coś In­
nego w miejsce strasznego pneumatycznego świdra, który
u sczepionego z nim przez osiem godzin człowieka wywo­
łuje bezustanne wstrząsy. Nie myśli się również o tym ,
czy nowa maszyna unieruchamiając kapitał i usztywniając
produkcję nie zwiększy ogólnego niebezpieczeństwa bezro­
bocia. ,
m Simone Weil

Na cóż zda się robotnikom uzyskanie pó ciężkiej walce


podwyżki płac czy złagodzenia dyscypliny, jeżeli w tym
samym czasie w biurach studiów inżynierowie — zresztą
bez złych intencji — projektują maszyny, które wyczer­
pują ich fizycznie i duchowo, i zwiększają trudności eko­
nomiczne? Ń a cóż im się przyda pełna lub częściowa na­
cjonalizacja gospodarki, jeśliby duch w biurach studiów
nie uległ zmianie?

W pracach Marksa występuje z nieodpartą siłą pewność,


że zmiana w stosunkach klasowych pozostanie złudą, je­
żeli nie będzie jej towarzyszyć przeobrażenie techniki, wy­
rażające się przede wszystkim w now ym typie maszyn. '
Z punktu widzenia robotnika m aszyhy powinny posiadać
trzy właściwości. Przede wszystkim, powinny być takie,
aby można było nimi kierować ibez zmęczehia mięśni i ner­
wów, jak również bez niebezpieczeństwa śmierci, zranienia
lub kalectwa.
Po drugie, w związku z niebezpieczeństwem bezrobocia,
aparat produkcyjny jako całość powinien być, o ile to tylko
jest możliwe, elastyczny, ta k -a b y móc nadążyć za zmia­
nami popytu. Na skutek tego poszczególna maszyna po­
winna móc służyć wielu różnorodnym celom, niekoniecznie
nawet z góry określonym. Jest to również konieczność mi­
litarna, ułatwiająca przejście ze stanu produkcji pokojowej
w stan produkcji wojennej. Byłby to w końcu czynnik
sprzyjający poczuciu radości z pracy, można by bowiem
uniknąć w ten sposób tak groźnej dla robotników mono­
tonii, która niesie ze sobą nudę i odrazę.
Po trzecie, maszyny powinny być dostosowane do pracy
wykwalifikowanego fachowca. Jest to również koniecz­
ność militarna, ale co więcej, jest to niezbędne dla god­
ności ludzkiej i dla poczucia moralnego robotników. Klasa
robotnicza składająca się prawie w :ałości z dobrych fa­
chowców nie jest proletariatem.
Szeroki rozwój maszyn kierowanych autotnatycznie
o różnorakim zastosowaniu zaspokoiłby w znacznym stop­
niu te potrzeby. Istnieją już pierwsze osiągnięcia w tej
~ Zakorzenienie 205

(dziedzinie i na pewno wielkie możliwości. Tego rodzaju


maszyny prowadzą do zniesienia pracy czysto fizycznej.
W tak olbrzymim przedsiębiorstwie, jak Renault niewielu
robotników wygląda na szczęśliwych przy pracy; wśród
kilku uprzywilejowanych znajdują się ci, którzy pracują
przy tokarkach kierowanych automatycznie.
Jednakże rzeczą istotną jest samo postawienie przed
techniką problemów dotyczących oddziaływania maszyn
na poczucie moralne robotników. Jeżeli się je raz postawi,
nie pozostanie technikom nic innego jak je rozwiązać. Prze­
cież tyle innych już rozwiązali. Wystarczy, żeby tylko
chcieli. Dlatego też placówki opracowujące nowe typy ma­
szyn nie powinny pozostawać wyłącznie w zasięgu intere­
sów kapitalistycznych. Jest rzeczą naturalną, że państwo
wywiera na nie pewien wpływ za pomocą subwencji; dla­
czegóż — nie licząc innych środków oddziaływania i na­
cisku — nie m iałyby wpływać na nie organizacje robotni­
cze za pośrednictwem premii? G d yby związki zawodowe
rzeczywiście ożyły, powinny nawiązać się stałe kontakty
m iędzy nimi a biurami projektów wypracowującymi ntową
technikę. Można by przygotowywać tego rodzaju kontakty,
wytwarzając przychylną dla robotników atmosferę na po­
litechnikach.
Robotnicy nie brali, jak dotąd, pod uwagę niczego innego
poza potrzebami wytwarzania. Jeżeliby mieli zawsze przed
oczyma potrzeby samych wytwórców, musiałaby zostać
pow oli przeobrażona cała technika produkcji*
Powinno się to stać przedmiotem wykładów na politech­
nikach i we wszystkich szkołach technicznych, ale wykłady
te musiałyby mieć charakter jak najbardziej konkretny.
Przyniosłoby to chyba same korzyści, gdyby od razu przy­
stąpić do studiów nad zespołem tych zagadnień.
Przedmiot tych studiów łatwo byłoby określić. Jeden
z papieży powiedział, że materia wychodzi z fabryk — uszla­
chetniona, a pracownicy — upodleni. Marks wyraził do­
kładnie tę samą myśl w słowach jeszcze mocniejszych. Cho­
dzi o to, aby wszyscy ci, którzy pracują nad postępem
technicznym, utrwalili w sobie przekonanie, że wśród
206 - Simone Weil *

wszelkiego rodzaju braków, które można stwierdzić w ak­


tualnym systemie wytwarzania, ten właśnie jest najbar*-
dziej oczywisty i palący i wymaga najgwałtowniej podjęcia
środków zaradczych. Trzeba Wszystko zrobić, żeby go
Zmniejszyć, nie wolno robić niczego, co by mogło go po­
większyć. Myśl ta powinna 'odtąd stanowić nieodłączną
część poczucia obowiązku i honoru u wszystkich ludzi peł­
niących odpowiedzialne funkcje w przemyśle. Jednym
z istotnych zadań związków zawodowych, stojących na w y­
sokości swych zadań, byłoby wprowadzenie tej myśli do
powszechnej świadomości.

Kształcenie młodzieży robotniczej powinno przekraczać


iramy szkolenia czysto fachowego. Zgodnie z podstawowymi
zasadami kształcenia powinno, rzecz jasna, obejmować i ca­
łość wychowania; dlatego też byłoby pożądane, aby szkole­
nie nie odbywało się w szkołach, gcjfeie zawsze wychodzi
Źle, ale żeby od razu łączyło się z samą produkcją. Nie po­
winno się go jednak powierzać fabrykom. Trzeba tu podjąć
wysiłek znalezienia własnej i właściwej drogi. Potrzeba
czegoś, co by łączyło zalety szkół zawodowych, praktyki
w fabrykach, szkolenia w warsztatach Czeladniczych i jesz­
cze wiele innych.
Kształcenie młodzieży robotniczej wymaga jednak,
zwłaszcza w takim kraju, jak Francja, szerszej, ogólnej
Oświaty, jakiegoś współudziału w kulturze intelektualnej.
Również w świecie myśli powinna się ona przecież czuć
tu siebie.
O jaki współudział i jaką kulturę tu chodzi? Spór w tej
sprawie trwa ód dawna. W pewnych środowiskach mó­
wiono kiedyś dużo o kulturze robotniczej. Inni twierdzili,
że nie ma kultury robotniczej, tylko jest po próstu kultura.
Koniec końców, jedynym skutkiem tego stwierdzenia było
•traktowanie najinteligentniejszych i najbardziej spragnio­
nych wiedzy robotników, jak na pół głupkowatych liceali­
stów. Czasami mogło to przebiegać trochę lepiej, ale na
ogół na tym właśnie polega zasada „popularyzacji” , tak
Zakorzenienie 207

jak się ją rozumie w naszej epoce. Samo słowo * jest równie


'straszne jak rzecz, którą wyraża. Kiedy wreszcie znajdzie­
my w tej sprawie jakieś rnożliwe zadowalające rozwiąza­
nie, trzeba też będzie znaleźć inne określenie.
Prawda jest na pewno jedna, ale błędów jest wiele;
w każdej zaś kulturze — jeśli pominąć stan doskonałości
prawie nieosiągalny dla człowieka — występuje miesza­
nina prawdy i błędu. Jeśliby nasza kultura była bliska do­
skonałości, znalazłaby się ponad klasami społecznymi. Po­
nieważ jednak jest przeciętna, jest też w znacznym stopniu
kulturą intelektualistów mieszczańskich, a od pewnego
Czasu raczej intelektualistów biurokratycznych.
Gdybyśmy chcieli rozwinąć analizę po tej linii, znaleźli­
byśmy w ideach Marksa dużo więcej prawdy niż to się
początkowo wydawało...
Naszą kulturę nie dlatego tak trudno przekazać ludowi,
że jest za wysoka, lecz dlatego, że jest za niska. Wobec
tego stosuje się środki szczególnego rodzaju: zanim się
przystąpi do rozprzedawania jej partiami, obniża się ją
jeszcze bardziej.
Istnieją dwie przeszkody utrudniające dostęp ludu do
kultury. Jedną z nich jest brak czasu i sił. Prości ludzie
niewiele m ają wolnych chwil, które mogliby poświęcić na
wysiłek intelektualny, a równocześnie zmęczenie ogranicza
intensywność tego wysiłku.
Przeszkoda ta w gruncie rzeczy nie m a żadnego znacze­
nia, a w każdym razie nie miałaby go, gdyby się go błęd­
nie jej nie przepisywało. Prawda oświeca duszę niezależnie
od ilości, ale zależnie od stopnia swojej czystości. Ważna
jest nie ilość metalu, ale rodzaj stopu. Trochę czystego
złota ma w tej dziedzinie taką samą wartość, jak i duża
jego ilość. Trochę czystej prawdy ma taką samą wartość,
jak wiele czystych prawd. Podobnie też jeden doskonały
grecki posąg zawiera tyle samo piękna co dwa.

• P ojęcie „popularyzacja” język francuski określa terminem „vulga-


rUntlon” , który ch oćby przez swą etym ologię zawiera odcień pejora­
tywny (przyp. tłum.). ’
Grzech Niobe polegał na zapoznaniu tego, że ilość nie >
m a żadnego związku z dobrem. Karą była śmierć jej dzieci. Ą
Popełniamy codziennie ten sam grzech i jesteśmy w ten ;
sam sposób karani. .
Jeżeli robotnik po roku zajadłych, uporczywych w ysił- '
ków nauczy się kilku twierdzeń geometrycznych, jego duszą
zyska tyle samo prawdy, co zdobędzie jej w tym samym
czasie student opanowując z takim samym zapałem część ,
wyższej matematyki. "
To prawda, że wygląda to zgoła niewiarygodnie i nie
będzie być może łatwe do udowodnienia. Jednakże powinno
to być artykułem wiary dla chrześcijan, jeżeli pamiętają,
że prawda jest dobrem, które Ewangelia porównuje do
chleba, i że ten, kto pfrosi o chleb, nie otrzymuje kamieni.
1 Trudności materialne, brak wolnego czasu, ztnędzenie,
brak wrodzonych zdolności, choroba — wszystko to prze­
szkadza w przyjmowaniu niższych lub pośrednich elemen­
tów kultury, nie przeszkadza natomiast w przyjęciu naj­
cenniejszych wartości w niej zawartych.
Drugą przeszkodą dla kultury robotniczej jest to, że wa­
runkom życia robotniczego, tak jak każdym innym, odpo­
wiada odrębny rodzaj wrażliwości. W wyniku tego jest dla
robotników coś obcego w tym, co zostało wykonane przez
innych ludzii i dla innych ludzi.
Zaradzić temu można przez wysiłek w kierunku transpo­
zycji; nie spopularyzowania, ale przełożenia, co jest czymś
zupełnie innym.
Nie należy brać prawdy zawartej w kulturze intelek- '•
- tualistów i tak już zbyt ubogiej, po to aby ją obniżyć,
okroić i pozbawić całego jej smaku. Trzeba po prostu w y - ;
razić ją w całej pełni za pomocą języka, dzięki któremu, 1
według słów Pascala, odczują ją ludzkie serca, serca lu- "
dzi, których wrażliwość kształtowały warunki robotniczego |
-życia. ' ' I
Sztuka transportowania, przekładania prawdy jest jedną]
z najistotniejszych i najmniej znanych. Jest ona trudna!
-przez to, że aby ją móc stosować, trzeba się znaleźć w sa -f
m ym środku prawdy, trzeba ją uchwycić w całej jej nago-|
Zakorzenienie tor

ści, bez osłony konkretnej form y, w której się ona w danym


przypadku przedstawia. s
Zresztą możliwość transpozycji stanowi właśnie kryte­
rium prawdy. To, czego nie można przełożyć, nie jest
prawdą, tak samo jak rzecz, która nie zmienia wyglądu
przy zmianie punktu widzenia, nie jest niczym realnym,
jest złudzeniem optycznym. W dziedzinie myśli istnieje ’
również przestrzeń o trzech wymiarach.
Poszukiwanie właściwych sposobów przekazywania kul­
tury ludowi byłoby zresztą o wiele bardziej dobroczynne
dla samej kultury niż dla ludu. Zyskałaby w ten sposób
niezmiernie cenne bodźce. W yszłaby z beznadziejnie dusz­
nej atmosfery, w której jest dotąd zamknięta. Przestałaby
być sprawą specjalistów. Dziś jest ona od góry do dołu
własnością specjalistów, z tym że w miarę schodzenia
w dół ulega degradacji. Robotników traktuje się jak mocno
ograniczonych licealistów, licealistów — jak bardzo wy­
czerpanych umysłowo studentów, a studentów — jak profe­
sorów, którzy cierpią na zanik pamięci i wymagają reedu­
kacji. Kultura jest instrumentem w rękach profesorów
przyznaczonym do produkowania profesorów, którzy ze
swej strony znowu będą produkować profesorów.
Ze wszystkich współczesnych przejawów choroby wyko­
rzenienia wykorzenienie kultury nie jest wcale najmniej
groźne. Pierwszą konsekwencją tej choroby jest powszech­
nie występujące rozerwanie związków między'rzeczami, co
powoduje, że każda rzecz traktowana jest jako cel sam
w sobie. Wykorzenienie rodzi bałwochwalstwo. ’
Nauczanie geometrii w szkołach średnich może służyć
jako jeden z przykładów wypaczania naszej kultury: wo­
bec tego że m amy pełne prawo do nadawania dowodzeniom
geometrycznym charakteru pewnej konieczności, przedsta­
wia się geometrię jako naukę nie mającą żadnego związku
ze światem zewnętrznym. Można nią zainteresować mło­
dzież tylko, jak jakąś zabawą lub tylko kwestią zdobycia
dobrych stopni. Jak więc można w niej dostrzegać prawdę?
Większość ludzi w ogóle nie wie, że prawie wszystkie na­
sze czynności, zarówno proste, jak również przemyślane
210 Simone Weil

i złożone, są zastosowaniem pojęć geometrycznych, że


wszechświat, w którym żyjemy, jest pasmem układów
geometrycznych i żerny wszyscy jako stworzenia zamknięte
w czasie i przestrzeni jesteśmy w rzeczywistości poddani
konieczności geometrycznej. Przedstawia się ją w ten spo­
sób, że wydaje się ona czymś dowolnym. Cóż może być
bardziej niedorzecznego niż dowolna konieczność? Z sa­
mej definicji konieczność jest czymś, co się narzuca.
Z drugiej strony, chcąc „spopularyzować” geometrię
i zbliżyć ją do doświadczenia pomija się przeprowadzanie
dowodów. Nie pozostaje więc z niej nic poza garścią prze­
pisów, które nie budzą żadnego zainteresowania. Geometria
straciła swój smak i swoją treść. Treścią jej jest badanie
konieczności, tej właśnie konieczności, która w rzeczywi­
stości wszechwładna jest na tym świecie.
Łatwo byłoby uniknąć i jednego, i drugiego wypaczenia.
Nie trzeba wybierać miiędzy dowodzeniem a doświadcze­
niem. Twierdzenie geometryczne można równie dobrze do­
wieść za pomocą drzewa i żelaza, jak za pomocą kredy.
Połączenie nauki z pracą w warsztatach byłoby prostym
sposobem wprowadzenia konieczności geometrycznej do
szkół zawodowych. Powiedziałoby się dzieciom: Macie do
wykonania określoną ilość zadań (przedmiotów odpowiada­
jących takim, takim i takim warunkom). Jedne z nich są
możliwe, a inne niemożliwe do wykonania. W ykonacie te,
które możnat a jeśli chodzi o te, których nie wykonacie,
przekonajcie mnie, że nie można ich wykonać. Tą drogą
można w pracy zastosować całą geometrię. Wykonanie jest
dostatecznym empirycznym kryterium możliwości, nie ma
jednak empirycznego kryterium niemożliwości wykonania,
do tego potrzebne jest przeprowadzenie dowodu. Niemożli­
wość jest konkretną formą konieczności.
Jeśli chodzi o resztę nauki, to wszystko, co należy do kla­
sycznej nauki — nie można bowiem włączyć do kultury
robotniczej Einsteina i teorii kwantów — wynika zasad­
niczo z analogicznej metody polegającej na przenoszeniu
w dziedzinę przyrody związków panujących w pracy ludz­
kiej. Tak więc, jeżeli będzie się umiało to przedstawić,
, Zakorzenienie ill

wszystko to stanie się w sposób dużo bardziej naturalny


•własnością pracujących aniżeli uczniów liceów.
Dotyczy to jeszcze w większym stopniu tej części kul­
tury, którą podciąga się pod pojęcie „literatury” . Przedmio­
tem jej jest bowiem zawsze dola ludzika, a najbardziej
realne i bezpośrednie doświadczenie ma w tej sprawie lud.
Ogólnie biorąc, z pewnymi wyjątkami, dzieła drugo-
i trzeciorzędne odpowiadają bardziej elicie, a dzieła naj­
wyższej klasy odpowiadają bardziej ludowi.
Jakże głębokie zrozumienie mogłoby wypłynąć z kon­
taktu ludu z poezją grecką,! która opiewała prawie w y ­
łącznie niedolę. Tizeba by tylko umieć ją przetłumaczyć
i przedstawić. Na przykład robotnik przeżarty do szpiku
kości obawą utraty pracy zrozumiałby sytuację Filokleta,
gdy mu się zabiera łuk, i rozpacz, z jaką patrzy na swe
bezsilne ręce. Potrafiłby także zrozumieć, że Elektrze chce
się jeść, czego przeciętni przedstawiciele burżuazji — w tym
również rozmiłowani w klasykach redaktorzy wydawnic­
twa Budę ■ — nie są w stanie pojąć, jeśli obecny okres oku­
pacji nie nauczył ich tego.
Trzecią przeszkodą dla kultury robotniczej jest niewol­
nictwo. M yśl jest w swej istocie wolna i niezależna wów­
czas, gdy może wyrazić się w działaniu. Stan polegający
na tym, że jest się jako istota myśląca wolnym i niezależ­
n ym przez jedną lub dwie godziny, a przez resztę dnia
jest się niewolnikiem, powoduje tak bolesne rozdarcie, że
prawie zawsze odrzuca się najwyższe form y myślenia po
to, aby się od tego rozdarcia uwolnić.
Gdyby nastąpiły skuteczne reform y, przeszkoda ta po­
woli by zniknęła. Co więcej, pamięć niedawnej niewoli
i znikające resztki niewolnictwa byłyby w okresie wyzwa­
lania się potężnym bodźcem dla myśli ludzkiej.
Warunkiem kultury robotniczej jest zmieszanie się lu­
dzi, których określamy mianefn intelektualistów — straszna
nazwa, ale nie zasługują dziś na lepszą — z ludźm f pracu­
jącymi. Osiągnięcie takiego rzeczywistego zmieszania bę­
dzie trudne, jednakże sprzyja mu aktualna sytuacja. Mnó­
stwo młodych intelektualistów zamieniono w niewolników
tli Si m on e W eil

w fabrykach i na polach! Niemiec. Inni zmieszali się z mło­


dymi robotnikami w młodzieżowych obozach pracy. Przede5
wszystkim jednak ci pierwsi przeżyli doświadczenia, które
się liczą. W ielu z nich zginie, wielu wyniszczy się nadmier­
nie pod względem fizycznym i duchowym. Ale niektórzy
być może naprawdę się czegoś nauczą.

Wykorzenienie wśród chłopów

Problem wykorzenienia u chłopów jest nie mniej poważny


niż u robotników, i chociaż postęp choroby jest tutaj mniej­
szy, to jednak jest w niej coś szczególnie oburzającego.
Uprawa ziemi przez istoty wykorzenione jest bowiem czymś
sprzecznym z naturą. I jedno, i drugie zagadnienie należy
zatem traktować z równą uwagą.
W ogóle nie należy nigdy kierować uwagi opinii pu­
blicznej na zagadnienia robotnicze bez poświęcenia równo­
legle uwagi sprawom chłopskim. Chłopi są podejrzliwi,
bardzo na to wyczuleni i stale pod wrażeniem, że się o nich
zapomina. Nie ulega wątpliwości, że w dzisiejszych utra­
pieniach pociesza ich pewność, że się jednak o nich myśli.
Trzeba przyznać, że m yśli się o nich dużo więcej w okresie
głodu, niż kiedy je się do syta, i dzieje się tak nawet
z ludźmi, którzy sądzili, że ich myśli wznoszą się ponad
wszelkie potrzeby fizyczne.
Istnieje u robotników niedobra tendencja do mniemania,
że gdy mowa jest o ludzie, to chodzi wyłącznie o nięh.'
Nic ich do tego nie uprawnia, chyba to jedno, że robią
wokół siebie więcej hałasu niż chłopi. Zdołali jednak prze­
konać o tym przyjaźnie do ludu ustosunkowanych inte­
lektualistów. W ynikiem tego była powszechnie występująca
u chłopów nienawiść do wszystkiego, co określa się mianem
politycznej lewicy. W yjątki zdarzały się tam, gdzie silne
były wpływy komunistyczne lub gdzie zapanował zaciekły
antyklerykalizm, oraz niekiedy także na skutek innych
wpływów. •
Zakorzenienie 21t

Podział między chłopów i robotników datuje się we Fran­


cji od dawna. Z końca X I V wieku zachował się utwór,
w którym chłopi skarżą się, wyliczając w przejmujący spo­
sób okrucieństwa, które wyrządzają im wszystkie klasy
społeczne, nie wyłączając rzemieślników. W historii ruchów
ludowych we Francji prawie nigdy nie zdarzyło się, aby
chłopi i robotnicy szli świadomie razem. Nawet w roku 1789
był to raczej zbieg okoliczności.
W X IV wieku chłopi byli na pewno najbardziej nieszczę­
śliwą częścią ludności. Dziś pod względem materialnym —
ogólnie biorąc — jest im na pewno lepiej, a- jednak wcale
tego nie odczuwają. Dzieje się tak między innymi dlatego,
że przyjeżdżający na wieś na wczasy robotnicy chełpią się
i podkreślają swoją wyższość, budząc przez to w chłopach
poczucie, że wszystko dzieje się w miastach, a oni są out
o f it.
Jest rzeczą jasną, że stan ten pogarsza się przez insta­
lowanie na wsi radia, przez kina i przez kolportowanie ta­
kich czasopism jak „Confidences” i „M arie-Claire” , w po­
równaniu z którymi kokaina jest zupełnie niewinnym środ­
kiem.
W tej sytuacji trzeba w pierwszym rzędzie wynaleźć i za­
stosować coś takiego, co by dało odtąd chłopom poczucie,
że jednak znajdują się in it.
Szkoda, być może, że w oficjalnych wypowiedziach z Lon­
dynu wspominało się o robotnikach wiele więcej razy ani­
żeli o nich. Prawdą jest, że udział chłopów w ruchu oporu
był dużo, dużo mniejszy. A le to właśnie jeszcze jeden po­
wód więcej, aby dostarczać im częstych dowodów, że nfe
zapomina się o ich istnieniu.
Trzeba sobie zdawać sprawę, że nie można mówić o zjed­
noczeniu narodu francuskiego w jednym ruchu tak długo,
jak długo większość chłopów nie uczestniczy w tym zjed­
noczeniu.
Trzeba przyjąć jako regułę, że nie można obiecywać re­
form i ulepszeń robotnikom bez takich samych obietnic-
w stosunku do chłopów. Partia hitlerowska wykazała
wielką zręczność w okresie przed rokiem 1933, przedsta­
214 Simone Well

wiając się robotnikom jako partia specyficznie robotnicza,


chłopom jako partia specyficznie chłopska, a drobnomiesz­
czaństwu jako partia specyficznie drobnomieszczańska itd.
Łatwo jej to przychodziło, ponieważ wszystkich okłamy­
wała. Trzeba postępować podobnie, nie okłamując jednak
nikogo. Jest to trudne, ale nie niemożliwe. .
Wykorzenienie wśród chłopów było w ostatnich latach
tak samo śmiertelnym niebezpieczeństwem dla kraju, jak
wykorzenienie wśród robotników. Jednym z najpoważniej­
szych symptomów było w latach 1934— 1935 wyludnianie
się wsi, postępujące pomimo że kryzys i bezrobocie do­
chodziły wówczas do szczytu. •
Jest rzeczą jasną, że krańcowe wyludnianie się wsi ozna­
cza społeczną śmierć. Można się pocieszać, że do tego nie
dojdzie, ale w gruncie rzeczy nic nie wiadomo. Jak dotąd
nie widać niczego, co mogłoby ten proces powstrzymać.
W związku z tym zjawiskiem należy zwrócić uwagę na
dwie rzeczy.
Po pierwsze, biali przenoszą je wszędżie, dokąd tylko
przybędą. Choroba ta opanowała nawet czarną Afrykę,
która była niewątpliwie od tysięcy lat kontynentem wiej­
skim. Ludzie tamtejsi, przynajmniej wtedy gdy nie- byli
wyrzynani, torturowani lub brani w niewolę, potrafili żyć
szczęśliwie na swojej ziemi. Zetknięcie się z nami sprawiło,
że obecnie zdolność tę zatracają. Można by więc zapytać,
czy od czarnych z Afryki, chociaż należą do najprymityw­
niejszych ludów kolonialnych, nie moglibyśmy w rezultacie
więcej się nauczyć niż oni mogą nauczyć się od nas. Na­
sze dobrodziejstwa w stosunku do nich przypominają do­
brodziejstwa finansisty wobec lichego przedsiębiorcy. Nie
m a na świecie rzeczy, która by wyrównała utratę radości
z pracy.
Drugą rzeczą, na którą trzeba zwrócić uwagę, jest to, że-
nieograniczone na pozór zasoby państwa totalnego są
w przypadku tego zła bezsilne. W Niemczech padały na
ten temat wielokrotnie powtarzane oficjalne i formalne
wypowiedzi. Jest to o tyle dobre, że daje nam przykład,
ja k nie należy postępować.
Z a k o r z e n i en i e 215

Niszczenie zapasów zboża podczas kryzysu wzburzyło


potężnie i słusznie opinię publiczną. Jeżeli się jednak do-
'brze nad tym zastanowić, to w masowym opuszczeniu wsi
W czasie kryzysu w przemyśle jest chyba coś jeszcze bar­
dziej gorszącego. Jest rzeczą oczywistą, że nie ma nadziei
na rozwiązanie problemu robotniczego w oderwaniu od
tego zagadnienia. Nie ma żadnych możliwości zatrzymania
procesu sprolełaryzowania ludności robotniczej, jeżeli bę­
dzie ona stale rosnąć w wyniku napływu do miast chłopów
zrywających więzy z własną przeszłością.
W ojna wykazała dostatecznie, jak bardzo groźna jest ta
choroba u chłopów. Żołnierzami byli przecież młodzi chłopi.
W e wrześniu 1939 roku możną było słyszeć wśród chłopów
zdania: „Lepiej jest żyć Niemcem niż umierać Francuzem” .
Cóż im się stało, że w swym pojęciu nie mieli nic do stra­
cenia? .
Trzeba sobie zdać sprawę z jednej z największych poli­
tycznych trudności. Jeżeli robotnicy cierpią dotkliwie dla­
tego, że czują się w społeczeństwie jak by na wygnaniu,
chłopi mają wręcz odwrotne wrażenie, że w społeczeństwie
tylko robotnicy są u siebie. W oczach chłopów intelektuali­
ści, którzy bronią robotników, wyglądają p a obrońców lu­
dzi uprzywilejowanych, a nie uciskanych. Sami intelektua­
liści nie podejrzewają nawet, że taka opinia istnieje.
Kompleks niższości na wsi jest tak duży, że można spot­
kać chłopów-milionerów, którzy przyjmują za rzecz zupeł­
nie naturalną, iż byle emerytowany mieszczuch traktuje
ich jak biały kolonista kolorowych tubylców. Kompleks
niższości musi być bardzo silny, jeżeli nawet pieniądz nie
może go usunąć.
Dlatego też, im więcej chcemy dostarczyć moralnego za­
dośćuczynienia robotnikom, tym więcej trzeba go zapewnić
chłopom. W przeciwnym razie powstające w ten sposób
zachwianie równowagi może stać się groźne dla społeczeń­
stwa i w konsekwencji — dla samych robotników.
Potrzeba zakorzenienia przejawia się u chłopów przede
wszystkim w pragnieniu własności. Jest to u nich rzeczy­
wiste pragnienie, i to pragnienie naturalne i zdrowe. Znaj­
tli Simone Weil »

dzie się do nich na pewno drogę, dając im w tym zakresie


jakieś nadzieje, i nie ma żadnego powodu, żeby ich nie
dawać, z chwilą gdy uzna się potrzebę własności, a nie
tytuły prawne, które określają okoliczności towarzyszące
własności. Istnieje bardzo dużo środków p ra ln y ch ' umożli­
wiających przejęcie iprzez chłopów ziemi, która nie jeśt
jeszcze w ich rękach. Nic nie może uzasadnić prawa do po­
siadania ziemi przez mieszkańców miast. Tylko względy
techniczne mogą w pewnych przypadkach tłumaczyć wielką
własność ziemską. Nawet wówczas można tak to zorgani­
zować, że chłopi będą intensywnie uprawiać pod warzywa
i podobne produkty własne kawałki ziemi, stosując równo­
cześnie przy pomocy nowoczesnego sprzętu ekstensywną
kulturę na wielkich przestrzeniach posiadanych przez nich
wspólnie na zasadach spółdzielczych.
Środkiem trafiającym do serca chłopów byłoby uznanie
ziemi za środek do pracy, a nie za formę bogactwa służącą
do podziału społecznego. Nie byłoby wówczas oburzających
wypadków, że chłop jest przez całe życie zadłużony wobec
. brata, który jest urzędnikiem, pracuje mniej, a zarabia
więcej od niego.
Wielkie znaczenie miałyby może choćby minimalne eme­
rytury dla' starców. Słowo „emerytura” jest niestety sło­
w em magicznym, które przyciąga młodzież chłopską do
miasta. Poniżenie starych ludzi na wsi jest często duże,
i trochę pieniędzy przyznanych im w godny sposób przy­
sporzyłoby im szacunku.
W wyniku pewnego kontrastu zbyt duża stabilizacja ży­
cia u chłopów wywołuje również wykorzenienie. Chłopskie
dziecko zaczyna pracować około czternastego roku życia;
praca jest wtedy poezją, upojeniem, chociaż często ledwie
na nią wystarczy sił. Dziecięcy entuzjazm wyczerpuje się
w kilka lat później, zawód zostaje w pełni poznany, nad­
miar sił fizycznych przekracza znacznie możliwości wyłado­
wania się w pracy, a nie ma nic innego do roboty, jak tylko
to, co się od lat codziennie wykonuje. Wówczas człowiek
zaczyna spędzać tydzień na marzeniu o tym , co będzie robił
w niedzielę; od tej chwili jest stracony.
Zakorzenienie *IT

Trzeba by doprowadzić do tego, aby -pierwsze pełne


zetknięcie się chłopskiego dziecka z pracą w wieku czter­
nastu lat, aby to pierwsze upojenie było uświęcone uro­
czystym świętem, które pozwoliłoby mu przeniknąć na
zawsze w głąb duszy. W e wsiach najbardziej chrześcijań­
skich święto takie powinno mieć charakter religijny.
Jednakże w trzy lub cztery lata później trzeba by za­
spokoić pragnienie nowości, które ogarnia młodego chłopca.
Jedynym środkiem są tu dla młodzieży chłopskiej podróże.
Trzeba by zapewnić wszystkim młodym chłopcom możli­
wość bezpłatnych podróży po kraju, a nawet za granicę,
i to nie po miastach, a po wsiach. W ym agałoby to stwo-
rżenia dla chłopów czegoś analogicznego do „Tour de
France”. Można b y z tym połączyć pewne zadania oświa­
towe i wychowawcze. Często bowiem najlepsza część m ło­
dzieży chłopskiej, która musiała przejść w wieku trzynastu
lat swego rodzaju gwałtowny wstrząs, aby przerzucić się
z nauki do pracy, zaczyna w wieku osiemnastu czy dwu­
dziestu lat odczuwać na nowo chęć do nauki. Występuje
to zresztą także u młodzieży robotniczej. System wymiany
młodzieżowej powinien pozwolić na wyjazd nawet tym
młodym ludziom, którzy są niezbędni dla swoich rodzin.
Jest rzeczą samą przez się zrozumiałą, że podróże te by­
łyby zupełnie dobrowolne. A le rodzice nie mieliby prawa
przeszkadzać w tych sprawach.
Trudno sobie wyobrazić ogromną siłę atrakcyjną, jaką
posiada dla chłopów idea podróżowania oraz znaczenie mo­
ralne, które mogłaby mieć odpowiednia reforma, nawet
tylko jej zapowiedź, a cóż dopiero’ wprowadzenie jej na
stałe do obyczaju społecznego. Młody chłopak, który by
przez kilka lat pojeździł sobie po świecie, nie przestając
jednak nigdy być chłopem, wracałby do siebie i zakładałby
ognisko domowe zaspokoiwszy pragnienie nowości.
Należałoby, być może, stworzyć coś podobnego dla dziew­
cząt; potrzeba im koniecznie czegoś, co by im zastąpiło
„Marie Claire”, której w żadnym razie nie można im zo­
stawiać. '
m Simone Weil ’

Problem kultury umysłowej staje przed chłopami tak


saino, jak przed robotnikami. Im także potrzebna jest wła­
ściwa dla nich transpozycja; oczywiście nie może ona byó
taka sama jak dla robotników.
Współczesny świat brutalnie wykorzenił chłopów ze
wszystkiego, co dotyczyło spraw duchowych. Mieli kiedyś
wszystko, czego potrzebuje człowiek w zakresie sztuki
i myśli, mieli to wszystko we właściwej im formie i naj­
lepszej jakości. Kiedy się czyta to, co napisał Restif de la
Bretonne na temat swojej młodości, można dojść do wnio­
sku, że najnieszczęśliwsi z chłopów mieli w X V III w. lepszy
los niż najszczęśliwsi chłopi dzisiaj. Ta jednak przeszłość,
chociaż tak niedaleka, nie wróci. Trzeba wynaleźć metody
Zapobiegania obcość! chłopów w stosunku do tej kultury
umysłowej, która jest mu dostarczana.
Nauka powinna być przekazywana chłopom i robotnikom
w sposób zupełnie odmienny. Jest rzeczą naturalną, że
u robotników nad wszystkim panuje mechanika. Dla chło­
pów punktem centralnym wszystkiego powinien być cu­
downy obieg energii słonecznej, która zszedłszy do roślin,
Utrwala się w chlorofilu, gromadzi się w ziarnach i owo­
cach, wchodzi w jedzącego i pijącego człowieka, i poprzez
jego mięśnie wyczerpuje się w uprawie ziemi. Wszystko,
cokolwiek odnosi się do nauki, można rozwinąć wokół tego
obiegu, ponieważ pojęcie energii znajduje się w centrum
każdego problemu. Gdyby myśl ta przeniknęła do umysło-
wości chłopskiej, wówczas praca na roli zostałaby otoczona
poezją.
Ogólnie biorąc, całość nauczania na wsi powinna mieć
jako istotny cel zwiększenie wrażliwości na piękno świata
i piękno natury. Prawdą jest to, co odkryli turyści, że
chłopi nie interesują się krajobrazem. Kiedy jednak pra­
cuje się z nimi całymi dniami aż do wyczerpania, co jest
jedynym sposobem doprowadzenia do otwartych z nimi
rozmów, można usłyszeć z ust niejednego, że ich praca
¡jest za ciężka na ,to, aby można sobie było pozwolić na po­
dziwianie piękna natury. .
Nie osiągnie się rzecz prosta zwiększenia wrażliwości na
Zakorzenienie «*

piękno powtarzając: „Patrzcie, jakie to piękne!” Nię jest


to takie łatwe. *
Powstała ostatnio w kulturalnych środowiskach tenden­
cja w kierunku folkloru powinna pomóc w przywróceniu
chłopom poczucia zadomowienia w sferze myśli ludzkiej.
Dotychczas przedstawiano im wszystko, co m a jakiś zwią­
zek z myślą, jako wyłączną własność miast. Łaskawie do­
puszczano ich do niewielkiej części tej własności, bardzo
małej, bo przecież nie są zdolni do ogarnięcia większej.
Jest ,to rodzaj mentalności kolonialnej, tylko w trochę
•łagodniejszej formie. Nauczyciel chłopskiego pochodzenia
postępuje podobnie, jak tubylec z kolonii, który otarłszy
się trochę o ośtaiatę europejską, pogardza sw ym ludem
bardziej niż kulturalny Europejczyk.
Pierwszym warunkiem ponownego zakorzenienia chłop­
stwa w kraju jest przeobrażenie zawodu wiejskiego nau­
czyciela w coś szczególnie wyróżniającego i odrębnego.
Przygotowanie do tego zawodu powinno być nie tylko czę­
ściowo, ale całkowicie odmienne niż u nauczycieli w mia­
stach. Kształcenie według tej samej sztancy nauczycieli
dla Belleville i dla zapadłej wsi jest rzeczą w najwyższym
stopniu nierozumną. Jest to jeden z licznych absurdów
epoki, której cechą jest głupota. .
Drugim warunkiem jest to, aby nauczyciele wiejscy znali
chłopów i nie pogardzali nim i; nie osiągnie się tego po
prostu przez powoływanie ich spośród ludzi chłopskiego
pochodzenia. W programie ich nauki należałoby zapewnić
szeroki udział sprawom folkloru innych krajów, który na­
leżałoby rozpatrywać nie jako ciekawostkę, ale jako rzecz
bardzo ważną. Trzeba by im mówić o udziale, jaki mieli
pasterze w pierwszych spekulacjach myśli ludzkiej, w ba­
daniu gwiazd, a także, jak to wykazują porównania po­
wtarzające się wszędzie w starożytnych tekstach, w roz­
ważaniach nad dobrem i złem. Trzeba, żeby poznali litera­
turę chłopską: Hezjoda, opowieść o Piotrze-oraczu, pełne
skarg średniowieczne pieśni ludowe, te kilka dzieł współ­
czesnych, które są autentycznie chłopskie — wszystko to,
rzecz jasna, bez uprzedzeń do kultury ogólnej. Po takim
320 Simone Weil

przygotowaniu można by ich posyłać anonimowo na roczną


służbę do chłopskich gospodarstw w innym departamencie,
- a potem zebrać ich znowu w szkołach pedagogicznych i p o-
.móc im w jasnym zrozumieniu nabytych doświadczeń. Po-,
dobnie zresztą powinno się przygotowywać nauczycieli dla
osiedli robotniczych i dla fabryk. Tego rodzaju ekspery-
naenty muszą być jednak przygotowane pod względem m o-
rałnym ; w przeciwnym bowiem razie wywołują, zamiast
Współczucia i miłości, ipogardę i odrazę.
Byłoby rzeczą niezwykle cenną, żeby Kościoły również
jak najbardziej uwzględniły odrębną specyfikę związaną
ze stanowiskiem proboszcza czy pastora wiejskiego. Ze
zgorszeniem musimy patrzeć na to, że w niejednej, w ca­
łości katolickiej, wsi francuskiej religia może być tak nie­
obecna w życiu codziennym, ograniczona zaledwie do kilku
godzin w niedzielę. A przecież pomyślmy, z jakim upodo­
baniem czerpał Chrystus z życia rolników tematy dla swo­
ich przypowieści. W ielu jednak z tych przypowieści nie
ma w liturgii, a te, które w niej są, nie w yw ołują żadnego
zainteresowania. I tak jak słońce i gwiazdy, o których uczy
nauczyciel i o których czyta się w książkach i pisze w ze­
szytach, nie m ają żadnego związku z niebem, tak samo
wino, zboże, owce, które wymienia się w niedzielę w ko­
ściele, nie mają nic wspólnego z tymi, którzy są na polach
i którym codziennie oddaje się część swego życia. Chłopi-
-chrześcijanie są także wykorzenieni w zakresie życia reli­
gijnego. Pomysł przedstawienia na Wystawie 1937 roku
wsi bez kościoła nie był wcale taki niedorzeczny, jak to
wielu twierdziło.
Tak jak młodocianych członków J.O.C. podnieca myśl
o Chrystusie-robotniku, tak samo chłopi powinni być
dumni z uświęconej roli chleba i wina oraz z przypowieści
ewangelicznych, w których życie rolnika ma taki wielki
udział. Powinni uświadomić sobie przez to, że chrześcijań­
stwo jest czymś, co do nich należy...

