Professional Documents
Culture Documents
„...A potem lodowiec wycofał się, zostawiając po sobie moreny, jeziora i kamienie...”
- Kornel ziewnął szeroko, odsunął podręcznik i otarł sobie pot z czoła.
- Do licha z morenami, kiedy pić się chce! - jęknął i sięgnął po syfon wody sodowej.
Niestety, syfon był pusty. Kornel zaklął pod nosem i lawirując między kwiatami
doniczkowymi, którymi gęsto zastawione było mieszkanie, powlókł się do kuchni.
Odkręcił kran. W rurze rozległ się gniewny bulgot, charkot i syczenie, kran krztusił się
i dławił. Czyżby był zatkany? Zdenerwowany Kornel wepchnął do niego palec. Oburzony
kran kichnął i strzyknął chłopcu prosto w oczy cuchnącą chlorem cieczą. Kornel odskoczył
oślepiony. Ale gdy po chwili zbliżył się ze szklanką, kran znów zakrztusił się i wysączył jak z
łaski kilka kropel rdzawego płynu.
- Co za piekielne lato! Nawet Wisła wysycha! - Kornel oblizał spieczone wargi i ze
złością odstawił szklankę.
W przedpokoju zabrzęczał telefon. Kornel zakręcił kran i poczłapał do aparatu.
- Słucham. Kto mówi?
Ze słuchawki wydobyły się nieartykułowane dźwięki przypominające piski
torturowanej myszy. Kornel rzucił słuchawkę. „W tym upale nawet telefony wysiadają” -
westchnął. Już drugi raz w ciągu godziny ktoś dzwoni i nie można zrozumieć kto.
Z ponurą miną wrócił do podręcznika.
„Kiedy lodowiec wycofał się...”
„Wielka szkoda - pomyślał - przydałby się kawałek lodowca. Nie byłoby takiego
upału i w ogóle całego ambarasu z nauką. Jeśli chodzi o Kornela, nie miałby nic przeciwko
życiu w tamtej odległej epoce. Polowałoby się na białe niedźwiedzie, foki i lisy polarne,
ślizgałoby się po lodowcu... Taaak! Dobrze byłoby mieć w lipcu chociaż kawałek lodowca za
oknem. - Kornel zamyślił się. - To wielka, niepowetowana szkoda, że lodowiec cofnął się.
Pożałowania godne posunięcie natury. Nieszczęście. Klęska! Lodowiec powinien przetrwać.
Zostawił po sobie wprawdzie te wspaniałe jeziora na północy Polski, ale... - Kornel
zreflektował się - nie, w jego sytuacji lepiej nie myśleć o jeziorach.
Nie pojedzie w tym roku nad jeziora, nie będzie miał żadnych przygód. Wszystko
przepadło! Taki los! A dziś nie wyrwie się nawet na basen, ani do lasku Bielańskiego, ani do
Łazienek. Zielona Niedojrzała, z zemsty za wczorajsze bzdurne odpowiedzi, zadała
Kornelowi powtórkę. Od samego początku! No i trzeba wkuwać”.
Z tych żałosnych rozmyślań wyrwał go dźwięk dzwonka u drzwi. „Czyżby ciotka
Pelagia już wróciła? Niemożliwe. Wróci dopiero za pół godziny. Może Zielona Niedojrzała
już przyszła go dręczyć? - spojrzał na zegarek. - Nie, dopiero druga godzina, a Zielona
Niedojrzała zawsze jest punktualna i zjawia się dokładnie o godzinie piątej. Więc może
listonosz z listem od ojca albo od mamy?”
Podniecony Kornel podbiegł do drzwi, otworzył... i cofnął się odruchowo. W drzwiach
ukazał się wielki krzak o bujnym listowiu, jakaś egzotyczna roślina w potężnej donicy. Pod
nią widać było zielone nogawki spodni.
Co to ma znaczyć, u licha? Ale nim Kornel zdołał coś wykrztusić, zza rośliny dobiegły
go uprzejme słowa:
- Szanowna pani, przepraszam, że się ośmielam, po tym co się stało... Proszę mi
wierzyć, że sam byłem wstrząśnięty... Przez trzy tygodnie myślałem, jak mógłbym to
naprawić... I oto trafił mi się rzadki okaz afrykańskiej lipki pokojowej. Sparmania africana.
Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby pani zechciała ją przyjąć...
- Do kogo ta mowa! - wykrzyknął Kornel.
Afrykańska lipka zaszeleściła niespokojnie listowiem, po czym między jej gęstymi
pędami pojawiła się niezmiernie zdziwiona twarz. Ptasia, wychudła, pryszczata i raczej
znajoma.
- To ty, Pirydion!? - wytrzeszczył oczy Kornel. - Co to za kawały?
- Cicho - syknął gość - przyniosłem kwiatek dla twojej ciotki.
Kornel chrząknął z rozterką. Wprawdzie ucieszył się odwiedzinami kolegi, ale
jednocześnie czuł do niego żal. Łobuz przez trzy tygodnie nie raczył się pokazać ani
zadzwonić, zostawiając Kornela samego jak palec w tych piekielnych opałach!
Nie zainteresował się nawet, czy Kornel jeszcze żyje, czy nie wyzionął ducha
storturowany nauką! I to ma być najlepszy przyjaciel.
Kornel skrzywił się z goryczą i postanowił wcale nie okazywać radości z odwiedzin
Pirydiona, a przeciwnie, objawić lodowaty chłód. Pirydion nie zasługiwał na lepsze
traktowanie.
Wycedził więc zimno:
- Ciotki nie ma. Pojechała do lecznicy kwiatów z palmą.
- Z tą, którą skubnąłem?
- Z tą samą, mój Pirydionie. Od czasu twojego skubnięcia, palma zaczęła usychać.
- Przykro mi, ale słowo daję, sam nie wiedziałem, co robię. Ostatnio stałem się
nerwowy i muszę skubać... Rozumiesz?
Kornel uśmiechnął się szyderczo.
- Rozumiem. Doigrałeś się wreszcie!
- O czym ty mówisz?
- O tych waszych akcjach w drużynie Teodora, którymi tak się pyszniłeś, i o tej
współpracy z kapitanem Jaszczołtem, z powodu której tak zadzierałeś nosa. Zachciało ci się
bawić w wielkiego detektywa, no to masz za swoje! Takie rzeczy zjadają nerwy, Wy tam się
wykończycie wszyscy!
- Głupi jesteś. Wykończyło mnie zupełnie co innego. Od miesiąca nie biorę udziału w
żadnej akcji. Teodor dał mi urlop okolicznościowy, żebym przygotował się do egzaminów.
- Więc co cię tak wykończyło?
- No, właśnie ten egzamin do liceum - westchnął Pirydion. - Mówię ci, wolałbym mieć
do czynienia z dziesięcioma opryszkami w rodzaju Alberta Flasza niż zdawać jeden egzamin
z matmy. Byłem wypompowany, bracie.
- I dlatego nie pokazywałeś się przez trzy tygodnie?... Pirydion chrząknął zakłopotany:
- No... niezupełnie dlatego...
- Bałeś się ciotki Pelagii? - przymrużył oczy Kornel.
- No, wiesz... po tej hecy z palmą wolałem się nie pokazywać... nie wiedziałem, jak
ugłaskać twoją ciotkę.
- I teraz nagle przyszedł ci pomysł do głowy.
- Właśnie.
- Kręcisz, stary... Mogłeś się nie pokazywać, ale gdybyś był równy chłop, to
zadzwoniłbyś przynajmniej i zapytał, co robię.
- Byłem zajęty... Kosmicznie zajęty.
- Łażeniem na basen Legii?
- Biedny Kornelu, co ty wiesz o życiu! Pracowałem zarobkowo. - Ty?! No, nie
rozśmieszaj mnie.
- Jak pragnę orbitować! Byłem niańką.
- Niańką?!
- Tak jest, niańką trojga rozkosznych krasnali: postrzelonego Arturka, piekielnego
Robusia i rozwydrzonej Buby. To dzieci naszych sąsiadów z willi naprzeciwko, doktorostwa
Strupowiczów. Oboje pracują w klinice i są zajęci przez cały dzień. Dotychczas mieli babcię i
gosposię, ale babcia dostała szału... czy też zawału, nie wiem dokładnie, w każdym razie
przestała funkcjonować. A gosposia uciekła. Zgodziłem się je zastąpić przez dwa tygodnie.
Dostałem za to patyk.
- Patyk?!
- To znaczy tysiąc złotych. Ale to mi stargało nerwy do ostateczności. Skubię teraz
dwa razy więcej. W dodatku dostałem tiku!
- Tiku?
- Ruszam uszami, czyli strzygę.
Kornel spojrzał z niedowierzaniem na wielkie uszy Pirydiona.
- Nie widzę...
- Doktor Strupowicz badał mnie i orzekł, że jestem uczulony na wysokie tony,
zwłaszcza na ultradźwięki. Piśnij cienko i przeraźliwie, to zobaczysz.
Kornel pisnął i rzeczywiście spostrzegł, że Pirydion poruszył trzy razy uszami,
zupełnie jak koń, albo królik.
- Coś takiego! Jak ty to robisz? - zapytał ze zdumieniem.
- Nie wiem, to odruchowe. Odruch warunkowy, bracie. Te krasnale tak mnie
urządziły.
- No to po jakie licho zgodziłeś się na taką pracę?...
- Musiałem. Moi starzy nigdy nie byli nadziani, a w tym roku specjalnie ich
przycisnęło. Z wakacji nici. Po prostu nie finansują i koniec. Niewydolność kieszeni. A ja
sobie zaplanowałem specjalne wakacje...
- Jak to, nie jedziesz z Teodorem na obóz? Zawsze jeździłeś.
- W tym roku krewa! Teodora zabrali na kurs instruktorski. A bez Teodora to nie ma
zabawy. Już wolę sam odpocząć gdzieś solidnie. Doktor Strupowicz powiedział, że jak się
zaraz nie wyrelaksuję, to mi ten tik i skubanie zostaną na całe życie... Ja właśnie w związku z
tym do ciebie...
- Aha! - Kornel ochłódł ponownie - więc przyszedłeś tylko dlatego, że masz interes...
- Prawdę mówiąc - tak... Muszę z tobą pomówić. Pozwolisz, że wejdę... - Pirydion
chciał się wpakować z donicą do mieszkania.
- O, nie... - Kornel zlodowaciał już zupełnie i zagrodził mu drogę - ciotka zakazała cię
wpuszczać. Ty, Maciek, jesteś u nas spalony.
- E, nie bądź taki cerber, interes jest w dechę! Mam dla ciebie korzystną propozycję...
- O co chodzi?
- Może najpierw wniosę tę donicę.
- Wykluczone. Przyrzekłem ciotce, że cię więcej nie wpuszczę. Ty jesteś skubacz.
Porozmawiajmy tutaj...
- Kiedy ręce mi mdleją od tej donicy.
- No to ją postaw - wzruszył ramionami Kornel. Pirydion pokręcił głową.
- Nie mogę, bo się rozleci.
- Dlaczego miałaby się rozlecieć?
- Bo jest cała popękana. Miałem zderzenie na ulicy. Czołowe.
- Z tramwajem? - zadrwił Kornel.
- Nie, ze słoniem! - zgrzytnął zębami Pirydion.
- Ze słoniem?!
- Szedł taki słoń ulicą, czytał gazetę i nic nie widział poza tą gazetą, a ja szedłem z tą
diabelską lipką i nic nie widziałem poza jej liśćmi, no i nastąpiło zderzenie.
- I wtedy upuściłeś donicę?
- Nie upuściłem. Ja mam żelazny chwyt, bracie!
- Więc dlaczego pękła?
- Bo ten słoń miał bardzo twardy brzuch.
- Chcesz powiedzieć, że ty go tą donicą...
- Niestety...
- To straszne. I... i co mu się stało?
- Jemu nic, ale donica pękła... Zobacz!
- Ech, co ty opowiadasz, przecież się trzyma...
- Trzyma się, bo ją ściskam, ale jak ją postawię, to się zaraz rozleci. No, jak długo
jeszcze będziesz marudził! Już nie mam siły, słowo daję!
- Chcesz, żeby się rozleciała w mieszkaniu?
- Wstawimy ją do kubła - zasapał Pirydion - nie, chyba się nie zmieści... no więc do
wanny i zwiążemy sznurkiem. Tylko szybko, bo jeszcze chwila i nie wytrzymam...
Zobaczysz... Upuszczę donicę i będzie straszny skandal! Cały dom zadrży i wszyscy
lokatorzy się zlecą... A ty będziesz zbierał na czworakach skorupy!
Kornel zawahał się.
- A może wolisz ją sam potrzymać? Proszę bardzo - zaproponował Pirydion.
Kornel zmierzył donicę nieufnym spojrzeniem.
- Nie... wolę, nie...
- No to odsuń się, draniu, i pozwól mi wejść...
- Mówię ci, że ciotka...
- Przecież ciotki nie ma...
- Ale są rośliny doniczkowe. Znów zaczniesz skubać i ciotka dostanie spazmów.
Wiesz, jaka z niej maniaczka na punkcie kwiatów.
- Nie będę skubał. Jak mamę kocham. Przyniosłem pestki do skubania - sapał
Pirydion. - Zobacz, mam je w kieszeniach, dwie torby.
Istotnie z obu kieszeni w spodniach Pirydiona sterczały jakieś torby. Kornel zbadał ich
zawartość. Były tam naprawdę pestki.
- No więc?... - jęknął Pirydion.
- Czekaj, muszę się zastanowić - Kornel wziął kilka pestek i zaczął je łuskać
flegmatycznie.
- Dosyć tego! Będziesz żałował, draniu! - zacharczał Pirydion. - Niech się dzieje co
chce, upuszczam donicę...
- Nie potrzebujesz. Już się zastanowiłem. Możesz wejść, tylko smaruj od razu do
wanny - powiedział Kornel.
Pirydion wbiegł truchcikiem do łazienki.
- Dawaj coś do związania... - zasapał.
- Zaraz - Kornel skierował się do kuchni po sznurek. Ale ledwie sięgnął do szuflady,
od strony łazienki rozległ się straszny łomot.
- Zdaje się, że sznurek już niepotrzebny - zauważył głośno.
- Tak, już niepotrzebny - oświadczył z ulgą Pirydion.
- Jak tam wygląda?
- Nieźle... Coś w rodzaju grządki. Świeżo spulchnionej.
- Cała posadzka?
- Nie. Tylko wanna. Mieliśmy szczęście. Roślina wylądowała w wannie, rozumiesz...
- Rozumiem. To był poślizg?
- Poślizg.
- Na mydle, czy na paście od zębów?
- Na grzebieniu.
- Czerwonym? - Tak.
- To mój, ciotka używa czarnego. Dziękuję, że go znalazłeś. Szukam go od niedzieli.
Dawaj go!
- Chodź, weź sobie.
- Wolę tam nie zaglądać.
Kornel niechętnie podszedł do drzwi łazienki i wyciągnął rękę. Pirydion wręczył mu
grzebień. Kornel cofnął się szybko.
- Ej ty, zaczekaj no, bracie - jęknął Pirydion - to ja sam mam to sprzątać?
- Sam, bo ja muszę przygotować pokój do konferencji. Pestki pestkami, ale ty jesteś
skubacz i trzeba będzie zabezpieczyć przed twoim nałogiem kwiaty.
- No, wiesz, wstydziłbyś się - zasapał Pirydion.
- Nie gadaj tyle. Z ciotką nigdy nic nie wiadomo. Jak szybko załatwi z tą palmą, może
tu być lada chwila - powiedział Kornel i przekręcił klucz w zamku.
- Co ty! Dlaczego mnie zamknąłeś?! - przestraszył się Pirydion.
- To na wypadek, gdyby ciotka wróciła. Zawsze zyskamy na czasie. Powiem, że
zamek się zaciął, a klucz gdzieś zawieruszył i nie można otworzyć łazienki. A ty zdążysz
posprzątać przez ten czas.
- Kornel?
- Czego jeszcze?
- Ty jesteś straszny łotr, ale ja za ciebie się wezmę!
Kornel roześmiał się beztrosko. Wrócił do pokoju i zaczął go spiesznie
przygotowywać do konferencji. Poprzesuwał rośliny doniczkowe w jeden kąt, a bardziej
wrażliwe na skubanie przeniósł do kuchni. Dopiero, gdy uznał, że kwiatom nie grozi
bezpośrednie niebezpieczeństwo, otworzył drzwi i wypuścił Pirydiona z łazienki.
- Siadaj i gadaj szybko, co to za interes.
- Potrzebuję „Chatki Puchatka” - odparł Pirydion, sadowiąc się na fotelu i zabierając
do skubania pestek.
- „Chatki Puchatka”? Coś ty?! Zdziecinniałeś na starość? - zdziwił się Kornel i sięgnął
na półkę z książkami.
- Nie wygłupiaj się - Pirydion strzyknął łuską pestki. - Nie chodzi o książkę. Chodzi o
namiot. Jutro wyjeżdżam z bratem na Mazury.
- Z bratem? O ile wiem, nie masz brata.
- Mam. Przyrodniego. Ma dwadzieścia sześć lat i jest inżynierem, ale gołym, bo
wszystko przepuszcza na wynalazki. Ma tylko wózek, więc on daje ten wózek, a ja daję tego
zarobionego patyka na żarcie i benzynę, ale jeszcze potrzebny nam jest namiot. Pomyślałem,
że możemy zrobić interes.
- Jaki interes?
- Ty pożyczysz nam „Chatkę Puchatka”, a my za to zabierzemy cię na Mazury.
Gratisowo.
- Na Mazury?! Gratisowo?! - Kornel zaśmiał się gorzko.
- Dlaczego rżysz? - zapytał zdumiony Pirydion. - Propozycja jest chyba w dechę.
- Człowieku, myślisz, że prażyłbym się w lipcu w Warszawie, gdybym mógł prysnąć?
- jęknął Kornel. - Nic z tego... ja, widzisz... jestem skazany...
- Skazany? Na co?!
- Na pocenie lipcowe.
- Nie rozumiem. Dlaczego?
- Mam poprawkę z geografii! Dostałem na świadectwie bombę i muszę zdawać
poprawkę - uśmiechnął się smętnie Kornel.
- O rany! Nic mi nie mówiłeś - Pirydion spojrzał na niego zaskoczony.
- Ostatnio widywaliśmy się rzadko - wzruszył ramionami Kornel - zresztą nie było się
czym chwalić.
- Nie bądź frajer - mruknął Pirydion - dla głupiej poprawki „geo” marnować sobie
lato?! Zdążysz jeszcze wkuć w sierpniu. Po prostu urwiesz się i koniec. Załatwimy jakoś z
ciotką. Dostanie od nas jeszcze jeden kwiatek i zmięknie...
- Nic z tego - westchnął Kornel - tu nawet nie chodzi o ciotkę Pelagię. Chodzi,
widzisz, o to, że ja... ja jestem w rękach Zielonej Niedojrzałej.
- Jakiej znowu Zielonej Niedojrzałej? - wytrzeszczył oczy Pirydion.
- To moja kore...
- Korepetytorka?
- Petytorka? Raczej pytelnica - skrzywił się Kornel. - Wciąż pyta, a potem pytluje albo
pytluje, a potem pyta, co zresztą na jedno wychodzi. Jeśli cię interesuje, pokażę ci portret tej
korepytelnicy - dodał i wyciągnął z głębi szuflady biurka arkusz kartonu. - Ona wygląda
mniej więcej tak.
Pirydion pochylił się ciekawie nad wizerunkiem korepytelnicy. Przedstawiał on
obleczone w zieloną powłokę sukni czupiradło płci żeńskiej o rudych włosach, wyłupiastych,
zielonych rybich oczach, wygiętych gniewnie truposinych wargach i krzywych nogach.
Maszkara ta siedziała na fotelu, niczym na tronie, trzymając władczo w jednej muskularnej
ręce globus, a w drugiej rulon mapy jak berło.
Pirydion spojrzał na Kornela z niedowierzaniem.
- Ależ to potwór!
- A ty myślałeś, że nimfa?
- Naprawdę tak wygląda?
- Oczywiście jest to portret symboliczny - uśmiechnął się blado Kornel - udało mi się
jednak uchwycić wszystkie zasadnicze rysy Zielonej Niedojrzałej.
- No, to rzeczywiście nie zazdroszczę ci...
- Mama, wyjeżdżając, oddała mnie w jej ręce. Zielona Niedojrzała przychodzi
codziennie o piątej i dręczy mnie geografią.
- Ja bym tym bardziej prysnął.
- Jak?! Ona mieszka naprzeciwko i wszystko widzi. Zresztą ma swój wywiad, bracie.
Wszystkie pętaki na podwórku szpiegują każdy mój krok i w ogóle...
W tym momencie zadźwięczał telefon.
- Znowu! - jęknął Kornel. - Od rana prześladują mnie te telefony. Jakiś głuchoniemy
bełkocze coś i piszczy, nic nie mogę zrozumieć.
Z westchnieniem podniósł słuchawkę.
- Słucham.
- Czy to mieszkanie inżyniera Kiwajłły? - zachrypiał głos tym razem na szczęście
wyraźnie. Kornel odetchnął.
- Tak. A kto mówi?
- Dionizy. Kornel zdębiał.
- Stryj Dionizy!? - wykrztusił z niedowierzaniem.
- Czy to ty, Rochu? - zachrypiał ucieszony głos.
- Nie, tu Kornel, brat Rocha, o ile stryj pamięta. Roch wyjechał na wakacje tydzień
temu... Ale co stryj robi w Warszawie, przecież...
- Cicho, Kornelu... nie tak głośno, bo jeszcze ciotka Pelagia usłyszy. Wiesz, że mam z
nią na pieńku - przestraszył się stryj.
- Niech się stryj nie boi. Nikogo nie ma w domu. Ciotka wyszła, a rodzice wyjechali.
- Wyjechali?
- Tak, tatuś do Maroka... a mamusia... do sanatorium...
- Do Maroka? Co ty opowiadasz!
- CEKOP buduje tam cukrownię i wysłali na rok tatusia.
- A ciotka Pelagia prędko wróci? - zapytał bojaźliwie stryj.
- Spodziewam się jej w każdej chwili...
- Fatalnie - jęknął stryj. - W takim razie będę musiał spotkać się z tobą gdzieś w
mieście.
- A o co chodzi?
- Chodzi o pewną sprawę niezmiernie ważną i, że tak powiem, poufną, dziecko moje...
- stryj ściszył tajemniczo głos.
- Czy nie może stryj powiedzieć przez telefon?
- Niestety... mam wrażenie, że ktoś mnie podsłuchuje... Słuchaj, Kornelu, o pół do
czwartej będę czekał na ciebie w Łazienkach. Zrobisz to dla mnie i przyjdziesz, moje
dziecko?
- Jeśli to takie ważne... - wykrztusił Kornel.
- Bardzo ważne i ściśle tajne. Będę czekał pod pomnikiem Szopena. Poznasz mnie
chyba, moje dziecko?
- No, nie wiem, tak dawno się nie widzieliśmy. Chyba z siedem lat...
- Nic się nie zmieniłem od tamtej pory - zapewnił stryj. - Zresztą jestem bardzo
podobny do ciebie, Kornelu. Wybitne podobieństwo rodzinne.
Kornel chrząknął zakłopotany, gdyż mimo natężenia wyobraźni, nie mógł jakoś
skojarzyć rysów stryja ze swoim wyglądem.
- A więc pamiętaj... pod pomnikiem Szopena - ściszył poufnie głos stryj i odłożył
słuchawkę.
Kornel spojrzał na Pirydiona oszołomiony.
- Tego jeszcze brakowało! - wybełkotał. - Przyjechał stryj Dionizy z Krakowa i zwalił
mi się na głowę. Maciek - spojrzał błagalnie na Pirydiona - w tobie cała nadzieja.
- Nie rozumiem.
- Stryj chce się ze mną spotkać. Musisz iść ze mną na to spotkanie i wyrwać mnie z
rąk Dionizego.
- Ja? Dlaczego? - zdumiał się Pirydion.
- Och, nie znasz stryja. Cała nasza rodzina to okropni maniacy. Już od wielu pokoleń.
A stryj to chyba największy... Pelagia przy nim wysiada.
- Czy... czy on też na punkcie roślin?
- Nie, gorzej, na punkcie starych akt i historii - jęknął Kornel. - Grzebie się w
ohydnych szpargałach i... i... stale mu się wydaje, że jest na tropie wielkiego odkrycia...
Będzie ględził i nudził... zadręczy mnie na śmierć...
- Ale co ja ci mogę pomóc? - zapytał przerażony Pirydion.
- Przy tobie pohamuje się nieco... A gdyby nie pomogło, powiesz, że ciotka Pelagia
mnie szuka. Stryj boi się ciotki Pelagii. To przerwie potok jego wymowy i może mnie puści...
Zrobisz to dla mnie, bracie?!
Pirydion chrząknął w rozterce.
- Ale pożyczysz mi „Chatkę Puchatka”.
- „Chatkę Puchatka” i wędki na dodatek... - zasapał Kornel.
- Dobra. No, to idziemy - uśmiechnął się Pirydion.
Kiedy wysiedli z trolejbusu w Alejach Ujazdowskich, Kornel spojrzał na zegarek i
stwierdził, że była już za dwadzieścia czwarta.
- Musimy teraz biegiem, Maciek - powiedział do Pirydiona - spóźniliśmy się już
dziesięć minut.
- Nie bój się nic. Jeśli to taka ważna sprawa, twój stryjo na pewno będzie czekał -
uspokoił Kornela Pirydion, ale przyspieszył kroku.
Niestety, wejście do Parku Łazienkowskiego było zatarasowane przez zwarty tłum
kobiet. Jakaś babska wycieczka, pod kierownictwem żwawego czupryniastego staruszka
przewodnika, urządziła sobie postój w tym niestosownym miejscu.
- A więc jak wspomniałem, po dawnym folwarku ujazdowskim została tylko nazwa
Aleje Ujazdowskie... Jeszcze w czternastym wieku...
Chłopcy spojrzeli po sobie zdenerwowani.
