You are on page 1of 11

(PROJEKCJA: ZBLIŻENIE PALĄCEJ SIĘ ŚWIECZKI, KTÓRA JEST CORAZ KRÓTSZA, A

JEJ PŁOMIEŃ ZBLIŻA SIĘ CORAZ BARDZIEJ DO SZYJKI KANISTRA Z BENZYNĄ.


MERVYN STOI Z BOKU SCENY)

MERVYN: Czasem tak sobie myślę, że chciałbym mieć małpę. Wy nie? Może nie szympansa,
ale na przykład gibona. Albo coś w tym rodzaju. Co bym z nią robił? Pozwalałbym jej włazić
gdzie by chciała? Mhm. Kupowałbym jej banany? Może. Ciekawe, czy małpy naprawdę
lubią banany, czy tak się tylko mówi, a im jest wszystko jedno? W dzisiejszym świecie media
wcisną ci każdy kit. Nie wiem, jak to jest z tymi małpami, bo często do ZOO nie chodzę. Kiedyś
chodziłem, jak byłem młodszy. Jak nie miałem nic innego do roboty. Ale potem ZOO zaczęło na
mnie działać depresyjnie. Wtedy zacząłem chodzić do ZOO na bani, ale to też nie pomagało,
więc szedłem na bani i planowałem, jak uwolnię zwierzęta. Ale nigdy żadnego nie uwoniłem,
odważny byłem tylko po pijaku. Czasem, na przykład, szedłem do klatki gibona, jeśli akurat
mieli gibona, wsadzałem palec przez kraty, a on mnie za niego ciągnął. I wcale się nawet nie
bałem. Gibon jakby wiedział, że jestem napruty i martwił się o mnie, i zastanawiał się dlaczego.
Ale zaraz potem myślałem sobie o gibonie: „Zobacz, co oni ci zrobili. Zamknęli cię w klatce, w
której wcale nie chcesz być i teraz z nudów ciągniesz mnie za palec, zamiast siedzieć sobie w
domu, w tropikalnej dżungli, i nie ciągnąć nic, czego nie masz ochoty ciągnąć. A jak już ciągnąć,
to na przykład banana z drzewa albo drugiego gibona za ogon. A potem pomyślałem, sam do
siebie, „Mój Boże, czy każda małpa, w każdym ZOO na świecie, zasypiając dziś wieczorem
myśli sobie: „Nie chcę siedzieć w tej klatce, ciągnąć za palec jakiegoś nawalonego frajera nie
wiedzieć po co. Chcę być w domu, w Afryce, czy gdzie to rosną lasy tropikalne, skakać sobie
z drzewa na drzewo, jeść banany i te rzeczy.“ Ale wtedy pomyślałem sobie, „Wcale nie, każdej
nocy śni jej się, że jest z powrotem w tropikalnym lesie, że je sobie banana, a wtedy bang! budzi
się – codziennie w przejebanej Arizonie. I znowu przychodzi ten naprany /fiej. I wtedy
przestałem chodzić do ZOO i zacząłem brać speedy. W znacznych ilościach. W końcu trafiłem
