You are on page 1of 295

Carrie Jones

Oczarowanie
Emily - najbardziej cudownej i kochanej osobie na świecie.
Pij wodę!
Lokalne władze wciąż badają dziwny wypadek autobusowy, w którym zginęli
uczniowie liceum Sumner High. Jednocześnie policja w Bedford donosi, że zgłoszono
zniknięcie kolejnego chłopca z tego miasta, co oznacza, że całkowita liczba zaginionych
sięgnęła ośmiu (wiadomości Kanału 8).

- Naprawdę nie wolno mi narzekać, że muszę tu być? - pytam, gdy wchodzimy do


naszego liceum w Bedford spóźnieni mniej więcej godzinę na zimowy bal. Aby wzmocnić
wrażenie, że to bardziej sala balowa niż szkolna aula, przygaszono światła, a na suficie
zawieszono wielkie białe płatki śniegu oraz błyszczące lampki. Widok miał być zapewne
świąteczny, ale dekoracje wyglądają już na bardzo zużyte. Biel jest raczej żółtawa i bardziej
przypomina poplamione herbatą zęby.

Cassidy, moja wysoka, na wpół elfia przyjaciółka z warkoczami, obejmuje mnie


ramionami:

- Jeśli nam nie wolno narzekać z powodu twojej nowej piksopostaci, tobie nie wolno
narzekać na tańce.

Issie strąca prawdziwy śnieg z różowo-złotych pantofelków i wtrąca śpiewnym


głosem:

- Wiesz, myślę, że chyba trochę możesz ponarzekać, ale nie...

- Nie przesadnie? - wtrąca Devyn, prostując swe podobne do ptaka ciało. Chyba chce
mi tym gestem pokazać, że ochrania Issie. Ciągle patrzy na mnie kątem oka, jakby się bał, że
nagle zaatakuję. Ale tego nie zrobię... Przynajmniej tak mi się wydaje.

- No właśnie. Nie przesadnie. - Issie uśmiecha się do niego szeroko, a Dev


odwzajemnia ten uśmiech tak czule, że niemal serce mi pęka. Nick i ja też kiedyś tacy
byliśmy. Ale potem on umarł. W pewnym sensie. Zabił go król piksów. Umarł w moich
ramionach, a potem kobieta ze skrzydłami zabrała go w jakieś mityczne miejsce, do którego
trafiają wyłącznie wojownicy polegli w bitwie. Na samo wspomnienie - krwi i tego, jak
zniknął - zapiera mi dech w piersi.
- Zaro? - Ręka Cassidy mocniej zaciska się na moim ramieniu, gdy ruszamy do
przodu. Chyba dlatego, że Cass jest po części medium i może zajrzeć w moją duszę, tylko ona
ufa mi bezgranicznie, chociaż sama sobie aż tak bardzo nie wierzę. - Wszystko dobrze?

Kiwam głową. Nie zepsuję im wieczoru swoim marudzeniem. Ale nagle coś
wyczuwam... Mydło Dove, metaliczny zapach krwi.

- Coś jest nie tak.

Issie podchodzi bliżej.

- Wiem, że tęsknisz za Nickiem, ale znajdziemy jakiś sposób, by go odszukać.

Potrząsam głową, nasłuchując.

- Nie o to chodzi. Coś jest nie tak w szkole. Czuję krew... krew i strach.

Issie puszcza moją rękę, a Devyn zatrzymuje się i potwierdza:

- Ja też to czuję.

Wymieniamy spojrzenia i biegiem ruszamy korytarzem. Wołam jeszcze przez ramię


do Issie i Cass:

- Schowajcie się, dobrze?

Wpadamy do ciemnej udekorowanej auli. Wzdłuż ścian stoją białe choinkopodobne


drzewka wystrojone w niebieskie lampki. Wszędzie rozlega się mocna hip-hopowa muzyka.
Ludzie poruszają się nerwowo, ale raczej tańczą, niż walczą o życie. Devyn i ja zatrzymujemy
się, przyglądając się kolejnym smokingom i sukniom, czując głównie pot i zbyt intensywne
perfumy.

- Widzisz coś? - pytam.


Wygląda, jakby miał pokręcić głową, ale nagle wskazuje na najciemniejszy kąt sali, w
którym sztuczne bożonarodzeniowe drzewka nie do końca zasłaniają jakiś ruch w miejscu,
gdzie stoi automat z napojami. Dwie dziewczyny w dziwacznych sukniach szarpią
nieznanego mi chłopaka, ciągną go za krawat, próbują wypchnąć przez wyjście awaryjne.
Ofiara krwawi z nosa i nadgarstka. A więc to, co wyczuwam, to krew, i chociaż od razu
wiem, że chłopak pił alkohol, to oprócz wszystkiego unosi się wokół niego aromat strachu.
Spływa z niego prawie namacalny, jakby jego aura stawała się żółta i ciemnobrązowa.

- Dev... - zaczynam.

Przerywa mi od razu.

- Nie mogę się tu przemienić. Ludzie zauważą.

Devyn jest zmiennokształtny. Może przeobrażać się w orła.

- Wspieraj mnie tylko - rzucam, co zresztą powoduje nagłe odwrócenie ról. Zwykle to
ja osłaniam innych. A jednak mówię te słowa i wpadam między tańczące grupki oraz pary,
tak sobą zajęte, że i tak mnie nie dostrzegają.

Devyn mruczy mi do ucha:

- Są dwie.

- Devyn... Pozwól mi iść pierwszej - powtarzam, próbując się pospieszyć, lecz nie
zwracać na siebie uwagi. Dziwne dziewczyny ciągną chłopaka w stronę drzwi z napisem
Wyjście awaryjne. Poruszają się bardzo szybko i wiem, że jeśli wyjdą ze szkoły, to będzie
koniec. Nie są to bowiem zwykłe dziewczyny. To piksy. Będą gryźć swoją ofiarę, torturować
ją i wysysać jej duszę, aż biedak albo oszaleje, albo umrze.

Skąd o tym wiem? Ja także jestem teraz piksem.

Wpadam pomiędzy nich i ustawiam się, blokując drzwi. Podobnie jak ja, obie
wyglądają na ludzi, ukrywając niebieską skórę i przerażająco ostre zęby pod tak zwanym
urokiem. Jedna ma na sobie czerwoną suknię, która wygląda i zalatuje tak, jakby wisiała w
lumpeksie od lat osiemdziesiątych. Bufiaste rękawy i poduszki uwydatniają kwadratowe
ramiona dziewczyny, a gigantyczne falbanki na dole bynajmniej nie dodają jej wdzięku.
Druga włożyła czarną obcisłą sukienkę, na którą miałyby prawo spoglądać wyłącznie
supermodelki. Włosy splotła w dobierany warkocz.

- Przestańcie - mówię.

Czarna sukienka unosi brew.

- Za dobrze się bawimy, żeby przestać.

No tak, bardzo oryginalne.

Druga dziewczyna, przypominająca nieco rudowłosą lalkę Barbie, szczerzy zęby i


jednocześnie trzepocze rzęsami, co byłoby wystarczająco dziwne, nawet gdyby nie miała krwi
na zębach.

Próbuję zgrywać twardzielkę.

- Kazałam wam przestać.

Śmieją się.

Przyznaję, że może nie należę do jakichś bardzo onieśmielających osób... piksów -


nieważne - ale bardzo nie lubię, gdy się ze mnie śmieją. Ogarnia mnie nagle ogromny gniew,
robię więc krok do przodu, a chłopak trzymany przez dziewczyny zatacza się w tył, uderzając
o ścianę. Osuwa się powoli, marszcząc elegancką marynarkę na pupie. Devyn rzuca się, by
mu pomóc, ale Zła Ruda Barbie popycha go prosto na mnie. Chwytam go w pasie i omijam
jednym susem.

- Musicie się uspokoić - grożę palcem niczym jakaś zdenerwowana nauczycielka - i


musicie stąd wyjść. To moja szkoła i nie pozwolę, żebyście robiły tu zamieszanie.
- A co, powstrzymacie nas z panem Chudzielcem? - Barbie zakłada włosy za ucho,
wyraźnie niewzruszona.

- Fuj. Kto chciałby rządzić taką szkołą? Śmierdzi tu jak w centrum handlowym -
ocenia druga.

Nie odpowiadam, tylko intensywnie wpatruję się w tę rudą, podczas gdy nasz
pijaczyna opada na podłogę i zaczyna oddalać się na czworakach.

- Nie chcę wam zrobić krzywdy - oznajmiam, robiąc kolejny krok w przód. - Daję
wam więc ostatnią szansę.

- Ona jest pacyfistką - odzywa się stojący za mną Devyn. Ciekawe, po co to mówi.
Chce przypomnieć, kim byłam, mnie czy może sobie? - Wiecie, co to znaczy?

Patrzą na nas tępo.

- To znaczy, że nie wierzę w siłową metodę rozwiązywania konfliktów - wyjaśniam,


przybliżając się jeszcze trochę. Napięcie wisi w powietrzu. Wiem, że obie są gotowe, by
zaatakować, walczyć zębami i pazurami. Ja za to nie wiem, czy dam im radę. Co prawda jako
piks jestem silniejsza, ale te wszystkie burzące się we mnie emocje... Nie wiem, czy potrafię
nad nimi panować.

Nick zająłby się najpierw silniejszą z nich, żeby dać pokaz siły. Tak więc robię.
Wyciągam rękę i chwytam Barbie za nadgarstek. Ściskam go mocno i podcinam jej nogi.
Dziewczyna jednak się nie przewraca i odskakuje w tył. Wolną ręką uderza mnie w brzuch.
Zwijam się z bólu, ale nie upadam. Zamiast tego robię pierwsze, co przychodzi mi do głowy,
czyli znów ją kopię - i tym razem chyba coś zaskakuje. Jestem dużo szybsza, niż mi się
zdawało. Kopnięcie trafia dziewczynę w goleń. Kolejne uderza w udo i widzę, że Barbie
zaczyna się zataczać.

Potem łapię ją za włosy, palcami wplątując się w nie i zawijając je na supeł.


Przyciągam jej głowę do swojego ucha i mówię:
- Zjeżdżaj stąd, zanim zniszczę ci pantofelki, sukienkę oraz buzię.

Warczy złowieszczo, odsłaniając zęby, ale nie może nawet drgnąć.

- Devyn, ktoś nas widzi? - pytam.

- Nie - pada odpowiedź.

Druga dziewczyna charczy w końcu:

- Dobra. Idziemy. Możemy zabrać mięso?

Wskazuje gestem pijanego chłopaka, próbującego doczołgać się do stołu z ponczem.

- Nie - rzucam. - I ostrzegam was. Zmiatajcie stąd, zanim skończą się moje
pacyfistyczne zapędy i was zabiję. Powiedzcie też waszemu nędznemu królowi... Kto jest
waszym królem?

- Frank - odpowiada Barbie.

- Frank - powtarzam, przyjmując to do wiadomości. Nie mój ojciec. Frank, który


uwolnił piksy mojego ojca z miejsca, gdzie je uwięziliśmy, w starym wiktoriańskim domu w
lasach. Frank, który zabił mojego chłopaka Nicka. - Cóż, powiedzcie Frankowi, że jak na
złego króla piksów ma zupełnie absurdalne imię, i powiedzcie mu też, że nie waham się
załatwić żadnego z jego poddanych, którzy zaatakują kogoś w mojej szkole. Jasne?

- I niech zwróci tych, których porwał - dodaje Devyn.

Czuję ucisk w żołądku. To strach. Spoglądam na Deva. Co się wydarzyło, od kiedy się
przemieniłam?

- Ile osób?
- Zbyt wiele, by liczyć - odpowiada Sukienka z Poduszkami. - Bardzo łatwo tu
porywać ludzi. I zabijać. A straszenie ich? Pyszota.

Gniew chwyta mnie za gardło.

- Dość już! Przestań. Ludzie to nie zabawki.

Nawet ja słyszę groźbę we własnym głosie, stanowczym, mocnym, jakby w powietrzu


rozlegał się dźwięk werbla.

Sukienka z Poduszkami nie odpowiada. Odzywa się za to Barbie.

- A kimże ty jesteś, by mówić Frankowi, co ma robić?

Dobre pytanie. Popycham Barbie w stronę wyjścia pożarowego i próbuję wymyślić


jakąś sensowną odpowiedź, która mogłaby się w znaleźć w kultowym filmie albo w
telewizyjnym serialu. Jednak zanim uda mi się odezwać, robi to za mnie Devyn - prawie tak,
jakby był bardziej ze mnie dumny niż przerażony, że niedawno przemieniłam się w jednego z
nich.

- To jest Zara White, królowa piksów.


Życie toczy się normalnie w małym nadmorskim miasteczku w Maine. Mimo
zaginięcia ośmiu chłopców miejscowe nastolatki uczestniczą dziś wieczorem w dorocznym
zimowym balu licealnym (wiadomości Kanału 8).

Kiedy udaje się nam wygonić piksy na zewnątrz, Devyn i ja wracamy do Issie i
Cassidy, które czekają przy toaletach. Dev nie przestaje zerkać na mnie podejrzliwie kątem
oka, ale mam nadzieję, że skoro pozbyłam się piksów, zaufa mi trochę bardziej. Zrobiłam to,
nie nabierając niebieskiej barwy i nie wystawiając zębów - dzięki temu czuję się odrobinę
pewniej w skórze swego nowego gatunku, jednak mimo wszystko nie wiem do końca, co
znaczy być piksem. Nie wiem, jak dalece ta przemiana zmieniła moje wnętrze, moją duszę,
moją pacyfistyczną cząstkę.

- Czy tam się wydarzyła jakaś apokalipsa? - pyta Is, gdy we trzy wchodzimy do pustej
damskiej toalety. - Wszyscy zginęli? Błagam, tylko nie mów, że wszyscy zginęli!

- Nikt nie zginął - wyjaśniam, wzdychając, i podnoszę rękę. - Może z wyjątkiem mojej
fryzury.

Dziewczyny popychają mnie do lustra i tam opowiadam im, co się stało. Cassidy
związuje mi włosy w byle jaki węzeł, a Issie próbuje zetrzeć z mojej ręki plamę krwi. Gapię
się w swoje odbicie, dostrzegając cienie pod oczami i ogólnie obrzydliwy wygląd.

- Ależ jestem paskudna!

- Skąd - kłamie Issie. Od razu wiem, że kłamie, bo drży jej dolna warga.

Cassidy obejmuje mnie ramionami, staje za mną i opiera głowę na czubku mojej.

- Wyglądasz jak wojowniczka.

- Właśnie! - zgadza się Issie. - Trochę niska wojowniczka. Piksowa wojowniczka.

Zapada niezręczna cisza.


- A czujesz się inaczej? - ciągnie Is już spokojniejszym tonem. - Teraz, gdy jesteś... no
wiesz...

- Tak - kiwam głową. - Jestem silniejsza. Czuję... Mam lepszy węch. Moje zmysły
chyba się wyostrzyły, ale jednocześnie stałam się jakaś taka... niezrównoważona. Jakbym w
każdej chwili mogła wpaść w furię.

- Szczególnie z powodu złych piksów próbujących wykraść męskich członków naszej


licealnej populacji? - podpowiada Issie.

- Szczególnie - potwierdzam i pożyczam od Cassidy tusz do rzęs, czego nie powinno


się robić z powodu bakterii, ale biorąc pod uwagę resztę mojego wariackiego życia, równie
dobrze mogę podjąć to szalone, zagrażające zdrowiu ryzyko. - Nie wierzę, że aż tak wielu
chłopców zaginęło. Ośmiu? To okropne, Is. Musimy odzyskać Nicka i położyć temu kres.

Cierra wpada do łazienki razem z Callie, która w jaskrawobłękitnego irokeza ma


wplecione kokardki. Uśmiechają się na przywitanie, komplementujemy nawzajem swoje
sukienki, a gdy one wchodzą do kabin, Issie pochyla się i szepcze:

- Co chcesz zrobić? Powinniśmy wszyscy wracać do domu?

Chciałabym, ale to by było samolubne.

- E tam, chcę zobaczyć, jak tańczysz z Devsterem i inne takie.

Is staje na palcach z ekscytacji.

- Naprawdę?

- Przysięgam - podnoszę rękę w skautowskiej obietnicy. - Będziemy udawać, że


wszystko jest w porządku i żadne koszmarne istoty nie czają się za wyjściem awaryjnym.

- A więc stosujemy wyparcie - dodaje Cassidy z uśmiechem, drapiąc się w okolicach


talii.

- Tak jest. - Wyciągam rękę i wycieram grudkę tuszu, która przykleiła się koło jej oka.
- Ale tylko do końca balu. Potem zaczniemy działać.

Wszędzie dokoła ludzie tańczą, śmieją się, wirują, bawiąc się jak na wszystkich
kiczowatych szkolnych balach, podczas których wszyscy wiedzą, że sytuacja jest totalnie
żenująca, ale ta szkolna „spinka” sprawia, iż robi się prawie fajnie. Wzdłuż ściany w małych
grupkach stoją dziewczyny bez pary, obserwując facetów bez pary. Teraz ja jestem jedną z
takich dziewczyn, bo Nicka nie ma. Zniknął na zawsze.

Issie na moment przestaje tańczyć z Devynem, by objąć mnie za ramiona. Nachyla się
i wrzeszczy mi do ucha, bo tylko w ten sposób jej cieniutki głosik może zagłuszyć głośną
muzykę:

- Tęsknisz za nim, co?

Czuję ucisk w żołądku.

- Tak - rzucam tylko.

- Znajdziemy go - odpowiada stanowczo. - Sprowadzimy go z powrotem.

Uśmiecham się słabo i kiwam głową, bo w końcu muszę wierzyć w to, co mówi Is.
Muszę wierzyć, że Nick żyje w Walhalli i że w jakiś sposób możemy sprowadzić go z
powrotem tu, gdzie jego miejsce.

- Sprowadzimy! - odkrzykuję, siląc się na zdecydowany i pozytywnie nastawiony ton.


Ustami dotykam w przelocie wiszących kolczyków Is z różowymi flamingami. Pachnie
kokosem.

Teraz to ona energicznie kiwa głową.

- No pewnie! Tak zrobimy!


Devyn przygląda się uważnie nam obu. Zaciska usta w typowy dla siebie sposób i
wiem już, że ma wątpliwości.

W tej samej chwili muzyka zmienia się z głośnej, energetycznej i fajowej na


pościelową. Wydaję głośny jęk. Devyn przyciąga Issie do siebie. Wygląda na zmęczonego po
tych wszystkich wygibasach. Widzę to w zmarszczkach koło oczu, zaciśniętych ustach, jakby
ukrywał ból, byle tylko Issie dobrze się bawiła i nie martwiła. Ale w końcu dopiero niedawno
zaczął znów chodzić. Został ranny podczas ataku piksów, był sparaliżowany i przykuty do
wózka inwalidzkiego.

Cassidy i ja stoimy razem, podczas gdy Is i Devyn kołyszą się, przytuleni, z boku na
bok. Oboje wyglądają na kruchych, delikatnych jak ptaki, które łatwo zranić.

- Są uroczy - szepcze mi do ucha Cassidy.

Przytakuję. Czuję od niej zapach lawendy i ziół.

- Dajesz radę? - po chwili dochodzi do mnie pytanie.

Przytakuję raz jeszcze.

Ale tym razem Cass już mi nie uwierzy. Szturchając mnie biodrem, rzuca:

- Kłamczucha.

Schylam się i bawię bransoletką na kostkę, którą dostałam od Nicka. Jest cienka,
srebrna, jej dotyk na skórze przypomina mi go. Sprawdzam, czy zapięcie mocno się trzyma, i
mówię:

- Powiedzieć, że jest do bani, to zdecydowanie za mało.

Cassidy głaszcze mnie po głowie jak szczeniaka.


- Wiem, kochana. Wiem. Widać, jaka jesteś nieszczęśliwa.

Callie i Paul, jak zwykle z dopasowanymi irokezami (są parą od zawsze), mijają nas
tanecznym krokiem tanga, choć piosence akurat do tanga bardzo daleko. Oboje się
uśmiechają, a Callie macha nam lekko uniesioną dłonią.

Obok nas pojawia się Jay Dahlberg, gnąc się w udawanym ukłonie. Gdy się prostuje,
gęste blond włosy spadają mu na oczy. Wyciąga dłoń niczym jakiś osiemnastowieczny hrabia
i pyta:

- Panno Cassidy, czy zaszczyci mnie pani tym tańcem?

Cass drapie się po szyi i jednocześnie odpowiada nienaturalnie pretensjonalnym


tonem:

- Będę zaszczycona, panie Dahlberg.

On bierze ją w ramiona, a Cassidy spogląda jeszcze przez ramię Jaya, jakby pytając
mnie o zgodę. Podnoszę kciuki do góry i wracam pod ścianę.

Nick i ja tańczyliśmy kiedyś wolny kawałek. Pewnego wieczoru, gdy wróciliśmy z


kina po obejrzeniu naprawdę kiepskiego filmu o duchu dziewczyny, która właściwie nic nie
mówiła, tylko blado wyglądała i chodziła bez celu, a ludzie wrzeszczeli, gdy ją widzieli. Gdy
stało się to po raz dwudziesty siódmy, Nick zauważył: „Nic dziwnego, że ona ma ochotę
zabijać. Ludzie wpędzają ją w kompleksy”.

Po kinie Nick wyciągnął mnie ze swojego czerwonego mini morrisa i postawił pod
gwiazdami. Pod naszymi stopami chrzęścił śnieg.

- Co ty wyrabiasz? - śmiałam się, gdy mnie obejmował.

- Ratuję naszą randkę. - Przytulił mnie do siebie tak, bym mogła wdychać jego
sosnowy aromat i zapach skórzanej kurtki. Był taki ciepły. Zawsze był taki ciepły.
Muzyka z iPoda podłączonego w aucie zmieniła się na wolną piosenkę U2. Nick nie
przepadał za U2. Ja owszem, ale tylko za starymi kawałkami z lat osiemdziesiątych i
dziewięćdziesiątych. To był jeden z takich utworów - smutny rytm piosenki o miłości i
wojnie.

- Nie znosisz tej piosenki - wymruczałam w jego sweter. Nick jest dużo wyższy ode
mnie. Stawałam na palcach, by się do niego zbliżyć.

Schylił głowę i się uśmiechnął.

- Ale ty ją uwielbiasz.

Zapewne ściągnął ten kawałek specjalnie dla mnie, co zresztą było urocze. Przytuliłam
się jeszcze mocniej, tak blisko, jak się dało.

- Wiesz, że opowiada o polskiej Solidarności?

- Poważnie? - udawał zaskoczenie. A potem się pocałowaliśmy. Jego usta idealnie


pasowały do moich.

- Zaro - męski głos przy moim uchu sprawia, że podskakuję zaskoczona. Czysty
zapach mydła Dove i grzybów atakuje moje nozdrza. Ja też tak teraz pachnę. To zapach
specyficzny wyłącznie dla królów i królowych piksów.

Przede mną stoi Astley - wysoki, z włosami ciemnoblond, dużo silniejszy niż wtedy,
gdy ledwie kilka tygodni temu znalazłam go na wpół żywego przywiązanego do drzewa.
Dostaję gęsiej skórki. Tak wiele wydarzyło się w tak krótkim czasie. Straciłam Nicka.
Straciłam swoje człowieczeństwo. A co zyskałam? Stałam się piksem.

Chwytam Astleya za wystrojony łokieć i szybko prowadzę go na bok, w miejsce,


gdzie stoją automaty z napojami, i przyglądam się tłumowi. Ludzie już zauważyli, że tu jest.
Devyn zbiera się, by podejść, Cassidy także, ale odganiam ich machnięciem ręki i głośnym
szeptem zwracam się do Astleya:
- Co ty tu robisz? Dzisiaj już dość namęczyłam się z piksami, dziękuję bardzo. Bez
urazy.

Nie odpowiada na moje pytanie. Zamiast tego chwali mój strój.

- Wyglądasz ślicznie. Przyzwyczaiłem się do ciebie w tych podartych dżinsach z


namalowanymi pacyfkami. Przypominają spodnie bezdomnego, ale...

Urywa, jakby poczuł się niezręcznie, i wiem już, że przypomina sobie mnie w dniu,
gdy przemieniłam się w piksa - po tym, jak mnie pocałował i stałam się pokrwawioną istotą w
dziwnym napadzie szału, niebezpieczną, na wpół przytomną. Od razu zaczynam się rumienić
ze wstydu na samo wspomnienie. Nie wiem, skąd wiem, o czym myśli Astley, ale wiem...

- Tak... Cóż... Issie i Cassidy mnie przebrały, więc dziś nie wyglądam jak bezdomna -
wyjaśniam, dziwnie skrępowana. Puszczam jego łokieć i poprawiam dekolt sukienki, żeby nie
odsłaniać zbyt wiele. A potem zdaję sobie sprawę, że to bez sensu, bo Astley widział mnie
prawie nagą wtedy, gdy mnie przemieniał. Opieram się o ścianę i powtarzam sobie: Nie myśl
o tym. NIE MYŚL o tym...

Przysuwa się bliżej mnie, opiera rękę o ścianę, tuż obok mojej głowy, i pyta:

- Jak przyjęli wiadomość, że się przemieniłaś?

- Najpierw byli podejrzliwi - odpowiadam dość oględnie. Nie opowiadam, jak


przyjaciele nie chcieli wpuścić mnie do domu Issie i jak Devyn właściwie zaczął mnie
straszyć. - Ale chyba już to zaakceptowali. Tak mi się zdaje.

Przez moment zastanawiam się, czy wspomnieć i o tym, że Is i Dev zaakceptowali


mnie wyłącznie dzięki temu, że Cassidy sprawdziła, czy nie mam złych intencji, a mogła to
zrobić, bo w przeciwieństwie do mnie ma przodków w linii elfów. Jednak nie wierzę jeszcze
Astleyowi w stu procentach, mimo że zaufałam mu wystarczająco mocno, by pozwolić się
odczłowieczyć i przemienić w piksa. Dziwne, ale prawdziwe, jak wszystko w moim życiu.

- Słyszałeś, co mówiłam o piksach? Devyn i ja musieliś­my wywalić stąd dwie


dziewczyny, które chciały nakarmić się pijanym chłopakiem - opowiadam.

- Wywalić? - Astley unosi brew. Gdy nie jest czegoś pewien, zaczyna mówić ciszej.
Do tej pory tego nie zauważyłam.

Opowiadam więc całą historię. Astley przez chwilę się nie odzywa, a potem delikatnie
dotyka mojej ręki, muska ją tylko palcami, jakby bał się mnie za bardzo zaskoczyć. To ledwie
przelotne dotknięcie, a po kilku sekundach tą samą dłonią wskazuje tańczących.

- Są tacy niewinni, prawda?

- Niewinni? - Trudno mi myśleć o Cierrze i jej aktualnym (chwilowym) chłoptasiu,


Jake’u, jako o niewinnych, bo właśnie obściskują się i obśliniają w kącie. Jeden z nauczycieli,
pan Burns, rusza w tamtą stronę. Idzie zdecydowanie, pełna profeska.

- Nie mają pojęcia o magii, która istnieje między nimi. Jesteśmy my, piksy. Twój
przyjaciel Devyn jest zmiennokształtny. Na zewnątrz, w lesie, czają się hordy innych piksów,
które przegrupowują się, głodne i przepełnione pragnieniem.

Odwracam się gwałtownie.

- Musimy chronić ludzi.

Astley ledwo zauważalnie przechyla głowę. Włosy spadają mu na oczy, a potem


wracają na miejsce. Stoi tak blisko. Robię krok w tył i słyszę, jak mówi superspokojnym
głosem:

- Oczywiście. A ty musisz poznać naszych poddanych, Zaro. Muszą spotkać swoją


królową. Będą walczyć u twojego boku.

- I musimy znaleźć Nicka - dodaję. - Musimy w końcu zacząć szukać.

Nie odpowiada, tylko wyciąga ręce. Muzyka zmienia się w kolejną balladę o miłości i
utracie.
- Zatańczysz ze mną, Zaro?

- Ja... - Szukam słów. - Nie mogę... Nick...

Astley porywa mnie w ramiona, zanim udaje mi się sklecić zdanie. Tańczy formalnie,
z wdziękiem, bynajmniej nie jak licealista, bo zapewne odzywa się w nim król piksów.
Przypomina bardziej zawodowego tancerza na parkiecie występującego w telewizyjnym
show. Ma wyprostowaną sylwetkę i płynne ruchy. Tak bardzo różni się od Nicka, który
przypomina raczej ciapowatego wielkiego psa. Taniec z Astleyem jest łatwy. Jakbym robiła
to od zawsze.

- Nie jest źle, prawda? - szepcze mi do ucha.

Odsuwam się, nieco zmieszana.

- Tak. Tak. Nie... To znaczy...

Uśmiecha się, widząc moje zażenowanie, ale mnie nie puszcza. Przesuwa dłoń, kładąc
ją na moich plecach. Zdaje mi się, że jestem superwyczulona na każdy ruch, który robi. Nie
wiem, czy to kwestia zmysłów naturalnych dla piksów, czy może tego, że Astley jest królem.

Obaj noszą też inne ubrania. Nick ubiera się jak chłopak z Maine - martensy albo
adidasy, dżinsy, ciuchy z przyzwoitego sklepu w centrum handlowym. Astley - ubrania z
drogich, najlepszych materiałów, które są grubsze i mocniejsze. Przypominają mi Szkocję.

Postanawiam wykorzystać chwilę i zadać kilka pytań, które wciąż krążą po mojej
głowie.

- Dowiedziałeś się czegoś? Rozmawiałeś z matką?

Matka Astleya podobno wie, jak dostać się do Walhalli, tego niedostępnego
mitologicznego miejsca, w którym ponoć przebywa Nick. W odpowiedzi Astley marszczy
czoło i przyciąga mnie jeszcze bliżej do piersi, która porusza się z każdym jego oddechem.
- W tej chwili jest nieosiągalna.

- Nieosiągalna! - Tym razem odsuwam się prawie całkowicie. - Bardzo wygodna


wymówka.

Astley wyciąga rękę i chwyta moją dłoń, zanim mam czas zareagować.

- Nie okłamuję cię, Zaro. Moja matka często znika.

- No jasne - rzucam, gdy znów mnie przyciąga. Ale się nie dam. Opieram się i
zaciskając zęby ze złości, syczę: - Nie będę z tobą tańczyć.

- Mogę cię zmusić.

- Ale nie zmusisz - mówię pewnie, zdecydowanie, jakbym wiedziała dobrze, kim jest,
choć tak naprawdę niczego nie jestem pewna.

Stoimy przez chwilę w milczeniu, mierząc się wzrokiem, a pozostali balowicze w sali
wirują, tańczą i się zakochują. Sytuacja jest patowa. Spojrzenie Astleya łagodnieje. Pozwala
mi się odsunąć, opuszcza ręce, a ja nagle czuję porażającą samotność. Prawie chcę, by znów
ze mną zatańczył, choć to niewłaściwe, wiem to na pewno.

Przez moment ma smutną twarz, ale szybko przysłania ją uśmiechem.

- Przepraszam. Zdenerwowałem cię. Wyjdę na zewnątrz na patrol, upewnię się, czy


uczniowie mogą spokojnie opuścić szkołę.

Skłania się i wycofuje, zostawiając mnie na środku parkietu. Z łatwością przemyka


przez tłumy ludzi, nikogo nie potrącając, nie dotykając; mógłby to chyba robić z zamkniętymi
oczami.

Schylam się i sprawdzam zapięcie bransoletki na kostce. Trzyma się mocno. Nie
jestem sama. Nie, dopóki jest jeszcze nadzieja na odnalezienie Nicka. Nie, dopóki mam przy
sobie przyjaciół. Moja wola zaczyna się kształtować. Tyle do zrobienia i tak mało czasu.

Mimo absolutnego przerażenia przed spotkaniem z wielką Babcią Betty, które mnie
czeka, po czterdziestu pięciu minutach tanecznego piekła wychodzę na zewnątrz i patroluję
okolicę, szukając piksów. Pragnę upewnić się, że wszystkie radosne ludzkie istoty będą
mogły spokojnie wrócić do domów.

Taki jest świat piksa - wygląda na to, że to także mój świat: chodzić, polować, wąchać
i szukać zagrożenia. Szukam niebezpieczeństw, bo muszę zapewnić bezpieczeństwo ludziom.
Szukam niebezpieczeństw, bo sama nie chcę być jednym z nich. A linia między dobrem a
złem, między wybawcą a drapieżnikiem, między bohaterem a złoczyńcą jest bardzo cienka.
Nie chcę być złoczyńcą i nie chcę, by ludzie umierali, ani na mojej zmianie, ani w ogóle.
Muszę wierzyć, że każdy zrobiony przeze mnie krok to krok w kierunku dobra. Jeśli nie
uwierzę - jeśli nie będę przekonana - wtedy wszystko, absolutnie wszystko przepadnie.

Coś uderza o śnieg. Rzucam się w tamtym kierunku, a moje dłonie automatycznie
zwijają się w pięści, gdy tylko w głowie pojawia się myśl, że to Frank.

- To tylko błoto - mówię sobie. I mam rację. Zmrożony śnieg przyczepiony do opon
ciężarówki odpadł i uderzył o ziemię.

Każdy hałas, który słyszę, to potencjalne zagrożenie. Każdy zapach, który do mnie
dociera, może być ostrzeżeniem. Każda wiewiórka przeskakująca z gałęzi na gałąź może nie
być wiewiórką, lecz piksem. Teraz, gdy sama nim jestem, słyszę dużo lepiej i wzmocnił się
mój węch - pociągam więc nosem. Choć nie, to nie jest pociągnięcie - ono przychodzi
samoistnie, tymczasem ja - z premedytacją - węszę.

I cały czas myślę: jak dostaniemy się do Walhalli? Jak odnajdziemy Nicka?

Chodzę po szkolnym parkingu tam i z powrotem, nasłuchuję piksów i nagle do moich


nozdrzy dociera jakiś zapach. Spinam mięśnie, a gdy przechodzę tuż obok auta Issie, z
wielkiej latarni tuż przede mną zeskakuje Astley. Staje w świetle, w którym jego włosy
wyglądają na bardziej złote niż zwykle. Gruba warstwa złotego pyłu miesza się ze śniegiem.
- Myślałam, że sobie poszedłeś.

- Czemu? - rzuca oschle. - Mówiłem, że idę na patrol. Nie uwierzyłaś? - Ściąga


ramiona i odwraca ode mnie wzrok.

- Uznałam, że się poddałeś. Zbyt wiele złych piksów, zbyt wielu ludzi, których trzeba
chronić.

- Nie jestem z tych, co się poddają. - Wzrusza lekko ramionami. Wydają się rozciągać
grube płótno marynarki. Z tymi złotymi włosami i taką samą skórą Astley wygląda, jakby
lśnił. Ale tak nie jest. Jednakże wszędzie, dokąd pójdzie, zostawia drobinki złotego pyłu.
Znak króla piksów. Mrużąc oczy, wpatruje się w przestrzeń i dodaje: - Postanowiłem, że
zostanę i upewnię się, iż bezpiecznie dotarłaś do domu. Wychodzisz teraz, bez przyjaciół?

Kucam, przeciągając palcem po grubej warstwie śniegu.

- Nie. Ja też patroluję okolicę. Nie chcę, by ktokolwiek został zaatakowany przez... -
urywam, nie wiedząc, jak ująć to grzecznie.

-...przez piksy, takie jak my? - Astley ni to pyta, ni to kończy moje zdanie.

Nie odpowiadam, jedynie spuszczam wzrok. Rysowałam w śniegu literę N. „N” jak
„Nick”, po wielekroć przejechałam te trzy grube linie i nawet nie zauważyłam, co robię.
Wstaję i pytam:

- Widziałeś tu jakieś?

- Całkiem sporo. Niedaleko stąd patroluje Amelie. We dwójkę pozbyliśmy się dość
licznej gromadki. - Astley pociera policzek, jakby szukał na nim zarostu. - Ona uwielbia
prawdziwą walkę. Czasem przeraża mnie jak bardzo.

Amelie jest jedną z poddanych Astleya. Wysoka, z dredami, wygląda na dużo starszą
od nas. Może koło trzydziestki. Nie wiem o niej zbyt wiele. W ogóle nie wiem zbyt wiele o
niczym, co dotyczy piksów - na przykład jak jest zorganizowane ich społeczeństwo i skąd w
ogóle się wzięły. Tak wiele sekretów krąży dokoła mnie niczym wirujące płatki śniegu.
Próbuję złapać je w dłonie, rozróżnić kształt, opisać, ale topią się i tworzą małe kałuże. Mam
tylko tyle czasu, by dostrzec, że istnieją, ale nie dość, by je zbadać.

- Zaro? Co się stało? - Astley wyciąga rękę. Palcami dotyka mojego podbródka i
podnosi głowę tak, by spojrzeć mi w oczy. Robię krok w tył, by trochę się odsunąć, ale nie
odwracam wzroku.

- Martwię się.

- O co? - pyta.

- Że nie znajdziemy Walhalli i Nicka. - Pokazuję na siebie. - I że to wszystko pójdzie


na marne, a babcia albo mnie zabije, albo wyrzuci z domu, gdy dowie się, że jestem piksem.

Zakładam ręce na piersi, a Astley kiwa głową. Ze szkoły zaczynają wychodzić


uczniowie.

- To akurat mogę zrozumieć. Jest gwałtowna... - Urywa i otwiera usta, jakby ważył
słowa... a może chce beknąć, sama nie wiem. Z drzewa spada kupka śniegu i ląduje na masce
subaru. Astley spina się na chwilę i ciągnie: - Ale jeśli cię kocha, wciąż tak będzie, mimo
gatunku, do którego teraz należysz.

No jasne. Krzywię się.

- Zmienni nie lubią piksów.

- Nie wszędzie tak jest. Nie zawsze jesteśmy wrogami.

- Tutaj jesteśmy.

- Tutaj sprawy wyglądają inaczej, niż powinny. Twój ojciec był słabym królem.
Słabym człowiekiem. Nie wszyscy jesteśmy tacy.
Nie chcę tego słuchać. Już zbyt wiele razy słyszałam, że mój ojciec piks jest słaby.

- Chodzi o to, że... - Próbując znaleźć odpowiednie słowa, wydymam na chwilę usta i
zaczynam ponownie. - Chodzi o to, że chcę być tą samą osobą, którą byłam przedtem. Nie
chcę niczego ci zawdzięczać dlatego, że jesteś moim królem - bez urazy. Nie chcę myśleć, że
fajnie jest torturować ludzi. Chcę być dobra. Chcę mieć duszę. - Kopię śnieg dokoła mojej
litery N, niszcząc gdzieniegdzie jej kontury. - Wiem, że to głupie - mruczę pod nosem.

Schylam się, by naprawić N, ale wcześniej Astley chwyta mnie za ramiona.

- Posłuchaj mnie, Zaro. Nie wiem, w co wierzysz. Ja wierzę, że każde z nas jest
repliką. Tak jak chrześcijanie wierzą, że Adam powstał na obraz Boga, został zreplikowany. -
Bierze głęboki wdech i słyszymy, jak otwierają się drzwi samochodów. Widzę, że szuka
wzrokiem niebezpieczeństwa. Ja także, ale nie widzę nic oprócz tego tutaj: Astley, mój król,
mężczyzna, którego pocałowałam, ten, któremu pozwoliłam się przemienić. Teraz mówi
dalej, wyraźnie uspokojony brakiem nagłego zagrożenia. - Tak samo piksy wierzą, że
jesteśmy stworzeni na wzór Odyna...

- Tego nordyckiego boga? - Czuję, jak z nerwów automatycznie unosi się moja brew. -
Chcesz powiedzieć, że istnieją jacyś inni bogowie? Nie wierzę w innych bogów.

- „Bogowie” to być może niewłaściwe słowo. Są istotami takimi jak my, ale nie do
końca, choć również nie takimi jak wasz Bóg. - Astley wsadza ręce do kieszeni. - Chodzi mi o
to, że wierzymy, iż jesteśmy odbiciem Odyna - tyle że jako piksy, nie jako ludzie. Stworzono
nas na jego obraz, a on nie jest zły, Zaro. Mówi się, że jest mądry, dobry i litościwy.

- „Mówi się”?

- Cóż, nigdy go nie poznałem. - Astley się uśmiecha. - Ale Odyn to także wskazówka,
by odnaleźć Walhallę, bo ona jest jego domem.

- Musimy więc „tylko” go znaleźć, a to jest równie trudne co znalezienie nieba, tak? -
pytam, czując, że opuszcza mnie nadzieja. - I niby jak mamy to zrobić, skoro nie potrafisz
nawet znaleźć swojej mamy, ponoć naszej pierwszej najważniejszej wskazówki?
Astley zaciska usta w linijkę pasującą do wyrazu oczu.

- Przepraszam. Za ostro się wyraziłam. Po prostu boję się, że go nie znajdziemy. - Na


moment chowam twarz w dłoniach. - Doceniam twoją pomoc. Proszę, nie myśl, że jest
inaczej.

Delikatnie odsuwa moje ręce i mówi:

- Nie jest ci łatwo, Zaro. Mam tego świadomość. Straciłaś swojego wilka. Straciłaś
swoje człowieczeństwo. Twoja rzeczywistość się zmieniła, a twojemu miastu grozi
niebezpieczeństwo. To, co się tu dzieje, nie ma precedensu.

Słyszymy dźwięk zapalanego silnika, jednego, potem kolejnego. Ktoś wrzeszczy:

- Cholernie zimno!

- Szlag! Znów pada! - woła Sam.

Słyszę też inne głosy - gadają o brzydkich sukienkach, o tym, że jakaś Stephanie
podrywała chłopaka innej dziewczyny, o tym, kto z kim flirtował...

- Nie wierzę jej - odzywa się damski głos. - Prawie się na nim uwiesiła.

Nagle czuję w powietrzu jakąś zmianę. Spinam mięśnie.

Astley przechyla głowę.

- Co?

Wyciągam rękę, by chwycić jego dłoń, i zaczyna mi się kręcić w głowie od nadmiaru
tego, co się wokół mnie dzieje.

- Masz rację - mówię. - Oni wszyscy są tacy niewinni. Też kiedyś taka byłam. A teraz
nie pasuję. - Otwiera usta, by coś powiedzieć, ale nie pozwalam. - Tylko nie mów, że pasuję
do ciebie, bo to będzie nieznośnie sentymentalne.

Astley kiwa głową, puszczam więc rękaw jego skórzanej kurtki. Stoimy w milczeniu
przez moment, w końcu pytam:

- Możesz patrolować z powietrza? Zasłonić się czarem tak, by nikt nie widział, że
krążysz w górze? Ja zostanę na ziemi. Kurczę, chciałabym umieć latać.

- Niektóre królowe potrafią. Moja matka na przykład. Porozmawiamy z nią o


Walhalli, gdy tylko ją znajdę, a zrobię to - podkreśla. Patrzy na mnie jakby wyczekująco, ale
nie wiem, o co chodzi. - Już poprosiłem Vandera, jednego z moich najlepszych poruczników,
by się tym zajął.

I nagle w mgnieniu oka unosi się w niebo i znika, osłonięty czarem.

- Dzięki! - wołam za nim, wpatrując się w ciemność i drobne płatki śniegu lecące w
moim kierunku. Wysuwam język i łapię jeden. Topi się natychmiast, zimny i mokry.

I wtedy je wyczuwam. Dwa piksy. Jeden wychodzi z lasu tuż przy krawędzi parkingu.
Drugi idzie po prostu drogą w stronę szkoły.

- Astley! - wrzeszczę.

Jakiś pierwszoroczniak patrzy na mnie, unosząc brew.

- Sorry - mruczę, kiedy mnie mija. - Szukam znajomego.

Astley pojawia się nade mną ułamek sekundy później i szepcze:

- Ty bierz tego z lasu, a ja załatwię drugiego.

Znika, zanim mam okazję odpowiedzieć. Ale - o rany! Astley uważa, że sobie
poradzę. To mi schlebia, nie ukrywam. Nick nigdy nie pozwalał mi walczyć samej. Zawsze
bał się, że coś mi się stanie, zresztą w istocie kiepsko sobie radziłam. Ale teraz jestem mocna,
prawda? W szkole załatwiłam przecież dwie dziewczyny. Szybkim krokiem idę w kierunku
lasu, próbując nie zwracać na siebie uwagi i podążać za zapachem, jednocześnie machając na
pożegnanie uczniom wychodzącym z balu. W głowie powtarzam sobie idiotyczny monolog,
jakby filmowy głos spoza kadru:

Nazywam się Zara White i mam prawie siedemnaście lat. Jestem piksem, a mojego
chłopaka zabił król piksów o idiotycznym imieniu - Frank.

Czasem martwię się o swoje zdrowie psychiczne.

Przed linią lasu stoi rząd zaparkowanych aut, dostrzegam też wąski pasek trawy
oddzielający te samochody od drzew. Wpatruję się w ciemność, próbując dostrzec w niej
piksa. Nie jest to łatwe.

Za mną rozmawiają ludzie, odwracając moją uwagę. Nie chcę, by coś im się stało.
Chciałabym siłą woli kazać im się oddalić, gdy nagle piks wyłania się z mroku, prześlizgując
się między drzewami. Chyba mnie nie wyczuwa. Rusza w kierunku dziewczyny należącej do
szkolnej drużyny siatkarskiej, która skocznym krokiem idzie przez parking z koleżanką, a ich
partnerzy wloką się z tyłu. Piks ma na sobie dżinsy, zimową kurtkę i czerwoną wełnianą
czapkę naciąg­niętą nisko na uszy - ludzkie ubrania, ale jednocześnie nie nałożył uroku,
więc wygląda niczym niebieski humanoidalny diabeł. W świetle latarni lśnią jego zęby.
Uśmiecha się powoli, a do mnie dociera, że zamierza zaatakować chłopaków. Piksy wolą
torturować i wysysać krew z chłopców. Nie jestem pewna dlaczego - to kolejna z ich
tajemnic.

Dwoma dużymi susami podbiegam pod górkę i z impetem podcinam piksa na


wysokości kolan. Jego ciało z tąpnięciem uderza o ziemię, jakby uszło z niego powietrze, ale
prawie natychmiast się podnosi. Jego ręce sięgają do mojego gardła. Moje - w stronę jego
gardła. Próbuję go na powrót powalić. Jednak udaje się mu mnie obrócić, więc uderzam go
łokciem w twarz, co wydaje mi się okropne i strasznie bolesne. W nocnym powietrzu rozlega
się chrzęst pękających kości. Uścisk piksa traci na sile. Korzystam z okazji, łapię go za gardło
i naciskam wystarczająco mocno, by ścisnąć struny głosowe i odciąć powietrze, ale nie zabić.
Próbuje warknąć, lecz z ust dobywa się raczej skowyt.
Zbliżając twarz do jego twarzy, szepczę:

- Nie waż się tknąć ludzi. Jasne? Żadnego zabijania. Żadnego wysysania krwi. Ani
tortur. Inaczej zginiesz.

Nie mogę uwierzyć, że coś takiego powiedziałam. Ścis­kam odrobinę mocniej i


puszczam, wpychając mu głowę w śnieg. Warczy, ale w jego oczach widzę przegraną.
Ledwie staje na nogi i ucieka. Wycieram ręce o sukienkę, odwracam się i spoglądam za
siebie. Callie i Paul - z irokezami zasłoniętymi takimi samymi pomarańczowymi czapkami -
stoją tam z szeroko otwartymi ustami. Dużymi, lekko przerażonymi oczami spoglądają
zdezorientowani. Cholercia.

- Co, do diabła...? - wydusza z siebie Paul. Palce ma zaciśnięte na przedramieniu


Callie, jakby próbował ją zatrzymać, a ona stoi krok z przodu, jakby go chroniła, miała zamiar
interweniować albo coś podobnego. Wokół nich wirują białe płatki śniegu.

- Ja tylko... Hej, cześć. On tylko... Chciałam... Mogłam popisać się swoimi


zapaśniczymi talentami. No wiecie, mistrzowski pas dla mnie! Bo... chłopcy... - bełkoczę bez
sensu. Kiepsko mi idzie, bo Paul i Callie wciąż się gapią.

Ona otwiera usta, potem zamyka je, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie słyszę
żadnych słów. Cisza jest co najmniej niezręczna.

Próbuję raz jeszcze:

- Dobrze się bawiliście na balu? Chcecie, żebym pokazała wam jakieś zapaśnicze
numery? O, idzie Issie. Muszę lecieć.

Odbiegam w stronę samochodu Issie, zanim zdążą zadać mi jakieś pytanie. Nie jestem
pewna, od kiedy oficjalnie jestem piksem, ale to nie więcej niż kilka dni, a ja już się
zdradziłam. Cudownie. Podbiegam do przyjaciół i zatrzymuję się. Stoję, próbując wyczuć
obecność piksów. Ale jest tu tylko Astley.
Is chwyta mnie za rękę.

- Gdzieś ty była? Nie zmuszaj mnie, żebym karciła cię jak matka. Nie możesz sobie
tak po prostu znikać. Ostatnio, kiedy zniknęłaś...

- Issie, ona była na patrolu. Mówiłam ci - odzywa się Cassidy, naciągając na ramiona
bolerko, które od razu zaczyna spadać. Devyn łapie je i poprawia.

Issie puszcza moją rękę i otwiera drzwi swojej toyoty.

- Moje serce nie zniesie całego tego patrolowania, znikania, umierania, przemieniania
się w nowe stwory...

- Callie i Paul przed chwilą widzieli, jak powaliłam piksa - przerywam jej, gdy
wszyscy gramolimy się do auta. Cassidy i ja siadamy razem z tyłu.

- No przestań! - woła Issie, siadając za kierownicę. Niechcący naciska na klakson i od


razu zaczyna bełkotać, jak zawsze, kiedy jest zdenerwowana. - O mój Boże! Co my teraz
zrobimy? Co my teraz... Tak samo było w Buffy, kiedy ona...

- Is... - Devyn próbuje ją uspokoić i zmusić, by przestała gadać, tak mi się


przynajmniej wydaje. Dłonią gładzi ją po plecach.

- Powiedziałam im, że się do mnie przystawiał, i musiałam użyć swoich zapaśniczych


zdolności. Może uwierzyli. - Zapinam pas i otwieram okno, mimo że jest zimno. Muszę mieć
nosa na piksy. - Nie możemy odjechać, dopóki wszyscy nie wyjdą. Chcę się upewnić, że nic
się nie wydarzy.

- Naprawdę ci uwierzyli? - pyta Devyn.

Zdając sobie sprawę z realiów, wydaję jedynie przeciągłe westchnienie i poprawiam


się:

- Raczej nie.
- Cóż, kolejna urocza komplikacja - jęczy Dev. - Musisz być ostrożniejsza.

- Devyn! - odkrzykuję. - Nie wymyślam sobie komplikacji dla przyjemności. Ten piks
chciał zaatakować kogoś na parkingu. Nie mogłam tego zignorować.

- Racja - przyznaje.

Issie wyraźnie się wzdryga.

- Hej, nie kłóćcie się. Wszyscy jesteśmy po tej samej stronie. Rany, ale zimno.
Podkręcę ogrzewanie.

Issie nie znosi konfliktów, więc z szacunku dla niej wszyscy milkniemy i czekamy. Ja
i Devyn prawie wysuwamy nosy przez okna, szukając niebezpieczeństwa, a kolejni balowicze
ruszają do swoich samochodów w eleganckich ubraniach i pięknych butach. Serce prawie
pęka mi ze zmartwienia, gdy na nich patrzę - nawet na tych, których niespecjalnie lubię. Na
przykład Brittney, która dręczy mnie, odkąd się tu przeniosłam. Bezustannie kpi z moich
dżinsów z pacyfkami i mojej miłości do Amnesty International, międzynarodowej organizacji
praw człowieka.

W końcu wszyscy oprócz woźnego odjeżdżają. Ich półciężarówki i auta toczą się w
różne strony, kierując się do odległych punktów Bedford i sąsiadujących miast.

Wzdycham, a Issie wyjeżdża na dojazdówkę do naszego liceum.

- O co chodzi, Zaro? - pyta Devyn. Za pomocą jakichś przycisków z przodu zamyka


nasze okna. Przez małe kratki wywiewów uderza nas podmuch gorącego powietrza, który z
trudem ogrzewa wnętrze auta do plusowej temperatury.

- Nie mogę ich wszystkich ochronić - wyjaśniam. - To mnie dobija.

W oczach Cassidy widzę zrozumienie, ale nic więcej nie mówię, nie ma bowiem sensu
kontynuowanie tego wywodu. Jak niby mam ochronić wszystkich w tym mieście? Nie
potrafiłam nawet ochronić Nicka! Serce zamiera mi w piersi na samo wspomnienie.

- Chcesz powiedzieć, że „my” nie możemy - prostuje sztywno Devyn.

Odsuwam od siebie obraz Nicka krwawiącego na śniegu i pochylam się w przód.

- Co?

- Powinnaś mówić „my”, to znaczy „nie możemy ich wszystkich ochronić” - wyjaśnia.
Otwiera odrobinę okno i do środka wpada lodowaty podmuch.

- Chodzi mu oto, że nie siedzisz w tym sama, że jesteś­my bandą czworga, jak w
Buffy, w Scooby Doo, w Heroes albo innych takich - dodaje Issie, nieco za ostro biorąc
zakręt. Samochodem zarzuca. Cassidy wpada na mnie, a Devyn przytrzymuje się drzwi,
wychylając odrobinę przez okno, by lepiej widzieć.

- On śledzi nasze auto - mówi.

- No jasne! - parska Issie. - Moment. Jaki „on”?

- Król piksów. - Devyn wraca do środka, zamyka okno i siada prosto. - Co za dureń.
Jak on śmie...

- Hej, on pozwala, byśmy go widzieli - zauważam. - Gdyby tego nie chciał, okryłby
się czarem. Nie próbuje się kryć.

Devyn obraca się, by na mnie spojrzeć. Nawet w ciemności widzę błysk w jego
oczach.

- Co? Oni mogą stawać się niewidzialni? Wszystkie piksy czy tylko królowie?

- Chyba tylko królowie. - Sama nie jestem pewna. - Ale wszyscy potrafią dobrze
chować się w lasach.
- A czemu nam o tym nie powiedziałaś? - pyta Dev.

Odnoszę wrażenie, że jako takie porozumienie, które osiągnęliśmy, zaraz może zostać
złamane.

- Dopiero co się dowiedziałam, Devyn.

Nie odpowiada. Wszyscy milczą. Skubię postrzępioną krawędź pasa i próbuję sobie
wyobrazić, że jestem na ich miejscu i muszę zmagać się ze sobą - nowo stworzonym piksem.
Jak bym się czuła? Martwiłabym się i jednocześnie czułabym obrzydzenie. Chciałabym sobie
ufać, ale bałabym się, prawda? Martwiłabym się i szukałabym jakiegokolwiek podejrzanego
znaku, by nie narażać się na niebezpieczeństwo. To nie są proste problemy, które można
łatwo rozwiązać. Nie chodzi o to, że pożyczyłam sukienkę od Issie i zapomniałam ją oddać
albo że ściągałam od Devyna na teście. Zmieniłam się w piksa. Gdybym chciała, z łatwością
mogłabym ich wszystkich zabić - choć oczywiście nigdy nie będę chciała. Tak mi się zdaje.
Prawda?

- Niczego przed wami nie ukrywam - wyjaśniam, próbując brzmieć przekonująco. -


Wciąż jestem sobą. Jestem Zarą, zakochaną w Nicku, waszą przyjaciółką, członkinią gangu
czworga. Okej?

Cassidy wzdycha przeciągle.

- Oni się denerwują, bo...

- Bo się przemieniłam. Wiem - mówię spokojnie. - Ale myślałam, że mi ufacie.

- Ufamy, kochana. Ufamy - ćwierka Issie. - Po prostu nie wiemy, jak wielki on ma na
ciebie wpływ. - Zdejmuje jedną rękę z kierownicy i macha gdzieś w kierunku Astleya.

- Żadnego - odpowiadam. - Nie ma żadnego wpływu.

Nie wiem jednak, czy to w stu procentach prawda. Bo kimże ja jestem? Czy
pozostałam tą samą osobą, choć formalnie biorąc, w ogóle nie jestem już „osobą”? Czy bycie
silniejszą mnie zmieniło? Czy zmieni? Przecież zawsze myślałam, że wysocy ludzie mają
zupełnie inne spojrzenie na świat niż niscy, a kultura, okoliczności i wybory, których
dokonujemy, czynią z nas tych, kim jesteśmy. A więc będąc piksem bardziej niż człowiekiem,
zmieniłam to, kim jestem w środku - a przynajmniej to, kim się stanę. Opieram głowę o
siedzenie i zamykam oczy.

- Ooo, Zara przeżywa moment egzystencjalny - odzywa się Cassidy.

Natychmiast otwieram oczy.

- Skąd wiesz?

- Elfia krew. - Uśmiecha się i puka w skroń jednym z długich paznokci.

- Przepraszam, co to jest „egzystencjalny”? - pyta Issie.

- Cóż, według Kierkegaarda... - zaczyna Devyn swoim nadętym nauczycielskim


tonem - wyłącznie człowiek jest odpowiedzialny za nadawanie sensu swojemu życiu. Dlatego
ona/on powinni owo życie przeżywać z pasją i szczerością pomimo koszmarnych przeszkód,
jakie napotykają, takich jak rozpacz, nuda, gniew, piksy...

- Nie znoszę, kiedy Dev mówi „ona/on” - mruczę do Cassidy. Parska ze śmiechu.

- A co to ma wspólnego z Zarą? - pyta znów Issie.

- Chodzi mi o to, że w tej chwili Zara koncentruje się na sobie i swoim miejscu we
wszechświecie - wyjaśnia Cassidy, obejmując mnie. - Co jest absolutnie zrozumiałe, biorąc
pod uwagę okoliczności.

- Zgadza się - przytakuje Is. - Na dodatek straciłaś kilka dni szkoły i masz straszne
zaległości z biologii. A drużyna lekkoatletyczna się rozsypała. Po tym, jak odeszli Ian i
Megan, a Nick zaginął, i ty...

Milczymy zgodnie. Jedziemy w ciemności po nierównych drogach, podskakując na


każdym wyboju i zmrożonym śniegu. Drogi powinny być przecież jak gładkie, proste tory
prowadzące do miejsca przeznaczenia, a tak wcale nie jest, prawda? Życie też nie jest proste.
Kładę głowę na ramieniu Cassidy i pozwalam, by Issie wiozła nas dalej po nierównościach aż
do domu mojej babci.

- Musimy odnaleźć matkę Astleya - mówię w końcu. - Ona wie, jak dostać się do
Walhalli.

Cassidy głaszcze mnie po głowie.

- Super. Poszukamy w Internecie.

- Przydałoby się nazwisko - sugeruje Devyn.

Nazwisko. No jasne. Potrzebujemy nazwiska.


To były potwory. Zaatakowały nas potwory. Pamiętam tylko zęby i kolor niebieski
(uczeń liceum Sumner na portalu społecznościowym).

Przez większość drogi do domu rozmawiamy o eskalacji przemocy, o tym, że w


mieście pojawili się agenci FBI, którzy mają pomóc lokalnej policji, i o tym, że ludzie nie
mają pojęcia, iż sprawcą nie jest seryjny morderca, lecz grupa nieludzkich stworzeń. A
ponieważ cały czas rozmawiamy, że musimy je powstrzymać, zacząć działać, chociaż
czujemy się właściwe bezsilni, jakoś udaje mi się oddalić od siebie myśl, że zaraz spotkam się
z Betty.

- Może powinnam najpierw zadzwonić? - pytam, gdy Issie parkuje na naszym


podjeździe. W moim głosie słychać panikę, staje się piskliwy. Z Betty niełatwo się żyje: jest
nieustępliwa, wspaniała i szczera, ale... niełatwa. I bardzo sprzeciwiała się mojej przemianie
w piksa. - Powinnam zadzwonić i ją uprzedzić.

- Zaro, jesteś pod domem. Nie ma sensu dzwonić - odpowiada Issie, zatrzymując się.

- To prawda - dodaje Cassidy, gładząc mnie po nodze. Materiał sukienki lekko


szeleści, a ja patrzę na należący do babci typowy dla Maine domek z uroczym gankiem, cały
otoczony drzewami. Wydaje się taki spokojny i radosny, jakby nie mieszkał tam tygrołak i
jakby nie splądrował go w swoim czasie król piksów.

- Ona mnie zabije - mówię.

Issie wyłącza silnik i mruczy pod nosem jakieś słowa pocieszenia, za to Devyn
stanowczo potwierdza:

- Z pewnością. Chcesz, żebyśmy weszli z tobą?

Przez chwilę to rozważam.

- Chcę i nie chcę. Nie chcę, żebyście byli świadkami tego, jak na mnie wrzeszczy, ale
nie chcę także, by rozdarła mnie na strzępy. Rozumiecie? Dosłownie rozdarła na strzępy. Bo
to robi z piksami.
- Wiemy. - Wzdryga się Issie.

Otwieram drzwi auta, ale Cassidy chwyta mnie za nadgarstek.

- Jesteś pewna, Zaro?

Kiwam głową.

- Jestem. Wracajcie bezpiecznie do domu, okej?

- Jasne - odpowiada Issie dźwięcznym, pewnym głosem. - W końcu ja prowadzę.

Mam na końcu języka, że w takim razie muszą być wyjątkowo ostrożni, ale
wyczuwam Astleya. Ląduje na śniegu tuż przede mną, wysoki i dostojny. Jeśli Issie chce się
nauczyć pewności siebie, powinna się jemu przyglądać. To podręcznikowy przykład. Widząc
mój wzrok, przechyla głowę i mówi:

- Spodziewam się, że nie będzie ci łatwo, Zaro. Chcesz, bym ci towarzyszył?

- Już jej to proponowaliśmy - wyjaśnia Devyn nieco ironicznym tonem, wyglądając


przez znowu otwarte okno. - Może lepiej odejdziesz, zanim wyrządzisz więcej krzywdy? Aha,
jak się nazywa twoja matka?

Astley kompletnie ignoruje obecność i pytanie Devyna. Nie spuszcza wzroku z mojej
twarzy. Kręcę więc głową.

- Muszę sama stawić jej czoło - odpowiadam w końcu i ściszam głos tak, by pozostali
mnie nie słyszeli. - Możesz ich śledzić? Upewnij się, że wrócą bezpiecznie, szczególnie Issie,
kiedy wysadzi pozostałych. Tylko się ukryj, żeby cię nie dostrzegli, dobrze?

Astley zaciska usta, ale powoli kiwa głową na zgodę.

Macham do Issie i rzucam:


- Wszystko okej! Możecie jechać.

Is cofa samochód, a Devyn woła przez okno:

- Nie rób głupstw, piksie!

- On ma na imię Astley! - odkrzykuję, ale Dev tylko unosi lekko brew i zamyka okno
od strony pasażera. W tej samej chwili otwierają się frontowe drzwi domu. Stoi w nich Betty.
Jej ciemnoniebieska flanelowa piżama w kratę zwisa z szerokich ramion, a siwe, krótko
ostrzyżone włosy są potargane. Serce prawie zamiera mi w piersi. Astley wyciąga rękę, aby
mnie uspokoić.

- Jesteś pewna, że nie chcesz, bym z tobą został? - pyta cichym, schrypniętym głosem.

- Nie. Proszę, zajmij się pozostałymi. Z tym muszę poradzić sobie sama. - Przełykam
ślinę i robię krok naprzód. - Ale dzięki.

Astley wznosi się do góry i znika w mieszaninie ciemności i białych płatków. Gdy
przedzieram się przez śnieg w stronę ganku, wydaje mi się, że wieczór stał się jeszcze
zimniejszy. Betty stoi tam w żółtym świetle lampy, ale nic nie mówi. Tylko patrzy. Nie
odzywa się, co jeszcze pogarsza sprawę, bo Betty zawsze coś mówi - rzuca przysłowiami,
sprośnymi kawałami i tak dalej.

Wtedy właśnie zaczynam rozumieć, co jej zrobiłam. Przeze mnie musiała czekać,
zupełnie bezradna, a ja zniknęłam, by stać się piksem - a potem poszłam sobie na nieszczęsny
zimowy bal. Przez cały ten czas Betty czekała, mając świadomość, że mogłam umrzeć, a ona
nie była w stanie temu zaradzić. Zrobiłam jej to, bo tak bardzo zafiksowałam się na swojej
bezradności w sprawie Nicka, na jakimś działaniu, na byciu bohaterką.

Wszystko we mnie zdaje się zamarzać, by po chwili rozbić się na małe lodowe
kryształki. Oddech więźnie mi w piersi, ale udaje mi się zrobić jeszcze jeden krok. I następny.
Stopy uderzają w końcu o deski ganku. Betty przełyka ślinę tak głośno, że to słyszę, choć
może zawdzięczam to mojemu nowemu, lepszemu słuchowi piksów. Z nieba spadają mokre,
ciapowate płatki śniegu.

- Babciu... - zaczynam, wchodząc na ganek, stawiając tam obie stopy. - Przepraszam.


Tak bardzo...

Rozkłada ramiona i doskakuje do mnie, przekraczając dzielącą nas przestrzeń jednym


sprężystym krokiem. W tej chwili jest jeszcze człowiekiem, w stu procentach, i przytula mnie
- nie z tygrysim gniewem, ale z miłością. Moja twarz dotyka miękkiej flaneli. Betty podnosi
dłoń do moich włosów i odzywa się:

- Nic nie mów, Zaro. Pozwól mi się cieszyć, że jesteś w domu.

Bez wahania wpuszcza mnie do środka i delikatnie sadza na kanapie, a potem opada
obok. Nasze nogi się stykają. Rozmawiamy bardzo długo. Wszystko jej opowiadam, a Betty
co jakiś czas warczy. Wiem, że jest mną rozczarowana, ale także w jakiś dziwny sposób -
dumna.

Po kilku godzinach idziemy na górę, do naszych sypialni. Babcia całuje mnie na


dobranoc i mówi:

- Jesteś taka jak twój ojciec.