- Znam tego przewodnika - mruknął Pirydion - to świetny znawca zabytków, ale
okropny ględa. Jak już zaczął od czternastego wieku, to prędko nie skończy. Przepraszam,
panie drogie - rzekł głośno, zwracając się do turystek, ale żadna z nich ani drgnęła. Wszystkie
jak zahipnotyzowane wpatrywały się w przewodnika.
- Nie ma rady - westchnął Pirydion - przebijamy się na chama.
Już gotowali się do forsowania przebojem ciżby niewiast, gdy wtem tłum zafalował
jakby pchnięty taranem gdzieś z drugiej strony. Kobiety rozpierzchły się z krzykiem. Z
ogrodu wyjechał pędem jakiś inwalida na wózku.
- Jak można tak nie uważać! - podniosły się oburzone głosy. - Niby to chory człowiek,
a pędzi jak wariat! Chuligan na wózku!
Ale inwalida nie zwracał zupełnie uwagi na potrącone kobiety. Przed oczyma
chłopców mignęła jego pasiasta marynarska koszula, zapadła, ascetyczna twarz ozdobiona
czarną, żałobną brodą. Przyspieszając pęd, wózek potoczył się wzdłuż alei w kierunku
śródmieścia.
Pirydion patrzył na kalekę w dziwnym osłupieniu.
- Poczekaj chwilę! - rzucił nagle do Kornela, a potem co sił w nogach popędził za
wózkiem.
Kornel patrzył za nim oszołomiony. „Co mu się stało?” - pomyślał. Tymczasem
staruszek przewodnik przyszedł już do siebie. Uspokoiwszy zdenerwowane kobiety,
odchrząknął i powrócił do przerwanych objaśnień:
- Niedaleko stąd stał sławny zamek ujazdowski, z którego pozostały dziś niestety tylko
ślady i tajemnicze lochy... - zachrypiał nagle i głos mu się załamał - Boże, co za upał! -
wykrztusił, po czym wyciągnął wielką kraciastą chustkę z kieszeni, otarł spoconą szyję, a
następnie począł się wachlować, dysząc ciężko.
- Może poczęstuje się pan piwem - zaproponowała jedna z turystek, gruba niewiasta w
kwiecistej sukience, wyciągając z koszyka butelkę. - To pana wzmocni.
- Co takiego?! - uniósł do góry brwi przewodnik.
- Niech pan się nie krępuje. Mamy jeszcze w autokarze całą beczułkę - uśmiechnęła
się zachęcająco grubaska. - To świeże piwo, prosto z naszego browaru w Okocimiu. Proszę,
niech pan skosztuje. Nie znajdzie pan w Warszawie takiego piwa...
Staruszek przestał się wachlować i spojrzał zgorszony na niewiasty.
- Panie tu przyjechały z beczułką? Bardzo przepraszam, że wyrażę moje szczere
ubolewanie, by nie powiedzieć wzburzenie. Alkohol to wróg turysty.
- Ależ to nasz prawdziwy „Okocim” - bąknęła zmieszana kobieta.
- „Okocim” nie „Okocim”, proszę nie agitować! Proszę przyjąć do wiadomości, że
jestem aktywnym członkiem Społecznego Komitetu Przeciwalkoholowego i zwalczam wroga
we wszelkich jego maskach i etykietkach, także okocimskich. - To mówiąc, dzielny staruszek
położył sobie chusteczkę na rozpalonej głowie, po czym zakomenderował ochryple: - Idziemy
dalej! Przed nami Park Łazienkowski, tam odetchniemy w cieniu i napijemy się wody
mineralnej. Proszę za mną!
Wycieczka ociężale wtoczyła się do ogrodu. Niemal w tej samej chwili wrócił
zdyszany Pirydion.
- Słuchaj, Maciek - odezwał się Kornel, patrząc podejrzliwie na kolegę. - Czy ty masz
wszystkie klepki w porządku? Po co pobiegłeś za tym kaleką na wózku?
- Głupstwo - zasapał Pirydion - zdawało mi się, że skądś znam tę twarz i że widziałem
ją w dość... niebezpiecznych okolicznościach.
- I co? Dogoniłeś faceta? Pirydion pokręcił głową markotnie.
- Niestety... Wyobraź sobie, już miałem go dogonić, gdy typ włączył nagle silnik
spalinowy, zjechał na jezdnię, wmieszał się w tabun pojazdów i zniknął mi z oczu...
- Dziwna historia - mruknął Kornel.
- Tak, dosyć dziwna... Gdzie ja mogłem widzieć tego typa? - zamyślił się Pirydion.
- Potem sobie przypomnisz - zdenerwował się Kornel. - Nie mamy czasu. Jesteśmy już
spóźnieni przeszło kwadrans...
Pobiegli kłusem w kierunku pomnika Szopena. Ledwie jednak przybyli na miejsce,
miny im się wydłużyły. Zamiast jednego stryja Dionizego, pod pomnikiem stał cały tłum
czarno ubranych dostojnych starców. Zapewne jakaś wycieczka związku emerytów.
- I bądź tu mądry, który z nich jest stryjem Dionizym - jęknął Kornel, rozglądając się
bezradnie. Prawie każdy ze starszych panów przypominał mu stryja...
Na szczęście tę wycieczkę prowadziła młoda przewodniczka, energiczna i szybka.
- A więc jeszcze ostatni rzut oka na pomnik. Proszę patrzeć - zawołała ostrym
sopranem, a głowy wszystkich starców jak na komendę podniosły się do góry. - Kamienny
Szopen w cieniu rozpłakanej wierzby. Rzeźbił Wacław Szymanowski. Charakterystyczny,
neoromantyczny, liryczny styl. Dzieło zniszczone przez hitlerowców. Odbudowane. Dosyć!
Ruszamy dalej! - Starcy posłusznie spuścili zadarte głowy. - Szybko, moi panowie. Z
nerwem! Życie jest krótkie, tylko sztuka długa!
Popędzani przez energiczną dziewczynę emeryci pobiegli truchcikiem w głąb ogrodu.
- Ten z nich, który zostanie, to będzie stryj Dionizy - powiedział Kornel.
Niestety, teren dookoła pomnika opustoszał zupełnie w ciągu paru sekund, jakby
miotłą wymiótł.
- Jakoś żaden ze starszych panów nie raczył zostać - zauważył z uśmiechem Pirydion.
- I co teraz zrobimy?
- Nic. Pójdziemy na lody. Zafunduję ci trzy porcje za twoje poświęcenie. Nie ma
stryja, to nie. Jeszcze lepiej. Myślisz, że się tym martwię?
Niestety, okazało się, że w kawiarni parkowej zabrakło lodów i napojów chłodzących.
- Była tu przed chwilą wycieczka bezalkoholowych kobiet - wyjaśniła barmanka - i
wszystko poszło. Może panowie napiją się wina?
- Dziękuję - uśmiechnął się kwaśno Pirydion. - My też jesteśmy bezalkoholowi.
Zmęczeni i spragnieni poczłapali więc ochłodzić się nad stawem przy pałacu. Tu
jednak stwierdzili z przykrością że znów wdepnęli w ową wycieczkę okocimskich niewiast,
którą poznali przy wejściu. Bezalkoholowy staruszek przewodnik odzyskał już formę,
zapewne po wypiciu wody mineralnej i donośny głos jego unosił się nad wodami.
- Nie bez powodu obiekt ten nosi nazwę „Łazienki”, proszę szanownych pań. Tutejsze
grunta należały bowiem niegdyś do marszałka wielkiego koronnego, a także znakomitego
pisarza, pana Stanisława Herakliusza Lubomirskiego, który przyjeżdżał tu się kąpać na łonie
natury...
- W stawie? - zapytała jedna z turystek.
- W specjalnie urządzonej łazience, szanowna pani - wyjaśnił staruszek. - Zbudował ją
na zamówienie marszałka znany architekt Tylman z Gamaren i pan Stanisław Herakliusz
Lubomirski kąpał się w niej w każdej wolnej chwili, gdyż dbał o czystość cielesną ów mąż
znakomity. Łazienki tej pozazdrościł mu sam król Stanisław August Poniatowski...
- Ja też mu zazdroszczę - westchnęła umęczona niewiasta.
- Czy nie można by się wykąpać w tej łazience, proszę pana? To by nas odświeżyło...
- Niestety, łazienka obecnie nie funkcjonuje - chrząknął staruszek. - Ale to nie jest
ważne... Ważna jest architektura, proszę pani. Otóż kiedy król Stanisław August Poniatowski
odkupił od Lubomiskich łazienkę z przylegającym ogrodem, sprowadził świetnych
architektów: Merliniego i Kammsetzera, tudzież artystów plastyków Plerscha i Bacciarellego
i kazał im zbudować ten pałac i urządzić park. Zasadzono nowe drzewa i wpuszczono
łabędzie do stawu. Na tamtej wyspie powstał malowniczy teatr, który zaraz obejrzymy...
- A co to za golasy, proszę pana? - zapytała gruba turystka, ta z piwem okocimskim w
koszyku, wskazując na posągi nad stawem.
- To są posągi mitologiczne - odparł cierpliwie staruszek. - Oto złe satyry porywające
nimfy, proszę pań. Lecz zauważcie, jak wdzięcznie to czynią... co za elegancja ruchów u tych
złych satyrów!
- Ten tutaj to chyba nie taki znów zły - zażartowała grubaska - skoro okrył troskliwie
swoją nimfę marynarką. Pewnie żeby się nie przeziębiła, biedaczka!
Przez tłum niewiast przebiegła fala chichotów.
- Co takiego? Marynarką? Jaką marynarką? - staruszek odwrócił się i osłupiał.
Istotnie, jedna z porywanych nimf miała na sobie męską marynarkę w kratkę.
Oburzony przewodnik dopadł do posągu, zdarł z niego niestosowne okrycie i zapytał surowo:
- Czyja to marynarka?
Okazało się jednak, że marynarka nie ma właściciela.
- To jakiś żart w złym guście - zasapał staruszek - więc nikt się nie przyznaje...? -
urwał nagle, bo oto po drugiej stronie stawu rozległy się podniecone okrzyki kobiece.
Dwie niewiasty z Okocimia biegły zadyszane do przewodnika, wołając głośno:
- Proszę pana, proszę pana, tam ktoś leży!
- Leży? - zmarszczył brwi staruszek. - Kto leży?
- Chy... chyba trup - wykrztusiły przerażone.
- Trup! - wzdrygnął się staruszek. - Co też panie mówią?! Gdzie?
- Tam w krzakach, nad drugim stawem.
Staruszek z marynarką w ręku ruszył spiesznie we wskazanym kierunku, otoczony
tłumem podnieconych niewiast.
Pirydion i Kornel wymienili niespokojne spojrzenia i pobiegli za nimi.
Istotnie nad stawem z gęstwiny krzaków sterczały sztywno czyjeś łydki, wielkie i
nagie. Roztrzęsiony przewodnik powstrzymał ciekawe kobiety, ostrożnie rozchylił gałęzie... i
słaby okrzyk wyrwał się z jego piersi.
Oto bowiem na trawie spoczywało potężne męskie ciało, aczkolwiek nie w
charakterze bezwładnego trupa, lecz jakby upozowane do fotografii. Podłożywszy sobie rękę
pod głowę, pękatą i kompletnie łysą, osobnik ów zdawał się kontemplować uroki przyrody,
mimo że oczy miał zamknięte. Na twarzy malował mu się wyraz zupełnej błogości. Jeden
tylko szczegół psuł ogólne wrażenie. Otóż starszy pan był w bieliźnie. Jego spodnie,
kapelusz, kamizelka oraz płaszcz wisiały obok na gałęzi.
Przewodnik trącił śpiącego w ramię.
- Panie starszy!
Osobnik nie poruszył się. Zaniepokojony staruszek klęknął i przyłożył mu ucho do
piersi. Dopiero wtedy śpiący olbrzym zamruczał coś przez sen i pogłaskawszy przewodnika
po głowie, przytulił go pieszczotliwie.
- Co pan robi! - wykrztusił przyduszony staruszek, na próżno usiłując wydostać się
spod tulącego go ramienia.
Olbrzym uniósł się półprzytomnie i zamrugał oczyma.
- Przepraszam... Myślałem, że to Mruczka.
- Mruczka?... - zasapał wzburzony staruszek.
- Moja kotka - ziewnął olbrzym - a pan kto jest?
- To ja pana pytam. Kim pan jest?! - wykrzyknął przewodnik.
- Dionizy Kiwajłło, archiwariusz - odparł dziwny osobnik, drapiąc się zaspany po
łysinie.
- O Boże, to mój stryj - szepnął Kornel i spojrzał zmieszany na Pirydiona. Ale
Pirydion zachował olimpijski spokój.
- Co pan tu robi?! - denerwował się staruszek - jakże tak można...
- Czekam na mojego bratanka - wymamrotał półprzytomnie stryj Dionizy.
- Rozebrany?
- Co? - dopiero teraz stryj Dionizy zorientował się, że jego ubiór, delikatnie mówiąc,
jest nieco niekompletny.
- Pan chciał się tu kąpać! - zasapał staruszek.
- Ja? Kąpać? W tym wstrętnym bajorze z kaczkami? - stryj Dionizy spojrzał z
niesmakiem na zielone kożuchy pokrywające mętne wody stawu.
- Jak pan śmie wyrażać się w ten sposób o królewskich stawach?! - oburzył się
przewodnik. - To są stawy historyczne, założone przez Merliniego...
- Niech one sobie będą założone przez Merliniego, ale w tej chwili są to stawy
obrzydliwe - odparł stryj. - Musiałbym być chyba zboczeńcem, by pławić się w podobnym
bajorku!
- To po co pan się rozebrał?!
- Ja wcale się nie rozebrałem. To mnie rozebrano, jak widzę - zagrzmiał Dionizy. -
Skandal! Złodzieje odzieży w parku. W biały dzień obrabowano mnie z ubrania!
- Nikt pana nie obrabował. Pańskie ubranie wisi na drzewie, a oto pańska marynarka,
o ile się nie mylę - zasapał staruszek - sądząc po kratce, stanowi razem z tymi spodniami
komplet.
Stryj wyrwał marynarkę z rąk staruszka, po czym zaczął ściągać pozostałe części
garderoby z gałęzi.
- Nic nie rozumiem - zamruczał oszołomiony - gdzie znalazł pan tę marynarkę?
- Na nimfie.
- Na nimfie? Niech pan nie robi ze mnie wariata.
- Mam świadków. Marynarka otulała posąg nimfy. To są wulgarne kpiny z dzieł
sztuki! Skandal! Starszy człowiek! Jak to działa na młodzież!
- Naprawdę nic nie rozumiem! - stryj oglądał z niedowierzaniem części swej
garderoby.
- Za to ja rozumiem wszystko doskonale. Pan znajduje się w stanie upojenia
alkoholowego - wycedził pogardliwie staruszek.
- Wypraszam sobie! Jakim prawem podejrzewa mnie pan o stan upojenia. Po prostu
padłem ofiarą zamachu - stryj Dionizy wyprostował się, usiłując przybrać minę obrażonej
godności, co było jednak raczej trudne, zważywszy na jego skąpy strój.
- Proszę, nawet popruli mi złośliwie ubranie... Cała podszewka popruta! Pan widzi?
- Widzę, ale nie dziwię się - staruszek uśmiechnął się złośliwie - w pana stanie
wszystko jest możliwe... To alkoholizm pana niszczy. Niech pan chuchnie!
- Powtarzam, że jestem trzeźwy.
- Mam dowody pańskiego opilstwa. Niech pan sięgnie do kieszeni marynarki.
Stryj sięgnął do kieszeni i osłupiały wyciągnął z niej... ćwierćlitrówkę z resztą
alkoholu.
- Niech pan sięgnie do drugiej!
Stryj włożył rękę do drugiej kieszeni i wyciągnął z niej żyłkę wędkarską, bardzo długą
i z haczykiem na ryby na końcu.
- A więc wszystko jest jasne, drogi panie - zachrypiał oburzony przewodnik. -
Najpierw ćwiartka wódki, potem kąpiel, a potem kłusownictwo rybne. To są niedopuszczalne
praktyki! Czy pan nie widział tablic ostrzegawczych, surowo zakazujących zarówno kąpieli
jak i łowienia ryb w stawach?! Pana szczęście, że zatraciwszy umiar w piciu, popadł pan w
ciężki sen i nie zdołał urzeczywistnić swych przestępczych zamiarów. Proszę się natychmiast
ubrać i zachowywać kulturalnie, inaczej będę zmuszony oddać pana w ręce milicji.
To powiedziawszy, staruszek wycofał się z krzaków i fuknął na podsłuchujące
niewiasty z Okocimia:
- Proszę odejść! Tu nie ma nic do oglądania! Wracamy zwiedzać zabytki. Gdy tylko
wycieczka oddaliła się, Kornel i Pirydion wysunęli się zza krzaków.
- Dzień dobry, stryju - wykrztusił Kornel.
Stryj Dionizy zamrugał oczami, jakby go nie poznawał... ale wkrótce twarz mu się
rozjaśniła.
- Jak się masz, Kornelu! O Boże, jak mnie łupie!
- Co stryja łupie?
- Głowa! - Dionizy począł sobie rozcierać łysinę. - Co mi się tak przyglądasz?
- Bo... bo myślę, że... to wszystko jest bardzo dziwne. Umówiliśmy się przecież pod
pomnikiem Szopena... - wykrztusił Kornel.
- Pod pomnikiem Szopena - zdumiał się Dionizy. - Nie przypominam sobie...
- Jak to, przecież stryj dzwonił i mówił, że ma mi coś ważnego do powiedzenia... -
Kornel patrzył na Dionizego z niepokojem.
- Rzeczywiście, chyba dzwoniłem... tak, na pewno dzwoniłem, ale chyba nie miałem
ci nic do powiedzenia... po prostu chciałem cię zobaczyć...
- Ależ stryju, niech sobie stryj przypomni!
- Usiłuję, ale nadaremnie... coś się ze mną dziwnego stało, ta moja głowa... To
sprawka tych chuliganów, którzy mnie rozebrali... Musieli mnie rąbnąć przy okazji.
- Przepraszam pana, czy panu nic nie zginęło? - zapytał milczący dotąd Pirydion.
- Kto to jest? - zapytał stryj Dionizy, wskazując nieufnie na Pirydiona.
- To mój kolega. Maciek Pirydion. Stryj przywitał się z Pirydionem.
- Nie... nic mi nie zginęło, mój chłopcze - powiedział, oglądając portfel - ani jedna
złotówka... Natomiast wzbogaciłem się o butelkę i haczyk z żyłką - dodał rozgoryczony. - Po
prostu ktoś zrobił mi niesmaczny kawał...
Pirydion przyglądał mu się ciekawie.
- Nie, proszę pana - powiedział zamyślony - to nie był chyba kawał.
- Ależ naprawdę nic mi nie zginęło!
- Właśnie dlatego, że panu nic nie zginęło, to jest bardzo podejrzane. Chciałbym z
panem pomówić...
- Proszę bardzo. Pozwólcie mi się tylko ubrać - rzekł Dionizy i sięgnął do kieszeni
spodni. - Gdzież się, u licha, podziały moje papierosy?!
- Zginęły panu papierosy? - zapytał Pirydion.
- Nie... nie... to tylko moje roztargnienie. Zapomniałem, że przecież od miesiąca nie
palę, jadam tylko cukierki... A właśnie, cukierki! - zasapał archiwariusz i wyciągnął z
kieszeni kamizelki dwa miętusy. - Może poczęstujecie się, chłopcy?
Kornel wziął cukierek i zjadł.
- A ty, kolego? - stryj zwrócił się do Pirydiona.
- Dziękuję, nie lubię cukierków - odparł Pirydion.
Dionizy wsunął do ust drugiego miętusa i wszedł z ubraniem w krzaki.
- Pirydion, o czym ty myślisz? - zapytał niespokojnie Kornel, patrząc na
zaaferowanego kolegę.
- Myślę, że twój stryj, Kornelu, tym razem naprawdę dokonał jakiegoś wielkiego
odkrycia...
- Oszalałeś - wytrzeszczył oczy Kornel - ty zawsze wszędzie musisz węszyć
podejrzane historie. Wstyd mi to mówić o własnym stryju, aleja osobiście myślę, że on po
prostu się zalał...
- Nie - odparł stanowczo Pirydion - twój stryj nie wypił nawet kropli. To całkiem inna
historia.
- Niesamowita historia - szepnął Kornel. - Wiesz, mnie się zdaje, że to jest jakiś sen.
- Bzdura - powiedział Pirydion i obrócił się do krzaków. - Panie Dionizy! - zawołał.
Nikt nie odpowiadał. Pirydion rozchylił gałęzie. W krzakach nie było nikogo.
- Zniknął - wykrztusił Kornel, rozglądając się zdumiony.
- Panie Dionizy! - krzyknął z niepokojem Pirydion i ruszył w głąb zarośli. Kornel
chciał pobiec za nim, ale nagle zrobiło mu się jako słabo i sennie.
Mgła zaczęła otaczać park... drzewa przestały szumieć... ptaki śpiewać... Tylko gdzieś
bardzo, bardzo daleko usłyszał jakiś krzyk. Ale już nie mógł rozpoznać, czy to był głos stryja,
czy Pirydiona, czy tylko łabędzie krzyczały na stawie...
Kiedy się obudził, zobaczył, że leży na kanapce w mieszkaniu. Na suficie paliła się
lampa. Ciotka Pelagia krzątała się przy kwiatach. W powietrzu unosił się silny zapach leków.
- Ciociu, która to godzina?
- Dziewiąta. No, nareszcie się obudziłeś - odetchnęła ciotka.
- Czy... czy długo spałem?
- Nie wiem dokładnie. Wróciłam dopiero koło piątej i zastałam cię na kanapce
śpiącego - odparła ciotka. - Pomyślałam sobie, że musiałeś przemęczyć się tą nauką i nie
chciałam cię budzić. Wiesz, to okropne! W lecznicy powiedzieli, że palmy się nie da
uratować! O mało nie dostałam ataku sercowego! I od razu odnowiła mi się migrena. Taki
cios! A do tego zdenerwował mnie doktor Szmerkowski. Tak się fatalnie poczułam, że
musiałam do niego wstąpić. Wystałam się w kolejce, a on wszystko zbagatelizował i zapisał
mi „Nervosol”! Podejrzewam, że on jest dotknięty znieczulicą. Mnie, z moim sercem,
„Nervosol”! Zupełna znieczulica!
Kornel słuchał piąte przez dziesiąte na pół przytomny i dziwnie oszołomiony. Głowę
miał ciężką jak kamień.
- Czy... czy nikt do nas nie przychodził?
- Owszem, jacyś hydraulicy w sprawie kranów, ale ich nie wpuściłam i kazałam
przyjść jutro. Bałam się, że cię zbudzą, a spałeś tak smacznie...
- A... Zielona Niedojrzała?... - Kto?
- Przepraszam. Pani Joanna.
- Zadzwoniłam do Joanny, żeby dziś zwolniła cię z lekcji. Ona naprawdę zamęcza cię,
Kornelu. Wczoraj siedziała z tobą do północy.
- A... a... czy kwiaty w pokoju były poprzestawiane? - zapytał Kornel. Ciotka spojrzała
na niego zdziwiona.
- Nie... Wszystko stało na miejscu. Co ci przyszło do głowy?
- A lipka?
- Jaka lipka?
- Afrykańska lipka pokojowa. Powinna tu być... - szepnął Kornel.
- Co ty opowiadasz?
- A w łazience... Jak jest w łazience?
- Wyjątkowo czysto. To ładnie, że posprzątałeś!
- I nie ma tam lipki? Afrykańskiej lipki, niestety bez doniczki, bo... bo się stłukła.
- Nie rozumiem... Owszem, marzyłam zawsze o afrykańskiej lipce - odparła coraz
bardziej zdumiona ciotka - ale przecież jej nigdy u nas nie było.
- Naprawdę nie było?
- Kornelu, czy ty się dobrze czujesz? Co za dziwne pytania! - zaniepokoiła się ciotka.
- Czuję się nieźle - odparł Kornel - tylko mi się śniło...
- Co ci się śniło?
- Ciociu, czy jak ktoś bardzo o czymś marzy, to... to może mu się przyśnić? - zapytał
nagle Kornel.
- Oczywiście. A o czym ty marzyłeś?
- Żeby pójść do Łazienek - wykrztusił Kornel - i żeby mnie spotkało coś ciekawego...
trochę śmiesznego i trochę dziwnego... i żeby przyszedł do nas Pirydion i przeprosił za to, że
oskubał palmę i przyniósł cioci wspaniałą afrykańską lipkę...
- Och, ty mój kochany - ciotka Pelagia spojrzała na Kornela z rozrzewnieniem. - Nie
przypuszczałam, że ty o tym myślisz...
- I jeszcze myślałem, żeby przyjechał stryj Dionizy i nie był taki nudny jak zawsze i
żeby nareszcie odkrył coś ciekawego... coś wspaniałego... Żal mi stryja...
- No, wiesz - chrząknęła powściągliwie ciotka - masz zbyt bujną wyobraźnię, Kornelu.
Nie powinieneś myśleć o stryju Dionizym. To największy maniak w naszej rodzinie.
Największy i niebezpieczny. Wstawaj! Kolacja stygnie!
PRZYGODA 2
CZYLI TAJEMNICA STRYJA DIONIZEGO.
Nazajutrz rano ciotka Pelagia znów poczuła się gorzej i Kornel musiał sam zrobić
zakupy w sklepie spożywczym oraz pójść do apteki. Wracał właśnie do domu, kiedy
niespodziewanie pod bramą zauważył znajomą postać.
- Pirydion! - wykrzyknął ucieszony. - Co tutaj robisz?
- Właśnie czekam na ciebie - odparł Pirydion, żując flegmatycznie pestkę dyni i
przypatrując się uważnie Kornelowi. - Jak się czujesz?
- Nie najgorzej.
Pirydion uśmiechnął się pod nosem.
- Już ci się nie chce spać?
- Nie... - Kornel zmieszał się nieco - ale skąd to pytanie?
Pirydion nic nie odpowiedział, tylko dalej przyglądał się Kornelowi w jakiś badawczy,
by nie rzec naukowy sposób, zupełnie jakby Kornel był jakimś zwierzęciem doświadczalnym.