do pierdla i warunkiem zwolnienia za kaucją było, że zacznę pracować w tym zasranym hotelu.
Dlatego tu jestem. Wcale nie chciałem pracować w hotelu. Kto by chciał? No i dlatego, każdego
dnia żyję nadzieją, że coś się zdarzy. Może ktoś rzuci się z nożem na prostytutkę i będę musiał ją
uratować? Albo na jakieś lesbijki? Uratowałbym je, nawet gdyby były lesby. Trzeba pomagać
ludziom – nawet jak są inni niż ty. Może dostałbym medal od Związku Lesbijek. Medal za
obronę lesbijskiego życia. Ciekawe, czy takie są? Powinny być. (PAUZA) Ten jednoręki gościu.
No właśnie. Około północy zobaczyłem jak zeskakuje ze schodów przeciwpożarowych i znika w
ciemności z pistoletm w ręku. Wiedziałem, że ma broń. Wiedziałem, że to nie tłumik. Kłamca.
Czyli, ta niezła panienka musiała być na górze: martwa, albo w najlepszym razie umierająca.
Miałem nadzieję, że raczej umierająca niż martwa, bo wtedy mógłbym na przykład zatamować
jej krwotok własną koszulą, albo coś w tym stylu, i tak nawiązać rozmowę. Jasne, że gdyby był
wybór, czy ma być umierająca, czy na przykład związana, wybrałbym, żeby była związana. Nie
jestem zwyrol. Co się stało z tym jej czekoladowym koleżką, tego nie wiedziałem. Ale za to,
przypomniałem sobie, skąd go znam. To on, kutas jeden, wychujał mnie ze speedem, dwa lata
temu, w zimie. Dałem mu sześćdziesiąt dolców, a on powiedział, żebym poczekał, że zaraz
wróci. Czekałem, a on nie wrócił. Zwyczajnie nie wrócił. Stałem tam godzinę. W śniegu. Ten
czarny kutas pewnie stał gdzieś za rogiem i się brechtał. Dlatego zdrowo się wkurzyłem, jak
mnie nawet nie poznał w recepcji. Popatrzył na mnie, jakbym był powietrzem. (PAUZA) No i
jak zadzwoniła matka tego jednorękiego, od razu przełączyłem ją do jego pokoju. Co miałem
zrobić? Powiedzieć: „Bardzo mi przykro, ale synka chwilowo nie ma, zbiegł schodami
przeciwpożarowymi i zniknął w ciemności z pistoletem w dłoni.“ Dostałaby kobieta histerii. Już
i tak brzmiała z lekka histerycznie. No to wziąłem i ją przełączyłem. Niech sobie oni z nią radzą,
swołocz fekalna.
(POKÓJ HOTELOWY. SEKUNDY PO ZAKOŃCZENIU DRUGIEJ SCENY. WE WNĘTRZU
NIC SIĘ NIE ZMIENIŁO: NA PODŁODZE ROZRZUCONE DŁONIE, ŚWIECZKA SIĘ PALI,
MARILYN I TOBY PRZYKUCI KAJDANKAMI DO KALORYFERA. TOBY ROZMAWIA
PRZEZ TELEFON)