Cofam się do ściany, uderzając tyłem głowy o zdjęcie, na którym widnieję jako
trzylatka ubrana w kostium małej baletnicy.

- To okrutne.

- Nie twój biologiczny ojciec, ten piks - wyrzuca z siebie słowo „piks” prawie tak,
jakby chciała splunąć, i wyciera ręce o piżamę, jakby były brudne. Błyskając spojrzeniem,
wyjaśnia: - Jesteś jak twój prawdziwy ojciec, mój syn. Uparta. Dobra. Zawsze chcesz
wszystkich ratować. Naiwna. Urocza.

- Aha... - Mój ojczym, tata, który mnie wychował, zmarł niecały rok temu na zawał -
być może wywołany widokiem piksa. Dlatego między innymi wylądowałam w Maine, by
zamieszkać z jego mamą, babcią Betty, gdy tymczasem moja mama kończy wypełniać swój
kontrakt w szpitalu w Charlestonie.

Betty prostuje zdjęcie, które przesunęłam głową, i odzywa się z cmoknięciem:

- Lubię, kiedy się uśmiechasz.

- Mimo że jestem piksem. - Żałuję tych słów, gdy tylko wychodzą z moich ust.

Betty chwyta mnie za ramiona, nagle gwałtowniejsza i silna.

- Nigdy nie będziesz piksem. Zawsze pozostaniesz moją wnuczką, Zarą. Tym jesteś,
niech to szlag! I nie zapominaj. Gatunek nie definiuje nas bardziej niż narodowość czy płeć.
Określa nas to, co robimy, wybory, których dokonujemy.

Z trudem zmuszam się, by spojrzeć jej w oczy. Ja też zawsze w to wierzyłam, ale
teraz, po przemianie, jakoś zapomniałam. Jakbym nie miała prawa korzystać z życiowych
zasad, które wymyśliłam dla innych ludzi.

- Dobrze - szepczę.

Betty oddycha nierówno, niespokojnie, ale pochyla się i znów całuje mnie w czoło.
Chyba nigdy tyle mnie nie całowała.

- Wyśpij się - mówi - a rano spróbujemy wymyślić, jak pozbyć się złych piksów z
naszego miasteczka.

Zegar wybija nagle pełną godzinę i czuję przechodzący mnie dreszcz.

- A jeśli on nie żyje? Naprawdę nie żyje? - Łapię powietrze, próbując się nie łamać i
nie rozpłakać. - I odszedł na zawsze? No wiesz. A ja zmieniłam się na darmo.

Betty unosi brew, pewnie zaskoczona nagłą zmianą tematu. Zegar na dole wciąż
wybija północ.
- Chyba w to nie wierzysz, co?

Potrząsam zdecydowanie głową, jak robią to dzieci, kiedy próbują przekonać same
siebie o czymś ważnym. Cassidy użyła swoich elfich mocy, by pokazać mi żyjącego Nicka.
Leżał w łóżku, nie ruszał się, ale żył. Wszyscy to widzieliś­my. Był prawdziwy.

Głos Betty dźwięczy w powietrzu.

- A więc tak nie mów. Gdy coś wypowiadasz, nadajesz temu moc. Dobrej nocy.

Babcia jest chyba na mnie zirytowana, bo to dość nagłe zakończenie rozmowy, nawet
jak na nią. Idę do swojego pokoju i zdejmuję tę śmieszną sukienkę, którą kazały mi włożyć
Issie i Cass, a potem wkładam flanelowe bokserki i starą koszulkę. Naciągam kołdrę po samą
brodę i wpatruję się w plakat Amnesty wiszący na suficie. Słyszę, jak na dole Betty pociąga
nosem. Płacze cicho, bym jej nie usłyszała, ale teraz jestem piksem - i słyszę. Słyszę ją.
Słyszę i wiem tak wiele rzeczy, których wolałabym nie słyszeć i nie wiedzieć... słabość, którą
ludzie ukrywają w środku, miękkie opadanie płatków śniegu uderzających o dach, ból w sercu
mojej babci i ból w moim sercu.
Lokalne władze ustanowiły godzinę policyjną dla wszystkich mieszkańców Bedford
poniżej osiemnastego roku życia. Na dzisiejszej konferencji prasowej, która odbyła się w
miejskim ratuszu, szeryf J. Farrar wyjaśnił: „Większość zaginięć wydarzyła się po
zapadnięciu zmroku. Sugerujemy, by mieszkańcy wychodzili z domu wyłącznie w grupach.
Odradzamy samotne spacery po zalesionych okolicach. Nie wsiadajcie do samochodów z
nieznajomymi” (wiadomości Kanału 8).

Cały dzień obmyślamy strategię z Devynem, który przyszedł do mnie po lunchu.


Upiera się, bym najpierw nadgoniła zajęcia z literatury i biologii oraz kilka innych
trudniejszych kursów. Dostaję od tego bólu głowy. Lekcje i zadania domowe nie są w tej
chwili na szczycie mojej listy priorytetów, chociaż może być powinny, bo jeśli to wszystko
przeżyję, pewnego dnia będę chciała iść do college’u. Jakoś nie wyobrażam sobie rozmowy
kwalifikacyjnej, na której tłumaczę, że zawaliłam liceum z powodu inwazji piksów. No jasne.
Bazę dowodzenia urządzamy w salonie. Devyn porusza się sztywno z powodu dawnej rany
od strzały piksów, ale i tak bardzo się cieszę, widząc, jak przechadza się przed kominkiem,
między kanapą i stolikiem do kawy, oczywiście cały czas w swoim „profesorskim” trybie
wykładu. Betty wciąż jest na jakimś jarmarku z panią Nix, swą najlepszą przyjaciółką, a
jednocześnie szkolną sekretarką.

Przez jakiś czas próbujemy rozszyfrować anagram, który mój tata zapisał kiedyś na
marginesie książki Lovecrafta. Astley przysłał mi SMS-em nazwisko swojej matki, więc
obsesyjnie zaczynamy wklepywać je w najróżniejsze wyszukiwarki. Wyskakuje nam kilka
wyników na temat jej obecności na pokazach antyków i sympozjach starych zegarów na
całym świecie, ale nic, co pomogłoby ją zlokalizować, a już z pewnością nie adres.

Gdy Dev surfuje po Internecie, wciąż rozmawiamy, a ja bezustannie podchodzę do


okien, wyglądam, szukam w lesie jakiegoś śladu piksów. Jakbym nie mogła usiedzieć
spokojnie. Ciekawe, czy to też efekt uboczny przemiany?

- Już nie atakują w ciągu dnia - odzywa się Devyn. - Nie po incydencie z autobusem z
Sumner i następnych.

- Co mówią ludzie?
- Że grasuje seryjny morderca - odpowiada z jęknięciem. - Gdy trwała twoja
przemiana, przyjechała tu ekipa wiadomości z Bostonu. W okolicy węszą też agenci FBI.
Ludzie myślą, że rodzice wezwali Nicka, by uchronić go przed niebezpieczeństwem. A
niektórzy twierdzą, że zaczyna się apokalipsa i najazd obcych. Wiele cię ominęło, Zaro.

Milczę. Z tonu głosu Devyna, gdy wspomina o „przemianie”, wnioskuję, że wciąż ma


problem z zaakceptowaniem mojej sytuacji. Nie mogę go jednak winić. Sama mam ten
problem. Czubkami palców dotykam zimnej szyby.

- Świat jest taki biały. Aż bolą oczy, wiesz?

Nie odpowiada, tylko wstaje, jęcząc cicho.

- Wszystko okej? - Odchodzę od okna i podbiegam do niego. - Bardzo cię boli, gdy
stoisz?

- Boli. Ale warto pocierpieć, żeby w ogóle móc stać. - Pociąga nosem. - Wybacz.
Alergia.

- Na piksy? - żartuję.

- Ha, ha - rzuca ironicznie. - Muszę zaraz jechać. Rodzice świrują z jakimś nowym
eksperymentem. Chcą, żebym im pomógł. Kazali ci podziękować, że oddałaś im krew do
badań. To miło z twojej strony.

Natychmiast reaguję na te słowa.

- „Miło”? Daleko mi do bycia miłą, Devyn. Uwięziliś­my tych ludzi w ich domu.
To nielegalne. Właściwie to było porwanie. Walczyliśmy z nimi. To napaść. Jednego pobiłam
po balu. Plus te dwie dziewczyny...

- Piksy, nie ludzie. Piksy, nie dziewczyny - poprawia mnie.

Piksy, nie ludzie.


- Wciąż czuję się jak osoba, ale czuję się źle. Gdy walczę, czuję się zła - mruczę pod
nosem.

Devyn zbiera swoje rzeczy, szykując się do wyjścia.

- Ale poważnie - ciągnę już bardziej zdecydowanie. - Czy mam mniej praw i jestem
mniej ważna, nie będąc człowiekiem? Czy ogólne prawa nagle przestały mnie obowiązywać?

- Zwierzęta nie mają praw - rzuca Dev gwałtownie. - A przez połowę życia ja również
nim jestem. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby normalni ludzie
dowiedzieli się o takich jak ja.

- A chciałbyś, żeby ludzie nazywali cię zmiennym albo dziwadłem zamiast


chłopakiem?

Dev wygina palce i zarzuca plecak na ramię. Prostuje się z widocznym cierpieniem.

- Bardzo bym nie chciał.

- Rozumiesz więc, czemu mnie to boli?

- Rozumiem. - Pociera rękami twarz i rusza w kierunku wyjścia. - Przepraszam, Zaro.


Po prostu tyle jest rzeczy, do których trzeba przywyknąć, a odkąd nie ma Nicka... Wiem, że
nie byłem w porządku.

- Tak, no cóż, to skomplikowane. Nie mogę cię za to winić. Po prostu za tobą tęsknię.
To znaczy jesteś tu, ale jeśli nie ufasz mi całkowicie, wydaje mi się, jakbyśmy byli... -
szukam słowa. - Rozłączeni?

Devyn klepie mnie po ramieniu i wychodzi na dwór. Jest zimno. Idę za nim, bo
jeszcze nie jestem gotowa zostać sama.

- Wiesz, Nick gdzieś tam jest - odzywa się Dev.


Sama myśl o tym sprawia, że chce mi się piszczeć z radości. Podskakuję i od razu
uderzam głową o dach ganku. Śnieg spada dokoła nas i nagle napięcie opada. Nie mogę
uwierzyć, że potrafię tak wysoko skakać. Przewracam się w śnieg i zaczynam się turlać,
chichocząc, a Devyn wybucha śmiechem, patrząc na mnie. Rzucam w niego śnieżką.
Mogłabym przysiąc, że gdyby Nick teraz mnie widział, także śmiałby się w głos, a potem
położyłby się koło mnie i wcierałby mi śnieg w twarz. A może nie?

Dev ociera buzię ze śniegu i wyciąga rękę, by pomóc mi wstać.

- Ależ jesteś pajacem, Zaro.

- Wiem.

Przygląda mi się bacznie.

- Co się stało? Nagle twoja mina się zmieniła.

Biorę głęboki wdech i postanawiam to po prostu powiedzieć. Może jeśli wypowiem na


głos to, co mnie boli, Devyn zrozumie, że wciąż jestem Zarą? Może ja sama w to uwierzę?

- Nick nienawidzi piksów. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek mógłby uwierzyć, że
potrafią być dobre, nie po tym, jak widział tyle wyrządzonego przez nie zła. Nie jestem
pewna, czy będzie umiał mnie teraz kochać.

- Zaro... - Devyn mocniej ujmuje moją dłoń, ale nie jest w stanie mnie teraz pocieszyć.

Nie przerywam jednak:

- Przemieniłam się, by go uratować, ale ta przemiana może nas zniszczyć. Wiem, że


Nick pomyśli, iż z pewnością zniszczyła mnie.

Brakuje mi tchu w piersi, gdy uświadamiam sobie boleśnie, że być może popełniłam
błąd.
- W końcu zrozumie.

- Co zrozumie?

- Że wciąż jesteś sobą. - Dev ściska moją dłoń i puszcza. - To znaczy, skoro ja
mogłem...

- Ale zajęło ci to wieki - żartuję, bo wolałabym nie popadać teraz w sentymenty.

- Mniej niż trzy doby od momentu transformacji, plus minus dwanaście godzin.

- O rany. To i tak dłużej, niż myślałam. - Szturcham go lekko łokciem. - Mówię


poważnie, Dev. Ja sama nie jestem pewna, kim jestem. Jak w takim razie mam oczekiwać, że
ludzie bez wahania mnie zaakceptują?

Żegnamy się i Devyn odjeżdża wielkim starym bui­ckiem rodziców. Gdy znika,
wychodzę na zewnątrz i węszę. Jest zimno. Nie czuję żadnych piksów, ale wiem, że gdzieś są:
ukrywają się, czekają, tuż za granicami moich zmysłów. Zastanawiam się, czy to piksy
Astleya trzymają wartę, czy może te złe chcą zaatakować. Choć właściwie nigdy nie
spotkałam innych poddanych Astleya poza Amelie.

W końcu zbieram się, wchodzę do domu i dalej szukam informacji, próbuję coś
zaplanować. Betty wraca do domu. Przemienia się w tygrysa i patroluje teren, a potem drapie
w drzwi, by wpuścić ją do środka. Otwieram i patrzę, jak wchodzi. Wiem, że w ludzkiej
postaci wciąż mnie kocha, ale nie jestem pewna co do uczuć tygrysicy.

Do domu wpada zimne powietrze, więc wyciągam rękę nad jej grzbietem, by zamknąć
drzwi. Ważące prawie dwieście kilogramów ciało wypełnia całą przestrzeń między framugą a
schodami. Wielka postać obraca się i spogląda na mnie. Tygrysica otwiera pysk. Na zębach
dostrzegam krew, a w oddechu wyczuwam miedź i mydło Dove. Zabiła.

- Dorwałaś jakiegoś, tak? - rzucam, siląc się na wesołość. - Gdzieś niedaleko?


Kiwa wielkim łbem i przechodzi obok mnie do salonu. Potężne łapy zostawiają ślady
śniegu.

Czuję ucisk w żołądku.

- A skąd wiesz, że to był zły piks? A nie... hm, dobry?

Nie odpowiada, tylko kładzie się na środku pokoju i podnosi prawą przednią łapę.
Widzę w niej sporą ­drzazgę.

- Chcesz, bym wyjęła ją teraz? Zanim się przemienisz?

Patrzy na mnie dużymi bursztynowymi oczami. Łeb też ma ogromny.

Biorę głęboki wdech i siadam przy Betty na podłodze.

- Tylko mnie nie ugryź.

Wygląda, jakby przewracała oczami.

- No co? Jesteś teraz tygrysem... Sama nie wiem - uśmiecham się, by widziała, że
żartuję. Chyba.

Ujmuję jej łapę w dłonie. Jest naprawdę wielka, prawie jak cała moja twarz. Pazury
mają jakieś osiem centymetrów długości. Przyglądając się z bliska, dostrzegam, że drzazga to
właściwie kawałek gałęzi wbity w skórę. I to dość głęboko, bo Betty mocno stawała na
nogach.

- Porządnie ją wepchnęłaś. Chyba będę musiała użyć obu rąk. - Podnoszę kolana i dla
większej stabilności kładę na nich łapę. Obiema dłońmi chwytam drewienko.

- Na trzy. Raz... Dwa...

Ciągnę. Betty wyje, ale przeszkoda od razu wyskakuje. Szybko kładę rękę na ranę, by
ją ucisnąć. Futro jest zimne, gęste i mokre.

- Już. Nie było tak źle, prawda? - Uśmiecham się. - Bardzo cię boli?

Betty mruczy, wysuwa łapę z moich rąk i kładzie ją na mej piersi, popychając mnie na
podłogę. Staje nade mną dwustukilogramowym cielskiem.

- Babciu? - odzywam się zawstydzająco piskliwym ­głosem.

Jej głowa zniża się ku mojej i widzę wysuwający się język, który zaczyna lizać mnie
po twarzy. Betty uderza łapą w moje biodro i znów mruczy.

- Fuuuj! Mokre. - Śmieję się, a babcia przeskakuje nade mną i idzie do swego pokoju,
gdzie zmieni się w człowieka. Patrzę na majestatycznego tygrysa, który macha ogonem.

- Ech, babcie - mruczę wystarczająco głośno, by mnie słyszała, ale już nie odpowiada.

Gdy wraca do salonu, ja wciąż siedzę przy jej laptopie, szukając w sieci jakichkolwiek
informacji o matce Astleya.

- Masz coś? - pyta Betty, ubrana w roboczy uniform.

- Pamiętasz, co zawsze mówi mama? - pytam.

- Igła w stogu siana. - Babcia siada koło mnie i pochyla się, by zerknąć na ekran.
Potem lekko się obraca i przygląda mojej twarzy. - Dzięki za pomoc z łapą.

- Dobrze, że umyłaś zęby.

- Musiałam - śmieje się. - Piksy paskudnie smakują, jak mydło.

- Dobrze wiedzieć. A jesteś pewna, że to był zły piks, a nie poddany Astleya? Bo...

- On szedł za Devynem.
- Aha. A nie chronił Devyna? Na przykład pilnował, by bezpiecznie dotarł do domu? -
upewniam się.

Betty z chrząknięciem zakłada ręce na piersi.

- Zaro, czułam jego pragnienie.

- No dobra. - Wzdrygając się, patrzę na pokrytą zmarszczkami twarz Betty, jasne,


żywe oczy, miękkie, krótko ostrzyżone siwe włosy. - Jesteś taka piękna w postaci tygrysa.

- A człowieka nie, co? - droczy się i klepie mnie w udo.

- Zamknij się.

- Czy ty właśnie kazałaś swojej babci się zamknąć? Gówniara - odgryza się i wstaje,
rozciągając się, jakby ludzka postać była na nią za mała. Mruczy pod nosem: - Powinnam
zostać gliniarzem.

Nie mam pojęcia, skąd jej to przyszło do głowy, ale jestem ciekawa.

- Czemu? - pytam.

- Bo wtedy mogłabym patrolować teren, a nie siedzieć na pogotowiu i czekać na


wezwanie.

- A nie możesz jeździć karetką?

- Dzisiaj Keith ma dyżur. Prowadzi. A wiesz, że nie możemy wyjeżdżać sami.

- Nie możesz po prostu powiedzieć Keithowi?

Wzdycha i odpowiada:
- Sama nie wiem. Jak powiedzieć takiemu facetowi jak Keith, że jesteś tygrołakiem i
że musi wozić cię karetką po lesie, żebyś mogła polować na piksy?

- Po prostu mu powiedz - proponuję, odsuwając się od komputera i skupiając całą


uwagę na Betty. - A potem mu pokaż.

Twarz babci jakby smutnieje, nagle zaczyna wyglądać krucho i staro - i bardzo po
ludzku.

- Jesteś bardzo ludzka, babciu.

Uśmiecha się znowu.

- Mówisz to, choć widziałaś moje łapy i zęby.

- No. - Udaję dreszcz i żartobliwe przypominam słowa Czerwonego Kapturka: -


Babciu, jakie masz wielkie zęby!

- Żeby szybciej jeść piksy - ciągnie Betty z uśmiechem.

Biorę jedną z poduszek leżących na kanapie i przytulam się do niej.

Betty wyciąga się i całuje mnie w czubek głowy, a potem mówi tak cicho, że ledwie ją
słyszę:

- Ty też jesteś bardzo ludzka.

- Mam nadzieję.

Z chrząknięciem wstaje i proponuje:

- Może przypalę nam jakaś kolację, zanim pojadę do pracy?

I rozmowa skończona.
Jednego z zaginionych chłopców z Maine znaleziono żywego, jednak gdy powrócił po
ponad dwóch tygodniach, miał amnezję i poważne rany. Rodzice pozostałych wciąż mają
nadzieję, że ich synowie również wrócą do domów (wiadomości Kanału 8).

Z bardzo długiej drzemki na kanapie wyrywa mnie jakiś hałas. Rozciągam się z
jękiem. Ktoś puka do drzwi. Słońce już zaszło i widzę na zegarze, że jest siódma. Nawet
wczes­nym wieczorem miasto wydaje się opustoszałe i nawiedzone. Drogi giną w
ciemnych zaułkach. Drzewa tłoczą się przy krawędzi lasu. Śnieg lśni w blasku księżyca
niczym milczące białe lustro. Wyglądam przez okno, przez moment łudząc się, że to Nick, ale
oczywiście to niemożliwe.

Gdy otwieram drzwi, Astley po prostu wyciąga dłoń w ciemności. Ujmuję ją i


wychodzę na dwór niemal zahipnotyzowana, nie martwiąc się nawet, że mam na sobie
obszerną szarą bawełnianą bluzę i spodnie od piżamy w króliczki, które dostałam od Issie. Po
prostu wychodzę na śnieżne zimno. Coś w ciemnych drzewach za naszym trawnikiem
wywołuje we mnie lekkie drżenie. Stopy ślizgają się na śniegu. Tam może się kryć wszystko.

- Betty bierze prysznic - mówię szeptem. - Co ty tu robisz? Widziałeś tego... Franka?


Albo mojego ojca? Czy to oni się tam czają?

- Nie, nie widziałem - odpowiada Astley i odchrząkuje jakoś niezręcznie. - Nikt nie
widział twojego ojca.

Chyba przez chwilę wstrzymywałam oddech, bo teraz nagle głośno wypuszczam z


płuc powietrze. Nie wiem, czy się denerwować, że mój ojciec zniknął, a może już nie żyje,
czy czuć ulgę, strach, czy coś innego. Moje uczucia do niego są strasznie pokręcone. Był
manipulatorem i okazał się słaby, ale bardzo się starał czynić dobro. Puścił wolno moją
mamę, nie przemieniając jej. Wiem, że tak zrobił.

Astley odzywa się dopiero po chwili. Może widzi, że próbuję jakoś poradzić sobie z
emocjami. Zerka w stronę domu i cofa się o krok od drzwi.

- Chcę ci pokazać nasz lud.

- Nasz lud? - pytam, czując, jak jego palce chwytają moją dłoń. Świat wydaje się
przewracać do góry nogami, wywołując we mnie jeszcze większą dezorientację. - Nie jestem
pewna, czy chcę...

- Jesteś naszą królową, Zaro. Czas, byś poznała swoje piksy. - Astley obejmuje mnie
w talii drugą ręką. - Polecimy.

- Musimy się pospieszyć. Betty...

- Wiem. - Kiwa głową.

W trakcie szybkiego lotu jest zimno. Przemykamy nad czubkami drzew, wśród
płatków śniegu. Od wielu dni wciąż nieprzerwanie pada. Wydaje mi się, że już nigdy nie
przestanie. Brakuje mi ciepłych ulic i jasnego słońca Charlestonu, mojego dawnego domu.
Prawie czuję tamtejsze kwiaty, widzę poinsecje, które mieszkańcy wystawiają w Battery na
Boże Narodzenie, i jasne białe lampki nad drzwiami. Życie było wtedy łatwiejsze. Odsuwam
jednak od siebie tęsknotę. Pod nami widzę drogi przecinające lasy. Pługi śnieżne jeżdżą tak
szybko, jak się da, oczyszczając szlaki dla samochodów i ludzi. Trzymam się Astleya, a on
sprowadza mnie na leśną polanę, niezbyt oddaloną od mojego liceum. Gdy się tam zbliżamy,
zauważam różnej wysokości nagrobki - białe, czarne i szare. To cmentarz. Pomiędzy grobami
zgromadziły się piksy. Niektóre stoją nawet na pomnikach. Wszyscy mają chyba ze sobą
jakieś źródło światła. W całości wyglądają jak mozaika cieni i ubrań poruszających się po
śnieżnobiałym śniegu. Strach ściska mnie za gardło. Kiedy zaczynamy się zniżać, wszyscy się
od nas odwracają, jakby nie uznawali naszej obecności.

- Wiedzą, że mam problemy z lądowaniem - wyjaśnia z chrząknięciem Astley.


Wydaje się zażenowany.
Pamiętam jego trudne lądowania, ale mimo wszystko dziwnie jest patrzeć na tę oznakę
zbiorowego szacunku, którym go darzą, by nie musiał się wstydzić. Gdyby chodziło o mnie,
moi przyjaciele nieustannie szydziliby z takiego braku wdzięku i z premedytacją patrzyliby,
jak upadam, by móc się śmiać w głos.

- Szanują cię, więc się odwracają? - pytam.

- Są mili. Trzymaj się. - Astley gwałtownie ląduje w śniegu, zanurzając w nim stopy, a
potem przewraca się na plecy. Ląduję trochę na nim, trochę na boku, ale wyraz jego twarzy
jest tak pełen frustracji i zażenowania, że nie mogę powstrzymać śmiechu. Podaję Astleyowi
rękę i pomagam mu wstać. Gdy mnie puszcza, zaczynam strzepywać śnieg ze swoich
piżamowych spodni i bluzy. On robi to samo. O rany... Spotykam się z piksami w piżamie w
króliczki! Kompletna porażka... Czując absurd sytuacji, śmieję się cicho pod nosem.

Piksy zaczynają nas otaczać. Większość ma na sobie zwykłe ubrania. Bez króliczków.
Noszą dżinsy, sztruksy, a kilkoro ma robocze bojówki z mnóstwem kieszeni. Niektórzy -
skórzane i puchowe kurtki. Zauważam jedną kobietę w długim królewskim purpurowym
płaszczu. Paru włożyło sukienki albo kilt, co zresztą wygląda absolutnie niewłaściwie.
Wszyscy są okryci ludzką skórą w różnym wieku i kolorze, choć nie ma nikogo młodszego
niż licealista. Widzę też, że wielu trzyma latarki skierowane do dołu, robiąc na śniegu małe
jasne kółka. Inni mają świece.

Przytłoczona tym wszystkim dotykam ręki Astleya.

- Jest ich tak wiele.

- To tylko ci, którzy przybyli tu ze mną. Jest ich o wiele więcej. - Przestaje otrzepywać
śnieg z ud i wyciąga rękę, jakby chciał dotknąć mojego policzka. Odsuwam się i jego ręka
zawisa w powietrzu, by po chwili zrobić szeroki, zamaszysty gest.

- Odwróćcie się, moi poddani, i poznajcie swoją królową.

Odwracają się jednocześnie. Tyle par oczu wpatrzonych we mnie. Wstrzymuję


oddech, czując ucisk w żołądku.

- To teraz także twoi poddani - mówi Astley, pocierając brodę.

Moi poddani. Moje piksy. Moja odpowiedzialność. Ucisk w żołądku zmienia się w po
trzykroć zawiązany supeł strachu.

Wyciągam dłoń i dotykam nagrobka z napisem JOSEPH THOMPSON. 1971-1990.


Tyle tutaj śmierci, tu i wszędzie dokoła. Nie chcę stawiać nagrobka Nickowi, Astleyowi ani
nikomu innemu, kogo kocham i za kogo jestem odpowiedzialna.

Astley ujmuje moją rękę i wskakuje na szczyt płaskiego grobu przypominającego


wielkie granitowe pudło. Wciąga mnie za sobą. Piksy poruszają się w śniegu, coraz bardziej
się do nas zbliżając. Astley rzuca mi spojrzenie, które chyba ma być uspokajające, ale trudno
się uspokoić, gdy otaczają cię piksy - nawet jeśli podobno to twoje piksy, a zatem stojące po
stronie dobra. Jakaś chmura zasłania księżyc, ale jest dość jasno, bym wciąż mogła dostrzec
wpatrzone we mnie twarze. Właściwie wbrew własnej woli ściskam mocniej dłoń Astleya.

On zaś prostuje się, przez co zaczyna wyglądać po królewsku, porażająco po


królewsku, a ja muszę teraz wydawać mu się żałosna i malutka. Ale nie jestem żałosna i
malutka. Byłam księżniczką, a teraz powinnam być wojowniczką, nawet jeśli mam na sobie
różowe spodnie od piżamy w króliczki.

- Piksy gwiazd - zaczyna mówić Astley ciepłym, donośnym głosem, który rozlega się
na cmentarzu. - Piksy brzozy. Przedstawiam wam waszą królową.

Kłaniają się jeden po drugim.

Przez chwilę stoję w milczeniu, ale nie mogę się opanować. Zaczynam drżeć.
Zaczynam drżeć, bo to absurd, jakiś dziwaczny cyrk rozgrywany w ciemnościach. Oni
poruszają się zbyt dostojnie, zbyt po królewsku, zbyt... w ogóle. Jakże mam być jedną z nich?
Jakże mam być ich królową? Zginam się i chwytam się za brzuch, uświadamiając sobie
wariactwo tej sytuacji. Piksy wstrzymują oddech. Stojący obok mnie Astley sztywnieje i
puszcza moją dłoń. Wiem, że muszę zebrać się do kupy. Jakbym utknęła we śnie, w którym
stoję naga przed całą klasą i choć wiem, że stoję naga przed klasą, nie mam pojęcia, jak
wyrwać się z tego snu. Wszystko dzieje się w zwolnionym tempie.

- Przepraszam. - Podnoszę dłoń. - Bardzo przepraszam.

Prostuję się i na moment zagryzam wargę. Śnieg wciąż pada, a ja zbieram się, by w
końcu powiedzieć to, co myślę:

- Przepraszam, ale nie mogę tego zrobić. Ja...

Zeskakuję z grobu i biegnę w kierunku wyjścia, przemykam przez bramę. Nie jestem
jedną z nich. Po prostu nie jestem. Wiem, że mogliby mnie złapać w sekundę. Ktoś mógłby
mnie zatrzymać, ale nikt tego nie robi. Więc biegnę. Biegnę i biegnę.

Idę drogą z Bangor już jakieś dziesięć minut, gdy dogania mnie Astley. Ląduje tuż
przede mną w momencie, gdy obok przejeżdża jakiś pick-up. Udaje mu się całkiem nie upaść,
szybko się podnosi i staje z rękami na biodrach. Wiatr rozwiewa jego blond loki dokoła
głowy. Astley wyciąga czapkę z kieszeni i podaje mi ją, powracając do tej samej bojowej
postawy.

- Wszystko w porządku? - pyta.

Nie tego się spodziewałam.

- Chyba jesteś zły - odpowiadam.

- Nie jestem zły, Zaro. - Przeczesuje ręką włosy. - Martwię się.

Martwi się.

- Że dokonałeś złego wyboru? Przykro mi. Przepraszam cię, Astley, ale nie jest mi
dane być piksem. Nie jest mi dane być królową. To dla mnie zbyt wiele.

Marszczy nos i podnosi wzrok, jakby szukał w niebie pomocy, jak sobie ze mną
radzić. W końcu mówi:

- Jest ci dane być moją królową.

- A skąd wiesz? Tylko nie mów „po prostu wiem”. Moja mama zawsze tak mówi i nie
znoszę tego.

Twarz Astleya łagodnieje.

- Czasem zapominam, jaka jesteś młoda.

- A ty nie jesteś dużo starszy.

- Cóż, bycie królem postarza.

Gdy na niego spoglądam, wiem, że to prawda. Widzę całą tę odpowiedzialność, którą


ja teraz powinnam z nim dzielić.

- Dlaczego? - zadaję pytanie tak cicho, że nie jestem pewna, czy słyszy. Pytam więc
nieco głośniej: - Zdarzyło ci się coś złego? Wszystko w porządku? Chcesz o tym pogadać?

Sztywnieje, ale od razu się uśmiecha, choć smutno.

- Nie... Jeszcze nie. Ale dziękuję, i tak jest dużo lepiej, odkąd jesteś moją królową.
Dziękuję, że nią zostałaś, Zaro.

- Nie ma za co - odpowiadam, bo nie bardzo wiem, co innego mogłabym powiedzieć;


nie znam słów, które sprowokowałyby Astleya do wyjaśnienia smutku widocznego w jego
oczach. - I tak mi wstyd.

- Będzie dobrze - mówi, biorąc mnie pod ramię. To miły, wygodny, silny i ciepły
uścisk. - Łatwo dać się przytłoczyć.
Pewne grupy ewangeliczne twierdzą, że Bedford w stanie Maine - miejsce, w którym
giną chłopcy i gdzie zaatakowano szkolny autobus - jest zwiastunem nadchodzącej
apokalipsy. Niektóre nastolatki noszą nawet koszulki z napisem: BEDFORD, MAINE: TU
ZACZYNA SIĘ KONIEC ŚWIATA (Carl Fleck dla FNN Nightly World News).

Istnieje kilka oznak tego, że twoje miasto jest totalnie pokręcone:

1. Śnieg nie przestaje padać.

2. Złe piksy torturują i okaleczają ludzi.

3. Wciąż pojawiacie się w wieczornych wiadomościach kablówek.

4. Ulice są patrolowane przez agentów FBI.

5. Połowa uczniów liceum musi siedzieć w domach, bo rodzice za bardzo boją się
wypuścić ich z domu.

Issie, Devyn, Cassidy i ja rozmawiamy o tym cały dzień, zabunkrowani w Maine


Grand, jedynej kawiarni w naszym mieście. W tym czasie Cassidy udało się rozszyfrować
stary anagram W harfie zdradź szot, splot mili lob, który znaleźliśmy w jednej z dawnych
książek Lovecrafta należącej do mojego taty. Oznacza Idź do Walhalli przez most Bifrost.
Most Bifrost został wspomniany na wielu stronach internetowych, które znalazł Devyn. To
tęczowy most, który z początku wydawał nam się zupełnie absurdalny, ale widać tak nie jest.

- A więc musimy znaleźć tęczę, na którą można wejść? - spytała Issie. - I czy musimy
również odnaleźć krasnoluda?

Gdy zachodzi słońce, ruszamy na patrol, ale bez Cassidy, która ma jutro sprawdzian z
francuskiego. Piksy są silniejsze nocą. Wyostrzają im się zmysły, zwiększają moce, i zwykle
atakują właśnie pod osłoną ciemności. Odkąd Frank przybył do miasta, a mój ojciec uciekł,
atakują dużo częściej, by zdobyć władzę i kontrolę. Choć same są zupełnie poza wszelką
kontrolą.

Parkujemy samochód na tyłach parkingu dużego marketu. Issie odwraca się i pyta:

- Szukasz jego, prawda?

Odpinam pas i nachylam się do niej.

- Nicka?

- Nie, nie Nicka. Króla piksów, który go zabił. Franka. - Wypowiada to drugie imię ze
wzdrygnięciem.

- Tak.

Jednak tego wieczoru nie znajdujemy ani Franka, ani innych złych piksów, a gdy w
końcu wracamy do domu, Betty zachowuje się jak specjalnie szkolony zawodowy śledczy.
Issie wysyła mi SMS-a, że jest uziemiona z powodu aktów przemocy i porwań. Ma
codziennie wracać do domu zaraz po szkole. Jej mama lekko panikuje.

To okrooooopne, piszę do niej.

ROTFL, odpisuje. Nosi nóż do pizzy, tak się boi. Mnie każe nosić taki do steków.

Przynajmniej Betty nie dała mi szlabanu. Spędzam jednak prawie cały wieczór,
kończąc absolutnie durne zadanie domowe i martwiąc się, co by się stało, gdyby Astley nagle
zniknął, bo raczej nie czuję się gotowa do przejęcia rządów jako królowa piksów. W końcu
poddaję się i piszę listy protestacyjne przeciwko dręczeniu księży w Birmie. Potem surfuję po
sieci, szukając informacji o mamie Astleya i Walhalli, w ogóle czegokolwiek, ale i tym razem
niczego nie znajduję.
Na lustrze w pokoju wisi zdjęcie moje i Nicka. Zrobiliś­my je w automacie, gdy
byliśmy w kinie w Bangor. Oboje mamy na nim wystawione języki. Nick udaje, że mnie liże.
Niewiele brakuje, bym z aktorską przesadą pocałowała fotografię i wyszeptała, że próbuję go
odzyskać, że się nie poddam.

Z Astleyem nie widzę się aż do poniedziałku, gdy pojawia się pod drzwiami klasy w
trakcie lekcji hiszpańskiego i wzywa mnie na korytarz. Nawet przez szybę widzę, że jest
blady i prawie się poci. Przy głowie trzyma opatrunek. Serce zaczyna mi walić, martwię się i
boję jednocześnie.

Paul kopie w moje krzesło i pyta szeptem:

- Znasz go?

- Tak - odszeptuję.

- Chyba się z kimś bił.

Podnoszę rękę, pytając nauczycielkę hiszpańskiego:

- Przepraszam, czy mogę wyjść do toalety?

Kobieta unosi ciemną brew.

-?En espanol?

Można by pomyśleć, że w obecnej sytuacji nauczyciele powinni trochę odpuścić, ale


nie. Wydaje im się chyba, że jakoś nam pomogą, gdy będą surowi. Po hiszpańsku, cholera
jasna. Wrr. Gdyby piksy zaatakowały, czy słowo „Uciekać!” również miałabym krzyczeć po
hiszpańsku?

-?Puedo utilizar el bano, por favor? - pytam.

Nauczycielka kiwa głową na zgodę, a ja wyrywam się z ławki i wybiegam.


- O rany. Naprawdę jej się chciało. Może jest w ciąży? - Brittney zachowuje się jak
klasyczna serialowa zołza.

-?En espanol?

Cicho zamykam za sobą drzwi i nie słyszę już odpowiedzi Brittney. Jeśli potrafi to
powiedzieć po hiszpańsku, jest zdecydowanie mądrzejsza ode mnie.

- Po norwesku brzmiałoby to Hun ma dra. Kanskje er hun gravid. - Astley próbuje się
uśmiechnąć.

Nie mogę nie zażartować.

- Które? „Czy mogę iść do toalety” czy „Może jest w ciąży”?

- Jesteś brzemienna? - Otwiera szeroko oczy, udając przerażenie.

- Nie! Zamknij się, wiesz, że nie. - Uderzam go w ramię i prowadzę na klatkę


schodową, zamykając za nami drzwi. - No dobra, teraz poważnie. Co ci się stało? Skąd ta
rana na głowie?

Długa jasna jarzeniówka lekko zwisająca z sufitu zaczyna mrugać. Wydaje cichy,
syczący odgłos, którego ludzkie ucho by nie usłyszało. Lampa spali się całkiem, jeśli
konserwator jej nie naprawi.

- Czasami... - zaczyna Astley smutnym, zrezygnowanym głosem - męczy mnie bycie


Panem Doskonałym, wiesz?

Żyłka na jego skroni pulsuje tak mocno, że robi się widoczna. Astley opiera się o
ścianę.

- I dlatego krwawi ci głowa? - Podnoszę opatrunek, by zobaczyć ową ranę. Astley to


ignoruje. Nawet nie drgnie.
Ale mówi dalej:

- Wiesz, jak trudno jest być królem? Zawsze dobrym, doskonałym? Masz pojęcie, jak
ciężko jest pomagać ci szukać tego cholernego idioty wilkołaka, przez cały czas myśląc, że
powinnaś być szczęśliwa ze mną, bo tak po prostu musi...

- Astley, ja... „Cholerny idiota” to nie...

Podnosi rękę, by mnie uciszyć, więc zaciskam usta - bo niby jak mam zareagować?
Co mogę powiedzieć, by nie zranić go bardziej, niż już zraniłam? Może nie mam nic
wspólnego z raną na jego głowie, ale w środku cierpi przeze mnie. I mówi złośliwie o Nicku -
także z mojego powodu.

- Przepraszam - szepczę.

- Nie przepraszaj - odzywa się chrapliwym głosem i widzę w jego spojrzeniu wstyd.
Zakłada ręce na piersi i wbija wzrok w podłogę - a Astley nigdy nie spuszcza wzroku -
szurając butem o linoleum. Świetlówka znów mruga. Jej buczenie robi się o kilka decybeli
głośniejsze.

Ujmuję twarz Astleya w dłonie. Jego zarost drapie mnie w skórę.

- Ale tak mi przykro. Przepraszam, że cierpisz, i przykro mi, że uważasz, iż musisz


być idealny. Przepraszam, że stchórzyłam tam, na cmentarzu... Będę bardziej się starać.

Zamykam oczy.

- Wiem, że będziesz. - Głos Astleya jest stłumiony. Otwieram oczy i patrzę w jego:
mocno błękitne, zimne jak zimowe niebo, gdy nie pada z niego śnieg. Wydają się przepastne.
- Nie wątpię w ciebie, Zaro.

Przełykam ślinę, prostuję się i biorę się w garść.


- Powiesz mi, co ci się stało w czoło?

- Pobiłem się.

- Z kim?

- Z Amelie.

- Z Amelie? To bez sensu! Nigdy by z tobą nie walczyła.

- Walczyłaby. Zrobiła to.

Robię krok w tył i pytam:

- Ale dlaczego?

Astley chwyta mnie za nadgarstek. Kaloryfer włącza się z pyknięciem. Zaraz


zadzwoni dzwonek.

- Chcę, żebyś ze mną pojechała - mówi Astley, nagle zmieniając temat.

- Dokąd? Muszę wrócić na hiszpański, zanim zadzwoni dzwonek. - Mam jakieś trzy
minuty.

- Na Islandię.

- Islandię? - pytam piskliwie, ale szybko się opanowuję. - Chcesz jechać na Islandię?
Zimą? W środku tego całego piksowego szaleństwa? Nie możemy. Musimy zapewnić
ludziom bezpieczeństwo. Nie możemy po prostu pojechać sobie na cholerną Islandię!

Astley wzdycha.

- Mówisz jak Amelie. Tylko ona nigdy nie powiedziałaby „cholerna”.


Mówi tak zrezygnowanym głosem, że mój gniew i szok jakoś się rozpływają. Wciąż
czuję jego palce obejmujące mój nadgarstek.

- Wydaje ci się, że nikt z nas już w ciebie nie wierzy, o to chodzi? - zgaduję. - Jakbyś
tracił kontrolę?

- Otóż to. - Astley kładzie rękę na moich plecach i delikatnie prowadzi mnie w stronę
drzwi na korytarz, a potem w kierunku klasy.

Staję, zastanawiając się, ile rzeczy ostatnio zawaliłam... Od wieków nie


zorganizowałam spotkania Amnesty, opuściłam wiele treningów lekkoatletycznych... Mimo
to odwracam się i mówię:

- Wierzę w ciebie, Astley. I pojadę z tobą na Islandię. Kiedy lecimy?

- A nie chcesz wiedzieć po co?

Zagryzam wargę i czekam na wyjaśnienie. Gdy Astley się uśmiecha, w moim sercu
pojawia się iskierka nadziei.

- Mam pewien trop - wyjaśnia w końcu, w ekscytacji podnosząc ręce do góry. -


Vander znalazł pewne dowody świadczące, że most Bifrost znajduje się na Islandii.

Myślę przez chwilę i pytam:

- Poważnie?

- Poważnie. Znajduje się w Asgardzie, a skądinąd wiemy, że to miejsce z kolei ma


związek z jakimś gejzerem na Islandii. To jest pewny trop. - Prawie podskakuje z radości i
uśmiech pojawia się także w jego oczach. - Jesteśmy o krok bliżej, Zaro. Mówiłem, że
znajdziemy twojego wilka.

Rzucam mu się z piskiem w ramiona. Astley śmieje się i obraca mnie dokoła, aż
palcami u nóg dotykam ściany. Dzwoni dzwonek. Muszę wrócić do klasy po podręczniki.
Muszę pojechać do domu i wziąć paszport. Muszę powiedzieć Issie, Devynowi i Betty, choć
ona prawdopodobnie oszaleje. Teraz jednak mogę tylko uściskać Astleya i powtarzać raz po
raz:

- Dziękuję, dziękuję, dziękuję!

Dopiero w trakcie lunchu mam okazję powiedzieć Devowi, Issie i Cassidy.

- Rany, rany, to superekscytujące - cieszy się Issie. Zamiast jeść lunch, siedzimy w
bibliotece, googlując „Walhallę”, „Islandię” i „gejzer”. - A co jeśli Astley chce cię tylko
porwać z kraju na romantyczne rendez-vous?

- To nie tak. - Huśtam się na krześle, głośno stawiając nogi na podłodze. Jest
cudownie. - On nie traktuje mnie w ten sposób.

Is tylko wskazuje na mnie palcem, co w jej języku oznacza: „Mam stuprocentową


rację, idiotko, ale jestem zbyt miła, żeby się z tobą kłócić”.

Nie wydaje mi się, żeby tak było. To znaczy oczywiście jest miła, ale nie ma racji.
Obiecuje nawet, że zaniesie usprawiedliwienie trenerowi i zbierze dla mnie zadania domowe.
A Cassidy zgłasza się na ochotnika, by poprowadzić spotkanie Amnesty, które powinno się
odbyć jutro. Mam najlepszych przyjaciół na świecie.

Nawet Devyn jest podekscytowany. Wskazuje na ekran komputera i woła:

- Spójrzcie! Są linki jednocześnie o Walhalli i o Islandii. Niesamowite, co? Wstyd, że


do tej pory ich nie znaleźliśmy.

Is zrywa się z krzesła, staje za Devynem i całuje go w czubek głowy.

- Nie możesz zawsze być doskonały, mój ideale. Nic się nie stało.

Dev przewija stronę. Jest tak naładowany energią, że świecą mu się oczy. Cassidy
wstrzymuje oddech i wskazuje rysunek gigantycznego wilka.
- Co to jest?

- Fenrir - objaśnia Devyn. - Postać z mitologii. Jest spętany przez bogów magicznym
sznurem, a kiedy się wyswobodzi, podobno będzie to początek apokalipsy: totalnej wojny
między dobrem a złem.

- Cudownie - ocenia Cassidy. - Możesz przewinąć, żebym nie musiała na niego


patrzeć?

Poniżej widzimy obraz tęczowego mostu Bifrost.

- Dużo lepiej. - Cassidy wzdycha i wyciąga do mnie ręce. - Uwierzysz, że jedziesz po


Nicka?

- Wierzę - odpowiadam z uśmiechem. - Naprawdę wierzę.

W domu pakuję walizkę i paszport, a potem dzwonię do Betty do pracy. Nie reaguje
zbyt dobrze. Powtarza: „Ty naprawdę mu ufasz!”. Wystarczy.

Lotnisko w Bangor jest małe: ma tylko dwie bramki i jedną dodatkową dla lotów
międzynarodowych. Dzięki temu, że pas startowy jest bardzo długi i ze względu na
lokalizację Maine tu często lądują samoloty, które mają kłopoty (pijani pasażerowie bijący
stewardesy, problemy z silnikiem), zanim wylecą nad Atlantyk albo w drodze powrotnej z
Europy. Tu też zatrzymują się amerykańskie samoloty wojskowe, by zatankować po drodze
do Afganistanu, Kuwejtu, czy gdzie tam akurat walczymy. W tej chwili także są tu żołnierze,
czekają w terminalu ubrani w mundury i dzwonią przez komórki, zapewne do domów. W
sklepie z pamiątkami jakiś żołnierz przypomina młodszemu, żeby kupił zapalniczki. „Tam są
jak złoto” - wyjaśnia. Młodszy z podziękowaniem kupuje od razu ze dwadzieścia sztuk. Serce
pęka, gdy się patrzy, jak młodzi są niektórzy z nich. My też tu walczymy, no i też jesteśmy
młodzi, ale wcale tak się nie czuję, kiedy razem z Astleyem przechodzimy kontrolę
lotniskową, uśmiechamy się do celników i siadamy w plastikowych krzesłach tuż przy
bramce.
Wpatruję się w widniejącą nad nią wielką cyfrę dwa. W tej chwili po pasie sunie
samolot w stronę bramki numer jeden. Kilka osób podnosi się z miejsc. Czuję zapach ludzi,
metalu i gęstego powietrza.

- Nie mogę uwierzyć, że jesteśmy na lotnisku - mówię.

Astley przeczesuje ręką gęste włosy i z ciemnego skórzanego plecaka wyjmuje laptop.

- Większość piksów nie może latać samolotami, wiesz? Nie znoszą żelaza.

- Czemu w takim razie nie podzielisz się z nimi tabletkami? Czy nie tak byłoby
właściwie?

Astley pociera skórę za uchem i wyjaśnia:

- Dzięki temu nasi ludzie mają przewagę.

Nasi ludzie. Nazywa ich „naszymi ludźmi”, ale moi ludzie są w Bedford, walczą, boją
się. Wina wciska mnie głębiej w ciemnoniebieskie plastikowe krzesło. Zakładam nogi pod
siebie i kciukami masuję kości nad oczami.

- Boli cię? - pyta Astley tuż przy moim uchu, poważniej niż zwykle, z troską.

- Chyba śmierdzą mi stopy. Nigdy nie śmierdzą, tylko wtedy, gdy mam lecieć
samolotem. Dlaczego?

Kładzie mi rękę na czole.

- Jesteś chora? Mówisz bez sensu.

Otwieram oczy i spoglądam na Astleya. Jest zmartwiony i nie wygląda najlepiej we


fluorescencyjnych światłach terminalu.

- Nic mi nie jest - odpowiadam.


Unosi pytająco brew.

- No dobrze... Jestem bardzo podekscytowana, ale jednocześnie czuję się winna, że


wyjeżdżam - przyznaję, masując sobie czoło.

- Zaro, mogę pojechać sam. Jesteś pewna, że chcesz wyjechać?

Przede mną jakaś dziewczynka w białych legginsach, pod którymi widać majteczki, w
ciemnobrązowych wysokich butach kręci się wokół własnej osi, podczas gdy jej tata w czapce
bejsbolowej rozmawia z kimś z biura obsługi lotniska. Dziewczynka zakrywa sobie buzię
włosami.

- Tak - odpowiadam, patrząc, jak mała ciągnie za brązowe kosmyki, przyglądając im


się bacznie, jakby nie wierzyła, że należą do jej głowy. - Wiem. Powiedz mi, kiedy nasz
przyjaciel piks znowu się odezwie?

- Powiedział, że zadzwoni do mnie, gdy przyjedziemy.

Dziewczynka kuca, jednocześnie balansując na czubkach stóp. Udaje jej się to przez
chwilę, ale poddaje się i pada na dywan - dziwną mieszaninę niebieskoszarych kwadratów.

- Strasznie się denerwuję - rzucam.

I nagle, bez żadnego powodu, twarz małej dziewczynki wykrzywia się i rozlega się
przejmujący dziecięcy płacz, wyraz absolutnej bezradności. Jej głos jest pełen bólu. Ale
ojciec nawet się nie odwraca. Mój ojczym od razu chwyciłby mnie w ramiona. A mój
biologiczny ojciec piks? Kto wie...

- Czasem się zastanawiam, czy ludzi w ogóle warto ratować - mruczy Astley.

- Piksy są równie paskudne - przypominam.

- To prawda. Nie słuchaj mnie. Jestem zmęczony.


Przełykam ślinę.

- Myślisz, że możemy być dobrzy?

- Piksy czy żyjące istoty w ogóle?

- Jedne i drugie.

- Muszę w to wierzyć.

- Dlaczego?

W tym momencie kobieta przy biurku nachyla się do mikrofonu i oznajmia:

- Zapraszamy na pokład pasażerów z priorytetem wejścia, lot numer


pięć-siedem-osiem-jeden do Keflaviku. Powtarzam, wyłącznie pasażerowie posiadający
priorytet.

- To my - Astley wyciąga ręce w górę.

- Serio? - Nigdy nie leciałam pierwszą klasą i choć to okropnie materialistyczne,


bardzo mnie to rajcuje.

- Serio. W końcu należymy do królewskiego rodu. - Astley żartobliwie wznosi wzrok


do nieba, zanim mam czas się zirytować. Wstaje i podaje mi dłoń. Jest mocna i czysta.
Ujmuję ją i przez chwilę stoimy w milczeniu, patrząc na siebie, po czym w końcu puszcza
moją rękę. Jeden palec po drugim. - Opowiem ci, czemu wierzę w to, co powiedziałem, i
może wtedy poczujesz się lepiej w nowej skórze, dobrze?

- Dobrze - kiwam głową.

Przeciągam się, podnoszę podręczną walizkę i patrzę na zbierających się ludzi.


Pracownica lotniska siedząca za biurkiem przy bramce ma łupież. Gdy się drapie, białe płatki
spadają jej na ramiona. Mała dziewczynka przestaje płakać, czego zresztą ojciec i tak chyba
nie zauważył. Jakaś kobieta w wielkich, tłumiących hałas słuchawkach czyta „Glamour”.
Mężczyzna pod krawatem z obrączką na palcu trzyma powieść Johna Grishama. Wszyscy są
tacy niewinni, tak nieświadomi, że siedzą tu z piksami. Nie mają pojęcia, że jeśli nam się nie
powiedzie, cały świat może runąć. Właściwie cieszę się, że nie wiedzą - czasem niewiedza
jest bezpieczniejsza, lepsza dla zdrowia psychicznego.

Kobieta w słuchawkach odkłada magazyn. Pochylam się i pytam:

- Przepraszam, skończyła pani? Mogłabym poczytać w samolocie?

Przez chwilę wygląda na zaskoczoną, ale potem odpowiada:

- Oczywiście, proszę. To odmóżdżająca rozrywka.

- Właśnie tego potrzebuję - wyjaśniam, biorąc pismo z krzesła. - Dziękuję.

Siedzimy koło siebie. Zapinamy pasy i chcę opuścić podłokietnik między nami,
jednak Astley mnie powstrzymuje.

- W tym jest kupa metalu.

- Ale wzięliśmy tabletki.

- Lepiej będzie zostawić podniesione - oznajmia przepraszającym tonem. To jednak


nie rozkaz, a sugestia, więc łokciem wpycham oparcie z powrotem między fotele.

- Lepiej?

- Dużo lepiej. - Uśmiecha się, podając mi małą białą samolotową poduszkę i


ciemnoniebieski koc. - Dzięki.

Ludzie wciąż wchodzą na pokład, popychając przed sobą albo ciągnąc podręczne
walizki. Jakaś kobieta przytula niemowlę do piersi. Jakiś facet ma gazy. Astley spogląda na
mnie i zaciska wargi, próbując się nie śmiać. Zasłaniam nos i usta dłonią.

- W samolocie jest mnóstwo ludzi - szepcze - i jeszcze więcej zapachów.

Dotykam ściany po prawej stronie. Jest plastikowa i na pierwszy rzut oka wydaje się
gładka, beżowa, ale dostrzegam we wzorku drobny ślimaczkowy zawijas. Ciekawe, czy
zauważyłabym go, będąc człowiekiem. Ciekawe, czy wszystko tak wygląda: może rzeczy
wydają się płytkie i blade, ale gdy przyjrzeć się bliżej, można zauważyć ukryte szczegóły.
Astley opiera się w fotelu i prostuje długie nogi. Ma włosy ciemnoblond, ale gdy się im
przyjrzeć, widać wmieszane gdzieniegdzie rude pasma. Lśnią w słońcu, a odcienie zmieniają
się od miedzianego do truskawkowego. Odwracam wzrok i przejeżdżam palcem po krawędzi
zaokrąglonego w rogach prostokątnego okienka. Jacyś pracownicy lotniska w kombinezonach
i pomarańczowych kamizelkach jeżdżą po płycie lotniska furgonetkami z cateringiem.
Ciekawe, jak wyglądają wewnątrz, jakie prowadzą życie, czy też ukrywają drobne
ślimaczkowe wzorki?

Kiedy wszyscy pasażerowie są na pokładzie, stewardesa sprawdza, czy samolot jest


gotowy do odlotu. Demonstruje, jak zapinać i odpinać pasy (nie wierzę, że ludzie tego nie
potrafią), gdzie są kamizelki ratunkowe i jak używać masek tlenowych, jeśli w kabinie nagle
spadnie ciśnienie. Słuchamy jej, a Astley robi się coraz bledszy i bledszy. Gdy ruszamy po
pasie startowym, zaczyna przełykać ślinę dużo częściej niż w normalnie.

- W porządku? - pytam.

- Boję się latać - przyznaje, kręcąc się na fotelu. Cały czas krzyżuje i rozprostowuje
nogi jak nerwowy mały chłopiec.

- Hm, a wiesz, że latasz właściwie cały czas?

- Ale bez samolotu.

- A lęk przed lataniem samolotem to bardzo powszechna fobia. Nazywa się aerofobią,
awiatofobią, awiofobią albo pteromechanofobią.
Śmieje się i pyta:

- A co trzeba robić, gdy jest się chorym na aerofobię, awiatofobię, awiofobię lub
pteromechanofobię?

- Nie wyśmiewaj się z mojej wiedzy o fobiach - żartuję i szturcham go w ramię. -


Uważam, że zawsze dobrze jest nazwać swój strach, zmierzyć się z nim, i ty właśnie to
robisz. W końcu siedzisz w samolocie - a to jest stawianie czoła fobii.

Astley zaciska usta. Właściwie widzę rosnące w nim napięcie, niczym wirujące
pomarańczowe ślimaczki. Po chwili się odzywa:

- Wcale nie poczułem się lepiej.

- Daj mi rękę - proszę, gdy samolot zaczyna przyspieszać. Astley nie pyta dlaczego,
ale robi, co mówię. Jego dłoń jest duża, spocona i lepka. Splatam palce z jego, nakrywam
drugą dłonią i lekko ściskam. - Czasem gdy się boisz, dobrze jest po prostu wiedzieć, że ktoś
przy tobie jest.

Samolot podnosi się lekko, nosem w kierunku nieba i przednie koła odrywają się od
ziemi.

- Masz rację - słyszę poważny, głęboki głos Astleya. - Dobrze.

Dopiero gdy bezpiecznie lecimy na maksymalnej wysokości, przestaje się trząść.


Udaję, że nic nie zauważyłam i z trudem powstrzymuję się, by nie otrzeć spoconych dłoni,
gdy w końcu mnie puszcza.

Stewardesa nalewa nam obojgu soku żurawinowo-jabłkowego i rozdaje herbatniki, a


Astley odchrząkuje i zaczyna opowiadać swoją historię. Od razu wiem, że chodzi o naszą
rozmowę na lotnisku, bo jego i tak już formalny ton staje się jeszcze bardziej wyważony,
jakby bardziej królewski.

- Kiedy miałem dwanaście lat, zmarł mój ojciec. Może pewnego dnia opowiesz mi,
jak umarł twój, jeśli będziesz chciała - zaczyna. Chyba do tej chwili nie zdawałam sobie
sprawy, że obaj nasi ojcowie nie żyją. - Jednak teraz ja opowiem ci swoją historię.

Płynęli statkiem, chyba podobnym do Queen Mary, przez Atlantyk do Hiszpanii, co


mnie wydaje się bardzo romantyczne. Astley był bardzo podekscytowany tą podróżą i faktem,
że przez jakiś czas będzie mógł pobyć z samym ojcem, bez matki.

- Ona nie była... - Szuka odpowiedniego słowa, co akurat rzadko mu się zdarza. - Nie
była taka jak teraz. Bardzo kochała mojego ojca. Kochała go ponad wszystko, ponad swoje
zegary, biżuterię, mnie i siebie samą.

Podróż minęła dobrze. Nikt się nie pochorował, nikt nikogo nie wkurzył. Przybyli do
Hiszpanii i już lądem ruszyli do Madrytu.

- Byliśmy na stacji metra, niesamowicie zatłoczonej. Ziemia zdawała się trząść.


Cieszyłem się, bo myślałem, że zbliża się pociąg. Ale chodziło o coś innego. Mój ojciec
przeklął i złapał mnie za rękę, tuż ponad łokciem. - Astley dotyka swego łokcia, jakby sobie
przypominał. Ciągnie już ciszej: - Gdy na niego spojrzałem, zrozumiałem, że jest źle. Hałas
stawał się coraz większy i doszedł nas zapach ognia, spalonych ciał. Kilka minut wcześniej
ludzie zaczęli krzyczeć, uciekać w panice z tunelu i wdrapywać się na schody.

Pamiętam, że widziałam relację w CNN. Bomby w metrze, atak terrorystów. Zginęło


prawie dwieście osób.

- Utknęliśmy w gigantycznym tłumie. Żar dochodzący z tunelu był niesamowity, a


potem nadeszła kula ognia. Chociaż „kula” to nie jest właściwe słowo. To była raczej
ogromna ognista bestia.

Wszystko we mnie się spina i ponownie chwytam Astleya za rękę, ale on chyba tego
nie zauważa.

- Czy nie umiał latać? - pytam.

- Nie. Był jednym z tych niewielu królów, którzy nie umieli. Nigdy mnie nie nauczył,
pewnie częściowo dlatego wciąż nie potrafię dobrze lądować... Ale odbiegam od tematu. -
Oddycha głęboko, podczas gdy jakiś sztywny facet w garniturze odpina pas i idzie do toalety.
- Widział, co się dzieje, więc złapał mnie za drugą rękę. A potem podniósł nad głową i rzucił.
Zamiast ratować siebie, rzucił mnie, Zaro. Aż na sam szczyt schodów.

Głos Astleya łamie się z emocji, drży i chrypi, a jego ból jest tak ogromny i
prawdziwy, że nie mogę uwierzyć, iż dzieli go ze mną. Myślę o Nicku, o tym, że nigdy nie
zaufał mi na tyle, by opowiedzieć o swoich rodzicach.

- Trudno ci o tym opowiadać? - pytam.

- Tak.

Odczekuję chwilę.

- W takim razie dlaczego to robisz? To nie jest złośliwe pytanie. Ja tylko... Chcę tylko
wiedzieć, czemu to robisz, skoro sprawia ci to ból, rozumiesz? Gadam bez sensu, prawda?

- Ależ skąd. Zwykle mówisz bardzo z sensem, Zaro. Naprawdę. Mówię ci o tym,
ponieważ jesteś moją królową, uważam cię za przyjaciółkę i zasługujesz, by wiedzieć. -
Popija odrobinę soku. Zastanawiam się, czego ja nie powiedziałam Astleyowi, a co powinien
wiedzieć - czego nie powiedziałam również Nickowi. Jego ręka drży, ale kończy swoją
opowieść. Wylądował w morzu ludzi, uderzył się w głowę i stracił przytomność. Obudził się
w hiszpańskim szpitalu: czuwał nad nim Bentley, rodzinny lokaj, bo matka oszalała z żalu, a
ojciec... odszedł.

- Ocalił mnie, Zaro.

Kiwam głową i mocniej ściskam dłoń Astleya. Odwzajemnia uścisk i puszcza mnie.
Tą samą ręką zakłada mi włosy za ucho, mówiąc:

- Ocalił mnie. Miał ułamek sekundy, by zdecydować, czy wybrać swoje życie czy
moje - i wybrał mnie. Stąd wiem, że piksy potrafią być dobre. Widziałem to na własne oczy.
Wiem, że mój ojciec taki był - dobry. I taki chcę być ja, i tacy powinni być moi poddani.
Zagryzam wargi, by odgonić napływające łzy.

- Jesteś dobry - mówię, bez najmniejszego wahania. - Jesteś dobry, Astleyu.

Opiera się na fotelu i zamyka oczy.

- Mam nadzieję.

Astley nagle prostuje się, cały spięty.

- Czujesz?

- Co?

- Piks. Bardzo silny piks.

Koncentruję się.

- Może. Czuję zapach mydła. Ale myślałam, że to toaleta i ty.

- Urocze. - Astley odpina pas. Stewardesa podbiega natychmiast. - Sir, musi pan
usiąść.

Patrzy na nią, jakby kazała mu zjeść ciężarówkę żelków. Jego frustracja uderza we
mnie jak pięścią. Nie robi tego specjalnie, po prostu to czuję.

- Kapitan włączył sygnalizację „zapiąć pasy” - oznajmia kobieta.

Samolot lekko się trzęsie, gdy stewardesa powtarza:

- Musi pan...

- On ma biegunkę! - wtrącam.
Astley wydaje z siebie sapnięcie i cała jego twarz, aż po czubki uszu, robi się
czerwona. Głupio mi z tego powodu, ale przynajmniej się uda, zresztą i tak nie mogłam
wymyślić nic lepszego.

- Och. - Stewardesa traci na moment rezon i odsuwa się na krok, a Astley przebiega
obok niej do toalety. Nie wiem, jak się stamtąd wymknie, by sprawdzić samolot, ale innego
pomysłu nie znalazłam. Spoglądamy na siebie ze stewardesą.

- On się bardzo wstydzi - mówię szeptem. - Zjadł parówkę. A może to ta fasola? Tak
czy owak, powinna pani znaleźć odświeżacz powietrza.

Astley pojawia się koło mnie dziesięć minut później.

- Cały czas byłeś w toalecie? - pytam, bawiąc się bransoletką na kostce.

Przewraca oczami i odpowiada, że osłonił się urokiem, by nikt go nie widział.


Przeszedł od początku do końca samolotu, ale nie zlokalizował źródła zapachu.

- Nie podoba mi się to - oświadczam, gdy na powrót zapina pas.

Astley siedzi spokojnie, ale jego ciało jest spięte, jakby czekał na atak. Po chwili
odzywa się również:

- Mnie też nie.

- Rozpoznałeś ten zapach? Kto to jest?

- Twój ojciec.
Nie wyobrażacie sobie, jak tu jest strasznie. Naprawdę. Przysięgam, że słyszę, jak
ludzie szepczą moje imię za każdym razem, gdy wychodzimy na zewnątrz, a czasem wydaje
mi się, że ktoś drapie w moje okno. Przysięgam, że nie oszalałem. To po prostu Bedford,
kolego. LOL (wpis na blogu).

- Wszystko tu wygląda jak w Ikei - zauważam, chwytając łokieć Astleya, gdy idziemy
przez islandzkie lotnisko.

Śmieje się wesoło. Jego radość i spokój wydają się zaraźliwe, jakby w powietrzu
pełno było różowej gumy balonowej, tyle że nic się nie lepi.

- Ale tu dużo okien - mówię, wyglądając na zewnątrz, gdzie w ciemności toczą się
taksówki i wózki z bagażami. - I tylko spójrz na te fotele. Jakie eleganckie.

- Lotnisko w Keflaviku jest jednym z najlepszych na świecie. - Astley wskazuje na


sklepy: Burberry, Calvin Klein, Gucci. - Może chcesz coś kupić? Wiem, że w Maine brakuje
ci dobrych sklepów.

- Nie, nie, niczego nie potrzebuję. - Moje stopy prawie tańczą na drewnianej lśniącej
podłodze. - Jak myślisz, kiedy ten piks się z nami skontaktuje? Co będziemy robić, czekając
na niego?