- Nareszcie się ujawniłeś... - bąknął Kornel, żeby przerwać tę głupią scenę. - Dawno
się nie widzieliśmy...
- Już się stęskniłeś za mną? - uśmiechnął się dziwnie Pirydion.
- Tak, właśnie. Stęskniłem się - mruknął Kornel, starając się zrozumieć, co znaczą te
uśmieszki i aluzje Maćka.
- To ładnie, że się stęskniłeś - Pirydion wypluł pestkę - ale nie przesadzaj, stary.
Widzieliśmy się przecież wczoraj.
Kornel wytrzeszczył oczy.
- Wczoraj?!
Pirydion spojrzał na niego z troską.
- Słuchaj no, Kornel, czy ty się naprawdę dobrze czujesz? Widzę, że coś u ciebie
nietęgo z pamięcią - zauważył.
- Mylisz się - odburknął Kornel - pamiętam wszystko doskonale.
- Czyżby? - pokręcił głową Pirydion.
Kornel przygryzł wargi. „Albo łobuz robi swoim zwyczajem balona ze mnie -
pomyślał - albo... albo te wszystkie wczorajsze przedziwne wypadki, które brałem za sen,
przytrafiły mi się naprawdę”.
I, żeby się nie wygłupić, postanowił delikatnie wysondować kolegę.
- Jestem tylko trochę przemęczony tym wkuwaniem - zaczął ostrożnie - ale pamiętam,
że... że istotnie widzieliśmy się wczoraj... Przyszedłeś do mnie o pół do trzeciej - urwał i
spojrzał badawczo na Pirydiona, ale Pirydion ani nie przytaknął, ani nie zaprzeczył, tylko
wciąż przyglądał się Kornelowi tym nieznośnym przenikliwym wzrokiem, jak lekarz, który
obserwuje ciekawy przypadek choroby.
- Przyszedłeś, żeby mnie naciągnąć na „Chatkę Puchatka” - dodał Kornel po chwili - a
potem był telefon od stryja Dionizego i... i... - zająknął się. To co się potem zdarzyło,
wydawało mu się tak nieprawdopodobne, że wolał milczeć.
- I co potem? - zapytał z uśmieszkiem Pirydion.
- Czy mam ci wszystko opowiadać?! Chyba sam wiesz, co było potem - rozzłościł się
Kornel.
- Potem chyba usnąłeś - podpowiedział Pirydion.
- No właśnie - odetchnął Kornel z ulgą, że jednak reszta przygód była tylko snem. -
Cały dzień wczoraj byłem bardzo senny i jak tylko wyszedłeś, położyłem się na kanapce...
- Biedaczek - zadrwił Pirydion - położył się grzecznie i usnął na kanapce...
- Och, nie myśl, że ja naprawdę... - zaczerwienił się Kornel - to... to był tylko taki...
taki trick z mojej strony - zełgał - owszem, chciało mi się spać, ale przemogłem senność.
Udałem tylko, że śpię, żeby się wykręcić od lekcji z Zieloną Niedojrzałą. Ciotka dała się
nabrać. Ona ma miękkie serce i... bardzo mi współczuje, że tak się muszę męczyć przez całe
wakacje. Więc jak wróciła i zobaczyła, że śpię, westchnęła tylko, otuliła mnie kocem,
zadzwoniła do Zielonej Niedojrzałej, że nie będę mógł mieć lekcji i poszła o czwartej do
lekarza. Ona co tydzień chodzi do lekarza ze swoją migreną. Tylko na to czekałem. Zerwałem
się z kanapki i popędziłem na basen. Zdążyłem się jeszcze wykąpać. Klawo było. Och, bracie,
ja nie tracę fasonu, chociaż mnie tak przycisnęło i umiem się urządzać!
Pirydion wysłuchał Kornela spokojnie, a potem pokiwał głową.
- No, tak. Tego właśnie się obawiałem!
- Czego?
- Że będziesz miał zaburzenia.
- Jakie zaburzenia?!
- Psychiczne.
- Co? Ależ ja nie mam żadnych zaburzeń. Czuję się zdrów jak ryba.
- Niestety. Cały czas obserwowałem cię z lękiem, czy ten środek nie wywołał u ciebie
szkodliwych objawów ubocznych i muszę z przykrością stwierdzić...
- Środek? - przerwał mu zdenerwowany Kornel - o czym ty mówisz?! Jaki środek?!
- Narkotyk. To on właśnie sprowadził na ciebie częściowy zanik pamięci i omamy...
- Oszalałeś? Nie mam żadnych omamów i pamiętam wszystko doskonale.
- To czemu bredzisz o jakimś basenie? Albo próbujesz mnie umyślnie kiwać, albo to
są omamy na skutek zatrucia narkotykiem.
Kornel zmieszał się.
- Co ty wciąż o tym narkotyku... - wybełkotał - jaki narkotyk?! Gdzie?! Kiedy?!
- Wczoraj w Łazienkach - odparł Pirydion.
- Myślisz, że wtedy nad stawem... gdy spotkaliśmy stryja?... Pirydion odetchnął.
- Więc jednak zgrywałeś się, łobuzie, a w istocie pamiętasz. Kornel zamrugał oczyma
i chrząknął.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że ja naprawdę wtedy...
- To właśnie chcę powiedzieć.
- Wobec tego w jaki sposób znalazłem się na kanapce w domu?! - zapytał Kornel.
- Zwyczajnie.
- Co to znaczy „zwyczajnie”?! Może mi z łaski swojej wytłumaczysz...
- Z przyjemnością. Ale chodź! - Pirydion spojrzał na zegarek.
- Gdzie mam iść?
- Do stryja. Stryj Dionizy na pewno już się obudził i czeka...
- Stryj Dionizy?! Wiec odnalazłeś go?! - wykrzyknął radośnie Kornel.
- Oczywiście. Musimy z nim zaraz porozmawiać. Sprawa zrobiła się piekielnie
ciekawa.
- Gdzie on jest?
- U mnie.
- U ciebie? Niby jak to?
- No, chodź, nie marudź - Pirydion wypluł łupinę pestki - wszystko ci wytłumaczę po
drodze.
- Już lecę - zasapał podniecony Kornel - zaniosę tylko ciotce Pelagii sprawunki i
lekarstwa. Biedaczka nie spała całą noc.
- Pewnie przestraszyła się, jak cię wczoraj zobaczyła zamroczonego na kanapce.
- No... była trochę zdziwiona.
- To dobrze, że tylko trochę - uśmiechnął się Pirydion - gdyby znała całą hecę...
- Mam nadzieję, że jej nie powiesz - przestraszył się Kornel. - Ona jest taka nerwowa.
- Spokojna głowa. Mam względy dla starszych dam cierpiących na migreny.
- Zwłaszcza, gdy cierpią przez ciebie - zauważył złośliwie Kornel.
- Przeze mnie?! Co ty gadasz?! - oburzył się Pirydion.
- Ciotka cierpi przez ciebie. Zmartwiła się tą palmą, którą oskubałeś. W lecznicy
kwiatów powiedzieli, że palma jest nieuleczalnie chora.
- A niech to licho! - zaklął Pirydion. - Przeproś ją ode mnie jeszcze raz i powiedz, że
podaruję jej za tę palmę wspaniały egzotyczny kwiat...
- A właśnie... - przypomniał sobie Kornel - co się stało z tą lipką?...
- O rany, nie zniknęła, tylko musiałem ją chwilowo wycofać... rozumiesz chyba...
- Nie bardzo.
- Potem ci wytłumaczę. A teraz pędź. Bo stryj może nam uciec! Kornel pobiegł na
górę i wpadł jak burza do mieszkania.
- Co się stało? Czy ktoś cię goni? - jęknęła przerażona ciotka, zrywając się z łóżka. -
Może ci hydraulicy! Bo właśnie śniło mi się, że ci dwaj hydraulicy to byli przebrani bandyci.
- Co też ciocia!... To wszystko przez to zmartwienie... ale niech się ciocia nie truje.
Widziałem Pirydiona. Bardzo mu przykro za tę palmę. Powiedział, że podaruje cioci nowy,
wspaniały, egzotyczny kwiat!
- Oprawca! - krzyknęła ciotka. - Botaniczny sadysta!
- On naprawdę niechcący. On skubie tylko z nerwów...
- To niech sobie skubie własną brodę!
- On jeszcze nie ma brody, ciociu. Ale on już nie będzie skubał cioci kwiatów, on
teraz kupuje sobie pestki i skubie pestki. No, niech się ciocia uspokoi i zażyje te krople.
Kornel podał wzburzonej ciotce leki, a kiedy uspokoiła się nieco, powiedział:
- Ciociu, ja wyskoczę na godzinkę. Muszę kupić zeszyty i mapy konturowe, i wkład
do długopisu, i...
- Dobrze - jęknęła ciotka - tylko szybko wracaj... te krople są do niczego. Nie będę się
leczyła u tego Szmerkowskiego. To konował. I nie ma ani jednej rośliny w gabinecie!
Kornel ruszył do drzwi, ale ciotka powstrzymała go drżącym głosem.
- Gdzie pędzisz?!
- Przecież ciocia mi pozwoliła...
- Podaj mi przedtem książkę telefoniczną, moje dziecko, wybiorę sobie innego
kardiologa.
Kornel rzucił ciotce spis telefonów i wybiegł z mieszkania. Pirydion kręcił się
niecierpliwie pod domem.
- No, nareszcie! - mruknął na widok Kornela. - Jak ciotka?
- Och, fatalnie! Nie pytaj lepiej, ta palma zupełnie ją rozstroiła, nazwała cię
botanicznym sadystą!
Pirydion zrobił bardzo nieszczęśliwą minę.
- Może jednak powinienem ją jakoś uspokoić?
- Lepiej się nie pokazuj. Chodźmy, mówiłeś, że musimy się spieszyć. Ruszyli szybkim
krokiem przez cieniste uliczki Żoliborza.
- Miałeś mi wyjaśnić tę hecę w Łazienkach - przypomniał Kornel.
- No, więc pamiętasz chyba, jak stryj twój, Dionizy, gdzieś nagle zniknął... - zaczął
Pirydion.
- Tak, to jeszcze pamiętam - skinął głową Kornel - poszedłeś go szukać w krzakach i
co dalej?
- Dalej zaczyna się nieprawdopodobna heca! Szukam... patrzę... starszy pan śpi w
najlepsze w zaroślach. Wołam cię - nie odpowiadasz. Pędzę do ciebie, widzę... że ty też śpisz.
No, to zbaraniałem w pierwszej chwili. Ale zaraz przypomniałem sobie inne dziwne wypadki,
które zdarzyły się tego popołudnia w Łazienkach i zacząłem myśleć spokojnie. Wszystko
wskazywało na to, że zostaliście sztucznie uśpieni. To nie był naturalny sen...
- I co wtedy zrobiłeś? - dopytywał się Kornel.
- No cóż?... - uśmiechnął się Pirydion. - Normalnie wezwałbym pogotowie i
zawiadomił milicję, ale ponieważ twój stryj określił sprawę jako poufną postanowiłem rzecz
załatwić dyskretnie. Na szczęście wasz stan nie budził żadnych obaw. Tętna i oddechy
mieliście tylko nieco zwolnione. Po krótkim namyśle zamiast na pogotowie zadzwoniłem do
Celestyna... i kazałem mu podjechać pod Łazienki taksówką. Celestyn nawet nie zapytał po
co i przyjechał. To się nazywa klasa, no nie?! Najpierw odstawiliśmy ciebie. Bałem się
trochę, co twoja ciotka powie, jak cię przyniesiemy uśpionego, ale na szczęście nie wróciła
jeszcze do domu. Ułożyliśmy więc cię niewinnie na kanapce, że niby zdrzemnąłeś się po
obiedzie, poustawialiśmy rośliny doniczkowe tak, jak stały przedtem, i zabraliśmy moją lipkę
afrykańską, żeby nie zostawić żadnych śladów... Zastanawiałem się, co zrobić ze stryjem
Dionizym. W przeciwieństwie do ciebie spał bardzo niespokojnie, bredził przez sen, rzucał
się... Bałem się zostawić go u was. Rozumiesz... ciotka Pelagia...
Kornel skinął głową.
- Tak, ciotka źle znosi takie rzeczy. W dodatku od dawna ma ze stryjem na pieńku.
- Więc po namyśle postanowiłem zawieźć starszego pana do mojej chaty. No, ale już
jesteśmy na miejscu - Pirydion zatrzymał się przed małym domkiem w ogródku.
Przez otwarte okno słychać było potężne chrapanie. Pirydion spojrzał zakłopotany na
Kornela.
- On chyba wciąż jeszcze śpi - zauważył.
- Chyba - westchnął Kornel.
- Najwyższy czas go zbudzić - powiedział Pirydion. - Ja przygotuję małe śniadanko, a
ty go obudź, tylko delikatnie...
Kornel trącił stryja w ramię, ale stryj w odpowiedzi przewrócił się tylko na drugi bok i
począł chrapać jeszcze głośniej. Kornel ponowił próbę i szarpnął stryja z całą energią, na jaką
go było stać, ale stryj nie mrugnął powieką, wykonał za to niewinne machnięcie, w wyniku
którego Kornel znalazł się w drugim kącie pokoju.
Pirydion wszedł właśnie z tacą, na której dymił litrowy dzban kawy i stanął zdumiony
na widok skurczonego kolegi w kącie.
- Kornel, co z tobą? Dlaczego nie budzisz stryja?!
- Dziękuję - jęknął Kornel - nie wygrałem żołądka na loterii.
- Dostałeś w dołek? - westchnął obłudnie Pirydion. - Żal mi cię, ale pociesz się, że ja
dostałem w szczękę i zamroczyło mnie na minutę! Potem wolałem już nie próbować...
- Łotrze! - krzyknął Kornel, wciąż trzymając się za żołądek. - Więc dlatego
przyszedłeś po mnie?!
- Myślałem, że ty... jako, że w rodzinie... no, myślałem, że jako krewny znasz narowy
stryja i dasz sobie z nim radę.
- Draniu! Przynajmniej mogłeś uprzedzić, że on boksuje przez sen.
- Myślałem, że to też jest ci wiadome.
- Nic mi nie było wiadome! - krzyczał Kornel.
- A to przepraszam, na drugi raz będę wiedział - powiedział Pirydion, stawiając tacę. -
No cóż, spróbujmy obudzić go inaczej. Włącz radio!
Kornel włączył. Udało mu się nawet złapać koncert muzyki dętej. Patrząc w
zamknięte oczy stryja, stopniowo dawkował dźwięki. Niebawem ogłuszające ryki trąb i
grzmoty kotłów wypełniły pokój. Mimo to stryj ani drgnął.
Kornel kręcił wciąż gałką, potęgując efekt. Nadaremnie.
Dopiero, gdy szyby w oknach zaczęły dzwonić, a żyrandol zakołysał się od
wściekłego ataku decybeli, stryj raczył poruszyć leniwie nogą, a gdy to nie pomogło i
decybele szalały dalej, wetknął niedbale palec wskazujący w ucho. Dokonawszy tego
zabiegu, spał smacznie dalej.
- No, widzisz! - krzyknął do Pirydiona Kornel, wyłączając radio. - Nic nie skutkuje. I
co teraz zrobimy?
Pirydion zastanawiał się przez moment.
- Czy twój stryj jest archiwistą? - zapytał nagle.
- Tak, archiwistą, czyli archiwariuszem - odparł zaskoczony Kornel.
- W takim razie powinien być uczulony na szelest papieru. Poczekaj - powiedział
Pirydion i wyszedł do drugiego pokoju. Po chwili wrócił, trzymając w ręku „Cichy Don” w
czterech olbrzymich tomach oraz opasły album pt. „Kazimierz Dolny”.
- Trzymaj! - wręczył Kornelowi album. - Ja będę szeleścił „Cichym Donem”, a ty
„Kazimierzem Dolnym”.
- I myślisz, że to pomoże, skoro nie pomogły kotły i trąby? - zapytał sceptycznie
Kornel.
- Na pewno pomoże. To nie będzie dla stryja zwyczajny szelest. To będzie dla niego
szmer zawodowy. Każdy człowiek jest uczulony na szmery zawodowe. Zresztą zaraz się
przekonasz. Zaczynamy!
Wpatrując się uważnie w nieruchomą twarz Dionizego, chłopcy poczęli szeleścić
kartami ksiąg. Ku zdumieniu Kornela już po pierwszych szelestach uczulenie zawodowe
stryja uwidoczniło się wyraźnie. Starszy pan przestał chrapać i wykonał ruch ręką, jakby
opędzał się przed natrętnymi owadami.
- Głośniej! - zakomenderował Pirydion.
Na twarzy starszego pana pojawił się bolesny grymas, jednocześnie usta poruszyły mu
się i dał się słyszeć niewyraźny szept. Pirydion pochylił się ciekawie.
- Co on szepcze? - zapytał Kornel.
- Mówi... mówi, żebyśmy poszli sobie do diabła, że nie jest już archiwariuszem, lecz
poszukiwaczem prawdy...
- Żartujesz?!
- Słowo daję. Żąda zabrania akt.
Istotnie, w tym momencie stryj Dionizy wykrzyknął przez sen:
- Akta do kosza! Archiwum precz!
Był to okrzyk tak nabrzmiały bólem, że zdjęty współczuciem Kornel przestał na
moment szeleścić. Ale Pirydion szturchnął go od razu.
- Musimy być bezwzględni! Szeleść dalej!
Kornel zaszeleścił. Tym razem tuż nad uchem stryja. Nareszcie poskutkowało. Stryj
wydał groźny pomruk, jego pięść przejechała tuż koło nosa chłopców. Szczęściem w ostatniej
chwili zdołali odskoczyć. Natomiast przebudzony Dionizy usiadł na łóżku.
- Gdzie ja jestem? - ziewnął.
- Stryj jest u Pirydiona - wyjaśnił Kornel.
- To straszne! U Pirydiona! - wykrzyknął archiwariusz. - A kto to jest Pirydion? -
zapytał po chwili już spokojniej.
- Stryj go już poznał wczoraj w Łazienkach. To mój kolega Maciek Pirydion.
- Ależ, Kornelu! Czy aby jesteś pewien? - zdumiał się Dionizy. - Nie widzę powodów,
dla których miałbym spędzić noc u twojego kolegi, Maćka Pirydiona.
- Owszem, są powody. Stryj został przygarnięty, ponieważ stryj znajdował się w
stanie ciężkiego odurzenia, by nie powiedzieć zatrucia.
- Znowu?! - jęknął archiwariusz. - O ile pamiętam, uległem już odurzeniu w
Łazienkach.
- Niestety, wkrótce po wydobyciu pana z pierwszego odurzenia - wyjaśnił spokojnie
Pirydion - popadł pan w drugie odurzenie.
- To niemożliwe. Nic przecież nie zażywałem ani nie jadłem, ani nie piłem -
denerwował się Dionizy.
- Czyżby? - uśmiechnął się Pirydion. - Niech pan sobie przypomni dobrze. A miętusy?
- Chodzi ci o cukierki miętowe? Przecież poczęstowałem nimi także Kornela i nic mu
się nie stało.
- Stało mi się, stryju - powiedział Kornel - ja też byłem pogrążony w sztucznym śnie.
- To niesłychane! - wykrzyknął stryj Dionizy - środek nasenny w miętusach!
- Istotnie, to niesłychane - powiedział Pirydion, podstawiając stryjowi tacę z kawą i
rogalikiem. - Najwyższy czas, żeby wyjaśnić tę i pozostałe podejrzane okoliczności, wiążące
się z pana osobą. Pan się posili i opowie nam wszystko po kolei...
Stryj spojrzał nieufnie na Pirydiona.
- Wybacz, mój dobroczyńco, jednak w tej sprawie wolałbym pomówić z Kornelem w
cztery oczy. Rozumiesz, chłopcze...
- Rozumiem i nie przeszkadzam - podniósł się Pirydion, ale Kornel, przerażony
perspektywą zostania sam na sam ze stryjem, wykrzyknął:
- O, nie... nigdzie nie pójdziesz - i siłą posadził Pirydiona na krześle. - Niech się stryj
nie boi - zwrócił się do Dionizego - Maciek jest wzorem dyskrecji. Najlepszy dowód, że
nikomu nie powiedział o podwójnym odurzeniu stryja i przygarnął stryja do siebie...
- Hm... - chrząknął Dionizy - jestem mu szczerze zobowiązany, ale...
- On... jest poza tym harcerzem i...
- Hm.... - chrząknął Dionizy - bardzo lubię harcerzy, ale...
- On... on się pasjonuje starymi aktami, dokumentami i w ogóle historią!
- Dość nietypowe, rzekłbym, zjawisko u młodzieży - zauważył stryj, spoglądając
bardziej życzliwie na Pirydiona.
- Pirydion jest nietypowy, stryju - oświadczył pospiesznie Kornel. - Na pewno słyszał
stryj o odkryciach w podziemiach kościoła Świętego Jacka, o kaplicy arian i centralnej
melinie Alberta Flasza... To właśnie Pirydion przyczynił się do tych odkryć. On już rozwiązał
niejedną zagadkę, stryju! On ma doświadczenie detektywistyczne i w ogóle jest oblatany...
On jest przecież w drużynie Teodora!
Na dźwięk ostatnich słów stryj znieruchomiał na chwilę.
- Ty jesteś w tej sławnej drużynie, mój dobroczyńco? - zapytał z niedowierzaniem
Pirydiona.
Pirydion skinął głową, a Kornel wyjaśniał pospiesznie:
- On jest przybocznym! Prawą ręką samego Teodora!
- Ach taaak... - szepnął z podziwem Dionizy i odstawił filiżanką kawy. - Trzeba było
od razu powiedzieć. To zmienia postać rzeczy! Wobec tego możesz być dopuszczony do
naszej tajemnicy, drogi chłopcze... A zatem, żeby nie tracić czasu, powiem od razu, o co
chodzi... Chodzi o kufer dziadka Hieronima.
- O co?! - wytrzeszczył oczy Kornel.
- Czyżbyś nie słyszał o tym kufrze? - stryj Dionizy spojrzał zgorszony na bratanka.
Kornel przypomniał sobie, że kiedy jeszcze mieszkali w Pułtusku, widział na strychu
stary, odrapany i zakurzony kufer.
- Czy stryjowi chodzi o to odrapane pudło z żelaznymi obręczami? - zapytał
rozczarowany.
- W rzeczy samej - odparł dotknięty Dionizy - lecz określenie „odrapane pudło” jest tu
co najmniej niestosowne, mój Kornelu. To kufer zabytkowy! Prawdziwa gdańska robota!
Dziadek Hieronim trzymał w nim swoje najważniejsze papiery. Mam nadzieję, że wiesz, kim
był dziadek Hieronim, Kornelu?
- On... on zdaje się był solidnie stuknięty - wyjąkał Kornel.
- Jak oni cię wychowują - załamał ręce Dionizy - żadnego poszanowania dla tradycji.
Nie przeczę, że dziadek Hieronim był dotknięty maniactwem, jak wszyscy członkowie naszej
rodziny z moim skromnym wyjątkiem, ale to był maniak wybitny! Czy naprawdę nic więcej o
nim nie słyszałeś?
- On... on podobno pętał się po jaskiniach - przypomniał sobie Kornel. Dionizy
spojrzał na niego surowo.
- Twój dziadek Hieronim, mój Kornelu, był speleologiem. Można rzec - pionierem w
tej dziedzinie... Już zresztą jego ojciec... sławny powstaniec z 1863 roku, Pankracy Kiwajłło...
walcząc w Górach Świętokrzyskich...
Kornel westchnął. No, to zaczęło się! Stryj dosiadł już swojego konika i zanosi się na
pełny metraż, czyli 240 minut nieprzerwanego ględzenia. Kornel spojrzał wymownie na
Pirydiona, jakby biorąc go na świadka swoich udręk i ziewnął ostentacyjnie.
Dionizy przestał mówić i poczerwieniał.
- Zdaje się, że kogoś nudzę!
- Ależ nie! - zapewnił pośpiesznie Pirydion, karcąc Kornela wzrokiem. - Zapewniam
pana, że ziewnięcie Kornela było wyłącznie skutkiem poprzedniego zatrucia... pan też na
pewno ziewnie, zobaczy pan!
- Ja? Wykluczone, mój chłooooouuuu... - stryj zaniemówił i wstydliwie zakrył usta,
które rozwarły mu się w potężnym, iście hipopotamowym ziewnięciu.
- No, więc jesteśmy skwitowani - powiedział Pirydion - a teraz niech pan dalej
opowiada i nie zwraca uwagi na ewentualne dalsze ziewnięcia Kornela. Słuchamy pana z
najwyższym zainteresowaniem.
- A o czym ja mówiłem? - zapytał Dionizy.
- O prapradziadku Kornela, Pankracym, który walczył w powstaniu styczniowym...
Zapewne pod komendą Langiewicza? - dodał Pirydion.
- Stwierdzam z satysfakcją, że znasz się na historii, mój dobroczyńco - stryj spojrzał z
uznaniem na Pirydiona. - Istotnie Pankracy walczył u Langiewicza... Kiedy powstanie
dogorywało, otrzymał polecenie ukrycia kasy powstańczej i dokumentów swojego oddziału.
Wkrótce potem Moskale aresztują go, ale rzecz istotna, już nie znajdują przy nim ani kopiejki,
nie mówiąc o papierach. Pankracy utrzymuje uparcie, że dokumenty spalił, a resztą zasobów
kasy roztrwonił z kolegami. Śledztwo nie daje wyników. Pankracy zostaje zesłany na Sybir,
gdzie niebawem umiera...
- No dobrze, stryju - ziewnął bezwstydnie Kornel - ale co to ma wszystko wspólnego z
kufrem.
- Zaraz się dowiesz. Otóż syn Pankracego, Hieronim, bardzo interesował się historią
swojego ojca, nie uwierzył w jego zeznania, twierdził, że miały one na celu wprowadzenie w
błąd władz carskich i że Pankracemu udało się przed aresztowaniem ukryć zarówno kasę
powstańczą, jak dokumenty w jednej z nieznanych jaskiń w zachodniej części Gór
Świętokrzyskich. Myśl ta prześladowała dziadka Hieronima do tego stopnia, że w sposób
iście maniacki co lato penetrował wspomniane okolice, zbierał uparcie poszlaki, poszukiwał
świadków i tropił zawzięcie ową wyimaginowaną jaskinię, doprowadzając do nędzy i
rozpaczy całą rodzinę. Wreszcie z jednej z tych wypraw przywiózł staroświecki,
inkrustowany srebrem pistolet z inicjałami „P.K.”, w którym wszyscy rozpoznali własność
Pankracego, i oświadczył, że odkrył jaskinię.