TOBY: Niestety, nie ma go, na chwilę wyszedł Mhm… czy coś przekazać? (PAUZA) Mmm…
Jestem jego kumplem. Znamy się od lat. (PAUZA) Mam głos jak czarnuch? Zgadza się, jestem
czarnuch. Dokładnie. Pani syn ma kumpla czarnucha. (PAUZA) Nie ma w tym nic podejrzanego.
Znamy się od niedawna. Powiedziałem, że od dawna? Przejęzyczyłem się. Od niedawna.
Przekażę mu, żeby do Pani zadzwonił jak tylko wróci. Dobrze? (PAUZA) Spadła pani z drzewa?

(ZASŁANIA RĘKĄ SŁUCHAWKĘ I ODWRACA SIĘ DO MARILYN)


TOBY: Spadła z drzewa.
(PAUZA. Z POWROTEM PRZYKŁADA SŁUCHAWKĘ DO UCHA)
TOBY: Mhm…
MARILYN: Zapytaj, czy nic jej się nie stało.
TOBY: Nic się pani nie stało? (SŁUCHA) Spadła wczoraj. Ma złamane obydwie kostki, twarz
jej krwawi i nie może się podnieść z podłogi. Po co wchodziła pani na drzewo?
MARILYN: Powiedz jej, żeby zadzwoniła po pogotowie. Hej! A potem, niech zadzwoni na
policję i powie im, żeby przyszli tu!
TOBY: (PAUZA) Balonik? Kto zaczepił na drzewie balonik? (PAUZA) Wiatr? (PAUZA) Ile
pani ma lat? (PAUZA) W pani wieku, nie powinna pani chodzić po drzewach, zwłaszcza
po baloniki To bardzo niebezpieczne, nawet dla kogoś młodego. (PAUZA) Nie krzyczę na panią.
Staram się pani pomóc. (PAUZA) Nie krzyczę na panią. (PAUZA) Pani Angelo, przecież na
panią nie krzyczę. (PAUZA) Proszę, niech pani nie płacze. Niech pani posłucha, proszę
zadzwonić po pogotowie, a jak pani syn wróci, powiemy mu… (PAUZA) Co? Co znajdą ci
z pogotowia? (PAUZA) Mi może pani powiedzieć.
(PAUZA) Chodzi o pani zdrowie. Powiedziała pani, że krwawi pani twarz. To niedobrze, pani
Angelo. To poważna sprawa. Że już nie wspomnę o pani kostkach. (PAUZA) Proszę przestać
płakać. (PAUZA) Nie umrze pani. (PAUZA) Nie umrze (PAUZA) Halo? (PAUZA) Halo? Pani
Angelo?!
(POŁĄCZENIE ZOSTAJE PRZERWANE. TOBY STOI ZE SŁUCHAWKĄ W RĘKU)
TOBY: Najpierw brzmiało to tak, jakby… Jakby… Jakby kaszlała krwią, a potem jakby… no…
jakby umarła. Hm. Nie jest dobrze. Jakby na to nie spojrzeć, nie dobrze.
MARILYN: Jakby mało nam było zmartwień! Najpierw świeczka, potem ręce, a teraz jeszcze
martwa matka! Jeeeezu!
TOBY: Spróbujmy zgasić tę świeczkę, co?
(TOBY PODNOSI Z PODŁOGI JEDNĄ Z NAJOBRZYDLIWIEJ WYGLĄDAJĄCYCH
DŁONI I MA ZAMIAR RZUCIĆ NIĄ W ŚWIECZKĘ, ALE W TYM MOMENCIE, KTOŚ
PUKA DO DRZWI. TOBY CHOWA DŁOŃ ZA SIEBIE, PO CZYM UŚWIADAMIA SOBIE,
ŻE NIE MA TO SENSU I RZUCA JĄ NA ZIEMIĘ,)
MARILYN: Kto tam?
(WCHODZI MERVYN. PATRZY NA PRZYKUTĄ DO KALORYFERA PARĘ. PATRZY NA
LEŻĄCE NA PODŁODZE DŁONIE)