Zetknięcie się z pięknem chrześcijaństwa, przedstawień


nym po prostu do podziwiania jak o piękno, nasyciłoby
Zakorzenienie ' 2tl

stopniowo pierw iastkiem duchowym cały kraj, jeżeli


w ogóle jest on do tego zdolny, i to o w iele skuteczniej
niż jakikolw iek dogm atyczny w ykład wierzeń religijnych-
Słowo „piękno” nie oznacza w żadnym razie, że należy
rozważać spraw y religijne w sposób w łaściw y estetom.
Punkt w idzenia, jak i przyjm ują esteci, jest świętokradz­
twem nie tylko w sprawach religii, lecz także w zakresie
sztuki. Polega on na' baw ieniu się pięknem ustawionym
i oglądanym ze wszystkich stron. Piękno jest czym ś, cq się
wchłania, jest pożywieniem. Jeżeliby się dawało masom
ludzkim chrześcijańskie piękno po prostu z tytułu samego
piękna, pow inno to być piękno, które żywi.
Uważna, stale podejm ow ana, często powtarzana i kom en­
tow ana lektura tekstów Nowego Testamentu, które na­
w iązują do życia w iejskiego, m ogłaby w pow ażnym stop­
niu przyczynić się do przywrócenia życiu rolników utra­
conej poeZji. Jeżeli z jednej strony całe życie duchowe,
a z drugiej cała wiedza naukowa dotycząca św iata mate­
rialnego skierowane są ku aktow i pracy, wówczas praca
otrzym uje w łaściw e m iejsce w myślach, człow ieka i za­
m iast być swego rodzaju więzieniem , jest punktem zetknię­
cia się zarówno z tym , jak i z innym światem .
Dlaczego na przykład siejący chłop nie m ógłby w czasie
siania wyW ołać z głębi swej pam ięci, zresztą bez żadnych
specjalnych słów, kilku porównań Chrystusa: Jeśli ziarno
nie obumrze..., Słowo Boże jest ziarnem..., Ziarno gor-
czyozne jest najmniejsze ze wszystkich ziaren, a z drugiej
strony, dlaczego nie m iałby uświadomić sobie podwójnego
mechanizmu wzrostu: zarówno tego, dzięki któremu ziarno,
pochłaniając własną treść, osiąga z pomocą bakterii po­
wierzchnię Ziemi, jak i tego, dzięki któremu energia sło­
neczna zstępuje w form ie św iatła i uwięziona przez zieleń
łodygi w niepowstrzymanym ruchu wstępującym znowu
w raca w górę. Ujaw nia się w tedy w całej pełni analogię
polegającą na tym , że m echanizm y działające na tym świe-*
cie, stają się poniekąd odzwierc edleniem (jeżeli można
użyć tego określenia) mechanizmów nadprzyrodzonych,
a w zmęczeniu spowlodowanym pracą analogia ta wchodzi
0 . Simone Weil ’

n am w edłu g p opu larn ego określenia n ieja k o w k rew . T ak


bow iem , p op rzez zaw sze m n iej lu b w ięcej zw iązan y z w y­
siłk iem ¡przy p ra cy tru d i cierp ien ie, przen ik a d o g łę b i ludz­
k ie j istoty p ięk n o św iata.
Z a pom ocą podobnego porów nania m ożna by nadać po­
dobne znaczenie pracy robotnika. Porównanie to i w tym ,
przypadk/u rów nie ła tw o p o ją ć.
Tylko w ten sposób m ożna by w pełni ugruntow ać god­
ność pracy. Dochodząc bow iem d'o sedna spraw y, nie m a
praw dziw ej godności, która by nie m iała duchowego źródła
1 w w yniku tego nie tkw iła w porządku nadprzyrodzonym .
Zadaniem szkoły ludowej jest nadanie pracy większej
godności przez przepojenie je j m yślą, a nie przekształcenie
pracownika W coś ¡składającego się z przegródek, co albo
m yśli, albo pracuje. Jest rzeczą jasną, że chłop, który sieje,
• m usi uważać, żeby rozrzucać ¡ziarno ja k należy, a nie wspo­
m inać lekcje w yuczone w ¡szkole. Jednakże przedm iot, na
którym skupia się nasza uw aga, nie w ypełnia m yślenia
bez reszty. Szczęśliwa młoda kobieta, która po raz pierw ­
szy spodziewa sję dziecka i szyje m u W yprawkę, m yśli
oczywiście 0 tym , aby d o b ije szyć. Jednakże ani na chw ilę
nie zapomina o dziecku, które nosi w sobie. W tym samym
czasie gdzieś w w ięziennym warsztacie szyje więźniarka
i także m yśli o szyciu jak należy, ale dlatego, że boi się
kary. M ożna sobie w yobrażać, że obie kobiety w ykonują
w tej samej chw ili tę samą robotę i m ają uwagę zaprząt­
niętą tym i sam ym i trudnościami technicznym i. Niem niej
jednak je st olbrzym ia różnica m iędzy jedną i drugą pracą.
Istota współczesnego problem u społecznego polega na tym ,
aby doprowadzić do przejścia robotników z jed n ej przed­
staw ionej tu sytuacji do drugiej.
Dobrze byłoby, aby zarówno ten , ja k i inny św iat w sw ej
podwójnej piękności kojarzyły się i były obecne w sam ym
akcie pracy, tak jak dziecko, które m a się narodzić, obecne
‘ jest przy szyciu w ypraw ki. Skojarzenie takie może się do­
konyw ać poprzez szczególny sposób przedstawiania m yśli,
który je zwiąże bezpośrednio z poszczególnymi gestami
i rucham i wykonywanym i przy każdej pracy przez dosta-
Zakorzenienie " itS

tecznie głębokie przysw ojenie sobie tych m yśli, tak aby


przeniknęły w głąb samej istoty ludzkiej, aż wreszcie to
łączenie ¡myśli z ruchami w ykonyw anym i przy pracy tak
silnie w ryje się w pam ięć, że stanie się naw ykiem .
M e jesteśm y dziś zdolni ani intelektualnie, ani duchowo
do tego rodzaju przeobrażenia. Byłoby to bardzo wiele,
gdybyśm y b yli zd olni do rozpoczęcia przygotow ań w- tymi
zakresie. Jest rzeczą jasną, że szkoła tu ¡nie w ystarczy. M u­
siałyby brać w tym udział w szystkie środow iska, gdzie
istnieje jeszcze coś, co przypom ina m yślenie — K ościoły,
zw iązki zaw odow e, środow iska naukowe i literackie. W śród
nich trudno bez poważnych wątpliw ości w ym ienić środo­
w iska polityczne.
W łaściw ą m isją, podołaniem naszej epoki jest w ytw o­
rzenie cyw ilizacji opierającej się na uduchowieniu pracy.
M yśli zaw ierające przeczucie tego pbwołania, rozrzucone
W dziełach Rousseau, George Sand, Tołstoja, Proudhona,
M arksa, w encyklikach papieży, n ie licząc innych, są jedy­
nymi oryginalnym i m yślam i w naszych czasach, jedynym i;
których nie zapożyczyliśm y od Greków . To w łaśnie dlatego,
że nie byliśm y na w ysokości tego wielkiego zadania, które
ledwo w nas dojrzew ało, rzuciliśm y się w przepaść w spół­
czesnych system ów . Jeżeli jednak Zwyciężymy N iem cy, na­
sze bankructwo n ie będzie — być może — ostateczne. M a­
my jeszcze, być może, jakąś szansę. Nie można m yśleć o tym
bez lęku; jeżeli bow iem m am y tę szansę, co należy zrobić,
aby przy całej naszej m ierności je j n ie Utracić?
Powołanie to jest jedyną rzeczą dostatecznie w ielką, żeby
je postawić narodom w m iejsce bożyszcza faszystow skiego.
Jeżeli nie przedstawim y go w sposób ukazujący całą jego
wielkość, pozostaną nadal pod dom inującym wpływem
tam tego; zostanie tylko przem alow ane z jednego koloru na
iuuy (...)
Jeżeli dajem y ludziom d o w yboru m asło albo arm aty, to
chociaż zawsze wolą m asło, tajem nicze fatum zm usza ich,
wlwcw nim sam ym , do wyboru arm at. M asło, w każdym
rnzie w tedy, gdy się je m a, nie przedstawia zbyt w ielkiej
poezji, choć staje się rodzajem poezji, kiedy się go nie
tH Si mon e Weil

ma. Pierwszeństwo, jakie wtedy zyskuje, jest niezaprze­


czalne (...)
D ziś, kiedy Narody Zjednoczone, a zwłaszcza Am eryka,
nie przestają powtarzać w ygłodniałej ludności Europy: na­
szym i arm atam i dostarczym y wam masła —1 w yw ołuje to
tylk o jedną reakcję, m iahow icie m yśl, że w cale się z tym
lnie spieszą. K iedy-da im isię wreszcie tto m asło, ludzie Zzucą
kię na nie, a zaraz potem pójdą za kim kolw iek, kto im
pokaże śliczne arm aty, przyzw oicie owinięte w obojętnie
jiaką ideologię. .Nie należy sobie w yobrażać, że będąc w Sta­
nie wyczerpania zażądają tylko dobrobytu. W yczerpanie
nerw ow e spowodowane przez niedawne nieszczęścia nie
pozw oli im n a urządzanie się w dobrobycie. Zmusza do
'szukania zapom nienia, bądź w rozpaczliwych uciechach
i pijaństw ie i— jak ito było po roku 1918 — bądź w jakim ś
ponurym fanatyzm ie. Niedola, która w ryła się zbyt głę­
b ok o , w yw ołuje u ludzi skłonność do pogrążania w nie­
szczęście siebie i innych. Przykładem tego były Niem cy.

W ykorzenienie a naród
Inny jeszcze rodzaj w ykorzenienia musi być Zbadany dla
pełnego poznania naszej głównej choroby. Jest to w yko­
rzenienie, które m ożna by nazw ać geograficznym , i odnosi
się do w spólnot, którym odpowiadają określone terytoria.
Zniknęło już praw ie zupełnie naw et samo odczucie tych
w spólnot z w yjątkiem jedynie narodu. W spólnoty te ist­
nieją jednak, a było ich kiedyś jeszcze w ięcej. Niektóre
niew ielkie, czasam i bardzo m ałe: m iasto lub zespół wsi,
prow incja, kraina; niektóre obejm ujące kilka narodów ;
niektóre obejm ujące kilka dzęści różnych narodów. '
W szystko zastąpił naród. Naród, ito z n a c ^ państwo, nie
mlożna bow iem zdefiniow ać słoWa „naród” inaczej, ja k :
obejm ując nim ogół terytoriów Uznających władzę je d -.
niego państw a. M ożna pow iedzieć, że w naszej epoce p ie -i
niądz i państwo zastąpiły wszystkie inne powiązania rnię-J
dzy ludźm i. I
Od daw na już tylko naród pełni w stosunku do czło-|
- Zakorzenienie iii

w ieka tę rolę, która stanow i istotne pow ołanie w spólnoty,


a m ianow icie zabezpieczenia póprzeż teraźniejszość łącz­
ności pom iędzy przeszłością a przyszłością. W tym sensie
m ożna pow iedzieć, że jest to jedyna w spólnota, która
istnieje W e współczesnym św iecie. Rodzina n ie istnieje.
To, co określa się dzisiaj tym term inem , jest bardzo małą
zam kniętą grupką ludzi; ojciec i m atka, m ąż i żona, dzieci;
'bracia i siostry są ju ż raczej czym ś dalszym . W ostatnich
czasach wśród powszechnego upadku ta m ała grupa uzy­
skała niezwykłą siłę atrakcyjną tak dalece, że zapominała
naw et o w szelkiego rodzaju innych obowiązkach, ale to
dlatego, że tylko w niej b yło trochę żyw ego ciepła, pośród
'załam ującej się nagle W około pow łoki lodow ej. Była to
reakcja niem al zwierzęca.
N ikt jednak nie m yśli dziś o sw oich przodkach, którzy
um arli pięćdziesiąt czy choćby tylko dwadzieścia lub dzie­
sięć lat przed naszym urodzeniem , ani o w łasnych potom ­
kach, którzy p zyjdą na św iat za pięćdziesiąt la t czy choćby
tylko dwadzieścia lu b dżiesięć lat po jego śm ierci. W skutek
tego, z punktu widzenia w spólnoty ludzkiej i je j W łaści­
w ej funkcji, rodzina 'nie m oże być brana pod uwagę.
Również zawód z .tego punktu widzenia liczyć się nie
może. Korporacje były kiedyś więzią między um arłym i,
żyw ym i i jeszcze nie urodzonym i w ram ach określonego ro­
dzaju pracy. Nie ma dziś nic takiego, co by choć w naj­
m niejszym stopniu m ogło pełnić tego rodzaju funkcję. S yn -
dykalizm francuski m iał być może około 1900 roku jakieś
dobre chęci w tym zakresie, szybko one jednak zniknęły.
W końcu w ieś, m iasto, okolica, prow incja, kraina-, w szyst­
kie jednostki geograficzne m niejsze od narodu, nie liczą
się już niem al zupełnie. N ie liczą się także te, które obej­
m ują kilka narodów lub kilka części różnych nąrodów.
K iedy kilka w ieków tem u m ów iło się o „chrześcijaństw ie” ,
to m iało to zupełnie inne znaczenie uczuciowe niż dzisiaj
pojęcie „Europy” .
Krótko m ówiąc, najcenniejsze dobro człow ieka w po­
rządku doczesnym — to znaczy ciągłość w czasie ponad
granicam i indyw idualnego ludzkiego istnienia — w po­
*« , Sim one Wei I -

dw ójnym sensie (zostało w całości oddane w ręce pań­


stwa.

Naród jest zjaw iskiem 'nie tak dawnym . W średniow ie­


czu wierność należna była feudalnem u w ładcy albo m ia­
stu, lub |też obojgu równocześnie, a poza tym środow iskom
terytorialnym dość m ało się w yodrębniającym . Sw iado-
m ość, którą nazywam y patriotyzm em , istniała, i to w stop­
niu czasem bardzo w ysokim , tylko je j przedm iot nie b ył
określony pod w zględem terytorialnym . Zależnie od oko­
liczności obejm ow ała ona różne obszary ziem i.
Patriotyzm , prawdę mówiąc, istniał zawsze, jak daleko
tylko sięga historia. W ercyngetoryks zginął naprawdę za
G alię; plem iona hiszpańskie, które w niektórych W ypad­
kach aż do zupełnego wyniszczenia opierały się podbojow i
rzym skiem u, um ierały za Hiszpanię, w iedziały też i m ów iły
o ty m ; polegli spod M aratonu i Salam iny zginęli za Gre­
cję; w czasach gdy G recja, nie zam ieniona jeszcze w pro­
w incję, pozostawała w tym sam ym stosunku do Rzym u,
jak Francja V ichy w stosunku do Niem iec, dzieci na uli­
cach m iast gr-ckich obrzucały kam ieniam i kolaborantów,
■nazywając ich zdrajcam i z takim sam ym oburzeniem, jakie
m y dzisiaj przeżyw am y.
N atom iast nigdy aż do ostatnich czasów nie było w ykry­
stalizowanego przedm iotu, w okół którego skupiałaby Się
w sposób trw ały świadomość patriotyczna. Patriotyzm nie
był niczym ściśle określonym , b ył płynny, rozszerzał się
lub zwężał zależnie od powiązań i niebezpieczeństw. Był
zm ieszany z różnym i uczuciami lojalności w stosunku do
poszczególnych osób, panóW feudalnych, królów lub miast.
Całokształt tych powiązań w ytw arzał coś bardzo pomiesza­
nego, ale równocześnie bardzo ludzkiego. Dla wyrażenia
pewnyck pow inności, które każdy odczuwa wobec sw ojego
kraju, m ówiło się często „ogół”, „dobro publiczne”, słowo,
które m oże dowolnie oznaczać w ieś, m iasto, prowincję,
Francję, chrześcijaństw o lub rodzaj ludzki.
M ów iło się również o królestwie Francji. W określeniu
tym poczucie pow inności wobec kraju łączyło się z w ier­
Z a k o r z e ń i e nt e if7

nością wobec króla. Istniały jednak dwie przeszkody, które


nie dopuściły do tego, aby naw et w czasach Joanny d’A rc
ta podw ójna świadom ość m ogła osiągnąć stan naprawdę
czysty. N ie należy zapom inać, że ludność Paryża zwracała
się przeciwko Joannie d ’Arc.
Pierwszą przeszkodą było to, że po śm ierci Karola V
(w 1380 r. — przyp. tłum .) Francja — używ ając określenia
M ontesquieu — przestała być monarchią i popadła w stan
despotyzm u, z którego w yszła dopiero w X V III wieku.
Uw ażam y dzisiaj płacenie podatków państwu za rzecz tak
naturalną, że nie w yobrażam y sobie, jak w ielki wstrząs
m oralny tow arzyszył zaprowadzeniu tego zw yczaju. W X IV
wieku płacenie podatków , pom ijając w yjątkow e opodatko­
w ania przyzw alane na prowadzenie w ojny, było uważane
za dyshońor, za w styd, który może spotkać tylko kraje
podbite, za jaw ny znak niew olnictw a. To sam o uczucie
można znaleźć w hiszpańskim Rom ancero, jak również
u Szekspira, w słowach z „Ryszarda II” o ziem i, co ha­
niebnie dziś podbiła siebie samą.
K arol V I, w spom agany jeszcze jako dziecko prżez swo­
ich w ujów , przy pom ocy korupcji i strasznych okrucieństw
brutalnie zm usił naród francuski d o przyjęcia zupełnie
sam owolnie narzuconego i dowolnie odnawianego podatku,
który dosłownie w ygłodził biedotę i był trw oniony przez
panów. T o w łaśnie przez to A nglicy Henryka V zostali
z początku przyjęci jak w yzw oliciele, w m om encie gdy par­
tia Arm agnaców była partią bogaczy, a partia Burgund-
czyków partią biedoty. ^
Naród francuski za jednym zamachem, brutalnie ugięty,
m iał już potem aż do X V III w ieku tylko słabe odruchy
niezależności. Przez cały ten okres uw ażany b ył przez
resztę Europy za naród Ina wskroś niew olniczy, będący jak
bydło na łasce i niełasce swego w ładcy.
Jednak od tego czasu w najskrytszych zakamarkach serca
tego ludu powstała stłumiona i tym bardziej gorzka niena­
wiść do króla, nienawiść, której tradycja nigdy nie wygasła.
Czuje się ją już w rozdzierającej skardze chłopów za cza­
sów Karola V I. To ona zapewne przyczyniła się do niezro­
228 S't to o ń e W e i l

zumiałej popularności Ligi w Paryżu. Po zamordowaniu


Henryka IV skazano na śmierć dwunastoletnie dziecko za
to, iż publicznie mówiło, że zrobiłoby to sam o z m ałym
Ludwikiem X III. Richelieu rozpoczął sw oją karierę od prze­
mówienia, w którym domagał się od duchowieństwa pu­
blicznego potępienia wszystkich króLabójców, jako motyw
podał, że ci, którzy żywią tego rodzaju zam iary, pałają
entuzjazmem, który jest zbyt fanatyczny, żeby go możnai
było powstrzymać jakąkolwiek karą doczesną.
Nienawiść ta rozpaliła się do najwyższego stopnia w koń­
cu panowania Ludwika X IV . Tłum iona ustawicznie panu­
jącym terrorem, eksplodowała zgodnie z wprawiającymi
nas w kłopot zwyczajami historii — z osiemdziesięcioletnim
opóźnieniem, i cios otrzym ał biedny Ludwik X V I. Ta sama
nienawiść nie dopuściła do prawdziwej- restauracji monar­
chii w roku 1815. Dziś jeszcze nie dopuszcza ona jakiejkol­
wiek możliwości, aby naród francuski dobrowolnie przy­
jął hrabiego Paryża mimo opowiedzenia się po jego stronie
takiego człowieka, jak Bernańos. Z pewnych względów
szkoda, że tak jest; wiele problemów m ogłoby być rozwią­
zane, gdyby było inaczej. Jednakże fakt jest faktem .
Drugim źródłem zatrucia miłości Francuzów do kró­
lestwa Francji było to, że w każdej epoce niektóre obszary
poddane królowi Francji czuły się krajami podbitymi i były
rzeczywiście jako takie traktowane. Trzeba przyznać, że'
z tych czterdziestu królów, którzy w okresie tysiąca lat
zbudowali Francję, wielu używało do swego dzieła metod
tak brutalnych, że byłyby godne naszej epoki. Jeżeli istnieje
naturalny związek między drzewem i owocami, nie na­
leży się dziwić, że owoce są rzeczywiście dalekie od do­
skonałości.
Chociaż można znaleźć w historii fakty równie wielkiego
okrucieństwa, trudno by jednak było o większe — z w y­
jątkiem zupełnie rzadkich przypadków — niż na przykład
podbój przez Francuzów w początku X III wieku teryto­
riów położonych na południe od Loary. Terytoria te, na
których istniał wysoki poziom kultury, tolerancji, swobody
i życia duchowego, ożywione były gorącym patriotyzmem
Zakorzenienie > 2 »

wobec tego, co nazywały swoim „językiem ” ; langue d’oc


był dla nich określeniem ojczyzny. Francużi byli dla ludzi
Południa cudzoziemcami i barbarzyńcami, tak jak są dla
nas dzisiaj Niemcy. Rozpoczęli od ugruntowania atm osfery
terroru i zniszczyli doszczętnie miasto Béziers, uzyskując
przez to zamierzony efekt. Po dokonaniu podboju kraju
wprowadzili Inkw izycję. Głuche wrzenie trwało jednak,
ciągle między ludnością i popchnęło ją później do tego,
że z zapałem rzuciła się w objęcia protestantyzmu, o którym
d’Aubigné powiedział, że mimo poważnych różnic doktryn
nalnych pochodzi bezpośrednio od albigensów. O tym , ja k
silna była w tych krajach nienawiść do władzy centralnej,
można się było przekonać na przykładzie wprost religijnej:
czci okazanej w Tuluzie szczątkom księcia de M ontm orency,
ściętego za bunt przeciwko Richelieumu. Ten sam ukryty
duch protestu rzucił je z entuzjazmem w rewolucję francu­
ską. Później stały się domeną wpływów radykalnych socja­
listów , sił laickich i antyklerykalnych; w czasach III Repu­
bliki Południe przestało już nienawidzieć władzę centralną,
w znacznym stopniu opanowało ją bowiem i wykorzystało
na sw oją korzyść.
Można zauważyć, że protesty przyjm ow ały za każdym
razem charakter coraz intensywniejszego wykorzenienia
i coraz niższy poziom m yśli i uduchowienia. M ożna zauwa­
żyć również, że kraje te od czasu ich podboju przyniosły
kulturze francuskiej wkład raczej nikły, chociaż przedtem
osiągnęły taką świetność. M yśl francuska zawdzięcza w ięcej
albigensom i trubadurom X II wieku, którzy nie byli Fran­
cuzami, niż wszystkiem u, co te terytoria w ytw orzyły w na­
stępnych wiekach.
Księstwo Burgundii było siedzibą oryginalnej i św ietnej
kultury, która jednak nie żyła dłużej niż to księstwo. M ia­
sta Flandrii posiadały w końcu wieku X IV tajne brater­
skie powiązania z Paryżem i Rouen, jednakże Flam andow ie
woleli umrzeć niż dostać się pod opiekę żołnierzy Karola V I.
Żołnierze .ci dokonali raz łupieskiej wyprawy na stronę ho­
lenderską i przyprowadzili stamtąd bogatych mieszczan,
których postanowiono zabić. Odruch litości sprawił, że ofia­
m i Simone Weil

rowano im ęycie pod warunkiem, że zechcą zostać podda­


nym i króla Francji; odpowiedzieli, że naw et kości ich od­
m ów iłyby, gdyby m ogły, poddania się w ładzy króla Francji.
Kataloński historyk z tej samej epoki, opowiadając historię
„nieszporów sycylijskich” pisze: Francuzi, którzy wszędzie,
gdzie tylko panują, są okrutni do ostatnich granic...
Bretończycy byli zrozpaczeni, kiedy ich władczyni Anna
została zmuszona do poślubienia króla Francji. Czy ludzie
ci — gdyby powrócili do nas dzisiaj lub raczej kilka lat
tem u — m ieliby w iele powodów do sądzenia, że się wówczas
m ylili? I chociaż autonomizm bretoński i jego ukryte cele
zostały zdyskredytowane przez samych przywódców, to jed­
nak jest rzeczą pewną, że propaganda ta odpowiada jakiejś
prawdzie przejawiającej się zarówno w faktach, jak
i w uczuciach ludności. Istnieją wśród tego ludu ukryte
skarby, które nie m ogły się dotąd ujawnić. K ultura fran­
cuska mu nie odpowiada, a własna nie może wykiełkować
i utrzym uje się on w całości w dolnych warstwach społe­
czeństwa. Bretończycy dostarczają znaczną część żołnierzy
analfabetów, a Bretonki stanowią podobno znaczną część
paryskich prostytutek. Autonom ia nie byłaby tu lekar­
stwem , lecz nie znaczy to wcale, że choroba nie istnieje.
Swobodne i szczęśliwe pod bardzo odległą władzą Hiszpa­
nów Franche Comte biło się w X V II wieku, żeby nie zostać
włączone do Francji. M ieszkańcy Strasburga płakali pa­
trząc na wojska Ludwika X IV , wchodzące do ich miasta,
w czasie pełnego pokoju, bez żadnych wstępnych deklaracji,
po godnym Hitlera złamaniu danego słowa.
• Ostatni bohater korsykański Paoli z najw yższym hero­
izmem usiłował nie dopuścić do tego, aby jego kraj wpadł
w ręce Francji. W jednym z kościołów Florencji wznie­
siono na jego cześć pom nik; w e Francji wcale się o nim
nie mówi. Korsyka jest przykładem tego, jak zaraźliwe
niebezpieczeństwo niesie ze sobą wykorzenienie. Po roz­
biciu, skolonizowaniu i zdeprawowaniu mieszkańców tej
wyspy m usieliśm y ich znosić pod postacią prefektów po­
licji, policjantów, zawodowych podoficerów, wychowaw­
ców i w innych tego rodzaju funkcjach; wykonując je, ze
. Zakorzenienie Mtt

sw ej strony traktują Francuzów, jak ludność mniej lub wię­


cej podbitą. W yrobili również Francji w oczach wielu tu­
bylców z kolonii reputację brutalności i okrucieństwa.
W ychw ala się królów Francji za to, że zasym ilowali pod­
bite kraje, tymczasem prawda polega przede wszystkim
na tym , że je w znacznym stopniu wykorzenili. Jest to naj­
łatw iejszy, dostępny dla każdego sposób asym ilacji. Lu­
dzie, którym zabiera się ich kulturę, albo zostają bez kul­
tury, albo otrzym ują okruchy tego, co łaskawie się im
podaje. W obydwu wypadkach nie w ykazują oni cech od­
rębnych i w ydają się zasym ilowani. Prawdziwym- cudem
jest zasymilowanie ludności tak, aby zachowała ona żywą
i własną, choć zm odyfikowaną kulturę. Cud ten zdarza się
rzadko.
W okresach świetności Francji za czasów ancien r€gime’u
istniało niewątpliwie natężenie francuskiej świadomości na­
rodow ej, w wieku X III, gdy Europę przyciągał uniwersytet
paryski; w wieku X IV , kiedy renesans już w ygasły i nie
zapalony jeszcze gdzie indziej m iał swą siedzibę we Fran­
c ji; w pierwszych latach panowania Ludwika X IV , kiedy
znaczenie literatury francuskiej zbiegło się z potęgą m ili­
tarną. Niem niej jednak, to nie królowie zespolili w jedną
całość te różnorodne terytoria. Uczyniła to rewolucja.
Już w eiągu X V III wieku w bardzo różnych środowiskach
istniał w e Francji — obok niesłychanego zepsucia — gorący
i czysty patriotyzm . Za przykład służyć może niezwykle
uzdolniony m łody chłop, brat Restifa de la Bretonne, który
dzieckiem prawie poszedł do w ojska z cżystej m iłości dla
dobra ogólnego i został zabity m ając siedemnaście lat. Spra­
wiła to już jednak rewolucja. Przeczuwano ją, oczekiwano
i pożądano przez całe stulecie.
Rewolucja stopiła różnorodną ludność poddaną koronie
francuskiej" w jedną masę przez upojenie jej suwerennością
narodową. Ci, którzy byli Francuzami z przymusu, stali się
teraz nimi dobrowolnie; w ielu, którzy nimi nie byli, za­
pragnęli nimi zostać. Być bowiem Francuzem znaczyło
odtąd przynależeć do suwerennego narodu. Nawet jeżeli
wszystkie narody m iały osiągnąć wszędzie suwerenność,
m -*• Simone Weil

jak się tego spodziewano, to i wówczas Francja nie m ogła


utracić chwały, wynikającej z tego, że to ona zaczęła. Zre­
sztą granice nie m iały znaczenia. Cudzoziemcami byli tylko
ci, którzy byli nadal niewolnikami tyranów. Cudzoziem­
com o duszach naprawdę republikańskich chętnie nada­
wano honorowe obywatelstwo Francji.
W ten sposób wystąpił we Francji paradoks patriotyzmu:
opartego nie na miłości do przeszłości, ale na najgw ał­
towniejszym zerwaniu z przeszłością kraju. A jednak re­
wolucja miała swoją przeszłość w mniej lub więcej pod­
ziemnym nurcie historii Francji: we wszystkim , co m iało
związek z wyzwoleniem z poddaństwa, ze swobodami m iast,
z walkami społecznym i; w buntach z X IV wieku, w po­
czątku ruchu Burgundczyków, we Frondzie; w takich pisa­
rzach, jak d’Aubigné, Théophile de Viau, Retz. Za czasów
Franciszka I upadł projekt utworzenia m ilicji ludow ej,
ponieważ możnowładcy wysunęli zarzut, że gdyby go wpro­
wadzono w życie, wnukowie m ilicjantów byliby panami,
a ich właśni wnukowie zostaliby poddanymi. W ielka była
występująca w ukryciu siła ludu.
Jednakże wpływ encyklopedystów, którzy byli w szyscy
wykorzenionymi intelektualistami, ogarniętymi obsesją po­
stępu, nie dopuścił do jakiegokolwiek wysiłku w kierunku
rozbudzenia tradycji rew olucyjnej. Długi okres terroru za
panowania Ludwika X IV w ytworzył zresztą trudną do prze­
kroczenia próżnię. Ona właśnie była przyczyną tego, że
mimo idących w tym kierunku wysiłków Monteskiusza
prąd wyzwoleńczy w X V III wieku pozostał bez historycz­
nych korzeni. Rok 1789 był naprawdę zerwaniem.
Uczucie, które zwano wtedy patriotyzm em , skierowane
było wyłącznie ku teraźniejszości i przyszłości. Była to m i­
łość do suwerennego narodu, oparta w znacznym stopniu
na dumie, wynikającej z faktu przynależności do niego.
Było się Francuzem nie z samego faktu, lecz niejako ze swo­
bodnego wyboru, tak jak to jest dziś z przynależnością do
partii lub do Kościoła.
Jeżeli chodzi o tych, którzy byli przywiązani do prze­
szłości Francji, to przywiązanie ich przyjęło form ę wier­
Z a k o r z e ń i e ni e 233