- Czy... czy to jest pewne? - zainteresował się Pirydion.
- Najzupełniej. Zresztą sam możesz zobaczyć ten pistolet. Przechowywany przez lata
w naszej rodzinie, został następnie oddany do Muzeum Wojska Polskiego i znajduje się tam
do dziś dnia jako pamiątka powstańcza.
- Owszem, widziałem go - rzekł zamyślony Pirydion. - A co się stało z aktami i kasą?
Czy Hieronim je w końcu odnalazł?
- Nie... - odparł Dionizy - był przekonany, że znajdują się w tej samej jaskini,
schowane w którejś z niedostępnych, odgrodzonych syfonami komór. Niestety, brak sprzętu i
środków materialnych nie pozwolił mu uwieńczyć tych poszukiwań pozytywnym wynikiem.
By uzyskać pomoc, wyjechał do ówczesnego zaboru austriackiego, do tak zwanej Galicji,
udał się do Zakopanego i starał się zainteresować swoimi pracami znanego badacza jaskiń
Jana Gwalberta Pawlikowskiego. Niestety, nastąpiła tragedia. Zaraz na drugi dzień po
przyjeździe, zanim zdążył podzielić się z kimkolwiek swoimi rewelacjami, udał się samotnie
do Jaskini Lodowej w Ciemniaku i zginął, forsując jakieś nowe przejście. Po jego
nieszczęśliwej śmierci babka zamknęła wszystkie pozostałe po nim papiery i pamiątki w
owym kufrze, który nazwałeś, Kornelu, odrapanym pudłem, i nie pozwoliła nikomu tam
zaglądać, obawiając się, by jej syn, a mój ojciec, Dominik, nie zaraził się zgubnym nałogiem
speleologii. To wprawdzie Dominikowi nie groziło, gdyż pochłonięty był inną pasją, a
mianowicie biologią, ale i tak niestety nie uchronił się przed nieszczęściem prześladującym
naszą rodzinę i zmarł tragicznie ukąszony przez skorpiona w czasie wyprawy naukowej do
Afryki.
- O Boże! - jęknął Kornel. - Co za pech!
- Ta zgubna pasja Dominika, przeszła, jak wiesz, Kornelu, na jego córkę, moją siostrę,
a twoją ciotką - Pelagię, aczkolwiek w postaci skarlałej, rzekłbym, zwyrodniałej, ograniczonej
do roślin doniczkowych...
- Za to ciotka Pelagia będzie żyć sto lat - powiedział Kornel.
- Nie wątpię - skrzywił się Dionizy. - Ale wróćmy do rzeczy... to znaczy do kufra
dziadka Hieronima... Otóż jestem przekonany, że znajdują się tam notatki i plany
umożliwiające odnalezienie jaskini.
- Jak to? - zdumiał się Kornel. - Więc ta jaskinia pozostała nieznana? Przecież stryj
mówił, że dziadek Hieronim ją odkrył.
- Istotnie, lecz zapomniałeś, że kraj był wtedy pod zaborami, Hieronim musiał ze
zrozumiałych względów działać w największej tajemnicy przed władzami carskimi i nie mógł
opublikować swoich odkryć, a nawet zwierzyć się z nich komukolwiek... Należy więc
przypuszczać, że dobrze zamaskował wejście do jaskini, tak by nikt niepowołany nie wpadł
na jej trop.
Pirydion spojrzał ciekawie na stryja i zapytał:
- Ale dlaczego dopiero teraz zainteresował się pan tą sprawą? Dionizy uśmiechnął się.
- Spodziewałem się tego pytania. Rzecz jest prosta, mój chłopcze. Tak jak ty teraz, co
czuję, nie dowierzasz odkryciu dziadka Hieronima, także i ja nie dowierzałem temu
wszystkiemu przez długie lata. Jak wiesz, ominęło mnie na szczęście maniactwo, ciążące nad
moją rodziną. Jednakże niedawno wpadłem przypadkowo na nowy trop!
- Jaskini!
- Tak. Na nowy trop jaskini i to mnie przekonało. Wierzę, że istnieje jaskinia, o której
wspomniał Hieronim, a w niej rzeczy ukryte przez Pankracego.
- Co to za trop?
- Od wielu lat opracowuję historię naszej rodziny, mniemam bowiem, iż jako jedyny
jej członek, nieobarczony maniactwem i myślący trzeźwo, jestem do tego szczególnie
powołany... Otóż, zbierając materiały dotyczące dziadka Hieronima, udałem się między
innymi do Kielc - ciągnął Dionizy. - Albowiem Hieronim zatrzymywał się tam często, w
związku ze swoimi poszukiwaniami, u kolegi z uniwersytetu i przyjaciela, pana W., profesora
geografii w gimnazjum kieleckim, tudzież przez wiele lat prowadził z nim obfitą
korespondencję, ponieważ rodzina W. mieszka dalej w Kielcach, miałem pewną nadzieją, że
uda mi się odnaleźć listy Hieronima. Niestety, żadnych listów nie znalazłem. Okazało się, że
po dziadku geografie zostało w rodzinie W. tylko parę książek. Przejrzałem je dla porządku...
i oto mała sensacja. Na marginesach wydanej w 1899 r. powieści Adolfa Dygasińskiego pt.
„W Kielcach” zauważyłem jakieś dopiski. Od razu poznałem rękę Hieronima.
Charakterystyczny „maczek”, znamienna krągłość, by nie powiedzieć rozpłaszczenie liter.
Muszę zaraz nadmienić, że Hieronim miał brzydki zwyczaj, rzekłbym nałóg, mazania na
marginesach książek, które czytał, i to nie tylko wtedy, gdy lektura nasuwała mu jakieś
krytyczne uwagi, co można by jeszcze usprawiedliwić jego polemiczną pasją, ale także
wtedy, gdy lektura przypominała mu jakąś ważną sprawę do załatwienia... Otóż w jednym
miejscu książki, a mianowicie tam, gdzie autor opowiada o wyprawie chłopców do jaskini na
Górze Kadzielni, znalazłem na marginesie notatkę „M.R.cav.B. czwartek? piątek?”. W
wielkim podnieceniu przepisałem te litery... Mam je zanotowane w notesie... - sięgnął do
kieszeni - gdzież ten notes, u diabła - począł wywracać zdenerwowany kieszenie. - No,
mniejsza z tym - zrezygnował - znam przecież ten dopisek na pamięć... Otóż nie ulegało dla
mnie wątpliwości, że skrót „cav” oznacza „cavernę”, czyli jaskinię po łacinie... Teraz miałem
już pewność, że Hieronim naprawdę odkrył jakąś grotę... Należało tylko odcyfrować - gdzie?
Co znaczy skrót „M.R.”? Dwa dni na próżno zgadywałem, wreszcie nawiedziło mnie
olśnienie: „M.R.” znaczy „Mons Ruber”! - stryj Dionizy spojrzał triumfalnie na chłopców, a
widząc ich niezbyt mądre miny, uśmiechnął się wyrozumiale i wyjaśnił:
- To znaczy po łacinie Góra Czerwona. Natychmiast zasięgnąłem informacji, czy pod
Kielcami nie ma miejscowości o nazwie Czerwona Góra i oto, moi drodzy, nowy skurcz
serca... Jest! Istnieje dość rozległe wzniesienie o tej nazwie między Kielcami a Chęcinami, tuż
przy szosie krakowskiej. Udałem się tam niezwłocznie i odkryłem...
- Odkrył stryj jaskinię! - wykrzyknął Kornel.
- Odkryłem piękny las, w nim kamieniołomy, lecz ani śladu jaskini. Dopytywałem się
o nią, lecz zapewniono mnie, że na Czerwonej Górze żadnej jaskini nie ma.
- To przykre - bąknął Kornel.
- Och, bynajmniej, to mnie nawet ucieszyło.
- Ucieszyło stryja? Dlaczego?!
- Bo to znaczy, że jaskinia wciąż czeka na powtórne odkrycie, a jeśli tak, to my
możemy być jej odkrywcami!
- I odnaleźć tę kasę i dokumenty z powstania! - zapalił się od razu Kornel.
- Oczywiście - odparł Dionizy. - Wystarczy tylko poszperać w kufrze dziadka
Hieronima i przestudiować jego zapiski... Na pewno znajdziemy tam szczegółowe
wskazówki... wszystko już obmyśliłem. Mam naszkicowany cały plan akcji... Gdzież jest mój
notes? - stryj zaczął powtórnie przetrząsać kieszenie, ale nadaremnie.
- Więc jednak panu coś zginęło - przygryzł wargi Pirydion - a raczej coś panu zabrali.
- Zabrali?! - archiwariusz znieruchomiał - nie myślisz chyba, że wtedy w Łazienkach...
- Niestety, tak myślę - odparł posępnie Pirydion - wszystko wskazuje na to, że ktoś
inny także się zainteresował tą sprawą. Te dziwne miętowe cukierki, po których zapada się w
sen... ta historia z ubraniem... ten zamach na pana w ogrodzie... Obawiam się, że do gry
włączył się niebezpieczny partner!
- Ale kto? - Kornel i Dionizy spojrzeli na Pirydiona wystraszonym wzrokiem.
- To właśnie należy wyświetlić - powiedział zamyślony Pirydion.
PRZYGODA 3
CZYLI PODEJRZANI DOKTORZY.
Około godziny dziesiątej rano niebiesko - łaciaty samochód marki wartburg o nieco
sfatygowanej karoserii, zapewne zasłużony weteran wielu kraks, skręcił w boczną ulicę
miasteczka.
Milicjant na rogu nadstawił służbowe ucho, gdyż zdawało mu się, że z wnętrza wozu
dobywają się rozpaczliwe jęki. Już chciał zatrzymać podejrzany pojazd, ale zrezygnował, bo
właśnie na drugim chodniku zauważył trzy bekliwe kozy i doszedł do wniosku, że to co
słyszał, było beczeniem kóz, a nie ludzkimi jękami.
A jednak to były rzeczywiście jęki. Wydawał je łysy mąż potężnej budowy,
umieszczony na tylnym siedzeniu wozu. Nasiliły się one wyraźnie, gdy łaciaty wehikuł
zahamował gwałtownie i stanął, a głowa starszego pana połączyła się po raz n - ty, jakby
powiedzieli matematycy, z dachem samochodu.
Na szczęście, tym razem uderzenie zostało w znacznym stopniu zamortyzowane przez
solidny okład z mokrej waty, który pasażer miał na czubku łysiny.
- Już niedaleko, cierpliwości, stryju! - powiedział Kornel, wręczając Dionizemu
świeży kompres.
Archiwariusz uniósł oczy do góry, jakby wzywając niebo na świadka swoich udręk i
prosząc o dar cierpliwości. Niestety, zamiast nieba ujrzał tuż nad głową nienawistny dach
wozu.
- Dlaczego pan stanął? - zapytał słabym głosem kierowcę. - Czy znowu jakaś awaria?
- Nie, proszę pana. Ocaliłem tylko życie kozie.
Istotnie spod wozu czmychnęło jakieś rogate stworzenie, becząc żałośnie.
- To ładnie - westchnął stryj - ale nie ocalił pan mojej głowy.
Kierowca, młody mężczyzna z bródką, o wyglądzie smutnego diabła, spojrzał na
stryja z wyrzutem, a stryjowi znów zrobiło się niedobrze. Twarz młodzieńca była bowiem tak
smutna, jakby za chwilę miał on rozpłakać się długo i rzewnie. Niestety, do płaczu nie
dochodziło i to właśnie było najgorsze, ta świadomość, że ów płaczliwy wyraz twarzy jest
trwałą cechą młodzieńca.
Dionizy odwrócił oczy i powiedział:
- Mam nadzieję, że to nie Płońsk?
- Ja też, proszę pana - odpowiedział młodzieniec. - W Płońsku już dzisiaj byliśmy.
- Dwa razy - zauważył raczej ozięble archiwariusz - i mam nadzieję, że nie
przyjechaliśmy tam po raz trzeci.
- Chyba nie - rzekł niepewnie brodaty kierowca.
- Młodzieńcze, więcej zdecydowania, pytam pana, czy to jest Pułtusk, czy nie, bo ja
nic nie widzę z tego miejsca.
- Trudno mi stwierdzić z całą pewnością... zawsze zapominam przyjrzeć się dokładnie
tablicy drogowej przy wjeździe do miasta. Ale chyba widziałem P... A ponieważ byliśmy już
w Przasnyszu i Płońsku, więc możliwe, że to będzie Pułtusk. Chyba żebyśmy jakimś cudem
zajechali do Płocka, w co nie wierzę!
Dionizy poprawił bezradnie kompres na głowie.
- Młodzieńcze - jęknął - milczałem dotąd. Gdybym wsiadł do PKS - u byłbym na
miejscu już trzy godziny temu, w dodatku z całą głową, ale milczałem cierpliwie. Milczałem,
choć już po pierwszym kilometrze zacząłem podejrzewać, że zaproszono mnie do tej jazdy,
by wypróbować, czy moja głowa nadaje się do prostowania dachu karoserii. Nic nie
mówiłem, kiedy zamiast do Pułtuska wywiózł nas pan dwa razy do Płońska i jeden raz do
Przasnysza. Milczałem i popychałem ten straszny wehikuł, gdy wysiadł akumulator, i nic nil
mówiłem, gdy kazał mi pan kręcić korbą podnośnika... Ale jeśli, co jest możliwe, znów się
okaże, że jesteśmy w Płońsku, uduszę pana. Przez pana mój rodowy kufer na pewno już diabli
wzięli... Ściśle mówiąc, dwu diabłów: Kadryl i Nieszczególny.
- Niech pan tak nie krzyczy - powiedział z wyrzutem Maciek - mój brat jest trochę
roztargniony, ale ma za to refleks i szczęście.
- To prawda - powiedział stryj, przykładając nowy kompres. - Jeśli po tym wszystkim,
co twój brat wyrabiał na szosie, jeszcze żyjemy, to znaczy, że ma szczęście. A największe
szczęście ma, że nie udusiłem go jeszcze. Tak, pan jest szczęściarzem, młodzieńcze.
- Pan jest niesprawiedliwy dla mojego brata i nie potrafi pan ocenić g( obiektywnie -
powiedział Pirydion. - Mój brat świetnie jeździ i w ogóle jest dżentelmenem jezdni. Zawsze
zwalnia na zakrętach, nie wymusza, nie zajeżdża: sygnalizuje i przepuszcza. A pan wyrządza
mu przykrości.
Brat Pirydiona spojrzał na stryja Dionizego długo i uporczywie z milczącym
wyrzutem... i wyglądał jeszcze bardziej smutno, diablo i kozio. Stryj chrząknął nieco
zmieszany...
- Nie chciałem pana urazić, młodzieńcze, ale mógłby pan wykazać więcej pogody
ducha i zdecydowania...
Brat Pirydiona wciąż patrzył z wyrzutem.
- Dlaczego pan tak patrzy? - poruszył się archiwariusz.
- Jak? - zapytał brat Pirydiona.
- Niech pan się rozpłacze wreszcie, do diabła, ale niech pan nie patrzy.
- Dlaczego mam się rozpłakać?
- Żeby panu ulżyło...
- Niemożliwe. Jestem ogólnie sfrustrowany - wyjaśnił brodaty młodzieniec - Jest to
smutek ontologiczny, eschatologiczny i diaboliczny, który nie przeradza się w płacz, lecz kąsa
mnie na sucho. Nie wiem, czy pan pojmuje jako przedstawiciel starszego pokolenia.
- Nie bardzo...
- Mojemu bratu nie wyszedł wynalazek i to wszystko dlatego - wyjaśnił Pirydion.
- Ach, tak - stryj zaczął się przyglądać z ciekawością brodatemu młodzieńcowi.
- Pan się denerwował, że patrzę na pana, a teraz pan sam patrzy na mnie - rzekł z
wyrzutem brat Pirydiona.
- Ja patrzę, bo się dziwię, jak w ogóle pan mógł zostać inżynierem!
- Przez roztargnienie, proszę pana - wyznał brat Pirydiona.
- Nie rozumiem.
- Mój brat, zgłaszając się na studia wyższe, wypełnił omyłkowo nie ten formularz, co
trzeba. Zanim się zorientował, było już za późno. Musiał zdawać na politechnikę - wyjaśnił
Pirydion.
- I zdał?
- Mój brat potrafiłby zdać na wszystkie kierunki - odpowiedział Pirydion - on jest
wszechstronnie uzdolniony.
- Nadzwyczajne. Ale najbardziej mnie dziwi ten samochód. Jak mógł przy swoim
usposobieniu dorobić się już samochodu.
- Dostał go za wynalazek.
- Przecież mówisz, że bratu nie wyszedł wynalazek.
- Nie wyszedł mu taki, jak chciał. Bo on chciał wynaleźć specjalną suwmiarkę... no
wie pan, do mierzenia różnych otworów, ale był trochę roztargniony i wyszedł mu niechcący
uniwersalny klucz.
- Do konserw?
- Do wszystkiego.
- Jak to, do wszystkiego?
- Otwiera także zamki u drzwi, najbardziej skomplikowane.
- No, to świetnie.
- Nie bardzo świetnie...
- Nie bardzo?
- Jak to? Pan nie rozumie? To przecież straszne. Taki klucz unicestwia sam siebie. No,
bo jak można otworzyć każdy zamek, to zamki są niepotrzebne. Nie Warto ich robić. A jak
nie będzie się robić zamków, to po co uniwersalne klucze, po co w ogóle klucze.
- Rzeczywiście - zorientował się Dionizy - to straszny wynalazek. Samobójczy, że tak
powiem.
- I niebezpieczny, proszę pana. W najwyższym stopniu niebezpieczny dla ludzkości,
wśród której nie brak niestety złodziei.
- Poza tym jest to wynalazek rujnujący ślusarzy, nie mówiąc już o wytwórniach
zamków oraz kas pancernych.
- Tak jest, dlatego producenci zamków chcieli nabyć od brata ten wynalazek. Chcieli
go kupić i zniszczyć, bo groził im zupełną plajtą, Ale gdy brat prowadził z nimi pertraktacje,
stała się rzecz straszna.
- Cóż takiego?
- Uniwersalny klucz został wykradziony!
- Wykradziony?! Przez kogo?! - przeraził się archiwariusz.
- Przez nieznanych sprawców. Zapewne z zawodowego świata przestępczego, proszę
pana. Włamali się do warsztatu brata, zabrali klucz i dokumentację, a jako wynagrodzenie
zostawili tego starego wartburga.
- Niesamowite!
- Na stole w warsztacie leżał dowód rejestracyjny samochodu na nazwisko brata, a pod
drzwiami warsztatu na podwórzu stał ten właśnie samochód. Oczywiście, brat zawiadomił
milicję, ale milicja nie zdołała do tej pory wykryć sprawców, ani poprzednich właścicieli
samochodu. W rezultacie brat stracił wprawdzie wynalazek, ale dopełniwszy reszty
formalności, został prawnym właścicielem wartburga.
- Opowiadasz mi przerażające historie - Dionizy otarł łysinę. - Jeśli to był naprawdę
klucz uniwersalny i dostał się w ręce złodziei, to żaden już zamek na świecie nie jest pewny!
Uniwersalne zagrożenie! Uniwersalny klops!
- Oczywiście. Dlatego brat mój ma uniwersalne poczucie winy, ilekroć słyszy o jakimś
włamaniu. Pan rozumie teraz jego frustracje i depresje. Każdy by się załamał na jego miejscu.
To straszne obciążenie dla psychiki, proszę pana, a pan mu jeszcze dokucza.
- Bardzo mi przykro, młodzieńcze, naprawdę nie wiedziałem... - stryj; w dłuższej
mowie chciał wyrazić Pirydionowi Starszemu swoje współczucie, ubolewanie i skruchę, ale
Kornel przerwał brutalnie tę szlachetną wypowiedź:
- Stryju, przypominam o kufrze. Być może stryj zapomniał, ale Kadryll i
Nieszczególny na pewno nie zapomnieli.
- W rzeczy samej - przestraszył się archiwariusz - jesteśmy potwornie spóźnieni.
Wysiadamy, Kornelu. Zaraz, ale czy to na pewno jest Pułtusk... Nie uzgodniliśmy jeszcze z
panem Pirydionem Starszym.
- Oczywiście, że Pułtusk - stwierdził Kornel.
- Więc czemu nie powiedziałeś od razu!
- Bo to było zabawne.
- Co zabawne?
- Jak stryj dyskutował z panem Pirydionem Starszym.
- No wiesz, jesteś złośliwy, Kornelu... - rzekł urażony stryj - jak oni cię wychowali!
Maćku, pomóż mi się wydobyć z tego pudła!
- Podwieziemy pana na miejsce - powiedział Pirydion Młodszy.
- Ależ, mój chłopcze, po co tyle fatygi!
- Jaka tam fatyga. Zresztą my też jesteśmy piekielnie ciekawi, jak się zakończy
historia z kufrem. Kornel, pokazuj drogę!
- Dobra jest!... - powiedział Kornel. - Ruszamy, stryju, niech stryj pochyli głowę, tu
będzie bardzo trzęsło!
Wartburg prychnął kłębem sinego dymu i podskakując po kocich łbach, ruszył
naprzód.
Pięć minut później mieszkańcy pewnej małej uliczki Pułtuska byli świadkami
zjawiska raczej niecodziennego. Młody mężczyzna z bródką o wyglądzie smutnego diabła
przy pomocy dwu dorastających dryblasów wyjmował z samochodu marki wartburg
olbrzymiego grubasa. Była to czynność bardzo skomplikowana technicznie, ponieważ starszy
pan raczej nie mieścił się w drzwiach wozu, zaś jego niewiarygodna tusza nie pozwalała mu
na głębsze zgięcie tułowia.
- Niech pan się pochyli, panie Dionizy - sapał spocony Pirydion, ciągnąc stryja
Dionizego za nogę - musi pan najpierw wystawić stopę, a potem pochylić się jak można
najniżej.
- Nic z tego - krzyczał stryj - zapominasz, mój chłopcze, że nie jestem scyzorykiem.
Nie, ja stąd chyba nie wyjdę.
- Skoro pan wszedł, potrafi pan i wyjść!
- Nie wiem, jakim cudem wsiadłem do tego wehikułu. Te nieszczęsne wozy produkuje
rasa skarlała. Człowiek normalny, słusznego wzrostu, powinien omijać z daleka puszki do
sardynek.
Wyjmowanie stryja trwało jeszcze kilka minut i trwałoby zapewne znacznie dłużej,
gdyby nie pomysł Kornela, który zaproponował, by wyciągnąć stryja na leżąco. Ten sposób
okazał się wreszcie skuteczny. Ułożywszy stryja poziomo, zdołano go wyciągnąć za nogi i
wspólnym wysiłkiem postawić na ulicy.
Poczuwszy rodzinną ziemię pułtuską pod nogami, stryj Dionizy odzyskał natychmiast
dobry humor.
- Za mną, dzieci moje - zagrzmiał wesoło. - Oto przed nami historyczna siedziba
sławnego rodu Kiwajłłów! - wskazał na parterowe domostwo błyskające białymi ścianami z
zieleni zapuszczonego ogrodu.
Kornel jak zwykle chciał być pierwszy i nie czekając na pozostałych członków ekipy,
ruszył biegiem do furtki. Przebił się na przełaj przez zarośla otaczające domek i nagle stanął
osłupiały. Budynek nie miał ani jednej szyby. Przez puste oczodoły okien wlatywały
beztrosko jaskółki. Czyżby dom był niezamieszkany?! Wbiegł do wnętrza. Puste izby.
Odrapane ściany. Pobiegł po schodach na poddasze. Już miał otworzyć drzwi na strych, gdy
wtem usłyszał podejrzany szelest. Zajrzał przez dziurkę od klucza i omal nie krzyknął z
wrażenia. Zmieszany, szybko wycofał się z powrotem.
Na parterze byli już bracia Pirydionowie i zdenerwowany stryj Dionizy Kornel przez
chwilę nie mógł wykrztusić ani jednego słowa i patrzył na nic przerażonymi oczyma...
- Co się stało? - zapytał zdumiony Pirydion Młodszy.
- Tam... tam na górze... - wyjąkał Kornel. - Co?
- Tam jest... Zielona Niedojrzała... - wykrztusił wreszcie Kornel.
- Zielona Niedojrzała? - zdumiał się stryj Dionizy. - O czym on mówi?
- Czy masz na myśli Joannę, tę twoją korepetytorkę? - dopytywał się Pirydion.
Kornel skinął głową.
- Oszalałeś?! Skąd by się tu wzięła?! - roześmiał się Pirydion. - Nie wiem. Ale ona
tam jest. Możesz sam zobaczyć.
Pirydion pobiegł zobaczyć. Po chwili był z powrotem. Spojrzał dziwnie na Kornela.
- Musiałeś się pomylić. To nie jest Zielona Niedojrzała...
- Jak to nie! - obruszył się Kornel.
- Mówiłeś, że uczy cię potwór.
- A co, może nie potwór?
- No... niezupełnie. Wygląda wcale do rzeczy.
- Pozwólcie, że rozstrzygniemy tę kwestię - wtrącił stryj Dionizy, po czym wraz z
Pirydionem Starszym wdrapali się na schody. Przez dłuższą chwilę na przemian zaglądali
przez dziurkę od klucza.
- Nie, to nie potwór - oświadczył stanowczo stryj Dionizy.
- Nie, to nie potwór - potwierdził Pirydion Starszy, potrząsając kategorycznie
młodzieżową bródką.
Następnie obaj panowie otworzyli drzwi i weszli na poddasze. Za nim wśliznął się
Pirydion Młodszy, a na końcu wystraszony Kornel.
Istotnie, stworzenie, które siedziało na wielkiej skrzyni pośrodku opustoszałego
strychu, trudno było nazwać potworem. Była to drobna dziewczyna o kasztanowych włosach i
uderzająco białej cerze. W płaszczu zarzuconym na ramiona czytała książkę i wyglądała
raczej zabawnie niż groźnie w swych wielkich okularach w grubej oprawie na szczupłym
nosku.