TOBY: A, to gostek z recepcji! Chwała Bogu! Hej, kolo, widzisz tę świeczkę w kanistrze
z benzyną? Bądź tak dobry i zgaś ją, jeśli możesz. Nie myśmy ją zapalili i nie mamy z nią
absolutnie nic wspólnego, słowo harcerza.
MARILYN: Absolutnie nic.
(MERVYN PRZEZ CHWILĘ PRZYGLĄDA SIĘ KANISTROWI ZE ŚWIECZKĄ)
MERVYN: „Gostek z recepcji“?
(MERVYN ODCHODZI DO KANISTRA, IDZIE MIĘDZY WALAJĄCYMI SIĘ PO
PODŁODZE DŁOŃMI…)
TOBY: To nie jest ten z recepcji? Ten w bokserkach.
MARILYN: Jest. Ten w bokserkach. Dokładnie.
(MERVYN SIADA NA ŁÓŻKU)
TOBY: To co on sobie… Proszę pana? Hotel panu za chwilę eksploduje…
MERVYN: „Ten w bokserkach.“ Hmm.
TOBY: Hej! Co ja, sam do siebie gadam?! Niech pan zgasi tę świeczkę. Pliz!
MARILYN: I niech pan wezwie cholerną policję, niech nas stąd zabiorą zanim wróci ten świr!
Jesteśmy totalnie przykuci do kaloryfra!
MERVYN: Mhm. Macie tu mega dużo rąk.
MARILYN: To są kompletnie nie nasze ręce.
TOBY: To są kompletnie ręce tego bezrękiego. Po co byśmy mieli kupę rąk na podłodze?
MERVYN: Nie wiem po co, ale macie.
TOBY: Jak panu na imię?
MERVYN: Nie patronizuj mnie
TOBY: (PAUZA) Nie patronizuję. Zapytałem się tylko, jak się pan nazywa.
MERVYN: Czyżby? (PAUZA) Nazywam się Mervyn.
TOBY: Mervyn. Widzi pan, panie Mervyn, wygląda pan na porządnego faceta, i łebskiego,
skoro zna pan takie słowa jak „patronizować“ i tak dalej… Niech pan będzie tak dobry i zgasi tę
świeczkę, a wtedy będziemy mogli sobie w spokoju porozmawiać o rękach.
MERVYN: Nie.
TOBY: „Nie“? Co „nie?
MERVYN: Nie zgaszę świeczki.
TOBY: „Nie zgasisz świeczki“. Jak to… bo co...?
MERVYN: Domyślam się, że ten, kto zapalił tę świeczkę, zrobił to w jakimś celu.
TOBY: Ale teraz jesteś w tym pokoju z nami.
MERVYN: Zgadza się.
TOBY: I zdajesz sobie sprawę, że w momencie, jak zajmie się szmatka, benzyna eksploduje,
a razem z nią ten pokój i cały hotel pójdzie z dymem.
MERVYN: Zdaję.
TOBY: Zdajesz i nie zamierzasz temu zapobiec?
MERVYN: Nigdy specjalnie nie lubiłem tego hotelu.
MARILYN: Ten facet jest nie bardzo tego, Toby.
MERVYN: Ja jestem nie bardzo tego? Ja, ślicznotko, nie wyśmiewam się z czyichś bokserek
przykuty do kaloryfera w pokoju pełnym poobcinanych rąk, z kanistrem benzyny, który lada
chwila eksploduje. Ja jestem nie bardzo tego? Powiedziałbym raczej, że jeśli ktoś tu jest nie tego,
to ty.
TOBY: Marvin…
MERVYN: Mervyn! Mervyn!
TOBY: Mervyn! Nawet jeśli nie lubisz tego hotelu, czy nie lubisz w nim pracować, efekt tego,