Astley wyciąga rękę i bierze moją podręczną walizkę.

- Nie wiem dokładnie kiedy. Powiedział, że zadzwoni dzisiaj i miał załatwić nam
transport do Reykjaviku.

- Do stolicy?

- Przygotowałaś się - rzuca, gdy podchodzimy do taśmy bagażowej. Przez moment


patrzy na mnie tak, jakby był dumny. Całe moje ciało ogarnia dziwny, szalony dreszcz, a
serce zaczyna bić pięćset razy na minutę. Przez moment myślę, że Astley mnie pocałuje, ale
on nigdy tego nie zrobi. Zrobił to raz - tylko by mnie przemienić. Rozchyla lekko wargi, lecz
jedynie po to, aby powiedzieć:

- Zostań, pójdę po bagaże.

Mam ciężką walizkę, bo nie wiedziałam, co należy zabrać na misję ratunkową w


mitologicznej krainie czy też na Islandii.

Zerkam na zegarek. Jest dziesiąta rano, ale na zewnątrz wciąż panuje mrok. Słońce
wzejdzie dopiero za półtorej godziny, a zajdzie już cztery godziny później, co zresztą jest
absolutnie dziwne. Myślałam, że Maine jest paskudne, ale ten kraj leży bliżej bieguna
północnego i ciemność trwa dłużej.

Astley wraca z walizkami.

- Drżysz. Zimno ci.

Wzruszam ramionami i chcę wziąć swój bagaż, ale Astley kiwa głową, wskazując
mężczyznę w ciemnym garniturze - zapewne naszego kierowcę. Mężczyzna podbiega do nas,
kłania się Astleyowi, nic nie mówi, tylko bierze nasze rzeczy.

Po przejściu przez cło, gdy już z bagażami siedzimy wygodnie w samochodzie,


zaczyna wschodzić słońce. Niebo jest jednak szare i zachmurzone. Ziemię pokrywa śnieg i
nie widzę żadnych lasów, jedynie kolejne skupiska drzew podobnych do choinek. Zimno jak
w Maine. Niskie, szerokie budynki wyrastają z ziemi, jakby ktoś je tu zasadził.

- Nie mogę uwierzyć, że tu jestem - odzywam się do Astleya. Oboje siedzimy na


tylnym siedzeniu auta - wygodnego, choć małego. Astley znów wygląda normalnie,
skaleczenie na czole się zagoiło, wróciły mu kolory. Nie widzę śladów zatrucia. - Jakby świat
nagle się przesunął, a to miejsce zupełnie do niego nie pasowało.

- Wiem. - Krzyżuje nogi w kostkach.

Włączam komórkę i patrzę na pusty ekran.


- Nie mam sygnału.

- A włączyłaś sobie roaming? - pada pytanie.

Oczywiście, że nie. Nawet nie wiedziałam, że powinnam. Gdy jedziemy w stronę


Reykjaviku, nie mogę naliczyć się rzeczy, które powinnam była zrobić, ale nie zrobiłam.
Jednak kiedy lista się wydłuża, poddaję się.

Astley z uśmiechem opiera się o siedzenie.

- Podekscytowana?

- Przeogromnie.

Uśmiecha się jeszcze szerzej.

- Dobrze widzieć cię szczęśliwą.

- Dzięki, że mnie uszczęśliwiłeś - odpowiadam, poprawiając pas. Zapada niezręczna


cisza, słychać tylko warkot silnika. Spoglądamy przez okna, nie patrząc na siebie, ale i tak w
jakiś sposób czuję się blisko Astleya. Może to więź między królem i królową? A może to
dlatego, że samochód zbliża się do Reykjaviku? Jeden kilometr, i następny. Jesteś­my o
kilometr bliżej Nicka.

W czasie drogi nikt nie dzwoni do Astleya. Nie dostajemy żadnych wskazówek.
Żadnych porad. Nic. Próbuję być cierpliwa i nie okazywać rozczarowania, gdy meldujemy się
w hotelu 1302, butikowym i mało kolorowym: tylko biel, czerń i szarość - chłodna elegancja.
Dębowe podłogi są podgrzewane (!), a wszędzie dokoła widać modne obrazy i rzeźby. Astley
i ja mamy pokoje obok siebie, połączone drzwiami. Żegnamy się i od razu upadam na wielkie
białe łóżko. Gapiąc się na czarne ściany, chwytam za telefon. Ale nie mam do kogo
zadzwonić, na skutek mojej porażki z roamingiem. Zwlekam się więc z łóżka, zrzucam buty i
maszeruję do łazienki, która nie jest oddzielona od pokoju nawet ścianką - a to akurat
dziwaczne. Jest jednak oczywiście równie chłodnie piękna jak reszta: ogromna szklana kabina
prysznicowa na końcu granitowej ściany, puchate czarne i białe ręczniki leżące na czarnych
półkach oraz nowoczesna biała umywalka nad nimi. Jest tu nawet biała wanna na nóżkach,
ale mnie wzywa prysznic. Idę więc za jego wezwaniem.

Po prysznicu biorę się do czytania przewodnika i wyglądam przez okno na absurdalnie


wcześnie zachodzące słońce oraz piękne białe budynki, w których mieszczą się teatr i
centrum kultury. Przyciskam dłonie do szyby, zostawiając na nich ślady. Szkło chłodzi skórę,
w przeciwieństwie do drewna pod stopami. Powinnam poprosić Betty, żeby zainstalowała
podgrzewane podłogi - tak zdecydowanie łatwiej znosi się chłód. Sama myśl o babci sprawia,
że znów czuję się samotna. Zamykam oczy, zastanawiając się, co teraz robią ona, Devyn,
Issie i Cassidy. Chciałabym zadzwonić do mamy i sprawdzić, co u niej. Naprawdę nie było
mi łatwo wyjeżdżać z Bedford. Poprosiłam Astleya, by wyznaczył dodatkowe piksy do
pilnowania ludzi, bo bardzo się tym denerwowałam.

Zza drzwi pokoju Astleya dobiega pukanie. Szurając nogami, otwieram. Patrzy na
mnie, skoncentrowany i zatroskany.

- Jesteś smutna? - pyta. - Bardziej niż zwykle?

Kiwam głową, ale odpowiadam:

- Jest okej.

Wyciąga rękę, jakby chciał dotknąć mojej twarzy, jednak szybko ją opuszcza.

- Prześpij się, Zaro. Na pewno jesteś zmęczona.

Wydymam usta i wzdycham głęboko. Zauważa to - wiem. Tym razem podnosi dłoń i
palcami zakłada mi włosy za ucho.

- Niedługo go znajdziemy - szepcze. - Obiecuję.

A potem opuszcza rękę i zamyka drzwi.


Budzi mnie nerwowe pukanie. Wypadam z łóżka, uderzam się łydką o stół i zataczam
do drzwi dzielących nasze pokoje. Otwierając je szeroko, rzucam:

- Co?

Ale Astley gestem nakazuje mi milczenie, wskazując na swoją komórkę przełączoną


na głośnik. Jakiś męski głos z obcym akcentem odbija się echem w naszych dużych pokojach,
jasny i łatwy do zrozumienia, choć nie potrafię rozpoznać akcentu.

- To ja, wasza wysokość. Proszę, spotkajcie się ze mną w Błękitnej Lagunie. Bądźcie
tam za godzinę. Na basenach.

- Gdzie? - pyta Astley, gdy moje palce ściskają jego gołe przedramię. - Na jakich
basenach?

- Znajdę was przy wejściu. Proszę się nie martwić.

- Dobrze - odpowiada Astley i rozmówca się rozłącza.

Wyłącza komórkę i przez długą chwilę patrzymy na siebie, zanim dociera do nas, co
właśnie się wydarzyło. To ja pierwsza zaczynam piszczeć, rzucam mu się w ramiona,
krzyczę, jaki jest cudowny, a ja - wdzięczna, i wydaję z siebie różne bezsensowne dźwięki.
Astley obraca mnie dokoła i przez moment wszystko jest piękne i pełne nadziei, mimo że na
zewnątrz słońce już zaszło, a świat okrył mrok.

Kompleks basenów Błękitna Laguna rozpościera się tuż przed nami: wielki obszar
niewyobrażalnie ciepłych wód termalnych. Laguna jest pięknie oświetlona niebieskim
światłem padającym z góry. W zetknięciu z zimnym powietrzem z wody unosi się para.
Ludzie pływają, widzę ich małe ciemne sylwetki wśród pary i błękitów. Oboje włożyliśmy w
szatniach stroje kąpielowe i teraz stoimy na zewnątrz, rozglądając się dokoła, jakbyśmy mieli
magicznym sposobem wyczuć, dokąd pójść i co robić.

Astley obejmuje mnie za ramiona.


- Szczękasz zębami, Zaro. Musisz wejść do wody.

Nie protestuję. Islandzkie powietrze jest zimniejsze niż to w Maine, a ja stoję tu w


stroju kąpielowym. Stroju kąpielowym! Który musiałam wypożyczyć. Sam ten fakt mnie
dobija, to obrzydliwe.

Zbiegamy po schodach. Ciepła, przyjemna woda dotyka mojego ciała. To lepsze niż
wanna. Woda wydaje się coraz gęstsza i łatwo się w niej unosić. W drodze tutaj Astley
powiedział mi, że laguna powstała w naturalnym źródle termalnym w miejscu, gdzie dwa
kontynenty odpychają się od siebie i tu właśnie jest pęknięcie. Wydające się nie mieć końca
baseny otacza zastygła lawa pokryta delikatnym mchem.

Astley wzdycha z zadowoleniem, zanurzając się w wodzie po samą szyję. Wchodzę i


staję obok niego. Dno basenu jest wyboiste, nie gładkie, jednak woda - cudowna, jakby ktoś
opatulił cię podgrzewanym szlafrokiem.

- Pięknie - zauważa, spoglądając tęsknym wzrokiem.

- To prawda - przytakuję, lecz rozglądam się dokoła jak wariatka. - Ale gdzie jest ten
Vander? Czy w ten sposób wejdziemy do Walhalli? Bo to nawet ma sens, skoro tu jest
pęknięcie.

- Ale to chyba tak nie działa. - Astley leży na plecach.

- Nieważne. - Nie obchodzi mnie, jak to działa. Obchodzi mnie, jak znaleźć Nicka.
Nie mogę jednak się powstrzymać i kładę się na wodzie obok Astleya, na moment zamykając
oczy i pozwalając, by woda mnie unosiła. A ponieważ czasem tak trudno podtrzymać siebie
samego - to miła odmiana.

- Czasami chciałbym, by moje życie było takie - słyszę Astleya.

Staję znów w pionie.

- Jakie?
- Spokojne. Piękne. Bez przemocy. Bez zagrożenia. - Odwraca głowę, by na mnie
spojrzeć. Patrzy delikatnie, z rozmarzeniem, ale jednocześnie zdecydowanie. Nie jestem
pewna, co oznacza taki wzrok.

- Byłoby super... - Chcę powiedzieć coś jeszcze, ale uwaga Astleya jest skupiona na
czymś innym. Podążam za jego spojrzeniem, które spoczęło na bardzo bladym mężczyźnie w
okropnym czarnym kostiumie. Oprócz zawodowych pływaków nikt nie powinien takich
nosić.

- To on - rzuca Astley, machając.

Mężczyzna wchodzi do wody i człapie w naszą stronę. Kłania się Astleyowi, ujmuje
moją dłoń i ją całuje.

- Wasze wysokości.

Gdybym nie była tak nakręcona, by znaleźć Nicka, wpadłabym teraz w panikę.

Vander się do mnie uśmiecha.

- Przepraszam, że przedtem byłem taki tajemniczy, ale lokalizacja siedziby bogów to


nie jest coś, co można zdradzić przez komórkę.

- Rozumiemy. - Astley odwzajemnia uśmiech.

- Dziękuję za wyrozumiałość, wasza wysokość. - Mężczyzna spogląda na mnie, a


potem na Astleya. - Most znajduje się w Gullfoss.

Gullfoss! Akurat wiem, gdzie to jest. To wielki wodospad, o którym czytałam w


przewodniku. Wydaję z siebie pisk i bardzo staram się nie zemdleć ze szczęścia.

- Najlepiej jechać tam rano - ciągnie Vander. - Wtedy ścieżka między światami jest
najłatwiej dostępna. Znajdziecie tam kamień przewiązany złotą wstążką; musicie wrzucić go
do wodospadu. Tam również zostawię instrukcję.

- Pojedziesz z nami? - pyta Astley.

- Jeśli sobie tego życzycie.

Astley spogląda na mnie, ale kręcę przecząco głową. Nie chcę obrazić tego piksa,
jednak wolałabym ratować Nicka jedynie z Astleyem. Dlatego Astley wyczuwa to i dziękuje
za pomoc.

- Niechaj bogowie będą z wami - oznajmia Vander na pożegnanie.

- I z tobą - odpowiada Astley. Kiedy tylko piks znika we mgle, Astley odwraca się do
mnie i pyta: - No i co powiesz?

Ściskam go tak mocno, jak potrafię, radosna, zachwycona i bardzo, bardzo wdzięczna.

- Dziękuję, Astley. Bardzo dziękuję.

Śmieje się i całuje mnie w czubek głowy.


@cierradumont Chyba wyjadę z tego miasta. Jakieś propozycje? # Bedfordtosyf.

Później jemy kolację w hotelu, w absolutnie odjechanej restauracji z czarnymi


nowoczesnymi stolikami o prostych liniach i jedzeniem, które ładnie wygląda na talerzu. Ale
mam problem, by na czymkolwiek się skupić. Ledwie zwróciłam uwagę na urocze stare
budynki w centrum miasta, które mijaliśmy po drodze. Nawet teraz słabo dostrzegam Astleya
siedzącego po przeciwnej stronie stołu.

Podaje mi pieprz do sałatki i pyta:

- Cieszysz się?

- Odrobinę - żartuję. Nasze palce stykają się na pieprzniczce. Astley puszcza pierwszy.

- Możesz zadzwonić z mojej komórki do przyjaciół i wszystko im opowiedzieć -


proponuje.

- Nie ma sprawy - odpowiadam. - Znalazłam w lobby komputer z dostępem do


Internetu i wysłałam do wszystkich maile.

Pieprz spada na sałatkę drobnymi płatkami. Mija nas jakiś kelner, idący do innego
stolika. Jest cicho, spokojnie, zupełnie inaczej niż w mojej piersi, gdzie jak szalone bije serce,
a moje nerwy pulsują czystą adrenaliną po tym, co wydarzyło się w lagunie.

- Jutro wybieramy się do Walhalli! - rzucam nagle.

- Wiem! - śmieje się Astley i wbija widelec w sałatę. Przeżuwa chwilę i pyta: - Jakie
jest twoje największe pragnienie?

- Aby ludzie byli bezpieczni i abym odzyskała Nicka.

Zastanawia się, ale nie wygląda na zaskoczonego.

- A twój największy strach?


- Cóż, kiedyś najbardziej bałam się siebie, tego, czym mogę się stać, ale teraz to
codzienność. W końcu jestem... - ściszam głos - piksem, a więc ten największy strach już się
spełnił. Drugi dotyczy tego, że zawalę szkołę. Choć nie, chyba nie. Raczej tego, że stracę
bliskich.

Astley wbija we mnie głębokie spojrzenie niebieskich oczu.

- Dlatego że straciłaś ojca, w pewnym sensie mamę, a teraz Nicka.

Kawałek sałaty utyka mi w gardle i oczy zaczynają ­łzawić.

- Tak.

Wyciąga dłoń i nakrywa moją, leżącą na stole.

- Przykro mi, że tyle w tobie smutku, Zaro.

Nie cofam ręki, mówiąc:

- Mnie przykro, że tyle go w tobie.

W pokoju nie mogę się uspokoić, sporządzam więc listę Kroki do szczęścia, spisując
ją w małym hotelowym notesie leżącym na biurku.

Kroki do szczęścia

1. Odzyskać Nicka.

2. Uspokoić Nicka, by nie martwił się moją piksifikacją.

3. Kupić Astleyowi prezent w podziękowaniu.

4. Wrócić do domu.
5. Skopać tyłki złym piksom i uratować Bedford.

To sensowna lista.

Prawie nie śpię, taka jestem podekscytowana podróżą do Walhalli. Gdy budzę się
rano, rozglądam się po pokoju, szukając rzeczy, które mogłabym tam ze sobą zabrać, ale
ręczniki, szlafroki i przewodnik po Reykjaviku nie wydają się odpowiednie. Wpycham więc
do plecaka nóż, który zwinęłam z restauracji, jałową gazę zabraną z domu (na wypadek ran) i
sznury do zasłon z hotelowego pokoju, które połączone mogą służyć jako lina. Dodaję butelkę
z wodą i kilka batonów energetycznych, gdybyśmy zgłodnieli. Gdy kończę brać prysznic i się
pakować, do drzwi puka Astley.

Dżinsy spadają mu z bioder. Rozpięta kurtka wisi na ramionach. Biorę od niego


kolejną butelkę z wodą, a Astley zarzuca swój plecak na ramię. Nie uśmiecha się. Jest bardzo
poważny.

- Gotowa? - pyta.

- Tak.

Otwiera mi drzwi.

- Masz klucz do swojego pokoju?

- Nie! - wracam i zabieram klucz. - Moja mama też zawsze zapomina. A ty masz
swój?

Przez moment Astley udaje, że nie ma, a potem gładzi swój portfel.

- Oczywiście. Razem z naszymi paszportami.

- Nie chwal się - żartuję.


I w końcu się uśmiecha.

Ale na tym kończy się zabawa. Milczymy przez całą drogę samochodem wśród
mrocznego islandzkiego krajobrazu. Jestem zbyt nakręcona, by mówić, i zastanawiam się, czy
Astley czuje to samo, czy może tylko respektuje moje milczenie, ponieważ również się nie
odzywa.

Są dwa wodospady, każdy wysoki na ponad trzydzieści metrów. Najpierw - jako że


droga się zniża - wydaje nam się, że wielka rzeka po prostu znika w ziemi, ale to złudzenie.
Jesteśmy na szczycie wodospadu, który spada w przepaść pod nami. Gdy tam docieramy,
wschodzi słońce, ukazując, jak bardzo w głąb kanionu sięgają wodospady. Część wody jest
zamarznięta, a reszta z hukiem przedziera się przez lód. Wszędzie unosi się mgiełka, tworząc
dokoła wiele małych tęcz.

- Droga do Walhalli prowadzi przez tęczowy most - szepczę, ślizgając się na mokrym
podłożu.

Astley od razu łapie mnie za rękę, uśmiecha się, ale jednocześnie bacznie rozgląda
dokoła.

- Wiem.

Nikogo oprócz nas tu nie ma, pewnie dlatego, że słońce dopiero wzeszło, no i jest tak
zimno, i mokro. Lód i mgła okrywają krajobraz. Są niczym zamarznięta magia.

- Jak tu pięknie - wciąż mówię szeptem. Wyciągam palce, jakbym chciała dotknąć
tęczy, ale trafiam jedynie na zimną mgłę. Wkładam rękawiczki, a potem Astley nakłada mi na
nie wielkie wełniane rękawice z jednym palcem dla dodatkowej ochrony. Para naszych
oddechów dołącza do oparów w powietrzu.

I nagle widzę: kamień przewiązany złotą wstążką. Czeka koło krawędzi strumienia.

- Patrz!
Biegniemy w tamtą stronę. Astley dociera pierwszy. Kamień jest duży, płaski, a na
nim wyryto jakieś litery. Podnosi go i mi podaje. Moje dłonie drżą od ciężaru. Rozwiązujemy
wstążkę razem. Litery nie są po angielsku. Nic nie rozumiem, wzrokiem proszę więc o pomoc
Astleya.

- To staronordyjski. - Wpatruje się w napis, marszcząc czoło, bardzo skoncentrowany.


- Tu jest napisane: Wrzuć kamień w złote wodospady i wyraź swój zamiar, by otworzyć
drogę.

Wiatr wieje tak mocno, że chwieję się, próbując utrzymać równowagę.

- Co to znaczy?

- Przypuszczam, że to te słowa. - Patrzę w jego błyszczące oczy. - Przypuszczam, że...

Coś nagle przykuwa uwagę Astleya. Urywa w pół zdania i woła gdzieś poza mnie:

- Nie zbliżaj się!

Odwracam się i również go dostrzegam. Wysoki, blady mężczyzna z ciemnymi


włosami podobnymi do moich. Pochylam się w stronę Astleya, czując coraz szybciej bijące
serce.

- Astley, to jest...

- Twój ojciec. Wiem. - Staje przede mną w ten sam „ochronny sposób”. Tak samo
bronił mnie Nick, tak samo ja robię przy Devynie i Issie.

Przyciskam kamień do piersi, a mój ojciec robi krok naprzód. Ma bardzo bladą skórę i
cienie pod oczami. Ręce trzyma wyciągnięte z przodu, byśmy je widzieli.

- Nie chcę was skrzywdzić. Przyszedłem pomóc.

Przepycham się przed Astleya i staję twarzą w twarz z ojcem. Całe zło, które
wyrządził, teraz zwija się w moim wnętrzu w wielką kulę ognia.

- Ty? Pomóc?

Potrząsa głową i podchodzi bliżej.

- Tak. Śledziłem was.

Mój ojciec prześladowca. Cudownie. Z trudem próbuję się uspokoić.

- Kazałem ci nie podchodzić - powtarza Astley. - Wytłumacz się.

Ojciec opowiada, że leciał z nami samolotem, ale zasłonił się urokiem, żebyśmy go
nie widzieli, a potem śledził nas do hotelu, do spa i tutaj. Widział, jak Vander daje nam liścik
w lagunie.

- Nie ufajcie mu - mówi. Ma zmęczony, zrezygnowany wzrok, jakby sam też nikomu
już nie ufał, porzucił swoje królestwo, wszystko.

- Niby czemu? - pyta, jeżąc się, Astley. Stoi w rozkroku, z założonymi rękami. - To
mój najbardziej zaufany człowiek. Jest z nami od wieków. Podczas gdy ty, sir, okazałeś się
wyłącznie niegodnym zaufania królem, któremu tak brakowało siły, że często wyrządzałeś
większe zło niż ci źli z założenia. Powiedz mi więc, czemu mam nie ufać mojemu
poddanemu?

- Nie potrafię ci wyjaśnić dlaczego. Po prostu mu nie ufajcie - odpowiada mój ojciec
bardzo zmęczonym głosem.

- Jak myślisz, Zaro? - Astley dotyka mojego ramienia rękawiczką. Ma przyjemny,


silny dotyk.

Mój ojciec zabijał i torturował, prześladował moją mamę i prawdopodobnie


spowodował śmierć mego ojczyma. Chciałabym powiedzieć, że nie ma mowy, nie zaufam mu
- to byłoby logiczne. Chciałabym powiedzieć, że jest po prostu zły, tak byłoby najprościej.
Ale nic takie nie jest. Nic nie jest całkiem złe albo całkiem dobre. Przecież nawet ja zabijałam
i porywałam, prawda? Nikt nie postawił nas przed sądem, gdy uwięziliśmy piksy mojego
ojca. Nie daliśmy im wyboru. Oczywiście, kierowały nami właściwe motywy - chcieliśmy
ochronić ludzi - a motywem mojego ojca było pragnienie, lecz mimo wszystko... No i co z
odkupieniem? Co z szansą, by zmienić swoje życie, by naprawić błędy i odrzucić złe życie
dla chwili czystego dobra?

- Ja nie... Nie wiem, co myśleć - odpowiadam.

- Zaro, gdy Nick zginął, uciekłem. Mogłem ci pomóc, ale tego nie zrobiłem. - Ojciec
chwyta mnie za ramiona i zmusza, bym na niego spojrzała. - Nigdy nie zrobiłem nic, by
zasłużyć na twoje zaufanie, ani twojej matki. Ale ty chcesz wybrać się do krainy bogów,
Zaro, a jesteś taka młoda.

- Nie jestem taka młoda - rzucam. Pod nami szumią wodospady. Mgła zbiera się
wokół włosów mojego ojca. - I wiem, że zrobiłeś także inne rzeczy, dobre.

Astley przysuwa się do mnie i odwracam głowę, by spojrzeć na niego, nie na ojca.
Trudno mi na niego spoglądać.

- O co chodzi? - pyta Astley. - Co masz na myśli?

We mgle wyskakuje kolejna tęcza, tuż za głową Astleya, i nagle rodzi się we mnie
pewność, że dokładnie tu powinniśmy teraz być.

- Puścił moją mamę - wyjaśniam szeptem. - Kiedy go uwięziliśmy, widział, że ona


ucieka, ale mimo to ją puścił. I próbował ostrzec mnie przed Frankiem. Mimo że był słaby,
wciąż próbował mi pomagać - tak jak zrobiłby to prawdziwy tata, rozumiesz?

- To nie wystarczyło - wtrąca mój ojciec lekko łamiącym się głosem. Gdy odwracam
się, by na niego spojrzeć, widzę łzę w kąciku oka. - Oboje o tym wiemy.

Nie zaprzeczam.
- A skąd mam wiedzieć, że teraz mnie nie zdradzisz? Że na przykład pójdziesz do
Walhalli, ale nie sprowadzisz Nicka? Że to nie część jakiegoś twojego podstępnego
­planu?

Widzę, jak drga mu powieka.

- Przysięgam ci, Zaro. Wiesz, że mówię prawdę. Czujesz to przez skórę.

To prawda. Czuję to. Prawda, którą wypowiada, jest jak ciepły, złoty, jasny dotyk na
moich policzkach.

- Pozwól mi go dla ciebie uratować. Pozwól mi to zrobić - nalega. Palcami muska


materiał mojej kurtki.

Zaciskam zęby, czując, jak pod moimi powiekami pojawiają się łzy. Ale nie dam im
popłynąć. Nie dam.

Woda wciąż przetacza się z hukiem. Tęcze wyginają się w wodnej mgiełce. Liczę w
głowie do pięciu, a potem podnoszę wzrok i spoglądam na Astleya, który ledwo zauważalnie
kiwa głową.

- Dobrze - zgadzam się. - Ale przyprowadź go na pewno, tato. Proszę.

Gdy mówię „tato”, zamyka oczy na ułamek sekundy i mówi:

- Przyprowadzę. - Puszcza moje ramiona, przelotnie całuje mnie w policzek i dodaje: -


Dziękuję, że pozwoliłaś mi spróbować być człowiekiem, ojcem, którym zawsze chciałem być.

Łzy nie dają się już powstrzymać, a ojciec zwraca się do Astleya:

- Jeśli coś się stanie...

- Zaopiekujemy się sobą - obiecuje Astley. - Powodzenia, sir.


Ojciec kiwa głową i lekko unosi ramiona.

- Jesteś piękną, silną królową, Zaro - mówi. - Silniejszą niż ja kiedykolwiek mógłbym
być. Jestem z ciebie dumny. Niedługo wrócę z twoim wilkiem.

Jak nakazuje instrukcja, ojciec zwraca się w stronę wodospadu. A jeśli popełniłam
błąd, ufając mu? A jeśli mnie nabiera i chce zatrzymać Nicka jako zakładnika, by odzyskać
moją mamę? Patrzę, jak lekko idzie, mimo śliskiej powierzchni, a gdy jest już na krawędzi,
rzuca kamień w przepaść. Potem podnosi ramiona i woła głosem prawie tak silnym jak
huczący wodospad.

- Zabierz mnie do bogów!

Ziemia drży coraz mocniej. Jakby świat miał się rozpaść na kawałki. Astley podbiega
do mnie, kiedy próbuję zrobić krok w stronę ojca. Przytrzymuje mnie ramieniem, gdy nagle z
wodospadu wyskakuje ogromny wilk. Z westchnieniem cofam się niepewnie. Wilk ma
przynajmniej siedem metrów wysokości. Z obroży na jego szyi zwisa zerwany łańcuch. Futro
ma mokre od wody. Otwiera paszczę. Ogromne kły uderzają niczym długie włócznie.

- Nie! - krzyczę, widząc, jak ojciec próbuje odskoczyć na bok i uciec. Ale nie ma
szans. Paszcza bestii otwiera się jeszcze szerzej i pochłania mojego ojca. Zniknął. Po prostu
zniknął.

Wilk płasko ląduje na ziemi. Obraca głowę w naszą stronę. Wielkie złe oczy patrzą
zajadle.

Z przerażenia nie mogę się ruszyć.

- W-w-wilk - jąkam się. - W-w-wielki wilk.

- Fenrir - mruczy Astley. Chwyta mnie w pasie, podlatując w górę i do tyłu, prosto w
niebo tęcz i mgły. Przez moment szarpię się i krzyczę, ale potem się poddaję. Mój ojciec
odszedł. Drugi ojciec... odszedł.
Wilk otwiera paszczę, próbując nas dopaść.

- Astley! - wołam.

- Trzymaj się! - odkrzykuje, gdy próbuję wspiąć się na jego plecy. Uderza w nas
mroźne powietrze. Lód tworzy się na naszej skórze, ale Astley wciąż się wznosi, jak najdalej
od wilczych pazurów, jak najdalej od kolejnej straty, kolejnej śmierci.

Przytulam się do Astleya. Wilk wyje gdzieś pod nami. W końcu jednak zawraca, gdy
już jesteśmy trzydzieści metrów ponad ziemią, i rusza na nasz samochód.

- O nie! - wołam, widząc, jak ląduje na masce, przygniatając ją do ziemi i wyjąc -


jeszcze raz, z triumfem - po czym ucieka.

To jest takie nierzeczywiste, szalone...

- Mój ojciec... - szepczę do ucha Astleya.

- Zginął jak bohater - odpowiada. - Walcząc po stronie dobra.

Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko trzymać się pleców Astleya, ukryć twarz w jego
kurtce i się rozpłakać.

Lądujemy niedaleko naszego samochodu. Na szczęście kierowca żyje i z komórki


próbuje wezwać pomoc drogową. Rozmawiają z Astleyem, jak wyjaśnić to, co się stało, ale
nie słucham ich. Astley szepcze instrukcje, by odnaleźć Vandera. Przestaję zwracać na nich
uwagę, tylko szukam na horyzoncie gigantycznego wilka. Nie mogę przestać drżeć. Mój
ojciec zginął. Potwór, którego tak się baliśmy, zginął dla mnie. To nie ma sensu, czuję, jak
pęka mi ­serce.

- Wiecie, co to było? - pyta kierowca. Strach, który słyszę w jego głosie, wyrywa mnie
z odrętwienia i w końcu na niego spoglądam. Dostrzegam mokre z przodu spodnie.

- Fenrir - odpowiada Astley. Wkłada komórkę do kieszeni i staje idealnie


wyprostowany, przyglądając się mgle, wodospadom, tęczom. - Ale co ważniejsze - to była
pułapka. On chciał nas zabić. Król to wyczuł i nas uratował.

Ktoś nas wrobił. Ale dlaczego? Czy ktoś podał Vanderowi błędne informacje? To nie
ma sensu. Z jękiem opadam na zimny śnieg. Ślady wielkiego wilka zburzyły jego
doskonałość.

Astley podchodzi bliżej.

- Wszystko dobrze?

- Nie - odpowiadam ochrypłym głosem. - Nie jest dobrze. Coś we mnie pękło. Czuję
się rozbita na milion kawałków i nie wiem... Nie wiem, czy kiedykolwiek się pozbieram, a
tym bardziej, czy „wszystko będzie dobrze”...

Przełyka ślinę tak wyraźnie, aż widzę poruszającą się grdykę. Ujmuje moją dłoń i
kładzie ją sobie na sercu, które uderza mocno pod moim dotykiem, raz po raz, mimo
wszystko. Potem zdejmuje ją i przenosi na moją pierś, w której serce bije tym samym
zdradliwym rytmem. Nie mogę już powstrzymać szlochu, ale Astley przytula mnie do siebie,
uspokaja i ucisza, szepcząc mi do ucha nic nieznaczące słowa.

- Kto umrze następny? - pytam, płacząc w jego kurtkę. - Kto?

- Już nikt. - Głaszcze mnie po plecach. - A na pewno nie ty.

Odsuwam się i spoglądam na niego.

- Ani ty?

Krzywi się.

Chwytam go za ramiona.

- Obiecaj mi.
Dopiero po chwili kiwa głową.

- Obiecuję, ale umrzeć bohatersko to żaden wstyd, Zaro. Nie wstyd umierać za dobro.

- I nie wstyd dla niego żyć - oznajmiam.

Tęcze na przemian rosną i kurczą się na moich oczach, kolory lśnią w szarej mgiełce,
jasne i pełne nadziei, mimo całej tej ciemności, huczącej wody i śmierci... Jednak wciąż jasne.
Życie tutaj jest kompletnie odjechane. Serio. Połowa mieszkańców miasta nagle
wyjeżdża na wakacje na Florydę, ale chodzi tylko o to, żeby uciec przed tym wariatem, który
zabija ludzi. A ta sprawa z autobusem i uczniami Sumner? Dziwaczna. Jedna z dziewczyn,
która chodzi ze mną na hiszpański, nie wróciła dzisiaj po szkole do domu i teraz wszyscy jej
szukają. Ja też zaczynam się bać (blog Mystic Embry).

Noc nadchodzi przerażająco wcześnie. Długie godziny ciemności i smutku wtopiły się
w świat na zewnątrz i tylko światła samochodów czy biur dają jakąkolwiek nadzieję, że nie
jesteśmy w najgłębszej czeluści piekła.

Po wyjściu Astleya powietrze w moim hotelowym pokoju pachnie cytrynami. Gdy jest
ze mną, czuję tylko jego zapach. Spędziliśmy kilka godzin, analizując wszystko,
zadzwoniliśmy z jego komórki do Amelie (która powstrzymała się przed powiedzeniem „A
nie mówiłam”) i Betty (która się nie powstrzymała) oraz Issie, Devyna i Cassidy (którzy
głównie jęczeli i krzyczeli). Przede wszystkim próbowaliśmy wymyślić, czemu ktokolwiek
chciałby nas atakować. Czy chodziło tylko o kontrolę nad Bedford i okolicą? A może o
szerzej rozumianą władzę? Czy Vander był w to wplątany, czy tylko go wykorzystano? Nie
wiemy. Wiemy jedynie, że była to celowo zastawiona pułapka, w której mieliśmy zginąć.
Według Devyna wilk Fenrir to znak wielkiej wojny. Kiedyś był spętany przez bogów, ale
teraz chodzi wolno.

Wszyscy są zaskoczeni postępowaniem mojego ojca - wszyscy poza Astleyem, który


chyba bardziej wierzy w dusze i ich dobro niż my wszyscy. A przecież według Nicka to ja
zawsze byłam naiwna, szukając najlepszych cech w ludziach i piksach. Może powinnam
bardziej docenić wysiłki mojego ojca? Jakoś nigdy nie zauważyłam, że przez tak długi czas
walczył ze sobą, trzymał się z dala od mojej mamy i ode mnie. Sama nie wiem. Teraz wiem
tylko, że zginął zamiast mnie.

Ból w sercu zaczyna doskwierać coraz bardziej. Biorę prysznic, pozwalając, by


dłuższą chwilę obmywała mnie ciepła woda. Wkładam jakieś spodenki i koszulkę, opatulając
się szlafrokiem. Skarpetek nie wkładam, bo podgrzewane podłogi są miłe. To jedyna miła
rzecz, jaką teraz czuję.

Z pokoju dobiega mnie jakiś zapach. Słyszę też dźwięk nogawki pocieranej o
nogawkę.

Zastygam.

Czeka na mnie ktoś nieznajomy. Czuję, że więcej niż jedna osoba. Zaczynam coś
nucić, jakbym czesała włosy, ale stoję na podłodze i rozglądam się po zaparowanej kabinie w
poszukiwaniu broni. Szczotka do włosów? O rany. Nóż do steków wciąż leży w moim
plecaku, a ten - na podłodze koło łóżka. Dla dodatkowej ochrony połykam jedną z
przeciwżelaznych tabletek z buteleczki stojącej na umywalce, a potem łapię podłużny
wieszak na ręczniki wkręcony w ścianę. Ciągnę, ale ani drgnie. Chwytam obiema rękami. Z
całej siły szarpię raz jeszcze. Śrubki wyskakują na podłogę.

To wystarczy, by zaalarmować intruzów.

Trzech potężnych mężczyzn w odprasowanych garniturach biegnie w moim kierunku.


Zatrzymują się i wpatrują we mnie. Jednym z nich jest Vander. Marnuję sekundę, by zawołać:

- Astley!

A potem atakują. Wymachuję wieszakiem na ręczniki jak mieczem i wrzeszczę jak


opętana, z nadzieją, że to wystarczy, by choć na moment ich powstrzymać. Ale nie
zatrzymują się. Dwóch z nich wyrywa do przodu, bo między ścianami nie ma dość miejsca.
Nacieram na tego po lewej i uderzam go wieszakiem. Gdy żelazo dotyka jego skóry, słyszę
odgłos skwierczenia i mężczyzna z jękiem traci urok, odsłaniając swą niebieską postać.

Przeklina, ale zamierzam się ponownie, uderzając go w pierś, podczas gdy drugi piks
próbuje mnie przewrócić. Metalowy wieszak syczy. Napastnik krzyczy, lecz nie puszcza, i po
chwili do akcji wchodzi Vander, ciągnąc mnie od tyłu za włosy. Podnosi mnie wielkimi
rękami. Jedną łapie mnie w pasie, a drugą przykłada mi coś ostrego do gardła. Nóż? Zapewne
tak. Dwóch pozostałych zrywa się z podłogi, gdy do pokoju wpada Astley. Twarz ma
wykrzywioną gniewem, w ręku trzyma sztylet.

- Puść ją, Vanderze! - rozkazuje. - Ja jestem królem brzozy i gwiazd. Jesteś moim
poddanym i nakazuję ci puścić moją królową.
Vander warczy. To chyba śmiech, ale sama nie wiem. Przyciska ostrze do mojego
gardła tak mocno, że przecina skórę. Ból jest koszmarny, czuję zapach krwi, a jej widok
sprawia, że Astley nerwowo się krzywi.

- Nie możesz nam rozkazywać, królu. Należymy do siebie samych - odpowiada


Vander.

Rana na twarzy pierwszego napastnika wciąż skwierczy. Zostanie blizna. Słyszę jego
głos:

- Odłóż broń, inaczej Vander od razu ją zabije.

- Zabije ją i tak - mówi spokojnie Astley.

Zapiera mi dech w piersi. Niemiło słyszeć coś takiego. Serce znów mnie boli.
Zaufałam Astleyowi. Mówił, że mnie potrzebuje, a teraz co? Po prostu się mnie pozbędzie?
Ściskam krawędź szlafroka, próbując przełknąć wielką gulę w gardle, ale ona nie znika.
Potem napotykam wzrok Astleya, który spogląda lekko w prawo. To tylko przelotne
spojrzenie, jednak dostrzegam je. Chce, żebym wyskoczyła przez wielkie okno. Tyle że
jesteśmy na piątym piętrze. Ja nie potrafię latać. On tak. Złapie mnie? Przez moment
zastanawiam się, czy to nie kolejna dziwaczna pułapka, która ma mnie zabić. Zabić mojego
ojca, mnie, wyrugować naszą krew. Ale to takie skomplikowane, a Astley to przecież Astley.
Ufam mu, powtarzam sobie. Ufam.

- Zaraz zwymiotuję - rzucam nagle w zamieszaniu.

- Co? - warczy Vander.

- Chyba zwymiotuję - powtarzam i ściskam się za brzuch. Nie potrafię naprawdę


zwymiotować, ale mogę udawać. Betty powiedziała mi kiedyś podczas cotygodniowych
pogadanek z cyklu „jak przetrwać atak drapieżnika”, że udawanie wymiotów może czasem
uchronić przed pobiciem, a nawet gwałtem. Zobaczmy, czy uchroni mnie przed piksami i
śmiercią. Dobywam z gardła nerwowy charkot. To wystarczy, by Vander nieco odsunął nóż.
Ostrze odrobinę oddala się od mego gardła.

- Co mam...? - zaczyna mówić.

Nie daję mu jednak dokończyć, tylko wbijam łokieć w jego brzuch i rzucam się w
bok, przez okno. Uderzam w nie ramieniem. Ból promieniuje po ręce aż do szyi. Za moim
ramieniem podąża moje ciało, wprost na zimne powietrze. Nic nie mówię, tylko lecę w
płatkach śniegu, pędzę w stronę ziemi.

Powinnam zamknąć oczy.

Ale nie zamykam.

Moje ciało przechyla się na bok. Od gwałtownych ruchów rozpina mi się szlafrok.
Materiał powiewa nade mną. Podnoszę ręce, zastanawiając się, czy wyglądam jak spadający
anioł. Warkot samochodów pode mną staje się coraz głośniejszy. Wyląduję albo na jednym z
nich, albo na twardym chodniku. Moje ciało rozpłaszczy się i połamie. Mam nadzieję, że
pójdzie szybko. Oby.

Zamykam oczy.

Czyjeś ręce łapią za mój szlafrok, ściągając mnie z prostego kursu. Astley. Próbuję się
go chwycić. Przyciska mnie mocno do piersi, przeklinając pod nosem, i odbijamy najpierw w
bok, a potem w górę.

- Astley! - łkam.

- Zawsze będziemy się ratować - szepcze w moje włosy. - Trzymaj się.

I odlatujemy w ciemne niebo.

Kiedy docieramy na lotnisko, jestem już przemarznięta do kości. Lądujemy z głośnym


tąpnięciem za jakąś wielką ciężarówką. Astley przeprasza, rozciera mi ręce i pomaga
zawiązać szlafrok w pasie. Trzęsę się tak bardzo, że sama nie mogę tego zrobić. On biegnie
do sklepów bezcłowych, by kupić mi normalne ubrania, kurtkę i buty.

- Postaram się wrócić jak najszybciej - obiecuje. - Skul się obok opony. W kulkę. To
pomoże.

Nasze komórki, walizki, wszystko zostało w hotelu, a samolot mamy dopiero rano,
jednak decydujemy się zostać na lotnisku, które jest w tej chwili najbezpieczniejszym
miejscem. Pełno tu ludzi. I jest ciepło.

- A nasze paszporty? - pytam.

- Mam je ze sobą. Trzymam je przez cały czas. Jeśli chodzi o paszporty, mam
paranoję.

- I dobrze.

Patrzy na mnie smutnym wzrokiem.

- Tak. Dobrze.

Astley odchodzi, a ja czekam, słysząc grzmiący w górze samolot. Opieram się plecami
o oponę, żeby nic nie zakradło się od tyłu. Jestem bardzo zmęczona, ale zasypiam dopiero
wtedy, gdy jesteśmy w terminalu, a ja ubrana i z zabandażowanym ramieniem opadam na
lotniskowe krzesełko. Astley obejmuje mnie ramieniem - by ogrzać, uspokoić, sama nie wiem
- i nie odsuwam się. Nie wiem dlaczego. Po prostu nie mogę. Potrzebuję tego przytulenia.
W małym Bedford w stanie Maine rośnie napięcie po zaginięciu kolejnego nastolatka.
Tym razem to dziewczyna. Ostatnio widziano ją, jak wychodziła z budynku YMCA i
wchodziła do lasu (CNNS News).

Przez cały lot powrotny nie mam ochoty ani rozmawiać, ani nawet myśleć.
Samolotowa klimatyzacja wieje mi w twarz zdechłym, paskudnym powietrzem, stale
przypominając o moim życiu. Próbuję pomóc: giną ludzie. Próbuję być bohaterką: giną
ludzie. Astley znów obejmuje mnie za ramiona, ale nie sprzeciwiam się, bo wiem, że on wie,
jak to jest - jak to jest widzieć, że ludzie za ciebie umierają, dźwigać to brzemię. Wyciągam
rękę i próbuję wyłączyć nawiew, ale chyba jest zepsuty. Powietrze wciąż płynie. W końcu
oboje poddajemy się zmęczeniu i siedzimy spokojnie, opierając się o siebie, lecąc coraz dalej.

Kiedy w końcu docieram do domu, Betty bierze mnie w ramiona i szepcze:

- Wiedziałam, że nie wyniknie z tego nic dobrego.

- On umarł, babciu - mruczę w jej ramię. Pachnie palonym drzewem, futrem i sosem
do spaghetti.

- Nie wierzyłam, że może się tak zachować - przyznaje z irytacją.

Wie, że bolą mnie te słowa, bo od razu przytula mnie mocniej.

- Przynajmniej twoja mama w końcu może być spokojna. - Babcia klepie mnie kilka
razy po plecach niczym trener futbolu, niezręcznie i mocno, a potem puszcza, bym mogła
wziąć prysznic. Planuje przyrządzić tosty cynamonowe. Jednak gdy idę na górę, padam na
łóżko i sen porywa mnie, zanim udaje mi się zdjąć buty.

Następnego dnia biorę mini morrisa należącego do Nicka i jadę do miasta, myśląc o
tym, jak Vander nas zdradził. Astley nie wie, dlaczego jego poddany okazał się wierny nie
jemu, a innemu królowi. Miał przecież jakiś plan i trzeba dowiedzieć się jaki. Ja za to muszę
znaleźć Nicka, a we dwójkę musimy ochronić miasto. Tyle jest do zrobienia, że czuję się
przytłoczona.
Parkuję na Main Street, wysiadam i węszę w poszukiwaniu piksów. Okolica wygląda
na czystą. Po obu stronach drogi stoją zaparkowane samochody, przyklejone do betonowych
chodników otaczających ceglane budynki, wszystkie trzypiętrowe z wyjątkiem banku, który
szczyci się wystającym czwartym piętrem. Według Betty całe centrum miasta, które
właściwie zamyka się w dwóch ulicach o długości czterystu metrów każda, spłonęło tuż przed
drugą wojną światową. Jakiś szalony strażak podpalił je z nudów. Wszystko odbudowano i
teraz wygląda pięknie, jednak brakuje mu tej atmosfery postkolonializmu, którą czuje się w
większości miasteczek Nowej Anglii.

Wchodzę na chodnik, na którym zalegają kupki lodu i cienka warstwa śniegu. Ekipy
sprzątające z trudem nadążają przy takich opadach. Jakiś mężczyzna odgarniający śnieg pod
sklepem ze zdrową żywnością wzdycha ciężko. Metalowa łopata uderza o beton z
koszmarnym zgrzytnięciem.

- Dzień dobry! - woła.

Uśmiecham się do niego i jego rumianych policzków. Przypomina mi świętego


Mikołaja.

- Witam. Pomóc panu?

- Dam radę, dzięki.

Mijam pub U Finna, uwielbiany przez Betty i jej przyjaciół z pogotowia, i szybkim
krokiem wbiegam na schody prowadzące do Maine Grind, kolejnego ceglanego budynku,
który kiedyś służył za dom spotkań masonów. Masoni to jakieś tajemne stowarzyszenie
istniejące od wieków, ale powoli zaczęli tracić członków - pewnie dlatego, że przystępować
mogli tylko mężczyźni. Sprzedali więc budynek i spotykają się teraz w piwnicy YMCA.
Maine Grind jest fajne i tak bliskie słowa „trendy”, jak to tylko możliwe w Bedford, w stanie
Maine. Stoją tu duże stoły z porządnego drewna z nogami pomalowanymi na pomarańczowo i
różowo; a także wygodne kanapy. Z głośników zwykle słychać coś w rodzaju współczesnego
folku, ale nie jest to wcale złe. Mają tu nawet prawdziwy indyjski chai z mlekiem. Jak na
Bedford to prawdziwy odlot.
Zamawiam chai i idę w stronę wielkiej brązowej skórzanej kanapy, na której
usadowili się już Devyn i Issie. Gdy na niej siadasz, połyka cię całego. Is popija kakao, a
Devyn wodę - nie mam pojęcia dlaczego. W taki dzień jak dzisiaj powinno się pić ciepłe
napoje pełne kalorii i cukru, ale Devyn wszedł nagle w fazę „moje ciało jest moją świątynią”,
je więc tylko produkty ekologiczne i żadnych rafinowanych cukrów.

- Cassidy poszła do łazienki się podrapać - oznajmia Issie, gdy siadam na kanapie. -
Sweter doprowadza ją do szału. Ludzie zaczęli się gapić, bo nie mogła przestać. To trochę
smutne. Zawsze myślałam, że bycie elfem jest fajne, ale skoro każde syntetyczne ubranie
wywołuje swędzenie, to „fajne” trochę traci na wartości. O rany, ale gadam bez sensu. Tak się
cieszę, że wróciłaś!

- Szkoda, że nie może biegać na golasa - wtrąca Devyn, popijając wodę.

Issie mocno wbija mu łokieć w bok, aż Dev wydaje z siebie dziwne sapnięcie.
Odrobina wody wylewa mu się z ust.

- Szkoda, że ciuchy doprowadzają ją do szału. - Pociera bolący bok i wyjmuje


serwetkę, by wytrzeć dżinsy, które oblał wodą.

- Szkoda ci raczej, że męska populacja straci przyjemność jej oglądania - oznajmia


Issie na wpół naburmuszonym, na wpół rozbawionym głosem. Trudno powiedzieć, czy mówi
poważnie, czy żartuje. Zakłada nogę na nogę. Dzisiaj ma na sobie jaskrawożółte rajstopy,
dżinsową minispódniczkę i mocno różowe wysokie kozaki do kompletu. Tylko Issie taka
mieszanka uchodzi na sucho. Uspokaja się i podnosi ręce: - Przepraszam! Przepraszam!
Chwilowy przypływ niepewności. Już nie będę.

Devyn tylko się uśmiecha i wyjmuje z torby laptopa.

- A więc Islandia. Chciałabyś o czymś porozmawiać? Jakieś wskazówki? Masz


pojęcie, czemu ten piks wpakował was w pułapkę?

- A jak radzisz sobie emocjonalnie? Że król tak się dla ciebie poświęcił? To było
nieoczekiwane - mówi Issie, gładząc mnie po ramieniu.
- Wiedzieliście, że Betty nie chce, byśmy szukali Nicka? - rzucam, nie odpowiadając
na żadne z ich pytań.

Wymieniają spojrzenia, a Devyn kiwa głową.

- Wiedzieliśmy. Upiera się, żeby już żadne z nas nie próbowało. Twierdzi, że Nick
odszedł na dobre, Zaro.

- To nieprawda.

Issie łapie mnie za rękę i ściska.

- Wiemy o tym. Nie martw się. Nie poddaliśmy się jeszcze.

Przez moment czuję łzy w kącikach oczu. Muszę zebrać wszystkie siły, ale nie chcę
się rozpłakać. Nie zrobię tego.

- On nie odszedł - szepczę.

- Nie martw się. Nie poddaliśmy się - dodaje Devyn, odpalając laptopa i jakoś z
zażenowaniem przyjmując te wszystkie emocje.

Issie wbija wzrok w swoje buty, wyciągając nogi do przodu.

- Jak myślisz, ile razy będziemy musieli powtórzyć Zarze, że się nie poddajemy? -
żartuje.

- Według moich kalkulacji pięćset trzydzieści osiem - odpowiada Devyn, przyglądając


mi się bacznie. - A jak ty się czujesz, Zaro? Przemiana w inny gatunek jakoś ci przeszkadza
emocjonalnie czy fizycznie? Odczuwasz jakieś efekty uboczne?

I w tej chwili - przysięgam - otwiera w laptopie dokument zatytułowany „Efekty


uboczne przemiany w piksa”.
- Nie - rzucam.

- Czujesz do siebie nienawiść? Moi rodzice twierdzą, że byłoby to normalne. Jeśli


chcesz, mogłabyś pójść do nich na terapię - proponuje, wpisując coś do dokumentu, i dodaje:
- Za darmo, oczywiście.

- Nie, wszystko dobrze - kłamię. - Jestem tą samą dawną Zarą.

Spoglądają na siebie, jakby wiedzieli, że nie mówię szczerze. Dev zamyka jeden
dokument i otwiera kolejny.

- A więc, oczywiście, szukałem czegoś o Walhalli.

Następnie podaje nam najważniejsze fakty.

1. Słowo Walhalla pochodzi ze staronordyjskiego Valhöll, czyli „komnata, pałac


poległych”.

2. Walhalla znajduje się w Asgardzie, gdzie według mitologii mieszkali bogowie,


między innymi Odyn i Thor.

3. Teorie co do tego, gdzie znajduje się Asgard, są sprzeczne. Niektórzy twierdzą, że


niedaleko antycznej Troi, inni - że w Azji, jeszcze inni - że na Islandii.

- Czyli właściwie mamy jedno wielkie nic - oznajmia Issie, robiąc niezadowoloną
minę. - Przepraszam, Zaro. Wiem, że chciałabyś, aby to wszystko było łatwiejsze. Wszyscy
byśmy chcieli.

Upijam łyk herbaty i odstawiam żółty kubek na stolik, tuż obok egzemplarza „Utne
Readera”. Issie zaczyna podciągać rajstopy, które w okolicach kostki przypominają trochę
skórę słonia.

- W porządku - mówię mimo rosnącej we mnie frustracji. Palcami przelotnie dotykam


bransoletki na kostce, by pomyśleć o Nicku.

Devyn unosi brew, ale nie spogląda na mnie, gdy wzdycham na głos. Zamiast tego
skupia się na ekranie laptopa.

- Nie wyskakuje mi absolutnie nic pod nazwiskiem matki Astleya, które mi podał.
Przeczesałem wszystkie możliwe wyszukiwarki i bazy danych...

- W tej chwili najbardziej potrzebujemy księgi z zaklęciami, żeby stworzyć


znajdowacza czarownic, tak jak zrobiły Willow i Tara w Buffy, albo czegoś w stylu
urządzenia naprowadzającego, takiego jakie mieli w Star Treku... - Issie urywa, najwyraźniej
dostrzegając, że patrzymy na nią bez śladu zrozumienia. - Czy wy w ogóle wiecie, o czym ja
mówię?

Nie wiemy. Bawię się zamkiem przy bluzie, a potem moją uwagę odwraca Callie,
stojąca między stolikiem i drugą kanapą. Gapi się na nas, jakby pamiętała, co widziała
tamtego wieczoru. Biorę głęboki wdech i tak wesoło, jak to możliwe, rzucam:

- Cześć, Callie.

- Wy coś knujecie - oświadcza Callie, zakładając ręce na piersi. Przygląda nam się, ale
nie złośliwie, i kręci głową tak bardzo, że jej zielony irokez retro w stylu lat osiemdziesiątych
majta się w powietrzu.

- Wciąż coś kombinujecie. Non stop do siebie szepczecie. A skoro Nick po prostu
wyjechał na wakacje, czemu wszyscy wyglądacie na takich... zrozpaczonych? Poza tym ty na
balu tańczyłaś z tym przystojnym blondynem w drogich ciuchach.

- Hm... - Sama nie wiem, co powiedzieć.

Issie od razu rzuca mi spojrzenie sugerujące „nic nie mów”. Nagle zaczynam bardzo
uważać na to, co się dzieje.

- Gadaj! - rozkazuje Callie, tupiąc nerwowo w podłogę swoim conversem. Wydaje mi


się, że zaraz pstryknie palcami jak w pokazowym chórze. Ostatnio często nadają w telewizji
piosenki z lat czterdziestych, choćby ­Cole’a Portera, a tam często pstrykają palcami. -
Nie o balu i tym blond przystojniaku. Chcę, żebyście powiedzieli, co ukrywacie. Tylko nie
mówcie, że nic. Dobrze wiem, że o coś chodzi.

Cassidy wraca z łazienkowej sesji drapania w idealnym momencie. Ścisza głos i


mówi:

- Nick zaginął. Cała ta historia o tym, że odwiedza rodziców, to kłamstwo. Tylko nic
nie mów!

Otwieram usta ze zdziwienia. Nie o to pytała Callie, ale mamy teraz doskonałą
wymówkę, by trochę zbić ją z tropu.

- O nie! - Z westchnieniem przyciąga mnie do piersi.

A ja myślę tylko: nie chcę o tym rozmawiać.

W końcu Callie wypuszcza mnie z objęć i zaczyna cmokać zatroskana, wypytywać


nas, czemu nie zawiadomiliśmy policji, co teraz będzie i kiedy ostatnio widzieliśmy Nicka.
Jej pytania stają się coraz głośniejsze, natarczywe, a Cassidy i Devyn próbują na nie
odpowiedzieć. Ja w końcu się poddaję i idę do toalety. Issie podąża za mną i staje za moimi
plecami.

- Nie chcesz o tym gadać, co? - pyta.

Potrząsam głową. Przygląda mi się przez chwilę, ale nie mam pojęcia, co chodzi jej po
głowie. W końcu odchrząkuje i mówi:

- Przepraszam, że bałam się ciebie po przemianie. To nie było w porządku z mojej


strony. Ale cię kocham. Wciąż jesteś moją najlepszą przyjaciółką.

- A ty moją - potwierdzam, odganiając łzy.


- Nie ma nic złego w byciu smutną, Zaro. - Is wyciąga z torebki szczotkę i mi ją
podaje. Rozumiem, że to aluzja. - I wiesz, nie musisz przez cały czas być superodważną
przywódczynią.

Wpatruję się w umazane lustro i zaczynam czesać włosy, które strasznie się
elektryzują.

- Kiepska ze mnie superodważna przywódczyni.

- Nawet takowe czasem są smutne - mówi Is.

- Serio?

- Serio.

Kiedy udaje nam się już uciec współczującej Callie, kulimy się na mrozie i idziemy do
naszych samochodów, gdzie zauważam Astleya. Stoi w padającym śniegu, jak zwykle na
luzie i ze swobodą opiera się o samochód Nicka. Wydaje mi się to trochę niewłaściwe. Chyba
przede wszystkim dlatego, że Nick strasznie by się wkurzył, że król piksów znajduje się
choćby w pobliżu jego auta. Astley ma na sobie ciemną wełnianą kurtkę z kieszeniami i
zapinaną koszulę z kołnierzykiem, która strategicznie rozpięta odsłania spory kawałek piersi.
Wygląda raczej, jakby się szykował na rozdanie nagród MTV, a nie po prostu czekał na mnie
na ulicy w Bedford, w stanie Maine.

- Odejdź od auta - warczy na niego Devyn. To cichy, stanowczy odgłos z odrobiną


ptasiego skrzeku.

Issie jednocześnie wzdycha i mruczy pod nosem:

- Cudownie. A co on tutaj robi?

- Może ma jakiś trop dotyczący Walhalli. Jakiś lepszy - odpowiadam i podbiegam do


Astleya, zanim ktokolwiek zdoła mnie zatrzymać. Uśmiecha się na mój widok, szeroko, a ten
uśmiech sprawia, że mimo swojej piksowej natury robi się przystojny. Odwzajemniam
uśmiech i patrzę mu w oczy. Natychmiast dostrzegam w nich ból. Pytam więc: - Co się
dzieje?

Wstrzymuję oddech, przestraszona, że może chodzi o Nicka.

- Tylko sprawdzałem, co u ciebie, czy wszystko dobrze - odpowiada Astley. Unosi


nogę, zgina ją w kolanie i zaczyna poprawiać skarpetkę. Ma wzór w romby, jest taka
staroświecka i wygląda na miękką, kaszmirową. Jakoś nie pasuje do reszty image’u.

- Aha. - Przechylam głowę, próbując coś wyczytać z twarzy Astleya. Zdaję sobie
jednak sprawę, że chyba wyglądam jak szczeniak, szybko się więc prostuję.

- Martwiłem się o ciebie po... Islandii - wyjaśnia Astley, zdejmując wzrok ze mnie i
spoglądając na Issie, Devyna i Cassidy, którzy się do nas zbliżają. Zostawia w spokoju
skarpetkę i staje na dwóch nogach.

Kąciki ust Cassidy wyginają się z niezadowoleniem. Jej owalna twarz sprawia
wrażenie jeszcze bardziej pociągłej niż zwykle. Devyn podchodzi do mnie i staje obok,
emanując energią pełną wściekłości.

Astley zdaje się tego nie dostrzegać i wciąż opiera się o samochód. Zwraca spojrzenie
i słowa wyłącznie do mnie, jakby nikogo innego nie było w pobliżu.

- Czuję się odpowiedzialny za to, co się stało.

Wypuszczam powietrze z płuc. Jest tak zimno, że wokół natychmiast powstaje


chmurka pary.

- To nie była twoja wina.

- Nie zgadzam się - wtrąca się Devyn, gdy tuż obok przejeżdża cysterna z paliwem. Jej
opony rozchlapują błoto.

Astley ignoruje te słowa.


- Przepraszam, Zaro. I wciąż nie wiem nic o matce.

- Musisz przestać ignorować moich przyjaciół. - Podchodzę do przodu i biorę go za


rękę. Mówię spokojnym, ale poważnym głosem, który - mam nadzieję - odniesie właściwy
skutek.

- To niegrzeczne - dodaje Issie, wkładając różowe puchate rękawiczki z jednym


palcem. - A jeśli chcesz, żebyś­my uwierzyli, że piksy potrafią być fajne, zabawne i
towarzyskie, lepiej byłoby uznać naszą obecność, gdy tak rozmawiamy. Prawda, Zaro? - Nie
czeka na moją odpowiedź, tylko mówi dalej, oskarżycielsko wskazując Astleya różową
dłonią. - A ignorowanie Devyna jest jeszcze bardziej niefajne, bo on jest najmądrzejszym,
najfajniejszym, najlepszym - i w ogóle - facetem na świecie. Szukając twojej matki, włamał
się nawet do akt wydziału komunikacji! Taki jest cudowny.

Devyn, rumieniąc się, mruczy:

- Is, to nielegalne. Nie powinniśmy mówić nikomu, a już zwłaszcza nie piksowi.

Przez moment wydaje mi się, że Astley może wybuchnąć. Widzę, jak drga mu mięsień
w policzku.

- Przepraszam - odzywa się w końcu. - Niełatwo jest z wami rozmawiać, jeśli wszyscy
macie już ustalone poglądy na to, jaki jest mój gatunek. Na dodatek pan zmienny bezustannie
się na mnie gapi i wymawia słowo „piks”, jakby to było przekleństwo. Macie jednak rację -
niegrzecznie jest was ignorować.

- No właśnie! - ćwierka Issie.

A potem nikt nic nie mówi. Z minivana zaparkowanego tuż obok wysiadają dwaj mali
chłopcy, bliźniacy. Ich matka popędza dzieci na chodnik i schyla się, by wziąć je za ręce.
Szybkim krokiem podchodzi do nas jakiś mężczyzna w okularach Clarka Kenta, niosąc stos
gazet „Solidarity Now”.
- Chcecie? - pyta. - Są darmowe.

- Mmm... - Cassidy wygina usta i wyciąga rękę. - Jasne.

Mężczyzna podaje każdemu z nas egzemplarz gazety i rusza w stronę Maine Grind.

- O rany - wzdycha Issie, wypuszczając powietrze i wkładając gazetę pod pachę.

Cassidy wygląda, jakby chciała użyć swojej magii, by odgonić Astleya. Jednak
zamiast tego wraca do naszej rozmowy.

- Wiesz, dlaczego próbowali cię oszukać? Albo co oznacza ten wielki wilk?

Astley potrząsa głową. W końcu odsuwa się od samochodu Nicka. Zostawia za sobą
odrobinę złotego pyłu, teraz pomieszanego ze śniegiem, który lśni. Z trudem opieram się, by
go nie dotknąć. Kiedyś, przed przemianą, bałam się tego widoku. Bałam się, bo oznaczał, że
w pobliżu jest mój ojciec - jednak Astley ani trochę mnie nie przeraża.

- Wilk jest znakiem nadchodzącej wojny. Próbowali wpędzić nas w pułapkę, bo


chcieli, abyśmy zginęli, a przynajmniej jedno z nas. Walka o władzę. Zdarza się - wyjaśnia
Astley, zmęczonym, ale cierpliwym głosem.

Wydaje mi się, że zaczynam teraz odczuwać jego emocje, jakby emanowały z niego
falą zapachów i kolorów. W tej chwili czymś się denerwuje, a ten niepokój pachnie jak
brukselka i ma zielony kolor. Dziwne.

- Musisz uwierzyć, że nigdy z premedytacją nie wpędziłbym cię w niebezpieczeństwo,


Zaro - dodaje.

Devyn wtrąca z parsknięciem:

- I mówi to po tym, jak zmienił ją w piksa!

- Musicie mi uwierzyć - rzuca w desperacji Astley. Nigdy go takim nie widziałam. Ale
mogę jedynie ustąpić.

- Uwierzą ci. W końcu. - Biorę go pod ramię i odchodzimy kilka kroków od


pozostałych. Devyn od razu rzuca mi podejrzliwe spojrzenie, a Cassidy zaczyna nerwowo
cmokać.

- To cześć! - macham do nich energicznie i oczywiście wiedzą, o co chodzi. Dev i Is


wsiadają do jej auta, a Cassidy pieszo skręca za róg.

- W porządku? - pytam szeptem Astleya, patrząc, jak Issie zapina pas.

- Moja matka... - Szuka słów i po chwili zaczyna raz jeszcze: - Moją matkę trudno
znaleźć, a ja czuję się jak kompletny frajer, że nie potrafię tego zrobić dla ciebie.

Ignoruję te słowa i pytam dalej:

- Jakieś nowe ataki? Ktoś widział Franka? Opowiedziałeś radzie piksów, co


wydarzyło się na Islandii? Czy Vander jest zbuntowanym piksem? Pracuje dla kogoś innego?

Relacjonuje mi w skrócie, co wydarzyło się, gdy nas nie było. Jego poddani zapobiegli
kilkunastu atakom złych piksów, zarówno tych podległych kiedyś mojemu ojcu, jak i tych
należących do Franka. Dwa piksy zginęły. Trzy przeszły na stronę Astleya. Musi być ciężko
zmagać się z tym dramatem i odpowiedzialnością. Może dlatego dostrzegam teraz wywołane
zmęczeniem zmarszczki wokół oczu Astleya. Co gorsze jednak, zaatakowano dziewczynę. A
do tej pory ofiarami byli tylko chłopcy. Dostaję gęsiej skórki. Astley musi zgłosić wszystko
radzie, a oni „rozważą” to, co opowiedział o Islandii i naszym poszukiwaniu Walhalli.

- „Rozważą”? - pytam.