Na widok wchodzących odłożyła książkę, zeskoczyła ze skrzyni i dopiero teraz można
było zobaczyć, że nosi rzeczywiście zieloną sukienkę.
- No, nareszcie - odetchnęła głośno. - Dzień dobry panu - przywitała się z Dionizym. -
Pan jest stryjem Kornela, prawda?
- Tak... właśnie... - wymamrotał nieco zaskoczony Dionizy.
- Jestem Joanna - powiedziała Zielona Niedojrzała - Kornel zapewne wspomniał panu
o mnie.
- Tak, w ciepłych słowach - usiłował uśmiechnąć się stryj, po czym szybko zmienił
temat. - Pani pozwoli, że przedstawię jej panów Pirydionów, którzy nas tu przywieźli. To pan
Maciej Pirydion Starszy, a to pan Maciej Pirydion Młodszy.
- Dla ścisłości - wtrącił Pirydion Młodszy - chciałbym zauważyć, że nie jest to
wyróżnik dostateczny, ponieważ w naszej licznej Pirydionowej rodzinie jest siedmiu
Maciejów Pirydionów Starszych i około trzynastu Maćków Pirydionów Młodszych. Dlatego,
aby nie było pomyłki, mojego brata nazywają Pirydionem Politechnicznym, albo
Polipirydionem, względnie Pirydiopolitem, lub jeśli pani woli, także po prostu Pirypoldem
lub Pirylem. Natomiast na mnie proszę mówić Pirydion Teodorowy, albo Pirydor. Przyjęta
też jest popularna nazwa Teopiryd względnie Teodion Pirydowy. Jak więc pan widzi, w ten
sposób łatwo nas odróżnić.
- Istotnie - uśmiechnęła się Joanna - ale wątpię, czy będę miała przyjemność
wykorzystania tej informacji. Nasze drogi się niestety rozchodzą. Panowie strasznie długo
jechali do Pułtuska - zwróciła się do stryja.
- Mieliśmy małą przygodę w podróży Pan Polipirydion zawiózł nas przez pomyłkę do
Płońska zamiast do Pułtuska - wyjaśnił stryj Dionizy.
- Właśnie liczyłam na coś takiego i dlatego czekałam tu cierpliwie. To podobne do
pana Pirydiopolita.
- To państwo się już znają? - zdziwił się stryj Dionizy, patrząc podejrzliwie na
Pirydiona Politechnicznego.
Pirydion Politechniczny miał bardzo nieszczęśliwą minę.
- Mieszkamy na tej samej ulicy i znamy się trochę - powiedziała Joanna. - Pan
Pirydiopolit też mnie kiedyś podwoził i trwało to cokolwiek za długo. No, ale dosyć już tej
zabawy. Zabieram pana i Kornela do domu.
- Co takiego?! - wykrzyknął stryj Dionizy.
- Obiecałam rodzicom Kornela, że nie wypuszczę go z rąk. Tymczasem pan wywiózł
go potajemnie na jakąś podejrzaną eskapadę. Całe szczęście, że Pani Pelagia wiedziała, dokąd
jedziecie... no i że jeszcze zdążyłam na PKS.
- Ale, moja droga, pozwól, że wytłumaczę. To nie jest eskapada. To jest misja.
Naukowa! - Stryj podniósł palec do góry.
- Wiem, chodzi o kufer - odparła ostro Joanna. - Ale tutaj go nie ma. W ogóle już nic
nie ma. Ostatni lokatorzy wynieśli się stąd na wiosnę... Pan się spóźnił.
Stryj rozejrzał się bezradnie po pustym strychu. Istotnie nie było większej nadziei, by
stary kufer ocalał. Mimo to postanowił spróbować ostatniej szansy.
- Kornelu, kto mieszkał w tym domu? - zapytał bratanka.
- Kto po nas mieszkał, nie wiem - odparł Kornel. - Wiem tylko, że tu i poddaszu
mieszkał pan Robiś. Taki chudy, z laską.
- Gdzie on pracował?
- Pan Robiś był kościelnym.
- W jakim kościele?
- A żebym to ja wiedział!
- Proszę pana... - wtrąciła się Joanna - to nie ma doprawdy sensu. Ten kufer już nie
istnieje. Na pewno został dawno porąbany i spalony... Nie wyobraża pan sobie chyba, żeby
ktoś chciał go ciągnąć z sobą na nowe mieszkanie...
- A nawet jeśli jakimś cudem ocalał - wtrącił Pirydion Młodszy - to został
wypatroszony. Nikt by nie dźwigał jakichś starych szpargałów...
- Oczywiście - przytaknęła Joanna. - Jedyna rozsądna rzecz w tej sytuacji, to wracać
do domu.
- Owszem, wrócimy do domu, ale przedtem muszę porozmawiać z tym kościelnym...
Nie miałbym nigdy spokoju, dziecino, gdybym zaniedbał sprawdzić choćby cień
najmniejszego śladu... - stryj Dionizy wziął za rękę Kornela. - Rozpoznasz, mam nadzieję,
tego pana Robisia?
- Oczywiście, stryju.
- Idziemy zatem... Pożegnaj się, Kornelu, z panami Pirydionami. A pani dziecino,
zaczeka tutaj na nas...
- Aż obejdziecie wszystkie kościoły w Pułtusku? - roześmiała się gorzko Joanna. - O,
nie, niech pan nie myśli, że puszczę pana samego z Kornelem. Idę z wami, by w porę
przerwać te bezsensowne poszukiwania.
- Bardzo mi będzie przyjemnie. - Stryj Dionizy usiłował znów się uśmiechnąć, ale mu
to nie wyszło. - A zatem żegnam panów - zwrócił się do braci Pirydionów - i jeszcze raz
dziękuję za życzliwą pomoc.
Ale Pirydion Politechniczny nie kwapił się zbytnio do pożegnań i przeżywał widać
jakieś głębsze rozterki, gdyż jego twarz przybrała wygląd jeszcze bardziej diaboliczny i kozi.
Wreszcie powiedział:
- Należy mi się od pana odrobina wdzięczności - to mówiąc, zezem spojrzał na
Joannę. - Czy nie zechciałby pan pokazać mi zabytki tego miasta... oczy wiście przy
sposobności jedynie, to znaczy, szukając śladu kufra...
- Pan mówił, że bardzo się spieszy... - stryj łypnął podejrzliwie okiem na
Polipirydiona, ale ten nie zmieszał się wcale.
- Te wieże - pokazał ręką za okno - te wieże i ta Narew - wykonał falisty ruch dłonią. -
Poczułem się nagle lirycznie. Pan rozumie.
- Zdaje się, że rozumiem, młodzieńcze - mruknął stryj - ale nie licz na mnie w tej
materii... Gdybym był mniej subtelny, powiedziałbym: nie zawracaj mi głowy, ponieważ
ważny jest tylko kufer i on mnie interesuje, a nie tutejsze rudery.
Po czym zwrócił się do Joanny.
- Panno Joanno, niech pani zajmie się tym smutnym młodzieńcem diabolicznym.
Wydaje mi się, że my, humaniści, powinniśmy popierać stan liryczny u Pirydionów
Politechnicznych.
- Ani mi się śni - powiedziała Zielona Niedojrzała. - Wcale nie mam zamiaru
zajmować się panem Pirydiopolitem. Będę udzielała wyjaśnień natury historycznej i
architektonicznej tylko Kornelowi, Kornelu, proszę do mnie.
Kornel podbiegł. Za nim ponury Pirydion Młodszy.
- Proszę pani, niech pani pozwoli Pirypoldowi przynajmniej przysłuchiwać się -
powiedział. - Lekarz stwierdził u niego ciężkie stany frustracji i zabronił go straszyć,
przygnębiać i wyrządzać mu przykrość. A pani zrobiła mu przykrość.
Zielona Niedojrzała wzruszyła ramionami, ale już nic nie powiedziała przeciw
młodzieńcowi diabolicznemu.
Kornel i Pirydion Młodszy chcieli szukać Robisia już w najbliższym kościele, który
wznosił się obok dworca autobusowego, ale stryj Dionizy powiedział, że kościół ten jest
nieczynny i zamknięty. Ruszyli więc dalej.
Idąc główną ulicą, dotarli do byłego klasztoru ojców Reformatów i przylegającego
doń kościoła św. Józefa, budowli pierwotnie gotyckiej z piękną renesansową ścianą
szczytową. Niestety, było to już po nabożeństwach rannych i kościelnego nie zastali.
Na rogu ulicy Daszyńskiego i 1 Maja obejrzeli okrągłą basztę w stylu spóźnionego
gotyku.
- Trudno nawet dziś poznać, że to pozostałość po dawnych murach obronnych -
powiedziała Joanna. - Pułtusk był kiedyś najlepiej obwarowanym miastem Mazowsza, bo
broniły go nie tylko mury, ale także odnogi rzeki. Właściwie całe miasto leżało na wyspie.
Wkrótce weszli na most na takiej właśnie odnodze. Joanna chciała iść na lewo wzdłuż
wody, aby zobaczyć sławną basztę w ogrodzie przylegającym do kościoła pojezuickiego.
- Moglibyśmy zobaczyć wysoką autentyczną wieżę obronną z XVI wieku z zębatymi
blankami - zwróciła się do stryja.
- Tak, pamiętam ją! To jest baszta, żebyś wiedział, Pirydion! Nie taka lipna jak te na
Starym Mieście w Warszawie - ożywił się Kornel. - Naprawdę warto obejrzeć!
Ale stryj Dionizy oświadczył, że nie ma na to czasu i popędził towarzystwo do
kościoła Świętych Piotra i Pawła. Była to imponująca budowla barokowa o trzech nawach.
Przy głównym ołtarzu z obrazem znanego malarza Wojciecha Gersona staruszek kościelny
gasił właśnie świece.
- Czy to nie Robiś? - szepnął stryj do Kornela. Kornel potrząsnął głową.
- To nic - powiedział stryj - powinien przecież znać Robisia. Myślę, że wszyscy
kościelni się tu znają.
Podszedł do kościelnego i rozmawiał z nim przez chwilę.
- No, to sprawa załatwiona - powiedział zadowolony, gdy wrócił do towarzystwa -
Robiś pracuje w kościele Świętego Krzyża. To wprawdzie kawał drogi stąd. Aż na cmentarzu,
ale myślę, że i wy moglibyście pójść. To ciekawy kościół, zbudowany w początku
szesnastego wieku. W planie poziomym ma kształt krzyża greckiego, to znaczy
równoramiennego.
Kościół był istotnie ciekawy, niestety, okazało się, że mają pecha. Babka kościelna
poinformowała stryja Dionizego, że pan Robiś właśnie wyszedł niedawno do kolegiaty po
wino mszalne.
Powłócząc nogami, wrócili więc na rynek.
Robisia znaleziono w zakrystii kolegiaty. Na widok Kornela rozjaśnił się od razu.
- A to niespodzianka - uścisnął mu rękę. - Jednak stęskniłeś się za Pułtuskiem,
warszawiaku. Cóż to, oprowadzasz, widzę, wycieczkę krajoznawczą - popatrzył na
towarzyszy Kornela.
- Niezupełnie - odparł Kornel - przyjechaliśmy po kufer.
- Po kufer? - Robiś znieruchomiał nagle.
- No ten, co został po nas na strychu. Pan pamięta, taki stary, okuty...
- Zaraz... chodzi wam o tego grata po nieboszczyku Hieronimie?
- Właśnie... - zasapał podniecony stryj.
Robiś stropił się wyraźnie i zaczął wiercić laską w podłodze. Dionizy spojrzał na
niego z niepokojem.
- Na miłość boską, niech pan mówi, co się stało z tym kufrem! Został na strychu? Czy
ktoś go zabrał?
- Ja go zabrałem, ale... już go nie mam. Za późno...
- Człowieku - wykrzyknął stryj - niech pan mnie nie przeraża! Co pan z nim zrobił?
Porąbał? Spalił?
- Spokojnie, bez nerwów, proszę pana... czy to warto o takie rupiecie... 1 Robiś
przyglądał się badawczo stryjowi.
- Ten kufer ma dla nas wartość... zostały tam cenne, rodzinne papiery...
- Rychło sobie przypomnieliście... więc mówi pan, że to był kufer cenny?
- Bardzo cenny.
- No to... - chrząknął flegmatycznie Robiś - no to miałem nosa.
- Co to znaczy? - zaniepokoił się stryj.
- To znaczy, że ma pan szczęście. - Szczęście?
- Że trafił pan na znawcę - Robiś uśmiechnął się krzywo. - Jestem członkiem Tepe i
Ekape!
- Nie bardzo rozumiem.
- Towarzystwa Popierania i Eksploatacji Kultury Pułtuskiej - wyjaśnił Robiś. -
Bąknąłem kiedyś na zebraniu o tym kufrze i zainteresował się nim pan profesor Mątwa... To
człowiek oddany całkowicie naszemu miastu i jego zabytkom... Nawet urlopy spędza w
pułtuskich podziemiach, ciągle prowadzi naukowe badania, nie bacząc na swój wiek i stan
zdrowia... Przekazałem więc tego grata w jego ręce...
- Jak pan mógł! Darował pan naszą prywatną własność?! - oburzył się stryj.
- Pan wciąż mnie nie docenia - uśmiechnął się Robiś. - Niech pan będzie spokojny,
oddałem mebelek jedynie w depozyt, zaznaczając wyraźnie, że to własność rodziny
Kiwajłłów.
- Czy... czy przekazał pan kufer razem z jego zawartością?
- Nic tam nie ruszałem...
- A ten profesor?
- Powiedziałem mu, żeby nic nie grzebał w środku. Stryj odetchnął.
- No, to idziemy do tego profesora. Gdzie on mieszka?
- Chyba go pan nie zastanie - zamruczał Robiś, oglądając zagadkowo koniec swojej
laski. - Lepiej niech pan od razu idzie do spółdzielni, bo... bo... mówiąc ściśle, kufer został
oddany za pośrednictwem profesora Mątwy w depozyt spółdzielni...
- Jakiej znowu spółdzielni? - zmarszczył brwi stryj.
- Handlowo - usługowej pod nazwą „Antyk Pułtuski”. Pan profesor Mątwa pełni tam
odpowiedzialne kierownicze funkcje i powiedział mi, że wykorzysta ten kufer w charakterze
eksponatu w salonie wystawowym spółdzielni, albo też jako egzemplarz wzorcowy przy
produkcji antyków. Nie wiem, na co się ostatecznie zdecydował, bo wyjechałem na wczasy...
Wróciłem dopiero przedwczoraj...
- To nie ma znaczenia - przerwał mu Dionizy. - Niech pan mi tylko powie, gdzie się
znajduje ta spółdzielnia.
- A gdzieżby, jak nie w rynku. Świeżo odnowiona kamienica z neonem. Jak pan stanie
przy wieży ratuszowej, od razu pan zauważy...
- Dziękuję panu... panie Robiś, pan nawet nie wie, co pan zrobił dla narodowej kultury
- powiedział ucieszony stryj i wybiegł z młodzieżą z kościoła.
Robiś popatrzył za nim i pokręcił głową.
- Wszyscy Kiwajłłowie byli stuknięci, panie Szczebiota - powiedział do wchodzącego
właśnie kościelnego kolegiaty - ale ten to już chyba najbardziej Przecież w tym kufrze nic nie
ma... Ja chyba wiem najlepiej.
- To jednak dziwne, że tak nagle wszyscy przypomnieli sobie o nim - zauważył
Szczebiota. - Mówił pan przecież, że ktoś już pytał pana o ten kufer wczoraj... nachodził pana
o dwunastej w nocy...
Ale Robiś nie miał ochoty kontynuować tej rozmowy, bo ruszył bez słowa, spiesznym
krokiem do wyjścia, postukując głośno laską. O wiele głośniej niż zwykle.
PRZYGODA 5
CZYLI STRYJ KONTRA WOŹNY.
Dionizy wpadł jak bomba do gabinetu. Przy biurku popijał herbatę chudy starzec,
dostojny i ascetyczny.
- Czy pan jest zastępcą prezesa Spółdzielni „Antyk Pułtuski”? - zapytał Dionizy
nerwowo.
- Chwileczkę - starzec uciszył go ruchem dłoni, po czym przeczyścił sobie ucho
wskazującym palcem.
- Pan mnie o coś pytał?
- Pytałem, czy pan jest zastępcą prezesa - powiedział stryj, siląc się na spokój.
- Zastępca jest na urlopie zdrowotnym - odparł czcigodny mąż, obserwując ciekawie
archiwariusza - zaraził się wirusem średniowiecznym - dodał po chwili.
- Zastępca? Woźny mówił, że prezes!
- No... mnie się też chyba to udzieliło - zasapał starzec, po czym wyciągnął z szuflady
buteleczkę lekarstwa i za pomocą szklanego kroplomierza wpuścił sobie parę kropel do nosa.
- A to łotr!!! - zagrzmiał stryj.
- Kto? Mój zastępca?! - oburzył się starzec.
- Nie pana zastępca, lecz pana woźny. Jak pan może trzymać tu podobne indywiduum.
Najpierw zwodził mnie całą godzinę, a potem udzielił fałszywych informacji. Podejrzewam,
że jest w zmowie z groźnymi przestępcami.
- Co też pan opowiada! Istotnie woźny tytułuje pana wiceprezesa Mątwę prezesem,
lecz jest to zwyczaj przyjęty u funkcjonariuszy niższych.
- Ale on mówił o panu jako o zastępcy.
- Gdyż w istocie zastępuję teraz mojego zastępcę w jego sprawach podrzędnych
zresztą i zastępczych - wyjaśnił spokojnie prezes. - Lecz zastępując mojego zastępcę w jego
sprawach zastępczych, niewątpliwie sam stałem się zastępcą mojego zastępcy, a więc woźny
wyraził się ściśle. Pan niepotrzebnie podaje w wątpliwość jego kwalifikacje. Jest to człowiek
wysoce inteligentny, wykształcony i oddany sztuce antycznej, choć mówiąc między nami -
dziwak...
- Zauważyłem - chrząknął Dionizy.
- To skutek pewnego schorzenia - ciągnął prezes. - Proponowano mu już parokrotnie
stanowisko drugiego wiceprezesa, lecz odmówił kategorycznie, a gdy go przymuszaliśmy,
przedstawił świadectwo lekarskie. Alergia biuralis.
Nie może usiedzieć przy biurku, bo zaraz dostaje wysypki i swędzenia. Trudno mu
wytrzymać nawet na stołku książęcym. Jak pan zauważył, cały czas kręci się i wymachuje
nogami.
- W istocie - przyznał stryj - kopnął mnie nawet...
- To przykre schorzenie złamało mu karierę. Zgodzi się pan ze mną, że tego rodzaju
postawa nie zapewnia większych sukcesów życiowych.
- Zapewne... ale przystąpmy wreszcie do sprawy - zniecierpliwił się archiwariusz. -
Moje nazwisko Kiwajłło. Czy to panu coś mówi?
- Owszem... Zdaje się, przypominam sobie. Pan w sprawie tej renty starczej?
- Za kogo pan mnie uważa! Jestem w sile wieku.
- Jak to? Pan nie jest emerytowanym metaloplastykiem Piwajką?
- Jestem Dionizy Kiwajłło, archiwariusz.
Prezes wyciągnął z kieszonki antyczne binokle, nałożył na nos i przyjrzał się stryjowi.
- A rzeczywiście, to nie pan... Pan jest chyba tym chałupnikiem Struciem, który nas
nachodzi w sprawie pracy, ale gdzie podział pan wąsy?
- Nie jestem chałupnikiem Struciem, jestem archiwariuszem.
- Przepraszam, kim? - prezes ponownie przeczyścił sobie palcem ucho i nachylił się do
stryja.
- Archiwariuszem! - wykrzyknął stryj.
- Antykwariuszy nie potrzeba - oświadczył prezes.
- Drogi panie - zagrzmiał stryj - nie jestem antykwariuszem i nie przychodzę w
sprawie zatrudnienia, lecz w sprawie kufra!
- Ach, w sprawie kufra... - prezes zamrugał nerwowo oczami.
- Kufra gdańskiej roboty z siedemnastego wieku... oddanego tu w depozyt za
pośrednictwem profesora Mątwy - zasapał stryj.
- Istotnie, przypominam sobie - rzekł prezes - pan chciałby odebrać ten kufer?
- Tak... właśnie... i bardzo zależy mi na pośpiechu. Specjalnie przybyłem w tym celu z
Warszawy, znosząc udręki podróżne, o jakich się panu nie śniło...
- Rozumiem... rozumiem... - rzekł słabym głosem prezes i wpuścił sobie do nosa nową
porcję kropli. - Lecz, jak pan widzi, jestem ogólnie niedysponowany, katastrofalny katar, ból
głowy, zanik słuchu i osłabienie wzroku. Skieruję pana do naczelnika Czubka...
- Naczelnik Czubek antykwizuje i patynuje w tej chwili, nie chciałbym mu
przeszkadzać. Czy nie mógłby pan prezes załatwić mnie od ręki... naprawdę byłbym
wdzięczny, straciłem już tyle czasu...
- Nie mam serca... po prostu nie mam serca. Podejrzewam, że uległem zakażeniu
wirusem średniowiecznym. To jest udzielające, mógłbym pana zarazić... naprawdę nie mam
serca.
- Jestem uodporniony - odparł Dionizy. - Jako archiwariusz stykałem się bez wątpienia
wielokrotnie z tym niebezpiecznym wirusem, lecz nie powoduj on u mnie większych
dolegliwości poza strzykaniem w nodze i lekkim nieżytem nosa...
Prezes poruszył się niespokojnie.
- No cóż... widzę, że jest pan uparty... W takim razie przystąpmy do rzeczy... tak...
przystąpmy do rzeczy, niech pan siada, lecz obawiam się, że spotka pana zawód - uśmiechnął
się słabo, bawiąc się nerwowo binoklami.
- Zawód? Jak to?...
- Nie mamy już tego kufra!
- O Boże, a co się z nim stało! - stryj oblał się zimnym potem.
- Och, nic strasznego. Znajduje się w bezpiecznym miejscu. Doszliśmy do wniosku, że
nie nadaje się do korzystnej reprodukcji i przekazaliśmy go w depozyt miejscowemu
muzeum...
- Ach tak... - stryj otarł z ulgą czoło. - Jeszcze jedno, prezesie, pozwoli pan, że
zapytam, czy przyjmował pan dziś turystę, względnie dwu turystów, z których jeden wydawał
zapach jaśminu, a drugi waleriany?
- Przyjmowałem paru interesantów, lecz jak pan widzi mam katar i nie czuję żadnych
zapachów.
- To prawda, lecz może pytał ktoś o ten kufer?
- A tak... owszem, przypominam sobie, istotnie ktoś pytał - prezes spojrzał spod
binokli na Dionizego.
- I co mu pan odpowiedział?
- To samo co panu, panie... panie doktorze Kadryll - prezes uniósł się bohatersko zza
biurka i wycelował oskarżycielski pale w Dionizego.
- Kadryll? Co to ma znaczyć! - wykrztusił stryj. - Nie jestem żadnym Kadryllem!
- Niech pan się nie wypiera. Ostrzeżono mnie przed panem...
- Kto?!
- Właśnie ten turysta, o którego pan pyta.
- Ależ to on jest Kadryll! To jego perfidne zagranie!
- Ten pan był pełnomocnikiem pani Pelagii Kiwajłło...
- To kłamstwo! Moja siostra nie udzielała żadnych pełnomocnictw.
- Właśnie uprzedzono nas, że będzie się pan podawał za brata Pelagii Kiwajłło,
archiwariusza Dionizego Kiwajłło i pod tym płaszczykiem zechce pan wejść w posiadanie
kufra. Pan jest znanym przestępcą ściganym przez milicję. Jestem dumny, że właśnie tutaj, na
progu naszej spółdzielni powinęła się panu nóżka, nieuchwytny doktorze Bogumile Kadryllu!
Będzie to świetna reklama dla naszej zasłużonej placówki.
- Pan oszalał! - Stryj zerwał się z krzesła.
- Stać! - prezes wycelował w Dionizego siedemnastowieczny pistolet - pod ścianę, z
rączkami do góry, panie doktorze Kadryll! Dalej... dalej... tu koło szafy!
Stryj, sapiąc ze zdenerwowania podniósł ręce i stanął we wskazanym miejscu.
- Pan się ośmiesza - powiedział - opublikuję ten niesłychany wypadek w prasie. Przy
sposobności opiszę, jak zanudzacie klientów, wmawiając im podrobione antyki!
- Ani słowa! Celowo zatrzymaliśmy pana, nasz bohaterski woźny i ja, zwodząc pana i
nudząc, do czasu aż nadejdzie milicja. A oto właśnie ona!
Faktycznie, za oknem rozległa się syrena milicyjna. Po chwili drzwi gabinetu prezesa
rozwarły się gwałtownie i stanęli w nich dwaj milicjanci z pistoletami w rękach, sierżant i
kapral, a za nimi podniecony woźny.
- Gdzie jest Kadryll? - zapytał sierżant.
- Tam pod ścianą, za szafą. Jest już obezwładniony przeze mnie - oświadczył prezes z
dumą.
Milicjanci podeszli do stryja.
- Jakiś za duży! - skrzywił się sierżant.
- Za duży, jak to? - zaniepokoił się prezes.
- Kadryll jest średniego wzrostu, średniej tuszy i w ogóle średni - wyjaśnił sierżant.
- To jest na pewno Kadryll! - zadyszał woźny i poprawił sobie kołnierzyk na szyi. -
On mnie dusił i chciał, żebym mu był powolny.
- Obywatel dusił woźnego? - zapytał sierżant z niesmakiem. Stryj odchrząknął...
- Założyłem mu tylko nelsona...
- Obywatel jest aresztowany - oświadczył sierżant.
- Ale za co! Nie jestem Kadryllem!... To fantastyczna pomyłka...
- A kim obywatel jest?
- Nazywam się Kiwajłło, Dionizy Kiwajłło, archiwariusz.
- Dokumenty!
Stryj wręczył milicjantom dowód osobisty i legitymację służbową z archiwum.