że pójdzie z dymem, jak eksploduje ten pokój będzie taki, że zginiesz, razem z nami
i wszystkimi, którzy się w nim teraz znajdują. Tak czy nie?
MERVYN: Nie rozmawiaj ze mną jak z retardem.
TOBY: Nie rozmawiam z tobą jak z retardem, Mervyn. Do głowy by mi nie przyszło…
MARILYN: On jest anty.
TOBY: Tak jest. Jestem anty-retardowy.
MARILYN: Nie! Jesteś pro-retardowy.
TOBY: Tak właśnie. Jestem pro-retardowy. Jestem anty zwracaniu się do kogoś jakby był
retardem.
MARILYN: Aaa…
TOBY: Milcz…. (WZDYCHA.
DO MERVYNA) Widzisz, Mervyn, rzecz w tym, że… Mervyn? Dobrze mówię? Widzisz… nic
o nas nie wiesz. Może zasługujemy na to, żeby umrzeć już teraz, a może nie. My, nie wiedząc nic
o tobie, definitywnie nie uważamy, żebyś zasługiwał na śmierć już teraz. Uważamy, że jesteś
fantastyczny facet i dlatego jesteśmy zdania, że powinieneś zgasić tę świeczkę, jeśli nie po to,
żeby ocalić nasze życie, to po to, aby ocalić swoje, które z całą pewnością jest tego warte.
MERVYN: To dlatego prysnąłeś z moimi sześćdziesięcioma dolcami, jak potrzebowałem od
ciebie żałosny gram speedu, a ja stałem przez godzinę w śniegu jak głupi ciul.
TOBY: (PAUZA) Nie mam pojęcia, kim jesteś Nie mam pojęcia, kto to jest, ale z tego co mówi
o śniegu i tak dalej, jasno wynika, że to kurwa jakiś retard, dlatego radzę, żebyśmy zapomnieli,
że tu w ogóle jest i sami zgasili tę kurewską świeczkę. Okay? Okay.
(TOBY ROBI ZAMACH, ABY RZUCIĆ DŁONIĄ W KANISTER, ALE MERVYN STAJE
PRZED NIM. PRZESUWA KANISTER W BEZPIECZNE MIEJSCE I ZACZYNA UKŁADAĆ
PRZED NIM BARYKADĘ ZE WSZYSTKIEGO, CO ZNAJDZIE. TOBY Z AGRESJĄ
ZACZYNA RZUCAĆ W NIEGO DŁOŃMI ...)
TOBY: Ty kurwa ty…!
(…MERVYN, RÓWNIE AGRESYWNIE, ODRZUCA JE Z POWROTEM. NIEKTÓRE,
PRZYPADKIEM TRAFIAJĄ W MARILYN)
MARILYN: Hej!
TOBY: Hej!
MERVYN: Co?!
TOBY: W moją dziewczynę padliną rzucasz?!
MARILYN: We mnie rękami rzucasz? Mervyn!
MERVYN: Celowałem w niego.
MARILYN: To są ludzkie ręce, stary! Co ci, przeskoczyło?
MERVYN: Celowałem w niego.
MARILYN: Ku-urwa…!
TOBY: (PAUZA) Zgaś tę świeczkę!
MERVYN: Nie!
TOBY: Ty palancie pieprzony! Wszyscy zginiemy!
MERVYN: No i dobrze. Będziesz miał nauczkę.
TOBY: Jaką kurwa nauczkę? Chyba kurwa pośmiertną!
MERVYN: Nauczkę, żeby nie pryskać z czyimiś sześdziesięcioma dolcami i zostawiać tego
kogoś w śniegu jak ciula.
TOBY: Sram na twoje nauczki, ty cwelu, i zrobiłbym to jeszcze raz! Jeszcze raz! Chociaż
NIGDY WCZEŚNIEJ TEGO KURWA NIE ZROBIŁEM!
MARILYN: Mervyn? Mervyn, spójrz na mnie.