ności dla osoby i dynastii królewskiej. Szukając pomocy


w armiach obcych władców, nie odczuwali żadnego skrępo­
wania. To nie byli zdrajcy. Pozostali wierni tem u, czemu —
zgodnie ze swym przekonaniem — winni byli wierność,
zupełnie tak samo, jak ludzie, którzy skazali na śmierć
Ludwika X V I.
Jedynymi ludźmi w tej epoce, którzy byli patriotami
w sensie, który słowo to przyjęło dopiero później, byli ci,
których współcześni i potomni uznawali za arcyzdrajców,
ludzie jak Talleyrand, którzy służyli nie — jak to się dzi­
siaj mówi — wszystkim rządom, ale Francji stojącej za
wszystkim i kolejnym i rządami. Dla nich Francja nie była
ani suwerennym narodem, ani królem ; była państwem
francuskim . Bieg wypadków przyznał im rację.
Kiedy bowiem suwerenność narodowa okazała się jawną
złudą, nie mogła już być przedmiotem patriotyzm u; z dru­
giej strony monarchia była czymś jak ścięta roślina, której
nie można zasadzić na now o; patriotyzm m usiał zmienić
znaczenie i skierować swoją uwagę na państwo. Z tą chwilą
jednak przestawał być popularny. Państwo nie było bowiem
wytworem 1789 roku, powstało w tej form ie gdzieś w po­
czątkach X V II wieku i miało swój udział w zaprzysiężonej
nienawiści ludu do monarchii. W ten sposób przez zdu­
m iew ający na pierwszy rzut oka paradoks historyczny, pa­
triotyzm zm ienił klasę społeczną i obóz polityczny: był kie­
dyś na lew icy, teraz przeszedł na prawicę. .
Zm iany tej dopełniła Kom una i początki III Republiki.
M ajow a rzeź z 1871 roku była ciosem, po którym robotnicy
francuścy jeszcze się, być może, do dziś moralnie nie p o-
dźwignęli. To nie było tak dawno. Robotnik, który ma
dzisiaj pięćdziesiąt lat, m ógł słyszeć straszliwe wspomnie­
nia o tym z ust swego ojca, który b ył wówczas dzieckiem.
Arm ia X IX wieku była specyficznym wytworem rewolucji
francuskiej. Nawet żołnierze służący pod rozkazami B u r-
bonów, Ludwika Filipa czy Napoleona III musieli sobie
zadać skrajny gwałt, aby strzelać do ludu. W 1871 roku
po raz pierwszy od czasów rewolucji — jeżeli wyłączy się
krótki okres w 1848 roku — Francja posiadała znowu armię
*S4 Simone Weil -

republikańską. Arm ia ta, składająca się z poczciwych chło­


pów ze w si francuskich, zabrała się do wyrzynania robotni­
ków z niesłychaną, sadystyczną wprost radością. W iele
przyczyn złożyło się na to, że doszło do tego wstrząsu.
Podstawową przyczyną była niewątpliwie potrzeba kom­
pensacji po haniebnej klęsce, ta sama potrzeba,- która po­
wiodła nas nieco później na podbój nieszczęśliwych A n n a-
m itów. Fakty w ykazują, że jeśli nie brać pod uw agę
nadprzyrodzonego działania łaski, nie m a takich podłości
ani okrucieństw, do których zacni ludzie nie byliby zdolni,
z chwilą gdy w ejdzie w grę odpowiedni mechanizm psycho­
logiczny. .
Drugim wstrząsem była III Republika. Można bowiem
wierzyć w suwerenność narodu tak długo, jak długo jest
ona krępowana przez d ych królów lub cesarzy; m yśli się
wówczas: gdybyż ich nie b y ło !... K iedy ich jednak ju ż nie
ma, kiedy ustanowiło się demokrację, a lud najwyraźniej
nie jest suwerenny, zamęt jest nieunikniony.
Rok 1871 był ostatnim rokiem istnienia tego szczegól­
nego patriotyzmu francuskiego, zrodzonego w roku 1789.
Niemiecki następca tronu Fryderyk — późniejszy Fryde­
ryk II — człowiek ludzki, rozsądny i inteligentny, b ył zdu­
miony natężeniem tego patriotyzmu, spotykanym wszędzie
w czasie kampanii wojennej. Nie m ógł zrozumieć Alzatczy­
ków, którzy zostali przecież brutalnie przez Francuzów pod­
bici, stosunkowo nie tak dawno temu, i prawie nie znając
francuskiego, posługując się bardzo bliskim niemieckiego
„dialektem, nie chcieli w ogóle słyszeć o włączeniu ich do
Niemiec. Doszedł do wniosku, że motywem tego była duma
z przynależności do kraju rewolucji Francuskiej, do suwe­
rennego narodu. Aneksja,' która ich oddzieliła od Francji,
spowodowała, jak się zdaje, częściowe utrzym anie się tego
stanu umysłów aż do roku 1918. '
Komuna paryska była na początku nie tyle ruchem spo­
łecznym , ile wybuchem patriotyzm u, a nawet ostrego szo­
winizmu. Zresztą w ciągu całego X I X stulecia agresywna
' postać patriotyzmu francuskiego niepokoiła Europę; wojna
1870 roku była jej bezpośrednim wynikiem . Francja bowiem
Ż a k o r z e n i e n te m

nie przygotowała wprawdzie tej w ojny, niem niej wypo­


wiedziała ją bez jakiegokolw iek rozsądnego powodu. M a­
rzenie o imperialnych podbojach pozostało w narodzie żywe
przez całe stulecie. Równocześnie wznoszono toasty na
cześć niezależności całego świata. Podbój świata i wyzwo­
lenie świata, to dwa tytuły do sław y będące w rzeczywistości
nie do pogodzenia, a jednak w marzeniach można je świe­
tnie pogodzić. , . ■
Całe to wrzenie ludowych uczuć ustało po roku 1871.
M im o to pozory ciągłości patriotyzm u utrzym yw ały się
w wyniku dwóch przyczyn. Przede wszystkim upokorze­
nie spowodowane klęską. W prawdzie nie było wówczas
żadnych rozsądnych powodów do urazy w stosunku do
N iem ców : nie. dopuścili się agresji; na ogół powstrzymy­
wali się od popełniania okrucieństw; po pierwszych na­
szych ekspedycjach do Annam u tym mniej m ogliśm y
wypom inać im pogwałcenie prawa narodów w wypadku
A lzacji i Lotaryngii, zamieszkałych przez ludność w znacz­
nym stopniu niemiecką. M im o wszystko żyw iliśm y urazę,
ponieważ pokonawszy nas, pogwałcili jak gdyby boskie, od­
wieczne i nienaruszalne prawo Francji do zwycięstwa.
To szczególne uczucie jest również częścią naszej dzi­
siejszej nienawiści, do której niestety m am y aż nadto wy­
starczające podstawy. Była to również w pierwszej chwili
jedna z pobudek działania niektórych kolaboracjonistów :
jeżeli Francja znalazła się po przegranej stronie, to byłó
to — jak sądzili — wynikiem złego rozdania kart, błędu,
nieporozumienia, naturalne jej 'm iejsce jest w obozie zwy­
cięstw a; najłatw iejszy sposób dokonania niezbędnej k o-
rektury, przysparzającej najm niej kłopotu i bólu, to przej­
ście z jednego obozu do drugiego. W lipcu 1940 roku ten
stan um ysłów dominował w niektórych środowiskach Vichy.
Tym jednak, co przede wszystkim uniemożliwiło w okre­
sie III Republiki zanik patriotyzmu francuskiego, chociaż
utracił on już prawie całą swą żyw ą treść, było to, że nie
było go czym zastąpić. Francuzi nie m ieli poza Francją nię
innego, czemu m ogliby być wierni, a gdy ją na jakiś czas
porzucili w czerwcu 1940 roku, można było zobaczyć, jak
Simone Weil

ohydny i pożałowania godny jest obraz narodu, który nie


je st z niczym związany węzłem wierności. I właśnie dlatego
z taką wyłącznością uczepili się później na nowo Francji.
Jeżeli jednak naród francuski odnajdzie z powrotem to, co
określam y dzisiaj mianem suwerenności, to pojawi się ta
sam a trudność, co przed rokiem 1940 — ta mianowicie, że
rzeczywistość określana słowem „Francja” będzie to przede
wszystkim państwo.
Państwo jest czymś zimnym, czego nie można kochać;
zabija ono jednak i niszczy wszystko, co m ogłoby być ko­
chane, ponieważ zaś poza nim nic innego nie ma, jesteśm y
zm uszeni do kochania tego państwa. Na/ tym polega mo­
ralna męka współczesnych ludzi.
M oże właśnie to jest prawdziwą przyczyną zjawiska wo­
dzostwa, które występuje dzisiaj wszędzie i zdumiewa tylu
ludzi. Obecnie we wszystkich krajach, we wszystkich spra­
wach wysuwa się zawsze na czoło jakiś człowiek, ku któ­
remu osobiście zwraca się uczucie wierności ludzkiej. K o­
nieczność kierowania uczuć ku wiejącem u chłodem państwu
prawem kontrastu sprawiła, że ludzie- zapragnęli pokochać
coś żywego, człowieka z krwi i kości. Zjaw isko to nadal
trwa, i mimo że jego konsekwencje sprowadziły już dosyć
klęsk, może nam jeszcze przynieść nowe przykre niespo­
dzianki; znana bowiem w Hollywood sztuka produkowania
gwiazd z jakiegokolwiek materiału ludzkiego pozwala ko­
m ukolwiek bądź stać się przedmiotem ubóstwienia.
Pojęcie państwa jako przedmiotu wierności pojawiło-
się — z kardynałem Richelieu. Przed nim z religijnym przy­
wiązaniem mówiło się o dobru ogółu, o kraju, o królu,
o feudalnym . panu. On pierwszy przyjął zasadę, że kto­
kolwiek wykonuje jakąś funkcję publiczną, winien jest
całkowitą wierność w wykonywaniu tej funkcji nie ogó­
łow i, nie królowi, tylko państwu, i niczemu więcej. Trudno
jest w ścisły sposób zdefiniować pojęcie państwa. Nie można
jednak niestety mieć wątpliwości, że słowo to oznacza re­
alną rzeczywistość.
Richelieu, który m iał tak częstą w tej epoce jasność in­
teligencji, określił w sposób przejrzysty różnicę między
polityką i moralnością, różnicę» wojeół której narobiło kię
od tego czasu ty le zamieszania. P osied ział on m niej więcej
tak : należy się wystrzegać stosowania tych samych zasad-
przy zabieganiu o dobro państwa, co przy zabieganiu o zba­
wienie duszy, ponieważ zbawienie dusz dokonuje się w in­
nym świecie, podczas gdy dobro państwa zapewnić można-
tylko tu na ziem i. > .
Jest to okrutna prawda. Chrześcijanin powinien z niej
wyciągnąć tylko jeden wniosek, że podczas gdy zbawieniu
duszy, to znaczy Bogu, należy się wierność (caikowita, abso­
lutna i bezwarunkowa, sprawą dobra państwa należy raczej
do tych, którym należy się wierność w aru n k om i ograni­
czona.
I chociaż. Richelieu niewątpliwie szczerze czuł się chrze­
ścijaninem, konkluzja, jaką przyjął, nie była chrześcijańska.
M ówiła ona, że człowiek odpowiedzialny za dobro państwa
i ludzie- mu podlegli powinni używać dla swoich celów
wszystkich bez w yjątku skutecznych środków, poświęcając
w miarę potrzeby własne osoby, władcę, naród, inpe kraje
i wszelkiego rodzaju powinności. -
Taka sama, lecz dużo m niej wzniosła, jest doktryna
M aurrąsa: Polityka przede wszystkim. Tylko że M aurras,
bardzo logicznie, jest ateistą. Natom iast kardynał, przed-
stawiąjąę jako absolut coś, co swą realnością tkw i wyłącz­
nie w tym świecie, dopuścił się bałwochwalstwa. W po-;
sągu czczonym bałwochwalczo nie m etal, kamień czy drzewo
są niebezpieczne. Prawdziwym przedmiotem występku b a ł-4
wochwalstwa jest zawsze coś analogicznego do państwa.
To właśnie występek podsuwał szatan Chrystusowi, ofia--
rowując mu królestwa tego świata. Chrystus to odrzucił,
Richelieu to przyjął. Otrzym ał też^ nagrodę sw oją. M iał
mimo wszystko zawsze przekonanie, że działa z poświę­
cenia, i w jakim ś sensie było to prawdą.
Jego poświęcenie się dla państwa wykorzeniło Francję.
Polityka jego polegała na systematycznym niszczeniu wszel­
kiego spontanicznego życia kraju, w celu zapobieżenia temu,
aby cokolwiek m ogło przeciwstawiać się państwu. Jeżeli
saś cała jego działalność w tym kierunku zdawała się mieć
w .■>* r5J«l 1t,V!■■ I i ■ ;
ip ‘f 0 ¿Watt
I»? ‘{ t L ¡ é i n t

■pewne granice, to tylko dlatego, że ją zaledwie rozpoczął, ’


ą b ył dostatecznie zręczny na to, aby wprowadzać ją w ż y - ,
í cíe stopniowo. W ystarczy przeczytać dedykacje Corneille?ay/
żeby wyczuć, do jakiego stopnia niegodnej służalczości po­
trafił ludzi doprowadzić. A by uchronić nasze sławy n aro- ‘
dowe przed wstydem , urojono sobie później, że był to po
prostu język w yrażający ówczesną ogładę. Jest* to jednak
kłam stwo. Zęby się o tym przekonać, wystarczy przeczy-'
tać pisma Thèophile’a de Viau. Tylko że Théophile zmarł
przedwcześnie w skutek uwięzienia, podczas gdy Corneille
dożył późnej starości.
Literatura wzbudza zainteresowanie tylko jako sym ptom
czegoś, ąle Jest też symptomem, który nie m yli. Służalczy
język Corneille’a w ykazuje, że Richelieu chciał zniewolić
nawet um ysły. Z tym , że nie chodziło tu o jego'osobę, po­
nieważ w swym samozaparciu b ył prawdopodobnie szczery*
'ale o państwo, które reprezentował. M iał ju ż totalistyczną
koncepcję państwa. Realizował ją, o ile m ógł, podporząd­
kowując kraj — w tym zakresie, na jak i pozw oliły m u
ówczesne środki — reżymowi policyjnem u. W ten sposób
w znacznym stopniu zniszczył życie moralne kraju. Jeżeli
Francja dała się tak zdusić, to tylko wskutek tego, że
szlachta tak ją wym ęczyła bezm yślnym i i niezwykle okrut­
nymi wojnam i dom ow ym i, żei godzono się i na tę cenę,
byle tylko uzyskać wewnętrzny spokój.
Po wybuchu Frondy, która w swych początkach byłą
pod wieloma względami zapowiedzią roku 1789, Ludwik , .
X IV objął władzę raczej, jak dyktator niż jak prawowity
władca. W yraża to właśnie zdanie: Państwo to ja. N ie jest
to m yśl właściwa królowi. W dyskretny sposób w yjaśnił
to świetnie Montesqieu. Jednakże nie m ógł jeszcze dostrzec
w tym czasie, że rozkład monarchii francuskiej nastąpił
w dwóch etapach. Po Karolu V wyrodziła się ona w osobisty
despotyzm. Jędnakże począwszy od Richelieu zastąpiła ją
machina państwowa o tendencjach totalnych, która — jak
to stwierdza M arks — nie tylko, przetrwała w szystkie :
zm iany, ale doskonaliła się i wzmacniała przy każdej zm ia- .)
nie systemu. /
J1 1
Vwé# *■**■»% f
'V -•
'i#M
v' m “

, - 1 ' 4 • /' ■ • \
W czasie Frondy i podczas rządów fÆazarina Ffrancjtij
pomimo stan» 'zagrożenia, pód Względem m oralnym o d » -,
tchnęła. Ludwik X IV ¿zastał w niej mnóstwo św ietnych;
umysłów, które uznał i którym nie szczędził zachęty. Rów­
nocześnie jednak prowadził dalej, i to z dużo większym
natężeniem, politykę Richelieugo. Doprowadził w ten spó-
sób Francję w krótkim ciasie do stanu m oralnej pustki,
nie mówiąc o strasznej nędzy m aterialnej. ą ,
Jeżeli się czyta Saint Simona nie jako ciekawostkę lite­
racką czy historyczną, lecz jako dokument świadczący
0 sposobie, w jaki żyli rzeczywiście ludzie na prżełdmie
X V II i X V III w ., to ogarnia nas przerażenie wobec takiego
natężenia śmiertelnej nudy i ogólnego upodlenia duszy,
serca i inteligencji. La Bruyère, listy Liselotte i wszystkie
inne dokumenty epoki w podobny sposób odczytane spra­
w iają takie samo wrażenie. Sięgając nawet trochę dalej,
trudno byłoby sądzić, że na przykład M olier napisał swojego
M izantropa tylko dla zabawy.
System rządów Ludwika X IV naprawdę b ył ju ż totalny.
Terror i denuncjacje pustoszyły kraj. Ubóstwienie pań- "
siw a reprezentowanego przez władcę było zorganizpwahe t
z bezczelnością urągającą każdemu chrześcijańskiemu1 sU­
mieniu. Sztuka propagandy była już wówczas bardzo dobrze
znana; pokazuje to naiwne wyznanie szefa policji do Lise­
lotte o rozporządzeniu nie dopuszczającym do ukazania się
jakiejkolw iek książki na jakikolw iek temat, która by nie
zawierała hym nów pochwalnych na cześć króla. ‘
Pod tym i rządami wykorzenienié prowincji francuskich j
1 niszczenie życia regionalnego posunęło się jeszcze dalej;.
W irk X V III przyniósł już pewne uspokojenie. Zabieg, przy
pomocy którego rewolucja zastąpiła króla suwerennością
narodu, m iał tylko jedną niedogodność, tę mianowicie, że '
ładnej suwerenności w ogóle nie było. Była to, jak w przy-
pariku klaczy Rolanda, jej jedyna wada. W rzeczywistości
Ple istniał żaden znany sposób, aby nadać jakiś realny séns
Jęciu tej suwerenności. Od tej chwili pozostało ju ż tylko

Î ń«two, na dobro którego działał naturalnie cały zapał


I Idei jedności — jedność albo śmierć — w yrosły w okół

'■
••■
i • ■: ■
' ■ '.f : ■
■■; .< ■ . ■■ r . ■ • V <• 'Y
Wiąry w suwerenność narodową. W ynikły z tego dalsze,
zniszczenia w dziedzinie życia regionalnego. Przy pom ocy
w ojny — a w ojna była od początku sprężyną tego wszyst­
kiego — państwo za czasów Konwentu i Cesarstwa stawało
się w coraz większym stopniu totalne. -
Ludwik X IV zdegradował Kościół francuski włączając
go do kultu własnej osoby i zduszając go do posłuszeń­
stwa nawet w sprawach religii. Ta służalczość Kościoła
wobec władzy była jedną z poważnych przyczyn antykle-
rykalizmu w następnym stuleciu.
Kościół popełnił błąd nie do naprawienia, wiążąc swój
los z instytucją monarchii.' Odciął się w ten sposób od pu­
blicznego życia. Nic nie mogło lepiej służyć totalnym aspi­
racjom państwa. Rezultatem tego okazać się m iał system
laicki, stanowiący wstęp do dzisiejszego ubóstwienia pań­
stwa jako takiego.
Chrześcijanie są wobec ducha laickiego bezbronni. A lbo
poświęcą się bowiem bez reszty działalności politycznej,
działalności partyjnej, po to aby oddać znowu władzę do­
czesną w ręce duchowieństwa lub kół klerykalnych, albo
zdecydują się na przyjęcie w całej świeckiej części swego
życia postawy niereligijnej* co zresztą jest ju ż dzisiaj ogólnie
faktem , i to w stopniu znacznie w yższym niż to sobie sami
zainteresowani uświadam iają. W obydwóch przypadkach
zatracona! jest właściwa funkcja religii, pólegająca przecież
na przepojeniu światłem całości świeckiego ży d a , zarówno
publicznego, jak i prywatnego, bez jakiegokolwiek nad nim
panowania.
W X I X wieku straszne szkody w sensie wykorzenienia
poczyniły koleje. George Sand widziała jeszcze w Berry
zwyczaje, pochodzące być może sprzed tysięcy lat. Nawet
wspomnienie by po nich zaginęło, gdyby nie jej pobieżne J
notatki. .
Indywidualna czy też zbiorowa utrata przeszłości, jest i
wielką ludzką tragedią, a m y rzuciliśm y naszą przeszłość’
jak dziecko, które niszczy róże. To przecież dlatego, żeby-*
tej utraty uniknąć, narody bronią się tak rcwpaczliwie^przed;;
podbojem. Y I
■ - - * ■ *. '■■■!■ : . « §?■ '

Jednakże zjawisko totalizm u państwowego polega na p od - .


boju, dokonywanym przez władzę publiczną na narodzili
który ją pow ołał, przy czym nie może ona wówczas unik­
nąć nieszczęść, które towarzyszą każdemu podbojowi. Ce­
lem zaś tego wszystkiego jest zdobycie lepszych środków
do podbojów zewnętrznych. Tak właśnie potoczyły się kie­
dyś wypadki w e Francji. (...) '
III Republika we Francji była zjaw iskiem zupełnie szcze­
gólnym ; jednym z jej rysów najbardziej charakterystycz­
nych jest to, że cała je j struktura poza rozgrywkam i w życiu
parlamentarnym pochodziła z czasów cesarstwa. Zamiłowa-r
nie ^Francuzów do logiki abstrakcyjnej sprawia, że łatw o
ich zwieść etykietkam i. A nglicy m ają monarchię o tre śc i..
republikańskiej, podczas gdy m y m am y republikę o me­
chanizmie wewnętrznym cesarstwa. Na dobitek zaś samo
cesarstwo wiąże się ponad rewolucją w sposób nieprzer­
wany z m onarchią; i nie ze starodawną monarchią fran­
cuską, lecz z totalną policyjną monarchią x V lI wieku.
Osobistość Fouchó’ego jest symbolem tej ciągłości. Aparat
przymusu1państwa -francuskiego prowadził, poprzez w szy st-,
kie zmiany ustrojow e, swoją działalność bez przerw i za­
burzeń, ze stale rosnącą sprawnością. '
W skutek tego państwo francuskie nadal ściągało na sie­
bie żal, nienawiść i odrazę wzniecone niegdyś przez mo­
narchię przekształconą w tyranię. Przeżyliśm y ten para­
doks, tak dziwaczny, że aż trudno gó sobie uświadom ić:
demokrację, w której wszystkie instytucje publiczne
i wszystko, co się do nich odnosi, były jaw nie znienawidzone
i pogardzane przez całą ludność. ■
Żaden Francuz nie m iał najm niejszych skrupułów, żeby .
okt aść lub oszukać państwo przy d e , przy podatkach, przy
subwencjach czy w jakikolw iek inny sposób. Trzeba by
t logo wyłączyć niektóre środowiska urzędników, ale sta-
Iłowili oni przedeż część machiny publicznej. Jeżeli m iesz-
Ouuistwo szło w tego rodzaju praktykach dalej niż reszta
kraju, to tylko dlatego, że miało po temu znacznie więcej
iiobności. Policja jest we Francji przedmiotem tak głębo-

^ | pogardy, że uczude to dla wielu Francuzów stanowi ■


J & k by składnik ó^^deęznej struktury' m oralnej uczciw&gó
$ człowieka. Guignol pochodzi z autentycznego folkloru
?cuskiego, kjóry sięga czasów ancien regimefu i Wcale się
nie postarzał. Przymiotnik „policyjny” oznacza po francu­
sku jedną z najcięższych obelg, i ciekawą byłoby rzeczą
sprawdzić,! czy posiada on odpowiednik w innych językach.
Policja jest jednak tylko organem działania władz publicz­
nych. Uczucia ludu francuskiego w stosunku do tego, organu
pozostały jednak takie same, jak wtedy gdy chłopi zmu­
szeni byli — jak to stwierdza Rousseau — ukrywać się
Knawet z tym, że m ają trochę szynki. ’ /•
Tak samo funkcjonowanie instytucji politycznych było
przedmiotem odrazy, pośmiewiska, i pogardy. Samo słowo
„polityka” otrzymało znaczenie pejoratywne o natężeniu
wprost niewiarogodnym w demokracji. „To polityk” ,
„W szystko to, to polityka” — zdania te w yrażały bęzapela-
cyjne potępienie. W oczach części Francuzów nawet zawód
parlamentarzysty — bo był to zawód — m iał w sobie coś
hańbiącego. Niektórzy Francuzi byli dumni, że powstrzy­
m ywali się od wszelkiego kontaktu z tym , co nazywali
„polityką” , z w yjątkiem dnia wyborów lub nawet bez tego
w yjątku; inni uważali swoich: posłów jak by ;za służących,
stworzonych i zesłanych na świat dła obrony ich własnych
interesów. Jedynym uczuciem łagodzącym pogardę dla
s^raw publicznych był duch partyjności, przynajm niej
u tych, co byli zarażeni tą chorobą.
Na próżno byśm y szukali jakiegoś ąspektu życia publicz­
nego, który by w yw oływ ał u Francuzów najm niejsze choćby
uczucie lojalności, wdzięczności lub przywiązania. W pięk­
nych czasach laickiego entuzjazmu czymś takim była
Poświata; od dawna już jednak oświata zarówno w oczach
rodziców, jak i dzieci jest tylko maszyną do wydawania dy­
plomów^ a więc po prostu posad. Jeżeli chodzi o prawa
społeczne, to naród francuski, będąc z nich zadowolony, nie
Uważał ich nigdy za nic innego jak tylko za ustępstwa w y r-
jw kn ę przy pomocy gwałtownego nacisku płej woli władz.
Żaden inny ośrodek zainteresowań nie pojaw ił $i^\hk|
m iejsce wygasłego zainteresowania sprawami publicznym i^
K ażdy z następujących po sobie ustrojów niszdzył w teftapie
coraz gwałtowniejszym życie lokalne i regionalne, «tak że
w końcu zniknęło zupełnie. Francja była podobna do tych
chorych, których członki są już zimne, chociaż serce jeszcze
bije. Prawie nigdzie z w yjątkiem Paryża nie pulsowało
gorętsze życie; już począwszy od przedmieść otaczających
miasto zaczynała przygniatać atmosfera m oralnej śmierci.
Przed wojną, w epoce zewnętrznie biorąc Zupełnie spo­
kojnej, nuda m ałych miast na prowincji francuskiej była
może czymś równie okrutnym, jak jawne okropności. Czyż
stan istot ludzkich skazanych na spędzanie w ponurej nu­
dzie jedynych, niczym niezastąpionych lat m iędzy kołyską,
a grobem, nie jfest równie okropny jak rzezie czy głód?
Richelieu był pierwszy, .który zaczął pogrążać Francję
w oparach nudy, od tego ozasu coraz trudniej było oddy­
chać. W chwili wybuchu w ojny osiągnęliśmy stopień swego
rodżaju zaczadzenia. ,
Jeżeli państwo zniszczyło m oralnie w szystko, co pod
względem terytorialnym było m niejsze od niego, to rów - •
nocześnie przekształciło sw oje granice geograficzne w w ię­
zienne m ury po to, aby,zam knąć w nich to, co m yślą ludzie.
Z ch w ili gdy popatrzymy na historię bardziej z bliska i nie
poprzez treść podręczników, zdumieni będziemy, jak dalece
niektóre epoki — prawie że pozbawione m aterialnych śród- •
ków kom unikacji — przewyższały naszą pod względem bo­
gactwa, różnorodności, obfitości i natężenia życia ora?
w ym iany m yśli między najbardziej rozległym i obszarami.
Tak było w średniowieczu, w starożytności, przed okresem
hegemonii rzym skiej, i w okresie bezpośrednio poprzedza­
jącym «czasy historyczne. A w naszej epoce epoce radia,
lotnictwa i rozwoju wszelkiego rodzaju transportu, w epoce
drukarni i prasy — współczesne Zjawisko narodu zamyka
w małych Wydzielonych przegrodach nawet rzecz z natury
swej tak powszechną, jak nauka. Rzecz jasna, że granice
można przekraczać, jednakże po to, aby podróżować, trzeba
przejść nieskończoną ilość przykrych i nużących form alno-
id , lak samo też każdy kontakt z obcą m yślą w jakiejkol­
w iek dziedzinie wym aga podobnego w ysiłku. Jest to w ysiłek
** ■t/i w »
I,'
pów aspy, i wielu ludzi nie chce, się, nań zdobyć; a f pąWet
tym , którzy go podejm ują, konieczność tego wysiłku prze­
szkadza w nawiązaniu ponad granicami ihaprąwdę orga­
nicznej łączności... -

. Na skutek tego, że państwo znalazło , się nagle pośród


zupełnej pustki, pojęcie ojczyzny -— jedyna rzecz, w im ię
której można by żądać od ludzi wierności i poświęcenia —
urosło w świadomości ludzkiej do roli absolutu. Ojczyzna
znalazła się poza dobrem i złem. W yraża to najlepiej an­
gielskie przysłowie right or wrong, 'm y con try* Często
jednak idzie się dalej. Nie dopuszcza się m yśli, aby ojczyzna
m ogła nie mieć racji.
Chociaż ludzie z różnych środowisk są na ogół mado'
skłonni dó analizy krytycznej, to jednak jaw ny absurd - r
nawet jeśli się go tak nie nazywa — wprawia ich w stan
niepokoju, który ich osłabia. W gruncie rzeczy filozofia
w jej niezupełnie uświadomionej postaci jest wplecioną
w Sposób nierozerwalny w społeczne i eodzienne życie ludzi.
Robić z ojczyzny absolut, którego zło nie może zbrukać,
to oczywista niedorzeczność. Ojczyzna jest tylko inną nazwą
, dla narodu, ą naród jest zespołem terytoriów i ludności,
czymś uform owanym przez bieg historycznych wydarzeń,
w których także przypadki odegrały dużą rolę; tw ór ten
jest więc zawsze -y- w tej, mierze, w jakiej inteligencja
ludzka może to ocenić — pomieszaniem elementów dobrą
i zła. Naród jest faktem , a fakt nie jest absolutem. Jest
faktem pomiędzy wieloma analogicznymi faktam i. Jest w ię­
cej narodów na naszym globie. Nasz jest na pewno jedyny,
ale każdy inny, rozpatrywany jako taki i z miłością, jest
jedyny w tym samym stopniu.
/ Prźed rokiem 1940 było w modzie mówić o „wieczystej
Francji”. SłoWa te są swego rodzaju bluźnierstwem. Trzeba
powiedzieć to samo o wzruszających kartach napisanych
przez wielkich pisarzy katolickich o powołaniu Francji,
o zbawieniu wiecznym Francji i o innych podobnych rze-
V' •- - ■
' * Dobra czy zla, ale tó'zawsze moja ojczyzną (ptzyę. tłum.). ,;
' 'V •' • ' ' /. ' ■ : ■ ' '' ;
czach. Richelieu patrzał na to dużo trafniej, kiedy m ów ił, że'
dobro'państw a realizuje^ się tylko tp na ziem i. Francja, jest
rzeczą doczesną, ziemską. Nikt rozsądny nie powie, że Chry­
stus um arł, aby zbawić narody. Idea narodu powołanego
przez Boga należy wyłącznie do Starego Zàkonü.
Starożytność zwana pogańską,nie dopuściłaby się nigdy
tak grubego pomieszania pojęć. Rzymianie czuli się naro­
dem wybranym , ale wyłącznie do ziemskiego panowania.
Inny świat ich nie interesował. N ie zdarza się nigdzie, aby.
jakieś niiasto czy naród poczuły się wybrane do jakiejś
nadprzyrodzonej m isji. M isteria, które w pewnym stopniu
stapow iły oficjalną metodę osiągnięcia zbawienia, tak ja k
dzisiaj kościoły, były instytucjam i lokalnym i, nie preten­
dującymi do wyłączności. Platon opisuje, jak człowiek przy
pomocy łaski w ydostaje się z jaskini tego św iata; nie m ów i
jednak nic o tym , żeby m ogło z niej w yjść całe państwo. -
Przeciwnie, przedstawia nam wspólnotę ludzką jako coś
zwierzęcego, co przeszkadza w osiągnięciu zbawienia duszy.
Oskarża się częsta starożytność, że uznawała wyłącznie
wartości kolektywne. W rzeczywistości błąd ten popełniali
tylko Rzymianie, którzy byli ateistam i, i Hebrajczycy, a ci
ostatni tylko do czasu wygnania do Babilonu. Jeżeli jednak
nie m am y racji przypisując ten błąd starożytności przed­
chrześcijańskiej, to błądzim y również nie widząc, że m y
sami stale go popełniamy, zepsuci przez podwójną trady­
cję — rzym ską i hebrajską — która zbyt często zwycięża
w nas inspirację czysto chrześcijańską. . , ,
Chrześcijanom dzisiejszym trudno jest uznać, że jeżeli
nadać słowm „ojczyzna” znaczenie m ożliw ie najwyższe
i pełne, to chrześcijanin m a tylko jedną ojczyznę, która
mieści się w innym św iede. M a on bowiem tylko jednego
O jca, który tam mieszka. Zaskarbiajcie sobie skarby w nie­
bie... bowiem gdzie jest skarb człowieka, tam będzie r ó w -,
nież serce 'jego. Dlatego też nié wolno zwracać serca ku
ziemi. .
Chrześcijanie dzisiejsi nie lubią stawiać problemu doty­
czącego praw Boga i praw swego kraju do ich serc. Biskupi
niemieccy zakończyli jeden ze swych najodważniejszych
) !*•f i ' k *

prdtestów stwierdzeniem, że odm awiają dokonywania k ie-


-dykolwiek wyboru między Niemcami i Bogiem. A dlaczego
ódm aw iają? Zawsze mogą powstać, okoliczności narzuca­
ją c e konieczność dokonania wyboru między Bogiem a jakąś
rzeczą doczesną, i w ybór nie może nigdy nasuwać wątpli­
w ości. Jednakże biskupi francuscy przem ówiliby tym samym
językiem . Popularność ■Joanny d'A rc w ciągu ostatniego
ćwierćwiecza nie była czymś zupełnie zdrowym , b ył to w y­
godny sposób zapominania o tym , że istnieje różnicą między
Francją a Bogiem . Mimo to jednak niewolnicze poddanie
się urokowi idei ojczyzny nie Wzmogło patriotyzmu. Stątua
Joanny d’A rc stojąca we wszystkich kościołach francuskich
patrzyła z niem ym wyrzutem , gdy w tych okropnych dniach
Francuzi opuścili Francję. -
Jeżeli ktoś przychodzi do mnie,' a n ie znienawidzi swego
ojca, i matki, i żony, i dzieci, i braci, i sióstr, a d o tego
własnej dilszy, rile może być moim, uczniem. Jeżeli nakazane
jest nienawidzieć tego wszystkiego, w swoistym znaczeniu
tego słowa, na pewno jest również zakazane kochać w pew­
nym znaczęniu swój kraj. W łaściw ym bowiem przedmiotem
-m iłości jest dobro, a „dobrem jest tylko Bóg”. .
Są to wszystko rzeczy óeżyWiste, ąle jakim ś dziwem żu-
pełnie w naszym stuleciu zapoznane. Inaczej bowiem byłbby
rzeczą niemożliwą, żeby taki człowiek, jak o. Foucauld,
który postanowił z miłości zostać świadkiem Chrystusa
W śród ludności niechrześcijańskiej, równocześnie czuł się
uprawniony do dostarczania II W ydziałow i inform acji do­
tyczących tejże ludności.
Byłoby dla has pożyteczne rozważyć słowa szatana do
Chrystusa, kiedy pokazywał M u wszystkie królestwa świata
i m ów ił o nich: Cala ta potęga została m i oddana. Żadne
z tych królestw nie jest w yjątkiem . .
To, co nie oburzyło chrześcijan, oburzyło robotników.
Tradycja na tyle’ jeszcze świeża, że jeszcze nie całkowicie
obum arła; czyni z umiłowania sprawiedliwości główne na­
tchnienie francuskiego ruchu robotniczego.: W pierwszej
połowie X IX wieku była to pełna żaru’ miłość, obejm ującą
wszystkich uciskanych na całym świecie.
Jak długo ojczyzną był lud, który stał się suwerennym, .
narodem, nie b yło.żadn ego problemu, jeśli ch od ziło j ^ ’,
stosunek do sprawiedliwości. Przyjm owano bowiem — ZU-.,?
pełnie dowolnie, przy pom ocy bardzo sztucznej interpret j-., ,
tacji Um owy Społecznej — że suwerenny naród nie popełni' $
niesprawiedliwości ani wobec swoich członków, ani w©beć ‘ 'h
sąsiadów, zakładano, że przyczyny stwarzające niespraw ie-y ¡1
dliw ość są wszystkie związane z ujarzm ieniem narodu. .
: Od m om entu,jednak, gdy okazało się, że ża ojczyzną stoi-
stare państwo — sprawiedliwość stada się czym ś odległy*«, .)
W związku ze współczesnym patriotyzm em nie m ówi się '
w iele o sprawiedliwości, a zwłaszcza nie m ówi się o tym ,, ,
co m ogłoby zwrócić uwagę na stosunek istniejący m iędzy '
ojczyzną a sprawiedliwością. Nie m am y odwagi twierdzić,
że są to pojęcia równoważne; w szczególności nikt nie m ą ,
odwagi dowodzić tego robotnikom , którzy poprzez ucisk
społeczny czują zimną jak stal powłokę państwa i zdają ’•
sobie niejasno sprawę, że taki sam chłód musi panować (
w stosunkach międzynarodowych. O ile m ówi się dużo o ó j-
czyźnie, to niewiele mówi się o Sprawiedliwości; lecz poczuć ’ ’
cię sprawiedliwości jest U robotników, choćby byli m afe^ . ^
riałistam i, tak potężne (m ają oni bowiem zawsze wrażenie, / v
że są jej pozbawieni), że wszelkie reform y wychowania ..
moralnego, w których prawie nie wspomina się o spraw ie- , ,
dliwości, nie mogą mieć na nich żadnego, wpływu. K iedy
um ierają za Francję, chcieliby czuć, że ilm ierają ) za «©&; 4$
przeciwko niesprawiedliwości. Zgodnie z powiedzeniem;
które stało się sławne, ojczyzna im już nie wystarcza. ' '' 'I
Tak jest wszędzie, gdzie pali si£ płomień lub nayret tylko*
m aleńka iskierka prawdziwego życia duchow ego.'D la te g ó , •
ognia ojczyzna nie wystarcza. Tam zaś, gdzie tego życia '
nie m a, patriotyzm id z ie 'w 'sw y c h najwyższych wym aga­
niach o wiele za daleko; może on wówczas stać się dosta- ,
tecznie silnym bodźcem tylko pod pośtacią najbardziej za - ■
ślepionego fanatyzm u narodowego. ‘ •
To prawda, że ludzie potrafią dzielić sw e dusze na od-
powiędnie przegródki, i poszczególne poglądy p&w adzą
w nich samoistne życie bez związku z resztą. N ie lubią oni