- Rozważą - powtarza z pogardą. - Rada ma tendencję do „rozważania” spraw.

Wsiadam do mini. Astley gładzi moją dłoń przytrzymującą drzwi.

- Odnajdziemy moją matkę, Zaro - mówi. - A potem znajdziemy twojego wilka.


Wygląda na przybitego i smutnego. Milczę przez moment i odpowiadam:

- Wiesz, życie łamie nas wszystkich na maleńkie kawałki. Krzywdzi nas, ale jeśli
posklejamy te kawałki z powrotem w jedno, stajemy się silniejsi.

Powietrze zastyga między nami. Nasze dłonie wciąż się stykają.

- Skąd ci się biorą te mądrości?

- Ze środka. - Unoszę brew, by dobitniej dać do zrozumienia, co mam na myśli. -


Chociaż jesteś królem piksów, nie zaszkodzi od czasu do czasu przyznać się przed światem,
że jest w tobie pęknięcie i trzeba je zalepić.

- Nawet przed swoją królową?

Kiwam głową.

- Zwłaszcza przed nią.

Astley odchodzi, a ja przez chwilę siedzę w mini i próbuję przetrawić wszystko, co się
wydarzyło. Zza rogu wybiega Cassidy z szeroko otwartymi oczami. W zeszłym tygodniu
zamieniła warkoczyki na dredy i tak wygląda ładniej, lecz w tej chwili przypomina raczej
przestraszone zwierzątko. Ciągnie za klamkę od strony pasażera, ale drzwi są zamknięte.

- Wpuść mnie! - żąda.

Wciskam przycisk odblokowujący na środkowej konsoli, pod radiem, i chwytam


miecz, który schowałam na tylnym siedzeniu na wypadek ataku. Cass gwałtownie siada na
fotelu i zatrzaskuje drzwi.

- Ścigają cię? - pytam. Zaciskam palce na rękojeści miecza.

Przez moment wygląda na zdezorientowaną.


- Co...? Nie! Nie, znalazłam coś.

- Nie jesteś w śmiertelnym niebezpieczeństwie? - używam tej oklepanej frazy, żeby


choć trochę złagodzić napięcie. Udaje się. Cassidy wybucha śmiechem. Naciskam czerwony
przycisk, by podkręcić ogrzewanie, bo widzę, że cała się trzęsie. Nie wiem, czy z zimna czy
ze zdenerwowania.

- Spójrz! - Macha mi przed nosem gazetą.

Biorę ją w dłonie. Widzę artykuł o reformie zdrowia i kilka reklam. Nic nie rozumiem.

- O co chodzi?

Cass stuka palcem w reklamę jakiejś barowej imprezy.

- Tu! O tutaj.

Jest tak podekscytowana, że wyrzuca słowa jak szalona, ale nic nie mówi -
przynajmniej ja nic nie rozumiem.

- Przepraszam, ale... Impreza kostiumowa w barze na Mount Desert Island? To


czterdzieści minut stąd, a my jesteśmy dużo za młode, żeby wejść do baru.

- Spójrz, kto występuje - nalega.

Czytam drobny druk.

- Skrzypek?

Cass bierze ode mnie gazetę i składa ją równo na kolanach, odsłaniając reklamę.
Wygładza ją dłonią i oddycha głęboko, by się uspokoić.

- Cass?
Uśmiecha się spokojnie.

- Wybacz. Próbuję ci to jakoś wytłumaczyć. No dobra. Co roku mama zabiera mnie na


kiermasz Common Ground, czyli wielki jarmark produktów ekologicznych w Unity.
Rozumiesz?

- Unity?

- To miasto w środkowej części stanu. - Macha lekceważąco ręką. - Ale nieważne.


Żeby dojść do głównej części kiermaszu, trzeba przejść przez taką uroczą alejkę, która wije
się między wysokimi świerkami. I tam zobaczyłam przed sobą tego faceta. Był jakiś dziwny.
Cały ubrany w sztruks: kamizelka, spodnie. A z kieszeni kamizelki wystawało coś długiego,
podobnego do ogona, owiniętego w szmatkę w kolorach ziemi. Chyba zauważył, że mu się
przyglądam, bo odwrócił głowę i na mnie spojrzał. Jego oczy zaczęły robić się niepokojąco
srebrne. Tak niepokojąco, że aż westchnęłam i dostałam gęsiej skórki.

- Był piksem? - pytam.

- Tak. I nie miał najlepszego uroku, tyle że wtedy nie wiedziałam nawet o istnieniu
piksów. - Wzdycha. - Wiedziałam jedynie, że istnieją ludzie, którzy tak naprawdę nie są
ludźmi, rozumiesz?

- A co to ma wspólnego z tą reklamą?

Jej oczy aż lśnią, tak jest podekscytowana. Raz po raz stuka palcem w obrazek.

- To ten facet. Ten, którego widziałam wtedy na jarmarku.

- Super... - Urywam, czekając, aż najdzie mnie geniusz i zrozumiem. Może to dlatego,


że jestem taka zmęczona, ale nic się nie dzieje. - Wciąż nie rozumiem. Tak, zlokalizowałyśmy
piksa. I go zgarniemy.

- Nie! Nie o to chodzi. Spójrz na jego imię, Zaro.


Czytam reklamę.

- Bifrost?

- „Lśniąca droga”? - Dźga mnie palcem w udo.

- Wciąż nie jarzę.

- Droga do Asgardu, tam gdzie jest Walhalla.

- Ale Bifrost to most, nie osoba. - Świat nagle wydaje mi się pełen światła. - Ale może
to wskazówka... On może wiedzieć... O rany...

Cass chwyta moją dłoń i splata nasze palce.

- Nie denerwuj się, Zaro. Oddychaj spokojnie.

Przyciskam wolną rękę do serca.

- Zaczynam sapać, prawda? O matko, Cassidy! A jeśli on coś wie? - Wyrywam jej
gazetę. - Impreza jest jutro wieczorem. Jutro wieczorem!

Obie wydajemy z siebie przenikliwy pisk i przytulamy się ponad drążkiem zmiany
biegów i hamulcem ręcznym. Trwa to kilka sekund. Naprawdę mam ochotę tańczyć z radości
po całym aucie, gdyby tylko było tu tyle miejsca, żeby chociaż wstać.

- Wiesz, co to oznacza, prawda? - Triumfalnie unoszę pięść w powietrze.

- Wycieczka! - woła Cass.

- Wycieczka - potwierdzam. Promieniejąc radością i pełna nadziei przytulam Cassidy


raz jeszcze. W głowie mówię szeptem do Nicka, choć wiem, że mnie nie słyszy, ale co tam! -
Trzymaj się, kochanie. Niedługo cię znajdę. Naprawdę.
Thomas Steffan. Czekamy, aż znów ktoś zniknie. Oby tym razem nie padło na mnie.
Ani żadnego z moich kumpli. Rozumiesz, seryjny morderco? (wpis na portalu
społecznościowym).

Sprawy nie idą tak gładko, jak oczekiwałam. Z powodu problemów po Islandii nie
mogę nawet powiedzieć Betty o wycieczce do baru, nie ryzykując karczemnej awantury. Z
kolei rodzice Devyna zatrzymują go w domu, bo pracują jak szaleni nad fiolką mojej krwi,
próbując znaleźć toksynę piksów, i potrzebują wszelkiej możliwej pomocy. No a Issie wciąż
ma szlaban.

- Nawet w weekendy? - jęczę, gdy rozmawiamy przez telefon. Is musi szeptać, bo nie
wolno jej też korzystać z komórki.

- Według mojej mamy tak zwane niebezpieczeństwo jest jeszcze większe w


weekendy. Masz szczęście, że udało mi się wyskoczyć do kawiarni - opowiada. - Musiałam
okropnie nakłamać, że pracuję nad projektem charytatywnym, i obiecałam, że zaraz potem
wrócę do domu. Mamę ogarnęła kompletna paranoja. Wciąż powtarza: „Tam grasuje seryjny
morderca!”.

- A nie możesz znowu skłamać?

Cisza. Opadam na poduszki i wpatruję się w plakat Amnesty na suficie.

- W porządku, Is... - zaczynam.

Przerywa mi.
- Nie. Mam pewien pomysł. Powiem, że idę na zebranie kółka kościelnego. Mamy je
jutro wieczorem. Tylko nie mogę wrócić zbyt późno. I muszę bardzo narzekać, że tam idę, tak
jak zawsze jęczę, inaczej mama będzie podejrzewać podstęp.

Wyskakuję z łóżka.

- Issie, uwielbiam cię! Gdybyś tu była, przytuliłabym cię od razu.

- Cóż - odpowiada szeptem. - Pozwól mi u siebie zamieszkać, gdy mama wyrzuci


mnie z domu. Albo wyciągnij mnie z nieba, jeśli mnie zabije, dobrze?

Ze śmiechem przytulam poduszkę.

- Dobrze.

Issie odbiera mnie i Cassidy. Wciskamy się do jej auta. Pełno w nim noży, które
mama kazała wziąć Is dla bezpieczeństwa. Poleciła jej też zawiesić na łańcuszku gwizdek
alarmowy. Zajmuję miejsce Devyna z przodu, głównie dlatego, że Issie nie przestaje się
martwić, bo Devyna z nami nie ma, a to chyba doprowadza Cassidy do szału.

- Świetnie sobie poradzimy bez niego - powtarza Is po raz setny, gdy wjeżdżamy na
drogę numer 3. - Prawda? No więc dzisiaj wieczorem rządzą dziewczyny! Girl power! Hurra!

Podnosi rękę, by unieść pięść w powietrze, ale z ostatnim słowem jej głos staje się
lekko piskliwy, jak zawsze, gdy Is jest zdenerwowana.

Cassidy ją ignoruje, a ja jestem zbyt zajęta walką z pulsującym bólem głowy, który
mnie dopadł.

- Chyba potrzebujesz jednej z tych przeciwżelaznych tabletek, które dał ci Astley -


zauważa Is. - Masz je?

Próbuję kiwnąć, ale rezygnuję, bo jeśli to zrobię, moja głowa chyba eksploduje.
- Zajrzyj do jej torebki - Is nakazuje Cassidy.

Cass bierze torbę z moich kolan i wciąga ją na tylne siedzenie. Wyjmuje z niej małą
plastikową torebkę z tabletkami.

- Wyglądają absolutnie nielegalnie.

- O mój Boże, Zaro - wtrąca się Issie. - Naprawdę tak wyglądają. A jeśli są nielegalne?
A jeśli ktoś uzna je za narkotyki? To oznacza automatyczne zawieszenie w szkole i chyba
wpisują cię do kartoteki nieletnich, i w ogóle, jeśli tylko ktoś pomyśli, że je sprzedajesz. Nie
możesz ich tak po prostu nosić w torebce, bo jeszcze cię aresztują, a nie mogą cię aresztować,
bo wiesz, co robią w więzieniu z takimi ładnymi dziewczynami jak ty? To znaczy wiem, że
jesteś piksem, ale i tak mogliby ci to zrobić i...

- Issie - przerywa jej Cassidy, otwierając torebkę i podając mi jedną z dużych


niebieskich tabletek. - Skarbie, oddychaj.

- Okej, tak, dobrze, oddychać... - powtarza Issie i bierze od razu kilka głębokich
wdechów. - Jestem taka zdenerwowana.

- Dzięki - mówię bardzo cichym szeptem. Przełykam tabletkę i czekam. Trwa to jakąś
minutę, ale w końcu zaczyna działać.

- Lepiej? - pyta Is.

- Tak. Wybaczcie. Efekt piksowy - wyjaśniam, próbując jakoś uporządkować noże.

- A więc nie tylko lśniący pył i Piotruś Pan, co? - żartuje Is.

Ale szybko wraca do swojej dawnej zestresowanej postaci, martwiąc się, że jedziemy
do baru bez Devyna, nie mówiąc nic Betty. Cassidy i ja przez większą część podróży musimy
ją zapewniać, że nic nam się nie stanie. Całe moje ciało drży z podekscytowania, gdy
jedziemy drogą numer 3, dwupasmówką przebiegającą przez Trenton, mijając zamknięte
kąpielisko, turystyczną knajpę z homarami i market spożywczy, a potem przejeżdżamy przez
most na wyspę Mount Desert. Przed Bar Harbor nie ma prawie żadnych latarni i stoi zaledwie
kilka domów. Tak tu ciemno, że jedyne, co rozświetla nam mrok, to światła w oknach,
pozwalające zajrzeć do salonów i życia mieszkańców.

- Zaro, tak się kręcisz, że cały samochód się trzęsie - zauważa Cassidy z tylnego
siedzenia, gdy wjeżdżamy na parking.

- Nic na to nie poradzę - odpowiadam, odpinając pas.

- Nie możesz się odpinać, dopóki nie wyłączę silnika. Ależ jesteś niecierpliwa! - Issie
parkuje na wolnym miejscu. - Rozumiem, ale nie rób sobie zbyt wielkich nadziei, kochana.
Nie chcesz chyba...

-...się rozczarować - kończę zdanie za nią. - Wiem! Ale nie będę rozczarowana. Czuję
to. Na pewno odzyskamy Nicka. W tej chwili robimy pierwszy wielki krok. Dokładnie w tej
chwili! Babska siła, dziewczyny. Girl power.

Cassidy wznosi oczy do góry, bo chyba jej zdaniem zachowuję się jak cheerleaderka z
filmu dla nastolatków. Wysiadamy z samochodu, a gdy Issie go zamyka, stoimy zbite w
grupkę, wpatrując się w budynek baru: niski, jednopiętrowy, z ciemnymi maziajami na
białych ścianach.

- Nawet śnieg nie ukryje, jak tu jest brzydko - mruczy Cassidy pod nosem, gdy prawie
biegniemy przez parking, zostawiając ślady na śniegu.

Zatrzymujemy się przed wejściem. Knajpa stoi wzdłuż jednego z publicznych


parkingów w Bar Harbor. Latem to miasto jest nawiedzane przez turystów, ale zimą
właściwie całkiem pustoszeje. Prawie wszystkie sklepy na głównych ulicach - Cottage i
Maine - obwieszone są tablicami z napisem Wracamy w maju.

- Jak na bezludnej wyspie - szepcze Cassidy.

Po szybkim marszu zwolniłyśmy i teraz na wpół się skradamy, na wpół drepczemy na


palcach, w stronę mającego dwa wejścia budynku. Jedno jest od strony Cottage, a drugie - od
parkingu.

- Uhm - mruczy Issie. - To ja zawsze boję się zawieszenia i aresztowania, i


uziemienia, więc pewnie nie powinnam wspominać, jak bardzo boję się teraz, że mnie
wylegitymują.

- Przecież nie będziemy nawet kupować piwa - przypominam, próbując mówić


spokojnie i logicznie, choć sama również się martwię.

- Niektórzy sprawdzają dokumenty przy wejściu - zauważa Is.

- A skąd to niby wiesz? - pytam. - Bo kiedy ostatnio sprawdzałam, niezbyt często


chadzałaś do barów.

- Czytam sobie w sieci różne rzeczy, stąd wiem - wyjaśnia, ze wstydu jak zwykle
podnosząc głos o oktawę.

- Issie ma rację - potwierdza Cassidy. - W niektórych miejscach sprawdzają


dokumenty przy wejściu.

- Cóż... Hm... - Sama nie wiem, co powiedzieć, i wbijam tylko obcasy w śnieg.

Issie nagle się ożywia.

- Może teraz, kiedy jesteś piksem, potrafisz kontrolować ludzkie umysły, co? No
wiesz, tak jak rycerze Jedi w Gwiezdnych wojnach?

Ujmuję jej odzianą w rękawiczkę dłoń.

- Chyba nie dam rady tak zrobić, ale... Poradzimy sobie i z tym. Razem.

Popycham metalowe drzwi, ale nie ma za nimi żadnego bramkarza, nikt nie sprawdza
dokumentów. Jest tu taki tłok, że właściwie nikt nas nie zauważa. Zresztą jestem przekonana,
że w tych przebraniach wyglądamy wystarczająco dorosło. Jednak coś tutaj jest nie tak, a mój
wewnętrzny alarm każe mi natychmiast odwrócić się i wiać, wracać do domu. Nie chodzi o
to, że Issie, Cassidy i ja jesteśmy bardzo nieletnie i nie wolno nam choćby wejść na krok do
baru, by się ogrzać. Nie chodzi też o to, że z zewnątrz ta knajpa wygląda jak przerośnięta
przyczepa, a w środku nie jest lepiej - za sprawą składanych metalowych krzeseł i lepiących
się podłóg. To coś dużo, dużo gorszego. Niebezpieczeństwo wywołuje u mnie gęsią skórkę i
skręt żołądka, ale nie potrafię bardziej konkretnie określić, o co chodzi.

- Fuj, ale tu śmierdzi - zauważa Issie, marszcząc nos. Obejmuje się ramionami, jakby
próbowała się ogrzać - Chyba nas nie aresztują, prawda?

Unoszę brew w ten charakterystyczny sposób typowy wyłącznie dla Zary White.

- Nie pijemy alkoholu, Is.

- No ale poważnie. Wiem, że wyjdę na frajerkę, pytając o to, szczególnie w obecnej


sytuacji, ale jeśli to przeżyjemy, chcę iść na studia i wolę mieć czystą kartotekę - szepcze,
podczas gdy tłum wpycha nas głębiej do środka. Jestem zbyt niska, by zobaczyć coś ponad
ich głowami.

- Możesz wyjść, Issie - odzywa się Cass.

- Nie. Nie zostawię przyjaciółek - odpowiada Is z udawaną odwagą.

Ten nieszczęsny skrzypek gdzieś tu musi być, ale na razie go nie widzę. Widzę
głównie czyjeś plecy, pytam więc naszej wysokiej koleżanki:

- Widzisz go, Cassidy?

- Jeszcze nie. - Rozgląda się dokoła, obserwując. Jest uważna nawet wtedy, gdy
jedynie patrzy. Podnosi jedną ze swych długich rąk do zdredowanych warkoczy. Po chwili
warczy na jakiegoś wielkiego faceta przebranego za wilkołaka, który właśnie szturchnął Issie
w plecy. Cass obejmuje ją opiekuńczym gestem. - Nikt nie będzie się gniewał, jeśli
wyjdziesz.
Is potrząsa głową tak gwałtownie, że tęczowa czapka zsuwa się jej z głowy.

- Nie ma mowy. Nigdzie nie pójdę bez Zary, która może mnie chronić. Oszalałyście?
Jest noc i nóż do steków raczej nie powstrzyma atakującego piksa.

Podnoszę czapkę z lepkiej od piwa podłogi i podaję ją Is.

- Będzie dobrze, Is. Ochronię nas.

Tylko jak właściwie mam to zrobić? Nie jestem pewna. Sama ja i setki... innych.
Próbuję oddychać równo, uspokoić się, przypominając sobie, po co tu jestem, i rozglądam się
dokoła.

I wtedy go dostrzegam: dziwny facet grający na skrzypcach w kącie baru. I mówiąc


„dziwny”, mam na myśli „naprawdę dziwaczny” - bardziej niż codzienna dziwna rzecz. Ma
zbyt wiele włosów i sztuczne rogi wyrastające z czubka głowy. Ale i tak nie jest
najdziwniejszą osobą w tym barze, bynajmniej. Pełno tu ludzi, w większości zwykłego
gatunku. Niektórzy są przebrani za wampiry - mają peleryny i sztuczne kły. Kilka dziewczyn
chyba udaje elfy. Mają lśniące skrzydła i małe spódniczki baletnic. Wszystkie są jakieś
niepozbierane i pijane, co sprawia, że oczywiście nie wyglądają ani trochę tak, jak prawdziwe
wróżki czy elfy, które mają przypominać.

- Zauważyłam go - mówię i wskazuję ręką. - Chyba...

- Gdzie? - pyta Issie.

Wytężam słuch i docierają do mnie strzępki rozmów.

Nie. Przysięgam. Słyszałam, jak ktoś szepcze moje imię, kiedy szłam do domu. Głos
dochodził z lasu.

Koleś, zabieraj łapy z mojej...

To koszmar! Całe to cholerne miasto mnie przeraża.


Czemu ciągle pada śnieg? Jest tak $%&*% zimno.

Kochanie, pozwól się ogrzać.

Fuj! Spójrz na te bokobrody.

Wskakuję na krzesło, by uciec od tych głosów i zobaczyć coś ponad tymi wszystkimi
wysokimi facetami, którzy chyba bardzo nie chcą usiąść. Gdy spoglądam na niego, serce
zamiera mi w piersi. Jest taki wstrętny, złowieszczy.

- Czy to on?

Cassidy wskakuje na to samo krzesło.

- Tak, to ten koleś z jarmarku.

- Patrz - odzywa się Issie, szturchając mnie w udo i pokazując jakąś dziewczynę ze
sztucznymi skrzydłami i dekoltem sięgającym pępka. - To taka bajkowa wersja ciebie.

- Chyba Dzwoneczka - protestuję.

- Nie. Ciebie. To ty jesteś tu jedynym prawdziwym piksem, Zaro - szepcze, a jej


wielkie oczy robią się jeszcze większe. Klasyczny czarny kapelusz czarownicy przekrzywia
się na jej rudych włosach. Tęczową czapkę włożyła do kieszeni kurtki, której zresztą wciąż
nie zdjęła i nie odsłoniła całej swej wiedźmowatej postaci.

- Nie przypominaj mi. - Opieram się plecami o ścianę pokrytą drewnianą boazerią.
Ostre drewno drapie moją skórę. Ja także jestem przebrana za wróżkę. Tyle że ja nie muszę
udawać, iż pochodzę z innego gatunku - ja naprawdę z niego pochodzę. Ciekawe, czy ten
skrzypek także.

Cassidy pochyla się w moją stronę. Jej włosy opadają na bok, gdy przechyla odrobinę
głowę. Jest o tyle wyższa, że gdy do mnie mówi, zawsze musi się zniżać, jakbym nie mogła
jej usłyszeć przy takiej różnicy wzrostu nawet moim nowym superwyczulonym słuchem.
Lekko chrypliwym głosem zauważa:

- Wyglądasz całkiem ludzko jak na piksa.

- I kto to mówi, elfico? - odpowiadam i skubię jej długą, falbaniastą spódnicę. Cass
przebrała się za demona, cała jest w skórze i ma rogi. - Musimy z nim porozmawiać, ale nie
przestraszyć. Musimy...

Skrzypek nagle przestaje grać i wskazuje mnie swoim smyczkiem. Ludzie odwracają
głowy i się gapią.

- Ty - mówi do mikrofonu.

- Ja? - Stukam się palcem w pierś.

- Tak, ty, ślicznotko. Chodź tutaj - nakazuje.

Zeskakuję z krzesła. Issie łapie mnie za rękę, gdy robię krok do przodu.

- On jest obleśny, Zaro.

- Zostańcie przy drzwiach na wypadek, gdybyśmy musiały uciekać, dobrze? - proszę.


Wszystkie moje piksowe zmysły są w pełnej gotowości i krzyczą „Alarm! Alarm!” do taktu
gęsiej skórce. Jednak to jest wskazówka, na którą czekałam - ten człowiek może mieć klucz
do zagadki.

Issie wciąż ściska drobnymi palcami mój biceps. Mogłabym się z łatwością wyrwać,
ale tego nie robię, bo po pierwsze - to niegrzeczne, a po drugie - przyznaję, że trochę się boję.

Bifrost wskazuje mnie raz jeszcze.

- Kazałem ci tu podejść, ślicznotko.


Ma chrypliwy, stanowczy, prawie hipnotyzujący głos.

Cassidy znów się nade mną pochyla.

- Nie podoba mi się jego energia. On ma wrogie zamiary.

- Co ty powiesz? - mruczy Issie. - Jestem człowiekiem i też to wiem.

Zamiast się zdenerwować, Cass tylko się uśmiecha:

- To dlatego, że jesteś wyjątkowym człowiekiem.

Issie, słysząc komplement, puszcza moją rękę, więc ruszam do przodu, gdy dokoła
znów rozlega się muzyka. Przeciskam się przez tłum, idąc wężykiem, wciskając w wąskie
przejścia między krzesłami i brązowymi okrągłymi stolikami, i kieruję się w stronę grającego
na skrzypcach faceta. Niektórzy ludzie coś burczą, inni tylko popijają piwo i pożerają serowe
frytki z chili. Intensywnych zapachów jest tu mnóstwo: pocące się ciała, drożdże z piwa,
szkocka, rum z kolą, perfumy, oddechy, szampony, cytrynowy czyścik do podłogi. Gdybym
miała klaustrofobię, zemdlałabym od tej bliskości.

Ale akurat tej fobii, przed ciasną przestrzenią, nie mam.

Mój lęk w tej chwili? Przed porażką.

Przepycham się więc dalej, by dotrzeć do miejsca, gdzie na scenie, na chyboczącym


się metalowym stołku, siedzi ten facet ze skrzypcami. To elektryczny instrument. W tej chwili
myślę jedynie o starej piosence country opowiadającej o tym, jak diabeł wybrał się do
Georgii, by ukraść czyjąś duszę, i wziął udział w konkursie skrzypcowym. Kiedy byłam mała,
zawsze bałam się tej piosenki.

Mężczyzna uśmiecha się do mnie szyderczo. Nie przestaje grać. W jego brązowej
kręconej brodzie tkwią resztki chili. Podnoszę wzrok, bo inaczej zwymiotuję, wolę już zmusić
się do patrzenia w jego oczy. Jedno jest srebrne. Drugie - niebieskie jak u psów husky.
Wzdrygam się. Widzi to i się uśmiecha. Między zębami też ma resztki jedzenia.
Skup się na oczach, powtarzam sobie. Nie wymiotuj. Nie. Wolno. Ci. Wymiotować.

Skrzypek odsuwa mikrofon na bok.

- Proszę, proszę, skarbie, czy ty nie jesteś za młoda, by chodzić po barach?

Zakładam ręce na piersi i patrzę na niego - na brązowe sztruksowe spodnie i zieloną


sztruksową koszulę. Do tego ma czerwone szelki. Niezbyt ponętny zestaw. Pociągam nosem.
Wydaje mi się, że ten mężczyzna też jest piksem, ale pachnie jakoś dziwnie.

- Daruj sobie, nie wyczujesz mnie - mówi. - Nie jesteś dość zmyślna ani na to, ani na
tę podróż.

Natychmiast się najeżam.

- Powiedz mi, jak dotrzeć do Walhalli.

- A może słówko „proszę”? - ironizuje.

- Powiedz. - Robię krok naprzód.

Podnosi smyczek i znów zaczyna grać.

- Przykro mi. „Nie” musi ci wystarczyć.

- Proszę - rzucam przez zaciśnięte zęby, wywołując tym jego śmiech.

- Skarbie, jestem dla ciebie martwym punktem. W różnym znaczeniu tego słowa.
Ktokolwiek powiedział ci, by tu przyjść, źle cię pokierował. - Nachyla się ku mnie. - A
właściwie kto kazał ci tu przyjść?

- Nie odpowiem.
- A może to Internet? - Chichocze, jakby opowiedział najlepszy dowcip świata.

Rozkładam ręce i wskakuję bliżej, na scenę. Przysuwam się i szepczę mu do ucha:

- Nie pogrywaj ze mną.

- Nie przestraszysz mnie, skarbie. Ty i twój chłoptaś król jesteście nieszkodliwi.


Prawdziwa władza nie leży w waszych rękach. - Warczy, ale nie przestaje grać. Skrzypce
trzyma pod brodą i porusza palcami z niewiarygodną szybkością. - Prawdziwa władza nigdy
nie leży po stronie słabych i dobrych, którzy boją się zmian i zawsze grają zgodnie z
zasadami. A teraz uciekaj, zanim będę zmuszony cię zabić.

Decyduję się podjąć wyzwanie.

- Taki jesteś twardy? Czemu więc od razu mnie nie zabijesz?

Podnosi prawą stopę i wskazuje nią tłum kłębiący się przed sceną, tańczący, pijący,
jedzący i zaglądający sobie w gardła; wszyscy przebrani za nas, za Lśniących.

- Nie przy ludziach, kochana. Za dużo potem sprzątania.

Przez chwilę się zastanawiam i oceniam jego możliwości. Siła właściwie namacalnie z
niego emanuje, ale ja się nie cofam. Nie robię też kroku w przód. Wiem, co robię, chyba.
Zamiast tego powtarzam, po co przyszłam:

- Powiedz mi, jak dostać się do Walhalli.

Uśmiecha się z namysłem, z zadowoleniem, a jego dłonie wciąż piekielnie szybko


grają.

- Może powiesz mi, kogo straciłaś?

- Przecież wiesz.
- Nie wiem.

- To skąd wiesz, że w ogóle kogoś straciłam?

- Skarbie, nikt nie chce iść do Walhalli, jeśli nie stracił wojownika. Powiedz mi, kim
był twój.

Na prawej ścianie z boku dostrzegam kilka okien. Jeśli spojrzę ponad głowami,
kostiumami i reklamami piwa, widzę świat na zewnątrz i jakoś lepiej się czuję. Zawsze
poprawia mi to nastrój, odkąd się zmieniłam. Pada śnieg.

Za plecami czuję zbliżające się Issie i Cassidy. Is ma zapach bzu, a Cass - kadzidła,
które zawsze pali się w newage’owych sklepach. Zapomniałam, jak się nazywa. Nieważne.
Teraz ważne jest zdobycie informacji.

Skupiam się na skrzypku i próbuję sprawiać wrażenie silniejszej, twardszej, zrobić z


siebie piksa, którego nie warto denerwować.

- Powiedz mi tylko, jak tam trafić.

- Zgrzytasz już zębami? - pyta ze śmiechem. - Lepiej tego nie rób, to je tępi. A piksy
potrzebują ostrych zębów.

- Powiedz mi - nalegam i dla równowagi dodaję: - Proszę.

- A co dostanę w zamian?

- Cokolwiek chcesz - rzucam bez zastanowienia.

Unosi brew, a ja przełykam własną głupotę.

- Cokolwiek... - powtarza. - Cokolwiek... Będę się musiał nad tym zastanowić.

Czekam, aż skończy grać swoją melodię. Ludzie klaszczą. Ktoś gwiżdże i prosi o
więcej. Skrzypek uśmiecha się, macha smyczkiem i znów zwraca uwagę na mnie.

- Zdradzić ci małą tajemnicę?

Kiełkuje we mnie nadzieja.

- Tak.

- Królowa, którą zastąpiłaś, wróciła do jabłka. Pomogło? - Klepie się w udo, jakby był
superzabawny i inteligentny, po czym wraca do grania. „Królowa, którą zastąpiłam” musi
oznaczać matkę Astleya. Ale o co chodzi z jabłkiem? Zanim mam okazję zapytać, piks
odchrząkuje i dodaje: - Dam ci też radę, żółtodziobie. Nie wszyscy jesteśmy po stronie
twojego młodego gwiezdnego króla. Rozumiesz? Niektórzy żyją wyłącznie dla siebie, a inni -
jak tamta w rogu - żyją po prostu dla zła.

- Co masz na myśli, mówiąc „jabłko”? - pytam, mierząc wzrokiem kobietę w rogu


baru. Nie zasłania się czarem, ale pokazuje w prawdziwej postaci. Z jej ust wystają kły.
Niebieska skóra nie pasuje do czerwonej sukienki z cekinami. Rękę ma zaciśniętą na pasie
jakiejś przebranej za mumię postaci. Mumia prawdopodobnie jest człowiekiem, mężczyzną, i
pewnie zaraz umrze. Nie mogę na to pozwolić, ruszam więc w tamtą stronę, jednak
zatrzymuję się w pół kroku i wołam do skrzypka: - A ty? Dla kogo ty żyjesz?

- Dla siebie. Ja działam dla siebie. - Znów unosi brew i dodaje: - Tak samo jak ty.

Przez moment mierzymy się wzrokiem. Świat zaczyna się zatrzymywać, obracać w
zwolnionym tempie, podczas gdy my próbujemy wyczuć swoje zamiary. Źrenice skrzypka na
sekundę rozbłyskują. Jakby próbował mnie zahipnotyzować, ale nie może. Nie jestem taka
słaba. Przez chwilę zastanawiam się, czy ja mogłabym zrobić to jemu - złamać jego wolę -
lecz przecież nie tak działam. Może i jestem piksem, ale wciąż mam w sobie dobro.

Prawda?

Jestem dobra.
- Co to jest „jabłko”? - pytam ponownie.

- Zaro! - pisk Issie przebija się przez tłum. Odwracam się w jej stronę i sekundę
później już wiem. Odsłonięta kobieta-piks trzyma głowę Issie w zagłębieniu łokcia, gotowa
złamać kruchą szyję mojej przyjaciółki jednym szarpnięciem.
Chłopcy w Bedford w stanie Maine wciąż giną. A jednak to diabelne miasto
zachowuje się, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Wszyscy usiłują chować głowę
w piasek - czy raczej w śnieg. Z tego, co słyszałem, pada tam od trzech tygodni bez przerwy.
Ludzie szukają seryjnego mordercy, ale mnie się zdaje, że sprawcy nie pochodzą z tego
świata. Lepiej więc szukajcie okaleczonych krów i kręgów w zbożu, bo prawdopodobnie
macie tam obcych (wpis na blogu Spisek).

Issie tkwi uwięziona w żelaznym uścisku, a przebrany za mumię wspólnik piksa


wymierza w bok Cassidy broń niewidoczną dla oczu innych przez wiszące bandaże kostiumu.
Cass nabiera powietrza i staje się nienaturalnie nieruchoma. Na jej pięknej twarzy malują się
szok i przerażenie.

Nagle w barze rozlega się ryk - głośny, niski i pierwotny, jakby pojawiło się jakieś
dzikie zwierzę, gotowe walczyć o jej życie. Ten ryk dobywa się z moich ust. Zdaję sobie z
tego sprawę, gdy przeskakuję przez stoliki i lądujęprzed kobietą-piksem. Ktoś woła: „Baby
walczą!”, i ludzie w pobliżu się rozpierzchają. Jednym ruchem wyrywam ­Issie z
morderczego uścisku i popycham ją za siebie. Chyba na kogoś wpadła, bo słyszę tąpnięcie, a
potem przeprosiny. Nie mogę tam patrzeć. Muszę skupić się na Cassidy i piksie.

- Zostań albo ją zabiję - odzywa się mumia niskim głosem. Facet jest szczupły.
Mogłabym załatwić go w sekundę, ale tego nie robię, bo nie jestem zła i wciąż mam duszę. W
tej chwili zaczynam rozumieć, że jednak pozostałam sobą.

- Puść ją albo ja zabiję ciebie - mówię. Moje palce zmieniają się w pazury. Jak to?
Zawijają się w stronę mumii.

- Mam żelazne naboje, piksie. - Szydzi ze mnie napastnik. Kobieta-piks nie odzywa
się wcale. Jedynie się uśmiecha, a to jeszcze bardziej przerażające.

Napotykam spojrzenie Cassidy. Próbuje wyglądać na odważną, choć jej długie,


szczupłe palce trzęsą się, opuszczone przy boku. Kocham ją za to, że próbuje być dzielna.

- Jeśli ją skrzywdzisz, zabiję cię, zanim zdążysz odetchnąć - grożę i robię krok w
przód. Palec mumii drży na spuście broni. Jego towarzyszka podchodzi bliżej.
- O rany! Zarąbisty kostium - ocenia jakaś przypadkowa kobieta. - Hej! Czy on ma
broń?

Ludzie zaczynają rozumieć, że dzieje się tu coś więcej niż tylko babska bójka.
Zbierają się wokół. Jakiś facet wrzeszczy:

- Super! Zabawa!

Mumia na moment odwraca wzrok. Tego właśnie potrzebowałam. Rzucam się do


przodu, zanim którekolwiek z nas zdąży pomyśleć, co - muszę przyznać - nie jest najlepszą
metodą walki.

Mój ojczym zawsze powtarzał, że moim największym problemem jest to, iż nie patrzę,
zanim skoczę. I znów muszę przyznać, że prawdopodobnie miał rację, bo wpadam z całej siły
na mumię, nie zastanawiając się, co może się zdarzyć. Głowa mężczyzny uderza mocno o
ścianę pod lustrem z reklamą budweisera, ale broń wciąż tkwi na swoim miejscu. Ciało
Cassidy natychmiast skręca się, próbując wyswobodzić, ale Cass rusza się jakby w
zwolnionym tempie, dużo za wolno.

Issie piszczy, a ja wrzeszczę do Cassidy, by się pospieszyła, wykręcając grubą rękę


mumii. W tej samej chwili dopada mnie jego towarzyszka i wbija mi pazury w policzek. Ból
przenika mnie do kości.

- Oby nie było blizny - przestrzegam, gdy nagle pada wystrzał. Huk odbija się echem
w całym barze. Ludzie zaczynają krzyczeć i gwałtownie się cofać. Czuję się, jakby tuż obok
wybuchł dynamit. Moje ciało chciałoby uciec od pana mumii, ale nie puszczam jego ręki,
tylko próbuję kopnąć kobietę-piksa i wrzeszczę: - Nie!

W tej samej chwili podnoszę wzrok na Cassidy. Widzę jej wygiętą w grymasie i
przestraszoną twarz. Cass rusza w moją stronę, wyciąga ręce, a ja krzyczę, by ją
powstrzymać. I wtedy dopada mnie ból. Jakby coś eksplodowało w mojej piersi. Tracę grunt
pod nogami i upadam na ziemię. Czuję, jak przepływają przeze mnie fale gorąca, a świat
nagle zaczyna kręcić się w zwolnionym tempie.
Z ust Cassidy dobywa się okrzyk:

- Zostaw ją!

Napastnik po raz drugi podnosi broń, lecz tym razem Cassidy na oślep wytrąca mu ją
z ręki. Pistolet leci w powietrzu. Nie wiem dokąd. Nie widzę, gdzie ląduje. Zamiast tego
skupiam się na tych gorących falach i podobnym do wybuchu bólu skupionym gdzieś we
mnie. Jakiś facet z koszmarnym akcentem z Maine wrzeszczy:

- Mam broń! Na podłogę! No już! Na podłogę!

Zamiast tego kobieta-piks wydaje z siebie warknięcie, obejmuje chłopaka-mumię,


podnosi go z ziemi i wyskakuje przez okno. Szyba rozbija się na kawałki, a do środka
wpadają śnieg i zimno, tyle że moje główne „ja” nawet tego nie zauważa. Moje główne „ja”
koncentruje się na oddychaniu, gdyż moje prawe płuco nagle zostało pozbawione powietrza.
Oddycham niespokojnie, nierówno, z wysiłkiem. A druga część mnie krąży gdzieś w
powietrzu i jedynie obserwuje.

Odzyskuję przytomność. Widzę nad sobą twarz Cassidy. Ma załzawione, niespokojne


spojrzenie.

- Nie wolno ci umrzeć! Nie umieraj!

Tracę znów ostrość widzenia. Jakby przed moimi oczami przesuwała się gigantyczna
biała tablica.

- Nick - szepczę, ale Nicka wciąż nie ma. Dlatego przecież w ogóle się tu znalazłam,
prawda? Nick. Nawet nie wiem, czy żyje. Wiem tylko, że zabrano go do Walhalli... Walhalla?
Moment, co to w ogóle jest? Dobrze już... Spokojnie... Jasne... Twarz Nicka pojawia się
przede mną i biała tablica odpływa. Widzę tylko zmarszczki w kącikach jego
ciemnobrązowych oczu. Zaczyna się uśmiechać tym swoim chłopięcym uśmiechem, który
zaczyna się powoli, a potem...
- Zaro! Zostań z nami! - woła Issie, łapiąc mnie za rękę. - Musimy zatamować
krwotok.

Nagle ktoś przyciska coś do mojego boku.

- Trzymaj się, Zaro, kochanie - powtarza. - Dzwoń do Betty! Cassidy, wyjmij


komórkę Zary. Szybkie wybieranie.

Ktoś zaczyna grzebać mi w kieszeni. Telefon do Betty to dobry pomysł. W końcu to


ona jest ratownikiem medycznym... ratowniczką? Pielęgniarką? Sanitariuszem... Czy to to
samo? Będzie wściekła, że dałam się postrzelić i że poszłam do baru, i że... I że wciąż chcę go
odnaleźć. Zabije mnie, jeśli umrę. Matko, to nie ma sensu! Zaczynam chichotać. Wychodzi z
tego raczej gulgot.

- Ona odpływa! - woła jakiś facet.

- Telefon jest cały we krwi - mówi Cassidy.

Próbuję się skupić, ale jej twarz ginie w białości.

- Astley - wyduszam. - Znajdźcie Astleya.

- Kto to jest Astley? - pyta jakiś inny mężczyzna. - Rick Astley? Ten piosenkarz? Ma
go w szybkim wybieraniu? Zadzwoniłem na pogotowie.

- On jest... To jest... - Issie chyba nie wie, jak odpowiedzieć.

Z trudem oddycham. Coś ściska mnie w piersi.

- Jej chłopak - kłamie Cass.

Ale to przecież nie jest mój chłopak. Nie jest. Nick nim jest - był. Teraz już nie jest,
bo nie żyje. Ja też umrę... Skup się, Zaro... Skup się... Kim jest Astley? Mój mózg z trudem
pracuje. Jabłko. Królowa, którą zastąpiłam, jest w jabłku.
Podnoszę odrobinę głowę i szepczę:

- Issie... Walkirie?

- Nie ma. - Potrząsa głową.

Widać żadna ze mnie wojowniczka. Dlatego walkiria zabrała Nicka. On był


wojownikiem i wilkołakiem, który umierał. A ja? Nie kwalifikuję się widocznie. Astleya by
zabrali. Astley. Potrzebuję go. Oddycham ze świstem. I chyba jęczę. Świat całkiem zatopił się
w jasności.

- Straciła bardzo dużo krwi - zawodzi Issie. - Gdzie, do diabła, jest ta karetka?

- Królowa, którą zastąpiłam, jest w jabłku - udaje mi się powiedzieć. Chwytam czyjś
nadgarstek. Chyba Cassidy. - Królowa, którą zastąpiłam, jest w jabłku.

- O czym ona mówi? - piszczy Issie.

Cassidy spogląda mi w oczy. Wygląda tak smutno... Wygląda, jakby myślała, że ja


zaraz...

- Nie mogę umrzeć. - Poruszam ustami. - Astley mnie potrzebuje.

Jakaś ręka dotyka mojej twarzy i nagle słyszę jego głos, tuż obok:

- Spokojnie, Zaro. Już jestem.

Gdy po raz kolejny odzyskuję przytomność, leżę na boku na tylnym siedzeniu bardzo
szybkiego samochodu. Issie prowadzi, a ja trzymam głowę na kolanach Astleya. Na fotelu
pasażera Cassidy mruczy coś pod nosem, a wszędzie unosi się śmieszny złotawy blask, który
raczej nie pochodzi z lampek w samochodzie. Astley przyciska rękę do mojego boku i wydaje
mi się, że kołysze mnie w przód i w tył.
- Betty! Ucisnęliśmy ranę! - wrzeszczy Issie do telefonu. - Gdzie jesteś?

Astley chyba zauważa, że jestem przytomna, bo pochyla się nade mną. Jego blond
włosy są umazane krwią. Muszę założyć, że moją. Na jego policzku też widzę smużkę. Ma
ładne policzki.

- Zaro... - urywa.

- Trudno...dychać. - Tyle udaje mi się wyszeptać, ale to zdecydowanie zbyt mało


powiedziane, bo moje płuca płoną teraz żywym ogniem.

- Wiem. Chyba zapadło ci się płuco - wyjaśnia Astley, wykrzywiając usta.

- Krew. Twoje. Auto.

- To najmniejszy problem. Mogę pozbyć się samochodu, ale nie ciebie. - Mruży oczy i
przykłada palec do moich warg. - Cassidy próbuje zaklęciem spowolnić utratę krwi, ale nie
jest pełnej krwi elfem i nigdy przedtem tego nie próbowała. Mówi, że czytała o tym w sieci.

Chciałabym kiwnąć głową, ale nie mam na to dość siły. Biała tablica znów krąży
przed moimi oczami. Próbuję się trzymać.

- Umrę.

- Nie umrzesz - Astley nie przestaje mówić. - Issie połączyła się z twoją babcią, która
niestety została wezwana na drugi koniec hrabstwa. Nigdy nie pojmę, dlaczego to opuszczone
przez bogów miasto ma tylko jedną karetkę. Albo spotkamy się z Betty po drodze, albo
dowieziemy cię do szpitala. Tak czy owak, w ciągu dziesięciu minut zajmą się tobą lekarze.

To bardzo długo i wydaje mi się, że nie doczekam. Znów tracę ostrość widzenia.
Spływa na mnie białe światło. Zbierając siły, próbuję skoncentrować się na głosie Astleya i
udaje mi się wyszeptać:

- On powiedział... W jabłku... Jak robak. Twoja matka jest... Bez sensu... Ty... ocal go.
Sprowadź go tu. ­Jabłko...

Astley zdusza pod nosem przekleństwo, a Issie woła:

- Znów jest nieprzytomna! Co robić? Co robić?

- Issie, oddychaj - nakazuje Astley. - Opowiadaj Betty, co się dzieje, ale prowadź
szybciej. To auto to koenigsegg. Da radę, ale pamiętaj, że ma dużą moc. Trzymaj się drogi.
Cassidy? Modlisz się? Skup się na swoich kryształach. Widziałem, jak elfy z nich korzystały.

Jest prawie tak władczy jak Nick. Z wysiłkiem podnoszę dłoń. Astley ujmuje ją wolną
ręką. Moje palce dotykają jego ciepłych palców. Nagle świat zaczyna pachnieć jak las
wiosną, mokry mech, sosnowe igły.

- Skąd... wie...działeś? - wysapuję. Z moich ust dobywa się chrapliwy szept. Na więcej
mnie nie stać.

- O tym, gdzie jesteś, czy o tym, że zostałaś ranna? - pyta.

Samochód najeżdża na jakąś dziurę. Podskakujemy w górę i opadamy. Krzyczę.


Przynajmniej tak mi się wydaje. Ból przeszywa całe moje ciało, nawet mózg. Cassidy
recytuje coraz głośniej, a Issie wyrzuca z siebie potok próśb, jęków i przekleństw. Złotawe
światło jest niesamowicie jasne, wypełnia cały samochód.

Astley puszcza moje palce i kładzie drugą dłoń na mojej ranie, coś tam poprawiając,
uciskając mocniej. Wtedy zauważam, jak bardzo jest blady - jakby także był ranny. Mówi
teraz szeptem:

- Wiedziałem, bo jesteś moją królową, Zaro. Jesteśmy ze sobą połączeni i moim


obowiązkiem jest wiedzieć, czy zostałaś ranna, gdzie jesteś, wszystko. To mój święty
obowiązek i przysięgam, że nie pozwolę ci umrzeć. Wierzysz mi?

Myślę o tym, jak bardzo jesteśmy teraz ze sobą związani, jak nasze istnienia
przenikają się niczym gałęzie, które pokazał mi w hotelowym pokoju po mojej przemianie.
- Wierzysz mi, Zaro? - powtarza pytanie.

Próbuję odpowiedzieć, ale zaczynam spadać... w dół... w dół... w dół.

Lęk przed śmiercią to tanatofobia.

Nie będę bać się śmierci.

Nie będę...

- Zaro - powtarza Astley. - Wierzysz?

Otwieram usta, lecz nie jestem pewna, czy dobywa się z nich w końcu jakiekolwiek
słowo. Zaciskam zęby, zbierając siły, ale zamykam się w sobie.

Tak bardzo się boję.

- Co to jest? - piszczy Issie.

Dłoń Astleya podnosi coś małego i lśniącego. Żuk?

- Kula wyszła z rany - słyszę. - Przynajmniej żelazo nie będzie jej już zatruwać.
Dziękuję ci, elfie.

Cassidy nie przestaje recytować.

- A więc przeżyje? - pyta Is.

- Straciła dużo, bardzo dużo krwi - Astley jakby syczy. - Już byłaby martwa, gdyby
nie wzięła przedtem tabletki. Jesteście pewne, że ją wzięła, tak?

- Wzięła! - potwierdza Issie, ale jej głos się urywa. ­Issie...


Zakrwawiona dłoń Astleya spoczywa na moim czole.

- Musisz walczyć, Zaro. Walcz dla nas.

Walczę. Próbuję...

Kiedy otwieram oczy po raz kolejny, Astley niesie mnie na rękach pod jasnymi
fluorescencyjnymi światłami szpitalnej izby przyjęć. Świat jest taki biały i zimny, a
jarzeniówki tak koszmarnie jasne. Otwierają się metalowe drzwi i wybiegają sanitariusze z
noszami.

- Ile? - pyta jeden.

Nosze są twarde i zimne, czuję je pod plecami. Próbuję wyciągnąć rękę, dotknąć Is,
Astleya, kogokolwiek. To Astley chwyta moją rękę i warczy na sanitariusza:

- Dwadzieścia minut.

Świat staje się biały, zanim zdążę poprosić, żeby mnie nie zostawiał. Wszyscy zawsze
odchodzą, a ja nie chcę być sama, szczególnie jeśli mam umrzeć. Nie chcę umierać w
samotności.

Budzę się ponownie, ale tylko na moment. Czuję mocny zapach Betty tuż obok.

- Babciu... - z trudem wymawiam słowo. Nie mogę nawet otworzyć oczu.

Jej zapach zbliża się, a głos niczym dalekie echo dźwięczy w moim uchu.

- Próbują cię ustabilizować. Trzymaj się, słyszysz? Trzymaj się, bo kiedy znowu się
obudzisz, zamorduję cię własnymi rękami!

Gdy odzyskuję przytomność na dłużej niż dwie sekundy i koszmarny ból przestaje
mnie przeszywać, przypominam sobie, co się stało: postrzał... skrzypce... jabłko... Astley...
szpital... Chociaż akurat nie w tej kolejności. Znów odpływam, a kiedy otwieram oczy, leżę
na sali intensywnej terapii. Jest większa niż zwykły szpitalny pokój. Do moich rąk
poprzyczepiano różne rurki i maszyny oraz pikające monitory. Ktoś jest tu ze mną. Poruszam
ustami, ale nie wydobywają się z nich żadne słowa.

- Obudziłaś się. - Widzę nad sobą twarz Astleya. Wciąż ma moją krew na policzku i w
jasnych włosach. Całuje moje czoło miękkimi, chłodnymi wargami. - Nic się nie martw.
Jesteś stabilna. Twoja babcia kłóci się z lekarzami. Mówią, że jednocześnie na intensywnej
terapii może przebywać tylko dwoje gości. Chcą cię przenieść do Bangor, bo masz bardzo
niskie ciśnienie krwi i niektóre z twoich wyników wydają im się nietypowe.

- Ja... - Próbuję usiąść, ale nie daję rady, więc Astley delikatnie kładzie mnie z
powrotem. Obejmuje mnie za ramiona i ręką podtrzymuje głowę.

- Myślałam... Ja... - Nie wiem właściwie, czemu nie powiedziałam mu, dokąd
jedziemy. Nie wiem także, dlaczego nie powiedziałam o tym Betty. Chyba uznałam, że
poradzimy sobie same. I obawiałam się, że będą chcieli mnie powstrzymać. - Przepraszam.

- Nie musisz przepraszać - mówi Astley. - Ale pozwól sobie pomóc. Musisz mi
pozwolić, Zaro. Jesteśmy po tej samej stronie.

Próbuję odpowiedzieć, ale po raz kolejny odpływam.

Gdy otwieram oczy, zauważam Devyna. Ma czerwony nos, zmęczony wzrok i


rozszerzone źrenice.

- Cześć - odzywa się.

Otwieram usta, żeby spytać o Betty, ale wciąż nie mogę dobyć głosu.

- Betty? - zgaduje Devyn. - Nic jej nie jest. I nie jest zła. Oczywiście, nie podoba jej
się obrót spraw i ten piks tutaj, ale na ciebie nie jest zła.

- A ty? - pytam.
- Jakżebym mógł? - Potrząsa głową, zwijając dłonie w pięści. - Jestem tylko zły, że
mnie tam nie było.

- A Is?

Ściąga brwi.

- Powiedzmy, że przedłużono jej szlaban do pięćdziesiątki. A mama chce przyczepić


jej do skóry noże taśmą klejącą.

Z jękiem próbuję odchrząknąć, ale mówię tylko słabym szeptem:

- Nie możemy się poddać.

Urywam, gdy do pokoju wchodzi pielęgniarka, ale zanim wygoni Devyna, on szepcze
mi do ucha:

- Nie poddamy się, Zaro. To także mój najlepszy przyjaciel.


Policja otrzymała dziś zgłoszenie o bójce w barze. Szczegóły są niejasne, ale okazuje
się, że postrzelono tutejszą nastolatkę, która znajduje się w stanie krytycznym. Policja
podkreśla, że strzelanina w żaden sposób nie jest związana z kolejnymi zaginięciami, które
trapią miasto... (wiadomości Kanału 8).

Mijają kolejne dni, podczas których na przemian odzyskuję i tracę przytomność. Ktoś
mówi mi, że mama utknęła w Europie z powodu strajku linii lotniczych. A ja nie wiedziałam
nawet, że w ogóle była w Europie. Moje ciało powoli zdrowieje. Cassidy także jakoś mi w
tym pomaga, dzięki ziołom i modlitwom. Czasem widzę ją w rogu pokoju, z zamkniętymi
oczami i złożonymi dłońmi. Betty powtarza, że w tej chwili to dobrze, iż jestem piksem, bo
gdybym była człowiekiem, sprawy miałyby się dużo gorzej.

- Tygodnie - dodaje. - Spędziłabyś całe tygodnie w szpitalu.

Budzę się po raz kolejny i dostrzegam nad sobą plakat Amnesty International. Jest
przyczepiony pinezkami do sufitu. Przez chwilę wpatruję się w świecę owiniętą drutem
kolczastym, zanim udaje mi się połączyć fakty: jestem w domu. Ta informacja dochodzi do
mnie powoli i przez moment wydaje mi się nawet, że znalazłam się z powrotem w
Charlestonie, gdzie życie było ciepłe, pełne kwiatów, kiedy mój ojczym jeszcze żył, kiedy nie
wiedziałam o istnieniu piksów, kiedy jeszcze byłam człowiekiem.

Resztka nadziei znika natychmiast, gdy odwracam głowę, by wyjrzeć przez okno.
Wciąż pada śnieg, teraz już słabiej, ale nie przestaje. Biel śniegu napełnia mój pokój zimnym
jasnym światłem, ale daleko mu do tamtego światła w Charlestonie. We wszystkich rogach
pokoju leżą gałęzie jakiegoś drzewa. To chyba osika. Nie wiem, jak się tu znalazły. Może to
sprawka Cassidy? Dokoła leżą także kamelie, białe i różowe kulki płatków. Pali się też jakieś
kadzidło. Zapach jest tak mocny, że wydaje mi się, jakby moje nozdrza pocierała ostra
szczotka.

Zaczynam jęczeć. Nie od zapachu, ale dlatego, że przy każdym ruchu boli mnie
głowa. Sięgam pod kołdrę i dotykam boku, całego zabandażowanego. Wtedy sobie
przypominam: postrzelono mnie. Byłam w szpitalu. Wszyscy tam byli, przychodzili i
wychodzili z mojego pokoju, pojedynczo, ale wspomnienia, wydarzenia i słowa są teraz
bardzo niewyraźne, niczego konkretnego nie pamiętam.
A teraz?

Teraz jestem sama.

Spoglądam na swoje ręce - wciąż w bladej, ludzkiej skórze. Przynajmniej nie


straciłam uroku. Chyba trzeba świadomie się go pozbyć, inaczej będzie wciąż działał, tak jak
we śnie. Jakaś gałązka uderza w okno, drapiąc o szybę. Całe moje ciało jest sztywne, ale
zmuszam je, by powoli się podniosło. Spuszczam nogi przez krawędź łóżka i naciągam na
siebie narzutę. Jest jasnożółta i słoneczna. Stopy dotykają podłogi. Ktoś przebrał mnie w
piżamę i bożonarodzeniowe skarpetki z małymi bałwankami. Mam nadzieję, że to sprawka
Betty, a nie jakiś koszmarny grupowy wysiłek. Gdybym miała dość siły, by się zaczerwienić,
tak bym zrobiła, ale sama próba podniesienia się to trudne zadanie. Prostuję się powoli. Ból
pulsuje w mojej piersi. Ignoruję go i szurając stopami, idę po podłodze, dla równowagi
przytrzymując się łóżka. Gdy już docieram wystarczająco daleko, rzucam się do przodu i
czepiam się ściany, a potem klamki u drzwi. Przekręcam ją i wyczłapuję do holu, jakbym
miała sto pięć lat i zgubiła laskę gdzieś w domu opieki.

Z dołu dobiegają jakieś głosy.

- Nie ma mowy, nie powiem jej o tym. Wiecie, co zrobi. - To głos Betty, który znika
powoli w nicości.

- Ale musimy... Nick... - głos Issie jest wysoki, mówi, urywając zdania, a to zawsze
zły znak. Moje serce podskakuje nerwowo, jednak poruszam się w stronę schodów tak
szybko, jak potrafię.

Issie, Cassidy, Devyn i pani Nix siedzą w salonie. Betty chodzi tam i z powrotem, a
Astley stoi za otwartymi frontowymi drzwiami. Piksom nie wojno wejść do środka. To zasada
tego domu. Zresztą w ogóle nie mogą wejść do czyjegoś domu, jeśli nie zostaną zaproszone,
podobnie jak w legendach o wampirach. Obok Astleya na ganku leży związany Bifrost. Stopy
i ręce ma splątane łańcuchami. Nie uwolni się - są żelazne.

- Co tu się dzieje? - pytam ze schodów. Wszyscy podnoszą wzrok. Issie otwiera


szeroko usta, ale obie z Cassidy natychmiast się podrywają, jakbym przyłapała je na bardzo
niegrzecznym zachowaniu.

Jednakże Betty reaguje zupełnie inaczej. Warczy na mnie, jakbym to ja zrobiła coś
złego. Wchodzi na schody i zatrzymuje się w połowie. Jej nozdrza poruszają się gwałtownie.

- Nie wiedziałam, że nie wolno mi wychodzić - tłumaczę się, próbując mówić


zdecydowanym głosem, byle tylko nie wydać się słaba.

- Dopiero co dostałaś postrzał. Oczywiście, że nie wolno ci wychodzić. - Babcia


patrzy na mnie spod byka, a potem przeskakuje resztę schodów. Obejmuje mnie ramieniem i
zaczyna obracać. - A teraz zaprowadzimy cię do łóżka.

Przytrzymuję się poręczy.

- Powiedz mi, o czym rozmawiacie.

Betty przestaje mnie prowadzić. Nikt się nie odzywa. Powietrze wciąż jest ciężkie i
zimne. Nagle z hałasem włącza się piec, aż Issie podskakuje nerwowo.

- Przepraszam - czerwieni się. - Jestem trochę zdenerwowana.

- Cóż, nic dziwnego, kiedy na ganku znajdują się dwa piksy. - Devyn uspokaja Is i
obejmuje ją ramieniem. Przez moment czuję ukłucie zazdrości. Nick zrobiłby dla mnie to
samo, bylebym poczuła się lepiej. Szczerze mówiąc, nie wiem już, czy jeszcze kiedykolwiek
to zrobi.

Wszyscy spoglądają na siebie. Atmosfera staje się coraz bardziej napięta.

- No o czym? Zdradźcie mi tajemnicę - proszę.

- Okej... Chodzi o to... - zaczyna Issie. Nerwowo odchrząkuje, robi krok w moją stronę
i zatrzymuje się. - Tylko obiecaj, że zachowasz spokój, kochanie, dobrze?
Bardzo złe zdanie. Wypowiedziała obok siebie słowa „spokój” i „kochanie”. Świat
dokoła mnie lekko wiruje, ale walczę z tym, czując, jak ręka Betty zaciska się na moim
ramieniu.

- O co chodzi? - pytam.

Po raz kolejny wymieniają spojrzenia. Cassidy odchrząkuje. Pani Nix powoli wstaje z
krzesła, ale tylko Astley, wciąż na zewnątrz, ma dość odwagi, by wyznać mi prawdę.

- Nicka można uratować tylko w określonym czasie - wyjaśnia, skinąwszy głową w


stronę Bifrosta. - Nasz przemiły towarzysz wyznał, że jeśli wojownik nie wyjdzie z Walhalli
w ciągu miesiąca, może już nigdy nie powrócić.

- Co? - Próbuję szybko policzyć, ile czasu już minęło, i z trudem zaczynam znów
schodzić. Betty chyba nie spodziewała się, że się poruszę, bo nie zatrzymuje mnie, gdy
słaniając się, ruszam po schodach w stronę frontowych drzwi. Wychodzę na dwór, ignorując
Issie, Betty i wszystkich pozostałych, koncentrując się wyłącznie na Astleyu. - Przecież my
nawet nie wiemy, jak tam dotrzeć. Nie wiemy, ile to potrwa. Nie...

Osuwam się w cienką warstwę śniegu pokrywającą deski na ganku. Astley, dotąd
kucający przy Bifroście, podrywa się i bierze mnie za ręce. Nie potrafię rozszyfrować jego
spojrzenia. Zimno przenika moje skarpetki z bałwankami, ostre, bezlitosne.

- Zaro - mówi Astley, patrząc na mnie. - Damy radę. Zrobimy to.

Kulę się w sobie. Śnieg pada dokoła nas. Bifrost wznosi oczy do góry, jakby Astley
nie był wart jego słów. Nie wiem, co dzieje się za mną, w domu, ale rozglądam się, czy na
skraju lasu nie czają się piksy. Wszystko wygląda spokojnie. Głośno przełykam ślinę. Nawet
to robię z trudem, nie mówiąc o staniu prosto.

- Musimy go odnaleźć - szepczę, kierując ten szept wyłącznie do Astleya. - Nie


możemy go po prostu tam zostawić. Pomyśli, że go opuściliśmy. Potrzebujemy go tutaj, by
walczyć.
- Już dobrze. - Dostrzegam żyłkę pulsującą na skroni Astleya. Spogląda mi w oczy.

Rozmyślam o śmierci Nicka od tylu godzin, tylu dni; tkwi w mojej głowie o każdej
porze dnia i nocy, aż to wspomnienie staje się właściwie namacalne. Jakbym mogła go
dotknąć, przytulić do piersi i uścisnąć. Jedyne, co pozwalało mi przetrwać, to świadomość, że
mam szansę go uratować. A teraz okazuje się, że nie mam czasu?

- Powiedział ci to, co powiedział mnie? W barze? - Wskazuję ręką Bifrosta. - Był


bardzo tajemniczy i powiedział, że królowa, którą zastąpiłam, jest w jabłku.

- Dlatego ona wciąż mówiła o jabłku! - Devyn zwraca się do obecnych w domu.

- Myśleliśmy, że majaczysz - uściśla pani Nix. Wzdycha głęboko i odrobinę przechyla


głowę. Emanuje z niej sama dobroć.

- A więc moja matka wróciła do miasta? - gniewnie pyta Astley Bifrosta. - I nie
powiedziałeś mi o tym, ponieważ...?

- Nie pytałeś - z sarkazmem odpowiada Bifrost.

Wpatruję się w Astleya.

- Nowy Jork?

- Wielkie Jabłko - potwierdza Astley.

Nagle czuję się kompletną idiotką. Jak mogłam wcześ­niej na to nie wpaść? Całe
ciało boli mnie ze zmęczenia i zimna. Lekko się kołysząc, słyszę dochodzący ze środka słodki
głos:

- Wejdź do domu, Zaro.

Powoli się odwracam - tylko na tyle mnie stać. Okrągła twarz pani Nix spogląda na
mnie z góry. Ma takie dobre, wielkie brązowe oczy. Ubrana jest dzisiaj w bluzę z wyszytą
choinką.

Zakłada mi za ucho kosmyk tłustych włosów.

- Odejdź od tych piksów, wejdź do domu i się ogrzej. Jeszcze nie wyjaśniliśmy, kto
zastawia na ciebie te wszystkie pułapki i dlaczego. Na Islandii prawie zginęłaś. W barze ktoś
cię postrzelił. W piwnicy mamy prawie skończoną klatkę. Będziemy tam trzymać tego piksa,
aż powie nam coś więcej.

Odwracam głowę, by sprawdzić, czy Astley nie ma nic przeciwko uwięzieniu


Bifrosta, bo wiem, że bardzo nie spodobało mu się, gdy uwięziliśmy poddanych mojego ojca.
Kiwa głową, ale nagle zamiera, nasłuchując. Ja też to słyszę - motocykl. Nie, samochód.
Jedzie w naszą stronę.

- Ktoś jedzie - mówię.

Wszyscy podchodzą do drzwi w momencie, gdy pojawia się przed nami srebrny
sedan. Osoba kierująca pojazdem wyłącza silnik i wyskakuje z samochodu, a jej krótkie nogi
biegną przez śnieg; brązowe włosy powiewają z tyłu.

- Mamo! - wołam z sapnięciem.


Nastolatka z Bedford, postrzelona w miejscowym barze, została wypuszczona ze
szpitala i podobno dochodzi do zdrowia w domu. Policja wciąż szuka sprawców, podczas gdy
kolejny nastolatek właśnie zaginął. Według niepotwierdzonych informacji nazywa się
Thomas Steffan i jest uczniem pierwszej klasy liceum... (wiadomości Kanału 8).

Już dobrze. Mama jest tutaj. Dopiero po dłuższej chwili, kiedy widzę, jak mama
sprawdza, czy na skraju lasu nie czają się piksy, uświadamiam sobie, że to dzieje się
naprawdę. To oczywiste, że miała z nimi do czynienia już wcześniej.

Gdy patrzę, jak na wpół biegnie, na wpół maszeruje w kierunku domu, zaczynam
żałować, że nie mogę całkowicie odmienić naszego życia - żałuję, że ta szalona historia, którą
teraz przeżywamy, w ogóle się zaczęła. Żałuję, że mój ojciec piks zakochał się w mojej
mamie, i chciałabym, byśmy nie musiały wciąż wpatrywać się w las i zastanawiać, czy nie ma
tam jakiegoś niebezpieczeństwa. Żeby wiedza i odpowiedzialność nie spoczywały na naszych
barkach. Szkoda, że nie możemy niczego nie wiedzieć. Że nie możemy żyć normalnym,
szczęśliwym, spokojnym życiem.