(MERVYN ZERKA NA NIĄ)
MARILYN: To było zerknięcie, Mervyn. Chcę, żebyś na mnie spojrzał.
(PAUZA. MERVYN PATRZY NA NIĄ)
MARILYN: Dziękuję. Posłuchaj, Mervyn, podobasz mi się - jesteś słodziutki - i dlatego
chciałabym, żebyś zgasił tę świeczkę, żebyśmy mogli sobie porozmawiać.
MERVYN: Mmm. Słodziutki? Myślisz, że dam się na to nabrać?
MARILYN: Nie, nie myślę, że dasz się nabrać, myślę, że jesteś gorące ciacho i naprawdę
chciałabym z tobą pogadać. Ta świeczka to byłby bonus. Podobam ci się?
MERVYN: Podobasz Ale masz bardzo kiepski gust jeśli chodzi o chłopaków, tyle ci powiem.
MARILYN: On nie jest moim chłopakiem. To tylko znajomy.
MERVYN: (PAUZA. DO TOBY’EGO) Tak?
TOBY: Powiedzmy, że tak.
MARILYN: Zgasisz dla mnie tę świeczkę?
(PAUZA. MERVYN PODCHODZI DO KANISTRA, UKRADKIEM ŚLINI PALCE I GASI
ŚWIECZKĘ)
MARILYN: Wow! Super! Jak to zrobiłeś?
MERVYN: Taka mała sztuczka, której się kiedyś nauczyłem.
MARILYN: Pośliniłeś najpierw palce, czy coś?
MERVYN: Może.
TOBY: Widziałem jak poślinił…
MARILYN: Toby? Masz przy sobie sześćdziesiąt dolców?
TOBY: Hm? No. (PODEJRZLIWIE) Nie. A bo co?
MARILYN: Wiesz, uważam, że chociaż ta cała sprawa ze śniegiem i zniknięciem, dotyczy
zupełnie kogoś innego, powinieneś dać Mervynowi te sześćdziesiąt dolców, jako gest, żeby
pokazać, że jesteśmy po tej samej stronie. Razem przeciw jednorękiemu, który tu zaraz wróci i
pozabija nas wszystkich. Co ty na to?
TOBY: Co ja na to? Ja na to, że nie dam temu uchyłowi ani centa.
MARILYN: Toby…
TOBY: To idiota. A ja jestem jej chłopakiem i teraz…
(SIĘGA PO TELEFON)
MERVYN: Wiedziałem, że jesteś jej chłopakiem!
TOBY: Zadzwonię po gliny, niech przyjadą, aresztują nas wszystkich i wsadzą do paki, bo
łatwiej mi chyba będzie wytłumaczyć psom, co robi czarnuch w pokoju pełnym pieprzonych rąk,
niż wyjaśnić mojej matce, dlaczego nie mam głowy, po tym, jak ten skurwiony jednoręki schizol
wróci i mi ją odrąbie! Jakie jest wyjście na miasto, panie bokser?
MERVYN: Co?
TOBY: Wyjście na miasto? Jaki numer?
MERVYN: Zero. Musisz dzwonić przez centralę.
TOBY: Dzięki.
(WYKRĘCA ZERO, SŁUCHA SYGNAŁU) Centrala się nie zgłasza.
MERVYN: Spróbuj jeszcze raz.
(TOBY PRÓBUJE JESZCZE RAZ. MERVYN OGLĄDA SWOJE PAZNOKCIE. PAUZA)
TOBY: To ty obsługujesz centralę, nie?
MERVYN: Czasem obsługuję. Od czasu do czasu.
(TOBY RZUCA TELEFONEM O PODŁOGĘ, SKRYWA GŁOWĘ W DONIACH I OSUWA
SIĘ NA ZIEMIĘ)
MERVYN: A tak właściwie to dlaczego ten jednoręki miałby ci odrąbać głowę? Zrobiłeś coś
złego?