- Dokumenty niby w porządku - oświadczył sierżant - lecz mogą być podrobione.
- Mam świadków mojej tożsamości. Są w tej chwili w muzeum. Pan Pirydiopolit...
przepraszam, to znaczy inżynier Pirydion, Maciej Pirydion Starszy, jego brat Pirydor... mój
bratanek Kornel oraz panna Joanna.
- To mogą być jego wspólnicy - zauważył prezes.
- Poza tym nie pachnę jaśminem... - bronił się Dionizy. - Doktor Bogumił Kadryll, o
ile mi wiadomo, zrasza się stale wodą kwiatową o zapachu jaśminu.
- To prawda. Jest to jego decydujący znak szczególny - powiedział sierżant. -
Należałoby sprawdzić.
To mówiąc, z pewnym zażenowaniem przysunął się do stryja i pociągnął nosem.
- Niestety, nic nie czuję, a wy, kapralu?
- Ja też nie - odparł kapral - i ten wzrost! To chyba nie jest Kadryll. Rysopis zupełnie
się nie zgadza. Poza tym Kadryll nie dusi swoich ofiar, on ma wykwintne maniery, a ten
obywatel usiłował udusić woźnego.
- Protestuję! - zawołał stryj - nie zamierzałem nikogo udusić. Nastraszyłem tylko
trochę pana woźnego, bo chciałem odzyskać mój rodzinny kufer!
- Nie wolno straszyć - wtrącił sierżant.
- Działałem w słusznych intencjach. Woźny ten zwodził mnie umyślnie i mamił.
Powziąłem podejrzenie, że jest w zmowie z przestępcami, którzy chcą wydrzeć mi cenną
spuściznę. Chciałem więc go skłonić, by mnie dopuścił do kufra, a następnie oddać w ręce
sprawiedliwości. Byłem chyba upoważniony do obezwładnienia przestępcy.
- Nie jestem przestępcą... - jęknął woźny - pan prezes mi tylko polecił, bym jak
najdłużej zatrzymał osobnika, który się będzie dopytywał o kufer, a potem żebym
zaalarmował milicję.
- Wydał pan takie polecenie? - zapytał sierżant prezesa.
- Tak... Dzisiaj rano pewien osobnik ostrzegł mnie, że pojawi się tu znany przestępca
doktor Bogumił Kadryll i będzie się dopytywał o kufer...
- Ten osobnik to był właśnie Kadryll! - stwierdził stryj.
- Nie mamy na to dowodów - mruknął sierżant.
- Są poszlaki. On naszprycował chusteczkę woźnego wodą kwiatową o zapachu
jaśminu...
- Czy to prawda?
- Tak jest... ale skąd mogłem wiedzieć - jęknął woźny.
- Powinniście natychmiast rozpocząć energiczną akcję... - orzekł stryj. - Jestem
pewien, że zarówno Bogumił Kadryll, jak i Wieńczysław Nieszczególny są jeszcze w
Pułtusku... Umyślnie skierowali na mnie podejrzenia, bym im nie przeszkadzał w
zawładnięciu kufrem. Sierżancie, ma pan rzadką okazję...
- Owszem, podejmiemy akcję... ale... widzi pan... zapach jaśminu to nader ulotna
poszlaka - westchnął sierżant - nie możemy przecież ścigać wszystkich obywateli, którzy
używają tego rodzaju perfum... Doprawdy nie mamy większych szans...
- W takim razie proszę mnie natychmiast puścić!... Mój kufer może być w
niebezpieczeństwie... - rzekł zdenerwowany stryj.
- Pan jest wolny - sierżant zwrócił mu dokumenty - na przyszłość proszę jednak nie
zakładać nelsona obywatelom, chyba w obronie koniecznej... a panu, obywatelu prezesie,
radzimy... hm... lepiej wąchać i nie alarmować fałszywie milicji.
- Przepraszam, miałem katar - jęknął zawstydzony prezes.
PRZYGODA 7
CZYLI MADEJOWE ŁOŻE.
Była dopiero szósta rano i cały kamping w Rucianem znajdował się jeszcze w
objęciach Morfeusza, gdy zaspany stryj Dionizy wtargnął brutalnie do „Chatki Puchatka” i
obudził chłopców.
- Wstawajcie! Czas do roboty!
- Co się stało! - wybełkotał zaspany Kornel.
- Mam zapiski dziadka Hieronima.
- Naprawdę?! Znalazły się? - zapytał podniecony Pirydor.
- Niestety, jedna kopia wpadła w ręce Kadrylla i Nieszczególnego, ale wyłudziłem od
Rocha drugą!
- Czy... to rzeczywiście są szyfry?
- Na szczęście tak, w dodatku tekst jest uszkodzony...
- Jak to, na szczęście, stryju?
- Bo dzięki temu jest nadzieja, że te opryszki go nie zrozumieją... No, prędzej, musimy
się pośpieszyć. Roch twierdzi, że już odtworzył cały dokument i przeniknął jego treść.
Próbowałem go pociągnąć za język, ale nie chce nic zdradzić. To niebezpieczny rywal, moje
dzieci. Chce dokonać odkrycia na własną rękę... Musimy go ubiec! No, dalej, ruszajcie się!
- O... o... ja chcę spać - jęknął z głębi namiotu Polipirydion.
- Pana to nie dotyczy, brodaty młodzieńcze. Rozumiem doskonale, że pan ma co
innego na głowie... Lecz wy, chłopcy, możecie się trochę pomęczyć!...
- A stryj? - zapytał półprzytomny Kornel.
- Ja muszę orzeźwić się w wodzie - odparł archiwariusz. - Całą noc nie zmrużyłem oka
i ślęczałem nad tą przeklętą łamigłówką, ale jak dotąd udało mi się zrekonstruować tylko
drugi z tekstów, nazwijmy go szyfrem spożywczym. A oto rezultat mojej nocnej męki! - stryj
wydobył z kieszeni notes i wręczył go Pirydorowi.
Pirydor odczytał głośno:
Dalej jedź tamtędy, zapamiętaj!
Wiśnię i masło po drodze spożyj,
odpoczniesz sobie pod klonem.
Lecz gdybyś zechciał w inną jechać stronę,
od wilka bieżaj, na radość nie zważaj,
lecz obróć się na dąb czołem.
Klon znajdziesz za dębem i za dołem.
Chłopcy spojrzeli po sobie i obaj parsknęli śmiechem. Archiwariusz chrząknął
urażony i powiedział:
- Nie widzę powodu do śmiechu. To jest przecież szyfr. Nie ulega wątpliwości, że pod
tymi śmiesznymi dla was określeniami mamy zaszyfrowane cenne wiadomości. Bierzcie się
teraz za pierwszy tekst, a ja muszę dokonać zabiegów trzeźwiących.
To powiedziawszy, oddalił się w stronę jeziora, a chłopcy wbili oczy w leżący przed
nimi dokument i przeczytali z bardzo niewyraźnymi minami:
Sy nie ciał że jem arła ze mną ęc dyby ę gle stał z ty świ po na g ę św krzy dy słoń lwa
ogon jedz a dzie czar krąż przez goł b e pus kamien tań w poł nie przy najniższym kamieniu i
pa na binę lew a głowa cie oka ci miejsce. Tam ukaj a naj to, co ukryłem przed rok niepo łany
Kiedy w dwie godziny później archiwariusz wyszedł na brzeg, ponure miny chłopców
nie zwiastowały nic dobrego.
- Jak wam idzie? - zapytał, otrząsając się z wody.
- Wołowato - odparł markotnie Pirydor. - Odgadliśmy tylko pierwsze i ostatnie
zdanie... i po kawałku dwu innych...
- No, no! Ciekaw jestem...
- Pierwsze zdanie brzmi chyba tak:
„Synu, nie chciałbym, żeby tajemnica umarła ze mną”. A ostatnie: „Tam szukaj, a
znajdziesz to, co ukryłem przed wzrokiem niepowołanych”.
- To ja też odgadłem - powiedział Dionizy.
- Mamy jeszcze strzępy dwu innych zdań - mruknął Kornel - „Więc gdybym się nagle
rozstał z tym światem...”
- Oraz „stań w południe przy najniższym kamieniu i patrz na jarzębinę w lewo, a
głowa cienia pokaże ci miejsce...” - dodał Pirydor - ale rozłożyliśmy się na „ogonie lwa”.
- Tak - potwierdził smętnie Kornel - ten „ogon lwa” wykończył nas zupełnie. To
jakieś niemożliwe bzdury. Co może znaczyć takie na przykład polecenie: „lwa ogon jedz”?
I... i jeśli stryj nie ma nic przeciwko temu, to my też chcielibyśmy teraz poddać się zabiegom
trzeźwiącym. Niedobrze nam się od tego ogona zrobiło.
- Istotnie, wzrok macie raczej błędny - stwierdził archiwariusz - i zimna kąpiel dobrze
wam zrobi. Smarujcie więc do jeziora, a ja zabiorę się do tego ogona lwa.
Chłopcy z westchnieniem ulgi pobiegli do wody i jak zwykle w kąpieli stracili
rachubę czasu.
Nagle Kornel krzyknął przeraźliwie. Pirydor podpłynął do niego zaniepokojony.
- Co ci się stało?
- Coś mnie dotknęło pod wodą.
- Jak to „dotknęło”?
Ale Kornel zamiast odpowiedzieć znów krzyknął:
- Patrz! Płynie do nas!
Istotnie woda w pobliżu chłopców zakotłowała się gwałtownie, powstały na niej
straszliwe wiry ssące, a wielkie banie powietrza poczęły wyskakiwać na powierzchnię. Nim
spłoszeni chłopcy zdążyli odpłynąć, okrążył ich pod wodą jakiś obły stwór, po czym rozległ
się głośny bulgot i z głębiny wynurzył się potężny tułów archiwariusza.
- To stryj?! - wybełkotał Kornel. - Stryj przecież miał re... rekonstruować...
Dionizy, parskając i sapiąc, zagrzmiał:
- Musiałem się zanurzyć, mój chłopcze. Byłem zbyt podniecony i rozpalony, co jest
wysoce szkodliwe zwłaszcza dla archiwariuszy nienawykłych do silnych wrażeń. Obawiam
się, że gdybym został na lądzie, mógłbym być niebezpieczny dla otoczenia.
- Ale dlaczego?
- Ponieważ rozwiązałem zagadkę.
- Zagadkę szyfru?! Niemożliwe!
- Spłynęło na mnie genialne olśnienie. Mniej więcej raz na dziesięć lat doznaję takiego
olśnienia. Tłamszona w archiwum energia kumuluje się we mnie, gromadzi, zagęszcza i
spręża, po czym wybucha niespodziewanie i wtedy staję się na kilka minut genialny. Niestety,
dotychczas te wybuchy genialności zdarzały mi się w okolicznościach nader nie sprzyjających
i nie mogłem wyładować się twórczo. Dopiero dziś...
- I poradził sobie stryj nawet z ogonem lwa? - zapytał oszołomiony Kornel.
- Och, z łatwością - zagrzmiał archiwariusz. - Oczywiście nie chodzi tu o żaden
„ogon”, lecz o część słowa „dogoni”. Zaraz odczytam wam pełny tekst, a wtedy wszystko
zrozumiecie. Wyłaźcie z wody!
Gdy znaleźli się na brzegu, Dionizy wyciągnął notatnik i odczytał, co następuje:
Synu, nie chciałbym, żeby tajemnica umarła ze mną, więc gdybym nagle rozstał się z
tym światem, pojedź na górę Świętego Krzyża. Gdy słońce lwa dogoni, jedź tam, gdzie
czarownice krążą, przez gołoborze puste, kamienne. Stań w południe przy najniższym
kamieniu i patrz na jarzębinę w lewo, a głowa cienia pokaże ci miejsce. Tam szukaj, a
znajdziesz to, co ukryłem przed wzrokiem niepowołanych.
- I oto całe rozwiązanie! - Dionizy spojrzał zwycięsko na chłopców.
- Pan jest genialny - wykrzyknął Pirydor.
- Teraz już chyba wszystko jest jasne! - uśmiechnął się Dionizy.
- No, nie powiedziałbym, że wszystko - mruknął Kornel. - Rozumiem, że mamy
jechać na Święty Krzyż i szukać na gołoborzu, ale co znaczy, „gdy słońce lwa dogoni”?!
- Znak zodiaku - wykrzyknął Pirydor.
- Brawo! - uśmiechnął się archiwariusz. - Zatem, „gdy słońce lwa dogoni” znaczy po
prostu „gdy słońce znajdzie się w gwiazdozbiorze lwa”...
- Czyli od 22 lipca do 23 sierpnia! - dokończył Teopiryd.
- Świetnie się składa - zauważył Kornel - mamy właśnie koniec lipca i głowa cienia
powinna nam akurat pokazać miejsce...
- Gdzie dziadek Hieronim ukrył coś przed wzrokiem niepowołanych - dokończył
rozpromieniony Dionizy.
W tym momencie do chłopców i stryja podszedł zaintrygowany Roch.
- Oho, widzę, że jesteście w doskonałym nastroju - zauważył z krzywym uśmieszkiem
- czyżbyście rozwiązali nasz mały rebusik?
- Zgadłeś, chłopcze - powiedział archiwariusz - oto rozwiązanie - wręczył Rochowi
otwarty notes. - To nad czym twoi ludzie wraz z Kulturystą i magistrem Ojdyną męczyli się
bezpłodnie przez cały tydzień, nasz zespól rozwiązał w pół dnia. Nie licząc oczywiście mojej
bezsennej nocy - dodał cicho do siebie...
Roch zajrzał ciekawie do notesu i uśmiechnął się szyderczo.
- No cóż... dosyć pomysłowe, ale nieścisłe. Stryj pomógł sobie trochę fantazją.
- Tak sądzisz? Gdzie? W którym miejscu? - nastroszył się Dionizy.
- A tego nie powiem - zamruczał Roch. - Stryj zapomina, że jesteśmy rywalami. Kiedy
wyjeżdżacie?
- Zaraz.
- A zatem szczęśliwej drogi i... do zobaczenia. Może się znów spotkamy, gdzieś w
Górach Świętokrzyskich. Bo my też wyjeżdżamy w tamte strony.
Roch uścisnął dłonie stryja i chłopców, po czym mrugnął szelmowsko okiem i oddalił
się w stronę swojego namiotu.
- Jak zwykle przemądrzały - mruknął Kornel, odprowadzając go wzrokiem.
- Co on ma do zarzucenia naszemu rozwiązaniu? Moim zdaniem wszystko jest w
porządku. Mucha nie siada...
- I ja tak myślę - powiedział Teopiryd. - Pan naprawdę chce zaraz wyjechać? - zapytał
Dionizego.
- Tak, drogi Pirydorze. Przykro mi, że się rozstaniemy...
- To jeszcze nie jest powiedziane - uśmiechnął się Teopiryd. - Myślę, że mój brat nie
miałby nic przeciwko wycieczce w Góry Świętokrzyskie. Zaraz mu to zaproponuję.
Polipirydion nie miał istotnie nic przeciwko, natomiast poważne veto zgłosiła Zielona
Niedojrzała.
- Panie Dionizy, tego już doprawdy za wiele! Wracam z Kornelem do Warszawy! Co
sobie pomyśli pani Pelagia! Tyle czasu nie ma nas w domu. Straciliśmy już trzy dni...
- Straciliśmy?! - archiwariusz zaprotestował stanowczo. - Czy można zapisać na stratę
tak wspaniałą krajoznawczą wycieczkę, powiedziałbym naukową! Myślę, że Kornel
niezmiernie wzbogacił swoje wiadomości...
- Tak jest, wzbogaciłem - pośpiesznie przytaknął Kornel. - Żeby tego samego nauczyć
się z książki, musiałbym chyba wkuwać dwa tygodnie i pewnie w dodatku od razu bym
zapomniał, a tak wszystko wiem - zapewnił gorączkowo i począł recytować wszystko, czego
się dowiedział o Mazowszu, o Pułtusku, o Kurpiach i Pojezierzu Mazurskim.
- Owszem, nie przeczę, że masz dobrą pamięć - uśmiechnęła się rozbawiona Joanna -
niestety nauka geografii nie polega tylko na wiadomościach o Pułtusku, Kurpiach i Pojezierzu
Mazurskim.
- Oczywiście, proszę pani - wtrącił Pirydor - ale najważniejsze, że mu się odetkało..
- Co mu się odetkało?
- No... w mózgu... Ja nawet przeprowadziłem na ten temat studia. Każdy uczeń ma
mózg z początku zaczopowany. Niektórzy mają tylko małe korki i wystarczy ich trochę
stuknąć, a przypływ wiedzy już się rozpoczyna, inni mają solidne czopy i potrzebują
mocnego uderzenia. Ja sam byłem porządnie zaczopowany pod względem chemii. Dopiero
jak pojechałem na wakacje do stryja w Kędzierzynie i pokazali mi fabrykę i prawdziwe
laboratorium i zobaczyłem na własne oczy, co to takiego jest wielka chemia, to mi się
odetkało, tak jak teraz Kornelowi z geografią - to mówiąc, trącił Kornela łokciem pod żebro i
Kornel zaczął recytować o Pułtusku niczym zawodowy przewodnik.
- Nie wiem, Joanno, czemu jeszcze się wahasz - wtrącił Pirydion Politechniczny -
przecież widzisz, że Kornel jest odkorkowany dość dokładnie.
- Tak jest - powiedział Dionizy. - Jestem przekonany, że wycieczka w Góry
Świętokrzyskie ugruntuje ten stan odkorkowania, a dwa dni zwłoki nie zrobi pani różnicy...
- No dobrze, ale co powiemy ciotce Pelagii? - Joanna miękła powoli.
- Wstąpimy do niej po drodze i wyjaśnimy, że nasze metody nauki poglądowej
wymagają wycieczek geograficznych.
- O ile pan ją przekona.
- Biorę to na siebie, moje dziecko - odparł archiwariusz, po czym zaopatrzywszy się w
kask motocyklowy, by złagodzić czekające go w samochodzie udręki, dał sygnał odjazdu do
Warszawy.
Niestety, przekonywanie Pelagii zajęło resztę tego dnia i cały dzień następny.
Trwałoby zapewne jeszcze dłużej, gdyby nie pomysł Kornela, który zaproponował, by
ciotkę podejść botanicznie. W tym celu uknuto perfidny plan działania. Dionizy spędził całe
popołudnie nad encyklopedią, po czym, napełniwszy się wiedzą botaniczną tudzież
ekologiczną, rozpętał przy kolacji dyskusję na temat ciekawszych roślin świętokrzyskich,
rozwodząc się zwłaszcza długo i namiętnie nad czosnkiem niedźwiedzim (Allium ursinum),
tojeścią gajową (Lysimachia nemorum), żywcem cebulkowym (Dentaria bulbifera) i
przetacznikiem górskim (Veronica montana).
Nie żałował przy tym łaciny i wszystko brzmiało bardzo mądrze. W każdym razie
ciotka była zachwycona, zwłaszcza tą „Veronicą”.
Z kolei włączył się Kornel i napomknął, że nadarza się właśnie okazja sprowadzenia
do domu tych wszystkich skarbów, już on, Kornel, by się o to postarał, no, ale skoro ciotka
nie chce...
I tak obaj ze stryjem kusili Pelagię, nęcąc ją na przemian tojeścią i przetacznikiem, to
podsuwając jej czosnek niedźwiedzi, to cuda opowiadając o sposobie rozmnażania Dentarii
bulbifery, aż ciotkę ogarnęła niezdrowa namiętność i nie mogąc się oprzeć pokusie
uzupełnienia zbiorów, udzieliła Kornelowi swego pozwolenia.
Spowodowało to automatycznie włączenie Joanny, włączenie się zaś Joanny bez pudła
pociągało za sobą udział Polipirydiona. Udział Polipirydiona zapewnił Kornelowi
towarzystwo Teopiryda, stryjowi zaś - cenny środek lokomocji w postaci wartburga.
W rezultacie trzeciego dnia, wczesnym rankiem wartburg Polipirydiona toczył się już
szosą podkielecką w kierunku Świętego Krzyża wraz z całą ekipą na pokładzie.
Niebawem na północy pojawił się wyniosły, lesisty grzbiet górski, podobny do
długiego, spadzistego dachu zwieńczonego na krańcach dwoma wyraźnymi wzniesieniami.
- Zupełnie nie tak wyobrażałem sobie Łysogóry - powiedział Kornel. - Wcale nie
widać, żeby były łyse. Gdzie są te gołoborza?
- Stąd ich nie zobaczysz - odparł Pirydor. - Są na zboczach północnych. Na Łysicy i
Łysej Górze.
- Chciałeś powiedzieć na Łysicy, czyli Łysej Górze - poprawił Kornel.
- Cicho bądź, nie kompromituj się - szepnął Pirydor, trącając go w bok. - Jeszcze
Zielona Niedojrzała usłyszy i gotowa urządzić nam wykład. Łysica to to pierwsze wzniesienie
na lewo najwyższe w tych górach - 611 metrów nad poziom morza, a Łysa Góra, czyli Święty
Krzyż, to ostatni na wschodzie, od nas na prawo. Jest drugim co do wielkości. Ma 593 metry.
Kornelowi zrobiło się nieco „łyso” i przestał dzielić się wrażeniami. Dopiero gdy
zaczęli się wspinać serpentynami na Łysą Górę, nie mógł powstrzymać się od zgryźliwej
uwagi:
- A to mi góra, na którą można wjechać samochodem.
- Nie ubliżaj staruszce - mruknął Pirydor - to bardzo sędziwa góra i dlatego zniszczona
przez czas. Ona pochodzi jeszcze z ery paleozoicznej...
Gdy znaleźli się na szczycie, wszystkich opanowało zrozumiałe podniecenie.
Świadomość, że znajdują się o krok od wielkiego odkrycia, udzieliła się nawet
Polipirydionowi. Choć przed nimi rozpościerał się wspaniały widok na sławny klasztor
świętokrzyski, brodaty młodzieniec zrezygnował tym razem z namawiania Joanny do
zwiedzania zabytków, lecz zaparkowawszy samochód w pobliżu nowej wieży telewizyjnej,
dołączył bez słowa do reszty towarzystwa.
Dionizy w milczeniu wskazał kierunek i mała ekipa poczęła się opuszczać na
północne zbocze, gdzie znajdowały się gołoborza. Kornel i Pirydor odsadzili się wkrótce od
starszych i skacząc z głazu na głaz, popędzili na złamanie karku w dół.
Kwarcytowe rumowiska skalne zdawały się jednak nie mieć końca. Ciągnęły się jedno
za drugim, poprzegradzane zakosami zniszczonych przez wichry jodeł i karłowatych jarzębin.
- No, tym razem jesteśmy chyba przy ostatnim - zasapał zziajany Kornel, patrząc na
ciemną ścianę jodeł zamykających na dole ponure gołoborze.
Gdy jednak znaleźli się przy drzewach, Pirydor zaśmiał się szyderczo.
- Czego rżysz? - zadyszał Kornel.
- Zobacz! Jest jeszcze jedno - wskazał Pirydor.
Istotnie za jodłami, nieco z boku prześwitywało nowe rumowisko.
- Co za piekielna góra! - jęknął Kornel - ona jest naprawdę wielka, nie wygląda na
taką!
- Tak, od tej strony jest stroma i ma sporą wysokość względną. Chyba większą niż
„Pekin” w Warszawie - mruknął Pirydor, a potem dodał - nie pędź, bo jeszcze gołoborze się
zawali!
Kornel spojrzał na niego podejrzliwie, czy nie kpi, ale na wszelki wypadek zwolnił
kroku. Kiedy dotarli do pierwszych kamieni, gdzieś na dole pod nimi rozległ się głuchy
łoskot.
- Słyszałeś? - zatrzymał się Pirydor.
- Tak. Jakby kamień spadł.
Wysunęli się zza jodeł i spojrzeli niespokojnie w dół. U stóp kamiennych złomów
poruszały się dwie sylwetki ludzkie.
- Czy to przypadkiem nie Roch i ten kulturysta Miecio? - zapytał z niepokojem
Kornel.
- Nie, znacznie gorzej - odparł Teopiryd. - To Kadryll i Nieszczególny!
- No proszę, więc jednak są pierwsi. Wiedziałem, że Roch ich nie doceniał!
- Musieli już zlokalizować miejsce, dranie. Zobacz, podważają głazy! - zadyszał
Pirydor i bez namysłu rzucił się z Kornelem w stronę pracujących opryszków.
Byli już niedaleko nich i słyszeli wyraźnie brzęk żelaznych łomów, gdy nagle rozdarł
powietrze mrożący krew w żyłach krzyk. Chłopcy zastygli nieruchomo i oczy rozszerzyły im
się przerażeniem. Oto bowiem głazy pod nimi jakby ożyły i jeden po drugim, zaczęły staczać
się z potężnym grzmotem i dudnieniem prosto na głowy tych dwu ludzi na dole. Niemal w tej
samej chwili Kornel poczuł, jak kamień, na którym stoi, osuwa mu się spod nóg.
- Uciekaj! Wali się! - usłyszał rozpaczliwy krzyk Pirydora. Uskoczył w bok na wielki
głaz, ale ku swojemu przerażeniu spostrzegł, że i ten głaz poruszył się niebezpiecznie... Stryj
Dionizy podniósł głowę do góry.
- Co to? Słyszeli państwo? Grzmi?
- Nie... to chyba dudnienie kamieni - odparła Joanna.
- Nie przypuszczałem, że w Parku Narodowym mogą znajdować się kamieniołomy -
zdziwił się Polipiryd.
- Ależ brodaty młodzieńcze, co pan opowiada - oburzył się Dionizy. - Oczywiście, że
nie ma tutaj żadnych kamieniołomów!
- Lecz w takim razie... Nie, to zbyt straszne - Polipiryd zdrętwiał.
- Rany Boskie, a jeśli to chłopcy? - krzyknęła Joanna.
- O czym myślicie! - archiwariusz spojrzał na nich osłupiały.
- Boję się, że chłopcy... mogli poruszyć rumowisko i spowodować obsunięcie
kamieni... - wyszeptała Joanna.
Dionizy i Polipirydion spojrzeli po sobie przerażeni i bez słowa rzucili się w kierunku
niższych gołoborzy. Za nimi popędziła Joanna.