ani wysiłku krytycznegó, ani w ysiłku związanego z syn-
p p
■teBą. Muszą sobie zadać gw ałt, aby się na nie zdobyć.;. ,
fl
m Jednakże w chwili strachu i poczuciu zagrożenia, kiedy
•Ciało wzdryga się przed śmiercią, przed zbyt dużym cier­
pieniem, przed nadmiernym niebezpieczeństwem, pojawia
się w duszy każdego człowieka, naw et najbardziej nieokrze­
sanego, jakiś rozumujący mechanizm, który dostarcza do­
wodów na to, że uchylenie się od tej śmierci, tego cierpienia
czy tego niebezpieczeństwa jest rzeczą dobrą i właściw ą.
»>/
i*-' Dowody te, zależnie od przypadku, mogą być złe lub dobre.
W każdym razie panika zaiwładająca ciałem i krwią nadaje
im w danej chwili tak wielką siłę przekonywającą, jakiej
nie osiągnął nigdy żaden mówca. %
Są ludzie, u których nie przebiega to w t a i sposób. D zieje
się tak bądź dlatego, że sama ich natura chroni ich od stra­
chu, że ich ciało, krew, wnętrzności są nieczułe na obecność
ii
śmierci lub cierpienia; bądź też dlatego, że dusza ich osią­
gnęła taki stopień jedności, że wspomniany w yżej rozumu­
jący mechanizm nie jest w stanie jej rozbić. U innych
wreszcie mechanizm ten działa, odczuwają jego argum enty,
ale odrzucają je z pogardą. Zakłada to wysoki stopień jed­
ności wewnętrznej bądź też działanie potężnych bodźców
zewnętrznych.
Klucz do życia wewnętrznego daje nam genialne spostrze­
żenie H itlera w zakresie propagandy polegające na tym ,
/V", że działanie samej tylko brutalnej przemocy nie może po­
konać idei, można jednak tego dokonać bez trudu, dodając
do niej kilka idei o wartości tak podłej, jak tylko się bę­
dzie chciało. Najgwałtow niejsze nawet odruchy ciała nie
mogą pokonać m yśli zawartej w duszy, jeżeli są Same. Zw y­
cięstwo ich jest jednak łatwe, jeżeli przekaże swą siłę prze­
konywania jakiejś innej m yśli, jakkolwiek by ona nawet
m ogła być zła. To właśnie jest niezwykle ważne. Nie ma
m yśli, która b y ła b y 1aż tak mierna, żeby nie m ogła być
sprzymierzeńcem dla ciała. Ciało jednak musi mieć takiego
sprzymierzeńca.
*v\ Dlatego — o ile w normalnych czasach ludzie kulturalni
żyją bez niepokoju w ogromnych sprzecznościach w ew nętrz-
nych — to w chwilach w ielkiego kryzysu najm niejsze z a ła -'
manie się systemu wewnętrznego uzyskuje takie samo zna­
czenie, jak gdyby obok znajdow ał się jakiś przenikliwy
iilozof gotów je w każdej chw ili złośliwie w ykorzystać;,
i tak jest u wszystkich ludzi, nawet najbardziej ograniczo^
nych. ' I■ ’ ' 1
W najważniejszych chwilach życia (które nie muszą być
koniecznie chwilami największego niebezpieczeństwa), kiedy
całe jestestwo człowieka jest do głębi w k u rzon e, kiedy czło­
w iek jest osamotniony, pozbawiony bodźców zewnętrznych,
odporność, okazują tylko c i/ których całe życie wewnętrzne
w ypływ a z jednej jedynej idei. Dlatego też system y totalne
wychow ują ludzi wytrzym ałych na wszelkie próby.
-i Ojczyzna może być tą jedyną ideą tylko w ustroju typu
hitlerowskiego. Można by to łatwo udowodnić, darujm y so­
bie jednak szczegóły, jest to aż nazbyt oczywiste. Jeżeli
ojczyzna nie stanowi tej idei, a m im o to zajm uje u nas
jakieś m iejsce, to albo istnieje w duszy jakieś rozdarcie
i ukryta, słabość, albo dom yślać się należy innej idei; którą
nad wszystkim panuje i w stosunku do której ojczyzna zaj­
m uje m iejsce wyraźnie oznaczone, lecz ograniczone i pod­
rzędne.
W przypadku naszej Trzeciej Republiki tak jednak nie
było. Nie było tak w żadnym środowisku. Jedyną rzeczą, ,
która występowała wszędzie, b ył chaos m oralny. Maszynka
do dostarczania m otywacji działała w duszach również w la ­
tach 1914— 1918. Większość jednak wytrzym ała najwyższe'
napięcie na skutek odruchu, który popycha często ludzi —
z obawy przed hańbą — do rzucenia się na oślep W kierunjku
przeciwnym od tego, dokąd popycha ich strach. K iedy jed­
nak dusza naraża się na cierpienie i niebezpieczeństwo
tylko pod w pływem tego odruchu, bardzo szybko wyczer­
puje sw oje siły. Omówione w yżej rozumowanie podsycane
poczuciem zagrożenia, nie m ogąc narzucić działania w okre­
ślonym momencie, tym bardziej zatruwa głębsze pokłady'
duszy ujaw niając się dopiero potem . Tak-w łaśnie stało się
po roku 1918. C i, którzy nic z siebie nie dali wstydząc się
tego, szybko, choć z innych przyczyń, dali się zarazić p ew -
Hej; atłnosferze. Otoczyła ona dzieci, od których trochę póź-
*Sidj miano znowu zażądać, żeby posziy na śmierć.
Z tego, jak daleko posunął się wśród Francuzów rozkład
Wewnętrzny, można sobie zdać sprawę, gdy się pom yśli,
:że jeszcze dzisiaj, w czasie w ojny, idea kolaboracji z wro­
giem nie straciła całkowicie swej siły atrakcyjnej. Jeśli
2 -drugiej strony szukamy pociechy w zjawisku oporu, jeśli
m ówim y sobie, że bojow nicy tego ruchu nie m ają żadnych
trudności w znajdowaniu natchnienia zarówno w patrio­
tyzm ie, jak i w mnóstwie innych pobudek — to równocze­
śnie trzeba sobie wielokrotnie powtarzać, że Francja jako
nąród znajduje się obecnie po stronie sprawiedliwośći, po­
wszechnego szczęścia itp., a więc po stronie tych pięknych
rzeczy, które nie istn ieją.. Zwycięstwo alianckie wyprowa­
dzi ją z tego statnu z powrotem w dziedzinę faktów , wów ­
czas w iele trudności, które w ydały się usunięte, pojawi się
na nowo. Nieszczęście w jakim ś sensie wszystko upraszcza.
Fakt, że Francja weszła na drogę oporu przeciwko oku­
pantowi wolniej i później niż większość krajów okupowa­
nych, w ykazuje, że nie można patrzeć w przyszłość bez nie­
pokoju.
M ożna jasno dostrzec, jak daleko sięgał chaos moralny
naszego ustroju, gdy zastanowimy się nad szkołą. Kształ­
towanie moralności wchodzi w skład jej programu, i nawet
nauczyciele, którzy nie byli skłonni do dogmatyzmu, nie
m ogli uniknąć sprzeczności w je j nauczaniu. Centralnym
pojęciem tej moralności jest sprawiedliwość i wynikające
z niej powinności wobec bliźniego.
K ied y jednak w grę wchodzi historia, moralność nie do­
chodzi do głosu. Nie ma nigdy m ow y o powinnościach Fran­
cji wobec innych krajów. Czasem nazywa się Francję spra­
w iedliwą i wspaniałomyślną, tak jak by to był jakiś sztuczny
. dodatek, piórko od kapelusza, korona do chwały. Zdobycze
przez nią dokonane i potem utracone, jak np. zdobycze na­
poleońskie, mogą na dobrą sprawę być przedpiiotem pew­
nych wątpliw ości; nie dotyczy to jednak tych zdobyczy,
które Francja potrafiła utrzymać. Przeszłość jest po prostu
historią rozrostu Francji i jest rzeczą ogólnie uznaną, że był
on pod każdym względem czymś dobrym. N ikt sobie nig^y
nie stawia pytania, czy rozrastając się równocześnie, czegoś
nie niszczyła. Samo zastanaw ianie-się, czy nie zdarzyło się
je j -— być może — zniszczyć czegoś równie cennego jak ona
sam a, wydaw ałoby się strasznym bluźnierst\yem. Bernanos
powiada, że ludzie z Action Française uważają Francję za
dzieciaka, pd którego żąda się tylko, aby rósł i przybierał
na wadzę. A le to nie tylko oni. Jest to ogólna m yśl, która —
m im o że nie była nigdy wyrażona — jest zawarta , w sa-r
m ym sposobie patrzenia-na przeszłość kraju. A porównanie
z dzieciakiem jest jeszcze zbyt zaszczytne. Istotam i, od któ­
rych żądamy, aby przybierały na wadze, są króliki, św inie,
kury. Platon znalazł właściwe określenie porównując zbio­
rowość do zwierzęcia. Ci zaś, którzy oślepieni zostali jéj
znaczeniem, to znaczy -wszyscy z w yjątkiem wybranych,
nazywają sprawiedliwymi i pięknym i rzeczy konieczne, po­
nieważ nie są zdolni do rozróżnienia i wyjaśnienia, jaka
odległość dzieli istotę konieczności od istoty dobra.
Robi się w szystko, aby dzieci czuły — co zresztą czują
w sposób naturalny — że w szystko, co dotyczy ojczyzny,
narodu i jego zdobyczy, m a tak duże znaczenie, że wyrasta
ponad wszystkie inne sprawy. I właśnie w związku z tym i
sprą^am i nigdy nie są omawiane problem y sprawiedliwo­
ści, : względów winnych drugim, ścisłych powinności w y­
znaczających granice ambicjom i apetytom, sprawy całej
tej moralności, której usiłuje się podporządkować życie m ło­
dzieży. ■ ' ■ A•
Czyż nie w ypływ a z tego jedyny wniosek, że zkliczà się
ona — tak jak religia, zawód, w ybór dostawcy ęzy lęka-
rza — do rZeczy o m niejszym znaczeniu i że m a ona sw oje
m iejsce w mniej ważnej części prywatnego życia?
Jeżeli jednak moralność jako taką tak nisko upadła, to
równocześnie nie zostaje ona zastąpiona przez nic innego.
Najw yższe znaczenie narodu związane jest z m yślą o w oj­
nie. Nie dostarcza ono bowiem pobudek do działania w cza­
sie pokoju — z w yjątkiem ustroju, który zakłąda z góry
nieustanne przygotowywanie się do w ojny, tak jak ustrój
hitlerowski. Pom ijając ten ustrój, byłoby rzeczą niebez-
jtóeczną zbyt częste przypominanie, że ojczyzna,, która żąda
od swoich dzieci ofiary życia, ma również drugie oblicze — i
państw a, z jego podatkam i, cłami i policją. Starannie się • ;
tego unika, i w ten sposób nikomu nie przyjdzie do głow y, 1
że nienawiść do policji, nadużycia celne i podatkowe, to
coś sprzecznego z patriotyzmem. W yjątek stanowi tu w pe­
wnym zakresie Anglia, a to z powodu tysiącletnich tradycji
swobód zagwarantowanych przez władze. W ten sposób ■
podw ójna moralność w czasie pokoju osłabia znaczenie mo­
ralności odwiecznej bez dania czegokolwiek w zamian.
Dualizm ten jest obecny zawsze i wszędzie, nie tylko
w szkole. W normalnych czasach zdarza się bowiem prawie
codziennie każdemu Francuzowi, kiedy czyta gazetę a lb o .
•gdy dyskutuje w barze łub w domu, m yśleć za Francję,
w imieniu Francji. Z tą chwilą, póki nie wróci do swego
prywatnego „ja ”, zapomina zupełnie o zasadach, które
w mniej lub więcej abstrakcyjny i nieokreślony sposól?
uważa jednak za wiążące dla samego siebie. Gdy chodzi
0 niego samego, a nawet o jego rodzinę, godzi się on m niej
lu b więcej na to, że nie trzeba się za bardzo chwalić, że
należy się wystrzegać sądów, gdy się jest zarazem sędzią
1 stroną,, że,w arto sobie zadać pytanie, czy nie m ają chociaż
częściowo racji inni, że nie wypada ^się za bardzo pchać
naprzód, że nie można myśleć wyłącznie o sobie; krótko
m ów iąc, że trzeba riałpżyć,jakieś ogrąniczenie pysze i ego­
izmowi. Jednakże w sprawach egoizmu narodowego, dumy 1
i narodowej, nie tylko że nie m a żadnych ograniczeń, lecz
nawet występu je . coś, co przypomina powinność, co wprost '
nakazuje nadanie im najwyższej rangi. W zględy wobec d ru- v
gich, przyznanie się do popełnionych błędów, skromność, do­
browolne ograniczenie swoich życzeń — stają się w tej .
dziedzinie zbrodnią i świętokradztwem. W śród wzniosłych
słów, które egipska Księga Um arłych wkłada w usta
sprawiedliwego pó śmierci, najbardziej wzruszają być może
te słow a: nigdy nie pozostałem głuchy na słowa słuszne
i prawdziwe. C ó ż kiedy na płaszczyźnie międzynarodowej
każdy uważa za swój św ięty obowiązek pozostawanie głu -
chyrn na słowa słusżne i prawdziwe, jeżeli pozostają one j
% <f<«: ?
1 ■ v V1’, ,

\y grzeczności z interekatmi Francji.« Ą ' ińoże uważa ai& '£e


słowa ■sprzećzne z interesami Francji nie m ogą być nigdy
słuszno i prawdziwe? W ychodzi to na jedno.
Sąt uchybienia wobec dobrego tonu, których nie dopusz­
czamy się w życiu prywatnym już nie tyle zp ob u d ek mo­
ralności, ile dobrego wychowania, lecz które w ydają Się
nam najzupełniej naturalne, kiedy « idzie o naród. Nawet
najbardziej odrażające, bogate panie z towarzystw dobro­
czynności długo by się wahały, zanim by .zgromadziły swych
podopiecznych po to, aby wygłosić do nich przemówienie
o wielkości udzielonych im dobrodziejstw i wdzięczności*
jaką są w zamian1 winni. Jednakże gubernator francuski
w Indochinach nie waha się używać takiego języka w im ie­
niu Francji, i to nawet tuż po dokonaniu najbardziej okrut­
nych aktów represji lub po okresach naj straszliwszego»
głodu, czeka przy tym na pozytywny oddźwięk i wprost gp
narzuca. .
Jest to zwyczaj odziedziczony po Rzymianach. Popełniając
okrucieństwa i udzielając swoich względów w obydwóch
przypadkach przechwalali się sw ą szlachetnością i imiłp-
sierdziem, chcąc prosić o cokolwiek, nawet o zw ykłą ulgę
w najstraszniejszym ucisku, trzeba było zaczynać od zawsze
tych samych hym nów pochwalnych. Shańbili w ten sposób
samo błaganie, które było dotąd cpymś godnym , wiążąc
je z kłamstwem i pochlebstwem. W Iliadzie nie m a cienią
pochlebstwa w słowach żadnego Trojańczyka błagającego
Greka na kołapach o życie. ,
Nasz patriotyzm pochodzi prosto od Rzym ian i właśnie
dlatego zachęca się młodzież francuską do szukania na­
tchnienia u Corneille’a. Rzymianie byli naprawdę narodem
ateistycznym i bałwochwalczym ; bałwnchundćżością cześć
oddawali nie posągom z kamienia czy z brązu, lecz samym
sobie, I właśnie ten rodzaj bałwochwalstwa przekazali nam
pod nazwą patriotyzm u. '1‘ 1 ,
Podwójna moralność stanowi tym bardziej jaw ne zgor­
szenie, gdy zamiast moralności świeckiej potnyśli ąig o cno­
tach chrZeśiajańskich, których zresztą inbralnóść świedfca
jest po prostu rozcieńczeniem na użytek szerokiego ogółu.
* 1’

S f f '! , ’
. ,„ r,.,s { ,
it /
' , * *
i Oiś^iralnym problem em , istotną treścią i specyficznym sm a -
.*l$fem cnoty chrześcijańskiej jest pokora, dobrowolna zgoda
’pja poniżenie. Przez to właśnie święci upódąbniają się do
,•Chrystusa. Będąc rów n ym Bogu nie patrzał na tę równość
' jąk na zdobycz... w yzb ył się wszystkiego... Choć b ył Synem?
■' toj co wycierpiał, nauczyło go posłuszeństwd.
Kiedy jednak Francuz m yśli o Francji, to zgodnie z dzi­
siejszym pojęciem , duma jest dlań obowiązkiem, pokora by­
łaby zdradą. Może właśnie tego rodzaju zdradę wyrzuca się
. najbardziej gorzko rządowi Vichy. O tyle słusznie, że je st
, tó pokora w złym gatunku, pokora niewolnika, który po­
chlebia i kłam ie, aby umknąć razów. Jednakże w tej dzie^
dżinie pokora w dobrym stylu jest między nam i rzeczą nie-r
znaną. Nie pojm ujem y nawet możliwości je j istnienia. ‘A by
dojść, do p o ję c ia takiej możliwości, m usielibyśm y się ju t;
zdobyć na wyobraźnię. / ' ..
i Pogańska cnota patriotyzmu jest w duszy chrześcijań­
skiej czynnikiem zepsucia. Przeszła ona do nas z Rzymu nie
ochrzczona. Rzecz dziwna, barbarzyńcy czy też ci, którym
nadano tę nazwę zostali po najazdach ochrzczeni prawie bez
trudności, natomiast spuścizna starożytnego Rzymu hie zo­
stała nigdy ochrzczona. Stało się tak niewątpliwie dlatego,
że nie m ogła być ona ochrzczona, chociaż cesarstwo rzym­
skie z chrześcijaństwa uczyniło sw oją religię państwową.
Trudno by sobie-było* zresztą wyobrazić okrutniejszą znie­
wagę. Jeżeli chodzi o barbarzyńców, to nie ma w tym n ic
dziwnego, że Gotowie tak łatwo przyjęli chrześcijaństwo»
je ż e li;— jak w to wierzyli ich współcześni — pochodzili oni
z krwi Getów, ludu spośród Traków najbardziej sprawiedli­
wego, nazwanego przez Herodota — z racji silnej wiary
w życie wieczne — ludem, który unieśmiertelnia. Dzie­
dzictwo barbarzyńców, zmieszane z duchem chrześcijaństwa,
wytworzyło coś jedynego, niezrównanego, ideślnie jedno­
rodnego, co toażwąno rycerstwem. Jednakże m iędzy duchem
Rzymu a duchem Chrystusowym nie doszło nigdy do ze­
spolenia. Apokalipsa, przedstawiając Rzym jak o siedzącą
na bestii kobietą pełną imion bluźńierczycb, byłaby skła­
m ała, gdyby takie zespolenie było m ożliw e. Renesans b ył,
zmartwychwstaniem najpierw dycha greękiego, potem —*
rzymskiego. Tylko w tym drugim etapie działał jako czyn­
nik rozkładający chrześcij aństwo, i Właśnie w okresie tego
drugiego etapu narodziła się Współczesna form a narodowo­
ści, współczesna form a patriotyzmu. C om eille nie bez po­
wodu dedykował swego „Horacego” kardynałowi ńichelieu,
i to w słowach, których podłość jest odpowiednikiem sza­
leńczej niemal pychy, będącej natchnieniem tragedii. Ta
podłość i ta pycha są nierozłączne, dobrze widać to dzisiaj
w Niemczech. Sam Com eille jest doskonałym'^ przykładem
swego rodzaju zaczadzenia, którego ofiarą pada moralność
chrześcijańska w zetknięciu z duchem rzymskim. Jego P o-
liekt wydawałby się nam śm ieszny, gdybyśm y nie byli
zaślepieni przez przyzw yczajenie. Poliekt w jego ujęciu to
człowiek, który nagle zrozumiał, że istnieje terytorium ,
którego podbój jest rzeczą dużo bardziej zaszczytny niż
podbój królestw ziemskich, i że istnieje specjalna technika
jego zdobywania. Natychm iast’ zabiera się do tego nowego
podboju, nie licząc się z niczym innym i w tym sam ym du­
chu, w jakim prowadził dotąd w ojnę w służbie cesarza.
Aleksander, jak m ów ią,’ płakał, że tylko kula ziemska może
być przez niego podbita. C om eille najwidoczniej sądził, że
Chrystus po to zstąpił na ziem ię, żeby wypełnić tę lukę.
O ile patriotyzm w czasie pokoju w sposób niewidoczny
zatruwa zarówno moralność chrześcijańską, jak i laicką, to
w czasie w ojny dzieje się odwrotnie i jest to zupełnie na­
turalne. Kiedy uprawia się podwójną moralność; to zawsze
cierpią na tym te cnoty, których najbardziej w ym agają
okoliczności. Skłonność do ułatwiania sobie ży d a daje, rzecz
Jasna, przewagę tym rodzajom cnót, których w rzeczywisto­
ści nie ma potrzeby stosować: m oralnośd wojennej w czasie
pokoju i moralności pokojowej w czasie w ojny. ,
W czasie pokoju sprawiedliwość i prawda, wobec szczel­
nej przegrody, która je oddziela od patriotyzm u, schodzą do
rzędu czysto prywatnych zalet, takich jak na przykład
grzeczność; istnienie tego samego przedziału pozbawia pa­
triotyzm najwyższych racji m oralnych, które jedynie zdolne
p i zrodzić najw yższy wysiłek. \
Rf %
m ' i ' *..ł ' i'i: . . ;

titarło się uważać rozrost Francji, który pochłonął ./■


tyle obszarów ,. za dobro absolutne wolne od
îkazv. dlaczegóż bv nie niiiała brzeniknść do la - v
wszelkiej skazy,
.^ ieg o ś zakątka naszej duszy propaganda natchniona dokład-:^
S i nie tą samą m yślą, wprowadzająca tylko w m iejsce F ran cji^
nazwę Europy? Współczesny patriotyzm polega m ’-piÓ3sl^||
Wieniu znaku równości pomiędzy absolutnym d obrem ^
a zbiorowością odpowiadającą jakiem uś terytorium, w tym J;:
wypadku Francji. K toś, kto zmieni w równaniu zakres te^ ?|
j£; rytorialny i wprowadzi, zamiast dotychczasowego, zakres $
m niejszy, na przykład Bretanię, lub większy, na przykład■/)
|S$V Europy jest uznany za zdrajcę. Dlaczego? Jest to przecież
całkowicie dowolne. Przyzwyczajenie nie pozwala nam zdać
z tego sprawy. Jednakże w decydujących m om entach^
dowolność ułatwia sprawę wewnętrzną mechanizmowi pro*
dukającemu solizm aty.
^ Obecni kolaboracjoniści m ają w stosunku do nowej Eu*
ropy, którą ma wykuć zwycięstwo niemieckie, taką postawę,
jakiej wym aga się, gdy chodzi o przeszłość, od Prowansał-*
czyków, Bretończyków, Alzatczyków czy mieszkańców \
Franche-Com té w stosunku do podboju ich kraju .przez /
króla. Francji. Dlaczegóż by różnica epoki m iała zmieniać ,;
dobro i zło? W latach 1918 i 1919 słyszało się, jak poczciwi
ludzie ąpędziewający się podboju m ówili w potocznych roz^ |
¿/i m owach: „Niegdyś były w ojny m iędzy prowincjam i, później )
/ połączyły się one ze sobą tworząc narody. W ten sam sposobi
zjednoczą się narody każdego kontynentu, później całego |
świata i będzie to koniec wszystkich w o je n /' B ył to bardzo^
, ; rozpowszechniony komunał wywodzący się poprzez ekstra-^
W ‘ :h' polaćję
' z tego samego rozumowania, które tak potężnie od-*j
działało w X IX , a nawet w X X wieku. Poczciwi ludzie, |
którzy tak m ówili, znali z grubsza historię Francji, ale mó4|
wiąc to nie zastanawiali się nad tym , że jedność narodowy
i® } bsiągbięta zostałą prawie wyłącznie przy pomocy najt
dziej brutalnych podbojów. Gdy sobie o tytn przypomni*
^ w roku 1939, przypomnieli sobie również, że podboje
wydaw ały się im ząwsze czymś dobrym. Cóż w tym dzn
nego, że w jakim ś zakątku ich duszy powstała, h
„m oże dla samégo postępu, dla wypełnienia się historii
trzeba przez to przejść” ? Być może powiedzieli sobie:
„Francja zwyciężyła w roku 1918, lecz nie potrafiła doko­
nać zjednoczenia Europy; próbują tego teraz dokonać Niem-1
cy, nie przeszkadzajmy iiti w tym ” . To prawda, że powinny
ich były powstrzymać pkrucieństwa niemieckiego Systemu.
M ogli jednak bądź to nigdy o nich inie słyszeć, bądź przy­
puszczać, że zostały w ym yślone przez kłamliwą propagandę,
bądź też uznać je za rzeczy béz większego znaczenia, ponie­
waż dotyczyły niższych kategorii ludności. Czyż trudniej
jest ignorować okrucieństwo Niemców wobec Żydów lub
Czechów niż okrucieństwa Francuzów w stosunku do A nna-
m itów?
Péguy nazwał szczęśliwymi tych, którzy giną w sprawie­
dliwej w ojnie. W ynikałoby z tego, że ci, którzy ich niespra­
wiedliwie zabijają, są nieszczęśni. Jeżeli więc żołnierze fran­
cuscy z roku 1914 zginęli w w ojnie sprawiedliwej, to to
samo odnosi się również w co najm niej tym samym stopniu
do W ercyngetoryksa. Jeśli tak sądzim y, to jakie uczucia
możemy żywić w stosunku do człowieka, który go trzym ął
zamkniętego przez 6 lat w ciemnym lochu, potem wystawił
na pokaz Rzymianom, a w końcu kazał go zamordować?
Péguy był jednak gorącym wielbicielem cesarstwa rzym­
skiego. Jeżeli podziwiamy cesarstwo rzymskie, to dlaczego
mamy za złe Niemcom, że próbują je wskrzesić na dużo
większym obśzerze przy pomocy prawie identycznych me­
tod? Sprzeczność ta nie przeszkodziła Pèguy’emu zginąć
w roku 1914. Przeszkodziła ona jednak, choć nie była spre­
cyzowana ani Uświadomiona, w ielu młodym ludziom w roku
1940 pójść w ogień w takim samym stanie ducha jak Péguy.
Podbój jest albo zawsze czymś złym , albo jest zawsze
czymś dobrym, albo1jest raz czymś dobrym, a raz czymś
złym. W tym ostatnim wypadku trzeba dla rozróżnienia
znaleźć jakieś kryterium . Przyjęcie jako kryterium, że pod­
bój jest dobry, kiedy wzmacnia nąród, do którego się przy­
padkiem należy przez urodzenie, a zły, kiedy go osłabia, jest
tak sprzeczne z rozumem, że mogą to uzhać tylko ludzie,
pltórzy, jak to zdarzyło się w Niemczech, zająwszy raz na
I
\
zawsze takie stronnicze stanowisko wypędzili od siebie ro­
zum. A le u Niemców jest to zrozumiałe, ponieważ żyją oni
tradycją romantyczną. Francja zaś nie może sobie na to
pozwolić, ponieważ przywiązanie do rozumu stanowi nie­
odłączny składnik jej spuścizny narodowej. Część Francu­
zów można uznać za nastawioną wrogo do chrześcijaństwa,
ale wszystkie prądy umysłowy Francji, zarówno przed, jak
i po 1789 roku, powoływały się zawsze na rozum. Frahęja
nie może odłączyć rozumu od pojęcia ojczyzny.
Dlatego też Francja czuje się źle ze swym patriotyzmem,
choć to ona sama w X V III wieku wprowadziła go w nowo­
czesnym wydaniu. Nie należy sądzić, że to, co nazwano
ogólnoludzkim powołaniem Francji, czyni dla Francuzów
łatw iejsze niiż dla innych pogodzenie patriotyzm u z w ar­
tościami ogólnoludzkimi. Prawdą jest coś wręcz przeciw­
nego. Trudności, jakie stoją przed Francuzami, są dużo
większe, ponieważ nie mogą z całkowitym powodzeniem arii
usunąć drugiego elementu sprzeczności, arii też oddzielić od
siebie obydwóch. Znajdują om sprzeczności w łonie samego
patriotyzmu. Na skutek tego są jak by zmuszeni do wyna­
lezienia nowego patriotyzmu. Jeżeli tego dokonają, w ypeł­
nią tcy co było do pewnego momentu w przeszłości funkcją
Francji, to znaczy, zwrócą się m yślą ku tem u, tfzego potrze­
buje świat. Św iat potrzebuje w C h w ili obecnej nowego pa­
triotyzmu. Wówczas gdy patriotyzm prowadzi do rozlewu
krwi, cały wysiłek powinien polegać właśńie na takiej wy-*
nalazczości. Nie trzeba czekać, aż stanie się znowu czymś,
0 czym rozprawia się jedynie w salonach, w akademiach
1 na terenie kawiarni. ,
Łatwo jest mówić tak jak Lam artine: Ojczyzna, moja jest
wszędzie tam., gdzie promieniuje Francja... M oim krajem
jest prawda. Ńiestety m iałoby to tylko w tedy sens, gdyby
słowa „Francja” i „prawda” były równoznaczne. Zdarzało
się, zdarza się i będzie się zdarzać, że Francja może być nie*
sprawiedliwa i że może kłam ać; Francja nie jest bawień^
Bogiem, bardzo jej do tego daleko. Tylko Chrystus m ógł
powiedzieć: Jam jest prawda. Nie przysługuje to niczemi^
innemu ną ziemi ani ludziom , ani tym m niej zbiorowo^
ściom . Jest bowiem rzeczą m ożliw ą, J x jakiś człcfwiek osiąg­
nie taki stopień świętości, że to. już nie on, ale Chrystus
będzie w nim żył, podczas gdy narodów świętych nie ma..
B ył kiedyś naród, który sądził, że jest św ięty, i bardzo
mu to źle wychodziło. I co dziwniejsze, faryzeusze byli
w tym narodzie ruchem oporu, a Celnicy kolaboracjonistam i,
w iem y zaś, jaki b ył stosunek Chrystusa do jednych i dó
drugich. ' ' ’
Zmusza to — jak się zdaje — do' wzięcia pod uwagę, że
nasz ruch oporu m ógłby być czymś duchowo niebezpieczr-'
nym , a nawet w ogóle złym , gdybyśm y wśród ożywiających
go bodźców nie umieli ograniczyć do słusznych ram pobu*
dek patriotycznych. To samo niebezpieczeństwo w yrażają.
w arcywulgarnym języku naszej epoki ci, którzy szczerze
lub nieszczerze głoszą, że boją się przekształcenia tego ru­
chu w faszyzm ; faszyzm jest bowiem zawsze związany
z pewną odmianą uczuć patriotycznych.
Ogólnoludzka m isja Francji, jeżeli pie ma być kłam liw ym
m item , nie może dawać podstaw do niczym niezrnąeónej,
czystej dumy- Jeżeli się ikłam ie, to już sam ym i słowami
zdradza się tę m isję; jeżeli zaś pamięta się o prawdzie, to
z dumą powinien zawsze mieszać się wstyd, było bowiem
coś zawstydzającego we wszystkich przykładach historycz-p
nych, które można przytoczyć. W X III wieku Francja pro­
mieniowała na całe chrześcijaństwo. Na samym jednak po­
czątku tego stulecia bezpowrotnie zniszczyła rodzącą się na
południe od Loary cywilizację, która olśniewała już w ów - ’
czas swoją świetnością; w czasie przeprowadzania odpo­
wiednich operacji wojskowych i w związku z nimi ustano­
wiono po raz pierw szy inkwizycję. Ta plam ą, Uczy się.
W trzynastym Wieku gotyk zastąpił styl romański, p u zyk a
polifoniczna— śpiew gregoriański, a w teologii konstrukcje
Wyprowadzone z Arystotelesa — inspirację platońską; lecz
wobec tamtych faktów można mieć Wątpliwości, czy wpływ
francuski w tym stuleciu był odpowiednikiem jakiegoś po­
stępu. W X V II wieku Francja znowu promieniowała na
Europę. Jednakże związany z tym promieniowaniem prestiż
m ilitarny osiągnięty został przy pomocy metod, które —
V ' " ....JOT
i v !/j ^
■<t o - , 1 razie z punktu widzenia sprawiedliwości — b $ fy
’ do przyjęcia; zresztą, o ile fran cuski klasyka' stwdrzyła
Wspaniałe dzieła, to wpływ jej na zagranicę b ył destruk­
cyjny. W roku 1789 Francja stała się nadzieją narodów. Już
, -jednak w trzy lata później weszła na drogę w ojny, i już od
pierwszych zwycięstw zaczęła zastępować wyprawy w yzw o-
. łeńcze — wyprawami zdobywczymi. G dyby nie Anglia,
Rosja i Hiszpania narzuciłyby Europie jedność połączoną
‘ z n ie m niejszym uciskiem aniżeli ta, którą nam dzisiaj obie­
cują Niemcy. W drugiej połowie ubiegłego stulecia, kiedy
spostrzeżono się, że Europa nie jest całym światem i że jest
' kilka kontynentów na naszej planecie, Francja zaczęła w y­
kazywać znowu aspiracje do odegrania roli ogólnoludzkiej.
Udało się jój jednak osiągnąć tylko tyle, że zbudowała im ­
perium kolonialne naśladujące imperium angielskie, a w ser­
cach pewnej ilości ludzi kolorow ych im ię jej jest teraz zWią-t
■zane z uczuciami, o których nie można wprost m yśleć.'
. . Tak w ięc wewnętrzną sprzeczność, właściwą patriotyzmo­
wi francuskiemu, odnaleźć można w całej historii Francji.
Nie należy z tegó wnioskować, że jeżeli żyła z tą sprzeczno*
ścią tak długo, to. może żyć ż nią nadal. Przede wszystkim ,
jeżeli się stwierdzi istnienie sprzeczności, to w styd jest dalej
ją znosić. Poza tym Francją jest przecież na krawędzi
upadku na skutek kryzysu patriotyzmu , francuskiego.
W szystko w skazuje na to, że zginęłaby nieuchronnie, gdyby,
na szczęście patriotyzm angielski nie przedstawiał bardziej
trwałyćh wartości. Nie sposób go jednak do nas przenieść»
Trzeba odbudować nasz własny. I można go jeszcze odbu­
dować. Zaczyna on znowu dawać znaki życia, bo żołnierze
niemieccy są u nas niezrównanymi jego propagatorami; n ie
» pozostaną jednak na zawsze. Stajem y przed straszliwą od­
powiedzialnością. Chodzi o to, by odnowić duszę kraju; po­
kusa dokonania tego za pomocą kłam stw lub prawd czę­
ściowych jest tak duża, że trzeba więcej niż bohaterstwa,
by zostać przy prawdzie. K ryzys patriotyczny b ył podwójny.
Posługując się słownikiem politycznym można powiedzieć,
że kryzys w ystąpił zarówno na lew icy, jak i na prawicy. ,
i Na prawicy, wśród m łodzieży ¡mieszczańskiej, rozdział
między patriotyzmem a moralnością, związany ż innym i
przyczynami« zdyskredytował zupełnie wszelkie- zasady m o r;
ralne, ale sam patriotyzm zachował także niewiele w ięcej1:
znaczenia, Dpch w yrażający się w słowach „polityka przede ;
wszystkim ” ogarnął dużo szerszy zasięg niż w pływ y samego*.
Maurrasa. Słowa te są jednak nonsensem, polityka bowiem
jest tylko techniką, zespołem zasad postępowania. ,T q tak,!
jak by ktoś pow iedział: „mechanika przede wszystkim ” . Od
razu w yłania się problem : polityka, ale dla jakich celów ?
Richelieu odpowiedziałby: dla wielkości państwa. Lecz
czemu dla tego celu, a nie dla innego? Na to pytanie nie ma
żadnej odpowiedzi. , < ■
N ie należy stawiać tego pytania. Polityka zwana reali­
styczną, przekazywana" z pokolenia w pokolenie od Riche­
lieuego po Maurrasa, zresztą nie bez uszczerbku, ma sens
tylko wtedy, gdy się pytania tego nie stawia. Istnieje bar-*
dzo prosty warunek, żeby nie było ono stawiane. Kiedy do
Talleyranda zwrócił się żebrak m ówiąc: Whsza wysokość^
przecież trzeba, żeb ym z czegoś żyl, Talleyrand odpowie­
dział: Nie widzę ttakiej konieczności. Lecz sam żebrak do­
skonale widział tę konieczność. Podobnie też Ludwik XTV
widział doskonale konieczność służenia państwu z całkowi­
tym oddaniem, ponieważ państwem był on sam. Richelieu
uważał się tylko za pierwszego sługę państwa, niem niej jed­
nak w pewnym sensie je posiadał, i z tego powodu również,
się z nim utożsamiał. Koncepcja polityczna Richelieuego
posiada Sens tylko dla tych, którzy — bądź indywidualnie,
bądź zbiorowo — czują się panami sw ojego kraju lub te ż
czują się na siłaęh, by nimi zostać. >
Francuska młpdzież mieszczańska ńie m ogła, poczynając
od roku 1924, mieć poczucia, że Francja do niej należy. Ro­
botnicy robili za dużo hałasu. Z drugiej strony m łodzież ta
cierpiała na to tajem ne wyczerpanie ogarniające Francję po
1918 roku, którego przyczyny m ają w przeważającej m ierze
niewątpliwie charakter biologiczny. f
Obojętne, czy oskarżać będziemy alkoholizm, nerw ow y
■tan rodziców w okresie, kiedy urodzili i wychowali tę
młodzież, czy jeszcze coś innego, tak czy owak okaże się, że.
młodzież francuska zdradza bd dawna ofcrtaki pewnego znu-:
żenią. Młodzież niemiecka, nawet w 1932 roku, to znaczy
kiedy władze się nią nie zajm ow ały, posiadała nieporów­
n a n ie większą żywotność, m im o; że musiąła długo znosić
bardzo ciężkie ograniczenia.
Znużenie to nie pozwalało francuskiej m łodzieży miesz­
czańskiej poczuć się zdolną do opanowania kraju. Na py­
tanie w ięc: „polityka, ale dla jakich celów” ? narzucała się
■odpowiedź: „dla zdobycia władzy w kraju przy pomocy in­
nych” . Przy pom ocy innych, to znaczy zagranicy. W etyęe
tych młodych ludzi nie było niczego, co by m ogło zahamo­
w ać to pragnienie. W strząs z 1936 roku spowodował, że
przeniknęło ich ono tak głęboko, iż stało się nie do wyko­
nania, Nię zrobiono im hic złego, przestraszyli się jednak,;
zostali upokorzeni i — co było w ich oczach zbrodnią nie
do darowania — upokorzeni przez ludzi, których uważali
za coś gorszego od siebie. W 1937 rbku prasa włoska cyto­
wała artykuł z jednego z francuskich pism- studenckich,
W którym młoda Francuzka wyrażała życzenie, aby M uąso-
. lini znalazł wśród swoich licznych kłopotów trochę wolnego
czasu i przyszedł zrobić porządek w e Francji.
Jakkolwiek m ało sympatyczne są te środowiska, jakkol­
w iek zbrodnicza była później ich postawa, składają się na
n ie istoty ludzkie nieszczęśliwe. Dotyczący ich problem
m ożna ująć w następujący sposób: jak pogodzić ich z Fran­
c ją , nie oddając jej w ich ręce?
N a lew icy, a więc zwłaszcza wśród robotników i skłania-
'^j^jjłch się ku nim intelektualistów, w ystępują dwa wyraź­
, nie odróżniające się od siebie prądy, chociaż czasem, ale nie
zawsze, obydwa te prądy współistnieją w jednym czło­
w ieku. Jeden z nich wywodzi się z robotniczej tradycji
•francuskiej, która sięga wyraźnie wieku X V III, kiedy tylu
robotników czytało Jana Jakuba, a niewidocznymi korze­
n iam i sięga być może aż do pierwszych plebejskich ruchów
wyzwoleńczych. C i, których ten prąd porwał, poświęcili się
W całości walce ó sprawiedliwość. Niestety przypadki te są ,
dziś dość rzadkie wśród robotników, a całkiem rzadkie;
w śród intelektualistów.
pudzie tego rodzaju są w e wszystkich środowiskach okre­
ślanych jako .ławicowe, chrześcijańskich, związków Zawo­
dow ych ana^histyćznych, socjalistycznych; jest ich zwłasz­
cza dużo ntajdzy robotnikami komunistami, ponieważ p ro - ;
paganda lipmunis tjjcąna mówi dużo o sprawiedliwością
"W, tym zakresie idtaifcjOnaza wytycznym i Lenina i Marksa,«
ją k k o łw ^ dziwne ?JSy się to wydawało tym , co nie zgłę­
b ili taji$J|:óW ich doktryny. -
Ludgig ci są do tgłębi internacjonalistami w czasie p o-
k o|^p cjh iew a^.|i^dzą, żevś|irawiedliwość nie zna n arod o-'
wości. Są^B ^iidz^sto w ęza|je wojny* tak długo, dopóki nié
Jednakże u p §fł& ojczyzny w yw ołuje od razu
Silny i czysty patriotyzm ilèryty w najgłębszych pokładach
ich serc. C i pogodzą się na pewno w sposób trw ały z ójcźy- '
z n ą ' jeżeli się im zaproponuje koncepcję patriotyzmu pod­
porządkowanego sprawiedliwości.
Drugi prąd jest odpowiedzią na postawę mieszczaństwa,
dając robotnikom pewność, że będą wkrótce niepodzielnymi
panam i ziemskiego globu (...)
Dla moralnych wygnańców i dla imigrantów, stykających
się przede wszystkim z represyjnym działaniem państwa
i znajdujących się zgodnie z wiekową tradycją na sam ym
dole drabiny społecznej, dla ludzi tych, będących zwierzyną
policyjną, których zresztą traktuje się jak zwierzynę, ile­
kroć państwo skłania się w stronę reakcji — ten drugi prąd
przedstawia pokusę nie do odparcia.
Państwo suwerenne, wielkie i potężne, władające teryto­
rium dużo większym od ich własnego kraju, m ówi im :
„Należę do, w as, jestem w aszym dobrem, waszą własnością.
Istnieję tylko po to, aby wam pomóc, i wkrótce uczynię
z was absolutnych panów w waszym własnym kraju.”...
ZSR R jest naprawdę ojczyzną robotników żyjących poza'
Rosją. Żeby to o.dczuć, wystarczyło W idzieć oczy robotników
francuskich, kiedy gromadząc się w okół kiosków z gazetami
patrzyli na tytuły donoszące o pierwszych wielkich klęskach
rosyjskich. Rozpacz widoczna w ich oczach nie płynęła
z m yśli o tym , jak odbiją się te klęski na stosunkach fran?
cusko-niemieckich, gdyż klęski angielskie nigdy , ich w ten
jra g fł
m m
tó .. .. ,, ' ' . „ I , i
i f^pSt^óbinie poruszyły. Czuli, że grozi im utrata czegoś, co
itypit cżym ś więcej niż Francją. Znajdow ali się do pewnego
>',cU^hia w takim stanie ducha, w jakim byliby pierwsi
refcrześcijanie, gdyby dostarczono im namacalnych dowodów*
; o k a zu ją cy ch , że zmartwychwstanie Chrystusa było w ym y­
słem . Ogólnie biorąc zachodzi niewątpliwie duże podobień-
, stwo pomiędzy stanem ducha pierwszych chrześcijan a sta­
nem ducha wielu robotników komunistów. Oni także ocze-i
; .kują nadchodzącej katastrofy, tylko że ziem skiej, która od
, rhzu tu na ziemi da początek nie kończącemu się absolut­
nemu dobru i ich własnej chwale. Męczeństwo było łatw iej­
sze dla pierwszych chrześcijan z późniejszych wieków i nie­
. skończenie łatw iejsze niż dla otoczenia Chrystusa, dla
’ którego w decydującym momencie było ono niemożliwe,
i T ak sam o dziś poświęcenie się jest łatw iejsze dla komunisty
1'tuż dla chrześcijanina. ;
j- # ' > V 1 ■’ /: . '