TOBY: Marilyn, proszę cię, pokaż mu cycki, albo coś… Zmuś go, żeby zadzwonił po gliny.

MERVYN: Miłego masz chłopaka.

MARILYN: Dlaczego taki z ciebie dupek, Toby?

TOBY: (BLISKI PŁACZU) Bo nie chcę dzisiaj umrzeć, Marilyn. Po prostu nie chcę dzisiaj
umrzeć.

MARILYN: Tylko nie zaczynaj się znowu mazać!

TOBY: (PŁACZE) Dlaczego mam umrzeć! To nie fair.

MARILYN: Przestań!

(TOBY PRZESTAJE PŁAKAĆ)

MARILYN: (PAUZA) Mervyn? Tego jednorękiego poznaliśmy dopiero dzisiaj. Słyszeliśmy, że


przyjedża do miasta facet, który szuka swojej ręki… odciętej ręki, którą mu odcięli dawno temu,
i gotowy jest zapłacić za nią gruby szmal. Cokolwiek „gruby szmal znaczy w przypadku starej,
obciętej ręki.

TOBY: Pięćset dolców.

MARILYN: Pamiętaliśmy, jeszcze ze szkolnych czasów, że w muzeum historii naturalnej w


Tarlington mieli rękę: leżała sobie w takiej no… gablocie. Tośmy ją wzięli. Tyle że
zapomnieliśmy, że to była… tego no… ręka aborygeńska. No wiesz… odcięta Aborygenowi. Ale
wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, jak ten facet wygląda. Mieliśmy nadzieję, że będzie taki trochę
ciemniejszy… No a jakby się okazało, że nie jest, myśleliśmy, że da się coś pościemniać.

TOBY: Tak żeśmy myśleli .


MARILYN: W stylu, że… każemy sobie zapłacić z góry, albo powiemy mu, że ręka sczerniała
ze starości. Ale wtedy on walnął Toby’ego w głowę i zamknął go w szafie, i zaczął do niego
strzelać, no i się wszystko posrało.

MERVYN: Taki był wasz plan? Muzeum? A on na mnie mówi, że jestem retard! Muzeum!

MARILYN: Myśleliśmy: gościu bez ręki, nie będzie się stawiał.

TOBY: A niechby się stawiał. Na to byłem przygotowany. Ale nie spodziewałem się mordercy-
psychopaty.

MERVYN: (PAUZA) Zrobi się jeszcze bardziej psychopatyczny, jak się dowie, że zabiłeś mu
matkę.

TOBY: (PAUZA) Słuchasz rozmów, jak siedzisz na centrali?

MERVYN: Czasem operator musi słuchać rozmów, żeby wiedzieć, czy goście nic
podejrzanego nie knują.

TOBY: (PAUZA) Miała głos jakby miała umrzeć, nie?

MERVYN: Nie sprawiała wrażenia tryskającej zdrowiem.

TOBY: (PAUZA) Zadzwonisz po gliny, Mervyn? Zrobisz to dla nas?

MERVYN: Wiecie co, cała ta sytuacja jest jak z tego przysłowia „Kto sobie nawarzył piwa, musi
je wypić“ Znacie? Tak mi to podpasowało.

TOBY: (PAUZA) W negatywnym sensie?

MERVYN: No… Nie w pozytywnym.

TOBY: W którym kurwa miejscu ci ta sytuacja przypomina kurwa picie nawarzonego kurwa
piwa, co? Wyjaśnij mi kurwa tę analogię.
MERVYN: Z przyjemnością, Panie Mocny w Gębie…

TOBY: Słucham…

MERVYN: Obiecałeś dziś facetowi coś, czego nie miałeś. Myślałeś, że jest jeleń i wyciągniesz
od niego forsę. Dwa lata temu obiecałeś innemu facetowi coś, czego też nie miałeś, a może
miałeś, nie wiem na pewno, czy miałeś ten speed, czy nie; ale wiem na pewno, że zniknąłeś
z jego forsą i zostawiłeś go z gołą dupą na śniegu, jak jelenia. Tak było? Już widzisz analogię?
Już wiesz, co to za piwo? Będziesz ciągnął, stary, do dna!

TOBY: Mervyn, ja nie diluję speedem. Nigdy nie dilowałem. Diluję trawą.

MARILYN: To prawda, Mervyn. Jest dilerem trawy, nie speedu.

TOBY: Nie wiedziałbym skąd skołować speed, nawet gdybym chciał.

MERVYN: Wiem. I dlatego stałem godzinę z dupą na mrozie!

TOBY: To nie byłem ja, Mervyn. To nie ja. Chyba nie jesteś jednym z tych cweli, dla których
każdy ciemnoskóry wygląda tak samo.

MERVYN: W zasadzie tak, ale i tak jestem pewny, że to byłeś ty.

TOBY: Jesteś pewny?

MERVYN: Jestem. Miałeś inne włosy ale ten sam kolczyk z trupią czaszką i koszulkę z Yodą.

(TOBY RZUCA MARILYN ZAWSTYDZONE SPOJRZENIE)

MARILYN: Toby, ty skurwysynu!


TOBY: Wielu czarnych nosi koszulki z Yodą! To niczego nie dowodzi! Czarni kochają Yodę!
Gówniany argument! Sąd by cię wyśmiał!