Ale to samolubna myśl.

I już za późno, by czegokolwiek żałować.

Zresztą gdyby tak się stało, nigdy nie spotkałabym ­Nicka.

Nie ma sensu o tym rozmyślać.

Zaczynam się kołysać niepewnie, gdy mama wbiega po schodach. Astley wyciąga
rękę, by mnie podtrzymać i pomóc mi stanąć prosto. Mimo zimna chyba zaczęłam pocić się z
wysiłku. Mama mierzy nas wzrokiem, ale się nie zatrzymuje. Jej spódnica powiewa na
wietrze. Oprócz niej ubrana jest w wielką czerwoną narciarską kurtkę, która wygląda, jakby
miała ze trzydzieści lat. Mama chyba wykopała ją z głębi szafy. Ciemne włosy okalają twarz i
zmartwione, przymrużone oczy.

- Nie waż się jej dotykać! - warczy na Astleya, grożąc mu długim palcem. Ma idealnie
zrobione paznokcie. Dzisiaj pomalowane na kolor krwi. Wygląda, jakby chciała nimi drapać.
- Wiem, kim jesteś.

- Mamo, to jest... - zaczynam, ale ona nie daje mi skończyć i mocno mnie przytula.
Oddycham w jej kurtkę, czując zapach kawy. Na jedną chwilę pozwalam sobie po prostu się
w nią wtulić, jak wtedy, gdy byłam mała i tak bardzo jej potrzebowałam. Czasem byłam tak
zmęczona po dniu spędzonym w przedszkolu czy żłobku, że mama przychodziła i mnie
stamtąd odbierała. Czasem nie miałam nawet siły prosto stać, wyczerpana po dniu pełnym
łażenia po drabinkach, kolorowania i śmiesznych śpiewogier, które prowadzili nauczyciele.
W takie dni wtulałam się w mamę, a ona zabierała mój różowy plecak z Hello Kitty, trzymała
go jedną ręką, a drugą mnie obejmowała. Czasem nawet niosła do samochodu. Tamte chwile
przypominają mi się teraz, gdy się przytulam: jak byłam mała, bez żadnej odpowiedzialności,
wolno mi było odpuścić, zmęczyć się, bać, po prostu być...

- Och, Zaro, misiaczku - mruczy mama w moje włosy przy uchu. - Moje biedne
kochanie. Co te stworzenia ci zrobiły?

„Stworzenia”. Jestem jednym ze stworzeń.

Z wysiłkiem odrobinę się odsuwam, by móc spojrzeć na mamę. Dostrzegam coraz


więcej siwych włosów zmieszanych z brązowymi. Skóra pod oczami lekko się pomarszczyła,
i nawet broda wydaje się starsza... Jakby obwisła? Sama nie wiem.

- Nic mi nie jest, mamo - uspokajam ją, ale ona tylko potrząsa głową. Widzę łzy w
kącikach jej oczu. Nie widziałyśmy się od czasu mojej przemiany w piksa. A teraz widzi mnie
taką - słabą, ranną, zmęczoną. Wygina odrobinę wargi i odchodzi ode mnie, jakbym
wydzielała truciznę.

- Chociaż trochę zimno mi w stopy - dodaję. Naprawdę przydałyby mi się buty.

Mama mruży oczy i obraca się gwałtownie w stronę Astleya i skrzypka Bifrosta, który
zresztą wygląda zadziwiająco spokojnie jak na kogoś, kto leży związany na ganku. Mama
przygląda im się przez chwilę. Zataczam się lekko do tyłu, bo gdy mnie puściła, straciłam
równowagę. I od razu, szybciej niż ludzkie oko zdołałoby dostrzec, Astley staje przy moim
boku, podtrzymując mi głowę, abym nie upadła na cedrowe deski domu. Moja matka traci
cierpliwość.

- Nie dotykaj jej! - Zwija dłonie w pięści.

- Trochę za późno, by zgrywać teraz opiekuńczą mamusię - odszczekuje się Astley.

- Co?! - mama rzuca to słowo jak warknięcie.

- Z tego, co słyszałem, wysłałaś ją tutaj, w samo oko cyklonu, bo za bardzo bałaś się
ochraniać ją sama. - Nigdy nie widziałam, by Astley tak buzował gniewem. Nie wiem też,
skąd ta wściekłość się wzięła, ale unosi się w powietrzu, zaskakująca, ostra, nieprzyjemna.
Czuję ją.

- Astley - wypowiadam jego imię, by przestał, ale odzywam się tak słabym głosem, że
nawet na mnie samej nie robi to wrażenia.

Na nim również nie, bo mówi dalej:

- Wiem też, że pojawiasz się tutaj tylko wtedy, gdy to dla ciebie wygodne, bo jesteś
zbyt zajęta swoją pracą w korporacji i własnym życiem, by zająć się córką, a zamiast tego
powierzasz jej bezpieczeństwo starszym zmiennokształtnym, którzy...

- Astley! - tym razem wrzeszczę. Czemu on to robi? Może jest zły nie tylko na moją
matkę, lecz na matki w ogóle? Milknie, przełyka ślinę, ale nie przeprasza.

Z dębu stojącego przy ganku zrywają się nagle kruki. Odlatując, kraczą na całego.

Mama robi krok do przodu.

- Jak śmiesz!

Astley ponownie otwiera usta, jednak nic nie mówi, widząc Betty, która pojawia się
na ganku. Spogląda na niego karcąco, pewnie dlatego, że nie lubi być nazywana „starszą
zmiennokształtną” przez króla piksów, i donośnym głosem oznajmia:
- Myślę, że powinieneś już iść.

Zataczam się, zupełnie przytłoczona tym, co się dzieje. Astley bierze mnie na ręce.
Jestem zbyt zmęczona, by protestować głośno, ale rzucam kilka razy:

- Nic mi nie jest.

- Pozwólcie mi wnieść ją do środka - prosi Astley.

- Nie postawisz stopy w tym domu - odpowiada Betty. - To jest mój dom. Nie
wejdziesz do środka. Oddaj mi ją.

Astley się waha. Kiwam lekko głową. Wzdryga się lekko, ale oddaje mnie w ramiona
Betty. Jedno muszę przyznać babci: jest naprawdę silna. Mama wyciąga rękę i odgarnia mi
włosy z twarzy.

Astley przez moment stoi jeszcze przed drzwiami.

- Wszyscy tutaj jesteśmy po tej samej stronie.

- Zmieniłeś moją córkę w potwora - oświadcza moja mama. Zwyczajnego człowieka


jej spojrzenie chybaby zabiło. - Nie jesteśmy po tej samej stronie.

W moim wnętrzu otwiera się jakaś rana i zaczyna boleć bardziej niż postrzał w boku.

- Poprosiła mnie o to - odpowiada Astley, nie odpuszczając. Wiatr zwiewa mu włosy z


czoła. - Nie jesteśmy potworami.

Mama także się nie cofa.

- Wykorzystałeś ją.

Astley bierze głęboki wdech i odsuwa się, by Betty mogła przenieść mnie przez próg.
- A może - mówi powoli, jakby słowa przychodziły mu z trudem - to ona
wykorzystała mnie?
Policja stanowa potwierdziła, że chłopiec, który ostatnio zaginął w Bedford, to
Thomas Steffan, a także poinformowała o ponurym odkryciu: znaleziono ciało innego
nastolatka. Funkcjonariusze nie ujawniają szczegółów (wiadomości Kanału 8).

Mama jest jedyną osobą w naszej rodzinie, która płacze, gdy jest sfrustrowana albo
zła, a mnie wydaje się to jednocześnie irytujące i urocze. Gdy wchodzimy do domu,
zatrzaskuje drzwi przed Bifrostem i Astleyem. W jej oczach pojawiają się łzy, gdy opiera się
plecami o ścianę. Zamyka oczy i szepcze:

- Nienawidzę piksów. Po prostu ich nienawidzę.

Nie odzywam się, ale kiedy Betty kładzie mnie na kanapie, moje rany wyglądają nagle
na głębsze. Issie i Devyn przesuwają się, by zrobić mi miejsce. Mama kuli się w kącie pokoju.

- Zara naprawdę powinna leżeć w swoim pokoju - odzywa się Cassidy. - Tam są
wszystkie lecznicze przed­mioty.

- Cassidy próbuje cię wyleczyć - wyjaśnia Issie, bawiąc się wiszącym na szyi
gwizdkiem. Wydaje się dumna z Cassi­dy i zadowolona, że przestaliśmy się kłócić. -
Dlatego jest taka trupio blada, a ty zdrowiejesz tak szybko, nawet jak na piksa.

- Dzięki, Is - uśmiecha się Cassidy. Pod oczami ma szare cienie. Naprawdę wygląda
fatalnie.

- Nie powiedziałam nic złego! - tłumaczy się Issie. - Przecież jesteś bohaterką.

Wszyscy siedzą albo stoją w salonie. Na stoliku do kawy i drugim stole widzę kubki i
szklanki. Issie i Cassidy nie mają butów. Wydaje mi się, że znajdują się tu od jakiegoś czasu,
a Cass nie jest jedyną osobą, która wygląda na zmęczoną. Zarówno pani Nix, jak i moja
mama potrzebują chyba porządnej drzemki. Oznajmiam, że niegrzecznie jest zostawiać
Astleya na zewnątrz, ale wszyscy mnie ignorują i rozmawiają o różnych sprawach. Nie
nadążam za tym, bo w głowie wciąż mi się kręci i jestem zbyt zajęta zastanawianiem się, czy
wszyscy tutaj uważają mnie za potwora. Może lepiej by mi było na ganku, z tamtą dwójką.
Chrząkam znacząco, by zwrócić na siebie uwagę.

- Bifrost powiedział wam, że mamy niewiele czasu, by wydobyć Nicka z Walhalli,


tak?

Wyjaśniają mi, że podobno trzeba się pospieszyć albo nie będzie sensu próbować. I że
wciąż nie wiedzą właściwie, jak dostać się do Walhalli.

- Tyle że przecież nie możemy mu ufać - podsumowuje Betty.

Pani Nix podchodzi do kanapy i przysiada koło mnie. Ujmuje w dłonie moją twarz.

- Powiedział nam, gdzie jest matka Astleya, a to dobrze. Nie martw się, Zaro. Jakoś to
wszystko załatwimy.

Ma takie brązowe ciepłe spojrzenie. Jest niedźwiedziem. Potrafi walczyć, ale


jednocześnie jest taka spokojna. Nie powinna być wojownikiem. Żadne z nas nie powinno
nim być. Coś w moim wnętrzu zaczyna drżeć i grozi pęknięciem. Ocieram oczy.

- Zaro... - Mama i Issie jednocześnie wymawiają moje imię, ale to Is, nie mama, gładzi
mnie po plecach. Mama odsunęła się, przeszła na drugą stronę salonu, i przez ten cały czas na
mnie nie spojrzała, ani razu, mimo że zostałam postrzelona i nie widziałyśmy się od wieków.
Teraz mnie nienawidzi. Czuję jej gniew i smutek - tak jak czułam to samo u Astleya.
Krzywiąc się, patrzę, jak mama odsuwa się jeszcze bardziej, stawiając krzesło pod samą
ścianą i zakładając ręce na piersi, podczas gdy w normalnej sytuacji wciąż przytulałaby mnie
tak mocno, że nie mogłabym oddychać.

Spoglądam na ich twarze. Mój głos łamie się co chwila.

- Zmieniłam się, by móc... Byśmy mogli... go ocalić. Przeszłam przemianę. Nie jestem
człowiekiem, ale nie jestem... Nie jestem zła.

Gdybym była zła, chciałabym atakować.


Gdybym była zła, chciałabym zabijać.

- Zaniosę cię na górę - oznajmia Betty i bierze mnie na ręce. Nie opieram się. - Jesteś
wyczerpana.

Kładzie mnie na łóżku i okrywa kołdrą po samą brodę. Odgarnia włosy z mojej twarzy
i delikatnie się uśmiecha. Widzę zmarszczki w kącikach jej oczu. Przez chwilę dalej
obsesyjnie usiłuje dokładnie mnie przykryć.

- Ona już mnie nie kocha - szepczę.

Betty przestaje się poruszać. Dobrze wie, o kim mówię.

Świece mrugają, rzucając cienie na ściany.

- Oczywiście, że cię... - zaczyna Betty.

- Nie kłam - przerywam jej. - Nie wolno ci kłamać. Ty nie kłamiesz.

Przełyka ślinę i odwraca wzrok, ale po chwili się reflektuje i znów spogląda na mnie.

- Przykro mi, że cię boli.

Obie wiemy, że nie chodzi jej o ranę po postrzale.

Budzi mnie pukanie. Z jękiem przewracam się na łóżku i próbuję zorientować się, co
się wydarzyło. Najwidoczniej zasnęłam. Cassidy musiała być w moim pokoju, bo ktoś zapalił
nowe świece.

Pukanie rozlega się ponownie. Ale dochodzi od strony okna. Przeciągam się i
spuszczam nogi na podłogę. Moje mięśnie skrzypią i jęczą. Ból przeszywa pierś, jednak nie
jest już tak nieznośny jak przedtem. Z trudem podchodzę do okna i zaglądam za żaluzję,
odsuwając ją tylko odrobinę.
- Wpuść mnie, Zaro.

To Astley. Wisi w powietrzu, co wydaje się lekko przerażające.

- Nie mogę.

- Wciąż mi nie ufasz? - Robi zbolałą minę.

- Oczywiście, że ci ufam, ale... Betty by się to nie spodobało - wyznaję szczerze,


próbując otworzyć okno.

Astley uśmiecha się jakby z zakłopotaniem i podnosi je za mnie, mówiąc:

- Nie spodobałoby się jej nawet to, że ze mną rozmawiasz, prawda?

Ma rację. Mojej mamie spodobałoby się to jeszcze mniej. Pozwalam jednak, by Astley
usiadł na parapecie, machając nogami w powietrzu. Zimno wpada do środka i musimy
rozmawiać szeptem. Astley wyjaśnia mi, że na dole wciąż wszyscy próbują wymyślić jakiś
sposób, by przekonać Bifrosta do wyznania, jak dostać się do Walhalli, ale według niego to
nie ma sensu.

- Nie ma potrzeby go przesłuchiwać. Moja matka to wie. A teraz, gdy już wiemy,
gdzie ona jest, muszę z nią porozmawiać. Mogę jechać sam - dodaje.

Ale to niemożliwe. Skubię rąbek narzuty. Jest lekko obszarpany, jednak żółty kolor
wygląda tak radośnie i jest pełen nadziei.

- Jadę z tobą - decyduję.

Astley zna mnie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie zmusi mnie do zmiany
zdania, ale wydaje mi się też, iż tym razem wcale nie chce próbować. Oboje nas ogarnia
dziwny spokój. Przez moment zastanawiam się, czy nie powiedzieć wszystkim na dole, co się
dzieje - szczególnie po historii na Islandii - ale tym razem chodzi o matkę Astleya, a w
Nowym Jorku przecież dorastał. Będę absolutnie bezpieczna. Zresztą jestem stuprocentowo
pewna, że nikt by mnie nie puścił.

A Astley prosi jedynie:

- Jeśli będzie cię bardzo boleć, musisz mi powiedzieć.

Przytakuję i każę mu się odwrócić, po czym przebieram się w normalne ubrania i


buty. Gdy jestem gotowa, Astley poleca mi usiąść obok siebie na parapecie i obejmuje mnie
rękami.

- Zaparkowałem samochód na głównej drodze - wyjaśnia. - Zeskoczę z okna i cię tam


zaniosę. Ufasz mi?

- Ufam. - Opieram głowę na jego ramieniu, bo zbyt trudno jest mi utrzymać ją w


pionie. Astley bierze wdech i skacze, wyciągając nas oboje w ciemną, śnieżną noc.

Przez jakiś czas podróżujemy w milczeniu. Astley daje mi kolejną tabletkę


przeciwżelazną, mimo że jego auto jest strasznie drogie i robione na zamówienie, więc nie ma
w sobie zbyt wiele żelaza. Astley wyczyścił siedzenie z mojej krwi - czy raczej kazał komuś
to zrobić, jak się domyślam. Jedziemy ciemną autostradą stanową, kilometr po kilometrze, w
samotną, ciemną noc. Docieramy do Augusty i ruch nieco się zwiększa. Co jakiś czas mijamy
ciężarówki dostarczające towar do marketów albo paliwo. Dopiero gdy dojeżdżamy do
Portlandu, liczba samochodów znacznie się zwiększa. Jedziemy dalej, coraz dalej od Betty,
Issie, mamy i od domu. Z każdym kolejnym kilometrem zaczynam coraz bardziej żałować, że
postanowiłam ich tak po prostu zostawić.

- Traktują mnie jak dziecko - rzucam w ciemność.

Astley nie odpowiada.

- Chcą odebrać mi prawo do jakichkolwiek decyzji - dodaję.

- Zimno ci? - pyta w końcu po chwili bardzo niezręcznego milczenia. - Mogę


podkręcić ogrzewanie. Jak się czujesz?
- Dobrze. - Odczekuję jeszcze kilometr. Mija bardzo szybko. - Wiesz, o co mi chodzi?

- Wiem. - Astley wzdycha głęboko, zmieniając bieg na wyższy. - Jesteś tego pewna,
Zaro? Chciałbym, żeby to był twój wybór.

Jestem pewna. Każdy kilometr przybliża mnie do Nicka.


Na zwołanym w trybie pilnym spotkaniu mieszkańców szef policji w Bedford rozłożył
ręce. „Nie wiem, co państwu powiedzieć - oznajmił. - Oprócz zamknięcia całego miasta nie
mam pojęcia, jak zapewnić ludziom bezpieczeństwo... Po prostu nie wiem” („The Bedford
American”).

Normalnie podróż samochodem z Bedford do Nowego Jorku zabiera osiem i pół


godziny. Ale Astley nie prowadzi „normalnie” i choć wyjechaliśmy dopiero około wpół do
ósmej wieczorem, docieramy do NYC kilka minut po północy. Większość drogi przesypiam,
a gdy się budzę, wjeżdżamy już do miasta, i muszę błagać o gumę do żucia, by pozbyć się
kapcia w ustach. Blask Manhattanu jest niewyraźny, pomarańczowy od ulicznych latarni i
szyldów na sklepach - z powodu późnej pory w większości zamkniętych. Astley niczym
zawodowiec manewruje między taksówkami i nocnymi wozami dostawczymi. W niektórych
oknach stoją menory, na innych wiszą wieńce. Nawet przez szybę samochodu miasto wygląda
magicznie - jakby tu mogło wydarzyć się wszystko.

- Jest inaczej niż w Maine - mruczę.

Astley przestaje ściskać kierownicę.

- Myślałem, że jeszcze śpisz.

Parkujemy na zwykłej mieszkalnej ulicy i Astley gasi silnik. Bolą mnie wszystkie
mięśnie zesztywniałe od tak długiej jazdy samochodem, ale jesteśmy na miejscu - a to
przecież niesamowite!

- Wyczarowałeś sobie to wolne miejsce parkingowe? - droczę się, gdy Astley wyciąga
parasol z jakiegoś schowka pod stopami.

Patrzy na mnie uważnie. Ma zdenerwowaną, ale dobrą twarz, ocienioną mrokiem i


zmęczoną od długiej jazdy.

- Jeśli czegoś bardzo mocno chcesz, to ci się ziści.

- To magia Disneya czy magia piksów? - żartuję, zbierając się do wysiadania. Gdy
naciągam ranę, krzywię się z bólu.

Ręka Astleya dotyka mego ramienia.

- To magia życia - słyszę.

Pomaga mi wysiąść z auta, otwiera drzwi i podtrzymuje. Stoimy przez chwilę na


chodniku, blisko siebie, ale nie dotykając się, a potem zaczynamy iść. Światło dobywa się z
szeregu kamienic stojących wzdłuż ulicy, rozjaśniając zamglone, pomarańczowo-szare niebo.
Zimny deszcz spada na parasol, którym Astley ochrania nasze głowy, ale i tak krople odbijają
się od ziemi, mocząc nogawki moich dżinsów i jego ciemnych sztruksów. „Deszcz” to zresztą
niewłaściwe określenie tego opadu. To raczej grad, małe lodowate kulki, które w nas
uderzają. Niektóre odbijają się od chodników i tworzą na nich śliską warstwę. Na moment
tracę równowagę, lecz Astley łapie mnie od razu. Obejmuje mnie w pasie, jakby dotykanie
mnie było najnaturalniejszą rzeczą na świecie.

- Bardzo przepraszam za tę pogodę - mówi, nie puszczając mojej talii.

Podnoszę głowę i z otwartymi ustami wpatruję się w niego przez moment.

- Astley, za co ty przepraszasz? Nad pogodą też macie władzę?

- Nie - odpowiada ze smutkiem. - A szkoda.

- Wtedy prawie warto byłoby zostać piksem - wzdycham, nie zastanawiając się, co
mówię. Oddycham niespokojnie i każde nabranie powietrza wywołuje przeszywający ból w
piersi. Bandaż drapie mnie w skórę, jakby miał wciąż przypominać, że sprawy mogą się
potoczyć naprawdę źle.

- Myślałem, że szansa na sprowadzenie twojego wilka jest warta przemiany? - Astley


na wpół pyta, na wpół stwierdza. To istotne pytanie.

- Bo tak jest - odpowiadam. - To znaczy tak będzie, jeśli go odzyskamy, rozumiesz? -


Nie podoba mi się zwątpienie, które słyszę we własnym głosie.
- Odzyskamy. - Odsuwa się odrobinę, a jego palce wydają się tracić swój chłód. - A
gdybym mógł kontrolować pogodę - dodaje - sprawiłbym, żeby było ciepło - dla ciebie.
Tęsknisz za słońcem, prawda?

- Tęsknię. - Opatulam się kurtką. - Ale tu przynajmniej nie sypie śnieg. To plus,
prawda? Świadomie próbuję szukać dobrych stron.

Podnosi rękę i gładzi tył mojej głowy. Ten gest wydawałby się typowy raczej dla ojca.
Mówi też czule:

- Uważam, że zawsze szukasz dobrych stron. Gdyby było inaczej, poddałabyś się już
dawno temu.

Wzruszam ramionami. Ten ruch znów naciąga szwy.

- Być może - rzucam.

- Boli cię, co nie?

Prawie się uśmiecham. Powiedział „co nie?” zamiast „prawda?” albo coś innego -
widać mam na niego jakiś wpływ, nauczył się tego ode mnie.

- Trochę - odpowiadam.

- Boli mnie, że jesteś ranna. - Rzuca to zdanie niczym warknięcie.

- „Boli cię”? - Teraz już nie mogę powstrzymać uśmiechu. - Większość ludzi
powiedziałaby „wkurza”.

- Nie jestem „większością” i nie jestem „ludziem”. - Astley sztywnieje. Widzę, jak
jego mięśnie się spinają i to napięcie odbija się w jego głosie.

Stoimy przez moment przed wyjątkowo okazałą kamienicą pokrytą białym granitem.
Ma pięć pięter, z których drugie i trzecie jakby wysuwają się do przodu w półkolu. Dom
zdobiony jest wymyślnymi płaskorzeźbami bluszczu i serc. Na każdym poziomie znajdują się
trzy ogromne okna, poza parterem, gdzie widzę tylko dwa zwykłe okna po dwóch stronach
ciemnych drewnianych drzwi. Wyglądają tak ciężko, że zastanawiam się, jak Issie (albo ja w
stanie przedpiksowym) zdołałaby je w ogóle samodzielnie otworzyć. Cztery schodki do
wejścia otoczone są czarnymi poręczami z kutego... nie, to nie jest żelazo, tylko drewno
pomalowane i ozdobione wzorami. Ten dom w ogóle nie pasuje do pozostałych w okolicy.
Zastanawiam się, czy tak właśnie czuje się czasem Astley jako król piksów - gdy nie pasuje.

- Żałujesz czasem, że nie jesteś człowiekiem? - pytam.

Nie odpowiada, tylko wpatruje się w budynek.

Jesteśmy pod domem jego matki. Pod typowym dla miasta smrodem ścieków i spalin
samochodowych wyczuwam aromat mydła Dove. Zresztą nawet bez tego zapachu, który
łaskocze mnie w nos niczym alergen, i tak bym czuła, że jesteśmy na miejscu. Jednak Astley
nie wchodzi nawet na pierwszy stopień. Waha się. To oczywiste - ale jego wahanie wywołuje
moją nerwowość, bo zwykle jest diabelnie pewny siebie i diabelnie odważny. Nie należy do
piksów, które się wahają. Zresztą chyba to w ogóle nietypowe dla tych istot. Wszystkie są
raczej jak Nick - dynamiczne, zdecydowane, pewne siebie.

Tyle że nie teraz.

- Jest aż taka zła? - pytam tak delikatnie, jak potrafię, przypominając sobie reakcję
Astleya na moją mamę.

Kiwa głową i w tym jednym skinieniu zawierają się ból, uraza i smutek. Wiem, jak to
jest, przytakiwać w ten sposób, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że coś takiego zrobi
akurat Astley. W ludziach jest tak wiele warstw, tak wiele ukrytego cierpienia, gniewu i
urazy. A niektórzy, jak Astley, ukrywają te emocje tak skutecznie, że gdy w końcu się do nich
przyznają, choćby skinieniem głowy, cały twój świat zaczyna trząść się w posadach.

Z ust Astleya nie pada ani jedno słowo. Jakiś taksówkarz naciska na klakson.
Taksówka jest przecznicę stąd, ale pełen złości dźwięk niesie się po ulicach. Zimno nagle
przenika mnie do szpiku kości i zagnieżdża się tam na dobre.

- Ona nie jest dobrą matką. Ona jest... - Astley urywa w pół zdania i podnosi wzrok,
patrząc na potężny mur z granitu i okien, zdobionych wokół wymyślnymi detalami. Mimo
tych ozdób, mimo wystających nadbudówek drugiego i trzeciego piętra budynek wygląda na
dziwnie płaski. Astley oddycha głęboko. Na ulicy za nami przejeżdżają w deszczu
samochody, przedzierając się przez noc. Gdzieś nad nami uderza piorun.

- W porządku? - pytam, prostując się, by żebra bolały odrobinę mniej.

Astley otrząsa się prawie tak jak kot, gdy czuje się brudny. I uśmiecha się półgębkiem.
Dosłownie - wygina się tylko lewa strona jego ust.

- Przesadzam. Wszyscy mężczyźni mają problem z matkami. Nie jestem inny. - Robi
krok w kierunku schodów. - Przepraszam cię raz jeszcze. Nie powinienem obciążać cię
swoimi rodzinnymi problemami.

Ruszam za nim, myśląc, że to nieprawda - nie wszyscy mężczyźni mają problemy z


matkami, ale niech mu będzie... Nie pora na dyskusje. Muszę jednak dodać:

- Nie obciążasz mnie. Przyjaciele mówią sobie różne rzeczy.

- O, teraz jesteśmy przyjaciółmi? - Astley unosi łobuzersko brew jak klasyczny


niegrzeczny chłopiec, ale myślę, że to tylko udawanie, maska, którą założył dla nas obojga.

Nie odpowiadam. Nie wiem zresztą, jak odpowiedzieć. Trzymam się ramienia
Astleya, jakbym chciała zwrócić jego uwagę, choć on przecież zawsze poświęca mi ją
całkowicie.

- Dlatego byłeś taki wredny dla mojej matki, kiedy się pojawiła? Czy to dlatego, że
jesteś wściekły na swoją? Nie było jej przy tobie, gdy tego potrzebowałeś?

Odwraca się powoli, bardzo powoli.


- Zapomniałem, jak bardzo ludzka wciąż jesteś, i jaka młoda.

- To nie jest odpowiedź na moje pytanie, Astley.

- Źle zrobiłem, tak się zachowując. Wiem, że uważasz, iż to nie moja sprawa, jednak
w moim świecie - zatacza ręką krąg, by wskazać wszystko dokoła nas - w świecie piksów to
bardzo ważne, by chronić swoją królową. To instynkt. Wiem, kiedy coś cię zrani, choćby
odrobinę, mimo że sama możesz nie zdawać sobie z tego sprawy i to wypierać.

- Moja matka jest dobrą matką - mówię stanowczo.

- Wierzę ci, ale z mojej perspektywy... Wysłała cię do Maine i nie pojechała z tobą...

- Jej praca nie pozwala, by była ze mną cały czas. Zostało jej dziesięć miesięcy do
wypełnienia kontraktu.

Mierzy mnie wzrokiem, lecz nie odpowiada. Ze sposobu, w jaki na mnie patrzy,
wnioskuję, że uważa tę wymówkę za bardzo kiepską, ale wcale tak nie jest. Gdyby dyrektorzy
szpitali tak po prostu sobie odchodzili, musieliby płacić ogromne kary finansowe. Niezbyt
korzystne, jednak tak właśnie jest. Teraz, gdy jestem piksem, a mój ojciec nie żyje, nie wiem
w ogóle, czy mama będzie chciała przyjeżdżać do Maine. Być może każe mi wrócić do
Charlestonu.

Postanawiam zmienić temat.

- Stoimy tu już całe wieki. Jesteś pewien, że to w porządku? Jest późno. Może
powinniśmy zaczekać do rana?

- Nie martw się. Dzwoniłem i zgodziła się nas przyjąć. Potrafi czasem grzecznie się
zachowywać. Będzie okej - odpowiada Astley. Co prawda mówi tym swoim superpewnym
głosem, ale kiepsko mu to dzisiaj wychodzi. Słowa „czasem potrafi grzecznie się
zachowywać” nie są zbyt pocieszające.

Uśmiecham się więc równie nienaturalnie i oznajmiam:


- Wiem. Nie martw się. Będzie w porządku.

I właśnie w tej chwili postanawiam, że sprawię, iż wszystko będzie w porządku - dla


Astleya. Przynajmniej tyle mogę zrobić dla kogoś, kto zrobił tyle dla mnie; dla kogoś, kto
pomaga mi odzyskać Nicka.

Stoimy przed domem kolejną chwilę. Jestem tak zniecierpliwiona i zdenerwowana, że


mając dość czekania, proponuję:

- Mam zadzwonić?

Astley nabiera powietrza, jakby właśnie zdał sobie sprawę, że sam nie nacisnął
dzwonka, a potem potrząsa głową i uśmiecha się lekko. Przez moment wygląda jak
prawdziwy człowiek, całkiem normalnie, jak siedemnasto - czy osiemnastoletni chłopak.

- Sam to zrobię - odpowiada cicho. - Chyba potrafię przynajmniej tyle.

Wyciąga rękę, ale się waha. Na jego twarzy widzę prośbę o pomoc, więc robię to za
niego - naciskam złoty guzik dzwonka zatopiony w zewnętrznej ścianie domu. Drzwi otwiera
niski, starszy pan. Ma na sobie garnitur i idealnie wyprasowaną białą koszulę, cały emanuje
sztywną i absolutną pewnością siebie. Przypomina mi bohatera starych czarno-białych filmów
o arystokracji, które Betty ogląda w każdy sobotni wieczór, jeśli nie ma dyżuru. Za
mężczyzną widzę bogato umeblowane foyer ze ścianami w kolorze złamanej bieli i
wymyślnymi lustrami w złotych ramach, które zdają się ważyć tonę, a także ciemnozielony
wykładany aksamitem szezlong i klatkę schodową prowadzącą na następne piętro. Drzwi
otwierają się na pozostałe pomieszczenia po obu stronach holu. Mężczyzna obserwuje nas
oboje. Jego twarz niczego nie wyraża. Nie potrafię nawet wyczuć żadnych emocji, co zdarza
mi się po raz pierwszy od czasu przemiany.

- Paniczu Astleyu, oczekiwaliśmy pana. - Ma brytyjski, formalny akcent. - Proszę


tędy.

Unoszę brew i mam nadzieję, że dzięki temu będę wyglądać na bardzo niegrzeczną.
- Kamerdyner mojej matki, Bentley - szepcze Astley.

Opuszczam brew. W domu jest ciepło i trochę dusznawo. Powietrze wypełnia aromat
mydła Dove, zapach róż i bzów. Dochodzi nas stłumiony odgłos czyichś kroków piętro
wyżej. Z parasola Astleya na podłogę kapie woda i bezgłośnie opada na pluszowy biały
dywan, częściowo zakrywający ciemną drewnianą podłogę.

Powieka lokaja lekko drży i mężczyzna nagle się odzywa:

- Och sir, bardzo przepraszam. Proszę pozwolić mi wziąć parasol.

Zanim Astley ma okazję odpowiedzieć, pan Bentley wyrywa mu parasol i spogląda na


niego, jakby był szczurem roznoszącym dżumę. Zabiera go i wkłada w stojak znajdujący się
obok frontowych drzwi. Gdy już pozbywa się występnego parasola, wskazuje kolejne
przejście.

- Państwo pierwsi.

Ruszam za Astleyem i natychmiast zdaję sobie sprawę, że to dom, w którym wszystko


musi zawsze leżeć na swoim miejscu. Tutaj nie zostawia się w zlewie talerzy po spaghetti i
durszlaka. Tutaj za kanapą nie leżą pogniecione chusteczki higieniczne. Ciekawe, czy mają
telewizor albo komputer? Jakoś wydaje mi się, że nie.

- Mieszkałeś tu, gdy byłeś dzieckiem? - pytam Astleya.

- Tu i w innych podobnych miejscach - odpowiada.

- Uroczo - rzucam, próbując być grzeczna, ale wyobrażam sobie „inne podobne”
domy w innych miastach. Apartament w ośrodku narciarskim, dom na wzgórzach, posiadłość
w Anglii. Tylu rzeczy nie wiem jeszcze o Astleyu, o tym, jak żyją i pracują piksy w ogóle. No
bo czy piksy są bogate? Czy może tylko królowie? Czy teraz automatycznie dostanę jakieś
królewskie alimenty? Nie żebym ich potrzebowała.
Astley prowadzi nas do dużego salonu z jednym ogromnym oknem. Ściany tu również
są białe i na ten kolor pomalowano dopasowany kominek. Drewniane podłogi okrywają
afgańskie, bogato wyszywane chodniki. Kanapy i krzesła stoją przodem do siebie. Próbuję
zachować postawę dumną na tyle, na ile pozwala mi rana, ale głupio mi, że zmoczyłam
podłogę i mam nadzieję, że matka Astleya nie obrazi się na mnie za to i pomoże nam znaleźć
Nicka.

- Matka panicza zaraz zejdzie. Podać coś dla ogrzania? Herbaty? Brandy? - proponuje
Bentley, wciąż stojąc na baczność, gdy my sadowimy się na miękkiej aksamitnej kanapce.
Gdybym oparła się o nią plecami, nie sięgałabym stopami do ziemi, więc tylko przykucam na
brzegu. W ten sposób przynajmniej nie zmoczę także kanapy, prawda?

- Nie, dziękujemy - odpowiada za nas oboje Astley. Pewnie zauważył moją


przerażoną minę, gdy usłyszałam słowo „brandy”. Ciekawe, czy piksy mogą się upijać?
Powinnam o to kiedyś spytać, gdy sprawy się uspokoją... Jeśli sprawy się uspokoją.

- Jak sobie panicz życzy - mówi lokaj i lekko, elegancko się skłania, jedynie zginając
się w pasie.

Próbuję sobie wyobrazić, jak Astley tutaj dorastał. Założę się, że miał nianię i
prywatnego nauczyciela. Na pewno nie wolno mu było zjeżdżać po tej wielkiej mahoniowej
poręczy ani rozlewać mleka (a może brandy?) czy też zostawiać mokrych ręczników na
podłodze w łazience.

- Było ciężko? - pytam, gdy Bentley wychodzi z pokoju.

- Co? - Astley jest roztargniony.

- Dorastać tutaj? Moment, a może ty wciąż tu mieszkasz? - pytam. - No wiesz. Kiedy


nie próbujesz powstrzymać złego króla piksów w Bedford w stanie Maine.

Wzdryga się w odpowiedzi.

- Nie, mam własny dom.


O rany. Własny dom? To szaleństwo. I przypominam sobie nagle, że przecież jestem
jego królową, co wydaje się jeszcze dziwniejsze. Astley nie odpowiada na moje pytanie, co
pewnie oznacza, że było bardzo trudno tu dorastać. Przepełnia mnie współczucie. Siedzimy
sobie w niekłopotliwej tym razem ciszy.

- Denerwujesz się? - pyta.

Przytakuję.

- Obiecała pomóc - dodaje, biorąc mnie za rękę. - Znajdziemy twojego wilka, Zaro.

Po raz kolejny zastanawiam się, czemu Astleyowi tak na tym zależy, ale nie mam
czasu zapytać, bo na schodach słychać kroki i dobiega nas wyraźny zapach róż. Podnoszę
wzrok, widząc drobną jasnowłosą kobietę wpływającą do pokoju: sprawdzam nawet, czy ma
stopy, bo wydaje się poruszać nad ziemią, a nie iść. Stopy są na miejscu. Obute zresztą w
lśniące srebrne pantofle na szpilce.

Gdy wchodzi do salonu, Astley natychmiast puszcza moją dłoń i zeskakuje z kanapy.
Rusza w stronę wejścia, a ja zostaję z tyłu, patrząc, jak otwiera ramiona.

- Matko.

Podpływa do niego, przypominając mi trochę Dobrą Czarownicę z Północy z


Czarnoksiężnika z Krainy Oz i podobnych musicali, szczególnie gdy rozkłada ręce w szalenie
melodramatycznym geście.

- Astley - dźwięcznym głosem wypowiada jego imię. - Jak dobrze znowu cię widzieć,
mój kochany, drogi synu.

Kiedy się przytulają, powietrze niemal lśni. Matka odsuwa się pierwsza i nad
ramieniem Astleya spogląda na mnie. Jej złote włosy opadają falami. Gdy się uśmiecha, jej
twarz przemienia się z przeciętnej w coś absolutnie pięknego. Ma nieco za długi, ale prosty
nos. Usta zajmują większą część dolnych partii twarzy. Obrzuca mnie przelotnym
spojrzeniem niebieskosrebrnych oczu, dokładnie omiatając moje ciało, a potem zatrzymując
się na mojej twarzy.

Matka Astleya ponownie rozkłada ramiona.

- Ty na pewno jesteś Zara. Nasza nowa królowa.

Podpływa do mnie w lśniących szpilkach i nagle zamyka mnie w uścisku. Jest


szczupła i miękka. Oddaję uścisk, ale pierwsza się odsuwam.

- Miło panią poznać - mówię. Nie wiem, jak się do niej zwracać.

Jakby czytała w moich myślach, proponuje:

- Isla. Nazywaj mnie Islą, urocza dziewczynko.

- Isla - powtarzam, spoglądając na Astleya. Przygląda się nam, mrużąc oczy. Emanuje
z niego napięcie, ale nie całkiem rozumiem dlaczego. Przecież jego matka wydaje się bardzo
miła. Jest ładna. Ma nieco zbyt wysoki głos, ale nic w tym złego, prawda? Niemądrze jest
dyskwalifikować kogoś z powodu tak nieznaczącego drobiazgu jak głos czy zapach, a zresztą
kimże ja jestem, by dawać sobie prawo do dyskwalifikowania kogokolwiek? Isla jest taka
piękna, urocza i drobna, że nabieram pewności, iż nigdy, przenigdy nie mogłaby zrobić
niczego złego - i że na pewno pomoże mi odnaleźć mojego cudownego, idealnego Nicka, co
byłoby wspaniałym uczynkiem, i będę ją za to kochać, i widzę jej piękne oczy, które są coraz
bliżej mnie - i bliżej - zmieniają się ze srebrnych w niebieskie w srebrne w niebieskie w...

- Matko! - Głos Astleya przeszywa powietrze.

Odpowiada słodkim, niewinnym głosem.

- Słucham, skarbie?

- Puść ją - nakazuje.
Isla chichocze. To lekki, uroczy dźwięk dzwoneczków. Muzyka dla moich smutnych,
smutnych uszu. Obietnica piękna, motyli i ciepłych dni w Charlestonie i...

- Matko! Mówię poważnie. Jako twój król rozkazuję ci!

Wygina usta w grymasie.

- No już dobrze, dobrze.

Świat nagle się przesuwa i zaczynam widzieć jaśniej. Chyba gapię się na coś albo na
kogoś, bo zimna dłoń Isli delikatnie unosi mój podbródek.

- Droga moja - uśmiecha się nienaturalnie. - Masz otwarte usta.

I w tej chwili - choć wiem, że to ona jest naszą największą nadzieją na odnalezienie
Nicka, choć wiem, że jest królową piksów i matką Astleya - to kiedy dotyka mojej twarzy,
mam ochotę odsunąć się i uderzyć. To nie pasuje do mojego pacyfizmu. Kiedyś byłam
pacyfistką. Kiedyś byłam człowiekiem. Kiedyś byłam...

Zamykam usta i patrzę na Astleya, który gapi się na nas w osłupieniu.

- Rzuciła pani na mnie jakiś urok? - pytam. Mój głos emanuje czarem Południa.
Specjalnie mówię w ten sposób. Skoro oskarżam tę kobietę o coś bardzo niemiłego,
przynajmniej będę grzeczna.

Isla trzepocze rzęsami.

- Kto? Ja?

I znowu się zaczyna. Przed moimi oczami pojawiają się gwiazdki, wędrując prosto do
mózgu. Isla nagle staje się piękna i dobra. Pragnę dotknąć jej policzka. Pragnę... Potrząsam
gwałtownie głową.

- Matko! - ostrzega Astley i podchodzi, by stanąć przede mną, blokując matce dostęp.
Isla chichocze. Panie w tym wieku nie powinny chichotać.

- Tym razem walczyła.

- Nie ostrzegłaś jej. To naganne - odpowiada Astley.

Próbuję uporządkować myśli. W głowie wciąż mam zamęt. Koncentruję się i


obchodzę Astleya, by stanąć twarzą w twarz z jego matką.

- Co pani mi zrobiła?

- To się nazywa czar, mała księżniczko - oznajmia Isla, gruchając, i zwraca się do
Astleya: - Niczego jej nie nauczyłeś?

- Nauczył mnie, jak się osłaniać urokiem. - Od razu się najeżam. Niby wiem, że to
jego matka, i w ogóle, ale ten fakt nie daje jej prawa do bycia taką jędzą.

- Broni cię. - Isla kpiąco wyrzuca niewielkie dłonie w powietrze, zaciskając je w


pięści. - Jakie to urocze.

- Urocze? - powtarzam. Ma na myśli uroczy jak małe kocię albo dziecko? Czy może
ma to coś wspólnego z urokami?

Astley się uśmiecha. Naprawdę się uśmiecha i mówi:

- No i dokonałaś tego, matko. Obudziłaś gniew Zary.

Drobne ramiona Isli poruszają się lekko w górę i w dół.

- Och, wybaczy mi z pewnością. Wie, że pragnę tylko upewnić się, czy przejdzie
czekające ją próby w trakcie podróży do krainy bogów.

Gdzieś w tle rozlega się bicie zegara. Sekundę później odzywa się następny. Cały
budynek niemal wibruje z każdym uderzeniem coraz większej liczby zegarów. Przyglądam
się ścianom. Tylko w tym pokoju wiszą trzy, plus jeden szafkowy stojący w rogu. Isla
zamyka oczy i zaczyna kołysać się w takt uderzeń. Jakby tańczyła, ale intuicyjnie,
podświadomie. Astley spogląda na mnie i wznosi oczy do nieba, zażenowany, jak gdyby
szkoda było słów na opis takiego zachowania. Przysuwa się też bliżej mnie.

Bicie dobiega końca. Isla otwiera oczy, teraz w kolorze czarnym. Kilkakrotnie mruga i
po chwili znowu są srebrne. Zmiana jest tak szybka, że wydaje mi się, iż to tylko
przywidzenie.

- Lubisz zegary, Zaro? - pyta.

- Tak, proszę pani, lubię - odpowiadam, a ona gestem nakazuje mi usiąść. Ostatnie, na
co w tej chwili mam ochotę, to siadanie na kanapie. Wolałabym chodzić, biegać, wrzeszczeć i
błagać, by Isla powiedziała mi, gdzie jest Nick.

Raz jeszcze przysiadam jednak na brzegu aksamitnej sofy, próbując wyglądać


wdzięcznie i nie okazywać bólu, co w tej chwili jest niestety dość trudne. Krzywię się, gdy
tylko rana się napina. Astley siada na środku i krzyżuje nogi w kostkach. Spogląda na mnie z
troską, ale ja się nie skarżę na ból, bo teraz są ważniejsze sprawy niż moje zdrowie.

- A więc, proszę pani, bardzo chciałabym dowiedzieć się, jak możemy dostać się do
Walhalli - zaczynam.

Isla podnosi rękę, by mnie uciszyć.

- Czy jesteś pewna, że naprawdę chcesz odzyskać swojego wilka, Zaro? To


skomplikuje twój związek z moim synem, a wilkołaki są takie... - z pogardą marszczy nos -
futrzaste.

Mam ochotę zawołać „jaki związek?!”, ale wiem, że zraniłabym tym uczucia Astleya.
A że wilki są nieporządne? Co za hipokrytka! Zamiast się jednak złościć na Islę, zmuszam
palce do odgięcia się z mocno zaciśniętych pięści i biorę głęboki wdech. W płucach mnie pali
- z wściekłości oraz po postrzale - ale udaje mi się wydusić:
- Jestem pewna.

Isla odchrząkuje znacząco i wygładza włosy dłonią. Wciąż zresztą porusza rękami.
Zostawia włosy i splatając dłonie na brzuchu, wygina palce. Chyba także wolałaby robić coś
bardziej energicznego - chodzić albo biegać.

- Matko... - Astley prostuje nogi. Chyba po niej odziedziczył niecierpliwość. Ciekawe,


co jeszcze.

- Proszę, daj już spokój z tym nieustannym „matkowaniem”. Matko to, matko tamto...
- Isla opada na stylizowane krzesło. - Czy musisz wciąż mi przypominać, że jestem twoją
matką?

Zmiana w Astleyu jest ledwo dostrzegalna, ale wyczuwam ją chyba dlatego, że jestem
jego królową. Widzę, jak przepływa przez niego fala smutku i bólu. Wyciągam rękę i ujmuję
jego dłoń. Jest silna, lecz czuję jej drżenie. We mnie za to budzi się gniew. Gdybym tak
bardzo nie potrzebowała pomocy tej kobiety, wyciągnęłabym stąd Astleya w mgnieniu oka.
Ale potrzebuję tej pomocy.

- Proszę, powiedz mi, jak dotrzeć do Walhalli - zaczynam znowu.

- Najpierw opowiedz mi coś o sobie. - Isla starannie układa tiulową spódnicę wokół
nóg, wygładzając ją dokładnie. - Nie co dzień Astley przyprowadza do domu nową królową.
A zdradził ci, co stało się z pierwszą?

Astley wstaje i rzuca krótko:

- Dość.

Wszystkie zegary na ścianach nagle sprawiają wrażenie zepsutych. Albo przestały bić,
albo to moje serce się zatrzymało. Nie jestem pewna.

- Z pierwszą? - udaje mi się wyszeptać.


Astley odwraca się, by na mnie spojrzeć. Dostrzegam przerażenie na jego twarzy.
Otwiera usta, ale nie wydobywa się z nich ani jedno słowo. Po chwili odwraca wzrok, jakby
nie miał siły spojrzeć mi w oczy.

- Zabił ją - oznajmia tak po prostu Isla.

Na moich płucach i żołądku osiada coś szarego i niepozornego, ściskając je do


wielkości ziarnek groszku. To chyba strach. Tak chyba nazywa się to uczucie. Słowa Isli
dźwięczą w mojej głowie, gdy podnoszę wzrok, by popatrzeć na Astleya. „Zabił ją”, a więc
nie po prostu „umarła”. Zabił ją?

Astley zaczyna dziwnie kaszleć. Wyrzuca ręce w powietrze, jakby chciał kogoś lub
coś uderzyć. Mam wrażenie, że wszystkie jego emocje unoszą się w powietrzu, namacalne,
widoczne jak złoty pył, który za sobą zostawia. Zaraz straci panowanie nad sobą i ja chyba
też, choć nie wiem dokładnie dlaczego.

- Okłamywałeś mnie? - pytam tak cicho, że nie wierzę, iż może mnie usłyszeć, widzę
jednak, jak się wzdryga na dźwięk moich słów. - Czego jeszcze mi nie powiedziałeś, Astleyu?

Nie jestem pewna, czy trzęsę się z gniewu czy ze smutku, czy jeszcze z innego
powodu, ale cała drżę.

Astley otwiera usta, lecz wciąż milczy.

- Miałeś zamiar kiedyś mi powiedzieć?

Zatacza się do tyłu. Wygląda na zranionego.

- To nie tak... Nie tak... Ja nie... Nie... Ale ja... Och, Zaro. Nie mogę znieść, kiedy tak
na mnie patrzysz.

Zaciska powieki i obraca się na pięcie, wybiegając z pokoju.


- Astley! - wołam, zrywając się z kanapy. Jakaś drobna, ale piekielnie silna dłoń
chwyta mnie za nadgarstek.

- Nie idź - nakazuje Isla. - Daj mu spokój.

- Jesteś potworem i kłamczuchą! Nie wiem, co zrobił Astley, ale nigdy by nikogo nie
zabił.

Unosi brew i wciąż trzyma mnie mocno.

- Jesteś naprawdę niewinna, panno Zaro White. Nawet pachniesz niewinnością.


Chociaż... - zastanawia się przez chwilę. - Pachniesz niewinnością i siłą, niewykorzystaną
siłą.

- A ty pachniesz różami i wredotą. - Wyrywam rękę, desperacko pragnąc znaleźć


Astleya, a jeszcze bardziej dowiedzieć się czegoś o Nicku.

- Róże i wredota! - Isla śmieje się i opada z powrotem na krzesło, trzymając się za
brzuch. - Mówisz jak niewinne dziecko, którym zresztą jesteś, Zaro White. Róże i wredota!

Isla przypomina mi pewną paskudną dziewczynę, z którą bawiłam się, będąc w


pierwszej klasie. Miała na imię Stephanie i powtarzała wszystko, co mówiły inne dzieci,
jakby to były najśmieszniejsze rzeczy, jakie w życiu słyszała. Ja znałam nazwy wszystkich
fobii, zanim nauczyłam się alfabetu. Fascynowały mnie i niekiedy w czasie przerwy
recytowałam je sobie pod nosem. Stephanie wciąż się z tego wyśmiewała, nazywała mnie
Zarą Świruską, dopóki nie porwałam jej lalki Barbie i nie zagroziłam, że wrzucę ją do kanału.

Matka Astleya przypomina mi tamtą dziewczynę. Przypomina mi wszystkich


dręczycieli i złych ludzi, którzy ranią innych na całym świecie. Wiem, jak postępować z
takimi jak ona, robię więc najlepsze, co mi przychodzi do głowy: doskakuję do ściany i
porywam ze stolika jeden z zegarów. Isla zaczyna piszczeć.

- Uważaj!
Wpatruję się w zegar, który trzymam w dłoniach. Podświadomie wiem, że jest dla niej
wart więcej niż własny syn, i to mnie uderza - nawet jeśli Astley jest dziwacznym, kłamliwym
mordercą. Czy rodzice nie powinni bezwarunkowo kochać swoich dzieci? To francuski zegar
marmurowy, na którego podstawie siedzą pozłacane amorki. Ma jakieś trzydzieści
centymetrów szerokości i czterdzieści wysokości. Złocone aniołki z brązu tańczą również na
wskazówkach.

- To jest Nicolas M. Thorpe - wysapuje Isla. Trzyma rękę na sercu i opiera się na
krześle jak jakaś bohaterka wiktoriańskiej powieści sióstr Brontë.

- To może być nawet cholerny Michał Anioł! - warczę. - Nic mnie to nie obchodzi. To
przedmiot. Rzecz, którą zaraz zniszczę, jeśli będziesz sobie ze mną pogrywać.

Isla prostuje się i nagle sentymentalne szlochy znikają. Jest drapieżnikiem. Królową.

- Mogłabym rozerwać cię na strzępy.

- Wątpię. A nawet jeśli, zdążyłabym najpierw go zniszczyć. - Podnoszę zegar nad


głową, co pewnie jest nieco melodramatyczne, ale piksy zdają się lubować w takich
dramatach. Zresztą taka pozycja wskazuje, że za sekundę walnę zegarem o ziemię. Widać to
działa, bo Isla tylko się krzywi. Po chwili milczenia odzywam się spokojnie, jakby straszenie
królowych piksów należało do moich codziennych zajęć: - A teraz powiedz mi, jak dotrzeć do
Walhalli.

- I oddasz mi zegar? - Szlocha i robi kolejny krok w moją stronę.

Zastanawiam się.

- Może.

Isla wydyma usta i bębni palcami o oparcie krzesła. Paznokcie uderzają o stare
drewno - raz, drugi i kolejny. Założę się, że z chęcią i mnie by tymi paznokciami
potraktowała.
- Żeby przejść do Walhalli, musisz znaleźć most Bifrost.

- Każdy to wie - rzucam.

- Tak, ale Bifrost to nie rzecz. To stworzenie, po części piks. On jest mostem do
krainy. Jego ciało służy jako portal, że tak powiem. I musisz przeprowadzić pewną
ceremonię. - Isla powoli kieruje się w stronę stolika.

- Nie próbuj sięgać po broń - powstrzymuję ją, próbując zanalizować jej słowa.
Przecież my już mamy Bifrosta. Mamy już most. W moim sercu rodzi się nadzieja.

Isla porusza się bardzo powoli, jak przestępcy w policyjnych serialach, którzy próbują
udowodnić, że wcale nie zamierzają wyciągać broni.

- Muszę wyjąć pewną księgę - wyjaśnia. - To bardzo stara księga. Są w niej szczegóły
ceremonii, którą musisz przeprowadzić. W rozdziale dwunastym, dla uściślenia.

Otwiera jakąś szufladę i wyjmuje z niej niewielką, oprawioną w czerwoną skórę


książeczkę. Podaje mi ją.

- Jeszcze nie - odmawiam. - Powiedz mi, jak Astley ją zabił. Jak zabił swoją...

Nie potrafię wypowiedzieć tego słowa.

- Swoją żonę? Swoją królową? - Isla kończy za mnie. - Nie wydaje mi się, żebyś była
przygotowana na tę wiedzę, nowa królowo. Zresztą co cię to obchodzi? Myślałam, że zależy
ci tylko na swoim wilku.

- Zależy... - jąkam się. - Zależy, ale Astley jest moim przyjacielem i pomyślałam, że...

- Że co? - Robi krok w moją stronę, poruszając się niczym kot. - Że co, nowa
królowo? Myślałaś, że jest z tobą szczery? Że go znasz? Coś ci poradzę: nie ufaj nikomu.

Nie odzywam się, a Isla wydaje z siebie tylko ironiczne, szczekopodobne warknięcie.
To niezbyt typowe dla damy i absolutnie niepasujące do słodkiego głosiku i dramatycznych
szlochów, które zaserwowała mi dziś wieczorem.

Po chwili przekrada się jeszcze bliżej. Ciekawe, czy uważa, że nie widzę jej ruchów.
Widocznie mnie nie docenia. Ludzie nigdy mnie nie doceniali. I to zwykle mi pomaga.
Chociaż teraz nie jestem raczej w pełni sił. Rana pali żywym ogniem, ból rozprzestrzenia się
po całym ciele. Pewnie to z powodu zegara, który trzymam w rękach. Pewnie jest za ciężki.
Na czoło występują mi kropelki potu. Po prostu cudownie.

- Nie możesz wiecznie trzymać tego zegara nad głową. - Na twarzy Isli pojawia się
kpiący uśmieszek.

- Oczywiście, że mogę. - Jestem kiepską kłamczuchą. - A teraz opowiedz mi o


królowej Astleya, tej poprzedniej.

Isla prześlizguje się jeszcze kawałek, odrobinę bliżej mnie.

- Jesteś świadoma faktu, że przed chwilą nazwałaś mojego syna „przyjacielem”? Zaro,
kochanie, piksy nie mogą się przyjaźnić. Nie wolno nam ufać. Nie dbamy o interesy innych.
Taka jest prawda. Dlatego właśnie Astley zabił swoją poprzednią królową i dlatego ciebie
prawdopodobnie spotka ten sam los. Nie powinnaś tak się mnie bać, Zaro. Jestem takim
samym wrogiem dla ciebie jak mój syn.

Dostrzegam skinienie jej głowy i ktoś zza moich pleców wyrywa mi z rąk zegar.
Odwracam się i widzę Bentleya. Na jego diabolicznej twarzy pojawia się uśmiech, gdy podaje
zegar właścicielce, która już przepchnęła się koło mnie. Przytula kiczowaty antyk do piersi i
czule do niego przemawia:

- Och, moje kochane biedactwo. Bałeś się? Nigdy nie pozwolę, by ktoś cię skrzywdził.
O nie, oczywiście, że nie pozwolę.

- Madame - przerywa jej Bentley. - Co mam z nią zrobić?

Isla macha lekceważąco dłonią.


- Z nią? Nic. Puść ją. Nie stanowi żadnego zagrożenia. Dostała, po co przyszła.

Lokaj łapie mnie za rękę. Wykręcam się i porywam czerwoną skórzaną książkę. Gdy
Bentley rzuca się za mną, mijam go i sama wychodzę do głównego holu.

- Idę już, idę.

Wychodzi za mną i podaje mi parasol.

- Król Astley go zostawił.

- Dziękuję. - Biorę od niego parasol. - Czy ty także jesteś piksem? Nie pachniesz jak
one.

- Dziękuję, panienko. - Bentley zdaje się prostować z dumą. - Właściwie to jestem


ghulem. Miło, że panienka zauważyła.

- Ghulem... Aha. - Próbuję go jakoś ocenić. - Czy wszystkie piksy są takie...


humorzaste?

- Te z królewskich rodów zwykle tak. Ci, którzy się przemienili, albo szybko tracą
zmysły, albo zachowują emocjonalną równowagę. Nie wydaje mi się, żeby los panienki był
taki jak tamtej. Ona już się taka urodziła: zła krew. - Otwiera mi drzwi. - Proszę przekazać
królowi moje pozdrowienia. Wszystkiego najlepszego, panienko.

„Szybko tracą zmysły”? Coraz lepiej. Wychodzę prosto na zimny deszcz.

- I tobie wszystkiego najlepszego - mówię.

Zza jego pleców dobiega głos Isli.

- Bentley! Żądam kakao!


- Dziękuję. - Lokaj wzdycha z irytacją. - Jak panienka widzi, od jakichś stu lat takie
życzenia bardzo mi się przydają.

Zanim zdąży zamknąć drzwi, wołam do niego podobnie jak przed chwilą Isla, tyle że
w milszy sposób, mam nadzieję.

- Bentley, wiesz może, dokąd mógł pójść Astley?

Lokaj przechyla lekko głowę, jakby chciał mi się lepiej przyjrzeć. Waha się przez
ułamek sekundy, ale chyba decyduje, że jestem godna zaufania i informacji, bo oblizuje usta i
odpowiada:

- Kiedy był młodszy i mieszkał tutaj, i kiedy się... kłócili, a jego ojciec nie
interweniował, panicz Astley często uciekał. Wysyłano mnie, bym go szukał. I często
odnajdywałem go w parku.

- Parku?

- Central Parku.

- Central Park jest ogromny. Do którego miejsca ­chodził?

- Bentley! - wrzeszczy Isla z drugiego pokoju.

Lokaj cofa się, jakby ktoś ciągnął go za niewidzialny łańcuch. Obraca się na pięcie w
stronę salonu, gdzie zostawiliśmy Islę.

- Proszę, Bentley, powiedz mi, gdzie...

Zatrzymuje się, jak gdyby ktoś pociągał z drugiej strony za ów niewidoczny łańcuch,
tym razem w moją stronę. Widzę, jak się waha. Rozdarty między żądaniami Isli i moim
pytaniem.

- Wszystko w porządku? - odzywam się, wchodząc ponownie do budynku i


podchodząc do Bentleya. Palcami muskam materiał rękawa jego marynarki, ale on
natychmiast się odsuwa, w stronę salonu, dalej ode mnie.

- Proszę iść na Great Hill. Tam jest polana z widokiem na Ravine. Będzie pod
urokiem, ale na pewno tam jest... - Cofa się o krok.

Chciałabym go zatrzymać, zabrać ze sobą, z dala od niej, ale Bentley wygląda,


jakbyśmy w tej chwili rozrywały go z Islą na dwie części.

Znów gwałtownie się odwraca i szybkim krokiem wkracza do pokoju, w którym czeka
Isla.

- To zabrało ci zdecydowanie zbyt wiele czasu. Gdzie moje kakao? - słyszę pretensje.

Dopiero gdy wychodzę na zewnątrz, na deszcz, zdaję sobie sprawę, że:

1. Bentley i Isla muszą mieć przynajmniej sto lat.

2. Nie mam pojęcia, czym jest ghul.

3. Nie mam pojęcia, czemu Astley wpadł w taki szał i zostawił mnie samą ze swoją
matką.

4. Mam jednak pojęcie - prawdziwą wskazówkę - jak dotrzeć do Nicka.

Wyjmuję telefon i wysyłam SMS-y do Betty, Devyna, Issie i Cassidy: Mam trop. Od
ghula. Astleya wcięło.

Dotykam książki, którą zabrałam Isli. Była warta tych scen. Opieram się pokusie, by
ją pocałować, bo przecież kto wie, gdzie leżała. Wącham tylko kartki, patrząc na lekko się
zataczającą parę, która przechodzi obok: obejmują się w pasie, mówią głośno i niewyraźnie
od alkoholu. Kobieta śpiewa Chanukah Song Adama Sandlera i histerycznie się śmieje. Gdy
przechodzą dalej, ponownie wyjmuję książkę. Pachnie wilgotną piwnicą i skórą, ale także
nadzieją. Dzięki niej odzyskam Nicka.
I to jest naprawdę wspaniałe uczucie.
Agenci federalni potwierdzają, że przejęli śledztwo w sprawie ginących w Bedford
nastolatków (wiadomości Kanału 8).

Wiem, że powinnam myśleć o Astleyu. Wiem, że powinnam się martwić, bo podobno


zabił swoją poprzednią królową, a dzisiaj zostawił mnie samą ze swoją psychopatyczną
matką, no i jest chyba w kiepskim stanie emocjonalnym, delikatnie mówiąc.

Wiem to wszystko, ale mimo to gdy schodzę z krawężnika i podnoszę rękę, by


zatrzymać jedną z uroczych żółtych taksówek, jakie jeżdżą po całym Nowym Jorku, nie
myślę o Astleyu. Myślę o Nicku. Tyle że to właśnie dzięki Astleyowi jestem o krok bliżej
znalezienia Nicka.

Podjeżdża taksówka i kierowca, nie odwracając się, pyta:

- Dokąd, panienko?

Ma cudowny akcent. Nie południowy - jak mój. I nie klasyczny z Maine - gdzie
wszystkie „r” są wymawiane inaczej. Pochodzi chyba z jakiegoś arabskiego kraju. Na
moment zamykam oczy i pozwalam się ogarnąć tęsknocie za domem. Tęsknię za
Charlestonem i za zwykłym życiem, które tam prowadziłam. Było ciepło. Nie wiedziałam o
istnieniu piksów czy zmiennokształtnych. Mój ojczym jeszcze żył. Mieszkały tam naprawdę
różnorodne grupy etniczne. Ale nie było tam Nicka - nie było wielkiego, bosko pachnącego
chłopaka o najpiękniejszych ustach i dłoniach w całym wszechświecie.

- Panienko?

Głos taksówkarza przywraca mnie do rzeczywistości.

- Central Park. Jak najbliżej Great Hill.

Moja komórka zaczyna wibrować. Wyjmuję ją z kieszeni, a taksówkarz pędem rusza


ulicą, gwałtownie skręcając w kolejne przecznice. Pewnie powinnam zapiąć pas, ale nie chcę,
bo widzę na nim coś śliskiego. Przesuwam się więc po siedzeniu, sprawdzam drugi pas i go
zapinam. Potem czytam otrzymaną wiadomość.
Odpowiedziała Betty: Nie mogę uwierzyć, że tak po prostu wyjechałaś. Wracaj
szybko i nie zgrywaj bohaterki. Uważaj na siebie.

Jasne.

Nie mogę powstrzymać ciężkiego westchnienia. Jest tak głośne, że słyszy je nawet
kierowca taksówki.

- W porządku, panienko? - pyta.

- Uhm.

Zaczynam przeglądać książkę. Jak na coś tak małego jest dość ciężka. Staroświecka
czcionka odcina się wyraźnie na grubym papierze, który wygląda bardziej jak bibuła niż
zwykłe kartki. Atrament wszędzie jest ciemny, z wyjątkiem pierwszej strony, gdzie litery są
złote. Światło w taksówce nie jest najlepsze. Otwieram komórkę, by światełkiem z jej ekranu
oświetlić stronę tytułową i zobaczyć więcej.

Litery nie są po prostu złote - lśnią jak pył króla piksów. Czytam: Pixy: ich historia i
magia. To chyba kaligrafia, tyle że nie bardzo ozdobna.

Przewracam strony do rozdziału dwunastego. Mój telefon wibruje ponownie, ale go


ignoruję.

Rozdział 12

Walhalla

Powietrze uchodzi mi z płuc, gdy tylko mój wzrok pada na słowo: Walhalla. Na
marginesie strony widnieje ozdobny rysunek: bluszcz, drzewa, winorośl. Jestem tak
podekscytowana, że drżą mi ręce. Obracam stronę i zaczynam czytać.

W bardzo późnym czasie dotarły do naszych uszu, nie szczędząc im bolesnej nowiny,
wieści, że w niektórych częściach krainy górnej Brytanii, jak również w prowincjach,
miastach, na obszarach i regionach Eire, krainy Szkotów, Islandii, Normandii i Nowych Ziem,
wiele pixów płci obojga, nie zważając na swe pochodzenie i zaniedbując dwory, którym
przysięgły posłuszeństwo, nie ma świadomości istnienia Walhalli, a jeśli ją posiadają, nie są
pewne procesu, za pomocą którego - żywiąc i oddychając - mogą przejść do jej boskich krain.