Bernanos ze zrozumieniem rzeczy powiedział, że hitłe*


ryzm , to powracający pogański Rzym. Czyżby jednak zapom­
niał, czyżbyśmy wszyscy zapomnieli, jakie znaczenie miał
w pływ Rzymu na naszą historię, na naszą kulturę, a dziś
jeszcze nawet na nasz sposób m yślenia? Jeżeli przez odrazę
, do pewnej form y zła podjęliśm y straszliwą decyzję prowa­
dzenia w ojny, ze wszystkim i okropnościami, które ona za
sobą pociąga, to czym możemy się usprawiedliwić, jeżeli
nie prowadzimy równie nieubłaganej walki z tą samą form ą
t zła w naszej własnej duszy? Jeżeli wielkość typu kom eliań-
•skiego kusi nas urokiem bohaterstwa, to równie dobrze
■'Imogą urzec nas Niem cy, bó przecież żołnierze niemieccy
są na pewno „bohateram i”. W obecnym pomieszaniu pojęć
,i uczuć związanych z ideą ojczyzny nie możemy wcale rę­
czyć za to, że poświęcenie jakiegoś żołnierza francuskiego
w Afryce jest w swych’ intencjach bardziej czyste niż po­
święcenie któregoś z żołnierzy niemieckich w Rosji. Jeżeli
nię czujem y straszliwej odpowiedzialności, która z tego Wy­
nika, to nie możemy pozostać bez winy wśród zbrodni roz­
pętanych po całym świecie. , >
Jeśli istnieje sprawa, w której trzeba odrzucić wszelkie
względy i tlą Wszystko się wa|^Ć’z miłości do p ra ^ d y ^ io ,,!^ '
jest nią na pewno. Zespoliliśm y się wszyscy w iihię
K im że jesteśóiy, na jakąż pogardy byśm y zasługiwali, g d ^ W ;/
w ńaszych m yślach o ojczyźnie znalazł się najmniej$$y|j
choćby ęięń kłamstwa?, 1, , ' i
Jeżeli jednak naszego patriotyzmu nie ożyw iają już uezu-l;
cia w rodzaju tych, jakie żyw ili bohaterowie Corjieitla, to/
trzeba zapytań, jakie pobudki zdjęły ich m iejsce. »'
Jest Wśród nich jedna iue m błdj silna, absolutna, ćzysia,:
a odpoW|adająęą w pełni dzisiejszym okolicznościom; Jesbi
m ą współczucie dla ojczyzny. Posiądą sławnego poręczy^
cięła: Joanna d’A rc mówiła bow iem , że lituje się nad k rd - ■
lestwem Francji. '
Można jednak powołać się na autorytet nieskończenie ’
większy. W Ewangelii nie znajdzie się wzmianki o tym,v
aby Chrystus przejawiał wobec Jerozolimy i Judei in na
m iłość aniżeli miłość zawartą w e współczuciu. Nie wykafcafc
w stosunku do swojego kraju żadnego innego rodzaju przy­
wiązania. Współczucie jednak wyrażał niejednokrotnie. Pła­
kał nad miastem przewidując — co n 'e było rzeczą trudną
w tej epoce — zniszczenie, które wkrótce m iało na nie spaść/
Przemawiał do niego jak do osoby: Jeruzalem, Jeruzalem,'
ileż razy chciałem... Nawet niosąc krzyż okazywał mu je sz-,
cze swoją litość.
Nie należy sądzić, że współczucie dla ojczyzny wyklucza;
wojenną energię- Pobudziła ona Kartagińczyków do jed n eg o .
z najbardziej niezwykłych czynów w historii. Zwyciężeni’ ,
i sprowadzeni przez Scypiona Afrykańskiego do pozyćji
bez znaczenia ulegli potem w Ciągu pięćdziesięciu lat pro-'
cesowi demoralizacji, wobec którego kapitulacja F ran cji'
w Monachium jest niczym . Zostali wydani, bez żadnej mo­
żliwości obrony, na pastwę NurńidóW, zrezygnowawszy
w traktacie pokojowym z prawa prowadzenia w ojny, i na
próżno błagali później Rzym o zezwolenie na obronę: K iedy
zaczęli w w ojnę bez upoważnienia, armia ich została znisz­
czona. Trzeba było w tedy błagać Rzymian o przebaczenie. ,
Zgodzili się wydać trzysta dzieci szlachetnie urodzonych
i całą broń, W ówczas przedstawiciele ich otrzym ali rozkaz
Strąone W eti ^

całkowitego i nieodwołalnego opuszczenia miasta, tak aby


można było zrównać je z ziemią. Odpowiedzieli krzykiem
oburzenia, a potem płaczem. Przywoływali swoją ojczyznę,
przemawiali do niej po imieniu, jak do żyjącej osoby, mó~
wiĄc jej rzeczy najbardziej rozdzierające. Błagali później
/Rzym ian, aby — jeżeli chcą ich skrzywdzić — oszczędzili
;to m ia sto /te kamienie, budowle, świątynie, którym przecież
nie można było nic zarzucić, aby wyniszczyli raczej całą
jego ludność; m ów ili, że taka decyzja nie byłaby tak za­
wstydzająca dla Rzym ian, a dużo lepsza dla ludu Kartaginy;
W obec tego, że Rzym ianie pozostali nieubłagani, m iasto,
choć pozbawione zasobów, chwyciło za broń, i Scypion A fry ­
kański na czele licznej armii musiał stracić trzy lata, -aby je
zdobyć i zniszczyć, \
Uczucie serdecznej tlęliwośpi dla rzeczy pięknej, drogocen­
nej, narażonej ńa niebezpieczeństwa i kruchej, ma Zupeł­
nie inny rodzaj natężenia niż poczcie wielkości narodowej.
Energią, która je ożywia, jest całkowicie czysta i bardzo
.intensywna. Czyż człowiek nie zdobywa się łatwo na boha­
terstwa, aby ochronić sw oje dzieci lub swoich starych ro­
dziców, chociaż nie wiąże się z tym żaden prestiż w ielkości?
Doskonale czysta m iłość ojczyzny w yw ołuje uczucie po­
krewne do tych, które wywołują w człowieku jego m ałe
dzieci, starzy rodzice i ukochana żona. tylyśl o słabości m oże
>tak samo rozpalić miłość, jak m yśl o sile, tylko że będzie
to płomień o zupełnie innej czystości. W spółczucie dla sła -
, bo^ci i kruchości czegoś jest zawsze związane z miłością do
prawdziwego piękna, ponieważ żywo czujem y, że rźeczy na­
prawdę piękne powinny mieć zapewnione istnienie wieczne,
, a jednak go nie mają.
Można kochać Francję za jej słaWę, która w ydaje się je j
zapewniać istnienie rozciągnięte daleko w czasie i w prze­
strzeni. A le .też m ożna ją kochać jak coś, co będąć rzeczą
ziemską może ulec zniszczeniu i czego wartość na skutek
’ fego tym bardziej się odczuwa.
i Są to dWa Wyraźnie odróżniające się rodzaje miłości. Być
może są one nie do pogodzenia, chocsaż miesza się je w ję ­
zyku potocznym. Ci, których serca stworzone są do odczu-
. - - i ' *"v sf / ' / , : ,
, j Zft)cor*«fi{eni« 1 ( s iłT

wanda drugiego trodJzaiju,mogą siłą przyzw yczajenia używ ać


języka odpowiadającego tylko pierwszemu z nich. . ; ,
Chrześcijanin ma prawo tylko do drugiego rodzaju,, b o /
tylko on ma odcień chrześcijańskiej pokory. Tylko on p r z y -.
należy do tego rodzaju miłości, która może otrzymać pozw ę
miłosierdzia. Nie należy jednak sadzić, że m iłość może
odnosić się wyłącznie do kraju nieszczęśliwego.
Szczęście może być przedmiotem współczucia w równym
stopniu, co i niedola, ponieważ jest ziemskie, to znaczy
niepełne, kruche i przem ijające. Niestety w życiu kraju
istnieje zawsze jakiś stopień niedoli. ‘ v;
Nie trzeba również sądzić, aby ten rodzaj m iłośd m ógł
zapoznawać lub lekceważyć to, co jest z autentycznej i czy­
stej wielkości w dziejach minionych, w teraźniejszości czy
w aspiracjach Francji. W ręcz przeciwnie. W spółczucie je s t ,
tym bardziej tkliw e, tym bardziej Serdeczne, im więcej
dobra rozeznaje się w istocie, której ono dotyczy, a ono
samo ułatwia nam rozpoznanie dobra. K iedy chrześcijanin
wyobraża sobie Chrystusa na krzyżu, m yśl o Jego dosko­
nałości nie zm niejsza współczucia. :
Z drugiej strony m iłość taka potrafi mieć oczy otwarte
na niesprawiedliwość, okrucieństwa, błędy, kłam stwa, zbrod­
nie i w styd tkwiące w przeszłości, w teraźniejszości i w za­
mysłach kraju, bez ukrywania i niedomówień, i nie zm niej­
szając się z,teg o ppwodu, staje się tylko bardziej bolesna.
Dla współczucia nawet zbrodnia nie jest powodem do od­
dalenia się, ale do zbliżenia, nie po to, aby dzielić w in?i ale
aby dzielić wstyd. W ystępki ludzi nie zm niejszyły C h ry stu -'
sowego współczucia. Tak więc współczucie ma oczy otwarte
I na dobro, i na zło, znajduje i w jednym , i w . drugim p o- ,
wody do kochania. Jest to jedyna m iłość tu na ziem i, która
jest prawdziwa i w ‘ pełni słuszna... '
* ' * * ‘ * *\ * ' ......................... * * * * * ' * * * . *. *
Z A K O R Z E N IE N IE
■' ' Ą< ' •'

I '' . Problem igetody, jak tchnąć w rtaM *


' ród nowego dueha, jeśt problemem zupełnie now ym . P la- i
top czÿni doń aluzje w „Polityce” i w innych dziełach;1;*
„ Niewątpliwie istniały w tym zakresie pouczenia w iedzy tą -
,tjetanej z okresu starożytności ^przedrzymskiej, Wiedza ta
jednak zupełnie zanikła. Być może zajm owano się jęszćzEi,j
tym i i podobnymi problem am i w środowiskach templaipiiSzÿ' .•
i.pierw szych wolnom ularzy. M ontesquieu, jak się z d a je ,'n ie '’
¡\Khai go. Rousseau, ten w ielki um ysł, wprawdzie stwierdził ’
' zupełnie wyraźnie jego istnienie, poza to jednak nie w yszedł. ,
N ie w ydaje się, aby ludzie 1789 roku dom yślali się jego ist-* '
i‘ niezła. W 1793 roku bez zadania sobie trudu postaw ienia'
tego problemu, a tym bardziej przestudiowania go, zainj- >
prowizowano zupełnie niedojrzałe rozwiązanie: K u lt Istoty 1
N ajw yższej, Kult Bogini Rozumu. Były to rozwiązania śmie2-* ^
' szne i obrażające. W X IX wieku poziom inteligencji ZSźęctł.
.znacznie poniżej dziedziny, w której narzucają się t^go ro^'i
' dZaju zagadnienia. ^ , ,
s Za naszych ‘ czasów przestudiowano i zgłębiono probleiń<
propagandy. Zwłaszcza Hitler Wniósł w tyni zakresie pewien*
trw ały wkład do spuścizny m yśli ludzkiej. J.est to jednak;
, zupełnie inne zagadnienie. Propaganda nie ma na celu b p *'
' dzfenja nowego ducha; zamyka ona i zamurowuje wszelkie
■ otw ory, przez które now y duch m ógłby się przedostać,
a sam a przesyca duszę jedynie fanatyzm em , Jej m etody
Zakorzenienie tS
9

nie dają się zastosować do celów odmiennych. Nie chodzi


również o to, aby przyjąć tu jakieś metody przeciwstawne;
zależności przyczynowe nie są tu takie proste.
Nie należy również sądzić, aby inspirowanie narodu było
tajemnicą zastrzeżoną tylko Bogu i aby wobec tego w y -
• mykało się ono wszelkiej metodzie. Najw yższy i doskonały
stopień kontemplacji mistycznej jest rzeczą nieskończenie
bardziej tajemniczą, a mimo to św . Jan od Krzyża napisał
o sposobie osiągania go traktaty, które swoją naukową pre­
cyzją znacznie przerastają wszystko to, co napisali psycho­
logowie i pedagodzy naszej epoki. Niewątpliwie słusznie
uznał, że musi tego dokonać, był bowiem kom petentny;
piękno jego dzieła jest wystarczająco jasnym dowodem jego
autentyczności. Prawdę mówiąc, począwszy od zamierzchłej
starożytności, na długo przed chrześcijaństwem, aż po drugą
połowę okresu Odrodzenia było zawsze rzeczą powszechnie
uznaną, że w sprawach duchowych i we wszystkim , co ma
związek z dobrem i ze złem, istnieje określona metoda.
Zdobycze, które ludzie osiągają w sposób coraz, bardziej
metodyczny, poczynając od X V I wieku w dziedzinie materii,
sprawiły, że — prawem kontrastu — uwierzyli, iż w spra­
wach duszy albo panuje zupełna dowolność, albo że polegają
one na jakiejś m agii, na bezpośredniej skuteczności inten­
cji i słów.
Tak jednak nie jest. W dziedzinie stworzenia wszystko
jest poddane m etodzie; dotyczy to również punktów prze­
cięcia się tego świata z innym. Świadczy o tym pojęcie
logos, które oznacza bardziej pewną relację aniżeli słowo.
Tyle tylko, że odmienność przedmiotu pociąga za sobą od­
mienność metody. W miarę jak się wznosimy, zaostrza się
Jej ścisłość i precyzja. Byłoby rzeczą dziwną, gdyby porzą­
dek spraw materialnych był lepszym odbiciem mądrości
Hożej niż porządek spraw duchowych. Prawdą jest coś
wręcz odwrotnego.
Jest dla nas rzeczą bardzo bolesną, że problem, odnośnie
którego nie ma — jak się zdaje — nic, co by mogło w ska-
MĆ nam drogę, jest właśnie problemem, którego rozwiązanie
J ftl dzisiaj rzeczą niesłychanie pilną. Jeśli go nie rozw ią-
270 Simone We i l

żerny grozi nam nie tyle to, że zginifemy, ile raczej to, że
okaże się żeśmy naprawdę nigdy nie istnieli.
Co gorsza, jeżeli na przykład Platon sform ułował pewne
ogólne rozwiązanie, to aby wybrnąć z trudności, nie w y­
starczy nam go zbadać, jesteśm y bowiem wobec sytuacji,
w której historia może nam służyć tylko bardzo niewielką
pomocą. Nie mówi nam ona w żadnym kraju, który zna­
lazłby się w sytuacji choćby z gruntu podobnej do tej, w ja­
kiej może znaleźć się Francja w przypadku klęski Niemiec.
Nie wiem y zresztą nawet, co to będzie za sytuacja. W iem y
tylko, że będzie bez precedensu. Tak więc, jeślibyśm y na­
wet wiedzieli, jak tchnąć nowego ducha w jakiś kraj, to
nie wiedzielibyśm y jeszcze, jak postępować w przypadku
Francji.
Z drugiej strony, ponieważ chodzi o problem praktyczny,
znajomość generalnego rozwiązania nie jest zbędna dla po­
szczególnego przypadku. Kiedy maszyna staje, wówczas ro­
botnik, m ajster czy też inżynier mogą znaleźć sposób na
uruchomienie je j, nie posiadając ogólnej wiedzy o naprawie
maszyn. Pierwszą rzeczą w takich przypadkach jest obej­
rzenie m aszyny. Jednakże po to, aby ją z pożytkiem obejrzeć,
trzeba stale mieć w pamięci podstawowe pojęcia z dziedziny
mechaniki.
Podobnie, patrząc na zmieniającą się z dnia na dzień sy­
tuację we Francji, trzeba stale m ieć w pamięci pojęcie
działania publicznego jako metody wychowywania kraju.
Nie wystarczy dostrzec to pojęcie, zwrócić na nie uwagę,
zrozumieć je ; trzeba zaszczepić je na stałe tak, aby było
obecne w duszy nawet wtedy, gdy uwaga zwraca się ku
czemu innemu.
Trzeba do tego o tyle większego w ysiłku, ż e ! jest to dla
nas zupełnie nowe. Od czasów Odrodzenia działalność pu­
bliczna nie była nigdy w ten sposób pojmowania. Trakto­
wano ją wyłącznie jako środek do zdobycia pewnego rodzaju
władzy, z tych czy innych względów pożądanej.
W ychowanie — czy dotyczy dzieci, czy dorosłych, jedno­
stek czy całego narodu, czy też siebie samego — polega
na uruchamianiu pobudek postępowania. W skazywanie tego.
Zakorzenienie »1

co jest korzystne, obowiązujące, dobre, należy do nauki.


Wychowanie zajm uje się pobudkami, które m ają zapewnić
wprowadzenie tego w czyn. Nigdy bowiem nie dojdzie do
wprowadzenia czegokolwiek w życie, jeżeli brak b ę d zie p o -
budek zdolnych do dostarczenia niezbędnej sumy energii.
Chcieć kierować ku dobru istoty ludzkie — zarówno in­
nych, jak siebie samego — wskazując jedynie kierunek bez
zapewnienia odpowiednich pobudek, to tyle samo, co chcieć
jechać samochodem nie m ając paliwa, naciskając jedynie
pedał akceleratora.
Lub też inaczej mówiąc — tak, jak by się chciało zapalić
lampę oliwną, nie nalewając do niej oliw y. Błąd ten został
ujawniony w tekście dostatecznie znanym, często czytanym
i cytowanym od dwudziestu stuleci. A jednak zawsze się
popełnia ten błąd.
Można dość’ łatwo sklasyfikować środki wychowawcze
objęte działalnością publiczną:
1. Przede wszystkim wywoływanie obawy i nadziei z po­
mocą gróźb i obietnic. .
2. Sugestia.
3. W ypowiadanie, bądź e x ojfido, bądź za aprobatą ofi­
cjalnej władSy, pewnych m yśli, które przed wyrażeniem ich
tkwiły rzeczywiście w masach ludzkich lub sercach nie­
których aktywniejszych elementów narodu.
4. Przykład.
5. Działanie jako takie w różnych jego form ach oraz or­
ganizacje stworzone w tym celu.
Pierwszy środek jest najbardziej prym itywny i był zawsze
w użyciu. Drugim posługują się dziś w szyscy; operowanie
tym środkiem zostało w mistrzowski sposób przestudiowane
przez Hitlera.
Trzy pozostałe są nieznane.
Trzeba spróbować je ująć odpowiednio do trzech kolej­
nych postaci, jakie przybierze nasza 'działalność publiczna:
jej postać obecna; objęcie władzy w momencie wyzwolenia
kraju; rządy tymczasowe w ciągu następnych miesięcy.
W chwili obecnej rozporządzamy tylko dwoma środkami
its ■ ' • Simone Weil

oddziaływania, radiem i ruchem pódziemnym. Dla m as


francuskich liczy się prawie tylko radio. ,
Trzeciego spośród pięciu wymienionych w yżej środków
wychowawczych nie należy w żadnym razie mieszać z dru­
gim. Sugestia jest, jak to dostrzegł H itler, sposobem owład­
nięcia ludźmi. Stanowi rodzaj przymusu. Z jednej strony
nieustanne w bijanie do głowy tych samych haseł, z drugiej
siła, którą dysponuje grupa narzucająca sugestie, lub też do
której ona dąży, stanowią poważny składnik skuteczności
sugestii.
Skuteczność trzeciego środka jest zupełnie innego rodzaju.
Ma ona swe podstawy w wewnętrznej strukturze natury
ludzkiej.
Zdarza się, że jakaś m yśl, czasem sformułowana na wła­
sny użytek, a czasem nie sformułowana wcale, drąży nie­
widocznie duszę i tylko słabo na nią oddziaływa.
Jeżeli się usłyszy taką m yśl sformułowaną przez kogoś
innego, i to przez kogoś, na którego słowa zwraca się uwagę,
to zyskuje ona siłę stokrotnie większą i może czasem do­
konać wewnętrznego przeobrażenia.
Zdarza się także, że — świadomie czy nieświadomie —
odczuwa się potrzebę usłyszenia pewnych słów« i jeżeli one
oczywiście padną z m iejsca, skąd w naturalny sposób ocze­
kuje się dobra, to wówczas stają się one pociechą, zastrzy­
kiem energii i czymś w rodzaju pożywienia.
To podszepnięcie trafnego lub dobrego słowa następuje
w życiu prywatnym ze strony przyjaciół i naturalnych opie­
kunów, i to zresztą w rzeczywistości bardzo rzadko.
Zdarzają się jednak okoliczności, w których dramat pu­
bliczny wdziera się tak głęboko w życie osobiste, w kon­
kretne sytuacje każdego, że wiele tych samych ukrytych
m yśli i potrzeb tego rodzaju występuje prawie u wszystkich
istot ludzkich tworzących naród.
Dostarcza to możliwości do podjęcia działania, które —
mimo że przedmiotem jego jest cały naród — pozostaje
w swej istocie działaniem nie zbiorowym, lecz osobistym..
Nie będzie ono tłum iło ukrytego życia głębokich pokładów
duszy — co z natury rzeczy jest nieuniknione przy wszel­
Zakorzenienie , tli

kim działaniu zbiorowym, jakkolwiek wzniosły byłby jego


cel. Przeciwnie ten rodzaj działania będzie budził je, podniet
cał i pomagał mu się rozwinąć...