Gdy stanęli wreszcie u stóp ostatniego rumowiska, panowała tu już zupełna cisza.
Kornela i Pirydora nigdzie nie było widać. I nic nie wskazywało na katastrofę.
Poszli dalej krawędzią lasu, rozglądając się niespokojnie.
- A jednak te kamienie chyba były poruszone - Polipirydion wskazał kilka głazów
leżących pod drzewami. - Mają jakby inny kolor i są wilgotne...
- Tak, wyglądają jakby były przewrócone na drugą stronę - powiedziała Joanna - a
tutaj, patrzcie! Rozgniecione świeżo jagody!
Wtem archiwariusz wydał słaby okrzyk. Joanna i Polipiryd spojrzeli na niego. Starszy
pan stał struchlały i wlepił oczy w duży głaz przed sobą.
- O Boże, krew! - wybełkotał Polipiryd.
Joanna pochyliła się nad głazem. Tak, nie ulegało żadnej wątpliwości. Na wielkim
odłamie kwarcytu lśniła w słońcu nie zastygła jeszcze strużka czerwonej krwi. Wszyscy troje
patrzyli na nią zdrętwiali i najgorsze myśli przychodziły im do głowy.
Nagle usłyszeli chrzęst spiesznych kroków. Z gęstwiny gałęzi wyłoniła się jasna,
rozczochrana czupryna Kornela, a za nią krótko ostrzyżona głowa Pirydora.
- Cali? Zdrowi? - Dionizy dopadł do nich niespokojnie.
- Jak stryj widzi - uśmiechnął się Kornel.
- Co tu się właściwie stało?! - zapytała Joanna.
- Mały wypadek - odparł Pirydor. - Nieszczególny i Kadryll trochę narozrabiali.
Zaczęli podważać kamienie i kilka głazów stoczyło się z pochyłości.
- Nieszczególnego to nawet przygniotło - wyjaśnił flegmatycznie Kornel - o tutaj, w
tym miejscu.
Oniemiały ze zgrozy Dionizy zauważył wśród głazów skrwawiony strzęp odzieży.
- Mówisz to tak spokojnie, Kornelu - zadyszała Joanna - nie chcesz chyba powiedzieć,
że biedak leży tutaj pod kamieniami?
- Co ma wisieć, nie utonie - odparł sentencjonalnie Kornel. - Nieszczególny siedzi w
tej chwili w lesie i je konserwę turystyczną.
- Jak to je konserwę turystyczną? - zdumiał się stryj. - Przecież mówiłeś, że go
przygniotło.
- Przygniotło mu tylko nogę, a ściśle mówiąc spodnie, golenie ma całe, tylko
potłuczone, no i spodnie w strzępach.
- A ta struga krwi?
- To krew Kadrylla, stryju. Jak głazy zaczęły się obsuwać, rzucił się do ucieczki, ale
upadł w tym miejscu i rozbił sobie nos.
- I mówisz, że oni siedzą tam w lesie?
- Tak. Czy stryj chce ich zobaczyć?
- No... nie wiem... - zawahał się archiwariusz. - Czy oni są jeszcze groźni?
- Nie. Są tylko zniechęceni, rozgoryczeni i pełni pretensji do stryja.
- Do mnie?
- Mówią, że stryj zawiódł ich zaufanie, że zawsze uważali stryja za poważnego
naukowca i nie przypuszczali, że stryj da się nabrać na jakieś bzdurne majaczenia dziadka
Hieronima. Mówią, że już drugi dzień przeszukują dokładnie miejsce zaznaczone przez
Hieronima i że nic nie znaleźli, chociaż wykonali katorżniczą pracę i przesunęli ponad sto
głazów. A na koniec wyrazili żal, że przez stryja popsuli sobie urlop, a co gorsza naruszyli
regulamin Parku Narodowego.
- Łotry! Bezczelne łotry! - zasapał archiwariusz - zwalają wszystko na mnie. Prowadź
mnie do nich, chłopcze. Już ja im wygarnę!
Niestety, we wskazanym przez chłopców miejscu już nikogo nie było. Jako jedyny
ślad po Nieszczególnym zostały tylko resztki jego spodni, zwisające żałośnie z gałęzi.
- No, oczywiście - zagrzmiał stryj - woleli się ulotnić, żeby nie spojrzeć mi w oczy!
- Ruszamy w pościg, stryju? - zapytał ochoczo Kornel. - Są tacy potłuczeni, że nie
mogli uciec daleko.
Stryj machnął ręką.
- Chętnie bym przyskrzynił tych ptaszków, obawiam się jednak, chłopcze, że sami
znaleźliśmy się w dwuznacznej sytuacji. Po pierwsze nasza obecność w tym miejscu w czasie
katastrofy może się wydać podejrzana. Po drugie nie mamy czasu. Sądzę, że należy
wykorzystać zniechęcenie tudzież rozgoryczenie tych opryszków i szybko zakończyć akcję.
- Nie myśli pan chyba grzebać znów w gołoborzu - przestraszyła się Joanna.
- Nie... oczywiście, że nie... lada chwila zjawi się tu służba leśna, zresztą wierzę na
słowo tym draniom, że tu niczego nie ma. Musiałem chyba popełnić omyłkę w rekonstrukcji
tekstu. Niestety. Moje olśnienie wtedy nad jeziorem nie było widać genialne... Musimy dojść
szybko, gdzie tkwi błąd!
To mówiąc, Dionizy wyciągnął z kieszeni oba teksty, ten pierwotny i ten
zrekonstruowany, rozłożył je na kamieniu i razem z chłopcami pogrążył się w medytacji.
Niestety, płynęły długie minuty, a nic mądrego nie przyszło im do głowy.
- My tu już nic nie wymyślimy... - rzekł wreszcie zrezygnowany stryj. - Nie jesteśmy
dziś zupełnie w formie... Brodaty młodzieńcze, czas, żeby i pan popracował swoją
politechniczną główką.
Polipirydion przerwał niechętnie rozmowę z Joanną i kucnął przy kamieniu.
Najwyraźniej jednak nie mógł się skupić i raz po raz oglądał się na dziewczynę.
- Pan zdaje się chronicznie cierpi już na niezbieżność wzroku - zdenerwował się
Dionizy - w dodatku zapadł pan na distractio epidemica iuvenalis czyli rozproszycę
młodzieńczą nagminną. Panno Joanno, ostatnia nadzieja w pani. Ale jeśli i pani została już
dotknięta rozproszycą, proszę przyznać się od razu... Wtedy pozostanie nam tylko zwinąć
manatki i pójść na wódkę... to jest chciałem powiedzieć na kawę, z tymi przestępcami w
charakterze towarzyszy niedoli i razem się pocieszać. A więc, dziecino?
Joanna zaczerwieniła się.
- Spróbuję, ale to chyba potrwa... istotnie czuję się nieco... nieco roztargniona... -
wyznała wstydliwie, patrząc na Pirypolita.
I z kolei Pirypolit się zapłonił.
- No cóż... zaszyjmy się wobec tego w gąszcze, by nie dostrzegła nas straż
Narodowego Parku... i dam pani godzinę dla ochłonięcia... Ani minuty dłużej - Dionizy
spojrzał na zegarek. - Niech pani ukryje się za tymi jarzębinami i się skupi. A kiedy się pani
skupi, niech pani myśli.
Joanna wzięła tekst i ruszyła w kierunku zarośli. Pirypolit chciał od razu iść za nią, ale
stryj złapał go za ramię.
- Dokąd? Pan tu zostanie i będzie razem z nami zrywał jagódki. Brutalna decyzja
stryja okazała się zbawienna, ponieważ uwolniona od przyczyny swej rozproszycy Joanna już
po trzech kwadransach wyłoniła się z gąszczy z nader obiecującą miną.
- No proszę - powiedział Dionizy z ustami pełnymi jagód - widzę, że odosobnienie
pomogło! Znalazła pani błąd, dziecino?
- Rzeczywiście, ja bym to inaczej odczytała.
- Brawo, brawo! Słuchamy!
- Tutaj, od tego miejsca: „po na g ę święt krzy”. Moim zdaniem nie znaczy to: „pojedź
na górę Świętego Krzyża”, ale „pomnij na gadkę świętokrzyską”. Dionizy spojrzał na Joannę
zaskoczony.
- No... rzeczywiście - zamruczał - tak też można by odczytać. Ale co dalej:
- Dalej uszkodzony tekst brzmi: „jedz a dzi czar krąż na r goł b e pus kamie” i to
znaczy na pewno: „Jedź tam gdzie czart okrążony nagle przez gołębicę upuścił kamień”. To
właśnie jest z tej gadki. Pan jej nie zna?
- Przyznam, że nie.
- Jest taka legenda ludowa o diabelskim kamieniu znajdującym się na górze
Klonówce, w paśmie Gór Masłowskich, niedaleko stąd. Otóż kiedy zbudowano żeński
klasztor św. Katarzyny u stóp Łysicy, czarownice, które do tej pory władały górą, bardzo się
zdenerwowały i poprosiły diabła, żeby zniszczył klasztor. Diabeł zaopatrzył się w olbrzymi
głaz i leciał z nim na św. Katarzynę, żeby go zrzucić na pobożne mniszki. Lecz kiedy już był
nad górą Klonówką, modlitwy mniszek sprawiły, że okrążyło go niezliczone stado gołębic
tak, że nie mógł lecieć dalej i straciwszy orientację, upuścił kamień na Klonówkę...
- Z tego wynikałoby, że Hieronim miał na myśli właśnie to miejsce - zauważył
Pirydor.
- Oczywiście. Ściśle mówiąc, chodzi chyba o dolną partię skały, zwaną Diabelskim
Kamieniem.
- Dlaczego dolną?
- Bo napisano dalej: „stań przy najniższym kamieniu...”
- Niekoniecznie. Przyszło mi na myśl, że to można odczytać również jako „najwyższy
kamień”, a więc szczyt góry.
- Tak, ale szczyt stanowi litą skałę i wątpię, czy tam coś można było ukryć i czy tam
mogłaby rosnąć jarzębina. Logicznie biorąc, w grę może wchodzić tylko partia dolna.
- Czy jednak nie poniosła panią wyobraźnia, dziecino? - rzekł z powątpiewaniem
Dionizy. - A jeśli tekst można odczytać jeszcze inaczej?
- Wątpię - odparła Joanna. - Że chodzi o górę Klonówkę, na to wskazuje wyraźnie
drugi z dokumentów.
- „Dalej jedź tędy, zapamiętaj” - zacytował Pirydor.
- Myślę, że należałoby raczej odczytać: „Ale jeślibyś legendy zapomniał” -
uśmiechnęła się Joanna.
- No, dobrze, ale co z tą wiśnią i masłem?... - zapytał Kornel.
- Chodzi tu chyba o wsie Wiśniówkę i Masłów, przez które można dotrzeć do
Klonówki - wyjaśniła Joanna. - Autor podaje też inny wariant drogi, pisząc: „od wilka bieżaj,
na radość nie zważaj, lecz obróć się na dąb czołem. Klon znajdziesz za dębem i za dołem”.
Sugeruje w ten sposób, że do Diabelskiego Kamienia można dotrzeć także od strony wsi
Wilków, omijając górę Radostowę i kierując się na górę Dąbrówkę, a potem przekraczając
„dół” wąwóz, zwany Kamiecznicą Mąchocką. Za tym właśnie wąwozem znajduje się
Klonówka, no i ów Kamień.
- Pani jest genialna, dziecino - rzekł z podziwem Dionizy.
- Cóż znowu, po prostu przydaje się czasem odrobina znajomości geografii.
- Ale żeby tak od razu skojarzyć? Co za intuicja!
- Parę razy robiłam w te strony wycieczki i te nazwy od razu mi przyszły do głowy.
- Nie, nie! Pani jest zbyt skromna, dziecino!
- Joanna ma duszę wielkiego odkrywcy - powiedział Polipirydion.
- Podejrzewam, że i detektywa - dodał Pirydor. Joanna roześmiała się.
- Ech, nabijacie się ze mnie.
- Skądże znowu - zagrzmiał archiwariusz - słowo daję, dziecino, że jeśli pani
rozwiązanie okaże się słuszne, podam się natychmiast do dymisji i mianuję panią
kierownikiem naszego klubu. A teraz w drogę! Do Diabelskiego Kamienia!
PRZYGODA 12
NAJDŁUŻSZA, CZYLI WIEŃCZYSŁAW NIESZCZEGÓLNY TRACI
FORMĘ.
Przez dłuższą chwilę cała ekipa wpatrywała się z bardzo niemądrymi minami w
tajemniczą notatkę.
- Dziadzio Hieronim miał nadzwyczajną skłonność do zagadek - zauważył Kornel.
- Mój chłopcze, chodziło przecież o zabezpieczenie odkrycia przed wzrokiem
niepowołanych.
- Ale żeby takie szarady! Kto to zrozumie!
- Hieronim liczył na nieprzeciętną inteligencję swego potomstwa. - I chyba się
przeliczył - zauważył złośliwie Kornel.
- Nie przewidział, że jego szaradę skomplikuje dodatkowo ząb czasu i niszcząca
działalność natury - rzekł archiwariusz. - Oba brzegi notatki są już nieczytelne. Ocalał
właściwie tylko jej środek... Lecz bez paniki, moi drodzy! Sytuacja nie jest tak zła, jak to z
pozoru wygląda. Na szczęście z innych zapisków Hieronima wynika, że jaskinia znajduje się
w okolicy Czerwonej Góry pod Kielcami.
- Z jakich innych zapisków? - zapytał Kornel.
- No, z tych, które odkryłem w Kielcach, jeszcze przed naszą wyprawą. Mówiłem
wam przecież...
- Prawda. Zapomniałem.
- Chodziło mi tylko o bliższe dane topograficzne - ciągnął stryj - te bliższe dane
powinny się zawierać właśnie w tej zagadkowej notatce z butli.
- No, nie wiem - mruknął Kornel. - W notatce nie ma ani słowa o Czerwonej Górze, są
natomiast kolumny w Warszawie...
- Nie myślisz chyba, że musimy szukać naszej jaskini w Warszawie - powiedział
Pirydor.
- No... nie, to byłaby bzdura. Warszawa leży na utworach polodowcowych, na grubej
warstwie piasków i glin. Tam nie może być żadnych jaskiń... Jaskinie rzeźbi woda w skałach
wapiennych.
- Brawo! - powiedziała Joanna. - Więc jednak nauczyłeś się coś niecoś także z
geografii ogólnej...
- Och, straciłem na to pół lipca - westchnął z goryczą Kornel.
- Moje dzieci, rozważmy wszystko metodycznie - powiedział Dionizy. - Wydaje mi
się, że należy jakoś skojarzyć te kolumny w Warszawie z Czerwoną Górą pod Kielcami. Czyż
nie tak, moje dziecko? - zwrócił się do Joanny.
- Pańskiemu rozumowaniu nie można nic zarzucić - odparła Zielona Niedojrzała.
- Kombinujcie więc, moje dzieci!
- Tu, pod Kielcami... w tych górach... są różne kamieniołomy - bąknął Pirydor. - W
ogóle te strony zawsze były sławne z materiałów budowlanych...
- Jak jechałem do Krakowa - wtrącił Kornel - to zaraz za Kielcami widziałem wielki
kombinat cementowo - wapienniczy „Nowiny”.
- Nie przerywaj - warknął Pirydor i ciągnął dalej - ja myślę, że dziadek Hieronim miał
właśnie na myśli jakieś kamieniołomy na Czerwonej Górze, z których brano budulec do
Warszawy.
- Chyba tak... Zdaje się... że jesteśmy na dobrym tropie - powiedział Dionizy. -
Rzeczywiście, jak stwierdziłem naocznie, Czerwona Góra jest, że tak powiem, podziobana w
paru miejscach.
- Zdaje się, że czerpią stamtąd marmur - wtrąciła Joanna.
- Tak, moje dziecko. Ściśle mówiąc, nie jest to prawdziwy marmur...
- Oczywiście, są to wapienne zlepieńce cechsztyńskie - sprecyzowała naukowo
Zielona Niedojrzała.
- Jeden z tych marmurołomów, ten bliższy, po prawej stronie szosy jest nieczynny -
ciągnął stryj - natomiast drugi na południowym zboczu góry pracuje pełną parą. Nazywa się...
„Zygmuntówka”.
- Co pan powiedział? - ożywił się milczący dotąd Polipiryd.
- Zygmuntówka... - powtórzył Dionizy.
- Czy to nie jest przypadkiem ta kopalnia, z której brano materiał na kolumnę
Zygmunta w Warszawie?
- Na kolumnę Zygmunta?
- Oczywiście na pierwszą kolumnę, tę którą wzniósł król Władysław IV, by uczcić
pamięć swego ojca... Gdy po wojnie odbudowywano tę kolumnę, czytałem gdzieś, że
pierwsza kolumna była właśnie z marmuru kieleckiego!
- Słyszy pani, Joanno - powiedział stryj. - Tym razem nie popisaliśmy się jakoś! Pan
nas zawstydził, brodaty młodzieńcze! Że też nie skojarzyłem od razu! Jasne, że to z tej
kopalni brano marmur na kolumnę Zygmunta i dlatego właśnie nazwano tę kopalnię
„Zygmuntówka”.
- Rzeczywiście! Polipiryd nas zakasował - przyznała z uśmiechem Joanna - mnie
osobiście zmyliło to, że w notatce napisano „kolumny”, a nie „kolumna”.
- Tak. Zasugerowaliśmy się niepotrzebnie tą liczbą mnogą - rzekł Polipiryd - a
tymczasem to jest chyba po prostu dopełniacz liczby pojedynczej. Zniszczony początek
notatki pewnie brzmiał „Znajdź miejsce, skąd czerpano marmur do królewskiej kolumny w
Warszawie” albo coś w tym stylu, może bardziej tajemniczo.
- Doskonale, młodzieńcze politechniczny - rzekł zadowolony Dionizy. - Teraz
pozostaje nam tylko wyjaśnić, co znaczy ten „top” i ta cała reszta.
- Top?... może to jakiś skrót - bąknął Kornel.
- „Top” to znaczy po angielsku szczyt - wyjaśnił Polipiryd. - Widać dziadek Hieronim
naczytał się dzieł podróżników angielskich i dlatego użył tego słowa... Co znaczą skróty
„NW” i „E” to chyba wszyscy wiemy.
- To oznaczenia stron świata - powiedział Kornel - „północny zachód” i „wschód”.
- Tak jest. A zatem mamy szukać jaskini na Czerwonej Górze, tam, gdzie kopalnia
„Zygmuntówka”. Dwieście stóp od szczytu w kierunku północno - zachodnim trzeba dojść do
modrzewia, a stamtąd piętnaście stóp na wschód...
- Pozostaje jeszcze ta liczba dziewięć - zauważył Pirydor.
- Z pewnością oznacza ona głębokość szczeliny stanowiącej wejście do groty.
Dziewięć stóp, czyli dwa metry z kawałkiem... - rzekł bez namysłu Polipiryd.
- Brodaty młodzieńcze - wykrzyknął Dionizy - nie poznaję pana! Pan jest dzisiaj w
doskonałej formie. Czym to wytłumaczyć? Pan wyleczył się z rozproszycy. Pan nam tu
zaczyna brylować!
Pirypolid chrząknął zmieszany.
- Doprawdy, nie wiem... byłem niedawno na spacerze z Joanną i pewnie to wspaniałe
powietrze i jodły... a może ta cudowna woda.
- Woda?
- Piliśmy wodę ze źródła Świętego Franciszka - wyjaśniła Joanna.
- Czy z jednego kubka? - zapytał Dionizy.
- Tak, a bo co? - zapytał Polipiryd.
- Fatalnie, zupełnie fatalnie, brodaty młodzieńcze, to źródło wyznań. Dziewczęta
świętokrzyskie zwabiają tu swoich chłopców i piją razem z nimi wodę. A który się
nieopatrznie napije, ulega zaczarowaniu. Jest to bardzo przyjemne zaczarowanie.
Młodzieńcowi rozwiązuje się język. Czuje się bardzo odważny, pewny siebie i śmiały,
wyzbywa się wszelkich oporów i lęków i mówi nareszcie dziewczynie to, co dawno chciał już
jej powiedzieć! Niestety, w rezultacie najczęściej traci wolność...
- Ależ panie Dionizy! Co pan opowiada! Nie słyszałam zupełnie o tego rodzaju
praktykach! Nie wierz, Pirypolidzie, pan Dionizy żartuje... - zaczerwieniła się Joanna.
Był już wieczór, gdy dojechali do Kielc. Z uwagi na spóźnioną porę postanowili
odłożyć wyprawę na Czerwoną Górę do rana i przenocować w mieście. Niestety, w żadnym
hotelu nie było wolnego miejsca. Dionizy wpadł na pomysł, by pojechać do Chęcin. Oddano
tam niedawno do użytku nowe schronisko w byłym klasztorze franciszkańskim z czternastego
wieku.
Chłopcy byli bardzo zadowoleni z tego obrotu rzeczy, gdyż podobno w owym
klasztorze straszył Czerwony Mnich. Obiecywali sobie, że w nocy zapuszczą się do piwnic,
gdzie ten duch miał rzekomo straszyć, ale ledwie przyłożyli głowy do poduszki, zmorzył ich
głęboki sen.
Znużeni przygodami spaliby chyba do południa, ale niezmordowany Dionizy jak
zwykle urządził brutalną pobudkę.
Zaraz po śniadaniu pojechali na Czerwoną Górę. Było to przysadziste, lesiste wzgórze
w grzbiecie bolechowickim, tuż przy szosie. Podjechali jeszcze kawałek leśną drogą i
zostawiwszy samochód przy nieczynnym kamieniołomie, udali się w dalszą drogę ścieżką
turystyczną prowadzącą na sam szczyt. Następnie ruszyli w stronę północno - zachodnią.
Niestety tu zaczęły się kłopoty. Mimo że odmierzyli starannie dwieście stóp, czyli jak
wynikało z obliczeń pięćdziesiąt osiem metrów - nie napotkali żadnego modrzewia.
- Musiał już dawno zostać ścięty - powiedział zatroskany Dionizy - nie został po nim
nawet pień... No cóż... załóżmy, że rósł w tym miejscu - pokazał na wgłębienie w ziemi,
jakby ślad dawnego wykrotu.
Odliczyli od wgłębienia piętnaście stóp, czyli prawie cztery i pół metra i rozpoczęli
rozgrzebywać darń leśną, ale sprawa wyglądała raczej beznadziejnie. Wszędzie natrafiali tuż
pod cienką warstwą gleby na litą wapienną skałę.
- To nie ma sensu - powiedział Pirydiopolit. - Kierunek północny zachód to pojęcie
zbyt szerokie, moi drodzy. Przy odległości prawie sześćdziesięciu metrów od szczytu,
możliwość błędu pomiarowego się zwiększa i nie można określić miejsca, gdzie rósł
modrzew, nawet z dokładnością do dwudziestu metrów. To wynika z podstawowych praw
geometrii. Dajmy sobie na razie spokój z tą jaskinią i wracajmy do wozu, tym bardziej że
chyba będzie burza.
Jakby na potwierdzenie tych słów w górze rozległ się ponury grzmot... i pierwsze
krople deszczu zaczęły bębnić po gałęziach. Spłoszone towarzystwo pośpiesznie naciągnęło
płaszcze.
- Tego jeszcze brakowało! - mruknął Kornel.
- Prędko do samochodu! - przynaglał Polipiryd.
Ale było już za późno na ucieczkę. Z nieba lunęły strugi deszczu.
- Lepiej schowajmy się w tych leszczynach - powiedziała Joanna, otulając się
peleryną.
Przycupnęli w zaroślach. Istotnie, gęste podszycie i solidny parasol sosny osłaniały ich
nieco od deszczu. Tymczasem burza przewalała się nad nimi z niesłabnącą pasją. Las
pociemniał. Tym jaśniejsza wydawała się poświata od błyskawic, które raz po raz zapalały się
nad konarami.
- Nie dość, że z odkrycia nici, to jeszcze na pewno dostanę grypy - jęczał zziębnięty
Kornel.
- Nie załamuj się, chłopcze - zachrypiał stryj. - Co do mnie, mam pewność, że ta
jaskinia na pewno tu się znajduje. Jestem nawet skłonny przypuszczać, że ta burza jest
ostatnią złośliwością zazdrosnej natury, która wie, że za chwilę wydrzemy jej tajemnicę.
Po tym oświadczeniu zaczął zachrypłym głosem śpiewać hymn włóczykijów:
Choć burza huczy wkoło nas, do góry wnieśmy skroń. Nie straszny dla nas burzy czas,
boć silną przecież mamy dłoń.
Była to scena budująca, aczkolwiek nieco uciążliwa dla wrażliwszych uszu,
zważywszy na rozstrojone struny głosowe dzielnego archiwariusza.
- Niech stryj przestanie - skrzywił się boleśnie Kornel - w uszach mi szumi od tego
śpiewu.
Dionizy umilkł.
- Ciekawe... - mruknął - mnie też szumi.
- Stryjowi nie powinno szumieć - orzekł Kornel.
- A jednak mi szumi - upierał się stryj, dłubiąc sobie w uchu. - I mnie też - przyznał
Pirydor.
- Wszystkim szumi - powiedziała zdumiona Joanna.
- To szum wody - stwierdził Polipiryd.
- Dziwne. Nie widzę tu przecież żadnego potoku - zauważył Dionizy.
- Słuchajcie - zerwała się nagle Joanna - a może to zjawisko krasowe?!
- Co pani powiedziała, dziecino?! - uniósł do góry brwi stryj.
- Podziemna woda! - wyjaśniła podniecona Joanna. - W skałach wapiennych tworzą
się szczeliny, a nawet całe jaskinie i po każdej ulewie woda przelewa się przez nie i dlatego
szumi...
- A więc gdzieś tutaj powinna być jaskinia? - wykrzyknął Kornel.
- Bardzo możliwe.
Obaj chłopcy od razu porwali saperki i zaczęli grzebać wśród darni, ale znów natrafili
tylko na litą skałę.
- Nic nie ma - mruknął zniechęcony Kornel.