Jakbym czytała po łacinie, tylko trudniej.

Wzdycham.

Telefon wibruje ponownie. Dzwoni mama.

Czytam dalej.

Dlatego też uznajemy, iż naszym niezbywalnym obowiązkiem stało się


wyeliminowanie wszelkich trudności, jakie w różny sposób mogą napotkać wędrowcy w
trakcie swej podróży do tej mitycznej krainy, oraz poinstruowanie ich, jak choćby rozpocząć
takową podróż, dlatego też niniejszym podajemy konieczne działania, przez które wojownik
może wejść do Walhalli, zanim nadejdzie właściwy nań czas.

Isla nie kłamała. To naprawdę jest to! Zaczynam piszczeć z radości i uderzam głową o
sufit, aż kierowca krzywi się z niezadowoleniem. Mówię „przepraszam”, ale nie zwracam na
niego specjalnej uwagi, bo przed moimi oczami ukazuje się twarz Astleya - chyba w
wyobraźni. Jego oczy lśnią, jednocześnie smutne i złe, a usta wymawiają moje imię: „Zaro”.

- Co? - pytam szeptem.

Kierowca już prawie wrzeszczy:

- Panienko! Jesteśmy. To będzie osiem pięćdziesiąt.

- Och. No tak! - Wyobrażałam sobie Astleya, tylko go sobie wyobrażałam, co


oznacza, że tracę zmysły. Wsuwam książkę do kieszeni kurtki, gdzie będzie bezpieczna, i
wyciągam portfel. Daję kierowcy jedenaście dolarów. Tak długo nie byłam w normalnym
mieście, że nie jestem już pewna, ile powinno się dawać napiwku.

- Dzięki.

Otwieram drzwi i wysiadam na mokrą ulicę. Samo stanie sprawia mi ból i strasznie
wkurza mnie, że jestem taka słaba i... krucha. Jestem krucha. Taksówka szybko odjeżdża i
zostaję sama. Nie ma tu nawet innych samochodów. Tylko ja. Kierowca wysadził mnie chyba
na Dziewięćdziesiątej Szóstej Zachodniej, ruszam więc na północ, wchodząc do parku przy
Setnej Zachodniej. Węszę, szukając ewentualnych zagrożeń, i wspinam się na wzgórze. Są
drogowskazy - jak miło. Oddycham tak ciężko, jakbym naprawdę straciła kondycję. Idę, a
deszcz zaczyna się zmieniać w mokry śnieg. Do moich włosów i kurtki przyczepiają się
gigantyczne płatki.

Gdzieś na prawo, w krzakach niedaleko wzgórza, rozlegają się jakieś piski. Dostaję
gęsiej skórki. Szczury. Lęk przed szczurami to murofobia. Lęk przed nocą - nyktofobia. Lęk
przed śniegiem? Chinofobia. Jestem piksem. Nie powinnam bać się żadnej z tych rzeczy, ale
muszę przyznać, że szczury przyprawiają mnie o deszcze.

- Jestem piksem - mruczę pod nosem. - Jestem piksem, który ocali swojego chłopaka, i
nie mam się czego bać. To mnie trzeba się bać.

Szkoda, że nie potrafię w to uwierzyć. Sięgam do kurtki i dotykam książki. Dzięki


temu czuję się bezpieczniej. Chyba.

Po chwili znajduję się w czymś, co przypomina nocną bajkę. Widzę spokojne,


niewielkie jeziorko otoczone trawnikami i drzewami. Na jednym końcu odbija się cień
cichego, małego wodospadu. Na drugim - drugi wodospad spada do niedużego jeziora.
Podążam ścieżką po zachodniej stronie, a potem po schodach. Dostrzegam ogród z krętymi
dróżkami. Na chwilę się w nich gubię, ale w końcu staję na szczycie Great Hill i widzę...
Niewiele. Jest dość ciemno. Pode mną znajdują się łąka i żwirowy tor do biegania. Ma
długość mniej więcej trzystu metrów i zawija się w pętle. Wygląda całkiem fajnie, taki tor, od
którego kolana nie bolą i ciało nie cierpi, nawet jeśli przebiegło się dziesięć kilometrów.
Widzę również toaletę z tabliczką Zamknięte. Nie widzę jednak Astleya. Co powiedział
Bentley? Żeby patrzeć w stronę Ravine? I że jest osłonięta czarem? Nawet nie wiem, gdzie
jest Ravine.

Próbuję się skoncentrować, zmusić do ujrzenia prawdy za warstwą iluzji, jak zawsze,
gdy trzeba spojrzeć przez urok. Trzeba szukać cienia, który wydaje się nie pasować do reszty.
Czasem to nie jest cień. Czasem to bardziej blask. Przyglądam się trawie, lecz niczego nie
dostrzegam. Podnoszę wzrok na drzewa i tam to widzę - ledwie zauważalny odblask, jakby
drzewo nie było stuprocentowo ostre.

- Astley? - wołam.

Żadnej odpowiedzi. Skupiam się jeszcze mocniej, podchodzę bliżej i próbuję spojrzeć
przez urok. Lśnienie znika, a zamiast niego pojawia się domek oparty na gałęziach jednego z
największych drzew. Jestem pod wrażeniem. Dom został zrobiony z drewna i ma ogromne
okno wychodzące na park. Otaczają go drobne białe światła, które wplatają się także w
gałęzie drzewa. Wzdłuż pnia dostrzegam schody prowadzące na swego rodzaju ganek w
formie platformy, którą niczym poręcze otaczają korzenie. Wygląda to wszystko po prostu
magicznie, i pewnie takie jest, na sposób piksów.

Ruszam po schodach na górę. Nie mam pojęcia, czy Astley w ogóle tam jest, ale
nawet gdyby go nie było, chciałabym się rozejrzeć. Może nawet lepiej, jeśli go nie będzie, bo
i tak nie mam pojęcia, jak rozmawiać o tym, co wydarzyło się w domu jego matki, ani o tym,
że mnie tam zostawił, ani o tym, co powiedziała Isla. Miał inną królową i nigdy mi o tym nie
wspomniał. Nawet jeśli jej nie zabił - dosłownie - to zaniechanie również może być zbrodnią.

Nick także zrobił coś podobnego. Okłamał mnie, nie mówiąc, że jego rodzice nie żyją.
Nie miałam nawet okazji z nim o tym porozmawiać, jako że dowiedziałam się o wszystkim
po jego zniknięciu.

Zatrzymuję się na moment, chcąc zmniejszyć choć trochę ból w piersi, ale także po to,
żeby pomyśleć. Dlaczego ludzie, piksy, zmiennokształtni tak często kłamią? Czemu nie
możemy po prostu być ze sobą szczerzy? Oczywiście, najłatwiej byłoby nigdy nikomu nie
ufać, ale nie można iść przez życie z parą nożyczek w każdej dłoni, odcinając się od
wszystkiego, co ludzie mówią albo czego nie mówią, prawda? Trzeba mieć przynajmniej
jedną wolną rękę, by wyłuskiwać nią prawdę.
Przez chwilę kontempluję sytuację, w jakiej się znalazłam. Zwykle nie miałabym
problemu z wejściem po tych schodach, ale przez tę cholerną ranę od postrzału taki drobiazg
jest dla mnie nie do przejścia. Ruszam jednak ponownie, wspinając się na poziom domu,
pewnie jakieś dziewięć metrów ponad łąką. Gdy dotykam stopami podestu, świat zaczyna się
lekko kołysać, i boję się, że zaraz zemdleję.

- Piksy nie mdleją - mruczę do siebie. - Jesteśmy chojrakami. My nie mdlejemy.

Zaglądam przez ogromne okno i próbuję dostrzec w środku Astleya. Widzę jedynie
kulki światła, które wydają się unosić w powietrzu na różnych poziomach. Emanują ciepłym,
łagodnym blaskiem, jak świece. Zupełnie przeciwnie do tego, jak się czuję. Co ja w ogóle
wyrabiam? Próbuję skonfrontować się z kolejnym piksem mordercą, a w dodatku ten okazuje
się moim królem. Cudownie. Jestem genialna. Najwyraźniej ja również mam skłonności do
dramatyzmu.

Przed sobą dostrzegam drzwi. Są zrobione ze szkła i powykręcanego drewna, które


zostało wyczyszczone i wygładzone do perfekcji. Klamka także jest z drewna i wyrzeźbiono
w niej głowę konia. Dotykam jej czubkami palców i bez chwili namysłu muskam koński nos.
Wygląda niemal jak prawdziwy. Drzwi od razu się otwierają, niezamknięte na klucz.
Wchodzę do środka i pozwalam, by zatrzasnęły się za mną, próbując wyczuć, czy jest tu
Astley. Jest. Czuję jego smutek, jakby nóż ranił moje serce.

Nie widzę go jednak. Rozglądam się po salonie, do którego weszłam. W


przeciwieństwie do wystroju domu jego matki meble tu są proste i nowoczesne. Wyglądają na
wyszukane, ale w jakiś inny sposób: jakby japońskiej ekskluzywnej prostoty. Wchodzę
głębiej do pokoju. Moja tenisówka zostawia mokry ślad na podłodze. Widzę też inne - tam
zapewne stanął przedtem Astley. Powinnam iść szlakiem złotego pyłu, ale on jest właściwie
wszędzie na lśniącej drewnianej podłodze.

Na podłodze leży też podobna do bambusowej mata, na którą z ubrania Astleya kapała
woda, zmieniając jej biały kolor w szarości. Podążam więc za wodnymi śladami, dokoła
kwadratowej białej kanapy i fotela. Astley jest w rogu, skulony, przysiadł na piętach
odwrócony twarzą do ściany, tak że widzę tylko jego plecy.
- Astley?

Gdy wymawiam jego imię, widzę przechodzący go dreszcz, choć przecież wiem, że
nie jest zaskoczony. Ma doskonale wyczulone zmysły. Słyszał mnie i wyczuł na długo
przedtem, zanim weszłam do środka, pewnie jeszcze zanim wspięłam się po schodach. A
jednak poruszył się, jakbym go zaskoczyła. Po czym znów znieruchomiał.

Próbuję ponownie:

- Astley?

Wciąż żadnej odpowiedzi. Wbrew zdrowemu rozsądkowi wyciągam rękę i delikatnie


dotykam jego ramienia. Czuję napięte ciało pod skórzaną kurtką.

Astley wstaje i bardzo powoli się odwraca. Dostaję gęsiej skórki. Jakby biegał po
mnie tam i z powrotem milion mrówek. Cofam gwałtownie rękę i dotykam swej twarzy, ale
nic na niej nie ma. To Astley wywołuje we mnie to dziwne uczucie. Kiedy całkiem się do
mnie odwraca, okazuje się, że nie wygląda już jak człowiek. Urok zniknął. Została czysta
postać piksa - niebieska skóra i zęby, lśniące oczy. Wzdrygam się, choć wiem, że sama
przecież wyglądam tak samo. Jak potwór. Ale to coś więcej. Astley cały wydaje się
potworem, okropnym, pierwotnym, groźnym królem piksów, a nie jak dotąd spokojnym,
lekko pokręconym chłopakiem.

Robię krok w tył. Nie mogę się powstrzymać.

- Zostań - pada rozkaz.

Nie mogę się poruszyć. Stopy jakby przywarły do podłogi, przytrzymywane


niewidzialną siłą, która zapewne pochodzi od Astleya.

- Przerażasz mnie, Astleyu - mówię, ale mój głos wcale nie jest przestraszony. Jest
spokojny.
- Naprawdę?

W 2004 roku pewien czterdziestodziewięcioletni Chińczyk Ye Guozhu został skazany


na więzienie, ponieważ próbował zorganizować demonstrację przeciwko przymusowym
wysiedleniom. Sąd stwierdził, że jest winny „kłótni i uciążliwego zachowania”. A
mieszkaniec Pekinu protestował, ponieważ właściciele byli pozbawiani domów i zakładów,
aby zrobić miejsce dla obiektów olimpijskich. Jednym z takich budynków była restauracja
należąca do Ye Guozhu, drugim - jego dom. Rząd nie wypłacał żadnych refundacji, tylko po
prostu eksmitował, kogo się dało.

Według Amnesty International mężczyzna w areszcie był poddawany torturom: przed


procesem policjanci dręczyli go, wieszali go za ramiona pod sufitem i bili pałką z
paralizatorem.

To są rzeczy, które mógłby zrobić piks, który traci nad sobą kontrolę, ale co gorsza...
Jak w ogóle mogę sobie wyobrażać coś gorszego? Właściwie to już nie muszę: widziałam to,
gdy ratowałam Jaya Dahlberga z rąk piksów mojego ojca. Ale piksy mogą też być dobre. W
końcu obaj ojcowie, mój i Astleya, poświęcili własne życie, by ratować nasze, a czy istnieje
jakieś większe dobro?

Astley znów obchodzi mnie dokoła zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Podnosi
dłoń do mojego policzka. Zamiast paznokci ma pazury. Tak, boję się, ale jednocześnie nie
boję, bo wiem, że mnie potrzebuje i nigdy nie był dla mnie zły. Ale jego matka powiedziała...

- Zabiłeś ją niechcący? - pytam.

Zatrzymuje się. Otwiera usta, pokazując zęby ostre niczym u rekina. Na moment
zamyka też oczy, jakby ogarnęło go wielkie, przemożne zmęczenie.

- Czemu tak myślisz, Zaro?

- Bo nie mogę uwierzyć, że kogoś zabiłeś.

- Widziałaś, jak zabijam.


- Ale tylko w samoobronie i by chronić innych.

Napięcie zdaje się lekko z niego opadać. Przechyla głowę i czołem dotyka mojego
czoła. Wciąż nie mogę się ruszyć, ale już nie czuję się w żaden sposób zagrożona.

- Wyglądam jednak jak morderca, zgadza się? Z tymi ostrymi zębami i pazurami? -
pyta szeptem.

- Nie chodzi o to, jak człowiek wygląda - tłumaczę. - Ale o to, co ma w środku. O
nasze czyny.

- Zaro, zapomniałaś: nie jesteśmy ludźmi. Jesteśmy piksami.

- To nie ma znaczenia. Obowiązuje nas ta sama zasada.

Śmieje się cicho, smutno. I trwa to ledwie sekundę.

- Tak mocno trwasz przy swoich przekonaniach.

- Wierzę, że nie jesteś zły.

- W takim razie to prawda. - Odsuwa ode mnie głowę i kładzie ręce na ramionach. -
Przepraszam.

I nagle, tak po prostu, czuję się wolna od niego. Nie ruszam się jednak, nie odchodzę.

- Opowiedz mi, co stało się z twoją królową, Astleyu.

Grymas wykrzywia jego twarz.

- Umarła - szepcze. - I to z mojej winy. Zabiłem ją.

Wraca jego urok. Wpatruje się we mnie czułymi, spragnionymi ludzkimi oczami.
Wyciągam ręce i kładę je na ramionach Astleya.

- Po prostu mi powiedz.

- Nie chciałem, byś kiedykolwiek się dowiedziała - mówi wciąż cichym, bardzo
cichym głosem.

- Dlaczego?

- Chciałem, abyś myślała, że jestem doskonały. - Zamyka oczy, jakby zbyt wiele
kosztowało go patrzenie na mnie.

Tyle że nikt nie jest doskonały. Wszyscy chcemy, by inni tak o nas myśleli, ale
perfekcja to jakiś wariacki legendarny stan, którego nie da się osiągnąć. To cel poza naszym
zasięgiem, wciąż się zmieniający, przekształcający, kuszący, jakby świadomy... świadomy, że
nigdy go nie osiągniemy.

Łamiącym się głosem Astley mówi dalej:

- Chciałem, byś zawsze czuła się przy mnie bezpieczna.

Podprowadzam go do kanapy. Siada, pokorny i milczący. Z jękiem siadam obok


niego.

- Cierpisz. - To stwierdzenie, nie pytanie.

Opieram się pokusie melodramatyzmu i nie oświadczam: „Wszyscy cierpimy”, tylko


kiwam głową.

Przez moment siedzimy w milczeniu.

- Powiesz mi? - odzywam się pierwsza.


Potrząsa głową.

- To nie takie ważne jak znalezienie twojego wilka.

- Ważne - mówię. - Ważne.

Wpatruje się we mnie dłuższą chwilę. Napięcie i ból, jakie odczuwa, są prawie
namacalne.

- Moja matka mówiła prawdę. Zabiłem ją.

Widocznie coś w mojej twarzy zdradza przerażenie, bo Astley wyrzuca rękę w górę i
zsuwa się z kanapy. Podchodzi do mnie niepewnym krokiem i pada na kolana.

- Po prostu mi powiedz, Astley - proszę. Wyciągam rękę i dotykam czubka jego


głowy. Ma gęste, miękkie włosy. Mruga oczami, jakby próbował powstrzymać łzy.

- Przeznaczone nam było się pobrać, odkąd się urodziliśmy. Jej rodzina była stara i
potężna, choć nie królewska. Mnie to nie obchodziło. Ona była piękna. - Nie otwiera oczu.
Słowa wychodzą powoli z jego ust, mącąc powietrze niczym twarde, ciężkie kamienie
wrzucane do potoku. - Była młodszą siostrą Amelie. Miała na imię Sasza.

- Och.

Przestaję głaskać go po włosach, wyobrażając ją sobie: silną, ciemną, piękną, mądrą i


zdecydowaną - jeśli w czymkolwiek przypominała Amelie. Czuję ucisk w żołądku - jakby
ukłucie zazdrości, ale to przecież nie może być to.

- Usłyszałem wtedy o przebywającym w moim królestwie piksie, który przeszedł na


złą stronę. Zabijał inne piksy. Amelie, Sasza i ja ze wszystkich sił próbowaliśmy go odnaleźć,
ale wciąż trafialiśmy na fałszywe tropy, a ja byłem jeszcze bardzo młody. My nie... Hm, nie
przypieczętowaliśmy naszego związku fizycznie, tak jak i my dwoje, a to, w połączeniu z
moim młodym wiekiem, pozwalało złym piksom działać z całkowitą swobodą. Nie
wiedziałem, kim są.
Przełykam głośno ślinę, próbując przewidzieć implikacje mojego związku z Astleyem.
Gdybyśmy to zrobili, to czy automatycznie wiedziałby o zamiarach Vandera? Czy mój ojciec
nie musiałby umrzeć? Potrząsam głową, chcąc skupić się na tym, o czym Astley opowiada w
tej chwili, bo poprzednia myśl wydaje mi się bardzo niezręczna. On jednak nie zauważa, że
na moment straciłam wątek, i wyrzuca z siebie całą historię urywanymi zdaniami. Jego matka
- akurat ona - powiedziała mu, gdzie ów zły piks czyha na swoje ofiary. Chodziło o starą
katedrę w odleglejszej części miasta. Astley wiedział, że ataki następują nocą, czekał więc na
miejscu, z Amelie. Czekali całymi godzinami, aż tuż przed świtem usłyszeli zduszony krzyk
dochodzący z ogrodu na tyłach katedry. Pobiegli tam i zobaczyli królową całującą ciało
jakiegoś piksa - krew pokrywała jej ubrania, usta, dłonie. Zamordowała go.

- Musisz ją zabić - powiedziała wtedy Amelie. - Zabij ją natychmiast!

Ale Astley nie potrafił. Stał tylko w przerażeniu i zadziwieniu, a jego królowa
odwróciła się, by na niego spojrzeć. W jej oczach dostrzegł strach i gniew. A jednak nie mógł
się ruszyć. To Amelie ruszyła naprzód i skręciła kark własnej siostrze.

- Byłem zbyt słaby - kończy Astley, głosem wciąż łamiącym się z żalu. - Nie
potrafiłem sam tego zrobić.

- Kochałeś ją.

- Kocham wszystkich swoich poddanych - mówi, otwierając oczy.

Kładę dłonie na jego policzkach i zmuszam, by wstał, co też robi. Stoimy tak blisko
siebie, że czuję jego unoszącą się i opadającą pierś.

- To ona zabijała - tłumaczę. - I to nie ty ją zabiłeś, Astley. Zrobiła to Amelie.

Odsuwa się gwałtownie.

- Nie rozumiesz. Później dowiedzieliśmy się, że to nie ona zabijała. Mordercą był
piks, którego znalazła Sasza. Zabiła go dla mnie. Matka zdradziła jej te same informacje co
mnie. Poprowadziła nas do tego samego miejsca. Amelie od tamtej pory nie jest już sobą.

- A ty? - pytam.

- Ja też nie - odpowiada z grymasem na twarzy. - Zabiłem swoją królową.

Chciałabym sprostować, że przecież nie zrobił tego własnoręcznie, ale wiem, iż nie
miałoby to sensu.

- Nigdy mi nie pomogła. Moja matka. Nigdy w życiu. - Śmieje się cicho do siebie. Z
oczu znikają łzy, a zamiast nich pojawiają się cierpienie i gniew. - Nawet jeśli próbuje,
przynosi ze sobą tylko śmierć. Powiedziała, że dobry król wiedziałby, które z nich jest złym
piksem, i że dobry król bierze to, czego pragnie. Dlaczego nigdy mi nie pomaga?

Zanim mam okazję pokazać Astleyowi książkę, on wpada w szał: zeskakuje z kanapy,
przeklina swoją matkę, rzucając kolejne wyzwiska. Gdy je wykrzykuje, na zewnątrz uderza
piorun, oświetlając park żywym, pełnym złości światłem. Gałęzie drzew zaczynają się
kołysać, jakby musiały przytrzymywać się pni. Sam dom jednak się nie rusza. Jest solidny.
Zmuszam się, by trwać jak ten dom, a Astley nie przestaje chodzić i wymachiwać pięściami.

- Astley... - zaczynam, próbując przerwać tę tyradę. - Ona mi nie powiedziała, ale...

Mija mnie szybkim krokiem.

- Wiedziałem, że nie powie! Nigdy by mi nie pomogła. Nigdy nie zrobi niczego dla
kogoś, jeśli sama na tym nie skorzysta. Zawiodłem cię, Zaro. Zawiodłem. Tak mi przykro.
Pójdę do wysokiej rady i...

- Astley...

Mija mnie po raz kolejny, nie zauważając, aż wyciągam z kieszeni książkę i macham
mu nią przed oczami, kiedy robi krok w drugą stronę.

Zatrzymuje się.
- Nic mi nie powiedziała - tłumaczę z uśmiechem. - Ale dała mi to.
HatesME: Koleś, to miejsce jest porąbane. Zabieram się stąd.

Happyfeet: To na co czekasz?

HatesME: Chciałbym. Starzy nie dają.

Happyfeet: Przekonaj ich.

HatesME: Siedzimy jak kaczki na odstrzał.

Mohawk: Wcale nie. Walczymy.

HatesME: Z kim?

Happyfeet: Kaczki mogą odlecieć.

Mohawk: Ze złem.

(czateria BedfordAmerican.com)

Gdy tylko wyjeżdżamy z Nowego Jorku na międzystanową do Connecticut, zaczynam


czytać Astleyowi na głos fragmenty książki, bo ten zawiły język jest dla mnie zupełnie
niezrozumiały.

Astley zwalnia, zjeżdżając na pobocze przed postojem autostradowym i pyta:

- Chcesz się zatrzymać?

Odpowiadam przecząco.

Kiwa głową i na powrót zwiększa prędkość.

- Wydaje mi się, tak ogólnie, że napisano tam, iż Bifrost jest mostem między ziemią a
Walhallą. Przeczytaj ten ostatni fragment jeszcze raz.
Czytam więc:

- „Tam gdzie wodny wąż przecinający ziemię spotyka się z paszczą, która go połknie i
stanie się brzuchem; tam gdzie ziemia powstaje do lotu walkirii, święte słowa muszą zostać
wypowiedziane; gdzie kraina bogów styka się z ziemią ludzi, nie zwalniaj kroku i wznieś się
na tęczę”.

- No właśnie. Musimy więc zabrać Bifrosta do miejsca, gdzie rzeka wpada do morza i
ukształtowanie terenu jest wysokie. Trzeba zapalić ognisko, wypowiedzieć święte słowa, a
wtedy powinna się pojawić tęcza czy most. Coś w rodzaju portalu.

- To jakiś pic - narzekam.

- Pic?

- Bujda, bzdura. - Opieram się wygodniej i zmieniam ułożenie nóg. Jestem zmęczona
jazdą, ale jednocześnie podekscytowana księgą i możliwościami, jakie nam daje. - Ale to
nieważne. Najważniejsze, żeby zadziałało.

- Znasz jakieś miejsce, które spełnia te warunki?

- Tak. Na obrzeżach miasta, w porcie, gdzie rzeka Union przechodzi w zatokę Union.
Jest tam rezerwat przyrody i potężne wzgórze. Znajduje się tam gniazdo orła. Nie Devyna.
Zwyczajnego orła. - Zastanawiam się chwilę, gdy mijamy jakiegoś saaba i kombika z
naklejkami na zderzaku, na których rodzice chwalą się mądrymi dziećmi. - To musi być tam.

- Przeczytaj rozdział jeszcze raz. To wydaje się zbyt łatwe - ocenia Astley.

Czytam zatem ponownie. A potem jeszcze raz. Czytam, gdy drzewa z bezlistnych
zmieniają się w zaśnieżone. Czytam, gdy jedziemy coraz bardziej na północ, słońce wschodzi
i spada śnieg. Jest wpół do ósmej rano i właśnie zaczął się zupełnie nowy dzień.

- Cały czas zakładamy, że w książce jest mowa o Bedford. Miejscu, gdzie rozpocznie
się koniec świata - mówi Astley i wzdycha, odgarniając włosy z czoła.

- Myślę, że sensownie jest tak zakładać - odzywam się, i natychmiast odzywa się też
moja rana. - Chociaż może nie. Może jest wiele miejsc, w których to może się wydarzyć. W
końcu wikingowie przybyli do Nowego Świata, ale wydaje mi się, że Edda poetycka powstała
wcześniej... A może nie. Sama już nie wiem. Ale najpierw powinniśmy spróbować w
Bedford, bo jest najbliżej.

Krzywię się znowu.

- Boli cię?

Kłamię, że nie, i przypominam Astleyowi, jak zimno jest w Bedford, jak absurdalnie
wiele piksów i zmiennokształtnych się tam ostatnio przeniosło, bo przecież on sam mi o tym
powiedział jakiś czas temu.

Opowiadam mu o tym wszystkim, a potem nagle, w ekspresowym tempie, zasypiam


jak kamień. Śni mi się, że siedzę na środku drogi. Nade mną stoi Nick. W jego pięknych
ciemnych włosach leżą płatki śniegu. Wyciąga rękę i podnosi mnie, jakbym nic nie ważyła,
jakbym była powietrzem, piórkiem, choć tak nie jest. Jestem jak biegaczka, drobna, ale
umięśniona. Coś w tym stylu. Nieważne. Ważne jest to, że Nick znalazł się w
niebezpiecznym miejscu.

- Co ty tu robisz? - pytam we śnie. - Ciebie tu nie ma. Jesteś w Walhalli.

Nie odsuwam się jednak. Nie ruszam się, bo jego dłonie chwytają mnie mocno za
biodra i pomagają wstać. Zostają tam, jednak Nick zaczyna blednąć. Blednie... a ja wyciągam
ręce, tyle że nie ma niczego, co mogłabym złapać. Tylko powietrze.

- Usłyszałem nadchodzące niebezpieczeństwo. - Rozlega się jego głos w mroku. -


Słyszę je teraz, Zaro. Nadchodzi...

Budzę się na przeciągły dźwięk klaksonu wielkiej ciężarówki przewożącej drewno.


Astley wpatruje się w tył ciężarówki, obcięte pnie drzew, gołych, bezradnych,
martwych.

- Mogłabym go zabić za to, że cię obudził.

- Nic się nie stało. - Macham lekceważąco dłonią. Niepotrzebnie się tak bardzo
denerwuje. Przełykam ślinę i próbuję zachowywać się swobodnie. - Powinnam dotrzymywać
ci towarzystwa. Gdzie jesteśmy?

- Już w Maine. Prawie w Bangor. - Przygląda mi się i szybko zmienia pas. - Jak się
czujesz?

Podnoszę rękę, którą przytrzymywałam ranę. Jest na niej krew.

- Dobrze. Ciągle ekscytuję się książką, wiesz?

Zapada cisza, więc odzywam się znowu:

- To miło, że twoja matka nam ją dała.

- Mówiłaś, że musiałaś jej grozić.

- To prawda - potwierdzam. - Ale mogła próbować mnie zabić, a tego nie zrobiła -
punkt dla niej.

Astley nie odpowiada, tylko kiwa głową i jedzie dalej. Siedzimy w niekrępującej ciszy
przez resztę drogi do domu Betty. Ani razu nie wspominam mego snu, ani tego, jak wariacko
Astley zachował się w Nowym Jorku. No dobrze, wspominam. Jednak nie czynię tego
bezustannie, co chyba jest pozytywnym krokiem w moim rozwoju psychologicznym.

Gdy wjeżdżamy na podjazd, stoją tam jedynie wypożyczony wóz mojej mamy i
furgonetka Betty. Próbuję zebrać siły, oddychając głęboko, ale ból natychmiast przeszywa mi
pierś i tylko zaczynam mocniej się trząść.
Astley najpierw mi się przygląda, a potem otwiera drzwi.

- Na pewno jesteś na to gotowa?

- Tak.

- Porozmawiasz z nimi?

- Tak.

- Odprowadzę cię na ganek.

- Nie musisz.

Wyskakuje z auta i przebiega na moją stronę, otwierając drzwi, zanim zaprotestuję.


Przechodzimy przez zaśnieżony podjazd, zostawiając za sobą cienką złotą smużkę pyłu. Z
każdym kolejnym krokiem jestem zarówno podekscytowana, jak i zmartwiona. Ból wciąż
pulsuje w piersi.

- Będą na mnie strasznie wściekłe - szepczę, ślizgając się na lodzie.

Astley bierze mnie za łokieć i pomaga mi utrzymać równowagę.

- Pewnie tak.

Drzwi nagle otwiera mama. Nie ma na sobie makijażu, nie uczesała włosów. Ubrana
jest w należący do Betty wielki zielony polar na zamek. Oddycha gwałtownie i potrząsa
głową, a w jej oczach szklą się łzy.

- Czasem wydaje mi się, że mogłabym cię zabić, Zaro White - wyrzuca z siebie. Ale to
nieprzekonująca groźba, bo mama płacze.

- Już paru próbowało. Trudno mnie zabić. - Wskazuję ręką swoją ranę.
Mama wzdycha bądź chrząka, bądź śmieje się - sama nie wiem. Niby chce mnie
przytulić, ale się powstrzymuje. Coś w moim wnętrzu drży i pęka.

Nie zauważa tego. Mówi jedynie:

- I Bogu dzięki. Dzięki Bogu choć za to.

Z kuchni wychodzi Betty, niosąc naręcze drew do kominka. Unosi jedną brew i lekko
się uśmiecha. Nie będzie mi prawić kazań. Wie dobrze, że tacy jak my muszą czasem
samotnie robić to, co robić muszą. Wtrąca tylko:

- No proszę, proszę. Jak się czujesz, moja panno?

- Dobrze - odpowiadam. - Właściwe to nawet lepiej. Astley i ja dowiedzieliśmy się...

- Zaro! - Betty podbiega do mnie, rzucając drzewo na podłogę. Kłody upadają z


hałasem. Mama robi krok w tył. Drżącą ręką zakrywa usta.

- Co? - pytam w panice. Nikt nie odpowiada. - No co?

Nie mam pojęcia, co się dzieje. Zerkam za siebie, patrzę na Astleya. Wciąż stoi na
ganku, ale również zupełnie bezradny. Może zrobiłam się niebieska? Może mam robaka na
twarzy? Nie wiem.

- Krwawisz - oznajmia Betty, zrywając ze mnie kurtkę. - Usiądź. Siadaj!

Siadam na drewnianej podłodze od razu przy schodach, bo babcia tak histeryzuje, że


jestem zbyt zdziwiona, by się kłócić. Do domu wpada zimne powietrze. Z tej perspektywy
schody wydają się bardzo wysokie. A świat jakiś lekko przechylony.

- Przynieś opatrunki - nakazuje Betty mamie.

Ale mama stoi w bezruchu. A potem robi coś bardzo dla siebie typowego: zgina się i
po prostu pada na podłogę, zemdlona. Upadając, uderza głową w stolik do kawy. Blat
dźwięczy od uderzenia.

- Mamo! - Rzucam się w jej stronę, czołgając się po podłodze.

- Ani mi się waż! - rozkazuje Betty. Klnąc, woła przez otwarte drzwi: - Piksie, wejdź!
Ale jeśli będziesz kombinował, kiedykolwiek, przysięgam na wszelkich bogów, w które
wierzycie wy, przeklęte stworzenia, że rozedrę cię na strzępy!

Astley robi krok, ale zatrzymuje się tuż przed progiem.

- Jesteś pewna?

- Tak, do cholery. Jestem. Właź tu do diabła natychmiast i pomóż, tylko mnie nie
zmuszaj, żebym cię zabiła!

Astley wchodzi do domu i zamyka za sobą drzwi. Nie odpowiada na groźby Betty.
Pewnie jest już przyzwyczajony do gróźb, do śmierci, bólu i przerażenia. Patrzy na babcię i
pyta:

- Gdzie są opatrunki?

- Moja torba. Przy drzwiach. - Betty uśmiecha się do mnie przelotnie. - Jedno muszę
mu przyznać. Szybki jest. Spokojny w kryzysie.

- To dwa, nie jedno - poprawiam, gdy ona unosi moją zakrwawioną koszulkę.

- Proszę, widzę, że wciąż jesteś mądralą - mówi i wydaje polecenia Astleyowi. Podaje
jej nić do szwów, gazę i jakieś narzędzie. Kładzie też lód na czoło mojej mamy. Betty
oznajmia, że jej nic nie będzie. To tylko lekkie wstrząśnienie, a nie krwiak podtwardówkowy,
cokolwiek to jest.

- Kiedy była młoda, wciąż mdlała - wyjaśnia Betty, przeszywając igłą moją skórę,
ściągając ranę, zdecydowanie i dokładnie. - Nie może znieść widoku krwi. Trudno uwierzyć,
że pracuje w szpitalu.
Mnie też czasem trudno w to uwierzyć, ale mama jest pracownikiem zarządu, a nie
lekarką, pielęgniarką czy choćby radiologiem. Jej twarz jest teraz blada i ściągnięta. Pod
oczami dostrzegam zmarszczki. Sam jej widok sprawia mi ból: mam wyrzuty sumienia, że nie
prowadzi życia, jakie mogłaby mieć - bez piksów, bez cierpienia, bez męża, który umarł, i
przemienionej córki.

Astley podnosi mamę i kładzie ją na kanapie. Jest lekko oszołomiona, ale trzeźwieje
wystarczająco, by wbić w niego wzrok i mruknąć:

- Nie dotykaj mnie, piksie. To wciąż twoja wina. Wszystko.

- Mamo! - sprzeciwiam się. Ale ona tylko znów zamyka oczy i jęczy.

Astley się odsuwa, nie odpowiadając na zarzuty. Pyta tylko Betty, która wciąż mnie
zszywa:

- Mogę jakoś pomóc?

Babcia potrząsa głową.

- Może potrzymaj ją za rękę. To naprawdę boli.

- Dam radę - mamroczę, choć naprawdę boli. Zresztą moje słowa i tak są bez
znaczenia; ani Astley, ani Betty nie uwierzą. Astley ujmuje moją dłoń. Ciepło z jego palców
przenosi się na moje ręce. Czuję w swoim ciele jego siłę i spokój. Jesteśmy połączeni i to
pewnie jeden z efektów, ale wciąż czuję się wtedy trochę niezręcznie, bo to naprawdę bardzo
osobista sprawa. Ale przecież wszystko, co się dzieje między nami, jest osobiste. Odsuwam
więc wątpliwości na bok i lekko wyginam kąciki ust - na większy uśmiech nie mogę sobie
pozwolić.

Betty unosi brew.

- A może powiesz nam, dokąd właściwie uciekliście? Znowu!


No więc mówię.
Napięcie w Bedford rośnie, nie ma bowiem żadnych wiadomości o ostatnio
zaginionym chłopcu, za to wszyscy przygotowują się do pogrzebów nastolatków, którzy
zginęli w wypadku autobusu liceum z Sumner. „Mam już tego dość - mówi jedna z matek. -
Chcę, byśmy znów byli bezpieczni” („The Bedford American”).

- W coraz większym promieniu od Bedford giną kolejne nastolatki - z przejęciem


relacjonuje prezenter wiadomości - a ich łączna liczba sięgnęła dwudziestu dwóch. Z tego
powodu niektórzy eksperci podejrzewają falę ucieczek, jako że większość zaginionych to
młodzi chłopcy. Mimo to Federalne Biuro Śledcze wysłało swoich agentów, by zbadali
hipotezę o seryjnym mordercy lub międzynarodowym gangu handlującym dziećmi.

Na ekranie pojawia się facet, który wygląda jak podręcznikowy przykład agenta FBI.
Ciemne okulary, krótko ostrzyżone włosy. Dodatkową wskazówkę stanowią również żółte
litery FBI wypisane na granatowej kurtce.

- W chwili obecnej nie możemy odrzucić żadnej hipotezy w związku z zaginięciami -


oznajmia niskim, w jego mniemaniu profesjonalnym głosem. - Mamy jednak różne tropy i te
tropy badamy.

Powraca prowadzący:

- Sprawę komplikuje fakt, że niektórzy mieszkańcy, przestraszeni tym, co się dzieje,


wyjeżdżają z miasta na przedłużone wakacje, co wywołuje nieporozumienie, czy ktoś
naprawdę zaginął, czy po prostu na jakiś czas ­wyjechał.

Przyszła do nas pani Nix, a Astley wciąż nie wyszedł, i teraz wszyscy tłoczymy się w
salonie. Betty nie pyta nikogo o zgodę, tylko wciska przycisk na pilocie i wyłącza telewizor.
Zamieram z łyżką zupy w połowie drogi do ust. Zupę ugotowała mama, mimo lekkiego
wstrząśnienia mózgu. Zawsze robi mi zupę, gdy jestem chora, a ranę od postrzału widocznie
zaliczyła do chorób. Chyba chodzi też o to, że chciała się czymś zająć, byle nie musieć na
mnie patrzeć.

- Czemu wyłączyłaś? - pytam babcię, wskazując telewizor.


- Nie powiedzą nam niczego, czego już nie wiemy - odpowiada Betty. Opiera dłonie
tuż nad kolanami i zmusza się do wstania. Mama także chce się zerwać, ale Betty rzuca tylko:
- Nie ruszaj się. Idę zrobić herbatę.

Babcia rusza do kuchni, mrucząc pod nosem coś o tym, że utknęła w domu z
postrzeloną dziewczyną, mdlejącą kobietą i piksem.

- Pójdę jej pomóc - mówi z uśmiechem pani Nix i głaszcze mnie po ramieniu. -
Sprawdzę, czy uda mi się ją trochę uspokoić. Wiesz, co się z nią dzieje.

Gdy pani Nix idzie do kuchni, Astley pyta:

- Co się dzieje z Betty?

- Robi się drażliwa - wyjaśniam krótko.

Astley siedzi na czerwonym fotelu, a ja i mama - na kanapie. Mama ściska w dłoni


jeden z noży należących do Issie, bo uważa, że lada moment zostanie zaatakowana, mimo że
jeszcze kilka godzin wcześniej to Astley zajmował się nią, gdy zemdlała. Mama ma problem
z zaufaniem królom piksów i właściwie nie mogę się jej dziwić.

- Mamo... - wypowiadam to jedno słowo jak ostrzeżenie, i chyba to działa, bo mama


opiera głowę o kanapę, przechyla podbródek i zamyka oczy.

Po powrocie dowiedziałam się, że Devyn i Cassidy skończyli budować celę dla


Bifrosta w naszej piwnicy.

W tej chwili Issie, Cassidy i Devyn są w szkole, do której ja nie muszę chodzić z
powodu postrzału. Astley i ja zdążyliśmy już przejrzeć książkę i wysłać do reszty e-mail z
kilkoma szczegółami, których się dowiedzieliśmy. Issie odpowiedziała dziesiątkami
wykrzykników i uśmieszków. Devyn zgodził się z naszym planem działania. Teraz czekamy
tylko, aż wrócą ze szkoły, by móc wprowadzić go w życie.

Betty i pani Nix wracają z herbatą dla wszystkich, włącznie z Astleyem, co wydaje się
ogromnym krokiem naprzód.

- Ostrożnie, Zaro - mówi Betty, stawiając mój kubek na stoliku. - Gorąca.

Rzucam znaczące spojrzenie Astleyowi. Traktują mnie jak dziecko! Opanowuję się
jednak.

- No więc rozmawialiśmy o... - zaczyna Betty, patrząc na mnie niczym przewodniczka


stada. Przełykam ślinę, ale odwzajemniam spojrzenie. Czuję ucisk w żołądku. - Nie jesteś
wystarczająco silna, by iść, Zaro.

Moje serce ściska się tak jak żołądek. Zamierzam zaprotestować i oświadczyć, że
tylko trochę mnie boli i że absolutnie mogę iść, bo tak przecież jest, ale babcia ucisza mnie,
grożąc palcem.

- Nie spieraj się. Wszyscy tak uważamy. Nie masz szans.

- Ale...

- Żadnych „ale”, młoda damo. - Mama zakłada ręce na piersi. - Jeśli będziemy
musieli, to cię zwiążemy, lecz nigdzie nie pójdziesz.

- Nie możemy stracić również ciebie - dodaje Betty.

- Nie wszyscy tak uważacie. Astley myśli inaczej - oznajmiam i zamykam na chwilę
oczy, próbując odepchnąć od siebie ból i rozpacz.

Gdy je otwieram, Astley jest przede mną, kuca na podłodze. Mówi delikatnym, ale
poważnym głosem, trzymając dłonie na moich łydkach.

- Ja też tak uważam.

Zegar na ścianie tyka. Lodówka w kuchni cicho buczy. Te dźwięki udowadniają mi,
że życie naprawdę się toczy, jest prawdziwe, i oni wszyscy naprawdę mi to mówią - nawet
Astley.

- Przemieniłam się... Przemieniłam się, by to zrobić. Jeśli nie sprowadzę Nicka, to


moja przemiana pójdzie na marne! - wypowiadam te słowa wręcz histerycznym głosem, ale
szybko zamykam usta. Do oczu napływają mi łzy.

- Wiem, skarbie. - Betty gładzi mnie po ramieniu.

- Nie, to nieprawda - wtrąca Astley. - Twoja przemiana nie poszła na marne. Ona
uczyniła mnie silniejszym. Przynosi nam stabilizację. Kiedy zamieszkasz ze mną jako
królowa...

- Nie ma mowy - przerywa mu mama.

Spojrzenie Astleya, który wstaje z podłogi, wędruje od niej ku mnie, i odwrotnie.

- W tej chwili nie o tym rozmawiamy. Najważniejsze jest dostać się do Walhalli. Kto
więc pójdzie?

Pani Nix odstawia kubek na wielkie kolano.

- Ja pójdę.

- Myślałam, że ustaliłyśmy, iż pójdę ja - odzywa się Betty.

- Nie jestem tu tak potrzebna. Ty masz rodzinę, Betty, i medyczne umiejętności,


których ja po prostu nie posiadam. Jednak jako wojownik jestem równie dobra, wiesz o tym.

- To prawda - przytakuje babcia.

- Ależ jest pani potrzebna - wtrącam się, patrząc na uroczą, okrągłą twarz pani Nix. - I
ma pani rodzinę. Wszyscy w szkole to pani rodzina. My nią jesteśmy.

Kobieta, która jest niedźwiedziem, uśmiecha się do mnie ciepło i mówi:


- Jesteś taka dobra, Zaro. Pozwól, że zrobię to dla ciebie. Tym razem mnie pozwól być
bohaterką.

Nie odpowiadam. Próbuję znaleźć jakieś dobre argumenty, ale nie potrafię.

- Ma większe szanse na powodzenie - dodaje babcia. - Jeśli ty to zrobisz, okażesz się


tylko samolubna, Zaro. Zmniejszysz nasze szanse na uratowanie Nicka. Tego chcesz?

Przełykam ślinę.

- Nie.

- Tak myślałam - odparowuje Betty. - Nie rozumiem jednak, dlaczego tylko jedna
osoba może tam wejść? Skąd w ogóle biorą się te staroświeckie zasady?

Kiedy wychodzimy, na dworze wciąż pada. Wydaje się, że ten śnieg będzie padał bez
końca - pewnie dlatego, że od wielu tygodni tak właśnie jest. Płatki nie są ciężkie, ale jest ich
tak dużo, że zamiast chodników na ulicach Maine i High są tylko zaspy. Służby porządkowe
pracują właściwie bez przerwy. Odgarniają śnieg z ulic i parkingów. Zrzucają go na parkingu
niedaleko portu, bo w zimie i tak nie ma tam żadnych łodzi. Miejski port to właściwie
maleńki park z altaną i pływającymi dokami, które w tej chwili leżą na parkingu przykryte
trzema wielkimi górami śniegu.

Jedziemy tam razem samochodami. Muszę ostro walczyć, by w ogóle przekonać Betty
i mamę, żeby pozwoliły mi jechać, ale w końcu przejechałam z Astleyem kawał drogi do
Nowego Jorku, więc chyba wycieczka przez miasto nie będzie aż tak wyczerpująca. Wiem, że
próbują mnie chronić, bo mnie kochają, ale ile można? Trochę za bardzo się nade mną trzęsą,
a przecież już zgodziłam się na kompromis, pozwalając pani Nix iść do Walhalli zamiast
mnie.

Betty, mama, pani Nix i ja jedziemy do portu wypożyczonym autem mamy. Betty i
pani Nix na tylnym siedzeniu. Babcia bezustannie udziela rad przyjaciółce.
- Nikomu nie ufaj - przypomina. - Nawet bogom.

- Oczywiście - odpowiada pani Nix.

- A jeśli wdasz się w walkę, rzucaj się do przodu schylona, bo jeśli się wyprostujesz,
wystawiasz brzuch na łatwy atak.

- Oczywiście.

Odwracam się i spoglądam na starsze panie. Uroczo razem wyglądają.

- Jesteśmy na miejscu. Na pewno chce pani to zrobić? Naprawdę mogę iść.

Pani Nix uśmiecha się do mnie i wyciąga dłoń, by dotknąć mojej twarzy.

- Teraz moja kolej, by zostać bohaterką, Zaro. Lubię to. Zresztą mogę uratować
prawdziwą miłość. To takie romantyczne.

Ma ciepłe, dobre oczy, jednocześnie pełne siły. Zabiera rękę z mojej buzi, gdy
łamiącym się głosem mówię:

- Dziękuję.

Obok nas parkuje Astley.

- Ten wóz tu nie pasuje - warczy Betty, wysiadając.

Ma rację. Astley, Amelie i wciąż związany Bifrost wysiadają z luksusowego auta w


chwili, gdy pani Nix wysiada z naszego.

Chwytam za klamkę od swojej strony, ale mama mnie zatrzymuje.

- Na zewnątrz jest za zimno.


- Chyba żartujesz. - Spoglądam na nią zdziwiona.

Ale nie żartuje. Mam zostać w samochodzie, siedzieć tu i patrzeć. Pozostali się z nią
zgadzają.

- Przegłosowana - oznajmia Betty i z udawanym smutkiem ściąga brwi. - Ale masz za


to miejsce w pierwszym rzędzie.

To niczego nie zmienia, jednak nie chcę teraz robić sceny. Gestem proszę panią Nix,
by podeszła do mojego okna. Nachyla się nade mną, pachnąca cynamonem, jak prawdziwa
babcia z dawnych czasów, serdeczna i ciepła, pełna słodyczy i miłości.

- Nie wiem, jak pani dziękować - mówię szeptem.

Do jej włosów przykleja się płatek śniegu.

- Jestem zaszczycona, że mogę to zrobić.

Zaczyna odchodzić, ale wyciągam rękę i łapię za skraj jej jasnoniebieskiej kurtki.

- Proszę mu powiedzieć, że go kocham. I że... I że to ja chciałam go ocalić.

- Zaro. - Pani Nix zatrzymuje się i prostuje. - Nick dobrze o tym wie, skarbie. A teraz
już się nie martw. Wkrótce sprowadzę go tu z powrotem. Opiekuj się swoją babcią, gdy mnie
nie będzie. Nie jest wcale taka twarda, jaką udaje, i bardzo się o ciebie martwi. Zgoda?

- Zgoda.

Ze swojego fotela w wypożyczonym aucie, śmierdzącym plastikiem i środkiem


dezynfekującym, patrzę, jak idą razem wzdłuż kolejnych dwudziestu pustych miejsc
parkingowych, ostro skręcają w prawo przy szopie, służącej za siedzibę kapitanatu, a potem
na nabrzeże, po części żelazne, po części drewniane. Stanowią bardzo dziwną grupę. Stają na
końcu doku. W wodzie pełno jest lodowych brył, które wyglądają jak małe brudne góry
lodowe. Pani Nix zaś w swojej kurtce wygląda jak niebieska pianka. Mama, Cassidy i Issie
zbijają się w grupkę, jakby od siebie nawzajem czerpały siłę. Astley, nie cackając się,
popycha Bifrosta przed pozostałymi. Wszyscy mają na sobie ubrania z materiału, skóry i
wełny. Zimowe czapki i rękawice. Niektórzy idą zdecydowanie (Betty), niektórzy płyną
(Cassidy), a inni lekko się kołyszą (pani Nix), ale wszyscy są tu z jednego powodu: by
odzyskać Nicka, a ja bardzo ich za to kocham. Kocham ich tak bardzo, że prawie akceptuję
to, iż kazali mi zostać w samochodzie.

Ależ jestem kłamczuchą!

Wcale tego nie akceptuję. Przecież coś może im się stać. Mogą potrzebować wsparcia.
Coś może pójść nie tak.

Wokół nich zaczyna lśnić powietrze. Wstrzymując oddech, opieram się na desce
rozdzielczej, by lepiej widzieć. Nad rzeką tworzy się most. Jest srebrny, lśniący i... To nie jest
tęcza. Wszystko, co czytałam, mówiło o tęczy. A może „tęcza” to jakieś inne słowo,
przekręcone w tłumaczeniu? Sama nie wiem. Mam nadzieję, że tak, ale coś tu jest nie w
porządku. Pani Nix wchodzi na most i zaczyna iść. Most tworzy łuk ponad rzeką. Drugi jego
koniec ginie w śniegu. Pani Nix wspina się po nim, coraz dalej i dalej.

Wszystko we mnie drży i nagle zamieram. Nie z powodu zimna. I nie z powodu bólu.
To dlatego, że Bifrost wydaje z siebie zapach, który wyczuwam nawet z samochodu. To
arogancki smród. Jak ogień albo śmierć, albo... Tak śmierdział Frank, kiedy zabił Nicka!

Otwieram na oścież drzwi auta, ignoruję ból i zaczynam biec, ale udaje mi się zrobić
zaledwie kilka kroków, kiedy most tak po prostu eksploduje.

Czas staje w miejscu.

Eksplozja jest tak głośna, że pochłania każdy inny dźwięk.

Mija sekunda.

Potem kolejna.
W powietrzu unosi się zapach spalonego futra i siarki. Z nieba spadają kryształki
deszczu. Ktoś krzyczy. Ponad wszystkim unosi się czarny dym, przysłaniając wszystko.

- Pani Nix! - wołam. - Pani Nix!

Ale wiem, nawet krzycząc, że jest już za późno.

Zapada wielka, przerażająca cisza.

To powinnam być ja.

Przez moment nikt się nie rusza. A potem rzeczy dzieją się w zwolnionym tempie. To
Cassidy krzyczy. Ten krzyk jest nieludzko wysoki, przenikliwy, zdaje się odbijać echem w
powietrzu. Mama przesuwa się, by stanąć z przodu. Kładzie ręce na ramionach Cass. Issie się
nie rusza. Wciąż jest w szoku. Devyn przytula ją do siebie, osłaniając jej głowę przed
odłamkami. Astley odwraca się, by na mnie spojrzeć. Nasze oczy się spotykają, choć wciąż
biegnę w ich kierunku i mam jeszcze spory kawałek. On jednak na wpół doskakuje, na wpół
dolatuje do mnie.

- Jesteś cała? - pyta, szybko omiatając mnie wzrokiem.

- Tak. A ty? - pytam, ale nagle zauważam oparzenie na jego czole, spalony ślad na
kurtce i rozcięcie na uchu. Obracam Astleya, by lepiej mu się przyjrzeć.

- Nic mi nie jest - mówi głosem pełnym troski.

Ignoruję to kłamstwo i staję na czubkach palców. Za uchem Astleya dostrzegam


odłamek jakiegoś czerwonego kryształu. Niezbyt duży.

- Nie ruszaj się.

Chwytam w dłoń odłamek. Parzy mnie, jest bardzo gorący. Ale nieważne, wyrywam
go jednym szybkim ruchem i odrzucam na zaśnieżony chodnik. Potem przyciskam rękę do
rany, która zaczyna krwawić.
- Odeszła, prawda? - pytam szeptem.

Astley kiwa głową.

- Jej istota... Nie mogę... Odeszła.

Czuję szloch duszący mnie za gardło, ale odpycham go, nie poddaję się. Trzeba
działać. Pani Nix chciałaby, żebym zajęła się ludźmi. Jednak moje serce pulsuje z bólu,
zagubienia, słabości. Tylu już straciliśmy.

Ostatnio nauczyłam się jednak, że ludzie radzą sobie ze śmiercią w bardzo różny
sposób. Niektórzy z nią walczą, robią wszystko, co możliwe, by ją wyprzeć. Inni poddają się
smutkowi. Inni - wpadają w gniew.

W powietrzu słychać nagle porażający ryk. Rozchodzi się wśród płatków śniegu,
stając się nie tylko czystym dźwiękiem, lecz także namacalną mocą. Astley łapie mnie za rękę
i chowa za sobą. Przepycham się, by spojrzeć. Betty się przemieniła. Tygrysica stoi przy
mojej matce i pozostałych. Devyn przesunął się odrobinę przed nich, pewnie chcąc ich
chronić, ale czemu miałby chronić kogokolwiek przed Betty? Amelie powoli się cofa, jakby
bała się, że zostanie zjedzona, jednak uwaga drapieżnika nie skupia się na nich. I nagle
zaczynam rozumieć. Nawet z odległości czuję, że wściekłość i pragnienie zemsty bijące od
Betty tworzą jedną potężną siłę.

Tygrysica robi kolejne dwa kroki i wyskakuje z otwartym, gotowym do ataku


pyskiem. Przednia część jej grzbietu wyciąga się, a dwie przednie łapy wysuwają pazury.
Jedną z nich uderza w Bifrosta, powalając go na ziemię. Drugą sekundę później rozrywa jego
ciało. Warcząc, Betty staje nad swoją ofiarą. Issie wzdycha z przerażenia. Nie mogę nic
zrobić. Jest za późno. Ściskam tylko mocniej rękę Astleya, a Bifrost przestaje się poruszać.

Skończywszy z nim, tygrysica odwraca zakrwawiony pysk i spogląda na mnie. W jej


oczach dostrzegam oszalałą rozpacz i gniew. Robi krok w naszą stronę. Astley spina mięśnie,
przygotowując się na atak. Jednak tygrysica z rykiem odwraca się i rusza przez śnieg, w
stronę altany w małym nabrzeżnym parku, a potem do drzew rosnących między domami i
parkiem. I znika.

- Zabiła Bifrosta - zataczam się w stronę samochodu. Świat wiruje mi przed oczami.

Astley grzbietem dłoni dotyka mojego policzka, a ja mu na to pozwalam. Nie


odsuwam się. W jego oczach również widzę smutek, tak jak we własnych, może wywołany
nie tylko śmiercią pani Nix, ale lecz także własną stratą.

Przełykam ślinę, próbując zepchnąć ten smutek w jakieś inne miejsce, do wyrostka
albo jeszcze niżej, odłożyć go na jakiś czas, by móc jakoś funkcjonować. Potem wołam
wszystkich, by podeszli do mnie, by odsunęli się od obrazu rzezi i zniszczenia, bym mogła się
nimi zająć i by przegrupować siły.

W tej samej chwili z nieba spada spalony fragment jakiejś tkaniny. To kawałek
sosnowozielonej bluzy pani Nix. Jest na nim oko renifera. Tak czekała na Boże Narodzenie...
W swoim biurze już ustawiła małego reniferka, co pewnie było złamaniem zasady
rozdzielności Kościoła od państwa, ale chyba się tym nie przejmowała. Drżąc na całym ciele,
schylam się, podnoszę fragment materiału i wkładam go do kieszeni. Czemu? Sama nie wiem.
Tak po prostu. Dlatego, że pani Nix była bohaterką i muszę mieć coś, co mi ją przypomni, a
skoro może to być jedynie spalony kawałek jej bluzy, niech tak zostanie. Niech tak będzie...

Wracamy do naszych samochodów niczym zombie, cierpiący i półprzytomni. Wiem,


że musimy stąd zniknąć, zanim przyjedzie policja. Ktoś na pewno coś słyszał albo wyczuł.
Jednak Astley i Amelie nakładają na to miejsce urok, by wyglądało tak jak przedtem. Stoją
obok siebie i powietrze wypełnia ich jednostajne mruczenie. Robię przegląd rannych,
próbując przed wyjazdem opatrzyć wszystkie rany. Korzystam z apteczki, którą Betty trzyma
zwykle w metalowej skrzynce w swej furgonetce, ale którą dzisiaj w ostatniej chwili wrzuciła
do auta mamy. „Na wszelki wypadek”, powiedziała.

Issie ma rozdarcia w puchatej różowej kurtce i cicho popłakuje. Devyn zacisnął usta,
ma rany na szyi i czole.

- Pozwól mi to opatrzyć - zwracam się do niego. Stoimy w zasadzie nieruchomo. Szok


sprawił, że zostały z nas jakby tylko połówki.
- Najpierw Issie - prosi Dev.

- Issie nie ma poważnych ran - zauważam.

- Najpierw Issie.

- W porządku, Is? - pytam.

Kiwa głową, ale się nie odzywa. Przez cały ten czas nie powiedziała nawet słowa.
Jakby straciła głos. Ma puste, pełne łez oczy. Nie zdążyłam nawet zapytać, jak udało się jej
wymknąć z aresztu domowego, by z nami jechać. Jestem koszmarną przyjaciółką,
bezustannie narażając ją na niebezpieczeństwo. Ich wszystkich. Ogarnia mnie poczucie winy.
Szybko opatruję Issie, a potem zajmuję się Devynem i mamą. W tym czasie Astley pomaga
Amelie, mimo własnych ran. Cassidy chyba zdrowieje sama, dzięki swej wyjątkowej krwi.
Sprawdza też, co z Issie i Devynem, mrucząc pod nosem jakieś zaklęcia, i cicho szlocha,
przełykając łzy.

- Nic nam nie będzie - odzywa się moja matka.

Opatruję jej dłonie, nakładając na nie maść na oparzenia. Gdy wyciskam maść z tubki,
mama krzywi się z bólu.

- Nic nam nie będzie - powtarza.

Ale ja w to nie wierzę. Podnoszę wzrok na Astleya. Gdy nasze spojrzenia się
spotykają, zauważam to: jego oczy pełne są łez i lśnią złotym kolorem. Zastanawiam się, czy
moje wyglądają podobnie. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek znajdziemy Nicka.
Zastanawiam się, czy przestaniemy w końcu tracić tych, których kochamy. Zastanawiam się i
zastanawiam, opatrując dłonie mamy, ale nie znajduję odpowiedzi. Nie znajduję nic oprócz
poczucia straty.

Mama poparzonymi dłońmi chwyta moje, przerywając mi nakładanie bandażu.


- Koniec z tym, Zaro. Rozumiesz? Koniec z Walhallą. Dość już walki. Zabraniam ci.
To koniec.

- Ale Nick...

- Żaden chłopiec nie jest tego wart.

Wszyscy porzucają swoje zajęcia i obserwują nas. Otwieram usta, potem je zamykam
i otwieram ponownie, próbując dobrać słowa, ale nie znajduję żadnego.

- Zabraniam ci. - W oczach mamy widzę ogień.

Ten ton. Kiedyś używała go, by zmusić mnie do zrobienia tego, czego chciała.
Wysyłała mnie do pokoju, gdy byłam niegrzeczna. Kazała mi zmywać naczynia i nie spóźnić
się do szkoły. Ale to było kiedyś.

- Już nie możesz mi niczego zabronić, mamo. Nie możesz mnie powstrzymać -
mówię.

Jej dłonie drżą pod moimi palcami.

- Byłaś taka ludzka, Zaro, ale teraz... Teraz...

Z łatwością wyrywam się z jej uścisku, a potem powoli i metodycznie kończę


opatrywanie jej oparzeń. Nikt się nie odzywa. Wszyscy odwracają wzrok, jakby nic się nie
stało, ale coś się stało. Coś wielkiego. Czuję to w środku i ta świadomość sprawia ból, gorzka
i ostateczna jak śmierć.
Znalezione niedawno ślady wielkiego kota zbiły z tropu lokalne władze, a niektórzy
mieszkańcy zastanawiają się, czy sprawcą zaginięć nastolatków może być drapieżnik nie z
tego świata (wiadomości Kanału 8).

Astley telefonuje i dwa piksy zjawiają się, by uprzątnąć ciało Bifrosta. Betty wciąż nie
ma. Mijają dwa dni, a my ciągle jesteśmy w żałobie. Podwójnej, z powodu pani Nix i Nicka,
wygląda bowiem na to, że straciliśmy szanse na jego odnalezienie. To prawie potrójna żałoba,
ponieważ zdaje nam się, że Betty nigdy nie wróci. A co gorsza, jest nieostrożna. Raporty
donoszą wciąż o pojawieniu się wielkich dzikich kotów, a w wiadomościach pokazywano
jakiegoś mężczyznę prezentującego ślady ogromnych łap Betty odbitych na śniegu.

Dni zmieniają się w niekończącą się szarą, smętną pustkę. Pani Nix była jedną z
najmilszych osób na świecie, a teraz odeszła. Jej zniknięcie nie przeszło w naszej szkole
niezauważone - tak samo jak zniknięcie Betty. Panią Nix zastępuje moja mama, ale Betty nie
ma kto zastąpić. W piątek na szkolnym parkingu Cassidy i mnie zatrzymuje agent FBI i
zadaje mnóstwo pytań. Odpowiadamy zgodnie: Nie wiemy, co się stało z panią Nix. Betty
pojechała odwiedzić chorą koleżankę w New Hampshire. Dajemy mu nawet numer komórki
Betty.

- Nie boicie się tego wszystkiego? - pyta nas agent. - Tylu zaginionych nastolatków.
Dziwię się, że tak chodzicie sobie same po parkingu.

Cassidy bierze mnie pod rękę.

- Nie jesteśmy same.

- No tak, macie siebie, co? - pokpiwa mężczyzna.

- Pan jest sam - zauważam.

- Tak, ale mam to. - Klepie się w pas, do którego przytroczona jest broń. Wcale nie
próbuje zgrywać macho czy coś w tym stylu. Naprawdę tak myśli.

Później tego samego dnia spotykam się z Astleyem w sklepie spożywczym, ponieważ
mama nie pozwala mu nawet zbliżać się do naszego domu. Łazimy po markecie z małymi
koszykami, tyle że nic nie kupujemy. W końcu biorę z półki grzybowe ravioli, by jakoś
wytłumaczyć swoją obecność tutaj.

Astley odprowadza mnie do auta. Poprawiam przekrzywioną czapkę. On ciaśniej


zawiązuje szalik na mojej szyi i pyta:

- Poddałaś się, prawda?

Wzruszam ramionami, choć wiem, że to nieco melodramatyczne.

Dłonie Astleya dotykają moich policzków.

- Cierpię, widząc cię w takim stanie.

- Nic mi nie jest - mówię. - Już kiedyś musiałam poradzić sobie ze stratą.

Astley przybliża się. Jego zapach natychmiast przysłania wszystko inne, nawet śnieg
za jego plecami i parking zmieniają się w białe morze. Jesteśmy tylko my i nasz smutek.

- Gdybym mógł, zabrałbym twój smutek.

- Dlaczego?

Tym razem Astley wzrusza ramionami.

- Bo tak.

Opieram się plecami o samochód. Wyciągam rękę i strząsam śnieg z kurtki Astleya.

- Chciałabym, żebyś to zrobił.

Palcami chwyta mnie za nadgarstki i od razu czuję ciepło przebiegające przez


rękawiczki.
- Zaro? - odzywa się chrapliwym, pełnym cierpienia głosem.

Przechylam głowę i niespodziewanie przytulam się do Astleya, jakby był magiczną


deską ratunku, która pomoże mi nie utonąć w oceanie żalu, tęsknoty, cierpienia. Gdy schyla
głowę, nasze usta się dotykają, ledwo zauważalnie, a potem wtapiają się w siebie, szukając
życia, ulgi, świadomości, że nie jesteśmy sami. Cały świat lśni. Astley przytula mnie mocniej
i jesteśmy już tylko we dwoje, w wirujących dokoła płatkach śniegu, a świat zaczyna kręcić
się szybciej, podczas gdy czas biegnie wolniej. Jest tak, jakby wszechświat otulił nas ciepłym
kocem, rozgrzewając namiętnością, prag­nieniem i...

Odrywam się pierwsza. Podnoszę dłoń, by zakryć nią usta.

- Och... O...

Na miejscu obok ktoś odpala samochód i zaczyna wyjeżdżać. Próbuję wymyślić, co


mogłabym powiedzieć, co powinnam czuć. Astley mnie pocałował. Było miło. Więcej niż
miło. Nie potrafię...

Astley przerywa moje myśli. Wyraz jego twarzy nagle zmienia się w zdecydowany,
ostry.