Naszkicowany tu sposób politycznego działania wymaga,


aby każdą decyzję poprzedzała uważna analiza kilku nader
różnorodnych współczynników. Zakłada to bardzo wysoki
stopień uwagi, zbliżony do tego, którego wym aga twórczość
w sztuce i nauce. <
Dlaczegóż jednak polityka, która decyduje o losie naro­
dów i ma za przedmiot sprawiedliwość, m iałaby wym agać
m niejszej uwagi niż sztuka i nauka, które m ają za przed­
miot piękno i prawdę?
Polityka wiąże się bardzo licznym i więzami pokrewień­
stwa z takimi sztukami, jak poezja, muzyka, architektura.
Komponowanie na kilku płaszczyznach jest prawem i za­
razem istotną trudnością twórczości artystycznej.
Poeta przy doborze słów i ustawianiu każdego słowa na
właściwym m iejscu m u i brać pod uwagę co najm niej pięć
lub sześć płaszczyzn kom pozycyjnych. Reguły w ersyfikacji,
liczba zgłosek i rym y w form ie wiersza, którą przyjął; grama­
tyczne uporządkowanie słów ; ich uporządkowanie logiczne
z punktu widzenia toku m yśli; czysto muzykalne następstwo
d/.w iękó^ zawartych w zgłoskach; rytm niejako materialny
wytworzony przez cezury, przystanki, długość każdej zgło­
ski i każdej grupy zgłosek; atmosfera, jaką w yw ołują wokół
każdego słowa zawarte w nim możliwości sugestii, oraz
przechodzenie z jednej atm osfery w drugą w miarę następ­
stwa słów ; rytm psychologiczny wytworzony przez trwa­
nie w czasie słoto odpowiadających określonej atmosferze
lub określonemu ruchowi m yśli; efekty powtarzania i od­
miany — do tego wszystkiego dochodzą niewątpliwie jeszcze
Inne rzeczy, i w końcu jedyna i niezastąpiona intuicja
piękna nadająca temu wszystkiemu jedność.
Nnlchnienie jest napięciem wewnętrznym wszystkich
władz, umożliwiającym niezbędny do komponowania na
Widu płaszczyznach stopień skupienia i uwagi.
Tan, kto nie jest zdolny do takiego skupienia, m oże osią-
m S i m o n e W eil t

gnąc kiedyś taką zdolność, jeżeli potrafi walczyć o nią z po­


korą, uporem i cierpliwością i jeżeli kieruje nim niezmienne
i gwałtowne pragnienie.
Jeżeli nie jest pastwą takiego pragnienia, nie jest ko­
nieczne, aby pisał wiersze. •
Polityka jest także sztuką kierującą się zasadą kompono­
wania na wielu płaszczyznach. Ktokolwiek czuje ciążącą na
sobie odpowiedzialność polityczną, powinien — jeżeli od­
czuwa głód i pragnienie sprawiedliwości — pragnąć z ca­
łego serca zdobycia umiejętności komponowania na wielu
płaszczyznach, i w rezultacie powinien ją niezawodnie z bie­
giem czasu zdobyć.
Tylko że dzisiaj czas nagli. Potrzeby są palące.
Metoda politycznego działania, którą tu zarysowano, prze­
kracza możliwości inteligencji ludzkiej, w każdym razie
możliwości dotąd znane. A le to właśnie nadaje tej metodzie
wartość. Nie trzeba sobie zadawać pytania, czy jest się zdol­
nym do jej zastosowania, czy nie. Odpowiedź będzie zawsze
negatywna. Trzeba ją pojąć w zupełnie jasny sposób, długo
i często ją rozważać, przechowywać ją zawsze w głębi du­
szy, tam gdzie rodzą się ludzkie m yśli; powinna towarzyszyć
podejmowaniu wszelkich decyzji. Być może wówczas mo­
żemy mieć nadzieję, że decyzje te, choć niedoskonałe, będą
trafne. ,
Ten, kto pisze wiersze z pragnieniem napisania równie
pięknych jak Racine, nie napisze nigdy pięknego wiersza.
A cóż dopiero, gdy nawet tego rodzaju nadziei nie ma.
A by tworzyć wiersze, w których będzie nieco piękna,
trzeba pragnąć poprzez układ słów dorównać czystemu i bo­
skiemu pięknu, o którym Platon mówi, że przebywa ponad
niebem.
Jedna z fundamentalnych prawd chrześcijaństwa głosi,
że nie sposób osiągnąć postęp na drodze zmniejszenia swej
niedoskonałości przez pragnienie m niejszej niedoskonało­
ści. Tylko pragnienie doskonałości jest w stanie zniszczyć
w duszy część zła, które ją plami. Stąd też polecenie Chry­
stusa: Bądźcie w y tedy doskonali, jako i Ojciec wasz nie-
bieski doskonały je s t "
\ Zakorzenienie 275
... i\ '
Tak, jak językow i ludzkiemu daleko jest do boskiego
piękna, a władzom uczuciowym i um ysłowym człowieka
daleko do prawdy, tak też konieczności życia społecznego
dalekie są ód sprawiedliwości. Polityka zatem , tak samo
jak sztuka i nauka potrzebuje koniecznie wysiłków inwencji
twórczej.
Dlatego też prawie wszystkie opinie polityczne i dyskusje,
w których się one ścierają, są równie obce prawdziwej po­
lityce, jak ścieranie się opinii estetycznych w kawiarniach
M ontparnasse’u jest obce prawdziwej sztuce. Polityk w jed­
nym , tak jak artysta w drugim przypadku — mogą w nich
znaleźć tylko pewne bodźce, które należy jednak wykorzy­
styw ać tylko w małych dawkach.
N igdy prawie nie patrzy się na politykę, jak na sztukę
tak wysokiego gatunku. Dzieje się tak dlatego, że przyzwy­
czajono się od wieków do patrzenia na nią wyłącznie, lub
przede wszystkim , jak na technikę zdobywania i utrzym y­
wania władzy. ■
W ładza nie jest jednak celem. Z natury je j, z samej jej
istoty i definicji wynika, że stanowi ona wyłącznie środek.
Jest dla polityki tym , czym fortepian jest dla utworu mu­
zycznego. Kompozytor, który potrzebuje fortepianu do kom­
ponowania, znajdzie się w kłopocie będąc na wsi, gdzie nie
ma tego instrumentu. I dopiero gdy mu się go dostarczy,
może zacząć komponować.
Na nasze nieszczęście produkowanie fortepianu pomie­
szano z komponowaniem sonaty.
Metoda wychowania niewiele znaczy, jeżeli nie czerpie
natchnienia z koncepcji określonej ludzkiej doskonałości.
Kiedy chodzi o wychowanie narodu, powinna to być kon­
cepcja określonej cywilizacji. Nie należy jej szukać w prze­
szłości, która zawiera wyłącznie rzeczy niedoskonałe. Nie
należy tym bardziej jej szukać w naszych marzeniach o przy­
szłości, które z konieczności są tak samo mierne, ja k ‘ i my
•ami i dlatego przedstawiają znacznie mniejszą wartość niż
przeszłość. Inspiracji, jak również samej metody tego wy­
chowania szukać trzeba wśród prawd wypisanych odwiecz­
nie w naturze rzeczy.
m s ł mo n e w e n /
T
■ i
Oto kilka wytycznych w tym zakresie. /
Od form cywilizacyjnych, które mogłyby^ posiadać jakąś
wartość, oddzielają nas przede wszystkim czfery przeszkody:
nasza fałszyw a koncepcja w ielkości; degradacja poczucia
sprawiedliwości; nasze ubóstwienie pieniądza; wreszcie nie­
obecność natchnienia religijnego. Można to wszystko wyra­
żać bez najm niejszego wahania w pierwszej osobie liczby
m nogiej, jest bowiem rzecz4 W ątpliwą, czy w chwili obecnej
choć jeden człowiek na całej kuli ziemskiej uniknął tej po­
czwórnej skazy, a tym bardziej należy wątpić, czy znalazłby
się choć jeden taki w całej rasie białej. Gdyby się jednak
okazało — jak m im o wszystko można się spodziewać — że
jest kilku takich ludzi, to pozostają oni w ukryciu.
Nasza koncepcja wielkości jest najpoważniejszą wadą, i to
taką, z której najm niej sobie zdajem y sprawę. W każdym
razie nie odczuwamy jej jako naszej w łasnej w ady; razi
nas ona u wrogów, lecz mimo ostrzeżenia zawartego w sło­
wach Chrystusa o źdźble i belce nie m yślim y o tym , aby
ją uznać również za naszą własną.
Nasza koncepcja wielkości jest w gruncie rzeczy ta sama,
która była natchnieniem całego życia Hitlera. Kiedy ją de­
m askujem y, bez najm niejszego jednak śladu refleksji doty­
czącej nas sam ych, anioły muszą śmiać się lub płakać, jeżeli
oczywiście istnieją anioły interesujące się naszą propagandą. .
Niezwłocznie po zajęciu Trypolitanii wstrzym ano, jak się
zdaje, faszystowskie nauczanie historii. To bardzo dobrze.
Ciekawe byłoby jednak przekonać się, w czym — jeśli cho­
dzi o starożytność — faszystowskie nauczanie historii róż­
niło się od nauczania w Republice Francuskiej. Różnica ,
musiała być chyba nieznaczna, ponieważ w ielki autorytet
republikańskiej Francji w sprawach historii starożytnej — •
p. Carcopino — wygłasza w Rzym ie odczyty na temat sta -
rożytaego Rzymu i G alii, które nadawały się świetnie do
wygłoszenia w tym miejscu i które zostały tam bardzo d o- '
brze przyjęte.
Dzisiaj Francuzi z Londynu m ają p. Corcopino to i o w o "’'
do zarzucenia, nie dotyczy to jednak jego koncepcji histo- £
rycznych. Inny historyk z Sorbony powiedział w styczniu *J
Zakorzenienie ITT

1940 roku do kogoś, kto w yraził się w sw ojej pracy dość


surowo o Rzym ianach: Jeżeli W iochy wystąpią przeciwko
nam, to wówczas będzie pan miał rację. Jako' kryterium
historycznej oceny nie jest to wystarczające.
Zwyciężeni wzbudzają często przychylne uczucia ludzkie,,
czasem nawet niesłusznie, są to jednak wyłącznie ci, którzjr
nie zostali zwyciężeni ostatecznie. Nieszczęście posiada
ogromny urok, jeżeli łączy się z nim urok siły. Nieszczęście
słabych riie zwraca uwagi, a często nawet wzbudza u ludzi
uczucie odrazy. Kiedy chrześcijanie nabrali niezachwianej
pewności, że Chrystus — choć został ukrzyżowany — póź­
niej jednak zmartwychwstał i ma w krótce'w rócić w całej
sw ej chwale, aby wynagrodzić swoich wyznawców i ukarać
wszystkich innych — nie przerażała ich już żadna męka.
A le przedtem, kiedy Chrystus był tylko istotą absolutnie
czystą, opuszczono go z chwilą, gdy tylko dotknęło go nie­
szczęście. Ci, którzy go najwięcej kochali, nie m ogli znaleźć
w swych sercach dosyć siły, aby się z jego powodu nara­
żać. Męka jest czymś, co przekracza ludzką odwagę, jeśli
nie ma bodźca jakiejś kompensaty, który m ógłby jej staw ić
czoło. Tego rodzaju kompensata nie musi mieć charakteru
osobistego; umęczonego w Chinach jezuitę podtrzymuje do­
czesna siła Kościoła, chociaż sam nie może od niej oczeki­
wać żadnej pomocy. Nie ma tu na ziemi innej siły poza siłą.
M ogłoby to służyć za aksjomat. Jeśli chodzi o siłę, która
nie pochodzi stąd, to kontakt z nią nie może być osiągnięty
za cenę m niejszą niż przejście poprzez swego rodzaju śm ierć;
Nie ma tu na ziemi innej siły poza siłą, i to ona dodaje
sił uczuciom ludzkim, nie wyłączając współczucia. Można
by tu przytoczyć setki przykładów. Dlaczego pacyfiści po
l oku 1918 o tyle więcej rozczulali się nad Niemcami niż nad
Austrią? Dlaczego konieczność płatnych urlopów stała się
illa wielu ludzi aksjomatem o wręcz geometrycznej oczywi­
stości w roku 1936, a nie w roku 1935? Dlaczego o tyle wię­
cej ludzi interesuje się losem robotników fabrycznych niż
lottem robotników rolnych? I tak dalej.
Podobnie jest w historii. Podziwia się bohaterski opór
»wyclężonych tylko wtedy, gdy w następstwie uzyskali oni
47« Si m o ne W eil

Jakiś rewanż. Nie wzbudza współczucia to, co zostało do­


szczętnie zniszczone. Któż by się zdobył na nie wobec Je­
rycha, Gazy, Tyru, Sydonu, Kartaginy, Numancji, greckiej
Sycylii lub Peru z epoki przed Kolum bem ?
Trudno — zaoponuje ktoś — opłakiwać zniknięcie tego,
o czym prawdę mówiąc nic się nie wie. Nic się o nich nie
w ie, ponieważ zniknęły. Ci, którzy je zniszczyli, nie poczu­
w ali się do obowiązku zachowania ich kultury.
Ogólnie biorąc, błędy najpoważniejsze, te, które paczą
W szelką m yśl, które gubią duszę, sytuując ją gdzieś poza
dobrem i złem, fpą wręcz nie do rozróżnienia. Przyczyną ich
bow iem jest fakt, że wiele rzeczy wym yka się naszej uwa­
dze. A jeżeli tak jest, to jalj, w ogóle można je spostrzec
przy największych wysiłkach? Dlatego też w swojej istocie
prawda jest dobrem nadprzyrodzonym.
Tak właśnie ma się sprawa z historią. Zwyciężeni w y­
m ykają się naszej uwadze. Jest ona domeną darwinistycz-
nego procesu bardziej jeszcze nieubłaganego niż ten, który
rządzi życiem roślinnym i zwierzęcym. Zwyciężeni nikną.
S ą nicością.
M ówi się, że Rzymianie ucywilizowali G alię. Nie miała
ona sztuki przed okresem sztuki gallo-rzym skiej, nie miała
m yśli, nim Gallow ie nie zdobyli przyw ileju czytania pism
filozoficznych Cycerona, i tak dalej.
Prawdę mówiąc, nie wiem y o Galii nic, jednakże te n aj­
drobniejsze wskazówki, jakie posiadamy, wystarczają, aby
Wykazać, że wszystko to jest kłamstwem.
Sztuka Gallów nie będzie nigdy przedmiotem badań na­
szych archeologów, gdyż tworzywem jej było drzewo. M ia­
sto Bourges stanowiło jednak tak czysty cud piękna, że
G allow ie przegrali ostatnią kampanię, bo zabrakło im od­
w agi, żeby je zniszczyć. W obec tego zniszczył je oczywiście
Cezar, wyrzynając przy tym w pień całą ludność w liczbie
•czterdziestu tysięcy mieszkańców.
W iem y od Cezara, że nauka druidów trwała dwadzieścia
lat i polegała na uczeniu się na pamięć poematów o bó­
stw ie i wszechświecie. Poezja Gallów obejmowała więc
w każdym razie taką ilość religijnych i metafizycznych p o-
Z ak o r z e ni e n i e m

em atów, że stanowiły one przedmiot dwudziestoletnich stu­


diów. W porównaniu z niewiarogodnym bogactwem, jakie
sugeruje tylko ta jedna wzmianka, poezja łacińska — po­
m im o Lukrecjusza — jest czymś nędznym.
Diogenes Laertios mówi, że pewien nurt tradycyjny przy­
pisywał mądrości greckiej kilka obcych źródeł, a pomiędzy
nim i również m yśl druidów z Galii. Inne teksty wskazują
na pokrewieństwo m yśli druidów z myślą pitagorejską.
Tak więc było w tym narodzie ogromne bogactwo poezji
sakralnej, o której sile natchnienia tylko dzieła Platona
dać mogą pewne wyobrażenie.
W szystko to zniknęło z chwilą, gdy Rzymianie za zbrodnię
patriotyzmu wyrżnęli wszystkich druidów.
To prawda, że Rzymianie położyli kres ofiarom z ludzi,
które według ich świadectwa były praktykowane w Galii.
N ie Wiemy nic o tym , na czym one polegały, w jakim du­
chu i w jaki sposób je praktykowano; czy był to sposób
egzekucji zbrodniarzy, czy też posyłania na śmierć nie­
winnych, a w tym ostatnim przypadku, czy było to za ich
zgodą, czy też nie. Świadectwo Rzymian jest bardzo nie­
jasne i nie można go przyjąć bez nieufności. W iem y jednak
z pewnością, że Rzymianie sami zaprowadzili w Galii
i wszędzie indziej zwyczaj posyłania na śmierć tysięcy nie­
winnych ludzi, i to nie dla uczczenia bogów, ale aby zaba­
wić tłum y. Była to instytucja na wskroś rzym ska; przyno­
sili ją wszędzie ci, których ośmielamy się uważać za sze-
rzycieli cywilizacji.
G dyby jednak ktoś publicznie twierdził, że Galia przed
podbojem była na w iele wyższym poziomie cywilizacji niż
Rzym , brzmiałoby to jak absurd.
Jest to jedynie jeden charakterystyczny przykład. Choć
po Gallach nasz naród objął tę samą ziemię, choć nasz pa­
triotyzm ma, tak zresztą jak i gdzie indziej, silną tendencję
do obejmowania ćałej przeszłości, choć niewiele zachowa­
nych dokumentów daje nam bezsporne świadectwo, klęska
armii Gallów przeszkadza nam w uznaniu wysokiej war­
tości duchowej tej zniszczonej cywilizacji.
Były co prawda w tym kierunku pewne próby, na p rzy-
UD Sim one Weil

kład próba Cam ille’a Jullian. A le czy ktoś kiedykolwiek


podjął trud odkrycia prawdy o terytorium Troi, które nigdy
już potem nie stało się siedzibą żadnego narodu? Prawda ta
przebija w sposób najbardziej oczywisty z „Iliady” , z pism
Herodota( z ' „Agam em nona” Aischylosa. Chodzi mianowi­
cie o to, że Troja była na dużo wyższym poziomie cywili­
zacji, kultury i uduchowienia, niż ci, co ją niesłusznie za­
atakowali i zniszczyli, i że zniszczenie jej było klęską dla
historii ludzkości.
> Przed czerwcem 1940 roku można było czytać w prasie
francuskiej krzepiące odwagę patriotyczne artykuły porów­
nujące konflikt francusko-niemiecki do w ojny trojańskiej.
W yjaśniano w nich, że już tamta wojna była walką cywi­
lizacji z barbarzyństwem, z tym , że barbarzyńcami byli
Trojanie. Poza faktem klęski Troi błąd ten nie ma cienia
uzasadnienia. ..
Jeżeli nie potrafim y się powstrzymać od popełniania ta­
kiego błędu w przypadku Greków, których gnębiły wyrzuty
sumienia za popełnione zbrodnie i którzy sami świadczyli'
na korzyść swych ofiar, to nic dziwnego, że tym bardziej
brniemy w ten błąd w przypadku innych narodów, które
niezmiennie stosują zasadę oczerniania tych, których znisz­
czyły.
Historia opiera się na dokumentach. Historyk z,za sa d y
nie dopuszcza do siebie hipotez na niczym nie opartych.
Na pozór jest to bardzo rozsądne, w rzeczywistości jednak
zasada ta ma wady. Kiedy bowiem w dokumentach są lu k i,
m yśl domaga się postawienia hipotez nie popartych faktam i,
pod warunkiem, że będzie się to robić tytułem hipotezy
i że dla każdego zagadnienia postawi się ich kilka.
Tym bardziej więc trzeba czytać dokumenty między wier­
szami, trzeba w całości, z zupełnym zapomnieniem o sobie,
przenieść sig w badane okoliczności, długo zatrzymywać
uwagę na znamiennych szczegółach i wydobyć ich całe zna­
czenie.
Jednakże poszanowanie dla dokumentów i zawodowy ha­
bitus historyków nie zaprawiają m yśli w tym kierunku. Tak
zwany duch historyczny nie przebiją papieru, żeby znaleźć
Zakorzenienie Ui

ciało i krew ; polega on na podporządkowaniu m yśli do­


kumentom.
Z natury rzeczy dokumenty pochodzą jednak od możnych,
od zwycięzców. Tak więc historia ~nie jest niczym innym
jak zbiorem zeznań złożonych przez morderców o swych
ofiarach i sobie samych.
To, co określa się mianem trybunału historii, przy tego
rodzaju informacjach nie może sądzić inaczej, jak trybunał
z bajki Lafontaina „Rada zwierząt”.
Nie posiadamy żadnych innych inform acji o Rzymianach
poza tym i, które sami o sobie napisali lub które napisali ich
greccy niewolnicy. Ci zaś nieszczęśnicy wśród służalczych
niedomówień powiedzieli dosyć, gdyby tylko chciano zadać
sobie trud przeczytania ich z prawdziwą uwagą. Dlaczego by
jednak miano sobie zadawać taki trud? Nie ma do tego
żadnych pobudek. To nie Kartagińczycy dysponują nagro­
dam i Akadem ii czy też katedrami w Sorbonie.
Dlaczego by też na tej samej zasadzie miano sobie zadawać
trud podawania w wątpliwość dostarczonych przez Hebraj­
czyków inform acji o ludności Kanaan, którą oni wyrżnęli
lub ujarzm ili? To nie mieszkańcy Jerycha wydają n o m i-'
nacje w Instytucie Katolickim .
W iadomo — dzięki którejś z biografii Hitlera — że jedną
z książek, które wyw arły najgłębszy wpływ na jego m ło­
dość, było jakieś pośledniego gatunku dzieło o Sulli. Cóż
z tego, że dzieło to było pośledniego gatunku? Odzwier­
ciedlało ono postawę tych, których nazywam y elitą. K tóż
by pisał o Sulli z pogardą? Jeżeli Hitler pragnął tego ro­
dzaju wielkości, której pochwałę wyczytał w tej książce
i wszędzie dookoła, to z jego strony nie było żadnej pom yłki.
Osiągnął właśnie tenże rodzaj wielkości, przed którym
wszyscy nisko się korzym y, gdy tylko spoglądamy w prze­
szłość...
Mówi się o ukaraniu H itlera; ale przecież nie można go
ukarać. Pragnął tylko jednej rzeczy: zająć m iejsce w hi­
storii; i otrzym ał je. Można go zabić, torturować, zamknąć
w więzieniu, upokarzać — historia będzie zawsze z nim ,
«•hroniąc jego duszę przed wszelkim i ciosami ze strony d e r -
282 Sim o n e Weil

pienia i śmierci. Jakkolwiek go się ukarze, będzie to w nie­


unikniony sposób kara historyczna, cierpienie historyczne,
w ogóle historia. Tak jak dla tego, który osiągnął dosko­
nałą miłość Boga, wszystko, co się wokół dzieje, jest dobrem
od Boga pochodzącym, tak samo. dla tego bałwochwalcy
historii wszystko jest dobrem, co łączy się z historią. M a
jeszcze przy tym dużą przewagę: czysta miłość Boga mie­
szka w samym środku duszy; cała jej wrażliwość w ysta­
wiona jest na ciosy z zewnątrz, miłość Boga nie stanowi
bowiem osłony. Bałwochwalstwo jest osłoną, która nie do­
puszcza, aby cierpienie dostało się do duszy. Jakkolwiek by
się ukarało Hitlera, nie przeszkodzi mu to czuć się nadal
kimś wielkim . Nie przeszkodzi to zwłaszcza temu, że za
dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto lub dwieście lat jakiś niemiecki
lub inny m ały chłopiec, lubiący samotność i marzenia będzie
myśleć o Hitlerze jako o kimś wielkim , który m iał w całym
swym przeznaczeniu coś wielkiego, i pragnąć z całej du­
szy podobnego losu. W tym przypadku biada jego współ­
czesnym.
Naprawdę m ogłoby ukarać Hitlera i odstręczyć od jego
przykładu młodych spragnionych wielkości chłopców przy­
szłych pokoleń, to jedynie całkowite przeobrażenie sensu
wielkości, tak aby nie m ógł on być w ogóle brany pod
uwagę jako przykład wielkości.
W iara, że można ostatecznie przekreślić wielkość Hitlera
bez zupełnego przeobrażenia w duszach współczesnych ludzi
koncepcji i sensu wielkości, jest chimerą wynikającą z za­
ślepienia narodową nienawiścią. A by zaś przyczynić się da
tego przeobrażenia, trzeba go najpierw dokonać w sobie sa­
m ym. Każdy może w tej chwili rozpocząć karanie Hitlera
wewnątrz własnej duszy, zmieniając hierarchię i przekształ­
cając sens wielkości. Nie jest to wcale łatwe, bo atm osfera— -
która nas otacza — ciąży, wywiera nacisk społeczny i prze­
ciwstawia się takiej przemianie. A by ją osiągnąć, trzeba
duchowo zerwać z tą atmosferą społeczną. Dlatego też Pla­
ton m ówił, że zdolność do rozpoznania dobra istnieje tyłka
w duszach wybranych, które otrzymały pouczenie bezpo­
średnio od Boga.
Zakorzenienie 2S»

Nie ma sensu badać, jak daleko sięgają podobieństwa


i różnice między Hitlerem a Napoleonem. Jedyny problem ,
który nas interesuje, polega na tym , żeby wiedzieć, czy*
mamy prawo odmówić wielkości jednemu bez odmówienia
jej również drugiemu; czy podstawy do tego, aby ich podziw
wiać,- są analogiczne, czy też w sposób istotny różne. I jeżeli
po postawieniu sobie jasno tego zagadnienia i po długim,
mierzeniu się z nim pozwolimy stoczyć się w kłamstwo, je­
steśmy zgubieni. "
Marek Aureliusz m ówił na tem at Aleksandra i Juliusza
Cezara mniej więcej tak: skoro nie byli sprawiedliwymi,
nic mnie nie zmusi do tego, abym ich naśladował. Tak samo.
nic nas nie zmusza do tego, abyśm y ich podziwiali.
Nie zmusza nas nic z w yjątkiem przemożnego w pływ u,
jaki wywiera siła.
Czy można podziwiać, nie kochając? A jeżeli podziw jest
miłością, jak można kochać coś innego niż dobro?
Rzeczą prostą byłoby zawarcie ze sobą samym um ow y,
w m yśl której podziwiać będziemy w historii wyłącznie te
czyny i te żywoty, z których promieniuje ducii prawdy,
sprawiedliwości i miłości, a na dużo niższym poziomie od
nich te, w których można doszukać się przynajm niej śladów
działania tego ducha.
W ykluczyłoby to na przykład nawet św. Ludwika —
z racji fatalnej rady, jaką daw ał on swoim przyjaciołom ,
aby zanurzyli swe miecze w e wnętrznościach każdego, kto­
kolwiek by w ich obecności w ygłaszał zdania splamione
herezją lub niewiarą.
M ożna co prawda powiedzieć na jego obronę, że taki b y ł
wtedy duch epoki, oddalonej od nas o siedem wieków, i nie
m ającej jeszcze wyczucia właściwych proporcji. To nie­
prawda. Niewiele lat przed św. Ludwikiem katolicy z Be­
ziers nie tylko nie zanurzyli swych mieczów w ciałach'
heretyków swojego miasta, lecz woleli raczej wszyscy zginąć
niż zgodzić się na ich wydanie. Kościół zapomniął ich zali­
czyć w poczet męczenników, mimo że zalicza do nich inkwi­
zytorów, którzy zostali skazani na śmierć przez w łasne
ofiary. M iłośnicy tolerancji, oświaty i laicyzmu także n ie
SM Simone Weil

upamiętnili tego wspomnienia w ciągu trzech ostatnich


w ieków ; tak heroiczna form a cnoty, którą nazywają oni
płasko tolerancją, byłaby dla nich krępująca.
Lecz chociażby nawet to było prawdą, chociażby nawet
okrucieństwo i fanatyzm panowały w średniowieczu we
wszystkich duszach, to czyż jedynym wnioskiem, który
m ożna by z tego wyciągnąć byłoby to, że w tej epoce nie
m a nic do podziwiania i kochania? Nie zbliżyłoby to św.
Ludwika ani o m ilim etr bliżej dobra. Duch prawdy, spra­
wiedliwości i miłości nie ma nic wspólnego z datam i; jest
w ieczny; zło jest odległością oddzielającą go od czynów
i m yśli; okrucieństwo X wieku jest dokładnie tak samo, ani
w ięcej, ani m niej okrutne, jak okrucieństwo dziewiętnasto­
wieczne.
A b y rozpoznać okrucieństwa, trzeba sobie zdawać sprawę
z okoliczności, ze zmiennych znaczeń związanych z różnymi
czynam i i słowami, z symbolicznego języka właściwego
każdemu środowisku; kiedy już jednak jakieś działanie
uznane zostało bezspornie jako okrucieństwo, to niezależnie
od miejsca i czasu jest ono czymś strasznym...
Kiedy chwilami przy czytaniu Tytusa Liwiusza zgroza
przebija wreszcie u czytelnika grubą powłokę nieczułości,
m ów i on do siebie: „takie były zw yczaje epoki” . U history­
ków greckich wyczuwamy jednak wyraźnie, że brutalność
Rzym ian budziła przerażenie i paraliżowała współczesnych
zupełnie tak samo, jak dzisiejsza brutalność Niemców.
Pomiędzy wszystkim i faktam i dotyczącymi Rzymian,
które znajdujem y w historii starożytnej, jest tylko — jak
się zdaje — jeden przykład doskonale czystego dobra. Pod­
czas triumwiratu, w czasie proskrypcji, najw yżsi dostojnicy,
konsulowie, pretorzy, którzy znaleźli się na listach, rzucali
się na kolana przed własnym i niewolnikami, błagając ich
o pomoc i nazywając ich swoimi panami i zbawcam i; dumą
rzymska nie była bowiem w stanie oprzeć się nieszczęściu.'
Niewolnicy zaś, nie bez racji, odpychali ich od siebie. W y­
jątków było bardzo niewiele. Pewien jednak Rzymianin-
bez potrzeby poniżania się, został ukryty przez swoich nie-'
w olników we własnym domu. Żołnierze, którzy w idzieli
% Zakorzenienie. tu

go, jak wchodził, poddali niewolników torturom, aby ich


zmusić do wydania swego pana. Pomimo tortur niewolnicy
nie ulegli. Jednakże pan ich widział wszystko ze swej kry­
jówki. Nie mógł wytrzymać tego widoku, wyszedł, oddał się
żołnierzom i został natychmiast zabity. 1
Ktokolwiek ma naprawdę serce, a otrzymałby możność
wyboru między różnymi losami życia, wybrałby raczej lós
tego pana lub jednego z jego niewolników aniżeli los któ­
regoś ze Scypionów, Cezara, Cycerona, Augusta czy W e r-
giliusza, a nawet któregoś z Grakchów.
Oto przykład tego, co należy podziwiać. Mało jest w hi­
storii rzeczy doskonale czystych. Większość z nich dotyczy
istot, których nawet imię zaginęło, tak jak tego Rzymianina,
jak mieszkańców Beziers z początków X III wieku. Jeżeli
się szuka imion, które wywołują wrażenie czystości, znaj­
dzie się ich niewiele. W historii greckiej można by wymienić
bodaj że tylko Arystydesa, Diona, przyjaciela Platona,
i Agisa, młodego Socjalistycznego króla Sparty, zabitego
w wieku dwudziestu lat. Czy w historii Francji znajdzie
się kogoś innego poza Joanną d’Arc? Nie wiadomo.
Nie ma to jednak znaczenia. Któż nas zmusza do podzi­
wiania wielu rzeczy? Istotne jest, żeby podziwiać tylko to,
co można naprawdę podziwiać z całej duszy. Któż może
podziwiać Aleksandra z całej swojej duszy, jeżeli nie ma
duszy podłej?
Są ludzie, którzy proponują zniesienie nauczania historii.
To prawda, że należałoby znieść niedorzeczny zwyczaj ucze­
nia się lekcji historii według zredukowanego do minimum
szkieletu składającego się z dat i najważniejszych faktów,
a poświęcić historii tyle samo uwagi, co literaturze. Nato­
miast zniesienie nauki historii byłoby rzeczą fatalną. Bez
historii nie ma ojczyzny. Widać aż nadto dobrze w Stanach
Zjednoczonych, czym jest naród pozbawiony swego wymiaru
w czasie.
Inni proponują nauczanie historii z przesunięciem wojen
na ostatni plan. Byłoby to kłamstwem. Czujemy dzisiaj aż
zbyt dobrze i jest to tak samo oczywiste, jeśli chodzi o prze­
szłość, że nie ma dla narodu nic ważniejszego od wojen.
S im o n e W e i l

siaj w języku francuskim żadnego odpowiedniego wyrazu,


żeby przetłumaczyć słowa good i w icked*
Jak więc dziecko, które widzi, że na lekcjach historii
wychwala się ambicje i okrucieństwo, na lekcjach litera­
tury — egoizm, pychę, próżność, ambicję robienia wrzawy,
na lekcjach nauk ścisłych — wszystkie odkrycia, które
wstrząsnęły życiem ludzkim, bez zdawania sobie sprawy ani
z metody zastosowanej przy dokonaniu odkrycia, ani ze
skutków tego wstrząsu — jak takie dziecko inoże nauczyć
się podziwiać dobro? Wszystko, co próbuje iść przeciw temu
powszechnemu prądowi — jak na przykład hymny na cześć
Pasteura — brzmi fałszywie. W atmosferze fałszywej wiel­
kości daremne jest pragnienie odnalezienia prawdziwej
wielkości. Trzeba pogardzać fałszywą wielkością.
Prawdą jest, że talent nie ma żadnego związku z moral­
nością; ale też w talencie nie ma żadnej wielkości. Fałszem
jest, że nie ma związków między doskonałym pięknem, do­
skonałą prawdą i doskonałą sprawiedliwością; jest tam coś
więcej nawet niż związek, jest tam tajemnicza jedność, po­
nieważ dobro jest jedno.
Jest taki stopień wielkości, na którym geniusz twórczy
piękna, geniusz odkrywczy prawdy oraz bohaterstwo i świę­
tość są nie do rozróżnienia. Gdy zbliżamy się do tego punktu,
widzimy, jak te rozmaite formy wielkości mają tendencje
do mieszania się ze sobą, U Giotta nie można rozróżnić
talentu malarza od ducha franciszkańskiego; ani w obrazach
i poematach sekty Zen w Chinach** — talentu malarza
i poety od stanu mistycznego natchnienia; ani kiedy V e­
lasquez kładzie na płótno królów i żebraków — talentu
malarza od gorącej i bezstronnej miłości, która sięga doi
głębi dusz ludzkich. „Iliada”, tragedie Aischylosa i Sofo?
kiesa noszą wyraźnie znamię tego, że poeci, którzy-je two­
rzyli, byli w stanie świętości. Z czysto poetyckiego punktu
Widzenia, nie biorąc pod uwagę innych względów, napisanie'
Pieśni świętego Franciszka z Asyżu, tego klejnotu dosko-i
nałej piękności, jest nieskończenie cenniejsze niż cała twór?
• „ D obry” i „z ły ” , „zepsuty” (przyp. tłum.).
** Buddyjska sekta Zen w Istocie jest sektą japońską (przyp. tłum.),'
Zakorzenienie , tU

czość Wiktora Hugo. Racine — w chwili kiedy nawrócenie


przetwarzało jego duszę — napisał jedyne dzieło w litera­
turze francuskiej, które mogłoby być postawione prawie na
jednym poziomie z wielkimi arcydziełami greckimi. Daleki
był od świętości, kiedy pisał inne swoje sztuki, ale też nie
ma tam tego rozdzierającego piękna. Taka tragedia jak
„Król Lir” jest bezpośrednim owocem czystego ducha mi­
łości. Świętość promieniująca ze śpiewu gregoriańskiego
i z romańskich kościołów. Monteverdi, Bach, Mozart byli
istotami czystymi zarówno w swoich dziełach, jak i w swoim
życiu.
Jeżeli są geniusze, których talent jest tak czysty, że zbliża
ich najwyraźniej do wielkości właściwej najdoskonalszym
ze świętych, to dlaczego mamy tracić czas na podziwianie
innych? Można tych innych wykorzystywać, czerpać z nich
wiedzę i rozrywkę, ale dlaczego mamy ich kochać? Dlaczego
oddawać swoje serce czemuś innemu niż dobru?
W literaturze francuskiej daje się wyróżnić pewien prąd
czystości. W poezji trzeba zacząć od Villona, pierwszego
i największego. Nie wiemy nic o jego winach ani nawet
0 tym, czy ciążyły na nim jakieś winy; jednakże w rozdzie­
rającym wyrazie nieszczęścia czystość duszy jest widoczna.
Ostatnim lub prawie ostatnim jest Racine dzięki „Fedrze”
1 „Pieśniom duchownym” ; pomiędzy tymi dwoma można wy­
mienić Maurice’a Scève, d’Aubignègo, Thèophile’a de Viau,
k l órzy wszyscy trzej byli wielkimi poetami i istotami o rzad­
ki cj wzniosłości. W X I X wieku wszyscy poeci byli bardziej
łub mniej literatami — co haniebnie plami poezję; niemniej
Lamartine i Vigny dążyli rzeczywiście do czegoś czystego
i autentycznego. Jest trochę prawdziwej poezji u Gérard
«le Nervala. W końcu stulecia Mallarmé był podziwiany za­
równo jako poeta, jak i swego rodzaju święty, i-tej podwój­
nej wielkości nie można było u niego rozdzielić. Mallarmé
byl prawdziwym poetą.
W prozie istnieje być może jakaś tajemnicza czystość
tl Rnbclnis’go, u którego zresztą wszystko jest tajemniczę.-
«nlmo jego wielu bràkôw można ją na pewno znaleźć
Montaigne, ponieważ był on zawsze wypełniony obecno-
’ iatf ' S im ane W eil