- Wejście do jaskini niekoniecznie musi się znajdować akurat w tym miejscu -
powiedziała Joanna. - W każdym razie póki leje deszcz, mamy największą szansę
umiejscowienia tej jaskini.
- No, ale gdzie jej szukać?
- Tam gdzie najgłośniej szumi.
- Więc mamy chodzić i szukać z uchem przy ziemi?
- Jeśli potraficie - uśmiechnęła się Joanna.
- Już wolę nakłuwać ziemię kijem - powiedział Kornel i razem z Pirydorem wypełzli z
krzaków, rozglądając się za jakąś stosowną gałęzią.
Nagle Kornel przystanął i skinął na kolegę.
- Maciek, zobacz, jaki dziwny oset!
- To dziewięćsił - powiedział Pirydor.
- Co powiedziałeś?
- Dzie - więć - sił - powtórzył Pirydor. - To taki górski oset, zresztą dość rzadki.
- Rzadki?! - wykrzyknął Kornel. - Zobacz, tam rośnie cała ich kolonia. Dziewięć - sił -
powtórzył nagle sam do siebie i zastygł na moment.
- Co ci się stało? - zapytał zdziwiony Pirydor.
- Słuchaj, to na pewno tutaj! - wyszeptał podniecony Kornel.
- Co tutaj?
- Tutaj jest to wejście do jaskini.
- Dlaczego?!
- Pamiętasz, że na końcu informacji Hieronima było napisane „dziewięć”, a dalej coś
zamazane... Na pewno chodziło o te dziewięćsiły...
- No, nie wiem... - zamruczał oszołomiony Pirydor.
- Co nam szkodzi pogrzebać?
- Szkoda tych ostów... one są pod ochroną... - zawahał się Pirydor.
- No, to chociaż odsuńmy ten kamień - Kornel pokazał na omszony głaz nieco poniżej
dziewięćsiłów.
Natężając wszystkie siły, odwalili na bok kamień. Ziemia pod kamieniem okazała się
wyjątkowo mokra. Pirydor wsadził w nią kij. Kij wszedł jak w ciasto prawie na pół metra.
- Czekaj, spróbuję nogą - odepchnął kolegę Kornel.
Nastąpił na ślad po kiju. Noga pogrążyła mu się w rozmiękłą ziemię, a obok utworzyła
się wyraźna szczelina. Podnieceni zaczęli wybierać ziemię rękoma.
- Co wy tam robicie? - usłyszeli głos Joanny.
- Odkryliśmy jaskinię! - zadyszał Kornel. - Dawajcie szybko łopaty!
Po kilku minutach pracy przed oczyma uszczęśliwionych odkrywców ukazał się
podłużny otwór w skale odsłaniający ciemną czeluść. Gdzieś w głębi szumiała tajemniczo
woda.
- Nie wiem, czy się zmieszczę - zmartwił się archiwariusz. - To wejście jest raczej
zaplanowane dla dość chuderlawych osobników. Chociaż, prawdę mówiąc, porządnie
schudłem przez te parę dni. Jak myślicie? - pomacał się z nadzieją po brzuchu.
- Niech stryj spróbuje i się przymierzy - powiedział Kornel, przyglądając się
krytycznie tuszy stryja.
- Grunt, żeby weszła głowa. Brzuch jest miękki - zauważył rzeczowo Pirydor.
Dionizy, sapiąc, zanurzył się w czeluści, wciągając maksymalnie brzuch. Eksperyment
się udał. Po chwili archiwariusz znikł całkowicie w otworze.
Teraz nie mieli już wątpliwości, że odkryli jaskinię i w dodatku obszerną, jeśli
potrafiła zmieścić stryja. Kornel pochylił się nad szczeliną.
- Co stryj widzi? - zapytał.
- Noc - usłyszał dudniący i zwielokrotniony echem głos stryja. - Czuję tylko, że
wpadłem po kolana w wodę. To fatalne na mój reumatyzm.
- To niech stryj szybko wychodzi!
- A nie, co to, to nie! - zadudnił archiwariusz. - Dajcie mi tylko szybko latarkę,
gumowe buty i plecak z prowiantem. Przydałaby się też długa lina i łopatka.
Chłopcy pobiegli po sprzęt. Wrócili po paru sekundach zadyszani i nim Joanna
zdążyła ich powstrzymać, błyskawicznie wśliznęli się do szczeliny.
- A wy tu po co? - zadudnił stryj. - Najpierw ja spenetruję.
- Przepisy nie zalecają wchodzić do jaskini pojedynczo - powiedział Pirydor -
będziemy pana ubezpieczać i pomożemy nieść sprzęt. - A zresztą my naprawdę musimy.
Dionizy zrozumiał, że już żadna siła nie zdoła ich wypędzić z jaskini i machnął
zrezygnowany ręką.
Czeluść opadała stromo w dół. Z jej wapiennych białożółtych i różowawych ścian
sączyła się bez przerwy woda. Cienkie strumyki łączyły się na dole i płynęły gdzieś w dół.
Wkrótce sklepienie korytarza obniżyło się tak znacznie, że kilkanaście metrów musieli się
czołgać na kolanach. Wreszcie znaleźli się w pustej, zamkniętej ze wszystkich stron
pieczarze.
- Czy to już koniec? - zapytał Kornel, rozglądając się z rozczarowaniem po ścianach.
- Nie sądzę - mruknął Pirydor. - Zobacz, woda płynie gdzieś dalej. Śledząc jej
kierunek, dotarli do kąta zawalonego rumowiskiem głazów i kamieni.
- Tutaj musi być przejście - orzekł Teopiryd.
Dionizy był tego samego zdania i wszyscy trzej zabrali się do odsuwania kamieni.
Po kilkunastu minutach tej katorżniczej pracy, za głazami ukazała się ściana, a w niej
dość obszerna szczelina. Przecisnęli się przez nią i weszli do drugiej, znacznie większej
pieczary. Ta była rzeczywiście wspaniała. Z wysokiego pułapu zwisały jak sztylety misternie
rzeźbione stalaktyty. W świetle latarki mieniły się kolorowo. Tylko niektóre z nich, w miejscu
gdzie pułap zwisał najniżej, wyglądały jakby przydymione.
- To ślady ognia - mruknął Dionizy, po czym zastygł nieruchomo i kontemplował w
milczeniu uroki jaskini.
Chłopcy byli bardziej praktyczni i od razu poczęli szperać po kątach, szukając śladów
po powstańcach. Niestety, znaleźli tylko kubeł pełen zastygłej smoły, resztki węgla
drzewnego i szczątki spleśniałego buta. Tym bardziej ich to rozczarowało, że nigdzie nie
widać było dalszego przejścia. Gładkie mury ścian szczelnie, ze wszystkich stron, zamykały
pieczarę.
W jednym miejscu, pod ścianą, woda utworzyła jakby mały stawek. Dionizy wrzucił
do niego kamyczek. Nasłuchiwał przez chwilę, ale nie słychać było najmniejszego stukotu.
- Głęboko - mruknął. - Tu się z pewnością zaczyna ten syfon, który przeszkodził
Hieronimowi w dotarciu do dalszych partii jaskini... No cóż, wrócimy chyba. Trzeba będzie
zawiadomić speleologów i grotołazów. Bez skafandrów i sprzętu nie da rady.
- No to jak powstańcy tam wchodzili? - zapytał Kornel. - Może też mieli skafandry? -
uśmiechnął się ironicznie.
- To jest właśnie zagadka - chrząknął stryj - myślę, że albo poziom wody w syfonie
był wtedy znacznie niższy, albo...
- Albo co?
- Albo mieli jakiś tajemniczy sposób, którego niestety nie znamy.
- No to odkryjemy go! - wzruszył ramionami Kornel.
- Wątpię, czy uda nam się wykombinować coś na poczekaniu, tym bardziej że nie
czuję się w formie - odparł stryj. - Przeliczyłem się trochę z siłami... i ten piekielny
reumatyzm znów daje mi się we znaki... Przekąsimy coś niecoś, odsapniemy i wracamy na
górę.
To powiedziawszy, zaczął rozglądać się za jakimś suchym miejscem, ale wszystko
było zalane wodą z wyjątkiem jednego okrągłego, płaskiego kamienia, znajdującego się w
najwyższym kącie jaskini. Niestety, drogę do niego zamykała szeroka i głęboka bruzda pełna
wody.
Dionizy, sapiąc, ruszył w kierunku kamienia, ale zanurzywszy gumowy but w wodzie
i stwierdziwszy, że bez zamoczenia kolan nie da się dotrzeć do suchego miejsca, uznał, że
skórka nie warta wyprawki i zrezygnował.
- Niech stryj poczeka - zawołał Kornel - przeniesiemy ten kamień. Rozłożymy na nim
prowianty, a stryj będzie mógł usiąść.
- Dajcie spokój - zaprotestował Dionizy - zamoczycie nogi.
- I tak nic im już nie brakuje pod względem wilgotności - oświadczył z uśmiechem
Pirydor i nie zważając na sprzeciw stryja, skoczył wraz z Kornelem po kamień.
Nie był to zbyt wielki głaz, toteż zdziwili się obaj, że w żaden sposób nie mogli go
podnieść.
- Albo osłabliśmy do reszty, albo on jest przyklejony - zasapał Kornel, ocierając czoło.
- Co powiedziałeś? - zmarszczył brwi Teopiryd.
- Powiedziałem, że musi być przylepiony.
- I chyba masz rację - powiedział Pirydor, cedząc zamyślony słowa.
- Zobacz - poświecił latarką i wskazał czarne plamy na białym boku kamienia - on jest
przyklejony... smołą!
- Bzdura - odezwał się z drugiego końca jaskini archiwariusz. - Kto by lepił kamienie
smołą i po co... po prostu jest pobrudzony.
- To jest na pewno smoła! - rzekł z przekonaniem Pirydor. - Zaraz pan się przekona.
Podaj saperkę - zwrócił się do Kornela.
Kornel skoczył po łopatkę.
- Spróbuję podważyć - zasapał Pirydor, wsadzając saperkę pod kamień. - A ty pomóż
mi! No, ciągnij z całej siły!
Kornel zaparł się nogami w skałę i pociągnął. Kamień odskoczył gwałtownie z jakimś
dziwnym cmoknięciem. Chłopcy upadli na ziemię. Gdzieś w dole rozległ się potworny,
ogłuszający szum i nagle pod sklepienie buchnął potężny strumień wody jak gejzer czy
gigantyczna fontanna.
Przez moment obaj leżeli jakby porażeni, zupełnie nie rozumiejąc, co się właściwie
stało. Lecz lodowaty prysznic otrzeźwił ich szybko. Zerwali się na nogi i smagani
strumieniami wody uciekli w drugą stronę pieczary do struchlałego z przerażenia stryja.
- Zaleje nas! Uciekajmy - zadzwonił zębami Kornel.
- Uspokój się - powiedział Pirydion, który już odzyskał zimną krew. - Nic nam nie
grozi. Zobacz, poziom wody w jaskini wcale się nie podnosi.
Kornel rozglądał się po pieczarze, jakby szukając wytłumaczenia tego niepojętego
zjawiska. Pozornie nic się tu nie zmieniło. Wytrysk wody zmalał i wkrótce ustał zupełnie.
Nagle oczy Kornela rozszerzyły się ze zdziwienia.
- Patrzcie - zawołał. - Patrzcie, co się stało z syfonem!
Wszyscy trzej podbiegli do miejsca, gdzie jeszcze niedawno było małe jeziorko i
patrzyli osłupiali. Z jeziorka nie pozostało ani śladu, na jego miejscu natomiast ukazała się
wąska czeluść ni to studnia, ni komin... Poświecili latarkami. Na dnie połyskiwała woda.
Ale jeden szczegół specjalnie przykuł ich uwagę. Oto w ścianie komina, tuż nad
lustrem wody widniał podłużny nieforemny otwór.
- A więc mamy i przejście do następnej komory - zamruczał zadowolony Dionizy -
rozumiecie już, na czym polegała cała tajemnica...
- Szczerze mówiąc, to niezupełnie - bąknął oszołomiony Kornel. - Jeśli chodzi o mnie,
wciąż nie rozumiem, dlaczego woda w syfonie opadła.
- Fizyka... mój drogi, fizyka - uśmiechnął się stryj.
- Ma pan na myśli prawo naczyń połączonych? - zapytał Pirydor.
- Nie widzę innego wyjaśnienia - odparł Dionizy. - Z tej komory prowadzą niżej dwa
kominy, gdzieś połączone na dole. Ten przylepiony smołą okrągły głaz, który poruszyliście,
spełniał po prostu rolę korka, zamykającego szczelnie dopływ powietrza do jednego z
połączonych naczyń. Na skutek tego słup powietrza znajdujący się w tym zakorkowanym
kominie uniemożliwiał wyrównywanie się poziomów wody...
- I dlatego w tym drugim kominie... to znaczy w „syfonie” woda była tak wysoka, że
aż zakrywała przejście - wtrącił Pirydor.
- Oczywiście! - skinął głową stryj - wystarczyło jednak odetkać „korek” i wypuścić
spod niego powietrze, a poziom wody w tym drugim kominie natychmiast opadł, podniósł się
natomiast gwałtownie w odetkanym, powodując nawet krótkotrwały wytrysk.
- Więc jeśli powstańcy chcieli się dostać do niższych części jaskini, to po prostu tak
jak my otwierali „korek”? - zapytał Kornel.
- Tak jest.
- No dobrze, ale w jaki sposób podnosili poziom wody w syfonie, jeśli chcieli zakryć
przejście?
- Zapewne wykorzystywali okres suszy, kiedy poziom wody w kominach opadał.
„Korkowali” wtedy pierwszy komin, no i wystarczył większy deszcz, a przejście zaraz
znikało pod wodą... Może mieli zresztą jakiś inny sposób...
- Nieźle pomyślane - mruknął Teopiryd. - Ci powstańcy musieli się znać na fizyce...
- Dosyć już tych rozważań - powiedział archiwariusz - spuszczamy się do dolnej
komory.
- Stryj chciał się przecież pokrzepić - przypomniał Kornel.
- To odkrycie już mnie pokrzepiło - uśmiechnął się Dionizy. - Opróżnimy termos i
przekąsimy coś w powrotnej drodze.
Sforsowanie komina okazało się problemem trudniejszym, niż sądzili. Mokre, śliskie
ściany nie dawały bezpiecznego oparcia stopom i każdy nierozważny krok groził fatalnym
upadkiem w głąb studni. Ubezpieczeni liną, schodzili więc pojedynczo. Tuż nad lustrem
wody wczołgiwali się do bocznego otworu, tam uwalniali się z liny, lina wędrowała z
powrotem na górę i służyła następnemu śmiałkowi.
Kiedy już wszyscy zeszli, stryj zarządził chwilę odpoczynku, po czym zagłębił się w
boczny korytarz. Wznosił się on stopniowo w górę i rozszerzał z każdym krokiem, aż
wreszcie przeistoczył się w rozległą podziemną komnatę, najeżoną stalaktytami i
stalagmitami jeszcze wspanialszymi niż te w poprzedniej pieczarze.
Lecz tym, co przykuło uwagę chłopców, były dwie czarne skrzynki leżące na półce
skalnej tuż za pierwszymi stalagmitami i połyskujące tajemniczo w świetle elektrycznych
latarek...
- Kasa i archiwum! - szepnął Kornel z dziwnie ściśniętym gardłem.
- Tak, to one... - wykrztusił Pirydor, czując, że serce wali mu młotem. Przez chwilę
stali, jakby nie dowierzając własnym oczom, a potem zaczęli się zbliżać powoli...
- Ostrożnie - zasapał Dionizy - mogą być zupełnie zbutwiałe. Tyle lat w takiej
wilgoci... - głos mu się nagle załamał.
- Ależ nie - wykrzyknął Kornel, oglądając skrzynki z bliska - są bardzo porządnie
izolowane smołą. Otwieramy je, stryju?!
- Nie tutaj... na powierzchni... - rzekł stryj, po czym na chwiejących się nogach
podszedł jak pijany do ściany i oparł się o nią oburącz...
- Co się stało?! Stryj się źle czuje? - zaniepokoił się Kornel.
- Nie... już mi przeszło... wziąłem się w garść, mój chłopcze. To tylko... przez moment
zdjął mnie strach...
- Strach! - zdziwił się Kornel.
- Czy nie za dużo szczęścia dla starego archiwariusza... czy archiwariusz to zniesie...
Godzinę później w lesie u wylotu jaskini odbyło się komisyjne badanie wydobytych
skrzyń. W atmosferze krańcowego napięcia Kornel i Pirydor po dłuższych manipulacjach
otwarli wieko pierwszego eksponatu i wydali zwycięskie okrzyki. Skrzynia była pełna
papierów. Dionizy pochylił się nad nimi, brał je łapczywie po kolei w ręce i przeglądał
pośpiesznie.
- To rzeczywiście dokumenty któregoś z oddziałów Langiewicza... Widzę tu parę
rozkazów z jego podpisami... Za jeden taki dokument każdy dyrektor muzeum pocałuje nas w
rękę! Meldunki! Listy! - wyliczał, sapiąc z coraz większym podnieceniem. - A tu
pokwitowania zarekwirowanych rzeczy... książka rachunkowości. Egzemplarz „Strażnicy”, to
takie tajne powstańcze pismo. I diariusz, czyli kronika oddziału!
- I pieczęć! - wykrzyknął Pirydor.
- Skarby... mój Boże, kustosze muzealni będą płakać ze szczęścia jak bobry...
obawiam się, że sam widok tych rzeczy podwyższy im niebezpiecznie ciśnienie tętnicze.
Będę musiał im ostrożnie pokazywać te pamiątki... najlepiej w małych dawkach - mruczał
rozpromieniony Dionizy.
- Oczywiście, stryju - powiedział niecierpliwie Kornel - ale może byśmy teraz
otworzyli tę drugą skrzynią. Stryj mówił, że tam powinna być kasa.
- Tak jest. Otwierajcie!
Ale kiedy Pirydor wyważał wieko, Kornel jęknął rozczarowany. Skrzynia była
właściwie pusta. Tylko na wyłożonym czarnym suknem dnie widać było parę drobnych
miedziaków. Archiwariusz przeliczył je skrupulatnie.
- Sześćdziesiąt trzy i pół kopiejki - oświadczył urzędowo. - I to ma być cała kasa? -
skrzywił się Kornel.
- No, cóż chcesz, mój drogi. Tego należało się właśnie spodziewać - westchnął stryj. -
To gorzkie świadectwo finansowych tarapatów powstania!
- Czekajcie, tam jeszcze coś jest! - Pirydor schylił się i wydobył spod fałdy materiału
niewielki żelazny klucz o dość skomplikowanych nacięciach i wyżłobieniach.
- A to ciekawa niespodzianka - mruknął zaskoczony Dionizy.
- Powiedziałbym, że jest to klucz do nowej tajemnicy - uśmiechnął się Polipiryd.
- Na pewno w tych papierach znajdziemy jakąś wskazówkę - gorączkował się Kornel.
- A to byłoby świetnie. Nie mam nic przeciwko kontynuowaniu tej niezwykłej
przygody - powiedział Polipiryd i spojrzał wymownie na Joannę.
- Pomysł wart rozwagi - zamruczał zaaferowany archiwariusz.
- No, wiecie, tego by jeszcze brakowało! - zdenerwowała się Joanna. - Nie myśli pan
chyba podejmować jakichś nowych poszukiwań. Co do mnie, bezwarunkowo wracam z
Kornelem do Warszawy.
- Może jednak zastanowimy się, dziecko... - zaczął niepewnie Dionizy.
- Wykluczone! Koniec! Kropka! Na razie dość już tych przygód, resztę odłożymy do
następnych wakacji... - urwała nagle, bo rozległ się trzask suchych gałązek i gwar wielu
głosów.
Od strony szosy zbliżała się gromada ludzi: na przodzie kilku oficjalnie
wyglądających panów w białych kołnierzykach w asyście milicjantów oraz służby leśnej,
dalej przedstawiciele wojska, za nimi rozchełstani osobnicy z kamerami, harcerze w
zielonych mundurach, mężczyźni w ubraniach roboczych, chyba kamieniarze z
„Zygmuntówki”, a na końcu różnobarwny tłum gapiów.
Jednocześnie drogą leśną, rzężąc na wybojach, nadjeżdżał niebieski wóz radiowy.
Do oszołomionego Dionizego i jego gromadki podszedł mężczyzna z opaską PTTK na
ramieniu.
- Proszę odsunąć się! - rozkazał. - Zrobić miejsce... No, szybko! I zabrać te rupiecie! -
trącił nogą powstańcze skrzynki.
- Ostrożnie! - wybuchnął Dionizy. - Jakim prawem pan nas stąd wypędza? Co się
właściwie stało?
- Bez dyskusji! Przesuńcie się dalej! To miejsce musi być oczyszczone.
- Ale dlaczego? - zdumiała się Joanna.
- Bo będzie się tu odkrywać jaskinie - odparł porządkowy.
- Co pan powiedział?!
Ale uzyskanie dalszych wyjaśnień było niemożliwe, bo już zewsząd zaczęła się cisnąć
ciżba.
- Ludzie... tak nie można! - funkcjonariusz, cofając się, na próżno usiłował
powstrzymać napór tłumu. - Rozstąpcie się! Pole operacji speleologicznej musi być
całkowicie wolne! Zrozumcie, jestem odpowiedzialny za porządek, a tu są przedstawiciele
władz i zagraniczni turyści!... Co sobie o nas pomyślą!... Taki wstyd! - jęknął. - Słowo daję,
chciałbym się schować pod ziemię!
Nomen omen! Ledwie to nieopatrznie powiedział, rzeczywiście zapadł się nagle w
czarną czeluść.
Ludzie rozstąpili się przerażeni.
Po dłuższej chwili z otworu wyjrzała nieszczęśliwa twarz funkcjonariusza.
- Do licha, gdzie ja jestem! Co to za dziura... - wybełkotał.
- Jest pan w jaskini - wyjaśnił Dionizy, zbliżając się w asyście młodzieży.
- Jak to, w jaskini? - osłupiał porządkowy. - Przecież ma być dopiero odkryta! O,
właśnie nadjechał wóz z grotołazami! - wskazał na mikrobus, który zatrzymał się w
ustronnym miejscu nie opodal. - Zaraz zaczną wyładowywać sprzęt.
- Niestety, ci młodzi ludzie przybyli po niewczasie - zauważył flegmatycznie
archiwariusz. - Jaskinia została już przez nas odkryta, spenetrowana naukowo i, że tak się
wyrażę, wyłuskana...
- Wyłuskana?!
- Z cennych eksponatów. Pan miał zaszczyt niedawno dotknąć ich swoją nogą.
- Nie chce pan chyba powiedzieć, że te skrzynki, to...
- Właśnie te skrzynki - uśmiechnął się cierpko stryj.
- Przepraszam... To jakieś niedopatrzenie organizacyjne - wykrztusił zmieszany
funkcjonariusz, gramoląc się z pomocą chłopców na powierzchnię... - Muszę zaraz złożyć
odpowiedni meldunek!
Sensacyjna wiadomość rozeszła się błyskawicznie wśród tłumu i wzbudziła
zrozumiałą konsternację.
Do stryja przecisnął się natychmiast siwy pan w okularach.
- Pan pozwoli, że się przedstawię - powiedział. - Jestem dyrektorem muzeum
świętokrzyskiego... Przepraszam, że się spóźniłem, ale chyba umówiliśmy się na dwunastą.
- Umówiliśmy się? - uniósł do góry brwi stryj.
- Pan do mnie dzwonił...
- Ja?... Nie przypominam sobie?
- Pan jest Roch Kiwajłło?
- Dionizy Kiwajłło.
- Z klubu grotołazów?
- Z klubu włóczykijów - odparł stryj.
- Pan ze mnie żartuje.
- Nie ośmieliłbym się.
- W takim razie to jakieś nieporozumienie. Powtarzam, dzwonił do mnie pan Roch
Kiwajłło. Panu Rochowi udało się na podstawie dokumentów rodzinnych określić miejsce
jaskini. Sprawa nabrała natychmiast szerokiego rozgłosu...
- A, więc to Roch narobił tego zamieszania! - westchnął stryj.
- Pan go zna?
- To mój dzielny bratanek... Spełniał, że tak powiem, rolę pomocniczą w mych
poszukiwaniach....
- Przepraszam... nie wiedziałem... - tłumaczył się dyrektor. - Myślałem, że to pan
Roch był kierownikiem ekipy... Szkoda, że się spóźniłem - dodał z żalem. - Chciałem
uchwycić sam moment odkrycia...
- No cóż, udało nam się to wcześniej niż przewidywał Roch, dzięki wyjątkowej
sprawności naszej ekipy - odparł stryj.
- Czy... czy pan coś znalazł tam? - zapytał niepewnie dyrektor.
- Te dwie skrzynki - wskazał archiwariusz - są do pana dyspozycji, dyrektorze.
Dyrektor pochylił się nad skrzynkami i drżącą ręką uniósł wieko, a stryja już otoczyli
fotoreporterzy i filmowcy.
- Proszę nie zasłaniać! - wymachiwali rękami.
- Odsuńcie się, państwo, na bok!... Najpierw sama ekipa na czystym tle lasu... No,
ludzie... tak nie można!
Ale musieli się wiele nakrzyczeć, zanim oczyścili przedpole z mniej ważnych osób.
Ledwie jednak wycelowali kamery w stryja i jego kompanów, rozległ się głos:
- Stać! Panowie, kogo fotografujecie?! To pomyłka!
Zza drzew wybiegł Roch w otoczeniu kolegów. Wszyscy w pełnym ekwipunku
grotołazów... Wybiegli i stanęli jak wryci na widok obnażonej szczeliny i dyrektora muzeum
pochylonego nad zagadkowymi skrzyniami. Dopiero po chwili zrozumieli i spojrzeli na stryja
spode łba i ponuro.
- A, to heca! - zasapał Roch. - Więc stryj zdążył przede mną! Ale jakim, u diabła,
sposobem!
- Cicho, mój chłopcze, opanuj nerwy i ustaw się lepiej przy nas. Będziemy mieć
rodzinne pamiątkowe zdjęcie! No, zróbże przyjemną minę!
Roch westchnął ciężko i stanął przy stryju, krzywiąc się niemiłosiernie.