- To wszystko była pułapka. Moja matka nas wrobiła. Miała nadzieję zabić cię w
barze, ale wymyśliła także plan zapasowy. Vander najwyraźniej jest jej poddanym, bierze w
tym udział. Rzadko, ale takie rzeczy się zdarzają, bo ona była królową, a ja nie jestem tak
silny, jak powinienem.

Jego słowa są dla mnie szokiem.

- Dlaczego? Czemu miałaby mnie zabijać?

- Jest wdową po królu. Jeśli umrę, ona wybierze sobie króla i będzie rządzić za jego
pośrednictwem. Jednak teraz, ponieważ przeżyłaś, to ty masz tę możliwość.
Próbuję przetrawić to, co usłyszałam. Gdyby Astley umarł, musiałabym znaleźć sobie
innego króla. A jeśli oboje byśmy zginęli, jego matka przejęłaby władzę.

- To okropne! Chciała mnie zabić? A ciebie?

- Wydaje mi się, że to ona zabiła moją poprzednią królową. Podstępem. A na


Islandii... Ona... To była jej wina. Jestem pewien.

Skupiając się na jego twarzy, próbuję uspokoić gorejący we mnie gniew i


skoncentrować się na Astleyu, na jego cierpieniu i żalu. Nie wiem, jak to jest mieć taką
matkę. Jak bardzo musi czuć się samotny. Gdy patrzę na jego usta, czuję motyle w brzuchu.
Pocałowałam go. Pocałowaliśmy się. My...

Astley przełyka ślinę tak głośno, że to słyszę.

- Znajdę go.

- Co? - Potrząsam głową, próbując oczyścić umysł. - O czym ty mówisz?

- Odnajdę twojego wilka. Chcę, byś mnie pragnęła, ale nie z żalu, nie dlatego, że jego
tu nie ma. Chcę, byś mnie kochała dla mnie samego. Chcę, byś pierwsza mnie pocałowała:
nie dlatego, że potrzebujesz mojej pomocy, ale dlatego, że sama tego chcesz. - Astley unosi
lekko brwi i rozchyla usta. Wyciągam rękę, by go dotknąć, ale robi krok w tył i odbiega,
klucząc między samochodami, zanim udaje mi się powiedzieć, że ja też nie chcę go stracić.

Spotykamy się znowu następnego dnia po szkole. Czeka na mnie na parkingu i


rozmawiamy przy moim aucie. Ma ciepłe, ale zdystansowane spojrzenie - cały czas uważnie
obserwuje pobliskie drzewa, zamiast patrzeć mi w oczy, ale rozumiem - sama robię to samo.
Nie możemy stracić czujności.

- Muszę cię o coś prosić, Zaro.

Kiwam głową. Nie ma sprawy.


- Zorganizowałem spotkanie naszych piksów, że­byśmy...

- Znów na cmentarzu? - pytam.

- Nie. Myślę, że to było nieco...

- Emo? Melodramatyczne? - podsuwam.

Przechyla głowę, uśmiecha się nieco ironicznie i patrzy mi w oczy.

- Nasz gatunek ma słabość do melodramatyzmu. Dzięki za przypomnienie - żartuje. -


Ale nie. Spotkanie ma się odbyć w hotelowej sali konferencyjnej. Wiele naszych piksów
udaje dziennikarzy i mieszka w Holiday Inn. Wynajęliśmy salę i zrobimy transmisję, żeby
wszyscy w królestwie, nie tylko ci w okolicy Bedford, mogli popatrzeć.

Sprytne posunięcie. Ale właściwie po co?

- Chcę im opowiedzieć o tym, co wydarzyło się na Islandii i z panią Nix. Muszę


ujawnić zdradę mojej matki. - Jego jabłko Adama porusza się nerwowo w górę i w dół, a
Astley przeczesuje dłonią włosy. - Nie będzie miło.

I nie jest. Spędzamy godzinę w sali konferencyjnej, gdzie ściany mają kolor
rzygawicznego różu i śmierdzi starą kawą. Przez cały czas pamiętam o tym, jak uciekłam z
cmentarza, i sama ta myśl wywołuje rumieniec wstydu. Oni tak się poświęcili, by tu być,
bronić miasta, ludzi, moich przyjaciół, mnie. Zasługują na więcej. W trakcie spotkania Astley
stoi na podium i odpowiada na pytania od jakichś dwustu piksów siedzących przy stolikach.
Pytania są pełne szacunku i ze sposobu, w jaki Amelie patrzy na każdego je zadającego,
domyślam się, że wszyscy doskonale wiedzą, iż urwie im głowy, jeśli okażą się choć odrobinę
niegrzeczni. Astley opowiada o tym, że jego matka próbuje nas zamordować. Wspomina też,
że widzieliśmy Fenrira, wilka zapowiadającego Ragnarök, koniec naszego świata.

W końcu Becca, dziewczyna-piks, która cały czas żuła gumę, podnosi rękę i pyta:

- Czyli próbujecie odnaleźć Walhallę, by uratować zmiennego, który kiedyś, królu,


przywiązał cię do drzewa?

- Tak - potwierdza Astley.

Amelie przechadza się wzdłuż sali, ciskając wzrokiem błyskawice. Próbuję sobie
wyobrazić, jak musi być jej ciężko - zabiła własną siostrę, a teraz ogląda mnie jako nową
królową Astleya.

Becca ignoruje Amelie i kontynuuje:

- I ten zmienny jest chłopakiem królowej?

Astley kiwa głową.

- A królowa z powodu tego pragnienia zabijała innych? Wykorzystała je?

- Tak. - Astley spogląda na mnie, bo chyba oboje czekamy, aż Becca przejdzie do


sedna.

- Posłuchajcie - ciągnie ona. - Nie mam nic przeciwko temu, by ratować każdego, kto
pomoże nam skopać tyłek Frankowi, ale zastanawiam się, czemu po prostu nie spytacie rady,
jak dotrzeć do Walhalli? - Przygląda mi się, ale nie jest to złe spojrzenie, raczej zdecydowane.

- Już to zrobiłem przez telefon, a po naszym spotkaniu zrobię to osobiście. Na razie


rada nie odpowiedziała - wyjaśnia Astley. Rozgląda się po pokoju, czekając na kolejne
pytania.

- Czy królowa ma coś do powiedzenia? - ciągnie Becca, uśmiechając się do mnie. Jest
bardzo ładna, gdy się uśmiecha. Amelie wspomniała, że jej rodzice pochodzą z Hongkongu. -
Jest bardzo milcząca.

Energia w sali zaczyna się zmieniać. Wiem, że wszyscy przypominają sobie, jak
uciekłam, jaka byłam słaba i przestraszona. A nie tego teraz potrzebują. Z atmosfery tutaj
wnioskuję, że wszyscy są zdenerwowani - zaniepokojeni zdradą i atakami, z którymi muszą
się zmagać.

- Tu nie chodzi o Zarę - odpowiada Astley, ale spogląda na mnie i dodaje: - Jeśli
jednak chciałabyś coś powiedzieć, to oczywiście możesz.

Kolana lekko mi drżą, gdy wstaję i ruszam w kierunku podium. Obniżam sobie
mikrofon. Strasznie niezręczna sytuacja. Żałuję, że nie poszłam na kurs retoryki. Biorę
głęboki wdech i wypuszczam powietrze.

- Jestem zaszczycona, że mogę być waszą królową. Każdego dnia czuję się coraz
bardziej zaszczycona, że tak bardzo ryzykujecie samą obecnością tutaj. Wiecie dobrze, co
robią piksy Franka: torturują, dręczą niewinnych ludzi, pozbawiają ich duszy, rozdzierają
skórę, doprowadzają do szaleństwa. I robią to jako piksy. A tak się zachowując, niszczą to,
kim jesteśmy. Pokażcie światu, mnie, waszemu królowi, a co najważniejsze - samym sobie -
że jesteście lepsi od nich, że nie jesteście tacy. Chrońcie mieszkańców tego miasta. Używajcie
swojej mocy dla dobrych celów. Bądźcie dumni, że stoicie po stronie dobra. Bądźcie dumni
ze swojego króla i z siebie. Ja jestem dumna z was wszystkich i bardzo wszystkim wdzięczna.

Siadając, zaczynam się uśmiechać, wiem bowiem - bez żadnych wątpliwości - że


gdyby był tu mój tato, ten, który mnie wychował, mój ojczym, byłby ze mnie naprawdę,
naprawdę dumny.

Po spotkaniu Astley odwozi mnie do domu i przez chwilę stoimy na podjeździe,


rozmawiając.

- Świetnie się spisałaś.

- Nie byłam zbyt nadęta?

- Nie, wcale.

- Ty też dobrze się spisałeś - dodaję, z premedytacją odwracając wzrok od jego ust.
Nie rozmawialiśmy już potem o tamtym pocałunku.
Gdy tylko wysiadamy z samochodu, mama otwiera frontowe drzwi i warczy:

- Co wy tu robicie?

- Rozmawiamy - odpowiada Astley.

Mama unosi brew i nie przebierając w słowach, oznajmia, że Astley musi zniknąć.

- Daj nam chwilę, mamo - proszę.

Ale ona zakłada ręce na piersi i ani drgnie. Rusza się tylko jej stopa, tupiąca ze złością
w deski drewnianej podłogi na ganku.

- Minutę na osobności - dodaję.

- Cudownie. Kocham piksy. Po prostu uwielbiam. - Mama rusza do drzwi.

- Mamo, ja też jestem piksem.

- Ty się nie liczysz - odpowiada, choć wiem, że jest inaczej.

Gdy się odwracam, Astley patrzy na mnie współczująco, ale uprzejmie nie wspomina
nic o tej wymianie zdań.

- Powinnam już iść.

- Jasne.

Stoimy jeszcze przez kolejną minutę, aż robi się dziwnie cicho i niezręcznie. W końcu
odchrząkuję i oznajmiam:

- Uważaj na siebie.

Astley wyciąga rękę i dotyka mego ramienia.


- Ty też.

A potem znika.

My, czyli ci, którzy pozostali, przeżywamy kolejne dni, przypominając sobie zabawne
rzeczy związane z panią Nix, wymyślając, jak bronić się przed Frankiem i jego piksami, a
także szukając jakiegoś sposobu, by sprowadzić Betty do domu. Żaden nie wydaje się dość
dobry. Żaden nie pomści tylu ofiar, tylu ran. Odrabiam zadania i chodzę na bieżnię, chociaż
nie mogę trenować. Na spotkaniu samorządu pojawiają się tylko cztery osoby, na
wolontariackim - pięć.

Cassidy pracuje nad wyleczeniem nas wszystkich, więc zdrowiejemy dużo szybciej
niż w normalnej sytuacji. Jednak ten wysiłek męczy także Cass. Bezustannie ma podkrążone
oczy i włosy tak mizerne, że nawet butelka odżywki ani dobry żart nie sprawią, by znów stały
się sprężyste. Ręce Cassidy drżą przy najprostszych zadaniach.

Issie nie odzywa się przez trzy dni. Gdy w końcu się przełamuje, zwraca się wyłącznie
do Devyna, jednak z czasem, powoli, zaczyna rozmawiać także z nami. Najpierw pojedyncze
słowa, potem - całe zdania.

Nie mówię Issie o tym, co wydarzyło się między mną i Astleyem. Ludzie wokół
umierają. Nie potrafię teraz myśleć o pocałunkach.

I pewnego wieczoru, gdy wracam z patrolu, na którym byłam z Devynem, nagle


pojawia się Astley. Siedzimy z mamą na kanapie, oglądając jakiś kiepski reality show, gdy
słyszymy pukanie do frontowych drzwi. Otwieram je i Astley uśmiecha się do mnie -
niepewnie, z wahaniem. Do ciepłego domu wpada lodowate powietrze. Astley pachnie wełną
i dworem. Moje serce zamiera na moment.

- Mogę wejść?

- Oczywiście - odpowiadam, a mama w tej samej chwili rzuca: - Nie.


Astley już zaczął wchodzić do środka, ale zatrzymuje się w pół kroku. Chwytam go za
ramię, wciągam do środka, zatrzaskując drzwi, i ignoruję protesty mamy. Astley tupie mocno,
zrzucając z butów śnieg na plastikową wycieraczkę, którą Betty położyła przy drzwiach.

Mama warczy pod nosem.

- I co powiedzieli? - Chcę wziąć od niego kurtkę, ale mi nie pozwala. - Jesteś głodny?
Zrobić ci coś?

- Nie, ale dzięki. - Astley niezręcznie chrząka. Jego oczy lśnią z podekscytowania. -
Dowiedziałem się, jak tam dotrzeć, Zaro. Poszedłem do rady. Opowiedziałem o naszej
sprawie. O zdradzie mojej matki, o tym, jak renegaci Franka łamią wszystkie nasze zasady, o
tym, jak osłabia to królestwo. Wyjaśniłem, że nie uda mi się ustabilizować sytuacji w regionie
bez uszczęśliwienia mojej królowej, co wiąże się z powrotem jej wilka.

Na moment zapada między nami cisza, aż w końcu mówię:

- On nie należy do mnie.

- Tak. Jasne - rzuca Astley. Nie rozpina kurtki i nie zdejmuje butów. - W każdym razie
przejście wymaga ceremonii. A także dużej ilości magii i pewnych wyjątkowych gości, ale
damy radę.

Po chwili dociera do mnie, co słyszę. Damy radę.

- Naprawdę? - pytam piskliwym głosem. Przyglądam się twarzy Astleya.

Kiwa głową i rzucam mu się w ramiona. Przytula mnie w niedźwiedzim uścisku.


Damy radę.

- Skąd wiesz, że to nie podstęp? - pytam w jego kurtkę.

- Powiedziała mi o tym wielka rada, Zaro. Nie ma tu podstępu. Żałuję tylko, że nie
powiedzieli nam wcześniej, oszczędziliby nam tego bólu, ale droga do Walhalli to dobrze
strzeżony sekret.

Robi krok w przód, rozluźnia uścisk, ale wciąż trzyma dłonie na moich ramionach.
Jego uśmiech rozświetla cały pokój. Założę się, że mój lśni teraz tak samo.

- Możemy iść wszyscy? - pytam.

Astley potrząsa głową.

- Tylko jeden.

Zza moich pleców dobiega głos mamy. Wstała z kanapy i stoi teraz przy białym
skórzanym fotelu z rękami założonymi na piersi.

- Nikt nigdzie nie idzie.

- Co? - Robię krok w jej stronę. - Jak możesz tak mówić? Musimy ratować Nicka.

- Nikt nigdzie nie idzie i kropka. - Mama potrząsa głową. - Jesteś niewiarygodną
egoistką, Zaro. Ilu bliskich jesteś gotowa stracić? Ilu jeszcze pozwolisz umrzeć, by
sprowadzić tu tego jednego chłopaka?

- To nie tak.

- Jest dokładnie tak. - Mama wskazuje mnie palcem. Cofam się i niechcący uderzam
biodrem Astleya. - Jesteś gotowa poświęcić nas wszystkich, by odzyskać Nicka.

- To nieprawda. - Rośnie we mnie mieszanina gniewu, poczucia winy i smutku,


uniemożliwiając oddychanie. - To nieprawda. Pani Nix sama chciała. Wszyscy nalegaliście,
bym nie szła.

- Nie mieliśmy wyboru. Byłaś tak słaba, że umarłabyś, nawet gdyby to nie była
pułapka. - Na twarzy mamy także dostrzegam mieszaninę złości i smutku.
Odsuwam się od niej niepewnym krokiem. Astley pomaga mi złapać równowagę.

- Musi pani przestać - zwraca się do mojej mamy głosem pełnym ogromnego spokoju,
a jednocześnie pełnej kontroli.

Mama wpada w furię:

- Jak śmiesz tak do mnie mówić?! Jak śmiesz?!

Podnosi rękę, by go uderzyć, ale Astley się nie rusza, choć wiem, że z łatwością by się
odsunął. Jednak to ja staję między nimi. Dłoń mamy trafia w czubek mojej głowy, chyba
dlatego, że celowała w policzek Astleya. Na jej twarzy maluje się zaskoczenie. Przez moment
się waha, potem chyba żałuje, ale szybko wyrzuca z siebie:

- Wynoś się, piksie! Zara, do pokoju!

- Nie - odpowiadam.

- Powinienem już iść - mówi spokojnie Astley. Otwiera drzwi i rzuca mi łatwe do
odgadnięcia spojrzenie.

Wchodzę po schodach, gdy frontowe drzwi się za­mykają.

Mama woła jeszcze za mną:

- Kiedyś mi za to podziękujesz, młoda damo!

Tak. Jasne.

Chwilę później otwieram okno w swoim pokoju i Astley wdrapuje się przez nie do
środka. Gdy zgina długie nogi w kolanach, przypomina mi konika polnego. Zamyka za sobą
okno, a ja siadam na podłodze, opierając się plecami o łóżko, i klepię miejsce obok siebie.
Astley właściwie na nie opada. Nigdy nie widziałam, by był taki zmęczony. Trze oczy
wierzchem dłoni i w końcu pyta:
- Nie zabolało cię, prawda?

- Fizycznie nie. Nie. - Szepczemy, by mama nie usłyszała nas przez dźwięki muzyki.

- To dobrze. Cios był dla mnie.

- Wiem.

Astley wzdycha i rozpina kurtkę.

- Śnieg z moich butów zmoczy ci dywan.

- Nie szkodzi.

Kolejna chwila ciszy. Ze wszystkich sił staram się nie błagać go o szczegóły
dotyczące spotkania z radą i nie rozmawiać o tamtym pocałunku, ale kosztuje mnie to
naprawdę wiele cierpliwości. Po sekundzie to on znów się odzywa:

- Matki chyba mnie nie lubią.

- Z moją to raczej chodzi o okoliczności. Na pewno by cię lubiła, gdybyś nie był
piksem. - Teraz moja kolej na westchnienie. Podsuwam pod siebie nogę i bawię się kapciem.
- Mój ojciec nie traktował jej dobrze i...

- Nie musisz jej tłumaczyć, Zaro.

Przestaję się bawić i spoglądam na Astleya: naprawdę na niego spoglądam. Jest taki
młody. I jako człowiek - taki przystojny. Wygląda jak bohater wojennych filmów, jak jakiś
kapitan lub pilot. Jest w nim dziwna mieszanka cierpienia i pewności siebie, dobroci i
arogancji. Jednak w tej chwili jedyne, co od niego emanuje, to właśnie cierpienie, i martwię
się, że nie chodzi tylko o nasze matki, nie chodzi nawet o nasz pocałunek, ale o coś więcej.

Nie spuszczam z niego wzroku.


- Nie powiedzieli ci tego z dobroci serca, prawda?

- Nie zapłaciłem pieniędzmi. - Oddycha powoli i głęboko. Widzę, że ma podrapane


kostki.

- W takim razie jak? Czym?

Nie odpowiada. Odmawia odpowiedzi i wątpię, czy kiedykolwiek uda mi się ją z


niego wydobyć, zmusić, by zdradził, co naprawdę się stało. Ukłucie bólu przeszywa moje
serce, jakby kolejna srebrna igiełka.

- Tyle dla mnie robisz, Astleyu. Nie wiem... Nie wiem, jak ci dziękować.

Uśmiecha się załzawionym, uroczym uśmiechem.

- Wiem o tym, ale nie musisz mi dziękować.

Przelotnie dotykam jego ramienia, lecz szybko cofam dłoń i zacieram ręce.

- Powiedz mi, co musimy zrobić.

Dowiaduję się wszystkiego, co Astley wie o ceremonii, i zaraz po tym znowu


uciekamy przez okno. Mam nadzieję, że któregoś dnia po prostu wyjdziemy przez drzwi.
Dolatujemy do domu Issie, rozmawiając o przygotowaniach.

Kiedy docieramy na miejsce, zdaję sobie sprawę, że nie chcę, by Astley odchodził.
Wolę, by wszedł ze mną do środka, bo zaczynam się bać, i łatwiej mi będzie mieć przy sobie
kogoś, kto w stu procentach mnie wspiera.

- Zaczekam na ciebie. Przygotuję wszystko - mówi Astley i lekko muska mój


policzek. - Uważaj na siebie.

- Ty też.
Wystrzeliwuje w niebo, zanim mam czas znów mu podziękować albo zacząć się
martwić i poprosić, by czekał. Odwracam się więc i dzwonię do drzwi. Podchodzi do nich
mama Issie. To niska, energiczna kobietka, ubierająca się w falbaniaste spódnice i męskie
skarpety naciągnięte do kolan. Issie twierdzi, że w sklepach te skarpety czasem opadają. W
każdym razie teraz jej mama szeroko otwiera drzwi, dzierżąc w dłoni nóż.

- Zara! Wejdź! Wejdź szybko! Uciekaj z tego zimna! Widziałaś tam kogoś? Nikt się
nie czaił? Nie mogę uwierzyć, że Betty wypuściła cię z domu samą!

Zapędza mnie do domu, który pachnie piernikiem i ciasteczkami czekoladowymi.

- Piekę już na święta - wyjaśnia mama Is, odkładając nóż i strzepując mąkę ze zbyt
obszernego błękitnego kaszmirowego swetra, który należy raczej do jej męża. Przy drzwiach
dostrzegam siekierę. - Issie i Devyn są na górze, w jej pokoju. A drzwi są otwarte, że tak
powiem, więc się nie przejmuj, tylko idź na górę.

Podaje mi ciastko z kawałkami czekolady: pyszne. Kiedyś Nick piekł dla mnie
ciasteczka.

- Jest pyyyszne. Dziękuję! - rzucam, pogryzając herbatnik.

- Cieszę się, że ci smakuje. - Mama Is patrzy, jak ściągam mokre buty i ruszam na
górę. Udaje mi się przejść dwa schodki, gdy woła mnie po imieniu. Zatrzymuję się i lekko
obracam. Cichym głosem pyta:

- Myślisz, że z Issie wszystko w porządku?

Przechylam głowę, udając nieświadomość.

- A dlaczego pani pyta?

- Przez ostatnich kilka dni właściwie się nie odzywa. Teraz jest lepiej, ale... - Widzę
bardzo zmartwioną twarz mamy Is.
- Martwi się o tych wszystkich, którzy zaginęli - wyznaję tylko część prawdy. - Jest
taka wrażliwa i tak troszczy się o ludzi, przecież pani wie. I trudno jej z tym szlabanem.

- Wiem, ale to dla jej dobra. - Mama Is wydyma usta tak jak ja, gdy próbuję nie
płakać. - Jest taka kochana.

- To prawda - potwierdzam. - Słodka jak cukierek.

- Słodka jak cukierek... Zaro White, ależ jesteś niemądra. - Mama Is uderza się po
udzie rozbawiona. - Zejdź na dół, gdy będziesz miała ochotę na ciasteczko. Mają tam w
pokoju talerz, ale jeśli zapragniesz...

- Dziękuję - odpowiadam i wbiegam po schodach tak szybko, jak to możliwe, by nie


okazać braku szacunku - naprawdę lubię mamę Issie, a ona jest jak jej córka: nikt nie
powinien być dla niej nieuprzejmy.

W pokoju Is znajduje się pełno pluszowych zwierzaków, a jedynym światłem jest


paląca się w oknie elektryczna lampka w kształcie świecy. Dopiero po chwili dostrzegam Is i
Devyna skulonych na łóżku, obściskujących się na całego.

Odchrząkuję i oboje podskakują nerwowo.

- O mój Boże! Myślałam, że to mama. - Issie wygładza włosy. - Przepraszam.

Robi mi miejsce na łóżku, przesuwając na bok jakieś maskotki.

Devyn unosi brew.

- Coś się stało?

Issie z westchnieniem łapie go za ramię.

- Chyba nie Cassidy? Nic jej się nie stało? Ani Callie?
Potrząsam głową i siadam na pustym miejscu przy stopach Devyna. Jego skarpetki
śmierdzą, tak przy okazji. Próbuję skupić się na innych zapachach.

- Nie, w porządku. To znaczy tak mi się wydaje. A wam? Właściwie to nie wiem.

Devyn lekko przechyla głowę.

- Masz nowy trop w sprawie Walhalli.

- To nie jest tylko trop - odpowiadam i wyrzucam z siebie wszystko, co wiem. Mówię,
że Astley zwrócił się o pomoc do rady piksów; że musimy mieć ze sobą jedną ludzką istotę i
jedną z Lśniących; że potrzebuję pomocy przyjaciół, ale tylko jeśli zechcą, bo nie mogę
znowu narażać ich na niebezpieczeństwo - nie po tym, co stało się z panią Nix.

- Naprawdę mu ufasz, Zaro? - pyta w końcu Issie, gdy kończę opowiadać.

Myślę o tym wszystkim, przez co przeszliśmy: Islandia, postrzał, pani Nix,


pocałunek...

- Ufam. Jeśli to kolejna pułapka, nie Astley ją zastawił.

Devyn milczy, wyglądając przez okno. W końcu odwraca się i mówi do Issie głosem
pełnym emocji:

- Co myślisz, Is?

Ona zaś pociąga nosem i wstaje, przytulając do piersi pluszowego króliczka.

- Nick nigdy by nas nie zostawił.

- Nie - potwierdzam, czując ucisk w piersi. - Nie zostawiłby.

- W takim razie my nie możemy zostawić jego, i jestem przekonana, że także pani Nix
nie zgodziłaby się, by tak to porzucić. Tylko niech nikt nie umiera, Zaro. Żadnych eksplozji,
strzałów, ran ciętych i kłutych. Jasne?

Usta Is lekko drżą; bardzo stara się wykazać odwagą. To zresztą najdłuższe zdanie,
jakie wypowiedziała od dawna.

- Postaram się - obiecuję.

Przytulam Is i jej króliczka, a Devyn opiera się o ścianę, potrząsając głową. W końcu
nie mogę się już dłużej powstrzymać i pytam o to, co męczy mnie od czasu śmierci mojego
ojca na Islandii:

- Myślicie, że jestem egoistką?

- Dlaczego? - pyta Dev.

Puszczam Issie i zakładam ręce na piersi.

- Bo próbuję odzyskać Nicka.

- Jeśli istnieje szansa, że nam się uda, uważam, że mamy moralny obowiązek go
ratować - nie tylko dlatego, że jest naszym przyjacielem, a nawet nie tylko dlatego, że
pomógłby nam rozprawić się z piksami, ale dlatego, że jest człowiekiem. Jak możemy nie
starać się uratować człowieka? - pyta szczerze Devyn. - Przecież to ty bezustannie walczysz o
prawa ludzi na całym świecie. Czy odwołałabyś akcję mającą na celu uwolnienie
torturowanego mnicha, bo któryś z żołnierzy mógłby zginąć?

- Nie - odpowiadam zgodnie z prawdą. - Ale oni sami wybierają ryzyko. Wiedzą, że
mogą umrzeć.

- My także - wtrąca Issie. W jej dużych, przestraszonych oczach widzę zdecydowanie.

- Skoro ty jesteś egoistką, to wszyscy jesteśmy - kończy Devyn, stając prosto. -


Rozumiesz?
Kiwam głową, a Dev wyciąga rękę i potrząsa moją dłonią tak, jak kiedyś potrząsał
dłonią Nicka, tak jak to robią faceci. Uśmiecha się i mówi:

- Idziemy.
Koleś, czasem mi się zdaje, że moje miasto gra w jakimś horrorze. Słyszałem w lesie
jakieś wrzaski. #Bedford, mniej niż 5 sekund temu (wpis na portalu).

Żegnamy się z mamą Issie, wymawiając się tym, że idziemy na sesję naukową w
szkole - czego nie obejmuje szlaban, zwłaszcza że jedziemy całą grupą. Zabieramy ze sobą
ciastka i kilka noży. Gdy wychodzimy z domu, nie ma już czasu na gadanie.
Niebezpieczeństwo czai się między drzewami. Czuję to. Popycham Devyna i Issie przed sobą
i wyjmuję nóż, próbując jakoś ich osłonić w razie ataku jakiegoś złego piksa.

- Issie... - szepcze coś w lesie. - Chodź do mnie...

- Zignoruj go. To nie król.

Szept się powtarza.

- Issie...

- Zostaw moją dziewczynę w spokoju! - wrzeszczy Devyn, momentalnie sztywniejąc.


Zaciska dłonie w pięści. To naprawdę urocze, ale teraz ja tu dowodzę.

- Wsiadajcie do auta - nakazuję.

- Chyba bycie piksem ujawniło skrywany do tej pory aspekt twojej osobowości -
mruczy Devyn, gramoląc się na tylne siedzenie.

Jedziemy na umówione wcześniej miejsce, do Brown House, starej, zbudowanej z


cegły georgiańskiej posiadłości, którą wzniósł jakiś szmalcowy magnat na początku
dziewiętnastego wieku. Znajduje się na ogromnym wzgórzu. W środku jest muzeum, a z tyłu
- trasa biegowa. Stoi tu kilka samochodów, między innymi ten Astleya. Czuję ulgę i nerwowe
podekscytowanie.

Is parkuje na małym, prostokątnym żwirowym placyku za wielką szopą, w której


kiedyś trzymano konie. Ze ścian łuszczy się farba.
Issie wciąż drży.

- Nie możesz umrzeć, Zaro.

- Nie umrę.

Cały czas kiwa głową, ściskając moje palce.

- Zaro... Chodzi o to, że najpierw Nick, potem pani Nix, a poza tym twoja przemiana
w piksa i zniknięcie Betty. To za dużo. Jestem tylko człowiekiem, pamiętasz?

- Cudownym człowiekiem - poprawiam. - Silnym i mądrym człowiekiem.

Puszczamy swoje dłonie. Otwieram drzwi w chwili, gdy podchodzi do nas Astley. Na
śniegu lśni złoty pył.

Devyn wylatuje z samochodu, już przemieniony. Przysiada na dachu i wydaje z siebie


pełen złości skrzek.

- Devyn, zachowuj się - proszę.

- Weź ten miecz - zwraca się do mnie Astley, dziwnie formalny i królewski. Przypina
mi broń do paska z wielką pacyfką, co wydaje się strasznie absurdalne. - Ceremonia odbędzie
się w lesie.

Zaczyna iść po śniegu ubitym przez narciarzy, psy i biegaczy takich jak ja.

Issie stoi w miejscu.

- Czy to bezpieczne? - pyta. - Są tu złe piksy?

- W tej chwili nie - odpowiada Astley. - Będziemy cię chronić za cenę naszego życia,
Issie, obiecuję.
Is spogląda na mnie spod zmrużonych powiek i znów łapie mnie za rękę. W tej samej
chwili na parking wjeżdża z piskiem samochód Cassidy. Ona sama wyskakuje z auta i biegnie
w naszą stronę. Wpada na Issie i na mnie, zamykając nas w uścisku.

- Ale się boję! - mówi. - Boicie się? Nie odpowiadajcie.

Idziemy razem tuż za Astleyem, a Devyn krąży w górze. Wchodzimy za nim do lasu.
Sęki w pniach drzew wyglądają jak szeroko otwarte, zadziwione oczy poczerniałe od bólu.
Przy szlaku leżą wielkie kamienie, jakby czekały, co się wydarzy.

- Jest tylko jedna droga prowadząca z ludzkiego wymiaru do boskiego. Nazywa się
Bifrost. To most zrobiony z tęczy. Nie piks - opowiada Astley. - Utworzymy go tutaj podczas
ceremonii. To wyższa magia. Według rady mogą ją uprawiać tylko królowie i królowe, i to
bardzo rzadko.

- Jak twoja matka - zauważam.

- Tak. Rada powiedziała, że ona była w Walhalli po swojego brata.

- Ma brata?

- Nie wiedziałem o tym, ale tak. Ma brata. Piksa o imieniu Frank. Używa różnych
imion, ale obecnie właśnie tego.

Zatrzymujemy się. Astley rozgląda się bacznie dokoła w poszukiwaniu zagrożeń. Po


chwili cofa się do nas i bierze mnie za rękę.

- Wiem. To dużo informacji naraz. Przysięgam, że do niedawna nic nie wiedziałem.


Dobija mnie fakt, że on jest moim wujem, że moja matka... Że ci to zrobiła, że są ze sobą
spokrewnieni.

Przełykam ślinę i ściskam jego dłoń. Jest tak różna od dłoni Issie - szeroka, silna.

- To nie ma teraz znaczenia.


Nasza piątka wydaje się bardziej ze sobą połączona niż kiedykolwiek. Issie także się
odzywa:

- Nie możesz winić się za swoich krewnych. Gdyby tak było, musielibyśmy
znienawidzić Zarę, ale ją kochamy. W porządku, Astley. Zara ci ufa. Cassidy ci ufa. Ja także.
Jesteś teraz jednym z nas.

Przez moment wydaje mi się, że Astley się rozklei. Jego dolna warga lekko drży, a
kiedy odpowiada, jego głos przypomina pokorny szept:

- Dziękuję ci za to, Issie. Naprawdę jesteś wyjątkowa.

Ona zaś uśmiecha się i rozluźnia atmosferę, ciągnąc nas dalej.

- No chodźcie. Powiedz nam, czego jeszcze się dowiedziałeś.

- Bez względu na wszystko, nie wolno stawać na czerwonym. To ogień, nieziemsko


gorący ogień - opowiada Astley. Puszcza moją rękę i znów zaczyna swój energiczny marsz po
śniegu. - A podczas ceremonii słuchajcie moich wskazówek. Wszyscy.

Cass nachyla się do mnie:

- Lubię go, ale jest jeszcze bardziej władczy niż Nick.

- Wiem! - odpowiadam szeptem. - A myślałam, że to niemożliwe.

Astley woła przez ramię wyraźnie rozbawionym ­głosem:

- Słyszę was!

Devyn skrzeczy ze złością, gdy wychodzimy na polanę otoczoną wielkimi sosnami.


Jest tam już siedem innych osób. Wszyscy mają na sobie długie brązowe płaszcze z kapturami
zakrywającymi ich twarze. Niebo wydaje się wisieć nisko, ciężko, jakby przygniecione
śniegiem, dotykające czubków drzew. Postacie stoją nieruchomo, gdy do nich podchodzimy.
Ściskam mocno dłoń Issie, jakbym mogła w ten sposób przed czymkolwiek ich ochronić,
wszystko naprawić.

- Wyglądają jak mnisi - szepcze Issie. - Mają takie brązowe płaszcze i nie widzę ich
twarzy.

- Stańcie tutaj. - Astley wskazuje miejsce między drzewami. - Issie, proszę, stań z tyłu
z pozostałymi.

Issie ściska moje palce. To jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakie musiałam zrobić w
życiu, ale w końcu ją puszczam, by mogła przejść w miejsce, gdzie staje w kręgu z postaciami
w płaszczach. Jedna z nich podaje jej taki sam płaszcz, a gdy się odwraca, widzę, że to Becca.
Jej twarz jaśnieje. Ktoś po drugiej stronie Is kiwa głową i daje płaszcz Cass. Ten jest wysoki,
szczupły, ma lekko szpiczaste uszy, ale wygląda na człowieka. Widać to także Lśniący.

Na skraju lasu stoją moje piksy. Wychodzą na światło, bym mogła je widzieć. Są
wysokie i niskie, ale wszystkie silne. Kłaniają się, gdy zwracam ku nim wzrok. Chciałabym
im obiecać, że przejdziemy przez to i będziemy ­silniejsi.

- Zaro, ty musisz być w środku - przypomina mi Astley.

Spoglądam przez ramię na Issie. Cała drży i ma szeroko otwarte oczy - tak wygląda,
gdy się boi. Devyn przysiada na gałęzi tuż nad jej głową. Jest wielkim ptakiem, lecz zdaje się
taki niewielki, przytłoczony przez drzewa i wydarzenia tego dnia. Chciałabym ich jakoś
chronić, ale jeśli pani Nix czegokolwiek mnie nauczyła, to tego, że nigdy nie da się w stu
procentach nikogo ochronić. Niebezpieczeństwo może pojawić się bez ostrzeżenia i
zaatakować.

Astley ma w ręku włócznię dłuższą od mojego ciała.

- Ma żelazny czubek - wyjaśnia. - Trzymaj ją w prawej dłoni. Koniec niech opiera się
o ziemię.
Czekamy. Liczę uderzenia swego serca. Dochodzę do trzydziestu. Astley unosi ręce w
jakimś dziwnym pozdrowieniu. Pozostali robią to samo. Ma śmiertelnie poważne spojrzenie.
Staje przede mną i zaczyna recytować:

- Przez tę ceremonię stawiamy naszego wędrowca o krok bliżej Odyna.

Odziany w płaszcz Lśniący oraz Issie biorą się za ręce i przysuwają bliżej. Drżę ze
zdenerwowania. Otaczają nas z zaciśniętymi dłońmi i recytują słowa, które nie całkiem
rozumiem, jednak to chyba nie jest to samo, co mówił Astley. Podnoszę wzrok, by na niego
spojrzeć. Kiwa głową, jakby chciał mnie uspokoić, ale to zupełnie nie działa. Przypominam
sobie panią Nix, która weszła na srebrny most i eksplodowała. Wetknęłam zwęglony kawałek
jej bluzy do tylnej kieszeni dżinsów. Cieszę się, że jest teraz ze mną. Na kostce czuję
bransoletkę od Nicka - on także tu jest.

- Jedno uderzenie serca bliżej Walhalli - recytuje Astley. - Jeden krok do lepszego
świata.

Ziemia chyba lekko drży. Z rąk Astleya dokoła nas sypie się złoty pył. W tym samym
czasie tworzy się wokół niego i mnie jakieś dziwne pole siłowe. Przezroczyste, ogromne,
tłumi wszelki hałas, szelest drzew, pomruki piksów, nerwowy oddech Is. Nie mogę uwierzyć.
Pole okręca się wokół nas i sięga wysoko w niebo. To tarcza.

Napotykam spojrzenie Issie. Zmusza się do uśmiechu, choć to oczywiste, że bardzo jej
trudno. Pewnie także przypomina sobie panią Nix. Wokół Astleya i mnie wiruje złoty pył.
Jakbyśmy byli w szklanej kuli - dziwnie, ale tak pięknie. Wyciągam palce, by dotknąć złotych
drobinek. W powietrzu unosi się też delikatny, miękki dźwięk magii, i głos Astleya, ale nie
słyszę nic więcej.

- Powierzamy ją przeznaczeniu - mówi, koncentrując całą swą moc. I zaczyna raz


jeszcze: - Przez tę ceremonię stawiamy naszego wędrowca o krok...

Coś nagle przykuwa jego uwagę i zaczyna się wahać. Złoty pył wiruje wolniej.
Odwracam głowę, by spojrzeć za siebie. Pojawiło się więcej piksów, a z ich morderczych
spojrzeń i braku płaszczy wnioskuję, że nie są po naszej stronie. Wybiegają z lasu, klucząc
między drzewami, z wyciągniętymi pazurami i otwartymi ustami.

- Issie! - wołam i biegnę w jej stronę, uderzając o przezroczystą kopułę, która nas
otacza. Odbijam się od niej i okręcam wokół własnej osi. - Astley!

Recytuje coraz szybciej, z większą złością. Składa dłonie w koszyczek i rozwiera


palce, pokazując, bym zrobiła to samo.

Potrząsam głową.

- Issie! Cassidy!

Jednego z naszych piksów trafia strzała. To dziewczyna. Pada na ziemię z głuchym


tąpnięciem. Pozostali chwytają się za ręce i zajmują jej miejsce. Kolejna śmierć. Kolejna
śmierć z mojego powodu... Zginam się wpół z bólu, gdy widzę w dłoniach Astleya kulę
światła. Czuję na sobie jego wzrok. Prostuję się więc, naśladuję jego ruchy i w moich rękach
pojawia się taka sama kula. Jest ciepła i lśni złotem, jak on sam.

- Jeśli nasz byt jest tego godny - woła Astley, gdy wokół zrywa się wiatr. - Jeśli nasz
byt jest godny, pozwól tej oto królowej zagościć w twoich salach mądrości, otwórz most
Bifrost i daj jej możliwość przejścia do boskiej krainy!

Nasze spojrzenia się spotykają, a w dłoniach wirują świetlne kule. Po chwili schodzą z
czubków naszych palców, łączą się i okrążają nawzajem. Zaczynam się czuć jakby bardziej
pusta, jakby zniknęła jakaś część mnie.

Pada kolejny z naszych piksów. Trzeci próbuje odeprzeć atak, nie puszczając
jednocześnie dłoni Cassidy. Z wyrazu jej ust domyślam się, że krzyczy i piszczy, ale nic nie
słyszę. Devyn atakuje złego piksa, rozrywając mu twarz pazurami.

- Musimy się stąd wydostać i im pomóc! - wołam.

Astley szepcze: „Nie” i spogląda do góry. Na jego twarzy widzę ból i troskę. Świetlna
kula przebija się przez pole siłowe. Pierwszy raz w życiu słyszę, jak przeklina.
Ziemia znów zaczyna lekko się trząść. Astley wrzeszczy, by przekrzyczeć hałas.

- Zbieramy się tu, wszyscy Lśniący, by błagać was o otwarcie drogi do waszego
wymiaru. Wpuśćcie jedno z nas, by mogło odnaleźć to, czego pragnie. Niech się stanie.

Złoty pył opada na ziemię. Światło lśni tak jaskrawo, że całkiem nas oślepia, a potem
gaśnie. Mrugam intensywnie oczami i nagle nad naszymi głowami pojawia się ta przedziwna
tęcza. Jest cudowna. Ma jednak tylko trzy kolory i jest jedynie na tyle szeroka, bym mogła na
niej postawić stopę. Czerwony lśni żywym ogniem, ale niebieski i żółty pasek wydają się
możliwe do dotknięcia, o ile uda mi się tam wspiąć. Pod mymi stopami zaczyna topić się
śnieg.

Na czoło Astleya występują kropelki potu.

- Niedobrze. Tęcza jest poza polem siłowym, poza naszą tarczą.

- Wszyscy są poza nim! - wrzeszczę. - Musimy im pomóc.

Astley łapie mnie za ramię.

- Nie! Ty musisz iść. Nie unaocznimy jej ponownie.

- Ale Issie, Cassidy, Dev i twoi poddani - nie uda mi się dotrzeć do tęczy. - W środku
coś mnie rozrywa. Nie mogę ich zostawić. Nie mogę po prostu uciec, gdy oni muszą odpierać
atak.

- Ale tarcza! - rzuca Astley, podbiegając do skraju pola. Kładzie ręce na lśniącej
ścianie. Naciska, lecz tarcza tylko lekko drży: poddaje się, by po sekundzie wrócić do
poprzedniej pozycji. - Utrzymują ją, śpiewając!

- Każ im przestać!

- Na pewno myślą, że w ten sposób nas chronią. - Potrząsa głową i uderza pięścią w
ścianę. Biegnie wzdłuż jej krawędzi niczym kapitan Kirk ze Star Treka. - Przysięgli, że będą
nas chronić, bo jestem królem, a ty ich królową.

- Co robisz? - pytam, biegnąc za nim.

Issie puściła rękę tego, kto stał obok niej. Widzę, że złapała jakiś sztylet i trzyma go
przed sobą. Plecami opiera się o nasze pole siłowe. W jej stronę rusza jeden ze złych. Kolejne
wyłażą z lasu.

- Astley! - wołam. - Nadchodzą inni! Wszyscy zginą, jeśli nie będą walczyć.

- Wiem! - warczy w odpowiedzi. - Zatrzymuje się i kładzie dłoń na ścianie kopuły,


patrząc na Amelie.

- Opuśćcie! - rozkazuje jej. Ona kręci przecząco głową, a Astley wskazuje nad nasze
głowy. - Most jest na zewnątrz. Na zewnątrz kopuły. Nie możemy się do niego dostać.

Amelie mruży oczy. Przestaje śpiewać i puszcza dłonie, które trzymała, by wyjąć spod
płaszcza miecz. Rusza w stronę złych piksów. Z lasu wyłania się nagle tygrysica, cicho
zachodząc od tyłu. Moje serce skacze z radości - to Betty.

Gdy nasi poddani puszczają się i zaczynają walczyć, nasz ochronny balon zaczyna
drżeć i powoli znika. Issie cofa się i upada. Podbiegam do niej i biorę ją na ręce.

- O rany, Zaro - odzywa się Is, próbując stanąć nogi, a piks zbliża się do nas coraz
szybciej. - O jasna chole...

- Będzie dobrze, Is - kłamię, odciągając ją od bitwy. - Nic nam nie będzie. Betty się
pojawiła. A gdzie Cassidy? I Devyn?

W naszą stronę leci strzała, ale nagle znikąd pojawia się Astley i łapie ją w wolną
rękę, by złamać palcami. Warczy, zamiast mówić:

- Zajmę się nimi.


Wyciąga miecz zza paska, a na jego twarzy pojawia się maska determinacji i siły.

- Nie poddawaj się teraz, Zaro. Wielu już zginęło, byś mogła odzyskać swojego wilka.

Wskazuje na wygięte, nieruchome ciała dwojga swoich poddanych. Wokół nas wre
walka. Świat wygląda na mroczniejszy niż przedtem. Jakby mój mózg zaczął się na czymś
koncentrować, a ciało przechodziły ciarki. Wtedy zaczynam rozumieć. Mrok istnieje. A w
nim istnieją rzeczy. Ja jestem jedną z takich rzeczy. Ja. Nie zawsze jest łatwo odróżnić dobro
od zła, wiedzieć, komu ufać i komu wierzyć, ale zawsze, zawsze będę chciała chronić moich
przyjaciół.

- Nie mogę ich zostawić - mówię. - Nawet po to, by ratować Nicka. Po prostu nie
mogę. Oni tu zginą.

- Zaro... - protestuje Is. Ze strachu cała drży, ale i tak chce, bym szła.

- Ochronię ich. - Astley spogląda mi w oczy.

- Zły piks nadchodzi. Na trzeciej! - przerywa mu Issie.

Astley obraca się jednym płynnym ruchem w prawą stronę. Bez żadnego dźwięku jego
miecz odcina głowę od ciała tamtego.

- J-j-jasna ch-ch-ole... - jąka się Issie, ale odciągam ją i odwracam bokiem.

- Nie patrz - proszę. - Po prostu nie patrz.

Astley chowa miecz i dochodzi do nas niczym żołnierz, rozkazując:

- Idziesz, królowo.

Chwyta mnie mocno w pasie, odrywając od Issie i rzuca jakieś sześć metrów dalej, do
początku mostu. Rzucił mnie - jak kiedyś ojciec rzucił jego. Ląduję na żółtym. Od mojego
upadku unosi się tu żółty kurz.

- Opiekuj się Issie i Cassidy! - wołam jeszcze, widząc, jak Devyn kołuje nad Issie, to
w prawo, to w lewo, z wyciągniętymi pazurami, a z różnych stron zbliżają się mroczne piksy.
- Astley! Uważaj na nich! Proszę... Proszę...

Astley kiwa głową. Widzę, jak pod urokiem wydłużają mu się pazury. Zaczyna lśnić,
staje się wyższy, ma szersze ramiona, i w tej chwili zdaję sobie sprawę, że jest
niewyobrażalnie piękny. Jest królem. Moim królem?

Światło mnie przyciąga. Gdzieś w oddali słyszę dźwięk rogów dochodzący z drugiej
strony tęczy.

- Idź, Zaro! - krzyczy jeszcze Astley. Jego dłonie poprawiają miecz i naciągają
cięciwę łuku. - Ochronię ich. Obiecuję.

Zaczynam iść, ale się zatrzymuję.

- Ja myślę! I ty też uważaj. Musisz tu być. Żadnego umierania. Żadnego umierania!


Rozumiesz?

Wypuszcza strzałę i po sekundzie rozlega się czyjś pisk.

- Wróć do nas, królowo. Po prostu wróć.

- Wrócę! - odpowiadam, bo w końcu kto by nie chciał wrócić do tej walki, rzezi,
strachu przed śmiercią, prawda?

Ale ja chcę.

Chcę wrócić i ich chronić.

Energicznie kiwam głową.


- Sprowadzę go z powrotem. Będziemy walczyć z wami, przysięgam. Nigdy więcej
przywiązywania do drzewa ani nic takiego.

Zaczyna się śmiać, schyla się i podaje mi miecz. Jego głos wciąż dźwięczy w mojej
głowie, choć jego usta się nie poruszają:

- Wiesz, kiedy wrócisz, będziesz wspaniałą królową. I któregoś dnia pokochasz mnie
tak, jak teraz kochasz swojego wilka.
Kościoły w Bedford w stanie Maine organizują nocne czuwania i modlitwy za
zaginionych nastolatków, chociaż władze odradzają, twierdząc, że bezpieczniej byłoby robić
to w ciągu dnia (wiadomości Kanału 8).

Biegnę wzdłuż tęczy, napędzana nadzieją, ignorując niepokój i palący ból w piersi,
gdy słucham odgłosów walki dobiegających gdzieś z dołu, które jednak słabną, im dalej się
zapędzam. Mięśnie moich ud na przemian naprężają się i rozluźniają, ale biegnę tak szybko,
jak tylko mogę. Zawsze byłam dobrą lekkoatletką, jednak to jest całkowite szaleństwo.
Jakbym biegła po stromej piaszczystej plaży. Z każdym krokiem spod moich stóp unosi się
kolorowy pyłek.

Tak, biegnę po tęczy, i tak, nie jestem już człowiekiem, ale to nie ma znaczenia.
Ważne jest tylko, by dotrzeć do Nicka. Na niebie nad moją głową krąży jakiś biały ptak,
wskazując mi drogę, a ja zostawiam świat ludzi, świat pytań i niewyraźnych granic między
dobrem i złem, zostawiam wszystkie błędy, które popełniłam.

Po mojej lewej stronie znajdują się kopce ziemi wyglądające jak bajkowe grobowce.
Po prawej widać łąkę na wzgórzu, gdzie niespodziewanie panuje wiosna. Powietrze jest
ciepłe, niesamowite, pachnie bzem i wilgotną glebą. Na szczycie wzgórza dostrzegam
ogromne głazy podobne do tych w Stonehenge. Stoją w kręgu skierowane ku słońcu.

Ależ tu pięknie! Nie tak jak w Maine. Nie ma tu gołych drzew sterczących w niebo.
Nie ma lodu pod stopami. Nie ma śniegu.

Prawie mam ochotę zwolnić, zatrzymać się, zastanowić, jak to w ogóle możliwe, by
taki świat był prawdziwy, ale nie mogę, bo gdy biegnę naprzód, most za mną znika. Nie
jestem pewna, co by się stało, gdybym się zatrzymała. Może po prostu bym zniknęła,
uwięziona między światem magii i światem ludzi? Czy przestałabym istnieć? Nie mam
pojęcia. W ogóle nie mam pojęcia o niczym poza tym, że każdy kolejny krok przybliża mnie
do Nicka i oddala od walki - ale też od Issie, Astleya i pozostałych. Moją radość mąci nagle
smutek. Jak to możliwe, że tu panuje taka spokojna, cicha wiosna, a oni są tam w środku
śmiercionośnej zimy?

Czuję palący ból także w łydkach. Mam wrażenie, jakbym biegła od zawsze, gdy
nagle dostrzegam koniec tęczy. Jest tam budynek: złoty, lśni w ciepłym świetle słońca. Widzę
pięć różnych warstw dachówek, troje drzwi i żadnych okien. Z dachu, niczym miniwieże,
wyrastają dwa wyższe pokoje.

- To nie może być prawdziwe - sapię. - Jak to możliwe?

W środkowych drzwiach pojawia się nagle wielki biały człowiek. Ma ze sobą róg. Na
głowie - kapelusz w stylu wikingów i kolejne rogi pod dwóch stronach głowy. Sądzę, że to
baranie rogi, ale, szczerze mówiąc, nie mam zielonego pojęcia.

- Dokądże to?! - woła donośnie. - Kimże jesteś, że chcesz wkroczyć do boskiego


wymiaru?

O mój Boże! Czy on właśnie powiedział „dokądże”? Kto tak jeszcze mówi? I kto nosi
hełmy wikingów? A te zęby? Ma złote zęby, jakby był raperem i wstawił sobie złote koronki.
Zatrzymuję się przed nim, sapiąc, z rękami na biodrach.

- Zara.

Próbuję wypowiedzieć swoje imię tak odważnie, jak potrafię. I próbuję zachowywać
się tak, jakby ta sytuacja była całkowicie normalna, bo jeśli tego nie zrobię, to... To
zacz­nę kompletnie świrować.

Nieznajomy mierzy mnie wzrokiem i ścisza głos:

- Jestem Hajmdal, opiekun bogów, strażnik Asgardu i Walhalli.

Wyciągam dłoń z nadzieją, że mój instynkt mnie nie zawiedzie i Hajmdal nie odetnie
jej zaraz tym wielkim mieczem przytroczonym do biodra.

- Dzień dobry.

On zaś ledwie zauważalnie się uśmiecha. Wielkie brwi unoszą się aż do linii włosów.
Chwyta moją rękę w swoje palce i zaciska je.
- Piks?

Kiwam głową. Zauważam po lewej stronie stado pasących się owiec. Tworzą
równiutki okrąg i są idealnie czyste. Zdecydowanie zbyt idealne. Serce na moment zamiera
mi w piersi.

- Królowa? - pada kolejne pytanie.

- Od niedawna - wyjaśniam. Obym nie wyglądała na tak skonsternowaną, jak się


czuję.

Tym razem olbrzym uśmiecha się naprawdę.

- Słyszę to w biciu twojego serca i wyczuwam w oddechu. Twoja świeżość jest


oczywista, Zaro White, królowo piksów.

Puszcza moją dłoń, a ja opieram się chęci jej rozmasowania i przyglądam się okolicy.
Za niezwykłym domem Hajmdala rozciągają się na lekko opadających wzgórzach ogromne
lasy. Drzewa - wyłącznie gigantyczne choinki. Z ich gałęzi zwisają szyszki tak wielkie jak
moja głowa. W powietrzu świergocą ptaki. Trawnik, na którym stoję, rozwija się niczym
idealne pole golfowe. Wspaniałe hortensje bujnie rozkwitają wzdłuż podstawy budynku, a
imponujące kwiaty wystrzeliwują w powietrze. Jest pięknie i magicznie.

- Skąd znasz moje nazwisko? - pytam, patrząc na Hajmdala. On także jest olbrzymi i
emanuje siłą - o wiele większą niż Astley czy Nick kiedykolwiek posiedli. Mięśnie ma prawie
tak wielkie jak z kreskówki albo jak zawodowy zapaśnik.

- Jestem Hajmdal. Usłyszałem twoje imię na wietrze. Słyszę na odległość setek


kilometrów. - Stwierdza tylko fakt, ani trochę się nie chwaląc. Przenosi ciężar na szeroko
rozstawione stopy i odpina potężny miecz, który lśni w słońcu. Nigdy nie widziałam podobnej
broni: jest zakrzywiona, a ostrze - potrójne, z dwiema łukowatymi krawędziami otaczającymi
główne. - A to jest mój miecz. Jego imię oznacza „ludzką głowę”.
Nie odzywam się. Nagle czuję, że zaczęłam drżeć. Robię krok w tył i wpadam na
pawia, który skrzeczy na mnie ze złością.

- Powiedz mi, Zaro White, nowa królowo piksów, dawniej człowieku, co sprowadza
cię do naszego wymiaru? - Głos Hajmdala odbija się echem, i nawet moja skóra odczuwa siłę
tkwiącą w każdej sylabie.

- Mam ważną misję do spełnienia - odpowiadam i natychmiast uderzam się dłonią w


czoło. „Ważną misję”? Gadam jak bohaterka szpiegowskiej kreskówki dla dzieci.

- Ważną misję? - pyta Hajmdal, ale bez śladu kpiny czy sarkazmu. Wyraz jego twarzy
staje się bardziej „wikingowaty”, ostrożny i pełen dumy. Podnosi swój miecz.

Składam dłonie w małdrzyk, próbując wyglądać jak najbardziej pokornie i niegroźnie,


i opowiadam. Nie wiem dlaczego. Po prostu opowiadam.

- Tak, coś w tym rodzaju. Mojego chłopaka porwała pewna walkiria o imieniu Thrud,
a ja muszę go odzyskać. A że zostawiłam swoich przyjaciół w środku wielkiej bitwy,
chciałabym się pospieszyć. Bez urazy. To znaczy miło się z tobą rozmawia i w ogóle...

- W pogoni za miłością? - Olbrzym odwraca głowę w bok i uśmiecha się do słońca.

- Chyba tak. No tak. To znaczy... Kiedy tak to ująć, brzmi trochę naiwnie, ale wszyscy
kochamy go ponad wszystko i potrzebujemy go z powrotem w domu. Jest naszym
wojownikiem. Chroni nas.

Spod krzaka dobiega jakiś szelest. Wyskakuje stamtąd królik i kica wzdłuż trawnika,
tuż obok budynku. Szary ogonek podskakuje w górę i w dół.

Hajmdal przygląda się mojej twarzy i opiera o ścianę. Jego mięśnie drgają jak morskie
fale nawet przy najmniejszym ruchu. Olbrzym opuszcza miecz i opiera jego ostrze o pień
drzewa.

- Są jeszcze inni wojownicy, prawda?


- Tak, ale... - Czuję ucisk w piersi. - To jest Nick.

- I jest tylko jeden Nick? - pyta Hajmdal.

Kiwam głową z przekonaniem, bo nie dam rady przemówić.

- Przysięgasz, że nie jesteś poddaną Lodowych Olbrzymów oraz im podobnych i że


nie pragniesz wejść do Asgardu, by podjąć próbę zgładzenia Odyna i innych naszych bogów?
- rozlega się jego donośny baryton. Hajmdal góruje nade mną, a jego ramiona są przynajmniej
trzy razy większe od moich. Pochyla się, zbliżając swój nos do mojego.

- Przysięgam - odpowiadam.

Przechyla głowę i rozchyla usta. Widzę jego lśniące zęby.

- Czy twoje obietnice są szczere, Zaro White, nowa królowo piksów?

- Tak - szepczę. - Mam nadzieję, że tak. Obiecałam Nickowi, że go odnajdę. Co


prawda, tego nie słyszał, bo był w tym czasie nieprzytomny, ale...

Głos olbrzyma przerywa moje wyjaśnienia. Hajmdal prostuje się i opiera ręce na
biodrach.

- Będziesz musiała przekonać Odyna, młoda królowo, ale wojownicy piksów trzymani
są w pałacu Frei, a ona...

- Ależ on nie jest piksem, tylko wilkiem - przerywam.

Wielkie włochate brwi znów się unoszą.

- O! Piks i zmiennokształtny zakochani. - Spojrzenie Hajmdala znów się zmienia, tak


jak całe jego ciało. Wydaje mi się, że nagle zaczyna mnie bardziej szanować. Przez trawnik
przechodzi właśnie kolejny paw, a za nim trzy nieduże szare samice.
- Czy to...? - nie dopowiadam pytania. Może jednak nie chcę wiedzieć.

-...niemożliwe? To z pewnością niezwykłe. - Olbrzym wyciąga rękę i mierzwi mi


włosy. Powstrzymuję się, by nie szczeknąć jak psiak. - Ale miłość sprawia, że wszystko jest
możliwe.

Mój żołądek nieco się uspokaja. A więc to możliwe.

- Jednak wydaje mi się, że twoje serce jest rozdarte, Zaro. Czy jest ktoś jeszcze?

Otwieram usta, ale nic nie odpowiadam.

- Nieważne... Nieważne. Chciałabyś wejść do środka? Jesteś głodna? Z pewnością.


Widziałem, jak biegłaś. - Hajmdal się uśmiecha. Ma serdeczny, oślepiający uśmiech.
Powietrze tu jest bardzo ciepłe, zdejmuję więc kurtkę i zawiązuję ją w talii. Czuję na karku
strużkę potu. Wyschnięte gardło domaga się wody.

- Umieram z głodu, ale naprawdę muszę lecieć. Przepraszam. To znaczy - jeśli mogę
iść. - Spoglądam na wzgórze. Dostrzegam inne lśniące bursztynem pałace. Promienie słońca
sprawiają, że w oknach, w mieczu Hajmdala, we wszystkim właściwie odbijają się tęcze.
Gdzieś w oddali śpiewają ptaki. Stojące pojedynczo drzewa rozkwitają bujną zielenią.
Wszystko wygląda tak pięknie. Przygładzam dłonią włosy i poprawiam kucyk.

- Wierzę, że twoja podróż ma sens, Zaro White, nowa królowo piksów. - Hajmdal
otwiera ramiona. - To miłość sprawiła to wszystko. A wojna to chroni. Wraz z miłością
pojawiają się odpowiedzialność i nowe możliwości, strach i nadzieja, podróż i cierpienie. I
nie mówię jedynie o romantycznej miłości, lecz także o miłości wojowników, przyjaciół i
rodziny. Rozumiesz?

- Chyba tak. - Przełykam głośno ślinę. - A czy go odzyskam? Sprowadzę do domu?


Myślisz, że to możliwe?

- Będziesz musiała przekonać Odyna - odpowiada olbrzym. Przestaje mnie głaskać i


tylko kładzie dłoń na mojej głowie. - Odyna trudno przekonać, ale tylko czasami, a twój wilk
musi pragnąć powrotu. Wielu przychodzi tu i nie chce już wracać do ziemskiego wymiaru.

- Łatwo zrozumieć dlaczego, tak tu pięknie i spokojnie - stwierdzam.

- Twoje westchnienie pachnie smutkiem. - Hajmdal zdejmuje dłoń z mojej głowy i


podnosi palcami mój podbródek. Nasze spojrzenia się spotykają. Przypomina mi świętego
Mikołaja, dobrotliwego i miłego, tyle że nie ma wielkiego brzucha, a zamiast pachnącego
ciasteczkami oddechu ma złote zęby.

- Trochę się boję - przyznaję.

- Wszyscy wojownicy się boją.

Paw obraca się i rozpościera przepiękne pióra na ogonie - znak, że szuka partnerki.
Samica wyraźnie zaczyna się denerwować. Oba ptaki chodzą tam i z powrotem, czy raczej
drobią, co kilka sekund zmieniając kierunek.

Hajmdal śmieje się, chyba rozbawiony tym rytuałem, i mówi:

- Nie jesteś jak ta pawica.

- Nie?

- Nie. Ty wiesz, dokąd pójść. - Wskazuje na lewo, na ogromny pałac wystający zza
pokrywy bujnych zielonych drzew. - Masz swój kierunek. Pałac Odyna, Walhalla. To krótka
podróż. Przyprowadzę ci konia. Jeździłaś już?

- Trochę. Na obozie.

- W takim razie dam ci spokojną klacz. - Hajmdal gwiżdże i zza rogu budynku
wybiega złoty koń.

- Jest taka piękna - mówię, wzdychając, i przyciskam dłoń do miękkiego, silnego boku
zwierzęcia.

- To prawda. - Olbrzym znów się śmieje i wyciąga rękę, by pomóc mi wsiąść. Pewnie
mogłabym po prostu podskoczyć - skoro jestem superpiksem - ale przyjmuję jego pomoc.
Koń ani drgnie, gdy poprawiam miecz i sadowię się wygodnie. Hajmdal głaszcze klacz i z
miłością dodaje: - Grzeczna dziewczynka.

Zagryzam wargę.

- Jesteś bardzo miły - oświadczam zgodnie z prawdą. Teraz, gdy siedzę na koniu,
jesteśmy sobie prawie równi. Opieram się pokusie, by odwrócić wzrok. Kimże jestem, by z
nim rozmawiać? Kimże jestem, by znajdować się w tym zwariowanym, dziwnym miejscu.
Odchrząkuję i mówię: - Dziękuję. Czy myślisz, że...

Ręka Hajmdala przesuwa się wzdłuż boku klaczy. Widzę, jak strażnik się uśmiecha.

- Mam u ciebie dług - mówię cicho, ale on mnie słyszy.

Poklepuje konia i dostrzegam blizny na jego skórze.

- W takim razie walcz po naszej stronie, gdy zadmę w róg i nadejdzie wojna.

Wojna.

- Obiecuję.

- To dobrze! - śmieje się Hajmdal. - Jedź po swojego wilka, królowo. Zabierz go do


domu.
Policja w Bedford sprawdza doniesienia o krzykach w okolicy Brown House, które
słyszano dziś wieczorem. Naoczni świadkowie zeznali, że dobiegły ich jęki, wycie, nieludzkie
piski, widziano także ogromną tęczę wznoszącą się w niebo. Choć funkcjonariusze twierdzą,
że znalezione dowody wskazują na popełnioną zbrodnię, nie znaleziono ciał ani ich części.
Śledztwo trwa (wiadomości Kanału 8).

Filofobia to lęk przed zakochaniem. Nigdy dotąd go nie czułam, nie tak naprawdę, ale
teraz boję się nie tylko, że nie uda mi się wydostać stąd Nicka, lecz także o to, że on nie
będzie chciał odejść, nie będzie chciał wrócić ze mną do domu, nie będzie chciał mnie
kochać, bo nie jestem już ludzką Zarą. Ludzka Zara nigdy nie mogłaby się tu pojawić.
Wątpię, czy ludzka Zara kiedykolwiek pocałowałaby po raz drugi Astleya. Zaczynam się
więc zastanawiać, czy w ogóle jestem jeszcze tą samą postacią, którą kochał Nick. Wiem już,
że ludzie wciąż mogą mnie kochać. Issie mnie kocha. I Betty. Wiem jednak, że niektórzy nie
potrafią zobaczyć we mnie osoby spod powłoki piksa - na przykład moja mama. Po czyjej
stronie stanie Nick?

Jadąc przez las, nie przestaję mrugać ze zdziwienia. Tu jest zupełnie inaczej niż w
domu. Drzewa są zielone, obsypane liśćmi. Wszystko wygląda jak zaczarowane, pełne
nowych możliwości. W powietrzu unosi się słodki zapach wilgoci, bujności i ciepła. Nawet z
mojej klaczy emanuje radosny żar, gdy tak galopuje wśród świerków i sosen. Każde z drzew
wygląda jak przyszła choinka.

Jadę do Nicka.

Jadę do Nicka!

Mój tlący się płomyk nadziei przerodził się w działanie. Moje pragnienie ma szanse
stać się rzeczywistością. Wszystko we mnie drży w radosnym oczekiwaniu, rośnie jak dobrze
nawożone pieczarki. Czuję, jak wszystkie moje strachy się rozpływają i obracają się w coś
fajnego, prawdziwego i dobrego.