ścią istoty czystej, bez której byłby niewątpliwie pozostał


czymś przeciętnym; istotą tą był La Boetie. W X V II wieku
można by wspomnieć o Kartezjuszu, o Retzu, o Port Royal,
a zwłaszcza o Molierze. W X V III wieku mamy Monteskiusza
i Rousseau. I to jest może wszystko.
Przyjmując, że wyliczenie to jest w ogólnych liniach ścisłe,
nie twierdzimy bynajmniej, że nie trzeba czytać reszty auto­
rów; trzeba ich czytać, ale bez dopatrywania się w nich ge­
niuszu Francji. Geniusz Francji znajdzie się tylko w tyni,
co jest czyste. •
Zupełnie słusznie się mówi, że jest to geniusz chrześcijań­
ski i helleński. Dlatego też byłoby rzeczą uzasadnioną,
w wychowaniu i kulturze Francuzów zapewnić większy
udział takich czynników, jak sztuka romańska, śpiew grego­
riański, jak poezja i sztuka liturgiczna, jak poezja i proza
Greków z okresu klasycznego i tym elementom dać pierw-
szteństwo przed czynnikami specyficznie francuskimi. Z tam­
tych bowiem można strumieniami czerpać piękno, piękno
absolutnie i pod każdym względem czyste.
Niestety język grecki uważany jest za przedmiot przezna­
czony dla erudytów i specjalistów. Jeśliby się przestało pod­
porządkowywać naukę greckiego nauce łaciny i jeśliby po­
starano się o to, aby dzieci mogły łatwo i z przyjemnością
przeczytać nietrudny grecki tekst z tłumaczeniem obok, to
można by szeroko upowszechnić powierzchowną znajomość
greckiego nawet poza szkołami średnimi. Każde choć trochę
uzdolnione dziecko mogłoby wejść w bezpośredni kontakt
z cywilizacją, z której zaczerpnęliśmy pojęcie piękna,
prawdy i sprawiedliwości.
Nigdy miłość dobra nie rozbłyśnie w sercach całej lud­
ności — co jest niezbędne dla zbawienia kraju — jak długo
panować będzie przekonahie, że w jakiejkolwiek dziedzinie '
wielkość może być wynikiem czegoś innego niż dobro. '
Dlatego też Chrystus powiedział: Drzewo dobre owoce
dobre rodzi, a żle drzewo owoce zle rodzi. Doskonale piękne
dzieło sztuki jest więc albo owocem złym, albo natchnienie,;,
które je rodzi, jest bliskie świętości.
Gdyby czyste dobro nie było nigdy zdolne do stwarzania;
Z akorzenien ie, m

tu na ziemi rzeczywistej wielkości w sztuce, w nauce, w roz­


ważaniach teoretycznych, w działalności, publicznej, gdyby
w e wszystkich tych dziedzinach istniała tylko fałszywa wiel­
kość, gdyby we wszystkich tych dziedzinach wszystko było ,
godne pogardy, a zatem i potępienia — to wówczas nie by­
łoby żadnej nadziei dla życia świeckiego. Nie byłoby możli­
wości oświecenia go światłem płynącym z innego świata.
Tak jednak nie jest, i dlatego jest rzeczą niezbędną roz­
różnienie rzeczywistej i fałszywej wielkości oraz przedsta­
wienie ludziom do kochania tylko tej pierwszej. Rzeczywista
wielkość jest pięknym owocem, który rośnie na dobrym
drzewie, a dobre drzewo jest stanem duszy bliskiej świę­
tości. Inne rzekome wielkości powinny być badane bezna­
miętnie, tak jak się bada osobliwości w przyrodzie. Jeżeli
w rzeczywistości podział na dwie rubryki może zawierać
błędy, to przez to sprawa wyrycia w głębi serc samej za­
sady tego podziału nie staje się mniej istotna.
Współczesna koncepcja nauki — podobnie jak koncepcja
historii i koncepcja sztuki — jest odpowiedzialna za dzisiej­
sze potworności i ona również powinna ulec przekształceniu,
zanim można będzie mieć nadzieję na pierwsze przebłyski
lepszej cywilizacji.
Jest to tym ważniejsze, że chociaż nauka ściśle biorąc
jest sprawą specjalistów, to prestiż nauki i uczonych jest
u wszystkich ogromny, a w krajach nietotalitarriych prze­
kracza on znacznie jakikolwiek inny. W chwili wybuchu
wojny we Francji ostał się być może tylko on jeden;
wszystko inne przestało już być przedmiotem szacunku.
W klimacie panującym w Pałacu Wynalazków w 1937 r.
było coś z reklamy, a równocześnie coś prawie religijnego,
biorąc to słowo w jego najbardziej rudymentarnym znacze­
niu. Nauka wraz z techniką, będącą tylko jej zastosowa­
niem, jest naszym jedynym tytułem do dumy z tego, że
jesteśmy ludźmi Zachodu, ludźmi białej rasy, ludźmi współ­
czesnymi.
Misjonarz, ljtóry przekonuje Polinezyjczyka, żeby porzucił
lak bardzo poetyckie i piękne tradycje swoich przodków,
dotyczące stworzenia świata, dla tradycji przepojonej bardzo
¿92 Simone Weil

podobną poezją, wynikającą z Księgi Rodzaju, misjonarz


ten czerpie swoją„siłę przekonywania z poczucia wyższości
białego człowieka, poczucia opartego na prestiżu nauki.
Osobiście jednak, podobnie jak ów Polinezyjczyk, nie zna
on tej nauki, ponićważ nikt, kto nie jest specjalistą, znać
jej w ogóle nie może. Księga Rodzaju jest jej jeszcze bar­
dziej obca. Nauczyciel wiejski, który wyśmiewa proboszcza
i którego postawa odciąga dzieci od chodzenia na Mszę
świętą, czerpie swą siłę przekonywania z poczucia przewagi
współczesnego człowieka nad średniowiecznym dogmatem,
poczucia opartego na nauce. Jednakże teoria Einsteina —
jeśli chodzi o możliwości jej weryfikacji — jest dla niego
co najmniej tak samo uzasadniona i tak samo sprzeczna ze
zdrowym rozsądkiem, jak tradycja chrześcijańska dotycząca
poczęcia i narodzenia Chrystusa. ,
W e Francji o wszystkim się wątpi i niczego się nie, sza­
nuje; są ludżie, którzy pogardzają religią, ojczyzną, pań­
stwem, sądami, sztuką, w końcu wszystkim; pogarda ich
zatrzymuje się jednak w obliczu nauki. Nie ma gorliwszych
zwolenników najbardziej wulgarnego scjentyzmu, jak anar­
chiści; biolog Le Dantec jest dla nich wielkim człowiekiem.
„Tragiczni bandyci” Bonnota czerpali zeń swoje natchnienie,
a ten spomiędzy nich, który był w oczach swych towarzyszy
większym bohaterem niż inni, został nazwany „Raym on-
dem-Nauką” . Na drugim biegunie można spotkać księży
i zakonników pochłoniętych życiem religijnym do tego stop­
nia, że pogardzają wszelkimi wartościami świeckimi, po­
garda ich zatrzymuje się jednak w obliczu nauki. W e wszyst­
kich polemikach, w których religia i nauka zdają się po­
padać w konflikt ze sobą, jest po stronie Kościoła prawie
śmieszna niższość intelektualna, polegająca nie na sile-prze­
ciwnych argumentów, na ogół bardzo miernych, ale wyłącz­
n ie ń a kompleksie niższości.
Jeśli idzie o prestiż nauki nie ma dzisiaj niewierzących.
' Obciąża to uczonych, jak również filozofów i pisarzy piszą­
cych na temat nauki, taką samą odpowiedzialnością, jaka
obciążała księży w X III stuleciu. I jedni i drudzy są ludźmi,
których społeczeństwo żywi po to, aby mieli dosyć wolnego
Zakorzenienie m

czasu na szukanie, odnajdywanie i przekazywanie mu tego,


czym jest prawda. Niestety w X X wieku, podobnie jak
i w wieku X III, chleb wydany na ten cel jest najprawdo­
podobniej chlebem zmarnowanym albo jeszcze gorzej.
Kościół w X III wieku miał Chrystusa; miał jednak rów­
nież inkwizycję. Nauka w X X wieku nie ma inkwizycji, nie
ma jednak również Chrystusa ani nic, co by stanowiło jakiś
równoważnik.
Zadanie, które wzięli dziś na siebie uczeni i ci wszyscy,
którzy piszą na temat nauki, ma taki ciężar gatunkowy, że
również oni są podobnie jak historycy, a nawet może bar­
dziej winni zbrodni popełnionych przez Hitlera niż sam
Hitler.
Ujawnia się to w następującym fragmencie Mein K am p f:
Człowiek nie powinien nigdy popełniać takiego błędu, żeb y
wierzyć, że jest panem, i władcą natury... Z tą chwilą poczuje
on, że w świecie, w którym planety i słońca poruszają się
po własnych orbitach, a księżyce krążą wokół planet; w któ­
rym siła włada wszędzie jako wyłączna pani nad słabością,
zmuszając ją do uległego służenia albo miażdżąc — człowiek
nie może stwarzać innych specyficznych praw. '
W powyższych zdaniach zawarty jest — w sposób, któ­
remu nie można nic zarzucić — jedyny wniosek, który
można rozsądnie wyciągnąć z kryjącej się w naszej nauce
koncepcji świata. Całe życie Hitlera jest jedynie wprowa­
dzeniem tego wniosku w życie. Któż może mu z tego uczynić
zarzut, że wprowadzał w życie to, co zgodnie z jego przeko­
naniem było prawdą? Ci, którzy noszą w sobie podstawy do
takich samych przekonań, nie uświadomili sobie tego i nie
przetłumaczyli tego na język działania; uniknęli zbrodni je ­
dynie dzięki temu, że nie posiadali pewnego rodzaju odwagi,
Juką on posiada.
Trzeba powtórzyć raz jeszcze; nie jest rzeczą sprawiedliwą
iHtknrżać tego młodego opuszczonego chłopca, błędnego włó­
częgę o spragnionej duszy; oskarżać należy tych, którzy go
ty wili kłamstwem; Ci zaś, którzy go żywili kłamstwem, byli
IWMzymi poprzednikami, a m y jesteśmy do nich podobni.
W katastrofie naszych czasów zarówno kaci, jak i ofiary
292 Simone Weil '

podobną poezją, wynikającą z Księgi Rodzaju, misjonarz


ten czerpie swoją^siłę przekonywania z poczucia wyższości
białego człowieka, poczucia opartego na prestiżu nauki.
Osobiście jednak, podobnie jak ów Polinezyjczyk, nie zna
on tej nauki, ponieważ nikt, kto nie jest specjalistą, znać
jej w ogóle nie może. Księga Rodzaju jest jej jeszcze bar­
dziej obca. Nauczyciel wiejski, który wyśmiewa proboszcza
i którego postawa odciąga dzieci od chodzenia na Mszę
świętą, czerpie swą siłę przekonywania z poczucia przewagi
współczesnego człowieka nad średniowiecznym dogmatem,
poczucia opartego na nauce. Jednakże teoria Einsteina —
jeśli chodzi o możliwości jej weryfikacji — jest dla niego
co najmniej tak samo uzasadniona i tak samo sprzeczna ze
zdrowym rozsądkiem, jak tradycja chrześcijańska dotycząca
poczęcia i narodzenia Chrystusa. ,
W e Francji o wszystkim się wątpi i niczego się nie, sza­
nuje; są ludżie, którzy pogardzają religią, ojczyzną, pań­
stwem, sądami, sztuką, w końcu wszystkim; pogarda ich
zatrzymuje się jednak w obliczu nauki. Nie m a gorliwszych
zwolenników najbardziej wulgarnego scjentyzmu, jak anar­
chiści; biolog Le Dantec jest dla nich wielkim człowiekiem.
„Tragiczni bandyci” Bonnota czerpali zeń swoje natchnienie,
a ten spomiędzy nich, który był w oczach swych towarzyszy
większym bohaterem niż inni, został nazwany „Raym on-
dem-Nauką” . Na drugim biegunie można spotkać księży
i zakonników pochłoniętych życiem religijnym do tego stop­
nia, że pogardzają wszelkimi wartościami świeckimi, po-,
garda ich zatrzymuje się jednak w obliczu nauki. W e wszyst­
kich polemikach, w których religia i nauka zdają się po­
padać w konflikt ze sobą, jest po stronię Kościpła prawie
śmieszna niższość intelektualna, polegająca nie na sile prze­
ciwnych argumentów, na ogół bardzo miernych, ale,wyłącz-'
nie na kompleksie niższości.
Jeśli idzie o prestiż nauki nie ma dzisiaj niewierzących.
' Obciąża to uczonych, jak również filozofów i pisarzy piszą­
cych na temat nauki, taką samą odpowiedzialnością, jaka
obciążała księży w X III stuleciu. I jedni i drudzy są ludźmi,
których społeczeństwo żywi po to, aby mieli dosyć wolnego

<>. ■
Z a k o r z e ń len ie 193

czasu na szukanie, odnajdywanie i przekazywanie mu tego,


czym jest prawda. Niestety w X X wieku, podobnie jak
i w wieku X III, chleb wydany na ten cel jest najprawdo­
podobniej chlebem zmarnowanym albo jeszcze gorzej.
Kościół w X III wieku miał Chrystusa; miał jednak rów­
nież inkwizycję. Nauka w X X wieku nie ma inkwizycji, nie
ma jednak również Chrystusa ani nic, co by stanowiło jakiś
równoważnik.
Zadanie, które wzięli dziś na siebie uczeni i ci wszyscy,
którzy piszą na temat nauki, ma taki ciężar gatunkowy, że
również oni są podobnie jak histerycy, a nawet może bar­
dziej winni zbrodni popełnionych przez Hitlera niż sam
Hitler.
Ujawnia się to w następującym fragmencie Mein Kam pf :
Człowiek nie powinien nigdy popełniać takiego błędu, żeb y
wierzyć, że jest panem i władcą natury... Z tą chwilą poczuje
on, że w świecie, w którym planety i słońca poruszają się
po własnych orbitach, a księżyce krążą wokół planet; w któ­
rym siła włada wszędzie jako wyłączna pani nad słabością,
zmuszając ją do uległego służenia albo miażdżąc — człowiek
nie może stwarzać innych specyficznych praw. *
W powyższych zdaniach zawarty jest — w sposób, któ­
remu nie można nic zarzucić — jedyny wniosek, który
można rozsądnie wyciągnąć z kryjącej się w naszej nauce
koncepcji świata. Całe życie Hitlera jest jedynie wprowa­
dzeniem tego wniosku w życie. Któż może mu z tego uczynić
zarzut, że wprowadzał w życie to, co zgodnie z jego przeko­
naniem było prawdą? Ci, którzy noszą w sobie podstawy do
takich samych przekonań, nie uświadomili sobie tego i nie
przetłumaczyli tego na język działania; uniknęli zbrodni je ­
dynie dzięki temu, że nie posiadali pewnego rodzaju odwagi,
Jaką on posiada.
Trzeba powtórzyć raz jeszcze; nie jest rzeczą sprawiedliwą
«wkurzać tego młodego opuszczonego chłopca, błędnego włó­
częgę o spragnionej duszy; oskarżać należy tych, którzy go
tywili kłamstwem; Ci zaś, którzy go żywili kłamstwem, byli
IMluzymi poprzednikami, a m y jesteśmy do nich podobni.
W katastrofie naszych czasów zarówno kaci, jak i ofiary
$94 Simone Weil
■ ' ■ ' . , . (■
są przede wszystkim mimowolnymi nosicielami świadectwa
-o strasznej nędzy, na dnie której wszyscy się znajdujemy.
Po to, aby mieć prawo karania winnych, trzeba by naj­
pierw samemu oczyścić się z ich zbrodni, ukrytych pod
różnego rodzaju przebraniami w naszej duszy. Jeżeli jednak
zabieg ten nam się uda, to z ćhwilą gdy zostanie on już
dokonany, nie będziemy odczuwać żadnej chęci karania,
a jeżeli nawet poczujemy się w obowiązku, aby tego doko­
nać, zrobimy to w możliwie małym zakresie i z najwyższym
bólem. ,
Hitler bardzo dobrze dostrzegł absurdalność osiemnasto­
wiecznej koncepcji, która odgrywa swoją rolę jeszcze dziś,
a która zresztą ma korzenie już u Kartezjusza. Od dwóch
lu b trzech stuleci wierzy się, że siła jest jedyną władczynią
'wszystkich zjawisk natury, i równocześnie, że ludzie mogą
i powinni oprzeć swoje wzajemne stosunki na sprawiedli­
wości uznanej na zasadach rozumowych. To rażący absurd
Nie jest możliwe, aby we wszechświecie wszystko byłó bez­
względnie poddane władztwu sił, a człowiek mógł się z tego
wyłamać, mimo że jest z ciała i krwi, a jego myśli błądzą
■zdane na łaskę wrażeń zmysłowych.
Pozostaje więc tylko jeden wybór. Albo trzeba dostrzec,
ż e obok siły działa jeszcze we wszechświecie inna odmienna
•od niej zasada, albo uznać siłę jako jedyną i najwyższą pa­
nią również w stosunkach pomiędzy ludźmi.
W pierwszym przypadku stajemy w skrajnej opozycji
wobec nowoczesnej nauki, której podwaliny rzucili Gali­
leusz, Kartezjusz i kilku innych, zwłaszcza Newton, i która
■rozwijała się dalej w X V III, X I X i X X wieku. W drugim,
■stajemy w skrajnej opozycji wobec wyrosłego z Odrodzenia
humanizmu, który zatriumfował w roku 1789 i, choć mocno
zdegradowany, był natchnieniem całej Trzeciej Republiki;
Filozofia inspirowana duchem laickim i polityką rady-
Ttalną opiera się zarówno na tej nauce, jak i na tym huma­
nizmie, które, jak to najwyraźniej widać, są nie do pogo-
•dzenia. Nie można zatem mówić, że zwycięstwo Hitlera na<|'
Francją w roku 1940 było zwycięstwem kłamstwa na|j
prawdą; niekonsekwentne kłamstwo wewnętrzne zostali
Za k o r z e n i e n i e 295
pokonane przez kłamstwo konsekwentne. To właśnie dla­
tego równocześnie z oporem zbrojnym załamały się także
umysły. .
W ciągu ostatnich stuleci odczuwało się w sposób niewy­
raźny sprzeczność między nauką a humanizmem, nigdy jed­
nak nie starczyło odwagi intelektualnej, aby stanąć z nią
oko w oko. Usiłowano ją rozwiązać, nie ujawniając jej po­
czątkowo. Tego rodzaju nieuczciwość intelektualna jest
zawsze karana błędem. ,
Jednym z owoców tych usiłowań był utylitaryzm. Zakłada
on istnienie cudownego małego mechanizmu, przy pomocy
którego siła, działając w sferze stosunków ludzkich, wytwa­
rza automatycznie sprawiedliwość.
Liberalizm gospodarczy dziewiętnastowiecznego mieszczań­
stwa opiera się w całości na wierze w istnienie takiego me­
chanizmu. Z jednym tylko ograniczeniem: aby siła automa­
tycznie wytwarzała sprawiedliwość, powinna ona przybierać
postać pieniądza, bez posługiwania się ani siłą zbrojną, ani
też władzą polityczną...
Siła nie jest maszyną do automatycznego wytwarzania
sprawiedliwości. Jest to ślepy mechanizm, który wywołuje
bez różnicy, zależnie od przypadku, skutki sprawiedliwe lub
niesprawiedliwe, ale na zasadzie prawdopodobieństwa pra­
wie zawsze niesprawiedliwe. Upływ czasu nie ma tu żadnego
znaczenia; nie zwiększa on w działaniu tego mechanizmu
maleńkiej proporcji skutków, które przypadkowo są zgodne
ze sprawiedliwością.
Jeżeli siła jest czymś absolutnie samowładnym, to spra­
wiedliwość jest czymś absolutnie nierealnym. Tak jednak
nie jest. W iemy to z doświadczenia. Jest ona czymś realnym
w głębi ludzkich serc. Struktura ludzkiego serca jest jedną
z rzeczywistości tego świata, a nie mniej realną niż ruch
gwiazdy po orbicie.
Absolutne wykluczenie wszelkiego rodzaju sprawiedli­
wości z celów wyznaczających własne działanie nie leży
w sferze możliwości człowieka. Nie mogli tego dokonać na­
wet hitlerowcy. Gdyby to było w ogóle możliwe, oni na
pewno zdjołaliby tego dokonać.
298 , ' Sł-m one W e if

Nawiasem można wspomnieć, że ich koncepcja sprawie-»


dliwego ładu, który miałby być ostatecznie rezultatem ich
zwycięstw, opiera się na myśli, że dla tych wszystkich, któ­
rzy są z natury niewolnikami, niewola jest stanem i najbar­
dziej sprawiedliwym, i najszczęśliwszym. Jest to myśl sa—
mego Arystotelesa, jego wielki argument w obronie niewol­
nictwa. Sw. Tomasz, chociaż nie pochwalał niewolnictwa,,
uważał Arystotelesa za największy autorytet w sprawach
wszelkich badań dostępnych dla rozumu ludzkiego, w tym
również w zakresie sprawiedliwości. Wskutek tego istnienie
we współczesnym chrystianizmie kierunku tomistycznego
stanowi jeden z wielu, niestety, elementów współwiny łączą­
cej obóz hitlerowski z obozem przeciwnym. Chociaż bo­
wiem odrzucamy tę myśl Arystotelesa, nieświadomie skłonni
jesteśmy przyjąć inne jego myśli, które były u niego pun­
ktem wyjścia dla tamtej. Człowiek, który podejmuje trud
opracowania ąpologii niewolnictwa, nie kocha sprawiedli­
wości. »Epoka, w której żyje, nie ma tu znaczenia. Przyjęcie
jako autorytetu dorobku myślowego człowieka, który nie
kochał sprawiedliwości, oznacza obrazę dla samej sprawie­
dliwości i nieuchronnie pociąga za sobą karę w postaci ogra­
niczenia zmysłu krytycznego. Jeżeli św. Tomasz dopuścił się
tej obrazy, to nic nas nie zmusza, aby powtarzać ten sam
błąd. *
Jeżeli nie można wymazać sprawiedliwości z ludzkiego
seręa, to znaczy, że jest ona w świecie czymś realnym,
a nauka jest w błędzie.
Ściśle biorąc nie. nauka jako taka, ale nauka współczesna.
Grecy posiadali naukę, która jest podstawą naszej. Obejmo­
wała ona arytmetykę, geometrię, właściwą im formę alge­
bry, astronomię, mechanikę, fizykę, biologię. Zasób zgroma­
dzonej wiedzy był naturalnie znacznie mniejszy. Jednakże
przez swój naukowy charakter, w znaczeniu, jakie to słowo
ma dla nas, według kryteriów mających w naszych oczach
swoją wartość, nauka ta dorównywała naszej, a nawet ją
przewyższała. Była dokładniejsza, bardziej ścisła i miała
więcej rygorów. Posługiwanie się dowodzeniem, jak również
metodą doświadczalną, odznaczało się doskonałą jasnością.
- Zakorzenienie 297

Jeżeli to wszystko nie jest powszechnie uznane, to wy­


łącznie dlatego, że sam problem jest mało znany. Bez spe­
cjalnego powołanią niewielu tylko ludzi wpadnie na pomysł,
a by zanurzyć się w atmosferze nauki greckiej* jak w czymś
żyw ym i aktualnym. Ci zaś, którzy to zrobili, nie zadali so­
bie trudu, aby uznać prawdę.
Pokolenie matematyków, które zbliża się dziś do czter­
dziestki, przekonało się, że — po długim okresie załamywań
się ducha naukowego w rozwoju matematyki — dokonuje
się obecnie nawrót do niezbędnej dla uczonych ścisłości, a to
przy pomocy metod prawie identycznych z metodami geo­
metrów greckich. Jeśli nauka grecka nie przyczyniła się do
rozwoju tóchniki, to nie dlatego, że nie była do tego zdolna,
ale dlatego, że nie chcieli tego grąpcy uczeni. Uczeni ci, naj­
widoczniej w porównaniu z nami zacofani — jak przystoi
ludziom sprzed dwudziestu pięciu wieków — obawiali się
skutków wynalazków technicznych, gdyby znalazły się one
w rękach tyranów i zdobywców. Tak więc, zamiast dostar­
czać ogółowi możliwie największej ilości wynalazków tech­
nicznych i sprzedawać je tym, którzy więcej zapłacą, zacho­
wali w ścisłej tajemnicy te, które zdarzało im się dokonać
dla zabawy; prawdopodobnie też pozostawali biedni. Jed­
nakże "Archimedes raz jeden dla obrony ojczyzny wprowa­
dził w życie swoją wiedzę techniczną. Wprowadził ją w ży­
cie sam, nie ujawniając nikomu żadnej tajemnicy. Opisy
cudów, których potrafił dokonać, są jeszcze dzisiaj dla nas
w znacznej części niezrozumiałe. Wynalazki były tak sku-:
teczne, że Rzymianie wdarli się do Syrakuz dopiero wskutek
swego rodzaju zdrady.
Otóż nauka ta, równie naukowa jak nasza, lub nawet bar­
dziej jeszcze, nie była absolutnie materialistyczna. Co wię­
cej, nie była to w ogóle nauka świecka. Grecy uważali ją
za rodzaj badań religijnych.
Rzymianie zabili Archimedesa. Wkrótce potem zabili Gre­
cję, tak jak Niemcy, gdyby nie Anglia, zabiliby Francję.
Nauka grecka zniknęła zupełnie. Nic z niej nie zostało w cy­
wilizacji rzymskiej. Jeżeli wspomnienie o niej przekazane
zostało średniowieczu, to stało się to poprzez myśl Określoną
298 S i m o n e We i l

jako gnostyczną, w środowiskach wtajemniczonych. Nawet


jednak w tych przypadkach wydaje się, że było to tylko
przechowywanie, a nie twórcza kontynuacja, z wyjątkiem
być może alchemii,, o której wiemy tak niewiele.
Cokolwiek by o tym sądzić, szersze zainteresowanie nauką
grecką pojawiło się bodajże dopiero w początkach X V I wieku
we Włoszech i we Francji. Bardzo szybko nabrało niezwy­
kłego rozmachu i opanowało całe życie Europy. Dzisiaj pra­
wie wszystkie nasze myśli, nasze zwyczaje, nasze odruchy,
nasze zachowanie się noszą ślady wyciśnięte albo przez jej
ducha, albo przez jej zastosowanie.
Dotyczy to szczególnie intelektualistów, choćby nie nale­
żeli oni do kategorii tak znanych dziś „naukowców” , a jesz­
cze w większym stopniu, dotyczy robotników, którzy całe
swoje życie pędzą w sztucznym świede wytworzonym przez
zastosowania nauki.
Jednakże tak jak w pewnych bajkach, nauka obudzona ze
snu po prawie dwóch tysiącach, lat letargu, nie była już tą
samą nauką. Zmieniono ją. Była to już inna nauka, abso­
lutnie nie dająca się pogodzić z duchem religijnym.
Właśnie dlatego religia jest dziś tylko sprawą niedzielnego
przedpołudnia. Reszcie tygodnia przyświeca dućh nauki.
Niewierzący, którzy podporządkowują jej cały swój dzień;
mają zwycięskie poczucie wewnętrznej jedności. O tyle jed­
nak nie mają racji, że ich moralność pozostaje w nie mniej­
szej sprzeczności z nauką niż religia u innych.
* ...................................................................................................
, U chrześcijan absolutna niemożność pogodzenia ducha re­
ligijnego z duchem nauki, a oba są przez nich akceptowane,
wprowadza na stałe do duszy głuchy i nieokreślony niepo­
kój. Można go prawie nie odczuwać i w zależności od przy­
padku odczuwa go się mniej lub więcej; oczywiście prawie
nikt się doń nie przyznaje. Ten niepokój stoi na przeszko­
dzie jedności wewnętrznej. Przeszkadza przesyceniu wszyst­
kich myśli światłem chrześcijańskim. Pośrednim skutkiem
jego stałej obecności jest to, że najbardziej żarliwi chrześci­
janie wypowiadają nieustannie sądy i opinie, w których nie­
świadomie stosują kryteria sprzeczne z duchem chrześcijań-
Zakorzenięnie M»
\ . —
stwa. Najbardziej jednak zgubną konsekwencją tego niepo­
koju jest to, że uniemożliwia on praktykowanie w pełnym,
tego słowa znaczeniu cnoty uczciwości intelektualnej.
Współczesne zjawisko areligijności ludu można pranie bea
reszty wyjaśnić niemożnością pogodzenia nauki z religią-
Rozwinęło się ono wtedy, gdy ludność miejska wprowa—
dzona została do sztucznego świata stworzonego przez naukę- '
W Rosji przeobrażenie przyspieszone zostało przy pomocy-
propagandy, która dla wykorzenienia wiary opierała się-
prawie wyłącznie na duchu nauki i techniki. Ludność wiej­
ska, łatwo ulegająca wpływom przez swój kompleks niższo­
ści w stosunku do miast, po porzuceniu religii przez ludność
miejską wszędzie, chociaż w mniejszym stopniu, poszła w jej
ślady.
Przez sam fakt opuszczenia Kościoła przez lud religia zna­
lazła się automatycznie po prawicy, stała się sprawą miesz­
czaństwa, sprawą ludzi prawomyślnych. W rzeczywistości
bowiem religia jako instytucja zmuszona jest do oparcia się
na tych, którzy chodzą do kościoła. Nie może się opierać na
tych, którzy pozostają na zewnątrz. To prawda, że już przed
tą dezercją serwilizm duchowieństwa wobec władzy docze­
snej przyniósł mu dużo szkody. Dałoby się jednak je napra­
wić, gdyby nie to odejście. Jeżeli w ogóle wpłynęły one na
lo odejście, to tylko w bardzo niewielkim stopniu. Niemal
wyłącznie nauką wypędziła ludzi z kościołów.
Jeżeli część mieszczaństwa czuła się mniej skrępowana,
w swej pobożności przez naukę niż klasa robotnicza, to naj­
pierw dlatego, że nie miała tak stałego i bezpośredniego-
kontaktu z zastosowaniem nauki. Jednakże było to przede
wszystkim dlatego, że nie miała ona wiary. Kto nie m a
u i.u-y nie może jej stracić. Z nielicznymi wyjątkami prak­
tyki religijne były dla niej sprawą konwenansu. Naukowa
koncepcja świata nie przeszkadza w zachowywaniu kon­
wenansów.
W ten sposób chrześcijaństwo jest w rzeczywistości, z wy­
jątkiem kilku- promieniujących ognisk światła, konwenan­
s u ! odpowiadającym interesom tych, którzy wyzyskują lud..
Nie jest więc rzeczą dziwną, że w ostatecznym rachunku.
300 Sim o ne weil

w walce przeciwko aktualnym formom zła odgrywa ono


obecnie nieznaczną rolę.
Tym bardziej, że nawet w tych środowiskach i w tych
sercach, w których życie religijne jest szczere i intensywne,
tkwi w nim aż zbyt często sprzeczność, na skutek braku
dostatecznie silnego ducha prawdy. Istnienie nauki utrzy­
m uje sumienie^ chrześcijan w stanie niepokoju. Niewielu,
z nich ma odwagę posiadania pewności, że dogmat chrze­
ścijański ukazałby się im jako oczywista i całkowita prawda
nawet wówczas, gdyby wychodząc od zera i rozważając
wszystkie problemy w bezstronnym duchu badawczym, usu­
nęli na bok wszystkie inne względy.
Niepewność ta powinna osłabić ich więzy z religią; tak
jednak nie jest, a nie dopuszcza do tego fakt, że życie reli­
gijne dostarcza im czegoś, czego potrzebują. Czują oni sami
mniej lub więcej niewyraźnie, że są związani z religią przez
swoje potrzeby. Potrzeba nie stanowi jednak podstawy do
pełnoprawnego związku człowieka z Bogiem. Istnieje, jak
mówi Platon, wielka odległość między naturą niezbędności
a naturą dobra. Bóg daje się człowiekowi darmo i w nad­
miarze, człowiek jednak nie powinien pragnąć przyjmować.
Powinien się oddać bez reszty, bezwarunkowo i tylko z jed­
nego powodu, że po błądzeniu od złudy do złudy, w nie­
przerwanym poszukiwaniu dobra, jest pewny, że znalazł
prawdę zwracając się ku Bogu.
Dostojewski popełnił najstraszniejsze bluźnierstwo, kiedy
powiedział: Jeżeli Chrystus nie jest prawdą, to wolę znaleźć
się razem z Chrystusem poza prawdą. Chrystus powiedział*,
Jam jest... prawda. Powiedział również, że jest chlebem i że
jest napojem; ale mówił, że prawdziwie jest pokarmem
i prawdziwie jest napojem, to znaczy chlebem, który jest
tylko prawdą, i napojem, który jest tylko prawdą. Trzeba
GO pragnąć najpierw jako prawdę, a dopiero potem jako
pokarm. • .
Zapomniano już chyba zupełnie o tym wszystkim, jeśli
można było uważać Bergsona za chrześcijanina; jego, który
upatrzył w energii mistyków skończoną formę owego elan,
vital, z którego uczynił swoje bóstwo. A przecież w przy-.'
Z a k o r z e n i e n le 901

padku mistyków i świętych cudem jest nie to, że mają-wię­


cej życia, że mają życie intensywniejsze niż inni, ale że
w nich prawda stała się życiem. Na tym świecie życie,
Bergsonowski elan vital, jest kłamstwem, prawdziwa jest
tylko śmierć. Życie bowiem zmusza do wierzenia w to, w co
potrzebujemy wierzyć; tej niewolniczej zależności stworzono
doktrynę pod nazwą pragmatyzmu, a filozofia Bergsona jest
jego formą. Jednakże istoty, które pomimo ciała i krwi
wewnętrznie przekroczyły granicę odpowiadającą śmierci,
otrzymują poza tą granicą inne życie, które nie jest w pierw­
szym rzędzie życiem, lecz prawdą. •Prawdą, która stała się
czymś żywym. Prawdziwa jak śmierć i żywa jak życie. Życie
takie jak w opisach bajek Grimma, białe jak śnieg i^czer­
wone jak krew. To właśnie ono jest tchnieniem prawdy,
Duchem Bożym.
Już Pascal wykazał karygodny brak uczciwości w poszu­
kiwaniu Boga. Mająó inteligencję ukształtowaną przez prak­
tykę naukową nie ośmielił się mieć nadziei na to, aby w ra­
zie pozostawienia jej swobody poszukiwań, mogła ona zna­
leźć pewność w dogmatach chrześcijańskich. Nie ośmielił
się również zaryzykować tego, aby się obejść bez chrześci­
jaństwa. Podjął poszukiwania intelektualne decydujące
z góry, dokąd go one miały doprowadzić. Aby uniknąć ja­
kiegokolwiek ryzyka osiągnięcia czego innego, poddał się
świadomej i zamierzonej sugestii. Po czym zaczął szukać
dowodów. W dziedzinie prawdopodobieństw, aluzji dostrzegł
rzeczy bardzo przekonywające. Jeśli jednak chodzi o do­
wody we właściwym tego słowa znaczeniu, to wystąpił je­
dynie z bardzo słabymi: z argumentem zakładu,* proroctw,
cudów. Co gorsza, nie .osiągnął nigdy pewności. Nigdy nie
otrzymał wiary, ponieważ usiłował sam ją sobie dostarczyć.
Większość tych, którzy przychodzą do chrześcijaństwa lub
którzy urodziwszy się w nim i nigdy go nie porzuciwszy
«wiązani z nim są odruchem naprawdę szczerym i żarliwym,

* Hlynny argument zawarty w „Myślach” Pascala: nawet gdyby nie


kyi» Innego życia, przyjmując założenie Istnienia Boga ryzykujemy
M twielr; jeżeli zaś okaże się, że założenie jest słuszne — zyskamy życie
H HMagtcIe wieczne (przyp. red.).
jest najpierw popchnięta, a potem podtrzymywana potrzebą '
serca. Ludzie ci nie mogliby się obejść bez religii, nie popa­
dając w ^ w e g o rodzaju poczucie degradacji. Jednakże, aby ,
uczucie religijne wynikało z ducha prawdy, trzeba być cał­
kowicie gotowym do porzucenia swojej religii, w przypadku
gdyby była ona czymś innym niż prawda, chociażby się na­
wet miało w ten sposób utracić wszelkie podstawy swego ,
żyćia. Tylko przy tym nastawieniu umysłu można rozpoznać, • I
czy jest w niej prawda, czy też jej nie ma. W przeciwnym q
razie nie ma się nawet odwagi postawić tego problemu
w całej jego ostrości.
Bóg nie powinien być dla ludzkiego serca taką racją ¡j
istniępia, jak skarby dla skąpca. Harpagon i Grandet kochali :
swój skarb; daliby się dla niego zabić, umarliby z troski ■"
o niego, dokonywaliby dla niego cudów odwagi i energii. .
Można, ale nie powinno się kochać Boga w ten sposób. Albo
raczej — jedynie pewnej części duszy jest dozwolona tego
rodzaju miłość, ponieważ do żadnej innej nie jest ona zdol- 1
na, powinna ona jednak być-poddana tej części duszy, która j
reprezentuje coś więcej. " j
Nie obawiając się przesady można przyjąć, że dzisiaj |
w życiu religijnym duch prawdy jest prawie nieobecny. :1
Można to między innymi stwierdzić w rodzaju argumen­
tów używanych na rzecz chrześcijaństwa. Niektóre z nich
przypominają reklamę proszków „Pinka”. Tak jest w przy­
padku Bergsona i tych, którzy czerpią zeń natchnienie.
U Bergsona wiara — to jakby proszek „Pink” w najlepszym j
gatunku, zapewniający niezwykły stopień żywotności. Tak |
samo jest z argumentacją historyczną. Polega ona na stwier- ij
dzaniu: „Patrzcie, jacy ludzie byli marni przed przyjściem
Chrystusa. Lecz Chrystus przyszedł i patrzcie, jak W n a- '
stępstwie tego ludzie w swej masie, pomimo swych upad- .
ków, stali się dobrzy” . Jest to całkowicie sprzeczne z rzeczy- -
wistością. Ale gdyby nawet było to prawdą, apologetyka
taka sprowadzona by była dó poziomu reklamy specyfików
farmaceutycznych, opisującej chorobę przed zażyciem i po
nim. Oznaczałoby to mierzenie skuteczności męki Chry- .
stusa — która, skoro nie jest fikcją, musi być z konieczności :
Z a k o r z e n i ę n-i-e m

nieskończona — skutkami historycznymi, doczesnymi, ludz­


kimi, które gdyby nawet nastąpiły, co przecież nie miało
miejsca, to musiałyby być z konieczności czymś skończonym.
Pragmatyzm opanował i splamił samą koncepcję #ia ry .
Jeżeli dńch prawdy jest prawie nieobecny w życiu reli­
gijnym, byłoby rzeczą szczególną, gdyby był obecny w życiu
świeckim. Byłoby to odwróceniem odwiecznej hierarchii.
Tak jednak nie jest. ■ '
Uczeni wymagają od ogółu, aby przyznał nauce to reli­
gijne poszanowanie, które należne jest prawdzie, i ogół im
wierzy. Wprowadza go się jednak w błąd. Gdy się temu
poświęci trochę uwagi, staje się oczywiste, że nauka nie jest
owocem Ducha prawdy.
W poszukiwaniach naukowych bowiem, tak jak się je
pojmuje począwszy od X V wieku aż do naszych dni, miłość
do prawdy nie może być pobudką do związanych z nimi
wysiłków. ,
Istnieje tu kryterium, którego zastosowanie jest po­
wszechne i pewne; polega ono na tym, że przy ocenie jakiej­
kolwiek rzeczy dąży się do stwierdzenia proporcji dobra
zawartego nie w samej rzeczy, lecz w pobudkach wysiłku,
który ją wytworzył. Ile bowiem" będzie dobra w pobudce,
tyle go będzie w samej rzeczy, ani trochę więcej. Poręczają
to słowa Chrystusa o drzewie i owocach.
To prawda, że tylko Bóg rozpoznaje pobudki w tajnikach
ludzkich serc. Jednakże koncepcja, przyświecająca jakiejś
d/.inlalności, koncepcja, która na ogół nie jest czymś tajnym,
duje się pogodzić z pewnymi pobudkami, a z innymi nie;
są takie, które wyklucza ona z konieczności, z samej natury
rzeczy.
Chodzi zatem o analizę, która prowadziłaby do oceny
»kotków konkretnej działalności ludzkiej, poprzez zbadanie
pobudek zgodnych z koncepcją kierującą tą działalnością, '
Z takiej analizy wypływa metoda udoskonalenia ludzi,
narodów, jednostek i na początek siebie samego przez
Cmlanę koncepcji działania w drodze uruchamiania naj-
ffyatazych pobudek.
Ptwność, że każda koncepcja, której nie można pogodzić
30t Simone w eil ' ■ ,

z pobudkami naprawdę czystymi, jest sama z siebie skażona


błędami, stanowi pierwszy z artykułów wiary. Wiara je s t.
przede wszystkim . pewnością, że dobro jest jedno. Praw­
dziwy grzech politeizmu stanowią nie igraszki wyobraźni
z Apollinem i Dianą, ale właśnie wiara, że istnieje kilka
różnych dóbr, jak prawda, piękno, moralność.
Stosując tę metodę do analizy nauki w trzech czy czte­
rech ostatnich wiekach, trzeba stwierdzić, że piękne imię
prawdy znajduje się od niej nieskończenie wyżej. Nie pra­
gnienie posiadania prawdy popycha uczonych dzień po dniu,
przez całe życie do podejmowania ich wysiłków. Osiągają
bowiem po prostu tylko pewną sumę wiadomości, a wiado­
mości nie są same przez się przedmiotem pragnienia.'
Dziecko uczy się lekcji geografii, żeby otrzymać dobry
stopień, albo przez posłuszeństwo wobec wydanych mu po­
leceń, albo dla zrobienia przyjemności rodzicom, albo dla­
tego, że odczuwa jakąś poezję w dalekich krajach i ich
nazwach. Jeżeli nie istnieje żadna z tych pobudek, to nie
uczy się lekcji.
Jeżeli w pewnym momencie nie wie, jak się nazywa sto­
lica Brazylii, a w chwilę potem tego się nauczy, m a w ó w -
czas o jedną wiadomość więcej. W żadnym razie wszakże ;
nie jest przez to bliższe prawdy niż przedtem. Zdobycie wia­
domości w pewnych przypadkach zbliża do prawdy, w in­
nych jednak nie. Jak rozróżnić te przypadki?
Jeżeli jakiś człowiek zastaje niespodziewanie swoją żonę, '
którą kocha i do której ma pełne zaufanie, na gorącym ;
uczynku zdrady małżeńskiej, to wchodzi wówczas w bru- S
talny kontakt z prawdą. Jeżeli zaś się dowie, że czyjaś żona, 1
której nie zna i której nazwisko słyszy po raz pierwszy |
w życiu, w mieście, którego również nie zna, zdradziła I
swego męża, nie zmienia to w najmniejszym stopniu jego i
stosunku do prawdy.
; Przykład ten daje nam klucz. Zdobywanie wiadomości
zbliżą do prawdy tylko w tych przypadkach, gdy chodzi ■
o wiadomości dotyczące tego, co się kocha. I
Miłość do prawdy jest określeniem niewłaściwym. Prawda 5
nie jest przedmiotem miłości. W ogóle nie jest przedmiotem. |
Zakorzenienie SOS

To, co się kocha, jest czymś, co istnieje, o czym się myśli


i co może być przez to sposobnością do prawdy lub błędu.
Prawda w węższym znaczeniu jest zawsze prawdą o czymś.
Prawda w szerszym znaczeniu jest rozblaskiem rzeczywi-.
stości.* Przedmiotem miłości nie jest prawda, ale rzeczywi­
stość. Pragnienie prawdy jest pragnieniem bezpośredniego
kontaktu z rzeczywistością. Pragnienie zaś kontaktu z rze­
czywistością oznacza miłość. Pragnie się prawdy tylko po to,
aby móc kochać w prawdzie. Pragnie się poznania prawdy
o tym, co,się kocha. Zamiast mówić o miłości do prawdy*
lepiej jest mówić o duchu prawdy w miłości.
. Rzeczywista i czysta miłość pragnie zawsze i przede
wszystkim tlwać bez reszty i bezwarunkowo w prawdzie,
choćby przykrej. Wszelki inny rodzaj miłości pragnie przede
wszystkim różnego rodzaju zaspokojenia, stąd stanowi pod­
stawę błędu i kłamstwa. Rzeczywista i czysta miłość jest
sama przez się duchem prawdy. Jest Duchem Świętym. Grec­
kie słowo, które tłumaczymy słowem „duch” , oznacza do­
słownie płomienne tchnienie, tchnienie zmieszane z ogniem;
określało ono w starożytności pojęcie, które nauka określa
dzisiaj słowem „energia” . To więc, co tłumaczymy przez
„ducha prawdy” , Oznacza energię prawdy, prawdę jako siłę
działającą. Tą siłą działającą jest czysta miłość, miłość, która
za żadną cenę, w żadnym przypadku nie chce ani kłamstwa,
ani błędu.
Aby ta miłość mogła być dla uczonego pobudką w jego
wyczerpującym wysiłku badawczym, trzeba, aby miał on
przedmiot kochania. Trzeba, aby w jego koncepcji przed­
miotu własnych badań tkwiło jakieś dobro. Jest jednak
przeciwnie. Od czasów Odrodzenia, a ściśle biorąc od drugiej
połowy okresu Odrodzenia, sama koncepcja nauki polega na
badaniu przedmiotu, który znajduje się poza dobrem i złem,
• ściślej biorąc nie ma żadnego związku z dobrem. Nauka
t o d t wyłącznie fakty jako takie, a nawet sami matematycy
UWOiaJą stosunki matematyczne za fakty zachodzące w u m y-

* W oryginale: Une vérité est toujours la vérité de quelque chose.