MARILYN: Ale nie jesteśmy w sądzie, nie? Jesteśmy w pokoju pełnym martwych rąk i za
chwilę sami będziemy kurwa martwi!
(TOBY PRÓBUJE POWSTRZYMAĆ ŁZY, ALE NA PRÓŻNO. SIĘGA DO KIESZENI PO
PIENIĄDZE, WYJMUJE KILKA BANKNOTÓW I JAKIEŚ DROBNE…)

TOBY: Nie mam całych sześćdziesięciu, Mervyn, ale…

MERVYN: Ile masz?

TOBY: (LICZY) Mam… dwadzieścia dziewięć dolarów i siedemdziesiąć pięć centów. (PAUZA)
I garść trawy.

(MERVYN BIERZE PIENIĄDZE, ALE NIE BIERZE TRAWY)

MERVYN: Wezmę tyle, ile masz i pójdę zadzwonić. Ale nie robię tego dla ciebie, stary, robię to
dla niej. Bo dziewczyna jest Bogu ducha winna.

MARILYN: Dziękuję ci, Mervyn.

TOBY: Dzięki, Mervyn. Technicznie rzecz biorąc, ona jest tak samo zamieszana w tą aferę
z rękami, jak ja. Ale dzięki.

MERVYN: „Technicznie“ kurwa to wisisz mi jeszcze trzydzieści jeden dolarów i trzydzieści pięć
centów, jak już chcesz być taki „techniczny“.

TOBY: Technicznie, trzydzieści dolarów i dwadzieścia pięć centów.

(MERVYN PIORUNUJE GO SPOJRZENIEM)

TOBY: Nie, ty masz rację, źle policzyłem.

(MERVYN POWOLNYM KROKIEM KIERUJE SIĘ KU DRZWIOM)

MERVYN: Idę zadzwonić po gliny, a przy okazji spróbuję się dowiedzieć, gdzie mieszka ta jego
mamusia, niech wyślą do niej lekarza, może biedaczkę zreanimuje. Sami powinniście byli na to
wpaść, ale wy myślicie tylko o sobie, pieprzeni egoiści!
MARILYN: Pójdziesz już i zadzwonisz?

(MERVYN PATRZY NA NIĄ)

MARILYN: No bo wiesz, on w każdej chwili może wrócić! Nie?

TOBY: Widzisz? Jest taka sama jak ja.

MERVYN: Hej! W razie gdyby wrócił, może lepiej, żeby zastał wszystko tak, jak było, co?

TOBY: Wszystko jest tak jak było.

MERVYN: Niezupełnie. Żeby było tak jak było muszę…

(MERVYN WYJMUJE ŚWIECZKĘ, ZAPALA ZAPALNICZKĄ I IDZIE W KIERUNKU


KANISTRA Z BENZYNĄ)

TOBY: Spierdalaj stąd, Mervyn!

MARILYN: Mervyn, błagam cię, na miłoć Boską!

MERVYN: Co wy! Wygłupiam się tylko! Już idę zadzwonić.

(MERVYN ZDMUCHUJE ŚWIECZKĘ, UŚMIECHA SIĘ I WYCHODZI, ZABIERAJĄC


ŚWIECZKĘ ZE SOBĄ. TOBY I MARILYN, WYRAŹNIE ZMĘCZENI, PATRZĄ NA SIEBIE
ZE STRACHEM)
MERVYN ZDMUCHUJE ŚWIECZKĘ, UŚMIECHA SIĘ I WYCHODZI, ZABIERAJĄC
ŚWIECZKĘ ZE SOBĄ. TOBY I MARILYN, WYRAŹNIE ZMĘCZENI, PATRZĄ NA SIEBIE
ZE STRACHEM)

TOBY: Spieprzyłem trochę sprawę, nie?

MARILYN: Trochę?

You might also like