Może i jestem teraz piksem, ale wciąż odczuwam miłość i nadzieję. Wciąż potrafię się
martwić i kochać. Tak bardzo bałam się, że stracę te ludzkie przymioty, iż wolałam nawet się
nad tym nie zastanawiać przed przemianą. Po prostu to zrobiłam, z rozpędu. Nie będę
żałować swojej decyzji, bez względu na jej konsekwencje, jeśli tylko uda mi się sprowadzić
Nicka. Nie będę jej żałować ani trochę, nawet jeśli oznacza to, że moja własna matka nie chce
na mnie spojrzeć.

Myśl o Astleyu, moich przyjaciołach i piksach walczących wciąż w Brown House


ściska mnie za serce, mąci całą radość. Odwracam więc buzię w stronę słońca
przesuwającego się między zielonymi liśćmi. Skupiam się na wspomnieniu twarzy Nicka,
wszystkich jej załamań i zmarszczek.

Coś w lesie wydaje nagle cichy gwizd. Sekundę później słyszę kolejny. Brzmi jak
pohukiwanie jakiegoś ptaka, ale to nie jest zwierzę. Równolegle do nas, jakieś sześćdziesiąt
metrów po lewej stronie, w tę samą stronę biegną jacyś mężczyźni. Mają dziwne brązowe
spodnie, gołe torsy i hełmy, które zakrywają ich twarze. Zauważam szerokie, umięśnione
sylwetki. Przypominają mi złych orków z filmów serii Władca Pierścieni, którzy siali strach i
przerażenie każdym swoim ruchem.

- Mam nadzieję, że są po naszej stronie - mruczę i przyciskam pięty do boków konia,


pospieszając go. - Możemy trochę nadgonić?

Klacz ze mną na grzbiecie wybiega z lasu na polanę i zatrzymuje się. Ten budynek
jest jeszcze większy od pałacu Hajmdala. Wysoki, z dachem jakby zrobionym z tarcz. Metal
lśni w słońcu. Drzwi są niesamowicie potężne, zrobione z grubego drewna, pokryte kutym
żelazem. Chyba trzeba by dziesięciu chłopa, by je otworzyć.

Mój strach to nie fobia, którą mogłabym nazwać. Nie wiem nawet, jak go opisać. A
jeśli wzbudzę w Nicku odrazę? Jeśli nie będzie chciał mnie nawet widzieć?

Gdzieś na prawo rozlega się głośny hałas. Odwracam konia w tę stronę i patrzę, jak
wojownicy wybiegają z lasu, naprężając mięśnie. Kierują się właśnie na prawo od nas.

- Kurczę - rzucam, próbując wymyślić, jak wycofać klacz, która jednak nie wydaje się
wcale tak przestraszona jak ja. Stoi spokojnie i czeka.
Mężczyźni biegną w dwóch szeregach, czego wcześniej nie zauważyłam. Większość
ma włosy zaplecione w warkoczyki. Mają na sobie wysokie buty, nie dostrzegam jednak
broni - to dobra wiadomość. Wyjmuję miecz i trzymam go przed sobą, choć oczywiście nie
ma mowy, bym wdała się z nimi w walkę. Nie ma takiej możliwości. Chowam więc broń za
pasek w chwili, gdy pierwsi wojownicy do nas dobiegają. Zagryzam wargi, czekając na
nieuniknione groźby, ręce ściągające mnie z konia, pytania o to, co tu robię, jednak nic
takiego się nie dzieje. Mężczyźni rozdzielają się wokół mojej klaczy, biegną do przodu i po
kolei mnie mijają. Czuć od nich potem, dymem i piwem. Nie spoglądają na mnie, nie mówią
ani słowa.

Gdy mam już dość miejsca, by się poruszyć - czyli dopiero w momencie, gdy
mężczyźni nas mijają - widzę, jak wszyscy wbiegają do pałacu. Słyszę tupot stóp i drzwi za
nimi się zamykają. Nie mogę uwierzyć.

- Jestem kretynką - zwracam się do konia. - Mogłyśmy się prześlizgnąć razem z nimi.

Klacz rży cicho i mogłabym przysiąc, że słyszę w jej rżeniu nutkę rozbawienia.

- To chyba muszę zapukać, co?

Zeskakuję z jej grzbietu, trzymając dłoń przy końskim boku. Ma taką ciepłą i szorstką
sierść, co działa na mnie uspokajająco. Od nadmiaru ruchu odzywa się moja rana, ale nie boli
za bardzo. Szybko wyzdrowiałam. Klacz trąca pyskiem moje ramię i parska. Wyciągam dłoń,
by ją podrapać.

- Dziękuję - mówię cicho. - Pewnie nie możesz wejść ze mną do środka?

Odrzuca w tył głowę i przewraca oczami tak, że widać ich białka. Potem oddala się
truchtem, bez pożegnania. Przechodzi w galop, wbiega do lasu i znika. Zostaję sama.

Pukam więc.

Najpierw słychać dźwięk naciąganej liny, a potem wrota powoli się otwierają. Ani
śladu wojowników. Całkiem niepozorny, przygarbiony mężczyzna - ubrany podobnie jak
Hajmdal, tyle że nieco brudniej - staje na środku i kiwa na mnie głową. Na broszy spinającej
ubranie przy szyi widnieje obraz wilka, co na moment odbiera mi dech.

- Dzień dobry - udaje mi się wydusić.

- Dzień dobry. - Kiwa ponownie głową i czeka.

- Szukam Nicka Colta - oznajmiam.

- Wojownik dochodzi do zdrowia w sali zachodniego korytarza. - Nieznajomy


wskazuje na lewo.

„Wojownik dochodzi do zdrowia”.

Te słowa oznaczają, że Nick żyje! Żyje i to wszystko... nie poszło na marne.

„Dochodzi do zdrowia”.

Czuję się tak, jakby przez moje wnętrzności przechodził chirurgiczny skalpel,
czyszcząc je i zabierając martwe, wyschnięte fragmenty.

- J-jak tam trafić? - pytam.

Twarz strażnika jest blada jak śnieg padający w Maine. W odpowiedzi potrząsa głową,
jakby z dezaprobatą dla mojej nieruchomej postawy i idiotycznego wyrazu twarzy. Lekko
poirytowanym głosem wyjaśnia:

- Idź przez te drzwi na drugim końcu pałacu. Jego pokój jest ostatni.

Czekam, spodziewając się czegoś jeszcze - może będę musiała przejść jakąś próbę,
test czy coś podobnego.

Mężczyzna również czeka. Po dwóch stronach paska ma przypięte dwa miecze.


Ludzie tutaj tak po prostu noszą sobie broń? A może chce rozpłatać mnie na pół?
- Hm, mogę już tam iść? - pytam lekko piskliwym głosem. - Nie musisz wiedzieć, kim
jestem?

- Możesz iść, Zaro - odpowiada mniej formalnym tonem, jakby dał sobie spokój z
grzecznościami. - Odyn oczekuje twojego przybycia.

- No dobra. - Podskakuję lekko i ostrożnie wchodzę do pałacu. - Dzięki.

Znajduję się w sali zbudowanej z ogromnych kamiennych bloków, w której dach


podtrzymują wysokie, grube kolumny. Kolumny są chyba zrobione z największych na świecie
drzew, które już nie istnieją. Na ścianach, niczym bambusowe strzałki, wiszą niezwykle
długie włócznie. Kamienne bloki wmurowane są na różnych poziomach, tak że każdy kolejny
lekko wystaje, tworząc płytką półkę. Na tych półkach zaś leżą w rządkach białe czyste
ludzkie czaszki.

Trudno się nie wzdrygnąć. Przebiegam przez komnatę tak szybko, jak potrafię. Moje
kroki odbijają się echem. Mijam długie drewniane stoły, kierując się do drzwi prowadzących
do holu. Ten zaś jest długi i ciemny. Po bokach widzę zamknięte drewniane drzwi. Za
którymiś z nich jest Nick! Ruszam do galopu. Na końcu korytarza jedne są lekko uchylone.
Staję przed nimi.

- Oddychaj - mówię sobie. - Oddychaj.

Jednak trudno jest mi oddychać. Trudno mi nawet myśleć. Tam jest Nick - mój Nick -
za tą ścianą, w tym pokoju. Emocje sięgają zenitu. Wypuszczam powietrze i podnoszę rękę,
by otworzyć drzwi.
„Ile jeszcze osób musimy stracić, zanim to się skończy? - zapytał dziś rano jeden z
protestujących przed ratuszem w Bedford. - Ktoś wydał wojnę młodzieży z Bedford i
najwyższa pora, byśmy wzięli broń i odparli atak” (CNNS Nightly News Break).

Moja dłoń opiera się na drewnianych drzwiach - mała i blada. Naciskam odrobinę, by
je popchnąć. Za sobą słyszę jakiś ruch. Uzbrojona w pazury na końcach długich palców ręka
łapie mnie za nadgarstek i odrywa moją dłoń. Obracam się gwałtownie, wyrywając się.

To Thrud, walkiria, pokazała się przy drzwiach - piękna i silna na swój przerażający
sposób. Gestem nakazuje mi milczenie i ciągnie do przodu.

- Co ty wyprawiasz? - warczę.

- Nie spotkasz się z nim teraz - odpowiada.

- Oczywiście, że tak.

Nie puszcza mego nadgarstka, a jest dużo silniejsza niż ktokolwiek, kogo spotkałam -
silniejsza nawet od Betty i Nicka.

- Jeśli pragniesz zobaczyć swojego wilka, musisz przestrzegać reguł tej krainy.

W moim żołądku frustracja wywierciła już dziurę, jednak zgadzam się pójść
korytarzem kilka kroków dalej. Gdy tylko Thrud puszcza moją rękę, od razu sięgam po
miecz. Wiem, że nie wygram, ale nie będę jej niczego ułatwiać.

- Udzieli ci audiencji - szepcze walkiria, szybkim krokiem przemierzając korytarz w


stronę wielkiej sali. - Jest zbyt dobry, ten najlepszy z bogów.

Z jej naburmuszonej twarzy i sztywnej postawy wnioskuję, że Thrud nie podoba się ta
decyzja. Teraz nie ma na sobie stroju wojownika, ale kobiece ubrania w stylu wikingów:
długą spódnicę i coś w rodzaju peleryny spiętej na ramionach klamrami tuż nad dekoltem.
Skrzydła ma chyba złożone i ukryte pod peleryną. Nie mówi już nic więcej, gdy tak
biegniemy korytarzem, aż w końcu wchodzimy do ogromnej sali. Pełno tu wojowników,
mężczyzn i kobiet w srebrnych bransoletach, z uwidocznionymi mięśniami. Mają na sobie
ozdobne kurty w różnych kolorach i rajtuzy. Nie tego oczekiwałam. Guziki lśnią, odbijając
blask ognia w palenisku. Zatrzymuję się i przez moment przyglądam.

- Tutaj - odzywa się walkiria, wskazując na główny stół. Jakiś niezbyt postawny
mężczyzna przerzuca tam przez ramię szarą pelerynę. Za nim na ściennej półce leży berło.
Jedno oko nieznajomego przykryte jest przepaską. Machnięciem nakazuje mi, bym podeszła.

Przechodzę między stołami. Wojownicy przestają jeść i w milczeniu czekają, aż


przejdę. Docieram na miejsce i szybko kłaniam się tak, jak nauczył mnie Astley.

- Odynie - zaczynam. - Dziękuję za udzielenie audiencji. To wielka hojność z twojej


strony.

- Jak mógłbym nie udzielić audiencji komuś, kto tak wiele poświęcił? - Ma donośny,
niski, dobry głos. Przypomina mi Gandalfa, Dumbledore’a i tych wszystkich czarodziejów z
bajek, które tata czytał mi, kiedy byłam dzieckiem. W oku Odyna widzę iskierki.

Czuję na sobie spojrzenia ciekawskich, którzy oceniają moje ubranie, miecz,


wszystko. Jakiś mężczyzna o ciemnej skórze uśmiecha się do mnie i ledwo zauważalnie
skłania głowę. Siedzi przy jednym z bardzo wielu stołów. Pozostali wracają do jedzenia i
picia, sięgając ponad sobą po dania niczym wielka szczęśliwa rodzina. Nikt tu nie zwraca
specjalnej uwagi na dobre maniery. Próbuję ignorować ich natarczywe spojrzenia i skupić się
wyłącznie na Odynie. Wstyd się przyznać, ale drżą mi kolana - nie mogę jednak teraz się
wycofać. Nick jest zaraz za drzwiami, w zasięgu ręki. Odchrząkuję i spoglądam w oko
Odyna.

Bez mrugnięcia rzuca mi pytanie:

- Przyszłaś po swojego wojownika?

- Tak. - Znów rozglądam się dokoła. Wszyscy się przysłuchują. Skup się. Muszę się
skupić. - Jest potrzebny w Bedford.
Chcę dodać „na ziemi”, ale przecież wciąż jesteśmy na ziemi, prawda? Sama nie
wiem.

- Podaj powód, Zaro, nowa królowo piksów - nakazuje Odyn.

Przez moment nie wiem, o co pyta. Podać powód?

- A, pytasz, czemu Nick ma zostać uwolniony?

- Jego rola tutaj jest decydująca - odzywa się jakiś wielki mężczyzna. - Musi walczyć
tu, z nami, dla Odyna, dla najwyższego dobra, w najkrwawszej bitwie, z najważniejszej
przyczyny, najwspanialszej... - Wyraźnie traci wątek, bo nagle przerywa i zaczyna raz
jeszcze, wpatrując się we mnie. - Chcesz zabrać go z przeznaczonego mu miejsca przy boku
Odyna dla tak banalnego powodu jak miłość?

- Erik, dosyć! - woła inny mężczyzna. - Daj kobiecie mówić.

Świetnie. Teraz jestem „kobietą”. Odyn kiwa głową.

- Nick Colt powinien być w Bedford, bo jest za młody, by być tutaj... - zaczynam.

- Ha! Ja jestem cztery lata młodszy! - krzyczy jakiś wojownik.

Odyn podnosi rękę, uciszając wszystkich, zaczynam więc ponownie, krzywiąc się
niezręcznie.

- Powinien być w Bedford, bo bez niego miasto jest słabe. Jest naszym przywódcą, a
my musimy toczyć okropną walkę z grupą zbuntowanych piksów atakujących ludzi.

- Czy to prawda? - pyta mężczyzna siedzący obok Odyna. - Jeśli tak, czemu rada
piksów tego nie powstrzyma?

- Są skompromitowani. Znajdują się wśród nich zdrajcy - wyjaśnia Odyn, jakby to był
nierzadki przypadek. - Nominowali młodego króla Astleya, by utrzymał pokój w tym rejonie,
głównie dlatego, że poprzedni król był zbyt słaby i pozbawiony szacunku, a obecny jest inny.

Wojownik obok unosi pytająco brew, potrząsa głową i upija łyk piwa z wielkiego
srebrnego kielicha.

- To nie ma sensu. Taki młody...

Wycieram dłonie o uda i zaczynam ponownie:

- Król, któremu nakazano utrzymać pokój, ma problemy. W naszych szeregach


również są zdrajcy.

Wokół rozlegają się pomruki.

Mówię dalej:

- Chodzi również o coś więcej. Nick jest przywódcą tych, którzy nie są piksami.
Słuchamy go, a on robi wszystko, co może, by chronić ludzi i innych zmiennych. Poświęcił
swój czas, a w końcu i życie, ale bez niego przegrywamy. Dochodzi do morderstw. Giną
dzieci. Cały świat zaczął to zauważać, a Nick... - zapowietrzam się z emocji, ale udaje mi się
kontynuować: - Potrzebujemy go. Nie mogę go stracić. Świat nie może go stracić... Jeszcze
nie.

- Twoja prośba jest przemyślana, Zaro spod Brzozy i Gwiazd, Zaro z White’ów,
jednak Nicholas Colt nie jest przywódcą - oznajmia Odyn. - Ty nim jesteś.

Ja?

Krew uderza mi do głowy. Nagle przytłacza mnie zapach pieczonego mięsa.

- Tak, ale... Ale... - chcę zaprotestować, lecz nie potrafię znaleźć sensownych słów. -
Ale ja nie jestem nawet dobrą wojowniczką.

- Bycie przywódcą nie zawsze jest równoznaczne z byciem dobrym wojownikiem -


tłumaczy Odyn. - Przywódca inspiruje do walki i trzyma wszystko w garści. Działania
przywódcy to cele jego ludzi, ich pragnienia i marzenia, które zmieniają się w rzeczywistość.
Przywódca prowokuje swych ludzi, by czynili dobro lub zło. Ty jesteś przywódcą.

W sali zapada cisza. Thrud opiera się o przeciwległą ścianę z rękami założonymi na
piersi i także się na mnie gapi. Zerkam na ten tłum ludzi, próbując sprawiać wrażenie
odważnej i wyglądać po królewsku - mimo łzy, która wymknęła się kącikiem mego oka.

Jestem przywódcą. Ja.

Walkiria chrząka znacząco ze swojego miejsca, a jakaś wielka dłoń owija się wokół
mojej. To Odyn. Przyciąga mnie o krok bliżej do siebie i mówi:

- Żeby odzyskać wilka, musisz pokonać tego, który go tu przysłał.

Dopiero po chwili docierają do mnie jego słowa.

- Króla piksów? - pytam z westchnieniem.

- Beliala. - Odyn wymawia to imię i na jego twarzy nagle maluje się zmęczenie.
Puszcza moją dłoń. - Znanego także jako Frank.

Tłum wybucha. Chyba jacyś ludzie zaczynają obstawiać zakłady. Inni mówią, że to
niesprawiedliwe stawiać takie małe coś (czyli mnie) przeciwko potworowi (Frankowi, alias
Belialowi, alias wujowi Astleya).

- Nie jestem dobrą wojowniczką - próbuję wyjaśnić ponownie, miętosząc rąbek


koszulki. - To znaczy jestem naprawdę kiepska w walce, może nie tak kiepska jak moja
przyjaciółka Issie, która jest chyba najmniej waleczną osobą na świecie... No bo uczę się
powoli, ale mimo wszystko... To znaczy... Przepraszam! Zaczynam gadać bez sensu.

Odyn lekko się uśmiecha. Na moment zamyka oko, jakby moje prośby go zmęczyły, i
mówi:
- On już tu jest. Sprowadziliśmy go, gdy Hajmdal dostrzegł, że biegniesz.

Przynajmniej Frank nie walczy teraz na polanie, ale jednak...

- Wiedzieliście?

- Wiedzieliśmy, że nie będziesz chciała wracać do domu bez swojego wojownika...


Tak, wiedzieliśmy. - Odyn wciąż się uśmiecha. - W końcu jesteśmy bogami.

Podążam za jego spojrzeniem i dostrzegam Franka stojącego z tyłu sali. Ma na sobie


jakiś idiotyczny czerwony strój. Czerwone skórzane spodnie i takaż marynarka pasują chyba
wyłącznie do jakiejś gwiazdy popu z lat osiemdziesiątych. Szczególnie te nazbyt obcisłe
spodnie. Jakiś wielki facet z jasnorudą brodą i mięśniami zawodowego zapaśnika trzyma
Franka za ramię.

- Thorze - odzywa się Odyn - czy możesz przyprowadzić naszego gościa bliżej?

Przechodzą między stołami. Wielu wojowników - piksy, zmienni, elfy, wróżki - syczy
pod nosem i odsuwa się, gdy Frank przechodzi obok.

- Wszyscy chcą go zaatakować. Tutaj nie lubimy złego - wyjaśnia Odyn. - To jednak
konieczność.

Belial, Frank, czy jak tam się nazywa, podchodzi do nas. Thor puszcza piksowe ramię
i ogląda z obrzydzeniem swoją dłoń.

- Mam ochotę wypić ze cztery beczki piwa - zwraca się do mnie Thor i mówi do
Odyna: - Albo załatwić małe ścięcie. - Śmieje się tubalnym „ho-ho-ho”. W jego brodzie
zauważam jakiś paproch. A myślałam, że bogowie będą mieli idealnie czyste brody. Dobry
humor Thora wydaje się gasnąć, a oczy łagodnieją. Dodaje jeszcze: - Powodzenia, królowo
wojowniczko. Hajmdal również życzy ci powodzenia.

Dopiero po chwili dociera do mnie, że „królowa wojowniczka” to ja. Kiwam głową i


odpowiadam:
- Dziękuję, Thorze.

Belial unosi brew. Nawet ten gest wydaje się zabójczy.

- Będziecie walczyć na miecze - oznajmia Odyn.

Miecze?

Walczyć?

- Chyba nie mówisz poważnie - odzywam się, robiąc krok w tył. To jest facet, który
zabił Nicka. To on zranił mojego ojca. Jestem kiepska w walce. - Nie mogę walczyć
mieczem.

Odyn kładzie rozłożone dłonie na stole, otaczając swój talerz. Jego oko jest
niewzruszone.

- Jestem śmiertelnie poważny. Przykro mi. Czy jesteś pewna, że chcesz to zrobić, Zaro
White, królowo piksów, twórczyni przymierza?

Jeśli tego nie zrobię, Nick będzie musiał tu zostać. Nie mam wyboru.

- Tak. - Mój głos brzmi zdecydowanie, mocno, pewnie.

Belial śmieje się głośno i (naprawdę!) zaciera ręce.

- Będzie zabawa - warczy. Gdy na niego spoglądam, znów się śmieje. - No, no...
Przestraszona...

Wojownicy zaczynają mruczeć i rozmawiać, już po chwili podnosi się wielki hałas.
Udaje mi się jednak rozróżnić w nim pojedyncze słowa i zdania.

- Nie przetrwa trzydziestu sekund.


- Maksymalnie minutę.

- Chyba nie chcę na to patrzeć. To nie jest sport.

Odyn unosi dłoń. Wszyscy natychmiast milkną.

- Przesuńcie stoły - rozkazuje.

Paru olbrzymich mężczyzn i kilka kobiet podrywa się na nogi i przesuwa stoły pod
ściany. Wyglądają, jakby każdy ważył tonę, ale przenoszą je lekko niczym piórka. Jakieś
walkirie rozwijają w pustym miejscu czerwoną matę. Potem wojownicy stawiają długie
drewniane stoły na bokach, tworząc z nich coś w rodzaju kojca.

Czuję ucisk w żołądku. Cieszę się, że nie ma tu ­Nicka. Nie chciałabym, by


widział mnie na łopatkach ani był świadkiem tego, jak marnuję jedyną szansę, by sprowadzić
go do domu. Nie, nie dam się powalić. Nie mogę sobie na to pozwolić.

Spoglądam na króla piksów. Uśmiecha się. Zaczynam rozumieć, co oznacza


wyrażenie „szyderczy uśmiech”. Staje się coraz szerszy, gdy Thor rzuca Frankowi miecz. Ten
łapie go chyba instynktownie, bo ani na chwilę nie przestaje się na mnie gapić.

- Potrzebujesz miecza, czy będziesz walczyć swoim? - pyta mnie Thor.

- Swoim - odpowiadam.

Rozlega się pełen aprobaty pomruk. Mam nadzieję, że to znak, iż dobrze wybrałam.
Wyjmuję miecz zza pasa, czując jego wagę w dłoni. Przywodzi mi na myśl Astleya, co od
razu dodaje mi nieco odwagi. Ustawiamy się na wyznaczonym miejscu. Zastanawiam się, czy
to walka na śmierć i życie, czy nie. W głowie mam pełno pytań. Jak zaatakować tego, który
pokonał Nicka? Tak naprawdę jakie w ogóle mam szanse?

Król piksów w milczeniu kiwa głową.


Odwzajemniam ukłon.

- Możecie zaczynać - ogłasza Odyn. - Walczcie honorowo, oboje.

Król piksów skłania się i natychmiast rusza do przodu. Uchylam się od ciosu,
wykrzywiając twarz w grymasie. Miecz przecina miejsce, gdzie chwilę temu była jeszcze
moja głowa. Kurczę! Znów atakuje. Robię przewrót. Ułamek sekundy później jego miecz
uderza w podłogę. Cios odbija się echem w całej sali. Byłam tam. Prawie mnie trafił.

Wciąż się obracam, przyciskając miecz do piersi. Frank rzuca się za mną i trafia mnie
nogą w klatkę piersiową.

- Nie ma z ciebie zabawy, księżniczko - syczy. Pod ciężarem jego buta powietrze
ucieka z moich płuc.

- Już teraz królowo, dziękuję - mamroczę.

- Walczysz jak człowiek.

- A to obelga, tak?

Wbija obcas głębiej.

- Tak.

Przez moment żadne z nas się nie rusza. Mogłabym przysiąc, że Frank patrzy
triumfująco.

Ktoś z widowni wrzeszczy:

- Nie torturuj jej! Załatw to szybko.

Bardzo miła uwaga, prawda?


Król pochyla się nade mną. Szyderczy uśmiech staje się coraz szerszy. Znika urok i
widzę już tylko niebieską skórę i dzikość.

- Twój słodki król cię przemienił, ale nie osiągnął jeszcze swojej pełnej mocy. Ty też
nie. - Mówi tak cicho, że z pewnością słyszę go tylko ja.

- A skąd to niby wiesz? - Próbuję nie dać zbić się z tropu i udawać twardzielkę.
Problem? Kiepsko gram.

Jego nozdrza drżą.

- Czuję to. A to oznacza, że wciąż można cię posiąść. Twoją pełną moc może dostać
inny król.

Rozumiem, o czym mówi. I bardzo mi się to nie podoba. Mój strach, cały mój strach
nagle tężeje i przemienia się w coś zupełnie innego: gniew. To gniew płynie teraz w moim
piksowym ciele. Dociera do każdego organu, karmiąc mnie, dodając sił. Gniew. Pasja. Ten...
Ten potwór, ten tak zwany król... To on wypuścił piksy mojego ojca, by pustoszyły miasto.
To on zabił Nicka, to jego poddani wymordowali cały autobus uczniów z Sumner. To oni w
tej chwili być może zabijają Issie, Devyna, Astleya i Cassidy...

Uśmiecham się całym swoim południowym urokiem.

Przenosi ciężar na drugą nogę - tylko na ułamek sekundy, ale to wystarczy, bym
wypchnęła biodra do przodu i się zerwała. Zginam kolana, by podnieść się z ziemi. Siła tego
ruchu odrzuca Franka o krok.

Tłum wydaje okrzyk aprobaty.

Obracam się i wycelowuję miecz. Udaje mi się trafić go w ramię. Z rany sączy się
krew - ciemna, dziwna. To także moja krew. Może i oboje jesteśmy piksami, ale jesteśmy
różni - całkowicie różni.

- Za dużo gadasz - odzywam się. - Czemu ci źli zawsze za dużo gadają?


- Bo lubimy przedłużać chwilę triumfu - odpowiada, wymachując mieczem. - Tak jest
seksowniej.

- Coś ci powiem - mówię. - Źli nigdy nie są seksowni.

Frank jest dużo sprawniejszy ode mnie. Atakuje nisko na nogach, podwójnym
pchnięciem, ale podskakuję wysoko, obracam się w powietrzu i ląduję za jego plecami.

- Ładnie - ocenia, gdy nasze ostrza się spotykają. - Ale nie dość ładnie. Nigdy nie
byłaś dość dobra, prawda, księżniczko? Wciąż próbowałaś kogoś ratować - swojego ojczyma,
swojego wilka - ale nigdy ci się to nie udało.

- Tobie chyba też nie - sapię, próbując złapać oddech. - Ile to już razy próbowałeś
zabić Astleya i mnie? Jednak wciąż ci się to nie udało, prawda?

- Tym razem będzie inaczej.

Atakuje jeszcze szybciej. Jego miecz wylatuje w górę z ogromną prędkością. Ledwo
udaje mi się sparować. Odrzuca mnie od siły uderzenia. Z wysiłkiem nadążam za każdym
jego ruchem, podczas gdy Frank zachowuje całkowity spokój. Jakby używał tylko odrobiny
swojej mocy, by wymachiwać tym wielkim mieczem. A ja? A ja jestem do bani.

Nagle w mojej głowie rozlega się jakiś głos.

Leć.

To głos Astleya. Głos Astleya tkwiący w mojej głowie.

W górę.

Jednak to nie tylko głos. To jego obecność, siła, są we mnie. Czuję, jak napełniają
moje mięśnie, mój umysł, moje serce.
Unieś się.

Unieść się? O czym on mówi? Przecież ja nie umiem latać. Mimo wszystko próbuję. I
tak nie mam innego pomysłu. Podskakuję. Wolną dłonią chwytam się proporca zwisającego z
sufitu. Nie puszcza, utrzymuje moją wagę. Pode mną śmieją się wojownicy. Frank do nich
dołącza. Na moment się zatrzymuje, absolutnie pewny siebie, i kładzie rękę na biodrze.

- Zapomniałaś, że jestem królem? Ja też potrafię latać! - chwali się i wyskakuje w


powietrze. Jego śmiech zmienia się w warknięcie, a czubek jego miecza uderza tuż nad moim
lewym obojczykiem. Gdy się tam wbija, czuję otwierającą się ranę i wypływającą krew.
Unoszę miecz, gdy Frank wyciąga swój. Puszczam proporzec i spadam.

Świetny pomysł, Astleyu.

Ląduję w przysiadzie i unikam dwóch ciosów z lewej strony. Między nami błyska
moje złote ostrze. Nagle przypominam sobie, co Nick zawsze powtarzał Issie i mnie: „Atakuj
stopami”. Podstawiam więc przeciwnikowi nogę, a Frank otwiera ze zdziwienia usta i opada,
upuszczając miecz. Rzucam się na niego, wpadając całym ciałem. Kolanami przygniatam
jego ręce. Opieram miecz o jego szyję, ale nie przecinam skóry.

Mam go. Jeden szybki ruch i rozoram mu tętnicę szyjną.

- Pokonałam cię - syczę. Nie poznaję własnego głosu. Jest ostry, niski i brzmi bardziej
jak Astleya niż mój własny.

- To mnie zabij - warczy Frank. Na jego czole widzę krople potu. Mówi pewnym
głosem, ale w oczach ma strach.

Moja dłoń lekko się waha. Frank próbuje się wyrwać, ale jestem na to gotowa. Nie
może nawet drgnąć, bo mój miecz wciąż lekko naciska jego szyję. To wystarczy, by na
wstrętnej skórze pojawiły się maleńkie krople krwi.

Ignoruję go i wołam do Odyna i Thora:


- Wygrałam?!

- Tak, do diabła! - wrzeszczy Thor bardziej jak surfer niż bóg. Podchodzi do nas i
łapie miecz Beliala. - Możesz wstać - zwraca się do mnie.

Wiem, że powinnam, ale coś we mnie na to nie pozwala. Coś we mnie pragnie zabić
leżącego pode mną piksa. Przełykam to coś - tę wielką, płonącą gulę w gardle.

Belial syczy. Przesuwam się i zabieram miecz z jego szyi, ale nie cofam go całkiem.

- Zajmiemy się tym, wojowniczko - ciągnie Thor. Trzech innych mężczyzn chwyta
Beliala i wyciąga go z sali przez otwarte drzwi na wiosenne powietrze. Pozostali zaczynają
tupać i klaskać. Całe pomieszczenie aż drży od wibracji i coraz głośniejszych wiwatów
dobywających się z ust wojowników. Rumienię się. To wiwaty na moją cześć.

Próbując złapać oddech, staję prosto, twarzą w twarz z Odynem. Uśmiecha się do
mnie z góry. Obok niego stoi Astley. Nie potrafię złapać oddechu. Wygląda jak żywy i jest
taki piękny. Ale jego twarz... Nie umiem jej rozszyfrować. Skąd się tu wziął?

- Wygrałam? - pytam Odyna. Wiem, co powiedział Thor, ale tutaj decyduje Odyn.

- Wygrałaś. - Mruga swoim jednym okiem. - Wygrałaś, Zaro, królowo gwiezdnych


piksów. Wygrałaś i to z honorem.

Mam wielką ochotę podskakiwać i krzyczeć z radości. Napotykam spojrzenie Astleya,


a gdy on się uśmiecha, całe moje ciało eksploduje szczęściem. Bez zastanowienia przeskakuję
przez stół w jego ramiona.

Wojownicy zaczynają gwizdać i uderzać w stoły, siłą swoich pięści wyrażając


aprobatę i aplauz.

- Jesteś niesamowita! - woła Astley wprost do mego ucha.

Obejmuję go i oddaję uścisk.


- Byłeś w mojej głowie. Słyszałam cię i twoje wsparcie dodało mi siły, Astleyu. Tak
się cieszę, że tu jesteś.

Odpowiada ze śmiechem:

- Strasznie się martwiłem, ale wiedziałem. Wiedziałem, że ci się uda!

Odchylam się lekko, by przyjrzeć się jego twarzy.

- Moment. Skąd się tu wziąłeś?

- Odyn kazał zabrać też mnie, gdy schwytali Franka.

Odsuwam się nieco.

- A bitwa? Issie, Cassidy, Dev? Nasze piksy?

- Wygraliśmy, głównie dzięki twojej babci. Twoi przyjaciele i nasze piksy są


bezpieczni - opowiada, odsuwając się ode mnie całkowicie. Ten dystans nagle wydaje się
przepaścią. - A teraz idź do swojego wilka, Zaro. Będę czekać na ciebie w Bedford, gdy
wrócisz.
Władze liceum zawiadamiają, że wszystkie pozaszkolne zajęcia zostają zawieszone do
odwołania. Dodatkowo godzina policyjna została przesunięta ze zmierzchu na trzecią po
południu (wiadomości Kanału 8).

Wojownicy upierają się, by opatrzyć mi ranę, ale w końcu mówią, że mogę odwiedzić
Nicka. Gdy wstaję, by do niego pójść, Astley macha mi na pożegnanie. Rzucam bezgłośne
„dziękuję” i biegnę korytarzem, tym razem nie wahając się ani chwili - otwieram szeroko
drzwi. Światło dochodzące z jego pokoju jest jasne i czyste, wydaje się pochodzić nie z tego
świata. Zaglądam do środka. Widzę jedynie łóżko z potężnymi drewnianymi kolumnami i
białe, bardzo białe prześcieradła. W łóżku leży jakieś ciało. Czuję ucisk w żołądku. Ciało.

- Nick? - szepczę.

Podnosi się. Mruży oczy, jakby dopiero się obudził i próbował skupić. Pamiętam
podobny gest z tego dnia, kiedy obudził się w domu Betty, lekko zamroczony, po zaśnięciu na
jej kanapie. Gdy tylko go widzę, wszystko we mnie zamiera. Widzę lekki zarost na jego
policzkach. Otwiera szerzej oczy.

To on. Istnieje, porusza się, oddycha, żyje. Żyje. Ma uroczo potargane gęste brwi,
otwarte oczy, oddycha i... Mogłabym przysiąc, że czuję na języku smak szczęścia. To
niemożliwe, ale tak jest. Nick jest tutaj. Naprawdę tu jest.

Wchodzę do pokoju i jestem gotowa rzucić się w jego ramiona.

- Nick!

- Zara? - Głos zdaje się silny. Brzmi jak żywy, prawdziwy. On jest żywy i prawdziwy.

Mój głos eksploduje szczęściem.

- Nick!

Wyskakuje z łóżka z warknięciem i ląduje tuż przede mną, ogromny i wściekły. Pokój
nagle wydaje się ciemniejszy niż jeszcze chwilę wcześniej.
- Ktoś cię... przemienił! - ryczy Nick. - Kto? Ten sam, który mnie zabił?

Cofam się, niepewnym krokiem przesuwając się do drzwi. Moje serce nagle obrasta
mchem, który zapuszcza we mnie milion małych korzonków. Wiedziałam - wiedziałam, że
Nick mnie znienawidzi. Jego twarz jest zmarszczona od gniewu i chyba wieku. Nick wygląda
na starszego i wściekłego, ale na żywego, naprawdę żywego.

- Ty nie umarłeś! - rzucam. W kącikach oczu pojawiają mi się łzy. - A więc on cię nie
zabił?

- Zabił. A oni przywrócili do życia - wyjaśnia, przechylając głowę. Wyciąga ręce, ale
od razu zaciska palce w pięść, jakby dotknięcie mnie było czymś niewyobrażalnym. Cofa je
gwałtownie i opuszcza. - Przysięgam, Zaro, że cię pomszczę. Znajdę jakiś sposób, by to
naprawić. Może istnieje sposób, by odwrócić proces. Może rodzice Devyna mogą...

Gdy podchodzi bliżej, wyciągam rękę.

- To była moja decyzja.

Zatrzymuje się. Grymas wykrzywia jego twarz. Odwraca się i staje przy ogromnym
oknie. Wychyla się, wyciągając ręce i przytrzymując się zimnego parapetu. Jego ramiona drżą
z emocji.

- Co?

- Postanowiłam się przemienić. - Moje słowa są jak sztylety wbijane w jego serce.
Wiem o tym, ale nic nie mogę poradzić.

- Co ty mówisz? Jak...? - Podnosi ręce, targając sobie włosy, które powstają jak
niepoukładany jeżyk.

- Nasze istnienie jest teraz czymś większym - próbuję wyjaśnić, choć czuję, jak pęka
mi serce. - Naszym obowiązkiem jest chronić ludzi, chronić siebie nawzajem.
- Zaro? O czym... O czym ty mówisz? Zawsze to robiliśmy - mówi. - To nie znaczy,
że musiałaś się zmienić. Co ty, do diabła, zrobiłaś?

- Teraz mogę pomagać naprawdę. Odkąd stałam się piksem... - Gdy wypowiadam
ostatnie słowo, Nickiem wstrząsa dreszcz, ale nie milknę. - Jestem dużo silniejsza, mogę teraz
zrobić dużo więcej. Gdybym pozostała człowiekiem, nie mogłabym dotrzeć tutaj, nie
mogłabym ściągnąć cię z powrotem. Mogłam to zrobić wyłącznie jako Lśniąca. - I królowa,
ale tego już nie dodaję.

Nick obraca się gwałtownie.

- W takim razie powinnaś była zostać. Powinnaś była pozostać człowiekiem.

- Bez ciebie? - Żołądek skręca mi się w supeł. Uciskam go dłonią i mówię błagalnym
tonem: - Musiałam cię odnaleźć. Potrzebujemy cię. Issie, Devyn... wszyscy. Potrzebujemy
cię. Tam panuje szaleństwo. Teraz są dwaj inni króle, bo mój ojciec nie żyje. Miasto
pogrążyło się w totalnym chaosie. Przyjechali agenci FBI. Zaginęło ponad dwadzieścia osób.

- A więc potrzebujecie mnie, bym walczył - rzuca z irytacją. - Tu także potrzebują


mnie do tego. Podobno jestem wielkim wojownikiem.

- Jesteś.

- Gdybym był, tobym nie zginął, prawda? Gdybym nim był, nie znalazłbym się tutaj, a
ty nie musiałabyś przemieniać się w piksa, by mnie ocalić. Byłbym w Bedford i chroniłbym
cię przed nimi, a teraz... teraz, kiedy jesteś jedną z nich. - Krzywi się, opierając się o ścianę i
obejmując ramionami. - O Boże, Zaro... Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłaś. Już nawet nie
jesteś człowiekiem. Nie jesteś sobą.

- Jestem sobą. Wciąż jestem sobą. - Robię krok w jego stronę i mówię szeptem: -
Zrobiłam to dla ciebie.

Nick potrząsa głową i zamyka oczy.


Nie mogę już dłużej. Podbiegam do niego, chwytam go za ręce i próbuję się przytulić,
przycisnąć głowę do jego piersi, jak to robiłam, gdy byłam człowiekiem. Ale Nick znów się
krzywi.

- Wciąż. Jestem. Zarą - powtarzam dobitnie. Obejmuję go i przyciskam się jak


najbliżej. - Proszę, błagam, uwierz mi.

Spina się, ale mnie nie odsuwa. Wszystko, czego się do tej pory bałam, każda obawa,
jest niczym w porównaniu z tym lękiem. Lękiem, że Nick nie będzie mnie kochał, że nie
odwzajemni uścisku, gdy go przytulę, że nie będzie chciał być blisko mnie.

- To nie ma znaczenia - szepczę.

Odzywa się po chwili:

- Co?

Nie odpowiadam.

- Co nie ma znaczenia, Zaro? - pyta.

- Że mnie nie kochasz. Że mnie teraz nienawidzisz. Liczy się tylko to, że wrócisz do
domu. Twoja nienawiść do mnie to tylko... Poradzę sobie z nią, jeśli tylko będziesz w domu. -
Wyrzucam z siebie słowa i puszczam Nicka, by się odwrócić, ale on łapie mnie za ręce i
przyciąga z powrotem do siebie.

Wpatruje się we mnie brązowymi oczami i porusza ustami:

- Kocham cię.

- Co?

Chyba nie zrozumiałam.


- Wciąż cię kocham, Amnesty - powtarza i przełyka głośno ślinę. - Tak bardzo cię
kocham. Tylko... Nie mogę znieść, że przemieniłaś się, by mnie ocalić. Nie wiem...

Przez chwilę nie jestem w stanie się odezwać. Ocieram łzy z policzków, próbuję
odepchnąć od siebie emocje, być przywódczynią, którą podobno jestem, i mówię:

- Zabieram cię do domu.

Spod drzwi dobiega kobiecy głos:

- Na Lokiego, nie ma mowy.

Nick sztywnieje, a ja odwracam się, choć i tak rozpoznaję głos. Thrud, walkiria.

- Tylko nie ty - mruczę.

Thrud wpada do pokoju.

- Tak, ja.

- Nie próbuj jej zastraszyć! - Nick ostrzega walkirię.

- Nie muszę próbować. Nawet jako królowa jest słaba i krucha.

Ruszam w jej stronę i wygrażam palcem. Mam jej już absolutnie dosyć.

- To było bardzo niemiłe.

- Przecież ty nawet nie mówisz jak królowa. - Patrzy wyniośle Thrud.

Nick unosi pytająco brew.

- Jesteś królową?
Podchodzę do krawędzi łóżka, jeszcze bliżej walkirii. Czuję emanującą z niej moc, ale
oznajmiam zdecydowanie:

- Powstrzymaj się, proszę, od swoich podstępnych komentarzy, które wyraźnie mają


na celu wpłynąć negatywnie na moją psychikę. Nie podobają mi się.

Nick nie może się powstrzymać.

- Cóż, wyraźnie jesteś tą samą Zarą.

Odwracam się z uśmiechem i wyciągam rękę. Nick bierze ją, a poczuć nasze splecione
palce to dla mnie najlepsze, najwspanialsze uczucie na świecie.

- Zabieram go do domu - ogłaszam. - Przyszłam tu po niego i odchodzimy.

- Nie możesz tego zrobić - stwierdza Thrud. - Nie możecie tak po prostu odejść. Nick
musi przejść stosowny rytuał. Jego pamięć musi zostać oczyszczona ze wspomnień o pobycie
tutaj. Istnieją zasady, prawa, których trzeba przestrzegać. Nie można ich po prostu
zignorować z powodu twoich trywialnych życzeń i śmiechu wartej miłości.

Nick nagle przestaje się uśmiechać i przez moment wydaje mi się, że zaraz puści moją
dłoń. Jednak on przyciąga mnie do siebie i warczy:

- Nie masz prawa tak mówić, walkirio.

- Nie mów mi, do czego mam prawo, a do czego nie, wilku. - Thrud prostuje się
bardziej, gotowa do walki.

- Dobrze już - wtrącam.

Walkiria stuka długim niebieskim paznokciem w kolumnę łóżka i patrzy na Nicka.

- Czy postanawiasz opuścić święte sale Walhalli, porzucić właściwe ci miejsce


wojownika u boku Odyna, by wrócić z nią?

Nick się waha. Na moment zamyka oczy i naprawdę zwleka, zanim dobywa
chrapliwego głosu i powoli odpowiada:

- Tak, postanawiam.

Pełne mocy słowa wydają się wisieć w powietrzu. Thrud widocznie się jeży.

- Wrócę po ciebie, wilku. - Obraca się gwałtownie i wybiega z pokoju, pełna złości i
determinacji.

- Trudno mi uwierzyć, że stoi po stronie dobra - ­mówię.

Nick porusza się, jęcząc cicho.

- Boli cię jeszcze? - Przyglądam mu się uważnie.

- Raczej nie. - Widzę jednak, że sapie, a pod oczami tworzą mu się zmarszczki.

- Jesteś bardzo kiepskim kłamcą. Usiądź. - Wskazuję na łóżko.

Opiera się, ale popycham go lekko i opada z powrotem na prześcieradła. Na jego czole
widzę pojedyncze kropelki potu. Jest też bledszy, niż być powinien. Dotąd tego nie
zauważyłam. Kładę mu dłoń na czole, a Nick się uśmiecha.

- Nie mogę znieść tego, że jesteś piksem - mruczy.

- Wiem. - Na ułamek sekundy zamykam oczy. - Zazwyczaj ja też nie mogę tego
znieść.

- Zazwyczaj? - pyta łamiącym się głosem, ale nie wiem, czy to z irytacji, czy raczej z
bólu. Zresztą nie chcę za bardzo go teraz obarczać, zarzucać informacjami.
Dotykam palcami gęstych brwi i mówię:

- Chcę, żebyś odpoczął.

- Tylko chwilę - zgadza się ochrypłym, śpiącym głosem. Trzymam wciąż dłoń na jego
czole z nadzieją, że to go uspokoi, sprawi, że poczuje się bezpiecznie. - Uhm.

Po jakichś trzydziestu sekundach zasypia. Nie mogę się oprzeć pokusie: kulę się obok
Nicka na łóżku i kładę ręce na jego piersi. Jest w tej chwili coś cudownego. Słyszę jego
oddech. Żyje, jest moim Nickiem i co prawda nie podoba mu się, że jestem piksem, ale jakoś
sobie z tym poradzi. Wiem to.

Jednak w środku mnie pozostaje obawa. Jakby lęk zagnieździł się na dobre w moich
kościach.

A to dlatego, że pani Nix nie żyje, Betty jest wściekła, Nick niedługo straci pamięć, ja
jestem piksem, wokół toczy się wojna, wszędzie czai się niebezpieczeństwo, i choć jesteśmy
razem i teraz jest nam dobrze, to tak naprawdę nic już nie jest takie samo i nigdy nie będzie.

A część mnie czuje, że zdradziłam Astleya.

Przez wiele godzin obserwuję śpiącego Nicka, zastanawiam się, zapamiętuję jego
twarz, aż w końcu sama zasypiam.

Wymażą z umysłu Nicka wszystkie wspomnienia z pobytu tutaj. To jeden z


warunków, bym mogła go zabrać, i choć nie całkiem mi się to podoba, chyba warto. Ja
natomiast będę pamiętać, ponieważ:

1. Jestem królową, więc obowiązują mnie inne reguły (absolutnie niesprawiedliwe).

2. Nie przyniosła mnie tu walkiria.

3. Nie umarłam.
4. Ple, ple, ple.

Wracamy tym samym mostem. Jedziemy konno, bo Nick jeszcze nie odzyskał pełni
sił. Szlak jest bardzo stromy, a drobinki kurzu unoszą się w powietrzu, gdy nasz koń powoli i
ostrożnie podąża żółtą częścią tęczy. Z każdym krokiem Nick jest coraz bardziej zmęczony. Z
trudem otwiera oczy. W końcu muszę go już podtrzymywać, by nie spadł. A waży bardzo
dużo. Gdy jedziemy, patrzę, jak śpi. Przyciskam dłoń do jego twarzy, liczę oddechy. Opuszką
palca dotykam ucha. Każdy kawałek Nicka jest dla mnie taki cenny. Najchętniej przykułabym
się do niego na zawsze, związała nasze ręce, sprawiła, by nikt i nic nas już nie rozdzieliło.
Myślę też o tych, których kochałam, a którzy odeszli - o pani Nix i moim ojczymie - i o tych,
którzy są zagrożeni - o Issie, Astleyu, Devynie, Cassidy, mamie. Chciałabym, by istniał jakiś
magiczny sposób, dzięki któremu moglibyśmy zawsze być razem. Dla mnie ich utrata byłaby
równie bolesna co strata Nicka.

Pani Nix nie było w Walhalli. Ani mojego ojca, ani ojczyma. Widać nie wszyscy
wojownicy tam się znajdują. Ciekawe, czy zamiast tego idą do nieba.

Ile jeszcze czeka nas cierpienia? Odyn powiedział, że nadchodzi wojna, wojna
zwiastująca koniec świata, a my musimy jakoś ją powstrzymać. Tyle że to oznacza zagrożenie
życia dla wszystkich. Moje serce zaczyna szybciej bić, gdy przypominam sobie, jak świat
zamarł, gdy straciłam Nicka, gdy straciłam panią Nix, jak wielka dziura powstała w moim
sercu po jej śmierci, po śmierci moich ojców, po tym, jak Betty przeobraziła się i nie wróciła
do domu. Dlaczego musimy tak cierpieć? Czemu życie musi być takie trudne?

Most kończy się tuż przy domu Betty. Śnieg pada wszędzie dokoła i znów czuję
przeszywające zimno. Koń zatrzymuje się przy krawędzi i rży.

Delikatnie potrząsam Nicka za ramiona.

- Nick? Możesz się obudzić?

Jęczy i odrobinę otwiera oczy. Ześlizguję się z konia, trzymając ręce w górze, by Nick
nie spadł, pomagam mu przerzucić nogi i zsiąść. Zwisa na mnie, gdy klepię konia na
pożegnanie.
- Dziękuję - mówię do klaczy, a potem obejmuję Nicka w pasie i przechodzę kawałek
do podjazdu, ciągnąc go za sobą.

W domu palą się światła. Przed nim stoi samochód mamy. Oglądam się przez ramię i
widzę, że mostu już nie ma. Została tylko ciemność. Wróciliśmy do krainy zimna i wojny.
Ruszam w kierunku światła, bo to jedyny kierunek, za którym zawsze powinno się podążać.
Tego ranka jeden z zaginionych w Bedford chłopców wyczołgał się z lasu. Nie
pamięta nic, co wydarzyło się w czasie jego nieobecności. Policja informuje, że jest ranny, ale
wróci do zdrowia (wiadomości Kanału 8).

Mama otwiera drzwi na oścież. Policzki ma mokre od łez, a nos zaczerwieniony.

- Gdzie byłaś? - rzuca pytanie. - Gdzie ty...

- Pomóż mi położyć Nicka na kanapie - odpowiadam.

Ze zdziwienia otwiera szeroko oczy, ale potem obejmuje Nicka w pasie i pomaga mi
go nieść. Sadzamy go na kanapie. Ściągam mu buty, podnoszę stopy i przesuwam do pozycji
leżącej. Przez cały czas mama mi pomaga, jednocześnie wypytując, gdzie byłam, jak udało mi
się odzyskać Nicka, czy widziałam Betty i tak dalej. Ignoruję te pytania, dopóki Nick nie leży
wygodnie. Opatulam go kocem i oznajmiam:

- Uratowałam Nicka.

Choć to nie całkiem prawda, bo przecież nie miałam od czego go ratować. Nic mu tam
nie groziło. Po prostu znalazł się w... zaświatach?

Mama opada na krzesło przy kominku, zasłaniając dłonią usta. Widzę, że jest
przerażona.

- Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłaś.

- Jak długo mnie nie było?

- Jeden dzień.

- Tylko jeden dzień.

Mama zamyka oczy.


- Wydaje się, że trwał wiecznie. Dzisiaj przesilenie, najkrótszy dzień w roku. Już
prawie Boże Narodzenie.

Podchodzę do niej, bo mam wrażenie, że jest taka krucha i przestraszona, jakby nie
mogła więcej znieść. Podchodzę do niej, bo ją kocham, i mówię:

- Przepraszam, mamo.

- Nie masz za co przepraszać. - Odgania moje słowa machnięciem ręki. - Za to ja


powinnam. Nie powinnam była zachowywać się tak... Tak... Nie umiem tego nawet nazwać,
Zaro, ale powinnam lepiej się zachować po twojej przemianie. Ale tęskniłam za tobą.
Tęskniłam za swoją Zarą.

- Jestem tu.

- Wiem. - Rozkłada ręce, by mnie przytulić.

Nick na kanapie zaczyna chrapać, głośno i przeciągle. Zaczynamy się śmiać.

Mama pierwsza się odrywa i dodaje:

- Tęsknię też za Betty. Nie mogłabyś jej także odnaleźć?

- Widziałam ją, zanim wyruszyłam, załatwiała kolejne piksy. Jest następna na liście -
potwierdzam. - Razem z ocaleniem świata od nadciągającego zniszczenia, nadrobienia
zaległości w szkole i dostania się do college’u.

Mama myśli, że żartuję, ale tak nie jest. Gdy Nick odsypia, dzwonię do Issie, Devyna i
Cassidy. Is wymyka się z domu i mimo godziny policyjnej wszyscy przychodzą do nas.
Tłoczą się w salonie i przyglądają Nickowi. Przez chwilę wydaje mi się to dziwne, ale i
niezwykłe, jakby cały pokój wibrował od siły tego, czego dokonaliśmy. Przywróciliśmy go do
życia.

- Wciąż chrapie - zauważa Devyn, gdy opowiadam im o Walhalli i wymazaniu


pamięci Nicka.

- I rusza stopami jak pies - dodaje Issie, opierając się o Devyna, który natychmiast ją
przytula. Is rzuca spojrzenie na Nicka i ciągnie: - To takie urocze! Jesteś pewna, że nie jest
zombie ani czymś podobnym? Bo w końcu właśnie wrócił z krainy umarłych.

- Jestem pewna.

- Może powinniśmy dać mu kość albo coś - wtrąca Cassidy.

- Cass! - szturcham ją w ramię, wywołując tym samym jej chichot.

Issie i mama robią wszystkim gorące kakao. Devyn wyjmuje z lodówki jakiś ser i
kładzie go na desce. Dodaje do tego eggnog i herbatniki. Mamy co uczcić, chociaż gość
honorowy cały czas śpi. Mimo całego szczęścia przechodzi mnie dreszcz. Przez moment nie
wiem, z jakiej przyczyny, ale szybko zaczynam rozumieć - gęsia skórka, której dostawałam,
gdy byłam człowiekiem, a w pobliżu pojawiały się złe piksy.

Słychać dzwonek do drzwi.

- Obudzi Nicka! - woła Issie, jakby to miał być koniec świata. Zabawne, bo skoro
nasza krzątanina i jej wrzaski nie obudziły Nicka, chyba nic innego tego nie dokona.

Podbiegam do drzwi i otwieram je szeroko. Do środka wpada śnieg i zimno. Astley


uśmiecha się słabo.

- Mogę wejść? - pyta.

Mama go nienawidzi. Nick go nienawidzi. Wyobrażam sobie, jak Nick w końcu się
budzi i pierwsze, co widzi, to Astley popijający kakao w kuchni. Kręcę więc ze smutkiem
głową i odpowiadam:

- Lepiej ja wyjdę. Poczekaj.


Narzucam na siebie kurtkę i wkładam jakieś buty, dotykając w przelocie bransoletki,
którą dostałam do Nicka. Jest taka krucha, jak my wszyscy, a jednak nienaruszona, mimo
walki, podróży i śmierci. Nie pęknie, wciąż wisi na mojej kostce. Wpycham ją pod skarpetkę i
dołączam do Astleya na ganku. Przez chwilę nic nie mówimy. Dokoła pada śnieg.

- Dziękuję - mówię, odchrząkując. - To znaczy wiem, że już ci dziękowałam, ale... No


wiesz, tyle dla mnie zrobiłeś. Tak wiele, że nigdy ci się nie odwdzięczę za to, że ochraniałeś
wszystkich i pomogłeś mi...

Kładzie palec na moich ustach.

- Nie musisz mi dziękować, Zaro.

- Ale to było coś wielkiego.

- Tak postępują królowie. I po to są przyjaciele - mówi przejmująco smutnym głosem.


Przełyka ślinę. - Jak on się ma?

W telegraficznym skrócie opowiadam o Nicku, o Walhalli i o tym, że musimy


zapobiec wojnie.

- Na posiedzeniu rady mówiono mniej więcej o tym samym - dodaje Astley.

- Odyn i Thor powiedzieli, że jest wśród nas zdrajca - informuję.

Astley wypuszcza głośno powietrze, jakby była to informacja, którą już znał, ale
której nie chciał zaakceptować. Znowu milczymy przez jakiś czas. Śnieg nie przestaje padać.
Przez okno zaglądam do domu. Wszyscy zebrali się w kuchni, ale Nick wciąż śpi na kanapie.
Devyn obejmuje Issie. Ona staje na palcach i całuje go w policzek. Cassidy nożem do sera
drapie się po szyi. Is wyjmuje jej go z ręki. Mama opiera się o blat, popijając eggnog z
jasnożółtego kubka. Wszystko wygląda tak spokojnie, ciepło, dobrze, a mimo to ja stoję na
zimnie.

- Wyglądają na takich szczęśliwych - szepczę.


Astley podchodzi bliżej.

- Jak myślisz, co będzie, gdy Nick się obudzi?

Po raz pierwszy wymawia imię Nicka, ale nie komentuję tego. Zamiast tego chowam
włosy za kołnierz kurtki.

- Będzie zły. Nie pamięta Walhalli, więc nie od razu zda sobie sprawę z wagi tego, co
zrobiłam, ani nie zrozumie, dlaczego to zrobiłam. I chyba muszę się z tym pogodzić - z
możliwością, że już nigdy między nami nie będzie tak samo. Pozostaje mi być wdzięczną, że
wrócił, że żyje.

Astley roztropnie nie odpowiada. Zamiast tego ujmuje moją dłoń, a ja mu na to


pozwalam. Znajduję w tym pocieszenie. W końcu to on jest moim królem. Ale co ważniejsze
- przyjacielem.

- Pewnego dnia, gdy będzie na to czas, a życie przestanie być takie wariackie i
niebezpieczne, po prostu się umówimy, dobrze? - Spoglądam na jego smutną twarz. -
Proszę... Może pójdziemy na sanki. Wciąż tego nie zrobiłam.

- Zawsze - odpowiada chrapliwie.

Zaczynam cofać rękę, ale na moment przestaję. Mama w kuchni uśmiecha się do Issie.
Nick kręci się na kanapie, widać powoli się budząc. Muszę do niego iść, opowiedzieć
wszystko od początku, chronić go, tak jak on zawsze chroni innych.

- Wiesz, Odyn powiedział, że tutaj to ja jestem przywódcą, a nie Nick. - Czuję ucisk w
żołądku. - Myślisz, że się pomylił?

Palce Astleya zaciskają się na moich.

- Nie, ale możemy udawać, że to Nick nim jest, jeśli tak będzie ci łatwiej.
- Ale skoro nie jest przywódcą, to kim jest?

- Człowiekiem. Wojownikiem. Kimś, kogo kochacie - ty i twoi przyjaciele.

W środku rozlegają się śmiechy, słyszę dźwięk stukających o siebie kieliszków i


kubków, toasty... Za coś piją, nie wiem za co. Mama znów wygląda przez okno i za jej
uśmiechem dostrzegam coś, co było tam zawsze, a czego nigdy nie potrafiłam nazwać.
Strach.

- Musimy coś wymyślić - mówię, odwracając się od ciepłego domu, od ludzi, których
zostawiłam, i zwracając się do niego - króla piksów ze śniegiem we włosach i smutnym
spojrzeniem. - Musimy wymyślić, jak ich ochronić i jak powstrzymać wojnę.

Ściska mocniej moją dłoń i obiecuje:

- Wymyślimy.
Podziękowania

Piksowe pocałunki (te dobre) dla Bruce’a Barnarda, Lew Barnarda, Betty Morse,
Reny Morse i Debbie Gelinas za to, że są najlepszą i najzabawniejszą rodziną na świecie.
Dzięki, że jesteś taka cudowna, Mamo.

Dziękuję Emily, że wybór między Nickiem a Astleyem uczyniła takim trudnym. Jesteś
niezwykła. Pamiętaj o Heppy! Kocham cię. Jesteś najlepszym dzieciakiem na świecie. I tak,
wiem, jaką jestem szczęściarą.

Dziękuję mojemu osobistemu Johnowi Wayne’owi. Jesteś jedynym kowbojem,


jakiego pragnę, i najlepszym człowiekiem we wszechświecie. Dziękuję, że pokazałeś mi, jak
dobrzy mogą być ludzie.

Podziękowania dla Shauna Farrara, że nauczył mnie wszystkiego o boskich frytkach z


chili i serem.

Dziękuję cudownym Jennifer Osborn, Lori Bartlett, Melodye Shore, Kelly Fineman,
Stevenowi Wedelowi, Tami Lewis Brown, Devynowi Burtonowi i Carrie Randall - wszyscy
otrzymujecie miejsce wojowników w Walhalli za to, że dawaliście mi siłę, by dalej pisać.
Szczególne podziękowania wędrują do Steve’a, bo pozwolił mi na nowo zakochać się w
pisaniu. I potem raz jeszcze!

Dziękuję Perry’emu Moore’owi za magiczny kowbojski kapelusz, który pomógł mi


kontynuować tę serię. Naprawdę - czasem pisarz potrzebuje po prostu kowbojskiego
kapelusza, by dalej pracować.

Dziękuję Marie Overlock za najlepszy na świecie niespodziewany koci prezent retro i


za to, że rozśmieszała mnie, gdy zachowywałam się jak obsesyjna perfekcjonistka. Oto
pozostali, którym jestem wdzięczna: Amelie Bacon, Jim Willis, Ken Mitchell, Travis Frost,
Lorraine Bracey, Leigh Guildford, Kevin Edgecomb, Ryan Lawson, Jack Raymond, Debbie
Hogan, Alice Dow, Callie Cox, Matt Heel, Chad Campbell, Dotty Vachon, Evelyn Foster,
Bethany Reynolds, Stephanie Preble Vickburg, Bubba Duncan, Caroline ­Peters, Belinda
Albee, Lea Feldman, Megan Kelley Hall, Rod O’Connor, Will Rice, Dale Jackson i Karen
Heaney. Wszyscy zrobiliście albo powiedzieliście coś, co sprawiło, że ta książka jest, jaka
jest. I że ja jestem, jaka jestem. Choć pewnie tego nie wiecie. A zatem - cicho sza.

Podziękowania dla pań z punktu opłat przy autostradzie oraz dla wszystkich z
Vermont College of Fine Arts: jesteście najlepsi na świecie. Dzięki, że pomogliście mi stać
się lepszą pisarką. Specjalne oklaski dla Chrisa Masellego i Nieziemskiej Emily Wing Smith,
dla Whirligigs, PW, Tamry Wright i Robin MacCready.

Nikomu nie powinnam bardziej dziękować niż Edwardowi Necarsulmerowi. Tym


razem za to, że był niezmordowany, pozwolił mi prawie się zabić na wycieczce w Australii,
za to, że nosi flanelkę, za to, że jest najlepszym rycerzem i agentem, o jakim może marzyć
pisarz, i że naprawdę jest ze mnie dumny, jak pochwalił się pewnej kelnerce. Jesteś złotem.
„Myśl o mnie jak o miejscu”. Dziękuję jego wspaniałej, cudownej współpracowniczce i
asystentce oraz osobie Chriście Heschke, najlepszej na świecie.

Podziękowania silnej baby wędrują do Michelle Nagler, genialnej redaktorki, za to, że


uczyniła tę książkę prawdziwą książką, z prawdziwą konstrukcją, i za to, że w prawdziwym
życiu jest zachwycająca. Jestem chorobliwie zazdrosna o twój głos, ale i tak cię uwielbiam.

Pozostałym z nieopisanej, zadziwiającej, wyjątkowej i troskliwej załogi Bloomsbury


U.S. - Deb Shapiro, Melanie Cecka, Caroline Abbey, Beth Eller, Kate Lied, Katie Fee i tym,
których nazwisk nie znam. Jesteście niesamowici. Dziękuję, że dbacie o mnie i moje książki.
Przepraszam, jeśli czasem sprawiam problemy. Dziękuję również świetnej ekipie Bloomsbury
UK. Ale przede wszystkim - Deb - za to, że strzegła mojego serca.

Wyjątkowe podziękowania dla Nicole Gastonguay, która tworzy tak wspaniałe


okładki, sprawiające, że czytelnicy biorą książkę do ręki. Jesteś prawdziwą artystką.
Podziwiam cię.

Dziękuję wam wszystkim, którzy czytacie moje książki i lubicie je, wysyłacie do mnie
e-maile i wiadomości na Facebooku. Dzięki wam każdego dnia wiem, że warto.
Wydawnictwo Bukowy Las poleca wcześniejsze części cyklu

Zara i jej przyjaciele zakładali, że skutecznie rozprawili się z piksami. W pewnym


sensie im się to udało, gdyż wszystkie piksy zostały uwięzione głęboko w lesie. Ale
pragnienie króla jest coraz większe, rośnie z każdym kolejnym dniem niewoli, gdy
jednocześnie zmniejsza się jego władza nad poddanymi. A to wystarczy, by zwabić do miasta
pretendenta na nowego króla, który twierdzi, że jest inny - że istnieją piksy, które potrafią
pokojowo współżyć z ludźmi, nie uciekając się do przemocy i okrucieństwa. Zara zdaje się
mu wierzyć - do chwili, gdy oznajmia jej, iż jest przeznaczoną mu królową.

Zara kolekcjonuje fobie tak, jak inne nastolatki kolekcjonują przyjaciół na Facebooku.
Powtarza ich nazwy, gdy się czegoś boi, a zdarza się jej to coraz częściej. Ojciec Zary zniknął
dawno temu, ukochany ojczym niespodziewanie umarł, a matka wysłała ją do babci
mieszkającej w północnym stanie Maine. Na tym ośnieżonym odludziu Zara ma dojść do
siebie, jednak właśnie tu, w na pozór sennym miasteczku dziewczynę prześladuje tajemniczy
mężczyzna, który wywołuje w niej paraliżujący strach. Kiedy znika, pozostaje po nim złoty
pył... Coś dziwnego, nieludzkiego czai się w okolicznych lasach, coś, z czym Zara będzie
musiała się zmierzyć.

You might also like