M rtM M t l'éclat de la réalité (przyp. ttum.).
36$ Śimane Welt

$ le ., Fakty, siła, materia, wyizolowane, rozpatrywane same>


w sobie, bez związku z czymkolwiek innym nie są to przed­
mioty, które myśl ludzka mogłaby ukochać.
Stąd też zdobywanie nowych wiadomości nie jest dla
wysiłku uczonych wystarczającym bodźcem.
Kieruje nimi przede wszystkim bodziec, który pcha rów­
nież do gry, polowania czy sportu. Słyszy się często mate­
matyków porównujących swoją specjalność do gry w sza­
chy. Niektórzy porównują swoją specjalność do działalności
wymagającej niejako węchu, intuicji psychologicznej, ponie­
waż, jak mówią, trzeba z góry zgadywać, które koncepcje
matematyczne mogą okazać się płodne, a które jałowe. Jest
to znowu gra, i to niemal gra przypadku. Bardzo niewielu
uczonych wnika dostatecznie głęboko w naukę, żeby mieć
serce otwarte na jej piękno. Pewien matematyk chętnie
porównuje matematykę do rzeźby w szczególnie twardym
kamieniu. Ludzie, którzy przedstawiają się ogółowi jako ka­
płani prawdy, w dziwny sposób poniżają rolę, którą na sie­
bie wzięli, przez porównywanie się do graczy w szachy;
porównanie z rzeźbiarzem jest bardziej zaszczytne. Jeżeli
się jednak ma powołanie do tego, żeby być rzeźbiarzem, tp
lepiej być rzeźbiarzem niż matematykiem. Porównanie to,
gdy się je z bliska zbada na tle aktualnej koncepcji nauki,
nie ma sensu. Jest ono bardzo niewyraźnym przeczuciem
zupełnie innej koncepcji.
Technika ma tak duży udział w prestiżu nauki, że można
by się skłaniać do przypuszczenia, iż myśl o technicznych
zastosowaniach jest potężnym bodźcem dla uczonych. W rze­
czywistości jednak bodźcem jest nie m yśl o zastosowaniach,
ale sam prestiż, który one przyniosły nauce. Tak jak poli­
tycy upojeni są tym, że robią historię, tak też i uczeni upa­
ja ją się tym, że czują się współuczestnikami czegoś w iel-'
kiego. Wielkiego w znaczeniu fałszywej wielkości; wielkości
niezależnej od jakiegokolwiek związku z dobrem.
Równocześnie niektórzy z nich, ci, których poszukiwania
mają przede wszystkim charakter teoretyczny, zaznając'
w całej pełni tego upojenia, dumni są ze swej obojętności
wobec zastosowań technicznych. Ciągną więc stąd dwie k o-'
Za K o r z e n i e n i e m

rttyści, które będąc w rzeczywistości nie do pogodzenia, g o - .


d/.ą się jednak w świecie iluzji, co stwarza zawsze sytuację
niezwykle przyjemną. Zaliczają się oni do tych, którzy star-
nowią o ludzkim losie, i z tą chwilą ich obojętność wobec
lego losu redukuje ludzkość do skali jakiegoś gatunku mró­
wek ; w ten sposób znajdą się jak by w położeniu bogów. Nie
•/dając sobie sprawy z tego, że jeżeliby się usunęło z obecnej
koncepcji nauki zastosowania techniczne, to nie zostałoby
w niej nic, co mogłoby być uważane za dobro. Zręczność
w grze podobnej do szachów nie przedstawia żadnej war­
tości. Gdyby nie technika, nikt by się dziś wśród ogółu nie
interesował nauką; jeżeli zaś ogół przestałby się interesować
nauką, to ci, którzy poświęcają się katierze naukowej, wy­
braliby sobie jakąś inną. Nie mają oni prawa do przyjmo­
wania postawy wyróżniającej ich w społeczeństwie. Chociaż
nie jest ona uzasadniona, stanowi jednak dla nich pewien
bodziec.
Dla innych, przeciwnie, bodźcem jest myśl o zastosowaniu
nauki. Są oni jednak wrażliwi wyłącznie na znaczenie, a nie
na dobro lub zło, Uczony, który czuje, że jest na drodze do
odkrycia, które może wstrząsnąć życiem ludzkim, wytęża
wszystkie siły, żeby go dokonać. Zdarza się rzadko, a może
nawet nie zdarza się nigdy, żeby zatrzymał się on dla obli­
czenia prawdopodobnych skutków tego wstrząsu z punktu
widzenia dobra i zła, i zrezygnował z poszukiwań, jeżeli zło
będzie się wydawać bardziej prawdopodobne. Tego rodzaju
bohaterstwo wydaje się wprost niemożliwe, a przecież po­
winno być zupełnie naturalne. Jednakże tu, tak jak i gdzie
indziej, panuje fałszywa wielkość, określana ilością, a nie
dobrem.
Uczeni są więc stale podniecani przez pobudki społeczne
tak małostkowe, że wprost trudno się do nich przyznać.
Są jednak niezwykle silne, choć nie odgrywają jawnie
dużej roli. Nie może zapoznawać niewiarygodnej siły ma­
łostkowych pobudek ten, kto widział, jak ci sami Francuzi,
którzy w czerwcu 1940 r. z taką łatwością opuścili ojczyznę;
kilka miesięcy potem, zanim nawet zaczęli rzeczywiście,cier­
p li głód, wykazywali niezwykłą wytrzymałość, walcząc
SOS ' Sim one Weil
całymi godzinami ze zmęczeniem i zimnem, żeby tylko
dostać jedno jajko.
Pierwszą pobudką społeczną uczonych jest zwyczajnie
i po prostu Obowiązek zawodowy. Uczeni są ludźmi, którym
płaci się za produkowanie nauki; oczekuje się od nich tej
x produkcji, toteż czują się oni do niej zobowiązani. Nie jest
to jednak wystarczająca podnieta. Awans, katedry, wszel­
kiego rodzaju wynagrodzenia, godności i pieniądze, przy-'
jęcia za granicą, szacunek lub podziw kolegów, reputacja,
rozgłos, tytuły — wszystko to bardzo się liczy.
Zwyczaje uczonych są tego najlepszym dowodem. W X V I
i X V II stuleciu uczeni rzucali sobie wyzwania. Kiedy ogła­
szali swoje odkrycia, umyślnie opuszczali w szeregu dowo­
dów jedno ogniwo albo mieszali ich porządek, nie chcąc do­
puścić, żeby koledzy mogli rzecz w pełni zrozumieć; zabez­
pieczali się w ten sposób przed niebezpieczeństwem, że jakiś
rywal będzie mógł rościć pretensje, iż dokonał tego samego
odkrycia przed nim. Sam Kartezjusz przyznaje się do zro­
bienia tego w swojej „Geometrii”. Dowodzi to, że nie był
filozofem w tym znaczeniu, jakie słowo to miało dla Pita-'
gorasa i Platbna, przyjaciela Mądrości Bożej; od czasu
Grecji nie było już filozofów.
Dzisiaj, gdy tylko jakiś uczony coś nowego odkryje, to
nie czekając na sprawdzenie swego odkrycia spieszy się
z rozesłaniem tak zwanej notatki sprawozdawczej, aby tylko
zapewnić sobie pierwszeństwo. Przypadek, jaki zdarzył się
z Gaussem, jest być może jedyny w naszej nauce: zapomniał
on o leżących w czeluściach szuflad rękopisach zawierają­
cych najwspanialsze odkrycia, a potem, kiedy ktoś ogłosił
nową sensację z tej dziedziny, zrobił niedbałą uwagę:
W szystko to się zgadza, odkryłem to piętnaście lat tem u;
można jednak‘pójść znacznie dalej w tym kierunku i posta­
wić jeszcze taki, taki i taki teoremat. Był to jednak geniusz
najwyższego rzędu. W ciągu trzech czy czterech ostatnich
wieków było może kilku takich, w sumie zaledwie mała
garstka; czym dla nich była nauka, pozostanie to ich ta­
jemnicą. Bodźce niższego rzędu zajmują w codziennym wy­
siłku reszty uczonych bardzo dużo miejsca.
Zakorzenienie W»

Dzisiejsze ułatwienia komunikacyjne na całym świecie


w czasie pokoju oraz posunięta do skrajności specjalizacja
doprowadza do tego, że uczeni każdej specjalności, stano­
wiący dla siebie wzajemnie jedyną publiczność, tworzą spo­
łeczność podobną do małej wioski. Plotki krążą tu nieprze­
rwanie; każdy każdego zna i albo ma dla niego sympatię,
albo go nie lubi. Zderzają się ze sobą pokolenia, przyna­
leżności narodowe; życie prywatne, polityka, sporo miejsca
zajmują w karierze. Zbiorowa opinia tej społeczności jest
więc z konieczności skażona; a stanowi ona dla uczonego
jedyny czynnik kontroli, ani bowiem niewtajemniczeni, ani
uczeni innych specjalności nie wiedzą nic o jego pracach.
Siła bodźców społecznych poddaje myśl uczonego tej zbio­
rowej opinii, i stara się on jej przypodobać. To, co zgadza
się ona przyjąć, zostaje w nauce przyjęte, to, czego nie
przyjmuje, zostaje odrzucone. Nie ma tu żadnego bezstron­
nego sędziego, ponieważ każdy specjalista z samego faktu,
że jest specjalistą, jest sędzią zainteresowanym.
Powie ktoś, że obiektywnym kryterium dla jakiejś teorii
jest jej płodność. Jednakże kryterium to odgrywa rolę tylko
między tymi teoriami, które są uznane. Teoria odrzucona
przez zbiorową opinię uczonych jest siłą rzeczy jałowa, po­
nieważ nie dąży się do jej rozwinięcia. Jest tak zwłaszcza
w fizyce, gdzie same środki badania i kontroli są zmonopo­
lizowane w rękach bardzo wąskiego kręgu ludzi. Nigdy by
może nie przekonano się o płodności teorii kwantów, gdyby
nie to, że ludzie zapalili się do niej, jak tylko Planck jją
ogłosił, choć mogła wtedy wydawać się absurdalna —
a może właśnie dlatego, że taka się wydawała, ludzie byli
bowiem zmęczeni rozsądkiem. Teorie wschodzą zależnie
od przypadku, przetrwać zaś mogą tylko najbardziej od­
porne. Tego rodzaju nauka może być formą jakiegoś elan
vital, lecz nie poszukiwania prawdy.
Nawet najszerszy ogół nie może nie wiedzieć i zdaje
też sobie z tego sprawę, że nauka jest poddana modzie, jak
każdy produkt opinii zbiorowej. Sami uczeni mówią dość
o teoriach, którę wyszły z mody. Takie stwierdze­
nie byłoby prawdziwym skandalem, gdyby nie to, że je -
310 Sim o n e Weil

steśmy za bardzo ogłupieni, żeby odczuwać jakikolwiek


skandal. Jak można żywić religijny wprost szacunek dla
rzeczy zależnej od mody? Murzyńscy fetyszyści są na znaczą
nie wyższym poziomie niż m y i są w niewspółmiernie mniej-
śzym stopniu bałwochwalcami od nas. Oddają oni religijną
cześć kawałkowi rzeźbionego drzewa, które jest piękne
i któremu piękność nadaje piętno wiecznej wartości.
Cierpimy na prawdziwą chorobę bałwochwalstwa; jest
ona tak poważna, że odbiera chrześcijanom zdolność świad­
czenia na rzecz prawdy. Żaden dialdg głuchych nie może
dorównać swym komizmem sporom między duchem współ­
czesności a Kościołem. Niewierzący wybierają w imię du­
cha nauki jako argumenty przeciw wierze chrześcijańskiej
prawdy, które stanowią pośrednio lub nawet bezpośrednio
jawne dowody na rzecz wiary. Chrześcijanie nigdy tego
nie spostrzegają, i z nieczystym sumieniem, z przygnębia­
jącym brakiem uczciwości intelektualnej usiłują słabo tym
prawdom zaprzeczać. Ich zaślepienie jest karą za występek
bałwochwalstwa.
Niemniej zabawne jest zakłopotanie wielbicieli bożysz­
cza, kiedy chcieliby, wyrazić swój entuzjazm. Szukają, co
by można wychwalać, i nie znajdują. Łatwo jest chwalić
zastosowania praktyczne, ale zastosowania to technika, to
nie nauka. Co wychwalać w samej nauce? A biorąc ści­
ślej, założywszy, że nauka żyje w ludziach, co wychwalać
w uczonych? Nie łatwo to ustalić. Kiedy chce się wywołać
u ogółu podziw dla uczonego, to — w każdym razie we
Francji — wybiera się do tego zawsze Pasteura. Służy on
jako osłona dla bałwochwalstwa nauki, tak jak Joanna
d ’Arc stała się osłoną dla bałwochwalstwa narodowego.
Wybiera się go, ponieważ zrobił dużo dla ulżenia fizycz­
nym cierpieniom ludzi. Jeżeli jednak intencja tego rodzaju
nie była dominującą pobudką jego wysiłków, to fakt, że
udało mu się to osiągnąć, trzeba uważać za zwykły zbieg
okoliczności. Jeżeli zaś była to pobudka dominująca, to
podziw, który mu się należy, nie ma żadnego związku ,
z wielkością nauki; chodzi wówczas o cnotę praktyczną.
Należałoby w tym przypadku zaliczyć Pasteura do tej samej
Zakorzenienie JM

kategorii ludzi, co poświęcające się aż do bohaterstwa pie­


lęgniarki; różniłby się bowiem od nich tylko zakresem
swoich osiągnięć. '
Ponieważ nie ma ducha prawdy w działających w nauce
pobudkach, nie może on być obecny w samej nauce. Jeży­
libyśmy natomiast liczyli na znalezienie go w wyższym
stopniu w filozofii i w literaturze, to zawiedlibyśmy się rów­
nież. .
Czyż dużo jest książek lub artykułów, które robią wraże­
nie, że autor — zanim przystąpił do pisania, a potem zanim
oddał maszynopis do druku — pytał z prawdziwym hie-
pokojem siebie samego: „Czy jestem w prawdzie?” Czy
znajdzie się dużo czytelników, którzy przed otwarciem
książki pytają siebie samych z prawdziwym niepokojem:
„Czy znajdę tutaj prawdę?” Gdyby zaproponowano wszyst­
kim tym, dla których myślenie jest zawodem — księżom,
filozofom, pisarzom, uczonym, wszelkiego rodzaju profeso­
rom — natychmiastowy wybór między dwojakim losem:
— albo niezwłoczne pogrążenie się na zawsze w cho­
robie umysłowej, w dosłownym tego słowa znacze­
niu, z całym u pokorzeniem ,akie tego rodzaju upa­
dek za sobą pociąga, z zachowaniem jedynie dosta­
tecznej jasności umysłu, po to aby odczuwać całą
gorycz tej sytuacji;
— albo nagły wspaniały rozwój zdolności intelektual­
nych, który by im zapewnił od razu światowy roz­
głos i po śmierci sławę na tysiąclecia, z tą jednak
niegodnością, że myśli ich przebywałyby zawsze
trochę poza prawdą
— czyż można przypuszczać; że wielu z nich przy takim w y­
borze wykazałoby choćby najmniejsze wahanie?
Duch prawdy jest dzisiaj prawie nieobecny w religii,
w nauce i w całej myśli ludzkiej. Straszliwe cierpienia, po­
śród których szamoczemy się, nie mogąc nawet ogarnąć
całej naszej tragedii, są w całości wynikiem tego stanu
rzeczy.
Ten duch kłamstwa i błędu —
Upadku królów nieszczęsny zwiastun,
?■ ■ ■/ 'y

31S Simone W eii

— o którym mówił Radne, nie jest już dzisiaj monopolem


władców. Rozciąga się na wszystkie klasy ludności; ogarnia
całe narody i rzuca je w objęcia szaleństwa.
Lekarstwem na to będzie wprowadzenie między nas na
nowo ducha prawdy; przede wszystkim w religii i w nauce,
co zakłada, że pogodzą się one ze sobą.
Duch prawdy może wstąpić w naukę pod warunkiem, że
pobudką uczonego stanie się miłość do tego, co jest przed­
miotem jego badań. Przedmiotem tym jest wszechświat,
w którym żyjemy. Cóż można w nim kochać innego jak nie
jego piękno? Według prawdziwej definicji nauki stanowi
ona badanie piękną świata.
Z chwilą gdy się o tym myśli ■— staje się to jasne. Ma­
teria, ślepa siła nie są przedmiotem nauki. Myśl nie może
do nich dotrzeć, uciekają przed nią. Myśl uczonego dociera
zawsze tylko do pewnego układu zależności, który ujmuje
materię i siłę w niewidzialną, nieuchwytną i niezmienną'
sieć ładu i harmonii. Sieć niebios jest rozległa — mówi
Lao-Tse — oka jej są wielkie, a mimo to nic przez nią nie
przechodzi.
W jaki sposób myśl ludzka mogłaby mieć za przedmiot
coś innego niż tylko myśl? Jest to trudność tak dobrze
znana w teorii poznania, że zaniechano już rozważań na
jej temat; zostawia się ją na marginesie jako komunał.
Jednakże jest na to odpowiedź. Mianowicie przedmiotem
myśli ludzkiej jest także myśl. Celem uczonego jest nawią­
zanie kontaktu między jego własnym umysłem a tajemniczą
mądrością wypisaną odwiecznie we wszechświecie. Jak więc
z tą chwilą mogłoby występować wzajemne przeciwstawie­
nie czy nawet rozdział między duchem nauki i duchem reli­
gii? Badanie naukowe jest tylko formą kontemplacji reli­
gijnej. ■.
Tak też było w Grecji. Cóż się więc stało od tego czasu.
Jak to się dzieje, że ta nauka, która — zanim rzymski miecz
wtrącił ją w stan omdlenia ,— była z samej swojej istoty
pełna ducha religijnego, przebudziła się z długiego letargu
Jako materialistka? Cóż takiego zdarzyło się w tym czasie?
Zakorzenienie 313

dejście chrześcijaństwa. Oryginalne chrześcijaństwo, takie


jakie jeszcze dziś jest dla nas obecne w Nowym Testa­
mencie, a zwłaszcza w Ewangeliach było, tak jak antyczna
religia misteriów, doskonale zdolne do tego, aby być głów­
nym natchnieniem dla idealnie ścisłej nauki. Chrześcijań­
stwo uległo jednak przeobrażeniu, które prawdopodobnie
pozostaje w związku z przejściem do roli państwowej religii
rzymskiej.
Po tym przeobrażeniu myśl chrześcijańska, z wyjątkiem
niewielu tylko mistyków, wystawionych zawsze na nie­
bezpieczeństwo potępienia, nie uznawała innego pojęcia
Opatrzności Boskiej, jak tylko Opatrzności osobowej.
Pojęcie to znajduje się w Ewangelii, Bóg jest w niej bo­
wiem nazwany Ojcem. Jednakże pojęcie Opatrzności nie-
osobowej, w pewnym sensie analogicznej do mechanizmu,
znajduje się tam także. Abyście byli synami Ojca waszego,
który jest w niebiesiech, który sprawia, że słońce jego
wschodzi nad dobrymi i złymi, a deszczem zrasza sprawie­
dliwych i nieprawych... Bądźcie w y tedy doskonali, jako
i Ojciec wasz niebieski doskonały jest. (Mt. 5, 45, 48).
Tak więc ślepa bezstronność bezwładnej materii, ta nie­
ubłagana prawidłowość porządku świata, absolutnie nieczuła
na przymioty ludzi i przez to tak często oskarżana o nie­
sprawiedliwość — właśnie ona przedstawiona jest duszy
ludzkiej jako wzór doskonałości. Jest to myśl o tak wielkiej
głębi, że nie jesteśmy dziś nawet zdolni do jej uchwycenia;
współczesne chrześcijaństwo całkowicie ją zgubiło.
Wszystkie przypowieści o nasieniu odpowiadają pojęciu
opatrzności nieosobowej. Łaska Boga spada na wszystkie-
istoty; to, co się z mią staje, zależy od tego, kim one są;
tam, gdzie przeniknie ona rzeczywiście, owoce, które przy­
nosi, są wynikiem procesu analogicznego do mechanizmu,
który jako mechanizm trwa w czasie. Cnota cierpliwości —
n Ilumacząc dokładniej słowo greckie — nieruchomego ocze­
kiwania, odpowiada tej konieczności trwania w czasie.
Nieinterwencja Boga w działaniu Łaski wyrażona jest
t maksymalną wyrazistością: Tak jest z Królestwem Bożym ,
¡i jok g d yb y człowiek wrzucił nasienie w ziemię. A spałby
314 Simone Weil
' '*/ ' . ' ' .
i wstawał w nocy i we dnie, a nasienie kiełkowałoby i ro­
sło, podczas gdy on nie wie. Boć ziemia sama z siebie owoc
wydaje, naprzód łodygę, potem kłos, wreszcie pełne ziarno
w kłosie. (Mr. 4; 26— 28). '
Wszystko, co dotyczy prośby, wywołuje, także coś ana­
logicznego do mechanizmu. Każde rzeczywiste pragnienie
czystego dobra, począwszy od pewnego stopnia intensyw­
ności, powoduje zstąpienie odpowiedniego dobra. Jeżeli
nie odnosi skutku, znaczy to, że albo pragnienie nie jest
realne, albo jest za słabe, albo pożądane dobro jest niedo­
skonałe, albo że jest zmieszane ze złem. Bóg nigdy nie od­
mawia, jeżeli warunki są wypełnione. Jest to proces, który
dokonuje się w czasie tak, jak kiełkowanie łaski. Dlatego
też Chrystus zaleca, żebyśmy byli natarczywi. Porównania,
których przy tym używa, wywołują także skojarzenie z me­
chanizmem. Rodzaj mechanizmu psychologicznego zmusza
sędziego do wysłuchania wdowy: jednakże uprzykrza m i
się ta wdowa, wezm ę ją w obronę (Łk. 18, 5), a człowieka
śpiącego do otworzenia przyjacielowi drzwi: chociażby wsta­
jąc nie dał mu dlatego, że jest jego przyjacielem, wstariie
jednak i da mu, ile mu tylko potrzeba, z powodu jego na­
tręctwa. (Łk. 11, 8). Jeżeli wywieramy na Bogu swego
rodzaju przymus, to chodzić może wyłącznie o mechanizm
ustanowiony przez Boga. Mechanizmy nadprzyrodzone dzia­
łają w sposób co najmniej tak samo ścisły jak prawo cią­
żenia ciał; mechanizmy naturalne są jednak warunkiem
powstawania zdarzeń samych w sobie, bez względu na ocenę
ich wartości, natomiast mechanizmy nadprzyrodzone są wa­
runkami wytwarzania czystego dobra samego w sobie.
Potwierdzają to praktyczne doświadczenia świętych.
Stwierdzili oni podobno, że mogli czasem przy pomocy sa­
mego pragnienia spowodować zstąpienie do duszy więcej
nawet dobra niż ona sama pragnęła. Potwierdza to, że
dobro zstępuje z nieba na ziemię jedynie w miarę jak
pewne warunki są faktycznie dopełnione na ziemi.
Całe dzieło św. Jana od Krzyża nie jest niczym innym ,'
jak ściśle naukowym badaniem mechanizmów nadprzyro­
dzonych. Filozofia Platona również nie jest niczym innym.
' Zakorzenienie J1&

Nawet sąd występuje w Ewangelii jak coś nieosobowego:


K to wierzy weń, nie jest sądzony, a kto nie wierzy, ju ż
jest osądzony (...) a w yrok na tym polega (...) Każdy bo­
wiem , kto źle czyni, nienawidzi światłości (...) ale kto czyni
prawdę, dąży do światła (...) (Jan 3, 18— 21). Sądzę, tak jak
słyszę, i sąd mój jest sprawiedliwy (...) (Jan 5, 30). A kto
by słuchał słów moich, a nie przestrzegał, ja go nie sądzę,
bo nie przyszedłem, żeb y sądzić świat, ale żebym świat
zbawił. K to gardzi inną i słów moich nie przyjm uje, ma
przeciw sobie sędziego; nauka, którą głoszę, ta go sądzić
będzie w dzień ostateczny. (Jan 12, 47— 48). \
W opowieści o robotnikach z jedenastej godziny, stano­
wisko pana winnicy może się wydawać kaprysem. Jeżeli
jednak poświęcimy jej trochę uwagi, to okazuje się coś
wręcz przeciwnego. Płaci tylko jedno wynagrodzenie, dla­
tego że posiada tylko jedno wynagrodzenie. Nie ma prze­
cież pieniędzy. Sw. Paweł tak określa wynagrodzenie: Po­
znam tak jak sam jestem znany. Nie ma w tym żadnego
stopniowania. Tak samo nie ma też stopniowania w ocenie
czynu, który zasługuje na zapłatę. Jest się wezwanym: albo
się przybiega, albo nie. Nikt nie jest w stanie uprzedzić
tego wezwania nawet o jedną sekundę. Nie ma znaczenia,
kiedy to się dzieje, nie ma znaczenia także ilość i jakość
pracy w winnicy. Albo się przychodzi z czasu do wieczności,
albo nie, zależnie od tego, czy się wyraziło zgodę, czy się
odmówiło. •
Każdy kto się w yw yższa, będzie poniżony, a kto się uniża,
w yw yższony będzie — słowa te wywołują obraz wagi, przy
czym ziemska część duszy jest jak by na jednej szali, a boska
na drugiej. Hymn wielkopiątkowy porównuje także Krzyż
do wagi.
Wzięli nagrodę swoją. Bóg może więc wynagradzać tylko
te wysiłki, które nie zostały wynagrodzone tu na ziemi,
wy silki podejmowane w próżni; próżnia przyciąga łaskę.
Wynilki podejmowane w próżni stanowią czynność, którą
Chrystus nazywa skarbieniem sobie skarbów w niebie.
Chociaż Ewangelie przekazały nam tylko niewielką część
nauki Chrystusowej, można by w nich znaleźć coś, co można
by nazwać nadprzyrodzoną fizyką duszy ludzkiej. Tak jak ■«
każda doktryna naukowa, zawiera ona wyłącznie rzeczy ,
' jasno zrozumiałe i doświadczalnie sprawdzone. Tylko że *
weryfikacja odbywa się w trakcie posuwania się na drodze
do doskonałości, i w wyniku tego trzeba wierzyć na słowo
tym, którzy ją osiągnęli. M y jednak wierzymy bez spraw­
dzenia uczonym, kiedy nam mówią o tym, co się dzieje i
w ich laboratoriach, chociaż nie wiemy, czy kochają oni 1■
prawdę. Byłoby rzeczą bardziej słuszną, żeby wierzyć na -
słowo świętym, w każdym razie tym, którzy są autentycz­
nym i .świętymi, jest bowiem pewne, że .kochają oni prawdę-
w sposób doskonały. , '
DZIEŁA SIMONE WEIL

1. La pesanteur et la grâce [Siła ciążenia i laska], ze wstępem G. Thi-


bon. „P lon ” 1948. Opracowany przez Thibona w ybór m yśli filozoficz­
n y cb, religijnych i społecznych. ,
2. Attente de Dieu [Oczekiwanie Roga], ze wstępem J. M. Perrin
O. P. „L a Colombe” 1950. Listy do o. Perrin obejm ujące autobiografię
duchową oraz najważniejsze rozpraw y religijne i filozoficzne. . ■
3. La connaissance surnaturelle [Świadom ość nadprzyrodzona], Galli­
mard 1950. Dalszy ciąg dziennika (wydanego w „Zeszytach” ), pisanego
w Okresie 1942—1943. Rozważania religijne, filozoficzne i społeczne.
4. Lettre à un religieux [List do pew nego zakonnika], Gallimard 1951.
Zestawienie zastrzeżeń w obec K ościoła katolickiego.
5. Intuitions préchrêtiennes [Przeczucia chrześcijaństwa], „L a Colom be”
1951. Z biór komentarzy i tłumaczeń greckiej m yśli filozoficzn ej i reli­
gijn ej. Szerokie om ów ienie dialogów platońskich. Książka ta stanowi
początek zamierzonej przez S. W. pracy nad zbiorem najpiękniejszych
niechrześcijańskich tekstów o m iłości Boga.
6. Cahiers [Zeszyty]. Z biór m yśli z dziennika S. W. z lat 1940—1942,
t. I „P lon ” 1951, t. II „P lon ” 1953, t. III „P lon ” 1956.
7. Enracinement (Prélude à une declaration des devoirs envers l’être
humain) [Zakorzenienie (Wstęp do deklaracji obow iązków w obec istoty
ludzkiej)], Gallimard 1952. Jedyna książka opracowana jako całość. Sta­
now i swego rodzaju podsumowanie doktryny społecznej S. W.
8. La condition ouvrière [Dola robotnicza], Gallimard 1953. Listy,
urtykuly 1 referaty dotyczące w arunków pracy w przemyśle. Z biór
obejm uje również „D ziennik fabryczny” S. W. prowadzony w okresie
pracy w przemyśle m etalowym, w latach 1935/1936.
9. La source grecque [Greckie źródło], Gallimard 1953. Uzupełnienie
tomu „Intuitions Préchrétiennes” przekładami i komentarzami zwłasz­
cza do dzieł wielkich filozofów i tragików greckich.
I ł . Oppression et liberté [Ucisk i w olność], Gallimard 1955. Z biór
Obejmujący m . in. jedną z najw ażniejszych prac S. W. „Rozważania
nad przyczynam i w olności i ucisku społecznego” , szkice i fragmenty
dotyczące problem ów socjologii władzy oraz studia nad doktryną mar­
ksistowską.
SIS Dzieła Simone w eil

11. Venise sauvée [W enecja ocalona], Gallimard 1955. Tragedia w 3-ch


aktach, niedokończona, osnuta na tle historycznych wydarzeń w X VII
wieku i zawierająca niektóre podstawowe tezy moralne i społeczne S. W.
12. Ecrits de Londres et dernières lettres [Pisma londyńskie 1 ostatnie
listy], Gallimard 1957. Artykuły, szkice i listy na temat ustroju poli­
tycznego i założeń tilozoficzno-społecznych z krytyką pewnych aspek­
tów personalizmu. Pogłębiają one i rozszerzają tezy zawarte w „Z a k o ­
rzenieniu” .
13. Ecrits historiques et politiques [Pisma historyczne i polityczne],
Gallimard 1960. Z biór artykułów i szkiców pisanych przed w ojną, doty­
czących głównie aktualnych wówczas problem ów politycznych, m. in.
hitleryzmu i spraw kolonialnych, zawierający również dziennik z w ojn y
hiszpańskiej.
Simone Weil poza artykułami nie opublikowała za życia żadnej w ięk­
szej pracy. Z w yjątkiem „Zakorzenienia” układ wydanych pism usta­
lony został przez w ydaw ców . Również w ydaw cy ustalili, z Wyjątkiem
„Zakorzenienia” i „W en ecji ocalon ej” , tytuły poszczególnych tom ów,
8 tom ów w ydanych przez Gallimarda opracowane zostało przez A . Ca­
musa i ukazało się w ramach zainicjow anej i prowadzonej przez niego
Collection „E spoir” [„N adzieja” ].
Pewna część pism S. Weił nie została jeszcze wydana.

You might also like